background image

 

 

Linda P. Baker  

 

 

Dragonlance 

Zaginione Opowie ci 

TOM 2 

 

Irdowie 

Dzieci Gwiazd 

 

Przeło yła Dorota  ywno 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

Podzi kowania 

 

Dla wszystkich moich ni ej wymienionych przyjaciół i członków rodziny, 

którzy byli przy mnie przez cały czas i którym zawdzi czam to, kim jestem i o 

czym pisz ,  z bardzo serdecznymi podzi kowaniami: 

Dla moich sióstr, Lanety i Lisy, i mojej te ciowej, Gerry, za to,  e ze mn  

wytrzymywały. 

Dla moich szefów, Gene’a, Gardnera i Jeana, bez których zrozumienia i 

wsparcia nigdy bym nie sko czyła tej ksi ki. 

Dla Ann Zewen, mojej pierwszej redaktorki, która natchn ła mnie odwag  

rozpocz cia i kontynuowania zacz tego dzieła. 

Dla Carolyn Haines, jednej z moich pierwszych instruktorek pisania, która 

dała mi wiar  w siebie, mówi c o moim opowiadaniu: „Nadaje si  do druku!” 

Dla Jan Zimlich, nauczycielki, wyj tkowej redaktorki i głosu sumienia, 

podzi kowania za trzymanie mnie za r k , dodawanie otuchy i powtarzanie: 

„Sko czysz to pisa , cho bym miała przez cały czas dawa  ci kopa na rozp d!” 

Dla Margaret Weis, za zaproszenie mnie do tego cudownego  wiata, który 

stworzyła, za to,  e pierwsza dała mi szans , łaskawie mnie wspierała i doradzała. 

Dla Patricka McGlligana, mojego redaktora, za cierpliwo  przekraczaj c  

granice obowi zku i za wszystko, czego mnie nauczył. 

Ostatnimi lecz nie najmniej wa nymi osobami, którym dedykuj  t  ksi k , 

s : 

Moja matka, Lena, która jest mi równie  ojcem, przyjacielem i podpor . 

Cho  nie czyta fantasy, lubi to, co ja napisz . 

  Mój m , Larry, któremu jestem z całego serca wdzi czna za posiedzenia 

o drugiej nad ranem, za przekonanie,  e wszystko, co napisz , jest cudowne, za to, 

e jest moim obro c  i  e „nie chce słysze   adnych lamentów”! Bez ciebie nie 

udałoby si ! 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

Prolog 

 

PIE  OGRÓW 

 

Powierniczka Historii ogrów stała na podwy szeniu samotnie, bez niczyjej 

pomocy, cho  była tak stara jak kamienne mury zamku. Pogrzebała ko ci 

wszystkich swych przyjaciół i dzieci, a jednak wci   yła, dzi ki Darowi, który 

tylko jej był dany. 

Otworzyła usta i oto objawił si  Dar bogów. Głos tak czysty i d wi czny, tak 

jasny i cudny jak gwiazdy  wiec ce w ciemno ci nocnego nieba. Powietrze 

przeszyła fala d wi ku. Słowa splotły si  na kształt Historii  wiata i ogrów, 

pierworodnych dzieci bogów. 

 

Młot bogów wykuł wszech wiat z chaosu. 

Rozsiał duchy z iskier kowadła, które 

Rozproszyły si  po niebiosach, ta cz c i l ni c. 

W ku ni bogów powstał ten  wiat, 

Bo e igrzysko. 

 

Duchy  piewały głosami jak  wiatło gwiazd, 

Ja niały jak sami bogowie, fragmenty niebios. 

Bogowie spojrzeli na nie i uznali za przecudne. 

Bogowie spojrzeli na nie i zapragn li ich dusz. 

wiat zatrz sł si . 

Pole walki bogów. 

 

Najwy szy Bóg spojrzał z wysoko ci na to, co zniszczyły 

jego boskie dzieci; 

Jego gniew był wielki, a cierpienie nie znało granic. 

Z ognia jego furii, 

Z boskiego tchnienia Takhisis, 

Z serca płomieni narodziły si  rasy. 

 

Takhisis, Sargonnas, Hiddukel, bogowie Ciemno ci, 

Stworzyli kamiennych ogrów. 

Obdarzeni  yciem, obdarzeni urod , 

Ogrowie zwrócili oblicza ku ziemi. 

Dzieci gwiazd. 

Pierworodni bogów.

 

 

Paladine, Mishakal, bogowie  wiatło ci, 

Stworzyli wiotkich elfów. 

Przekl li ich dobro , przekl li cnoty. 

Ci po rodku, Gilean, Reorx, Szarzy bogowie, 

Stworzyli trudz cych si  ludzi, kazali im słu y . 

 

Stra nikami ciemno ci s  pot ni ogrowie, 

background image

 

Str ceni, by rz dzi   wiatem, z wysokich gór. 

O włosach koloru cieni, oczach jak ksi yce, 

Najpi kniejsi z wszystkich i prawdziwie nie miertelni. 

Piewcy  wiatła gwiazd, panowie wszelkiego stworzenia.

 

 

Władcy pospólstwa; zwierz t, elfów, ludzkich istot. 

W gł bi naszych serc wszystkie sny s  mroczne. 

W gł bi naszych dusz wszelki ból jest rozkosz . 

Zwracamy twarze ku górze. 

Zrodzeni z gwiazd, wybra cy bogów.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

Rozdział 1 

 

DOBRY I DOSKONAŁY DAR  

 

- Moja droga, wiesz przecie ,  e magii poza t , która jest niezb dna dla 

codziennych potrzeb, nie wolno u ywa  nikomu z wyj tkiem rodów panuj cych. 

Lord Teragrym Semi, najstarszy z pi ciu członków Rady Władców ogrów i 

uwa any przez wielu na królewskim dworze za najpot niejszego, wybrał owoc z 

miski stoj cej obok jego łokcia. 

- Tak, czcigodny panie, wiem. Jednak e... czyniono pewne wyj tki. 

Młoda ogrzyca, która kl czała przed nim ze spuszczonymi oczyma, umilkła. 

Podniosła ukradkiem oczy, tak dziwne i czarne, a potem je spu ciła, zbyt szybko, 

by go urazi . 

Teragrym udawał,  e ogl da owoc, szukaj c przebarwie  na puszystej, 

czerwonej skórce, a potem z pogardliwym grymasem wrzucił go do miski. Nie 

uwa ał za konieczne przypomnie ,  e nieposłusze stwo wobec prawa karano 

mierci . Zakładał,  e gotowa była zaryzykowa   ycie. 

Przestrze  wokół niej przesycona była magi , doskonale ukryt , lecz ledwo 

kontrolowan . Do  pot n , by mógł j  wyczu  bez uciekania si  do czaru 

„widzenie”. Ju  sama aura bij ca od osoby, która nie pochodziła z rodu 

panuj cego, wystarczyłaby do jej skazania. 

Palce kobiety zadr ały i lord odniósł wra enie,  e dostrzega przepływaj ce 

mi dzy nimi zakl cie, jakie pragn ła rzuci . Zapewne byłby to jaki  widowiskowy 

czar, który miał zrobi  na nim wra enie. Bez w tpienia znała nie tylko magi  

ognia i wody, psot i igraszek. 

Jako przedstawicielka rasy słyn cej z urody była ol niewaj co i egzotycznie 

pi kna. Miała ciemne włosy, cho  ogrowie zazwyczaj mieli włosy srebrzyste, i 

blad  cer , podczas gdy wi kszo  miała skór  barwy szmaragdowej, indygo lub 

kruczoczarnej. Jej czarne oczy były prawie elfie, a zielona jak drogocenny 

kamie  cera miała ciepły odcie , który przywodził mu na my l bladoró owe ciało 

ludzkich istot. Była to mieszanina zarazem odstr czaj ca i przedziwnie 

poci gaj ca. 

Odziana w powiewn  sukni , której fałdy tworzyły wokół niej idealny 

wachlarz, stanowiła miły dla oka widok. Doskonały, dojrzały kwiat, który sam 

wpada w r ce. - Jeste  bardzo urodziwa. Młoda. Zdrowa. Zajmujesz  wietne 

miejsce na dworze. Mogłaby  zawrze  bardzo korzystny zwi zek mał e ski.  y  

dostatnio. Czemu nara asz si , mówi c mi o tym? 

- Rzeczywi cie, mog  sama znale  sobie kandydata na m a - szepn ła. - 

Inaczej mój stryj wyswata mnie z kim , na kim mu zale y. By  mo e b dzie to 

nawet doskonała partia, kto  ze  wietnej rodziny. Nie  ycz  sobie jednak by  

ozdob  czyjego  rodu. 

Teragrym parskn ł szyderczo, niemal  miej c jej si  w twarz. Ta akurat 

ogrzyca nie sprawiła na nim wra enia osoby do  uległej, by sta  si  czyj kolwiek 

ozdob . 

- Nigdy nie otrzymam pozwolenia na studiowanie magii, co jest moim 

pragnieniem. - Kobieta podniosła oczy i posłała władcy u miech pełen 

background image

 

zniewalaj cej słodyczy. - Prosz , czcigodny panie, znane s  przypadki 

przygarniania przez pewne rody osób zdradzaj cych oznaki talentu, osób, które 

mogłyby si  przyda ... które poprzysi głyby wieczn  wierno  w zamian za... 

pewne wzgl dy. 

- Racja - przyznał lord. - To prawda. Przynajmniej tak było, zanim Rada 

zjednoczyła klany. Teraz... Bardzo wiele zmian zaszło od chwili, gdy Rada 

Panuj cych zdobyła władz , a zwierzchnictwo króla zostało zakwestionowane. - 

Teraz jednak kto  taki musiałby mnie przekona ,  e potrzebuj  na dworze maga, 

który nie pochodzi z mego klanu. 

- Panie, drwisz ze mnie. - W jej głosie pobrzmiewała ostra nuta starannie 

kontrolowanej dezaprobaty. Mo e nawet cie  gniewu. 

Reakcj  m czyzny była łagodna wymówka i zgry liwy, lubie ny u mieszek. - 

Czy by  si  spodziewała,  e, nie napotkasz przeszkód? 

- Przejd  ka d  prób , jakiej mnie poddasz! 

Lord mimo woli wybuchn ł  miechem. Nonszalanckim ruchem dłoni rzucił 

zakl cie. Bezgło nie i tak lekko,  e wr cz niezauwa alnie. 

U boku kobiety pojawił si  stwór szczerz cy o linione kły, cuchn ca 

rozkładem bestia z mroków. 

Ogrzyca drgn ła i odsun ła si  od zjawy. Bez wi kszego wysiłku przerwała 

działanie czaru, u ywaj c pot nego zakl cia „rozpraszanie”. 

Jej triumf jednak e nie trwał długo. 

- To nie dowód warto ci. 

- Czcigodny panie, poddaj mnie próbie. Przejd  j  pomy lnie! 

- Ale , moja droga, to jest wła nie próba. Udowodnij, ile jeste  warta. - Zanim 

zd yła zaprotestowa  czy zada  pytanie, skin ł na asystenta, w ten sposób 

oznajmiaj c,  e audiencja dobiegła ko ca. 

- Po lij po Kaede - rozkazał ogrowi, który zbli ył si  po piesznie. 

Mało brakowało, a kobieta zaprotestowałaby. Poruszyła nerwowo długimi, 

szczupłymi palcami. Podniosła podbródek. W ostatniej chwili skłoniła si  z 

wyra nym wysiłkiem. 

- Dzi ki ci, lordzie Teragrym. Dostarcz  odpowiedniego dowodu. - Wstaj c i 

wygładzaj c fałdy swej sukni, powiedziała półgłosem: - Dowodu mej warto ci. 

M czyzna zaczekał, a  ci kie kamienne drzwi zasun ły si  za ni  bezgło nie 

i został sam w sali audiencyjnej. 

W niewielkiej, lecz wysoko sklepionej i bogato zdobionej komnacie panował 

przepych. Teragrym odetchn ł gł boko, napawaj c si  pi knem otoczenia, które 

koiło jego nerwy, po czym gestem kazał asystentowi podej  bli ej. 

- Obserwuj j  - polecił młodemu ogrowi. - Mam wra enie,  e mo e by  

niebezpieczna. 

- Ksi

 Kłamstw przemówi do ciebie - powiedziała arcykapłanka. - Albo nie. 

Przyjmie ci . Albo nie. 

Lyrralt skin ł głow , nie miał bowiem do siebie do  zaufania, by przemówi . 

Z pewno ci  byłoby niestosowne, gdyby ujawnił swe podniecenie i wzburzenie 

przed ołtarzem Hiddukela, mrocznego boga zysku i maj tno ci. 

Przygotowywał si  do tej chwili os du przez całe swe młode  ycie, by  mo e 

dwie cie lat ze swych trzystu. 

background image

 

Dla dzikiego człowieka z równin byłby to okres równy wielu  ywotom, dla 

długowiecznych elfów zaledwie ułamek  ycia. Dla ogra była to drobna chwilka. 

Arcykapłanka postawiła przed nim mis  perfumowanej wody, odkładaj c na 

bok lekk  szat , któr  przyniosła. 

W pomieszczeniu nie było  adnych sprz tów poza ołtarzem - olbrzymim 

blokiem marmuru z wizerunkiem złamanej wagi, znaku jego boga - i niewielkiej 

skrzyni, na której le ał strój, symbol jego nadziei. Nie było chroni cych przed 

chłodem kobierców na posadzce ani gobelinów na  cianach. 

Lyrralt potarł nagie ramiona i przygl dał si  z nie ukrywan  zazdro ci  i 

t sknot  arcykapłance, której szmaragdow  skór  zdobiły delikatne runy. Biegły 

wzdłu  obu ramion od barków do nadgarstków i były oznak  jej pobo no ci, 

znakiem błogosławie stwa Hiddukela. 

Arcykapłanka spojrzała mu w twarz po raz ostatni przed pozostawieniem go 

sam na sam z wizerunkiem boga. - Niech Hiddukel wypisze runy sprawiedliwie - 

rzekła cicho, kłaniaj c si  jemu i ołtarzowi. Potem zostawiła go samego w 

chłodnym, ciemnym pokoju. 

M czyzna zrobił bardzo gł boki wdech, powiedział sobie,  e me jest mu 

zimno, a nast pnie przykl kn ł na chłodnej, marmurowej posadzce i skłonił si  

gł boko, wyci gaj c przed siebie otwarte dłonie. 

Lyrralt uniósł srebrne naczynie, które stało u podnó a ołtarza i upił łyk 

pachn cej wody. Wypłukał usta i delikatnie splun ł do mniejszej miski 

wyrze bionej z ko ci. Zanurzył palce w wodzie i dotkn ł nimi uszu i powiek. 

Potem zaczerpn ł w dło  zimnej cieczy i chlusn ł ni  na bark i rami . 

Dopełniwszy obrz du, gotów był poprosi  Hiddukela o błogosławie stwo. 

Zamkn ł oczy, skupił si  z całych sił i pomodlił: - Prosz , o Pot ny Panie 

Diabłów i Dusz, Ksi

 Kłamstw, przyjmij mnie jako swego sług . 

Umilkł, czuj c jedynie dotyk własnej chłodnej, wilgotnej skóry, a potem 

zacisn ł powieki jeszcze silniej i pomodlił si  jeszcze gor cej. Obiecywał wieczn  

wierno  i absolutne bezgraniczne posłusze stwo. Zerkn ł na rami . Skóra 

koloru indygo była nieskalana, doskonała. 

Modlił si  i błagał. Składał przyrzeczenia. Kłaniał si  tak nisko,  e głow  

dotykał podłogi. Woda wyparowała z jego skóry, lecz nadal nie czuł znaku boga. 

To niesprawiedliwe! Lyrralt wyprostował si  i, kład c dłonie na udach, siadł 

na pi tach, zziajany z wysiłku, jaki wło ył w błagania. Od dawna nie pragn ł 

niczego wi cej, zaniedbuj c obowi zki w maj tku swego ojca i uchylaj c si  od 

odpowiedzialno ci, jaka spadała na niego jako najstarszego syna i starszego 

brata. 

Prawie o niczym innym nie my lał, jak tylko o tym, co zdob dzie jako kapłan 

Hiddukela. Szacunek, korzy ci, maj tek. Och, jak  przewag  dadz  mu szaty 

duchownego, kiedy ojciec umrze, a on zostanie panem! 

Doznał w lewym ramieniu dziwnego wra enia kłucia, tak ostrego i tak 

przeszywaj cego do szpiku ko ci,  e upadł na podłog . 

Zachłysn ł si , jakby w płucach zabrakło mu powietrza. Przez jego mi nie i 

skór  przebiegły najró niejsze odczucia, zbyt gwałtowne i sprzeczne, by je 

ogarn . Gor co i zimno, nacisk od wewn trz i z zewn trz, m ka i rozkosz. Długo 

oczekiwane wra enie, jakby ciało zrywano mu płatami z ko ci. 

background image

 

Lyrralt rozwarł szeroko usta i zawył z bólu... i rado ci. 

Wra enie ust piło równie szybko, jak nadeszło. 

Ogr wyprostował si  z dr eniem, nie czuj c ju  jednak zimna. Dotkn ł swego 

barku. Nie poczuł bólu, niemniej jego nieskazitelna skóra nie była ju  idealna. 

Wzdłu  barku biegły trzy rz dy  nie nobiałych run, które odcinały si  wyra nie 

od tła jego ciemnej cery. 

Otworzyły si  wrota i weszła arcykapłanka, a za ni  orszak innych członków 

zakonu. Otoczyli go, rado nie witaj c. Arcykapłanka przykl kła przy młodzie cu 

i przyjrzała si  znakom na jego barku. 

- Co widzisz? - zaciekawił si  Lyrralt. 

Ogrzyca odpowiedziała na jego niecierpliwo  u miechem i musn ła palcem 

tajemne znaki. - Wiele rzeczy. Przed tob  wiele  cie ek, którymi mo esz pój , 

młody Lyrralcie. Wiele mo liwo ci. 

- Opowiedz mi o nich. 

- Widz  pocz tek. Hiddukel wskazuje... - Uniosła brew pod wra eniem tego, 

co ujrzała. - Królowa Mroku. By  mo e wezwie ci  sama Jej Mroczna Wysoko . 

Lyrralt wzdrygn ł si  na my l o tym,  e mo e go zaszczyci  sama Takhisis, 

Królowa Ciemno ci. 

- Nie, mo e to tylko znaczy ciemno  albo  mier  królowej. Martwa królowa. 

To nie jest zbyt jasne. 

- Nie mamy przecie  królowej! 

- Hiddukel ci  poprowadzi - skarciła go lekko kapłanka i wróciła do ogl dania 

run. - Jest tu rodzina. Kto  bliski. Jest tak e wyrz dzona szkoda. Zemsta. Sukces. 

Arcykapłanka skin ła na towarzysza, który przyniósł Lyrraltowi habit. 

Wstaj c, młody ogr spytał: - Przesłanie nie jest zbyt jasne, prawda? 

- Z pocz tku nigdy takie nie jest, lecz Ksi

 ci  poprowadzi.

 

W kopalni zata czyły latarnie, male kie kr ki ostrego  wiatła, które 

przeszywało g st  i czarn  niczym atrament ciemno . Zaskrzypiały belki, które 

podtrzymywały stropy i  ciany, a podparte stemplami skały j kn ły,  piewaj c 

niesamowit  i smutn  pie . 

- Niewolnicy mówi ,  e to ziemia płacze nad klejnotami i kamieniami, które z 

niej wydobywamy. 

Igraine, gubernator Kal-Theraxian, najwi kszej prowincji w pa stwie ogrów, 

u miechn ł si  pobła liwie do swej córki, Everlyn. Ledwo j  dostrzegał w mdłym 

wietle, lecz wiedział,  e oczy jej si  rozszerzyły z podniecenia, a cera morskiego 

koloru zarumieniła si  i stała si  szmaragdowa. 

Była jego jedynym dzieckiem, rozpieszczanym, hołubionym i wychowywanym 

w atmosferze pełnej  wiatła i rado ci panuj cej w jednej z najwspanialszych 

posiadło ci w górach... Nie potrafił zrozumie , czemu wolała ciemno , czemu 

przedkładała skały i minerały, które wydobywali z ziemi jego niewolnicy, nad 

mied , złoto i polerowane drogie kamienie. 

Podniósł wzrok na ostre skały tu  nad swym nosem. Jego rasa  yła w 

Khalkistach od zarania dziejów, obieraj c sobie za prawnie nale n  siedzib  

wyniosłe pasmo gór, które przedzielało północn  cz  Ansalonu. Góry rozci gały 

si  od Równiny Thoradu, ojczyzny dzikich ludzi, do skraju elfiej puszczy. 

background image

 

Kal-Theraxian, które wybudowano w najdalej wysuni tym na południe 

pasmie gór Khalkist, znajdowało si  zaledwie kilka dni drogi konno od g sto 

zalesionych obrze y elfiej puszczy. Niegdy  był to o rodek bujnie rozkwitaj cego 

handlu skradzionymi elfimi wyrobami i elfimi niewolnikami. Było to jednak e 

wiele pokole  temu, zanim odkryto podziemne bogactwa, zanim pierworodni 

u wiadomili sobie,  e dobrzy i łagodni elfowie s  kiepskimi niewolnikami, za to 

ulegli ludzie doskonałymi. 

Przodkowie Igraine’a eksploatowali kopalnie Khal-Teraxian i by  mo e 

spogl dali na ten sam strop, t  bowiem wła nie prastar  sztolni  dopiero co 

ponownie otworzono i zacz to z niej korzysta . By  mo e oni równie  patrzyli na 

skalne sklepienie i zastanawiali si , czy nie zwali im si  na głowy. 

Tunele zostały wykopane przez ludzi i miały rozmiary odpowiednie dla istot 

ludzkich, nie za  wysokich ogrzych panów, którzy przewy szali ich wzrostem co 

najmniej o trzy dłonie. 

Cho  nerwy Igraine’a były napi te, nie okazywał niepokoju ani zatroskania. 

Gubernator musiał dawa  przykład. Nie zadr ał w obliczu powstania 

niewolników ani wtedy, gdy  nie yca zaskoczyła go na szczycie gór. Nie pokazał 

wi c po sobie,  e ciarki go przechodz  na d wi k skrzypienia i  piewu skał w 

czelu ciach jego najwydajniejszej kopalni. 

Everlyn zerkn ła na niego. Jej równe, białe z by błysn ły w ciemno ci, a 

srebrzyste oczy za wieciły si . 

Mimo niepokoju ojciec odpowiedział na jej podniecenie u miechem pełnym 

dumy. Taka pi kna, rozpieszczona i nieustraszona. Szmaragdow  skór  i wiotk  

sylwetk  odziedziczyła po matce, lecz ducha po nim. Gdyby nie ona, nigdy me 

zszedłby tak gł boko do kopalni. 

Ciemna, wilgotna sztolnia o niskim sklepieniu była miejscem odpowiednim 

jedynie dla niewolników, ludzkich istot, które kuły skały i wydobywały najlepsze 

klejnoty w dwudziestu prowincjach. Niektóre z tych drogocennych kamieni miały 

rozmiary ich delikatnych dłoni i przewy szały jako ci  nawet te, które pochodziły 

z elfich krain na południu. 

- Im ni ej schodzimy, tym gło niej  piewa ziemia - rozległ si  ochrypły, 

szorstki głos jednego z ludzkich niewolników, który zwał siebie Eadammem. Był 

to krzepki m czyzna zbli aj cy si  do wieku  redniego. By  mo e miał prawie 

trzydziestk , co czyniło go niemal dzieckiem w porównaniu z siedmioma setkami 

lat Igraine’a. 

Igraine znał tego niewolnika, m czyzna bowiem miał jasne włosy, oczy 

niebieskie jak letnie niebo i przynosił Everlyn próbki rzadkich skał i kamieni, 

które tak bardzo lubiła. 

- Moim zdaniem tu nie jest bezpiecznie. 

Igraine spojrzał ostro na niewolnika. Czy by w jego głosie była nuta zło ci? 

Buntu? 

Człowiek ju  odwrócił si , wznosz c latarni , by pój  pierwszy w gł b 

niskiego tunelu. Tam gdzie Igraine musiał si  garbi , Eadamm mógł i  z głow  

wzniesion  wysoko i dumnie wyprostowanymi plecami. Nawet Everlyn, która 

była malutka jak na ogra, musiała si  schyla . 

background image

 

10 

- Znale li my ten krwawnik tutaj, panienko - rzekł Eadamm do Everlyn, 

pokazuj c nieregularny, czarny jak noc, owalny otwór w ciemno ci. 

Everlyn ruszyła pochyłym tunelem w stron  wej cia. 

- Wielmo na panienko, tam nie jest bezpiecznie. - Eadamm obejrzał si , 

szukaj c wsparcia u Igraine’a. - Skała wci  przesuwa si  i j czy. Wynosimy 

kruszywo i szukamy w mm kamieni. - Wskazał rumowisko na posadzce. 

Bez wahania, a nawet bez jednego spojrzenia wstecz Everlyn znikn ła w 

mroku. Usłyszeli jej głos: - Chc  to zobaczy . 

Igraine skrzywił si  i poszedł w jej  lady. W komorze przed nim zapłon ło 

ostre  wiatło, które o lepiło go na chwil . 

Stosowanie magii w tunelach nie było m dre. Oprócz niszczenia wzroku 

niewolników, którzy tyle lat przebywali pod ziemi ,  e ledwo widzieli w  wietle 

dziennym, było co  niebezpiecznego w rzucaniu czarów tak gł boko pod 

powierzchni , wra enie, jakby sama ziemia próbowała zniweczy  ich skutki. 

Ogr szybko poszedł w stron   wiatła, uderzaj c głow  w niski sufit. - 

Everlyn... - Przest piwszy próg, przerwał ostrze enie. Jego córka zawiesiła w 

powietrzu iskrz c  si  ognist  kulk , która o wietlała mał  grot . 

- Czy  to nie cudowne? - Przerwała, by obejrze  si  na niego. Opierała si  o 

cian , pchaj c i podwa aj c du y odłamek skały. - Spójrz na krwawnik, który 

znalazłam! 

Eadamm zatrzymał si  przy Igraine, mru c oczy w nagłym blasku. - 

Przynios  panience kilof. - Postawił latarni  na ziemi i wyszedł. Usłyszeli echo 

jego głosu, gdy zawołał jednego z innych robotników. 

Słowa te wydały si  Igraine’owi bezsensownym bełkotem. Ognista kula 

ta czyła mu w oczach. Skalne rumowisko, które słu yło za  ciany w grocie, 

zdawało si  porusza  wraz z migocz cym  wiatłem. Od zakl  córki przechodziły 

go po plecach ciarki. 

- Ever... - Zgrzyt kamienia o kamie  zaparł mu dech w piersi. Sklepienie 

ruszało si ! 

Everlyn krzykn ła przera liwie, gdy  ciana przed ni  drgn ła i osun ła si , 

jakby popchni ta niewidzialn  r k . 

Igraine skoczył w jej stron . Rami  i bok przeszył ból, gdy co  uderzyło go w 

bark i odepchn ło do tyłu. Nozdrza i usta wypełnił mu pył. Posypały si  na niego 

ostre kamienie wydarte z sufitu. Przez rumor kamieni i skrzypienie belek słyszał 

krzyk córki. 

Eadamm chwycił go i odepchn ł na bok, chroni c przed olbrzymim 

fragmentem spadaj cego sklepienia. Wypadaj c z małej komnaty, ogr uderzył w 

co  mocno głow . 

Wsz dzie sypał si  deszcz roziskrzonego pyłu i kamyków. Podłoga si  

przechyliła. Igraine przywal do  ciany i wyczuwał palcami dr enie skał. Słyszał, 

jak Eadamm woła Everlyn i słyszał w odpowiedzi jej schrypni ty z przera enia 

głos. 

Wstał z bij cym sercem. Kiedy ruszył w stron  głosu Eadamma, magiczne 

wiatełko Everlyn zgasło. Jej wołanie umilkło raptownie, zostawiaj c go sam na 

sam ze strachem. 

background image

 

11 

Krzyki niewolników i wrzaski bólu dochodz ce od strony głównego tunelu 

zmieszały si  z j kiem ziemi. 

Chwil  pó niej pojawił si  Eadamm, bior c go pod pach  i próbuj c pomóc 

mu ruszy  si  z miejsca. Jego latarnia rzucała ta cz ce cienie przez zasłon  

kurzu. Eadamm wezwał pomoc. Korytarze pełne były przepychaj cych si  i 

tłocz cych niewolników, którzy krzyczeli ze strachu. 

Igraine wci gn ł do nozdrzy mdl c  wo  nie mytych i przera onych ludzi, 

krwi i  wiru. Głowa mu p kała, a w  rodku słyszał gło ny, pulsuj cy alarm 

niczym bij cy dzwon. 

- Musimy si  wydosta  - wyrz ził Igraine, czuj c smak krwi i ziemi. Przetarł 

dłoni  czoło oraz powieki w nadziei,  e znów b dzie wyra nie widział. Kiedy j  

odsun ł, palce pokrywało co  mokrego i lepkiego. 

- Panie, nie! - Eadamm wcisn ł Igraine’owi latarni  w dło  i chwycił belk , 

która była prawie dwukrotnie od niego wy sza. - By  mo e ona jeszcze  yje! 

Igraine ledwo słyszał słowa niewolnika, jednak e odgadł ich sens po jego 

czynach. 

Eadamm wepchn ł grub  kłod  pod jedn  z wal cych si  belek sklepienia. 

Kiedy schylił si  po nast pn , inny niewolnik po pieszył mu z pomoc . 

Ogromny, z grubsza ociosany kloc, którym Eadamm podparł sufit, zadygotał. 

Posypał si   wir i piasek. Sklepienie ugi ło si  pod naciskiem ziemi. 

Znów zagrzmiało w czelu ciach kopalni, a potem rozległ si  huk sypi cych si  

skał. Gdzie  w gł bi korytarza krzykn ł niewolnik. 

Niewolnicy stłoczeni u boku Igraine’a byli najlepszymi górnikami w 

Khalkistach. Niezast pieni. Warci zbyt wiele, by ich nara a . 

- Nie ma czasu! - Igraine schwycił Eadamma i wskazał w gór . Jakby na 

rozkaz kolejne kamienie zadr ały i posypały si . Znów zadudniło w gł bi kopalni. 

- Wszyscy maj  ucieka ! - Igraine podniósł głos, aby było go słycha  w ród 

huku, i krzykn ł jeszcze raz.  ałował,  e nie ma do pomocy dozorców, którzy 

wyprowadziliby głupie ludzkie istoty bez paniki, jednak w tej kopalni nie było 

stra ników, pomin wszy kilku na pokaz przy wej ciu. Grzeczno  i potulno  

niewolników z Kal-Theraxian stanowiła powód do dumy dla całej prowincji. 

Rozkołysane  wiatła latarni posłusznych rozkazowi niewolników zacz ły 

oddala  si  od ciasnego przej cia t  sam  drog , któr  przyszły. Niemniej 

niektórzy ludzie zostali na swoich miejscach. Pod kierownictwem Eadamma ju  

spokojnie i metodycznie odkopywali pogrzeban  pod kamieniami Everlyn. 

Igraine schwycił najbli szego człowieka i pchn ł go brutalnie w stron  

bezpiecznego ko ca tunelu. - Nie ma czasu. Uciekaj st d! Wszyscy uciekajcie! 

Pierwszy opu cił korytarz t  sam  drog , któr  przybyli, wspinaj c si  po 

głazach i kamieniach, których tu przedtem nie było. 

Długa droga ku bezpiecznej powierzchni była podró  przez ciemno  i 

strach, przerywan  hukiem spadaj cych skał i krzykiem konaj cych, które 

dobiegały z tyłu, z gł bi kopalni. Igraine’owi huczało w głowie, a kostki nóg 

sprawiały ból przy ka dym ruchu. Wstrz sy ziemi zniekształciły tunele, którymi 

podró owali, pokrzywiły je i zablokowały. Przy ka dym kroku spodziewał si ,  e 

sklepienie zawali mu si  na głow , gasz c kr ki  wiatła, jakie rzucały latarnie 

przed nim. 

background image

 

12 

Potkn ł si  i upadłby, gdyby nie jeden z niewolników. Od zgarbionego i 

zdeformowanego przez lata pracy w kopalni m czyzny bił okropny smród 

ludzkiego potu i słodki zapach ludzkiej krwi. 

Igraine odepchn ł wyci gni te pomocne dłonie i wstał o własnych siłach. - Jak 

daleko jeszcze? - spytał. Z góry sypał si  migocz cy w  wietle latarni kurz. 

- Tu  przed nami, czcigodny panie. - Niewolnik pokazał r k . 

Igraine dostrzegł,  e to nie jego latarnia rzuca blask o wietlaj cy pyłki kurzu, 

lecz ciepłe,  ółte sło ce Krynnu. - Upewnij si ,  e wszyscy wyszli - wymamrotał, 

piesz c w stron  wyj cia. 

Gdy wyszedł na  wie e, popołudniowe powietrze, jasne jak płynne złoto sło ce 

poraziło jego oczy. Wydawało mu si ,  e upłyn ły godziny od chwili, gdy zanurzył 

si  w tej ciemnej, ziej cej jamie w górskim zboczu. 

Za nim wychodzili niewolnicy, z wygl du równie oszołomieni jak on. Garstka 

spo ród towarzysz cych mu osób, kuzyni, słu ba oraz stra nicy, dostrzegła ich 

wyj cie z kopalni i wybiegła im naprzeciw. 

Był przepi kny jesienny dzie , powietrze było rze kie i przejrzyste, a niebo 

bł kitne i bez jednej chmurki. Orszak ogrów odziany był w jaskrawe kolory, 

czerwone, niebieskie i zielone jedwabie. Igraine wyczuwał ich o ywienie i słyszał 

głosy krzycz ce z podniecenia na jego widok. 

A musiał by  on przera aj cy: ubranie w strz pach, twarz zakrwawiona, oczy 

zapadni te i nieobecne. Za chwil  go otocz . Nie mógł znie  my li o ich rozpaczy, 

o pytaniach i płaczu starych ciotek, które wychowały Everlyn po  mierci jej 

matki. 

Odwrócił si  do niewolników, aby policzy , ilu nie zdołało uciec z wn trza 

góry, i poleci  zaj  si  rannymi. Natychmiast zauwa ył,  e kilku ludzi brakuje. 

- Gdzie jest Eadamm?  

Stoj cy najbli ej niewolnicy potrz sn li głowami. Spo ród tych, którzy 

wła nie opuszczali kopalni  i byli na samym ko cu, trzech nie chciało mu 

spojrze  w oczy. Spu cili wzrok i stali z głowami wtulonymi w ramiona, jakby 

czekali na uderzenie. Wreszcie jeden wymamrotał: - Został z tyłu, panie,  eby 

ratowa  ogrzyc . 

Ten po rodku mocno szturchn ł łokciem mówi cego. - Chciał powiedzie , 

panienk , panie. Wielmo n  panienk . 

- Tak, czcigodny panie, wielmo n  panienk . Nie miałem na my li nic złego. 

Igraine uderzył na odlew m czyzn , który zatoczył si  pod  cian  kopalni. 

Wi c Eadamm wrócił wbrew jego rozkazom. 

Igraine, gubernator prowincji Kal-Theraxian, zyskał sław  dzi ki swym 

metodom obchodzenia si  z niewolnikami. Bezwzgl dnym metodom. Dzi ki temu 

otrzymał od króla stanowisko, ziemie i tytuł. Igraine nigdy nie dopu cił do tego, 

by niewolnik złamał jak  zasad , okazał brak szacunku, uchylał si  od 

obowi zków czy nie wypełnił polecenia. Trzeba było dawa  przykład. 

Jego osobista gwardia honorowa nadbiegała  cie k  od strony ł ki, krzycz c i 

kłaniaj c si . Jeden złapał niewolnika, którego uderzył Igraine, i uniósł go w 

powietrze za rami . 

- Panie, co si  stało? 

- Gdzie jest panienka Everlyn? 

background image

 

13 

- Czy nic si  panu nie stało? 

Pytania padały zbyt szybko i cz sto, by Igraine zd ył na nie odpowiedzie . 

Odwrócił si  i zaczekał, a  reszta grupy znajdzie si  w zasi gu głosu. Nie chciał 

opowiada  wi cej ni  raz o tym, co si  stało. - Sklepienie si  zawaliło. Everlyn... 

zgin ła. - Przygotował si  na okrzyki rozpaczy. 

Naej, która zarz dzała jego maj tkiem, dopóki Everlyn nie osi gn ła 

odpowiedniego wieku, która była jej matk , nauczycielk  i przyjaciółk , zakryła 

twarz dło mi. 

- Zróbcie przegl d niewolników - polecił Igraine dowódcy stra y. - 

Dopilnujcie, by zaj to si  rannymi. Znajd cie nadzorc  i sprawd cie, ilu 

stracili my. - Oblicze Igraine’a stwardniało. - I dowiedzcie si , ilu zostało w 

kopalni wbrew moim rozkazom. Ci trzej wiedzieli o tym. Odseparujcie ich od 

pozostałych. - Je li niewolnicy w kopalni zgin li, ci trzej posłu  za przykład. 

Za jego plecami kobiecy głos zaintonował pie   alu po Everlyn, melodyjny 

d wi k bez słów, który niesamowicie przypominał zgrzyt kamienia o kamie  w 

sztolniach. Naej zaszlochała i kolejny głos, tym razem m ski, przył czył si  do 

piewu. 

Igraine odwrócił si  gwałtownie, zamierzaj c nakaza  im, by zamilkli i 

odeszli. Wiedział,  e b dzie musiał za piewa  i odprawi   ałob , ale nie teraz, 

jeszcze nie teraz. 

Naej odsłoniła twarz i otworzyła usta do  piewu. Zamiast tego wykrzykn ła, a 

jej otwarte usta, które wpierw wyra ały cierpienie, teraz głosiły zdumienie, a 

ostatecznie niebywał  rado . - Everlyn! 

Igraine wykonał raptowny obrót i ujrzał sze  postaci wyłaniaj cych si  z 

wej cia do kopalni, jedn  wysok  i pi  niskich: Everlyn i pi ciu niewolników, 

którzy zostali, by j  ocali . 

yła! Szła, cho  na uginaj cych si  nogach. Jeden r kaw tuniki miała urwany. 

Dół szaty na jej w skich biodrach wisiał w strz pach. Przez dziury w spodniach 

prze wiecały oba kolana, podrapane i krwawi ce. Zmierzwione długie włosy 

sterczały we wszystkie strony. Ciemna, zbroczona krwi  na skroni i barku skóra 

przyprószona była szarym pyłem. 

Igraine nigdy nie widział pi kniejszego widoku. 

Po raz drugi tego dnia wokół rozp tało si  istne piekło, gdy stra e, orszak i 

niewolnicy rzucili si  na pomoc wychodz cym z kopalni. 

Igraine przecisn ł si  przez tłum, depcz c jednakowo ogrów i istoty ludzkie, 

by dosta  si  do córki. 

Rzuciła mu si  w obj cia, a łzy zostawiały smu ki na jej ubrudzonej twarzy. - 

Ju  my lałam,  e ci  nigdy nie zobacz ! 

U ciskał j  mocno. - A ja my lałem,  e nie zobacz  ciebie - odparł zduszonym 

głosem. 

Naej, która wyczesywała ziemi  i małe kamyki zapl tane w długie włosy 

Everlyn, rzekła jak wtedy, gdy jej podopieczna była małym dzieckiem: - 

Zabierzmy j  do domu, Igraine. 

Zanim Naej zd yła odprowadzi  dziewczyn , Eadamm wyst pił naprzód i 

skłonił si . - Wielmo na panienko... To dla panienki. - Zza koszuli wyci gn ł 

kawałek skały, który Everlyn próbowała wydoby  ze  ciany ciasnej groty. 

background image

 

14 

Był to przydymiony, czarny krwawnik - tak ciemny,  e zdawał si  wchłania  

wiatło i zatrzymywa  je wewn trz - usiany karminowymi plamkami. Mo na było 

pomy le ,  e w  rodku ugrz zły ogromne krople krwi. Zbyt brzydkie do wyrobu 

bi uterii, a zbyt mi kkie do wytwarzania narz dzi krwawniki słu yły przewa nie 

pomniejszym magom do popisów. Ich czary sprawiały,  e czerwie  płon ła i 

pulsowała niczym ogie . Ten odłamek miał rozmiary ziemniaka i trzy wyrostki 

wielko ci kciuków na jednym ko cu. 

Everlyn roze miała si  i wzi ła go z wielk  rado ci , delikatnie, jakby to było 

jajko. - B dzie mi zawsze przypomina  o tym, co czułam na widok  wiatła twojej 

latarni, które przedzierało si  przez mur kamieni. 

Eadamm skłonił si  jej ponownie i chciał odej , lecz Igraine zatrzymał go. 

Gestem wezwał stra ników. 

- Umie ci  tych niewolników w areszcie razem z pozostałymi trzema. 

Everlyn podniosła oczy znad szaroczarnej skały. - Dlaczego, ojcze? 

- Nie usłuchali mojego rozkazu opuszczenia kopalni. 

Eadamm napotkał powa ne spojrzenie dziewczyny i nie spu cił wzroku. 

- Rozumiem - powiedziała Everlyn cicho i  ało nie. 

Igraine, gubernator Kal-Theraxian, siedział samotnie w swym gabinecie, w 

którym jedyne  wiatło rzucały  arz ce si  w gle w kominku. Przesun ł swe 

ulubione krzesło, obite tkanin  wykonan  przez elfy, pod olbrzymie, si gaj ce od 

posadzki do sufitu okno, z którego rozci gał si  widok na cały jego maj tek. 

Solinari, srebrny ksi yc, przy mił sw  siostr  Lunitari i rozsiewał blad  

po wiat  na ogród, poła i odległe góry. Igraine nie zwracał uwagi na chłodne 

pi kno, jakie rozpo cierało si  przed nim - ani na kołysz ce si  główki jesiennych 

kwiatów, ani na górskie szczyty, które ju  zaczynały przywdziewa   nie ne czapy. 

Cisz  przerwało pukanie. Stra nik otworzył drzwi i ostro nie zajrzał do 

rodka, wpuszczaj c do pokoju smug   wiatła. - Przyprowadziłem tego 

niewolnika, czcigodny panie. 

Igraine wyszeptał zakl cie i zapłon ło kilka  wiec. W kominku zatrzeszczał i 

strzelił niewielki ogie . - Wprowad  go. 

Stra nik skin ł na człowieka, który czekał na korytarzu, a potem oddalił si , 

odprawiony gestem Igraine’a. 

Eadamm wszedł do komnaty. Był umyty i ubrany w czyste, cho  znoszone 

spodnie i koszul . Jedynymi  ladami wydarze  tego popołudnia były posiniaczone 

i prawie obdarte ze skóry r ce, które sp tano ła cuchami. 

Igraine przygl dał mu si  w milczeniu przez kilka chwil, podczas których 

człowiek stał bez ruchu, nie odrywaj c wzroku od okien i widoku za nimi. 

- Chciałbym co  zrozumie  - oznajmił wreszcie Igraine, widz c,  e człowiek 

nie drgn ł na d wi k jego głosu ani nie kr cił si  nerwowo w ciszy, jaka potem 

nast piła. 

- Zawsze dum  napawał mnie fakt,  e jestem sprawiedliwym panem. - 

Wreszcie dostrzegł na twarzy niewolnika jakie  uczucie, przelotne wra enie, 

którego z powodu braku obeznania z ludzkimi obliczami nie potrafił rozpozna , 

lecz by  mo e zdoła odgadn . 

- Sprawiedliwym panem - powtórzył z wi ksz  stanowczo ci . - Surowym, lecz 

sprawiedliwym. Moje prawa s  srogie, lecz  aden z mych niewolników nie mo e 

background image

 

15 

powiedzie ,  e ich nie zna. Tote  gdy je łami  i ponosz  kar , jest to wył cznie ich 

wina. 

Znów grymas emocji, szybko opanowany. 

Igraine ci gn ł dalej: - Rozumiem jednak ich wyst pki. Rozumiem 

przywłaszczanie sobie rzeczy, bowiem ja równie  pragn  mie  wi cej ni  inni. 

Rozumiem uchylanie si  od ci kiej pracy. Rozumiem ucieczki. Niewolnik przy- 

puszcza i łudzi si  nadziej ,  e wszystkie te uczynki nie zostan  odkryte. 

Rozumiem kogo , kto łamie zasady, nie spodziewaj c si ,  e zostanie przyłapany. 

Ale to, co ty zrobiłe ... 

Je li Eadamm zrozumiał,  e dano mu szans  odezwania si , by  mo e 

wygłoszenia przeprosin i błagania o przebaczenie, nie okazywał tego. 

- Wiedziałe ,  e sprzeciwiaj c si  moim rozkazom, wydałe  na siebie wyrok - 

rzekł Igraine. Powiedział to pytaj cym tonem, wi c Eadamm mógł wyrazi  

sprzeciw, gdyby chciał. 

Nie uczynił tego. - Tak, czcigodny panie, wiedziałem. 

- Wi c tego nie rozumiem. Zbieg my li tylko o swobodzie otwartej przestrzeni, 

nie o tym,  e zostanie złapany. Ty o tym wiedziałe . 

- Tak, czcigodny panie. 

Zdenerwowany do tego stopnia,  e nie mógł usiedzie , Igraine wstał i 

przespacerował si  wzdłu   ciany z oknami, a nast pnie szybko odwrócił si  do 

Eadamma. - Wi c mi to wyja nij! 

W obliczu poruszenia Igraine’a spokój Eadamma prysł. - Gdybym nie 

sprzeciwił si  twym rozkazom, panie, wielmo na panienka zgin łaby! - 

M czyzna prawie krzykn ł. Potem si  opanował. - Panienka jest dobra dla 

niewolników. Ma... 

- Mów dalej. 

- Ona ma dobre serce. Byłoby rzecz  niesłuszn  pozwoli  jej zgin . 

- Niesłuszn ? - Igraine smakował to słowo, jakby było mu obce. U ywał go 

wiele razy, na wiele sposobów, w odniesieniu do swych niewolników. - Niesłusznie 

byłoby mnie usłucha ? 

Po raz pierwszy od chwili wej cia do komnaty Eadamm spu cił wzrok i 

wpatrywał si  w posadzk , jak przystało niewolnikowi. 

Zamiast poczu  si  zadowolony,  e jego niewolnik wreszcie si  przestraszył, 

Igraine chciałby, aby Eadamm jeszcze raz podniósł głow  - wtedy mógłby 

dostrzec wyraz jego brzydkiej, ludzkiej twarzy. - Wiedziałe ,  e nie uciekniesz. 

Wiedziałe ,  e kar  b dzie  mier . 

- Tak. Wybrałem jej  ycie. 

Igraine westchn ł. Usiadł na krze le. Odprawił niewolnika machni ciem r ki i 

odwrócił si , by podziwia  widok posiadło ci. Usłyszał, jak drzwi si  otwieraj , a 

potem zamykaj . 

Kiedy tylko si  zatrzasn ły, z ganku weszła Everlyn. Jej spowita w powiewn  

nocn  sukni  sylwetka odcinała si  od tła nocy. 

- Powinna  by  ju  w łó ku - burkn ł Igraine. 

- Nie mogłam zasn , ojcze - szepn ła przez łzy. - Czy nie mógłby  darowa  

mu  ycia? 

background image

 

16 

Rozdział 2 

 

PIE  PRZEZNACZENIA 

 

Sala audiencyjna skrzyła si , jakby wypełniały j  płon ce gwiazdy, l niła od 

złotych haftów na pi knych szatach i klejnotów, które ozdabiały dekolty, palce i 

nadgarstki zgromadzonych. Płomyki setek  wiec ta czyły w szklanych lampach, 

na których wyrze biono symbole bogów zła, złote i srebrne ceremonialne sztylety 

rzucały jasne refleksy, a mimo to olbrzymia sala nadał nie była roz wietlona. 

Mrok zalegał w k tach i wisiał pod kopuł  wysokiego na trzy pi tra sklepienia. 

Ci kie wonie pachnideł z tuzina prowincji mieszały si  ze sob , przesycały 

powietrze swym dusznym zapachem, ł cz c si  z aromatami stopionych  wiec, 

wina zaprawionego korzeniami, ciepłych ciastek i soczystego ludzkiego mi sa, 

które zawini to w wodorosty i upieczono do smakowitej krucho ci. 

Zgiełk tysi cy głosów i brz k pucharu o puchar ucichły w chwili, gdy 

Powierniczka Historii stan ła na brzegu podwy szenia i posłała w tłum Pie , 

której wibruj ce tony splotły si  z rozbłyskami  wiatła i zapachami. 

Khallayne Talanador zatrzymała si  na pierwszym pode cie olbrzymich 

południowych schodów i zmru yła oczy, aby widzie  tylko drobne iskierki, 

tysi ce tysi cy wielobarwnych rozbłysków, które prze wiecały przez jej rz sy. 

Słodki, syreni głos Powierniczki  piewaj cej o historii rasy ogrów nieomal 

przekonał Khallayne,  e jest sama w olbrzymiej sali, a nie na najlepiej 

zorganizowanym, naj wietniejszym przyj ciu sezonu. 

Kunsztowna, powiewna suknia  piewaj cej Powierniczki skrzyła si  i 

migotała. Wydawało si ,  e o yły wyhaftowane na niej liczne sceny przygód 

dawnych królów i królowych, bitew pełnych chwały, zwyci skich uczt i 

wyrafinowanych podst pów. 

Suknia Khallayne była kopi  stroju Powierniczki, jednak miała krótsze 

r kawy dla zapewnienia swobody r kom i mniej klejnotów na haftowanym 

gorsecie. Jednak gdy szat  Powierniczki zdobiły niezliczone sceny, na jej sukni 

widniała tylko jedna. Wzdłu  r bka ci gn ły si  obrazy z ulubionej opowie ci 

Khallayne, historii o pos pnej i straszliwej królowej. Na pierwszym  yła i 

tryskała pełni  sił, na nast pnym konała, a w ko cu jej  miertelne szcz tki 

o ywały, siej c postrach w ród poddanych. 

Nazwano j  Umarł  Królow , czasami Królow  Ciemno ci. Panowała w 

zamierzchłych czasach, kiedy góry były jeszcze nowe. Powiadano,  e była 

najpi kniejsza, najbystrzejsza i najbardziej przebiegła ze wszystkich ogrów, jacy 

kiedykolwiek si  narodzili. Powzi wszy podejrzenie,  e otaczaj ca j  szlachta 

spiskuje, kazała ogłosi  sw   mier , a nast pnie czekała na uboczu, by zobaczy , 

kogo ten fakt zasmuci, a kogo ucieszy. Czystka, która nast piła, była szybka i 

doskonała; Umarła Królowa nie zostawiła przy  yciu wielu  ałobników po 

straconych krewniakach. Trzy z obecnych rodzin nale cych do Rady 

Panuj cych, wszystkie niezachwianie wierne Umarłej Królowej, doszły w owych 

czasach do władzy, zast puj c tych, którzy nie  piewali wystarczaj co gło no 

pie ni pogrzebowych. 

background image

 

17 

Khallayne od dzieci stwa uwielbiała t  histori , podziwiaj c tak doskonał  

przebiegło  i stawiaj c j  sobie za przykład. 

Ostatnie słodkie d wi ki pie ni przebrzmiały, lecz Khallayne nie ruszyła si  z 

miejsca, jakby zauroczyło j  l nienie sukni Powierniczki i stara opowie , któr  

znała na pami . 

Pami tała,  e kiedy była dzieckiem, jeszcze przed  mierci  rodziców, 

Powierniczka przychodziła na wyst py o własnych siłach, aczkolwiek nieco 

chwiejnym krokiem. Ju  wtedy była s dziwa. Ogrowie byli długowieczn  ras , 

tak blisk  nie miertelno ci,  e nieomal równ  bogom, lecz nawet ich  ywot miał 

kres. Dla dobra ogółu  adnemu ogrowi nie wolno było do y  chwili, w której 

stałby si  ci arem dla otoczenia, nawet królowi. Nikomu oprócz Powierniczki. 

Jej wyj tkowy talent nagrodzono rzadkim przywilejem. Teraz wsz dzie nosiła 

j  w lektyce gwardia honorowa doborowych stra ników, która czekała za 

kulisami, a  Powierniczka sko czy  piewa  Pie  Ogrów. 

Stra nicy, których rozpierała duma i poczucie własnej wa no ci, stan li po 

obu stronach Starszej i wyprowadzili j  przez kunsztownie rze bione drzwi 

ukryte na tyłach podwy szenia. 

Ze swego miejsca Khallayne dostrzegła, jak gwardia honorowa ust puje 

miejsca stra nikom, którzy stali dotychczas niewidoczni w cieniu. Kiedy ostatni z 

nich zgrabnie odwrócił si  i znikn ł, zauwa yła na jego br zowej tunice niebieski 

pas biegn cy uko nie przez r kaw, oznak  klanu Tenal. 

Jest, szepn ł mroczny głos jej intuicji. Na to wła nie czekała . Khallayne 

dotkn ła półksi yca z miedzianej blachy, który nosiła wpi ty w klap  tuniki. 

- Dzi ki ci, Takhisis - szepn ła. - Dzi ki ci. - Jej u miech był równie 

promienny jak blask klejnotów na sali. 

Cofn ła si  w półcie  pomi dzy  cian  a wielk  kolumn  i wyszeptała cicho 

słowa zakl cia „widzenie”. Rzucanie czaru w sali, w której mo e by  kto  

wra liwy na drgnienie mocy, było ryzykownym posuni ciem, jednak teraz, gdy 

wiedziała,  e wkrótce stanie si  niepokonana, tryskała energi  i animuszem. 

Hałas tysi cy głosów przycichł do szmeru. Oczy zaszły jej mgł , a  otoczenie 

zmieniło si  w rozmyt , szarobr zow  plam . 

W dole, na parkiecie wielkiej sali  wiatełka zakl tych klejnotów iskrzyły si  

niczym roz arzone w gielki. Mglista otoczka spowijała tych, którzy nosili 

zaczarowane szaty i ozdoby. Tak prostych zakl , jak równie  tych do zapalania 

wiec i ognia, wolno było u ywa  ka demu bez wzgl du na zajmowane 

stanowisko. 

Aureole, które j  fascynowały, były czym  zupełnie innym. Szukała magii 

w ród najpot niejszych ze szlachty, w ród tych, którym pozwolono posun  si  

do granic wrodzonych zdolno ci. Na przykład znajduj cy si  po drugiej stronie 

lord Teragrym - skł biona aureola ciemno ci, wielka pot ga. 

U miechn ła si , czuj c smak przyszłego zwyci stwa. 

- Szukasz kogo , Khallayne? 

Napi ła mi nie, a potem je rozlu niła, kiedy przez zniekształcenia wywołane 

zakl ciem dotarł do niej kpi cy ton słów. Głos, zgry liwy i cyniczny, nie 

przestawał by  ciepły i zmysłowy. To mógł by  jedynie Jyrbian. 

background image

 

18 

Odwróciła si  ostro nie, powoli rozpraszaj c „widzenie”, by kolory, kształty i 

d wi ki wróciły do normalno ci. Jyrbian był dokładnie tym, czego potrzebowała - 

idealnym dopełnieniem jej planów. 

- Dobry wieczór - rzekła. 

Jyrbian skłonił si  z wymuszonym u miechem na wargach, jak nikt inny 

potrafi c wyrazi  jednocze nie podziw i sarkazm. 

- Dobry wieczór, Khallayne. - Lyrralt, starszy od Jyrbiana, ukłonił si  

uprzejmiej ni  brat. Nie podszedł, by u cisn  jej dło , lecz stał oddalony o krok i 

ledził wzrokiem wzory na przepi knym, wyhaftowanym przez niewolników 

brokacie jej sukni. 

Kiedy spojrzał na ni  ze zdumieniem, popatrzyła mu  miało w oczy, a potem 

u miechn ła si  od ucha do ucha. 

Nie było jeszcze braci podobniejszych do siebie pod pewnymi wzgl dami, a 

jednocze nie tak bardzo odmiennych pod innymi. Jyrbian i Lyrralt mieli 

podobn  karnacj  - ciemnoniebiesk  niczym szafiry oraz oczy i włosy barwy 

polerowanego srebra. Na tym ko czyło si  podobie stwo. W odró nieniu od 

ni szego i bardziej muskularnego Jyrbiana Lyrralt był wysoki i szczupły. Zwykle 

zachowywał si  spokojnie, podczas gdy Jyrbian potrafił otwarcie narzuca  swoj  

wol ; był zuchwały i skryty, zaciekły i skupiony w chwilach, gdy jego swawolny 

brat stroił sobie  arty i posyłał głupie u mieszki. 

Zamiast zwykłej tuniki Jyrbian miał na sobie pozbawiony r kawów paradny 

mundur  ołnierza - obcisły jedwabny strój z błyszcz cym, srebrnym galonem. 

Ubrany równie niepozornie co brat wyzywaj co, Lyrralt miał na sobie prosty, 

biały habit kapłana. Ozdabiał go ciemnoczerwony haft, który przypominał krople 

krwi. Jedyn  bi uteri  była ko ciana spinka z wypalonym na niej runicznym 

symbolem jego boga, Hiddukela, równie  w czerwieni. Od wi tna szata z jednym 

długim r kawem, który krył znaki zakonu, nadawała mu tajemniczy i pełen 

godno ci wygl d. 

- Nie miałam poj cia,  e to bal przebiera ców - zakpiła Khallayne. 

Znali si  jeszcze, b d c dzie mi, zanim zmarli jej rodzice, zanim Rada 

Panuj cych zagarn ła ich maj tek, by odda  go jakiemu  dworzaninowi za 

zasługi, a ona zmuszona była zamieszka  u kuzynów. Z chwil , gdy wuj kupił jej 

miejsce na dworze, przekonała si ,  e ci dwaj doro li m czy ni bardzo 

przypominali małych chłopców, których wspominała z czuło ci . Z Jyrbianem 

znów si  zaprzyja niła. Lyrralta trudniej było rozszyfrowa . 

Zareagowali na jej docinki w sposób, jakiego si  spodziewała. Jyrbian 

wyszczerzył si  w u miechu i rozło ył r ce,  eby mogła lepiej obejrze  mundur 

podkre laj cy jego wspaniałe mi nie, natomiast Lyrralt zmarszczył brwi. - To 

me przebranie - delikatnie zwrócił jej uwag . 

- Ale  sk d - oznajmił Jyrbian k liwym tonem. - Mój brat otrzymał 

błogosławie stwo od swego boga. 

Lyrralt obci gn ł dumnie długi lewy r kaw, znak przyj cia go w szeregi 

kapłanów Hiddukela. - Tak, i to wi ksze ni  ci si  wydaje. Te  mogłe  wybra  t  

drog . Ty jednak wszystko sobie lekcewa ysz. Bawisz si  w  ołnierza, zamiast 

zaj  si  czym  po ytecznym. 

background image

 

19 

Jyrbian spojrzał na niego krzywym okiem. - Ja si  nie bawi , bracie. 

Podobnie jak ty, patrz  w przyszło  i widz , co nadci ga. Widz , co b dzie 

potrzebne. 

Khallayne stan ła pomi dzy nimi, zapobiegaj c kłótni. Mi dzy bra mi od 

dawna toczył si  spór, którego wielokrotnie była  wiadkiem. Lyrralt uwa ał brata 

za hulak  i obiboka. Jyrbian wiecznie spiskował, zazdrosny o wszystko, co 

Lyrralt odziedziczy jako najstarszy potomek. 

Khallayne wpierw zwróciła si  do Lyrralta: - Nie chciałam ci dokucza . 

Wiesz,  e jestem z ciebie dumna. - Potem odwróciła si  i poło yła dło  na nagim 

przedramieniu Jyrbiana. - Co miałe  na my li? Czy by  chciał powiedzie ,  e ju  

wkrótce klany otrzymaj  pozwolenie na zwi kszenie liczby wojowników? Nie 

zwi kszano jej od czasu... 

- Bitwy pod Denharben - podpowiedział Lyrralt. - Zanim urodzili si  nasi 

rodzice. 

Od wieków  aden ród ogrów nie wydał wojny innemu rodowi, przynajmniej 

nie oficjalnie i nie przy u yciu armii. 

Kiedy  ka dy klan dbał tylko o swoje sprawy. Mniejsze musiały sprzymierza  

si  z wi kszymi, by prze y , dopóki nie nabrały sił, by zaatakowa  swych 

sojuszników. Był to nie ko cz cy si  cykl. Niemniej od czasu, gdy członkowie 

Rady Panuj cych umocnili sw  pozycj  umiej tnym u yciem represji 

ekonomicznych i rozdziałem ziemi w ród popleczników, zdołali ograniczy  liczb  

wojowników w klanie. 

Walki mi dzy rodami przybrały subtelniejsze formy, a stanowiska 

wojowników i członków stra y honorowej, rzadkie i bardzo presti owe, 

przekazywano z pokolenia na pokolenie, tak samo jak ziemie i tytuły. 

Wojowników si  nie wynajmowało, trzeba było si  nim urodzi . 

- Chodz  pewne słuchy - rzekł tajemniczo Jyrbian. 

- Powinnam kaza  ci  zrzuci  z murów! - za miała si  Khallayne. - Wiesz o 

czym , czego nie chcesz powiedzie . Poza tym, nigdy powa nie nie uczyłe  si  

sztuki wojennej. 

- Nikt ju  nie uczy si , jak by  prawdziwym wojownikiem - rzucił pogardliwie 

Lyrralt. - Całe wojsko to tylko stra  honorowa, która bawi si  mieczami i pikami, 

wicz c maszerowanie w równych szeregach. Nawet gwardia królewska jest 

głównie na pokaz. 

- Mylisz si , jak zwykle. Przygl dałem si  ich  wiczeniom. - Jyrbian splótł 

palce z Khallayne i poci gn ł j  w stron  schodów, nie przestaj c mówi . - To 

prawda, nie  wiczyłem maszerowania. Przysi gam ci jednak,  e innym moim 

umiej tno ciom niczego nie mo na zarzuci . 

Khallayne pozwoliła si  odci gn  i zostawiła Lyrralta z tyłu. Nie miała 

poj cia, jakie plotki usłyszał Jyrbian, skoro uwa a,  e wkrótce wojownicy znów 

b d  poszukiwani. 

Do napadów na ludzkie osady nie potrzebowali nikogo poza poganiaczami 

bydła. A z najazdami na ziemie elfów w gł bi puszcz na południu z łatwo ci  

radzili sobie złodzieje. Przedmioty, które mo na było tam ukra , przepi kne 

rze by i grube l ni ce tkaniny, nie miały sobie równych na całym Ansalonie, 

background image

 

20 

jednak e sami elfowie, tak stoiccy i niewzruszeni, gdy zabierano im kosztowno ci, 

byli bardzo kiepskimi niewolnikami. 

- Jyrbianie... - Dotkn ła jego przedramienia. Twarde mi nie drgn ły pod 

skór  barwy indygo. - Chod  zje  ze mn  kolacj . Potem wyjdziemy na mury i 

popatrzymy na gwiazdy. Mam ci co  do powiedzenia. Chciałabym te ,  eby  

pomógł mi czego  dokona . 

miej c si  do niej jasnymi oczyma, Jyrbian wsun ł palce pod jej r kaw i 

musn ł mi kk  skór  na jej nadgarstku. - Dzi  wieczór w całym Takarze nie ma 

kobiety pi kniejszej od ciebie - szepn ł. 

Khallayne roze miała si . Była przekonana,  e to samo słyszała ka da kobieta, 

z któr  rozmawiał od chwili, gdy o zmierzchu rozpocz ło si  przyj cie; z 

pewno ci  słyszała to z jego ust za ka dym razem, gdy ich  cie ki przecinały si  w 

przeci gu ostatnich dwudziestu lat. Odpowiedziała zarozumiale tymi samymi 

słowami, co przez te wszystkie lata: - Wiem. 

- Tworzymy doskonał  par  - szepn ł, podnosz c jej r k  i podziwiaj c 

ciemno  swego nadgarstka na tle jej bladozielonej skóry koloru morskiej piany. 

- Jak dzie  i noc. Niestety... Mam nadziej ,  e wybaczysz mi szczero , lecz w tej 

sali znajduj  si  wa niejsze partnerki, z którymi mógłbym zje  kolacj . Mój brat 

lubi mi przypomina ,  e musz  pami ta  o obowi zkach - i o maj tku. - Podniósł 

jej dło  do warg, ucałował kostki jej palców, a potem zgrabnie si  odwrócił. 

- Jyrbianie...! - Zostawiona na schodach Khallayne przygl dała si  z 

niedowierzaniem odchodz cemu m czy nie, który zbiegał po stopniach. Jego 

długi, srebrny warkocz, spleciony mod  wojowników, kołysał si  na boki. 

Khallayne zadr ały palce. A  j   wierzbiły, by narysowa  w powietrzu jakie  

straszliwe zakl cie. 

- On próbuje uzyska  specjalne zlecenie od Rady Panuj cych. 

Khallayne zapomniała o znajduj cym si  w pobli u Lyrralcie. Jakby od 

niechcenia wzi ła go pod r k . - Nie mog  zrozumie , jak ty go mo esz czasami 

znosi  - rzekła chłodno,  ledz c Jyrbiana, który przeciskał si  przez tłum. - Wiesz, 

e pr dzej czy pó niej przyjdzie mu na my l, i  najprostszym sposobem zdobycia 

maj tku jest odziedziczenie go. 

Jyrbian przył czył si  do grupki ogrów, która stała po drugiej stronie sali 

przy schodkach podwy szenia. Natychmiast wzi ła go pod r k  pi kna, odziana w 

szykowny strój młoda kobieta. 

Khallayne cisn ły si  na usta słowa zakl cia, którego u ywali, b d c dzie mi, 

od którego skóra piekła jak po zetkni ciu z pokrzyw . Nie my lała o nim od 

pi dziesi ciu lat, a nie u ywała od stu, lecz ciekawie byłoby zobaczy , czy 

Jyrbian potrafiłby zachowa  swój wdzi k, gdyby mu je posłała. Niemal czuła ju  

smak słów, lecz zapomniała o nich, gdy usłyszała Lyrralta. 

Czoło przygl daj cego jej si  młodzie ca marszczył wyraz udawanego 

zatroskania. - Tytuł drobnego szlachetki, jakim jest mój ojciec, oraz jego maj tek 

nie wystarczy Jyrbianowi. Ostatnio mierzy znacznie wy ej. Jak dot d doczekał 

si  jedynie misji, przez któr  omin  go wy cigi niewolników w przyszłym 

tygodniu. 

- Jakiej misji? 

background image

 

21 

Blisko  jej ciała i ciepło piersi dotykaj cej jego ramienia wywierały 

oczekiwany skutek. 

Lyrralt przykrył jej dło  swoj  i nachyliwszy si  bli ej, odpowiedział, jakby 

nie był  wiadom tego, co mówi: - Jaka  idiotyczna wyprawa do Kal-Theraxian z 

polecenia lorda Teragryma. 

Kiedy powiedział „Teragrym”, odwróciła głow  w obawie,  e dostrze e 

zmian  odbijaj c  si  w jej twarzy, w jej u miechu. Bez w tpienia przypomina 

wilka gotowego rzuci  si  na sw  ofiar . 

- Owszem, co  słyszałam - powiedziała - o tym gubernatorze Kal-Theraxian. 

Co  o nowej metodzie u ytkowania niewolników, dzi ki której wzrosła 

produkcja. 

Opanowała si  i zrobiła kokieteryjn  min . Bior c  miało Lyrralta pod rami  

i unosz c ci ki r bek sukni, zacz ła schodzi  po stopniach. - Czy to najmłodsza 

córka Teragryma towarzyszy Jyrbianowi? 

- Nie, to Kyreli. Nie jest najmłodsza. To ta, która tak pi knie  piewa. 

Przypuszczam,  e Teragrym  ywi nadziej , i  zostanie nast pn  Pie niark . 

ci gni te brwi Khallayne bynajmniej nie wyra ały rozbawienia. 

Ogrowie układali pie ni o wszystkim.  piewali o szcz ciu, smutku, deszczu, 

sło cu, zimnie i cieple. Ich cudne głosy rozbrzmiewały z bardzo wa nych 

powodów albo całkiem bez powodu i nawet bogowie zatrzymywali si , by ich 

posłucha . Swym pi knym i wdzi cznym głosem my liwi urzekali zwierzyn , a 

łowcy niewolników nakłaniali ofiary, by same wkładały r ce w kajdany. 

Khallayne była tym tylko rozdra niona. Ta pełna wdzi ku, bystra i ja niej ca 

miał  urod  ogrzyca nie umiała bowiem  piewa . Miała włosy jak jedwab 

przelewaj cy si  przez palce m czyzny, oczy, które mogły oczarowa  najbardziej 

zatwardziałe serce i moc magiczn  tak naturaln  i pot n ,  e nie  miała jej 

ujawni . Nie potrafiła jednak  piewa . Jej  piew był równie pi kny i urzekaj cy, 

co zgrzyt kamiennych wrót, które tr  o próg pełen  wiru. 

Kiedy zeszli ze schodów, Lyrralt zatrzymał si . Przysun ł si  blisko do 

Khallayne i  ciszył głos, jakby powierzał jej tajemnic . - Zjedz kolacj  ze mn . 

Mam ci do powiedzenia co  znacznie bardziej fascynuj cego od plotek o 

wojownikach. 

Khallayne przyjrzała mu si  spod opuszczonych rz s. Mo e rzeczywi cie wie, 

czym Kal-Theraxian zaciekawiło Teragryma. 

U miechn ła si  i znów wzi ła go pod rami , przytulaj c si  do jego ciepłego 

boku i prowadz c go na drugi koniec wielkiej komnaty, gdzie znajdował si  k cik 

jadalny. 

Obeszli królewski stół, z którego niczego nie wolno było zje . Stał tam tylko 

po to, by si  nim zachwyca , napawa  jego widokiem i podziwia  jego wspaniały 

wygl d. 

- Czy zastanawiała  si  kiedy  nad pochodzeniem tego dziwacznego zwyczaju? 

- spytał Lyrralt, przechadzaj c si  wzdłu  stołu i podziwiaj c sma one w miodzie 

i pływaj ce w winie rzadkie kwiaty ghen, morskie strzałki i inne ryby 

sprowadzone a  z Oceanu Turbidus, które ton ły w korzeniach i li ciach 

przypominaj cych imbir. 

background image

 

22 

- Nie, nigdy. - Khallayne szła za nim, ledwo zauwa aj c uzupełniaj ce si  

kompozycje zapachów, konsystencji i kolorów. 

Nakładaj c sobie na talerz soczyste, opiekane skrawle i chleb ociekaj cy 

miodow  galaretk , spytała: - Czy zauwa yłe ,  e kiedy Powierniczka schodziła z 

podium, w korytarzu czekali stra nicy Tenalów? 

Potrz saj c głow , Lyrralt poło ył na jej talerzu co , co przypominało 

delikatny, bł kitny kwiat. 

- S dziłam,  e mo e to oznacza , i  jedno z potomków Tenala zostało 

mianowane nast pc  Powierniczki. Dawno osi gn ła ju  wiek, w którym powinna 

przekaza  Pie  komu  innemu. 

Zauwa yła,  e zgodnie z jej oczekiwaniami Lyrralt zrozumiał jej sugesti , 

cho  starał si  to ukry .  ci gn ł g ste, jedwabiste brwi, udaj c zaskoczenie. 

Znale li nieco na uboczu pusty stolik pod  cian  i posłali niewolnika po wino. 

- Wydało mi si  to szczególnie dziwne. - Khallayne podj ła w tek rozmowy z 

udawan  nonszalancj . - Byłam  wi cie przekonana,  e wybrank  zostanie jedna 

z córek Teragryma... 

- Podobnie jak Jyrbian. - Lyrralt nagłe u miechn ł si  szeroko. - A on ubiega 

si  o niewła ciw  córk ! Miał wielkie plany na dzisiejszy wieczór... Chyba 

poczekam do jutra z t  wie ci . Widok jego miny b dzie... 

- Och, s dz ,  e sta  nas na wi cej. - Khallayne s czyła wino, delektuj c si  

jego cierpkim smakiem. - Znacznie wi cej. 

Lyrralt zatrzymał kieliszek w połowie drogi do ust, przypatruj c si  uwa nie 

błyskowi w jej czarnych oczach. Nigdy me widział jeszcze tak zło liwej i tak 

urzekaj cej miny. Ogarn ło go podniecenie i jakie  złe przeczucia. Runy na 

ramieniu paliły jak  wie e. - Czy dlatego pragn ła  pomocy Jyrbiana? 

- Tak. S dz  jednak,  e ty spiszesz si  znacznie lepiej. 

Przerwała. - Mam pomysł - zamruczała. - Doskonały pomysł. - Oboje 

dostaniemy to, czego chcemy. 

Lyrralt przysun ł bli ej krzesło i nachylił si  ku niej. - A czego ty chcesz? - 

Wyczuwał ciepło bij ce od jej ciała. - Nigdy nie odnosiłem wra enia,  eby ci 

zale ało na zdobyciu zwykłych rzeczy - stanowiska czy cho by podarunku w 

postaci ziemi albo domu poza murami zamku. Kiedy z Jyrbianem usłyszeli my o 

twoim przybyciu na dwór, s dzili my,  e b dziesz starała si  odebra  klanowi 

Tenalów sw  rodzinn  posiadło . Nie dostrzegłem jednak e niczego, co by na to 

wskazywało, chyba  e jeste  przebieglejsza ni  przypuszczałem. 

Kobieta u miechn ła si  i tr ciła jego kielich brzegiem swego pucharu. - 

Dzi ki, czcigodny panie. Jestem rzeczywi cie przebieglejsza, ni  ci si  wydaje. 

Jednak nie ziemi pragn . Nauczyłam si  w ci gu swych trzystu lat,  e ziemie s  

czym  nietrwałym, łatwo nadawanym i łatwo odbieranym pod wpływem kaprysu. 

Szukam trwalszej zdobyczy. 

- I opowiesz mi o niej. Mo e jeszcze dzi  wieczorem podczas spaceru po 

murach? 

Khallayne obrzuciła go spojrzeniem i wsun ła ukradkiem dło  w jego r kaw. 

Lyrralt rozwarł szeroko oczy, gdy palce kobiety zacz ły sun  w gór  po jego 

skórze. Kiedy dotkn ła kraw dzi run, zadr ał. 

background image

 

23 

- Czy twój zakon nie byłby wielce zadowolony, gdyby  zyskał wsparcie lorda 

Teragryma? 

- Ale jak? - Lyrralt opró nił kielich, nie odrywaj c oczu od ruchu jej dłoni 

pod jego r kawem. 

- To bardzo proste. Wydaje mi si ,  e mo emy zdoby  co , na czym 

Teragrymowi bardzo zale y. Mo emy tak to zrobi , by w mało prawdopodobnym 

przypadku odkrycia tej... redystrybucji win  obci ono Jyrbiana. 

Przez chwil  Lyrralt był zbyt osłupiały, by wykrztusi  cho  słowo. Cała krew 

spłyn ła mu z twarzy, przez co jego skóra nabrała matowoszarego odcienia. 

Khallayne wiedziała jednak,  e połkn ł przyn t  jak pewna siebie, 

zadowolona ryba, która leniwie płynie prosto w jej sie  i nawet otworzył usta, 

przypominaj c chwytaj c  powietrze ryb . 

- Runy mówiły o tym - szepn ł. 

Dło  Khallayne znieruchomiała, potem opuszki jej palców zadr ały, 

muskaj c g bczaste runy tu  nad jego łokciem. - O czym? 

Spojrzał na r kaw. Runy wyryte na r ce były darem od boga, oznak  

zaakceptowania jego pobo no ci. Co wa niejsze, były równie  jego darem dla 

boga. W ród rasy tak urodziwej i tak dumnej ze swego pi kna jak ogrowie, 

pozwolenie na oszpecenie znakami i bliznami nieskazitelnej skóry stanowiło 

wyraz najwy szego oddania bogu. 

Pierwszych znaków zwykle nie pokazywano osobom spoza zakonu. Niewielu 

zaszczycano przywilejem ujrzenia pierwszego przesłania Hiddukela dla ucznia. 

Pó niej, gdy znaki pokryj  ramiona i dłonie, b dzie nosił r kawy odsłaniaj ce 

przedramiona i nadgarstki, tak jak to czyniła arcykapłanka. 

- Runy mówiły o wielu sprawach. O przeznaczeniu i zem cie. O stanowiskach 

i władzy. Była te  wzmianka, której nie zrozumiałem w pełni, póki ci  nie 

ujrzałem dzisiejszego wieczoru. Wzmianka o królowej ciemno ci. 

- Nic nie rozumiem. Nie jestem królow . 

- Twoja suknia, Khallayne. Haft na twojej sukni przedstawiał Umarł  

Królow . Jest co  jeszcze. Runy wspominały o rodzinie i zem cie. 

Kobieta powoli wysun ła dło  z jego r kawa, drapi c go przy tym 

paznokciami po skórze. W głowie słyszała jakby brz czenie pszczół na ł ce 

kwiatów, a po jej ciele przebiegł zimny dreszcz. 

- Umarła Królowa... - szepn ła. - To wystarczy. Skradniemy Pie  Historii 

ogrów Powierniczce i oddamy j  Teragrymowi.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

24 

Rozdział 3

 

 

KRADZIE  HISTORII 

 

- B dzie nam potrzebna jaka  rzecz nale ca do Jyrbiana. Butelka, mo e jaki  

pojemnik. Amulet albo klejnot. Znajd  niewolnika, który wie, w której komnacie 

zatrzymała si  Powierniczka. Kogo , komu mo emy zaufa ,  e nas nie zdradzi. 

Tak łatwo. Wszystko poszło tak łatwo. Lyrrallt, cho  wyra nie osłupiały, nie 

zakwestionował jej polece . 

Odsun ł talerz z napocz tym jedzeniem, wyszedł za ni  z gwarnej sali 

audiencyjnej, a nast pnie szybko i zwinnie udał si  w przeciwnym kierunku, do 

południowego skrzydła zamku, gdzie mie ciły si  komnaty jego i Jyrbiana. 

Opu ciwszy hała liwe przyj cie, Khallayne słyszała cichy szmer r bka sukni, 

który zamiatał kamienn  posadzk . Zeszła na dół, do korytarzy przeznaczonych 

dla słu by zamkowej. 

Wchodz c do kuchni pełnej uwijaj cych si  osób, podniosła brzeg sukni i 

przest piła kału  brudnej wody. W pomieszczeniu unosił si  dym z olbrzymich 

palenisk kuchennych, wilgo  znad wrz cych kotłów i garnków, zaduch i mdl cy 

zapach ludzkich istot. 

aden niewolnik nie podniósł oczu na rozgl daj c  si  po sali Khallayne. Całe 

szcz cie. Ich brzydkie, ró owe oblicza w jej mniemaniu były równie odra aj ce 

jak ich wo . 

Khallayne strzeliła palcami na mał , uwijaj c  si   piesznie niewolnic  w 

nieforemnej sukni, która wygl dała zupełnie tak, jakby uszyto j  ze szmat do 

zmywania. 

Dziewczyna dygn ła szybko, lecz z szacunkiem. - Tak, pani. W czym mog  

pomóc? 

- Potrzebna mi Laie. 

Dziewczyna obejrzała si  przez rami . - Laie jest... zaj ta, pani. Mo e ja mog  

pani usłu y ? - Kolejne dygni cie, znów szybkie i nerwowe, zdradzaj ce strach 

wyra niej ni  dr enie w jej głosie. 

- Zaj ta? Co chcesz przez to powiedzie ? 

Kobieta znów dygn ła, ani razu nie odrywaj c oczu od czubków uszytych z 

mi kkiej skóry butów Khallayne. - Jest... - Spojrzała przez rami  w poszukiwaniu 

poparcia i go nie znalazła. - Jest... 

- Stój w miejscu i powiedz mi, gdzie jest moja niewolnica! - warkn ła 

Khallayne, któr  zirytowało dyganie kobiety i niezno ny smród tylu niemytych 

niewolników. 

- Pani, w kuchni jest lord Eneg! 

Khallayne sykn ła z poirytowania, wreszcie rozumiej c, co usiłowała 

przekaza  mamrocz ca niewolnica. Ogr musiałby by  banit ,  eby nie słysze  o 

upodobaniach Enega. 

Khallayne korzystała ju  wiele razy z usług Laie, która dla niej szpiegowała i 

udawała si  z misjami, jakie jej pani chciała zachowa  w tajemnicy. Jak na 

niewolnic  Laie była bystrzejsza od wi kszo ci, stanowiła prawdziw  kopalni  

background image

 

25 

wiedzy i umiała trzyma  j zyk za z bami. Je li Eneg zabije Lale, trzeba b dzie 

znale  i wyszkoli  inn . - Kiedy Eneg j  zabrał? 

- Dopiero przed chwil . 

Doskonale. Mo e jeszcze zd y. Powiadano,  e Eneg lubi igra  ze swymi 

ofiarami. 

Khallayne uniosła r bek spódnicy powy ej butów. - Zabierz mnie do niego. 

Kobieta wci  wyra nie zdenerwowana zabrała Khallayne na tyły kuchni, a 

nast pnie wyprowadziła przez niskie drzwi na długi, w ski i ciemny korytarz. 

Przej cie dla dostawców, domy liła si  ogrzyca, wybudowane dla mniejszych, 

ni szych ludzkich niewolników. Bardzo si  ró niło od szerokich, przestronnych 

korytarzy w pozostałych cz ciach zamku. 

Wchodz c do komnaty, Khallayne musiała schyli  głow . Kiedy przest piła 

próg, powitał j  st chły, słodkawy zapach potu i metaliczna, zgniła wo  ludzkiej 

krwi. 

Khallayne ledwo rzuciła okiem na izb , któr  wyposa ono według upodoba  

Enega. Najwa niejsze,  e Laie jeszcze  yła. Kopała i Wała, wyrywaj c si  ogrowi 

z r k. 

Kiedy otwarte drzwi uderzyły z hukiem w  cian , lord Eneg odwrócił si  z 

gniewnym grymasem na twarzy. Jego szmaragdow  skór  pokrywały plamy i 

wypryski. Była tak ciemna,  e prawie czarna, i l niła od wilgoci i krwi. 

Kiedy spostrzegł, kim jest intruz, na jego twarz wypełzł lubie ny u miech. 

- Czy by  przyszła dotrzyma  mi towarzystwa, pani Khallayne? 

Ogrzyca wzruszyła ramionami, potrz saj c głow . Nie rozumiała, jak on 

mo e wytrzyma  w tak ciasnym, niskim pomieszczeniu i w tym okropnym 

smrodzie. Obrzydliwa wo  kuchni była niczym wiosenny poranek w porównaniu 

z zapachem rozkładu skupionym w tak niewielkiej przestrzeni. - Potrzebna mi ta 

niewolnica. 

Nieprzychylny grymas znów wrócił na twarz ogra. - Znajd  sobie inn ! 

Laie znów spróbowała uwolni  si  z u cisku Enega. 

Khallayne przygl dała mu si  przez chwil , ignoruj c niewolnic , a potem 

rzekła słodko: 

- Lordzie Eneg, ta niewolnica jest moj  własno ci . Je li b d  zmuszona 

przyucza  nast pn , bardzo si  rozzłoszcz . - Potarła palce, podnosz c dło  tak, 

eby zobaczył tworz c  si  wokół czubków jej palców lekk  po wiat , co 

znamionowało pocz tek ognistego zakl cia. 

Z gł bi gardła Enega wydobył si  tak złowieszczy pomruk,  e niewolnica, 

któr  przytrzymywał, wrzasn ła i wy- szarpn ła r k  z jego u cisku. Potykaj c 

si , przebyła kilka kroków dziel cych j  od Khallayne i upadła. 

Khallayne wskazała łkaj c  kobiet . - Z pewno ci  jaki  inny niewolnik 

równie dobrze mo e zast pi  t ... 

Eneg zrobił krok w jej stron . Zdecydowanie, jakie ujrzał na jej twarzy, 

sprawiło,  e zmienił zdanie. Lekcewa co machn ł dłoni . - Zabierz j  sobie. 

Przy lij mi kogo  innego z kuchni. 

Khallayne oddaliła si  niskim korytarzem, nie patrz c, czy kobieta idzie za 

ni . Nie miała w tpliwo ci,  e niewolnica pragn ła uciec z tej gor cej, smrodliwej 

komnaty. 

background image

 

26 

B d c ju  w kuchni, ogrzyca wskazała na pierwszego niewolnika, którego 

ujrzała, młodego m czyzn  nie wy szego od Lale. - Jeste  potrzebny lordowi 

Enegowi. - Wskazała przej cie za sob  i czym pr dzej wyszła z kuchni na 

korytarz. 

Laie szła za ni  chwiejnym krokiem, dygocz c ze strachu, cuchn c smrodem 

bawialni Enega i przez łzy wznosz c podzi kowania za uratowanie. 

- Milcz! - rzuciła rozzłoszczona Khallayne, kiedy niewolnica podzi kowała jej 

po raz pi ty i usiłowała pocałowa  j  w r k . Ogrzyca si gn ła za pazuch  

kamizelki i wyj ła monet . Podniosła j  tak, by była widoczna w słabym  wietle, 

lecz cofn ła, nim zdołały j  złapa  chciwie wyci gni te palce niewolnicy. - Czy 

wiesz, w których komnatach sp dzi dzi  noc Powierniczka Historii? 

Nie spuszczaj c wzroku z matowego miedziaka, który Khallayne powoli 

obracała w palcach, niewolnica skin ła głow . - Nie, pani, ale mog  si  

dowiedzie . Wcze niej wysłano tam tac . 

Khallayne  cisn ła monet  w dłoni. - Wi c si  dowiedz. Wpierw jednak id  do 

swojej izby i umyj si , a potem masz si  tu ze urn  spotka . Tylko  wawo, bo 

oddam ci  Enegowi! 

Spi ta i rozdra niona Khallayne z biciem serca czekała na powrót niewolnicy 

w cieniu gł bokiej wn ki drzwiowej. 

Dziewczyna miała na sobie czyste giezło, a jej krótkie, jasne słomiane włosy 

były prawie uczesane. - Czcigodna Powierniczka zajmuje apartament dla go ci 

lorda Tenala, pani. - Dygn ła i wyci gn ła r k . 

Khallayne z u miechem poło yła miedziaka na dłoni niewolnicy bez dotykania 

jej brudnego, ró owego ciała. - Przynie  z kuchni tac  z jak  potraw , któr  lubi 

Powierniczka. 

Kiedy niewolnica usłyszała,  e ma wróci  do kuchni, jej osobliwie niebieskie 

oczy zrobiły si  okr głe ze strachu. 

- Je li kto  zapyta, powiedz,  e to z polecenia lorda Teragryma. A je li lord 

Eneg znów ci  wybierze, powiedz mu,  e nale ysz tylko do mnie - mówiła 

Khallayne. - Przypomnij mu,  e nie mam ochoty przyucza  nowej niewolnicy. 

Kiedy Laie znikn ła, Khallayne potrz sn ła głow . 

W czasie potrzebnym, by ogrzyca wyrosła z dziecka na młod  kobiet , ludzcy 

niewolnicy zmieniaj  si  z niemowl t w bezu ytecznych starców. Bez wzgl du 

jednak na młodo  czy staro  byli gorsi od dzieci. Powolni, głupi i t pi, i rzadko 

trafiał si  kto  tak bystry jak Laie. 

Wsparty o mur Lyrralt czekał na ni  przy jednym z bocznych wej  do sali 

audiencyjnej. 

- Powierniczka jest w skrzydle Tenalów. 

Lyrralt skin ł głow , przygl daj c si  niewolnicy na wpół ukrytej za plecami 

Khallayne. 

Daj c gestem zna  Laie, by brała si  do roboty, Khallayne i Lyrralt poszli 

korytarzem, skłaniaj c po drodze głowy przed napotkanymi go mi. 

- Co przyniosłe ? - spytała. 

Lyrralt poklepał sakiewk  wisz c  u jego paska i jeszcze raz ukłonił si  

starszej damie, która przygl dała im si  podejrzliwie. - Kryształy z kolekcji 

Jyrbiana. 

background image

 

27 

Kiedy znale li si  ju  w holu na drugim pi trze, z dala od przechadzaj cych 

si  go ci, poszli  ladem Laie a  do zakr tu i spostrzegli,  e niewolnica wygl da zza 

rogu przy skrzy owaniu. 

- Komnata jest w tym korytarzu - szepn ła Laie, wskazuj c przed siebie. - S  

stra nicy. 

Khallayne u miechn ła si , rozbawiona zarówno widokiem wybałuszonych 

oczu niewolnicy, jak i tym,  e rami  Lyrralta drgn ło pod jej palcami. 

- Zabijemy ich? - spytał. 

- Wszystko w porz dku. Spodziewałam si  tego. - Bardziej zdenerwowana ni  

to po sobie pokazywała, Khallayne odsun ła si  od niego i wzi ła gł boki oddech. 

Zamkn ła oczy, skupiła si  i podobnie jak w sali audiencyjnej, d wi ki i zapachy 

z otoczenia straciły wyrazisto  i ostro . 

Lyrralt westchn ł. 

Khallayne wiedziała,  e wyczuł przypływ magicznej mocy, któr  zgarniała 

wokół siebie niczym poły płaszcza. Dr ała ze skupienia, szepcz c słowa, które 

wydarła z pami ci ludzkiego czarodzieja. Podniosła r ce, przez chwil  zasłaniaj c 

oblicze, jakby chciała je ukry  i znów wymówiła słowa, bezgło nie poruszaj c 

wargami. 

Lyrralt jeszcze raz westchn ł. Niewolnica załkała. 

Khallayne otworzyła oczy. Tam, gdzie stał Lyrralt, teraz nie było prawie 

niczego prócz niepokoj cego zawirowania powietrza, ciepłego, wonnego 

podmuchu, jakby mu ni cia ducha. 

- Co zrobiła ? - Z nico ci dobiegł szept zdumionego i zafascynowanego 

Lyrralta. 

- My l ,  e nazwałby  to zakl ciem... rozpraszania uwagi. Je li nie uczynimy 

hałasu, stra nicy nas nie spostrzeg . 

- Oczy mnie od niego bol . 

- Owszem, nie jest to najprzyjemniejsze zakl cie, ale w ten sposób łatwiej 

utrzyma  złudzenie. - Odwróciwszy si  do niewolnicy, szepn ła: - Laie? 

Oczy skulonej pod  cian  kobiety były tak okr głe i wytrzeszczone,  e o mało 

co nie wyskoczyły jej z orbit. 

- Laie? Id  tym korytarzem. Powiedz stra nikom,  e lord Tenal polecił 

przysła  Powierniczce posiłek. Kiedy wpuszcz  ci  za próg, przytrzymaj drzwi 

otwarte tak długo,  eby my zd yli w lizgn  si  do  rodka. 

Niewolnica z wyra nym wysiłkiem opanowała strach. 

- Ale, pani, co b dzie, je li mnie nie wpuszcz ? 

- Nie zatrzymaj  ci . Tylko pami taj o otworzeniu drzwi. Id  ju ! - Khallayne 

zbli yła si  do kobiety i pchn ła j . 

Niewolnica omal nie pisn ła z przera enia, lecz ruszyła  piesznie, ogl daj c si  

przez rami , jakby kto  j  gonił. 

Wszystko potoczyło si  tak, jak powiedziała Khallayne. Stra nicy popatrzyli 

podejrzliwie. Jeden podniósł róg lnianej serwetki, by obejrze  tac , ale przepu cił 

niewolnic . Laie zatrzymała si  na progu ci kich drewnianych drzwi i 

przytrzymała je stop , udaj c,  e balansuje tac . Wyczuła, jak mijaj  j  jeden za 

drugim widmowe podmuchy powietrza. 

background image

 

28 

Jeden ze stra ników wzi ł od niej tac  i postawił j  na stole. - Starsza  pi - 

szepn ł. - Zostaw to i id  sobie. 

Niewolnica z ulg  kiwn ła głow  i czym pr dzej wyszła. Takiego przepychu, z 

jakim urz dzona była komnata Powierniczki, Khallayne nie widziała od chwili 

przybycia do Takaru. Jedyne  wiatło rzucały dwie ledwo tl ce si  pochodnie, 

które dawały wi cej dr cych cieni ni  blasku. Nawet w zadymionym półmroku 

Khallayne dostrzegła obfito  wyrze bionych przez niewolników mebli i 

błyszcz ce lustra na  cianach, które obwieszono kosztownymi gobelinami. 

Khallayne była pewna,  e gdyby mogła przyjrze  si  w  wietle słonecznym 

grubemu dywanowi, po którym st pała, stwierdziłaby,  e jest elfiej roboty. 

Szepn ła rozkaz, który rozproszył złudzenie i Lyrralt stał si  widoczny. 

-Tak... - sapn ła, nachylaj c si  ku Lyrraltowi w niemal całkowitej ciemno ci i 

przyciskaj c usta do jego ucha - ...tak sama kiedy  b d  mieszkała. 

- Mo e oboje b dziemy. - Przez chwil  jego dłonie zawisły blisko niej. 

Powierniczka spała na niskiej kozetce przy kominku. 

Khallayne nie widziała jeszcze tak starego ogra; wi kszo  przyjmowała 

godn   mier  na długo, zanim tak bardzo posun ła si  w latach. Przygl dała si  

pomarszczonej i pobru d onej twarzy staruszki, a tymczasem Lyrralt rozgrzebał 

gasn cy  ar w kominku i rozpalił niewielki ogie . 

Z sakiewki wyj ł przejrzyst , kryształow  kul  i dwa kryształy z fasetami. 

Jednym był ametyst o dwóch ostrych ko cach, a drugim doskonały szafir, 

ciemnoniebieski jak jego skóra. 

- Nie byłem pewny, który b dzie najlepszy - szepn ł, podsuwaj c je Khallayne 

do obejrzenia. 

Wybrała kryształow  kul , najpospolitszy z trzech przedmiotów. 

Lyrralt miał ochot  si  cofn , lecz Khallayne chwyciła go za nadgarstek i 

przyci gn ła do staruszki. - Ukl knij tutaj. 

Lyrralt płon ł z ciekawo ci, by spyta  j , co teraz zrobi, w jaki sposób i gdzie 

si  tego nauczyła. Uwa nie przygl dał si , jak kładzie r ce na piersi Powierniczki 

i szepcze niezrozumiałe słowa. 

Khallayne poło yła kul  na ustach Powierniczki. Przez chwil  wydawało si , 

e kryształ si  stoczy, lecz potem znieruchomiał, wzniósł si  w powietrze i zawisł 

na wysoko ci nie wi cej ni  dwóch palców nad wargami staruszki, jakby 

unoszony przez jej delikatny oddech. 

Lyrralt gwizdn ł cicho z podziwu. 

Khallayne stan ła u wezgłowia łó ka i nachyliła si  nad Powierniczk . Wbiła 

w Lyrralta przenikliwy, skupiony wzrok. - Zamierzam oprócz swojej energii u y  

tak e twojej - oznajmiła. - Nie zrobi  ci krzywdy, ale mo esz czu  si ... zm czony. 

Kiedy ju  zaczn , nie wydawaj najmniejszego głosu, je li nie chcesz go 

bezpowrotnie straci . 

Lyrralt pokiwał głow . 

Khallayne wzi ła głow  Powierniczki w dłonie. Otworzyła szeroko oczy i 

skupiła si . Pr dy mocy przepływały przez komnat  i delikatnie j  ci gn ły. 

Wiele razy u ywała tego zakl cia, jednak e nigdy jeszcze na kim  z jej 

własnego gatunku. Czuj c pod palcami pergaminowe, wyschni te ciało staruszki, 

ałowała,  e nie zaryzykowała wcze niej rzucenia tego czaru cho by raz na ogra. 

background image

 

29 

Koncentruj c si  i staraj c odzyska  pewno , w której nagle si  zachwiała, 

wyszeptała słowa zakl cia i wysłała impuls. Powierniczka j kn ła cicho i 

poruszyła głow , jakby wyczuła mu ni cie czaru Khallayne, a potem 

znieruchomiała. 

Po chwili mi dzy dło mi czekaj cej z zapartym tchem Khallayne zjawiło si  

słabe, pulsuj ce  wiatełko. Ostro nie, by nie da  si  ogarn  uniesieniu, powoli i 

delikatnie uniosła r ce, czuj c na dłoniach ci ar i dreszcz magii, który 

przenikn ł jej palce i ramiona. 

Potem Khallayne lekko zło yła dłonie. Promieniej ce  wiatło zamigotało, 

błysn ło i zacz ło spływa  do kryształowej kuli. 

Lyrralt miał wra enie,  e głow  Powierniczki nagle wypełnił blask, który 

tryskał z jej ust do kryształu zawieszonego powy ej. Pomieszczenie przesycone 

było energi . W powietrzu unosił si  zapach jak przed burz . 

W miar  jak kryształowa kula ja niała wci  wi kszym blaskiem i napełniała 

si  złot  t cz   wiatła, Powierniczka coraz bardziej gasła. 

Kiedy  wiatło opu ciło Powierniczk  i zostało uwi zione w pulsuj cej kuli, 

Khallayne jeszcze przez dłu sz  chwil  stała nad ciałem staruszki. Potem zabrała 

kryształ, który wisiał w powietrzu nad jej ustami. 

Nagłe uwolnienie było wstrz sem dla nerwów Lyrralta. Kiedy wyzwolił si  

spod władzy czaru, poczuł straszn  ch  mówienia. 

Przytrzymuj c si  mebli, Khallayne odeszła od Powierniczki. Cho  dr ała od 

ci aru brzemienia, trzymała pulsuj c  kul  wysoko w górze. 

- Pie  Historii - wyszeptała zm czonym głosem do Lyrralta, który wstał i 

podszedł do niej. - Udało si . 

M czyzna delikatnie wzi ł od niej kul  i ostro nie obrócił j  w dłoni, 

przysuwaj c kryształ do ognia, by popatrzy  na przenikaj ce przeze   wiatło. - 

Jakie to cudowne! 

Khallayne osun ła si  na stołek. - Tak, cudowne. To dziedzictwo, które nam 

skradziono. To, które zabrali nam chciwi wielmo owie. 

Khallayne wyjrzała przez ogromne okno w pokoju Jyrbiana, leniwie tocz c 

wzrokiem po migocz cych w dole  wiatełkach miasta, które iskrzyły si  i 

rozpraszały w ci tym uko nie szkle szyby. Jak nudno i smutno, pomy lała, musi 

by  tym, którzy wygl daj  z tych domów, z zazdro ci  spogl daj c na migocz ce 

wiatła zaniku na górze. 

Jednak ona była na swoim miejscu. Przez chwil  przygl dała si  tuzinom 

miniaturowych odbi  swej twarzy w okiennych szybkach. Niezliczone oblicza 

lustrzanych Khallayne posyłały jej w odpowiedzi zm czony u miech. 

- Czy powiesz mi, jak to zrobiła ? 

Lyrralt siedział na niskim stołku przed kominkiem. Trzymał kul  w dłoniach, 

patrz c na ta cz ce w jej wn trzu  wiatło. - Powiesz mi, jak to zrobiła ? - 

powtórzył. 

- To czary - odparła beztrosko, prawie od niechcenia Khallayne. 

Odwrócił si  i po jej szerokim u miechu zorientował si ,  e stroi sobie z niego 

arty. 

Zbli yła si  i przykl kła na podłodze, wyjmuj c mu kul  z r k. 

- Wiem,  e to czary. Gdzie si  tego nauczyła ? 

background image

 

30 

Kobieta kilkakrotnie obróciła kryształ w palcach, a potem przetarła go 

brzegiem swej kamizeli. - Od ludzkich czarodziejów. 

- Co takiego? 

Khallayne wyzywaj co uniosła podbródek. - Odebrałam t  wiedz  ludzkim 

czarodziejom, którzy byli niewolnikami w domu mego wuja. 

Kiedy nie usłyszała słowa pot pienia, ci gn ła dalej: - Zawsze szybciej 

uczyłam si  czarów ni  moi kuzyni. Kiedy oni wci  jeszcze bawili si  patykami i 

suchymi li mi, ja potrafiłam ju  zapali  ogie , zagotowa  wod  i unosi  

przedmioty w powietrze. 

Kiedy byłam gotowa do dalszej nauki, nauczyciele powiedzieli mi,  e 

nauczyłam si  ju  tyle, ile wolno pozna  dziecku mojego stanu. - Zacisn ła dłonie 

w pi ci. Zapomniana kula le ała na jej podołku. 

- Nie podobał mi si  ten zakaz. Nie rozumiałam, czemu kto  miałby mi czego  

zabrania . W pobliskim maj tku była pewna niewolnica. Wiedziałam,  e jest 

czarodziejk , tamtejszy mo nowładca był bowiem przyjacielem mego wuja. 

Przechwalał si ,  e wi zi t  kobiet , przetrzymuj c jej córk  jako zakładniczk . 

Zawarłam z ni  układ. 

Zgodziłam si  uwolni  jej córk  w zamian za wiedz . Zakl cie, którego 

u yłam, by to skra  - wskazała kul  - było jedn  z rzeczy, jakich si  od niej 

nauczyłam. Przez wiele lat chłon łam magiczn  wiedz  ludzkich magów. 

- Uwolniła  niewolnic ! - sapn ł Lyrralt, bardziej wstrz ni ty tym 

wyznaniem ni  czymkolwiek innym. 

- Oczywi cie,  e nie - odparła chłodno, wstaj c , i podchodz c z kul  do okna. 

- Kiedy ju  poznałam zakl cie, nie musiałam niczego robi . 

Na parapecie pod oknem z ci tego szkła stała uporz dkowana kolekcja 

kryształów, kuli kamyków, z których ka dy spoczywał w mosi nym stojaku lub 

zwisał na jedwabnej nici. Khallayne wzi ła spory kryształ, umie ciła go w pustym 

stojaku, a na jego miejscu poło yła Pie  Historii. - Co o tym s dzisz? 

Na tle zbioru barwnych kamieni na parapecie Jyrbiana kula była brzydka i 

pospolita. Lyrralt obj ł Khallayne w talii. - Nigdy si  nie domy li,  e ona tu jest. 

Chyba,  e zostaniemy wykryci i b dziemy mieli powód, by to ujawni .

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

31 

Rozdział 4

 

 

PRZYJACIEL ZDRADY 

 

Siedz cy na podwy szeniu lord Teragrym gestem polecił Jyrbianowi zasi

 

ni ej przed sob . Nie uchodziło, by młodszy ogr górował nad nim wzrostem. 

Jowialny i zuchwały Jyrbian ucichł w obecno ci Teragryma, okazuj c mu 

czujny respekt. Teragrym, który dzi ki swej ostro no ci zasiadał w Radzie 

Panuj cych dłu ej ni  ktokolwiek, zauwa ył,  e Jyrbian wytrzymał jego wzrok. 

Jyrbian siadł na pi tach, kłaniaj c si  przed i po usadowieniu si  na posadzce. 

Niedbałym ruchem nadgarstka rozło ył w wachlarz poły wierzchniej szaty, która 

przykrywała prost  tunik  i spodnie. Gest ten był tak delikatny i wdzi czny, a 

jednocze nie naturalny,  e wydawał si  zaskakuj cy u kogo  tak masywnego jak 

Jyrbian. 

Sala audiencyjna, do której go wpuszczono, nie była du a, lecz urz dzona z 

przepychem. Kamienn  posadzk  ocieplały grube dywany. Zza malowanych 

parawanów, gobelinów i ci kich kotar prawie nie było wida  kamiennych 

murów. Sprz ty były nieliczne, a na umeblowanie składały si  jedynie stołek dla 

Teragryma, niski, bogato rze biony stół z boku i biurko z tyłu podwy szenia. 

Jyrbian ukradkiem rzucił okiem dookoła, zauwa aj c luksus i dyskretn  

elegancj . Bez trudu widział siebie w tak przytulnym otoczeniu. 

- Moja córka wspomniała,  e wiedz c o moim zainteresowaniu wydarzeniami 

w Kal-Theraxian, zgłosiłe  sw  ch  udania si  tam i zło enia mi raportu. 

Jyrbian u miechn ł si , a potem przybrał inn  min . - Tak, czcigodny panie. 

Byłbym uradowany i zaszczycony, mog c ci słu y . 

- A czego spodziewasz si  w zamian za t  przysług ? 

T tno mu gwałtownie przyspieszyło, a do ust cisn ła si  odpowied : władzy, 

sławy, bogactwa i stałego stanowiska, jednak nie wyraził tej my li słowami. - Nie 

prosz  o nic, czcigodny panie. Zaszczytem jest dla mnie po prostu ci słu y . 

Teragrym u miechn ł si . Młodzieniec spu cił wzrok na wzorzysty kobierzec, 

udaj c pokor  i szacunek, lecz Teragrym wiedział o chciwo ci tkwi cej w jego 

duszy i zazdro ci w sercu. On sam te  był drugim synem, bystrzejszym, 

mielszym i bardziej warto ciowym od swego pierworodnego brata. 

- Pałasz  dz , młody Jyrbianie. Nie jest tak dobrze skryta, jak ci si  wydaje - 

dodał, gdy Jyrbian gwałtownie podniósł głow . Błysk srebrnych oczu w jego 

ciemnej twarzy nieznacznie sugerował złe zamiary. - Podró  mo e okaza  si  

niebezpieczna. 

Teragrym zamierzał doda : - Bardzo niebezpieczna - lecz Jyrbian przerwał: - 

Wiem o napa ciach na górskich szlakach. 

- Ten raport był przeznaczony wył cznie dla Rady Panuj cych. Sk d o tym 

wiesz? 

Jyrbian tylko wzruszył ramionami. - Zawsze kr

 plotki. 

Młodzieniec urósł odrobin  w oczach Teragryma. - W porz dku, wi c wiesz o 

atakach nasilaj cych si  w naszych górach. Czy w zwi zku z tym zabierzesz ze 

sob  oddział gwardii? 

background image

 

32 

- Nie wzbudz  zaufania gubernatora, wje d aj c do Kal-Theraxian w 

otoczeniu stra y. Poza tym - rzekł wzgardliwie Jyrbian - nie jestem gorzej 

wyszkolony od gwardzisty. Pojad  sam. Albo mo e z niewielk  dru yn . Znam 

kogo , kto przyja ni si  z córk  gubernatora. Mo e mogliby my wst pi  do niego 

z wizyt . 

- Pochwalam ten pomysł. - Teragrym powoli skin ł głow . - Jest chyba jednak 

co , o co chciałby  poprosi ? Tak  przysług  nale y nagrodzi . 

Jyrbian pokr cił głow . Starannie przemy lał wszystko przed przyj ciem. 

Je li poprosi o co  konkretnego, tyle tylko dostanie. Je li nie sprecyzuje swych 

ycze , nie b dzie granic temu, co mo e otrzyma , gdyby jego misja odniosła 

powodzenie. - Je li uznasz, czcigodny panie,  e zasłu yłem na nagrod , b d  tym 

niew tpliwie zaszczycony. Jednak e b d  równie zaszczycony, mog c po prostu 

si  przysłu y . 

Teragrym znów si  u miechn ł, jakby potrafił odgadn  kalkulacje Jyrbiana. 

- Zgoda. Przyjmuj  twoj  propozycj  wy wiadczenia przysługi. I oczekuj ,  e 

doniesiesz o wszystkim mnie - i tylko mnie. 

Jyrbian sztywno skin ł głow . 

- Musz  wiedzie ... - Teragrym przerwał i zamy lił si . - Musz  wiedzie  o 

wszystkim. Miej oczy otwarte. Chc  wiedzie , co Igraine robi,  eby zwi kszy  

produkcj  swoich kopalni. Musz  dowiedzie  si , czy nie mówi czego , co mo na 

by uzna  za zdrad . 

- Zdrad ? - Jyrbian nachylił si  bli ej, niecierpliwie oczekuj c na nast pne 

słowa. 

- Doszły nas pewne pogłoski. Ale czy to przesada, czy prawda... - Teragrym 

wzruszył ramionami. - Granica pomi dzy działaniem dla dobra ogółu a 

działaniem dla własnego dobra jest czasami bardzo cienka. Czasami to jedno i to 

samo. Musz  mie  silne podstawy, by samemu o tym zadecydowa . Musz  

wiedzie , o czym si  mówi, a o czym nie. 

Teragrym odczekał chwil , uwa nie mierz c wzrokiem Jyrbiana, po czym 

odprawił młodzie ca. 

Jyrbian był tak podniecony,  e ledwo mógł nad sob  zapanowa  do czasu, gdy 

zejdzie Teragrymowi z oczu. Nagroda za takie zadanie powinna by  rzeczywi cie 

wspaniała! Kiedy wychodził na korytarz, u miechał si  tak szeroko,  e czekaj ca 

na wej cie ogrzyca zatrzymała si  na progu z zaskoczenia. 

Odprowadzała go wzrokiem, póki nie skr cił za róg, a nawet zawahała si  

chwil . 

- Kaede? 

Głos Teragryma wyrwał j  gwałtownie z zamy lenia i sprowadził na ziemi . 

- Czemu zawdzi czam przyjemno , jak  jest ta wizyta? 

Kaede ukłoniła si  i przykl kła, wiedz c, jak Teragrym nie cierpi, gdy kto  

stoi nad nim. - Czcigodny panie, wybacz mi te nie zapowiedziane odwiedziny, lecz 

przybywam, by prosi  o przysług . 

- Jakiego rodzaju? 

Kaede zacisn ła dłonie le ce na podołku, by ukry  swe podniecenie. - 

Przyszłam prosi , aby  zezwolił mi naprawi  krzywd , jak  wyrz dzono mojej 

rodzinie. 

background image

 

33 

Lyrralt zatrzymał si  na progu swej kwatery. Kilkoma słowami i skinieniem 

dłoni zapalił  wiece. Jego komnaty były wi ksze ni  Jyrbiana, lecz umieszczone 

po drugiej stronie korytarza, a wi c pozbawione okien. 

Przez cały poranek spacerował po zimnych korytarzach zamkowych, 

przysłuchuj c si  rozmowom i przył czaj c do grupek ogrów, by wita  nowiny 

okrzykami wyra aj cymi zmartwienie. Powierniczki nie mo na było obudzi . 

Le ała jak martwa, lecz oddychała i nikt nie był w stanie przywróci  jej 

przytomno ci. Lyrralt wybrał si  do pokoi Khallayne, lecz w ko cu trafił do 

siebie. Ogrzyca, z któr  sp dził noc po tym, jak Khallayne wymówiła si  

zm czeniem, znikła z komnaty, nie zostawiaj c po sobie nawet  ladu zapachu, a 

co dopiero wspomnienia. 

Nie posiadał gobelinów, które rozja niłyby pos pne pomieszczenie. Nie miał 

na podłodze dywanów tłumi cych chłód, jakim tchn ło stare zamczysko. Wolał 

takie wn trza. Preferował surowe pi kno szarych kamiennych  cian i sk pe 

o wietlenie, a swoje komnaty wypełniał przedmiotami, które były pi kne i 

delikatne, a nie kosztowne. 

Na pokrytym skomplikowan  snycerk  stole pod  cian  stała marmurowa 

misa z wod . Uniósł j  ostro nie, wypłukał usta i splun ł do identycznej, 

mniejszej miski. Zwil ył uszy i powieki. 

Dr c z chłodu, zsun ł dług  szat , a zamiast niej przywdział pozbawion  

r kawów tunik  modlitewn  i zasiadł przed ogniem, by pomodli  si , poprosi  o 

wskazówki i dowiedzie  si , co Hiddukel, bóg bogactwa i gromadzenia, s dzi o 

jego zbli aj cym si  szcz ciu. 

Khallayne  niła o magii, o zakl ciach tak pot nych,  e jej umysł ledwo mógł 

je pomie ci . 

- Khallayne, obud  si ! Obud  si ! 

Głos dotarł do niej i wyrwał ze snu w tej samej chwili, co szarpi ca j  za 

rami  r ka. - Zbud  si ! 

Otworzyła oczy i ockn ła si  w ciepłym, złotym sło cu jesiennego poranka. 

Nad ni  nachylała si  sylwetka Lyrralta. Jego twarz była niewidoczna w 

cieniu. - Obud  si  - powtórzył. 

Zaspana, przesłoniła oczy dłoni . Która była godzina? Czy by sp dził w jej 

komnatach cał  noc? Potem przypomniała sobie,  e było inaczej i dlaczego tak si  

stało. Chciał zosta , jednak e wyperswadowała mu to, bowiem miała za- miar 

poło y  kres ich poufało ci. 

- Zbudziła  si ? 

Pytanie wreszcie dotarło do  wiadomo ci kobiety, która usiadła, podci gaj c 

puchow  kołdr  tak, by zasłoni  piersi. 

Widoczna teraz twarz Lyrralta promieniowała niezadowoleniem, a spod 

zmarszczonych brwi spogl dały zw one i ponure oczy. 

- Co si  stało? Co  złego? 

- Dzi  rano znaleziono Powierniczk . W całym zamku o tym wiadomo. 

Serce jej załomotało. Walczyła z ogarniaj cym j  strachem, przypominaj c 

sobie o krokach, jakie podj ła dla własnej obrony. Przez głow  szybko przebiegła 

jej my l,  e musi wyprosi  Lyrralta ze swego pokoju. Niech si  oddali najdalej i 

najpr dzej, jak to mo liwe. 

background image

 

34 

Ostatni  rzecz , jak  zrobiła przed wymkni ciem si  z komnaty Powierniczki 

wczorajszej nocy, było rzucenie zakl cia maskuj cego dla zatarcia swej 

obecno ci. Jednak esencj  Lyrralta, magiczn  wo , któr  rzeczywi cie dobry mag 

potrafił wykry , gdyby znał sposób, pozostawiła. Na wszelki wypadek. 

- Co z tego? 

- Nie mog  jej dobudzi . Zupełnie jakby była martwa, cho  wci  oddycha. 

- Czy podejrzewaj  czary? 

- Jeszcze nie. Wszyscy zdaj  si  s dzi ,  e zachorowała albo po prostu jest tak 

s dziwa. Domy l  si  jednak, prawda? 

Khallayne rozparła si  na poduszkach, a kołdra zsun ła jej si  z ramion, 

odsłaniaj c prze liczn  skór . - Co chcesz przez to powiedzie ? 

Lyrralt zacisn ł pi ci. Miar wielk  ochot  zwlec j  z mi kkiego ło a i waln  

jej głow  o  cian ! - Ty co  zrobiła . Co ,  eby zaprowadzi  ich do mnie! 

- Ale  sk d e - zaprotestowała natychmiast. - Sk d ci co  podobnego przyszło 

do głowy? 

M czyzna podszedł do kominka i wyszeptał zakl cie. Z popiołu strzeliły małe 

płomyki i wkrótce zapłon ł niewielki, trzaskaj cy ogie . Runy na jego barku i te 

nowe, ni ej na ramieniu, sw działy. - Zostałem ostrze ony przed zdrad . 

Khallayne si gn ła po sukni  i zarzuciła j  na siebie, wychodz c z łó ka. 

Jedwabne kimono było w dotyku chłodne, mi kkie i bardzo miłe dla oka. 

Mimo gniewu Lyrralt nie mógł oderwa  od niej wzroku, co tylko jeszcze 

bardziej go rozzło ciło. 

Kobieta przeci gn ła si , wznosz c r ce ku sufitowi. - Nie b d   mieszny - 

rzekła leniwie. - Jeste my całkiem bezpieczni. Powierniczka si  nie ocknie. Nikt 

si  nie dowie, co zrobili my, z wyj tkiem Teragryma. A on nigdy tego nie wyjawi. 

- Wzruszyła ramionami, patrz c. jak  ledzi oczami ruch jej piersi pod lu no 

zawi zan  szat . - Z wszystkimi innymi było tak samo. Kiedy zabrałam im to, co 

chciałam, zapadali w sen. A potem umierali. 

Otworzyła drzwi garderoby i wybrała jedn  z wisz cych wewn trz tunik. - 

Teraz musimy tylko czeka . Kiedy Powierniczka umrze, b dziemy mogli dobi  

targu w sprawie Historii. 

Lyrralt w jednej chwili znalazł si  po drugiej stronie pokoju i  cisn ł jej rami  

tak mocno,  e poczuł przez ciało tward  ko . - To pi kna mowa, ale nie ufam ci. 

Hiddukel nie rzuca słów na wiatr! Strze  si , bo je li zostan  oskar ony o t  

zbrodni , nie pójd  do lochów sam! A ty masz wi cej do stracenia. 

Mimo bólu Khallayne nie skrzywiła si . Mógłby jej oderwa  r k , a mimo to 

nie dałaby mu satysfakcji i nie okazała cierpienia. - Ty natomiast jeste  głupcem, 

je li s dzisz,  e naraziłabym nas na ryzyko, mówi c o tym komukolwiek. Mamy 

za du o do stracenia. Za du o do zyskania. Sam si  strze , nie pozwol  sobie 

bezkarnie grozi ! 

Umilkła i rzuciła w ciekłym okiem na jego r k . Chwil  pó niej przeszył j  

ostry ból. Lyrralt gwałtownie cofn ł dło  i odsun ł si . 

Khallayne przysun ła si  tak blisko,  e czuł jej gor cy oddech na twarzy. - 

Nigdy wi cej mnie tak nie dotykaj! 

background image

 

35 

- Przepraszam bardzo. - Pełen mimowolnego podziwu dla niej u miechn ł si  

szeroko i potrz sn ł dłoni , by pozby  si  pieczenia. Skłonił si  lekko z drwin  i 

wychodz c z jej sypialni, z hukiem trzasn ł drzwiami. 

Poranne sło ce wyłoniło si  ju  zza zamkowych murów i ko czono wła nie 

objucza  konie, gdy Khallayne zeszła na dziedziniec. 

Jyrbian przerwał prac , by popatrze , jak kobieta schodzi po schodach, a 

doko czenie sprawdzania siodeł i juków zostawił Lyrraltowi. 

- Gotowi? - spytała Khallayne, przerzucaj c sakwy przez zad swego szarego 

wałacha. 

Lyrralt, który przykucn ł, by obejrze  kopyta swego koma, wstał tak szybko, 

e zwierz  spłoszyło si  i skoczyło w bok. Utkwił wzrok w Khallayne, marszcz c 

czoło z zaskoczenia i gniewu. 

- Jestem gotowy od wschodu sło ca - powiedział Jyrbian. - Wyruszymy, gdy 

tylko wszyscy zejd . 

Nie odrywaj c oczu od Lyrralta, kobieta spytała: - Wszyscy? 

- Znasz chyba Briah, prawda? Jedzie z nami, tak samo jej siostra Nylora. 

Równie  Tenaj i te jej dwie kuzynki. Nie mog  zapami ta  ich imion. 

Jakby na zawołanie po schodach zbiegła reszta grupy, której wesoły  miech i 

rozmowy wzlatywały pod poranne niebo. Tworzyli wielobarwn  gromadk  od 

karnacji niemal tak bladej, jak u Khallayne, do koloru ciemnej morskiej zieleni. 

Wida  było równie  wszystkie odcienie srebrnych włosów, od barwy błyszcz cej 

rt ci u Briah, do delikatnej cyny kuzynek. 

Kiedy Jyrbian zaj ty był przydzielaniem ka demu konia, Lyrralt ukradkiem 

zbli ył si  do Khallayne. 

- A ty kiedy postanowiłe  przył czy  si  do wyprawy? - spytała chłodnym, 

pełnym dezaprobaty tonem. 

- Kiedy przyszło mi na my l,  e przez jaki  czas bezpieczniejszy b d  z dala od 

zamku. 

Khallayne chwyciła cugle swego konia. - Nie ma takiego miejsca, w którym 

byłby  bezpieczny, gdybym rzeczywi cie chciała ci  obci y ! - sykn ła. - 

Wzi łam ci  do pomocy, bo s dziłam,  e ł cz  nas wspólne zainteresowania. 

Wspólny cel. 

Lyrralt u miechn ł si  do pozostałych, lecz ukradkiem rzekł do niej: - 

Zaniepokoiłem si , kiedy Powierniczka nie umarła w ci gu dnia czy dwóch, jak 

mówiła . Teraz widz ,  e opuszczasz miasto z moim bratem. - Wyci gn ł r k , by 

pomóc jej wsi

 na konia, my l c o tym,  e o wiele bardziej wolałby przerzuci  

j  przez wierzchowca i patrze , jak jej mózg rozpryskuje si  na bruku dziedzi ca. 

Khallayne odepchn ła podan  dło  i dosiadła konia bez niczyjej pomocy. - Od 

dnia przyj cia nosiłam si  z zamiarem odwiedzenia Kal-Theraxian. Dzi ki 

Jyrbianowi dojad  wygodnie na miejsce. 

- Jedziemy, czy zamierzacie tak rozmawia  przez cały dzie ? - przerwał 

Jyrbian, podje d aj c do nich na swym olbrzymim ogierze. - W takim tempie do 

zmierzchu ledwie miniemy bramy miasta. - Zawrócił konia i ruszył w stron  

południowej bramy. 

Rzuciwszy szybko okiem na Khallayne, Lyrralt dosiadł konia. Zostaj c w tyle 

za pozostałymi, podjechał do niej. 

background image

 

36 

Po chwili kobieta westchn ła. - Lyrralcie, Powierniczka umrze. Nikt nie dowie 

si ,  e skradli my Histori . A nawet je li prawda wyjdzie na jaw, win  zostanie 

obci ony Jyrbian. - Zmierzyła go spojrzeniem nieruchomych oczu, czarnych jak 

bezgwiezdna noc, a jednak jasnych jak sło ce. Sko nych, obcych oczu. 

Bezdennych, bezlitosnych. - S dziłam,  e usuni cie go z drogi ucieszy ci . Jestem 

przekonana,  e nie zawahałby si  zrobi  tego samego tobie. 

K ciki jego ust zadr ały. - B d  na ciebie uwa ał - powiedział spokojnie, a 

potem ruszył cwałem przed siebie. 

Zamek Takar wznosił si  wysoko na zboczu góry nad półksi ycem miasta, 

które otaczało jej podstaw  oraz poło on  dalej rozległ  dolin , gdzie znajdowały 

si  posiadło ci licznych rodów panuj cych. 

Przed bitw  pod Denharben Takar było jednym z czterech miast, gdzie 

mieszkał król. Podró ował mi dzy Takarem, Thoradem, Bloten i Persopholus, 

dziel c równo czas i uwag  mi dzy ka de z nich i przez pewien czas po tym, jak 

Rada Panuj cych okrzepła i przej ła władz  w imieniu króla, jej członkowie 

równie  zachowali zwyczaj podró owania od miasta do miasta. Jednak e 

kluczem do ich władzy było przemieszczenie wrogów do odległych rejonów, gdzie 

le ały gorsze maj tki, podczas gdy prawo własno ci do najlepszych prowincji i 

posiadło ci przeszło w r ce ich najwierniejszych zwolenników. Od tej pory Takar 

było główn  siedzib  władzy. 

Wspaniały widok na dolin  i fioletowe góry w oddali powoli znikał, w miar  

jak podró ni zjechali z góry seri  zygzaków i zeszli do wła ciwego miasta. 

Przeje d aj c pod wspaniałym kamiennym łukiem wysadzanym spi owymi 

płytami, które przedstawiały staro ytne bitwy, znale li si  w tej cz ci miasta, 

któr  pospólstwo po cichu zwało „dzielnic  zakładników”. Nosiła tak  nazw , 

kolejnym bowiem krokiem, jaki uczyniła rada w celu umocnienia władzy było 

za danie od bogatych i wpływowych ogrów, by ich rodziny przez cały rok 

mieszkały w miejskich posiadło ciach. Kamienne domy z ogrodami, które 

otaczały wysokie mury z glinianych cegieł, były niemal równie wspaniałe jak 

prywatne kwatery w zamku, a z pewno ci  obszerniejsze. 

Lyrralt pojechał naprzód, doł czaj c do Jyrbiana na czele kawalkady. 

Do czasu, gdy przeje d ali przez ruchliwe, gło ne miasto, w którym wrzał 

codzienny handel, jego mieszka cy byli ju  dawno na nogach. Podstaw  

bogactwa Takaru był handel bogactwami s siaduj cych obszarów, rud  i 

klejnotami z kopalni, produktami spo ywczymi z bogatych gospodarstw w 

dolinach oraz niewolnikami z odległych równin. 

W pobli u południowej cz ci miejskich murów stało ogromne koloseum, 

gdzie odbywały si  igrzyska i bitwy niewolników, które przyci gały ogrów z 

odległych krain. Rzucało si  w oczy z oddali, przesłaniało sło ce niczym pot na 

misa rzucona mi dzy domostwa. Dru yna wzdrygn ła si , przeje d aj c przez jej 

olbrzymi cie . 

Potem min li południow  bram  i stan li w jasnym, złotym sło cu. 

Przez ponad dwie godziny jechali na południe wzdłu  grani nad dolin  

Takaru, a nast pnie skr cili na wschód i zacz li si  wspina  po stromych 

zboczach. Tak dotarli do lasu i wy szej grani, gdzie zamierzali rozbi  obóz na 

noc. 

background image

 

37 

Ich wesoła paplanina uciszała  wiergot ptaków i płoszyła drobne zwierz ta, 

które znikały w g stym le nym poszyciu. 

R’ksis wychodziła powoli, na chwil  wyskakuj c na sło ce, a nast pnie znów 

zanurzaj c si  w ciemno ci. Za ka dym razem przebywała tam chwil  krócej. 

Wreszcie została na górze, trzymaj c si  zacienionej strony drzew, ale niedaleko 

od wej cia do jaskini.  aden disir nie chciał opuszcza  chłodnego, bezpiecznego 

mroku swego podziemnego domu. 

wiat na zewn trz składał si  z g stego lasu. Przez złote li cie nad jej głow  

przes czało si  jasne  wiatło. Pod jej stopami  cieliły si  niskie krzewinki i gruby 

dywan butwiej cych li ci. Głazy, które zasłaniały wej cie do podziemnej pieczary, 

porastała warstewka szarozielonej ple ni. R’ksis zdrapała jej troch  

zakrzywionym pazurem i wsun ła do pyska. 

Wypluła natychmiast. W porównaniu z bogatym, ple niowym smakiem 

podobnego po ywienia pod ziemi  to było prawie bez smaku. Było popsute od 

sło ca. Tak czy inaczej, nie dla niego ona i jej towarzysze odwa yli si  wyj  na 

powierzchni . 

R’ksis w szyła, badaj c powietrze. Krew. Pot. Cały las przesycał unosz cy si  

w powietrzu zapach koni i ogrów. - To Prastarzy - prawie zasyczała, gestem 

wzywaj c do siebie samców. 

Ci stali w  rodku, w przyjemnej ciemno ci. Kiedy znów na nich skin ła, 

zasyczeli i zastukali pazurami o kamienne  ciany. - Jasne  wiatło. Za jasne. Razi 

oczy. Sło ce za ciepłe - uskar ali si . 

Zakl ła i zostawiła ich w spokoju, wiedz c,  e sami pójd  za ni . 

W miar  zagł biania si  w las wo  Prastarych słabła. R’ksis zmieniła 

kierunek. Do czasu gdy znów pochwyciła trop, dziesi ciu samców dogoniło j . 

Mieli czas, by wytarza  si  w błocie, kamufluj c nim swe bladozielone ciała. 

Skin ła głow  na znak aprobaty, po czym sama szybko obrzuciła si  gar ci  

li ci i ziemi. 

- Jedzenie - zaklekotał i zasyczał G’hes, najstarszy samiec, w sz c przy tym 

dookoła. Teraz sprawiał wra enie bardziej pewnego siebie. 

- Prastarzy! - Nachyliła si , podniosła du y kamie  i zgniotła go w łapie, tak 

jak zmia d y Prastarych. Ogrowie byli odwiecznymi wrogami, złodziejami, 

którzy  yli na powierzchni, a mimo to zmuszali swych niewolników do rycia dziur 

w górach - nie po to, by budowa  domy, lecz by okrada  ziemi . 

- Prastarzy dobrze smakuj ? - spytał ochoczo najmłodszy członek dru yny. 

S’rk jako jedyny z nich nie był jeszcze nigdy na powierzchni. Stał zupełnie 

wyprostowany z głow  wy ej ni  inni, a napi te mi nie kr pego ciała zdradzały 

podniecenie i strach. 

Pozostali zasyczeli z zadowolenia. Ogrowie byli jeszcze smaczniejsi od tych, 

którzy ryli tunele, od niewolników ogrów. 

Znalezienie  ródła upajaj cej woni krwi zaj ło im prawie godzin . Po drodze 

nie zauwa ali mijanych drzew, głazów wypchni tych na powierzchni  ziemi i 

bujnych k p poszycia le nego w miejscach, gdzie sło ce prze wiecało przez 

korony drzew. Wszystko to oczom przyzwyczajonym do g stego mroku podziemi 

i pi kna ociekaj cych wilgoci  jaski  wydawało si  pustym terenem. 

background image

 

38 

Gdy zapach Prastarych stał si  niezno nie silny, G’hes, najstarszy samiec, 

zagulgotał: - Plemi  b dzie zadowolone. 

- Wpierw ich złapmy - ostrzegła go R’ksis. 

Jyrbian zataczał koniem kr gi od pocz tku kawalkady, gdzie jechał pos pny i 

milcz cy Lyrralt, do tak samo zachowuj cej si  Khallayne na tyłach. 

Podjechał do niej po raz trzeci w ci gu ostatnich kilku godzin i zadał to samo 

pytanie, co uprzednio: 

- Sk d ta ponura mina? Czy  to nie pi kny dzie  na przeja d k ? 

Milczała, wi c znów pocwałował naprzód. 

Wtem Tenaj zawołała: - Cisza! 

Usłuchali jej natychmiast, Tenaj bowiem była w grupie łowczyni , która 

sp dzała wiele godzin na le nych  cie kach. 

Jyrbian zaczekał, a  Tenaj doł czy do niego, gestem wysyłaj c reszt  dalej. - 

Co si  stało? - wyszeptał bezgło nie. 

Tenaj obejrzała si  na  cie k , a potem rzuciła okiem na las. Z wyj tkiem 

niezwykłej ciszy, któr  mo na było przypisa  ich przejazdowi, wszystko 

wydawało si  normalne. 

Pomin wszy wra enie,  e kto  lub co  mo e nie tyle ich obserwuje, co 

wyczekuje. 

Tenaj potrz sn ła głow . - Co  - rzekła cicho. - Nie wiem. - Potarła kark. - 

Mo e powinnam cofn  si  troch  i sprawdzi  sytuacj . 

- Tylko nie za daleko, dobrze? Na tej  cie ce miało miejsce kilka napa ci na 

grupy my liwych. Moim zdaniem nie powinni my si  zbytnio rozprasza  w tej 

okolicy. 

Kiwaj c głow  na zgod , Tenaj zawróciła swego ogiera. 

W drodze do Takaru nie spuszczała r ki z miecza. Las był zbyt cichy, całkiem 

wymarły, cho  grupa przeje d ała t dy jeszcze kilka chwil temu. Wprawiło j  to 

w niepokój i stało si  przyczyn  płochliwo ci jej i tak ju  narowistego konia. 

Wyjechała zza zakr tu i ujrzała przyczyn . Cztery disiry na drodze! Mru yły 

blade, wodniste  lepia. Do ich o lizgłych ciał poprzylepiały si  li cie i ziemia. 

Pewno dalej, w cieniu, jest ich wi cej, pomy lała. Przez chwil  potwory łypały na 

m  oczami, które pałały nienawi ci  i głodem. Potem z lasu dobiegł jaki  d wi k i 

kr pe, zwarte ciała ruszyły ław . 

Tenaj zawróciła i ruszyła galopem. - Disiry! - zawołała, gdy tylko ujrzała 

pozostałych. - Disiry! Przynajmniej pi ! 

Khallayne była z tyłu. Kiedy usłyszała krzyk Tenaj, zwolniła i odwróciła si  

do połowy w siodle. 

Co  j  uderzyło w rami  od lewej strony. Co  masywnego,  liskiego i du ego. 

Zabrakło jej tchu w piersi. Poczuła, jak dr twieje jej bark i rami . Krzykn ła na 

widok ziemi, która zbli ała si  do jej twarzy z zaskakuj c  pr dko ci . 

Upadła na twardy, zbity grunt i wtedy zobaczyła jak  wilgotn , masywn  i 

pazurzast  istot  o kr pym ciele, która poruszała si  niesamowicie szybko. 

Ko skie kopyta zata czyły jej przed oczami. Ból przeszył udo, jakby kto  

rozpłatał jej ciało no em. 

Rozległy si  wrzaski, które dochodziły z góry i wydobywały si  z jej własnego 

gardła. Strach, ostrze enie, ból! Jaki  ko  zakwiczał z jeszcze wi kszego 

background image

 

39 

przera enia. O lizgły, cuchn cy octem i zgnilizn  stwór przygniótł j  i wyrywał 

kawały ciała. Wsz dzie, gdzie jej dotykał, czuła ból. 

Przez zgiełk usłyszała,  e kto  woła j  po imieniu. Usłyszała okrzyk bojowy, 

straszny, lecz podtrzymuj cy na duchu. Zauwa yła szale cz  kotłowanin  nad 

sob . A potem z dala od siebie. 

Prastara zaskoczyła ich! Zapach był tak silny,  e nie wyczuli woni ogrzycy na 

szlaku. Na wydany sykiem rozkaz R’ksis grupa podzieliła si , czmychn ła z 

powrotem do lasu i ruszyła w po cig, dla szybko ci opadaj c na cztery łapy. 

Kiedy zaszli Prastarych z boków, wo  była oszałamiaj ca. Słycha  było 

podniesione głosy spłoszonych ofiar i pełne przera enia werble, które wybijały na 

ubitej ziemi kopyta ich koni. 

Przewodz ca grupie R’ksis zaatakowała pierwsza, wykorzystuj c impet 

rozp dzonego ciała, by skoczy  na pierwszego Prastarego, na jakiego si  

natkn ła. Wytr cona z siodła ogrzyca spadła ci ko na ziemi . 

Ogarni ty młodzie czym szałem bojowym S’rk natychmiast skoczył na 

ogłuszon  ogrzyc . Rozdarł jej nog  i rozpłatał mi nie. Jeszcze raz szarpn ł 

ostrymi kłami. 

Ogrzyca wrzasn ła, niezdarnie uderzyła napastnika, a potem padła bez 

czucia. Dla R’ksis nie było milszego d wi ku ni  okrzyk ugodzonego 

nieprzyjaciela. a ciepła, paruj ca krew miała najsłodsz  wo . 

Gdy S’rk znów nachylił si  nad powalon  ogrzyc , powietrze przeszyło 

przera aj ce skrzeczenie. R’ksis podniosła głow  i ujrzała, jak ogromny Prastary 

zeskakuje na ziemi . Samiec, jak s dziła po wygl dzie, który podczas skoku 

wyci gn ł miecz. Doł czyła do niego jeszcze jedna ogrzyca, ta ze szlaku. 

Sam ich widok wprawił j  we w ciekło . Zapominaj c o posiłku, R’ksis 

poderwała si , by stawi  im czoło. Jej nozdrza rozd ły si , kiedy poczuła 

docieraj cy do niej zapach ogrzego potu i strachu. A potem ogrowie rzucili si  do 

ataku! 

R’ksis zamachn ła si  na tego wi kszego, wyci gn wszy pazury na cał  

długo . Zasi g jej łap nie mógł si  jednak równa  z zasi giem miecza ogra. 

Klinga drasn ła j  tylko, ze lizguj c si  z płyt naturalnego pancerza, jakim 

pokryte były jej ramiona. 

Ogr zaatakował jeszcze raz, zataczaj c mieczem niski,  wiszcz cy łuk. R’ksis 

przeturlała si  i skoczyła mi dzy dwóch napastników, tn c ich po nogach. 

Odwrócili si  razem z ni  i miecz kobiety za piewał w powietrzu nad głow  

R’ksis. Gdy rozdzielili si , usiłuj c zaj  j  z boków, cofn ła si . 

Zewsz d słyszała odgłosy walki. Syki i klekotanie atakuj cych disirów. R enie 

ranionego zwierz cia. Syczenie konaj cego disira. 

Kiedy ogrowie natarli jednocze nie, R’ksis uchyliła si  przed ostrzarni 

mieczy. Kobieta zmieniła taktyk , robi c wypad w przód jedn  nog  i d gaj c 

kling . R’ksis niezdarnie odskoczyła poza zasi g or a. 

Dwóch z jej samców nie  yło; ich ciała le ały nieruchomo w sło cu. Jednak po 

drugiej stronie  cie ki G’hes zbli ał si  do samicy Prastarej, niecierpliwie 

wysuwaj c długi, ostry j zyk. 

S’rk przył czył si  do walki, skacz c z boku. 

background image

 

40 

R’ksis usłyszała, jak miecz ogrzycy wbił si  w grub  okryw  na grzbiecie 

S’rka. Samiec przeturlał si  i stan ł na nogi, mru c z bólu  lepia. 

R’ksis sama odparła atak napastników, zasłaniaj c S’rka swym ciałem. 

Odsuwaj c si  do tyłu, potkn ła si  i upadłaby, gdyby nie S’rk. R ce mu si  

trz sły. Czuła ostr  wo  posoki disira. 

- Uciekaj, najmłodszy! Uciekaj daleko! - Odepchn ła go w chwili, gdy ogr 

zamachn ł si  mieczem. Straszne, błyszcz ce ostrze nie trafiło ani jej, ani S’rka. 

Potem w niewiarygodny sposób zawróciło i ci ło wstecz. Ostra jak szpony disira 

klinga rozpłatała gardło S’rkowi. Najmłodszy zacharczał i padaj c, podniósł na 

ni  oczy. 

W tej samej chwili, gdy zobaczyła, jak  ycie ga nie w oczach S’rka, usłyszała 

okrzyk konaj cego G’hesa i ujrzała, jak samiec pada, trzymaj c si  za pier . 

Zanim ogrowie znów zdołali zaatakowa , wydała pozbawiony słów wrzask, 

ostrzegaj c  yj cych jeszcze członków grupy, by si  wycofali. Nast pnie 

rozpłyn ła si  w lesie tak szybko,  e wojownicy nie zdołali zareagowa . 

Niebo przechyliło si  do góry nogami, a drzewa rosły w bok. 

Khallayne widziała, jak Jyrbian toczył bój z koszmarnym stworzeniem, które 

miało pancerne płyty na gumiastym, czworono nym ciele i  lepia czerwone jak 

Lunitari. Potwór wzniósł si  na tylnie łapy, stan ł jak ogr i ruszył do walki, 

sycz c i klekocz c jak  uk. 

Jyrbian zamachn ł si  mieczem. Z karku stworzenia trysn ła krew, równie 

czerwona i g sta jak u ka dego ogra. Potwór zacharczał i zwalił si  na ziemi . 

Nast pna z bestii, która stała w pobli u Tenaj, rzuciła dookoła spanikowanym 

wzrokiem i wtopiła si  ponownie w las. 

Niebo znów przechyliło si  w sposób przyprawi j cy o mdło ci. Khallayne 

niczego wi cej ju  nie pami tała. 

Kiedy ockn ła si , w nozdrzach miała ziemi  i zapach jakiej  zgnilizny 

wymieszany z woni  własnej krwi. Dłonie, które j  odwracały, nie były łagodne. 

Przeszył j  t py ból w barku, udzie i ramionach. Zniekształcone i ledwo tylko 

rozpoznawalne głosy docierały do jej  wiadomo ci przez mgł . 

- Ostro nie. 

- Jak  le z ni ? 

- Nie dotykaj  luzu wokół ugryzie ! Jest truj cy. 

- Tenaj, Leyin, sta cie na stra y. 

- Musimy rusza . Mo e by  ich wi cej. 

Poznała głos Briah i usiłowała usi

. Czyje  dłonie jednak przytrzymały j  w 

pozycji le cej. 

- Jak bardzo z ni   le? - pytał kto  natarczywie. 

- Mo esz j  uzdrowi ? 

- Tak. - Dłonie obmacywały ran  na jej udzie, powoduj c wybuch bólu, który 

przeszył jej nog  jak odłamki szkła. - Jednak trzeba b dzie za to zapłaci . 

Kobieta j kn ła gło no z bólu. 

- Czy to rozumiesz, Khallayne? Zgadzasz si ? Bogowie zawsze  daj  zapłaty 

za uzdrowienie. 

Wreszcie poznała głos i dłonie. Otworzyła oczy i spojrzała w twarz Lyrralta. 

background image

 

41 

- Mog  ci  uleczy , je li taka b dzie łaska Hiddukela, ale nie za darmo. 

Pr dzej czy pó niej zechce czego  od ciebie i b dziesz musiała spełni  jego 

danie. Rozumiesz? 

- Zrób to, Lyrralcie! - warkn ł Jyrbian. - Czy s dzisz,  e ona ma jaki  wybór? 

Teraz w polu jej widzenia pokazały si  szkliste oczy i błyszcz ce od potu, 

tchn ce rado ci  bitewnego szału oblicze Jyrbiana. - Ten stwór rozpłatał jej nog  

niemal do ko ci. Je li nie wykrwawi si  na  mier , zabije j  jad disira. Bierz si  

do roboty. 

Khallayne złapała Lyrralta za r kaw, przypominaj c sobie dotyk run na jego 

skórze. Komu b dzie musiała zapłaci  t  cen ? - Zgadzam si . 

Poło ył na niej dłonie i wzniósł oczy do nieba, poruszaj c wargami. Zadr ał. 

Jego palce zacisn ły si , a potem rozlu niły. 

Przeszył j  ból gorszy od wszystkiego, co sobie wyobra ała. Kiedy otworzyła 

usta do krzyku, poczuła, jak poszarpane brzegi rany pełzn , spajaj  si  i 

zaczynaj  goi .

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

42 

Rozdział 5

 

 

PRZEKAZANIE DARU 

 

Posiadło  lorda Igraine, nazwana Khalever od imienia jego córki, nie 

przypominała Jyrbianowi  adnej z tych, które dotychczas widział. 

- Co to jest? Czujesz to? -- szepn ł do Khallayne, która jechała za nim, 

obejmuj c go w pasie. 

Stwór w lesie zabił jej konia, a poniewa  nikt nie chciał zawraca , jechali na 

zmian  po dwoje na jednym wierzchowcu. 

Khallayne potrz sn ła głow . - Nie wiem. - Jedynymi wra eniami, jakie 

odczuwała, były spokój, cisza i zadowolenie. 

Odgłosów było mnóstwo - szum wiatru w drzewach, brz czenie pszczół, głosy 

ptaków, trzaskanie drzwi, parskanie ich koni i powitalne r enie jednego ze 

rumaków Igraine’a, niemniej cało  nadal tchn ła gł bokim spokojem. Cisza... a 

jednak czego  brakowało. Zdumiona Khallayne rozejrzała si  niespokojnie i 

obj ła Jyrbiana mocniej. 

Na ko cu długiej alei stał dom z płowego kamienia zdobiony płytami z 

ró owawego łupku, które uło ono wokół l ni cych okien. Łagodnie kołysz ce si  

pola zbo a ci gn ły si  a  ku słonecznym, poro ni tym bujn  zieleni  wzgórzom. 

Lord Igraine, sam gubernator Kal-Theraxian, wyszedł na obszerny ganek, by 

powita  przybyszy. Był m czyzn  niewysokim jak na ogra, dobre dwie dłonie 

ni szym od Jyrbiana, odzianym w prosty strój. Jego skóra miała soczy cie zielony 

kolor. Kiedy u miechn ł si  na powitanie, wokół jego oczu pojawiły si  

zmarszczki. 

- Zawsze miło widzie  go ci z Takaru. Jak  mieli cie podró ? Co nowego na 

dworze? 

Nylora i Briah odezwały si  jednocze nie, opowiadaj c o napa ci w lesie, o 

odwadze Jyrbiana, który za egnał niebezpiecze stwo, o  mierci wierzchowca 

Khallayne i trudach jechania w dwójk  na jednym koniu oraz o nagłym za ni ciu 

Powierniczki. 

Igraine przez cały czas u miechał si , odwracaj c głow  od osoby do osoby, 

najwyra niej zafascynowany ich opowie ci . 

Słuchaj c ka dego po kolei, Igraine po wi cał im tak  uwag ,  e ka de z nich 

czuło si  niezmiernie wa ne. Jego urok osobisty zniewalał. Jyrbian wzi ł sobie za 

cel poznanie metody Igraine’a, bowiem przecie  ka dy mo e nauczy  si  

udawania tak wielkiego zainteresowania. 

- Jakie to okropne! - Igraine zrobił smutn , zaszokowan  min , kiedy 

opowiedziano mu o Powierniczce. - Mam nadziej ,  e nie był to dla ciebie zbyt 

wielki wstrz s - rzekł, kiedy usłyszał, co si  zdarzyło Khallayne i jej koniowi. 

Grupa umilkła, czekaj c na reakcj  ogrzycy. Cho  nikt niczego nie 

powiedział, przez ostatnie trzy dni stosunki mi dzy Khallayne i Lyrraltem 

wyra nie ochłodły. 

- Nic mi nie jest - rzekła, a poniewa  wszyscy nadal czekali, dodała: - Lord 

Lyrralt uzdrowił mnie. - Ledwo wykrztusiła te odra aj ce słowa. 

background image

 

43 

- Uzdrowiciel! - Igraine zmierzył wzrokiem Lyrralta w szacie z długim 

r kawem. - Kapłan Hiddukela. Witaj, czcigodny panie, w mym domu. 

Lyrralt przybrał dumn  min . 

Jyrbian zmarszczył brwi tak,  e prawie si  zeszły. 

Igraine wykonał zamaszysty ruch r k , pokazuj c dom i jego otoczenie. 

- Wszyscy jeste cie mile widziani w mych progach. 

Natychmiast rozległ si  szczebiot. Nylora i kuzynki wznosiły okrzyki podziwu 

nad pi knem posiadło ci Igraine’a, paplały o przyj ciach na dworze oraz temu 

podobnych sprawach. Khallayne nie musiała podnosi  głosu, by j  usłyszano 

w ród gwaru. 

- Jeste  na ustach całego dworu, lordzie Igraine! Wszyscy mówi  o twym 

powodzeniu i zastanawiaj  si , jak to mo liwe. 

Gdy Igraine u miechn ł si  szerzej, zmarszczki wokół oczu pogł biły si  

jeszcze bardziej. - Pani, z rado ci  opowiem ci o wszystkim. - Nachylił si  nisko 

nad dłoni  ogrzycy, która min ła go i weszła do obszernego holu. 

Jyrbian spojrzał w ciekłe na tył jej głowy i wyobraził sobie,  e zaciska pałce 

na jej prze licznym karku. Bynajmniej nie miał jej za złe bezpo rednio ci w 

rozmowie z gubernatorem, lecz jak mogła powiedzie  co  takiego przy 

wszystkich! W takich sprawach nale y zachowa  dyskrecj . Nie  yczył sobie 

plotek, które popsułyby całe wra enie, jakie chciał wywrze  na Teragrymie, kiedy 

doniesie mu o wszystkim. 

Jednocze nie był pełen podziwu dla gi tkiego umysłu i gładkiego j zyka 

Khallayne. Chciałby móc wyrwa  jedno i drugie z jej głowy, powoli i bole nie. - 

Ja równie  ch tnie posłuchałbym twojej opowie ci - rzekł szybko i przybrał 

pogodny wyraz twarzy,  eby nie wzbudzi  podejrze  gospodarza. 

- Oczywi cie. Prosz , wejd cie. - Kiedy Igraine odwrócił si , na jego drodze 

stan ła prze liczna młoda kobieta, bardzo drobna jak na ogrzyc  i niezwykłe 

delikatna. Chwycił j  za r k  i przeci gn ł przez próg. - Poznajcie moj  córk , 

Everlyn, od której wła ciwie wszystko si  zaczyna. 

Jyrbian zdawał sobie spraw ,  e oczy mu wyszły na wierzch i  e si  u miecha, 

ale na widok Everlyn nie umiał opanowa  swej reakcji. 

Dziewczyna była delikatna jak kwiat i tak promienna i nieska ona, jak 

najczystszy z kryształów. Jej oczy miały kolor srebrzystej zieleni sło ca, które 

skrzy si  w czystej wodzie, a błyszcz ce włosy wydawały si  bardzo bujne przy jej 

drobnej twarzyczce. Cho , jak s dził, miała co najmniej dwie cie pi dziesi t lat i 

była dorosła, czubkiem głowy si gała zaledwie jego podbródka. Co jeszcze 

bardziej intryguj ce, jej u miechni ta twarz tchn ła uczuciem, jakiego jeszcze nie 

widział w  yciu. Stanowiła dla niego zagadk , której nie potrafił rozwi za . 

Jyrbian skłonił si  nisko. - Je li nawet nie usłysz  niczego, ta podró  nie 

pójdzie na marne. 

Zamiast spodziewanej ekscytuj cej odpowiedzi posłała mu tajemniczy 

u miech i umkn ła wzrokiem przed natarczywo ci  jego spojrzenia, szepcz c 

podzi kowania za komplement. 

Odgrywaj c rol  troskliwego gospodarza, Igraine zaprowadził ich do wielkiej 

chłodnej sali, w której mie cił si  jego gabinet. Wyło ona ci k  d bow  boazeri  

sprawiałaby wra enie mrocznej, gdyby nie rz d wysokich okien, które 

background image

 

44 

wychodziły na tyły posiadło ci. Sufit pomalowano na kolor nocnego nieba i 

wyło ono na nim srebrem wzór przedstawiaj cy gwiazdozbiory bogów. 

Kiedy wszyscy wznosili okrzyki zachwytu nad pi knem komnaty i pytali, jak 

niewolnicy stworzyli t  ozdob , Khallayne przeszła si  wzdłu  okien i rzuciła 

okiem w stron  gór, które otaczały maj tek Igraine’a. 

Uwa aj c, by nikt jej nie podpatrzył, wyszeptała słowa zakl cia „widzenie”, 

dr c od narastaj cej mocy, która przebiegła wzdłu  jej nerwów. Spowita ju  

magiczn  energi  Khallayne u wiadomiła sobie, co tak j  niepokoiło w 

posiadło ci Igraine’a. Otworzyła ze zdumienia usta. 

- Co ci jest? - spytał Jyrbian. Trzymał Everlyn mocno pod rami  i 

przechadzał si  z ni  wzdłu  okien, podziwiaj c widok. Zaszedł Khallayne od 

tyłu. 

Kobieta była tak zaskoczona i tak zdumiona.  e odpowiedziała, nie bacz c na 

Everlyn. - Gdzie s  znaki strzeg ce? - Wskazała na posiadło  za oknami. - Nie 

ma znaków ani niczego innego, co mogłoby zapobiec ucieczce niewolników. Nie 

ma nawet  adnych stra y! 

Jyrbian omiótł wzrokiem obszar widoczny z wysokich okien, lecz wła ciwie 

nie musiał potwierdza  jej nowin. Nie myliła si . To wi c dlatego odnosił tak 

dziwne wra enie! Brak stra y. 

Cho  pocz tkiem maj tku Igraine’a było odziedziczone bogactwo, 

powszechnie wiedziano,  e najwi ksza cz  jego dochodu pochodziła z kopalni, 

które le ały na północ od posiadło ci. Wi kszo  stra ników oczywi cie powinna 

by  umieszczona w górach. Mimo to Jyrbian spodziewał si  zobaczy  

przynajmniej garstk  stra y w maj tku. Cho by gwardi  honorow  w 

wymy lnych mundurach, je li nic innego. Albo dozorców niewolników, 

szczególnie w pobli u ich siedzib. Ale nic takiego nie zobaczył. O ile go oczy nie 

myliły, było zupełnie pusto. 

Kolejna osobliwo . Zazwyczaj kwatery niewolników nie znajdowały si  tak 

blisko dworu. Jednak dostrzegał ich chaty - kamienne, kryte błyszcz cymi 

strzechami - a nie n dzne,  ałosne lepianki, jakich si  spodziewał. Były czyste i 

wygl dały niemal malowniczo na tle łupkowoszarych gór, zielonych pól i 

niebieskiego nieba. Przy licznych domostwach ludzie kopali gracami i motykami 

male kie ogródki. Ludzkie dzieci o nagich, groteskowo wygi tych nó kach bawiły 

si  niedaleko w błocie. Wiatr przyniósł urywek ludzkiej pie ni, cichej i brzydkiej. 

Zakrawało to niemal na blu nierstwo. 

- Podziwiacie moj  posiadło ? - spytał zza ich pleców Igraine. 

Jyrbian drgn ł, zastanawiaj c si , od jak dawna stał tam i ile z ich uwag 

zd ył usłysze . - Zauwa yli my,  e twoich niewolników nie pilnuj  ani zakl cia, 

ani nadzorcy. 

- Dlatego,  e moi niewolnicy s  tu szcz liwi. Nie potrzeba stra y, ani 

magicznych, ani zwykłych. 

- Szcz liwi? - Khallayne posmakowała słowa. Niewolnicy nie byli ani 

szcz liwi, ani nieszcz liwi. Po prostu byli niewolnikami. - Jak ten niezwykły 

stan został osi gni ty? 

- To najlepiej strze ony sekret na naszym  wiecie. - Igraine roze miał si . - 

Podziel  si  sw  wiedz , je li rzeczywi cie chcecie j  pozna . Ostrzegam was 

background image

 

45 

jednak,  e to, co powiem, z pocz tku nie b dzie łatwe do zrozumienia. Jest 

bowiem sprzeczne z wieloma rzeczami, jakich was nauczono, wieloma sprawami, 

w jakie wierzycie. Musicie posłucha  otwartym umysłem. Otwartym sercem. 

Spojrzał wpierw na Jyrbiana, a potem na Khallayne, czekaj c na ich znak, by 

kontynuowa . 

Jyrbian chciał dowiedzie  si  wszystkiego, czego mógł, by donie  

Teragrymowi, a nast pnie zamkn  uszy i nie słysze  niczego wi cej. Skinieniem 

głowy zach cił Igraine’a do dalszego opowiadania i tak samo uczyniła Khallayne. 

- Doskonale. Poznałem rzecz nast puj c . - Igraine otworzył wysokie okna 

przed nimi i wpu cił powiew wiatru schłodzonego przez  niegi w wysokich 

górach. - Wybór. 

Lyrralt, który podszedł do nich, miał zdumion  min , a Khallayne była 

przekonana,  e Igraine kpi z nich sobie. Ukradkiem wymienili spojrzenia, aby 

upewni  si ,  e dobrze usłyszeli. 

- Wszystkie istoty, czy b dzie to ogr, człowiek czy elf, pan czy niewolnik, maj  

wybór. 

-  artujesz sobie z nas, panie - rzekł Jyrbian, dokładaj c stara , by w jego 

głosie zabrzmiał szacunek. - To oczywiste,  e mamy wybór. Co to ma wspólnego z 

twoj  pomy lno ci ? 

- Nie zrozumiałe . - Igraine zauwa ył,  e wi kszo  grupy podeszła do nich. - 

Usi d my. Pozwólcie,  e wam opowiem, jak do tego doszło. Wtedy zrozumiecie. 

co mam na my li. - Zaprowadził ich do kr gu krzeseł wokół kominka. 

Kiedy usiedli, rozpocz ł sw  opowie , powa nym i przejmuj cym głosem 

mówi c o kopalni, o j kach i płaczu ziemi, o krzyku konaj cej córki, o wszystkich 

wydarzeniach, które zdarły zasłon   lepoty z jego serca. Gł boko wzruszony 

przerwał na dłu sz  chwil . Kiedy wrócił do opowiadania, w jego głosie pojawił 

si  ton goryczy i samooskar enia. 

- W swym samolubstwie i chciwo ci rozkazałem niewolnikom opu ci  

kopalni .  ciany sztolni wci  si  obsuwały, sklepienie wci  si  waliło. Byli dla 

mnie zbyt cenni, by ich nara a . 

- Ale przecie  to rozs dne zało enie - zaprotestowała Nylora. Wi kszo  

obecnych przytakn ła jej kiwni ciem głowy. - Co innego mogłe  zrobi ? 

- Mogłem spróbowa  ocali  moj  córk , jak uczynił to jeden z moich 

niewolników. Wbrew moim poleceniom zwołał kilku innych. Gołymi r koma 

powstrzymali osuwaj ce si  kamienie, podczas gdy pozostali pobiegli po belki do 

podstemplowania sufitu. 

- Podparli belki własnymi ciałami, a on tymczasem wygrzebał mnie spod 

ziemi - powiedziała cicho Everlyn, dr c. - Strasznie było w tej niewielkiej 

przestrzeni. gdzie zewsz d przyciskały mnie głazy. W powietrzu unosił si  

dusz cy kurz. Czułam krew na twarzy. - Wzdrygn ła si . 

- A wszystko dlatego,  e Everlyn chciała sama wyku  sobie kawałek 

krwawnika. - Igraine wskazał na córk , srogo marszcz c brwi, lecz grymas ten 

ust pił gorzkosłodkiemu u miechowi. 

Khallayne przyjrzała si  pełnym zachwytu twarzom towarzyszy. Nic nie 

zrozumieli. 

- Krwawnik? Co to takiego? - spytała Briah. 

background image

 

46 

Igraine pokazał okruch skały wielko ci pi ci, który stał w mosi nej oprawie 

na gzymsie nad kominkiem. - To kamie . Zwykły kamie , za mi kki,  eby z niego 

budowa  domy, zbyt brzydki, by robi  z niego bi uteri . Któ  poza Everlyn 

mógłby zechcie  co  takiego? Któ  poza moj  dziwn  córk , która zbiera takie 

kamienie i skały! 

Rzuciwszy na Everlyn pytaj ce spojrzenie, Khallayne podniosła krwawnik. 

Był wielko ci ziemniaka, dymny, tak ciemny,  e wydawał si  wchłania   wiatło i 

zatrzymywa  je, usiany grubymi, czerwonymi  yłkami, które sprawiały wra enie 

kropel krwi. 

Jak uprzedzał Igraine, kamie  był do  brzydki i błyszczał jak wypolerowany, 

cho  w dotyku był chropowaty. Khallayne podsun ła go innym, lecz tylko Jyrbian 

wyci gn ł r k . 

- Sam jestem kolekcjonerem kryształów - powiedział, obracaj c skał  w 

wietle. 

Everlyn u miechn ła si  nie miało, wzi ła kamie  w drobne dłonie i znów 

uciekła wzrokiem od ciekawo ci błyszcz cej w jego oczach. 

- Po raz pierwszy słysz  o tym, aby nieposłusze stwo niewolnika przyniosło 

dobre skutki - rzuciła ostro Briah. 

Lyrralt wysilał umysł, by zrozumie  opowie , usiłował doj  do jej znaczenia. 

U wiadomił sobie,  e ta historia ma jaki  gł bszy sens, i  e Igraine czeka, a  sami 

go pojm . Rami  mu pulsowało, runy sw działy złowieszczo. 

- To nie wszystko - wykrztusił. 

Igraine pokiwał głow . - Nie mogłem poj , dlaczego niewolnik tak jawnie 

sprzeciwił si  rozkazowi, dlaczego miałby przekłada  cudze  ycie ponad swoje 

własne. 

Lyrralt wyci gn ł wnioski wcze niej ni  pozostali. - Nie u mierciłe  go - 

domy lił si . 

Khallayne i Jyrbian spojrzeli na Igraine’a ze zdumieniem. Igraine w 

odpowiedzi u miechn ł si . - Jak mógłbym? - powiedział po prostu. 

- Ale  on okazał nieposłusze stwo - zaprotestowała Khallayne. - Kar  za to 

jest  mier . 

- Ocalił  ycie mojego jedynego dziecka. 

- Ale prawo... 

- Eadamm uratował mi  ycie! - gwałtownie wtr ciła si  Everlyn. 

- Szsz... - uciszył j  Igraine. - Niełatwo to zrozumie . 

- Nie, ja tego nie rozumiem - obstawała przy swoim Briah. - Niewolnik był 

nieposłuszny, bez wzgl du na konsekwencje. Skoro nie został u miercony... - 

Przez chwil  milczała, zastanawiaj c si  nad swymi nast pnymi słowami. - Je li 

go nie u miercono, w takim razie ty złamałe  prawo. Złamałe  je dla dobra 

niewolnika. 

- Nie złamałem prawa. 

- Wi c niewolnik został stracony? 

- Wydałem wyrok, wedle którego Eadamm ma umrze , kiedy zechc . 

- I jeszcze tego nie zechciałe ? - domy lił si  Jyrbian. 

- Nie. I w tpi , bym kiedykolwiek zechciał Eadamm nie tylko ocalił Everlyn, 

lecz kiedy go oszcz dziłem, okazał si  tak e urodzonym przywódc . Zorganizował 

background image

 

47 

pozostałych niewolników. W ci gu jednego miesi ca wydobyli tyle rudy z niskich 

kopalni i tyle klejnotów z wysokich, co uprzednio w dwa miesi ce. 

- Dwa razy tyle? - Jyrbian nie mógł uwierzy . Wci gn ł gł boko powietrze do 

płuc. - Podwoili wydobycie? 

Igraine raz ju  opowiadał t  histori . Widział, jak te same uczucia 

przemykaj  przez oblicza jego s siadów, krewnych i go ci. Najpierw zło , 

niedowierzanie, potem zal kniony podziw i wreszcie chciwo . 

- To nie koniec. Po zauwa eniu tego postanowiłem zaeksperymentowa . 

Zmniejszyłem restrykcje wobec niewolników. Dałem im odrobin  swobód, takich 

pozbawionych znaczenia drobiazgów, a jeszcze rzetelniej wzi li si  do pracy. 

Produkowali jeszcze wi cej. Tego lata dałem im pozwolenie na chaty i ogródki, 

które widzicie z okien. Tymczasem moje dochody si  potroiły. 

Teraz pi  par oczu pałało chciwo ci  - oczu ka dego, poza Lyrraltem i 

Khallayne. 

Jyrbian pomy lał o maj tku swojej rodziny, który bardzo przypominał 

posiadło ci Igraine’a, cho  był mniejszy: o urodzajnych polach otoczonych przez 

urwiska i góry pełne kopalni, z których wiele jeszcze nie zgł biono. Potroi  ich 

dochód! Pomy lał o miastach ogrów zbudowanych wył cznie z tego cennego 

zielonego,  yłkowanego na szaro i płowo kamienia, który pochodził ze skalistych 

wzgórz, jak te za jego domem. 

- Musimy si  posili  - oznajmił Igraine, zmieniaj c ton i poz . - Everlyn, mo e 

by  oprowadziła wszystkich po domu? Jestem pewien,  e z przyjemno ci  obejrz  

wspaniałe przykłady elfiej rze by, jakie znajduj  si  w naszym posiadaniu. 

Lyrralt podniósł oczy i napotkał utkwiony w nim wzrok Igraine’a. Nagle 

poczuł,  e runy na jego r ce ta cz  gor czkowo. 

Khallayne posłusznie wstała, by pój  za pozostałymi, jednak e zamiast tego 

wyszła przez wysokie okno na ganek. Zachodziło sło ce i ziemi  zacz ł okrywa  

mrok. W siedzibach niewolników zapaliły si  ogniki lamp. 

Chwil  zaj ło jej zrozumienie, czemu lampy wydawały jej si  nie na miejscu, a 

potem u wiadomiła sobie,  e w maj tku jej wuja niewolnicy nie mieli  wiatła w 

kwaterach. Po zmierzchu, je li jeszcze nie pracowali, mieli odpoczywa  przed 

nast pnym dniem. 

Stoj c tak i wdychaj c czyste, chłodne powietrze spostrzegła sylwetk , która 

wychyn ła zza drzwi na drugim ko cu galerii i znikła w cieniach podwórza. Była 

to niewolnica w szalu zarzuconym na głow . 

Zaj ta próbami ustalenia, dok d poszła kobieta, Khallayne nie usłyszała 

zbli aj cego si  od tyłu Igraine’a, dopóki nie dotkn ł jej ramienia. - Nie jeste  

głodna, pani? 

Drgn ła, a potem rozlu niła si , u miechaj c przepraszaj co. - Wła nie 

podziwiałam twoj  posiadło , panie. Zauwa yłam te , jak dziwny si  wydaje 

widok  wiateł w chatach niewolników. 

- Tak, to prawda. Oni jednak s  wdzi czni za t  odrobin  czasu dla siebie 

wieczorami. Oliwa jest racjonowana. W ostatecznym rozrachunku zyskuj  wi cej 

ni  trac . 

Khallayne znów spojrzała w zamy leniu na o wietlone lampami okna, po 

czym odwróciła si  ku niemu. - To, co robisz, jest bardzo niebezpieczne, prawda? 

background image

 

48 

M czyzna uniósł brew. 

- Słyszałam, co si  mówi w Takarze - kontynuowała. - Zazdroszcz  ci sukcesu, 

a mo e troch  si  go obawiaj . S  tacy, którzy twierdz ,  e od chwili gdy 

rozpocz łe  swój program, liczba zbiegłych niewolników drastycznie si  

zwi kszyła. Ostrzegano nas, by my byli ostro ni na szlakach. 

- Jednak nie mieli cie kłopotów - łagodnie zwrócił jej uwag  - przynajmniej 

nie ze strony niewolników. Wierz mi, od zeszłego lata nie uciekł st d  aden 

niewolnik. Wiesz, jak łatwo na dworze pu ci  w obieg plotk . Mo e inni nie 

umiej  zapanowa  nad swoimi niewolnikami. Je li tak, to ja chyba nie ponosz  za 

to odpowiedzialno ci ani winy? 

Jego słowa brzmiały bardzo przekonuj co, musiała mu to przyzna . - Tak, 

oczywi cie, masz racj . 

- Pani Khallayne, wielu przybywa posłucha  o moim powodzeniu. Odchodz  

zmienieni, wprawieni w zakłopotanie lub wr cz rozgniewani. Reakcje nielicznych 

tylko mieszcz  si  pomi dzy tymi kra cami. Niemniej odnosz  wra enie,  e 

czujesz si  przede wszystkim rozczarowana moimi wyja nieniami. 

- Panie, mam nadziej ,  e ci  nie obraziłam... 

- Sk d e - odparł. - Mam jednak uczucie,  e i tak w rzeczywisto ci nie 

przybyła  tu z tego samego powodu, co pozostali. 

- Naprawd ? Czemu? 

- No có  - przyznał ze  miechem. - Lord Jyrbian wyznał mi,  e nie posiadasz 

własnego maj tku. Jaki po ytek mogłyby ci przynie  moje techniki zarz dzania? 

Odszedł w cie  i usiadł na długiej, niskiej kozetce. - Podejd  tu. - Poklepał 

mi kk  poduszk  na siedzeniu. - Opowiedz mi, dlaczego przebyła  tak  dług  

drog ,  eby si  ze mn  spotka . 

Wszystko w jego zachowaniu - głos, bezpo rednio , urzekaj cy ton, sposób, 

w jaki spokojnie siedział i cierpliwie czekał, skłaniało j  do tego, by mu si  

zwierzy . Podeszła do kanapy i usiadła przy nim. - Prawd  mówi c, panie... 

- Igraine - przerwał. - Po prostu Igraine. 

Przez chwil  czuła si  zaskoczona tak  poufało ci , lecz nic w jego 

zachowaniu nie zdradzało fałszu. - Igraine. - Spróbowała powtórzy  imi  i 

stwierdziła,  e brzmiało szczerze i dodawało otuchy, jak jego wła ciciel. - 

Naprawd  przybyłam po to, by usłysze  twoj  opowie  i dowiedzie  si , w jaki 

sposób odniosłe  taki sukces, ale my lałam... 

Czekał w milczeniu, a  doko czy. Wyczuwała,  e skupił na niej cał  sw  

uwag . 

- My lałam,  e przyczyna twojego powodzenia b dzie miała magiczny 

charakter. 

M czyzna wyprostował si . 

Na widok jego zaskoczenia Khallayne przeszedł dreszcz zwyci stwa. 

- Magia? My lała ,  e zwi kszyłem swe zyski czarami? 

- Łudziłam si ... tak  nadziej  - przyznała. W napi ciu czekała na jego 

reakcj . 

- Jyrbian nie powiedział,  e nale ysz do rodu panuj cego. 

background image

 

49 

- Bo nie nale . - Podci gn ła jedn  nog  na kanap , aby móc spojrze  mu w 

twarz. - Mimo to wiem wiele. I bardzo pragn  nauczy  si  wi cej. Wydaje mi si , 

e mogłabym tak... 

Przerwała, u wiadomiwszy sobie, do czego si  przyznała. Zesztywniała, 

widz c, jak przygl da si  jej i porusza wargami. Badanie zakl ciem, jakie na ni  

rzucił, przypominało obmacywanie palcami jej skóry, a nawet ko ci. Wra enie 

trwało tylko chwil , a potem ust piło. 

- Tak - zadumał si . - Bardzo pot na. Có . Khallayne... Moje metody 

zarz dzania t  prowincj  nie maj  nic wspólnego z czarami. Nie nale  do 

rodziny panuj cej, lecz jako gubernatorowi dano mi pewn  swobod . Z 

przyjemno ci  naucz  ci  tego, co sam wiem. 

W ci gu tych kilku chwil, jakie upłyn ły od rozpocz cia rozmowy, sło ce 

zd yło ju  zaj . Khallayne wiedziała,  e nie mógł zauwa y  nagłych rumie ców, 

jakie wykwitły na jej policzkach, ani rozszerzenia  renic, lecz z pewno ci  wyczuł 

bij cy od niej  ar i słyszał bicie jej serca. 

- Naprawd ? - A potem natychmiast dodała: - Dlaczego? 

Igraine wstał i nachylił si , by pomóc jej wsta . - Jak powiedziała , s  tacy, 

którzy nie ceni  moich metod. Jestem przekonany,  e nadchodz  złe czasy dla 

mnie i dla wszystkich ogrów. S dz ,  e posiadanie sprzymierze ca w twojej 

osobie byłoby dla mnie wielk  korzy ci . 

- Co musiałabym zrobi ? 

- Pomó  mi rozgłosi  nowin . Pomó  mi zmieni   wiat. B d  moj  

przyjaciółk . Przydałby mi si  kto  tak pot ny i umiej cy przekonywa  jak ty. 

Mówił prawie jak obł kany. Nigdy przedtem nie spotkała kogo  podobnego i 

zastanawiała si , czy przypadkiem nie u ywa jakiego  czaru, by wywrze  na ni  

wpływ, bowiem mimo tego szale stwa niczego bardziej na  wiecie nie pragn ła, 

jak mu pomóc. 

- Nie s dz ,  eby  wiat wymagał zmian, lecz chc  si  nauczy  magii. 

Igraine u ciskał j  i u miechn ł si  do niej. 

- By  mo e ju  mog  ci pomóc - doko czyła. - Tym ostrze eniem. Jako 

gubernator odpowiadasz przed pani  Enn , prawda? A z zysków tej prowincji 

musisz płaci  jej danin ? 

Igraine skin ł głow . 

- A twój sukces mo e... zagrozi  pozostałym członkom rodów panuj cych? 

Znów skin ł głow . 

Nachyliła si  blisko i rzekła prawie szeptem: - W takim razie powiniene  

wiedzie ,  e Jyrbian przybył z polecenia Teragryma. 

Jyrbian podniósł wzroki spochmurniał na widok Igraine’a, który wszedł do 

jadalni, prowadz c Khallayne pod rami . 

Ju  teraz był w kwa nym humorze. Everlyn przyprowadziła go do sali i 

przedstawiła licznej gromadzie go ci i krewnych. Zakrz tn ła si  wokół nich, 

ka c przynie  dodatkowe talerze i wi cej jedzenia. 

Poprosił, by zjadła z nim kolacj , celowo zachowuj c puste krzesło obok 

siebie, a nawet popatrzył wrogo na Briah, która usiłowała na nim usi

. Everlyn 

jednak znikła w drzwiach kuchennych i ju  nie wróciła. 

background image

 

50 

Teraz wygl dało na to,  e Khallayne była na prywatnej audiencji u Igraine’a. 

Jyrbian zrobił jeszcze bardziej rozgniewan  min . 

- Och, jaki on prze liczny - wykrzykn ła Khallayne, puszczaj c r k  

gospodarza, by móc przyjrze  si  z bliska eleganckiemu stołowi bankietowemu, 

który zajmował prawie cał  powierzchni  pomieszczenia. Wygl dał tak, jakby 

wykonano go z półprzejrzystego lodu. 

- Jest bardzo stary, pochodzi z czasów, gdy moja rodzina zajmowała si  

handlem elfimi niewolnikami - powiedział Igraine. 

- Jest zrobiony z kryształu? 

- Wyobra acie sobie całe miasto zbudowane z tego? 

- Jedna z kobiet, któr  Everlyn przedstawiła jako ciotk , u miechn ła si  

dumnie do Khallayne. 

Kiedy obie kobiety pogr yły si  w dyskusji o elfiej architekturze, Jyrbian 

odsun ł nie doko czon  kolacj  i podszedł do Igraine’a. 

- Lordzie Igraine, je li mog  si  o mieli ? Ten niewolnik, który ocalił 

Everlyn... 

- To niezwykły człowiek. - Igraine podchwycił rozmow  ju  po lekkiej 

zach cie. - To od niego nauczyłem si  wszystkiego. 

- Chciałbym pozna  tego niezwykłego niewolnika. 

- Ja równie . 

Jyrbian obejrzał si  i stwierdził,  e za jego plecami stał Lyrralt. Skrzywił si , 

lecz zanim zd ył powiedzie  bratu,  e nie  yczy sobie jego towarzystwa, Igraine 

odparł: 

- B dzie mi bardzo miło, je li zwiedzicie moj  posiadło  i spotkacie si  z 

Eadammem. W ród tych, którzy przybywaj  odwiedzi  mnie i pobiera  nauki, 

zawsze s  tacy, którzy widz  wi cej ni  to, co oczywiste. Mam nadziej ,  e tym 

razem ty b dziesz si  do nich zaliczał. - Igraine skłonił si  i zostawił m czyzn 

zastanawiaj cych si , do którego z nich były adresowane te słowa. 

- A ja? Ja te  zawsze widz  wi cej ni  to, co oczywiste. - Usłyszeli za swymi 

plecami prze liczny głos. 

Kiedy si  odwrócili, ujrzeli Khallayne. która opierała si  wygodnie o mocne 

elfie krzesło u szczytu stołu. Jej bujne, ciemne włosy wygl dały jak w gieł na tle 

kryształu, a jej czarne oczy l niły, jakby płon ły w nich  wiece. 

Niewolnik zwany Eadammem nie przypominał  adnego człowieka, z jakim 

Jyrbian miał do czynienia. Nigdy jeszcze nie widział,  eby który  z nich nosił si  z 

tak  durn  i zuchwalstwem. Nie było w nim nic z tej przygarbionej pokory 

niewolnika, który czeka na kolejne polecenie. M czyzna stał wyprostowany z 

wzniesion  głow  i  miało, bez dr enia patrzył Jyrbianowi w oczy. 

- Prawie jakby wcale nie uwa ał si  za niewolnika - szepn ł Lyrralt. 

Jyrbian, który zazwyczaj nie przejmował si  niewolnikami, dopóki 

wykonywali swe obowi zki cho by z minimaln  sprawno ci , poczuł si  

wytr cony z równowagi jego postaw . 

- Niewolnik nosi ozdoby? - spytał, wskazuj c na oprawiony w srebro czarno-

czerwony kamie , który wisiał na srebrnym ła cuchu na szyi niewolnika. 

- Rzeczywi cie wygl da troch  zbytkownie - przyznał Lyrralt. 

background image

 

51 

Mimo złych przeczu  dotycz cych niewolnika Jyrbian był pod wra eniem 

jako ci i ilo ci surowych klejnotów, jakie wydobywano z kopalni. Równie  pola 

Igraine’a kwitły. Ile ta filozofia mogła uczyni  dla maj tku jego ojca? 

Zerkn ł w zamy leniu na brata, który odsun ł si  na bok i stał obok Everlyn, 

słuchaj c, jak niewolnik obja nia proces wydobywania kopalin. Przemawiał 

niezno nie nad tym tonem. Mimo to Everlyn u miechała si  do niego, jakby jego 

słowa były równie fascynuj ce co boskie objawienie. 

Pó nym wieczorem Jyrbian le ał w łó ku, przypominaj c sobie sposób, w jaki 

niewolnik przyci gał uwag  Everlyn. Jyrbian jako  nie mógł uzyska  od niej 

niczego wi cej, prócz miłego, lecz bezosobowego u miechu. 

Poci gn ł za sznur nad łó kiem i w kuchni rozległ si  dzwonek. Kiedy kilka 

chwil pó niej nocna słu ca weszła z wahaniem do jego komnaty, stał nagi przy 

oknie, a jego wspaniała skóra l niła w  wietle ksi yca. 

Lyrralt równie  nie mógł przegoni  niewolnika ze swych my li. Niemal słyszał 

przekonuj ce słowa Igraine’a. - Pomy l o tym, Lyrralcie, wybór. Prawdziwy 

wybór. Sam decydujesz, co jest słuszne a co nie. Dobre albo złe. 

W zaciszu pokoju, jaki otrzymał, otworzył butelk  wody, wypłukał usta i 

splun ł, zwil ył uszy i oczy. 

Gorszy nawet ni  oblicze Eadamma był bez przerwy powracaj cy szept, 

którego nikt inny wtedy nie usłyszał. Kiedy Igraine zauwa ył,  e widok Eadamma 

i zadowolonych, pewnych siebie niewolników wzbudził jego ciekawo  i 

zdumienie, szepn ł: 

- Wolna wola, Lyrralcie, jak  maj  tylko ludzie  yj cy na równinach. Mo esz 

nawet wybra , jakich bogów b dziesz czci ! 

Wyrzucił z pami ci wspomnienie i przygotował si  do modlitwy i medytacji. 

Nie było ostrze enia.  adnego stopniowego sw dzenia czy mrowienia. 

Straszny, pal cy paroksyzm przeszył jego ciało włóczni  gwałtownego bólu. 

Lyrralt wił si  po zimnej, kamiennej podłodze i wielokrotnie wykrzyczał imi  

swego boga, póki atak nie min ł. 

Kiedy przyszedł ju  do siebie i mógł poruszy  r k  bez bólu, podniósł si  do 

pozycji siedz cej. Min ło kilka chwil, zanim odwa ył si  spojrze  na rami . Ku 

swemu zaskoczeniu, ujrzał na nim tylko jedn  run . Nawet okiem nowicjusza bez 

trudu odczytał wró b . 

Miała tylko jedno znaczenie: zagłada.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

52 

Rozdział 6

 

 

CZARY, KTÓRE PRZELEJ  LUDZK  KREW 

 

Tego poranka, gdy mieli wyruszy  do Takaru, Khallayne zaspała. We  nie 

znalazła si  sama w sali audiencyjnej Igraine’a. Kiedy spojrzała na sufit, zacz ły 

na nim wirowa  gwiazdozbiory, coraz szybciej i szybciej, a  jasne  wiatełka stały 

si  magicznymi nitkami, strugami srebra, które płyn ły po niebie. Jej stopy 

oderwały si  od ziemi. 

Przedstawiaj cy piekło haft na jej sukni stan ł w ogniu. Czuła smak dymu, 

zapach zw glonej skóry i spalonych włosów. Potem u jej boku pojawili si  

Jyrbian, Lyrralt i Briah z u miechami na rozpływaj cych si  twarzach, z których 

spadały na ziemi  wielkie kawały ciała. Widoczne w ród ognia i dymu konstelacje 

wci  si  kr ciły. 

A ona, nietkni ta, wirowała w płomieniach i  miała si ,  miała bez ko ca. 

Cho  dru yna wyruszaj ca w drog  powrotn  do Takaru składała si  z tych 

samych osób, grupa nie przypominała hała liwej, rozbawionej gromadki, jaka 

wyjechała stamt d trzy tygodnie temu. Wyciszeni i zamy leni jechali g siego 

strom   cie k . 

Zamiast wybra  krótsz  drog  przez przeł cz Therax, któr  przybyli, Jyrbian 

postanowił wróci  zachodnim szlakiem, który wiódł wokół góry i wzdłu  wysokiej 

grani. 

Briah, jej siostra Nylora, Tenaj i jej dwie kuzynki jechały razem, 

rozmawiaj c szeptem. Jyrbian, Khallayne i Lyrralt trzymali si  osobno, ka de 

sam na sam ze swymi my lami. 

Huk spadaj cej wody prowadził ich pod gór . Na pocz tku stromej  cie ki 

słycha  było tylko odległy syk, lecz d wi k ten nasilał si  w miar  spadku 

nachylenia szlaku i przerzedzania ro linno ci, któr  teraz stanowiły krzewinki i 

k py traw. 

Tu  przy samym wodospadzie huk był ogłuszaj cy. T czowa mgiełka unosiła 

si  nad p dz c  wod , która spadała w gł b doliny niczym srebrna wst ka 

wij ca si  w ród pól. Łany zielonozłotego zbo a kołysały si  łagodnie na wietrze. 

Jad ca po rodku kawalkady Khallayne  ci gn ła wodze swego konia i 

stan ła, by przyjrze  si  przepi knemu widokowi, jaki si  przed ni  roztaczał. 

Rzeka przecinała na połowy jeden k t ziem nale cych do Igraine’a. Dalej na 

północnym zachodzie le ał niewidoczny ju  dwór, a jeszcze dalej znajdowały si  

kopalnie. 

Była w nich kiedy  w towarzystwie Igraine’a. Nie widziała tam  adnych 

specjalnych czarów, jedynie zwykłe czynno ci niewolników - rozpalanie ognisk do 

gotowania, prac  pospolitymi narz dziami i pracochłonne wydobywanie drogich 

kamieni z wn trza ziemi. W wi kszo ci były to przyziemne zadania, których 

widok j  rozczarował, lecz to, czego Igraine zacz ł j  uczy  - zakl cia du o 

przemy lniejsze od tych, które kradła ludziom, oraz niezwykłe znaki obronne, 

były czym  szczególnym. A to jeszcze nie wszystko. Kiedy tylko b dzie mogła, 

zrobi wszystko, co w jej mocy, by tam wróci . 

background image

 

53 

- Co o tym my lisz? - Jyrbian zatrzymał si  przy niej, wyrywaj c j  z 

rozmarzenia. 

- Zapiera dech w piersi. 

- Nie miałem na my li widoku - odparł zgry liwie. 

- Chodziło mi o Igraine’a i jego pomysły. 

- Sama nie wiem. Jest... S ... - Grała na zwłok . Doskonale wiedziała, co o tym 

my le . Pomysły Igraine’a w najlepszym przypadku były zagro eniem, a w 

najgorszym zdrad . 

Lyrralt zatrzymał si  obok nich. - A gdyby tak wszyscy postanowili w ten 

sposób post powa ? Co by si  stało, Khallayne? Podstaw  naszego  wiata jest 

porz dek. Ka dy ma swoje miejsce. Wszystko ma swoj  przyczyn . Gdzie  jego 

sens, je li ka dy postanowi zachowywa  si  tak, jak mu przyjdzie do głowy? 

- Je li chodzi o mnie, jestem za ide  wyboru. - Jyrbian  cisn ł konia kolanami 

i pop dził go naprzód. Wolał zosta  sam na sam z my lami o Everlyn; zamierzał 

poprosi  o ni , gdy Teragrym zaproponuje mu nagrod  za słu b . 

- Chyba nie wiesz, co mówisz! - warkn ł Lyrralt. 

- Owszem, wiem. - Jyrbian  ci gn ł wodze wierzchowca. - I wiem, co 

wybrałbym dla siebie. 

- Chyba kogo, nieprawda ? - spytała Khallayne. 

- Kobiety i seks! - parskn ł z pogard  Lyrralt. - O niczym innym nie my lisz! 

Przez chwil  Jyrbian przygl dał si  bratu z min  wyra aj c  jakby 

zdziwienie, po czym wzruszył ramionami i uniósł brwi. - A có  innego jeszcze 

istnieje, bracie? - Kiedy Lyrralt nie odpowiedział, Jyrbian wzruszył ramionami i 

komicznie wykrzywił twarz z dawnym błyskiem cynizmu w oczach. 

Khallayne nie roze miała si . Przez krótk  chwil , tu  zanim Lyrralt przerwał 

chwil  zadumy, oblicze Jyrbiana wyra ało co , czego jeszcze nigdy dot d nie 

widziała. Przez krótk  chwil  był dla niej kim  obcym, przystojnym 

nieznajomym, którego twarz ja niała czystym, jasnym uczuciem, zupełnie 

pozbawionym  dzy i chciwo ci. 

- Ruszajmy w drog . Powinni my zatrzyma  si  przy Jaskiniach Bogów - 

oznajmił Lyrralt. Na zako czenie rozmowy odwrócił si  plecami od obojga i 

odjechał. 

Jaskinie Bogów, najcz ciej odwiedzany zak tek południowych gór Khalkist, 

znajdowały si  w najwy szym punkcie grani Therax, u zbiegu trzech  cie ek. 

Z tej rozległej, wydeptanej cz ci szlaku w drowcy mogli uda  si  w dół 

wzdłu  północnego zbocza i kontynuowa  podró  w gł b gór albo zjecha  

południowym stokiem do Takaru lub nawet jeszcze dalej w dół, a potem przez 

równin  do miejsca, gdzie wschodnie pasmo południowych Khalkistów otaczało 

swym opieku czym ramieniem prastare miasto Bloten. 

Jaskinie Bogów były niczym wi cej ni  pl tanin   cie ek wykutych w górze. 

Niemniej miały trzy wej cia w pobli u rozdro y, a  cie ki we wn trzu tworzyły 

okr gły labirynt poł czonych tuneli, z których ka dy prowadził do jednego z 

trzech wylotów. Otwór, którym si  wychodziło, górny,  rodkowy albo dolny, 

zwiastował odpowied  bogów na modlitwy. 

Napastnicy wybiegli z wrót prawdy i sukcesu. 

background image

 

54 

Lyrralt zanurzył si  w gł biach jaskini, oddalaj c si  od stłumionych głosów 

towarzyszy na tyle, by słysze  jedynie monotonne kapanie wody i własne ciche 

kroki w kurzu. Podró ni i pielgrzymi przez stulecia wykuwali nisze w mi kkim 

kamieniu i zostawiali amulety, talizmany i ikony jako pami tki swej obecno ci. 

Znalazłszy miejsce, gdzie z kamiennej  ciany bił podmuch chłodnego 

powietrza, Lyrralt wetkn ł pochodni  w obr cz i stan ł, by popatrzy  na 

znikaj cy w ciemno ci szary dym i migotliwe  wiatło, które padało na kamienie. 

Wtedy usłyszał głosy - szepty i głuche pomruki wielu osób - ludzkich istot. 

Szybko zawrócił, ostrzegaj c towarzyszy krzykiem. Dwukrotnie  le skr cił i 

musiał si  cofn . Do czasu, gdy wybiegł na poranne sło ce, z górnego wylotu 

jaskini wyskoczyli niewolnicy. Ze zbocza zbiegali wrzeszcz cy m czy ni i 

kobiety. 

Khallayne wycierała swego konia kawałkiem starej derki, gdy zwierz  

uderzone kamieniem w kł b zar ało ze zło ci i bólu. Wierzgn ło tylnimi nogami, 

odrzucaj c j  w tył. Kiedy kobieta upadła na mi kki, gliniasty nasyp naprzeciwko 

jaski  i ze lizgn ła si  po nim, wokół rozszalało si  piekło. 

Wyj cy ludzie zeskoczyli z wału nad ni  i zaatakowali grup  z drugiej strony. 

Le c na boku i dysz c ci ko, Khallayne w pierwszej chwili miała ochot  si  

za mia . 

Wrogów było prawdopodobnie dziesi ciu, m czyzn i kobiet tak 

obszarpanych i obdartych, jak najgorsi robotnicy kanałowi, tak chudych,  e ich 

r ce i nogi przypominały patyki obci gni te brudn  skór . Wymachiwali 

prostymi narz dziami rolniczymi, motykami, widłami i łopatami, napr dce 

sporz dzonymi pikami i topornymi maczugami. 

Po drugiej stronie drogi Briah wskoczyła na konia w chwili, gdy jeden z 

niewolników ci ł j  z rozmachem, zostawiaj c krwawe pr gi na ko skiej łopatce i 

nodze kobiety. Ochota do  miechu szybko opu ciła Khallayne, ust piwszy miejsca 

fali niedowierzania i strachu. 

Kiedy armia oberwa ców podbiegła do Jyrbiana, ogr wyci gn ł miecz, który 

nosił przypasany na plecach. Znajduj ca si  w pobli u Tenaj post piła podobnie, 

jednym susem staj c u boku Jyrbiana. 

Reszta grupy usiłowała zapanowa  nad swymi wierzchowcami. Zwierz ta 

kopały, wierzgały i kr ciły si  w kółko. Banda ludzi rzuciła si  na tych dwoje, 

którzy stali osobno, na Jyrbiana i Tenaj. Zad wi czała stal i ucieszyło si  serce 

Jyrbiana, gdy ogr zwarł si  w walce ze swym pierwszym przeciwnikiem, 

brzydkim, poznaczonym szramami m czyzn  uzbrojonym w ostr ,  elazn  

włóczni , która kiedy  mogła stanowi  cz  bramy. Nast pnym d wi kiem było 

rz enie konaj cego, Jyrbian bowiem bez trudu sparował pierwsze pchni cie i 

poder n ł niewolnikowi gardło. 

Odzyskawszy panowanie nad swoim wierzchowcem, Lyrralt wskoczył na 

siodło, wydobył buław  i podjechał do grupki niewolników, zadaj c ciosy na 

prawo i lewo. 

Usiłuj c otrz sn  si  z oszołomienia po tym. jak kolejny człowiek zeskoczył 

ze skarpy, Khallayne zdołała wymierzy  m czy nie kopniaka i zwali  go z nóg. 

Poturlali si , tworz c kł bowisko r k i nóg, w które wpl tała si  ci ka, 

drewniana maczuga. Cho  niewolnik był słabszy, zahartowały go lata mozołu w 

background image

 

55 

kopalniach ogrów. Zdołał wyl dowa  na wierzchu, lecz pierwszy cios zadał 

niezdarnie. Maczuga drasn ła skro  Khallayne. 

Ogrzyca nie dała mu kolejnej szansy. Wyszarpn wszy sztylet z pochwy z tak  

sił ,  e j  rozdarła, wbiła kling  mi dzy  ebra m czyzny. Krew chlusn ła jej po 

r kach na brzuch i przemoczyła jej tunik . Była jasnoczerwona.  liska. Słonawy 

zapach miedzi wypełnił nozdrza ogrzycy. Człowiek, którego twarz majaczyła nad 

ni , sprawiał komiczne wra enie zaskoczonego, a potem  ycie zgasło w jego 

br zowych oczach i zwalił si  bezwładnie. 

Wzdrygn wszy si , Khallayne odepchn ła go i wstała z trudem. Wsz dzie 

wokół trwała wałka, słycha  było brz k mieczy, bojowe okrzyki atakuj cych 

łudzi i r enie rannych koni. Czu  było zapach krwi oraz kwa nego potu ludzkich 

niewolników. Ludzkiego strachu. 

Zeskoczywszy z siodła, Lyrralt zwracał na siebie uwag  po ród bitewnego 

zam tu, zaciekłe zataczaj c buław   wiszcz ce łuki. Zadawał niewiele celnych 

ciosów. lecz powstrzymywał napastników. 

Jyrbian i Tenaj stali zwróceni do siebie plecami. Nylora, Briah i dwie kuzynki 

równie  walczyły plecami do siebie. Wszystkie miały w r kach miecze zbroczone 

krwi . Ziemia była zasłana trupami ludzi, którzy nierozwa nie znale li si  w 

zasi gu ich or a. Pozostali niewolnicy kr cili si  wokół dwóch grup, doskakuj c 

do nich i wygra aj c im. 

- Khallayne, zrób co ! - krzykn ł Lyrralt, wskazuj c skarp  nad jaskiniami. 

Wida  tam było zbli aj cych si  co najmniej dziesi ciu kolejnych ludzi, którzy 

przedzierali si  przez zaro la i drzewa. 

Wiedziała, o co prosi, lecz oznaczałoby to ujawnienie si ... Inni poznaj  jej 

moc. I tak zgin , je li nieprzyjaciel b dzie liczniejszy. 

Co  w niej zawrzało. Co  zabulgotało z podniecenia. 

Jeden z ludzi d gn ł włóczni  i Briah skoczyła, by zablokowa  jego cios. 

Zraniona noga nie utrzymała ci aru jej ciała i kiedy ogrzyca po lizgn ła si , 

niewolnica zamachn ła si  z całej siły trzyman  broni . 

Briah krzykn ła i upadła, przebita grotami gospodarskich wideł. Usiłuj ca 

przyj  z pomoc  siostrze Nylon równie  poniosłaby  mier , gdyby jedna z 

kuzynek nie podbiegła, by zamkn  luk  i nie odci gn ła jej do tyłu. 

J cz ca z bólu Khallayne  cisn ła zakrwawion  r koje  sztyletu. Rozpierała 

j  w ciekło , spalał płomie   dzy walki. 

- Khallayne, teraz! – krzykn ł Lyrralt, wskazuj c nasyp czubkiem maczugi. 

W ostatniej chwili zamachn ł si  ni  z całej siły i wypruł wn trzno ci biegn cemu 

ku niemu niewolnikowi. 

Pomimo obaw przed ujawnieniem si  Khallayne zadr ała z niecierpliwo ci. 

Rozsadzaj ca j  moc pulsowała jej we krwi niczym muzyka dudni ca w  yłach. 

Wra enie niemal zmysłowej rozkoszy musn ło jej skór . Ogrzyca wymówiła 

słowa, które wyrywały jej si  z gardła. i gwałtownie rozło yła r ce. 

Przeciwnicy Lyrralta stan li w płomieniach tak niespodziewanie,  e nie mieli 

nawet czasu krzykn . Sam Lyrralt o mało co nie zaj łby si  ogniem. Osmalił 

sobie maczug , lecz odskoczył do tylu i odturlał si  od płomieni li cych jego 

dłonie i ramiona. 

background image

 

56 

Khallayne ledwo dostrzegała Lyrralta przez  cian  hucz cego wiatru. Z 

oczami przy mionymi przez krew i dym wyci gn ła przed siebie r ce i raz jeszcze 

wymówiła słowa czaru. Zakl cie paliło j  w gardle  ywym ogniem. 

Niewolników, którzy zsuwali si  po nasypie, odrzuciła do tyłu  ciana ognia. 

Nadal nie widz c i nie słysz c, Khallayne wyrzuciła przed siebie r ce, tym 

razem ciskaj c ognist  ku tiulu zbocze. Posypały si  okruchy szarej skały i czerw 

liny. W gardle wrzało jej nast pne zakl cie, kiedy co  wpadło na ni  i przewróciło 

j  na ziemi . 

Ogrzyca po omacku szukała sztyletu. jak przez mgł  wyczuwaj c dłoni  jego 

r koje . Zerwała si  do walki ze słowami kolejnego zakl cia na ustach i 

wyci gni tymi do uderzenia gołymi pi ciami, gdy zdała sobie spraw ,  e osob , 

któr  okłada kułakami, jest Jyrbian, Przez huk dotarło do niej,  e woła j  po 

imieniu. 

Padła mu w obj cia, zasapana i wycie czona, lecz jednocze nie tryskaj ca 

rado ci . 

Jyrbian podtrzymywał j  jednym ramieniem, trzymaj c miecz w pogotowiu, 

jednak nieliczni ocaleli niewolnicy zbiegli. – Cokolwiek zrobiła  – rzekł głosem 

schrypni tym z podziwu – podziałało. 

Khallayne nie odpowiedziała, jedynie podniosła oczy i spotkała wzrok 

zbli aj cego si  Lyrralta. 

- Nie jeste  ranna? – spytał. 

Zdołała pokr ci  przecz co głow  i odsun ła si  do Jyrbiana. 

Ciała zabitych broczyły krwi , która zbierała si  w kału e na twardej ziemi. 

Las na kraw dzi gliniastego zbocza był osmalony, a niewielkie j zyki płomieni 

wci  lizały suche li cie. Powy ej jaski  znajdowały si  trzy zw glone czarne 

bryły, które ledwo przypominały ludzkie postaci. 

Słycha  było jedynie głos Nylory, która kl czała przy ciele Briah i zawodziła. 

Dotykała czoła, szyi i nadgarstka bezwładnego ciała siostry, rozpaczliwie 

szukaj c oznak  ycia. 

- Pozostali nie mieli w tpliwo ci,  e ich nie było. Rz d równych, okolonych 

plamami krwi nakłu  biegł uko nie przez klatk  piersiow  Briah. 

Nylora podniosła oczy i ujrzała Lyrralta. - Uzdrów j  - błagała. Przerwała i 

dotkn ła otworu nad sercem Briah. Jej palce pokryła lepka, czerwona ciecz. 

- Nie potrafi . - Khallayne usłyszała szept Lyrralta, który zbli ał si  do 

Nylory. 

- Khallayne ocaliłe  - zarzuciła mu ogrzyca. 

Jedna z kuzynek nachyliła si  i chwyciła j  za rami , by pomóc jej wsta , lecz 

Nylora stawiała opór. - Ocaliłe   ycie Khallayne! Widziałam, co zrobiła. 

Widziałam,  e u yła czarów! - wrzasn ła. - Je li nie uzdrowisz Briah, powiem o 

tym wszystkim! 

Lyrralt przykl kn ł przed ni  i chwycił j  za okrwawione dłonie. - Nie 

potrafi  - powtórzył z bólem. - Bogowie nie obdarzyli mnie jeszcze wystarczaj c  

moc . 

Nylora wyrwała mu si  z r k, j cz c: - Oto skutki wolnej woli Igraine’a. 

- To nie byli niewolnicy Igraine’a - powiedział łagodnie Jyrbian, wyci gaj c 

do niej r k , by mogła wsta . 

background image

 

57 

- Co to za ró nica, czyimi byli niewolnikami? - Odtr ciła podan  r k  i 

wymierzyła w niego palec. - Takie s  tego skutki! - Rzuciła w niego krótkim 

mieczem, lecz bro  spadła na ziemi  z głuchym brz kiem, nie czyni c mu 

krzywdy. 

Lyrralt rozejrzał si . Wsz dzie wokół pełno było krwi, tak e na jego r kach i 

szatach. Czuł jej zapach w powietrzu. Runa na jego ramieniu pulsowała. Musiał 

zada  sobie wiele trudu, by nie ulec ch ci wyszeptania słowa „zagłada”, gdy 

usiłowali pocieszy  Nylor . 

Lyrralt spogl dał na zwłoki Briah, przyciskaj c palce do lewego ramienia. 

Khallayne rzuciła okiem na spalon  ziemi  na  cie ce. 

Jyrbian obj ł dowództwo. Tylko Tenaj pozostała niewzruszona, czujna i 

wiadoma mo liwo ci dalszego zagro enia. 

- Musimy połapa  konie - powiedział do niej. - Co prawda niewolnicy uciekli, 

ale nie oznacza to,  e nie mog  wróci . 

Wierzchowiec Briah został zabity, a pozostałe pierzchły w las. Skin wszy 

głow , Tenaj oddaliła si , wołaj c Khallayne, by jej pomogła. 

Znalezione wreszcie konie były płochliwe; na ich uspokajaniu zeszły cenne 

chwile, gdy tymczasem Jyrbian popadał w coraz wi ksze wzburzenie, przekonany 

o czekaj cej grup  kolejnej napa ci. 

- Poło  zwłoki Briah za sob  - oznajmiła Tenaj. 

Jyrbian pokr cił głow . - Nie. Chc ,  eby najsilniejsi wojownicy jechali 

pojedynczo na wypadek, gdyby my znów zostali zaatakowani. 

Wkrótce sprawdzili, czy który  z wierzchowców nie odniósł obra e  i byli 

gotowi do drogi. Nylora z oczami pełnymi łez podniosła miecz Briah, zdj ła 

ci kie pier cienie z palców siostry i wstała. - To wina Igraine’a. To jego wina,  e 

Briah nie  yje. Kiedy wrócimy do domu, ju  si  postaram,  eby wszyscy si  

dowiedzieli o jego post powaniu! Dopilnuj ,  eby wszyscy dowiedzieli si  

wszystkiego! 

Khallayne sztywno dosiadła konia, nie rzuciwszy nawet okiem na 

rozhisteryzowan  ogrzyc .

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

58 

Rozdział 7

 

 

JE LI TO ZDRADA 

 

Rozległ si  d wi czny i majestatyczny głos gongu i jednocze nie otworzyło si  

pi cioro drzwi wychodz cych na podwy szenie w sali Rady Panuj cych. Wst piło 

na nie pi ciu nad tych w poczuciu własnej wa no ci pisarzy Rady, którzy nie li 

przed sob  tace z przyborami do pisania. 

Publiczno , siedz ca w półokr głych rz dach od stóp platformy do tyłów sali, 

poło yła prawe dłonie na lewych, które dotykały posadzki, i skłoniła si  nisko. 

Najwa niejsze rody b d  ich przedstawiciele zajmowali miejsca z przodu, a co 

godniejsi członkowie rodów kl czeli wzdłu   rodkowej nawy. 

Sala była wypełniona po brzegi, a z tyłu panował  cisk, jak codziennie od 

chwili, gdy tydzie  temu zmarła Powierniczka. Ka dego poranka tyłu ogrów, ile 

tylko było mo liwe, wpychało si  do komnaty w nadziei usłyszenia jakiego  

komunikatu w sprawie Historii. 

Pisarze zaj li miejsca za niskimi stołami rady. lecz nie usiedli. 

Po nast pnym sygnale gongu czworo z pi ciorga członków Rady Panuj cych - 

Teragrym, Enna, Narran i Rendrad - wyszło z naprzeciwległych drzwi i zaj ło 

swoje miejsca za długimi, niewysokimi stołami, zostawiaj c  rodkowe miejsce 

puste. 

Chwil  pó niej ostatnia członkini, Anel, weszła  rodkowymi drzwiami i 

doł czyła do pozostałych. Jej rodzina sprawowała tradycyjnie opiek  nad królem, 

tote  ona była przywódczyni  Rady. 

Pi cioro członków Rady jednocze nie ukl kło na mi kkich płóciennych 

poduszkach, które chroniły ich kolana przed chłodem posadzki. Wykwintne szaty 

otaczały dostojników kołami jaskrawych kolorów, srebrem haftowanym biel , 

delikatn   ółci , bł kitem ptasiego jaja, ciemn  umbr  barwy przeoranej ziemi, a 

po rodku stała przywódczyni w czystej niezdobnej szacie koloru rubinów. 

- Kim jest pierwszy klient? - Anel rozpocz ła oficjalne posiedzenie Rady 

rytualnym zapytaniem. 

- Ja, czcigodna pani. 

Przez publiczno  przebiegł cichy szmer. Głos zabrał nie sekretarz dostojnego 

Narrana, lecz sam lord. - Przynosz  przed oblicze Rady spraw  rz dowego 

bezpiecze stwa, zatem prosz , by opró niono sal . 

Znów rozległ si  głos publiczno ci, ledwo słyszalny j k rozczarowania. Rada 

cz sto spotykała si  za zamkni tymi drzwiami, lecz zwykłe nie w dzie  audiencji. 

Widzowie jednak zbierali si  do wyj cia, wypełniaj c sal  szelestem strojów. 

Kiedy wyszli ju  nawet pisarze i dostojnicy zostali sami, a drzwi zamkni to, 

Anel zwróciła si  do Narrana: - Có  jest tak wa nego, czcigodny panie, aby 

uzasadnione było takie przedstawienie? 

- Tego poranka doniesiono mi o sprawie, która moim zdaniem zasługuje na 

natychmiastowe rozpatrzenie, czcigodna pani. 

Anel lekko schyliła głow , zezwalaj c mu na kontynuowanie wypowiedzi. 

- Czy ma to zwi zek z Histori ? - spytał Rendrad. 

background image

 

59 

Narran potrz sn ł głow . - Nie, to sprawa jeszcze wa niejsza. Jestem 

przekonany,  e Igraine, gubernator prowincji Kal-Theraxian, jest 

odpowiedzialny za powstania niewolników, które ostatnio dawały nam si  we 

znaki. 

Enna omal nie wstała z poduszki. Cho  Igraine’a mianowała gubernatorem 

cała Rada, Kal-Theraxian jej podlegało. Zimowa rezydencja władczyni 

znajdowała si  w tej prowincji, niedaleko posiadło ci Igraine’a, z której  ci gała 

podatki stanowi ce spor  cz  jej dochodów. - Narranie, posuwasz si  za daleko! 

Wiem,  e zazdro ciłe  Igraine’owi zwielokrotnionej produkcji, ale... 

Narran równie  wstał, a jego  ółtawozielona cera powlokła si  ciemnym 

rumie cem. - Nie zrobiłem... 

- Do  tego. - Anel uciszyła gniewne głosy ich obojga jednym cichym słowem. 

Kiedy oboje si  uspokoili, powiedziała do Narrana: - Czy masz dowody na 

potwierdzenie swego zarzutu? 

- Znam szczegóły jego post pków. Kiedy ju  o nich usłyszysz, pewien jestem, 

e zgodzisz si  co do tego,  e winien jest zarazem zdrady i herezji. 

Enna zacisn ła pi  na gładkim pergaminie za cielaj cym jej stół. - Herezji, 

Narranie? Chyba si  mylisz! 

- Herezji - powtórzył stanowczo Narran. 

Anel westchn ła. - Zatem musimy wysłucha  tych szczegółów. Je li masz 

racj , po lemy po Igraine’a. - Rzuciła Ennie pocieszaj ce spojrzenie. - B dzie 

miał okazj , by si  wytłumaczy . 

- Lord Teragrym nie mo e ci  teraz przyj . 

Młody ogr w tunice ze smoczym herbem rodu Teragryma usiłował wypchn  

Jyrbiana z niewielkiej, prywatnej poczekalni. Otoczenie było przytulne i bogate, 

szare kamienne  ciany pokrywały pyszne kobierce, a w palenisku trzaskał mały 

wesoły ogie , którego błyski odbijały si  w marmurach kominka. Przy ogniu 

znajdował si  stołek, na którym Teragrym zasiadał w komnacie audiencji. 

Wydawało si ,  e od tamtej chwili min ły miesi ce, a nie zaledwie cztery 

tygodnie. 

Jyrbian otrzepał brudn  tunik  i musn ł krwawe plamy na r kawach, 

ałuj c,  e nie po wi cił chwili na przebranie si  przed zło eniem raportu 

Teragrymowi. Im bardziej jednak w drodze powrotnej dru yna zbli ała si  do 

Takaru, tym wi ksz  odczuwał potrzeb  po piechu. Zbyt wiele osób wiedziało, co 

si  dzieje, a Teragrym nie nagrodzi go za nowin , któr  mo e usłysze  w jadalni. 

- Czy powiedziałe  mu, w jak wa nej sprawie musz  si  z nim widzie ? - 

zapytał ogra, wyrywaj c si  z jego r k. - Czy powiadomiłe  go,  e przed chwil  

wróciłem z Kal-Theraxian, gdzie zostali my napadni ci przez band  zbiegłych 

niewolników? 

Nie daj c si  zby  tak łatwo, młodszy ogr u miechn ł si  uprzejmie, skłonił i 

ponownie chwycił Jyrbiana za łokie . 

- Ale  oczywi cie. Jednak w tej chwili lord jest bardzo zaj ty. Mo e jutro... 

Okazuj c widoczny brak manier, Jyrbian jednym haustem wypił kielich 

wina, który w drodze do komnaty Teragryma wzi ł od niewolnika na korytarzu. 

Delikatny, słodki płyn przyniósł ukojenie jego wyschni temu gardłu i skołatanym 

nerwom. 

background image

 

60 

- Zdaj  sobie spraw ,  e lord jest zaj ty, jednak e musz  przekaza  nowiny, 

które przyniosłem. Informacje o gubernatorze Igraine... 

- Nie dzisiaj. - Uprzejmy ton ogra znikł, zast piony przez kamienny chłód. - O 

tym lord Teragrym słyszał ju  dzi  wystarczaj co du o. 

- Co chcesz przez to powiedzie ? 

- Nie słyszałe ? Rada wła nie wydała nakaz zatrzymania gubernatora. Został 

oskar ony o herezj . 

Jyrbian był tak osłupiały,  e pozwolił si  wypchn  za drzwi. Khallayne 

czekała na korytarzu. W przeciwie stwie do niego wyk pała si , zmieniła ubranie 

i wyszczotkowała swoje długie, czarne włosy. Miała na sobie jedwabn  tunik  i 

haftowan  kamizel . 

U miechn ła si  uprzejmie, jakby go ledwo znała, po czym pozwoliła, by 

słu cy Teragryma wpu cił j  do  rodka. 

Jyrbian kipiał z nieopanowanej w ciekło ci. Wyobra ał ju  sobie, jak Everlyn 

wy lizguje mu si  z r k. Zawiodły go nadzieje na otrzymanie posiadło ci. Rzucił 

kieliszkiem w  cian  naprzeciw drzwi Teragryma. Okruchy posypały si  na 

podłog . 

Wewn trz komnaty Khallayne zatrzymała si  i u miechn ła, słysz c brz k 

tłuczonego szkła. 

- Co to było? - spytał słu cy Teragryma. 

- Przypuszczalnie Jyrbian dał uj cie swej frustracji. 

Teragrym nie kazał jej czeka  długo. 

Kiedy wszedł, Khallayne poło yła w błagalnym ge cie otwarte dłonie na 

podłodze wewn trzn  stron  do góry i nisko si  skłoniła. Dopiero kiedy padł na 

ni  cie  lorda, powoli wyprostowała si . 

Teragrym siedział przed ni  na stołku. 

- Panie... 

- Przybyła  z Kal-Theraxian - przerwał jej. 

Zawahała si  i zaj kn ła. Przez cał  powrotn  drog  powtarzała sobie w 

my lach, co mu powie. Nigdy tak bardzo nie pragn ła jego nauki. Nigdy jeszcze 

tak bardzo nie potrzebowała jego wsparcia. 

Powtarzała w my lach słowa, które znała na pami , zanim jeszcze ujrzała 

ko cianobiałe wst gi na miejskich bramach, barwy  ałoby po Powierniczce. 

Teraz ledwo mogła je wykrztusi : - T... tak. By... byłam w Kal-Theraxian. - Z 

trudem odzyskała panowanie nad sob . - Kilku znajomych pojechało tam z 

wizyt , a ja si  przył czyłam. Przykro mi, czcigodny panie. Czy powinnam była 

ci  o tym powiadomi ? 

- Powiedz mi, co tam widziała . 

- Co widziałam? Nie rozumiem. Widzieli my posiadło  i kopalnie. 

Gubernator Igraine... 

- Nie nadu ywaj mojej cierpliwo ci! - warkn ł Teragrym. - Jestem pewien,  e 

wiesz, co mam na my li. Jak si  zachowywał Igraine? Czy była   wiadkiem 

czego , co mo na było uzna  za zdrad ? - Zawahał si , przeci gaj c ostatnie 

słowo, jakby spodziewaj c si ,  e wci gnie j  w pułapk . 

- Zdrad ... - Głos ugrz zł jej w gardle i ucichł w jej przyspieszonym oddechu. 

- Czcigodny panie, ja... - Przed oczami stan ł jej Igraine mówi cy w ciemno ci: 

background image

 

61 

„By  mo e którego  dnia b dziesz mogła mi pomóc”. Jednak je li skłamie 

Teragrymowi, a łgarstwo to zostanie wykryte... 

-Ja... 

- Wi c zauwa yła  jakie  zdradzieckie post powanie czy nie? 

- Czcigodny panie, zechciej mi wybaczy . Zaskoczyłe  mnie tak mocnym 

słowem. Widzieli my... ja widziałam Igraine’a i jego maj tek. Poznałam jego 

rodzin . Pokazał nam swoje nowe metody zwi kszania dochodów z pracy 

niewolników. 

- A czy te metody nie sprawiały wra enia zdradzieckich? 

Dokonała wyboru. Musiała stan  po stronie Igraine’a. Zaczerpn ła gł boko 

tchu. - Nie. - Słowo padło z jej ust, zanim si  spostrzegła i nie mo na ju  było go 

cofn . 

Teragrym pokiwał głow . Jego oblicze było nieprzeniknione. 

- Czcigodny panie, przychodz  w sprawie próby. Mam co , nad czym mógłby  

si  zastanowi . 

- Próby? 

- Powiedziałe ,  e gdybym udowodniła swoj  warto , zastanowiłby  si  nad 

przyj ciem mnie na swój dwór. 

- To wykluczone, nie mog  teraz zajmowa  si  takimi sprawami. - Teragrym 

wstał. - Jestem pewien,  e to zrozumiesz. Teraz, kiedy tak wiele dzieje si  w 

sprawie Igraine’a, mam po prostu zbyt wiele spraw na głowie. 

- Co si  dzieje? - Spojrzała na niego z osłupieniem i niedowierzaniem. Nie jest 

zainteresowany prób ? Jak mo e twierdzi ,  e nie jest zainteresowany? 

- Tak. Igraine został oskar ony o zdrad  i herezj . Wysłano posła i stra e, by 

go aresztowa  i postawi  przed obliczem Rady. Z pewno ci  jednak wszystko 

zako czy si  pomy lnie, skoro ty była  w jego maj tku i nie widziała  niczego 

nadzwyczajnego. 

- Kapitanie. - Wysłannik Rady Panuj cych stał na górskim zboczu za zasłon  

drzew, sk d rozci gał si  widok na Khalever, posiadło  gubernatora Kal-

Theraxian. Dla ochrony przed wilgotnym chłodem poranka zarzucił koc na 

mundur. 

Upłynie jeszcze wiele tygodni, zanim po jesieni nadejdzie zima. Ale ju  teraz 

niektóre z wy szych przeł czy górskich były nieprzejezdne. Nawet na mniejszych 

wysoko ciach poranki i wieczory zrobiły si  chłodne. 

Posłowi towarzyszyło pi ciu stra ników, po jednym na ka dego członka Rady, 

akurat tyle, by ochroni  go przed niebezpiecze stwami podró y. Nawet wysłanie 

tych pi ciu poprzedziła za arta debata Rady, podczas której Enna utrzymywała, 

e wystarczy tylko wysła  Igraine’owi wezwanie. Ostatecznie przekonało ich 

sprawozdanie Narrana. Poseł cieszył si ,  e ma ochron . 

Kapitan stra y podeszła do niego z dwoma kubkami paruj cej herbaty. Nie 

potrzebowała koca, bowiem gwardzi ci nosili zimowe mundury z grubymi 

pelerynami. 

Wysłannik przyj ł od niej herbat  z wdzi czno ci  i przed wypiciem 

pierwszego łyka  cisn ł metalowy kubek w zzi bni tych palcach. - Wydaje mi si , 

e b dzie lepiej, je li nie b dziecie si  rzuca  w oczy i pozwolicie mi zej  samemu. 

background image

 

62 

W ko cu Igraine jest gubernatorem. Powinni my pozwoli  mu godnie okaza  

posłusze stwo bez stosowania przemocy. 

Kapitan, którym była ogrzyca o pół dłoni wy sza od wysłannika, wzruszyła 

ramionami. - To pa ska misja. - Powiedziała to tak, jakby mu wcale nie 

zazdro ciła. 

Wzi ła z powrotem kubek i odprowadziwszy wysłannika do konia, 

przygl dała si , jak znika w gł bi lasu. Na horyzoncie widoczne było ju  sło ce, 

kiedy dostrzegła posła wyje d aj cego spomi dzy drzew i udaj cego si  w stron  

długiej drogi, która wiodła do domu Igraine’a. 

Kapitan wróciła do swych  ołnierzy,  eby sprawdzi , czy dobrze sobie radz  

po kolejnej ci kiej nocy sp dzonej na szlaku. Podobnie jak ona nie byli 

przyzwyczajeni do nocy sp dzonych w chłodzie na pustkowiu, lecz dum  napawał 

j  fakt, jak  wietnie si  przystosowali. 

Było ju  pó ne popołudnie, gdy jeden ze stra ników postawionych na czatach 

zbli ył si  do niej biegiem i oznajmił,  e widział posła, który wracał z dworu t  

sam  drog . 

- Czy był z nim Igraine? - spytała. 

- Był sam, kapitanie - rzekł zasapany młodzieniec. 

- Jestem jednak pewien,  e to był on. Rozpoznałem jego konia. 

Jaki  czas pó niej ko  przykłusował do nich z przywi zanym do siodła 

wysłannikiem, którego głowa odchylała si  do tyłu pod niemo liwym k tem. 

Odznaka Rady Panuj cych na przodzie jego munduru została zerwana. 

Powrotna podró  do Takaru zaj ła stra y jedynie cztery dni. Przybyli 

wyczerpani, ledwo trzymaj cy si  w siodłach, i natychmiast stawili si  przed 

obliczem Rady. 

Drugiego posła wysłano pod ochron  dziesi ciu stra ników i rozkazami od 

Narrana, by pojma  Igraine’a. Grad strzał zaskoczył stra e, zanim zd yli wyj  

z lasu na granicy maj tku. Jedna z pierwszych utkwiła mi dzy oczami 

wysłannika. 

Gwardzi ci byli dobrze wyszkoleni i nieustraszeni, lecz nie widz c wroga, nie 

mogli walczy . Tylko sze ciu wróciło do Takaru. 

Khallayne sp dziła te dni na czekaniu, usilnie staraj c si  zachowa  

cierpliwo . Tydzie  po powrocie stra y wysłała Teragrymowi starannie 

sformułowany li cik zawieraj cy sugestie, i  mogłaby przerwa  ten impas, lecz 

nie otrzymała odpowiedzi. 

Cho  po ataku niewolników w lesie jej stosunki z Lyrraltem nabrały bardziej 

przyjacielskiego charakteru, ogr znów przestał si  do niej odzywa . Od Jyrbiana 

dowiedział si  o jej wizycie u Teragryma i oskar ył j  o prób  przej cia , ponad 

jego głow  i odbieranie mu nale nej nagrody. 

Jyrbian był naburmuszony, niedost pny i nie odzywał si  do nikogo. 

Tak wi c Khallayne grała ze znajomymi w gry planszowe i karciane,  ycz c 

sobie wreszcie zako czenia tego całego zamieszania, aby mogła wróci  do Kal-

Theraxian i podj  przerwane studia. 

Nie mog c ju  dłu ej wysiedzie  w zamku, z entuzjazmem doł czyła do 

wi kszo ci dworzan, którzy wybrali si  na ostatnie w tym sezonie wy cigi 

background image

 

63 

niewolników. Wstał jasny, słoneczny i wyj tkowo na t  por  roku ciepły dzie . Na 

zawodach zjawiła si  połowa miasta. 

Olbrzymi owalny stadion był przepełniony roze mianymi, rozbawionymi 

ogrami. Zgiełk tak wielu osób stłoczonych w jednym miejscu był równie 

ogłuszaj cy, co o lepiaj cy był widok ich jaskrawych szat we wszystkich barwach 

t czy. 

Zwykle Khallayne otrzymałaby zaproszenie od kogo , kto miał dobre miejsca, 

lecz nie miała ochoty roztacza  swych wdzi ków, wi c przyszła sama i 

postanowiła zaj  miejsce w obszarze zarezerwowanym dla swego wuja. Cho  

brat jej matki kupił jej miejsce na dworze. unikała kontaktów z rodzin , je li 

tylko było to mo liwe. Miała nadziej ,  e jej obecno  nie przypomni mu o długu. 

Sygnał rogu oznajmił rozpocz cie pierwszych zawodów i Khallayne wraz z 

reszt  widzów pochyliła si  do przodu, by zobaczy  wyskakuj cych z bloków 

startowych biegaczy. Dzi  jednak zawodnicy sprawiali wra enie oci ałych i 

apatycznych. Sadzili nie piesznymi susami, najwyra niej nie przejawiaj c 

zainteresowania sportow  rywalizacj . 

- Widocznie trenerzy nie przedstawili im odpowiedniej motywacji - zauwa ył 

siedz cy obok niej ogr, odległy kuzyn, który przyjechał do miasta z wizyt . 

Znudzona Khallayne wachlowała si . -- Jak trudne mo e by  wytłumaczenie 

im tego? - odparła. - Biegaj albo zgi . Odnie  zwyci stwo i  yj. Przyczyna 

zapewne le y jedynie w zako czeniu sezonu. Niewolnicy zawsze s  wtedy 

zm czeni. 

Ogr mrukn ł co  i pochylił si  do przodu, gdy ogłoszono rozpocz cie drugiego 

wy cigu. 

Khallayne nie wysilała si , by obserwowa . 

Drugi wy cig był równie nudny jak pierwszy. Nie było rywalizacji. Kiedy 

niewolnicy przekroczyli lini  mety prawie rami  w rami , ich trenerzy wyszli zza 

kulis, by pokaza  si  publiczno ci. Na widok batów w ich r kach okrzyki 

niezadowolenia zmieniły si  w pochwalny ryk. 

Teraz Khallayne wychyliła si  w przód, łudzi z toru zaprowadzono bowiem do 

słupów wznosz cych si  po rodku stadionu. Wyczuwała fal  podniecenia, które 

ogarn ło widzów. Pierwszy trzask bata uderzaj cego o ciało zabrzmiał niczym 

muzyka, pie  bólu, której  aden ogr nie mógł si  oprze . 

Khallayne zamkn ła oczy, a potem z zaskoczeniem znów je otworzyła, słysz c 

nagły ryk tłumu po drugiej stronie stadionu. Cokolwiek si  działo w pobli u 

miejskiej bramy, najwyra niej było bardziej podniecaj ce od chłostania 

niewolników. 

Nowina dotarła do niej w ci gu kilku zaledwie chwil. Do miasta sprowadzono 

Igraine’a, aby postawi  go przed Rad . 

Do czasu, gdy zrozumiała, co si  dzieje, tłum ju  j  pchał w stron  wysokiego 

brzegu stadionu nad główn  ulic . Dotarła do odległej nawy i zeszła po szerokich 

stopniach na dół. W ciemnych korytarzach, które prowadziły na ulic , panował 

prawie taki sam zam t jak na górze. Nie była jedyn  osob , której przyszło na 

my l wyj  na ulic  i popatrze . 

Przeciskała si  przez zbiegowisko, nie zwa aj c na protesty popychanych i 

potr canych, którzy z kolei wpadali na ni . U ywała odrobiny magii, tu 

background image

 

64 

szturchaj c jednego ogra, tam kłuj c innego, dyskretnie, lecz do  silnie, by 

usun  ich ze swej drogi. 

Wyszła na ulic  i stan ła w sło cu, które o lepiło j  tak samo jak kł bi cy si  

tłum. Orszak Igraine’a ju  przeszedł. Khallayne wahała si , kr c c bez celu po 

szerokim chodniku i ze wstr tem my l c o powrocie do  rodka. Dzi ki temu 

dowiedziała si  czego , czego nigdy by si  nie domy liła, gdyby nie znalazła si  w 

ci bie kupców i pospólstwa. 

Wygl dało na to,  e nie wszyscy byli przychylni wydanej przez Rad  decyzji o 

przesłuchaniu Igraine’a. Dla niej było to objawienie, bowiem wychowano j  w 

prze wiadczeniu,  e nie wolno sprzeciwia  si  rozkazom przeło onych. Jak e 

naiwna była, s dz c,  e tylko ona jedna sprzyja Igraine’owi! 

Poszła po swego konia i natychmiast wróciła do zamku. W stajni i na 

dziedzi cu, a nawet w korytarzach panowało niemal takie samo podniecenie jak 

na stadionie. Wystarczyło tylko troch  pow szy , by stwierdzi ,  e Igraine 

przebywa jako „go ” w skrzydle Enny, a dzi ki niewielkiej łapówce zdołała 

w lizgn  si  przez mały korytarz do wyznaczonego mu apartamentu. 

Igraine siedział przed trzaskaj cym ogniem, wyci gn wszy do niego dłonie i 

stopy obute w wysokie buty. Kiedy Khallayne wychyn ła zza drzwi, podniósł 

wzrok i u miechn ł si  smutno. - Zapomniałem ju , jakie przeci gi panuj  w tym 

zamku. 

Komnat  czu  było chłodem i wilgoci  dawno nie zamieszkanego 

pomieszczenia. Sprz ty w niej były nie mniej bogate ni  w innych cz ciach 

zamku, ogromne ło e uginało si  od koców. a na stoliku z boku stały przykryte 

tace z jedzeniem, lecz sama komnata wci  przywodziła na my l cel  wi zienn . 

- Nie powinna  była przychodzi , Khallayne. - Igraine wstał i odpowiedział na 

jej szybki ukłon lekkim skinieniem głowy. 

- Musiałam przyj . Musiałam... 

- Co musiała , dziecko? - Zbli ył si  do niej,  cisn ł jej zimne palce i 

przyci gn ł j  do ognia. 

- Nie wiem - przyznała, zaskoczona tym.  e rzeczywi cie nie wie. - Chc ,  eby  

wiedział,  e jednemu z członków Rady powiedziałam,  e nie zauwa yłam niczego, 

co moim zdaniem zasługiwałoby na miano zdrady. 

- Dzi kuj . - Poklepał j  po dłoni. - Nie jest zdrad  próba zwi kszenia 

dochodów jednej z prowincji pa stwa. Nie jest zdrad  próba ratowania swego 

narodu. 

- Dlaczego wi c zabiłe  wysłanników? 

- To nie ja. - Usiadł ci ko na krze le. Uczynili to moi niewolnicy za 

pozwoleniem niektórych członków mojej rodziny. Nie wiedziałem o niczym, 

dopóki nie przyjechał trzeci. 

Khallayne westchn ła z ulg . - W takim razie wszystko b dzie dobrze. 

Wystarczy.  e im powiesz i... 

Smutek na jego obliczu jeszcze si  pogł bił. - Niczego nie zrozumiała , 

prawda? Nic z tego, o czym ci opowiadałem przez te dni w Kal-Theraxian. 

Oczywi cie,  e zrozumiała. ale... 

- Nie mog  po wi ci  swych niewolników,  eby samemu si  ratowa ! Je li to 

uczyni , moje przekonania oka  si  nic niewarte! 

background image

 

65 

- Ale  przecie  to tylko niewolnicy. Zawsze mo esz kupi  nast pnych. 

Igraine zerwał si  z krzesła z twarz  wykrzywion  grymasem i wtedy po raz 

pierwszy Khallayne ujrzała pot nego i strasznego gubernatora Kal-Theraxian, 

w którego prowincji panował najwi kszy spokój w górach. 

- Oprócz zabójstw ci niewolnicy niczemu nie s  winni! Gniew Igraine’a zgasł 

równie szybko, jak si  pojawił, a jego miejsce ponownie zaj ł smutek. Nagle 

gubernator wydał jej si  bardzo stary. 

- Khallayne, czy nie widzisz, co si  dzieje z naszym  wiatem? Czy nie widzisz, 

e je li teraz nie dokonamy zmian, czeka nas zagłada? 

Wyci gn ł do niej r k , aby podeszła bli ej. - Nasza cywilizacja niegdy  

kipiała bujnym  yciem. Nasi obywatele byli wojownikami i złodziejami. 

Zagarniali my z całego kontynentu wszystko, co najlepsze. Teraz prawie niczego 

nie robimy sami. Nasi wojownicy s  zniewie ciali i bezu yteczni, a nasz naród 

sfrustrowany. Nasze okrucie stwo domaga si  cierpienia innych. 

Khallayne ukl kła przed nim, urzeczona sił  jego głosu i oczarowana logik  

rozumowania. 

- Igraine, gubernatorze Kal-Theraxian, zostałe  oskar ony o zdrad  i herezj  

oraz nara anie  ycia s siadów i przyjaciół przez zach canie niewolników do 

powstania. 

Khallayne kl czała jak uprzednio w pokoju Igraine’a, lecz teraz była 

wci ni ta mi dzy Jyrbiana i nieznajom  ogrzyc . Igraine natomiast przedstawiał 

swoje racje przed Rad . 

- Nie jest zdrad  dziesi ciokrotne powi kszenie dochodów mojego maj tku - 

argumentował. - Nie jest herezj  łagodne traktowanie niewolników, je li pracuj  

dwukrotnie ci ej. 

- A owa filozofia wyboru, któr  głosisz? - spytał Narran. - To, co nazywasz 

„woln  wol ”? 

- Nasze obyczaje s  surowe - odparł z dum  Igraine, na tyle gło no, by nikt nie 

w tpił,  e wierzy w to, co mówi. - Jeste my samolubni, b d c jednocze nie 

or downikami ładu i posłusze stwa. Zniewoliły nas nasze  dze. Przez to stali my 

si  ozi bli, a w naszych wn trzach go ci pustka. Dzie  po dniu toczy nas rozkład, 

a wewn trzna brzydota zaczyna by  widoczna na zewn trz. 

Zgromadzeni westchn li. Niektórzy zasyczeli cicho przez z by, lecz to go nie 

powstrzymało. 

- Czas ju ,  eby my sami zadecydowali o własnej przyszło ci i przeznaczeniu. 

Jeste my pierworodnymi dzie mi bogów, najbardziej błyskotliwymi, najlepszymi. 

Najpi kniejszymi. Czy  nie czas ju , aby my doro li i zrealizowali swój 

potencjał? 

Khallayne drgn ła niezauwa alnie. Było duszno i gor co, a w powietrzu 

wisiała ci ka wo  perfum i zapach ciał. Zat skniła za  wie ym, orze wiaj cym 

podmuchem. 

Słowa Igraine’a, które wczorajszego dnia wydawały si  tak rozs dne, przed 

obliczem Rady nosiły znami  szale stwa. Mimo to, rozejrzawszy si , spostrzegła, 

e nie wszyscy mieli go za niespełna rozumu. Niewielka, bardzo niewielka grupka 

przygl dała mu si  tak jak ona wczoraj, urzeczona sił  jego głosu. 

background image

 

66 

Igraine zako czył sw   arliw  przemow , odwracaj c si  plecami do Rady i 

otwieraj c ramiona, jakby chciał wzi  w obj cia wszystkich słuchaczy. 

- Jestem przekonany,  e wielu z was zgadza si  ze mn  i podziela moje 

pogl dy. Przył czcie si  do mnie. Poka cie swojej Radzie,  e nie mamy złych 

zamiarów. 

Khallayne oddech uwi zł w gardle. Kilkoro s siadów i członków rodziny 

Igraine’a, którzy znajdowali si  w ród publiczno ci, podniosło si  z miejsc i 

stan ło obok niego przed obliczem Rady. 

Spojrzenie Igraine’a omiotło sal , zach caj c nast pnych do wyst pienia, i 

dłu ej zatrzymało si  na niej. Jego wzrok przypomniał jej ból uzdrowienia 

Lyrralta. 

Wahała si , cała spi ta. Kiedy wła nie zamierzała wsta , Jyrbian poło ył r k  

na jej przedramieniu. Wygl dało to na niewinny gest, lecz palce przekazały ci ar 

całego ciała. 

- S dz ,  e czeka go bardzo zły los - szepn ł Jyrbian, nachylaj c si  bardzo 

blisko, ledwo poruszaj c wargami. - I to samo b dzie z ka dym, kto si  od niego 

nie odsunie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

67 

Rozdział 8

 

 

ZEWSZ D CZYCHA NIEBEZPIECZE STWO 

 

Khallayne zakradła si  na palcach na swoje miejsce tu  zanim zacz to 

ogłasza  wyrok. Wyci gn ła szyj  i zajrzała w gł b nawy na przód sali, gdzie przy 

tronowym podwy szeniu kl czeli członkowie rodów. 

Tylko rodzinom i sprzymierze com Rady Panuj cych wolno było kl cze  w 

obecno ci króla. Reszta stała w szeregach w kolejno ci, o której decydowała ich 

wa no  i dziedzictwo. Inni w gł bi sali audiencyjnej, podobnie jak Khallayne, 

przest powali z nogi na nog  i wyci gali szyje, by ujrze  swego władc . 

Publiczne wyst pienia króla były rzadkim zjawiskiem, prawdopodobnie nie 

wró y to niczego dobrego dla Igraine’a, pomy lała. 

W  wietle dnia ogromna sala, w której rozstrzygano spraw  gubernatora, 

wygl dała zupełnie inaczej ni  wtedy, gdy Khallayne j  ostatnio widziała. Sufit 

nikł w mroku nie rozja nionym blaskiem  wiec,  ciany znów były z zimnego 

granitu, który odbijał echa najl ejszego szeptu czy skrzypni cia buta. 

Nie od piewano Historii. Khallayne poczuła ukłucie  alu. Jak dziwne 

wydawało jej si  rozpocz cie oficjalnego posiedzenia bez przypomnienia o tym, 

sk d si  wzi li. 

Teragrym nadal nie chciał si  z ni  widzie . Nawet Lyrralt ulitował si  i 

porozmawiał z ni  o tym. Wychyliła si  jeszcze dalej w gł b nawy, łudz c si ,  e 

go dostrze e, lecz nie była pewna, gdzie stoi. 

al nie był wystarczaj cym powodem, by skłoni  j  do oddania Pie ni 

zamkni tej w krysztale. Słuchaj c jej od urodzenia, wszyscy ogrowie znali jej 

słowa na pami , lecz splot skomplikowanych melodii, kolejne warstwy 

znaczenia, subtelne zmiany tonu ze słowa na słowo, a czasami z sylaby na sylab , 

nie były tak łatwe do odtworzenia. To pozostawało zamkni te w kuli. 

Rozpraw  otworzyło wezwanie, aby wyst pi  i podda  si  os dowi. 

Nast piło o ywienie, otwarły si  bowiem wielkie drzwi na ko cu sali i 

rozpocz ła si  procesja, wpierw drobnych urz dników i podwładnych, a 

nast pnie pomniejszej szlachty. Wreszcie, po długiej przerwie, weszła Rada 

Panuj cych, ol niewaj c wszystkich jaskrawymi barwami swych tunik, a za 

ka dym z jej członków st pał chor y z proporcem. Nast pnie, po kolejnej chwili 

oczekiwania, wszedł król otoczony chor ymi i nosicielami buław, a za nim 

najwi kszy i najwspanialej odziany orszak. 

Kiedy wszyscy podeszli powoli do podwy szenia i zaj li miejsca, królewski 

marszałek z wielkim namaszczeniem weszła po stopniach i skłoniła si  królowi. 

Khallayne dreptała w miejscu,  ycz c sobie, aby si  po pieszyli. Czuła zimn  i 

nierówn  podłog  przez podeszwy cienkich, eleganckich pantofelków. 

Dostojniczka, chuda, lecz szeroka w ramionach ogrzyca o twarzy 

pobru d onej wiekiem, stukn ła trzykrotnie okutym stal  trzonkiem laski o 

posadzk . - Czcigodny Igraine, gubernatorze Kal-Theraxian, sta  przed nami i 

wysłuchaj os du! - zawołała dudni cym głosem. 

background image

 

68 

Khallayne zrobiła gł boki wdech i cofn ła si  na swoje miejsce, usuwaj c si  

wszystkim z oczu. Nagle po ałowała,  e przyszła. Obecno  była obowi zkowa, 

lecz z pewno ci  nikt by nie zauwa ył,  e jej nie ma. 

Po kolejnej długiej przerwie Igraine powoli ruszył dług  naw , trzymaj c 

głow  wysoko i dumnie. Przez sal  przebiegł szmer, wszyscy bowiem zauwa yli, 

e nie szedł sam, jak zwykle oskar eni o powa ne zbrodnie. Za nim kroczyli 

odziani w od wi tne szaty przedstawiciele odgał zie  jego rodziny i przywódcy 

s siednich klanów, niektórzy nawet z bardzo odległych prowincji. 

Khallayne wypatrzyła Jyrbiana. który przepychał si  przez tłum krewnych do 

przej cia po drugiej stronie nawy, bli ej przodu sali. Podobnie jak ona, byli tak 

wstrz ni ci liczebno ci  grupy za Igraine’em,  e zignorowali to niewybaczalne 

zachowanie młodzie ca. 

Khallayne słyszała monotonny głos dostojniczki, która odczytywała oficjalne 

oskar enia i zarzuty z powództwa wzajemnego. Rami  w rami  z Igraine’em stało 

niemal pi dziesi ciu ogrów, uczestnicz c w tym bezprecedensowym pokazie 

solidarno ci. Czy zdawali sobie spraw ,  e to nie było posiedzenie Rady, na 

którym mogli wyrazi  swe opinie? Wczorajsze ryzyko ska enia przez obcowanie z 

Igraine’em było niczym w porównaniu z tym publicznym popisem. Je li zostanie 

uznany winnym zdrady i herezji, stoj cy u jego boku zostan  równie  obci eni 

tym samym wyrokiem! 

Poszukała w tłumie Lyrralta. Nigdzie nie było go wida . lecz Jyrbian wci  

stał tu  przy przej ciu. wpatruj c si  - z otwartymi ustami w plecy 

sprzymierze ców Igraine’a. 

Jakby wyczuwaj c jej wzrok, odwrócił si  i spojrzał na ni . Zauwa ywszy 

dezaprobat  w grymasie jej warg i  ci gni ciu brwi, wzruszył ramionami, lekko 

unosz c dłonie. 

Czy to j  ocali przed podejrzeniami, ten ostentacyjny pokaz łaskawo ci ze 

strony tak wielu ogrów? 

Werdykt odczytywał jeden z urz dników Rady głosem zbyt cichym, by mo na 

go było posłysze , lecz słowa zostały podchwycone na przedzie i dotarły jak echo 

na kra ce sali, zanim jeszcze dostojniczka zd yła je obwie ci . 

Oto wyrok s du. 

- Niespełna rozumu... 

- Herezja... 

- Winny... 

- Winny... 

- Winny... 

Głosy wznosiły si  i opadały w osłupieniu, rado ci i rozpaczy. 

Khallayne gwałtownie odwróciła głow . Na chwil  straciła grunt pod nogami, 

odbieraj c szepty jak wymierzony jej policzek. Winny! Winny! Winny! 

Co teraz si  stanie? 

Ogie . Czerwony. Pal cy. Przed ni  majaczyła jaka  usiana mi sistymi 

naro lami i wykrzywiona chytrze twarz, w której łypały m tne i szalone oczy. 

Dło  o palcach po- krzywionych jak karłowate gał zki złapała j  za rami . 

Khallayne otworzyła usta do krzyku. 

- Khallayne, obud  si ! 

background image

 

69 

Sen urwał si  gwałtownie, brutalnie przechodz c w rzeczywisto . Ogrzyca 

zdusiła krzyk, budz c si  w ciemno ci i czuj c zapach Jyrbiana. Nachylał si  nad 

jej posłaniem, budz c j  potrz saniem za rami .  ar w kominku rzucał bardzo 

słaby blask, wi c nie dostrzegała jego twarzy, lecz z głosuj sposobu, w jaki  ciskał 

j  za rami , mo na było wyczyta  napi cie. 

- Zbud  si ! 

Odepchn ła jego r k  i usiadła. - Co tam? Co si  stało? 

- Musimy jecha . Ubieraj si . - Szarpni ciem zerwał z niej koce, ledwo 

rzucaj c okiem na jej nago . 

Khallayne szybko wstała i si gn ła po narzutk . 

- Zostaw to. Ubierz si  w strój podró ny. Mocne ubranie, dobre buty. - 

Jyrbian podszedł do jej garderoby i przejrzał wisz ce tam szaty. 

Khallayne pr dko przywdziała bielizn , mimo jego polece  decyduj c si  na 

umieszczenie najbli ej skóry warstwy delikatnego jedwabiu, a na wierzch 

narzuciła wytrzymalszy strój z płótna. 

Jyrbian wyrzucał z szafy ubrania - spodnie do konnej jazdy, bluzk  z długimi 

r kawami, tunik  i peleryn . 

- Co si  stało? - spytała, ubieraj c si . 

- Dwóch stronników Igraine’a nie  yje. Oficjalnie zgin li podczas próby 

ucieczki. Nieoficjalnie od no a jednego z oprawców słu cych Radzie. 

- Oprawców? 

- Katów. Zostali zam czeni na  mier . Straceni za popieranie Igraine’a. 

Khallayne zamarła bez ruchu z palcami wpl tanymi w sznurowadła wysokich 

butów do konnej jazdy. Zam czeni. Straceni. Nagle jej palce zacz ły  y  własnym 

yciem, szybko ko cz c swoje zadanie. - Dok d jedziemy? - wyszeptała. 

- Zwolennicy Igraine’a pomagaj  mu zbiec dzi  w nocy. Pojedziesz z nimi na 

północ. 

- Nie rozumiem. 

- Zwolennicy Igraine’a... 

- Ale czemu musimy z nimi jecha ? - przerwała. - Nie wstali my razem z nim. 

- Lyrralt widział list  podejrzanych o sympatyzowanie. Twoje imi  jest na 

niej. Moje te . 

Khallayne tupn ła o posadzk , zarówno po to, by da  uj cie zło ci i frustracji, 

jak i po to, by buty uło yły si  wygodniej na nogach. - Gdzie na północ? 

- By  mo e do Thoradu. Albo Sancronu. Mo e b dziemy zmuszeni 

wybudowa  własne miasto. - W jego głosie pobrzmiewało podniecenie. 

Północ. Skin ła głow , przełykaj c  lin  i ukrywaj c strach. Całe  ycie 

czekała, by rozwin  sw  magi . Teraz... nie było innego wyj cia. 

- Tu s  moje sakwy podró ne. - Wyrzuciła zawarto  bogato rze bionego 

kufra na podłog  i rzuciła Jyrbianowi ci k  skórzan  torb  do zawieszenia przy 

siodle. 

Ogr chwycił skórzan  sakw . - Masz ekwipunek podró ny na zim ? Na 

północnych przeł czach b dzie zimno. 

- Tutaj. - Wskazała kolejn  skrzyni  pod oknem. Kiedy Jyrbian zaj ty był 

upychaniem wełnianych spodni i jej zimowej peleryny do toreb, zapakowała 

szczotk  do włosów, perfumy, kilka klejnotów i jedyn  ludzk  ksi g  czarów, 

background image

 

70 

której nie miała serca zniszczy . Był to bardzo stary tom z bardzo podstawowymi 

zakl ciami, lecz okładka i pismo były tak pi kne,  e nigdy nie odwa yła si  go 

spali . 

Przerzuciwszy sobie ci kie, wypchane sakwy przez rami , Jyrbian chwycił 

Khallayne za r k  w chwili, gdy wsuwała ksi g  do torby. Przechylił jej 

nadgarstek, a  jasny blask z kominka padł na ciemnoczerwon  okładk  i zal nił 

srebrzy cie we wkl słych runach. - Nauczysz mnie? - spytał cicho. 

Khallayne była zdumiona l kliwym szacunkiem, a jednocze nie po daniem 

w jego głosie. Kierowana starymi powodami chciała ju  mu odmówi , gdy nagle 

u wiadomiła sobie,  e teraz mo e post powa  wedle własnej woli. - Czemu nie? 

Jyrbian wybuchn ł  miechem wraz z ni  i chwyciwszy Khallayne za r k , 

wyci gn ł j  na ciemny korytarz. Razem pobiegli do stajni. 

Kiedy opu cili budynek, przył czyły si  do nich inne ciemne postaci, które 

bezszelestnie przemykały w  lad za Jyrbianem od cienia do cienia. 

W stajni i przy południowej bramie na ziemi le ały zakrwawione zwłoki 

stra ników z poder ni tymi gardłami lub pierzastymi strzałami stercz cymi z 

ciał.  aden nie wyci gn ł broni. Wszyscy zgin li w nie wiadomo ci, nie 

zd ywszy ogłosi  alarmu. 

Opuszczaj c galopem dziedziniec z pozostałymi, Khallayne obejrzała si  na 

le ce ciała. Nie ma ju  powrotu dla  adnego z nich. 

Przejechali szybko przez u pione dzielnice, wybieraj c boczne uliczki i zaułki 

za wspaniałymi domami. Konie miały kopyta owini te szmatami, a oni sami byli 

tak pozasłaniani połami peleryn i płaszczy,  e Khallayne rozpoznała jedynie 

Tenaj, i to tylko po jej na wpół dzikim ogierze, którego nikt inny nie potrafił 

dosi

Zatrzymali si  w pobli u dzielnicy handlowej. Jyrbian i dwóch innych zsiadło 

i szybko zerwało sznurek, którym przymocowano szmaty do ko skich kopyt. Na 

wydane szeptem polecenie grupa podzieliła si  na dwójki i trójki. 

W ród nocnej krz taniny i zgiełku panuj cego w okolicy magazynów i 

karczem prawie nie zwracano na nich uwagi. Khallayne jad ca mi dzy 

Jyrbianem a kim , kogo nie znała, nie wypuszczała sztyletu z r ki, czekaj c w 

napi ciu na jak  przeszkod  czy zawad . 

Kiedy nad głowami za wiszczała im alarmowa raca z zamku, nie byli tym 

zaskoczeni. Khallayne obejrzała si  przez rami  i dostrzegła strzelaj cy w niebo 

nad zamkiem słup białych iskier i ognia. 

Wtedy nie mieli ju  czasu na strach ani zastanawianie si . Usłyszała syk 

Jyrbiana: - Jed ! - i  cisn ła boki wierzchowca, zmuszaj c go do galopu. 

Serce jej podskoczyło, gdy kopyta zwierz cia po lizgn ły si  na brukowanej 

ulicy. Przez chwil  obawiała si ,  e si  przewróci, lecz chwil  potem ko  odzyskał 

równowag  i pop dził za ogierem Jyrbiana. Gnali w stron  południowej bramy, 

tej samej, któr  dru yna wybrała si  zaledwie kilka tygodni temu w podró  do 

Kal-Theraxian. 

Czy Jyrbian nie wspominał,  e jad  na północ? Słyszała jednak za sob  t tent 

koni reszty grupy, która galopowała w  lad za Jyrbianem. Popu ciła wodze 

swemu wierzchowcowi i miała nadziej ,  e Jyrbian wie, co robi. 

background image

 

71 

Mimo niebezpiecze stwa, jakie wi zało si  z tak szale cz  jazd  w ciemno ci, 

bez przeszkód min li ciemny stadion i miejsk  bram . Je li teraz spadnie, co 

najwy ej naje si  ziemi, zamiast roztrzaska  sobie czaszk  jak skorupk  jajka na 

nierównym bruku ulicy. 

W miejscu, gdzie rozwidlenie zw aj cej si  drogi nikło w lesie, grupa licz ca 

mniej wi cej pi tna cie osób stan ła i zacz ła si  kr ci  bez celu. Khallayne 

zauwa yła,  e Jyrbian i Lyrralt wykłócali si  z Tenaj i nieznajom  kobiet . 

- ...północ - mówiła Tenaj. - Doł czy  do pozostałych. Czy  nie spodziewaj  

si ,  e wrócimy do Kal-Theraxian? 

- To pierwsze miejsce, gdzie wy l  wojska - przyznała kobieta. 

- Ja wracam do Kal-Theraxian - oznajmił Jyrbian tak spokojnie i stanowczo, 

i  nie ulegało w tpliwo ci,  e nie zmieni zdania. - Zgadzam si  jednak,  e 

powinni cie jecha  na północ. Twierdz  tylko,  e powinni cie zawróci  przez las 

do głównego traktu. Pierwsz  rzecz , jak  zrobi , b dzie wystawienie stra y przy 

wszystkich miejskich bramach. Je li zawrócicie wzdłu  murów i pojedziecie na 

północ, b dziecie musieli min  wschodni  bram . 

Lyrralt potwierdzaj co kiwn ł głow . - On ma racj . 

- Czy zdołamy jednak przejecha  przez las? - spytała Khallayne. 

- Ja znam  cie k  my liwych - rzekła Tenaj. 

Bez dalszych sporów zawrócili na południe w stron  gór. Jechali szybko, bez 

zatrzymywania si . Khallayne słyszała, jak ko  ci ko pod ni  dyszy, robi c 

bokami podczas wspinaczki po stromym szlaku. 

Wreszcie dotarli do skrzy owania na my liwskiej  cie ce, zaledwie wi kszego 

odst pu mi dzy grubymi pniami drzew. Za milcz c  zgod  wszystkich zatrzymali 

si  i zsiedli z koni. 

Khallayne ledwo mogła chodzi . Na uginaj cych si  nogach doszła do pobocza 

cie ki, usiadła i popatrzyła w szar  nico  nieba przed  witem. Kto  podał jej 

manierk  z wod . Piła tak łapczywie,  e woda kapała jej z podbródka. 

Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek czuła si  tak zm czona i 

wyczerpana. Powoli docierał do niej fakt,  e współtowarzysze podró y byli 

równie wycie czeni i podobnie jak ona siadali gdzie popadło. 

Tylko Jyrbian i Tenaj byli na nogach, w druj c od konia do konia, głaszcz c 

zwierz ta i wykłócaj c si . Tenaj usiłowała przekona  Jyrbiana,  e koniecznie 

powinien jecha  z nimi przez gra  na północ do Thoradu. 

Khallayne wstała z wra eniem,  e cały ci ar gór spoczywa na jej ko ciach i 

podeszła do Lyrralta, który siedział oparty o chropowaty pie  drzewa w takiej 

pozie, jakby jego kark nie miał ju  siły utrzymywa  głowy. 

Po raz pierwszy od tygodni u miechn ł si  do niej bez zło liwo ci, podaj c jej 

bukłak. W  rodku było słodkie wino, du o lepsze od letniej wody, któr  wypiła 

kilka chwil temu. 

- Czemu Jyrbian upiera si  przy powrocie do maj tku Igraine’a? - spytała, 

poci gn wszy gł boki łyk płynu i poczuwszy, jak jego siła i ogie  spływaj  jej w 

gardło. 

- Dla kobiety. Dla czegó  innego? 

Sama Everlyn, otulona narzuconym na nocny strój ciepłym szalem, otworzyła 

drzwi Jyrbianowi, który natarczywie walił w bram  maj tku Khalever. Uchyliła 

background image

 

72 

odrobin  ci kie, rze bione wrota i spojrzała l kliwie na niego i na pi cioosobow  

dru yn , która wci  siedziała na koniach w pobli u schodów. 

Na jej widok u miechn ł si . Była taka drobna, taka delikatna, taka pi kna. 

Potem u wiadomił sobie,  e s dz c z jej szeroko rozwartych, wielkich oczu, jego 

pojawienie si  musiało j  przerazi . 

- Czcigodna pani, wybacz mi. - Zło ył jej zamaszysty ukłon, którego jak si gał 

pami ci , nigdy dotychczas nie wykonał bez nonszalancji. - Przybyłem na 

polecenie twego ojca, by zabra  ci  w bezpieczne miejsce. 

- Mojego ojca! - Everlyn otworzyła drzwi na o cie . - Och, prosz , powiedz, 

czy jemu nic nie grozi? Jyrbian obrzucił wzrokiem pobladłych i przera onych 

ludzi i ogrów, którzy zbili si  w gromadk  na korytarzu za jej plecami. - Tak. W 

chwili, gdy o tym mówimy, zabieraj  go w bezpieczne miejsce na północy. 

Jej ciemnosrebrne oczy, które dotychczas były smutne i zimne niczym granit, 

rozpromieniły si  wewn trznym  wiatłem. Odmiana przypominała cudowny 

wschód sło ca, który wypełnił Jyrbiana ciepłem i  wiatłem. 

Jej rado  równie szybko zmieniła si  w zakłopotanie. - Zabrano go w 

bezpieczne miejsce? Nic nie rozumiem. Nie przyjedzie do domu? 

Jyrbian chciał wyja ni , lecz brz k uprz y i niecierpliwe tupanie koni 

przypomniało mu o wa no ci misji. - Pani... - Wzi ł j  za łokie  i odprowadził z 

powrotem do domu. W korytarzu wci  panował półmrok i chłód wczesnego 

poranka. - Rada uznała,  e twój ojciec jest niespełna rozumu. 

- Niespełna rozumu! Za co? 

Głos był znajomy, bezczelny. irytował Jyrbiana. Ogr odwrócił si  i ujrzał 

Eadamma, który stał w drzwiach sali audiencyjnej. Niewolnik patrzył mu prosto 

w oczy. Za nim stała nast pna grupka niewolników ubranych w stroje słu by 

domowej. 

Jak gdyby wyczuwaj c jego rozdra nienie, Everlyn poło yła dło  na ramieniu 

Jyrbiana i zaprowadziła go do pokoju, wymijaj c Eadamma. - Prosz , Jyrbianie, 

co si  stało z moim ojcem? 

Łatwo było pój  za jej słodkim głosem, odwróci  si  od brzydkiego, 

zadufanego w sobie człowieka i skupi  na niej uwag . Zauwa ył ostrzegawcze 

spojrzenie, jakie posłała niewolnikowi. - Rada uznała go winnym zdrady i herezji 

z powodu głoszonych przez niego nauk. 

W słabym  wietle ciemnozielona cera Everlyn wydawała si  woskowa. - 

Zdrada. 

- Tak. Miał jednak wielu popleczników, którzy zbiegli z nim na północ. 

Przybyłem,  eby ciebie te  zabra . 

Wzrok Everlyn pow drował od Jyrbiana ku grupie niewolników. - Mam st d 

wyjecha ? - szepn ła. 

- Everlyn, tu ju  nie jest bezpiecznie. To pierwsze miejsce, w którym 

królewscy  ołnierze b d  szuka  twego ojca. 

Zebrani spojrzeli wpierw na niego, a potem na siebie. W ich oczach powoli 

zaczynało  wita  zrozumienie. Jedna z ogrzyc podeszła do wysokiego okna i 

wyjrzała na zewn trz. Kiedy si  odwróciła, ponuro skin ła głow  do pozostałych. 

- On ma racj . Powinni my jecha . 

background image

 

73 

Tylko Everlyn nie była pewna. Jyrbian dostrzegał niezdecydowanie w 

uło eniu jej delikatnych ramion i l ni cej wilgoci, jaka zbierała si  w k cikach jej 

oczu. 

Podeszła do kominka i wzi ła krwawnik. Tul c go w dłoniach, szepn ła: - Ale 

tu jest mój dom. 

Zanim Jyrbian zd ył odpowiedzie , Eadamm odparł szybko i zdecydowanie: 

- Czcigodny pan ma racj , panienko. Nie byłaby  tu bezpieczna. Pomy l. co 

mogliby zrobi  twemu ojcu, gdyby wzi li ci  jako zakładniczk . Spełniłby ka de 

ich  danie, nawet gdyby musiał pój  na  mier . 

wiadom minut, jakie upłyn ły podczas ich debaty, Jyrbian okiełznał ch  

powiedzenia ludzkiej istocie kilku ostrych słów. Je li ten człowiek zdoła 

przekona  Everlyn, chwilowo pu ci mu wykroczenia płazem. 

Wci  nieprzekonana, ogrzyca przyciskała du y kamie  do piersi. - Nie maj  

prawa... 

- Maj  wszelkie prawo - odparł Jyrbian. - Ta ziemia z ich woli jest własno ci  

twego ojca. 

- Zaatakuj  nas - powiedział Eadamm. - A ci ludzie zgin , broni c ci . - 

Wskazał na zebranych ogrów i niewolników. 

Ze łzami płyn cymi po twarzy Everlyn skin ła głow  na zgod . - Pojad  - 

szepn ła. Wci   ciskaj c w dłoni krwawnik, gestem poleciła dwóm niewolnikom 

i  za sob . - Zabior  swoje rzeczy. Eadammie, pójdziesz ze mn ? Mam polecenia 

dla pozostałych. Musimy te  wysła  go ców z ostrze eniem dla s siadów. 

Kiedy decyzja została ju  podj ta, Everlyn i jej rodzina wzi ła si  szybko i 

sprawnie do roboty, budz c reszt  domowników, karmi c dzieci, pakuj c 

ubrania, narz dzia, jedzenie i bro . 

Do czasu, gdy wszyscy zebrali si  przed domem, niewielka, czteroosobowa 

dru yna Jyrbiana powi kszyła si  do czterna ciorga dorosłych i trójki dzieci, a 

ka dy z nich dosiadał dobrego konia. Zachowywali ład i porz dek, jakby uczyli 

si  tego przez całe  ycie. 

Obeszli dom prowadzeni przez Everlyn  cie k  przez faluj ce łany, któr , jej 

zdaniem, dotr  du o szybciej do górskiego szlaku wiod cego w stron  jaski . 

Kiedy wyszli zza rogu dworu, Jyrbian dostrzegł gwałtowny ruch w rejonie 

chat niewolników. Kobiety i dzieci objuczone tobołkami z dobytkiem na plecach 

znikały w wysokim zbo u. Na innych  cie kach w faluj cym morzu złota 

dostrzegł bro  połyskuj c  w porannym sło cu. Ogr wyprostował si  i stan ł w 

strzemionach, si gaj c po miecz. 

Everlyn powstrzymała go, łapi c wodze jego konia. - Nie ma powodu do 

niepokoju - rzekła. Co  w jej głosie przeczyło temu, jakie  drobne zaj kni cie, 

zadyszanie. 

- Niewolnicy uciekaj  - oznajmił. - Zbroj  si ! 

- Tak - odparła, tym razem zal knionym głosem jak zbuntowane i 

wystraszone dziecko, które stoi przed rodzicem. Obejrzała si  ze smutkiem, który 

szpecił jej  liczn  twarz. - B d  strzec naszej ucieczki. A co do zbiegów... Mog  

i , gdzie chc . Darowałam im wolno . 

- Darowała  im wolno ! - Poczuł przera enie, zdumienie i brak 

zdecydowania. Ju  było za pó no, by zawróci  i wyłapa  uciekaj cych 

background image

 

74 

niewolników. Było ich zbyt wielu, a ogrów za mało i nie mieli czasu do 

zmarnowania. Wtedy nagle u wiadomił sobie, co zrobiła. Wszystkie jego uczucia 

ust piły podziwowi. - Na bogów - rzekł do niej,  ciskaj c jej dło  - có  za podst p! 

Kiedy przyb dzie królewski regiment i stwierdzi,  e niewolnicy zbiegli, nawet nie 

pomy li o po cigu. To było genialne! 

Dał koniowi ostrog  i pognał naprzód. Przejazd Jyrbiana spłoszył stado 

ptaków. Z chrapliwym krzykiem protestu zerwały si  z zaro li i wzbiły w niebo, 

wybijaj c br zowymi skrzydłami takt jego pulsu, muskaj c jego twarz 

podmuchami ciepłego powietrza. Obejrzawszy si  przez rami , by si  upewni , 

czy pozostali jad  za nim,  cisn ł boki konia i pomkn ł przed siebie, wyobra aj c 

sobie,  e on równie  rozpostarł skrzydła. 

Jad cy przypominali barwn  wst k  z jedwabiu i wełny, która wije si  przez 

złote pole. Nad pszenic  unosiły si  g ste jak kurz obłoki spłoszonych owadów, 

które trzepotały opalizuj cymi skrzydłami. 

Jechali przez pola i rozległe ł ki. Przez rzek , której woda pokrywała cienk , 

srebrzyst  warstw  podło e z białych kamyków. Podczas przejazdu wzbili w 

powietrze hała liw  fontann  kropel iskrz cych si  jak ogie  w porannym sło cu. 

Everlyn dotrzymywała kroku Jyrbianowi, pokazuj c drog  przez pola, 

bezpieczne miejsca, któr dy mo na było skr ci  i przeci  ł ki. 

Jechali coraz wy ej w góry pod osłon  g stej wiecznie zielonej ro linno ci oraz 

d bów, które chroniły ich przed upałem i sło cem. Hałas, jaki czynili 

przechodz c z trawiastej ł ki na twardo ubit  ziemi , ranił uszy Jyrbiana. Chyba 

słycha  ich było w całym lesie. Znów wysun ł si  naprzód, galopuj c co sił strom  

górsk   cie k . Kiedy zni yli si  do Jaski  Bogów, zwolnił i wysłał wpierw 

zwiadowc , by si  upewni ,  e okolica jest bezpieczna. Potwierdziwszy to, 

zarz dził postój. 

Pierwszy dotkn ł stopami ziemi, zeskakuj c zwinnie, aby pomóc Everlyn 

zsi

 z konia. Dziewczyna wygl dała blado i przez chwil  wspierała si  na jego 

ramieniu, rozprostowuj c nogi. 

- Jak sobie dajesz rad , pani? - Szybko wrócił do swego konia i przyniósł jej 

bukłak pełen wina. 

Upiła delikatnie łyk i oddała mu manierk . - Ci ka jazda. 

Kiedy pozostali zsiedli z koni, wsz dzie dały si  słysze  j ki i westchnienia, 

zarówno rado ci, jak i bólu. Zdawało si ,  e jazda nie miała wpływu tylko na 

dzieci, które uganiały si  dookoła,  miej c si  i wrzeszcz c. 

Ciotka Everlyn chwyciła jedno z przebiegaj cych obok starszych dzieci. - 

Wpierw zadbajcie o wasze wierzchowce - wydała gniewnie polecenie. - Potem 

mo ecie si  bawi . 

Konie były spienione i wci  zdyszane. Kiedy Jyrbian równie  poszedł napoi  

swego ogiera, wytrze  go i nakarmi  gar ci  owsa, zdał sobie spraw ,  e grupa, z 

któr  rozpocz ł wypraw , podwoiła sw  liczebno . Na otwartej przestrzeni 

przed wej ciami do grot kł bił si  tłum. 

Do czasu, gdy zarz dził kolejny postój, dru yna znów si  powi kszyła i tak 

działo si  przy ka dym nast pnym przystanku, a  Jyrbian stan ł na czele grupy 

licz cej przeszło sto osób.

 

background image

 

75 

Rozdział 9

 

 

BITWY WYGRANE I PRZEGRANE 

 

Osoby, które si  przył czyły, nie wpłyn ły znacznie na spowolnienie tempa 

marszu. Dwa tygodnie pó niej, na rozstajnych drogach wysoko w górach na 

północ od Takaru, Jyrbian dogonił mniejsz  dru yn , która opu ciła miasto wraz 

z nim. Trzy dni pó niej sprowadził ich do niewielkiej kotliny, gdzie doł czyli do 

grupy, która zbiegła z Igraine’em. 

- Nie mam poj cia, sk d oni si  wszyscy wzi li - zdumiał si  Jyrbian. 

- S  z Kal-Theraxian. Z maj tków granicz cych z moim - odparł Igraine, 

wcale nie zdziwiony wielko ci  pod aj cej za nim kawalkady. - Pochodz  z 

rozmaitych dzielnic. Z miejsc, z których ogrowie wyruszyli, by obra  now  drog  

ycia. 

Everlyn, która trzymała ojca za r k , jakby nie chciała go ju  nigdy wypu ci , 

rozejrzała si  i zobaczyła znajome twarze. - Tam jest lord Nerrad z Bloten i pani 

Rychal. Jej ziemie granicz  z naszymi na wschodzie. Wydaje mi si  równie ,  e to 

wi kszo  klanu Aliehów... - Wskazała na liczn  gromadk  w wi kszo ci młodych 

ogrów, którzy sprawiali wra enie, jakby byli na pikniku, a nie uciekali w obawie 

o  ycie. 

Piknik przerwał p dz cy na złamanie karku ogr, który przejechał im po 

kocach, rozp dzaj c dorosłych oraz dzieci i rozrzucaj c jedzenie. Je dziec 

brutalnie szarpał za wodze, usiłuj c zwolni , a  wreszcie zwierz  stan ło d ba i 

zatrzymało si . 

Jeden z Aliehów ju  podchodził do konnego z min , która niedwuznacznie 

wiadczyła o jego zamiarach, lecz słowa je d ca sprawiły,  e stan ł jak wryty. 

- Królewska konnica! - Przybysz machn ł r k  w stron , z której przyjechał. - 

Szybko si  zbli a! 

- Przekl ty idiota...! - Jyrbian ruszył w stron  ogra, a jego nast pne słowa 

uton ły w zgiełku j ków i krzyków tłumu, który napierał na przybysza. Jakie  

dziecko zaniosło si  przenikliwym płaczem, który podj ły inne dzieci. Jyrbian 

dotarł do je d ca i  ci gn ł go z konia. 

Inny ogr, prawie wzrostu Jyrbiana, cho  nie tak muskularny, dobiegł do nich 

obu i wyci gn ł r k . Jyrbian przypomniał sobie,  e widział go w ród tłumu w 

Khalever, kiedy wyje d ali. - Co to ma znaczy ? - warkn ł. 

- Jestem Butyr, siostrzeniec Igraine’a - odparł ogr, próbuj c złapa  niedawno 

przybyłego je d ca. Jyrbian nie chciał go jednak wypu ci  z r k i odwróciwszy 

si , wyprowadził młodzie ca ze  rodka zbiegowiska, tak potrz saj c nim po 

drodze,  e ten szedł niemal na palcach. 

- Wysłałem zwiadowców na zachodni szlak,  eby jechali za nami - oznajmił 

Butyr, doł czaj c do Igraine’a, Everlyn, Lyrralta, Tenaj i dwóch innych, 

nieznanych Jyrbianowi, którzy szybko otoczyli ich kr giem. Wreszcie Butyrowi 

udało si  wyrwa  je d ca z r k Jyrbiana. Ogr spojrzał na niego w ciekle. 

Wysłanie zwiadowców było doskonałym pomysłem, który powinien wyj  od 

niego. 

background image

 

76 

Wtr ciła-si  Tenaj: - Czy poleciłe  im te  wjecha  do obozu i wszcz  panik ? 

- warkn ła. 

Butyr zw ził gro nie małe oczka. - Jasne, ze nie! 

- Powiedziałe ,  e jad  konni? - wtr cił płynnie Igraine, mówi c do 

zwiadowcy. 

Ogr pokiwał głow . Był blady. - Szybko si  zbli aj . Pod aj  naszym  ladem, 

ale poruszaj  si  tak, jakby ju  wiedzieli, gdzie jeste my. 

Butyr popatrzył na Jyrbiana z odraz , jakby to on ponosił win  za t  sytuacj . 

- Oni pewnie te  rozesłali zwiadowców. Jak daleko s  za nami? - spytał Butyr. 

- Trzydzie ci minut. Mo e czterdzie ci. Jechałem najszybciej, jak mogłem. 

- Ilu? - zaciekawiła si  Tenaj. 

- Nie umiem powiedzie . Pi dziesi ciu, siedemdziesi ciu, mo e wi cej. 

Wje d ali na gra  w miejscu, gdzie  cie ka jest w ska. Jad  po dwóch w szeregu, 

wi c nie widziałem ko ca oddziału. 

Butyr klepn ł ogra po ramieniu. -  wietnie si  spisałe , Eilec. Dałe  nam czas 

na zorganizowanie obrony. 

Butyr zawołał po imieniu kilku swoich kuzynów, machaj c do nich r k , by 

podeszli. 

Jyrbian rozpaczliwie wodził wzrokiem, próbuj c zorientowa  si  w układzie 

topograficznym terenu zasłanianym przez rozgor czkowany tłum. Znajdowali si  

w kotlinie na rozdro u szlaków, które rozchodziły si  we wszystkie strony  wiata. 

Butyr przykucn ł i szybko narysował na ziemi półkole, przedstawiaj ce plan 

obrony. - Mo emy wysła  rodziny w dalsz  drog . Rozstawimy wszystkich, którzy 

potrafi  dobrze włada  mieczem, tu i tu. - Wskazał punkty po obu stronach 

drogi. - Nasi łucznicy powinni znale  si  tutaj. 

Jyrbian popatrzył na pobliski tłum. Łucznicy? Z tego, co mówił Butyr, prawie 

spodziewał si  ujrze  pułk elegancko odzianych wojowników, a nie zm czon  

rzesz  uciekinierów. Ach tak, przypomniał sobie,  e niektórzy poplecznicy 

Igraine’a nosili łuki przewieszone przez rami . Rzadko te  zdarzał si  ogr, 

którego nie nauczono w dzieci stwie posługiwa  si  bolasami na zawodach. Całe 

letnie wieczory sp dzano na tym zaj ciu, które uwa ano za umiej tno  

odpowiedni  dla osób z wy szych sfer. 

Tak wi c plan Butyra potencjalnie mógłby si  powie , gdyby nie wysoko , 

na jakiej si  znajdowali. Las był rzadki, a cienkie drzewa o bladej korze 

stanowiły kiepsk  osłon . Jyrbian usiłował przypomnie  sobie  cie ki na północ i 

na zachód. - Czy jedna z nich przypadkiem nie prowadziła w gór , a potem 

wiodła po równym terenie, by znów wznie  si  przed samym szczytem? - szepn ł 

do Tenaj, która spojrzała wpierw na północ, potem na zachód, przypominaj c 

co  sobie, a nast pnie wskazała na północ. 

Igraine kiwał głow , przygl daj c si  znakom narysowanym przez Butyra na 

ziemi. Jyrbian zerkn ł pr dko na Lyrralta i wyst pił naprzód. - Nieprzyjaciel 

zaatakuje z góry - rzekł szorstko. - Zostaniemy wyci ci w pie . 

Everlyn pobladła na twarzy. Jyrbian dostrzegł, jak zaciska palce na ramieniu 

ojca. 

background image

 

77 

Butyrowi oczy pociemniały z gniewu. Wstał powoli i stan ł naprzeciw 

Jyrbiana. - Zapewne chciałby , aby my odjechali najszybciej, jak to mo liwe - 

rzucił szyderczo. 

Jyrbian wyprostował si . Górował wzrostem nad mniejszym m czyzn . 

Spo ród przysłuchuj cych si  ogrów tylko jego brat był równie wysoki. 

- Chciałem jedynie powiedzie ,  e powinni my wycofa  si  północnym 

szlakiem do miejsca, gdzie grunt si  wyrównuje. - Pogardliwym gestem starł plan 

Butyra i narysował nowy. - Wtedy mo emy postawi  łuczników tutaj, w miejscu, 

gdzie królewska kawaleria b dzie jecha  pod gór . Szermierze mog  zaczeka  w 

tyle na ka dego, kto b dzie do   miały lub głupi, by si  przedrze . Pami tajcie, 

królewskie wojsko składa si  w głównej mierze z gwardii honorowej, która 

wprawiała si  w pełnieniu ceremonialnych obowi zków, noszeniu sztandarów i 

tym podobnych rzeczach. 

- A ty zapewne wprawiałe  si  w posługiwaniu si  mieczem, wielmo ny 

Jyrbianie - rzekł Butyr. 

Zanim Jyrbian zd ył odpowiedzie , wtr cił si  Igraine: - To dobry plan, 

który zawdzi czamy wam obu - rzekł, kład c du y nacisk na słowo „obu”. - 

Everlyn. powiedz pozostałym,  eby pomogli ci wyprawi  dzieci w drog . 

Jyrbianie, ty pojedziesz naprzód i wybierzesz stanowiska. Butyr podzieli 

wszystkich na grupy. 

Jyrbian skin ł głow  i zło ywszy szybki ukłon Everlyn, oddalił si  długimi 

krokami. 

Lyrralt poszedł z nim w milczeniu, dosiadł konia i pojechał za nim północn  

cie k . Jyrbian rzucił mu wodze i pieszo wspi ł si  na najwy szy punkt drogi, 

eby rozejrze  si  z góry. 

Kiedy przygl dali si  długiej kawalkadzie mijaj cych ich rodzin i starszych 

ogrów, Jyrbian spytał: - Gdzie jest Khallayne? Przydałaby mi si  na tym 

wzniesieniu. 

Lyrralt spojrzał na niego jak na szale ca, lecz powiedział tylko: - Poszła 

naprzód z pozostałymi. 

- Co ci jest, bracie? 

Lyrralt spojrzał na niego, a potem znów w dół na dziel cych si  na grupy 

towarzyszy, z których cz  ju  wydobyła miecze. Widział sło ce l ni ce w ich 

ostrych klingach. - Czy ci  to wcale nie niepokoi,  e b dziemy walczy  z naszym 

królem? 

- To ich szyje, nie nasze - odparł ostro Jyrbian. Kiedy Lyrralt nie 

odpowiedział, doko czył jeszcze surowiej: - Je li nie chcesz walczy , id  z 

dzie mi. Nie pl cz si  pod nogami. 

Lyrralt zesztywniał, reaguj c w ciekło ci  na gniewne spojrzenie Jyrbiana. - 

B d  wałczył, bracie. Po prostu to mi si  nie podoba. 

Mimo ostrych słów, jakie posłał Lyrraltowi, Jyrbian był wstrz ni ty, kiedy 

w ród szar uj cej pod gór  królewskiej konnicy ujrzał twarze, które widywał na 

turniejach, kolacjach i zebraniach. 

Łucznicy okazali si  niezwykle skuteczni i zmusiliby wroga do odwrotu, 

gdyby było ich wystarczaj co wielu. Byli do  liczni, by spowodowa  straty i 

background image

 

78 

opó ni  pochód nieprzyjaciela, lecz nie na tyle, by powstrzyma  nieuniknione 

natarcie na gór . 

Natchniony szalon  odwag  Jyrbian wyszedł pieszo na spotkanie gwardii. 

Kiedy zwalił pierwszego ogra z konia, a jego miecz zderzył si  z drugim wysoko w 

powietrzu, poczuł w krwi i ko ciach zew bitwy. Zapomniał o strachu. Wróg był 

tu  tu , wi c zadawał ciosy na lewo i prawo, nie ust puj c pola, ani te  nie cofaj c 

si  nawet o krok podczas parowania. Lyrralt, Tenaj i Butyr byli zmuszeni zosta  

u jego boku albo pozwoli  mu zgin . Pokrzepieni jego odwag  i przyci gni ci 

jego morderczym szałem inni ogrowie przył czyli si  do walki z równie dzikimi i 

wykrzywionymi w ciekło ci  twarzami. 

Klinga przedostała si  przez gard  Jyrbiana i musn ła jego bok, lecz nie 

poczuł bólu. Ciepła,  liska wilgo  po- ciekła po ciele wewn trz tuniki; kiedy 

przycisn ł r k  do mokrego miejsca, nie zaprzestaj c walki, poczuł jedynie 

uniesienie. Jego miecz zataczał doskonałe łuki, które były tak harmonijne i 

płynne, jak poezja w powietrzu. 

Królewska kawaleria przewy szała ich sam  liczebno ci , lecz Jyrbian dobrze 

wybrał miejsce. Jad ca pod gór  gwardia nie miała szans. Ziemia zmieniła si  w 

krwawe błoto. Mieli pod nogami trupy poległych towarzyszy. Wróg zrezygnował 

wreszcie i wycofał si , zostawiaj c pole walki usiane pierwszymi ofiarami wojny 

Igraine’a. 

Jyrbian wzniósł r ce gestem rado ci i dzi kczynienia.  dza krwi, boskie 

błogosławie stwo, spłyn ło na niego i jego wojowników. 

Nadał jechał na czele oddziału w stroju, w którym walczył, ubraniu 

przesi kni tym krwi  własn  i wroga. W poplamionych, porwanych jedwabiach 

sam wygl dał jak bóg ciemno ci, dumny, arogancki i triumfuj cy. 

Jad c szybko, bez trudu dogonili grup  wysłan  przodem. Przepełnione 

podziwem i wdzi czno ci  oczy m czyzn, kobiet i dzieci  ledziły Jyrbiana, który 

wje d ał do obozowiska na czele swych wojowników. Nie wzbudził tylko podziwu 

jednej osoby, tej, na której najbardziej mu zale ało. Everlyn, z twarz  

pobru d on  od troski, wbiegła w tłum matek witaj cych synów, m ów 

witaj cych  ony i dzieci pl cz cych si  wsz dzie pod nogami, rozpaczliwie 

szukaj c swego ojca. Kiedy znalazła go u boku Jyrbiana, jej oblicze rozpromienił 

u miech. 

- Pani - rzekł Jyrbian, kłaniaj c si . - Obym ja wywoływał taki u miech na 

twej twarzy. 

Zarumieniona dziewczyna odwróciła si , by powita  ojca. W tym momencie 

Jyrbian postanowił,  e stanie si  ka dym, kim b dzie musiał, i zrobi wszystko, co 

b dzie konieczne, by jej twarz chochlika rozpromieniła si  tak na jego widok. 

Za to oblicze Khallayne rozja niło si  na widok jego i Lyrralta, który wci  

snuł si  za nim niczym milcz ce, nad sane widmo. Wyci gn ła ramiona do 

Jyrbiana i u ciskała go z całych sił, jakby nie chciała go nigdy wypu ci , jakby 

byli dawno rozdzielonymi kochankami. - Bałam si ... - szepn ła, obejmuj c go 

mocno. - Ju  my lałam,  e ci  nigdy nie zobacz . 

W chwilowym przypływie dobrego humoru przycisn ł j  mocno do siebie i 

bez trudu zakr cił dookoła, cho  dorównywała mu wzrostem. - T skniła  wi c za 

mn ? - szepn ł. odwracaj c głow  tak,  e jego oddech łaskotał j  w kark. 

background image

 

79 

- Okropnie - za miała si  Khallayne, lecz kiedy odsun ła si  i spojrzała na 

Lyrralta, jej twarz spowa niała. - Co si  stało? - Jeste  ranny? 

Sprawiał wra enie bardzo zm czonego. Wzi ła go za r ce. Były zimne jak lód. 

Jyrbian parskn ł i odwrócił si  na pi cie, zostawiaj c ich wpatrzonych w 

siebie i  ciskaj cych si  za dłonie, jakby reszta  wiata przestała istnie . Poszedł 

poszuka  innego uzdrowiciela, który zajmie si  jego ran  na boku. Nie ufał 

własnemu bratu na tyle, by powierzy  mu jej wyleczenie. 

Khallayne ledwo rzuciła okiem na oddalaj cego si  ogra. Widziała,  e Lyrralt 

bardziej cierpi. - Lyrralcie? 

Mocniej  cisn ł jej palce. - Khallayne, czy wiesz, co widziałem? - szepn ł 

głosem pełnym napi cia. - Koniec... Zagład . 

Potrz sn ła głow . 

Mamrotał ledwo zrozumiałe słowa o bitwie, o ogl daniu ciał znajomych 

ogrów, o krwi, odłamkach ko ci i mieczach błyszcz cych w sło cu. Co  o 

przyszło ci i runach. I znów słowo zagłada. Jego palce wiły si  w jej dłoni. 

Wyrwała dło  z cichym krzykiem. 

- Khallayne? - Lyrralt wyci gn ł do niej r k  i tym razem jego dotyk był 

delikatny. - Przepraszam. Nie chciałem ci  przerazi . Tylko... tylko... 

- Co? 

- Nic. - Odwrócił si , szukaj c oczami Igraine’a i znajduj c go. Musiał czym 

pr dzej poło y  kres temu szale stwu. 

Poszedł za faluj c  ci b , która zbiła si  wokół Jyrbiana. Jego brat, odziany 

ju  w czyst  tunik  i bez  ladów rany, argumentował za podziałem grupy 

zwolenników Igraine’a i wysłaniem rodzin z dzie mi przodem. - Wojownicy 

zostan  strzec tyłów. Wiem,  e Takar nie zrezygnuje tak łatwo. 

Obserwuj cy go Lyrralt nagle przypomniał sobie, jak kiedy  Jyrbian w 

paradnym mundurze głosił,  e pewnego dnia wojownicy znów b d  potrzebni. 

Butyr był przeciwny rozdzielaniu grupy. - Pokonali my najlepszych  ołnierzy, 

jakich mo e wysła  dwór. Chwilowo nie mamy czego si  obawia . 

Ponaglani przez Igraine’a ogrowie dosiedli koni i ruszyli w drog , nie 

osi gn wszy porozumienia. Przez nast pny tydzie , jaki zaj ła im podró  przez 

n jbardziej wysuni t  na południe cz  gór Khalkist na północ od Takaru, 

Butyr i Jyrbian wiedli za arty spór. Podzieli  si  czy zosta  razem. Uda  si  na 

północ czy na zachód. Próbowa  osiedli  si  w Thoradzie czy wybudowa  sobie 

własny nowy dom. 

Igraine, który mógłby poło y  kres wszystkim kłótniom, przysłuchiwał si  i 

nie wyra ał własnej opinii. 

Rozpocz li wspinaczk  w gł b gór. Szlaki, dotychczas szerokie i ucz szczane, 

zw ziły si , całymi milami prowadziły przez wertepy, a na koniec zarosły 

korzeniami. G ste poszycie le ne znikło, na miejscu d bów rosły drzewa iglaste, a 

grunt był skalisty. Noce stały si  chłodniejsze. Obfita dotychczas zwierzyna 

łowna, dzi ki której ich wieczorne obozowiska wypełniał zapach smakowitego 

gulaszu. stała si  teraz rzadko ci . 

Kłótnie ustały. Grupa skr ciła na zachód, przedzieraj c si  ku go cinniejszej 

okolicy. 

background image

 

80 

Khallayne starała si  jecha  jak najcz ciej obok Jyrbiana albo Lyrralta. 

aden z nich nie był idealnym towarzyszem podró y. Jyrbian sp dzał wieczory 

na dyskusjach z Butyrem albo siedział bez słowa przy ognisku Igraine’a jak 

najbli ej Everlyn. 

Lyrralt zamkn ł si  w sobie, był nieobecny duchem i po wi cał wieczory na 

obcowanie ze swym bogiem. - Odnosz  wra enie, jakby my ugrz li - oznajmił. - 

Jakby my dryfowali. 

- Dziecinne bzdury - odparł Jyrbian. Khallayne jednak wiedziała,  e to co  

wi cej. Wyczuwała moc Lyrralta me gorzej od swojej własnej. - Zagłada. - 

nalegała. - Dlaczego to powtarzasz? 

- Poniewa  powiedział mi o tym Hiddukel. - Tylko tyle usłyszała od niego. 

Khallayne otworzyła usta, by zada  kolejne pytanie, gdy ko  przed ni  stan ł 

d ba. Dosiadaj ca go kobieta upadła na plecy ze strzał  stercz c  z piersi! 

Krzykn ło dziecko. Wokół rozszalało si  piekło. Strzały latały g sto jak 

pszczoły. Konie wpadły w popłoch. 

Tenaj, która spadła, kiedy wierzchowiec przed nimi stan ł d ba, krzykn ła, 

omal nie stratowana przez spłoszone zwierz ta. 

Nie wiadomo sk d pojawił si  Jyrbian i chwyciwszy w gar  poł  jej tuniki, 

ci gn ł j  spod kopyt spłoszonych koni. Kiedy nad głowami  wisn ła im strzała, 

wypu cił tunik  ogrzycy z r k. 

- Schyl si ! - krzykn ł,  ciskaj c boki swego konia. 

- Wszyscy pochyli  si ! 

Khallayne wykonywała wolty, usiłuj c zobaczy , kto atakuje i sk d. Strzały 

zdawały si  nadlatywa  z ka dej strony. 

Na pytanie, kim był napastnik, otrzymała odpowied  natychmiast. M czyzna 

za Khallayne pochylił si  bezwładnie. Strzała ogrów w jego czole nosiła jaskrawe 

barwy klanu Redienhów. 

Ogrzyca schyliła si  ni ej nad ko skim karkiem. Mi nie zwierz cia dr ały 

pod jedwabist  skór . Khallayne miała ochot  zanurkowa  w g ste zaro la 

porastaj ce obie strony szlaku, lecz brakło jej odwagi. Nie  miała nawet zsi

 z 

konia. 

Słyszała w oddali głos Jyrbiana, który wydawał rozkazy. Pojechała w jego 

kierunku. Z prawej strony dobiegł j   piew stali zderzaj cej si  ze stał  oraz 

bitewne okrzyki i domy liła si ,  e jej towarzysze opu cili  cie k  i w pogoni za 

przeciwnikiem zagł bili si  w lesie. 

Wyprzedzaj cy j  na drodze Jyrbian rzucił si  w wir za artej walki niczym 

mroczny bóg wojny, straszny i pi kny. Stan ł w strzemionach po ród 

wiszcz cych wokół niego strzał. Jedn  r k  jakim  cudem panował nad koniem, 

podczas gdy drug  dawał znaki łucznikom, by zasypali strzałami lew  stron  

drogi, a ogrom z mieczami, by zsiedli z koni i zaszli wroga z prawej strony. 

Widz c, jak Jyrbian  wietnie panuje nad sytuacj  i jak jest nieustraszony, 

Khallayne sama przestała si  ba . Rzuciła si  w odm t walki. Zapach krwi 

odurzył j  i wprawił w czyst  eufori . Rozkoszne uczucie mo liwo ci u ycia magii 

bez  adnych ogranicze  sprawiło,  e wszelkie obrazy i d wi ki przestały do niej 

dociera . 

background image

 

81 

Moc wypełniła j  tak gwałtownie,  e nawet nie musiała kierowa  ni  dło mi. 

Rozproszona wi zka wystrzeliła z jej umysłu. 

Wrogi gwardzista, który znajdował si  najbli ej Jyrbiana, unosił łuk. Padł 

natychmiast z p kni tym sercem. Stru ka krwi, która ciekła mu z k cika ust, 

była jedynym widocznym  ladem obra e . 

Khallayne odczuła t   mier , t  nagł  eksplozj  drobnych  yłek i 

podtrzymuj cych  ycie arterii, jako pora aj cy przypływ mocy. Zgi ła si  w pół, 

uderzona w klatk  piersiow   mierci  ogra jak pi ci . Nie było jednak czasu na 

zastanawianie si . Odwróciła si , znów wysłała fal  magii i poczuła wzbieraj c  

energi , zgin ło bowiem dwóch kolejnych ogrów. I jeszcze dwóch. 

- Khallayne! Khallayne! Tam! 

Wchłon ła z powrotem do  mocy, by odzyska  zdolno  widzenia. Jyrbian 

nadal stał w strzemionach z wzniesionym mieczem, który ociekał krwi . Lyrralt 

był u jego boku. Jyrbian wskazał na prawo od niej, w stron  lasu. - Tam! 

Zawrócił konia i niemal stratował jednego ze swych  ołnierzy,  eby podjecha  

do niej. - Tam! - Znów wyci gn ł r k . - Łucznicy. Mo esz trafi  łuczników? 

Spojrzała w t  stron , lecz widziała jedynie barwne plamy tu i tam w ród 

g stwiny drzew i pn czy. Tylko grad nadlatuj cych stamt d strzał dawał jej 

pewno ,  e nieprzyjaciel tam jest. 

Stoj c pomi dzy Lyrraltem po jednej stronie i Jyrbianem po drugiej, 

zamkn ła oczy i wyobraziła sobie las, poszycie i ogrów, którzy czaj  si  pod jego 

osłon , wyłaniaj  si , by wypu ci  strzał  i znów si  chowaj . 

Budziła si  w niej magiczna moc, która wrzaskiem i miotaniem si   dała 

uwolnienia. Khallayne wyzwoliła j . Las o ył. Tam gdzie pokazywał Jyrbian, 

wszystkie pn cza,  d bła trawy i li cie drgn ły, przeci gn ły si , poruszyły i 

nabrały  ycia. 

Ogr na prawo od Jyrbiana wrzasn ł. Odpowiedziały mu jak echo jeden po 

drugim kolejne krzyki w dalszych szeregach walcz cych. 

Jyrbian na chwil  zamarł w bezruchu. Chłód  ci ł wszystkie mi nie w jego 

ciele.- Khallayne! - krzykn ł załamuj cym si , a potem silniejszym głosem na 

widok pn cza pełzn cego mu nad głow . - Khallayne, zapanuj nad tym! 

Nie wiedział, czy go usłyszała, lecz las odwrócił si  od sprzymierze ców 

Igraine’a do napastników. 

Usłyszał krzyki wrogów, wpierw zaskoczone, a potem ostrzegawcze, pełne 

cierpienia, niepewno ci i przera enia. 

Pu ciwszy lu no wodze, Khallayne siedziała sztywno w siodle, patrz c przed 

siebie szklistym wzrokiem. Jyrbian rozejrzał si  wokół. W pobli u zauwa ył znów 

dosiadaj c  konia Tenaj. - Pilnuj jej - polecił, pokazuj c Khallayne. 

Nie wiedział, czy to bezpieczne, lecz mimo to zjechał z  cie ki w las. Wszystko 

si  poruszało - li cie, pn cza, obumarłe gał zie - łapało, opl tywało i zabijało. 

Nieprzyjaciel tkwił w ich morderczym u cisku. Pn cza grube jak jego rami  

oplotły i owin ły łuczników. Zgniatały ich ciała na miazg . 

Dalej w g stwinie były kolejne potworno ci, kolejne zmia d one ciała i trupy 

wbite na grube gał zie  ywych drzew. Chor y wypu cił z r k buław ; zwłoki 

le ce obok mej pokrywały pełzaj ce, wij ce si  li cie. 

background image

 

82 

Cienkie i ostre jak  yletka pn cze zsun ło si  z gał zi i zaatakowało Jyrbiana 

jak w . Ogr cofn ł si  i przeci ł je mieczem. Z odci tej gał zi trysn ła zielona 

posoka. Co  zasyczało. Jyrbian zawrócił konia i wbił mocno pi ty w jego boki. 

Bakrell odwrócił si  od widoku na zamkowy dziedziniec i Takar o poranku. - 

Kaede, nie mo esz tego zrobi ! 

Kiedy jego siostra wyjmowała ubrania z szafy i zanosiła je na łó ko, Bakrell 

chodził za ni  krok w krok. 

Wyj te torby podró ne były ju  cz ciowo wypełnione. Kaede uło yła kolejny 

stos ubra  obok tego, który ju  tam le ał, zdj ła nast pne nar cze z wieka 

pobliskiego kufra, po czym odpowiedziała: - Czemu nie? 

- Poniewa ... Poniewa  to szale stwo. To niebezpieczne, oto czemu! 

Kobieta parskn ła  miechem. - Stałe  si  mi kki, Bakrell, zbyt 

przyzwyczajony do jedwabi i niewolników. - Potarła brokatowe wyłogi jego 

wyszywanej kamizeli. 

Umilkłszy na chwil , ogr obserwował, jak jego siostra wyci ga wszystkie 

zapakowane rzeczy, by znów je przejrze . Uło yła na łó ku niewiarygodn  

kolekcj  zarówno luksusowych, jak i praktycznych przedmiotów, w tym 

wysadzan  klejnotami bransolet , która była warta tyle, co wszystko pozostałe 

razem. 

- Po co ci to? - Podniósł jedwabn  koszulk , tak mi kk  i delikatn , jakby 

utkały j  paj ki. 

Kaede wyrwała mu j  z r k i uniosła brew. - Nigdy nie wiadomo, co si  mo e 

przyda . Nie wyrzekam si  kompletnie cywilizacji. 

- Ty rzeczywi cie a  si  palisz do tej przygody, prawda? Nie masz  adnych 

oporów przed rezygnacj  z tych wygód. - Zatoczył kr g r k , wskazuj c 

urz dzony z przepychem pokój. 

- Rzeczywi cie, nie mam. - Wzi ła od niego bransoletk  i przygl daj c mu si  

figlarnie, wsun ła j  na nadgarstek, chowaj c pod mankietem kosztownej, 

skórzanej kurtki do konnej jazdy. 

Ogr przygl dał si  torbom na łó ku jeszcze tylko przez chwil , po czym podj ł 

decyzj . - W porz dku, pojad  z tob . 

- Co takiego? 

- Mo esz jeszcze troch  odwlec podró , póki si  nie spakuj . I tak nie mog  

zrozumie , czemu musimy wymyka  si  w  rodku nocy - rzucił przez rami  w 

drodze do drzwi. 

- Mo e wolałby  opu ci  zamek jutro rano po obfitym  niadaniu, ogłaszaj c 

wszystkim w zasi gu słuchu,  e chcesz przył czy  si  do tego heretyka Igraine’a? 

- zawołała do niego. 

Zatrzymał si  na progu, u miechaj c si  szeroko, a w jego oczach błysn ło 

podniecenie. - Nie zapomnij zapakowa  jedzenia. 

Obszarpani, okrwawieni, pokonani członkowie klanu Redienhów wjechali do 

kamienistego parowu. Popołudniowe sło ce jarzyło, a z czerwonych, skalistych 

cian po obu stronach szerokiej  cie ki promieniowało odbite ciepło. Za milcz c  

zgod  wszystkich grupa zwolniła tempo, kiedy tylko opu cili las i znale li si  w 

w wozie. 

background image

 

83 

Jad ca na czele dru yny Dana obejrzała si  za siebie, upewniaj c si ,  e jej 

brat wyjechał spo ród drzew. Wzdrygn ła si  na wspomnienie konarów 

trzeszcz cych przy energicznych ruchach i pn czy, które pełzły po ziemi ku niej. 

W najstraszniejszych koszmarach nie  niło jej si  co  podobnego! 

Kiedy zacz ł si  atak, Raell trzymał si  blisko niej, cho  był szermierzem, a 

ona łuczniczk . Uwa ał,  e osłania młodsz  siostr . O mało co nie przypłacił tego 

yciem. Kiedy las o ył... Mimo słonecznego ciepła  ci lej otuliła ramiona peleryn . 

Zacisn ła w gar ci srebrn  zapink  z wizerunkiem kondora, symbolem 

Sargonnasa, któr  miała pod szyj . Oboje mieli szcz cie,  e uszli z  yciem. 

Tak pogr yła si  w rozmy laniach,  e spostrzegła o ywienie w szeregach 

dopiero wtedy, gdy Raell podjechał do niej galopem. - Co si  dzieje? - spytała, 

nagle zauwa aj c jakie  zamieszanie na przedzie. 

Spójrz! - Wskazał na widoczne na ko ca w wozu barwne stroje  ołnierzy, 

którzy wyje d ali im na spotkanie i łopocz ce nad nimi  ywo proporce w 

kolorach klanu Signet, a w szczególno ci na jeden ze znakiem wodza klanu. 

- Posiłki! 

Posiłki. To oznaczało zawrócenie, by  mo e kolejn  bitw . My l o nast pnych 

potyczkach nie budziła w niej niech ci. Natomiast my l o powrocie przez las - 

owszem. 

Siedz cy wysoko w koronie drzewa cie  wypl tał si  z g stwiny i szybko 

zsun ł na ziemi , czasami przeskakuj c ponad pół metra z konaru na konar. 

Ludzie na dole wzdychali za ka dym razem, gdy dziewczyna wypuszczała gał  z 

dłoni i za ka dym razem, gdy chwytała nast pn . Eadamm u miechn ł si  od 

ucha do ucha, gdy zatrzymała si  na ostatniej gał zi, zawisaj c niebezpiecznie 

kilka metrów nad ziemi . 

- Przesta  si  popisywa  - zawołał z udawan  surowo ci . - Powiedz, co 

widziała . 

Dziewczyna zeskoczyła z wysoko ci ostatnich trzech metrów i wyl dowała na 

ziemi z dono nym łomotem. - Dwie albo trzy nowe kompanie ogrów w  ółtych 

strojach z błyszcz c  gwiazd  tutaj. - Narysowała kwadrat nad lew  piersi . - 

Niedobitki tamtej grupy przył czyły si  do nich. 

- Klan Signet - przerwał jej Eadamm. - Co robi ? 

Dziewczyna u miechn ła si . - Obozuj . 

Eadamm wykrzywił wargi w dzikim grymasie. Jego z by błysn ły biało w 

ciemnej twarzy. - Zaatakujemy o zmierzchu. 

- Zupełnie nie rozumiem, po co mamy w ogóle atakowa  - zaprotestował Jeb, 

jeden z generałów Eadamma. - Jeste my wolni. Mamy niecałe trzy dni drogi do 

równin. Do domu! 

Eadamm poprawił na biodrach skradziony ogrzy miecz. Cho  niektórzy 

przywdziali skradzione ogrom pi kne szaty, on nie chciał nało y  nawet peleryny 

swoich byłych panów. Nosił koc z wyci tymi dziurami na r ce i głow , który 

narzucił na porwane i brudne ubranie niewolnika. - Jak długo twoim zdaniem 

b dziemy wolni, je li nie uczynimy ni- czego dla powstrzymania ogrów? Mo e ty 

do yłby  ko ca swego  ycia jako wolny człowiek. A co z naszym ludem? Je li nie 

powstrzymamy ogrów, złapi  po prostu nowych niewolników i zaczn  od 

pocz tku. 

background image

 

84 

Jeb zerkn ł na niego. - Chcesz tylko ochroni  swego byłego pana! 

Eadamm miał ju  co  odpowiedzie , lecz zamiast tego tylko wzruszył 

ramionami. - Powtarzam, je li tego nie zrobimy, jak b dziemy mogli 

kiedykolwiek czu  si  bezpieczni w swych domach? Zwolennicy Igraine’a musz  

zwyci y . Dla naszego bezpiecze stwa. 

Jeb popatrzył na plany, jakie Eadamm rysował na ubitej ziemi. - Nie zgadzam 

si . 

- Nie musisz zostawa  z nami, je li nie chcesz - rzeki łagodnie Eadamm. 

Jeb wyprostował si , si gaj c po wsuni ty za pasek sztylet, zanim zorientował 

si ,  e Eadamm nie zamierzał go urazi . Przez dłu sz  chwil  przygl dał si  

przyjacielowi. - Nie mam dok d pój . Czy musimy jednak atakowa  w 

ciemno ci? 

- Nie b dzie ciemniej ni  w kopalni. Dopóki nie b dziemy gotowi na  wiatło - 

dodał tajemniczo. 

Eadamm miał racj . By  mo e dla ogrów, którzy przez lata nie pracowali w 

mroku, była noc. Dla niego, cho  była to wczesna pora przed brzaskiem, 

najciemniejsza godzina przed wschodem sło ca, skalisty kanion wybrany przez 

ogrów na miejsce snu był widoczny jak na dłoni. Głazy i strome  ciany w wozu 

spowijał cie  i, co było dziwne - namioty ogrzych wojsk rzucały si  wyra nie w 

oczy. Błysn ły w blasku ksi yca klingi ogrzych mieczy w r kach ludzi, którzy 

zbiegli do obozu, wpadaj c do niego z obu ko ców i odcinaj c wszelk  drog  

odwrotu. Ludzie Eadamma uzbrojeni byli w bro  skradzion  i wykonan  

własnor cznie - przepi kne miecze elfiej roboty, które zabrano z jakiego  

bogatego maj tku, wystrugane z wi zu piki zako czone grotami r cznie 

wykutymi z metalu, siekiery skradzione prosto ze stert drewna, motyki, widły i 

kosy, które wci  jeszcze roztaczały zapach pól uprawnych. 

Eadamm stan ł na czele pierwszego natarcia, jad c na przedzie swych ludzi. 

Panował niesamowity zgiełk; wrzaski w ciekło ci i maj cej si  za chwil  spełni  

zemsty odbijały si  echem od  cian kanionu. Ich d wi k rozpalił w nim krew i 

podsycił  dz  walki. Dopadł pierwszego przeciwnika, stra nika o oszalałym 

wzroku i rozpłatał go jednym, szybkim ciosem. 

Ogrowie zareagowali na atak ospale, lecz zawzi cie. Zaatakowani z dwóch 

stron wybiegli z namiotów i wyskoczyli spod derek, by stawi  czoło ludziom 

Eadamma. 

Powietrze wypełniły wrzaski i okrzyki konaj cych. Miecz uderzał z brz kiem 

o miecz, pika o pik . W ród zgiełku or a Eadamm usłyszał, jak dowódca ogrów 

usiłuje zgromadzi  swych łuczników. Zawrócił konia i zaszar ował w kierunku, z 

którego dochodził głos. Ogr zd ył jeszcze przed  mierci  z jego r ki wypu ci  

strzał , która  wisn ła Eadammowi koło ucha. 

Ludzie podło yli ogie  pod namioty ogrów, zapalaj c niesamowite  wiatło, w 

którym rzucali wielokrotnie powi kszone ta cz ce cienie na  ciany w wozu. 

B d cy pocz tkowo w rozsypce ogrowie szybko zgromadzili siły, tworz c 

grupy broni ce si  przed naporem ludzkich istot. Chwyciwszy za tarcze i piki, 

walczyli zwróceni do siebie plecami, osłaniaj c łuczników, którzy zasypywali 

ludzi gradem strzał. Pociski  migały w gór  i wylatywały z kr gów ogrów, 

pojawiaj c si  jak za dotkni ciem magicznej ró d ki. 

background image

 

85 

Raz po raz ludzie Eadamma nacierali na szeregi nieprzyjaciela, przebijaj c 

włóczni  jednego ogra tu, drugiego tam. Jednak raz po raz ataki ludzkich istot 

były odpierane. 

Maruderzy, zaskoczeni zbyt pó no, by przył czy  si  do ochronnych kr gów, 

toczyli zaciekł  walk  na tle o wietlaj cych ich płomieni. Ludzie chwycili za łuki i 

kołczany ze strzałami i zestrzeliwali tych ogrów, którzy s dzili,  e uda im si  

wspi  po  cianach kanionu i bezpiecznie zbiec. 

Pod wzgl dem zaciekło ci istoty ludzkie dorównywały wi kszym, lepiej 

uzbrojonym ogrom. Jednak pod wzgl dem samej siły nie mogły si  z nimi 

mierzy . Przy ka dym zabitym człowieku Eadamm miał wra enie,  e jego siły s  

dziesi tkowane. Za ka dym razem, gdy gin ł ogr, inny wyst pował naprzód i 

zajmował jego miejsce. 

Eadamm stan ł w strzemionach i krzykn ł do jednego ze swych  ołnierzy, by 

przyniósł mu łuk i strzał . Zapalił pierzysko od płon cego namiotu, szybko 

naci gn ł strzał  i wypu cił j  z łuku. Płomienisty sygnał poszybował wysokim 

łukiem nad walcz cymi. Zanim jeszcze szale czo ta cz ce płomienie zgasły nad 

ich głowami, w niebo strzeliła bł kitna smuga ognia niczym odwrócony piorun. 

Cho  Eadamm spodziewał si  tego, jej jasno  o lepiła go i spłoszyła jego 

ogiera. Wielkie zwierz  stan ło d ba, wymachuj c przednimi nogami. Eadamm 

poczuł, jak p d rumaka odrzuca go do tyłu. Poszybował w powietrzu i wyl dował 

na ziemi z dono nym łomotem. 

Kiedy usiłował złapa  oddech, zrobiło mu si  ciemno przed oczami. Zobaczył 

wszystkie gwiazdy, jednak nie wiedział, czy powodem był upadek, czy 

błyskawica. Odzyskawszy zdolno  widzenia, ujrzał jak przez mgł  dwie postaci, 

obie na koniach. Kiedy wyt ył wzrok, wi ksza posta  zeskoczyła z siodła, 

zwalaj c mniejsz  na ziemi . 

Mgła ust piła sprzed jego oczu, odsłaniaj c Jeba splecionego w  miertelnym 

u cisku z wielk  ogrzyc . Eadamm próbował wsta  i przyj  Jebowi z pomoc , 

lecz nie mógł utrzyma  równowagi. Zachwiał si  i padł na kolana. Ledwo 

dostrzegł,  e wi ksza z postaci wznosi l ni cy srebrny sztylet. Ogrzyca uniosła go 

wysoko w powietrze, a potem pu ciła, raz i jeszcze raz. M czyzna, który był 

zast pc  Eadamma od czasu ucieczki z Khalever, znieruchomiał. 

Kobieta, która uciekła z Bloten, podbiegła do Eadamma. Kiedy pomagała mu 

usi

, znów strzelił piorun. o wietlaj c niebiosa tak jasno, jak sło ce rozja nia 

dzie . Słysz c ostrzegawczy  wist narastaj cej energii zakl cia, kobieta zasłoniła 

oczy. 

Tym razem Eadamm był pewien,  e to magiczna błyskawica jednego z 

ludzkich czarodziejów spowodowała kolorowe  wiatełka, które ta czyły mu pod 

powiekami. Nie widział dalej ni  na pół metra. Pomimo dezorientacji wstał i 

dosiadł spłoszonego konia. 

Wsz dzie wokół ogrowie byli w rozsypce, o lepieni i przera eni magicznym 

rozbłyskiem  wiatła. Starannie powi zane konie pozrywały p ta i cwałowały 

przez obozowisko. 

Eadamm skoczył jak szaleniec na wielk  grup  ogrów, zostawiaj c za sob  

krwawy pokos. R bał skradzionym mieczem, kłuł i ci ł, przedzieraj c si  na 

background image

 

86 

drug  stron  kr gu. Natchniona jego odwag  grupa ludzi rzuciła si  za nim, 

siek c wroga na lewo i prawo. 

Przez kilka chwil po magicznym piorunie znajdował si  w wirze walki. 

Nurkuj cy w płomieniach i dymie ludzie korzystali ze swej przewagi. Ogrowie 

rozpaczliwie starali si  zorganizowa  obron , lecz bez skutku. 

Ludzie otoczyli kilka ostatnich grup ogrów, tn c i wyr buj c sobie drog  ku 

zwyci stwu. A  wreszcie sam widok tak wielu zbroczonych krwi  istot ludzkich 

wystarczył, by nieliczni pozostali przy  yciu ogrowie złamali szyki i si  

rozpierzchli. 

Ludzie rzucili si  w pogo , lecz Eadanim zawołał ich z powrotem. - 

Oszcz d cie kilku, by zanie li wie  reszcie - krzykn ł. 

Dwa ksi yce Krynnu, bliskie zachodu, wisiały nisko na niebie. Wydawało si , 

e od chwili rozpocz cia bitwy upłyn ło zaledwie kilka minut, a nie ponad 

godzina. 

Jeb le ał martwy, przeszyty tyloma d gni ciami, i  zdawało si ,  e ogrzyca 

starała si  go unicestwi , a nie tylko pozbawi   ycia. Eadanim ukl kł obok 

przyjaciela i nakrył jego zwłoki pi kn  wełnian  peleryn , któr  prawie całkiem 

z niego zdarto. Była zabłocona, porwana, poplamiona krwi  ogrów i samego 

Jeba. 

- Zwyci yli my - rzekł Eadamm do przyjaciela. Dopiero wtedy u wiadomił 

sobie, jaka cisza panowała w w wozie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

87 

Rozdział 10

 

 

WSKAZÓWKI Z NIEBIOS 

 

Anel przyjrzała si  ogrzycy, która stała przed obliczem Rady Panuj cych. 

Cho  ani jeden włosek nie wysuwał si  z jej zgrabnie zaplecionego warkocza, 

kobieta wci  sprawiała wra enie zal knionej i wystraszonej. 

- Las ich zabił? - spytała Anel z niedowierzaniem, cho  słyszała ju  podobne 

doniesienia od trzech stra ników, którzy uszli z  yciem. Zerkn ła na pozostałych 

członków Rady. Na ich obliczach malowało si  podobne osłupienie. 

Wojowniczka skin ła głow . - Mieli my szcz cie. Przywódca naszego 

oddziału zauwa ył niebezpiecze stwo, tote  zd yli my si  wycofa , odpocz  i 

przegrupowa . Potem, gdy ju  byli my gotowi do kolejnego natarcia, zostali my 

zaskoczeni przez ludzi. Byli my... na tyłach. Ledwo zdołali my uj  z  yciem. Mój 

brat... Rad... - Głos jej si  załamał. - On nie miał tyle szcz cia. 

Anel pokiwała głow  ze współczuciem. - Uczcimy pie ni  twoj  strat . - 

Skin ła na pomocnika, by wyprowadził kobiet . Nie musiała zgł bia  jej umysłu. 

Poznała ju  my li poprzednich trzech osób. Pomin wszy drobne szczegóły, 

czwarta opowie  potwierdziła poprzednie. 

- Musimy wysła  kolejn  kompani  - zacz ł Teragrym, zanim jeszcze drzwi 

si  zamkn ły. - Silniejsz , przygotowan  absolutnie na wszystko. 

- Kogo proponujesz? - odparła zgry liwie Enna. - Pokonali naszych 

najlepszych  ołnierzy. I sk d ich we miemy? Potrzebujemy wi cej stra y do 

pilnowania dróg w naszych maj tkach. Dzi  rano dwa kolejne tabory z 

prowiantem zostały napadni te przez zbiegłych niewolników. I gdzie ich 

po lemy? Nasi zwiadowcy zgin li razem z wi kszo ci  wojowników Redienhów. 

- Zatem musimy rozpocz  rekrutacj  w ród pospólstwa. Szkoli  ich solidniej, 

szybciej i lepiej - oznajmił oschle Teragrym. - Musimy te  wysła  magów. 

Narran rozło ył patce nagłym ruchem, wysyłaj c pod sufit ol niewaj cy 

zygzak  wiatła. Iskra zaskwierczała i zgasła. - Kogo z nas proponujesz, 

Teragrymie? -- spytał ze zło ci . - A mo e chcesz wysła  które  ze swoich dzieci? 

- Czary musimy zwalcza  czarami, nie mieczem. Wolałbym nie wystawia  

swej rodziny na niebezpiecze stwo, lecz zrobi  to, co b d  musiał. Wy równie . - 

Posłał Narranowi kipi ce w ciekło ci  spojrzenie. - Nie martwcie si  jednak. 

Chwilowo nie was mam na my li, lecz kogo  innego, kto poprowadzi kontratak. 

- Zatem mo esz przyst pi  do działania, Teragrymie - rzekła Anel. - Enno, ty 

zajmiesz si  uło eniem programu doboru i szkolenia nast pnych stra ników. 

Spokój. Cisza. Osiem dni bezpiecze stwa. 

W ród poległych znalazła si  młodsza siostra Butyra, podobnie jak dwaj 

synowie dzikiego klanu Aliehów i pi cioro innych, których strat  bole nie 

odczuto. jednak nie przerwano w drówki. 

Ostatnie dni były por  leczenia, por  spokoju, cho  brakło wygód, w ród 

jakich dorastała Khallayne, a jedzenia, i to  le ugotowanego, ledwo starczało. 

Nogi j  bolały, w brzuchu jej burczało, była bezdomna i nigdy nie czuła si  

szcz liwsza. Jelindra, jad ca u boku Khallayne młoda, ledwo stuletnia ogrzyca o 

background image

 

88 

bladych włosach wci  zwi zanych dziecinnymi wst kami, łapczywie 

wsłuchiwała si  w ka de jej słowo, ucz c si  zakl cia zmiany wygl du. 

- Jeste my ju  blisko, Khallayne. - Tenaj wróciła na tył kawalkady, 

przerywaj c im lekcj . Jelindra skrzywiła si  z rozczarowania, lecz posłusznie 

odjechała, wci  odliczaj c na palcach wersy zakl cia. 

Khallayne z u miechem obserwowała oddalaj c  si  dziewczynk . - S dz ,  e 

którego  dnia b dzie  wietna. Doskonale chłonie moc. 

- Te  chciałabym si  nauczy  - powiedziała Tenaj bardzo cicho i bardzo 

nie miało. - Nigdy nie byłam w tym dobra, ale... 

Twarz Khallayne rozpromienił u miech szczerego zadowolenia. - Och, Tenaj, 

nie masz poj cia. Trudno w to uwierzy . Przez całe  ycie musiałam ukrywa  sw  

magiczn  moc. Teraz wszyscy o niej wiedz  i zamiast mnie ukara , prosz  o jej 

cz stsze u ywanie! Z rado ci  naucz  ci  wszystkiego, czego b dziesz chciała. 

Obie musiały ruszy  galopem, by dogoni  Lyrralta. 

Cała dru yna chciała wjecha  do miasta, lecz rozumiała niebezpiecze stwo, 

jakie si  z tym wi zało. Lyrralt nie chciał jecha , lecz został wybrany, by razem z 

Tenaj i Khallayne uda  si  do miasta na przeszpiegi. 

Thorad tak si  ró nił od Takaru, jak maj tek ojca Lyrralta od letniej 

posiadło ci króla. Podobnie jak Takar był o rodkiem handlu, lecz w odró nieniu 

od niego nie otaczały go mury. Młode miasto, wzniesione w samym sercu 

Khalkistów ju  po tym, jak Rada Panuj cych zaprowadziła pokój, stało si  

centrum imperium ogrów. 

Zbudowano je w schludnym starym stylu na planie koła od wozu, w którego 

zewn trznym pier cieniu stały głównie karczmy i gospody. Wszystkie budynki 

miały wysokie strome dachy, by zim  lepiej radzi  sobie z obfitymi opadami 

niegu, a okna były wyposa one w składane okiennice, które chroniły przed 

ywiołami. Tego wyj tkowo ciepłego, jesiennego dnia wszystkie okna otworzono 

na o cie , aby wpu ci  gor ce promienie sło ca. 

Lyrralt ucieszył si  na widok ulic pełnych kupców, rzemie lników i 

podró nych. Zwolnił nieco, zastanawiaj c si , w któr  stron  nale ałoby si  uda . 

Potrzebowali informacji i prowiantu, lecz trzeba było go zdoby  bez wzbudzania 

podejrze . 

- Co o tym s dzisz? - Tenaj zatrzymała konia obok niego. 

- Có , w zamku najprostszym sposobem uzyskania informacji było wej cie do 

sali jadalnej. Mało znam si  na takich miejscach. - Wskazał stoj ce po obu 

stronach ulicy karczmy i ober e o niezbyt zach caj cym wygl dzie. - My l ,  e to 

chyba najlepsze miejsce, aby zacz . 

Tenaj skin ła głow  i wskazała jedn  z gospód po przeciwnej stronie drogi. 

Przed jej drzwiami stało kilka koni uwi zanych do palików. Ogr wzruszył 

ramionami i ruszył w tamtym kierunku. Karczma wybrana przez Tenaj nie była 

gorsza od innych. 

W  rodku panował mrok, lecz od trzaskaj cego ognia w kominku, wielkim 

jak w zamku, biło ciepło. W sali znajdowało si  mo e z dwudziestu go ci, 

przewa nie przy barze. Stoły i krzesła w ciasnej cz ci jadalnej były z szarego 

kamienia i gdy tylko Lyrralt i Tenaj usiedli na nich, ogr natychmiast zrozumiał, 

background image

 

89 

dlaczego palił si  tak wielki ogie . Od kamienia ci gn ł zi b, który przenikał 

peleryn  na wylot. 

Ogr z ogromnym medalionem ze znakiem Hiddukela przyniósł trójce 

podró nych wino. Skłonił si  Lyrraltowi, mówi c: - Jeste  mile widziany w mej 

gospodzie, czcigodny panie. 

Lyrralt natychmiast si  odpr ył, widz c,  e trafili we wła ciwe miejsce. 

Wszyscy kupcy czcili Hiddukela, boga nieuczciwego zarobku i chciwo ci, lecz w 

obawie przed ura eniem klientów, którzy wyznawali innych bogów, niewielu 

czyniło to otwarcie. Lyrralt nachylił si , aby móc porozmawia  bez obaw,  e 

zostanie podsłuchany. - Je li szcz cie nam dopisze, wydob d  od niego potrzebne 

nam informacje. 

Tenaj pokiwała głow . - Gdybym stan ła przy kontuarze, mogłabym 

przysłuchiwa  si  rozmowom. 

- A ja poszukałabym innej ober y. - Khallayne upiła łyk wina i skrzywiła si . - 

W miar  mo liwo ci z lepszym jedzeniem i napojami. 

Lyrralt pokiwał głow  i gestem dłoni wezwał je bli ej. - Słuchajcie 

wszystkiego, co mo e nam zdradzi  zamysły Rady. Wszystkiego. Du e 

zamówienie na prowiant albo zbyt przepełniona gospoda mog  oznacza  oddział 

wojska w drodze. I słuchajcie wszystkiego, co dotyczy Igraine’a. Co o nim s dz  

tutejsi mieszka cy? Co słyszeli? 

- Wi kszo  to rzemie lnicy. Znaczn  cz  roku sp dzaj  w podró y. 

Mogliby my od nich dowiedzie  si  o jakim  miejscu do zało enia osady. Inni nie 

posłuchaj  tego z rado ci , ale moim zdaniem nie ma ju  dla nas bezpiecznego 

miejsca w Khalkistach. 

- Zgadzam si  - rozległ si  głos za plecami Lyrralta. 

Lyrralt odwrócił si  gwałtownie, odruchowo wsuwaj c dło  pod szat  po 

sztylet. Jakim cudem tych dwoje, którzy patrzyli na niego z góry, zakradło si  do 

nich niepostrze enie? 

- Kim jeste cie? - spytała podejrzliwie Tenaj, równie  chowaj c dło  pod 

stołem. 

- Nazywam si  Bakrell. To moja siostra, Kaede. Nie chcieli my was 

przestraszy . 

- Czekali my na was - powiedziała miłym tonem ogrzyca. 

Brat i siostra u miechn li si  jednakowo i bez zaproszenia zasiedli na 

kamiennej ławie po obu stronach Lyrralta. 

Pomin wszy u miech, tak bardzo ró nili si  od siebie,  e Khallayne 

natychmiast domy liła si ,  e mieli ró nych ojców. Kaede, podobnie jak Jyrbian i 

Lyrralt, miała cer  koloru indyga i oczy tak bladosrebrne,  e prawie białe. Jej 

brat miał skór  barwy  redniego bł kitu, srebrne oczy, był niewysoki i niezbyt 

umi niony. Mógłby wtopi  si  w ka de otoczenie, od członków rodziny 

królewskiej do najpospolitszych kramarzy. Gdyby tylko pomin  wyraz jego 

twarzy. Pomimo u miechu przygl dał im si  spod brwi z dziwn  przenikliwo ci . 

Khallayne zadr ała. Odniosła wra enie,  e temperatura wła nie spadła o 

dziesi  stopni. 

- Czekali cie na nas? 

background image

 

90 

- Owszem. A raczej nie na was, lecz na kogo  z Takaru. Na kogo , kto 

podró uje z lordem Igraine’em. Słyszeli my... o wielu sprawach. 

- Chcieli my dowiedzie  si  wi cej. - Głos Kaede był równie pogodny i uroczy, 

jak jej brata srogi. - Chcemy... Chcemy przył czy  si  do was. Jeste cie na ustach 

wszystkich. O niczym innym si  nie mówi, jak tylko o nowym  yciu, które dzi ki 

wam - lordowi Igraine - powstanie ze starego. Ja... my chcemy mie  w tym swój 

udział. 

Khallayne przygl dała jej si  spod przymru onych powiek. Miała wra enie, 

e powinna zna  t  kobiet . Czy by gdzie  ju  j  widziała? - Mówiłe ,  e góry nie 

s  bezpieczne? 

Bakrell pokiwał głow . - Opu cili my Takar w tydzie  po ucieczce lorda 

Igraine’a. Zmuszeni byli my podró owa  bocznymi drogami,  eby unikn  

spotkania z wojskiem. 

Dwoje przybyszy trzymało r ce na stole tak, aby były dobrze widoczne. 

Lyrralt odpr ył si  troch  i wyj ł dło  zza pazuchy. - Od jak dawna tu jeste cie? 

Upił łyk wina. 

- Ponad tydzie . Wiedzieli my... có , mieli my nadziej ,  e kto  b dzie t dy 

jechał. Przypuszczali my,  e b dziecie potrzebowa  prowiantu. 

- Potrzeba nam informacji - rzekła Tenaj. - O Takarze. 

- Z tego, co ostatnio słyszeli my, w Takarze mówi si  o stanowczych 

posuni ciach, jakie podj ła Rada Panuj cych w celu złapania Igraine’a. Nie 

wiemy, czy to prawda, ale główne trakty wiod ce do miasta s  pod  cisł  

obserwacj . 

Tenaj skrzywiła si . - Tego si  spodziewali my. 

- Co wi c teraz zrobimy? Zamieszkamy na równinach z istotami ludzkimi? - 

spytała na wpół sarkastycznie Khallayne. 

Kaede rozpromieniła si  i zwróciła do brata: - To byłoby ekscytuj ce, 

prawda? 

- W ród ludzi? - powtórzył. - Chyba istnieje jakie  lepsze rozwi zanie? 

Khallayne popatrzyła na Kaede. - Czy my si  nie spotkały my? Mam 

wra enie,  e ci  znam. 

- By  mo e widziała  mnie w zamku. Bakrell i ja czasami przyje d ali my tam 

w odwiedziny. Ja jestem pewna,  e ci  widziałam. Dlatego wiedziałam,  e jeste  z 

Takaru. Zawsze podziwiałam twoj  niezwykł  urod . Tak si  ciesz ,  e was 

zauwa yli my. Obserwowali my karczmy od wielu dni. 

Kaede sprawiała wra enie szczerej. Ich opowie 2 brzmiała prawdziwie. 

Wszystko wygl dało prawdziwie z wyj tkiem ich strojów. Mieli na sobie proste 

ubrania, które na tle otoczenia nie wyró niały si  niczym specjalnym, dopóki nie 

zwróciło si  uwagi na ich jako . Khallayne ubrana była w najwytrzymalszy 

strój, jaki posiadała, na którym jednak podró  wycisn ła ju  swoje pi tno. Tuniki 

i peleryny Kaede i Bakrella uszyto z naj wietniejszych tkanin. Zapinka pod szyj  

jej płaszcza pokryta była złotem, a on miał na nadgarstkach srebrne bransolety. 

Sprawiali wra enie bardzo niezwykłych uciekinierów. 

- Kupujemy prowiant na drog  od chwili, gdy tu przybyli my - mówił Bakrell. 

- Po trochu ka dego dnia w ró nych miejscach. S dzili my,  e mo e si  przyda , 

je li kto  przyjedzie. 

background image

 

91 

- Jestem pewien,  e Igraine przyjmie was oboje z otwartymi r koma. - Lyrralt 

zło ył im lekki pokłon powitalny. 

Po kilku ci kich dniach na szlaku sceptyczna opinia Khallayne o rodze stwie 

nadal nie uległa zmianie. Oboje wykonywali wszystkie polecenia - Bakrell z 

dum , szukaj c wzrokiem osób go podziwiaj cych. Kaede nosiła wod  i zapalała 

ogniska z takim wdzi kiem, jakby była na dworze. Nie ulegało jednak 

w tpliwo ci,  e interesuje j~ nie tyle zwrócenie na siebie uwagi wielu osób w 

ci g/u jednego dnia, co przyci gni cie spojrzenia tylko jednej - Jyrbiana. 

Khallayne z rozbawieniem zauwa yła,  e Jyrbian był równie  lepy na 

uwielbienie Kaede, jak Everlyn na jego zaloty. 

Lyrralt siedział w sporym oddaleniu od pozostałych, za zakr tem rowu. 

Odkorkował butelk  wody, któr  zawsze nosił ze sob . Migotliwy blask ognia 

ledwo rozpraszał zapadaj cy mrok. 

Uciekinierzy rozbili obóz na rozległej, otwartej przestrzeni niemal całkowicie 

wolnej od g stych zaro li, które ich otaczały podczas podró y. W ciepłym blasku 

zachodz cego sło ca z perci rozci gał si  przepi kny widok, wspaniała panorama 

gór Khalkist sk panych w odcieniach ró u, pomara czy i złota. 

Historia głosiła,  e te łysiny powstały, gdy bogowie uderzyli pi ciami w góry. 

Siedz c jednak na ziemi. której cisza wsi kała w jego ko ci i przemawiała do jego 

serca, Lyrralt czuł,  e to prastary po ar wypalił drzewa, zostawiaj c jedynie 

traw . Miał wra enie,  e to odpowiednie miejsce na medytacje. 

Jak co dzie  Lyrralt wzniósł oczy ku niebu, ku gwiazdozbiorowi Hiddukela i 

wyszeptał modlitw , prosz c o wskazanie drogi. 

Od czasu szalonej ucieczki z Takaru czuł,  e bł dzi. płynie bez steru. 

Hiddukel nie odezwał si  wi cej do niego. Lyrralt wiedział jedynie,  e 

przeznaczenie jego i Khallayne s  ze sob  zwi zane i  e nauki Igraine’a oznaczaj  

zagład . W przyszło ci czekało tak e o lepienie, co , czego nie b dzie umiał 

zobaczy . 

By  mo e dzisiejszej nocy otrzyma wskazówki. Rozejrzawszy si  jeszcze raz, 

aby upewni  si ,  e nikt go nie obserwuje, Lyrralt zsun ł tunik  do pasa, 

wystawiaj c barki i ramiona na chłód nocy. Runy na jego skórze l niły białym, 

mlecznym połyskiem, który odzwierciedlał blask gwiazd na aksamitnym niebie. 

Czekał, poruszaj c wargami w niemal rozpaczliwej pro bie, modl c si  o 

wskazówk  od boga i jego czuły dotyk. 

Skóra na wewn trznej stronie ramienia zapiekła go tak lekko,  e mogło by  to 

tylko mu ni cie wiatru. Lyrralt wstrzymał oddech. Znów pieczenie. Wra enie 

było tak zło one i skomplikowane,  e nie sposób było go rozwikła , oddzieli  od 

pozostałych. Wtem wzdłu  jego nerwów przebiegła pie  pochwalna bólu i 

pragnienia. 

Chciał popatrze  na pismo, jakie poka e si  na jego ciele, lecz nie mógł. 

Cierpienie i rozkosz sprawiły. ze odchylił głow  do tyłu i wci gał wielkie hausty 

powietrza. Mógł jedynie wyci gn  r k  ku niebu i czeka , a  próba si  zako czy. 

Gdy Lyrralt znów odzyskał przytomno , gwiazdy przesun ły si  na niebie. 

Czuł jedynie sw dzenie skóry. Miał nadziej ,  e znaki nie oka  si  zbyt 

tajemnicze, skoro nie miał do wiadczonego kapłana, który mógłby mu pomóc. 

background image

 

92 

Jednak z drugiej strony miał teraz najwy szego rang  doradc , samego 

Hiddukela. A z takim przewodnikiem czy  mógł ponie  kl sk ? 

Lyrralt spu cił oczy i ujrzał pasmo run otaczaj ce jego rami  tu  pod t  

jedn , jaka pojawiła si  w Kal-Theraxian. Przysun ł si  bli ej do ognia i 

rozgrzebał  ar, a  zapłon ł ogie . Zaparło mu dech w piersi. 

Symbole były łatwe do przeczytania nawet dla nowicjusza.  mier . 

Nieuchwytno . Igraine - ten symbol ju  widział na swej r ce. Tak samo nast pny 

- martwa królowa - Khallayne. Nie umiał jednak powiedzie , co pojawiło si  obok 

jej imienia. B dzie musiał przyjrze  si  temu uwa nie. 

Tymczasem ju  te znaki, które Lyrralt umiał odczyta , wystarczyły, by 

zakr ciło mu si  w głowie. Wydostanie Igraine’a spod ochrony Jyrbiana i Everlyn 

nie b dzie proste. Było jednak konieczne. 

Igraine dla wi kszo ci grupy stał si  kim  niemal  wi tym. Ka dej nocy inna 

gromadka zbierała si  wokół niego przy ognisku i łapczywie wsłuchiwała si  w 

jego słowa, jakby były m dro ci  samych bogów. 

Lyrralt b dzie musiał obserwowa , czeka  i układa  plany. Zagasił ogie  i 

wrócił do obozu. 

Jechali na północ, wspinaj c si  wy ej w góry, by unikn  głównych szlaków. 

Jazda bocznymi drogami zmusiła ich do zmniejszenia tempa. Jakim  sposobem 

znale li ich kolejni uciekinierzy, niektórzy z Takaru, inni z Thoradu, garstka 

nawet z odległego Bloten, a wzrost liczebno ci grupy sprawił,  e poruszali si  

jeszcze wolniej. 

Z nieba lał tak ulewny deszcz,  e zdaniem Tenaj bogowie musieli płaka . 

Woda kapała z li ci, wypłukiwała rowki w  cie kach, lala si , dopóki na 

podró nych nie zostało suchej nitki. 

Ka dego poranka Lyrralt budził si  przemoczony i nieszcz liwy. Szukał 

oczami nowych osypisk na odległym zboczu góry. Zawsze było przynajmniej 

jedno - brzydka blizna, która szpeciła zielone stoki, rana barwy gliny w miejscu, 

gdzie ziemia po prostu poddała si  i ust piła. Po ka dej lawinie jechał z coraz 

wi kszym niepokojem, zastanawiaj c si , czy nast pna nie spadnie mu na głow . 

cie ka rozwidlała si , wiodła w skim przesmykiem, a nast pnie znikała za 

nag   cian  urwiska w pobli u wodospadu. Droga na północny wschód omijała 

ten sam klif i schodziła szerokimi i gładkimi zakolami ku przeł czy Thordyn. 

Dru yna zsiadła z koni i zgromadziła si  wokół mapy, nad któr  nachylał si  

Jyrbian. Przyciskał j  z całych sił do ciała, by ochroni  od deszczu. Mapa była 

stara i zapewne niedokładna, lecz nie mieli innej. Ta cz  gór składała si  

wył cznie z gołych klifów i kamienistych  cian. Nikt poza złodziejami i 

zbrodniarzami nie potrzebował mapy tej okolicy. 

Lyrralt zajrzał bratu przez rami .  cie ka na wschód była niemal dwa razy 

dłu sza i wiła si  w sk  dolin , która mogła by  doskonałym miejscem na 

zasadzk , je li las był tam wystarczaj co g sty. 

- My l ,  e powinni my wybra  drog  na zachód. - Zło ywszy map , Jyrbian 

schował j  do torby przy siodle. 

Lyrralt szybko wsiadł na konia, a bicie jego serca było tak gło ne jak stuk 

kropli deszczu o li cie nad ich głowami. Zanim był gotów do drogi, Butyr i 

Everlyn opowiedzieli si  za wyborem łatwiejszej  cie ki. 

background image

 

93 

- Jyrbianie, wci  pada. Ten szlak b dzie niebezpieczny. 

- Ale te  istniej  najmniejsze szanse,  e wpadniemy na nim w zasadzk , nie 

wspominaj c o tym,  e jest o połow  krótszy - obstawał przy swoim Jyrbian. 

Lyrralt odetchn ł z ulg , widz c,  e Jyrbian był do  rozs dny, by oprze  si  

Everlyn. Skierował konia ku w skiej dró ce. 

Deszcz zmienił si  w kapu niaczek, który pokrył nawierzchni  warstewk  

wilgoci. Skalista per  była goła i  liska i tak w ska,  e nogami b d  si  ociera  o 

granitow   cian . B d  zmuszeni jecha  g siego. Łatwo te  mo e si  zdarzy ,  e 

ko  si  potknie, mokre kopyta si  po lizgn , a je dziec spadnie ze stromego 

urwiska... 

- O czym my lisz? 

Lyrralt odwrócił si  i zobaczył obok siebie Igraine’a. Ogr przygl dał mu si  

powa nym, przenikliwym wzrokiem. Patrzył na niego, nie na  cie k , jakby 

potrafił zajrze  w gł b jego serca. 

Hieroglify na ramieniu Lyrralta zacz ły si  wi  i sw dzie . - Jest bardzo 

w ska.  liska i niebezpieczna. Niemniej krótsza i... 

- Nadal j  wolisz? 

- Tak - odparł Lyrralt, odwracaj c oczy w nagłym prze wiadczeniu,  e 

Igraine zna jego plany i wie,  e my lał o tym, jak niewiele trzeba, by na w skiej 

cie ce ko  Igraine’a przypadkowo zwalił si  w przepa . 

- Ciesz  si ,  e si  zgadzasz, bracie - rzekł Jyrbian, przeje d aj c obok i 

odtr caj c na bok konia Lyrralta swym wierzchowcem. 

Lyrralt obejrzał si  i zobaczył Everlyn, Khallayne i Tenaj, a za nimi dwoje 

nowych przybyszów, Bakrella i Kaede. Butyr został w tyle, krzywi c si  i 

gestykuluj c zamaszy cie podczas rozmowy z jednym ze swych kuzynów. 

Dwaj ogrowie, którzy zawsze gło no popierali Jyrbiana i mianowali si  jego 

przybocznymi, przejechali obok Lyrralta, zanim zdołał wsun  si  do szeregu. - 

Za tob , panie - rzekł Lyrralt, kiedy ju  go min li, i uprzejmie pu cił Igraine’a 

przodem. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

94 

Rozdział 11

 

 

SŁAWA I NIEBEZPIECZE STWO 

 

Wjechali na skaln  półk . 

Odczuwany przez wszystkich strach był jak szara mgła, do  g sty, by go 

ujrze  i posmakowa . Lyrralt skupił uwag  na szerokich plecach Igraine’a i 

czekał na stosowny moment. 

Skalny wyst p, którym jechali, był tak w ski,  e przy ka dym st pni ciu ich 

koni z klifu sypały si  drobne kamyki i obluzowany  wir. 

Nie ma odwrotu. 

Lyrralt oderwał oczy od Igraine’a i spojrzał w olbrzymi  otwart  przestrze , 

która rozci gała si  pomi dzy nim a ziemi  w dole. 

Nie ma odwrotu. Te słowa przewijały si  w jego my lach niczym uporczywy 

refren. 

Huk rzeki, szum wodospadu i bicie jego serca wznosiły hymn do Hiddukela. 

W jego rytmie wyszeptał zakl cie wymierzone w Igraine’a i konia, którego 

dosiadał. Pop dził swego wierzchowca, podje d aj c tak blisko Igraine’a, jak 

pozwalała mu odwaga. 

Ko  Igraine’a podskoczył, co znaczyło,  e zakl cie Lyrralta podziałało. 

Zwierz  potrz sn ło jedwabist  grzyw , a potem przysiadło na zadzie, 

zamierzaj c stan  d ba. Igraine zesztywniał, walcz c z ogarniaj cym go 

strachem. Jakim  cudem opanował si  i powstrzymał konia. 

Lyrralt odwa ył si  wypu ci  cugle i dotkn ł ramienia, czerpi c magiczn  

moc z run. Czuł, jak energia przes cza si  przez niego i płynie w stron  ogra i 

jego rumaka na przedzie. 

Jaki  wrzask! Lyrralt drgn ł, a potem zdr twiał od nagłego skurczu 

wszystkich mi ni ciała. Urwana raptem magia run rozproszyła si . 

- Nie zatrzymujcie si ! Jed cie dalej! - d wi czało echo słów, które dobiegały 

gdzie  z oddali, mo e z przodu, a mo e z tyłu. Mo e był to głos Jyrbiana. A mo e 

jego własny. 

Krzyczały ju  nast pne osoby, nie tylko jedna. Rozległ si  trzask 

przypominaj cy uderzenie batem o  cian  urwiska i na plecy posypał mu si  grad 

kamyków. Znów usłyszał krzyki, a po nich gdzie  z tyłu okropny odgłos 

towarzysz cy spadaniu w przepa  konia wraz z je d cem. Krzyk ucichł i urwał 

si  raptownie wraz z okropnym, dono nym łomotem ciał roztrzaskuj cych si  o 

skały. 

Zara ony panik  ko  Lyrralta usiłował rzuci  si  do galopu. Kopyta  lizgały 

mu si  i rozje d ały na  cie ce. Je dziec za nim krzykn ł ostrzegawczo. 

Lyrralt trzymał si  skalnej  ciany jedn  r k , a drug  szarpał za wodze, 

trzymaj c mocniej wierzchowca i modl c si , by zwierz  si  nie przewróciło. 

Je dziec z tyłu znów krzykn ł, ko  Lyrralta bowiem zatoczył si  do tyłu. 

Lyrralt zdarł sobie paznokcie, usiłuj c wczepi  je w skał , szczelin , 

cokolwiek. Skoczył. Pod palcami czuł tylko  lisk  skał . Potem stracił oparcie pod 

nogami i zawisł w powietrzu na czubkach palców. 

background image

 

95 

Z impetem zderzył si  ze  cian . Kiedy powietrze wyleciało ze  wistem z jego 

płuc, ostra skała wy lizgn ła mu si  z r k i wiedział,  e z rozp du spadnie z 

urwiska. 

Co  - kto  - go złapał. Silne r ce chwyciły go za nadgarstek i poci gn ły 

naprzód. Lyrralt poszukał stopami trwałego oparcia, znalazł je, podniósł głow  i 

napotkał wzrok Igraine’a. Ogr trzymał go za nadgarstek z wyrazem napi cia na 

twarzy, wyci gaj c r k  pod bolesnym k tem przez ko ski zad, usiłuj c 

zapanowa  nad zwierz ciem i samemu nie straci  równowagi. 

- Nie puszczaj! - j kn ł Lyrralt. 

Igraine raz skin ł głow  i poci gn ł mocniej, olbrzymim wysiłkiem prostuj c 

si  i uspokajaj c konia. 

Napr ywszy mi nie do ostateczno ci, Lyrralt zsuwał si  tak długo, a  

dotkn ł stopami  cie ki. Zemdlałby, gdyby nie ból przeszywaj cy całe ciało, 

gdyby nie utkwione w nim stalowoszare oczy, które utrzymywały ich obu na 

nogach prawie sam  sił  woli. 

- Powoli... - rzekł z przej ciem Igraine, ogl daj c si  na drog . - Powoli. Si d  

na siodle za mn . Teraz! Wsiadaj! - Igraine poci gn ł go za zranione rami . 

Lyrralt zawył z bólu, który przeszył jego stawy. 

Kto  wrzasn ł z tyłu. Co  pacn ło o  cian  urwiska nad nim. Na plecy 

posypały mu si  kamyki. Znów si  zaczynało! 

Znów krzyki, znów sypi ce si  kamienie. Odłamek wielko ci pi ci trafił go w 

bark. Co  uderzyło Igraine’a, który wypu cił Lyrralta. 

Ogr poleciał do tyłu i przywarł plecami do granitowej  ciany. Spod skalnej 

półki wysun ły si  upstrzone br zowymi, mi sistymi pier cieniami upiornie  ołte 

macki, które pełzały po  cie ce, przeszukuj c i obmacuj c przestrze  mi dzy 

je d cami. Niczego nie znalazłszy, podniosły si  - najpierw jedna macka, a potem 

druga - i uderzyły z całych sił w  cian , rozpryskuj c na wszystkie strony deszcz 

kamyków i skalnych okruchów. 

Kiedy macki wróciły do poszukiwa , Lyrralt u wiadomił sobie,  e słyszy 

mlaszcz cy, gulgocz cy syk. Dotkn ł ramienia, przyciskaj c palce do run, by 

dodały mu sił. Zamkn ł oczy i wyszeptał pro b  do Hiddukela o tarcz , 

cokolwiek, by mógł si  zasłoni  si  przed pełzaj cymi mackami. 

Krzyk gło niejszy i straszniejszy ni  wszystkie przedtem przywołał go do 

rzeczywisto ci. Lyrralt szybko podniósł powieki. Macki znalazły ofiar ! Na 

oczach Lyrralta zgarn ły z półki je d ca wraz z koniem i wci gn ły gdzie  pod 

spód, w niewidoczne miejsce. 

Odgłosy, które rozległy si  pó niej, były nie do opisania. Lyrralt nie był w 

stanie opanowa  skurczów  oł dka. Uczepiwszy si  skalnej  ciany, ugi ł kolana i 

zwymiotował w przepa . 

- Musimy rusza . Szybko. - Igraine odwrócił si  na koniu, wyci gaj c r k . 

Zdawało si ,  e był bardzo daleko. Odległo  pomi dzy Lyrraltem a ko skim 

grzbietem wydawała si  nie do pokonania. Lyrralt potrz sn ł głow . - Nie mog . 

- Mo esz i ? 

Lyrralt skin ł głow . Zrobił krok, przytrzymał si  mocniej  ciany urwiska i 

powoli sun ł naprzód. Stopy miał zdr twiałe. Jeden krok. Drugi. Jakim  cudem 

nogi si  pod nim nie załamały. R ka, cho  obolała,  ciskała kurczowo skał . 

background image

 

96 

Po chwili Igraine łagodnie pop dził konia naprzód. 

Lyrralt o mielił si  obejrze  na ogra na  cie ce za nim. Pokiwali do siebie 

głowami i Lyrralt zdobył si  na nast pny krok, a potem jeszcze jeden i jeszcze 

jeden. 

Znowu zacz ł pada  deszcz o kroplach tak du ych,  e czuł, jak spływaj  mu 

po karku. Cały skalny wyst p był od nich mokry. Mimo to zmusił nogi do 

dalszego marszu, skupiaj c si  tylko na ostro nie odmierzanych krokach. 

Miał wra enie,  e upłyn ły dni, zanim półka si  rozszerzyła i mógł z niej zej . 

Pop dził przed siebie, mijaj c Jyrbiana, Igraine’a, wyci gni te r ce Khallayne i 

je d ców, którzy zatrzymali si  przed nim. Nie zatrzymał si , dopóki solidny 

grunt nie rozci gn ł si  na sze  metrów wokół niego, a drzewa przesłoniły widok 

przepa ci. Wtedy padł na kolana i zwymiotował. 

Kiedy wreszcie podniósł oczy, zobaczył,  e to Igraine zsiadł z konia i podszedł 

do niego,  e to r ce Igraine’a obejmowały go za ramiona i przytrzymywały mu 

głow . Potem nadeszli inni, kto  delikatnie wycierał mu twarz mi kk  szmatk , 

jaki  inny ogr podał mu wino, by mógł wypłuka  usta. 

Ogarni ty uczuciem gł bokiego wstydu odepchn ł wszystkich, stan ł o 

własnych siłach i dostrzegł wokół siebie zatroskane oblicza Igraine’a, Everlyn, 

Khallayne, Tenaj i ciotki Everlyn, Naej. 

- Ju  my lałem,  e ci  stracimy - Igraine rzekł z u miechem  wiadcz cym o 

rado ci z faktu,  e stało si  inaczej. 

- Byłam tu  przed tob  - powiedziała Khallayne. - Zobaczyłam, jak twój ko  

spada i wiedziałam,  e co  si  stało, ale nie wiedziałam co. 

- On ocalił lorda Igraine’a! - o wiadczył ogr, który jechał na szlaku za 

Lyrraltem. 

- Co takiego? - odezwał si  chór głosów. w tym tak e samego Lyrralta. 

Runy na jego ramieniu nabrzmiały, zacz ły go uciska  i pali . - Nic 

podobnego...! - zaprotestował Lyrralt. Spojrzał Igraine’owi w twarz i zamiast 

irytacji wywołanej nieporozumieniem, ujrzał na niej jedynie tchn cy spokojem 

u miech. - Igraine ocalił mnie! 

Szepty ucichły. Tłum zwrócił si  ku Igraine’owi, czekaj c na jego reakcj . 

- Rzekłbym,  e ocalili my si  nawzajem. - Igraine u cisn ł rami  Lyrralta. 

Z tłumu padły słowa aprobaty. Niektórzy wyci gali r ce, by poklepa  

Lyrralta i wymamrota  jak  nieartykułowan  pochwał . Uratował Igraine’a i 

sam został przez niego uratowany. Wydawało si ,  e dotykaj c go, dotykali 

Igraine’a i otrzymywali błogosławie stwo, zakl cie, które chroniło ich przed 

złem. 

Lyrralt nie zwracał uwagi na podra nione runy; był zdumiony serdeczno ci  

ogrów. 

Kiedy wracali do koni, gotowi do dalszej drogi, Lyrrałt podniósł głow . 

Jyrbian siedział w siodle, spogl daj c w stron  horyzontu z twarz  zamkni t  

i nieprzeniknion . Lyrrałt u wiadomił sobie,  e w ród tych wszystkich, którzy 

wyci gn li ku niemu pomocne r ce, nie było jego własnego brata. 

Jyrbian wreszcie spojrzał na niego z góry i powiedział: - B dziesz tak stał cały 

dzie ? - Ubódł konia ostrog . Olbrzymie zwierz  skoczyło w stron  Lyrralta, a 

potem zawróciło i ruszyło  cie k . 

background image

 

97 

- Lyrralt b dzie jednym z tych, którzy pójd . To jego konia musimy zast pi . 

- Głos Jyrbiana, który przemawiał władczym tonem osoby  wiadomej swojej siły, 

rozbrzmiewał echem w głowie Lyrralta, który wraz z czternastoma innymi 

ogrami wjechał do ludzkiej osady. 

Od czasu  mierci na szlaku istniało niewielkie prawdopodobie stwo,  e kto  

si  sprzeciwi Jyrbianowi. Jego najgło niejszy oponent, Butyr, pierwszy poniósł 

okropn   mier ,  ci gni ty ze skalnej półki. Lyrralt, który awansował dzi ki 

ocaleniu przez łask  bogów i wstawiennictwo Igraine’a, nie próbował nawet 

protestowa , cho  nie miał ochoty na wypraw  do Neratu po prowiant i 

informacje. 

Podró  w ci gu tych trzech tygodni, jakie upłyn ły od  mierci towarzyszy na 

górskim szlaku, była długa i m cz ca. Lyrralt obserwował, knuł i czekał na 

nast pn  okazj  wypełnienia polece  swego boga, lecz sprzyjaj cy moment si  nie 

nadarzył. Teraz Igraine był zawsze otoczony ogrami, którzy wysławiali jego 

dzielno . 

Lyrralt równie  był popularny i podziwiany. By  mo e dlatego, pomy lał 

pos pnie, Jyrbian nalegał na to, by stan ł na czele oddziału jad cego do Neratu. 

By  mo e Jyrbian nie chciał, aby kto  jeszcze stał si  popularny i pot ny. 

Sprawowanie władzy nad uciekinierami sprawiało wyra n  przyjemno  

Jyrbianowi, który próbował na ladowa  sposób bycia Igraine’a. 

Dzie  po dniu Lyrralt przygl dał si , jak jego brat przysłania mask  swój 

wrodzony cynizm, z trudem wypowiada spokojne i łagodne słowa zamiast 

szorstkich, które łatwiej przeszłyby mu przez usta, usiłuj c pokaza  oblicze 

godne pochwały Igraine’a... i miło ci Everlyn. 

Niestety, tego nie udawało mu si  osi gn . Igraine mógł si  u miecha  do 

niego i kiwa  głow  z aprobat , lecz jego córka zdawała si  nie zauwa a  

Jyrbiana, nieczuła na jego wszystkie u miechy i dworskie ukłony. 

Kawalkada wje d aj ca do Neratu  rodkiem głównej ulicy napotkała chłodne 

i wrogie spojrzenia ludzi. Miasto ani troch  nie przypominało Thoradu. Składało 

si  ze zbiorowiska ubogich, zakurzonych i nie pasuj cych do siebie budynków, z 

których nieliczne wzniesiono z kamienia, inne ze zbutwiałego drewna, a cz  

najwyra niej jedynie z błota i patyków. 

Lyrralt i jego towarzysze przyzwyczajeni byli do widoku ludzi jako 

zrezygnowanych i nieszkodliwych niewolników, w których stłamszono wszelk  

wol  walki i ch  oporu. Ci ludzie bynajmniej nie sprawiali wra enia potulnych. 

Lyrralt wybrał rozwalaj cy si  budynek, który wygl dał na skład kupiecki, i 

gestem nakazał połowie swej dru yny pój  za nim, a drugiej połowie zaczeka  

przy zwierz tach. 

W  rodku drewniana chałupa cuchn ła okropnie ludzkim potem i brudnymi 

ciałami, st chłym drewnem i tajemniczymi ludzkimi przyprawami. Wewn trz 

panował mrok rozproszony tylko przez  wiatło wpadaj ce przez dwa brudne 

okna i lampy w ka dym k cie. Jedyn  izb  wypełniały worki i skrzynie z 

towarem, a półki uginały si  od nie oznakowanych glinianych naczy . 

- Nie chcemy tu takich jak wy - rozległ si  chrapliwy, gardłowy ludzki głos zza 

biegn cego wszerz pomieszczenia kontuaru. Za nim znajdowały si  kolejne półki, 

tym razem z butelkami piwa i wina. 

background image

 

98 

Lyrralt, którego oczy nie przyzwyczaiły si  jeszcze do ciemno ci, ledwo 

dostrzegał chudego m czyzn , który opierał si  pi ciami o lad . M czyzna miał 

długie, ciemne, wij ce si  k dziory, które spadały mu na ramiona, oraz krótsze 

włosy na całej twarzy. 

Sprowokowana wrogo ci  i nie skrywan  nienawi ci  w głosie człowieka 

Kaede wysun ła si  naprzód z dłoni  na głowni miecza. Lyrralt zatrzymał j  

niepostrze enie. 

Igraine i Everlyn rozmawiali z nim na szlaku, ostrzegaj c przed zbyt ostr  

reakcj  na wrogo , z jak  bez w tpienia spotkaj  si  w Neracie. Kładli ogromny 

nacisk na to, by post powa  wobec ludzi uczciwie i z szacunkiem. 

Lyrralt rzekł chłodno: - Mamy pieni dze. Potrzebujemy prowiantu oraz 

nowin. Mo emy godziwie zapłaci . Mamy te  wie ci na wymian . - Igraine polecił 

mu powiedzie  równie  o tym. 

- Powiedziałem,  e nie... - rzekł jeszcze mniej uprzejmie i gło niej pierwszy 

człowiek, lecz przerwał mu jaki  inny. 

- Turk... Posłuchajmy przynajmniej, co ma do powiedzenia. - Ten, który to 

powiedział, był wy szy, szczuplejszy i jeszcze brzydszy od pierwszego. Na czubku 

w skiej głowy nosił niewielki, okr gły kapelusz. 

Gestem kazał rozgniewanemu człowiekowi odej , a sam zwrócił si  do grupy 

ogrów: - Niecz sto widujemy ogrzych klientów. Wasi rodacy odwiedzaj  Nerat 

tylko po to, by kra  nam dzieci. 

Everlyn wysun ła si  naprzód, wyci gaj c wonie. Prosz , nie mamy złych 

zamiarów. Nie jeste my do nich podobni. Jeste my... - Przerwała, wyra nie 

szukaj c sposobu, aby to wytłumaczy . Nie znalazłszy jednego słowa, u yła wielu, 

szybko wyja niaj c czyny Eadamma, filozofi  Igraine’a i to, jakim sposobem 

znale li si  na równinach. 

Kiedy sko czyła, człowiek mrukn ł: - Aha, słyszałem co  takiego. Jednak nie 

dawałem temu wiary. 

- Potrzebne nam s  konie, pi  albo dziesi , wszystkie, jakie mo esz nam 

sprzeda  - rzekł Lyrralt. - I prowiant. Suszone mi so, m ka, cukier, sól. 

- Wino - dorzuciła Tenaj zza jego pleców. 

- Chcemy si  te  dowiedzie  czego  o okolicy. Co jest na północ st d? A na 

wschodzie? - Mówi c to, Lyrralt wyci gn ł pieni dze z kieszeni, pokazuj c gar  

stalowych i miedzianych monet. 

Zmru one oczy człowieka, który słysz c ich pytania, przygl dał im si  

podejrzliwie, teraz rozbłysły. Pod tym wzgl dem nie ró nił si  niczym od ogrzego 

kupca. - Przynie  prowiant. - Gestem polecił m czy nie zwanemu Turkiem pój  

po rzeczy wymienione przez Lyrralta. - Przypuszczam,  e w osadzie s  ze trzy 

konie na sprzeda . Nie wi cej. 

Turk, który wyszedł wykona  polecenie, po chwili wrócił. Rzucił ci ki, 

zakurzony worek na lad  i posłał Lyrraltowi i Everlyn spojrzenie pełne takiej 

w ciekło ci,  e ogr miał wielk  ochot  wydłuba  mu oczy z głowy. 

Dotkn ł sztyletu schowanego za pasem w fałdach lu nego płaszcza. Ruch ten 

nie uszedł uwadze ludzi. 

background image

 

99 

- Turk był niewolnikiem w Thorden - wyja nił wy szy m czyzna bez cienia 

uprzejmo ci. - Ma uzasadnione powody, by nienawidzi  waszej rasy. W niewoli 

stracił palce. 

Rzuciwszy kolejny worek na wierzch poprzedniego, Turk poło ył na nim r ce. 

Rzeczywi cie nie miał palców lewej dłoni, a u prawej zostały mu tylko dwa. 

- Straciłem je? - warkn ł Turk i najpierw podsun ł okaleczone dłonie pod nos 

człowiekowi, a potem machn ł nimi przed oczami Everlyn i Lyrralta. - Mój pan - 

wymówił to słowo ze spluni ciem, zaciskaj c praw  dło  w pi  - zjadł je. Na 

moich oczach. 

Everlyn zaczerwieniła si . Lyrralt wzruszył ramionami. Ogr albo ogrzyca 

mieli prawo zrobi  ze swoj  własno ci  wszystko, na co mieli ochot . Mimo to 

odwrócił si  od widoku okaleczonych dłoni. 

- Niech kto  inny ich obsługuje. - Turk jeszcze raz uderzył pi ci  w worek z 

m k , a potem oddalił si . 

- Sami to zrobimy - powiedziała cicho Tenaj, id c po worki. 

Lyrralt był zaskoczony, widz c na jej twarzy ten sam wyraz współczucia co u 

Everlyn. 

Khallayne siedziała na głazie na kraw dzi obozu i spogl dała na płaski 

horyzont. Nawet po dniach  ycia na równinie nie mogła si  przyzwyczai  do tej 

nie ko cz cej si  płaszczyzny. 

W odległo ci kilku metrów Jelindra i Nomryh  wiczyli zapalanie i gaszenie 

ognia. Jelindra robiła post py w zdumiewaj cym tempie, lecz jej brat miał sporo 

kłopotów z podstawami magii. 

- Nie, nie, Nomryhu - skarciła go Khallayne. - Za bardzo polegasz na słowach 

zakl cia. Spróbuj si  po prostu wczu . Postaraj si  zapomnie  o słowach i poczuj 

moc. 

Chłopiec pokiwał głow  i nachylił si  nad niewielk , oczyszczon  

powierzchni , po rodku której le ała kupka suchej trawy. 

Khallayne znów zacz ła si  przygl da  horyzontowi. Przez całe  ycie 

mieszkała w górach, gdzie nawet najwi ksz  dolin  zewsz d otaczały góry. Płaski 

krajobraz, który ci gn ł si  w niesko czono , był dla niej czym  przera aj cym i 

zarazem fascynuj cym. 

Czuła to, co bogowie musieli czu , kiedy u zarania dziejów spogl dali na 

Krynn. Z dala od obozu, maj c za towarzystwo jedynie dwoje podopiecznych i 

słysz c cichy szmer szeptanych przez nich zakl , czuła si  mała i niewa na. 

- Khallayne? - Jyrbian usiadł na skałach kilka kroków od niej. - Przygl dałem 

si , jak radzisz sobie z dzie mi. 

- Masz kłopoty z magi ? - Poklepała głazy bli ej siebie, wołaj c go gestem. 

Pokiwał głow , robi c tak zrozpaczon  min ,  e wybuchła  miechem. - Mnie 

zaj ło to dwie cie lat, Jyrbianie. Nie spodziewaj si ,  e opanujesz t  sztuk  w 

kilka tygodni. 

- Wiem. - Przysun ł si  bli ej. - Chodzi o to,  e zaszedłem tak daleko... 

Doskonałe go rozumiała. - Przez dwie cie lat torturowałam ludzkich magów, 

by wydoby  z nich zakl cia. Jednak do momentu bitwy w lesie niczego nie 

rozumiałam. - Odwróciła si  bokiem, podci gaj c kolana. - Magia ludzi i ogrów 

background image

 

100 

niezmiernie si  ró ni. Nie u wiadamiałam sobie,  e sama sobie zwi zuj  r ce, 

polegaj c na ludzkich formułach zakl  i składników czarów. 

Słuchał ka dego jej słowa, jednak widziała,  e w rzeczywisto ci jej nie 

rozumie. 

- Przykro mi, Jyrbianie. Nie umiem ci tego obja ni  w lepszy sposób. Musisz 

po prostu wyzby  si  hamulców. Musisz zaufa  swej intuicji. 

Wyci gn ła pi  i raptownie rozprostowała palce. Na jej dłoni ta czyły 

puchate kule podobne do tych na wierzchołkach pobliskich traw, pomin wszy 

fakt,  e jej kule  wieciły si  w  rodku. - Spróbuj si  wczu . Nie mog  powiedzie  ci 

nic wi cej. 

Ogr wyci gn ł pi , skupił si  i rozwarł pałce. Mi dzy nimi niczego nie było. 

Khallayne u miechn ła si  na widok jego przygn bionej miny. Jemu było 

ci ej ni  wi kszo ci. Pot ny wojownik Jyrbian nie był przyzwyczajony do 

pora ek. 

- Doczekasz si , Jyrbianie. Tak samo jak ja. I Jelindra. 

Nie zwracał ju  na ni  uwagi. Spogl dał na wschód, gdzie na granicy ziemi i 

nieba pojawił si  oddział konnych. 

- Spójrzcie! - zawołała do swych uczniów, wskazuj c przybyszy. 

- To tylko pani Everlyn i pozostali - zaprotestował Nomryh. 

Khallayne spojrzała na niego surowo. - Te  tak s dz . Co powinni my zrobi ? 

- Pobiec i zawiadomi  wartowników. Ogłosi  alarm - chłopiec znu onym 

głosem klepał wyuczone na pami  słowa. 

- Doskonale. - Khallayne zlitowała si  nad nimi i odprawiła machni ciem r ki. 

- Id cie zgodnie z obowi zkiem zawiadomi  stra e. Potem pobawcie si  troch  

przed kolacj . Na dzi  do  zaj . 

Obydwoje oddalili si  biegiem, natychmiast odzyskawszy siły. 

Jyrhian równie  wstał. - Pójd  lepiej sprawdzi , czego si  dowiedzieli. - 

Wyci gn ł r k , aby pomóc jej wsta , lecz Khallayne zawahała si  przed jej 

przyj ciem. 

- Chyba zostan  tu jeszcze przez chwil . 

W obozie podniósł si  szum, kiedy Lyrralt i jego towarzysze wjechali, wiod c 

trzy nowe konie objuczone prowiantem. Wszyscy podeszli,  eby zobaczy , co 

przywie li, i posłucha  nowin - wszyscy z wyj tkiem Kaede. Ona opu ciła 

obozowisko z szalem przerzuconym przez rami . 

Khallayne przygl dała si  wszystkiemu leniwie, obserwuj c faluj cy tłum i 

w druj c  Kaede. Kobieta zapu ciła si  daleko na równin , a potem nachyliła. 

Khallayne wyprostowała si  i ocieniła oczy dłoni . Widziała, jak Kaede 

podnosi i opuszcza r ce, jakby grzebała w ziemi. 

Najwyra niej szuka korzonków. Cz  kucharzy zacz ła eksperymentowa  z 

korzeniami, jagodami i trawami w poszukiwaniu czego  do przyprawienia 

monotonnych posiłków. Jak do tej pory suszone mi so, ugotowane i wymieszane z 

zielenin  i ziołami, nadal smakowało jak suszone mi so. 

Khallayne wci  siedziała wpatrzona w równiny i czekała, a  złoty dysk 

sło ca powoli zni y si  ku ciemnej linii zetkni cia ziemi z niebem. 

Ludzie zaatakowałi o zmierzchu.

 

background image

 

101 

Rozdział 12

 

 

LEKCJA WPROWADZONA W  YCIE 

 

Przez chwil  Khallayne nie mogła otrz sn  si  z rozmarzenia. Odgłosy walki 

zdawały si  nierzeczywiste i odległe. 

Ludzie z wrzaskiem i krzykiem wyskoczyli z trawy jak ryby spod powierzchni 

spokojnej wody w stawie. T tent koni, krzyki dochodz ce z obozu i nagły brz k 

zderzaj cych si  kling rozbrzmiewały w tle. 

Potem rzeczywisto  wdarła si  sił  i Khallayne z j kiem zerwała si  na nogi. 

Ludzie atakuj ! 

Rzuciła si  biegiem, słysz c w uszach szum t tni cej krwi, która podsycała 

kr

c  w niej magi . W chwili, gdy dotarła do obozu, ludzie toczyli zaciekł  

walk  z ogranii. Zaatakowali wschodni skraj obozowiska. 

Moc spr yła si  we wn trzu Khallayne, gotowa w ka dej chwili wytrysn . 

Bój toczył si  tak blisko,  e na pierwszy rzut oka nie sposób było uwolni  magii 

bez wyrz dzenia krzywdy swojej stronie. 

To nie była obszarpana banda zbiegłych niewolników uzbrojonych w 

zrobiony domowym sposobem or  i prymitywne dzidy. Ci wojownicy wjechali w 

szeregi ogrów, wymierzaj c na lewo i prawo ciosy toporami i maczugami. Gnali 

pieszo z mieczami w r kach. Łucznicy przykl ku poza zasi giem  wiatła z ognisk i 

wypu cili strzały o pierzyskach w kolorze prerii. 

Khallayne odwróciła si  w por , by zobaczy , jak wyszczerzony w gro nym 

grymasie człowiek na koniu zabija ogrzyc . Zmia d ył jej czaszk  jednym 

uderzeniem ci kiej buławy, po czym zawrócił w stron  pozostałych wojowników. 

Khallayne podniosła miecz poległej ogrzycy i podbiegła do człowieka. 

M czyzna zamachn ł si  na ni , usłyszała  wist powietrza tu  przy twarzy. Ko  

odskoczył na bok i je dziec zawrócił go szarpni ciem za wodze. 

Kiedy znów zaszar ował, uchyliła si  przed jego or em i złapała go za nog , 

wysyłaj c przez palce strumie  magii. Nie miała poj cia, co robi. Poczuła moc, 

tak jak w Kal-Theraxian, jak w lesie. Podobnie jak przedtem, moc usłuchała jej 

bez wskazywania kierunku. 

Człowiek wrzasn ł, spadł z konia i wił si  na ziemi w  miertelnych 

drgawkach, błagaj c o lito . Khallayne odrzuciła miecz bez ogl dania si  za 

siebie. 

I znowu miecz przeci ł powietrze. Pojawiwszy si  nie wiadomo sk d, Tenaj 

sparowała niski,  wiszcz cy cios i odbiła go od Khallayne swym or em. Jej 

nast pny ruch wypruł wn trzno ci człowiekowi, który stan ł z r k  przyci ni t  

do krwawi cego brzucha i komicznie zaskoczon  min . Zanim Khallayne zdołała 

cokolwiek powiedzie , Tenaj odwróciła si  ku przerwie w szeregu obro ców i 

zasłoniła j  własnym ciałem, by nie przepu ci  nast pnego napastnika. 

Khallayne obróciła si  wokół własnej osi. W samym sercu walki dostrzegła 

Jyrbiana. Nie ust pował przed wrogiem ani o krok, sprawiaj c wra enie 

niezwyci onego. Walcz cy u jego boku Lyrralt  cierał si  z ludzkimi 

napastnikami z tak  sam  zaciekło ci  jak jego brat. 

background image

 

102 

Wszyscy dokoła zbierali si  przy nim. Ona te  tam ruszyła. Natarcie ludzi 

zostało powstrzymane! 

Kiedy Khallayne zaatakowała najbli szego człowieka, obok przebiegła 

bezbronna Everlyn. Khallayne skoczyła, by j  powstrzyma , uchylaj c si  przed 

ciosami mieczy i wymachami toporów, lecz Everlyn dotarła do Jyrbiana 

pierwsza. Rzuciła si  pomi dzy niego i człowieka, z którym si  bił, krzepkiego, 

muskularnego m czyzn , któremu z powodu braku palców na prawej r ce 

niezr cznie było trzyma  bro . 

Jyrbian opu cił or , a człowiek był tak zdumiony tym,  e ogrzyca zasłoniła 

go własnymi ramionami,  e nie wykorzystał natychmiast nadarzaj cej si  okazji. 

- Prosz , przesta ! - krzykn ła Everlyn. 

- Everlyn! Zejd  mi z drogi! - Wyci gn ł r k ,  eby j  odepchn  na bok. 

Dziewczyna umkn ła mu, nadal osłaniaj c człowieka swym ciałem. Popchn ła 

kobiet , która walczyła z Lyrraltem. Wojowniczka była tak zdumiona,  e omal 

nie wypu ciła broni z r ki. 

Jednak e Lyrralt zareagował inaczej. Post pił o krok i wzniósł buław  

wysoko nad rami . 

Zanim zdołał str ci  kobiecie głow  z karku, zatrzymał go Igraine. Stan ł 

naprzeciw Lyrralta, unosz c r k  przed jego maczug . 

Zerkn wszy na ojca, Everlyn opu ciła r ce i rzekła po prostu: - Musimy 

zaprzesta  walki. - Mimo i  jej słowa były ciche, dotarły do wszystkich. 

Po obu stronach ataki stały si  rzadsze, a  na całej linii ludzie i ogrowie 

stan li czujnie, dysz c ci ko i trzymaj c bro  nieruchomo, lecz w pogotowiu. 

- Prosz ... - Everlyn zwróciła si  do Turka, człowieka, który pokazał jej 

kalekie r ce w Neracie. - Nie po to tu przybyli my. Prosz , zaprzesta cie wałki. 

Nie mamy złych zamiarów. 

- Ogrowie zawsze maj  złe zamiary! - odwarkn ł, podsuwaj c jej pod nos 

okaleczon  dło . 

Jyrbian rykn ł, gdy Everlyn  cisn ła dło  człowieka, okazuj c mu czuło . 

Zdj ty odraz  ogr wyci gn ł r k  do Everlyn, lecz Igraine stan ł pomi dzy nimi. 

- My nie jeste my tacy - powiedziała Everlyn do Turka, odwa nie patrz c w 

jego zdumione oczy. - Dlatego wła nie tu jeste my, poniewa ... postanowili my nie 

trzyma  niewolników, nie krzywdzi  innych. Dlatego wyp dzono nas z domów. 

Turk wysun ł dło  z jej u cisku. - Nie b dziecie tu mile widziani. Zbyt wielu 

spotkała  mier  albo gorszy los z waszych r k. 

- Zatem pójdziemy st d - po raz pierwszy odezwał si  Igraine, kład c dło  na 

ramieniu córki. - Odłó cie bro . Zostawcie nas w spokoju, a jutro ruszymy w 

drog . Nie chcemy wi cej zabija . Chcemy tylko znale  miejsce, gdzie osiedlimy 

si  w spokoju. 

Khallayne rozejrzała po szeregach walcz cych i spostrzegła,  e słowa 

Igraine’a znalazły zrozumienie nawet w ród ludzi. Zacz li opuszcza  or , 

wyra nie odpr eni. Poczuła, jak napi cie maleje. 

Turk spojrzał na Everlyn. - Czy to prawda? - spytał j . - Odejdziecie, nie 

wyrz dzaj c dalszych krzywd mojemu ludowi? 

Zanim Jyrbian czy którykolwiek z tuzina zamierzaj cych odpowiedzie  

zd ył otworzy  usta, pokiwała głow  z naciskiem. - Tak, obiecuj . 

background image

 

103 

Turk wykonał gwałtowny gest i ludzie zacz li si  wycofywa . 

- Trzymam ci  za słowo - Turk ostrzegł Everlyn - cho  mo e jestem szalony, 

czyni c to. Je li jednak złamiecie przyrzeczenie... 

- Wycofał si , nie ko cz c zdania. Ludzie rozpłyn li si  

w stepie równie szybko i cicho, jak si  zjawili, zabieraj c ze sob  swoich 

poległych i opuszczaj c osłupiałych ogrów. Gdyby nie kilku rannych i zabitych 

Khallayne omal uwierzyłaby,  e  adna bitwa nie miała miejsca. 

- Co... - Nawet tak władczy, zazwyczaj pewny siebie Jyrbian nie wiedział, co 

powiedzie . 

- Co  ty zrobiła? - spytał wreszcie Lyrralt w ciszy tak gł bokiej,  e wszyscy 

usłyszeli jego słowa. - Dlaczego powstrzymała  wałcz cych? Powinni my byli 

zabi  ich wszystkich! 

- Czy tego nauczyłe  si  od mojego ojca? Czy tym chcesz by , po wszystkim, 

przez co przeszli my? - cicho, ale zdecydowanie spytała Everlyn. 

Jyrbian odrzekł, wyra nie maj c trudno ci ze zrozumieniem: - Oni nas 

zaatakowali. 

Kaede pojawiła si  u boku Jyrbiana z okrwawionym sztyletem w dłoni. - To 

s  ludzie. - Gdyby powiedziała „zwierz ta” albo „gnój”, jej głos nie mógłby 

wyrazi  wi kszej odrazy i pogardy. - Napadli nas znienacka. 

Khallayne uprzytomniła sobie,  e Kaede nie było w obozie. Usiłowała sobie 

przypomnie , czy widziała j  podczas bitwy. 

- Oni maj  powód,  eby nas nienawidzi  - mówił cicho Igraine - po tym 

wszystkim, co im zrobili my. 

Jyrbian otworzył usta,  eby zaprzeczy  Igraine’owi i przytakn  Kaede. 

Ludzkie istoty były głupie i dzikie, nadawały si  jedynie do pracy w niewoli. A co 

do łudzi, którzy usiłowali zabi  ogrów... kipiał nienawi ci  i  dz  wymordowania 

ich wszystkich. Jednak przygl dała mu si  Everlyn. Słodka, dobra, łagodna 

Everlyn, która sprawiała wra enie tak wiotkiej,  e jego w ciekło  mogła j  

spali . 

Z trudem okiełznał emocje i został nagrodzony u miechem, od którego zrobiło 

mu si  ciepło na sercu. Jednak kiedy zrobił krok w jej stron , odsun ła si  jak 

zwykle. 

Kaede dotkn ła r ki Jyrbiana, przyciskaj c pier  do jego ramienia i 

spogl daj c na niego z całym  arem, cał  nami tno ci , jak  pragn ł ujrze  w 

oczach Everlyn. 

Odwrócił si . - Nie mo emy dalej t dy jecha  - oznajmił, zwracaj c si  do 

Igraine’a. 

Khallayne wyst piła naprzód. Lyrralt stał u jej boku. Nie wiadomo sk d 

pojawił si  równie  Bakrell, który  ciskał w gar ci okrwawion  bro , podobnie 

jak jego siostra. 

Nadaj c swym słowom pełne szacunku brzmienie, Jyrbian rzekł: - Czas ju  

porozmawia  o przyszło ci. Stale jeste my w odwrocie. Teraz znów chcesz, 

eby my uciekli, tym razem przed band   ałosnych ludzi. Mogli my ich pokona , 

uczyni  z nich niewolników! Zbudowa  now  ojczyzn  tutaj. 

Tylko kilku zebranych wokół mrukn ło potakuj co, a wielu pokr ciło 

głowami, lecz nikt si  nie odezwał. Czekali na reakcj  Igraine’a. 

background image

 

104 

Zmru ywszy oczy, zaczerwieniona Everlyn rzuciła zaciekle: - Niczego si  nie 

nauczyłe ! Niewolnictwo jest zł  rzecz ! Nigdy nie zdołamy wybudowa ... 

Igraine uciszył j  ukradkowym spojrzeniem. - Musimy znale  sobie własn  

ojczyzn  - rzekł cicho. a nast pnie powtórzył słowa gło no dla tych, którzy stali z 

tyłu. 

- I musimy j  zbudowa  sami. Jej podwalinami musi by  nasz trud, a nie 

cudze nieszcz cie. 

- Chcesz powiedzie ,  e nie b dzie niewolników? - Lyrralt spojrzał na 

Igraine’a z niedowierzaniem. Ju  głoszenie dobroci i łagodno ci dla powi kszenia 

wydajno ci niewolniczej pracy wydawało si  wystarczaj co złe. Ale to...! 

- Lyrralcie. Złem jest zabra  kogo  z jego ojczyzny, od jego rodziny. Złem jest 

zamyka  go, odbiera  mu wolno . - Everlyn dotkn ła jego ramienia z takim 

współczuciem, z jakim dotkn ła tamtego człowieka. 

Na obliczu Jyrbiana odmalowały si  zazdro  i po danie. 

Lyrralt wytrzeszczał oczy na ni  tak jak na Igraine’a, jakby zetkn ł si  z kim  

albo czym , czego wcze niej nie widział. 

Przekonuj ce słowa Igraine’a wypełniły cisz . - Je li nie zmienimy swych 

zwyczajów, jeste my zgubieni. Czy - by cie - wy wszyscy! - nie pojmowali tego w 

Takarze? - Rozło ył szeroko r ce. 

Rozległ si  szmer potakiwania. - Czy nie czuli cie beznadziejno ci, bezsensu 

naszego  ycia? - Jyrbian rozejrzał si  w tłumie i dostrzegał o ywione twarze, 

rozgor czkowane oczy. 

Igraine przemawiał teraz przekonuj co z wielk  pewno ci : - Czy by cie nie 

rozumieli, co si  stanie z naszym rodzajem, je li dalej b dziemy kroczy  t  

cie k  niegodziwo ci? Czy  teraz,  yj c tak, jak przez ostatnich kilka tygodni, 

nie czujecie si  silniejsi ni  w ci gu całego swojego n dznego  ycia? 

Podbił ich wszystkich, ich serca i umysły. Fala rado ci i wiary, jaka biła od 

jego słuchaczy, była tak silna,  e prawie dostrzegalna. 

- Wyruszymy o  wicie! - powiedział. - Znajdziemy własne miejsce, gdzie 

zaznamy szcz cia i spokoju. 

Zgromadzeni westchn li. Obejmuj c swych najbli szych, ogrowie zacz li si  

rozchodzi . 

Everlyn odeszła ze swym ojcem, nie rzuciwszy nawet okiem na Jyrbiana, 

który poszedłby za ni , gdyby Lyrralt nie chwycił go za rami  i nie odci gn ł. 

- Czy herezja, jak  głosił przez cały czas, to wyrzeczenie si  niewolników? - 

zapytał brata Lyrralt, obejmuj c spojrzeniem równie  Khallayne. 

Jyrbian wzruszył ramionami, wbijaj c wzrok w plecy oddalaj cej si  Everlyn. 

- Byłem zbyt zaj ty,  eby siedzie  u stóp Igraine’a jak kochaj ce dziecko. - 

Odwrócił si . 

Pozostali równie  rozeszli si , zostawiaj c jedynie Khallayne i Bakrella, 

którzy usłyszeli groz  w głosie Lyrralta. - To szale stwo! Było ju  wystarczaj co 

le, kiedy mówił o dokonywaniu wyboru. Teraz chce,  eby my  yli jak istoty 

ludzkie, wygrzebuj c po ywienie z ziemi i własnymi r koma buduj c  ałosne 

lepianki! Czy was to nawet nie obchodzi? 

- A ciebie? Obchodzi? - Bakrełl popatrzył Lyrraltowi w oczy z bliska, jakby 

chciał oceni  szczero  jego odpowiedzi. 

background image

 

105 

Có , ja o to nie dbam - oznajmiła Khaltayne, zanim Lyrralt zdołał 

odpowiedzie . 

- Nie dbasz dopóty, dopóki mo esz praktykowa  sw  heretyck  magi ! 

Spojrzała w jego zagniewane oczy z równie stanowcz  min . Od jak dawna 

uwa ała sw  magi  za co , co nale y ukrywa ? Za co  złego? Ka da filozofia, 

heretycka czy nie, warta była spokoju, rado ci i poczucia przynale no ci, jakich 

zaznała przez ostatnie tygodnie. Wzruszyła ramionami, dziwnie przypominaj c 

Jyrbiana sprzed chwili. - Masz racj . Ani mnie zi bi ani grzeje ta jego filozofia. 

Odwróciła si  i odeszła, utwierdzaj c Lyrralta w przekonaniu,  e musi szybko 

przyst pi  do dzieła, bez wzgl du na to, czy nadarzy si  odpowiednia okazja czy 

nie. Czekał na stosown  chwil , by zabi  Igraine’a i zbiec, zanim jego uczynek 

zostanie wykryty. By  mo e b dzie musiał zgin  razem ze swoj  ofiar . 

Runy na jego skórze zaszemrały z aprobat . 

Strach. Widziała twarz i było to jej własne oblicze. A jednocze nie nie jej. 

Bladozielona cera, która zawsze przyci gała m czyzn jak muchy do miodu, była 

upstrzona plamami, c tkowana i gruzłowata niczym kora drzewa. Czarne oczy 

patrzyły t po, głupio i pos pnie. Jednak były to jej oczy. 

Obudził j  wrzask. Odgłos tak bardzo pasował do obrazu z jej koszmarów.,  e 

przez dłu szy czas Khallayne le ała owini ta w koc, słuchaj c krzyku, który mógł 

by  jej własnym, gdyby nie... 

Wycie trwało nieprzerwanie, stawało si  coraz gło niejsze, a  wreszcie 

zako czyło si  nagle cisz  okropniejsz  ni  cały uprzedni hałas. 

Kiedy wreszcie Khallayne poznała,  e przera ony głos nale y do Jelindry, a 

nie do niej samej, zerwała si  na nogi, potykaj c si  o koc, który zapl tał jej si  

wokół kostek. 

Widoczni po drugiej stronie ogniska Tenaj i Lyrralt równie  wypl tywali si  z 

okry . Jyrbian le cy bli ej namiotu, w którym spał Igraine, zrzucił z siebie derki 

z przekle stwem, które zbudziło nast pnych ogrów. - Co tam si  dzieje, na 

Sargonnasa? 

Zanim ktokolwiek zdołał udzieli  odpowiedzi, kolejny wrzask rozdarł 

powietrze. Jyrbian bez wahania wydobył miecz i odwrócił si  w kierunku 

zamieszania. Jego miecz jednak e na nic si  nie zda w walce z potworem, który 

wyłonił si  z nico ci i wzbił w powietrze. Mo e było ich wi cej. Khallayne nie była 

pewna. 

Kiedy wymachuj cy mieczem Jyrbian ruszył do ataku, w niebo wzbił si  

obłok, który mógł składa  si  z jednego, ale równie  z dwudziestu stworze . Jego 

oblicze szybko si  zmieniało. Potwór przypominał kota, w a, miał kły, czarn  

paszcz , raz był skał , chwil  potem tylko mgł . Było ich dwa, potem jeden, 

potem cała masa, wij ca si  niczym w e, które wypełzaj  z zimowego le a w 

jaskini na wiosenne sło ce. 

Miecz Jyrbiana zagł bił si  w ciele i mgle. Nagle wysun ła si  ko czyna, która 

zmieniała si  z długiej, o lizgłej macki w zako czon  pazurami, gruzłowat  

okropno , i odrzuciła Jyrbiana na sze  metrów w tył. Ogr upadł bezwładnie i 

znieruchomiał. 

Khallayne chciała ju  do niego podbiec, lecz Tenaj złapała j  i odci gn ła do 

tyłu. - Zapomnij o nim! 

background image

 

106 

Potwór był teraz mniejszy, bardziej wyra ny i gro niejszy, lecz jego ruchy 

miały wci  powolny, senny, niemal czuły charakter, kiedy niemo liwie długimi 

palcami złapał ogrzyc  za kark. Usiłowała krzykn , lecz z jej gardła wydobył si  

tylko charkot, a potem raptownie umilkła. 

Mglisty potwór przybierał coraz konkretniejsz  posta , podczas gdy z  ywej 

istoty zostawała tylko w tła powłoka, martwa i nie mocniejsza od papieru. 

W obozie rozległy si  kolejne krzyki, nast pni bowiem ogrowie zbudzili si  i 

ujrzeli potwora, który przesłaniał im gwiazdy. Panowie i damy, dla których 

ledwie tydzie  temu sztylety były tylko wysadzanymi klejnotami przedmiotami 

do ozdabiania pasków, chwycili za ceremonialne miecze i prymitywne piki i 

szykowali si  do walki. 

Khallayne wiedziała,  e sam  odwag  nic nie zdziałaj . Czy  Jyrbian wła nie 

tego przed chwil  nie udowodnił? Czuła, jak Tenaj gromadzi moc, słyszała szmer 

zakl  padaj cych z ust innych ogrów. Tenaj dopiero uczyła si  tego, co 

Khallayne praktykowała ju  jako dziecko, i drzemi ca w niej moc wci  budziła 

jej niepewno . U wiadomiła sobie,  e musi jej pomóc. 

Chmurowy potwór odwrócił łeb ku nim. Miał dwie, trzy, tuzin przera aj cych 

pysków, które zlały si  w jeden, potem znów podzieliły, a nast pnie stopiły w co  

brzydkiego, potwornego i stałego. 

Khallayne usiłowała zamkn  oczy. skupi  si  i przywoła  moc. Nie potrafiła. 

Nie mogła ruszy   adnym mi niem. Nawet powieki odmawiały posłusze stwa, 

nie chciały przesłoni  tych sennych ruchów, bole nie powolnych zmian oblicza z 

jednego w wiele. Jakby był kameleonem. Jak we  nie. 

Tenaj zako czyła zakl cie czaru „wygnanie” i cisn ła nim w potwora z cał  

now  nabyt  sił , na jak  mogła si  zdoby . 

Monstrum zawahało si , a potem wyprostowało i ruszyło na nie, rozwieraj c 

olbrzymi , z bat  paszcz . Skoczyło jak spr ony w , który atakuje. 

W ostatniej chwili przed uderzeniem Khallayne zrozumiała jego natur . 

Pi tna cie, mo e dwadzie cia metrów dalej ze  pi cej postaci wysnuwała si  w tła 

smu ka dymu, która jak ogon ł czyła potworn  chmur  z ziemi . Po ród całego 

zam tu i zgiełku Jelindra spała. Stwór wypływał z niej. To głos Jelindry obudził 

Khallayne... 

Tenaj upadła, powalona jedn  z wij cych si  macek. Usiłowała wsta , lecz cios 

j  ogłuszył. Po lizgn ła si . Kiedy usiłowała si  podnie , r ce nie wytrzymały jej 

ci aru. 

Przera aj ca, na wpół stopiona, na wpół potworna twarz łypn ła do 

Khallayne. Smród rozkładu i zgnilizny buchn ł jej w nozdrza. Blisko  potwora 

rozlu niła jej zdr twiałe mi nie. 

Uniosła wysoko r ce, tworz c tarcz  ochronn  dla siebie i Tenaj. 

- Zrób co ! - Lyrralt nie wiadomo sk d wyrósł u jej boku,  ciskaj c w gar ci 

buław . Pomógł Tenaj wsta , podpieraj c j  swym silnym ciałem, a potem złapał 

Khallayne za rami . - Zatrzymaj go! 

Khallayne próbowała wyrwa  si  z jego stalowego u cisku. Czubki jego 

palców zostawiały si ce na jej ciele. Monstrum znów rzuciło si  na nich i odbiło 

od tarczy. Ponownie skoczyło i jeszcze raz zostało odepchni te. Stan ło na tylnich 

nogach i rykn ło z furii i bezsilnej zło ci. Rzuciło si  do ataku na otaczaj cych go 

background image

 

107 

wojowników, ogrów pozbawionych wystarczaj cej mocy, by ochroni  si  

tarczami. Złapało kopi cego i krzycz cego chłopca i uniosło go w powietrze. 

Lyrralt potrz sn ł Khallayne. - Khallayne! Zrób co ! 

- Jelindra... - zdołała wykrztusi . - Koszmar Jelindry. Obud cie j . - 

Wskazała na ledwie widoczn  w tłumie  pi c  posta . 

Zrozumiawszy wreszcie, Lyrralt przyst pił do działania. Przeskakiwał przez 

ogniska, uchylał si  przed zdumionymi, krzycz cymi ogrami, przebiegł przez 

obozowisko i chwycił  pi c  Jelindr . 

Jego dotyk był bezceremonialny i nagły. W odpowiedzi bestia, która wiła si  w 

powietrzu nad jego głow , rykn ła i plun ła ogniem i truj cym dymem. Płomie  

lizn ł głow  i barki Lyrralta. 

Khallayne pobiegła ku niemu, pewna,  e ogr spłonie. Kiedy zbli yła si  do 

niego, potwór znikł. Khallayne mrugn ła oczami raz i drugi. 

Potwór rozpłyn ł si  w powietrzu, a na ciemnym niebie migotały gwiazdy, 

jakby nic si  nie stało. Jelindra siedziała,  ciskaj c koc w dłoniach. Lyrralt, który 

wci  stał nad ni  z buław  w r ku, nie odniósł obra e . 

Wtedy Jelindra wydała straszny i  ałosny krzyk. 

Khallayne i Lyrralt szybko odwrócili si  w kierunku, w którym spogl dała, 

spodziewaj c si  ujrze  kolejnego potwora. 

Zamiast niego zobaczyli jednak Celise, matk  Jelindry. Kl czała na ziemi, 

płacz c nad martwym ciałem Nomryha.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

108 

Rozdział 13

 

 

MORDERCZA NIEWINNO  

 

- Czy Jyrbianowi nic si  nie stało? - spytała Khallayne Lyrralta, ocieraj c ze 

znu eniem czoło. 

Jelindra i Celise wreszcie uspokoiły si  dzi ki odrobinie wina i magii oraz 

pocieszaj cym, dodaj cym otuchy słowom Igraine’a. 

Bakrell zbli ył si  dumnym krokiem w sam  por , by usłysze  jej pytanie. - 

Składa za alenie w sprawie interesuj cego guza na głowie. Everlyn poklepuje go 

po nadgarstku, a moja siostra kipi zło ci . 

Przyciskaj c zranione rami  do boku, Tenaj wybuchn ła  miechem tak 

srebrzystym, jak jej oczy. 

Bakrell spojrzał na ni  taksuj cym, pełnym podziwu wzrokiem 

przypominaj cym Khallayne o dawnym Jyrbianie, który starał si  uwie  j  i 

wszystkie inne kobiety na dworze swym awanturniczym wdzi kiem i pogod  

ducha. Teraz nie mo na go było dostrzec spoza maski władczo ci, któr  

przywdział, by zdoby  serce kobiety, która nie zwracała na niego uwagi. 

Przez chwil   al jej było tamtego Jyrbiana i tamtego minionego  wiata, a 

potem zapomniała o nich. Nie wyrzekłaby si  magii za cen  powrotu do tego 

wygodnego  ycia. 

Tłum otaczaj cy Jyrbiana rozst pił si . Ogr szedł, lekko utykaj c, wsparty na 

ramieniu Everlyn. Na jego obliczu go cił błogi wyraz, którego Khallayne nigdy 

nie spodziewałaby si  ujrze  na jego twarzy. 

Bez wzgl du na rozmiar obra e  teraz nie sprawiał ju  wra enia osoby 

bardzo cierpi cej. Zgodnie z tym, co powiedział Bakrell, Kaede podtrzymywała 

go za łokie . Niebo podczas burzy nie mogło by  bardziej zachmurzone od jej 

oblicza. 

- Jak si  czuje Jelindra? - spytała Eyerlyn, szukaj c wzrokiem dziecka. 

Khallayne zaczekała, a  trójka znajdzie si  w zasi gu jej głosu. - Ma si  lepiej. 

Twój ojciec jest przy nich. 

- Czy naprawd  s dzisz,  e to ona wy niła tego potwora? - zaniepokoił si  

Jyrbian. 

- Tak, ale nie mo esz jej o to oskar a . Jest tylko dzieckiem, w dodatku 

odchodzi od zmysłów z  alu. Nikt nie potrafi kontrolowa  swoich snów! 

- Je li raz co  takiego spowodowała... co zrobimy w przyszło ci? - spytał. - 

Pozwolimy, by nas przypadkowo pozabijała jednego po drugim? - Jego głos był 

mniej surowy, mniej oskar ycielski, lecz wci  przepełniony gorycz . 

- Nie wiem. 

- Mogliby my na zmian  czuwa  nad ni  w nocy - zaproponowała Everlyn. - 

Je li co  takiego zdarzy si  ponownie, mo emy zbudzi  j  natychmiast i przerwa  

czar. 

- Albo mo esz zgin  wyssana do cna jak jej brat. 

Everlyn wysun ła si  spod ramienia Jyrbiana, a na jej obliczu zago ciła nagła 

rezerwa. - Pójd  sprawdzi , jak ona si  czuje. 

background image

 

109 

- A co ze mn ? - zawołał za ni  figlarnie Jyrbian. Tylko Lyrralt znał go do  

dobrze, by usłysze  rozczarowanie w jego głosie. 

Everlyn u miechn ła si  przez rami , potrz saj c jedwabistymi włosami, 

które spływały jej na plecy. - Chyba poradzisz sobie sam. 

Jej ciepły u miech sprawił,  e Jyrbian zapomniał o wszystkim. Nie zauwa ył 

tego,  e oblicze Kaede z pochmurnego stało si  pos pne. Nie ogl daj c si  na ni , 

poku tykał do swego posłania. 

Posyłaj c t skne spojrzenie w kierunku odchodz cego Jyrbiana, Kaede 

odwróciła si  do Bakrella. Dała mu gestem zna , by nie oddalał si  od grupy. 

Chwycił j  za rami  i bez słowa przytrzymał chwil . 

- Zajmij ich czym  - szepn ła. 

Niech tnie skin ł głow  i wrócił do Khallayne, gdy tymczasem Kaede wróciła 

do swego posłania po szal i mały pakiecik. 

Kiedy wymkn ła si  z obozu, zobaczyła,  e Bakrell wci  znajduje si  w 

rodku gromadki, zajmuj c ich uwag  pytaniami i rozmow . 

Od czasu napa ci ludzi pod Neratem ogrowie wystawiali warty w nocy. Kaede 

i Bakrell pełnili wart  na zmian , siedz c poza obr bem obozu i wpatruj c si  w 

ciemno . Kto  jednak mógł si  wymkn  - albo w lizgn  do  rodka. 

Kaede narzuciła ciemny szal na jasne włosy i ukradkiem opu ciła obóz, 

wychodz c na równin . Solinari wła nie wschodził, o wietlaj c horyzont bladym, 

zimnym  wiatłem. Ogrzyca szła przez wysok , wilgotn  od rosy traw , a  ogniska 

w oddali ledwo migotały, a jedynymi d wi kami były szum traw i  wiergot 

nocnych ptaków. 

Szukała tak długo, a  dotarła do niewielkiego wzniesienia. Wykopała za nim 

mały dołek i zagrzebała pakiecik. Na równinie nie było kamieni, wi c zaznaczyła 

miejsce, wyrywaj c wokół niego traw  na szeroko  dwóch dłoni. Potem rzuciła 

na nie drobny czar naprowadzaj cy ka dego. kto wiedział, jak szuka . 

Otrzepuj c traw  i ziemi  ze spodni, wstała i ruszyła w stron  obozu. Cichy, 

wiszcz cy szept wiatru przerwały czyje  głosy, które dochodziły z tak niewielkiej 

odległo ci,  e mogła usłysze , o czym była mowa. 

Kaede poło yła si  płasko na ziemi, czekaj c a  głosy znów si  odezw . Po 

chwili cichy kobiecy głos przerwał milczenie: 

- Jestem tutaj. 

Odpowiedział jej równie cichy m ski głos. 

Znów rozległ si  głos kobiety: - Och, moja miło ci, przyszedłe . 

Tym razem Kaede rozpoznała go. Mimo radosnego tonu, jakiego nigdy nie 

słyszała w głosie Everlyn, była pewna,  e to ona! I to na potajemnym spotkaniu z 

kochankiem! 

Serce podskoczyło jej z emocji, gdy m czyzna odpowiedział. Nie usłyszała go 

wystarczaj co wyra nie. by móc go rozpozna . Modl c si , by nie był to Jyrbian. 

uniosła ostro nie głow , by si  lepiej przyjrze . 

Kiedy Kaede w lizgn ła si  z powrotem do obozu, Bakrell siedział na derce i 

czekał na ni  z napi ciem. 

Ogrzyca rozejrzała si  wokół, upewniaj c si , czy nikt nadmiernie nie 

interesuje si  ich rozmow , a nast pnie nachyliła si  blisko ku niemu. - Bakrellu, 

nie uwierzysz, czego si  dowiedziałam o Everlyn! - szepn ła. 

background image

 

110 

Przyjrzał si  jej zarumienionej twarzy i błyszcz cym z podniecenia oczom. Jej 

wargi wykrzywiał szeroki u miech. - Wła nie o tym chciałem z tob  

porozmawia . Kaede. 

Ostro no  i dezaprobata w jego głosie stłumiły nieco jej entuzjazm. 

- Zastanawiałem si ... czy przypadkiem nie zapomniała , po co tutaj 

przybyli my. - Spojrzał wpierw na ni , a potem na własne r ce zaci ni te na 

podołku. 

- Co masz na my li? 

- Tylko to, co powiedziałem. - Przysun ł si  bli ej. 

- My lałem o tym,  e bior c pod uwag , co czujesz do Jyrbiana, czy nie... 

- O niczym nie zapomniałam! - Kaede spojrzała na niego w ciekle, odtr caj c 

dło , któr  wysun ł w ge cie pojednania. - Szukałam bezustannie i doszłam do 

wniosku,  e to musi by  Jyrbian. Jak my lisz, dlaczego uganiam si  za nim? 

Bakrell uniósł brew i u miechn ł si . 

- W porz dku - przyznała Kaede. - Pragn  go równie  z innych przyczyn. Co 

w tym złego? Przez to moje post powanie wydaje si  tylko bardziej przekonuj ce. 

Nie zapomniałam, po co przybyli my i wypraszam sobie... 

- Kaede. - Przerwał jej, łagodnie kład c palce na jej wargach. - Powoli.  le 

mnie zrozumiała . Nie oskar am ci . Tylko... rozmy lałem. To  ycie nie jest wcale 

takie złe, nie mam racji? Jest do  podniecaj ce i mo emy robi , co nam si  

podoba. Pomy lałem sobie,  e mo e nie powinni my przysparza   adnych 

kłopotów... 

- Nie mam zamiaru przysparza  kłopotów - odparła słodko i zepchn ła go ze 

swego posłania. 

Dwa dni pó niej Kaede czekała na Jyrbiana na skraju obozowiska. Przywitał 

j  u miechem, którego natychmiast po ałował na widok jej rozpromienionego 

oblicza. Była urzekaj c  kobiet  i nie miał  adnych w tpliwo ci co do tego,  e j  

poci ga. W innym  yciu, jeszcze kilka tygodni temu, byłby ni  zainteresowany. 

Teraz jednak była Everlyn, która za miła Kaede jak sło ce przy miewa blask 

gwiazd. 

- Jyrbianie - rzekła głosem słodkim jak  mietanka. - Musz  z tob  

porozmawia . 

Ze sposobu, w jaki to powiedziała, mógł si  domy la ,  e nie chodziło jej o 

rozmow . Odpowiedział jednym słowem, jej imieniem. Lekki u miech złagodził 

ostrze enie w jego głosie. 

Wyci gn ła do niego r ce, bior c go w obj cia i psotnie kr puj c mu ramiona. 

Jej biust przyci ni ty do jego piersi był mi kki, a oddech słodki. - Pragn  ci . 

Jyrbian odst pił o krok i delikatnie j  odsun ł. - Kaede, nie rób tego. Nie 

powiem,  e nie czuj  pokusy. ale... 

Figlarn  i uwodzicielsk  min  na jej twarzy zast piło ponure rozczarowanie. - 

Wydaje ci si ,  e jej pragniesz. Ale ona nie jest taka, jak my lisz! 

- Nie mów niczego przeciwko Everlyn, Kaede - ostrzegł j . 

- Wi c sam zapytaj! Spytaj j , czemu opuszcza obóz, kiedy jest przekonana, 

e wszyscy  pi . Spytaj j . z kim si  spotyka w nocy! Spytaj j ... 

Po raz pierwszy od chwili, gdy poznała Jyrbiana, jego gwałtowno  j  

przeraziła. Furia wykrzywiła mu twarz. Wpił pałce w mi kkie ciało jej ramienia. 

background image

 

111 

- Robisz mi krzywd  - załkała, przywieraj c do niego bli ej. 

- Krzywd ! - rykn ł. - Ja ci  zabij ! 

- Wi c mnie zabij! - Znieruchomiała mu w r kach. 

- Spytaj j , a potem zabij mnie, je li kłami . Szybko od piewam pie   mierci 

i spokojnie poło  si  pod twój miecz. - Przytuliła si  do niego jeszcze mocniej. 

Pozwolił jej na to. Zgniótł j  w obj ciach tak mocno,  e w zełki na jego pasie 

podrapały jej skór . Wplótł palce w jej włosy i szarpni ciem odci gn ł jej głow . 

- Spytaj j . Chyba  e boisz si  usłysze  prawd . Chyba  e zgodzisz si  przyj  

j  ze  wie ym zapachem ludzkich r k na jej ciele. 

- Co ty mówisz? - wychrypiał Jyrbian. 

- Prawd . Widziałam to i owo. Zanim zadecydujesz, kogo pragniesz, 

powiniene  zna  prawd . Zapytaj j . Ja zaczekam. 

Jyrbian spojrzał na ni . Odst pił do tyłu tak raptownie,  e si  potkn ł. - 

Jeszcze wróc  - niemal wysyczał. 

Nie zmniejszyło to przekonania w jej głosie. - Nie po , to, by mnie u mierci . 

- I tak mog  ci  zabi  - poprzysi gł. 

Znalazł Everlyn w namiocie Igraine’a, gdzie siedziała na stołeczku przed 

prowizorycznym stołem, na którym jej ojciec trzymał mapy. Ogarek  wiecy na 

kawałku kory o wietlał troch  pomieszczenie, rzucaj c ciepły blask na twarz 

Everlyn. W ciemnym k cie Jyrbian dostrzegł przykryt  kocem i oddychaj c  

miarowo posta , zapewne Jelindr . 

- Czy ona  pi? - spytał. 

Everlyn skin ła głow . - Chyba czujesz si  lepiej. - Kiedy nie zrozumiał, 

wskazała na jego nog  i rzekła: 

Ju  nie kulejesz. 

Wzruszył ramionami, daj c do zrozumienia,  e rana była powierzchowna. 

- Co si  stało? - Wstała i podeszła do niego, bli ej klapy namiotu, a dalej od 

pi cej dziewczynki. Wci  mówi c cicho, poło yła dło  na jego ramieniu i 

powtórzyła pytanie. 

- Everlyn... - Mało brakowało, a odszedłby. Przez chwil  miał wra enie,  e nie 

potrafi  y  z t   wiadomo ci . Musi si  jednak dowiedzie . - Musz  ci  o co  

spyta . , Musz ... Czy jest...? Powiedziano ..... 

Dostrzegł prawd  w jej oczach, smutek i zal knione wyczekiwanie, zanim 

jeszcze doko czył pytanie. Poznał,  e , Kaede nie myliła si . 

- To prawda! Wykradasz si  z obozu,  eby si  z kim  spotyka . 

- Tak. - Rzekła to cicho, mi kko, bez  alu. 

Gdyby okazała cho  odrobin  skruchy... 

- Kto to? 

Potrz sn ła głow  i odwróciła oczy. 

Tygodnie obserwowania i wyczekiwania wywołały gor czkow  reakcj . - 

Czemu si  spotykacie potajemnie niczym złodzieje? 

Znów pokr ciła głow , lecz on znał ju  odpowied . - Wi c to prawda! - 

zasyczał. - Odtr casz mnie, ignorujesz ka dy mój u miech, nie pozwalasz si  

dotkn  z powodu jakiego  niewolnika. 

- On nie jest niewolnikiem! Jest... istot  obdarzon  dusz  i sercem, tak samo 

jak ty i ja. 

background image

 

112 

Fakt,  e szybko stan ła w jego obronie i mówiła z tak  swobod  i czuło ci , 

tylko podsycił jego gniew. Sztylet wbity w brzuch nie sprawiłby mu wi cej bólu. 

- Jyrbianie, przykro mi. Wiem,  e nie jest ci łatwo to zrozumie , ale... kiedy go 

poznałam... nie mogłam si  oprze . Nie mogłam si  oprze  miło ci do niego! Nie 

mogłam si  oprze ... Teraz nie wiem, co zrobi . - Słowa płyn ły z jej ust. - Nigdy 

nie mogliby my zamieszka  w ród moich rodaków. A jego pobratymcy 

nienawidz  ogrów. Nigdy by mnie nie zaakceptowali. 

Ka de słowo było jak cier  wbity w jego serce. Mimo to pragn ł, by mówiła 

dalej, dzieliła si  z nim ka dym sekretem, jaki chciała mu zdradzi , pragn ł by  

tym, przed którym otworzy swe serce. 

Everlyn podniosła wzrok i spostrzegła jego cierpi c  twarz i maluj ce si  na 

niej sprzeczne emocje. - Jyrbianie, tak mi przykro. Nigdy nie chciałam ci  urazi . 

On jednak jest panem mego serca... od chwili, gdy ocalił mi  ycie... 

- Eadamm - wyszeptał ogr. Przypomniał sobie, w jaki sposób rozmawiał z ni  

tego poranka w domu jej ojca i w jaki sposób ona spojrzała na niego. U wiadomił 

sobie,  e Everlyn zostałaby w Kał-Theraxian, gdyby ten niewolnik nie poradził jej 

odej . Jeszcze raz wyszeptał jego imi , czuj c na j zyku smak nienawi ci i 

zazdro ci. 

- Tak - przyznała z oci ganiem. - Szedł naszym  ladem i chronił nas. Jego 

ludzie n kali królewskie wojska w górskich przeł czach. Dlatego nie dogoniły nas 

do tej pory. 

Ledwo dotarły do niego jej ostatnie słowa. Proponowała mu okruchy. - Czy 

s dzisz,  e mogłaby  kiedykolwiek mnie pokocha ? - Dostrzegł odpowied  w jej 

oczach, zanim jeszcze szept zamarł na jego wargach. Zrozumiał, zanim 

wyszeptała odpowied . 

Powoli uniosła r ce i poło yła je na swoim brzuchu. - Nosz  w łonie jego 

dziecko. 

Jyrbian wyci gn ł do niej r ce. Przytuliła si  do niego, opieraj c czoło na jego 

ramieniu, jakby odkładała ci kie brzemi . - Nie wiem, co zrobimy, dok d 

pójdziemy, aby nasze dziecko wzrastało bez nienawi ci i cierpienia. - Zamkn ł 

oczy i poczuł, jak ogarnia go martwa cisza i spokój, jakiego do tej pory nie 

zaznał. 

Powoli gładził dło mi jej plecy, wyczuwaj c przez jedwabist  tkanin  

delikatne ko ci i cienk  warstewk  ciała. Jego pałce musn ły jej barki i czule 

przesun ły si  ku szyi. 

Zanim zacisn ł palce, wydała tylko jedno westchnienie, tak ciche i subtelne,  e 

ledwo je mo na było usłysze . Prawie wcale si  nie szamotała. 

- Everlyn? - Poło ył j  delikatnie na ziemi i odgarn ł jej włosy z twarzy, 

przeczesuj c długie pasma, póki wszystkie nie uło yły si   licznie wokół jej 

ramion. - Everlyn? 

Tak nieruchoma. Taka pi kna. Uło ył jej r ce wzdłu  boków, dotkn ł 

policzka. Skór  miała gładk  i ciepł . Jej tunika była wygnieciona wokół szyi, a 

kiedy j  wygładził, zza dekoltu wypadł naszyjnik, kamie  w kształcie łzy, 

owini ty cienkim srebrnym drutem i zawieszony na srebrnym ła cuszku, l ni co 

czarny z czerwonymi  yłkami. 

Zerwał go z jej szyi, rozrywaj c ła cuszek. 

background image

 

113 

Cisz  przerwał jaki  odgłos, cichy chichot. 

Jyrbian podniósł głow  i zobaczył oczy przygl daj ce mu si  z mroku: oczy 

Jelindry, dzikie i szalone. 

- Idziesz ze mn  - rozkazał jej. 

Dziewczyna usłuchała, nie okazuj c najmniejszego wstr tu, cho  prowadził j , 

obejmuj c mocno za ramiona, aby móc w ka dej chwili uciszy  jej krzyk. 

Prowadził Jelindr  przez prawie nie zamieszkan  cz  obozowiska. Kaede 

dogoniła ich przy lince, do której uwi zano jego konia. - Powiedziałe ,  e wrócisz 

po mnie - rzekła z wyrzutem. 

Popatrzył na ni , jakby nigdy przedtem jej nie widział, jednak powiedział: - 

Przynie  nasze rzeczy. 

Kaede przez chwil  gapiła si  na niego z otwartymi ustami, a potem oddaliła 

si  biegiem. Kiedy sko czył siodła  konie, ona ju  wróciła. Przyniosła nie tylko 

swoje baga e, ale te  jego derk  i sakwy. 

Jej widok otrze wił Jyrbiana. Ile czasu upłyn ło od...? Jego umysł uciekał od 

wspomnienia dotyku jej mi kkiej skóry. 

Rozejrzał si  pr dko. Wci  nikt ich nie zauwa ył. - Zosta  tu. Pilnuj 

dziewczyny. Je li cho by pi nie, zabij j . 

Kaede otworzyła usta, by zada  mu pytanie, lecz Jyrbian ju  wrócił do obozu, 

przemykaj c cicho mi dzy  pi cymi ogrami. 

Bez trudu odnalazł Khallayne. Le ała tak zakopana w koce,  e wida  było jej 

tylko czubek głowy i czarne włosy rozsypane po ziemi. Chciał ju  obudzi  j  

bezceremonialnym szarpni ciem, gdy zmienił zdanie i wsun ł dło  pod jej derki, 

a  jej ciepły oddech musn ł mu palce. 

Mi kko  jej policzka przypomniała mu o cerze innej kobiety. Pogłaskał jej 

twarz delikatnie, wspominaj c gładk  skór  i słodki zapach. 

Khallayne ockn ła si , odtr caj c jego r k . Zacisn ł dło  na jej ustach, 

nachylaj c si  tak blisko,  e musn ł wargami jej ucho. - Szsz, Khallayne, to ja. 

Przestała si  szarpa , a on natychmiast odsłonił jej usta i pomógł usi

- Nie ma potrzeby budzi  całego obozu - rzekł beztrosko. 

- Co si  stało? 

- Nic. - Podniósł jej buty i podał jej. - Chodzi o dziewczynk . Musisz pój  ze 

mn . 

- Jelindra? - Khallayne natychmiast oprzytomniała. Wzi ła od niego buty i 

wło yła je. -Stało si  co  złego? 

- Nie. Po prostu... oddaliła si  od obozu i jest przera ona. Chod  ze mn . 

Khallayne szybko wstała i wzi ła kurtk . 

- T dy. 

Kiedy Khallayne odchodziła, Lyrralt poruszył si  i usiadł. Jego posłanie 

znajdowało si  w odległo ci zaledwie kilku metrów. - Jyrbian? 

Jyrbian przyło ył palec do warg i uciszył Lyrralta. 

- Jyrbianie, co si  stało? Dok d idzie Khallayne? 

Jyrbian spojrzał na niego w sposób, jakiego Lyrralt nie widział od czasów 

Takaru. Jedn  brew wzniósł wysoko, a na jego wargach go cił uroczy u mieszek 

pełen lekcewa enia dla samego siebie. - To nie twój interes, bracie, je li wiesz, co 

mam na my li. Id  spa . 

background image

 

114 

Jyrbian podniósł sakwy Khallayne i znikn ł w ciemno ci. Kiedy j  dogonił, 

Khallayne doszła ju  prawie do miejsca, gdzie zostawił Kaede z Jelindr . 

Obie ogrzyce siedziały na koniach. Kaede trzymała wodze pozostałych koni. 

Dziewczynka wydawała si  jeszcze potulniejsza i bardziej nieobecna duchem ni  

przedtem. 

- Co tu si  dzieje? - Khallayne gwałtownie odwróciła si  do Jyrbiana. 

- Wyje d amy - odparł. - Siadaj na konia. 

Kaede z mordercz  min  cisn ła mu wodze jego wierzchowca. 

- Nigdzie z tob  nie jad , Jyrbianie - oznajmiła Khallayne. 

- Nie jest nam potrzebna - rzuciła szyderczo Kaede. 

Jyrbian zwrócił si  do Khallayne, jakby w ogóle nie słyszał Kaede. - Nie 

musisz, je li nie chcesz. Je li nie pojedziesz jednak, znajdziesz jej ciało... - 

przerwał i wskazał kciukiem na Jelindr  - porzucone,  eby zgniło na drodze za 

nami. 

- Dlaczego to robisz? Co si  stało? 

- Wybór nale y do ciebie - rzekł beztroskim tonem. - Potrzebna jest mi tylko 

jako zakładniczka,  eby wzi  ci  w karby. Je li nie b dzie ci  ze mn ... A zanim 

pomy lisz o rzuceniu czaru, czy gotowa jeste  zało y  si ,  e zd ysz rozprawi  si  

z nami obojgiem, zanim które  z nas j  zabije? 

Kiedy Khallayne wci  stała bez ruchu, zawrócił konia i ruszył przed siebie. 

Kaede pojechała w  lad za nim, prowadz c wierzchowca Jelindry. 

- Nie robiłbym tego, Jyrbianie. - W ciemno ci rozległ si  głos Lyrralta. 

Jyrbian odwrócił si  raptownie, si gaj c po miecz, i ujrzał naprzeciw swego 

brata i Bakrella. 

- Czemu nie? - spytał cicho Jyrbian. Odsun ł otwart  dło  od r koje ci 

miecza, trzymaj c j  jednak lu no przy boku w gotowo ci. 

- Znale li Everlyn. 

Na d wi k jej imienia Jyrbian drgn ł. Szybko wzi ł si  w gar . Za nimi, w 

blasku padaj cym na namiot, wida  było podniecenie i ruch w obozie. 

- Co si  stało Everlyn? - spytała Khallayne. 

- Nie  yje. S dz c po si cach i  ladach na ciele, została uduszona. 

- Jyrbian? - Khallayne przyst piła o krok. 

Przyszła mu na my l Everlyn, która stan ła pomi dzy nim a człowiekiem w 

Neracie. Wspomnienie było wypisane krwi . 

- Co si  stało? - spytała Khallayne. Jej głos był głosem rozs dku i pojednania. 

- Everlyn widywała si  z ludzkim m czyzn  W nocy poza obozem. - Kaede 

równie  wysun ła si  naprzód, przemawiaj c głosem stanowczym i chłodnym. 

- Widywała si  z człowiekiem? - Lyrralt nie rozumiał. 

- Był jej kochankiem. - Kaede wypluła z ust to słowo, jakby było czym  

nieczystym. 

Wstrz ni ci ogrowie zareagowali milczeniem. 

Zanim zdołali cokolwiek zrobi , Jyrbian rzucił si  na Khallayne. Złapał j  za 

tył tuniki i przerzucił przez siodło swego konia. Nim zd yła doj  do siebie, 

uderzył j  w tył głowy, pozbawiaj c przytomno ci. 

Lyrralt skoczył naprzód. Zatrzymał si  jednak, gdy Jyrbian wyci gn ł jedn  

r k  miecz. Ko  pod nim ta czył, podniecony dodatkowym ci arem i napi ciem 

background image

 

115 

wokół. - Wracaj, bracie. Wracaj do swych  ałosnych przyjaciół. Nie jed  za nami. 

Nie... 

- Jyrbianie, nie rób tego. - Rozległ si  nagle zdławiony  alem głos Igraine’a. - 

Stało si  ju  wystarczaj co du o złego. Nie powi kszaj nieszcz cia. 

- Ty jeste  za to odpowiedzialny! - odparł Jyrbian, łypi c okiem na tłum, jaki 

zgromadził si  za plecami Igraine’a. - Ty! Wygłaszałe  kazania o lepszym  yciu. 

Jest jednak pewna granica tego, co mo emy zmieni , nadal oddaj c cze  naszym 

bogom. Nadal szanuj c nasz  tradycj . Je li dalej b dziesz szedł t  drog , 

ci gniesz na nasze głowy gniew bogów! 

Zerkn ł na Kaede, która jako jedyna osoba w obozie z własnej woli stan ła po 

jego stronie, i kiwn ł głow  w kierunku gór. Odjechał galopem z Khallayne, 

która le ała bezwładnie na grzbiecie jego konia. 

Kaede ruszyła za nim, a potem zatrzymała si  i na chwil  odwróciła, szarpi c 

za wodze konia Jelindry, by zapanowa  nad zwierz ciem. Dziecko zachowywało 

si  du o potulniej ni  ko . 

- Bakrellu? 

Zaskoczony Bakrell otworzył usta, potem je zamkn ł i jeszcze raz rozwarł. 

- Chyba tu nie zostaniesz, co? Nie ma powodu. Mamy ju  to, po co 

przybyli my. 

Czekała, ale Bakrell umkn ł przed jej wzrokiem. – Nie - oznajmił wreszcie. 

- Zostajesz? - spytała z niedowierzaniem Kaede, lecz kiedy ju  nic wi cej nie 

powiedział, zawróciła konia i pogalopowała za Jyrbianem, prowadz c 

pozbawionego je d ca ogiera Khallayne i konia, na którym jechała Jelindra.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

116 

Rozdział 14

 

 

GNIEW BOGÓW 

 

T tent czterech koni galopuj cych po suchej trawie i twardej ziemi jeszcze 

długo rozbrzmiewał w stepie. 

- Musimy ich  ciga ! 

Tenaj była zwolenniczk  po cigu. Kilku stoj cych w pobli u ogrów mrukn ło 

potakuj co. 

Lyrralt potrz sn ł głow . - Je li ruszycie w pogo  po ciemku, na pewno zabij  

zakładników. Albo was. Łatwo im b dzie zastawi  pułapk . 

Tenaj opu ciła r k , któr  miała zwyczaj trzyma  na r koje ci miecza. - 

Dlaczego zabrali Khallayne i Jelindr ? 

- Nie wiem. 

Igraine zgarbił si  i zawrócił powoli do obozu. lecz Bakrell zagrodził mu 

drog . 

- Czcigodny panie, prosz . - Zwiesiwszy te wstydu głow , Bakrell padł na 

kolana przed starszym ogrem. - Musz  przyzna  si  do swych uczynków. Musz  

wyzna  ci wszystko, co wiem. 

Zawracaj cy ku obozowi ogrowie stan li. Lyrralt i Tenaj podeszli bli ej. 

Igraine poło ył dło  na ramieniu Bakrella i pokiwał głow . 

Bakrell przełkn ł  lin . Zacz ł ze wzrokiem utkwionym w ziemi u stóp 

Igraine’a. - Moja siostra i ja jeste my jedynymi potomkami klanu Talleesów, 

rodu Powierniczki Pie ni Ogrów. 

Lyrralt j kn ł. 

- Jednym z powodów, dla jakich przył czyli my si , były przypuszczenia 

mojej siostry,  e kto  z was zna los Historii. 

- Nie rozumiem. - Igraine był bardzo powa ny. - S dziłem,  e Powierniczka 

zmarła  mierci  naturaln . 

- Rada pozwoliła wszystkim w to wierzy . Jednak Kaede jest przekonana,  e 

to był spisek. Uwa a tak e,  e Pie  wci   yje. Pie  przemawia do naszej 

rodziny specjaln ... muzyk . Ona nadal j  słyszy. 

Bakrell urwał, przechylaj c głow , jakby i on przysłuchiwał si  czemu  w 

oddali. - Nie mam jej zdolno ci, ale przyznaj  jej racj . S dz ,  e gdyby Pie  

rzeczywi cie zagin ła, zapadłaby... cisza. 

- Mów dalej - zach cił młodzie ca Igraine. kiedy Bakrell zamilkł. 

- Pie  przywiodła Kaede tutaj, do kogo  w ród nas. Kaede nie była jednak 

pewna, kto jest wła ciw  osob . Dwie noce temu powiedziała mi o swoich 

podejrzeniach wobec Jyrbiana. 

- Wi c przybyli cie znale  Pie  - stwierdziła chłodno Tenaj. - Czy to 

wszystko? 

- Nie. Przybyli my równie ... - wymamrotał co  niewyra nie. 

- Po co? 

Igraine uj ł Bakrella za podbródek, podnosz c troch  jego głow , by spojrze  

mu w twarz. - Nie bój si . Nikt ci teraz nie wyrz dzi krzywdy. Jaki jest ten drugi 

powód, dla którego przył czyli cie si  do nas? 

background image

 

117 

Bakrell zgarbił si . - Przysłała nas Rada Panuj cych. W tłumie rozległy si  

szmery, lecz Igraine opanował sytuacj  jednym ruchem r ki. - Mów dalej. 

- Sytuacja w Takarze jest bardzo zła - rzekł Bakrell. - W górach roi si  od 

zbiegłych niewolników. Kiedy wyje d ali my, ju  trzy tabory z prowiantem 

zostały zaatakowane i zniszczone. 

Wielu okazywało niezadowolenie z tego, jak Rada Panuj cych poradziła sobie 

z kwesti  Igraine’a. Byli w ciekli,  e ogra ukarano za powi kszanie swych 

dochodów. Jeszcze bardziej zło cił ich fakt,  e Rada najwyra niej nie była w 

stanie zapobiec atakom ludzi. 

Rada wysłała wojsko,  eby was znale . Spotkali cie pierwsz  i drug  

kompani  i wyci li cie je w pie . Nie wiecie natomiast,  e nie zaprzestano 

wysyłania posiłków. Wiem z ostatniego meldunku naszego ł cznika,  e ka dy 

nast pny oddział padł ofiar  napa ci i został rozproszony albo unicestwiony. 

Przez ludzi. Z powodu tak licznych ataków zbiegłych niewolników, tak wielu 

skoordynowanych, zaplanowanych napa ci, Rada nabrała przekonania,  e ludzie 

s  waszymi  ołnierzami. 

- I dlatego przysłano was? - spytał Igraine. 

Bakrell pokiwał głow . - Potrzebne były informacje. Kaede zgłosiła si  na 

ochotnika. 

- Ale my nie utrzymywali my  adnych kontaktów z niewolnikami - 

zaprotestowała Tenaj. - Musieli cie si  o tym przekona  wiele tygodni temu. 

Bakrell chciał im opowiedzie  o tym, co Kaede dowiedziała si  o Everlyn i 

niewolnikach, którzy od czasu napa ci w górach osłaniali ich z ka dej strony, lecz 

nie potrafił. Igraine sprawiał wra enie starego i bardzo steranego. Oczy miał 

zm czone i podpuchni te. Bakrell nie chciał powi ksza  jego zgryzoty. 

- Owszem. U wiadomili my to sobie natychmiast. Ale wci  mieli my 

nadziej ,  e dowiemy si , co stało si  z Histori . I... - zawahał si . - To nie 

wszystko. Kaede... to znaczy, my... przekazywali my kurierowi wiadomo ci dla 

Rady, zostawiaj c mapy i informacje o miejscu naszego pobytu. 

Tym razem tłum załamanych i zasmuconych uciekinierów nie zareagował. 

Stał jak ogłuszony. 

- Nie wiemy, czy która  z wiadomo ci dotarła do celu - doko czył po piesznie 

ogr. - Nie wiemy nawet, czy odbierano je zgodnie z naszymi oczekiwaniami. 

Zostawiali my je tylko, oznaczaj c miejsce w umówiony wcze niej sposób. 

Bakrell  cisn ł dło  Igraine’a. - Prosz , czcigodny panie, powiedziałem ci o 

tym wszystkim dlatego,  e podj łem decyzj . Chc  zosta . Im dłu ej mieszkali my 

mi dzy wami, tym bardziej utwierdzałem si  w przekonaniu,  e wasz sposób 

ycia jest słuszny. Wiem,  e winny jestem wyst pków przeciwko wam, lecz pragn  

zosta . 

Igraine ze zm czeniem poklepał go po dłoniach. - Nie mog  sam o tym 

zadecydowa , Bakrellu. Wszyscy b d  musieli podj  decyzj . W swoim jednak 

imieniu witam ci  serdecznie. Wszyscy popełniali my kiedy  zbrodnie i 

okrucie stwa. Wszyscy ucierpieli my. 

Jakby nagle przypomniawszy sobie,  e jedyne dziecko Igraine’a le y zimne i 

martwe w namiocie, zbiegowisko rozeszło si  bez słowa, dziel c na mniejsze 

background image

 

118 

grupki. W milczeniu ogrowie wrócili do namiotu po rodku obozowiska. 

Zbudowali stos pogrzebowy dla Everlyn i za piewali  ałobn  pie  dla Igraine’a. 

Bakrell poszedł z nimi. Cho  nikt si  do niego nie odezwał, nikt te  nie 

odrzucił jego pomocy przy smutnych obowi zkach. 

Lyrralt zabrał swoje koce i samotnie wymkn ł si  na skraj obozu, oddalaj c 

si  od sp tanych koni i czujnych oczu wartowników. 

Dzisiejszej nocy. Wiedział,  e to musiało si  sta  dzi  w nocy. Igraine zostanie 

sam ze sw   ałob . Lyrraltowi uda si  wtedy zakra  do jego namiotu. 

Runy pulsowały mu na barku i sw działy na całym ramieniu. Lyrralt siedział 

sam w ciemno ci i błagał o chwil  odr twienia, która uwolniłaby go od nacisku 

run. Poszukał na niebie konstelacji Hiddukela, lecz chmury zakryły Solinari i 

przesłoniły gwiazdy. 

W n jciemniejszej godzinie przed  witem zakradł si  z powrotem do obozu i 

w lizgn ł do namiotu Igraine’a. Wewn trz panował mrok; pojedyncza  wieczka 

skwierczała, dogasaj c we własnym wosku. 

Igraine siedział na grubym kobiercu ze skrzy owanymi nogami i dło mi na 

kolanach. Nie podniósł oczu, kiedy wszedł Lyrralt, lecz powiedział: 

- Wi c wreszcie przyszedłe  mnie zabi . 

Lyrralt był tak zaskoczony,  e jego dło  zastygła ze sztyletem ukrytym pod 

fałdami szaty. - Zabi  ci , panie? 

Igraine powoli uniósł głow . 

Lyrralt j kn ł na widok srebrnych oczu Igraine’a, które zrobiły si  szare. 

- Czy  nie po to przybyłe ? Nie to planowałe  i nie na to czekałe  całymi 

tygodniami? 

Lyrralt wzruszył ramionami i wydobył sztylet. Wi c Igraine wiedział. 

Wkrótce zginie, wi c co za ró nica. A je li podniesie alarm, zanim ktokolwiek 

zd y przybiec, b dzie po wszystkim. - Tak, dlatego przyszedłem. 

- Wiesz,  e nie zatrzymasz biegu wydarze . To, co zapocz tkowałem, jest 

teraz wi ksze ode mnie. Jest wi ksze od ka dego pojedynczego ogra. 

Mimo zm czenia i poczucia kl ski, jakie było słycha  w głosie Igraine’a, 

Lyrralt nie pozostał oboj tny na pobrzmiewaj c  w nim perswazj . Runy 

drgn ły, przypominaj c mu o obowi zku. Spłyn ł na niego spokój. - Nie dbam o 

to, co zapocz tkowałe . Chodzi mi tylko o ciebie. 

Igraine pokiwał głow . Nie uczynił  adnego ruchu w swojej obronie. Lyrralt 

przeło ył sztylet do lewej dłoni i wytarł spocon  dło  w tunik . Miał wra enie,  e 

runy wij  si  jak robaki, coraz szybciej i szybciej. Z wysiłkiem skupił si  na celu. 

- Zdajesz sobie jednak spraw ,  e nie chcesz tego zrobi , prawda? - spytał 

Igraine. - Nie chcesz ju  od jakiego  czasu. Gdyby  miał taki zamiar, zrobiłby  to 

ju  dawno temu. 

Lyrralt zatrzymał r k  wznosz c  sztylet. Niewa ne, co s dzi Igraine. 

Wkrótce b dzie martwy. - Dotychczas nie było okazji. Zawsze otaczali ci  

wielbiciele, akolici. 

- Okazja nadarzała si  nieraz. Ignorowałe  ka d  z nich a  do dzi . 

A  do dzi . Lyrralt wzniósł sztylet nad głow  Igraine’a, zamierzaj c wbi  mu 

go w czaszk . Runy na jego ramieniu paliły  ywym ogniem, jakby wypu ciły 

korzenie, które wpijały mu si  gł boko w ciało i przenikały do szpiku ko ci. 

background image

 

119 

Lyrralt j kn ł z bólu, odchylił si  do tyłu i d gn ł sztyletem z całych sił! 

Drgaj ce ostrze no a z głuchym stukiem utkwiło w słupie nad głow  Igraine’a. 

Ból targn ł ramieniem Lyrralta. Ogr wrzasn ł i wyginaj c kr gosłup, padł w 

konwulsjach na mat  u stóp Igraine’a. 

Igraine dotkn ł jego pleców, biodra oraz obolałego barku i ból ustał. Lyrralt 

słyszał kroki biegn cych osób i szelest podnoszonej klapy namiotu, lecz nie mógł 

si  ruszy . 

- Czcigodny panie? - Od strony wej cia dobiegał głos Tenaj. - Usłyszeli my 

krzyk. 

- Wszystko w porz dku. - Igraine u miechn ł si  do Lyrralta. - To tylko 

skurcz mi ni. 

Lyrralt pomału usiadł i zobaczył kilka zatroskanych twarzy, które zagl dały 

przez otwarte wej cie. 

Igraine gestem odesłał gapiów. Odeszli wszyscy z wyj tkiem Tenaj i Bakrella. 

Ci weszli do  rodka. Bakrell wytrzeszczył oczy, ujrzawszy sztylet wbity w 

słup. Popatrzył na bro , na Igraine’a i na Lyrralta, a nast pnie bez słowa 

wyci gn ł ostrze i podał je starszemu ogrowi. 

Igraine wzi ł bro  i oddał j  Lyrraltowi. 

Zanim Bakrell zd ył skomentowa  zaj cie, Tenaj rzekła: - Chc  jecha  za 

Khallayne i Jelindr . 

- A ja oznajmiłem,  e to ja powinienem pojecha . - Bakrell przykucn ł na 

kobiercu obok Lyrralta, naprzeciwko Igraine’a. - Po cz ci to wina mojej siostry. 

- To moich przyjaciół porwano. 

- To s  równie  moi przyjaciele, Tenaj, cho  nie okazałem im szacunku, jaki 

si  nale y przyjaciołom - o wiadczył Bakrell. 

- Dlaczego ty, a nie ja? 

- Bo ty musisz stan  na czele wojowników zamiast Jyrbiana - powiedział 

cicho Lyrralt, kiedy przyszedł do siebie. - Je li Rada wie, gdzie jeste my, b dziesz 

nam potrzebna jak nigdy dot d. Bakrell powinien ruszy  w po cig. 

- Dopiero po wypowiedzeniu tych słów u wiadomił sobie, co powiedział. 

Obejrzał si  na Igraine’a, czekaj c na jego pozwolenie lub zakaz, lecz Igraine 

post pił tak jak zawsze, gdy Jyrbian podj ł pochwalan  przez niego decyzj . 

U miechn ł si  tylko. 

Bakrell równie  kiwał głow  z aprobat . 

- Nie cieszyłbym si  tak bardzo - stwierdził Lyrralt, pocieraj c runy, które 

znów zacz ły taniec na jego ramieniu. 

- Niewykluczone,  e jedziesz wprost w obj cia  mierci, bez wzgl du na to, czy 

złapiesz Jyrbiana czy nie. 

- Nie, b d  ostro ny. Mo e wymy limy jaki  sposób,  eby przekaza  

wiadomo  ludziom, którzy nas strzeg . Je li nie dogoni  ich przed powrotem do 

Takaru, mog  zaszy  si  w mie cie, gdzie b d  całkiem bezpieczny. 

Khallayne ockn ła si  oszołomiona. Bolał j  kark i tył głowy. Bolał j  brzuch i 

kto  potrz sał ni  tak mocno, i  miała wra enie,  e zaraz zwymiotuje. 

Otworzyła powieki i zobaczyła,  e ziemia przesuwa jej si  przed oczami z 

zawrotn  szybko ci . Nagle wróciła jej pami . 

background image

 

120 

Jyrbian złapał j  i przerzucił przez konia. Potem zapadła ciemno  i niczego 

wi cej ju  nie pami tała. A  do teraz. 

Z wysiłkiem uniosła głow , by nie podskakiwała tak przy ka dym ruchu 

konia. Uderzyła Jyrbiana pi ci  w nog  i w nagrod  usłyszała dobiegaj c  z góry 

salw   miechu. 

Ko  zwolnił biegu i przeszedł w kłus, od którego głowa prawie całkiem ju  

odpadła jej od karku, potem zwolnił jeszcze bardziej i stan ł. Jyrbian pod wign ł 

ogrzyc  i obrócił na plecy, obejmuj c silnymi ramionami. 

- Wi c oprzytomniała ? - spytał. 

- Dok d jedziemy? - próbowała zapyta  Khallayne, lecz miała uczucie,  e w 

ustach ma pełno puchu. 

Jyrbian dał znak Kaede. Chwycił za wodze ogiera Khallayne. 

- W gł b nocy, moja miło ci. - Przeło ył jej jedn  nog  przez grzbiet konia, a 

potem posadził j  w siodle. - I pami taj, gdyby przyszło ci do głowy zosta  w tyle 

albo si  zgubi , Jelindra zostanie z nami, niewa ne, z tob  czy bez ciebie. 

Posłał jej okrutny u miech, po czym  cisn ł boki konia pi tami i pop dził 

galopem. Zatrzymali si  wczesnym  witem i kiedy Khallayne usn ła, zbyt 

zm czona i chora z bólu i zmartwienia, by stawia  opór, Kaede zwi zała jej 

nadgarstki i kostki. 

Ockn ła si , gdy sło ce ju  wzeszło i  wieciło jej w oczy. Przeturlała si  na bok 

i ukryła twarz w zgi ciu r ki, chc c zasłoni  si  przed  wiatłem. Pogr yła si  w 

ciemno ci i nagle u wiadomiła sobie,  e słyszy rozmow  Kaede z Jyrbianem. 

- Czemu, Jyrbianie? - dopytywała si  Kaede. - Po co one s  nam potrzebne? 

Przecie  tylko zawadzaj . 

- Bo tak postanowiłem - odparł Jyrbian. 

Khallayne czujnie nadstawiła ucha. 

- Prosiłe  mnie,  ebym z tob  pojechała! Chcesz,  ebym pomogła ci pilnowa  

dziewczynki. S dz ,  e jeste  mi winien wyja nienie! 

- Nie prosiłem ci ,  eby  jechała - odparł znudzonym tonem Jyrbian. - W 

ka dej chwili mo esz sobie pój . 

Głos Kaede złagodniał, stracił sw  napastliwo . - Nie chciałam,  eby tak to 

zabrzmiało. Wiesz,  e chc  by  z tob . Nie rozumiem jednak, dlaczego one musz  

jecha  z nami. Nie chc ... - Umilkła. 

- Ale ja chc  je mie  przy sobie. 

- Czemu? 

- Dobrze, wyja ni  ci. Je li ci  to zadowoli i sprawi,  e przestaniesz narzeka . 

Khallayne usłyszała szelest kroków w suchej trawie. 

Kiedy po chwili Jyrbian odezwał si , głos dochodził wprost znad niej. - Los 

dziewczynki jest mi oboj tny, chyba  e chodzi o wymuszenie posłusze stwa na 

niej. Ale ona... - Tr cił j  czubkiem buta w biodro. - Ona nauczy mnie 

wszystkiego, co sama wie o magii. 

Wsun ł stop  pod jej ciało i odwrócił j  mocnym szturchni ciem. - Słyszysz 

mnie, Khallayne? Uczynisz mnie najpot niejszym ogrem w Takarze. 

U miechn ł si  i odszedł na bok. 

Khallayne powoli usiadła, osłaniaj c oczy przed sło cem. - A je li odmówi ? 

background image

 

121 

Ogr stał obok owini tej w koc Jelindry, która wci  spała. Delikatnie dotkn ł 

jej głowy czubkiem buta i obejrzał si  na Khallayne. - Nie s dz . 

Lyrralt siedział na zrujnowanym murze i rozgl dał si  wokół. Po kilku dniach 

ci kiej jazdy zało yli obóz w ruinach ludzkiego miasta w ród pasma niskich 

wzgórz. Przypuszczał,  e zbli aj  si  do granicy równiny, płaski teren bowiem 

coraz cz ciej urozmaicały pagórki i niewielkie wzgórza. 

Bakrella nie było ju  kilka dni. Machn wszy r k  na po egnanie, odjechał t  

sam  drog , któr  przybyli, zostawiaj c Lyrralta z melancholijnym przeczuciem, 

e go ju  wi cej nie zobaczy. 

Ruiny miasta wokół obudziły w nim smutek. Toporne, do połowy zburzone 

kamienne mury sprawiały wra enie, jakby nigdy nie stały tak prosto jak w 

zamy le budowniczych. Mo e rozsypały si  i pokrzywiły, kiedy były jeszcze nowe. 

Lyrralt chodził w ród gruzów, stert kurzu i kamieni, zastanawiaj c si  nad 

tym, kto tu  ył i co robił. Widok przywodził mu na my l Bloten. Ludzkie istoty 

usiłuj ce wybudowa  ogrze miasto? To nie miało sensu. Ludzie byli dzikusami, 

którzy p dzili n dzne  ycie na stepie. Ledwo mieli jak  cywilizacj . A mo e 

wybudowali własne miasta i drogi, zanim ogrowie odkryli ich przydatno  jako 

zwierz t jucznych i do ci kiej pracy? 

Stał na szczycie ruin, na małym kawałku muru, który ci gn ł si  wzdłu  

grani, kiedy spadł deszcz. 

Pocz tkowo ulewa była tak silna, i  zdawało si ,  e to gwiazdy spadaj  z 

nieba! Płon ce gwiazdy! Gwiazdy, które ci gn ły za sob  płomieniste ogony. 

Pierwsza spadła wbrew jego oczekiwaniom nie na równin  w oddali, lecz 

całkiem blisko, ledwie kilka kroków od półki nad urwiskiem. To był ognisty 

deszcz! Kamyki, ziemia i t czowy ogie  trysn ły w niebo. 

Lyrralt uniósł głow  i zobaczył nast pne gwiazdy, tysi ce ognistych  wiatełek, 

które spadały na ziemi . Krzykn ł ostrzegawczo do towarzyszy, którzy kilka 

metrów ni ej grzebali w ruinach. Kiedy wskazał r k , kolejne  wiec ce kule 

uderzyły w ziemi , wyrzucaj c w gór  słupy ognia. 

Jeden ze starszych kuzynów z klanu Igraine’a stał w pobli u. Fontanna 

płomieni zakr ciła i uderzyła go. - Jest zimny - rzeki, a w jego głosie nie było 

zdumienia. Wtedy ciało zacz ło mu si  topi  jak wosk kapi cy ze  wiecy, a z jego 

gardła wyrwał si  lament pełen bólu i rozpaczy. 

Kiedy ogr upadł zmieniony w czarn , stopion  mas  ciała i ko ci, zacz ła si  

prawdziwa groza. Ogromne  wiec ce kule spadały w odst pach metrów, 

centymetrów! Był to chłodny ogie  zesłany z niebios przez bogów. Gdziekolwiek 

spadł, płon ł bez płomienia zimnym  arem, gor tszym jednak od wszystkiego, 

czego Lyrralt dotychczas do wiadczył. 

Lyrralt zeskoczył z muru, wykr cił sobie stop  i poturlał si  po twardym 

gruncie. Zerwał si  na równe nogi i pognał przed siebie. Gdzie był Igraine? 

Musiał znale  Igraine’a. 

Kolejny ogr padł ofiar  zimnego ognia, a potem jeszcze jeden. Haleyn, który 

tak przepi knie grał na flecie i Issil, która nadzorowała przenoszenie 

roz arzonych w gli od obozu do obozu i czuwała nad tym, by ogrowie zawsze 

mieli ciepło. 

background image

 

122 

Jedno z dzieci z klanu Igraine’a, to hała liwe, upadło. Jego siostra wrzasn ła 

przera liwie, chwyciła je w chwili, gdy ognista kula trafiła dziecko w plecy i sama 

te  spłon ła. Równie  Celise, matka Jelindry, umarła z krzykiem. 

Lyrralt zobaczył Tenaj, która biegła zygzakiem w ród płomienistych 

wybuchów i odci gn ła dwoje dzieci, zanim zd yły dotkn  stopionych zwłok 

ojca i sta  si  cz ci  jego wrz cego ciała. 

Zatrzymał si , rozejrzał i znów pognał jak oszalały. Podczas jego biegu 

wsz dzie wokół gin li ogrowie.  adna jednak z morderczych kuł ognia nie spadła 

do  blisko, by go dotkn . Popatrzył w niebo. To nie był atak ludzi czy ogrów! 

Nie był to nawet atak  adnym rodzajem magii, jaki rozpoznawał. 

Wsun wszy dło  pod tunik , Lyrrałt chwycił medalion wisz cy na szyi i 

szarpn ł go tak mocno,  e ła cuszek wpił mu si  w ciało i p kł. Ogr  cisn ł go w 

dłoniach i wykrzykn ł - za piewał! - wywrzeszczał! - modlitw  w niebiosa. - 

Pot ny Hiddukelu, wielka bogini Takhisis, czemu mnie oszcz dzili cie? Abym 

mógł patrze  na  mier  wokół siebie? Zmiłujcie si  nad swymi dzie mi! Oka cie 

łask  i darujcie nam  ycie...! 

Srebrny dysk z wyrytym wizerunkiem jego boga tak si  rozgrzał,  e ogr bez 

namysłu odrzucił go od siebie. Dysk poszybował w powietrzu, a Lyrralt j kn ł, 

u wiadomiwszy sobie, co zrobił. 

Złapał medalion. Ten jednak eksplodował. Buchn ła wielobarwna jasno , 

wypalaj c mu oczy i przecinaj c twarz od brwi do podbródka postrz pion  lini  

przypominaj c  wyryty znak. Lyrralt poczuł, jak runy na jego ramieniu pełzaj  i 

parz  jeszcze silniej ni  metal. 

Wrzasn ł i odskoczył od tego niezno nego bólu, pragn c uciec przed 

potworn  tortur  pal cego si  ciała. Oddarł r kaw swojej szaty i tarł ramiona i 

twarz. 

Ból ust pił równie nagle, jak przyszedł. Ostatni  rzecz . jak  Lyrralt 

zobaczył, zanim spowiła go ciemno , był widok czystej, ciemnoniebieskiej skóry 

na lewym ramieniu, równie nieskalanej, jak tego dnia, gdy po raz pierwszy stan ł 

przed swym pierwszym kapła skim mistrzem. 

Spłyn ł na niego błogi, przytulny spokój, niepodobny do niczego, czego 

dotychczas do wiadczył. Taka jest wła nie  mier , pomy lał. Ten spokój, ten 

mrok... 

Tenaj i Igraine znale li go. Sko czył si  ognisty deszcz gwiazd. Ogie  bogów 

nie zostawił rannych. jedynie stopione bryły ciała, w których nie mo na ju  było 

rozpozna  ogrów. 

Lyrralt siedział z wygodnie skrzy owanymi nogami, opieraj c si  o 

zrujnowany mur i  ciskaj c dło mi nieskalane przedramiona. 

Jego twarz, jego pi kne oblicze o subtelnych rysach, przecinała pofałdowana 

szrama, która zaczynała si  tu  pod włosami, schodziła do ci kich brwi, wiła si  

zygzakiem przez wystaj c  ko  policzkow  i z powrotem przez policzek, a w 

ko cu nikła pod podbródkiem. Przypominała błyskawic  odlan  ze srebra tak 

błyszcz cego jak kolor jego oczu. Tylko  e jego oczy nie były ju  l ni co srebrne. 

Były błyszcz ce, opalizuj co białe, zupełnie bez  ladu  renicy. 

- Lyrralcie? - Tenaj ukl kła przy nim, niemal boj c si  wyszepta  jego imi , 

eby nie zacz ł krzycze . Albo  eby ona nie zacz ła. 

background image

 

123 

- Lyrralcie, czy ty... - Pytanie, które cisn ło jej si  na usta, było głupie, 

zwa ywszy na jego zeszpecon  twarz i tak dziwne oczy. 

Przez chwil  Lyrralt nadal wpatrywał si  w przestrze , a potem drgn ł i 

powoli si  wyprostował. Wyci gn ł r k , najwyra niej szukaj c jej dłoni, lecz nie 

natrafił na ni . 

Igraine chwycił go mocno za r k . Tenaj wyci gn ła rami  i poło yła dło  na 

ich zł czonych r kach. 

Lyrralt po omacku dotkn ł poł czonych r k i najpierw wyczuł jej palce, a 

potem dło  Igraine’a pod spodem. Rzekł cicho: - Nie widz  was. - I u miechn ł 

si .

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

124 

Rozdział 15

 

 

BŁOGOSŁAWIONY ZWYCI STWEM I WOJN  

 

Po upale równin Jyrbian w chłodnym i rze kim górskim powietrzu czuł si  

jak w domu. Gał zie drzew zwieszały si  nisko.  ciółka pod stopami przesi kni ta 

była wilgotnym, miłym zapachem rozkładu. 

Jyrbian od kilku dni jechał w milczeniu, wci gaj c do płuc wo  zgnilizny i 

wilgoci. Rozpacz stała si  jego wiernym towarzyszem. 

Khallayne była nachmurzona i zamkni ta w sobie. Kaede na razie miała do  

rozumu, by milcze , uwagi Jyrbiana nie były bowiem miłe. 

Krwawnik w kieszeni wydawał mu si  ciepły. jakby mógł go wyczu  na 

biodrze przez warstwy tkaniny. Wci  widział, jak polerowany czarny kamie  

le y na jej gładkiej szyi, a czerwone  yłki drgaj  w nim, pulsuj , cho  krew ju  

nie t tni w  yłach. 

Czy jej ludzki kochanek wiedział,  e ona nie  yje? Wykrzywił wargi. Zacisn ł 

pi ci i skórzane wodze wpiły mu si  w dłonie. Miał ochot  co  uderzy . Chciał 

wali  w co  pi ciami tak długo, a  dłonie mu zdr twiej , a  opuszki palców nie 

b d  pami tały rozkosznego dotyku gładkiego ciała. 

Jego ko  zar ał cicho i skoczył w bok, omal nie wysadzaj c go z siodła. Ogr 

szarpn ł za wodze i opanował zwierz . 

- Jyrbianie. 

Obejrzał si  ze zło ci  na Kaede, wci   ci gaj c wodze ta cz cego konia. 

Zauwa ył,  e równie  jej ko  spłoszył si  i podrzucał łbem. 

Natychmiast podwoiwszy czujno , Jyrbian dał znak r k , by umilkli. 

Zeskoczył z siodła, uspokoił wierzchowca łagodnym poklepywaniem, po czym 

sprawdził miecz, dwukrotnie wysuwaj c go z pochwy na długo  dłoni, aby 

upewni  si ,  e go nie zawiedzie. Kroczył  cie k ,  ciskaj c mocno wodze i 

zmuszaj c konia do trzymania łba nisko. Kaede zsun ła si  z konia ze zwinno ci  

wiadcz c  o do wiadczeniu i poszła w jego  lady, prowadz c Jelindr . 

Khallayne równie  zeskoczyła na ziemi . Wiedzieli,  e dopóki Kaede trzyma 

Jelindr  w niewoli, ona pójdzie za mmi. 

W lesie zaległa cisza. Nie było ju  słycha   wiergotu ptaków ani szelestu 

drobnych zwierz t w le nym poszyciu. Chłodne, maj ce kształt li ci cienie 

nabrały złowieszczego wygl du. 

Schodz c ze  cie ki, Kaede odkryła, co tak przestraszyło konie. Pomi dzy 

korzeniami olbrzymiego, starego drzewa le ały rzucone beztrosko szcz tki 

dwojga ogrzych stra ników, kobiety i m czyzny, ubranych w mundury, które 

prawdopodobnie niegdy  były w barwach nieskazitelnej bieli i czerwieni klanu 

Dalie. Tkanina była tak poplamiona krwi  i błotem, tak pokryta zbutwiałymi 

li mi i gał zkami,  e trudno było mie  pewno . Wydawało si ,  e zostali 

zar bani i zatłuczeni na  mier , a trupy zaci gni to na pobocze i rzucono na 

pastw  zwierz t. 

- Nie próbowano ukry  zwłok - szepn ł Jyrbian, przysuwaj c si  do Kaede 

tak blisko,  e d wi k ledwo wydobył si  spomi dzy jego warg. - Ktokolwiek to 

zrobił, nie obchodziło go, kto znajdzie dowody. 

background image

 

125 

- Ludzie! - To był syk, ostrze enie, przekle stwo. Kaede odwróciła si  z jedn  

r k  na r koje ci miecza. a drug  na brzuchu, jakby zrobiło jej si  niedobrze. 

Jyrbian jednak wiedział,  e w rzeczywisto ci chwyciła za sztylet, który nosiła 

schowany w fałdach tuniki za paskiem. Ostro nie odsun ł si  od trupów na 

twardy grunt drogi, staraj c si  czyni  jak najmniej hałasu w ród zbutwiałych 

li ci i suchych gał zek.  

Od Thoradu na wschodzie dzieliły ich przynajmniej dwa dni drogi. Je li 

dobrze pami tał, szlak przed nimi rozwidlał si  i wiódł na wschód ku dolinie i na 

zachód w góry, omijaj c miasto. Intuicja podpowiadała mu,  e ludzie s  na 

wschodzie, na prostszej drodze. Tam łatwiej znale  po ywienie, a wi c te  i 

ofiary. 

U miechn ł si  szeroko do Kaede. - Zobaczymy, co jest przed nami? 

Obejrzał si  przez rami . Khallayne szła pieszo, prowadz c ogiera i 

przygl daj c si  ciałom martwych stra ników z jakim  straszliwym 

zafascynowaniem. Jelindra nadal siedziała w siodle i patrzyła w przestrze . 

- Mo esz kaza  jej pilnowa  koni? - Jyrbian machn ł r k  w stron  drzew po 

drugiej stronie drogi. 

Byli ju  bardzo blisko miejsca, gdzie  cie ka wychodziła na niskie wzgórze 

nad dolin . 

Kaede powiedziała do Jelindry kilka słów, których Khallayne nie dosłyszała, a 

potem zostawiła j  z ko mi. - Da sobie rad  - zapewniła Kaede Jyrbiana. 

Schylaj c si  nisko i kryj c w ród krzewiastych ro lin i głazów o ostrych 

kraw dziach, Jyrbian i Kaede wyszli przez rzadkie zaro la na szczyt wzgórza nad 

dolin . Khallayne poszła za nimi. 

Wychodz c z cienia lasu w miejscu, gdzie  cie ka biegła skalist  grani , która 

otaczała dolin , Jyrbian zatrzymał si , poło ył na brzuchu i nie podnosz c głowy, 

podczołgał do samej kraw dzi. 

W zakolu bulgocz cego strumyka rozło yła obóz dru yna ogrów. W obozie 

panował porz dek. Wokół ka dego z ognisk otaczaj cych polowy namiot 

rozło ono schludnie posłania czterech do pi ciu wojowników. Ogrowie zaj ci byli 

gotowaniem posiłku. W białych i czerwonych jedwabiach klanu Dalle na tle 

zielonej ł ki wyra nie rzucali si  w oczy. 

Jyrbian parskn ł z obrzydzenia. Równie dobrze mogli sobie wymalowa  

tarcze. 

Kaede podczołgała si  do niego, uciszyła go i wskazała na zbocze po ich lewej 

stronie. 

Tam, w ród rzadkiego lasu, który porastał stok, co  si  poruszyło! 

Ciche cienie przemykały mi dzy drzewami, zbiegaj c do kryjówek w ród 

krzaków nad brzegiem wody. 

Ktokolwiek dowodził t  kompani , ktokolwiek wybrał tak odsłoni te miejsce 

na obóz, zasługiwał na to, by go zabi , wypatroszy  i zostawi  padlino ernemu 

ptactwu na po arcie! Je li skradaj cy si  ludzie nie uczyni  hałasu, zajd  

wartowników po obu stronach obozu, zanim zostanie podniesiony alarm. 

Kaede była spi ta, gotowa wsta  i ostrzec współplemie ców przed 

nadci gaj cym niebezpiecze stwem. Ju  do połowy wyci gn ła miecz, gdy 

Jyrbian j  przytrzymał. 

background image

 

126 

Wyszarpn ła si  z jego u cisku. - B dzie masakra! 

- Zaczekaj! Pomy l! - Trzymał j  za rami . - Je li krzykniesz teraz, ludzie 

uciekn  do lasu. Zostaniemy wtedy z nimi sam na sam. 

- Wi c co zrobimy? 

Jyrbian wyszczerzył z by w krzywym, wymuszonym u miechu, który sprawił, 

e jego oczy wydawały si  twarde jak granit. - Zejdziemy na dół. 

Zanim zd yła si  sprzeciwi , zatrzyma  go, rozpłyn ł si  w cieniu. 

Chwil  pó niej min ł j  galopem na koniu. 

Kaede popatrzyła na niego jak na szale ca, a potem sama wstała i poszła za 

nim. Khallayne wahała si  przez chwil . 

Kiedy Jyrbian dojechał do skraju urwiska, wydobył miecz i uniósł go wysoko 

nad głow . Klinga je d ca skacz cego z koniem w dół zbocza błysn ła na 

czerwono w blasku zachodz cego sło ca. 

Grunt był mieszanin  ciemnej gleby i rzecznego piasku, któr  przecinały 

w wozy wymyte przez deszczówk . Stok był ostry i ko  zsuwał si  pod k tem, 

ze lizguj c si , zbiegaj c i upadaj c. 

Po dotarciu na dół Jyrbian szarpn ł brutalnie za wodze, zawracaj c ledwo 

trzymaj cego si  na nogach konia i pognał wzdłu  strumienia w stron  drzew. 

Mijaj c p dem obóz, zauwa ył ciemne twarze o srebrnych oczach, które 

otwierały si  szeroko ze zdumienia. 

- Ludzie na flance! - krzykn ł. Wpadł do lasu w  rodek najbli szej grupy 

ludzi i zacz ł wymachiwa  mieczem. Trafił jednego w skro  płazem miecza, a 

drugiemu dał poczu  jego sztych. 

Ludzie musieli zatrzyma  si  i broni , zdradzaj c dru ynie ogrów sw  

pozycj . 

Jyrbian zatoczył kr g w ród drzew, ci ł człowieka z drewnian  pik , a 

nast pnie znów si  obrócił i odparował cios wroga uzbrojonego w miecz. Stalowe 

ostrze zad wi czało w zetkni ciu z gorszym metalem. Jyrbian nigdy nie czuł si  

bli szy ekstazy. 

Zdaj c sobie spraw  z przewa aj cej liczebno ci wroga i pewnej  mierci, je li 

powolna kompania ogrów nie zareaguje, zaintonował pocz tek przera aj cej 

bojowej pie ni, pie ni  mierci. 

Kopn ł w klatk  piersiow  ludzk  kobiet  i usłyszał głuchy j k. Kobieta 

zacharczała i upadła. Kiedy Jyrbian odwrócił si  ku nast pnemu przeciwnikowi, 

jego miecz rado nie za wiszczał w powietrzu. 

Wtedy Kaede przyszła mu z pomoc , prowadz c do boju Jelindr . Ich konie 

rozpryskiwały na boki piasek i kamienie. Na d wi k bojowego okrzyku ogrzycy 

włosy zje yły mu si  na karku. Wreszcie ogrowie odpowiedzieli na zew Kaede, 

chwycili za bro  i przebyli strumie , by przył czy  si  do ataku. 

Jyrbian pu cił pierwszych wojowników przodem, a potem zagrodził drog  

szar uj cym ogrom. - T dy - rozkazał, wskazuj c okrwawionym mieczem. - Do 

lasu. Zajdziemy ich z flanki. 

Je li kto  si  zawahał przed wykonaniem polecenia całkiem nieznajomej 

osoby, Jyrbian tego nie zauwa ył. Wymachuj c mieczami, pop dzili zgodnie z 

jego rozkazem pod gór , mierz c si  z kolejnymi falami ludzi w lesie. 

background image

 

127 

Szybko wysłał pozostałych, pi ciu tutaj, dziesi ciu tam, ka dego, kogo mógł, 

a  zwi zał wroga walk  wzdłu  całego strumienia i w całym lesie. Wojsko ogrów 

mo e reagowało powoli, ale nadrabiało to zaciekło ci . 

Na ka dego powalonego ogra przypadało trzech zabitych ludzi. Zeskoczywszy 

z konia, Jyrbian rzucił si  do boju dla czystej rado ci powi kszenia tej rachuby. 

Ka dy człowiek, którego gardło rozcinał, w którego brzuch d gał, miał twarz 

Eadamma. Walczył za arcie, postradawszy rozum od  dzy zemsty. 

Wreszcie odwrócił si  z mieczem w r ku, a potem obrócił si  jeszcze raz, 

rozczarowany,  e nie został ju   aden wróg. Stoj ca w pobli u młoda ogrzyca z 

krótkim mieczem toczyła bój z ludzkim m czyzn  uzbrojonym w dwa sztylety. 

Jyrbian skoczył w wir walki i zatopił miecz w piersi m czyzny. Kiedy człowiek 

osun ł si  po klindze, plami c j  własn  krwi , Jyrbian zamachn ł si  okrutnie i 

podci ł mu jeszcze gardło od ucha do ucha. 

Krew działała na niego jak  rodek odurzaj cy. Uniósł miecz, by jeszcze raz 

ci  le cego trupa, kiedy Kaede stan ła przed nim. 

Poło yła r k  na jego dr cym ramieniu. - On nie  yje, Jyrbianie. Wszyscy nie 

yj . Albo uciekaj . 

Przez chwil  przygl dał jej si  t pym wzrokiem, a potem dotarły do niego jej 

słowa. Rozejrzał si . Las, brzegi strumienia, usłane były trupami. Woda w potoku 

była czerwona. Wydawało si ,  e niebo zrobiło si  ciemne od krwi. Ci kie, 

rytmiczne podmuchy wiatru huczały w ród obłoków, a góry rozbrzmiewały 

echem dudnienia. 

- Zostaw reszt  w spokoju - nalegała Kaede, trzymaj c go za rami . 

Powoli u wiadomił sobie,  e palce mu zdr twiały od  ciskania miecza, a 

głuche sapanie nie dobiegało z nieba, lecz z jego własnych płuc. Dudnienie było 

odgłosem bicia jego serca, pulsowaniem krwi w  yłach. 

- Daj im spokój - powtórzyła ciszej, rozlu niaj c u cisk. - W lesie s   ołnierze, 

którzy b d  ich  ciga . 

- Doprawdy? - odezwał si  zgry liwy głos za ich plecami. - A ja chciałbym si  

dowiedzie , kto uwa a si  za tak wa n  osobisto , by zarz dza  moimi 

ołnierzami w bitwie. 

Odwracaj c si , Jyrbian automatycznie stan ł w bojowej pozie. 

Kilku ogrów w ogniu walki otaczaj cych Jyrbiana poszło za przykładem 

Kaede i odsun ło si , nie chc c uczestniczy  w konflikcie. 

Ogr stoj cy naprzeciw Jyrbiana był najwyra niej dowódc  kompanii. 

Wysoki, cho  nie dorównuj cy wzrostem Lyrraltowi m czyzna był tak szczupły, 

e niemal w tły. Na sobie miał fantazyjn  wersj  biało-czerwonego munduru 

klanu Dalie, którego przód był tak upstrzony odznaczeniami i wst kami,  e 

materiał ledwo trzymał fason. Wida  było,  e nie uprawiał nigdy  ołnierskiego 

rzemiosła, sprawiał bowiem wra enie rozpieszczonego szlachcica wysokiego rodu, 

który zapewne przed t   miertelnie gro n  wypraw  nigdy nie wysun ł nosa za 

próg dworu. 

- Ach. - Jyrbian wyprostował si  z przesadn  uprzejmo ci  i stukn ł 

obcasami. Cho  wykonał ukłon, ani na chwil  nie oderwał oczu od smukłego ogra. 

- A ja chciałbym si  dowiedzie , który to głupiec naraził  ycie tych wspaniałych 

background image

 

128 

wojowników, urz dzaj c biwak w miejscu, które a  si  prosi o zastawienie 

zasadzki? - Jego głos był jak stal i lód. 

W oczach kapitana błysn ł gniew. Ogr spurpurowiał z w ciekło ci. 

Gwałtownym ruchem chwycił wysadzan  klejnotami r koje  miecza i wysun ł z 

pochwy czyste, nie zbroczone krwi  ostrze. 

Jyrbian ruszył do ataku, zanim ogr miał szans  zareagowa , lecz mimo to 

przeciwnik dobrze sparował cios. Klingi zetkn ły si  wysoko nad ich głowami, 

potem ni ej na wysoko ci talii, a potem zwarły w klinczu, zderzone r koje ciami. 

Jyrbian, którego muskuły stwardniały od miesi cy jazdy konnej i ci kiej 

pracy, musiał wygra  ka de siłowe zawody. 

Rzeczywi cie, kapitan cofn ł si . Jeden krok, dwa, trzy, a dziwnie czujny i 

milcz cy tłum, który rósł wokół nich, przesuwał si  wraz z walcz cymi. 

Jyrbian znów zaatakował wysoko, spotkał si  z kontr  i odepchn ł 

przeciwnika do tyłu. Ci ł nisko. 

Kapitan uskoczył w bok. 

Jyrbian dostrzegł cie  strachu na twarzy drugiego m czyzny. Przeciwnik 

parował ciosy, bronił si  i rozpaczliwie uskakiwał przed kling , która zdawała si  

l ni  mimo krwi zaschni tej na jej brzegu, mimo zachodz cego sło ca. 

Jyrbian zr cznie przedarł si  przez jego gard  i drasn ł go w szyj , a potem 

rozci ł mu rami , zadaj c lekkie rany, które zdawały si  bardziej dra ni  ni  

zagra a   yciu. Chwycił miecz kapitana i zr cznym ruchem wytr cił mu go z 

r ki. Szybkim kopni ciem podci ł mu nogi. 

Jyrbian nadepn ł na miecz kul cego si  na ziemi kapitana i złamał 

wypolerowane ostrze. Staj c nad powalonym m czyzn  i trzymaj c w gar ci 

miecz, którego czubek dotykał niemal piersi ogra, rzekł cicho: - Jestem Jyrbian z 

klanu Taika. 

Przerwał, a przera ony ogr wytrzeszczył oczy i zadr ał. Nie mówi c ju  ani 

słowa, Jyrbian odwrócił si  i odmaszerował. 

Wojownicy stoj cy na jego drodze rozst pili si  z szacunkiem, by go 

przepu ci . Wtedy usłyszał, jak co  leci ze  wistem w powietrzu. Odwrócił si  i 

uchylił. 

Kapitan ogrów podniósł si  do pozycji na wpół siedz cej i wyci gn ł r k , 

rozsuwaj c pałce. Jyrbian widział Khallayne w takiej samej pozycji, kiedy 

rzucała czary. Ten ogr jednak nie u yje ju   adnego zakl cia. 

Patrzył głupio, nie na własn  dło , lecz na sztylet wystaj cy mu z piersi - 

sztylet Kaede, tkwi cy w ciele po r koje . 

Kaede stała na lewo od Jyrbiana z wci  wyci gni t  r k . Spojrzała na niego 

z krzywym u miechem na wargach. Przypomniał sobie wtedy,  e Khallayne 

uczyła j  zakl . 

- Widz  - rzekł -  e poczyniła  niezłe post py w nauce. 

- Teraz to twoi  ołnierze - odparła. 

Rozejrzał si  po spoconych, zakrwawionych ograch. Pokiwał głow . - A teraz 

wygramy kilka bitew, zamiast siedzie  i czeka  na łudzi, którzy przyjd  i nas 

wymorduj . 

Wokół rozległy si  zwyci skie okrzyki  wi tuj cych ogrów. 

background image

 

129 

Khallayne została z tyłu, kiedy Kaede zjechała ze stoku, ci gn c za sob  

Jelindr . Ko  omal jej nie zrzucił. 

Ogrzyca zamierzała rzuci  si  w wir walki, kiedy Khallayne dogoniła j  i 

zerwała wodze Jelindry z jej siodła. Przej ta bitw  Kaede ledwo si  obejrzała. 

Khallayne zaprowadziła Jelindr  do doliny, daleko od najzacieklejszych walk. 

Jelindra była oszołomiona, zauroczona jakim  zakl ciem. Próbowała uciec. 

Khallayne dogoniła j  konno, złapała za tył tuniki i przytrzymała, mimo krzyków 

i kopniaków. Zsun ła si  z siodła, wci   ciskaj c w gar ci ubranie Jelindry. 

- Jelindro! Jelindro, przesta ! Pozwól,  e z tob  porozmawiam! 

Jelindra kopn ła j  i usiłowała uciec. 

Khallayne rzuciła si  na dziewczyn  i przewróciła j  na ziemi  z impetem. 

Kiedy Jelindra odwróciła si  i próbowała broni , uderzyła j  w twarz. - Przesta  

ze mn  walczy ! 

- krzykn ła Khallayne. 

Jelindra wybuchn ła płaczem. - Prosz , zostaw mnie! Prosz , Khallayne, pu  

mnie. Ona odp dza ode mnie my li. Prosz , pu  mnie. 

Nad strumieniem trwała za arta walka. Khallayne przytuliła twarz Jelindry 

do swej piersi i patrzyła, jak kawalkada ogrów przep dza ludzi w gł b lasu. Je li 

wkrótce nie wyrusz , ich szanse ucieczki zmalej  do zera. 

- Ona pozwała mi zapomnie ! - krzykn ła Jelindra, odpychaj c Khallayne. 

Jej dziecinny głos przeszedł w przera liwy krzyk. - Pozwała mi zapomnie  o 

Nomryhu! Pozwała mi zapomnie ,  e go zabiłam! 

Khallayne siedziała w osłupieniu, a tymczasem Jelindra zerwała si  na nogi i 

pobiegła do zbieraj cej si  nad potokiem grupy ogrów, do Kaede. 

Była  wiadkiem ko ca pojedynku mi dzy Jyrbianem i kapitanem ogrów. 

Widziała, jak Kaede rzuciła sztyletem. Potem zobaczyła, jak Jyrbian rozgl da si  

za ni  i wysyła garstk  stra ników,  eby pobiegli do niej. Siedziała na chłodnej 

ziemi i czekała na nich. 

Jyrbian zaj ł namiot nie yj cego wodza. Nikt nie poddał w w tpliwo  jego 

prawa do tego. 

Kaede przez chwil  stała w progu, przygl daj c si  małej izbie zbudowanej z 

płóciennych  cian. W  rodku była prycza, która wygl dała na do  wygodn , 

skrzynia i składany stolik. Na stole le ały schludnie poskładane kwadraty 

grubego papieru, zapewne mapy, do których kapitan ogrów nie raczył zajrze . 

Jyrbian odpasał miecz i poło ył go na stole, a nast pnie usiadł na kraw dzi 

pryczy i poluzował sznurowadła. 

- Popełniłe  bł d, odwracaj c si  do niego plecami - stwierdziła wreszcie 

Kaede tonem na pół oznajmuj cym, na pół pytaj cym. 

Ogr zdj ł jeden but i wyci gn ł stop  przed siebie, stawiaj c j  potem mocno 

na dywanie. - Ty tam była . 

Jego wiara w ni  i wyraz wdzi czno ci w oczach sprawiły,  e u miechn ła si  i 

z przyjemno ci  wspomniała rzut sztyletem i uczucie pot gi magii, która posłała 

go wprost do celu. 

- Gdzie Khallayne i dziewczyna? - spytał Jyrbian. 

- Dziewczyna sama do mnie wróciła - odparła zarozumiale Kaede. - Wyznacz  

wartowników,  eby mieli je na oku, ale ona si  nie oddali. 

background image

 

130 

- Nie. Chc  je mie  tutaj. - Zdj ł drugi but. 

Rado  na twarzy Kaede ust piła miejsca rozczarowaniu, jednak ogrzyca 

poszła wykona  jego polecenie. 

- Ale nie teraz. - Jyrbian wyci gn ł r k  i złapał j , zanim zd yła zrobi  

krok, chwycił j  za przód tuniki i przyci gn ł do siebie. Obejmuj c j  jednym 

ramieniem, drug  r k  szarpn ł znów za materiał, a  odpadł jeden z ko cianych 

guzików. 

Szarpn ł jeszcze raz, mocniej, a  trzasn ły nici i odpadły kolejne dwa guziki. 

Kiedy podniosła r ce,  eby rozpi  przód bluzy, zamiast j  niszczy , oderwał 

kolejne guziki. - Niewa ne. I tak na powrót do Takaru b dzie ci potrzebny nowy 

mundur. 

Wjechali do Takaru na czele kompanii ze sztandarami wzniesionymi wysoko 

na znak zwyci stwa. 

W mundurach wojowników zmieniono, co tylko si  dało, oddarto paski i 

ozdoby. Wszyscy nosili teraz, podobnie jak Jyrbian, wykonane z ko ci wrogów 

półksi yce, symbole Sargonnasa, boga zniszczenia i zemsty. Nie nale eli ju  do 

klanu Dalie. Nale eli do Jyrbiana. 

Jad cy ulicami pochód wojowników przyci gn ł gapiów, którzy zacz li 

wiwatowa . 

Kaede w czerwono-białych jedwabiach wygl dała oszałamiaj co ze swoimi 

długimi, srebrnymi włosami zaplecionymi z tyłu w warkocz jak wszystkie 

wojowniczki. 

Khallayne i Jelindra jechały za ni , otoczone stra nikami po obu stronach. 

Jelindra ton ła w bluzie wojownika. Khallayne wło yła swoj  byle jak, okazuj c 

tym samym lekcewa enie wiwatuj cym. 

Jyrbian z dum  nosił to samo ubranie, które miał na sobie, opuszczaj c 

Takar, teraz poplamione krwi  i mocno znoszone. Obci ł długie włosy na 

wysoko ci ramion i spi ł je na karku. Na plecach nosił miecz. 

Tłum nie pozostał oboj tny na niego, na władczo , jak  w nim wyczuwał. 

Gapie wiwatowali i biegli obok konnych,  eby nie straci  go z oczu. 

Jad ca u jego boku Kaede miała ochot  roze mia  si  i uczyniła to, gdy 

brukowane ulice wypełniły si  hała liw  ci b .

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

131 

Rozdział 16

 

 

PIE  WYSPIARSKIEJ OJCZYZNY 

 

Jyrbian stawił si  przed obliczem Rady Panuj cych równie brudny i 

okrwawiony jak tego dnia, gdy ostatnio stał przed jednym z jej członków. Tym 

razem jednak to oni czego  potrzebowali, a on mógł zaszczyci  ich swymi 

wzgl dami. 

Kaede stała po prawej stronie. Jelindra za ni , a Khallayne najdalej, pod 

samymi drzwiami. 

Wydawało si ,  e pi cioro członków Rady Panuj cych jako  skurczyło si  i 

postarzało w ci gu tych minionych tygodni. Jyrbian stał dumnie wyprostowany i 

nie zło ył wymaganego ukłonu. - Przybyłem zaoferowa  swe usługi jako wódz 

wszystkich  ołnierzy w Takarze. 

Dostojnicy spojrzeli na siebie, lecz zanim b d ca przywódczyni  Anel zd yła 

si  odezwa , Jyrbian doko czył: - Proponuj , co nast puje. Zjednocz  gwardie 

wszystkich klanów i zrobi  z nich jedno wojsko. Odbior  góry ludziom. Moja 

armia zapewni bezpiecze stwo na drogach, na przeł czach i w maj tkach. Moje 

wojsko zap dzi znów niewolników do pracy, gdzie ich miejsce. 

Zrobił krok w stron  podwy szenia, na którym kl czało pi cioro dostojników 

Rady i  ciszył głos. - A kiedy ju  to uczyni , moja armia wytropi tego heretyka 

Igraine’a oraz jego zdradzieckich popleczników, sprowadzi ich i postawi przed 

s dem za popełnione zbrodnie. 

Usłyszał ciche sapni cie Khallayne, lecz nie zwrócił na nie uwagi. 

Bez ogl dania si  na pozostałych Anel u miechn ła si  i skin ła głow  do 

Jyrbiana. - Plan, jaki nam przedstawiłe , jest doprawdy ambitny, czcigodny 

panie. Bez w tpienia powa nie si  nad nim zastanowimy. Jestem pewna,  e 

zdajesz sobie spraw ,  e chcieliby my najpierw o nim podyskutowa  i wysłucha  

raportu naszej agentki. - Anel zerkn ła na Kaede. - My... 

- Oczywi cie rozumiem, dostojna pani - przerwał jej gładko. - Oczywi cie ty 

te  musisz zrozumie ,  e zrealizuj  swoje zamiary z wasz  aprobat  albo bez niej. 

Tym razem Rada straciła oddech, a Teragrym i Enna podnie li si  do połowy, 

gotowi rzuci  mu wyzwanie. 

Jyrbian skinieniem dłoni nakazał im usi

. - Z wami lub bez was. Wybór 

nale y do was. 

Opu cił sal  audiencyjn  równie raptownie, jak do niej wszedł. Kaede, 

Jelindra i Khallayne deptały mu po pi tach. Jyrbian zwrócił si  do pierwszego 

ogra, jakiego spotkał na korytarzu. 

- Kim jeste ? - spytał natarczywie. 

Ogr mniej wi cej w wieku Jyrbiana, lecz du o drobniejszy i bledszy, 

najwyra niej słyszał ju  o ich przybyciu. - Jestem Ginde, dostojny Jyrbianie, 

sekretarz Rady - odparł nerwowo. 

- Teraz jeste  moim sekretarzem - oznajmił bezceremonialnie Jyrbian. 

Ogr przełkn ł  lin , ogl daj c si  wpierw na drzwi komnaty, potem na Kaede, 

a potem znów na Jyrbiana. - Tak, panie. 

background image

 

132 

- Potrzebna mi nowa kwatera. Mo e by  która  z tych wi kszych w 

południowej cz ci gmachu. 

Jyrbian ruszył przed siebie, a sekretarz ta czył wokół niego, staraj c si  

zwróci  na siebie jego uwag . 

Ale , panie, te s  zaj te przez... 

- Nie obchodzi mnie to. Niech przestan  je zajmowa . Natychmiast. Chc  te , 

eby moi  ołnierze kwaterowali w tej cz ci zamku, któr  niegdy  zamieszkiwało 

królewskie wojsko - powiedział Jyrbian, z hukiem otwieraj c drzwi do sali 

jadalnej. 

Pomieszczenie było wypełnione do połowy i gwarne jak na wczesne 

popołudnie. Rozmowy ucichły, kiedy oczy zgromadzonych padły na Jyrbiana. 

- B d  potrzebował nowych pomieszcze . Nie zostawiłem tu niczego wa nego. 

Mo esz umie ci  Khallayne w moich dawnych komnatach. I daj tymczasem 

Jelindrze dawny pokój Lyrralta. 

Kaede skin ła głow , zostawiaj c go na progu jadalni i gestem daj c zna  obu 

ogrzycom, by poszły za ni . Jelindra usłuchała skwapliwie, Khallayne niech tnie. 

Wsz dzie wida  było warty, przy naro nikach i drzwiach, gdzie nigdy dot d, 

jak przypomniała sobie Khallayne, nie było stra y. W zamku natomiast 

przebywało niewielu niewolników, z których wi kszo  miała rozbiegany wzrok i 

dr ała ze strachu. 

Min li w tł  niewolnic , która niosła tac . Kobieta przywarła do  ciany, 

jakby spodziewała si ,  e przechodz ca obok Kaede uderzy j . 

Czy niewolnicy zawsze tak bardzo ich si  bali? Czy zawsze chodzili ze 

spuszczonymi głowami i kulili si  na najcichszy d wi k podniesionego głosu? 

Khallayne obejrzała si  na kobiet , lecz nie stan ła. 

- Tutaj. - Kaede otworzyła drzwi dawnego apartamentu Lyrralta i zaczekała 

na Jelindr . Kiedy tylko dziewczynka weszła, Kaede zamkn ła drzwi, przekr ciła 

klucz w zamku i wło yła go do wewn trznej kieszeni kurtki. 

Khallayne usłyszała przera liwy krzyk Jelindry. 

- Kaede!... - Odwróciła si  w stron  drzwi Jelindry, a potem pokojów, które 

miały do niej nale e  - starej kwatery Jyrbiana. Drzwi ju  si  zamykały za Kaede. 

Khallayne rzuciła si  naprzód, u wiadomiwszy sobie,  e skoro Jelindra była 

bezpiecznie zamkni ta, Kaede rozproszyła czar odbieraj cy dziecku pami . 

Khallayne gwałtownie pchn ła drzwi, które uderzyły z hukiem o  cian . 

Kaede podniosła głow  znad skrzyni stoj cej pod odległ   cian  komnaty i 

zmru yła gro nie oczy, czekaj c, a  Khallayne zacznie mówi . 

- Czego  szukasz? 

Kaede wyprostowała si  i spu ciła z trzaskiem wieko skrzyni. -  ladów. 

- Czego? - Khallayne otuliła si  kaftanem, zdj ta chłodem panuj cym w 

pokoju. Czu  w nim było wilgo  i st chlizn , zapach tygodniami nie otwieranej 

izby. Bez jednego ruchu roznieciła ogie  z nadpalonych kłód w kominku. 

Kaede nie mrugn ła nawet powiek . - Pie ni Historii. 

- Czego? - Khallayne zamaskowała szybkie westchnienie odwróceniem si  do 

trzaskaj cego ognia i wyci gni ciem r k. Ogromnym wysiłkiem woli zmuszała 

si , by nie spojrze  na okienny parapet w celu sprawdzenia, czy kolekcja 

kryształów Jyrbiana nadal tam stoi. 

background image

 

133 

- Pie ni Historii Ogrów. 

- Nie rozumiem - skłamała Khallayne, udaj c,  e przygl da si  figurkom na 

gzymsie kominka. Ukradkiem zerkn ła na odbicie Kaede w lustrze, które wisiało 

nad kominkiem. 

Kaede otworzyła drzwi do garderoby i obmacywała stroje Jyrbiana. - Bakrell 

i ja jeste my ostatnimi potomkami klanu Powierniczki. 

- My lałam,  e Powierniczka była ostatnia. 

- Moja matka nie urodziła si  z uznanego mał e stwa, jeste my jednak tej 

samej krwi! - Kaede wypowiedziała ostatnie słowa gwałtownie, jakby czekała, czy 

Khallayne odwa y si  zaprzeczy . 

Kiedy Khallayne milczała, Kaede doko czyła: - Nigdy nie czułam,  e Pie  

umarła. Nigdy. W moim wn trzu zapadłaby cisza, gdyby tak si  stało. 

- Wi c... gdzie jest? 

Kaede była sfrustrowana. Stan ła na  rodku pokoju i zamkn wszy oczy, 

obracała si  powoli, jakby badała powietrze. Westchn ła. - Nie wiem. Czuj  j  

jednak najsilniej, kiedy jestem z Jyrbianem. 

Khallayne pokiwała głow . - Dlaczego wi c po prostu go nie spytała ? 

Kaede wyszczerzyła z by. - Najwyra niej nie znasz Jyrbiana tak dobrze, jak 

ci si  wydaje. Gdyby wiedział,  e naprawd  jej pragn , nigdy by mi jej nie dał. 

W pokoju si  ociepliło. Khallayne zdj ła ci k  kurtk  do konnej jazdy i 

rzuciła j  na krzesło. - Skoro wiesz, jakim jest ogrem, nie rozumiem, czemu go 

słuchasz. 

Kaede roze miała si  niewesoło. - Najwyra niej ty go rzeczywi cie nie znasz. - 

Nadał  miała si , wychodz c z komnaty i nie zadaj c sobie trudu, by zamkn  

Khallayne w  rodku. 

Khallayne podbiegła na palcach do drzwi i uchyliła je odrobin . Słyszała 

oddalaj cy si   miech Kaede, która odchodziła w gł b korytarza. 

Chwyciła okrycie i zdobyła si  na odczekanie kilku chwil przed wyj ciem na 

korytarz. 

Stra niczka, która stała na skrzy owaniu korytarzy na drugim ko cu holu, 

wyprostowała si  na widok wychodz cej Khallayne. Ogrzyca skupiła si  i z całych 

sił zadała wartowniczce magiczny cios tu  powy ej oczu. 

- Stra niczka upadła, wypuszczaj c miecz z r ki. 

Khallayne wstrzymała oddech. Czekała, czy kto  nie przyjdzie wartowniczce z 

pomoc , lecz na korytarzu panowała cisza. Przycisn ła twarz do snycerki na 

drzwiach, lecz z pokojów Jelindry nie dobiegał  aden d wi k. - Jelindro? - 

zawołała cicho. 

Brak odpowiedzi. 

Bała si  tego, co dziewczynka mogła zrobi , kiedy wszystkie wspomnienia 

koszmarnego snu i  mierci brata zostały odsłoni te i zwrócone. 

Khallayne oddychała gł boko i zmusiła si  do wzi cia w gar . Skupiła si  tak, 

jak nigdy jeszcze od czasu bitwy w lesie, czerpi c moc ze swego wn trza. 

Zamierzała wyrwa  drzwi z zawiasów, roztrzaska  je na drobne kawałeczki, 

lecz w ostatnim momencie zmieniła czar. Przerobiła go na co  delikatnego i 

precyzyjnego. Wsun ła go do dziurki od klucza, w w ziutkie szczeliny, do 

których dopasowany był klucz. Klik. Klik. Klik. 

background image

 

134 

Drzwi otworzyły si  pod leciutkim naporem jej dłoni. 

- Jelindro? - Jej głos był cichy, delikatny jak zakl cie. 

W komnacie panował mrok i chłód jeszcze wi kszy ni  u niej, lecz wzdragała 

si  o wietli  go magi . Wpadła na łó ko i obmacała jego nierówn  powierzchni , 

dopóki nie dotkn ła rozsypanych po poduszcze włosów Jelindry. - Jelindro? 

Spod sterty kocy dobiegł cichy szloch. 

- Jelindro, to ja. Przyszłam ci  st d zabra . 

Dziewczynka usiadła i padła w ramiona Khallayne, wybuchaj c gwałtownym 

płaczem. - Oddała mi je, Khallayne. Oddała wszystkie. Po tym, co obiecała! 

Sprawila,  e wszystko sobie przypomniałam. 

Khallayne tuliła j  przez chwil , a potem odsun ła koce. 

- Wiedziała ,  e nie b dziesz mogła zapomnie  na zawsze, prawda? 

Jelindra próbowała si  odsun . 

- Ona odbiera ci równie  dobre wspomnienia. A tych nie chciałaby  straci , 

prawda? 

Jelindra znów zacz ła płaka , lecz pokr ciła głow . - Nie. Nie chciałabym. 

Tylko... to takie bolesne. Boj  si . 

- Wiem. Ja te . Ale b dzie lepiej. Obiecuj . - Khallayne wyci gn ła r k . - 

Chod . Idziemy st d. - Jelindra chwyciła podsuni t  dło . Dała si  postawi  na 

nogi i wyprowadzi  z pokoju. 

Khallayne prowadziła j  drog , któr  zapami tała z innego  ycia.  ciany były 

znajome, podobnie pokoje, które mijali, lecz zdawały si  nale e  do przeszło ci, z 

któr  nie miała nic wspólnego. Mijani raz za razem stra nicy równie  pochodzili 

z innego  ycia. Khallayne obezwładniła pierwszych dwóch, a nast pnie u ywała 

czaru „sen”, by zaoszcz dzi  energii. 

Dotarły do stajni, nie wzbudzaj c niczyjej podejrzliwo ci. Jelindra była 

zdyszana, lecz szła szybkimi krokami. Kolejnym ciosem Khallayne ogłuszyła 

wartownika przy stajni. Gestem r ki odp dziła niewolnika, który pracował przy 

boksach, i zal kniony m czyzna znikn ł w ciemno ci. 

Khallayne wyprowadziła konie z boksów, wyniosła koce i siodła, cały czas 

mówi c: - Jelindro, posłuchaj mnie, dobrze? I staraj si  wszystko zapami ta . 

Gdyby my zostały rozdzielone... 

Jelindra drgn ła i łzy wezbrały jej w oczach. Khallayne zmarnowała bezcenne 

minuty na uspokajanie dziewczynki. - Tylko słuchaj. B d  tu  za tob , w 

porz dku? Jednak na wszelki wypadek, gdyby co  si  stało, jed  do zachodniej 

bramy. Dobrze? Wyjed  z miasta, ale nie zbaczaj z głównego traktu. Przyjad , 

kiedy tylko b d  mogła. W porz dku? 

Jelindra pokiwała głow  i wskoczyła na grzbiet swego konia. - Zachodnia 

brama. B d  na ciebie czeka . 

Wyjechały powoli na dziedziniec w bladym, zimowym sło cu. Khallayne 

wolałaby, aby ich poczynania ukrywał mrok nocy. Magicznym sposobem 

wygłuszyła lekko stukot kopyt ich koni, maj c nadziej ,  e nikt ich nie usłyszał. 

Nad ich głowami wznosiły si  wrota dziedzi ca, które rzucały cie  na bruk. 

Khallayne odetchn ła z ulg . Uda im si . 

Nagle z zamku dobiegł alarmuj cy krzyk. Podniosła oczy i ujrzała Jyrbiana, 

który stał na szczycie schodów i wskazywał na ni . 

background image

 

135 

- Zatrzyma  je! - wołał. - Nie pozwólcie im uciec! 

Khallayne klepn ła konia Jelindry po zadzie. - Jed ! - wrzasn ła. - Uciekaj! 

Ko  skoczył naprzód i pognał przez bram , nios c Jelindr  skulon  nisko nad 

jego karkiem. Khallayne odwróciła si  do Jyrbiana. 

Gwardzi ci wybiegali z zamku i  wiczebnego podwórza za dziedzi cem, 

biegn c ku stajniom. Je li dotr  do koni, z pewno ci  dogoni  Jelindr ! 

Moc zapulsowała wzdłu  jej nerwów. Wyrzuciła j  z siebie, zatrzaskuj c 

wrota stajni i stapiaj c zawiasy.  ołnierze bili pi ciami w drzwi, a potem 

zawrócili i pobiegli w jej stron . 

Wypowiedziała jedno słowo i przed nimi wyrosła  ciana ognia. Stra nicy 

cofn li si . 

Obok niej, daleko z boku  wisn ła strzała. Khallayne usłyszała, jak Jyrbian 

krzyczy: - Nie róbcie jej krzywdy! Chc  j  mie   yw ! 

Przez mgł  gor ca widziała, jak daje znaki stra nikom. Poruszał wargami, 

wymawiaj c zakl cie i Khallayne poczuła,  e siła ognia słabnie. Dmuchn ła i 

ciana płomieni urosła. 

Znów zatoczyła koniem, zawracaj c w stron  miasta. Przera one ogniem 

zwierz   lizgało si  na kocich łbach i omal nie upadło, jednak odzyskało 

równowag . Ko  pomkn ł galopem i brama mign ła w oczach Khallayne. Była na 

zewn trz! Była wolna! 

Co  uderzyło j  jak olbrzymia r ka. Wysadziło j  z siodła i spu ciło na ziemi  

z sił  mog c  zmia d y  czaszk , a  z by jej zadzwoniły, a mi nie st ały pod 

wpływem nagłego szoku. Khallayne krzykn ła i przygotowała si  na zderzenie. 

W ostatniej chwili co  równie pot nego złagodziło upadek, tak  e tylko 

posiniaczyła sobie plecy i zabrakło jej na chwil  tchu. 

Usiadła, oszołomiona. Słyszała za plecami tupot biegn cych stóp, lecz nie było 

jeszcze za pó no, by zyska  troch  czasu dla Jelindry. Wstała i przygotowała si  

do walki. 

Dwaj stra nicy na przodzie napi li łuki, zało yli strzały i przykl ku. 

- Delikatnie! - zawołał Jyrbian, schodz c te wzgórza ku niej. - Delikatnie. - 

U miechał si  i machni ciami r ki odesłał  ołnierzy, podchodz c bli ej. 

- Khallayne. - Kiedy dotarł na miejsce. odprawił gwardzistów i stan ł przy 

niej. Chwycił j  za ramiona swymi wielkimi dło mi. - Dzi kuj  ci. 

Wyszarpn ła si  z jego u cisku. - Za co? 

- Rozumiem. - U miechn ł si  jeszcze szerzej. - Kiedy uciekała , próbowałem 

ci  zatrzyma , ale słowa nie chciały napłyn . Ale wtedy z wn trza napłyn ła 

magia, tak jak mówiła . 

Odchylił głow  do tyłu i wznosz c twarz do nieba, za miał si . - Teraz nie ma 

takiej rzeczy, której nie mógłbym zrobi ! 

Cienie poruszyły si . Gwiazdy błyszcz ce jak drogie kamienie wypaliły otwory 

w czarnym niebie i  wieciły tak jasno,  e Bakrellowi wydawało si , i  słyszy ich 

pie  o ogniu i ciemno ci, która d wi czała niczym dzwoneczki. Noc była pełna 

szelestów i ruchu. 

Jechał beztrosko, nuc c sobie dla dodania otuchy. Towarzyszyło mu dwóch 

wojowników, lecz kiedy zbli yli si  do gór, odesłał ich z powrotem. Tenaj wpadnie 

background image

 

136 

w zło . Je li kiedy  j  jeszcze zobaczy, pocz stuje go z pewno ci  niewybrednymi 

słowami, jednak samotnie czuł si  bezpieczniej. 

Góry w oddali majaczyły jak plama na niebie, rzucaj c długi, czarny cie  na 

równin . Za godzin  znajdzie si  w ród wzgórz. 

cisn ł boki konia i pokłusował. Szukał  ladów obozowisk ludzi b d  ogrów, 

nasłuchiwał ostrze e  w pohukiwaniu i krzykach nocnych ptaków i w szele cie 

zwierz t w trawie. 

Wybrał najprostsz  drog , jak  znał, szlak prowadz cy prawie prosto do 

Khalkistów, jad c w deszczu niemal od chwili, gdy zostawił za sob  łagodne 

pagórki. Krople d d u przyjemnie stukały w li cie, spływały mu za kołnierz i 

przyklejały ubranie do ciała. 

Gdy podjechał wy ej, zrobiło si  paskudnie. Góry dymiły, a było to zjawisko, 

o którym Bakrell słyszał, sam jednak nigdy go nie widział. Wygl dało to tak, 

jakby spirale dymu z tuzinów ognisk wznosiły si  w ród bujnej ro linno ci i 

rozpływały po szarobł kitnym niebie. Przedstawiały pi kny widok, lecz Bakrell 

wolał go ju  nie ogl da , skoro towarzyszyło mu takie zimno i wilgo . 

Mijały dni, a on wci  nie napotykał ogrów. Jednocze nie przynosiło mu to 

ulg  i napawało niepokojem. Czy by Rada zarzuciła po cig? Siedział na skraju 

lasu i spogl dał na Thorad, gdy do głowy przyszedł mu pewien pomysł. 

Mo e znalazłby gospod  na brzegu miasta. Był tak zzi bni ty i nieszcz liwy, 

e nie wahał si  podj  ryzyko dla jednej wygodnej nocy przespanej na posłaniu, 

pod którym nie chlupotało. 

Thorad, pozbawiony murów, które otaczały wi kszo  starszych miast, stał si  

łatwym celem ludzkich napa ci. Barykady na szerokiej drodze, która była 

głównym wej ciem od wschodniej strony, zaznaczały miejsca odpartych ataków. 

Worki wypełnione ziemi , ogromne kłody, nawet stoły z karczmy wypełniały 

poczynione w nich wyrwy. Budynki miały osmalone fasady. 

Kiedy Bakrell wjechał, kilku ogrów przyjrzało mu si  z podejrzliwo ci , 

niepokojem i wr cz wrogo ci . Nigdy jeszcze nie widział takich ogrów! Wygl dali 

równie  ało nie, jak poplecznicy Igraine’a. Prawd  mówi c, okre lenie 

uciekinierzy idealnie pasowało do tych rodzin z dobytkiem zapakowanym na 

dwukołowe wózki i wie niaków z pakunkami na plecach, równie przemokni tych 

i  ałosnych jak on sam. 

Bakrell wst pił do karczmy, gdzie zatrzymał si  wcze niej z Kaede. Du a sala 

wieciła pustkami, było w niej tylko dwóch ogrów skulonych przy ogniu w cz ci 

jadalnej. Karczmarz, którego Bakrell zapami tał, stał za kontuarem, poleruj c 

l ni c  powierzchni  starego drewna. 

Dopiero wtedy Bakrell u wiadomił sobie, dlaczego miasto sprawiało wra enie 

tak dziwnego i pustego. Nie było niewolników! Zawahał si , si gaj c pami ci  

wstecz, i nie przypominał sobie,  eby widział cho  jedn  ludzk  twarz na ulicy. 

- Wejd , przybyszu - rzekł karczmarz. 

Dwóch ogrów przy ogniu obrzuciło go ostro nym spojrzeniem, lecz szybko 

wróciło do swych kubków, kiedy skin ł do nich głow . 

Kiedy Bakrell zasiadł na stołku, karczmarz postawił przed nim kubek 

paruj cego naparu. - Jagody i kora - wyja nił, kiedy ogr poci gn ł nosem. - 

Tylko tyle mamy. 

background image

 

137 

Bakrell obj ł dło mi kubek i upił łyk. Napar był słaby i gorzki, lecz grzał 

niczym najlepsza whisky. - Napiłbym si  czystej wody i byłbym zadowolony jak z 

wina, gdyby tylko była ciepła. 

- Z podró y? - Przez nonszalancj  przebijał ton podejrzliwo ci. 

Bakrell pokiwał głow . - Przez ten deszcz było okropnie. Potrzebuj  pokoju 

na noc. 

- Mo esz sobie wybiera , je li tylko ci  na niego sta . 

- Mam pieni dze. - Bakrell si gn ł pod peleryn  i wyci gn ł przemokni t  

sakiewk . Zabrz czały rzucane na szynkwas monety. 

Zamiast błysku, jakiego Bakrell si  spodziewał, na twarzy karczmarza 

pojawiło si  rozczarowanie. - Lepsze ni  nic - rzekł. - Wolałbym jedzenie albo 

wiece. Albo wino. 

- Mam... - W my lach Bakrell przegl dał przedmioty, jakie miał w sakwach 

na koniu. Nie miał  wiec i nie zamierzał rozstawa  si  z dwoma bukłakami wina. - 

Mam suszone mi so - zaproponował wreszcie. - I sól. 

Karczmarz rozpromienił si . - Sól? Mo esz wzi  pokój na cały obrót 

ksi yców! 

- Jest w sakwie przy koniu, na zewn trz. 

- Na zewn trz? Nie mo na zostawia  czego  tak cennego na dworze. 

Przepadnie w mgnieniu oka. - Karczmarz po pieszył do drzwi za kontuarem i 

krzykn ł,  eby kto  poszedł po konia Bakrella. - I przynie cie torby tutaj! 

Bakrell usiadł,  ciskaj c w dłoniach ciepły kubek. 

Karczmarz zmru ył oczy. - Sk d jeste ? Czy ja ci  tu przedtem nie 

widziałem? 

- Zatrzymałem si  tu jesieni . Z siostr . Czekali my na... kogo . 

Ogr zmru ył oczy, przygl daj c si  Bakrellowi. - Przypominam sobie 

młodzie ca z bardzo szykown  siostr . On jednak sprawiał wra enie ciamajdy 

wystrojonego w pi kne szaty. Nie tak jak ty. 

Bakrell u miechn ł si  ze smutkiem. - Tak, chyba nie jestem do niego 

podobny. 

- Tych dwoje wybierało si  na równiny w poszukiwaniu Igraine’a. - 

Karczmarz splun ł na podłog  natychmiast po wypowiedzeniu jego imienia. - I 

oby go znale li. Przekl ci heretycy! 

Bakrell pokiwał głow , a potem w zamy leniu s czył swój napój. 

- To on jest przyczyn  tego wszystkiego, on i te jego pogl dy na niewolnictwo. 

- Machn ł r koma, pokazuj c pust  sal . - Nie mam niewolników, którzy by tu 

pracowali. Zreszt  to niewa ne. I tak nie ma klientów. Połowa mieszka ców nie 

ma ju  nawet domów. 

- Widziałem tych ludzi na ulicach. Wygl dali, jakby gdzie  si  przenosili. 

Karczmarz o ywił si , snuj c dalej opowie . - W mie cie nie jest bezpiecznie. 

Nie ma murów. Ludzkie istoty wje d aj , robi , co chc  i odje d aj , zanim stra  

si  zbudzi. 

- Dok d oni wszyscy pójd ? - Bakrell zacz ł  ałowa ,  e si  zapu cił do 

Thoradu, cho  potrzebował nowin. 

- Wi kszo  zginie na szlakach z r k ludzi. Ci przekl ci głupcy nawet nie 

zdaj  sobie sprawy, jak tam jest. My l ,  e b dzie im lepiej, je li uciekn . Inni 

background image

 

138 

umr  z głodu, kiedy dotr  do Takaru i Bloten i dowiedz  si ,  e tam te  nie s  

mile widziani. 

- Ale  w Takarze z pewno ci  zostan  przyj ci. Rada Panuj cych... 

- Rada Panuj cych! Te  mi co ! - Ogr znów splun ł z równ  niech ci , jak 

wtedy, gdy mówił o Igraine. - Siedz  sobie za murami w zaciszu i cieple. Nie 

obchodzi ich,  e ich najbli si gin  z głodu. Po co mieliby przygarnia  wi cej 

ogrów? 

Bakrell westchn ł ci ko, podsuwaj c kubek do napełnienia. - Jak w tak 

krótkim czasie mogło doj  do takiego stanu? - szepn ł. Nagle ogarn ła go 

rozpaczliwa potrzeba odnalezienia Khallayne i Jelindry i jak najszybszego 

opuszczenia gór. 

Lyrralt stał na brzegu, rozkopuj c piasek bosymi stopami. Od morza wiała 

przenikliwie zimna bryza. Piach pomi dzy palcami jego stóp był chłodny i 

ziarnisty. 

Dotarcie nad ocean Courrain, wielki akwen na północ od kontynentu, było 

radosn  chwil . Obozowali w pobli u ju  od tygodnia, a mimo chłodu wci  wielu 

ogrów schodziło na pla . Małe rodzinne obozowiska ci gn ły si  wzdłu  całego 

wybrze a w ród piaszczystych, poro ni tych traw  wzgórz. 

Głosy dzieci, które ze  miechem i krzykiem bawiły si  na brzegu, mieszały si  

z krzykiem morskich ptaków i hukiem fal. Słyszał wszystko, nie widział niczego. 

- Nie powiniene  chodzi  bez butów! - zawołała wesoło Tenaj, podchodz c do 

niego po skrzypi cym piasku. Towarzyszył jej Igraine, który dopiero co wrócił z 

podró y do Schall, miasta ludzi dwa dni stamt d na zachód. Lyrralt poznał go po 

zapachu. 

- Jak podró ? 

U miech znikł z twarzy Igraine’a. 

Tenaj wzi ła Lyrralta pod rami , lecz zaczekała, a  odezwie si  Igraine. Ogr 

si  skrzywił. - Rozczarowała mnie. Obawiam si ,  e wyprzedziła nas reputacja 

naszych pobratymców. Nie jeste my tam mile widziani. Przywiozłem sporo 

prowiantu, ale s dz ,  e powinni my wkrótce ruszy  w drog . 

- Zanim ludzie postanowi  zaatakowa ? - domy lił si  Lyrralt. 

- Tak. 

- Czy nie ma miejsca, gdzie byliby my bezpieczni? - spytała nagle 

przygn biona Tenaj. - Mam ju  do  uciekania. Mam do  stałego ogl dania si  

przez rami . 

- Mo e istnieje takie miejsce. - Lyrralt obrócił j  w stron  oceanu. - Czy w 

Schall były  aglowce? - spytał Igraine’a. 

- Tak. Widziałem  agle przy nadbrze u. 

- Do  du e,  eby my si  pomie cili? Wszyscy? 

- Nie wiem. 

Tenaj dr ała. - Gdzie? - szepn ła. - Dok d mieliby my popłyn ? 

Lyrralt wyci gn ł r k  w stron  morza. 

- Sk d o tym wiesz, Lyrralcie? - Wiatr porwał głos Igraine’a i cisn ł go z 

powrotem ku niemu, tak  e zdawał si  dochodzi  z bardzo daleka. 

- Gdzie  na północy jest wyspa. Ona... Ona mnie woła. 

background image

 

139 

Igraine stan ł pod wiatr od oceanu, czuj c na twarzy kropelki wody. Starał 

si  uspokoi  my li, zapomnie  o troskach dbania o tylu ogrów, karmienia ich, 

zapewniania im dachu nad głow , trzymania ich przy  yciu. Mimo to nie słyszał 

wołania pie ni zza oceanu. Jak zawsze, gdy ko czyły si  codzienne zmartwienia, 

czuł jedynie  al, przytłaczaj cy smutek i samotno , jak  od  mierci Everlyn 

przepełniona była jego dusza, niemal nie daj c  si  znie  rozpacz. 

Ociekaj ca wilgoci  ciemno . Stuk pazurów o kamienie gdzie  w mroku. 

Blask dymi cej, oleistej pochodni o wietlaj cy co jaki  czas poro ni te ple ni  

ciany i poszarzałe, ogryzione ko ci. 

We wn kach znajdowały si  drzwi, tak grube i ci kie,  e mogły si  nigdy nie 

otworzy . Jedne stały otworem i Khallayne omin ła je z daleka, instynktownie 

wyczuwaj c,  e nie chce wiedzie , co jest za kr giem  wiatła jej pochodni. 

Znajdowała si  w lochach pod zamkiem. Stra nik, który przyszedł po ni , 

niczego nie wyja nił, a na jej pytania odpowiadał jedynie: - Wykonuj  rozkazy 

lorda Jyrbiana. 

Lorda Jyrbiana. Jak do tej pory lord Jyrbian dotrzymał słowa. Zorganizował 

ołnierzy. Razem z Kaede musztrował ich tak długo, a  omal nie padli ze 

zm czenia, a potem Kaede po wiczyła ich jeszcze troch . Kazał im walczy  ze 

sob  pikami, mieczami, grubymi maczugami, jakich u ywali ludzie, konno i 

pieszo. Uwielbiali go za to. Pierwszy tabor strze ony przez jego  ołnierzy 

przyjechał bez strat i teraz wszyscy go uwielbiali. 

Kiedy Khallayne i jej stra nik min li drzwi w gł bokiej wn ce, ogrzyca 

zobaczyła w  wietle pochodni jak  nierozpoznawaln  mas  butwiej cej tkaniny, 

która mogła by  stert  szmat albo trupem. Kł b ubra , prawie całkiem 

wyschni te ciało i rzadkie jasne włosy, które sterczały niczym słoma. 

Ogrzyca j kn ła cicho i cofn ła si . Czy by to duszne, mroczne miejsce zawsze 

istniało pod salami, w których ta czyła, jadła, kochała si ? 

- Tutaj, czcigodna pani - rzekł stra nik. zatrzymuj c si  przed wrotami 

wpuszczonymi gł boko w granit. - Lord Jyrbian czeka. 

Khallayne znieruchomiała, zdj ta nagł  pewno ci ,  e je li przest pi próg tej 

celi, nigdy nie wyjdzie z niej  ywa. Reszt   ycia sp dzi na jedzeniu podawanego 

jej przez szpar  w drzwiach obrzydliwego po ywienia i przebywaniu w ciemno ci, 

dopóki jej skóra całkiem me wyblaknie i dopóki nie postrada resztek rozumu. 

Drzwi otworzyły si  do  rodka i na korytarz padła smuga  ółtego  wiatła. 

Ciepłe powietrze, które buchn ło z wn trza, przyniosło lekki powiew znajomej, 

jakby pi mowej woni. Po chłodzie i wilgoci wpadaj ce przez drzwi  wiatło i ciepło 

powinny wzbudza  miłe uczucia. 

Nie wzbudzały. Tak podpowiadała jej intuicja. 

Tu  za progiem stał Jyrbian. Poruszał wargami, lecz nie słyszała słów. 

Moc. Moc w komnacie. Wyczuwała kipi c  magi , mrok pomimo jasno ci. 

Jyrbiana otaczała zielonkawa, brzydka aureola, silniejsza od wszystkich, jakie 

widziała. 

Stra nik pchn ł j  mocno w plecy. Wewn trz czarodziejski zgiełk był jeszcze 

gorszy. Moc zawrzała w  yłach Khallayne, pragn c odpowiedzie  i ochroni  j , 

lecz ogrzyca j  stłumiła. Nigdy jeszcze nie czuła czego  podobnego, nawet w 

background image

 

140 

zetkni ciu z magiczn  aur , która otaczała Rad  Panuj cych. Takie 

okrucie stwo! Takie zło! 

Wtedy spostrzegła, co - kogo - Jyrbian chciał,  eby zobaczyła. Zasłoniwszy 

usta dłoni , by stłumi  okrzyk bólu, zbli yła si  o krok. 

Na nachylonej powierzchni kamiennego bloku po rodku komnaty le ał 

przywi zany Bakrell. Muskuły jego nagiego ciała były napr one. Usta rozwarł 

szeroko, obna aj c z by w milcz cym grymasie udr ki. 

- Na pewno pami tasz Bakrella - rzekł Jyrbian. Z chwil , gdy przemówił, 

otaczaj cy go nimb mocy skurczył si  i przygasł. 

Bakrełl wydał  ałosny j k, zwierz cy skowyt. Gdyby pomin  stru k  krwi, 

która s czyła mu si  z k cika ust, mo na by pomy le ,  e  pi. Albo nie  yje. 

Khallayne nie straciła głowy. Podkuliła palce stóp, wyczuwaj c chłód 

posadzki przez podeszwy butów. Starała si  zachowa  oboj tny wyraz twarzy, 

czuła bowiem.  e od tego zale y jej bezpiecze stwo i  ycie Bakrella. Jej wysiłki 

były daremne. W  aden sposób nie potrafiła ukry  zgrozy, wstr tu i obrzydzenia. 

- Znam go - wykrztusiła i ze zgroz  spostrzegła,  e na d wi k jej głosu ogr 

poruszył si  i otworzył oczy. 

Jyrbian wyprostował si , wykonał jaki  drobny gest, który mo na było 

zauwa y  jedynie k tem oka, i komnata znów wypełniła si  jego ohydn  moc . 

Bakrell wypr ył si  konwulsyjnie, szarpi c wi zy z tak  zaciekło ci ,  e o 

mało nie p kł. Potem, równie nagłe,  ało nie zwiotczał. 

- Jyrbianie, prosz ... - Cho  Khallayne od stóp do głów przechodziły ciarki 

obrzydzenia, wyci gn ła do niego r k . - Dlaczego to robisz? 

Jyrbian wzi ł j  za dło  i przyci gn ł do siebie do  blisko, by poło y  r k  

na jej ramieniu. - Bo to mi sprawia przyjemno . - Odwrócił si  do swego je ca i 

spytał: - A tobie nie? 

Oczy Bakrella były puste, pozbawione błysku  ycia i Khallayne u wiadomiła 

sobie,  e on umiera. Zbyt wiele razy widziała, jak  ycie ga nie w oczach 

konaj cych w bitwie, by nie rozpozna  objawów. Nie spuszczaj c wzroku z 

Bakrella, wyszeptała: - Jyrbianie, prosz , nie rób tego. Zrobi  wszystko, co 

zechcesz. 

- Moja droga, nie masz ju  nic, czego bym pragn ł. On jednak e posiada 

pewne informacje, które mogłyby złagodzi  jego cierpienia, gdyby tylko zechciał 

si  nimi ze urn  podzieli . - Zacisn ł palce na jej ramieniu, a potem rozlu nił je 

pieszczotliwym gestem. 

Nie mogła powstrzyma  dreszczu odrazy, który przebiegł jej po plecach. - 

Jakie? 

- Poło enie obozowiska Igraine’a. 

Znów wzrosło nat enie zielonkawego blasku i złowrogiej mocy. Ciało 

Bakrella wypr yło si  na kamieniu. Jyrbian złapał usiłuj c  zareagowa  

Khallayne i  cisn ł j  w pasie z sił , jakiej si  po nim nie spodziewała. 

- Bakrellu, je li wiesz, powiedz mu! - krzykn ła. 

Bakrell nie odpowiedział. Jego wygi te w łuk ciało unosiło si  długo nad 

kamieniem, a potem opadło.  renice uciekły w gł b oczodołów. 

- Je li wiesz, powiedz mu! On ci  zabije! 

Bakrell tylko potrz sn ł głow . Nie. 

background image

 

141 

Poirytowany Jyrbian strzelił palcami. 

Ciało Bakrella drgn ło konwulsyjnie. Mi nie napr yły si , jakby chciały 

wyskoczy  spod skóry. Ogr wydał przera liwy wrzask. I nie milkł. Echo d wi ku 

rozbrzmiewało w małym pomieszczeniu, d gało j  w uszy, w serce, raniło niczym 

sztylety wbite w czaszk . Tak gło ny i pełen udr ki był ten odgłos,  e trwał w 

umy le Khallayne jeszcze długo po tym, kiedy Bakrell ucichł. 

Jyrbian wypu cił j . Podszedł do Bakrella, dotkn ł go delikatnie jak 

kochanek. - Czy nie pragniesz, by ból ustał? Czy nie chcesz,  eby to si  

sko czyło? Wystarczy,  e mi powiesz. Powiedz mi tylko, gdzie znajd  Igraine’a. 

Wiem,  e wiesz, dok d si  wybierali. Sk d inaczej wiedziałby , gdzie zabra  

Khallayne i Jelindr ? 

Nie mog c mówi , Bakrell kr cił głow  w t  i z powrotem. W t  i z powrotem. 

Nie. 

Ot piałymi oczyma spojrzał na Khallayne spod opuchni tych powiek. Na 

chwil , tylko na chwil , za witała w nich zdolno  rozpoznawania. Zgroza. 

Zrozumienie. - Wybacz mi - wyrz ził cicho mimo gulgotu krwi. Z wysiłkiem 

obrócił głow , a  spojrzał na Jyrbiana. - Nie zrobisz jej krzywdy? - wychrypiał, a 

kiedy Jyrbian zgodził si , szepn ł: - W pobli u Schall. Na wybrze u. 

Zamkn ł powieki. Głowa opadła mu ci ko na bok. Jego klatka piersiowa 

uniosła si , opadła i ju  nie poruszyła wi cej. 

Przez chwil  w komnacie panowała przytłaczaj ca cisza. Z triumfuj cym 

okrucie stwem Jyrbian rzekł do stra nika przy drzwiach: - Natychmiast zbierz 

kompani . Wyruszycie dzi  w nocy. Przyprowad cie mi Igraine’a  ywego lub 

umarłego. Ale ludzi, którzy go strzeg . chc  dosta   ywcem. 

Ogr dziarsko zasalutował i znikł w ciemnym korytarzu. 

Kiedy ucichły jego kroki, Jyrbian odwrócił si  do Khallayne. - Pozwól,  e ci  

odprowadz  do twej komnaty.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

142 

Rozdział 17

 

 

CORAZ BLI EJ PYŁU 

 

Sło ce przenikało do gł bin czystych, bł kitnych wód oceanu Courrain. Jak 

cz sto o poranku xocli zatrzymała si , leniwie poruszaj c w nurcie płaskim 

ogonem i odwróciła jeden z trzech łbów, by popatrze  na swych morskich 

pobratymców, którzy wracali z powierzchni wzdłu  ciepłych smug  wiatła. 

Obok przepłyn ła stateczna ryba-li  i pomachała jej serdecznie na powitanie 

faluj cymi i powiewaj cymi niczym ozdoby płetwami, którym zawdzi czała sw  

nazw . 

Nocna migracja w kierunku pionowym zaczynała si  o zmierzchu. Drobne 

rybki, tak małe,  e niewidoczne dla xocli, wypływały na powierzchni  w 

poszukiwaniu pokarmu. Powoli ruszały za nimi małe ryby, które  ywiły si  

drobnymi, a w  lad za nimi wi ksze stworzenia. W gł binach oceanu Courrain w 

nocy było zupełnie inne  wiatło ni  za dnia. 

Xocli przygl dała si  nocnym ta com i porannym powrotom, cho  sama nie 

wznosiła si  wraz z nadej ciem zmierzchu, je li nie wołał jej jaki  głos - jak 

zawołał j  tego poranka, słabo i niewyra nie. 

Wołaj cy był gdzie  daleko, mo e nawet nie na wodzie, lecz jego smutek 

przemówił do niej, jego  al wzruszył j  do gł bi serca. Skin wszy na swe dzieci, 

popłyn ła przez ocean, daj c si  nie  morskim pr dom. Nie było po piechu. Głos 

wołaj cego powie jej, kiedy ma si  wynurzy . 

Jedn  z głów złapała larw  krewetki, która pływała na błyszcz cym jak 

cekiny morskim li ciu. Drobny k sek zaostrzył tylko jej apetyt. Otworzyła 

wszystkie trzy paszcze i wessała w nie wod , rozkoszuj c si  jej przepływem przez 

skrzela na szyjach. 

Widmowe  wiatło przebiegało po delikatnej jak paj czyna, przejrzystej kryzie 

okrywaj cej organy w tułowiu i szyjach xocli. Płyn ce za ni  male stwa, jej 

dzieci, bawiły si  w ród słonecznych promieni, nurkuj c pod raf  i wyskakuj c 

nad ni  albo wychylaj c si  zza niej. 

Kiedy skr ciła, rozproszone dzieci zatoczyły kr g i wróciły do niej. Nie tylko 

unikała chłodniejszej okolicy na północ od rafy, gdzie ze szczeliny w dnie oceanu 

wypływała na powierzchni  ciecz czarna jak atrament, lecz tak e coraz silniej 

czuła w ko ciach melancholijne wezwanie z powierzchni, syreni  pie , której nie 

mo na było si  oprze . 

Młode były miniaturowymi kopiami swej matki: trzy głowy na długich 

szyjach, złote łuski i płetwy iskrz ce si  wszystkimi kolorami oceanu. Gdyby nie 

błyszcz ce oczy, trudno byłoby je zobaczy  na tle rafy z powodu przezroczysto ci 

młodej skóry i rozwijaj cych si  kryz. 

Poczuła raczej ni  usłyszała krzyk jednego ze swych dzieci. Odwróciwszy si  

gwałtownie, przeliczyła potomstwo. Jedno, dwoje, troje koło rafy. Jeszcze jedno 

badało na dnie miniaturowy komin, zacz tki szybu, z którego unosiły si  w gór  

blade cz steczki. Kolejne pływało leniwie w oddali. Nie mogła znale  tylko 

jednego, które krzyczało z bólu i strachu. 

background image

 

143 

Wołanie dobiegało z północy, od strony szybu. Poleciwszy reszcie trzyma  si  

z dala, xocli pomkn ła w kierunku głosu. Splotła trzy długie, grube karki i 

płyn ła ze zło onymi trzema łbami.  piesz c w stron  wezwania, po egnała si  z 

rozległym, panoramicznym widokiem podwodnego  wiata. 

Kiedy zbli yła si  do komina, widoczno  znacznie si  pogorszyła. 

Wypływaj ca jak dym ze szczeliny czarna ciecz zm ciła wod  do tego stopnia,  e 

prawie nie przepuszczała promieni sło ca. Xocli płyn ła na wyczucie, kieruj c si  

ruchami swego dziecka. Jego  ałosne wołanie słabło z ka d  chwil . 

Krzykn ła rozpaczliwie i w odpowiedzi usłyszała ledwie kwilenie swego 

zaginionego potomka. Zataczała kr gi w m tnej wodzie. Kiedy ju  s dziła,  e go 

nigdy nie odnajdzie, zobaczyła swoje male stwo uwi zione w faluj cych mackach 

gigantycznego ukwiału, zwrócone grzbietem do rafy, bli ej ni  my lała. 

Ukwiały nie były ruchliwymi stworzeniami. Cale  ycie sp dzały 

przytwierdzone do rafy lub głazu, niezdolne do  cigania zdobyczy. Wypuszczały z 

pr dem parz ce macki, by złapa  po ywienie, a potem wci gały ogłuszone, 

nieszcz sne stworzenia w swe mordercze obj cia. 

Male stwo piszczało cichutko. Unieruchomione w u cisku olbrzymiej macki, 

ton ło. Xocli podpłyn ła do niego, wydaj c przera liwy okrzyk rozpaczy i 

wyzwania. 

Polip, w trakcie po ywiania si  głupi i powolny, stawał si  szybki, gdy tylko 

poczuł ofiar . Wystrzelił parzydełka, które utkwiły w delikatnym ciele u nasady 

jej karków. 

Jej ciałem targn ł ból wywołany k saniem setek malutkich z bów. Xocli 

wrzasn ła i odskoczyła, wymachuj c wielk  płetw  piersiow . Dzi ki ci arowi i 

sile wyrwała si  ukwiałowi, zostawiaj c strz py ciała na z bkowanych mackach. 

Znów podpłyn ła. I znów polip j  pokłuł, wstrzykuj c jad w jej  yły. 

Znów si  uwolniła, tym razem odrywaj c kilka ramion od podstawy. 

Usłyszała nios cy si  w wodzie szmer zło ci bezrozumnego stworzenia. Jeszcze 

raz podpłyn ła, rozsun ła trzy karki najszerzej jak mogła i zaatakowała z trzech 

ró nych stron. 

Atakowała, nie zwa aj c na ból. Bez przerwy. Bez wytchnienia. Rozpaczliwie. 

Nacierała na ukwiał z góry i z dołu, przypuszczała bezpo redni atak od frontu. 

Odrywała kawałki paskudnych, wij cych si  macek, odgryzała od podstawy całe 

ich k py. 

Ukwiał odpierał jej atak ze wszystkich stron, wypuszczaj c g st ,  r c , biał  

trucizn , jakby mało było parz cych macek. Xocli wycofała si , o lepiona, 

brocz ca krwi , pokonana. Jej dziecko nie ruszało si  ju  w u cisku polipa. Jego 

lament ucichł na zawsze. 

Xocli uniosła głowy i wydała krzyk rozpaczy i  alu. Cierpienie było tak 

wielkie,  e prawie zagłuszyło wołanie z powierzchni. Ostatni raz obejrzawszy si  

na szcz tki dziecka, popłyn ła w gór , daj c znak potomstwu, by po pieszyło za 

ni . 

Wynurzała si  szybko, posłuszna syreniej pie ni z powierzchni, syc c si  

smutkiem wołaj cego i wchłaniaj c go. 

Powi kszone o jej własny  al uczucie zawładn ło ni  bez granic. Xocli dała 

uj cie cierpieniu. Udr ka zmieniła si  w furi , która narastała w niej tak długo, a  

background image

 

144 

xocli, która wyskoczyła wysoko w powietrze nad powierzchni  oceanu, oszalała z 

w ciekło ci. 

Male kie stateczki kołysały si  na falach oceanu pod ni . Xocli rozkoszowała 

si  strachem i cierpieniem istotek, które przywarły do pokładów. Syciła si  

koj cymi ból upajaj cymi emocjami. 

Niebieskoszary, nie ko cz cy si  przestwór wody ci gn ł si  jak okiem 

si gn  i stapiał z niebem. Zmarszczona tafla przypominała w chłodnym blasku 

sło ca roztopione szkło. 

Znajdowali si  na północ od kontynentu Ansalon, daleko na zachód od gór 

Khalkist. Jak zapewniał ich człowiek b d cy kapitanem, niedaleko le ały wyspy 

zwane Smoczymi, z których cz  była do  du a, by utrzyma  koloni  ogrów. 

- Jak daleko jeszcze? - Tenaj zawołała do Lyrralta, który siedział w cieniu na 

górnym pokładzie, wsparłszy si  plecami o przepierzenie. Przeszła po kołysz cym 

si  pokładzie, omijaj c wyleguj cych si  w sło cu ogrów ze swobod  osoby, która 

sp dziła wiele dni na statku, i przykucn ła obok niego. - Jak długo jeszcze? 

U miechn ł si , zwracaj c ku niej  lepe oczy. - Niedługo. Nie słyszysz? 

Przechyliła głow . - Owszem. - W jej ustach słowo to zmieniło si  w 

szeleszcz cy syk. Rzeczywi cie co  słyszała, tak jak oni wszyscy, jaki  syreni  piew 

wabi cy ich zza wody. - Nadal jednak jest tak cichy. Nie potrafi  powiedzie , czy 

jest daleko czy blisko. 

- Jest blisko - powiedział kto  za jej plecami. - Bardzo blisko. 

- Oby to była prawda - burkn ł kto  inny. 

Tenaj wróciła na dziób. Na tym polegał problem, kiedy siedziało si  w tłoku 

na statku z tak wieloma osobami. Nie było mowy o intymno ci. Na mniejszym 

statku, który płyn ł za nimi, było pewnie jeszcze gorzej. 

Igraine podszedł i dotkn ł jej ramienia. - Ciasno ci? - spytał cicho. 

Jak zawsze Tenaj była zaskoczona, jak  wietnie potrafił odgadn  jej my li i 

zawstydzona,  e tak niegodna refleksja zago ciła w jej głowie. - Wiem,  e 

powinnam czu  si  wdzi czna - przyznała pokornie. - Mieli my szcz cie,  e udało 

nam si  znale  kapitana, który zgodził si  zabra  nas wszystkich na raz. - 

Szcz cie,  e natrafili na człowieka do  chciwego, by doceni  pieni dze, jakimi 

mogli zapłaci . 

- Mamy szcz cie,  e jeste my tu wszyscy zdrowi - powiedział t sknie Igraine, 

nale ał bowiem do tych nielicznych, którzy dostali choroby morskiej w 

pierwszych dniach podró y. Potem bardzo cicho, bardzo smutno szepn ł: - 

ałuj ,  e Everlyn nie mogła zobaczy  naszej nowej ojczyzny. 

Tenaj spojrzała na niego z zaskoczeniem. Po raz pierwszy od  mierci córki 

wymienił jej imi . 

Igraine nie był tym samym wodzem, który opu cił Takar.  mier  córki zgasiła 

w nim ogie   ycia, tłamsz c go w jaki  sposób i powlekaj c jego srebrne włosy i 

oczy wypłowiał  szaro ci . Mimo to jego głos tchn ł sił , która mogłaby przenosi  

góry. 

U cisn ła jego dło  współczuj co, odwróciła twarz do wiatru i spojrzała na 

morze. W chwili, gdy Igraine chciał co  powiedzie , wci gn ła gwałtownie 

powietrze do płuc i wychyliła si  przez reling. 

- Widzisz wysp ? 

background image

 

145 

- Nie. - Potrz sn ła głow  i odepchn ła jego r k . 

- Nie. - Ujrzała natomiast co  w wodzie, jakie  nienaturalne zawirowanie. 

Przyło yła dłonie do ust i zawołała do kapitana, staraj c si  przekrzycze  

łopotanie  agli. - Co  jest przed nami! 

Kapitan pokazał gestami,  e nie słyszy jej słów. Ocieniwszy oczy, popatrzył 

przed siebie, a potem raptownie chwycił za ster i starał si  zmieni  kurs, 

krzykiem wydaj c rozkazy załodze. 

Statek przechylił si , z j kiem wykonuj c zakr t na wodzie. 

Tenaj złapała Igraine’a i popchn ła go w stron   ciany nadbudówki, w stron  

schodów na dół. - Wszyscy pod pokład! - krzykn ła. 

Zaniepokojeni ogrowie ju  wstali i kiedy statek wykonał zakr t, wzbijaj c 

pióropusz wody, rozpierzchli si . 

Igraine’owi zaparło dech w piersi. Na pokładzie rozległy si  krzyki i Tenaj 

odwróciła si  w sam  por , by ujrze  wznosz c  si  głow  jakiego  stworzenia, 

którego złoty pysk wyłaniał si  z morza w strugach wody spływaj cej po jego 

faluj cej skórze. Było pi kne i straszne, pomy lała, stworzenie z przezroczystego, 

perłowego złota, o rybich łuskach i oczach czerwonych jak rubiny. 

Nast pna głowa wychyn ła na powierzchni  obok pierwszej, a potem jeszcze 

jedna - razem trzy łby na olbrzymich, l ni cych, wygi tych karkach ozdobionych 

krezami. Głowy odchyliły si  tak gwałtownie,  e powietrze za wiszczało Tenaj w 

uszach, a włosy smagn ły j  po oczach. 

Kapitan wołał co  niezrozumiale. Ogrowie biegali i krzyczeli. Teraz Igraine j  

popychał. Wpadła na Lyrralta, który stał oparty o  ciank  nadbudówki. 

- Trzymajcie si ! Trzymajcie! - krzyczał kapitan. 

Istoty zbli ały si  szybko, zostawiaj c za sob  spienion  wod . Spu ciły 

olbrzymie, t po zako czone łby, szykuj c si  do zderzenia. Miała tylko chwil , 

eby pomy le  i zadziała , zanim uderz  w burt  statku. Belki przecie  nie 

wytrzymaj  tak strasznego ciosu! 

Tenaj uniosła r ce i utworzyła tarcz , wkładaj c w ni  cał  magiczn  moc, 

jak  władała. Głowy potwora zderzyły si  z niewidzialn  zapor  z tak  sił ,  e 

poczuła dr enie. Jeden z łbów przebił si  i trafił statek. 

Okr t zakołysał si  od uderzenia, zachwiał na boki jak szalony. Belki j kn ły i 

trzasn ły, gro c całkowitym pop kaniem. Cios przewrócił Tenaj na pokład. 

Uderzyła głow  w pokład. Przetoczyła si  na plecy i zobaczyła,  e morskie 

potwory znów szykuj  si  do ataku. 

Podniosła si  na kolana, szepcz c pod nosem słowa kolejnego zakl cia w 

nadziei,  e wzmocni jego sił . 

Chwil  pó niej Igraine i Lyrralt byli ju  przy niej i pomagali jej wsta . 

Pozostali otoczyli j  ciasno i wsparli jej magi  swoj  moc . 

Stworzenia znów zaatakowały, bij c z całych sił głowami w niewidzialn  

zapor . Rycz c z gniewu i bezsilnej zło ci, potwór wzniósł si  kolejne osiemna cie 

metrów nad wod  i jeszcze raz uderzył. Zadał cios, który przewrócił ich 

wszystkich na pokład, jakby nic nie wa yli. Tarcza zatrz sła si  od siły uderzenia, 

ale wytrzymała. 

background image

 

146 

Z tyłu rozległy si  radosne okrzyki. Przeczuwaj c nast pny atak stworze , 

Tenaj zawołała: - Skupcie si ! - Usłyszała kolejny krzyk, a potem Lyrralt złapał 

j  za r k . - Zbli aj  si ! 

Igraine zatrzymał przebiegaj cego obok marynarza. - Co to za stworzenia? - 

spytał. 

- To nie kilka stworze , tylko jedno! Xocli. Usiłuje nakarmi  swoje młode. A 

my jeste my po ywieniem. 

- Płynie w stron  drugiego statku - powiedziała w ot pieniu Tenaj. Podbiegła 

do burty, machaj c r koma i krzycz c w nadziei,  e odci gnie uwag  stworzenia. 

Potwór przepłyn ł obok, zanurzony do połowy. Dobiegaj c do ko ca pokładu, 

Tenaj z całych sił rzuciła zakl cie. Trzasn ło co  jakby piorun, lecz nie dosi gło 

potwora. Cisn ła wtedy ognist  kul , jedn , potem dwie i wi cej. Równie  nie 

doleciały do celu. 

Stoj cy obok niej Igraine równie  rzucał czary. Z morza, do którego wpadło 

co  bardzo blisko potwora. wytrysn ła wysoka fontanna wody. 

Xocli podpłyn ła do mniejszego  aglowca. 

- Tam nikt nie ma do  mocy, by go powstrzyma  - rzekła Tenaj głosem 

oznajmiaj cym kl sk . Bardziej zaawansowani w magii i rzucaniu czarów 

ogrowie płyn li razem, maj c nadziej ,  e naucz  si  czego  od siebie nawzajem w 

czasie morskiej podró y. 

W odr twieniu przygl dała si , jak potwór w taki sam sposób przypu cił atak 

na mniejszy statek, wielokrotnie uderzaj c w niego głow . Zobaczyła wpadaj ce 

do wody ciała, usłyszała miotanie si  i wrzaski, a potem cisz . Na jej  aglowcu 

rozlegały si  j ki i pie ni smutku. 

Mniejszy statek przechylił si  na bok jak zabawka w stawie. Ogrowie zsuwali 

si  po pokładzie, rozpaczliwie czepiaj c si  wszystkiego. Co  pod powierzchni  

rozszarpywało tych, którzy wpadli do wody. Stworzenie wci  uderzało złot  

głow  w statek. Bezustannie. 

Tenaj wyrwała si  z r k Igraine’a i podbiegła do kapitana. - Zawracaj! - 

krzykn ła przera liwie. Wspi ła si  po drabinie na górny pokład. - Zawracaj! 

Musimy im pomóc!  

- Nie mo emy. - Człowiek spojrzał jej prosto w oczy. - Te  zaton liby my. 

- Niewa ne - mrukn ł drugi oficer, pokazuj c r k . - Wła nie si  oddała. 

Tenaj odwróciła si . Morski potwór odpływał pi knym i wdzi cznym ruchem, 

stopniowo zanurzaj c si  w wodzie. 

Drugi  aglowiec nadal unosił si  na powierzchni, lecz miał powa ny przechył 

na prawo. Na sterburt , poprawiła Tenaj. 

Podczas ich obserwacji na maszcie pojawiły si  flagi sygnalizacyjne. - Statek 

nabiera wody - przetłumaczył kapitan. - Zdolny jest jednak do  eglugi. 

Odpowiedzcie na ich sygnały. Podpłyniemy do nich. Zrobimy wszystko, co w 

naszej mocy, by im pomóc. 

Tenaj nalegała, by zatoczyli kr g i sprawdzili, czy w wodzie nie ma rozbitków, 

lecz zanim jeszcze kapitan si  zgodził, wiedziała ju ,  e poszukiwania s  

bezcelowe. 

Ilu zgin ło? 

background image

 

147 

Wróciła po drabinie na swoje miejsce na dziobie. Opanowani ju  ogrowie na 

pokładzie za jej plecami płakali cicho i szeptem snuli domysły, kto z ich 

przyjaciół i krewnych poniósł  mier . 

Podszedł do niej Igraine, a potem Lyrralt. Zaszło sło ce. Mimo to Tenaj wci  

stała wpatrzona w czarn  wod , która w blasku Solinari migotała jak diamenty. 

Powiał chłodniejszy wiatr. Wzeszły gwiazdy. 

Stała jeszcze, kiedy obserwator krzykn ł: - Ziemia! 

Popatrzyła w jedn  i w drug  stron , dopiero wtedy u wiadamiaj c sobie,  e 

l d był tu  przed ni . Czer , któr  wzi ła za bezgwiezdne niebo, była wysp . 

Du  wysp . 

Igraine i Lyrralt znów podeszli do niej, przepychaj c si  przez tłum ogrów, 

którzy wylegli na pokład. 

Przez chwil  Igraine przygl dał si  czarnemu paskowi ziemi na horyzoncie. 

Potem powiedział cicho: - B dziemy si  nazywa  Irdowie, Dzieci Gwiazd, 

Stra nicy Ciemno ci. Tak jak znale li my drog  do tej wyspy. odnajdziemy 

własn  drog  ku przyszło ci. - Po raz pierwszy od  mierci Everlyn jego serce 

wypełniła nadzieja. ukojenie i cudowny spokój. 

Khallayne całymi dniami siedziała skryta i milcz ca. Jadła, kiedy stawiano 

przed ni  jedzenie, spała, kiedy niewolnik prowadził j  do łó ka. Trz sła si , 

kiedy w komnacie panował chłód i pociła si , gdy siedziała za blisko ognia. 

Cała była zbolała. Bolały j  z by, skóra, palce. Mi nie i oczy. Wszystko 

bolało i przez wiele dni ka dy d wi k, nawet najdrobniejszy, przyprawiał j  o 

dreszcze. Wiedziała jednak,  e wszystko minie. Dolegliwo ci ust pi , a słuch 

wróci do normy. Nie była natomiast tak pewna. czy zachowała zdrowe zmysły. 

Wszystko wokół było zamglone jak wczesnym porankiem w górach, kiedy 

chmury si  jeszcze nie rozproszyły, powietrze jest przesycone wilgoci  i nic nie 

ma ostrych zarysów. 

- Dlaczego trzymasz j  przy  yciu? -- Przez mgł  przebił si  zabarwiony 

zazdro ci  głos Kaede. 

- Bo mnie to bawi - odparł Jyrbian jedwabistym, przepełnionym 

okrucie stwem głosem. 

Khallayne przygl dała si  wszystkiemu tak, jakby to było przedstawienie, 

czekaj c na przebudzenie serca, które jej powie,  e nie umarła. Tym, co kazało 

jej patrze , słucha  i wróci  wreszcie do  wiata gniewnych szeptów, był wrzask, 

krzyk konaj cego m czyzny. 

- A jednak - powiedział kto  w pobli u okna. - Zamierzasz si  ockn . - Nie 

sprawiał wra enia zbyt zadowolonego z takiego obrotu wydarze . 

Khallayne powoli usiadła. Zauwa yła Kaede, która stała przy oknie z 

kryształem z kolekcji Jyrbiana w dłoni. 

Przypomniała sobie o  mierci Bakrella. - Bakrell... - wykrztusiła. 

Kaede odło yła kryształ z powrotem na stojak z br zu i odwróciła si  do niej. 

- Hmm. Zawsze byłam przekonana,  e lubiła  mego brata troch  bardziej, ni  to 

okazywała . Bez w tpienia jest ju  jednym z najwierniejszych zwolenników 

Igraine’a. Je li ju  co  robił, to zawsze z przekonaniem. 

background image

 

148 

Ona nie wiedziała! Khallayne natychmiast to poj ła. Jyrbian jej nie 

powiedział. Otworzyła usta,  eby powiadomi  Kaede, wyrzuci  z siebie ból i zło . 

Nie zrobiła tego jednak. Nowina mo e okaza  si  u yteczna pó niej. 

Khallayne z wysiłkiem spu ciła nogi z łó ka i wstała. Na chwiejnych, 

uginaj cych si  nogach podeszła do garderoby ze sk pym wyborem strojów. - 

Czego Jyrbian chce ode mnie? 

Kaede wzruszyła ramionami, lecz odpowiedzi udzielił Jyrbian, który stan ł w 

drzwiach. Odziany był w pi kny czerwony mundur i wr cz tryskał zdrowiem. - 

By  mo e istnieje jeszcze kilka zakl , których nie znam. 

Oparła głow  o drzwi garderoby. - B dziesz musiał mnie zabi  - rzekła cicho 

Khallayne. Potem z rosn c  zło ci  dodała: - Umr  raczej ni  naucz  ci  czego  

jeszcze! 

Ogr wzruszył ramionami, jakby si  tym nie przej ł. 

Bo tak te  było. Jakich  ałosnych, drobnych zakl  mogła nauczy  go 

Khallayne, kiedy wiedział ju , jak zam czy  kogo  na  mier , nie zostawiaj c 

przy tym  adnych  ladów na ciele? Kiedy spojrzała na Kaede, która stała we 

wpadaj cym przez okno sło cu i leniwie gładziła kryształy z kolekcji Jyrbiana, 

nagle przyszło jej na my l,  e jest jeszcze jedno zakl cie, którego mo e si  od niej 

nauczy . Zanim jeszcze usłyszała j k Kaede, zrozumiała te ,  e je li oka e si  to 

konieczne, Jyrbian rzeczywi cie j  zabije, próbuj c wydoby  z niej sekret. 

W tym momencie Kaede pochwyciła kryształ i otwieraj c usta z 

niedowierzania, popatrzyła na  pod  wiatło. Wewn trz przejrzystej kuli snuła si  

wst ka dymu. Sło ce prze wiecało przez kryształ, rzucaj c ta cz c  t cz  

wiatła. 

- Historia! - j kn ła Kaede, przykładaj c kul  do ucha. - Historia. Jyrbianie, 

sk d j  masz? 

Jyrbian był równie zdumiony, co Khallayne zdj ta zgroz . 

- O czym ty mówisz? - Wyci gn ł r k , lecz Kaede nie chciała mu odda  

kryształu. Wyrwał go jej z r ki, powtarzaj c pytanie. 

- To jest Historia. Pie  Powierniczki! Jest tutaj. Sk d j  wzi łe ? 

- Jeste  pewna? - Przyło ył kul  do ucha, a potem wzi ł pod  wiatło. - To 

mieszne! Jak to mo liwe? 

- Słysz  j ! Oddaj mi j . Jest moja! Kto  ukradł j  Powierniczce. Ona nie 

zachorowała. Została zamordowana! 

Jyrbian uniósł kryształ tak wysoko,  e nie mogła go dosi gn  i odepchn ł jej 

wyci gni te r ce. Zanim Kaede zdołała go powstrzyma , podszedł do Khallayne i 

wcisn ł jej kul  w dło . 

Okr gła, gładka i chłodna. Khallayne zacisn ła na niej palce. Poczuła 

znajome mrowienie  ycia. Zaniosła kryształ w zło onych dłoniach do ognia i 

podniosła go w gór . 

- Ty to zrobiła  - oznajmił Jyrbian z absolutn  pewno ci . - Lyrralt 

napomkn ł o czym  tego dnia, gdy Powierniczka zachorowała, tajemniczo 

wspomniał o fortunie za  piewanie tego samego dnia, kiedy tak si  na ciebie 

pogniewał. On sam jednak nie wiedziałby, jak tego dokona , wi c musiała  mu 

pomóc. Jak? 

background image

 

149 

Tak, Pie  nadal tam była. Czuła jej obecno  tak, jak Kaede j  słyszała. - 

Nie, ja tego nie zrobiłam. - Skłamała. Khallayne oddała mu z powrotem kryształ. 

- Niczego nie czuj  w tej bryle szkła. 

Jyrbian przygl dał jej si  przez chwil . - Postaraj si  sobie przypomnie  - 

rzekł przymilnie. - Mo e wróci ci pami . Zanim b d  zmuszony j  pobudzi  w 

taki sposób, w jaki poruszyłem... pami  pewnej osoby. - Wepchn ł jej znów 

kryształ w dłonie. 

Kaede zaprotestowała gło no: - Jest moja! Nie mo esz... 

Wystarczyło jedno spojrzenie Jyrbiana, by Kaede umilkła i wyszła za nim z 

komnaty z morderczym błyskiem w oczach. 

Khallayne zaniosła kul  na łó ko. Podparła si  poduszkami, zawin ła w ciepłe 

kołdry, poło yła kryształ na podołku i wbiła w niego wzrok, staraj c si  

przypomnie  sobie t  noc, gdy do tego doszło, przypomnie  sobie zakl cie, 

uczucie, jakie w niej wzbudziło, oraz sposób, w jaki wszystkie elementy zadziałały 

wspólnie. 

Potem, kiedy ju  była przekonana,  e przypomniała sobie wst gi ciemno ci i 

Pie  wypływaj c  z ust staruszki, wyzwoliła sw  moc. W my lach zastukała do 

kryształowej kuli. 

I kula si  otworzyła. Wydostała si  z niej Pie , która kr yła wokół r k 

Khallayne i przepływała jej mi dzy palcami, nie daj ca si  opisa  muzyka, tak 

gorzkosłodka,  e oczy zaszły jej łzami, pie  o  wiecie, który wkrótce przestanie 

istnie . Pi knym, barwnym  wiecie, który przypominał jabłko z robakiem 

rozkładu wewn trz. 

Zagubiła si  w Pie ni, nie potrafi c pod a  za muzyk , lecz wtedy usłyszała 

radosne okrzyki i zgiełk na dziedzi cu w dole. Zerwała si  na równe nogi i 

podbiegła do okna. 

Na dziedzi cu ujrzała kł bi cy si , rozkrzyczany tłum  ołnierzy, którzy si  

gło no witali i składali sobie gratulacje. Wydawało jej si ,  e zauwa yła Jyrbiana, 

który w ol niewaj cym, paradnym mundurze szedł dumnym krokiem przez tłum 

ogrów i koni. Wtedy dostrzegła powód całej tej wrzawy. 

Zbiegowisko  ołnierzy otaczało grup  skutych je ców, po rodku których stał 

wóz, a na nim tylko jeden wi zie  w ła cuchach i p tach: Eadamm, wódz ludzi, 

którego Jyrbian szukał jak szalony. 

Jyrbian zapomniał o wszystkim - o Historii, gniewnych błaganiach Kaede i 

kusz cym zakl ciu, które Khallayne zdradzi mu pr dzej czy pó niej. 

Setki ludzi, starych i młodych, zeszły do lochów Jyrbiana i ju  z nich nie 

wróciły. Skonali, krzycz c i błagaj c o lito , albo tak pogr yli si  w obł dzie,  e 

nawet nie potrafili ju  wyda  krzyku. Kiedy u miercał ka dego z nich, w ich 

dzikich, ludzkich twarzach widział rysy Eadamma i  ałował,  e to nie jego zabija. 

Teraz zazna tej przyjemno ci. 

Jyrbian przepychał si  przez tłum ogrów i łudzi, którzy zebrali si  na 

podwórzu. Wspi ł si  na wóz i stan ł twarz  w twarz z człowiekiem, którego 

nienawidził najbardziej na  wiecie. - Jaka szkoda,  e mo esz umrze  tylko raz - 

rzekł rozczarowany opanowaniem niewolnika. 

background image

 

150 

Poszukał w tłumie dowódcy oddziału, który przywiódł człowieka i skin ł na 

niego. - Gdzie go znale li cie? Czy strzegł zwolenników Igraine’a, jak 

przypuszczałem? 

- Nie, panie. O ile wiem, reszty nie znaleziono. Złapano go pod Persopholus. 

Przypuszczamy,  e dowodził obl eniem miasta. 

- A bitwa? 

- Odnie li my zwyci stwo, panie. - Kapitan wyprostował si  dumnie. - 

Wyci li my ludzi w pie . 

Jyrbian u miechn ł si  rado nie od ucha do ucha i nachylił, by poklepa  ogra 

po ramieniu. - Znalazłe  przy nim co  cennego? - Skin ł głow  w kierunku 

Eadamma. 

- Tak, panie, zgodnie z twymi słowami. Moi wojownicy przynie li mi to. - 

Kapitan si gn ł pod tunik  i wyj ł srebrny ła cuszek zako czony amuletem 

owini tym w srebrny drut. 

Zza swojej tuniki Jyrbian wydobył inny, podobny amulet. Krwawnik, który 

zdj ł z szyi Everlyn. Bez słowa uniósł oba, aby niewolnik mógł je zobaczy . 

Eadamm rzucił si  na niego z w ciekłym grymasem, szczerz c z by niczym 

dzikie zwierz . Ła cuchy, którymi był sp tany, wytrzymały jego daremn  

szarpanin . 

Jyrbian zszedł z wozu z błogim u miechem. Zastał Kaede w swej sypialni. 

Sk po odziana ogrzyca o rozpuszczonych długich włosach roztaczała ci k , 

odurzaj c  i uwodzicielsk  wo  perfum. 

- Słyszała  ju ? 

Pokiwała głow , podaj c mu kieliszek wina. - Jego  mier  musi by  

widowiskowa. Musi sta  si  przykładem dla innych. 

Na jego wargi wypłyn ł powolny, słodki u miech. W głowie ju  mu  witały 

my li i obrazy. U miechn ł si  szerzej, obrzucaj c wzrokiem jej ciało. Przybli ył 

do niej o krok i dostrzegł zach caj cy u miech i  ar w jej oczach... 

Zgiełk tłumu ledwo docierał do Khallayne, która dosiadła konia i wyjechała w 

lad za pozostałymi na dziedziniec, a potem do miasta. Bruk połyskiwał jasno w 

sło cu, które o wietlało szare, kamienne mury. 

Jechała za Jyrbianem, czuj c, jak strach  ciska j  za gardło. - To tylko 

parada - powiedział, u miechaj c si  niewinnie jak dziecko. - Na cze  wodza 

ludzkich istot. Nie powinna  przegapi  takiej okazji. - Zgodziła si  potulnie, 

pragn c opu ci  zamek i łudz c si  nadziej  ucieczki. 

Posuwali si  w majestatycznym, powolnym tempie kr tymi zakolami w stron  

ulic miasta, a potem szerokimi alejami do koloseum. Na całej trasie ogrowie 

wylegli na ulice i w oczekiwaniu na rozrywk  pili i kupowali jedzenie od 

w druj cych w tłumie handlarzy. Khallayne miała straszne przeczucia co do 

widowiska, które przyci gn ło całe miasto. 

Po obu stronach ulic przy koloseum ustawiono podwy szenia i ło e widokowe 

przystrojone atłasem w barwach wszystkich najpot niejszych klanów. Trybuna 

Jyrbiana stała najbli ej  rodka, w cieniu gigantycznego amfiteatru. Tylko lo a 

Rady Panuj cych znajdowała si  w dogodniejszym miejscu. 

Kaede, która ju  stała na trybunie, wygl dała ol niewaj co w szmaragdowej 

sukni i odpowiednich do niej klejnotach w uszach i na szyi. Kiedy jednak 

background image

 

151 

zauwa yła,  e Khallayne jedzie po prawej r ce Jyrbiana, zmarszczyła brwi i 

odwróciła głow . Jyrbian zsiadł z konia i wprowadził Khallayne po schodach. 

Przybyła Rada Panuj cych. Anel wyjrzała przez barierk  i skłoniła si  

Jyrbianowi. Na tyłach lo y widokowej stał stół pełen smakołyków i kto  wcisn ł 

Khallayne do r ki puchar z br zu wypełniony ciemnoczerwonym winem. 

Zagrała muzyka, flet wywodził wysokie trele. Potem doł czyły d wi ki innych 

instrumentów, które wygrywały swe melodie. B bny. Talerze. Dzwony. Jeszcze 

jeden flet. Ich skoczne, wesołe tony splatały si  ze sob . 

Nagle zrobiło si  ciemno, jakby sło ce schowało si  za ciemn  chmur . 

Khallayne zadr ała, przetarła zmru one oczy i stwierdziła,  e jest nie ciemniej ni  

przed chwil .  cisn ła puchar mocniej, by uspokoi  dygocz ce palce i id c za 

przykładem wszystkich wokół, rozejrzała si  po ulicy. Wszystkich z wyj tkiem 

wyprostowanego i wpatrzonego gdzie  w przestrze  Jyrbiana. 

Pierwsze pojawiły si  dzieci. Odziane na biało ogrze dzieci ze wst kami we 

wszystkich kolorach sypały kwiaty na ulic , ta cz c,  miej c si , bawi c i 

pokrzykuj c. 

Za nimi szli fletni ci, kolejni muzycy oraz dzieci. Młode kobiety i m czy ni 

rzucali kwiaty przyjaciołom w tłumie. Dalej szli wystrojeni w najlepsze paradne 

mundury  ołnierze, wymachuj c błyszcz cymi w sło cu mieczami, a za nimi 

znów dzieci, tym razem starsze. Wszyscy tak tryskali rado ci ,  e Khallayne 

dostrzegła w tym fałsz.  

Potem szli je cy, nadzy, bosi, wysmarowani oliw , jakby wystawieni na 

aukcj . Skuto ich razem ła cuchami, które l niły jasno jak miecze  ołnierzy. 

Tłum wiwatował i oklaskiwał ich tak samo, jak ta cz ce dzieci. 

Przez cały czas na obliczu Jyrbiana go cił upiorny u miech. - Nie chciałaby  

chyba tego przegapi  - rzekł, łagodnie bior c j  za rami . 

Z koloseum wymaszerowały nast pne oddziały wojska. Ci szli pieszo, cho  po 

mundurach wida  było,  e to oficerowie wy si rang  od wyprzedzaj cych ich 

ołnierzy. Szli w idealnie równych szeregach, doskonale zgranym krokiem, 

dumnie wypinaj c piersi. 

Kiedy zbli yli si , Jyrbian zacisn ł palce na ramieniu Khallayne. Po rodku 

szeregów oficerów szły trzy postaci - jedna potykała si  i była niemal niesiona 

przez pozostałe dwie u jego boku. 

T  osob  był Eadamm. Miał zwi zane z przodu nadgarstki i nogi zbroczone 

jasn  krwi . Został okulawiony - przeci to mu grube  ci gna tu  nad kolanami. 

Khallayne krzykn ła. Puchar wina wypadł jej z r k i błysn ł w sło cu. 

Jyrbian przycisn ł j  do siebie, zmuszaj c do stania w miejscu. Kiedy puchar 

spadł na ulic  w dole, nie usłyszała odgłosu. 

Khallayne spu ciła oczy i dostrzegła,  e cho  Jyrbian trzymał j  mocno jedn  

r k , w drugiej trzymał lekko palce Kaede i delikatnie je głaskał. - Eadamm 

b dzie oprowadzany codziennie przez sze  dni - mówił Jyrbian. - Po jednym 

dniu za ka dy z sze ciu miesi cy od czasu buntu. Nast pnie zostanie publicznie 

stracony. 

Popatrzył na ni  z u miechem, a potem wrócił do ogl dania widowiska, 

ledz c ka dy krok Eadamma. 

background image

 

152 

Khallayne zauwa yła,  e jego oblicze, które kiedy  pod wzgl dem urody 

mogło rywalizowa  z jej twarz , wykrzywiło si  i stało szkaradne jak jego dusza. 

Dwa. 

Trzy. 

Cztery. 

Pi . 

Sze . 

Ka dego dnia Jyrbian wysyłał now  sukni  do komnat Khallayne, za ka dym 

razem bardziej wytworn  od poprzedniej. 

Ka dego dnia przysyłał dwóch krzepkich, dobrze wyszkolonych w magii 

stra ników, by j  eskortowali. Przełamywali jej magiczne osłony. Nie li j , kiedy 

si  opierała. 

Ka dego dnia Jyrbian siedział w siodle na dziedzi cu i przygl dał si , jak 

wynosz  j  i sadzaj  na koniu obok niego. 

- Dlaczego policzkujesz ich i kopiesz, kiedy mogłaby  po prostu pomy le  i 

unicestwi  ich magi ? - spytał z rozbawieniem. 

- Mam ich zabi  dlatego,  e  lepo wykonuj  twoje polecenia? - spytała. - Przez 

to stałabym si  nie lepsza od ciebie. 

Ka dego dnia wybuchał  miechem i sprowadzał j  ze szczytu góry na 

rozbawione ulice. 

Ka dego dnia stał obok niej, trzymał j  za rami  i zmuszał do przygl dania 

si  upokorzeniu i ka ni Eadamma. 

Siódmego dnia było ju  pó ne popołudnie, kiedy przybył niewolnik z tunik  i 

wyszywan  kamizel , któr  miała na sobie tyle dni temu na przyj ciu, gdy 

spogl dała na Jyrbiana z po daniem i niecierpliwo ci . 

Zamek przez cały dzie  a  huczał od przyj  i uroczysto ci. Wiedziała,  e 

wkrótce odb dzie si  egzekucja. Wiedziała te ,  e Jyrbian zmusi j  do 

przygl dania si  ka ni, lecz czuła jedynie ulg ,  e wkrótce nast pi koniec. 

Przynajmniej Eadamm wymknie mu si  z r k, przestanie cierpie . 

Na dziedziniec padało jasne popołudniowe sło ce, od którego bruk tak si  

rozgrzał,  e jego ciepło czuła przez buty. 

Jyrbian czekał na ni  jak zawsze, tak samo Kaede. Bez poganiania dosiadła 

konia, lecz trzymała wodze krótko, póki Jyrbian nie odwrócił si  do niej. - Czemu 

musz  bra  w tym udział? - spytała spokojnie. 

U miechn ł si  i rzekł z wyrzutem: - Khallayne, była   wiadkiem pocz tku. 

Nie mo esz przegapi  finału. 

Koniec okazał si  jeszcze dziwaczniejszy od wszystkiego, co miało dotychczas 

miejsce. 

Wypełnione po brzegi koloseum otaczały setki ogrów, którzy nie dostali si  do 

rodka. Khallayne i pozostali nigdy me przecisn liby si  przez ci b , gdyby nie 

stra nicy Jyrbiana, którzy robili im przej cie w tłumie. Panował nastrój 

podenerwowania, słycha  było narzekania i skargi na brak miejsc dla wszystkich. 

Jyrbian z swym orszakiem przejechał pod ci kim, kamiennym łukiem 

koloseum. Zgiełk tłumu ucichł. W całym amfiteatrze zapanowała dziwna cisza. 

Khallayne i reszta zsiedli z koni i udali si  pod obstaw  do prywatnej lo y 

background image

 

153 

Jyrbiana na ogromnym balkonie nad aren . Dopiero wtedy Khallayne 

zrozumiała. 

W innych specjalnych lo ach wokół pełno było dworzan, którzy siedzieli w 

tłoku lub wychylali si  przez barierki i wołali do siebie ze  miechem. 

Ku jej zgrozie wi kszo  miejsc zajmowali niewolnicy. Pomi dzy nimi wida  

było stra ników uzbrojonych w miecze, piki i łuki. 

Zacz ło si  widowisko. Tancerze,  onglerzy i akrobaci. Dobrze wytresowane 

konie i dobrze wy wiczeni  ołnierze popisywali si  sprawno ci . Wojsko 

maszerowało i salutowało z doskonał  precyzj . Magowie pokazywali tajemne 

sztuki, wyczarowuj c z niczego kwiaty i  ongluj c ognistymi kulami. 

Ogrowie klaskali, wiwatowali i pili. Niewolnicy siedzieli w milczeniu. 

Nast pnie zapalono wielkie pochodnie i zacz ło si  prawdziwe widowisko, na 

które przybyli wszyscy ogrowie. 

Na  rodek areny wyprowadzono Eadamma. 

Wszyscy niewolnicy nachylili si , by lepiej widzie . 

Z wielk  ceremoni  zakuto wi niowi r ce w kajdany. Podprowadzono konie. 

Khallayne odwróciła głow . Jyrbian nie zauwa ył tego. Nie mógł oderwa  

oczu od widowiska, z emocji walił pi ciami w uda. Kaede stała obok niego, 

gładz c go po ramieniu, lecz on jej nie dostrzegał. 

Khallayne zobaczyła,  e siedz ca w  rodkowej lo y Anel uniosła czerwon  

chustk , a potem j  upu ciła. Usłyszała nagł  cisz , a nast pnie odgłosy tak 

okropne,  e była przekonana, i  nigdy nie zdoła ich ju  wymaza  z pami ci. 

Trzasn ły bicze. Co  zaskrzypiało i chrupn ło. Co  si  rozerwało. 

Przycisn ła dłonie do uszu, by nie słysze  ochrypłych, podnieconych krzyków. 

Łzy płyn ły jej po twarzy. 

Kolejny ryk wiwatów, jeszcze huczniejszych i bardziej gromkich ni  

uprzednio. Potem jeszcze jeden i Khallayne pomy lała: - To ju  koniec. Koniec. 

Eadamm został rozszarpany ko mi i po wiartowany. 

Wtedy rozległ si  d wi k, jakiego jeszcze w  yciu nie słyszała i jakiego ju  nie 

usłyszy. Wpierw stłumiony lecz narastaj cy i wzbieraj cy, szum, który przerodził 

si  w pie  przechodz c  w po og , która z kolei spowodowała eksplozj  

w ciekło ci, strachu i zbyt długo tłumionej zgrozy, zbyt długo znoszonej udr ki. 

Niewolnicy podnie li bunt. Ten d wi k był odgłosem powszechnej furii, jak  

wybuchli, jakby kto  nadał sygnał. Zwracali si  przeciwko swym panom, swym 

nadzorcom.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

154 

Rozdział 18

 

 

KONIEC I POCZ TEK 

 

Kaede wrzasn ła. Jyrbian wykrzykiwał rozkazy. 

Cho  Khallayne odgadła z jego gestów,  e wzywa stra e, by odprowadziły ich 

do bezpiecznego miejsca, mało j  to obchodziło. Teraz nadarzała si  okazja 

ucieczki! 

Ruszyła szybko, zakasuj c dług  spódnic  i przepychaj c si  przez 

zdezorientowany i przera ony tłum w stron  wyj cia. Stra nicy usiłowali 

powstrzyma  napa  niewolników. Byli odwróceni plecami do niej. 

Rozejrzała si . Od ziemi dzieliła j  odległo  trzykrotnie przewy szaj ca jej 

wzrost. Potem jednak byłaby ju  na arenie. 

W s siedniej lo y, naprzeciwko trybuny Rady Panuj cych, było mniej 

gwardzistów, a wi cej dworzan. Jedno piekło. Ta lo a jednak znajdowała si  

ni ej. Gdyby skoczyła do niej, miałaby stamt d do ziemi jakie  trzy metry. 

Weszła na krzesło, zrzucaj c nog  jedzenie i porcelanowe naczynia. Przez 

chwil  nie była pewna, czy jej si  uda. Wtedy usłyszała, jak Jyrbian wykrzykuje 

jej imi  i skoczyła. 

Wyci gn ła r ce w locie. Zahaczyła palcami o chropowaty kamie  i drapała 

go, kalecz c sobie dłonie i łami c paznokcie. Uderzyła ciałem o mur i powietrze 

wyleciało ze  wistem z jej płuc. Khallayne rozlu niła uchwyt. 

Spadła i uderzyła mocno o ziemi . Gwiazdy zata czyły jej przed oczami i 

poczuła ostry ból, który przeszył jej lewy bok. Przewróciła si  na plecy, dysz c 

ci ko. Spostrzegła nad sob  twarze Jyrbiana i Kaede, którzy patrzyli w dół. 

Podniosła si  na kl czki, podpieraj c r koma. Potem wstała. Upewniwszy si , 

e nikt jej nie  ciga, przecisn ła si  mi dzy lo ami i poszukała wyj cia. 

Wi kszo  niewolników zeskoczyła na aren  i uciekła w stron  bram miasta, 

wielu jednak nadal stało na trybunach. Khallayne załkała na widok tego, co robili 

z wła cicielami oraz stra nikami. Przywarłszy plecami do  ciany, posuwała si  w 

stron  wyj cia. Kilka metrów dalej znajdował si  tunel, którym na aren  

wprowadzano niewolników i zwierz ta. 

Skr ciła za róg w ciemny tunel i stan ła twarz  w twarz z człowiekiem, który 

głow  ledwo si gał jej do ramion. Miał włosy pomara czowe jak marchewka, 

zło liwe oczka zmru one od nienawi ci i podart  koszul  z plamami krwi na 

przodzie. 

Wyszczerzył do niej z by, u miechaj c si  jak Jyrbian - szeroko i zło liwie. W 

r kach trzymał kij. by  mo e kawałek lancy lub piki, wyszczerbiony z obu stron 

w miejscach, gdzie został odłamany. W ciemno ci wydawało si ,  e jest na nim 

krew. 

Zanim zd yła cokolwiek zrobi , głos kobiety zatrzymał wznosz c  si  

maczug . 

- Stój! - Z ciemno ci wybiegła drobna niewolnica. - Jej nie - zabroniła 

m czy nie, staj c pomi dzy Khallayne i napastnikiem. 

Ten odepchn ł j  i wzniósł maczug . -  mier  wszystkim ogrom! - warkn ł. 

background image

 

155 

Niewolnica złapała kawał drewna i zamachn wszy si , grzmotn ła m czyzn  

w tył głowy, a  zahuczało. 

- T dy - powiedziała, nie rzuciwszy nawet okiem na powalonego człowieka, i 

wskazała głow  ciemny tunel. 

Zanim odwróciła si , Khallayne chwyciła j  za rami . 

- Laie? - To nie mógł by  nikt inny. Niewolnica z kuchni, która pomogła jej tej 

nocy, gdy wraz z Lyrraltem skradli Histori , wychudzona i ze zmarszczkami 

wokół oczu, nadal jednak o  ółtych jak słoma włosach i niewiarygodnie 

niebieskich oczach. 

Niewolnica spojrzała na ni  jako  dziwnie. Khallayne poczuła si  winna. 

Kobieta najwyra niej j  poznała. Z jakiego innego powodu miałaby j  ratowa ? - 

Dzi kuj  ci, Laie. 

Niewolnica rozejrzała si  na boki, upewniaj c si ,  e nikt ich nie obserwuje. - 

Po piesz si . - Odwróciła si  i znikła w gł bi tunelu. 

Khallayne bez wahania poszła w jej  lady. Przyspieszaj c kroku, bez trudu 

dogoniła Laie, która zaprowadziła j  prawie do ko ca tunelu, a nast pnie skr ciła 

dwa razy i przebyła trzy ró ne korytarze. 

Dwukrotnie niemal zostały zauwa one przez innych niewolników, lecz za 

ka dym razem udawało im si  schowa  w cieniu lub za drzwiami, dopóki 

niebezpiecze stwo nie min ło. Raz Khallayne zmuszona była u y  czaru 

„odwrócenie uwagi”, aby biegn cy niewolnicy je omin li. 

Wreszcie stan ły na ulicy w mie cie, które oszalało. Zgasły ostatnie promienie 

sło ca i powinien zapa  zmrok, lecz miasto stało w ogniu. W niebo biła 

pomara czowa łuna, a długie cienie kładły si  w poprzek ulic. Z okien budynków 

po obu stronach koloseum buchały płomienie. Ulice za cielały gruzy i ciała 

zabitych. Echo wrzasków i dzikiego  miechu niosło si  w ród  cian gmachów. 

Jak mogło do tego doj  tak szybko? Khallayne popatrzyła w niebo. Czy 

zostanie co  jeszcze, kiedy sło ce wzejdzie? 

- Musimy i ! - Laie poci gn ła j  za r kaw. Prowadziła j  ulic , wymijaj c 

uzbrojonych niewolników i obchodz c dookoła jakie  nieruchome, bezwładne i 

połyskuj ce czerwono wyboje na drodze. 

Kiedy mijali jedno ze zmasakrowanych ciał, które za cielały chodniki, zwłoki 

drgn ły i zdawały si  o y . Khallayne pierwsza to zauwa yła i poczuła. Chwyciła 

Lale i odci gn ła na bok. 

- Co si  stało? 

Khallayne ukl kła i przyjrzała si  wij cemu trupowi. Wci  wyczuwała moc i 

nienawi , jak  zion ł. - Nie wiem. Mo e to zakl cie, które nie zadziałało. Tylko 

go nie dotykaj. Uwa aj na nast pne ciała. Chod my st d. 

Laie pokiwała głow , lecz tym razem pozwoliła prowadzi  Khallayne. 

Khallayne zauwa yła jeszcze dwukrotnie co  złego. Co  przypominaj cego to, 

co min ły, przywarło do muru z cegły, a jakie  ciało, tak powa nie uszkodzone,  e 

musiało by  martwe, nadal ruszało si  i czołgało w ich stron . 

Znalazły zaułek pełny beczek i skrzy  i przykucn ły w cieniu akurat w chwili, 

gdy nie dalej ni  półtora metra od nich przebiegły jakie  postaci. 

- Musz  wróci  do zamku. Musz  co  stamt d zabra . - Uwolniła si  z niewoli 

Jyrbiana. Zdrowy rozs dek nakazywał jej ucieka , jednak w zamku został 

background image

 

156 

kryształ - Historia ogrów opowiedziana od zarania dziejów. Raz ju  o niej 

zapomniała. Nie chciała ponownie popełni  bł du, zostawiaj c j . 

Laie spojrzała na ni  jak na wariatk . - Wraca  do zamku? Ja tam nie mog  

pój . 

- Wiem. Rozumiem. Ja jednak musz . 

Laie pokiwała głow  i odwróciła si . 

- Czemu? - wypaliła nagle Khallayne. - Czemu mnie ocaliła ? 

Niewolnica utkwiła w niej niebieskie oczy. - Zawdzi czam ci  ycie. Spłaciłam 

dług. 

Khallayne skin ła głow . - Dzi kuj . - Była ju  na ko cu zaułka, kiedy jaki  

impuls nakazał jej odwróci  si . 

- Laie, je li dotrzesz w góry, id  na północny wschód. Tam s  ludzkie miasta, 

ludzie, którzy nie boj  si  ogrów, którzy walcz  i wiod  uczciwe  ycie. 

Potem zawróciła i szybko odeszła, nie ogl daj c si  za siebie. 

W zamku panowały dziwna cisza i ciemno , cho  wsz dzie paliły si   wiece -- 

na podłogach, na parapetach i na stołach - jakby pozostali tam jeszcze ogrowie 

usiłowali przegna  mrok. 

Teraz to oni, nie ludzie, biegali w panice z tobołkami i plecakami wypchanymi 

ywno ci , szykuj c si  do ucieczki. 

Nikt nawet nie rzucił okiem na Khallayne, która przemykała szybko 

korytarzami. Wszyscy byli zbyt zaj ci ratowaniem własnej skóry. 

W apartamencie, w którym mieszkała przez ostatnie tygodnie, paliło si  jasne 

wiatło, a drzwi zach caj co stały otwarte. Wiedziała, kto b dzie na ni  czekał 

wewn trz. 

Jyrbian stał przy kominku, starannie uczesany i ubrany w  wie y mundur. 

Opierał si  łokciem o gzyms kominka, stoj c w tak swobodnej pozie, jakby 

przyszła mu zło y  wieczorn  wizyt . 

Dopóki Khallayne nie przest piła progu, nie zauwa yła Kaede, która stała 

przy okiennym parapecie, gdzie ukryto kryształ. 

Ogrzyca u miechn ła si  okrutnie, dostrzegłszy ukradkowe spojrzenie 

Khallayne. - Nie spodziewałam si ,  e ci  jeszcze zobacz  - rzekła sucho. 

- Och, ja wiedziałem,  e wróci - odparł bezceremonialnie Jyrbian. 

Khallayne spojrzała na niego ze zdziwieniem. Wtedy zauwa yła, co trzymał i 

beztrosko obracał w dłoniach: kryształow  kul . 

Jego ruchy mogły by  wystudiowane, a głos oboj tny, lecz mi nie pod 

naci gni t  skór  twarzy zdradzały napi cie. Jego przykryte ci kimi powiekami 

oczy były szare jak zmatowiały metal i całkiem obł kane. 

- Wci  nie powiedziała  mi, jak tego dokonała . 

Khallayne wodziła oczami za kryształem. 

- Prosz , Jyrbianie - rzekła cicho. 

Jyrbian odchylił głow  i wybuchn ł głuchym  miechem szale ca. 

Khallayne zrobiła krok w jego stron  i wyczuła,  e Kaede podeszła o krok do 

niej. - Prosz , Jyrbianie, pozwól mi wzi  kul . Nie jest ci tu potrzebna. Takar 

przepadł na wieki. Nie musi jednak zosta  zapomniany. Wszystko, czym byli my, 

nie musi zosta  zapomniane. 

- Chcesz zanie  j  Igraine’owi? - Kusz co wyci gn ł do niej kryształ. 

background image

 

157 

- Naszemu ludowi, nie Igraine’owi. 

Jyrbian u miechn ł si , błyskaj c z bami. --- Wi c wiesz, gdzie oni s ? Cały 

czas wiedziała . 

Potrz sn ła głow . - Nie, ale ich znajd . Jako  ich znajd . 

- Powiedz mi. - Trzymał kul  w wyci gni tych r kach. - Wymiana. Historia za 

miejsce ich pobytu. Dla zaspokojenia mojej ciekawo ci. 

Intuicja podpowiadała jej, by uciekała. Teraz, szybko. Nie rozmawia  dłu ej. 

Bra  nogi za pas. Pr dko. 

- Nie. Zabijesz mnie, tak jak zabiłe  Bakrella. 

Na wzmiank  o bracie Kaede wydała stłumiony j k. Zrobiła krok naprzód. 

Jyrbian znów zatrz sł si  ze  miechu. Wybuchn ł obł kanym, szale czym 

chichotem. Wyci gn ł do niej kul  w zło onych dłoniach, a kiedy zbli yła si , 

zgniótł j , zmia d ył gołymi r koma. 

Spojrzał na Khallayne znad okruchów kryształu i krwi, która kapała mu z 

r k. 

- Jak mogłe ? - wrzasn ła przera liwie Kaede. - Była moja! Moja! Zniszczyłe  

j  tak, jak zabiłe  Bakrella! 

Jyrbian wymin ł j  i nadal skradał si  do Khallayne, lecz Kaede znów 

przyskoczyła do niego. - Powiedz, czemu zamordowałe  mojego brata! - 

wrzasn ła mu w twarz. 

- Zabił go bez powodu - odparła Khallayne. - Bakrell umarł w lochach tego 

zamku. - Khallayne szybko odskoczyła, kiedy Jyrbian bez wysiłku odepchn ł 

Kaede na bok. 

Ogrzyca rzuciła si  na niego z krzykiem. Niedbale uderzył j  na odlew, a  

przewróciła si  na podłog . Głow  uderzyła w krzesło. 

Magia zawrzała w ciele Khallayne, podsuwaj c jej my l o płomieniach. Po ar. 

Teraz. To musi sta  si  teraz. Zamkn ła oczy, co było niebezpiecznym gestem, 

jednak e pomagało jej skupi  moc. 

Wyczuła napi cie szykuj cego si  do skoku Jyrbiana i z całych sił wyrzuciła z 

siebie magiczn  moc. Zimny ogie . Nie miała poj cia, sk d wzi ło si  to zakl cie. 

Teraz posługiwała si  intuicj . 

Bł kitnopomara czowe płomienie buchn ły w stron  Jyrbiana i spowiły go 

całkowicie: Ogr rykn ł z w ciekło ci i wił si  w ognistym polu, wykrzykuj c słowa 

zakl cia, wznosz c do swego boga modły z pro b  o ochron . Płomienie przygasły 

i zamigotały, ona jednak skupiła si  i wło yła cał  sw  wiedz , strach i ból w 

utrzymanie zakl cia. Jyrbian potkn ł si  i zachwiał, trzymaj c za głow . 

Wtedy stało si  co  niewiarygodnego - Kaede stan ła obok niej i wzmocniła 

ogie  sw  magiczn  sił . 

Jyrbian rzucił si  na Kaede, wyci gaj c r ce przez  cian  ognia. Złapał j  za 

rami  i wci gn ł w otaczaj ce go płomienie. 

Khallayne krzykn ła. Targana bólem Kaede wygi ła si  konwulsyjnie. Palce 

Jyrbiana wpijały si  jej w gardło. 

Khallayne upadła na kolana z twarz  zalan  potem i łzami. Wcisn ła pi ci w 

brzuch i zgi ła si  we dwoje z wysiłku, jakim było utrzymanie czaru. Kl cz c na 

posadzce, czuła jak okruchy rozbitego kryształu wbijały jej si  w kolana i 

background image

 

158 

kaleczyły dłonie. Zgarn ła odłamki w gar . Wci  przesycała je resztka magii, 

echo mocy i pie ni. 

Jyrbian upu cił posiniaczon  Kaede i skupił uwag  na Khallayne. 

Khallayne wstała i rzuciła si  na niego z okruchami kryształu w dłoniach, 

zaatakowała z furi  zrodzon  z  alu po tym, co przestało istnie  - po mie cie, 

cywilizacji ogrów, Pie ni Historii. 

Nie mog c pokona  płomieni, które go otaczały, Jyrbian wyci gn ł r ce przez 

ich zapor . Wybuchła lampa. Z tyłu spadło co  wielkiego. Przepi kne okno z 

szybami z trawionego szkła wybuchło do  rodka, wyrzucaj c odłamki pod sufit. 

Za plecami Jyrbiana Kaede wstawała powoli, niemal nie b d c w stanie 

zrobi  kroku. Khallayne nie potrafiła zrozumie  jej słów, lecz podchodz ca 

chwiejnie do Jyrbiana ogrzyca poruszała wargami. 

Przeniósł atak na ni . Co  skoczyło na Kaede. Przyj ła cał  sił  ciosu na pier , 

lecz nie zatrzymała si , id c ku niemu nachylona jak pod wiatr o sile  nie ycy. 

Za pó no u wiadomił sobie jej zamiary. Próbował si  wycofa , lecz Kaede 

wyci gn ła do niego r ce. Weszła w ogie  zkl cia Khallayne, wznosz c ze sob  

jaki  nieznany czar i odbijaj c ku Jyrbianowi sił  jego własnego ataku. 

- Id ! - szepn ła do Khallayne. - Id ! 

Khallayne biegła w ród staj cych w płomieniach sprz tów, wybuchaj cych 

skał i kryształów na parapecie. 

Zatrzymała si  na progu, a kiedy si  obejrzała, zobaczyła jedynie 

wykrzywione z nienawi ci oblicze Jyrbiana, które niegdy  uwa ała za 

najpi kniejsze w całym Takarze. 

Odwróciła si  czym pr dzej i pomkn ła przez korytarze, a  zbiegłszy po 

schodach, wyskoczyła na zewn trz, w chłodny mrok nocy. Wci  jednak 

rozbrzmiewał jej w głowie obł kany, przera aj cy krzyk Jyrbiana. 

Uciekaj! Uciekaj! Nie ma takiego miejsca na Krynnie, gdzie ogrowie ci  nie 

znajd , gdzie nie dosi gn  ci  bogowie!

 

Jej ko  został przy koloseum, wzi ła wi c wielkiego ogiera Jyrbiana. Zwierz  

stało w swym boksie wci  osiodłane. 

Khallayne pogalopowała do Takaru, z powrotem w ogie , odruchowo 

kieruj c si  w stron  zachodniej bramy. Aby wróci  na równiny, b dzie musiała 

wybra  tras  inn  ni  poprzednio, w kierunku Bloten. Przeł cze na północy z 

pewno ci  były ju  zasypane  niegiem. 

Ulice były zupełnie wyludnione. Wi kszo  gmachów nosiła  lady uszkodze , 

lecz najwi ksze po ary wci  płon ły jasno na wschodzie, w pobli u koloseum. 

Nikt jej nie przeszkodził.  aden wartownik nie zatrzymał jej, kiedy 

przejechała galopem przez bram  i pognała szerok  drog , oddalaj c si  od 

Takaru. 

Mało brakowało, a przez t tent swego konia nie usłyszałaby,  e kto  woła j  

po imieniu. Obejrzała si  i spostrzegła niewielk , ubran  w prosty strój i 

łopocz c  peleryn  posta , która biegła poboczem traktu i wymachiwała r koma. 

Jelindra!  ci gn ła mocno wodze, zatrzymuj c konia. Była pewna,  e Jelindra 

ju  dawno pojechała! Zeskoczyła z siodła. Dziewczynka omal nie zbiła jej z nóg, 

rzucaj c si  na szyj . 

- Och, Khallayne, ju  my lałam,  e nigdy nie przyjedziesz! 

background image

 

159 

Khallayne u ciskała j  równie mocno. - Ja te  tak s dziłam. Nie mog  

uwierzy ,  e jeszcze tu jeste . 

Jelindra wygl dała zdrowo, cho  miała umorusan  twarz i pełno gał zek we 

włosach. - Mówiłam,  e b d  czeka  - odparła. - Schowałam si  w lesie i ka dego 

dnia obserwowałam drog . Wtedy zobaczyłam po ary i ju  pomy lałam,  e nigdy 

nie przyjdziesz! - Znów obj ła Khallayne. 

Ogrzyca przytuliła j . - Ju  jestem. Chod my do domu. Jelindra pokiwała 

głow  i odsun ła si , ocieraj c łzy i rozsmarowuj c brud na policzkach. - Jak ich 

znajdziemy? 

Khallayne wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Jako  damy sobie rad . 

Dwie ogrzyce stały na pokładzie ogromnego statku i opierały si  o reling. 

Stare deski pokładu skrzypiały pod stopami Khallayne. Wiatr wydymał 

łopocz ce  agle nad jej głow . A wszystkim odgłosom towarzyszyło łagodne 

kołysanie statku, który mkn ł po powierzchni oceanu, płynne, odpr aj ce i 

koj ce jak powrót do łona matki. 

Khallayne wychyliła si  daleko, czuj c ukłucia słonych kropel na policzkach i 

czole oraz dotyk wyszczerbionej d bowej barierki, któr   ciskała w dłoniach. Czy 

zastanie tam wysp ? Czy jej naród b dzie tam bezpieczny? W Schall zgubiły ich 

ostatni  lad, lecz  eglarz opowiedział im niewiarygodn  histori  o ludzie zwanym 

Irdami, wspaniałym plemieniu, które popłyn ło, by zamieszka  na wyspie - 

wyspie, która ich wołała. 

Khallayne równie  słyszała pie  na wietrze. Był to d wi k cudniejszy od 

głosu ka dego ogra, wysoki i czysty niczym ton kryształowych dzwoneczków, 

pi kniejszy od głosu w kuli. 

Jak okiem si gn  gładka tafla wody iskrzyła si  w jasnym, srebrzystym 

blasku Solinari. Wyspy jednak nie było jeszcze wida .  adna smu ka l du nie 

psuła doskonałego pi kna ksi ycowej po wiaty na jedwabi cie czarnej wodzie. 

Tupi c bosymi stopami o drewniany pokład, Jelindra przebiegła na drug  

stron  statku i wychyliła si  przez burt , lecz tam równie  wida  było jedynie 

pstr  od blasku ksi yca morsk  to . Jelindra wróciła biegiem do Khallayne. 

Wydawało si ,  e ksi ycowa po wiata i przestworza oceanu ci gn  si  

nieprzerwanie po horyzont. Jelindra oparła si  całym ci arem o barierk , przez 

któr  jeszcze chwil  temu wychylała si  tak gorliwie. - Co teraz zrobimy? - 

spytała. - Je li tam nie ma wyspy... 

- Musi by ! - Khallayne uderzyła pi ciami w reling. Jej serce nie chciało si  

pogodzi  z inn  mo liwo ci . - Słysz  j . 

Jelindra przekrzywiła głow . - Tak - zgodziła si . - Słysz  j . Chod my! 

Zanim Khallayne zdołała j  powstrzyma , ze lizgn ła si  po sznurowej 

drabince do małej szalupy, któr  przygotowały wcze niej tego wieczoru i zacz ła 

odwi zywa  cum  mocuj c  j  ze statkiem. 

Khallayne zeszła do łódki. - Jeste  pewna? Wiesz,  e zginiemy, je li si  mylisz! 

- Nie mylimy si  - stwierdziła zdecydowanie Jelindra. 

Porwana przez ocean szalupa zwolniła, wykonała obrót i oddaliła si  od 

statku, niesiona pr dem. Nie było ju  odwrotu. Jelindra hała liwie zanurzyła 

wiosło w wodzie. Szalupa drgn ła, a ogrzyca jeszcze raz poruszyła wiosłami. 

background image

 

160 

Łód  pomkn ła naprzód. Khallayne raz po raz zanurzała wiosła w wodzie, 

dorównuj c tempem Jelindrze i kieruj c szalup  tam, gdzie jej zdaniem winna 

znajdowa  si  wyspa. Tak mówiły jej nadzieja i wiara. 

Wiosłowała, dopóki nie rozbolały j  ramiona, póki barki nie zacz ły j  pali  

ywym ogniem, póki ból omal nie zagłuszył pie ni l du, póki nie mogła ju  wi cej 

porusza  drewnianym wiosłem, które zwisło za burt  szalupy. 

Wtedy mgła nagle si  rozwiała i ich oczom ukazała si  wyspa. Na przecudnym 

niebie zamajaczył ciemny zarys. 

Roze miana i zapłakana Jelindra rzuciła si  w ramiona Khallayne, a potem 

zacz ła wiosłowa  jeszcze szybciej. 

Zapomniawszy o bólu, Khallayne zanurzyła wiosło w wodzie tak gł boko,  e 

zamoczyła palce i wiosłowała tak długo, a  usłyszała,  e szalupa szoruje dnem po 

piasku. 

Wtedy wskoczyła do zimnej wody i poci gn ła za sznur przymocowany do 

łodzi. Zdawało jej si ,  e trwa to wiecznie. Jelindra pomogła jej, ci gn c za lin  ze 

wszystkich sił. 

Kiedy łód  zazgrzytała o piaszczysty brzeg. porzuciły j  i reszt  drogi 

przebyły biegiem, póki nie poczuły pod stopami ciepłego, suchego piasku. 

Khallayne padła na kolana i zanurzyła pałce w gruboziarnistym piachu. 

Przycisn ła go do twarzy i poczuła, jak jego ziarenka przylepiaj  si  do stru ek 

zostawionych przez łzy na jej policzkach. 

- Dom, Jelindro! Jeste my w domu! - Podrzuciła w gór  gar cie piachu, a 

potem zasłoniła oczy, gdy wiatr od oceanu cisn ł go jej z powrotem w twarz. 

- Khallayne... 

L k w głosie Jelindry przerwał rado  Khallayne. Spostrzegła,  e kto  si  do 

nich zbli a. 

Mru c oczy z powodu piasku, który przyczepił jej si  do rz s, wstała i 

niepewnie zbli yła si  o krok do postaci, która po cz ci była ukryta w cieniu na 

skraju drzew. - Kto tam? Jestem Khallayne. Przybyłam odnale  Igraine’a... 

Lyrralt! To musiał by  Lyrralt. Poznała jego sposób poruszania si , st pania, 

jego zapach niesiony przez słon  bryz . 

Posta  ostro nie wysun ła si  naprzód, zbyt mała, zbyt w tła, by mogła by  

ogrem. - Khallayne? - W  wietle błysn ły mi kkie włosy i sko ne oczy elfa. 

Ogrzyca zamarła. 

Nocn  cisz  rozdarł krzyk Jelindry. 

Khallayne zasłoniła sob  dziewczynk , wyci gaj c r ce do tylu, by j  ochroni  

i pocieszy , a posta  znów zawołała j  po imieniu, tym razem ju  tonem nie 

pytaj cym. lecz wyra aj cym radosne powitanie. 

Ol niło j . Elf wymówił jej imi ! M czyzna, wysoki i smukły, o rysach elfa... 

tylko o głosie Lyrralta. 

Na jej oczach dokonała si  transformacja. Była to zmiana kształtu, magiczna i 

cudowna jak pojawienie si  wyspy. Gibki elf zmienił si  w wysokiego i 

barczystego Lyrralta o l ni cej w blasku Solinari szafirowej skórze i błyszcz cych 

jak ksi yc srebrnych włosach. I  lepych ju  na wieki oczach. 

- Wybaczcie mi - rzekł Lyrralt, wyci gaj c do nich ramiona. - Wybaczcie mi, 

ale musiałem si  upewni . 

background image

 

161 

Khallayne podbiegła do niego i rzuciła mu si  w obj cia. Chwil  pó niej 

Jelindra przyskoczyła do nich, przył czaj c si  do ich kr gu. 

Lyrralt zadygotał i przytulił je mocniej. 

- Jak to zrobiłe ? - spytała. - Przez chwil  s dziłam,  e jeste  elfem! 

Ogr ze  miechem wypu cił je z obj . - Bogowie dotkn li nas, Khallayne, 

pobłogosławili darem, w który nie sposób uwierzy , nie sposób... nie sposób... 

- Przesta . - Przycisn ła dło  do jego warg, by zatrzyma  potok 

przyprawiaj cych o zawrót głowy słów. Poczuła pod palcami jego ciepły oddech i 

co  jeszcze. Blizn . Obróciła go do  wiatła ksi yca i ujrzała zygzakowat  szram , 

która przecinała mu cał  twarz. - Spokojnie, powoli. Opowiedz nam wszystko. 

W odpowiedzi pogładził palcami jej oblicze, jakby upewniaj c si  co do 

to samo ci ogrzyc, które przed nim stały. Strzepn ł piasek z włosów Jelindry. 

Tchn cym spokojem głosem wyja nił: - W zeszłym miesi cu, kiedy Solinari stał w 

pełni, bogowie nas dotkn li. Tej nocy natchn li nas spokojem i pogod  ducha. A 

kiedy zbudzili my si , mogli my si  przemienia . 

- Przemienia ? 

- Zmienia  kształt, co uczyniłem przed chwil  na twych oczach. Mog  

przybra  kształty dowolnej istoty. Wszyscy to potrafimy. Czy zdajesz sobie 

spraw , co to oznacza? - Podniósł głos z podniecenia. - To oznacza,  e ju  nigdy 

nie b dziemy musieli si  niczego obawia . Nigdy nie b dziemy zmuszeni ucieka . 

Zawsze b dziemy doskonale zamaskowani. Nawet je li ta wyspa zostanie odkryta, 

nikt si  nie dowie, kim jeste my! 

- Wyspa! Dlaczego nie widziały my wyspy? - zaciekawiła si  Jelindra. 

Lyrralt umilkł, u miechaj c si  nie miało. - To moje zakl cie maskuj ce, ale 

wszyscy musimy dokłada  stara , by je utrzyma . 

Khallayne ledwo mie ciło si  to w głowie. Po prostu informacji było zbyt wiele 

i zbyt szybko napływały. Dar bogów. Dost pna dla ka dego magiczna moc do  

pot na, by ukry  wysp ? Lyrralt, niewidomy, z blizn  na twarzy i u ywaj cy 

czarów? 

- Khallayne? - Chwycił j  za dło . 

- Tak wiele tego - szepn ła. - Tak wiele. 

Smutek w jej głosie nie uszedł uwadze Lyrralta. - Co si  stało? Powiedz mi - 

spytał. 

Chwyciła go za r ce. - Tyle tego,  e sama nie wiem, od czego zacz ... 

- Jyrbian? 

- Chyba nie  yje - szepn ła, łudz c si ,  e to prawda. Miała nadziej ,  e nie 

prze ył ognia Kaede, bo wzdrygała si  na sam  my l o takim  yj cym Jyrbianie, 

jakiego widziała ostatnim razem. - Bakrell te . I Kaede. 

- A Takar si  spalił - wtr ciła Jelindra. 

Khallayne skin ła głow . - Obejrzały my si  tu  przed zej ciem z zachodniego 

traktu. Wygl dał jak dymi ce pogorzelisko. Całe miasto... 

- Pozostali b d  chcieli tego posłucha .

 

 

 

 

 

background image

 

162 

Epilog 

 

KSI GA IRDÓW 

 

Powierniczka Historii Irdów stała na stoku wzgórza otoczona przez swój lud, 

wsparta na ramionach przyjaciół i ukochanych, cho  była młoda i silna jak 

tegoroczne drzewka, które rosły w pobli u. Widziała, jak przemin ł  wiat jej 

dzieci stwa i jak uległa zniszczeniu  wi ta historia jej ludu, lecz mimo to 

u miechała si  dzi ki Darowi, który przeka e całemu swemu plemieniu. 

Uniosła ksi g , Dar bogów, i głosem tak czystym i pogodnym, tak jasnym i 

pi knym jak blask sło ca, wypowiedziała pierwsze słowa zapisane na jej kartach, 

słowa, z których utkana była Historia  wiata i ogrów, pierworodnych dzieci 

bogów.

 

Oto, co ocaliłam przed zagład . Muzyku przepadła na wieki, podobnie jak pi kno 

ogrów, lecz słowu zachowały si , aby wszyscy mogli je przeczyta . 

Jeste my Irdowie, pierworodne dzieci bogów. 

Bóg Najwy szy spojrzał z wysoko ci na chaos i rozkazał bogu Reorxowi wyku  

wszech wiat swym mocarnym młotem. W ku ni bogów powstał nasz  wiat i bogowie 

yli na nim niczym dzieci, które bawi  si  na ł ce. 

Podczas stwarzania  wiata znad kowadła posypały si  iskry, które osiadły na 

niebia skim sklepieniu i ta czyły na niebie. Iskry te były duchami, których głosy 

przypominały  wiatło gwiazd. Błyszczały jak sami bogowie, bowiem same były 

cz stkami bogów. 

Bogowie ujrzeli duchy i zapragn li ich na własno . Stoczyli bój o ich 

posiadanie, zadaj c  wiatu pot ne ciosy. Najwy szy Bóg spojrzał z wysoko ci na 

zniszczenia i rozgniewał si  na swe dzieci. W wielkim gniewie oznajmił,  e ka dy z 

boskiej trójcy Zła, Neutralno ci i Dobra mo e wr czy  duchom po jednym darze, a 

potem musi zostawi  je w spokoju. 

Bogowie  wiatło ci dali duchom ciała, aby mogły zawładn  swym  wiatem. 

Bogowie Ciemno ci obdarowali je słabo ci  i  dzami, aby poznały chciwo  i 

zepsucie. Bogowie Szaro ci, bogowie Cienia, dali duchom woln  wol , aby same 

mogły pokierowa  swym losem. 

I tak narodziły si  rasy. 

Od bogów Zła pochodz  ogrowie, pierworodni tego  wiata. Obdarowani 

nie miertelno ci  i doskonał  urod  wybrali wyniosłe góry na swe miejsce 

zamieszkania. 

Od bogów Dobra i  wiatło ci pochodz  elfowie, wdzi czni, majestatyczni i 

dobrzy. Odszukawszy zaczarowane lasy, zaszyli si  w nich, by  y  w harmonii z 

przyrod . 

Ci, którzy s  po rodku, Szarzy bogowie, wydali na  wiat istoty ludzkie. Wiodły 

one krótkie i zwierz ce  ywoty, lecz obdarzone były zdolno ci  zarówno niszczenia, 

jak i kochania. Im pozostały trawiaste równiny. 

Ogrowie ogłosili si  samowolnie władcami innych dzieci  wiata, lecz zbyt 

spokojni i dobrzy elfowie byli kiepskimi niewolnikami. Ogrowie zmusili wi c ludzi, 

by zbudowali im zamki, miasta i drogi. Cywilizacja ogrów powstała z ludzkiej pracy i 

krwi. 

background image

 

163 

Niczym gwiazdy na niebie byli mocarni ogrowie, stra nicy ciemno ci, którzy 

stworzyli pa stwo ładu i dyscypliny. Jednak padli ofiar  własnych  dz. Chciwo  i 

po dliwo  osłabiły ich i pozbawiły pi kna, a nienasycenie stało si  przyczyn  ich 

upadku. 

Ludzie podnie li bunt przeciwko ich okrucie stwu oraz m ciwo ci i ogrowie 

popadli w niełask  bogów. 

Igraine, gubernator pot nej prowincji, dzi ki ludziom poznał najcenniejszy dar. 

Dowiedział si  o mo liwo ci wyboru mi dzy dobrem a złem. Nauczył si  od ludzi 

daru zesłanego przez bogów, umiej tno ci niszczenia, kochania i zdolno ci 

dokonywania wyboru mi dzy nimi. 

Zebrał wokół siebie Irdów, Dzieci Gwiazd, swoich przyjaciół i rodzin , tych, 

którym bliska była jego wizja, i zbiegł z nimi w góry. Wiele trudów pokonali w drodze 

do nowej ojczyzny, Anaiathy w ród Smoczych Wysp. 

Ogrów ju  nie ma. Pogr

 si  znów w chaosie, z którego powstał  wiat. 

Irdowie jednak przetrwaj , dobrzy i silni, pierworodni bogów, wybra cy bogów. 

A ta Historia, Irdanaith, Ksi ga Gwiazd, b dzie miała swój dalszy ci g. Pisz  j , 

aby mogli j  ogl da  i zgł bia  wszyscy Irdowie, aby my nigdy nie powtórzyli bł dów 

naszych przodków, aby Historia nigdy nie zagin ła.