background image
background image

J

OHN

C

ROWLEY

P

Ó ´

ZNE LATO

Przeło˙zyła: Iwona ˙

Zółtowska

Tytuł oryginału: Engine Summer

Data wydania: 1997

Data wydania oryginalnego: 1979

background image

SPIS TRE ´SCI

SPIS TRE ´SCI

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

2

PIERWSZY KRYSZTAŁ — WIELE ˙

ZYWOTÓW

PIERWSZA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

7

DRUGA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

13

TRZECIA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

20

CZWARTA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

27

PI ˛

ATA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

33

SZÓSTA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

39

SIÓDMA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

46

ÓSMA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

52

DRUGI KRYSZTAŁ — ´

SMIECH KUTERNOGI

PIERWSZA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

59

DRUGA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

65

TRZECIA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

71

CZWARTA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

77

PI ˛

ATA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

84

SZÓSTA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

92

SIÓDMA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

98

ÓSMA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

105

TRZECI KRYSZTAŁ — LIST OD DOKTOR BOOTS

PIERWSZA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

114

DRUGA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

121

TRZECIA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

128

CZWARTA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

135

PI ˛

ATA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

141

SZÓSTA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

148

2

background image

CZWARTY KRYSZTAŁ — NIEBO JEST ZIELON ˛

A Ł ˛

AK ˛

A

PIERWSZA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

152

DRUGA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

158

TRZECIA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

164

CZWARTA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

172

PI ˛

ATA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

178

3

background image

Dla Lance Bird, bo podziela moj ˛

a opini˛e, ˙ze wtr˛ety i dygresje

stanowi ˛

a najciekawszy element opowie´sci.

background image

Ów człowiek rzekł: Sk ˛

ad ta niech˛e´c? Gdyby´s słuchał przypowie-

´sci, sam zmieniłby´s si˛e w przypowie´s´c; to dobry sposób, by unikn ˛

a´c

wszystkich codziennych trosk.

Drugi na to: Gotów jestem i´s´c o zakład, ˙ze i to zdanie jest przy-

powie´sci ˛

a.

Pierwszy odparł: Wygrałe´s.
Drugi stwierdził: Niestety, jedynie w przypowie´sci.
Pierwszy na to: Nie, w rzeczywisto´sci. W przypowie´sci poniosłe´s

kl˛esk˛e.

Franz Kafka

Przypowie´sci i paradoksy

background image

PIERWSZY KRYSZTAŁ —

WIELE ˙

ZYWOTÓW

background image

PIERWSZA FASETA

Zasn ˛

ałe´s?

Nie. Czuwam. Miałem zamkn ˛

a´c oczy. Kazano mi zaczeka´c, a˙z pozwol ˛

a je

znowu otworzy´c.

A wi˛ec unie´s powieki. . . Co widzisz?
Ciebie.
Czy jestem. . .
Przypominasz. . . moj ˛

a znajom ˛

a. Tamta dziewczyna była ni˙zsza. Wszystkie

anioły s ˛

a takie wysokie?

Co jeszcze widzisz?
Traw˛e, na której siedzimy. To jest trawa?
Co´s w tym rodzaju.
Przez szklany dach widz˛e niebo. Och, aniele, czy to mo˙zliwe?
Oczywi´scie.
Dotarłem tutaj. Wła´snie tu. On miał racj˛e, mówi ˛

ac ˙ze tego dokonam. . . Anie-

le! Widz˛e chmury pod nami!

Oczywi´scie.
Odnalazłem ci˛e wreszcie. Najwi˛eksza ze strat została dzi˛eki mnie wynagro-

dzona.

Tak. Zagin˛eli´smy, a ty nas odnalazłe´s. Byli´smy ´slepi i dzi˛eki tobie przejrzeli´smy

na oczy. Tak si˛e składa, ˙ze nie mo˙zesz tu długo pozosta´c, a zatem. . .

Czego oczekujesz?
Twojej opowie´sci.
Tym w istocie jestem, prawda? Moj ˛

a własn ˛

a opowie´sci ˛

a. Zgoda, b˛ed˛e opowia-

da´c, ale to długa historia. Mam j ˛

a przedstawi´c w cało´sci?

Zacznij od pocz ˛

atku i nie przerywaj, a˙z sko´nczysz. A˙z nadejdzie kres twojej

historii.

Od pocz ˛

atku. . . Skoro uto˙zsamiłem si˛e ze swoj ˛

a opowie´sci ˛

a, zapewne i dla

mnie istnieje pocz ˛

atek. Czy mam zacz ˛

a´c od chwili narodzin? Czy one stanowi ˛

a

pocz ˛

atek? Mógłbym powiedzie´c najpierw o twojej srebrnej r˛ekawicy; o srebrnej

r˛ekawicy i kuli. . . Zaczn˛e jednak od Małego Domostwa i opowiem, jak si˛e dowie-
działem o istnieniu takich przedmiotów; w ten sposób pocz ˛

atek b˛edzie równie˙z

7

background image

ko´ncem. Zreszt ˛

a i tak powinienem opisa´c najpierw Małe Domostwo, bo stamt ˛

ad

wyszedłem i tam spodziewam si˛e zako´nczy´c w˛edrówk˛e. Na dobr ˛

a spraw˛e przez

cały czas jestem w Małym Domostwie. Tam jest moje miejsce; jego istota stanowi
zarazem esencj˛e mnie samego. Gdy mówi˛e o sobie, zazwyczaj mam tak˙ze w pa-
mi˛eci Małe Domostwo. Nie potrafi˛e go dokładnie opisa´c, bo z moj ˛

a przemian ˛

a

i ono si˛e zmieniło. Gdy stałem si˛e inny, zostało we mnie przekształcone. Z dru-
giej strony jednak, kiedy ci o sobie opowiem, zrozumiesz, czym jest Domostwo,
a raczej, jakie mo˙ze by´c.

Przyszedłem na ´swiat w pokoju mbaby — matki mojej matki. Zgodnie z oby-

czajem sp˛edziłem tam najwcze´sniejsze dzieci´nstwo. Pokój mbaby pami˛etam le-
piej ni˙z inne z tysi˛ecy pomieszcze´n Małego Domostwa. To było jedyne miejsce,
które pozostało niezmienione; jego ´sciany zawsze wygl ˛

adały tak samo, chocia˙z

w miar˛e jak rosłem pozornie si˛e przemieszczało, bo s ˛

asiednie pokoje i ´sciany

podlegały ustawicznym przesuni˛eciom. Mieszkanie mbaby nie było tak stare jak
pierwotne gniazdo, wzniesione przez ´swi˛etego Andy’ego — serce Małego Do-
mostwa, pełne ciasnych klitek z szarych bloków porowatego kamienia aniołów,
gdzie skrywano wszelkie tajemnice. Pokój mbaby nie przypominał równie˙z znaj-
duj ˛

acych si˛e na obrze˙zach Małego Domostwa ´swietlistych nierealnych komnat

o widmowych ´scianach, które zmieniały si˛e co dnia i harmonijnie ł ˛

aczyły z oto-

czeniem. Mbaba mieszkała po stronie poranka, niedaleko ´scie˙zki; ´sciany pokoju
były drewniane, a glinian ˛

a podłog˛e okrywały szmaciane chodniki; pełzało po niej

mnóstwo ˙zuków, raz nawet przypl ˛

atał si˛e czarny w ˛

a˙z i mieszkał tam przez dzie-

wi˛e´c dni. Słoneczny blask od wczesnego ranka, jak fala wpadał ´swietlikami do
pomieszczenia; znikał po południu, nim zapalono lampy. Do mbaby mo˙zna by-
ło zajrze´c od zewn ˛

atrz, bo nad jej pokojem była kopułka z otworami na bokach

i pomalowanymi na czerwono okiennicami, które trzaskały szarpane wiatrem.

Przyszedłem na ´swiat po południu; ko´nczył si˛e listopad. Niemal wszyscy

mieszka´ncy powrócili ju˙z do ciepłych pieleszy Małego Domostwa; na zewn ˛

atrz

pozostała zaledwie garstka. Zgromadzono wszelkie zapasy na zim˛e, du˙zo chleba

´swi˛etej Bei i zwykłej ˙zywno´sci. Moja matka przesiadywała u mbaby; towarzy-

stwa dotrzymywała im Salwa ´Smiechu, gaw˛edziarka i ceniona znachorka w jednej
osobie. Chrupały włoskie orzechy, popijaj ˛

ac je wod ˛

a z sokiem malinowym, gdy

zacz ˛

ał si˛e poród. Tak mówiono.

Imi˛e nadane mi przez gaw˛edziark˛e brzmiało Potok Słów. Nazwała mnie tak,

bo z pocz ˛

atkiem zimy szybciej rw ˛

a potoki i wiatr silniej dmie w´sród pustych

łodyg.

Wywodz˛e si˛e z linii, której znakiem jest Dło´n; nasz patron to ´swi˛ety Roy oraz

´swi˛ety Dean. Wiele osób z naszej linii nosi imiona zwi ˛

azane z mow ˛

a. Matka na-

zywa si˛e Jedno Słowo, mbaba za´s ma na imi˛e Taka Mowa.

Bywaj ˛

a tak˙ze odniesienia do r ˛

ak i dłoni — na przykład Siedmior˛eki albo

Kciuk. W mojej relacji Małe Domostwo b˛edzie przedstawione tak, jak widzi je

8

background image

linia Dłoni. Narrator spod znaku Li´scia albo Ko´sci przedstawiłby odmienn ˛

a wi-

zj˛e.

Srebrna kula i r˛ekawica. . . Miałem wtedy siedem lat. Był listopad. Pami˛etam

doskonale, bo tamtego dnia po raz pierwszy w ˙zyciu stan ˛

ałem przed gaw˛edziark ˛

a,

co spotyka ka˙zdego siedmiolatka, mniej wi˛ecej w rocznic˛e narodzin.

Okiennice w kopule nad pokojem mbaby postukiwały cicho. Zadarłem gło-

w˛e, by popatrze´c jak mbaba zsuwa si˛e po sznurowej drabince, wisz ˛

acej u otworu

wyci˛etego w kolistym sklepieniu. Karmiła ptaki. W promieniach sło´nca wróble
pofrun˛eły za ni ˛

a do pokoju z gło´snym trzepotem skrzydeł; ich białe odchody pla-

miły szmaciane chodniki rozci ˛

agni˛ete na podłodze. Dzie´n był chłodny i dlatego

mbaba opatuliła głow˛e włochat ˛

a chust ˛

a, obszyt ˛

a fr˛edzlami. Stopy miała bose, ale

ozdobione pier´scieniami.

Matka powiedziała mi, ˙ze mbaba coraz bardziej zamyka si˛e w sobie, jak cz˛esto

bywa ze starymi lud´zmi. Miała racj˛e; z dzieci´nstwa pami˛etam, ˙ze mbaba sp˛edza-
ła coraz wi˛ecej czasu w swoim pokoju. W gruncie rzeczy nie była jednak sama,
bo pod ´scianami stały kufry i komody oznaczone wyobra˙zeniem Dłoni — wła-
sno´s´c ziomków z naszej linii, powierzona mbabie. Te rze´zbione skrzynie przy-
pominały. . . plastry miodu. Stanowi ˛

a obraz Małego Domostwa — stłoczone cia-

sno, pełne tajemnic i niezwykłych opowie´sci. Ka˙zda z niezliczonych szuflad jest
opatrzona znakiem i ozdobiona rze´zbionym wzorem — zale˙znie od rodzaju ukry-
tych w ´srodku przedmiotów. Kufry powstały, by chroni´c sw ˛

a zawarto´s´c. . . a tak˙ze

legendy o zagadkowych przedmiotach trzymanych w Małym Domostwie, o ich
przeznaczeniu i tajemnej wymowie. Mbaba nie była samotna, bo miała przy so-
bie mnóstwo pami ˛

atek, zamkni˛etych w szufladach kufrów i komód opatrzonych

znakiem Dłoni.

Le˙załem goły pod ci˛e˙zkim kocem na posłaniu mbaby. Obserwowałem j ˛

a, słu-

chałem, jak mamrocze do siebie, kr ˛

a˙z ˛

ac po mieszkaniu z palcem przy zapadni˛e-

tych bezz˛ebnych ustach; chyba próbowała co´s sobie przypomnie´c. Po chwili zre-
zygnowała i si˛egn˛eła po fajk˛e. Ma w swoim pokoju star ˛

a, bardzo pi˛ekn ˛

a fajk˛e

z zielonego szkła, uformowan ˛

a w kształt cebuli i zawieszon ˛

a na ła´ncuchach pod

kopułowym sklepieniem. Odchodzi od niej pi˛e´c zwisaj ˛

acych lu´zno, gi˛etkich jak

w˛e˙ze, cybuchów o jaskrawych barwach. Góruje nad nimi metalowa kula w kształ-
cie głowy ´swi˛etej Bei; w otwarte usta wsuwa si˛e kostki odkrytego przez ni ˛

a chle-

ba.

Mbaba trzymała w palcach płon ˛

ac ˛

a zapałk˛e, a drug ˛

a r˛ek ˛

a wkładała turkusowe

okruchy chleba wyj˛ete z baryłki. Przytkn˛eła do nich zapałk˛e, si˛egn˛eła po jeden
z cybuchów i dmuchn˛eła w ustnik. Ciemny p˛echerzyk uniósł si˛e z dna wodnej
fajki i dotarł na powierzchni˛e, a z metalowych ust wydobyła si˛e smuga dymu.
Szerokie ró˙zowe pasma oplotły ła´ncuch, ulatuj ˛

ac w gór˛e ku sklepieniu. Posta´c

mbaby gin˛eła w ró˙zanej mgle; smugi dymu wydobywały si˛e z jej ust i nozdrzy.
Przyjemny jest aromat chleba ´swi˛etej Bei — lekki i korzenny, zalatuj ˛

acy spaleni-

9

background image

zn ˛

a i łagodny. . . to wo´n o wielu ró˙znych nutach. Na j˛ezyku czuje si˛e smak inny

od zapachu, jakby si˛e próbowało. . . wszystkiego. Mo˙zna go porówna´c z czym-
kolwiek. . . ze wszystkim. To smak jedzenia: suszonych owoców, kwaskowatych
ziół, orzechów laskowych, niekiedy w˛egla drzewnego albo mlecza, odnó˙zy koni-
ka polnego, ziemi, jesiennego poranka, ´sniegu. My´slałem o tym, wci ˛

agaj ˛

ac dym

w nozdrza; zerwałem si˛e z łó˙zka i owini˛ety kocem pobiegłem boso po zimnej pod-
łodze ku mbabie, z u´smiechem kiwaj ˛

acej na mnie r˛ek ˛

a. Przytuliłem si˛e do niej.

Chrz ˛

akn˛eła, si˛egaj ˛

ac po mój cybuch. Mbaba, moja matka i ja siedzieli´smy tak,

pal ˛

ac i rozmawiaj ˛

ac.

— Kiedy´smy w˛edrowali. . . — powiedziała mbaba, a ja stłumiłem chichot, bo

wiedziałem, jak ˛

a histori˛e zamierza mi przypomnie´c. Tamtego ranka miała ich do

wyboru tyle, co przedmiotów ukrytych w rze´zbionych skrzyniach, wybrała jednak
opowie´s´c z czasów w˛edrówki.

— Kiedy´smy jeszcze w˛edrowali, bardzo dawno temu. . . tak dawno, ˙ze nie

było wówczas mowy o ˙zyciu podobnym do obecnego, ani o naszych liniach, ani
o powstaniu Małego Domostwa. . . Tak czy inaczej, ´swi˛ety Andy pewnego dnia
opadł z sił. Siedmiokro´c tak si˛e zatracił, kiedy´smy w˛edrowali, a moja opowie´s´c
dotyczy jednej z owych chwil. Osłabł, bo ci ˛

agn ˛

ał wóz ´swi˛etego Roya, załado-

wany skarbami z Wielkiego Domostwa. Rozpalono ogniska, przy których grzali
si˛e ludzie. Zadziwieni, ci ˛

agn˛eli tłumnie do wozu ´swi˛etego Andy’ego, chocia˙z do

zamkni˛etych na głucho szuflad i tak nie mogli si˛e dosta´c. ´Swi˛ety Andy ch˛etnie
posiedziałby w cieple i co´s przek ˛

asił, lecz nie miał chwili spokoju, bo gromady

ciekawskich przychodziły ogl ˛

ada´c niezwykły wóz. W ko´ncu rzekł:

— Je´sli mi pozwolicie usi ˛

a´s´c na chwil˛e i nieco odetchn ˛

a´c, dla waszej uciechy

postaram si˛e uczyni´c cud.

Na te słowa gapie pozwolili, by usiadł, lecz nie dali mu jadła ni napoju. Znu-

˙zony czekaniem na odruch dobrej woli uznał, ˙ze tylko cud mo˙ze poprawi´c nastrój.

Pierwszy raz zebrał si˛e w sobie, by to uczyni´c. Wyci ˛

agn ˛

ał z szuflady srebrzy-

st ˛

a r˛ekawic˛e, która zacz˛eła cicho popiskiwa´c, ledwie j ˛

a wci ˛

agn ˛

ał na dło´n; potem

wydobył gałk˛e wydaj ˛

ac ˛

a podobne d´zwi˛eki. Pokazał ciekawskim te przedmioty,

które wzbudziły ogólne zainteresowanie. Tak mi si˛e przynajmniej wydaje. ´Swi˛e-
ty Andy z całej siły cisn ˛

ał graj ˛

ac ˛

a gałk˛e w nocn ˛

a ciemno´s´c. Wszyscy słyszeli,

jak metal obija si˛e o gał˛ezie drzew. ´Swi ˛

atobliwy człowiek nie opu´scił ur˛ekawicz-

nionej dłoni. Wkrótce gałka powróciła i wyl ˛

adowała na r˛ekawicy ´swi˛etego lekko

niczym ptak. Wszyscy osłupieli. ´Swi˛ety Andy rzucał gałk ˛

a raz po raz, a gapie

klaskali i gwizdali. Za ka˙zdym razem długo jednak trzeba było czeka´c na powrót
srebrzystego pocisku; gwizdy i oklaski cichły z wolna, a˙z w ko´ncu ludzie oznaj-
mili:

— Znudził nas twój cud. Poka˙z co´s innego. — ´Swi˛ety Andy przeczuwał, ˙ze

niejedn ˛

a sztuczk˛e mógłby wykona´c, u˙zywaj ˛

ac srebrzystej r˛ekawicy i połyskliwej

10

background image

gałki, ale nie miał poj˛ecia, jak si˛e do tego zabra´c. Widzowie szturchali go kijami
i rzucali zło´sliwe uwagi. W ko´ncu schował r˛ekawic˛e i gałk˛e, a potem oznajmił:

— Uczyni˛e wnet inny cud. Zobaczycie na własne oczy bezz˛ebnego człowieka,

który je surowe mi˛eso. — Otworzył szeroko usta, by wszyscy si˛e przekonali, ˙ze
nie ma ani jednego z˛eba. Sama wygl ˛

adam teraz jak ´swi˛ety Andy.

Ludzie uznali, ˙ze pokaz zapowiada si˛e ciekawie. Była tylko jedna trudno´s´c:

nie mieli surowego mi˛esa. Andy bardzo zgłodniał, tote˙z odparł skwapliwie, ˙ze
zadowoli si˛e gotowanym. Gapie przynie´sli jadło i postawili je przed ´swi ˛

atobliwym

m˛e˙zem, który nagle otworzył szeroko usta i pokazał gapiom pi˛ekne, mocne, białe
z˛ebiska. Szarpał i ˙zuł mi˛eso, kłapi ˛

ac szcz˛ekami i zgrzytaj ˛

ac gło´sno od czasu do

czasu, by gapie wszystko słyszeli i widzieli.

Gdy zjadł, co mu dano, podniósł si˛e i wyszedł, nim widzowie ochłon˛eli ze

zdumienia. Nie było ono jednak tak wielkie, by ich powstrzymało od zabrania
srebrzystej r˛ekawicy i gałki. Dlatego nie mog˛e wam ich pokaza´c na dowód, ˙ze
mówi˛e prawd˛e. Co´s si˛e jednak zachowało.

Pod koniec opowie´sci mbaba zwykle wstawała i z oczyma utkwionymi

w szufladkach podchodziła do rze´zbionej komody; wodziła po niej opuszkami
palców, a˙z trafiła na odpowiedni znak. Tym razem wyci ˛

agn˛eła drewnian ˛

a szka-

tułk˛e w kształcie ust. Rozpromieniła si˛e, wydobywszy pi˛ekne, l´sni ˛

ace, białe z˛eby

´swi˛etego.

— Sztuczna szcz˛eka — wyja´sniła. — Wszystkim pasuje. — Wło˙zyła cudo do

ust i przesun˛eła j˛ezykiem na wła´sciwe miejsce. Wyszczerzyła z˛eby, abym mógł je
dokładnie obejrze´c.

— Taki to był cud — dodała na koniec. — ´Swi˛ety Andy u˙zył sztucznej szcz˛e-

ki, wiekowej jak inne przedmioty w moim pokoju. A jednak wygl ˛

ada jak nowa.

*

*

*

To si˛e zdarzyło w siódm ˛

a rocznic˛e moich narodzin. Prawie dziesi˛e´c lat temu. . .

O co chodzi?

Mniejsza z tym. Mów dalej, prosz˛e.
Co ci˛e zaskoczyło w mojej opowie´sci?
Mów dalej.
A zatem. . . Siódma rocznica. Co siedem lat odwiedzamy gaw˛edziark˛e obezna-

n ˛

a ze sprawami naszej linii, by przyjrzała si˛e zawarto´sci Archiwum i sprawdziła,

co z nas wyrosło. Nie mam poj˛ecia, czemu wybrano siódemk˛e oraz jej wielo-
krotno´sci. Mo˙ze dlatego, ˙ze cyfra siedem wyst˛epuje w rozmaitych wyliczankach.
Prze˙zyłem dwie siódemki z okładem i z własnego do´swiadczenia mog˛e powie-
dzie´c, ˙ze w przełomowym roku człowiek si˛e zmienia. . . jest bardziej sob ˛

a. Mi˛e-

dzy rocznicami chodzimy niekiedy do gaw˛edziarki po wsparcie w trudnej chwili

11

background image

lub pomoc w zrozumieniu samego siebie; zwyczajowo ka˙zdy udaje si˛e do niej,
ledwie sko´nczy lat siedem, czterna´scie, dwadzie´scia jeden, dwadzie´scia osiem.
Ostatni rok pierwszej siódemki to czas ró˙zy.

Skoro mam wyja´sni´c, co to za pora, musz˛e najpierw wspomnie´c o czwórdz-

bankach, o doktor Boots i jej Rejestrze, o Przymierzu, katastrofie i zniszczeniu

´swiata aniołów. . . Mo˙ze ta moja opowie´s´c w ogóle nie ma pocz ˛

atku?

background image

DRUGA FASETA

Gaw˛edziarka, do której mbaba mnie zaprowadziła, miała na imi˛e Barwa

Czerwieni. Przyja´zniły si˛e od dziecka. Mbaba wspomniała, ˙ze Barwa Czerwie-
ni w młodo´sci była przypisana do linii Wody i nazywała si˛e Wichura. Dopiero
gdy zmieniła imi˛e, zacz˛eła poznawa´c Archiwum i została gaw˛edziark ˛

a.

— Nie znała wówczas sekretów naszej linii — tłumaczyła mbaba, przygoto-

wuj ˛

ac mnie do tego spotkania. Jej oddech zmieniał si˛e w delikatn ˛

a biał ˛

a mgieł-

k˛e. — Dopiero kilka lat temu wzi˛eła si˛e za jej studiowanie.

— Od moich narodzin?
— Na dobr ˛

a spraw˛e zajmowała si˛e tym ju˙z wcze´sniej — odparła mbaba. —

Nie jest to jednak odległa przeszło´s´c. — Byli´smy gotowi do wej´scia. — Tak czy
inaczej, wszyscy powiadaj ˛

a, ˙ze jest bardzo m ˛

adra i doskonale zna wszelkie tajem-

nice linii Dłoni.

— Jakie tajemnice?
— Na przykład twoje! — Mbaba poci ˛

agn˛eła mnie za ucho. — Kto jak kto, ale

ty powiniene´s to rozumie´c.

Gdy wyszli´smy z pokoju, dodała:
— Barwa Czerwieni mieszka obok ´Scie˙zki. Lubi przysłuchiwa´c si˛e krokom

przechodniów mijaj ˛

acych jej pokoje.

´Swi˛ety Roy (mam rzecz jasna na my´sli Roya Mniejszego, a nie Roya Wiel-

kiego) powiedział, ˙ze ´Scie˙zka sama układa si˛e pod stopami. Małe Domostwo roz-
rastało si˛e stopniowo. Wokół starego gniazda powstawały z latami du˙ze i małe
pomieszczenia zł ˛

aczone ´scianami jak w plastrze miodu, lecz nie tak regularne.

Domostwo zajmowało stoki wzgórz i brzegi strumienia; były tam schody i w ˛

a-

skie korytarze. Pokoje ró˙zniły si˛e kształtem i wielko´sci ˛

a; nie było dwu takich

samych. W ogromnych pomieszczeniach stały rz˛edy kolumn, w małych połyski-
wały zwierciadła; tysi ˛

ace wariantów. Dawne, niezmienne komnaty w ´srodku do-

mostwa, nowe i niestałe u jego kra´nców. ´Scie˙zka biegła spiralnie przez najstarsze
pomieszczenia ku ´srodkowym pokojom, a potem dalej, na zewn ˛

atrz, ku osikowym

gajom, gdzie linia Klamry miała swoje drzwi po wieczornej stronie. Z Małego
Domostwa mo˙zna było wyj´s´c tylko ´Scie˙zk ˛

a. Trzeba si˛e tam urodzi´c, by trafi´c do

´srodka. ´Scie˙zka z pozoru niczym si˛e nie ró˙zni od swego otoczenia; sama układa

13

background image

si˛e pod stopami. Ta nazwa oznacza szlak biegn ˛

acy przez wszystkie pomieszcze-

nia. Jedno przechodzi w drugie; kto nie wie, jak biegnie ´Scie˙zka, mo˙ze bł ˛

adzi´c

w niesko´nczono´s´c.

Do mieszkania Barwy Czerwieni szło si˛e długo, ci ˛

agle w stron˛e dawnego

gniazda. Wiekowe komnaty o ´scianach z kamienia były chłodne latem, ciepłe
i przytulne zim ˛

a. Tu przesiadywały gaw˛edziarki, ´sledz ˛

ac bieg swych linii i plot ˛

ac

z nich paj˛ecz ˛

a sie´c, która ogarniała całe domostwo. W komnacie gaw˛edziarki pa-

nował półmrok. Nie wida´c tam nieba jak u mbaby. W dachu otwierały si˛e w ˛

askie

´swietliki wypełnione jasnozielonym szkłem; mnóstwo w nim było powietrznych

p˛echerzyków. Mbaba poło˙zyła mi r˛ek˛e na ramieniu i dono´snym głosem zawołała
po imieniu Barw˛e Czerwieni. Ze ´srodka dobiegł ´smiech, a mo˙ze pokasływanie.
Mbaba wci ˛

agn˛eła mnie do pokoju.

Po raz pierwszy byłem w tak starej komnacie. ´Sciany wzniesiono z bloków

szarego kamienia zwanego przez nas anielskim. Niektóre zostały starannie ob-
robione; owalne prze´swity (podobno ka˙zdy z kamiennych bloków ma w ´srodku
taki otwór) tworzyły cztery okienka. ´Swiatło wpadaj ˛

ace przez szklane tafle sufitu

pozwalało dostrzec za oknami małe kaskady spi˛etrzonych wód strumienia.

Mbaba pomogła mi wygodnie usi ˛

a´s´c. Starałem si˛e zachowa´c spokój. Czeka-

łem, co b˛edzie dalej. Barwa Czerwieni wyszła z s ˛

asiedniego pomieszczenia, spoj-

rzała na mbab˛e i wybuchn˛eła ´smiechem. Kiedy uniosła ramiona w powitalnym
ge´scie, bransolety zad´zwi˛eczały na przegubach r ˛

ak. Była starsza od mbaby i nosi-

ła wielkie okulary, których szkła połyskiwały, gdy kiwała głow ˛

a w odpowiedzi na

powitalne słowa. Usiadła naprzeciwko mnie, podci ˛

agn˛eła bose stopy i oparła ra-

miona na kolanach. Milczała, nie spuszczaj ˛

ac ze mnie bystrych oczu ukrytych za

l´sni ˛

acymi okularami. Kiedy si˛e wreszcie odezwała, słowa wypowiadane d´zwi˛ecz-

nym i umiej˛etnie modulowanym głosem płyn˛eły niespiesznie jak krople oliwy.
Nie wszystkie potrafiłem zrozumie´c.

Podczas rozmowy Barwa Czerwieni wyci ˛

agn˛eła z sakiewki gar´s´c okruchów

chleba ´swi˛etej Bei i owin˛eła je niebiesk ˛

a bibułk ˛

a; po chwili trzymała w palcach

grubego skr˛eta. Z kieszeni wyj˛eła dług ˛

a zapałk˛e i skin˛eła na mnie, ˙zebym usiadł

obok niej. Podszedłem z oci ˛

aganiem, chocia˙z mbaba wykonała ponaglaj ˛

acy gest.

Barwa Czerwieni podała mi zapałk˛e i patrzyła z uwag ˛

a, jak pocieram j ˛

a o chropo-

waty kamie´n i, trzymaj ˛

ac drewienko obiema r˛ekami, przypalam jej skr˛eta. Wyd˛ete

policzki gaw˛edziarki zapadły si˛e, gdy hała´sliwie wydmuchn˛eła ró˙zowy obłoczek.
Szczere i przyjazne zaciekawienie w jej wzroku sprawiło, ˙ze si˛e zarumieniłem
i u´smiechn ˛

ałem jednocze´snie.

— Witaj — rzuciła, pal ˛

ac chleb. — Miły z ciebie dzieciak. Ch˛etnie z tob ˛

a

porozmawiam. Nie zdradz˛e ci wszystkich tajemnic, ale jestem pomocna i wyro-
zumiała. Nie ma powodu do obaw. Wiem, ˙ze czujesz si˛e dziwnie, ale wkrótce
dojdziemy do porozumienia i na pewno si˛e zaprzyja´znimy. . .

14

background image

Nie. . . jasne, ˙ze nie mówiła takich rzeczy, ale dała mi to do zrozumienia

w chwili, gdy si˛e przywitali´smy, bo u˙zywała prawdziwej mowy, a w tej dziedzi-
nie nie miała sobie równych; jako prawdziwa mistrzyni nie była w stanie zwodzi´c
nawet takiego prostaczka jak ja. Oczywi´scie mało wówczas z tego rozumiałem,
a o pewnych sprawach wspomnianych przez gaw˛edziark˛e i mbab˛e nie mogłem
wcze´sniej nawet słysze´c.

— Nie jeste´s prawdomówc ˛

a — stwierdziła Barwa Czerwieni.

— Nie — odparłem.
— Wkrótce nim zostaniesz. — Poło˙zyła mi dło´n na ramieniu i uniosła g˛este

brwi. — Potok; tak ci˛e b˛ed˛e nazywała. Zbyt długo trzeba mle´c ozorem, by wy-
mówi´c pełne imi˛e. — Parskn˛eła ´smiechem. Zabawne wyra˙zenie: mle´c ozorem.
Zamieniła kilka słów z mbab ˛

a, daj ˛

ac jej do zrozumienia, ˙ze chce ze mn ˛

a poroz-

mawia´c na osobno´sci. Gdy zostali´smy sami, zgasiła skr˛eta i skin˛eła, daj ˛

ac znak,

˙zebym poszedł za ni ˛

a do s ˛

asiedniego pokoju.

— Twoja mbaba bardzo ci˛e chwali — stwierdziła, wyjmuj ˛

ac z komody ma-

ł ˛

a w ˛

ask ˛

a szkatułk˛e, która mie´sciła si˛e na pomarszczonej dłoni. Otworzyła j ˛

a.

W ´srodku znajdowały si˛e cztery zaokr ˛

aglone flakoniki z por˛ecznymi zatyczka-

mi. Ka˙zdy był innego koloru: pierwszy czarny, drugi srebrzysty, trzeci biały jak
naga ko´s´c, a czwarty bł˛ekitny jak niebo o zachodzie w ´srodku zimy. — Mbaba
twierdzi, ˙ze lubisz opowie´sci.

— Tak.
— Znam ich mnóstwo — odparła łagodnie, a zarazem powa˙znie, jej oczy spo-

gl ˛

adały na mnie bystro zza połyskliwych szkieł. — Wszystkie s ˛

a prawdziwe. —

Oboje skwitowali´smy te słowa wybuchem ´smiechu. Dreszcz mnie przebiegł, gdy
słuchałem tego d´zwi˛eku; był gł˛eboki i dono´sny, ´spiewny cho´c niski. Wiedziałem
ju˙z, ˙ze Barwa Czerwieni to istota błogosławiona; mo˙ze nawet ´swi˛eta.

Czemu nazwałe´s j ˛

a błogosławion ˛

a?

Błogosławiona. . . Blask powiedział mi, ˙ze przed wiekami w obecno´sci błogo-

sławionych zamykano usta i pow´sci ˛

agano j˛ezyki. My za błogosławionych uznaje-

my ludzi, przy których trudno powstrzyma´c si˛e od ´smiechu. To wszystko.

Barwa Czerwieni si˛egn˛eła po czarny flakonik, nabrała kciukiem odrobin˛e jego

ró˙zowej zawarto´sci i dotkn˛eła palcem moich warg. Zlizałem mikstur˛e. Nie mia-
ła ˙zadnego smaku. Gaw˛edziarka znów si˛egn˛eła do kufra i wyj˛eła kilka czarnych
pudełek z przegródkami oraz podłu˙zne walce z niewielkimi soczewkami. Zanio-
sła je do wi˛ekszego pokoju i zmontowała starannie, umieszczaj ˛

ac pod oszklonymi

´swietlikami, tak by walce skierowane były ku białej płaszczy´znie ´sciany. Poci ˛

a-

gn˛eła za sznurek przymocowany do zasłony zielonkawego prze´switu; blask padł
na zwierciadło umieszczone za pudełkami. Promie´n skupiony na soczewce odbił
si˛e i trafił do podłu˙znego walca o niewielkim przekroju; na ´scianie zal´snił blado-
zielony kr ˛

ag.

15

background image

Barwa Czerwieni nadzwyczaj ostro˙znie otworzyła podłu˙zn ˛

a szkatułk˛e i po na-

my´sle wybrała jeden z wielu umieszczonych w niej cienkich szklanych kwadraci-
ków. Gdy popatrzyła na´n pod ´swiatło, dostrzegłem barwny wzór. Umie´sciła płytk˛e
w czarnej machinie i ten sam wzór pojawił si˛e na ´scianie, znacznie powi˛ekszony
i tak wyra´zny, jakby go tam wyrysowano.

— To jest Archiwum? — wyszeptałem.
— Tak.
Wiele lat pó´zniej Blask powiedział mi, jak brzmi pełna nazwa Archiwum. Na

moj ˛

a pro´sb˛e powtarzał j ˛

a tak długo, a˙z nauczyłem si˛e formułki na pami˛e´c i sam

mogłem recytowa´c te słowa jak magiczne zakl˛ecie. Mruczałem je w niesko´nczo-
no´s´c, czekaj ˛

ac, a˙z przyjdzie sen: Zintegrowane Archiwum Uniwersalnej Kartoteki

Parasocjalnych Typów Osobowo´sci Wassera-Doziera, Wydanie Dziewi ˛

ate. Blask

próbował mi wytłumaczy´c to poj˛ecie, ale zapomniałem, o co chodziło. Nawet
gaw˛edziarka, która codziennie patrzyła na tajemnicze wzory, u˙zywała skróconej
nazwy: Archiwum. Stamt ˛

ad wzi˛eły si˛e nasze linie, chocia˙z aniołowie, jego twór-

cy, nie mieli o nich poj˛ecia. Archiwum jest o setki lat starsze od linii odkrytych
dopiero przez gaw˛edziarki.

— W dawnych czasach — tłumaczył mi Blask — Archiwum nie było ´zró-

dłem wiedzy. Słu˙zyło do zaprowadzenia w niej ładu. Aniołowie wymy´slili Archi-
wum i wiele innych rzeczy. Wprawdzie zagadnienia, które zostały dzi˛eki niemu
uporz ˛

adkowane, dawno straciły znaczenie, ale odkryto nieznan ˛

a wcze´sniej nauk˛e

o liniach. Twórcy Archiwum nie mieli poj˛ecia, ˙ze jest w nim zawarta. Cz˛esto tak
bywa.

Przygl ˛

adałem si˛e ja´sniej ˛

acym na białej ´scianie symbolom mojej linii, która

cieszy si˛e zasłu˙zon ˛

a sław ˛

a, bo pochodzi z niej dwoje wielkich ´swi˛etych.

— Mamy w linii Dłoni par˛e ´swi˛etych patronów — oznajmiłem.
— M ˛

adry z ciebie chłopiec — odparła Barwa Czerwieni. — Masz mi chyba

co´s wi˛ecej do powiedzenia. — Przemawiała łagodnie, ale poczułem si˛e zmie-
szany, bo wspomniałem o rzeczach, na których słabo si˛e znałem. Uprzejmie od-
czekała chwil˛e w nadziei, ˙ze odezw˛e si˛e ponownie; skwitowała moje milczenie
wybuchem ´smiechu. Zaj˛eła si˛e przezroczami Archiwum, a po chwili zacz˛eła mó-
wi´c, troch˛e do mnie, troch˛e do siebie, o naszej linii i sposobie ˙zycia; podczas
tego wywodu uj˛eła moj ˛

a dło´n. Siedzieli´smy obok siebie na posłaniu. Nic prócz

barwnego wzoru na ´scianie pokoju nie przyci ˛

agało mego spojrzenia; nic oprócz

cichego głosu Barwy Czerwieni nie było warte słuchania. Bezwiednie rozchyliłem
dziwnie obrzmiałe wargi, lecz niepokoj ˛

ace odczucia w ogóle mnie nie obchodziły.

Słuchałem uwa˙znie pyta´n Barwy Czerwieni oraz własnych odpowiedzi, które for-
mułowały si˛e same z siebie. Opowie´s´c gaw˛edziarki nie była zwyczajn ˛

a relacj ˛

a; jej

głos powoływał rzeczy do istnienia. Ledwie spytała o moj ˛

a matk˛e, ta stan˛eła mi

przed oczyma jak ˙zywa; byli´smy razem na dachu w´sród pszczelich uli, przykłada-
łem ucho do ´scianki, by posłucha´c jednostajnego brz˛eczenia zimuj ˛

acych w ´srodku

16

background image

owadów. . . Potem Barwa Czerwieni zapytała mnie o sny i od razu ujrzałem znajo-
me wizje; unosiłem si˛e w powietrzu, krzyczałem z przera˙zenia i miałem zawroty
głowy po upadku. Przez cały czas zdawałem sobie spraw˛e, ˙ze słucham siedz ˛

a-

cej obok Barwy Czerwieni i odpowiadam na jej pytania. Pod wpływem ró˙zowej
substancji (wówczas nie miałem o tym poj˛ecia) znów prze˙zywałem zapami˛eta-
ne sytuacje, a zarazem czułem obecno´s´c mojej rozmówczyni i jej r˛ek˛e na mojej
dłoni.

Wydawało mi si˛e, ˙ze od nowa prze˙zywam całe ˙zycie, potem jednak wa˙zne

z pozoru wydarzenia straciły na znaczeniu i realna pozostała jedynie twarz sie-
dz ˛

acej obok mnie Barwy Czerwieni; powróciłem my´slami do komnatki, gdzie

widniał na ´scianie barwny wzór, i ziewn ˛

ałem nieco zaskoczony, bo poczułem si˛e

tak, jakbym mocno przespał cał ˛

a noc.

— Potoku Słów. . . — szepn˛eła do mnie Barwa Czerwieni. — Jeste´s Dłoni ˛

a,

i to podwójnie.

Nie odpowiedziałem, bo ju˙z mnie nauczono, ˙ze to jakby sekret nie wart roz-

głaszania albo co´s w rodzaju wstydliwego pi˛etna, ˙ze mój ojciec imieniem Sied-
mior˛eki oraz matka wywodzili si˛e z jednej linii. Rzadko bywa, ˙ze dwoje rodziców
ma identyczne pochodzenie. To było tak dziwne, jak zwi ˛

azek brata i siostry. Ga-

w˛edziarki przed tym ostrzegały; podobno tworzy si˛e wówczas nazbyt silna wi˛e´z.

— Kiedy Siedmior˛eki zamierza wyruszy´c? — zapytała.
— Nie wiem — odparłem spokojnie, bo wcale mnie nie dziwiło, ˙ze zna jego

tajemnic˛e; sprawiała wra˙zenie osoby, przed któr ˛

a nic si˛e nie ukryje. — Mówił, ˙ze

wkrótce; to wszystko.

— Wolałby´s, ˙zeby nie odchodził.
Zamilkłem ponownie z obawy, ˙ze słowa mnie zdradz ˛

a. Siedmior˛eki był moim

najlepszym przyjacielem, cho´c rzadko go widywałem. Gdy w trakcie opowie´sci
lub zabawy nagle milkł i wzdychał, a potem zaczynał mówi´c o wielkim ´swiecie,
ogarniał mnie strach. Bałem si˛e ogromu ´swiata otaczaj ˛

acego Małe Domostwo; to

był obszar wielki, pusty i nieznany; nie chciałem, by Siedmior˛eki tam przepadł.

— Czemu chce odej´s´c? — zapytałem.
— Mo˙ze pragnie zerwa´c wi˛e´z. — Barwa Czerwieni wstała. W stawach co´s

jej zatrzeszczało. Si˛egn˛eła do podłu˙znej szkatułki po nast˛epn ˛

a płytk˛e z cienkie-

go szkła. Umie´sciła j ˛

a w w ˛

askim gnie´zdzie przed lusterkiem, tu˙z za pierwszym

barwnym kwadratem. Delikatny wzór obrazka zmienił si˛e, barwy pociemniały
i nabrały gł˛ebi.

— Potoku — zacz˛eła Barwa Czerwieni, przygl ˛

adaj ˛

ac mi si˛e badawczo sennym

wzrokiem lunatyczki. — Czy wiesz, ˙ze nasze ˙zycie przybiera rozmaite formy?
Mo˙ze by´c jak gwiazda lub kr ˛

ag. Dla jednych zaczyna si˛e tam i ko´nczy tu, dla

innych pocz ˛

atek i koniec jest tym samym. ˙

Zycie bywa pełne, albo niczego w nim

nie ma.

— A moje jaki przybrało kształt?

17

background image

— Nie wiem — odparła spokojnie. — Z pewno´sci ˛

a inny ni˙z Siedmior˛ekiego.

To pewne. Zdrad´z mi, co b˛edziesz robi´c, gdy doro´sniesz i staniesz si˛e prawdo-
mówc ˛

a?

— Chciałbym zosta´c poszukiwaczem. — Spu´sciłem głow˛e, bo mogła mnie

uzna´c za pyszałka; gdybym oznajmił, ˙ze chc˛e robi´c szkło, hodowa´c pszczoły albo
zosta´c gaw˛edziarzem, nikt by mnie o to nie pos ˛

adził. — Chciałbym odszuka´c

wszystko, co utracili´smy, i przywróci´c naszej gromadzie.

— Pi˛eknie — odparła. — Pami˛etaj jednak, ˙ze w´sród rzeczy utraconych wiele

było takich, których lepiej nie szuka´c. — W jej tonie była tak˙ze zach˛eta, abym nie
rezygnował z tego pomysłu, bo wart jest zachodu. — Siedmior˛eki o tym wie?

— Tak.
— Co on na to?
— Jego zdaniem wszystko, co zagin˛eło, jest stracone na zawsze i znajduje si˛e

w Niebia´nskim Mie´scie.

Barwa Czerwieni skwitowała moje słowa wybuchem ´smiechu. A mo˙ze rozba-

wił j ˛

a widoczny na ´scianie obrazek?

— Linia Dłoni — rzuciła w zadumie. Po chwili milczenia dodała: — Zrób to,

Potoku Słów. Zapytaj Siedmior˛ekiego, czy zabierze ci˛e ze sob ˛

a, gdy postanowi

odej´s´c.

— A zabierze?
— Nie — odparła. — Nie s ˛

adz˛e. Zreszt ˛

a czas poka˙ze. Wła´snie. To najlepsze

wyj´scie. — Wskazała obraz na ´scianie. — Tam si˛e kryje ´scie˙zka. Jej nazwa to
Mały W˛ezeł. Nie prowadzi daleko.

Zobaczyła ju˙z do´s´c; wygl ˛

adała jak obudzona ze snu. Wstała, wyj˛eła z gniazd

oba kwadraty i przetarła je starannie; si˛egn˛eła po lusterko i równie˙z je oczy´sciła.
Schowała wszystko do podłu˙znego pudełka. Dostrzegłem na nim znak Dłoni, co
oznaczało, ˙ze wszystkie obrazki dotyczyły mojej linii. Niewiele si˛e o niej dowie-
działem. To był zaledwie ułamek nauki o rozmaitych wariantach losu.

— Jak. . . — wykrztusiłem, wskazuj ˛

ac pudełko. — Jak to. . .

— Kiedy do˙zyjesz mego wieku — odparła — b˛edziesz wiedział, w czym

rzecz. S ˛

adz˛e, ˙ze o to pytałe´s. — Bez po´spiechu odło˙zyła wszystko na miejsce.

Podeszła do mnie znowu i oznajmiła: — Mam tu mnóstwo przezroczystych cien-
kich płytek ze szkła, takich jak te, które ci pokazałam.

— Mo˙zna by umie´sci´c trzy przed soczewk ˛

a — wtr ˛

aciłem — i sprawdzi´c, jak

zareaguj ˛

a na ´swiatło. . .

— Nawet siedem lub dziesi˛e´c. . . ile chcesz, byle tylko mie´c do´s´c rozumu i od

razu si˛e w tym rozezna´c — zawołała, klaszcz ˛

ac w dłonie. Ukl˛ekła i popatrzyła

na mnie z bliska. — Ka˙zdy obrazek ma nazw˛e i zawiera wiedz˛e o tobie, jako ˙ze
jeste´s Dłoni ˛

a. Umieszczony w´sród innych zmienia ich sens i wprowadza nowe

znaczenia. Archiwum to wielka m ˛

adro´s´c, Potoku, znacznie wi˛eksza od mojej.

18

background image

— Jakie s ˛

a nazwy innych wzorów? — zapytałem, chocia˙z i tak by mi nie

powiedziała.

— Poznasz je z czasem, je´sli zechcesz si˛e uczy´c. Jeszcze jedno, Potoku. Masz

ochot˛e odwiedza´c mnie cz˛e´sciej? Kilkoro dzieci przychodzi tu czasami. Opowia-
dam historyjki, troch˛e rozmawiamy, pokazuj˛e im ró˙zno´sci. S ˛

adzisz, ˙ze to by ci si˛e

spodobało?

Te˙z pytanie! Nie na darmo stwierdziła przed chwil ˛

a, ˙ze Dło´n to moja linia.

Pokazała mi okruchy wiedzy, której nie potrafiłem ogarn ˛

a´c.

— Tak — wykrztusiłem, maj ˛

ac nadziej˛e, ˙ze owa cz ˛

astka prawdziwej mowy,

jak ˛

a zdołałem opanowa´c, da jej odczu´c, jakie s ˛

a moje intencje.

— Doskonale. — Skóra wokół jej ukrytych za okularami oczu zmarszczyła

si˛e w u´smiechu. — Porozmawiaj z Siedmior˛ekim i rób. . . Zapami˛etaj dobrze mo-
je słowa. Rób wszystko, co ci powie lub ka˙ze. Potem do mnie przyjd´z. S ˛

adz˛e,

˙ze wkrótce si˛e tu zjawisz. — Przeczesała mi palcami włosy. — Zmykaj, Potoku

Słów. Pora si˛e ockn ˛

a´c. Wkrótce powrócisz. — Dostrzegła moj ˛

a ciekawo´s´c, zakło-

potanie i o˙zywienie. Dono´sny ´smiech zabrzmiał w komnacie. D´zwi˛eczało w nim
echo tysi ˛

aca dawnych spraw i legenda odwiecznej ´swi˛eto´sci.

Mbaba nie czekała na mnie przed drzwiami. ˙

Zaden problem, skoro Barwa

Czerwieni mieszkała przy ´Scie˙zce. W Małym Domostwie wiele było nieznanych
mi zakamarków, ale nie bł ˛

adziłem, bo nogi same mnie niosły.

background image

TRZECIA FASETA

S ˛

a w Małym Domostwie miejsca, w których stale gromadz ˛

a si˛e ludzie z jednej

linii. Jest oczywiste, ˙ze ci spod znaku Wody ci ˛

agn ˛

a nad strumie´n i mi˛edzy wierz-

by po stronie poranka; łatwo ich przejrze´c i domy´sli´c si˛e, jak post ˛

api ˛

a. Z Dło´nmi

bywa trudniej, ale i tak wiem, gdzie ich szuka´c. Znalazłem Siedmior˛ekiego w sta-
rej, łukowato wysklepionej komnacie z glinian ˛

a podłog ˛

a; sala wzniesiona po wie-

czornej stronie słu˙zyła jako miejsce zgromadze´n przed setkami lat, gdy jeszcze
wiecowali´smy. Tafle szkła pochłaniały blask zachodz ˛

acego sło´nca, które o´swie-

tlało komnat˛e, a kł˛eby dymu niczym burzowe chmury zbierały si˛e nad niewielk ˛

a

hała´sliw ˛

a gromadk ˛

a pogr ˛

a˙zon ˛

a w przyjaznej rozmowie.

Same Dłonie. Nie nale˙zy s ˛

adzi´c, jakoby stanowili zamkni˛ety kr ˛

ag, ale problem

w tym, ˙ze innych nudz ˛

a ich długie rozmowy pełne zawiłych okre´sle´n, wtr˛etów

i dygresji, zwanych przez nas w˛e˙zowymi dło´nmi, oraz wieloznacznych dowcipów,
które bawi ˛

a tylko nielicznych. Ludzie wol ˛

a robi´c swoje; ja równie˙z.

Wstydziłem si˛e mówi´c przy wszystkich i dlatego poprosiłem Siedmior˛ekiego,

˙zeby´smy porozmawiali na osobno´sci. Rzucił mi badawcze spojrzenie i u´smiech-

n ˛

ał si˛e, ale w moich słowach było tyle powagi, ˙ze podniósł si˛e, wymamrotał ja-

kie´s usprawiedliwienie; stan˛eli´smy za jedn ˛

a z ustawionych promieni´scie belek

podtrzymuj ˛

acych szklany dach. Siedmior˛eki dziwnie si˛e u´smiechał, bo Dłonie s ˛

a

zakłopotane, ilekro´c maj ˛

a do czynienia z intryg ˛

a czy tajemnic ˛

a, a tak˙ze wówczas

kiedy zamiast ogólnych uwag słysz ˛

a pytania dotycz ˛

ace ich samych. Dlatego mój

głos brzmiał cicho i apatycznie.

— Gdy b˛edziesz opuszczał Małe Domostwo, zabierzesz mnie ze sob ˛

a? — wy-

krztusiłem z trudem, jakby co´s utkwiło mi w gardle; starałem si˛e u˙zywa´c praw-
dziwej mowy, cho´c jeszcze słabo j ˛

a znałem.

— Kto wie, młody człowieku — odparł Siedmior˛eki. Wiedziałem, ˙ze z tym

człowiekiem to ˙zart, lecz pochlebiało mi takie okre´slenie. Siedmior˛eki owin ˛

ał si˛e

szat ˛

a i usiadł oparty plecami o kolumn˛e. Zawsze układał łokcie na kolanach, a dłu-

gie r˛ece zwisały swobodnie; zaciskał palce wokół kciuka drugiej r˛eki; na´sladowa-
łem ten gest.

Patrzył na mnie, w zamy´sleniu kiwaj ˛

ac głow ˛

a. Czekał, a˙z zapytam powtórnie,

bo wówczas łatwiej byłoby mu zgadn ˛

a´c, do czego zmierzam. Milczałem. Barwa

20

background image

Czerwieni uznała, ˙ze powinienem zapyta´c, chocia˙z nie s ˛

adziła, by mnie zabrał;

czekałem wi˛ec na odpowied´z.

— Posłuchaj, co my´sl˛e — odezwał si˛e w ko´ncu. — Zapewne niepr˛edko zde-

cyduj˛e si˛e wyruszy´c. Trzeba. . . no wiesz, przygotowania wymagaj ˛

a czasu. Mo˙ze

kiedy nadejdzie dla mnie odpowiednia pora, ty równie˙z b˛edziesz gotowy do drogi.

Te słowa zawierały ukryte znaczenie. Jako pocz ˛

atkuj ˛

acy prawdomówca z ła-

two´sci ˛

a je wychwyciłem, ale zbyt mało umiałem, by wiedzie´c, w czym rzecz.

Ojciec wyci ˛

agn ˛

ał r˛ek˛e i poklepał mnie lekko po udzie.

— My´sl˛e jednak — dodał — ˙ze skoro zamierzamy kiedy´s wyruszy´c, ju˙z teraz

trzeba zacz ˛

a´c przygotowania. Mam pomysł. Na pocz ˛

atek odb˛edziemy razem mał ˛

a

wycieczk˛e.

— Wycieczk˛e?
— Tak. Powłóczymy si˛e troch˛e. To ´swietna zaprawa. Widziałe´s drog˛e?
— Nie.
— A chciałby´s?
W milczeniu wzruszyłem ramionami, daj ˛

ac do zrozumienia, ˙ze mog˛e tam i´s´c

skoro tego ode mnie oczekuje.

— Popro´s mbab˛e o pozwolenie — dodał Siedmior˛eki. — Je˙zeli si˛e zgodzi,

a chyba tak b˛edzie, wyruszymy jutro, o ile nie przeszkodzi nam deszcz albo co´s
w tym rodzaju. Przyjd˛e po ciebie z samego rana.

Barwa Czerwieni powiedziała, ˙ze mam zrobi´c dokładnie to, co mi ka˙ze Sied-

mior˛eki; w ˛

atpiła, by chciał mnie zabra´c na wypraw˛e, ale nie usłyszałem zdecy-

dowanej odmowy. Nale˙zało si˛e cieszy´c, tote˙z z rado´sci ˛

a czekałem na wycieczk˛e

stanowi ˛

ac ˛

a pocz ˛

atek wspólnych przygotowa´n, byłem jednak zakłopotany i nie-

pewny. Tak si˛e dzieje, gdy ł ˛

aczy nas z innymi silna wi˛e´z; najprostsze sprawy zdaj ˛

a

si˛e wówczas bardzo skomplikowane.

Taki oto splot wydarze´n sprawił, ˙ze nast˛epnego dnia przyszło mi wdrapa´c si˛e

na most wiod ˛

acy przez rzek˛e zwan ˛

a Tamt ˛

a Rzek ˛

a; był to wła´sciwie szkielet mostu

z przerdzewiałych ˙zelaznych belek. Prawdziwy most z drog ˛

a, po której mo˙zna

spokojnie chodzi´c, zawalił si˛e, nim przyszedłem na ´swiat. Poprzedniej nocy był
przymrozek i dlatego zimny wiatr hulał nad wod ˛

a.

St ˛

apali´smy ostro˙znie z belki na belk˛e, patrz ˛

ac w dół albo odwracaj ˛

ac wzrok od

ciemnych i gro´znych fal widocznych mi˛edzy ˙zelastwem. Wiekowy metal skrzy-
piał i j˛eczał pod naporem coraz silniejszego wiatru. Szedłem za Siedmior˛ekim,
zaciskaj ˛

ac palce na belkach, których on si˛e chwytał. Ramiona i ubranie pokry-

ła gruba warstwa brudu i rdzawego pyłu; dłonie miałem zgrabiałe od chłodnego
metalu.

Przed nami pojawiła si˛e spora wyrwa. Siedmior˛eki wyprzedził mnie, by na

ni ˛

a popatrze´c. Wkrótce most nie b˛edzie si˛e nadawa´c do u˙zytku; jedna z belek

odpadła, a cała konstrukcja wkrótce si˛e zawali. Targane wiatrem długie włosy
spadały ojcu na twarz; furkotały na wietrze szerokie, podwini˛ete wysoko r˛ekawy

21

background image

jego szaty, gdy zamy´slony spogl ˛

adał w gór˛e i w dół; most skrzypiał i kołysał si˛e,

a w dole burzyły si˛e fale. Siedmior˛eki popatrzył na mnie z u´smiechem, zatarł
dłonie, podmuchał w nie, napi ˛

ał mi˛e´snie i skoczył.

Chyba krzykn ˛

ałem. Siedmior˛eki obj ˛

ał ramionami metalowy pal i przywarł do

niego; przesun ˛

ał dło´n, by wzmocni´c uchwyt i stan ˛

ał twarz ˛

a do mnie. Nierówny

oddech unosił mu pier´s, a twarz była czerwona od rdzy.

— ´Smiało, Potoku, skacz — rzucił, sapi ˛

ac gło´sno. Stałem bez ruchu, nie od-

rywaj ˛

ac od niego wzroku. Usiadł na ˙zelaznej szynie i splótł pod ni ˛

a stopy. —

Siadaj — rozkazał; tym razem posłuchałem. Byłem ni˙zszy, wi˛ec nogi zwisały mi
lu´zno. Siedmior˛eki wyci ˛

agn ˛

ał długie ramiona i wielkie dłonie, daj ˛

ac mi znak, ˙ze-

bym si˛e ku niemu pochylił. Chwyciłem go za nadgarstki i na dany znak rzuciłem
si˛e do przodu. Spojrzenie utkwiłem w ˙zelastwie, by nie patrze´c na fale. Przelecia-
łem nad wyrw ˛

a, co´s uderzyło mnie w rami˛e i poci ˛

agn˛eło w gór˛e; stopa dotkn˛eła

metalowej belki i zsun˛eła si˛e po niej. Przez chwil˛e próbowałem odzyska´c równo-
wag˛e z twarz ˛

a przytulon ˛

a do torsu Siedmior˛ekiego; obejmowałem go tak długo,

a˙z poczułem, ˙ze stoj˛e pewnie. Nawet wówczas kurczowo zaciskałem dłonie wo-
kół nadgarstków ojca. Słyszałem jego ´smiech, spogl ˛

adałem z bliska w szerok ˛

a,

rozradowan ˛

a twarz i chichotałem, sapi ˛

ac gło´sno. Potem rozprostowałem wolno

palce zaci´sni˛ete na jego nadgarstkach i usiadłem bez pomocy.

— Trening — oznajmił. — Rozumiesz? Kto planuje wypraw˛e, musi wierzy´c,

˙ze zdoła dotrze´c do celu. Jako´s si˛e uda.

Dotarli´smy na koniec mostu; potem trzeba było zej´s´c w dół po filarze. Przez

chwil˛e patrzyli´smy w milczeniu na konstrukcj˛e, któr ˛

a zdołali´smy pokona´c. Nagle

desperacko zapragn ˛

ałem wyruszy´c z ojcem i dzieli´c wszystkie jego przygody.

— Kiedy podrosn˛e, zabierzesz mnie ze sob ˛

a, prawda? Kiedy pocz ˛

atek wypra-

wy?

— Spokojnie, młody człowieku. — Znów wydało mi si˛e, ˙ze w jego słowach

kryje si˛e mroczna tajemnica, jaki´s ˙zal; zrozumiałem, ˙ze nie chodzi o mnie. Sied-
mior˛eki wstał. — Powinni´smy wyj´s´c na drog˛e za dnia, o ile chcemy si˛e jej przyj-
rze´c.

Sporo czasu zaj˛eła nam wspinaczka po zalesionym stoku, gdzie pełno było

opadłych zbr ˛

azowiałych li´sci, zwarzonych przymrozkiem. Potem las zacz ˛

ał rzed-

n ˛

a´c. Szli´smy skalistym zboczem w´sród kamieni upstrzonych szarymi porostami.

Ołowiane niebo wisiało nisko nad głowami. W trakcie wspinaczki mieli´smy wra-

˙zenie, ˙ze si˛e do niego zbli˙zamy. Gdy stan˛eli´smy na szczycie góry, w chmurze

powstała szczelina i ukazało si˛e bł˛ekitne niebo, rozja´snione srebrzyst ˛

a po´swiat ˛

a.

Siedmior˛eki pokazał mi widoczny z daleka las iglasty.

— Gdy miniemy tamte drzewa — powiedział — zobaczymy drog˛e.
Wiatr chłodził mi policzek zwrócony ku ojcu i rozganiał powoli g˛este chmury

ponad naszymi głowami. Przeci˛eli´smy sosnowy lasek i wyszli´smy na skalisty pła-
skowy˙z, góruj ˛

acy nad dolin ˛

a. Niebo ja´sniało ró˙zowo´sci ˛

a i bł˛ekitem, a wiatr p˛edził

22

background image

po nim stada chmur. Gdy znikn˛eły, niebiosa sprawiały wra˙zenie bardzo dalekich;
były odległe i ciemnobł˛ekitne. Jaki˙z to wiatr tam d ˛

ał? Sło´nce, które chyliło si˛e ju˙z

ku zachodowi, roz´swietliło nasz ˛

a kryjówk˛e i le˙z ˛

ac ˛

a przed nami dolin˛e; poja´sniała

tak˙ze droga.

Naprawd˛e istniała. Biegła dolin ˛

a, wij ˛

ac si˛e kapry´snie; lekcewa˙zyła naturalne

zakr˛ety i samowolnie zataczała osobliwy łuk — najwi˛ekszy twór, jaki kiedykol-
wiek widziałem na oczy. Tyle było w nim cudowno´sci; czy potrafi˛e o nich wszyst-
kich opowiedzie´c?

Zaczn˛e od tego, ˙ze nie była to jedna droga, lecz dwie. Podwójny szlak do-

statecznie szeroki, by na ka˙zdej jezdni ustawiło si˛e w szeregu dwudziestu ludzi.
Obie umykały w dal, niczym dwie szare wiewiórki. Powierzchnia miała barw˛e ich
futerka. Jak daleko mogłem si˛egn ˛

a´c okiem, drogi biegły obok siebie, zachowuj ˛

ac

t˛e sam ˛

a szeroko´s´c i odległo´s´c, zmierzaj ˛

ac. . . donik ˛

ad?

W gł˛ebi doliny, wiele mil dalej, robiły nagł ˛

a wolt˛e, skr˛ecały, oddalaj ˛

ac si˛e od

siebie, p˛edziły w gór˛e i w dół po mostach i pochylniach, przybieraj ˛

ac kształt li´scia

koniczyny narysowanego tylko dla zabawy — kapry´sne jak gigantyczne bachory
podczas szalonej gonitwy.

A˙z po horyzont droga biegła ku wysokiemu zboczu, gdzie powinna si˛e zako´n-

czy´c; o dziwo, zmierzała dalej. Oba pasma wpadały do groty albo skalnej rozpa-
dliny. Wyłaniały si˛e po drugiej stronie góry i mkn˛eły dalej szerokim łukiem lub
z woli aniołów przecinały mocno pofałdowany teren prostymi liniami.

— Dok ˛

ad biegnie? — zapytałem.

— Wsz˛edzie — odparł krótko Siedmior˛eki, siadaj ˛

ac na ziemi. — Z wybrze˙za

na przeciwległy brzeg. Kiedy tam dotrze, zawraca i biegnie tu z powrotem nieco
inn ˛

a tras ˛

a, by ponownie zawróci´c. Krzy˙zuje si˛e raz po raz z innymi trasami, układa

si˛e równolegle do nich albo odchodzi promieni´scie, niczym tysi ˛

ace nitek paj˛eczej

sieci.

— Wszystkie drogi s ˛

a podobne?

— Z wygl ˛

adu tak, ale bywaj ˛

a pot˛e˙zniejsze.

— Biegn ˛

a gromadnie?

— Nie, zawsze parami. Jedno pasmo wiedzie w t˛e, drugie z powrotem. Bywaj ˛

a

szersze, zakre´slaj ˛

a łuki pot˛e˙zniejsze od widocznych w oddali, ale zł ˛

aczone jak

płatki ogromnych kwiatów. Wtapiaj ˛

a si˛e w miasta, wspinaj ˛

a si˛e na wysokie mosty

i znikaj ˛

a w otchłaniach tuneli. Tak słyszałem. Kiedy´s zobacz˛e je na własne oczy.

— Po co. . . to wszystko?
— Do zabijania ludzi — odparł Siedmior˛eki równie szczerze jak przedtem. —

Tak mówili ´swi˛eci. Trzeba ci wiedzie´c, ˙ze drog ˛

a je´zdziły auta. St ˛

ad mógłby´s je

obserwowa´c przez cał ˛

a noc. Wszystkie były o´swietlone. Z przodu miały lampy

białe, a z tyłu czerwone; w tamt ˛

a stron˛e mkn˛eły zatem otoczone jasn ˛

a po´swiat ˛

a,

a z powrotem szkarłatn ˛

a.

— W jaki sposób droga zabijała?

23

background image

— Sama tego nie robiła. Samochody to prawdziwi zabójcy. Były ciasne, na-

le˙zało wi˛ec siedzie´c w ten sposób, a wówczas przy zderzeniu r˛ece i nogi łatwo
ulegały złamaniu. Auto si˛e kurczyło, zgniataj ˛

ac człowieka jak dziadek do orze-

chów.

— Wyobra´z sobie auta p˛edz ˛

ace szybciej od nietoperzy, ale znacznie mniej

ostro˙zne ni˙z one. Z tego powodu ci ˛

agle si˛e zderzały. ´Swi˛ety Clay twierdził, ˙ze

usłyszał od ´swi˛etego Roya Wielkiego. . . a ´swi˛ety Roy widział przecie˙z drog˛e
u kresu dni, kiedy je´zdziły ni ˛

a miliony aut podobnych do gromady mrówek albo

ławicy drobnych rybek. . . Tak czy inaczej, ´swi˛ety Roy twierdził, ˙ze droga zabi-
jała rocznie tylu ludzi, ilu teraz mieszka w Małym Domostwie, a mo˙ze dwa razy
wi˛ecej.

Spogl ˛

adałem na to cudo, szare jak pióra goł˛ebia. Z bliska zobaczyłem, ˙ze ka-

mienie p˛ekaj ˛

a rozpychane korzeniami chwastów, a na zielonym pasie dziel ˛

acym

obie drogi rosn ˛

a bujnie młode drzewa. Wystarczyło stan ˛

a´c na ´srodku szarej wst˛e-

gi, by rozpocz ˛

a´c w˛edrówk˛e ku przeciwległemu brzegowi; tylko aniołowie wie-

dz ˛

a, jak długo tam si˛e idzie. Po drodze mo˙zna by zobaczy´c cuda, o których nawet

prawdomówcy dawno zapomnieli. Po dotarciu na wybrze˙ze nale˙zało tylko przej´s´c
na s ˛

asiednie pasmo, by wróci´c do domu t ˛

a sam ˛

a drog ˛

a, która dawniej zabijała lu-

dzi.

Przeja´sniło si˛e. Wiatr, który odsłonił bł˛ekitne niebo zawieszone wysoko nad

głowami, cichł z wolna. Siedmior˛eki wstał i ruszył stromym zboczem w dół, ku
drodze. Poszedłem za nim.

— Dlaczego nie zatrzymali aut? — zapytałem. — Czemu nie chodzili piecho-

t ˛

a? Nie wystarczyło im. . . samo patrzenie?

— W ko´ncu przystan˛eli, kiedy wszystko inne stan˛eło — odparł Siedmior˛eki,

szukaj ˛

ac oparcia dla stóp. — W dawnych czasach u˙zytkownicy drogi byli ponad

to; nie znali strachu i nic dziwnego, skoro zwali si˛e aniołami. Poza tym ˙zyły ich
miliony; ´smier´c paru tysi˛ecy nie była wielk ˛

a strat ˛

a.

Dotarli´smy na pobocze i wyszli´smy na ´srodek bli˙zszego pasma; przed na-

mi le˙zało ogromne szare skrzy˙zowanie odległe o wiele mil, a u kresu drogi było
przeciwległe wybrze˙ze.

— Przyszli´smy t ˛

a drog ˛

a — powiedział Siedmior˛eki, tupn ˛

awszy lekko stop ˛

a

o gładk ˛

a powierzchni˛e. — ´Swi˛eta Bea oraz ´swi˛ety Andy dotarli tu w błogosławio-

nych czasach i w tym wła´snie miejscu porzucili drog˛e. Postanowili wybudowa´c
Małe Domostwo. Znasz t˛e histori˛e.

— Mimo to opowiedz — poprosiłem. Wiele słyszałem, ale nie miałem poj˛ecia

o tym miejscu ani drodze, która nas do niego przyprowadziła.

— Dobrze — odparł. — Pomó˙z mi rozpali´c ognisko.
Nazbierali´smy patyków i suchego drewna. Uło˙zyli´smy je na ´srodku drogi.

Siedmior˛eki wyj ˛

ał ukryte za mankietem zapałki i podpalił stosik. Usiedli´smy

24

background image

w niewielkim kr˛egu ´swiatła, kryj ˛

ac dłonie w r˛ekawach. Naci ˛

agn˛eli´smy kaptury,

a Siedmior˛eki zacz ˛

ał opowiada´c.

— Było nas prawie tysi ˛

ac. W˛edrowali´smy przez sto lat. . . a mo˙ze półtorej

setki. Przez te wszystkie lata, dziel ˛

ace nas od niszczycielskiej burzy, pami˛etali-

´smy o Wielkim Gmachu Korporacji i prawdziwej mowie, trzymali´smy si˛e razem;

wielu si˛e do nas przył ˛

aczyło. Doszli´smy a˙z tutaj. Była wiosna, trzeba si˛e było za-

trzyma´c na noc, rozbili´smy wi˛ec namioty na drodze i wyładowali´smy potrzebne
rzeczy. ´Swi˛eta Bea i ´swi˛ety Andy otworzyli stary wóz, zapłon˛eły ogniska. Wy-
obra´z sobie, jak gromadzi si˛e wokół nich tysi ˛

ac w˛edrowców. ´Swi˛eta Bea i ´swi˛ety

Andy długo rozmawiali. Mowa była o dzieciach i starcach. Przypominali wszyst-
ko, co wiedzieli o Wielkim Domostwie i dawnych czasach. Martwili si˛e, ˙ze mog ˛

a

straci´c wozy, a z nimi przepadnie mnóstwo wspomnie´n z przeszło´sci. I tak ju˙z
du˙zo poszło w zapomnienie. Jak my w tej chwili, spogl ˛

adali zapewne na drog˛e,

która ich przyprowadziła. ´Swi˛ety Andy twierdził, ˙ze wtedy to ´swi˛etej Bei przyszła
do głowy pewna my´sl. Wiesz, o co chodzi.

— Małe Domostwo?
— Oto, co powiedziała: Mamy wiosn˛e. To przyjemna i malownicza okolica,

a ziemia jest tu urodzajna. Zadawała sobie pytanie, czy oddalili si˛e wystarczaj ˛

aco

od anielskich siedzib, od ´smierci i zniszczenia, które nie dotkn˛eły tych obsza-
rów. Mo˙ze nadszedł ju˙z czas, by przystan ˛

a´c. ´Swi˛ety Andy nie musiałby si˛e wi˛ecej

zamartwia´c o bezcenny wóz. Wiele czasu min˛eło od katastrofy i zagłady ´swia-
ta aniołów; by´c mo˙ze wszystkie dawne grzechy zostały odpuszczone — dawno
temu. ´Swi˛eta Bea uznała, ˙ze do´s´c si˛e ju˙z nauczyli; pora zako´nczy´c nauk˛e i ˙zy´c
w jednym miejscu. ´Swi˛ety Andy jeszcze si˛e wahał. Potrafił tylko w˛edrowa´c. Tak
powiedział: Uchodzimy przed aniołami. Przymierze nam nie sprzyja. Ludzie nie
maj ˛

a do nas serca. A ´swi˛eta Bea odparła: Aniołowie pomarli i przemin˛eli. Z inny-

mi na pewno sobie poradzimy. W popiele ogniska nakre´sliła zachowane do dzi´s
zarysy Małego Domostwa oraz ´Scie˙zk˛e i ukryte wej´scia, znane tylko prawdomów-
com. Potem dodała: Wzniesiemy z anielskiego kamienia budynek pozbawiony
okien, a wszystko w nim b˛edzie poł ˛

aczone, bo tak zaprojektowano budynek. Zdo-

łała przekona´c ´swi˛etego Andy’ego, który ch˛etnie powtarzał, ˙ze Bea umie znale´z´c
odpowiednie argumenty. W˛edrowcy zebrali si˛e wokół ogniska gaw˛edziarki; ran-
kiem stan˛eło na tym, ˙ze podejm ˛

a prób˛e odtworzenia Korporacji na terenach, gdzie

aniołowie zbudowali jedynie drog˛e biegn ˛

ac ˛

a naprzód bez wytchnienia. Tamtego

dnia prawdomówcy porzucili szlak, i to był ostateczny kres ich w˛edrówek.

Sło´nce chyliło si˛e ku zachodowi. Zmierzch przychodził równie szybko jak

´swit. Pochłodniało. Naci ˛

agn ˛

ałem gł˛ebiej kaptur i otuliłem si˛e płaszczem.

— Powrócisz na szlak — stwierdziłem. — Nadejdzie wła´sciwy dzie´n.
— Tak, młody człowieku — rzekł cicho. — Nadejdzie taki dzie´n.
Kiedy to powiedział. . . Wspólna przygoda, usłyszana przed chwil ˛

a opowie´s´c,

a mo˙ze nagły przebłysk intuicji Siedmior˛ekiego pozwoliły mi zrozumie´c, ˙ze oj-

25

background image

ciec nie porzuci Małego Domostwa, by pod ˛

a˙zy´c tam, gdzie biegnie droga. Wi˛e´z

istniej ˛

aca mi˛edzy nami sprawiła, ˙ze dotychczas brałem powa˙znie jego słowa, zło-

´sciłem si˛e i podziwiałem go za niezwykłe postanowienie. W gł˛ebi serca przez cały

czas wiedział, ˙ze nigdy go nie urzeczywistni i poczuł do mnie niech˛e´c, bo w niego
wierzyłem, chocia˙z nie był w stanie odej´s´c. Mówił o tym jak prawdomówca, na-
wet wówczas, gdy opowiadał o swych planach i w marzeniach układał marszrut˛e;
do tej pory nie umiałem go słucha´c. Nagle zabrzmiał mi w uszach głos cichy jak
szept i wi˛e´z si˛e we mnie rozlu´zniła, a pozostał smutek.

— Nadejdzie taki dzie´n — powtórzyłem, spogl ˛

adaj ˛

ac na smutn ˛

a i zaci˛et ˛

a

twarz ukryt ˛

a w cieniu kaptura. Trzy słowa stanowiły potwierdzenie, ˙ze poj ˛

ałem,

w czym rzecz.

Wokół nas, z przodu i z tyłu, droga jakby l´sniła w zapadaj ˛

acym zmierzchu,

jakby emanowała tajemnicz ˛

a po´swiat ˛

a. Niebo wznosiło si˛e wysoko ponad dolin ˛

a.

Zadawałem sobie pytanie, czy miasta w niebiosach naprawd˛e istniej ˛

a? Ciekawe,

czy ich mieszka´ncy nas widz ˛

a — dwie male´nkie postaci przy ognisku, z którego

unosi si˛e w gór˛e smuga dymu w miejscu, gdzie ´swi˛eta Bea przerwała w˛edrówk˛e?
Biały obłok mieszał si˛e z ró˙zowym, bo palili´smy chleb ´swi˛etej, podaj ˛

ac go sobie

z r ˛

ak do r ˛

ak; dwaj m˛e˙zczy´zni po´srodku szerokiej drogi, któr ˛

a dawniej p˛edziły mi-

liony ludzi. Był listopadowy wieczór. Czy aniołowie w miastach na niebie płacz ˛

a,

wspominaj ˛

ac tamte czasy?

Nie.
Racja. Aniołowie nie płacz ˛

a.

Przeciwnie, płacz ˛

a, ale nad sob ˛

a. Zreszt ˛

a w ogóle was tam nie dostrzegli.

background image

CZWARTA FASETA

Nadszedł dzie´n, gdy samotnie pow˛edrowałem ´Scie˙zk ˛

a do komnat, gdzie

mieszkała Barwa Czerwieni. Mbaba jeszcze spała, gdy wyszedłem. Szedłem
w półmroku, gryz ˛

ac jabłko. Gdyby kto´s szybował w powietrzu niczym anioł, wi-

działby z góry jak w˛edruj˛e po Małym Domostwie, zataczaj ˛

ac coraz mniejsze kr˛egi

lub z rzadka wybieram skróty, id ˛

ac w´sród pogr ˛

a˙zonych we ´snie mieszka´nców.

Tam gdzie słycha´c było szum strumienia, ludzie ju˙z wstali i ubierali si˛e z wol-

na. Min ˛

ałem pokój, gdzie sze´s´c osób zasiadło, by pali´c, ´smia´c si˛e i rozmawia´c.

Małe Domostwo si˛e budziło. M˛e˙zczy´zni włazili na drabiny, by otworzy´c ´swietliki,
wci ˛

agali w płuca rze´skie powietrze i wolno zsuwali si˛e w dół. Mijałem po drodze

osoby kieruj ˛

ace si˛e na zewn ˛

atrz. Było cieplej ni˙z wtedy, gdy szedłem z Sied-

mior˛ekim popatrze´c na drog˛e, i dlatego ludzie ch˛etnie przebywali w nagrzanych
sło´ncem pokojach blisko wyj´scia. Po południu wracali, nios ˛

ac przedmioty, które

mogły przyda´c si˛e zim ˛

a: pier´scienie, narz˛edzia lub wielkie rury, latem zawiesza-

ne przy drzwiach. Inni robili wypady do lasu, by szuka´c pó´znych orzechów. Ci
spod znaku Li´scia szli do zewn˛etrznych komnat, by przy tkaniu snu´c opowie´sci.
Linia Klamry wyległa na dach Małego Domostwa, by go uszczelni´c przed zim ˛

a.

Linia Szeptu omawiała własne sprawy, linia Wody zajmowała si˛e cudzymi, a tych
spod znaku Dłoni ciekawiły problemy tego ´swiata. Gaw˛edzili o wszystkim, co
zapami˛etali, co usłyszeli, i czego si˛e dowiedzieli od ´swi˛etych podczas w˛edrówki
i potem, za istnienia Wielkiego Domostwa, a tak˙ze o zamierzchłych czasach —
by nic nie zostało zapomniane.

Kto w˛edruje ´Scie˙zk ˛

a, ustawicznie szuka pretekstu, by si˛e zatrzyma´c, obejrze´c

w˛e˙zowe dłonie albo pogada´c z lud´zmi. W drodze do mieszkania Barwy Czer-
wieni trafiłem na w˛e˙zow ˛

a dło´n, w której gromadka dzieciaków grała w kolanka.

Czekałem, a˙z zwolni si˛e miejsce. . .

Chwileczk˛e. . . Gdy poprzednio wspomniałe´s o w˛e˙zowej dłoni, chodziło o spo-

sób mówienia. Teraz najwyra´zniej mówisz o miejscu. A skoro ju˙z przerwałe´s opo-
wie´s´c, powiedz mi, jak si˛e gra w kolanka.

Dobrze. Wiesz, czym jest ´Scie˙zka: przypomina w˛e˙za owini˛etego wokół Ma-

łego Domostwa, który głow˛e ma w samym ´srodku, a ko´nczy si˛e u drzwi. . . tam
gdzie mieszka linia Klamry. Tylko mieszka´ncy Małego Domostwa wiedz ˛

a, któr˛e-

27

background image

dy biegnie ´Scie˙zka. Inni odnosz ˛

a wra˙zenie, ˙ze korytarze rozchodz ˛

a si˛e promieni-

´scie. W trakcie w˛edrówki mo˙zna trafi´c na pokój le˙z ˛

acy przy ´Scie˙zce, który okazu-

je si˛e pocz ˛

atkiem małego labiryntu z jednym jedynym wyj´sciem; trzeba wróci´c na

drog˛e w tym samym miejscu. Taki pokój to w˛e˙zowa dło´n. Komnaty le˙z ˛

ace przy

głównym szlaku zwini˛etym jak ciało w˛e˙za przypominaj ˛

a palce r ˛

ak. Nazywamy te

miejsca dło´nmi w˛e˙za, bo ów gad wcale nie ma dłoni, a ´Scie˙zka jest tylko jedna
i nie posiada odnóg. Ale to nie wszystko. Moja opowie´s´c powinna biec naprzód
niczym ´Scie˙zka, z konieczno´sci jednak i ona ma w˛e˙zowe dłonie. W długich opo-
wiadaniach takie wtr˛ety bywaj ˛

a najciekawsze.

Teraz kolanka. Nie jestem mistrzem w tej grze, ale jak wszystkie dzieciaki

w Małym Domostwie zawsze nosiłem ze sob ˛

a kulk˛e i szczypce; ˙zaden maluch

nie wyjdzie bez nich za próg. Kulk˛e zrobiłem z wi´sniowej pestki, ciasno owini˛e-
tej sznurkiem; szczypce mierzyły prawie łokie´c, były rozwarte prawie na całej
długo´sci i spłaszczone na ko´ncach, by mo˙zna było nimi podnie´s´c kulk˛e. W ko-
lanka gra si˛e rozmaicie: jedn ˛

a kulk ˛

a albo wieloma, we dwójk˛e lub w kilka osób

siedz ˛

acych kr˛egiem w zasi˛egu szczypiec. Tak czy inaczej, kulka powinna le˙ze´c

nieruchomo na uniesionym kolanie. O tak. . . Drugi gracz zdejmuje j ˛

a szczypca-

mi, a potem umieszcza na innym kolanie. Rozmaicie ustalamy, na czyje kolano
przeło˙zy´c kulk˛e i kto ma j ˛

a podnie´s´c.

Gra powinna przebiega´c szybko, bo wtedy jest dobra zabawa. Kto trzykrotnie

upu´sci kulk˛e albo si˛egnie po ni ˛

a nie wywołany, musi zapyta´c, czy wolno mu dalej

gra´c. Inni wyra˙zaj ˛

a zgod˛e albo odmawiaj ˛

a.

A kto wygrywa?
Wygrywa?
Jak pokona´c reszt˛e graczy?
Pokona´c? To nie jest walka, tylko gra. Chodzi o to, by kulka przez była cały

czas w ruchu i nie spadła z kolana, a gracze sobie nie przeszkadzali. To wymaga
skupienia i dlatego nie mo˙zna si˛e zbyt gło´sno ´smia´c, chocia˙z gra bywa zabawna.
Linia Klamry to ´swietni gracze; bardzo skupieni, z powag ˛

a na twarzach, szyb-

ko i zr˛ecznie manipuluj ˛

a szczypcami. Łaps-łaps-łaps. . . Warto doda´c, ˙ze prawie

wszyscy ludzie spod znaku Klamry maj ˛

a płaskie i szerokie kolana.

W ko´ncu zwolniło si˛e miejsce. Dziewczynka siedz ˛

aca naprzeciwko miała ze

mn ˛

a gra´c; tylko raz spojrzała na mnie dziwnie niebieskimi oczyma. Ich bł˛ekit

kontrastował z gł˛ebok ˛

a czerni ˛

a g˛estych włosów oraz brwi, które niemal zrastały

si˛e u nasady nosa. Zerkn˛eła, upewniaj ˛

ac si˛e, ˙ze mamy razem gra´c, i poło˙zyła kulk˛e

na moim kolanie.

— Z czyjego kolana? — padło zwyczajowe pytanie i gra została podj˛eta. Roz-

legły si˛e stłumione okrzyki zawodu i rado´sci. — Skucha! Zabrał dwie! — Moja
partnerka miała wyraz twarzy uwa˙znie ´sledz ˛

acej gr˛e lunatyczki. Usta o k ˛

acikach

opuszczonych w dół były lekko rozchylone. Widziałem drobne białe z˛eby.

— Z czyjego kolana? — zawołali´smy.

28

background image

— Wielka Pszczoła wybiera z linii Szeptu — powiedział mistrz gry. Chudy

roze´smiany chłopak spod znaku Li´scia przebiegł spojrzeniem po twarzach graczy
i niemal bez wahania poło˙zył swoj ˛

a kulk˛e na kolanie niebieskookiej dziewczyn-

ki. Linia Szeptu; jasne, wybrałbym tak samo. Brunetka wydawała si˛e nieobecna
duchem, a zarazem (przynajmniej moim zdaniem) mimo woli skupiała na sobie
uwag˛e graczy; to jednak wcale nie było najwa˙zniejsze. Co´s jeszcze zwróciło mo-
j ˛

a uwag˛e. . . jakbym słyszał cichy szmer. Kiedy nadeszła pora, abym z ni ˛

a grał,

podniosła wzrok i spojrzała na mnie ciemnoniebieskimi oczyma. Kulka spadła.

— Skucha!
Nie patrz ˛

ac na mnie, podniosła kulk˛e. Starałem si˛e uwa˙za´c, ale byłem roztar-

gniony i nie odezwałem si˛e na czas, gdy wywołano moj ˛

a lini˛e. Wkrótce odpadłem

z gry.

Epizod z gr ˛

a to wtr˛et, czyli w˛e˙zowa dło´n mojej opowie´sci zwi ˛

azana z głów-

nym w ˛

atkiem, podobnie jak ´Scie˙zka ma swe w˛e˙zowe dłonie. Gdy wstałem, dziew-

czynka tak˙ze si˛e podniosła. Z tyłu dobiegły okrzyki ch˛etnych do gry, którzy skwa-
pliwie zaj˛eli nasze miejsca. Gdy wkroczyłem na ´Scie˙zk˛e, okazało si˛e, ˙ze dziew-
czynka bardzo mnie wyprzedziła; szła w stron˛e komnat Barwy Czerwieni. Sze-
dłem za ni ˛

a w pewnej odległo´sci. Na zakr˛ecie przystan˛eła i czekała, a˙z podejd˛e.

— Dlaczego za mn ˛

a idziesz? — rzuciła. Z powodu ciemnych zro´sni˛etych brwi

wygl ˛

adała na wiecznie nad ˛

asan ˛

a, chocia˙z zwykle była pogodna. Wtedy jednak nic

o niej nie wiedziałem.

— Nieprawda. Id˛e do gaw˛edziarki imieniem Barwa Czerwieni.
— Ja równie˙z. — Popatrzyła na mnie bez wi˛ekszego zainteresowania. — Chy-

ba jeste´s za mały, co?

— Barwa Czerwieni tak nie uwa˙za. — Zirytowałem si˛e, bo nie wygl ˛

adała na

starsz ˛

a ode mnie.

Skrzy˙zowała szczupłe ramiona o jasnej skórze, okryte długimi ciemnymi wło-

sami.

— W takim razie chod´zmy — mrukn˛eła, uznawszy ˙ze trzeba si˛e mn ˛

a zaopie-

kowa´c, chocia˙z nie miała na to ochoty. Zapytałem o jej imi˛e. Powiedziała, ˙ze
nazywa si˛e Jednodniówka; nie zapytała, jak na mnie wołaj ˛

a.

Barwa Czerwieni jeszcze spała, gdy weszli´smy do wi˛ekszej z komnat. Usie-

dli´smy obok innych dzieci, które zerkały na mnie, pytaj ˛

ac o imi˛e. Czekali´smy,

staraj ˛

ac si˛e zachowa´c cisz˛e, co nie było łatwe. Wkrótce z s ˛

asiedniego pomiesz-

czenia dobiegł odgłos kroków. Zaspana Barwa Czerwieni wsun˛eła głow˛e przez
drzwi, mru˙z ˛

ac oczy, bo słabo widziała bez okularów. Znikn˛eła na pewien czas,

a gdy powróciła, rozgadali´smy si˛e na dobre. Usiadła, nie zwracaj ˛

ac uwagi na

gwar, i spokojnie zwin˛eła niebieskie cygaro. Jedno z dzieci je przypaliło. Zaci ˛

a-

gn˛eła si˛e gł˛eboko i popatrzyła wokół; wyra´znie poczuła si˛e lepiej. U´smiechn˛eła
si˛e do nas i łagodnie dotkn˛eła policzka dziewczynki, która podała jej ogie´n. Tak
si˛e zacz ˛

ał mój pierwszy ranek z Barw ˛

a Czerwieni.

29

background image

— Kiedy´smy w˛edrowali. . . — zacz˛eła przypowie´s´c o ´swi˛etym Garym i mu-

sze. Mbaba kiedy´s mi j ˛

a opowiadała. Barwa Czerwieni przyniosła nam kosz ja-

błek. Objadali´smy si˛e nimi, słuchaj ˛

ac jak mówi w sposób typowy dla linii Wody;

ci ˛

agle powracała do pocz ˛

atku, wtr ˛

acaj ˛

ac zło´sliwo´sci, które mogły zbi´c z tropu

nieuwa˙znego słuchacza. Jej wersja ró˙zniła si˛e nieco od tej, któr ˛

a znałem. Gdy na

koniec ´swi˛ety Gary wypu´scił much˛e, nikt si˛e nie ´smiał. Opowie´s´c Barwy Czer-
wieni przypominała zagadk˛e czy rebus wymagaj ˛

acy rozwi ˛

azania, z drugiej strony

jednak odnosiło si˛e wra˙zenie, ˙ze to nie ˙zadna szarada, tylko odpowied´z na nie-

´swiadomie zadane pytanie, zawarta w ciekawej historii.

Chłopiec spod znaku Li´scia, imieniem Wielka Pszczoła, z ustami pełnymi

jabłkowego mi ˛

a˙zszu wypytywał Barw˛e Czerwieni, czemu opowiedziała nam t˛e

histori˛e. Ci od Li´scia nie lubi ˛

a tajemnic.

— Poniewa˙z ´swi˛eci nam j ˛

a przekazali — odparła Barwa Czerwieni. — A cze-

mu ´swi˛eci s ˛

a ´swi˛etymi? — Przebiegła wzrokiem po naszych twarzach, z u´smie-

chem czekaj ˛

ac na odpowied´z.

— Bo pami˛etamy historie z ich ˙zycia — odparło jedno z dzieci.
— Jak to si˛e stało, ˙ze je zapami˛etali´smy?
— Poniewa˙z opowiadali tak, ˙ze nie mo˙zna było o nich zapomnie´c.
— A jak?
— U˙zywali prawdziwej mowy — odparła dziewczynka z linii Wody, imieniem

Pora Deszczu.

— Czym jest prawdziwa mowa? — zapytała j ˛

a Barwa Czerwieni. Dziewczyn-

ka zaczynała kilka razy, nim doszła do sedna sprawy, jak to maj ˛

a w zwyczaju

ludzie spod jej znaku.

— Było niegdy´s Wielkie Domostwo Korporacji. . . Ale wszystko zacz˛eło si˛e

du˙zo wcze´sniej. — Wspomniała, ˙ze w dawnych czasach ludziom brakowało wła-
snego gniazda. Wyj ˛

atek stanowili mieszka´ncy Wielkiego Domostwa Korporacji.

Mieli do dyspozycji tysi ˛

ac pokoi, a ich sposób ˙zycia troch˛e przypominał egzy-

stencj˛e w Małym Domostwie. — Byli jednak aniołami — podkre´sliła dziewczyn-
ka. — Po wysokim gmachu korporacji poruszali si˛e windami i rozmawiali przez
telefon. . .

— Racja — wpadła jej w słowo Barwa Czerwieni. — Telefony. Wygl ˛

ada na

to, ˙ze im cz˛e´sciej aniołowie si˛e nimi posługiwali, by rozmawia´c na odległo´s´c i ł ˛

a-

czy´c si˛e z innymi, tym wi˛ecej ich dzieliło. ´Swiat stawał si˛e coraz mniejszy, ale
ludziom było do siebie coraz dalej. Nie wiem, jak mieszka´ncy Wielkiego Domo-
stwa Korporacji zdołali si˛e przed tym ustrzec, ale młodzi, którzy tam dorastali,
po opuszczeniu gmachu nigdzie nie czuli si˛e równie szcz˛e´sliwi; po latach wracali
z potomstwem, by ˙zy´c w dawnym gnie´zdzie. Tak było przez wiele pokole´n. —
Barwa Czerwieni uniosła palec, jak zwykły czyni´c wszystkie gaw˛edziarki. — Ja-
kom rzekła, w owych czasach rozmawiano głównie przez telefon. Ka˙zdy pokój
w gmachu Korporacji wyposa˙zony był w aparat. Wszyscy mieli telefony, by sami

30

background image

mogli dzwoni´c i ˙zeby do nich dzwoniono. Wypowiadane gło´sno słowa w˛edrowa-
ły po sznurze jak drgania przenosz ˛

ace si˛e po dobrze naci ˛

agni˛etym powrozie. Gdy

ludzie z Korporacji poznali si˛e lepiej, odkryli tajemnic˛e aparatu telefonicznego:
rozmowa za jego po´srednictwem jest zupełnie inna ni˙z dialog twarz ˛

a w twarz.

Do słuchawki mo˙zna powiedzie´c słowa, których nie u˙zyłoby si˛e wobec stoj ˛

acego

obok człowieka; łatwo jest wypowiada´c półprawdy, kłama´c, przesadza´c; trudno
o porozumienie, bo gada si˛e z urz ˛

adzeniem, nie z człowiekiem. Poj˛eli wreszcie,

˙ze je´sli nie naucz ˛

a si˛e u˙zywa´c telefonów we wła´sciwy sposób, Korporacja straci

racj˛e bytu, i podobnie jak miliony innych spółek b˛edzie tylko miejscem pobytu
swoich członków. Dlatego zabrali si˛e do nauki.

Było sporo hałasu, gdy Barwa Czerwieni opowiadała. Ka˙zde z nas znało frag-

ment tej historii i chciało wtr ˛

aci´c swoje trzy grosze. Pojawiały si˛e odmienne wer-

sje. Tylko Jednodniówka milczała; nikt zreszt ˛

a nie oczekiwał, ˙ze co´s powie. Pora

Deszczu Dzie´n przypomniała, ˙ze dawniej tak˙ze były gaw˛edziarki — starsze kobie-
ty, znajome wszystkich i znaj ˛

ace si˛e na wszystkim; dla ka˙zdego miały dobr ˛

a rad˛e,

ale nie słuchano ich tak uwa˙znie jak teraz. Kto´s inny przypomniał, ˙ze pocz ˛

atko-

wo wszystkie drzwi były zaopatrzone w zamki, a pokoje miały t˛e sam ˛

a wielko´s´c

i kształt, lecz ju˙z wtedy, gdy ´swi˛ety Roy wywiódł ludno´s´c z budynku Korporacji,
wn˛etrza przypominały Małe Domostwo z jego ró˙znymi pokojami. Barwa Czer-
wieni kiwała głow ˛

a i słuchała uwa˙znie tych wywodów; potakiwała, kwitowała

nasze słowa skinieniem lub ruchem r˛eki i wł ˛

aczała je w tok swojej opowie´sci, nie

zwa˙zaj ˛

ac na to, ˙ze spotkanie si˛e przedłu˙za.

— Wkrótce potrafili — ci ˛

agn˛eła — rozmawia´c przez telefon tak, by słuchacz

rozumiał jasno i wyra´znie, o co chodzi, a mówi ˛

acy wyra˙zał swoje prawdziwe opi-

nie. Nauczyli si˛e mowy przejrzystej jak szkło, a słowa nie zaciemniały wizerunku
osoby, która je wypowiadała. Nazywali siebie prawdomówcami. W tamtych la-
tach ludzie podobnie my´sl ˛

acy tworzyli wspólnot˛e zwan ˛

a ko´sciołem, a zatem był

to Ko´sciół Prawdomówców. Tak o sobie mówili: „Naprawd˛e my´slimy to, co mó-
wimy i mówimy to, co rzeczywi´scie my´slimy”. Takie było ich motto. Sprzeciwiali
si˛e innym ko´sciołom, ale nikt ju˙z dzi´s nie pami˛eta, co to były za wspólnoty. Kor-
poracja i jej Wielkie Domostwo istniały przez długi czas. Mieszka´ncy wychowy-
wali dzieci i uczyli si˛e prawdziwej mowy. Nadszedł jednak dzie´n, gdy w budynku
pogasły ´swiatła, a potem wył ˛

aczono telefony. ´Swi˛ety Roy Wi˛ekszy postanowił

wyprowadzi´c mieszka´nców na drog˛e. Rozpocz˛eli´smy w˛edrówk˛e. Wtedy zaistnie-
li ´swi˛eci; podczas w˛edrówek i budowy gniazda dopracowali odkryt ˛

a w Korpora-

cji prawdziw ˛

a mow˛e i uczynili j ˛

a doskonał ˛

a. Opowiadali w tym celu historie ze

swojego ˙zycia, które zapami˛etali´smy i nadal je powtarzamy. Jeszcze jedno wam
powiem. Zanim nauczyli´smy si˛e prawdziwej mowy, po rozmowie telefonicznej
pozostawały zwykle w ˛

atpliwo´sci, rodziło si˛e poczucie krzywdy lub powstawały

niesnaski, a gaw˛edziarki mawiały wówczas, ˙ze to w˛ezeł na linii. W˛ezeł na linii.
Bardzo zabawne!

31

background image

Wybuchn˛eła ´smiechem dono´snym, gł˛ebokim i zara´zliwym. Chichotali´smy

wraz z ni ˛

a.

Jednodniówka zachowała powag˛e. Spogl ˛

adała na mnie z powag ˛

a, ale bez za-

interesowania; tylko patrzyła.

background image

PI ˛

ATA FASETA

Tej zimy przesiadywałem cz˛esto z Barw ˛

a Czerwieni i niekiedy przychodziło

mi do głowy, ˙ze gaw˛edziarka prowadzi osobliwe i wspaniałe ˙zycie. Stare komna-
ty w samym ´srodku Małego Domostwa były gniazdem i siedliskiem naszej m ˛

a-

dro´sci, zrodzonej w umy´sle gaw˛edziarki przegl ˛

adaj ˛

acej Archiwum lub wspomi-

naj ˛

acej ´swi˛etych. My´sli si˛e ł ˛

acz ˛

a, a ´swi˛ety lub Archiwum staje niespodziewanie

w innym ´swietle; ów nowy aspekt na podobie´nstwo ´Scie˙zki zatacza coraz wi˛eksze
kr˛egi i wpływa na linie, co powoduje dalsze przemiany. Z wiekiem coraz bardziej
pochłaniały mnie opowiadane przez Barw˛e Czerwieni historie o ´swi˛etych; pew-
nego dnia, gdy zostałem dłu˙zej w nadziei, ˙ze co´s jeszcze usłysz˛e, gaw˛edziarka tak
do mnie powiedziała:

— Zapami˛etaj sobie, Potoku, ˙ze nie ma człowieka, który wolałby ´swi˛eto´s´c od

szcz˛e´scia.

Skin ˛

ałem głow ˛

a, chocia˙z nie rozumiałem jej słów. Wydawało mi si˛e, ˙ze kto

jest ´swi˛ety, staje si˛e zarazem szcz˛e´sliwy. Nikomu jeszcze nie wspomniałem, ˙ze
pragn˛e zosta´c ´swi˛etym, ale sama my´sl o tym sprawiała mi rado´s´c.

Nie wygl ˛

adałem chyba na szcz˛e´sliwego chłopca; byłem nie´smiały, drobny

i jak wszyscy spod znaku Dłoni spragniony wiedzy, rozkochany w tajemnicach,
a przez to roztargniony i milcz ˛

acy; by´c mo˙ze skrywane marzenia sprawiły, ˙ze

dziwnie wspominam tamte lata. Ci spod Li´scia pami˛etaj ˛

a dalekie wyprawy, nie-

zwykłe wyczyny, bieganie na golasa w letnie dni i budow˛e ´snie˙znego domku zim ˛

a;

linia Klamry zapami˛etuje umiej˛etno´sci; dla tych spod znaku Nitki liczy si˛e tajem-
nica; linia Wody pami˛eta ludzi. Wydaje si˛e, ˙ze inni, w przeciwie´nstwie do mnie,
zapami˛etuj ˛

a konkrety; moje wspomnienia dotycz ˛

a spraw, których nie mo˙zna opi-

sa´c słowami. Nie mog˛e o nich zapomnie´c, bo nie ma słów, które mogłyby ulecie´c
z pami˛eci. Gdy wspominam teraz Barw˛e Czerwieni, wiem, ˙ze wol˛e szcz˛e´scie od

´swi˛eto´sci. Czy jeste´s w stanie poj ˛

a´c, o co mi chodzi?

Rozumiem to i owo. Znam kogo´s, kto poj ˛

ałby wi˛ecej.

Zapewne to linia Dłoni. Tu wła´sciwie nie ma linii. . .
S ˛

a. W pewnym sensie. Dło´n pasowałaby do m˛e˙zczyzny, którego mam na my´sli.

Ty płaczesz? Dlaczego?

33

background image

Nie. Mów dalej. Czy twoja nauka polegała jedynie na słuchaniu historii

o ´swi˛etych?

Och nie. Uczyłem si˛e wielu innych rzeczy. Barwa Czerwieni mówiła o daw-

nych czasach; snuła długie, pi˛ekne opowie´sci, niemo˙zliwe do zapami˛etania w ca-
ło´sci — chyba ˙ze słuchacz ma pami˛e´c gaw˛edziarki. Najdłu˙zsza, jak ˛

a sobie przy-

pominam, dotyczyła pieni ˛

adza, ci ˛

agn˛eła si˛e przez kilka dni, obejmowała wie-

le stuleci; pojawiło si˛e w niej mnóstwo aniołów. Trudno uwierzy´c, ˙ze tak było,
ale przecie˙z słyszałem t˛e histori˛e z ust prawdomówczyni. Istniał tak˙ze dowód —
niezbyt okazały i przekonuj ˛

acy, zwa˙zywszy, ile było zamieszania wokół tej oso-

bliwo´sci oraz jak ˛

a moc jej przypisywano. Ujrzeli´smy podłu˙zny kawałek papieru

zmarszczony i wymi˛ety jak skóra pod koniec ˙zycia, pokryty wyblakłymi rysun-
kami postaci, trudnych do rozpoznania li´sci oraz twarzy, które si˛e na to listowie
nakładały. Pieni ˛

adz wygl ˛

adał tajemniczo, ale kto by chciał dla niego umiera´c?

Barwa Czerwieni twierdziła, ˙ze dla pieni ˛

adza wielu oddało ˙zycie.

Historie gaw˛edziarki były jednak spraw ˛

a drugorz˛edn ˛

a; chodziło przede

wszystkim o styl opowiadania. Cz˛esto gadała o błahostkach, a jednak w sposób,
którego nie umiem opisa´c, cho´c zdaj˛e sobie spraw˛e z jego istnienia, zrobiła z nas
prawdomówców. Od pierwszego spotkania z Barw ˛

a Czerwieni mieli´smy szczere

intencje, bo takie s ˛

a dzieci, nawet je´sli mijaj ˛

a si˛e z prawd ˛

a. Pewnego dnia jednak,

po roku, dwu lub pi˛eciu latach (zale˙znie od tego kto ile czasu potrzebował, wedle
oceny Barwy Czerwieni) opuszczali´smy znajome komnaty jako prawdomówcy;
trudno to było wytłumaczy´c, ale od tego momentu, jak nasi przodkowie, napraw-
d˛e my´sleli´smy to, co mówili´smy i mówili´smy to, co rzeczywi´scie my´sleli´smy.

Nawet Jednodniówka, mroczne dzieci˛e od ´swi˛etej Olivii, latoro´sl rozmiłowa-

nej w tajemnicach linii Szeptu, niejako mimo woli nauczyła si˛e prawdziwej mo-
wy. A zatem nie mogła mnie wi˛ecej okłamywa´c. Gdyby było inaczej, gdyby nie
stała si˛e prawdomówczyni ˛

a, zapewne moje ˙zycie nie byłoby tak mocno zwi ˛

azane

z kolejami jej losu, a opowie´s´c tej dziewczyny nie byłaby zarazem moj ˛

a.

Tego dnia, gdy sko´nczyła si˛e historia o pieni ˛

adzu, Jednodniówka podeszła do

mnie na ´Scie˙zce i uj˛eła moj ˛

a dło´n. Byłem tak zaskoczony, ˙ze po prostu zaniemó-

wiłem. Gest był tak naturalny, jakby dawno do niego przywykła, a przecie˙z od
pierwszego dnia naszej znajomo´sci ledwie raczyła ze mn ˛

a rozmawia´c.

— Czy s ˛

adzisz, ˙ze Barwa Czerwieni jest m ˛

adra? — zapytała.

Natychmiast przytakn ˛

ałem, bo naprawd˛e podziwiałem gaw˛edziark˛e, która wy-

dawała mi si˛e najm ˛

adrzejsz ˛

a osob ˛

a na ´swiecie.

— Du˙zo wie — przytakn˛eła Jednodniówka — ale nie zna wszystkich faktów.
— Na przykład?
— Istniej ˛

a tajemnice.

— Opowiedz mi o nich.
Zerkn˛eła na mnie bez słowa i u´smiechn˛eła si˛e lekko. W miejscu, gdzie szlak

zakr˛ecał, wci ˛

agn˛eła mnie nagle do obwieszonego kotarami pokoju. Był ciemny

34

background image

i zagracony ledwie widocznymi w mroku przedmiotami. Dobiegło nas ciche chra-
panie. Kto´s tam spał.

— S ˛

adzisz, ˙ze Barwa Czerwieni wie wszystko o pieni ˛

adzu?

Milczałem. Serce nie wiedzie´c czemu biło mi coraz szybciej. Jednodniówka

nie odrywała wzroku od mojej twarzy. Wyj˛eła z kieszeni błyszcz ˛

acy przedmiot

i wyci ˛

agn˛eła r˛ek˛e.

— To równie˙z jest pieni ˛

adz — wyja´sniła. — Barwa Czerwieni o nim nie wspo-

mniała.

To był mały srebrny kr ˛

a˙zek. Na jego powierzchni widniała głowa — nie ˙zło-

biona w metalu, tylko wystaj ˛

aca nad połyskliw ˛

a powierzchni˛e; miałem wra˙ze-

nie, ˙ze błyszcz ˛

ace oczy obserwuj ˛

a mnie uwa˙znie. Jednodniówka odwróciła kr ˛

a˙zek

i pokazała mi drug ˛

a stron˛e; był na niej jastrz ˛

ab z rozpostartymi skrzydłami. Uj˛eła

mnie za r˛ek˛e i umie´sciła na otwartej dłoni kawałek metalu, rozgrzany ciepłem jej
dłoni.

— Daj˛e ci pieni ˛

adz — oznajmiła. — Teraz musisz robi´c wszystko, co ci ka-

˙z˛e. — Zacisn˛eła moje palce wokół metalowego kr ˛

a˙zka. — Przyj ˛

ałe´s — dodała. Od

Barwy Czerwieni wiedzieli´smy, ˙ze dawniej ludzie dawali pieni ˛

adze, by spełniano

ich polecenia. Odniosłem wra˙zenie, ˙ze dopuszczam si˛e grzechu popełnianego od
pocz ˛

atku ´swiata, ale nie zamierzałem odda´c trzymanego w dłoni pieni ˛

adza.

— Co. . . — zacz ˛

ałem. Miałem sucho w ustach i ledwie byłem w stanie mó-

wi´c. — Co mam zrobi´c?

Wybuchn˛eła ´smiechem, jakby słyszała ˙zart albo ujrzała zabawn ˛

a sztuczk˛e.

Uciekła bez słowa. Opuszk ˛

a kciuka wyczuwałem zarys twarzy i bujnej czupry-

ny na otrzymanej monecie.

Nast˛epnego dnia Jednodniówka nie przyszła do Barwy Czerwieni; dostrze-

głem j ˛

a pó´zniej w´sród dorosłych z linii Szeptu, zaabsorbowanych własnymi spra-

wami; je´sli mnie widziała, nie dała tego po sobie pozna´c. Gdy po kilku dniach
zjawiła si˛e w ko´ncu u gaw˛edziarki, milczała, jakby nic nas nie ł ˛

aczyło; mo˙ze na-

prawd˛e tak uwa˙zała. Obracałem mi˛edzy palcami trzymany w kieszeni pieni ˛

adz

i ci ˛

agle o niej my´slałem. Jakiego słowa u˙zyła Barwa Czerwieni? To bardzo stary

wyraz. Tak. . . zostałem kupiony.

Zim ˛

a wszyscy zaszywali si˛e w ciepłych zakamarkach domostwa, ale gdy ro-

biło si˛e cieplej, z równ ˛

a ochot ˛

a wychodzili na ´swie˙ze powietrze; staruszkowie

opuszczali wygrzane legowiska dopiero pó´zn ˛

a wiosn ˛

a, ale dzieciaki ch˛etnie bie-

gały po topniej ˛

acym ´sniegu, przynosz ˛

ac z tych wypraw krokusy i katar. Całymi

dniami buszowałem po lesie z Siedmior˛ekim albo rozmawiałem z matk ˛

a, która

miała na imi˛e Jedno Słowo; równie cz˛esto jednak włóczyłem si˛e całkiem samot-
nie. Pewnego wieczoru, gdy przy marnej pogodzie przesiadywałem w zimowym
schronieniu, nast ˛

apiło wydarzenie, które pozwoliło mi lepiej pozna´c Jednodniów-

k˛e.

35

background image

Owini˛eta w czerwon ˛

a szat˛e grała w pier´scienie z dziewczynk ˛

a z własnej li-

nii. Nie chciałem rozmawia´c z ni ˛

a przy ´swiadkach, wi˛ec usiadłem i czekałem,

obserwuj ˛

ac zawodniczki. Gra w pier´scienie trwa niekiedy kilka dni w zale˙zno´sci

od tego, spod jakiego znaku wywodz ˛

a si˛e przeciwnicy; ci z linii Szeptu u˙zywaj ˛

a

pier´scieni do przepowiadania przyszło´sci w sposób, który dla mnie jest zagadk ˛

a.

Jednodniówka narzuciła własne, jeszcze bardziej skomplikowane zasady, czym
wyprowadziła z równowagi przeciwniczk˛e, która w ko´ncu odeszła. Zostali´smy
sami. Jednodniówka rzuciła zł ˛

aczone pier´scienie na pokryt ˛

a figuralnym ornamen-

tem plansz˛e, wyd˛eła usta i zebrała kółka.

— Gor ˛

aco tutaj.

— Na dworze si˛e przeja´snia.
— Naprawd˛e? — mrukn˛eła, spogl ˛

adaj ˛

ac na rozrzucone kółka.

— Chod´zmy do lasu. Je´sli zechcesz, co´s ci poka˙z˛e.
— Co?
— Nie powiem. Je´sli pójdziemy, nie wolno ci nikomu mówi´c o naszej wypra-

wie.

Wiadomo, ˙ze ci z linii Szeptu ˙z ˛

adni s ˛

a tajemnic i dlatego Jednodniówka próbo-

wała skłoni´c mnie do zwierze´n, ale nic jej nie powiedziałem. W ko´ncu podniosła
si˛e i poszła ze mn ˛

a.

Las zaczynał si˛e ju˙z zieleni´c, wiosenne strumienie wezbrały, a grunt był mi˛ek-

ki i pokryty młod ˛

a traw ˛

a. Lekkie obłoki mkn˛eły po niebie, które miało barw˛e

chłodnego bł˛ekitu. Po południu sło´nce ogrzało powietrze. Z sakwami na ramio-
nach szli´smy niepewnym krokiem przez g˛esty las, po grubej warstwie opadłych
li´sci i wilgotnych korzeniach. Na mokrych ciemnych gał˛eziach zieleniły si˛e mło-
de li´scie, błyszcz ˛

ace jak szkło. Rankiem spadł deszcz i wielkie krople opadały na

nas, gdy brn˛eli´smy przez zaro´sla.

— To tu — szepn ˛

ałem, gdy doszli´smy na miejsce.

— Co takiego?
— Trzeba wej´s´c troch˛e wy˙zej. Pomog˛e ci.
Wspi˛eła si˛e lekko, a zarazem nieco chwiejnie na stos grubych pni, które tej

wiosny wypu´sciły jeszcze kilka młodych gał ˛

azek. Uda miała napi˛ete z wysiłku,

mi˛e´snie mocno napr˛e˙zone. Na gładkiej, jasnej skórze ud pojawiły si˛e brudne smu-
gi od próchna i drzewnych porostów, a tak˙ze kilka czerwonych zadrapa´n. Wdra-
pali´smy si˛e na stert˛e pni i przykucn˛eli´smy w rozwidleniu gał˛ezi, sk ˛

ad mo˙zna było

obserwowa´c jam˛e ukryt ˛

a w´sród korzeni; mieszkała tam lisia rodzina. Matk˛e ze

szczeni˛etami ledwie mo˙zna było dostrzec, a nora była widoczna jedynie z miej-
sca, w którym stali´smy. Oboje patrzyli´smy jak urzeczeni. Nagle pojawił si˛e samiec
o dorodnej kicie; z pyska zwisała mu upolowana zwierzyna.

W milczeniu obserwowali´smy, jak szczeniaki kr˛ec ˛

a si˛e przy matczynym brzu-

chu, i po kilku niepewnych kroczkach zawracaj ˛

a, by wzi ˛

a´c si˛e znowu si˛e do ssa-

nia. Przytuliłem mocno Jednodniówk˛e, która uniosła si˛e nieco, zaciekawiona ro-

36

background image

dzinn ˛

a scenk ˛

a, obj˛eła mnie za szyj˛e, przywarła do pleców, a policzkiem dotkn˛eła

mojej skroni. Zamilkła, co dowodziło, ˙ze odkryta wła´snie tajemnica zrobiła na
niej ogromne wra˙zenie. Noga mi zdr˛etwiała, lecz ani drgn ˛

ałem, by nie przyszło

jej do głowy si˛e odsun ˛

a´c.

— Ile jest małych? — szepn˛eła.
— Trójka.
— Urodziły si˛e wszystkie naraz?
— Owszem. Jak bli´zniaki.
— Bli´zniaki?
— Tak si˛e mówi, gdy kobieta rodzi naraz dwoje dzieci.
— Nigdy o tym nie słyszałam.
— Mbaba twierdzi, ˙ze takie narodziny to wielka rzadko´s´c.
Odsun˛eła si˛e w ko´ncu i zsun˛eła po balach. Przystan˛eła na dole, by popatrze´c,

jak schodz˛e; odgarn˛eła włosy spadaj ˛

ace na czoło, zeskoczyła z ostatniego pnia

i podeszła bli˙zej; wystarczyło, ˙ze na mnie popatrzyła, abym zrobił krok w jej
stron˛e. Gdy stan˛eli´smy obok siebie, obj˛eła dło´nmi moj ˛

a twarz, u´smiechn˛eła si˛e

i pocałowała mnie. Zaskoczyłem j ˛

a chyba, gwałtownie oddaj ˛

ac pocałunek. Ode-

pchn˛eła mnie w ko´ncu na odległo´s´c wyci ˛

agni˛etego ramienia i, nie przestaj ˛

ac si˛e

u´smiecha´c, otarła usta wierzchem dłoni.

— Teraz ja ci zdradz˛e swoj ˛

a tajemnic˛e.

— Jak ˛

a?

— Chod´z. — Wzi˛eła mnie za r˛ek˛e i poci ˛

agn˛eła przez zazieleniony las do miej-

sca, gdzie mi˛edzy drzewami wznosiły si˛e dwadzie´scia trzy wie˙ze Małego Domo-
stwa.

Biegła ´scie˙zk ˛

a, kieruj ˛

ac si˛e ku dawnemu schronieniu.

— Dok ˛

ad idziemy? — zapytałem po drodze. Bez słowa wyci ˛

agn˛eła przed sie-

bie r˛ek˛e, odwróciła głow˛e i u´smiechn˛eła si˛e do mnie przelotnie. Wkrótce otoczy-
ły nas ´sciany budowane z anielskiego kamienia; o´swietlenie było słabe, a drzwi
małe. Zrobiło si˛e ciepło; pod stopami mieli´smy zbiorniki i kamienie, słu˙z ˛

ace do

ogrzewania Małego Domostwa. Jednodniówka zawahała si˛e przez moment przy
kolejnym skrzy˙zowaniu; potem odsun˛eła staromodn ˛

a kotar˛e i weszli´smy do po-

koiku o ´scianach z kamienia, gdzie było ciemno i ciepło. W rogu znajdował si˛e
tylko jeden prze´swit. Na przeciwległej ´scianie widniała ´swietlna plama w kształ-
cie wielobocznego kryształu.

Otworzyłem szeroko oczy; na skrzyni przysuni˛etej do ´sciany stała ludzka no-

ga. Jednodniówka popatrzyła na mnie i zachichotała. Po chwili zorientowałem si˛e,

˙ze to nie jest prawdziwa ko´nczyna, tylko jej atrapa — blada i ˙zółtawa jak u nie-

boszczyka, z metalowymi zł ˛

aczami prze˙zartymi korozj ˛

a oraz sparciałymi paska-

mi. Gapiłem si˛e na t˛e osobliwo´s´c.

— Co to jest? — szepn ˛

ałem.

37

background image

— Noga — odparła, uj˛eła moj ˛

a dło´n i ´scisn˛eła j ˛

a mocno. Chciałem zapyta´c,

do kogo nale˙zała, ale postanowiłem milcze´c; r˛eka wilgotniała mi w dziewcz˛ecej
dłoni.

— Chod´z — rzuciła, ci ˛

agn ˛

ac mnie w przeciwległy k ˛

at pokoju. Wskazała

przedmiot wisz ˛

acy na ´scianie.

— Pod ˙zadnym pozorem nie wyjawiaj, ˙ze tu byłe´s i miałe´s okazj˛e to wi-

dzie´c — oznajmiła cicho tonem nie znosz ˛

acym sprzeciwu. — To wielka tajemnica

mojej linii. Zdradzam ci j ˛

a, chocia˙z nie powinnam. — Bł˛ekitne oczy spogl ˛

adały

na mnie z powag ˛

a. Jednodniówka zrobiła ponur ˛

a min˛e i skin˛eła głow ˛

a.

Wisz ˛

acy na ´scianie zagadkowy przedmiot w kształcie domu ze spiczastym da-

chem wykonano z plastiku. Był płaski, z przodu miał niewielk ˛

a półeczk˛e i dwoje

drzwi po obu stronach. W domku mieszkały trzy osoby; włosy zje˙zyły mi si˛e
na głowie, gdy zobaczyłem, ˙ze jedna z nich niewielkimi skokami zmierza ku pra-
wym drzwiom, a reszta podobnym krokiem wyłania si˛e z lewych. Znikaj ˛

aca figura

wyobra˙zała star ˛

a zgarbion ˛

a kobiet˛e w kapturze, pokrzywion ˛

a i wspart ˛

a na lasce,

pozostała dwójka to obj˛ete ramionami dzieciaki.

— Jak si˛e poruszaj ˛

a? — zapytałem.

— Tajemnica — odparła Jednodniówka.
Zmierzaj ˛

ace ku drzwiom figurki miały dziwaczny obrazek w tonacji ró˙zu

i bł˛ekitu, przedstawiaj ˛

acy ogromny masyw górski w kształcie czterech m˛eskich

głów z ogromnymi kamiennymi twarzami — na jednej z nich dostrzegłem nawet
okulary; ludzkie sylwetki widoczne u podnó˙zy gór sprawiały wra˙zenie mikrosko-
pijnych.

— Ta posta´c — tłumaczyła Jednodniówka, wskazuj ˛

ac star ˛

a kobiet˛e z haczy-

kowatym nosem, która wła´snie znikała za drzwiami — chowa si˛e, kiedy ´swieci
sło´nce. Ci dwoje — pokazała dzieci — wychodz ˛

a, gdy robi si˛e jasno. — Zerkn˛eła

przez ´swietlik na rozja´snione słonecznym blaskiem niebo. — Sam widzisz, praw-
da? W˛edruj ˛

a tak˙ze wówczas, gdy zmienia si˛e pogoda. To wiekowy przedmiot.

Kryje mnóstwo tajemnic.

— Kim s ˛

a ci czterej? — zapytałem.

— Czwórka nieboszczyków. To szale´ncy.
Patrzyli´smy na kamienne twarze; niebo w tle mieniło si˛e odcieniami cukier-

kowatego ró˙zu i bł˛ekitu.

— Sami byli sobie winni — dodała Jednodniówka.
W dusznym pokoju zrobiło mi si˛e gor ˛

aco, a mimo to dr˙załem. Sztuczna noga.

Tajemniczy przedmiot na ´scianie, którego elementy poruszały si˛e w rytmie ´swia-
tła i ciemno´sci, wielka tajemnica linii Szeptu. Mała r˛eka Jednodniówki w mojej
dłoni.

Chmura przesłoniła sło´nce. ´Swietlisty wielok ˛

at na ´scianie zbladł i znikn ˛

ał.

Obserwowałem małe dzieci˛ece figurki i posta´c kobiety; ani drgn˛eły.

background image

SZÓSTA FASETA

Jak mam ci to wszystko powiedzie´c? Przedstawienie jednego faktu wymaga

przypomnienia wielu dawnych zdarze´n i okoliczno´sci; ka˙zda historia ma zwi ˛

azek

z tym, co było wcze´sniej.

Potrafisz to opisa´c; fakty zostan ˛

a przypomniane. Taka jest powinno´s´c ´swi˛ete-

go, prawda? W jednej opowie´sci ma zawrze´c koleje całego ˙zycia.

Nie uwa˙zam si˛e za ´swi˛etego.
Poza tob ˛

a nie ma ´swi˛etych. Zaczynaj; pomog˛e ci, o ile potrafi˛e. Sko´nczysz

opowie´s´c przed zmrokiem, mo˙ze o ´swicie.

Posłuchaj, co chc˛e powiedzie´c: zwini˛eta w kł˛ebek linia Szeptu spoczywa

w´sród innych znaków Małego Domostwa, jak dawna obietnica nie do ko´nca speł-
niona albo fragment snu, majacz ˛

acy przez cały dzie´n na granicy ´swiadomo´sci, a˙z

przyjdzie noc i senna wizja powróci. Najpierw jednak musz˛e ci opowiedzie´c o li-
niach oraz ich znakach. Istotna jest tak˙ze Droga Przymierza kobiet, jej pocz ˛

atek

i kres. Trzeba wspomnie´c o ´swi˛etej Olivii, o jej przybyciu do Małego Domostwa
i powstaniu linii Szeptu, o Rejestrach doktor Boots, a tak˙ze o umarłych; powinie-
ne´s wiedzie´c, jak doszło do tego, ˙ze dzi´s tutaj rozmawiamy.

Linia. . . Linia bli˙zsza jest nam od imienia i twarzy widzianej w lusterku, cho-

cia˙z jedno i drugie — twarz oraz imi˛e — nale˙zy do linii, która nas okre´sla. Wiele
ich jest w Małym Domostwie; trudno jest to jednoznacznie okre´sli´c, bo trwaj ˛

a

spory w´sród gaw˛edziarek, co jest lini ˛

a, a co jej odgał˛ezieniem. Z upływem cza-

su coraz bardziej czujemy si˛e ze sw ˛

a lini ˛

a zwi ˛

azani; im bardziej jeste´smy sob ˛

a,

tym mocniej si˛e z ni ˛

a wi ˛

a˙zemy. Niekiedy linia o szczególnych przymiotach gó-

ruje nad innymi i zaczyna je pochłania´c, a jej ludziom nie wystarcza jeden znak.
Wspomniałem, ˙ze Barwa Czerwieni nale˙zała do linii Wody i miała na imi˛e Wi-
chura; z czasem wyrosła i przestała czu´c wi˛e´z z tamtym mianem, cho´c sposób
mówienia, drobne gesty i nawyki zdradzały, ˙ze nadal po trosze była Wod ˛

a.

Woda, Klamra i Li´s´c; Dło´n, Ko´sci i Lód; wywodz ˛

aca si˛e od ´swi˛etego Gene’a

w ˛

atła linia Nitki; Kraw˛ed´z, o ile w ogóle istnieje. Długo mo˙zna by wymienia´c.

No i Szept. Czy wielbiłem Jednodniówk˛e jako istot˛e pełn ˛

a tajemnic, czy przez

wzgl ˛

ad na ni ˛

a pokochałem tajemnice?

39

background image

Za dnia wypatrywała nocy, wolała ziemi˛e od nieba; stanowiłem jej przeci-

wie´nstwo. W pomieszczeniach przebywała ch˛etniej ni˙z na zewn ˛

atrz, wolała pa-

trze´c w zwierciadła ni˙z w okna; zamiast chodzi´c nago, wkładała ubranie, i wolała
spa´c ni˙z czuwa´c.

Tamto lato, zima i kolejne ciepłe miesi ˛

ace to czas, gdy przej˛eli´smy Małe Do-

mostwo na własno´s´c. Wyja´sni˛e, o co chodzi. Niemowl˛e przez jaki´s czas jest z mat-
k ˛

a, która ci ˛

agle ma je przy sobie. Do´s´c szybko przechodzi pod opiek˛e mbaby,

zwłaszcza je´sli matka jest zapracowana, tak jak moja, trudni ˛

aca si˛e pszczelar-

stwem. Mbaby po´swi˛ecaj ˛

a maluchom wi˛ecej czasu, maj ˛

a do nich du˙zo cierpliwo-

´sci, a przede wszystkim znaj ˛

a mnóstwo opowie´sci. Pokoje mbaby to punkt wy-

padowy do pierwszych samodzielnych wypraw. Dla mnie jedn ˛

a z nich była wspi-

naczka na dach, gdzie stały ule. Potem zacz˛eły si˛e pouczaj ˛

ace w˛edrówki ´Scie˙zk ˛

a,

ko´nczone powrotem do bezpiecznego schronienia. Z drugiej strony jednak wszyst-
ko, co jest w ´srodku i na zewn ˛

atrz, stanowi moj ˛

a własno´s´c. Ka˙zdy z wiekiem uczy

si˛e posiadania Małego Domostwa. Układa si˛e do snu tam, gdzie poczuje zm˛ecze-
nie, je i pali w miejscu, gdzie odczuwa głód; gdy jest w jakim´s pokoju, czuje si˛e
tam jak u siebie w domu. Gdy przebywałem w Rejestrze doktor Boots, zrozu-
miałem, ˙ze tamtejsze koty zachowuj ˛

a si˛e podobnie jak nasza dziatwa: wsz˛edzie

potrafi ˛

a si˛e zadomowi´c, a gdy znajd ˛

a legowisko, drzemi ˛

a lub obserwuj ˛

a ludzi.

Mieli´smy swoje ulubione miejsca — labirynty pokoi, gdzie panował spory

ruch i wymieniano nowinki, a tak˙ze w˛e˙zowe dłonie w gł˛ebi dawnego gniazda,
spokojne i ciepłe, gdzie trafiało si˛e cz˛esto na bezpa´nskie skrzynie pełne starych
ubra´n oraz dziwnych przedmiotów. Jednodniówka lubiła si˛e przebiera´c i odgry-
wa´c role ludzi, ´swi˛etych i aniołów, postaci z Drogi Przymierza oraz bohaterów
opowie´sci, które słyszałem od niej po raz pierwszy.

— B˛ed˛e ´swi˛et ˛

a Olivi ˛

a — powiedziała, unosz ˛

ac ku ´swietlikowi znalezion ˛

a

w skrzyni bransoletk˛e z niebieskiego kamienia — ty zagrasz ´swi˛etego Roya
Mniejszego, który czeka na moje przybycie.

— Jak mam czeka´c?
— To ˙zadna sztuka. Czekasz latami. — Otuliła si˛e dług ˛

a ciemn ˛

a szat ˛

a i maje-

statycznym krokiem odeszła w gł ˛

ab pokoju. — Gdzie´s daleko trwa zgromadzenie

Drogi Przymierza. Nasi bohaterowie nie widzieli si˛e od wielkiej katastrofy; mi-
n˛eło wiele lat. Znowu si˛e spotykaj ˛

a. Oto nadeszła upragniona chwila. — Usiadła

wolno i przyło˙zyła dło´n do czoła. Podniosła wzrok, spojrzała na mnie i powie-
działa normalnym tonem: — Trwa nasze zgromadzenie. Dowiedziałe´s si˛e o nim.
Zaczynaj.

— Sk ˛

ad wiem?

— Od w˛edrowca. Przyniósł nowiny.
— Co to za przybysz?
— Jeden z w˛edrowców. Przed wiekami ´sci ˛

agały ich tu setki.

40

background image

— Jasne. — Udawałem, ˙ze pilnie słucham nie istniej ˛

acego przybysza, który

mówił o niespodziewanym zgromadzeniu kobiet z Drogi Przymierza. Zapytałem
wyimaginowanego rozmówc˛e: — Co postanowiły?

— Przybysz nie ma poj˛ecia — odparła Jednodniówka. — Jest przecie˙z m˛e˙z-

czyzn ˛

a. Wie jednak, dok ˛

ad wyruszyły jego kobiety. Zabrały dzieci i poszły na

zgromadzenie. Wzi˛eły ze sob ˛

a nawet niedoł˛e˙zne staruszki. Wszystkie poszły.

— Oprócz kobiet z Małego Domostwa.
— Zgadza si˛e. — Uniosła dło´n. — Nasze czekaj ˛

a. Wszyscy czekacie na po-

stanowienia Drogi Przymierza.

Czekałem, a tymczasem Droga Przymierza odbywała zgromadzenie.
— Masz przeczucie — oznajmiła Jednodniówka — ˙ze kto´s przyb˛edzie do

Małego Domostwa, ˙zeby si˛e z tob ˛

a spotka´c. Nie wiadomo kiedy. Mo˙ze po latach.

Przyniesie nowiny. . .

— Sk ˛

ad to wiem?

— Przecie˙z jeste´s ´swi˛etym Royem Mniejszym — przypomniała, trac ˛

ac cier-

pliwo´s´c. — On wiedział.

Wstała i ruszyła w moj ˛

a stron˛e drobnymi kroczkami, by przedłu˙zy´c w˛edrów-

k˛e.

— Olivia powraca ze zgromadzenia. — Szła wolniutko z oczyma utkwionymi

w mojej twarzy. Od lat czekałem na ni ˛

a w mrocznych komnatach starego gniazda.

Wiedziałem, ˙ze pewnego dnia przyb˛edzie.

— Jest noc — mówiła, podchodz ˛

ac coraz wolniej. — Nie spodziewasz si˛e

odwiedzin. . . I nagle staje przed tob ˛

a Olivia. — Wyprostowała si˛e, tocz ˛

ac wokół

zdziwionym spojrzeniem i szepn˛eła: — Och, Małe Domostwo.

— Tak. Czy jeste´s Olivi ˛

a?

— Jestem t ˛

a, na któr ˛

a czekałe´s.

— Jasne — mrukn ˛

ałem. Spojrzała na mnie wyczekuj ˛

aco. Zastanawiałem si˛e,

co powiedziałby ´swi˛ety Roy: — Jakie nowiny? Co słycha´c w Przymierzu?

— Przymierze umarło — odparła uroczy´scie Olivia. — Przybyłam, ˙zeby ci

o tym powiedzie´c. Znam wiele tajemnic, które pragn˛e ci powierzy´c, bo na mnie
czekałe´s, dochowuj ˛

ac wierno´sci. Przymierze nie zdradziło ich prawdomówcom,

poniewa˙z byli´smy wrogami. — Ukl˛ekła przy mnie i dotkn˛eła wargami mego
ucha. — Mówi˛e ci cał ˛

a prawd˛e. — Usłyszałem tylko mamrotanie.

— Ju˙z — oznajmiła, podnosz ˛

ac si˛e z kl˛eczek.

— Poczekaj. Zdrad´z mi tajemnice.
— Ju˙z to zrobiłam.
— Rozumiem.
— Od tej chwili — zacz˛eła stanowczo i z powag ˛

a skin˛eła głow ˛

a — musi-

my by´c razem i mieszka´c w twej skromnej komnacie do ko´nca ˙zycia. — Zsun˛e-
ła płaszcz ze szczupłych ramion, upadł na podłog˛e. Ukl˛ekła i z u´smiechem po-
pchn˛eła mnie lekko, a gdy upadłem na plecy, poło˙zyła si˛e obok, przytuliła ró˙zowy

41

background image

policzek do mojej twarzy i oparła nog˛e na moim udzie. — Do ko´nca ˙zycia —
westchn˛eła.

xxx
— Czemu Droga Przymierza i prawdomówcy byli wrogami? — zapytałem

Siedmior˛ekiego. — Jakie tajemnice przed nami ukrywano?

Ojciec robił szkło — a szkło z Małego Domostwa słyn˛eło wsz˛edzie; handlarze

nadal po nie przybywaj ˛

a. Przez cały ranek mieszał popioły bukowego drewna oraz

drobny piasek i stłuczk˛e pozostał ˛

a z anielskich wytworów, dodał do mieszaniny

okruchy szklanej butelki, zielonej jak pełnia lata i powiedział:

— Nie znam ˙zadnych tajemnic. Trudno nazwa´c prawdomówców wrogami

Przymierza, cho´c jego członkinie były innego zdania. Nieporozumienia ci ˛

agn ˛

a

si˛e od czasu, gdy po wielkiej katastrofie dogorywał ´swiat aniołów. Tamta kl˛eska
przypominała gwałtown ˛

a burz˛e, zrobiło si˛e parno i gor ˛

aco, niebo po˙zółkło, na za-

chodzie kł˛ebiły si˛e ciemne chmury. Burza zwykle nadci ˛

aga wolno, potem coraz

szybciej i nagle ulewa spada w górach, dmie zimny wiatr, a ˙zywioły szalej ˛

a czło-

wiekowi nad głow ˛

a. Taka burza zmiotła anioły; zagra˙zała im ju˙z wówczas, kiedy

były u szczytu pot˛egi, zbli˙zała si˛e wolno; by´c mo˙ze od pocz ˛

atku nale˙zało jej ocze-

kiwa´c. Mało kto jednak zdawał sobie z tego spraw˛e prócz zapobiegliwych kobiet
z Przymierza, które przygotowały si˛e na najgorsze. Gdy nadeszła katastrofa, za-
skoczyła niemal wszystkich. Tylko Przymierze było gotowe.

Podszedł do miechów; wkrótce zahuczały płomienie.
— Katastrofalna burza min˛eła po roku; gdy wszystko gin˛eło i miliony istot

pozostały bez opieki, a ´smier´c i straszliwe cierpienia na miar˛e wielkiej katastro-
fy zbierały obfite ˙zniwo w całej krainie, na Drog˛e Przymierza spadł obowi ˛

azek

niesienia pomocy oraz ratowania, co mo˙zna było uratowa´c, i decydowania, co po-
zostawi´c własnemu losowi; kobiety podnosiły z upadku anioły, o ile te rokowały
nadziej˛e poprawy, albo stawiały na nich krzy˙zyk, gdy nie było ˙zadnych szans.
By sprosta´c wielkiemu zadaniu, Przymierze zwolniło członkinie z postawionego
przed wiekami nakazu milczenia; kobiety poznały si˛e nawzajem, ujawnione zo-
stały tajemnice. Przez wiele lat Droga Przymierza kobiet niosła potrzebuj ˛

acym

ocalenie lub go odmawiała, a˙z ´swiat si˛e odmienił. W ko´ncu przybrał obecn ˛

a po-

sta´c.

Topniej ˛

ace składniki zlały si˛e w g˛est ˛

a mas˛e. Siedmior˛eki wzi ˛

ał dług ˛

a rurk˛e,

ze szklistej masy uformował kulk˛e i zacz ˛

ał j ˛

a uwa˙znie obraca´c.

— Wszyscy podporz ˛

adkowali si˛e władzy Przymierza? Dlaczego?

— Trudno powiedzie´c. Tylko ono było gotowe do działania. Kobiety umia-

ły ˙zy´c inaczej ni˙z aniołowie. Poza tym, ludziom potrzebni s ˛

a przywódcy. —

Dmuchał w rurk˛e, wydymaj ˛

ac policzki; twarz mu poczerwieniała. Zielona kulka

przybrała kształt balonika. Kiedy przybrał ju˙z odpowiednie rozmiary, Siedmio-
r˛eki zr˛ecznie odci ˛

ał ko´ncówk˛e i wolno obracał rurk˛e w dłoniach. Szklany balon

rozszerzył si˛e i spłaszczył jak talerz; wydawało si˛e, ˙ze lada chwila odpadnie.

42

background image

— Prawdomówcy ich nie słuchali.
— Racja. Przez długie lata w˛edrowali´smy, a potem zacz˛eło si˛e budowanie

Małego Domostwa. Jego mieszkanki trzymały si˛e z dala od Przymierza, które ja-
ko zwi ˛

azek wszystkich kobiet uwa˙zało je za swoje członkinie, czego sobie nie

u´swiadamiały, bo odnosiły si˛e oboj˛etnie do wszystkiego oprócz prawdziwej mo-
wy, swoich opowie´sci oraz ´swi˛etych. Sprzymierzone dr˛eczyła zło´s´c i poczucie
zawodu. W´sciekały si˛e, bo brakowało im r ˛

ak do pracy; czuły si˛e zawiedzione,

poniewa˙z były przekonane, ˙ze wiedz ˛

a, co jest najlepsze dla ´swiata.

— A wiedziały? — Naczynie Siedmior˛ekiego było teraz płaskie jak talerz; sty-

gło, pokrywaj ˛

ac si˛e drobnymi pr ˛

a˙zkami. — Zapewne tak. S ˛

adz˛e, ˙ze nasze kobiety

nie interesowały si˛e tymi sprawami. — Szklany talerz odpadł od wylotu rurki. —
Trudno´s´c polegała na tym, ˙ze Przymierze starało si˛e zmieni´c ´swiat, ukrywaj ˛

ac

przed lud´zmi zgubn ˛

a nauk˛e aniołów, i w rezultacie jego członkinie zostały jedy-

nymi spadkobierczyniami ich wiedzy.

— A konkretnie?
Ojciec podniósł na wysoko´s´c oczu trzymany w dłoniach szklany kr ˛

ag z plam-

kami zieleni i powietrznymi p˛echerzami, który wygl ˛

adał jak powierzchnia małej

sadzawki.

— Nie pytaj mnie — odparł. — Id´z z tym do kobiet.
Mbaba nie kryła ciekawo´sci.
— Czy ta dziewczynka z linii Szeptu namówiła ci˛e, ˙zeby´s o to zapytał? —

Milczałem. Ci od Szeptu najch˛etniej trzymaj ˛

a si˛e we własnym gronie. Wi˛ezi z in-

nymi s ˛

a rzadkie. Mbaba dodała: — Nic mi nie wiadomo o tajemnicach ´swi˛etego

Roya Mniejszego. Sadz˛e, ˙ze wszystko ujawnił. Chciał zosta´c gaw˛edziarzem, ale
wyobra´z sobie, ˙ze w ko´ncu uznał, jakoby nie był do´s´c m ˛

adry. Pozostał jednak

w´sród gaw˛edziarek i słu˙zył im do ko´nca ˙zycia, przynosił co trzeba, przemierzał

´Scie˙zk˛e jako posłaniec z wiadomo´sciami. Przysłuchiwał si˛e opowie´sciom. Zwykł

mówi´c, ˙ze czuje si˛e jak posta´c wymy´slona przez swoje protektorki. Ch˛etnie bie-
gał po Małym Domostwie z wiadrami napełnionymi wod ˛

a i głow ˛

a pełn ˛

a wie´sci.

Gdy pó´zniej zamieszkał z Olivi ˛

a, opowiadał ponure historie. Tak by´c musiało,

cho´c pewnie nie zdawał sobie z tego spawy. Zreszt ˛

a kto wie. . . To były czasy,

gdy Archiwum zostało dopiero odkryte i Olivia poznawała je na równi z inny-
mi. ´Swi˛ety Roy Mniejszy przestrzegał j ˛

a ci ˛

agle: „Pami˛etaj, Olivio, ˙ze nadchodzi

moment, w którym poszukiwanie własnej to˙zsamo´sci zaczyna si˛e obraca´c prze-
ciwko tobie”. Zwykł mawia´c, ˙ze je´sli Olivia popada w przygn˛ebienie, całkiem
znika w mroku, a kiedy si˛e raduje, jest lekka niczym roz´swietlone powietrze. Nie
rozumiem, o co mu chodziło. Mo˙ze linia Szeptu wie.

Poprosiłem o pomoc Barw˛e Czerwieni.
— Nie mam poj˛ecia, jakie tajemnice aniołów mogła nam wyjawi´c Olivia. Brak

o nich wzmianki w moich opowie´sciach. Słyszałam tylko o kocie i ´swiatło´sci. To
wszystko.

43

background image

— Był ´srodek pa´zdziernika — podj˛eła opowie´s´c. — ´Swi˛ety Roy Mniejszy

siadł w komnacie niedaleko wyj´scia, by popatrze´c na ksi˛e˙zyc w pełni. ´Scian˛e,
która w dawnych czasach znajdowała si˛e od frontu, a dzi´s stoi w gł˛ebi domostwa,
przecinał du˙zy ´swietlik — najlepszy punkt obserwacyjny dla miło´sników ksi˛e˙zy-
cowego blasku. Roy niecierpliwie wypatrywał okr ˛

agłej tarczy; pojawił si˛e Mały

Ksi˛e˙zyc, niewielki biały zwiastun Wielkiego Ksi˛e˙zyca i w tej samej chwili co´s za-
cz˛eło hałasowa´c. ´Swi˛ety popatrzył w tamt ˛

a stron˛e i ujrzał wielkiego ˙zółtawego ko-

ta. Twierdził, ˙ze włosy zje˙zyły mu si˛e na głowie, gdy poczuł na sobie uporczywe
spojrzenie nieruchomych ´slepi. Gdy kocur patrzył na Roya, ´swietlista kula min˛eła
drzwi i wolno sun˛eła przez komnat˛e. Jasna biała sfera wielko´sci głowy szybowała
na wysoko´sci ramion dorosłego m˛e˙zczyzny, lekka jak puch dmuchawca. Popły-
n˛eła w powietrzu ku ˙zółtawemu stworowi i zatrzymała si˛e ponad koci ˛

a głow ˛

a.

Nagły powiew wiatru uniósł j ˛

a w gór˛e; zawisła nad ´swi˛etym Royem Mniejszym.

I oto, jak wszyscy z jego linii, ujrzał wizj˛e niedost˛epn ˛

a oczom innych, spogl ˛

adał

na tajemne znaki, przeczuwał kolejne wydarzenie. Kiedy tak siedział bez ruchu,
w ´slad za ´swietlist ˛

a kul ˛

a jaka´s istota weszła do komnaty; była to wysoka smukła

kobieta o haczykowatym nosie i siwych, krótko obci˛etych włosach.

— Och — szepn˛eła na widok ´swi˛etego Roya Mniejszego. — Jestem.
— Tak — odparł, bo wiedział, kim była; od dawna czekał na t˛e kobiet˛e. —

Nareszcie.

Wielki kocur poło˙zył si˛e na podłodze z głow ˛

a opart ˛

a na łapach. Kobieta otuliła

si˛e szat ˛

a i usiadła obok ´swi˛etego.

— Musisz mnie teraz zaprowadzi´c do ´srodka — powiedziała. — Zwołaj

wszystkich, którzy powinni usłysze´c, co mam do powiedzenia.

— Poczekaj, prosz˛e — odparł. — Za chwil˛e pójdziemy w gł ˛

ab domostwa.

Wiem, kto powinien wysłucha´c twoich nowin od razu, kto na ko´ncu, ale. . . — Ko-
bieta czekała cierpliwie, gdy przerwał. Blask ksi˛e˙zyca roz´swietlił komnat˛e i przy-

´cmił jasn ˛

a kul˛e. ´Swi˛ety Roy odezwał si˛e w ko´ncu. — Wiele czasu min˛eło od

zgromadzenia Drogi Przymierza. Powiedziano mi, ˙ze kto´s przyb˛edzie z wie´scia-
mi. Przekazałem nowin˛e mieszka´ncom Małego Domostwa. Czekałem długo na
ten dzie´n i dlatego mam wielk ˛

a pro´sb˛e. Chc˛e pierwszy usłysze´c wie´sci, zanim

inni je poznaj ˛

a.

Kobieta długo mu si˛e przygl ˛

adała, a potem wybuchn˛eła ´smiechem i rzekła:

— Zawsze mówiono, ˙ze Droga Przymierza wzbudza tu wielki l˛ek, a na wie´sci

o niej w ogóle si˛e nie zwa˙za. Czy nast ˛

apiła jaka´s zmiana?

— To stare dzieje — odparł z u´smiechem. — Teraz jest inaczej. Moim zda-

niem Droga Przymierza tak˙ze musi przyj ˛

a´c nowe zasady.

— Nie — odparła kobieta. — Nie b˛edzie reformy Przymierza. Zjawiłam si˛e

tutaj, ˙zeby ci o tym powiedzie´c. Do wszystkich jego nieprzyjaciół zawitaj ˛

a nie-

długo wysłanniczki, a jest ich wiele, bo w dawnych czasach narobiły´smy sobie
mnóstwo wrogów. Nios ˛

a wiadomo´s´c o rozwi ˛

azaniu Przymierza. To koniec. Od lat

44

background image

ubywało nam sił; taka jest kolej rzeczy. Nie pojawiło si˛e nowe wyzwanie, które
stanowiłoby powód, aby zewrze´c szeregi i odzyska´c moc. ´Swiat si˛e zmienił. Nie
mam poj˛ecia, jakie b˛ed ˛

a skutki zgromadzenia, które zwołały´smy, by wszystko

sobie powiedzie´c. Mo˙ze owa ´swiadomo´s´c stanowi wielkie osi ˛

agni˛ecie. Mniejsza

z tym. Wiesz, czemu przybyłam. Chciałam ci o tym powiedzie´c. Droga Przymie-
rza jest ju˙z tylko wspomnieniem. Mam na imi˛e Olivia. Przyniosłam nowin˛e. Je´sli
chcecie, zostan˛e tu i b˛ed˛e wam pomaga´c.

Zapadła cisza; tylko kot i ksi˛e˙zyc m ˛

aciły spokój. . .

Barwa Czerwieni zsun˛eła z nosa okulary i przetarła je starannie.
— Nie mam poj˛ecia, jakie sekrety Olivii zna linia Szeptu — dodała. — Jedno

wiem. Wi˛ekszo´s´c ludzi raczej dochowuje tajemnicy, tamci jednak z góry wyklu-
czaj ˛

a mo˙zliwo´s´c jej ujawnienia.

background image

SIÓDMA FASETA

Co kilka lat bywa tak, ˙ze pierwszy przymrozek wcale nie zwiastuje chłodów;

niespodziewanie robi si˛e ciepło i lato powraca na krótko. Zima ju˙z nadchodzi;
zapowiada j ˛

a poranna wo´n powietrza oraz wygl ˛

ad przebarwionych li´sci, suchych

i gotowych opa´s´c lada chwila. Szybko mijaj ˛

a ciepłe dni, odchodzi krótkie i zdra-

dliwe lato — tym cenniejsze, ˙ze zwiodło nas chwilow ˛

a popraw ˛

a pogody. W Ma-

łym Domostwie nazywamy je pó´znym latem; trudno powiedzie´c, kto wpadł na ten
pomysł.

Wydawało si˛e, ˙ze ciepłe dni b˛ed ˛

a trwały wiecznie, podobnie jak mo˙zna by s ˛

a-

dzi´c, ˙ze nigdy si˛e z Jednodniówk ˛

a nie rozstaniemy. Rozł ˛

aka była nie do pomy´sle-

nia — to jakby linia Klamry chciała wydoby´c promienie słoneczne z migotliwego
kryształu. Mieli´smy by´c razem, nawet gdyby´smy si˛e nawzajem unieszcz˛e´sliwia-
li. . . cho´cby jedno i drugie pragn˛eło odej´s´c. Rozdzieleni, natychmiast zaczynali-

´smy si˛e szuka´c. Nie ma w tym nic dziwnego, ˙ze miło´s´c — z natury podobna do

pór roku — zdaje si˛e wieczna. Dobra i zła pogoda wydaj ˛

a si˛e nie mie´c ko´nca,

cho´c w gł˛ebi ducha zdajemy sobie spraw˛e, ˙ze prawda jest inna.

Gdy nastało pó´zne lato, chlebiarz imieniem Naro˙znik zabrał nas oboje na wy-

praw˛e po chleb ´swi˛etej Bei, bo chciał zrobi´c przyjemno´s´c mbabie Jednodniówki;
zrobił dla nas wyj ˛

atek, jako ˙ze byli´smy za młodzi, by pomaga´c przy zbiorach.

Przenocowali´smy w jego mieszkaniu poło˙zonym niedaleko wyj´scia. Obudziło nas
poranne ´swiatło, s ˛

acz ˛

ace si˛e przez ˙zółtawe przezroczyste ´sciany. Mglisty ranek

pó´znego lata zapowiadał niekiedy jasny, upalny i pogodny dzie´n. Gdy czekali´smy
w białej mgle, a˙z si˛e wszyscy zbior ˛

a, Jednodniówka, dr˙z ˛

ac i ziewaj ˛

ac, tuliła si˛e

do mnie spragniona odrobiny ciepła. Wielu zbieraczy niosło długie kije z hakami
na ko´ncu. Policzyli´smy si˛e i po krótkiej naradzie cała gromada ruszyła wzdłu˙z
strumienia ku majacz ˛

acej w´sród oparów ´scianie lasu roz´swietlonego promieniami

sło´nca.

Naro˙znik s ˛

adził, ˙ze dotrzemy na polan˛e, gdzie rosły drzewa chlebowe, o za-

chodzie sło´nca, gdy korony s ˛

a najokazalsze.

— Zmniejszaj ˛

a si˛e, kiedy nadchodzi wieczorny chłód — wyja´snił. — Zu-

pełnie jak dzwonki, tyle ˙ze kwiaty zamykaj ˛

a si˛e, a nie kurcz ˛

a. To jedna z wielu

zabawnych ciekawostek dotycz ˛

acych drzew chlebowych.

46

background image

— A inne? — wypytywała Jednodniówka.
— Wkrótce si˛e dowiesz — odparł Naro˙znik. — Dzi´s po południu, wieczorem.

Jutro. Poznasz wszystkie ciekawostki.

Nie było ´scie˙zki wiod ˛

acej na polan˛e; chlebiarze rozproszyli si˛e po lesie, tak

˙ze tylko chwilami ukazywały si˛e pojedyncze sylwetki w˛edruj ˛

acych zbieraczy. Nie

tylko prawdomówcy zwykli pali´c chleb ´swi˛etej Bei, lecz jedynie my wiemy, gdzie
rosn ˛

a drzewa chlebowe, i bardzo uwa˙zamy, by nie wydepta´c ´scie˙zki wiod ˛

acej na

polan˛e. Po zbiorach i odpowiednim spreparowaniu plonów czekamy u siebie na
kupców; handel jest dla wszystkich zabawnym i popłatnym zaj˛eciem.

Pó´znym popołudniem wyszli´smy z lasu; za nami wiatr szumiał w koronach

sosen, przed nami podmuch kołysał srebrzyste ´zd´zbła dzikich traw. Na prawo i le-
wo od nas chlebiarze rozci ˛

agni˛et ˛

a tyralier ˛

a wychodzili spomi˛edzy drzew; niektó-

rzy skryci po ramiona w wysokiej trawie dr ˛

a˙zyli w niej ciemne korytarze. Grunt

wznosił si˛e jak fala; kilku chlebiarzy zd ˛

a˙zyło wspi ˛

a´c si˛e wysoko; machali r˛ekami

i wołali do nas.

— Stamt ˛

ad zobaczycie drzewa chlebowe — oznajmił Naro˙znik. — Pospiesz-

cie si˛e.

Za jego rad ˛

a pop˛edzili´smy na wał, gdzie wysokie betonowe kolumny stały jak

stra˙znicy.

— Popatrzcie — rzucił Naro˙znik, zatrzymuj ˛

ac si˛e pod masywnym słupem. —

Co za widok!

W dole ujrzeli´smy niewielk ˛

a dolin˛e i srebrn ˛

a rzek˛e roz´swietlon ˛

a słonecznymi

promieniami; l´sniły korony drzew chlebowych ´swi˛etej Bei; s ˛

adz˛e, ˙ze nie ma na

´swiecie drugiego miejsca, gdzie mo˙zna je spotka´c.

Czy umiesz robi´c ba´nki mydlane? Wystarczy dmuchn ˛

a´c lekko w g˛esty mydla-

ny roztwór, by u wylotu słomki powstała dorodna ki´s´c baniek ró˙znej wielko´sci.
Wyobra´z sobie grono z baniek, u podstawy wielkich jak ty, na szczycie mniej-
szych od głowy i dłoni — a˙z po chybotliwy czubek; nieregularny stos, z pozo-
ru lekki jak wypełnione powietrzem krople mydlanego roztworu, lecz w istocie
napieraj ˛

acy swym ci˛e˙zarem tak mocno, ˙ze dolne kule przypominały spłaszczo-

ne worki. Dodam, ˙ze nie s ˛

a wcale bezbarwne i t˛eczowe jak ba´nki mydlane, lecz

przejrzyste i l´sni ˛

ace w promieniach sło´nca delikatnym ró˙zem u góry, a turkusem

przy gruncie. Było owych sto˙zków tyle, co jodeł w zagajniku. Wszystkie podry-
giwały lekko i chwiały si˛e na wietrze jak w dostojnym ta´ncu, a w popołudniowym
sło´ncu delikatne kule rzucały na ziemi˛e barwne refleksy. Oto z czego ˙zyje Małe
Domostwo.

P˛edzili´smy ku drzewom chlebowym po wielkich sp˛ekanych płytach z betonu,

omijaj ˛

ac pozbawione dachów ruiny budowli, tworz ˛

acych na skraju polany regu-

larne czworoboki, mi˛edzy którymi biegły proste drogi zaro´sni˛ete chwastami.

— Naprawd˛e przypominaj ˛

a wielkie ba´nki mydlane — powiedziała zdumiona

i roze´smiana Jednodniówka. — Nic tam nie ma w ´srodku. — Cienka błona z wy-

47

background image

ra´znym deseniem jak skóra w˛e˙za, a wewn ˛

atrz powietrze. Stali´smy w´sród sto˙zków,

wdychaj ˛

ac korzenn ˛

a, dusz ˛

ac ˛

a i słodk ˛

a wo´n.

Chlebiarze zgromadzili si˛e na niewielkim spłachetku ziemi pokrytej barwny-

mi refleksami. Wymieniali u´smiechy i klepali si˛e po ramionach, naciskaj ˛

ac i pod-

szczypuj ˛

ac dolne p˛echerze o grubej, chropowatej skórce; spogl ˛

adali w gór˛e na

delikatne blade wierzchołki. To było dobre lato, wilgotne i gor ˛

ace; tej zimy bieda

nam nie grozi. Wszyscy zło˙zyli w jednym miejscu potrzebne na jutro kije zako´n-
czone hakami i wyj˛eli z sakw zwoje cienkiej liny. Gromada zbieraczy rozproszyła
si˛e po całej polanie; my z Jednodniówk ˛

a trzymali´smy si˛e Naro˙znika. Zbiór roz-

pocz˛eli´smy na skraju polany, zmierzaj ˛

ac ku jej ´srodkowi.

Naro˙znik si˛egn ˛

ał po krótk ˛

a lin˛e, umie´scił j ˛

a pod dolnymi kulami i obwi ˛

azał

ciasno kosmat ˛

a łodyg˛e si˛egaj ˛

ac ˛

a do piersi mnie i Jednodniówce. Ka˙zde drzewko

wspierało si˛e na takiej kolumience.

— Wła´sciwie nie wymagaj ˛

a podpory — tłumaczył Naro˙znik. — To kolejna

zabawna ciekawostka dotycz ˛

aca naszego chleba. Pie´n nie pozwala b ˛

ablom ulecie´c

w powietrze. Chodzi o to, ˙ze gdy sło´nce przygrzeje, kule powi˛ekszaj ˛

a si˛e i prawie

nic wtedy nie wa˙z ˛

a. Ciepłe powietrze jest l˙zejsze od chłodnego. Gdyby korony

nie były przytwierdzone do łodyg. . .

— To by odleciały — doko´nczyła Jednodniówka.
— Jasne. Odfrun˛ełyby st ˛

ad — potwierdził Naro˙znik. Silne dłonie starca moc-

niej zaci ˛

agn˛eły w˛ezeł na łodydze. Zbiór trwał, posuwali´smy si˛e wolno ku ´srod-

kowi polany; wokół nas turkusowe kule podrygiwały i kołysały si˛e z najl˙zejszym
powiewem. Zabawny widok; a˙z si˛e chciało podskoczy´c i wrzasn ˛

a´c na cały głos.

— S ˛

a l˙zejsze od powietrza! — oznajmiła roze´smiana Jednodniówka. — L˙zej-

sze od powietrza!

Na ´srodku obszernej polany wida´c było ruiny niskich budynków oraz strzeliste

metalowe wie˙ze, przekrzywione i zardzewiałe, a niektóre pochylone ju˙z ku ziemi;
otaczały wielkie zagł˛ebienie, na dnie którego kryło si˛e skomplikowane urz ˛

adzenie

z czarnego metalu — wysoka konstrukcja dopasowana kształtem do betonowej
jamy, usiana wypukłymi nitami, z których wystawały podpórki si˛egaj ˛

ace brzegu

cementowego zagł˛ebienia; machina przypominała wielkiego paj ˛

aka schowanego

w norze. Z kadłuba wystawały tu i ówdzie dziwaczne mechanizmy. Mo˙zna by
pomy´sle´c, ˙ze budowle i metalowe wie˙ze zapadły w sen, usługuj ˛

ac tajemniczym

machinom.

— Czy to siewca? — zapytałem.
— Tak — odparł Naro˙znik. Zarzucił na rami˛e ostatni zwój liny i skin ˛

ał na nas.

Jednodniówka czekała, a˙z wezm˛e j ˛

a za r˛ek˛e, a kiedy ruszyli´smy, mocno si˛e do

mnie przytuliła.

— W˛edrował ku gwiazdom — dodałem.
— Owszem. I powrócił stamt ˛

ad. — Wiele było takich urz ˛

adze´n, mkn ˛

acych po

niebie; gdy wróciły po wielu setkach lat, ci˛e˙zarne wiedz ˛

a o najdalszych krainach,

48

background image

nie pozostał nikt, kto mógłby je powita´c. Nikt prócz samych wysłanników nie znał
ju˙z celu podró˙zy; zabrakło ludzi, i dlatego wiedza pozostała bezu˙zyteczna. Ma-
chiny czekały cierpliwie, ale nikt si˛e nie zjawił, bo jedni w˛edrowali, inni wygin˛eli
lub przepadli bez wie´sci. Siewcy skonali na l ˛

adowiskach, pokryci rdz ˛

a i niezdat-

ni do u˙zytku; ich pami˛e´c osłabła, a umysły — wytwór aniołów — obróciły si˛e
w proch.

— Jakie to dziwne — powiedział Naro˙znik. — Siewcy byli pionierami w´sród

maszyn, które miały przenie´s´c ludzi do gwiazd i zapocz ˛

atkowa´c nowe ˙zycie,

a tymczasem dla chlebowego drzewka stali si˛e wielk ˛

a czarn ˛

a donic ˛

a podobn ˛

a do

naczy´n, w których nasze mbaby flancuj ˛

a nagietki.

Podeszli´smy bli˙zej do ogromnego urz ˛

adzenia; wysoki ciemny kadłub l´snił

nam ponad głowami. Pot˛e˙zne wysi˛egniki i skomplikowane mechanizmy, utrzy-
muj ˛

ace go w równowadze, przyprawiały o zawrót głowy. Grube metalowe prz˛esła

nie tkni˛ete rdz ˛

a, znakomicie ukształtowane i mocne zaczepy. Po´srodku kadłuba

uchylony właz albo drzwi; jak z otwartych ust wylewała si˛e z niego bezładna ma-
sa spienionych baniek pierwszego drzewa, z którego narodziły si˛e inne. Odcho-
dziły od niego turkusowe p˛edy, biegn ˛

ace w´sród podpór i blach siewcy, zagł˛ebio-

ne w grunt jak korzenie. Naro˙znik wyja´snił, ˙ze kiełkuj ˛

ac, tworzyły pie´n nowego

drzewa.

— W gruncie rzeczy widzimy jedn ˛

a du˙z ˛

a ro´slin˛e — stwierdził — o ile to

w ogóle jest ro´slina.

Gdy sło´nce zaszło i nasza praca dobiegła ko´nca, nazbierali´smy drewna, by

rozpali´c ognisko na betonowych płytach za chlebowym zagajnikiem.

— Nie wiemy, sk ˛

ad pochodzi to drzewo — ci ˛

agn ˛

ał Naro˙znik, układaj ˛

ac po-

lana w kr ˛

ag, ˙zeby przez cał ˛

a noc mo˙zna si˛e było grza´c przy ognisku. — Cz˛esto

jednak rozmy´slam o tym ´swiecie. S ˛

adz˛e, ˙ze jest wi˛ekszy od naszego i panuje tam

chłód. Drzewa s ˛

a tam znacznie ni˙zsze, a istoty ˙zywe pełzaj ˛

a wolno albo trwaj ˛

a

w bezruchu.

— Dlaczego tak s ˛

adzisz? — zapytałem. Popatrzyli´smy na chlebowe kule skur-

czone na wieczornym chłodzie.

— Bo od dzieci´nstwa pal˛e chleb ´swi˛etej Bei. On mi pomógł dojrze´c i sta´c si˛e

m˛e˙zczyzn ˛

a, a moje oczy, krew i umysł to dzi´s po cz˛e´sci jego wytwory. Po prostu

wiem; on mi to przekazał.

Podobno siewcy przewy˙zszali ludzi m ˛

adro´sci ˛

a. Mo˙ze to i prawda. Czy˙zby ten

mechanizm, który powrócił nie wiadomo sk ˛

ad i odkrył, ˙ze nie ma z kim dzieli´c

swej wiedzy, celowo uchylił drzwi, w nadziei (czy machina zna takie odczucia?),

˙ze pewnego dnia ludzie uchyl ˛

a r ˛

abka tajemnicy, jak to uczynił Naro˙znik? Nie

s ˛

adz˛e, by tak mogło by´c. . . Starzec zanurzył w˛e´zlast ˛

a dło´n w sakiewce i wyj ˛

gar´s´c zeszłorocznego chleba.

49

background image

Wszystkie kostki były turkusowe; ani ´sladu ró˙zowej barwy przejrzystych kul;

chleb l´snił osobliwym wewn˛etrznym blaskiem, kiedy Naro˙znik przesypywał go
do bulwiastej fajki, wisz ˛

acej mu na szyi.

— Dawniej panowało przekonanie, ˙ze nie powinno si˛e pali´c za cz˛esto. Potem

uznano z kolei, ˙ze mo˙zna du˙zo pali´c, byle dym filtrowa´c przez wod˛e, jak w na-
szych du˙zych fajkach. Ale wy młodzi ju˙z o to nie dbacie. Moim zdaniem tak jest
dobrze. Chleb was nie krzywdzi; nie stanowi dla nikogo zagro˙zenia. Ale wywo-
łuje przemian˛e. Kto ˙zyje jak człowiek, przyjmuj ˛

ac nie tylko zwykły pokarm, lecz

tak˙ze ów nowy, z czasem jej dozna.

Rzecz jasna, w dawnych czasach uwa˙zano ów chleb za szkodliwy, z powodu

´swi˛etej Bei. Wkrótce po pierwszej ci˛e˙zkiej zimie w Małym Domostwie odkryła

polan˛e oraz powietrzne grona, które słodko pachniały, kiedy je sło´nce ogrzało;

´swi˛eta Bea poczuła głód. Po zjedzeniu chleba nie umarła ani nie zachorowała;

kiedy jednak ´swi˛ety Andy odnalazł j ˛

a po wielu tygodniach, bł ˛

akała si˛e w´sród

drzew zabiedzona i obdarta; zmuszona głodem spróbowała chleba i zapomniała
o Andym, prawdomówcach oraz nowej korporacji, któr ˛

a sama wymy´sliła. Po˙zyła

jeszcze troch˛e, ale ´swi˛ety Andy nie był w stanie nic zrozumie´c z jej paplaniny.

Tamta fajka, któr ˛

a paliłe´s w pokoju twej mbaby. . .

Tak. Wiele czasu min˛eło, nim zacz˛eto pali´c chleb. Czynimy tak od wieków,

a główka fajki ma kształt głowy ´swi˛etej Bei, o ustach szeroko otwartych, by mogły
przyj ˛

a´c jadło.

Gdy Naro˙znik przytkn ˛

ał zapałk˛e do chleba ´swi˛etej, kostki pokryły si˛e b ˛

abla-

mi; dobiegł nas cichy syk. Starzec ssał ustnik, a˙z zapadły mu si˛e policzki. Wkrótce
wypu´scił pierwszy kł ˛

ab ró˙zowego dymu. Podał fajk˛e Jednodniówce, która nosem

i ustami wypu´sciła z płuc delikatn ˛

a ró˙zan ˛

a mgiełk˛e. Zadr˙załem, obserwuj ˛

ac ten

osobliwy posiłek — wci ˛

a˙z niezwykły, mimo ˙ze sam przez całe ˙zycie tak si˛e od-

˙zywiałem.

Na bł˛ekitnym niebie pojawiły si˛e pierwsze gwiazdy. Wiatr rozniecał ˙zar

w główce fajki i unosił dym. By´c mo˙ze jedna z widocznych o zmierzchu gwiazd
była rodzinn ˛

a ziemi ˛

a chleba, lecz teraz najsilniejszy wiatr nie zaniesie tam ró˙zo-

wej chmury.

Rankiem nast˛epnego dnia niebo było zachmurzone. Rzek ˛

a z południa przypły-

n˛eły tratwy. Chlebiarze trudzili si˛e przez cały dzie´n, długimi kijami zaopatrzony-
mi w haki zrywaj ˛

ac dorodne grona z pni ´sci´sni˛etych sznurowymi p˛etlami; w´sród

okrzyków podnosili je i ci ˛

agn˛eli ku tratwom (w chłodny dzie´n kule nie wydawały

si˛e l˙zejsze od powietrza, ale były niemal równie lekkie); mocowali do belek za
pomoc ˛

a haczyków i lin przeci ˛

agni˛etych przez cienk ˛

a membran˛e. Jednodniówka

i ja niewiele mogli´smy pomóc, ale biegali´smy od grupy do grupy, ci ˛

agn ˛

ac i pcha-

j ˛

ac ze wszystkich sił, bo ki´scie powietrznych kul musiały by´c załadowane przed

zmrokiem; gdyby zapadły si˛e jak namioty, nikt by ich nie ruszył z miejsca.

50

background image

Spławiono wszystkie grona w dół rzeki, gdzie linia Klamry wypalała drew-

no wi ˛

azów na w˛egiel drzewny potrzebny do suszenia chleba, który potem kruszy

si˛e, sortuje i pakuje do przewiezienia. Na ogołoconej polanie zostały turkusowe
łodygi. Ludzie spławiaj ˛

acy tratwy okryli je workami na zim˛e, a tymczasem resz-

ta owijała siewc˛e plastikiem i szmatami, by ´snieg nie zaszkodził pierwotnemu
szczepowi. I ju˙z było po zbiorach, w których pomagali´smy z Jednodniówk ˛

a; od-

płyn˛eli´smy jedn ˛

a z ostatnich tratw.

Dziewczyna odpoczywała z głow ˛

a na moim udzie. Kto´s nam po˙zyczył gruby

płaszcz, którym si˛e owin˛eli´smy, bo wiatr był chłodny.

— Idzie zima — powiedziałem.
— Nie — odparła sennie. — Jeszcze nie.
— W ko´ncu musi przyj´s´c.
— Nie.
— Wiesz, ˙ze zima. . .
— Milcz — przerwała.

background image

ÓSMA FASETA

To było w porze deszczu, po tym jak sp˛edziłem rok ze ´swi˛etym i dostałem

list od doktor Boots, tamtej zimy, któr ˛

a prze˙zyłem samotnie, wci ˛

a˙z drzemi ˛

ac; od-

kryłem, ˙ze mój umysł zdolny jest do pewnej sztuczki: czasami w pół´snie wracało
dzieci´nstwo i pierwsza młodo´s´c. Jak mam to wytłumaczy´c? Wydawało mi si˛e, ˙ze
znów jestem sob ˛

a sprzed lat, jakby tamte chwile zostały mi zwrócone w cało´sci,

bez ˙zadnego uszczerbku, tak niespodziewanie, ˙ze cz˛esto nie miałem poj˛ecia, co
to za epizod. Cz˛esto zanim przyszło ol´snienie, zapadałem ponownie w sen albo
budziłem si˛e skupiony i pełen energii, a chwila mijała.

To ciekawe do´swiadczenie. Nie brakło czasu, by je powtarza´c — szczerze

mówi ˛

ac, nie miałem nic innego do roboty; niekiedy bywałem nawet w dwu miej-

scach jednocze´snie, niemal całkowicie zwrócony ku przeszło´sci, niewielk ˛

a cz ˛

ast-

k ˛

a ´swiadomo´sci obserwuj ˛

ac zarazem inne wydarzenia. Zima ci ˛

agn˛eła si˛e niemi-

łosiernie i miałem wra˙zenie, ˙ze moje ˙zycie dobiega kresu, tote˙z za wła´sciwe uzna-
łem odtworzenie z okruchów wspomnie´n krótkiego bytowania, które mnie wyda-
wało si˛e bardzo długie; przypominałem mbab˛e, przegl ˛

adaj ˛

ac ˛

a zawarto´s´c rze´zbio-

nych kufrów. Nie miałem wpływu na to, jaka chwila do mnie powróci; mogłem
sta´c si˛e dwulatkiem albo mie´c znów lat dziesi˛e´c. Raz stałem na dachu w pełni
lata, pomagałem matce dogl ˛

ada´c pszczół, a skronie pod kapeluszem i chust ˛

a pul-

sowały mi od upału. To znów siedziałem zim ˛

a w ciepłych i dusznych komnatach

z dala od wyj´scia, graj ˛

ac z Jednodniówk ˛

a w pier´scienie, a głow˛e miałem pełn ˛

a

zimowych wie´sci, bo wokół czuło si˛e ju˙z wo´n chłodnych miesi˛ecy. Wiadomo, ˙ze
ka˙zda pora roku (a nawet ka˙zdy dzie´n, poranek i wieczór) to zjawisko wyj ˛

atkowe

i niezwykłe, o którym szybko si˛e zapomina, dopóki wra˙zenie nie powróci.

Cz˛esto miałem okazj˛e słucha´c, jak Barwa Czerwieni gł˛ebokim, dono´snym

głosem snuje opowie´sci o ´swi˛etych, i zaczynało mi ´swita´c, ˙ze w gruncie rzeczy
wszystkie te historie składaj ˛

a si˛e na jedn ˛

a; to prosta opowie´s´c o tym, jak ˙zy´c

i pozosta´c człowiekiem — całkiem zwyczajna, a zarazem niemo˙zliwa do opowie-
dzenia.

Pewnego dnia przymkn ˛

ałem powieki i czekałem bez ruchu, a potem stałem si˛e

dziesi˛eciolatkiem; była wiosna, siedziałem z innymi u wej´scia nale˙z ˛

acego do linii

Klamry i obserwowałem kwitn ˛

ace drzewa, których płatki zasłały drog˛e prowadz ˛

a-

52

background image

c ˛

a na południe. Nadchodziła stamt ˛

ad gromada w˛edrowców w czarnych strojach,

odcinaj ˛

acych si˛e wyra´znie od wiosennej bieli i ró˙zowo´sci. Przybywali, by kupi´c

chleb. Wokół mnie ˙zółciły si˛e w sło´ncu przejrzyste ´sciany mieszka´n linii Klamry.
Siedziałem na glinianej podłodze zasłanej barwnymi kilimami; obok mnie han-
dlarze z linii Wody odziani w barwne stroje, dalej jasne sakwy z chlebem. Przy
mnie Jednodniówka, która niespodziewanie wysun˛eła r˛ek˛e z mojej dłoni. Ockn ˛

a-

łem si˛e, zzi˛ebni˛ety i dr˙z ˛

acy od zimowego chłodu, z szeroko otwartymi oczyma

i mocno bij ˛

acym sercem; słuchałem, jak pada zimowy deszcz.

Tej wiosny od wielu tygodni Jednodniówka mówiła tylko o spodziewanej wi-

zycie handlarzy z Rejestru doktor Boots; opowiadała o nich albo milczała. Kupcy
z Rejestru co roku przybywali na wiosn˛e; poza tym nikt wła´sciwie nas nie odwie-
dzał i dlatego ich przybycie stanowiło wielkie wydarzenie, do którego linia Szeptu
przywi ˛

azywała szczególn ˛

a wag˛e.

— S ˛

a moimi kuzynami — o´swiadczyła Jednodniówka, u˙zywaj ˛

ac słowa, któ-

rego nie rozumiałem. Gdy poprosiłem o wyja´snienie, nie potrafiła wytłumaczy´c,
w czym rzecz; stwierdziła tylko, ˙ze jako kuzynk˛e ł ˛

aczy j ˛

a z nimi silna wi˛e´z.

— Czy to mo˙zliwe? — spytałem. — Nie s ˛

a prawdomówcami. Nie pochodz ˛

a

z twojej linii. Przecie˙z nie znasz nawet ich imion. S ˛

a dla ciebie anonimowi.

— Moj ˛

a lini˛e zało˙zyła Olivia z Przymierza — stwierdziła Jednodniówka. —

Rejestr doktor Boots ma podobny rodowód. Dlatego jeste´smy kuzynami.

— Przymierze nie istnieje; to przeszło´s´c — stwierdziłem. — Tak powiedziała

Olivia.

— Nie mów o sprawach, na których si˛e nie znasz — rzekła Jednodniówka.
Drog ˛

a nadchodził mniej wi˛ecej tuzin w˛edrowców, głównie m˛e˙zczyzn,

w ukwieconych kapeluszach o szerokich rondach i niskich główkach. Gdy po-
deszli bli˙zej, usłyszeli´smy, ˙ze ´spiewaj ˛

a; wła´sciwie trudno nazwa´c te d´zwi˛eki ´spie-

wem, bo nie było ˙zadnych słów, a i melodia ˙zadna; przybysze nucili cicho rozma-
ite d´zwi˛eki z ró˙znym nat˛e˙zeniem; tu kto´s mruczał, tam burczał, jedni zaczynali,
inni milkli — ka˙zdy na własn ˛

a modł˛e. Starcy i staruszki z linii Wody ruszyli

w dół po zboczu, by ich powita´c, a za nimi szli młodzi, którzy mieli wnie´s´c sta-
rannie zawi ˛

azane paczki, kuferki i tobołki. Wsz˛edzie słyszało si˛e powitalne słowa

wypowiadane od siebie lub w imieniu całej gromady. M˛e˙zczy´zni w kapeluszach
i postawne kobiety przekroczyli drzwi linii Wody i weszli do uroczych mieszka´n
poło˙zonych niedaleko wyj´scia, gdzie czekali´smy z Jednodniówk ˛

a i reszt ˛

a gapiów,

którzy przyszli powita´c w˛edrowców. D´zwi˛eczały dzwonki noszone przez go´sci,
dało si˛e słysze´c ich gardłowe głosy i dawn ˛

a bełkotliw ˛

a mow˛e. Gdy ich pakunki

spocz˛eły na podłodze, podano owoce, wod˛e i pó´zne orzechy. Jednodniówka pa-
trzyła na przybyszów jak urzeczona, ale gdy kto´s z nich, rozgl ˛

adaj ˛

ac si˛e, napotkał

jej spojrzenie, natychmiast odwracała wzrok. U´smiechała si˛e do nich w sposób,
który mnie zadziwił.

53

background image

Ubrani w czarne szaty brodaci w˛edrowcy z daleka sprawiali wra˙zenie po-

nuraków, ale po bli˙zszym poznaniu okazali si˛e całkiem inni; ich długie proste
stroje naszywane były złotymi lub kolorowymi cekinami i uło˙zone w gł˛ebokie
fałdy dla wi˛ekszego efektu, a d´zwi˛ek dzwoneczków, przyczepionych do ubra´n
w najdziwniejszych miejscach, wywoływał salwy ´smiechu. Hała´sliwa, pogodnie
u´smiechni˛eta gromadka; w˛edrowcy sprawiali wra˙zenie ludzi nadzwyczaj swobod-
nych i odpr˛e˙zonych, tak czaruj ˛

acych i pełnych zapału, ˙ze mo˙zna by z nimi prze-

siedzie´c cał ˛

a wieczno´s´c. Gdy na nich spogl ˛

adałem, przypomniała mi si˛e opowie´s´c

Barwy Czerwieni o kocie ´swi˛etej Olivii.

Handlarze z linii Wody przynie´sli kawałki chleba z jesiennego zbioru. Bran-

solety i dzwonki brz˛eczały, kiedy go´scie podawali sobie z r ˛

ak do r ˛

ak połyskliwe

okruchy, obracali je w palcach, w ˛

achali i ogl ˛

adali. Stary Naro˙znik wrzucił kilka

gar´sci w mosi˛e˙zne usta ´swi˛etej Bei; jej głow˛e, niemal naturalnej wielko´sci, umie-

´scił nad wielk ˛

a bursztynow ˛

a fajk ˛

a przeniesion ˛

a z trójnogiem do mieszka´n poło-

˙zonych niedaleko wyj´scia dzie´n wcze´sniej, gdy ju˙z wypatrywano go´sci. Powstała

przed setkami lat, ale nie miała własnej opowie´sci; była po prostu stara i dlatego
linia Dłoni nie uwa˙zała jej wcale za wielkie cudo.

Jeden z przybyłych handlarzy podszedł do Jednodniówki i z wdzi˛ekiem usiadł

obok niej. Był to m˛e˙zczyzna o ciemnej karnacji i twarzy pokrytej bruzdami ni-
czym skorupka orzecha. Przeguby i dłonie miał całe w zgrubieniach i guzach,
lecz u´smiech promienny, a oczy bystre i l´sni ˛

ace. Pogodnie spogl ˛

adał z góry na

zakłopotan ˛

a Jednodniówk˛e, która zaraz odwróciła wzrok. Spojrzała na niego do-

piero, gdy popatrzył w bok. Ledwie m˛e˙zczyzna ponownie zacz ˛

ał j ˛

a obserwowa´c,

spu´sciła oczy. Potem zdj˛eła bransolet˛e z bł˛ekitnego kamienia, znalezion ˛

a w sta-

rym kufrze, któr ˛

a uznała za swoj ˛

a własno´s´c.

Podała j ˛

a s ˛

asiadowi, a ten ostro˙znie uj ˛

ał klejnot palcami o długich ˙zółtawych

paznokciach.

— Bardzo ładna — powiedział, unosz ˛

ac ozdob˛e ku ´swiatłu. U´smiechn ˛

si˛e. — Czego chcesz w zamian? Co mam ci za to da´c?

— Nic — odparła.
M˛e˙zczyzna uniósł brwi; spogl ˛

adał na ni ˛

a zdziwiony i przerzucał bransolet˛e

z r˛eki do r˛eki; potem u´smiechn ˛

ał si˛e, bez słowa zapi ˛

ał j ˛

a na swoim przegubie,

potrz ˛

asn ˛

ał nim lekko, by wsun˛eła si˛e mi˛edzy inne ozdoby, i wrócił do targów.

Jednodniówka u´smiechn˛eła si˛e tajemniczo, chwyciła r ˛

abek jego szaty i mocno

trzymała w zaci´sni˛etej dłoni.

Przez całe popołudnie kobiety i m˛e˙zczy´zni z Rejestru otwierali kuferki, wy-

ci ˛

agaj ˛

ac z nich swoje dobra, a tak˙ze wa˙zyli chleb. Mieli ze sob ˛

a czwórdzbanki;

ka˙zd ˛

a czwórk˛e przechowywano w osobnej szkatułce. Czarne naczy´nko zawiera-

ło ró˙zow ˛

a substancj˛e, która sprawiła, ˙ze ´sniłem z Barw ˛

a Czerwieni; reszta mia-

ła inne przeznaczenie. W Rejestrze nazywaj ˛

a je „potomstwem medykamentów”

i strzeg ˛

a zazdro´snie tajemnicy. Przynie´sli tak˙ze instrumenty i osobliwe narz˛edzia

54

background image

z anielskiego metalu, który zw ˛

a stal ˛

a nierdzewn ˛

a. Mieli tak˙ze skrzynki i słoje peł-

ne wonnych ziół oraz suszonych przypraw, dalej buraczany cukier i proszek na
kocie pchły; linia Klamry dostała starocie do naprawy, ostre narz˛edzia i wykona-
ne przez aniołów ´sruby z nakr˛etkami; linia Dłoni otrzymała staro˙zytne znaleziska,
klucze, gwizdki oraz szklan ˛

a kul˛e z umieszczon ˛

a wewn ˛

atrz chat ˛

a, na któr ˛

a sypał

´snieg.

Dostali´smy te przedmioty za szklane misy oraz inne wyroby ze szkła, za oku-

lary w plastikowej oprawie, bibułk˛e dla palaczy, barwne plastry miodu, ˙zółwie
skorupy wypolerowane tak, ˙ze udawały plastik, długie wst˛egi przezroczystej ta-

´smy pokrytej obrazkami, doskonałej na paski. My oferowali´smy chleb w workach,

dla kupców równie cenny jak dla nas ich lekarstwa; targowano si˛e w kilku po-
mieszczeniach w´sród słodkiej woni dymu, szmeru rozmów i ´swietlnych refleksów
od ciemniej ˛

acych z wolna ˙zółtych ´scian. Wielu chciało ubi´c interes z przybyszami

lub tylko popatrze´c na nich czy posłucha´c opowie´sci; musiałem w ko´ncu ust ˛

api´c

miejsca, ale Jednodniówka nadal siedziała obok ´sniadego m˛e˙zczyzny, który nosił
jej bransolet˛e.

Przybysze nocowali u linii Szeptu, po dwu lub trzech, w pomieszczeniach

le˙z ˛

acych z dala od ´Scie˙zki, na obrze˙zach Małego Domostwa. Takie ´srodki ostro˙z-

no´sci obowi ˛

azywały przed wiekami i cho´c ju˙z nie były potrzebne, nadal ich prze-

strzegano. Id ˛

ac szlakiem, słyszało si˛e rozmowy albo zara´zliwy ´smiech. Nie zatrzy-

małem si˛e na dłu˙zej przy ˙zadnej z grup, nie miałem odwagi, chocia˙z nikt mnie nie
odp˛edzał; snułem si˛e w pobli˙zu, staraj ˛

ac si˛e usłysze´c, o czym mowa.

Nad ranem ockn ˛

ałem si˛e z krzykiem, bo ujrzałem nagle przed sob ˛

a jak ˛

a´s

twarz. Po chwili odkryłem, ˙ze jestem sam. Niczym lunatyk ruszyłem ´Scie˙zk ˛

a ku

drzwiom linii Klamry, jakbym został wezwany i w pół´snie nie był w stanie oprze´c
si˛e wołaniu. Biegłem, mijaj ˛

ac plamy bł˛ekitnawej po´swiaty wpadaj ˛

acej przez ´swie-

tliki w suficie; wszyscy jeszcze spali. Gdy dopadłem wyj´scia, dostrzegłem jaki´s
ruch; na ´Scie˙zce pojawiły si˛e niewyra´zne sylwetki. Znalazłem kryjówk˛e i z niej
obserwowałem nadchodz ˛

acych.

Przybysze z Rejestru doktor Boots zmierzali ku wyj´sciu, prowadzeni przez

kobiet˛e z linii Szeptu. Niesione na plecach tobołki zniekształcały ogl ˛

adane w pół-

mroku sylwetki. Gdy kupcy stan˛eli u drzwi ja´sniej ˛

acych bł˛ekitnawym ´swiatłem

poranka, przewodniczka odeszła bez po˙zegnania. W˛edrowcy poczekali chwil˛e na
maruderów i gromad ˛

a ruszyli do wyj´scia; drobna posta´c nadbiegła ´Scie˙zk ˛

a i przy-

ł ˛

aczyła si˛e do nich.

Wyszedłem z ukrycia i chwyciłem rami˛e Jednodniówki. Nie czułem zdziwie-

nia, mimo ˙ze do tej chwili nie podejrzewałem, na co si˛e zanosi.

— Stój — rzuciłem.
— Pozwól mi odej´s´c — odparła.
— Dlaczego? Mów.
— Nie.

55

background image

— Wrócisz?
— Nie pytaj.
— Obiecaj, ˙ze wrócisz. Przyrzeknij mi to. Inaczej pójd˛e za tob ˛

a. Zawołam

Siedmior˛ekiego, Naro˙znika i twoj ˛

a mbab˛e. Sprowadzimy ci˛e do domu. — Mówi-

łem szybko, przyciszonym głosem, nie całkiem ´swiadomy sensu wypowiadanych
słów. Nadal ´sciskałem jej rami˛e, a ona poło˙zyła r˛ek˛e na mojej dłoni; stali´smy tak
zł ˛

aczeni, twarz ˛

a w twarz, ledwie widoczni w bladym ´swietle poranka.

— Dałam ci pieni ˛

adz — stwierdziła cicho, lecz nieust˛epliwie. Zaszyłem go

w r˛ekaw i miałem zawsze przy sobie. — Ofiarowałam ci pieni ˛

adz i dlatego musisz

robi´c, co ka˙z˛e. — Uwolniła rami˛e z u´scisku. — Zosta´n tu. Nie wspominaj nikomu
o moim odej´sciu, ani dzi´s, ani jutro. Milcz, póki si˛e nie oddal˛e. Przesta´n o mnie
rozmy´sla´c. Zaklinam ci˛e na pieni ˛

adz, który otrzymałe´s.

Stałem nieruchomo, bezradny i wystraszony, a Jednodniówka si˛e odwróciła.

Ogorzały zreumatyzowany m˛e˙zczyzna, id ˛

acy za gromad ˛

a przybyszów z Rejestru

doktor Boots obejrzał si˛e, gdy pobiegła za w˛edrowcami.

— Z wiosn ˛

a tu powrócisz — dodałem.

— Teraz jest wiosna — stwierdziła, nie odwracaj ˛

ac głowy, i odeszła. Stan ˛

ałem

w drzwiach i patrzyłem, jak go´scie maszeruj ˛

a g˛esiego na południe, znikaj ˛

ac wolno

w porannej mgle, a za nimi biegnie Jednodniówka w niebieskiej sukni, z rozwia-
nymi czarnymi włosami. Zanim opary lub łzy przesłoniły mi widok, spostrzegłem,

˙ze jeden z przybyszów uj ˛

ał jej dło´n.

xxx
Przesiedziałem w kryjówce cały dzie´n; bałem si˛e wyj´s´c do ludzi, bo pierw-

szy lepszy rozmówca zacz ˛

ałby mnie wypytywa´c, a ja nie mógłbym go oszuka´c,

poniewa˙z mowa i tak by mnie zdradziła. W chwili zw ˛

atpienia chciałem i´s´c do

Siedmior˛ekiego, ale si˛e powstrzymałem. Znikni˛ecie Jednodniówki zostałoby za-
uwa˙zone dopiero wówczas, gdybym podniósł alarm; mogła przecie˙z w˛edrowa´c
do woli po odległych pokojach i w ka˙zdym zakamarku Małego Domostwa byłaby
u siebie. Nie wiedziałem, co robi´c. Czułem si˛e zagubiony i dlatego jej posłucha-
łem. Przyszło mi do głowy, ˙ze to było ukartowane. Linia Szeptu tak postanowi-
ła; doro´sli zdecydowali o losie Jednodniówki. Nie wiadomo, czy to prawda, ale
chciałem wierzy´c, ˙ze tak. Ukrywałem si˛e.

Szukaj ˛

ac samotno´sci, szedłem coraz dalej w stron˛e dawnego gniazda, i w ko´n-

cu trafiłem do komnaty, gdzie Jednodniówka przyprowadziła mnie wiosn ˛

a; stała

tam sztuczna noga, na ´scianie z anielskiego kamienia wisiał domek, a zamieszku-
j ˛

aca go staruszka oraz para dzieci pojawiała si˛e i znikała zale˙znie od pogody.

Jak to mo˙zliwe, ˙ze si˛e nie zorientowałem? Byli´smy jak dwa palce jednej dło-

ni — dwoje prawdomówców, a jednak dałem si˛e nabra´c i do dzi´s nie wiem, jak to
si˛e stało. Łudziłem si˛e, ˙ze podj˛eła decyzj˛e w ostatniej chwili, o ´swicie, ale sam nie
potrafiłem w to uwierzy´c. Wiedziała, czego chce i wszystko zaplanowała; z pew-
no´sci ˛

a przez wiele dni o niczym innym nie my´slała, a ja dałem si˛e nabra´c.

56

background image

Przypomniałem sobie, co mówiła o kuzynach; wspomniała, ˙ze linia Szeptu

wywodzi si˛e od Przymierza, podobnie jak Rejestr doktor Boots. Skoro ci od Szep-
tu strzegli tajemnic Przymierza zachowanych przez Olivi˛e, Rejestr doktor Boots
musi zna´c ich jeszcze wi˛ecej; mieli przecie˙z medykamenty i znali si˛e na podró-

˙zowaniu, jak dawne Przymierze. Rozwa˙załem słowa Barwy Czerwieni, która po-

wiedziała, ˙ze linia Szeptu nie tyle zachowuje sekrety, co uwa˙za, ˙ze w ogóle nie
nale˙zy ich wyjawia´c.

Zastanawiałem si˛e nad tymi sprawami, ale nie umiałem tak ich sobie poukła-

da´c, by nabrały dla mnie sensu. Uwa˙znie obserwowałem plastikowy domek wi-
sz ˛

acy na ´scianie. W drzwiach ukazała si˛e staruszka; była sama, dwójka dzieci

pozostawała w ukryciu.

Stara kobieta wychodzi w pochmurne dni, a dwoje maluchów widzi si˛e przy

słonecznej pogodzie. Przy zmianie aury zamieniaj ˛

a si˛e miejscami. A czwórka nie-

boszczyków na obrazku? Jednodniówka mówiła, ˙ze to szale´ncy.

Tamtego dnia ´swieciło sło´nce i wiosna była w pełni.
Trudno si˛e było w tym rozezna´c; długo płakałem ukryty w mrocznej kom-

nacie, samotny we własnym domu, obok sztucznej nogi, ´swiadomy niewypowie-
dzianych sekretów.

To barometr.
Co?
Barometr. Domek na ´scianie; to był barometr. Urz ˛

adzenie do ustalania pogo-

dy. Zwykły mechanizm.

Tak. Do ustalania pogody. Nie s ˛

adzisz. . .

Poczekaj. Trzeba zmieni´c kryształ.

background image

DRUGI KRYSZTAŁ — ´SMIECH

KUTERNOGI

background image

PIERWSZA FASETA

Co to jest?
Kryształ. O´smioboczny, widzisz? Musz˛e go wymieni´c. Id´zmy dalej.
Nie rozumiem. Po co ta przerwa?
Kryształy zapami˛etuj ˛

a twoje słowa. Wszystko, co powiedziałe´s, zostaje wyry-

te albo zapisane. . . na fasetach kryształu. Nie umiem ci wytłumaczy´c, jak to si˛e
dzieje. Mo˙zna potem odtworzy´c twoj ˛

a opowie´s´c za pomoc ˛

a innego mechanizmu;

usłyszymy wszystko po kolei, słowo w słowo.

Tak samo jest z ksi ˛

a˙zkami, które miał Blask.

Tak, w pewnym sensie. . .
Co ci przyjdzie z takiego zapisu? Tylko przez moment jestem jaki jestem;

wiem o tym, ale tu i teraz czuj˛e si˛e naprawd˛e sob ˛

a. W pewnym sensie przypomi-

nam ten kryształ, a raczej. . . much˛e uwi˛ezion ˛

a w przezroczystym kawałku plasti-

ku.

Co takiego?
Much˛e. Owada w plastikowej kostce. Blask tak ˛

a miał. . . Powiedz mi jedno.

Kim jestem?

Potokiem Słów.

˙

Zadna odpowied´z.
Ale to prawda.
Czuj˛e si˛e zagubiony. Powinienem by´c tylko sob ˛

a, ale to niemo˙zliwe.

Mów dalej. To łatwiejsze. Najlepiej opowiedzie´c cał ˛

a histori˛e od pocz ˛

atku do

ko´nca. Wiemy, ˙ze tak robicie. Chcesz mówi´c o Blasku?

Blask.
Je˙zeli Blask jest ´swi˛etym, ja nim by´c nie mog˛e. Je´sli nie przysługuje mu to

miano, zapewne mnie si˛e nale˙zy. Barwa Czerwieni powiada, ˙ze prawdziwy ´swi˛ety
jest przejrzysty. Osi ˛

agn ˛

ałem ten stan, prawda?

Barwa Czerwieni tak powiedziała: ´Swi˛eci odkryli, ˙ze prawdziwa mowa po-

lega nie tylko na jasnym i zrozumiałym wyra˙zaniu my´sli. Najwa˙zniejsze jest, ˙ze
im lepiej opowiada prawdomówca, tym łatwiej jest innym przejrze´c si˛e w nim
jak w lustrze. Byłoby idealnie, gdyby słuchacze prawdomówcy, który osi ˛

agn ˛

całkowit ˛

a przezroczysto´s´c, ujrzeli siebie nawzajem.

59

background image

Druga siódemka mego ˙zycia dobiegała ko´nca. Odwiedziłem Barw˛e Czerwie-

ni, by zajrzała do Archiwum i poszukała danych na mój temat. Nie od razu wyj˛eła
soczewki i szklane kwadraty; pocz ˛

atkowo rozmawiali´smy, gryz ˛

ac jabłka. Przypo-

mniałem sobie pierwsz ˛

a wizyt˛e; wtedy dopiero zaczynałem si˛e uczy´c.

— Dlaczego nie ma ju˙z ´swi˛etych? — zapytałem.
— Kto wie, mo˙ze i s ˛

a — odparła. — Tak si˛e składa, ˙ze wiele lat musi upłyn ˛

a´c

od ich ´smierci, by ludzie si˛e przekonali, czy opowie´sci rzekomych wybra´nców
pozostały ˙zywe. W´sród nas mog ˛

a by´c ´swi˛eci, cho´c o tym nie wiemy.

— Od dawna wcale o nich nie słycha´c. Wiele pokole´n przemin˛eło bez ´swi˛e-

tych.

— To prawda — odparła. — ´Swi˛ety Roy Mniejszy i ´swi˛eta Olivia byli ostatni.

No i ´swi˛ety Gene, je˙zeli wierzy´c tym spod znaku Nitki. Z drugiej strony jednak, od
wieków panuje spokój, nic si˛e nie dzieje, wystarczy uczy´c si˛e tego, co odkryli nasi
skrz˛etni poprzednicy. Nadejdzie czas nowych odkry´c; pora ludzi nie znaj ˛

acych

bezruchu.

— Siedmior˛eki uwa˙za, ˙ze ju˙z si˛e zacz˛eła.
— Naprawd˛e?
— Jego zdaniem nale˙zy opu´sci´c Małe Domostwo. Zamiast czeka´c, pragnie

wyj´s´c przyszło´sci naprzeciw.

— Tak?
Ze sposobu, w jaki mówiła Barwa Czerwieni wywnioskowałem, ˙ze nie wie-

rzy, by Siedmior˛eki wiedział co´s o nowych czasach lub rzeczywi´scie miał zamiar
wyj´s´c im na spotkanie.

— Jednodniówka odeszła — dodałem.
— Kto? — zapytała Barwa Czerwieni. — Ach, ta dziewczynka z linii Szep-

tu. . . — Rzuciła mi badawcze spojrzenie. — S ˛

adzisz, ˙ze odeszła, by pozna´c tajniki

´swi˛eto´sci?

— Nie wiem.
— Pójdziesz za ni ˛

a?

— Nie wiem — powtórzyłem. — Raczej nie.
W ko´ncu wyszło na jaw, ˙ze Jednodniówka znikn˛eła. Musiałem odpowiada´c

na ró˙zne pytania. Powiedziałem, co mi było wiadomo: ˙ze dobrowolnie poszła za
w˛edrowcami z Rejestru, ˙ze nie mam poj˛ecia, dlaczego to zrobiła i czy zamierza
wróci´c. Mówiłem prawd˛e i było to po mnie wida´c. Wie´sci szybko rozeszły si˛e po
Małym Domostwie. Słyszało si˛e narzekanie, omal nie doszło do zgromadzenia.
Posła´ncy z wie´sciami biegali ´Scie˙zk ˛

a w t˛e i z powrotem, a gaw˛edziarki odbyły

narad˛e, lecz nikt nie zdołał ustali´c, czy doro´sli z linii Szeptu wiedzieli o zamiarach
Jednodniówki, czy ci z Rejestru namawiali j ˛

a do odej´scia, i jak to si˛e wszystko

odbyło. W´sród prawdomówców nie powinno by´c takich zagadek, a jednak si˛e
zdarzały. ´Swi˛ety Roy Mniejszy powiedział: Prawdziwa mowa to prosty sposób
mówienia prawdy, o ile sprawa nie jest skomplikowana i łatwo o niej rozprawia´c.

60

background image

Gdy nast˛epnej wiosny przybyli do nas w˛edrowcy z Rejestru, nie było w´sród

nich Jednodniówki. Czekaj ˛

ac na ich przybycie, wyobra˙załem sobie niestworzo-

ne rzeczy, ˙ze dziewczyna powróci zmieniona nie do poznania i nie´swiadoma
prawdziwej mowy; ˙ze b˛edzie taka sama jak przedtem, powita mnie, jakby´smy si˛e
nie rozstawali i opowie o cudach, które widziała; ˙ze b˛edzie ˙załowała pochopnej
ucieczki i uni˙zenie poprosi, by j ˛

a przyj ˛

a´c z powrotem; ˙ze zachorowała i umarła

w´sród obcych z Rejestru, a ci przynios ˛

a nam blad ˛

a nieboszczk˛e. Jednodniówka

nie wróciła. W˛edrowcy twierdzili, ˙ze jest zdrowa i wesoła, ale nie potrafili so-
bie przypomnie´c ˙zadnych szczegółów i z niecierpliwo´sci ˛

a czekali, a˙z zacznie si˛e

handel.

Tej wiosny po odej´sciu w˛edrowców policzyli´smy nasz ˛

a dziatw˛e.

Ka˙zdej wiosny daremnie czekałem na Jednodniówk˛e. Co roku wypatrywanie

przybyszów z Rejestru oraz rosn ˛

aca nadzieja jej powrotu oznaczały, ˙ze nadcho-

dzi wypatrywana niecierpliwie zmiana pór roku. Wiosna była przez to jeszcze
bardziej upragniona, a nuda dobiegaj ˛

acej kresu zimy graniczyła z szale´nstwem;

charakterystyczne oznaki, takie jak wezbrane nurty rzek i przyloty w˛edrowne-
go ptactwa, wprawiały mnie w stan euforii. Jednodniówka, miło´sniczka jesieni
i mrocznych komnat stała si˛e dla mnie symbolem wiosny.

— Nie pójdziesz za ni ˛

a — stwierdziła Barwa Czerwieni. — W takim razie

dok ˛

ad si˛e wybierasz?

— Sam nie wiem — odparłem. — Trudno powiedzie´c.
— Mało wiesz jak na młodzie´nca aspiruj ˛

acego do ´swi˛eto´sci — stwierdziła

i dodała z u´smiechem: — To dobry znak.

Wcale si˛e nie dziwiłem, ˙ze Barwa Czerwieni zna moje zamysły, chocia˙z jej

nie wspomniałem, ˙ze chc˛e opu´sci´c Małe Domostwo, nauczy´c si˛e ˙zycia godnego
opowie´sci, bo pragn˛e zosta´c ´swi˛etym. Po prostu dałem jej to do zrozumienia. ˙

Zad-

nej z moich ch˛eci czy my´sli nie mogłem przed ni ˛

a ukry´c. U˙zywałem prawdziwej

mowy, której mnie nauczyła.

— ˙

Zycie — mówiła, przygl ˛

adaj ˛

ac si˛e uwa˙znie obrazowi pierwszego z prze-

zroczy Archiwum, widocznemu na białej ´scianie — to splot okoliczno´sci, które
ł ˛

acz ˛

a si˛e w kr˛egi i razem wiruj ˛

a. Okoliczno´sci ˙zycia ´swi˛etego zawieraj ˛

a si˛e w jego

opowie´sci o kolejach własnego losu. Ta historia trwa w naszych wspomnieniach.

˙

Zywot ´swi˛etego zamkni˛ety w opowiadaniu przedstawia tak˙ze rozmaite okolicz-
no´sci naszego bytowania. To jak kr˛egi na wodzie.

Wstała, zamiataj ˛

ac szat ˛

a glinian ˛

a podłog˛e. Z podłu˙znej szkatułki wyj˛eła drugi

szklany kwadrat i umie´sciła go obok pierwszego. Obraz na ´scianie był teraz inny;
kolory si˛e zmieszały, a barwne plamy przybrały odmienny kształt i poło˙zenie.

— Widzisz? — powiedziała Barwa Czerwieni. — ´Swi˛eci s ˛

a jak przezrocza

Archiwum. Liczy si˛e interpretacja, a nie sam obrazek.

61

background image

— Ze ´swi˛etymi jest podobnie — wtr ˛

aciłem. — Ich przejrzyste ˙zywoty obja-

wiaj ˛

a prawd˛e o nas samych. Cudze dzieje staj ˛

a si˛e tłem dla naszych losów. Mniej-

sza o perypetie i barwne opowie´sci. Liczy si˛e. . .

— Interpretacja. Masz racj˛e — odparła Barwa Czerwieni. — Istot ˛

a ´swi˛eto-

´sci nie s ˛

a czyny, lecz opowie´sci o nich. Natura snuj ˛

acych je ´swi˛etych staje si˛e

przejrzysta, a przez to rzuca nowe ´swiatło na nas samych.

— Bez Korporacji Wielkiego Domostwa nie byłoby prawdziwej mowy, a gdy-

by nie ona, ˙zycie nie zyskałoby przejrzysto´sci. ´Swi˛eci mieli nadziej˛e, ˙ze doskonale
przejrzysty ˙zywot uwolni nas od ´smierci; nie chodzi o nie´smiertelno´s´c, której pra-
gn˛eli aniołowie; uwolnienie od ´smierci polega na tym, by koleje losu ju˙z za ˙zycia
zyskały przejrzysto´s´c, i to nie dzi˛eki czynnikom zewn˛etrznym, takim jak Archi-
wum czy prawdziwa mowa. Przejrzysto´s´c winna cechowa´c wszelkie zdarzenia
i okoliczno´sci. Zamiast opowiada´c historie, które je takimi uczyni ˛

a, sami b ˛

ad´zmy

przezroczy´sci. Słuchanie i wspominanie ˙zycia ´swi˛etych nie wystarczy, trzeba ich
samemu do´swiadczy´c; od narodzin do ´smierci musimy prze˙zy´c wiele ˙zywotów.

— Jakim sposobem? — wypytywałem, bo trudno mi było ogarn ˛

a´c to my´sl ˛

a

albo wyobra´zni ˛

a.

— Wła´snie — rzuciła Barwa Czerwieni. — Gdybym wiedziała, byłabym naj-

wi˛eksz ˛

a w´sród ´swi˛etych. Je˙zeli odkryjesz. . . Powiedz mi jedno, Potoku słów. Na

czym polega prawdziwa mowa?

Powinienem to wiedzie´c; jestem prawdomówc ˛

a i cokolwiek si˛e stanie, nie

przestan˛e nim by´c, a mimo to. . . Na czym polega? Pytanie Barwy Czerwieni
d´zwi˛eczało echem w mojej głowie; było jak obraz, w niesko´nczono´s´c odbijany
przez dwa stoj ˛

ace naprzeciw siebie zwierciadła. Wzrok si˛e wtedy m ˛

aci, jak mnie

zm ˛

acił si˛e rozum.

— Nie mam poj˛ecia — odparłem, wybuchaj ˛

ac ´smiechem. — Nie wiem, jak

funkcjonuje.

Gaw˛edziarka równie˙z si˛e roze´smiała. Pochylona w moj ˛

a stron˛e, jakby chciała

powierzy´c mi tajemnic˛e, stwierdziła, zni˙zaj ˛

ac głos do szeptu:

— Wiedz, Potoku, ˙ze i ja nie mam poj˛ecia!
Wci ˛

a˙z chichotała, si˛egaj ˛

ac po kolejne przezrocze Dłoni, potrzebne do uzu-

pełnienia obrazu. Co´s jej przyszło do głowy, kiedy ujmowała w palce szklane
kwadraty.

— Zapytałe´s mnie kiedy´s, Potoku, jakie s ˛

a nazwy przezroczy oraz ich sekwen-

cji.

— Tak.
— Nadal chcesz je pozna´c?
— Owszem.
— A zatem nadeszła odpowiednia pora — stwierdziła Barwa Czerwieni, spo-

gl ˛

adaj ˛

ac na mnie, jakby si˛e ˙zegnała. — Obrazek widziany przed chwil ˛

a to Czwar-

ty Odkrywca. Przezrocze Dłoni. Czy widzisz jej zarys w miejscu, gdzie spotyka-

62

background image

j ˛

a si˛e kontury? Nast˛epny wizerunek to Pierwsza Rysa Mniejsza. Razem tworz ˛

a

W˛ezeł Mniejszy. — Wyj˛eła z pudełka kolejny szklany kwadrat. — W˛ezeł Mniej-
szy i R˛eka daj ˛

a W˛ezeł Mniejszy Rozwikłany. — Dodała dwa kolejne obrazki. —

W˛ezeł Mniejszy Rozwikłany i dwa Stopnie tworz ˛

a W˛ezeł Wi˛ekszy. — Ostro˙z-

nie wyjmowała i umieszczała w przegródce cienkie przezrocza. — Wielki W˛ezeł
i Pierwsza Pułapka to Pułapka Mniejsza, natomiast Pułapka Mniejsza i Wyprawa
daj ˛

a Drug ˛

a Bram˛e Mniejsz ˛

a albo Pułapk˛e Zamkni˛et ˛

a Mniejsz ˛

a, gdy rzecz dotyczy

tych od Li´scia. Druga Brama Mniejsza oraz Boisko tworz ˛

a zwykł ˛

a Bram˛e.

Kontury widoczne na ´scianie splotły si˛e, a nało˙zone na siebie barwy ´sciemnia-

ły. Kolejne przezrocze jakby uwyra´zniało poprzednie, a potem m ˛

aciło wzór. Nie

mogłem si˛e w tym rozezna´c. Dłonie Barwy Czerwieni zawisły nad pudełkiem
wypełnionym szklanymi kwadratami.

— Istnieje przypuszczenie — tłumaczyła — ˙ze Brama wraz z dwoma kolej-

nymi przezroczami Rysy, Złamanym Sercem i Rozrzuconymi Okruchami, tworzy
W˛ezeł Rozwikłany Wi˛ekszy. Nikt jednak nie potrafi odczyta´c takiej sekwencji ob-
razów; nawet interpretacja Bramy nastr˛ecza trudno´sci, a co dopiero mówi´c o bar-
dziej zło˙zonych układach. — Dotkn˛eła soczewek, by poprawi´c ostro´s´c, a nało˙zone
obrazy na moment stały si˛e wyra´zne i ponownie zm˛etniały. Podeszła bli˙zej i znów
usiadła obok mnie. — Po wielu latach poszukiwa´n gaw˛edziarki przekonały si˛e, ˙ze
nie mo˙zna nakłada´c obrazów w niesko´nczono´s´c, a Brama stanowi granic˛e pewnej
interpretacji. Je´sli nawet W˛ezeł Rozwikłany Wi˛ekszy zawiera wszelkie obrazy, to
nie podlega opisowi i komentarzowi.

— Czy Archiwum przestało by´c u˙zyteczne, gdy odkryły´scie t˛e prawidłowo´s´c?

Jak to jest?

— O, nie — odparła. — W ˙zadnym wypadku. Minie wiele czasu, nim nauczy-

my si˛e rozumie´c wszystkie dane zawarte cho´cby w W˛e´zle Mniejszym. Z drugiej
strony jednak. . . Wydaje si˛e, ˙ze gdy w czasach ´swi˛etej Olivii rozpocz˛eto rzetelne
badanie Archiwum, s ˛

adzono. . . istniała uzasadniona nadzieja, ˙ze pewnego dnia

uda si˛e zobaczy´c pełn ˛

a sekwencj˛e i odpowiedzie´c na wszystkie pytania. Teraz

wiadomo, ˙ze to mrzonki. Gdy prawda wyszła na jaw, kilka gaw˛edziarek znisz-
czyło swoje Archiwa, a cz˛e´s´c z nich opu´sciła Małe Domostwo. Smutne to były
czasy. — Barwa Czerwieni poprawiła zsuwaj ˛

ace si˛e okulary. — Co do mnie. . .

Zdaj˛e sobie spraw˛e, ˙ze w Archiwum tyle jest odnóg, w˛e˙zowych dłoni i cieka-
wostek, ˙ze wielu ˙zywotów nie starczy na ich gruntowne poznanie. Nie zabraknie
równie˙z kwestii wynikaj ˛

acych z do´swiadcze´n i m ˛

adro´sci naszych linii uwikłanych

w problemy i wi˛ezi. — Zerkn˛eła na wzór Bramy; na szkłach okularów powstały
barwne refleksy. — Tam s ˛

a wszelkie dane, Potoku, cho´c nie potrafi˛e ich wydoby´c;

wszystko zawiera si˛e w Archiwum; cała prawda o ludziach, której nigdy nie po-
znam. To wystarczy, ˙zebym stale do niego wracała. — Zapadło milczenie. Barwa
Czerwieni wydawała si˛e starsza ni˙z w rzeczywisto´sci. Nagle zapytała: — Kiedy
zamierzasz odej´s´c?

63

background image

— Na wiosn˛e — odrzekłem. — S ˛

adz˛e, ˙ze wówczas b˛ed˛e ju˙z gotowy.

— ´Swi˛ety. . . — rzuciła. — Chc˛e ci u´swiadomi´c, Potoku, ˙ze gdy przed sied-

mioma laty odwiedziłe´s mnie po raz pierwszy, inne były twoje zamiary. Chciałe´s
odszuka´c wszystkie zaginione dobra, aby je nam zwróci´c.

— Tak.
— Czy twoja dziewczyna z linii Szeptu równie˙z si˛e do nich zalicza? — Nie

odpowiedziałem. Barwa Czerwieni nie patrzyła na mnie. Wzrok utkwiła w obra-
zie Bramy. — Wła´sciwie czemu nie. . . — mrukn˛eła, uderzaj ˛

ac si˛e dłoni ˛

a w kola-

no. — W tym roku nie zamierzam odczytywa´c dla ciebie wzorów. Gdyby´s mimo
wszystko nalegał, wynikłoby tyle˙z szkody, co po˙zytku. Co ty na to?

— Tobie pozostawiam decyzj˛e.
— Sadz˛e, ˙ze mój pomysł jest rozs ˛

adny. — Wyci ˛

agn˛eła r˛ek˛e, abym pomógł

jej wsta´c. Czy to mo˙zliwe, ˙ze tak szybko urosłem? A mo˙ze to ona si˛e skurczyła?
Mocno zacisn˛eła dłonie na moim ramieniu i dodała: — Gdy odejdziesz, nie wa˙z
si˛e zapomnie´c o nas i naszych potrzebach. Je´sli znajdziesz co´s, co mogłoby si˛e
nam przyda´c, zachowaj to. Wiedz˛e zdobyt ˛

a tutaj we´z ze sob ˛

a jak baga˙z; z ni ˛

a ła-

twiej ci b˛edzie wypełni´c zadanie. Cho´cby´s odszedł daleko, wró´c do nas ze swymi
znaleziskami.

Obj˛eła mnie i wyszedłem. Biegłem kr˛et ˛

a ´Scie˙zk ˛

a, znan ˛

a mi jak własne pi˛e´c

palców, zdziwiony, ˙ze komnaty, pokoje i korytarze stały si˛e nagle zbyt ciasne. Cie-
kawiło mnie, jakie dane ujawniłoby Archiwum i czego dowiedziałbym si˛e o mo-
ich zamiarach, jakie miałem szanse, co pewnie by si˛e nie udało. Czułem, ˙ze p˛ekła
linia ł ˛

acz ˛

aca moj ˛

a młodo´s´c z Małym Domostwem; byłem nieco zagubiony, a zara-

zem wolny. Barwa Czerwieni na pewno miała racj˛e. Mniejsza zreszt ˛

a o jej wiedz˛e

(a wiedziała mnóstwo); jednego byłem pewien — z pewno´sci ˛

a wyczuwała, kiedy

trzeba, a kiedy nie nale˙zy mówi´c, co ujawniło Archiwum.

Jak mogła przypuszcza´c, ˙ze zapomn˛e o Małym Domostwie! Z pewno´sci ˛

a nie

mówiła tego powa˙znie. Im dalej odchodz˛e, tym wyra´zniejszy staje si˛e w moim
umy´sle jego obraz; widz˛e strumie´n płyn ˛

acy z pluskiem fal, owady i ptactwo w za-

ro´slach, najskrytsze tajemnice zawarte w Archiwum i ocalałych przedmiotach,
ukrytych wyrze´zbionych kufrach. Teraz, gdy mieszkam od roku na drzewie, gdy
otrzymałem list od doktor Boots, poznałem ´swiatło´s´c i mrok, dochodziłem swo-
ich praw, przetrwałem niezliczone analizy i podsumowania, my´sl˛e niekiedy, ˙ze
wyobraziłem sobie po prostu nasz le´sny zak ˛

atek, ˙ze wcale nie jestem prawdo-

mówc ˛

a — nie my´sl˛e tego, co mówi˛e i nie mówi˛e, tego, co my´sl˛e, a wszystko

jest moim wymysłem. Z drugiej strony, nawet je´sli to było senne marzenie, wizj˛e
podyktował mi głos prawdomówcy, który nie potrafi kłama´c.

background image

DRUGA FASETA

Twoja wyprawa miała jednak, na celu odszukanie Jednodniówki, prawda?
Nie wiem. Mo˙ze tak. Nie byłem tego ´swiadomy.
Jako dziecko pragn ˛

ałem odnale´z´c nasze utracone dobra. Kiedy podrosłem

i poznałem opowie´sci o ´swi˛etych oraz historie Siedmior˛ekiego, pojawił si˛e inny

´smiały plan: zapragn ˛

ałem SAM ZOSTA ´

C ´swi˛etym i prze˙zy´c niezwykłe przygo-

dy, o których mógłbym potem opowiada´c, a tak˙ze odkry´c zapomniane tajemnice,
znacznie wa˙zniejsze od sekretów, których nie chciała mi powierzy´c Jednodniów-
ka. Miałem równie˙z nadziej˛e, ˙ze w moich opowie´sciach ´swiat nabierze wewn˛etrz-
nej logiki.

Barwa Czerwieni s ˛

adziła, ˙ze w gł˛ebi ducha pragn ˛

ałem tylko odnale´z´c Jednod-

niówk˛e. Ona była zaginionym dobrem, którego mi najbardziej brakowało.

Od gaw˛edziarki dowiedziałem si˛e równie˙z o podstawowym d ˛

a˙zeniu ´swi˛etych:

pragn˛eli by´c przejrzy´sci.

Sk ˛

ad miałem wiedzie´c tamtej wiosny, czego chc˛e najbardziej i jaki b˛ed˛e

w przyszło´sci? Jak miałem przeczu´c, ˙ze wszystkie domysły s ˛

a prawdziwe, ˙ze speł-

ni ˛

a si˛e co do joty?

Nie miałem o tym poj˛ecia. Jednego byłem pewny; wbrew opinii Barwy Czer-

wieni, przekonanej, ˙ze ´swi˛etych ju˙z nie ma, ˙zyje gdzie´s na ´swiecie wybraniec,
jakim sam chciałbym zosta´c. Najwa˙zniejsze moje zadanie polegało na tym, by
go odnale´z´c, usi ˛

a´s´c przed nim i dzi˛eki obserwacji zrozumie´c to, czego sam nie

mogłem poj ˛

a´c: czym jest przejrzysto´s´c.

Odbyli´smy z Siedmior˛ekim wiele wypraw; zdarzało si˛e, ˙ze na cały tydzie´n

opuszczali´smy Małe Domostwo, by odwiedzi´c wszystkie ciekawe miejsca. Na-
uczyłem si˛e wspina´c po skałach, rozpala´c ognisko z wilgotnego drewna, okre´sla´c
kierunek i maszerowa´c przez cały dzie´n bez obawy, ˙ze nie wiem, dok ˛

ad zmie-

rzam. Siedmior˛eki mawiał, ˙ze to przygotowania. Odk ˛

ad postanowiłem opu´sci´c

Małe Domostwo, zacz ˛

ałem si˛e do nich solidniej przykłada´c. Wprawdzie ani ra-

zu o tym nie rozmawiali´smy, ale Siedmior˛eki rozumiał, ˙ze przygotowania słu˙z ˛

a

mnie, nie za´s jemu.

Zabrałem grub ˛

a niebiesk ˛

a koszul˛e, chleb i fajk˛e, sporo orzechów i suszonych

owoców. Siedmior˛eki splótł dla mnie ze sznurka lekki i mocny hamak; zabra-

65

background image

łem tak˙ze plastikow ˛

a płacht˛e, któr ˛

a zamierzałem nad nim rozpina´c, by słu˙zyła za

namiot. Miałem czwórdzbanek i troch˛e innych lekarstw oraz nowe okulary wyko-
nane przez Moje Oczy specjalnie dla mnie. Szkła były ˙zółtawe, a kiedy przez nie
spogl ˛

adałem, wczesna wiosna zmieniała si˛e w pó´zne lato. Wkładałem je i zdej-

mowałem dla zabawy, wypatruj ˛

ac ´swi˛etych w koronach drzew.

Czemu na drzewach?

´Swi˛eci zawsze ˙zyli z dala od innych, zwykle w domkach budowanych w ko-

ronach drzew. Nie mam poj˛ecia, czemu tak czynili. S ˛

adziłem, ˙ze pewnego dnia

sam zamieszkam na drzewie jak dawni ´swi˛eci; najch˛etniej wybrałbym d ˛

ab o ni-

skim pniu albo jeden z mijanych wi ˛

azów. Zd ˛

a˙zyłem si˛e ju˙z przywi ˛

aza´c do wi-

zerunku ´swi˛etego, którym pragn ˛

ałem zosta´c, widziałem bardzo wyra´znie owego

starca, chwytałem uchem oderwane fragmenty jego opowie´sci. . . W południe za-
szyłem si˛e w niewielkim zagajniku, na podmokłym brzegu strumienia, z którego
piły czasem dzikie krowy. Zapaliłem. Nie pozostawało mi nic innego, jak ruszy´c
dalej. Mijał pierwszy ranek mojej wyprawy, ale czas bardzo mi si˛e dłu˙zył i dlatego
postanowiłem sobie ul˙zy´c.

W czwórdzbanku jest srebrne naczynie, które zawiera małe, czarne jak ˙zu˙zel

granulki ró˙znej wielko´sci, które czyni ˛

a brzemi˛e l˙zejszym. Wiedziałem to od mba-

by, która otwierała przy mnie dzbanek, by za˙zy´c ów specyfik. Byłem ´swiadomy,

˙ze w podró˙zy trzeba przed połkni˛eciem granulki u´swiadomi´c sobie dokładnie, co

stanowi cel wyprawy, któr˛edy si˛e tam dosta´c i w jakiej porze. Znałem szlak wio-
d ˛

acy ku Rzece i wiedziałem, ˙ze przed zmierzchem powinienem dotrze´c do mostu,

którym szli´smy kiedy´s z Siedmior˛ekim. Otworzyłem dzbanek, dr˙z ˛

ac ˛

a r˛ek ˛

a (jako

˙ze dotychczas nie za˙zywałem tej mikstury) si˛egn ˛

ałem po ciemn ˛

a granulk˛e i prze-

łkn ˛

ałem j ˛

a pospiesznie.

Zwolniłem kroku w´sród olbrzymich wi ˛

azów ocieniaj ˛

acych drog˛e. Szum wia-

tru w koronach drzew brzmiał coraz ciszej i przypominał smutne powolne za-
wodzenie, a˙z w ko´ncu przestałem go słysze´c. ´Spiew ptaków brzmiał przeci ˛

agle,

a li´scie poruszały si˛e w zwolnionym tempie. Jasny dzie´n zmienił si˛e w bł˛ekitny
półmrok; takie bywa ´swiatło w czasie za´cmienia sło´nca. Obserwowałem jedn ˛

a

gał ˛

azk˛e, potem wybrany li´s´c. Robiłem długie przerwy mi˛edzy jednym a drugim

krokiem, by obserwowa´c ka˙zdy szczegół; sło´nce nie zmieniało poło˙zenia, a ni-
skie ptasie głosy ci ˛

agn˛eły w niesko´nczono´s´c pojedyncze tony. Czekałem cierpli-

wie, a˙z opadnie uniesiona do góry prawa stopa; wydawało si˛e, ˙ze to nie nast ˛

api.

Nagle zapomniałem o li´sciu, ´spiewie ptaków i jednostajnym poj˛ekiwaniu wiatru;
noga uderzyła o ziemi˛e i ujrzałem przed sob ˛

a Rzek˛e, a w dali most i zachodz ˛

ace

sło´nce. Zaskoczony parskn ˛

ałem ´smiechem. Ul˙zyłem sobie, nie ma co! W˛edrowa-

łem przez całe popołudnie i nawet tego nie poczułem. Zrozumiałem staruszków,
którzy chichotali, spogl ˛

adaj ˛

ac z lekkim niedowierzaniem na efekty całodziennej

pracy wykonanej pod wpływem czarnych granulek zmniejszaj ˛

acych trudy.

66

background image

Obejrzałem si˛e i na widok li´sci trzepocz ˛

acych w koronach drzew przy lekkim

popołudniowym wietrze, ˙zal mi si˛e zrobiło utraconej w˛edrówki. Zrozumiałem, ˙ze
warto sobie ul˙zy´c, gdy mamy do przeniesienia ci˛e˙zar d´zwigany setki razy, albo
niech˛etnie ruszamy w dług ˛

a drog˛e. Ciemny specyfik nie wychodzi na dobre ani

odkrywczym wyprawom, ani młodym ´swi˛etym. To było dla mnie nauczk ˛

a; cisn ˛

a-

łem srebrny dzbanek do rzeki, a˙z podskoczył w´sród spienionych brunatnych fal
i poszedł na dno.

Za rzek ˛

a sło´nce o´swietlało szczyty wzgórz, ale w nadbrze˙znych zaro´slach ro-

biło si˛e ju˙z ciemno i zimno. Opadła mgła. Wsun ˛

ałem dłonie w r˛ekawy i spogl ˛

a-

dałem na bystry nurt; byłem zm˛eczony, bo długo maszerowałem. Ciekawe, czy
zdołam zapali´c. Nagle woda zabulgotała, chlapi ˛

ac na wszystkie strony, i po rzece

przemkn ˛

ał człowiek. W˛edrował po falach; woda bryzgała na tors, a on wykonywał

ramionami zamaszyste ruchy jak podczas marszu. Za nim kł˛ebiła si˛e piana. Nie
spostrzegł mnie, bo ukryłem si˛e w cieniu, i odpłyn ˛

ał z nurtem.

Zadziwiaj ˛

ace! Bez namysłu pobiegłem za nim wzdłu˙z brzegu, potykaj ˛

ac si˛e

o korzenie i grz˛ezn ˛

ac w błocie. Na moment straciłem nieznajomego z oczu, ale po

chwili znów go ujrzałem, jak równym tempem przepływał obok drzew, a ko´nski
ogon i biała koszula ci ˛

agn˛eły si˛e za nim. Brn ˛

ałem w´sród wierzb i pn ˛

aczy rosn ˛

a-

cych na podmokłym brzegu; ledwie wyci ˛

agałem buty z grz ˛

askiego błota. Wkrót-

ce zobaczyłem si˛egaj ˛

acy w nurt drewniany pomost, a na nim zwyczajnego m˛e˙z-

czyzn˛e; wyciskał wod˛e z ko´nskiego ogona, przekomarzaj ˛

ac si˛e wesoło z kobiet ˛

a,

która energicznie wycierała go r˛ecznikiem. Gdy si˛e odwrócili i ujrzeli przyby-
sza brn ˛

acego przez zaro´sla, po´slizgn ˛

ałem si˛e i plusn ˛

ałem jak wydra do zm˛etniałej

wody.

Pomogli mi wyj´s´c na brzeg i ze ´smiechem wypytywali, jak przyw˛edrowałem

w to miejsce; kiedy wyplułem zamulon ˛

a wod˛e, zorientowałem si˛e, ˙ze to praw-

domówcy. Wci ˛

agn˛eli mnie na pomost, kilkoma schodkami poł ˛

aczony z nadbrze˙z-

nym domem. Spostrzegłem przycumowany do molo lekki chybotliwy pojazd, któ-
rym nieznajomy przemierzał rzeczny nurt: dwa podłu˙zne, puste w ´srodku meta-
lowe cylindry poł ˛

aczone ławk ˛

a, wiosła oraz wielkie pedały no˙znego nap˛edu. Bez

obci ˛

a˙zenia urz ˛

adzenie mocno wystawało z wody. Domy´sliłem si˛e, ˙ze nieznajomy

wywodzi si˛e z linii Klamry. Zamierzałem powiedzie´c, jak bardzo si˛e zdumiałem,
widz ˛

ac go na rzece, ale w tej samej chwili z drzwi domu wypadł chłopiec i znieru-

chomiał na mój widok. Był o kilka lat młodszy, opalony, z włosami spłowiałymi
od sło´nca. Poza bł˛ekitn ˛

a opask ˛

a na szyi był zupełnie nagi, a w dłoni trzymał kij.

Ju˙z miałem si˛e przedstawi´c, gdy z budynku wybiegł nast˛epny chłopiec; on

równie˙z przystan ˛

ał na mój widok. Był opalony, a czupryna zja´sniała mu od sło´nca;

trzymał kij i był nagi, wyj ˛

awszy czerwon ˛

a opask˛e na szyi.

Po raz pierwszy ujrzałem bli´zni˛eta. Wykr˛ecałem mokre ubranie, gapi ˛

ac si˛e na

nich mimo woli. Oni równie˙z mi si˛e przygl ˛

adali, cho´c nie było na co patrze´c. Nie

67

background image

potrafiłem okre´sli´c wyrazu ich twarzy, ale z czasem poj ˛

ałem, ˙ze tak wygl ˛

adaj ˛

a

ludzie rzadko widuj ˛

acy nieznajomych.

— To jest P ˛

aczek, a to Kwiatek — powiedział m˛e˙zczyzna. Nie mogłem po-

wstrzyma´c ´smiechu, a on mi zawtórował. — Jestem Wyko´nczony, a moja kobieta
zwie si˛e Bezksi˛e˙zycowa. Chod´z wysuszy´c ubranie. — Upewniłem si˛e, ˙ze pocho-
dził z linii Klamry; Bezksi˛e˙zycowa nale˙zała do Li´scia; chłopców nie umiałem
przypisa´c do linii, jako ˙ze było ich dwu.

Gdy weszli´smy do ´srodka, ujrzałem na ´scianach zakrytych kilimami migotli-

we refleksy promieni zachodz ˛

acego sło´nca, odbitych od faluj ˛

acej wody; mogło

si˛e wydawa´c, ˙ze jeste´smy pod jej powierzchni ˛

a. Jednostajny plusk przyprawiał

mnie o senno´s´c; w mieszkaniu rzecznego w˛edrowca i jego rodziny czułem si˛e jak
ryba odwiedzaj ˛

aca rybich przyjaciół. Wyko´nczony, przerywaj ˛

ac rozmow˛e, zdj ˛

i napełnił szklan ˛

a fajk˛e. Miał przyjemny głos, lecz chwilami przemawiał tonem,

który pobudzał mnie do ´smiechu, a Bezksi˛e˙zycowa ´smiała si˛e jeszcze cz˛e´sciej.
Zapytałem Wyko´nczonego, dlaczego nie mieszka w Małym Domostwie.

— Tak si˛e składa, ˙ze ci dwaj — zacz ˛

ał, wskazuj ˛

ac synów ły˙zk ˛

a pełn ˛

a chle-

ba — uwielbiaj ˛

a wod˛e. Strumie´n płyn ˛

acy przez Małe Domostwo jest dla nich za

płytki. Ich mbaba narzekała, ˙ze okropnie chlapi ˛

a, uznałem wi˛ec, ˙ze skoro lubi ˛

a

wod˛e, powinni tu zamieszka´c na stałe. Gdyby woleli towarzystwo ludzi, a rodzina
im nie wystarczyła, mogliby pozosta´c w Małym Domostwie. Najlepiej czuj ˛

a si˛e

we dwójk˛e, wi˛ec mieszkaj ˛

a nad rzek ˛

a.

— Tu si˛e urodzili´smy — wtr ˛

acił Kwiatek, a P ˛

aczek dodał: — Tu jest nasze

miejsce.

— Postanowiłem zabra´c ich do siebie na jaki´s czas — oznajmił Wyko´nczo-

ny. — Maj ˛

a tu dom. Ja równie˙z; tak było i b˛edzie. Chłopcy wol ˛

a mieszka´c nad

wod ˛

a.

— Czy pozostan ˛

a prawdomówcami?

— Skoro byli nimi dawniej, nic si˛e nie zmieni, prawda? W naszym domu nad

rzek ˛

a jest dwoje prawdomówców, natomiast w Małym Domostwie brak prawdzi-

wej rzeki. Wybrali´smy najlepsze rozwi ˛

azanie.

Wyko´nczony stwierdził ponadto, ˙ze bli´zniakom nad wod ˛

a było lepiej ni˙z

w´sród zdumionej ich wygl ˛

adem gromady. Nadal zdarzali si˛e ludzie gotowi przej´s´c

kawał drogi, byle tylko zobaczy´c chłopców; nie chciał, by im si˛e w głowach prze-
wróciło, bo na dobr ˛

a spraw˛e niczym si˛e nie wyró˙zniaj ˛

a. Bli´zniacy patrzyli na ojca

z identycznym u´smiechem; podobnie jak my, byli ´swiadomi, co stanowi o ich
niezwykło´sci.

Chłodny pokój wypełnił si˛e mocn ˛

a o˙zywcz ˛

a woni ˛

a dymu, który łatwiej ni˙z

powietrze wci ˛

agało si˛e w płuca. Wyko´nczony nie przerywał rozmowy, a kł˛eby

dymu wygl ˛

adały jak słowa wychodz ˛

ace z jego ust.

68

background image

— To osobliwe, ˙ze dziwi ci˛e opuszczenie Małego Domostwa — stwierdził,

upychaj ˛

ac ´swie˙ze okruchy chleba w główce fajki. — Wygl ˛

ada na to, ˙ze wybrałe´s

tak samo jak my. Byli´smy od ciebie nieco starsi, decyduj ˛

ac si˛e na ów krok.

— To nie tak — zacz ˛

ałem, ale przyszło mi do głowy, ˙ze maj ˛

a racj˛e, ponie-

wa˙z wiele lat upłynie, nim powróc˛e do Małego Domostwa. A jednak ˙zal mi było
P ˛

aczka i Kwiatka, bo nie mogli pozosta´c na stałe w najwspanialszym miejscu na

ziemi. — Wyruszyłem na wypraw˛e. Pewnego dnia wróc˛e. Bez mo˙zliwo´sci powro-
tu moje ˙zycie byłoby koszmarem. — Dopiero teraz zdałem sobie z tego spraw˛e.

— Tak czy inaczej — wtr ˛

aciła Bezksi˛e˙zycowa, podnosz ˛

ac si˛e z miejsca —

mo˙zesz tu zosta´c, jak długo zechcesz. Mamy du˙zo miejsca.

Gdy opowiedziałem wszystkie nowiny z rodzinnego gniazda, jakie zdołałem

sobie przypomnie´c, a lampy zapalone przez Bezksi˛e˙zycow ˛

a przygasły, po kr˛etych

schodach poszedłem z chłopcami do sypialni, gdzie przez liczne przeszklone okna
wida´c było czyste nocne niebo i przecinaj ˛

acy je Mały Ksi˛e˙zyc. Byłem wprawdzie

zm˛eczony, ale min˛eło sporo czasu, nim zasn ˛

ałem. Nie mogłem wyj´s´c z podziwu,

słysz ˛

ac, jak P ˛

aczek wpada w słowo Kwiatkowi. My´sleli niczym jedna osoba. Chi-

chotali, rozmawiaj ˛

ac o sprawach, na których si˛e nie znałem i baraszkowali jak

młode wydry. Za dnia wygl ˛

adali na opalonych, ale w półmroku na tle ciemnych

kołder ich skóra wydawała si˛e blada.

Postanowili mi pokaza´c swoje skarby ukryte w pudłach oraz pod posłaniem;

obejrzałem pust ˛

a skorup˛e ˙zółwia i myszk˛e o spiczastym nosie w gniazdku z trawy.

Ze skrytki w ´scianie wyci ˛

agn˛eli najcenniejszy przedmiot. Była to przezroczysta

kostka z plastiku, a w niej mucha gotowa do lotu; prawdziwy owad. Niesamowi-
te! Zatopili much˛e w plastikowej bryle! Pochyleni ku sobie obracali´smy kostk˛e
w ´swietle ksi˛e˙zyca.

— Jak powstała? — wypytywałem. — Ma jak ˛

a´s histori˛e? Sk ˛

ad j ˛

a macie?

— Od ´swi˛etego — odparł jeden z chłopców i si˛egn ˛

ał po nast˛epny przedmiot

wart pokazania, ale zdziwiony jego słowem dodałem natychmiast:

— ´Swi˛ety wam to dał? Jaki ´swi˛ety?
— Nasz znajomy — odparł P ˛

aczek.

— Znacie ´swi˛etego?
— Dał nam kostk˛e.
— Czemu? Co to miało oznacza´c?
— Nie wiem — powiedział jeden z chłopców. — To miało by´c dla nas na-

uczk ˛

a. Mucha jest przekonana, ˙ze wisi w powietrzu, bo wszystko dokładnie widzi

i nie czuje, by j ˛

a cokolwiek ograniczało. A jednak nie mo˙ze si˛e poruszy´c. Mamy

z tego czerpa´c nauk˛e. Tak powiedział.

— To zwykły upominek — wtr ˛

acił drugi z braci.

— Czy mógłbym pozna´c waszego przyjaciela? — zapytałem tak niecierpliwie,

˙ze chłopcy byli wyra´znie zdziwieni. — Daleko trzeba i´s´c?

— Tak.

69

background image

— Nie — odparł brat bli´zniak. — Niezbyt daleko. Wyruszymy o ´swicie. Za-

bierzemy ci˛e do niego. Nie wiadomo, czy ci˛e polubi.

— Na pewno ci˛e polubi.
Chłopcy wymienili spojrzenia i parskn˛eli ´smiechem.
— To dlatego, ˙ze jest nas dwu — rzucił P ˛

aczek, gdy stali obj˛eci ramionami,

spogl ˛

adaj ˛

ac na mnie z u´smiechem.

Jak przystało na dobrze wychowanych młodzie´nców spod znaku Li´scia, po-

zwolili mi wybra´c posłanie. Długo nie mogłem zasn ˛

a´c. Wsłuchany w szum wody

rozmy´slałem o naszych odwiedzinach u ´swi˛etego. Miałem go pozna´c jutro, wkrót-
ce, tak szybko!

background image

TRZECIA FASETA

Rano Wyko´nczony przewiózł nas swym wehikułem przez Rzek˛e. Ci ˛

agle ´smiał

si˛e i ˙zartował. Nie spotkałem dot ˛

ad człowieka, który po przebudzeniu byłby w tak

dobrym humorze — rzecz jasna, oprócz mnie, uradowanego rychłymi odwiedzi-
nami u ´swi˛etego. P ˛

aczek i Kwiatek wło˙zyli grube koszule chroni ˛

ace przed chło-

dem i mgł ˛

a, która zalegała nad rzek ˛

a oraz jej dopływami o bardzo przyjemnej

woni, ja natomiast trz ˛

asłem si˛e z zimna. Od Bezksi˛e˙zycowej dostałem zapas chle-

ba i ładn ˛

a plastikow ˛

a butelk˛e z przygotowanym na zim˛e musuj ˛

acym gronowym

napitkiem. . . a na po˙zegnanie całusa.

— Jesieni ˛

a wybieram si˛e do starego gniazda — oznajmiła. — Powiem, ˙ze ci˛e

widziałam w dobrym zdrowiu.

Moja w˛edrówka trwała zaledwie dzie´n, a ju˙z miałem do przekazania tysi ˛

ace

nowin, zachowałem jednak milczenie, oboj˛etnie skin ˛

ałem głow ˛

a, jak przystało na

do´swiadczonego w˛edrowca, i ruszyłem za Wyko´nczonym.

Przez jaki´s czas szli´smy z bli´zniakami zalesionym brzegiem, wzdłu˙z bystre-

go dopływu rzeki, który spokojnie płyn ˛

ał wy˙złobionym w gruncie korytem. Gdy

sło´nce było ju˙z wysoko i mocno przygrzewało, a poranna mgła znikn˛eła, dotar-
li´smy do zatoczki, gdzie czekała mała okr ˛

agła łódka, przywi ˛

azana do jednego

z drzew rosn ˛

acych na brzegu. Aniołowie wykonali j ˛

a z białego plastiku i, jak cz˛e-

sto bywało, przeznaczyli do innego ni˙z my celu. Łód´z o tak osobliwym wygl ˛

adzie,

proporcjach i kształcie byłaby dawniej nie do pomy´slenia. Zrobiło si˛e tak gor ˛

a-

co i parno, ˙ze P ˛

aczek i Kwiatek rzucili grube koszule na dno plastikowej misy.

Z mi˛ekkich ubra´n zrobiłem sobie poduszk˛e, usiadłem i obserwowałem bli´znia-
ków, stoj ˛

acych w łodzi z bosakami w r˛ekach. Po wodach zatoki pływały białe

kwiaty; chłopcy zerwali po jednym i wło˙zyli je niczym kapelusze. Kierowali łód-
k˛e w gór˛e rzeki, mijaj ˛

ac zaro´sla, które rzucały cie´n na ich ukwiecone czupryny.

Gdy rzeka stała si˛e w ˛

askim potokiem o kamienistym dnie, wyci ˛

agn˛eli´smy łód-

k˛e na brzeg i dalej ruszyli´smy piechot ˛

a wzdłu˙z strumyka szemrz ˛

acego w´sród skał.

W ciepłym wiosennym powietrzu nagle powiało chłodem, bo strumie´n zasilały
topniej ˛

ace ´sniegi z odległych gór. Gdy weszli´smy mi˛edzy rosn ˛

ace na brzegu mło-

de paprocie, P ˛

aczek i Kwiatek dali mi znak, ˙zebym milczał; wspi˛eli´smy si˛e po

71

background image

zboczu. Za drzewami, które rosły nad strumieniem, była niewielka, zalana sło´n-
cem ł ˛

aka, poro´sni˛eta białymi kwiatami. Na zielonej pochyło´sci le˙zał ´swi˛ety.

Pogr ˛

a˙zony w gł˛ebokim ´snie, zło˙zył dłonie na piersiach i chrapał. Stopy

w ogromnych buciorach sterczały w gór˛e. Siwe włosy opadły na traw˛e, tworz ˛

ac

aureol˛e wokół głowy, a drobn ˛

a ogorzał ˛

a twarz cz˛e´sciowo zakrywała broda; ´spi ˛

acy

człowieczek podobny był do dmuchawca. Podczołgali´smy si˛e w jego stron˛e. P ˛

a-

czek szepn ˛

ał co´s do ucha Kwiatkowi, a ten parskn ˛

ał ´smiechem i obudził ´swi˛etego,

który usiadł natychmiast i ze zdumieniem rozejrzał si˛e po ł ˛

ace. Widz ˛

ac nas, kich-

n ˛

ał gło´sno, wstał z trudem i pomaszerował przez ł ˛

ak˛e w stron˛e pobliskiego lasu.

P ˛

aczek krzykn ˛

ał i rzucił si˛e w pogo´n za ´swi˛etym, jakby to był ptak, hodowany od

małego. Kwiatek pop˛edził za nim, speszony nieudanym powitaniem.

Biegali przez chwil˛e po lesie, w którym znikn ˛

ał ´swi˛ety, a potem wrócili do

mnie zdyszani.

— Wlazł na drzewo — oznajmił Kwiatek.
— Nie zdołamy go stamt ˛

ad ´sci ˛

agn ˛

a´c — dodał P ˛

aczek, ´slini ˛

ac palec i pociera-

j ˛

ac nim dług ˛

a szram˛e na udzie.

— Nie mogli´scie zostawi´c go w spokoju? — zapytałem. — Zaraz by si˛e ock-

n ˛

ał. Trzeba było zaczeka´c.

— Kwiatek si˛e roze´smiał — wymamrotał P ˛

aczek — i to go zbudziło. . .

— P ˛

aczek mnie roz´smieszył — usprawiedliwiał si˛e Kwiatek. — To przez nie-

go uciekł.

— Zobaczył nieznajomego i zwiał — wtr ˛

acił P ˛

aczek. — Nas si˛e nie boi.

Szkoda, ˙ze nie mogłem sam przyj´s´c do ´swi˛etego; kto wie, czy teraz zdołam

go przejedna´c. Bli´zniacy szybko zapomnieli o ´swi˛etym. Uganiali si˛e za konika-
mi polnymi z równym zapałem, jak przedtem ´scigali starego człowieka. Usiedli
i szeptali przez chwil˛e, poszturchuj ˛

ac si˛e nawzajem, a nast˛epnie podeszli do pnia,

na którym siedziałem.

— Przykro nam, ˙ze ´swi˛ety zwiał — powiedział Kwiatek. — Zobaczyłe´s go

przynajmniej i wiesz, jak wygl ˛

ada. Pora wraca´c do domu.

Ostro˙znie dobierał słowa, bo widział, ˙ze jestem zawiedziony, próbował mi jed-

nak u´swiadomi´c, ˙ze czas ucieka i gdyby´smy nawet wyruszyli od razu, w domu
b˛edziemy długo po zmroku.

— W takim razie zostan˛e — odparłem.
Patrzyli na mnie, nie pojmuj ˛

ac, o czym mówi˛e.

— Mo˙ze rankiem zejdzie z drzewa — wyja´sniłem. — B˛ed˛e miał sposobno´s´c,

by si˛e z nim rozmówi´c i przeprosi´c, ˙ze go tak nagle obudzili´smy. Dam sobie rad˛e.

— Zgoda — odparł jeden z chłopców. — Zosta´n, skoro chcesz. Przypłyn ˛

ałe´s

tu z nami. Wiesz, jak wróci´c?

Podj ˛

ałem zaskakuj ˛

ac ˛

a decyzj˛e. Miałem nadziej˛e, ˙ze bli´zniaki osłupiej ˛

a.

72

background image

— Nie wracam — oznajmiłem. — Tak, chłopcy, nie zamierzam wraca´c, a wy

szukajcie dalej koników polnych. — Chyba tu zostan˛e i poczekam na staruszka.
Zamieszkam w pobli˙zu i pewnie zostan˛e ´swi˛etym.

Bli´zniacy usiedli i zastanawiali si˛e nad tym przez chwil˛e, zerkaj ˛

ac to na mnie,

to na las, a˙z wreszcie popatrzyli sobie w oczy. P ˛

aczek zbli˙zył si˛e i z powag ˛

a uca-

łował mnie w policzek. Kwiatek poszedł w jego ´slady. Ruszyli po mój baga˙z, zo-
stawiony na skraju ł ˛

aki i poło˙zyli go obok mnie. Odwrócili si˛e bez słowa, poszli

w stron˛e potoku i wkrótce znikn˛eli w´sród osik porastaj ˛

acych brzeg.

Tacy wła´snie s ˛

a ci spod znaku Li´scia — na co dzie´n przyziemni, ale gdy sytu-

acja tego wymaga, potrafi ˛

a stan ˛

a´c na wysoko´sci zadania.

Przesiedziałem całe popołudnie, obserwuj ˛

ac rój muszek ta´ncz ˛

acy w powietrzu

nad ł ˛

aczk ˛

a. Im dłu˙zej rozmy´slałem o mojej decyzji, tym stawała si˛e dla mnie wa˙z-

niejsza. Ale w miar˛e jak u´swiadamiałem sobie jej znaczenie, coraz trudniej było
mi wsta´c i ruszy´c do lasu, który szumiał na skraju ł ˛

aki; nie miałem ochoty szuka´c

´swi˛etego. ´

Cwiczyłem na głos formułki, których mógłbym u˙zy´c, kiedy pójd˛e go

przeprosi´c.

— Dzie´n dobry. . . — Niby proste, ale musiałem powtórzy´c te słowa kilkakrot-

nie, by wła´sciwie zabrzmiały. Chodzi głównie o to, by przekona´c samego siebie.
W ko´ncu poszedłem do lasu; czułem jeszcze na policzkach całusy bli´zniaków. Po-
my´slałem sobie, co by si˛e stało, gdybym jednak wrócił, o ile, rzecz jasna, znalazł-
bym drog˛e powrotn ˛

a. Chłopcy spod znaku Li´scia pewnie by si˛e tym nie przej˛eli,

a nawet okazaliby szczer ˛

a rado´s´c na mój widok, ale my´sl o powrocie sprawiła, ˙ze

poczułem si˛e paskudnie.

O zmroku wstałem i poszedłem do lasu. St ˛

apałem cicho, by nie przestraszy´c

´swi˛etego, na wypadek, gdyby znajdował si˛e w pobli˙zu. W lesie było ju˙z ciemno,

a w miar˛e jak zagł˛ebiałem si˛e w nim coraz bardziej, robiło si˛e coraz mroczniej.
Wiał lekki wiatr, gał˛ezie trzeszczały ostrzegawczo i trudno było zrobi´c krok, nie
potykaj ˛

ac si˛e o niewidoczne przeszkody. Trafiłem na wielki d ˛

ab z pniem szerokim

jak mur; zapewne był ojcem innych drzew. Usiadłem mi˛edzy grubymi korzeniami.

Było zbyt ciemno, by rozwiesi´c hamak, ale za to w g˛estym, ciemnym listowiu

l´sniła samotna gwiazda, a wiatr całkiem ustał. Postanowiłem odpocz ˛

a´c u stóp d˛e-

bu. Rozmy´slanie o domku nad rzek ˛

a lub Małym Domostwie mijało si˛e z celem,

skoro, jak sam powiedziałem, moim zamiarem było zosta´c ´swi˛etym; z drugiej
strony jednak, trudno mi było uwolni´c si˛e od wspomnie´n, gdy siedziałem w ciem-
no´sciach z kolanami podci ˛

agni˛etymi pod brod˛e. Zrobiłem sobie skr˛eta i starannie

pozbierałem upuszczone okruchy. Miałem zapas chleba na kilka dni, a w naj-
gorszym razie mógłbym je´s´c korzonki i jagody, które Siedmior˛eki nauczył mnie
rozpoznawa´c; niestety, było jeszcze za wcze´snie na le´sne owoce. Gdybym okrop-
nie zgłodniał, upolowałbym małe zwierz˛e, by upiec mi˛eso na ogniu i zje´s´c jak
w dawnych czasach. Poza tym prawdziwy ´swi˛ety nie pozwoliłby, ˙zebym umarł
z głodu w jego lesie.

73

background image

A je´sli przyjdzie mi tu umrze´c bez jedzenia. . . Trudno, mo˙ze to wła´snie było

mi pisane. Smutny los, ale b˛edzie nauczk ˛

a dla innych, a moja niedola zostanie

wł ˛

aczona do opowie´sci o ´swi˛etym z lasu, i nie przepadnie. Czy to wła´snie prze-

czuwała Barwa Czerwieni? Pomy´slałem o Jednodniówce; mo˙ze pewnego dnia
usłyszy t˛e opowie´s´c. Dowie si˛e wówczas. . . czego´s si˛e dowie. Siedziałem, patrz ˛

ac

na szafirowe niebo, widoczne w´sród szumi ˛

acych li´sci, i rozmy´slałem o ´smierci.

— Skoro masz zamiar sp˛edzi´c tu noc — usłyszałem cichy głos — mógłby´s

si˛e ruszy´c i przynie´s´c mi troch˛e wody. — Natychmiast zapomniałem o umiera-
niu i zadarłem głow˛e, spogl ˛

adaj ˛

ac w mrok. Siwa broda majaczyła niewyra´znie

w´sród ciemnego listowia d˛ebu, o którego pie´n oparłem si˛e plecami. Wyleciało mi
z głowy, co zamierzałem powiedzie´c ´swi˛etemu. Broda znikn˛eła, a obok mnie prze-
mkn ˛

ał ciemny przedmiot i z hałasem opadł na ziemi˛e. Było to plastikowe wiadro.

Podniosłem je i ponownie zadarłem głow˛e.

— I có˙z? — usłyszałem cichy głos.
Ruszyłem przez las, zbiegłem po łagodnym zboczu, nabrałem wody z ciemne-

go strumienia i ruszyłem do lasu niepewnym krokiem. Gdy stan ˛

ałem pod d˛ebem,

z góry opadła lina zaopatrzona w hak. Zawiesiłem na nim wiadro i patrzyłem, jak
znika w ciemno´sci.

— Niewiele przyniosłe´s. Daremna fatyga.
— Jest ciemno.
— Trudno. Musisz i´s´c raz jeszcze.
Wiadro spadło po raz drugi. Poszedłem nad strumie´n, ˙zeby je napełni´c, a wra-

caj ˛

ac, st ˛

apałem ostro˙zniej. ´Swi˛ety nie pokazał si˛e wi˛ecej. Stałem z zadart ˛

a głow ˛

a,

a˙z rozbolała mnie szyja. Słycha´c było plusk i stukanie, ale ´swi˛ety ju˙z si˛e nie ode-
zwał.

Obudziłem si˛e rankiem sztywny i zmarzni˛ety. Spojrzałem w gór˛e i wszystko

zrozumiałem. Strefa mroku w d˛ebowej koronie to domek, zbudowany starannie
w´sród pot˛e˙znych konarów: ´sciany wyplatane z cienkich gał ˛

azek wzmocnionych

fragmentami anielskich wytworów, a w nich okienka, na dachu za´s komin stercz ˛

a-

cy wysoko ponad gał˛ezie. Mi˛edzy oknem a pionow ˛

a gał˛ezi ˛

a wisiał sznurek, a na

nim dwie długie koszule.

Widzisz, aniele, przyszło mi kiedy´s do głowy, ˙ze bli´zniaki mogły si˛e pomy-

li´c, a staruszek wcale nie był ´swi˛etym; zakładałem, ˙ze wiedz ˛

a, co mówi ˛

a. Gdy

zobaczyłem domek na drzewie, pozbyłem si˛e w ˛

atpliwo´sci. Wła´snie takie były

mieszkania ´swi˛etych przed laty, kiedy´smy w˛edrowali. ´Swi˛ety Gary wybrał wielki
buk, ´swi˛eta Maureen zamieszkała na d˛ebie, a ´swi˛ety Andy po ´smierci ´swi˛etej Bei
osiadł na drzewie, którego pie´n do dzi´s mo˙zna ogl ˛

ada´c w lasach Małego Domo-

stwa.

— O, ´swi˛eci nadrzewni! — zawołałem, jak czyni ˛

a zadziwieni staruszkowie,

niepewny, czy powinienem zawoła´c mieszka´nca d˛ebu. Nie znałem jego imienia.
Co wi˛ecej, w ´swietle dnia stało si˛e dla mnie jasne, ˙ze posłał mnie wprawdzie po

74

background image

wod˛e, ale nie ˙zyczy sobie, ˙zeby intruz przesiadywał u stóp jego drzewa. Nie wy-
stawiał nosa ze swego domku, bo miał nadziej˛e, ˙ze odejd˛e. Byłem uszcz˛e´sliwiony,
bo ledwie rozpocz ˛

ałem wypraw˛e, od razu natkn ˛

ałem si˛e na ´swi˛etego, i dlatego nie

wzi ˛

ałem pod uwag˛e jego odczu´c. A wywodziłem si˛e przecie˙z z linii Dłoni! Po-

czułem na policzkach rumie´nce wstydu i z wolna oddaliłem si˛e od d˛ebu, ale nie
poszedłem daleko, bo chciałem si˛e przyjrze´c ´swi˛etemu. Usiadłem na k˛epie mchu,
zapaliłem i czekałem.

Nie min˛eło wiele czasu, gdy ujrzałem, ˙ze drzwi si˛e otwieraj ˛

a i w dół opada

solidna sznurowa drabinka, a lokator nadrzewnego domku schodzi po niej wolno,
lecz pewnie. Gestykulował, spieraj ˛

ac si˛e z niewidzialnym rozmówc ˛

a; miał ze sob ˛

a

szczotk˛e i gruby r˛ecznik.

Poszedł si˛e wyk ˛

apa´c. Sznurowa drabinka wisz ˛

aca u drzwi kołysała si˛e lekko.

Czy wystarczy mi odwagi? Jedno ukradkowe spojrzenie. Postanowiłem

wspi ˛

a´c si˛e po drabince i zajrze´c do domku. Ale gdy stan ˛

ałem przy drzwiach i uj-

rzałem mieszkanie ´swi˛etego, zapomniałem o solennym postanowieniu i wszedłem
do ´srodka.

Od czego mam zacz ˛

a´c opis wn˛etrza, które ukazało si˛e moim oczom? Wikli-

nowe ´sciany uszczelniono glin ˛

a i mchem; pot˛e˙zny d˛ebowy konar zasłaniał róg

pomieszczenia, dziel ˛

ac je na dwie cz˛e´sci; podłoga odtwarzała układ gał˛ezi, na

których została oparta. Niski sufit załamywał si˛e pod dziwnym k ˛

atem; pod bel-

kami i na półkach wbudowanych w ´scian˛e, w naro˙znych szafkach, na stołach
i skrzyniach ujrzałem zagadkowe przedmioty oraz prawdziwe skarby — aniel-
skie wytwory, powstałe dzi˛eki utraconym dawno umiej˛etno´sciom. Gdyby udało
si˛e nam odkry´c przeznaczenie owych rzeczy, zapewne funkcjonowałyby bez za-
rzutu. Odnosiło si˛e wra˙zenie, ˙ze w zagraconym domku wi˛ecej jest tajemniczych
przedmiotów i anielskich wytworów ni˙z w niezliczonych komnatach Małego Do-
mostwa.

Byłem tak oszołomiony i zaciekawiony ow ˛

a kolekcj ˛

a, ˙ze usłyszałem kroki

´swi˛etego dopiero, gdy domek zakołysał si˛e od ci˛e˙zaru wchodz ˛

acego po drabinie

lokatora. Nie dostrzegłem ˙zadnej kryjówki. Zarzuciłem tobołek na rami˛e, jakbym
zbierał si˛e do odej´scia; wystraszony i zakłopotany czekałem, a˙z poka˙ze si˛e znajo-
ma twarz. ´Swi˛ety w pierwszej chwili osłupiał, a potem zmarszczył brwi.

Wolno podci ˛

agn ˛

ał si˛e do drzwi, a gdy wszedł do ´srodka, zorientowałem si˛e, ˙ze

jestem od niego wy˙zszy. Obrzucił mnie taksuj ˛

acym spojrzeniem. Byłem nazbyt

zakłopotany, by przemówi´c. Staruszek tkni˛ety nagł ˛

a my´sl ˛

a wyci ˛

agn ˛

ał do mnie

r˛ece i podszedł z u´smiechem.

— Do widzenia — powiedział uprzejmie. U´scisn ˛

ałem ogorzał ˛

a prawic˛e. Po-

szedł w gł ˛

ab mieszkania, stan ˛

ał pod łukowatym konarem, odwrócił si˛e do mnie

plecami i czekał, a˙z wyjd˛e. Raz po raz niecierpliwie zaciskał splecione na plecach
dłonie. Pod wpływem nagłego impulsu wyj ˛

ałem z tobołka musuj ˛

acy gronowy na-

pitek, który Bezksi˛e˙zycowa dała mi na drog˛e. Gdy ´swi˛ety odwrócił si˛e, by spraw-

75

background image

dzi´c, czy natr˛et ju˙z poszedł, z u´smiechem pokazałem mu plastikow ˛

a butelk˛e, lecz

nadal l˛ekałem si˛e odezwa´c. Przez chwil˛e spogl ˛

adał na butelk˛e, a gdy odwrócił

wzrok, zacz ˛

ał si˛e kołysa´c na obcasach ci˛e˙zkich buciorów. Czekałem. W ko´ncu

wyszedł zza gał˛ezi, wlazł pod zarzucony rupieciami stół i wydobył stamt ˛

ad znisz-

czon ˛

a szklank˛e o grubych ´sciankach z usianego powietrznymi p˛echerzami szkła.

Podałem mu butelk˛e. Niespodziewanie podniósł wzrok, a na małej twarzy pojawił
si˛e szeroki u´smiech.

— Mam na imi˛e Blask — powiedział. — A ty?
— Potok Słów. — Postawiłem butelk˛e na blacie. Przygl ˛

adali´smy si˛e obaj sło-

necznym promieniom roz´swietlaj ˛

acym jej purpurow ˛

a zawarto´s´c. ´Swi˛ety Blask

otworzył zamkni˛et ˛

a szczelnie butelk˛e i b ˛

abelki podeszły pod jej otwór. Napełnił

szklank˛e napojem, który pienił si˛e i syczał. Przykrył j ˛

a dłoni ˛

a, ˙zeby piana nie ucie-

kła, podniósł do ust i wypił zawarto´s´c dwoma wielkimi haustami. Potem czkn ˛

ukradkiem i u´smiechn ˛

ał si˛e do mnie przyja´znie.

— Czy wiesz. . . — zacz ˛

ał, osuwaj ˛

ac si˛e wolno na skrzypi ˛

acy fotel z trzci-

ny i gi˛etego drewna. Powoli obracał w dłoni szklank˛e roz´swietlon ˛

a słonecznymi

promieniami. — Czy wiesz, ˙ze w dawnych czasach chroniono letnie owoce przed
zepsuciem, gotuj ˛

ac je w syropie g˛estym i słodkim jak miód? Uchodziły za przy-

smak.

— Nie — odparłem ze ´sci´sni˛etym gardłem. W domku były dwa identyczne

fotele. Usiadłem bez po´spiechu. — To dla mnie nowo´s´c. Teraz b˛ed˛e ju˙z wiedział.

— Tak — odparł. Popatrzył na mnie z ciekawo´sci ˛

a. Uspokojony, poło˙zyłem

dłonie na oparciach fotela. Nie ´smiałem uwierzy´c, ˙ze dotarłem nareszcie do miej-
sca, którego od dawna szukałem; miałem nadziej˛e, ˙ze tam pozostan˛e.

background image

CZWARTA FASETA

Nadeszło lato. Czas mijał, a ´swi˛ety nie zamierzał mnie przep˛edzi´c. Id ˛

ac przez

las po wod˛e i wracaj ˛

ac do chatki ukrytej w´sród szeleszcz ˛

acych li´sci, my´slałem,

˙ze by´c mo˙ze Blask znalazł mnie w chwili, kiedy ja go znalazłem; oczekiwał w˛e-

drowca. Uwa˙załem si˛e za szcz˛e´sciarza, chocia˙z trudno mi było wspi ˛

a´c si˛e na d ˛

ab,

wci ˛

agn ˛

a´c kubeł z wod ˛

a i przela´c j ˛

a do wielkiego słoja.

Ustawione na blacie stołu naczynie si˛egało mi do szyi; było wykonane z plasti-

ku, jasno˙zółte, gładkie i obłe. Słój miał idealnie dopasowan ˛

a pokrywk˛e, dawniej

l´sni ˛

ac ˛

a, potem zmatowiał ˛

a. Woda pita z pokrywki o kształcie niewielkiego kub-

ka była ´swie˙za i chłodna jak zaczerpni˛eta przed chwil ˛

a ze strumienia — nawet

wówczas, gdy stała w słoju przez cały dzie´n. Na boku namalowano lub przyle-
piono wizerunek człowieka, a raczej stworzenia o ludzkiej sylwetce, mocnych
bryłowatych nogach i szeroko rozło˙zonych ramionach. W ogromnej łapie trzymał
szklank˛e, z której lał si˛e sok pomara´nczowy, a drug ˛

a podniósł do góry, celuj ˛

ac

w niebo grubym paluchem. Łeb pomara´nczowy jak napój w szklance był za du-

˙zy w stosunku do tułowia i przypominał wielk ˛

a kul˛e, a na twarzy postaci zastygł

wyraz szalonej rado´sci i niewyobra˙zalnego szcz˛e´scia. Tak wygl ˛

adał słój.

Na pytanie, sk ˛

ad si˛e wzi ˛

ał, Blask przyznał, ˙ze to pami ˛

atka z wyprawy do mia-

sta, odbytej w czasach młodo´sci. Opowiadał mi o niej wieczorami.

— Wzi ˛

ałem słój, bo jest lekki i pojemny, nadawał si˛e zatem do przeniesienia

znalezionych drobiazgów — stwierdził ´swi˛ety. — Rzemykami przytroczyłem go
do pleców. — Mówił o ciszy w mie´scie, która a˙z dzwoni w uszach, bo nie ma tam

˙zywych stworze´n. Dawnymi czasy prócz ludzi gnie´zdziły si˛e w budynkach ˙zyj ˛

ace

kosztem mieszka´nców ptaki, szczury i owady, ale przepadły, kiedy ludzie odeszli.
Blask w˛edrował cichymi ulicami, zwiedzał wysokie budynki, a potem trafił na
słój, w którym przyniósł inne znaleziska.

Gdy słuchałem tych opowie´sci, za´switało mi w głowie, ˙ze Blask mo˙ze si˛e

wywodzi´c z linii Ko´sci lub Klamry, jakkolwiek w tej ostatniej nie było dot ˛

ad

´swi˛etych. Trudno ustali´c co´s pewnego. Ilekro´c obserwowałem, jak wkłada oku-

lary i zasiada przy stole zaj˛ety krzy˙zówk ˛

a, pochłoni˛ety bez reszty zawart ˛

a w niej

tajemnic ˛

a, której uroda promieniowała z niego nawet wówczas, gdy odp˛edzał mu-

ch˛e lub zniecierpliwiony raz po raz krzy˙zował stopy, byłem niemal pewny, ˙ze na-

77

background image

le˙zy do w ˛

atłej linii Nitki, której patronuje ´swi˛ety Gene. Po namy´sle dochodziłem

do wniosku, ˙ze takie wyja´snienie równie˙z mnie nie zadowala.

Czemu go nie spytałe´s?
O co?
Z jakiej linii pochodzi.
Zrozum. . . Skoro ja nie umiałem tego ustali´c, sk ˛

ad on miałby wiedzie´c?

Potrafiłe´s okre´sli´c własn ˛

a lini˛e.

Owszem. Gdyby´smy spotkali si˛e z Blaskiem w dawnym gnie´zdzie, w´sród jego

znajomych, podczas zwyczajowych zaj˛e´c, w jego ulubionych miejscach, od razu
bym wiedział, jaki ma znak. Nie mo˙zna tego okre´sli´c na pierwszy rzut oka, jakby
si˛e spogl ˛

adało w lustro, by stwierdzi´c, ˙ze włosy s ˛

a rude. W Małym Domostwie

uto˙zsamiamy si˛e ze swoj ˛

a lini ˛

a. Ona jest niczym. . . ´sci˛egno, a nie nadane imi˛e.

To chyba wyja´snia spraw˛e.

Zapewne. Mów dalej. Wspomniałe´s, ˙ze Blask zajmował si˛e czym´s z wielk ˛

a

pasj ˛

a i wówczas przyszło ci do głowy, ˙ze mo˙ze pochodzi´c z linii Nitki.

Rozwi ˛

azywał krzy˙zówk˛e.

Gdy ´swi˛ety Ervin poznawał tajniki ´swi˛eto´sci, obserwuj ˛

ac zamieszkał ˛

a na d˛e-

bie ´swi˛et ˛

a Maureen, ta ani razu nie zaprosiła go do swego domu w koronie drze-

wa, chocia˙z wiele lat sp˛edził u jego stóp. Rozmawiała czasami z intruzem, staraj ˛

ac

si˛e go zach˛eci´c, by odszedł i zostawił j ˛

a w spokoju. Nie posłuchał i tkwił upar-

cie w jednym miejscu. Gdy ofiarował ´swi˛etej podarki, natychmiast je wyrzuciła,
a kiedy si˛e ukrył, odnalazła go i przep˛edziła kijem. Długa to opowie´s´c, a ko´nczy
si˛e tak: na ło˙zu ´smierci ´swi˛eta Maureen była zbyt słaba, ˙zeby odp˛edzi´c ´swi˛etego
Ervina, który z płaczem biadał, ˙ze teraz na pewno nie dost ˛

api ´swi˛eto´sci.

— Mój Ervinie — szepn˛eła — masz gotow ˛

a opowie´s´c. Id´z i mów, jak było. —

Potem umarła.

Po kilku dniach sp˛edzonych w nadrzewnym domku, troch˛e zakłopotany wy-

jawiłem Blaskowi, po co do niego przybyłem.

— Chcesz zosta´c ´swi˛etym? Prawdziwym ´swi˛etym? W takim razie czemu

u mnie przesiadujesz? Powiniene´s wzi ˛

a´c si˛e do działania.

— Wydawało mi si˛e — zacz ˛

ałem ze spuszczon ˛

a głow ˛

a — ˙ze najlepiej b˛e-

dzie zamieszka´c tu, słucha´c ci˛e i obserwowa´c, pozna´c twoj ˛

a drog˛e do ´swi˛eto´sci

i nauczy´c si˛e jej od ciebie.

— Ode mnie? — rzucił zdławionym głosem, nie kryj ˛

ac zdumienia. — Ode

mnie? Nie jestem ´swi˛etym! Sk ˛

ad ten pomysł? Ja ´swi˛etym? Czy˙zby w gnie´zdzie

nie uczyli ci˛e prawdziwej mowy? Czy dałem ci do zrozumienia, ˙ze aspiruj˛e do

´swi˛eto´sci? Czy przemawiam jak ´swi˛ety Roy?

— Tak — odparłem zgodnie z prawd ˛

a. Zmieszany Blask utkwił spojrzenie

w krzy˙zówce.

— Nie, nie — rzucił po namy´sle. — Posłuchaj, ´swi˛eci opowiadaj ˛

a o swoim

˙zyciu, a. . .

78

background image

— Ty równie˙z. Powiedziałe´s mi o wyprawie do miasta i o swoich znalezi-

skach.

— To całkiem inna historia. Nie mówi˛e o własnym ˙zyciu, tylko o do´swiad-

czeniach znanych wielu ludziom. Wiedza nie oznacza m ˛

adro´sci, zachodzi mi˛edzy

nimi ró˙znica. Gotów jestem przyzna´c, ˙ze posiadam wiedz˛e, i to nawet do´s´c du˙z ˛

a;

widz˛e, jak uradowało ci˛e nasze spotkanie, ale moje wiadomo´sci s ˛

a bezu˙zyteczne.

Gdzie mi tam do m ˛

adro´sci. . . Nie jestem aniołem, ale zdaj˛e sobie spraw˛e, ˙ze wie-

dza nie czyni nas m ˛

adrymi, a niekiedy wr˛ecz przeszkadza w d ˛

a˙zeniu do m ˛

adro´sci.

Je´sli przyszedłe´s tu, by poszerzy´c wiadomo´sci, ch˛etnie podziel˛e si˛e moj ˛

a wiedz ˛

a,

bo od lat nie miałem takiego rozmówcy. Je˙zeli chcesz zm ˛

adrze´c, szukaj innego

sposobu, bo ja ci w tym nie pomog˛e.

— Czy, maj ˛

ac wiedz˛e, mo˙zna zosta´c ´swi˛etym?

— Zapewne — odparł po chwili namysłu — ale ´swi˛eto´s´c nie zale˙zy od posia-

danych wiadomo´sci; przytrafia si˛e ludziom jak wysoki wzrost, obfita tusza albo
niebieskie oczy.

— Rozumiem — mrukn ˛

ałem z ulg ˛

a. — W takim razie zaczn˛e od zdobywania

wiedzy, a z czasem si˛e oka˙ze, czy mam zadatki na ´swi˛etego.

— Mnie to odpowiada — odparł Blask. — Co chciałby´s wiedzie´c?
— Powiedz mi, czym si˛e teraz zajmujesz?
— Czym? Krzy˙zówk ˛

a. Spójrz.

Na stole, w miejscu, gdzie docierały promienie sło´nca, le˙zała cieniutka szyb-

ka. Pod ni ˛

a znajdował si˛e arkusz papieru pokryty znakami, które znałem ju˙z wcze-

´sniej jako druk. Wypełniały znaczn ˛

a cz˛e´s´c kartki — poza jednym kwadratem po-

dzielonym na mniejsze kwadraciki. Na szybce pokrywaj ˛

acej arkusz, Blask kre´slił

czarne znaki nazywane literami, wpisuj ˛

ac je w kwadraciki. Papier był po˙zółkły,

wymi˛ety i poplamiony brunatn ˛

a substancj ˛

a.

— Gdy jako chłopiec mieszkałem w Małym Domostwie — zacz ˛

ał Blask, po-

chylaj ˛

ac si˛e, by zdmuchn ˛

a´c paj ˛

aka usadowionego nad jednym z kwadratów —

znalazłem ten arkusz w kufrze linii Ko´sci. Nikt jednak nie umiał mi wyja´sni´c, co
to jest i jak ˛

a zawiera opowie´s´c. Jedna z gaw˛edziarek oznajmiła, ˙ze to zagadka,

wzorowana na łamigłówkach układanych przez ´swi˛etego Gene’a, a zarazem ró˙z-
na od nich. Inna mówiła, ˙ze mamy do czynienia z gr ˛

a podobn ˛

a do pier´scieni, tyle

˙ze troch˛e odmienn ˛

a. Nie twierdz˛e, ˙ze jedynie z tego powodu opu´sciłem Małe Do-

mostwo, ale z pewno´sci ˛

a chciałem si˛e dowiedzie´c, co to za łamigłówka albo gra,

oraz jakie b˛ed ˛

a zasady i rozwi ˛

azanie. W pewnym sensie dopi ˛

ałem swego, lecz

nie całkiem, cho´c mam ju˙z sze´s´cdziesi ˛

at lat. — Wsun ˛

ał głow˛e pod stół i grzebał

przez chwil˛e w stosie zgromadzonych tam przedmiotów. — Rozmawiałem z wie-
loma osobami, przebyłem dług ˛

a drog˛e. Najpierw usłyszałem, ˙ze dla odcyfrowania

mego arkusza musz˛e wiedzie´c, jak czyta´c pismo. Rada była dobra, lecz długo nie
mogłem trafi´c na człowieka, który by to potrafił. — Wyci ˛

agn ˛

ał drewnian ˛

a skrzyn-

k˛e i uchylił jej wieko. Ujrzałem znajome z wygl ˛

adu, ciemne, szerokie cegiełki.

79

background image

— To ksi˛egozbiór — powiedziałem.
— Ksi ˛

a˙zki — poprawił ´swi˛ety Blask.

— Odwiedziłem miejsca — odparł, bior ˛

ac jeden tom do r˛eki — gdzie ksi ˛

a˙zki

wypełniały budynki wielko´sci Małego Domostwa i zajmowały cał ˛

a przestrze´n od

podłogi a˙z po dach. — Uniósł okładk˛e, aby mi pokaza´c zeszyte kartki papieru,
który wydzielał szczególn ˛

a wo´n; zapachniało papierem i st˛echlizn ˛

a. — Ksi ˛

a˙z-

ka. . . — ci ˛

agn ˛

ał jak w transie, wodz ˛

ac palcem po najwi˛ekszych znakach — o ty-

si ˛

acach spraw. Słowa, słowa, słowa. . . — Przesun ˛

ał dłoni ˛

a po stronicy i szepn ˛

ał,

dotykaj ˛

ac czerwonych znaków u dołu kartki: — Czas, ˙zycie, ksi ˛

a˙zki. — Zamy-

´slony, wolno opu´scił okładk˛e.

Popukał w szar ˛

a cegiełk˛e.

— Nie brakuje ludzi ch˛etnych do ich czytania. Udało mi si˛e odnale´z´c takich,

którzy całe ˙zycie sp˛edzili na zgł˛ebianiu tajemnic aniołów. Zrozumiałem, ˙ze doko-
nuje si˛e w nich dziwny zwrot i od tej pory spogl ˛

adaj ˛

a w przeszło´s´c. Co do mnie,

chciałem tylko rozwikła´c moj ˛

a łamigłówk˛e, ale im lepiej czytałem pismo, tym

bardziej byłem odwrócony. Mo˙zna by czyta´c przez cał ˛

a wieczno´s´c, bo aniołowie

opisywali wszystko — a˙z po najdrobniejsze wskazówki dotycz ˛

ace przyziemnych

spraw. W ksi ˛

a˙zkach znajdziesz ich cały ´swiat.

— Chcesz powiedzie´c, ˙ze gdyby´smy umieli czyta´c pismo, mo˙zna by powtó-

rzy´c dokonania aniołów? Na przykład fruwa´c?

— Zapewne. Aniołowie mieli takie porzekadło: Potrzeba jest matk ˛

a wyna-

lazku. Potrafi˛e sobie wyobrazi´c, ˙ze w przyszło´sci zrodzi si˛e w nas wewn˛etrzna
potrzeba, by zacz ˛

a´c wszystko od pocz ˛

atku. Z drugiej strony jednak, wol˛e my-

´sle´c, ˙ze cuda tamtego ´swiata opisane w ksi ˛

a˙zkach przypominaj ˛

a dziecinne zabaw-

ki, nudnawe pami ˛

atki chłopi˛ecych lat, które szkoda wyrzuci´c. — Blask umie´scił

ksi˛egozbiór pod stołem i ci ˛

agn ˛

ał opowie´s´c. — Ówcze´sni ludzie nie pragn˛eli nicze-

go odtwarza´c za pomoc ˛

a wskazówek zawartych w tysi ˛

acach ksi ˛

a˙zek opisuj ˛

acych

rzeczywisto´s´c. Wystarczyło im, ˙ze taki ´swiat raz zaistniał i nie mo˙zna wykluczy´c,

˙ze ponownie zaistnieje. Przywodz ˛

a na my´sl dorosłych, wspominaj ˛

acych z u´smie-

chem trudn ˛

a młodo´s´c i uradowanych, ˙ze tamte czasy min˛eły.

Pochylił si˛e nad łamigłówk ˛

a i westchn ˛

ał. Po´slinił palec i wytarł nim brudn ˛

a

szybk˛e.

— W kwadraciki nale˙zy wpisa´c litery, zgodnie z umieszczonymi tu wska-

zówkami, które same w sobie równie˙z s ˛

a zagadkami. Podpowiadaj ˛

a, jakie litery

nale˙zy zapisa´c w odpowiednich kwadratach. Gdy zagadkowe wskazówki zostan ˛

a

rozwikłane, wła´sciwe słowa odgadni˛ete, a litery wpisane jak nale˙zy, wyrazy uło˙z ˛

a

si˛e w jasne przesłanie. Mo˙zna je b˛edzie przeczyta´c i zrozumie´c.

Nie jestem pewny, czy wła´sciwie przytoczyłem wywody ´swi˛etego, poniewa˙z

mało z nich rozumiem. Wiem jednak, dlaczego po´swi˛ecił łamigłówce tyle lat.
Je˙zeli zadano sobie tyle wysiłku, by ukry´c wpisane w kwadraty przesłanie, musi

80

background image

to by´c informacja wielkiej wagi. Z uwag ˛

a spogl ˛

adałem na zapis pełen luk niczym

uz˛ebienie starego człowieka.

— Co to znaczy?
SUR OCENA WIEDE TA ´

N MAGNACK SAMOWOL MIEJ POSIEDZE

SZYMON ZE ZNOJ SKUMAN Z SUROWY OBYCZAJA W HERBACI R KRE-
MO ´

N LUTNIK GARDA W KA NASZ KRZY ˙

ZÓWCE OLEJ CIECZ TOKSYCZ

DO PRODUK LEK BARWNIKÓ TWORZY SZTUCZ NIE POWIERZA MU
ROBO BO

Blask słusznie podejrzewał, ˙ze to łamigłówka lub gra, ale ty si˛e myliłe´s, s ˛

a-

dz ˛

ac, ˙ze jej tre´s´c jest wa˙zna, skoro została tak dobrze ukryta. Takich zagadek po-

wstawały tysi ˛

ace. Aniołowie rozwi ˛

azywali je dla zabawy albo grali w nie przez

jaki´s czas, a potem wyrzucali do ´smieci.

Aniołowie. . . Gdyby uwierzy´c we wszystko, co opowiadał mi Blask, mo˙z-

na by pomy´sle´c, ˙ze okres mniej wi˛ecej stu lat przed wielk ˛

a katastrof ˛

a to czasy,

w których ˙zycie było ciekawsze ni˙z kiedykolwiek w dziejach ludzko´sci. Blask
jak z r˛ekawa sypał ciekawymi historiami, a ja, odurzony, ´sniłem na jawie. Moim
zdaniem w młodo´sci ´swi˛ety był do mnie podobny i w pewnym sensie niewiele si˛e
zmienił, chocia˙z sarkał, gdy zachwycałem si˛e ˙zyciem aniołów.

— Jakie to cudowne. . . — przedrze´zniał mnie. — A wiesz, ˙ze najcz˛estsz ˛

a

przyczyn ˛

a ´smierci było wówczas samobójstwo?

— Sami si˛e zabijali?
— U˙zywali broni; mówiłem ci o niej. Brali trucizn˛e albo narkotyki. Czasami

rzucali si˛e z wysokich budynków. Wiele anielskich wytworów miało zabójcze
działanie, cho´c przeznaczono je do innych celów.

— Zabijali si˛e umy´slnie?
— Owszem.
— Dlaczego?
— Bo ich epoka była cudowna.
Te słowa wcale mnie nie przekonały. Wolałem siedzie´c bez ruchu w popołu-

dniowym skwarze i ´sni´c o zagładzie aniołów, którym niecierpliwo´s´c oraz duma
kazały opasa´c ´swiat Drog ˛

a i podrzuci´c wysoko Mały Ksi˛e˙zyc, by roz´swietlał wie-

czorne niebo, a w ko´ncu pchały ich na dachy wysokich budynków, zmuszaj ˛

ac

do skoku, gdy nie czuli si˛e szcz˛e´sliwi. Z drugiej strony jednak, Blask mógł si˛e
pomyli´c; a je´sli aniołowie rzucali si˛e w dół w przekonaniu, ˙ze potrafi ˛

a fruwa´c?

Ach, ˙zyło si˛e wówczas pełni ˛

a ˙zycia; o wiele ciekawiej ni˙z teraz, gdy sprawy

tocz ˛

a si˛e wolno i spokojnie; niejedno ˙zycie mija, nim cokolwiek si˛e zmieni i dla-

tego ´swiat od pokole´n jest taki sam. Dawniej tysi ˛

ace spraw zaczynało si˛e i prze-

mijało za jednego ˙zywota; ´scierały si˛e pot˛e˙zne siły, i w ko´ncu cz˛e´s´c z nich musiała
ulec. Trwał za˙zarty pojedynek mi˛edzy niszczeniem i doskonało´sci ˛

a. Ledwie udało

si˛e opanowa´c pewien wycinek rzeczywisto´sci — na przykład wysiłkiem milionów
istot poło˙zy´c Drog˛e — zwyci˛estwo obracało si˛e przeciwko triumfatorom. Droga

81

background image

zabijała tysi ˛

ace podró˙zników ukrytych w samochodach. Podobne były rezultaty

mechanicznych wizji, ´snionych przez anioły, urzeczywistnionych z wielkim tru-
dem i w dobrej wierze; marzenia nieustannie szybuj ˛

ace w powietrzu jak nasiona

dmuchawca, nieuchwytne dla oka, przenikały mury, ´sciany i ciała czekaj ˛

acych

na nie aniołów, objawiały si˛e ka˙zdemu z osobna i wszystkim jednocze´snie, by
pouczy´c lub ostrzec. Wszyscy ´snili jeden sen, przenikaj ˛

acy do ich wn˛etrza, by

mogli poczu´c si˛e jedno´sci ˛

a. W ko´ncu odkryli, ˙ze wizja jest trucizn ˛

a o trudnych

do okre´slenia wła´sciwo´sciach; to przez ni ˛

a masowo chorowali i umierali młodo,

niezdolni do wydania na ´swiat potomstwa. Mimo to nie mogli oby´c si˛e bez snów,
chocia˙z i one zawierały ostrze˙zenie przed zgubnymi nast˛epstwami wizji. Bali si˛e
przebudzenia, które oznaczało samotno´s´c. Pierwsze ockn˛eły si˛e kobiety z Drogi
Przymierza. Wszystkie te fakty miały miejsce za ˙zycia jednego pokolenia.

Sprawy potoczyły si˛e jeszcze szybciej, gdy nadeszła katastrofa, podobna do

finału wy´scigów. Narastało gro´zne poczucie wyobcowania, dolegliwo´sci coraz
bardziej dawały si˛e we znaki, a w owym zamieszaniu aniołowie wy´snili swój
najdziwniejszy sen — o nie´smiertelno´sci lub ˙zyciu niemal wiecznym; zapragn˛eli
porzuci´c zniszczon ˛

a ziemi˛e i na wieki szybowa´c w podniebnych miastach, wy-

soko nad jej powierzchni ˛

a, gdzie´s mi˛edzy ksi˛e˙zycem a nasz ˛

a planet ˛

a. Nie mogli

zrealizowa´c marzenia, bo zacz˛eły si˛e wojny, a miliony wrogów skoczyło sobie
do gardeł. Droga Przymierza potajemnie rosła w sił˛e, a kiedy daremne wysiłki
szale´nców pozostawiły jedynie ruiny i zgliszcza, w tajemnicy rozpocz˛eła walk˛e
z nie´swiadomymi jej istnienia aniołami, a˙z w ko´ncu wyszło na jaw, ˙ze Przymie-
rze stanowi jedyn ˛

a wa˙zn ˛

a sił˛e, jako ˙ze prawo i kruchta wyczerpały si˛e ostatecznie

w walce o utrzymanie dominacji m˛e˙zczyzn. Dlatego wła´snie prawdomówcy zmie-
nili styl rozmów prowadzonych przez tysi ˛

ace telefonów w Korporacji Wielkie-

go Domostwa. Potem zgasły miliony ´swiateł, znikn˛eły mechaniczne wizje senne;
aniołowie pozostali sami w przera˙zaj ˛

acym mroku. Siewcy wyposa˙zeni w tysi ˛

ace

ramion i oczu, m ˛

adrzejsi od istot ludzkich, na rozkaz aniołów przeszukiwali nie-

bo i odległe sło´nca; przywie´zli na ziemi˛e drzewo chlebowe, a mo˙ze i inne cuda,
na wieki stracone. Nikt nie pojmował owego splotu wydarze´n, co zreszt ˛

a nie po-

winno dziwi´c. A potem nast ˛

apiła katastrofa i, jak opowiadał Siedmior˛eki, to był

pocz ˛

atek ko´nca; z czasem wszystko stan˛eło, a˙z wreszcie miliony nieszcz˛e´sników

znalazły si˛e w lasach, gdzie ludzka stopa dot ˛

ad nie postała; zdumieni obserwowali

stary porz ˛

adek, w ich oczach równie osobliwy jak z gruntu szalone wizje ogl ˛

adane

we ´snie.

— Przychodzi mi do głowy takie porównanie — stwierdził Blask. — Anioło-

wie zdobyli si˛e na ogromy wysiłek, by zawiesi´c nad ´swiatem ogromn ˛

a t˛eczow ˛

a

kul˛e, niezwykł ˛

a, pi˛ekn ˛

a i tak bardzo trudn ˛

a do utrzymania w powietrzu, ˙ze jej

twórcy zapomnieli o całym ´swiecie i z zapartym tchem ´sledzili lot swego dzieła.
Nadeszła wielka katastrofa i rozbiła j ˛

a na kawałki. Znikn˛eła t˛eczowa kula, a pozo-

stał dawny ´swiat istniej ˛

acy nieprzerwanie, ocalony, by sta´c si˛e padołem nieusta-

82

background image

j ˛

acego cierpienia. Wsz˛edzie jednak mo˙zna było znale´z´c okruchy wielkiej kuli;

rozsypały si˛e po starej ziemi, odnajdywane po latach, ukryte w najdziwniejszych
zakamarkach, u˙zywane w sposób nie maj ˛

acy nic wspólnego z ich przeznaczeniem.

Owe fragmenty unoszone ku ´swiatłu i ogl ˛

adane jak klejnoty budz ˛

a zachwyt, ale

nie mo˙zna z nich odtworzy´c t˛eczowej kuli.

Ko´nczyło si˛e lato. Wyci ˛

agn˛eli´smy si˛e na ł ˛

ace, by podziwia´c chmury sun ˛

ace

majestatycznie po niebie. Przymrozek zwarzył ro´slinno´s´c, odebrał jej blask, nadał
szczególn ˛

a wo´n i brunatne zabarwienie, ale lato jeszcze trwało. Pó´zne lato.

— Blasku, czy niebia´nskie miasta istniej ˛

a? — zapytałem.

— Niebia´nskie miasta aniołów. — Podrapał si˛e za uchem i legł wygodnie

z r˛ekami pod głow ˛

a. — ´Swi˛ety Roy Mniejszy nazywał tak chmury. To metafora

z opowie´sci. Mowa jest w niej o miastach aniołów, nakrytych szklanymi kopuła-
mi i płyn ˛

acych w powietrzu jak obłoki. Nie umiem powiedzie´c, jak to mo˙zliwe.

Z pewno´sci ˛

a aniołowie potrafili tego dokona´c. Przepowiadano, ˙ze po wielu tysi ˛

a-

cach lat aniołowie powróc ˛

a; miasta opadn ˛

a na ziemi˛e, a ich mieszka´ncy zobacz ˛

a,

co si˛e tu wydarzyło, gdy szybowali w niebiosach. Tak mówiono. . . Nikt si˛e nie
pojawił. Aniołowie nie wrócili. . . Sam nie wiem. . . Mo˙ze w opowie´sci chodziło
o Mały Ksi˛e˙zyc, który rzeczywi´scie był miastem w niebiosach, zamieszkanym
przez aniołów, ale oni pomarli, gdy nadeszła katastrofa. Nie mogli wróci´c na zie-
mi˛e i nadal s ˛

a tam, w górze. Zreszt ˛

a, kto wie? Patrz, dmuchawce si˛e rozsiewaj ˛

a.

Br ˛

azowe nasionko szybowało obok staruszka. Byli do siebie podobni. Prze-

mkn˛eło mi przez my´sl, ˙ze gdybym przyjrzał si˛e z bliska br ˛

azowej drobinie, zo-

baczyłbym na niej długi nos i drobn ˛

a twarz ´swi˛etego. Nasionko musn˛eło jego

wygniecion ˛

a biał ˛

a koszul˛e i uleciało nie wiadomo dok ˛

ad. Wiatr je unosił.

— Tylko okruchy — mrukn ˛

ał sennie Blask. — Tylko okruchy.

Zasn ˛

ał. Patrzyłem na chmury, z których aniołowie mieli zst ˛

api´c w doliny i w ˛

a-

wozy, by znów je zaludni´c.

background image

PI ˛

ATA FASETA

Tylko okruchy. . . Srebrna gałka i r˛ekawica. Anielski obrazek, a na nim wuj

Plunkett, krewny ´swi˛etego Gary’ego. Domek, którego mieszka´ncy — dwoje dzie-
ci i staruszka — przepowiadali pogod˛e, a mi˛edzy nimi kamienni nieboszczycy.
Sztuczna noga; jasna kula, pusta z pozoru, a jednak ogarniaj ˛

aca wszystko, co do-

tyczy doktor Boots; mucha uwi˛eziona w plastikowej kostce; miasto w niebiosach.
Blask miał racj˛e. Tego si˛e nie da poł ˛

aczy´c w jedn ˛

a cało´s´c; zreszt ˛

a wcale nie mia-

łem takich aspiracji. Wydawało mi si˛e jednak, ˙ze ka˙zdy z poznawanych kolejno
przedmiotów zawiera przeznaczon ˛

a dla mnie wiadomo´s´c, stanowi znak, zapowia-

da kolejne znalezisko, a ostatnia wskazówka doprowadzi mnie do bezcennego
skarbu, który został utracony przed wiekami; mo˙ze to zwykła wiedza, ale i tak gra
jest warta ´swieczki, bo ponad wszystko na ´swiecie pragn ˛

ałem was odnale´z´c.

Postawiłe´s na swoim.
Naprawd˛e? Kto tego dokonał? Kim jestem? Mongolfier twierdził, ˙ze ja sam si˛e

do was nie dostan˛e, ˙ze przenikn ˛

a´c tu mo˙ze tylko odbicie, utrwalona wizja senna,

odwzorowanie mojej osoby podobne do anielskiego wizerunku wuja Plunketta,
nieludzk ˛

a stworzonego r˛ek ˛

a. Tak samo, jak Plunkett, nie jestem sob ˛

a, prawda?

Jak mo˙zesz twierdzi´c, ˙ze cokolwiek odkryłem?

Nikt prócz ciebie nie odnalazł srebrnej kuli i r˛ekawicy. Nikomu nie przyszło

do głowy jej szuka´c. Jedynie ty nieustannie zwa˙załe´s na znaki, by w ko´ncu uczyni´c
ostatni krok. Mo˙ze inni tak˙ze byliby w stanie tego dokona´c, ale nikt nie zadał sobie
tyle trudu. Dlatego twierdz˛e, ˙ze sam nas odnalazłe´s. Ty — mój obecny rozmów-
ca, którego odpowiedzi pilnie słucham. Zmie´nmy temat. Czy przedstawisz spraw˛e
Plunketta?

Ja. . . tak. Tak. Powiem o wizerunku i powtórz˛e, co mówił Blask. A mo˙ze

znasz t˛e histori˛e lepiej ode mnie?

Opowiadaj. Nie robisz tego dla mnie.
— Zapytałem kiedy´s ´swi˛etego o domek, który pokazała mi Jednodniówka,

i o czterech kamiennych nieboszczyków. Oto co powiedział Blask:

— Słyszałem o czterech kamiennych łbach; to skalne głowy tworz ˛

ace gór˛e.

W znanych mi opowie´sciach nie wyst˛epuje czwórka nieboszczyków. Mo˙ze cztery
kamienne głowy to ich wizerunki? Nie wykluczam równie˙z, ˙ze linia Szeptu z nas

84

background image

sobie ˙zartuje. Co mówiła o nich tamta dziewczyna? ˙

Ze to szale´ncy? Ciekawe.

Zreszt ˛

a któ˙z zdoła nad ˛

a˙zy´c za tymi od Szeptu. Mniejsza z tym. Posłuchaj opowie-

´sci. Gdy nadeszła katastrofa, gdy w Korporacji pogasły ´swiatła i na dobre wył ˛

a-

czono telefony, a ´swi˛ety Roy Wi˛ekszy poszedł z nami na w˛edrówk˛e, w gromadzie
znalazł si˛e chłopiec imieniem Gary, który z czasem został ´swi˛etym. Wychowała
go ciotka władaj ˛

aca prawdziw ˛

a mow ˛

a oraz wuj nazwiskiem Plunkett, który był za-

trudniony przy realizacji tajnego planu aniołów, udaremnionego przez katastrof˛e;
pracował nad formuł ˛

a nie´smiertelno´sci. ˙

Zona Plunketta wygadała si˛e nieopatrz-

nie przed Garym; nie kwestionuj ˛

ac ´smierci i pogrzebu m˛e˙za, twierdziła zarazem,

˙ze Plunkett nadal ˙zyje w podziemiach niedaleko Clevelen, gdzie´s na zachodzie,

w pobli˙zu miejsca, gdzie znajdowała si˛e Korporacja. ´Swi˛ety Gary opu´scił gro-
mad˛e mówców i wrócił do Clevelen, by odszuka´c wuja, który podobno nadal ˙zył.
W˛edruj ˛

ac na zachód, min ˛

ał jego grób. Po długich poszukiwaniach znalazł miejsce,

o którym napomkn˛eła ˙zona Plunketta. Nie on jeden si˛e tam kr˛ecił; jedni pragn˛eli
za wszelk ˛

a cen˛e odkry´c, co aniołowie wiedzieli o nie´smiertelno´sci, inni za´s chcieli

zniszczy´c wszelkie ich wytwory. Trafiono na osobliwo´s´c, która nadal istnieje i po
dzi´s dzie´n stanowi przedmiot ostrych sporów: pi˛e´c gładkich, jasnych kul, z pozoru
całkiem pustych. Do czterech z nich przyczepione były anielskie obrazki — szare,
połyskliwe, z wizerunkiem twarzy. Jedna z nich nale˙zała do wuja Plunketta, opie-
kuna Gary’ego. Wielu odkrywców protestowało, gdy młody człowiek postanowił
zabra´c wuja ze sob ˛

a. Długo si˛e wykłócał, broni ˛

ac Plunketta przed krzykaczami

optuj ˛

acymi za rozbiciem kul i ciekawskimi, którzy pragn˛eli je otworzy´c i w miar˛e

mo˙zliwo´sci zbada´c ich działanie. Wtedy Droga Przymierza wtr ˛

aciła si˛e do spra-

wy. Sprzymierzone kobiety przybyły, by podj ˛

a´c decyzj˛e w tej kwestii, jako ˙ze

rozstrzygały wówczas mnóstwo spraw. Zabroniły dotyka´c kuli i prowadzi´c nad
ni ˛

a badania; sobie zostawiły ten przywilej. ´Swi˛ety Gary nie pogodził si˛e z tym

werdyktem. Pewnej nocy ukradkiem zabrał kul˛e, w której był rzekomo jego wuj,
no i zwiał. Przez wiele lat, w´sród mnóstwa niebezpiecze´nstw, Gary nosił ze sob ˛

a

wuja Plunketta, cho´c mówcy szydzili z niego i ´swietlistej kuli. Na staro´s´c został
wielkim ´swi˛etym, a mieszkał na buku koło obozu rozbitego przez mówców w cza-
sach ´swietno´sci Drogi Przymierza niedaleko miejsca zwanego New Neyork. Gary
mieszkał z Plunkettem. Nie wykluczam, ˙ze wuj do niego przemówił, ale ´swiad-
ków nie było. Po ´smierci Gary’ego kula wuja Plunketta trafiła do wozu ´swi˛etego
Andy’ego wraz z innymi przedmiotami o du˙zej warto´sci i niewiadomym przezna-
czeniu; wiele spo´sród nich, na przykład srebrna gałka, okulary niwecz ˛

ace mrok

czy machina snów oraz jasna kula, z czasem przepadło. . . a mo˙ze je sprzedano.
Nikt tego nie pami˛eta, bo mało kto si˛e tym przejmował. Wyj ˛

atek stanowiła Droga

Przymierza; chodziły słuchy, ˙ze poszukuj ˛

a ostatniego z czterech nieboszczyków.

Jedni mówili, ˙ze wszystkie kule maj ˛

a by´c zniszczone, inni utrzymywali, jakoby

Przymierze chciało ukry´c je przed wrogami, ale mówcy nie wtr ˛

acali si˛e do tych

dyskusji. Nic wi˛ecej nie wiem.

85

background image

Zadałem kilka pyta´n, ale Blask wzruszył tylko ramionami i pokr˛ecił głow ˛

a.

Czemu kul było pi˛e´c, a tylko cztery wizerunki? Skoro wszystkie wygl ˛

adały iden-

tycznie, na jakiej podstawie utrzymywano, ˙ze tylko cztery z nich zamieszkuj ˛

a

nieboszczycy? Jak to mo˙zliwe, by prze˙zyli w ´srodku, jak powszechnie twierdzo-
no?

— Id´z z tym do aniołów, zapytaj Drog˛e Przymierza — odparł Blask. — Tylko

oni wiedz ˛

a takie rzeczy. Ja potrafi˛e tylko przytoczy´c histori˛e ´swi˛etego Gary’ego.

Gdyby linia Szeptu co´s wiedziała, i tak zachowa rzecz w sekrecie, moim zdaniem
jednak nic nie wiedz ˛

a, a czwórka nieboszczyków to zwykła łamigłówka, podobnie

jak trzy sny Olivii, siedem w˛edruj ˛

acych gwiazd i dziewi˛e´c ostatnich słów ´swi˛etego

Roya Mniejszego. A jednak co´s w tym jest, nie wszystko przepadło; mam dowód,
cho´c nie mog˛e wyja´sni´c, jak wpadł mi w r˛ece. Popatrz. . .

Blask przypominał mbab˛e szukaj ˛

ac ˛

a w przepastnej komodzie potwierdzenia

opowie´sci z czasów, kiedy´smy w˛edrowali. Pogrzebał chwil˛e w swych ruchomo-

´sciach i ze szczeliny w ´scianie wydobył nieco pognieciony anielski wizerunek

Plunketta odczepiony przez Gary’ego od ´swietlistej kuli przed porwaniem wuja.
Obrazek przedstawiał łysiej ˛

acego m˛e˙zczyzn˛e z wianuszkiem siwych włosów wo-

kół głowy, ubranego w koszul˛e zapinan ˛

a na guziki. Pod wygolonym podbródkiem

trzymał kartk˛e z napisem. Spogl ˛

adał w bok, jakby odwrócił głow˛e, słysz ˛

ac czyje´s

wołanie. Obrazek był wymi˛ety i dlatego twarz sprawiała wra˙zenie pokrytej blizna-
mi zyskanymi w walce na ´smier´c i ˙zycie. Plunkett u´smiechał si˛e szeroko, ukazuj ˛

ac

z˛eby błyszcz ˛

ace jak sztuczna szcz˛eka, która ka˙zdemu pasuje. Nie wiedzie´c czemu

wzdrygn ˛

ałem si˛e, patrz ˛

ac na jego podobizn˛e.

— Mo˙ze nasi przodkowie si˛e pomylili — stwierdziłem po chwili namysłu. —

Kule miały pewnie całkiem inne przeznaczenie, a czwórka nieboszczyków w ogó-
le nie istniała. Słuchacze pomieszali opowie´sci i wyszła kompletna bzdura. Tak
s ˛

adz˛e.

— Kto wie? — Blask u´smiechn ˛

ał si˛e i pogłaskał mnie po policzku. — Chod´z-

my na grzyby.

xxx
Nie s ˛

adziłem, ˙ze staruszek tak wiekowy jak Blask zdecyduje si˛e sp˛edzi´c zi-

m˛e w nadrzewnym domku wystawionym na wiatr i mróz. Jesie´n była w pełni,
a ´swi˛ety nie szykował si˛e do przeprowadzki. Chodził z k ˛

ata w k ˛

at, przesiadywał

nad ksi˛egozbiorem albo gapił si˛e ponuro na szybk˛e, pod któr ˛

a le˙zała krzy˙zówka.

Noce stawały si˛e coraz zimniejsze, rankiem na sprz˛etach osiadał szron, a my dwaj
siedzieli´smy okutani po uszy w wielkie kołdry ze skrawków tkanin i skór, które
Blask zwał nied´zwiadkami. Chłód si˛e nas nie imał. Po południu włazili´smy pod
ciepłe okrycia; czas schodził nam na plenieniu i rozmowach, a tymczasem ogie´n
w palenisku stopniowo przygasał.

— Jeszcze par˛e dni i nie b˛edzie po˙zytku z tych płomyczków — stwierdziłem.

86

background image

— Spokojna głowa — odparł ´swi˛ety. — Na szcz˛e´scie nie b˛edziemy od niego

zale˙zni.

Z drzew opadły ju˙z li´scie i wzrok si˛egał dalej ni˙z latem. Z okien widzieli´smy

dró˙zk˛e, która wiodła na ł ˛

ak˛e, a nawet chłodny strumie´n płyn ˛

acy w´sród oszronio-

nych skał. Pomogłem Blaskowi zabezpieczy´c dom przed nadej´sciem zimy. Za-
tkali´smy szczeliny glin ˛

a i mchem, zawiesili´smy na ´scianach grube kotary, latem

ukryte w schowkach. Zatkali´smy komin i wylot paleniska. Zbili´smy dodatkowe
drzwi starannie dopasowane do starych; nie obyło si˛e bez sprzeczki, jak je po-
ł ˛

aczy´c, ˙zeby skutecznie chroniły przed chłodem. Pewnego dnia, gdy brak wiatru

i półmrok nisko wisz ˛

acych chmur zapowiedział nadej´scie mrozu, Blask wyci ˛

agn ˛

ze schowka du˙ze kawałki grubego przezroczystego plastiku o trudnej do oszaco-
wania warto´sci. Zasłonił nim okna z obu stron — od zewn ˛

atrz i w ´srodku. Gdy

przygotowania dobiegły ko´nca, ustawił dwa wygodne fotele tak, by mo˙zna było
spa´c twarz ˛

a do okna.

— Czy słój jest napełniony? — zapytał.
— Tak.
— A zatem wszystko gotowe.
Rozpalił ogie´n w metalowym piecyku, a kiedy chrust zapłon ˛

ał, a kawałki

w˛egla drzewnego rozpaliły si˛e do czerwono´sci, si˛egn ˛

ał po starannie zamkni˛ete

naczynie wykonane z anielskiego srebra i zdj ˛

ał pokrywk˛e. Wzi ˛

ał szczypt˛e czar-

nego proszku, uniósł dło´n do oczu, przyjrzał si˛e ciemnej substancji, zmarszczył
brwi i odsypał troch˛e do puszki. Reszt˛e rzucił na roz˙zarzone w˛egle. Proszek si˛e
nie palił, ale wydzielał charakterystyczn ˛

a wo´n, ci˛e˙zk ˛

a i wyrazist ˛

a. Nie potrafiłem

z niczym jej porówna´c. Ko´nczyli´smy ostatnie przygotowania. Blask szczelnie za-
mkn ˛

ał puszk˛e i postawił j ˛

a obok swego fotela. Poczułem rozkoszne ciepło i sen-

no´s´c, a zarazem wielkie o˙zywienie, zupełnie jakbym potrafił spa´c i czuwa´c jed-
nocze´snie. Blask najwyra´zniej reagował podobnie. Usadowili´smy si˛e w fotelach
okryci nied´zwiadkami, które dawały teraz znacznie wi˛ecej ciepła, bo ´swi˛ety ob-
szył j ˛

a srebrzyst ˛

a tkanin ˛

a. Mieli´smy tak sp˛edzi´c trzy zimowe miesi ˛

ace.

Pierwszego dnia po popołudniu mało rozmawiali´smy; siedzieli´smy bez ruchu,

w milczeniu obserwuj ˛

ac czyste chłodne barwy nieba o zachodzie sło´nca, które

chowało si˛e za ciemnymi koronami drzew na wzgórzach za ł ˛

ak ˛

a. Potem ksi˛e˙zyc

w pełni roz´swietlił nag ˛

a ziemi˛e, a gdy chwycił mróz, doszły nas trzaski i skrzy-

pienie twardniej ˛

acego gruntu. Wiatr p˛edził chmury zakrywaj ˛

ace raz po raz biał ˛

a

twarz ksi˛e˙zyca. Przed ´switem spadł pierwszy ´snieg i pokrył ziemi˛e chłodnym pu-
chem, który wirował pod wpływem gwałtownych podmuchów wiatru.

Słój podgrzewał wod˛e równie skutecznie, jak latem j ˛

a chłodził. Mniej wi˛ecej

raz dziennie, dr˙z ˛

ac z zimna, nabijałem fajk˛e chlebem ´swi˛etej Bei. Przy pełni ksi˛e-

˙zyca ´swi˛ety Blask wyłaził spod cieplutkiego nied´zwiadka, zapalał w˛egiel drzew-

ny i sypał na ˙zar troch˛e ciemnego proszku. Ilekro´c robiło si˛e cieplej, wstawali´smy
z foteli i, otworzywszy dwoje drzwi, schodzili´smy ostro˙znie po drabince niczym

87

background image

dwaj staro˙zytni paralitycy. Szybko wracali´smy do domku i cho´c nie była to daleka
wyprawa, czuli´smy si˛e ogromnie wyczerpani.

Wkrótce ogarn˛eła nas dziwna senno´s´c. Gdy mróz ´scisn ˛

ał na dobre, ust˛epowała

około południa i wracała po kilku godzinach. Milczeli´smy po całych dniach, od
czasu do czasu spogl ˛

adaj ˛

ac tylko na s ˛

asiada mi˛edzy kolejnymi drzemkami. ´Snieg

przysypał las grub ˛

a warstw ˛

a. W ci ˛

agu dnia obserwowali´smy lisa brn ˛

acego przez

za´snie˙zon ˛

a ł ˛

ak˛e albo ´sledzili´smy wzrokiem lot sójek i wróbli, póki nam powieki

nie opadły. Dwie wiewiórki przedostały si˛e jako´s do domku i biegały rado´snie po
nieruchawych tubach, grzej ˛

ac si˛e w cieple naszych oddechów. Przespały na kola-

nach ´swi˛etego gwałtown ˛

a trzydniow ˛

a burz˛e, po której las pokrył si˛e cienk ˛

a war-

stw ˛

a lodu, o´slepiaj ˛

aco jasn ˛

a w promieniach sło´nca, gdy po szale´nstwie ˙zywiołów

nastała wspaniała pogoda. Wiewiórki spały. My równie˙z zasn˛eli´smy, obsypani
drobinami mchu, li´s´cmi oraz igłami, które rzucił nam do stóp ostry wiatr. Stali-

´smy si˛e integraln ˛

a cz˛e´sci ˛

a u´spionego d˛ebu, który upodobał sobie ´swi˛ety Blask.

Zasypiaj ˛

ac, wsłuchiwali´smy si˛e w trzask i skrzypienie kołysanych wiatrem ga-

ł˛ezi, ze ´sci´sni˛etym sercem patrzyli´smy na pi˛ekny konar złamany pod ci˛e˙zarem
lodu. ´Snie˙zne kaskady spadły z gał˛ezi na dach naszego domku i zsuwały si˛e po
nim na ziemi˛e. Podczas zimy odkryłem, ˙ze mrugam powiekami rzadziej ni˙z zwy-
kle; wystarczyło je opu´sci´c, by przyszedł sen. Moja lewa dło´n przez dwa tygodnie
spoczywała na prawej.

Nastał jeden z cieplejszych dni ci ˛

agn ˛

acej si˛e w niesko´nczono´s´c zimy. Blask

opu´scił ciepłe posłanie, by rzuci´c na płon ˛

ace w˛egle szczypt˛e proszku ułatwiaj ˛

ace-

go zimowanie.

— Sk ˛

ad si˛e to wzi˛eło? — zapytałem.

— Co takiego? — mrukn ˛

ał Blask i rozejrzał si˛e po mieszkaniu, s ˛

adz ˛

ac ˙ze

znów mamy le´snego intruza.

— Proszek — odparłem. — Jak działa? — Zaczynałem odczuwa´c wpływ mik-

stury. W powietrzu unosił si˛e wyrazisty zapach, jak metaliczny, gor ˛

acy oddech

istoty o gardle z mosi ˛

adzu. Wierciłem si˛e, szukaj ˛

ac wygodniejszej pozycji na po-

słaniu, gdzie sp˛edziłem tyle dni.

— Zapytaj aniołów, jak działa — mrukn ˛

ał Blask. — Wytłumacz ˛

a ci, ale nic

z tego nie zrozumiesz. Nie potrafisz odpowiedzie´c na swoje pytanie? Wsłuchaj si˛e
w siebie. Czasu ci nie zabraknie. — Legł na posłaniu i starannie zagarn ˛

ał kołdr˛e.

Skupiłem si˛e na sobie, analizuj ˛

ac działanie tajemniczego specyfiku. Zaczynałem

rozumie´c, co przekazuje mi ciemny proszek i nabrałem pewno´sci, ˙ze z ko´ncem
zimy odkryj˛e, jak działa, chocia˙z nie b˛ed˛e w stanie tego wyja´sni´c osobie, która
nie do´swiadczyła jego wpływu.

— Pytałe´s, sk ˛

ad wzi ˛

ałem proszek — dodał Blask, gdy udało mu si˛e usado-

wi´c. — Znam pewn ˛

a histori˛e. . .

Wspomniałem, ˙ze du˙zo spali´smy, lecz po przebudzeniu czułem si˛e nadzwy-

czaj rze´ski i bystry, jakbym na nowo odkrywał rzeczywisto´s´c, z namysłem, sta-

88

background image

ranno´sci ˛

a i zdumieniem stwierdzaj ˛

ac, ˙ze jest o wiele bardziej zło˙zona, ni˙z do tej

pory s ˛

adziłem. Moim zdaniem tak było naprawd˛e, a potwierdzenie owego fak-

tu stanowił nie tylko ka˙zdy ruch poluj ˛

acego lisa, lecz tak˙ze opowiadane mi˛edzy

drzemkami zawiłe historie ´swi˛etego, jasne i zrozumiałe mimo rozmaitych zwro-
tów akcji, podobnie jak mo˙zna nazwa´c jasnym strumie´n o falach miodowej barwy,
płyn ˛

acy o zachodzie sło´nca przez biało-czarn ˛

a ł ˛

ak˛e.

Blask opowiadał o ciemnym proszku oraz innych anielskich ´srodkach i medy-

kamentach. Dowiedziałem si˛e, ˙ze aniołowie rozczarowani ´swiatem zmienionym
dla własnej wygody, przekształcili równie˙z człowieka, by pasował do odmienionej
rzeczywisto´sci; uformowali jego wewn˛etrzn ˛

a struktur˛e równie ´smiało jak oblicze

ziemi. Blask wspomniał tak˙ze o dziatwie medykamentów.

— Dziatwa medykamentów tak si˛e ma do samych lekarstw jak drzewo do

kostura. Inaczej mówi ˛

ac, lekarstwa s ˛

a jak farba, a ich dziatwa przypomina barw-

n ˛

a t˛ecz˛e ukryt ˛

a w krysztale. Lekarstwo pomaga choremu, zwalcza dolegliwo´sci,

wyp˛edza smutki. Dziatwa medykamentów zach˛eca, by zmieni´c samego siebie,
i trudno si˛e oprze´c tej presji. Leki działaj ˛

a, póki nie strawimy posiłku; dziatwa

medykamentów powoduje w człowieku zmiany utrzymuj ˛

ace si˛e długo po jej wy-

daleniu.

Czwórka spo´sród dziatwy medykamentów znajduje si˛e w czwórdzbanku,

pierwszy specyfik leczy niemal wszystkie choroby, ostatni jest biały jak naczy´nko
do jego przechowywania, a słu˙zy do usuwania dziwnych objawów wywołanych
za˙zyciem pierwszego.

— Aniołowie potrafili usun ˛

a´c dolegliwo´sci, które zabijały młodych — tłuma-

czył Blask — i dlatego s ˛

adzili, ˙ze mog ˛

a ˙zy´c wiecznie. Nie mieli racji, ale mogli

tak skutecznie utrzymywa´c ludzi przy ˙zyciu, ˙ze ´swiat szybko zapełniłby si˛e zdro-
wymi osobnikami aspiruj ˛

acymi do nie´smiertelno´sci, których zabi´c mogła tylko

ich własna głupota; dzieci nadal opuszczałyby matczyne łona, powi˛ekszaj ˛

ac czło-

wiecz ˛

a gromad˛e podobn ˛

a do ruchliwych mrówek; dla kolejnych pokole´n zabra-

kłoby przestrzeni i ˙zywno´sci. Przypomnij sobie odraz˛e i l˛ek, odczuwane na widok
gor ˛

aczkowej krz ˛

ataniny w rozgrzebanym mrowisku; takie uczucia ogarniały czło-

wieka w przeludnionym ´swiecie. Identyczna była reakcja prawa i kruchty; na nich
spoczywał ci˛e˙zar zachowania ´swiata dla m˛e˙zczyzn.

— Za pomoc ˛

a ´srodków dzisiaj zapomnianych, a przypominaj ˛

acych dziatw˛e

medykamentów, tylko znacznie bardziej wymy´slnych, spowodowali u ludzi bez-
płodno´s´c. Trzeba było kilku pokole´n, by ta wła´sciwo´s´c si˛e utrwaliła jako cecha
przechodz ˛

aca z matki na potomstwo. Stworzyli zarazem czwarty specyfik czwór-

dzbanka, który przywracał zatrzymane przez inny specyfik procesy. Je´sli kobieta
przyj˛eła ostatni ˛

a z mikstur czwórdzbanka, na krótko stawała si˛e płodna, lecz jej

dziecko nie mogło mie´c potomstwa bez dziatwy medykamentów. Wyobra´z sobie,

˙ze przychodzimy na ´swiat bez oczu; zamiast mie´c je w oczodołach dostajemy

w darze od matek niczym wielki skarb, przy czym sam potomek decyduje, czy

89

background image

pragnie je dosta´c, czy nie. Sytuacja mogła si˛e unormowa´c, gdyby nie nast ˛

apiła

wielka katastrofa. Mo˙zna by decydowa´c o wielko´sci ludzkiej gromady, jak o bu-
dowie Drogi albo sztucznego ksi˛e˙zyca obok naturalnego satelity. Nast ˛

apił jednak

kataklizm; czy kto´s mo˙ze zapewni´c, ˙ze zgubna decyzja nie miała na to ˙zadnego
wpływu? Wiele zim min˛eło w´sród wojen i nieszcz˛e´s´c, a ludzie znów gin˛eli mi-
lionami od dolegliwo´sci z pozoru unieszkodliwionych przez aniołów. Z pomoc ˛

a

nowych ´srodków narodziła si˛e ˙zało´snie mała garstka potomków. Zostali´smy sami,
niezdolni do odwrócenia porz ˛

adku zmienionego przez naszych przodków; cz ˛

astka

nas samych zamkni˛eta jest w białym naczy´nku. Tamci nadal decyduj ˛

a o naszym

˙zyciu.

Przypomniałem sobie, ˙ze pewnej zimy szukałem mojej matki imieniem Jed-

no Słowo. Miałem wtedy pi˛e´c. . . mo˙ze sze´s´c lat. Znalazłem j ˛

a w pomieszczeniu

za grub ˛

a zasłon ˛

a. Podszedłem cichutko, a ona mnie nie dostrzegła, bo słuchała

uwa˙znie gaw˛edziarki o imieniu Salwa ´Smiechu; nie miałem poj˛ecia, o czym roz-
mawiaj ˛

a. Po chwili dostrzegłem Siedmior˛ekiego i od razu przystan ˛

ałem, bo moja

wi˛e´z z ojcem była wtedy szczególnie zagmatwana. Przed Salw ˛

a ´Smiechu dostrze-

głem pudełko z czterema naczy´nkami. Jedno z nich przesun˛eła ostro˙znie palcem
ku mojej matce, której nos pokryty kropelkami potu sczerwieniał z przej˛ecia, a na
ustach zastygł dziwny u´smieszek. Podniosła dzbanuszek, lecz po chwili go odsta-
wiła.

— Nie w tym roku — oznajmiła.
Siedmior˛eki milczał. Czy był innego zdania? Jakie to miało znaczenie? Nie

odzywał si˛e, bo zgodnie z wol ˛

a aniołów Jedno Słowo musiała sama zdecydowa´c.

Umie´sciła naczy´nko na podstawce i wstawiła j ˛

a do szkatułki, której wieko opadło

z cichym trzaskiem.

Przypomniałem sobie tamten d´zwi˛ek i to wybiło mnie ze snu. Blask ci ˛

agn ˛

swoj ˛

a histori˛e.

— Aniołowie posiadaj ˛

acy telefony, auta oraz Drog˛e mawiali, ˙ze ´swiat jest

mały, z dnia na dzie´n coraz mniejszy. — Blask potrz ˛

asn ˛

ał głow ˛

a. — ´Swiat jest

mały.

Palił, nie przerywaj ˛

ac opowie´sci, która zeszła na kolejne zimy. Mówił o tych

wojennych, kiedy to czarny proszek trzymał przy ˙zyciu bojowników walcz ˛

acych

z aniołami; zdradził, jak sam go zdobył. Wspomniał o zimie, podczas której Dro-
ga Przymierza wydała o´swiadczenie i jak ´swi˛ety Roy Wi˛ekszy zaryglował wrota
Korporacji Wielkiego Domostwa, jak mówcy rozpocz˛eli dług ˛

a i ci˛e˙zk ˛

a w˛edrów-

k˛e; mówił o sztucznej nodze, o dalekich krainach poło˙zonych za oceanem, sk ˛

ad

nie przyszła ˙zadna wiadomo´s´c. . .

— A sztuczna noga? — zapytałem.
— Roy odmroził własn ˛

a — odparł ´swi˛ety Blask. — Mróz zrobił swoje, wdała

si˛e gangrena i trzeba było amputowa´c. Dawniej anielscy uczeni dysponowali wie-

90

background image

dz ˛

a, dzi˛eki której mo˙zna było odtworzy´c utracon ˛

a ko´nczyn˛e, ˙zeby była jak nowa,

ale ´swi˛ety musiał zadowoli´c si˛e sztuczn ˛

a.

— Mamy j ˛

a nadal w dawnym gnie´zdzie. — Prawda jest niczym rzeka roz-

´swietlona sło´ncem. . .

— Zapewne. — ´Snieg sypał bez ko´nca. — Roy mówił, ˙ze człowiek rozpacza,

zadr˛ecza si˛e w duchu, wszystko mu jedno i wła´sciwie chciałby umrze´c. Daj ˛

a mu

sztuczn ˛

a nog˛e wykonan ˛

a z drewna, która nie mo˙ze si˛e równa´c z wytworami anio-

łów, lecz działa. Trzeba si˛e przemóc, wsta´c i chodzi´c, mimo ˙ze odczucia s ˛

a dziw-

ne, a poza tym boli. Ale to nie sztuka i z czasem nabiera si˛e wprawy. Kuternoga
ju˙z nie zata´nczy, minie troch˛e czasu, nim b˛edzie si˛e kocha´c, ale w ko´ncu zacznie

˙zy´c normalnie. Znów si˛e b˛edzie ´smiał; Roy na pewno to potrafił. Mimo wysiłków

pozostał jednak kuternog ˛

a. Roy mawiał, ˙ze kto przetrwał katastrof˛e, jak on sam

b˛edzie kuternog ˛

a. Wystarczy pomy´sle´c o dobrowolnej bezdzietno´sci aniołów albo

wzi ˛

a´c pod uwag˛e ich zamiar całkowitego przekształcenia ´swiata; tak czy inaczej

jeste´smy przegrani. ´Swiat zamieszkuj ˛

a kaleki. — Dzie´n był mroczny, a z upły-

wem godzin robiło si˛e coraz ciemniej, a˙z zapadła bezksi˛e˙zycowa noc. — Mimo
to umiemy si˛e ´smia´c. Mamy Archiwum i nasz ˛

a m ˛

adro´s´c, która jednak nie zast ˛

api

utraconej nogi. Na to nie ma lekarstwa; kalectwo trzeba znosi´c jak chłód. Uczymy
si˛e z tym ˙zy´c. Trzeba próbowa´c. — Poruszył si˛e lekko. — Zimowe opowie´sci. . .
Patrz, jak dzi´s szaro. ´Swiat bierze przykład ze mnie i drzemie. Małe Domostwo
zamkni˛ete na cztery spusty, ludzie skryli si˛e w zakamarkach i opowiadaj ˛

a stare

historie. . . ale w odpowiednim czasie przyjdzie wiosna.

Le˙z ˛

ac bez mchu, zapadli´smy w sen. Przez kilka dni padał ´snieg, a blade sło´n-

ce rzadko pokazywało si˛e na niebie, daj ˛

ac niewiele ciepła. Przez wiele dni nie

widzieli´smy gwiazd ani ksi˛e˙zyca; ani lisa, ani ptaków.

background image

SZÓSTA FASETA

Gdy szare strugi deszczu zmyły z pagórków resztki brudnego ´sniegu, ptaki

wróciły do gniazd, a las wypełniła ´swie˙za wo´n, nadszedł dzie´n, gdy przeci ˛

agaj ˛

ac

si˛e i ziewaj ˛

ac szeroko, zeszli´smy po drabince, by zaczerpn ˛

a´c powietrza ci˛e˙zkiego

od le´snych zapachów i rozejrze´c si˛e po ´swiecie. Powieki nam dr˙zały i trudno było
usta´c na nogach.

Podczas niedawnej pełni Blask rozmy´slał o pogodzie, dla pewno´sci dwukrot-

nie obliczył co´s na palcach, a potem odstawił do szafki naczynie z czarnym prosz-
kiem. Mimo to pierwsze ciepłe dni sp˛edzili´smy w łó˙zku pogr ˛

a˙zeni w przedłu˙za-

j ˛

acej si˛e drzemce niczym ´spioch, który wie, ˙ze pora wsta´c, a jednak do południa

przewraca si˛e z boku na bok w zmi˛etej po´scieli. Ruszyli´smy w las na mały re-
konesans, witaj ˛

ac po drodze inne zimuj ˛

ace tam stworzenia przebudzone z gł˛ebo-

kiego snu: ˙zółwia wygrzewaj ˛

acego si˛e na sło´ncu, wiewiórk˛e tak wychudzon ˛

a, ˙ze

futerko wisiało na niej jak cudze, no i rzecz jasna drzewa. Gdy Blask i ja zatrzy-
mali´smy si˛e, by popatrze´c na wiewiórk˛e, nabrałem powietrza w płuca wdzi˛eczny,

˙ze prze˙zyłem kolejn ˛

a zim˛e, bo nie wszystkim si˛e to udało. Mro´zna pora min˛eła;

te chłody stanowi ˛

a połow˛e naszego ˙zycia, które składa si˛e z lat i zim, jak doba

to sen i czuwanie. Jestem człowiekiem, moj ˛

a rzecz ˛

a jest ˙zy´c i umrze´c; przetrwa-

łem kolejn ˛

a zim˛e, mogłem sta´c na roztajałej ziemi i czu´c zapach wilgotnego lasu.

Pomy´slałem o Jednodniówce i zobaczyłem całkiem wyra´znie, jak przemierza od-
legły szlak. Usiadłem przygnieciony tym brzemieniem i podniosłem wzrok; obok
mnie stan ˛

ał postarzały Blask o twarzy pokrytej zmarszczkami; ostatnia zima moc-

no dała mu si˛e we znaki, cho´c u˙zywał czarnego proszku. Zdawałem sobie spraw˛e,

˙ze w Małym Domostwie nie wszyscy prze˙zyli. Zrozumiałem, co si˛e działo, gdy

Blask rzucał do paleniska czarny proszek: jego wo´n powstrzymywała gonitw˛e
my´sli; blokowała odczucia, które teraz spadły na mnie jak kaskada. Z chwil ˛

a gdy

specyfik przestał działa´c, odczułem wszystko nadzwyczaj intensywnie. Darem-
nie wzdychałem, szukaj ˛

ac ulgi; niespodziewanie wybuchn ˛

ałem płaczem i, łkaj ˛

ac

spazmatycznie, padłem na ziemi˛e.

W Małym Domostwie dla uczczenia nadchodz ˛

acej wiosny zapewne odna-

wia si˛e stare pokoje, przestawia ´sciany i otwiera drzwi wychodz ˛

ace na ´Scie˙zk˛e.

Mieszka´ncy nanios ˛

a piasku, depcz ˛

ac gliniane polepy, a sło´nce zajrzy do ´srodka.

92

background image

Domostwo jak owad wygrzewa si˛e w promieniach sło´nca. Ci spod znaku Li´scia
robi ˛

a porz ˛

adki, upi˛ekszaj ˛

a pokoje i wołaj ˛

a reszt˛e, by podziwiała ujawnione pi˛ek-

no wn˛etrz. Usuwa si˛e ocieplaj ˛

ace kotary, wymiata li´scie i zimowe ´smieci, przed

drzwiami wychodz ˛

acymi na ´Scie˙zk˛e wystawia si˛e ulubione krzesła, by grza´c ko-

´sci w promieniach sło´nca. Powstaje nowe słowo i w Małym Domostwie a˙z huczy

od komentarzy i wybuchów ´smiechu.

— Pewnie chcesz wróci´c do domu — rzekł ´swi˛ety Blask.
— Co? Do domu? Czemu tak s ˛

adzisz?

— Nie odpowiadasz na moje pytania, przestałe´s mnie słucha´c, przez cały ra-

nek gapiłe´s si˛e w okno, chocia˙z mo˙zna ju˙z wyj´s´c z domu i jest si˛e czym zaj ˛

a´c. Nie

mówi˛e tylko o sprz ˛

ataniu i naprawach; tyle si˛e wokół dzieje, wszystko rozkwita,

a ty siedzisz w zamkni˛eciu.

— Tu jest przewiewnie.
— Wiesz, o co mi chodzi. Co´s ci˛e gryzie, ale czujesz si˛e bezradny.
— Posłuchaj, nie zamierzam wraca´c. To chyba jasne — odparłem.
— Jasne.
Pewnie słycha´c ju˙z u nas brz˛eczenie pszczół. Wkrótce ruszy wyprawa za Mał ˛

a

Gór˛e, bo trzeba sprawdzi´c, jak ro´snie chleb. Ptactwo mbaby chyba przyleciało.
Wkrótce zjawi ˛

a si˛e w˛edrowcy z Rejestru. Mo˙ze i ona z nimi powróci.

— Warto by zobaczy´c inne krainy — odparłem.
— Tak — stwierdził Blask. — Z pewno´sci ˛

a warto. Gdzie indziej jest równie

miło.

Poderwałem si˛e i w po´spiechu zszedłem po drabince; niewiele brakowało, ˙ze-

by ´swi˛ety wyprowadził mnie z równowagi. Miał racj˛e. Usiadłem na rozkwitłej
ł ˛

ace, ˙zeby wszystko przemy´sle´c. Tak, chciałem wróci´c do domu; to prawda, ˙ze

z nadej´sciem wiosny bardzo mnie tam ci ˛

agn˛eło; przyznałem to ze ´sci´sni˛etym gar-

dłem. Przez cały dzie´n marzyłem o powrocie i dlatego wcale si˛e nie zdziwiłem, ˙ze
moje marzenie wywołało z lasu, spomi˛edzy drzew okrytych młodym listowiem,
dwu bladych chłopców szczuplejszych ni˙z przed zim ˛

a; jeden miał na szyi czerwo-

n ˛

a, a drugi niebiesk ˛

a opask˛e; podczas chłodnych miesi˛ecy w´sród mnóstwa wa˙z-

nych spraw zapomniałem tak˙ze ich imiona. Jak zawsze z oci ˛

aganiem wchodzili

na stromy brzeg, uganiaj ˛

ac si˛e po zaro´slach za drobnymi stworzeniami. Pomachali

mi na powitanie, wi˛ec powtórzyłem ich gest. Mogłoby si˛e wydawa´c, ˙ze przecze-
kali zim˛e nad strumieniem, by wyj´s´c z kryjówki, gdy nastanie pierwszy gor ˛

acy

dzie´n tej wiosny.

— Witaj — rzucił chłopiec. To był chyba P ˛

aczek. — Czy zostałe´s ju˙z ´swi˛e-

tym?

— Nie — odparłem. — Jeszcze nie.
— Wiesz — zacz ˛

ał drugi z dzieciaków, podchodz ˛

ac bli˙zej — w Małym Do-

mostwie chcieliby, ˙zeby´s wrócił.

93

background image

— Bezksi˛e˙zycowa odwiedziła ich jesieni ˛

a — wtr ˛

acił pierwszy — na pocz ˛

atku

wiosny; twoja mama bardzo t˛eskni.

— Je´sli sp˛edziłe´s tu okr ˛

agły rok i nie zostałe´s ´swi˛etym, mo˙ze powiniene´s wró-

ci´c do domu i zacz ˛

a´c wszystko od pocz ˛

atku. — Drugi chłopak przykucn ˛

ał na ł ˛

ace,

odgarn ˛

ał palcami proste jasne włosy i wyj ˛

ał z nich li´s´c.

— Kto wie? — rzucił jego brat.
— Kto wie? — mrukn ˛

ałem z roztargnieniem. Jak niewiele Bezksi˛e˙zycowa

mogła o mnie powiedzie´c. Jak łatwo przyszło mi opu´sci´c mam˛e, jak mało uwagi
po´swi˛eciłem uczuciom rodzicielki oraz moich bliskich. Niespodziewanie ogarn ˛

mnie wstyd, potem niecierpliwo´s´c. Wstałem, zaciskaj ˛

ac pi˛e´sci. — Tak. Tak. Trze-

ba wraca´c — dodałem. — Chyba powinienem. . .

— Gdzie ´swi˛ety? — Chłopcy przerwali mi niemal jednocze´snie.

´Swi˛ety. Odwróciłem si˛e plecami do bli´zniaków i popatrzyłem na ´scian˛e lasu,

gdzie w´sród głogowych zaro´sli majaczyła ogorzała twarz z wianuszkiem siwych
włosów. Blask zerkał w nasz ˛

a stron˛e nie´smiało jak płochliwe zwierz ˛

atko. Cofn ˛

si˛e w gł ˛

ab lasu, gdy spostrzegł, ˙ze mu si˛e przygl ˛

adam. Stałem w połowie drogi

mi˛edzy drzewami a zwalonym pniem, na którym przycupn˛eły bli´zni˛eta zaabsor-
bowane jakim´s znaleziskiem.

— Poczekajcie! — krzykn ˛

ałem do nich. Podnie´sli głowy, wyra´znie zaskocze-

ni, bo wcale nie było im spieszno.

Wspominałem poprzedni ˛

a wiosn˛e; p˛edziłem wówczas mi˛edzy drzewami, go-

ni ˛

ac ´swi˛etego, a ten las nic wówczas dla mnie nie znaczył, był taki sam jak inne.

Teraz znałem go jak twarz ukochanej osoby, a pierwsze wra˙zenie rozwiało si˛e jak
cie´n; teraz miałem w pami˛eci jedynie drug ˛

a wizj˛e lasu przeci˛etego szlakiem, który

jak ´Scie˙zk˛e znali tylko wtajemniczeni. Szlak wiódł obok rozszczepionej brzozy,
skrajem g˛estego ´swierkowego zagajnika, potem ku brzegowi strumienia, na skraj
podmokłej ł ˛

aki zaro´sni˛etej paprociami, obok poczerniałych zwalonych pni, gdzie

zbierali´smy grzyby, dalej po kamiennych uskokach pokrytych tu i ówdzie ziele-
ni ˛

a, ku zaro´sni˛etej je˙zynami pochyło´sci, w stron˛e wiekowych d˛ebów, gdzie rósł

najstarszy z nich. Tam, u stóp wielkiego drzewa siedział Blask. Wzrok utkwił
w ziemi, jakby posmutniał.

Wolniutko skradałem si˛e w jego stron˛e; usiadłem bez słowa. Nie podniósł

oczu, ale i tak poj ˛

ałem, dlaczego pochylił głow˛e; wypatrywał czego´s w trawie

rosn ˛

acej u stóp. Ujrzałem wyj ˛

atkowo du˙z ˛

a czarn ˛

a mrówk˛e. Brn˛eła przez g˛estwin˛e

´zd´zbeł, nieustannie poruszaj ˛

ac czułkami.

— Zabł ˛

adziła — stwierdził Blask. — Nie potrafi odnale´z´c mrowiska, darem-

nie szuka drogi. Dla mrówki nie ma gorszego nieszcz˛e´scia. Zgubiła si˛e, to praw-
dziwa tragedia.

— Tragedia? Nie rozumiem.
— Tragedia. . . To okre´slenie istnieje od tysi ˛

acleci. Oznacza straszliwe nie-

szcz˛e´scie spadaj ˛

ace na czuj ˛

ace stworzenie. W pewnych okoliczno´sciach mo˙ze si˛e

94

background image

przytrafi´c tobie lub ka˙zdemu, kto cho´c troch˛e zawinił. Tragedia jest niczym praw-
dziwa mowa, bo pokazuje, ˙ze wszyscy mamy t˛e sam ˛

a natur˛e, która nie podlega

zmianie i dlatego nie da si˛e unikn ˛

a´c cierpienia. Gdyby ta mrówka zdołała wró-

ci´c do mrowiska i opowiedziała o swoich prze˙zyciach, jej ziomkowie odczuliby
istot˛e tragedii. Cho´cby jednak odnalazła swoich, nie potrafi si˛e podzieli´c prze˙zy-
tym do´swiadczeniem. Na dobr ˛

a spraw˛e ˙zadna mrówka nie prze˙zyła dot ˛

ad równej

tragedii; nasza zgubiła si˛e pierwsza, bo tego rodzaju stworzenia nie umiej ˛

a opo-

wiada´c o swoich przygodach i uprzedza´c si˛e nawzajem o zagro˙zeniu. Rozumiesz?

— My´sl˛e, ˙ze tak.
— Potoku — zacz ˛

ał, podnosz ˛

ac wzrok — poznałe´s moje opowie´sci, przy-

najmniej te najwa˙zniejsze. Skoro ci dwaj chłopcy podobni jak dwie krople wody
zjawili si˛e tu ponownie, chyba wrócisz z nimi do domu. Tak mi si˛e wydaje.

Kochany Blask! Podczas wspólnego zimowania uczyłem si˛e od niego praw-

dziwej mowy. Tyle było czuło´sci w głosie ´swi˛etego, a waga jego słów tak ogrom-
na, ˙ze nie wiedziałem, jak mu odpowiedzie´c. Kl˛eczałem obok niego w milczeniu.
Czekałem. Nie odezwał si˛e wi˛ecej; obserwował mrówk˛e brn ˛

ac ˛

a w´sród wysokich

´zd´zbeł, podobn ˛

a do człowieka w˛edruj ˛

acego przez ciemno´s´c.

— Powiedz mi, co mam robi´c — poprosiłem w ko´ncu.
— Nie, nie — rzekł jakby do siebie. — Nie. . . Zapewne wiesz, ˙ze twoja pa-

planina, jakobym rzekomo był ´swi˛etym, zrobiła na mnie pewne wra˙zenie; dosta-
tecznie du˙ze, bym zapragn ˛

ał opowiedzie´c ci kilka historii wartych zapami˛etania

i przekazania innym. Problem w tym, ˙ze to nie była prawdziwa opowie´s´c, tylko
ci ˛

ag lu´zno powi ˛

azanych zdarze´n: najpierw to, potem tamto, nast˛epnie owo i tak

w niesko´nczono´s´c. . . Nie jestem ´swi˛etym. Nawet gdybym nim był, nie poradził-
bym ci, co masz robi´c. Skoro nie jestem wybra´ncem, nie wolno mi tego czyni´c.

Przypomniałem sobie, co powiedział Siedmior˛eki, gdy poszli´smy ogl ˛

ada´c

Drog˛e: „Je˙zeli si˛e gdzie´s wybierasz, musisz wierzy´c, ˙ze pr˛edzej czy pó´zniej znaj-
dziesz sposób, by tam dotrze´c”. Rozmy´slałem o Wyko´nczonym i Bezksi˛e˙zyco-
wej; mieszkali w domku nad rzek ˛

a, lecz nadal byli mocno przywi ˛

azani do starego

gniazda. Przyszła mi tak˙ze na my´sl Jednodniówka. Podj ˛

ałem decyzj˛e. Ci ˛

agn˛eło

mnie do Małego Domostwa, ale nie mogłem tam wróci´c. Jeszcze nie teraz.

— Blasku, mówi ˛

ac o czterech nieboszczykach, wspomniałe´s, ˙ze gdybym

chciał dowiedzie´c si˛e o nich czego´s wi˛ecej, powinienem zapyta´c Drog˛e Przymie-
rza lub aniołów.

— Oni przemin˛eli.
— Rejestr doktor Boots to dzieci˛e Przymierza. Zachowali dawn ˛

a wiedz˛e.

— Tak o sobie mówi ˛

a.

— A zatem — odparłem, wzdychaj ˛

ac gł˛eboko — pójd˛e tam i zapytam.

Siedział w milczeniu i mrugał powiekami, jakby dopiero teraz ujrzał mnie

na kl˛eczkach tu˙z obok siebie, i zachodził w głow˛e, sk ˛

ad si˛e wzi ˛

ałem. — Mo˙ze

nie jest mi pisane zosta´c ´swi˛etym, lecz bez w ˛

atpienia istnieje wiele opowie´sci

95

background image

godnych wysłuchania i przekazania innym. — Wyci ˛

agn ˛

ałem palec i zrobiłem nim

w trawie ´scie˙zk˛e dla mrówki, która stan˛eła jak wryta, zapominaj ˛

ac o mozolnej

w˛edrówce. Z obaw ˛

a my´slałem, ˙ze lada chwila si˛e rozpłacz˛e. Bardzo pragn ˛

ałem

zosta´c ´swi˛etym.

— Znam drog˛e do Rejestru — stwierdził Blask. — To znaczy dawniej wie-

działem, jak tam doj´s´c. — Podniosłem wzrok. Ogorzała skóra marszczyła si˛e
w u´smiechu. Blask nie chciał mi wprawdzie doradzi´c, co powinienem uczyni´c,
odniosłem jednak wra˙zenie, ˙ze dokonał za mnie wyboru. — W ˛

atpi˛e, czy usły-

szysz od nich odpowiedzi na swoje pytania.

— Jest pewna dziewczyna — dodałem. — Z linii Szeptu. Przed laty opu´sciła

Małe Domostwo i zamieszkała w´sród ludzi z Rejestru. Gdy j ˛

a odnajd˛e, powie mi

wszystko.

— Czy˙zby?
Pytanie zostało bez odpowiedzi. Sk ˛

ad miałem wiedzie´c?

— Uwa˙zaj — mrukn ˛

ał Blask. — Słuchaj pilnie. Powiem ci, jak i´s´c do Reje-

stru. Najwa˙zniejsze, by´s tam dotarł.

Nie byłem w stanie my´sle´c jednocze´snie o Małym Domostwie i Jednodniów-

ce, a zarazem słucha´c topograficznych wskazówek ´swi˛etego. Uniosłem r˛ek˛e ob-
rócon ˛

a dłoni ˛

a ku Blaskowi, jak zwykły czyni´c to gaw˛edziarki na pocz ˛

atku opo-

wie´sci, i czekałem, a˙z mój umysł upodobni si˛e do pustej misy. Blask opisał mi
tras˛e w˛edrówki do siedziby Rejestru; tak modulował głos, ˙ze trudno było nie za-
pami˛eta´c. Nic dziwnego, w pewnym sensie był ´swi˛etym, był nim dla mnie.

Wstali´smy. R˛eka w r˛ek˛e poszli´smy ku zalanej sło´ncem ł ˛

ace poro´sni˛etej wio-

sennymi kwiatami. Bli´zni˛eta wyszły naprzeciw ´swi˛etemu, który klepał chłopców
po ramionach i cichutko chichotał; znów wygl ˛

adał jak znajomy staruszek. Usie-

dli´smy, by porozmawia´c. Blask unosił co chwila krzaczaste brwi i małymi dło´nmi
klepał si˛e po kolanach. Bli´zni˛eta przyniosły troch˛e nowin z Małego Domostwa;
niewiele tego było. Stary słuchał i ziewał raz po raz, zm˛eczony upałem; w ko´ncu
poło˙zył si˛e na zaro´sni˛etej traw ˛

a pochyło´sci, ze stopami zadartymi w gór˛e.

— Wszystko układa si˛e wedle okre´slonego porz ˛

adku. ˙

Zadnych nowo´sci,

a gdyby si˛e nawet pojawiły, nic by´scie o tym nie wiedzieli. . . Tak. Najpierw to,
potem to, nast˛epnie owo. Znów mamy wiosn˛e, zwykle robi si˛e gor ˛

aco. Wszyst-

ko zmienia si˛e tak szybko. . . — Zasn ˛

ał z r˛ekoma pod głow ˛

a. Oddychał gł˛eboko,

a nad ł ˛

ak ˛

a wiał lekki południowy wiatr.

Odeszli´smy cichutko. Zabrałem swój tobołek, ale zostawiłem Blaskowi mój

pi˛ekny hamak ze sznurka; taki mały podarek.

— Wieczorem b˛edziemy w domku nad rzek ˛

a — oznajmił P ˛

aczek, a Kwiatek

dodał: — Jutro wrócisz do swoich.

— Nie — odrzekłem. — Nie zamierzam tam wraca´c, ale chciałbym dotrze´c

na wasz brzeg. Stamt ˛

ad pójd˛e szuka´c Drogi.

— S ˛

adziłem, ˙ze chcesz zosta´c ´swi˛etym — wtr ˛

acił P ˛

aczek.

96

background image

— Mało wiem o ´swi˛etych. — Dotarli´smy nad w ˛

aski strumyk. — Postanowi-

łem opu´sci´c rodzinne gniazdo i zamierzam si˛e tego trzyma´c. — Gdy wchodzi-
li´smy do lasu, odwróciłem si˛e na moment. Blask spał na trawiastej pochyło´sci.
Ciekawe, czy jeszcze go zobacz˛e.

Ciekawe, czy kiedykolwiek go widziałem.

background image

SIÓDMA FASETA

Nast˛epnego ranka stałem na skrzy˙zowaniu Dróg. Gasiłem ogie´n podtrzymy-

wany cał ˛

a noc. Na południu Droga gin˛eła w lesie roz´swietlonym promieniami

sło´nca, na zachodzie wiodła ku obszarom pogr ˛

a˙zonym jeszcze w mroku. Wysoko

nad głow ˛

a miałem w ˛

ask ˛

a tablic˛e umieszczon ˛

a w poprzek ciemnego szlaku, wspar-

t ˛

a na przerdzewiałych kolumnach i kołysz ˛

ac ˛

a si˛e z łoskotem na silnym wietrze.

Widniały na niej tajemnicze litery oraz dwie białe nieco przybrudzone strzałki;
jedna wskazywała południe, a druga zachód. Zwin ˛

ałem skromny obóz i ruszyłem

na południe.

Pod koniec dnia znalazłem si˛e na skraju lasu widzianego przedtem z oddali.

Droga znikała w´sród drzew, które wkroczyły ju˙z na Drog˛e. Rosły na stromych po-
chyło´sciach, a krzaki schodziły łagodnie ku jezdni, gdzie zakorzeniły si˛e młode
siewki oraz krzewy plenne jak chwasty; ich korzenie dr ˛

a˙zyły ciemn ˛

a powierzch-

ni˛e, która p˛ekała jak lód na wiosn˛e. Z cienistych koron krople wody kapały na sza-
r ˛

a jezdni˛e; gdy przyszło mi brn ˛

a´c przez strumie´n ˙złobi ˛

acy w niej gł˛ebok ˛

a bruzd˛e,

ujrzałem na dnie kamyki pomieszane z okruchami Drogi. Przypomniałem sobie,
co mówił Blask o rozbiciu wspaniałej kuli aniołów.

Siedem dni w˛edrowałem przez las. Nic nie wskazywało, by zaczynał rzedn ˛

a´c

czy miał si˛e sko´nczy´c. Przeciwnie, wci ˛

a˙z g˛estniał, a drzewa były coraz starsze,

cho´c nie tak stare jak Droga. Ch˛etnie przebywałem w tak wiekowej puszczy. To
wielka rado´s´c przemierza´c Drog˛e. Noc zmieniła moje odczucia; z niepokojem
pomy´slałem, ˙ze przed tysi ˛

acami lat zamiast puszczy były tam domy lub miasta,

a teraz jak okiem si˛egn ˛

a´c widziało si˛e jedynie oboj˛etne na wszystko stare drzewa

oraz g˛este zaro´sla, po których biega tylko zwierzyna. Nic prócz Drogi nie było tu
przeznaczone dla człowieka, lecz i j ˛

a las wnet zawojuje. ´Swiatło ogniska rozpa-

lanego wieczorami odpychało ciemno´s´c; posapuj ˛

ace gdzie´s w mroku stworzenia

trzymały si˛e od niego z daleka. Brz˛eczały nieustannie rozmaite gatunki owadów.
Zasypiałem, lecz sen był płytki; budziłem si˛e i ponownie zapadałem w drzemk˛e,
która niewiele si˛e ró˙zniła od czuwania. Buczenie le´snego robactwa nie ustawało
ani na chwil˛e.

Miałem wra˙zenie, jakby puszcza mnie wchłon˛eła; zapomniałem o istnieniu

innych krain. Nocami wci ˛

a˙z ogarniał mnie l˛ek, ale uznałem to za całkiem natural-

98

background image

ne. Całymi dniami szedłem, widz ˛

ac jedynie drzewa. Przestałem nawet mówi´c do

siebie (samotny prawdomówca wci ˛

a˙z ze sob ˛

a rozmawia) i rozgl ˛

adałem si˛e, a las

patrzył na mnie. Stałem si˛e jego cz˛e´sci ˛

a — do tego stopnia, ˙ze gdy przeszła obok

mnie para du˙zych stworze´n, a jedno z nich podeszło bli˙zej na mi˛ekkich łapach,
zamarłem w bezruchu, jak czyni drobna zwierzyna — czujny, a zarazem niezdol-
ny całkiem oprzytomnie´c, zerwa´c si˛e i umkn ˛

a´c z krzykiem. Nieproszeni go´scie

odeszli. Nast˛epnego ranka nie miałem pewno´sci, czy naprawd˛e szli przez las. Za-
paliłem niepewny, czy istotnie mam by´c wdzi˛eczny losowi, ˙ze mi si˛e upiekło. Las
sprawił, ˙ze poczułem si˛e jedynym człowiekiem na ´swiecie; dopiero usłyszane na-
gle głosy i ´spiew u´swiadomiły mi, ˙ze poprzedniej nocy podeszła do mnie ludzka
istota.

Ptaki odzywały si˛e zewsz ˛

ad; nawet promienie sło´nca zdawały si˛e d´zwi˛ecze´c,

roz´swietlaj ˛

ac puszcz˛e. Głos człowieka wyró˙znia si˛e w´sród le´snych odgłosów. Do-

brze pami˛etam własne odczucia, lecz nie potrafi˛e wyja´sni´c słowami, czemu skry-
łem si˛e przed lud´zmi nadchodz ˛

acymi szlakiem, który niedawno przebyłem. Ob-

serwowałem w˛edrowców zza paproci rosn ˛

acych g˛esto wzdłu˙z Drogi. Na szarej

jezdni pojawił si˛e najpierw jeden człowiek, potem dwu, a za nimi trzy ogromne
kocury. Widywałem ju˙z wcze´sniej podobne zwierzaki; w lesie ˙zyły płochliwe dzi-
kusy, kilka domowych kotów łowiło myszy i krety w Małym Domostwie. Towa-
rzysze podró˙zy w˛edrowców to zupełnie inne stworzenia. Nie chodzi jedynie o ich
wielko´s´c, chocia˙z, stoj ˛

ac na tylnych łapach, dorównuj ˛

a wzrostem człowiekowi;

intryguj ˛

acy jest chód tych kotów st ˛

apaj ˛

acych mi˛ekko i pewnie oraz ich ´swietliste

oczy i czujne spojrzenie. Słyszałem wcze´sniej o takim kocie; przyszedł z Olivi ˛

a

do Małego Domostwa.

Zwierz˛eta wyczuły obecno´s´c intruza; bez po´spiechu ruszyły w moj ˛

a stron˛e.

Pocz ˛

atkowo czułem l˛ek, ale nie było si˛e czego ba´c; koty były po prostu ciekaw-

skie. Wkrótce na jezdni pojawiła si˛e grupa ´spiewaków. Było ich około dziesi˛eciu;
nosili czarne szaty, a twarze ocieniały im szerokie czarne kapelusze. Gdy poj˛eli, ˙ze
kocury znalazły co´s w´sród paproci, ´spiew ucichł, a ludzie równie ciekawscy, jak
ich zwierz˛eta, ruszyli w moj ˛

a stron˛e. Wstałem i wyszedłem na Drog˛e. Zdumienie

w˛edrowców przewy˙zszało moje, bo sam ich szukałem; dziwne było jedynie to, ˙ze
tak szybko si˛e na nich natkn ˛

ałem.

Kiedy mnie obst ˛

apili, u´smiechn ˛

ałem si˛e na powitanie.

— To chłopak ze starego gniazda — stwierdził jeden.
— Jak znalazłe´s nasz ˛

a baz˛e? — rzucił inny.

— Nie wiem, o czym mówisz.
— Czego od nas chcesz? Po co tu przylazłe´s?
Niecierpliwy ton i wrogo´s´c w ich głosach utrudniały rozmow˛e. Zaj ˛

akn ˛

ałem

si˛e i umilkłem. Wysoki, smukły m˛e˙zczyzna, który odezwał si˛e pierwszy, podszedł
bli˙zej i chwycił mnie z całej siły za ramiona. Spojrzenie miał nieprzyjazne.

99

background image

— Kim jeste´s? — wypytywał cicho i natarczywie. — Szpiegiem? Handla-

rzem? Nie b˛edziemy niczego kupowa´c. ´Sledziłe´s nas a˙z do tego miejsca? Masz
wspólników ukrytych w lesie?

— Przyszedłem tu, bo. . . bo was szukałem. — Pochylały si˛e nade mn ˛

a zagad-

kowe twarze niemo˙zliwe do rozszyfrowania. — W Małym Domostwie inaczej
witamy go´sci. Wcale was nie ´sledziłem. To nieprawda, jakobym miał złe zamiary.
Jestem sam. Zupełnie sam. — Dziwnie si˛e czułem, gdy znieruchomieli, by z po-
nurymi minami rozwa˙zy´c te słowa; posłu˙zyłem si˛e, rzecz jasna, prawdziw ˛

a mow ˛

a.

Uderzyło mnie nagle, ˙ze nikt z w˛edrowców nie przemówił do mnie w ten sposób.
Mo˙ze i Jednodniówka zatraciła posiadan ˛

a dawniej umiej˛etno´s´c; przekonam si˛e,

o ile j ˛

a znajd˛e. Mógłbym przej´s´c jeszcze setki mil i nie spotkałbym prawdomów-

cy. Co´s mnie ´scisn˛eło za gardło; oblałem si˛e potem, cho´c ranek był chłodny.

— Wy mieszka´ncy dawnego gniazda, jeste´scie bardzo ostro˙zni. My równie˙z

pragniemy uchroni´c przed natr˛etami swoje tajemnice — oznajmił m˛e˙zczyzna z si-
w ˛

a brod ˛

a, st ˛

apaj ˛

acy tak lekko i wdzi˛ecznie jak kocur u jego boku. — Baza to jeden

z sekretów. Problem w tym, ˙ze nas zaskoczyłe´s.

— Zrozumcie — tłumaczyłem cierpliwie. — Nie mam poj˛ecia, gdzie jest wa-

sza baza, a nawet gdybym si˛e na ni ˛

a natkn ˛

ał, w ˛

atpi˛e, czy potrafiłbym tam wróci´c.

Je´sli si˛e zgodzicie, pójd˛e z wami.

Wszystko zostało powiedziane. W˛edrowcy zamierzali wyruszy´c ku bazie; nie

chciałem straci´c ich z oczu. Najch˛etniej zostawiliby mnie w lesie zamiast bra´c ze
sob ˛

a, ale nie mieli poj˛ecia, jak si˛e ode mnie uwolni´c. Prawdziwy szkopuł.

Koty znudzone obserwowaniem intruza ruszyły dalej, a reszta gromady na-

tychmiast poszła ich ´sladem. W˛edrowcy nie podj˛eli w mojej sprawie ˙zadnej de-
cyzji, lecz zachowanie kotów przes ˛

adziło o wszystkim. Wysoki m˛e˙zczyzna po-

nownie uj ˛

ał moje rami˛e — tym razem delikatniej, cho´c nadal zerkał podejrzliwie.

Ruszyli´smy Drog ˛

a za odchodz ˛

acymi stworzeniami. Nic dziwnego. Z czasem od-

kryłem, ˙ze ilekro´c w Rejestrze pojawiaj ˛

a si˛e trudno´sci i spory, koty o wszystkim

przes ˛

adzaj ˛

a.

Jedna z odnóg Drogi stromym łukiem opadała w dół; tu i ówdzie zniszczo-

na, zdawała si˛e gin ˛

a´c w lesie, a na samym dole ł ˛

aczyła si˛e z Drog ˛

a biegn ˛

ac ˛

a

w przeciwnym kierunku pod mostem obro´sni˛etym p˛edami bluszczu podobnego
do lu´znej długiej szaty. U´swiadomiłem sobie, ˙ze obchodzimy gigantyczne skrzy-

˙zowanie, identyczne z tym, które widziałem na Drodze przed laty. W´sród drzew

majaczyły łagodne p˛etle wzniesione na szlaku. Las był poci˛ety odnogami Drogi;
rzecz w tym, by wiedzie´c, dok ˛

ad prowadz ˛

a. Gdzie biegnie Droga? Takie pytanie

zadałem Siedmior˛ekiemu. Wsz˛edzie — tak brzmiała odpowied´z.

Porzucili´smy ciemn ˛

a jezdni˛e, by zagł˛ebi´c si˛e w las z pozoru nieprzebyty, lecz

poci˛ety ukrytymi ´scie˙zkami. Jedna z nich wiodła na mał ˛

a kamienn ˛

a polan˛e; na

jej skraju w cieniu drzew kryła si˛e baza — niewysoki budynek o płaskim dachu,
wzniesiony z anielskiego kamienia, w którym okna zabito deskami. Przed nim sta-

100

background image

ły dwa rz˛edy podniszczonych metalowych konstrukcji, wysoko´sci ˛

a dorównuj ˛

ace

dorosłemu m˛e˙zczy´znie; nie miałem poj˛ecia, do czego słu˙zyły te urz ˛

adzenia.

U drzwi siedział ko´scisty staruszek w czarnym kapeluszu; na powitanie bez

po´spiechu pomachał nam kosturem. Koty natychmiast go otoczyły, legły w sło´ncu
i zacz˛eły liza´c sier´s´c, poruszaj ˛

ac lekko ogonami. Podszedłem do starca prowadzo-

ny przez wysokiego m˛e˙zczyzn˛e, mego stró˙za i przewodnika.

— Nie wpuszczaj go do ´srodka — rzucił z porozumiewawczym spojrzeniem.

Wzruszyłem ramionami, jakby mi było wszystko jedno. Podró˙znicy znikn˛eli za
drzwiami.

U´smiechn ˛

ałem si˛e do staruszka, stoj ˛

ac bez ruchu na kamiennej polanie obok

budynku. Stra˙znik i od´zwierny w jednej osobie rozpogodził si˛e natychmiast, jakby
moje przybycie nie wydało mu si˛e osobliwe i nie budziło obaw. Dostrzegłem pod

´scian ˛

a stert˛e plastikowych kwadratów, gładkich jak słój, który znalazł Blask; były

pop˛ekane i brudne, ale ich barwy — jaskrawa czerwie´n i ˙zół´c — nie zblakły,
podobnie jak wizerunek muszli.

Zrobiło si˛e gor ˛

aco; ostro˙znie podszedłem bli˙zej i usiadłem obok starego,

w cieniu rzucanym przez budynek.

Wymienili´smy u´smiechy. Od´zwierny pełnił swoje obowi ˛

azki do´s´c niedbale;

z podobnym skutkiem mogłyby je wykonywa´c ustawione w rz˛edzie zagadkowe
urz ˛

adzenia.

— Przed laty. . . — zacz ˛

ałem.

— Tak, o tak — wtr ˛

acił staruszek, w zamy´sleniu kiwaj ˛

ac głow ˛

a i zerkaj ˛

ac

w niebo.

— Przed laty zjawiła si˛e u was dziewczynka. Przyszła tu z Małego Domostwa.

Była młodziutka i miała na imi˛e Jednodniówka.

— Teraz pływa — rzucił stary.
Nie wiedziałem, co odpowiedzie´c. Zapewne umysł od´zwiernego szwankował

ju˙z ze staro´sci. Przez jaki´s czas siedziałem w milczeniu, a potem zacz ˛

ałem roz-

mow˛e od pocz ˛

atku.

— Dziewczynka. Przyszła tu, a mo˙ze do innej bazy, aby z wami zamieszka´c. . .

Mniejsza z tym. Zapytam innych.

— Jeszcze nie wróciła — oznajmił starzec. — A mo˙ze ju˙z tu jest?
— Mo˙ze jest. . .
— Wybrała si˛e jaki´s czas temu nad le´sn ˛

a sadzawk˛e. O t˛e pann˛e ci chodziło?

— Nie wiem, przecie˙z. . .
— Ostatniej nocy wyszła ci naprzeciw, gdy Brom wyczuł, ˙ze nadchodzicie —

stwierdził od´zwierny, patrz ˛

ac na mnie jak na dziwadło. — Zgadza si˛e, prawda?

Powitała ci˛e, wróciła tu rankiem i poło˙zyła si˛e spa´c. Teraz jest nad sadzawk ˛

a. Tak

mi si˛e przynajmniej wydaje.

S ˛

adził, ˙ze przebyłem dług ˛

a drog˛e z grup ˛

a w˛edrowców i ˙ze widziałem si˛e ju˙z

z Jednodniówk ˛

a. . . W pewnym sensie miał racj˛e. Gdy drzemałem zawieszony

101

background image

mi˛edzy jaw ˛

a a snem, przeszły obok mnie dwie istoty — człowiek oraz inne stwo-

rzenie, zapewne kot. Staruszek a˙z podskoczył ze strachu, gdy zerwałem si˛e na
równe nogi.

— Gdzie jest ta sadzawka? — krzykn ˛

ałem. Od´zwierny wskazał kosturem

´scie˙zk˛e na skraju polany. Rzuciłem si˛e w tamt ˛

a stron˛e.

´Swiat jest ogromny, ma niewielu mieszka´nców, a mimo to wła´snie Jednod-

niówka przeszła obok mnie w ciemnej puszczy, chocia˙z nie miałem o tym poj˛e-
cia. P˛edziłem w´sród drzew na spotkanie z dawno nie widzian ˛

a dziewczyn ˛

a, gdy

przyszło mi nagle do głowy, ˙ze nie powinienem si˛e jej narzuca´c. Mo˙ze b˛edzie in-
na ni˙z kiedy´s; ja zapewne równie˙z zmieniłem si˛e nie do poznania. Czy zrozumie,
po co tu przybyłem? Mimo w ˛

atpliwo´sci gnałem przez las co sił w nogach. ´Scie˙z-

ka wspinała si˛e na poro´sni˛et ˛

a mchem kamienist ˛

a pochyło´s´c, zza której dobiegał

szum wodospadu. Ruszyłem w gór˛e, ´slizgaj ˛

ac si˛e na mchu, dotarłem na szczyt

i popatrzyłem w dół.

Ujrzałem zmarszczon ˛

a tafl˛e wody, po której pływały młode li´scie. Powierzch-

ni˛e m ˛

aciły potoki spadaj ˛

ace w dół z szumem i pluskiem; czarne, zielone i br ˛

azowe

skały otaczaj ˛

ace sadzawk˛e były wilgotne i l´sni ˛

ace. Na brzegu kl˛eczała spragniona

dziewczyna; jej dłonie i piersi dotykały lustra wody. Obok zaspokajał pragnienie
wielki kot o sier´sci w białe i czarne łaty, które nie układały si˛e w ˙zaden wzór.
Usłyszał, ˙ze nadchodz˛e i podniósł głow˛e, by na mnie popatrze´c; krople wody
spływały mu na biał ˛

a szyj˛e. Jednodniówka spostrzegła, ˙ze kot si˛e czym´s zainte-

resował, uniosła głow˛e, ocieraj ˛

ac usta i piersi. Na jej twarzy ujrzałem u´smiech;

otworzyła usta i znieruchomiała, czujna jak kot. Obserwowała, jak zsuwam si˛e
po skałach ku sadzawce; po chwili stali´smy na przeciwległych jej kra´ncach. Prze-
mkn˛eło mi przez my´sl, ˙ze bardzo si˛e zmieniła; dziewczyna znana mi przed laty nie
miała piersi z ciemnymi kr˛egami wokół sutków, podobnymi do zamkni˛etych ust
lub kwiatowych p ˛

aczków. G˛este włosy nieznajomej były czarne, jej oczy pora˙za-

ły bł˛ekitem, a niemal zro´sni˛ete łuki brwi nadawały twarzy wyraz niezadowolenia
i zło´sci, ale to nie była tamta Jednodniówka. Min˛eło sze´s´c wiosen; miałem na
twarzy młody zarost. Nie byłem sob ˛

a.

— Jednodniówko — powiedziałem, stoj ˛

ac nad sadzawk ˛

a. Dłonie miałem wil-

gotne jak ona, bo dotykałem mokrych skał. Nie odrywała ode mnie wzroku,
u´smiechn˛eła si˛e tak samo, jak wówczas, gdy spojrzałem na ni ˛

a znad grani. Stałem

teraz bli˙zej i słyszałem, jak westchn˛eła gł˛eboko. Kot u jej boku równie˙z powitał
mnie u´smiechem, otworzył mordk˛e, ukazuj ˛

ac z˛eby i prychn ˛

ał.

Milczałem, nie wiedz ˛

ac, co powinna ode mnie usłysze´c, za to kot jasno dał

do zrozumienia, co czuje, a dziewczyna poszła za jego przykładem. Zdj ˛

ałem po-

spiesznie spodnie i koszul˛e, wszedłem do lodowatej wody. Jednodniówka obser-
wowała mnie bez ruchu. Wystarczyło dwukrotnie rozgarn ˛

a´c ramionami fale, by

znale´z´c si˛e na przeciwległym brzegu, gdzie siedziała. Kiedy dopłyn ˛

ałem do skał

u stóp Jednodniówki i zamierzałem wspomnie´c o lodowatej wodzie, dziewczyna

102

background image

si˛e cofn˛eła, chyba z obawy, ˙ze jej dotkn˛e. Zmarzni˛ety na ko´s´c wypełzłem z wody,
a chłodne krople spływały mi po skórze. Kot odwrócił si˛e i umkn ˛

ał. Jednodniów-

ka, upragniona i niedost˛epna, odwróciła si˛e i uciekła.

Zawołałem j ˛

a po imieniu i chciałem za ni ˛

a pobiec, ale szybko zrozumiałem, ˙ze

to najgorszy z mo˙zliwych wariantów. Usiadłem na opuszczonym przez ni ˛

a miej-

scu i patrzyłem, jak wysychaj ˛

a powoli ´slady mokrych stóp na kamieniach. Na-

słuchiwałem; zrobiło si˛e cicho, od strony lasu nie słyszałem odgłosów ucieczki,
a zatem Jednodniówka była w pobli˙zu. Pozostała mi tylko rozmowa.

Nie pami˛etam własnych słów, wypowiedziałem swoje imi˛e raz i drugi. Mó-

wiłem o dalekiej wyprawie, o zdumieniu, które mnie ogarn˛eło, gdy noc ˛

a przeszła

obok.

— Nie s ˛

adziłem, ˙ze b˛ed˛e w stanie przej´s´c tyle mil — oznajmiłem. — Nie

mam dla ciebie ˙zadnego podarunku oprócz tej w˛edrówki. Gotów jestem pow˛e-
drowa´c jeszcze dalej, je´sli sobie tego ˙zyczysz. — Wyznałem, ˙ze ka˙zdej wiosny
du˙zo o niej my´slałem; po tegorocznej zimie wspomnienia doprowadziły mnie do
łez. Zastrzegłem si˛e jednak, ˙ze nie było moim zamiarem ´sledzi´c j ˛

a wbrew zaka-

zowi. Przysi ˛

agłem na otrzymany od niej pieni ˛

adz, ˙ze w głowie mi to nie postało.

Pragn ˛

ałem jedynie posłucha´c opowie´sci, pozna´c tajemnice, dowiedzie´c si˛e o nich

od ´swi˛etego. . . Tak, Jednodniówko, od ´swi˛etego, u którego mieszkałem; chciał-
bym usłysze´c wi˛ecej ciekawych historii. Wytkn ˛

ałem jej, ˙ze sama mnie popchn˛eła

do ustawicznej włócz˛egi, mogłaby wi˛ec przynajmniej wypowiedzie´c gło´sno mo-
je imi˛e, abym si˛e upewnił, ˙ze jest t ˛

a sam ˛

a dziewczyn ˛

a, któr ˛

a miałem w pami˛eci,

bo. . .

Stali´smy twarz ˛

a w twarz. Narzuciła na ramiona płaszcz z wyj ˛

atkowo mi˛ekkiej

tkaniny, czarnej jak jej włosy i usianej setkami gwiazd.

— Potok Słów. . . — rzekła, spogl ˛

adaj ˛

ac na mnie badawczo, ale przemówiła

głosem lunatyczki zapatrzonej w senn ˛

a wizj˛e. — Jak mogłe´s o mnie my´sle´c, kiedy

odeszłam?

S ˛

adziłem. . . miałem nadziej˛e, ˙ze u˙zywa prawdziwej mowy, cho´c sens jej słów

był zawoalowany, a twarz przypominała mask˛e, jak u kota; takie były oblicza
w˛edrowców, którzy spotkali mnie w puszczy.

— W ogóle o mnie nie my´slała´s?
Kot ostro˙znie ruszył do lasu, mijaj ˛

ac nas oboj˛etnie.

— Brom — rzuciła dziewczyna nie po to, by go zawoła´c, lecz by wypowie-

dzie´c imi˛e. Zwierz˛e obejrzało si˛e i odeszło w stron˛e bazy. Jednodniówka obserwo-
wała kota przez chwil˛e, a nast˛epnie pow˛edrowała w ´slad za nim. Splotła ramiona
na piersiach, obejrzała si˛e i dodała niecierpliwie:

— Chod´z˙ze. — Wszystkie lata, które min˛eły od naszego poznania, poszły

w niepami˛e´c, ledwie wypowiedziała te same słowa, które usłyszałem, id ˛

ac za ni ˛

a

do mieszkania Barwy Czerwieni, gdy oboje mieli´smy po siedem lat. Mówiła wte-
dy tak, jakby wbrew woli musiała si˛e zaopiekowa´c bezradnym natr˛etem.

103

background image

Nie zapytała, jak dotarłem do bazy, wi˛ec sam jej wszystko opowiedziałem.
— Jeste´s wi˛e´zniem? — zapytała.
— Chyba tak — odparłem.
— Trudno — mrukn˛eła.
Nie tylko upływ czasu zmienił Jednodniówk˛e; zawoalowany sens jej słów to

nie wszystko. Znikn˛eła bez ´sladu dziewczyna, która pocałowała mnie w podzi˛e-
ce za wypraw˛e do lisiej nory i spocz˛eła przy mnie jak Olivia u boku ´swi˛etego
Roya Mniejszego. Mniejsza z tym, skoro mogłem i´s´c za nieznajom ˛

a w czarnym

płaszczu usianym gwiazdami.

background image

ÓSMA FASETA

Po południu zasiadłem mi˛edzy w˛edrowcami czujny i skupiony, chocia˙z od-

zyskali ju˙z spokój i rozsiedli si˛e wygodnie oparci plecami o ´scian˛e bazy. Wolno
zapadał wieczór. Zwa˙zywszy na temat dysputy, trudno nazwa´c w˛edrowców zapal-
czywymi.

— Mo˙zemy go przywi ˛

aza´c do drzewa — stwierdził jeden z nich, gestem na-

´sladuj ˛

ac wi ˛

azanie — i okłada´c kijami, a˙z padnie.

— Czy˙zby? — mrukn ˛

ał starszy m˛e˙zczyzna z posiwiał ˛

a brod ˛

a. — A masz

pewno´s´c, ˙ze b˛edzie stał bez ruchu w czasie przywi ˛

azywania i chłosty?

— Nie b˛ed˛e — wtr ˛

aciłem.

— Przytrzymamy go — oznajmił pomysłodawca. — Rusz głow ˛

a. — Jednod-

niówka zaj˛eła miejsce z dala ode mnie. Obok niej siedział Brom. Dziewczyna
wodziła spojrzeniem po znudzonych twarzach dyskutantów. Nie przejmowali si˛e,
bo i tak nie zd ˛

a˙zyłbym uciec do lasu.

— Gdyby´smy mieli nó˙z, mo˙zna by mu uci ˛

a´c j˛ezyk — rzucił jeden z m˛e˙zczyzn

i ziewn ˛

ał. — Nie byłby w stanie mówi´c.

— I sam wzi ˛

ałby´s si˛e do krojenia, co? — rzuciła Jednodniówka. Zapadło kło-

potliwe milczenie. Dziewczyna pogardliwie wzruszyła ramionami.

— I tak nie mamy no˙za — odparł pomysłodawca z niezm ˛

aconym spokojem.

To proste. Obawiali si˛e, ˙ze odejd˛e i zdradz˛e wszystkim, gdzie maj ˛

a baz˛e,

a w rezultacie zostan ˛

a napadni˛eci albo ograbieni: złodziei nie brakuje. W˛edrowcy

mi nie ufali; byłem obcy. Nie potrafili jednak znale´z´c wyj´scia z sytuacji.

— Mo˙zna by okaza´c mu łask˛e — stwierdziła Jednodniówka — wr˛eczy´c po-

darek.

— Dobrze, dobrze — odezwał si˛e w półmroku nieznany głos. — A je´sli pew-

nego dnia poczuje do nas niech˛e´c i zapomni, co komu zawdzi˛ecza?

— To do niego niepodobne — rzuciła cicho dziewczyna. Kto´s wstał, a ja

z wra˙zenia a˙z podskoczyłem. To stary od´zwierny podreptał do baraku i po chwili
wyszedł stamt ˛

ad, popychaj ˛

ac przed sob ˛

a biał ˛

a kul˛e, chłodn ˛

a i jasn ˛

a; gdy wypu´scił

j ˛

a z r ˛

ak, uniosła si˛e w powietrzu jak nasionko dmuchawca i zal´sniła łagodnie po-

nad głowami siedz ˛

acych przed baz ˛

a kobiet i m˛e˙zczyzn. Wa˙zyły si˛e moje losy, lecz

na widok szybuj ˛

acej ponad nami połyskliwej kuli przyszła mi na my´sl Olivia i peł-

105

background image

nia ksi˛e˙zyca. Brom oraz inne koty przyci ˛

agn˛eły moje spojrzenie; na ich obliczach

malował si˛e ten sam wyraz nie ukrywanej ciekawo´sci, któr ˛

a widziałem tak˙ze na

twarzach ludzi gotowych obi´c mnie, a˙z padn˛e. Ale to ´swi˛ety Roy Mniejszy z Ma-
łego Domostwa był powiernikiem Olivii, która szeptała mu do ucha straszliwe
sekrety.

— Mam pomysł — oznajmiłem, próbuj ˛

ac opanowa´c dr˙zenie głosu. — Załó˙z-

my, ˙ze was nie opuszcz˛e. — Popatrzyli na mnie z pobła˙zliwo´sci ˛

a okazywan ˛

a sobie

nawzajem. — Powiedzmy, ˙ze zostan˛e i nigdy was nie opuszcz˛e. B˛edziecie mie´c
ze mnie po˙zytek; jestem silny, mog˛e zosta´c tragarzem. Z czasem zestarzej˛e si˛e
i umr˛e, a tajemnica zostanie utrzymana. — Milczeli, ale nie była to cisza prawdo-
mówców. Odniosłem wra˙zenie, ˙ze mnie nie słuchali. — Jestem silny i du˙zo wiem.
Znam opowie´sci. Nie chc˛e was opu´sci´c.

Obserwowali bez słowa mnie i kul˛e ´swiatła unoszon ˛

a lekkim powiewem.

W ko´ncu jaki´s młodzieniec pochylił si˛e i przemówił:

— Ja równie˙z znam pewn ˛

a opowie´s´c. — Niewiele my´sl ˛

ac, opowiedział swoj ˛

a

histori˛e.

Cały wieczór przesiedziałem mi˛edzy Bromem i Jednodniówk ˛

a. Nie zasn ˛

ałem,

cho´c oni drzemali. Nikt ju˙z nie wspominał o chło´scie czy krojeniu; wysłuchali-

´smy jedynie opowie´sci, przy której u´smiechałem si˛e z innymi, cho´c nie miałem

zielonego poj˛ecia, o co chodzi. Na krótko przed ´switem zapadłem w sen, ale Jed-
nodniówka wkrótce mnie obudziła.

— Koty ruszaj ˛

a — powiedziała. W półmroku majaczyła przede mn ˛

a niewy-

ra´znie jej twarz; wygl ˛

adała dziwnie. Przez moment nie wiedziałem, na kogo spo-

gl ˛

adam. Podniosłem si˛e niezgrabnie, dr˙z ˛

ac na całym ciele; spali´smy we dwoje,

a potem Jednodniówka podała mi kubek z gor ˛

acym napojem, który pachniał su-

szonymi kwiatami. Cokolwiek to było, po wypiciu naparu przestałem dygota´c.
Dostałem od dziewczyny czarny płaszcz; zachichotała, kiedy go wło˙zyłem. Resz-
ta tak˙ze wybuchn˛eła ´smiechem, widz ˛

ac mnie w przebraniu. Tej nocy pozbyłem si˛e

strachu i zrozumiałem, ˙ze prawdomówcy nie maj ˛

a sposobno´sci, by dowie´s´c swej

odwagi, bo zawsze wiedz ˛

a, o co chodzi innym. Obawiałem si˛e w˛edrowców tylko

dlatego, ˙ze nie mówili po naszemu; w gruncie rzeczy nie chcieli mnie skrzywdzi´c.
Po raz pierwszy w ˙zyciu bałem si˛e ludzi i zrozumiałem, ˙ze od tej pory b˛edzie si˛e to
zdarza´c cz˛e´sciej; l˛ek, zmieszanie, niepewno´s´c. . . w takiej sytuacji najwa˙zniejsza
jest odwaga. Poczułem si˛e dziwnie na my´sl, ˙ze to odkrycie przyszło tak pó´zno, bo
przecie˙z miałem ju˙z swoje lata. Jakie to dziwne, ˙ze mieszka´ncy starego gniazda
nigdy si˛e tego nie naucz ˛

a.

Koty ruszyły; pora i´s´c. Przez chwil˛e naradzano si˛e, komu przypadn ˛

a poszcze-

gólne tobołki przygotowane poprzedniego dnia. Zarzuciłem na plecy wielki po-
łyskliwy worek. Cichy szelest wskazywał, ˙ze zawiera suszony chleb; taki wór
starczyłby paru osobom na cały rok. Dobrze, ˙ze przypadł mi w udziale. Ruszyli-

106

background image

´smy ku Drodze gin ˛

acej w półmroku. Koty przed nami były ju˙z ledwie widoczne,

a w oddali, ponad lasem niebo zaczynało si˛e rozja´snia´c.

Gdy sło´nce stało ju˙z wysoko, a nasi czworono˙zni przewodnicy mieli do´s´c w˛e-

drówki, znale´zli´smy miejsce, gdzie mo˙zna było dotrwa´c do wieczora, drzemi ˛

ac

i sp˛edzaj ˛

ac miło czas w towarzystwie kotów, nim o zmierzchu o˙zywi ˛

a si˛e znowu

i zechc ˛

a ponownie ruszy´c w drog˛e. Tymczasem odpoczywali´smy z Jednodniówk ˛

a

na górskiej ł ˛

ace poro´sni˛etej bujn ˛

a traw ˛

a, w cieniu zielonych sosen i brzóz. Le˙z ˛

ac

na brzuchu z głowami zwróconymi ku sobie, wyci ˛

agali´smy z grubych kolanek

jasne ´zd´zbła, by ˙zu´c ich słodkie ko´ncówki.

— Kiedy byłem małym chłopcem, marzyłem, by opu´sci´c Małe Domostwo

i ruszy´c na poszukiwania utraconych przedmiotów. Chciałem je zebra´c i umie´sci´c
w rze´zbionych szufladach — opowiadałem.

— Co znalazłe´s?
— Nic.
— Och.
— Spotkałem ´swi˛etego. Mieszka na drzewie. Chciałem u niego zamieszka´c

i dopi ˛

ałem swego. Miałem nadziej˛e, ˙ze nauczy mnie, jak zosta´c ´swi˛etym. I to mi

si˛e udało.

— Jeste´s ´swi˛etym?
— Nie.
— Prosz˛e, prosz˛e. — U´smiechn˛eła si˛e, trzymaj ˛

ac w z˛ebach ´zd´zbło trawy. —

Ciekawa opowie´s´c.

Wybuchn ˛

ałem ´smiechem. Po raz pierwszy od ponownego spotkania wydało

mi si˛e, ˙ze dostrzegam w Jednodniówce dziewczyn˛e poznan ˛

a w naszym gnie´zdzie.

— ´Swi˛ety ci poradził, ˙zeby´s nas poszukał — dodała.
— Nie. Jest pewna historia, któr ˛

a sama zacz˛eła´s mi opowiada´c; chodzi o czte-

rech nieboszczyków. . . — Jednodniówka spochmurniała na moment i odwróciła
wzrok. — Mój ´swi˛ety twierdzi, ˙ze Przymierze znało t˛e opowie´s´c. Mimo to przy-
czyna mojej w˛edrówki była inna.

— Jaka?
— Wyruszyłem, ˙zeby ciebie odnale´z´c. — Szczerze mówi ˛

ac, zdałem sobie z te-

go spraw˛e dopiero, gdy nad sadzawk ˛

a ujrzałem Jednodniówk˛e. W owej chwili

wszystkie inne przyczyny straciły na znaczeniu. Kolejne ´zd´zbło, popiskuj ˛

ac ci-

cho, wysun˛eło si˛e z zielonej łodygi. Ciekawe, dlaczego trawa ro´snie po kawałku,
od kolanka do kolanka. Wyssałem słodycz z bladej ko´ncówki. — Nim opu´sci-
łem Małe Domostwo, przyszło mi do głowy, ˙ze zamieszkała´s w Rejestrze, ale
ci to nie słu˙zyło. Przypuszczałem, ˙ze wrócisz do nas martwa, niesiona na ramio-
nach w˛edrowców. T˛esknota zabija. Wyobra˙załem sobie, jak marniejesz i bledniesz
ogarni˛eta przygn˛ebieniem.

— Umarłam — przerwała Jednodniówka. — To było łatwe.

107

background image

Musiałem wygl ˛

ada´c komicznie z wyrazem zdumienia na twarzy, bo wybuch-

n˛eła ´smiechem; niski, miły dla ucha d´zwi˛ek. Pochyliła si˛e do przodu oparta na
łokciach, przybli˙zyła twarz do mojej twarzy, wyj˛eła mi z ust ´zd´zbło trawy, spoj-
rzała czule i dotkn˛eła moich warg rozchylonymi ustami.

— To miłe, ˙ze o mnie my´slałe´s — powiedziała. — Przykro mi, ˙ze pogr ˛

a˙zyłe´s

si˛e w mroku.

— Wspominała´s mnie — stwierdziłem, nie maj ˛

ac pewno´sci, co znacz ˛

a jej

słowa. — Jestem o tym przekonany.

— Chyba tak — odparła. — Z czasem jednak przyszło zapomnienie.
Siedz ˛

acy obok niej kot imieniem Brom ziewn ˛

ał, pokazuj ˛

ac ostre z˛eby i chro-

powaty j˛ezyk uniesiony w gór˛e niczym łuk; zmru˙zył ´slepia. Jednodniówka oparła
głow˛e na dłoniach; koci łeb opadł na zło˙zone łapy.

— Jak dobrze — szepn˛eła dziewczyna i zasn˛eła.
Podró˙z trwała wiele dni; rano i wieczorem maszerowali´smy, a upalne popołu-

dniowe godziny przesypiali´smy w cieniu. Podczas w˛edrówki ci z Rejestru nucili
monotonn ˛

a pie´s´n, której sens pocz ˛

atkowo był trudny do uchwycenia; potem jed-

nak zacz˛eła mnie ciekawi´c. Wiedziałem, kto w grupie jest dobrym ´spiewakiem
i czekałem, a˙z pi˛ekne głosy wł ˛

acz ˛

a si˛e do chóru. Zrozumiałem, ˙ze pie´s´n łago-

dzi trudy w˛edrówki podobnie jak mikstura z drugiego naczynia w czwórdzbanku,
której sam kiedy´s próbowałem; gdy zabrzmiał ´spiew, czas płyn ˛

ał coraz wolniej,

a˙z wreszcie zanikał, a my niejako mimochodem pokonywali´smy ogromne dystan-
se. Pewnego dnia o ´swicie stan˛eli´smy nad zawił ˛

a paj˛eczyn ˛

a Drogi, gdzie pot˛e˙zne

betonowe ramiona i kadłuby podtrzymywały puste czaszki zrujnowanych budow-
li, odartych z plastiku i szkła przed setkami lat. Tam podró˙znicy sko´nczyli pie´s´n;
blisko domu, dlatego ockn˛eli si˛e z transu w˛edrówki.

Nie zatrzymali si˛e, gdy nadeszło skwarne południe, tylko parli naprzód, wska-

zuj ˛

ac znajome punkty orientacyjne oraz poro´sni˛ete lasem ruiny wielkich i małych

budynków; w ko´ncu droga zatoczyła szeroki łuk, za którym była siedziba Reje-
stru. Jednodniówka wyci ˛

agn˛eła przed siebie r˛ek˛e. Ujrzałem z daleka czarny kwa-

drat; był tak mroczny, ˙ze zdawał si˛e pochłania´c blask południowego sło´nca.

— Co to jest? — zapytałem.
— Mur przechodni — odparła. — Chod´zmy!
Z Drogi skr˛ecili´smy na betonow ˛

a odnog˛e wychodz ˛

ac ˛

a niespodziewanie na

wielk ˛

a odludn ˛

a płaszczyzn˛e, pop˛ekan ˛

a i pust ˛

a, wietrzn ˛

a i bezu˙zyteczn ˛

a. Mo˙z-

na by pomy´sle´c, ˙ze aniołowie chcieli si˛e popisa´c umiej˛etno´sci ˛

a błyskawicznego

pokrywania gruntu grub ˛

a warstw ˛

a kamienia. Plac otaczały gmachy; cz˛e´s´c była

w ruinie, inne pozostały nietkni˛ete. Jeden z nich, ozdobiony mał ˛

a wie˙zyczk ˛

a, ja-

´sniał dziwnie mocnym bł˛ekitem i oran˙zem; to były kolory pierwszego naczynia

oraz mikstury z czwórdzbanka. Szkielet najwy˙zszego z gmachów tworzyły łuko-
wato wygi˛ete ˙zebra wyrastaj ˛

ace z gruntu i wznosz ˛

ace si˛e na niebotyczn ˛

a wyso-

ko´s´c. Niemal cał ˛

a płaszczyzn˛e frontu zajmował kwadrat zabarwiony intensywn ˛

a

108

background image

czerni ˛

a. P˛edy bluszczu porastaj ˛

acego gmach niczym zmierzwiona broda, omijały

mroczny obszar, który zdawał si˛e pochłania´c ´swiatło dnia. Doznałem wra˙zenia,

˙ze patrz˛e w czarn ˛

a dziur˛e nico´sci; oczy miałem rozbiegane.

Z budynku wyszła nam na spotkanie gromadka ludzi i kotów; rozległy si˛e

powitalne okrzyki. Ujrzałem star ˛

a kobiet˛e wy˙zsz ˛

a ode mnie o głow˛e; szła przed

innymi, a wielki przyjazny kocur o tygrysim umaszczeniu pl ˛

atał jej si˛e pod no-

gami. Trzymała w dłoniach kostur, ale szła dziarsko, jakby nie był jej potrzebny.
Skin˛eła na Jednodniówk˛e, wybuchn˛eła ´smiechem, po czym j ˛

a obj˛eła; r˛ece miała

długie i mocne. Dziewczyna u´sciskała znajom ˛

a i wypowiedziała imi˛e podobne do

szeptu: Zhinsinura. Gdy wzrok staruszki spocz ˛

ał na mnie, uniosła kij, wskazuj ˛

ac

nieznajomego.

— Gdzie go znalazła´s? — zwróciła si˛e do Jednodniówki. — A mo˙ze Oli-

via Siwowłosa przysłała go´nca z wiadomo´sci ˛

a, ˙ze´smy pomarli. — Roze´smiana

dziewczyna bez słowa wtuliła si˛e w jej ramiona.

— Przybyłem, by tu osi ˛

a´s´c — stwierdziłem.

— Co takiego?
— Przybyłem, by tu osi ˛

a´s´c — powtórzyłem gło´sno. — Chciałbym przypo-

mnie´c, ˙ze od ´smierci Olivii przemin˛eło wiele pokole´n.

— Jeste´s tragarzem — stwierdziła kobieta, ´smiechem skwitowawszy moje sło-

wa. — Czy to chleb? ´Smiało, postaw worek na ziemi. Zaraz spróbujemy tego
specjału. Gdybym była w ponurym nastroju, pewnie zacz˛ełabym ci˛e wypytywa´c.
Ch˛e´c osiedlenia to jedno, a. . . mniejsza z tym. Witaj w Centrum Usługowym. —
Uniosła kostur i zatoczyła nim kr ˛

ag, wskazuj ˛

ac budynki wokół placu. — Chod´z,

młodzie´ncze z dawnego gniazda. Sprawa wymaga namysłu; zobaczymy, co z tego
wyniknie.

Obj˛eła mnie ramieniem; była równie krzepka jak brodaty m˛e˙zczyzna, który

w lesie trzymał mnie za rami˛e. Ruszyli´smy wszyscy razem ku czarnej dziurze
zwanej przez Jednodniówk˛e murem przechodnim. Zhinsinura zmierzała ku nie-
mu dziarskim krokiem; próbowałem zboczy´c z prostej drogi, ale mi na to nie
pozwoliła. Pochłon ˛

ał nas mrok; oszołomiony kroczyłem przez nico´s´c. Ogarn ˛

mnie paniczny strach; uznałem, ˙ze je´sli znikniemy w mroku, o´slepniemy i nigdy
si˛e stamt ˛

ad nie wydostaniemy, a ciemno´s´c szybko przeniknie nas do szpiku ko-

´sci. A mo˙ze b˛edzie inaczej; odniosłem wra˙zenie, ˙ze wszystko we mnie p˛eka. . .

i nagle weszli´smy do wn˛etrza budowli. Ciemno´s´c znikn˛eła; wkroczyli´smy do naj-
wi˛ekszego pomieszczenia, jakie w ˙zyciu widziałem. Było ogromne i pełne blasku.
Osobliwe l´snienie i refleksy padaj ˛

ace nie wiadomo sk ˛

ad roz´swietlały to wn˛etrze.

Miałem wra˙zenie, jakbym spogl ˛

adał przez mokre szkła okularów. Obejrzałem si˛e,

by popatrze´c na czarn ˛

a ´scian˛e, przez któr ˛

a wła´snie przeszli´smy, i ujrzałem wy-

ra´zn ˛

a panoram˛e okolicy. Blask roz´swietlaj ˛

acy wn˛etrze wpadał do budynku przez

mroczny z pozoru fronton. Mur przechodni!

109

background image

Jak˙ze niezwykłe było miejsce wybrane przez Rejestr doktor Boots na miesz-

kanie; ten widok wprawił mnie w osłupienie. Zhinsinura i Jednodniówka oddaliły
si˛e, stukaj ˛

ac obcasami po czarno-białych kafelkach, z których uło˙zono podłog˛e.

Ich głosy odbijały si˛e echem wysoko w górze, gdzie łukowate ˙zebra konstruk-
cji tworzyły krzywizn˛e dachu. Ogromna, rozbrzmiewaj ˛

aca echem przestrze´n nie

przypominała Małego Domostwa, które wygl ˛

adało jak ul. Wokół kł˛ebił si˛e tłum.

W gł˛ebi sali biegła szeroka półka tworz ˛

aca pi˛etro, na które mo˙zna si˛e było dosta´c

szerokimi schodami zawieszonymi na linach umocowanych pod sufitem. Miesz-
ka´ncy zasiedli na brzegu gigantycznej półki oraz na schodach, beztrosko machali
nogami i nawoływali znajomych stoj ˛

acych na samym dole. W˛edrowcy uło˙zyli swe

tobołki w zgrabny stos i zaj˛eli si˛e rozmow ˛

a z przyjaciółmi, którzy przyszli ich po-

wita´c; a dziatwa biegała po czarno-białych kafelkach, przynosz ˛

ac im napoje. Nad

głowami przybyszów i witaj ˛

acych unosiły si˛e obłoki chlebowego dymu, a wielkie

koty w˛eszyły i pomiaukiwały. Wsz˛edzie słycha´c było szum rozmów prowadzo-
nych w dawnej mowie Rejestru; niektórzy milkli na mój widok. Nie spostrzegłem,
by ktokolwiek okazał zdziwienie, id ˛

ac przez ciemno´s´c lub wkraczaj ˛

ac do jasnego

skarbca aniołów.

To odpowiednia nazwa dla owego gmachu. Jednodniówka podbiegła do mnie,

omijaj ˛

ac grupki znajomych wyci ˛

agaj ˛

acych do niej ramiona. Chciała mi pokaza´c

zbiory.

Pod ´scianami ogromnej sali ustawiono kosze, skrzynie i kufry — wszystko

anielskie wytwory. Jedne, wykonane z połyskliwego białego plastiku, si˛egały mi
do pasa, inne były wysokie, ze szklanymi drzwiami na zawiasach, całe z anielskie-
go srebra o zimnym połysku, który zdawał si˛e obni˙za´c wysok ˛

a temperatur˛e panu-

j ˛

ac ˛

a w sali; na widok połyskliwych szafek robiło si˛e zimno. Niektóre z otwartych

skrzy´n miały zwierciadlane pokrywy umieszczone tak, by optycznie podwajały
ich zawarto´s´c. Tylko anioły mogły wpa´s´c na taki pomysł.

Jednodniówka biegała od kufra do kufra, wskazuj ˛

ac przedmioty, o których mi

opowiadała podczas w˛edrówki.

— Popatrz, mówiłam ci o tym. Spójrz, i to znasz z opowie´sci. — Szeroko

otwarte oczy l´sniły jak gwiazdy. Dziewczyna była radosna. Kochałem j ˛

a nad ˙zy-

cie. Uj˛eła moj ˛

a dło´n i wyci ˛

agn˛eła rami˛e ku wielkim obrazom zawieszonym nad

skrzyniami. Były wprawdzie tak ogromne, ˙ze trudno ich było nie dostrzec, ale
Jednodniówka czuła, ˙ze sama musi zadba´c, abym si˛e im przyjrzał. Kolory były
tak wyraziste jak w dniu, gdy aniołowie stworzyli te wizerunki; na jednym z nich
były marchewki, buraki i fasola; inny obraz przedstawiał jajko i białe butelki; na
innym widniała krowa u´smiechni˛eta jak człowiek, co wygl ˛

adało komicznie. Jed-

nodniówka wła´snie mi j ˛

a pokazywała, gdy spostrzegła znajom ˛

a twarz.

— Zher — powiedziała cicho.
To było imi˛e chłopca o jasnych włosach oraz poczerwieniałych lekko ramio-

nach i nosie. Siedział w kr˛egu ludzi, głównie starszych od siebie, którzy wpraw-

110

background image

dzie zachowywali dystans, ale raz po raz u´smiechali si˛e do niego, głaskali po
r˛ekach i dotykali łagodnie. Jednodniówka poci ˛

agn˛eła mnie ku tej gromadce. Zher

podniósł głow˛e i spojrzał na znajome oblicze dziewczyny, a potem na obc ˛

a twarz

intruza, lecz mina pozostała taka sama. Jednodniówka przecisn˛eła si˛e mi˛edzy sie-
dz ˛

acymi i ukl˛ekła przed Zherem, który rzucił jej badawcze spojrzenie, cho´c w jego

wzroku nie było ˙zadnego pytania. Dziewczyna pogłaskała dłonie i twarz chłopca,
pocałowała go w policzek i bez słowa odeszła, by usi ˛

a´s´c obok mnie.

— Co tu si˛e dzieje? — zapytałem.
— Chodzi o Zhera — odparła. — W tym roku przestał by´c dzieckiem. Dzi´s

otrzymał swój pierwszy list od doktor Boots.

— Co to jest?
— Po prostu list. Od doktor Boots.
— Dlaczego Zher jest nagi?
— Bo tak chce.
Chłopiec u´smiechał si˛e coraz szerzej, jakby promieniował rado´sci ˛

a, która

udzieliła si˛e skupionym wokół niego osobom, wodz ˛

acym spojrzeniem po twa-

rzach s ˛

asiadów, by po chwili utkwi´c wzrok w twarzy chichocz ˛

acego Zhera. Jego

´smiech okazał si˛e zara´zliwy. Z oddali dobiegł łoskot upuszczonych przedmiotów.

Koty zastrzygły uszami, a chłopiec odwrócił si˛e, otwieraj ˛

ac szeroko oczy.

— Otrzymała´s list od doktor Boots? — zapytałem.
— Tak. Otrzymuj˛e go co roku w maju, odk ˛

ad sko´nczyłam tyle lat, co tam-

ten chłopak. Pierwszy dotarł do mnie wczesnym latem, tu˙z po przybyciu; ostatni
wr˛eczono mi w tym roku, na krótko przed wypraw ˛

a do bazy i naszym spotkaniem.

— Czy po otrzymaniu listu zareagowała´s jak Zher?
— Identycznie. Czułam si˛e tak samo.
— Wszyscy milczycie? To konieczne?
— Nie ma przymusu, lecz mało kto si˛e odzywa, zwłaszcza gdy dostaje pierw-

szy list. Nie ma o czym mówi´c. Wszystko staje si˛e wiadome. B˛edzie, co ma by´c.
Kto rozmawia, czyni to jedynie. . . dla przyjemno´sci. Dla zabicia czasu.

— Czy po to ze mn ˛

a rozmawiasz?

W milczeniu odgarn˛eła z czoła ciemne włosy. Nie usłyszałem odpowiedzi.

Zapadał wieczór i w ogromnej sali zrobiło si˛e szaro, w bł˛ekitnawe ´swiatło dnia
s ˛

aczył si˛e złocisty blask zachodu. . .

— Pi˛ekny?
— Tak.
— Przepi˛ekny.
— Owszem.
Po zachodzie sło´nca zabrzmiał ´spiew oraz mruczenie kotów, to Brom i podob-

ny do tygrysa ulubieniec Zhinsinury przył ˛

aczyły si˛e do ludzi, a za ich przykładem

poszły kolejno inne zwierzaki. W ich pomruku ł ˛

aczyły si˛e harmonijnie koci chi-

chot, i jednostajny głuchy ton, i gro´zny ryk. Z zapadni˛eciem nocy głosy milkły

111

background image

wolno jeden po drugim; wysoki i smutny ton Jednodniówki ucichł niemal na ko´n-
cu. Potem odsłoni˛eto lampy.

Zapewne aniołowie potrafili wył ˛

aczy´c na dzie´n kule emituj ˛

ace chłodn ˛

a po-

´swiat˛e; ci z Rejestru zakładali na nie czarne worki zdejmowane o zmierzchu. Mieli

du˙zo lamp, a mimo to w ogromnej sali wiele było mrocznych nisz i zakamarków.

˙

Zadna z osób otaczaj ˛

acych Zhera nie wstała, by przynie´s´c ´swietlist ˛

a kul˛e. W pół-

mroku niewyra´znie widziałem bladego chłopca, którego skóra ja´sniała, jakby miał
w sobie zapalon ˛

a lamp˛e.

background image

TRZECI KRYSZTAŁ — LIST OD

DOKTOR BOOTS

background image

PIERWSZA FASETA

Poczekaj, a˙z go umieszcz˛e, gdzie trzeba.
Po co? Mam zacz ˛

a´c od pocz ˛

atku?

Nie. Wszystko w porz ˛

adku. Oto drugi kryształ; patrz, jaki male´nki, a mimo

to zawiera wiele epizodów. Jest tu Blask i P ˛

aczek, i Kwiatek. Spora cz˛e´s´c twojej

historii.

Ile ich jeszcze b˛edzie? Sło´nce zachodzi. Popatrz, chmury pod nami poró˙zo-

wiały i z˙zółkły.

Zwykle trzy wystarcz ˛

a.

Aniele. . . powiedz mi teraz. . .
Nie. Mo˙ze pó´zniej. Opowiesz mi, co nast ˛

apiło w Centrum Usługowym?

Poszli´smy spa´c. Jednodniówka zaprowadziła mnie szerokimi schodami na

umieszczon ˛

a w gł˛ebi sali antresol˛e. Tak nazywano półk˛e tworz ˛

ac ˛

a dodatkowy po-

ziom. W Rejestrze zachowały si˛e wyrazy brz˛ecz ˛

ace jak pieni ˛

adz sprzed wieków

rzucony na anielski kamie´n. Zasłony i niskie przepierzenia oddzielały niewielkie
pokoje; na antresoli poczułem si˛e jak w domu. Jednodniówka znalazła dla nas
ustronny k ˛

acik wysłany poduszkami, gdzie oboje uło˙zyli´smy si˛e do snu. Mówiła

nieustannie, jakby chciała mnie przyci ˛

agn ˛

a´c do Rejestru sił ˛

a opowie´sci. Opowia-

dała, póki nie przeszkodziło jej ziewanie. Czuła si˛e szcz˛e´sliwa, poniewa˙z była
tam, gdzie chciała; cieszyła si˛e, ˙ze jestem przy niej i widz˛e na własne oczy jej
ulubione miejsca. Dziwne uczucie ogarn˛eło mnie, gdy o tym rozmy´slałem. Tak,
doktor Boots, ukształtowała´s swoich ludzi. . . nie, raczej pozwoliła´s im, by sami
siebie kształtowali. Tacy byli szcz˛e´sliwi, tacy niezwykli!

Ci z Rejestru doktor Boots posiadali trudn ˛

a dla mnie umiej˛etno´s´c, któr ˛

a Jed-

nodniówka przyswoiła sobie, mieszkaj ˛

ac w´sród nich; chodzi o to, ˙ze spali jak koty.

A wła´sciwie drzemali. Jednodniówka przesypiała kilka godzin, wstawała i przez
jaki´s czas była aktywna, potem drzemała i znów si˛e budziła. W nocy słyszałem
kilka razy, jak wstaje i wychodzi, powraca, by na mnie spojrze´c zniecierpliwiona
przydługim odpoczynkiem. Nie mogłem si˛e obudzi´c, bo opadły mnie sny, jakie
zwykle nawiedzaj ˛

a przybysza w dziwnych miejscach. Nie byłem w stanie si˛e od

nich uwolni´c. Ockn ˛

ałem si˛e, słysz ˛

ac własny krzyk wywołany iluzoryczn ˛

a przy-

god ˛

a. Le˙załem z otwartymi oczyma, próbuj ˛

ac sobie przypomnie´c, gdzie jestem.

114

background image

Chwiejnym krokiem szedłem w´sród zasłon; wkrótce zatrzymałem si˛e na skraju
antresoli i popatrzyłem z góry na wielk ˛

a sal˛e zalan ˛

a bł˛ekitnawym ´swiatłem po-

ranka, padaj ˛

acym przez mur przechodni. Jednodniówka stała w pobli˙zu z r˛ekoma

opartymi na kolanach, pochylona nad niskim muskularnym człowiekiem o ciem-
nej skórze, który siedział, trzymaj ˛

ac na kolanach kul˛e z przejrzystego niebieskiego

szkła; obracał j ˛

a tak, by chwytała słoneczne promienie. Trzymał w ustach cybuch

małej drewnianej fajki, z której ulatywał obłok białego dymu.

Powlokłem si˛e do nich, mijaj ˛

ac grupki, które milkły, kiedy si˛e do nich u´smie-

chałem. Podszedłem bli˙zej i ujrzałam na r˛eku ogorzałego m˛e˙zczyzny bransolet˛e
z niebieskiego kamienia — dar ofiarowany przez Jednodniówk˛e tamtego dnia,
gdy handlowano w Małym Domostwie. Miał na imi˛e Houd, a gdy wypowiedział
je gło´sno, wydało si˛e miłe dla ucha, przeci ˛

agłe i niewymawialne jak kocie wes-

tchnienie. Zebrało si˛e wokół nas sporo gapiów zainteresowanych moj ˛

a osob ˛

a;

´smiało jak kocury przygl ˛

adali si˛e moim włosom spi˛etym w kucyk, podziwiali

okulary i zachodzili w głow˛e, jak mo˙zna nie zna´c obyczajów doktor Boots oraz
jej Rejestru. Niewiele rozumiałem z ich paplaniny, chocia˙z słowa były mi zna-
ne. Spostrzegłem czarno-białego kota imieniem Brom, spaceruj ˛

acego przed bu-

dynkiem w porannym sło´ncu po kamiennym pustkowiu. Jednodniówka i reszta
zgromadzonych przygl ˛

adała si˛e, jak daremnie usiłuj˛e pokona´c mur przechodni —

przeszkod˛e nie do sforsowania dla ka˙zdego nowicjusza. Miałem z tym du˙ze trud-
no´sci. Ilekro´c podchodziłem bli˙zej, czułem gor ˛

acy, jakby metaliczny powiew, ale

mimo usilnych stara´n nie mogłem si˛e wydosta´c. Rozejrzałem si˛e i na wszystkich
twarzach zobaczyłem ten sam u´smiech.

— Daremny wysiłek — rzucił Houd, nie wyjmuj ˛

ac fajki z ust. Jednodniówka

podeszła i odci ˛

agn˛eła mnie na bok.

— Jest tylko jedno wyj´scie — dodała. — Jak mogłe´s tego nie dostrzec? Tylko

jedno wyj´scie.

Wzi˛eła mnie za r˛ek˛e; ruszyli´smy po biało-czarnych płytkach ku ci˛e˙zkim szkla-

nym drzwiom w przeciwległej ´scianie budynku. Wyszedłszy na zewn ˛

atrz, obeszli-

´smy go, by wkrótce stan ˛

a´c przed fasad ˛

a w jasnym ´swietle poranka, a nast˛epnie

rzuci´c si˛e w niezgł˛ebion ˛

a ciemno´s´c muru z Bromem u boku; wbrew obawom wy-

chyn˛eli´smy z mroku po drugiej stronie, zdyszani i mocno przytuleni.

— Jedno wyj´scie — powtórzyła Jednodniówka. — Jest tylko jedno wyj´scie.

Nauczyłam si˛e tego i dobrze pami˛etam lekcj˛e. Rozumiesz w czym rzecz?

Houd zmierzył mnie badawczym spojrzeniem, jakby sprawdzał, czy wsłucha-

łem si˛e w jej słowa i wszystko poj ˛

ałem; zdawałem sobie spraw˛e, ˙ze co´s mi umkn˛e-

ło.

Jak ka˙zdy nowicjusz popełniłem głupstwo; usiłowałem wsun ˛

a´c rami˛e w mur

przechodni i zaraz je wyci ˛

agn ˛

a´c. Wystarczyła jedna próba, by pój´s´c po rozum do

głowy.

xxx

115

background image

W Małym Domostwie miesi ˛

ac, minuta lub mila wydaj ˛

a si˛e równie nieokre-

´slone; aniołowie nadawali tym wyrazom konkretne znaczenia, a miesi ˛

ace, minuty

i mile były okre´slonej długo´sci. U nas mog ˛

a by´c dłu˙zsze lub krótsze, zale˙znie od

okoliczno´sci. W Rejestrze podobnie traktuj ˛

a minuty i mile, lecz długo´s´c miesi˛e-

cy nie podlega dyskusji. Przyporz ˛

adkowuj ˛

a im pewne liczby; miesi ˛

ac liczy mniej

wi˛ecej trzydzie´sci dni; takich odcinków czasowych jest w roku dwana´scie, a kie-
dy min ˛

a, mamy nowy pocz ˛

atek. Próbowali mi wyja´sni´c, dlaczego co czwarta zima

jest dłu˙zsza o jeden dzie´n pozbawiony osobnego numeru.

Dla mnie nazwa miesi ˛

aca okre´sla por˛e roku. Zdarzaj ˛

a si˛e lata z dwoma marca-

mi, ale bez kwietnia; niekiedy pa´zdziernik zaczyna si˛e w połowie wrze´snia. Mimo
to uwielbiam kalendarz Rejestru, bo nie tylko pozwala liczy´c dni, lecz tak˙ze wy-
licza dwana´scie pór roku.

W Centrum Usługowym stał budynek z pomara´nczowym dachem i biał ˛

a wie-

˙zyczk ˛

a, zwany przez mieszka´nców Domem Dwudziestu O´smiu Zapachów; tam

powstawała wi˛ekszo´s´c medykamentów oraz innych specyfików, z których słyn ˛

Rejestr. Jednodniówka mnie tam zaprowadziła; usiedli´smy na krzesłach przy nie-
wielkim stoliku, ukryci w półmroku przed oczami gapiów. Wielkie okna Domu
Dwudziestu O´smiu Zapachów były kiedy´s oszklone, ale szyby pop˛ekały, a futry-
ny zabito deskami i rozpi˛eto na nich plastikowe płachty. Wn˛etrze zastawione było
stolikami przypominaj ˛

acymi ten, przy którym siedzieli´smy; były to anielskie wy-

twory z imitacji drewna nie tkni˛etej — o dziwo — z˛ebem czasu mimo upływu
wielu stuleci. Na blacie stała prze´sliczna szkatułka; ludzie z Rejestru wyrabiaj ˛

a

je, by przechowywa´c cenne przedmioty. Jednodniówka ostro˙znie uchyliła wieko.

— Oto kalendarz — powiedziała.
W ´srodku znajdowały si˛e l´sni ˛

ace kwadratowe płytki uło˙zone w dwa stosy —

obrazkiem do góry lub obrazkiem w dół — wielko´sci mniej wi˛ecej dwu uło˙zo-
nych obok siebie dłoni. Tylko jeden obrazek mo˙zna było obejrze´c: pod nim znaj-
dowały si˛e rz˛edy niewielkich kwadratów przypominaj ˛

acych krzy˙zówk˛e, nad któ-

r ˛

a przesiadywał Blask. Obrazek przedstawiał dwoje dzieci, chłopca i dziewczynk˛e

młodszych ni˙z Jednodniówka i ja w dniu, gdy si˛e poznali´smy; spacerowali po ł ˛

ace

poro´sni˛etej bł˛ekitnymi kwiatami, zbieraj ˛

ac je z wyrazem skupienia na twarzach.

Malec nosił krótkie spodenki, a jego towarzyszka krótk ˛

a sukienk˛e, niebiesk ˛

a jak

kwiaty na ł ˛

ace.

— Czerwiec — powiedziała Jednodniówka, muskaj ˛

ac opuszkami palców

ciemne litery pod obrazkiem. W jednym z kwadratów umieszczono niewielki
znacznik posmarowany sosnow ˛

a ˙zywic ˛

a, ˙zeby si˛e lepiej trzymał. Jednodniówka

przesun˛eła go o jedno miejsce i umie´sciła w nast˛epnym kwadracie. Min˛eło dzie-
si˛e´c dni czerwca. Dzwon zawieszony przed murem przechodnim uderzył czte-
ry razy. D´zwi˛ek zabrzmiał czysto w półmroku. Wyszli´smy, by sp˛edzi´c wieczór
w ogromnej sali.

116

background image

Min˛eło dwadzie´scia dni. Gdy znacznik przew˛edrował wszystkie kwadraty, po-

nownie zasiedli´smy przy stoliku w Domu Dwudziestu O´smiu Zapachów. Tego
dnia zebrało si˛e tam wi˛ecej gapiów; nie zwa˙zaj ˛

ac na upał, obst ˛

apili Zhinsinur˛e,

która wielk ˛

a dłoni ˛

a odwróciła czerwcowy obrazek i odsłoniła nast˛epny. Na jego

widok zebrani westchn˛eli z podziwu.

Gdy ujrzałem kolejn ˛

a barwn ˛

a płytk˛e, wybuchn ˛

ałem ´smiechem, bo poj ˛

ałem, ˙ze

aniołowie byli wprawdzie dziwni i wiekowi, ale nie wyrzekli si˛e człowiecze´nstwa
i zachowali ludzk ˛

a wiedz˛e, skoro takie bywały ich wytwory. Obrazek przedstawiał

dwoje znajomych dzieci (dziewczynka nosiła t˛e sam ˛

a niebiesk ˛

a sukienk˛e) wyle-

guj ˛

acych si˛e na zielonej trawie, ciemniejszej i wy˙zszej dzi˛eki pi˛eknej pogodzie;

patrzyły w niebo, po którym sun˛eły wielkie, kapry´sne obłoki uwa˙zane za niebia´n-
skie miasta. Roze´smiałem si˛e, bo trawa i odpoczywaj ˛

ace dzieciaki znajdowały si˛e

u góry i spogl ˛

adały w dół na skł˛ebione chmury sun ˛

ace poni˙zej. Kto latem patrzy

na niebo, miewa takie odczucie.

— Lipiec — powiedziała Jednodniówka. Zabrzmiał dzwon.
W lipcu chodziłem z ni ˛

a po okolicy, zbieraj ˛

ac przedmioty, ro´sliny, kamienie,

próbki gruntu oraz grzyby niezb˛edne w Rejestrze do wyrobu medykamentów;
zm˛eczeni poszukiwaniami wylegiwali´smy si˛e, obserwuj ˛

ac chmury.

— Czym jest ´swiatło´s´c i mrok? Co to wła´sciwe znaczy? — wypytywałem. —

Mówicie tak o ludziach. W czym rzecz?

W milczeniu uło˙zyła głow˛e na r˛ekach i przymkn˛eła oczy.
— Robicie to dla zabawy? — Nie dawałem za wygran ˛

a. — Pami˛etam, ˙ze ´swi˛e-

ty Roy Mniejszy powiedział kiedy´s, ˙ze Olivia miała w sobie albo wielk ˛

a ´swiatło´s´c

albo gł˛eboki mrok.

— Słyszałam o tym. — Jednodniówka wybuchn˛eła ´smiechem, a˙z skurczyły

si˛e jej mi˛e´snie płaskiego brzucha.

— O co chodziło ´swi˛etemu?
Długo le˙zała bez słowa, a˙z w ko´ncu oparła si˛e na łokciu, by na mnie popatrze´c.
— Kiedy zamierzasz wróci´c do Małego Domostwa? — zapytała. Dziwnie za-

brzmiała w jej ustach ta nazwa. Wypowiedziała j ˛

a po raz pierwszy od naszego

spotkania. Mogło si˛e wydawa´c, ˙ze mówi o miejscu odległym i niedost˛epnym.

— Nigdy tam nie wróc˛e — stwierdziłem. — Obiecałem, ˙ze st ˛

ad nie odejd˛e.

— Och, z pewno´sci ˛

a ju˙z o tym zapomnieli. Nie b˛ed ˛

a ci robi´c trudno´sci. Nikt

ci˛e nie zatrzyma.

— A ty? — zapytałem, bo z jej słów niczego nie mogłem wywnioskowa´c. Ton

głosu wydawał si˛e tak oboj˛etny, ˙ze poczułem chłód w sercu. Dodałem pospiesz-
nie: — Nie chc˛e nara˙za´c si˛e na obci˛ecie j˛ezyka.

— Obci˛ecie j˛ezyka? — powtórzyła, wybuchaj ˛

ac ´smiechem. — Och, ogarn ˛

ich mrok i st ˛

ad te ponure my´sli. Teraz. . . — Odwróciła wzrok i zacisn˛eła usta,

jakby si˛e pomyliła, recytuj ˛

ac zagadk˛e, i mimo woli zdradziła rozwi ˛

azanie. Mnie

117

background image

jednak ono umkn˛eło. Po chwili dodała: — Roy ˙zartował. To znana gra słów. Patrz,
patrz, spadamy!

Pod nami — tak, tak, pod nami — chmury kł˛ebiły si˛e na niebie. Tajemniczym

sposobem przylgn˛eli´smy do poro´sni˛etego traw ˛

a gruntu i le˙zeli´smy spokojnie ze

skrzy˙zowanymi nogami, szybuj ˛

ac w stron˛e białych miast, ogromnych twarzy, gi-

gantycznych białych potworów; trzymali´smy si˛e za r˛ece, balansuj ˛

ac na dachu

´swiata, ze zdumieniem patrz ˛

ac na chmury sun ˛

ace w dole, na niebo zarosłe tra-

w ˛

a.

Lipiec min ˛

ał; na jednym stosie było siedem płytek odmierzaj ˛

acych czas, na

drugim pozostało ich pi˛e´c.

Dwójka dzieci z kalendarza odpoczywała w gł˛ebokim cieniu. Chłopczyk przy-

krył buzi˛e słomkowym kapeluszem, w ustach trzymał długie, ˙zółtawe ´zd´zbło; roz-
rzucił szeroko bose stopy. Dziewczynka w niebieskiej sukience siedziała obok,
patrz ˛

ac na płowe łany zbó˙z i czerwon ˛

a anielsk ˛

a wie˙z˛e ze sto˙zkowatym dachem.

Nad horyzontem wisiały ciemne chmury. Nadci ˛

agała letnia burza. Sierpie´n.

Tego lata własny dom na szczycie wzgórza, w cieniu dwu klonów; rozci ˛

a-

gał si˛e stamt ˛

ad pi˛ekny widok, cho´c wszelkie anielskie budowle znikn˛eły. Jed-

nodniówka nie nosiła sukienki; po prostu zrezygnowała z ubrania. Powierzchnia
naszego domku powstałego z cienia zmieniała si˛e w miar˛e, jak sło´nce w˛edrowało
po niebie; opaleni na br ˛

azowo go´scie przesuwali si˛e w ´slad za nim.

— Cztery s ˛

a bramy wzdłu˙z grzbietu — mrukn ˛

ał Houd. Chud ˛

a stop˛e oparł na

kolanie, szeroki kapelusz osłaniał mu twarz, z ust sterczała drewniana fajka. —
Sił nie wystarczy, by je otworzy´c. Takie jest moje zdanie.

— Przecie˙z s ˛

a otwarte — stwierdziła Jednodniówka, ziewaj ˛

ac szeroko. —

Upał sprawia, ˙ze jestem senna.

— Równie trudno byłoby je zamkn ˛

a´c — dodał Houd.

— Nie — odparła dziewczyna. — Wystarczy lekkie dotkni˛ecie. Wyobra´z so-

bie korytarz, w którym przeci ˛

ag kolejno otwiera drzwi Wszystkie stoj ˛

a otworem.

— Jeste´s zbyt pogodna i lekkomy´slna — oznajmił Houd, a Jednodniówka

ziewn˛eła i, le˙z ˛

ac na mi˛ekkiej trawie, przeci ˛

agn˛eła si˛e tak mocno, a˙z jej małe ´snia-

de piersi sprawiały wra˙zenie całkiem płaskich; spojrzała na mnie z sennym u´smie-
chem.

— Sło´nce chodzi w kółko — rzucił jeden z go´sci. — Wszyscy kr˛ecimy si˛e

w jednym miejscu.

Cie´n.
Wieczorem kto´s wydobył z worka kulist ˛

a lamp˛e, ale wiatr poniósł j ˛

a do Cen-

trum Usługowego. Pozostałe kule równie˙z tam poszybowały. Le˙zeli´smy obok sie-
bie, patrz ˛

ac, jak ksi˛e˙zyc odmienia nasz cienisty dom.

— Czy s ˛

adzisz — zacz˛eła, odsuwaj ˛

ac si˛e ode mnie niepostrze˙zenie — ˙ze

wzdłu˙z twego grzbietu tak˙ze znajduj ˛

a si˛e cztery bramy? Jak mo˙zna je otworzy´c?

— Nie mam poj˛ecia — odparłem, przysuwaj ˛

ac si˛e do niej.

118

background image

— Ja równie˙z.
Z daleka dobiegł grzmot, jakby olbrzym ukryty za horyzontem mamrotał przez

sen. Le˙zeli´smy bez ruchu, a dom utkany z cienia odsuwał si˛e coraz bardziej, a˙z
zalała nas zimna ksi˛e˙zycowa po´swiata.

Wrze´sniowa plakietka odmierzała czas; na jednym stosie było osiem płytek,

na drugim cztery.

— Poznaj˛e t˛e osob˛e — oznajmiłem, widz ˛

ac nowy obrazek. — Znam tak˙ze

tych dwoje.

— Jak to mo˙zliwe? — dopytywała si˛e Jednodniówka.
— Sama mi ich pokazała´s. Spójrz, ta staruszka ukazuje si˛e, gdy jest ponu-

ro i ciemno. Widzisz? Kryje si˛e w budynku, bo nie nadszedł jej miesi ˛

ac. Dzieci

wyszły na zewn ˛

atrz. . .

— Mylisz si˛e.
— Z nadej´sciem kolejnego miesi ˛

aca staruszka wyjdzie, a dzieciaki si˛e ukryj ˛

a.

— Nieprawda — odparła. — To przypadkowa zbie˙zno´s´c. Takich par jest mnó-

stwo. . .

— ´Swiatło´s´c i mrok — wpadłem jej w słowo. — Sama mi o tym mówiła´s,

pami˛etasz?

— Nie! — krzykn˛eła, jakby chciała, ˙zebym umilkł.
Patrzyli´smy na obrazek przedstawiaj ˛

acy złocisty dzie´n pó´znego lata. Dwójka

dzieci o radosnych twarzyczkach w˛edrowała, nios ˛

ac na ramionach torby, a w nich

spory ksi˛egozbiór. Dziewczynka z dum ˛

a trzymała w dłoni pi˛ekne wrze´sniowe

jabłko. Z pozoru plakietka nie ró˙zniła si˛e od innych; była na niej dwójka dzie-
ci, dziewczynka miała niebiesk ˛

a sukienk˛e, a podobizna namalowana była kolora-

mi typowymi dla danego miesi ˛

aca, jakby wyci´sni˛eto z niego barwne soki. Wrze-

sie´n był jak dojrzały owoc. Po raz pierwszy jednak pojawił si˛e w tle kto´s obcy;
u´smiechni˛ete maluchy zmierzały ku czerwonemu budynkowi z dwuspadowym da-
chem; w drzwiach czekała niska staruszka.

Nastrój był pogodny, ale zdawało si˛e, ˙ze lada chwila mrok przeniknie barwy.

Stara kobieta szykowała si˛e do wyj´scia, a dzieci lada chwila wejd ˛

a do ´srodka,

by przeczeka´c ciemne miesi ˛

ace. To chyba trafny opis? Zapewne nawet aniołowie

w odci˛etych od ´swiata miastach, gdzie nie ma pogody, wspominaj ˛

a, ˙ze w ciepłe

dni pó´znego lata stara kobieta czeka. . .

— Nie! — krzykn˛eła Jednodniówka i uciekła, zostawiaj ˛

ac mnie samego.

xxx
— Staram si˛e zrozumie´c — tłumaczyłem w pokoiku na antresoli, gdzie zna-

lazłem j ˛

a w´sród spi˛etrzonych poduszek. — Powinna´s u˙zywa´c prawdziwej mowy,

kiedy ze mn ˛

a rozmawiasz. Zaprowadziła´s mnie kiedy´s do komnaty, w której znaj-

duje si˛e sztuczna noga ´swi˛etego Roya. Na ´scianie wisiał domek, z którego za
jasno´sci wychodziło dwoje dzieci, a o zmroku pojawiała si˛e staruszka. Po´srodku

119

background image

widniało czterech nieboszczyków, którzy pozostaj ˛

a niezmienni. To ma zwi ˛

azek

z pogod ˛

a. Obrazki tak˙ze.

— Tak. Chodzi o pogod˛e.
— Jasne. Rzecz w tym, ˙ze kiedy byli´smy w komnacie, chmura zasłoniła sło´n-

ce, ale staruszka si˛e nie pokazała. Kiedy zaszedłem tam po twoim odej´sciu, była
wiosna, a mimo to starucha wyszła przed dom. . .

Jednodniówka le˙zała jak kot, z głow ˛

a opart ˛

a na dłoniach. Odwróciła si˛e, by na

mnie popatrze´c.

— A zatem chodzi o pogod˛e, tak? — zapytała.
— Nie wiem. O có˙z innego mogłoby chodzi´c? Czy mog˛e zapyta´c ci˛e o zdanie?
— Obrazki rzeczywi´scie odnosz ˛

a si˛e do pogody — stwierdziła, ponownie od-

wracaj ˛

ac głow˛e. — Aniołowie stworzyli je, by zapami˛eta´c kolejno´s´c miesi˛ecy.

Spełniaj ˛

a dobrze swoj ˛

a rol˛e. To wszystko.

— W takim razie dlaczego uciekła´s i zostawiła´s mnie samego?
Nie odpowiedziała. Le˙zała nieruchomo, a mimo to czułem, ˙ze znów mnie

opuszcza. Chwyciłem j ˛

a za rami˛e, próbuj ˛

ac zatrzyma´c uciekinierk˛e, ale mi

umkn˛eła.

´Snimy czasem, ˙ze trzeba ruszy´c w drog˛e, by wykona´c polecenie albo zadanie,

otrzymujemy szczegółowe wskazówki, ale po dotarciu na miejsce wychodzi na
jaw, ˙ze nie tam zd ˛

a˙zali´smy, ˙ze inn ˛

a wyznaczono nam misj˛e. Poszukiwana oso-

ba zmienia si˛e w zleceniodawc˛e. Przedmiot staje si˛e miejscem, a miejsce rzecz ˛

a

zamkni˛et ˛

a w szkatułce albo wzbudzaj ˛

ac ˛

a groz˛e wiadomo´sci ˛

a. Cel jest nieosi ˛

agal-

ny, bo stale si˛e zmienia. Mimo to ´sni ˛

acy pragnie wypełni´c misj˛e, nie zwa˙za na

niespodzianki, wytrwale próbuje spełni´c wol˛e kapry´snego mocodawcy.

W ko´ncu budzi si˛e i odkrywa, ˙ze nie ma ˙zadnej misji do spełnienia.
— Jednodniówko — szepn ˛

ałem, dotykaj ˛

ac policzkiem jej włosów, które opa-

dły na twarz. — Jednodniówko, powiedz, ˙ze nie ma zimy; przekonaj mnie, ˙ze
zima nie powróci, a ja ci uwierz˛e.

background image

DRUGA FASETA

Był wietrzny, d˙zd˙zysty dzie´n, który dla mnie stanowił pocz ˛

atek listopada, na-

tomiast wedle kalendarza okazał si˛e dwudziestym wrze´snia. Na ˙zyczenie Zhin-
sinury odwiedziłem Dom Dwudziestu O´smiu Zapachów. Kobieta siedziała nad
plakietkami do odmierzania czasu; przed ni ˛

a le˙zał wrze´sniowy obrazek.

— Zastanawiałe´s si˛e, kim s ˛

a te dzieci? — zapytała.

— Tak — odparłem.
— Para maluchów — stwierdziła. — Jak w innych miesi ˛

acach. Ta w gł˛ebi to

staruszka, do której id ˛

a w tym miesi ˛

acu po nauk˛e. — U´smiechn˛eła si˛e do mnie

podkr ˛

a˙zonymi oczyma, które zawsze sprawiały wra˙zenie smutnych. Du˙z ˛

a maje-

statyczn ˛

a głow˛e dodatkowo powi˛ekszała puszysta siwa czupryna. U´smiech był

przyjazny i naturalny.

— Jak sobie radzisz, chłopcze z Małego Domostwa?
— Doskonale — stwierdziłem. Wolałbym na tym poprzesta´c, ale w takim wy-

padku Zhinsinura nie mogłaby wywnioskowa´c z mego tonu, co naprawd˛e my´sl˛e,
jakie s ˛

a zalety i wady mego obecnego ˙zycia. — Czy mo˙zesz mi wyja´sni´c, czym

jest list od doktor Boots?

Obok pracowały lub odpoczywały inne osoby, w´sród nich moi znajomi. Przy-

wykłem do tego, ˙ze w Centrum Usługowym ci ˛

agle kto´s si˛e na mnie gapi; wolał-

bym porozmawia´c z Zhinsinur ˛

a na osobno´sci, ale w Rejestrze nie było takiego

zwyczaju. S ˛

asiedzi przygl ˛

adali mi si˛e z ogromnym zainteresowaniem.

— To zwykły list — odparła. — Od doktor Boots.
Czułem na sobie wzrok gapiów. Patrzyłem, jak Zhinsinura wodzi długimi pal-

cami po gładkich brzegach plakietek.

— Chciałbym si˛e czego´s dowiedzie´c — zacz ˛

ałem ostro˙znie.

— Ch˛etnie ci pomog˛e.
— S ˛

adz˛e, ˙ze wiem, co Jednodniówka miała na my´sli. Jeste´scie mrokiem

i ´swiatło´sci ˛

a. Niełatwo si˛e w tym rozezna´c. Wydawało mi si˛e, ˙ze znalazłem ´scie˙z-

k˛e, my´sl przewodni ˛

a o nadchodz ˛

acej zimie, ale to była kolejna zagadka. Jednod-

niówka powiada, ˙ze zagadki to odpowiedzi.

— Ka˙zda szarada stanowi zarazem własne rozwi ˛

azanie — przytakn˛eła Zhin-

sinura. — To proste. Z drugiej strony jak to mo˙zliwe, by zagadka jednocze´snie

121

background image

zawierała odpowied´z? Nie my´sl, ˙ze z ciebie kpi˛e. W głowie mi to nie postało.
Mamy do czynienia z tajemnic ˛

a. Prawdomówcom trudno jest uwierzy´c, ˙ze istnie-

j ˛

a takie sekrety. W tym cały problem. Chcesz pozna´c jej tajemnic˛e, ale nie zdajesz

sobie sprawy, o co wła´sciwie pytasz; ona nie mo˙ze ci odpowiedzie´c, póki sama
si˛e tego nie dowie. Jednodniówka nie chce pozna´c własnych sekretów.

— Jak mo˙ze ukrywa´c sekret nieznany samej sobie?
Gapie odwrócili głowy. Nie podobała im si˛e ta rozmowa; młodsi byli zdegu-

stowani; starsi przestali słucha´c. Zhinsinura splotła tylko palce i pochyliła si˛e ku
mnie z u´smiechem.

— Czym jest prawdziwa mowa? — zapytała. — Tajemnica za tajemnic˛e.
— Nie robimy z tego sekretu — odparłem. — Jeste´smy w prawdziwej mowie

tak biegli, ˙ze zapomnieli´smy, na czym polega.

— Otó˙z to — stwierdziła, rozło˙zywszy r˛ece. — W tym cała trudno´s´c.
Przypomniały mi si˛e słowa Barwy Czerwieni, która twierdziła, ˙ze linia Szeptu

nie tyle zachowuje dyskrecj˛e, co z góry wyklucza mo˙zliwo´s´c ujawnienia tajemni-
cy.

— Jest co´s — powiedziałem wolno, jakbym postradał rozum — co chciałbym

wiedzie´c. Musi by´c na to sposób, bo wy tu jeste´scie ´swiadomi, w czym rzecz. Sko-
ro nie mo˙zna tajemnicy wyrazi´c słowami, znajd˛e inn ˛

a metod˛e, byle si˛e nauczy´c

tego, co umiecie.

— Czy zdajesz sobie spraw˛e, o co prosisz? — powiedziała cicho Zhinsinura,

wpatruj ˛

ac si˛e we mnie smutnymi oczyma, podkr ˛

a˙zonymi od ustawicznego pa-

trzenia. — Jedno musisz wiedzie´c o sekretach oraz ich odkrywaniu; raz poznane
zostaj ˛

a w pami˛eci na zawsze. Staj ˛

a si˛e twoj ˛

a tajemnic ˛

a. Nie b˛edziesz mógł o nich

zapomnie´c. To droga bez powrotu.

— Jak mur przechodni.
— Mur przechodni? — powtórzyła z u´smiechem. — Co´s takiego nie istnieje.
Przy s ˛

asiednich stolikach rozległ si˛e dobrotliwy chichot, jakby wła´sciwy ˙zart

został przytoczony w odpowiednim czasie. ´Smiech obudził płowego kota o tygry-
siej sier´sci i posturze; na imi˛e było mu Fa’afa, trzymał si˛e zawsze blisko Zhinsi-
nury, która uspokajaj ˛

acym gestem pogłaskała go po głowie na znak, ˙ze mo˙ze dalej

spa´c.

— Jak ci wiadomo — ci ˛

agn˛eła — Przymierze nie kochało prawdomówców.

By´c mo˙ze przes ˛

adziła o tym pow´sci ˛

agliwo´s´c ich kobiet, jako ˙ze w dawnych cza-

sach trzymały si˛e od niego z daleka, a po katastrofie w miar˛e mo˙zliwo´sci pomaga-
ły jej ofiarom, ale tylko w´sród swoich. Przymierze nie mogło si˛e pogodzi´c z tym,

˙ze przetrwali´scie bez jego pomocy. Dopiero gdy kobiety poniosły w ´swiat wie´s´c

o kresie Drogi Przymierza, Olivia przybyła do waszego gniazda. Mi˛edzy dwiema
gromadami nie nast ˛

apiło pojednanie; co gorsza, współpracownice Olivii usiłowa-

ły jej przeszkodzi´c. Tak dawniej bywało. Od wielu pokole´n odmiennymi drogami
zmierzali´smy ku wiekowi dojrzałemu. Wiem co´s o tym; wielokrotnie odwiedza-

122

background image

łam Małe Domostwo, ale to było dawno i nie potrafi˛e stwierdzi´c, czy wspomnie-
nie jest mroczne, czy ´swietliste. Spotkałam tam pewnego młodzie´nca. . . Dzi´s jest
pewnie staruszkiem, o ile jeszcze ˙zyje. Prosił mnie, abym z nim została i osia-
dła mi˛edzy wami. Bardzo tego pragn˛ełam, ale miałam wiele obaw. On si˛e okazał
rozs ˛

adniejszy; w gruncie rzeczy oboje byli´smy ´swiadomi, ˙ze brniemy w ´slepy

zaułek. Mimo wszystko s ˛

adz˛e, ˙ze trudniej jest ˙zy´c tu przybyszom stamt ˛

ad. Twoja

dziewczyna daje sobie rad˛e, ale to kuzynka, ty za´s. . . Có˙z, nie chc˛e budzi´c w tobie
obaw.

Odwróciła wzrok i uniosła r˛ek˛e, poprawiaj ˛

ac bransolety. Zabrzmiał wieczorny

dzwon. Po chwili namysłu dodała:

— Masz racj˛e, twierdz ˛

ac, ˙ze brakuje ci wiedzy, i słusznie zakładasz, ˙ze mo˙z-

na j ˛

a uzupełni´c, byle nie o tej porze roku. Co wi˛ecej, jest na to dla ciebie zbyt

wcze´snie. Zosta´n, słuchaj innych, zdobywaj wiedz˛e. Nie pro´s o nic, co nie zosta-
nie ci ofiarowane. — Przesun˛eła znacznik z dwudziestego na dwudziesty pierw-
szy dzie´n miesi ˛

aca. — Twierdzisz, ˙ze Jednodniówka mówi do ciebie zagadkami.

W takim razie i ja dorzuc˛e swoj ˛

a. Zrobi˛e to bez obaw, skoro: A — nie b˛edzie

to szarada, cho´c pewnie uznasz inaczej; Be — je´sli tu zostaniesz, to raczej na
swoich warunkach ni˙z na miejscowych; Ce — dzi´s jest dobry dzie´n na zagadki.
Słuchaj zatem mojej szarady. Zawi ˛

azujesz supełek na chustce, ˙zeby o czym´s pa-

mi˛eta´c, i wszystko jest w porz ˛

adku do chwili, gdy zapomnisz o supełku. Szkoda

jest podwójna, a sprawa na wieki stracona. Kalendarz jest takim supełkiem, a list
od doktor Boots to sposób, by zapomnie´c po raz wtóry, na dobre. Pewnie szu-
kasz w tym my´sli przewodniej. Wiem, czym jest wasza ´Scie˙zka. Je´sli chcesz i´s´c
utartym szlakiem, powiniene´s rozumowa´c w ten sposób: ´scie˙zka to jedynie nazwa
miejsca, w którym znajdziesz samego siebie. Dalej jest tylko opowie´s´c. Zmiana
miejsca to pocz ˛

atek nowej historii. Jednych opowie´sci słucha si˛e ch˛etnie, innych

nie. Tak rozumiem ´swiatło´s´c i mrok.

Siedziałem przed ni ˛

a zasłuchany, z głow ˛

a pochylon ˛

a nad wrze´sniow ˛

a plakiet-

k ˛

a. Pewnie zrozumiałbym, w czym rzecz, gdybym w całym moim ˙zyciu chocia˙z

raz usłyszał opowie´s´c, która nie zawiera prawdy.

xxx
— Zbyła ci˛e? — zapytała Jednodniówka. Siedziała w´sród koszyków napełnio-

nych jabłkami, które wniesiono przez mur przechodni. Pomagała dzieciom prze-
biera´c owoce, wyszukuj ˛

ac te nadpsute, gro´zne dla innych.

— Nie — odparłem. — Chyba nie odszedłem z niczym.
— To dobrze — mrukn˛eła. Podała mi jabłko wypolerowane o gwia´zdzist ˛

a

szat˛e, rumiane jak policzek, l´sni ˛

ace oran˙zem i czerwieni ˛

a.

´

Zle oceniłem jej sposób mówienia. Nie był wcale zawoalowany. Brakowało

mu tylko przejrzysto´sci, jakby mgła zrodzona w´sród słów odebrała mu przyrodzo-
n ˛

a jasno´s´c. Bywa, ˙ze jesienne opary powstaj ˛

a znad gruntu, ale niebo ponad nimi

jest czyste. Zhinsinura podsun˛eła mi wszelkie mo˙zliwe wymówki, dzi˛eki którym

123

background image

mogłem unikn ˛

a´c poznania tajemnic jej ludu; nie wiedziała jednak, ˙ze zacz ˛

ałem je

zgł˛ebia´c nad le´sn ˛

a sadzawk ˛

a. . . a nawet wcze´sniej, gdy jako mieszkaniec Małe-

go Domostwa grałem w kolanka. Tamte chwile wydawały si˛e teraz równie odległe
w czasie jak wysokie loty aniołów. Od pocz ˛

atku wiedziałem, ˙ze nie mam odwrotu.

Ani razu nie przyszło mi do głowy, by si˛e obejrze´c.

Wyobra´z sobie, ˙ze Zhinsinura miała racj˛e. Chodzi o mur przechodni. Co´s ta-

kiego nie istnieje.

Czy˙zby?
Chc˛e powiedzie´c, ˙ze to nie jest ˙zaden konkret, jak na przykład drzwi, tylko ra-

czej pewien stan. W tym wypadku chodzi o spr˛e˙zenie powietrza u wej´scia budynku,
co zmienia stan i g˛esto´s´c. Podobnie jest z lodem; to inny stan skupienia zwykłej
wody.

Naprawd˛e?
Wydaje mi si˛e, ˙ze przed laty stosowano takie rozwi ˛

azanie, by łatwiej ogrza´c

budynki. To mechanizm wytwarzaj ˛

acy ciepło. . .

Zapewne. W takim razie domek wisz ˛

acy na ´scianie jest zwykłym baroter-

mem. . . baromem. . . urz ˛

adzeniem do okre´slania pogody. Czy wszystko da si˛e

wytłumaczy´c tak zwyczajnie? Jak to mo˙zliwe, ˙ze posiadaj ˛

ac tak ogromn ˛

a wiedz˛e,

nie jeste´scie w stanie niczego zrozumie´c?

Wybacz.
Nie rób sobie wyrzutów. Problem w tym, ˙ze pora na wyj ˛

atkowo trudn ˛

a cz˛e´s´c

opowie´sci; niełatwo było przetrwa´c tamte wydarzenia i trzeba wiele trudu, by
je przedstawi´c we wła´sciwy sposób. Je´sli nie pojmiesz, w czym rzecz, opowie´s´c
straci wszelki sens. Musisz zobaczy´c oczyma wyobra´zni mnie oraz tamte miejsca;
w przeciwnym razie w ogóle nie zaistniej˛e.

Rozumiem. Mów dalej.
W pa´zdzierniku Dom Dwudziestu O´smiu Zapachów napełnił si˛e mieszanin ˛

a

woni. Był tam podłu˙zny blat z tworzywa przypominaj ˛

acego drewno, a za nim

ogromne lustro, poplamione i zm˛etniałe. Widniały na nim dwie postaci: m˛e˙zczy-
zna w fartuchu i wysokim kapeluszu oraz chłopiec, któremu podawał co´s w ro-
dzaju gigantycznego czwórdzbanka. Ci z Rejestru wyrabiali i przechowywali me-
dykamenty w Domu Dwudziestu O´smiu Zapachów. U sufitu wisiały p˛eki korzeni,
na płachtach z plastiku le˙zały stosy zmi˛etych li´sci i suszonych p ˛

aczków kwiato-

wych. W du˙zych piecach ze stali nierdzewnej oraz w pojemnikach umieszczonych
za lustrem trwało przypiekanie, czyszczenie i mieszanie substratów. Ogorzały,
u´smiechni˛ety Houd przygl ˛

adał si˛e temu, trzymaj ˛

ac w r˛eku fili˙zank˛e napełnion ˛

a

zamieszaniem.

Zamieszaniem?
Zamieszanie powstaje z li´sci oraz innych składników zalanych wrz ˛

atkiem. S ˛

a

ró˙zne rodzaje zamieszania; jedne stawiaj ˛

a na nogi, inne ułatwiaj ˛

a zasypianie, mo-

g ˛

a doda´c sił albo wywoła´c osłabienie, wzmacniaj ˛

a rozum albo sprowadzaj ˛

a głu-

124

background image

pot˛e, rozgrzewaj ˛

a i powoduj ˛

a uczucie chłodu. Houd twierdził, ˙ze miesza w nich

´swiatło´s´c i mrok; dzi˛eki temu mo˙zna si˛e wył ˛

aczy´c na chwil˛e i my´sle´c o konkret-

nym zamieszaniu, odsun ˛

awszy na bok wszystkie inne sprawy.

Wszystkie inne sprawy?
Twierdził, ˙ze to zale˙zno´s´c.
W zatłoczonym budynku suszyły si˛e tak˙ze p˛eki długich złotawych li´sci, które

Houd i jego ziomkowie palili w niewielkich fajeczkach; du˙zo tego szło. Dym był
gorzki i złotawy jak tajemnicze li´scie. Wisiały nad kalendarzem; obrazek na pa´z-
dziernikowej plakietce wyobra˙zał dwoje dzieci rzucaj ˛

acych do ogniska nar˛ecza

po˙zółkłych li´sci. Houd przeło˙zył kart˛e; listopadowe maluchy szły obj˛ete ramio-
nami w´sród bezlistnych drzew, na których przysiadły wrzaskliwe czarne wrony.
W gł˛ebi spadał na ziemi˛e suchy brunatny li´s´c, a gał˛ezie wygi˛ete jak czarne kreski
sugerowały silny wiatr.

S ˛

adz˛e, ˙ze Houd, niczym ja sam, był z listopada. Okutany po uszy, ch˛etnie prze-

siadywał całymi dniami na grubym pniu le˙z ˛

acym przy kamiennym placu otoczo-

nym budynkami Centrum Usługowego. Tam mo˙zna go było zasta´c. Biały obłok
unosz ˛

acy si˛e z jego fajki przypominał dym po˙zółkłych li´sci rzucanych do ogniska.

Wokół jego pnia le˙zały stosy szarego listowia; skór˛e miał listopadow ˛

a — brunatn ˛

a

niczym łupina orzecha, z przebarwieniami jak drzewne słoje.

— Li´scie smakuj ˛

a inaczej ni˙z chleb — tłumaczył. — Takie palenie nie wyjdzie

ci na dobre; je˙zeli przesadzisz, mo˙zesz przypłaci´c to ˙zyciem. Takie było zdanie
aniołów, którzy palili li´scie zawini˛ete w papier. . . Zapewniam, ˙ze ten smak mo˙zna
polubi´c i wtedy miło jest zapali´c. — Podał fajk˛e Jednodniówce, która odsun˛eła j ˛

a,

krzywi ˛

ac twarz; ja nie odmówiłem. Dym był cierpki i gorzkawy, dobry na jesienne

dni, ciemny, zalatuj ˛

acy spalenizn ˛

a.

— Mo˙zna teraz pozna´c tajemnice niedost˛epne przez wi˛eksz ˛

a cz˛e´s´c roku. To

jest miesi ˛

ac, w którym ukazuje si˛e Miasto. — Houd wci ˛

agn ˛

ał nosem powietrze

i wsun ˛

ał cybuch fajki mi˛edzy z˛eby, tak jak lubił.

— Miasto — rozległ si˛e cichy głos, w którym pobrzmiewał zachwyt i trwo-

ga. — Opowiedz nam o nim. Opowiedz o Mie´scie.

— Wyobra´zcie sobie dzie´n taki jak dzisiejszy — zacz ˛

ał Houd, unosz ˛

ac ˙zółta-

w ˛

a dło´n. — Po bezkresnym niebie wiatr gna skł˛ebione chmury, a dmie tak moc-

no, ˙ze mo˙zna go niemal zobaczy´c. Wiadomo, ˙ze wkrótce spadnie chłodny deszcz.
Widzicie t˛e chmur˛e podobn ˛

a do burego kota? Lada chwila wielki kocur ziewnie,

a z jego otwartej paszczy wysunie si˛e Miasto barwy szarego kamienia albo skutej
mrozem ziemi. Aniołowe wyrwali je z ziemi niczym korze´n. Szybuje teraz daleko
i wysoko, ale nadal mo˙zna dostrzec zarysy smukłych kwadratowych wie˙z przypo-
minaj ˛

acych skalne kryształy, brył˛e gruntu wyrwan ˛

a z ziemskich trzewi, stercz ˛

ace

korzenie drzew, zerwane mosty i ukryte w tunelach podziemne drogi wiod ˛

ace do-

nik ˛

ad. Chmury b˛ed ˛

a si˛e kł˛ebi´c wokół Miasta jak dym, który je przed wiekami spo-

wijał. Dlatego nie zobaczymy go wyra´znie, chyba ˙ze si˛e zbli˙zy, co nie jest pewne,

125

background image

bo w ka˙zdej chwili mo˙ze znikn ˛

a´c w´sród chmur jak złudna wizja. Przy odrobinie

szcz˛e´scia dane nam b˛edzie ujrze´c ´swietlne refleksy w niezliczonych szybach, ma-
jestatyczny lot kolosa obracanego wiatrem jak ogromne koło. Na opustoszałych
ulicach, gdzie nie ma ´sladu ˙zycia, ujrzymy nieboszczyków z kamienia albo inne-
go tworzywa, zamarłych w martwocie pozornego ˙zywota, pogr ˛

a˙zonych we ´snie,

nieruchomych.

— Dreszcz człowieka przebiega.
— Ciekawa historia — rzuciła Jednodniówka, obejmuj ˛

ac si˛e ciasno w talii.

— Taki to miesi ˛

ac — dodał Houd. — ´Swiat wzdraga si˛e, przeczuwaj ˛

ac nadej-

´scie zimy.

Wystarczy posłucha´c tej opowie´sci, by poczu´c dreszcz. ´Swi˛ety Roy Mniejszy

nazywał obłoki niebia´nskimi miastami. Houd opowiadał o mie´scie w´sród chmur
czyli siedzibie czterech nieboszczyków, by postraszy´c dzieciaki, przyprawiaj ˛

ac

je o listopadowy dreszcz emocji. Dawno temu, gdy mbabie zgin˛eły okulary, Sied-
mior˛eki usiłował poprawi´c jej humor, mówi ˛

ac, ˙ze wszystkie zaginione przedmioty

trafiaj ˛

a do niebia´nskiego miasta. Sło´nce zachodziło w aureoli anielskich dymów;

niebo było nim zasnute, a wieczorne powietrze pachniało spalenizn ˛

a.

— Zima mimo wszystko nadchodzi — oznajmiłem.
— Zima nast˛epuje — odparł Houd — we wła´sciwym czasie. Wci ˛

agn ˛

ał dym

z fajki i dodał z u´smiechem: — Taka jest zale˙zno´s´c. — Wszyscy poza mn ˛

a parsk-

n˛eli ´smiechem. To jasne, ˙ze nie było mi do ´smiechu.

xxx
Puszcza wokół kamiennego placu, gdzie znajdowało si˛e Centrum Usługowe,

przypominała dwa paluchy olbrzymiej łapy gotowe zgnie´s´c osad˛e jak robaka,
i ró˙zniła si˛e od lasu wokół Małego Domostwa, który przed zim ˛

a zdawał si˛e rzed-

n ˛

a´c. Puszcza była znacznie wi˛eksza od naszych lasów i w przeciwie´nstwie do

nich jesieni ˛

a jakby pot˛e˙zniała; obro´sni˛ete bluszczem gmachy Centrum Usługowe-

go bardziej ni˙z na wiosn˛e sprawiały wra˙zenie wtopionych w okoliczny bór. Droga
majaczyła jeszcze w´sród ciemnych pni, ale wkrótce miała sta´c si˛e niewidoczna.

Puszcza była pot˛e˙zna; nasz ´swiat cechowała opieszało´s´c i moc. Las ogarn ˛

Centrum Usługowe, a z nadej´sciem zimy strumienie popłyn˛eły Drog ˛

a, niszcz ˛

ac

jej nawierzchni˛e. S ˛

adz˛e, ˙ze Małe Domostwo tak˙ze zostanie wchłoni˛ete; okoliczne

mosty si˛e zawal ˛

a, ´scie˙zki prowadz ˛

ace w szeroki ´swiat stan ˛

a si˛e niedost˛epne — nie

od razu, lecz to nieuchronne. Zima odmieni ludzkie siedziby i zawładnie nimi bez
reszty; suche li´scie spi˛etrz ˛

a si˛e za budynkami Centrum Usługowego, pokryj ˛

a ka-

mienny plac i wcisn ˛

a si˛e do chatki, gdzie mieszka Blask; oblepi ˛

a równie˙z pokryte

szronem dachy Małego Domostwa i przykryj ˛

a grub ˛

a warstw ˛

a ptasie odchody oraz

zeszłoroczne gniazda.

W naszym gnie´zdzie pami˛eta si˛e o zmaganiach toczonych ze ´swiatem, cho´c

wola walki osłabła. Rejestr doktor Boots jest w trudniejszym poło˙zeniu, bo miesz-
ka w ogromnej i niecierpliwej puszczy, podczas gdy my zaj˛eli´smy dolin˛e ospałej

126

background image

rzeki; zapewne dlatego mieszka´ncy lasu dali za wygran ˛

a; nie próbuj ˛

a powstrzy-

ma´c naporu ´swiata, a walka, zwyci˛estwo i kl˛eska aniołów poszły tu w niepami˛e´c.
Tak wła´snie było; fundament ich egzystencji stanowił problem, o którym starali
si˛e zapomnie´c.

Doktor Boots przebywała w´sród swoich, bo zim˛e zwykła sp˛edza´c w czterech

´scianach; wchodziła po schodach na antresol˛e, a mur przechodni nie był dla niej

przeszkod ˛

a, mogła zatem wyj´s´c i popatrze´c w oczy moim znajomym, cho´c mnie

nie było dane jej ujrze´c.

Ci z Rejestru mogli si˛e wyda´c dziecinni; to nagłe przechodzenie od rado´sci do

smutku, gadanina o mroku i ´swiatło´sci, ustawiczne i bezsensowne kłótnie o dro-
biazgi. W gruncie rzeczy nie byli wcale dziecinni, tylko starzy — nie wiekowi,
lecz dojrzali; mieli swoj ˛

a histori˛e, dawn ˛

a wiedz˛e, odwieczne obyczaje, staran-

nie przestrzegane i dokładnie okre´slone zasady post˛epowania. Nie mie´sciło mi
si˛e w głowie, ˙ze z minuty na minut˛e zmieniaj ˛

a si˛e w niefrasobliwe dzieciaki, ba-

raszkuj ˛

ace niczym koci˛eta; wczoraj i jutro traktowali jak senn ˛

a wizj˛e, a mimo to

sprawiali wra˙zenie roztropnych.

Tak. ˙

Zyli jak we ´snie. . . S ˛

adziłem, ˙ze z nadej´sciem zimy Jednodniówk˛e ogar-

nie smutek; no wiesz, mrok; tymczasem wcale si˛e nie zmieniła. Tajemnica ´swia-
tło´sci i mroku dotyczy dni, chwil, ale nie pór roku. Szukali´smy na antresoli ci-
chych zak ˛

atków i przesiadywali´smy tam o zmierzchu. Niekiedy bywała smutna

o tej porze, a wła´sciwie udzielał jej si˛e smutek wieczornych godzin. Wyjmowali-

´smy lamp˛e z ukrycia, cho´c to jeszcze nie było konieczne, i udawali´smy, ˙ze zapa-

dła noc. Skóra dziewczyny, opalona latem, pobladła, ciemne włosy spływały na
ramiona. ´Snili´smy we dwoje, otoczeni ludzk ˛

a gromad ˛

a. Zawstydzenie pokrew-

ne obyczajom Rejestru sprawiło, ˙ze nie chciała wspomina´c zdarze´n, które miały
miejsce gdzie indziej, jakby udawała, ˙ze wcale nie nast ˛

apiły. W gruncie rzeczy

trudno to nazwa´c zawstydzeniem. Jednodniówka nie chciała, by fakty nabierały
znaczenia; czas musi płyn ˛

a´c, nic wi˛ecej. Jak we ´snie, nie miała przeszło´sci. Wy-

rzekła si˛e słów, bo ich nie potrzebowała.

Wtedy si˛e ockn ˛

ałem. Wiem, ˙ze ´sniłem, a teraz ˙zyj˛e na jawie.

background image

TRZECIA FASETA

Mnóstwo ´sniegu spadło w miesi ˛

acu, który w kalendarzu oznaczony był ob-

razkiem przedstawiaj ˛

acym ciepło ubrane dzieci; ze ´snie˙znych kul uło˙zyły dziwn ˛

a

posta´c z gał ˛

azkami zamiast r ˛

ak, w kapeluszu charakterystycznym dla m˛e˙zczyzn

z Rejestru. Potem nadszedł luty. Pewnego dnia siedzieli´smy na antresoli, obserwu-
j ˛

ac ´snieg, który z wolna przechodził w deszcz. Ciemne drzewa ociekaj ˛

ace kropla-

mi wody zdawały si˛e sun ˛

a´c ku nam powoli, ale daleko nie zaszły. Jednodniówka

przytulona do Broma w skupieniu obgryzała paznokcie do ulubionej długo´sci i po-
lerowała je o chropowaty mur. Wokół nas słyszało si˛e zimowe opowie´sci o małych
le´snych wrotach, do których prowadzi wydeptany szlak, a za nimi ja´snieje ´swia-
tło´s´c; przez szpar˛e wida´c ciekawskie ´slepia.

To jest czas, gdy ci z Rejestru oddaj ˛

a si˛e lenistwu; gdyby zało˙zy´c, ˙ze umiej ˛

a

czeka´c, mo˙zna by powiedzie´c, ˙ze jedynym ich zaj˛eciem staje si˛e wtedy czekanie
na wiosn˛e. Wtedy rodziło si˛e u nich najwi˛ecej dzieci, a terminy zostały uprzednio
starannie wyliczone. Mieli´smy w pobli˙zu gromadk˛e skupion ˛

a wokół noworod-

ka; zapewne była to dziewczynka, bo wszyscy okropnie si˛e nad tym male´nstwem
roztkliwiali. Dwoje starszych dzieci stało nad otwartym kufrem, raz po raz zmie-
niaj ˛

ac ubrania; jedno zdj˛eło połyskliwy czarny pas, wymieniaj ˛

ac go na kudła-

t ˛

a peruk˛e oraz sztuczne futro. Maluchy obwieszały si˛e bi˙zuteri ˛

a i poplamionymi

szarfami, przymierzały zegarki i stare koszule, obracały si˛e ˙z ˛

adne uwag na temat

swego wygl ˛

adu i popiskiwały z zachwytu. Moim zdaniem najładniej wygl ˛

ada-

ły, gdy zamiast łachów ukazywała si˛e jasna skóra. Mimo woli podsłuchiwali´smy
dzieci˛ece rozmowy, cho´c głosy były stłumione i niezbyt wyraziste.

— Drzwi na zakr˛ecie — mamrotał senny bajarz siedz ˛

acy w pobli˙zu. — Uchy-

laj ˛

a si˛e nieco, a szpar ˛

a wchodzi zima, która mrozi nam serca.

Przypomniałem sobie, jak Blask okutany po czubek nosa powtarzał, ˙ze ´swiat

jest mały.

Tak, tak; wspomniałem, ˙ze tamci s ˛

a roztropni i uwa˙zni, gdy idzie o ich spra-

wy. Nie zgin ˛

a; Rejestr sobie na to nie pozwoli, mimo ˙ze czasami wydawało mi

si˛e, jakoby taki mieli cel. Porwie ich nurt czasu, bo po raz wtóry i na dobre pu-

´scili w niepami˛e´c dawne zmagania człowieka ze ´swiatem, dwukrotnie i na dobre

zapomnieli o supełkach wi ˛

azanych przez ludzi dla pami˛eci; niczym stworzenia

128

background image

zamkni˛ete w swych muszlach daj ˛

a si˛e unosi´c pr ˛

adom, jak koty nie zdradz ˛

a niko-

mu swych zamiarów, wci ˛

a˙z na nowo odliczaj ˛

ac dwana´scie pór roku, a tymczasem

las i woda pochłon ˛

a anielskie wytwory, Drog˛e, a mo˙ze nawet Małe Domostwo. . .

— Luty jest najkrótszym miesi ˛

acem — tłumaczyła Jednodniówka, ostro˙znie

drapi ˛

ac si˛e w policzek, by sprawdzi´c, czy paznokcie s ˛

a dobrze spiłowane — ale

najbardziej si˛e dłu˙zy.

W wielkiej sali na parterze koty czuły si˛e jak u siebie w domu, na równi z lud´z-

mi, w´sród których spacerowały powoli. Wspomniałem o kotach zamieszkałych
w Małym Domostwie; o ludziach z Rejestru powiedziałbym raczej, ˙ze mieszkaj ˛

a

u swoich kotów. Wygl ˛

adem ró˙zniły si˛e zreszt ˛

a od naszych. Houd powiedział mi,

˙ze koty Rejestru pochodziły z innej grupy ni˙z znane mi zwierzaki. Mo˙zna powie-

dzie´c, ˙ze przodkowie wielkich, spokojnych i m ˛

adrych kocurów zostali stworzeni

przez aniołów, którzy zmienili dawn ˛

a koci ˛

a ras˛e metodami stosowanymi do prze-

kształcania istot ludzkich; obu przemian dokonano z tego samego powodu: dla
wygody. Przez wiele pokole´n kontrolowano rozwój nowej rasy przez dobór od-
powiednich matek i reproduktorów. Wielkie koty rzadko polowały, ch˛etnie nato-
miast jadły ˙zywno´s´c szykowan ˛

a dla nich w kuchniach Domu Dwudziestu O´smiu

Zapachów; niezwykle rzadko wydawały rozpaczliwe bolesne j˛eki przypominaj ˛

a-

ce dzieci˛ecy płacz, które zdarzało mi si˛e słysze´c w lasach otaczaj ˛

acych Małe Do-

mostwo. Wspomniałem, ˙ze ci z Rejestru sprawiali wra˙zenie dojrzałych, lecz gdy
obserwowałem spaceruj ˛

ace koty, przyszło mi do głowy, ˙ze one s ˛

a dorosłe, a ludzie

to ich małe. Jak dziatwa poznaje zasady, na´sladuj ˛

ac dorosłych, tak ci z Rejestru

uczyli si˛e ˙zycia od swych kotów.

Byłem dumny z tych paru odkry´c. Nie zdawałem sobie sprawy, ˙ze jestem bli-

sko prawdy, wi˛ec i tak na nic si˛e nie zdały.

Zhinsinura z gromad ˛

a ziomków weszła przez mur przechodni; mieli na sobie

mnóstwo łachów, bo liczne warstwy najlepiej chroniły przed zimnem.

— Wyruszamy do lasu — oznajmiła stara. — Chod´zcie z nami.
— Po co? — dopytywała si˛e Jednodniówka.
— Kotka zagin˛eła. Trzeba j ˛

a ratowa´c.

Puff, bardzo stara i osłabiona kocica o jasnorudej zmierzwionej sier´sci, ´slepa

na jedno oko. . . Gdy ubierali´smy si˛e z mozołem, Zhinsinura oznajmiła, ˙ze kotki
nie ma od dwóch dni. Gdyby Brom albo Fa’afa znikn˛eli na tak długo, nikt by si˛e
nie przej ˛

ał, ale Puff sama, i to zim ˛

a. . . Kobieta zacz˛eła nas pop˛edza´c.

W lesie było mokro, ciemno, okropnie. Si ˛

apił deszcz. Nie s ˛

adziłem, by w˛e-

drowcy znale´zli w puszczy cokolwiek poza błotem i topniej ˛

acymi zaspami ´snie˙z-

nymi. Mimo to maszerowali ´smiało, jakby widzieli ´scie˙zk˛e. Wkrótce gromada si˛e
rozproszyła i straciłem z oczu reszt˛e poszukiwaczy. Brn ˛

ałem przez las w towarzy-

stwie nieznajomego m˛e˙zczyzny okutanego w szare łachy tak, ˙ze było mu wida´c
jedynie oczy. Rozrzucał kosturem brudny ´snieg i dyszał ci˛e˙zko, wypuszczaj ˛

ac

przez nos kł˛eby pary.

129

background image

— Pomó˙z — mrukn ˛

ałem, czuj ˛

ac, ˙ze moja stopa uwi˛ezła pod ´sniegiem.

— Psia pogoda — stwierdził nieznajomy.
— Co mówiłe´s? — zapytałem, gdy wspólnymi siłami udało si˛e uwolni´c nog˛e

z potrzasku.

— Psia pogoda. — Wskazał kosturem w gł ˛

ab lasu. — One tam s ˛

a. W lutym

marnie im si˛e wiedzie. Chodz ˛

a słuchy, ˙ze gdy nie zdołaj ˛

a niczego upolowa´c, bie-

gaj ˛

a w kółko, a˙z najsłabszy padnie. Maj ˛

a wówczas co je´s´c. Sam nie wiem. To jest

wyj´scie. Zwykle jednak znajduj ˛

a inn ˛

a ofiar˛e.

Puff była stara i zzi˛ebni˛eta; łatwa zdobycz. W Małym Domostwie mówiło si˛e,

˙ze wszystkie psy zostały przed wiekami zabite i zjedzone. A mo˙ze w lasach. . .

— Psia pogoda — powtórzył m˛e˙zczyzna. Bystre oczy spogl ˛

adały znad sza-

rych chust zamotanych wokół szyi. Zatrzymali´smy si˛e, by oceni´c sytuacj˛e. Odgłos
kapi ˛

acych kropli wypełnił mi uszy; nie byłem w stanie wyłowi´c z niego innych

d´zwi˛eków. Korony drzew gin˛eły we mgle, a wilgo´c zdawała si˛e toczy´c ich pnie
jak robactwo. Nagle w lesie rozległ si˛e dziwny hałas. Odwrócili´smy si˛e natych-
miast. Zza drzew wyłonili si˛e dwaj poszukiwacze. Mieli na sobie czarne ubrania
i przypominali mroczne lutowe dni. Zawołali´smy ich; mała grupka ruszyła dalej
w las; teraz i ja rozgl ˛

adałem si˛e tak samo uwa˙znie jak mój odziany w szaro´s´c

współtowarzysz.

Przedzierali´smy si˛e przez g˛este zaro´sla; rozło˙zyste gał˛ezie szarpały nam ubra-

nia, potykali´smy si˛e o wystaj ˛

ace korzenie. Grunt opadł nagle, tworz ˛

ac niewielk ˛

a

kotlin˛e, na dnie której stała ciemna woda pokryta przy brzegu kruchym lodem.
Kiedy spojrzeli´smy w gł ˛

ab niecki, m˛e˙zczyzna w szarym ubraniu i ja zobaczyli-

´smy na przeciwległym zboczu dwa ró˙zne obrazy.

On spojrzał w lewo i zauwa˙zył Puff brn ˛

ac ˛

a przez ´snie˙zn ˛

a zasp˛e ku brzegowi

kotliny.

Skierowałem wzrok w prawo ku Jednodniówce, która wspinała si˛e, goni ˛

ac

kotk˛e.

— Popatrz! — zawołali´smy jednocze´snie. Kotka była ´slepa na jedno oko; nie

dostrzegła Jednodniówki podchodz ˛

acej od niewła´sciwej strony i brn˛eła rozpaczli-

wie po szyj˛e w ´sniegu. Wkrótce dobiegł nas charakterystyczny jazgot; zrozumie-
li´smy, dlaczego Puff uciekała. Usłyszeli´smy gwałtowne ujadanie stłumione g˛est ˛

a

mgł ˛

a; wzdrygn ˛

ałem si˛e z przera˙zenia. Jednodniówka przystan˛eła jak my, ale Puff

nie traciła czasu. Z lewej strony dobiegł trzask łamanych gał˛ezi i z lasu wypadło
zwierz˛e. M˛e˙zczyzna stoj ˛

acy na prawo ode mnie wyszczerzył z˛eby i sykn ˛

ał z prze-

ra˙zenia. Wychudzony drapie˙znik o wielkiej głowie i szaro˙zółtej sier´sci nerwowo
wodził spojrzeniem od Jednodniówki do Puff, która opuszczała wła´snie kotlin˛e.
Las zaszele´scił i wybiegł z niego rudy zwierzak. Nie przystan ˛

ał, tylko od razu dał

susa w ´snie˙zn ˛

a zasp˛e. ˙

Zółty ruszył za nim. Po chwili do pary łowców doł ˛

aczył

łaciaty. Przepłyn ˛

ał sadzawk˛e i wyskoczył na brzeg.

130

background image

Jednodniówka stan˛eła na skraju kotliny, tupi ˛

ac na o´snie˙zone psy. Jeden z m˛e˙z-

czyzn był ju˙z w połowie zbocza; krzyczał, wymachuj ˛

ac kosturem. Przez chwil˛e

stałem jak skamieniały, a potem ruszyłem za nim. Obaj biegli´smy ju˙z przez sa-
dzawk˛e, po kolana brn ˛

ac w czarnej błotnistej wodzie, gdy z lasu wypadły jeszcze

dwa psy; przystan˛eły, widz ˛

ac ludzi. Gdy mozolnie wspinali´smy si˛e na zbocze,

podbiegały i cofały si˛e na przemian. Niebezpiecznie byłoby odwróci´c si˛e do nich
plecami. Ujadały, a my krzykiem starali´smy si˛e je odp˛edzi´c. Z zaro´sli wyszli dwaj
m˛e˙zczy´zni, którzy ruszyli w ´slad za Jednodniówk ˛

a. Mój współtowarzysz z kostu-

rem w dłoni odwin ˛

ał szar ˛

a chust˛e osłaniaj ˛

ac ˛

a twarz i zacz ˛

ał ni ˛

a wymachiwa´c,

a psy rozpierzchły si˛e na wszystkie strony.

Przemoczeni i zdyszani dotarli´smy na skraj kotliny. Puff, Jednodniówka i psy

znikn˛eły nam z oczu. Zdeptany ´snieg topniał na wzgórzach, odsłaniaj ˛

ac ciemny

wilgotny grunt. Spojrzałem pod nogi i dostrzegłem w ´snie˙znej zaspie wyra´zne

´slady krwi.

Kocia krew, pomy´slałem z westchnieniem. Krew Puff. Szkoda biednej starej

kotki, to na pewno jej krew. . . Dwaj tropiciele w czerni min˛eli mnie w po´spiechu;
jeden drugiemu wskazywał ´slady ucieczki i pogoni. Stałem jak wryty. Słyszałem,
jak woda chlupie w butach zbli˙zaj ˛

acego si˛e człowieka z kosturem.

— Psia pogoda — rzucił. — Trudny miesi ˛

ac, nie trafia si˛e nic wi˛ekszego,

a gdyby si˛e skupiły. . .

— Nie — wtr ˛

aciłem. Ruszył w ´slad za reszt ˛

a, energicznie kr˛ec ˛

ac głow ˛

a.

— Je´sli dziewczyna pozostanie z kotk ˛

a — dobiegł mnie jego głos — psy do-

stan ˛

a obie i zaci ˛

agn ˛

a do lasu. Zrobiło si˛e cicho. Wiesz, co to mo˙ze znaczy´c. . .

Nie, nie, nie, ten człowiek ma ´zle w głowie, pomy´slałem, id ˛

ac za nim. Obej-

rzałem si˛e, by zerkn ˛

a´c na ´snie˙zne zaspy; tamten nie zwa˙za na ´slady kociej krwi.

Czemu si˛e tak zachowuje?

— Psy, psy, psy. . . w ko´ncu si˛e pojawiły — wymamrotał m˛e˙zczyzna z kostu-

rem.

— Patrz, jak idziesz — mrukn ˛

ałem, człapi ˛

ac po błotnistym gruncie. — Za-

mknij si˛e i miej oczy otwarte.

— Czuj˛e zapach spalenizny — stwierdził, zatrzymuj ˛

ac si˛e nagle. Poczułem

wo´n i ujrzałem w lesie smug˛e ciemniejsz ˛

a ni˙z szaro´s´c dnia. Mój nowy znajomy

pobiegł tam, wołaj ˛

ac innych tropicieli. Zatrzymałem si˛e znowu, próbuj ˛

ac rozma-

wia´c sam ze sob ˛

a w prawdziwej mowie; z obaw ˛

a my´slałem, co oznacza zagadko-

wy ogie´n w lesie. M˛e˙zczyzna odwrócił si˛e, skin ˛

ał na mnie i znikn ˛

ał w zaro´slach.

W´sród drzew biegła ´scie˙zka, a na jej ko´ncu stała drewniana chata przytulona

do wiekowego muru z anielskiego kamienia; szary dym leciał z komina wystaj ˛

a-

cego nad strzech˛e. ˙

Zółtawy pies, którego m˛e˙zczyzna w szarym ubraniu i ja zoba-

czyli´smy na samym pocz ˛

atku, kr˛ecił si˛e pod drzwiami, póki si˛e nie pojawili´smy;

na nasz widok uciekł. Z przeciwnej strony nadeszło dwu ubranych na czarno tro-
picieli; znikn˛eli w ciemnym wn˛etrzu, jakby kroczyli przez mur przechodni. Chyba

131

background image

słyszałem ich ´smiech. M˛e˙zczyzna z kosturem pospieszył za nimi. Ruszyłem jako
ostatni, łowi ˛

ac uchem dobiegaj ˛

ace z wn˛etrza strz˛epki rozmów.

Wszedłem do ´srodka.
W izbie zasnutej dymem z paleniska odpoczywali usadowieni wygodnie

i u´smiechni˛eci tropiciele w czarnych ubraniach. Zhinsinura równie˙z była roze-

´smiana. Obok niej spała Puff, a mi˛edzy jej łapami le˙zała Jednodniówka. Była

pogodna, a w niebieskich oczach gorzał płomie´n. Przypadłem do dziewczyny, le-
dwie ˙zywy ze strachu; chciałem jej dotkn ˛

a´c, by si˛e przekona´c, czy wzrok mnie

nie zwodzi.

— Jeste´s cała i zdrowa — rzuciłem, a wszyscy parskn˛eli ´smiechem.
— Tak — odparła. — Nasza doktor tu była.
— Kto? Kto? — W milczeniu potrz ˛

asn˛eła głow ˛

a i u´smiechn˛eła si˛e tylko. —

Co si˛e wydarzyło? Sk ˛

ad tu pogorzelisko? Jak to. . .

— Milcz — powiedziała Zhinsinura, zaciskaj ˛

ac dło´n na moim nadgarstku. —

Wszystko jest dobrze.

Wszyscy umilkli. Puff ockn˛eła si˛e i popatrzyła na mnie jednym okiem. Zro-

zumiałem, ˙ze nie dowiem si˛e ani teraz, ani pó´zniej, co zaszło i czyj ˛

a krew wi-

działem na ´sniegu. Tamto przeszło, min˛eło. Wszystko było dobrze. Nie mogłem
prosi´c o to, czego mi nie dano. Usiadłem pogr ˛

a˙zony w rozmy´slaniach. Gdybym

to ja stan ˛

ał oko w oko z psi ˛

a watah ˛

a, nie umiałbym powiedzie´c, ˙ze wszystko jest

dobrze, bo prze´sladowałyby mnie wspomnienia.

— Tak — powiedziałem. — Wszystko si˛e dobrze sko´nczyło; mniejsza o po˙zar

i reszt˛e. Tak.

— Pogr ˛

a˙zył si˛e w mroku — wtr ˛

acił u´smiechni˛ety szeroko m˛e˙zczyzna z ko-

sturem, siedz ˛

acy przy ognisku naprzeciwko mnie. — Gotów nas zwymy´sla´c. —

Poło˙zył dłonie na karku, wyszczerzył z˛eby i dodał chełpliwie: — Mówiłem. Psia
pogoda.

xxx
Nie opisałe´s lutowego obrazka.
Był pop˛ekany, jakby pod wpływem gor ˛

aca pokrył si˛e paj˛eczyn ˛

a drobnych kre-

seczek. ´Sciemniałe kolory upodobniły si˛e do naturalnych barw lutego. Kalenda-
rzowe dzieci stały na mo´scie ponad chłodn ˛

a rzek ˛

a, z której wystawał ogromny

przedmiot. Niewiele pami˛etam.

Na marcowej plakietce utrzymanej w jasnych barwach niebiesk ˛

a sukienk˛e

unosił ten sam powiew, który porwał suchy li´s´c na listopadowym obrazku; wiatr
zaznaczono cienk ˛

a, łukowat ˛

a kresk ˛

a. Dzieci stały na szycie wzgórza jak na da-

chu ´swiata; wokół nie było nic prócz bezkresu nieba, gdzie jasny bł˛ekit mieszał
si˛e z purpur ˛

a. Wiatr potargał dzieciom włosy i uniósł ich latawce tak wysoko, ˙ze

stały si˛e ledwie widoczne.

W Centrum Usługowym widziało si˛e ruiny, ale pozostało kilka budynków

w dobrym stanie. Ci z Rejestru przechowywali tam swoje znaleziska. W´sród ru-

132

background image

pieci Jednodniówka znalazła swój latawiec. Siedzieli´smy w zagraconym pomiesz-
czeniu zasłuchani w opowie´s´c Zhera. Dziewczyna w skupieniu wymieniała ogon
latawca. Utkwiła w nim spojrzenie, a jej wargi zdawały si˛e na´sladowa´c dłonie; za-
ciskały si˛e mocno podczas wi ˛

azania supłów, rozchylały, gdy si˛egała po kawałek

materiału; robi ˛

ac p˛etelk˛e, wysuwała j˛ezyk.

— Gdy nadchodzi marcowa pełnia ksi˛e˙zyca — perorował Zher, spogl ˛

adaj ˛

ac na

słuchaczy szeroko otwartymi oczyma — zaj ˛

ac popada w obł˛ed. Tupie nogami. —

Stopy Zhera zadudniły o podłog˛e. — Zaciska pi˛e´sci i nie mo˙ze. . . nie mo˙ze si˛e
opanowa´c. — Potoczył wkoło dzikim wzrokiem i uniósł nog˛e, by ponownie zatu-
pa´c. — Na widok ziomka wrzeszczy: „Nie ma miejsca, nie ma miejsca!”, cho´cby
go było pod dostatkiem.

Jednodniówka ´smiechem skwitowała te wygłupy i skupiła si˛e całkowicie na

swoim zaj˛eciu. W moich oczach robiła wszystko najpi˛ekniej spo´sród mieszka´n-
ców Centrum Usługowego, poniewa˙z j ˛

a kochałem; zreszt ˛

a wszyscy tam posiadali

t˛e sam ˛

a umiej˛etno´s´c, bo cokolwiek robili, oddawali si˛e temu całkowicie. Mo˙zna

by pomy´sle´c, ˙ze okre´slona czynno´s´c bez reszty pochłaniała wykonawc˛e zmierza-
j ˛

acego do perfekcji.

Z drugiej strony jednak w Rejestrze niewiele si˛e robiło. Do wa˙zniejszych

czynno´sci nale˙zało marcowe puszczanie latawców. W jednym z budynków było
ich mnóstwo — całych i uszkodzonych; wisiały mi˛edzy stosami plastikowych bu-
tów, szarych peleryn i zwini˛etych parasoli. Gdy nadchodził wła´sciwy dzie´n (najle-
piej chłodny i wietrzny), ci z Rejestru szli na wzgórze w kapeluszach zawi ˛

azanych

pod brod ˛

a i kapotach szarpanych wiatrem, by puszcza´c latawce. A mo˙ze tak mi

si˛e tylko wydaje.

Mniejsza z tym. Pewnego dnia, gdy powietrze było nieruchome i ci˛e˙zkie od

zapachów, obrazek z latawcem został wreszcie przeło˙zony; na jednym stosie były
trzy plakietki, a na drugim dziewi˛e´c. Gapie zgromadzeni wokół kalendarza wes-
tchn˛eli z zachwytu na widok kwietniowego wizerunku.

Srebrzysty deszcz zacinał ostro, padaj ˛

ac w kału˙ze wielkimi kroplami; woda

chlapała na boki. Połyskliwe oczka wodne otaczała młoda ziele´n sk ˛

apana w desz-

czu. Po raz pierwszy dziewczynka nie była ubrana na niebiesko. Dzieci nosiły ta-
kie same połyskliwe ˙zółte płaszczyki, a łagodnie zaokr ˛

aglone łydki gin˛eły w sze-

rokich ˙zółtych buciorach. Dziewczynka miała jednak niebiesk ˛

a parasolk˛e. Padało

wprawdzie przez okr ˛

agły rok, ale ci z Rejestru tylko w kwietniu nosili parasole,

by si˛e porz ˛

adnie opłukały.

W d˙zd˙zyste dni obserwowałem przez mur przechodni, jak chodz ˛

a po wielkim

kamiennym placu, trzymaj ˛

ac otwarte parasole. Niektóre zostały starannie połata-

ne, w innych druty były pogi˛ete albo ich brakowało, a słabo naci ˛

agni˛eta tkanina

upodabniała inne do skrzydeł nietoperza. W´sród spacerowiczów był Houd; jego
czarno-zielony parasol był wi˛ekszy ni˙z inne i miał oryginalnie rze´zbion ˛

a r ˛

aczk˛e.

133

background image

Houd szczerzył do mnie z˛eby, jakby z tamtej strony muru przechodniego widział
mnie tak wyra´znie, jak ja widziałem jego.

Zacz˛eli si˛e schodzi´c, gdy dzwon zabrzmiał pi˛e´c razy; nie był to ju˙z wie-

czór, tylko ´srodek dnia. Strz ˛

asn˛eli wod˛e z kapeluszy i zło˙zonych parasolek; nie

wiedzie´c czemu otwartych nie mo˙zna było wnosi´c do budynków. Od spacerowi-
czów biła wo´n ciepłego deszczowego dnia; przynosili ziele´n: li´scie paproci, mło-
de gał ˛

azki, ´swie˙ze kwiaty ociekaj ˛

ace deszczem. Zgromadzili si˛e w ogromnej sali,

a Zhinsinura siedz ˛

aca na przyniesionym specjalnie dla niej wysokim krze´sle ob-

serwowała ich niczym kotka i jak ona miała w oczach spokój i znajom ˛

a ciekawo´s´c.

Uniosła wielkie dłonie i gestem nakazała zebranym, by usiedli. Przez chwil˛e pa-
nowało ogólne zamieszanie, ale wnet uciszono dziatw˛e, a doro´sli spokojnie i bez
po´spiechu rozsiedli si˛e, gdzie kto mógł. Ci z Rejestru okazuj ˛

a w takich chwilach

przyrodzon ˛

a cierpliwo´s´c. W ko´ncu uformowano dwa kr˛egi; wewn˛etrzny z kobiet

i dziewcz ˛

at, zewn˛etrzny z m˛e˙zczyzn i chłopców.

U´smiechni˛eta Jednodniówka przeszła obok mnie, ocieraj ˛

ac mokr ˛

a twarz

i przył ˛

aczyła si˛e do kobiet. Ch˛etnie usiadłbym obok niej, ale tego dnia Rejestr

wspominał Drog˛e Przymierza i Matk˛e Tom, a wówczas m˛e˙zczy´zni wiedzieli,
gdzie ich miejsce, trzymali si˛e na uboczu i pow´sci ˛

agali j˛ezyki.

Za murem przechodnim nagle lun˛eło, jakby niebiosa tak˙ze płakały; po chwili

deszcz ustał. Milczeli´smy. Zhinsinura przemówiła. Koty były zaciekawione.

background image

CZWARTA FASETA

W ostatnim miesi ˛

acu zimy — zacz˛eła, mówi ˛

ac z pozoru tylko do kotów le˙z ˛

a-

cych u jej stóp — gdy powoli nadchodzi wiosna, lód na rzece, do tej pory gruby
i dostatecznie mocny, by utrzyma´c spory ci˛e˙zar, pop˛ekał i hała´sliwie popłyn ˛

z nurtem; lodowa kra wygl ˛

adała bardzo malowniczo.

— Jak rzeka tego dokonała? — zapytał lód, a woda tak mu na to odpowiedzia-

ła:

— Lód rozpocz ˛

ał dzieło, którego nie był w stanie doprowadzi´c do ko´nca.

Resztka wody, której nie zmroził, pozostała rzek ˛

a. A co do fiaska jego zamiarów,

nie moja to rzecz; upływ czasu i ci ˛

agła zmienno´s´c pomogły mi przetrwa´c.

— Tak by pewnie odparła rzeka — powtórzyła Zhinsinura — ale nie było

ju˙z lodu, by mógł tego wysłucha´c. Skoro moja opowie´s´c ma dotyczy´c dawnych
czasów, zaryzykujmy tez˛e, ˙ze m˛e˙zczy´zni byli aniołami i posiadali zdolno´s´c lotu.
Przypominali kruchy lód, bo zawładn˛eli tylko powierzchni ˛

a ˙zycia. Rzeka, ukrad-

kiem tocz ˛

aca swe wody, oznacza kobiety oraz ich Przymierze. A upływ czasu

i ci ˛

agła zmienno´s´c. . . zawsze s ˛

a takie same i nie trzeba dla nich szuka´c symboli.

— Posłuchajcie — tłumaczyli kobietom dawni m˛e˙zczy´zni — zawiesili´smy na

niebie Mały Ksi˛e˙zyc, naszych siewców wysyłamy poza sło´nce, musimy zatem
dokłada´c stara´n, aby owe dokonania przetrwały. M˛e˙zczy´zni chc ˛

a wiele zdziała´c

i wykorzysta´c swój czas we wła´sciwy sposób. Gdyby´scie potrafiły tak pracowa´c,
mo˙zna by skorzysta´c z waszej pomocy. Problem w tym, ˙ze cho´c umie´scili´smy
w niebiosach nowy ksi˛e˙zyc, pozostajecie we władzy starego i przez to nie jeste´scie
w stanie korzysta´c jak nale˙zy z danego wam czasu. To ogromna wada.

— W tym si˛e kryje wasza siła — oznajmiła Przymierzu matka Tom. — Nad-

chodzi wiosna i kruszy lód na wszystkich rzekach. Czas si˛e bez was nie obejdzie.
Czy to w mroku, czy w ´swiatło´sci, kiedy´s was u˙zyje.

Zhinsinura si˛egn˛eła po ukryte za krzesłem podłu˙zne, wysokie pudełko i umie-

´sciła je przed sob ˛

a. Frontowa ´scianka przypominała łukowat ˛

a bram˛e. Staruszka

energicznym ruchem nacisn˛eła przeł ˛

acznik w tylnej ´sciance. Łuk poja´sniał, a nam

wydawało si˛e, ˙ze zagl ˛

adamy do sadu, gdzie zakwita drzewo owocowe, a stoj ˛

a-

ca pod nim wysoka, otyła kobieta pozdrawia widzów. Machała do nich r˛ek ˛

a; to

nie był obrazek, tylko autentyczne pozdrowienie: unosiła rami˛e, kiwała dłoni ˛

a

135

background image

i opuszczała j ˛

a znowu. Potem wszystko zaczynało si˛e od pocz ˛

atku: unoszenie r˛e-

ki, gest pozdrowienie, opuszczenie. I tak w kółko. Zhinsinura podj˛eła opowie´s´c,
delikatnie obejmuj ˛

ac palcami wysokie pudełko.

— Jestem po trosze m˛e˙zczyzn ˛

a, po trosze kotem, po trosze snem oraz kobiet ˛

a

do szpiku ko´sci — powtarzała matka Tom.

— Pami˛etajcie, ˙ze matka Tom przeszła operacj˛e — tłumaczyła Zhinsinura. —

Była m˛e˙zczyzn ˛

a, ale stała si˛e kobiet ˛

a. W tamtych czasach nie było rzeczy nie-

mo˙zliwych. Kobiece organy funkcjonowały w jej organizmie na równi z m˛eski-
mi. ˙

Ze´nskim narz ˛

adom w swoim ciele nadała wspólne imi˛e Janice — na cze´s´c

dawczyni, która padła ofiar ˛

a morderczej drogi. Zwykła mawia´c, ˙ze Janice z rado-

´sci ˛

a przyj˛ełaby wie´s´c o przeszczepie. W tamtych czasach doktorzy potrafili bez

trudu wymienia´c narz ˛

ady i, jak na aniołów przystało, s ˛

adzili, ˙ze to załatwia spra-

w˛e, a tymczasem kobiece organy nie zatraciły odr˛ebno´sci, a wokół nich zacz˛eła
powstawa´c ˙ze´nska osobowo´s´c, jak mroczne ´swiatło w ciele starego m˛e˙zczyzny,
którym była matka Tom, gdy stwierdziła, ˙ze Janice zmieniła jej sposób my´slenia.
Tom wa˙zyła tyle, co dwie kobiety, a głos miała jak dzwon. Zapragn˛eła całkowi-
tej przemiany; chciała nawet wst ˛

api´c do Przymierza. Aniołowie kpili sobie z tej

organizacji i mawiali, ˙ze niezbyt apetyczne kury domowe krzy˙zuj ˛

a ramiona na

piersiach i zza kwiatowych dekoracji tokuj ˛

a do innych kobiet. Na kapeluszach

nosz ˛

a ogródki i gadaj ˛

a o michałkach. — Zhinsinura si˛egn˛eła po orzech i z gł˛e-

bokiej kieszeni wyj˛eła dziadka do orzechów. Po chwili znowu przemówiła: —
Dobry ˙zart, lecz aniołowie nie chwytali jego istoty. Z płaczem my´slałam, jak za-

˙zarcie walczyli, by odpowiednio wykorzysta´c czas. Wspominałam ich ze łzami.

Matka Tom cz˛esto wypłakiwała sobie oczy po zebraniach, bo kobiety zamiast wo-
jowa´c z aniołami zwalczały siebie nawzajem; szlochała po nocach, słysz ˛

ac przez

sen głosy istot upodlonych i zastraszonych, rozw´scieczonych i głupich, przede
wszystkim jednak kobiecych.

— Moje panie! — łkała matka Tom. — Moje panie!
Zaczynała rozumie´c, ˙ze pora wł ˛

aczy´c si˛e w ich sprawy i była z tego odkrycia

bardzo zadowolona.

— Nie chc˛e ju˙z by´c m˛e˙zczyzn ˛

a, cho´c do nich nale˙z ˛

a wszyscy siewcy wszech-

´swiata, wszystkie pieni ˛

adze zło˙zone w banku oraz wszystkie niebia´nskie miasta.

Matka Tom wprawiła Przymierze w zakłopotanie. Długo nie zapraszano jej na

zebrania, mimo to przemawiała do nich, ilekro´c miała sposobno´s´c, a z upływem
lat jej opowie´sci stawały si˛e coraz dłu˙zsze. Mówiła o bliskiej przyszło´sci, któr ˛

a

umiała przewidzie´c; o m˛e˙zczyznach, do których si˛e dawniej zaliczała, o ´swiatło´sci
i mroku, chocia˙z na ten temat trudno cokolwiek powiedzie´c. Cz˛e´s´c kobiet zacz˛eła
słucha´c i rozumie´c, bywało jednak, ˙ze z u´smiechem odwracały wzrok, nie chc ˛

ac

zna´c prawdy; liczyły, ˙ze wszystko si˛e uło˙zy i b˛edzie dobrze.

136

background image

— Dobrze! — wrzeszczała matka Tom. — Dobrze! — Gdy si˛e postarzała,

a kobiety z Przymierza ch˛etnym uchem słuchały jej wywodów, coraz rzadziej
płakała, za to wi˛ecej krzyczała.

Aniołowie bł˛ednie ocenili sytuacj˛e. Zawsze uwa˙zali Przymierze za ´smieszny

wybryk, a matk˛e Tom za komiczn ˛

a figur˛e. Problem w tym, ˙ze ich przeciwniczka

znała m˛e˙zczyzn na wylot i gadała jak naj˛eta, a im była starsza i bardziej krzykliwa,
tym wi˛ecej kobiet słuchało z uwag ˛

a wrzaskliwej staruchy. W rezultacie m˛e˙zczy´zni

znale´zli si˛e w sytuacji człowieka, który trzyma w gar´sci ptaka wyrywaj ˛

acego si˛e

na swobod˛e; mo˙zna wzmocni´c u´scisk, ale wi˛e´zniowi grozi wówczas uduszenie;
z lekkiego uchwytu na pewno si˛e wyrwie. Aniołowie wzmocnili chwyt, a ptaszek
si˛e wymkn ˛

ał. Tak to z nimi zawsze było.

Zhinsinura umilkła i spokojnie zjadła orzech.
— Wyobra´zcie sobie, ˙ze aniołowie w ko´ncu zrozumieli point˛e swego ˙zartu.

Dotarło do nich, ˙ze póki kobiety trudz ˛

a si˛e, by jak najlepiej wykorzysta´c czas

i pracuj ˛

a z m˛e˙zczyznami dla zrealizowania ich przedsi˛ewzi˛e´c, nie ma powodów

do obaw. Je˙zeli natomiast zamkn ˛

a si˛e w sobie i zamilkn ˛

a, jak im radziła matka

Tom, trzeba si˛e b˛edzie liczy´c z kl˛esk ˛

a wspaniałych planów. Uradzili, ˙ze trzeba

posła´c do ogrodu matki Tom kilku facetów, którzy zabij ˛

a staruch˛e. Matka Tom

dobiegała wówczas osiemdziesi ˛

atki. Zamordowali j ˛

a.

Zhinsinura przerwała, ale wnet podj˛eła opowie´s´c.
— Opowiadaj ˛

ac zdarzenia sprzed wieków, trzeba doda´c, ˙ze kiedy aniołowie

przyszli do ogrodu i zabili matk˛e Tom, była zima i najkrótszy dzie´n roku; wtedy
zaczynaj ˛

a si˛e prawdziwe chłody. Z drugiej strony jednak, od tego momentu zaczy-

na z wolna przybywa´c dnia, a my´sli biegn ˛

a ku wio´snie. Długowieczna matka Tom

nauczyła si˛e w ko´ncu rozumie´c umiłowane kobiety, natomiast aniołowie byli prze-
konani, ˙ze zdusili wszelki opór i mocno trzymaj ˛

a ptaka w gar´sci. Rzek˛e pokryła

gruba warstwa lodu, ale woda płyn˛eła dołem; lód pozostawał niemy, a rzeka roz-
mawiała sama ze sob ˛

a, dla innych niesłyszalna. Wspominała matk˛e Tom uczczon ˛

a

tym wizerunkiem oraz tysi ˛

acami innych zachowanych przez kobiety. To one zwy-

kły powtarza´c, ˙ze gdy matka Tom była pos˛epna, okrywał j ˛

a g˛esty mrok, a kiedy

odczuwała rado´s´c, ja´sniała bardziej ni˙z ´swiatło. Co miała do powiedzenia. . . Mó-
wiła o przyszło´sci, któr ˛

a mozolnie starali si˛e zaplanowa´c m˛e˙zczy´zni, powracaj ˛

acy

wieczorami do domu jakby z pola walki, gdzie odnosili pora˙zki i nie tracili czasu,
zmierzaj ˛

ac ku przegranej. W tej sytuacji matka Tom miała dla kobiety tylko jedn ˛

a

rad˛e: zamknij si˛e w sobie i milcz.

Trzeba by teraz powiedzie´c o pogl ˛

adach matki Tom; jak było z ogrodami, stro-

jami i stopniowym przygasaniem lamp; kilka słów odno´snie dzieci, najwy˙zszego
pi˛ekna, historii pieni ˛

adza, a tak˙ze ´srodków zaradczych na wypadek, gdyby ´swiatła

pogasły na dobre, ostatnich anielskich cudów i ogólnej pewno´sci, ˙ze lada chwila
wszystko b˛edzie mo˙zliwe, a kobiety dostan ˛

a od swych m˛e˙zczyzn wszystko, czego

pragn ˛

a.

137

background image

Zhinsinura na moment zasłoniła dłoni ˛

a oczy i dotkn˛eła pudełka, z którego

matka Tom ustawicznie nas pozdrawiała.

— Wszystko, czego pragn ˛

a! Gdybym wtedy istniała, ˙zyłabym w mroku; wy-

starczy o tym pomy´sle´c, by spochmurnie´c. Jak˙ze to było trudne, jakie przykre!
Kobiety czekały, a˙z czas si˛e nimi posłu˙zy, a tymczasem rzekomi władcy czasu
perorowali w niesko´nczono´s´c, mydl ˛

ac wszystkim oczy i wyra˙zaj ˛

ac opinie, z któ-

rymi ich towarzyszki nie mogły polemizowa´c, nawet wówczas, gdy potrafiły je
zrozumie´c. Przyszło im patrze´c, jak bliscy, niczym chore koty ob˙zeraj ˛

a si˛e, nie

mog ˛

ac zaspokoi´c apetytu, a˙z z przejedzenia dostaj ˛

a robaków. A jednak milczały.

Nie mogły przewidzie´c, kiedy zostan ˛

a wykorzystane, bo taki jest los wszelkich

narz˛edzi. Mogło si˛e tak˙ze okaza´c, ˙ze nie maj ˛

a ˙zadnej misji do spełnienia, a ich je-

dynym obowi ˛

azkiem jest zaspokajanie chorobliwego głodu aniołów, i nie dla nich

wszystko, czego pragn ˛

a. Nie jest wcale zasług ˛

a matki Tom, która zreszt ˛

a wcale

do niej nie pretendowała, ˙ze sprawne narz˛edzie hartowało si˛e w ogniu ´swiatło´sci
i mroku, a˙z było zdatne do u˙zytku. Gdy nast ˛

apiła katastrofa, aniołowie zosta-

li str ˛

aceni w ciemno´s´c, jakiej nie znali, odk ˛

ad zaistnieli´smy. Czy lód spodziewa

si˛e wiosny? Przymierze natomiast było ju˙z w pełni ukształtowane i dojrzałe; je-
go członkinie znały na pami˛e´c wszystkie opowie´sci; po upadku prawa i kruchty
odbyły pierwsze zgromadzenia w Centrum Usługowym i tysi ˛

acach podobnych

miejsc. I cho´c kobiety pami˛etały o matce Tom, zrozumiały w ko´ncu jej nauki
i poj˛eły, jak trzeba nie´s´c pomoc, to mimo całej wiedzy nie było w nich ´swiatła.
Dlaczego? Pami˛etajcie, moje dzieci, ˙ze kobiety z Przymierza szły wła´sciw ˛

a dro-

g ˛

a, ale w mroku czy w ´swiatło´sci i one były przecie˙z aniołami. Nie mo˙zecie o tym

zapomnie´c, bo to ich najwa˙zniejszy powód do chwały. Czuj˛e si˛e tak, jakbym tu
z nimi była podczas owych zgromadze´n sprzed lat i wiem, ˙ze cho´c wiele potrafiły,
ogarn ˛

ał je mrok, l˛ek, paniczny strach. Wiele pó´zniej dokonały, ale wówczas ci ˛

a-

˙zyła im ´swiadomo´s´c, ˙ze przetrwały, by patrze´c na zagład˛e aniołów. Lód p˛ekał,

wydaj ˛

ac d´zwi˛eki podobne do ´smiechu i łkania.

Kobiety siedz ˛

ace przez Zhinsinur ˛

a słuchały uwa˙znie, opieraj ˛

ac policzki na

dłoniach, albo uciszały hałasuj ˛

ac ˛

a dziatw˛e, albo odsuwały łasz ˛

ace si˛e koty, albo

szukały lepszego miejsca. Dzieci zamiast słucha´c zaczepiały si˛e nawzajem, jak
to zwykle bywa, gdy doro´sli s ˛

a zaj˛eci powa˙znymi sprawami. Opowie´s´c powstała

przed wiekami i wszyscy słyszeli j ˛

a setki razy. Raz jeden, w kwietniu, ci z Reje-

stru zbierali si˛e, by jej razem wysłucha´c. Zapewne byłem jedynym, który starał
si˛e nie uroni´c ani słowa.

Stoj ˛

aca w ogrodzie matka Tom uniosła r˛ek˛e, pomachała i opu´sciła rami˛e.

— My, nieodrodne dzieci Przymierza — ci ˛

agn˛eła Zhinsinura — pami˛etamy

o matce Tom, czujemy obecno´s´c kobiet sprzed wieków tutaj, gdzie si˛e zbierały,
rozdzielaj ˛

ac ˙zywno´s´c trzyman ˛

a niegdy´s na wszystkich półkach, gdzie szykowały

lekarstwa, ratuj ˛

ac ˙zycie naszym cierpi ˛

acym przodkom, gdzie powracały z wypraw

po historie i anielskie wytwory przechowywane do dzi´s, gdzie snuły plany i urze-

138

background image

czywistniły porozumienie czyni ˛

ace ´swiat takim, jakim teraz jest, gdzie w ko´ncu

zaniechano odwiecznej walki, bo zapominamy, ale nie ˙zal nam niczego, jak na
staro´s´c mało kto si˛e ˙zali, ˙ze przed laty obumarli go rodzice.

— Skoro przyszło mi opowiedzie´c — ci ˛

agn˛eła — jak Przymierze przekształ-

ciło si˛e w Drog˛e Przymierza, przytocz˛e stwierdzenie, ˙ze kot okazuje ciekawo´s´c
w najmniej odpowiednim momencie. Odczuwamy wdzi˛eczno´s´c, poniewa˙z kobie-
ty odkryły dziatw˛e medykamentów oraz inne anielskie lekarstwa. Z dr˙zeniem ser-
ca i podziwem dla ich odwagi wspominamy, jak odnalazły i zniszczyły czterech
nieboszczyków, najgro´zniejszy z anielskich sekretów. Jak uj ˛

a´c w słowa kwesti˛e

doktor Boots oraz mroku i ´swiatło´sci? Przymierze jednak to przeszło´s´c; ciekawo´s´c
została zaspokojona; walka si˛e zako´nczyła. Czy to w ´swiatło´sci, czy w mroku, na

´swiecie ubyło trosk.

Z u´smiechem pokiwała głow ˛

a i strzepn˛eła z kolan pokruszon ˛

a skorupk˛e orze-

cha. Popatrzyła na słuchaczy i wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z tymi,
którzy odpowiedzieli u´smiechem.

— Z drugiej strony jednak, moje dzieci, pomy´slcie, jakie to dziwne. W osta-

tecznym rachunku zastanawia nie rado´s´c i smutek, ale niezwykło´s´c tamtych zda-
rze´n. Nadchodzi maj, a z nim czas duchowej jedno´sci; to najbardziej osobliwe
ze wszystkich prze˙zy´c. Nie chc˛e zna´c waszych sekretów. U´swiadomcie sobie tyl-
ko, ˙ze znów si˛e tu dzi´s zgromadzili´smy, ˙ze tak było, ˙ze do tego doszło; jakie to
dziwne, jak˙ze niezwykłe!

Na twarzach wokół mnie dostrzegłem wyraz zaskoczenia, jakby zach˛eceni

przez Zhinsinur˛e słuchacze poj˛eli nagle, w czym rzecz. Usłyszałem nagłe wy-
buchy ´smiechu, które rozlegały si˛e i cichły w´sród m˛e˙zczyzn, jak wieczorna pie´s´n.
Tłumiona rado´s´c wywołana niezwykło´sci ˛

a sytuacji sprawiła, ˙ze ci z Rejestru po

raz pierwszy, odk ˛

ad do nich przystałem, wydali mi si˛e normalni, to znaczy po-

dobni do prawdomówców.

Wybuch ´smiechu postawił kropk˛e nad i, ko´ncz ˛

ac dzie´n. Zanosiło si˛e na to, ˙ze

deszcz b˛edzie pada´c do wieczora, a nawet przez cał ˛

a noc. Srebrzysty połyskli-

wy zmierzch zapadł wyj ˛

atkowo szybko. Zhinsinura wci ˛

a˙z siedziała, trzymaj ˛

ac

przed sob ˛

a wizerunek matki Tom; jadła orzechy. Słuchacze przeci ˛

agali si˛e, zbie-

rali w grupki i zaczynali rozmowy.

Podszedłem do Jednodniówki zapatrzonej w pudełko, z którego matka Tom

pozdrawiała słuchaczy. Ogród pociemniał, a jego rezydentka coraz bardziej opie-
szale machała r˛ek ˛

a, ale nie przestała ani na chwil˛e. Obserwowałem j ˛

a ze wzgl˛edu

na Jednodniówk˛e, która patrzyła jak urzeczona.

— Co Zhinsinura miała na my´sli, wspominaj ˛

ac o duchowej jedno´sci? — za-

pytałem.

— Chodziło jej o listy od doktor Boots — wyja´sniła Jednodniówka, nie odry-

waj ˛

ac wzroku od pudełka.

139

background image

W ogrodzie rosło kwitn ˛

ace drzewo. Z bliska dostrzegłem tak˙ze kotka zwini˛e-

tego w kł˛ebek u stóp matki Tom. Ilekro´c otyła posta´c unosiła rami˛e, z drzewa
spadał kwiatowy płatek. R˛eka si˛e podniosła, dło´n wykonała powitalny gest, a pła-
tek dotykał ziemi. Matka Tom u´smiechn˛eła si˛e, a rozleniwiony kot przymkn ˛

oczy. Rami˛e opadło, a u´smiech znikał, kiedy dło´n opadła na udo, a roz´swietlony
ogród przebiegło dr˙zenie. Wystraszona matka Tom posmutniała. Zaniepokojony
kot raptownie otworzył oczy. Rami˛e uniosło si˛e w gór˛e, potem nast ˛

apiło znajome

pozdrowienie, u´smiech pojawił si˛e na twarzy, kot przymkn ˛

ał ´slepia i w tej samej

chwili na ziemi˛e spadł kolejny płatek.

Gdy Matka Tom pochmurniała, całkiem pogr ˛

a˙zała si˛e w mroku, a kiedy od-

czuwała rado´s´c, ja´sniała bardziej ni˙z ´swiatło. Ilekro´c na jej twarzy pojawiał si˛e
u´smiech, kot przymykał ´slepia i kolejny płatek spadał na ziemi˛e, szybuj ˛

ac lekko

jak piórko.

— Gdyby´smy okazali dostatecznie du˙zo cierpliwo´sci, zabrakłoby płatków,

a na drzewach zawi ˛

azałyby si˛e owoce.

— Nieprawda — odparła Jednodniówka.

´Swi˛ety Gene wymy´slił tak ˛a sztuczk˛e: wzi ˛ał pasek papieru, zwin ˛ał go poziomo

i uło˙zył jakby w kokardk˛e. Potem kazał gapiom sun ˛

a´c palcem po zewn˛etrznej

stronie i nie dotyka´c wn˛etrza. Problem w tym, ˙ze wewn˛etrzna strona ujawniała si˛e,
nim palec opu´scił zewn˛etrzn ˛

a. Mo˙zna tak wodzi´c paluchem w niesko´nczono´s´c.

— To jest zagadka — stwierdziłem. — Przyrzekła´s mi w ubiegłym miesi ˛

acu,

˙ze nie b˛edziesz ich wi˛ecej zadawa´c.

— Nie pami˛etam zagadek — odparła.
Matka Tom pomachała r˛ek ˛

a. Kot zasn ˛

ał. Płatek spadł. Poczułem si˛e jak czło-

wiek zamkni˛ety na zawsze w mikroskopijnym pomieszczeniu. Zrozumiałem,
w czym rzecz. Wszystkie spadaj ˛

ace płatki były tym jednym jedynym. Matka Tom

raz jeden nas pozdrawiała. Zimy nie b˛edzie.

background image

PI ˛

ATA FASETA

Kiedy pójdziesz? — zapytałem Jednodniówk˛e. Z pocz ˛

atkiem maja znów si˛e

zadomowili´smy w cienistym schronieniu na zboczu wzgórza. Zdeptana trawa od-
rosła g˛estwin ˛

a złocisto-zielonych ´zd´zbeł.

— Wkrótce — odpowiedziała. — Przyjd ˛

a po mnie i powiedz ˛

a kiedy.

Ci z Rejestru szli jeden po drugim ku rzece, a kiedy powracali od doktor Bo-

ots — niektórzy zupełnie nadzy — starcy wygl ˛

adali jak dzieci, a dziatwa przy-

pominała staruszków. Ka˙zdy otrzymywał list, a wówczas jego tajemnice stawały
si˛e jeszcze bardziej zagadkowe i nieprzeniknione. Nie miałem do nich dost˛epu.
Podchodziłem kolejno do moich nowych przyjaciół i odkrywałem, ˙ze ju˙z ich nie
mam, cho´c wygl ˛

adali na spokojnych i zrównowa˙zonych; powitalne słowa wi˛ezły

mi w gardle. Nawet dzieci, pozostawione same sobie tak samo jak ja, sprawiały
wra˙zenie opanowanych, gdy bawiły si˛e w nieznane mi gry z cierpliwymi, uwa˙z-
nymi kocurami. Z pozoru ludzie z Rejestru snuli si˛e jak zjawy, lecz w gruncie
rzeczy to ja przestałem dla nich istnie´c, staj ˛

ac si˛e jedynie przelotnym wspomnie-

niem i dziwacznym wybrykiem wobec konkretu, jakim była ich tajemna wiedza.

— A gdyby´s nie poszła w tym roku? — zaproponowałem. — Jakie to miałoby

nast˛epstwa?

— Co masz na my´sli? — zapytała oboj˛etnie, jakbym mówił o sprawach, które

jej w ogóle nie interesuj ˛

a. Ogarn˛eła mnie czarna rozpacz. W Małym Domostwie

z pewno´sci ˛

a nie zapytałaby, co mam na my´sli, chocia˙z pochodziła z linii Szeptu.

— My´sl˛e to, co mówi˛e — powiedziałem cicho. — Tak wła´snie jest: my´sl˛e to,

co mówi˛e.

Spojrzenie niebieskich oczu było jasne i nieprzeniknione jak niebo ponad na-

szymi głowami. Odwróciła głow˛e, by popatrze´c na koniki polne harcuj ˛

ace w g˛e-

stej trawie i Broma, który si˛e za nimi uganiał, skacz ˛

ac wyj ˛

atkowo zwinnie jak na

zwierz˛e jego wielko´sci. Nie słuchała. Musiałem powiedzie´c jasno i wyra´znie, co
my´sl˛e.

— Wolałbym, ˙zeby´s nie szła po list — oznajmiłem.
Sp˛edzili´smy razem cały rok i w tym czasie poznałem j ˛

a na nowo. Nie odna-

lazłem dziewczynki spotkanej przed laty, ale z miesi ˛

aca na miesi ˛

ac coraz wi˛ecej

dowiadywałem si˛e o nowej znajomej. Nie prosiłem o to, czego mi nie dano, sama

141

background image

mi siebie ofiarowała. Byłem przekonany, ˙ze po otrzymaniu listu odsunie si˛e ode
mnie i b˛edzie równie daleka, jakby odleciała na Mały Ksi˛e˙zyc.

— Posłuchaj mnie uwa˙znie — dodałem, ujmuj ˛

ac jej szczupły nadgarstek. —

Przecie˙z mo˙zemy st ˛

ad odej´s´c. Sama powiedziała´s, ˙ze nie b˛ed ˛

a mieli nic przeciwko

temu, szczególnie teraz. Ruszajmy dzi´s wieczorem.

— Dok ˛

ad? — U´smiechn˛eła si˛e do mnie, jakbym opowiedział bajk˛e albo przy-

toczył jeden z ˙zartów Rejestru.

— Do Małego Domostwa. — Chciałem wróci´c do naszego miejsca urodze-

nia, do Archiwum i siedziby ´swi˛etych, do gaw˛edziarek, które rozlu´zniaj ˛

a wi˛ezy

zamiast je zacie´snia´c jak ich poprzedniczki; w Małym Domostwie istniej ˛

a dowody

autentyczno´sci ka˙zdej historii, a tajemnice s ˛

a przynajmniej z grubsza okre´slone.

Krótko mówi ˛

ac, chciałem wróci´c do domu.

— To nie był mój dom — powiedziała, a ja zadr˙załem, pojmuj ˛

ac, ˙ze mimo

wszystko słyszy, co mówi˛e. — To nie był mój dom, tylko miejsce, w którym si˛e
znalazłam.

— Mniejsza z tym. Pójd˛e z tob ˛

a wsz˛edzie, tylko. . .

— Nie — odparła łagodnie. ´Sledziła wzrokiem połyskliwe koniki polne. Wie-

działem, co chce powiedzie´c: Nie pogr ˛

a˙zaj mnie w mroku; nie pora na to.

W oddali pojawił si˛e człowiek w czarnej koszuli bez r˛ekawów i szerokim ka-

peluszu. Houd. Zatrzymał si˛e w pobli˙zu i obserwował nas przez chwil˛e, a potem
uniósł r˛ek˛e trzymaj ˛

ac ˛

a kostur, skin ˛

ał na Jednodniówk˛e i odszedł.

— Musz˛e i´s´c — powiedziała, wstaj ˛

ac.

— Czy wiesz, ˙ze ciebie trac˛e? — zapytałem. Bez słowa ruszyła za Houdem

do Centrum Usługowego.

Oparłem czoło na kolanach i patrzyłem na traw˛e u moich stóp. Znacznie wy-

ra´zniej ni˙z do tej pory widziałem ka˙zde ´zd´zbło, ka˙zdy p ˛

aczek i zawi ˛

azek. Pogr ˛

a-

˙zyłem si˛e w gł˛ebokiej zadumie.

Nie! Zerwałem si˛e tak gwałtownie, ˙ze Brom przerwał zabaw˛e, aby mi si˛e

przyjrze´c. Dogoniłem Jednodniówk˛e id ˛

ac ˛

a przez obszerny, kamienny, rozgrzany

sło´ncem plac. Po zimie przybyło rys i p˛ekni˛e´c, jak zmarszczek na steranej wie-
kiem ludzkiej twarzy.

— Jednodniówko — rzuciłem, nie czekaj ˛

ac, a˙z dziewczyna si˛e odwróci —

Odchodz˛e. Nie wiem, dok ˛

ad i´s´c, ale pora na mnie. Wróc˛e tu za rok. Błagam,

obiecaj, ˙ze b˛edziesz o mnie my´slała, ˙ze ani na chwil˛e nie przestaniesz o mnie my-

´sle´c. Wspominaj Małe Domostwo, lisy, pieni ˛

adz, moj ˛

a w˛edrówk˛e za tob ˛

a i nasze

ponowne spotkanie. Pomy´sl o. . .

— Nie pami˛etam lisów — stwierdziła Jednodniówka, nie odwracaj ˛

ac głowy.

— Wróc˛e i powtórz˛e swoj ˛

a pro´sb˛e. B˛edziesz o mnie my´slała?

— Jak to mo˙zliwe, skoro ciebie tu nie b˛edzie?
— Mo˙zliwe! — Zirytowany chwyciłem j ˛

a za rami˛e. — Wiesz, ˙ze tak! Prze-

sta´n! Mów do mnie! Mów! Nie mog˛e znie´s´c twego milczenia. . . Dobrze ju˙z, do-

142

background image

brze. — Ujrzałem jej nieprzeniknion ˛

a twarz, gdy si˛e odwróciła i strz ˛

asn˛eła z ra-

mienia moj ˛

a dło´n, jakby to była drobna przeszkoda, sucha gał ˛

azka, stary łach. —

Zechciej mnie tylko wysłucha´c. Wiem, ˙ze nadal to potrafisz. Odchodz˛e. Mamy
czas do namysłu. Ale wróc˛e. Z wiosn ˛

a.

— Teraz jest wiosna — odparła i poszła dalej przez plac. Obserwowałem jej

wyrazist ˛

a, jasn ˛

a sylwetk˛e na tle intensywnej czerni muru przechodniego. Nagle

znikn˛eła. Przepadła w mgnieniu oka, jakby w ogóle nie istniała.

Ze ´sci´sni˛etym sercem my´slałem, czy sprawy uło˙zyłyby si˛e inaczej, gdyby u˙zy-

wała prawdziwej mowy, gdyby usłyszała moje ukryte wyznanie, ˙ze nie potrafi˛e jej
opu´sci´c na miesi ˛

ac czy dzie´n, a co dopiero mówi´c o roku. Pr˛edzej Brom zacz ˛

ałby

mówi´c, a ´swi˛ety Blask kłama´c jak z nut!

Nie pami˛etam, co robiłem i gdzie si˛e podziewałem do ko´nca dnia. Nie mo˙zna

wykluczy´c, ˙ze stałem bez ruchu tam, gdzie mnie zostawiła. Przed wieczorem od-
wiedziłem Dom Dwudziestu O´smiu Zapachów, nie chc ˛

ac widzie´c powracaj ˛

acej

Jednodniówki. Odszukałem Zhinsinur˛e.

Stała z grup ˛

a staruszków przy długim blacie i spogl ˛

adała w zadumie na du-

˙z ˛

a płytk˛e pokryt ˛

a równiutko pszczelim woskiem tak, by mo˙zna było stawia´c na

niej znaki. Po namy´sle popchn˛eła lekko jedn ˛

a z kobiet i wr˛eczyła jej zaostrzony

patyczek; inni u´smiechn˛eli si˛e i pokiwali głowami. Kobieta narysowała znak na
tabliczce. Zhinsinura przytuliła j ˛

a, a nast˛epnie odprawiła wraz z paroma innymi

osobami.

— Ja równie˙z chciałbym odej´s´c — oznajmiłem. Zhinsinura spojrzała na mnie

podkr ˛

a˙zonymi oczyma. — Przeszedłem wszystkie próby. Nie prosiłem o to, co

nie było mi dane, ale mam t˛e jedn ˛

a pro´sb˛e.

Skin˛eła na innych, by poczekali, wzi˛eła mnie za rami˛e i zaprowadziła do ka-

lendarza, gdzie mogli´smy porozmawia´c na osobno´sci.

— Nie poddawali´smy ci˛e ˙zadnym próbom. Musz˛e jednak zada´c ci pytanie.

Dlaczego do nas przyszedłe´s?

— Usłyszałem pewn ˛

a histori˛e — zacz ˛

ałem. Odpowiedzi było wiele, lecz tylko

jedna si˛e teraz liczyła. — Chodziło o czterech nieboszczyków. Poznałem m ˛

adrego

człowieka, który s ˛

adził, ˙ze mo˙zecie zna´c koniec opowie´sci. Chyba si˛e pomylił.

Mniejsza z tym.

— Czterej nieboszczycy umarli — stwierdziła Zhinsinura, opieraj ˛

ac policzek

na dłoni. — Przymierze ich zniszczyło. Rozbito cztery jasne, puste w ´srodku ku-
le. Zniszczenia unikn˛eła tylko jedna, która znikn˛eła na dobre, jakby w ogóle nie
istniała. . .

— A zatem było ich pi˛e´c.
— Owszem. Było ich pi˛e´c — przytakn˛eła z u´smiechem. Z podkr ˛

a˙zonych oczu

wyczytałem najwi˛eksz ˛

a tajemnic˛e; ostatnia próba polegała na tym, ˙zebym po-

wstrzymał si˛e od zadawania pyta´n.

143

background image

— Nie dbam o to. Chc˛e tylko zosta´c tu, gdzie ona przebywa. Nie mog˛e tego

uczyni´c, chyba ˙ze zrozumiem. . .

— A je˙zeli to nic nie da? Moim zdaniem wy, prawdomówcy, zbyt du˙z ˛

a wag˛e

przywi ˛

azujecie do wiedzy, zrozumienia i tak dalej.

— Prosz˛e, nie mów tak. Nie próbuj˛e niczego rozumie´c. Ona. . . Pragn˛e jedynie

by´c. . . sta´c si˛e ni ˛

a. Tak, chc˛e by´c ni ˛

a. Nie zale˙zy mi na tym, by pozosta´c sob ˛

a.

Nic na tym nie zyskam. Jestem bezradny. Nie wiem, czy przemiana w ni ˛

a mnie

uratuje, ale przestałem zaprz ˛

ata´c sobie tym głow˛e. Poddaj˛e si˛e i prosz˛e o pomoc.

Nie mam innego wyj´scia.

Zhinsinura słuchała w zadumie i obgryzała paznokie´c. Byli´smy sami, je´sli nie

liczy´c kota, ale Fa’afa nie był ciekawy takich spraw. Spojrzałem na majow ˛

a pla-

kietk˛e le˙z ˛

ac ˛

a na stoliku miedzy nami. Upłyn ˛

ał rok, ale kalendarzowe dzieci nie

urosły. Przykucn˛eły w szerokich wrotach drewnianego budynku wypełnionego a˙z
po dach ´sci˛et ˛

a z˙zółkł ˛

a traw ˛

a. Sło´nce padało na rumiane policzki i l´sni ˛

ace oczy.

Dzieci poło˙zyły dłonie na kolanach i przygl ˛

adały si˛e małej kotce le˙z ˛

acej na boku

oraz ss ˛

acym jej sutki pi˛eciu małym koci˛etom. Ten widok bardziej ni˙z inne scenki

przypominał mi o lisiej rodzince, któr ˛

a pokazałem Jednodniówce. Czy i ja z cza-

sem zapomn˛e o tamtych stworzeniach?

— Kocham doktor Boots — oznajmiła cicho Zhinsinura. Pochyliła si˛e i po-

głaskała mnie po twarzy; czułem, jak kosmyki brody wkr˛ecaj ˛

a si˛e w jej pier´scion-

ki. — Mam ju˙z swoje lata, jestem bardzo stara i nie chc˛e innego ˙zycia. Uwielbiam
doktor Boots. Spełni˛e twoj ˛

a pro´sb˛e i mam nadziej˛e, ˙ze na ciebie podziała tak sa-

mo jak na mnie. Pami˛etaj jednak, ˙zeby´s nie robił sobie wielkich nadziei; nic si˛e
nie dzieje samo przez si˛e. B˛edzie, co ma by´c; nie mo˙zna rozszyfrowa´c do ko´n-
ca doktor Boots, twojej dziewczyny, nawet ciebie. Za du˙zo mówi˛e. Słowa nic tu
nie pomog ˛

a. — Wstała i poprowadziła mnie do blatu, na którym le˙zała gliniana

tabliczka pokryta woskiem.

— T˛e noc sp˛edzisz w samotno´sci — poleciła. — Przyjd´z tu do mnie wcze-

snym rankiem. Zaprowadz˛e ci˛e. Dostaniesz list od doktor Boots. — Podała mi
zaostrzony patyczek. — Wpisz si˛e do Rejestru.

Na tabliczce widniało mnóstwo znaków. Nie miałem własnego, tote˙z staran-

nie, cho´c troch˛e krzywo narysowałem dło´n — symbol mojej linii.

Noc sp˛edziłem w odosobnieniu, lecz nie mogłem zasn ˛

a´c. Le˙załem, my´sl ˛

ac, ˙ze

przybyłem wprawdzie do Rejestru przez wzgl ˛

ad na Jednodniówk˛e, ale od samego

pocz ˛

atku ten etap musiał by´c na mojej ´Scie˙zce. Było mi pisane ujrze´c czterech

nieboszczyków i posłucha´c szeptu Jednodniówki powtarzaj ˛

acej niezrozumiałe ta-

jemnice Olivii. Przyszło mi znale´z´c ´swi˛etego, by rozwikła´c owe zagadki i poj ˛

a´c,

˙ze zima to pół ˙zycia; mimo to nie zdobyłem serca Jednodniówki i nie miałem na to
˙zadnych szans, chyba ˙ze zdecyduj˛e si˛e uczyni´c ostatni krok. Przypomniał mi si˛e

Zher, spotkany ju˙z pierwszego wieczoru po moim przybyciu do Centrum Usługo-
wego. Pewnie teraz ona siedzi w´sród starszych i promienieje, jakby miała w sobie

144

background image

´swiatło´s´c. Jutro mnie to czeka. Jednego ˙załowałem; powinienem był spakowa´c

rzeczy do wysłu˙zonego plecaka i opu´sci´c na zawsze Centrum Usługowe.

Rankiem odnalazłem Zhinsinur˛e. Ziewałem, dr˙z ˛

ac z niecierpliwo´sci i chłodu.

Poszedłem za ni ˛

a nad rzek˛e. Krótka plastikowa lina trzymała przy brzegu podłu˙z-

n ˛

a tratw˛e. Kobieta i m˛e˙zczyzna w wieku moich rodziców czekali tam na nas.

Zhinsinura usiadła na tratwie, a ja wraz z nieznajomym uj˛eli´smy gładkie od wie-
loletniego u˙zywania bosaki i odepchn˛eli´smy j ˛

a od brzegu, by popłyn˛eła z nurtem,

szybkim i rw ˛

acym, jak to zwykle w maju.

Milczeli´smy, płyn ˛

ac z pr ˛

adem. Woda pluskała o tratw˛e, a z lasu dobiegały od-

głosy radosnej wiosennej krz ˛

ataniny. Zhinsinura paliła tyto´n, przesuwaj ˛

ac cybuch

fajki z jednego k ˛

acika ust do drugiego.

— Co do listu. . . — powiedziała. — Znam taki stary ˙zarcik. Aniołowie ma-

wiali, ˙ze ka˙zdy list ma trzy cz˛e´sci: grzeczno´sciowy zwrot powitalny, korpus infor-
macji oraz grzeczno´sciowy zwrot po˙zegnalny. — Bez komentarza wysłuchałem
starodawnych wyra˙ze´n. Na brzegu poci˛etym w ˛

awozami dostrzegłem ruiny bu-

dynków. Wi˛ekszo´s´c gmachów zarosła lasem i tylko kanciasta rze´zba terenu albo
regularne kwadraty poro´sni˛ete mchem zdradzały anielskie wytwory. Mijali´smy je,
sun ˛

ac w´sród cienkich gał ˛

azek płacz ˛

acych wierzb. Po do´s´c długim czasie przybili-

´smy do brzegu, a tratwa została obrócona i przycumowana.

Le´sna dró˙zka wiodła znad rzeki ku. . . Jakiej oni u˙zywali nazwy? Ku por˛ebie;

była to zadbana, słoneczna polanka poro´sni˛eta mi˛ekk ˛

a traw ˛

a i otoczona młodymi

wierzbami. Byli tam ludzie z Rejestru; odprowadzili nas wzrokiem, ale si˛e nie
odezwali; zauwa˙zyłem paru golasów. Na ´srodku por˛eby stał niewielki budynek
z anielskiego kamienia; z upływem czasu osiadł i zagł˛ebił si˛e w mi˛ekki grunt. W ˛

a-

ska ´scie˙zka prowadziła do niskich drzwi. Zhinsinura odprawiła par˛e z tratwy, któr ˛

a

odprowadziła na por˛eb˛e; oboje pokiwali głowami, spojrzeli na mnie z u´smiechem
i usiedli, by czeka´c cierpliwie. Zhinsinura jak przed murem przechodnim mocno
chwyciła mnie za rami˛e i zeszli´smy razem w gł ˛

ab ciemnego budynku.

Było tam jedno małe okno. Kontrast mi˛edzy słonecznym dniem i półmrokiem

ciasnego wn˛etrza za´cmił mi wzrok. Kwadratowe pomieszczenie wydało si˛e puste,
wkrótce jednak stwierdziłem, ˙ze jest inaczej. Stało tam pudło lub postument, jasny
i przezroczysty jak szkło. . . albo nawet jeszcze bardziej. Wewn ˛

atrz znajdowały

si˛e srebrne i czarne gałki czy pokr˛etła umieszczone w równiutkich rz˛edach, jak
na powierzchni wody. Na postumencie spoczywała jasna kula wielko´sci ludzkiej
głowy, całkiem pusta w ´srodku.

— Pi ˛

ata — szepn ˛

ałem.

— Boots — powiedziała Zhinsinura. Wło˙zyła srebrn ˛

a r˛ekawic˛e połyskliw ˛

a jak

lód. — Usi ˛

ad´z — poleciła. Usłuchałem skwapliwie, bo kolana si˛e pode mn ˛

a ugi-

nały. Staruszka udawała, ˙ze dłoni ˛

a w srebrzystej r˛ekawicy przekr˛eca jedn ˛

a z gałek

postumentu, która natychmiast si˛e obróciła. Jasna kula wydała cichy d´zwi˛ek przy-

145

background image

pominaj ˛

acy gł˛ebokie westchnienie i nagle pociemniała. Czer´n była tak gł˛eboka, ˙ze

kula przypominała mroczny kr ˛

a˙zek, przez który wida´c czarn ˛

a podszewk˛e ´swiata.

— Zamknij oczy — poradziła Zhinsinura. — Lepiej, ˙zeby powieki były za-

ci´sni˛ete. — Zrobiłem, co kazała, ale widziałem spod rz˛es, jak symuluje obrót
nast˛epnej gałki; czarny kr ˛

a˙zek oderwał si˛e od podstawy i poszybował ku mnie jak

okr ˛

agłe lampy Rejestru.

Nadchodzi moment, o którym musz˛e ci opowiedzie´c, chocia˙z nie potrafi˛e; na-

gle pojawiła si˛e Boots, a ja znikn ˛

ałem. Potok Słów został tam beze mnie, ale była

z nim Boots; wtedy o˙zyła; była Potokiem Słów, a ja nim nie byłem; przestałem
istnie´c. Nie mam z tamtych chwil ˙zadnych wspomnie´n; przecie˙z mnie nie było.
Potok zmieszał si˛e z Boots i zachował jak ˛

a´s jej cz ˛

astk˛e, lecz nic nie pami˛eta;

nawet kiedy do niego wróciłem, niczego sobie nie przypomniał, jako ˙ze Boots
ma wiele ˙zywotów, ale brak jej pami˛eci. Zachowałem w ´swiadomo´sci jeden fakt;
wiem, ˙ze Boots zamkn˛eła oczy. W tej samej chwili Potok został sam. Boots go
opu´sciła. Kiedy odeszła, dostałem list, a owym listem byłem ja sam.

— Otwórz oczy — poleciła Zhinsinura.
Potok Słów czuł, jak przez otwarte wrota dwa słowa padaj ˛

a w pustk˛e; szybko

jednak odnalazły znajom ˛

a ´Scie˙zk˛e i pomkn˛eły ni ˛

a, jak to zwykle bywało. Niczym

lampa Rejestru roz´swietliły niesko´nczenie dług ˛

a ´Scie˙zk˛e, któr ˛

a mkn˛eły, a ona

była Potokiem; mury i w˛e˙zowe dłonie to jego do´swiadczenia, niezliczone stop-
nie, zakr˛ety, ´slepe zaułki, pokoje, kufry nim wypełnione — wszystkim był Potok.
Tworzyły go klamki, przej´scia, schody — cała długa ´Scie˙zka si˛egaj ˛

aca daleko

w gł ˛

ab. Ja sam. . . ja byłem niczym. W chwili, gdy Zhinsinura kazała mi otworzy´c

oczy, z odrobiny intensywnego nieistnienia zacz ˛

ałem si˛e rozrasta´c w Potok Słów,

by odzyska´c nie tylko ´Scie˙zk˛e wybran ˛

a przez tamte dwa wyrazy, lecz tak˙ze ob-

szar, przez który wiodła spiralnym szlakiem. Słowa przygl ˛

adały mi si˛e, gdy obser-

wowałem samego siebie podczas tworzenia obszaru zdolnego pomie´sci´c obran ˛

a

przez nie ´Scie˙zk˛e, wiod ˛

ac ˛

a przez stwarzan ˛

a przeze mnie krain˛e. Owa rzeczywi-

sto´s´c przybrała kulisty kształt owoców drzewa chlebowego, lecz kule zawierały
si˛e w sobie — ´swietliste i skomplikowane, stworzone z samego tworzenia, ka˙zda
idealnie wpasowana w obszerniejsz ˛

a, tak by polecenie otworzenia oczu umkn˛eło

w gł ˛

ab mniejszej, dopóki Potok Słów nie zostanie odtworzony dzi˛eki mnie i sło-

wu, by mógł nas oboje pomie´sci´c. Cała trójka zjednoczyła siły. Otworzyłem oczy.

Czarny kr ˛

ag szybował ku postumentowi, by na nim spocz ˛

a´c. Zhinsinura udała,

˙ze obraca gałk˛e. Kula osiadła. Staruszka wykonała kolejny ruch. Kula poja´sniała.

Boots zapadła w sen.

— Jeste´s w stanie i´s´c? Wychodzimy.
Wielki obszar, stworzony by zmie´sci´c polecenie otworzenia oczu znikn ˛

ał jak

lekki obłok. Szybciej ni˙z poprzednio powstawał nowy Potok i nowa ´Scie˙zka dla
usłyszanych wła´snie słów. Siedz ˛

ac bez ruchu, z r˛ekoma zaci´sni˛etymi wokół pod-

ci ˛

agni˛etych wysoko kolan, z szeroko otwartymi oczyma i ustami, niezdolny wsta´c,

146

background image

poj ˛

ałem nagle, ˙ze stworzyłem wcze´sniej miliony takich obszarów, ˙ze wszystkie

straciłem, wyrosłem z nich, nim znikn˛eły jak obłoki, ˙ze przewy˙zszyłem zmien-
no´sci ˛

a chor ˛

agiew na wietrze; wiedziałem, ˙ze przyjdzie mi stworzy´c miliony in-

nych obszarów, jak ten pierwszy ró˙znych od. . . czego? Innych ni˙z ja sam sprzed
chwili? Inny ni˙z ogrom wiedzy, któr ˛

a wła´snie ogarn ˛

ałem? Przepadło. . . Daremnie

chciałem zatrzyma´c co´s w istnieniu, mie´c własn ˛

a siedzib˛e. Do migotliwych sfer,

które tworzył Potok, dotarł nieust˛epliwy l˛ek, poczułem wi˛ec, ˙ze pora tak˙ze dla
niego zbudowa´c schronienie. Szybko zapomniałem, ˙ze do tej pory nie znałem l˛e-
ku. Bez powodzenia próbowałem odtworzy´c i przypomnie´c sobie tamto odczucie,
lecz krótka walka umocniła tylko jego siedzib˛e, a Potok odczuwał wielki strach.

Wtedy zjawił si˛e słoneczny blask, poniewa˙z Zhinsinura wyprowadziła mnie

na zewn ˛

atrz.

Siedziba l˛eku stała si˛e przelotnym wspomnieniem, bo sło´nce zawładn˛eło cał ˛

a

moj ˛

a przestrzeni ˛

a.

Omal nie wybuchn ˛

ałem ´smiechem i płaczem na my´sl, ˙ze przyjdzie mi wznosi´c

siedziby nie tyle dla ka˙zdego wyrazu, co dla ka˙zdej rzeczy lub zjawiska posiadaj ˛

a-

cego nazw˛e. Poznałem wierzb˛e i w˛edrówk˛e po trawie, pojawiły si˛e znajome twa-
rze. Wystarczył nieznaczny ruch głowy, by tysi ˛

ace rzeczy ˙z ˛

adały własnej ´Scie˙zki,

wykłócaj ˛

ac si˛e, która ma by´c nast˛epna; ledwie si˛e obróciłem, a setki Potoków

powstawały i nikn˛eły w´sród brz˛eczenia, westchnie´n, szeptów i hałasów.

Osłupiały, nie byłem w stanie zrobi´c kroku. Wzdrygn ˛

ałem si˛e, czuj ˛

ac na r˛e-

ku dotkni˛ecie Zhinsinury. Wiedziałem, ˙ze w tym natłoku wra˙ze´n które´s mogło
zboczy´c na manowce. Musiałem pilnowa´c, by ´Scie˙zka biegła jak nale˙zy, bo je´sli
popełni˛e bł ˛

ad, pechowa nazwa pójdzie na zatracenie. Wolniej, wolniej, błagałem

w duchu, ale nie chciały czeka´c. Jak˙ze mogłem budowa´c dostatecznie szybko,
by pomie´sci´c wszystko? Wyt˛e˙zyłem wszystkie siły, ale zdołałem ulokowa´c jedy-
nie l˛ek, zatrzymałem si˛e jednak u jego drzwi; co´s we mnie powstawało, co´s si˛e
rodziło, gotowe ogarn ˛

a´c wszystko, czego nie pomie´sciłem.

Mog˛e powiedzie´c, ˙ze to Boots we mnie powstała. Mog˛e zapewni´c, ˙ze odeszła,

a jednak została, ˙ze istniała i z gł˛ebi mego wn˛etrza powiedziała, bym zapomniał.
Miałem odrzuci´c my´sl, ˙ze tej siedzibie doskonałej i ustawicznie wznoszonej cze-
go´s brak, albowiem w ´swiatło´sci i w mroku mój dom wci ˛

a˙z powstaje. Boots za-

pewniła, ˙ze ani jedna wchodz ˛

aca tam nazwa si˛e nie zatraci. Skoro bowiem siedzi-

ba stanowi cało´s´c sam ˛

a w sobie, czy mo˙zna s ˛

adzi´c, ˙ze ´Scie˙zka biegnie manowca-

mi zamiast ´scieli´c si˛e pod stopy?

Mógłbym twierdzi´c, ˙ze tak mówiła Boots, ˙ze taka była tre´s´c listu, ˙ze jej słowa

pomogły mi odzyska´c władz˛e w nogach, ˙ze poruszałem si˛e lekko jak chor ˛

agiew

na wietrze, płakałem i ´smiałem si˛e jednocze´snie; tak mo˙zna powiedzie´c, ale cały
sekret w tym, ˙ze Boots nie miała nic, zupełnie nic do powiedzenia.

background image

SZÓSTA FASETA

S ˛

adz˛e ˙ze upływ czasu mo˙zna porówna´c do zwi˛ekszaj ˛

acej si˛e odległo´sci. We´z-

my dla przykładu pocałunek. Najpierw dotkni˛ecie warg, potem krok w tył i wi-
dzimy oczy; nast˛epny krok i widoczna jest cała twarz stanowi ˛

aca tylko fragment

postaci; ta z kolei ukazuje si˛e na tle drzwi obramowanych drzewami. ´Scie˙zka si˛e
wydłu˙za, drzwi malej ˛

a, w polu widzenia jest coraz wi˛ecej drzew, ju˙z nie wida´c

małego wej´scia; ´scie˙zka wiedzie do lasu który znika za wzgórzem. Ale na pocz ˛

at-

ku w˛edrówki był pocałunek i to jest najwa˙zniejsze. Tak wła´snie płynie czas.

Dla mnie takim punktem odniesienia jest moment, gdy znikn ˛

ałem a pojawiła

si˛e doktor Boots. Tamta chwila jest pocałunkiem z mojego przykładu. List przy-
szedł, lecz nie od razu nie w chwili, gdy zrobiłem pierwszy krok i odległo´s´c si˛e
powi˛ekszyła; dopiero wówczas, gdy jak nowo narodzony wróciłem tam, gdzie
toczyło si˛e całe moje ˙zycie — a takim obszarem był Potok Słów i ten ´swiat. Bo-
ots nie odeszła i pozostała jego o´srodkiem. Bywaj ˛

a chwile, gdy serce bije wolno

i mocno — na granicy jawy i snu, w zawirowaniach tera´zniejszo´sci; przypomi-
nam sobie wtedy, a mo˙ze tylko wyczuwam, kim byłem jako doktor Boots. Za-
pewne gdybym zamieszkał na stałe w Centrum Usługowym i co roku powtarzał
tamten pocałunek, byłbym jednocze´snie sob ˛

a i Boots, a Potok musiałby jej zrobi´c

miejsce, jak czynili wszyscy ludzie z Rejestru. Tak czy inaczej, ju˙z wówczas, gdy
siedziałem na brzegu, czekaj ˛

ac na powrót tratwy, zrozumiałem, ˙ze zawsze b˛ed˛e

nosił w sobie doktor Boots.

Wspomniałem o czekaniu; istotnie przez moment si˛e na tym skupiłem, ale

długo nie wytrzymałem i szybko zmieniłem si˛e w człowieka z nabrze˙za, który
niczego nie oczekuje. Zapomniałem, ˙ze czynno´sci nast˛epuj ˛

a jedna po drugiej.

— Kto we´zmie bosak? — zapytała Zhinsinura do kilku ludzi siedz ˛

acych obok

mnie. — On nie mo˙ze.

Tratwa sun˛eła ku brzegowi, przecinaj ˛

ac brunatne fale. Mokre drewno uderzy-

ło o kamienny brzeg, a wodny wehikuł obrócił si˛e powoli. Przewo´znicy dopie-
ro wówczas podnie´sli si˛e i spod szerokich kapeluszy rzucili na mnie badawcze
spojrzenia. Rzucili mi lin˛e pod nogi; popatrzyłem na ni ˛

a, lecz nie podniosłem.

Usłyszałem ´smiech i sam równie˙z zachichotałem, ale szybko umilkłem, zacie-

148

background image

kawiony łoskotem odkładanych bosaków. Westchn ˛

ałem gł˛eboko, jak po długim

płaczu, oszołomiony bogactwem tamtych chwil.

Wszedłem z nimi na tratw˛e; dalej szła Zhinsinura. Podczas obrotu zrobiło mi

si˛e ciemno przed oczyma. Ruszyli´smy w gór˛e rzeki.

Chyba to przewo´znicy opowiedzieli starej kobiecie o Jednodniówce. Pami˛e-

tam, jak rozmawiali, a potem wszyscy troje odwrócili głowy, by na mnie popa-
trze´c. By´c mo˙ze usłyszałem jej imi˛e, ale nie potrafiłem wówczas zbudowa´c siedzi-
by, która mogłaby je pomie´sci´c. Wolałem obserwowa´c drobne fale na powierzchni
rzeki obok tratwy i niezliczone krople wody migoc ˛

ace na li´sciach ponad naszy-

mi głowami. Nie mogłem przewidzie´c ani przeczu´c, ˙ze chwilowa nieobecno´s´c
własnej ja´zni w moim wn˛etrzu zaj˛etym przez istot˛e prawdziwie szczer ˛

a, mniej

zmieszan ˛

a i znacznie m ˛

adrzejsz ˛

a ni˙z ja, tak przekształci mój ´swiat; im bardziej to

sobie u´swiadamiałem, tym wi˛eksz ˛

a czułem rado´s´c. Gdy tratwa płyn˛eła, gdy su-

n ˛

ałem z ni ˛

a w słoneczny dzie´n, który s ˛

aczył si˛e przeze mnie, zrozumiałem, jak

mam doskonali´c swój ˙zywot. Prosta sprawa: zamiast dokonywa´c wyborów trzeba
pozwoli´c, by same si˛e dokonywały. Wszystkie koty o tym wiedz ˛

a, bo to ˙zadna

filozofia; spo´sród istot ˙zywych jedynie człowiek musi si˛e tego nauczy´c. Samo-
doskonalenie wymaga od ludzi ogromnego wysiłku, a potomkowie aniołów maj ˛

a

z tym najwi˛ecej kłopotu, chocia˙z min˛eło wiele pokole´n. Jednak warto si˛e uczy´c,
skoro jako człowiek nie mog˛e inaczej zdoby´c tej wiedzy. Przed wiekami w od-
ległych krainach aniołowie toczyli nieustann ˛

a walk˛e ze ´swiatem, lecz gdy nasta-

ło dla nas pó´zne lato, przyszła tak˙ze odpowiednia pora, ˙zebym si˛e nauczył ˙zy´c
w zgodzie ze ´swiatem; ja to potrafi˛e. Prosta sprawa, ´smiesznie prosta. Czułem, ˙ze
coraz wi˛ecej cudownych rzeczy i zjawisk wymaga ode mnie doskonało´sci, i tak
samo jak tobie, słone łzy popłyn˛eły mi z oczu.

Zhinsinura przeszła z jednego ko´nca tratwy na drugi, by usi ˛

a´s´c obok mnie.

Niezdolny wyrazi´c słowami m ˛

a wdzi˛eczno´s´c, poło˙zyłem głow˛e na jej kolanach.

Pogłaskała mnie po włosach.

— Jednodniówka odeszła dzi´s rano na zachód z grup ˛

a handlarzy — oznajmi-

ła. — Nie została wybrana, sama podj˛eła decyzj˛e. Oznajmiła Houdowi, ˙ze wróci
dopiero wówczas, gdy wyniesiesz si˛e st ˛

ad na dobre.

Po raz wtóry i na dobre. . . Bywaj ˛

a siedziby na obrze˙zach domostw, w których

znacznie trudniej jest ˙zy´c ni˙z w tysi ˛

acach ciasnych klitek znajduj ˛

acych si˛e w ´srod-

ku. Spokojnie rozkoszowałem si˛e urod ˛

a jednej z nich, obserwuj ˛

ac drobne fale na

rzecznej płyci´znie, po której uwijały si˛e wodne owady.

— Szkoda, ˙ze o tym nie wiedziałam — stwierdziła Zhinsinura i zamilkła.

Po namy´sle dodała: — Potoku, powiniene´s zosta´c jak długo to b˛edzie konieczne,
niemniej jednak chcieliby´smy, ˙zeby dziewczyna mogła z czasem wróci´c do domu.

Jak˙ze roztropnie post ˛

apiła, tłumacz ˛

ac mi to od razu! Promieniałem rado´sci ˛

a

i wewn˛etrznym ´swiatłem, o czym doskonale wiedziała. I chocia˙z wyczuwała, ˙ze
odległa siedziba mroku ju˙z zaczyna powstawa´c wokół stworzonego przeze mnie

149

background image

obszaru, w owej chwili byłem jeszcze promienny i z rado´sci ˛

a obserwowałem wod-

ne owady. Westchn ˛

ałem, by´c mo˙ze u´swiadomiłem sobie, jak wielki ci˛e˙zar zdj˛e-

to z barków Potokowi, a tak˙ze Jednodniówce. Byłem spokojny i zadowolony; to
smutne, ˙ze nie mo˙zna wróci´c do domu. Chyba zasn ˛

ałem.

Jestem wyczerpany, aniele. Musz˛e odpocz ˛

a´c.

Odpocznij.
Wyjmij kryształ. Nie mam nic wi˛ecej do powiedzenia.
To ju˙z koniec. Niewiele zostało.
Wschodzi ksi˛e˙zyc. Przypomina sierp. Była pełnia, gdy postanowiłem tu przy-

by´c. Tak długo u was jestem?

Nie. Dłu˙zej.
Mnóstwo chmur. Ci na dole chyba nie widz ˛

a ksi˛e˙zyca. . . Och, aniele, wyjmij

kryształ. Mam do´s´c.

background image

CZWARTY KRYSZTAŁ — NIEBO

JEST ZIELON ˛

A Ł ˛

AK ˛

A

background image

PIERWSZA FASETA

Zaczynamy kolejny, czwarty z kolei.
Chyba nie powiniene´s tak ich marnowa´c. Nie sko´nczyli´smy poprzedniego.
Nie przejmuj si˛e. Jeste´s gotowy?
Zdradzisz mi, po co ci te przedmioty? Mam na my´sli kryształy. Mo˙ze o tym

wspominałe´s, ale zapomniałem.

Chodzi o sprawdzenie. . . o sprawdzenie twojej siły. To ciekawe, czy opowie´s´c

si˛e zmienia, w zale˙zno´sci od tego, kto. . .

W zale˙zno´sci od tego, kim jestem.
W zale˙zno´sci od tego, kto opowiada.
Zmieniła si˛e?
Tak, w drobiazgach. Nie s ˛

adz˛e. . . Moim zdaniem nikt inny nie kochał Jednod-

niówki tak mocno jak ty, przynajmniej tak wynika z opowie´sci. Poza tym mucha
uwi˛eziona w plastikowej kostce to dla mnie zupełna nowo´s´c.

Opowiesz mi o nim. . . Zdradzisz mi, kim jestem? Czy to m˛e˙zczyzna?
Jasne.
Kochasz go?
Tak.
Ciekawe, dlaczego zapytałem. Zapewne dlatego, ˙ze mi j ˛

a przypominasz.

Mniejsza z tym. Nie powinienem był pyta´c, co? W takim razie wracam do mojej
historii.

Ch˛etnie bym opowiedział, jak sp˛edzałem czas w Centrum Usługowym po

odej´sciu Jednodniówki, lecz prawie nic z tego nie pami˛etam, co mnie w ogóle nie
dziwi. Zapami˛etałem tylko wra˙zenie jednoczesnej pełni i pustki. Mam w pami˛eci
koty; widz˛e, jak kr ˛

a˙z ˛

a po sali, szukaj ˛

ac miejsca, jak si˛e złoszcz ˛

a albo zaprzestaj ˛

a

walki, w˛edruj ˛

a na odpoczynek po stopniach łatwiejszych dla mnie do poj˛ecia ni˙z

słowa, leniuchuj ˛

a i zapadaj ˛

a w drzemk˛e, by w ko´ncu zasn ˛

a´c gł˛eboko. Kiedy na

nie patrzyłem, ogarniała mnie senno´s´c.

Wkrótce odszedłem. Nie pami˛etam, jaki wybrałem dzie´n, czy była we mnie

´swiatło´s´c, czy mrok, jak obrałem kierunek, skoro zachód nie wchodził w gr˛e. Pa-

mi˛etam, ˙ze pewnego czerwcowego dnia siedziałem na kamieniu daleko od Cen-
trum Usługowego i próbowałem zaprzyja´zni´c si˛e z krow ˛

a.

152

background image

Broda mi urosła. U nas, w Małym Domostwie, krótko si˛e j ˛

a przycina. Za ple-

cami miałem własny obóz; wielki kwadrat dziwnej tkaniny, która wcale nie by-
ła tkanin ˛

a — podarunek od Zhinsinury, wydobyty ze skarbca Rejestru. Materiał

z jednej strony czarny, z drugiej srebrzysty, wydawał si˛e cieniutki jak zwiewne
szaty, ale kiedy si˛e nim owin ˛

ałem, nawet w podmokłym terenie było mi ciepło

i sucho. W plecaku niosłem szczelnie opakowany przez tych z Rejestru zapas
chleba, który przy m ˛

adrym racjonowaniu mógł mi wystarczy´c na rok; dostałem

tak˙ze czwórdzbanek oraz inne lekarstwa, a tak˙ze cienki niebieski papier, sporz ˛

a-

dzony r˛ekoma moich znajomych z linii Klamry, i zapałki, z których do u˙zytku
nadawała si˛e co druga; my wyrabiamy lepsze. Na srebrzystej płachcie, obok ple-
caka, siedział Brom i obserwował krow˛e, gotów umkn ˛

a´c w razie potrzeby.

Kto by pomy´slał, ˙ze Brom pójdzie za mn ˛

a, zamiast wybra´c Jednodniówk˛e?

W głowie mi to nie postało. A jednak poszedł za mn ˛

a. Wła´sciwie to ja ruszyłem

za nim. Z kotem podró˙z jest łatwiejsza, zwłaszcza ˙ze w˛edrowałem bez celu. Brom
to urodzony włócz˛ega. Pewnego czerwcowego dnia znale´zli´smy si˛e w krainie ł ˛

ak,

gdzie łatwo było maszerowa´c; nie brakowało tak˙ze myszy i szczurów, na które
polował Brom. Z daleka widzieli´smy dzikie krowy. Miałem na głowie czarny ka-
pelusz. Gdy mieszkałem w Centrum Usługowym, nie na´sladowałem tamtejszych
m˛e˙zczyzn, ale gdy opuszczałem Rejestr, Houd zdj ˛

ał kapelusz i wsadził mi go na

głow˛e. Pasował. Trudno powiedzie´c, ˙zebym sobie zasłu˙zył na to nakrycie głowy,
którego dotychczas nie nosiłem, uwa˙zaj ˛

ac, ˙ze mi si˛e nie nale˙zy, ale kapelusz pa-

sował i ju˙z.

Krowa najwyra´zniej straciła młode. Wymiona z kilkoma sutkami tak jej na-

brzmiały mlekiem, ˙ze porykiwała rozpaczliwie. Od kilku dni obozowałem na ł ˛

a-

ce, zachowuj ˛

ac cisz˛e i spokój; moje zachowanie, a tak˙ze wpływ doktor Boots,

skłoniły krow˛e, by podeszła bli˙zej. Paliłem, siedz ˛

ac bez ruchu, ale Brom prychn ˛

na intruza. Krowa odeszła. Podchodziła i cofała si˛e jak w ta´ncu. Có˙z, moja droga,
pomy´slałem, nie oczekuj, ˙ze b˛ed˛e ssa´c jak ciel˛e. Stan˛eła w ko´ncu tak blisko, ˙ze
mogłem jej dotkn ˛

a´c. Wzdrygn˛eła si˛e, gdy próbowałem to zrobi´c. Miała pi˛ekne

oczy: du˙ze, piwne, załzawione, osłoni˛ete długimi rz˛esami, pi˛ekne jak u kobiety,
co mnie wr˛ecz rozbawiło.

Po kilku dniach takich podchodów (doktor Boots miała niewyczerpan ˛

a cier-

pliwo´s´c!) poj ˛

ałem, w czym rzecz. Krowa nie protestowała, gdy poci ˛

agn ˛

ałem za

wymiona; strzykn˛eło z nich mleko. Od tego momentu stała nieruchomo jak skała,
pozwalaj ˛

ac mi zrobi´c, co trzeba; zdawało mi si˛e nawet, ˙ze westchn˛eła z ulg ˛

a; czy

krowy potrafi ˛

a wzdycha´c? Mleko spływało w ˛

ask ˛

a stru˙zk ˛

a, z przerwami. Nim si˛e

sko´nczyło, zdj ˛

ałem nieprzemakalny kapelusz i postawiłem go na trawie. Wkrót-

ce na dnie powstało płytkie białe jeziorko. Nie bez złych przeczu´c spróbowałem
mleka. Było ciepłe, g˛este, a smak miało równie delikatny jak barw˛e. Zastanawia-
łem si˛e, czy pami˛etam z dzieci´nstwa smak matczynego mleka, ale nic na to nie
wskazywało; z drugiej strony jednak piłem ze smakiem, wi˛ec mogło by´c inaczej.

153

background image

W drodze do strumienia, gdzie zamierzałem wypłuka´c kapelusz, pomy´slałem, ˙ze
gdyby krowa została, przyjemnie byłoby zamiast chleba i wody mie´c dla odmiany
mleko, zwłaszcza ˙ze wcale mi nie zaszkodziło; smakowało, a to dobry znak.

Krowa została na dobre, a Brom przestał na ni ˛

a prycha´c, chocia˙z trudno było-

by ich nazwa´c przyjaciółmi. Gdy ruszyłem w drog˛e — to znaczy kiedy Brom dał
znak do wymarszu, a ja si˛e do niego przył ˛

aczyłem — poszła z nami. Dałem jej

na imi˛e Fido, poniewa˙z Blask twierdził, ˙ze w dawnych czasach aniołowie cz˛esto
nazywali tak zwierz˛eta. W˛edrówka z dwoma czworonogami była do´s´c uci ˛

a˙zliwa,

lecz jak wspomniałem, cierpliwo´sci mi nie brakowało. Nawet je´sli za dnia gdzie´s
przepadły, o zmierzchu albo rankiem do mnie powracały.

Pewnie s ˛

adzisz, ˙ze pogr ˛

a˙zyłem si˛e w mroku i byłem pos˛epny jak nigdy dot ˛

ad.

Nieprawda. Czułem si˛e szcz˛e´sliwy. Było gor ˛

ace i suche lato; wokół morze traw

faluj ˛

acych srebrzy´scie w łagodnych powiewach wiatru, a˙z miało si˛e wra˙zenie, ˙ze

to ryby m ˛

ac ˛

a powierzchni˛e. Kot Brom i ja byli´smy dobrymi przyjaciółmi, krowa

dawała mleko, a Potok Słów mnie bawił. Gdy Fido skubała traw˛e, a Brom polował
lub spał, w˛edrowałem ´scie˙zkami tego chłopca, wskazanymi przez doktor Boots.
Był mi bliski. Jego obszar zdawał si˛e bezkresny; tyle w nim było zakamarków
i k ˛

atów odnosz ˛

acych si˛e do ´swiata i słów, do innych ludzi oraz rzeczy znanych

i lubianych lub starannie unikanych.

Dopiero pó´zniej, z nastaniem zimy zacz ˛

ałem si˛e go ba´c.

Mniej wi˛ecej w pa´zdzierniku (z braku kalendarza wróciłem do swej dawnej

miary czasu), kiedy trawa po˙zółkła i mokła na deszczu, postanowiłem znale´z´c
miejsce, gdzie mo˙zna by sp˛edzi´c zim˛e. Po raz pierwszy, dok ˛

ad porzuciłem Cen-

trum Usługowe, samodzielnie dokonałem wyboru. Ju˙z mi si˛e wydawało, ˙ze za-
pomniałem, jak to si˛e robi. Tak czy inaczej, odpowiednie miejsce samo si˛e zna-
lazło. Wystarczyło dotrze´c do Drogi, maszerowa´c ni ˛

a przez kilka dni i zboczy´c

w niewielk ˛

a odnog˛e, która (o czym dobrze wiedziałem) tak˙ze wychodziła na sza-

r ˛

a jezdni˛e; w ko´ncu stan ˛

ałem twarz ˛

a w twarz z tajemniczym osobnikiem.

´Sci´sle bior ˛ac, była to jedynie głowa, trzy razy wy˙zsza ode mnie, ustawiona

na niskim, obro´sni˛etym chwastami podwy˙zszeniu z pop˛ekanego kamienia; wokół
rosła g˛esta puszcza, a li´scie opadłe z drzew przykryły ziemi˛e. Nie mo˙zna wy-
kluczy´c, ˙ze głowa była dawniej pomalowana na ró˙zne kolory, z czasem stała si˛e
jednak trupioblada, wyj ˛

awszy podłu˙zne rdzawe smugi pod oczami, podobne do

brudnych łez. Wargi rozci ˛

agni˛ete w u´smiechu sprawiały wra˙zenie, ˙ze olbrzym

płacze z wielkiej rado´sci.

Na pewno była to ludzka głowa: wyłupiaste oczy, perkaty nos, roze´smiane

usta, dawniej niczym nie wypełnione; dolna warga, spłaszczona od góry i mocno
wywini˛eta przypominała solidny blat, a wprawione pó´zniej zardzewiałe metalowe
płyty były jak popsute z˛eby. Głowa wydawała si˛e zbyt okr ˛

agła i sprawiała dziwne

wra˙zenie. Od pierwszej chwili czułem, ˙ze j ˛

a wcze´sniej widziałem, ale do dzi´s nie

mog˛e sobie przypomnie´c, gdzie i kiedy.

154

background image

Z tyłu znalazłem drzwi, całkiem przerdzewiałe i cienkie jak papier; bez trudu

włamałem si˛e do ´srodka, gdzie było ciasno i ciemno, a na dodatek cuchn˛eło st˛e-
chlizn ˛

a, jak w pomieszczeniu nie wietrzonym od lat; pojawili si˛e i lokatorzy —

drobne zwierz˛eta, które dostały si˛e do wn˛etrza, ale umkn˛eły, ledwie Brom i ja
obj˛eli´smy wielki łeb w posiadanie. Gdy drzwi zostały szeroko otwarte, było do´s´c

´swiatła, by si˛e nieco rozejrze´c. Pomieszczenie wygl ˛

adało jak kuchnia — minia-

tura pomieszczenia z Domu Dwudziestu O´smiu Zapachów. Po co j ˛

a zbudowano,

na pustkowiu, gdzie była tylko Droga? Mo˙ze aniołowie chcieli udowodni´c, ˙ze po-
trafi ˛

a wznie´s´c taki budynek wsz˛edzie, gdzie zechc ˛

a. . . Na wysoko´sci nosa strop

dzielił wn˛etrze głowy na dwa poziomy. Dostrzegłem w nim otwór; uło˙zyłem sta-
biln ˛

a piramid˛e i wspi ˛

ałem si˛e po niej na pi˛etro. Było tam jeszcze ciemniej, ale

w mroku niewyra´znie majaczyła krzywizna olbrzymiej czaszki, w której buszo-
wałem, i podwójne wkl˛e´sni˛ecie gałek ocznych. Na podłodze zasłanej ´smieciami
i ptasimi gniazdami wymacałem metalowy pr˛et i wybiłem nim du˙ze otwory w ´zre-
nicach olbrzyma. Od razu zrobiło si˛e jasno.

Dwa dni trwało wynoszenie rupieci; w podłodze i czaszce nie było dziur. Zbu-

dowałem schody, po których Brom i ja bez trudu wchodzili´smy na pi˛etro, zrobi-
łem nowe drzwi, a tak˙ze okiennice, którymi zasłaniałem na noc otwory w gałkach
ocznych. Mam smykałk˛e do takich rzemiosł uprawianych dawno temu; wiedzia-
łem, ˙ze dla Fido trzeba nasuszy´c trawy na zim˛e; rzecz jasna, paszy mi potem za-
brakło. Dziwiłem si˛e, ˙ze krowa wci ˛

a˙z daje mleko, cho´c pora karmienia młodych

dawno min˛eła.

Na dole, w kotłach z anielskiego srebra paliłem ogie´n; była tam nawet rura wy-

prowadzona na zewn ˛

atrz, ˙zeby nie dymiło; oba pomieszczenia szybko si˛e ogrzały.

Z gał˛ezi, igieł i li´sci umo´sciłem legowisko przykryte czarnosrebrzyst ˛

a tkanin ˛

a.

Powiesiłem kapelusz na gwo´zdziu i spokojnie czekałem, a˙z przyjdzie zima.

Gdyby´s stan ˛

ał na skraju lasu i spojrzał w gł ˛

ab, mi˛edzy bezlistnymi, wilgotny-

mi od m˙zawki konarami (padało codziennie) zobaczyłby´s głow˛e biał ˛

a jak ko´s´c,

obmywan ˛

a deszczem, z idiotycznym u´smiechem na twarzy i z˛ebami poplamiony-

mi rdz ˛

a. Z góry, przez lew ˛

a ´zrenic˛e olbrzyma spojrzałby na ciebie Brom; wła´sci-

wie nie tyle na ciebie, co w bok, poniewa˙z kot nie przygl ˛

adał si˛e ani ludziom, ani

przedmiotom. W prawym oku ujrzałby´s mnie, jak spogl ˛

adam na zewn ˛

atrz. Mia-

łem du˙zo czasu, by rozmy´sla´c o przeznaczeniu mojej głowy. Podczas samotnej
zimy miałem rozmaite dziwne pomysły. Pewnego dnia ze strachu zrobiło mi si˛e
ciemno przed oczyma, gdy pomy´slałem, ˙ze mój dom nie jest wcale anielskim wy-
tworem, tylko aniołem we własnej osobie, po szyj˛e zagrzebanym w kamieniu na
tym pustkowiu; trup ´smieje si˛e i płacze, w ustach ma kuchni˛e, a mnie pod czaszk ˛

a.

Byłem tak przera˙zony, ˙ze omal nie uciekłem.

Pokonałem l˛ek. Musiałem. Nie było dok ˛

ad i´s´c.

Tamtej zimy zostałem szabrownikiem. Ka˙zdy nim jest po trosze. Ci z Rejestru

maj ˛

a w skarbcu mnóstwo anielskich wytworów; kufry Małego Domostwa s ˛

a ni-

155

background image

mi wypełnione po brzegi. Blask tak˙ze był szabrownikiem, ale szukał wiedzy. S ˛

a

ludzie ˙zyj ˛

acy z szabru, na przykład Teeplee.

Pewnego dnia przyszło mi do głowy, ˙ze warto poszuka´c szkła lub dobrego

plastiku i wymieni´c zrobione własnor˛ecznie drewniane okiennice. W drodze do
głowy min ˛

ałem zrujnowane gmachy. Postanowiłem i´s´c tam i sprawdzi´c, czy co´s

si˛e znajdzie. Był ciepły, pogodny grudniowy dzie´n; powietrze przejrzyste, drzewa
br ˛

azowe. . . Min˛eły wła´snie moje urodziny, sko´nczyłem siedemna´scie lat.

Ruin takich jak w s ˛

asiedztwie mojej czaszki były tysi ˛

ace; aniołowie wznosili

budynki tak, ˙ze do dzi´s stercz ˛

a ponad koronami drzew. Jedna z wysokich ´scian

ocalała, ale wszystkie okna były puste; promienie sło´nca nie trafiały na ˙zadne
przeszkody, a jednak puste otwory jakby je odpychały. Korzenie drzew skruszyły

´sciany innych budynków, ale szeroki kamienny plac, podobny do wielu innych,

przetrwał w dobrym stanie. Ostra brunatna trawa porastała zbocza pagórków,
w które zamieniały si˛e ruiny budowli. To miejsce niczym si˛e nie ró˙zniło od wielu
podobnych gruzowisk; jak wsz˛edzie słyszałem wrzask sójek i piski wiewiórek,
cho´c było tam jakby spokojniej. Widziałem szlaki krzy˙zuj ˛

ace si˛e pod okre´slonym

k ˛

atem; najszersze prowadziły do okazalszych budynków. Wszedłem przez obszer-

ne wrota do ciemnego wn˛etrza i stan ˛

ałem jak wryty, mrugaj ˛

ac powiekami, bo sala

nie miała podłogi. U moich stóp ´sciana opadała pionowo w gł ˛

ab jamy. Na dole co´s

si˛e poruszyło; chyba zwierz˛e, które miało tam legowisko. Cichy d´zwi˛ek rozległ
si˛e echem w pustym wn˛etrzu.

Promienie słoneczne wpadaj ˛

ace do zakurzonego pomieszczenia przez puste

okna nie o´swietlały tajemniczej dziury, zorientowałem si˛e jednak, ˙ze w kilku miej-
scach da si˛e zej´s´c. Zrobiłem par˛e kroków, ale zatrzymałem si˛e natychmiast, by
pomy´sle´c, czy zdołam t˛edy wróci´c. Co´s spadło ze stopnia, na którym stałem; słu-
chałem uwa˙znie gło´snego łoskotu. Usiadłem na schodku i niecierpliwym gestem
odsun ˛

ałem przedmiot, który opadł mi na plecy.

Odwróciłem głow˛e. Na moim ramieniu le˙zała r˛ekawica, a w niej ukryta była

ludzka r˛eka. Krzykn ˛

ałem, ale nie mogłem si˛e cofn ˛

a´c, bo stopie´n był zbyt w ˛

aski.

R˛eka nale˙zała do postawnego m˛e˙zczyzny o bladej twarzy. Spod ciemnych krza-
czastych brwi mroczne ´slepia spogl ˛

adały podejrzliwie prosto w moje jasne oczy.

— Prosz˛e — mrukn ˛

ał nieznajomy, wzmacniaj ˛

ac uchwyt. R˛ekawica na jego

dłoni została wykonana z czarnego l´sni ˛

acego plastiku i ozdobiona matow ˛

a biał ˛

a

gwiazd ˛

a, wymalowan ˛

a na długim, sztywnym mankiecie z plastikowymi fr˛edzla-

mi. Nie wiedziałem, czy mam si˛e ba´c, czy dziwi´c. Nieznajomy miał na sobie po-
łyskliw ˛

a, obszern ˛

a, ´sci ˛

agni˛et ˛

a u szyi peleryn˛e w szerokie białe i czerwone pasy;

ramiona okrywał mu niebieski prostok ˛

at, na którym znajdowały si˛e równiutkie

rz˛edy białych gwiazd. Z fałd biało-czerwonej tkaniny wystawała dziwnie długa
szyja, zgi˛eta w połowie jakby po złamaniu. Króciutko przyci˛eta czupryna miała
kolor metalu. U´smiechn ˛

ałem si˛e mimo woli; nieznajomy ´sciskał moje rami˛e, ale

odpowiedział u´smiechem. Z˛eby miał równe, zdrowe, mocne i zielone jak trawa.

156

background image

— Jeste´s szabrownikiem? — zapytał.
— Nie wiem — odparłem, chocia˙z słowo wydało mi si˛e znajome. — Potrze-

buj˛e szkła. S ˛

adziłem, ˙ze co´s tu znajd˛e. Szkło albo bezbarwny plastik. . .

— Szabrownik — przerwał, kiwaj ˛

ac głow ˛

a, i wyszczerzył zielone z˛eby. Pu´scił

moje rami˛e i zdj ˛

ał r˛ekawic˛e. Dło´n miał blad ˛

a, ozdobion ˛

a l´sni ˛

acymi pier´scieniami.

Wyci ˛

agn ˛

ał j ˛

a ku mnie i dodał: — Daj grab˛e. — S ˛

adziłem, ˙ze chce mi pomóc, lecz

gdy uj ˛

ałem blad ˛

a r˛ek˛e, wstrz ˛

asn ˛

ał ni ˛

a gwałtownie i szybko pu´scił moj ˛

a dło´n. Czy

to przestroga, czy mo˙ze powitanie? Był u´smiechni˛ety, ale osobliwe zielone z˛eby
utrudniały mi ocen˛e sytuacji. Przemkn ˛

ał obok mnie, zagarn ˛

awszy fałdy pasiastej

szaty i ruszył w dół, trzymaj ˛

ac si˛e uchwytów, których wcze´sniej nie spostrzegłem.

Odwrócił głow˛e i skin ˛

ał na mnie.

Niełatwo było za nim nad ˛

a˙zy´c. Sun ˛

ał w dół po ´scianie jak paj ˛

ak lub wiewiór-

ka, omijaj ˛

ac zr˛ecznie wyrwy i zardzewiałe ˙zelastwo. Od czasu do czasu zabł ˛

akany

promie´n grudniowego ´swiatła z okien umieszczonych wysoko ponad wej´sciem do
jamy padał na wspaniał ˛

a szat˛e, która l´sniła przez moment, a potem ciemniała jak

zgaszona lampa. Nagle poj ˛

ałem, o co pytał.

— Nie jestem szabrownikiem — oznajmiłem i dodałem gło´sniej, bo odgłosy

w˛edrówki niosły si˛e echem w´sród pustych ´scian: — Podobno wszyscy szabrow-
nicy s ˛

a martwi.

— Martwi? — Przystan ˛

ał i odwrócił si˛e ku mnie, zawieszony na granicy mro-

ku i słonecznych promieni padaj ˛

acych z okna. — Jak to martwi? Co ty gadasz?

Widzisz ten narodowy symbol? — Rozwin ˛

ał fałdzist ˛

a peleryn˛e. — Jest martwy

od chwili, gdy został wykonany, a wygl ˛

ada jak nowy. S ˛

adz˛e, ˙ze jeszcze długo po

mojej ´smierci kto´s b˛edzie nosił to wiekowe cudo. Przesta´n gada´c o martwych.
Chod´z ze mn ˛

a.

background image

DRUGA FASETA

Szabrownicy — perorował Teeplee — s ˛

a jak s˛epy.

Niewielkie pomieszczenie, gdzie w ko´ncu dotarli´smy, znajdowało si˛e gł˛ebo-

ko w trzewiach ruin. O´swietlała je marna lampa. Po drodze spostrzegłem ludzk ˛

a

twarz w ciemnym przej´sciu, a potem sylwetk˛e człowieka stoj ˛

acego w drzwiach

tyłem do mnie. Pod stołem, przy którym siedzieli´smy, chłopczyk zaj˛ety nauk ˛

a

grzebał cichutko w starych rupieciach, a było ich w jamie takie mnóstwo, ˙ze przy-
pominała widziany od ´srodka kufer napełniony wszelkim dobrem. Wszystko tu
jednak walało si˛e bez ładu i składu.

Teeplee zdradził mi swoje imi˛e i dodał, ˙ze mieszka´ncy budynku to jego rodzi-

na; był ojcem wszystkich miejscowych dzieci. Wszystkich! — To moja banda —
mówił o nich. Wspomniałem, ˙ze okre´slenie „szabrownik” nie było mi obce; to
m˛e˙zczy´zni z czasów władzy Przymierza, którzy nie chcieli mu si˛e podporz ˛

ad-

kowa´c i koczowali, bior ˛

ac z ruin wszystko, co si˛e dało; u˙zywali anielskich wy-

tworów, prowadzili handel wymienny i starali si˛e w miar˛e mo˙zliwo´sci ˙zy´c jak
aniołowie. Ich najcenniejszym maj ˛

atkiem były kobiety zdolne rodzi´c po staremu,

na okr ˛

agło, jak kotki. Nie ulega w ˛

atpliwo´sci, ˙ze m˛e˙zczy´zni traktuj ˛

acy kobiet˛e jak

dobytek, w Przymierzu uchodzili za wrogów; polowano na nich bez lito´sci. Nic
dziwnego, ˙ze kiedy Teeplee i ja siedzieli´smy w ciemnym pokoju wypełnionym
anielskimi wytworami, miałem wra˙zenie, jakby czas si˛e cofn ˛

ał o setki lat.

— S˛epy? — powtórzyłem.
— No wiesz, s˛epy. Wielkie bydlaki z szerokimi skrzydłami i wyłysiałymi łba-

mi. ˙

Zr ˛

a martwe. — Wyprostował si˛e godnie i poprawił szat˛e. — Te ptaki s ˛

a naro-

dowym symbolem.

— Nie mam poj˛ecia, czym jest narodowy symbol — odparłem. — Kojarzy mi

si˛e z aniołami. . .

— I słusznie — oznajmił Teeplee, celuj ˛

ac we mnie wielkim paluchem. —

Widziałe´s aniołów? Sami łysole albo ogoleni na pał˛e, zupełnie jak s˛epy.

W pierwszej chwili pomy´slałem, ˙ze naprawd˛e spotkał aniołów, ale potem zro-

zumiałem, ˙ze chodzi mu o wizerunki. Na własne oczy widziałem szary obrazek
przedstawiaj ˛

acy wuja Plunketta łysego niczym s˛ep.

158

background image

Teeplee szukał plastiku albo szkła, których potrzebowałem. Przerzucał z miej-

sca na miejsce przedmioty zgromadzone w pokoju i s ˛

asiednim pomieszczeniu.

— Szabrownik to facet, który swój dobrobyt zawdzi˛ecza trwało´sci anielskich

wytworów. Sam z tego ˙zyje — tłumaczył, ła˙z ˛

ac z k ˛

ata w k ˛

at. Zaczynałem do-

strzega´c pewien ład w tej jego rupieciarni; nawet wiewiórka orientuje si˛e, gdzie
co ukryła. — Trwałe jest przeciwie´nstwem jednorazowego. Chodzi o to, ˙ze w swo-
im czasie aniołowie po jednym u˙zyciu wywalali rzeczy do ´smietnika. Uciekło mi
z głowy, czemu tak robili. W ko´ncu tkn˛eło ich, ˙ze jak tak dalej pójdzie, to wszel-
kie dobro trafi do zsypu. Całkiem im si˛e odmieniło i zrobili tak, by jedna rzecz
wystarczała na całe ˙zycie i w ogóle si˛e nie zu˙zywała. Byli w tym dobrzy. Ich od
dawna nie ma, a rzeczy s ˛

a jak nowe. Ej, mo˙ze by´c?

Podsun ˛

ał mi skrzynk˛e wypełnion ˛

a denkami od butelek z br ˛

azowego i zielone-

go szkła.

— Potrzebuj˛e czego´s wi˛ekszego — stwierdziłem. Nie zra˙zony odstawił pudło

na miejsce.

— Mówi˛e ci, te starocia s ˛

a ˙zywotne. Chcesz co´s wło˙zy´c na grzbiet, to i narodo-

wy symbol si˛e przyda. Mo˙zesz wymienia´c rzeczy na ˙zarcie, da´c je kobiecie w po-
darunku, albo. . . szuka´c tylko jedzenia. Radz˛e ci spróbowa´c ˙zarcia aniołów. —
Pochylił si˛e w moj ˛

a stron˛e i wyszczerzył z˛eby. Jego chełpliwa mina sprawiła, ˙ze

parskn ˛

ałem ´smiechem.

— A co ze ´swie˙zo´sci ˛

a tych specjałów?

— Przecie˙z mówiłem, ˙ze s ˛

a trwałe — odparł z powag ˛

a Teeplee. — Przecie˙z

mówiłem. Szabrownicy to s˛epy. S˛ep ˙zre martwe. Kapujesz, chłopaczku? Popatrz.
Nada si˛e?

Przyniósł mocno sfatygowany kawałek sztywnego czarnego plastiku.
— Wolałbym przezroczysty — odparłem. Znalezisko poleciało na stos rupieci.

Teeplee szukał dalej.

— Słuchaj uwa˙znie — ci ˛

agn ˛

ał. — By przedmioty si˛e nie zu˙zywały, od pocz ˛

at-

ku powinny by´c martwe, a wtedy nie dotknie ich ´smier´c ani rozkład. Srebro anio-
łów jest martwym metalem i dlatego nie rdzewieje, pozostaje gładki, nie pokrywa
si˛e nalotem. Plastik u˙zywany zamiast drewna nie butwieje, nie daje si˛e rozłupa´c,
nie toczy go robactwo. Najbardziej si˛e dziwiłem, ˙ze aniołowie wymy´slili martwe

˙zarcie. Nie ma siły, ˙zeby si˛e za´smiardło, zgniło albo zepsuło. Sam to jem.

— Znam t˛e ˙zywno´s´c. Pal˛e j ˛

a.

— Nie, nie! Daj sobie spokój z tym ró˙zowym paskudztwem! Mówi˛e o praw-

dziwym ˙zarciu, które trzeba połkn ˛

a´c. Zobacz. — Stan ˛

ał na palcach i zdj ˛

ał z pół-

ki metalowe pudełko opatrzone wyblakł ˛

a etykietk ˛

a, podobn ˛

a do kawałka plasti-

ku. — Nierdzewny metal, a na nim plastikowa warstwa — oznajmił. — Teraz
patrz i słuchaj. — Do wieczka było przymocowane kółko. Teeplee wsun ˛

ał w nie

palec i poci ˛

agn ˛

ał. Spodziewałem si˛e, ˙ze pier´scie´n zostanie mu w r˛eku, ale stało si˛e

inaczej. Usłyszałem cichy syk, jak przy gł˛ebokim wdechu, i wieczko zwin˛eło si˛e

159

background image

w ciasny rulonik. — Patrz — rzucił Teeplee, podsuwaj ˛

ac mi puszk˛e wypełnion ˛

a

jakby trocinami albo wiórkami drewna. — To kartofle, cho´c w tej chwili na to nie
wygl ˛

adaj ˛

a. Dodaj troch˛e wody, a bardzo si˛e zdziwisz. To kartoflane puree. ˙

Zarcie

jak nowe.

— Jak nowe? Dobre?
— Co tu du˙zo gada´c. Martwe. Ale da si˛e zje´s´c. Wystarczy pomiesza´c z wod ˛

a

i mo˙zesz zajada´c tłuczone kartofle, ulubione ˙zarcie aniołów. Bracie, ta puszka ma
tysi ˛

ac lat. — Z niedowierzaniem popatrzył na zawarto´s´c i potrz ˛

asn ˛

ał ni ˛

a lekko;

rozległ si˛e cichy szelest. Teeplee dodał: — Nawet skała, nawet góra zmienia si˛e
przez tysi ˛

ac lat. Aniołowie skutecznie u´smiercili te kartofle, wykluczaj ˛

ac jak ˛

akol-

wiek przemian˛e. Ich jarzyny były nie´smiertelne.

Usiadł nagle, jakby si˛e zdziwił lub zamy´slił.
— Nie mam dzi´s szkła. Przyjd´z za dwa, trzy dni. Zobaczymy, co si˛e da zro-

bi´c. — Kazał dzieciakowi odprowadzi´c mnie do wyj´scia, a potem dodał: — Pa-
mi˛etaj, ˙ze to ci˛e b˛edzie słono kosztowało.

xxx
Przyszedłem. I to nie raz. Zima ci ˛

agn˛eła si˛e w niesko´nczono´s´c, a Teeplee był

miłym kompanem. Rozmawiałem z nim o mrocznym budynku nad rzek ˛

a. Opo-

wiedziałem mu, jak przyszło zapomnienie. To dziwne. W samotno´sci zbli˙załem
si˛e cz˛esto do niebezpiecznej granicy, za któr ˛

a zatraciłbym samego siebie, ale Te-

eplee sprawiał, ˙ze wszystko było proste — mo˙ze dlatego, ˙ze nie spotkałem dotych-
czas osoby, której ˙zycie byłoby tak ró˙zne od mojego. Szabrownik miał zupełnie
inne do´swiadczenia.

Naprawd˛e bywałem bliski zatracenia samego siebie. Gdy zostawałem sam,

wydawało mi si˛e, ˙ze jest nas dwóch, ˙ze mam z kim porozmawia´c. Ogie´n daw-
no zgasł; le˙załem owini˛ety w czarnosrebrzyst ˛

a tkanin˛e, a w mojej wychłodzonej

łepetynie kto´s si˛e budził, wi˛ec zaczynałem z nim rozmow˛e. On mi odpowiadał
i le˙zeli´smy tak długo, spieraj ˛

ac si˛e jak dwie gaw˛edziarki próbuj ˛

ace opowiedzie´c

t˛e sam ˛

a histori˛e na dwa ró˙zne sposoby.

Gadali´smy o Boots. Najwa˙zniejszy był list, którego tre´s´c zapomniałem; co

wi˛ecej, długo nie mogłem sobie przypomnie´c, ˙ze w li´scie stało: „Zapomnij”.
Wstawałem z oci ˛

aganiem, doiłem krow˛e, paliłem, ale nieustannie gadałem z tym

drugim o sprawach, które miały by´c zapomniane, tyle ˙ze my´smy o tym nie pami˛e-
tali.

Tłumaczyłem, ˙ze naprawd˛e chciałem sta´c si˛e tamt ˛

a dziewczyn ˛

a. Szczerze tego

pragn ˛

ałem i nic si˛e nie zmieniło. Podkre´slałem, ˙ze nie poczuwam si˛e do winy,

skoro wszyscy s ˛

a nieprzewidywalni: Boots, ona, ja. Dokonałem wyboru i nie ma

o czym mówi´c. Wtedy tamten pytał, dlaczego jestem tu, a nie tam, i zarzucał mi,

˙ze nie starałem si˛e tak, jak powinienem. A ja na to, ˙ze nie ma racji; nie mogłem

sobie przypomnie´c, sk ˛

ad ta pewno´s´c, ale wiedziałem, ˙ze było całkiem inaczej;

160

background image

naprawd˛e uczyniłem wszystko, co w mojej mocy. . . On znów swoje: to za mało.
Obra˙zeni, daremnie próbowali´smy zamilkn ˛

a´c.

Miałem powody do obaw, bo mimo stara´n nie zdołałem sta´c si˛e ni ˛

a, ale by-

łem tak wyczerpany, ˙ze przestawałem by´c sob ˛

a. Ogarniał mnie strach, gdy przed

za´sni˛eciem powracały do mnie najdawniejsze wcielenia. Czy wspomniałem, ˙ze
umiem je przywoła´c? Chyba tak. Czułem, ˙ze zamiast zdobywa´c wiedz˛e i umie-
j˛etno´sci, cierpi˛e udr˛eczony bolesn ˛

a, nie goj ˛

ac ˛

a si˛e ran ˛

a. A zatem najwy˙zsza pora,

˙zebym uczynił wysiłek i przestał naprawd˛e my´sle´c, co mówi˛e i szczerze mówi´c,

co my´sl˛e. Wtedy ogarniał mnie paniczny l˛ek. Wygl ˛

adałem na zewn ˛

atrz, zastana-

wiaj ˛

ac si˛e gor ˛

aczkowo, czy jest do´s´c ciepło, by sprawdzi´c, jakie plany ma Teeplee.

Szedłem do niego na cały dzie´n. W˛edrowali´smy owini˛eci w niezniszczalne

wytwory aniołów — on w pasiastej szacie, ja w czarnym płaszczu i kapeluszu.
Buszowali´smy w´sród wiekowych gmachów, rozmawiaj ˛

ac o dawnych sprawach,

póki nie zmarzły nam r˛ece i stopy. W mro´zny dzie´n dreptali´smy z powrotem do
jamy szabrownika, by odnie´s´c cenne znaleziska i dogada´c si˛e, co komu przypad-
nie. Podejmowałem te wyprawy głównie dla spaceru i towarzystwa. Teeplee za-
bierał wszystkie skarby, ale udawałem, ˙ze si˛e targuj˛e, bo nie chciałem rani´c jego
uczu´c. Wykłócał si˛e o ka˙zdy martwy i bezu˙zyteczny przedmiot, ust˛epował nie-
ch˛etnie i deliberował w niesko´nczono´s´c o wszelkich mo˙zliwych zastosowaniach
swoich szpargałów.

Ilekro´c Teeplee trafiał na du˙ze osiedle (tak nazywał ruiny budynków), szli´smy

na kilkudniow ˛

a wypraw˛e. Zabierał czasem jednego z synów, ale ˙zona z nim nie

chodziła. Twierdził chełpliwie, ˙ze szaber to m˛eska robota. Du˙zo mówił o aniołach
oraz ich ˙zyciu, ale trudno powiedzie´c, ile z tego zasługiwało na wiar˛e. Zapyta-
łem go, czemu ruiny wszystkich anielskich mieszka´n wygl ˛

adaj ˛

a tak samo: stałe

miejsce na kuchni˛e, wyło˙zony kamieniem pokój do k ˛

apieli. Czy ˙zadnemu z anio-

łów nie przyszło do głowy, ˙ze mo˙zna inaczej rozplanowa´c wn˛etrze? A Teeplee na
to, ˙ze skoro jestem zdziwiony, musz˛e pow˛edrowa´c tak daleko jak on i popatrze´c
na osiedla ci ˛

agn ˛

ace si˛e, wedle jego okre´slenia, jak okiem si˛egn ˛

a´c. Wsz˛edzie by-

ło identycznie, bo tak chcieli aniołowie. Gdy przemierzali tysi ˛

ace mil z jednego

wybrze˙za na drugie, wci ˛

a˙z trafiali do takich pomieszcze´n, jakie niedawno opu´sci-

li. Teeplee oznajmił, ˙ze niektórzy jak ´slimaki ci ˛

agn˛eli ze sob ˛

a w podró˙z własny

pokój z obawy, ˙ze mieszkania w odległych krainach nie spełni ˛

a ich oczekiwa´n.

Zach˛ecał mnie, ˙zebym wyobraził sobie, jak przemierzaj ˛

a wielkie odległo´sci, któ-

rych nie pokonałby dzisiaj nawet człowiek posiadaj ˛

acy wiele ˙zywotów, i wsz˛edzie

znajduj ˛

a identyczne osiedla, bo takie jest ich ˙zyczenie.

Nie jestem pewny, czy to wszystko prawda. Mo˙ze jest inne wyja´snienie. A je´sli

prawo regulowało te sprawy?

Pewnego zimowego dnia, gdy wszystko było oszronione, dotarli´smy do ru-

in wielkiego budynku, gdzie rozrzucone bezładnie kamienne bloki pogr ˛

a˙zyły si˛e

w gruncie; mo˙zna by pomy´sle´c, ˙ze ziemia chciała połkn ˛

a´c anielskie wytwory, ale

161

background image

chwyciła zbyt du˙zy k˛es Trafiło mi si˛e tam cenne znalezisko: du˙za skrzynka, pełna
błyszcz ˛

acych nowiutkich ´srub.

— Nowiusie´nkie — mrukn ˛

ał Teeplee, dr˙z ˛

ac z chłodu i zawi´sci. W drodze po-

wrotnej nieustannie wypytywał, czy nie zgubiłem skrzynki; sugerował, ˙ze nasz
skarb byłby u niego bezpieczniejszy i tak dalej. Gdy wrócili´smy do zat˛echłej kry-
jówki, postawiłem skrzynk˛e na stole mi˛edzy nami. Teeplee zdj ˛

ał r˛ekawic˛e i za-

nurzył dło´n w brz˛ecz ˛

acych metalowych detalach. Wodził opuszkami palców po

gwintach i badał paznokciem gł˛eboko´s´c ˙złobkowania.

— ´Sruby — rzucił w zadumie. — Wiesz, mały, mo˙zna wbi´c gwó´zd´z albo

wi ˛

aza´c sznurkiem, ale to zupełnie inna sprawa. ´Sruba. . . — zacisn ˛

ał pi˛e´s´c. —

´Sruba ma w sobie moc. — Po chwili dodał z udan ˛a oboj˛etno´sci ˛a: — Co chcesz za

t˛e skrzynk˛e?

— Czy ja wiem? Przydałoby si˛e co´s na r˛ece — odparłem. Teeplee pospiesznie

wsun ˛

ał r˛ekawic˛e na dło´n.

— Jasne. Byle grzało — wymamrotał. Uniósł ramiona i pomachał palcami.

Ciekawe, dlaczego na mankietach czarnych r˛ekawic wymalowano gwiazdy. — Te
nie daj ˛

a ciepła.

— Mnie si˛e podobaj ˛

a — odparłem. — Wygl ˛

adaj ˛

a na niezniszczalne.

— Chcesz mie´c r˛ekawiczki — powiedział. — Dobra. Znajd˛e ci takie, przy któ-

rych moje wygl ˛

adaj ˛

a jak naga skóra. — Spojrzał z ukosa. — Sam wiesz. Trudno

dobra´c par˛e. — Podniósł dło´n, jakby przewidział moje argumenty i nie zamierzał
ich wysłuchiwa´c. Poszedł do s ˛

asiedniego pokoju, by szuka´c towaru.

Wrócił, trzymaj ˛

ac jaki´s przedmiot owini˛ety w brudn ˛

a szmat˛e.

— Ró˙zne bywaj ˛

a r˛ekawice — stwierdził. Odwin ˛

ał gałgan i poło˙zył na stole

srebrzyst ˛

a r˛ekawiczk˛e l´sni ˛

ac ˛

a jak bryła lodu.

Czy dasz wiar˛e, aniele, ˙ze dopiero na widok tego przedmiotu — połyskliwego

cienia ludzkiej dłoni — dotarło do mnie, ˙ze zapomniałem, jak Zhinsinura u˙zyła
identycznej r˛ekawicy do manipulowania doktor Boots; tak ˛

a sam ˛

a musiał straci´c

okradziony ´swi˛ety Andy, abym po latach ja si˛e zatracił, ust˛epuj ˛

ac miejsca Bo-

ots? Taka była kolej rzeczy. W chwili, gdy Teeplee rzucił r˛ekawic˛e na zniszczony
blat stołu, powróciło wspomnienie o tej drugiej. . . Nie, inaczej. Na jej widok po-
wróciła tamta chwila; niczego nie uroniłem; znów byłem zdumiony i przera˙zony.
Ujrzałem ciasne pomieszczenie, jasn ˛

a kul˛e i postument, na którym spoczywała;

ukazała mi si˛e wkładaj ˛

aca r˛ekawiczk˛e Zhinsinura i usłyszałem znów, ˙ze mam za-

mkn ˛

a´c oczy. Zbyt wiele cudów nast ˛

apiło w krótkim czasie; zapomniałem wszyst-

ko.

— Widziałem ju˙z tak ˛

a r˛ekawiczk˛e — oznajmiłem, gdy obraz znikn ˛

ał. . . a ra-

czej zbladł.

— Widzie´c i mie´c to zupełnie inna sprawa — odparł Teeplee.

162

background image

— Znam opowie´s´c dotycz ˛

ac ˛

a podobnej r˛ekawicy. A mo˙ze chodzi o t˛e. — Mo-

je ˙zycie wkroczyło w faz˛e. . . a mo˙ze był to jedynie moment. . . w której wszystkie
w ˛

atki si˛e krzy˙zowały. W głowie mi si˛e m ˛

aciło; zupełnie jakbym dostał oczopl ˛

asu.

— Co ze ´srubami? — zapytał Teeplee.
— Racja. We´z je — mrukn ˛

ałem. Wolno przysun ˛

ał do siebie pudełko, zbity

z tropu moj ˛

a oboj˛etno´sci ˛

a i niepewny, czy zrobił dobry interes. — Gdzie znalazłe´s

r˛ekawic˛e? — zapytałem.

— Jest takie miejsce.
— Nie było tam gałki. . . srebrnej kuli? Nie tyle srebrnej, co l´sni ˛

acej jak r˛eka-

wiczka?

— Nie.
— Jeste´s pewny? Mo˙ze jednak była. Wybierasz si˛e znów w tamte strony?

Ch˛etnie z tob ˛

a pójd˛e.

— Co to za gałka? — Teeplee zerkn ˛

ał na mnie podejrzliwie.

— Sam nie wiem — odparłem, wybuchaj ˛

ac ´smiechem, poniewa˙z obaj byli-

´smy zakłopotani. — Nie mam poj˛ecia, ale chciałbym wiedzie´c. Szczerze mówi ˛

ac,

oddałbym wszystko, byle j ˛

a mie´c, chocia˙z niewiele jest warta.

Teeplee podrapał si˛e po głowie, łysej jak u s˛epa, spojrzał ponuro na r˛ekawic˛e

i mrukn ˛

ał:

— Szkoda, ˙ze nie mam drugiej.
xxx
Moje my´sli odt ˛

ad kr ˛

a˙zyły wokół tajemniczego przedmiotu. Długo nie ´smia-

łem wło˙zy´c r˛ekawicy; le˙zała w´sród moich rzeczy, nieskazitelna i absurdalna. Ile-
kro´c zwijałem j ˛

a w rulonik albo składałem w kostk˛e, natychmiast odzyskiwała

wła´sciwy kształt ludzkiej dłoni była przyjemna w dotyku i lekka jak piórko. Gdy
naci ˛

agn ˛

ałem j ˛

a w ko´ncu, zachłannie obj˛eła palce i nadgarstek, jakby od wielu lat

łakn˛eła ludzkiego dotkni˛ecia. Natychmiast si˛e od niej uwolniłem z obawy przed
moc ˛

a, jak ˛

a mogła zyska´c moja dło´n. Od tamtej chwili patrzyłem tylko na poły-

skliwe cudo; my´sli z uporem kr ˛

a˙zyły wokół niej.

Gdy zapadała noc, inne odczucia nie dawały mi spokoju. Moje drugie ja po-

wiedziałoby na pewno, ˙ze nie maj ˛

a sensu, bo potem b˛ed˛e jej pragn ˛

ał jeszcze bar-

dziej. Ledwie pami˛etałem kilka łagodnych wizji, które ´snili´smy razem w półmro-
ku. Czasami, le˙z ˛

ac na posłaniu, podwijałem dług ˛

a koszul˛e, by niecierpliwie doty-

ka´c tego, co bezu˙zyteczne, a jednocze´snie ocierałem łzy spływaj ˛

ace na darmo po

zimnych policzkach.

Twój ´smiech jest nie na miejscu.

background image

TRZECIA FASETA

Pewnego dnia zrozumiałem, ˙ze zima b˛edzie trwała wiecznie; nadejd ˛

a ciepłe

i słoneczne dni, zawsze jednak b˛edzie wraca´c chłód i deszcz.

Tamten dzie´n zacz ˛

ał si˛e przy ładnej pogodzie, ale po południu chmury przesło-

niły niebo i zacz˛eły wylewa´c rz˛esiste łzy. Pod wieczór ulewa przeszła w m˙zawk˛e,
lecz chmury nadal wisiały nisko ponad ziemi ˛

a; lada chwila mógł spa´s´c deszcz.

Siedziałem i paliłem, strzepuj ˛

ac popiół do zagł˛ebienia w mojej czaszce, a˙z w gał-

ce ocznej powstała spora kupka ró˙zowego popiołu; rozwiewał go wiatr nios ˛

acy

krople wody. Nie, w tym roku nie b˛edzie wiosny. Melancholia zasnuła las, który
przemarzł na wskro´s. Nie był martwy ani skuty mrozem; przez cał ˛

a zim˛e ´snieg

ledwie prószył. Mimo to nadzieja przepadła.

Na szcz˛e´scie ten drugi powiedział mi, ˙ze dziewczyny nie ma w pobli˙zu i chyba

ju˙z nie wróci. Wiedziała, ˙ze po wizycie u doktor Boots b˛edziesz inny ni˙z ona,

˙ze staniesz si˛e ˙załosnym kalek ˛

a; stracisz dawnego siebie, a nowego nie zyskasz;

przestaniesz by´c jej ukochanym i staniesz si˛e nikim.

Tłumaczyłem, ˙ze nie rozumiem, w czym rzecz. Trudno mi było to ogarn ˛

a´c,

i dlatego nic mi nie pozostało. Odrzuciłem, przez wzgl ˛

ad na ni ˛

a, wszelk ˛

a m ˛

adro´s´c

i zmieniłem si˛e w lustro wody, by ukaza´c jej odbicie. Teraz miałem tylko puste
niebo. A on na to: Nie pojmujesz? Chciałe´s by´c przezroczysty, a tymczasem ona
z własnej woli matowiała.

Jak mur przechodni, dodałem.
Musiała sta´c si˛e matowa, a tobie pisana była przezroczysto´s´c. Na tej ziemi nie

ma siły wi˛ekszej ni˙z miło´s´c, ale. . .

Matowa. Tak. Przyznałem mu racj˛e.
Przezroczysty. Tak, powiedział ten drugi.
Ilekro´c si˛e przed ni ˛

a otwierałem, zamiast pokaza´c mi siebie korzystała z oka-

zji, by ukry´c si˛e jeszcze gł˛ebiej.

Nie chciała przyj ˛

a´c do wiadomo´sci, ˙ze tak jest, tłumaczył drugi. Nikt tu nie

jest winny.

Mo˙zna powiedzie´c, ˙ze poszedłem za ni ˛

a do ciemnej jaskini z kł˛ebkiem sznur-

ka, by znaczy´c drog˛e; gdy sznurek mi si˛e sko´nczył i nie mogłem i´s´c dalej, doktor
Boots wyrwała mi z r ˛

ak jego koniec.

164

background image

I tak istnieje tylko jedna droga, tłumaczył drugi. Nie ma powrotu.
Tu si˛e zgadzamy, dodał.
W takim razie pora sobie ul˙zy´c, oznajmiłem.
Podszedłem do plecaka, w którym przechowywałem cały swój dobytek, i wy-

j ˛

ałem szkatułk˛e z czwórdzbankiem. Wróciłem do okna, złamałem piecz˛e´c i pod-

niosłem wieko. Pierwszy dzbanek był niebieski i zawierał pomara´nczow ˛

a sub-

stancj˛e; te dwa kolory dominowały w Domu Dwudziestu O´smiu Zapachów, a lek
z grupy zwanej dziatw ˛

a medykamentów zwalczał wszelkie choroby. Drugi dzba-

nek był czarny, a jego ró˙zowa zawarto´s´c sprowadziła na mnie sen, który rozlu´znił
wi˛e´z z Siedmior˛ekim. Trzeci l´snił srebrzy´scie, a w nim czerniły si˛e granulki, któ-
re zmniejszały brzemi˛e; tak mo˙zna było sobie ul˙zy´c. Czwarte naczy´nko białe jak
ko´s´c, a w nim biały wybór aniołów, na który, jak wspomniałem, nie zdecydowa-
ła si˛e Jedno Słowo, mówi ˛

ac ˙ze w tym roku jeszcze nie czas. Si˛egn ˛

ałem po skr˛eta

zostawionego przy oknie. Trzymałem go mi˛edzy palcami, rozmy´slaj ˛

ac o czwórdz-

banku. Miałem przed oczyma Houda, stoj ˛

acego przed lustrem, na którym widniał

m˛e˙zczyzna w wysokim nakryciu głowy, z du˙zymi dzbankami przeznaczonymi dla
stoj ˛

acego obok chłopca.

— To zmieszanie ´swiatło´sci i mroku — powiedział wtedy Houd. Przez chwil˛e

my´slisz jedynie o tym zmieszaniu, zamiast si˛e zastanawia´c nad wszystkim.

— Nad wszystkim? — zapytałem.
— To zale˙zno´s´c — wyja´snił.
A wi˛ec niech b˛edzie zale˙zno´s´c, czymkolwiek jest. Spróbujemy zmieszania.

Otworzyłem dwa dzbanki — srebrzysty i czarny. Z pierwszego wyj ˛

ałem ciemn ˛

a

jak ˙zu˙zel granulk˛e i połkn ˛

ałem j ˛

a od razu. Zwil˙zyłem kciuk, zaczerpn ˛

ałem odro-

bin˛e ró˙zowej ma´sci z drugiego naczy´nka i oblizałem palec. Paliłem spokojnie,
strzepuj ˛

ac popiół na wkl˛esły parapet. Wiatr d ˛

ał coraz mocniej, unosz ˛

ac w deszcz

ró˙zowe drobiny.

xxx
W mojej głowie było do´s´c miejsca, by podj ˛

a´c gr˛e, chocia˙z utrudniał j ˛

a pół-

mrok, bo gapie skupieni na zewn ˛

atrz zagl ˛

adali do ´srodka przez okna. Gracze sie-

dzieli w kr˛egu, z pochylonymi głowami i uniesionymi kolanami. Kr ˛

a˙zyła w´sród

nich tylko jedna kulka. Wszyscy gadali jak naj˛eci, ale nie było kłótni, kto ma
zacz ˛

a´c; kulka pow˛edrowała do mojej matki.

— Czyje kolano? — rzucili chórem gracze. Kulka wyl ˛

adowała u Barwy Czer-

wieni, a potem spocz˛eła na kolanie Siedmior˛ekiego, który mrukn ˛

ał:

— Nadejdzie taki dzie´n, młody człowieku, na pewno przyjdzie. — Kulka wró-

ciła do gaw˛edziarki, która powtarzała raz po raz:

— W˛ezeł na linii. Jakie to ´smieszne. — Kulka ´sci´sni˛eta długimi szczypcami

zawisła w powietrzu.

— Czyje kolano? — pytali gracze. Kulka znalazła si˛e u Jednodniówki.

165

background image

— Na zawsze — oznajmiła dziewczyna, podnosz ˛

ac głow˛e o cudownych nie-

bieskich oczach.

— Id´z z tym do kobiet — rzucił Siedmior˛eki i podał kulk˛e Naro˙znikowi.
— L˙zejsze od powietrza, l˙zejsze od powietrza — mruczał stary, pal ˛

ac chleb.

— Stary ˙zarcik Roya — stwierdziła Jednodniówka, podaj ˛

ac kulk˛e Barwie

Czerwieni.

— Wiele ˙zywotów — mamrotała gaw˛edziarka. — Wiele ˙zywotów w jednym

mgnieniu dziel ˛

acym narodziny i ´smier´c.

— Teraz jest wiosna — powiedziała Jednodniówka i dr˙z ˛

ac ˛

a r˛ek ˛

a wyci ˛

agn˛eła

szczypce w stron˛e kulki le˙z ˛

acej na kolanie staruszki. Zhinsinura obserwowała je,

kr˛ec ˛

ac głow ˛

a.

— Ile ˙zywotów posiada kot? — zapytała.
— Dziewi˛e´c — odparła Barwa Czerwieni.
— Skucha — oznajmił Houd, potrz ˛

asaj ˛

ac bransolet ˛

a z bł˛ekitnego kamienia.

Podniósł kulk˛e z podłogi palcami o ˙zółtawych paznokciach i umie´scił na swoim
kolanie.

— Czyje kolano? — dopytywali si˛e wszyscy. Szczypce wyci ˛

agn˛eły si˛e po

kulk˛e.

— Wielki W˛ezeł i Pierwsza Pułapka Mniejsza, natomiast Pułapka Mniejsza

i Wyprawa tworz ˛

a Drug ˛

a Bram˛e Mniejsz ˛

a, a dla tych od Li´scia, Pułapk˛e Niedo-

mkni˛et ˛

a Wi˛eksz ˛

a — tłumaczyła Barwa Czerwieni; kulka coraz szybciej kr ˛

a˙zyła

w´sród graczy.

— Mucha widzi wszystko dookoła — oznajmił P ˛

aczek i podał mnie Kwiatko-

wi. — Nie dostrzega przeszkody — dodał — ale nie mo˙ze si˛e ruszy´c.

— Niech to b˛edzie dla ciebie nauczk ˛

a — stwierdził Kwiatek i poło˙zył mnie

na kolanie ´swi˛etego.

— Wszyscy jeste´smy kuternogami — oznajmił Blask i ziewn ˛

ał. — Sztuczna

noga m˛eczy bardziej ni˙z chłód.

— Zostałe´s ju˙z ´swi˛etym? — zapytał P ˛

aczek. Kwiatek przeniósł mnie na szczu-

płe kolano Jednodniówki, a Blask dodał:

— Tylko okruchy. — Podał mnie nieznajomej dziewczynie w szacie usianej

gwiazdami. Patrzyła uwa˙znie, obok niej siedział wielki kot.

— Jak mo˙zesz o mnie my´sle´c? — rzuciła. — Przecie˙z st ˛

ad odeszłam.

— Skucha! Druga skucha — oznajmił kot. Podniesiona kulka spocz˛eła na

kolanie Zhera.

— Jaki pi˛ekny — westchn˛eła Jednodniówka.
— To przecie˙z tylko gra — wtr ˛

aciła Barwa Czerwieni.

— Czyje kolano?
— Przedmiot nie powinien si˛e domy´sla´c, jest pionkiem w grze — rzucił Houd.

Kulka w˛edrowała coraz szybciej.

166

background image

— Z czasem — odparła Barwa Czerwieni — b˛edziesz przezroczysty. Kto wie-

dzie przezroczysty ˙zywot, ten jest wolny od ´smierci.

— Uczymy si˛e z tym ˙zy´c — odparł Blask. — Uczymy si˛e z tym ˙zy´c, a przy-

najmniej staramy si˛e nauczy´c. Mamy swój porz ˛

adek i swoj ˛

a m ˛

adro´s´c.

— Na czym polega prawdziwa mowa? — wypytywała Zhinsinura. — Tajem-

nica za tajemnic˛e.

— Nie pami˛etam zagadek — skar˙zyła si˛e Jednodniówka.
— Grzeczno´sciowy zwrot rozpoczynaj ˛

acy list, korpus informacji oraz grzecz-

no´sciowy zwrot na zako´nczenie. Mi˛edzy nimi biegnie ´scie˙zka.

— ´Scie˙zka — mrukn˛eła Barwa Czerwieni.
— To jedynie nazwa — stwierdziła Zhinsinura.
— Sama układa si˛e pod stopami — dodała mbaba.
— Do miejsca, w którym jeste´s — oznajmiła Zhinsinura.
— Kiedy´smy w˛edrowali — rzuciła mbaba.
— Tam, gdzie si˛e na niej znajdujesz — powiedziała Zhinsinura — to jedynie

opowie´s´c.

— I tak dalej, i tak dalej — wtr ˛

acił Blask.

— Opowie´sci bywaj ˛

a przyjemne. . .

— To zale˙zno´s´c — wtr ˛

acił Houd.

— . . . albo wr˛ecz przeciwnie. To jest ´swiatło´s´c i mrok.
— Pogr ˛

a˙zył si˛e w mroku — rzekł m˛e˙zczyzna z kosturem, podnosz ˛

ac kul-

k˛e szczypcami z czarnego drewna. Przesun˛eła si˛e i zadr˙zała mi˛edzy patyczkami.
Gracze doskonale sobie radzili.

— Ile ˙zywotów ma kot? — zapytała Puff. — Szybko.
— Wiele ˙zywotów — odparła Barwa Czerwieni. — Wiele ˙zywotów w jednym

mgnieniu, dziel ˛

acym narodziny i ´smier´c. — M˛e˙zczyzna z kosturem poło˙zył kulk˛e

na jej kolanie, co wywołało gł˛ebokie westchnienie.

— Czyje kolano? — zawołali chórem gracze.
— Kolano doktor Boots — odparła cicho Jednodniówka. — Teraz jest wiosna.
— A prawdomówca jest. . .
— Przezroczysty — dodała Barwa Czerwieni.
— A ´swiatło´s´c i mrok s ˛

a. . .

— Matowe — stwierdziła Zhinsinura.
Za kulk˛e do gry słu˙zył laskowy orzech. Szczypce Zhinsinury ´scisn˛eły go ni-

czym dziadek do orzechów.

— Matowy, przezroczysty — powiedziała kulka. — Jak mur przechodni.
— Skucha — stwierdziła Jednodniówka i posmutniała, jakby z góry wiedziała,

czego si˛e spodziewa´c.

— Mur przechodni? Co´s takiego nie istnieje — powtórzyła Zhinsinura,

z u´smiechem bior ˛

ac kulk˛e w palce. Umie´sciła j ˛

a w dziadku do orzechów.

167

background image

— Trzy skuchy — oznajmił Teeplee. — Gra sko´nczona. — Zhinsinura spo-

kojnie zacisn˛eła dło´n. Skorupka orzecha p˛ekła z trzaskiem.

xxx
Usłyszałem chrz˛est i podniosłem wzrok. Czaszka ponad moj ˛

a głow ˛

a p˛ekła

wzdłu˙z, a rys ci ˛

agle przybywało.

Mój skr˛et znikn ˛

ał. Brom wbrew swoim obyczajom spał na podłodze, a nie na

łó˙zku, gdzie si˛e zwykle wylegiwał. Przez otwór w podłodze widziałem ciemnie-
j ˛

acy ˙zar paleniska. Na zewn ˛

atrz było ju˙z ciemno; dobiegał stamt ˛

ad jednostajny

szum; to deszcz b˛ebnił o czaszk˛e. P˛ekni˛ecie rozszerzyło si˛e z cichym trzaskiem.
A˙z podskoczyłem z wra˙zenia. Mój krzyk sprawił, ˙ze doktor si˛e obudziła, ale Brom
dalej spał.

Jaka doktor?
— Tak nie wolno — powiedziałem. — Nie ma trzeciej skuchy.
— Tak — przyznała doktor. Nie była stara, ale włosy miała białe, a dłonie

zaci´sni˛ete na srebrzystoczarnej narzucie pokryte były zmarszczkami. Poruszyła
si˛e, a legowisko zaskrzypiało. Popatrzyła na mnie wielkimi spokojnymi oczyma.

— Nadal wiem, jak u˙zywa´c prawdziwej mowy.
— Tak — rzekła doktor.
— Funkcjonuje niczym ´swiatło i ciemno´s´c.
— Tak — powiedziała doktor.
— Tak — powtórzyłem. — U˙zywaj ˛

ac prawdziwej mowy, wszystkim, którzy

słuchaj ˛

a, mówimy o mroku i ´swiatło´sci. Im lepiej opowiadasz star ˛

a histori˛e, tym

lepiej opisujesz tera´zniejszo´s´c.

— Tak — przyznała doktor.
— Z tego wniosek, ˙ze zawsze byłem w ´swiatło´sci i mroku. Nie potrzebowałem

si˛e tego uczy´c, cho´c nie zdawałem sobie sprawy.

— Tak — powtórzyła.
— A zatem nie ma ˙zadnej ró˙znicy. To jedno i to samo.
— Tak.
— Czy to oznacza, ˙ze istotnie nic takiego jak mur przechodni nie istnieje?
— Tak.
— Ach, tak. W porz ˛

adku. Dwie skuchy zatem.

— Tak.
— Gra toczy si˛e dalej.
— Tak.
— Ach, tak. W porz ˛

adku. W takim razie — ci ˛

agn ˛

ałem, siadaj ˛

ac — skoro

mamy do czynienia z tym samym, na czym polega ró˙znica?

— Tak — stwierdziła doktor.
Rozległ si˛e gło´sny trzask. Zerwałem si˛e na równe nogi i podniosłem głow˛e.

P˛ekni˛ecie rosło niebezpiecznie. Brom popatrzył w gór˛e, potem na mnie. Woda
s ˛

aczyła si˛e do ´srodka, a biała powierzchnia czaszki poszarzała. Podbiegiem do

168

background image

plecaka i wrzuciłem do niego czwórdzbanek, chwyciłem okulary i zało˙zyłem je
w po´spiechu.

— Chyba czas st ˛

ad odej´s´c — rzuciłem gło´sno. Podszedłem do posłania, na

którym le˙zała doktor, obserwuj ˛

ac mnie z uwag ˛

a. — Narzuta jest du˙za, zmie´scimy

si˛e pod ni ˛

a oboje — dodałem, si˛egaj ˛

ac po czarnosrebrzyst ˛

a tkanin˛e, któr ˛

a była

okryta.

W półmroku zdawało mi si˛e, ˙ze obok niej le˙zy kot, ale, rzecz jasna, to ona

była kotk ˛

a. Odwróciła si˛e i na czworaka ostro˙znie zeszła z łó˙zka na podłog˛e. Bura

sier´s´c na kocich łapach przypominała futerko Fa’afy, kocura z Rejestru. Podpie-
raj ˛

ac si˛e r˛ekoma, doktor przeci˛eła sypialni˛e i wyjrzała przez okno. Podci ˛

agn˛eła

wysoko kolana i oparła dłonie na wkl˛esłym parapecie. Owin˛eła kocim ogonem
pazurzaste tylne łapy. Ponad naszymi głowami czaszka p˛ekała z trzaskiem. Lekki
biały popiół rozsypał si˛e wokół.

— Chyba pora i´s´c — powiedziałem zdławionym głosem.
Spojrzenie doktor pow˛edrowało od zalanego deszczem okna do otworu w pod-

łodze. Jednym susem pokonała t˛e odległo´s´c i znikn˛eła mi z oczu. Brom pobiegł
za ni ˛

a. Zarzuciłem plecak, si˛egn ˛

ałem po czarnosrebrzyst ˛

a narzut˛e, wcisn ˛

ałem na

głow˛e kapelusz. Czaszka nadal p˛ekała.

Koty czekały na mnie przy drzwiach wyj´sciowych. Nie miały ochoty wyj´s´c

na deszcz — normalna sprawa. Uznałem, ˙ze Brom da sobie rad˛e. Niepewnym
krokiem podszedłem do naszej doktor i ukl ˛

akłem przed ni ˛

a. Dr˙zała z chłodu i wil-

goci. Gdy spostrzegła, ˙ze mam na sobie migotliw ˛

a peleryn˛e (szczerze mówi ˛

ac,

nie pami˛etam, kiedy si˛e ni ˛

a otuliłem), odzyskała spokój, wolno uniosła ramiona

i obj˛eła mnie za szyj˛e. Usłyszałem stłumiony j˛ek, ale nie pami˛etam, czy był to wy-
raz niech˛eci, czy przyzwolenia. Obj ˛

ałem Boots i wzi ˛

ałem j ˛

a na r˛ece. Ruszyli´smy

w ulew˛e i ciemno´s´c.

´Slizgałem si˛e i potykałem na mokrych li´sciach, id ˛ac w dół po zboczu, coraz

dalej od głowy. Deszcz zacinał, raz omal nie upadłem z moim brzemieniem. Z tyłu
dobiegł mnie gło´sny trzask; pewnie głowa rozpadła si˛e na kawałki. Próbowałem
si˛e obejrze´c, ale w ciemno´sci i g˛estym lesie trudno było cokolwiek zobaczy´c, a po-
za tym doktor mocno obejmowała mnie za szyj˛e. Czułem jej lekki, ciepły oddech;
chyba zasn˛eła. Przy ka˙zdym potkni˛eciu odruchowo przyciskałem j ˛

a mocniej, ale

w ogóle na to nie zwa˙zała. Wtuliła si˛e we mnie, ukryta pod obszern ˛

a peleryn ˛

a.

Przystan ˛

ałem, gdy wyszli´smy na szerok ˛

a pust ˛

a Drog˛e. Popatrzyłem w obie

strony, ale prócz wiatru i deszczu, kamieni, i majacz ˛

acych w mroku ciemnych pni

nie było na co patrze´c.

— Chyba wiem, dok ˛

ad mo˙zemy si˛e uda´c — stwierdziłem troch˛e zdyszany.

— Tak — dobiegł spod peleryny stłumiony głosik Boots. Westchn˛eła. Ja rów-

nie˙z odetchn ˛

ałem gł˛eboko. Ruszyli´smy na północ.

To była długa w˛edrówka. Par˛e miesi˛ecy zaj˛eła mi poprzednio wyprawa na po-

łudnie, do krainy tak odległej od rodzinnego gniazda. Najpierw trafiłem do lasu,

169

background image

gdzie mieszkał Blask, potem wyruszyłem dalej na południe, do Centrum Usługo-
wego; dalej lato i samotna włócz˛ega — w tym samym kierunku. Maszerowałem,
d´zwigaj ˛

ac ci˛e˙zkie brzemi˛e.

— Ci ˛

agle pada deszcz — łkałem, oddychaj ˛

ac z trudem — a wiosny nie b˛e-

dzie. . . — Gdy nadszedł wreszcie ostatni d˙zd˙zysty poranek, stan ˛

ałem na grzbiecie

nagiego, pokrytego ´sniegiem wzgórza i zobaczyłem szerok ˛

a dolin˛e Rzeki, z której

w gł˛ebi wypływał spieniony biały strumie´n, podobny do pary zimowego oddechu.
Moje ramiona i dłonie tak długo były splecione, ˙ze nie potrafiłem sobie wyobrazi´c
momentu, w którym pozb˛ed˛e si˛e brzemienia.

— Tam daleko, za Rzek ˛

a, po´sród wzgórz jest puszcza, przez któr ˛

a wiedzie

´scie˙zka; tylko nieliczni potrafi ˛

a j ˛

a odnale´z´c. Im dalej, tym wyra´zniejszy szlak.

Las si˛e w ko´ncu przerzedza i wida´c drzwi. Podejdziesz bli˙zej i ujrzysz je wyra´z-
nie, a˙z w ko´ncu staniesz na progu. Wejdziesz do ´srodka i zobaczysz dziewczyn˛e
o niebieskich oczach, matowych jak niebo, która przerwie gr˛e w pier´scienie, by
spojrze´c na przybysza. Nie mog˛e i´s´c dalej.

Boots wolno zsun˛eła mi si˛e na kolana. Dr˙załem, prostuj ˛

ac ramiona, a zbolałe

mi˛e´snie dawały mi si˛e mocno we znaki. Odsun ˛

ałem peleryn˛e, by si˛e upewni´c, czy

mój ci˛e˙zar wart był tak długiej w˛edrówki.

Miałem ze sob ˛

a plastikowy pojemnik oraz lejek, za pomoc ˛

a którego chwyta-

łem deszczówk˛e podczas rzadkich opadów. Wzi ˛

ałem tak˙ze saperk˛e, prawie bez

´sladów rdzy, oraz kawałek białego powroza, a tak˙ze spory ksi˛egozbiór o po-

dobnych wymiarach; Blask dostanie je w prezencie, o ile si˛e zobaczymy. Wzi ˛

a-

łem gar´s´c drobiazgów z anielskiego srebra, mi˛edzy innymi przedmiot, który Te-
eplee nazwał kolczatk ˛

a; moim zdaniem takie rzeczy zawsze si˛e przydaj ˛

a. Najci˛e˙z-

sza była maszyna, okryta cz˛e´sciowo plastikowym futerałem i troch˛e zardzewiała
tam, gdzie nie si˛egała osłona; przypominała mechaniczny odpowiednik krzy˙zów-
ki ´swi˛etego; długie szeregi przycisków z wypisanymi na nich literami oraz wiele
innych elementów o trudnej do okre´slenia funkcji. Blask odnosił si˛e lekcewa˙z ˛

aco

do tego urz ˛

adzenia i nazywał je maszyn ˛

a do sylabizowania. Zabrałem je w na-

dziei, ˙ze naucz˛e si˛e sylabizowa´c.

— To zbyt wielki ci˛e˙zar — stwierdziłem. — Zbyt wielki.
— Sko´nczyłe´s z szabrem, co? — rzucił Teeplee. — S ˛

adziłem, ˙ze prawdomów-

cy wszystko chomikuj ˛

a.

Serce biło mi coraz wolniej. Wzgórze i dolina przesłoni˛ete tu i ówdzie pa-

smami mgły wydawały si˛e mniejsze ni˙z w rzeczywisto´sci; wystarczyło skłoni´c
zmysły do małego wysiłku, by zobaczy´c, co jest za nimi. Spróbowałem; moim
oczom ukazała si˛e droga prowadz ˛

aca do ruin, gdzie mieszkał Teeplee, oraz sza-

brownik we własnej osobie, odziany w pasiast ˛

a i gwia´zdzist ˛

a peleryn˛e. Zamiast

i´s´c do rodzinnego gniazda z doktor Boots na r˛eku, znalazłem si˛e w ruinach z wor-
kiem pełnym rupieci. Zapewne moja głowa wcale nie ucierpiała. Mniejsza z tym.
I tak nie zamierzałem tam wraca´c.

170

background image

— Nie zawsze — odparłem. W tej rzeczywisto´sci mój głos brzmiał słabo i nie-

pewnie. — Tam jest wszystkiego pod dostatkiem.

— Dok ˛

ad si˛e wybierasz? — zapytał.

— Do domu — odparłem. — Jednak nastała wiosna. — Naprawd˛e tak było.

Deszcz j ˛

a poprzedzał, o czym nie wiedziałem. Kl˛ecz ˛

ac teraz nad stosem przed-

miotów, widziałem to jasno i wyra´znie. Ka˙zda kropla wody na gał ˛

azkach wilgot-

nych zaro´sli l´sniła zielonkawo, a wiatr rozgarniał k˛epy zmatowiałej trawy, odsła-
niaj ˛

ac młode ´zd´zbła. Boots nie zdradziła owej tajemnicy, ani słowem nie uprze-

dziła mnie o nadej´sciu wiosny, poniewa˙z najpierw musiałem zapomnie´c o takiej
mo˙zliwo´sci. Pomy´slałem, ˙ze to ´swiatło´s´c i mrok. Nadeszła wiosna. Teraz jest do-
brze. Po˙zegnałem doktor Boots i pozwoliłem jej odej´s´c; wydawało mi si˛e wów-
czas, ˙ze upadam, ale czułem za plecami pomocne dłonie, których nie mogłem
zobaczy´c, byłem jednak przekonany o ich istnieniu.

— Jak ci si˛e to podoba? — rzucił Teeplee, wyjmuj ˛

ac z zanadrza fałdzistej

szaty drobny przedmiot, okruch zimowego lodu. . . nie, to nie jest wła´sciwe okre-

´slenie. — Poszedłem sprawdzi´c — wyja´snił szabrownik.

To nie była zwyczajna gałka, tylko pokr˛etło, identyczne z ustawionymi na

jednej linii kulkami wewn ˛

atrz postumentu Boots. Wło˙zyłem srebrn ˛

a r˛ekawiczk˛e.

— Daj mi gałk˛e — poprosiłem.
— To ci˛e b˛edzie sporo kosztowa´c — oznajmił Teeplee.
— Mo˙zesz zabra´c wszystko, co mam — odparłem. Szabrownik podał mi gał-

k˛e; w ostatniej chwili wypu´scił j ˛

a z r˛eki albo podrzucił, lecz nie upadła, tylko

poszybowała ku mnie i osiadła w zagł˛ebieniu dłoni, lekko niczym ptak. W chwili,
gdy uniosła si˛e w powietrze, usłyszałem cichy gwizd; mo˙zna by s ˛

adzi´c, ˙ze ´zró-

dłem d´zwi˛eku jest r˛ekawica, ale to wra˙zenie było myl ˛

ace.

Kiedy gałka dotkn˛eła srebrnej powierzchni, zabrzmiał podwójny d´zwi˛ek zare-

jestrowany przez jedno z urz ˛

adze´n niebia´nskiego miasta, prawda? Od wielu stu-

leci aniołowie nadstawiali ucha, by usłysze´c tamte odgłosy, a kiedy si˛e rozległy,
Mongolfier rozpocz ˛

ał przygotowania do wyprawy.

— Twoje rzeczy niewiele s ˛

a warte — mrukn ˛

ał Teeplee, stukaj ˛

ac paluchem

u nogi w mój skarb. — To unikat. Przetrwał w doskonałym stanie.

— Jasne — przytakn ˛

ałem. Wydobyłem zaszyty w mankiet pieni ˛

adz, za który

sam kiedy´s zostałem kupiony. Przez chwil˛e trzymałem go w palcach, wyczuwaj ˛

ac

pod opuszk ˛

a wypukł ˛

a podobizn˛e anioła o bujnej czuprynie; ten drobiazg nic ju˙z

dla mnie nie znaczył. Odnalazłem zgub˛e i mogłem wróci´c do rodzinnego gniaz-
da, by snu´c dług ˛

a i niezwykł ˛

a opowie´s´c o tej wyprawie. Z drugiej strony jednak,

oddaj ˛

ac szabrownikowi metalowy kr ˛

a˙zek w zamian za gałk˛e ´swi˛etego Andy’ego,

wcale nie odzyskałem wolno´sci, bo pieni ˛

adz, jak wszystko co ludzkie, funkcjonu-

je wedle podstawowej zasady: jest tylko jedna droga i nie ma powrotu.

background image

CZWARTA FASETA

Z pocz ˛

atkiem lata stan ˛

ałem w ko´ncu na szczycie pagórka, z którego wida´c do-

lin˛e, gdzie le˙zy Małe Domostwo. To miejsce istnieje naprawd˛e. Krajobraz był
znacznie bogatszy ni˙z w mojej wizji, spowodowanej zmieszaniem; poza tym
wszystko pozieleniało, jednak bez trudu poznałem znajom ˛

a okolic˛e, po˙zegnan ˛

a

przed trzema laty.

W pierwszej chwili chciałem p˛edzi´c co sił w nogach po zboczu wzgórza, od-

nale´z´c ´Scie˙zk˛e i dopa´s´c drzwi, gdzie przesiaduje linia Klamry, ale co´s mnie po-
wstrzymało. Rozbiłem obóz, jak co wieczór podczas długiej w˛edrówki, i rozsia-
dłem si˛e wygodnie. Zapadła noc; zbli˙zała si˛e pełnia. Min ˛

ał kolejny dzie´n. Przyszło

mi do głowy, ˙ze je´sli zejd˛e teraz po zboczu, stan˛e si˛e podobny do Olivii, która nie-
spodziewanie przybyła z oddali w towarzystwie ogromnego kocura o przyjaznych

˙zółtych ´slepiach, by zdradzi´c nam straszliwe tajemnice.

Nie wspomniałem, ˙ze Brom odnalazł mnie, gdy rozbiłem obóz po rozstaniu

z szabrownikiem. Pocz ˛

atkowo byłem wystraszony, bo podczołgał si˛e cichcem do

ogniska, ale na widok zwierzaka parskn ˛

ałem ´smiechem. Brom obw ˛

achał mnie,

˙zeby si˛e upewni´c, przyjrzał si˛e obozowisku, przycupn ˛

ał na podwini˛etych łapach,

westchn ˛

ał i zapadł w drzemk˛e, jak to kot.

Brom pierwszy dostrzegł mego go´scia. Min ˛

ał kolejny dzie´n. Nadal nie po-

trafiłem si˛e zdoby´c na to, by zej´s´c z pagórka i przeprawi´c si˛e przez Rzek˛e. Le˙za-
łem na plecach, bezmy´slnie zapatrzony na młode li´scie, gdy usłyszałem charakte-
rystyczne d´zwi˛eki wydawane przez koty na widok ptaków lub innych fruwaj ˛

acych

stworze´n: ak, ak, ak! Przetoczyłem si˛e na bok, by sprawdzi´c, czemu Brom tak
prycha; mo˙ze spostrzegł jastrz˛ebia zawieszonego na tle nieba? Usiadłem i krzyk-
n ˛

ałem.

Kto´s wysun ˛

ał si˛e z chmur i szybował w dół pod otwartym parasolem.

Wielkie białe półkole roz´swietlone promieniami sło´nca. . . Liny przymocowa-

ne na obu ko´ncach napinały tkanin˛e wokół powietrznej kuli. U zbiegu lin, jak
mucha w paj˛eczynie, wisiał człowiek, a jego stopy poruszały si˛e bezładnie, gdy
opadał ku ziemi. Zerwałem si˛e i pobiegłem za nieznajomym, którego wiatr znosił
w bok. Jasny parasol opadał coraz ni˙zej i wkrótce okazało si˛e, ˙ze to wielka, biała,
faluj ˛

aca kopuła. Widziałem ju˙z całkiem wyra´znie zawieszonego pod ni ˛

a człowie-

172

background image

ka, który pomachał do mnie, a nast˛epnie zacz ˛

ał poci ˛

aga´c za liny, by wyl ˛

adowa´c

na ł ˛

ace, a nie w koronach drzew. Pobiegłem za nim. Spadł na ł ˛

ak˛e nagle i z du˙zym

impetem, mimo ochronnego parasola, który na ziemi okazał si˛e zupełnie bezu˙zy-
teczny. Wstrzymałem oddech, gdy stopy przybysza uderzyły o grunt. Przetoczył
si˛e — zapewne w nadziei, ˙ze wytraci szybko´s´c; ci ˛

agn ˛

ał za sob ˛

a sflaczał ˛

a kopuł˛e,

a raczej zwykł ˛

a płacht˛e, podrywan ˛

a raz po raz powiewami wiatru i natychmiast

opadaj ˛

ac ˛

a na ziemi˛e.

Czasza unosiła si˛e niemrawo, ale m˛e˙zczyzna stał ju˙z pewnie na nogach, cho´c

masa tkaniny ci ˛

agn˛eła go w bok, kiedy usiłował wypl ˛

ata´c si˛e z lin i unieruchomi´c

j ˛

a za wszelk ˛

a cen˛e. W ko´ncu, uwolniony z wi˛ezów, zabrał si˛e do zwijania białej

tkaniny, która wzdymała si˛e i opadała niczym niezliczone ˙zabie gardła. Chwyci-
łem kamie´n i rzuciłem go na czasz˛e, by j ˛

a obci ˛

a˙zy´c i unieruchomi´c. Nieznajomy

zło˙zył j ˛

a byle jak i stan ˛

ał ze mn ˛

a twarz ˛

a w twarz.

— Mongolfier — rzekł. Nie miałem poj˛ecia, co odpowiedzie´c.
Stał przede mn ˛

a blady, ponury m˛e˙zczyzna, z prostymi czarnymi włosami,

które opadały mu na oczy. Nosił dopasowan ˛

a br ˛

azow ˛

a kurtk˛e z mnóstwem za-

pinanych kieszeni, spodnie i dziwnie l´sni ˛

ace buty si˛egaj ˛

ace do kolan, sznurowane

długimi tasiemkami. Skin ˛

ałem głow ˛

a i z u´smiechem podszedłem do go´scia, któ-

ry cofn ˛

ał si˛e natychmiast, nie odrywaj ˛

ac ode mnie spojrzenia ciemnych, szeroko

otwartych oczu. Takie spojrzenie widywałem tylko u dzikich zwierz ˛

at, cierpi ˛

a-

cych m˛eki od ran.

W tej samej chwili Brom wyszedł ostro˙znie z krzaków rosn ˛

acych za moimi

plecami. M˛e˙zczyzna krzykn ˛

ał, cofn ˛

ał si˛e i omal nie upadł. Na plecach d´zwigał

sakw˛e, niemal tak du˙z ˛

a jak on sam. Niezdarnie wyci ˛

agn ˛

ał tajemniczy przedmiot

z osobliwej kieszeni na biodrze. Było to urz ˛

adzenie wielko´sci dłoni, z r˛ekoje-

´sci ˛

a i ciemnym, metalowym paluchem, którym nieznajomy wskazywał kota. Stał

nieruchomo jak skała, ´sciskaj ˛

ac tajemniczy przedmiot i wytrzeszczał oczy. Brom

wyczuł jego strach, l˛ekliwie skrył si˛e za moimi plecami i zerkał ukradkiem na
nieznajomego, który schował wreszcie aparat do kieszeni i, obserwuj ˛

ac uwa˙znie

kota, przykucn ˛

ał a˙z dno wielkiej sakwy dotkn˛eło gruntu. Dotkn ˛

ał czarnego punktu

na pasku i wyprostował si˛e energicznie. Wór stał sztywno na ł ˛

ace.

— Mongolfier — rzekł po raz wtóry m˛e˙zczyzna. Podłu˙zn ˛

a sakw˛e o niere-

gularnym kształcie, pozbawion ˛

a uchwytów i pasków chronił połyskliwy futerał,

podobny do mojej czarnosrebrzystej płachty i przylegaj ˛

acy tak szczelnie, jak tka-

nina mokra lub przyci´sni˛eta wichur ˛

a napieraj ˛

ac ˛

a ze wszystkich stron.

— Co to za sztuczka z t ˛

a sakw ˛

a? — zapytałem.

Uniósł dło´n na znak, ˙ze mam zamilkn ˛

a´c. Drug ˛

a r˛ek ˛

a wyj ˛

ał z innej kieszeni

jeszcze jeden czarny aparacik, umie´scił go za mał˙zowin ˛

a i poprawiał przez chwi-

l˛e; urz ˛

adzenie wygl ˛

adało jak du˙ze, czarne ucho. . . i rzeczywi´scie nim było. Nie-

znajomy skin ˛

ał na mnie, skupiony na swoim mechanizmie, lecz gdy podszedłem,

znowu si˛e cofn ˛

ał.

173

background image

— Jeste´s bardziej nieufny od mojej krowy — powiedziałem. M˛e˙zczyzna prze-

chylił głow˛e na bok i słuchał swego ucha; przymkn ˛

ał powieki i zagryzł warg˛e.

— Wi˛ecej nieufno´sci — powiedział wolno, jak przez sen. Popatrzyli´smy na

siebie; obaj byli´smy zmieszani. Skin ˛

ał na mnie raz jeszcze. Chciałem do niego

podej´s´c, lecz nagle u´swiadomiłem sobie, gdzie tkwi problem. Mówili´smy ró˙zny-
mi j˛ezykami. Przybysz nie rozumiał moich słów, a ja nie pojmowałem jego mowy.
Sztuczne ucho najwyra´zniej chwytało sens naszych wypowiedzi; szeptem przeka-
zywało skoczkowi moje słowa i podpowiadało, co nale˙zy mówi´c, a on powtarzał
mo˙zliwie dokładnie. Uznałem, ˙ze je´sli tak dalej pójdzie, minie sporo czasu, nim
si˛e dowiem, jakie ˙zycie mój go´s´c prowadził w niebiosach. Usadowiłem si˛e wy-
godnie i sam zacz ˛

ałem opowiada´c.

Po chwili nieznajomy tak˙ze usiadł i wsłuchiwał si˛e uwa˙znie nie tyle w mo-

je słowa, co w szept dobiegaj ˛

acy z urz ˛

adzenia; od czasu do czasu kiwał głow ˛

a,

zmieszany wyrzucał w gór˛e ramiona albo podnosił do ust pi˛e´sci zaci´sni˛ete tak
mocno, ˙ze ich kostki całkiem pobielały. Do´s´c szybko pojmował trudne sprawy,
lecz banalna uwaga o pi˛eknej pogodzie całkiem zbiła go z tropu. Pod koniec dnia
mogli´smy ju˙z rozmawia´c całkiem swobodnie. Uwa˙znie dobierał słowa, lecz nadal
zdania sensowne mieszały si˛e z dziwacznymi. Oczy miał rozbiegane; ´sledził po-
dejrzliwym spojrzeniem ´swiergotliwe ptactwo i brz˛ecz ˛

ace owady; na widok mo-

tyla zerwał si˛e jak oparzony. Siedział naprzeciwko, wci ˛

agaj ˛

ac mnie do rozmowy,

jakby nie było dziwnego w tym, ˙ze zjawiłem si˛e na ł ˛

ace, a nasze spotkanie zo-

stało dawno zaplanowane i szcz˛e´sliwie doszło do skutku. Z drugiej strony jednak,
przera˙zały go drobiazgi. Uwalniał si˛e od l˛eku jedynie wówczas, gdy słuchał lub
mówił, co robił z wielkim przej˛eciem.

W ko´ncu dał mi znak, bym umilkł. Podci ˛

agn ˛

ał ubrudzone traw ˛

a kolana, obj ˛

je r˛ekoma i powiedział:

— Tak. Nadeszła pora, ˙zebym ci wyja´snił, dlaczego tu jestem.
— Dobrze. Powiedz, je´sli chcesz — odparłem. Skrzywił si˛e, jakby zabrakło

mu cierpliwo´sci, lecz zaraz wzi ˛

ał si˛e w gar´s´c.

— Przybyłem odebra´c nasz ˛

a własno´s´c, która jest zapewne w twoim posiada-

niu.

Zdziwiło mnie słowo „własno´s´c”, którego nie u˙zyłem w rozmowie. Sam usły-

szałem je zalewie par˛e razy w ˙zyciu.

— Jak ˛

a własno´s´c?

W jednej z niezliczonych kieszeni miał cienk ˛

a srebrn ˛

a r˛ekawic˛e, która pochła-

niała słoneczne promienie.

— Chodzi o r˛ekawiczk˛e, tak ˛

a jak ta — odparł. — Ale najwa˙zniejszy jest pe-

wien drobiazg. Wygl ˛

ada jak. . . jak. . .

— Gałka — podpowiedziałem. Po chwili dodałem, chocia˙z l˛ek ´sciskał mnie

za gardło: — Odpowiesz mi na jedno pytanie?

— Mo˙zesz zada´c trzy pytania — oznajmił, wyci ˛

agaj ˛

ac ku mnie trzy palce.

174

background image

— Czemu trzy?
— Tradycja.
— Zgoda. Niech b˛ed ˛

a trzy — odparłem. Wymieniłem je po kolei, jak to czynili

ci z Rejestru. — A — Czym jest r˛ekawica oraz kula i co je ł ˛

aczy z nieboszczy-

kami, na przykład z wujem Plunkettem? Be — Jak si˛e dowiedziałe´s, ˙ze je mam?
Ce — Sk ˛

ad przybywasz?

Wysłuchał moich pyta´n z głow ˛

a pochylon ˛

a na bok, gdzie tkwiło sztuczne

ucho, po czym skin ˛

ał głow ˛

a. Po raz pierwszy odk ˛

ad spadł z nieba, u´smiechn ˛

si˛e ponuro i tajemniczo, a jego nieprzenikniony wyraz twarzy stał si˛e jeszcze bar-
dziej zagadkowy.

— Doskonale — stwierdził. — Zgodnie z tradycj ˛

a najpierw odpowiem na

trzecie pytanie. Przybyłem — wskazał palcem niebo — stamt ˛

ad. Z miasta zwa-

nego przez niektórych Laputa. Wiedziałem, ˙ze masz nasz ˛

a własno´s´c, bo specjalne

urz ˛

adzenie odebrało charakterystyczny sygnał. Nie był to odgłos, który słyszałe´s,

tylko zupełnie inny, ledwie uchwytny d´zwi˛ek. Oba przedmioty ł ˛

acz ˛

a si˛e niero-

zerwalnie z osob ˛

a Daniela Plunketta, uwa˙zanego przez ciebie za nieboszczyka;

przyniosłem go tutaj na własnych plecach z niebia´nskiego miasta. Tak si˛e sprawy
maj ˛

a.

— Wychodzi na to, ˙ze jeste´s aniołem, skoro rozmawiasz ze mn ˛

a o takich spra-

wach. — Przestał si˛e u´smiecha´c i gestem dał mi do zrozumienia, ˙ze nie wie, o co
chodzi.

— Moim zdaniem trzy pytania nie wyczerpuj ˛

a tematu — stwierdziłem po

namy´sle.

Usiadł wygodniej i z powag ˛

a skin ˛

ał głow ˛

a, jakby czekało go trudne zadanie.

Trzykrotnie zaczynał mówi´c — za ka˙zdym razem w inny sposób — i przerywał,
jakby słowa uwi˛ezły mu w gardle; mogło si˛e zdawa´c, ˙ze ka˙zde zdanie wydobywa
z własnych trzewi, nie zwa˙zaj ˛

ac na wielki ból. Powiedział mi, ˙ze prócz Laputy nie

ma innych niebia´nskich miast; to jedno jedyne, które aniołowie zbudowali u kre-
su swych dni, jest idealnie przezroczyst ˛

a, ogromn ˛

a półkul ˛

a o ´srednicy jednej mili,

wykonan ˛

a z trójk ˛

atnych szybek uło˙zonych w koronkowy wzór. Przybysz okre´slił

je szczególnym wyrazem, który oznaczał, ˙ze taki sposób ł ˛

aczenia odci ˛

a˙za cał ˛

a

konstrukcj˛e. A co do szyb, nie były wcale ze szkła, tylko z czego´s. . . a raczej z ni-
czego. . . To jest tworzywo lub stan, w którym ´swiatło wnika do wn˛etrza kopuły,
ulegaj ˛

ac przetworzeniu, a zarazem nic si˛e spod niej nie mo˙ze wydosta´c.

— Jak mur przechodni — wtr ˛

aciłem, a m˛e˙zczyzna rzucił mi badawcze spoj-

rzenie, lecz powstrzymał si˛e od stwierdzenia, ˙ze co´s takiego jak mur przechodni
nie istnieje. Próbował za to wyja´sni´c, dlaczego we wn˛etrzu jest ciepło, cho´c wo-
kół budowli panuje chłód. Zm˛eczony jego wywodami oznajmiłem, ˙ze wiem: po
prostu cało´s´c jest l˙zejsza od powietrza.

— Tak. L˙zejsza od powietrza — powtórzył. Miasto uniosło si˛e w niebo na

wysoko´s´c całej mili, i dzi˛eki prostocie rozwi ˛

azania szybuje od tamtej pory; niezli-

175

background image

czone pokolenia aniołów rodziły si˛e tam, ˙zyły i umierały. Opowiadał o maszynach
i urz ˛

adzeniach, a ja pocz ˛

atkowo nie mogłem poj ˛

a´c, czemu uznali za stosowne trzy-

ma´c je w mie´scie, lecz wnet sobie przypomniałem, ˙ze cała ta ich maszyneria wci ˛

a˙z

funkcjonuje bez zarzutu, wykonuj ˛

ac czynno´sci, do których j ˛

a skonstruowano. Zer-

kn ˛

ałem na sztuczne ucho, zmierzyłem wzrokiem ustawiony na ł ˛

ace pakunek. Nie

uszło to uwagi mego rozmówcy.

— Tak, nawet tamto nadal działa.
Opowiedział mi, jak po katastrofie aniołowie powrócili, by szuka´c czterech

nieboszczyków, którzy stanowili ich najwi˛eksze osi ˛

agni˛ecie. Przekonali si˛e, ˙ze

Przymierze odnalazło i unicestwiło trzech, a jeden zagin ˛

ał; ruszyli ´sladem zguby,

a był ni ˛

a Plunkett. Przymierze wpadło na ten sam pomysł, lecz aniołowie mieli

wi˛ecej szcz˛e´scia i zabrali do niebia´nskiego miasta ostatniego nieboszczyka. Przy-
bysz dodał, ˙ze brakowało pewnego elementu, a mianowicie pokr˛etła w kształcie
gałki oraz r˛ekawicy, która. . . która. . . Przerwał i zacz ˛

ał od nowa, by wytłuma-

czy´c, kim był Plunkett, co zaj˛eło mu sporo czasu, bo cz˛esto przerywał, gryzł pal-
ce, niecierpliwie uderzał dło´nmi o cholewki butów. Zasypywałem go pytaniami,
a˙z w ko´ncu zacz ˛

ał wrzeszcze´c i kazał mi si˛e zamkn ˛

a´c.

Powiedziałem mu, ˙ze znam wizerunek Plunketta, i od tego momentu łatwiej

si˛e nam było porozumie´c. Przybysz westchn ˛

ał gł˛eboko i wyja´snił, ˙ze ´swietlista

kula w pewnym stopniu przypomina ów obrazek, ale nie odwzorowuje twarzy
Plunketta, tylko jego natur˛e. Zamiast patrze´c w twarz ostatniego z nieboszczyków,
wsuwa si˛e głow˛e do kuli, a kto j ˛

a nosi, nie ma ´swiadomo´sci własnego istnienia,

bo Plunkett zajmuje jego miejsce. Nieboszczyk ˙zyje w tobie; spogl ˛

adasz na ´swiat

jego oczyma. . . a raczej on patrzy, korzystaj ˛

ac z twoich. Kula pełna była Plunketta

i gotowa do działania, byle tylko kto´s wsun ˛

ał głow˛e do ´srodka; tak samo znaczenie

słowa gotowe jest si˛e ujawni´c, gdy sens wyrazu. . .

— Niczym list — wtr ˛

aciłem. Wolno skin ˛

ał głow ˛

a, niepewny, co mam na my-

´sli. — Po co wam gałka i r˛ekawica?

— By opró˙zni´c t˛e ostatni ˛

a kul˛e. To zwykły pojemnik. Teraz zawiera Plunketta,

lecz dzi˛eki gałce i r˛ekawicy mo˙zna usun ˛

a´c zawarto´s´c, a jasna kula stanie si˛e pusta

jak zwierciadło, w którym nikt si˛e nie przegl ˛

ada. Nieboszczyk b˛edzie trupem.

— Po raz drugi i na dobre.
— Chyba tak.
— Z wyj ˛

atkiem pi ˛

atego.

— Było ich czterech.
— Raczej pi˛eciu.
Wstał i podszedł do sakwy. Wło˙zył srebrn ˛

a r˛ekawic˛e i zdj ˛

ał idealnie dopaso-

wany czarny futerał. Ujrzałem przezroczyst ˛

a skrzynk˛e lub postument, w ´srodku

równe rz˛edy zawieszonych w pustce czarnych i srebrzystych gałek, a na szczycie
pust ˛

a, z pozoru jasn ˛

a kul˛e wielko´sci ludzkiej głowy.

176

background image

— Było czterech nieboszczyków — stwierdził m˛e˙zczyzna. — Eksperymento-

wano równie˙z ze zwierz˛eciem, bo istniały obawy, ˙ze w czasie powstawania wize-
runku ludzkiej natury człowiek mo˙ze umrze´c albo dozna´c powa˙znego uszczerbku.
Gdyby zwierz˛e padło, nie byłoby problemu, przerwano by jednak do´swiadczenia
na ludziach. Eksperyment si˛e udał. Przeprowadzono cztery eksperymenty na lu-
dziach. — Przybysz usiadł i podci ˛

agn ˛

ał kolana pod brod˛e. — Wła´sciwie masz

racj˛e; była dodatkowa próba. Poddano jej kotk˛e imieniem Boots.

Nadchodził wieczór. W dolinie u stóp wzgórza robiło si˛e ciemno, a wydłu˙zone

cienie drzew przecinały ł ˛

ak˛e na zboczu pagórka, lecz nie dosi˛egły jeszcze miejsca,

gdzie przebywali´smy: skoczek w brunatnym ubraniu, mocno obejmuj ˛

acy kolana,

ja, oraz rzecz, która była Plunkettem, chocia˙z ten dawno nie ˙zył.

— Byłem tamtym kotem — powiedziałem.
— A ja byłem Danielem Plunkettem. — Przybysz miał strach w oczach,

a twarz mu pobladła.

— Odzyskałem siebie.
— I ja siebie odzyskałem — stwierdził.
— Aniele, po co tu przybyłe´s?
— Odpowiedziałem na twoje pytania — stwierdził. — Teraz kolej na cie-

bie. — Wyprostował si˛e, poprawił sztuczne ucho i rzekł: — Czy chciałby´s ˙zy´c
wiecznie albo. . . co´s w tym rodzaju?

background image

PI ˛

ATA FASETA

Przez cał ˛

a noc a˙z po ´swit próbowałem odpowiedzie´c na pytanie. Wspomina-

łem, jak na widok czterech nieboszczyków w ciepłej komnacie przebiegł mnie
zimny dreszcz; jak dla rozwikłania tajemnicy ruszyłem w ´slad za Jednodniówk ˛

a

do Centrum Usługowego i tam stałem si˛e Boots; jak czterej nieboszczycy wpły-
wali na mój ˙zywot, i pogr ˛

a˙załem si˛e w mroku. M˛e˙zczyzna długo perorował tam-

tej nocy, próbuj ˛

ac mi wyja´sni´c spraw˛e; mówił o zjawiskach i obrazach; udowad-

niał, ˙ze ´smiałe do´swiadczenie nie spowodowało wi˛ekszych szkód. Rozmawiali-

´smy, lecz mimo pomocy anielskiego ucha trudno si˛e było porozumie´c.

— Chcesz, ˙zebym zaj ˛

ał miejsce waszego nieboszczyka Plunketta. Nawet gdy-

bym poj ˛

ał, po co wam taka istota, wcale nie chciałbym ni ˛

a by´c. Rozumiesz?

— Nie doznasz uszczerbku — zapewnił, dr˙z ˛

ac z przej˛ecia. — To b˛edzie tak,

jakby´s zostawił odcisk swego kciuka na powierzchni zaparowanego lustra.

— Nie jestem tego pewny — odparłem. — Gdy znikn ˛

ałem, Boots zaj˛eła moje

miejsce. Była pełna ˙zycia. S ˛

adz˛e, ˙ze czuła si˛e zadowolona ze swego losu, ale mo-

im zdaniem człowiekowi trudniej jest go przyj ˛

a´c. Byłbym jak mucha uwi˛eziona

w kostce bezbarwnego plastiku: wszystko wida´c jak na dłoni, ale ruszy´c si˛e nie
mo˙zna. To mnie przera˙za.

— Mucha? — rzucił w stron˛e sztucznego ucha. — Mucha? — Nie rozumiał

porównania. Zrobiłem sobie skr˛eta i spostrzegłem, ˙ze r˛ece mi dr˙z ˛

a. — Mucha —

powtórzył bezradnie. Próbowałem zapali´c zapałk˛e, ale p˛ekła, dymi ˛

ac zatoczyła

łuk i trafiła Broma, który zerwał si˛e, miaucz ˛

ac rozpaczliwie. M˛e˙zczyzna wypro-

wadzony z równowagi uwag ˛

a o musze, płomieniem, miauczeniem Broma i moj ˛

a

głupot ˛

a zerwał z głowy sztuczne ucho, rzucił je na ziemi˛e i zacz ˛

ał płaka´c.

O co chodzi?
Rzecz w tym. . . Zrobiłe´s z niego komiczn ˛

a figur˛e. To nieprawda. Był wyj ˛

atko-

wym człowiekiem o niezwykłej odwadze, chlub ˛

a swego pokolenia. Gdy zst˛epował

na ziemi˛e, nie wiedział, co tam zastanie. Znał jedynie realia niebia´nskiego mia-
sta oraz ´swiata, istniej ˛

acego za ˙zycia Plunketta. Z tego, co wiedział Mongolfier

wynikało, ˙ze ziemia pochłonie go ˙zarłocznie, jak szeroko otwarte usta. Zwierz˛eta
widywał jedynie na obrazkach. A mimo to odwa˙zył si˛e opu´sci´c miasto, by odmie-
ni´c nasz ˙zywot. Nie był ´smieszny.

178

background image

Próbowałem tylko odda´c własne zdziwienie. Nie potrafi˛e uj ˛

a´c w słowa jego

cierpie´n. Siedz ˛

ac z nim twarz ˛

a w twarz, czułem si˛e stary i bezsilny, jakbym miał

do czynienia z kapry´snym bachorem. Chodziło mi o to, ˙ze wybuchn ˛

ał płaczem,

bo nie potrafiłem go zrozumie´c. . .

Gdyby umiał mówi´c tak samo jak ty, mógłby wyra˙za´c si˛e jasno.
Wspomniał zapewne, ˙ze powodem zbudowania niebia´nskiego miasta nie była

rozpacz aniołów ani potrzeba ucieczki z krain obróconych w ruin˛e. Byli dumni ze
swego dzieła, bo stworzyli najwi˛eksz ˛

a machin˛e w historii ludzko´sci. Tam pragn˛eli

zachowa´c wiedz˛e, która pozwoliła im skonstruowa´c takie cudo, uchroni´c je przed
bezmy´slnym motłochem gotowym zniszczy´c. . . wszystko, czego pragn˛eli. Plunkett
stanowił ich najwi˛eksze osi ˛

agni˛ecie, a gdy posłu˙zyli si˛e nim po raz pierwszy, wy-

dawało si˛e, ˙ze u˙zywaj ˛

a wszystkich swych wytworów, które ocalały. W ten sposób

przypominali sobie, co musieli umie´c i potrafi´c, by powstało owo urz ˛

adzenie.

Spotkanie z Plunkettem przyniosło nieoczekiwane skutki, straszliwe i cudowne

zarazem: stało si˛e jasne, kim byli m˛e˙zczy´zni. Dzi˛eki Boots dowiedziałe´s si˛e, czym
jest ˙zywotno´s´c, oni za´s dzi˛eki Plunkettowi poznali natur˛e m˛e˙zczyzny, ró˙zn ˛

a od ich

wyobra˙ze´n.

Chodzi o to, ˙ze wedle twego mniemania, wszyscy m˛e˙zczy´zni ˙zyj ˛

acy za cza-

sów Plunketta to aniołowie zdolni unosi´c si˛e w powietrzu, ogarni˛eci potrzeb ˛

a zu-

pełnego przekształcenia ´swiata, niecierpliwi, wolni od l˛eku i wyrzutów sumienia.
Nieprawda. Wi˛ekszo´s´c miała z aniołami równie mało wspólnego, jak ty. Nie poj-
mowali anielskiego ´swiata, dziwili si˛e wszelkim jego cudom, um˛eczeni anielskimi
obsesjami cierpieli okrutnie podczas zagłady osobliwego ´swiata. Jednym z nich
był Plunkett. Zhinsinura stwierdziła, ˙ze kobiety z Przymierza tak˙ze były aniołami,
natomiast od Plunketta aniołowie si˛e dowiedzieli, ˙ze s ˛

a zwykłymi lud´zmi.

Pierwszy z nas, któremu dane było spojrze´c na ´swiat oczyma Plunketta i po-

zna´c t˛e prawd˛e, zamilkł na zawsze, gdy wrócił do siebie.

Słuchaj ˛

ac ciebie, zaczynam si˛e l˛eka´c osobnika, którym jestem. Jak˙ze mi ci˛e˙z-

ko, jak ci˛e˙zko. . . O wiele trudniej ni˙z z Boots, o wiele trudniej. . .

Jasne. Boots nie miała pami˛eci, ale ty j ˛

a masz, podobnie jak Plunkett. Anio-

łowie stawali si˛e nim na krótko, ale zachowali wspomnienie o jego upokorzeniu,
cierpieniach, zmieszaniu, o wszystkim, czego pragn ˛

ał. Przesłanie Boots to zach˛eta

do zapomnienia. Plunkett ka˙ze pami˛eta´c.

Mówiło si˛e, ˙ze to szale´nstwo lub fatalna pomyłka, ˙ze nie wolno si˛e nim wi˛ecej

posługiwa´c, ale znów został wykorzystany. Najdzielniejszy z mieszka´nców aniel-
skiego miasta nauczył si˛e d´zwiga´c to brzemi˛e i o nim rozmawia´c. Gdy ci z dawnego
gniazda opowiadali historie z ˙zycia ´swi˛etych, wiekowi i do´swiadczeni za spraw ˛

a

prawdziwej mowy, gdy Rejestr wspominał Przymierze, s˛edziwy przez obcowanie
z Boots, my starzeli´smy si˛e w duchu Plunketta. Przyszło nam poznawa´c jego cier-
pienia; nasze cierpienia. Zapomnieli´smy o planach na przyszło´s´c, stracili´smy du-

179

background image

m˛e, a jedynym naszym zaj˛eciem stało si˛e analizowanie Plunketta. Nadzieja dla
nas umarła, a schronienie okazało si˛e wygnaniem.

Dlaczego nie zmienili´scie zdania? Czemu nie wrócili´scie? Mo˙zna sprowadzi´c

miasto na ziemi˛e, prawda? Skoro popełnili´scie bł ˛

ad, trzeba było przyby´c tutaj.

Nie masz racji. ´

Swiat opuszczony przez mieszka´nców anielskiego miasta, był

´swiatem Plunketta. Ludzie z miasta tak ˛

a znali Ziemi˛e. Od swego mentora dowie-

dzieli si˛e, ˙ze zasady uznawane przez m˛e˙zczyzn okazały si˛e zawodne, a skoro tak,

´swiat w dole powinien by´c martwy, podobnie jak ˙zyj ˛

acy tam ludzie. Nie widzieli

innej mo˙zliwo´sci.

Popełnili bł ˛

ad. Nie wiedzie´c czemu, wszystko uło˙zyło si˛e inaczej. Mo˙zecie

wróci´c. To wcale nie jest trudne. Powinni´scie wróci´c. Tutaj jest wasz dom.

Dom. . . Czy wiesz, jak ogromny jest ´swiat? Ja wiem. Wiatr dmie stale z za-

chodu, a miasto z nim si˛e porusza, i za ˙zycia jednej generacji powraca w to samo
miejsce. W dniu moich urodzin byli´smy nad morzem i wci ˛

a˙z si˛e nad nim znajduje-

my. Trafiamy na burze nie si˛egaj ˛

ace ziemi; obserwujemy, jak si˛e rodz ˛

a; szybujemy

w´sród gromów, nie odczuwaj ˛

ac l˛eku. Wyobra´z sobie, ˙ze gdy tutaj pada ´snieg, bia-

łe płatki wznosz ˛

a si˛e ku górze. Błyskawice mamy na wyci ˛

agni˛ecie r˛eki; zamiast

pada´c z nieba, przychodz ˛

a z ziemi. Nie budz ˛

a we mnie obaw.

Gdy si˛e przeja´sni, z daleka widzimy ziemi˛e — zamglon ˛

a, pi˛ekn ˛

a, blisk ˛

a. S ˛

a-

dz˛e, ˙ze tak jawi ˛

a si˛e wam góry na horyzoncie; wiele o nich rozmy´slacie, ale nie

przyjdzie nikomu do głowy, ˙zeby si˛e tam wybra´c. Nie masz racji. Tu jest mój dom.
Mongolfier równie˙z tak s ˛

adził. ˙

Zył w mroku i cierpiał z powodu Plunketta, ale

przez wzgl ˛

ad na to miejsce wykonał skok i opadł na ziemi˛e, by odnale´z´c ciebie,

poniewa˙z mogłe´s nas uleczy´c. W twoim posiadaniu była gałka i r˛ekawiczka, za
pomoc ˛

a których mogli´smy si˛e uwolni´c od Plunketta. Dzi˛eki tobie łzy ju˙z nie płyn ˛

a

z naszych oczu.

Gdyby znał twoj ˛

a mow˛e, sam by ci o tym powiedział. . .

Skoro ty jej u˙zywasz, czemu on nie potrafił?
Nauczyli´smy si˛e od ciebie. Stali´smy si˛e prawdomówcami, Potoku.
A co z tob ˛

a, aniele? Co z tob ˛

a? Czy wiesz, co to znaczy by´c kim´s innym,

powróci´c z niebytu, spa´s´c nagle w kł˛ebowisko własnych spraw, jakby z ogromnej
wysoko´sci, i patrze´c, i patrze´c. . . Czy wiesz, jakie to uczucie?

Nie. Znam tylko cudze relacje. Inni mówi ˛

a, ˙ze wcielenie w Plunketta było

okropnym do´swiadczeniem; ˙ze jeste´s silny, lecz w ostatecznym rachunku obcowa-
nie z tob ˛

a przynosi rado´s´c; ˙ze po przerwie łatwo jest wróci´c; ˙ze mog˛e si˛e z tob ˛

a

dogada´c, a z Plunkettem nie dało si˛e wytrzyma´c. Powiadaj ˛

a, ˙ze on natchn ˛

ał nas

odwag ˛

a, a z tob ˛

a jeste´smy szcz˛e´sliwi. Nie dane mi było tego zazna´c. Nie wiem, czy

potrafi˛e sprosta´c twej sile.

A Mongolfier potrafił? Czy zdołałem mu ul˙zy´c?

180

background image

Nie. Po do´swiadczeniach z Plunkettem nie miał odwagi spróbowa´c. Sprowa-

dził ci˛e tutaj. Takie otrzymał instrukcje. Widział, ˙ze czynisz dobro, lecz nie potrafił
si˛e przemóc.

Przez ciebie jestem zakłopotany. Troch˛e mi wstyd, gdy tego słucham, bo po-

zwoliłem si˛e tu zaci ˛

agn ˛

a´c z innego powodu, cho´c nie wiem, jaka cz ˛

astka mojej

osoby dotarła tutaj wraz z nim.

Có˙z to za powód?
Bardzo prosty. Ju˙z w dzieci´nstwie zrodziło si˛e we mnie przekonanie, ˙ze nie-

bia´nskie miasta naprawd˛e istniej ˛

a. Blask nie wykluczał takiej mo˙zliwo´sci. W Re-

jestrze ch˛etnie o nich opowiadano. ´Swi˛ety Roy Mniejszy uwa˙zał, ˙ze to pi˛ekna
metafora. Dla mnie były tak rzeczywiste, jak chmury. W ko´ncu pojawił si˛e anioł
i oznajmił, ˙ze mnie tam zabierze. Uprzedził wprawdzie, ˙ze zwykły ´smiertelnik
pozostanie na ł ˛

ace, jakby nic si˛e nie zdarzyło, a do niebia´nskiego miasta trafi

jedynie. . . wizerunek podobny do przezroczy z Archiwum; chyba zgodziłby si˛e
ze mn ˛

a, gdyby usłyszał to porównanie. Uznałem jednak, ˙ze warto zaryzykowa´c

i przekona´c si˛e, jak tam jest pod kopuł ˛

a, w´sród chmur. To wszystko.

Nim sprawa została przes ˛

adzona, musiałem si˛e przespa´c. Wyczerpała mnie

za˙zarta dysputa. Owin ˛

ałem si˛e czarnosrebrzyst ˛

a tkanin ˛

a i przez chwil˛e patrzyłem

na ksi˛e˙zyc. Brom le˙zał obok mnie i mruczał. Mongolfier nie zasn ˛

ał; czuwał oparty

plecami o pie´n drzewa.

´Sniłem tej nocy o Małym Domostwie, o w˛edrowaniu ´Scie˙zk ˛aku jego ´srodkowi

w´sród komnat, obszernych i ciasnych, gdzie stoj ˛

a niezliczone kufry, a gaw˛edziarki

rozmy´slaj ˛

a o naszych liniach; spiralny szlak wiedzie coraz dalej w gł ˛

ab dawne-

go schronienia, mijaj ˛

ac ludzi zaj˛etych paleniem oraz dziatw˛e pochłoni˛et ˛

a grami,

zmierza ku w ˛

askim korytarzom z anielskiego kamienia i małym ciemnym poko-

jom w samym ´srodku budowli. Obudziłem si˛e, nim tam dotarłem; przemkn˛eło mi
przez my´sl, ˙ze nie byłem dot ˛

ad w najstarszych komnatach Małego Domostwa.

Uniosłem powieki i stwierdziłem, ˙ze blady z niewyspania Mongolfier siedzi wy-
prostowany, a na jego udzie spoczywa tamto urz ˛

adzenie, które sam nazwał broni ˛

a.

— Dobrze — mrukn ˛

ał. — Dobrze. — Przetarłem oczy i usiadłem. Podniósł

si˛e i wyci ˛

agn ˛

ał r˛ek˛e na znak, ˙ze pora odda´c gałk˛e i r˛ekawic˛e. Grzebałem przez

chwil˛e w plecaku; z samego dna, spod sterty rupieci dobiegł cichy sygnał.

— Nareszcie — rzucił Mongolfier, gdy wr˛eczyłem zaginione przedmioty. Mó-

wił głosem dr˙z ˛

acym ze zm˛eczenia, lecz po raz pierwszy, odk ˛

ad go ujrzałem, wy-

dał mi si˛e zupełnie spokojny. Poci ˛

agn ˛

ał mnie na ´srodek ł ˛

aki, gdzie w´sród kwiatów

zostawił Plunketta.

— Usi ˛

ad´z — polecił. — Usi ˛

ad´z i zamknij oczy.

Usadowiłem si˛e wygodnie, ale oczy miałem otwarte. Patrzyłem na srebrzyst ˛

a

mgł˛e wstaj ˛

ac ˛

a znad Rzeki w dolinie. Obserwowałem m˛e˙zczyzn˛e stoj ˛

acego przy

niezwykłym urz ˛

adzeniu. Mongolfier naci ˛

agn ˛

ał moj ˛

a r˛ekawic˛e, uj ˛

ał gałk˛e, zbli˙zył

j ˛

a do postumentu, na którym spoczywał Plunkett, i cofn ˛

ał rami˛e. Kulka przenik-

181

background image

n˛eła szkliste pudełko, jakby została wrzucona do ´srodka i wsun˛eła si˛e miedzy inne
pokr˛etła. W tej samej chwili sygnał ucichł. Mongolfier udał, ˙ze obraca dodatkow ˛

a

gałk˛e, która przekr˛eciła si˛e samoistnie. Kula ja´sniejsza ni˙z szkło pociemniała, jak-
by wypełnił j ˛

a szary dym. Mongolfier manipulował pokr˛etłem, a˙z stała si˛e czarna

jak mur przechodni. W porannym pejza˙zu ziała ciemna dziura.

— Plunkett jest martwy — oznajmił Mongolfier. — Zamknij oczy. — Wło˙zył

swoj ˛

a r˛ekawic˛e i udał, ˙ze przekr˛eca kolejn ˛

a gałk˛e, a wówczas kula oderwała si˛e

od postumentu. — Zamknij oczy — rzucił niecierpliwie, spogl ˛

adaj ˛

ac raz na mnie,

raz na urz ˛

adzenie.

— Dobrze — odparłem, ale i tak nie posłuchałem. Wcisn ˛

ałem kapelusz na

głow˛e, by od razu go zdj ˛

a´c. Czarna kula szybowała wolno ku mojej twarzy. Przez

chwil˛e odczuwałem paniczny strach, zupełnie jak wówczas, gdy czer´n przechod-
niego muru wypełniła mi pole widzenia. Zamkn ˛

ałem oczy.

I otworzyłem je tutaj.
Tak. Musisz je teraz zamkn ˛

a´c, bo opowie´s´c dobiega kresu. . .

Poczekaj. Odłó˙z r˛ekawic˛e. Czuj˛e strach.
Strach?
Boj˛e si˛e o niego, o siebie. Co ze mn ˛

a b˛edzie, aniele, gdy nieruchomy jak mu-

cha w przezroczystej bryle plastiku zako´ncz˛e opowie´s´c?

Nic. Je´sli przyjdzie sen, obudzisz si˛e i nie b˛edziesz go pami˛eta´c. Nie s ˛

adz˛e

jednak, ˙zeby´s ´snił. Moim zdaniem zapadniesz w niebyt.

Miałem wra˙zenie, ˙ze siedz˛e na ł ˛

ace, a w chwil˛e pó´zniej znalazłem si˛e tutaj,

by opowiedzie´c swoj ˛

a histori˛e. Wiem, ˙ze tak by´c nie mogło. Chyba ju˙z o tym

wszystkim mówiłem.

Tak.
Czemu pami˛e´c mnie zawodzi?
Nie ma ciebie tutaj, Potoku. Zabrali´smy jedynie. . . wizerunek podobny do

przezrocza z Archiwum, które pozwala wnioskowa´c o tobie tylko na podstawie. . .

Interpretacji.
Tak, na podstawie interpretacji. Trzeba uwzgl˛edni´c tamtego, który znika, gdy

si˛e pojawiasz, i powraca, ilekro´c odchodzisz. Tak czy inaczej, ˙zadna z tych rozmów
nie ma na ciebie wpływu, podobnie jak wizerunek Plunketta nie mógł odpowie-
dzie´c u´smiechem na u´smiech. Gdy tu powrócisz, b˛edziesz zdumiony i zaskoczony,
bo znów ci si˛e wyda, ˙ze przed chwil ˛

a Mongolfier i ty siedzieli´scie razem na ł ˛

ace.

B˛edziesz znowu podziwia´c chmury i kopuł˛e; po raz kolejny opowiesz swoj ˛

a hi-

stori˛e. Nie mamy poj˛ecia, kim jeste´s, gdy nie ma ci˛e tu z nami, gdy spoczywasz
na swym postumencie. Odkryli´smy jedynie, ˙ze czasem budzisz si˛e ze snu w pełni

´swiadomy, a czasami trudno ci˛e dobudzi´c. . .

Ile razy musz˛e przez to przej´s´c?

182

background image

Zawsze o to pytasz. Gdy nasz syn. . . mój syn doro´snie, Potoku, i przyjmie cie-

bie, o ile starczy mu odwagi, zostaniesz obudzony trzysta razy w ci ˛

agu sze´sciuset

lat.

Nie, aniele. Tylko nie to. . .
Wiele ˙zywotów, Potoku, jak zapowiedziała Barwa Czerwieni.
Ona ju˙z odeszła. Wszyscy odchodz ˛

a. Czego dokonałem, aniele? Czy długo

˙zyłem? Czy zszedłem w dolin˛e? A Jednodniówka? Och, aniele, kim si˛e stałem?

Nie wiem. S ˛

a tacy, którzy byli tob ˛

a i mog ˛

a si˛e domy´sli´c. ´

Sniło im si˛e albo

sobie wyobrazili, ˙ze wróciłe´s do Małego Domostwa i zostałe´s. Mongolfier powia-
da, ˙ze kiedy wysłu˙zony ´smigłowiec przyleciał po niego na ł ˛

ak˛e, obserwował ci˛e

do ostatniej chwili; podziwiałe´s nieznan ˛

a maszyn˛e i odprowadzałe´s wzrokiem od-

latuj ˛

acego wysłannika. Tyle wiemy. Mo˙zemy wnioskowa´c jedynie z tego, co nam

opowiedziałe´s, Potoku.

Za ka˙zdym razem słysz˛e o tym, a nast˛epnie zapominam? Jestem podobny do

matki Tom zamkni˛etej w pudełku, do paska papieru, z którego ´swi˛ety Gene zrobił
p˛etl˛e niesko´nczono´sci?

Tak.
A zatem uwolnij mnie, aniele. Pozwól mi zasn ˛

a´c, skoro nie mog˛e umrze´c.

Uwolnij mnie szybko, póki jestem w stanie znosi´c to brzemi˛e. . .

Tak, pora na sen, mój ´smiałku. ´

Spij, Potoku. Przymknij oczy, przymknij oczy.

Zapomnij.

Chciałbym. . . Poczekaj, wstrzymaj si˛e. Wysłuchaj pro´sby. Miej wzgl ˛

ad na

moje drugie ja. Pami˛etaj, ˙ze musisz si˛e nim zaopiekowa´c, gdy powróci. We´z mnie
za r˛ek˛e, dotknij jego dłoni. Obiecaj.

Dobrze. Obiecuj˛e.
Zosta´n z nim.
Na zawsze. Przysi˛egam. A teraz zamknij oczy.


Document Outline