Linda P. Baker
Dragonlance
Zaginione Opowie ci
TOM 2
Irdowie
Dzieci Gwiazd
Przeło yła Dorota ywno
2
Podzi kowania
Dla wszystkich moich ni ej wymienionych przyjaciół i członków rodziny,
którzy byli przy mnie przez cały czas i którym zawdzi czam to, kim jestem i o
czym pisz , z bardzo serdecznymi podzi kowaniami:
Dla moich sióstr, Lanety i Lisy, i mojej te ciowej, Gerry, za to, e ze mn
wytrzymywały.
Dla moich szefów, Gene’a, Gardnera i Jeana, bez których zrozumienia i
wsparcia nigdy bym nie sko czyła tej ksi ki.
Dla Ann Zewen, mojej pierwszej redaktorki, która natchn ła mnie odwag
rozpocz cia i kontynuowania zacz tego dzieła.
Dla Carolyn Haines, jednej z moich pierwszych instruktorek pisania, która
dała mi wiar w siebie, mówi c o moim opowiadaniu: „Nadaje si do druku!”
Dla Jan Zimlich, nauczycielki, wyj tkowej redaktorki i głosu sumienia,
podzi kowania za trzymanie mnie za r k , dodawanie otuchy i powtarzanie:
„Sko czysz to pisa , cho bym miała przez cały czas dawa ci kopa na rozp d!”
Dla Margaret Weis, za zaproszenie mnie do tego cudownego wiata, który
stworzyła, za to, e pierwsza dała mi szans , łaskawie mnie wspierała i doradzała.
Dla Patricka McGlligana, mojego redaktora, za cierpliwo przekraczaj c
granice obowi zku i za wszystko, czego mnie nauczył.
Ostatnimi lecz nie najmniej wa nymi osobami, którym dedykuj t ksi k ,
s :
Moja matka, Lena, która jest mi równie ojcem, przyjacielem i podpor .
Cho nie czyta fantasy, lubi to, co ja napisz .
Mój m , Larry, któremu jestem z całego serca wdzi czna za posiedzenia
o drugiej nad ranem, za przekonanie, e wszystko, co napisz , jest cudowne, za to,
e jest moim obro c i e „nie chce słysze adnych lamentów”! Bez ciebie nie
udałoby si !
3
Prolog
PIE OGRÓW
Powierniczka Historii ogrów stała na podwy szeniu samotnie, bez niczyjej
pomocy, cho była tak stara jak kamienne mury zamku. Pogrzebała ko ci
wszystkich swych przyjaciół i dzieci, a jednak wci yła, dzi ki Darowi, który
tylko jej był dany.
Otworzyła usta i oto objawił si Dar bogów. Głos tak czysty i d wi czny, tak
jasny i cudny jak gwiazdy wiec ce w ciemno ci nocnego nieba. Powietrze
przeszyła fala d wi ku. Słowa splotły si na kształt Historii wiata i ogrów,
pierworodnych dzieci bogów.
Młot bogów wykuł wszech wiat z chaosu.
Rozsiał duchy z iskier kowadła, które
Rozproszyły si po niebiosach, ta cz c i l ni c.
W ku ni bogów powstał ten wiat,
Bo e igrzysko.
Duchy piewały głosami jak wiatło gwiazd,
Ja niały jak sami bogowie, fragmenty niebios.
Bogowie spojrzeli na nie i uznali za przecudne.
Bogowie spojrzeli na nie i zapragn li ich dusz.
wiat zatrz sł si .
Pole walki bogów.
Najwy szy Bóg spojrzał z wysoko ci na to, co zniszczyły
jego boskie dzieci;
Jego gniew był wielki, a cierpienie nie znało granic.
Z ognia jego furii,
Z boskiego tchnienia Takhisis,
Z serca płomieni narodziły si rasy.
Takhisis, Sargonnas, Hiddukel, bogowie Ciemno ci,
Stworzyli kamiennych ogrów.
Obdarzeni yciem, obdarzeni urod ,
Ogrowie zwrócili oblicza ku ziemi.
Dzieci gwiazd.
Pierworodni bogów.
Paladine, Mishakal, bogowie wiatło ci,
Stworzyli wiotkich elfów.
Przekl li ich dobro , przekl li cnoty.
Ci po rodku, Gilean, Reorx, Szarzy bogowie,
Stworzyli trudz cych si ludzi, kazali im słu y .
Stra nikami ciemno ci s pot ni ogrowie,
4
Str ceni, by rz dzi wiatem, z wysokich gór.
O włosach koloru cieni, oczach jak ksi yce,
Najpi kniejsi z wszystkich i prawdziwie nie miertelni.
Piewcy wiatła gwiazd, panowie wszelkiego stworzenia.
Władcy pospólstwa; zwierz t, elfów, ludzkich istot.
W gł bi naszych serc wszystkie sny s mroczne.
W gł bi naszych dusz wszelki ból jest rozkosz .
Zwracamy twarze ku górze.
Zrodzeni z gwiazd, wybra cy bogów.
5
Rozdział 1
DOBRY I DOSKONAŁY DAR
- Moja droga, wiesz przecie , e magii poza t , która jest niezb dna dla
codziennych potrzeb, nie wolno u ywa nikomu z wyj tkiem rodów panuj cych.
Lord Teragrym Semi, najstarszy z pi ciu członków Rady Władców ogrów i
uwa any przez wielu na królewskim dworze za najpot niejszego, wybrał owoc z
miski stoj cej obok jego łokcia.
- Tak, czcigodny panie, wiem. Jednak e... czyniono pewne wyj tki.
Młoda ogrzyca, która kl czała przed nim ze spuszczonymi oczyma, umilkła.
Podniosła ukradkiem oczy, tak dziwne i czarne, a potem je spu ciła, zbyt szybko,
by go urazi .
Teragrym udawał, e ogl da owoc, szukaj c przebarwie na puszystej,
czerwonej skórce, a potem z pogardliwym grymasem wrzucił go do miski. Nie
uwa ał za konieczne przypomnie , e nieposłusze stwo wobec prawa karano
mierci . Zakładał, e gotowa była zaryzykowa ycie.
Przestrze wokół niej przesycona była magi , doskonale ukryt , lecz ledwo
kontrolowan . Do pot n , by mógł j wyczu bez uciekania si do czaru
„widzenie”. Ju sama aura bij ca od osoby, która nie pochodziła z rodu
panuj cego, wystarczyłaby do jej skazania.
Palce kobiety zadr ały i lord odniósł wra enie, e dostrzega przepływaj ce
mi dzy nimi zakl cie, jakie pragn ła rzuci . Zapewne byłby to jaki widowiskowy
czar, który miał zrobi na nim wra enie. Bez w tpienia znała nie tylko magi
ognia i wody, psot i igraszek.
Jako przedstawicielka rasy słyn cej z urody była ol niewaj co i egzotycznie
pi kna. Miała ciemne włosy, cho ogrowie zazwyczaj mieli włosy srebrzyste, i
blad cer , podczas gdy wi kszo miała skór barwy szmaragdowej, indygo lub
kruczoczarnej. Jej czarne oczy były prawie elfie, a zielona jak drogocenny
kamie cera miała ciepły odcie , który przywodził mu na my l bladoró owe ciało
ludzkich istot. Była to mieszanina zarazem odstr czaj ca i przedziwnie
poci gaj ca.
Odziana w powiewn sukni , której fałdy tworzyły wokół niej idealny
wachlarz, stanowiła miły dla oka widok. Doskonały, dojrzały kwiat, który sam
wpada w r ce. - Jeste bardzo urodziwa. Młoda. Zdrowa. Zajmujesz wietne
miejsce na dworze. Mogłaby zawrze bardzo korzystny zwi zek mał e ski. y
dostatnio. Czemu nara asz si , mówi c mi o tym?
- Rzeczywi cie, mog sama znale sobie kandydata na m a - szepn ła. -
Inaczej mój stryj wyswata mnie z kim , na kim mu zale y. By mo e b dzie to
nawet doskonała partia, kto ze wietnej rodziny. Nie ycz sobie jednak by
ozdob czyjego rodu.
Teragrym parskn ł szyderczo, niemal miej c jej si w twarz. Ta akurat
ogrzyca nie sprawiła na nim wra enia osoby do uległej, by sta si czyj kolwiek
ozdob .
- Nigdy nie otrzymam pozwolenia na studiowanie magii, co jest moim
pragnieniem. - Kobieta podniosła oczy i posłała władcy u miech pełen
6
zniewalaj cej słodyczy. - Prosz , czcigodny panie, znane s przypadki
przygarniania przez pewne rody osób zdradzaj cych oznaki talentu, osób, które
mogłyby si przyda ... które poprzysi głyby wieczn wierno w zamian za...
pewne wzgl dy.
- Racja - przyznał lord. - To prawda. Przynajmniej tak było, zanim Rada
zjednoczyła klany. Teraz... Bardzo wiele zmian zaszło od chwili, gdy Rada
Panuj cych zdobyła władz , a zwierzchnictwo króla zostało zakwestionowane. -
Teraz jednak kto taki musiałby mnie przekona , e potrzebuj na dworze maga,
który nie pochodzi z mego klanu.
- Panie, drwisz ze mnie. - W jej głosie pobrzmiewała ostra nuta starannie
kontrolowanej dezaprobaty. Mo e nawet cie gniewu.
Reakcj m czyzny była łagodna wymówka i zgry liwy, lubie ny u mieszek. -
Czy by si spodziewała, e, nie napotkasz przeszkód?
- Przejd ka d prób , jakiej mnie poddasz!
Lord mimo woli wybuchn ł miechem. Nonszalanckim ruchem dłoni rzucił
zakl cie. Bezgło nie i tak lekko, e wr cz niezauwa alnie.
U boku kobiety pojawił si stwór szczerz cy o linione kły, cuchn ca
rozkładem bestia z mroków.
Ogrzyca drgn ła i odsun ła si od zjawy. Bez wi kszego wysiłku przerwała
działanie czaru, u ywaj c pot nego zakl cia „rozpraszanie”.
Jej triumf jednak e nie trwał długo.
- To nie dowód warto ci.
- Czcigodny panie, poddaj mnie próbie. Przejd j pomy lnie!
- Ale , moja droga, to jest wła nie próba. Udowodnij, ile jeste warta. - Zanim
zd yła zaprotestowa czy zada pytanie, skin ł na asystenta, w ten sposób
oznajmiaj c, e audiencja dobiegła ko ca.
- Po lij po Kaede - rozkazał ogrowi, który zbli ył si po piesznie.
Mało brakowało, a kobieta zaprotestowałaby. Poruszyła nerwowo długimi,
szczupłymi palcami. Podniosła podbródek. W ostatniej chwili skłoniła si z
wyra nym wysiłkiem.
- Dzi ki ci, lordzie Teragrym. Dostarcz odpowiedniego dowodu. - Wstaj c i
wygładzaj c fałdy swej sukni, powiedziała półgłosem: - Dowodu mej warto ci.
M czyzna zaczekał, a ci kie kamienne drzwi zasun ły si za ni bezgło nie
i został sam w sali audiencyjnej.
W niewielkiej, lecz wysoko sklepionej i bogato zdobionej komnacie panował
przepych. Teragrym odetchn ł gł boko, napawaj c si pi knem otoczenia, które
koiło jego nerwy, po czym gestem kazał asystentowi podej bli ej.
- Obserwuj j - polecił młodemu ogrowi. - Mam wra enie, e mo e by
niebezpieczna.
- Ksi
Kłamstw przemówi do ciebie - powiedziała arcykapłanka. - Albo nie.
Przyjmie ci . Albo nie.
Lyrralt skin ł głow , nie miał bowiem do siebie do zaufania, by przemówi .
Z pewno ci byłoby niestosowne, gdyby ujawnił swe podniecenie i wzburzenie
przed ołtarzem Hiddukela, mrocznego boga zysku i maj tno ci.
Przygotowywał si do tej chwili os du przez całe swe młode ycie, by mo e
dwie cie lat ze swych trzystu.
7
Dla dzikiego człowieka z równin byłby to okres równy wielu ywotom, dla
długowiecznych elfów zaledwie ułamek ycia. Dla ogra była to drobna chwilka.
Arcykapłanka postawiła przed nim mis perfumowanej wody, odkładaj c na
bok lekk szat , któr przyniosła.
W pomieszczeniu nie było adnych sprz tów poza ołtarzem - olbrzymim
blokiem marmuru z wizerunkiem złamanej wagi, znaku jego boga - i niewielkiej
skrzyni, na której le ał strój, symbol jego nadziei. Nie było chroni cych przed
chłodem kobierców na posadzce ani gobelinów na cianach.
Lyrralt potarł nagie ramiona i przygl dał si z nie ukrywan zazdro ci i
t sknot arcykapłance, której szmaragdow skór zdobiły delikatne runy. Biegły
wzdłu obu ramion od barków do nadgarstków i były oznak jej pobo no ci,
znakiem błogosławie stwa Hiddukela.
Arcykapłanka spojrzała mu w twarz po raz ostatni przed pozostawieniem go
sam na sam z wizerunkiem boga. - Niech Hiddukel wypisze runy sprawiedliwie -
rzekła cicho, kłaniaj c si jemu i ołtarzowi. Potem zostawiła go samego w
chłodnym, ciemnym pokoju.
M czyzna zrobił bardzo gł boki wdech, powiedział sobie, e me jest mu
zimno, a nast pnie przykl kn ł na chłodnej, marmurowej posadzce i skłonił si
gł boko, wyci gaj c przed siebie otwarte dłonie.
Lyrralt uniósł srebrne naczynie, które stało u podnó a ołtarza i upił łyk
pachn cej wody. Wypłukał usta i delikatnie splun ł do mniejszej miski
wyrze bionej z ko ci. Zanurzył palce w wodzie i dotkn ł nimi uszu i powiek.
Potem zaczerpn ł w dło zimnej cieczy i chlusn ł ni na bark i rami .
Dopełniwszy obrz du, gotów był poprosi Hiddukela o błogosławie stwo.
Zamkn ł oczy, skupił si z całych sił i pomodlił: - Prosz , o Pot ny Panie
Diabłów i Dusz, Ksi
Kłamstw, przyjmij mnie jako swego sług .
Umilkł, czuj c jedynie dotyk własnej chłodnej, wilgotnej skóry, a potem
zacisn ł powieki jeszcze silniej i pomodlił si jeszcze gor cej. Obiecywał wieczn
wierno i absolutne bezgraniczne posłusze stwo. Zerkn ł na rami . Skóra
koloru indygo była nieskalana, doskonała.
Modlił si i błagał. Składał przyrzeczenia. Kłaniał si tak nisko, e głow
dotykał podłogi. Woda wyparowała z jego skóry, lecz nadal nie czuł znaku boga.
To niesprawiedliwe! Lyrralt wyprostował si i, kład c dłonie na udach, siadł
na pi tach, zziajany z wysiłku, jaki wło ył w błagania. Od dawna nie pragn ł
niczego wi cej, zaniedbuj c obowi zki w maj tku swego ojca i uchylaj c si od
odpowiedzialno ci, jaka spadała na niego jako najstarszego syna i starszego
brata.
Prawie o niczym innym nie my lał, jak tylko o tym, co zdob dzie jako kapłan
Hiddukela. Szacunek, korzy ci, maj tek. Och, jak przewag dadz mu szaty
duchownego, kiedy ojciec umrze, a on zostanie panem!
Doznał w lewym ramieniu dziwnego wra enia kłucia, tak ostrego i tak
przeszywaj cego do szpiku ko ci, e upadł na podłog .
Zachłysn ł si , jakby w płucach zabrakło mu powietrza. Przez jego mi nie i
skór przebiegły najró niejsze odczucia, zbyt gwałtowne i sprzeczne, by je
ogarn . Gor co i zimno, nacisk od wewn trz i z zewn trz, m ka i rozkosz. Długo
oczekiwane wra enie, jakby ciało zrywano mu płatami z ko ci.
8
Lyrralt rozwarł szeroko usta i zawył z bólu... i rado ci.
Wra enie ust piło równie szybko, jak nadeszło.
Ogr wyprostował si z dr eniem, nie czuj c ju jednak zimna. Dotkn ł swego
barku. Nie poczuł bólu, niemniej jego nieskazitelna skóra nie była ju idealna.
Wzdłu barku biegły trzy rz dy nie nobiałych run, które odcinały si wyra nie
od tła jego ciemnej cery.
Otworzyły si wrota i weszła arcykapłanka, a za ni orszak innych członków
zakonu. Otoczyli go, rado nie witaj c. Arcykapłanka przykl kła przy młodzie cu
i przyjrzała si znakom na jego barku.
- Co widzisz? - zaciekawił si Lyrralt.
Ogrzyca odpowiedziała na jego niecierpliwo u miechem i musn ła palcem
tajemne znaki. - Wiele rzeczy. Przed tob wiele cie ek, którymi mo esz pój ,
młody Lyrralcie. Wiele mo liwo ci.
- Opowiedz mi o nich.
- Widz pocz tek. Hiddukel wskazuje... - Uniosła brew pod wra eniem tego,
co ujrzała. - Królowa Mroku. By mo e wezwie ci sama Jej Mroczna Wysoko .
Lyrralt wzdrygn ł si na my l o tym, e mo e go zaszczyci sama Takhisis,
Królowa Ciemno ci.
- Nie, mo e to tylko znaczy ciemno albo mier królowej. Martwa królowa.
To nie jest zbyt jasne.
- Nie mamy przecie królowej!
- Hiddukel ci poprowadzi - skarciła go lekko kapłanka i wróciła do ogl dania
run. - Jest tu rodzina. Kto bliski. Jest tak e wyrz dzona szkoda. Zemsta. Sukces.
Arcykapłanka skin ła na towarzysza, który przyniósł Lyrraltowi habit.
Wstaj c, młody ogr spytał: - Przesłanie nie jest zbyt jasne, prawda?
- Z pocz tku nigdy takie nie jest, lecz Ksi
ci poprowadzi.
W kopalni zata czyły latarnie, male kie kr ki ostrego wiatła, które
przeszywało g st i czarn niczym atrament ciemno . Zaskrzypiały belki, które
podtrzymywały stropy i ciany, a podparte stemplami skały j kn ły, piewaj c
niesamowit i smutn pie .
- Niewolnicy mówi , e to ziemia płacze nad klejnotami i kamieniami, które z
niej wydobywamy.
Igraine, gubernator Kal-Theraxian, najwi kszej prowincji w pa stwie ogrów,
u miechn ł si pobła liwie do swej córki, Everlyn. Ledwo j dostrzegał w mdłym
wietle, lecz wiedział, e oczy jej si rozszerzyły z podniecenia, a cera morskiego
koloru zarumieniła si i stała si szmaragdowa.
Była jego jedynym dzieckiem, rozpieszczanym, hołubionym i wychowywanym
w atmosferze pełnej wiatła i rado ci panuj cej w jednej z najwspanialszych
posiadło ci w górach... Nie potrafił zrozumie , czemu wolała ciemno , czemu
przedkładała skały i minerały, które wydobywali z ziemi jego niewolnicy, nad
mied , złoto i polerowane drogie kamienie.
Podniósł wzrok na ostre skały tu nad swym nosem. Jego rasa yła w
Khalkistach od zarania dziejów, obieraj c sobie za prawnie nale n siedzib
wyniosłe pasmo gór, które przedzielało północn cz Ansalonu. Góry rozci gały
si od Równiny Thoradu, ojczyzny dzikich ludzi, do skraju elfiej puszczy.
9
Kal-Theraxian, które wybudowano w najdalej wysuni tym na południe
pasmie gór Khalkist, znajdowało si zaledwie kilka dni drogi konno od g sto
zalesionych obrze y elfiej puszczy. Niegdy był to o rodek bujnie rozkwitaj cego
handlu skradzionymi elfimi wyrobami i elfimi niewolnikami. Było to jednak e
wiele pokole temu, zanim odkryto podziemne bogactwa, zanim pierworodni
u wiadomili sobie, e dobrzy i łagodni elfowie s kiepskimi niewolnikami, za to
ulegli ludzie doskonałymi.
Przodkowie Igraine’a eksploatowali kopalnie Khal-Teraxian i by mo e
spogl dali na ten sam strop, t bowiem wła nie prastar sztolni dopiero co
ponownie otworzono i zacz to z niej korzysta . By mo e oni równie patrzyli na
skalne sklepienie i zastanawiali si , czy nie zwali im si na głowy.
Tunele zostały wykopane przez ludzi i miały rozmiary odpowiednie dla istot
ludzkich, nie za wysokich ogrzych panów, którzy przewy szali ich wzrostem co
najmniej o trzy dłonie.
Cho nerwy Igraine’a były napi te, nie okazywał niepokoju ani zatroskania.
Gubernator musiał dawa przykład. Nie zadr ał w obliczu powstania
niewolników ani wtedy, gdy nie yca zaskoczyła go na szczycie gór. Nie pokazał
wi c po sobie, e ciarki go przechodz na d wi k skrzypienia i piewu skał w
czelu ciach jego najwydajniejszej kopalni.
Everlyn zerkn ła na niego. Jej równe, białe z by błysn ły w ciemno ci, a
srebrzyste oczy za wieciły si .
Mimo niepokoju ojciec odpowiedział na jej podniecenie u miechem pełnym
dumy. Taka pi kna, rozpieszczona i nieustraszona. Szmaragdow skór i wiotk
sylwetk odziedziczyła po matce, lecz ducha po nim. Gdyby nie ona, nigdy me
zszedłby tak gł boko do kopalni.
Ciemna, wilgotna sztolnia o niskim sklepieniu była miejscem odpowiednim
jedynie dla niewolników, ludzkich istot, które kuły skały i wydobywały najlepsze
klejnoty w dwudziestu prowincjach. Niektóre z tych drogocennych kamieni miały
rozmiary ich delikatnych dłoni i przewy szały jako ci nawet te, które pochodziły
z elfich krain na południu.
- Im ni ej schodzimy, tym gło niej piewa ziemia - rozległ si ochrypły,
szorstki głos jednego z ludzkich niewolników, który zwał siebie Eadammem. Był
to krzepki m czyzna zbli aj cy si do wieku redniego. By mo e miał prawie
trzydziestk , co czyniło go niemal dzieckiem w porównaniu z siedmioma setkami
lat Igraine’a.
Igraine znał tego niewolnika, m czyzna bowiem miał jasne włosy, oczy
niebieskie jak letnie niebo i przynosił Everlyn próbki rzadkich skał i kamieni,
które tak bardzo lubiła.
- Moim zdaniem tu nie jest bezpiecznie.
Igraine spojrzał ostro na niewolnika. Czy by w jego głosie była nuta zło ci?
Buntu?
Człowiek ju odwrócił si , wznosz c latarni , by pój pierwszy w gł b
niskiego tunelu. Tam gdzie Igraine musiał si garbi , Eadamm mógł i z głow
wzniesion wysoko i dumnie wyprostowanymi plecami. Nawet Everlyn, która
była malutka jak na ogra, musiała si schyla .
10
- Znale li my ten krwawnik tutaj, panienko - rzekł Eadamm do Everlyn,
pokazuj c nieregularny, czarny jak noc, owalny otwór w ciemno ci.
Everlyn ruszyła pochyłym tunelem w stron wej cia.
- Wielmo na panienko, tam nie jest bezpiecznie. - Eadamm obejrzał si ,
szukaj c wsparcia u Igraine’a. - Skała wci przesuwa si i j czy. Wynosimy
kruszywo i szukamy w mm kamieni. - Wskazał rumowisko na posadzce.
Bez wahania, a nawet bez jednego spojrzenia wstecz Everlyn znikn ła w
mroku. Usłyszeli jej głos: - Chc to zobaczy .
Igraine skrzywił si i poszedł w jej lady. W komorze przed nim zapłon ło
ostre wiatło, które o lepiło go na chwil .
Stosowanie magii w tunelach nie było m dre. Oprócz niszczenia wzroku
niewolników, którzy tyle lat przebywali pod ziemi , e ledwo widzieli w wietle
dziennym, było co niebezpiecznego w rzucaniu czarów tak gł boko pod
powierzchni , wra enie, jakby sama ziemia próbowała zniweczy ich skutki.
Ogr szybko poszedł w stron wiatła, uderzaj c głow w niski sufit. -
Everlyn... - Przest piwszy próg, przerwał ostrze enie. Jego córka zawiesiła w
powietrzu iskrz c si ognist kulk , która o wietlała mał grot .
- Czy to nie cudowne? - Przerwała, by obejrze si na niego. Opierała si o
cian , pchaj c i podwa aj c du y odłamek skały. - Spójrz na krwawnik, który
znalazłam!
Eadamm zatrzymał si przy Igraine, mru c oczy w nagłym blasku. -
Przynios panience kilof. - Postawił latarni na ziemi i wyszedł. Usłyszeli echo
jego głosu, gdy zawołał jednego z innych robotników.
Słowa te wydały si Igraine’owi bezsensownym bełkotem. Ognista kula
ta czyła mu w oczach. Skalne rumowisko, które słu yło za ciany w grocie,
zdawało si porusza wraz z migocz cym wiatłem. Od zakl córki przechodziły
go po plecach ciarki.
- Ever... - Zgrzyt kamienia o kamie zaparł mu dech w piersi. Sklepienie
ruszało si !
Everlyn krzykn ła przera liwie, gdy ciana przed ni drgn ła i osun ła si ,
jakby popchni ta niewidzialn r k .
Igraine skoczył w jej stron . Rami i bok przeszył ból, gdy co uderzyło go w
bark i odepchn ło do tyłu. Nozdrza i usta wypełnił mu pył. Posypały si na niego
ostre kamienie wydarte z sufitu. Przez rumor kamieni i skrzypienie belek słyszał
krzyk córki.
Eadamm chwycił go i odepchn ł na bok, chroni c przed olbrzymim
fragmentem spadaj cego sklepienia. Wypadaj c z małej komnaty, ogr uderzył w
co mocno głow .
Wsz dzie sypał si deszcz roziskrzonego pyłu i kamyków. Podłoga si
przechyliła. Igraine przywal do ciany i wyczuwał palcami dr enie skał. Słyszał,
jak Eadamm woła Everlyn i słyszał w odpowiedzi jej schrypni ty z przera enia
głos.
Wstał z bij cym sercem. Kiedy ruszył w stron głosu Eadamma, magiczne
wiatełko Everlyn zgasło. Jej wołanie umilkło raptownie, zostawiaj c go sam na
sam ze strachem.
11
Krzyki niewolników i wrzaski bólu dochodz ce od strony głównego tunelu
zmieszały si z j kiem ziemi.
Chwil pó niej pojawił si Eadamm, bior c go pod pach i próbuj c pomóc
mu ruszy si z miejsca. Jego latarnia rzucała ta cz ce cienie przez zasłon
kurzu. Eadamm wezwał pomoc. Korytarze pełne były przepychaj cych si i
tłocz cych niewolników, którzy krzyczeli ze strachu.
Igraine wci gn ł do nozdrzy mdl c wo nie mytych i przera onych ludzi,
krwi i wiru. Głowa mu p kała, a w rodku słyszał gło ny, pulsuj cy alarm
niczym bij cy dzwon.
- Musimy si wydosta - wyrz ził Igraine, czuj c smak krwi i ziemi. Przetarł
dłoni czoło oraz powieki w nadziei, e znów b dzie wyra nie widział. Kiedy j
odsun ł, palce pokrywało co mokrego i lepkiego.
- Panie, nie! - Eadamm wcisn ł Igraine’owi latarni w dło i chwycił belk ,
która była prawie dwukrotnie od niego wy sza. - By mo e ona jeszcze yje!
Igraine ledwo słyszał słowa niewolnika, jednak e odgadł ich sens po jego
czynach.
Eadamm wepchn ł grub kłod pod jedn z wal cych si belek sklepienia.
Kiedy schylił si po nast pn , inny niewolnik po pieszył mu z pomoc .
Ogromny, z grubsza ociosany kloc, którym Eadamm podparł sufit, zadygotał.
Posypał si wir i piasek. Sklepienie ugi ło si pod naciskiem ziemi.
Znów zagrzmiało w czelu ciach kopalni, a potem rozległ si huk sypi cych si
skał. Gdzie w gł bi korytarza krzykn ł niewolnik.
Niewolnicy stłoczeni u boku Igraine’a byli najlepszymi górnikami w
Khalkistach. Niezast pieni. Warci zbyt wiele, by ich nara a .
- Nie ma czasu! - Igraine schwycił Eadamma i wskazał w gór . Jakby na
rozkaz kolejne kamienie zadr ały i posypały si . Znów zadudniło w gł bi kopalni.
- Wszyscy maj ucieka ! - Igraine podniósł głos, aby było go słycha w ród
huku, i krzykn ł jeszcze raz. ałował, e nie ma do pomocy dozorców, którzy
wyprowadziliby głupie ludzkie istoty bez paniki, jednak w tej kopalni nie było
stra ników, pomin wszy kilku na pokaz przy wej ciu. Grzeczno i potulno
niewolników z Kal-Theraxian stanowiła powód do dumy dla całej prowincji.
Rozkołysane wiatła latarni posłusznych rozkazowi niewolników zacz ły
oddala si od ciasnego przej cia t sam drog , któr przyszły. Niemniej
niektórzy ludzie zostali na swoich miejscach. Pod kierownictwem Eadamma ju
spokojnie i metodycznie odkopywali pogrzeban pod kamieniami Everlyn.
Igraine schwycił najbli szego człowieka i pchn ł go brutalnie w stron
bezpiecznego ko ca tunelu. - Nie ma czasu. Uciekaj st d! Wszyscy uciekajcie!
Pierwszy opu cił korytarz t sam drog , któr przybyli, wspinaj c si po
głazach i kamieniach, których tu przedtem nie było.
Długa droga ku bezpiecznej powierzchni była podró przez ciemno i
strach, przerywan hukiem spadaj cych skał i krzykiem konaj cych, które
dobiegały z tyłu, z gł bi kopalni. Igraine’owi huczało w głowie, a kostki nóg
sprawiały ból przy ka dym ruchu. Wstrz sy ziemi zniekształciły tunele, którymi
podró owali, pokrzywiły je i zablokowały. Przy ka dym kroku spodziewał si , e
sklepienie zawali mu si na głow , gasz c kr ki wiatła, jakie rzucały latarnie
przed nim.
12
Potkn ł si i upadłby, gdyby nie jeden z niewolników. Od zgarbionego i
zdeformowanego przez lata pracy w kopalni m czyzny bił okropny smród
ludzkiego potu i słodki zapach ludzkiej krwi.
Igraine odepchn ł wyci gni te pomocne dłonie i wstał o własnych siłach. - Jak
daleko jeszcze? - spytał. Z góry sypał si migocz cy w wietle latarni kurz.
- Tu przed nami, czcigodny panie. - Niewolnik pokazał r k .
Igraine dostrzegł, e to nie jego latarnia rzuca blask o wietlaj cy pyłki kurzu,
lecz ciepłe, ółte sło ce Krynnu. - Upewnij si , e wszyscy wyszli - wymamrotał,
piesz c w stron wyj cia.
Gdy wyszedł na wie e, popołudniowe powietrze, jasne jak płynne złoto sło ce
poraziło jego oczy. Wydawało mu si , e upłyn ły godziny od chwili, gdy zanurzył
si w tej ciemnej, ziej cej jamie w górskim zboczu.
Za nim wychodzili niewolnicy, z wygl du równie oszołomieni jak on. Garstka
spo ród towarzysz cych mu osób, kuzyni, słu ba oraz stra nicy, dostrzegła ich
wyj cie z kopalni i wybiegła im naprzeciw.
Był przepi kny jesienny dzie , powietrze było rze kie i przejrzyste, a niebo
bł kitne i bez jednej chmurki. Orszak ogrów odziany był w jaskrawe kolory,
czerwone, niebieskie i zielone jedwabie. Igraine wyczuwał ich o ywienie i słyszał
głosy krzycz ce z podniecenia na jego widok.
A musiał by on przera aj cy: ubranie w strz pach, twarz zakrwawiona, oczy
zapadni te i nieobecne. Za chwil go otocz . Nie mógł znie my li o ich rozpaczy,
o pytaniach i płaczu starych ciotek, które wychowały Everlyn po mierci jej
matki.
Odwrócił si do niewolników, aby policzy , ilu nie zdołało uciec z wn trza
góry, i poleci zaj si rannymi. Natychmiast zauwa ył, e kilku ludzi brakuje.
- Gdzie jest Eadamm?
Stoj cy najbli ej niewolnicy potrz sn li głowami. Spo ród tych, którzy
wła nie opuszczali kopalni i byli na samym ko cu, trzech nie chciało mu
spojrze w oczy. Spu cili wzrok i stali z głowami wtulonymi w ramiona, jakby
czekali na uderzenie. Wreszcie jeden wymamrotał: - Został z tyłu, panie, eby
ratowa ogrzyc .
Ten po rodku mocno szturchn ł łokciem mówi cego. - Chciał powiedzie ,
panienk , panie. Wielmo n panienk .
- Tak, czcigodny panie, wielmo n panienk . Nie miałem na my li nic złego.
Igraine uderzył na odlew m czyzn , który zatoczył si pod cian kopalni.
Wi c Eadamm wrócił wbrew jego rozkazom.
Igraine, gubernator prowincji Kal-Theraxian, zyskał sław dzi ki swym
metodom obchodzenia si z niewolnikami. Bezwzgl dnym metodom. Dzi ki temu
otrzymał od króla stanowisko, ziemie i tytuł. Igraine nigdy nie dopu cił do tego,
by niewolnik złamał jak zasad , okazał brak szacunku, uchylał si od
obowi zków czy nie wypełnił polecenia. Trzeba było dawa przykład.
Jego osobista gwardia honorowa nadbiegała cie k od strony ł ki, krzycz c i
kłaniaj c si . Jeden złapał niewolnika, którego uderzył Igraine, i uniósł go w
powietrze za rami .
- Panie, co si stało?
- Gdzie jest panienka Everlyn?
13
- Czy nic si panu nie stało?
Pytania padały zbyt szybko i cz sto, by Igraine zd ył na nie odpowiedzie .
Odwrócił si i zaczekał, a reszta grupy znajdzie si w zasi gu głosu. Nie chciał
opowiada wi cej ni raz o tym, co si stało. - Sklepienie si zawaliło. Everlyn...
zgin ła. - Przygotował si na okrzyki rozpaczy.
Naej, która zarz dzała jego maj tkiem, dopóki Everlyn nie osi gn ła
odpowiedniego wieku, która była jej matk , nauczycielk i przyjaciółk , zakryła
twarz dło mi.
- Zróbcie przegl d niewolników - polecił Igraine dowódcy stra y. -
Dopilnujcie, by zaj to si rannymi. Znajd cie nadzorc i sprawd cie, ilu
stracili my. - Oblicze Igraine’a stwardniało. - I dowiedzcie si , ilu zostało w
kopalni wbrew moim rozkazom. Ci trzej wiedzieli o tym. Odseparujcie ich od
pozostałych. - Je li niewolnicy w kopalni zgin li, ci trzej posłu za przykład.
Za jego plecami kobiecy głos zaintonował pie alu po Everlyn, melodyjny
d wi k bez słów, który niesamowicie przypominał zgrzyt kamienia o kamie w
sztolniach. Naej zaszlochała i kolejny głos, tym razem m ski, przył czył si do
piewu.
Igraine odwrócił si gwałtownie, zamierzaj c nakaza im, by zamilkli i
odeszli. Wiedział, e b dzie musiał za piewa i odprawi ałob , ale nie teraz,
jeszcze nie teraz.
Naej odsłoniła twarz i otworzyła usta do piewu. Zamiast tego wykrzykn ła, a
jej otwarte usta, które wpierw wyra ały cierpienie, teraz głosiły zdumienie, a
ostatecznie niebywał rado . - Everlyn!
Igraine wykonał raptowny obrót i ujrzał sze postaci wyłaniaj cych si z
wej cia do kopalni, jedn wysok i pi niskich: Everlyn i pi ciu niewolników,
którzy zostali, by j ocali .
yła! Szła, cho na uginaj cych si nogach. Jeden r kaw tuniki miała urwany.
Dół szaty na jej w skich biodrach wisiał w strz pach. Przez dziury w spodniach
prze wiecały oba kolana, podrapane i krwawi ce. Zmierzwione długie włosy
sterczały we wszystkie strony. Ciemna, zbroczona krwi na skroni i barku skóra
przyprószona była szarym pyłem.
Igraine nigdy nie widział pi kniejszego widoku.
Po raz drugi tego dnia wokół rozp tało si istne piekło, gdy stra e, orszak i
niewolnicy rzucili si na pomoc wychodz cym z kopalni.
Igraine przecisn ł si przez tłum, depcz c jednakowo ogrów i istoty ludzkie,
by dosta si do córki.
Rzuciła mu si w obj cia, a łzy zostawiały smu ki na jej ubrudzonej twarzy. -
Ju my lałam, e ci nigdy nie zobacz !
U ciskał j mocno. - A ja my lałem, e nie zobacz ciebie - odparł zduszonym
głosem.
Naej, która wyczesywała ziemi i małe kamyki zapl tane w długie włosy
Everlyn, rzekła jak wtedy, gdy jej podopieczna była małym dzieckiem: -
Zabierzmy j do domu, Igraine.
Zanim Naej zd yła odprowadzi dziewczyn , Eadamm wyst pił naprzód i
skłonił si . - Wielmo na panienko... To dla panienki. - Zza koszuli wyci gn ł
kawałek skały, który Everlyn próbowała wydoby ze ciany ciasnej groty.
14
Był to przydymiony, czarny krwawnik - tak ciemny, e zdawał si wchłania
wiatło i zatrzymywa je wewn trz - usiany karminowymi plamkami. Mo na było
pomy le , e w rodku ugrz zły ogromne krople krwi. Zbyt brzydkie do wyrobu
bi uterii, a zbyt mi kkie do wytwarzania narz dzi krwawniki słu yły przewa nie
pomniejszym magom do popisów. Ich czary sprawiały, e czerwie płon ła i
pulsowała niczym ogie . Ten odłamek miał rozmiary ziemniaka i trzy wyrostki
wielko ci kciuków na jednym ko cu.
Everlyn roze miała si i wzi ła go z wielk rado ci , delikatnie, jakby to było
jajko. - B dzie mi zawsze przypomina o tym, co czułam na widok wiatła twojej
latarni, które przedzierało si przez mur kamieni.
Eadamm skłonił si jej ponownie i chciał odej , lecz Igraine zatrzymał go.
Gestem wezwał stra ników.
- Umie ci tych niewolników w areszcie razem z pozostałymi trzema.
Everlyn podniosła oczy znad szaroczarnej skały. - Dlaczego, ojcze?
- Nie usłuchali mojego rozkazu opuszczenia kopalni.
Eadamm napotkał powa ne spojrzenie dziewczyny i nie spu cił wzroku.
- Rozumiem - powiedziała Everlyn cicho i ało nie.
Igraine, gubernator Kal-Theraxian, siedział samotnie w swym gabinecie, w
którym jedyne wiatło rzucały arz ce si w gle w kominku. Przesun ł swe
ulubione krzesło, obite tkanin wykonan przez elfy, pod olbrzymie, si gaj ce od
posadzki do sufitu okno, z którego rozci gał si widok na cały jego maj tek.
Solinari, srebrny ksi yc, przy mił sw siostr Lunitari i rozsiewał blad
po wiat na ogród, poła i odległe góry. Igraine nie zwracał uwagi na chłodne
pi kno, jakie rozpo cierało si przed nim - ani na kołysz ce si główki jesiennych
kwiatów, ani na górskie szczyty, które ju zaczynały przywdziewa nie ne czapy.
Cisz przerwało pukanie. Stra nik otworzył drzwi i ostro nie zajrzał do
rodka, wpuszczaj c do pokoju smug wiatła. - Przyprowadziłem tego
niewolnika, czcigodny panie.
Igraine wyszeptał zakl cie i zapłon ło kilka wiec. W kominku zatrzeszczał i
strzelił niewielki ogie . - Wprowad go.
Stra nik skin ł na człowieka, który czekał na korytarzu, a potem oddalił si ,
odprawiony gestem Igraine’a.
Eadamm wszedł do komnaty. Był umyty i ubrany w czyste, cho znoszone
spodnie i koszul . Jedynymi ladami wydarze tego popołudnia były posiniaczone
i prawie obdarte ze skóry r ce, które sp tano ła cuchami.
Igraine przygl dał mu si w milczeniu przez kilka chwil, podczas których
człowiek stał bez ruchu, nie odrywaj c wzroku od okien i widoku za nimi.
- Chciałbym co zrozumie - oznajmił wreszcie Igraine, widz c, e człowiek
nie drgn ł na d wi k jego głosu ani nie kr cił si nerwowo w ciszy, jaka potem
nast piła.
- Zawsze dum napawał mnie fakt, e jestem sprawiedliwym panem. -
Wreszcie dostrzegł na twarzy niewolnika jakie uczucie, przelotne wra enie,
którego z powodu braku obeznania z ludzkimi obliczami nie potrafił rozpozna ,
lecz by mo e zdoła odgadn .
- Sprawiedliwym panem - powtórzył z wi ksz stanowczo ci . - Surowym, lecz
sprawiedliwym. Moje prawa s srogie, lecz aden z mych niewolników nie mo e
15
powiedzie , e ich nie zna. Tote gdy je łami i ponosz kar , jest to wył cznie ich
wina.
Znów grymas emocji, szybko opanowany.
Igraine ci gn ł dalej: - Rozumiem jednak ich wyst pki. Rozumiem
przywłaszczanie sobie rzeczy, bowiem ja równie pragn mie wi cej ni inni.
Rozumiem uchylanie si od ci kiej pracy. Rozumiem ucieczki. Niewolnik przy-
puszcza i łudzi si nadziej , e wszystkie te uczynki nie zostan odkryte.
Rozumiem kogo , kto łamie zasady, nie spodziewaj c si , e zostanie przyłapany.
Ale to, co ty zrobiłe ...
Je li Eadamm zrozumiał, e dano mu szans odezwania si , by mo e
wygłoszenia przeprosin i błagania o przebaczenie, nie okazywał tego.
- Wiedziałe , e sprzeciwiaj c si moim rozkazom, wydałe na siebie wyrok -
rzekł Igraine. Powiedział to pytaj cym tonem, wi c Eadamm mógł wyrazi
sprzeciw, gdyby chciał.
Nie uczynił tego. - Tak, czcigodny panie, wiedziałem.
- Wi c tego nie rozumiem. Zbieg my li tylko o swobodzie otwartej przestrzeni,
nie o tym, e zostanie złapany. Ty o tym wiedziałe .
- Tak, czcigodny panie.
Zdenerwowany do tego stopnia, e nie mógł usiedzie , Igraine wstał i
przespacerował si wzdłu ciany z oknami, a nast pnie szybko odwrócił si do
Eadamma. - Wi c mi to wyja nij!
W obliczu poruszenia Igraine’a spokój Eadamma prysł. - Gdybym nie
sprzeciwił si twym rozkazom, panie, wielmo na panienka zgin łaby! -
M czyzna prawie krzykn ł. Potem si opanował. - Panienka jest dobra dla
niewolników. Ma...
- Mów dalej.
- Ona ma dobre serce. Byłoby rzecz niesłuszn pozwoli jej zgin .
- Niesłuszn ? - Igraine smakował to słowo, jakby było mu obce. U ywał go
wiele razy, na wiele sposobów, w odniesieniu do swych niewolników. - Niesłusznie
byłoby mnie usłucha ?
Po raz pierwszy od chwili wej cia do komnaty Eadamm spu cił wzrok i
wpatrywał si w posadzk , jak przystało niewolnikowi.
Zamiast poczu si zadowolony, e jego niewolnik wreszcie si przestraszył,
Igraine chciałby, aby Eadamm jeszcze raz podniósł głow - wtedy mógłby
dostrzec wyraz jego brzydkiej, ludzkiej twarzy. - Wiedziałe , e nie uciekniesz.
Wiedziałe , e kar b dzie mier .
- Tak. Wybrałem jej ycie.
Igraine westchn ł. Usiadł na krze le. Odprawił niewolnika machni ciem r ki i
odwrócił si , by podziwia widok posiadło ci. Usłyszał, jak drzwi si otwieraj , a
potem zamykaj .
Kiedy tylko si zatrzasn ły, z ganku weszła Everlyn. Jej spowita w powiewn
nocn sukni sylwetka odcinała si od tła nocy.
- Powinna by ju w łó ku - burkn ł Igraine.
- Nie mogłam zasn , ojcze - szepn ła przez łzy. - Czy nie mógłby darowa
mu ycia?
16
Rozdział 2
PIE PRZEZNACZENIA
Sala audiencyjna skrzyła si , jakby wypełniały j płon ce gwiazdy, l niła od
złotych haftów na pi knych szatach i klejnotów, które ozdabiały dekolty, palce i
nadgarstki zgromadzonych. Płomyki setek wiec ta czyły w szklanych lampach,
na których wyrze biono symbole bogów zła, złote i srebrne ceremonialne sztylety
rzucały jasne refleksy, a mimo to olbrzymia sala nadał nie była roz wietlona.
Mrok zalegał w k tach i wisiał pod kopuł wysokiego na trzy pi tra sklepienia.
Ci kie wonie pachnideł z tuzina prowincji mieszały si ze sob , przesycały
powietrze swym dusznym zapachem, ł cz c si z aromatami stopionych wiec,
wina zaprawionego korzeniami, ciepłych ciastek i soczystego ludzkiego mi sa,
które zawini to w wodorosty i upieczono do smakowitej krucho ci.
Zgiełk tysi cy głosów i brz k pucharu o puchar ucichły w chwili, gdy
Powierniczka Historii stan ła na brzegu podwy szenia i posłała w tłum Pie ,
której wibruj ce tony splotły si z rozbłyskami wiatła i zapachami.
Khallayne Talanador zatrzymała si na pierwszym pode cie olbrzymich
południowych schodów i zmru yła oczy, aby widzie tylko drobne iskierki,
tysi ce tysi cy wielobarwnych rozbłysków, które prze wiecały przez jej rz sy.
Słodki, syreni głos Powierniczki piewaj cej o historii rasy ogrów nieomal
przekonał Khallayne, e jest sama w olbrzymiej sali, a nie na najlepiej
zorganizowanym, naj wietniejszym przyj ciu sezonu.
Kunsztowna, powiewna suknia piewaj cej Powierniczki skrzyła si i
migotała. Wydawało si , e o yły wyhaftowane na niej liczne sceny przygód
dawnych królów i królowych, bitew pełnych chwały, zwyci skich uczt i
wyrafinowanych podst pów.
Suknia Khallayne była kopi stroju Powierniczki, jednak miała krótsze
r kawy dla zapewnienia swobody r kom i mniej klejnotów na haftowanym
gorsecie. Jednak gdy szat Powierniczki zdobiły niezliczone sceny, na jej sukni
widniała tylko jedna. Wzdłu r bka ci gn ły si obrazy z ulubionej opowie ci
Khallayne, historii o pos pnej i straszliwej królowej. Na pierwszym yła i
tryskała pełni sił, na nast pnym konała, a w ko cu jej miertelne szcz tki
o ywały, siej c postrach w ród poddanych.
Nazwano j Umarł Królow , czasami Królow Ciemno ci. Panowała w
zamierzchłych czasach, kiedy góry były jeszcze nowe. Powiadano, e była
najpi kniejsza, najbystrzejsza i najbardziej przebiegła ze wszystkich ogrów, jacy
kiedykolwiek si narodzili. Powzi wszy podejrzenie, e otaczaj ca j szlachta
spiskuje, kazała ogłosi sw mier , a nast pnie czekała na uboczu, by zobaczy ,
kogo ten fakt zasmuci, a kogo ucieszy. Czystka, która nast piła, była szybka i
doskonała; Umarła Królowa nie zostawiła przy yciu wielu ałobników po
straconych krewniakach. Trzy z obecnych rodzin nale cych do Rady
Panuj cych, wszystkie niezachwianie wierne Umarłej Królowej, doszły w owych
czasach do władzy, zast puj c tych, którzy nie piewali wystarczaj co gło no
pie ni pogrzebowych.
17
Khallayne od dzieci stwa uwielbiała t histori , podziwiaj c tak doskonał
przebiegło i stawiaj c j sobie za przykład.
Ostatnie słodkie d wi ki pie ni przebrzmiały, lecz Khallayne nie ruszyła si z
miejsca, jakby zauroczyło j l nienie sukni Powierniczki i stara opowie , któr
znała na pami .
Pami tała, e kiedy była dzieckiem, jeszcze przed mierci rodziców,
Powierniczka przychodziła na wyst py o własnych siłach, aczkolwiek nieco
chwiejnym krokiem. Ju wtedy była s dziwa. Ogrowie byli długowieczn ras ,
tak blisk nie miertelno ci, e nieomal równ bogom, lecz nawet ich ywot miał
kres. Dla dobra ogółu adnemu ogrowi nie wolno było do y chwili, w której
stałby si ci arem dla otoczenia, nawet królowi. Nikomu oprócz Powierniczki.
Jej wyj tkowy talent nagrodzono rzadkim przywilejem. Teraz wsz dzie nosiła
j w lektyce gwardia honorowa doborowych stra ników, która czekała za
kulisami, a Powierniczka sko czy piewa Pie Ogrów.
Stra nicy, których rozpierała duma i poczucie własnej wa no ci, stan li po
obu stronach Starszej i wyprowadzili j przez kunsztownie rze bione drzwi
ukryte na tyłach podwy szenia.
Ze swego miejsca Khallayne dostrzegła, jak gwardia honorowa ust puje
miejsca stra nikom, którzy stali dotychczas niewidoczni w cieniu. Kiedy ostatni z
nich zgrabnie odwrócił si i znikn ł, zauwa yła na jego br zowej tunice niebieski
pas biegn cy uko nie przez r kaw, oznak klanu Tenal.
Jest, szepn ł mroczny głos jej intuicji. Na to wła nie czekała . Khallayne
dotkn ła półksi yca z miedzianej blachy, który nosiła wpi ty w klap tuniki.
- Dzi ki ci, Takhisis - szepn ła. - Dzi ki ci. - Jej u miech był równie
promienny jak blask klejnotów na sali.
Cofn ła si w półcie pomi dzy cian a wielk kolumn i wyszeptała cicho
słowa zakl cia „widzenie”. Rzucanie czaru w sali, w której mo e by kto
wra liwy na drgnienie mocy, było ryzykownym posuni ciem, jednak teraz, gdy
wiedziała, e wkrótce stanie si niepokonana, tryskała energi i animuszem.
Hałas tysi cy głosów przycichł do szmeru. Oczy zaszły jej mgł , a otoczenie
zmieniło si w rozmyt , szarobr zow plam .
W dole, na parkiecie wielkiej sali wiatełka zakl tych klejnotów iskrzyły si
niczym roz arzone w gielki. Mglista otoczka spowijała tych, którzy nosili
zaczarowane szaty i ozdoby. Tak prostych zakl , jak równie tych do zapalania
wiec i ognia, wolno było u ywa ka demu bez wzgl du na zajmowane
stanowisko.
Aureole, które j fascynowały, były czym zupełnie innym. Szukała magii
w ród najpot niejszych ze szlachty, w ród tych, którym pozwolono posun si
do granic wrodzonych zdolno ci. Na przykład znajduj cy si po drugiej stronie
lord Teragrym - skł biona aureola ciemno ci, wielka pot ga.
U miechn ła si , czuj c smak przyszłego zwyci stwa.
- Szukasz kogo , Khallayne?
Napi ła mi nie, a potem je rozlu niła, kiedy przez zniekształcenia wywołane
zakl ciem dotarł do niej kpi cy ton słów. Głos, zgry liwy i cyniczny, nie
przestawał by ciepły i zmysłowy. To mógł by jedynie Jyrbian.
18
Odwróciła si ostro nie, powoli rozpraszaj c „widzenie”, by kolory, kształty i
d wi ki wróciły do normalno ci. Jyrbian był dokładnie tym, czego potrzebowała -
idealnym dopełnieniem jej planów.
- Dobry wieczór - rzekła.
Jyrbian skłonił si z wymuszonym u miechem na wargach, jak nikt inny
potrafi c wyrazi jednocze nie podziw i sarkazm.
- Dobry wieczór, Khallayne. - Lyrralt, starszy od Jyrbiana, ukłonił si
uprzejmiej ni brat. Nie podszedł, by u cisn jej dło , lecz stał oddalony o krok i
ledził wzrokiem wzory na przepi knym, wyhaftowanym przez niewolników
brokacie jej sukni.
Kiedy spojrzał na ni ze zdumieniem, popatrzyła mu miało w oczy, a potem
u miechn ła si od ucha do ucha.
Nie było jeszcze braci podobniejszych do siebie pod pewnymi wzgl dami, a
jednocze nie tak bardzo odmiennych pod innymi. Jyrbian i Lyrralt mieli
podobn karnacj - ciemnoniebiesk niczym szafiry oraz oczy i włosy barwy
polerowanego srebra. Na tym ko czyło si podobie stwo. W odró nieniu od
ni szego i bardziej muskularnego Jyrbiana Lyrralt był wysoki i szczupły. Zwykle
zachowywał si spokojnie, podczas gdy Jyrbian potrafił otwarcie narzuca swoj
wol ; był zuchwały i skryty, zaciekły i skupiony w chwilach, gdy jego swawolny
brat stroił sobie arty i posyłał głupie u mieszki.
Zamiast zwykłej tuniki Jyrbian miał na sobie pozbawiony r kawów paradny
mundur ołnierza - obcisły jedwabny strój z błyszcz cym, srebrnym galonem.
Ubrany równie niepozornie co brat wyzywaj co, Lyrralt miał na sobie prosty,
biały habit kapłana. Ozdabiał go ciemnoczerwony haft, który przypominał krople
krwi. Jedyn bi uteri była ko ciana spinka z wypalonym na niej runicznym
symbolem jego boga, Hiddukela, równie w czerwieni. Od wi tna szata z jednym
długim r kawem, który krył znaki zakonu, nadawała mu tajemniczy i pełen
godno ci wygl d.
- Nie miałam poj cia, e to bal przebiera ców - zakpiła Khallayne.
Znali si jeszcze, b d c dzie mi, zanim zmarli jej rodzice, zanim Rada
Panuj cych zagarn ła ich maj tek, by odda go jakiemu dworzaninowi za
zasługi, a ona zmuszona była zamieszka u kuzynów. Z chwil , gdy wuj kupił jej
miejsce na dworze, przekonała si , e ci dwaj doro li m czy ni bardzo
przypominali małych chłopców, których wspominała z czuło ci . Z Jyrbianem
znów si zaprzyja niła. Lyrralta trudniej było rozszyfrowa .
Zareagowali na jej docinki w sposób, jakiego si spodziewała. Jyrbian
wyszczerzył si w u miechu i rozło ył r ce, eby mogła lepiej obejrze mundur
podkre laj cy jego wspaniałe mi nie, natomiast Lyrralt zmarszczył brwi. - To
me przebranie - delikatnie zwrócił jej uwag .
- Ale sk d - oznajmił Jyrbian k liwym tonem. - Mój brat otrzymał
błogosławie stwo od swego boga.
Lyrralt obci gn ł dumnie długi lewy r kaw, znak przyj cia go w szeregi
kapłanów Hiddukela. - Tak, i to wi ksze ni ci si wydaje. Te mogłe wybra t
drog . Ty jednak wszystko sobie lekcewa ysz. Bawisz si w ołnierza, zamiast
zaj si czym po ytecznym.
19
Jyrbian spojrzał na niego krzywym okiem. - Ja si nie bawi , bracie.
Podobnie jak ty, patrz w przyszło i widz , co nadci ga. Widz , co b dzie
potrzebne.
Khallayne stan ła pomi dzy nimi, zapobiegaj c kłótni. Mi dzy bra mi od
dawna toczył si spór, którego wielokrotnie była wiadkiem. Lyrralt uwa ał brata
za hulak i obiboka. Jyrbian wiecznie spiskował, zazdrosny o wszystko, co
Lyrralt odziedziczy jako najstarszy potomek.
Khallayne wpierw zwróciła si do Lyrralta: - Nie chciałam ci dokucza .
Wiesz, e jestem z ciebie dumna. - Potem odwróciła si i poło yła dło na nagim
przedramieniu Jyrbiana. - Co miałe na my li? Czy by chciał powiedzie , e ju
wkrótce klany otrzymaj pozwolenie na zwi kszenie liczby wojowników? Nie
zwi kszano jej od czasu...
- Bitwy pod Denharben - podpowiedział Lyrralt. - Zanim urodzili si nasi
rodzice.
Od wieków aden ród ogrów nie wydał wojny innemu rodowi, przynajmniej
nie oficjalnie i nie przy u yciu armii.
Kiedy ka dy klan dbał tylko o swoje sprawy. Mniejsze musiały sprzymierza
si z wi kszymi, by prze y , dopóki nie nabrały sił, by zaatakowa swych
sojuszników. Był to nie ko cz cy si cykl. Niemniej od czasu, gdy członkowie
Rady Panuj cych umocnili sw pozycj umiej tnym u yciem represji
ekonomicznych i rozdziałem ziemi w ród popleczników, zdołali ograniczy liczb
wojowników w klanie.
Walki mi dzy rodami przybrały subtelniejsze formy, a stanowiska
wojowników i członków stra y honorowej, rzadkie i bardzo presti owe,
przekazywano z pokolenia na pokolenie, tak samo jak ziemie i tytuły.
Wojowników si nie wynajmowało, trzeba było si nim urodzi .
- Chodz pewne słuchy - rzekł tajemniczo Jyrbian.
- Powinnam kaza ci zrzuci z murów! - za miała si Khallayne. - Wiesz o
czym , czego nie chcesz powiedzie . Poza tym, nigdy powa nie nie uczyłe si
sztuki wojennej.
- Nikt ju nie uczy si , jak by prawdziwym wojownikiem - rzucił pogardliwie
Lyrralt. - Całe wojsko to tylko stra honorowa, która bawi si mieczami i pikami,
wicz c maszerowanie w równych szeregach. Nawet gwardia królewska jest
głównie na pokaz.
- Mylisz si , jak zwykle. Przygl dałem si ich wiczeniom. - Jyrbian splótł
palce z Khallayne i poci gn ł j w stron schodów, nie przestaj c mówi . - To
prawda, nie wiczyłem maszerowania. Przysi gam ci jednak, e innym moim
umiej tno ciom niczego nie mo na zarzuci .
Khallayne pozwoliła si odci gn i zostawiła Lyrralta z tyłu. Nie miała
poj cia, jakie plotki usłyszał Jyrbian, skoro uwa a, e wkrótce wojownicy znów
b d poszukiwani.
Do napadów na ludzkie osady nie potrzebowali nikogo poza poganiaczami
bydła. A z najazdami na ziemie elfów w gł bi puszcz na południu z łatwo ci
radzili sobie złodzieje. Przedmioty, które mo na było tam ukra , przepi kne
rze by i grube l ni ce tkaniny, nie miały sobie równych na całym Ansalonie,
20
jednak e sami elfowie, tak stoiccy i niewzruszeni, gdy zabierano im kosztowno ci,
byli bardzo kiepskimi niewolnikami.
- Jyrbianie... - Dotkn ła jego przedramienia. Twarde mi nie drgn ły pod
skór barwy indygo. - Chod zje ze mn kolacj . Potem wyjdziemy na mury i
popatrzymy na gwiazdy. Mam ci co do powiedzenia. Chciałabym te , eby
pomógł mi czego dokona .
miej c si do niej jasnymi oczyma, Jyrbian wsun ł palce pod jej r kaw i
musn ł mi kk skór na jej nadgarstku. - Dzi wieczór w całym Takarze nie ma
kobiety pi kniejszej od ciebie - szepn ł.
Khallayne roze miała si . Była przekonana, e to samo słyszała ka da kobieta,
z któr rozmawiał od chwili, gdy o zmierzchu rozpocz ło si przyj cie; z
pewno ci słyszała to z jego ust za ka dym razem, gdy ich cie ki przecinały si w
przeci gu ostatnich dwudziestu lat. Odpowiedziała zarozumiale tymi samymi
słowami, co przez te wszystkie lata: - Wiem.
- Tworzymy doskonał par - szepn ł, podnosz c jej r k i podziwiaj c
ciemno swego nadgarstka na tle jej bladozielonej skóry koloru morskiej piany.
- Jak dzie i noc. Niestety... Mam nadziej , e wybaczysz mi szczero , lecz w tej
sali znajduj si wa niejsze partnerki, z którymi mógłbym zje kolacj . Mój brat
lubi mi przypomina , e musz pami ta o obowi zkach - i o maj tku. - Podniósł
jej dło do warg, ucałował kostki jej palców, a potem zgrabnie si odwrócił.
- Jyrbianie...! - Zostawiona na schodach Khallayne przygl dała si z
niedowierzaniem odchodz cemu m czy nie, który zbiegał po stopniach. Jego
długi, srebrny warkocz, spleciony mod wojowników, kołysał si na boki.
Khallayne zadr ały palce. A j wierzbiły, by narysowa w powietrzu jakie
straszliwe zakl cie.
- On próbuje uzyska specjalne zlecenie od Rady Panuj cych.
Khallayne zapomniała o znajduj cym si w pobli u Lyrralcie. Jakby od
niechcenia wzi ła go pod r k . - Nie mog zrozumie , jak ty go mo esz czasami
znosi - rzekła chłodno, ledz c Jyrbiana, który przeciskał si przez tłum. - Wiesz,
e pr dzej czy pó niej przyjdzie mu na my l, i najprostszym sposobem zdobycia
maj tku jest odziedziczenie go.
Jyrbian przył czył si do grupki ogrów, która stała po drugiej stronie sali
przy schodkach podwy szenia. Natychmiast wzi ła go pod r k pi kna, odziana w
szykowny strój młoda kobieta.
Khallayne cisn ły si na usta słowa zakl cia, którego u ywali, b d c dzie mi,
od którego skóra piekła jak po zetkni ciu z pokrzyw . Nie my lała o nim od
pi dziesi ciu lat, a nie u ywała od stu, lecz ciekawie byłoby zobaczy , czy
Jyrbian potrafiłby zachowa swój wdzi k, gdyby mu je posłała. Niemal czuła ju
smak słów, lecz zapomniała o nich, gdy usłyszała Lyrralta.
Czoło przygl daj cego jej si młodzie ca marszczył wyraz udawanego
zatroskania. - Tytuł drobnego szlachetki, jakim jest mój ojciec, oraz jego maj tek
nie wystarczy Jyrbianowi. Ostatnio mierzy znacznie wy ej. Jak dot d doczekał
si jedynie misji, przez któr omin go wy cigi niewolników w przyszłym
tygodniu.
- Jakiej misji?
21
Blisko jej ciała i ciepło piersi dotykaj cej jego ramienia wywierały
oczekiwany skutek.
Lyrralt przykrył jej dło swoj i nachyliwszy si bli ej, odpowiedział, jakby
nie był wiadom tego, co mówi: - Jaka idiotyczna wyprawa do Kal-Theraxian z
polecenia lorda Teragryma.
Kiedy powiedział „Teragrym”, odwróciła głow w obawie, e dostrze e
zmian odbijaj c si w jej twarzy, w jej u miechu. Bez w tpienia przypomina
wilka gotowego rzuci si na sw ofiar .
- Owszem, co słyszałam - powiedziała - o tym gubernatorze Kal-Theraxian.
Co o nowej metodzie u ytkowania niewolników, dzi ki której wzrosła
produkcja.
Opanowała si i zrobiła kokieteryjn min . Bior c miało Lyrralta pod rami
i unosz c ci ki r bek sukni, zacz ła schodzi po stopniach. - Czy to najmłodsza
córka Teragryma towarzyszy Jyrbianowi?
- Nie, to Kyreli. Nie jest najmłodsza. To ta, która tak pi knie piewa.
Przypuszczam, e Teragrym ywi nadziej , i zostanie nast pn Pie niark .
ci gni te brwi Khallayne bynajmniej nie wyra ały rozbawienia.
Ogrowie układali pie ni o wszystkim. piewali o szcz ciu, smutku, deszczu,
sło cu, zimnie i cieple. Ich cudne głosy rozbrzmiewały z bardzo wa nych
powodów albo całkiem bez powodu i nawet bogowie zatrzymywali si , by ich
posłucha . Swym pi knym i wdzi cznym głosem my liwi urzekali zwierzyn , a
łowcy niewolników nakłaniali ofiary, by same wkładały r ce w kajdany.
Khallayne była tym tylko rozdra niona. Ta pełna wdzi ku, bystra i ja niej ca
miał urod ogrzyca nie umiała bowiem piewa . Miała włosy jak jedwab
przelewaj cy si przez palce m czyzny, oczy, które mogły oczarowa najbardziej
zatwardziałe serce i moc magiczn tak naturaln i pot n , e nie miała jej
ujawni . Nie potrafiła jednak piewa . Jej piew był równie pi kny i urzekaj cy,
co zgrzyt kamiennych wrót, które tr o próg pełen wiru.
Kiedy zeszli ze schodów, Lyrralt zatrzymał si . Przysun ł si blisko do
Khallayne i ciszył głos, jakby powierzał jej tajemnic . - Zjedz kolacj ze mn .
Mam ci do powiedzenia co znacznie bardziej fascynuj cego od plotek o
wojownikach.
Khallayne przyjrzała mu si spod opuszczonych rz s. Mo e rzeczywi cie wie,
czym Kal-Theraxian zaciekawiło Teragryma.
U miechn ła si i znów wzi ła go pod rami , przytulaj c si do jego ciepłego
boku i prowadz c go na drugi koniec wielkiej komnaty, gdzie znajdował si k cik
jadalny.
Obeszli królewski stół, z którego niczego nie wolno było zje . Stał tam tylko
po to, by si nim zachwyca , napawa jego widokiem i podziwia jego wspaniały
wygl d.
- Czy zastanawiała si kiedy nad pochodzeniem tego dziwacznego zwyczaju?
- spytał Lyrralt, przechadzaj c si wzdłu stołu i podziwiaj c sma one w miodzie
i pływaj ce w winie rzadkie kwiaty ghen, morskie strzałki i inne ryby
sprowadzone a z Oceanu Turbidus, które ton ły w korzeniach i li ciach
przypominaj cych imbir.
22
- Nie, nigdy. - Khallayne szła za nim, ledwo zauwa aj c uzupełniaj ce si
kompozycje zapachów, konsystencji i kolorów.
Nakładaj c sobie na talerz soczyste, opiekane skrawle i chleb ociekaj cy
miodow galaretk , spytała: - Czy zauwa yłe , e kiedy Powierniczka schodziła z
podium, w korytarzu czekali stra nicy Tenalów?
Potrz saj c głow , Lyrralt poło ył na jej talerzu co , co przypominało
delikatny, bł kitny kwiat.
- S dziłam, e mo e to oznacza , i jedno z potomków Tenala zostało
mianowane nast pc Powierniczki. Dawno osi gn ła ju wiek, w którym powinna
przekaza Pie komu innemu.
Zauwa yła, e zgodnie z jej oczekiwaniami Lyrralt zrozumiał jej sugesti ,
cho starał si to ukry . ci gn ł g ste, jedwabiste brwi, udaj c zaskoczenie.
Znale li nieco na uboczu pusty stolik pod cian i posłali niewolnika po wino.
- Wydało mi si to szczególnie dziwne. - Khallayne podj ła w tek rozmowy z
udawan nonszalancj . - Byłam wi cie przekonana, e wybrank zostanie jedna
z córek Teragryma...
- Podobnie jak Jyrbian. - Lyrralt nagłe u miechn ł si szeroko. - A on ubiega
si o niewła ciw córk ! Miał wielkie plany na dzisiejszy wieczór... Chyba
poczekam do jutra z t wie ci . Widok jego miny b dzie...
- Och, s dz , e sta nas na wi cej. - Khallayne s czyła wino, delektuj c si
jego cierpkim smakiem. - Znacznie wi cej.
Lyrralt zatrzymał kieliszek w połowie drogi do ust, przypatruj c si uwa nie
błyskowi w jej czarnych oczach. Nigdy me widział jeszcze tak zło liwej i tak
urzekaj cej miny. Ogarn ło go podniecenie i jakie złe przeczucia. Runy na
ramieniu paliły jak wie e. - Czy dlatego pragn ła pomocy Jyrbiana?
- Tak. S dz jednak, e ty spiszesz si znacznie lepiej.
Przerwała. - Mam pomysł - zamruczała. - Doskonały pomysł. - Oboje
dostaniemy to, czego chcemy.
Lyrralt przysun ł bli ej krzesło i nachylił si ku niej. - A czego ty chcesz? -
Wyczuwał ciepło bij ce od jej ciała. - Nigdy nie odnosiłem wra enia, eby ci
zale ało na zdobyciu zwykłych rzeczy - stanowiska czy cho by podarunku w
postaci ziemi albo domu poza murami zamku. Kiedy z Jyrbianem usłyszeli my o
twoim przybyciu na dwór, s dzili my, e b dziesz starała si odebra klanowi
Tenalów sw rodzinn posiadło . Nie dostrzegłem jednak e niczego, co by na to
wskazywało, chyba e jeste przebieglejsza ni przypuszczałem.
Kobieta u miechn ła si i tr ciła jego kielich brzegiem swego pucharu. -
Dzi ki, czcigodny panie. Jestem rzeczywi cie przebieglejsza, ni ci si wydaje.
Jednak nie ziemi pragn . Nauczyłam si w ci gu swych trzystu lat, e ziemie s
czym nietrwałym, łatwo nadawanym i łatwo odbieranym pod wpływem kaprysu.
Szukam trwalszej zdobyczy.
- I opowiesz mi o niej. Mo e jeszcze dzi wieczorem podczas spaceru po
murach?
Khallayne obrzuciła go spojrzeniem i wsun ła ukradkiem dło w jego r kaw.
Lyrralt rozwarł szeroko oczy, gdy palce kobiety zacz ły sun w gór po jego
skórze. Kiedy dotkn ła kraw dzi run, zadr ał.
23
- Czy twój zakon nie byłby wielce zadowolony, gdyby zyskał wsparcie lorda
Teragryma?
- Ale jak? - Lyrralt opró nił kielich, nie odrywaj c oczu od ruchu jej dłoni
pod jego r kawem.
- To bardzo proste. Wydaje mi si , e mo emy zdoby co , na czym
Teragrymowi bardzo zale y. Mo emy tak to zrobi , by w mało prawdopodobnym
przypadku odkrycia tej... redystrybucji win obci ono Jyrbiana.
Przez chwil Lyrralt był zbyt osłupiały, by wykrztusi cho słowo. Cała krew
spłyn ła mu z twarzy, przez co jego skóra nabrała matowoszarego odcienia.
Khallayne wiedziała jednak, e połkn ł przyn t jak pewna siebie,
zadowolona ryba, która leniwie płynie prosto w jej sie i nawet otworzył usta,
przypominaj c chwytaj c powietrze ryb .
- Runy mówiły o tym - szepn ł.
Dło Khallayne znieruchomiała, potem opuszki jej palców zadr ały,
muskaj c g bczaste runy tu nad jego łokciem. - O czym?
Spojrzał na r kaw. Runy wyryte na r ce były darem od boga, oznak
zaakceptowania jego pobo no ci. Co wa niejsze, były równie jego darem dla
boga. W ród rasy tak urodziwej i tak dumnej ze swego pi kna jak ogrowie,
pozwolenie na oszpecenie znakami i bliznami nieskazitelnej skóry stanowiło
wyraz najwy szego oddania bogu.
Pierwszych znaków zwykle nie pokazywano osobom spoza zakonu. Niewielu
zaszczycano przywilejem ujrzenia pierwszego przesłania Hiddukela dla ucznia.
Pó niej, gdy znaki pokryj ramiona i dłonie, b dzie nosił r kawy odsłaniaj ce
przedramiona i nadgarstki, tak jak to czyniła arcykapłanka.
- Runy mówiły o wielu sprawach. O przeznaczeniu i zem cie. O stanowiskach
i władzy. Była te wzmianka, której nie zrozumiałem w pełni, póki ci nie
ujrzałem dzisiejszego wieczoru. Wzmianka o królowej ciemno ci.
- Nic nie rozumiem. Nie jestem królow .
- Twoja suknia, Khallayne. Haft na twojej sukni przedstawiał Umarł
Królow . Jest co jeszcze. Runy wspominały o rodzinie i zem cie.
Kobieta powoli wysun ła dło z jego r kawa, drapi c go przy tym
paznokciami po skórze. W głowie słyszała jakby brz czenie pszczół na ł ce
kwiatów, a po jej ciele przebiegł zimny dreszcz.
- Umarła Królowa... - szepn ła. - To wystarczy. Skradniemy Pie Historii
ogrów Powierniczce i oddamy j Teragrymowi.
24
Rozdział 3
KRADZIE HISTORII
- B dzie nam potrzebna jaka rzecz nale ca do Jyrbiana. Butelka, mo e jaki
pojemnik. Amulet albo klejnot. Znajd niewolnika, który wie, w której komnacie
zatrzymała si Powierniczka. Kogo , komu mo emy zaufa , e nas nie zdradzi.
Tak łatwo. Wszystko poszło tak łatwo. Lyrrallt, cho wyra nie osłupiały, nie
zakwestionował jej polece .
Odsun ł talerz z napocz tym jedzeniem, wyszedł za ni z gwarnej sali
audiencyjnej, a nast pnie szybko i zwinnie udał si w przeciwnym kierunku, do
południowego skrzydła zamku, gdzie mie ciły si komnaty jego i Jyrbiana.
Opu ciwszy hała liwe przyj cie, Khallayne słyszała cichy szmer r bka sukni,
który zamiatał kamienn posadzk . Zeszła na dół, do korytarzy przeznaczonych
dla słu by zamkowej.
Wchodz c do kuchni pełnej uwijaj cych si osób, podniosła brzeg sukni i
przest piła kału brudnej wody. W pomieszczeniu unosił si dym z olbrzymich
palenisk kuchennych, wilgo znad wrz cych kotłów i garnków, zaduch i mdl cy
zapach ludzkich istot.
aden niewolnik nie podniósł oczu na rozgl daj c si po sali Khallayne. Całe
szcz cie. Ich brzydkie, ró owe oblicza w jej mniemaniu były równie odra aj ce
jak ich wo .
Khallayne strzeliła palcami na mał , uwijaj c si piesznie niewolnic w
nieforemnej sukni, która wygl dała zupełnie tak, jakby uszyto j ze szmat do
zmywania.
Dziewczyna dygn ła szybko, lecz z szacunkiem. - Tak, pani. W czym mog
pomóc?
- Potrzebna mi Laie.
Dziewczyna obejrzała si przez rami . - Laie jest... zaj ta, pani. Mo e ja mog
pani usłu y ? - Kolejne dygni cie, znów szybkie i nerwowe, zdradzaj ce strach
wyra niej ni dr enie w jej głosie.
- Zaj ta? Co chcesz przez to powiedzie ?
Kobieta znów dygn ła, ani razu nie odrywaj c oczu od czubków uszytych z
mi kkiej skóry butów Khallayne. - Jest... - Spojrzała przez rami w poszukiwaniu
poparcia i go nie znalazła. - Jest...
- Stój w miejscu i powiedz mi, gdzie jest moja niewolnica! - warkn ła
Khallayne, któr zirytowało dyganie kobiety i niezno ny smród tylu niemytych
niewolników.
- Pani, w kuchni jest lord Eneg!
Khallayne sykn ła z poirytowania, wreszcie rozumiej c, co usiłowała
przekaza mamrocz ca niewolnica. Ogr musiałby by banit , eby nie słysze o
upodobaniach Enega.
Khallayne korzystała ju wiele razy z usług Laie, która dla niej szpiegowała i
udawała si z misjami, jakie jej pani chciała zachowa w tajemnicy. Jak na
niewolnic Laie była bystrzejsza od wi kszo ci, stanowiła prawdziw kopalni
25
wiedzy i umiała trzyma j zyk za z bami. Je li Eneg zabije Lale, trzeba b dzie
znale i wyszkoli inn . - Kiedy Eneg j zabrał?
- Dopiero przed chwil .
Doskonale. Mo e jeszcze zd y. Powiadano, e Eneg lubi igra ze swymi
ofiarami.
Khallayne uniosła r bek spódnicy powy ej butów. - Zabierz mnie do niego.
Kobieta wci wyra nie zdenerwowana zabrała Khallayne na tyły kuchni, a
nast pnie wyprowadziła przez niskie drzwi na długi, w ski i ciemny korytarz.
Przej cie dla dostawców, domy liła si ogrzyca, wybudowane dla mniejszych,
ni szych ludzkich niewolników. Bardzo si ró niło od szerokich, przestronnych
korytarzy w pozostałych cz ciach zamku.
Wchodz c do komnaty, Khallayne musiała schyli głow . Kiedy przest piła
próg, powitał j st chły, słodkawy zapach potu i metaliczna, zgniła wo ludzkiej
krwi.
Khallayne ledwo rzuciła okiem na izb , któr wyposa ono według upodoba
Enega. Najwa niejsze, e Laie jeszcze yła. Kopała i Wała, wyrywaj c si ogrowi
z r k.
Kiedy otwarte drzwi uderzyły z hukiem w cian , lord Eneg odwrócił si z
gniewnym grymasem na twarzy. Jego szmaragdow skór pokrywały plamy i
wypryski. Była tak ciemna, e prawie czarna, i l niła od wilgoci i krwi.
Kiedy spostrzegł, kim jest intruz, na jego twarz wypełzł lubie ny u miech.
- Czy by przyszła dotrzyma mi towarzystwa, pani Khallayne?
Ogrzyca wzruszyła ramionami, potrz saj c głow . Nie rozumiała, jak on
mo e wytrzyma w tak ciasnym, niskim pomieszczeniu i w tym okropnym
smrodzie. Obrzydliwa wo kuchni była niczym wiosenny poranek w porównaniu
z zapachem rozkładu skupionym w tak niewielkiej przestrzeni. - Potrzebna mi ta
niewolnica.
Nieprzychylny grymas znów wrócił na twarz ogra. - Znajd sobie inn !
Laie znów spróbowała uwolni si z u cisku Enega.
Khallayne przygl dała mu si przez chwil , ignoruj c niewolnic , a potem
rzekła słodko:
- Lordzie Eneg, ta niewolnica jest moj własno ci . Je li b d zmuszona
przyucza nast pn , bardzo si rozzłoszcz . - Potarła palce, podnosz c dło tak,
eby zobaczył tworz c si wokół czubków jej palców lekk po wiat , co
znamionowało pocz tek ognistego zakl cia.
Z gł bi gardła Enega wydobył si tak złowieszczy pomruk, e niewolnica,
któr przytrzymywał, wrzasn ła i wy- szarpn ła r k z jego u cisku. Potykaj c
si , przebyła kilka kroków dziel cych j od Khallayne i upadła.
Khallayne wskazała łkaj c kobiet . - Z pewno ci jaki inny niewolnik
równie dobrze mo e zast pi t ...
Eneg zrobił krok w jej stron . Zdecydowanie, jakie ujrzał na jej twarzy,
sprawiło, e zmienił zdanie. Lekcewa co machn ł dłoni . - Zabierz j sobie.
Przy lij mi kogo innego z kuchni.
Khallayne oddaliła si niskim korytarzem, nie patrz c, czy kobieta idzie za
ni . Nie miała w tpliwo ci, e niewolnica pragn ła uciec z tej gor cej, smrodliwej
komnaty.
26
B d c ju w kuchni, ogrzyca wskazała na pierwszego niewolnika, którego
ujrzała, młodego m czyzn nie wy szego od Lale. - Jeste potrzebny lordowi
Enegowi. - Wskazała przej cie za sob i czym pr dzej wyszła z kuchni na
korytarz.
Laie szła za ni chwiejnym krokiem, dygocz c ze strachu, cuchn c smrodem
bawialni Enega i przez łzy wznosz c podzi kowania za uratowanie.
- Milcz! - rzuciła rozzłoszczona Khallayne, kiedy niewolnica podzi kowała jej
po raz pi ty i usiłowała pocałowa j w r k . Ogrzyca si gn ła za pazuch
kamizelki i wyj ła monet . Podniosła j tak, by była widoczna w słabym wietle,
lecz cofn ła, nim zdołały j złapa chciwie wyci gni te palce niewolnicy. - Czy
wiesz, w których komnatach sp dzi dzi noc Powierniczka Historii?
Nie spuszczaj c wzroku z matowego miedziaka, który Khallayne powoli
obracała w palcach, niewolnica skin ła głow . - Nie, pani, ale mog si
dowiedzie . Wcze niej wysłano tam tac .
Khallayne cisn ła monet w dłoni. - Wi c si dowiedz. Wpierw jednak id do
swojej izby i umyj si , a potem masz si tu ze urn spotka . Tylko wawo, bo
oddam ci Enegowi!
Spi ta i rozdra niona Khallayne z biciem serca czekała na powrót niewolnicy
w cieniu gł bokiej wn ki drzwiowej.
Dziewczyna miała na sobie czyste giezło, a jej krótkie, jasne słomiane włosy
były prawie uczesane. - Czcigodna Powierniczka zajmuje apartament dla go ci
lorda Tenala, pani. - Dygn ła i wyci gn ła r k .
Khallayne z u miechem poło yła miedziaka na dłoni niewolnicy bez dotykania
jej brudnego, ró owego ciała. - Przynie z kuchni tac z jak potraw , któr lubi
Powierniczka.
Kiedy niewolnica usłyszała, e ma wróci do kuchni, jej osobliwie niebieskie
oczy zrobiły si okr głe ze strachu.
- Je li kto zapyta, powiedz, e to z polecenia lorda Teragryma. A je li lord
Eneg znów ci wybierze, powiedz mu, e nale ysz tylko do mnie - mówiła
Khallayne. - Przypomnij mu, e nie mam ochoty przyucza nowej niewolnicy.
Kiedy Laie znikn ła, Khallayne potrz sn ła głow .
W czasie potrzebnym, by ogrzyca wyrosła z dziecka na młod kobiet , ludzcy
niewolnicy zmieniaj si z niemowl t w bezu ytecznych starców. Bez wzgl du
jednak na młodo czy staro byli gorsi od dzieci. Powolni, głupi i t pi, i rzadko
trafiał si kto tak bystry jak Laie.
Wsparty o mur Lyrralt czekał na ni przy jednym z bocznych wej do sali
audiencyjnej.
- Powierniczka jest w skrzydle Tenalów.
Lyrralt skin ł głow , przygl daj c si niewolnicy na wpół ukrytej za plecami
Khallayne.
Daj c gestem zna Laie, by brała si do roboty, Khallayne i Lyrralt poszli
korytarzem, skłaniaj c po drodze głowy przed napotkanymi go mi.
- Co przyniosłe ? - spytała.
Lyrralt poklepał sakiewk wisz c u jego paska i jeszcze raz ukłonił si
starszej damie, która przygl dała im si podejrzliwie. - Kryształy z kolekcji
Jyrbiana.
27
Kiedy znale li si ju w holu na drugim pi trze, z dala od przechadzaj cych
si go ci, poszli ladem Laie a do zakr tu i spostrzegli, e niewolnica wygl da zza
rogu przy skrzy owaniu.
- Komnata jest w tym korytarzu - szepn ła Laie, wskazuj c przed siebie. - S
stra nicy.
Khallayne u miechn ła si , rozbawiona zarówno widokiem wybałuszonych
oczu niewolnicy, jak i tym, e rami Lyrralta drgn ło pod jej palcami.
- Zabijemy ich? - spytał.
- Wszystko w porz dku. Spodziewałam si tego. - Bardziej zdenerwowana ni
to po sobie pokazywała, Khallayne odsun ła si od niego i wzi ła gł boki oddech.
Zamkn ła oczy, skupiła si i podobnie jak w sali audiencyjnej, d wi ki i zapachy
z otoczenia straciły wyrazisto i ostro .
Lyrralt westchn ł.
Khallayne wiedziała, e wyczuł przypływ magicznej mocy, któr zgarniała
wokół siebie niczym poły płaszcza. Dr ała ze skupienia, szepcz c słowa, które
wydarła z pami ci ludzkiego czarodzieja. Podniosła r ce, przez chwil zasłaniaj c
oblicze, jakby chciała je ukry i znów wymówiła słowa, bezgło nie poruszaj c
wargami.
Lyrralt jeszcze raz westchn ł. Niewolnica załkała.
Khallayne otworzyła oczy. Tam, gdzie stał Lyrralt, teraz nie było prawie
niczego prócz niepokoj cego zawirowania powietrza, ciepłego, wonnego
podmuchu, jakby mu ni cia ducha.
- Co zrobiła ? - Z nico ci dobiegł szept zdumionego i zafascynowanego
Lyrralta.
- My l , e nazwałby to zakl ciem... rozpraszania uwagi. Je li nie uczynimy
hałasu, stra nicy nas nie spostrzeg .
- Oczy mnie od niego bol .
- Owszem, nie jest to najprzyjemniejsze zakl cie, ale w ten sposób łatwiej
utrzyma złudzenie. - Odwróciwszy si do niewolnicy, szepn ła: - Laie?
Oczy skulonej pod cian kobiety były tak okr głe i wytrzeszczone, e o mało
co nie wyskoczyły jej z orbit.
- Laie? Id tym korytarzem. Powiedz stra nikom, e lord Tenal polecił
przysła Powierniczce posiłek. Kiedy wpuszcz ci za próg, przytrzymaj drzwi
otwarte tak długo, eby my zd yli w lizgn si do rodka.
Niewolnica z wyra nym wysiłkiem opanowała strach.
- Ale, pani, co b dzie, je li mnie nie wpuszcz ?
- Nie zatrzymaj ci . Tylko pami taj o otworzeniu drzwi. Id ju ! - Khallayne
zbli yła si do kobiety i pchn ła j .
Niewolnica omal nie pisn ła z przera enia, lecz ruszyła piesznie, ogl daj c si
przez rami , jakby kto j gonił.
Wszystko potoczyło si tak, jak powiedziała Khallayne. Stra nicy popatrzyli
podejrzliwie. Jeden podniósł róg lnianej serwetki, by obejrze tac , ale przepu cił
niewolnic . Laie zatrzymała si na progu ci kich drewnianych drzwi i
przytrzymała je stop , udaj c, e balansuje tac . Wyczuła, jak mijaj j jeden za
drugim widmowe podmuchy powietrza.
28
Jeden ze stra ników wzi ł od niej tac i postawił j na stole. - Starsza pi -
szepn ł. - Zostaw to i id sobie.
Niewolnica z ulg kiwn ła głow i czym pr dzej wyszła. Takiego przepychu, z
jakim urz dzona była komnata Powierniczki, Khallayne nie widziała od chwili
przybycia do Takaru. Jedyne wiatło rzucały dwie ledwo tl ce si pochodnie,
które dawały wi cej dr cych cieni ni blasku. Nawet w zadymionym półmroku
Khallayne dostrzegła obfito wyrze bionych przez niewolników mebli i
błyszcz ce lustra na cianach, które obwieszono kosztownymi gobelinami.
Khallayne była pewna, e gdyby mogła przyjrze si w wietle słonecznym
grubemu dywanowi, po którym st pała, stwierdziłaby, e jest elfiej roboty.
Szepn ła rozkaz, który rozproszył złudzenie i Lyrralt stał si widoczny.
-Tak... - sapn ła, nachylaj c si ku Lyrraltowi w niemal całkowitej ciemno ci i
przyciskaj c usta do jego ucha - ...tak sama kiedy b d mieszkała.
- Mo e oboje b dziemy. - Przez chwil jego dłonie zawisły blisko niej.
Powierniczka spała na niskiej kozetce przy kominku.
Khallayne nie widziała jeszcze tak starego ogra; wi kszo przyjmowała
godn mier na długo, zanim tak bardzo posun ła si w latach. Przygl dała si
pomarszczonej i pobru d onej twarzy staruszki, a tymczasem Lyrralt rozgrzebał
gasn cy ar w kominku i rozpalił niewielki ogie .
Z sakiewki wyj ł przejrzyst , kryształow kul i dwa kryształy z fasetami.
Jednym był ametyst o dwóch ostrych ko cach, a drugim doskonały szafir,
ciemnoniebieski jak jego skóra.
- Nie byłem pewny, który b dzie najlepszy - szepn ł, podsuwaj c je Khallayne
do obejrzenia.
Wybrała kryształow kul , najpospolitszy z trzech przedmiotów.
Lyrralt miał ochot si cofn , lecz Khallayne chwyciła go za nadgarstek i
przyci gn ła do staruszki. - Ukl knij tutaj.
Lyrralt płon ł z ciekawo ci, by spyta j , co teraz zrobi, w jaki sposób i gdzie
si tego nauczyła. Uwa nie przygl dał si , jak kładzie r ce na piersi Powierniczki
i szepcze niezrozumiałe słowa.
Khallayne poło yła kul na ustach Powierniczki. Przez chwil wydawało si ,
e kryształ si stoczy, lecz potem znieruchomiał, wzniósł si w powietrze i zawisł
na wysoko ci nie wi cej ni dwóch palców nad wargami staruszki, jakby
unoszony przez jej delikatny oddech.
Lyrralt gwizdn ł cicho z podziwu.
Khallayne stan ła u wezgłowia łó ka i nachyliła si nad Powierniczk . Wbiła
w Lyrralta przenikliwy, skupiony wzrok. - Zamierzam oprócz swojej energii u y
tak e twojej - oznajmiła. - Nie zrobi ci krzywdy, ale mo esz czu si ... zm czony.
Kiedy ju zaczn , nie wydawaj najmniejszego głosu, je li nie chcesz go
bezpowrotnie straci .
Lyrralt pokiwał głow .
Khallayne wzi ła głow Powierniczki w dłonie. Otworzyła szeroko oczy i
skupiła si . Pr dy mocy przepływały przez komnat i delikatnie j ci gn ły.
Wiele razy u ywała tego zakl cia, jednak e nigdy jeszcze na kim z jej
własnego gatunku. Czuj c pod palcami pergaminowe, wyschni te ciało staruszki,
ałowała, e nie zaryzykowała wcze niej rzucenia tego czaru cho by raz na ogra.
29
Koncentruj c si i staraj c odzyska pewno , w której nagle si zachwiała,
wyszeptała słowa zakl cia i wysłała impuls. Powierniczka j kn ła cicho i
poruszyła głow , jakby wyczuła mu ni cie czaru Khallayne, a potem
znieruchomiała.
Po chwili mi dzy dło mi czekaj cej z zapartym tchem Khallayne zjawiło si
słabe, pulsuj ce wiatełko. Ostro nie, by nie da si ogarn uniesieniu, powoli i
delikatnie uniosła r ce, czuj c na dłoniach ci ar i dreszcz magii, który
przenikn ł jej palce i ramiona.
Potem Khallayne lekko zło yła dłonie. Promieniej ce wiatło zamigotało,
błysn ło i zacz ło spływa do kryształowej kuli.
Lyrralt miał wra enie, e głow Powierniczki nagle wypełnił blask, który
tryskał z jej ust do kryształu zawieszonego powy ej. Pomieszczenie przesycone
było energi . W powietrzu unosił si zapach jak przed burz .
W miar jak kryształowa kula ja niała wci wi kszym blaskiem i napełniała
si złot t cz wiatła, Powierniczka coraz bardziej gasła.
Kiedy wiatło opu ciło Powierniczk i zostało uwi zione w pulsuj cej kuli,
Khallayne jeszcze przez dłu sz chwil stała nad ciałem staruszki. Potem zabrała
kryształ, który wisiał w powietrzu nad jej ustami.
Nagłe uwolnienie było wstrz sem dla nerwów Lyrralta. Kiedy wyzwolił si
spod władzy czaru, poczuł straszn ch mówienia.
Przytrzymuj c si mebli, Khallayne odeszła od Powierniczki. Cho dr ała od
ci aru brzemienia, trzymała pulsuj c kul wysoko w górze.
- Pie Historii - wyszeptała zm czonym głosem do Lyrralta, który wstał i
podszedł do niej. - Udało si .
M czyzna delikatnie wzi ł od niej kul i ostro nie obrócił j w dłoni,
przysuwaj c kryształ do ognia, by popatrzy na przenikaj ce przeze wiatło. -
Jakie to cudowne!
Khallayne osun ła si na stołek. - Tak, cudowne. To dziedzictwo, które nam
skradziono. To, które zabrali nam chciwi wielmo owie.
Khallayne wyjrzała przez ogromne okno w pokoju Jyrbiana, leniwie tocz c
wzrokiem po migocz cych w dole wiatełkach miasta, które iskrzyły si i
rozpraszały w ci tym uko nie szkle szyby. Jak nudno i smutno, pomy lała, musi
by tym, którzy wygl daj z tych domów, z zazdro ci spogl daj c na migocz ce
wiatła zaniku na górze.
Jednak ona była na swoim miejscu. Przez chwil przygl dała si tuzinom
miniaturowych odbi swej twarzy w okiennych szybkach. Niezliczone oblicza
lustrzanych Khallayne posyłały jej w odpowiedzi zm czony u miech.
- Czy powiesz mi, jak to zrobiła ?
Lyrralt siedział na niskim stołku przed kominkiem. Trzymał kul w dłoniach,
patrz c na ta cz ce w jej wn trzu wiatło. - Powiesz mi, jak to zrobiła ? -
powtórzył.
- To czary - odparła beztrosko, prawie od niechcenia Khallayne.
Odwrócił si i po jej szerokim u miechu zorientował si , e stroi sobie z niego
arty.
Zbli yła si i przykl kła na podłodze, wyjmuj c mu kul z r k.
- Wiem, e to czary. Gdzie si tego nauczyła ?
30
Kobieta kilkakrotnie obróciła kryształ w palcach, a potem przetarła go
brzegiem swej kamizeli. - Od ludzkich czarodziejów.
- Co takiego?
Khallayne wyzywaj co uniosła podbródek. - Odebrałam t wiedz ludzkim
czarodziejom, którzy byli niewolnikami w domu mego wuja.
Kiedy nie usłyszała słowa pot pienia, ci gn ła dalej: - Zawsze szybciej
uczyłam si czarów ni moi kuzyni. Kiedy oni wci jeszcze bawili si patykami i
suchymi li mi, ja potrafiłam ju zapali ogie , zagotowa wod i unosi
przedmioty w powietrze.
Kiedy byłam gotowa do dalszej nauki, nauczyciele powiedzieli mi, e
nauczyłam si ju tyle, ile wolno pozna dziecku mojego stanu. - Zacisn ła dłonie
w pi ci. Zapomniana kula le ała na jej podołku.
- Nie podobał mi si ten zakaz. Nie rozumiałam, czemu kto miałby mi czego
zabrania . W pobliskim maj tku była pewna niewolnica. Wiedziałam, e jest
czarodziejk , tamtejszy mo nowładca był bowiem przyjacielem mego wuja.
Przechwalał si , e wi zi t kobiet , przetrzymuj c jej córk jako zakładniczk .
Zawarłam z ni układ.
Zgodziłam si uwolni jej córk w zamian za wiedz . Zakl cie, którego
u yłam, by to skra - wskazała kul - było jedn z rzeczy, jakich si od niej
nauczyłam. Przez wiele lat chłon łam magiczn wiedz ludzkich magów.
- Uwolniła niewolnic ! - sapn ł Lyrralt, bardziej wstrz ni ty tym
wyznaniem ni czymkolwiek innym.
- Oczywi cie, e nie - odparła chłodno, wstaj c , i podchodz c z kul do okna.
- Kiedy ju poznałam zakl cie, nie musiałam niczego robi .
Na parapecie pod oknem z ci tego szkła stała uporz dkowana kolekcja
kryształów, kuli kamyków, z których ka dy spoczywał w mosi nym stojaku lub
zwisał na jedwabnej nici. Khallayne wzi ła spory kryształ, umie ciła go w pustym
stojaku, a na jego miejscu poło yła Pie Historii. - Co o tym s dzisz?
Na tle zbioru barwnych kamieni na parapecie Jyrbiana kula była brzydka i
pospolita. Lyrralt obj ł Khallayne w talii. - Nigdy si nie domy li, e ona tu jest.
Chyba, e zostaniemy wykryci i b dziemy mieli powód, by to ujawni .
31
Rozdział 4
PRZYJACIEL ZDRADY
Siedz cy na podwy szeniu lord Teragrym gestem polecił Jyrbianowi zasi
ni ej przed sob . Nie uchodziło, by młodszy ogr górował nad nim wzrostem.
Jowialny i zuchwały Jyrbian ucichł w obecno ci Teragryma, okazuj c mu
czujny respekt. Teragrym, który dzi ki swej ostro no ci zasiadał w Radzie
Panuj cych dłu ej ni ktokolwiek, zauwa ył, e Jyrbian wytrzymał jego wzrok.
Jyrbian siadł na pi tach, kłaniaj c si przed i po usadowieniu si na posadzce.
Niedbałym ruchem nadgarstka rozło ył w wachlarz poły wierzchniej szaty, która
przykrywała prost tunik i spodnie. Gest ten był tak delikatny i wdzi czny, a
jednocze nie naturalny, e wydawał si zaskakuj cy u kogo tak masywnego jak
Jyrbian.
Sala audiencyjna, do której go wpuszczono, nie była du a, lecz urz dzona z
przepychem. Kamienn posadzk ocieplały grube dywany. Zza malowanych
parawanów, gobelinów i ci kich kotar prawie nie było wida kamiennych
murów. Sprz ty były nieliczne, a na umeblowanie składały si jedynie stołek dla
Teragryma, niski, bogato rze biony stół z boku i biurko z tyłu podwy szenia.
Jyrbian ukradkiem rzucił okiem dookoła, zauwa aj c luksus i dyskretn
elegancj . Bez trudu widział siebie w tak przytulnym otoczeniu.
- Moja córka wspomniała, e wiedz c o moim zainteresowaniu wydarzeniami
w Kal-Theraxian, zgłosiłe sw ch udania si tam i zło enia mi raportu.
Jyrbian u miechn ł si , a potem przybrał inn min . - Tak, czcigodny panie.
Byłbym uradowany i zaszczycony, mog c ci słu y .
- A czego spodziewasz si w zamian za t przysług ?
T tno mu gwałtownie przyspieszyło, a do ust cisn ła si odpowied : władzy,
sławy, bogactwa i stałego stanowiska, jednak nie wyraził tej my li słowami. - Nie
prosz o nic, czcigodny panie. Zaszczytem jest dla mnie po prostu ci słu y .
Teragrym u miechn ł si . Młodzieniec spu cił wzrok na wzorzysty kobierzec,
udaj c pokor i szacunek, lecz Teragrym wiedział o chciwo ci tkwi cej w jego
duszy i zazdro ci w sercu. On sam te był drugim synem, bystrzejszym,
mielszym i bardziej warto ciowym od swego pierworodnego brata.
- Pałasz dz , młody Jyrbianie. Nie jest tak dobrze skryta, jak ci si wydaje -
dodał, gdy Jyrbian gwałtownie podniósł głow . Błysk srebrnych oczu w jego
ciemnej twarzy nieznacznie sugerował złe zamiary. - Podró mo e okaza si
niebezpieczna.
Teragrym zamierzał doda : - Bardzo niebezpieczna - lecz Jyrbian przerwał: -
Wiem o napa ciach na górskich szlakach.
- Ten raport był przeznaczony wył cznie dla Rady Panuj cych. Sk d o tym
wiesz?
Jyrbian tylko wzruszył ramionami. - Zawsze kr
plotki.
Młodzieniec urósł odrobin w oczach Teragryma. - W porz dku, wi c wiesz o
atakach nasilaj cych si w naszych górach. Czy w zwi zku z tym zabierzesz ze
sob oddział gwardii?
32
- Nie wzbudz zaufania gubernatora, wje d aj c do Kal-Theraxian w
otoczeniu stra y. Poza tym - rzekł wzgardliwie Jyrbian - nie jestem gorzej
wyszkolony od gwardzisty. Pojad sam. Albo mo e z niewielk dru yn . Znam
kogo , kto przyja ni si z córk gubernatora. Mo e mogliby my wst pi do niego
z wizyt .
- Pochwalam ten pomysł. - Teragrym powoli skin ł głow . - Jest chyba jednak
co , o co chciałby poprosi ? Tak przysług nale y nagrodzi .
Jyrbian pokr cił głow . Starannie przemy lał wszystko przed przyj ciem.
Je li poprosi o co konkretnego, tyle tylko dostanie. Je li nie sprecyzuje swych
ycze , nie b dzie granic temu, co mo e otrzyma , gdyby jego misja odniosła
powodzenie. - Je li uznasz, czcigodny panie, e zasłu yłem na nagrod , b d tym
niew tpliwie zaszczycony. Jednak e b d równie zaszczycony, mog c po prostu
si przysłu y .
Teragrym znów si u miechn ł, jakby potrafił odgadn kalkulacje Jyrbiana.
- Zgoda. Przyjmuj twoj propozycj wy wiadczenia przysługi. I oczekuj , e
doniesiesz o wszystkim mnie - i tylko mnie.
Jyrbian sztywno skin ł głow .
- Musz wiedzie ... - Teragrym przerwał i zamy lił si . - Musz wiedzie o
wszystkim. Miej oczy otwarte. Chc wiedzie , co Igraine robi, eby zwi kszy
produkcj swoich kopalni. Musz dowiedzie si , czy nie mówi czego , co mo na
by uzna za zdrad .
- Zdrad ? - Jyrbian nachylił si bli ej, niecierpliwie oczekuj c na nast pne
słowa.
- Doszły nas pewne pogłoski. Ale czy to przesada, czy prawda... - Teragrym
wzruszył ramionami. - Granica pomi dzy działaniem dla dobra ogółu a
działaniem dla własnego dobra jest czasami bardzo cienka. Czasami to jedno i to
samo. Musz mie silne podstawy, by samemu o tym zadecydowa . Musz
wiedzie , o czym si mówi, a o czym nie.
Teragrym odczekał chwil , uwa nie mierz c wzrokiem Jyrbiana, po czym
odprawił młodzie ca.
Jyrbian był tak podniecony, e ledwo mógł nad sob zapanowa do czasu, gdy
zejdzie Teragrymowi z oczu. Nagroda za takie zadanie powinna by rzeczywi cie
wspaniała! Kiedy wychodził na korytarz, u miechał si tak szeroko, e czekaj ca
na wej cie ogrzyca zatrzymała si na progu z zaskoczenia.
Odprowadzała go wzrokiem, póki nie skr cił za róg, a nawet zawahała si
chwil .
- Kaede?
Głos Teragryma wyrwał j gwałtownie z zamy lenia i sprowadził na ziemi .
- Czemu zawdzi czam przyjemno , jak jest ta wizyta?
Kaede ukłoniła si i przykl kła, wiedz c, jak Teragrym nie cierpi, gdy kto
stoi nad nim. - Czcigodny panie, wybacz mi te nie zapowiedziane odwiedziny, lecz
przybywam, by prosi o przysług .
- Jakiego rodzaju?
Kaede zacisn ła dłonie le ce na podołku, by ukry swe podniecenie. -
Przyszłam prosi , aby zezwolił mi naprawi krzywd , jak wyrz dzono mojej
rodzinie.
33
Lyrralt zatrzymał si na progu swej kwatery. Kilkoma słowami i skinieniem
dłoni zapalił wiece. Jego komnaty były wi ksze ni Jyrbiana, lecz umieszczone
po drugiej stronie korytarza, a wi c pozbawione okien.
Przez cały poranek spacerował po zimnych korytarzach zamkowych,
przysłuchuj c si rozmowom i przył czaj c do grupek ogrów, by wita nowiny
okrzykami wyra aj cymi zmartwienie. Powierniczki nie mo na było obudzi .
Le ała jak martwa, lecz oddychała i nikt nie był w stanie przywróci jej
przytomno ci. Lyrralt wybrał si do pokoi Khallayne, lecz w ko cu trafił do
siebie. Ogrzyca, z któr sp dził noc po tym, jak Khallayne wymówiła si
zm czeniem, znikła z komnaty, nie zostawiaj c po sobie nawet ladu zapachu, a
co dopiero wspomnienia.
Nie posiadał gobelinów, które rozja niłyby pos pne pomieszczenie. Nie miał
na podłodze dywanów tłumi cych chłód, jakim tchn ło stare zamczysko. Wolał
takie wn trza. Preferował surowe pi kno szarych kamiennych cian i sk pe
o wietlenie, a swoje komnaty wypełniał przedmiotami, które były pi kne i
delikatne, a nie kosztowne.
Na pokrytym skomplikowan snycerk stole pod cian stała marmurowa
misa z wod . Uniósł j ostro nie, wypłukał usta i splun ł do identycznej,
mniejszej miski. Zwil ył uszy i powieki.
Dr c z chłodu, zsun ł dług szat , a zamiast niej przywdział pozbawion
r kawów tunik modlitewn i zasiadł przed ogniem, by pomodli si , poprosi o
wskazówki i dowiedzie si , co Hiddukel, bóg bogactwa i gromadzenia, s dzi o
jego zbli aj cym si szcz ciu.
Khallayne niła o magii, o zakl ciach tak pot nych, e jej umysł ledwo mógł
je pomie ci .
- Khallayne, obud si ! Obud si !
Głos dotarł do niej i wyrwał ze snu w tej samej chwili, co szarpi ca j za
rami r ka. - Zbud si !
Otworzyła oczy i ockn ła si w ciepłym, złotym sło cu jesiennego poranka.
Nad ni nachylała si sylwetka Lyrralta. Jego twarz była niewidoczna w
cieniu. - Obud si - powtórzył.
Zaspana, przesłoniła oczy dłoni . Która była godzina? Czy by sp dził w jej
komnatach cał noc? Potem przypomniała sobie, e było inaczej i dlaczego tak si
stało. Chciał zosta , jednak e wyperswadowała mu to, bowiem miała za- miar
poło y kres ich poufało ci.
- Zbudziła si ?
Pytanie wreszcie dotarło do wiadomo ci kobiety, która usiadła, podci gaj c
puchow kołdr tak, by zasłoni piersi.
Widoczna teraz twarz Lyrralta promieniowała niezadowoleniem, a spod
zmarszczonych brwi spogl dały zw one i ponure oczy.
- Co si stało? Co złego?
- Dzi rano znaleziono Powierniczk . W całym zamku o tym wiadomo.
Serce jej załomotało. Walczyła z ogarniaj cym j strachem, przypominaj c
sobie o krokach, jakie podj ła dla własnej obrony. Przez głow szybko przebiegła
jej my l, e musi wyprosi Lyrralta ze swego pokoju. Niech si oddali najdalej i
najpr dzej, jak to mo liwe.
34
Ostatni rzecz , jak zrobiła przed wymkni ciem si z komnaty Powierniczki
wczorajszej nocy, było rzucenie zakl cia maskuj cego dla zatarcia swej
obecno ci. Jednak esencj Lyrralta, magiczn wo , któr rzeczywi cie dobry mag
potrafił wykry , gdyby znał sposób, pozostawiła. Na wszelki wypadek.
- Co z tego?
- Nie mog jej dobudzi . Zupełnie jakby była martwa, cho wci oddycha.
- Czy podejrzewaj czary?
- Jeszcze nie. Wszyscy zdaj si s dzi , e zachorowała albo po prostu jest tak
s dziwa. Domy l si jednak, prawda?
Khallayne rozparła si na poduszkach, a kołdra zsun ła jej si z ramion,
odsłaniaj c prze liczn skór . - Co chcesz przez to powiedzie ?
Lyrralt zacisn ł pi ci. Miar wielk ochot zwlec j z mi kkiego ło a i waln
jej głow o cian ! - Ty co zrobiła . Co , eby zaprowadzi ich do mnie!
- Ale sk d e - zaprotestowała natychmiast. - Sk d ci co podobnego przyszło
do głowy?
M czyzna podszedł do kominka i wyszeptał zakl cie. Z popiołu strzeliły małe
płomyki i wkrótce zapłon ł niewielki, trzaskaj cy ogie . Runy na jego barku i te
nowe, ni ej na ramieniu, sw działy. - Zostałem ostrze ony przed zdrad .
Khallayne si gn ła po sukni i zarzuciła j na siebie, wychodz c z łó ka.
Jedwabne kimono było w dotyku chłodne, mi kkie i bardzo miłe dla oka.
Mimo gniewu Lyrralt nie mógł oderwa od niej wzroku, co tylko jeszcze
bardziej go rozzło ciło.
Kobieta przeci gn ła si , wznosz c r ce ku sufitowi. - Nie b d mieszny -
rzekła leniwie. - Jeste my całkiem bezpieczni. Powierniczka si nie ocknie. Nikt
si nie dowie, co zrobili my, z wyj tkiem Teragryma. A on nigdy tego nie wyjawi.
- Wzruszyła ramionami, patrz c. jak ledzi oczami ruch jej piersi pod lu no
zawi zan szat . - Z wszystkimi innymi było tak samo. Kiedy zabrałam im to, co
chciałam, zapadali w sen. A potem umierali.
Otworzyła drzwi garderoby i wybrała jedn z wisz cych wewn trz tunik. -
Teraz musimy tylko czeka . Kiedy Powierniczka umrze, b dziemy mogli dobi
targu w sprawie Historii.
Lyrralt w jednej chwili znalazł si po drugiej stronie pokoju i cisn ł jej rami
tak mocno, e poczuł przez ciało tward ko . - To pi kna mowa, ale nie ufam ci.
Hiddukel nie rzuca słów na wiatr! Strze si , bo je li zostan oskar ony o t
zbrodni , nie pójd do lochów sam! A ty masz wi cej do stracenia.
Mimo bólu Khallayne nie skrzywiła si . Mógłby jej oderwa r k , a mimo to
nie dałaby mu satysfakcji i nie okazała cierpienia. - Ty natomiast jeste głupcem,
je li s dzisz, e naraziłabym nas na ryzyko, mówi c o tym komukolwiek. Mamy
za du o do stracenia. Za du o do zyskania. Sam si strze , nie pozwol sobie
bezkarnie grozi !
Umilkła i rzuciła w ciekłym okiem na jego r k . Chwil pó niej przeszył j
ostry ból. Lyrralt gwałtownie cofn ł dło i odsun ł si .
Khallayne przysun ła si tak blisko, e czuł jej gor cy oddech na twarzy. -
Nigdy wi cej mnie tak nie dotykaj!
35
- Przepraszam bardzo. - Pełen mimowolnego podziwu dla niej u miechn ł si
szeroko i potrz sn ł dłoni , by pozby si pieczenia. Skłonił si lekko z drwin i
wychodz c z jej sypialni, z hukiem trzasn ł drzwiami.
Poranne sło ce wyłoniło si ju zza zamkowych murów i ko czono wła nie
objucza konie, gdy Khallayne zeszła na dziedziniec.
Jyrbian przerwał prac , by popatrze , jak kobieta schodzi po schodach, a
doko czenie sprawdzania siodeł i juków zostawił Lyrraltowi.
- Gotowi? - spytała Khallayne, przerzucaj c sakwy przez zad swego szarego
wałacha.
Lyrralt, który przykucn ł, by obejrze kopyta swego koma, wstał tak szybko,
e zwierz spłoszyło si i skoczyło w bok. Utkwił wzrok w Khallayne, marszcz c
czoło z zaskoczenia i gniewu.
- Jestem gotowy od wschodu sło ca - powiedział Jyrbian. - Wyruszymy, gdy
tylko wszyscy zejd .
Nie odrywaj c oczu od Lyrralta, kobieta spytała: - Wszyscy?
- Znasz chyba Briah, prawda? Jedzie z nami, tak samo jej siostra Nylora.
Równie Tenaj i te jej dwie kuzynki. Nie mog zapami ta ich imion.
Jakby na zawołanie po schodach zbiegła reszta grupy, której wesoły miech i
rozmowy wzlatywały pod poranne niebo. Tworzyli wielobarwn gromadk od
karnacji niemal tak bladej, jak u Khallayne, do koloru ciemnej morskiej zieleni.
Wida było równie wszystkie odcienie srebrnych włosów, od barwy błyszcz cej
rt ci u Briah, do delikatnej cyny kuzynek.
Kiedy Jyrbian zaj ty był przydzielaniem ka demu konia, Lyrralt ukradkiem
zbli ył si do Khallayne.
- A ty kiedy postanowiłe przył czy si do wyprawy? - spytała chłodnym,
pełnym dezaprobaty tonem.
- Kiedy przyszło mi na my l, e przez jaki czas bezpieczniejszy b d z dala od
zamku.
Khallayne chwyciła cugle swego konia. - Nie ma takiego miejsca, w którym
byłby bezpieczny, gdybym rzeczywi cie chciała ci obci y ! - sykn ła. -
Wzi łam ci do pomocy, bo s dziłam, e ł cz nas wspólne zainteresowania.
Wspólny cel.
Lyrralt u miechn ł si do pozostałych, lecz ukradkiem rzekł do niej: -
Zaniepokoiłem si , kiedy Powierniczka nie umarła w ci gu dnia czy dwóch, jak
mówiła . Teraz widz , e opuszczasz miasto z moim bratem. - Wyci gn ł r k , by
pomóc jej wsi
na konia, my l c o tym, e o wiele bardziej wolałby przerzuci
j przez wierzchowca i patrze , jak jej mózg rozpryskuje si na bruku dziedzi ca.
Khallayne odepchn ła podan dło i dosiadła konia bez niczyjej pomocy. - Od
dnia przyj cia nosiłam si z zamiarem odwiedzenia Kal-Theraxian. Dzi ki
Jyrbianowi dojad wygodnie na miejsce.
- Jedziemy, czy zamierzacie tak rozmawia przez cały dzie ? - przerwał
Jyrbian, podje d aj c do nich na swym olbrzymim ogierze. - W takim tempie do
zmierzchu ledwie miniemy bramy miasta. - Zawrócił konia i ruszył w stron
południowej bramy.
Rzuciwszy szybko okiem na Khallayne, Lyrralt dosiadł konia. Zostaj c w tyle
za pozostałymi, podjechał do niej.
36
Po chwili kobieta westchn ła. - Lyrralcie, Powierniczka umrze. Nikt nie dowie
si , e skradli my Histori . A nawet je li prawda wyjdzie na jaw, win zostanie
obci ony Jyrbian. - Zmierzyła go spojrzeniem nieruchomych oczu, czarnych jak
bezgwiezdna noc, a jednak jasnych jak sło ce. Sko nych, obcych oczu.
Bezdennych, bezlitosnych. - S dziłam, e usuni cie go z drogi ucieszy ci . Jestem
przekonana, e nie zawahałby si zrobi tego samego tobie.
K ciki jego ust zadr ały. - B d na ciebie uwa ał - powiedział spokojnie, a
potem ruszył cwałem przed siebie.
Zamek Takar wznosił si wysoko na zboczu góry nad półksi ycem miasta,
które otaczało jej podstaw oraz poło on dalej rozległ dolin , gdzie znajdowały
si posiadło ci licznych rodów panuj cych.
Przed bitw pod Denharben Takar było jednym z czterech miast, gdzie
mieszkał król. Podró ował mi dzy Takarem, Thoradem, Bloten i Persopholus,
dziel c równo czas i uwag mi dzy ka de z nich i przez pewien czas po tym, jak
Rada Panuj cych okrzepła i przej ła władz w imieniu króla, jej członkowie
równie zachowali zwyczaj podró owania od miasta do miasta. Jednak e
kluczem do ich władzy było przemieszczenie wrogów do odległych rejonów, gdzie
le ały gorsze maj tki, podczas gdy prawo własno ci do najlepszych prowincji i
posiadło ci przeszło w r ce ich najwierniejszych zwolenników. Od tej pory Takar
było główn siedzib władzy.
Wspaniały widok na dolin i fioletowe góry w oddali powoli znikał, w miar
jak podró ni zjechali z góry seri zygzaków i zeszli do wła ciwego miasta.
Przeje d aj c pod wspaniałym kamiennym łukiem wysadzanym spi owymi
płytami, które przedstawiały staro ytne bitwy, znale li si w tej cz ci miasta,
któr pospólstwo po cichu zwało „dzielnic zakładników”. Nosiła tak nazw ,
kolejnym bowiem krokiem, jaki uczyniła rada w celu umocnienia władzy było
za danie od bogatych i wpływowych ogrów, by ich rodziny przez cały rok
mieszkały w miejskich posiadło ciach. Kamienne domy z ogrodami, które
otaczały wysokie mury z glinianych cegieł, były niemal równie wspaniałe jak
prywatne kwatery w zamku, a z pewno ci obszerniejsze.
Lyrralt pojechał naprzód, doł czaj c do Jyrbiana na czele kawalkady.
Do czasu, gdy przeje d ali przez ruchliwe, gło ne miasto, w którym wrzał
codzienny handel, jego mieszka cy byli ju dawno na nogach. Podstaw
bogactwa Takaru był handel bogactwami s siaduj cych obszarów, rud i
klejnotami z kopalni, produktami spo ywczymi z bogatych gospodarstw w
dolinach oraz niewolnikami z odległych równin.
W pobli u południowej cz ci miejskich murów stało ogromne koloseum,
gdzie odbywały si igrzyska i bitwy niewolników, które przyci gały ogrów z
odległych krain. Rzucało si w oczy z oddali, przesłaniało sło ce niczym pot na
misa rzucona mi dzy domostwa. Dru yna wzdrygn ła si , przeje d aj c przez jej
olbrzymi cie .
Potem min li południow bram i stan li w jasnym, złotym sło cu.
Przez ponad dwie godziny jechali na południe wzdłu grani nad dolin
Takaru, a nast pnie skr cili na wschód i zacz li si wspina po stromych
zboczach. Tak dotarli do lasu i wy szej grani, gdzie zamierzali rozbi obóz na
noc.
37
Ich wesoła paplanina uciszała wiergot ptaków i płoszyła drobne zwierz ta,
które znikały w g stym le nym poszyciu.
R’ksis wychodziła powoli, na chwil wyskakuj c na sło ce, a nast pnie znów
zanurzaj c si w ciemno ci. Za ka dym razem przebywała tam chwil krócej.
Wreszcie została na górze, trzymaj c si zacienionej strony drzew, ale niedaleko
od wej cia do jaskini. aden disir nie chciał opuszcza chłodnego, bezpiecznego
mroku swego podziemnego domu.
wiat na zewn trz składał si z g stego lasu. Przez złote li cie nad jej głow
przes czało si jasne wiatło. Pod jej stopami cieliły si niskie krzewinki i gruby
dywan butwiej cych li ci. Głazy, które zasłaniały wej cie do podziemnej pieczary,
porastała warstewka szarozielonej ple ni. R’ksis zdrapała jej troch
zakrzywionym pazurem i wsun ła do pyska.
Wypluła natychmiast. W porównaniu z bogatym, ple niowym smakiem
podobnego po ywienia pod ziemi to było prawie bez smaku. Było popsute od
sło ca. Tak czy inaczej, nie dla niego ona i jej towarzysze odwa yli si wyj na
powierzchni .
R’ksis w szyła, badaj c powietrze. Krew. Pot. Cały las przesycał unosz cy si
w powietrzu zapach koni i ogrów. - To Prastarzy - prawie zasyczała, gestem
wzywaj c do siebie samców.
Ci stali w rodku, w przyjemnej ciemno ci. Kiedy znów na nich skin ła,
zasyczeli i zastukali pazurami o kamienne ciany. - Jasne wiatło. Za jasne. Razi
oczy. Sło ce za ciepłe - uskar ali si .
Zakl ła i zostawiła ich w spokoju, wiedz c, e sami pójd za ni .
W miar zagł biania si w las wo Prastarych słabła. R’ksis zmieniła
kierunek. Do czasu gdy znów pochwyciła trop, dziesi ciu samców dogoniło j .
Mieli czas, by wytarza si w błocie, kamufluj c nim swe bladozielone ciała.
Skin ła głow na znak aprobaty, po czym sama szybko obrzuciła si gar ci
li ci i ziemi.
- Jedzenie - zaklekotał i zasyczał G’hes, najstarszy samiec, w sz c przy tym
dookoła. Teraz sprawiał wra enie bardziej pewnego siebie.
- Prastarzy! - Nachyliła si , podniosła du y kamie i zgniotła go w łapie, tak
jak zmia d y Prastarych. Ogrowie byli odwiecznymi wrogami, złodziejami,
którzy yli na powierzchni, a mimo to zmuszali swych niewolników do rycia dziur
w górach - nie po to, by budowa domy, lecz by okrada ziemi .
- Prastarzy dobrze smakuj ? - spytał ochoczo najmłodszy członek dru yny.
S’rk jako jedyny z nich nie był jeszcze nigdy na powierzchni. Stał zupełnie
wyprostowany z głow wy ej ni inni, a napi te mi nie kr pego ciała zdradzały
podniecenie i strach.
Pozostali zasyczeli z zadowolenia. Ogrowie byli jeszcze smaczniejsi od tych,
którzy ryli tunele, od niewolników ogrów.
Znalezienie ródła upajaj cej woni krwi zaj ło im prawie godzin . Po drodze
nie zauwa ali mijanych drzew, głazów wypchni tych na powierzchni ziemi i
bujnych k p poszycia le nego w miejscach, gdzie sło ce prze wiecało przez
korony drzew. Wszystko to oczom przyzwyczajonym do g stego mroku podziemi
i pi kna ociekaj cych wilgoci jaski wydawało si pustym terenem.
38
Gdy zapach Prastarych stał si niezno nie silny, G’hes, najstarszy samiec,
zagulgotał: - Plemi b dzie zadowolone.
- Wpierw ich złapmy - ostrzegła go R’ksis.
Jyrbian zataczał koniem kr gi od pocz tku kawalkady, gdzie jechał pos pny i
milcz cy Lyrralt, do tak samo zachowuj cej si Khallayne na tyłach.
Podjechał do niej po raz trzeci w ci gu ostatnich kilku godzin i zadał to samo
pytanie, co uprzednio:
- Sk d ta ponura mina? Czy to nie pi kny dzie na przeja d k ?
Milczała, wi c znów pocwałował naprzód.
Wtem Tenaj zawołała: - Cisza!
Usłuchali jej natychmiast, Tenaj bowiem była w grupie łowczyni , która
sp dzała wiele godzin na le nych cie kach.
Jyrbian zaczekał, a Tenaj doł czy do niego, gestem wysyłaj c reszt dalej. -
Co si stało? - wyszeptał bezgło nie.
Tenaj obejrzała si na cie k , a potem rzuciła okiem na las. Z wyj tkiem
niezwykłej ciszy, któr mo na było przypisa ich przejazdowi, wszystko
wydawało si normalne.
Pomin wszy wra enie, e kto lub co mo e nie tyle ich obserwuje, co
wyczekuje.
Tenaj potrz sn ła głow . - Co - rzekła cicho. - Nie wiem. - Potarła kark. -
Mo e powinnam cofn si troch i sprawdzi sytuacj .
- Tylko nie za daleko, dobrze? Na tej cie ce miało miejsce kilka napa ci na
grupy my liwych. Moim zdaniem nie powinni my si zbytnio rozprasza w tej
okolicy.
Kiwaj c głow na zgod , Tenaj zawróciła swego ogiera.
W drodze do Takaru nie spuszczała r ki z miecza. Las był zbyt cichy, całkiem
wymarły, cho grupa przeje d ała t dy jeszcze kilka chwil temu. Wprawiło j to
w niepokój i stało si przyczyn płochliwo ci jej i tak ju narowistego konia.
Wyjechała zza zakr tu i ujrzała przyczyn . Cztery disiry na drodze! Mru yły
blade, wodniste lepia. Do ich o lizgłych ciał poprzylepiały si li cie i ziemia.
Pewno dalej, w cieniu, jest ich wi cej, pomy lała. Przez chwil potwory łypały na
m oczami, które pałały nienawi ci i głodem. Potem z lasu dobiegł jaki d wi k i
kr pe, zwarte ciała ruszyły ław .
Tenaj zawróciła i ruszyła galopem. - Disiry! - zawołała, gdy tylko ujrzała
pozostałych. - Disiry! Przynajmniej pi !
Khallayne była z tyłu. Kiedy usłyszała krzyk Tenaj, zwolniła i odwróciła si
do połowy w siodle.
Co j uderzyło w rami od lewej strony. Co masywnego, liskiego i du ego.
Zabrakło jej tchu w piersi. Poczuła, jak dr twieje jej bark i rami . Krzykn ła na
widok ziemi, która zbli ała si do jej twarzy z zaskakuj c pr dko ci .
Upadła na twardy, zbity grunt i wtedy zobaczyła jak wilgotn , masywn i
pazurzast istot o kr pym ciele, która poruszała si niesamowicie szybko.
Ko skie kopyta zata czyły jej przed oczami. Ból przeszył udo, jakby kto
rozpłatał jej ciało no em.
Rozległy si wrzaski, które dochodziły z góry i wydobywały si z jej własnego
gardła. Strach, ostrze enie, ból! Jaki ko zakwiczał z jeszcze wi kszego
39
przera enia. O lizgły, cuchn cy octem i zgnilizn stwór przygniótł j i wyrywał
kawały ciała. Wsz dzie, gdzie jej dotykał, czuła ból.
Przez zgiełk usłyszała, e kto woła j po imieniu. Usłyszała okrzyk bojowy,
straszny, lecz podtrzymuj cy na duchu. Zauwa yła szale cz kotłowanin nad
sob . A potem z dala od siebie.
Prastara zaskoczyła ich! Zapach był tak silny, e nie wyczuli woni ogrzycy na
szlaku. Na wydany sykiem rozkaz R’ksis grupa podzieliła si , czmychn ła z
powrotem do lasu i ruszyła w po cig, dla szybko ci opadaj c na cztery łapy.
Kiedy zaszli Prastarych z boków, wo była oszałamiaj ca. Słycha było
podniesione głosy spłoszonych ofiar i pełne przera enia werble, które wybijały na
ubitej ziemi kopyta ich koni.
Przewodz ca grupie R’ksis zaatakowała pierwsza, wykorzystuj c impet
rozp dzonego ciała, by skoczy na pierwszego Prastarego, na jakiego si
natkn ła. Wytr cona z siodła ogrzyca spadła ci ko na ziemi .
Ogarni ty młodzie czym szałem bojowym S’rk natychmiast skoczył na
ogłuszon ogrzyc . Rozdarł jej nog i rozpłatał mi nie. Jeszcze raz szarpn ł
ostrymi kłami.
Ogrzyca wrzasn ła, niezdarnie uderzyła napastnika, a potem padła bez
czucia. Dla R’ksis nie było milszego d wi ku ni okrzyk ugodzonego
nieprzyjaciela. a ciepła, paruj ca krew miała najsłodsz wo .
Gdy S’rk znów nachylił si nad powalon ogrzyc , powietrze przeszyło
przera aj ce skrzeczenie. R’ksis podniosła głow i ujrzała, jak ogromny Prastary
zeskakuje na ziemi . Samiec, jak s dziła po wygl dzie, który podczas skoku
wyci gn ł miecz. Doł czyła do niego jeszcze jedna ogrzyca, ta ze szlaku.
Sam ich widok wprawił j we w ciekło . Zapominaj c o posiłku, R’ksis
poderwała si , by stawi im czoło. Jej nozdrza rozd ły si , kiedy poczuła
docieraj cy do niej zapach ogrzego potu i strachu. A potem ogrowie rzucili si do
ataku!
R’ksis zamachn ła si na tego wi kszego, wyci gn wszy pazury na cał
długo . Zasi g jej łap nie mógł si jednak równa z zasi giem miecza ogra.
Klinga drasn ła j tylko, ze lizguj c si z płyt naturalnego pancerza, jakim
pokryte były jej ramiona.
Ogr zaatakował jeszcze raz, zataczaj c mieczem niski, wiszcz cy łuk. R’ksis
przeturlała si i skoczyła mi dzy dwóch napastników, tn c ich po nogach.
Odwrócili si razem z ni i miecz kobiety za piewał w powietrzu nad głow
R’ksis. Gdy rozdzielili si , usiłuj c zaj j z boków, cofn ła si .
Zewsz d słyszała odgłosy walki. Syki i klekotanie atakuj cych disirów. R enie
ranionego zwierz cia. Syczenie konaj cego disira.
Kiedy ogrowie natarli jednocze nie, R’ksis uchyliła si przed ostrzarni
mieczy. Kobieta zmieniła taktyk , robi c wypad w przód jedn nog i d gaj c
kling . R’ksis niezdarnie odskoczyła poza zasi g or a.
Dwóch z jej samców nie yło; ich ciała le ały nieruchomo w sło cu. Jednak po
drugiej stronie cie ki G’hes zbli ał si do samicy Prastarej, niecierpliwie
wysuwaj c długi, ostry j zyk.
S’rk przył czył si do walki, skacz c z boku.
40
R’ksis usłyszała, jak miecz ogrzycy wbił si w grub okryw na grzbiecie
S’rka. Samiec przeturlał si i stan ł na nogi, mru c z bólu lepia.
R’ksis sama odparła atak napastników, zasłaniaj c S’rka swym ciałem.
Odsuwaj c si do tyłu, potkn ła si i upadłaby, gdyby nie S’rk. R ce mu si
trz sły. Czuła ostr wo posoki disira.
- Uciekaj, najmłodszy! Uciekaj daleko! - Odepchn ła go w chwili, gdy ogr
zamachn ł si mieczem. Straszne, błyszcz ce ostrze nie trafiło ani jej, ani S’rka.
Potem w niewiarygodny sposób zawróciło i ci ło wstecz. Ostra jak szpony disira
klinga rozpłatała gardło S’rkowi. Najmłodszy zacharczał i padaj c, podniósł na
ni oczy.
W tej samej chwili, gdy zobaczyła, jak ycie ga nie w oczach S’rka, usłyszała
okrzyk konaj cego G’hesa i ujrzała, jak samiec pada, trzymaj c si za pier .
Zanim ogrowie znów zdołali zaatakowa , wydała pozbawiony słów wrzask,
ostrzegaj c yj cych jeszcze członków grupy, by si wycofali. Nast pnie
rozpłyn ła si w lesie tak szybko, e wojownicy nie zdołali zareagowa .
Niebo przechyliło si do góry nogami, a drzewa rosły w bok.
Khallayne widziała, jak Jyrbian toczył bój z koszmarnym stworzeniem, które
miało pancerne płyty na gumiastym, czworono nym ciele i lepia czerwone jak
Lunitari. Potwór wzniósł si na tylnie łapy, stan ł jak ogr i ruszył do walki,
sycz c i klekocz c jak uk.
Jyrbian zamachn ł si mieczem. Z karku stworzenia trysn ła krew, równie
czerwona i g sta jak u ka dego ogra. Potwór zacharczał i zwalił si na ziemi .
Nast pna z bestii, która stała w pobli u Tenaj, rzuciła dookoła spanikowanym
wzrokiem i wtopiła si ponownie w las.
Niebo znów przechyliło si w sposób przyprawi j cy o mdło ci. Khallayne
niczego wi cej ju nie pami tała.
Kiedy ockn ła si , w nozdrzach miała ziemi i zapach jakiej zgnilizny
wymieszany z woni własnej krwi. Dłonie, które j odwracały, nie były łagodne.
Przeszył j t py ból w barku, udzie i ramionach. Zniekształcone i ledwo tylko
rozpoznawalne głosy docierały do jej wiadomo ci przez mgł .
- Ostro nie.
- Jak le z ni ?
- Nie dotykaj luzu wokół ugryzie ! Jest truj cy.
- Tenaj, Leyin, sta cie na stra y.
- Musimy rusza . Mo e by ich wi cej.
Poznała głos Briah i usiłowała usi
. Czyje dłonie jednak przytrzymały j w
pozycji le cej.
- Jak bardzo z ni le? - pytał kto natarczywie.
- Mo esz j uzdrowi ?
- Tak. - Dłonie obmacywały ran na jej udzie, powoduj c wybuch bólu, który
przeszył jej nog jak odłamki szkła. - Jednak trzeba b dzie za to zapłaci .
Kobieta j kn ła gło no z bólu.
- Czy to rozumiesz, Khallayne? Zgadzasz si ? Bogowie zawsze daj zapłaty
za uzdrowienie.
Wreszcie poznała głos i dłonie. Otworzyła oczy i spojrzała w twarz Lyrralta.
41
- Mog ci uleczy , je li taka b dzie łaska Hiddukela, ale nie za darmo.
Pr dzej czy pó niej zechce czego od ciebie i b dziesz musiała spełni jego
danie. Rozumiesz?
- Zrób to, Lyrralcie! - warkn ł Jyrbian. - Czy s dzisz, e ona ma jaki wybór?
Teraz w polu jej widzenia pokazały si szkliste oczy i błyszcz ce od potu,
tchn ce rado ci bitewnego szału oblicze Jyrbiana. - Ten stwór rozpłatał jej nog
niemal do ko ci. Je li nie wykrwawi si na mier , zabije j jad disira. Bierz si
do roboty.
Khallayne złapała Lyrralta za r kaw, przypominaj c sobie dotyk run na jego
skórze. Komu b dzie musiała zapłaci t cen ? - Zgadzam si .
Poło ył na niej dłonie i wzniósł oczy do nieba, poruszaj c wargami. Zadr ał.
Jego palce zacisn ły si , a potem rozlu niły.
Przeszył j ból gorszy od wszystkiego, co sobie wyobra ała. Kiedy otworzyła
usta do krzyku, poczuła, jak poszarpane brzegi rany pełzn , spajaj si i
zaczynaj goi .
42
Rozdział 5
PRZEKAZANIE DARU
Posiadło lorda Igraine, nazwana Khalever od imienia jego córki, nie
przypominała Jyrbianowi adnej z tych, które dotychczas widział.
- Co to jest? Czujesz to? -- szepn ł do Khallayne, która jechała za nim,
obejmuj c go w pasie.
Stwór w lesie zabił jej konia, a poniewa nikt nie chciał zawraca , jechali na
zmian po dwoje na jednym wierzchowcu.
Khallayne potrz sn ła głow . - Nie wiem. - Jedynymi wra eniami, jakie
odczuwała, były spokój, cisza i zadowolenie.
Odgłosów było mnóstwo - szum wiatru w drzewach, brz czenie pszczół, głosy
ptaków, trzaskanie drzwi, parskanie ich koni i powitalne r enie jednego ze
rumaków Igraine’a, niemniej cało nadal tchn ła gł bokim spokojem. Cisza... a
jednak czego brakowało. Zdumiona Khallayne rozejrzała si niespokojnie i
obj ła Jyrbiana mocniej.
Na ko cu długiej alei stał dom z płowego kamienia zdobiony płytami z
ró owawego łupku, które uło ono wokół l ni cych okien. Łagodnie kołysz ce si
pola zbo a ci gn ły si a ku słonecznym, poro ni tym bujn zieleni wzgórzom.
Lord Igraine, sam gubernator Kal-Theraxian, wyszedł na obszerny ganek, by
powita przybyszy. Był m czyzn niewysokim jak na ogra, dobre dwie dłonie
ni szym od Jyrbiana, odzianym w prosty strój. Jego skóra miała soczy cie zielony
kolor. Kiedy u miechn ł si na powitanie, wokół jego oczu pojawiły si
zmarszczki.
- Zawsze miło widzie go ci z Takaru. Jak mieli cie podró ? Co nowego na
dworze?
Nylora i Briah odezwały si jednocze nie, opowiadaj c o napa ci w lesie, o
odwadze Jyrbiana, który za egnał niebezpiecze stwo, o mierci wierzchowca
Khallayne i trudach jechania w dwójk na jednym koniu oraz o nagłym za ni ciu
Powierniczki.
Igraine przez cały czas u miechał si , odwracaj c głow od osoby do osoby,
najwyra niej zafascynowany ich opowie ci .
Słuchaj c ka dego po kolei, Igraine po wi cał im tak uwag , e ka de z nich
czuło si niezmiernie wa ne. Jego urok osobisty zniewalał. Jyrbian wzi ł sobie za
cel poznanie metody Igraine’a, bowiem przecie ka dy mo e nauczy si
udawania tak wielkiego zainteresowania.
- Jakie to okropne! - Igraine zrobił smutn , zaszokowan min , kiedy
opowiedziano mu o Powierniczce. - Mam nadziej , e nie był to dla ciebie zbyt
wielki wstrz s - rzekł, kiedy usłyszał, co si zdarzyło Khallayne i jej koniowi.
Grupa umilkła, czekaj c na reakcj ogrzycy. Cho nikt niczego nie
powiedział, przez ostatnie trzy dni stosunki mi dzy Khallayne i Lyrraltem
wyra nie ochłodły.
- Nic mi nie jest - rzekła, a poniewa wszyscy nadal czekali, dodała: - Lord
Lyrralt uzdrowił mnie. - Ledwo wykrztusiła te odra aj ce słowa.
43
- Uzdrowiciel! - Igraine zmierzył wzrokiem Lyrralta w szacie z długim
r kawem. - Kapłan Hiddukela. Witaj, czcigodny panie, w mym domu.
Lyrralt przybrał dumn min .
Jyrbian zmarszczył brwi tak, e prawie si zeszły.
Igraine wykonał zamaszysty ruch r k , pokazuj c dom i jego otoczenie.
- Wszyscy jeste cie mile widziani w mych progach.
Natychmiast rozległ si szczebiot. Nylora i kuzynki wznosiły okrzyki podziwu
nad pi knem posiadło ci Igraine’a, paplały o przyj ciach na dworze oraz temu
podobnych sprawach. Khallayne nie musiała podnosi głosu, by j usłyszano
w ród gwaru.
- Jeste na ustach całego dworu, lordzie Igraine! Wszyscy mówi o twym
powodzeniu i zastanawiaj si , jak to mo liwe.
Gdy Igraine u miechn ł si szerzej, zmarszczki wokół oczu pogł biły si
jeszcze bardziej. - Pani, z rado ci opowiem ci o wszystkim. - Nachylił si nisko
nad dłoni ogrzycy, która min ła go i weszła do obszernego holu.
Jyrbian spojrzał w ciekłe na tył jej głowy i wyobraził sobie, e zaciska pałce
na jej prze licznym karku. Bynajmniej nie miał jej za złe bezpo rednio ci w
rozmowie z gubernatorem, lecz jak mogła powiedzie co takiego przy
wszystkich! W takich sprawach nale y zachowa dyskrecj . Nie yczył sobie
plotek, które popsułyby całe wra enie, jakie chciał wywrze na Teragrymie, kiedy
doniesie mu o wszystkim.
Jednocze nie był pełen podziwu dla gi tkiego umysłu i gładkiego j zyka
Khallayne. Chciałby móc wyrwa jedno i drugie z jej głowy, powoli i bole nie. -
Ja równie ch tnie posłuchałbym twojej opowie ci - rzekł szybko i przybrał
pogodny wyraz twarzy, eby nie wzbudzi podejrze gospodarza.
- Oczywi cie. Prosz , wejd cie. - Kiedy Igraine odwrócił si , na jego drodze
stan ła prze liczna młoda kobieta, bardzo drobna jak na ogrzyc i niezwykłe
delikatna. Chwycił j za r k i przeci gn ł przez próg. - Poznajcie moj córk ,
Everlyn, od której wła ciwie wszystko si zaczyna.
Jyrbian zdawał sobie spraw , e oczy mu wyszły na wierzch i e si u miecha,
ale na widok Everlyn nie umiał opanowa swej reakcji.
Dziewczyna była delikatna jak kwiat i tak promienna i nieska ona, jak
najczystszy z kryształów. Jej oczy miały kolor srebrzystej zieleni sło ca, które
skrzy si w czystej wodzie, a błyszcz ce włosy wydawały si bardzo bujne przy jej
drobnej twarzyczce. Cho , jak s dził, miała co najmniej dwie cie pi dziesi t lat i
była dorosła, czubkiem głowy si gała zaledwie jego podbródka. Co jeszcze
bardziej intryguj ce, jej u miechni ta twarz tchn ła uczuciem, jakiego jeszcze nie
widział w yciu. Stanowiła dla niego zagadk , której nie potrafił rozwi za .
Jyrbian skłonił si nisko. - Je li nawet nie usłysz niczego, ta podró nie
pójdzie na marne.
Zamiast spodziewanej ekscytuj cej odpowiedzi posłała mu tajemniczy
u miech i umkn ła wzrokiem przed natarczywo ci jego spojrzenia, szepcz c
podzi kowania za komplement.
Odgrywaj c rol troskliwego gospodarza, Igraine zaprowadził ich do wielkiej
chłodnej sali, w której mie cił si jego gabinet. Wyło ona ci k d bow boazeri
sprawiałaby wra enie mrocznej, gdyby nie rz d wysokich okien, które
44
wychodziły na tyły posiadło ci. Sufit pomalowano na kolor nocnego nieba i
wyło ono na nim srebrem wzór przedstawiaj cy gwiazdozbiory bogów.
Kiedy wszyscy wznosili okrzyki zachwytu nad pi knem komnaty i pytali, jak
niewolnicy stworzyli t ozdob , Khallayne przeszła si wzdłu okien i rzuciła
okiem w stron gór, które otaczały maj tek Igraine’a.
Uwa aj c, by nikt jej nie podpatrzył, wyszeptała słowa zakl cia „widzenie”,
dr c od narastaj cej mocy, która przebiegła wzdłu jej nerwów. Spowita ju
magiczn energi Khallayne u wiadomiła sobie, co tak j niepokoiło w
posiadło ci Igraine’a. Otworzyła ze zdumienia usta.
- Co ci jest? - spytał Jyrbian. Trzymał Everlyn mocno pod rami i
przechadzał si z ni wzdłu okien, podziwiaj c widok. Zaszedł Khallayne od
tyłu.
Kobieta była tak zaskoczona i tak zdumiona. e odpowiedziała, nie bacz c na
Everlyn. - Gdzie s znaki strzeg ce? - Wskazała na posiadło za oknami. - Nie
ma znaków ani niczego innego, co mogłoby zapobiec ucieczce niewolników. Nie
ma nawet adnych stra y!
Jyrbian omiótł wzrokiem obszar widoczny z wysokich okien, lecz wła ciwie
nie musiał potwierdza jej nowin. Nie myliła si . To wi c dlatego odnosił tak
dziwne wra enie! Brak stra y.
Cho pocz tkiem maj tku Igraine’a było odziedziczone bogactwo,
powszechnie wiedziano, e najwi ksza cz jego dochodu pochodziła z kopalni,
które le ały na północ od posiadło ci. Wi kszo stra ników oczywi cie powinna
by umieszczona w górach. Mimo to Jyrbian spodziewał si zobaczy
przynajmniej garstk stra y w maj tku. Cho by gwardi honorow w
wymy lnych mundurach, je li nic innego. Albo dozorców niewolników,
szczególnie w pobli u ich siedzib. Ale nic takiego nie zobaczył. O ile go oczy nie
myliły, było zupełnie pusto.
Kolejna osobliwo . Zazwyczaj kwatery niewolników nie znajdowały si tak
blisko dworu. Jednak dostrzegał ich chaty - kamienne, kryte błyszcz cymi
strzechami - a nie n dzne, ałosne lepianki, jakich si spodziewał. Były czyste i
wygl dały niemal malowniczo na tle łupkowoszarych gór, zielonych pól i
niebieskiego nieba. Przy licznych domostwach ludzie kopali gracami i motykami
male kie ogródki. Ludzkie dzieci o nagich, groteskowo wygi tych nó kach bawiły
si niedaleko w błocie. Wiatr przyniósł urywek ludzkiej pie ni, cichej i brzydkiej.
Zakrawało to niemal na blu nierstwo.
- Podziwiacie moj posiadło ? - spytał zza ich pleców Igraine.
Jyrbian drgn ł, zastanawiaj c si , od jak dawna stał tam i ile z ich uwag
zd ył usłysze . - Zauwa yli my, e twoich niewolników nie pilnuj ani zakl cia,
ani nadzorcy.
- Dlatego, e moi niewolnicy s tu szcz liwi. Nie potrzeba stra y, ani
magicznych, ani zwykłych.
- Szcz liwi? - Khallayne posmakowała słowa. Niewolnicy nie byli ani
szcz liwi, ani nieszcz liwi. Po prostu byli niewolnikami. - Jak ten niezwykły
stan został osi gni ty?
- To najlepiej strze ony sekret na naszym wiecie. - Igraine roze miał si . -
Podziel si sw wiedz , je li rzeczywi cie chcecie j pozna . Ostrzegam was
45
jednak, e to, co powiem, z pocz tku nie b dzie łatwe do zrozumienia. Jest
bowiem sprzeczne z wieloma rzeczami, jakich was nauczono, wieloma sprawami,
w jakie wierzycie. Musicie posłucha otwartym umysłem. Otwartym sercem.
Spojrzał wpierw na Jyrbiana, a potem na Khallayne, czekaj c na ich znak, by
kontynuowa .
Jyrbian chciał dowiedzie si wszystkiego, czego mógł, by donie
Teragrymowi, a nast pnie zamkn uszy i nie słysze niczego wi cej. Skinieniem
głowy zach cił Igraine’a do dalszego opowiadania i tak samo uczyniła Khallayne.
- Doskonale. Poznałem rzecz nast puj c . - Igraine otworzył wysokie okna
przed nimi i wpu cił powiew wiatru schłodzonego przez niegi w wysokich
górach. - Wybór.
Lyrralt, który podszedł do nich, miał zdumion min , a Khallayne była
przekonana, e Igraine kpi z nich sobie. Ukradkiem wymienili spojrzenia, aby
upewni si , e dobrze usłyszeli.
- Wszystkie istoty, czy b dzie to ogr, człowiek czy elf, pan czy niewolnik, maj
wybór.
- artujesz sobie z nas, panie - rzekł Jyrbian, dokładaj c stara , by w jego
głosie zabrzmiał szacunek. - To oczywiste, e mamy wybór. Co to ma wspólnego z
twoj pomy lno ci ?
- Nie zrozumiałe . - Igraine zauwa ył, e wi kszo grupy podeszła do nich. -
Usi d my. Pozwólcie, e wam opowiem, jak do tego doszło. Wtedy zrozumiecie.
co mam na my li. - Zaprowadził ich do kr gu krzeseł wokół kominka.
Kiedy usiedli, rozpocz ł sw opowie , powa nym i przejmuj cym głosem
mówi c o kopalni, o j kach i płaczu ziemi, o krzyku konaj cej córki, o wszystkich
wydarzeniach, które zdarły zasłon lepoty z jego serca. Gł boko wzruszony
przerwał na dłu sz chwil . Kiedy wrócił do opowiadania, w jego głosie pojawił
si ton goryczy i samooskar enia.
- W swym samolubstwie i chciwo ci rozkazałem niewolnikom opu ci
kopalni . ciany sztolni wci si obsuwały, sklepienie wci si waliło. Byli dla
mnie zbyt cenni, by ich nara a .
- Ale przecie to rozs dne zało enie - zaprotestowała Nylora. Wi kszo
obecnych przytakn ła jej kiwni ciem głowy. - Co innego mogłe zrobi ?
- Mogłem spróbowa ocali moj córk , jak uczynił to jeden z moich
niewolników. Wbrew moim poleceniom zwołał kilku innych. Gołymi r koma
powstrzymali osuwaj ce si kamienie, podczas gdy pozostali pobiegli po belki do
podstemplowania sufitu.
- Podparli belki własnymi ciałami, a on tymczasem wygrzebał mnie spod
ziemi - powiedziała cicho Everlyn, dr c. - Strasznie było w tej niewielkiej
przestrzeni. gdzie zewsz d przyciskały mnie głazy. W powietrzu unosił si
dusz cy kurz. Czułam krew na twarzy. - Wzdrygn ła si .
- A wszystko dlatego, e Everlyn chciała sama wyku sobie kawałek
krwawnika. - Igraine wskazał na córk , srogo marszcz c brwi, lecz grymas ten
ust pił gorzkosłodkiemu u miechowi.
Khallayne przyjrzała si pełnym zachwytu twarzom towarzyszy. Nic nie
zrozumieli.
- Krwawnik? Co to takiego? - spytała Briah.
46
Igraine pokazał okruch skały wielko ci pi ci, który stał w mosi nej oprawie
na gzymsie nad kominkiem. - To kamie . Zwykły kamie , za mi kki, eby z niego
budowa domy, zbyt brzydki, by robi z niego bi uteri . Któ poza Everlyn
mógłby zechcie co takiego? Któ poza moj dziwn córk , która zbiera takie
kamienie i skały!
Rzuciwszy na Everlyn pytaj ce spojrzenie, Khallayne podniosła krwawnik.
Był wielko ci ziemniaka, dymny, tak ciemny, e wydawał si wchłania wiatło i
zatrzymywa je, usiany grubymi, czerwonymi yłkami, które sprawiały wra enie
kropel krwi.
Jak uprzedzał Igraine, kamie był do brzydki i błyszczał jak wypolerowany,
cho w dotyku był chropowaty. Khallayne podsun ła go innym, lecz tylko Jyrbian
wyci gn ł r k .
- Sam jestem kolekcjonerem kryształów - powiedział, obracaj c skał w
wietle.
Everlyn u miechn ła si nie miało, wzi ła kamie w drobne dłonie i znów
uciekła wzrokiem od ciekawo ci błyszcz cej w jego oczach.
- Po raz pierwszy słysz o tym, aby nieposłusze stwo niewolnika przyniosło
dobre skutki - rzuciła ostro Briah.
Lyrralt wysilał umysł, by zrozumie opowie , usiłował doj do jej znaczenia.
U wiadomił sobie, e ta historia ma jaki gł bszy sens, i e Igraine czeka, a sami
go pojm . Rami mu pulsowało, runy sw działy złowieszczo.
- To nie wszystko - wykrztusił.
Igraine pokiwał głow . - Nie mogłem poj , dlaczego niewolnik tak jawnie
sprzeciwił si rozkazowi, dlaczego miałby przekłada cudze ycie ponad swoje
własne.
Lyrralt wyci gn ł wnioski wcze niej ni pozostali. - Nie u mierciłe go -
domy lił si .
Khallayne i Jyrbian spojrzeli na Igraine’a ze zdumieniem. Igraine w
odpowiedzi u miechn ł si . - Jak mógłbym? - powiedział po prostu.
- Ale on okazał nieposłusze stwo - zaprotestowała Khallayne. - Kar za to
jest mier .
- Ocalił ycie mojego jedynego dziecka.
- Ale prawo...
- Eadamm uratował mi ycie! - gwałtownie wtr ciła si Everlyn.
- Szsz... - uciszył j Igraine. - Niełatwo to zrozumie .
- Nie, ja tego nie rozumiem - obstawała przy swoim Briah. - Niewolnik był
nieposłuszny, bez wzgl du na konsekwencje. Skoro nie został u miercony... -
Przez chwil milczała, zastanawiaj c si nad swymi nast pnymi słowami. - Je li
go nie u miercono, w takim razie ty złamałe prawo. Złamałe je dla dobra
niewolnika.
- Nie złamałem prawa.
- Wi c niewolnik został stracony?
- Wydałem wyrok, wedle którego Eadamm ma umrze , kiedy zechc .
- I jeszcze tego nie zechciałe ? - domy lił si Jyrbian.
- Nie. I w tpi , bym kiedykolwiek zechciał Eadamm nie tylko ocalił Everlyn,
lecz kiedy go oszcz dziłem, okazał si tak e urodzonym przywódc . Zorganizował
47
pozostałych niewolników. W ci gu jednego miesi ca wydobyli tyle rudy z niskich
kopalni i tyle klejnotów z wysokich, co uprzednio w dwa miesi ce.
- Dwa razy tyle? - Jyrbian nie mógł uwierzy . Wci gn ł gł boko powietrze do
płuc. - Podwoili wydobycie?
Igraine raz ju opowiadał t histori . Widział, jak te same uczucia
przemykaj przez oblicza jego s siadów, krewnych i go ci. Najpierw zło ,
niedowierzanie, potem zal kniony podziw i wreszcie chciwo .
- To nie koniec. Po zauwa eniu tego postanowiłem zaeksperymentowa .
Zmniejszyłem restrykcje wobec niewolników. Dałem im odrobin swobód, takich
pozbawionych znaczenia drobiazgów, a jeszcze rzetelniej wzi li si do pracy.
Produkowali jeszcze wi cej. Tego lata dałem im pozwolenie na chaty i ogródki,
które widzicie z okien. Tymczasem moje dochody si potroiły.
Teraz pi par oczu pałało chciwo ci - oczu ka dego, poza Lyrraltem i
Khallayne.
Jyrbian pomy lał o maj tku swojej rodziny, który bardzo przypominał
posiadło ci Igraine’a, cho był mniejszy: o urodzajnych polach otoczonych przez
urwiska i góry pełne kopalni, z których wiele jeszcze nie zgł biono. Potroi ich
dochód! Pomy lał o miastach ogrów zbudowanych wył cznie z tego cennego
zielonego, yłkowanego na szaro i płowo kamienia, który pochodził ze skalistych
wzgórz, jak te za jego domem.
- Musimy si posili - oznajmił Igraine, zmieniaj c ton i poz . - Everlyn, mo e
by oprowadziła wszystkich po domu? Jestem pewien, e z przyjemno ci obejrz
wspaniałe przykłady elfiej rze by, jakie znajduj si w naszym posiadaniu.
Lyrralt podniósł oczy i napotkał utkwiony w nim wzrok Igraine’a. Nagle
poczuł, e runy na jego r ce ta cz gor czkowo.
Khallayne posłusznie wstała, by pój za pozostałymi, jednak e zamiast tego
wyszła przez wysokie okno na ganek. Zachodziło sło ce i ziemi zacz ł okrywa
mrok. W siedzibach niewolników zapaliły si ogniki lamp.
Chwil zaj ło jej zrozumienie, czemu lampy wydawały jej si nie na miejscu, a
potem u wiadomiła sobie, e w maj tku jej wuja niewolnicy nie mieli wiatła w
kwaterach. Po zmierzchu, je li jeszcze nie pracowali, mieli odpoczywa przed
nast pnym dniem.
Stoj c tak i wdychaj c czyste, chłodne powietrze spostrzegła sylwetk , która
wychyn ła zza drzwi na drugim ko cu galerii i znikła w cieniach podwórza. Była
to niewolnica w szalu zarzuconym na głow .
Zaj ta próbami ustalenia, dok d poszła kobieta, Khallayne nie usłyszała
zbli aj cego si od tyłu Igraine’a, dopóki nie dotkn ł jej ramienia. - Nie jeste
głodna, pani?
Drgn ła, a potem rozlu niła si , u miechaj c przepraszaj co. - Wła nie
podziwiałam twoj posiadło , panie. Zauwa yłam te , jak dziwny si wydaje
widok wiateł w chatach niewolników.
- Tak, to prawda. Oni jednak s wdzi czni za t odrobin czasu dla siebie
wieczorami. Oliwa jest racjonowana. W ostatecznym rozrachunku zyskuj wi cej
ni trac .
Khallayne znów spojrzała w zamy leniu na o wietlone lampami okna, po
czym odwróciła si ku niemu. - To, co robisz, jest bardzo niebezpieczne, prawda?
48
M czyzna uniósł brew.
- Słyszałam, co si mówi w Takarze - kontynuowała. - Zazdroszcz ci sukcesu,
a mo e troch si go obawiaj . S tacy, którzy twierdz , e od chwili gdy
rozpocz łe swój program, liczba zbiegłych niewolników drastycznie si
zwi kszyła. Ostrzegano nas, by my byli ostro ni na szlakach.
- Jednak nie mieli cie kłopotów - łagodnie zwrócił jej uwag - przynajmniej
nie ze strony niewolników. Wierz mi, od zeszłego lata nie uciekł st d aden
niewolnik. Wiesz, jak łatwo na dworze pu ci w obieg plotk . Mo e inni nie
umiej zapanowa nad swoimi niewolnikami. Je li tak, to ja chyba nie ponosz za
to odpowiedzialno ci ani winy?
Jego słowa brzmiały bardzo przekonuj co, musiała mu to przyzna . - Tak,
oczywi cie, masz racj .
- Pani Khallayne, wielu przybywa posłucha o moim powodzeniu. Odchodz
zmienieni, wprawieni w zakłopotanie lub wr cz rozgniewani. Reakcje nielicznych
tylko mieszcz si pomi dzy tymi kra cami. Niemniej odnosz wra enie, e
czujesz si przede wszystkim rozczarowana moimi wyja nieniami.
- Panie, mam nadziej , e ci nie obraziłam...
- Sk d e - odparł. - Mam jednak uczucie, e i tak w rzeczywisto ci nie
przybyła tu z tego samego powodu, co pozostali.
- Naprawd ? Czemu?
- No có - przyznał ze miechem. - Lord Jyrbian wyznał mi, e nie posiadasz
własnego maj tku. Jaki po ytek mogłyby ci przynie moje techniki zarz dzania?
Odszedł w cie i usiadł na długiej, niskiej kozetce. - Podejd tu. - Poklepał
mi kk poduszk na siedzeniu. - Opowiedz mi, dlaczego przebyła tak dług
drog , eby si ze mn spotka .
Wszystko w jego zachowaniu - głos, bezpo rednio , urzekaj cy ton, sposób,
w jaki spokojnie siedział i cierpliwie czekał, skłaniało j do tego, by mu si
zwierzy . Podeszła do kanapy i usiadła przy nim. - Prawd mówi c, panie...
- Igraine - przerwał. - Po prostu Igraine.
Przez chwil czuła si zaskoczona tak poufało ci , lecz nic w jego
zachowaniu nie zdradzało fałszu. - Igraine. - Spróbowała powtórzy imi i
stwierdziła, e brzmiało szczerze i dodawało otuchy, jak jego wła ciciel. -
Naprawd przybyłam po to, by usłysze twoj opowie i dowiedzie si , w jaki
sposób odniosłe taki sukces, ale my lałam...
Czekał w milczeniu, a doko czy. Wyczuwała, e skupił na niej cał sw
uwag .
- My lałam, e przyczyna twojego powodzenia b dzie miała magiczny
charakter.
M czyzna wyprostował si .
Na widok jego zaskoczenia Khallayne przeszedł dreszcz zwyci stwa.
- Magia? My lała , e zwi kszyłem swe zyski czarami?
- Łudziłam si ... tak nadziej - przyznała. W napi ciu czekała na jego
reakcj .
- Jyrbian nie powiedział, e nale ysz do rodu panuj cego.
49
- Bo nie nale . - Podci gn ła jedn nog na kanap , aby móc spojrze mu w
twarz. - Mimo to wiem wiele. I bardzo pragn nauczy si wi cej. Wydaje mi si ,
e mogłabym tak...
Przerwała, u wiadomiwszy sobie, do czego si przyznała. Zesztywniała,
widz c, jak przygl da si jej i porusza wargami. Badanie zakl ciem, jakie na ni
rzucił, przypominało obmacywanie palcami jej skóry, a nawet ko ci. Wra enie
trwało tylko chwil , a potem ust piło.
- Tak - zadumał si . - Bardzo pot na. Có . Khallayne... Moje metody
zarz dzania t prowincj nie maj nic wspólnego z czarami. Nie nale do
rodziny panuj cej, lecz jako gubernatorowi dano mi pewn swobod . Z
przyjemno ci naucz ci tego, co sam wiem.
W ci gu tych kilku chwil, jakie upłyn ły od rozpocz cia rozmowy, sło ce
zd yło ju zaj . Khallayne wiedziała, e nie mógł zauwa y nagłych rumie ców,
jakie wykwitły na jej policzkach, ani rozszerzenia renic, lecz z pewno ci wyczuł
bij cy od niej ar i słyszał bicie jej serca.
- Naprawd ? - A potem natychmiast dodała: - Dlaczego?
Igraine wstał i nachylił si , by pomóc jej wsta . - Jak powiedziała , s tacy,
którzy nie ceni moich metod. Jestem przekonany, e nadchodz złe czasy dla
mnie i dla wszystkich ogrów. S dz , e posiadanie sprzymierze ca w twojej
osobie byłoby dla mnie wielk korzy ci .
- Co musiałabym zrobi ?
- Pomó mi rozgłosi nowin . Pomó mi zmieni wiat. B d moj
przyjaciółk . Przydałby mi si kto tak pot ny i umiej cy przekonywa jak ty.
Mówił prawie jak obł kany. Nigdy przedtem nie spotkała kogo podobnego i
zastanawiała si , czy przypadkiem nie u ywa jakiego czaru, by wywrze na ni
wpływ, bowiem mimo tego szale stwa niczego bardziej na wiecie nie pragn ła,
jak mu pomóc.
- Nie s dz , eby wiat wymagał zmian, lecz chc si nauczy magii.
Igraine u ciskał j i u miechn ł si do niej.
- By mo e ju mog ci pomóc - doko czyła. - Tym ostrze eniem. Jako
gubernator odpowiadasz przed pani Enn , prawda? A z zysków tej prowincji
musisz płaci jej danin ?
Igraine skin ł głow .
- A twój sukces mo e... zagrozi pozostałym członkom rodów panuj cych?
Znów skin ł głow .
Nachyliła si blisko i rzekła prawie szeptem: - W takim razie powiniene
wiedzie , e Jyrbian przybył z polecenia Teragryma.
Jyrbian podniósł wzroki spochmurniał na widok Igraine’a, który wszedł do
jadalni, prowadz c Khallayne pod rami .
Ju teraz był w kwa nym humorze. Everlyn przyprowadziła go do sali i
przedstawiła licznej gromadzie go ci i krewnych. Zakrz tn ła si wokół nich,
ka c przynie dodatkowe talerze i wi cej jedzenia.
Poprosił, by zjadła z nim kolacj , celowo zachowuj c puste krzesło obok
siebie, a nawet popatrzył wrogo na Briah, która usiłowała na nim usi
. Everlyn
jednak znikła w drzwiach kuchennych i ju nie wróciła.
50
Teraz wygl dało na to, e Khallayne była na prywatnej audiencji u Igraine’a.
Jyrbian zrobił jeszcze bardziej rozgniewan min .
- Och, jaki on prze liczny - wykrzykn ła Khallayne, puszczaj c r k
gospodarza, by móc przyjrze si z bliska eleganckiemu stołowi bankietowemu,
który zajmował prawie cał powierzchni pomieszczenia. Wygl dał tak, jakby
wykonano go z półprzejrzystego lodu.
- Jest bardzo stary, pochodzi z czasów, gdy moja rodzina zajmowała si
handlem elfimi niewolnikami - powiedział Igraine.
- Jest zrobiony z kryształu?
- Wyobra acie sobie całe miasto zbudowane z tego?
- Jedna z kobiet, któr Everlyn przedstawiła jako ciotk , u miechn ła si
dumnie do Khallayne.
Kiedy obie kobiety pogr yły si w dyskusji o elfiej architekturze, Jyrbian
odsun ł nie doko czon kolacj i podszedł do Igraine’a.
- Lordzie Igraine, je li mog si o mieli ? Ten niewolnik, który ocalił
Everlyn...
- To niezwykły człowiek. - Igraine podchwycił rozmow ju po lekkiej
zach cie. - To od niego nauczyłem si wszystkiego.
- Chciałbym pozna tego niezwykłego niewolnika.
- Ja równie .
Jyrbian obejrzał si i stwierdził, e za jego plecami stał Lyrralt. Skrzywił si ,
lecz zanim zd ył powiedzie bratu, e nie yczy sobie jego towarzystwa, Igraine
odparł:
- B dzie mi bardzo miło, je li zwiedzicie moj posiadło i spotkacie si z
Eadammem. W ród tych, którzy przybywaj odwiedzi mnie i pobiera nauki,
zawsze s tacy, którzy widz wi cej ni to, co oczywiste. Mam nadziej , e tym
razem ty b dziesz si do nich zaliczał. - Igraine skłonił si i zostawił m czyzn
zastanawiaj cych si , do którego z nich były adresowane te słowa.
- A ja? Ja te zawsze widz wi cej ni to, co oczywiste. - Usłyszeli za swymi
plecami prze liczny głos.
Kiedy si odwrócili, ujrzeli Khallayne. która opierała si wygodnie o mocne
elfie krzesło u szczytu stołu. Jej bujne, ciemne włosy wygl dały jak w gieł na tle
kryształu, a jej czarne oczy l niły, jakby płon ły w nich wiece.
Niewolnik zwany Eadammem nie przypominał adnego człowieka, z jakim
Jyrbian miał do czynienia. Nigdy jeszcze nie widział, eby który z nich nosił si z
tak durn i zuchwalstwem. Nie było w nim nic z tej przygarbionej pokory
niewolnika, który czeka na kolejne polecenie. M czyzna stał wyprostowany z
wzniesion głow i miało, bez dr enia patrzył Jyrbianowi w oczy.
- Prawie jakby wcale nie uwa ał si za niewolnika - szepn ł Lyrralt.
Jyrbian, który zazwyczaj nie przejmował si niewolnikami, dopóki
wykonywali swe obowi zki cho by z minimaln sprawno ci , poczuł si
wytr cony z równowagi jego postaw .
- Niewolnik nosi ozdoby? - spytał, wskazuj c na oprawiony w srebro czarno-
czerwony kamie , który wisiał na srebrnym ła cuchu na szyi niewolnika.
- Rzeczywi cie wygl da troch zbytkownie - przyznał Lyrralt.
51
Mimo złych przeczu dotycz cych niewolnika Jyrbian był pod wra eniem
jako ci i ilo ci surowych klejnotów, jakie wydobywano z kopalni. Równie pola
Igraine’a kwitły. Ile ta filozofia mogła uczyni dla maj tku jego ojca?
Zerkn ł w zamy leniu na brata, który odsun ł si na bok i stał obok Everlyn,
słuchaj c, jak niewolnik obja nia proces wydobywania kopalin. Przemawiał
niezno nie nad tym tonem. Mimo to Everlyn u miechała si do niego, jakby jego
słowa były równie fascynuj ce co boskie objawienie.
Pó nym wieczorem Jyrbian le ał w łó ku, przypominaj c sobie sposób, w jaki
niewolnik przyci gał uwag Everlyn. Jyrbian jako nie mógł uzyska od niej
niczego wi cej, prócz miłego, lecz bezosobowego u miechu.
Poci gn ł za sznur nad łó kiem i w kuchni rozległ si dzwonek. Kiedy kilka
chwil pó niej nocna słu ca weszła z wahaniem do jego komnaty, stał nagi przy
oknie, a jego wspaniała skóra l niła w wietle ksi yca.
Lyrralt równie nie mógł przegoni niewolnika ze swych my li. Niemal słyszał
przekonuj ce słowa Igraine’a. - Pomy l o tym, Lyrralcie, wybór. Prawdziwy
wybór. Sam decydujesz, co jest słuszne a co nie. Dobre albo złe.
W zaciszu pokoju, jaki otrzymał, otworzył butelk wody, wypłukał usta i
splun ł, zwil ył uszy i oczy.
Gorszy nawet ni oblicze Eadamma był bez przerwy powracaj cy szept,
którego nikt inny wtedy nie usłyszał. Kiedy Igraine zauwa ył, e widok Eadamma
i zadowolonych, pewnych siebie niewolników wzbudził jego ciekawo i
zdumienie, szepn ł:
- Wolna wola, Lyrralcie, jak maj tylko ludzie yj cy na równinach. Mo esz
nawet wybra , jakich bogów b dziesz czci !
Wyrzucił z pami ci wspomnienie i przygotował si do modlitwy i medytacji.
Nie było ostrze enia. adnego stopniowego sw dzenia czy mrowienia.
Straszny, pal cy paroksyzm przeszył jego ciało włóczni gwałtownego bólu.
Lyrralt wił si po zimnej, kamiennej podłodze i wielokrotnie wykrzyczał imi
swego boga, póki atak nie min ł.
Kiedy przyszedł ju do siebie i mógł poruszy r k bez bólu, podniósł si do
pozycji siedz cej. Min ło kilka chwil, zanim odwa ył si spojrze na rami . Ku
swemu zaskoczeniu, ujrzał na nim tylko jedn run . Nawet okiem nowicjusza bez
trudu odczytał wró b .
Miała tylko jedno znaczenie: zagłada.
52
Rozdział 6
CZARY, KTÓRE PRZELEJ LUDZK KREW
Tego poranka, gdy mieli wyruszy do Takaru, Khallayne zaspała. We nie
znalazła si sama w sali audiencyjnej Igraine’a. Kiedy spojrzała na sufit, zacz ły
na nim wirowa gwiazdozbiory, coraz szybciej i szybciej, a jasne wiatełka stały
si magicznymi nitkami, strugami srebra, które płyn ły po niebie. Jej stopy
oderwały si od ziemi.
Przedstawiaj cy piekło haft na jej sukni stan ł w ogniu. Czuła smak dymu,
zapach zw glonej skóry i spalonych włosów. Potem u jej boku pojawili si
Jyrbian, Lyrralt i Briah z u miechami na rozpływaj cych si twarzach, z których
spadały na ziemi wielkie kawały ciała. Widoczne w ród ognia i dymu konstelacje
wci si kr ciły.
A ona, nietkni ta, wirowała w płomieniach i miała si , miała bez ko ca.
Cho dru yna wyruszaj ca w drog powrotn do Takaru składała si z tych
samych osób, grupa nie przypominała hała liwej, rozbawionej gromadki, jaka
wyjechała stamt d trzy tygodnie temu. Wyciszeni i zamy leni jechali g siego
strom cie k .
Zamiast wybra krótsz drog przez przeł cz Therax, któr przybyli, Jyrbian
postanowił wróci zachodnim szlakiem, który wiódł wokół góry i wzdłu wysokiej
grani.
Briah, jej siostra Nylora, Tenaj i jej dwie kuzynki jechały razem,
rozmawiaj c szeptem. Jyrbian, Khallayne i Lyrralt trzymali si osobno, ka de
sam na sam ze swymi my lami.
Huk spadaj cej wody prowadził ich pod gór . Na pocz tku stromej cie ki
słycha było tylko odległy syk, lecz d wi k ten nasilał si w miar spadku
nachylenia szlaku i przerzedzania ro linno ci, któr teraz stanowiły krzewinki i
k py traw.
Tu przy samym wodospadzie huk był ogłuszaj cy. T czowa mgiełka unosiła
si nad p dz c wod , która spadała w gł b doliny niczym srebrna wst ka
wij ca si w ród pól. Łany zielonozłotego zbo a kołysały si łagodnie na wietrze.
Jad ca po rodku kawalkady Khallayne ci gn ła wodze swego konia i
stan ła, by przyjrze si przepi knemu widokowi, jaki si przed ni roztaczał.
Rzeka przecinała na połowy jeden k t ziem nale cych do Igraine’a. Dalej na
północnym zachodzie le ał niewidoczny ju dwór, a jeszcze dalej znajdowały si
kopalnie.
Była w nich kiedy w towarzystwie Igraine’a. Nie widziała tam adnych
specjalnych czarów, jedynie zwykłe czynno ci niewolników - rozpalanie ognisk do
gotowania, prac pospolitymi narz dziami i pracochłonne wydobywanie drogich
kamieni z wn trza ziemi. W wi kszo ci były to przyziemne zadania, których
widok j rozczarował, lecz to, czego Igraine zacz ł j uczy - zakl cia du o
przemy lniejsze od tych, które kradła ludziom, oraz niezwykłe znaki obronne,
były czym szczególnym. A to jeszcze nie wszystko. Kiedy tylko b dzie mogła,
zrobi wszystko, co w jej mocy, by tam wróci .
53
- Co o tym my lisz? - Jyrbian zatrzymał si przy niej, wyrywaj c j z
rozmarzenia.
- Zapiera dech w piersi.
- Nie miałem na my li widoku - odparł zgry liwie.
- Chodziło mi o Igraine’a i jego pomysły.
- Sama nie wiem. Jest... S ... - Grała na zwłok . Doskonale wiedziała, co o tym
my le . Pomysły Igraine’a w najlepszym przypadku były zagro eniem, a w
najgorszym zdrad .
Lyrralt zatrzymał si obok nich. - A gdyby tak wszyscy postanowili w ten
sposób post powa ? Co by si stało, Khallayne? Podstaw naszego wiata jest
porz dek. Ka dy ma swoje miejsce. Wszystko ma swoj przyczyn . Gdzie jego
sens, je li ka dy postanowi zachowywa si tak, jak mu przyjdzie do głowy?
- Je li chodzi o mnie, jestem za ide wyboru. - Jyrbian cisn ł konia kolanami
i pop dził go naprzód. Wolał zosta sam na sam z my lami o Everlyn; zamierzał
poprosi o ni , gdy Teragrym zaproponuje mu nagrod za słu b .
- Chyba nie wiesz, co mówisz! - warkn ł Lyrralt.
- Owszem, wiem. - Jyrbian ci gn ł wodze wierzchowca. - I wiem, co
wybrałbym dla siebie.
- Chyba kogo, nieprawda ? - spytała Khallayne.
- Kobiety i seks! - parskn ł z pogard Lyrralt. - O niczym innym nie my lisz!
Przez chwil Jyrbian przygl dał si bratu z min wyra aj c jakby
zdziwienie, po czym wzruszył ramionami i uniósł brwi. - A có innego jeszcze
istnieje, bracie? - Kiedy Lyrralt nie odpowiedział, Jyrbian wzruszył ramionami i
komicznie wykrzywił twarz z dawnym błyskiem cynizmu w oczach.
Khallayne nie roze miała si . Przez krótk chwil , tu zanim Lyrralt przerwał
chwil zadumy, oblicze Jyrbiana wyra ało co , czego jeszcze nigdy dot d nie
widziała. Przez krótk chwil był dla niej kim obcym, przystojnym
nieznajomym, którego twarz ja niała czystym, jasnym uczuciem, zupełnie
pozbawionym dzy i chciwo ci.
- Ruszajmy w drog . Powinni my zatrzyma si przy Jaskiniach Bogów -
oznajmił Lyrralt. Na zako czenie rozmowy odwrócił si plecami od obojga i
odjechał.
Jaskinie Bogów, najcz ciej odwiedzany zak tek południowych gór Khalkist,
znajdowały si w najwy szym punkcie grani Therax, u zbiegu trzech cie ek.
Z tej rozległej, wydeptanej cz ci szlaku w drowcy mogli uda si w dół
wzdłu północnego zbocza i kontynuowa podró w gł b gór albo zjecha
południowym stokiem do Takaru lub nawet jeszcze dalej w dół, a potem przez
równin do miejsca, gdzie wschodnie pasmo południowych Khalkistów otaczało
swym opieku czym ramieniem prastare miasto Bloten.
Jaskinie Bogów były niczym wi cej ni pl tanin cie ek wykutych w górze.
Niemniej miały trzy wej cia w pobli u rozdro y, a cie ki we wn trzu tworzyły
okr gły labirynt poł czonych tuneli, z których ka dy prowadził do jednego z
trzech wylotów. Otwór, którym si wychodziło, górny, rodkowy albo dolny,
zwiastował odpowied bogów na modlitwy.
Napastnicy wybiegli z wrót prawdy i sukcesu.
54
Lyrralt zanurzył si w gł biach jaskini, oddalaj c si od stłumionych głosów
towarzyszy na tyle, by słysze jedynie monotonne kapanie wody i własne ciche
kroki w kurzu. Podró ni i pielgrzymi przez stulecia wykuwali nisze w mi kkim
kamieniu i zostawiali amulety, talizmany i ikony jako pami tki swej obecno ci.
Znalazłszy miejsce, gdzie z kamiennej ciany bił podmuch chłodnego
powietrza, Lyrralt wetkn ł pochodni w obr cz i stan ł, by popatrzy na
znikaj cy w ciemno ci szary dym i migotliwe wiatło, które padało na kamienie.
Wtedy usłyszał głosy - szepty i głuche pomruki wielu osób - ludzkich istot.
Szybko zawrócił, ostrzegaj c towarzyszy krzykiem. Dwukrotnie le skr cił i
musiał si cofn . Do czasu, gdy wybiegł na poranne sło ce, z górnego wylotu
jaskini wyskoczyli niewolnicy. Ze zbocza zbiegali wrzeszcz cy m czy ni i
kobiety.
Khallayne wycierała swego konia kawałkiem starej derki, gdy zwierz
uderzone kamieniem w kł b zar ało ze zło ci i bólu. Wierzgn ło tylnimi nogami,
odrzucaj c j w tył. Kiedy kobieta upadła na mi kki, gliniasty nasyp naprzeciwko
jaski i ze lizgn ła si po nim, wokół rozszalało si piekło.
Wyj cy ludzie zeskoczyli z wału nad ni i zaatakowali grup z drugiej strony.
Le c na boku i dysz c ci ko, Khallayne w pierwszej chwili miała ochot si
za mia .
Wrogów było prawdopodobnie dziesi ciu, m czyzn i kobiet tak
obszarpanych i obdartych, jak najgorsi robotnicy kanałowi, tak chudych, e ich
r ce i nogi przypominały patyki obci gni te brudn skór . Wymachiwali
prostymi narz dziami rolniczymi, motykami, widłami i łopatami, napr dce
sporz dzonymi pikami i topornymi maczugami.
Po drugiej stronie drogi Briah wskoczyła na konia w chwili, gdy jeden z
niewolników ci ł j z rozmachem, zostawiaj c krwawe pr gi na ko skiej łopatce i
nodze kobiety. Ochota do miechu szybko opu ciła Khallayne, ust piwszy miejsca
fali niedowierzania i strachu.
Kiedy armia oberwa ców podbiegła do Jyrbiana, ogr wyci gn ł miecz, który
nosił przypasany na plecach. Znajduj ca si w pobli u Tenaj post piła podobnie,
jednym susem staj c u boku Jyrbiana.
Reszta grupy usiłowała zapanowa nad swymi wierzchowcami. Zwierz ta
kopały, wierzgały i kr ciły si w kółko. Banda ludzi rzuciła si na tych dwoje,
którzy stali osobno, na Jyrbiana i Tenaj. Zad wi czała stal i ucieszyło si serce
Jyrbiana, gdy ogr zwarł si w walce ze swym pierwszym przeciwnikiem,
brzydkim, poznaczonym szramami m czyzn uzbrojonym w ostr , elazn
włóczni , która kiedy mogła stanowi cz bramy. Nast pnym d wi kiem było
rz enie konaj cego, Jyrbian bowiem bez trudu sparował pierwsze pchni cie i
poder n ł niewolnikowi gardło.
Odzyskawszy panowanie nad swoim wierzchowcem, Lyrralt wskoczył na
siodło, wydobył buław i podjechał do grupki niewolników, zadaj c ciosy na
prawo i lewo.
Usiłuj c otrz sn si z oszołomienia po tym. jak kolejny człowiek zeskoczył
ze skarpy, Khallayne zdołała wymierzy m czy nie kopniaka i zwali go z nóg.
Poturlali si , tworz c kł bowisko r k i nóg, w które wpl tała si ci ka,
drewniana maczuga. Cho niewolnik był słabszy, zahartowały go lata mozołu w
55
kopalniach ogrów. Zdołał wyl dowa na wierzchu, lecz pierwszy cios zadał
niezdarnie. Maczuga drasn ła skro Khallayne.
Ogrzyca nie dała mu kolejnej szansy. Wyszarpn wszy sztylet z pochwy z tak
sił , e j rozdarła, wbiła kling mi dzy ebra m czyzny. Krew chlusn ła jej po
r kach na brzuch i przemoczyła jej tunik . Była jasnoczerwona. liska. Słonawy
zapach miedzi wypełnił nozdrza ogrzycy. Człowiek, którego twarz majaczyła nad
ni , sprawiał komiczne wra enie zaskoczonego, a potem ycie zgasło w jego
br zowych oczach i zwalił si bezwładnie.
Wzdrygn wszy si , Khallayne odepchn ła go i wstała z trudem. Wsz dzie
wokół trwała wałka, słycha było brz k mieczy, bojowe okrzyki atakuj cych
łudzi i r enie rannych koni. Czu było zapach krwi oraz kwa nego potu ludzkich
niewolników. Ludzkiego strachu.
Zeskoczywszy z siodła, Lyrralt zwracał na siebie uwag po ród bitewnego
zam tu, zaciekłe zataczaj c buław wiszcz ce łuki. Zadawał niewiele celnych
ciosów. lecz powstrzymywał napastników.
Jyrbian i Tenaj stali zwróceni do siebie plecami. Nylora, Briah i dwie kuzynki
równie walczyły plecami do siebie. Wszystkie miały w r kach miecze zbroczone
krwi . Ziemia była zasłana trupami ludzi, którzy nierozwa nie znale li si w
zasi gu ich or a. Pozostali niewolnicy kr cili si wokół dwóch grup, doskakuj c
do nich i wygra aj c im.
- Khallayne, zrób co ! - krzykn ł Lyrralt, wskazuj c skarp nad jaskiniami.
Wida tam było zbli aj cych si co najmniej dziesi ciu kolejnych ludzi, którzy
przedzierali si przez zaro la i drzewa.
Wiedziała, o co prosi, lecz oznaczałoby to ujawnienie si ... Inni poznaj jej
moc. I tak zgin , je li nieprzyjaciel b dzie liczniejszy.
Co w niej zawrzało. Co zabulgotało z podniecenia.
Jeden z ludzi d gn ł włóczni i Briah skoczyła, by zablokowa jego cios.
Zraniona noga nie utrzymała ci aru jej ciała i kiedy ogrzyca po lizgn ła si ,
niewolnica zamachn ła si z całej siły trzyman broni .
Briah krzykn ła i upadła, przebita grotami gospodarskich wideł. Usiłuj ca
przyj z pomoc siostrze Nylon równie poniosłaby mier , gdyby jedna z
kuzynek nie podbiegła, by zamkn luk i nie odci gn ła jej do tyłu.
J cz ca z bólu Khallayne cisn ła zakrwawion r koje sztyletu. Rozpierała
j w ciekło , spalał płomie dzy walki.
- Khallayne, teraz! – krzykn ł Lyrralt, wskazuj c nasyp czubkiem maczugi.
W ostatniej chwili zamachn ł si ni z całej siły i wypruł wn trzno ci biegn cemu
ku niemu niewolnikowi.
Pomimo obaw przed ujawnieniem si Khallayne zadr ała z niecierpliwo ci.
Rozsadzaj ca j moc pulsowała jej we krwi niczym muzyka dudni ca w yłach.
Wra enie niemal zmysłowej rozkoszy musn ło jej skór . Ogrzyca wymówiła
słowa, które wyrywały jej si z gardła. i gwałtownie rozło yła r ce.
Przeciwnicy Lyrralta stan li w płomieniach tak niespodziewanie, e nie mieli
nawet czasu krzykn . Sam Lyrralt o mało co nie zaj łby si ogniem. Osmalił
sobie maczug , lecz odskoczył do tylu i odturlał si od płomieni li cych jego
dłonie i ramiona.
56
Khallayne ledwo dostrzegała Lyrralta przez cian hucz cego wiatru. Z
oczami przy mionymi przez krew i dym wyci gn ła przed siebie r ce i raz jeszcze
wymówiła słowa czaru. Zakl cie paliło j w gardle ywym ogniem.
Niewolników, którzy zsuwali si po nasypie, odrzuciła do tyłu ciana ognia.
Nadal nie widz c i nie słysz c, Khallayne wyrzuciła przed siebie r ce, tym
razem ciskaj c ognist ku tiulu zbocze. Posypały si okruchy szarej skały i czerw
liny. W gardle wrzało jej nast pne zakl cie, kiedy co wpadło na ni i przewróciło
j na ziemi .
Ogrzyca po omacku szukała sztyletu. jak przez mgł wyczuwaj c dłoni jego
r koje . Zerwała si do walki ze słowami kolejnego zakl cia na ustach i
wyci gni tymi do uderzenia gołymi pi ciami, gdy zdała sobie spraw , e osob ,
któr okłada kułakami, jest Jyrbian, Przez huk dotarło do niej, e woła j po
imieniu.
Padła mu w obj cia, zasapana i wycie czona, lecz jednocze nie tryskaj ca
rado ci .
Jyrbian podtrzymywał j jednym ramieniem, trzymaj c miecz w pogotowiu,
jednak nieliczni ocaleli niewolnicy zbiegli. – Cokolwiek zrobiła – rzekł głosem
schrypni tym z podziwu – podziałało.
Khallayne nie odpowiedziała, jedynie podniosła oczy i spotkała wzrok
zbli aj cego si Lyrralta.
- Nie jeste ranna? – spytał.
Zdołała pokr ci przecz co głow i odsun ła si do Jyrbiana.
Ciała zabitych broczyły krwi , która zbierała si w kału e na twardej ziemi.
Las na kraw dzi gliniastego zbocza był osmalony, a niewielkie j zyki płomieni
wci lizały suche li cie. Powy ej jaski znajdowały si trzy zw glone czarne
bryły, które ledwo przypominały ludzkie postaci.
Słycha było jedynie głos Nylory, która kl czała przy ciele Briah i zawodziła.
Dotykała czoła, szyi i nadgarstka bezwładnego ciała siostry, rozpaczliwie
szukaj c oznak ycia.
- Pozostali nie mieli w tpliwo ci, e ich nie było. Rz d równych, okolonych
plamami krwi nakłu biegł uko nie przez klatk piersiow Briah.
Nylora podniosła oczy i ujrzała Lyrralta. - Uzdrów j - błagała. Przerwała i
dotkn ła otworu nad sercem Briah. Jej palce pokryła lepka, czerwona ciecz.
- Nie potrafi . - Khallayne usłyszała szept Lyrralta, który zbli ał si do
Nylory.
- Khallayne ocaliłe - zarzuciła mu ogrzyca.
Jedna z kuzynek nachyliła si i chwyciła j za rami , by pomóc jej wsta , lecz
Nylora stawiała opór. - Ocaliłe ycie Khallayne! Widziałam, co zrobiła.
Widziałam, e u yła czarów! - wrzasn ła. - Je li nie uzdrowisz Briah, powiem o
tym wszystkim!
Lyrralt przykl kn ł przed ni i chwycił j za okrwawione dłonie. - Nie
potrafi - powtórzył z bólem. - Bogowie nie obdarzyli mnie jeszcze wystarczaj c
moc .
Nylora wyrwała mu si z r k, j cz c: - Oto skutki wolnej woli Igraine’a.
- To nie byli niewolnicy Igraine’a - powiedział łagodnie Jyrbian, wyci gaj c
do niej r k , by mogła wsta .
57
- Co to za ró nica, czyimi byli niewolnikami? - Odtr ciła podan r k i
wymierzyła w niego palec. - Takie s tego skutki! - Rzuciła w niego krótkim
mieczem, lecz bro spadła na ziemi z głuchym brz kiem, nie czyni c mu
krzywdy.
Lyrralt rozejrzał si . Wsz dzie wokół pełno było krwi, tak e na jego r kach i
szatach. Czuł jej zapach w powietrzu. Runa na jego ramieniu pulsowała. Musiał
zada sobie wiele trudu, by nie ulec ch ci wyszeptania słowa „zagłada”, gdy
usiłowali pocieszy Nylor .
Lyrralt spogl dał na zwłoki Briah, przyciskaj c palce do lewego ramienia.
Khallayne rzuciła okiem na spalon ziemi na cie ce.
Jyrbian obj ł dowództwo. Tylko Tenaj pozostała niewzruszona, czujna i
wiadoma mo liwo ci dalszego zagro enia.
- Musimy połapa konie - powiedział do niej. - Co prawda niewolnicy uciekli,
ale nie oznacza to, e nie mog wróci .
Wierzchowiec Briah został zabity, a pozostałe pierzchły w las. Skin wszy
głow , Tenaj oddaliła si , wołaj c Khallayne, by jej pomogła.
Znalezione wreszcie konie były płochliwe; na ich uspokajaniu zeszły cenne
chwile, gdy tymczasem Jyrbian popadał w coraz wi ksze wzburzenie, przekonany
o czekaj cej grup kolejnej napa ci.
- Poło zwłoki Briah za sob - oznajmiła Tenaj.
Jyrbian pokr cił głow . - Nie. Chc , eby najsilniejsi wojownicy jechali
pojedynczo na wypadek, gdyby my znów zostali zaatakowani.
Wkrótce sprawdzili, czy który z wierzchowców nie odniósł obra e i byli
gotowi do drogi. Nylora z oczami pełnymi łez podniosła miecz Briah, zdj ła
ci kie pier cienie z palców siostry i wstała. - To wina Igraine’a. To jego wina, e
Briah nie yje. Kiedy wrócimy do domu, ju si postaram, eby wszyscy si
dowiedzieli o jego post powaniu! Dopilnuj , eby wszyscy dowiedzieli si
wszystkiego!
Khallayne sztywno dosiadła konia, nie rzuciwszy nawet okiem na
rozhisteryzowan ogrzyc .
58
Rozdział 7
JE LI TO ZDRADA
Rozległ si d wi czny i majestatyczny głos gongu i jednocze nie otworzyło si
pi cioro drzwi wychodz cych na podwy szenie w sali Rady Panuj cych. Wst piło
na nie pi ciu nad tych w poczuciu własnej wa no ci pisarzy Rady, którzy nie li
przed sob tace z przyborami do pisania.
Publiczno , siedz ca w półokr głych rz dach od stóp platformy do tyłów sali,
poło yła prawe dłonie na lewych, które dotykały posadzki, i skłoniła si nisko.
Najwa niejsze rody b d ich przedstawiciele zajmowali miejsca z przodu, a co
godniejsi członkowie rodów kl czeli wzdłu rodkowej nawy.
Sala była wypełniona po brzegi, a z tyłu panował cisk, jak codziennie od
chwili, gdy tydzie temu zmarła Powierniczka. Ka dego poranka tyłu ogrów, ile
tylko było mo liwe, wpychało si do komnaty w nadziei usłyszenia jakiego
komunikatu w sprawie Historii.
Pisarze zaj li miejsca za niskimi stołami rady. lecz nie usiedli.
Po nast pnym sygnale gongu czworo z pi ciorga członków Rady Panuj cych -
Teragrym, Enna, Narran i Rendrad - wyszło z naprzeciwległych drzwi i zaj ło
swoje miejsca za długimi, niewysokimi stołami, zostawiaj c rodkowe miejsce
puste.
Chwil pó niej ostatnia członkini, Anel, weszła rodkowymi drzwiami i
doł czyła do pozostałych. Jej rodzina sprawowała tradycyjnie opiek nad królem,
tote ona była przywódczyni Rady.
Pi cioro członków Rady jednocze nie ukl kło na mi kkich płóciennych
poduszkach, które chroniły ich kolana przed chłodem posadzki. Wykwintne szaty
otaczały dostojników kołami jaskrawych kolorów, srebrem haftowanym biel ,
delikatn ółci , bł kitem ptasiego jaja, ciemn umbr barwy przeoranej ziemi, a
po rodku stała przywódczyni w czystej niezdobnej szacie koloru rubinów.
- Kim jest pierwszy klient? - Anel rozpocz ła oficjalne posiedzenie Rady
rytualnym zapytaniem.
- Ja, czcigodna pani.
Przez publiczno przebiegł cichy szmer. Głos zabrał nie sekretarz dostojnego
Narrana, lecz sam lord. - Przynosz przed oblicze Rady spraw rz dowego
bezpiecze stwa, zatem prosz , by opró niono sal .
Znów rozległ si głos publiczno ci, ledwo słyszalny j k rozczarowania. Rada
cz sto spotykała si za zamkni tymi drzwiami, lecz zwykłe nie w dzie audiencji.
Widzowie jednak zbierali si do wyj cia, wypełniaj c sal szelestem strojów.
Kiedy wyszli ju nawet pisarze i dostojnicy zostali sami, a drzwi zamkni to,
Anel zwróciła si do Narrana: - Có jest tak wa nego, czcigodny panie, aby
uzasadnione było takie przedstawienie?
- Tego poranka doniesiono mi o sprawie, która moim zdaniem zasługuje na
natychmiastowe rozpatrzenie, czcigodna pani.
Anel lekko schyliła głow , zezwalaj c mu na kontynuowanie wypowiedzi.
- Czy ma to zwi zek z Histori ? - spytał Rendrad.
59
Narran potrz sn ł głow . - Nie, to sprawa jeszcze wa niejsza. Jestem
przekonany, e Igraine, gubernator prowincji Kal-Theraxian, jest
odpowiedzialny za powstania niewolników, które ostatnio dawały nam si we
znaki.
Enna omal nie wstała z poduszki. Cho Igraine’a mianowała gubernatorem
cała Rada, Kal-Theraxian jej podlegało. Zimowa rezydencja władczyni
znajdowała si w tej prowincji, niedaleko posiadło ci Igraine’a, z której ci gała
podatki stanowi ce spor cz jej dochodów. - Narranie, posuwasz si za daleko!
Wiem, e zazdro ciłe Igraine’owi zwielokrotnionej produkcji, ale...
Narran równie wstał, a jego ółtawozielona cera powlokła si ciemnym
rumie cem. - Nie zrobiłem...
- Do tego. - Anel uciszyła gniewne głosy ich obojga jednym cichym słowem.
Kiedy oboje si uspokoili, powiedziała do Narrana: - Czy masz dowody na
potwierdzenie swego zarzutu?
- Znam szczegóły jego post pków. Kiedy ju o nich usłyszysz, pewien jestem,
e zgodzisz si co do tego, e winien jest zarazem zdrady i herezji.
Enna zacisn ła pi na gładkim pergaminie za cielaj cym jej stół. - Herezji,
Narranie? Chyba si mylisz!
- Herezji - powtórzył stanowczo Narran.
Anel westchn ła. - Zatem musimy wysłucha tych szczegółów. Je li masz
racj , po lemy po Igraine’a. - Rzuciła Ennie pocieszaj ce spojrzenie. - B dzie
miał okazj , by si wytłumaczy .
- Lord Teragrym nie mo e ci teraz przyj .
Młody ogr w tunice ze smoczym herbem rodu Teragryma usiłował wypchn
Jyrbiana z niewielkiej, prywatnej poczekalni. Otoczenie było przytulne i bogate,
szare kamienne ciany pokrywały pyszne kobierce, a w palenisku trzaskał mały
wesoły ogie , którego błyski odbijały si w marmurach kominka. Przy ogniu
znajdował si stołek, na którym Teragrym zasiadał w komnacie audiencji.
Wydawało si , e od tamtej chwili min ły miesi ce, a nie zaledwie cztery
tygodnie.
Jyrbian otrzepał brudn tunik i musn ł krwawe plamy na r kawach,
ałuj c, e nie po wi cił chwili na przebranie si przed zło eniem raportu
Teragrymowi. Im bardziej jednak w drodze powrotnej dru yna zbli ała si do
Takaru, tym wi ksz odczuwał potrzeb po piechu. Zbyt wiele osób wiedziało, co
si dzieje, a Teragrym nie nagrodzi go za nowin , któr mo e usłysze w jadalni.
- Czy powiedziałe mu, w jak wa nej sprawie musz si z nim widzie ? -
zapytał ogra, wyrywaj c si z jego r k. - Czy powiadomiłe go, e przed chwil
wróciłem z Kal-Theraxian, gdzie zostali my napadni ci przez band zbiegłych
niewolników?
Nie daj c si zby tak łatwo, młodszy ogr u miechn ł si uprzejmie, skłonił i
ponownie chwycił Jyrbiana za łokie .
- Ale oczywi cie. Jednak w tej chwili lord jest bardzo zaj ty. Mo e jutro...
Okazuj c widoczny brak manier, Jyrbian jednym haustem wypił kielich
wina, który w drodze do komnaty Teragryma wzi ł od niewolnika na korytarzu.
Delikatny, słodki płyn przyniósł ukojenie jego wyschni temu gardłu i skołatanym
nerwom.
60
- Zdaj sobie spraw , e lord jest zaj ty, jednak e musz przekaza nowiny,
które przyniosłem. Informacje o gubernatorze Igraine...
- Nie dzisiaj. - Uprzejmy ton ogra znikł, zast piony przez kamienny chłód. - O
tym lord Teragrym słyszał ju dzi wystarczaj co du o.
- Co chcesz przez to powiedzie ?
- Nie słyszałe ? Rada wła nie wydała nakaz zatrzymania gubernatora. Został
oskar ony o herezj .
Jyrbian był tak osłupiały, e pozwolił si wypchn za drzwi. Khallayne
czekała na korytarzu. W przeciwie stwie do niego wyk pała si , zmieniła ubranie
i wyszczotkowała swoje długie, czarne włosy. Miała na sobie jedwabn tunik i
haftowan kamizel .
U miechn ła si uprzejmie, jakby go ledwo znała, po czym pozwoliła, by
słu cy Teragryma wpu cił j do rodka.
Jyrbian kipiał z nieopanowanej w ciekło ci. Wyobra ał ju sobie, jak Everlyn
wy lizguje mu si z r k. Zawiodły go nadzieje na otrzymanie posiadło ci. Rzucił
kieliszkiem w cian naprzeciw drzwi Teragryma. Okruchy posypały si na
podłog .
Wewn trz komnaty Khallayne zatrzymała si i u miechn ła, słysz c brz k
tłuczonego szkła.
- Co to było? - spytał słu cy Teragryma.
- Przypuszczalnie Jyrbian dał uj cie swej frustracji.
Teragrym nie kazał jej czeka długo.
Kiedy wszedł, Khallayne poło yła w błagalnym ge cie otwarte dłonie na
podłodze wewn trzn stron do góry i nisko si skłoniła. Dopiero kiedy padł na
ni cie lorda, powoli wyprostowała si .
Teragrym siedział przed ni na stołku.
- Panie...
- Przybyła z Kal-Theraxian - przerwał jej.
Zawahała si i zaj kn ła. Przez cał powrotn drog powtarzała sobie w
my lach, co mu powie. Nigdy tak bardzo nie pragn ła jego nauki. Nigdy jeszcze
tak bardzo nie potrzebowała jego wsparcia.
Powtarzała w my lach słowa, które znała na pami , zanim jeszcze ujrzała
ko cianobiałe wst gi na miejskich bramach, barwy ałoby po Powierniczce.
Teraz ledwo mogła je wykrztusi : - T... tak. By... byłam w Kal-Theraxian. - Z
trudem odzyskała panowanie nad sob . - Kilku znajomych pojechało tam z
wizyt , a ja si przył czyłam. Przykro mi, czcigodny panie. Czy powinnam była
ci o tym powiadomi ?
- Powiedz mi, co tam widziała .
- Co widziałam? Nie rozumiem. Widzieli my posiadło i kopalnie.
Gubernator Igraine...
- Nie nadu ywaj mojej cierpliwo ci! - warkn ł Teragrym. - Jestem pewien, e
wiesz, co mam na my li. Jak si zachowywał Igraine? Czy była wiadkiem
czego , co mo na było uzna za zdrad ? - Zawahał si , przeci gaj c ostatnie
słowo, jakby spodziewaj c si , e wci gnie j w pułapk .
- Zdrad ... - Głos ugrz zł jej w gardle i ucichł w jej przyspieszonym oddechu.
- Czcigodny panie, ja... - Przed oczami stan ł jej Igraine mówi cy w ciemno ci:
61
„By mo e którego dnia b dziesz mogła mi pomóc”. Jednak je li skłamie
Teragrymowi, a łgarstwo to zostanie wykryte...
-Ja...
- Wi c zauwa yła jakie zdradzieckie post powanie czy nie?
- Czcigodny panie, zechciej mi wybaczy . Zaskoczyłe mnie tak mocnym
słowem. Widzieli my... ja widziałam Igraine’a i jego maj tek. Poznałam jego
rodzin . Pokazał nam swoje nowe metody zwi kszania dochodów z pracy
niewolników.
- A czy te metody nie sprawiały wra enia zdradzieckich?
Dokonała wyboru. Musiała stan po stronie Igraine’a. Zaczerpn ła gł boko
tchu. - Nie. - Słowo padło z jej ust, zanim si spostrzegła i nie mo na ju było go
cofn .
Teragrym pokiwał głow . Jego oblicze było nieprzeniknione.
- Czcigodny panie, przychodz w sprawie próby. Mam co , nad czym mógłby
si zastanowi .
- Próby?
- Powiedziałe , e gdybym udowodniła swoj warto , zastanowiłby si nad
przyj ciem mnie na swój dwór.
- To wykluczone, nie mog teraz zajmowa si takimi sprawami. - Teragrym
wstał. - Jestem pewien, e to zrozumiesz. Teraz, kiedy tak wiele dzieje si w
sprawie Igraine’a, mam po prostu zbyt wiele spraw na głowie.
- Co si dzieje? - Spojrzała na niego z osłupieniem i niedowierzaniem. Nie jest
zainteresowany prób ? Jak mo e twierdzi , e nie jest zainteresowany?
- Tak. Igraine został oskar ony o zdrad i herezj . Wysłano posła i stra e, by
go aresztowa i postawi przed obliczem Rady. Z pewno ci jednak wszystko
zako czy si pomy lnie, skoro ty była w jego maj tku i nie widziała niczego
nadzwyczajnego.
- Kapitanie. - Wysłannik Rady Panuj cych stał na górskim zboczu za zasłon
drzew, sk d rozci gał si widok na Khalever, posiadło gubernatora Kal-
Theraxian. Dla ochrony przed wilgotnym chłodem poranka zarzucił koc na
mundur.
Upłynie jeszcze wiele tygodni, zanim po jesieni nadejdzie zima. Ale ju teraz
niektóre z wy szych przeł czy górskich były nieprzejezdne. Nawet na mniejszych
wysoko ciach poranki i wieczory zrobiły si chłodne.
Posłowi towarzyszyło pi ciu stra ników, po jednym na ka dego członka Rady,
akurat tyle, by ochroni go przed niebezpiecze stwami podró y. Nawet wysłanie
tych pi ciu poprzedziła za arta debata Rady, podczas której Enna utrzymywała,
e wystarczy tylko wysła Igraine’owi wezwanie. Ostatecznie przekonało ich
sprawozdanie Narrana. Poseł cieszył si , e ma ochron .
Kapitan stra y podeszła do niego z dwoma kubkami paruj cej herbaty. Nie
potrzebowała koca, bowiem gwardzi ci nosili zimowe mundury z grubymi
pelerynami.
Wysłannik przyj ł od niej herbat z wdzi czno ci i przed wypiciem
pierwszego łyka cisn ł metalowy kubek w zzi bni tych palcach. - Wydaje mi si ,
e b dzie lepiej, je li nie b dziecie si rzuca w oczy i pozwolicie mi zej samemu.
62
W ko cu Igraine jest gubernatorem. Powinni my pozwoli mu godnie okaza
posłusze stwo bez stosowania przemocy.
Kapitan, którym była ogrzyca o pół dłoni wy sza od wysłannika, wzruszyła
ramionami. - To pa ska misja. - Powiedziała to tak, jakby mu wcale nie
zazdro ciła.
Wzi ła z powrotem kubek i odprowadziwszy wysłannika do konia,
przygl dała si , jak znika w gł bi lasu. Na horyzoncie widoczne było ju sło ce,
kiedy dostrzegła posła wyje d aj cego spomi dzy drzew i udaj cego si w stron
długiej drogi, która wiodła do domu Igraine’a.
Kapitan wróciła do swych ołnierzy, eby sprawdzi , czy dobrze sobie radz
po kolejnej ci kiej nocy sp dzonej na szlaku. Podobnie jak ona nie byli
przyzwyczajeni do nocy sp dzonych w chłodzie na pustkowiu, lecz dum napawał
j fakt, jak wietnie si przystosowali.
Było ju pó ne popołudnie, gdy jeden ze stra ników postawionych na czatach
zbli ył si do niej biegiem i oznajmił, e widział posła, który wracał z dworu t
sam drog .
- Czy był z nim Igraine? - spytała.
- Był sam, kapitanie - rzekł zasapany młodzieniec.
- Jestem jednak pewien, e to był on. Rozpoznałem jego konia.
Jaki czas pó niej ko przykłusował do nich z przywi zanym do siodła
wysłannikiem, którego głowa odchylała si do tyłu pod niemo liwym k tem.
Odznaka Rady Panuj cych na przodzie jego munduru została zerwana.
Powrotna podró do Takaru zaj ła stra y jedynie cztery dni. Przybyli
wyczerpani, ledwo trzymaj cy si w siodłach, i natychmiast stawili si przed
obliczem Rady.
Drugiego posła wysłano pod ochron dziesi ciu stra ników i rozkazami od
Narrana, by pojma Igraine’a. Grad strzał zaskoczył stra e, zanim zd yli wyj
z lasu na granicy maj tku. Jedna z pierwszych utkwiła mi dzy oczami
wysłannika.
Gwardzi ci byli dobrze wyszkoleni i nieustraszeni, lecz nie widz c wroga, nie
mogli walczy . Tylko sze ciu wróciło do Takaru.
Khallayne sp dziła te dni na czekaniu, usilnie staraj c si zachowa
cierpliwo . Tydzie po powrocie stra y wysłała Teragrymowi starannie
sformułowany li cik zawieraj cy sugestie, i mogłaby przerwa ten impas, lecz
nie otrzymała odpowiedzi.
Cho po ataku niewolników w lesie jej stosunki z Lyrraltem nabrały bardziej
przyjacielskiego charakteru, ogr znów przestał si do niej odzywa . Od Jyrbiana
dowiedział si o jej wizycie u Teragryma i oskar ył j o prób przej cia , ponad
jego głow i odbieranie mu nale nej nagrody.
Jyrbian był naburmuszony, niedost pny i nie odzywał si do nikogo.
Tak wi c Khallayne grała ze znajomymi w gry planszowe i karciane, ycz c
sobie wreszcie zako czenia tego całego zamieszania, aby mogła wróci do Kal-
Theraxian i podj przerwane studia.
Nie mog c ju dłu ej wysiedzie w zamku, z entuzjazmem doł czyła do
wi kszo ci dworzan, którzy wybrali si na ostatnie w tym sezonie wy cigi
63
niewolników. Wstał jasny, słoneczny i wyj tkowo na t por roku ciepły dzie . Na
zawodach zjawiła si połowa miasta.
Olbrzymi owalny stadion był przepełniony roze mianymi, rozbawionymi
ogrami. Zgiełk tak wielu osób stłoczonych w jednym miejscu był równie
ogłuszaj cy, co o lepiaj cy był widok ich jaskrawych szat we wszystkich barwach
t czy.
Zwykle Khallayne otrzymałaby zaproszenie od kogo , kto miał dobre miejsca,
lecz nie miała ochoty roztacza swych wdzi ków, wi c przyszła sama i
postanowiła zaj miejsce w obszarze zarezerwowanym dla swego wuja. Cho
brat jej matki kupił jej miejsce na dworze. unikała kontaktów z rodzin , je li
tylko było to mo liwe. Miała nadziej , e jej obecno nie przypomni mu o długu.
Sygnał rogu oznajmił rozpocz cie pierwszych zawodów i Khallayne wraz z
reszt widzów pochyliła si do przodu, by zobaczy wyskakuj cych z bloków
startowych biegaczy. Dzi jednak zawodnicy sprawiali wra enie oci ałych i
apatycznych. Sadzili nie piesznymi susami, najwyra niej nie przejawiaj c
zainteresowania sportow rywalizacj .
- Widocznie trenerzy nie przedstawili im odpowiedniej motywacji - zauwa ył
siedz cy obok niej ogr, odległy kuzyn, który przyjechał do miasta z wizyt .
Znudzona Khallayne wachlowała si . -- Jak trudne mo e by wytłumaczenie
im tego? - odparła. - Biegaj albo zgi . Odnie zwyci stwo i yj. Przyczyna
zapewne le y jedynie w zako czeniu sezonu. Niewolnicy zawsze s wtedy
zm czeni.
Ogr mrukn ł co i pochylił si do przodu, gdy ogłoszono rozpocz cie drugiego
wy cigu.
Khallayne nie wysilała si , by obserwowa .
Drugi wy cig był równie nudny jak pierwszy. Nie było rywalizacji. Kiedy
niewolnicy przekroczyli lini mety prawie rami w rami , ich trenerzy wyszli zza
kulis, by pokaza si publiczno ci. Na widok batów w ich r kach okrzyki
niezadowolenia zmieniły si w pochwalny ryk.
Teraz Khallayne wychyliła si w przód, łudzi z toru zaprowadzono bowiem do
słupów wznosz cych si po rodku stadionu. Wyczuwała fal podniecenia, które
ogarn ło widzów. Pierwszy trzask bata uderzaj cego o ciało zabrzmiał niczym
muzyka, pie bólu, której aden ogr nie mógł si oprze .
Khallayne zamkn ła oczy, a potem z zaskoczeniem znów je otworzyła, słysz c
nagły ryk tłumu po drugiej stronie stadionu. Cokolwiek si działo w pobli u
miejskiej bramy, najwyra niej było bardziej podniecaj ce od chłostania
niewolników.
Nowina dotarła do niej w ci gu kilku zaledwie chwil. Do miasta sprowadzono
Igraine’a, aby postawi go przed Rad .
Do czasu, gdy zrozumiała, co si dzieje, tłum ju j pchał w stron wysokiego
brzegu stadionu nad główn ulic . Dotarła do odległej nawy i zeszła po szerokich
stopniach na dół. W ciemnych korytarzach, które prowadziły na ulic , panował
prawie taki sam zam t jak na górze. Nie była jedyn osob , której przyszło na
my l wyj na ulic i popatrze .
Przeciskała si przez zbiegowisko, nie zwa aj c na protesty popychanych i
potr canych, którzy z kolei wpadali na ni . U ywała odrobiny magii, tu
64
szturchaj c jednego ogra, tam kłuj c innego, dyskretnie, lecz do silnie, by
usun ich ze swej drogi.
Wyszła na ulic i stan ła w sło cu, które o lepiło j tak samo jak kł bi cy si
tłum. Orszak Igraine’a ju przeszedł. Khallayne wahała si , kr c c bez celu po
szerokim chodniku i ze wstr tem my l c o powrocie do rodka. Dzi ki temu
dowiedziała si czego , czego nigdy by si nie domy liła, gdyby nie znalazła si w
ci bie kupców i pospólstwa.
Wygl dało na to, e nie wszyscy byli przychylni wydanej przez Rad decyzji o
przesłuchaniu Igraine’a. Dla niej było to objawienie, bowiem wychowano j w
prze wiadczeniu, e nie wolno sprzeciwia si rozkazom przeło onych. Jak e
naiwna była, s dz c, e tylko ona jedna sprzyja Igraine’owi!
Poszła po swego konia i natychmiast wróciła do zamku. W stajni i na
dziedzi cu, a nawet w korytarzach panowało niemal takie samo podniecenie jak
na stadionie. Wystarczyło tylko troch pow szy , by stwierdzi , e Igraine
przebywa jako „go ” w skrzydle Enny, a dzi ki niewielkiej łapówce zdołała
w lizgn si przez mały korytarz do wyznaczonego mu apartamentu.
Igraine siedział przed trzaskaj cym ogniem, wyci gn wszy do niego dłonie i
stopy obute w wysokie buty. Kiedy Khallayne wychyn ła zza drzwi, podniósł
wzrok i u miechn ł si smutno. - Zapomniałem ju , jakie przeci gi panuj w tym
zamku.
Komnat czu było chłodem i wilgoci dawno nie zamieszkanego
pomieszczenia. Sprz ty w niej były nie mniej bogate ni w innych cz ciach
zamku, ogromne ło e uginało si od koców. a na stoliku z boku stały przykryte
tace z jedzeniem, lecz sama komnata wci przywodziła na my l cel wi zienn .
- Nie powinna była przychodzi , Khallayne. - Igraine wstał i odpowiedział na
jej szybki ukłon lekkim skinieniem głowy.
- Musiałam przyj . Musiałam...
- Co musiała , dziecko? - Zbli ył si do niej, cisn ł jej zimne palce i
przyci gn ł j do ognia.
- Nie wiem - przyznała, zaskoczona tym. e rzeczywi cie nie wie. - Chc , eby
wiedział, e jednemu z członków Rady powiedziałam, e nie zauwa yłam niczego,
co moim zdaniem zasługiwałoby na miano zdrady.
- Dzi kuj . - Poklepał j po dłoni. - Nie jest zdrad próba zwi kszenia
dochodów jednej z prowincji pa stwa. Nie jest zdrad próba ratowania swego
narodu.
- Dlaczego wi c zabiłe wysłanników?
- To nie ja. - Usiadł ci ko na krze le. Uczynili to moi niewolnicy za
pozwoleniem niektórych członków mojej rodziny. Nie wiedziałem o niczym,
dopóki nie przyjechał trzeci.
Khallayne westchn ła z ulg . - W takim razie wszystko b dzie dobrze.
Wystarczy. e im powiesz i...
Smutek na jego obliczu jeszcze si pogł bił. - Niczego nie zrozumiała ,
prawda? Nic z tego, o czym ci opowiadałem przez te dni w Kal-Theraxian.
Oczywi cie, e zrozumiała. ale...
- Nie mog po wi ci swych niewolników, eby samemu si ratowa ! Je li to
uczyni , moje przekonania oka si nic niewarte!
65
- Ale przecie to tylko niewolnicy. Zawsze mo esz kupi nast pnych.
Igraine zerwał si z krzesła z twarz wykrzywion grymasem i wtedy po raz
pierwszy Khallayne ujrzała pot nego i strasznego gubernatora Kal-Theraxian,
w którego prowincji panował najwi kszy spokój w górach.
- Oprócz zabójstw ci niewolnicy niczemu nie s winni! Gniew Igraine’a zgasł
równie szybko, jak si pojawił, a jego miejsce ponownie zaj ł smutek. Nagle
gubernator wydał jej si bardzo stary.
- Khallayne, czy nie widzisz, co si dzieje z naszym wiatem? Czy nie widzisz,
e je li teraz nie dokonamy zmian, czeka nas zagłada?
Wyci gn ł do niej r k , aby podeszła bli ej. - Nasza cywilizacja niegdy
kipiała bujnym yciem. Nasi obywatele byli wojownikami i złodziejami.
Zagarniali my z całego kontynentu wszystko, co najlepsze. Teraz prawie niczego
nie robimy sami. Nasi wojownicy s zniewie ciali i bezu yteczni, a nasz naród
sfrustrowany. Nasze okrucie stwo domaga si cierpienia innych.
Khallayne ukl kła przed nim, urzeczona sił jego głosu i oczarowana logik
rozumowania.
- Igraine, gubernatorze Kal-Theraxian, zostałe oskar ony o zdrad i herezj
oraz nara anie ycia s siadów i przyjaciół przez zach canie niewolników do
powstania.
Khallayne kl czała jak uprzednio w pokoju Igraine’a, lecz teraz była
wci ni ta mi dzy Jyrbiana i nieznajom ogrzyc . Igraine natomiast przedstawiał
swoje racje przed Rad .
- Nie jest zdrad dziesi ciokrotne powi kszenie dochodów mojego maj tku -
argumentował. - Nie jest herezj łagodne traktowanie niewolników, je li pracuj
dwukrotnie ci ej.
- A owa filozofia wyboru, któr głosisz? - spytał Narran. - To, co nazywasz
„woln wol ”?
- Nasze obyczaje s surowe - odparł z dum Igraine, na tyle gło no, by nikt nie
w tpił, e wierzy w to, co mówi. - Jeste my samolubni, b d c jednocze nie
or downikami ładu i posłusze stwa. Zniewoliły nas nasze dze. Przez to stali my
si ozi bli, a w naszych wn trzach go ci pustka. Dzie po dniu toczy nas rozkład,
a wewn trzna brzydota zaczyna by widoczna na zewn trz.
Zgromadzeni westchn li. Niektórzy zasyczeli cicho przez z by, lecz to go nie
powstrzymało.
- Czas ju , eby my sami zadecydowali o własnej przyszło ci i przeznaczeniu.
Jeste my pierworodnymi dzie mi bogów, najbardziej błyskotliwymi, najlepszymi.
Najpi kniejszymi. Czy nie czas ju , aby my doro li i zrealizowali swój
potencjał?
Khallayne drgn ła niezauwa alnie. Było duszno i gor co, a w powietrzu
wisiała ci ka wo perfum i zapach ciał. Zat skniła za wie ym, orze wiaj cym
podmuchem.
Słowa Igraine’a, które wczorajszego dnia wydawały si tak rozs dne, przed
obliczem Rady nosiły znami szale stwa. Mimo to, rozejrzawszy si , spostrzegła,
e nie wszyscy mieli go za niespełna rozumu. Niewielka, bardzo niewielka grupka
przygl dała mu si tak jak ona wczoraj, urzeczona sił jego głosu.
66
Igraine zako czył sw arliw przemow , odwracaj c si plecami do Rady i
otwieraj c ramiona, jakby chciał wzi w obj cia wszystkich słuchaczy.
- Jestem przekonany, e wielu z was zgadza si ze mn i podziela moje
pogl dy. Przył czcie si do mnie. Poka cie swojej Radzie, e nie mamy złych
zamiarów.
Khallayne oddech uwi zł w gardle. Kilkoro s siadów i członków rodziny
Igraine’a, którzy znajdowali si w ród publiczno ci, podniosło si z miejsc i
stan ło obok niego przed obliczem Rady.
Spojrzenie Igraine’a omiotło sal , zach caj c nast pnych do wyst pienia, i
dłu ej zatrzymało si na niej. Jego wzrok przypomniał jej ból uzdrowienia
Lyrralta.
Wahała si , cała spi ta. Kiedy wła nie zamierzała wsta , Jyrbian poło ył r k
na jej przedramieniu. Wygl dało to na niewinny gest, lecz palce przekazały ci ar
całego ciała.
- S dz , e czeka go bardzo zły los - szepn ł Jyrbian, nachylaj c si bardzo
blisko, ledwo poruszaj c wargami. - I to samo b dzie z ka dym, kto si od niego
nie odsunie.
67
Rozdział 8
ZEWSZ D CZYCHA NIEBEZPIECZE STWO
Khallayne zakradła si na palcach na swoje miejsce tu zanim zacz to
ogłasza wyrok. Wyci gn ła szyj i zajrzała w gł b nawy na przód sali, gdzie przy
tronowym podwy szeniu kl czeli członkowie rodów.
Tylko rodzinom i sprzymierze com Rady Panuj cych wolno było kl cze w
obecno ci króla. Reszta stała w szeregach w kolejno ci, o której decydowała ich
wa no i dziedzictwo. Inni w gł bi sali audiencyjnej, podobnie jak Khallayne,
przest powali z nogi na nog i wyci gali szyje, by ujrze swego władc .
Publiczne wyst pienia króla były rzadkim zjawiskiem, prawdopodobnie nie
wró y to niczego dobrego dla Igraine’a, pomy lała.
W wietle dnia ogromna sala, w której rozstrzygano spraw gubernatora,
wygl dała zupełnie inaczej ni wtedy, gdy Khallayne j ostatnio widziała. Sufit
nikł w mroku nie rozja nionym blaskiem wiec, ciany znów były z zimnego
granitu, który odbijał echa najl ejszego szeptu czy skrzypni cia buta.
Nie od piewano Historii. Khallayne poczuła ukłucie alu. Jak dziwne
wydawało jej si rozpocz cie oficjalnego posiedzenia bez przypomnienia o tym,
sk d si wzi li.
Teragrym nadal nie chciał si z ni widzie . Nawet Lyrralt ulitował si i
porozmawiał z ni o tym. Wychyliła si jeszcze dalej w gł b nawy, łudz c si , e
go dostrze e, lecz nie była pewna, gdzie stoi.
al nie był wystarczaj cym powodem, by skłoni j do oddania Pie ni
zamkni tej w krysztale. Słuchaj c jej od urodzenia, wszyscy ogrowie znali jej
słowa na pami , lecz splot skomplikowanych melodii, kolejne warstwy
znaczenia, subtelne zmiany tonu ze słowa na słowo, a czasami z sylaby na sylab ,
nie były tak łatwe do odtworzenia. To pozostawało zamkni te w kuli.
Rozpraw otworzyło wezwanie, aby wyst pi i podda si os dowi.
Nast piło o ywienie, otwarły si bowiem wielkie drzwi na ko cu sali i
rozpocz ła si procesja, wpierw drobnych urz dników i podwładnych, a
nast pnie pomniejszej szlachty. Wreszcie, po długiej przerwie, weszła Rada
Panuj cych, ol niewaj c wszystkich jaskrawymi barwami swych tunik, a za
ka dym z jej członków st pał chor y z proporcem. Nast pnie, po kolejnej chwili
oczekiwania, wszedł król otoczony chor ymi i nosicielami buław, a za nim
najwi kszy i najwspanialej odziany orszak.
Kiedy wszyscy podeszli powoli do podwy szenia i zaj li miejsca, królewski
marszałek z wielkim namaszczeniem weszła po stopniach i skłoniła si królowi.
Khallayne dreptała w miejscu, ycz c sobie, aby si po pieszyli. Czuła zimn i
nierówn podłog przez podeszwy cienkich, eleganckich pantofelków.
Dostojniczka, chuda, lecz szeroka w ramionach ogrzyca o twarzy
pobru d onej wiekiem, stukn ła trzykrotnie okutym stal trzonkiem laski o
posadzk . - Czcigodny Igraine, gubernatorze Kal-Theraxian, sta przed nami i
wysłuchaj os du! - zawołała dudni cym głosem.
68
Khallayne zrobiła gł boki wdech i cofn ła si na swoje miejsce, usuwaj c si
wszystkim z oczu. Nagle po ałowała, e przyszła. Obecno była obowi zkowa,
lecz z pewno ci nikt by nie zauwa ył, e jej nie ma.
Po kolejnej długiej przerwie Igraine powoli ruszył dług naw , trzymaj c
głow wysoko i dumnie. Przez sal przebiegł szmer, wszyscy bowiem zauwa yli,
e nie szedł sam, jak zwykle oskar eni o powa ne zbrodnie. Za nim kroczyli
odziani w od wi tne szaty przedstawiciele odgał zie jego rodziny i przywódcy
s siednich klanów, niektórzy nawet z bardzo odległych prowincji.
Khallayne wypatrzyła Jyrbiana. który przepychał si przez tłum krewnych do
przej cia po drugiej stronie nawy, bli ej przodu sali. Podobnie jak ona, byli tak
wstrz ni ci liczebno ci grupy za Igraine’em, e zignorowali to niewybaczalne
zachowanie młodzie ca.
Khallayne słyszała monotonny głos dostojniczki, która odczytywała oficjalne
oskar enia i zarzuty z powództwa wzajemnego. Rami w rami z Igraine’em stało
niemal pi dziesi ciu ogrów, uczestnicz c w tym bezprecedensowym pokazie
solidarno ci. Czy zdawali sobie spraw , e to nie było posiedzenie Rady, na
którym mogli wyrazi swe opinie? Wczorajsze ryzyko ska enia przez obcowanie z
Igraine’em było niczym w porównaniu z tym publicznym popisem. Je li zostanie
uznany winnym zdrady i herezji, stoj cy u jego boku zostan równie obci eni
tym samym wyrokiem!
Poszukała w tłumie Lyrralta. Nigdzie nie było go wida . lecz Jyrbian wci
stał tu przy przej ciu. wpatruj c si - z otwartymi ustami w plecy
sprzymierze ców Igraine’a.
Jakby wyczuwaj c jej wzrok, odwrócił si i spojrzał na ni . Zauwa ywszy
dezaprobat w grymasie jej warg i ci gni ciu brwi, wzruszył ramionami, lekko
unosz c dłonie.
Czy to j ocali przed podejrzeniami, ten ostentacyjny pokaz łaskawo ci ze
strony tak wielu ogrów?
Werdykt odczytywał jeden z urz dników Rady głosem zbyt cichym, by mo na
go było posłysze , lecz słowa zostały podchwycone na przedzie i dotarły jak echo
na kra ce sali, zanim jeszcze dostojniczka zd yła je obwie ci .
Oto wyrok s du.
- Niespełna rozumu...
- Herezja...
- Winny...
- Winny...
- Winny...
Głosy wznosiły si i opadały w osłupieniu, rado ci i rozpaczy.
Khallayne gwałtownie odwróciła głow . Na chwil straciła grunt pod nogami,
odbieraj c szepty jak wymierzony jej policzek. Winny! Winny! Winny!
Co teraz si stanie?
Ogie . Czerwony. Pal cy. Przed ni majaczyła jaka usiana mi sistymi
naro lami i wykrzywiona chytrze twarz, w której łypały m tne i szalone oczy.
Dło o palcach po- krzywionych jak karłowate gał zki złapała j za rami .
Khallayne otworzyła usta do krzyku.
- Khallayne, obud si !
69
Sen urwał si gwałtownie, brutalnie przechodz c w rzeczywisto . Ogrzyca
zdusiła krzyk, budz c si w ciemno ci i czuj c zapach Jyrbiana. Nachylał si nad
jej posłaniem, budz c j potrz saniem za rami . ar w kominku rzucał bardzo
słaby blask, wi c nie dostrzegała jego twarzy, lecz z głosuj sposobu, w jaki ciskał
j za rami , mo na było wyczyta napi cie.
- Zbud si !
Odepchn ła jego r k i usiadła. - Co tam? Co si stało?
- Musimy jecha . Ubieraj si . - Szarpni ciem zerwał z niej koce, ledwo
rzucaj c okiem na jej nago .
Khallayne szybko wstała i si gn ła po narzutk .
- Zostaw to. Ubierz si w strój podró ny. Mocne ubranie, dobre buty. -
Jyrbian podszedł do jej garderoby i przejrzał wisz ce tam szaty.
Khallayne pr dko przywdziała bielizn , mimo jego polece decyduj c si na
umieszczenie najbli ej skóry warstwy delikatnego jedwabiu, a na wierzch
narzuciła wytrzymalszy strój z płótna.
Jyrbian wyrzucał z szafy ubrania - spodnie do konnej jazdy, bluzk z długimi
r kawami, tunik i peleryn .
- Co si stało? - spytała, ubieraj c si .
- Dwóch stronników Igraine’a nie yje. Oficjalnie zgin li podczas próby
ucieczki. Nieoficjalnie od no a jednego z oprawców słu cych Radzie.
- Oprawców?
- Katów. Zostali zam czeni na mier . Straceni za popieranie Igraine’a.
Khallayne zamarła bez ruchu z palcami wpl tanymi w sznurowadła wysokich
butów do konnej jazdy. Zam czeni. Straceni. Nagle jej palce zacz ły y własnym
yciem, szybko ko cz c swoje zadanie. - Dok d jedziemy? - wyszeptała.
- Zwolennicy Igraine’a pomagaj mu zbiec dzi w nocy. Pojedziesz z nimi na
północ.
- Nie rozumiem.
- Zwolennicy Igraine’a...
- Ale czemu musimy z nimi jecha ? - przerwała. - Nie wstali my razem z nim.
- Lyrralt widział list podejrzanych o sympatyzowanie. Twoje imi jest na
niej. Moje te .
Khallayne tupn ła o posadzk , zarówno po to, by da uj cie zło ci i frustracji,
jak i po to, by buty uło yły si wygodniej na nogach. - Gdzie na północ?
- By mo e do Thoradu. Albo Sancronu. Mo e b dziemy zmuszeni
wybudowa własne miasto. - W jego głosie pobrzmiewało podniecenie.
Północ. Skin ła głow , przełykaj c lin i ukrywaj c strach. Całe ycie
czekała, by rozwin sw magi . Teraz... nie było innego wyj cia.
- Tu s moje sakwy podró ne. - Wyrzuciła zawarto bogato rze bionego
kufra na podłog i rzuciła Jyrbianowi ci k skórzan torb do zawieszenia przy
siodle.
Ogr chwycił skórzan sakw . - Masz ekwipunek podró ny na zim ? Na
północnych przeł czach b dzie zimno.
- Tutaj. - Wskazała kolejn skrzyni pod oknem. Kiedy Jyrbian zaj ty był
upychaniem wełnianych spodni i jej zimowej peleryny do toreb, zapakowała
szczotk do włosów, perfumy, kilka klejnotów i jedyn ludzk ksi g czarów,
70
której nie miała serca zniszczy . Był to bardzo stary tom z bardzo podstawowymi
zakl ciami, lecz okładka i pismo były tak pi kne, e nigdy nie odwa yła si go
spali .
Przerzuciwszy sobie ci kie, wypchane sakwy przez rami , Jyrbian chwycił
Khallayne za r k w chwili, gdy wsuwała ksi g do torby. Przechylił jej
nadgarstek, a jasny blask z kominka padł na ciemnoczerwon okładk i zal nił
srebrzy cie we wkl słych runach. - Nauczysz mnie? - spytał cicho.
Khallayne była zdumiona l kliwym szacunkiem, a jednocze nie po daniem
w jego głosie. Kierowana starymi powodami chciała ju mu odmówi , gdy nagle
u wiadomiła sobie, e teraz mo e post powa wedle własnej woli. - Czemu nie?
Jyrbian wybuchn ł miechem wraz z ni i chwyciwszy Khallayne za r k ,
wyci gn ł j na ciemny korytarz. Razem pobiegli do stajni.
Kiedy opu cili budynek, przył czyły si do nich inne ciemne postaci, które
bezszelestnie przemykały w lad za Jyrbianem od cienia do cienia.
W stajni i przy południowej bramie na ziemi le ały zakrwawione zwłoki
stra ników z poder ni tymi gardłami lub pierzastymi strzałami stercz cymi z
ciał. aden nie wyci gn ł broni. Wszyscy zgin li w nie wiadomo ci, nie
zd ywszy ogłosi alarmu.
Opuszczaj c galopem dziedziniec z pozostałymi, Khallayne obejrzała si na
le ce ciała. Nie ma ju powrotu dla adnego z nich.
Przejechali szybko przez u pione dzielnice, wybieraj c boczne uliczki i zaułki
za wspaniałymi domami. Konie miały kopyta owini te szmatami, a oni sami byli
tak pozasłaniani połami peleryn i płaszczy, e Khallayne rozpoznała jedynie
Tenaj, i to tylko po jej na wpół dzikim ogierze, którego nikt inny nie potrafił
dosi
.
Zatrzymali si w pobli u dzielnicy handlowej. Jyrbian i dwóch innych zsiadło
i szybko zerwało sznurek, którym przymocowano szmaty do ko skich kopyt. Na
wydane szeptem polecenie grupa podzieliła si na dwójki i trójki.
W ród nocnej krz taniny i zgiełku panuj cego w okolicy magazynów i
karczem prawie nie zwracano na nich uwagi. Khallayne jad ca mi dzy
Jyrbianem a kim , kogo nie znała, nie wypuszczała sztyletu z r ki, czekaj c w
napi ciu na jak przeszkod czy zawad .
Kiedy nad głowami za wiszczała im alarmowa raca z zamku, nie byli tym
zaskoczeni. Khallayne obejrzała si przez rami i dostrzegła strzelaj cy w niebo
nad zamkiem słup białych iskier i ognia.
Wtedy nie mieli ju czasu na strach ani zastanawianie si . Usłyszała syk
Jyrbiana: - Jed ! - i cisn ła boki wierzchowca, zmuszaj c go do galopu.
Serce jej podskoczyło, gdy kopyta zwierz cia po lizgn ły si na brukowanej
ulicy. Przez chwil obawiała si , e si przewróci, lecz chwil potem ko odzyskał
równowag i pop dził za ogierem Jyrbiana. Gnali w stron południowej bramy,
tej samej, któr dru yna wybrała si zaledwie kilka tygodni temu w podró do
Kal-Theraxian.
Czy Jyrbian nie wspominał, e jad na północ? Słyszała jednak za sob t tent
koni reszty grupy, która galopowała w lad za Jyrbianem. Popu ciła wodze
swemu wierzchowcowi i miała nadziej , e Jyrbian wie, co robi.
71
Mimo niebezpiecze stwa, jakie wi zało si z tak szale cz jazd w ciemno ci,
bez przeszkód min li ciemny stadion i miejsk bram . Je li teraz spadnie, co
najwy ej naje si ziemi, zamiast roztrzaska sobie czaszk jak skorupk jajka na
nierównym bruku ulicy.
W miejscu, gdzie rozwidlenie zw aj cej si drogi nikło w lesie, grupa licz ca
mniej wi cej pi tna cie osób stan ła i zacz ła si kr ci bez celu. Khallayne
zauwa yła, e Jyrbian i Lyrralt wykłócali si z Tenaj i nieznajom kobiet .
- ...północ - mówiła Tenaj. - Doł czy do pozostałych. Czy nie spodziewaj
si , e wrócimy do Kal-Theraxian?
- To pierwsze miejsce, gdzie wy l wojska - przyznała kobieta.
- Ja wracam do Kal-Theraxian - oznajmił Jyrbian tak spokojnie i stanowczo,
i nie ulegało w tpliwo ci, e nie zmieni zdania. - Zgadzam si jednak, e
powinni cie jecha na północ. Twierdz tylko, e powinni cie zawróci przez las
do głównego traktu. Pierwsz rzecz , jak zrobi , b dzie wystawienie stra y przy
wszystkich miejskich bramach. Je li zawrócicie wzdłu murów i pojedziecie na
północ, b dziecie musieli min wschodni bram .
Lyrralt potwierdzaj co kiwn ł głow . - On ma racj .
- Czy zdołamy jednak przejecha przez las? - spytała Khallayne.
- Ja znam cie k my liwych - rzekła Tenaj.
Bez dalszych sporów zawrócili na południe w stron gór. Jechali szybko, bez
zatrzymywania si . Khallayne słyszała, jak ko ci ko pod ni dyszy, robi c
bokami podczas wspinaczki po stromym szlaku.
Wreszcie dotarli do skrzy owania na my liwskiej cie ce, zaledwie wi kszego
odst pu mi dzy grubymi pniami drzew. Za milcz c zgod wszystkich zatrzymali
si i zsiedli z koni.
Khallayne ledwo mogła chodzi . Na uginaj cych si nogach doszła do pobocza
cie ki, usiadła i popatrzyła w szar nico nieba przed witem. Kto podał jej
manierk z wod . Piła tak łapczywie, e woda kapała jej z podbródka.
Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek czuła si tak zm czona i
wyczerpana. Powoli docierał do niej fakt, e współtowarzysze podró y byli
równie wycie czeni i podobnie jak ona siadali gdzie popadło.
Tylko Jyrbian i Tenaj byli na nogach, w druj c od konia do konia, głaszcz c
zwierz ta i wykłócaj c si . Tenaj usiłowała przekona Jyrbiana, e koniecznie
powinien jecha z nimi przez gra na północ do Thoradu.
Khallayne wstała z wra eniem, e cały ci ar gór spoczywa na jej ko ciach i
podeszła do Lyrralta, który siedział oparty o chropowaty pie drzewa w takiej
pozie, jakby jego kark nie miał ju siły utrzymywa głowy.
Po raz pierwszy od tygodni u miechn ł si do niej bez zło liwo ci, podaj c jej
bukłak. W rodku było słodkie wino, du o lepsze od letniej wody, któr wypiła
kilka chwil temu.
- Czemu Jyrbian upiera si przy powrocie do maj tku Igraine’a? - spytała,
poci gn wszy gł boki łyk płynu i poczuwszy, jak jego siła i ogie spływaj jej w
gardło.
- Dla kobiety. Dla czegó innego?
Sama Everlyn, otulona narzuconym na nocny strój ciepłym szalem, otworzyła
drzwi Jyrbianowi, który natarczywie walił w bram maj tku Khalever. Uchyliła
72
odrobin ci kie, rze bione wrota i spojrzała l kliwie na niego i na pi cioosobow
dru yn , która wci siedziała na koniach w pobli u schodów.
Na jej widok u miechn ł si . Była taka drobna, taka delikatna, taka pi kna.
Potem u wiadomił sobie, e s dz c z jej szeroko rozwartych, wielkich oczu, jego
pojawienie si musiało j przerazi .
- Czcigodna pani, wybacz mi. - Zło ył jej zamaszysty ukłon, którego jak si gał
pami ci , nigdy dotychczas nie wykonał bez nonszalancji. - Przybyłem na
polecenie twego ojca, by zabra ci w bezpieczne miejsce.
- Mojego ojca! - Everlyn otworzyła drzwi na o cie . - Och, prosz , powiedz,
czy jemu nic nie grozi? Jyrbian obrzucił wzrokiem pobladłych i przera onych
ludzi i ogrów, którzy zbili si w gromadk na korytarzu za jej plecami. - Tak. W
chwili, gdy o tym mówimy, zabieraj go w bezpieczne miejsce na północy.
Jej ciemnosrebrne oczy, które dotychczas były smutne i zimne niczym granit,
rozpromieniły si wewn trznym wiatłem. Odmiana przypominała cudowny
wschód sło ca, który wypełnił Jyrbiana ciepłem i wiatłem.
Jej rado równie szybko zmieniła si w zakłopotanie. - Zabrano go w
bezpieczne miejsce? Nic nie rozumiem. Nie przyjedzie do domu?
Jyrbian chciał wyja ni , lecz brz k uprz y i niecierpliwe tupanie koni
przypomniało mu o wa no ci misji. - Pani... - Wzi ł j za łokie i odprowadził z
powrotem do domu. W korytarzu wci panował półmrok i chłód wczesnego
poranka. - Rada uznała, e twój ojciec jest niespełna rozumu.
- Niespełna rozumu! Za co?
Głos był znajomy, bezczelny. irytował Jyrbiana. Ogr odwrócił si i ujrzał
Eadamma, który stał w drzwiach sali audiencyjnej. Niewolnik patrzył mu prosto
w oczy. Za nim stała nast pna grupka niewolników ubranych w stroje słu by
domowej.
Jak gdyby wyczuwaj c jego rozdra nienie, Everlyn poło yła dło na ramieniu
Jyrbiana i zaprowadziła go do pokoju, wymijaj c Eadamma. - Prosz , Jyrbianie,
co si stało z moim ojcem?
Łatwo było pój za jej słodkim głosem, odwróci si od brzydkiego,
zadufanego w sobie człowieka i skupi na niej uwag . Zauwa ył ostrzegawcze
spojrzenie, jakie posłała niewolnikowi. - Rada uznała go winnym zdrady i herezji
z powodu głoszonych przez niego nauk.
W słabym wietle ciemnozielona cera Everlyn wydawała si woskowa. -
Zdrada.
- Tak. Miał jednak wielu popleczników, którzy zbiegli z nim na północ.
Przybyłem, eby ciebie te zabra .
Wzrok Everlyn pow drował od Jyrbiana ku grupie niewolników. - Mam st d
wyjecha ? - szepn ła.
- Everlyn, tu ju nie jest bezpiecznie. To pierwsze miejsce, w którym
królewscy ołnierze b d szuka twego ojca.
Zebrani spojrzeli wpierw na niego, a potem na siebie. W ich oczach powoli
zaczynało wita zrozumienie. Jedna z ogrzyc podeszła do wysokiego okna i
wyjrzała na zewn trz. Kiedy si odwróciła, ponuro skin ła głow do pozostałych.
- On ma racj . Powinni my jecha .
73
Tylko Everlyn nie była pewna. Jyrbian dostrzegał niezdecydowanie w
uło eniu jej delikatnych ramion i l ni cej wilgoci, jaka zbierała si w k cikach jej
oczu.
Podeszła do kominka i wzi ła krwawnik. Tul c go w dłoniach, szepn ła: - Ale
tu jest mój dom.
Zanim Jyrbian zd ył odpowiedzie , Eadamm odparł szybko i zdecydowanie:
- Czcigodny pan ma racj , panienko. Nie byłaby tu bezpieczna. Pomy l. co
mogliby zrobi twemu ojcu, gdyby wzi li ci jako zakładniczk . Spełniłby ka de
ich danie, nawet gdyby musiał pój na mier .
wiadom minut, jakie upłyn ły podczas ich debaty, Jyrbian okiełznał ch
powiedzenia ludzkiej istocie kilku ostrych słów. Je li ten człowiek zdoła
przekona Everlyn, chwilowo pu ci mu wykroczenia płazem.
Wci nieprzekonana, ogrzyca przyciskała du y kamie do piersi. - Nie maj
prawa...
- Maj wszelkie prawo - odparł Jyrbian. - Ta ziemia z ich woli jest własno ci
twego ojca.
- Zaatakuj nas - powiedział Eadamm. - A ci ludzie zgin , broni c ci . -
Wskazał na zebranych ogrów i niewolników.
Ze łzami płyn cymi po twarzy Everlyn skin ła głow na zgod . - Pojad -
szepn ła. Wci ciskaj c w dłoni krwawnik, gestem poleciła dwóm niewolnikom
i za sob . - Zabior swoje rzeczy. Eadammie, pójdziesz ze mn ? Mam polecenia
dla pozostałych. Musimy te wysła go ców z ostrze eniem dla s siadów.
Kiedy decyzja została ju podj ta, Everlyn i jej rodzina wzi ła si szybko i
sprawnie do roboty, budz c reszt domowników, karmi c dzieci, pakuj c
ubrania, narz dzia, jedzenie i bro .
Do czasu, gdy wszyscy zebrali si przed domem, niewielka, czteroosobowa
dru yna Jyrbiana powi kszyła si do czterna ciorga dorosłych i trójki dzieci, a
ka dy z nich dosiadał dobrego konia. Zachowywali ład i porz dek, jakby uczyli
si tego przez całe ycie.
Obeszli dom prowadzeni przez Everlyn cie k przez faluj ce łany, któr , jej
zdaniem, dotr du o szybciej do górskiego szlaku wiod cego w stron jaski .
Kiedy wyszli zza rogu dworu, Jyrbian dostrzegł gwałtowny ruch w rejonie
chat niewolników. Kobiety i dzieci objuczone tobołkami z dobytkiem na plecach
znikały w wysokim zbo u. Na innych cie kach w faluj cym morzu złota
dostrzegł bro połyskuj c w porannym sło cu. Ogr wyprostował si i stan ł w
strzemionach, si gaj c po miecz.
Everlyn powstrzymała go, łapi c wodze jego konia. - Nie ma powodu do
niepokoju - rzekła. Co w jej głosie przeczyło temu, jakie drobne zaj kni cie,
zadyszanie.
- Niewolnicy uciekaj - oznajmił. - Zbroj si !
- Tak - odparła, tym razem zal knionym głosem jak zbuntowane i
wystraszone dziecko, które stoi przed rodzicem. Obejrzała si ze smutkiem, który
szpecił jej liczn twarz. - B d strzec naszej ucieczki. A co do zbiegów... Mog
i , gdzie chc . Darowałam im wolno .
- Darowała im wolno ! - Poczuł przera enie, zdumienie i brak
zdecydowania. Ju było za pó no, by zawróci i wyłapa uciekaj cych
74
niewolników. Było ich zbyt wielu, a ogrów za mało i nie mieli czasu do
zmarnowania. Wtedy nagle u wiadomił sobie, co zrobiła. Wszystkie jego uczucia
ust piły podziwowi. - Na bogów - rzekł do niej, ciskaj c jej dło - có za podst p!
Kiedy przyb dzie królewski regiment i stwierdzi, e niewolnicy zbiegli, nawet nie
pomy li o po cigu. To było genialne!
Dał koniowi ostrog i pognał naprzód. Przejazd Jyrbiana spłoszył stado
ptaków. Z chrapliwym krzykiem protestu zerwały si z zaro li i wzbiły w niebo,
wybijaj c br zowymi skrzydłami takt jego pulsu, muskaj c jego twarz
podmuchami ciepłego powietrza. Obejrzawszy si przez rami , by si upewni ,
czy pozostali jad za nim, cisn ł boki konia i pomkn ł przed siebie, wyobra aj c
sobie, e on równie rozpostarł skrzydła.
Jad cy przypominali barwn wst k z jedwabiu i wełny, która wije si przez
złote pole. Nad pszenic unosiły si g ste jak kurz obłoki spłoszonych owadów,
które trzepotały opalizuj cymi skrzydłami.
Jechali przez pola i rozległe ł ki. Przez rzek , której woda pokrywała cienk ,
srebrzyst warstw podło e z białych kamyków. Podczas przejazdu wzbili w
powietrze hała liw fontann kropel iskrz cych si jak ogie w porannym sło cu.
Everlyn dotrzymywała kroku Jyrbianowi, pokazuj c drog przez pola,
bezpieczne miejsca, któr dy mo na było skr ci i przeci ł ki.
Jechali coraz wy ej w góry pod osłon g stej wiecznie zielonej ro linno ci oraz
d bów, które chroniły ich przed upałem i sło cem. Hałas, jaki czynili
przechodz c z trawiastej ł ki na twardo ubit ziemi , ranił uszy Jyrbiana. Chyba
słycha ich było w całym lesie. Znów wysun ł si naprzód, galopuj c co sił strom
górsk cie k . Kiedy zni yli si do Jaski Bogów, zwolnił i wysłał wpierw
zwiadowc , by si upewni , e okolica jest bezpieczna. Potwierdziwszy to,
zarz dził postój.
Pierwszy dotkn ł stopami ziemi, zeskakuj c zwinnie, aby pomóc Everlyn
zsi
z konia. Dziewczyna wygl dała blado i przez chwil wspierała si na jego
ramieniu, rozprostowuj c nogi.
- Jak sobie dajesz rad , pani? - Szybko wrócił do swego konia i przyniósł jej
bukłak pełen wina.
Upiła delikatnie łyk i oddała mu manierk . - Ci ka jazda.
Kiedy pozostali zsiedli z koni, wsz dzie dały si słysze j ki i westchnienia,
zarówno rado ci, jak i bólu. Zdawało si , e jazda nie miała wpływu tylko na
dzieci, które uganiały si dookoła, miej c si i wrzeszcz c.
Ciotka Everlyn chwyciła jedno z przebiegaj cych obok starszych dzieci. -
Wpierw zadbajcie o wasze wierzchowce - wydała gniewnie polecenie. - Potem
mo ecie si bawi .
Konie były spienione i wci zdyszane. Kiedy Jyrbian równie poszedł napoi
swego ogiera, wytrze go i nakarmi gar ci owsa, zdał sobie spraw , e grupa, z
któr rozpocz ł wypraw , podwoiła sw liczebno . Na otwartej przestrzeni
przed wej ciami do grot kł bił si tłum.
Do czasu, gdy zarz dził kolejny postój, dru yna znów si powi kszyła i tak
działo si przy ka dym nast pnym przystanku, a Jyrbian stan ł na czele grupy
licz cej przeszło sto osób.
75
Rozdział 9
BITWY WYGRANE I PRZEGRANE
Osoby, które si przył czyły, nie wpłyn ły znacznie na spowolnienie tempa
marszu. Dwa tygodnie pó niej, na rozstajnych drogach wysoko w górach na
północ od Takaru, Jyrbian dogonił mniejsz dru yn , która opu ciła miasto wraz
z nim. Trzy dni pó niej sprowadził ich do niewielkiej kotliny, gdzie doł czyli do
grupy, która zbiegła z Igraine’em.
- Nie mam poj cia, sk d oni si wszyscy wzi li - zdumiał si Jyrbian.
- S z Kal-Theraxian. Z maj tków granicz cych z moim - odparł Igraine,
wcale nie zdziwiony wielko ci pod aj cej za nim kawalkady. - Pochodz z
rozmaitych dzielnic. Z miejsc, z których ogrowie wyruszyli, by obra now drog
ycia.
Everlyn, która trzymała ojca za r k , jakby nie chciała go ju nigdy wypu ci ,
rozejrzała si i zobaczyła znajome twarze. - Tam jest lord Nerrad z Bloten i pani
Rychal. Jej ziemie granicz z naszymi na wschodzie. Wydaje mi si równie , e to
wi kszo klanu Aliehów... - Wskazała na liczn gromadk w wi kszo ci młodych
ogrów, którzy sprawiali wra enie, jakby byli na pikniku, a nie uciekali w obawie
o ycie.
Piknik przerwał p dz cy na złamanie karku ogr, który przejechał im po
kocach, rozp dzaj c dorosłych oraz dzieci i rozrzucaj c jedzenie. Je dziec
brutalnie szarpał za wodze, usiłuj c zwolni , a wreszcie zwierz stan ło d ba i
zatrzymało si .
Jeden z Aliehów ju podchodził do konnego z min , która niedwuznacznie
wiadczyła o jego zamiarach, lecz słowa je d ca sprawiły, e stan ł jak wryty.
- Królewska konnica! - Przybysz machn ł r k w stron , z której przyjechał. -
Szybko si zbli a!
- Przekl ty idiota...! - Jyrbian ruszył w stron ogra, a jego nast pne słowa
uton ły w zgiełku j ków i krzyków tłumu, który napierał na przybysza. Jakie
dziecko zaniosło si przenikliwym płaczem, który podj ły inne dzieci. Jyrbian
dotarł do je d ca i ci gn ł go z konia.
Inny ogr, prawie wzrostu Jyrbiana, cho nie tak muskularny, dobiegł do nich
obu i wyci gn ł r k . Jyrbian przypomniał sobie, e widział go w ród tłumu w
Khalever, kiedy wyje d ali. - Co to ma znaczy ? - warkn ł.
- Jestem Butyr, siostrzeniec Igraine’a - odparł ogr, próbuj c złapa niedawno
przybyłego je d ca. Jyrbian nie chciał go jednak wypu ci z r k i odwróciwszy
si , wyprowadził młodzie ca ze rodka zbiegowiska, tak potrz saj c nim po
drodze, e ten szedł niemal na palcach.
- Wysłałem zwiadowców na zachodni szlak, eby jechali za nami - oznajmił
Butyr, doł czaj c do Igraine’a, Everlyn, Lyrralta, Tenaj i dwóch innych,
nieznanych Jyrbianowi, którzy szybko otoczyli ich kr giem. Wreszcie Butyrowi
udało si wyrwa je d ca z r k Jyrbiana. Ogr spojrzał na niego w ciekle.
Wysłanie zwiadowców było doskonałym pomysłem, który powinien wyj od
niego.
76
Wtr ciła-si Tenaj: - Czy poleciłe im te wjecha do obozu i wszcz panik ?
- warkn ła.
Butyr zw ził gro nie małe oczka. - Jasne, ze nie!
- Powiedziałe , e jad konni? - wtr cił płynnie Igraine, mówi c do
zwiadowcy.
Ogr pokiwał głow . Był blady. - Szybko si zbli aj . Pod aj naszym ladem,
ale poruszaj si tak, jakby ju wiedzieli, gdzie jeste my.
Butyr popatrzył na Jyrbiana z odraz , jakby to on ponosił win za t sytuacj .
- Oni pewnie te rozesłali zwiadowców. Jak daleko s za nami? - spytał Butyr.
- Trzydzie ci minut. Mo e czterdzie ci. Jechałem najszybciej, jak mogłem.
- Ilu? - zaciekawiła si Tenaj.
- Nie umiem powiedzie . Pi dziesi ciu, siedemdziesi ciu, mo e wi cej.
Wje d ali na gra w miejscu, gdzie cie ka jest w ska. Jad po dwóch w szeregu,
wi c nie widziałem ko ca oddziału.
Butyr klepn ł ogra po ramieniu. - wietnie si spisałe , Eilec. Dałe nam czas
na zorganizowanie obrony.
Butyr zawołał po imieniu kilku swoich kuzynów, machaj c do nich r k , by
podeszli.
Jyrbian rozpaczliwie wodził wzrokiem, próbuj c zorientowa si w układzie
topograficznym terenu zasłanianym przez rozgor czkowany tłum. Znajdowali si
w kotlinie na rozdro u szlaków, które rozchodziły si we wszystkie strony wiata.
Butyr przykucn ł i szybko narysował na ziemi półkole, przedstawiaj ce plan
obrony. - Mo emy wysła rodziny w dalsz drog . Rozstawimy wszystkich, którzy
potrafi dobrze włada mieczem, tu i tu. - Wskazał punkty po obu stronach
drogi. - Nasi łucznicy powinni znale si tutaj.
Jyrbian popatrzył na pobliski tłum. Łucznicy? Z tego, co mówił Butyr, prawie
spodziewał si ujrze pułk elegancko odzianych wojowników, a nie zm czon
rzesz uciekinierów. Ach tak, przypomniał sobie, e niektórzy poplecznicy
Igraine’a nosili łuki przewieszone przez rami . Rzadko te zdarzał si ogr,
którego nie nauczono w dzieci stwie posługiwa si bolasami na zawodach. Całe
letnie wieczory sp dzano na tym zaj ciu, które uwa ano za umiej tno
odpowiedni dla osób z wy szych sfer.
Tak wi c plan Butyra potencjalnie mógłby si powie , gdyby nie wysoko ,
na jakiej si znajdowali. Las był rzadki, a cienkie drzewa o bladej korze
stanowiły kiepsk osłon . Jyrbian usiłował przypomnie sobie cie ki na północ i
na zachód. - Czy jedna z nich przypadkiem nie prowadziła w gór , a potem
wiodła po równym terenie, by znów wznie si przed samym szczytem? - szepn ł
do Tenaj, która spojrzała wpierw na północ, potem na zachód, przypominaj c
co sobie, a nast pnie wskazała na północ.
Igraine kiwał głow , przygl daj c si znakom narysowanym przez Butyra na
ziemi. Jyrbian zerkn ł pr dko na Lyrralta i wyst pił naprzód. - Nieprzyjaciel
zaatakuje z góry - rzekł szorstko. - Zostaniemy wyci ci w pie .
Everlyn pobladła na twarzy. Jyrbian dostrzegł, jak zaciska palce na ramieniu
ojca.
77
Butyrowi oczy pociemniały z gniewu. Wstał powoli i stan ł naprzeciw
Jyrbiana. - Zapewne chciałby , aby my odjechali najszybciej, jak to mo liwe -
rzucił szyderczo.
Jyrbian wyprostował si . Górował wzrostem nad mniejszym m czyzn .
Spo ród przysłuchuj cych si ogrów tylko jego brat był równie wysoki.
- Chciałem jedynie powiedzie , e powinni my wycofa si północnym
szlakiem do miejsca, gdzie grunt si wyrównuje. - Pogardliwym gestem starł plan
Butyra i narysował nowy. - Wtedy mo emy postawi łuczników tutaj, w miejscu,
gdzie królewska kawaleria b dzie jecha pod gór . Szermierze mog zaczeka w
tyle na ka dego, kto b dzie do miały lub głupi, by si przedrze . Pami tajcie,
królewskie wojsko składa si w głównej mierze z gwardii honorowej, która
wprawiała si w pełnieniu ceremonialnych obowi zków, noszeniu sztandarów i
tym podobnych rzeczach.
- A ty zapewne wprawiałe si w posługiwaniu si mieczem, wielmo ny
Jyrbianie - rzekł Butyr.
Zanim Jyrbian zd ył odpowiedzie , wtr cił si Igraine: - To dobry plan,
który zawdzi czamy wam obu - rzekł, kład c du y nacisk na słowo „obu”. -
Everlyn. powiedz pozostałym, eby pomogli ci wyprawi dzieci w drog .
Jyrbianie, ty pojedziesz naprzód i wybierzesz stanowiska. Butyr podzieli
wszystkich na grupy.
Jyrbian skin ł głow i zło ywszy szybki ukłon Everlyn, oddalił si długimi
krokami.
Lyrralt poszedł z nim w milczeniu, dosiadł konia i pojechał za nim północn
cie k . Jyrbian rzucił mu wodze i pieszo wspi ł si na najwy szy punkt drogi,
eby rozejrze si z góry.
Kiedy przygl dali si długiej kawalkadzie mijaj cych ich rodzin i starszych
ogrów, Jyrbian spytał: - Gdzie jest Khallayne? Przydałaby mi si na tym
wzniesieniu.
Lyrralt spojrzał na niego jak na szale ca, lecz powiedział tylko: - Poszła
naprzód z pozostałymi.
- Co ci jest, bracie?
Lyrralt spojrzał na niego, a potem znów w dół na dziel cych si na grupy
towarzyszy, z których cz ju wydobyła miecze. Widział sło ce l ni ce w ich
ostrych klingach. - Czy ci to wcale nie niepokoi, e b dziemy walczy z naszym
królem?
- To ich szyje, nie nasze - odparł ostro Jyrbian. Kiedy Lyrralt nie
odpowiedział, doko czył jeszcze surowiej: - Je li nie chcesz walczy , id z
dzie mi. Nie pl cz si pod nogami.
Lyrralt zesztywniał, reaguj c w ciekło ci na gniewne spojrzenie Jyrbiana. -
B d wałczył, bracie. Po prostu to mi si nie podoba.
Mimo ostrych słów, jakie posłał Lyrraltowi, Jyrbian był wstrz ni ty, kiedy
w ród szar uj cej pod gór królewskiej konnicy ujrzał twarze, które widywał na
turniejach, kolacjach i zebraniach.
Łucznicy okazali si niezwykle skuteczni i zmusiliby wroga do odwrotu,
gdyby było ich wystarczaj co wielu. Byli do liczni, by spowodowa straty i
78
opó ni pochód nieprzyjaciela, lecz nie na tyle, by powstrzyma nieuniknione
natarcie na gór .
Natchniony szalon odwag Jyrbian wyszedł pieszo na spotkanie gwardii.
Kiedy zwalił pierwszego ogra z konia, a jego miecz zderzył si z drugim wysoko w
powietrzu, poczuł w krwi i ko ciach zew bitwy. Zapomniał o strachu. Wróg był
tu tu , wi c zadawał ciosy na lewo i prawo, nie ust puj c pola, ani te nie cofaj c
si nawet o krok podczas parowania. Lyrralt, Tenaj i Butyr byli zmuszeni zosta
u jego boku albo pozwoli mu zgin . Pokrzepieni jego odwag i przyci gni ci
jego morderczym szałem inni ogrowie przył czyli si do walki z równie dzikimi i
wykrzywionymi w ciekło ci twarzami.
Klinga przedostała si przez gard Jyrbiana i musn ła jego bok, lecz nie
poczuł bólu. Ciepła, liska wilgo po- ciekła po ciele wewn trz tuniki; kiedy
przycisn ł r k do mokrego miejsca, nie zaprzestaj c walki, poczuł jedynie
uniesienie. Jego miecz zataczał doskonałe łuki, które były tak harmonijne i
płynne, jak poezja w powietrzu.
Królewska kawaleria przewy szała ich sam liczebno ci , lecz Jyrbian dobrze
wybrał miejsce. Jad ca pod gór gwardia nie miała szans. Ziemia zmieniła si w
krwawe błoto. Mieli pod nogami trupy poległych towarzyszy. Wróg zrezygnował
wreszcie i wycofał si , zostawiaj c pole walki usiane pierwszymi ofiarami wojny
Igraine’a.
Jyrbian wzniósł r ce gestem rado ci i dzi kczynienia. dza krwi, boskie
błogosławie stwo, spłyn ło na niego i jego wojowników.
Nadał jechał na czele oddziału w stroju, w którym walczył, ubraniu
przesi kni tym krwi własn i wroga. W poplamionych, porwanych jedwabiach
sam wygl dał jak bóg ciemno ci, dumny, arogancki i triumfuj cy.
Jad c szybko, bez trudu dogonili grup wysłan przodem. Przepełnione
podziwem i wdzi czno ci oczy m czyzn, kobiet i dzieci ledziły Jyrbiana, który
wje d ał do obozowiska na czele swych wojowników. Nie wzbudził tylko podziwu
jednej osoby, tej, na której najbardziej mu zale ało. Everlyn, z twarz
pobru d on od troski, wbiegła w tłum matek witaj cych synów, m ów
witaj cych ony i dzieci pl cz cych si wsz dzie pod nogami, rozpaczliwie
szukaj c swego ojca. Kiedy znalazła go u boku Jyrbiana, jej oblicze rozpromienił
u miech.
- Pani - rzekł Jyrbian, kłaniaj c si . - Obym ja wywoływał taki u miech na
twej twarzy.
Zarumieniona dziewczyna odwróciła si , by powita ojca. W tym momencie
Jyrbian postanowił, e stanie si ka dym, kim b dzie musiał, i zrobi wszystko, co
b dzie konieczne, by jej twarz chochlika rozpromieniła si tak na jego widok.
Za to oblicze Khallayne rozja niło si na widok jego i Lyrralta, który wci
snuł si za nim niczym milcz ce, nad sane widmo. Wyci gn ła ramiona do
Jyrbiana i u ciskała go z całych sił, jakby nie chciała go nigdy wypu ci , jakby
byli dawno rozdzielonymi kochankami. - Bałam si ... - szepn ła, obejmuj c go
mocno. - Ju my lałam, e ci nigdy nie zobacz .
W chwilowym przypływie dobrego humoru przycisn ł j mocno do siebie i
bez trudu zakr cił dookoła, cho dorównywała mu wzrostem. - T skniła wi c za
mn ? - szepn ł. odwracaj c głow tak, e jego oddech łaskotał j w kark.
79
- Okropnie - za miała si Khallayne, lecz kiedy odsun ła si i spojrzała na
Lyrralta, jej twarz spowa niała. - Co si stało? - Jeste ranny?
Sprawiał wra enie bardzo zm czonego. Wzi ła go za r ce. Były zimne jak lód.
Jyrbian parskn ł i odwrócił si na pi cie, zostawiaj c ich wpatrzonych w
siebie i ciskaj cych si za dłonie, jakby reszta wiata przestała istnie . Poszedł
poszuka innego uzdrowiciela, który zajmie si jego ran na boku. Nie ufał
własnemu bratu na tyle, by powierzy mu jej wyleczenie.
Khallayne ledwo rzuciła okiem na oddalaj cego si ogra. Widziała, e Lyrralt
bardziej cierpi. - Lyrralcie?
Mocniej cisn ł jej palce. - Khallayne, czy wiesz, co widziałem? - szepn ł
głosem pełnym napi cia. - Koniec... Zagład .
Potrz sn ła głow .
Mamrotał ledwo zrozumiałe słowa o bitwie, o ogl daniu ciał znajomych
ogrów, o krwi, odłamkach ko ci i mieczach błyszcz cych w sło cu. Co o
przyszło ci i runach. I znów słowo zagłada. Jego palce wiły si w jej dłoni.
Wyrwała dło z cichym krzykiem.
- Khallayne? - Lyrralt wyci gn ł do niej r k i tym razem jego dotyk był
delikatny. - Przepraszam. Nie chciałem ci przerazi . Tylko... tylko...
- Co?
- Nic. - Odwrócił si , szukaj c oczami Igraine’a i znajduj c go. Musiał czym
pr dzej poło y kres temu szale stwu.
Poszedł za faluj c ci b , która zbiła si wokół Jyrbiana. Jego brat, odziany
ju w czyst tunik i bez ladów rany, argumentował za podziałem grupy
zwolenników Igraine’a i wysłaniem rodzin z dzie mi przodem. - Wojownicy
zostan strzec tyłów. Wiem, e Takar nie zrezygnuje tak łatwo.
Obserwuj cy go Lyrralt nagle przypomniał sobie, jak kiedy Jyrbian w
paradnym mundurze głosił, e pewnego dnia wojownicy znów b d potrzebni.
Butyr był przeciwny rozdzielaniu grupy. - Pokonali my najlepszych ołnierzy,
jakich mo e wysła dwór. Chwilowo nie mamy czego si obawia .
Ponaglani przez Igraine’a ogrowie dosiedli koni i ruszyli w drog , nie
osi gn wszy porozumienia. Przez nast pny tydzie , jaki zaj ła im podró przez
n jbardziej wysuni t na południe cz gór Khalkist na północ od Takaru,
Butyr i Jyrbian wiedli za arty spór. Podzieli si czy zosta razem. Uda si na
północ czy na zachód. Próbowa osiedli si w Thoradzie czy wybudowa sobie
własny nowy dom.
Igraine, który mógłby poło y kres wszystkim kłótniom, przysłuchiwał si i
nie wyra ał własnej opinii.
Rozpocz li wspinaczk w gł b gór. Szlaki, dotychczas szerokie i ucz szczane,
zw ziły si , całymi milami prowadziły przez wertepy, a na koniec zarosły
korzeniami. G ste poszycie le ne znikło, na miejscu d bów rosły drzewa iglaste, a
grunt był skalisty. Noce stały si chłodniejsze. Obfita dotychczas zwierzyna
łowna, dzi ki której ich wieczorne obozowiska wypełniał zapach smakowitego
gulaszu. stała si teraz rzadko ci .
Kłótnie ustały. Grupa skr ciła na zachód, przedzieraj c si ku go cinniejszej
okolicy.
80
Khallayne starała si jecha jak najcz ciej obok Jyrbiana albo Lyrralta.
aden z nich nie był idealnym towarzyszem podró y. Jyrbian sp dzał wieczory
na dyskusjach z Butyrem albo siedział bez słowa przy ognisku Igraine’a jak
najbli ej Everlyn.
Lyrralt zamkn ł si w sobie, był nieobecny duchem i po wi cał wieczory na
obcowanie ze swym bogiem. - Odnosz wra enie, jakby my ugrz li - oznajmił. -
Jakby my dryfowali.
- Dziecinne bzdury - odparł Jyrbian. Khallayne jednak wiedziała, e to co
wi cej. Wyczuwała moc Lyrralta me gorzej od swojej własnej. - Zagłada. -
nalegała. - Dlaczego to powtarzasz?
- Poniewa powiedział mi o tym Hiddukel. - Tylko tyle usłyszała od niego.
Khallayne otworzyła usta, by zada kolejne pytanie, gdy ko przed ni stan ł
d ba. Dosiadaj ca go kobieta upadła na plecy ze strzał stercz c z piersi!
Krzykn ło dziecko. Wokół rozszalało si piekło. Strzały latały g sto jak
pszczoły. Konie wpadły w popłoch.
Tenaj, która spadła, kiedy wierzchowiec przed nimi stan ł d ba, krzykn ła,
omal nie stratowana przez spłoszone zwierz ta.
Nie wiadomo sk d pojawił si Jyrbian i chwyciwszy w gar poł jej tuniki,
ci gn ł j spod kopyt spłoszonych koni. Kiedy nad głowami wisn ła im strzała,
wypu cił tunik ogrzycy z r k.
- Schyl si ! - krzykn ł, ciskaj c boki swego konia.
- Wszyscy pochyli si !
Khallayne wykonywała wolty, usiłuj c zobaczy , kto atakuje i sk d. Strzały
zdawały si nadlatywa z ka dej strony.
Na pytanie, kim był napastnik, otrzymała odpowied natychmiast. M czyzna
za Khallayne pochylił si bezwładnie. Strzała ogrów w jego czole nosiła jaskrawe
barwy klanu Redienhów.
Ogrzyca schyliła si ni ej nad ko skim karkiem. Mi nie zwierz cia dr ały
pod jedwabist skór . Khallayne miała ochot zanurkowa w g ste zaro la
porastaj ce obie strony szlaku, lecz brakło jej odwagi. Nie miała nawet zsi
z
konia.
Słyszała w oddali głos Jyrbiana, który wydawał rozkazy. Pojechała w jego
kierunku. Z prawej strony dobiegł j piew stali zderzaj cej si ze stał oraz
bitewne okrzyki i domy liła si , e jej towarzysze opu cili cie k i w pogoni za
przeciwnikiem zagł bili si w lesie.
Wyprzedzaj cy j na drodze Jyrbian rzucił si w wir za artej walki niczym
mroczny bóg wojny, straszny i pi kny. Stan ł w strzemionach po ród
wiszcz cych wokół niego strzał. Jedn r k jakim cudem panował nad koniem,
podczas gdy drug dawał znaki łucznikom, by zasypali strzałami lew stron
drogi, a ogrom z mieczami, by zsiedli z koni i zaszli wroga z prawej strony.
Widz c, jak Jyrbian wietnie panuje nad sytuacj i jak jest nieustraszony,
Khallayne sama przestała si ba . Rzuciła si w odm t walki. Zapach krwi
odurzył j i wprawił w czyst eufori . Rozkoszne uczucie mo liwo ci u ycia magii
bez adnych ogranicze sprawiło, e wszelkie obrazy i d wi ki przestały do niej
dociera .
81
Moc wypełniła j tak gwałtownie, e nawet nie musiała kierowa ni dło mi.
Rozproszona wi zka wystrzeliła z jej umysłu.
Wrogi gwardzista, który znajdował si najbli ej Jyrbiana, unosił łuk. Padł
natychmiast z p kni tym sercem. Stru ka krwi, która ciekła mu z k cika ust,
była jedynym widocznym ladem obra e .
Khallayne odczuła t mier , t nagł eksplozj drobnych yłek i
podtrzymuj cych ycie arterii, jako pora aj cy przypływ mocy. Zgi ła si w pół,
uderzona w klatk piersiow mierci ogra jak pi ci . Nie było jednak czasu na
zastanawianie si . Odwróciła si , znów wysłała fal magii i poczuła wzbieraj c
energi , zgin ło bowiem dwóch kolejnych ogrów. I jeszcze dwóch.
- Khallayne! Khallayne! Tam!
Wchłon ła z powrotem do mocy, by odzyska zdolno widzenia. Jyrbian
nadal stał w strzemionach z wzniesionym mieczem, który ociekał krwi . Lyrralt
był u jego boku. Jyrbian wskazał na prawo od niej, w stron lasu. - Tam!
Zawrócił konia i niemal stratował jednego ze swych ołnierzy, eby podjecha
do niej. - Tam! - Znów wyci gn ł r k . - Łucznicy. Mo esz trafi łuczników?
Spojrzała w t stron , lecz widziała jedynie barwne plamy tu i tam w ród
g stwiny drzew i pn czy. Tylko grad nadlatuj cych stamt d strzał dawał jej
pewno , e nieprzyjaciel tam jest.
Stoj c pomi dzy Lyrraltem po jednej stronie i Jyrbianem po drugiej,
zamkn ła oczy i wyobraziła sobie las, poszycie i ogrów, którzy czaj si pod jego
osłon , wyłaniaj si , by wypu ci strzał i znów si chowaj .
Budziła si w niej magiczna moc, która wrzaskiem i miotaniem si dała
uwolnienia. Khallayne wyzwoliła j . Las o ył. Tam gdzie pokazywał Jyrbian,
wszystkie pn cza, d bła trawy i li cie drgn ły, przeci gn ły si , poruszyły i
nabrały ycia.
Ogr na prawo od Jyrbiana wrzasn ł. Odpowiedziały mu jak echo jeden po
drugim kolejne krzyki w dalszych szeregach walcz cych.
Jyrbian na chwil zamarł w bezruchu. Chłód ci ł wszystkie mi nie w jego
ciele.- Khallayne! - krzykn ł załamuj cym si , a potem silniejszym głosem na
widok pn cza pełzn cego mu nad głow . - Khallayne, zapanuj nad tym!
Nie wiedział, czy go usłyszała, lecz las odwrócił si od sprzymierze ców
Igraine’a do napastników.
Usłyszał krzyki wrogów, wpierw zaskoczone, a potem ostrzegawcze, pełne
cierpienia, niepewno ci i przera enia.
Pu ciwszy lu no wodze, Khallayne siedziała sztywno w siodle, patrz c przed
siebie szklistym wzrokiem. Jyrbian rozejrzał si wokół. W pobli u zauwa ył znów
dosiadaj c konia Tenaj. - Pilnuj jej - polecił, pokazuj c Khallayne.
Nie wiedział, czy to bezpieczne, lecz mimo to zjechał z cie ki w las. Wszystko
si poruszało - li cie, pn cza, obumarłe gał zie - łapało, opl tywało i zabijało.
Nieprzyjaciel tkwił w ich morderczym u cisku. Pn cza grube jak jego rami
oplotły i owin ły łuczników. Zgniatały ich ciała na miazg .
Dalej w g stwinie były kolejne potworno ci, kolejne zmia d one ciała i trupy
wbite na grube gał zie ywych drzew. Chor y wypu cił z r k buław ; zwłoki
le ce obok mej pokrywały pełzaj ce, wij ce si li cie.
82
Cienkie i ostre jak yletka pn cze zsun ło si z gał zi i zaatakowało Jyrbiana
jak w . Ogr cofn ł si i przeci ł je mieczem. Z odci tej gał zi trysn ła zielona
posoka. Co zasyczało. Jyrbian zawrócił konia i wbił mocno pi ty w jego boki.
Bakrell odwrócił si od widoku na zamkowy dziedziniec i Takar o poranku. -
Kaede, nie mo esz tego zrobi !
Kiedy jego siostra wyjmowała ubrania z szafy i zanosiła je na łó ko, Bakrell
chodził za ni krok w krok.
Wyj te torby podró ne były ju cz ciowo wypełnione. Kaede uło yła kolejny
stos ubra obok tego, który ju tam le ał, zdj ła nast pne nar cze z wieka
pobliskiego kufra, po czym odpowiedziała: - Czemu nie?
- Poniewa ... Poniewa to szale stwo. To niebezpieczne, oto czemu!
Kobieta parskn ła miechem. - Stałe si mi kki, Bakrell, zbyt
przyzwyczajony do jedwabi i niewolników. - Potarła brokatowe wyłogi jego
wyszywanej kamizeli.
Umilkłszy na chwil , ogr obserwował, jak jego siostra wyci ga wszystkie
zapakowane rzeczy, by znów je przejrze . Uło yła na łó ku niewiarygodn
kolekcj zarówno luksusowych, jak i praktycznych przedmiotów, w tym
wysadzan klejnotami bransolet , która była warta tyle, co wszystko pozostałe
razem.
- Po co ci to? - Podniósł jedwabn koszulk , tak mi kk i delikatn , jakby
utkały j paj ki.
Kaede wyrwała mu j z r k i uniosła brew. - Nigdy nie wiadomo, co si mo e
przyda . Nie wyrzekam si kompletnie cywilizacji.
- Ty rzeczywi cie a si palisz do tej przygody, prawda? Nie masz adnych
oporów przed rezygnacj z tych wygód. - Zatoczył kr g r k , wskazuj c
urz dzony z przepychem pokój.
- Rzeczywi cie, nie mam. - Wzi ła od niego bransoletk i przygl daj c mu si
figlarnie, wsun ła j na nadgarstek, chowaj c pod mankietem kosztownej,
skórzanej kurtki do konnej jazdy.
Ogr przygl dał si torbom na łó ku jeszcze tylko przez chwil , po czym podj ł
decyzj . - W porz dku, pojad z tob .
- Co takiego?
- Mo esz jeszcze troch odwlec podró , póki si nie spakuj . I tak nie mog
zrozumie , czemu musimy wymyka si w rodku nocy - rzucił przez rami w
drodze do drzwi.
- Mo e wolałby opu ci zamek jutro rano po obfitym niadaniu, ogłaszaj c
wszystkim w zasi gu słuchu, e chcesz przył czy si do tego heretyka Igraine’a?
- zawołała do niego.
Zatrzymał si na progu, u miechaj c si szeroko, a w jego oczach błysn ło
podniecenie. - Nie zapomnij zapakowa jedzenia.
Obszarpani, okrwawieni, pokonani członkowie klanu Redienhów wjechali do
kamienistego parowu. Popołudniowe sło ce jarzyło, a z czerwonych, skalistych
cian po obu stronach szerokiej cie ki promieniowało odbite ciepło. Za milcz c
zgod wszystkich grupa zwolniła tempo, kiedy tylko opu cili las i znale li si w
w wozie.
83
Jad ca na czele dru yny Dana obejrzała si za siebie, upewniaj c si , e jej
brat wyjechał spo ród drzew. Wzdrygn ła si na wspomnienie konarów
trzeszcz cych przy energicznych ruchach i pn czy, które pełzły po ziemi ku niej.
W najstraszniejszych koszmarach nie niło jej si co podobnego!
Kiedy zacz ł si atak, Raell trzymał si blisko niej, cho był szermierzem, a
ona łuczniczk . Uwa ał, e osłania młodsz siostr . O mało co nie przypłacił tego
yciem. Kiedy las o ył... Mimo słonecznego ciepła ci lej otuliła ramiona peleryn .
Zacisn ła w gar ci srebrn zapink z wizerunkiem kondora, symbolem
Sargonnasa, któr miała pod szyj . Oboje mieli szcz cie, e uszli z yciem.
Tak pogr yła si w rozmy laniach, e spostrzegła o ywienie w szeregach
dopiero wtedy, gdy Raell podjechał do niej galopem. - Co si dzieje? - spytała,
nagle zauwa aj c jakie zamieszanie na przedzie.
Spójrz! - Wskazał na widoczne na ko ca w wozu barwne stroje ołnierzy,
którzy wyje d ali im na spotkanie i łopocz ce nad nimi ywo proporce w
kolorach klanu Signet, a w szczególno ci na jeden ze znakiem wodza klanu.
- Posiłki!
Posiłki. To oznaczało zawrócenie, by mo e kolejn bitw . My l o nast pnych
potyczkach nie budziła w niej niech ci. Natomiast my l o powrocie przez las -
owszem.
Siedz cy wysoko w koronie drzewa cie wypl tał si z g stwiny i szybko
zsun ł na ziemi , czasami przeskakuj c ponad pół metra z konaru na konar.
Ludzie na dole wzdychali za ka dym razem, gdy dziewczyna wypuszczała gał z
dłoni i za ka dym razem, gdy chwytała nast pn . Eadamm u miechn ł si od
ucha do ucha, gdy zatrzymała si na ostatniej gał zi, zawisaj c niebezpiecznie
kilka metrów nad ziemi .
- Przesta si popisywa - zawołał z udawan surowo ci . - Powiedz, co
widziała .
Dziewczyna zeskoczyła z wysoko ci ostatnich trzech metrów i wyl dowała na
ziemi z dono nym łomotem. - Dwie albo trzy nowe kompanie ogrów w ółtych
strojach z błyszcz c gwiazd tutaj. - Narysowała kwadrat nad lew piersi . -
Niedobitki tamtej grupy przył czyły si do nich.
- Klan Signet - przerwał jej Eadamm. - Co robi ?
Dziewczyna u miechn ła si . - Obozuj .
Eadamm wykrzywił wargi w dzikim grymasie. Jego z by błysn ły biało w
ciemnej twarzy. - Zaatakujemy o zmierzchu.
- Zupełnie nie rozumiem, po co mamy w ogóle atakowa - zaprotestował Jeb,
jeden z generałów Eadamma. - Jeste my wolni. Mamy niecałe trzy dni drogi do
równin. Do domu!
Eadamm poprawił na biodrach skradziony ogrzy miecz. Cho niektórzy
przywdziali skradzione ogrom pi kne szaty, on nie chciał nało y nawet peleryny
swoich byłych panów. Nosił koc z wyci tymi dziurami na r ce i głow , który
narzucił na porwane i brudne ubranie niewolnika. - Jak długo twoim zdaniem
b dziemy wolni, je li nie uczynimy ni- czego dla powstrzymania ogrów? Mo e ty
do yłby ko ca swego ycia jako wolny człowiek. A co z naszym ludem? Je li nie
powstrzymamy ogrów, złapi po prostu nowych niewolników i zaczn od
pocz tku.
84
Jeb zerkn ł na niego. - Chcesz tylko ochroni swego byłego pana!
Eadamm miał ju co odpowiedzie , lecz zamiast tego tylko wzruszył
ramionami. - Powtarzam, je li tego nie zrobimy, jak b dziemy mogli
kiedykolwiek czu si bezpieczni w swych domach? Zwolennicy Igraine’a musz
zwyci y . Dla naszego bezpiecze stwa.
Jeb popatrzył na plany, jakie Eadamm rysował na ubitej ziemi. - Nie zgadzam
si .
- Nie musisz zostawa z nami, je li nie chcesz - rzeki łagodnie Eadamm.
Jeb wyprostował si , si gaj c po wsuni ty za pasek sztylet, zanim zorientował
si , e Eadamm nie zamierzał go urazi . Przez dłu sz chwil przygl dał si
przyjacielowi. - Nie mam dok d pój . Czy musimy jednak atakowa w
ciemno ci?
- Nie b dzie ciemniej ni w kopalni. Dopóki nie b dziemy gotowi na wiatło -
dodał tajemniczo.
Eadamm miał racj . By mo e dla ogrów, którzy przez lata nie pracowali w
mroku, była noc. Dla niego, cho była to wczesna pora przed brzaskiem,
najciemniejsza godzina przed wschodem sło ca, skalisty kanion wybrany przez
ogrów na miejsce snu był widoczny jak na dłoni. Głazy i strome ciany w wozu
spowijał cie i, co było dziwne - namioty ogrzych wojsk rzucały si wyra nie w
oczy. Błysn ły w blasku ksi yca klingi ogrzych mieczy w r kach ludzi, którzy
zbiegli do obozu, wpadaj c do niego z obu ko ców i odcinaj c wszelk drog
odwrotu. Ludzie Eadamma uzbrojeni byli w bro skradzion i wykonan
własnor cznie - przepi kne miecze elfiej roboty, które zabrano z jakiego
bogatego maj tku, wystrugane z wi zu piki zako czone grotami r cznie
wykutymi z metalu, siekiery skradzione prosto ze stert drewna, motyki, widły i
kosy, które wci jeszcze roztaczały zapach pól uprawnych.
Eadamm stan ł na czele pierwszego natarcia, jad c na przedzie swych ludzi.
Panował niesamowity zgiełk; wrzaski w ciekło ci i maj cej si za chwil spełni
zemsty odbijały si echem od cian kanionu. Ich d wi k rozpalił w nim krew i
podsycił dz walki. Dopadł pierwszego przeciwnika, stra nika o oszalałym
wzroku i rozpłatał go jednym, szybkim ciosem.
Ogrowie zareagowali na atak ospale, lecz zawzi cie. Zaatakowani z dwóch
stron wybiegli z namiotów i wyskoczyli spod derek, by stawi czoło ludziom
Eadamma.
Powietrze wypełniły wrzaski i okrzyki konaj cych. Miecz uderzał z brz kiem
o miecz, pika o pik . W ród zgiełku or a Eadamm usłyszał, jak dowódca ogrów
usiłuje zgromadzi swych łuczników. Zawrócił konia i zaszar ował w kierunku, z
którego dochodził głos. Ogr zd ył jeszcze przed mierci z jego r ki wypu ci
strzał , która wisn ła Eadammowi koło ucha.
Ludzie podło yli ogie pod namioty ogrów, zapalaj c niesamowite wiatło, w
którym rzucali wielokrotnie powi kszone ta cz ce cienie na ciany w wozu.
B d cy pocz tkowo w rozsypce ogrowie szybko zgromadzili siły, tworz c
grupy broni ce si przed naporem ludzkich istot. Chwyciwszy za tarcze i piki,
walczyli zwróceni do siebie plecami, osłaniaj c łuczników, którzy zasypywali
ludzi gradem strzał. Pociski migały w gór i wylatywały z kr gów ogrów,
pojawiaj c si jak za dotkni ciem magicznej ró d ki.
85
Raz po raz ludzie Eadamma nacierali na szeregi nieprzyjaciela, przebijaj c
włóczni jednego ogra tu, drugiego tam. Jednak raz po raz ataki ludzkich istot
były odpierane.
Maruderzy, zaskoczeni zbyt pó no, by przył czy si do ochronnych kr gów,
toczyli zaciekł walk na tle o wietlaj cych ich płomieni. Ludzie chwycili za łuki i
kołczany ze strzałami i zestrzeliwali tych ogrów, którzy s dzili, e uda im si
wspi po cianach kanionu i bezpiecznie zbiec.
Pod wzgl dem zaciekło ci istoty ludzkie dorównywały wi kszym, lepiej
uzbrojonym ogrom. Jednak pod wzgl dem samej siły nie mogły si z nimi
mierzy . Przy ka dym zabitym człowieku Eadamm miał wra enie, e jego siły s
dziesi tkowane. Za ka dym razem, gdy gin ł ogr, inny wyst pował naprzód i
zajmował jego miejsce.
Eadamm stan ł w strzemionach i krzykn ł do jednego ze swych ołnierzy, by
przyniósł mu łuk i strzał . Zapalił pierzysko od płon cego namiotu, szybko
naci gn ł strzał i wypu cił j z łuku. Płomienisty sygnał poszybował wysokim
łukiem nad walcz cymi. Zanim jeszcze szale czo ta cz ce płomienie zgasły nad
ich głowami, w niebo strzeliła bł kitna smuga ognia niczym odwrócony piorun.
Cho Eadamm spodziewał si tego, jej jasno o lepiła go i spłoszyła jego
ogiera. Wielkie zwierz stan ło d ba, wymachuj c przednimi nogami. Eadamm
poczuł, jak p d rumaka odrzuca go do tyłu. Poszybował w powietrzu i wyl dował
na ziemi z dono nym łomotem.
Kiedy usiłował złapa oddech, zrobiło mu si ciemno przed oczami. Zobaczył
wszystkie gwiazdy, jednak nie wiedział, czy powodem był upadek, czy
błyskawica. Odzyskawszy zdolno widzenia, ujrzał jak przez mgł dwie postaci,
obie na koniach. Kiedy wyt ył wzrok, wi ksza posta zeskoczyła z siodła,
zwalaj c mniejsz na ziemi .
Mgła ust piła sprzed jego oczu, odsłaniaj c Jeba splecionego w miertelnym
u cisku z wielk ogrzyc . Eadamm próbował wsta i przyj Jebowi z pomoc ,
lecz nie mógł utrzyma równowagi. Zachwiał si i padł na kolana. Ledwo
dostrzegł, e wi ksza z postaci wznosi l ni cy srebrny sztylet. Ogrzyca uniosła go
wysoko w powietrze, a potem pu ciła, raz i jeszcze raz. M czyzna, który był
zast pc Eadamma od czasu ucieczki z Khalever, znieruchomiał.
Kobieta, która uciekła z Bloten, podbiegła do Eadamma. Kiedy pomagała mu
usi
, znów strzelił piorun. o wietlaj c niebiosa tak jasno, jak sło ce rozja nia
dzie . Słysz c ostrzegawczy wist narastaj cej energii zakl cia, kobieta zasłoniła
oczy.
Tym razem Eadamm był pewien, e to magiczna błyskawica jednego z
ludzkich czarodziejów spowodowała kolorowe wiatełka, które ta czyły mu pod
powiekami. Nie widział dalej ni na pół metra. Pomimo dezorientacji wstał i
dosiadł spłoszonego konia.
Wsz dzie wokół ogrowie byli w rozsypce, o lepieni i przera eni magicznym
rozbłyskiem wiatła. Starannie powi zane konie pozrywały p ta i cwałowały
przez obozowisko.
Eadamm skoczył jak szaleniec na wielk grup ogrów, zostawiaj c za sob
krwawy pokos. R bał skradzionym mieczem, kłuł i ci ł, przedzieraj c si na
86
drug stron kr gu. Natchniona jego odwag grupa ludzi rzuciła si za nim,
siek c wroga na lewo i prawo.
Przez kilka chwil po magicznym piorunie znajdował si w wirze walki.
Nurkuj cy w płomieniach i dymie ludzie korzystali ze swej przewagi. Ogrowie
rozpaczliwie starali si zorganizowa obron , lecz bez skutku.
Ludzie otoczyli kilka ostatnich grup ogrów, tn c i wyr buj c sobie drog ku
zwyci stwu. A wreszcie sam widok tak wielu zbroczonych krwi istot ludzkich
wystarczył, by nieliczni pozostali przy yciu ogrowie złamali szyki i si
rozpierzchli.
Ludzie rzucili si w pogo , lecz Eadanim zawołał ich z powrotem. -
Oszcz d cie kilku, by zanie li wie reszcie - krzykn ł.
Dwa ksi yce Krynnu, bliskie zachodu, wisiały nisko na niebie. Wydawało si ,
e od chwili rozpocz cia bitwy upłyn ło zaledwie kilka minut, a nie ponad
godzina.
Jeb le ał martwy, przeszyty tyloma d gni ciami, i zdawało si , e ogrzyca
starała si go unicestwi , a nie tylko pozbawi ycia. Eadanim ukl kł obok
przyjaciela i nakrył jego zwłoki pi kn wełnian peleryn , któr prawie całkiem
z niego zdarto. Była zabłocona, porwana, poplamiona krwi ogrów i samego
Jeba.
- Zwyci yli my - rzekł Eadamm do przyjaciela. Dopiero wtedy u wiadomił
sobie, jaka cisza panowała w w wozie.
87
Rozdział 10
WSKAZÓWKI Z NIEBIOS
Anel przyjrzała si ogrzycy, która stała przed obliczem Rady Panuj cych.
Cho ani jeden włosek nie wysuwał si z jej zgrabnie zaplecionego warkocza,
kobieta wci sprawiała wra enie zal knionej i wystraszonej.
- Las ich zabił? - spytała Anel z niedowierzaniem, cho słyszała ju podobne
doniesienia od trzech stra ników, którzy uszli z yciem. Zerkn ła na pozostałych
członków Rady. Na ich obliczach malowało si podobne osłupienie.
Wojowniczka skin ła głow . - Mieli my szcz cie. Przywódca naszego
oddziału zauwa ył niebezpiecze stwo, tote zd yli my si wycofa , odpocz i
przegrupowa . Potem, gdy ju byli my gotowi do kolejnego natarcia, zostali my
zaskoczeni przez ludzi. Byli my... na tyłach. Ledwo zdołali my uj z yciem. Mój
brat... Rad... - Głos jej si załamał. - On nie miał tyle szcz cia.
Anel pokiwała głow ze współczuciem. - Uczcimy pie ni twoj strat . -
Skin ła na pomocnika, by wyprowadził kobiet . Nie musiała zgł bia jej umysłu.
Poznała ju my li poprzednich trzech osób. Pomin wszy drobne szczegóły,
czwarta opowie potwierdziła poprzednie.
- Musimy wysła kolejn kompani - zacz ł Teragrym, zanim jeszcze drzwi
si zamkn ły. - Silniejsz , przygotowan absolutnie na wszystko.
- Kogo proponujesz? - odparła zgry liwie Enna. - Pokonali naszych
najlepszych ołnierzy. I sk d ich we miemy? Potrzebujemy wi cej stra y do
pilnowania dróg w naszych maj tkach. Dzi rano dwa kolejne tabory z
prowiantem zostały napadni te przez zbiegłych niewolników. I gdzie ich
po lemy? Nasi zwiadowcy zgin li razem z wi kszo ci wojowników Redienhów.
- Zatem musimy rozpocz rekrutacj w ród pospólstwa. Szkoli ich solidniej,
szybciej i lepiej - oznajmił oschle Teragrym. - Musimy te wysła magów.
Narran rozło ył patce nagłym ruchem, wysyłaj c pod sufit ol niewaj cy
zygzak wiatła. Iskra zaskwierczała i zgasła. - Kogo z nas proponujesz,
Teragrymie? -- spytał ze zło ci . - A mo e chcesz wysła które ze swoich dzieci?
- Czary musimy zwalcza czarami, nie mieczem. Wolałbym nie wystawia
swej rodziny na niebezpiecze stwo, lecz zrobi to, co b d musiał. Wy równie . -
Posłał Narranowi kipi ce w ciekło ci spojrzenie. - Nie martwcie si jednak.
Chwilowo nie was mam na my li, lecz kogo innego, kto poprowadzi kontratak.
- Zatem mo esz przyst pi do działania, Teragrymie - rzekła Anel. - Enno, ty
zajmiesz si uło eniem programu doboru i szkolenia nast pnych stra ników.
Spokój. Cisza. Osiem dni bezpiecze stwa.
W ród poległych znalazła si młodsza siostra Butyra, podobnie jak dwaj
synowie dzikiego klanu Aliehów i pi cioro innych, których strat bole nie
odczuto. jednak nie przerwano w drówki.
Ostatnie dni były por leczenia, por spokoju, cho brakło wygód, w ród
jakich dorastała Khallayne, a jedzenia, i to le ugotowanego, ledwo starczało.
Nogi j bolały, w brzuchu jej burczało, była bezdomna i nigdy nie czuła si
szcz liwsza. Jelindra, jad ca u boku Khallayne młoda, ledwo stuletnia ogrzyca o
88
bladych włosach wci zwi zanych dziecinnymi wst kami, łapczywie
wsłuchiwała si w ka de jej słowo, ucz c si zakl cia zmiany wygl du.
- Jeste my ju blisko, Khallayne. - Tenaj wróciła na tył kawalkady,
przerywaj c im lekcj . Jelindra skrzywiła si z rozczarowania, lecz posłusznie
odjechała, wci odliczaj c na palcach wersy zakl cia.
Khallayne z u miechem obserwowała oddalaj c si dziewczynk . - S dz , e
którego dnia b dzie wietna. Doskonale chłonie moc.
- Te chciałabym si nauczy - powiedziała Tenaj bardzo cicho i bardzo
nie miało. - Nigdy nie byłam w tym dobra, ale...
Twarz Khallayne rozpromienił u miech szczerego zadowolenia. - Och, Tenaj,
nie masz poj cia. Trudno w to uwierzy . Przez całe ycie musiałam ukrywa sw
magiczn moc. Teraz wszyscy o niej wiedz i zamiast mnie ukara , prosz o jej
cz stsze u ywanie! Z rado ci naucz ci wszystkiego, czego b dziesz chciała.
Obie musiały ruszy galopem, by dogoni Lyrralta.
Cała dru yna chciała wjecha do miasta, lecz rozumiała niebezpiecze stwo,
jakie si z tym wi zało. Lyrralt nie chciał jecha , lecz został wybrany, by razem z
Tenaj i Khallayne uda si do miasta na przeszpiegi.
Thorad tak si ró nił od Takaru, jak maj tek ojca Lyrralta od letniej
posiadło ci króla. Podobnie jak Takar był o rodkiem handlu, lecz w odró nieniu
od niego nie otaczały go mury. Młode miasto, wzniesione w samym sercu
Khalkistów ju po tym, jak Rada Panuj cych zaprowadziła pokój, stało si
centrum imperium ogrów.
Zbudowano je w schludnym starym stylu na planie koła od wozu, w którego
zewn trznym pier cieniu stały głównie karczmy i gospody. Wszystkie budynki
miały wysokie strome dachy, by zim lepiej radzi sobie z obfitymi opadami
niegu, a okna były wyposa one w składane okiennice, które chroniły przed
ywiołami. Tego wyj tkowo ciepłego, jesiennego dnia wszystkie okna otworzono
na o cie , aby wpu ci gor ce promienie sło ca.
Lyrralt ucieszył si na widok ulic pełnych kupców, rzemie lników i
podró nych. Zwolnił nieco, zastanawiaj c si , w któr stron nale ałoby si uda .
Potrzebowali informacji i prowiantu, lecz trzeba było go zdoby bez wzbudzania
podejrze .
- Co o tym s dzisz? - Tenaj zatrzymała konia obok niego.
- Có , w zamku najprostszym sposobem uzyskania informacji było wej cie do
sali jadalnej. Mało znam si na takich miejscach. - Wskazał stoj ce po obu
stronach ulicy karczmy i ober e o niezbyt zach caj cym wygl dzie. - My l , e to
chyba najlepsze miejsce, aby zacz .
Tenaj skin ła głow i wskazała jedn z gospód po przeciwnej stronie drogi.
Przed jej drzwiami stało kilka koni uwi zanych do palików. Ogr wzruszył
ramionami i ruszył w tamtym kierunku. Karczma wybrana przez Tenaj nie była
gorsza od innych.
W rodku panował mrok, lecz od trzaskaj cego ognia w kominku, wielkim
jak w zamku, biło ciepło. W sali znajdowało si mo e z dwudziestu go ci,
przewa nie przy barze. Stoły i krzesła w ciasnej cz ci jadalnej były z szarego
kamienia i gdy tylko Lyrralt i Tenaj usiedli na nich, ogr natychmiast zrozumiał,
89
dlaczego palił si tak wielki ogie . Od kamienia ci gn ł zi b, który przenikał
peleryn na wylot.
Ogr z ogromnym medalionem ze znakiem Hiddukela przyniósł trójce
podró nych wino. Skłonił si Lyrraltowi, mówi c: - Jeste mile widziany w mej
gospodzie, czcigodny panie.
Lyrralt natychmiast si odpr ył, widz c, e trafili we wła ciwe miejsce.
Wszyscy kupcy czcili Hiddukela, boga nieuczciwego zarobku i chciwo ci, lecz w
obawie przed ura eniem klientów, którzy wyznawali innych bogów, niewielu
czyniło to otwarcie. Lyrralt nachylił si , aby móc porozmawia bez obaw, e
zostanie podsłuchany. - Je li szcz cie nam dopisze, wydob d od niego potrzebne
nam informacje.
Tenaj pokiwała głow . - Gdybym stan ła przy kontuarze, mogłabym
przysłuchiwa si rozmowom.
- A ja poszukałabym innej ober y. - Khallayne upiła łyk wina i skrzywiła si . -
W miar mo liwo ci z lepszym jedzeniem i napojami.
Lyrralt pokiwał głow i gestem dłoni wezwał je bli ej. - Słuchajcie
wszystkiego, co mo e nam zdradzi zamysły Rady. Wszystkiego. Du e
zamówienie na prowiant albo zbyt przepełniona gospoda mog oznacza oddział
wojska w drodze. I słuchajcie wszystkiego, co dotyczy Igraine’a. Co o nim s dz
tutejsi mieszka cy? Co słyszeli?
- Wi kszo to rzemie lnicy. Znaczn cz roku sp dzaj w podró y.
Mogliby my od nich dowiedzie si o jakim miejscu do zało enia osady. Inni nie
posłuchaj tego z rado ci , ale moim zdaniem nie ma ju dla nas bezpiecznego
miejsca w Khalkistach.
- Zgadzam si - rozległ si głos za plecami Lyrralta.
Lyrralt odwrócił si gwałtownie, odruchowo wsuwaj c dło pod szat po
sztylet. Jakim cudem tych dwoje, którzy patrzyli na niego z góry, zakradło si do
nich niepostrze enie?
- Kim jeste cie? - spytała podejrzliwie Tenaj, równie chowaj c dło pod
stołem.
- Nazywam si Bakrell. To moja siostra, Kaede. Nie chcieli my was
przestraszy .
- Czekali my na was - powiedziała miłym tonem ogrzyca.
Brat i siostra u miechn li si jednakowo i bez zaproszenia zasiedli na
kamiennej ławie po obu stronach Lyrralta.
Pomin wszy u miech, tak bardzo ró nili si od siebie, e Khallayne
natychmiast domy liła si , e mieli ró nych ojców. Kaede, podobnie jak Jyrbian i
Lyrralt, miała cer koloru indyga i oczy tak bladosrebrne, e prawie białe. Jej
brat miał skór barwy redniego bł kitu, srebrne oczy, był niewysoki i niezbyt
umi niony. Mógłby wtopi si w ka de otoczenie, od członków rodziny
królewskiej do najpospolitszych kramarzy. Gdyby tylko pomin wyraz jego
twarzy. Pomimo u miechu przygl dał im si spod brwi z dziwn przenikliwo ci .
Khallayne zadr ała. Odniosła wra enie, e temperatura wła nie spadła o
dziesi stopni.
- Czekali cie na nas?
90
- Owszem. A raczej nie na was, lecz na kogo z Takaru. Na kogo , kto
podró uje z lordem Igraine’em. Słyszeli my... o wielu sprawach.
- Chcieli my dowiedzie si wi cej. - Głos Kaede był równie pogodny i uroczy,
jak jej brata srogi. - Chcemy... Chcemy przył czy si do was. Jeste cie na ustach
wszystkich. O niczym innym si nie mówi, jak tylko o nowym yciu, które dzi ki
wam - lordowi Igraine - powstanie ze starego. Ja... my chcemy mie w tym swój
udział.
Khallayne przygl dała jej si spod przymru onych powiek. Miała wra enie,
e powinna zna t kobiet . Czy by gdzie ju j widziała? - Mówiłe , e góry nie
s bezpieczne?
Bakrell pokiwał głow . - Opu cili my Takar w tydzie po ucieczce lorda
Igraine’a. Zmuszeni byli my podró owa bocznymi drogami, eby unikn
spotkania z wojskiem.
Dwoje przybyszy trzymało r ce na stole tak, aby były dobrze widoczne.
Lyrralt odpr ył si troch i wyj ł dło zza pazuchy. - Od jak dawna tu jeste cie?
Upił łyk wina.
- Ponad tydzie . Wiedzieli my... có , mieli my nadziej , e kto b dzie t dy
jechał. Przypuszczali my, e b dziecie potrzebowa prowiantu.
- Potrzeba nam informacji - rzekła Tenaj. - O Takarze.
- Z tego, co ostatnio słyszeli my, w Takarze mówi si o stanowczych
posuni ciach, jakie podj ła Rada Panuj cych w celu złapania Igraine’a. Nie
wiemy, czy to prawda, ale główne trakty wiod ce do miasta s pod cisł
obserwacj .
Tenaj skrzywiła si . - Tego si spodziewali my.
- Co wi c teraz zrobimy? Zamieszkamy na równinach z istotami ludzkimi? -
spytała na wpół sarkastycznie Khallayne.
Kaede rozpromieniła si i zwróciła do brata: - To byłoby ekscytuj ce,
prawda?
- W ród ludzi? - powtórzył. - Chyba istnieje jakie lepsze rozwi zanie?
Khallayne popatrzyła na Kaede. - Czy my si nie spotkały my? Mam
wra enie, e ci znam.
- By mo e widziała mnie w zamku. Bakrell i ja czasami przyje d ali my tam
w odwiedziny. Ja jestem pewna, e ci widziałam. Dlatego wiedziałam, e jeste z
Takaru. Zawsze podziwiałam twoj niezwykł urod . Tak si ciesz , e was
zauwa yli my. Obserwowali my karczmy od wielu dni.
Kaede sprawiała wra enie szczerej. Ich opowie 2 brzmiała prawdziwie.
Wszystko wygl dało prawdziwie z wyj tkiem ich strojów. Mieli na sobie proste
ubrania, które na tle otoczenia nie wyró niały si niczym specjalnym, dopóki nie
zwróciło si uwagi na ich jako . Khallayne ubrana była w najwytrzymalszy
strój, jaki posiadała, na którym jednak podró wycisn ła ju swoje pi tno. Tuniki
i peleryny Kaede i Bakrella uszyto z naj wietniejszych tkanin. Zapinka pod szyj
jej płaszcza pokryta była złotem, a on miał na nadgarstkach srebrne bransolety.
Sprawiali wra enie bardzo niezwykłych uciekinierów.
- Kupujemy prowiant na drog od chwili, gdy tu przybyli my - mówił Bakrell.
- Po trochu ka dego dnia w ró nych miejscach. S dzili my, e mo e si przyda ,
je li kto przyjedzie.
91
- Jestem pewien, e Igraine przyjmie was oboje z otwartymi r koma. - Lyrralt
zło ył im lekki pokłon powitalny.
Po kilku ci kich dniach na szlaku sceptyczna opinia Khallayne o rodze stwie
nadal nie uległa zmianie. Oboje wykonywali wszystkie polecenia - Bakrell z
dum , szukaj c wzrokiem osób go podziwiaj cych. Kaede nosiła wod i zapalała
ogniska z takim wdzi kiem, jakby była na dworze. Nie ulegało jednak
w tpliwo ci, e interesuje j~ nie tyle zwrócenie na siebie uwagi wielu osób w
ci g/u jednego dnia, co przyci gni cie spojrzenia tylko jednej - Jyrbiana.
Khallayne z rozbawieniem zauwa yła, e Jyrbian był równie lepy na
uwielbienie Kaede, jak Everlyn na jego zaloty.
Lyrralt siedział w sporym oddaleniu od pozostałych, za zakr tem rowu.
Odkorkował butelk wody, któr zawsze nosił ze sob . Migotliwy blask ognia
ledwo rozpraszał zapadaj cy mrok.
Uciekinierzy rozbili obóz na rozległej, otwartej przestrzeni niemal całkowicie
wolnej od g stych zaro li, które ich otaczały podczas podró y. W ciepłym blasku
zachodz cego sło ca z perci rozci gał si przepi kny widok, wspaniała panorama
gór Khalkist sk panych w odcieniach ró u, pomara czy i złota.
Historia głosiła, e te łysiny powstały, gdy bogowie uderzyli pi ciami w góry.
Siedz c jednak na ziemi. której cisza wsi kała w jego ko ci i przemawiała do jego
serca, Lyrralt czuł, e to prastary po ar wypalił drzewa, zostawiaj c jedynie
traw . Miał wra enie, e to odpowiednie miejsce na medytacje.
Jak co dzie Lyrralt wzniósł oczy ku niebu, ku gwiazdozbiorowi Hiddukela i
wyszeptał modlitw , prosz c o wskazanie drogi.
Od czasu szalonej ucieczki z Takaru czuł, e bł dzi. płynie bez steru.
Hiddukel nie odezwał si wi cej do niego. Lyrralt wiedział jedynie, e
przeznaczenie jego i Khallayne s ze sob zwi zane i e nauki Igraine’a oznaczaj
zagład . W przyszło ci czekało tak e o lepienie, co , czego nie b dzie umiał
zobaczy .
By mo e dzisiejszej nocy otrzyma wskazówki. Rozejrzawszy si jeszcze raz,
aby upewni si , e nikt go nie obserwuje, Lyrralt zsun ł tunik do pasa,
wystawiaj c barki i ramiona na chłód nocy. Runy na jego skórze l niły białym,
mlecznym połyskiem, który odzwierciedlał blask gwiazd na aksamitnym niebie.
Czekał, poruszaj c wargami w niemal rozpaczliwej pro bie, modl c si o
wskazówk od boga i jego czuły dotyk.
Skóra na wewn trznej stronie ramienia zapiekła go tak lekko, e mogło by to
tylko mu ni cie wiatru. Lyrralt wstrzymał oddech. Znów pieczenie. Wra enie
było tak zło one i skomplikowane, e nie sposób było go rozwikła , oddzieli od
pozostałych. Wtem wzdłu jego nerwów przebiegła pie pochwalna bólu i
pragnienia.
Chciał popatrze na pismo, jakie poka e si na jego ciele, lecz nie mógł.
Cierpienie i rozkosz sprawiły. ze odchylił głow do tyłu i wci gał wielkie hausty
powietrza. Mógł jedynie wyci gn r k ku niebu i czeka , a próba si zako czy.
Gdy Lyrralt znów odzyskał przytomno , gwiazdy przesun ły si na niebie.
Czuł jedynie sw dzenie skóry. Miał nadziej , e znaki nie oka si zbyt
tajemnicze, skoro nie miał do wiadczonego kapłana, który mógłby mu pomóc.
92
Jednak z drugiej strony miał teraz najwy szego rang doradc , samego
Hiddukela. A z takim przewodnikiem czy mógł ponie kl sk ?
Lyrralt spu cił oczy i ujrzał pasmo run otaczaj ce jego rami tu pod t
jedn , jaka pojawiła si w Kal-Theraxian. Przysun ł si bli ej do ognia i
rozgrzebał ar, a zapłon ł ogie . Zaparło mu dech w piersi.
Symbole były łatwe do przeczytania nawet dla nowicjusza. mier .
Nieuchwytno . Igraine - ten symbol ju widział na swej r ce. Tak samo nast pny
- martwa królowa - Khallayne. Nie umiał jednak powiedzie , co pojawiło si obok
jej imienia. B dzie musiał przyjrze si temu uwa nie.
Tymczasem ju te znaki, które Lyrralt umiał odczyta , wystarczyły, by
zakr ciło mu si w głowie. Wydostanie Igraine’a spod ochrony Jyrbiana i Everlyn
nie b dzie proste. Było jednak konieczne.
Igraine dla wi kszo ci grupy stał si kim niemal wi tym. Ka dej nocy inna
gromadka zbierała si wokół niego przy ognisku i łapczywie wsłuchiwała si w
jego słowa, jakby były m dro ci samych bogów.
Lyrralt b dzie musiał obserwowa , czeka i układa plany. Zagasił ogie i
wrócił do obozu.
Jechali na północ, wspinaj c si wy ej w góry, by unikn głównych szlaków.
Jazda bocznymi drogami zmusiła ich do zmniejszenia tempa. Jakim sposobem
znale li ich kolejni uciekinierzy, niektórzy z Takaru, inni z Thoradu, garstka
nawet z odległego Bloten, a wzrost liczebno ci grupy sprawił, e poruszali si
jeszcze wolniej.
Z nieba lał tak ulewny deszcz, e zdaniem Tenaj bogowie musieli płaka .
Woda kapała z li ci, wypłukiwała rowki w cie kach, lala si , dopóki na
podró nych nie zostało suchej nitki.
Ka dego poranka Lyrralt budził si przemoczony i nieszcz liwy. Szukał
oczami nowych osypisk na odległym zboczu góry. Zawsze było przynajmniej
jedno - brzydka blizna, która szpeciła zielone stoki, rana barwy gliny w miejscu,
gdzie ziemia po prostu poddała si i ust piła. Po ka dej lawinie jechał z coraz
wi kszym niepokojem, zastanawiaj c si , czy nast pna nie spadnie mu na głow .
cie ka rozwidlała si , wiodła w skim przesmykiem, a nast pnie znikała za
nag cian urwiska w pobli u wodospadu. Droga na północny wschód omijała
ten sam klif i schodziła szerokimi i gładkimi zakolami ku przeł czy Thordyn.
Dru yna zsiadła z koni i zgromadziła si wokół mapy, nad któr nachylał si
Jyrbian. Przyciskał j z całych sił do ciała, by ochroni od deszczu. Mapa była
stara i zapewne niedokładna, lecz nie mieli innej. Ta cz gór składała si
wył cznie z gołych klifów i kamienistych cian. Nikt poza złodziejami i
zbrodniarzami nie potrzebował mapy tej okolicy.
Lyrralt zajrzał bratu przez rami . cie ka na wschód była niemal dwa razy
dłu sza i wiła si w sk dolin , która mogła by doskonałym miejscem na
zasadzk , je li las był tam wystarczaj co g sty.
- My l , e powinni my wybra drog na zachód. - Zło ywszy map , Jyrbian
schował j do torby przy siodle.
Lyrralt szybko wsiadł na konia, a bicie jego serca było tak gło ne jak stuk
kropli deszczu o li cie nad ich głowami. Zanim był gotów do drogi, Butyr i
Everlyn opowiedzieli si za wyborem łatwiejszej cie ki.
93
- Jyrbianie, wci pada. Ten szlak b dzie niebezpieczny.
- Ale te istniej najmniejsze szanse, e wpadniemy na nim w zasadzk , nie
wspominaj c o tym, e jest o połow krótszy - obstawał przy swoim Jyrbian.
Lyrralt odetchn ł z ulg , widz c, e Jyrbian był do rozs dny, by oprze si
Everlyn. Skierował konia ku w skiej dró ce.
Deszcz zmienił si w kapu niaczek, który pokrył nawierzchni warstewk
wilgoci. Skalista per była goła i liska i tak w ska, e nogami b d si ociera o
granitow cian . B d zmuszeni jecha g siego. Łatwo te mo e si zdarzy , e
ko si potknie, mokre kopyta si po lizgn , a je dziec spadnie ze stromego
urwiska...
- O czym my lisz?
Lyrralt odwrócił si i zobaczył obok siebie Igraine’a. Ogr przygl dał mu si
powa nym, przenikliwym wzrokiem. Patrzył na niego, nie na cie k , jakby
potrafił zajrze w gł b jego serca.
Hieroglify na ramieniu Lyrralta zacz ły si wi i sw dzie . - Jest bardzo
w ska. liska i niebezpieczna. Niemniej krótsza i...
- Nadal j wolisz?
- Tak - odparł Lyrralt, odwracaj c oczy w nagłym prze wiadczeniu, e
Igraine zna jego plany i wie, e my lał o tym, jak niewiele trzeba, by na w skiej
cie ce ko Igraine’a przypadkowo zwalił si w przepa .
- Ciesz si , e si zgadzasz, bracie - rzekł Jyrbian, przeje d aj c obok i
odtr caj c na bok konia Lyrralta swym wierzchowcem.
Lyrralt obejrzał si i zobaczył Everlyn, Khallayne i Tenaj, a za nimi dwoje
nowych przybyszów, Bakrella i Kaede. Butyr został w tyle, krzywi c si i
gestykuluj c zamaszy cie podczas rozmowy z jednym ze swych kuzynów.
Dwaj ogrowie, którzy zawsze gło no popierali Jyrbiana i mianowali si jego
przybocznymi, przejechali obok Lyrralta, zanim zdołał wsun si do szeregu. -
Za tob , panie - rzekł Lyrralt, kiedy ju go min li, i uprzejmie pu cił Igraine’a
przodem.
94
Rozdział 11
SŁAWA I NIEBEZPIECZE STWO
Wjechali na skaln półk .
Odczuwany przez wszystkich strach był jak szara mgła, do g sty, by go
ujrze i posmakowa . Lyrralt skupił uwag na szerokich plecach Igraine’a i
czekał na stosowny moment.
Skalny wyst p, którym jechali, był tak w ski, e przy ka dym st pni ciu ich
koni z klifu sypały si drobne kamyki i obluzowany wir.
Nie ma odwrotu.
Lyrralt oderwał oczy od Igraine’a i spojrzał w olbrzymi otwart przestrze ,
która rozci gała si pomi dzy nim a ziemi w dole.
Nie ma odwrotu. Te słowa przewijały si w jego my lach niczym uporczywy
refren.
Huk rzeki, szum wodospadu i bicie jego serca wznosiły hymn do Hiddukela.
W jego rytmie wyszeptał zakl cie wymierzone w Igraine’a i konia, którego
dosiadał. Pop dził swego wierzchowca, podje d aj c tak blisko Igraine’a, jak
pozwalała mu odwaga.
Ko Igraine’a podskoczył, co znaczyło, e zakl cie Lyrralta podziałało.
Zwierz potrz sn ło jedwabist grzyw , a potem przysiadło na zadzie,
zamierzaj c stan d ba. Igraine zesztywniał, walcz c z ogarniaj cym go
strachem. Jakim cudem opanował si i powstrzymał konia.
Lyrralt odwa ył si wypu ci cugle i dotkn ł ramienia, czerpi c magiczn
moc z run. Czuł, jak energia przes cza si przez niego i płynie w stron ogra i
jego rumaka na przedzie.
Jaki wrzask! Lyrralt drgn ł, a potem zdr twiał od nagłego skurczu
wszystkich mi ni ciała. Urwana raptem magia run rozproszyła si .
- Nie zatrzymujcie si ! Jed cie dalej! - d wi czało echo słów, które dobiegały
gdzie z oddali, mo e z przodu, a mo e z tyłu. Mo e był to głos Jyrbiana. A mo e
jego własny.
Krzyczały ju nast pne osoby, nie tylko jedna. Rozległ si trzask
przypominaj cy uderzenie batem o cian urwiska i na plecy posypał mu si grad
kamyków. Znów usłyszał krzyki, a po nich gdzie z tyłu okropny odgłos
towarzysz cy spadaniu w przepa konia wraz z je d cem. Krzyk ucichł i urwał
si raptownie wraz z okropnym, dono nym łomotem ciał roztrzaskuj cych si o
skały.
Zara ony panik ko Lyrralta usiłował rzuci si do galopu. Kopyta lizgały
mu si i rozje d ały na cie ce. Je dziec za nim krzykn ł ostrzegawczo.
Lyrralt trzymał si skalnej ciany jedn r k , a drug szarpał za wodze,
trzymaj c mocniej wierzchowca i modl c si , by zwierz si nie przewróciło.
Je dziec z tyłu znów krzykn ł, ko Lyrralta bowiem zatoczył si do tyłu.
Lyrralt zdarł sobie paznokcie, usiłuj c wczepi je w skał , szczelin ,
cokolwiek. Skoczył. Pod palcami czuł tylko lisk skał . Potem stracił oparcie pod
nogami i zawisł w powietrzu na czubkach palców.
95
Z impetem zderzył si ze cian . Kiedy powietrze wyleciało ze wistem z jego
płuc, ostra skała wy lizgn ła mu si z r k i wiedział, e z rozp du spadnie z
urwiska.
Co - kto - go złapał. Silne r ce chwyciły go za nadgarstek i poci gn ły
naprzód. Lyrralt poszukał stopami trwałego oparcia, znalazł je, podniósł głow i
napotkał wzrok Igraine’a. Ogr trzymał go za nadgarstek z wyrazem napi cia na
twarzy, wyci gaj c r k pod bolesnym k tem przez ko ski zad, usiłuj c
zapanowa nad zwierz ciem i samemu nie straci równowagi.
- Nie puszczaj! - j kn ł Lyrralt.
Igraine raz skin ł głow i poci gn ł mocniej, olbrzymim wysiłkiem prostuj c
si i uspokajaj c konia.
Napr ywszy mi nie do ostateczno ci, Lyrralt zsuwał si tak długo, a
dotkn ł stopami cie ki. Zemdlałby, gdyby nie ból przeszywaj cy całe ciało,
gdyby nie utkwione w nim stalowoszare oczy, które utrzymywały ich obu na
nogach prawie sam sił woli.
- Powoli... - rzekł z przej ciem Igraine, ogl daj c si na drog . - Powoli. Si d
na siodle za mn . Teraz! Wsiadaj! - Igraine poci gn ł go za zranione rami .
Lyrralt zawył z bólu, który przeszył jego stawy.
Kto wrzasn ł z tyłu. Co pacn ło o cian urwiska nad nim. Na plecy
posypały mu si kamyki. Znów si zaczynało!
Znów krzyki, znów sypi ce si kamienie. Odłamek wielko ci pi ci trafił go w
bark. Co uderzyło Igraine’a, który wypu cił Lyrralta.
Ogr poleciał do tyłu i przywarł plecami do granitowej ciany. Spod skalnej
półki wysun ły si upstrzone br zowymi, mi sistymi pier cieniami upiornie ołte
macki, które pełzały po cie ce, przeszukuj c i obmacuj c przestrze mi dzy
je d cami. Niczego nie znalazłszy, podniosły si - najpierw jedna macka, a potem
druga - i uderzyły z całych sił w cian , rozpryskuj c na wszystkie strony deszcz
kamyków i skalnych okruchów.
Kiedy macki wróciły do poszukiwa , Lyrralt u wiadomił sobie, e słyszy
mlaszcz cy, gulgocz cy syk. Dotkn ł ramienia, przyciskaj c palce do run, by
dodały mu sił. Zamkn ł oczy i wyszeptał pro b do Hiddukela o tarcz ,
cokolwiek, by mógł si zasłoni si przed pełzaj cymi mackami.
Krzyk gło niejszy i straszniejszy ni wszystkie przedtem przywołał go do
rzeczywisto ci. Lyrralt szybko podniósł powieki. Macki znalazły ofiar ! Na
oczach Lyrralta zgarn ły z półki je d ca wraz z koniem i wci gn ły gdzie pod
spód, w niewidoczne miejsce.
Odgłosy, które rozległy si pó niej, były nie do opisania. Lyrralt nie był w
stanie opanowa skurczów oł dka. Uczepiwszy si skalnej ciany, ugi ł kolana i
zwymiotował w przepa .
- Musimy rusza . Szybko. - Igraine odwrócił si na koniu, wyci gaj c r k .
Zdawało si , e był bardzo daleko. Odległo pomi dzy Lyrraltem a ko skim
grzbietem wydawała si nie do pokonania. Lyrralt potrz sn ł głow . - Nie mog .
- Mo esz i ?
Lyrralt skin ł głow . Zrobił krok, przytrzymał si mocniej ciany urwiska i
powoli sun ł naprzód. Stopy miał zdr twiałe. Jeden krok. Drugi. Jakim cudem
nogi si pod nim nie załamały. R ka, cho obolała, ciskała kurczowo skał .
96
Po chwili Igraine łagodnie pop dził konia naprzód.
Lyrralt o mielił si obejrze na ogra na cie ce za nim. Pokiwali do siebie
głowami i Lyrralt zdobył si na nast pny krok, a potem jeszcze jeden i jeszcze
jeden.
Znowu zacz ł pada deszcz o kroplach tak du ych, e czuł, jak spływaj mu
po karku. Cały skalny wyst p był od nich mokry. Mimo to zmusił nogi do
dalszego marszu, skupiaj c si tylko na ostro nie odmierzanych krokach.
Miał wra enie, e upłyn ły dni, zanim półka si rozszerzyła i mógł z niej zej .
Pop dził przed siebie, mijaj c Jyrbiana, Igraine’a, wyci gni te r ce Khallayne i
je d ców, którzy zatrzymali si przed nim. Nie zatrzymał si , dopóki solidny
grunt nie rozci gn ł si na sze metrów wokół niego, a drzewa przesłoniły widok
przepa ci. Wtedy padł na kolana i zwymiotował.
Kiedy wreszcie podniósł oczy, zobaczył, e to Igraine zsiadł z konia i podszedł
do niego, e to r ce Igraine’a obejmowały go za ramiona i przytrzymywały mu
głow . Potem nadeszli inni, kto delikatnie wycierał mu twarz mi kk szmatk ,
jaki inny ogr podał mu wino, by mógł wypłuka usta.
Ogarni ty uczuciem gł bokiego wstydu odepchn ł wszystkich, stan ł o
własnych siłach i dostrzegł wokół siebie zatroskane oblicza Igraine’a, Everlyn,
Khallayne, Tenaj i ciotki Everlyn, Naej.
- Ju my lałem, e ci stracimy - Igraine rzekł z u miechem wiadcz cym o
rado ci z faktu, e stało si inaczej.
- Byłam tu przed tob - powiedziała Khallayne. - Zobaczyłam, jak twój ko
spada i wiedziałam, e co si stało, ale nie wiedziałam co.
- On ocalił lorda Igraine’a! - o wiadczył ogr, który jechał na szlaku za
Lyrraltem.
- Co takiego? - odezwał si chór głosów. w tym tak e samego Lyrralta.
Runy na jego ramieniu nabrzmiały, zacz ły go uciska i pali . - Nic
podobnego...! - zaprotestował Lyrralt. Spojrzał Igraine’owi w twarz i zamiast
irytacji wywołanej nieporozumieniem, ujrzał na niej jedynie tchn cy spokojem
u miech. - Igraine ocalił mnie!
Szepty ucichły. Tłum zwrócił si ku Igraine’owi, czekaj c na jego reakcj .
- Rzekłbym, e ocalili my si nawzajem. - Igraine u cisn ł rami Lyrralta.
Z tłumu padły słowa aprobaty. Niektórzy wyci gali r ce, by poklepa
Lyrralta i wymamrota jak nieartykułowan pochwał . Uratował Igraine’a i
sam został przez niego uratowany. Wydawało si , e dotykaj c go, dotykali
Igraine’a i otrzymywali błogosławie stwo, zakl cie, które chroniło ich przed
złem.
Lyrralt nie zwracał uwagi na podra nione runy; był zdumiony serdeczno ci
ogrów.
Kiedy wracali do koni, gotowi do dalszej drogi, Lyrrałt podniósł głow .
Jyrbian siedział w siodle, spogl daj c w stron horyzontu z twarz zamkni t
i nieprzeniknion . Lyrrałt u wiadomił sobie, e w ród tych wszystkich, którzy
wyci gn li ku niemu pomocne r ce, nie było jego własnego brata.
Jyrbian wreszcie spojrzał na niego z góry i powiedział: - B dziesz tak stał cały
dzie ? - Ubódł konia ostrog . Olbrzymie zwierz skoczyło w stron Lyrralta, a
potem zawróciło i ruszyło cie k .
97
- Lyrralt b dzie jednym z tych, którzy pójd . To jego konia musimy zast pi .
- Głos Jyrbiana, który przemawiał władczym tonem osoby wiadomej swojej siły,
rozbrzmiewał echem w głowie Lyrralta, który wraz z czternastoma innymi
ogrami wjechał do ludzkiej osady.
Od czasu mierci na szlaku istniało niewielkie prawdopodobie stwo, e kto
si sprzeciwi Jyrbianowi. Jego najgło niejszy oponent, Butyr, pierwszy poniósł
okropn mier , ci gni ty ze skalnej półki. Lyrralt, który awansował dzi ki
ocaleniu przez łask bogów i wstawiennictwo Igraine’a, nie próbował nawet
protestowa , cho nie miał ochoty na wypraw do Neratu po prowiant i
informacje.
Podró w ci gu tych trzech tygodni, jakie upłyn ły od mierci towarzyszy na
górskim szlaku, była długa i m cz ca. Lyrralt obserwował, knuł i czekał na
nast pn okazj wypełnienia polece swego boga, lecz sprzyjaj cy moment si nie
nadarzył. Teraz Igraine był zawsze otoczony ogrami, którzy wysławiali jego
dzielno .
Lyrralt równie był popularny i podziwiany. By mo e dlatego, pomy lał
pos pnie, Jyrbian nalegał na to, by stan ł na czele oddziału jad cego do Neratu.
By mo e Jyrbian nie chciał, aby kto jeszcze stał si popularny i pot ny.
Sprawowanie władzy nad uciekinierami sprawiało wyra n przyjemno
Jyrbianowi, który próbował na ladowa sposób bycia Igraine’a.
Dzie po dniu Lyrralt przygl dał si , jak jego brat przysłania mask swój
wrodzony cynizm, z trudem wypowiada spokojne i łagodne słowa zamiast
szorstkich, które łatwiej przeszłyby mu przez usta, usiłuj c pokaza oblicze
godne pochwały Igraine’a... i miło ci Everlyn.
Niestety, tego nie udawało mu si osi gn . Igraine mógł si u miecha do
niego i kiwa głow z aprobat , lecz jego córka zdawała si nie zauwa a
Jyrbiana, nieczuła na jego wszystkie u miechy i dworskie ukłony.
Kawalkada wje d aj ca do Neratu rodkiem głównej ulicy napotkała chłodne
i wrogie spojrzenia ludzi. Miasto ani troch nie przypominało Thoradu. Składało
si ze zbiorowiska ubogich, zakurzonych i nie pasuj cych do siebie budynków, z
których nieliczne wzniesiono z kamienia, inne ze zbutwiałego drewna, a cz
najwyra niej jedynie z błota i patyków.
Lyrralt i jego towarzysze przyzwyczajeni byli do widoku ludzi jako
zrezygnowanych i nieszkodliwych niewolników, w których stłamszono wszelk
wol walki i ch oporu. Ci ludzie bynajmniej nie sprawiali wra enia potulnych.
Lyrralt wybrał rozwalaj cy si budynek, który wygl dał na skład kupiecki, i
gestem nakazał połowie swej dru yny pój za nim, a drugiej połowie zaczeka
przy zwierz tach.
W rodku drewniana chałupa cuchn ła okropnie ludzkim potem i brudnymi
ciałami, st chłym drewnem i tajemniczymi ludzkimi przyprawami. Wewn trz
panował mrok rozproszony tylko przez wiatło wpadaj ce przez dwa brudne
okna i lampy w ka dym k cie. Jedyn izb wypełniały worki i skrzynie z
towarem, a półki uginały si od nie oznakowanych glinianych naczy .
- Nie chcemy tu takich jak wy - rozległ si chrapliwy, gardłowy ludzki głos zza
biegn cego wszerz pomieszczenia kontuaru. Za nim znajdowały si kolejne półki,
tym razem z butelkami piwa i wina.
98
Lyrralt, którego oczy nie przyzwyczaiły si jeszcze do ciemno ci, ledwo
dostrzegał chudego m czyzn , który opierał si pi ciami o lad . M czyzna miał
długie, ciemne, wij ce si k dziory, które spadały mu na ramiona, oraz krótsze
włosy na całej twarzy.
Sprowokowana wrogo ci i nie skrywan nienawi ci w głosie człowieka
Kaede wysun ła si naprzód z dłoni na głowni miecza. Lyrralt zatrzymał j
niepostrze enie.
Igraine i Everlyn rozmawiali z nim na szlaku, ostrzegaj c przed zbyt ostr
reakcj na wrogo , z jak bez w tpienia spotkaj si w Neracie. Kładli ogromny
nacisk na to, by post powa wobec ludzi uczciwie i z szacunkiem.
Lyrralt rzekł chłodno: - Mamy pieni dze. Potrzebujemy prowiantu oraz
nowin. Mo emy godziwie zapłaci . Mamy te wie ci na wymian . - Igraine polecił
mu powiedzie równie o tym.
- Powiedziałem, e nie... - rzekł jeszcze mniej uprzejmie i gło niej pierwszy
człowiek, lecz przerwał mu jaki inny.
- Turk... Posłuchajmy przynajmniej, co ma do powiedzenia. - Ten, który to
powiedział, był wy szy, szczuplejszy i jeszcze brzydszy od pierwszego. Na czubku
w skiej głowy nosił niewielki, okr gły kapelusz.
Gestem kazał rozgniewanemu człowiekowi odej , a sam zwrócił si do grupy
ogrów: - Niecz sto widujemy ogrzych klientów. Wasi rodacy odwiedzaj Nerat
tylko po to, by kra nam dzieci.
Everlyn wysun ła si naprzód, wyci gaj c wonie. Prosz , nie mamy złych
zamiarów. Nie jeste my do nich podobni. Jeste my... - Przerwała, wyra nie
szukaj c sposobu, aby to wytłumaczy . Nie znalazłszy jednego słowa, u yła wielu,
szybko wyja niaj c czyny Eadamma, filozofi Igraine’a i to, jakim sposobem
znale li si na równinach.
Kiedy sko czyła, człowiek mrukn ł: - Aha, słyszałem co takiego. Jednak nie
dawałem temu wiary.
- Potrzebne nam s konie, pi albo dziesi , wszystkie, jakie mo esz nam
sprzeda - rzekł Lyrralt. - I prowiant. Suszone mi so, m ka, cukier, sól.
- Wino - dorzuciła Tenaj zza jego pleców.
- Chcemy si te dowiedzie czego o okolicy. Co jest na północ st d? A na
wschodzie? - Mówi c to, Lyrralt wyci gn ł pieni dze z kieszeni, pokazuj c gar
stalowych i miedzianych monet.
Zmru one oczy człowieka, który słysz c ich pytania, przygl dał im si
podejrzliwie, teraz rozbłysły. Pod tym wzgl dem nie ró nił si niczym od ogrzego
kupca. - Przynie prowiant. - Gestem polecił m czy nie zwanemu Turkiem pój
po rzeczy wymienione przez Lyrralta. - Przypuszczam, e w osadzie s ze trzy
konie na sprzeda . Nie wi cej.
Turk, który wyszedł wykona polecenie, po chwili wrócił. Rzucił ci ki,
zakurzony worek na lad i posłał Lyrraltowi i Everlyn spojrzenie pełne takiej
w ciekło ci, e ogr miał wielk ochot wydłuba mu oczy z głowy.
Dotkn ł sztyletu schowanego za pasem w fałdach lu nego płaszcza. Ruch ten
nie uszedł uwadze ludzi.
99
- Turk był niewolnikiem w Thorden - wyja nił wy szy m czyzna bez cienia
uprzejmo ci. - Ma uzasadnione powody, by nienawidzi waszej rasy. W niewoli
stracił palce.
Rzuciwszy kolejny worek na wierzch poprzedniego, Turk poło ył na nim r ce.
Rzeczywi cie nie miał palców lewej dłoni, a u prawej zostały mu tylko dwa.
- Straciłem je? - warkn ł Turk i najpierw podsun ł okaleczone dłonie pod nos
człowiekowi, a potem machn ł nimi przed oczami Everlyn i Lyrralta. - Mój pan -
wymówił to słowo ze spluni ciem, zaciskaj c praw dło w pi - zjadł je. Na
moich oczach.
Everlyn zaczerwieniła si . Lyrralt wzruszył ramionami. Ogr albo ogrzyca
mieli prawo zrobi ze swoj własno ci wszystko, na co mieli ochot . Mimo to
odwrócił si od widoku okaleczonych dłoni.
- Niech kto inny ich obsługuje. - Turk jeszcze raz uderzył pi ci w worek z
m k , a potem oddalił si .
- Sami to zrobimy - powiedziała cicho Tenaj, id c po worki.
Lyrralt był zaskoczony, widz c na jej twarzy ten sam wyraz współczucia co u
Everlyn.
Khallayne siedziała na głazie na kraw dzi obozu i spogl dała na płaski
horyzont. Nawet po dniach ycia na równinie nie mogła si przyzwyczai do tej
nie ko cz cej si płaszczyzny.
W odległo ci kilku metrów Jelindra i Nomryh wiczyli zapalanie i gaszenie
ognia. Jelindra robiła post py w zdumiewaj cym tempie, lecz jej brat miał sporo
kłopotów z podstawami magii.
- Nie, nie, Nomryhu - skarciła go Khallayne. - Za bardzo polegasz na słowach
zakl cia. Spróbuj si po prostu wczu . Postaraj si zapomnie o słowach i poczuj
moc.
Chłopiec pokiwał głow i nachylił si nad niewielk , oczyszczon
powierzchni , po rodku której le ała kupka suchej trawy.
Khallayne znów zacz ła si przygl da horyzontowi. Przez całe ycie
mieszkała w górach, gdzie nawet najwi ksz dolin zewsz d otaczały góry. Płaski
krajobraz, który ci gn ł si w niesko czono , był dla niej czym przera aj cym i
zarazem fascynuj cym.
Czuła to, co bogowie musieli czu , kiedy u zarania dziejów spogl dali na
Krynn. Z dala od obozu, maj c za towarzystwo jedynie dwoje podopiecznych i
słysz c cichy szmer szeptanych przez nich zakl , czuła si mała i niewa na.
- Khallayne? - Jyrbian usiadł na skałach kilka kroków od niej. - Przygl dałem
si , jak radzisz sobie z dzie mi.
- Masz kłopoty z magi ? - Poklepała głazy bli ej siebie, wołaj c go gestem.
Pokiwał głow , robi c tak zrozpaczon min , e wybuchła miechem. - Mnie
zaj ło to dwie cie lat, Jyrbianie. Nie spodziewaj si , e opanujesz t sztuk w
kilka tygodni.
- Wiem. - Przysun ł si bli ej. - Chodzi o to, e zaszedłem tak daleko...
Doskonałe go rozumiała. - Przez dwie cie lat torturowałam ludzkich magów,
by wydoby z nich zakl cia. Jednak do momentu bitwy w lesie niczego nie
rozumiałam. - Odwróciła si bokiem, podci gaj c kolana. - Magia ludzi i ogrów
100
niezmiernie si ró ni. Nie u wiadamiałam sobie, e sama sobie zwi zuj r ce,
polegaj c na ludzkich formułach zakl i składników czarów.
Słuchał ka dego jej słowa, jednak widziała, e w rzeczywisto ci jej nie
rozumie.
- Przykro mi, Jyrbianie. Nie umiem ci tego obja ni w lepszy sposób. Musisz
po prostu wyzby si hamulców. Musisz zaufa swej intuicji.
Wyci gn ła pi i raptownie rozprostowała palce. Na jej dłoni ta czyły
puchate kule podobne do tych na wierzchołkach pobliskich traw, pomin wszy
fakt, e jej kule wieciły si w rodku. - Spróbuj si wczu . Nie mog powiedzie ci
nic wi cej.
Ogr wyci gn ł pi , skupił si i rozwarł pałce. Mi dzy nimi niczego nie było.
Khallayne u miechn ła si na widok jego przygn bionej miny. Jemu było
ci ej ni wi kszo ci. Pot ny wojownik Jyrbian nie był przyzwyczajony do
pora ek.
- Doczekasz si , Jyrbianie. Tak samo jak ja. I Jelindra.
Nie zwracał ju na ni uwagi. Spogl dał na wschód, gdzie na granicy ziemi i
nieba pojawił si oddział konnych.
- Spójrzcie! - zawołała do swych uczniów, wskazuj c przybyszy.
- To tylko pani Everlyn i pozostali - zaprotestował Nomryh.
Khallayne spojrzała na niego surowo. - Te tak s dz . Co powinni my zrobi ?
- Pobiec i zawiadomi wartowników. Ogłosi alarm - chłopiec znu onym
głosem klepał wyuczone na pami słowa.
- Doskonale. - Khallayne zlitowała si nad nimi i odprawiła machni ciem r ki.
- Id cie zgodnie z obowi zkiem zawiadomi stra e. Potem pobawcie si troch
przed kolacj . Na dzi do zaj .
Obydwoje oddalili si biegiem, natychmiast odzyskawszy siły.
Jyrhian równie wstał. - Pójd lepiej sprawdzi , czego si dowiedzieli. -
Wyci gn ł r k , aby pomóc jej wsta , lecz Khallayne zawahała si przed jej
przyj ciem.
- Chyba zostan tu jeszcze przez chwil .
W obozie podniósł si szum, kiedy Lyrralt i jego towarzysze wjechali, wiod c
trzy nowe konie objuczone prowiantem. Wszyscy podeszli, eby zobaczy , co
przywie li, i posłucha nowin - wszyscy z wyj tkiem Kaede. Ona opu ciła
obozowisko z szalem przerzuconym przez rami .
Khallayne przygl dała si wszystkiemu leniwie, obserwuj c faluj cy tłum i
w druj c Kaede. Kobieta zapu ciła si daleko na równin , a potem nachyliła.
Khallayne wyprostowała si i ocieniła oczy dłoni . Widziała, jak Kaede
podnosi i opuszcza r ce, jakby grzebała w ziemi.
Najwyra niej szuka korzonków. Cz kucharzy zacz ła eksperymentowa z
korzeniami, jagodami i trawami w poszukiwaniu czego do przyprawienia
monotonnych posiłków. Jak do tej pory suszone mi so, ugotowane i wymieszane z
zielenin i ziołami, nadal smakowało jak suszone mi so.
Khallayne wci siedziała wpatrzona w równiny i czekała, a złoty dysk
sło ca powoli zni y si ku ciemnej linii zetkni cia ziemi z niebem.
Ludzie zaatakowałi o zmierzchu.
101
Rozdział 12
LEKCJA WPROWADZONA W YCIE
Przez chwil Khallayne nie mogła otrz sn si z rozmarzenia. Odgłosy walki
zdawały si nierzeczywiste i odległe.
Ludzie z wrzaskiem i krzykiem wyskoczyli z trawy jak ryby spod powierzchni
spokojnej wody w stawie. T tent koni, krzyki dochodz ce z obozu i nagły brz k
zderzaj cych si kling rozbrzmiewały w tle.
Potem rzeczywisto wdarła si sił i Khallayne z j kiem zerwała si na nogi.
Ludzie atakuj !
Rzuciła si biegiem, słysz c w uszach szum t tni cej krwi, która podsycała
kr
c w niej magi . W chwili, gdy dotarła do obozu, ludzie toczyli zaciekł
walk z ogranii. Zaatakowali wschodni skraj obozowiska.
Moc spr yła si we wn trzu Khallayne, gotowa w ka dej chwili wytrysn .
Bój toczył si tak blisko, e na pierwszy rzut oka nie sposób było uwolni magii
bez wyrz dzenia krzywdy swojej stronie.
To nie była obszarpana banda zbiegłych niewolników uzbrojonych w
zrobiony domowym sposobem or i prymitywne dzidy. Ci wojownicy wjechali w
szeregi ogrów, wymierzaj c na lewo i prawo ciosy toporami i maczugami. Gnali
pieszo z mieczami w r kach. Łucznicy przykl ku poza zasi giem wiatła z ognisk i
wypu cili strzały o pierzyskach w kolorze prerii.
Khallayne odwróciła si w por , by zobaczy , jak wyszczerzony w gro nym
grymasie człowiek na koniu zabija ogrzyc . Zmia d ył jej czaszk jednym
uderzeniem ci kiej buławy, po czym zawrócił w stron pozostałych wojowników.
Khallayne podniosła miecz poległej ogrzycy i podbiegła do człowieka.
M czyzna zamachn ł si na ni , usłyszała wist powietrza tu przy twarzy. Ko
odskoczył na bok i je dziec zawrócił go szarpni ciem za wodze.
Kiedy znów zaszar ował, uchyliła si przed jego or em i złapała go za nog ,
wysyłaj c przez palce strumie magii. Nie miała poj cia, co robi. Poczuła moc,
tak jak w Kal-Theraxian, jak w lesie. Podobnie jak przedtem, moc usłuchała jej
bez wskazywania kierunku.
Człowiek wrzasn ł, spadł z konia i wił si na ziemi w miertelnych
drgawkach, błagaj c o lito . Khallayne odrzuciła miecz bez ogl dania si za
siebie.
I znowu miecz przeci ł powietrze. Pojawiwszy si nie wiadomo sk d, Tenaj
sparowała niski, wiszcz cy cios i odbiła go od Khallayne swym or em. Jej
nast pny ruch wypruł wn trzno ci człowiekowi, który stan ł z r k przyci ni t
do krwawi cego brzucha i komicznie zaskoczon min . Zanim Khallayne zdołała
cokolwiek powiedzie , Tenaj odwróciła si ku przerwie w szeregu obro ców i
zasłoniła j własnym ciałem, by nie przepu ci nast pnego napastnika.
Khallayne obróciła si wokół własnej osi. W samym sercu walki dostrzegła
Jyrbiana. Nie ust pował przed wrogiem ani o krok, sprawiaj c wra enie
niezwyci onego. Walcz cy u jego boku Lyrralt cierał si z ludzkimi
napastnikami z tak sam zaciekło ci jak jego brat.
102
Wszyscy dokoła zbierali si przy nim. Ona te tam ruszyła. Natarcie ludzi
zostało powstrzymane!
Kiedy Khallayne zaatakowała najbli szego człowieka, obok przebiegła
bezbronna Everlyn. Khallayne skoczyła, by j powstrzyma , uchylaj c si przed
ciosami mieczy i wymachami toporów, lecz Everlyn dotarła do Jyrbiana
pierwsza. Rzuciła si pomi dzy niego i człowieka, z którym si bił, krzepkiego,
muskularnego m czyzn , któremu z powodu braku palców na prawej r ce
niezr cznie było trzyma bro .
Jyrbian opu cił or , a człowiek był tak zdumiony tym, e ogrzyca zasłoniła
go własnymi ramionami, e nie wykorzystał natychmiast nadarzaj cej si okazji.
- Prosz , przesta ! - krzykn ła Everlyn.
- Everlyn! Zejd mi z drogi! - Wyci gn ł r k , eby j odepchn na bok.
Dziewczyna umkn ła mu, nadal osłaniaj c człowieka swym ciałem. Popchn ła
kobiet , która walczyła z Lyrraltem. Wojowniczka była tak zdumiona, e omal
nie wypu ciła broni z r ki.
Jednak e Lyrralt zareagował inaczej. Post pił o krok i wzniósł buław
wysoko nad rami .
Zanim zdołał str ci kobiecie głow z karku, zatrzymał go Igraine. Stan ł
naprzeciw Lyrralta, unosz c r k przed jego maczug .
Zerkn wszy na ojca, Everlyn opu ciła r ce i rzekła po prostu: - Musimy
zaprzesta walki. - Mimo i jej słowa były ciche, dotarły do wszystkich.
Po obu stronach ataki stały si rzadsze, a na całej linii ludzie i ogrowie
stan li czujnie, dysz c ci ko i trzymaj c bro nieruchomo, lecz w pogotowiu.
- Prosz ... - Everlyn zwróciła si do Turka, człowieka, który pokazał jej
kalekie r ce w Neracie. - Nie po to tu przybyli my. Prosz , zaprzesta cie wałki.
Nie mamy złych zamiarów.
- Ogrowie zawsze maj złe zamiary! - odwarkn ł, podsuwaj c jej pod nos
okaleczon dło .
Jyrbian rykn ł, gdy Everlyn cisn ła dło człowieka, okazuj c mu czuło .
Zdj ty odraz ogr wyci gn ł r k do Everlyn, lecz Igraine stan ł pomi dzy nimi.
- My nie jeste my tacy - powiedziała Everlyn do Turka, odwa nie patrz c w
jego zdumione oczy. - Dlatego wła nie tu jeste my, poniewa ... postanowili my nie
trzyma niewolników, nie krzywdzi innych. Dlatego wyp dzono nas z domów.
Turk wysun ł dło z jej u cisku. - Nie b dziecie tu mile widziani. Zbyt wielu
spotkała mier albo gorszy los z waszych r k.
- Zatem pójdziemy st d - po raz pierwszy odezwał si Igraine, kład c dło na
ramieniu córki. - Odłó cie bro . Zostawcie nas w spokoju, a jutro ruszymy w
drog . Nie chcemy wi cej zabija . Chcemy tylko znale miejsce, gdzie osiedlimy
si w spokoju.
Khallayne rozejrzała po szeregach walcz cych i spostrzegła, e słowa
Igraine’a znalazły zrozumienie nawet w ród ludzi. Zacz li opuszcza or ,
wyra nie odpr eni. Poczuła, jak napi cie maleje.
Turk spojrzał na Everlyn. - Czy to prawda? - spytał j . - Odejdziecie, nie
wyrz dzaj c dalszych krzywd mojemu ludowi?
Zanim Jyrbian czy którykolwiek z tuzina zamierzaj cych odpowiedzie
zd ył otworzy usta, pokiwała głow z naciskiem. - Tak, obiecuj .
103
Turk wykonał gwałtowny gest i ludzie zacz li si wycofywa .
- Trzymam ci za słowo - Turk ostrzegł Everlyn - cho mo e jestem szalony,
czyni c to. Je li jednak złamiecie przyrzeczenie...
- Wycofał si , nie ko cz c zdania. Ludzie rozpłyn li si
w stepie równie szybko i cicho, jak si zjawili, zabieraj c ze sob swoich
poległych i opuszczaj c osłupiałych ogrów. Gdyby nie kilku rannych i zabitych
Khallayne omal uwierzyłaby, e adna bitwa nie miała miejsca.
- Co... - Nawet tak władczy, zazwyczaj pewny siebie Jyrbian nie wiedział, co
powiedzie .
- Co ty zrobiła? - spytał wreszcie Lyrralt w ciszy tak gł bokiej, e wszyscy
usłyszeli jego słowa. - Dlaczego powstrzymała wałcz cych? Powinni my byli
zabi ich wszystkich!
- Czy tego nauczyłe si od mojego ojca? Czy tym chcesz by , po wszystkim,
przez co przeszli my? - cicho, ale zdecydowanie spytała Everlyn.
Jyrbian odrzekł, wyra nie maj c trudno ci ze zrozumieniem: - Oni nas
zaatakowali.
Kaede pojawiła si u boku Jyrbiana z okrwawionym sztyletem w dłoni. - To
s ludzie. - Gdyby powiedziała „zwierz ta” albo „gnój”, jej głos nie mógłby
wyrazi wi kszej odrazy i pogardy. - Napadli nas znienacka.
Khallayne uprzytomniła sobie, e Kaede nie było w obozie. Usiłowała sobie
przypomnie , czy widziała j podczas bitwy.
- Oni maj powód, eby nas nienawidzi - mówił cicho Igraine - po tym
wszystkim, co im zrobili my.
Jyrbian otworzył usta, eby zaprzeczy Igraine’owi i przytakn Kaede.
Ludzkie istoty były głupie i dzikie, nadawały si jedynie do pracy w niewoli. A co
do łudzi, którzy usiłowali zabi ogrów... kipiał nienawi ci i dz wymordowania
ich wszystkich. Jednak przygl dała mu si Everlyn. Słodka, dobra, łagodna
Everlyn, która sprawiała wra enie tak wiotkiej, e jego w ciekło mogła j
spali .
Z trudem okiełznał emocje i został nagrodzony u miechem, od którego zrobiło
mu si ciepło na sercu. Jednak kiedy zrobił krok w jej stron , odsun ła si jak
zwykle.
Kaede dotkn ła r ki Jyrbiana, przyciskaj c pier do jego ramienia i
spogl daj c na niego z całym arem, cał nami tno ci , jak pragn ł ujrze w
oczach Everlyn.
Odwrócił si . - Nie mo emy dalej t dy jecha - oznajmił, zwracaj c si do
Igraine’a.
Khallayne wyst piła naprzód. Lyrralt stał u jej boku. Nie wiadomo sk d
pojawił si równie Bakrell, który ciskał w gar ci okrwawion bro , podobnie
jak jego siostra.
Nadaj c swym słowom pełne szacunku brzmienie, Jyrbian rzekł: - Czas ju
porozmawia o przyszło ci. Stale jeste my w odwrocie. Teraz znów chcesz,
eby my uciekli, tym razem przed band ałosnych ludzi. Mogli my ich pokona ,
uczyni z nich niewolników! Zbudowa now ojczyzn tutaj.
Tylko kilku zebranych wokół mrukn ło potakuj co, a wielu pokr ciło
głowami, lecz nikt si nie odezwał. Czekali na reakcj Igraine’a.
104
Zmru ywszy oczy, zaczerwieniona Everlyn rzuciła zaciekle: - Niczego si nie
nauczyłe ! Niewolnictwo jest zł rzecz ! Nigdy nie zdołamy wybudowa ...
Igraine uciszył j ukradkowym spojrzeniem. - Musimy znale sobie własn
ojczyzn - rzekł cicho. a nast pnie powtórzył słowa gło no dla tych, którzy stali z
tyłu.
- I musimy j zbudowa sami. Jej podwalinami musi by nasz trud, a nie
cudze nieszcz cie.
- Chcesz powiedzie , e nie b dzie niewolników? - Lyrralt spojrzał na
Igraine’a z niedowierzaniem. Ju głoszenie dobroci i łagodno ci dla powi kszenia
wydajno ci niewolniczej pracy wydawało si wystarczaj co złe. Ale to...!
- Lyrralcie. Złem jest zabra kogo z jego ojczyzny, od jego rodziny. Złem jest
zamyka go, odbiera mu wolno . - Everlyn dotkn ła jego ramienia z takim
współczuciem, z jakim dotkn ła tamtego człowieka.
Na obliczu Jyrbiana odmalowały si zazdro i po danie.
Lyrralt wytrzeszczał oczy na ni tak jak na Igraine’a, jakby zetkn ł si z kim
albo czym , czego wcze niej nie widział.
Przekonuj ce słowa Igraine’a wypełniły cisz . - Je li nie zmienimy swych
zwyczajów, jeste my zgubieni. Czy - by cie - wy wszyscy! - nie pojmowali tego w
Takarze? - Rozło ył szeroko r ce.
Rozległ si szmer potakiwania. - Czy nie czuli cie beznadziejno ci, bezsensu
naszego ycia? - Jyrbian rozejrzał si w tłumie i dostrzegał o ywione twarze,
rozgor czkowane oczy.
Igraine przemawiał teraz przekonuj co z wielk pewno ci : - Czy by cie nie
rozumieli, co si stanie z naszym rodzajem, je li dalej b dziemy kroczy t
cie k niegodziwo ci? Czy teraz, yj c tak, jak przez ostatnich kilka tygodni,
nie czujecie si silniejsi ni w ci gu całego swojego n dznego ycia?
Podbił ich wszystkich, ich serca i umysły. Fala rado ci i wiary, jaka biła od
jego słuchaczy, była tak silna, e prawie dostrzegalna.
- Wyruszymy o wicie! - powiedział. - Znajdziemy własne miejsce, gdzie
zaznamy szcz cia i spokoju.
Zgromadzeni westchn li. Obejmuj c swych najbli szych, ogrowie zacz li si
rozchodzi .
Everlyn odeszła ze swym ojcem, nie rzuciwszy nawet okiem na Jyrbiana,
który poszedłby za ni , gdyby Lyrralt nie chwycił go za rami i nie odci gn ł.
- Czy herezja, jak głosił przez cały czas, to wyrzeczenie si niewolników? -
zapytał brata Lyrralt, obejmuj c spojrzeniem równie Khallayne.
Jyrbian wzruszył ramionami, wbijaj c wzrok w plecy oddalaj cej si Everlyn.
- Byłem zbyt zaj ty, eby siedzie u stóp Igraine’a jak kochaj ce dziecko. -
Odwrócił si .
Pozostali równie rozeszli si , zostawiaj c jedynie Khallayne i Bakrella,
którzy usłyszeli groz w głosie Lyrralta. - To szale stwo! Było ju wystarczaj co
le, kiedy mówił o dokonywaniu wyboru. Teraz chce, eby my yli jak istoty
ludzkie, wygrzebuj c po ywienie z ziemi i własnymi r koma buduj c ałosne
lepianki! Czy was to nawet nie obchodzi?
- A ciebie? Obchodzi? - Bakrełl popatrzył Lyrraltowi w oczy z bliska, jakby
chciał oceni szczero jego odpowiedzi.
105
Có , ja o to nie dbam - oznajmiła Khaltayne, zanim Lyrralt zdołał
odpowiedzie .
- Nie dbasz dopóty, dopóki mo esz praktykowa sw heretyck magi !
Spojrzała w jego zagniewane oczy z równie stanowcz min . Od jak dawna
uwa ała sw magi za co , co nale y ukrywa ? Za co złego? Ka da filozofia,
heretycka czy nie, warta była spokoju, rado ci i poczucia przynale no ci, jakich
zaznała przez ostatnie tygodnie. Wzruszyła ramionami, dziwnie przypominaj c
Jyrbiana sprzed chwili. - Masz racj . Ani mnie zi bi ani grzeje ta jego filozofia.
Odwróciła si i odeszła, utwierdzaj c Lyrralta w przekonaniu, e musi szybko
przyst pi do dzieła, bez wzgl du na to, czy nadarzy si odpowiednia okazja czy
nie. Czekał na stosown chwil , by zabi Igraine’a i zbiec, zanim jego uczynek
zostanie wykryty. By mo e b dzie musiał zgin razem ze swoj ofiar .
Runy na jego skórze zaszemrały z aprobat .
Strach. Widziała twarz i było to jej własne oblicze. A jednocze nie nie jej.
Bladozielona cera, która zawsze przyci gała m czyzn jak muchy do miodu, była
upstrzona plamami, c tkowana i gruzłowata niczym kora drzewa. Czarne oczy
patrzyły t po, głupio i pos pnie. Jednak były to jej oczy.
Obudził j wrzask. Odgłos tak bardzo pasował do obrazu z jej koszmarów., e
przez dłu szy czas Khallayne le ała owini ta w koc, słuchaj c krzyku, który mógł
by jej własnym, gdyby nie...
Wycie trwało nieprzerwanie, stawało si coraz gło niejsze, a wreszcie
zako czyło si nagle cisz okropniejsz ni cały uprzedni hałas.
Kiedy wreszcie Khallayne poznała, e przera ony głos nale y do Jelindry, a
nie do niej samej, zerwała si na nogi, potykaj c si o koc, który zapl tał jej si
wokół kostek.
Widoczni po drugiej stronie ogniska Tenaj i Lyrralt równie wypl tywali si z
okry . Jyrbian le cy bli ej namiotu, w którym spał Igraine, zrzucił z siebie derki
z przekle stwem, które zbudziło nast pnych ogrów. - Co tam si dzieje, na
Sargonnasa?
Zanim ktokolwiek zdołał udzieli odpowiedzi, kolejny wrzask rozdarł
powietrze. Jyrbian bez wahania wydobył miecz i odwrócił si w kierunku
zamieszania. Jego miecz jednak e na nic si nie zda w walce z potworem, który
wyłonił si z nico ci i wzbił w powietrze. Mo e było ich wi cej. Khallayne nie była
pewna.
Kiedy wymachuj cy mieczem Jyrbian ruszył do ataku, w niebo wzbił si
obłok, który mógł składa si z jednego, ale równie z dwudziestu stworze . Jego
oblicze szybko si zmieniało. Potwór przypominał kota, w a, miał kły, czarn
paszcz , raz był skał , chwil potem tylko mgł . Było ich dwa, potem jeden,
potem cała masa, wij ca si niczym w e, które wypełzaj z zimowego le a w
jaskini na wiosenne sło ce.
Miecz Jyrbiana zagł bił si w ciele i mgle. Nagle wysun ła si ko czyna, która
zmieniała si z długiej, o lizgłej macki w zako czon pazurami, gruzłowat
okropno , i odrzuciła Jyrbiana na sze metrów w tył. Ogr upadł bezwładnie i
znieruchomiał.
Khallayne chciała ju do niego podbiec, lecz Tenaj złapała j i odci gn ła do
tyłu. - Zapomnij o nim!
106
Potwór był teraz mniejszy, bardziej wyra ny i gro niejszy, lecz jego ruchy
miały wci powolny, senny, niemal czuły charakter, kiedy niemo liwie długimi
palcami złapał ogrzyc za kark. Usiłowała krzykn , lecz z jej gardła wydobył si
tylko charkot, a potem raptownie umilkła.
Mglisty potwór przybierał coraz konkretniejsz posta , podczas gdy z ywej
istoty zostawała tylko w tła powłoka, martwa i nie mocniejsza od papieru.
W obozie rozległy si kolejne krzyki, nast pni bowiem ogrowie zbudzili si i
ujrzeli potwora, który przesłaniał im gwiazdy. Panowie i damy, dla których
ledwie tydzie temu sztylety były tylko wysadzanymi klejnotami przedmiotami
do ozdabiania pasków, chwycili za ceremonialne miecze i prymitywne piki i
szykowali si do walki.
Khallayne wiedziała, e sam odwag nic nie zdziałaj . Czy Jyrbian wła nie
tego przed chwil nie udowodnił? Czuła, jak Tenaj gromadzi moc, słyszała szmer
zakl padaj cych z ust innych ogrów. Tenaj dopiero uczyła si tego, co
Khallayne praktykowała ju jako dziecko, i drzemi ca w niej moc wci budziła
jej niepewno . U wiadomiła sobie, e musi jej pomóc.
Chmurowy potwór odwrócił łeb ku nim. Miał dwie, trzy, tuzin przera aj cych
pysków, które zlały si w jeden, potem znów podzieliły, a nast pnie stopiły w co
brzydkiego, potwornego i stałego.
Khallayne usiłowała zamkn oczy. skupi si i przywoła moc. Nie potrafiła.
Nie mogła ruszy adnym mi niem. Nawet powieki odmawiały posłusze stwa,
nie chciały przesłoni tych sennych ruchów, bole nie powolnych zmian oblicza z
jednego w wiele. Jakby był kameleonem. Jak we nie.
Tenaj zako czyła zakl cie czaru „wygnanie” i cisn ła nim w potwora z cał
now nabyt sił , na jak mogła si zdoby .
Monstrum zawahało si , a potem wyprostowało i ruszyło na nie, rozwieraj c
olbrzymi , z bat paszcz . Skoczyło jak spr ony w , który atakuje.
W ostatniej chwili przed uderzeniem Khallayne zrozumiała jego natur .
Pi tna cie, mo e dwadzie cia metrów dalej ze pi cej postaci wysnuwała si w tła
smu ka dymu, która jak ogon ł czyła potworn chmur z ziemi . Po ród całego
zam tu i zgiełku Jelindra spała. Stwór wypływał z niej. To głos Jelindry obudził
Khallayne...
Tenaj upadła, powalona jedn z wij cych si macek. Usiłowała wsta , lecz cios
j ogłuszył. Po lizgn ła si . Kiedy usiłowała si podnie , r ce nie wytrzymały jej
ci aru.
Przera aj ca, na wpół stopiona, na wpół potworna twarz łypn ła do
Khallayne. Smród rozkładu i zgnilizny buchn ł jej w nozdrza. Blisko potwora
rozlu niła jej zdr twiałe mi nie.
Uniosła wysoko r ce, tworz c tarcz ochronn dla siebie i Tenaj.
- Zrób co ! - Lyrralt nie wiadomo sk d wyrósł u jej boku, ciskaj c w gar ci
buław . Pomógł Tenaj wsta , podpieraj c j swym silnym ciałem, a potem złapał
Khallayne za rami . - Zatrzymaj go!
Khallayne próbowała wyrwa si z jego stalowego u cisku. Czubki jego
palców zostawiały si ce na jej ciele. Monstrum znów rzuciło si na nich i odbiło
od tarczy. Ponownie skoczyło i jeszcze raz zostało odepchni te. Stan ło na tylnich
nogach i rykn ło z furii i bezsilnej zło ci. Rzuciło si do ataku na otaczaj cych go
107
wojowników, ogrów pozbawionych wystarczaj cej mocy, by ochroni si
tarczami. Złapało kopi cego i krzycz cego chłopca i uniosło go w powietrze.
Lyrralt potrz sn ł Khallayne. - Khallayne! Zrób co !
- Jelindra... - zdołała wykrztusi . - Koszmar Jelindry. Obud cie j . -
Wskazała na ledwie widoczn w tłumie pi c posta .
Zrozumiawszy wreszcie, Lyrralt przyst pił do działania. Przeskakiwał przez
ogniska, uchylał si przed zdumionymi, krzycz cymi ogrami, przebiegł przez
obozowisko i chwycił pi c Jelindr .
Jego dotyk był bezceremonialny i nagły. W odpowiedzi bestia, która wiła si w
powietrzu nad jego głow , rykn ła i plun ła ogniem i truj cym dymem. Płomie
lizn ł głow i barki Lyrralta.
Khallayne pobiegła ku niemu, pewna, e ogr spłonie. Kiedy zbli yła si do
niego, potwór znikł. Khallayne mrugn ła oczami raz i drugi.
Potwór rozpłyn ł si w powietrzu, a na ciemnym niebie migotały gwiazdy,
jakby nic si nie stało. Jelindra siedziała, ciskaj c koc w dłoniach. Lyrralt, który
wci stał nad ni z buław w r ku, nie odniósł obra e .
Wtedy Jelindra wydała straszny i ałosny krzyk.
Khallayne i Lyrralt szybko odwrócili si w kierunku, w którym spogl dała,
spodziewaj c si ujrze kolejnego potwora.
Zamiast niego zobaczyli jednak Celise, matk Jelindry. Kl czała na ziemi,
płacz c nad martwym ciałem Nomryha.
108
Rozdział 13
MORDERCZA NIEWINNO
- Czy Jyrbianowi nic si nie stało? - spytała Khallayne Lyrralta, ocieraj c ze
znu eniem czoło.
Jelindra i Celise wreszcie uspokoiły si dzi ki odrobinie wina i magii oraz
pocieszaj cym, dodaj cym otuchy słowom Igraine’a.
Bakrell zbli ył si dumnym krokiem w sam por , by usłysze jej pytanie. -
Składa za alenie w sprawie interesuj cego guza na głowie. Everlyn poklepuje go
po nadgarstku, a moja siostra kipi zło ci .
Przyciskaj c zranione rami do boku, Tenaj wybuchn ła miechem tak
srebrzystym, jak jej oczy.
Bakrell spojrzał na ni taksuj cym, pełnym podziwu wzrokiem
przypominaj cym Khallayne o dawnym Jyrbianie, który starał si uwie j i
wszystkie inne kobiety na dworze swym awanturniczym wdzi kiem i pogod
ducha. Teraz nie mo na go było dostrzec spoza maski władczo ci, któr
przywdział, by zdoby serce kobiety, która nie zwracała na niego uwagi.
Przez chwil al jej było tamtego Jyrbiana i tamtego minionego wiata, a
potem zapomniała o nich. Nie wyrzekłaby si magii za cen powrotu do tego
wygodnego ycia.
Tłum otaczaj cy Jyrbiana rozst pił si . Ogr szedł, lekko utykaj c, wsparty na
ramieniu Everlyn. Na jego obliczu go cił błogi wyraz, którego Khallayne nigdy
nie spodziewałaby si ujrze na jego twarzy.
Bez wzgl du na rozmiar obra e teraz nie sprawiał ju wra enia osoby
bardzo cierpi cej. Zgodnie z tym, co powiedział Bakrell, Kaede podtrzymywała
go za łokie . Niebo podczas burzy nie mogło by bardziej zachmurzone od jej
oblicza.
- Jak si czuje Jelindra? - spytała Eyerlyn, szukaj c wzrokiem dziecka.
Khallayne zaczekała, a trójka znajdzie si w zasi gu jej głosu. - Ma si lepiej.
Twój ojciec jest przy nich.
- Czy naprawd s dzisz, e to ona wy niła tego potwora? - zaniepokoił si
Jyrbian.
- Tak, ale nie mo esz jej o to oskar a . Jest tylko dzieckiem, w dodatku
odchodzi od zmysłów z alu. Nikt nie potrafi kontrolowa swoich snów!
- Je li raz co takiego spowodowała... co zrobimy w przyszło ci? - spytał. -
Pozwolimy, by nas przypadkowo pozabijała jednego po drugim? - Jego głos był
mniej surowy, mniej oskar ycielski, lecz wci przepełniony gorycz .
- Nie wiem.
- Mogliby my na zmian czuwa nad ni w nocy - zaproponowała Everlyn. -
Je li co takiego zdarzy si ponownie, mo emy zbudzi j natychmiast i przerwa
czar.
- Albo mo esz zgin wyssana do cna jak jej brat.
Everlyn wysun ła si spod ramienia Jyrbiana, a na jej obliczu zago ciła nagła
rezerwa. - Pójd sprawdzi , jak ona si czuje.
109
- A co ze mn ? - zawołał za ni figlarnie Jyrbian. Tylko Lyrralt znał go do
dobrze, by usłysze rozczarowanie w jego głosie.
Everlyn u miechn ła si przez rami , potrz saj c jedwabistymi włosami,
które spływały jej na plecy. - Chyba poradzisz sobie sam.
Jej ciepły u miech sprawił, e Jyrbian zapomniał o wszystkim. Nie zauwa ył
tego, e oblicze Kaede z pochmurnego stało si pos pne. Nie ogl daj c si na ni ,
poku tykał do swego posłania.
Posyłaj c t skne spojrzenie w kierunku odchodz cego Jyrbiana, Kaede
odwróciła si do Bakrella. Dała mu gestem zna , by nie oddalał si od grupy.
Chwycił j za rami i bez słowa przytrzymał chwil .
- Zajmij ich czym - szepn ła.
Niech tnie skin ł głow i wrócił do Khallayne, gdy tymczasem Kaede wróciła
do swego posłania po szal i mały pakiecik.
Kiedy wymkn ła si z obozu, zobaczyła, e Bakrell wci znajduje si w
rodku gromadki, zajmuj c ich uwag pytaniami i rozmow .
Od czasu napa ci ludzi pod Neratem ogrowie wystawiali warty w nocy. Kaede
i Bakrell pełnili wart na zmian , siedz c poza obr bem obozu i wpatruj c si w
ciemno . Kto jednak mógł si wymkn - albo w lizgn do rodka.
Kaede narzuciła ciemny szal na jasne włosy i ukradkiem opu ciła obóz,
wychodz c na równin . Solinari wła nie wschodził, o wietlaj c horyzont bladym,
zimnym wiatłem. Ogrzyca szła przez wysok , wilgotn od rosy traw , a ogniska
w oddali ledwo migotały, a jedynymi d wi kami były szum traw i wiergot
nocnych ptaków.
Szukała tak długo, a dotarła do niewielkiego wzniesienia. Wykopała za nim
mały dołek i zagrzebała pakiecik. Na równinie nie było kamieni, wi c zaznaczyła
miejsce, wyrywaj c wokół niego traw na szeroko dwóch dłoni. Potem rzuciła
na nie drobny czar naprowadzaj cy ka dego. kto wiedział, jak szuka .
Otrzepuj c traw i ziemi ze spodni, wstała i ruszyła w stron obozu. Cichy,
wiszcz cy szept wiatru przerwały czyje głosy, które dochodziły z tak niewielkiej
odległo ci, e mogła usłysze , o czym była mowa.
Kaede poło yła si płasko na ziemi, czekaj c a głosy znów si odezw . Po
chwili cichy kobiecy głos przerwał milczenie:
- Jestem tutaj.
Odpowiedział jej równie cichy m ski głos.
Znów rozległ si głos kobiety: - Och, moja miło ci, przyszedłe .
Tym razem Kaede rozpoznała go. Mimo radosnego tonu, jakiego nigdy nie
słyszała w głosie Everlyn, była pewna, e to ona! I to na potajemnym spotkaniu z
kochankiem!
Serce podskoczyło jej z emocji, gdy m czyzna odpowiedział. Nie usłyszała go
wystarczaj co wyra nie. by móc go rozpozna . Modl c si , by nie był to Jyrbian.
uniosła ostro nie głow , by si lepiej przyjrze .
Kiedy Kaede w lizgn ła si z powrotem do obozu, Bakrell siedział na derce i
czekał na ni z napi ciem.
Ogrzyca rozejrzała si wokół, upewniaj c si , czy nikt nadmiernie nie
interesuje si ich rozmow , a nast pnie nachyliła si blisko ku niemu. - Bakrellu,
nie uwierzysz, czego si dowiedziałam o Everlyn! - szepn ła.
110
Przyjrzał si jej zarumienionej twarzy i błyszcz cym z podniecenia oczom. Jej
wargi wykrzywiał szeroki u miech. - Wła nie o tym chciałem z tob
porozmawia . Kaede.
Ostro no i dezaprobata w jego głosie stłumiły nieco jej entuzjazm.
- Zastanawiałem si ... czy przypadkiem nie zapomniała , po co tutaj
przybyli my. - Spojrzał wpierw na ni , a potem na własne r ce zaci ni te na
podołku.
- Co masz na my li?
- Tylko to, co powiedziałem. - Przysun ł si bli ej.
- My lałem o tym, e bior c pod uwag , co czujesz do Jyrbiana, czy nie...
- O niczym nie zapomniałam! - Kaede spojrzała na niego w ciekle, odtr caj c
dło , któr wysun ł w ge cie pojednania. - Szukałam bezustannie i doszłam do
wniosku, e to musi by Jyrbian. Jak my lisz, dlaczego uganiam si za nim?
Bakrell uniósł brew i u miechn ł si .
- W porz dku - przyznała Kaede. - Pragn go równie z innych przyczyn. Co
w tym złego? Przez to moje post powanie wydaje si tylko bardziej przekonuj ce.
Nie zapomniałam, po co przybyli my i wypraszam sobie...
- Kaede. - Przerwał jej, łagodnie kład c palce na jej wargach. - Powoli. le
mnie zrozumiała . Nie oskar am ci . Tylko... rozmy lałem. To ycie nie jest wcale
takie złe, nie mam racji? Jest do podniecaj ce i mo emy robi , co nam si
podoba. Pomy lałem sobie, e mo e nie powinni my przysparza adnych
kłopotów...
- Nie mam zamiaru przysparza kłopotów - odparła słodko i zepchn ła go ze
swego posłania.
Dwa dni pó niej Kaede czekała na Jyrbiana na skraju obozowiska. Przywitał
j u miechem, którego natychmiast po ałował na widok jej rozpromienionego
oblicza. Była urzekaj c kobiet i nie miał adnych w tpliwo ci co do tego, e j
poci ga. W innym yciu, jeszcze kilka tygodni temu, byłby ni zainteresowany.
Teraz jednak była Everlyn, która za miła Kaede jak sło ce przy miewa blask
gwiazd.
- Jyrbianie - rzekła głosem słodkim jak mietanka. - Musz z tob
porozmawia .
Ze sposobu, w jaki to powiedziała, mógł si domy la , e nie chodziło jej o
rozmow . Odpowiedział jednym słowem, jej imieniem. Lekki u miech złagodził
ostrze enie w jego głosie.
Wyci gn ła do niego r ce, bior c go w obj cia i psotnie kr puj c mu ramiona.
Jej biust przyci ni ty do jego piersi był mi kki, a oddech słodki. - Pragn ci .
Jyrbian odst pił o krok i delikatnie j odsun ł. - Kaede, nie rób tego. Nie
powiem, e nie czuj pokusy. ale...
Figlarn i uwodzicielsk min na jej twarzy zast piło ponure rozczarowanie. -
Wydaje ci si , e jej pragniesz. Ale ona nie jest taka, jak my lisz!
- Nie mów niczego przeciwko Everlyn, Kaede - ostrzegł j .
- Wi c sam zapytaj! Spytaj j , czemu opuszcza obóz, kiedy jest przekonana,
e wszyscy pi . Spytaj j . z kim si spotyka w nocy! Spytaj j ...
Po raz pierwszy od chwili, gdy poznała Jyrbiana, jego gwałtowno j
przeraziła. Furia wykrzywiła mu twarz. Wpił pałce w mi kkie ciało jej ramienia.
111
- Robisz mi krzywd - załkała, przywieraj c do niego bli ej.
- Krzywd ! - rykn ł. - Ja ci zabij !
- Wi c mnie zabij! - Znieruchomiała mu w r kach.
- Spytaj j , a potem zabij mnie, je li kłami . Szybko od piewam pie mierci
i spokojnie poło si pod twój miecz. - Przytuliła si do niego jeszcze mocniej.
Pozwolił jej na to. Zgniótł j w obj ciach tak mocno, e w zełki na jego pasie
podrapały jej skór . Wplótł palce w jej włosy i szarpni ciem odci gn ł jej głow .
- Spytaj j . Chyba e boisz si usłysze prawd . Chyba e zgodzisz si przyj
j ze wie ym zapachem ludzkich r k na jej ciele.
- Co ty mówisz? - wychrypiał Jyrbian.
- Prawd . Widziałam to i owo. Zanim zadecydujesz, kogo pragniesz,
powiniene zna prawd . Zapytaj j . Ja zaczekam.
Jyrbian spojrzał na ni . Odst pił do tyłu tak raptownie, e si potkn ł. -
Jeszcze wróc - niemal wysyczał.
Nie zmniejszyło to przekonania w jej głosie. - Nie po , to, by mnie u mierci .
- I tak mog ci zabi - poprzysi gł.
Znalazł Everlyn w namiocie Igraine’a, gdzie siedziała na stołeczku przed
prowizorycznym stołem, na którym jej ojciec trzymał mapy. Ogarek wiecy na
kawałku kory o wietlał troch pomieszczenie, rzucaj c ciepły blask na twarz
Everlyn. W ciemnym k cie Jyrbian dostrzegł przykryt kocem i oddychaj c
miarowo posta , zapewne Jelindr .
- Czy ona pi? - spytał.
Everlyn skin ła głow . - Chyba czujesz si lepiej. - Kiedy nie zrozumiał,
wskazała na jego nog i rzekła:
Ju nie kulejesz.
Wzruszył ramionami, daj c do zrozumienia, e rana była powierzchowna.
- Co si stało? - Wstała i podeszła do niego, bli ej klapy namiotu, a dalej od
pi cej dziewczynki. Wci mówi c cicho, poło yła dło na jego ramieniu i
powtórzyła pytanie.
- Everlyn... - Mało brakowało, a odszedłby. Przez chwil miał wra enie, e nie
potrafi y z t wiadomo ci . Musi si jednak dowiedzie . - Musz ci o co
spyta . , Musz ... Czy jest...? Powiedziano .....
Dostrzegł prawd w jej oczach, smutek i zal knione wyczekiwanie, zanim
jeszcze doko czył pytanie. Poznał, e , Kaede nie myliła si .
- To prawda! Wykradasz si z obozu, eby si z kim spotyka .
- Tak. - Rzekła to cicho, mi kko, bez alu.
Gdyby okazała cho odrobin skruchy...
- Kto to?
Potrz sn ła głow i odwróciła oczy.
Tygodnie obserwowania i wyczekiwania wywołały gor czkow reakcj . -
Czemu si spotykacie potajemnie niczym złodzieje?
Znów pokr ciła głow , lecz on znał ju odpowied . - Wi c to prawda! -
zasyczał. - Odtr casz mnie, ignorujesz ka dy mój u miech, nie pozwalasz si
dotkn z powodu jakiego niewolnika.
- On nie jest niewolnikiem! Jest... istot obdarzon dusz i sercem, tak samo
jak ty i ja.
112
Fakt, e szybko stan ła w jego obronie i mówiła z tak swobod i czuło ci ,
tylko podsycił jego gniew. Sztylet wbity w brzuch nie sprawiłby mu wi cej bólu.
- Jyrbianie, przykro mi. Wiem, e nie jest ci łatwo to zrozumie , ale... kiedy go
poznałam... nie mogłam si oprze . Nie mogłam si oprze miło ci do niego! Nie
mogłam si oprze ... Teraz nie wiem, co zrobi . - Słowa płyn ły z jej ust. - Nigdy
nie mogliby my zamieszka w ród moich rodaków. A jego pobratymcy
nienawidz ogrów. Nigdy by mnie nie zaakceptowali.
Ka de słowo było jak cier wbity w jego serce. Mimo to pragn ł, by mówiła
dalej, dzieliła si z nim ka dym sekretem, jaki chciała mu zdradzi , pragn ł by
tym, przed którym otworzy swe serce.
Everlyn podniosła wzrok i spostrzegła jego cierpi c twarz i maluj ce si na
niej sprzeczne emocje. - Jyrbianie, tak mi przykro. Nigdy nie chciałam ci urazi .
On jednak jest panem mego serca... od chwili, gdy ocalił mi ycie...
- Eadamm - wyszeptał ogr. Przypomniał sobie, w jaki sposób rozmawiał z ni
tego poranka w domu jej ojca i w jaki sposób ona spojrzała na niego. U wiadomił
sobie, e Everlyn zostałaby w Kał-Theraxian, gdyby ten niewolnik nie poradził jej
odej . Jeszcze raz wyszeptał jego imi , czuj c na j zyku smak nienawi ci i
zazdro ci.
- Tak - przyznała z oci ganiem. - Szedł naszym ladem i chronił nas. Jego
ludzie n kali królewskie wojska w górskich przeł czach. Dlatego nie dogoniły nas
do tej pory.
Ledwo dotarły do niego jej ostatnie słowa. Proponowała mu okruchy. - Czy
s dzisz, e mogłaby kiedykolwiek mnie pokocha ? - Dostrzegł odpowied w jej
oczach, zanim jeszcze szept zamarł na jego wargach. Zrozumiał, zanim
wyszeptała odpowied .
Powoli uniosła r ce i poło yła je na swoim brzuchu. - Nosz w łonie jego
dziecko.
Jyrbian wyci gn ł do niej r ce. Przytuliła si do niego, opieraj c czoło na jego
ramieniu, jakby odkładała ci kie brzemi . - Nie wiem, co zrobimy, dok d
pójdziemy, aby nasze dziecko wzrastało bez nienawi ci i cierpienia. - Zamkn ł
oczy i poczuł, jak ogarnia go martwa cisza i spokój, jakiego do tej pory nie
zaznał.
Powoli gładził dło mi jej plecy, wyczuwaj c przez jedwabist tkanin
delikatne ko ci i cienk warstewk ciała. Jego pałce musn ły jej barki i czule
przesun ły si ku szyi.
Zanim zacisn ł palce, wydała tylko jedno westchnienie, tak ciche i subtelne, e
ledwo je mo na było usłysze . Prawie wcale si nie szamotała.
- Everlyn? - Poło ył j delikatnie na ziemi i odgarn ł jej włosy z twarzy,
przeczesuj c długie pasma, póki wszystkie nie uło yły si licznie wokół jej
ramion. - Everlyn?
Tak nieruchoma. Taka pi kna. Uło ył jej r ce wzdłu boków, dotkn ł
policzka. Skór miała gładk i ciepł . Jej tunika była wygnieciona wokół szyi, a
kiedy j wygładził, zza dekoltu wypadł naszyjnik, kamie w kształcie łzy,
owini ty cienkim srebrnym drutem i zawieszony na srebrnym ła cuszku, l ni co
czarny z czerwonymi yłkami.
Zerwał go z jej szyi, rozrywaj c ła cuszek.
113
Cisz przerwał jaki odgłos, cichy chichot.
Jyrbian podniósł głow i zobaczył oczy przygl daj ce mu si z mroku: oczy
Jelindry, dzikie i szalone.
- Idziesz ze mn - rozkazał jej.
Dziewczyna usłuchała, nie okazuj c najmniejszego wstr tu, cho prowadził j ,
obejmuj c mocno za ramiona, aby móc w ka dej chwili uciszy jej krzyk.
Prowadził Jelindr przez prawie nie zamieszkan cz obozowiska. Kaede
dogoniła ich przy lince, do której uwi zano jego konia. - Powiedziałe , e wrócisz
po mnie - rzekła z wyrzutem.
Popatrzył na ni , jakby nigdy przedtem jej nie widział, jednak powiedział: -
Przynie nasze rzeczy.
Kaede przez chwil gapiła si na niego z otwartymi ustami, a potem oddaliła
si biegiem. Kiedy sko czył siodła konie, ona ju wróciła. Przyniosła nie tylko
swoje baga e, ale te jego derk i sakwy.
Jej widok otrze wił Jyrbiana. Ile czasu upłyn ło od...? Jego umysł uciekał od
wspomnienia dotyku jej mi kkiej skóry.
Rozejrzał si pr dko. Wci nikt ich nie zauwa ył. - Zosta tu. Pilnuj
dziewczyny. Je li cho by pi nie, zabij j .
Kaede otworzyła usta, by zada mu pytanie, lecz Jyrbian ju wrócił do obozu,
przemykaj c cicho mi dzy pi cymi ogrami.
Bez trudu odnalazł Khallayne. Le ała tak zakopana w koce, e wida było jej
tylko czubek głowy i czarne włosy rozsypane po ziemi. Chciał ju obudzi j
bezceremonialnym szarpni ciem, gdy zmienił zdanie i wsun ł dło pod jej derki,
a jej ciepły oddech musn ł mu palce.
Mi kko jej policzka przypomniała mu o cerze innej kobiety. Pogłaskał jej
twarz delikatnie, wspominaj c gładk skór i słodki zapach.
Khallayne ockn ła si , odtr caj c jego r k . Zacisn ł dło na jej ustach,
nachylaj c si tak blisko, e musn ł wargami jej ucho. - Szsz, Khallayne, to ja.
Przestała si szarpa , a on natychmiast odsłonił jej usta i pomógł usi
.
- Nie ma potrzeby budzi całego obozu - rzekł beztrosko.
- Co si stało?
- Nic. - Podniósł jej buty i podał jej. - Chodzi o dziewczynk . Musisz pój ze
mn .
- Jelindra? - Khallayne natychmiast oprzytomniała. Wzi ła od niego buty i
wło yła je. -Stało si co złego?
- Nie. Po prostu... oddaliła si od obozu i jest przera ona. Chod ze mn .
Khallayne szybko wstała i wzi ła kurtk .
- T dy.
Kiedy Khallayne odchodziła, Lyrralt poruszył si i usiadł. Jego posłanie
znajdowało si w odległo ci zaledwie kilku metrów. - Jyrbian?
Jyrbian przyło ył palec do warg i uciszył Lyrralta.
- Jyrbianie, co si stało? Dok d idzie Khallayne?
Jyrbian spojrzał na niego w sposób, jakiego Lyrralt nie widział od czasów
Takaru. Jedn brew wzniósł wysoko, a na jego wargach go cił uroczy u mieszek
pełen lekcewa enia dla samego siebie. - To nie twój interes, bracie, je li wiesz, co
mam na my li. Id spa .
114
Jyrbian podniósł sakwy Khallayne i znikn ł w ciemno ci. Kiedy j dogonił,
Khallayne doszła ju prawie do miejsca, gdzie zostawił Kaede z Jelindr .
Obie ogrzyce siedziały na koniach. Kaede trzymała wodze pozostałych koni.
Dziewczynka wydawała si jeszcze potulniejsza i bardziej nieobecna duchem ni
przedtem.
- Co tu si dzieje? - Khallayne gwałtownie odwróciła si do Jyrbiana.
- Wyje d amy - odparł. - Siadaj na konia.
Kaede z mordercz min cisn ła mu wodze jego wierzchowca.
- Nigdzie z tob nie jad , Jyrbianie - oznajmiła Khallayne.
- Nie jest nam potrzebna - rzuciła szyderczo Kaede.
Jyrbian zwrócił si do Khallayne, jakby w ogóle nie słyszał Kaede. - Nie
musisz, je li nie chcesz. Je li nie pojedziesz jednak, znajdziesz jej ciało... -
przerwał i wskazał kciukiem na Jelindr - porzucone, eby zgniło na drodze za
nami.
- Dlaczego to robisz? Co si stało?
- Wybór nale y do ciebie - rzekł beztroskim tonem. - Potrzebna jest mi tylko
jako zakładniczka, eby wzi ci w karby. Je li nie b dzie ci ze mn ... A zanim
pomy lisz o rzuceniu czaru, czy gotowa jeste zało y si , e zd ysz rozprawi si
z nami obojgiem, zanim które z nas j zabije?
Kiedy Khallayne wci stała bez ruchu, zawrócił konia i ruszył przed siebie.
Kaede pojechała w lad za nim, prowadz c wierzchowca Jelindry.
- Nie robiłbym tego, Jyrbianie. - W ciemno ci rozległ si głos Lyrralta.
Jyrbian odwrócił si raptownie, si gaj c po miecz, i ujrzał naprzeciw swego
brata i Bakrella.
- Czemu nie? - spytał cicho Jyrbian. Odsun ł otwart dło od r koje ci
miecza, trzymaj c j jednak lu no przy boku w gotowo ci.
- Znale li Everlyn.
Na d wi k jej imienia Jyrbian drgn ł. Szybko wzi ł si w gar . Za nimi, w
blasku padaj cym na namiot, wida było podniecenie i ruch w obozie.
- Co si stało Everlyn? - spytała Khallayne.
- Nie yje. S dz c po si cach i ladach na ciele, została uduszona.
- Jyrbian? - Khallayne przyst piła o krok.
Przyszła mu na my l Everlyn, która stan ła pomi dzy nim a człowiekiem w
Neracie. Wspomnienie było wypisane krwi .
- Co si stało? - spytała Khallayne. Jej głos był głosem rozs dku i pojednania.
- Everlyn widywała si z ludzkim m czyzn W nocy poza obozem. - Kaede
równie wysun ła si naprzód, przemawiaj c głosem stanowczym i chłodnym.
- Widywała si z człowiekiem? - Lyrralt nie rozumiał.
- Był jej kochankiem. - Kaede wypluła z ust to słowo, jakby było czym
nieczystym.
Wstrz ni ci ogrowie zareagowali milczeniem.
Zanim zdołali cokolwiek zrobi , Jyrbian rzucił si na Khallayne. Złapał j za
tył tuniki i przerzucił przez siodło swego konia. Nim zd yła doj do siebie,
uderzył j w tył głowy, pozbawiaj c przytomno ci.
Lyrralt skoczył naprzód. Zatrzymał si jednak, gdy Jyrbian wyci gn ł jedn
r k miecz. Ko pod nim ta czył, podniecony dodatkowym ci arem i napi ciem
115
wokół. - Wracaj, bracie. Wracaj do swych ałosnych przyjaciół. Nie jed za nami.
Nie...
- Jyrbianie, nie rób tego. - Rozległ si nagle zdławiony alem głos Igraine’a. -
Stało si ju wystarczaj co du o złego. Nie powi kszaj nieszcz cia.
- Ty jeste za to odpowiedzialny! - odparł Jyrbian, łypi c okiem na tłum, jaki
zgromadził si za plecami Igraine’a. - Ty! Wygłaszałe kazania o lepszym yciu.
Jest jednak pewna granica tego, co mo emy zmieni , nadal oddaj c cze naszym
bogom. Nadal szanuj c nasz tradycj . Je li dalej b dziesz szedł t drog ,
ci gniesz na nasze głowy gniew bogów!
Zerkn ł na Kaede, która jako jedyna osoba w obozie z własnej woli stan ła po
jego stronie, i kiwn ł głow w kierunku gór. Odjechał galopem z Khallayne,
która le ała bezwładnie na grzbiecie jego konia.
Kaede ruszyła za nim, a potem zatrzymała si i na chwil odwróciła, szarpi c
za wodze konia Jelindry, by zapanowa nad zwierz ciem. Dziecko zachowywało
si du o potulniej ni ko .
- Bakrellu?
Zaskoczony Bakrell otworzył usta, potem je zamkn ł i jeszcze raz rozwarł.
- Chyba tu nie zostaniesz, co? Nie ma powodu. Mamy ju to, po co
przybyli my.
Czekała, ale Bakrell umkn ł przed jej wzrokiem. – Nie - oznajmił wreszcie.
- Zostajesz? - spytała z niedowierzaniem Kaede, lecz kiedy ju nic wi cej nie
powiedział, zawróciła konia i pogalopowała za Jyrbianem, prowadz c
pozbawionego je d ca ogiera Khallayne i konia, na którym jechała Jelindra.
116
Rozdział 14
GNIEW BOGÓW
T tent czterech koni galopuj cych po suchej trawie i twardej ziemi jeszcze
długo rozbrzmiewał w stepie.
- Musimy ich ciga !
Tenaj była zwolenniczk po cigu. Kilku stoj cych w pobli u ogrów mrukn ło
potakuj co.
Lyrralt potrz sn ł głow . - Je li ruszycie w pogo po ciemku, na pewno zabij
zakładników. Albo was. Łatwo im b dzie zastawi pułapk .
Tenaj opu ciła r k , któr miała zwyczaj trzyma na r koje ci miecza. -
Dlaczego zabrali Khallayne i Jelindr ?
- Nie wiem.
Igraine zgarbił si i zawrócił powoli do obozu. lecz Bakrell zagrodził mu
drog .
- Czcigodny panie, prosz . - Zwiesiwszy te wstydu głow , Bakrell padł na
kolana przed starszym ogrem. - Musz przyzna si do swych uczynków. Musz
wyzna ci wszystko, co wiem.
Zawracaj cy ku obozowi ogrowie stan li. Lyrralt i Tenaj podeszli bli ej.
Igraine poło ył dło na ramieniu Bakrella i pokiwał głow .
Bakrell przełkn ł lin . Zacz ł ze wzrokiem utkwionym w ziemi u stóp
Igraine’a. - Moja siostra i ja jeste my jedynymi potomkami klanu Talleesów,
rodu Powierniczki Pie ni Ogrów.
Lyrralt j kn ł.
- Jednym z powodów, dla jakich przył czyli my si , były przypuszczenia
mojej siostry, e kto z was zna los Historii.
- Nie rozumiem. - Igraine był bardzo powa ny. - S dziłem, e Powierniczka
zmarła mierci naturaln .
- Rada pozwoliła wszystkim w to wierzy . Jednak Kaede jest przekonana, e
to był spisek. Uwa a tak e, e Pie wci yje. Pie przemawia do naszej
rodziny specjaln ... muzyk . Ona nadal j słyszy.
Bakrell urwał, przechylaj c głow , jakby i on przysłuchiwał si czemu w
oddali. - Nie mam jej zdolno ci, ale przyznaj jej racj . S dz , e gdyby Pie
rzeczywi cie zagin ła, zapadłaby... cisza.
- Mów dalej - zach cił młodzie ca Igraine. kiedy Bakrell zamilkł.
- Pie przywiodła Kaede tutaj, do kogo w ród nas. Kaede nie była jednak
pewna, kto jest wła ciw osob . Dwie noce temu powiedziała mi o swoich
podejrzeniach wobec Jyrbiana.
- Wi c przybyli cie znale Pie - stwierdziła chłodno Tenaj. - Czy to
wszystko?
- Nie. Przybyli my równie ... - wymamrotał co niewyra nie.
- Po co?
Igraine uj ł Bakrella za podbródek, podnosz c troch jego głow , by spojrze
mu w twarz. - Nie bój si . Nikt ci teraz nie wyrz dzi krzywdy. Jaki jest ten drugi
powód, dla którego przył czyli cie si do nas?
117
Bakrell zgarbił si . - Przysłała nas Rada Panuj cych. W tłumie rozległy si
szmery, lecz Igraine opanował sytuacj jednym ruchem r ki. - Mów dalej.
- Sytuacja w Takarze jest bardzo zła - rzekł Bakrell. - W górach roi si od
zbiegłych niewolników. Kiedy wyje d ali my, ju trzy tabory z prowiantem
zostały zaatakowane i zniszczone.
Wielu okazywało niezadowolenie z tego, jak Rada Panuj cych poradziła sobie
z kwesti Igraine’a. Byli w ciekli, e ogra ukarano za powi kszanie swych
dochodów. Jeszcze bardziej zło cił ich fakt, e Rada najwyra niej nie była w
stanie zapobiec atakom ludzi.
Rada wysłała wojsko, eby was znale . Spotkali cie pierwsz i drug
kompani i wyci li cie je w pie . Nie wiecie natomiast, e nie zaprzestano
wysyłania posiłków. Wiem z ostatniego meldunku naszego ł cznika, e ka dy
nast pny oddział padł ofiar napa ci i został rozproszony albo unicestwiony.
Przez ludzi. Z powodu tak licznych ataków zbiegłych niewolników, tak wielu
skoordynowanych, zaplanowanych napa ci, Rada nabrała przekonania, e ludzie
s waszymi ołnierzami.
- I dlatego przysłano was? - spytał Igraine.
Bakrell pokiwał głow . - Potrzebne były informacje. Kaede zgłosiła si na
ochotnika.
- Ale my nie utrzymywali my adnych kontaktów z niewolnikami -
zaprotestowała Tenaj. - Musieli cie si o tym przekona wiele tygodni temu.
Bakrell chciał im opowiedzie o tym, co Kaede dowiedziała si o Everlyn i
niewolnikach, którzy od czasu napa ci w górach osłaniali ich z ka dej strony, lecz
nie potrafił. Igraine sprawiał wra enie starego i bardzo steranego. Oczy miał
zm czone i podpuchni te. Bakrell nie chciał powi ksza jego zgryzoty.
- Owszem. U wiadomili my to sobie natychmiast. Ale wci mieli my
nadziej , e dowiemy si , co stało si z Histori . I... - zawahał si . - To nie
wszystko. Kaede... to znaczy, my... przekazywali my kurierowi wiadomo ci dla
Rady, zostawiaj c mapy i informacje o miejscu naszego pobytu.
Tym razem tłum załamanych i zasmuconych uciekinierów nie zareagował.
Stał jak ogłuszony.
- Nie wiemy, czy która z wiadomo ci dotarła do celu - doko czył po piesznie
ogr. - Nie wiemy nawet, czy odbierano je zgodnie z naszymi oczekiwaniami.
Zostawiali my je tylko, oznaczaj c miejsce w umówiony wcze niej sposób.
Bakrell cisn ł dło Igraine’a. - Prosz , czcigodny panie, powiedziałem ci o
tym wszystkim dlatego, e podj łem decyzj . Chc zosta . Im dłu ej mieszkali my
mi dzy wami, tym bardziej utwierdzałem si w przekonaniu, e wasz sposób
ycia jest słuszny. Wiem, e winny jestem wyst pków przeciwko wam, lecz pragn
zosta .
Igraine ze zm czeniem poklepał go po dłoniach. - Nie mog sam o tym
zadecydowa , Bakrellu. Wszyscy b d musieli podj decyzj . W swoim jednak
imieniu witam ci serdecznie. Wszyscy popełniali my kiedy zbrodnie i
okrucie stwa. Wszyscy ucierpieli my.
Jakby nagle przypomniawszy sobie, e jedyne dziecko Igraine’a le y zimne i
martwe w namiocie, zbiegowisko rozeszło si bez słowa, dziel c na mniejsze
118
grupki. W milczeniu ogrowie wrócili do namiotu po rodku obozowiska.
Zbudowali stos pogrzebowy dla Everlyn i za piewali ałobn pie dla Igraine’a.
Bakrell poszedł z nimi. Cho nikt si do niego nie odezwał, nikt te nie
odrzucił jego pomocy przy smutnych obowi zkach.
Lyrralt zabrał swoje koce i samotnie wymkn ł si na skraj obozu, oddalaj c
si od sp tanych koni i czujnych oczu wartowników.
Dzisiejszej nocy. Wiedział, e to musiało si sta dzi w nocy. Igraine zostanie
sam ze sw ałob . Lyrraltowi uda si wtedy zakra do jego namiotu.
Runy pulsowały mu na barku i sw działy na całym ramieniu. Lyrralt siedział
sam w ciemno ci i błagał o chwil odr twienia, która uwolniłaby go od nacisku
run. Poszukał na niebie konstelacji Hiddukela, lecz chmury zakryły Solinari i
przesłoniły gwiazdy.
W n jciemniejszej godzinie przed witem zakradł si z powrotem do obozu i
w lizgn ł do namiotu Igraine’a. Wewn trz panował mrok; pojedyncza wieczka
skwierczała, dogasaj c we własnym wosku.
Igraine siedział na grubym kobiercu ze skrzy owanymi nogami i dło mi na
kolanach. Nie podniósł oczu, kiedy wszedł Lyrralt, lecz powiedział:
- Wi c wreszcie przyszedłe mnie zabi .
Lyrralt był tak zaskoczony, e jego dło zastygła ze sztyletem ukrytym pod
fałdami szaty. - Zabi ci , panie?
Igraine powoli uniósł głow .
Lyrralt j kn ł na widok srebrnych oczu Igraine’a, które zrobiły si szare.
- Czy nie po to przybyłe ? Nie to planowałe i nie na to czekałe całymi
tygodniami?
Lyrralt wzruszył ramionami i wydobył sztylet. Wi c Igraine wiedział.
Wkrótce zginie, wi c co za ró nica. A je li podniesie alarm, zanim ktokolwiek
zd y przybiec, b dzie po wszystkim. - Tak, dlatego przyszedłem.
- Wiesz, e nie zatrzymasz biegu wydarze . To, co zapocz tkowałem, jest
teraz wi ksze ode mnie. Jest wi ksze od ka dego pojedynczego ogra.
Mimo zm czenia i poczucia kl ski, jakie było słycha w głosie Igraine’a,
Lyrralt nie pozostał oboj tny na pobrzmiewaj c w nim perswazj . Runy
drgn ły, przypominaj c mu o obowi zku. Spłyn ł na niego spokój. - Nie dbam o
to, co zapocz tkowałe . Chodzi mi tylko o ciebie.
Igraine pokiwał głow . Nie uczynił adnego ruchu w swojej obronie. Lyrralt
przeło ył sztylet do lewej dłoni i wytarł spocon dło w tunik . Miał wra enie, e
runy wij si jak robaki, coraz szybciej i szybciej. Z wysiłkiem skupił si na celu.
- Zdajesz sobie jednak spraw , e nie chcesz tego zrobi , prawda? - spytał
Igraine. - Nie chcesz ju od jakiego czasu. Gdyby miał taki zamiar, zrobiłby to
ju dawno temu.
Lyrralt zatrzymał r k wznosz c sztylet. Niewa ne, co s dzi Igraine.
Wkrótce b dzie martwy. - Dotychczas nie było okazji. Zawsze otaczali ci
wielbiciele, akolici.
- Okazja nadarzała si nieraz. Ignorowałe ka d z nich a do dzi .
A do dzi . Lyrralt wzniósł sztylet nad głow Igraine’a, zamierzaj c wbi mu
go w czaszk . Runy na jego ramieniu paliły ywym ogniem, jakby wypu ciły
korzenie, które wpijały mu si gł boko w ciało i przenikały do szpiku ko ci.
119
Lyrralt j kn ł z bólu, odchylił si do tyłu i d gn ł sztyletem z całych sił!
Drgaj ce ostrze no a z głuchym stukiem utkwiło w słupie nad głow Igraine’a.
Ból targn ł ramieniem Lyrralta. Ogr wrzasn ł i wyginaj c kr gosłup, padł w
konwulsjach na mat u stóp Igraine’a.
Igraine dotkn ł jego pleców, biodra oraz obolałego barku i ból ustał. Lyrralt
słyszał kroki biegn cych osób i szelest podnoszonej klapy namiotu, lecz nie mógł
si ruszy .
- Czcigodny panie? - Od strony wej cia dobiegał głos Tenaj. - Usłyszeli my
krzyk.
- Wszystko w porz dku. - Igraine u miechn ł si do Lyrralta. - To tylko
skurcz mi ni.
Lyrralt pomału usiadł i zobaczył kilka zatroskanych twarzy, które zagl dały
przez otwarte wej cie.
Igraine gestem odesłał gapiów. Odeszli wszyscy z wyj tkiem Tenaj i Bakrella.
Ci weszli do rodka. Bakrell wytrzeszczył oczy, ujrzawszy sztylet wbity w
słup. Popatrzył na bro , na Igraine’a i na Lyrralta, a nast pnie bez słowa
wyci gn ł ostrze i podał je starszemu ogrowi.
Igraine wzi ł bro i oddał j Lyrraltowi.
Zanim Bakrell zd ył skomentowa zaj cie, Tenaj rzekła: - Chc jecha za
Khallayne i Jelindr .
- A ja oznajmiłem, e to ja powinienem pojecha . - Bakrell przykucn ł na
kobiercu obok Lyrralta, naprzeciwko Igraine’a. - Po cz ci to wina mojej siostry.
- To moich przyjaciół porwano.
- To s równie moi przyjaciele, Tenaj, cho nie okazałem im szacunku, jaki
si nale y przyjaciołom - o wiadczył Bakrell.
- Dlaczego ty, a nie ja?
- Bo ty musisz stan na czele wojowników zamiast Jyrbiana - powiedział
cicho Lyrralt, kiedy przyszedł do siebie. - Je li Rada wie, gdzie jeste my, b dziesz
nam potrzebna jak nigdy dot d. Bakrell powinien ruszy w po cig.
- Dopiero po wypowiedzeniu tych słów u wiadomił sobie, co powiedział.
Obejrzał si na Igraine’a, czekaj c na jego pozwolenie lub zakaz, lecz Igraine
post pił tak jak zawsze, gdy Jyrbian podj ł pochwalan przez niego decyzj .
U miechn ł si tylko.
Bakrell równie kiwał głow z aprobat .
- Nie cieszyłbym si tak bardzo - stwierdził Lyrralt, pocieraj c runy, które
znów zacz ły taniec na jego ramieniu.
- Niewykluczone, e jedziesz wprost w obj cia mierci, bez wzgl du na to, czy
złapiesz Jyrbiana czy nie.
- Nie, b d ostro ny. Mo e wymy limy jaki sposób, eby przekaza
wiadomo ludziom, którzy nas strzeg . Je li nie dogoni ich przed powrotem do
Takaru, mog zaszy si w mie cie, gdzie b d całkiem bezpieczny.
Khallayne ockn ła si oszołomiona. Bolał j kark i tył głowy. Bolał j brzuch i
kto potrz sał ni tak mocno, i miała wra enie, e zaraz zwymiotuje.
Otworzyła powieki i zobaczyła, e ziemia przesuwa jej si przed oczami z
zawrotn szybko ci . Nagle wróciła jej pami .
120
Jyrbian złapał j i przerzucił przez konia. Potem zapadła ciemno i niczego
wi cej ju nie pami tała. A do teraz.
Z wysiłkiem uniosła głow , by nie podskakiwała tak przy ka dym ruchu
konia. Uderzyła Jyrbiana pi ci w nog i w nagrod usłyszała dobiegaj c z góry
salw miechu.
Ko zwolnił biegu i przeszedł w kłus, od którego głowa prawie całkiem ju
odpadła jej od karku, potem zwolnił jeszcze bardziej i stan ł. Jyrbian pod wign ł
ogrzyc i obrócił na plecy, obejmuj c silnymi ramionami.
- Wi c oprzytomniała ? - spytał.
- Dok d jedziemy? - próbowała zapyta Khallayne, lecz miała uczucie, e w
ustach ma pełno puchu.
Jyrbian dał znak Kaede. Chwycił za wodze ogiera Khallayne.
- W gł b nocy, moja miło ci. - Przeło ył jej jedn nog przez grzbiet konia, a
potem posadził j w siodle. - I pami taj, gdyby przyszło ci do głowy zosta w tyle
albo si zgubi , Jelindra zostanie z nami, niewa ne, z tob czy bez ciebie.
Posłał jej okrutny u miech, po czym cisn ł boki konia pi tami i pop dził
galopem. Zatrzymali si wczesnym witem i kiedy Khallayne usn ła, zbyt
zm czona i chora z bólu i zmartwienia, by stawia opór, Kaede zwi zała jej
nadgarstki i kostki.
Ockn ła si , gdy sło ce ju wzeszło i wieciło jej w oczy. Przeturlała si na bok
i ukryła twarz w zgi ciu r ki, chc c zasłoni si przed wiatłem. Pogr yła si w
ciemno ci i nagle u wiadomiła sobie, e słyszy rozmow Kaede z Jyrbianem.
- Czemu, Jyrbianie? - dopytywała si Kaede. - Po co one s nam potrzebne?
Przecie tylko zawadzaj .
- Bo tak postanowiłem - odparł Jyrbian.
Khallayne czujnie nadstawiła ucha.
- Prosiłe mnie, ebym z tob pojechała! Chcesz, ebym pomogła ci pilnowa
dziewczynki. S dz , e jeste mi winien wyja nienie!
- Nie prosiłem ci , eby jechała - odparł znudzonym tonem Jyrbian. - W
ka dej chwili mo esz sobie pój .
Głos Kaede złagodniał, stracił sw napastliwo . - Nie chciałam, eby tak to
zabrzmiało. Wiesz, e chc by z tob . Nie rozumiem jednak, dlaczego one musz
jecha z nami. Nie chc ... - Umilkła.
- Ale ja chc je mie przy sobie.
- Czemu?
- Dobrze, wyja ni ci. Je li ci to zadowoli i sprawi, e przestaniesz narzeka .
Khallayne usłyszała szelest kroków w suchej trawie.
Kiedy po chwili Jyrbian odezwał si , głos dochodził wprost znad niej. - Los
dziewczynki jest mi oboj tny, chyba e chodzi o wymuszenie posłusze stwa na
niej. Ale ona... - Tr cił j czubkiem buta w biodro. - Ona nauczy mnie
wszystkiego, co sama wie o magii.
Wsun ł stop pod jej ciało i odwrócił j mocnym szturchni ciem. - Słyszysz
mnie, Khallayne? Uczynisz mnie najpot niejszym ogrem w Takarze.
U miechn ł si i odszedł na bok.
Khallayne powoli usiadła, osłaniaj c oczy przed sło cem. - A je li odmówi ?
121
Ogr stał obok owini tej w koc Jelindry, która wci spała. Delikatnie dotkn ł
jej głowy czubkiem buta i obejrzał si na Khallayne. - Nie s dz .
Lyrralt siedział na zrujnowanym murze i rozgl dał si wokół. Po kilku dniach
ci kiej jazdy zało yli obóz w ruinach ludzkiego miasta w ród pasma niskich
wzgórz. Przypuszczał, e zbli aj si do granicy równiny, płaski teren bowiem
coraz cz ciej urozmaicały pagórki i niewielkie wzgórza.
Bakrella nie było ju kilka dni. Machn wszy r k na po egnanie, odjechał t
sam drog , któr przybyli, zostawiaj c Lyrralta z melancholijnym przeczuciem,
e go ju wi cej nie zobaczy.
Ruiny miasta wokół obudziły w nim smutek. Toporne, do połowy zburzone
kamienne mury sprawiały wra enie, jakby nigdy nie stały tak prosto jak w
zamy le budowniczych. Mo e rozsypały si i pokrzywiły, kiedy były jeszcze nowe.
Lyrralt chodził w ród gruzów, stert kurzu i kamieni, zastanawiaj c si nad
tym, kto tu ył i co robił. Widok przywodził mu na my l Bloten. Ludzkie istoty
usiłuj ce wybudowa ogrze miasto? To nie miało sensu. Ludzie byli dzikusami,
którzy p dzili n dzne ycie na stepie. Ledwo mieli jak cywilizacj . A mo e
wybudowali własne miasta i drogi, zanim ogrowie odkryli ich przydatno jako
zwierz t jucznych i do ci kiej pracy?
Stał na szczycie ruin, na małym kawałku muru, który ci gn ł si wzdłu
grani, kiedy spadł deszcz.
Pocz tkowo ulewa była tak silna, i zdawało si , e to gwiazdy spadaj z
nieba! Płon ce gwiazdy! Gwiazdy, które ci gn ły za sob płomieniste ogony.
Pierwsza spadła wbrew jego oczekiwaniom nie na równin w oddali, lecz
całkiem blisko, ledwie kilka kroków od półki nad urwiskiem. To był ognisty
deszcz! Kamyki, ziemia i t czowy ogie trysn ły w niebo.
Lyrralt uniósł głow i zobaczył nast pne gwiazdy, tysi ce ognistych wiatełek,
które spadały na ziemi . Krzykn ł ostrzegawczo do towarzyszy, którzy kilka
metrów ni ej grzebali w ruinach. Kiedy wskazał r k , kolejne wiec ce kule
uderzyły w ziemi , wyrzucaj c w gór słupy ognia.
Jeden ze starszych kuzynów z klanu Igraine’a stał w pobli u. Fontanna
płomieni zakr ciła i uderzyła go. - Jest zimny - rzeki, a w jego głosie nie było
zdumienia. Wtedy ciało zacz ło mu si topi jak wosk kapi cy ze wiecy, a z jego
gardła wyrwał si lament pełen bólu i rozpaczy.
Kiedy ogr upadł zmieniony w czarn , stopion mas ciała i ko ci, zacz ła si
prawdziwa groza. Ogromne wiec ce kule spadały w odst pach metrów,
centymetrów! Był to chłodny ogie zesłany z niebios przez bogów. Gdziekolwiek
spadł, płon ł bez płomienia zimnym arem, gor tszym jednak od wszystkiego,
czego Lyrralt dotychczas do wiadczył.
Lyrralt zeskoczył z muru, wykr cił sobie stop i poturlał si po twardym
gruncie. Zerwał si na równe nogi i pognał przed siebie. Gdzie był Igraine?
Musiał znale Igraine’a.
Kolejny ogr padł ofiar zimnego ognia, a potem jeszcze jeden. Haleyn, który
tak przepi knie grał na flecie i Issil, która nadzorowała przenoszenie
roz arzonych w gli od obozu do obozu i czuwała nad tym, by ogrowie zawsze
mieli ciepło.
122
Jedno z dzieci z klanu Igraine’a, to hała liwe, upadło. Jego siostra wrzasn ła
przera liwie, chwyciła je w chwili, gdy ognista kula trafiła dziecko w plecy i sama
te spłon ła. Równie Celise, matka Jelindry, umarła z krzykiem.
Lyrralt zobaczył Tenaj, która biegła zygzakiem w ród płomienistych
wybuchów i odci gn ła dwoje dzieci, zanim zd yły dotkn stopionych zwłok
ojca i sta si cz ci jego wrz cego ciała.
Zatrzymał si , rozejrzał i znów pognał jak oszalały. Podczas jego biegu
wsz dzie wokół gin li ogrowie. adna jednak z morderczych kuł ognia nie spadła
do blisko, by go dotkn . Popatrzył w niebo. To nie był atak ludzi czy ogrów!
Nie był to nawet atak adnym rodzajem magii, jaki rozpoznawał.
Wsun wszy dło pod tunik , Lyrrałt chwycił medalion wisz cy na szyi i
szarpn ł go tak mocno, e ła cuszek wpił mu si w ciało i p kł. Ogr cisn ł go w
dłoniach i wykrzykn ł - za piewał! - wywrzeszczał! - modlitw w niebiosa. -
Pot ny Hiddukelu, wielka bogini Takhisis, czemu mnie oszcz dzili cie? Abym
mógł patrze na mier wokół siebie? Zmiłujcie si nad swymi dzie mi! Oka cie
łask i darujcie nam ycie...!
Srebrny dysk z wyrytym wizerunkiem jego boga tak si rozgrzał, e ogr bez
namysłu odrzucił go od siebie. Dysk poszybował w powietrzu, a Lyrralt j kn ł,
u wiadomiwszy sobie, co zrobił.
Złapał medalion. Ten jednak eksplodował. Buchn ła wielobarwna jasno ,
wypalaj c mu oczy i przecinaj c twarz od brwi do podbródka postrz pion lini
przypominaj c wyryty znak. Lyrralt poczuł, jak runy na jego ramieniu pełzaj i
parz jeszcze silniej ni metal.
Wrzasn ł i odskoczył od tego niezno nego bólu, pragn c uciec przed
potworn tortur pal cego si ciała. Oddarł r kaw swojej szaty i tarł ramiona i
twarz.
Ból ust pił równie nagle, jak przyszedł. Ostatni rzecz . jak Lyrralt
zobaczył, zanim spowiła go ciemno , był widok czystej, ciemnoniebieskiej skóry
na lewym ramieniu, równie nieskalanej, jak tego dnia, gdy po raz pierwszy stan ł
przed swym pierwszym kapła skim mistrzem.
Spłyn ł na niego błogi, przytulny spokój, niepodobny do niczego, czego
dotychczas do wiadczył. Taka jest wła nie mier , pomy lał. Ten spokój, ten
mrok...
Tenaj i Igraine znale li go. Sko czył si ognisty deszcz gwiazd. Ogie bogów
nie zostawił rannych. jedynie stopione bryły ciała, w których nie mo na ju było
rozpozna ogrów.
Lyrralt siedział z wygodnie skrzy owanymi nogami, opieraj c si o
zrujnowany mur i ciskaj c dło mi nieskalane przedramiona.
Jego twarz, jego pi kne oblicze o subtelnych rysach, przecinała pofałdowana
szrama, która zaczynała si tu pod włosami, schodziła do ci kich brwi, wiła si
zygzakiem przez wystaj c ko policzkow i z powrotem przez policzek, a w
ko cu nikła pod podbródkiem. Przypominała błyskawic odlan ze srebra tak
błyszcz cego jak kolor jego oczu. Tylko e jego oczy nie były ju l ni co srebrne.
Były błyszcz ce, opalizuj co białe, zupełnie bez ladu renicy.
- Lyrralcie? - Tenaj ukl kła przy nim, niemal boj c si wyszepta jego imi ,
eby nie zacz ł krzycze . Albo eby ona nie zacz ła.
123
- Lyrralcie, czy ty... - Pytanie, które cisn ło jej si na usta, było głupie,
zwa ywszy na jego zeszpecon twarz i tak dziwne oczy.
Przez chwil Lyrralt nadal wpatrywał si w przestrze , a potem drgn ł i
powoli si wyprostował. Wyci gn ł r k , najwyra niej szukaj c jej dłoni, lecz nie
natrafił na ni .
Igraine chwycił go mocno za r k . Tenaj wyci gn ła rami i poło yła dło na
ich zł czonych r kach.
Lyrralt po omacku dotkn ł poł czonych r k i najpierw wyczuł jej palce, a
potem dło Igraine’a pod spodem. Rzekł cicho: - Nie widz was. - I u miechn ł
si .
124
Rozdział 15
BŁOGOSŁAWIONY ZWYCI STWEM I WOJN
Po upale równin Jyrbian w chłodnym i rze kim górskim powietrzu czuł si
jak w domu. Gał zie drzew zwieszały si nisko. ciółka pod stopami przesi kni ta
była wilgotnym, miłym zapachem rozkładu.
Jyrbian od kilku dni jechał w milczeniu, wci gaj c do płuc wo zgnilizny i
wilgoci. Rozpacz stała si jego wiernym towarzyszem.
Khallayne była nachmurzona i zamkni ta w sobie. Kaede na razie miała do
rozumu, by milcze , uwagi Jyrbiana nie były bowiem miłe.
Krwawnik w kieszeni wydawał mu si ciepły. jakby mógł go wyczu na
biodrze przez warstwy tkaniny. Wci widział, jak polerowany czarny kamie
le y na jej gładkiej szyi, a czerwone yłki drgaj w nim, pulsuj , cho krew ju
nie t tni w yłach.
Czy jej ludzki kochanek wiedział, e ona nie yje? Wykrzywił wargi. Zacisn ł
pi ci i skórzane wodze wpiły mu si w dłonie. Miał ochot co uderzy . Chciał
wali w co pi ciami tak długo, a dłonie mu zdr twiej , a opuszki palców nie
b d pami tały rozkosznego dotyku gładkiego ciała.
Jego ko zar ał cicho i skoczył w bok, omal nie wysadzaj c go z siodła. Ogr
szarpn ł za wodze i opanował zwierz .
- Jyrbianie.
Obejrzał si ze zło ci na Kaede, wci ci gaj c wodze ta cz cego konia.
Zauwa ył, e równie jej ko spłoszył si i podrzucał łbem.
Natychmiast podwoiwszy czujno , Jyrbian dał znak r k , by umilkli.
Zeskoczył z siodła, uspokoił wierzchowca łagodnym poklepywaniem, po czym
sprawdził miecz, dwukrotnie wysuwaj c go z pochwy na długo dłoni, aby
upewni si , e go nie zawiedzie. Kroczył cie k , ciskaj c mocno wodze i
zmuszaj c konia do trzymania łba nisko. Kaede zsun ła si z konia ze zwinno ci
wiadcz c o do wiadczeniu i poszła w jego lady, prowadz c Jelindr .
Khallayne równie zeskoczyła na ziemi . Wiedzieli, e dopóki Kaede trzyma
Jelindr w niewoli, ona pójdzie za mmi.
W lesie zaległa cisza. Nie było ju słycha wiergotu ptaków ani szelestu
drobnych zwierz t w le nym poszyciu. Chłodne, maj ce kształt li ci cienie
nabrały złowieszczego wygl du.
Schodz c ze cie ki, Kaede odkryła, co tak przestraszyło konie. Pomi dzy
korzeniami olbrzymiego, starego drzewa le ały rzucone beztrosko szcz tki
dwojga ogrzych stra ników, kobiety i m czyzny, ubranych w mundury, które
prawdopodobnie niegdy były w barwach nieskazitelnej bieli i czerwieni klanu
Dalie. Tkanina była tak poplamiona krwi i błotem, tak pokryta zbutwiałymi
li mi i gał zkami, e trudno było mie pewno . Wydawało si , e zostali
zar bani i zatłuczeni na mier , a trupy zaci gni to na pobocze i rzucono na
pastw zwierz t.
- Nie próbowano ukry zwłok - szepn ł Jyrbian, przysuwaj c si do Kaede
tak blisko, e d wi k ledwo wydobył si spomi dzy jego warg. - Ktokolwiek to
zrobił, nie obchodziło go, kto znajdzie dowody.
125
- Ludzie! - To był syk, ostrze enie, przekle stwo. Kaede odwróciła si z jedn
r k na r koje ci miecza. a drug na brzuchu, jakby zrobiło jej si niedobrze.
Jyrbian jednak wiedział, e w rzeczywisto ci chwyciła za sztylet, który nosiła
schowany w fałdach tuniki za paskiem. Ostro nie odsun ł si od trupów na
twardy grunt drogi, staraj c si czyni jak najmniej hałasu w ród zbutwiałych
li ci i suchych gał zek.
Od Thoradu na wschodzie dzieliły ich przynajmniej dwa dni drogi. Je li
dobrze pami tał, szlak przed nimi rozwidlał si i wiódł na wschód ku dolinie i na
zachód w góry, omijaj c miasto. Intuicja podpowiadała mu, e ludzie s na
wschodzie, na prostszej drodze. Tam łatwiej znale po ywienie, a wi c te i
ofiary.
U miechn ł si szeroko do Kaede. - Zobaczymy, co jest przed nami?
Obejrzał si przez rami . Khallayne szła pieszo, prowadz c ogiera i
przygl daj c si ciałom martwych stra ników z jakim straszliwym
zafascynowaniem. Jelindra nadal siedziała w siodle i patrzyła w przestrze .
- Mo esz kaza jej pilnowa koni? - Jyrbian machn ł r k w stron drzew po
drugiej stronie drogi.
Byli ju bardzo blisko miejsca, gdzie cie ka wychodziła na niskie wzgórze
nad dolin .
Kaede powiedziała do Jelindry kilka słów, których Khallayne nie dosłyszała, a
potem zostawiła j z ko mi. - Da sobie rad - zapewniła Kaede Jyrbiana.
Schylaj c si nisko i kryj c w ród krzewiastych ro lin i głazów o ostrych
kraw dziach, Jyrbian i Kaede wyszli przez rzadkie zaro la na szczyt wzgórza nad
dolin . Khallayne poszła za nimi.
Wychodz c z cienia lasu w miejscu, gdzie cie ka biegła skalist grani , która
otaczała dolin , Jyrbian zatrzymał si , poło ył na brzuchu i nie podnosz c głowy,
podczołgał do samej kraw dzi.
W zakolu bulgocz cego strumyka rozło yła obóz dru yna ogrów. W obozie
panował porz dek. Wokół ka dego z ognisk otaczaj cych polowy namiot
rozło ono schludnie posłania czterech do pi ciu wojowników. Ogrowie zaj ci byli
gotowaniem posiłku. W białych i czerwonych jedwabiach klanu Dalle na tle
zielonej ł ki wyra nie rzucali si w oczy.
Jyrbian parskn ł z obrzydzenia. Równie dobrze mogli sobie wymalowa
tarcze.
Kaede podczołgała si do niego, uciszyła go i wskazała na zbocze po ich lewej
stronie.
Tam, w ród rzadkiego lasu, który porastał stok, co si poruszyło!
Ciche cienie przemykały mi dzy drzewami, zbiegaj c do kryjówek w ród
krzaków nad brzegiem wody.
Ktokolwiek dowodził t kompani , ktokolwiek wybrał tak odsłoni te miejsce
na obóz, zasługiwał na to, by go zabi , wypatroszy i zostawi padlino ernemu
ptactwu na po arcie! Je li skradaj cy si ludzie nie uczyni hałasu, zajd
wartowników po obu stronach obozu, zanim zostanie podniesiony alarm.
Kaede była spi ta, gotowa wsta i ostrzec współplemie ców przed
nadci gaj cym niebezpiecze stwem. Ju do połowy wyci gn ła miecz, gdy
Jyrbian j przytrzymał.
126
Wyszarpn ła si z jego u cisku. - B dzie masakra!
- Zaczekaj! Pomy l! - Trzymał j za rami . - Je li krzykniesz teraz, ludzie
uciekn do lasu. Zostaniemy wtedy z nimi sam na sam.
- Wi c co zrobimy?
Jyrbian wyszczerzył z by w krzywym, wymuszonym u miechu, który sprawił,
e jego oczy wydawały si twarde jak granit. - Zejdziemy na dół.
Zanim zd yła si sprzeciwi , zatrzyma go, rozpłyn ł si w cieniu.
Chwil pó niej min ł j galopem na koniu.
Kaede popatrzyła na niego jak na szale ca, a potem sama wstała i poszła za
nim. Khallayne wahała si przez chwil .
Kiedy Jyrbian dojechał do skraju urwiska, wydobył miecz i uniósł go wysoko
nad głow . Klinga je d ca skacz cego z koniem w dół zbocza błysn ła na
czerwono w blasku zachodz cego sło ca.
Grunt był mieszanin ciemnej gleby i rzecznego piasku, któr przecinały
w wozy wymyte przez deszczówk . Stok był ostry i ko zsuwał si pod k tem,
ze lizguj c si , zbiegaj c i upadaj c.
Po dotarciu na dół Jyrbian szarpn ł brutalnie za wodze, zawracaj c ledwo
trzymaj cego si na nogach konia i pognał wzdłu strumienia w stron drzew.
Mijaj c p dem obóz, zauwa ył ciemne twarze o srebrnych oczach, które
otwierały si szeroko ze zdumienia.
- Ludzie na flance! - krzykn ł. Wpadł do lasu w rodek najbli szej grupy
ludzi i zacz ł wymachiwa mieczem. Trafił jednego w skro płazem miecza, a
drugiemu dał poczu jego sztych.
Ludzie musieli zatrzyma si i broni , zdradzaj c dru ynie ogrów sw
pozycj .
Jyrbian zatoczył kr g w ród drzew, ci ł człowieka z drewnian pik , a
nast pnie znów si obrócił i odparował cios wroga uzbrojonego w miecz. Stalowe
ostrze zad wi czało w zetkni ciu z gorszym metalem. Jyrbian nigdy nie czuł si
bli szy ekstazy.
Zdaj c sobie spraw z przewa aj cej liczebno ci wroga i pewnej mierci, je li
powolna kompania ogrów nie zareaguje, zaintonował pocz tek przera aj cej
bojowej pie ni, pie ni mierci.
Kopn ł w klatk piersiow ludzk kobiet i usłyszał głuchy j k. Kobieta
zacharczała i upadła. Kiedy Jyrbian odwrócił si ku nast pnemu przeciwnikowi,
jego miecz rado nie za wiszczał w powietrzu.
Wtedy Kaede przyszła mu z pomoc , prowadz c do boju Jelindr . Ich konie
rozpryskiwały na boki piasek i kamienie. Na d wi k bojowego okrzyku ogrzycy
włosy zje yły mu si na karku. Wreszcie ogrowie odpowiedzieli na zew Kaede,
chwycili za bro i przebyli strumie , by przył czy si do ataku.
Jyrbian pu cił pierwszych wojowników przodem, a potem zagrodził drog
szar uj cym ogrom. - T dy - rozkazał, wskazuj c okrwawionym mieczem. - Do
lasu. Zajdziemy ich z flanki.
Je li kto si zawahał przed wykonaniem polecenia całkiem nieznajomej
osoby, Jyrbian tego nie zauwa ył. Wymachuj c mieczami, pop dzili zgodnie z
jego rozkazem pod gór , mierz c si z kolejnymi falami ludzi w lesie.
127
Szybko wysłał pozostałych, pi ciu tutaj, dziesi ciu tam, ka dego, kogo mógł,
a zwi zał wroga walk wzdłu całego strumienia i w całym lesie. Wojsko ogrów
mo e reagowało powoli, ale nadrabiało to zaciekło ci .
Na ka dego powalonego ogra przypadało trzech zabitych ludzi. Zeskoczywszy
z konia, Jyrbian rzucił si do boju dla czystej rado ci powi kszenia tej rachuby.
Ka dy człowiek, którego gardło rozcinał, w którego brzuch d gał, miał twarz
Eadamma. Walczył za arcie, postradawszy rozum od dzy zemsty.
Wreszcie odwrócił si z mieczem w r ku, a potem obrócił si jeszcze raz,
rozczarowany, e nie został ju aden wróg. Stoj ca w pobli u młoda ogrzyca z
krótkim mieczem toczyła bój z ludzkim m czyzn uzbrojonym w dwa sztylety.
Jyrbian skoczył w wir walki i zatopił miecz w piersi m czyzny. Kiedy człowiek
osun ł si po klindze, plami c j własn krwi , Jyrbian zamachn ł si okrutnie i
podci ł mu jeszcze gardło od ucha do ucha.
Krew działała na niego jak rodek odurzaj cy. Uniósł miecz, by jeszcze raz
ci le cego trupa, kiedy Kaede stan ła przed nim.
Poło yła r k na jego dr cym ramieniu. - On nie yje, Jyrbianie. Wszyscy nie
yj . Albo uciekaj .
Przez chwil przygl dał jej si t pym wzrokiem, a potem dotarły do niego jej
słowa. Rozejrzał si . Las, brzegi strumienia, usłane były trupami. Woda w potoku
była czerwona. Wydawało si , e niebo zrobiło si ciemne od krwi. Ci kie,
rytmiczne podmuchy wiatru huczały w ród obłoków, a góry rozbrzmiewały
echem dudnienia.
- Zostaw reszt w spokoju - nalegała Kaede, trzymaj c go za rami .
Powoli u wiadomił sobie, e palce mu zdr twiały od ciskania miecza, a
głuche sapanie nie dobiegało z nieba, lecz z jego własnych płuc. Dudnienie było
odgłosem bicia jego serca, pulsowaniem krwi w yłach.
- Daj im spokój - powtórzyła ciszej, rozlu niaj c u cisk. - W lesie s ołnierze,
którzy b d ich ciga .
- Doprawdy? - odezwał si zgry liwy głos za ich plecami. - A ja chciałbym si
dowiedzie , kto uwa a si za tak wa n osobisto , by zarz dza moimi
ołnierzami w bitwie.
Odwracaj c si , Jyrbian automatycznie stan ł w bojowej pozie.
Kilku ogrów w ogniu walki otaczaj cych Jyrbiana poszło za przykładem
Kaede i odsun ło si , nie chc c uczestniczy w konflikcie.
Ogr stoj cy naprzeciw Jyrbiana był najwyra niej dowódc kompanii.
Wysoki, cho nie dorównuj cy wzrostem Lyrraltowi m czyzna był tak szczupły,
e niemal w tły. Na sobie miał fantazyjn wersj biało-czerwonego munduru
klanu Dalie, którego przód był tak upstrzony odznaczeniami i wst kami, e
materiał ledwo trzymał fason. Wida było, e nie uprawiał nigdy ołnierskiego
rzemiosła, sprawiał bowiem wra enie rozpieszczonego szlachcica wysokiego rodu,
który zapewne przed t miertelnie gro n wypraw nigdy nie wysun ł nosa za
próg dworu.
- Ach. - Jyrbian wyprostował si z przesadn uprzejmo ci i stukn ł
obcasami. Cho wykonał ukłon, ani na chwil nie oderwał oczu od smukłego ogra.
- A ja chciałbym si dowiedzie , który to głupiec naraził ycie tych wspaniałych
128
wojowników, urz dzaj c biwak w miejscu, które a si prosi o zastawienie
zasadzki? - Jego głos był jak stal i lód.
W oczach kapitana błysn ł gniew. Ogr spurpurowiał z w ciekło ci.
Gwałtownym ruchem chwycił wysadzan klejnotami r koje miecza i wysun ł z
pochwy czyste, nie zbroczone krwi ostrze.
Jyrbian ruszył do ataku, zanim ogr miał szans zareagowa , lecz mimo to
przeciwnik dobrze sparował cios. Klingi zetkn ły si wysoko nad ich głowami,
potem ni ej na wysoko ci talii, a potem zwarły w klinczu, zderzone r koje ciami.
Jyrbian, którego muskuły stwardniały od miesi cy jazdy konnej i ci kiej
pracy, musiał wygra ka de siłowe zawody.
Rzeczywi cie, kapitan cofn ł si . Jeden krok, dwa, trzy, a dziwnie czujny i
milcz cy tłum, który rósł wokół nich, przesuwał si wraz z walcz cymi.
Jyrbian znów zaatakował wysoko, spotkał si z kontr i odepchn ł
przeciwnika do tyłu. Ci ł nisko.
Kapitan uskoczył w bok.
Jyrbian dostrzegł cie strachu na twarzy drugiego m czyzny. Przeciwnik
parował ciosy, bronił si i rozpaczliwie uskakiwał przed kling , która zdawała si
l ni mimo krwi zaschni tej na jej brzegu, mimo zachodz cego sło ca.
Jyrbian zr cznie przedarł si przez jego gard i drasn ł go w szyj , a potem
rozci ł mu rami , zadaj c lekkie rany, które zdawały si bardziej dra ni ni
zagra a yciu. Chwycił miecz kapitana i zr cznym ruchem wytr cił mu go z
r ki. Szybkim kopni ciem podci ł mu nogi.
Jyrbian nadepn ł na miecz kul cego si na ziemi kapitana i złamał
wypolerowane ostrze. Staj c nad powalonym m czyzn i trzymaj c w gar ci
miecz, którego czubek dotykał niemal piersi ogra, rzekł cicho: - Jestem Jyrbian z
klanu Taika.
Przerwał, a przera ony ogr wytrzeszczył oczy i zadr ał. Nie mówi c ju ani
słowa, Jyrbian odwrócił si i odmaszerował.
Wojownicy stoj cy na jego drodze rozst pili si z szacunkiem, by go
przepu ci . Wtedy usłyszał, jak co leci ze wistem w powietrzu. Odwrócił si i
uchylił.
Kapitan ogrów podniósł si do pozycji na wpół siedz cej i wyci gn ł r k ,
rozsuwaj c pałce. Jyrbian widział Khallayne w takiej samej pozycji, kiedy
rzucała czary. Ten ogr jednak nie u yje ju adnego zakl cia.
Patrzył głupio, nie na własn dło , lecz na sztylet wystaj cy mu z piersi -
sztylet Kaede, tkwi cy w ciele po r koje .
Kaede stała na lewo od Jyrbiana z wci wyci gni t r k . Spojrzała na niego
z krzywym u miechem na wargach. Przypomniał sobie wtedy, e Khallayne
uczyła j zakl .
- Widz - rzekł - e poczyniła niezłe post py w nauce.
- Teraz to twoi ołnierze - odparła.
Rozejrzał si po spoconych, zakrwawionych ograch. Pokiwał głow . - A teraz
wygramy kilka bitew, zamiast siedzie i czeka na łudzi, którzy przyjd i nas
wymorduj .
Wokół rozległy si zwyci skie okrzyki wi tuj cych ogrów.
129
Khallayne została z tyłu, kiedy Kaede zjechała ze stoku, ci gn c za sob
Jelindr . Ko omal jej nie zrzucił.
Ogrzyca zamierzała rzuci si w wir walki, kiedy Khallayne dogoniła j i
zerwała wodze Jelindry z jej siodła. Przej ta bitw Kaede ledwo si obejrzała.
Khallayne zaprowadziła Jelindr do doliny, daleko od najzacieklejszych walk.
Jelindra była oszołomiona, zauroczona jakim zakl ciem. Próbowała uciec.
Khallayne dogoniła j konno, złapała za tył tuniki i przytrzymała, mimo krzyków
i kopniaków. Zsun ła si z siodła, wci ciskaj c w gar ci ubranie Jelindry.
- Jelindro! Jelindro, przesta ! Pozwól, e z tob porozmawiam!
Jelindra kopn ła j i usiłowała uciec.
Khallayne rzuciła si na dziewczyn i przewróciła j na ziemi z impetem.
Kiedy Jelindra odwróciła si i próbowała broni , uderzyła j w twarz. - Przesta
ze mn walczy !
- krzykn ła Khallayne.
Jelindra wybuchn ła płaczem. - Prosz , zostaw mnie! Prosz , Khallayne, pu
mnie. Ona odp dza ode mnie my li. Prosz , pu mnie.
Nad strumieniem trwała za arta walka. Khallayne przytuliła twarz Jelindry
do swej piersi i patrzyła, jak kawalkada ogrów przep dza ludzi w gł b lasu. Je li
wkrótce nie wyrusz , ich szanse ucieczki zmalej do zera.
- Ona pozwała mi zapomnie ! - krzykn ła Jelindra, odpychaj c Khallayne.
Jej dziecinny głos przeszedł w przera liwy krzyk. - Pozwała mi zapomnie o
Nomryhu! Pozwała mi zapomnie , e go zabiłam!
Khallayne siedziała w osłupieniu, a tymczasem Jelindra zerwała si na nogi i
pobiegła do zbieraj cej si nad potokiem grupy ogrów, do Kaede.
Była wiadkiem ko ca pojedynku mi dzy Jyrbianem i kapitanem ogrów.
Widziała, jak Kaede rzuciła sztyletem. Potem zobaczyła, jak Jyrbian rozgl da si
za ni i wysyła garstk stra ników, eby pobiegli do niej. Siedziała na chłodnej
ziemi i czekała na nich.
Jyrbian zaj ł namiot nie yj cego wodza. Nikt nie poddał w w tpliwo jego
prawa do tego.
Kaede przez chwil stała w progu, przygl daj c si małej izbie zbudowanej z
płóciennych cian. W rodku była prycza, która wygl dała na do wygodn ,
skrzynia i składany stolik. Na stole le ały schludnie poskładane kwadraty
grubego papieru, zapewne mapy, do których kapitan ogrów nie raczył zajrze .
Jyrbian odpasał miecz i poło ył go na stole, a nast pnie usiadł na kraw dzi
pryczy i poluzował sznurowadła.
- Popełniłe bł d, odwracaj c si do niego plecami - stwierdziła wreszcie
Kaede tonem na pół oznajmuj cym, na pół pytaj cym.
Ogr zdj ł jeden but i wyci gn ł stop przed siebie, stawiaj c j potem mocno
na dywanie. - Ty tam była .
Jego wiara w ni i wyraz wdzi czno ci w oczach sprawiły, e u miechn ła si i
z przyjemno ci wspomniała rzut sztyletem i uczucie pot gi magii, która posłała
go wprost do celu.
- Gdzie Khallayne i dziewczyna? - spytał Jyrbian.
- Dziewczyna sama do mnie wróciła - odparła zarozumiale Kaede. - Wyznacz
wartowników, eby mieli je na oku, ale ona si nie oddali.
130
- Nie. Chc je mie tutaj. - Zdj ł drugi but.
Rado na twarzy Kaede ust piła miejsca rozczarowaniu, jednak ogrzyca
poszła wykona jego polecenie.
- Ale nie teraz. - Jyrbian wyci gn ł r k i złapał j , zanim zd yła zrobi
krok, chwycił j za przód tuniki i przyci gn ł do siebie. Obejmuj c j jednym
ramieniem, drug r k szarpn ł znów za materiał, a odpadł jeden z ko cianych
guzików.
Szarpn ł jeszcze raz, mocniej, a trzasn ły nici i odpadły kolejne dwa guziki.
Kiedy podniosła r ce, eby rozpi przód bluzy, zamiast j niszczy , oderwał
kolejne guziki. - Niewa ne. I tak na powrót do Takaru b dzie ci potrzebny nowy
mundur.
Wjechali do Takaru na czele kompanii ze sztandarami wzniesionymi wysoko
na znak zwyci stwa.
W mundurach wojowników zmieniono, co tylko si dało, oddarto paski i
ozdoby. Wszyscy nosili teraz, podobnie jak Jyrbian, wykonane z ko ci wrogów
półksi yce, symbole Sargonnasa, boga zniszczenia i zemsty. Nie nale eli ju do
klanu Dalie. Nale eli do Jyrbiana.
Jad cy ulicami pochód wojowników przyci gn ł gapiów, którzy zacz li
wiwatowa .
Kaede w czerwono-białych jedwabiach wygl dała oszałamiaj co ze swoimi
długimi, srebrnymi włosami zaplecionymi z tyłu w warkocz jak wszystkie
wojowniczki.
Khallayne i Jelindra jechały za ni , otoczone stra nikami po obu stronach.
Jelindra ton ła w bluzie wojownika. Khallayne wło yła swoj byle jak, okazuj c
tym samym lekcewa enie wiwatuj cym.
Jyrbian z dum nosił to samo ubranie, które miał na sobie, opuszczaj c
Takar, teraz poplamione krwi i mocno znoszone. Obci ł długie włosy na
wysoko ci ramion i spi ł je na karku. Na plecach nosił miecz.
Tłum nie pozostał oboj tny na niego, na władczo , jak w nim wyczuwał.
Gapie wiwatowali i biegli obok konnych, eby nie straci go z oczu.
Jad ca u jego boku Kaede miała ochot roze mia si i uczyniła to, gdy
brukowane ulice wypełniły si hała liw ci b .
131
Rozdział 16
PIE WYSPIARSKIEJ OJCZYZNY
Jyrbian stawił si przed obliczem Rady Panuj cych równie brudny i
okrwawiony jak tego dnia, gdy ostatnio stał przed jednym z jej członków. Tym
razem jednak to oni czego potrzebowali, a on mógł zaszczyci ich swymi
wzgl dami.
Kaede stała po prawej stronie. Jelindra za ni , a Khallayne najdalej, pod
samymi drzwiami.
Wydawało si , e pi cioro członków Rady Panuj cych jako skurczyło si i
postarzało w ci gu tych minionych tygodni. Jyrbian stał dumnie wyprostowany i
nie zło ył wymaganego ukłonu. - Przybyłem zaoferowa swe usługi jako wódz
wszystkich ołnierzy w Takarze.
Dostojnicy spojrzeli na siebie, lecz zanim b d ca przywódczyni Anel zd yła
si odezwa , Jyrbian doko czył: - Proponuj , co nast puje. Zjednocz gwardie
wszystkich klanów i zrobi z nich jedno wojsko. Odbior góry ludziom. Moja
armia zapewni bezpiecze stwo na drogach, na przeł czach i w maj tkach. Moje
wojsko zap dzi znów niewolników do pracy, gdzie ich miejsce.
Zrobił krok w stron podwy szenia, na którym kl czało pi cioro dostojników
Rady i ciszył głos. - A kiedy ju to uczyni , moja armia wytropi tego heretyka
Igraine’a oraz jego zdradzieckich popleczników, sprowadzi ich i postawi przed
s dem za popełnione zbrodnie.
Usłyszał ciche sapni cie Khallayne, lecz nie zwrócił na nie uwagi.
Bez ogl dania si na pozostałych Anel u miechn ła si i skin ła głow do
Jyrbiana. - Plan, jaki nam przedstawiłe , jest doprawdy ambitny, czcigodny
panie. Bez w tpienia powa nie si nad nim zastanowimy. Jestem pewna, e
zdajesz sobie spraw , e chcieliby my najpierw o nim podyskutowa i wysłucha
raportu naszej agentki. - Anel zerkn ła na Kaede. - My...
- Oczywi cie rozumiem, dostojna pani - przerwał jej gładko. - Oczywi cie ty
te musisz zrozumie , e zrealizuj swoje zamiary z wasz aprobat albo bez niej.
Tym razem Rada straciła oddech, a Teragrym i Enna podnie li si do połowy,
gotowi rzuci mu wyzwanie.
Jyrbian skinieniem dłoni nakazał im usi
. - Z wami lub bez was. Wybór
nale y do was.
Opu cił sal audiencyjn równie raptownie, jak do niej wszedł. Kaede,
Jelindra i Khallayne deptały mu po pi tach. Jyrbian zwrócił si do pierwszego
ogra, jakiego spotkał na korytarzu.
- Kim jeste ? - spytał natarczywie.
Ogr mniej wi cej w wieku Jyrbiana, lecz du o drobniejszy i bledszy,
najwyra niej słyszał ju o ich przybyciu. - Jestem Ginde, dostojny Jyrbianie,
sekretarz Rady - odparł nerwowo.
- Teraz jeste moim sekretarzem - oznajmił bezceremonialnie Jyrbian.
Ogr przełkn ł lin , ogl daj c si wpierw na drzwi komnaty, potem na Kaede,
a potem znów na Jyrbiana. - Tak, panie.
132
- Potrzebna mi nowa kwatera. Mo e by która z tych wi kszych w
południowej cz ci gmachu.
Jyrbian ruszył przed siebie, a sekretarz ta czył wokół niego, staraj c si
zwróci na siebie jego uwag .
Ale , panie, te s zaj te przez...
- Nie obchodzi mnie to. Niech przestan je zajmowa . Natychmiast. Chc te ,
eby moi ołnierze kwaterowali w tej cz ci zamku, któr niegdy zamieszkiwało
królewskie wojsko - powiedział Jyrbian, z hukiem otwieraj c drzwi do sali
jadalnej.
Pomieszczenie było wypełnione do połowy i gwarne jak na wczesne
popołudnie. Rozmowy ucichły, kiedy oczy zgromadzonych padły na Jyrbiana.
- B d potrzebował nowych pomieszcze . Nie zostawiłem tu niczego wa nego.
Mo esz umie ci Khallayne w moich dawnych komnatach. I daj tymczasem
Jelindrze dawny pokój Lyrralta.
Kaede skin ła głow , zostawiaj c go na progu jadalni i gestem daj c zna obu
ogrzycom, by poszły za ni . Jelindra usłuchała skwapliwie, Khallayne niech tnie.
Wsz dzie wida było warty, przy naro nikach i drzwiach, gdzie nigdy dot d,
jak przypomniała sobie Khallayne, nie było stra y. W zamku natomiast
przebywało niewielu niewolników, z których wi kszo miała rozbiegany wzrok i
dr ała ze strachu.
Min li w tł niewolnic , która niosła tac . Kobieta przywarła do ciany,
jakby spodziewała si , e przechodz ca obok Kaede uderzy j .
Czy niewolnicy zawsze tak bardzo ich si bali? Czy zawsze chodzili ze
spuszczonymi głowami i kulili si na najcichszy d wi k podniesionego głosu?
Khallayne obejrzała si na kobiet , lecz nie stan ła.
- Tutaj. - Kaede otworzyła drzwi dawnego apartamentu Lyrralta i zaczekała
na Jelindr . Kiedy tylko dziewczynka weszła, Kaede zamkn ła drzwi, przekr ciła
klucz w zamku i wło yła go do wewn trznej kieszeni kurtki.
Khallayne usłyszała przera liwy krzyk Jelindry.
- Kaede!... - Odwróciła si w stron drzwi Jelindry, a potem pokojów, które
miały do niej nale e - starej kwatery Jyrbiana. Drzwi ju si zamykały za Kaede.
Khallayne rzuciła si naprzód, u wiadomiwszy sobie, e skoro Jelindra była
bezpiecznie zamkni ta, Kaede rozproszyła czar odbieraj cy dziecku pami .
Khallayne gwałtownie pchn ła drzwi, które uderzyły z hukiem o cian .
Kaede podniosła głow znad skrzyni stoj cej pod odległ cian komnaty i
zmru yła gro nie oczy, czekaj c, a Khallayne zacznie mówi .
- Czego szukasz?
Kaede wyprostowała si i spu ciła z trzaskiem wieko skrzyni. - ladów.
- Czego? - Khallayne otuliła si kaftanem, zdj ta chłodem panuj cym w
pokoju. Czu w nim było wilgo i st chlizn , zapach tygodniami nie otwieranej
izby. Bez jednego ruchu roznieciła ogie z nadpalonych kłód w kominku.
Kaede nie mrugn ła nawet powiek . - Pie ni Historii.
- Czego? - Khallayne zamaskowała szybkie westchnienie odwróceniem si do
trzaskaj cego ognia i wyci gni ciem r k. Ogromnym wysiłkiem woli zmuszała
si , by nie spojrze na okienny parapet w celu sprawdzenia, czy kolekcja
kryształów Jyrbiana nadal tam stoi.
133
- Pie ni Historii Ogrów.
- Nie rozumiem - skłamała Khallayne, udaj c, e przygl da si figurkom na
gzymsie kominka. Ukradkiem zerkn ła na odbicie Kaede w lustrze, które wisiało
nad kominkiem.
Kaede otworzyła drzwi do garderoby i obmacywała stroje Jyrbiana. - Bakrell
i ja jeste my ostatnimi potomkami klanu Powierniczki.
- My lałam, e Powierniczka była ostatnia.
- Moja matka nie urodziła si z uznanego mał e stwa, jeste my jednak tej
samej krwi! - Kaede wypowiedziała ostatnie słowa gwałtownie, jakby czekała, czy
Khallayne odwa y si zaprzeczy .
Kiedy Khallayne milczała, Kaede doko czyła: - Nigdy nie czułam, e Pie
umarła. Nigdy. W moim wn trzu zapadłaby cisza, gdyby tak si stało.
- Wi c... gdzie jest?
Kaede była sfrustrowana. Stan ła na rodku pokoju i zamkn wszy oczy,
obracała si powoli, jakby badała powietrze. Westchn ła. - Nie wiem. Czuj j
jednak najsilniej, kiedy jestem z Jyrbianem.
Khallayne pokiwała głow . - Dlaczego wi c po prostu go nie spytała ?
Kaede wyszczerzyła z by. - Najwyra niej nie znasz Jyrbiana tak dobrze, jak
ci si wydaje. Gdyby wiedział, e naprawd jej pragn , nigdy by mi jej nie dał.
W pokoju si ociepliło. Khallayne zdj ła ci k kurtk do konnej jazdy i
rzuciła j na krzesło. - Skoro wiesz, jakim jest ogrem, nie rozumiem, czemu go
słuchasz.
Kaede roze miała si niewesoło. - Najwyra niej ty go rzeczywi cie nie znasz. -
Nadał miała si , wychodz c z komnaty i nie zadaj c sobie trudu, by zamkn
Khallayne w rodku.
Khallayne podbiegła na palcach do drzwi i uchyliła je odrobin . Słyszała
oddalaj cy si miech Kaede, która odchodziła w gł b korytarza.
Chwyciła okrycie i zdobyła si na odczekanie kilku chwil przed wyj ciem na
korytarz.
Stra niczka, która stała na skrzy owaniu korytarzy na drugim ko cu holu,
wyprostowała si na widok wychodz cej Khallayne. Ogrzyca skupiła si i z całych
sił zadała wartowniczce magiczny cios tu powy ej oczu.
- Stra niczka upadła, wypuszczaj c miecz z r ki.
Khallayne wstrzymała oddech. Czekała, czy kto nie przyjdzie wartowniczce z
pomoc , lecz na korytarzu panowała cisza. Przycisn ła twarz do snycerki na
drzwiach, lecz z pokojów Jelindry nie dobiegał aden d wi k. - Jelindro? -
zawołała cicho.
Brak odpowiedzi.
Bała si tego, co dziewczynka mogła zrobi , kiedy wszystkie wspomnienia
koszmarnego snu i mierci brata zostały odsłoni te i zwrócone.
Khallayne oddychała gł boko i zmusiła si do wzi cia w gar . Skupiła si tak,
jak nigdy jeszcze od czasu bitwy w lesie, czerpi c moc ze swego wn trza.
Zamierzała wyrwa drzwi z zawiasów, roztrzaska je na drobne kawałeczki,
lecz w ostatnim momencie zmieniła czar. Przerobiła go na co delikatnego i
precyzyjnego. Wsun ła go do dziurki od klucza, w w ziutkie szczeliny, do
których dopasowany był klucz. Klik. Klik. Klik.
134
Drzwi otworzyły si pod leciutkim naporem jej dłoni.
- Jelindro? - Jej głos był cichy, delikatny jak zakl cie.
W komnacie panował mrok i chłód jeszcze wi kszy ni u niej, lecz wzdragała
si o wietli go magi . Wpadła na łó ko i obmacała jego nierówn powierzchni ,
dopóki nie dotkn ła rozsypanych po poduszcze włosów Jelindry. - Jelindro?
Spod sterty kocy dobiegł cichy szloch.
- Jelindro, to ja. Przyszłam ci st d zabra .
Dziewczynka usiadła i padła w ramiona Khallayne, wybuchaj c gwałtownym
płaczem. - Oddała mi je, Khallayne. Oddała wszystkie. Po tym, co obiecała!
Sprawila, e wszystko sobie przypomniałam.
Khallayne tuliła j przez chwil , a potem odsun ła koce.
- Wiedziała , e nie b dziesz mogła zapomnie na zawsze, prawda?
Jelindra próbowała si odsun .
- Ona odbiera ci równie dobre wspomnienia. A tych nie chciałaby straci ,
prawda?
Jelindra znów zacz ła płaka , lecz pokr ciła głow . - Nie. Nie chciałabym.
Tylko... to takie bolesne. Boj si .
- Wiem. Ja te . Ale b dzie lepiej. Obiecuj . - Khallayne wyci gn ła r k . -
Chod . Idziemy st d. - Jelindra chwyciła podsuni t dło . Dała si postawi na
nogi i wyprowadzi z pokoju.
Khallayne prowadziła j drog , któr zapami tała z innego ycia. ciany były
znajome, podobnie pokoje, które mijali, lecz zdawały si nale e do przeszło ci, z
któr nie miała nic wspólnego. Mijani raz za razem stra nicy równie pochodzili
z innego ycia. Khallayne obezwładniła pierwszych dwóch, a nast pnie u ywała
czaru „sen”, by zaoszcz dzi energii.
Dotarły do stajni, nie wzbudzaj c niczyjej podejrzliwo ci. Jelindra była
zdyszana, lecz szła szybkimi krokami. Kolejnym ciosem Khallayne ogłuszyła
wartownika przy stajni. Gestem r ki odp dziła niewolnika, który pracował przy
boksach, i zal kniony m czyzna znikn ł w ciemno ci.
Khallayne wyprowadziła konie z boksów, wyniosła koce i siodła, cały czas
mówi c: - Jelindro, posłuchaj mnie, dobrze? I staraj si wszystko zapami ta .
Gdyby my zostały rozdzielone...
Jelindra drgn ła i łzy wezbrały jej w oczach. Khallayne zmarnowała bezcenne
minuty na uspokajanie dziewczynki. - Tylko słuchaj. B d tu za tob , w
porz dku? Jednak na wszelki wypadek, gdyby co si stało, jed do zachodniej
bramy. Dobrze? Wyjed z miasta, ale nie zbaczaj z głównego traktu. Przyjad ,
kiedy tylko b d mogła. W porz dku?
Jelindra pokiwała głow i wskoczyła na grzbiet swego konia. - Zachodnia
brama. B d na ciebie czeka .
Wyjechały powoli na dziedziniec w bladym, zimowym sło cu. Khallayne
wolałaby, aby ich poczynania ukrywał mrok nocy. Magicznym sposobem
wygłuszyła lekko stukot kopyt ich koni, maj c nadziej , e nikt ich nie usłyszał.
Nad ich głowami wznosiły si wrota dziedzi ca, które rzucały cie na bruk.
Khallayne odetchn ła z ulg . Uda im si .
Nagle z zamku dobiegł alarmuj cy krzyk. Podniosła oczy i ujrzała Jyrbiana,
który stał na szczycie schodów i wskazywał na ni .
135
- Zatrzyma je! - wołał. - Nie pozwólcie im uciec!
Khallayne klepn ła konia Jelindry po zadzie. - Jed ! - wrzasn ła. - Uciekaj!
Ko skoczył naprzód i pognał przez bram , nios c Jelindr skulon nisko nad
jego karkiem. Khallayne odwróciła si do Jyrbiana.
Gwardzi ci wybiegali z zamku i wiczebnego podwórza za dziedzi cem,
biegn c ku stajniom. Je li dotr do koni, z pewno ci dogoni Jelindr !
Moc zapulsowała wzdłu jej nerwów. Wyrzuciła j z siebie, zatrzaskuj c
wrota stajni i stapiaj c zawiasy. ołnierze bili pi ciami w drzwi, a potem
zawrócili i pobiegli w jej stron .
Wypowiedziała jedno słowo i przed nimi wyrosła ciana ognia. Stra nicy
cofn li si .
Obok niej, daleko z boku wisn ła strzała. Khallayne usłyszała, jak Jyrbian
krzyczy: - Nie róbcie jej krzywdy! Chc j mie yw !
Przez mgł gor ca widziała, jak daje znaki stra nikom. Poruszał wargami,
wymawiaj c zakl cie i Khallayne poczuła, e siła ognia słabnie. Dmuchn ła i
ciana płomieni urosła.
Znów zatoczyła koniem, zawracaj c w stron miasta. Przera one ogniem
zwierz lizgało si na kocich łbach i omal nie upadło, jednak odzyskało
równowag . Ko pomkn ł galopem i brama mign ła w oczach Khallayne. Była na
zewn trz! Była wolna!
Co uderzyło j jak olbrzymia r ka. Wysadziło j z siodła i spu ciło na ziemi
z sił mog c zmia d y czaszk , a z by jej zadzwoniły, a mi nie st ały pod
wpływem nagłego szoku. Khallayne krzykn ła i przygotowała si na zderzenie.
W ostatniej chwili co równie pot nego złagodziło upadek, tak e tylko
posiniaczyła sobie plecy i zabrakło jej na chwil tchu.
Usiadła, oszołomiona. Słyszała za plecami tupot biegn cych stóp, lecz nie było
jeszcze za pó no, by zyska troch czasu dla Jelindry. Wstała i przygotowała si
do walki.
Dwaj stra nicy na przodzie napi li łuki, zało yli strzały i przykl ku.
- Delikatnie! - zawołał Jyrbian, schodz c te wzgórza ku niej. - Delikatnie. -
U miechał si i machni ciami r ki odesłał ołnierzy, podchodz c bli ej.
- Khallayne. - Kiedy dotarł na miejsce. odprawił gwardzistów i stan ł przy
niej. Chwycił j za ramiona swymi wielkimi dło mi. - Dzi kuj ci.
Wyszarpn ła si z jego u cisku. - Za co?
- Rozumiem. - U miechn ł si jeszcze szerzej. - Kiedy uciekała , próbowałem
ci zatrzyma , ale słowa nie chciały napłyn . Ale wtedy z wn trza napłyn ła
magia, tak jak mówiła .
Odchylił głow do tyłu i wznosz c twarz do nieba, za miał si . - Teraz nie ma
takiej rzeczy, której nie mógłbym zrobi !
Cienie poruszyły si . Gwiazdy błyszcz ce jak drogie kamienie wypaliły otwory
w czarnym niebie i wieciły tak jasno, e Bakrellowi wydawało si , i słyszy ich
pie o ogniu i ciemno ci, która d wi czała niczym dzwoneczki. Noc była pełna
szelestów i ruchu.
Jechał beztrosko, nuc c sobie dla dodania otuchy. Towarzyszyło mu dwóch
wojowników, lecz kiedy zbli yli si do gór, odesłał ich z powrotem. Tenaj wpadnie
136
w zło . Je li kiedy j jeszcze zobaczy, pocz stuje go z pewno ci niewybrednymi
słowami, jednak samotnie czuł si bezpieczniej.
Góry w oddali majaczyły jak plama na niebie, rzucaj c długi, czarny cie na
równin . Za godzin znajdzie si w ród wzgórz.
cisn ł boki konia i pokłusował. Szukał ladów obozowisk ludzi b d ogrów,
nasłuchiwał ostrze e w pohukiwaniu i krzykach nocnych ptaków i w szele cie
zwierz t w trawie.
Wybrał najprostsz drog , jak znał, szlak prowadz cy prawie prosto do
Khalkistów, jad c w deszczu niemal od chwili, gdy zostawił za sob łagodne
pagórki. Krople d d u przyjemnie stukały w li cie, spływały mu za kołnierz i
przyklejały ubranie do ciała.
Gdy podjechał wy ej, zrobiło si paskudnie. Góry dymiły, a było to zjawisko,
o którym Bakrell słyszał, sam jednak nigdy go nie widział. Wygl dało to tak,
jakby spirale dymu z tuzinów ognisk wznosiły si w ród bujnej ro linno ci i
rozpływały po szarobł kitnym niebie. Przedstawiały pi kny widok, lecz Bakrell
wolał go ju nie ogl da , skoro towarzyszyło mu takie zimno i wilgo .
Mijały dni, a on wci nie napotykał ogrów. Jednocze nie przynosiło mu to
ulg i napawało niepokojem. Czy by Rada zarzuciła po cig? Siedział na skraju
lasu i spogl dał na Thorad, gdy do głowy przyszedł mu pewien pomysł.
Mo e znalazłby gospod na brzegu miasta. Był tak zzi bni ty i nieszcz liwy,
e nie wahał si podj ryzyko dla jednej wygodnej nocy przespanej na posłaniu,
pod którym nie chlupotało.
Thorad, pozbawiony murów, które otaczały wi kszo starszych miast, stał si
łatwym celem ludzkich napa ci. Barykady na szerokiej drodze, która była
głównym wej ciem od wschodniej strony, zaznaczały miejsca odpartych ataków.
Worki wypełnione ziemi , ogromne kłody, nawet stoły z karczmy wypełniały
poczynione w nich wyrwy. Budynki miały osmalone fasady.
Kiedy Bakrell wjechał, kilku ogrów przyjrzało mu si z podejrzliwo ci ,
niepokojem i wr cz wrogo ci . Nigdy jeszcze nie widział takich ogrów! Wygl dali
równie ało nie, jak poplecznicy Igraine’a. Prawd mówi c, okre lenie
uciekinierzy idealnie pasowało do tych rodzin z dobytkiem zapakowanym na
dwukołowe wózki i wie niaków z pakunkami na plecach, równie przemokni tych
i ałosnych jak on sam.
Bakrell wst pił do karczmy, gdzie zatrzymał si wcze niej z Kaede. Du a sala
wieciła pustkami, było w niej tylko dwóch ogrów skulonych przy ogniu w cz ci
jadalnej. Karczmarz, którego Bakrell zapami tał, stał za kontuarem, poleruj c
l ni c powierzchni starego drewna.
Dopiero wtedy Bakrell u wiadomił sobie, dlaczego miasto sprawiało wra enie
tak dziwnego i pustego. Nie było niewolników! Zawahał si , si gaj c pami ci
wstecz, i nie przypominał sobie, eby widział cho jedn ludzk twarz na ulicy.
- Wejd , przybyszu - rzekł karczmarz.
Dwóch ogrów przy ogniu obrzuciło go ostro nym spojrzeniem, lecz szybko
wróciło do swych kubków, kiedy skin ł do nich głow .
Kiedy Bakrell zasiadł na stołku, karczmarz postawił przed nim kubek
paruj cego naparu. - Jagody i kora - wyja nił, kiedy ogr poci gn ł nosem. -
Tylko tyle mamy.
137
Bakrell obj ł dło mi kubek i upił łyk. Napar był słaby i gorzki, lecz grzał
niczym najlepsza whisky. - Napiłbym si czystej wody i byłbym zadowolony jak z
wina, gdyby tylko była ciepła.
- Z podró y? - Przez nonszalancj przebijał ton podejrzliwo ci.
Bakrell pokiwał głow . - Przez ten deszcz było okropnie. Potrzebuj pokoju
na noc.
- Mo esz sobie wybiera , je li tylko ci na niego sta .
- Mam pieni dze. - Bakrell si gn ł pod peleryn i wyci gn ł przemokni t
sakiewk . Zabrz czały rzucane na szynkwas monety.
Zamiast błysku, jakiego Bakrell si spodziewał, na twarzy karczmarza
pojawiło si rozczarowanie. - Lepsze ni nic - rzekł. - Wolałbym jedzenie albo
wiece. Albo wino.
- Mam... - W my lach Bakrell przegl dał przedmioty, jakie miał w sakwach
na koniu. Nie miał wiec i nie zamierzał rozstawa si z dwoma bukłakami wina. -
Mam suszone mi so - zaproponował wreszcie. - I sól.
Karczmarz rozpromienił si . - Sól? Mo esz wzi pokój na cały obrót
ksi yców!
- Jest w sakwie przy koniu, na zewn trz.
- Na zewn trz? Nie mo na zostawia czego tak cennego na dworze.
Przepadnie w mgnieniu oka. - Karczmarz po pieszył do drzwi za kontuarem i
krzykn ł, eby kto poszedł po konia Bakrella. - I przynie cie torby tutaj!
Bakrell usiadł, ciskaj c w dłoniach ciepły kubek.
Karczmarz zmru ył oczy. - Sk d jeste ? Czy ja ci tu przedtem nie
widziałem?
- Zatrzymałem si tu jesieni . Z siostr . Czekali my na... kogo .
Ogr zmru ył oczy, przygl daj c si Bakrellowi. - Przypominam sobie
młodzie ca z bardzo szykown siostr . On jednak sprawiał wra enie ciamajdy
wystrojonego w pi kne szaty. Nie tak jak ty.
Bakrell u miechn ł si ze smutkiem. - Tak, chyba nie jestem do niego
podobny.
- Tych dwoje wybierało si na równiny w poszukiwaniu Igraine’a. -
Karczmarz splun ł na podłog natychmiast po wypowiedzeniu jego imienia. - I
oby go znale li. Przekl ci heretycy!
Bakrell pokiwał głow , a potem w zamy leniu s czył swój napój.
- To on jest przyczyn tego wszystkiego, on i te jego pogl dy na niewolnictwo.
- Machn ł r koma, pokazuj c pust sal . - Nie mam niewolników, którzy by tu
pracowali. Zreszt to niewa ne. I tak nie ma klientów. Połowa mieszka ców nie
ma ju nawet domów.
- Widziałem tych ludzi na ulicach. Wygl dali, jakby gdzie si przenosili.
Karczmarz o ywił si , snuj c dalej opowie . - W mie cie nie jest bezpiecznie.
Nie ma murów. Ludzkie istoty wje d aj , robi , co chc i odje d aj , zanim stra
si zbudzi.
- Dok d oni wszyscy pójd ? - Bakrell zacz ł ałowa , e si zapu cił do
Thoradu, cho potrzebował nowin.
- Wi kszo zginie na szlakach z r k ludzi. Ci przekl ci głupcy nawet nie
zdaj sobie sprawy, jak tam jest. My l , e b dzie im lepiej, je li uciekn . Inni
138
umr z głodu, kiedy dotr do Takaru i Bloten i dowiedz si , e tam te nie s
mile widziani.
- Ale w Takarze z pewno ci zostan przyj ci. Rada Panuj cych...
- Rada Panuj cych! Te mi co ! - Ogr znów splun ł z równ niech ci , jak
wtedy, gdy mówił o Igraine. - Siedz sobie za murami w zaciszu i cieple. Nie
obchodzi ich, e ich najbli si gin z głodu. Po co mieliby przygarnia wi cej
ogrów?
Bakrell westchn ł ci ko, podsuwaj c kubek do napełnienia. - Jak w tak
krótkim czasie mogło doj do takiego stanu? - szepn ł. Nagle ogarn ła go
rozpaczliwa potrzeba odnalezienia Khallayne i Jelindry i jak najszybszego
opuszczenia gór.
Lyrralt stał na brzegu, rozkopuj c piasek bosymi stopami. Od morza wiała
przenikliwie zimna bryza. Piach pomi dzy palcami jego stóp był chłodny i
ziarnisty.
Dotarcie nad ocean Courrain, wielki akwen na północ od kontynentu, było
radosn chwil . Obozowali w pobli u ju od tygodnia, a mimo chłodu wci wielu
ogrów schodziło na pla . Małe rodzinne obozowiska ci gn ły si wzdłu całego
wybrze a w ród piaszczystych, poro ni tych traw wzgórz.
Głosy dzieci, które ze miechem i krzykiem bawiły si na brzegu, mieszały si
z krzykiem morskich ptaków i hukiem fal. Słyszał wszystko, nie widział niczego.
- Nie powiniene chodzi bez butów! - zawołała wesoło Tenaj, podchodz c do
niego po skrzypi cym piasku. Towarzyszył jej Igraine, który dopiero co wrócił z
podró y do Schall, miasta ludzi dwa dni stamt d na zachód. Lyrralt poznał go po
zapachu.
- Jak podró ?
U miech znikł z twarzy Igraine’a.
Tenaj wzi ła Lyrralta pod rami , lecz zaczekała, a odezwie si Igraine. Ogr
si skrzywił. - Rozczarowała mnie. Obawiam si , e wyprzedziła nas reputacja
naszych pobratymców. Nie jeste my tam mile widziani. Przywiozłem sporo
prowiantu, ale s dz , e powinni my wkrótce ruszy w drog .
- Zanim ludzie postanowi zaatakowa ? - domy lił si Lyrralt.
- Tak.
- Czy nie ma miejsca, gdzie byliby my bezpieczni? - spytała nagle
przygn biona Tenaj. - Mam ju do uciekania. Mam do stałego ogl dania si
przez rami .
- Mo e istnieje takie miejsce. - Lyrralt obrócił j w stron oceanu. - Czy w
Schall były aglowce? - spytał Igraine’a.
- Tak. Widziałem agle przy nadbrze u.
- Do du e, eby my si pomie cili? Wszyscy?
- Nie wiem.
Tenaj dr ała. - Gdzie? - szepn ła. - Dok d mieliby my popłyn ?
Lyrralt wyci gn ł r k w stron morza.
- Sk d o tym wiesz, Lyrralcie? - Wiatr porwał głos Igraine’a i cisn ł go z
powrotem ku niemu, tak e zdawał si dochodzi z bardzo daleka.
- Gdzie na północy jest wyspa. Ona... Ona mnie woła.
139
Igraine stan ł pod wiatr od oceanu, czuj c na twarzy kropelki wody. Starał
si uspokoi my li, zapomnie o troskach dbania o tylu ogrów, karmienia ich,
zapewniania im dachu nad głow , trzymania ich przy yciu. Mimo to nie słyszał
wołania pie ni zza oceanu. Jak zawsze, gdy ko czyły si codzienne zmartwienia,
czuł jedynie al, przytłaczaj cy smutek i samotno , jak od mierci Everlyn
przepełniona była jego dusza, niemal nie daj c si znie rozpacz.
Ociekaj ca wilgoci ciemno . Stuk pazurów o kamienie gdzie w mroku.
Blask dymi cej, oleistej pochodni o wietlaj cy co jaki czas poro ni te ple ni
ciany i poszarzałe, ogryzione ko ci.
We wn kach znajdowały si drzwi, tak grube i ci kie, e mogły si nigdy nie
otworzy . Jedne stały otworem i Khallayne omin ła je z daleka, instynktownie
wyczuwaj c, e nie chce wiedzie , co jest za kr giem wiatła jej pochodni.
Znajdowała si w lochach pod zamkiem. Stra nik, który przyszedł po ni ,
niczego nie wyja nił, a na jej pytania odpowiadał jedynie: - Wykonuj rozkazy
lorda Jyrbiana.
Lorda Jyrbiana. Jak do tej pory lord Jyrbian dotrzymał słowa. Zorganizował
ołnierzy. Razem z Kaede musztrował ich tak długo, a omal nie padli ze
zm czenia, a potem Kaede po wiczyła ich jeszcze troch . Kazał im walczy ze
sob pikami, mieczami, grubymi maczugami, jakich u ywali ludzie, konno i
pieszo. Uwielbiali go za to. Pierwszy tabor strze ony przez jego ołnierzy
przyjechał bez strat i teraz wszyscy go uwielbiali.
Kiedy Khallayne i jej stra nik min li drzwi w gł bokiej wn ce, ogrzyca
zobaczyła w wietle pochodni jak nierozpoznawaln mas butwiej cej tkaniny,
która mogła by stert szmat albo trupem. Kł b ubra , prawie całkiem
wyschni te ciało i rzadkie jasne włosy, które sterczały niczym słoma.
Ogrzyca j kn ła cicho i cofn ła si . Czy by to duszne, mroczne miejsce zawsze
istniało pod salami, w których ta czyła, jadła, kochała si ?
- Tutaj, czcigodna pani - rzekł stra nik. zatrzymuj c si przed wrotami
wpuszczonymi gł boko w granit. - Lord Jyrbian czeka.
Khallayne znieruchomiała, zdj ta nagł pewno ci , e je li przest pi próg tej
celi, nigdy nie wyjdzie z niej ywa. Reszt ycia sp dzi na jedzeniu podawanego
jej przez szpar w drzwiach obrzydliwego po ywienia i przebywaniu w ciemno ci,
dopóki jej skóra całkiem me wyblaknie i dopóki nie postrada resztek rozumu.
Drzwi otworzyły si do rodka i na korytarz padła smuga ółtego wiatła.
Ciepłe powietrze, które buchn ło z wn trza, przyniosło lekki powiew znajomej,
jakby pi mowej woni. Po chłodzie i wilgoci wpadaj ce przez drzwi wiatło i ciepło
powinny wzbudza miłe uczucia.
Nie wzbudzały. Tak podpowiadała jej intuicja.
Tu za progiem stał Jyrbian. Poruszał wargami, lecz nie słyszała słów.
Moc. Moc w komnacie. Wyczuwała kipi c magi , mrok pomimo jasno ci.
Jyrbiana otaczała zielonkawa, brzydka aureola, silniejsza od wszystkich, jakie
widziała.
Stra nik pchn ł j mocno w plecy. Wewn trz czarodziejski zgiełk był jeszcze
gorszy. Moc zawrzała w yłach Khallayne, pragn c odpowiedzie i ochroni j ,
lecz ogrzyca j stłumiła. Nigdy jeszcze nie czuła czego podobnego, nawet w
140
zetkni ciu z magiczn aur , która otaczała Rad Panuj cych. Takie
okrucie stwo! Takie zło!
Wtedy spostrzegła, co - kogo - Jyrbian chciał, eby zobaczyła. Zasłoniwszy
usta dłoni , by stłumi okrzyk bólu, zbli yła si o krok.
Na nachylonej powierzchni kamiennego bloku po rodku komnaty le ał
przywi zany Bakrell. Muskuły jego nagiego ciała były napr one. Usta rozwarł
szeroko, obna aj c z by w milcz cym grymasie udr ki.
- Na pewno pami tasz Bakrella - rzekł Jyrbian. Z chwil , gdy przemówił,
otaczaj cy go nimb mocy skurczył si i przygasł.
Bakrełl wydał ałosny j k, zwierz cy skowyt. Gdyby pomin stru k krwi,
która s czyła mu si z k cika ust, mo na by pomy le , e pi. Albo nie yje.
Khallayne nie straciła głowy. Podkuliła palce stóp, wyczuwaj c chłód
posadzki przez podeszwy butów. Starała si zachowa oboj tny wyraz twarzy,
czuła bowiem. e od tego zale y jej bezpiecze stwo i ycie Bakrella. Jej wysiłki
były daremne. W aden sposób nie potrafiła ukry zgrozy, wstr tu i obrzydzenia.
- Znam go - wykrztusiła i ze zgroz spostrzegła, e na d wi k jej głosu ogr
poruszył si i otworzył oczy.
Jyrbian wyprostował si , wykonał jaki drobny gest, który mo na było
zauwa y jedynie k tem oka, i komnata znów wypełniła si jego ohydn moc .
Bakrell wypr ył si konwulsyjnie, szarpi c wi zy z tak zaciekło ci , e o
mało nie p kł. Potem, równie nagłe, ało nie zwiotczał.
- Jyrbianie, prosz ... - Cho Khallayne od stóp do głów przechodziły ciarki
obrzydzenia, wyci gn ła do niego r k . - Dlaczego to robisz?
Jyrbian wzi ł j za dło i przyci gn ł do siebie do blisko, by poło y r k
na jej ramieniu. - Bo to mi sprawia przyjemno . - Odwrócił si do swego je ca i
spytał: - A tobie nie?
Oczy Bakrella były puste, pozbawione błysku ycia i Khallayne u wiadomiła
sobie, e on umiera. Zbyt wiele razy widziała, jak ycie ga nie w oczach
konaj cych w bitwie, by nie rozpozna objawów. Nie spuszczaj c wzroku z
Bakrella, wyszeptała: - Jyrbianie, prosz , nie rób tego. Zrobi wszystko, co
zechcesz.
- Moja droga, nie masz ju nic, czego bym pragn ł. On jednak e posiada
pewne informacje, które mogłyby złagodzi jego cierpienia, gdyby tylko zechciał
si nimi ze urn podzieli . - Zacisn ł palce na jej ramieniu, a potem rozlu nił je
pieszczotliwym gestem.
Nie mogła powstrzyma dreszczu odrazy, który przebiegł jej po plecach. -
Jakie?
- Poło enie obozowiska Igraine’a.
Znów wzrosło nat enie zielonkawego blasku i złowrogiej mocy. Ciało
Bakrella wypr yło si na kamieniu. Jyrbian złapał usiłuj c zareagowa
Khallayne i cisn ł j w pasie z sił , jakiej si po nim nie spodziewała.
- Bakrellu, je li wiesz, powiedz mu! - krzykn ła.
Bakrell nie odpowiedział. Jego wygi te w łuk ciało unosiło si długo nad
kamieniem, a potem opadło. renice uciekły w gł b oczodołów.
- Je li wiesz, powiedz mu! On ci zabije!
Bakrell tylko potrz sn ł głow . Nie.
141
Poirytowany Jyrbian strzelił palcami.
Ciało Bakrella drgn ło konwulsyjnie. Mi nie napr yły si , jakby chciały
wyskoczy spod skóry. Ogr wydał przera liwy wrzask. I nie milkł. Echo d wi ku
rozbrzmiewało w małym pomieszczeniu, d gało j w uszy, w serce, raniło niczym
sztylety wbite w czaszk . Tak gło ny i pełen udr ki był ten odgłos, e trwał w
umy le Khallayne jeszcze długo po tym, kiedy Bakrell ucichł.
Jyrbian wypu cił j . Podszedł do Bakrella, dotkn ł go delikatnie jak
kochanek. - Czy nie pragniesz, by ból ustał? Czy nie chcesz, eby to si
sko czyło? Wystarczy, e mi powiesz. Powiedz mi tylko, gdzie znajd Igraine’a.
Wiem, e wiesz, dok d si wybierali. Sk d inaczej wiedziałby , gdzie zabra
Khallayne i Jelindr ?
Nie mog c mówi , Bakrell kr cił głow w t i z powrotem. W t i z powrotem.
Nie.
Ot piałymi oczyma spojrzał na Khallayne spod opuchni tych powiek. Na
chwil , tylko na chwil , za witała w nich zdolno rozpoznawania. Zgroza.
Zrozumienie. - Wybacz mi - wyrz ził cicho mimo gulgotu krwi. Z wysiłkiem
obrócił głow , a spojrzał na Jyrbiana. - Nie zrobisz jej krzywdy? - wychrypiał, a
kiedy Jyrbian zgodził si , szepn ł: - W pobli u Schall. Na wybrze u.
Zamkn ł powieki. Głowa opadła mu ci ko na bok. Jego klatka piersiowa
uniosła si , opadła i ju nie poruszyła wi cej.
Przez chwil w komnacie panowała przytłaczaj ca cisza. Z triumfuj cym
okrucie stwem Jyrbian rzekł do stra nika przy drzwiach: - Natychmiast zbierz
kompani . Wyruszycie dzi w nocy. Przyprowad cie mi Igraine’a ywego lub
umarłego. Ale ludzi, którzy go strzeg . chc dosta ywcem.
Ogr dziarsko zasalutował i znikł w ciemnym korytarzu.
Kiedy ucichły jego kroki, Jyrbian odwrócił si do Khallayne. - Pozwól, e ci
odprowadz do twej komnaty.
142
Rozdział 17
CORAZ BLI EJ PYŁU
Sło ce przenikało do gł bin czystych, bł kitnych wód oceanu Courrain. Jak
cz sto o poranku xocli zatrzymała si , leniwie poruszaj c w nurcie płaskim
ogonem i odwróciła jeden z trzech łbów, by popatrze na swych morskich
pobratymców, którzy wracali z powierzchni wzdłu ciepłych smug wiatła.
Obok przepłyn ła stateczna ryba-li i pomachała jej serdecznie na powitanie
faluj cymi i powiewaj cymi niczym ozdoby płetwami, którym zawdzi czała sw
nazw .
Nocna migracja w kierunku pionowym zaczynała si o zmierzchu. Drobne
rybki, tak małe, e niewidoczne dla xocli, wypływały na powierzchni w
poszukiwaniu pokarmu. Powoli ruszały za nimi małe ryby, które ywiły si
drobnymi, a w lad za nimi wi ksze stworzenia. W gł binach oceanu Courrain w
nocy było zupełnie inne wiatło ni za dnia.
Xocli przygl dała si nocnym ta com i porannym powrotom, cho sama nie
wznosiła si wraz z nadej ciem zmierzchu, je li nie wołał jej jaki głos - jak
zawołał j tego poranka, słabo i niewyra nie.
Wołaj cy był gdzie daleko, mo e nawet nie na wodzie, lecz jego smutek
przemówił do niej, jego al wzruszył j do gł bi serca. Skin wszy na swe dzieci,
popłyn ła przez ocean, daj c si nie morskim pr dom. Nie było po piechu. Głos
wołaj cego powie jej, kiedy ma si wynurzy .
Jedn z głów złapała larw krewetki, która pływała na błyszcz cym jak
cekiny morskim li ciu. Drobny k sek zaostrzył tylko jej apetyt. Otworzyła
wszystkie trzy paszcze i wessała w nie wod , rozkoszuj c si jej przepływem przez
skrzela na szyjach.
Widmowe wiatło przebiegało po delikatnej jak paj czyna, przejrzystej kryzie
okrywaj cej organy w tułowiu i szyjach xocli. Płyn ce za ni male stwa, jej
dzieci, bawiły si w ród słonecznych promieni, nurkuj c pod raf i wyskakuj c
nad ni albo wychylaj c si zza niej.
Kiedy skr ciła, rozproszone dzieci zatoczyły kr g i wróciły do niej. Nie tylko
unikała chłodniejszej okolicy na północ od rafy, gdzie ze szczeliny w dnie oceanu
wypływała na powierzchni ciecz czarna jak atrament, lecz tak e coraz silniej
czuła w ko ciach melancholijne wezwanie z powierzchni, syreni pie , której nie
mo na było si oprze .
Młode były miniaturowymi kopiami swej matki: trzy głowy na długich
szyjach, złote łuski i płetwy iskrz ce si wszystkimi kolorami oceanu. Gdyby nie
błyszcz ce oczy, trudno byłoby je zobaczy na tle rafy z powodu przezroczysto ci
młodej skóry i rozwijaj cych si kryz.
Poczuła raczej ni usłyszała krzyk jednego ze swych dzieci. Odwróciwszy si
gwałtownie, przeliczyła potomstwo. Jedno, dwoje, troje koło rafy. Jeszcze jedno
badało na dnie miniaturowy komin, zacz tki szybu, z którego unosiły si w gór
blade cz steczki. Kolejne pływało leniwie w oddali. Nie mogła znale tylko
jednego, które krzyczało z bólu i strachu.
143
Wołanie dobiegało z północy, od strony szybu. Poleciwszy reszcie trzyma si
z dala, xocli pomkn ła w kierunku głosu. Splotła trzy długie, grube karki i
płyn ła ze zło onymi trzema łbami. piesz c w stron wezwania, po egnała si z
rozległym, panoramicznym widokiem podwodnego wiata.
Kiedy zbli yła si do komina, widoczno znacznie si pogorszyła.
Wypływaj ca jak dym ze szczeliny czarna ciecz zm ciła wod do tego stopnia, e
prawie nie przepuszczała promieni sło ca. Xocli płyn ła na wyczucie, kieruj c si
ruchami swego dziecka. Jego ałosne wołanie słabło z ka d chwil .
Krzykn ła rozpaczliwie i w odpowiedzi usłyszała ledwie kwilenie swego
zaginionego potomka. Zataczała kr gi w m tnej wodzie. Kiedy ju s dziła, e go
nigdy nie odnajdzie, zobaczyła swoje male stwo uwi zione w faluj cych mackach
gigantycznego ukwiału, zwrócone grzbietem do rafy, bli ej ni my lała.
Ukwiały nie były ruchliwymi stworzeniami. Cale ycie sp dzały
przytwierdzone do rafy lub głazu, niezdolne do cigania zdobyczy. Wypuszczały z
pr dem parz ce macki, by złapa po ywienie, a potem wci gały ogłuszone,
nieszcz sne stworzenia w swe mordercze obj cia.
Male stwo piszczało cichutko. Unieruchomione w u cisku olbrzymiej macki,
ton ło. Xocli podpłyn ła do niego, wydaj c przera liwy okrzyk rozpaczy i
wyzwania.
Polip, w trakcie po ywiania si głupi i powolny, stawał si szybki, gdy tylko
poczuł ofiar . Wystrzelił parzydełka, które utkwiły w delikatnym ciele u nasady
jej karków.
Jej ciałem targn ł ból wywołany k saniem setek malutkich z bów. Xocli
wrzasn ła i odskoczyła, wymachuj c wielk płetw piersiow . Dzi ki ci arowi i
sile wyrwała si ukwiałowi, zostawiaj c strz py ciała na z bkowanych mackach.
Znów podpłyn ła. I znów polip j pokłuł, wstrzykuj c jad w jej yły.
Znów si uwolniła, tym razem odrywaj c kilka ramion od podstawy.
Usłyszała nios cy si w wodzie szmer zło ci bezrozumnego stworzenia. Jeszcze
raz podpłyn ła, rozsun ła trzy karki najszerzej jak mogła i zaatakowała z trzech
ró nych stron.
Atakowała, nie zwa aj c na ból. Bez przerwy. Bez wytchnienia. Rozpaczliwie.
Nacierała na ukwiał z góry i z dołu, przypuszczała bezpo redni atak od frontu.
Odrywała kawałki paskudnych, wij cych si macek, odgryzała od podstawy całe
ich k py.
Ukwiał odpierał jej atak ze wszystkich stron, wypuszczaj c g st , r c , biał
trucizn , jakby mało było parz cych macek. Xocli wycofała si , o lepiona,
brocz ca krwi , pokonana. Jej dziecko nie ruszało si ju w u cisku polipa. Jego
lament ucichł na zawsze.
Xocli uniosła głowy i wydała krzyk rozpaczy i alu. Cierpienie było tak
wielkie, e prawie zagłuszyło wołanie z powierzchni. Ostatni raz obejrzawszy si
na szcz tki dziecka, popłyn ła w gór , daj c znak potomstwu, by po pieszyło za
ni .
Wynurzała si szybko, posłuszna syreniej pie ni z powierzchni, syc c si
smutkiem wołaj cego i wchłaniaj c go.
Powi kszone o jej własny al uczucie zawładn ło ni bez granic. Xocli dała
uj cie cierpieniu. Udr ka zmieniła si w furi , która narastała w niej tak długo, a
144
xocli, która wyskoczyła wysoko w powietrze nad powierzchni oceanu, oszalała z
w ciekło ci.
Male kie stateczki kołysały si na falach oceanu pod ni . Xocli rozkoszowała
si strachem i cierpieniem istotek, które przywarły do pokładów. Syciła si
koj cymi ból upajaj cymi emocjami.
Niebieskoszary, nie ko cz cy si przestwór wody ci gn ł si jak okiem
si gn i stapiał z niebem. Zmarszczona tafla przypominała w chłodnym blasku
sło ca roztopione szkło.
Znajdowali si na północ od kontynentu Ansalon, daleko na zachód od gór
Khalkist. Jak zapewniał ich człowiek b d cy kapitanem, niedaleko le ały wyspy
zwane Smoczymi, z których cz była do du a, by utrzyma koloni ogrów.
- Jak daleko jeszcze? - Tenaj zawołała do Lyrralta, który siedział w cieniu na
górnym pokładzie, wsparłszy si plecami o przepierzenie. Przeszła po kołysz cym
si pokładzie, omijaj c wyleguj cych si w sło cu ogrów ze swobod osoby, która
sp dziła wiele dni na statku, i przykucn ła obok niego. - Jak długo jeszcze?
U miechn ł si , zwracaj c ku niej lepe oczy. - Niedługo. Nie słyszysz?
Przechyliła głow . - Owszem. - W jej ustach słowo to zmieniło si w
szeleszcz cy syk. Rzeczywi cie co słyszała, tak jak oni wszyscy, jaki syreni piew
wabi cy ich zza wody. - Nadal jednak jest tak cichy. Nie potrafi powiedzie , czy
jest daleko czy blisko.
- Jest blisko - powiedział kto za jej plecami. - Bardzo blisko.
- Oby to była prawda - burkn ł kto inny.
Tenaj wróciła na dziób. Na tym polegał problem, kiedy siedziało si w tłoku
na statku z tak wieloma osobami. Nie było mowy o intymno ci. Na mniejszym
statku, który płyn ł za nimi, było pewnie jeszcze gorzej.
Igraine podszedł i dotkn ł jej ramienia. - Ciasno ci? - spytał cicho.
Jak zawsze Tenaj była zaskoczona, jak wietnie potrafił odgadn jej my li i
zawstydzona, e tak niegodna refleksja zago ciła w jej głowie. - Wiem, e
powinnam czu si wdzi czna - przyznała pokornie. - Mieli my szcz cie, e udało
nam si znale kapitana, który zgodził si zabra nas wszystkich na raz. -
Szcz cie, e natrafili na człowieka do chciwego, by doceni pieni dze, jakimi
mogli zapłaci .
- Mamy szcz cie, e jeste my tu wszyscy zdrowi - powiedział t sknie Igraine,
nale ał bowiem do tych nielicznych, którzy dostali choroby morskiej w
pierwszych dniach podró y. Potem bardzo cicho, bardzo smutno szepn ł: -
ałuj , e Everlyn nie mogła zobaczy naszej nowej ojczyzny.
Tenaj spojrzała na niego z zaskoczeniem. Po raz pierwszy od mierci córki
wymienił jej imi .
Igraine nie był tym samym wodzem, który opu cił Takar. mier córki zgasiła
w nim ogie ycia, tłamsz c go w jaki sposób i powlekaj c jego srebrne włosy i
oczy wypłowiał szaro ci . Mimo to jego głos tchn ł sił , która mogłaby przenosi
góry.
U cisn ła jego dło współczuj co, odwróciła twarz do wiatru i spojrzała na
morze. W chwili, gdy Igraine chciał co powiedzie , wci gn ła gwałtownie
powietrze do płuc i wychyliła si przez reling.
- Widzisz wysp ?
145
- Nie. - Potrz sn ła głow i odepchn ła jego r k .
- Nie. - Ujrzała natomiast co w wodzie, jakie nienaturalne zawirowanie.
Przyło yła dłonie do ust i zawołała do kapitana, staraj c si przekrzycze
łopotanie agli. - Co jest przed nami!
Kapitan pokazał gestami, e nie słyszy jej słów. Ocieniwszy oczy, popatrzył
przed siebie, a potem raptownie chwycił za ster i starał si zmieni kurs,
krzykiem wydaj c rozkazy załodze.
Statek przechylił si , z j kiem wykonuj c zakr t na wodzie.
Tenaj złapała Igraine’a i popchn ła go w stron ciany nadbudówki, w stron
schodów na dół. - Wszyscy pod pokład! - krzykn ła.
Zaniepokojeni ogrowie ju wstali i kiedy statek wykonał zakr t, wzbijaj c
pióropusz wody, rozpierzchli si .
Igraine’owi zaparło dech w piersi. Na pokładzie rozległy si krzyki i Tenaj
odwróciła si w sam por , by ujrze wznosz c si głow jakiego stworzenia,
którego złoty pysk wyłaniał si z morza w strugach wody spływaj cej po jego
faluj cej skórze. Było pi kne i straszne, pomy lała, stworzenie z przezroczystego,
perłowego złota, o rybich łuskach i oczach czerwonych jak rubiny.
Nast pna głowa wychyn ła na powierzchni obok pierwszej, a potem jeszcze
jedna - razem trzy łby na olbrzymich, l ni cych, wygi tych karkach ozdobionych
krezami. Głowy odchyliły si tak gwałtownie, e powietrze za wiszczało Tenaj w
uszach, a włosy smagn ły j po oczach.
Kapitan wołał co niezrozumiale. Ogrowie biegali i krzyczeli. Teraz Igraine j
popychał. Wpadła na Lyrralta, który stał oparty o ciank nadbudówki.
- Trzymajcie si ! Trzymajcie! - krzyczał kapitan.
Istoty zbli ały si szybko, zostawiaj c za sob spienion wod . Spu ciły
olbrzymie, t po zako czone łby, szykuj c si do zderzenia. Miała tylko chwil ,
eby pomy le i zadziała , zanim uderz w burt statku. Belki przecie nie
wytrzymaj tak strasznego ciosu!
Tenaj uniosła r ce i utworzyła tarcz , wkładaj c w ni cał magiczn moc,
jak władała. Głowy potwora zderzyły si z niewidzialn zapor z tak sił , e
poczuła dr enie. Jeden z łbów przebił si i trafił statek.
Okr t zakołysał si od uderzenia, zachwiał na boki jak szalony. Belki j kn ły i
trzasn ły, gro c całkowitym pop kaniem. Cios przewrócił Tenaj na pokład.
Uderzyła głow w pokład. Przetoczyła si na plecy i zobaczyła, e morskie
potwory znów szykuj si do ataku.
Podniosła si na kolana, szepcz c pod nosem słowa kolejnego zakl cia w
nadziei, e wzmocni jego sił .
Chwil pó niej Igraine i Lyrralt byli ju przy niej i pomagali jej wsta .
Pozostali otoczyli j ciasno i wsparli jej magi swoj moc .
Stworzenia znów zaatakowały, bij c z całych sił głowami w niewidzialn
zapor . Rycz c z gniewu i bezsilnej zło ci, potwór wzniósł si kolejne osiemna cie
metrów nad wod i jeszcze raz uderzył. Zadał cios, który przewrócił ich
wszystkich na pokład, jakby nic nie wa yli. Tarcza zatrz sła si od siły uderzenia,
ale wytrzymała.
146
Z tyłu rozległy si radosne okrzyki. Przeczuwaj c nast pny atak stworze ,
Tenaj zawołała: - Skupcie si ! - Usłyszała kolejny krzyk, a potem Lyrralt złapał
j za r k . - Zbli aj si !
Igraine zatrzymał przebiegaj cego obok marynarza. - Co to za stworzenia? -
spytał.
- To nie kilka stworze , tylko jedno! Xocli. Usiłuje nakarmi swoje młode. A
my jeste my po ywieniem.
- Płynie w stron drugiego statku - powiedziała w ot pieniu Tenaj. Podbiegła
do burty, machaj c r koma i krzycz c w nadziei, e odci gnie uwag stworzenia.
Potwór przepłyn ł obok, zanurzony do połowy. Dobiegaj c do ko ca pokładu,
Tenaj z całych sił rzuciła zakl cie. Trzasn ło co jakby piorun, lecz nie dosi gło
potwora. Cisn ła wtedy ognist kul , jedn , potem dwie i wi cej. Równie nie
doleciały do celu.
Stoj cy obok niej Igraine równie rzucał czary. Z morza, do którego wpadło
co bardzo blisko potwora. wytrysn ła wysoka fontanna wody.
Xocli podpłyn ła do mniejszego aglowca.
- Tam nikt nie ma do mocy, by go powstrzyma - rzekła Tenaj głosem
oznajmiaj cym kl sk . Bardziej zaawansowani w magii i rzucaniu czarów
ogrowie płyn li razem, maj c nadziej , e naucz si czego od siebie nawzajem w
czasie morskiej podró y.
W odr twieniu przygl dała si , jak potwór w taki sam sposób przypu cił atak
na mniejszy statek, wielokrotnie uderzaj c w niego głow . Zobaczyła wpadaj ce
do wody ciała, usłyszała miotanie si i wrzaski, a potem cisz . Na jej aglowcu
rozlegały si j ki i pie ni smutku.
Mniejszy statek przechylił si na bok jak zabawka w stawie. Ogrowie zsuwali
si po pokładzie, rozpaczliwie czepiaj c si wszystkiego. Co pod powierzchni
rozszarpywało tych, którzy wpadli do wody. Stworzenie wci uderzało złot
głow w statek. Bezustannie.
Tenaj wyrwała si z r k Igraine’a i podbiegła do kapitana. - Zawracaj! -
krzykn ła przera liwie. Wspi ła si po drabinie na górny pokład. - Zawracaj!
Musimy im pomóc!
- Nie mo emy. - Człowiek spojrzał jej prosto w oczy. - Te zaton liby my.
- Niewa ne - mrukn ł drugi oficer, pokazuj c r k . - Wła nie si oddała.
Tenaj odwróciła si . Morski potwór odpływał pi knym i wdzi cznym ruchem,
stopniowo zanurzaj c si w wodzie.
Drugi aglowiec nadal unosił si na powierzchni, lecz miał powa ny przechył
na prawo. Na sterburt , poprawiła Tenaj.
Podczas ich obserwacji na maszcie pojawiły si flagi sygnalizacyjne. - Statek
nabiera wody - przetłumaczył kapitan. - Zdolny jest jednak do eglugi.
Odpowiedzcie na ich sygnały. Podpłyniemy do nich. Zrobimy wszystko, co w
naszej mocy, by im pomóc.
Tenaj nalegała, by zatoczyli kr g i sprawdzili, czy w wodzie nie ma rozbitków,
lecz zanim jeszcze kapitan si zgodził, wiedziała ju , e poszukiwania s
bezcelowe.
Ilu zgin ło?
147
Wróciła po drabinie na swoje miejsce na dziobie. Opanowani ju ogrowie na
pokładzie za jej plecami płakali cicho i szeptem snuli domysły, kto z ich
przyjaciół i krewnych poniósł mier .
Podszedł do niej Igraine, a potem Lyrralt. Zaszło sło ce. Mimo to Tenaj wci
stała wpatrzona w czarn wod , która w blasku Solinari migotała jak diamenty.
Powiał chłodniejszy wiatr. Wzeszły gwiazdy.
Stała jeszcze, kiedy obserwator krzykn ł: - Ziemia!
Popatrzyła w jedn i w drug stron , dopiero wtedy u wiadamiaj c sobie, e
l d był tu przed ni . Czer , któr wzi ła za bezgwiezdne niebo, była wysp .
Du wysp .
Igraine i Lyrralt znów podeszli do niej, przepychaj c si przez tłum ogrów,
którzy wylegli na pokład.
Przez chwil Igraine przygl dał si czarnemu paskowi ziemi na horyzoncie.
Potem powiedział cicho: - B dziemy si nazywa Irdowie, Dzieci Gwiazd,
Stra nicy Ciemno ci. Tak jak znale li my drog do tej wyspy. odnajdziemy
własn drog ku przyszło ci. - Po raz pierwszy od mierci Everlyn jego serce
wypełniła nadzieja. ukojenie i cudowny spokój.
Khallayne całymi dniami siedziała skryta i milcz ca. Jadła, kiedy stawiano
przed ni jedzenie, spała, kiedy niewolnik prowadził j do łó ka. Trz sła si ,
kiedy w komnacie panował chłód i pociła si , gdy siedziała za blisko ognia.
Cała była zbolała. Bolały j z by, skóra, palce. Mi nie i oczy. Wszystko
bolało i przez wiele dni ka dy d wi k, nawet najdrobniejszy, przyprawiał j o
dreszcze. Wiedziała jednak, e wszystko minie. Dolegliwo ci ust pi , a słuch
wróci do normy. Nie była natomiast tak pewna. czy zachowała zdrowe zmysły.
Wszystko wokół było zamglone jak wczesnym porankiem w górach, kiedy
chmury si jeszcze nie rozproszyły, powietrze jest przesycone wilgoci i nic nie
ma ostrych zarysów.
- Dlaczego trzymasz j przy yciu? -- Przez mgł przebił si zabarwiony
zazdro ci głos Kaede.
- Bo mnie to bawi - odparł Jyrbian jedwabistym, przepełnionym
okrucie stwem głosem.
Khallayne przygl dała si wszystkiemu tak, jakby to było przedstawienie,
czekaj c na przebudzenie serca, które jej powie, e nie umarła. Tym, co kazało
jej patrze , słucha i wróci wreszcie do wiata gniewnych szeptów, był wrzask,
krzyk konaj cego m czyzny.
- A jednak - powiedział kto w pobli u okna. - Zamierzasz si ockn . - Nie
sprawiał wra enia zbyt zadowolonego z takiego obrotu wydarze .
Khallayne powoli usiadła. Zauwa yła Kaede, która stała przy oknie z
kryształem z kolekcji Jyrbiana w dłoni.
Przypomniała sobie o mierci Bakrella. - Bakrell... - wykrztusiła.
Kaede odło yła kryształ z powrotem na stojak z br zu i odwróciła si do niej.
- Hmm. Zawsze byłam przekonana, e lubiła mego brata troch bardziej, ni to
okazywała . Bez w tpienia jest ju jednym z najwierniejszych zwolenników
Igraine’a. Je li ju co robił, to zawsze z przekonaniem.
148
Ona nie wiedziała! Khallayne natychmiast to poj ła. Jyrbian jej nie
powiedział. Otworzyła usta, eby powiadomi Kaede, wyrzuci z siebie ból i zło .
Nie zrobiła tego jednak. Nowina mo e okaza si u yteczna pó niej.
Khallayne z wysiłkiem spu ciła nogi z łó ka i wstała. Na chwiejnych,
uginaj cych si nogach podeszła do garderoby ze sk pym wyborem strojów. -
Czego Jyrbian chce ode mnie?
Kaede wzruszyła ramionami, lecz odpowiedzi udzielił Jyrbian, który stan ł w
drzwiach. Odziany był w pi kny czerwony mundur i wr cz tryskał zdrowiem. -
By mo e istnieje jeszcze kilka zakl , których nie znam.
Oparła głow o drzwi garderoby. - B dziesz musiał mnie zabi - rzekła cicho
Khallayne. Potem z rosn c zło ci dodała: - Umr raczej ni naucz ci czego
jeszcze!
Ogr wzruszył ramionami, jakby si tym nie przej ł.
Bo tak te było. Jakich ałosnych, drobnych zakl mogła nauczy go
Khallayne, kiedy wiedział ju , jak zam czy kogo na mier , nie zostawiaj c
przy tym adnych ladów na ciele? Kiedy spojrzała na Kaede, która stała we
wpadaj cym przez okno sło cu i leniwie gładziła kryształy z kolekcji Jyrbiana,
nagle przyszło jej na my l, e jest jeszcze jedno zakl cie, którego mo e si od niej
nauczy . Zanim jeszcze usłyszała j k Kaede, zrozumiała te , e je li oka e si to
konieczne, Jyrbian rzeczywi cie j zabije, próbuj c wydoby z niej sekret.
W tym momencie Kaede pochwyciła kryształ i otwieraj c usta z
niedowierzania, popatrzyła na pod wiatło. Wewn trz przejrzystej kuli snuła si
wst ka dymu. Sło ce prze wiecało przez kryształ, rzucaj c ta cz c t cz
wiatła.
- Historia! - j kn ła Kaede, przykładaj c kul do ucha. - Historia. Jyrbianie,
sk d j masz?
Jyrbian był równie zdumiony, co Khallayne zdj ta zgroz .
- O czym ty mówisz? - Wyci gn ł r k , lecz Kaede nie chciała mu odda
kryształu. Wyrwał go jej z r ki, powtarzaj c pytanie.
- To jest Historia. Pie Powierniczki! Jest tutaj. Sk d j wzi łe ?
- Jeste pewna? - Przyło ył kul do ucha, a potem wzi ł pod wiatło. - To
mieszne! Jak to mo liwe?
- Słysz j ! Oddaj mi j . Jest moja! Kto ukradł j Powierniczce. Ona nie
zachorowała. Została zamordowana!
Jyrbian uniósł kryształ tak wysoko, e nie mogła go dosi gn i odepchn ł jej
wyci gni te r ce. Zanim Kaede zdołała go powstrzyma , podszedł do Khallayne i
wcisn ł jej kul w dło .
Okr gła, gładka i chłodna. Khallayne zacisn ła na niej palce. Poczuła
znajome mrowienie ycia. Zaniosła kryształ w zło onych dłoniach do ognia i
podniosła go w gór .
- Ty to zrobiła - oznajmił Jyrbian z absolutn pewno ci . - Lyrralt
napomkn ł o czym tego dnia, gdy Powierniczka zachorowała, tajemniczo
wspomniał o fortunie za piewanie tego samego dnia, kiedy tak si na ciebie
pogniewał. On sam jednak nie wiedziałby, jak tego dokona , wi c musiała mu
pomóc. Jak?
149
Tak, Pie nadal tam była. Czuła jej obecno tak, jak Kaede j słyszała. -
Nie, ja tego nie zrobiłam. - Skłamała. Khallayne oddała mu z powrotem kryształ.
- Niczego nie czuj w tej bryle szkła.
Jyrbian przygl dał jej si przez chwil . - Postaraj si sobie przypomnie -
rzekł przymilnie. - Mo e wróci ci pami . Zanim b d zmuszony j pobudzi w
taki sposób, w jaki poruszyłem... pami pewnej osoby. - Wepchn ł jej znów
kryształ w dłonie.
Kaede zaprotestowała gło no: - Jest moja! Nie mo esz...
Wystarczyło jedno spojrzenie Jyrbiana, by Kaede umilkła i wyszła za nim z
komnaty z morderczym błyskiem w oczach.
Khallayne zaniosła kul na łó ko. Podparła si poduszkami, zawin ła w ciepłe
kołdry, poło yła kryształ na podołku i wbiła w niego wzrok, staraj c si
przypomnie sobie t noc, gdy do tego doszło, przypomnie sobie zakl cie,
uczucie, jakie w niej wzbudziło, oraz sposób, w jaki wszystkie elementy zadziałały
wspólnie.
Potem, kiedy ju była przekonana, e przypomniała sobie wst gi ciemno ci i
Pie wypływaj c z ust staruszki, wyzwoliła sw moc. W my lach zastukała do
kryształowej kuli.
I kula si otworzyła. Wydostała si z niej Pie , która kr yła wokół r k
Khallayne i przepływała jej mi dzy palcami, nie daj ca si opisa muzyka, tak
gorzkosłodka, e oczy zaszły jej łzami, pie o wiecie, który wkrótce przestanie
istnie . Pi knym, barwnym wiecie, który przypominał jabłko z robakiem
rozkładu wewn trz.
Zagubiła si w Pie ni, nie potrafi c pod a za muzyk , lecz wtedy usłyszała
radosne okrzyki i zgiełk na dziedzi cu w dole. Zerwała si na równe nogi i
podbiegła do okna.
Na dziedzi cu ujrzała kł bi cy si , rozkrzyczany tłum ołnierzy, którzy si
gło no witali i składali sobie gratulacje. Wydawało jej si , e zauwa yła Jyrbiana,
który w ol niewaj cym, paradnym mundurze szedł dumnym krokiem przez tłum
ogrów i koni. Wtedy dostrzegła powód całej tej wrzawy.
Zbiegowisko ołnierzy otaczało grup skutych je ców, po rodku których stał
wóz, a na nim tylko jeden wi zie w ła cuchach i p tach: Eadamm, wódz ludzi,
którego Jyrbian szukał jak szalony.
Jyrbian zapomniał o wszystkim - o Historii, gniewnych błaganiach Kaede i
kusz cym zakl ciu, które Khallayne zdradzi mu pr dzej czy pó niej.
Setki ludzi, starych i młodych, zeszły do lochów Jyrbiana i ju z nich nie
wróciły. Skonali, krzycz c i błagaj c o lito , albo tak pogr yli si w obł dzie, e
nawet nie potrafili ju wyda krzyku. Kiedy u miercał ka dego z nich, w ich
dzikich, ludzkich twarzach widział rysy Eadamma i ałował, e to nie jego zabija.
Teraz zazna tej przyjemno ci.
Jyrbian przepychał si przez tłum ogrów i łudzi, którzy zebrali si na
podwórzu. Wspi ł si na wóz i stan ł twarz w twarz z człowiekiem, którego
nienawidził najbardziej na wiecie. - Jaka szkoda, e mo esz umrze tylko raz -
rzekł rozczarowany opanowaniem niewolnika.
150
Poszukał w tłumie dowódcy oddziału, który przywiódł człowieka i skin ł na
niego. - Gdzie go znale li cie? Czy strzegł zwolenników Igraine’a, jak
przypuszczałem?
- Nie, panie. O ile wiem, reszty nie znaleziono. Złapano go pod Persopholus.
Przypuszczamy, e dowodził obl eniem miasta.
- A bitwa?
- Odnie li my zwyci stwo, panie. - Kapitan wyprostował si dumnie. -
Wyci li my ludzi w pie .
Jyrbian u miechn ł si rado nie od ucha do ucha i nachylił, by poklepa ogra
po ramieniu. - Znalazłe przy nim co cennego? - Skin ł głow w kierunku
Eadamma.
- Tak, panie, zgodnie z twymi słowami. Moi wojownicy przynie li mi to. -
Kapitan si gn ł pod tunik i wyj ł srebrny ła cuszek zako czony amuletem
owini tym w srebrny drut.
Zza swojej tuniki Jyrbian wydobył inny, podobny amulet. Krwawnik, który
zdj ł z szyi Everlyn. Bez słowa uniósł oba, aby niewolnik mógł je zobaczy .
Eadamm rzucił si na niego z w ciekłym grymasem, szczerz c z by niczym
dzikie zwierz . Ła cuchy, którymi był sp tany, wytrzymały jego daremn
szarpanin .
Jyrbian zszedł z wozu z błogim u miechem. Zastał Kaede w swej sypialni.
Sk po odziana ogrzyca o rozpuszczonych długich włosach roztaczała ci k ,
odurzaj c i uwodzicielsk wo perfum.
- Słyszała ju ?
Pokiwała głow , podaj c mu kieliszek wina. - Jego mier musi by
widowiskowa. Musi sta si przykładem dla innych.
Na jego wargi wypłyn ł powolny, słodki u miech. W głowie ju mu witały
my li i obrazy. U miechn ł si szerzej, obrzucaj c wzrokiem jej ciało. Przybli ył
do niej o krok i dostrzegł zach caj cy u miech i ar w jej oczach...
Zgiełk tłumu ledwo docierał do Khallayne, która dosiadła konia i wyjechała w
lad za pozostałymi na dziedziniec, a potem do miasta. Bruk połyskiwał jasno w
sło cu, które o wietlało szare, kamienne mury.
Jechała za Jyrbianem, czuj c, jak strach ciska j za gardło. - To tylko
parada - powiedział, u miechaj c si niewinnie jak dziecko. - Na cze wodza
ludzkich istot. Nie powinna przegapi takiej okazji. - Zgodziła si potulnie,
pragn c opu ci zamek i łudz c si nadziej ucieczki.
Posuwali si w majestatycznym, powolnym tempie kr tymi zakolami w stron
ulic miasta, a potem szerokimi alejami do koloseum. Na całej trasie ogrowie
wylegli na ulice i w oczekiwaniu na rozrywk pili i kupowali jedzenie od
w druj cych w tłumie handlarzy. Khallayne miała straszne przeczucia co do
widowiska, które przyci gn ło całe miasto.
Po obu stronach ulic przy koloseum ustawiono podwy szenia i ło e widokowe
przystrojone atłasem w barwach wszystkich najpot niejszych klanów. Trybuna
Jyrbiana stała najbli ej rodka, w cieniu gigantycznego amfiteatru. Tylko lo a
Rady Panuj cych znajdowała si w dogodniejszym miejscu.
Kaede, która ju stała na trybunie, wygl dała ol niewaj co w szmaragdowej
sukni i odpowiednich do niej klejnotach w uszach i na szyi. Kiedy jednak
151
zauwa yła, e Khallayne jedzie po prawej r ce Jyrbiana, zmarszczyła brwi i
odwróciła głow . Jyrbian zsiadł z konia i wprowadził Khallayne po schodach.
Przybyła Rada Panuj cych. Anel wyjrzała przez barierk i skłoniła si
Jyrbianowi. Na tyłach lo y widokowej stał stół pełen smakołyków i kto wcisn ł
Khallayne do r ki puchar z br zu wypełniony ciemnoczerwonym winem.
Zagrała muzyka, flet wywodził wysokie trele. Potem doł czyły d wi ki innych
instrumentów, które wygrywały swe melodie. B bny. Talerze. Dzwony. Jeszcze
jeden flet. Ich skoczne, wesołe tony splatały si ze sob .
Nagle zrobiło si ciemno, jakby sło ce schowało si za ciemn chmur .
Khallayne zadr ała, przetarła zmru one oczy i stwierdziła, e jest nie ciemniej ni
przed chwil . cisn ła puchar mocniej, by uspokoi dygocz ce palce i id c za
przykładem wszystkich wokół, rozejrzała si po ulicy. Wszystkich z wyj tkiem
wyprostowanego i wpatrzonego gdzie w przestrze Jyrbiana.
Pierwsze pojawiły si dzieci. Odziane na biało ogrze dzieci ze wst kami we
wszystkich kolorach sypały kwiaty na ulic , ta cz c, miej c si , bawi c i
pokrzykuj c.
Za nimi szli fletni ci, kolejni muzycy oraz dzieci. Młode kobiety i m czy ni
rzucali kwiaty przyjaciołom w tłumie. Dalej szli wystrojeni w najlepsze paradne
mundury ołnierze, wymachuj c błyszcz cymi w sło cu mieczami, a za nimi
znów dzieci, tym razem starsze. Wszyscy tak tryskali rado ci , e Khallayne
dostrzegła w tym fałsz.
Potem szli je cy, nadzy, bosi, wysmarowani oliw , jakby wystawieni na
aukcj . Skuto ich razem ła cuchami, które l niły jasno jak miecze ołnierzy.
Tłum wiwatował i oklaskiwał ich tak samo, jak ta cz ce dzieci.
Przez cały czas na obliczu Jyrbiana go cił upiorny u miech. - Nie chciałaby
chyba tego przegapi - rzekł, łagodnie bior c j za rami .
Z koloseum wymaszerowały nast pne oddziały wojska. Ci szli pieszo, cho po
mundurach wida było, e to oficerowie wy si rang od wyprzedzaj cych ich
ołnierzy. Szli w idealnie równych szeregach, doskonale zgranym krokiem,
dumnie wypinaj c piersi.
Kiedy zbli yli si , Jyrbian zacisn ł palce na ramieniu Khallayne. Po rodku
szeregów oficerów szły trzy postaci - jedna potykała si i była niemal niesiona
przez pozostałe dwie u jego boku.
T osob był Eadamm. Miał zwi zane z przodu nadgarstki i nogi zbroczone
jasn krwi . Został okulawiony - przeci to mu grube ci gna tu nad kolanami.
Khallayne krzykn ła. Puchar wina wypadł jej z r k i błysn ł w sło cu.
Jyrbian przycisn ł j do siebie, zmuszaj c do stania w miejscu. Kiedy puchar
spadł na ulic w dole, nie usłyszała odgłosu.
Khallayne spu ciła oczy i dostrzegła, e cho Jyrbian trzymał j mocno jedn
r k , w drugiej trzymał lekko palce Kaede i delikatnie je głaskał. - Eadamm
b dzie oprowadzany codziennie przez sze dni - mówił Jyrbian. - Po jednym
dniu za ka dy z sze ciu miesi cy od czasu buntu. Nast pnie zostanie publicznie
stracony.
Popatrzył na ni z u miechem, a potem wrócił do ogl dania widowiska,
ledz c ka dy krok Eadamma.
152
Khallayne zauwa yła, e jego oblicze, które kiedy pod wzgl dem urody
mogło rywalizowa z jej twarz , wykrzywiło si i stało szkaradne jak jego dusza.
Dwa.
Trzy.
Cztery.
Pi .
Sze .
Ka dego dnia Jyrbian wysyłał now sukni do komnat Khallayne, za ka dym
razem bardziej wytworn od poprzedniej.
Ka dego dnia przysyłał dwóch krzepkich, dobrze wyszkolonych w magii
stra ników, by j eskortowali. Przełamywali jej magiczne osłony. Nie li j , kiedy
si opierała.
Ka dego dnia Jyrbian siedział w siodle na dziedzi cu i przygl dał si , jak
wynosz j i sadzaj na koniu obok niego.
- Dlaczego policzkujesz ich i kopiesz, kiedy mogłaby po prostu pomy le i
unicestwi ich magi ? - spytał z rozbawieniem.
- Mam ich zabi dlatego, e lepo wykonuj twoje polecenia? - spytała. - Przez
to stałabym si nie lepsza od ciebie.
Ka dego dnia wybuchał miechem i sprowadzał j ze szczytu góry na
rozbawione ulice.
Ka dego dnia stał obok niej, trzymał j za rami i zmuszał do przygl dania
si upokorzeniu i ka ni Eadamma.
Siódmego dnia było ju pó ne popołudnie, kiedy przybył niewolnik z tunik i
wyszywan kamizel , któr miała na sobie tyle dni temu na przyj ciu, gdy
spogl dała na Jyrbiana z po daniem i niecierpliwo ci .
Zamek przez cały dzie a huczał od przyj i uroczysto ci. Wiedziała, e
wkrótce odb dzie si egzekucja. Wiedziała te , e Jyrbian zmusi j do
przygl dania si ka ni, lecz czuła jedynie ulg , e wkrótce nast pi koniec.
Przynajmniej Eadamm wymknie mu si z r k, przestanie cierpie .
Na dziedziniec padało jasne popołudniowe sło ce, od którego bruk tak si
rozgrzał, e jego ciepło czuła przez buty.
Jyrbian czekał na ni jak zawsze, tak samo Kaede. Bez poganiania dosiadła
konia, lecz trzymała wodze krótko, póki Jyrbian nie odwrócił si do niej. - Czemu
musz bra w tym udział? - spytała spokojnie.
U miechn ł si i rzekł z wyrzutem: - Khallayne, była wiadkiem pocz tku.
Nie mo esz przegapi finału.
Koniec okazał si jeszcze dziwaczniejszy od wszystkiego, co miało dotychczas
miejsce.
Wypełnione po brzegi koloseum otaczały setki ogrów, którzy nie dostali si do
rodka. Khallayne i pozostali nigdy me przecisn liby si przez ci b , gdyby nie
stra nicy Jyrbiana, którzy robili im przej cie w tłumie. Panował nastrój
podenerwowania, słycha było narzekania i skargi na brak miejsc dla wszystkich.
Jyrbian z swym orszakiem przejechał pod ci kim, kamiennym łukiem
koloseum. Zgiełk tłumu ucichł. W całym amfiteatrze zapanowała dziwna cisza.
Khallayne i reszta zsiedli z koni i udali si pod obstaw do prywatnej lo y
153
Jyrbiana na ogromnym balkonie nad aren . Dopiero wtedy Khallayne
zrozumiała.
W innych specjalnych lo ach wokół pełno było dworzan, którzy siedzieli w
tłoku lub wychylali si przez barierki i wołali do siebie ze miechem.
Ku jej zgrozie wi kszo miejsc zajmowali niewolnicy. Pomi dzy nimi wida
było stra ników uzbrojonych w miecze, piki i łuki.
Zacz ło si widowisko. Tancerze, onglerzy i akrobaci. Dobrze wytresowane
konie i dobrze wy wiczeni ołnierze popisywali si sprawno ci . Wojsko
maszerowało i salutowało z doskonał precyzj . Magowie pokazywali tajemne
sztuki, wyczarowuj c z niczego kwiaty i ongluj c ognistymi kulami.
Ogrowie klaskali, wiwatowali i pili. Niewolnicy siedzieli w milczeniu.
Nast pnie zapalono wielkie pochodnie i zacz ło si prawdziwe widowisko, na
które przybyli wszyscy ogrowie.
Na rodek areny wyprowadzono Eadamma.
Wszyscy niewolnicy nachylili si , by lepiej widzie .
Z wielk ceremoni zakuto wi niowi r ce w kajdany. Podprowadzono konie.
Khallayne odwróciła głow . Jyrbian nie zauwa ył tego. Nie mógł oderwa
oczu od widowiska, z emocji walił pi ciami w uda. Kaede stała obok niego,
gładz c go po ramieniu, lecz on jej nie dostrzegał.
Khallayne zobaczyła, e siedz ca w rodkowej lo y Anel uniosła czerwon
chustk , a potem j upu ciła. Usłyszała nagł cisz , a nast pnie odgłosy tak
okropne, e była przekonana, i nigdy nie zdoła ich ju wymaza z pami ci.
Trzasn ły bicze. Co zaskrzypiało i chrupn ło. Co si rozerwało.
Przycisn ła dłonie do uszu, by nie słysze ochrypłych, podnieconych krzyków.
Łzy płyn ły jej po twarzy.
Kolejny ryk wiwatów, jeszcze huczniejszych i bardziej gromkich ni
uprzednio. Potem jeszcze jeden i Khallayne pomy lała: - To ju koniec. Koniec.
Eadamm został rozszarpany ko mi i po wiartowany.
Wtedy rozległ si d wi k, jakiego jeszcze w yciu nie słyszała i jakiego ju nie
usłyszy. Wpierw stłumiony lecz narastaj cy i wzbieraj cy, szum, który przerodził
si w pie przechodz c w po og , która z kolei spowodowała eksplozj
w ciekło ci, strachu i zbyt długo tłumionej zgrozy, zbyt długo znoszonej udr ki.
Niewolnicy podnie li bunt. Ten d wi k był odgłosem powszechnej furii, jak
wybuchli, jakby kto nadał sygnał. Zwracali si przeciwko swym panom, swym
nadzorcom.
154
Rozdział 18
KONIEC I POCZ TEK
Kaede wrzasn ła. Jyrbian wykrzykiwał rozkazy.
Cho Khallayne odgadła z jego gestów, e wzywa stra e, by odprowadziły ich
do bezpiecznego miejsca, mało j to obchodziło. Teraz nadarzała si okazja
ucieczki!
Ruszyła szybko, zakasuj c dług spódnic i przepychaj c si przez
zdezorientowany i przera ony tłum w stron wyj cia. Stra nicy usiłowali
powstrzyma napa niewolników. Byli odwróceni plecami do niej.
Rozejrzała si . Od ziemi dzieliła j odległo trzykrotnie przewy szaj ca jej
wzrost. Potem jednak byłaby ju na arenie.
W s siedniej lo y, naprzeciwko trybuny Rady Panuj cych, było mniej
gwardzistów, a wi cej dworzan. Jedno piekło. Ta lo a jednak znajdowała si
ni ej. Gdyby skoczyła do niej, miałaby stamt d do ziemi jakie trzy metry.
Weszła na krzesło, zrzucaj c nog jedzenie i porcelanowe naczynia. Przez
chwil nie była pewna, czy jej si uda. Wtedy usłyszała, jak Jyrbian wykrzykuje
jej imi i skoczyła.
Wyci gn ła r ce w locie. Zahaczyła palcami o chropowaty kamie i drapała
go, kalecz c sobie dłonie i łami c paznokcie. Uderzyła ciałem o mur i powietrze
wyleciało ze wistem z jej płuc. Khallayne rozlu niła uchwyt.
Spadła i uderzyła mocno o ziemi . Gwiazdy zata czyły jej przed oczami i
poczuła ostry ból, który przeszył jej lewy bok. Przewróciła si na plecy, dysz c
ci ko. Spostrzegła nad sob twarze Jyrbiana i Kaede, którzy patrzyli w dół.
Podniosła si na kl czki, podpieraj c r koma. Potem wstała. Upewniwszy si ,
e nikt jej nie ciga, przecisn ła si mi dzy lo ami i poszukała wyj cia.
Wi kszo niewolników zeskoczyła na aren i uciekła w stron bram miasta,
wielu jednak nadal stało na trybunach. Khallayne załkała na widok tego, co robili
z wła cicielami oraz stra nikami. Przywarłszy plecami do ciany, posuwała si w
stron wyj cia. Kilka metrów dalej znajdował si tunel, którym na aren
wprowadzano niewolników i zwierz ta.
Skr ciła za róg w ciemny tunel i stan ła twarz w twarz z człowiekiem, który
głow ledwo si gał jej do ramion. Miał włosy pomara czowe jak marchewka,
zło liwe oczka zmru one od nienawi ci i podart koszul z plamami krwi na
przodzie.
Wyszczerzył do niej z by, u miechaj c si jak Jyrbian - szeroko i zło liwie. W
r kach trzymał kij. by mo e kawałek lancy lub piki, wyszczerbiony z obu stron
w miejscach, gdzie został odłamany. W ciemno ci wydawało si , e jest na nim
krew.
Zanim zd yła cokolwiek zrobi , głos kobiety zatrzymał wznosz c si
maczug .
- Stój! - Z ciemno ci wybiegła drobna niewolnica. - Jej nie - zabroniła
m czy nie, staj c pomi dzy Khallayne i napastnikiem.
Ten odepchn ł j i wzniósł maczug . - mier wszystkim ogrom! - warkn ł.
155
Niewolnica złapała kawał drewna i zamachn wszy si , grzmotn ła m czyzn
w tył głowy, a zahuczało.
- T dy - powiedziała, nie rzuciwszy nawet okiem na powalonego człowieka, i
wskazała głow ciemny tunel.
Zanim odwróciła si , Khallayne chwyciła j za rami .
- Laie? - To nie mógł by nikt inny. Niewolnica z kuchni, która pomogła jej tej
nocy, gdy wraz z Lyrraltem skradli Histori , wychudzona i ze zmarszczkami
wokół oczu, nadal jednak o ółtych jak słoma włosach i niewiarygodnie
niebieskich oczach.
Niewolnica spojrzała na ni jako dziwnie. Khallayne poczuła si winna.
Kobieta najwyra niej j poznała. Z jakiego innego powodu miałaby j ratowa ? -
Dzi kuj ci, Laie.
Niewolnica rozejrzała si na boki, upewniaj c si , e nikt ich nie obserwuje. -
Po piesz si . - Odwróciła si i znikła w gł bi tunelu.
Khallayne bez wahania poszła w jej lady. Przyspieszaj c kroku, bez trudu
dogoniła Laie, która zaprowadziła j prawie do ko ca tunelu, a nast pnie skr ciła
dwa razy i przebyła trzy ró ne korytarze.
Dwukrotnie niemal zostały zauwa one przez innych niewolników, lecz za
ka dym razem udawało im si schowa w cieniu lub za drzwiami, dopóki
niebezpiecze stwo nie min ło. Raz Khallayne zmuszona była u y czaru
„odwrócenie uwagi”, aby biegn cy niewolnicy je omin li.
Wreszcie stan ły na ulicy w mie cie, które oszalało. Zgasły ostatnie promienie
sło ca i powinien zapa zmrok, lecz miasto stało w ogniu. W niebo biła
pomara czowa łuna, a długie cienie kładły si w poprzek ulic. Z okien budynków
po obu stronach koloseum buchały płomienie. Ulice za cielały gruzy i ciała
zabitych. Echo wrzasków i dzikiego miechu niosło si w ród cian gmachów.
Jak mogło do tego doj tak szybko? Khallayne popatrzyła w niebo. Czy
zostanie co jeszcze, kiedy sło ce wzejdzie?
- Musimy i ! - Laie poci gn ła j za r kaw. Prowadziła j ulic , wymijaj c
uzbrojonych niewolników i obchodz c dookoła jakie nieruchome, bezwładne i
połyskuj ce czerwono wyboje na drodze.
Kiedy mijali jedno ze zmasakrowanych ciał, które za cielały chodniki, zwłoki
drgn ły i zdawały si o y . Khallayne pierwsza to zauwa yła i poczuła. Chwyciła
Lale i odci gn ła na bok.
- Co si stało?
Khallayne ukl kła i przyjrzała si wij cemu trupowi. Wci wyczuwała moc i
nienawi , jak zion ł. - Nie wiem. Mo e to zakl cie, które nie zadziałało. Tylko
go nie dotykaj. Uwa aj na nast pne ciała. Chod my st d.
Laie pokiwała głow , lecz tym razem pozwoliła prowadzi Khallayne.
Khallayne zauwa yła jeszcze dwukrotnie co złego. Co przypominaj cego to,
co min ły, przywarło do muru z cegły, a jakie ciało, tak powa nie uszkodzone, e
musiało by martwe, nadal ruszało si i czołgało w ich stron .
Znalazły zaułek pełny beczek i skrzy i przykucn ły w cieniu akurat w chwili,
gdy nie dalej ni półtora metra od nich przebiegły jakie postaci.
- Musz wróci do zamku. Musz co stamt d zabra . - Uwolniła si z niewoli
Jyrbiana. Zdrowy rozs dek nakazywał jej ucieka , jednak w zamku został
156
kryształ - Historia ogrów opowiedziana od zarania dziejów. Raz ju o niej
zapomniała. Nie chciała ponownie popełni bł du, zostawiaj c j .
Laie spojrzała na ni jak na wariatk . - Wraca do zamku? Ja tam nie mog
pój .
- Wiem. Rozumiem. Ja jednak musz .
Laie pokiwała głow i odwróciła si .
- Czemu? - wypaliła nagle Khallayne. - Czemu mnie ocaliła ?
Niewolnica utkwiła w niej niebieskie oczy. - Zawdzi czam ci ycie. Spłaciłam
dług.
Khallayne skin ła głow . - Dzi kuj . - Była ju na ko cu zaułka, kiedy jaki
impuls nakazał jej odwróci si .
- Laie, je li dotrzesz w góry, id na północny wschód. Tam s ludzkie miasta,
ludzie, którzy nie boj si ogrów, którzy walcz i wiod uczciwe ycie.
Potem zawróciła i szybko odeszła, nie ogl daj c si za siebie.
W zamku panowały dziwna cisza i ciemno , cho wsz dzie paliły si wiece --
na podłogach, na parapetach i na stołach - jakby pozostali tam jeszcze ogrowie
usiłowali przegna mrok.
Teraz to oni, nie ludzie, biegali w panice z tobołkami i plecakami wypchanymi
ywno ci , szykuj c si do ucieczki.
Nikt nawet nie rzucił okiem na Khallayne, która przemykała szybko
korytarzami. Wszyscy byli zbyt zaj ci ratowaniem własnej skóry.
W apartamencie, w którym mieszkała przez ostatnie tygodnie, paliło si jasne
wiatło, a drzwi zach caj co stały otwarte. Wiedziała, kto b dzie na ni czekał
wewn trz.
Jyrbian stał przy kominku, starannie uczesany i ubrany w wie y mundur.
Opierał si łokciem o gzyms kominka, stoj c w tak swobodnej pozie, jakby
przyszła mu zło y wieczorn wizyt .
Dopóki Khallayne nie przest piła progu, nie zauwa yła Kaede, która stała
przy okiennym parapecie, gdzie ukryto kryształ.
Ogrzyca u miechn ła si okrutnie, dostrzegłszy ukradkowe spojrzenie
Khallayne. - Nie spodziewałam si , e ci jeszcze zobacz - rzekła sucho.
- Och, ja wiedziałem, e wróci - odparł bezceremonialnie Jyrbian.
Khallayne spojrzała na niego ze zdziwieniem. Wtedy zauwa yła, co trzymał i
beztrosko obracał w dłoniach: kryształow kul .
Jego ruchy mogły by wystudiowane, a głos oboj tny, lecz mi nie pod
naci gni t skór twarzy zdradzały napi cie. Jego przykryte ci kimi powiekami
oczy były szare jak zmatowiały metal i całkiem obł kane.
- Wci nie powiedziała mi, jak tego dokonała .
Khallayne wodziła oczami za kryształem.
- Prosz , Jyrbianie - rzekła cicho.
Jyrbian odchylił głow i wybuchn ł głuchym miechem szale ca.
Khallayne zrobiła krok w jego stron i wyczuła, e Kaede podeszła o krok do
niej. - Prosz , Jyrbianie, pozwól mi wzi kul . Nie jest ci tu potrzebna. Takar
przepadł na wieki. Nie musi jednak zosta zapomniany. Wszystko, czym byli my,
nie musi zosta zapomniane.
- Chcesz zanie j Igraine’owi? - Kusz co wyci gn ł do niej kryształ.
157
- Naszemu ludowi, nie Igraine’owi.
Jyrbian u miechn ł si , błyskaj c z bami. --- Wi c wiesz, gdzie oni s ? Cały
czas wiedziała .
Potrz sn ła głow . - Nie, ale ich znajd . Jako ich znajd .
- Powiedz mi. - Trzymał kul w wyci gni tych r kach. - Wymiana. Historia za
miejsce ich pobytu. Dla zaspokojenia mojej ciekawo ci.
Intuicja podpowiadała jej, by uciekała. Teraz, szybko. Nie rozmawia dłu ej.
Bra nogi za pas. Pr dko.
- Nie. Zabijesz mnie, tak jak zabiłe Bakrella.
Na wzmiank o bracie Kaede wydała stłumiony j k. Zrobiła krok naprzód.
Jyrbian znów zatrz sł si ze miechu. Wybuchn ł obł kanym, szale czym
chichotem. Wyci gn ł do niej kul w zło onych dłoniach, a kiedy zbli yła si ,
zgniótł j , zmia d ył gołymi r koma.
Spojrzał na Khallayne znad okruchów kryształu i krwi, która kapała mu z
r k.
- Jak mogłe ? - wrzasn ła przera liwie Kaede. - Była moja! Moja! Zniszczyłe
j tak, jak zabiłe Bakrella!
Jyrbian wymin ł j i nadal skradał si do Khallayne, lecz Kaede znów
przyskoczyła do niego. - Powiedz, czemu zamordowałe mojego brata! -
wrzasn ła mu w twarz.
- Zabił go bez powodu - odparła Khallayne. - Bakrell umarł w lochach tego
zamku. - Khallayne szybko odskoczyła, kiedy Jyrbian bez wysiłku odepchn ł
Kaede na bok.
Ogrzyca rzuciła si na niego z krzykiem. Niedbale uderzył j na odlew, a
przewróciła si na podłog . Głow uderzyła w krzesło.
Magia zawrzała w ciele Khallayne, podsuwaj c jej my l o płomieniach. Po ar.
Teraz. To musi sta si teraz. Zamkn ła oczy, co było niebezpiecznym gestem,
jednak e pomagało jej skupi moc.
Wyczuła napi cie szykuj cego si do skoku Jyrbiana i z całych sił wyrzuciła z
siebie magiczn moc. Zimny ogie . Nie miała poj cia, sk d wzi ło si to zakl cie.
Teraz posługiwała si intuicj .
Bł kitnopomara czowe płomienie buchn ły w stron Jyrbiana i spowiły go
całkowicie: Ogr rykn ł z w ciekło ci i wił si w ognistym polu, wykrzykuj c słowa
zakl cia, wznosz c do swego boga modły z pro b o ochron . Płomienie przygasły
i zamigotały, ona jednak skupiła si i wło yła cał sw wiedz , strach i ból w
utrzymanie zakl cia. Jyrbian potkn ł si i zachwiał, trzymaj c za głow .
Wtedy stało si co niewiarygodnego - Kaede stan ła obok niej i wzmocniła
ogie sw magiczn sił .
Jyrbian rzucił si na Kaede, wyci gaj c r ce przez cian ognia. Złapał j za
rami i wci gn ł w otaczaj ce go płomienie.
Khallayne krzykn ła. Targana bólem Kaede wygi ła si konwulsyjnie. Palce
Jyrbiana wpijały si jej w gardło.
Khallayne upadła na kolana z twarz zalan potem i łzami. Wcisn ła pi ci w
brzuch i zgi ła si we dwoje z wysiłku, jakim było utrzymanie czaru. Kl cz c na
posadzce, czuła jak okruchy rozbitego kryształu wbijały jej si w kolana i
158
kaleczyły dłonie. Zgarn ła odłamki w gar . Wci przesycała je resztka magii,
echo mocy i pie ni.
Jyrbian upu cił posiniaczon Kaede i skupił uwag na Khallayne.
Khallayne wstała i rzuciła si na niego z okruchami kryształu w dłoniach,
zaatakowała z furi zrodzon z alu po tym, co przestało istnie - po mie cie,
cywilizacji ogrów, Pie ni Historii.
Nie mog c pokona płomieni, które go otaczały, Jyrbian wyci gn ł r ce przez
ich zapor . Wybuchła lampa. Z tyłu spadło co wielkiego. Przepi kne okno z
szybami z trawionego szkła wybuchło do rodka, wyrzucaj c odłamki pod sufit.
Za plecami Jyrbiana Kaede wstawała powoli, niemal nie b d c w stanie
zrobi kroku. Khallayne nie potrafiła zrozumie jej słów, lecz podchodz ca
chwiejnie do Jyrbiana ogrzyca poruszała wargami.
Przeniósł atak na ni . Co skoczyło na Kaede. Przyj ła cał sił ciosu na pier ,
lecz nie zatrzymała si , id c ku niemu nachylona jak pod wiatr o sile nie ycy.
Za pó no u wiadomił sobie jej zamiary. Próbował si wycofa , lecz Kaede
wyci gn ła do niego r ce. Weszła w ogie zkl cia Khallayne, wznosz c ze sob
jaki nieznany czar i odbijaj c ku Jyrbianowi sił jego własnego ataku.
- Id ! - szepn ła do Khallayne. - Id !
Khallayne biegła w ród staj cych w płomieniach sprz tów, wybuchaj cych
skał i kryształów na parapecie.
Zatrzymała si na progu, a kiedy si obejrzała, zobaczyła jedynie
wykrzywione z nienawi ci oblicze Jyrbiana, które niegdy uwa ała za
najpi kniejsze w całym Takarze.
Odwróciła si czym pr dzej i pomkn ła przez korytarze, a zbiegłszy po
schodach, wyskoczyła na zewn trz, w chłodny mrok nocy. Wci jednak
rozbrzmiewał jej w głowie obł kany, przera aj cy krzyk Jyrbiana.
Uciekaj! Uciekaj! Nie ma takiego miejsca na Krynnie, gdzie ogrowie ci nie
znajd , gdzie nie dosi gn ci bogowie!
Jej ko został przy koloseum, wzi ła wi c wielkiego ogiera Jyrbiana. Zwierz
stało w swym boksie wci osiodłane.
Khallayne pogalopowała do Takaru, z powrotem w ogie , odruchowo
kieruj c si w stron zachodniej bramy. Aby wróci na równiny, b dzie musiała
wybra tras inn ni poprzednio, w kierunku Bloten. Przeł cze na północy z
pewno ci były ju zasypane niegiem.
Ulice były zupełnie wyludnione. Wi kszo gmachów nosiła lady uszkodze ,
lecz najwi ksze po ary wci płon ły jasno na wschodzie, w pobli u koloseum.
Nikt jej nie przeszkodził. aden wartownik nie zatrzymał jej, kiedy
przejechała galopem przez bram i pognała szerok drog , oddalaj c si od
Takaru.
Mało brakowało, a przez t tent swego konia nie usłyszałaby, e kto woła j
po imieniu. Obejrzała si i spostrzegła niewielk , ubran w prosty strój i
łopocz c peleryn posta , która biegła poboczem traktu i wymachiwała r koma.
Jelindra! ci gn ła mocno wodze, zatrzymuj c konia. Była pewna, e Jelindra
ju dawno pojechała! Zeskoczyła z siodła. Dziewczynka omal nie zbiła jej z nóg,
rzucaj c si na szyj .
- Och, Khallayne, ju my lałam, e nigdy nie przyjedziesz!
159
Khallayne u ciskała j równie mocno. - Ja te tak s dziłam. Nie mog
uwierzy , e jeszcze tu jeste .
Jelindra wygl dała zdrowo, cho miała umorusan twarz i pełno gał zek we
włosach. - Mówiłam, e b d czeka - odparła. - Schowałam si w lesie i ka dego
dnia obserwowałam drog . Wtedy zobaczyłam po ary i ju pomy lałam, e nigdy
nie przyjdziesz! - Znów obj ła Khallayne.
Ogrzyca przytuliła j . - Ju jestem. Chod my do domu. Jelindra pokiwała
głow i odsun ła si , ocieraj c łzy i rozsmarowuj c brud na policzkach. - Jak ich
znajdziemy?
Khallayne wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Jako damy sobie rad .
Dwie ogrzyce stały na pokładzie ogromnego statku i opierały si o reling.
Stare deski pokładu skrzypiały pod stopami Khallayne. Wiatr wydymał
łopocz ce agle nad jej głow . A wszystkim odgłosom towarzyszyło łagodne
kołysanie statku, który mkn ł po powierzchni oceanu, płynne, odpr aj ce i
koj ce jak powrót do łona matki.
Khallayne wychyliła si daleko, czuj c ukłucia słonych kropel na policzkach i
czole oraz dotyk wyszczerbionej d bowej barierki, któr ciskała w dłoniach. Czy
zastanie tam wysp ? Czy jej naród b dzie tam bezpieczny? W Schall zgubiły ich
ostatni lad, lecz eglarz opowiedział im niewiarygodn histori o ludzie zwanym
Irdami, wspaniałym plemieniu, które popłyn ło, by zamieszka na wyspie -
wyspie, która ich wołała.
Khallayne równie słyszała pie na wietrze. Był to d wi k cudniejszy od
głosu ka dego ogra, wysoki i czysty niczym ton kryształowych dzwoneczków,
pi kniejszy od głosu w kuli.
Jak okiem si gn gładka tafla wody iskrzyła si w jasnym, srebrzystym
blasku Solinari. Wyspy jednak nie było jeszcze wida . adna smu ka l du nie
psuła doskonałego pi kna ksi ycowej po wiaty na jedwabi cie czarnej wodzie.
Tupi c bosymi stopami o drewniany pokład, Jelindra przebiegła na drug
stron statku i wychyliła si przez burt , lecz tam równie wida było jedynie
pstr od blasku ksi yca morsk to . Jelindra wróciła biegiem do Khallayne.
Wydawało si , e ksi ycowa po wiata i przestworza oceanu ci gn si
nieprzerwanie po horyzont. Jelindra oparła si całym ci arem o barierk , przez
któr jeszcze chwil temu wychylała si tak gorliwie. - Co teraz zrobimy? -
spytała. - Je li tam nie ma wyspy...
- Musi by ! - Khallayne uderzyła pi ciami w reling. Jej serce nie chciało si
pogodzi z inn mo liwo ci . - Słysz j .
Jelindra przekrzywiła głow . - Tak - zgodziła si . - Słysz j . Chod my!
Zanim Khallayne zdołała j powstrzyma , ze lizgn ła si po sznurowej
drabince do małej szalupy, któr przygotowały wcze niej tego wieczoru i zacz ła
odwi zywa cum mocuj c j ze statkiem.
Khallayne zeszła do łódki. - Jeste pewna? Wiesz, e zginiemy, je li si mylisz!
- Nie mylimy si - stwierdziła zdecydowanie Jelindra.
Porwana przez ocean szalupa zwolniła, wykonała obrót i oddaliła si od
statku, niesiona pr dem. Nie było ju odwrotu. Jelindra hała liwie zanurzyła
wiosło w wodzie. Szalupa drgn ła, a ogrzyca jeszcze raz poruszyła wiosłami.
160
Łód pomkn ła naprzód. Khallayne raz po raz zanurzała wiosła w wodzie,
dorównuj c tempem Jelindrze i kieruj c szalup tam, gdzie jej zdaniem winna
znajdowa si wyspa. Tak mówiły jej nadzieja i wiara.
Wiosłowała, dopóki nie rozbolały j ramiona, póki barki nie zacz ły j pali
ywym ogniem, póki ból omal nie zagłuszył pie ni l du, póki nie mogła ju wi cej
porusza drewnianym wiosłem, które zwisło za burt szalupy.
Wtedy mgła nagle si rozwiała i ich oczom ukazała si wyspa. Na przecudnym
niebie zamajaczył ciemny zarys.
Roze miana i zapłakana Jelindra rzuciła si w ramiona Khallayne, a potem
zacz ła wiosłowa jeszcze szybciej.
Zapomniawszy o bólu, Khallayne zanurzyła wiosło w wodzie tak gł boko, e
zamoczyła palce i wiosłowała tak długo, a usłyszała, e szalupa szoruje dnem po
piasku.
Wtedy wskoczyła do zimnej wody i poci gn ła za sznur przymocowany do
łodzi. Zdawało jej si , e trwa to wiecznie. Jelindra pomogła jej, ci gn c za lin ze
wszystkich sił.
Kiedy łód zazgrzytała o piaszczysty brzeg. porzuciły j i reszt drogi
przebyły biegiem, póki nie poczuły pod stopami ciepłego, suchego piasku.
Khallayne padła na kolana i zanurzyła pałce w gruboziarnistym piachu.
Przycisn ła go do twarzy i poczuła, jak jego ziarenka przylepiaj si do stru ek
zostawionych przez łzy na jej policzkach.
- Dom, Jelindro! Jeste my w domu! - Podrzuciła w gór gar cie piachu, a
potem zasłoniła oczy, gdy wiatr od oceanu cisn ł go jej z powrotem w twarz.
- Khallayne...
L k w głosie Jelindry przerwał rado Khallayne. Spostrzegła, e kto si do
nich zbli a.
Mru c oczy z powodu piasku, który przyczepił jej si do rz s, wstała i
niepewnie zbli yła si o krok do postaci, która po cz ci była ukryta w cieniu na
skraju drzew. - Kto tam? Jestem Khallayne. Przybyłam odnale Igraine’a...
Lyrralt! To musiał by Lyrralt. Poznała jego sposób poruszania si , st pania,
jego zapach niesiony przez słon bryz .
Posta ostro nie wysun ła si naprzód, zbyt mała, zbyt w tła, by mogła by
ogrem. - Khallayne? - W wietle błysn ły mi kkie włosy i sko ne oczy elfa.
Ogrzyca zamarła.
Nocn cisz rozdarł krzyk Jelindry.
Khallayne zasłoniła sob dziewczynk , wyci gaj c r ce do tylu, by j ochroni
i pocieszy , a posta znów zawołała j po imieniu, tym razem ju tonem nie
pytaj cym. lecz wyra aj cym radosne powitanie.
Ol niło j . Elf wymówił jej imi ! M czyzna, wysoki i smukły, o rysach elfa...
tylko o głosie Lyrralta.
Na jej oczach dokonała si transformacja. Była to zmiana kształtu, magiczna i
cudowna jak pojawienie si wyspy. Gibki elf zmienił si w wysokiego i
barczystego Lyrralta o l ni cej w blasku Solinari szafirowej skórze i błyszcz cych
jak ksi yc srebrnych włosach. I lepych ju na wieki oczach.
- Wybaczcie mi - rzekł Lyrralt, wyci gaj c do nich ramiona. - Wybaczcie mi,
ale musiałem si upewni .
161
Khallayne podbiegła do niego i rzuciła mu si w obj cia. Chwil pó niej
Jelindra przyskoczyła do nich, przył czaj c si do ich kr gu.
Lyrralt zadygotał i przytulił je mocniej.
- Jak to zrobiłe ? - spytała. - Przez chwil s dziłam, e jeste elfem!
Ogr ze miechem wypu cił je z obj . - Bogowie dotkn li nas, Khallayne,
pobłogosławili darem, w który nie sposób uwierzy , nie sposób... nie sposób...
- Przesta . - Przycisn ła dło do jego warg, by zatrzyma potok
przyprawiaj cych o zawrót głowy słów. Poczuła pod palcami jego ciepły oddech i
co jeszcze. Blizn . Obróciła go do wiatła ksi yca i ujrzała zygzakowat szram ,
która przecinała mu cał twarz. - Spokojnie, powoli. Opowiedz nam wszystko.
W odpowiedzi pogładził palcami jej oblicze, jakby upewniaj c si co do
to samo ci ogrzyc, które przed nim stały. Strzepn ł piasek z włosów Jelindry.
Tchn cym spokojem głosem wyja nił: - W zeszłym miesi cu, kiedy Solinari stał w
pełni, bogowie nas dotkn li. Tej nocy natchn li nas spokojem i pogod ducha. A
kiedy zbudzili my si , mogli my si przemienia .
- Przemienia ?
- Zmienia kształt, co uczyniłem przed chwil na twych oczach. Mog
przybra kształty dowolnej istoty. Wszyscy to potrafimy. Czy zdajesz sobie
spraw , co to oznacza? - Podniósł głos z podniecenia. - To oznacza, e ju nigdy
nie b dziemy musieli si niczego obawia . Nigdy nie b dziemy zmuszeni ucieka .
Zawsze b dziemy doskonale zamaskowani. Nawet je li ta wyspa zostanie odkryta,
nikt si nie dowie, kim jeste my!
- Wyspa! Dlaczego nie widziały my wyspy? - zaciekawiła si Jelindra.
Lyrralt umilkł, u miechaj c si nie miało. - To moje zakl cie maskuj ce, ale
wszyscy musimy dokłada stara , by je utrzyma .
Khallayne ledwo mie ciło si to w głowie. Po prostu informacji było zbyt wiele
i zbyt szybko napływały. Dar bogów. Dost pna dla ka dego magiczna moc do
pot na, by ukry wysp ? Lyrralt, niewidomy, z blizn na twarzy i u ywaj cy
czarów?
- Khallayne? - Chwycił j za dło .
- Tak wiele tego - szepn ła. - Tak wiele.
Smutek w jej głosie nie uszedł uwadze Lyrralta. - Co si stało? Powiedz mi -
spytał.
Chwyciła go za r ce. - Tyle tego, e sama nie wiem, od czego zacz ...
- Jyrbian?
- Chyba nie yje - szepn ła, łudz c si , e to prawda. Miała nadziej , e nie
prze ył ognia Kaede, bo wzdrygała si na sam my l o takim yj cym Jyrbianie,
jakiego widziała ostatnim razem. - Bakrell te . I Kaede.
- A Takar si spalił - wtr ciła Jelindra.
Khallayne skin ła głow . - Obejrzały my si tu przed zej ciem z zachodniego
traktu. Wygl dał jak dymi ce pogorzelisko. Całe miasto...
- Pozostali b d chcieli tego posłucha .
162
Epilog
KSI GA IRDÓW
Powierniczka Historii Irdów stała na stoku wzgórza otoczona przez swój lud,
wsparta na ramionach przyjaciół i ukochanych, cho była młoda i silna jak
tegoroczne drzewka, które rosły w pobli u. Widziała, jak przemin ł wiat jej
dzieci stwa i jak uległa zniszczeniu wi ta historia jej ludu, lecz mimo to
u miechała si dzi ki Darowi, który przeka e całemu swemu plemieniu.
Uniosła ksi g , Dar bogów, i głosem tak czystym i pogodnym, tak jasnym i
pi knym jak blask sło ca, wypowiedziała pierwsze słowa zapisane na jej kartach,
słowa, z których utkana była Historia wiata i ogrów, pierworodnych dzieci
bogów.
Oto, co ocaliłam przed zagład . Muzyku przepadła na wieki, podobnie jak pi kno
ogrów, lecz słowu zachowały si , aby wszyscy mogli je przeczyta .
Jeste my Irdowie, pierworodne dzieci bogów.
Bóg Najwy szy spojrzał z wysoko ci na chaos i rozkazał bogu Reorxowi wyku
wszech wiat swym mocarnym młotem. W ku ni bogów powstał nasz wiat i bogowie
yli na nim niczym dzieci, które bawi si na ł ce.
Podczas stwarzania wiata znad kowadła posypały si iskry, które osiadły na
niebia skim sklepieniu i ta czyły na niebie. Iskry te były duchami, których głosy
przypominały wiatło gwiazd. Błyszczały jak sami bogowie, bowiem same były
cz stkami bogów.
Bogowie ujrzeli duchy i zapragn li ich na własno . Stoczyli bój o ich
posiadanie, zadaj c wiatu pot ne ciosy. Najwy szy Bóg spojrzał z wysoko ci na
zniszczenia i rozgniewał si na swe dzieci. W wielkim gniewie oznajmił, e ka dy z
boskiej trójcy Zła, Neutralno ci i Dobra mo e wr czy duchom po jednym darze, a
potem musi zostawi je w spokoju.
Bogowie wiatło ci dali duchom ciała, aby mogły zawładn swym wiatem.
Bogowie Ciemno ci obdarowali je słabo ci i dzami, aby poznały chciwo i
zepsucie. Bogowie Szaro ci, bogowie Cienia, dali duchom woln wol , aby same
mogły pokierowa swym losem.
I tak narodziły si rasy.
Od bogów Zła pochodz ogrowie, pierworodni tego wiata. Obdarowani
nie miertelno ci i doskonał urod wybrali wyniosłe góry na swe miejsce
zamieszkania.
Od bogów Dobra i wiatło ci pochodz elfowie, wdzi czni, majestatyczni i
dobrzy. Odszukawszy zaczarowane lasy, zaszyli si w nich, by y w harmonii z
przyrod .
Ci, którzy s po rodku, Szarzy bogowie, wydali na wiat istoty ludzkie. Wiodły
one krótkie i zwierz ce ywoty, lecz obdarzone były zdolno ci zarówno niszczenia,
jak i kochania. Im pozostały trawiaste równiny.
Ogrowie ogłosili si samowolnie władcami innych dzieci wiata, lecz zbyt
spokojni i dobrzy elfowie byli kiepskimi niewolnikami. Ogrowie zmusili wi c ludzi,
by zbudowali im zamki, miasta i drogi. Cywilizacja ogrów powstała z ludzkiej pracy i
krwi.
163
Niczym gwiazdy na niebie byli mocarni ogrowie, stra nicy ciemno ci, którzy
stworzyli pa stwo ładu i dyscypliny. Jednak padli ofiar własnych dz. Chciwo i
po dliwo osłabiły ich i pozbawiły pi kna, a nienasycenie stało si przyczyn ich
upadku.
Ludzie podnie li bunt przeciwko ich okrucie stwu oraz m ciwo ci i ogrowie
popadli w niełask bogów.
Igraine, gubernator pot nej prowincji, dzi ki ludziom poznał najcenniejszy dar.
Dowiedział si o mo liwo ci wyboru mi dzy dobrem a złem. Nauczył si od ludzi
daru zesłanego przez bogów, umiej tno ci niszczenia, kochania i zdolno ci
dokonywania wyboru mi dzy nimi.
Zebrał wokół siebie Irdów, Dzieci Gwiazd, swoich przyjaciół i rodzin , tych,
którym bliska była jego wizja, i zbiegł z nimi w góry. Wiele trudów pokonali w drodze
do nowej ojczyzny, Anaiathy w ród Smoczych Wysp.
Ogrów ju nie ma. Pogr
si znów w chaosie, z którego powstał wiat.
Irdowie jednak przetrwaj , dobrzy i silni, pierworodni bogów, wybra cy bogów.
A ta Historia, Irdanaith, Ksi ga Gwiazd, b dzie miała swój dalszy ci g. Pisz j ,
aby mogli j ogl da i zgł bia wszyscy Irdowie, aby my nigdy nie powtórzyli bł dów
naszych przodków, aby Historia nigdy nie zagin ła.