J
OHN
C
ROWLEY
P
Ó ´
ZNE LATO
Przeło˙zyła: Iwona ˙
Zółtowska
Tytuł oryginału: Engine Summer
Data wydania: 1997
Data wydania oryginalnego: 1979
SPIS TRE ´SCI
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
2
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
7
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
13
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
20
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
27
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
33
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
39
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
46
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
52
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
59
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
65
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
71
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
77
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
84
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
92
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
98
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
105
TRZECI KRYSZTAŁ — LIST OD DOKTOR BOOTS
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
114
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
121
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
128
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
135
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
141
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
148
2
CZWARTY KRYSZTAŁ — NIEBO JEST ZIELON ˛
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
152
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
158
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
164
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
172
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
178
3
Dla Lance Bird, bo podziela moj ˛
a opini˛e, ˙ze wtr˛ety i dygresje
stanowi ˛
a najciekawszy element opowie´sci.
Ów człowiek rzekł: Sk ˛
ad ta niech˛e´c? Gdyby´s słuchał przypowie-
´sci, sam zmieniłby´s si˛e w przypowie´s´c; to dobry sposób, by unikn ˛
a´c
wszystkich codziennych trosk.
Drugi na to: Gotów jestem i´s´c o zakład, ˙ze i to zdanie jest przy-
powie´sci ˛
a.
Pierwszy odparł: Wygrałe´s.
Drugi stwierdził: Niestety, jedynie w przypowie´sci.
Pierwszy na to: Nie, w rzeczywisto´sci. W przypowie´sci poniosłe´s
kl˛esk˛e.
Franz Kafka
Przypowie´sci i paradoksy
PIERWSZY KRYSZTAŁ —
WIELE ˙
ZYWOTÓW
PIERWSZA FASETA
Zasn ˛
ałe´s?
Nie. Czuwam. Miałem zamkn ˛
a´c oczy. Kazano mi zaczeka´c, a˙z pozwol ˛
a je
znowu otworzy´c.
A wi˛ec unie´s powieki. . . Co widzisz?
Ciebie.
Czy jestem. . .
Przypominasz. . . moj ˛
a znajom ˛
a. Tamta dziewczyna była ni˙zsza. Wszystkie
anioły s ˛
a takie wysokie?
Co jeszcze widzisz?
Traw˛e, na której siedzimy. To jest trawa?
Co´s w tym rodzaju.
Przez szklany dach widz˛e niebo. Och, aniele, czy to mo˙zliwe?
Oczywi´scie.
Dotarłem tutaj. Wła´snie tu. On miał racj˛e, mówi ˛
ac ˙ze tego dokonam. . . Anie-
le! Widz˛e chmury pod nami!
Oczywi´scie.
Odnalazłem ci˛e wreszcie. Najwi˛eksza ze strat została dzi˛eki mnie wynagro-
dzona.
Tak. Zagin˛eli´smy, a ty nas odnalazłe´s. Byli´smy ´slepi i dzi˛eki tobie przejrzeli´smy
na oczy. Tak si˛e składa, ˙ze nie mo˙zesz tu długo pozosta´c, a zatem. . .
Czego oczekujesz?
Twojej opowie´sci.
Tym w istocie jestem, prawda? Moj ˛
a własn ˛
a opowie´sci ˛
a. Zgoda, b˛ed˛e opowia-
da´c, ale to długa historia. Mam j ˛
a przedstawi´c w cało´sci?
Zacznij od pocz ˛
atku i nie przerywaj, a˙z sko´nczysz. A˙z nadejdzie kres twojej
historii.
Od pocz ˛
atku. . . Skoro uto˙zsamiłem si˛e ze swoj ˛
a opowie´sci ˛
a, zapewne i dla
mnie istnieje pocz ˛
atek. Czy mam zacz ˛
a´c od chwili narodzin? Czy one stanowi ˛
a
pocz ˛
atek? Mógłbym powiedzie´c najpierw o twojej srebrnej r˛ekawicy; o srebrnej
r˛ekawicy i kuli. . . Zaczn˛e jednak od Małego Domostwa i opowiem, jak si˛e dowie-
działem o istnieniu takich przedmiotów; w ten sposób pocz ˛
atek b˛edzie równie˙z
7
ko´ncem. Zreszt ˛
a i tak powinienem opisa´c najpierw Małe Domostwo, bo stamt ˛
ad
wyszedłem i tam spodziewam si˛e zako´nczy´c w˛edrówk˛e. Na dobr ˛
a spraw˛e przez
cały czas jestem w Małym Domostwie. Tam jest moje miejsce; jego istota stanowi
zarazem esencj˛e mnie samego. Gdy mówi˛e o sobie, zazwyczaj mam tak˙ze w pa-
mi˛eci Małe Domostwo. Nie potrafi˛e go dokładnie opisa´c, bo z moj ˛
a przemian ˛
a
i ono si˛e zmieniło. Gdy stałem si˛e inny, zostało we mnie przekształcone. Z dru-
giej strony jednak, kiedy ci o sobie opowiem, zrozumiesz, czym jest Domostwo,
a raczej, jakie mo˙ze by´c.
Przyszedłem na ´swiat w pokoju mbaby — matki mojej matki. Zgodnie z oby-
czajem sp˛edziłem tam najwcze´sniejsze dzieci´nstwo. Pokój mbaby pami˛etam le-
piej ni˙z inne z tysi˛ecy pomieszcze´n Małego Domostwa. To było jedyne miejsce,
które pozostało niezmienione; jego ´sciany zawsze wygl ˛
adały tak samo, chocia˙z
w miar˛e jak rosłem pozornie si˛e przemieszczało, bo s ˛
asiednie pokoje i ´sciany
podlegały ustawicznym przesuni˛eciom. Mieszkanie mbaby nie było tak stare jak
pierwotne gniazdo, wzniesione przez ´swi˛etego Andy’ego — serce Małego Do-
mostwa, pełne ciasnych klitek z szarych bloków porowatego kamienia aniołów,
gdzie skrywano wszelkie tajemnice. Pokój mbaby nie przypominał równie˙z znaj-
duj ˛
acych si˛e na obrze˙zach Małego Domostwa ´swietlistych nierealnych komnat
o widmowych ´scianach, które zmieniały si˛e co dnia i harmonijnie ł ˛
aczyły z oto-
czeniem. Mbaba mieszkała po stronie poranka, niedaleko ´scie˙zki; ´sciany pokoju
były drewniane, a glinian ˛
a podłog˛e okrywały szmaciane chodniki; pełzało po niej
mnóstwo ˙zuków, raz nawet przypl ˛
atał si˛e czarny w ˛
a˙z i mieszkał tam przez dzie-
wi˛e´c dni. Słoneczny blask od wczesnego ranka, jak fala wpadał ´swietlikami do
pomieszczenia; znikał po południu, nim zapalono lampy. Do mbaby mo˙zna by-
ło zajrze´c od zewn ˛
atrz, bo nad jej pokojem była kopułka z otworami na bokach
i pomalowanymi na czerwono okiennicami, które trzaskały szarpane wiatrem.
Przyszedłem na ´swiat po południu; ko´nczył si˛e listopad. Niemal wszyscy
mieszka´ncy powrócili ju˙z do ciepłych pieleszy Małego Domostwa; na zewn ˛
atrz
pozostała zaledwie garstka. Zgromadzono wszelkie zapasy na zim˛e, du˙zo chleba
´swi˛etej Bei i zwykłej ˙zywno´sci. Moja matka przesiadywała u mbaby; towarzy-
stwa dotrzymywała im Salwa ´Smiechu, gaw˛edziarka i ceniona znachorka w jednej
osobie. Chrupały włoskie orzechy, popijaj ˛
ac je wod ˛
a z sokiem malinowym, gdy
zacz ˛
ał si˛e poród. Tak mówiono.
Imi˛e nadane mi przez gaw˛edziark˛e brzmiało Potok Słów. Nazwała mnie tak,
bo z pocz ˛
atkiem zimy szybciej rw ˛
a potoki i wiatr silniej dmie w´sród pustych
łodyg.
Wywodz˛e si˛e z linii, której znakiem jest Dło´n; nasz patron to ´swi˛ety Roy oraz
´swi˛ety Dean. Wiele osób z naszej linii nosi imiona zwi ˛
azane z mow ˛
a. Matka na-
zywa si˛e Jedno Słowo, mbaba za´s ma na imi˛e Taka Mowa.
Bywaj ˛
a tak˙ze odniesienia do r ˛
ak i dłoni — na przykład Siedmior˛eki albo
Kciuk. W mojej relacji Małe Domostwo b˛edzie przedstawione tak, jak widzi je
8
linia Dłoni. Narrator spod znaku Li´scia albo Ko´sci przedstawiłby odmienn ˛
a wi-
zj˛e.
Srebrna kula i r˛ekawica. . . Miałem wtedy siedem lat. Był listopad. Pami˛etam
doskonale, bo tamtego dnia po raz pierwszy w ˙zyciu stan ˛
ałem przed gaw˛edziark ˛
a,
co spotyka ka˙zdego siedmiolatka, mniej wi˛ecej w rocznic˛e narodzin.
Okiennice w kopule nad pokojem mbaby postukiwały cicho. Zadarłem gło-
w˛e, by popatrze´c jak mbaba zsuwa si˛e po sznurowej drabince, wisz ˛
acej u otworu
wyci˛etego w kolistym sklepieniu. Karmiła ptaki. W promieniach sło´nca wróble
pofrun˛eły za ni ˛
a do pokoju z gło´snym trzepotem skrzydeł; ich białe odchody pla-
miły szmaciane chodniki rozci ˛
agni˛ete na podłodze. Dzie´n był chłodny i dlatego
mbaba opatuliła głow˛e włochat ˛
a chust ˛
a, obszyt ˛
a fr˛edzlami. Stopy miała bose, ale
ozdobione pier´scieniami.
Matka powiedziała mi, ˙ze mbaba coraz bardziej zamyka si˛e w sobie, jak cz˛esto
bywa ze starymi lud´zmi. Miała racj˛e; z dzieci´nstwa pami˛etam, ˙ze mbaba sp˛edza-
ła coraz wi˛ecej czasu w swoim pokoju. W gruncie rzeczy nie była jednak sama,
bo pod ´scianami stały kufry i komody oznaczone wyobra˙zeniem Dłoni — wła-
sno´s´c ziomków z naszej linii, powierzona mbabie. Te rze´zbione skrzynie przy-
pominały. . . plastry miodu. Stanowi ˛
a obraz Małego Domostwa — stłoczone cia-
sno, pełne tajemnic i niezwykłych opowie´sci. Ka˙zda z niezliczonych szuflad jest
opatrzona znakiem i ozdobiona rze´zbionym wzorem — zale˙znie od rodzaju ukry-
tych w ´srodku przedmiotów. Kufry powstały, by chroni´c sw ˛
a zawarto´s´c. . . a tak˙ze
legendy o zagadkowych przedmiotach trzymanych w Małym Domostwie, o ich
przeznaczeniu i tajemnej wymowie. Mbaba nie była samotna, bo miała przy so-
bie mnóstwo pami ˛
atek, zamkni˛etych w szufladach kufrów i komód opatrzonych
znakiem Dłoni.
Le˙załem goły pod ci˛e˙zkim kocem na posłaniu mbaby. Obserwowałem j ˛
a, słu-
chałem, jak mamrocze do siebie, kr ˛
a˙z ˛
ac po mieszkaniu z palcem przy zapadni˛e-
tych bezz˛ebnych ustach; chyba próbowała co´s sobie przypomnie´c. Po chwili zre-
zygnowała i si˛egn˛eła po fajk˛e. Ma w swoim pokoju star ˛
a, bardzo pi˛ekn ˛
a fajk˛e
z zielonego szkła, uformowan ˛
a w kształt cebuli i zawieszon ˛
a na ła´ncuchach pod
kopułowym sklepieniem. Odchodzi od niej pi˛e´c zwisaj ˛
acych lu´zno, gi˛etkich jak
w˛e˙ze, cybuchów o jaskrawych barwach. Góruje nad nimi metalowa kula w kształ-
cie głowy ´swi˛etej Bei; w otwarte usta wsuwa si˛e kostki odkrytego przez ni ˛
a chle-
ba.
Mbaba trzymała w palcach płon ˛
ac ˛
a zapałk˛e, a drug ˛
a r˛ek ˛
a wkładała turkusowe
okruchy chleba wyj˛ete z baryłki. Przytkn˛eła do nich zapałk˛e, si˛egn˛eła po jeden
z cybuchów i dmuchn˛eła w ustnik. Ciemny p˛echerzyk uniósł si˛e z dna wodnej
fajki i dotarł na powierzchni˛e, a z metalowych ust wydobyła si˛e smuga dymu.
Szerokie ró˙zowe pasma oplotły ła´ncuch, ulatuj ˛
ac w gór˛e ku sklepieniu. Posta´c
mbaby gin˛eła w ró˙zanej mgle; smugi dymu wydobywały si˛e z jej ust i nozdrzy.
Przyjemny jest aromat chleba ´swi˛etej Bei — lekki i korzenny, zalatuj ˛
acy spaleni-
9
zn ˛
a i łagodny. . . to wo´n o wielu ró˙znych nutach. Na j˛ezyku czuje si˛e smak inny
od zapachu, jakby si˛e próbowało. . . wszystkiego. Mo˙zna go porówna´c z czym-
kolwiek. . . ze wszystkim. To smak jedzenia: suszonych owoców, kwaskowatych
ziół, orzechów laskowych, niekiedy w˛egla drzewnego albo mlecza, odnó˙zy koni-
ka polnego, ziemi, jesiennego poranka, ´sniegu. My´slałem o tym, wci ˛
agaj ˛
ac dym
w nozdrza; zerwałem si˛e z łó˙zka i owini˛ety kocem pobiegłem boso po zimnej pod-
łodze ku mbabie, z u´smiechem kiwaj ˛
acej na mnie r˛ek ˛
a. Przytuliłem si˛e do niej.
Chrz ˛
akn˛eła, si˛egaj ˛
ac po mój cybuch. Mbaba, moja matka i ja siedzieli´smy tak,
pal ˛
ac i rozmawiaj ˛
ac.
— Kiedy´smy w˛edrowali. . . — powiedziała mbaba, a ja stłumiłem chichot, bo
wiedziałem, jak ˛
a histori˛e zamierza mi przypomnie´c. Tamtego ranka miała ich do
wyboru tyle, co przedmiotów ukrytych w rze´zbionych skrzyniach, wybrała jednak
opowie´s´c z czasów w˛edrówki.
— Kiedy´smy jeszcze w˛edrowali, bardzo dawno temu. . . tak dawno, ˙ze nie
było wówczas mowy o ˙zyciu podobnym do obecnego, ani o naszych liniach, ani
o powstaniu Małego Domostwa. . . Tak czy inaczej, ´swi˛ety Andy pewnego dnia
opadł z sił. Siedmiokro´c tak si˛e zatracił, kiedy´smy w˛edrowali, a moja opowie´s´c
dotyczy jednej z owych chwil. Osłabł, bo ci ˛
agn ˛
ał wóz ´swi˛etego Roya, załado-
wany skarbami z Wielkiego Domostwa. Rozpalono ogniska, przy których grzali
si˛e ludzie. Zadziwieni, ci ˛
agn˛eli tłumnie do wozu ´swi˛etego Andy’ego, chocia˙z do
zamkni˛etych na głucho szuflad i tak nie mogli si˛e dosta´c. ´Swi˛ety Andy ch˛etnie
posiedziałby w cieple i co´s przek ˛
asił, lecz nie miał chwili spokoju, bo gromady
ciekawskich przychodziły ogl ˛
ada´c niezwykły wóz. W ko´ncu rzekł:
— Je´sli mi pozwolicie usi ˛
a´s´c na chwil˛e i nieco odetchn ˛
a´c, dla waszej uciechy
postaram si˛e uczyni´c cud.
Na te słowa gapie pozwolili, by usiadł, lecz nie dali mu jadła ni napoju. Znu-
˙zony czekaniem na odruch dobrej woli uznał, ˙ze tylko cud mo˙ze poprawi´c nastrój.
Pierwszy raz zebrał si˛e w sobie, by to uczyni´c. Wyci ˛
agn ˛
ał z szuflady srebrzy-
st ˛
a r˛ekawic˛e, która zacz˛eła cicho popiskiwa´c, ledwie j ˛
a wci ˛
agn ˛
ał na dło´n; potem
wydobył gałk˛e wydaj ˛
ac ˛
a podobne d´zwi˛eki. Pokazał ciekawskim te przedmioty,
które wzbudziły ogólne zainteresowanie. Tak mi si˛e przynajmniej wydaje. ´Swi˛e-
ty Andy z całej siły cisn ˛
ał graj ˛
ac ˛
a gałk˛e w nocn ˛
a ciemno´s´c. Wszyscy słyszeli,
jak metal obija si˛e o gał˛ezie drzew. ´Swi ˛
atobliwy człowiek nie opu´scił ur˛ekawicz-
nionej dłoni. Wkrótce gałka powróciła i wyl ˛
adowała na r˛ekawicy ´swi˛etego lekko
niczym ptak. Wszyscy osłupieli. ´Swi˛ety Andy rzucał gałk ˛
a raz po raz, a gapie
klaskali i gwizdali. Za ka˙zdym razem długo jednak trzeba było czeka´c na powrót
srebrzystego pocisku; gwizdy i oklaski cichły z wolna, a˙z w ko´ncu ludzie oznaj-
mili:
— Znudził nas twój cud. Poka˙z co´s innego. — ´Swi˛ety Andy przeczuwał, ˙ze
niejedn ˛
a sztuczk˛e mógłby wykona´c, u˙zywaj ˛
ac srebrzystej r˛ekawicy i połyskliwej
10
gałki, ale nie miał poj˛ecia, jak si˛e do tego zabra´c. Widzowie szturchali go kijami
i rzucali zło´sliwe uwagi. W ko´ncu schował r˛ekawic˛e i gałk˛e, a potem oznajmił:
— Uczyni˛e wnet inny cud. Zobaczycie na własne oczy bezz˛ebnego człowieka,
który je surowe mi˛eso. — Otworzył szeroko usta, by wszyscy si˛e przekonali, ˙ze
nie ma ani jednego z˛eba. Sama wygl ˛
adam teraz jak ´swi˛ety Andy.
Ludzie uznali, ˙ze pokaz zapowiada si˛e ciekawie. Była tylko jedna trudno´s´c:
nie mieli surowego mi˛esa. Andy bardzo zgłodniał, tote˙z odparł skwapliwie, ˙ze
zadowoli si˛e gotowanym. Gapie przynie´sli jadło i postawili je przed ´swi ˛
atobliwym
m˛e˙zem, który nagle otworzył szeroko usta i pokazał gapiom pi˛ekne, mocne, białe
z˛ebiska. Szarpał i ˙zuł mi˛eso, kłapi ˛
ac szcz˛ekami i zgrzytaj ˛
ac gło´sno od czasu do
czasu, by gapie wszystko słyszeli i widzieli.
Gdy zjadł, co mu dano, podniósł si˛e i wyszedł, nim widzowie ochłon˛eli ze
zdumienia. Nie było ono jednak tak wielkie, by ich powstrzymało od zabrania
srebrzystej r˛ekawicy i gałki. Dlatego nie mog˛e wam ich pokaza´c na dowód, ˙ze
mówi˛e prawd˛e. Co´s si˛e jednak zachowało.
Pod koniec opowie´sci mbaba zwykle wstawała i z oczyma utkwionymi
w szufladkach podchodziła do rze´zbionej komody; wodziła po niej opuszkami
palców, a˙z trafiła na odpowiedni znak. Tym razem wyci ˛
agn˛eła drewnian ˛
a szka-
tułk˛e w kształcie ust. Rozpromieniła si˛e, wydobywszy pi˛ekne, l´sni ˛
ace, białe z˛eby
´swi˛etego.
— Sztuczna szcz˛eka — wyja´sniła. — Wszystkim pasuje. — Wło˙zyła cudo do
ust i przesun˛eła j˛ezykiem na wła´sciwe miejsce. Wyszczerzyła z˛eby, abym mógł je
dokładnie obejrze´c.
— Taki to był cud — dodała na koniec. — ´Swi˛ety Andy u˙zył sztucznej szcz˛e-
ki, wiekowej jak inne przedmioty w moim pokoju. A jednak wygl ˛
ada jak nowa.
*
*
*
To si˛e zdarzyło w siódm ˛
a rocznic˛e moich narodzin. Prawie dziesi˛e´c lat temu. . .
O co chodzi?
Mniejsza z tym. Mów dalej, prosz˛e.
Co ci˛e zaskoczyło w mojej opowie´sci?
Mów dalej.
A zatem. . . Siódma rocznica. Co siedem lat odwiedzamy gaw˛edziark˛e obezna-
n ˛
a ze sprawami naszej linii, by przyjrzała si˛e zawarto´sci Archiwum i sprawdziła,
co z nas wyrosło. Nie mam poj˛ecia, czemu wybrano siódemk˛e oraz jej wielo-
krotno´sci. Mo˙ze dlatego, ˙ze cyfra siedem wyst˛epuje w rozmaitych wyliczankach.
Prze˙zyłem dwie siódemki z okładem i z własnego do´swiadczenia mog˛e powie-
dzie´c, ˙ze w przełomowym roku człowiek si˛e zmienia. . . jest bardziej sob ˛
a. Mi˛e-
dzy rocznicami chodzimy niekiedy do gaw˛edziarki po wsparcie w trudnej chwili
11
lub pomoc w zrozumieniu samego siebie; zwyczajowo ka˙zdy udaje si˛e do niej,
ledwie sko´nczy lat siedem, czterna´scie, dwadzie´scia jeden, dwadzie´scia osiem.
Ostatni rok pierwszej siódemki to czas ró˙zy.
Skoro mam wyja´sni´c, co to za pora, musz˛e najpierw wspomnie´c o czwórdz-
bankach, o doktor Boots i jej Rejestrze, o Przymierzu, katastrofie i zniszczeniu
´swiata aniołów. . . Mo˙ze ta moja opowie´s´c w ogóle nie ma pocz ˛
atku?
DRUGA FASETA
Gaw˛edziarka, do której mbaba mnie zaprowadziła, miała na imi˛e Barwa
Czerwieni. Przyja´zniły si˛e od dziecka. Mbaba wspomniała, ˙ze Barwa Czerwie-
ni w młodo´sci była przypisana do linii Wody i nazywała si˛e Wichura. Dopiero
gdy zmieniła imi˛e, zacz˛eła poznawa´c Archiwum i została gaw˛edziark ˛
a.
— Nie znała wówczas sekretów naszej linii — tłumaczyła mbaba, przygoto-
wuj ˛
ac mnie do tego spotkania. Jej oddech zmieniał si˛e w delikatn ˛
a biał ˛
a mgieł-
k˛e. — Dopiero kilka lat temu wzi˛eła si˛e za jej studiowanie.
— Od moich narodzin?
— Na dobr ˛
a spraw˛e zajmowała si˛e tym ju˙z wcze´sniej — odparła mbaba. —
Nie jest to jednak odległa przeszło´s´c. — Byli´smy gotowi do wej´scia. — Tak czy
inaczej, wszyscy powiadaj ˛
a, ˙ze jest bardzo m ˛
adra i doskonale zna wszelkie tajem-
nice linii Dłoni.
— Jakie tajemnice?
— Na przykład twoje! — Mbaba poci ˛
agn˛eła mnie za ucho. — Kto jak kto, ale
ty powiniene´s to rozumie´c.
Gdy wyszli´smy z pokoju, dodała:
— Barwa Czerwieni mieszka obok ´Scie˙zki. Lubi przysłuchiwa´c si˛e krokom
przechodniów mijaj ˛
acych jej pokoje.
´Swi˛ety Roy (mam rzecz jasna na my´sli Roya Mniejszego, a nie Roya Wiel-
kiego) powiedział, ˙ze ´Scie˙zka sama układa si˛e pod stopami. Małe Domostwo roz-
rastało si˛e stopniowo. Wokół starego gniazda powstawały z latami du˙ze i małe
pomieszczenia zł ˛
aczone ´scianami jak w plastrze miodu, lecz nie tak regularne.
Domostwo zajmowało stoki wzgórz i brzegi strumienia; były tam schody i w ˛
a-
skie korytarze. Pokoje ró˙zniły si˛e kształtem i wielko´sci ˛
a; nie było dwu takich
samych. W ogromnych pomieszczeniach stały rz˛edy kolumn, w małych połyski-
wały zwierciadła; tysi ˛
ace wariantów. Dawne, niezmienne komnaty w ´srodku do-
mostwa, nowe i niestałe u jego kra´nców. ´Scie˙zka biegła spiralnie przez najstarsze
pomieszczenia ku ´srodkowym pokojom, a potem dalej, na zewn ˛
atrz, ku osikowym
gajom, gdzie linia Klamry miała swoje drzwi po wieczornej stronie. Z Małego
Domostwa mo˙zna było wyj´s´c tylko ´Scie˙zk ˛
a. Trzeba si˛e tam urodzi´c, by trafi´c do
´srodka. ´Scie˙zka z pozoru niczym si˛e nie ró˙zni od swego otoczenia; sama układa
13
si˛e pod stopami. Ta nazwa oznacza szlak biegn ˛
acy przez wszystkie pomieszcze-
nia. Jedno przechodzi w drugie; kto nie wie, jak biegnie ´Scie˙zka, mo˙ze bł ˛
adzi´c
w niesko´nczono´s´c.
Do mieszkania Barwy Czerwieni szło si˛e długo, ci ˛
agle w stron˛e dawnego
gniazda. Wiekowe komnaty o ´scianach z kamienia były chłodne latem, ciepłe
i przytulne zim ˛
a. Tu przesiadywały gaw˛edziarki, ´sledz ˛
ac bieg swych linii i plot ˛
ac
z nich paj˛ecz ˛
a sie´c, która ogarniała całe domostwo. W komnacie gaw˛edziarki pa-
nował półmrok. Nie wida´c tam nieba jak u mbaby. W dachu otwierały si˛e w ˛
askie
´swietliki wypełnione jasnozielonym szkłem; mnóstwo w nim było powietrznych
p˛echerzyków. Mbaba poło˙zyła mi r˛ek˛e na ramieniu i dono´snym głosem zawołała
po imieniu Barw˛e Czerwieni. Ze ´srodka dobiegł ´smiech, a mo˙ze pokasływanie.
Mbaba wci ˛
agn˛eła mnie do pokoju.
Po raz pierwszy byłem w tak starej komnacie. ´Sciany wzniesiono z bloków
szarego kamienia zwanego przez nas anielskim. Niektóre zostały starannie ob-
robione; owalne prze´swity (podobno ka˙zdy z kamiennych bloków ma w ´srodku
taki otwór) tworzyły cztery okienka. ´Swiatło wpadaj ˛
ace przez szklane tafle sufitu
pozwalało dostrzec za oknami małe kaskady spi˛etrzonych wód strumienia.
Mbaba pomogła mi wygodnie usi ˛
a´s´c. Starałem si˛e zachowa´c spokój. Czeka-
łem, co b˛edzie dalej. Barwa Czerwieni wyszła z s ˛
asiedniego pomieszczenia, spoj-
rzała na mbab˛e i wybuchn˛eła ´smiechem. Kiedy uniosła ramiona w powitalnym
ge´scie, bransolety zad´zwi˛eczały na przegubach r ˛
ak. Była starsza od mbaby i nosi-
ła wielkie okulary, których szkła połyskiwały, gdy kiwała głow ˛
a w odpowiedzi na
powitalne słowa. Usiadła naprzeciwko mnie, podci ˛
agn˛eła bose stopy i oparła ra-
miona na kolanach. Milczała, nie spuszczaj ˛
ac ze mnie bystrych oczu ukrytych za
l´sni ˛
acymi okularami. Kiedy si˛e wreszcie odezwała, słowa wypowiadane d´zwi˛ecz-
nym i umiej˛etnie modulowanym głosem płyn˛eły niespiesznie jak krople oliwy.
Nie wszystkie potrafiłem zrozumie´c.
Podczas rozmowy Barwa Czerwieni wyci ˛
agn˛eła z sakiewki gar´s´c okruchów
chleba ´swi˛etej Bei i owin˛eła je niebiesk ˛
a bibułk ˛
a; po chwili trzymała w palcach
grubego skr˛eta. Z kieszeni wyj˛eła dług ˛
a zapałk˛e i skin˛eła na mnie, ˙zebym usiadł
obok niej. Podszedłem z oci ˛
aganiem, chocia˙z mbaba wykonała ponaglaj ˛
acy gest.
Barwa Czerwieni podała mi zapałk˛e i patrzyła z uwag ˛
a, jak pocieram j ˛
a o chropo-
waty kamie´n i, trzymaj ˛
ac drewienko obiema r˛ekami, przypalam jej skr˛eta. Wyd˛ete
policzki gaw˛edziarki zapadły si˛e, gdy hała´sliwie wydmuchn˛eła ró˙zowy obłoczek.
Szczere i przyjazne zaciekawienie w jej wzroku sprawiło, ˙ze si˛e zarumieniłem
i u´smiechn ˛
ałem jednocze´snie.
— Witaj — rzuciła, pal ˛
ac chleb. — Miły z ciebie dzieciak. Ch˛etnie z tob ˛
a
porozmawiam. Nie zdradz˛e ci wszystkich tajemnic, ale jestem pomocna i wyro-
zumiała. Nie ma powodu do obaw. Wiem, ˙ze czujesz si˛e dziwnie, ale wkrótce
dojdziemy do porozumienia i na pewno si˛e zaprzyja´znimy. . .
14
Nie. . . jasne, ˙ze nie mówiła takich rzeczy, ale dała mi to do zrozumienia
w chwili, gdy si˛e przywitali´smy, bo u˙zywała prawdziwej mowy, a w tej dziedzi-
nie nie miała sobie równych; jako prawdziwa mistrzyni nie była w stanie zwodzi´c
nawet takiego prostaczka jak ja. Oczywi´scie mało wówczas z tego rozumiałem,
a o pewnych sprawach wspomnianych przez gaw˛edziark˛e i mbab˛e nie mogłem
wcze´sniej nawet słysze´c.
— Nie jeste´s prawdomówc ˛
a — stwierdziła Barwa Czerwieni.
— Nie — odparłem.
— Wkrótce nim zostaniesz. — Poło˙zyła mi dło´n na ramieniu i uniosła g˛este
brwi. — Potok; tak ci˛e b˛ed˛e nazywała. Zbyt długo trzeba mle´c ozorem, by wy-
mówi´c pełne imi˛e. — Parskn˛eła ´smiechem. Zabawne wyra˙zenie: mle´c ozorem.
Zamieniła kilka słów z mbab ˛
a, daj ˛
ac jej do zrozumienia, ˙ze chce ze mn ˛
a poroz-
mawia´c na osobno´sci. Gdy zostali´smy sami, zgasiła skr˛eta i skin˛eła, daj ˛
ac znak,
˙zebym poszedł za ni ˛
a do s ˛
asiedniego pokoju.
— Twoja mbaba bardzo ci˛e chwali — stwierdziła, wyjmuj ˛
ac z komody ma-
ł ˛
a w ˛
ask ˛
a szkatułk˛e, która mie´sciła si˛e na pomarszczonej dłoni. Otworzyła j ˛
a.
W ´srodku znajdowały si˛e cztery zaokr ˛
aglone flakoniki z por˛ecznymi zatyczka-
mi. Ka˙zdy był innego koloru: pierwszy czarny, drugi srebrzysty, trzeci biały jak
naga ko´s´c, a czwarty bł˛ekitny jak niebo o zachodzie w ´srodku zimy. — Mbaba
twierdzi, ˙ze lubisz opowie´sci.
— Tak.
— Znam ich mnóstwo — odparła łagodnie, a zarazem powa˙znie, jej oczy spo-
gl ˛
adały na mnie bystro zza połyskliwych szkieł. — Wszystkie s ˛
a prawdziwe. —
Oboje skwitowali´smy te słowa wybuchem ´smiechu. Dreszcz mnie przebiegł, gdy
słuchałem tego d´zwi˛eku; był gł˛eboki i dono´sny, ´spiewny cho´c niski. Wiedziałem
ju˙z, ˙ze Barwa Czerwieni to istota błogosławiona; mo˙ze nawet ´swi˛eta.
Czemu nazwałe´s j ˛
a błogosławion ˛
a?
Błogosławiona. . . Blask powiedział mi, ˙ze przed wiekami w obecno´sci błogo-
sławionych zamykano usta i pow´sci ˛
agano j˛ezyki. My za błogosławionych uznaje-
my ludzi, przy których trudno powstrzyma´c si˛e od ´smiechu. To wszystko.
Barwa Czerwieni si˛egn˛eła po czarny flakonik, nabrała kciukiem odrobin˛e jego
ró˙zowej zawarto´sci i dotkn˛eła palcem moich warg. Zlizałem mikstur˛e. Nie mia-
ła ˙zadnego smaku. Gaw˛edziarka znów si˛egn˛eła do kufra i wyj˛eła kilka czarnych
pudełek z przegródkami oraz podłu˙zne walce z niewielkimi soczewkami. Zanio-
sła je do wi˛ekszego pokoju i zmontowała starannie, umieszczaj ˛
ac pod oszklonymi
´swietlikami, tak by walce skierowane były ku białej płaszczy´znie ´sciany. Poci ˛
a-
gn˛eła za sznurek przymocowany do zasłony zielonkawego prze´switu; blask padł
na zwierciadło umieszczone za pudełkami. Promie´n skupiony na soczewce odbił
si˛e i trafił do podłu˙znego walca o niewielkim przekroju; na ´scianie zal´snił blado-
zielony kr ˛
ag.
15
Barwa Czerwieni nadzwyczaj ostro˙znie otworzyła podłu˙zn ˛
a szkatułk˛e i po na-
my´sle wybrała jeden z wielu umieszczonych w niej cienkich szklanych kwadraci-
ków. Gdy popatrzyła na´n pod ´swiatło, dostrzegłem barwny wzór. Umie´sciła płytk˛e
w czarnej machinie i ten sam wzór pojawił si˛e na ´scianie, znacznie powi˛ekszony
i tak wyra´zny, jakby go tam wyrysowano.
— To jest Archiwum? — wyszeptałem.
— Tak.
Wiele lat pó´zniej Blask powiedział mi, jak brzmi pełna nazwa Archiwum. Na
moj ˛
a pro´sb˛e powtarzał j ˛
a tak długo, a˙z nauczyłem si˛e formułki na pami˛e´c i sam
mogłem recytowa´c te słowa jak magiczne zakl˛ecie. Mruczałem je w niesko´nczo-
no´s´c, czekaj ˛
ac, a˙z przyjdzie sen: Zintegrowane Archiwum Uniwersalnej Kartoteki
Parasocjalnych Typów Osobowo´sci Wassera-Doziera, Wydanie Dziewi ˛
ate. Blask
próbował mi wytłumaczy´c to poj˛ecie, ale zapomniałem, o co chodziło. Nawet
gaw˛edziarka, która codziennie patrzyła na tajemnicze wzory, u˙zywała skróconej
nazwy: Archiwum. Stamt ˛
ad wzi˛eły si˛e nasze linie, chocia˙z aniołowie, jego twór-
cy, nie mieli o nich poj˛ecia. Archiwum jest o setki lat starsze od linii odkrytych
dopiero przez gaw˛edziarki.
— W dawnych czasach — tłumaczył mi Blask — Archiwum nie było ´zró-
dłem wiedzy. Słu˙zyło do zaprowadzenia w niej ładu. Aniołowie wymy´slili Archi-
wum i wiele innych rzeczy. Wprawdzie zagadnienia, które zostały dzi˛eki niemu
uporz ˛
adkowane, dawno straciły znaczenie, ale odkryto nieznan ˛
a wcze´sniej nauk˛e
o liniach. Twórcy Archiwum nie mieli poj˛ecia, ˙ze jest w nim zawarta. Cz˛esto tak
bywa.
Przygl ˛
adałem si˛e ja´sniej ˛
acym na białej ´scianie symbolom mojej linii, która
cieszy si˛e zasłu˙zon ˛
a sław ˛
a, bo pochodzi z niej dwoje wielkich ´swi˛etych.
— Mamy w linii Dłoni par˛e ´swi˛etych patronów — oznajmiłem.
— M ˛
adry z ciebie chłopiec — odparła Barwa Czerwieni. — Masz mi chyba
co´s wi˛ecej do powiedzenia. — Przemawiała łagodnie, ale poczułem si˛e zmie-
szany, bo wspomniałem o rzeczach, na których słabo si˛e znałem. Uprzejmie od-
czekała chwil˛e w nadziei, ˙ze odezw˛e si˛e ponownie; skwitowała moje milczenie
wybuchem ´smiechu. Zaj˛eła si˛e przezroczami Archiwum, a po chwili zacz˛eła mó-
wi´c, troch˛e do mnie, troch˛e do siebie, o naszej linii i sposobie ˙zycia; podczas
tego wywodu uj˛eła moj ˛
a dło´n. Siedzieli´smy obok siebie na posłaniu. Nic prócz
barwnego wzoru na ´scianie pokoju nie przyci ˛
agało mego spojrzenia; nic oprócz
cichego głosu Barwy Czerwieni nie było warte słuchania. Bezwiednie rozchyliłem
dziwnie obrzmiałe wargi, lecz niepokoj ˛
ace odczucia w ogóle mnie nie obchodziły.
Słuchałem uwa˙znie pyta´n Barwy Czerwieni oraz własnych odpowiedzi, które for-
mułowały si˛e same z siebie. Opowie´s´c gaw˛edziarki nie była zwyczajn ˛
a relacj ˛
a; jej
głos powoływał rzeczy do istnienia. Ledwie spytała o moj ˛
a matk˛e, ta stan˛eła mi
przed oczyma jak ˙zywa; byli´smy razem na dachu w´sród pszczelich uli, przykłada-
łem ucho do ´scianki, by posłucha´c jednostajnego brz˛eczenia zimuj ˛
acych w ´srodku
16
owadów. . . Potem Barwa Czerwieni zapytała mnie o sny i od razu ujrzałem znajo-
me wizje; unosiłem si˛e w powietrzu, krzyczałem z przera˙zenia i miałem zawroty
głowy po upadku. Przez cały czas zdawałem sobie spraw˛e, ˙ze słucham siedz ˛
a-
cej obok Barwy Czerwieni i odpowiadam na jej pytania. Pod wpływem ró˙zowej
substancji (wówczas nie miałem o tym poj˛ecia) znów prze˙zywałem zapami˛eta-
ne sytuacje, a zarazem czułem obecno´s´c mojej rozmówczyni i jej r˛ek˛e na mojej
dłoni.
Wydawało mi si˛e, ˙ze od nowa prze˙zywam całe ˙zycie, potem jednak wa˙zne
z pozoru wydarzenia straciły na znaczeniu i realna pozostała jedynie twarz sie-
dz ˛
acej obok mnie Barwy Czerwieni; powróciłem my´slami do komnatki, gdzie
widniał na ´scianie barwny wzór, i ziewn ˛
ałem nieco zaskoczony, bo poczułem si˛e
tak, jakbym mocno przespał cał ˛
a noc.
— Potoku Słów. . . — szepn˛eła do mnie Barwa Czerwieni. — Jeste´s Dłoni ˛
a,
i to podwójnie.
Nie odpowiedziałem, bo ju˙z mnie nauczono, ˙ze to jakby sekret nie wart roz-
głaszania albo co´s w rodzaju wstydliwego pi˛etna, ˙ze mój ojciec imieniem Sied-
mior˛eki oraz matka wywodzili si˛e z jednej linii. Rzadko bywa, ˙ze dwoje rodziców
ma identyczne pochodzenie. To było tak dziwne, jak zwi ˛
azek brata i siostry. Ga-
w˛edziarki przed tym ostrzegały; podobno tworzy si˛e wówczas nazbyt silna wi˛e´z.
— Kiedy Siedmior˛eki zamierza wyruszy´c? — zapytała.
— Nie wiem — odparłem spokojnie, bo wcale mnie nie dziwiło, ˙ze zna jego
tajemnic˛e; sprawiała wra˙zenie osoby, przed któr ˛
a nic si˛e nie ukryje. — Mówił, ˙ze
wkrótce; to wszystko.
— Wolałby´s, ˙zeby nie odchodził.
Zamilkłem ponownie z obawy, ˙ze słowa mnie zdradz ˛
a. Siedmior˛eki był moim
najlepszym przyjacielem, cho´c rzadko go widywałem. Gdy w trakcie opowie´sci
lub zabawy nagle milkł i wzdychał, a potem zaczynał mówi´c o wielkim ´swiecie,
ogarniał mnie strach. Bałem si˛e ogromu ´swiata otaczaj ˛
acego Małe Domostwo; to
był obszar wielki, pusty i nieznany; nie chciałem, by Siedmior˛eki tam przepadł.
— Czemu chce odej´s´c? — zapytałem.
— Mo˙ze pragnie zerwa´c wi˛e´z. — Barwa Czerwieni wstała. W stawach co´s
jej zatrzeszczało. Si˛egn˛eła do podłu˙znej szkatułki po nast˛epn ˛
a płytk˛e z cienkie-
go szkła. Umie´sciła j ˛
a w w ˛
askim gnie´zdzie przed lusterkiem, tu˙z za pierwszym
barwnym kwadratem. Delikatny wzór obrazka zmienił si˛e, barwy pociemniały
i nabrały gł˛ebi.
— Potoku — zacz˛eła Barwa Czerwieni, przygl ˛
adaj ˛
ac mi si˛e badawczo sennym
wzrokiem lunatyczki. — Czy wiesz, ˙ze nasze ˙zycie przybiera rozmaite formy?
Mo˙ze by´c jak gwiazda lub kr ˛
ag. Dla jednych zaczyna si˛e tam i ko´nczy tu, dla
innych pocz ˛
atek i koniec jest tym samym. ˙
Zycie bywa pełne, albo niczego w nim
nie ma.
— A moje jaki przybrało kształt?
17
— Nie wiem — odparła spokojnie. — Z pewno´sci ˛
a inny ni˙z Siedmior˛ekiego.
To pewne. Zdrad´z mi, co b˛edziesz robi´c, gdy doro´sniesz i staniesz si˛e prawdo-
mówc ˛
a?
— Chciałbym zosta´c poszukiwaczem. — Spu´sciłem głow˛e, bo mogła mnie
uzna´c za pyszałka; gdybym oznajmił, ˙ze chc˛e robi´c szkło, hodowa´c pszczoły albo
zosta´c gaw˛edziarzem, nikt by mnie o to nie pos ˛
adził. — Chciałbym odszuka´c
wszystko, co utracili´smy, i przywróci´c naszej gromadzie.
— Pi˛eknie — odparła. — Pami˛etaj jednak, ˙ze w´sród rzeczy utraconych wiele
było takich, których lepiej nie szuka´c. — W jej tonie była tak˙ze zach˛eta, abym nie
rezygnował z tego pomysłu, bo wart jest zachodu. — Siedmior˛eki o tym wie?
— Tak.
— Co on na to?
— Jego zdaniem wszystko, co zagin˛eło, jest stracone na zawsze i znajduje si˛e
w Niebia´nskim Mie´scie.
Barwa Czerwieni skwitowała moje słowa wybuchem ´smiechu. A mo˙ze rozba-
wił j ˛
a widoczny na ´scianie obrazek?
— Linia Dłoni — rzuciła w zadumie. Po chwili milczenia dodała: — Zrób to,
Potoku Słów. Zapytaj Siedmior˛ekiego, czy zabierze ci˛e ze sob ˛
a, gdy postanowi
odej´s´c.
— A zabierze?
— Nie — odparła. — Nie s ˛
adz˛e. Zreszt ˛
a czas poka˙ze. Wła´snie. To najlepsze
wyj´scie. — Wskazała obraz na ´scianie. — Tam si˛e kryje ´scie˙zka. Jej nazwa to
Mały W˛ezeł. Nie prowadzi daleko.
Zobaczyła ju˙z do´s´c; wygl ˛
adała jak obudzona ze snu. Wstała, wyj˛eła z gniazd
oba kwadraty i przetarła je starannie; si˛egn˛eła po lusterko i równie˙z je oczy´sciła.
Schowała wszystko do podłu˙znego pudełka. Dostrzegłem na nim znak Dłoni, co
oznaczało, ˙ze wszystkie obrazki dotyczyły mojej linii. Niewiele si˛e o niej dowie-
działem. To był zaledwie ułamek nauki o rozmaitych wariantach losu.
— Jak. . . — wykrztusiłem, wskazuj ˛
ac pudełko. — Jak to. . .
— Kiedy do˙zyjesz mego wieku — odparła — b˛edziesz wiedział, w czym
rzecz. S ˛
adz˛e, ˙ze o to pytałe´s. — Bez po´spiechu odło˙zyła wszystko na miejsce.
Podeszła do mnie znowu i oznajmiła: — Mam tu mnóstwo przezroczystych cien-
kich płytek ze szkła, takich jak te, które ci pokazałam.
— Mo˙zna by umie´sci´c trzy przed soczewk ˛
a — wtr ˛
aciłem — i sprawdzi´c, jak
zareaguj ˛
a na ´swiatło. . .
— Nawet siedem lub dziesi˛e´c. . . ile chcesz, byle tylko mie´c do´s´c rozumu i od
razu si˛e w tym rozezna´c — zawołała, klaszcz ˛
ac w dłonie. Ukl˛ekła i popatrzyła
na mnie z bliska. — Ka˙zdy obrazek ma nazw˛e i zawiera wiedz˛e o tobie, jako ˙ze
jeste´s Dłoni ˛
a. Umieszczony w´sród innych zmienia ich sens i wprowadza nowe
znaczenia. Archiwum to wielka m ˛
adro´s´c, Potoku, znacznie wi˛eksza od mojej.
18
— Jakie s ˛
a nazwy innych wzorów? — zapytałem, chocia˙z i tak by mi nie
powiedziała.
— Poznasz je z czasem, je´sli zechcesz si˛e uczy´c. Jeszcze jedno, Potoku. Masz
ochot˛e odwiedza´c mnie cz˛e´sciej? Kilkoro dzieci przychodzi tu czasami. Opowia-
dam historyjki, troch˛e rozmawiamy, pokazuj˛e im ró˙zno´sci. S ˛
adzisz, ˙ze to by ci si˛e
spodobało?
Te˙z pytanie! Nie na darmo stwierdziła przed chwil ˛
a, ˙ze Dło´n to moja linia.
Pokazała mi okruchy wiedzy, której nie potrafiłem ogarn ˛
a´c.
— Tak — wykrztusiłem, maj ˛
ac nadziej˛e, ˙ze owa cz ˛
astka prawdziwej mowy,
jak ˛
a zdołałem opanowa´c, da jej odczu´c, jakie s ˛
a moje intencje.
— Doskonale. — Skóra wokół jej ukrytych za okularami oczu zmarszczyła
si˛e w u´smiechu. — Porozmawiaj z Siedmior˛ekim i rób. . . Zapami˛etaj dobrze mo-
je słowa. Rób wszystko, co ci powie lub ka˙ze. Potem do mnie przyjd´z. S ˛
adz˛e,
˙ze wkrótce si˛e tu zjawisz. — Przeczesała mi palcami włosy. — Zmykaj, Potoku
Słów. Pora si˛e ockn ˛
a´c. Wkrótce powrócisz. — Dostrzegła moj ˛
a ciekawo´s´c, zakło-
potanie i o˙zywienie. Dono´sny ´smiech zabrzmiał w komnacie. D´zwi˛eczało w nim
echo tysi ˛
aca dawnych spraw i legenda odwiecznej ´swi˛eto´sci.
Mbaba nie czekała na mnie przed drzwiami. ˙
Zaden problem, skoro Barwa
Czerwieni mieszkała przy ´Scie˙zce. W Małym Domostwie wiele było nieznanych
mi zakamarków, ale nie bł ˛
adziłem, bo nogi same mnie niosły.
TRZECIA FASETA
S ˛
a w Małym Domostwie miejsca, w których stale gromadz ˛
a si˛e ludzie z jednej
linii. Jest oczywiste, ˙ze ci spod znaku Wody ci ˛
agn ˛
a nad strumie´n i mi˛edzy wierz-
by po stronie poranka; łatwo ich przejrze´c i domy´sli´c si˛e, jak post ˛
api ˛
a. Z Dło´nmi
bywa trudniej, ale i tak wiem, gdzie ich szuka´c. Znalazłem Siedmior˛ekiego w sta-
rej, łukowato wysklepionej komnacie z glinian ˛
a podłog ˛
a; sala wzniesiona po wie-
czornej stronie słu˙zyła jako miejsce zgromadze´n przed setkami lat, gdy jeszcze
wiecowali´smy. Tafle szkła pochłaniały blask zachodz ˛
acego sło´nca, które o´swie-
tlało komnat˛e, a kł˛eby dymu niczym burzowe chmury zbierały si˛e nad niewielk ˛
a
hała´sliw ˛
a gromadk ˛
a pogr ˛
a˙zon ˛
a w przyjaznej rozmowie.
Same Dłonie. Nie nale˙zy s ˛
adzi´c, jakoby stanowili zamkni˛ety kr ˛
ag, ale problem
w tym, ˙ze innych nudz ˛
a ich długie rozmowy pełne zawiłych okre´sle´n, wtr˛etów
i dygresji, zwanych przez nas w˛e˙zowymi dło´nmi, oraz wieloznacznych dowcipów,
które bawi ˛
a tylko nielicznych. Ludzie wol ˛
a robi´c swoje; ja równie˙z.
Wstydziłem si˛e mówi´c przy wszystkich i dlatego poprosiłem Siedmior˛ekiego,
˙zeby´smy porozmawiali na osobno´sci. Rzucił mi badawcze spojrzenie i u´smiech-
n ˛
ał si˛e, ale w moich słowach było tyle powagi, ˙ze podniósł si˛e, wymamrotał ja-
kie´s usprawiedliwienie; stan˛eli´smy za jedn ˛
a z ustawionych promieni´scie belek
podtrzymuj ˛
acych szklany dach. Siedmior˛eki dziwnie si˛e u´smiechał, bo Dłonie s ˛
a
zakłopotane, ilekro´c maj ˛
a do czynienia z intryg ˛
a czy tajemnic ˛
a, a tak˙ze wówczas
kiedy zamiast ogólnych uwag słysz ˛
a pytania dotycz ˛
ace ich samych. Dlatego mój
głos brzmiał cicho i apatycznie.
— Gdy b˛edziesz opuszczał Małe Domostwo, zabierzesz mnie ze sob ˛
a? — wy-
krztusiłem z trudem, jakby co´s utkwiło mi w gardle; starałem si˛e u˙zywa´c praw-
dziwej mowy, cho´c jeszcze słabo j ˛
a znałem.
— Kto wie, młody człowieku — odparł Siedmior˛eki. Wiedziałem, ˙ze z tym
człowiekiem to ˙zart, lecz pochlebiało mi takie okre´slenie. Siedmior˛eki owin ˛
ał si˛e
szat ˛
a i usiadł oparty plecami o kolumn˛e. Zawsze układał łokcie na kolanach, a dłu-
gie r˛ece zwisały swobodnie; zaciskał palce wokół kciuka drugiej r˛eki; na´sladowa-
łem ten gest.
Patrzył na mnie, w zamy´sleniu kiwaj ˛
ac głow ˛
a. Czekał, a˙z zapytam powtórnie,
bo wówczas łatwiej byłoby mu zgadn ˛
a´c, do czego zmierzam. Milczałem. Barwa
20
Czerwieni uznała, ˙ze powinienem zapyta´c, chocia˙z nie s ˛
adziła, by mnie zabrał;
czekałem wi˛ec na odpowied´z.
— Posłuchaj, co my´sl˛e — odezwał si˛e w ko´ncu. — Zapewne niepr˛edko zde-
cyduj˛e si˛e wyruszy´c. Trzeba. . . no wiesz, przygotowania wymagaj ˛
a czasu. Mo˙ze
kiedy nadejdzie dla mnie odpowiednia pora, ty równie˙z b˛edziesz gotowy do drogi.
Te słowa zawierały ukryte znaczenie. Jako pocz ˛
atkuj ˛
acy prawdomówca z ła-
two´sci ˛
a je wychwyciłem, ale zbyt mało umiałem, by wiedzie´c, w czym rzecz.
Ojciec wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e i poklepał mnie lekko po udzie.
— My´sl˛e jednak — dodał — ˙ze skoro zamierzamy kiedy´s wyruszy´c, ju˙z teraz
trzeba zacz ˛
a´c przygotowania. Mam pomysł. Na pocz ˛
atek odb˛edziemy razem mał ˛
a
wycieczk˛e.
— Wycieczk˛e?
— Tak. Powłóczymy si˛e troch˛e. To ´swietna zaprawa. Widziałe´s drog˛e?
— Nie.
— A chciałby´s?
W milczeniu wzruszyłem ramionami, daj ˛
ac do zrozumienia, ˙ze mog˛e tam i´s´c
skoro tego ode mnie oczekuje.
— Popro´s mbab˛e o pozwolenie — dodał Siedmior˛eki. — Je˙zeli si˛e zgodzi,
a chyba tak b˛edzie, wyruszymy jutro, o ile nie przeszkodzi nam deszcz albo co´s
w tym rodzaju. Przyjd˛e po ciebie z samego rana.
Barwa Czerwieni powiedziała, ˙ze mam zrobi´c dokładnie to, co mi ka˙ze Sied-
mior˛eki; w ˛
atpiła, by chciał mnie zabra´c na wypraw˛e, ale nie usłyszałem zdecy-
dowanej odmowy. Nale˙zało si˛e cieszy´c, tote˙z z rado´sci ˛
a czekałem na wycieczk˛e
stanowi ˛
ac ˛
a pocz ˛
atek wspólnych przygotowa´n, byłem jednak zakłopotany i nie-
pewny. Tak si˛e dzieje, gdy ł ˛
aczy nas z innymi silna wi˛e´z; najprostsze sprawy zdaj ˛
a
si˛e wówczas bardzo skomplikowane.
Taki oto splot wydarze´n sprawił, ˙ze nast˛epnego dnia przyszło mi wdrapa´c si˛e
na most wiod ˛
acy przez rzek˛e zwan ˛
a Tamt ˛
a Rzek ˛
a; był to wła´sciwie szkielet mostu
z przerdzewiałych ˙zelaznych belek. Prawdziwy most z drog ˛
a, po której mo˙zna
spokojnie chodzi´c, zawalił si˛e, nim przyszedłem na ´swiat. Poprzedniej nocy był
przymrozek i dlatego zimny wiatr hulał nad wod ˛
a.
St ˛
apali´smy ostro˙znie z belki na belk˛e, patrz ˛
ac w dół albo odwracaj ˛
ac wzrok od
ciemnych i gro´znych fal widocznych mi˛edzy ˙zelastwem. Wiekowy metal skrzy-
piał i j˛eczał pod naporem coraz silniejszego wiatru. Szedłem za Siedmior˛ekim,
zaciskaj ˛
ac palce na belkach, których on si˛e chwytał. Ramiona i ubranie pokry-
ła gruba warstwa brudu i rdzawego pyłu; dłonie miałem zgrabiałe od chłodnego
metalu.
Przed nami pojawiła si˛e spora wyrwa. Siedmior˛eki wyprzedził mnie, by na
ni ˛
a popatrze´c. Wkrótce most nie b˛edzie si˛e nadawa´c do u˙zytku; jedna z belek
odpadła, a cała konstrukcja wkrótce si˛e zawali. Targane wiatrem długie włosy
spadały ojcu na twarz; furkotały na wietrze szerokie, podwini˛ete wysoko r˛ekawy
21
jego szaty, gdy zamy´slony spogl ˛
adał w gór˛e i w dół; most skrzypiał i kołysał si˛e,
a w dole burzyły si˛e fale. Siedmior˛eki popatrzył na mnie z u´smiechem, zatarł
dłonie, podmuchał w nie, napi ˛
ał mi˛e´snie i skoczył.
Chyba krzykn ˛
ałem. Siedmior˛eki obj ˛
ał ramionami metalowy pal i przywarł do
niego; przesun ˛
ał dło´n, by wzmocni´c uchwyt i stan ˛
ał twarz ˛
a do mnie. Nierówny
oddech unosił mu pier´s, a twarz była czerwona od rdzy.
— ´Smiało, Potoku, skacz — rzucił, sapi ˛
ac gło´sno. Stałem bez ruchu, nie od-
rywaj ˛
ac od niego wzroku. Usiadł na ˙zelaznej szynie i splótł pod ni ˛
a stopy. —
Siadaj — rozkazał; tym razem posłuchałem. Byłem ni˙zszy, wi˛ec nogi zwisały mi
lu´zno. Siedmior˛eki wyci ˛
agn ˛
ał długie ramiona i wielkie dłonie, daj ˛
ac mi znak, ˙ze-
bym si˛e ku niemu pochylił. Chwyciłem go za nadgarstki i na dany znak rzuciłem
si˛e do przodu. Spojrzenie utkwiłem w ˙zelastwie, by nie patrze´c na fale. Przelecia-
łem nad wyrw ˛
a, co´s uderzyło mnie w rami˛e i poci ˛
agn˛eło w gór˛e; stopa dotkn˛eła
metalowej belki i zsun˛eła si˛e po niej. Przez chwil˛e próbowałem odzyska´c równo-
wag˛e z twarz ˛
a przytulon ˛
a do torsu Siedmior˛ekiego; obejmowałem go tak długo,
a˙z poczułem, ˙ze stoj˛e pewnie. Nawet wówczas kurczowo zaciskałem dłonie wo-
kół nadgarstków ojca. Słyszałem jego ´smiech, spogl ˛
adałem z bliska w szerok ˛
a,
rozradowan ˛
a twarz i chichotałem, sapi ˛
ac gło´sno. Potem rozprostowałem wolno
palce zaci´sni˛ete na jego nadgarstkach i usiadłem bez pomocy.
— Trening — oznajmił. — Rozumiesz? Kto planuje wypraw˛e, musi wierzy´c,
˙ze zdoła dotrze´c do celu. Jako´s si˛e uda.
Dotarli´smy na koniec mostu; potem trzeba było zej´s´c w dół po filarze. Przez
chwil˛e patrzyli´smy w milczeniu na konstrukcj˛e, któr ˛
a zdołali´smy pokona´c. Nagle
desperacko zapragn ˛
ałem wyruszy´c z ojcem i dzieli´c wszystkie jego przygody.
— Kiedy podrosn˛e, zabierzesz mnie ze sob ˛
a, prawda? Kiedy pocz ˛
atek wypra-
wy?
— Spokojnie, młody człowieku. — Znów wydało mi si˛e, ˙ze w jego słowach
kryje si˛e mroczna tajemnica, jaki´s ˙zal; zrozumiałem, ˙ze nie chodzi o mnie. Sied-
mior˛eki wstał. — Powinni´smy wyj´s´c na drog˛e za dnia, o ile chcemy si˛e jej przyj-
rze´c.
Sporo czasu zaj˛eła nam wspinaczka po zalesionym stoku, gdzie pełno było
opadłych zbr ˛
azowiałych li´sci, zwarzonych przymrozkiem. Potem las zacz ˛
ał rzed-
n ˛
a´c. Szli´smy skalistym zboczem w´sród kamieni upstrzonych szarymi porostami.
Ołowiane niebo wisiało nisko nad głowami. W trakcie wspinaczki mieli´smy wra-
˙zenie, ˙ze si˛e do niego zbli˙zamy. Gdy stan˛eli´smy na szczycie góry, w chmurze
powstała szczelina i ukazało si˛e bł˛ekitne niebo, rozja´snione srebrzyst ˛
a po´swiat ˛
a.
Siedmior˛eki pokazał mi widoczny z daleka las iglasty.
— Gdy miniemy tamte drzewa — powiedział — zobaczymy drog˛e.
Wiatr chłodził mi policzek zwrócony ku ojcu i rozganiał powoli g˛este chmury
ponad naszymi głowami. Przeci˛eli´smy sosnowy lasek i wyszli´smy na skalisty pła-
skowy˙z, góruj ˛
acy nad dolin ˛
a. Niebo ja´sniało ró˙zowo´sci ˛
a i bł˛ekitem, a wiatr p˛edził
22
po nim stada chmur. Gdy znikn˛eły, niebiosa sprawiały wra˙zenie bardzo dalekich;
były odległe i ciemnobł˛ekitne. Jaki˙z to wiatr tam d ˛
ał? Sło´nce, które chyliło si˛e ju˙z
ku zachodowi, roz´swietliło nasz ˛
a kryjówk˛e i le˙z ˛
ac ˛
a przed nami dolin˛e; poja´sniała
tak˙ze droga.
Naprawd˛e istniała. Biegła dolin ˛
a, wij ˛
ac si˛e kapry´snie; lekcewa˙zyła naturalne
zakr˛ety i samowolnie zataczała osobliwy łuk — najwi˛ekszy twór, jaki kiedykol-
wiek widziałem na oczy. Tyle było w nim cudowno´sci; czy potrafi˛e o nich wszyst-
kich opowiedzie´c?
Zaczn˛e od tego, ˙ze nie była to jedna droga, lecz dwie. Podwójny szlak do-
statecznie szeroki, by na ka˙zdej jezdni ustawiło si˛e w szeregu dwudziestu ludzi.
Obie umykały w dal, niczym dwie szare wiewiórki. Powierzchnia miała barw˛e ich
futerka. Jak daleko mogłem si˛egn ˛
a´c okiem, drogi biegły obok siebie, zachowuj ˛
ac
t˛e sam ˛
a szeroko´s´c i odległo´s´c, zmierzaj ˛
ac. . . donik ˛
ad?
W gł˛ebi doliny, wiele mil dalej, robiły nagł ˛
a wolt˛e, skr˛ecały, oddalaj ˛
ac si˛e od
siebie, p˛edziły w gór˛e i w dół po mostach i pochylniach, przybieraj ˛
ac kształt li´scia
koniczyny narysowanego tylko dla zabawy — kapry´sne jak gigantyczne bachory
podczas szalonej gonitwy.
A˙z po horyzont droga biegła ku wysokiemu zboczu, gdzie powinna si˛e zako´n-
czy´c; o dziwo, zmierzała dalej. Oba pasma wpadały do groty albo skalnej rozpa-
dliny. Wyłaniały si˛e po drugiej stronie góry i mkn˛eły dalej szerokim łukiem lub
z woli aniołów przecinały mocno pofałdowany teren prostymi liniami.
— Dok ˛
ad biegnie? — zapytałem.
— Wsz˛edzie — odparł krótko Siedmior˛eki, siadaj ˛
ac na ziemi. — Z wybrze˙za
na przeciwległy brzeg. Kiedy tam dotrze, zawraca i biegnie tu z powrotem nieco
inn ˛
a tras ˛
a, by ponownie zawróci´c. Krzy˙zuje si˛e raz po raz z innymi trasami, układa
si˛e równolegle do nich albo odchodzi promieni´scie, niczym tysi ˛
ace nitek paj˛eczej
sieci.
— Wszystkie drogi s ˛
a podobne?
— Z wygl ˛
adu tak, ale bywaj ˛
a pot˛e˙zniejsze.
— Biegn ˛
a gromadnie?
— Nie, zawsze parami. Jedno pasmo wiedzie w t˛e, drugie z powrotem. Bywaj ˛
a
szersze, zakre´slaj ˛
a łuki pot˛e˙zniejsze od widocznych w oddali, ale zł ˛
aczone jak
płatki ogromnych kwiatów. Wtapiaj ˛
a si˛e w miasta, wspinaj ˛
a si˛e na wysokie mosty
i znikaj ˛
a w otchłaniach tuneli. Tak słyszałem. Kiedy´s zobacz˛e je na własne oczy.
— Po co. . . to wszystko?
— Do zabijania ludzi — odparł Siedmior˛eki równie szczerze jak przedtem. —
Tak mówili ´swi˛eci. Trzeba ci wiedzie´c, ˙ze drog ˛
a je´zdziły auta. St ˛
ad mógłby´s je
obserwowa´c przez cał ˛
a noc. Wszystkie były o´swietlone. Z przodu miały lampy
białe, a z tyłu czerwone; w tamt ˛
a stron˛e mkn˛eły zatem otoczone jasn ˛
a po´swiat ˛
a,
a z powrotem szkarłatn ˛
a.
— W jaki sposób droga zabijała?
23
— Sama tego nie robiła. Samochody to prawdziwi zabójcy. Były ciasne, na-
le˙zało wi˛ec siedzie´c w ten sposób, a wówczas przy zderzeniu r˛ece i nogi łatwo
ulegały złamaniu. Auto si˛e kurczyło, zgniataj ˛
ac człowieka jak dziadek do orze-
chów.
— Wyobra´z sobie auta p˛edz ˛
ace szybciej od nietoperzy, ale znacznie mniej
ostro˙zne ni˙z one. Z tego powodu ci ˛
agle si˛e zderzały. ´Swi˛ety Clay twierdził, ˙ze
usłyszał od ´swi˛etego Roya Wielkiego. . . a ´swi˛ety Roy widział przecie˙z drog˛e
u kresu dni, kiedy je´zdziły ni ˛
a miliony aut podobnych do gromady mrówek albo
ławicy drobnych rybek. . . Tak czy inaczej, ´swi˛ety Roy twierdził, ˙ze droga zabi-
jała rocznie tylu ludzi, ilu teraz mieszka w Małym Domostwie, a mo˙ze dwa razy
wi˛ecej.
Spogl ˛
adałem na to cudo, szare jak pióra goł˛ebia. Z bliska zobaczyłem, ˙ze ka-
mienie p˛ekaj ˛
a rozpychane korzeniami chwastów, a na zielonym pasie dziel ˛
acym
obie drogi rosn ˛
a bujnie młode drzewa. Wystarczyło stan ˛
a´c na ´srodku szarej wst˛e-
gi, by rozpocz ˛
a´c w˛edrówk˛e ku przeciwległemu brzegowi; tylko aniołowie wie-
dz ˛
a, jak długo tam si˛e idzie. Po drodze mo˙zna by zobaczy´c cuda, o których nawet
prawdomówcy dawno zapomnieli. Po dotarciu na wybrze˙ze nale˙zało tylko przej´s´c
na s ˛
asiednie pasmo, by wróci´c do domu t ˛
a sam ˛
a drog ˛
a, która dawniej zabijała lu-
dzi.
Przeja´sniło si˛e. Wiatr, który odsłonił bł˛ekitne niebo zawieszone wysoko nad
głowami, cichł z wolna. Siedmior˛eki wstał i ruszył stromym zboczem w dół, ku
drodze. Poszedłem za nim.
— Dlaczego nie zatrzymali aut? — zapytałem. — Czemu nie chodzili piecho-
t ˛
a? Nie wystarczyło im. . . samo patrzenie?
— W ko´ncu przystan˛eli, kiedy wszystko inne stan˛eło — odparł Siedmior˛eki,
szukaj ˛
ac oparcia dla stóp. — W dawnych czasach u˙zytkownicy drogi byli ponad
to; nie znali strachu i nic dziwnego, skoro zwali si˛e aniołami. Poza tym ˙zyły ich
miliony; ´smier´c paru tysi˛ecy nie była wielk ˛
a strat ˛
a.
Dotarli´smy na pobocze i wyszli´smy na ´srodek bli˙zszego pasma; przed na-
mi le˙zało ogromne szare skrzy˙zowanie odległe o wiele mil, a u kresu drogi było
przeciwległe wybrze˙ze.
— Przyszli´smy t ˛
a drog ˛
a — powiedział Siedmior˛eki, tupn ˛
awszy lekko stop ˛
a
o gładk ˛
a powierzchni˛e. — ´Swi˛eta Bea oraz ´swi˛ety Andy dotarli tu w błogosławio-
nych czasach i w tym wła´snie miejscu porzucili drog˛e. Postanowili wybudowa´c
Małe Domostwo. Znasz t˛e histori˛e.
— Mimo to opowiedz — poprosiłem. Wiele słyszałem, ale nie miałem poj˛ecia
o tym miejscu ani drodze, która nas do niego przyprowadziła.
— Dobrze — odparł. — Pomó˙z mi rozpali´c ognisko.
Nazbierali´smy patyków i suchego drewna. Uło˙zyli´smy je na ´srodku drogi.
Siedmior˛eki wyj ˛
ał ukryte za mankietem zapałki i podpalił stosik. Usiedli´smy
24
w niewielkim kr˛egu ´swiatła, kryj ˛
ac dłonie w r˛ekawach. Naci ˛
agn˛eli´smy kaptury,
a Siedmior˛eki zacz ˛
ał opowiada´c.
— Było nas prawie tysi ˛
ac. W˛edrowali´smy przez sto lat. . . a mo˙ze półtorej
setki. Przez te wszystkie lata, dziel ˛
ace nas od niszczycielskiej burzy, pami˛etali-
´smy o Wielkim Gmachu Korporacji i prawdziwej mowie, trzymali´smy si˛e razem;
wielu si˛e do nas przył ˛
aczyło. Doszli´smy a˙z tutaj. Była wiosna, trzeba si˛e było za-
trzyma´c na noc, rozbili´smy wi˛ec namioty na drodze i wyładowali´smy potrzebne
rzeczy. ´Swi˛eta Bea i ´swi˛ety Andy otworzyli stary wóz, zapłon˛eły ogniska. Wy-
obra´z sobie, jak gromadzi si˛e wokół nich tysi ˛
ac w˛edrowców. ´Swi˛eta Bea i ´swi˛ety
Andy długo rozmawiali. Mowa była o dzieciach i starcach. Przypominali wszyst-
ko, co wiedzieli o Wielkim Domostwie i dawnych czasach. Martwili si˛e, ˙ze mog ˛
a
straci´c wozy, a z nimi przepadnie mnóstwo wspomnie´n z przeszło´sci. I tak ju˙z
du˙zo poszło w zapomnienie. Jak my w tej chwili, spogl ˛
adali zapewne na drog˛e,
która ich przyprowadziła. ´Swi˛ety Andy twierdził, ˙ze wtedy to ´swi˛etej Bei przyszła
do głowy pewna my´sl. Wiesz, o co chodzi.
— Małe Domostwo?
— Oto, co powiedziała: Mamy wiosn˛e. To przyjemna i malownicza okolica,
a ziemia jest tu urodzajna. Zadawała sobie pytanie, czy oddalili si˛e wystarczaj ˛
aco
od anielskich siedzib, od ´smierci i zniszczenia, które nie dotkn˛eły tych obsza-
rów. Mo˙ze nadszedł ju˙z czas, by przystan ˛
a´c. ´Swi˛ety Andy nie musiałby si˛e wi˛ecej
zamartwia´c o bezcenny wóz. Wiele czasu min˛eło od katastrofy i zagłady ´swia-
ta aniołów; by´c mo˙ze wszystkie dawne grzechy zostały odpuszczone — dawno
temu. ´Swi˛eta Bea uznała, ˙ze do´s´c si˛e ju˙z nauczyli; pora zako´nczy´c nauk˛e i ˙zy´c
w jednym miejscu. ´Swi˛ety Andy jeszcze si˛e wahał. Potrafił tylko w˛edrowa´c. Tak
powiedział: Uchodzimy przed aniołami. Przymierze nam nie sprzyja. Ludzie nie
maj ˛
a do nas serca. A ´swi˛eta Bea odparła: Aniołowie pomarli i przemin˛eli. Z inny-
mi na pewno sobie poradzimy. W popiele ogniska nakre´sliła zachowane do dzi´s
zarysy Małego Domostwa oraz ´Scie˙zk˛e i ukryte wej´scia, znane tylko prawdomów-
com. Potem dodała: Wzniesiemy z anielskiego kamienia budynek pozbawiony
okien, a wszystko w nim b˛edzie poł ˛
aczone, bo tak zaprojektowano budynek. Zdo-
łała przekona´c ´swi˛etego Andy’ego, który ch˛etnie powtarzał, ˙ze Bea umie znale´z´c
odpowiednie argumenty. W˛edrowcy zebrali si˛e wokół ogniska gaw˛edziarki; ran-
kiem stan˛eło na tym, ˙ze podejm ˛
a prób˛e odtworzenia Korporacji na terenach, gdzie
aniołowie zbudowali jedynie drog˛e biegn ˛
ac ˛
a naprzód bez wytchnienia. Tamtego
dnia prawdomówcy porzucili szlak, i to był ostateczny kres ich w˛edrówek.
Sło´nce chyliło si˛e ku zachodowi. Zmierzch przychodził równie szybko jak
´swit. Pochłodniało. Naci ˛
agn ˛
ałem gł˛ebiej kaptur i otuliłem si˛e płaszczem.
— Powrócisz na szlak — stwierdziłem. — Nadejdzie wła´sciwy dzie´n.
— Tak, młody człowieku — rzekł cicho. — Nadejdzie taki dzie´n.
Kiedy to powiedział. . . Wspólna przygoda, usłyszana przed chwil ˛
a opowie´s´c,
a mo˙ze nagły przebłysk intuicji Siedmior˛ekiego pozwoliły mi zrozumie´c, ˙ze oj-
25
ciec nie porzuci Małego Domostwa, by pod ˛
a˙zy´c tam, gdzie biegnie droga. Wi˛e´z
istniej ˛
aca mi˛edzy nami sprawiła, ˙ze dotychczas brałem powa˙znie jego słowa, zło-
´sciłem si˛e i podziwiałem go za niezwykłe postanowienie. W gł˛ebi serca przez cały
czas wiedział, ˙ze nigdy go nie urzeczywistni i poczuł do mnie niech˛e´c, bo w niego
wierzyłem, chocia˙z nie był w stanie odej´s´c. Mówił o tym jak prawdomówca, na-
wet wówczas, gdy opowiadał o swych planach i w marzeniach układał marszrut˛e;
do tej pory nie umiałem go słucha´c. Nagle zabrzmiał mi w uszach głos cichy jak
szept i wi˛e´z si˛e we mnie rozlu´zniła, a pozostał smutek.
— Nadejdzie taki dzie´n — powtórzyłem, spogl ˛
adaj ˛
ac na smutn ˛
a i zaci˛et ˛
a
twarz ukryt ˛
a w cieniu kaptura. Trzy słowa stanowiły potwierdzenie, ˙ze poj ˛
ałem,
w czym rzecz.
Wokół nas, z przodu i z tyłu, droga jakby l´sniła w zapadaj ˛
acym zmierzchu,
jakby emanowała tajemnicz ˛
a po´swiat ˛
a. Niebo wznosiło si˛e wysoko ponad dolin ˛
a.
Zadawałem sobie pytanie, czy miasta w niebiosach naprawd˛e istniej ˛
a? Ciekawe,
czy ich mieszka´ncy nas widz ˛
a — dwie male´nkie postaci przy ognisku, z którego
unosi si˛e w gór˛e smuga dymu w miejscu, gdzie ´swi˛eta Bea przerwała w˛edrówk˛e?
Biały obłok mieszał si˛e z ró˙zowym, bo palili´smy chleb ´swi˛etej, podaj ˛
ac go sobie
z r ˛
ak do r ˛
ak; dwaj m˛e˙zczy´zni po´srodku szerokiej drogi, któr ˛
a dawniej p˛edziły mi-
liony ludzi. Był listopadowy wieczór. Czy aniołowie w miastach na niebie płacz ˛
a,
wspominaj ˛
ac tamte czasy?
Nie.
Racja. Aniołowie nie płacz ˛
a.
Przeciwnie, płacz ˛
a, ale nad sob ˛
a. Zreszt ˛
a w ogóle was tam nie dostrzegli.
CZWARTA FASETA
Nadszedł dzie´n, gdy samotnie pow˛edrowałem ´Scie˙zk ˛
a do komnat, gdzie
mieszkała Barwa Czerwieni. Mbaba jeszcze spała, gdy wyszedłem. Szedłem
w półmroku, gryz ˛
ac jabłko. Gdyby kto´s szybował w powietrzu niczym anioł, wi-
działby z góry jak w˛edruj˛e po Małym Domostwie, zataczaj ˛
ac coraz mniejsze kr˛egi
lub z rzadka wybieram skróty, id ˛
ac w´sród pogr ˛
a˙zonych we ´snie mieszka´nców.
Tam gdzie słycha´c było szum strumienia, ludzie ju˙z wstali i ubierali si˛e z wol-
na. Min ˛
ałem pokój, gdzie sze´s´c osób zasiadło, by pali´c, ´smia´c si˛e i rozmawia´c.
Małe Domostwo si˛e budziło. M˛e˙zczy´zni włazili na drabiny, by otworzy´c ´swietliki,
wci ˛
agali w płuca rze´skie powietrze i wolno zsuwali si˛e w dół. Mijałem po drodze
osoby kieruj ˛
ace si˛e na zewn ˛
atrz. Było cieplej ni˙z wtedy, gdy szedłem z Sied-
mior˛ekim popatrze´c na drog˛e, i dlatego ludzie ch˛etnie przebywali w nagrzanych
sło´ncem pokojach blisko wyj´scia. Po południu wracali, nios ˛
ac przedmioty, które
mogły przyda´c si˛e zim ˛
a: pier´scienie, narz˛edzia lub wielkie rury, latem zawiesza-
ne przy drzwiach. Inni robili wypady do lasu, by szuka´c pó´znych orzechów. Ci
spod znaku Li´scia szli do zewn˛etrznych komnat, by przy tkaniu snu´c opowie´sci.
Linia Klamry wyległa na dach Małego Domostwa, by go uszczelni´c przed zim ˛
a.
Linia Szeptu omawiała własne sprawy, linia Wody zajmowała si˛e cudzymi, a tych
spod znaku Dłoni ciekawiły problemy tego ´swiata. Gaw˛edzili o wszystkim, co
zapami˛etali, co usłyszeli, i czego si˛e dowiedzieli od ´swi˛etych podczas w˛edrówki
i potem, za istnienia Wielkiego Domostwa, a tak˙ze o zamierzchłych czasach —
by nic nie zostało zapomniane.
Kto w˛edruje ´Scie˙zk ˛
a, ustawicznie szuka pretekstu, by si˛e zatrzyma´c, obejrze´c
w˛e˙zowe dłonie albo pogada´c z lud´zmi. W drodze do mieszkania Barwy Czer-
wieni trafiłem na w˛e˙zow ˛
a dło´n, w której gromadka dzieciaków grała w kolanka.
Czekałem, a˙z zwolni si˛e miejsce. . .
Chwileczk˛e. . . Gdy poprzednio wspomniałe´s o w˛e˙zowej dłoni, chodziło o spo-
sób mówienia. Teraz najwyra´zniej mówisz o miejscu. A skoro ju˙z przerwałe´s opo-
wie´s´c, powiedz mi, jak si˛e gra w kolanka.
Dobrze. Wiesz, czym jest ´Scie˙zka: przypomina w˛e˙za owini˛etego wokół Ma-
łego Domostwa, który głow˛e ma w samym ´srodku, a ko´nczy si˛e u drzwi. . . tam
gdzie mieszka linia Klamry. Tylko mieszka´ncy Małego Domostwa wiedz ˛
a, któr˛e-
27
dy biegnie ´Scie˙zka. Inni odnosz ˛
a wra˙zenie, ˙ze korytarze rozchodz ˛
a si˛e promieni-
´scie. W trakcie w˛edrówki mo˙zna trafi´c na pokój le˙z ˛
acy przy ´Scie˙zce, który okazu-
je si˛e pocz ˛
atkiem małego labiryntu z jednym jedynym wyj´sciem; trzeba wróci´c na
drog˛e w tym samym miejscu. Taki pokój to w˛e˙zowa dło´n. Komnaty le˙z ˛
ace przy
głównym szlaku zwini˛etym jak ciało w˛e˙za przypominaj ˛
a palce r ˛
ak. Nazywamy te
miejsca dło´nmi w˛e˙za, bo ów gad wcale nie ma dłoni, a ´Scie˙zka jest tylko jedna
i nie posiada odnóg. Ale to nie wszystko. Moja opowie´s´c powinna biec naprzód
niczym ´Scie˙zka, z konieczno´sci jednak i ona ma w˛e˙zowe dłonie. W długich opo-
wiadaniach takie wtr˛ety bywaj ˛
a najciekawsze.
Teraz kolanka. Nie jestem mistrzem w tej grze, ale jak wszystkie dzieciaki
w Małym Domostwie zawsze nosiłem ze sob ˛
a kulk˛e i szczypce; ˙zaden maluch
nie wyjdzie bez nich za próg. Kulk˛e zrobiłem z wi´sniowej pestki, ciasno owini˛e-
tej sznurkiem; szczypce mierzyły prawie łokie´c, były rozwarte prawie na całej
długo´sci i spłaszczone na ko´ncach, by mo˙zna było nimi podnie´s´c kulk˛e. W ko-
lanka gra si˛e rozmaicie: jedn ˛
a kulk ˛
a albo wieloma, we dwójk˛e lub w kilka osób
siedz ˛
acych kr˛egiem w zasi˛egu szczypiec. Tak czy inaczej, kulka powinna le˙ze´c
nieruchomo na uniesionym kolanie. O tak. . . Drugi gracz zdejmuje j ˛
a szczypca-
mi, a potem umieszcza na innym kolanie. Rozmaicie ustalamy, na czyje kolano
przeło˙zy´c kulk˛e i kto ma j ˛
a podnie´s´c.
Gra powinna przebiega´c szybko, bo wtedy jest dobra zabawa. Kto trzykrotnie
upu´sci kulk˛e albo si˛egnie po ni ˛
a nie wywołany, musi zapyta´c, czy wolno mu dalej
gra´c. Inni wyra˙zaj ˛
a zgod˛e albo odmawiaj ˛
a.
A kto wygrywa?
Wygrywa?
Jak pokona´c reszt˛e graczy?
Pokona´c? To nie jest walka, tylko gra. Chodzi o to, by kulka przez była cały
czas w ruchu i nie spadła z kolana, a gracze sobie nie przeszkadzali. To wymaga
skupienia i dlatego nie mo˙zna si˛e zbyt gło´sno ´smia´c, chocia˙z gra bywa zabawna.
Linia Klamry to ´swietni gracze; bardzo skupieni, z powag ˛
a na twarzach, szyb-
ko i zr˛ecznie manipuluj ˛
a szczypcami. Łaps-łaps-łaps. . . Warto doda´c, ˙ze prawie
wszyscy ludzie spod znaku Klamry maj ˛
a płaskie i szerokie kolana.
W ko´ncu zwolniło si˛e miejsce. Dziewczynka siedz ˛
aca naprzeciwko miała ze
mn ˛
a gra´c; tylko raz spojrzała na mnie dziwnie niebieskimi oczyma. Ich bł˛ekit
kontrastował z gł˛ebok ˛
a czerni ˛
a g˛estych włosów oraz brwi, które niemal zrastały
si˛e u nasady nosa. Zerkn˛eła, upewniaj ˛
ac si˛e, ˙ze mamy razem gra´c, i poło˙zyła kulk˛e
na moim kolanie.
— Z czyjego kolana? — padło zwyczajowe pytanie i gra została podj˛eta. Roz-
legły si˛e stłumione okrzyki zawodu i rado´sci. — Skucha! Zabrał dwie! — Moja
partnerka miała wyraz twarzy uwa˙znie ´sledz ˛
acej gr˛e lunatyczki. Usta o k ˛
acikach
opuszczonych w dół były lekko rozchylone. Widziałem drobne białe z˛eby.
— Z czyjego kolana? — zawołali´smy.
28
— Wielka Pszczoła wybiera z linii Szeptu — powiedział mistrz gry. Chudy
roze´smiany chłopak spod znaku Li´scia przebiegł spojrzeniem po twarzach graczy
i niemal bez wahania poło˙zył swoj ˛
a kulk˛e na kolanie niebieskookiej dziewczyn-
ki. Linia Szeptu; jasne, wybrałbym tak samo. Brunetka wydawała si˛e nieobecna
duchem, a zarazem (przynajmniej moim zdaniem) mimo woli skupiała na sobie
uwag˛e graczy; to jednak wcale nie było najwa˙zniejsze. Co´s jeszcze zwróciło mo-
j ˛
a uwag˛e. . . jakbym słyszał cichy szmer. Kiedy nadeszła pora, abym z ni ˛
a grał,
podniosła wzrok i spojrzała na mnie ciemnoniebieskimi oczyma. Kulka spadła.
— Skucha!
Nie patrz ˛
ac na mnie, podniosła kulk˛e. Starałem si˛e uwa˙za´c, ale byłem roztar-
gniony i nie odezwałem si˛e na czas, gdy wywołano moj ˛
a lini˛e. Wkrótce odpadłem
z gry.
Epizod z gr ˛
a to wtr˛et, czyli w˛e˙zowa dło´n mojej opowie´sci zwi ˛
azana z głów-
nym w ˛
atkiem, podobnie jak ´Scie˙zka ma swe w˛e˙zowe dłonie. Gdy wstałem, dziew-
czynka tak˙ze si˛e podniosła. Z tyłu dobiegły okrzyki ch˛etnych do gry, którzy skwa-
pliwie zaj˛eli nasze miejsca. Gdy wkroczyłem na ´Scie˙zk˛e, okazało si˛e, ˙ze dziew-
czynka bardzo mnie wyprzedziła; szła w stron˛e komnat Barwy Czerwieni. Sze-
dłem za ni ˛
a w pewnej odległo´sci. Na zakr˛ecie przystan˛eła i czekała, a˙z podejd˛e.
— Dlaczego za mn ˛
a idziesz? — rzuciła. Z powodu ciemnych zro´sni˛etych brwi
wygl ˛
adała na wiecznie nad ˛
asan ˛
a, chocia˙z zwykle była pogodna. Wtedy jednak nic
o niej nie wiedziałem.
— Nieprawda. Id˛e do gaw˛edziarki imieniem Barwa Czerwieni.
— Ja równie˙z. — Popatrzyła na mnie bez wi˛ekszego zainteresowania. — Chy-
ba jeste´s za mały, co?
— Barwa Czerwieni tak nie uwa˙za. — Zirytowałem si˛e, bo nie wygl ˛
adała na
starsz ˛
a ode mnie.
Skrzy˙zowała szczupłe ramiona o jasnej skórze, okryte długimi ciemnymi wło-
sami.
— W takim razie chod´zmy — mrukn˛eła, uznawszy ˙ze trzeba si˛e mn ˛
a zaopie-
kowa´c, chocia˙z nie miała na to ochoty. Zapytałem o jej imi˛e. Powiedziała, ˙ze
nazywa si˛e Jednodniówka; nie zapytała, jak na mnie wołaj ˛
a.
Barwa Czerwieni jeszcze spała, gdy weszli´smy do wi˛ekszej z komnat. Usie-
dli´smy obok innych dzieci, które zerkały na mnie, pytaj ˛
ac o imi˛e. Czekali´smy,
staraj ˛
ac si˛e zachowa´c cisz˛e, co nie było łatwe. Wkrótce z s ˛
asiedniego pomiesz-
czenia dobiegł odgłos kroków. Zaspana Barwa Czerwieni wsun˛eła głow˛e przez
drzwi, mru˙z ˛
ac oczy, bo słabo widziała bez okularów. Znikn˛eła na pewien czas,
a gdy powróciła, rozgadali´smy si˛e na dobre. Usiadła, nie zwracaj ˛
ac uwagi na
gwar, i spokojnie zwin˛eła niebieskie cygaro. Jedno z dzieci je przypaliło. Zaci ˛
a-
gn˛eła si˛e gł˛eboko i popatrzyła wokół; wyra´znie poczuła si˛e lepiej. U´smiechn˛eła
si˛e do nas i łagodnie dotkn˛eła policzka dziewczynki, która podała jej ogie´n. Tak
si˛e zacz ˛
ał mój pierwszy ranek z Barw ˛
a Czerwieni.
29
— Kiedy´smy w˛edrowali. . . — zacz˛eła przypowie´s´c o ´swi˛etym Garym i mu-
sze. Mbaba kiedy´s mi j ˛
a opowiadała. Barwa Czerwieni przyniosła nam kosz ja-
błek. Objadali´smy si˛e nimi, słuchaj ˛
ac jak mówi w sposób typowy dla linii Wody;
ci ˛
agle powracała do pocz ˛
atku, wtr ˛
acaj ˛
ac zło´sliwo´sci, które mogły zbi´c z tropu
nieuwa˙znego słuchacza. Jej wersja ró˙zniła si˛e nieco od tej, któr ˛
a znałem. Gdy na
koniec ´swi˛ety Gary wypu´scił much˛e, nikt si˛e nie ´smiał. Opowie´s´c Barwy Czer-
wieni przypominała zagadk˛e czy rebus wymagaj ˛
acy rozwi ˛
azania, z drugiej strony
jednak odnosiło si˛e wra˙zenie, ˙ze to nie ˙zadna szarada, tylko odpowied´z na nie-
´swiadomie zadane pytanie, zawarta w ciekawej historii.
Chłopiec spod znaku Li´scia, imieniem Wielka Pszczoła, z ustami pełnymi
jabłkowego mi ˛
a˙zszu wypytywał Barw˛e Czerwieni, czemu opowiedziała nam t˛e
histori˛e. Ci od Li´scia nie lubi ˛
a tajemnic.
— Poniewa˙z ´swi˛eci nam j ˛
a przekazali — odparła Barwa Czerwieni. — A cze-
mu ´swi˛eci s ˛
a ´swi˛etymi? — Przebiegła wzrokiem po naszych twarzach, z u´smie-
chem czekaj ˛
ac na odpowied´z.
— Bo pami˛etamy historie z ich ˙zycia — odparło jedno z dzieci.
— Jak to si˛e stało, ˙ze je zapami˛etali´smy?
— Poniewa˙z opowiadali tak, ˙ze nie mo˙zna było o nich zapomnie´c.
— A jak?
— U˙zywali prawdziwej mowy — odparła dziewczynka z linii Wody, imieniem
Pora Deszczu.
— Czym jest prawdziwa mowa? — zapytała j ˛
a Barwa Czerwieni. Dziewczyn-
ka zaczynała kilka razy, nim doszła do sedna sprawy, jak to maj ˛
a w zwyczaju
ludzie spod jej znaku.
— Było niegdy´s Wielkie Domostwo Korporacji. . . Ale wszystko zacz˛eło si˛e
du˙zo wcze´sniej. — Wspomniała, ˙ze w dawnych czasach ludziom brakowało wła-
snego gniazda. Wyj ˛
atek stanowili mieszka´ncy Wielkiego Domostwa Korporacji.
Mieli do dyspozycji tysi ˛
ac pokoi, a ich sposób ˙zycia troch˛e przypominał egzy-
stencj˛e w Małym Domostwie. — Byli jednak aniołami — podkre´sliła dziewczyn-
ka. — Po wysokim gmachu korporacji poruszali si˛e windami i rozmawiali przez
telefon. . .
— Racja — wpadła jej w słowo Barwa Czerwieni. — Telefony. Wygl ˛
ada na
to, ˙ze im cz˛e´sciej aniołowie si˛e nimi posługiwali, by rozmawia´c na odległo´s´c i ł ˛
a-
czy´c si˛e z innymi, tym wi˛ecej ich dzieliło. ´Swiat stawał si˛e coraz mniejszy, ale
ludziom było do siebie coraz dalej. Nie wiem, jak mieszka´ncy Wielkiego Domo-
stwa Korporacji zdołali si˛e przed tym ustrzec, ale młodzi, którzy tam dorastali,
po opuszczeniu gmachu nigdzie nie czuli si˛e równie szcz˛e´sliwi; po latach wracali
z potomstwem, by ˙zy´c w dawnym gnie´zdzie. Tak było przez wiele pokole´n. —
Barwa Czerwieni uniosła palec, jak zwykły czyni´c wszystkie gaw˛edziarki. — Ja-
kom rzekła, w owych czasach rozmawiano głównie przez telefon. Ka˙zdy pokój
w gmachu Korporacji wyposa˙zony był w aparat. Wszyscy mieli telefony, by sami
30
mogli dzwoni´c i ˙zeby do nich dzwoniono. Wypowiadane gło´sno słowa w˛edrowa-
ły po sznurze jak drgania przenosz ˛
ace si˛e po dobrze naci ˛
agni˛etym powrozie. Gdy
ludzie z Korporacji poznali si˛e lepiej, odkryli tajemnic˛e aparatu telefonicznego:
rozmowa za jego po´srednictwem jest zupełnie inna ni˙z dialog twarz ˛
a w twarz.
Do słuchawki mo˙zna powiedzie´c słowa, których nie u˙zyłoby si˛e wobec stoj ˛
acego
obok człowieka; łatwo jest wypowiada´c półprawdy, kłama´c, przesadza´c; trudno
o porozumienie, bo gada si˛e z urz ˛
adzeniem, nie z człowiekiem. Poj˛eli wreszcie,
˙ze je´sli nie naucz ˛
a si˛e u˙zywa´c telefonów we wła´sciwy sposób, Korporacja straci
racj˛e bytu, i podobnie jak miliony innych spółek b˛edzie tylko miejscem pobytu
swoich członków. Dlatego zabrali si˛e do nauki.
Było sporo hałasu, gdy Barwa Czerwieni opowiadała. Ka˙zde z nas znało frag-
ment tej historii i chciało wtr ˛
aci´c swoje trzy grosze. Pojawiały si˛e odmienne wer-
sje. Tylko Jednodniówka milczała; nikt zreszt ˛
a nie oczekiwał, ˙ze co´s powie. Pora
Deszczu Dzie´n przypomniała, ˙ze dawniej tak˙ze były gaw˛edziarki — starsze kobie-
ty, znajome wszystkich i znaj ˛
ace si˛e na wszystkim; dla ka˙zdego miały dobr ˛
a rad˛e,
ale nie słuchano ich tak uwa˙znie jak teraz. Kto´s inny przypomniał, ˙ze pocz ˛
atko-
wo wszystkie drzwi były zaopatrzone w zamki, a pokoje miały t˛e sam ˛
a wielko´s´c
i kształt, lecz ju˙z wtedy, gdy ´swi˛ety Roy wywiódł ludno´s´c z budynku Korporacji,
wn˛etrza przypominały Małe Domostwo z jego ró˙znymi pokojami. Barwa Czer-
wieni kiwała głow ˛
a i słuchała uwa˙znie tych wywodów; potakiwała, kwitowała
nasze słowa skinieniem lub ruchem r˛eki i wł ˛
aczała je w tok swojej opowie´sci, nie
zwa˙zaj ˛
ac na to, ˙ze spotkanie si˛e przedłu˙za.
— Wkrótce potrafili — ci ˛
agn˛eła — rozmawia´c przez telefon tak, by słuchacz
rozumiał jasno i wyra´znie, o co chodzi, a mówi ˛
acy wyra˙zał swoje prawdziwe opi-
nie. Nauczyli si˛e mowy przejrzystej jak szkło, a słowa nie zaciemniały wizerunku
osoby, która je wypowiadała. Nazywali siebie prawdomówcami. W tamtych la-
tach ludzie podobnie my´sl ˛
acy tworzyli wspólnot˛e zwan ˛
a ko´sciołem, a zatem był
to Ko´sciół Prawdomówców. Tak o sobie mówili: „Naprawd˛e my´slimy to, co mó-
wimy i mówimy to, co rzeczywi´scie my´slimy”. Takie było ich motto. Sprzeciwiali
si˛e innym ko´sciołom, ale nikt ju˙z dzi´s nie pami˛eta, co to były za wspólnoty. Kor-
poracja i jej Wielkie Domostwo istniały przez długi czas. Mieszka´ncy wychowy-
wali dzieci i uczyli si˛e prawdziwej mowy. Nadszedł jednak dzie´n, gdy w budynku
pogasły ´swiatła, a potem wył ˛
aczono telefony. ´Swi˛ety Roy Wi˛ekszy postanowił
wyprowadzi´c mieszka´nców na drog˛e. Rozpocz˛eli´smy w˛edrówk˛e. Wtedy zaistnie-
li ´swi˛eci; podczas w˛edrówek i budowy gniazda dopracowali odkryt ˛
a w Korpora-
cji prawdziw ˛
a mow˛e i uczynili j ˛
a doskonał ˛
a. Opowiadali w tym celu historie ze
swojego ˙zycia, które zapami˛etali´smy i nadal je powtarzamy. Jeszcze jedno wam
powiem. Zanim nauczyli´smy si˛e prawdziwej mowy, po rozmowie telefonicznej
pozostawały zwykle w ˛
atpliwo´sci, rodziło si˛e poczucie krzywdy lub powstawały
niesnaski, a gaw˛edziarki mawiały wówczas, ˙ze to w˛ezeł na linii. W˛ezeł na linii.
Bardzo zabawne!
31
Wybuchn˛eła ´smiechem dono´snym, gł˛ebokim i zara´zliwym. Chichotali´smy
wraz z ni ˛
a.
Jednodniówka zachowała powag˛e. Spogl ˛
adała na mnie z powag ˛
a, ale bez za-
interesowania; tylko patrzyła.
PI ˛
ATA FASETA
Tej zimy przesiadywałem cz˛esto z Barw ˛
a Czerwieni i niekiedy przychodziło
mi do głowy, ˙ze gaw˛edziarka prowadzi osobliwe i wspaniałe ˙zycie. Stare komna-
ty w samym ´srodku Małego Domostwa były gniazdem i siedliskiem naszej m ˛
a-
dro´sci, zrodzonej w umy´sle gaw˛edziarki przegl ˛
adaj ˛
acej Archiwum lub wspomi-
naj ˛
acej ´swi˛etych. My´sli si˛e ł ˛
acz ˛
a, a ´swi˛ety lub Archiwum staje niespodziewanie
w innym ´swietle; ów nowy aspekt na podobie´nstwo ´Scie˙zki zatacza coraz wi˛eksze
kr˛egi i wpływa na linie, co powoduje dalsze przemiany. Z wiekiem coraz bardziej
pochłaniały mnie opowiadane przez Barw˛e Czerwieni historie o ´swi˛etych; pew-
nego dnia, gdy zostałem dłu˙zej w nadziei, ˙ze co´s jeszcze usłysz˛e, gaw˛edziarka tak
do mnie powiedziała:
— Zapami˛etaj sobie, Potoku, ˙ze nie ma człowieka, który wolałby ´swi˛eto´s´c od
szcz˛e´scia.
Skin ˛
ałem głow ˛
a, chocia˙z nie rozumiałem jej słów. Wydawało mi si˛e, ˙ze kto
jest ´swi˛ety, staje si˛e zarazem szcz˛e´sliwy. Nikomu jeszcze nie wspomniałem, ˙ze
pragn˛e zosta´c ´swi˛etym, ale sama my´sl o tym sprawiała mi rado´s´c.
Nie wygl ˛
adałem chyba na szcz˛e´sliwego chłopca; byłem nie´smiały, drobny
i jak wszyscy spod znaku Dłoni spragniony wiedzy, rozkochany w tajemnicach,
a przez to roztargniony i milcz ˛
acy; by´c mo˙ze skrywane marzenia sprawiły, ˙ze
dziwnie wspominam tamte lata. Ci spod Li´scia pami˛etaj ˛
a dalekie wyprawy, nie-
zwykłe wyczyny, bieganie na golasa w letnie dni i budow˛e ´snie˙znego domku zim ˛
a;
linia Klamry zapami˛etuje umiej˛etno´sci; dla tych spod znaku Nitki liczy si˛e tajem-
nica; linia Wody pami˛eta ludzi. Wydaje si˛e, ˙ze inni, w przeciwie´nstwie do mnie,
zapami˛etuj ˛
a konkrety; moje wspomnienia dotycz ˛
a spraw, których nie mo˙zna opi-
sa´c słowami. Nie mog˛e o nich zapomnie´c, bo nie ma słów, które mogłyby ulecie´c
z pami˛eci. Gdy wspominam teraz Barw˛e Czerwieni, wiem, ˙ze wol˛e szcz˛e´scie od
´swi˛eto´sci. Czy jeste´s w stanie poj ˛
a´c, o co mi chodzi?
Rozumiem to i owo. Znam kogo´s, kto poj ˛
ałby wi˛ecej.
Zapewne to linia Dłoni. Tu wła´sciwie nie ma linii. . .
S ˛
a. W pewnym sensie. Dło´n pasowałaby do m˛e˙zczyzny, którego mam na my´sli.
Ty płaczesz? Dlaczego?
33
Nie. Mów dalej. Czy twoja nauka polegała jedynie na słuchaniu historii
o ´swi˛etych?
Och nie. Uczyłem si˛e wielu innych rzeczy. Barwa Czerwieni mówiła o daw-
nych czasach; snuła długie, pi˛ekne opowie´sci, niemo˙zliwe do zapami˛etania w ca-
ło´sci — chyba ˙ze słuchacz ma pami˛e´c gaw˛edziarki. Najdłu˙zsza, jak ˛
a sobie przy-
pominam, dotyczyła pieni ˛
adza, ci ˛
agn˛eła si˛e przez kilka dni, obejmowała wie-
le stuleci; pojawiło si˛e w niej mnóstwo aniołów. Trudno uwierzy´c, ˙ze tak było,
ale przecie˙z słyszałem t˛e histori˛e z ust prawdomówczyni. Istniał tak˙ze dowód —
niezbyt okazały i przekonuj ˛
acy, zwa˙zywszy, ile było zamieszania wokół tej oso-
bliwo´sci oraz jak ˛
a moc jej przypisywano. Ujrzeli´smy podłu˙zny kawałek papieru
zmarszczony i wymi˛ety jak skóra pod koniec ˙zycia, pokryty wyblakłymi rysun-
kami postaci, trudnych do rozpoznania li´sci oraz twarzy, które si˛e na to listowie
nakładały. Pieni ˛
adz wygl ˛
adał tajemniczo, ale kto by chciał dla niego umiera´c?
Barwa Czerwieni twierdziła, ˙ze dla pieni ˛
adza wielu oddało ˙zycie.
Historie gaw˛edziarki były jednak spraw ˛
a drugorz˛edn ˛
a; chodziło przede
wszystkim o styl opowiadania. Cz˛esto gadała o błahostkach, a jednak w sposób,
którego nie umiem opisa´c, cho´c zdaj˛e sobie spraw˛e z jego istnienia, zrobiła z nas
prawdomówców. Od pierwszego spotkania z Barw ˛
a Czerwieni mieli´smy szczere
intencje, bo takie s ˛
a dzieci, nawet je´sli mijaj ˛
a si˛e z prawd ˛
a. Pewnego dnia jednak,
po roku, dwu lub pi˛eciu latach (zale˙znie od tego kto ile czasu potrzebował, wedle
oceny Barwy Czerwieni) opuszczali´smy znajome komnaty jako prawdomówcy;
trudno to było wytłumaczy´c, ale od tego momentu, jak nasi przodkowie, napraw-
d˛e my´sleli´smy to, co mówili´smy i mówili´smy to, co rzeczywi´scie my´sleli´smy.
Nawet Jednodniówka, mroczne dzieci˛e od ´swi˛etej Olivii, latoro´sl rozmiłowa-
nej w tajemnicach linii Szeptu, niejako mimo woli nauczyła si˛e prawdziwej mo-
wy. A zatem nie mogła mnie wi˛ecej okłamywa´c. Gdyby było inaczej, gdyby nie
stała si˛e prawdomówczyni ˛
a, zapewne moje ˙zycie nie byłoby tak mocno zwi ˛
azane
z kolejami jej losu, a opowie´s´c tej dziewczyny nie byłaby zarazem moj ˛
a.
Tego dnia, gdy sko´nczyła si˛e historia o pieni ˛
adzu, Jednodniówka podeszła do
mnie na ´Scie˙zce i uj˛eła moj ˛
a dło´n. Byłem tak zaskoczony, ˙ze po prostu zaniemó-
wiłem. Gest był tak naturalny, jakby dawno do niego przywykła, a przecie˙z od
pierwszego dnia naszej znajomo´sci ledwie raczyła ze mn ˛
a rozmawia´c.
— Czy s ˛
adzisz, ˙ze Barwa Czerwieni jest m ˛
adra? — zapytała.
Natychmiast przytakn ˛
ałem, bo naprawd˛e podziwiałem gaw˛edziark˛e, która wy-
dawała mi si˛e najm ˛
adrzejsz ˛
a osob ˛
a na ´swiecie.
— Du˙zo wie — przytakn˛eła Jednodniówka — ale nie zna wszystkich faktów.
— Na przykład?
— Istniej ˛
a tajemnice.
— Opowiedz mi o nich.
Zerkn˛eła na mnie bez słowa i u´smiechn˛eła si˛e lekko. W miejscu, gdzie szlak
zakr˛ecał, wci ˛
agn˛eła mnie nagle do obwieszonego kotarami pokoju. Był ciemny
34
i zagracony ledwie widocznymi w mroku przedmiotami. Dobiegło nas ciche chra-
panie. Kto´s tam spał.
— S ˛
adzisz, ˙ze Barwa Czerwieni wie wszystko o pieni ˛
adzu?
Milczałem. Serce nie wiedzie´c czemu biło mi coraz szybciej. Jednodniówka
nie odrywała wzroku od mojej twarzy. Wyj˛eła z kieszeni błyszcz ˛
acy przedmiot
i wyci ˛
agn˛eła r˛ek˛e.
— To równie˙z jest pieni ˛
adz — wyja´sniła. — Barwa Czerwieni o nim nie wspo-
mniała.
To był mały srebrny kr ˛
a˙zek. Na jego powierzchni widniała głowa — nie ˙zło-
biona w metalu, tylko wystaj ˛
aca nad połyskliw ˛
a powierzchni˛e; miałem wra˙ze-
nie, ˙ze błyszcz ˛
ace oczy obserwuj ˛
a mnie uwa˙znie. Jednodniówka odwróciła kr ˛
a˙zek
i pokazała mi drug ˛
a stron˛e; był na niej jastrz ˛
ab z rozpostartymi skrzydłami. Uj˛eła
mnie za r˛ek˛e i umie´sciła na otwartej dłoni kawałek metalu, rozgrzany ciepłem jej
dłoni.
— Daj˛e ci pieni ˛
adz — oznajmiła. — Teraz musisz robi´c wszystko, co ci ka-
˙z˛e. — Zacisn˛eła moje palce wokół metalowego kr ˛
a˙zka. — Przyj ˛
ałe´s — dodała. Od
Barwy Czerwieni wiedzieli´smy, ˙ze dawniej ludzie dawali pieni ˛
adze, by spełniano
ich polecenia. Odniosłem wra˙zenie, ˙ze dopuszczam si˛e grzechu popełnianego od
pocz ˛
atku ´swiata, ale nie zamierzałem odda´c trzymanego w dłoni pieni ˛
adza.
— Co. . . — zacz ˛
ałem. Miałem sucho w ustach i ledwie byłem w stanie mó-
wi´c. — Co mam zrobi´c?
Wybuchn˛eła ´smiechem, jakby słyszała ˙zart albo ujrzała zabawn ˛
a sztuczk˛e.
Uciekła bez słowa. Opuszk ˛
a kciuka wyczuwałem zarys twarzy i bujnej czupry-
ny na otrzymanej monecie.
Nast˛epnego dnia Jednodniówka nie przyszła do Barwy Czerwieni; dostrze-
głem j ˛
a pó´zniej w´sród dorosłych z linii Szeptu, zaabsorbowanych własnymi spra-
wami; je´sli mnie widziała, nie dała tego po sobie pozna´c. Gdy po kilku dniach
zjawiła si˛e w ko´ncu u gaw˛edziarki, milczała, jakby nic nas nie ł ˛
aczyło; mo˙ze na-
prawd˛e tak uwa˙zała. Obracałem mi˛edzy palcami trzymany w kieszeni pieni ˛
adz
i ci ˛
agle o niej my´slałem. Jakiego słowa u˙zyła Barwa Czerwieni? To bardzo stary
wyraz. Tak. . . zostałem kupiony.
Zim ˛
a wszyscy zaszywali si˛e w ciepłych zakamarkach domostwa, ale gdy ro-
biło si˛e cieplej, z równ ˛
a ochot ˛
a wychodzili na ´swie˙ze powietrze; staruszkowie
opuszczali wygrzane legowiska dopiero pó´zn ˛
a wiosn ˛
a, ale dzieciaki ch˛etnie bie-
gały po topniej ˛
acym ´sniegu, przynosz ˛
ac z tych wypraw krokusy i katar. Całymi
dniami buszowałem po lesie z Siedmior˛ekim albo rozmawiałem z matk ˛
a, która
miała na imi˛e Jedno Słowo; równie cz˛esto jednak włóczyłem si˛e całkiem samot-
nie. Pewnego wieczoru, gdy przy marnej pogodzie przesiadywałem w zimowym
schronieniu, nast ˛
apiło wydarzenie, które pozwoliło mi lepiej pozna´c Jednodniów-
k˛e.
35
Owini˛eta w czerwon ˛
a szat˛e grała w pier´scienie z dziewczynk ˛
a z własnej li-
nii. Nie chciałem rozmawia´c z ni ˛
a przy ´swiadkach, wi˛ec usiadłem i czekałem,
obserwuj ˛
ac zawodniczki. Gra w pier´scienie trwa niekiedy kilka dni w zale˙zno´sci
od tego, spod jakiego znaku wywodz ˛
a si˛e przeciwnicy; ci z linii Szeptu u˙zywaj ˛
a
pier´scieni do przepowiadania przyszło´sci w sposób, który dla mnie jest zagadk ˛
a.
Jednodniówka narzuciła własne, jeszcze bardziej skomplikowane zasady, czym
wyprowadziła z równowagi przeciwniczk˛e, która w ko´ncu odeszła. Zostali´smy
sami. Jednodniówka rzuciła zł ˛
aczone pier´scienie na pokryt ˛
a figuralnym ornamen-
tem plansz˛e, wyd˛eła usta i zebrała kółka.
— Gor ˛
aco tutaj.
— Na dworze si˛e przeja´snia.
— Naprawd˛e? — mrukn˛eła, spogl ˛
adaj ˛
ac na rozrzucone kółka.
— Chod´zmy do lasu. Je´sli zechcesz, co´s ci poka˙z˛e.
— Co?
— Nie powiem. Je´sli pójdziemy, nie wolno ci nikomu mówi´c o naszej wypra-
wie.
Wiadomo, ˙ze ci z linii Szeptu ˙z ˛
adni s ˛
a tajemnic i dlatego Jednodniówka próbo-
wała skłoni´c mnie do zwierze´n, ale nic jej nie powiedziałem. W ko´ncu podniosła
si˛e i poszła ze mn ˛
a.
Las zaczynał si˛e ju˙z zieleni´c, wiosenne strumienie wezbrały, a grunt był mi˛ek-
ki i pokryty młod ˛
a traw ˛
a. Lekkie obłoki mkn˛eły po niebie, które miało barw˛e
chłodnego bł˛ekitu. Po południu sło´nce ogrzało powietrze. Z sakwami na ramio-
nach szli´smy niepewnym krokiem przez g˛esty las, po grubej warstwie opadłych
li´sci i wilgotnych korzeniach. Na mokrych ciemnych gał˛eziach zieleniły si˛e mło-
de li´scie, błyszcz ˛
ace jak szkło. Rankiem spadł deszcz i wielkie krople opadały na
nas, gdy brn˛eli´smy przez zaro´sla.
— To tu — szepn ˛
ałem, gdy doszli´smy na miejsce.
— Co takiego?
— Trzeba wej´s´c troch˛e wy˙zej. Pomog˛e ci.
Wspi˛eła si˛e lekko, a zarazem nieco chwiejnie na stos grubych pni, które tej
wiosny wypu´sciły jeszcze kilka młodych gał ˛
azek. Uda miała napi˛ete z wysiłku,
mi˛e´snie mocno napr˛e˙zone. Na gładkiej, jasnej skórze ud pojawiły si˛e brudne smu-
gi od próchna i drzewnych porostów, a tak˙ze kilka czerwonych zadrapa´n. Wdra-
pali´smy si˛e na stert˛e pni i przykucn˛eli´smy w rozwidleniu gał˛ezi, sk ˛
ad mo˙zna było
obserwowa´c jam˛e ukryt ˛
a w´sród korzeni; mieszkała tam lisia rodzina. Matk˛e ze
szczeni˛etami ledwie mo˙zna było dostrzec, a nora była widoczna jedynie z miej-
sca, w którym stali´smy. Oboje patrzyli´smy jak urzeczeni. Nagle pojawił si˛e samiec
o dorodnej kicie; z pyska zwisała mu upolowana zwierzyna.
W milczeniu obserwowali´smy, jak szczeniaki kr˛ec ˛
a si˛e przy matczynym brzu-
chu, i po kilku niepewnych kroczkach zawracaj ˛
a, by wzi ˛
a´c si˛e znowu si˛e do ssa-
nia. Przytuliłem mocno Jednodniówk˛e, która uniosła si˛e nieco, zaciekawiona ro-
36
dzinn ˛
a scenk ˛
a, obj˛eła mnie za szyj˛e, przywarła do pleców, a policzkiem dotkn˛eła
mojej skroni. Zamilkła, co dowodziło, ˙ze odkryta wła´snie tajemnica zrobiła na
niej ogromne wra˙zenie. Noga mi zdr˛etwiała, lecz ani drgn ˛
ałem, by nie przyszło
jej do głowy si˛e odsun ˛
a´c.
— Ile jest małych? — szepn˛eła.
— Trójka.
— Urodziły si˛e wszystkie naraz?
— Owszem. Jak bli´zniaki.
— Bli´zniaki?
— Tak si˛e mówi, gdy kobieta rodzi naraz dwoje dzieci.
— Nigdy o tym nie słyszałam.
— Mbaba twierdzi, ˙ze takie narodziny to wielka rzadko´s´c.
Odsun˛eła si˛e w ko´ncu i zsun˛eła po balach. Przystan˛eła na dole, by popatrze´c,
jak schodz˛e; odgarn˛eła włosy spadaj ˛
ace na czoło, zeskoczyła z ostatniego pnia
i podeszła bli˙zej; wystarczyło, ˙ze na mnie popatrzyła, abym zrobił krok w jej
stron˛e. Gdy stan˛eli´smy obok siebie, obj˛eła dło´nmi moj ˛
a twarz, u´smiechn˛eła si˛e
i pocałowała mnie. Zaskoczyłem j ˛
a chyba, gwałtownie oddaj ˛
ac pocałunek. Ode-
pchn˛eła mnie w ko´ncu na odległo´s´c wyci ˛
agni˛etego ramienia i, nie przestaj ˛
ac si˛e
u´smiecha´c, otarła usta wierzchem dłoni.
— Teraz ja ci zdradz˛e swoj ˛
a tajemnic˛e.
— Jak ˛
a?
— Chod´z. — Wzi˛eła mnie za r˛ek˛e i poci ˛
agn˛eła przez zazieleniony las do miej-
sca, gdzie mi˛edzy drzewami wznosiły si˛e dwadzie´scia trzy wie˙ze Małego Domo-
stwa.
Biegła ´scie˙zk ˛
a, kieruj ˛
ac si˛e ku dawnemu schronieniu.
— Dok ˛
ad idziemy? — zapytałem po drodze. Bez słowa wyci ˛
agn˛eła przed sie-
bie r˛ek˛e, odwróciła głow˛e i u´smiechn˛eła si˛e do mnie przelotnie. Wkrótce otoczy-
ły nas ´sciany budowane z anielskiego kamienia; o´swietlenie było słabe, a drzwi
małe. Zrobiło si˛e ciepło; pod stopami mieli´smy zbiorniki i kamienie, słu˙z ˛
ace do
ogrzewania Małego Domostwa. Jednodniówka zawahała si˛e przez moment przy
kolejnym skrzy˙zowaniu; potem odsun˛eła staromodn ˛
a kotar˛e i weszli´smy do po-
koiku o ´scianach z kamienia, gdzie było ciemno i ciepło. W rogu znajdował si˛e
tylko jeden prze´swit. Na przeciwległej ´scianie widniała ´swietlna plama w kształ-
cie wielobocznego kryształu.
Otworzyłem szeroko oczy; na skrzyni przysuni˛etej do ´sciany stała ludzka no-
ga. Jednodniówka popatrzyła na mnie i zachichotała. Po chwili zorientowałem si˛e,
˙ze to nie jest prawdziwa ko´nczyna, tylko jej atrapa — blada i ˙zółtawa jak u nie-
boszczyka, z metalowymi zł ˛
aczami prze˙zartymi korozj ˛
a oraz sparciałymi paska-
mi. Gapiłem si˛e na t˛e osobliwo´s´c.
— Co to jest? — szepn ˛
ałem.
37
— Noga — odparła, uj˛eła moj ˛
a dło´n i ´scisn˛eła j ˛
a mocno. Chciałem zapyta´c,
do kogo nale˙zała, ale postanowiłem milcze´c; r˛eka wilgotniała mi w dziewcz˛ecej
dłoni.
— Chod´z — rzuciła, ci ˛
agn ˛
ac mnie w przeciwległy k ˛
at pokoju. Wskazała
przedmiot wisz ˛
acy na ´scianie.
— Pod ˙zadnym pozorem nie wyjawiaj, ˙ze tu byłe´s i miałe´s okazj˛e to wi-
dzie´c — oznajmiła cicho tonem nie znosz ˛
acym sprzeciwu. — To wielka tajemnica
mojej linii. Zdradzam ci j ˛
a, chocia˙z nie powinnam. — Bł˛ekitne oczy spogl ˛
adały
na mnie z powag ˛
a. Jednodniówka zrobiła ponur ˛
a min˛e i skin˛eła głow ˛
a.
Wisz ˛
acy na ´scianie zagadkowy przedmiot w kształcie domu ze spiczastym da-
chem wykonano z plastiku. Był płaski, z przodu miał niewielk ˛
a półeczk˛e i dwoje
drzwi po obu stronach. W domku mieszkały trzy osoby; włosy zje˙zyły mi si˛e
na głowie, gdy zobaczyłem, ˙ze jedna z nich niewielkimi skokami zmierza ku pra-
wym drzwiom, a reszta podobnym krokiem wyłania si˛e z lewych. Znikaj ˛
aca figura
wyobra˙zała star ˛
a zgarbion ˛
a kobiet˛e w kapturze, pokrzywion ˛
a i wspart ˛
a na lasce,
pozostała dwójka to obj˛ete ramionami dzieciaki.
— Jak si˛e poruszaj ˛
a? — zapytałem.
— Tajemnica — odparła Jednodniówka.
Zmierzaj ˛
ace ku drzwiom figurki miały dziwaczny obrazek w tonacji ró˙zu
i bł˛ekitu, przedstawiaj ˛
acy ogromny masyw górski w kształcie czterech m˛eskich
głów z ogromnymi kamiennymi twarzami — na jednej z nich dostrzegłem nawet
okulary; ludzkie sylwetki widoczne u podnó˙zy gór sprawiały wra˙zenie mikrosko-
pijnych.
— Ta posta´c — tłumaczyła Jednodniówka, wskazuj ˛
ac star ˛
a kobiet˛e z haczy-
kowatym nosem, która wła´snie znikała za drzwiami — chowa si˛e, kiedy ´swieci
sło´nce. Ci dwoje — pokazała dzieci — wychodz ˛
a, gdy robi si˛e jasno. — Zerkn˛eła
przez ´swietlik na rozja´snione słonecznym blaskiem niebo. — Sam widzisz, praw-
da? W˛edruj ˛
a tak˙ze wówczas, gdy zmienia si˛e pogoda. To wiekowy przedmiot.
Kryje mnóstwo tajemnic.
— Kim s ˛
a ci czterej? — zapytałem.
— Czwórka nieboszczyków. To szale´ncy.
Patrzyli´smy na kamienne twarze; niebo w tle mieniło si˛e odcieniami cukier-
kowatego ró˙zu i bł˛ekitu.
— Sami byli sobie winni — dodała Jednodniówka.
W dusznym pokoju zrobiło mi si˛e gor ˛
aco, a mimo to dr˙załem. Sztuczna noga.
Tajemniczy przedmiot na ´scianie, którego elementy poruszały si˛e w rytmie ´swia-
tła i ciemno´sci, wielka tajemnica linii Szeptu. Mała r˛eka Jednodniówki w mojej
dłoni.
Chmura przesłoniła sło´nce. ´Swietlisty wielok ˛
at na ´scianie zbladł i znikn ˛
ał.
Obserwowałem małe dzieci˛ece figurki i posta´c kobiety; ani drgn˛eły.
SZÓSTA FASETA
Jak mam ci to wszystko powiedzie´c? Przedstawienie jednego faktu wymaga
przypomnienia wielu dawnych zdarze´n i okoliczno´sci; ka˙zda historia ma zwi ˛
azek
z tym, co było wcze´sniej.
Potrafisz to opisa´c; fakty zostan ˛
a przypomniane. Taka jest powinno´s´c ´swi˛ete-
go, prawda? W jednej opowie´sci ma zawrze´c koleje całego ˙zycia.
Nie uwa˙zam si˛e za ´swi˛etego.
Poza tob ˛
a nie ma ´swi˛etych. Zaczynaj; pomog˛e ci, o ile potrafi˛e. Sko´nczysz
opowie´s´c przed zmrokiem, mo˙ze o ´swicie.
Posłuchaj, co chc˛e powiedzie´c: zwini˛eta w kł˛ebek linia Szeptu spoczywa
w´sród innych znaków Małego Domostwa, jak dawna obietnica nie do ko´nca speł-
niona albo fragment snu, majacz ˛
acy przez cały dzie´n na granicy ´swiadomo´sci, a˙z
przyjdzie noc i senna wizja powróci. Najpierw jednak musz˛e ci opowiedzie´c o li-
niach oraz ich znakach. Istotna jest tak˙ze Droga Przymierza kobiet, jej pocz ˛
atek
i kres. Trzeba wspomnie´c o ´swi˛etej Olivii, o jej przybyciu do Małego Domostwa
i powstaniu linii Szeptu, o Rejestrach doktor Boots, a tak˙ze o umarłych; powinie-
ne´s wiedzie´c, jak doszło do tego, ˙ze dzi´s tutaj rozmawiamy.
Linia. . . Linia bli˙zsza jest nam od imienia i twarzy widzianej w lusterku, cho-
cia˙z jedno i drugie — twarz oraz imi˛e — nale˙zy do linii, która nas okre´sla. Wiele
ich jest w Małym Domostwie; trudno jest to jednoznacznie okre´sli´c, bo trwaj ˛
a
spory w´sród gaw˛edziarek, co jest lini ˛
a, a co jej odgał˛ezieniem. Z upływem cza-
su coraz bardziej czujemy si˛e ze sw ˛
a lini ˛
a zwi ˛
azani; im bardziej jeste´smy sob ˛
a,
tym mocniej si˛e z ni ˛
a wi ˛
a˙zemy. Niekiedy linia o szczególnych przymiotach gó-
ruje nad innymi i zaczyna je pochłania´c, a jej ludziom nie wystarcza jeden znak.
Wspomniałem, ˙ze Barwa Czerwieni nale˙zała do linii Wody i miała na imi˛e Wi-
chura; z czasem wyrosła i przestała czu´c wi˛e´z z tamtym mianem, cho´c sposób
mówienia, drobne gesty i nawyki zdradzały, ˙ze nadal po trosze była Wod ˛
a.
Woda, Klamra i Li´s´c; Dło´n, Ko´sci i Lód; wywodz ˛
aca si˛e od ´swi˛etego Gene’a
w ˛
atła linia Nitki; Kraw˛ed´z, o ile w ogóle istnieje. Długo mo˙zna by wymienia´c.
No i Szept. Czy wielbiłem Jednodniówk˛e jako istot˛e pełn ˛
a tajemnic, czy przez
wzgl ˛
ad na ni ˛
a pokochałem tajemnice?
39
Za dnia wypatrywała nocy, wolała ziemi˛e od nieba; stanowiłem jej przeci-
wie´nstwo. W pomieszczeniach przebywała ch˛etniej ni˙z na zewn ˛
atrz, wolała pa-
trze´c w zwierciadła ni˙z w okna; zamiast chodzi´c nago, wkładała ubranie, i wolała
spa´c ni˙z czuwa´c.
Tamto lato, zima i kolejne ciepłe miesi ˛
ace to czas, gdy przej˛eli´smy Małe Do-
mostwo na własno´s´c. Wyja´sni˛e, o co chodzi. Niemowl˛e przez jaki´s czas jest z mat-
k ˛
a, która ci ˛
agle ma je przy sobie. Do´s´c szybko przechodzi pod opiek˛e mbaby,
zwłaszcza je´sli matka jest zapracowana, tak jak moja, trudni ˛
aca si˛e pszczelar-
stwem. Mbaby po´swi˛ecaj ˛
a maluchom wi˛ecej czasu, maj ˛
a do nich du˙zo cierpliwo-
´sci, a przede wszystkim znaj ˛
a mnóstwo opowie´sci. Pokoje mbaby to punkt wy-
padowy do pierwszych samodzielnych wypraw. Dla mnie jedn ˛
a z nich była wspi-
naczka na dach, gdzie stały ule. Potem zacz˛eły si˛e pouczaj ˛
ace w˛edrówki ´Scie˙zk ˛
a,
ko´nczone powrotem do bezpiecznego schronienia. Z drugiej strony jednak wszyst-
ko, co jest w ´srodku i na zewn ˛
atrz, stanowi moj ˛
a własno´s´c. Ka˙zdy z wiekiem uczy
si˛e posiadania Małego Domostwa. Układa si˛e do snu tam, gdzie poczuje zm˛ecze-
nie, je i pali w miejscu, gdzie odczuwa głód; gdy jest w jakim´s pokoju, czuje si˛e
tam jak u siebie w domu. Gdy przebywałem w Rejestrze doktor Boots, zrozu-
miałem, ˙ze tamtejsze koty zachowuj ˛
a si˛e podobnie jak nasza dziatwa: wsz˛edzie
potrafi ˛
a si˛e zadomowi´c, a gdy znajd ˛
a legowisko, drzemi ˛
a lub obserwuj ˛
a ludzi.
Mieli´smy swoje ulubione miejsca — labirynty pokoi, gdzie panował spory
ruch i wymieniano nowinki, a tak˙ze w˛e˙zowe dłonie w gł˛ebi dawnego gniazda,
spokojne i ciepłe, gdzie trafiało si˛e cz˛esto na bezpa´nskie skrzynie pełne starych
ubra´n oraz dziwnych przedmiotów. Jednodniówka lubiła si˛e przebiera´c i odgry-
wa´c role ludzi, ´swi˛etych i aniołów, postaci z Drogi Przymierza oraz bohaterów
opowie´sci, które słyszałem od niej po raz pierwszy.
— B˛ed˛e ´swi˛et ˛
a Olivi ˛
a — powiedziała, unosz ˛
ac ku ´swietlikowi znalezion ˛
a
w skrzyni bransoletk˛e z niebieskiego kamienia — ty zagrasz ´swi˛etego Roya
Mniejszego, który czeka na moje przybycie.
— Jak mam czeka´c?
— To ˙zadna sztuka. Czekasz latami. — Otuliła si˛e dług ˛
a ciemn ˛
a szat ˛
a i maje-
statycznym krokiem odeszła w gł ˛
ab pokoju. — Gdzie´s daleko trwa zgromadzenie
Drogi Przymierza. Nasi bohaterowie nie widzieli si˛e od wielkiej katastrofy; mi-
n˛eło wiele lat. Znowu si˛e spotykaj ˛
a. Oto nadeszła upragniona chwila. — Usiadła
wolno i przyło˙zyła dło´n do czoła. Podniosła wzrok, spojrzała na mnie i powie-
działa normalnym tonem: — Trwa nasze zgromadzenie. Dowiedziałe´s si˛e o nim.
Zaczynaj.
— Sk ˛
ad wiem?
— Od w˛edrowca. Przyniósł nowiny.
— Co to za przybysz?
— Jeden z w˛edrowców. Przed wiekami ´sci ˛
agały ich tu setki.
40
— Jasne. — Udawałem, ˙ze pilnie słucham nie istniej ˛
acego przybysza, który
mówił o niespodziewanym zgromadzeniu kobiet z Drogi Przymierza. Zapytałem
wyimaginowanego rozmówc˛e: — Co postanowiły?
— Przybysz nie ma poj˛ecia — odparła Jednodniówka. — Jest przecie˙z m˛e˙z-
czyzn ˛
a. Wie jednak, dok ˛
ad wyruszyły jego kobiety. Zabrały dzieci i poszły na
zgromadzenie. Wzi˛eły ze sob ˛
a nawet niedoł˛e˙zne staruszki. Wszystkie poszły.
— Oprócz kobiet z Małego Domostwa.
— Zgadza si˛e. — Uniosła dło´n. — Nasze czekaj ˛
a. Wszyscy czekacie na po-
stanowienia Drogi Przymierza.
Czekałem, a tymczasem Droga Przymierza odbywała zgromadzenie.
— Masz przeczucie — oznajmiła Jednodniówka — ˙ze kto´s przyb˛edzie do
Małego Domostwa, ˙zeby si˛e z tob ˛
a spotka´c. Nie wiadomo kiedy. Mo˙ze po latach.
Przyniesie nowiny. . .
— Sk ˛
ad to wiem?
— Przecie˙z jeste´s ´swi˛etym Royem Mniejszym — przypomniała, trac ˛
ac cier-
pliwo´s´c. — On wiedział.
Wstała i ruszyła w moj ˛
a stron˛e drobnymi kroczkami, by przedłu˙zy´c w˛edrów-
k˛e.
— Olivia powraca ze zgromadzenia. — Szła wolniutko z oczyma utkwionymi
w mojej twarzy. Od lat czekałem na ni ˛
a w mrocznych komnatach starego gniazda.
Wiedziałem, ˙ze pewnego dnia przyb˛edzie.
— Jest noc — mówiła, podchodz ˛
ac coraz wolniej. — Nie spodziewasz si˛e
odwiedzin. . . I nagle staje przed tob ˛
a Olivia. — Wyprostowała si˛e, tocz ˛
ac wokół
zdziwionym spojrzeniem i szepn˛eła: — Och, Małe Domostwo.
— Tak. Czy jeste´s Olivi ˛
a?
— Jestem t ˛
a, na któr ˛
a czekałe´s.
— Jasne — mrukn ˛
ałem. Spojrzała na mnie wyczekuj ˛
aco. Zastanawiałem si˛e,
co powiedziałby ´swi˛ety Roy: — Jakie nowiny? Co słycha´c w Przymierzu?
— Przymierze umarło — odparła uroczy´scie Olivia. — Przybyłam, ˙zeby ci
o tym powiedzie´c. Znam wiele tajemnic, które pragn˛e ci powierzy´c, bo na mnie
czekałe´s, dochowuj ˛
ac wierno´sci. Przymierze nie zdradziło ich prawdomówcom,
poniewa˙z byli´smy wrogami. — Ukl˛ekła przy mnie i dotkn˛eła wargami mego
ucha. — Mówi˛e ci cał ˛
a prawd˛e. — Usłyszałem tylko mamrotanie.
— Ju˙z — oznajmiła, podnosz ˛
ac si˛e z kl˛eczek.
— Poczekaj. Zdrad´z mi tajemnice.
— Ju˙z to zrobiłam.
— Rozumiem.
— Od tej chwili — zacz˛eła stanowczo i z powag ˛
a skin˛eła głow ˛
a — musi-
my by´c razem i mieszka´c w twej skromnej komnacie do ko´nca ˙zycia. — Zsun˛e-
ła płaszcz ze szczupłych ramion, upadł na podłog˛e. Ukl˛ekła i z u´smiechem po-
pchn˛eła mnie lekko, a gdy upadłem na plecy, poło˙zyła si˛e obok, przytuliła ró˙zowy
41
policzek do mojej twarzy i oparła nog˛e na moim udzie. — Do ko´nca ˙zycia —
westchn˛eła.
xxx
— Czemu Droga Przymierza i prawdomówcy byli wrogami? — zapytałem
Siedmior˛ekiego. — Jakie tajemnice przed nami ukrywano?
Ojciec robił szkło — a szkło z Małego Domostwa słyn˛eło wsz˛edzie; handlarze
nadal po nie przybywaj ˛
a. Przez cały ranek mieszał popioły bukowego drewna oraz
drobny piasek i stłuczk˛e pozostał ˛
a z anielskich wytworów, dodał do mieszaniny
okruchy szklanej butelki, zielonej jak pełnia lata i powiedział:
— Nie znam ˙zadnych tajemnic. Trudno nazwa´c prawdomówców wrogami
Przymierza, cho´c jego członkinie były innego zdania. Nieporozumienia ci ˛
agn ˛
a
si˛e od czasu, gdy po wielkiej katastrofie dogorywał ´swiat aniołów. Tamta kl˛eska
przypominała gwałtown ˛
a burz˛e, zrobiło si˛e parno i gor ˛
aco, niebo po˙zółkło, na za-
chodzie kł˛ebiły si˛e ciemne chmury. Burza zwykle nadci ˛
aga wolno, potem coraz
szybciej i nagle ulewa spada w górach, dmie zimny wiatr, a ˙zywioły szalej ˛
a czło-
wiekowi nad głow ˛
a. Taka burza zmiotła anioły; zagra˙zała im ju˙z wówczas, kiedy
były u szczytu pot˛egi, zbli˙zała si˛e wolno; by´c mo˙ze od pocz ˛
atku nale˙zało jej ocze-
kiwa´c. Mało kto jednak zdawał sobie z tego spraw˛e prócz zapobiegliwych kobiet
z Przymierza, które przygotowały si˛e na najgorsze. Gdy nadeszła katastrofa, za-
skoczyła niemal wszystkich. Tylko Przymierze było gotowe.
Podszedł do miechów; wkrótce zahuczały płomienie.
— Katastrofalna burza min˛eła po roku; gdy wszystko gin˛eło i miliony istot
pozostały bez opieki, a ´smier´c i straszliwe cierpienia na miar˛e wielkiej katastro-
fy zbierały obfite ˙zniwo w całej krainie, na Drog˛e Przymierza spadł obowi ˛
azek
niesienia pomocy oraz ratowania, co mo˙zna było uratowa´c, i decydowania, co po-
zostawi´c własnemu losowi; kobiety podnosiły z upadku anioły, o ile te rokowały
nadziej˛e poprawy, albo stawiały na nich krzy˙zyk, gdy nie było ˙zadnych szans.
By sprosta´c wielkiemu zadaniu, Przymierze zwolniło członkinie z postawionego
przed wiekami nakazu milczenia; kobiety poznały si˛e nawzajem, ujawnione zo-
stały tajemnice. Przez wiele lat Droga Przymierza kobiet niosła potrzebuj ˛
acym
ocalenie lub go odmawiała, a˙z ´swiat si˛e odmienił. W ko´ncu przybrał obecn ˛
a po-
sta´c.
Topniej ˛
ace składniki zlały si˛e w g˛est ˛
a mas˛e. Siedmior˛eki wzi ˛
ał dług ˛
a rurk˛e,
ze szklistej masy uformował kulk˛e i zacz ˛
ał j ˛
a uwa˙znie obraca´c.
— Wszyscy podporz ˛
adkowali si˛e władzy Przymierza? Dlaczego?
— Trudno powiedzie´c. Tylko ono było gotowe do działania. Kobiety umia-
ły ˙zy´c inaczej ni˙z aniołowie. Poza tym, ludziom potrzebni s ˛
a przywódcy. —
Dmuchał w rurk˛e, wydymaj ˛
ac policzki; twarz mu poczerwieniała. Zielona kulka
przybrała kształt balonika. Kiedy przybrał ju˙z odpowiednie rozmiary, Siedmio-
r˛eki zr˛ecznie odci ˛
ał ko´ncówk˛e i wolno obracał rurk˛e w dłoniach. Szklany balon
rozszerzył si˛e i spłaszczył jak talerz; wydawało si˛e, ˙ze lada chwila odpadnie.
42
— Prawdomówcy ich nie słuchali.
— Racja. Przez długie lata w˛edrowali´smy, a potem zacz˛eło si˛e budowanie
Małego Domostwa. Jego mieszkanki trzymały si˛e z dala od Przymierza, które ja-
ko zwi ˛
azek wszystkich kobiet uwa˙zało je za swoje członkinie, czego sobie nie
u´swiadamiały, bo odnosiły si˛e oboj˛etnie do wszystkiego oprócz prawdziwej mo-
wy, swoich opowie´sci oraz ´swi˛etych. Sprzymierzone dr˛eczyła zło´s´c i poczucie
zawodu. W´sciekały si˛e, bo brakowało im r ˛
ak do pracy; czuły si˛e zawiedzione,
poniewa˙z były przekonane, ˙ze wiedz ˛
a, co jest najlepsze dla ´swiata.
— A wiedziały? — Naczynie Siedmior˛ekiego było teraz płaskie jak talerz; sty-
gło, pokrywaj ˛
ac si˛e drobnymi pr ˛
a˙zkami. — Zapewne tak. S ˛
adz˛e, ˙ze nasze kobiety
nie interesowały si˛e tymi sprawami. — Szklany talerz odpadł od wylotu rurki. —
Trudno´s´c polegała na tym, ˙ze Przymierze starało si˛e zmieni´c ´swiat, ukrywaj ˛
ac
przed lud´zmi zgubn ˛
a nauk˛e aniołów, i w rezultacie jego członkinie zostały jedy-
nymi spadkobierczyniami ich wiedzy.
— A konkretnie?
Ojciec podniósł na wysoko´s´c oczu trzymany w dłoniach szklany kr ˛
ag z plam-
kami zieleni i powietrznymi p˛echerzami, który wygl ˛
adał jak powierzchnia małej
sadzawki.
— Nie pytaj mnie — odparł. — Id´z z tym do kobiet.
Mbaba nie kryła ciekawo´sci.
— Czy ta dziewczynka z linii Szeptu namówiła ci˛e, ˙zeby´s o to zapytał? —
Milczałem. Ci od Szeptu najch˛etniej trzymaj ˛
a si˛e we własnym gronie. Wi˛ezi z in-
nymi s ˛
a rzadkie. Mbaba dodała: — Nic mi nie wiadomo o tajemnicach ´swi˛etego
Roya Mniejszego. Sadz˛e, ˙ze wszystko ujawnił. Chciał zosta´c gaw˛edziarzem, ale
wyobra´z sobie, ˙ze w ko´ncu uznał, jakoby nie był do´s´c m ˛
adry. Pozostał jednak
w´sród gaw˛edziarek i słu˙zył im do ko´nca ˙zycia, przynosił co trzeba, przemierzał
´Scie˙zk˛e jako posłaniec z wiadomo´sciami. Przysłuchiwał si˛e opowie´sciom. Zwykł
mówi´c, ˙ze czuje si˛e jak posta´c wymy´slona przez swoje protektorki. Ch˛etnie bie-
gał po Małym Domostwie z wiadrami napełnionymi wod ˛
a i głow ˛
a pełn ˛
a wie´sci.
Gdy pó´zniej zamieszkał z Olivi ˛
a, opowiadał ponure historie. Tak by´c musiało,
cho´c pewnie nie zdawał sobie z tego spawy. Zreszt ˛
a kto wie. . . To były czasy,
gdy Archiwum zostało dopiero odkryte i Olivia poznawała je na równi z inny-
mi. ´Swi˛ety Roy Mniejszy przestrzegał j ˛
a ci ˛
agle: „Pami˛etaj, Olivio, ˙ze nadchodzi
moment, w którym poszukiwanie własnej to˙zsamo´sci zaczyna si˛e obraca´c prze-
ciwko tobie”. Zwykł mawia´c, ˙ze je´sli Olivia popada w przygn˛ebienie, całkiem
znika w mroku, a kiedy si˛e raduje, jest lekka niczym roz´swietlone powietrze. Nie
rozumiem, o co mu chodziło. Mo˙ze linia Szeptu wie.
Poprosiłem o pomoc Barw˛e Czerwieni.
— Nie mam poj˛ecia, jakie tajemnice aniołów mogła nam wyjawi´c Olivia. Brak
o nich wzmianki w moich opowie´sciach. Słyszałam tylko o kocie i ´swiatło´sci. To
wszystko.
43
— Był ´srodek pa´zdziernika — podj˛eła opowie´s´c. — ´Swi˛ety Roy Mniejszy
siadł w komnacie niedaleko wyj´scia, by popatrze´c na ksi˛e˙zyc w pełni. ´Scian˛e,
która w dawnych czasach znajdowała si˛e od frontu, a dzi´s stoi w gł˛ebi domostwa,
przecinał du˙zy ´swietlik — najlepszy punkt obserwacyjny dla miło´sników ksi˛e˙zy-
cowego blasku. Roy niecierpliwie wypatrywał okr ˛
agłej tarczy; pojawił si˛e Mały
Ksi˛e˙zyc, niewielki biały zwiastun Wielkiego Ksi˛e˙zyca i w tej samej chwili co´s za-
cz˛eło hałasowa´c. ´Swi˛ety popatrzył w tamt ˛
a stron˛e i ujrzał wielkiego ˙zółtawego ko-
ta. Twierdził, ˙ze włosy zje˙zyły mu si˛e na głowie, gdy poczuł na sobie uporczywe
spojrzenie nieruchomych ´slepi. Gdy kocur patrzył na Roya, ´swietlista kula min˛eła
drzwi i wolno sun˛eła przez komnat˛e. Jasna biała sfera wielko´sci głowy szybowała
na wysoko´sci ramion dorosłego m˛e˙zczyzny, lekka jak puch dmuchawca. Popły-
n˛eła w powietrzu ku ˙zółtawemu stworowi i zatrzymała si˛e ponad koci ˛
a głow ˛
a.
Nagły powiew wiatru uniósł j ˛
a w gór˛e; zawisła nad ´swi˛etym Royem Mniejszym.
I oto, jak wszyscy z jego linii, ujrzał wizj˛e niedost˛epn ˛
a oczom innych, spogl ˛
adał
na tajemne znaki, przeczuwał kolejne wydarzenie. Kiedy tak siedział bez ruchu,
w ´slad za ´swietlist ˛
a kul ˛
a jaka´s istota weszła do komnaty; była to wysoka smukła
kobieta o haczykowatym nosie i siwych, krótko obci˛etych włosach.
— Och — szepn˛eła na widok ´swi˛etego Roya Mniejszego. — Jestem.
— Tak — odparł, bo wiedział, kim była; od dawna czekał na t˛e kobiet˛e. —
Nareszcie.
Wielki kocur poło˙zył si˛e na podłodze z głow ˛
a opart ˛
a na łapach. Kobieta otuliła
si˛e szat ˛
a i usiadła obok ´swi˛etego.
— Musisz mnie teraz zaprowadzi´c do ´srodka — powiedziała. — Zwołaj
wszystkich, którzy powinni usłysze´c, co mam do powiedzenia.
— Poczekaj, prosz˛e — odparł. — Za chwil˛e pójdziemy w gł ˛
ab domostwa.
Wiem, kto powinien wysłucha´c twoich nowin od razu, kto na ko´ncu, ale. . . — Ko-
bieta czekała cierpliwie, gdy przerwał. Blask ksi˛e˙zyca roz´swietlił komnat˛e i przy-
´cmił jasn ˛
a kul˛e. ´Swi˛ety Roy odezwał si˛e w ko´ncu. — Wiele czasu min˛eło od
zgromadzenia Drogi Przymierza. Powiedziano mi, ˙ze kto´s przyb˛edzie z wie´scia-
mi. Przekazałem nowin˛e mieszka´ncom Małego Domostwa. Czekałem długo na
ten dzie´n i dlatego mam wielk ˛
a pro´sb˛e. Chc˛e pierwszy usłysze´c wie´sci, zanim
inni je poznaj ˛
a.
Kobieta długo mu si˛e przygl ˛
adała, a potem wybuchn˛eła ´smiechem i rzekła:
— Zawsze mówiono, ˙ze Droga Przymierza wzbudza tu wielki l˛ek, a na wie´sci
o niej w ogóle si˛e nie zwa˙za. Czy nast ˛
apiła jaka´s zmiana?
— To stare dzieje — odparł z u´smiechem. — Teraz jest inaczej. Moim zda-
niem Droga Przymierza tak˙ze musi przyj ˛
a´c nowe zasady.
— Nie — odparła kobieta. — Nie b˛edzie reformy Przymierza. Zjawiłam si˛e
tutaj, ˙zeby ci o tym powiedzie´c. Do wszystkich jego nieprzyjaciół zawitaj ˛
a nie-
długo wysłanniczki, a jest ich wiele, bo w dawnych czasach narobiły´smy sobie
mnóstwo wrogów. Nios ˛
a wiadomo´s´c o rozwi ˛
azaniu Przymierza. To koniec. Od lat
44
ubywało nam sił; taka jest kolej rzeczy. Nie pojawiło si˛e nowe wyzwanie, które
stanowiłoby powód, aby zewrze´c szeregi i odzyska´c moc. ´Swiat si˛e zmienił. Nie
mam poj˛ecia, jakie b˛ed ˛
a skutki zgromadzenia, które zwołały´smy, by wszystko
sobie powiedzie´c. Mo˙ze owa ´swiadomo´s´c stanowi wielkie osi ˛
agni˛ecie. Mniejsza
z tym. Wiesz, czemu przybyłam. Chciałam ci o tym powiedzie´c. Droga Przymie-
rza jest ju˙z tylko wspomnieniem. Mam na imi˛e Olivia. Przyniosłam nowin˛e. Je´sli
chcecie, zostan˛e tu i b˛ed˛e wam pomaga´c.
Zapadła cisza; tylko kot i ksi˛e˙zyc m ˛
aciły spokój. . .
Barwa Czerwieni zsun˛eła z nosa okulary i przetarła je starannie.
— Nie mam poj˛ecia, jakie sekrety Olivii zna linia Szeptu — dodała. — Jedno
wiem. Wi˛ekszo´s´c ludzi raczej dochowuje tajemnicy, tamci jednak z góry wyklu-
czaj ˛
a mo˙zliwo´s´c jej ujawnienia.
SIÓDMA FASETA
Co kilka lat bywa tak, ˙ze pierwszy przymrozek wcale nie zwiastuje chłodów;
niespodziewanie robi si˛e ciepło i lato powraca na krótko. Zima ju˙z nadchodzi;
zapowiada j ˛
a poranna wo´n powietrza oraz wygl ˛
ad przebarwionych li´sci, suchych
i gotowych opa´s´c lada chwila. Szybko mijaj ˛
a ciepłe dni, odchodzi krótkie i zdra-
dliwe lato — tym cenniejsze, ˙ze zwiodło nas chwilow ˛
a popraw ˛
a pogody. W Ma-
łym Domostwie nazywamy je pó´znym latem; trudno powiedzie´c, kto wpadł na ten
pomysł.
Wydawało si˛e, ˙ze ciepłe dni b˛ed ˛
a trwały wiecznie, podobnie jak mo˙zna by s ˛
a-
dzi´c, ˙ze nigdy si˛e z Jednodniówk ˛
a nie rozstaniemy. Rozł ˛
aka była nie do pomy´sle-
nia — to jakby linia Klamry chciała wydoby´c promienie słoneczne z migotliwego
kryształu. Mieli´smy by´c razem, nawet gdyby´smy si˛e nawzajem unieszcz˛e´sliwia-
li. . . cho´cby jedno i drugie pragn˛eło odej´s´c. Rozdzieleni, natychmiast zaczynali-
´smy si˛e szuka´c. Nie ma w tym nic dziwnego, ˙ze miło´s´c — z natury podobna do
pór roku — zdaje si˛e wieczna. Dobra i zła pogoda wydaj ˛
a si˛e nie mie´c ko´nca,
cho´c w gł˛ebi ducha zdajemy sobie spraw˛e, ˙ze prawda jest inna.
Gdy nastało pó´zne lato, chlebiarz imieniem Naro˙znik zabrał nas oboje na wy-
praw˛e po chleb ´swi˛etej Bei, bo chciał zrobi´c przyjemno´s´c mbabie Jednodniówki;
zrobił dla nas wyj ˛
atek, jako ˙ze byli´smy za młodzi, by pomaga´c przy zbiorach.
Przenocowali´smy w jego mieszkaniu poło˙zonym niedaleko wyj´scia. Obudziło nas
poranne ´swiatło, s ˛
acz ˛
ace si˛e przez ˙zółtawe przezroczyste ´sciany. Mglisty ranek
pó´znego lata zapowiadał niekiedy jasny, upalny i pogodny dzie´n. Gdy czekali´smy
w białej mgle, a˙z si˛e wszyscy zbior ˛
a, Jednodniówka, dr˙z ˛
ac i ziewaj ˛
ac, tuliła si˛e
do mnie spragniona odrobiny ciepła. Wielu zbieraczy niosło długie kije z hakami
na ko´ncu. Policzyli´smy si˛e i po krótkiej naradzie cała gromada ruszyła wzdłu˙z
strumienia ku majacz ˛
acej w´sród oparów ´scianie lasu roz´swietlonego promieniami
sło´nca.
Naro˙znik s ˛
adził, ˙ze dotrzemy na polan˛e, gdzie rosły drzewa chlebowe, o za-
chodzie sło´nca, gdy korony s ˛
a najokazalsze.
— Zmniejszaj ˛
a si˛e, kiedy nadchodzi wieczorny chłód — wyja´snił. — Zu-
pełnie jak dzwonki, tyle ˙ze kwiaty zamykaj ˛
a si˛e, a nie kurcz ˛
a. To jedna z wielu
zabawnych ciekawostek dotycz ˛
acych drzew chlebowych.
46
— A inne? — wypytywała Jednodniówka.
— Wkrótce si˛e dowiesz — odparł Naro˙znik. — Dzi´s po południu, wieczorem.
Jutro. Poznasz wszystkie ciekawostki.
Nie było ´scie˙zki wiod ˛
acej na polan˛e; chlebiarze rozproszyli si˛e po lesie, tak
˙ze tylko chwilami ukazywały si˛e pojedyncze sylwetki w˛edruj ˛
acych zbieraczy. Nie
tylko prawdomówcy zwykli pali´c chleb ´swi˛etej Bei, lecz jedynie my wiemy, gdzie
rosn ˛
a drzewa chlebowe, i bardzo uwa˙zamy, by nie wydepta´c ´scie˙zki wiod ˛
acej na
polan˛e. Po zbiorach i odpowiednim spreparowaniu plonów czekamy u siebie na
kupców; handel jest dla wszystkich zabawnym i popłatnym zaj˛eciem.
Pó´znym popołudniem wyszli´smy z lasu; za nami wiatr szumiał w koronach
sosen, przed nami podmuch kołysał srebrzyste ´zd´zbła dzikich traw. Na prawo i le-
wo od nas chlebiarze rozci ˛
agni˛et ˛
a tyralier ˛
a wychodzili spomi˛edzy drzew; niektó-
rzy skryci po ramiona w wysokiej trawie dr ˛
a˙zyli w niej ciemne korytarze. Grunt
wznosił si˛e jak fala; kilku chlebiarzy zd ˛
a˙zyło wspi ˛
a´c si˛e wysoko; machali r˛ekami
i wołali do nas.
— Stamt ˛
ad zobaczycie drzewa chlebowe — oznajmił Naro˙znik. — Pospiesz-
cie si˛e.
Za jego rad ˛
a pop˛edzili´smy na wał, gdzie wysokie betonowe kolumny stały jak
stra˙znicy.
— Popatrzcie — rzucił Naro˙znik, zatrzymuj ˛
ac si˛e pod masywnym słupem. —
Co za widok!
W dole ujrzeli´smy niewielk ˛
a dolin˛e i srebrn ˛
a rzek˛e roz´swietlon ˛
a słonecznymi
promieniami; l´sniły korony drzew chlebowych ´swi˛etej Bei; s ˛
adz˛e, ˙ze nie ma na
´swiecie drugiego miejsca, gdzie mo˙zna je spotka´c.
Czy umiesz robi´c ba´nki mydlane? Wystarczy dmuchn ˛
a´c lekko w g˛esty mydla-
ny roztwór, by u wylotu słomki powstała dorodna ki´s´c baniek ró˙znej wielko´sci.
Wyobra´z sobie grono z baniek, u podstawy wielkich jak ty, na szczycie mniej-
szych od głowy i dłoni — a˙z po chybotliwy czubek; nieregularny stos, z pozo-
ru lekki jak wypełnione powietrzem krople mydlanego roztworu, lecz w istocie
napieraj ˛
acy swym ci˛e˙zarem tak mocno, ˙ze dolne kule przypominały spłaszczo-
ne worki. Dodam, ˙ze nie s ˛
a wcale bezbarwne i t˛eczowe jak ba´nki mydlane, lecz
przejrzyste i l´sni ˛
ace w promieniach sło´nca delikatnym ró˙zem u góry, a turkusem
przy gruncie. Było owych sto˙zków tyle, co jodeł w zagajniku. Wszystkie podry-
giwały lekko i chwiały si˛e na wietrze jak w dostojnym ta´ncu, a w popołudniowym
sło´ncu delikatne kule rzucały na ziemi˛e barwne refleksy. Oto z czego ˙zyje Małe
Domostwo.
P˛edzili´smy ku drzewom chlebowym po wielkich sp˛ekanych płytach z betonu,
omijaj ˛
ac pozbawione dachów ruiny budowli, tworz ˛
acych na skraju polany regu-
larne czworoboki, mi˛edzy którymi biegły proste drogi zaro´sni˛ete chwastami.
— Naprawd˛e przypominaj ˛
a wielkie ba´nki mydlane — powiedziała zdumiona
i roze´smiana Jednodniówka. — Nic tam nie ma w ´srodku. — Cienka błona z wy-
47
ra´znym deseniem jak skóra w˛e˙za, a wewn ˛
atrz powietrze. Stali´smy w´sród sto˙zków,
wdychaj ˛
ac korzenn ˛
a, dusz ˛
ac ˛
a i słodk ˛
a wo´n.
Chlebiarze zgromadzili si˛e na niewielkim spłachetku ziemi pokrytej barwny-
mi refleksami. Wymieniali u´smiechy i klepali si˛e po ramionach, naciskaj ˛
ac i pod-
szczypuj ˛
ac dolne p˛echerze o grubej, chropowatej skórce; spogl ˛
adali w gór˛e na
delikatne blade wierzchołki. To było dobre lato, wilgotne i gor ˛
ace; tej zimy bieda
nam nie grozi. Wszyscy zło˙zyli w jednym miejscu potrzebne na jutro kije zako´n-
czone hakami i wyj˛eli z sakw zwoje cienkiej liny. Gromada zbieraczy rozproszyła
si˛e po całej polanie; my z Jednodniówk ˛
a trzymali´smy si˛e Naro˙znika. Zbiór roz-
pocz˛eli´smy na skraju polany, zmierzaj ˛
ac ku jej ´srodkowi.
Naro˙znik si˛egn ˛
ał po krótk ˛
a lin˛e, umie´scił j ˛
a pod dolnymi kulami i obwi ˛
azał
ciasno kosmat ˛
a łodyg˛e si˛egaj ˛
ac ˛
a do piersi mnie i Jednodniówce. Ka˙zde drzewko
wspierało si˛e na takiej kolumience.
— Wła´sciwie nie wymagaj ˛
a podpory — tłumaczył Naro˙znik. — To kolejna
zabawna ciekawostka dotycz ˛
aca naszego chleba. Pie´n nie pozwala b ˛
ablom ulecie´c
w powietrze. Chodzi o to, ˙ze gdy sło´nce przygrzeje, kule powi˛ekszaj ˛
a si˛e i prawie
nic wtedy nie wa˙z ˛
a. Ciepłe powietrze jest l˙zejsze od chłodnego. Gdyby korony
nie były przytwierdzone do łodyg. . .
— To by odleciały — doko´nczyła Jednodniówka.
— Jasne. Odfrun˛ełyby st ˛
ad — potwierdził Naro˙znik. Silne dłonie starca moc-
niej zaci ˛
agn˛eły w˛ezeł na łodydze. Zbiór trwał, posuwali´smy si˛e wolno ku ´srod-
kowi polany; wokół nas turkusowe kule podrygiwały i kołysały si˛e z najl˙zejszym
powiewem. Zabawny widok; a˙z si˛e chciało podskoczy´c i wrzasn ˛
a´c na cały głos.
— S ˛
a l˙zejsze od powietrza! — oznajmiła roze´smiana Jednodniówka. — L˙zej-
sze od powietrza!
Na ´srodku obszernej polany wida´c było ruiny niskich budynków oraz strzeliste
metalowe wie˙ze, przekrzywione i zardzewiałe, a niektóre pochylone ju˙z ku ziemi;
otaczały wielkie zagł˛ebienie, na dnie którego kryło si˛e skomplikowane urz ˛
adzenie
z czarnego metalu — wysoka konstrukcja dopasowana kształtem do betonowej
jamy, usiana wypukłymi nitami, z których wystawały podpórki si˛egaj ˛
ace brzegu
cementowego zagł˛ebienia; machina przypominała wielkiego paj ˛
aka schowanego
w norze. Z kadłuba wystawały tu i ówdzie dziwaczne mechanizmy. Mo˙zna by
pomy´sle´c, ˙ze budowle i metalowe wie˙ze zapadły w sen, usługuj ˛
ac tajemniczym
machinom.
— Czy to siewca? — zapytałem.
— Tak — odparł Naro˙znik. Zarzucił na rami˛e ostatni zwój liny i skin ˛
ał na nas.
Jednodniówka czekała, a˙z wezm˛e j ˛
a za r˛ek˛e, a kiedy ruszyli´smy, mocno si˛e do
mnie przytuliła.
— W˛edrował ku gwiazdom — dodałem.
— Owszem. I powrócił stamt ˛
ad. — Wiele było takich urz ˛
adze´n, mkn ˛
acych po
niebie; gdy wróciły po wielu setkach lat, ci˛e˙zarne wiedz ˛
a o najdalszych krainach,
48
nie pozostał nikt, kto mógłby je powita´c. Nikt prócz samych wysłanników nie znał
ju˙z celu podró˙zy; zabrakło ludzi, i dlatego wiedza pozostała bezu˙zyteczna. Ma-
chiny czekały cierpliwie, ale nikt si˛e nie zjawił, bo jedni w˛edrowali, inni wygin˛eli
lub przepadli bez wie´sci. Siewcy skonali na l ˛
adowiskach, pokryci rdz ˛
a i niezdat-
ni do u˙zytku; ich pami˛e´c osłabła, a umysły — wytwór aniołów — obróciły si˛e
w proch.
— Jakie to dziwne — powiedział Naro˙znik. — Siewcy byli pionierami w´sród
maszyn, które miały przenie´s´c ludzi do gwiazd i zapocz ˛
atkowa´c nowe ˙zycie,
a tymczasem dla chlebowego drzewka stali si˛e wielk ˛
a czarn ˛
a donic ˛
a podobn ˛
a do
naczy´n, w których nasze mbaby flancuj ˛
a nagietki.
Podeszli´smy bli˙zej do ogromnego urz ˛
adzenia; wysoki ciemny kadłub l´snił
nam ponad głowami. Pot˛e˙zne wysi˛egniki i skomplikowane mechanizmy, utrzy-
muj ˛
ace go w równowadze, przyprawiały o zawrót głowy. Grube metalowe prz˛esła
nie tkni˛ete rdz ˛
a, znakomicie ukształtowane i mocne zaczepy. Po´srodku kadłuba
uchylony właz albo drzwi; jak z otwartych ust wylewała si˛e z niego bezładna ma-
sa spienionych baniek pierwszego drzewa, z którego narodziły si˛e inne. Odcho-
dziły od niego turkusowe p˛edy, biegn ˛
ace w´sród podpór i blach siewcy, zagł˛ebio-
ne w grunt jak korzenie. Naro˙znik wyja´snił, ˙ze kiełkuj ˛
ac, tworzyły pie´n nowego
drzewa.
— W gruncie rzeczy widzimy jedn ˛
a du˙z ˛
a ro´slin˛e — stwierdził — o ile to
w ogóle jest ro´slina.
Gdy sło´nce zaszło i nasza praca dobiegła ko´nca, nazbierali´smy drewna, by
rozpali´c ognisko na betonowych płytach za chlebowym zagajnikiem.
— Nie wiemy, sk ˛
ad pochodzi to drzewo — ci ˛
agn ˛
ał Naro˙znik, układaj ˛
ac po-
lana w kr ˛
ag, ˙zeby przez cał ˛
a noc mo˙zna si˛e było grza´c przy ognisku. — Cz˛esto
jednak rozmy´slam o tym ´swiecie. S ˛
adz˛e, ˙ze jest wi˛ekszy od naszego i panuje tam
chłód. Drzewa s ˛
a tam znacznie ni˙zsze, a istoty ˙zywe pełzaj ˛
a wolno albo trwaj ˛
a
w bezruchu.
— Dlaczego tak s ˛
adzisz? — zapytałem. Popatrzyli´smy na chlebowe kule skur-
czone na wieczornym chłodzie.
— Bo od dzieci´nstwa pal˛e chleb ´swi˛etej Bei. On mi pomógł dojrze´c i sta´c si˛e
m˛e˙zczyzn ˛
a, a moje oczy, krew i umysł to dzi´s po cz˛e´sci jego wytwory. Po prostu
wiem; on mi to przekazał.
Podobno siewcy przewy˙zszali ludzi m ˛
adro´sci ˛
a. Mo˙ze to i prawda. Czy˙zby ten
mechanizm, który powrócił nie wiadomo sk ˛
ad i odkrył, ˙ze nie ma z kim dzieli´c
swej wiedzy, celowo uchylił drzwi, w nadziei (czy machina zna takie odczucia?),
˙ze pewnego dnia ludzie uchyl ˛
a r ˛
abka tajemnicy, jak to uczynił Naro˙znik? Nie
s ˛
adz˛e, by tak mogło by´c. . . Starzec zanurzył w˛e´zlast ˛
a dło´n w sakiewce i wyj ˛
ał
gar´s´c zeszłorocznego chleba.
49
Wszystkie kostki były turkusowe; ani ´sladu ró˙zowej barwy przejrzystych kul;
chleb l´snił osobliwym wewn˛etrznym blaskiem, kiedy Naro˙znik przesypywał go
do bulwiastej fajki, wisz ˛
acej mu na szyi.
— Dawniej panowało przekonanie, ˙ze nie powinno si˛e pali´c za cz˛esto. Potem
uznano z kolei, ˙ze mo˙zna du˙zo pali´c, byle dym filtrowa´c przez wod˛e, jak w na-
szych du˙zych fajkach. Ale wy młodzi ju˙z o to nie dbacie. Moim zdaniem tak jest
dobrze. Chleb was nie krzywdzi; nie stanowi dla nikogo zagro˙zenia. Ale wywo-
łuje przemian˛e. Kto ˙zyje jak człowiek, przyjmuj ˛
ac nie tylko zwykły pokarm, lecz
tak˙ze ów nowy, z czasem jej dozna.
Rzecz jasna, w dawnych czasach uwa˙zano ów chleb za szkodliwy, z powodu
´swi˛etej Bei. Wkrótce po pierwszej ci˛e˙zkiej zimie w Małym Domostwie odkryła
polan˛e oraz powietrzne grona, które słodko pachniały, kiedy je sło´nce ogrzało;
´swi˛eta Bea poczuła głód. Po zjedzeniu chleba nie umarła ani nie zachorowała;
kiedy jednak ´swi˛ety Andy odnalazł j ˛
a po wielu tygodniach, bł ˛
akała si˛e w´sród
drzew zabiedzona i obdarta; zmuszona głodem spróbowała chleba i zapomniała
o Andym, prawdomówcach oraz nowej korporacji, któr ˛
a sama wymy´sliła. Po˙zyła
jeszcze troch˛e, ale ´swi˛ety Andy nie był w stanie nic zrozumie´c z jej paplaniny.
Tamta fajka, któr ˛
a paliłe´s w pokoju twej mbaby. . .
Tak. Wiele czasu min˛eło, nim zacz˛eto pali´c chleb. Czynimy tak od wieków,
a główka fajki ma kształt głowy ´swi˛etej Bei, o ustach szeroko otwartych, by mogły
przyj ˛
a´c jadło.
Gdy Naro˙znik przytkn ˛
ał zapałk˛e do chleba ´swi˛etej, kostki pokryły si˛e b ˛
abla-
mi; dobiegł nas cichy syk. Starzec ssał ustnik, a˙z zapadły mu si˛e policzki. Wkrótce
wypu´scił pierwszy kł ˛
ab ró˙zowego dymu. Podał fajk˛e Jednodniówce, która nosem
i ustami wypu´sciła z płuc delikatn ˛
a ró˙zan ˛
a mgiełk˛e. Zadr˙załem, obserwuj ˛
ac ten
osobliwy posiłek — wci ˛
a˙z niezwykły, mimo ˙ze sam przez całe ˙zycie tak si˛e od-
˙zywiałem.
Na bł˛ekitnym niebie pojawiły si˛e pierwsze gwiazdy. Wiatr rozniecał ˙zar
w główce fajki i unosił dym. By´c mo˙ze jedna z widocznych o zmierzchu gwiazd
była rodzinn ˛
a ziemi ˛
a chleba, lecz teraz najsilniejszy wiatr nie zaniesie tam ró˙zo-
wej chmury.
Rankiem nast˛epnego dnia niebo było zachmurzone. Rzek ˛
a z południa przypły-
n˛eły tratwy. Chlebiarze trudzili si˛e przez cały dzie´n, długimi kijami zaopatrzony-
mi w haki zrywaj ˛
ac dorodne grona z pni ´sci´sni˛etych sznurowymi p˛etlami; w´sród
okrzyków podnosili je i ci ˛
agn˛eli ku tratwom (w chłodny dzie´n kule nie wydawały
si˛e l˙zejsze od powietrza, ale były niemal równie lekkie); mocowali do belek za
pomoc ˛
a haczyków i lin przeci ˛
agni˛etych przez cienk ˛
a membran˛e. Jednodniówka
i ja niewiele mogli´smy pomóc, ale biegali´smy od grupy do grupy, ci ˛
agn ˛
ac i pcha-
j ˛
ac ze wszystkich sił, bo ki´scie powietrznych kul musiały by´c załadowane przed
zmrokiem; gdyby zapadły si˛e jak namioty, nikt by ich nie ruszył z miejsca.
50
Spławiono wszystkie grona w dół rzeki, gdzie linia Klamry wypalała drew-
no wi ˛
azów na w˛egiel drzewny potrzebny do suszenia chleba, który potem kruszy
si˛e, sortuje i pakuje do przewiezienia. Na ogołoconej polanie zostały turkusowe
łodygi. Ludzie spławiaj ˛
acy tratwy okryli je workami na zim˛e, a tymczasem resz-
ta owijała siewc˛e plastikiem i szmatami, by ´snieg nie zaszkodził pierwotnemu
szczepowi. I ju˙z było po zbiorach, w których pomagali´smy z Jednodniówk ˛
a; od-
płyn˛eli´smy jedn ˛
a z ostatnich tratw.
Dziewczyna odpoczywała z głow ˛
a na moim udzie. Kto´s nam po˙zyczył gruby
płaszcz, którym si˛e owin˛eli´smy, bo wiatr był chłodny.
— Idzie zima — powiedziałem.
— Nie — odparła sennie. — Jeszcze nie.
— W ko´ncu musi przyj´s´c.
— Nie.
— Wiesz, ˙ze zima. . .
— Milcz — przerwała.
ÓSMA FASETA
To było w porze deszczu, po tym jak sp˛edziłem rok ze ´swi˛etym i dostałem
list od doktor Boots, tamtej zimy, któr ˛
a prze˙zyłem samotnie, wci ˛
a˙z drzemi ˛
ac; od-
kryłem, ˙ze mój umysł zdolny jest do pewnej sztuczki: czasami w pół´snie wracało
dzieci´nstwo i pierwsza młodo´s´c. Jak mam to wytłumaczy´c? Wydawało mi si˛e, ˙ze
znów jestem sob ˛
a sprzed lat, jakby tamte chwile zostały mi zwrócone w cało´sci,
bez ˙zadnego uszczerbku, tak niespodziewanie, ˙ze cz˛esto nie miałem poj˛ecia, co
to za epizod. Cz˛esto zanim przyszło ol´snienie, zapadałem ponownie w sen albo
budziłem si˛e skupiony i pełen energii, a chwila mijała.
To ciekawe do´swiadczenie. Nie brakło czasu, by je powtarza´c — szczerze
mówi ˛
ac, nie miałem nic innego do roboty; niekiedy bywałem nawet w dwu miej-
scach jednocze´snie, niemal całkowicie zwrócony ku przeszło´sci, niewielk ˛
a cz ˛
ast-
k ˛
a ´swiadomo´sci obserwuj ˛
ac zarazem inne wydarzenia. Zima ci ˛
agn˛eła si˛e niemi-
łosiernie i miałem wra˙zenie, ˙ze moje ˙zycie dobiega kresu, tote˙z za wła´sciwe uzna-
łem odtworzenie z okruchów wspomnie´n krótkiego bytowania, które mnie wyda-
wało si˛e bardzo długie; przypominałem mbab˛e, przegl ˛
adaj ˛
ac ˛
a zawarto´s´c rze´zbio-
nych kufrów. Nie miałem wpływu na to, jaka chwila do mnie powróci; mogłem
sta´c si˛e dwulatkiem albo mie´c znów lat dziesi˛e´c. Raz stałem na dachu w pełni
lata, pomagałem matce dogl ˛
ada´c pszczół, a skronie pod kapeluszem i chust ˛
a pul-
sowały mi od upału. To znów siedziałem zim ˛
a w ciepłych i dusznych komnatach
z dala od wyj´scia, graj ˛
ac z Jednodniówk ˛
a w pier´scienie, a głow˛e miałem pełn ˛
a
zimowych wie´sci, bo wokół czuło si˛e ju˙z wo´n chłodnych miesi˛ecy. Wiadomo, ˙ze
ka˙zda pora roku (a nawet ka˙zdy dzie´n, poranek i wieczór) to zjawisko wyj ˛
atkowe
i niezwykłe, o którym szybko si˛e zapomina, dopóki wra˙zenie nie powróci.
Cz˛esto miałem okazj˛e słucha´c, jak Barwa Czerwieni gł˛ebokim, dono´snym
głosem snuje opowie´sci o ´swi˛etych, i zaczynało mi ´swita´c, ˙ze w gruncie rzeczy
wszystkie te historie składaj ˛
a si˛e na jedn ˛
a; to prosta opowie´s´c o tym, jak ˙zy´c
i pozosta´c człowiekiem — całkiem zwyczajna, a zarazem niemo˙zliwa do opowie-
dzenia.
Pewnego dnia przymkn ˛
ałem powieki i czekałem bez ruchu, a potem stałem si˛e
dziesi˛eciolatkiem; była wiosna, siedziałem z innymi u wej´scia nale˙z ˛
acego do linii
Klamry i obserwowałem kwitn ˛
ace drzewa, których płatki zasłały drog˛e prowadz ˛
a-
52
c ˛
a na południe. Nadchodziła stamt ˛
ad gromada w˛edrowców w czarnych strojach,
odcinaj ˛
acych si˛e wyra´znie od wiosennej bieli i ró˙zowo´sci. Przybywali, by kupi´c
chleb. Wokół mnie ˙zółciły si˛e w sło´ncu przejrzyste ´sciany mieszka´n linii Klamry.
Siedziałem na glinianej podłodze zasłanej barwnymi kilimami; obok mnie han-
dlarze z linii Wody odziani w barwne stroje, dalej jasne sakwy z chlebem. Przy
mnie Jednodniówka, która niespodziewanie wysun˛eła r˛ek˛e z mojej dłoni. Ockn ˛
a-
łem si˛e, zzi˛ebni˛ety i dr˙z ˛
acy od zimowego chłodu, z szeroko otwartymi oczyma
i mocno bij ˛
acym sercem; słuchałem, jak pada zimowy deszcz.
Tej wiosny od wielu tygodni Jednodniówka mówiła tylko o spodziewanej wi-
zycie handlarzy z Rejestru doktor Boots; opowiadała o nich albo milczała. Kupcy
z Rejestru co roku przybywali na wiosn˛e; poza tym nikt wła´sciwie nas nie odwie-
dzał i dlatego ich przybycie stanowiło wielkie wydarzenie, do którego linia Szeptu
przywi ˛
azywała szczególn ˛
a wag˛e.
— S ˛
a moimi kuzynami — o´swiadczyła Jednodniówka, u˙zywaj ˛
ac słowa, któ-
rego nie rozumiałem. Gdy poprosiłem o wyja´snienie, nie potrafiła wytłumaczy´c,
w czym rzecz; stwierdziła tylko, ˙ze jako kuzynk˛e ł ˛
aczy j ˛
a z nimi silna wi˛e´z.
— Czy to mo˙zliwe? — spytałem. — Nie s ˛
a prawdomówcami. Nie pochodz ˛
a
z twojej linii. Przecie˙z nie znasz nawet ich imion. S ˛
a dla ciebie anonimowi.
— Moj ˛
a lini˛e zało˙zyła Olivia z Przymierza — stwierdziła Jednodniówka. —
Rejestr doktor Boots ma podobny rodowód. Dlatego jeste´smy kuzynami.
— Przymierze nie istnieje; to przeszło´s´c — stwierdziłem. — Tak powiedziała
Olivia.
— Nie mów o sprawach, na których si˛e nie znasz — rzekła Jednodniówka.
Drog ˛
a nadchodził mniej wi˛ecej tuzin w˛edrowców, głównie m˛e˙zczyzn,
w ukwieconych kapeluszach o szerokich rondach i niskich główkach. Gdy po-
deszli bli˙zej, usłyszeli´smy, ˙ze ´spiewaj ˛
a; wła´sciwie trudno nazwa´c te d´zwi˛eki ´spie-
wem, bo nie było ˙zadnych słów, a i melodia ˙zadna; przybysze nucili cicho rozma-
ite d´zwi˛eki z ró˙znym nat˛e˙zeniem; tu kto´s mruczał, tam burczał, jedni zaczynali,
inni milkli — ka˙zdy na własn ˛
a modł˛e. Starcy i staruszki z linii Wody ruszyli
w dół po zboczu, by ich powita´c, a za nimi szli młodzi, którzy mieli wnie´s´c sta-
rannie zawi ˛
azane paczki, kuferki i tobołki. Wsz˛edzie słyszało si˛e powitalne słowa
wypowiadane od siebie lub w imieniu całej gromady. M˛e˙zczy´zni w kapeluszach
i postawne kobiety przekroczyli drzwi linii Wody i weszli do uroczych mieszka´n
poło˙zonych niedaleko wyj´scia, gdzie czekali´smy z Jednodniówk ˛
a i reszt ˛
a gapiów,
którzy przyszli powita´c w˛edrowców. D´zwi˛eczały dzwonki noszone przez go´sci,
dało si˛e słysze´c ich gardłowe głosy i dawn ˛
a bełkotliw ˛
a mow˛e. Gdy ich pakunki
spocz˛eły na podłodze, podano owoce, wod˛e i pó´zne orzechy. Jednodniówka pa-
trzyła na przybyszów jak urzeczona, ale gdy kto´s z nich, rozgl ˛
adaj ˛
ac si˛e, napotkał
jej spojrzenie, natychmiast odwracała wzrok. U´smiechała si˛e do nich w sposób,
który mnie zadziwił.
53
Ubrani w czarne szaty brodaci w˛edrowcy z daleka sprawiali wra˙zenie po-
nuraków, ale po bli˙zszym poznaniu okazali si˛e całkiem inni; ich długie proste
stroje naszywane były złotymi lub kolorowymi cekinami i uło˙zone w gł˛ebokie
fałdy dla wi˛ekszego efektu, a d´zwi˛ek dzwoneczków, przyczepionych do ubra´n
w najdziwniejszych miejscach, wywoływał salwy ´smiechu. Hała´sliwa, pogodnie
u´smiechni˛eta gromadka; w˛edrowcy sprawiali wra˙zenie ludzi nadzwyczaj swobod-
nych i odpr˛e˙zonych, tak czaruj ˛
acych i pełnych zapału, ˙ze mo˙zna by z nimi prze-
siedzie´c cał ˛
a wieczno´s´c. Gdy na nich spogl ˛
adałem, przypomniała mi si˛e opowie´s´c
Barwy Czerwieni o kocie ´swi˛etej Olivii.
Handlarze z linii Wody przynie´sli kawałki chleba z jesiennego zbioru. Bran-
solety i dzwonki brz˛eczały, kiedy go´scie podawali sobie z r ˛
ak do r ˛
ak połyskliwe
okruchy, obracali je w palcach, w ˛
achali i ogl ˛
adali. Stary Naro˙znik wrzucił kilka
gar´sci w mosi˛e˙zne usta ´swi˛etej Bei; jej głow˛e, niemal naturalnej wielko´sci, umie-
´scił nad wielk ˛
a bursztynow ˛
a fajk ˛
a przeniesion ˛
a z trójnogiem do mieszka´n poło-
˙zonych niedaleko wyj´scia dzie´n wcze´sniej, gdy ju˙z wypatrywano go´sci. Powstała
przed setkami lat, ale nie miała własnej opowie´sci; była po prostu stara i dlatego
linia Dłoni nie uwa˙zała jej wcale za wielkie cudo.
Jeden z przybyłych handlarzy podszedł do Jednodniówki i z wdzi˛ekiem usiadł
obok niej. Był to m˛e˙zczyzna o ciemnej karnacji i twarzy pokrytej bruzdami ni-
czym skorupka orzecha. Przeguby i dłonie miał całe w zgrubieniach i guzach,
lecz u´smiech promienny, a oczy bystre i l´sni ˛
ace. Pogodnie spogl ˛
adał z góry na
zakłopotan ˛
a Jednodniówk˛e, która zaraz odwróciła wzrok. Spojrzała na niego do-
piero, gdy popatrzył w bok. Ledwie m˛e˙zczyzna ponownie zacz ˛
ał j ˛
a obserwowa´c,
spu´sciła oczy. Potem zdj˛eła bransolet˛e z bł˛ekitnego kamienia, znalezion ˛
a w sta-
rym kufrze, któr ˛
a uznała za swoj ˛
a własno´s´c.
Podała j ˛
a s ˛
asiadowi, a ten ostro˙znie uj ˛
ał klejnot palcami o długich ˙zółtawych
paznokciach.
— Bardzo ładna — powiedział, unosz ˛
ac ozdob˛e ku ´swiatłu. U´smiechn ˛
ał
si˛e. — Czego chcesz w zamian? Co mam ci za to da´c?
— Nic — odparła.
M˛e˙zczyzna uniósł brwi; spogl ˛
adał na ni ˛
a zdziwiony i przerzucał bransolet˛e
z r˛eki do r˛eki; potem u´smiechn ˛
ał si˛e, bez słowa zapi ˛
ał j ˛
a na swoim przegubie,
potrz ˛
asn ˛
ał nim lekko, by wsun˛eła si˛e mi˛edzy inne ozdoby, i wrócił do targów.
Jednodniówka u´smiechn˛eła si˛e tajemniczo, chwyciła r ˛
abek jego szaty i mocno
trzymała w zaci´sni˛etej dłoni.
Przez całe popołudnie kobiety i m˛e˙zczy´zni z Rejestru otwierali kuferki, wy-
ci ˛
agaj ˛
ac z nich swoje dobra, a tak˙ze wa˙zyli chleb. Mieli ze sob ˛
a czwórdzbanki;
ka˙zd ˛
a czwórk˛e przechowywano w osobnej szkatułce. Czarne naczy´nko zawiera-
ło ró˙zow ˛
a substancj˛e, która sprawiła, ˙ze ´sniłem z Barw ˛
a Czerwieni; reszta mia-
ła inne przeznaczenie. W Rejestrze nazywaj ˛
a je „potomstwem medykamentów”
i strzeg ˛
a zazdro´snie tajemnicy. Przynie´sli tak˙ze instrumenty i osobliwe narz˛edzia
54
z anielskiego metalu, który zw ˛
a stal ˛
a nierdzewn ˛
a. Mieli tak˙ze skrzynki i słoje peł-
ne wonnych ziół oraz suszonych przypraw, dalej buraczany cukier i proszek na
kocie pchły; linia Klamry dostała starocie do naprawy, ostre narz˛edzia i wykona-
ne przez aniołów ´sruby z nakr˛etkami; linia Dłoni otrzymała staro˙zytne znaleziska,
klucze, gwizdki oraz szklan ˛
a kul˛e z umieszczon ˛
a wewn ˛
atrz chat ˛
a, na któr ˛
a sypał
´snieg.
Dostali´smy te przedmioty za szklane misy oraz inne wyroby ze szkła, za oku-
lary w plastikowej oprawie, bibułk˛e dla palaczy, barwne plastry miodu, ˙zółwie
skorupy wypolerowane tak, ˙ze udawały plastik, długie wst˛egi przezroczystej ta-
´smy pokrytej obrazkami, doskonałej na paski. My oferowali´smy chleb w workach,
dla kupców równie cenny jak dla nas ich lekarstwa; targowano si˛e w kilku po-
mieszczeniach w´sród słodkiej woni dymu, szmeru rozmów i ´swietlnych refleksów
od ciemniej ˛
acych z wolna ˙zółtych ´scian. Wielu chciało ubi´c interes z przybyszami
lub tylko popatrze´c na nich czy posłucha´c opowie´sci; musiałem w ko´ncu ust ˛
api´c
miejsca, ale Jednodniówka nadal siedziała obok ´sniadego m˛e˙zczyzny, który nosił
jej bransolet˛e.
Przybysze nocowali u linii Szeptu, po dwu lub trzech, w pomieszczeniach
le˙z ˛
acych z dala od ´Scie˙zki, na obrze˙zach Małego Domostwa. Takie ´srodki ostro˙z-
no´sci obowi ˛
azywały przed wiekami i cho´c ju˙z nie były potrzebne, nadal ich prze-
strzegano. Id ˛
ac szlakiem, słyszało si˛e rozmowy albo zara´zliwy ´smiech. Nie zatrzy-
małem si˛e na dłu˙zej przy ˙zadnej z grup, nie miałem odwagi, chocia˙z nikt mnie nie
odp˛edzał; snułem si˛e w pobli˙zu, staraj ˛
ac si˛e usłysze´c, o czym mowa.
Nad ranem ockn ˛
ałem si˛e z krzykiem, bo ujrzałem nagle przed sob ˛
a jak ˛
a´s
twarz. Po chwili odkryłem, ˙ze jestem sam. Niczym lunatyk ruszyłem ´Scie˙zk ˛
a ku
drzwiom linii Klamry, jakbym został wezwany i w pół´snie nie był w stanie oprze´c
si˛e wołaniu. Biegłem, mijaj ˛
ac plamy bł˛ekitnawej po´swiaty wpadaj ˛
acej przez ´swie-
tliki w suficie; wszyscy jeszcze spali. Gdy dopadłem wyj´scia, dostrzegłem jaki´s
ruch; na ´Scie˙zce pojawiły si˛e niewyra´zne sylwetki. Znalazłem kryjówk˛e i z niej
obserwowałem nadchodz ˛
acych.
Przybysze z Rejestru doktor Boots zmierzali ku wyj´sciu, prowadzeni przez
kobiet˛e z linii Szeptu. Niesione na plecach tobołki zniekształcały ogl ˛
adane w pół-
mroku sylwetki. Gdy kupcy stan˛eli u drzwi ja´sniej ˛
acych bł˛ekitnawym ´swiatłem
poranka, przewodniczka odeszła bez po˙zegnania. W˛edrowcy poczekali chwil˛e na
maruderów i gromad ˛
a ruszyli do wyj´scia; drobna posta´c nadbiegła ´Scie˙zk ˛
a i przy-
ł ˛
aczyła si˛e do nich.
Wyszedłem z ukrycia i chwyciłem rami˛e Jednodniówki. Nie czułem zdziwie-
nia, mimo ˙ze do tej chwili nie podejrzewałem, na co si˛e zanosi.
— Stój — rzuciłem.
— Pozwól mi odej´s´c — odparła.
— Dlaczego? Mów.
— Nie.
55
— Wrócisz?
— Nie pytaj.
— Obiecaj, ˙ze wrócisz. Przyrzeknij mi to. Inaczej pójd˛e za tob ˛
a. Zawołam
Siedmior˛ekiego, Naro˙znika i twoj ˛
a mbab˛e. Sprowadzimy ci˛e do domu. — Mówi-
łem szybko, przyciszonym głosem, nie całkiem ´swiadomy sensu wypowiadanych
słów. Nadal ´sciskałem jej rami˛e, a ona poło˙zyła r˛ek˛e na mojej dłoni; stali´smy tak
zł ˛
aczeni, twarz ˛
a w twarz, ledwie widoczni w bladym ´swietle poranka.
— Dałam ci pieni ˛
adz — stwierdziła cicho, lecz nieust˛epliwie. Zaszyłem go
w r˛ekaw i miałem zawsze przy sobie. — Ofiarowałam ci pieni ˛
adz i dlatego musisz
robi´c, co ka˙z˛e. — Uwolniła rami˛e z u´scisku. — Zosta´n tu. Nie wspominaj nikomu
o moim odej´sciu, ani dzi´s, ani jutro. Milcz, póki si˛e nie oddal˛e. Przesta´n o mnie
rozmy´sla´c. Zaklinam ci˛e na pieni ˛
adz, który otrzymałe´s.
Stałem nieruchomo, bezradny i wystraszony, a Jednodniówka si˛e odwróciła.
Ogorzały zreumatyzowany m˛e˙zczyzna, id ˛
acy za gromad ˛
a przybyszów z Rejestru
doktor Boots obejrzał si˛e, gdy pobiegła za w˛edrowcami.
— Z wiosn ˛
a tu powrócisz — dodałem.
— Teraz jest wiosna — stwierdziła, nie odwracaj ˛
ac głowy, i odeszła. Stan ˛
ałem
w drzwiach i patrzyłem, jak go´scie maszeruj ˛
a g˛esiego na południe, znikaj ˛
ac wolno
w porannej mgle, a za nimi biegnie Jednodniówka w niebieskiej sukni, z rozwia-
nymi czarnymi włosami. Zanim opary lub łzy przesłoniły mi widok, spostrzegłem,
˙ze jeden z przybyszów uj ˛
ał jej dło´n.
xxx
Przesiedziałem w kryjówce cały dzie´n; bałem si˛e wyj´s´c do ludzi, bo pierw-
szy lepszy rozmówca zacz ˛
ałby mnie wypytywa´c, a ja nie mógłbym go oszuka´c,
poniewa˙z mowa i tak by mnie zdradziła. W chwili zw ˛
atpienia chciałem i´s´c do
Siedmior˛ekiego, ale si˛e powstrzymałem. Znikni˛ecie Jednodniówki zostałoby za-
uwa˙zone dopiero wówczas, gdybym podniósł alarm; mogła przecie˙z w˛edrowa´c
do woli po odległych pokojach i w ka˙zdym zakamarku Małego Domostwa byłaby
u siebie. Nie wiedziałem, co robi´c. Czułem si˛e zagubiony i dlatego jej posłucha-
łem. Przyszło mi do głowy, ˙ze to było ukartowane. Linia Szeptu tak postanowi-
ła; doro´sli zdecydowali o losie Jednodniówki. Nie wiadomo, czy to prawda, ale
chciałem wierzy´c, ˙ze tak. Ukrywałem si˛e.
Szukaj ˛
ac samotno´sci, szedłem coraz dalej w stron˛e dawnego gniazda, i w ko´n-
cu trafiłem do komnaty, gdzie Jednodniówka przyprowadziła mnie wiosn ˛
a; stała
tam sztuczna noga, na ´scianie z anielskiego kamienia wisiał domek, a zamieszku-
j ˛
aca go staruszka oraz para dzieci pojawiała si˛e i znikała zale˙znie od pogody.
Jak to mo˙zliwe, ˙ze si˛e nie zorientowałem? Byli´smy jak dwa palce jednej dło-
ni — dwoje prawdomówców, a jednak dałem si˛e nabra´c i do dzi´s nie wiem, jak to
si˛e stało. Łudziłem si˛e, ˙ze podj˛eła decyzj˛e w ostatniej chwili, o ´swicie, ale sam nie
potrafiłem w to uwierzy´c. Wiedziała, czego chce i wszystko zaplanowała; z pew-
no´sci ˛
a przez wiele dni o niczym innym nie my´slała, a ja dałem si˛e nabra´c.
56
Przypomniałem sobie, co mówiła o kuzynach; wspomniała, ˙ze linia Szeptu
wywodzi si˛e od Przymierza, podobnie jak Rejestr doktor Boots. Skoro ci od Szep-
tu strzegli tajemnic Przymierza zachowanych przez Olivi˛e, Rejestr doktor Boots
musi zna´c ich jeszcze wi˛ecej; mieli przecie˙z medykamenty i znali si˛e na podró-
˙zowaniu, jak dawne Przymierze. Rozwa˙załem słowa Barwy Czerwieni, która po-
wiedziała, ˙ze linia Szeptu nie tyle zachowuje sekrety, co uwa˙za, ˙ze w ogóle nie
nale˙zy ich wyjawia´c.
Zastanawiałem si˛e nad tymi sprawami, ale nie umiałem tak ich sobie poukła-
da´c, by nabrały dla mnie sensu. Uwa˙znie obserwowałem plastikowy domek wi-
sz ˛
acy na ´scianie. W drzwiach ukazała si˛e staruszka; była sama, dwójka dzieci
pozostawała w ukryciu.
Stara kobieta wychodzi w pochmurne dni, a dwoje maluchów widzi si˛e przy
słonecznej pogodzie. Przy zmianie aury zamieniaj ˛
a si˛e miejscami. A czwórka nie-
boszczyków na obrazku? Jednodniówka mówiła, ˙ze to szale´ncy.
Tamtego dnia ´swieciło sło´nce i wiosna była w pełni.
Trudno si˛e było w tym rozezna´c; długo płakałem ukryty w mrocznej kom-
nacie, samotny we własnym domu, obok sztucznej nogi, ´swiadomy niewypowie-
dzianych sekretów.
To barometr.
Co?
Barometr. Domek na ´scianie; to był barometr. Urz ˛
adzenie do ustalania pogo-
dy. Zwykły mechanizm.
Tak. Do ustalania pogody. Nie s ˛
adzisz. . .
Poczekaj. Trzeba zmieni´c kryształ.
DRUGI KRYSZTAŁ — ´SMIECH
KUTERNOGI
PIERWSZA FASETA
Co to jest?
Kryształ. O´smioboczny, widzisz? Musz˛e go wymieni´c. Id´zmy dalej.
Nie rozumiem. Po co ta przerwa?
Kryształy zapami˛etuj ˛
a twoje słowa. Wszystko, co powiedziałe´s, zostaje wyry-
te albo zapisane. . . na fasetach kryształu. Nie umiem ci wytłumaczy´c, jak to si˛e
dzieje. Mo˙zna potem odtworzy´c twoj ˛
a opowie´s´c za pomoc ˛
a innego mechanizmu;
usłyszymy wszystko po kolei, słowo w słowo.
Tak samo jest z ksi ˛
a˙zkami, które miał Blask.
Tak, w pewnym sensie. . .
Co ci przyjdzie z takiego zapisu? Tylko przez moment jestem jaki jestem;
wiem o tym, ale tu i teraz czuj˛e si˛e naprawd˛e sob ˛
a. W pewnym sensie przypomi-
nam ten kryształ, a raczej. . . much˛e uwi˛ezion ˛
a w przezroczystym kawałku plasti-
ku.
Co takiego?
Much˛e. Owada w plastikowej kostce. Blask tak ˛
a miał. . . Powiedz mi jedno.
Kim jestem?
Potokiem Słów.
˙
Zadna odpowied´z.
Ale to prawda.
Czuj˛e si˛e zagubiony. Powinienem by´c tylko sob ˛
a, ale to niemo˙zliwe.
Mów dalej. To łatwiejsze. Najlepiej opowiedzie´c cał ˛
a histori˛e od pocz ˛
atku do
ko´nca. Wiemy, ˙ze tak robicie. Chcesz mówi´c o Blasku?
Blask.
Je˙zeli Blask jest ´swi˛etym, ja nim by´c nie mog˛e. Je´sli nie przysługuje mu to
miano, zapewne mnie si˛e nale˙zy. Barwa Czerwieni powiada, ˙ze prawdziwy ´swi˛ety
jest przejrzysty. Osi ˛
agn ˛
ałem ten stan, prawda?
Barwa Czerwieni tak powiedziała: ´Swi˛eci odkryli, ˙ze prawdziwa mowa po-
lega nie tylko na jasnym i zrozumiałym wyra˙zaniu my´sli. Najwa˙zniejsze jest, ˙ze
im lepiej opowiada prawdomówca, tym łatwiej jest innym przejrze´c si˛e w nim
jak w lustrze. Byłoby idealnie, gdyby słuchacze prawdomówcy, który osi ˛
agn ˛
ał
całkowit ˛
a przezroczysto´s´c, ujrzeli siebie nawzajem.
59
Druga siódemka mego ˙zycia dobiegała ko´nca. Odwiedziłem Barw˛e Czerwie-
ni, by zajrzała do Archiwum i poszukała danych na mój temat. Nie od razu wyj˛eła
soczewki i szklane kwadraty; pocz ˛
atkowo rozmawiali´smy, gryz ˛
ac jabłka. Przypo-
mniałem sobie pierwsz ˛
a wizyt˛e; wtedy dopiero zaczynałem si˛e uczy´c.
— Dlaczego nie ma ju˙z ´swi˛etych? — zapytałem.
— Kto wie, mo˙ze i s ˛
a — odparła. — Tak si˛e składa, ˙ze wiele lat musi upłyn ˛
a´c
od ich ´smierci, by ludzie si˛e przekonali, czy opowie´sci rzekomych wybra´nców
pozostały ˙zywe. W´sród nas mog ˛
a by´c ´swi˛eci, cho´c o tym nie wiemy.
— Od dawna wcale o nich nie słycha´c. Wiele pokole´n przemin˛eło bez ´swi˛e-
tych.
— To prawda — odparła. — ´Swi˛ety Roy Mniejszy i ´swi˛eta Olivia byli ostatni.
No i ´swi˛ety Gene, je˙zeli wierzy´c tym spod znaku Nitki. Z drugiej strony jednak, od
wieków panuje spokój, nic si˛e nie dzieje, wystarczy uczy´c si˛e tego, co odkryli nasi
skrz˛etni poprzednicy. Nadejdzie czas nowych odkry´c; pora ludzi nie znaj ˛
acych
bezruchu.
— Siedmior˛eki uwa˙za, ˙ze ju˙z si˛e zacz˛eła.
— Naprawd˛e?
— Jego zdaniem nale˙zy opu´sci´c Małe Domostwo. Zamiast czeka´c, pragnie
wyj´s´c przyszło´sci naprzeciw.
— Tak?
Ze sposobu, w jaki mówiła Barwa Czerwieni wywnioskowałem, ˙ze nie wie-
rzy, by Siedmior˛eki wiedział co´s o nowych czasach lub rzeczywi´scie miał zamiar
wyj´s´c im na spotkanie.
— Jednodniówka odeszła — dodałem.
— Kto? — zapytała Barwa Czerwieni. — Ach, ta dziewczynka z linii Szep-
tu. . . — Rzuciła mi badawcze spojrzenie. — S ˛
adzisz, ˙ze odeszła, by pozna´c tajniki
´swi˛eto´sci?
— Nie wiem.
— Pójdziesz za ni ˛
a?
— Nie wiem — powtórzyłem. — Raczej nie.
W ko´ncu wyszło na jaw, ˙ze Jednodniówka znikn˛eła. Musiałem odpowiada´c
na ró˙zne pytania. Powiedziałem, co mi było wiadomo: ˙ze dobrowolnie poszła za
w˛edrowcami z Rejestru, ˙ze nie mam poj˛ecia, dlaczego to zrobiła i czy zamierza
wróci´c. Mówiłem prawd˛e i było to po mnie wida´c. Wie´sci szybko rozeszły si˛e po
Małym Domostwie. Słyszało si˛e narzekanie, omal nie doszło do zgromadzenia.
Posła´ncy z wie´sciami biegali ´Scie˙zk ˛
a w t˛e i z powrotem, a gaw˛edziarki odbyły
narad˛e, lecz nikt nie zdołał ustali´c, czy doro´sli z linii Szeptu wiedzieli o zamiarach
Jednodniówki, czy ci z Rejestru namawiali j ˛
a do odej´scia, i jak to si˛e wszystko
odbyło. W´sród prawdomówców nie powinno by´c takich zagadek, a jednak si˛e
zdarzały. ´Swi˛ety Roy Mniejszy powiedział: Prawdziwa mowa to prosty sposób
mówienia prawdy, o ile sprawa nie jest skomplikowana i łatwo o niej rozprawia´c.
60
Gdy nast˛epnej wiosny przybyli do nas w˛edrowcy z Rejestru, nie było w´sród
nich Jednodniówki. Czekaj ˛
ac na ich przybycie, wyobra˙załem sobie niestworzo-
ne rzeczy, ˙ze dziewczyna powróci zmieniona nie do poznania i nie´swiadoma
prawdziwej mowy; ˙ze b˛edzie taka sama jak przedtem, powita mnie, jakby´smy si˛e
nie rozstawali i opowie o cudach, które widziała; ˙ze b˛edzie ˙załowała pochopnej
ucieczki i uni˙zenie poprosi, by j ˛
a przyj ˛
a´c z powrotem; ˙ze zachorowała i umarła
w´sród obcych z Rejestru, a ci przynios ˛
a nam blad ˛
a nieboszczk˛e. Jednodniówka
nie wróciła. W˛edrowcy twierdzili, ˙ze jest zdrowa i wesoła, ale nie potrafili so-
bie przypomnie´c ˙zadnych szczegółów i z niecierpliwo´sci ˛
a czekali, a˙z zacznie si˛e
handel.
Tej wiosny po odej´sciu w˛edrowców policzyli´smy nasz ˛
a dziatw˛e.
Ka˙zdej wiosny daremnie czekałem na Jednodniówk˛e. Co roku wypatrywanie
przybyszów z Rejestru oraz rosn ˛
aca nadzieja jej powrotu oznaczały, ˙ze nadcho-
dzi wypatrywana niecierpliwie zmiana pór roku. Wiosna była przez to jeszcze
bardziej upragniona, a nuda dobiegaj ˛
acej kresu zimy graniczyła z szale´nstwem;
charakterystyczne oznaki, takie jak wezbrane nurty rzek i przyloty w˛edrowne-
go ptactwa, wprawiały mnie w stan euforii. Jednodniówka, miło´sniczka jesieni
i mrocznych komnat stała si˛e dla mnie symbolem wiosny.
— Nie pójdziesz za ni ˛
a — stwierdziła Barwa Czerwieni. — W takim razie
dok ˛
ad si˛e wybierasz?
— Sam nie wiem — odparłem. — Trudno powiedzie´c.
— Mało wiesz jak na młodzie´nca aspiruj ˛
acego do ´swi˛eto´sci — stwierdziła
i dodała z u´smiechem: — To dobry znak.
Wcale si˛e nie dziwiłem, ˙ze Barwa Czerwieni zna moje zamysły, chocia˙z jej
nie wspomniałem, ˙ze chc˛e opu´sci´c Małe Domostwo, nauczy´c si˛e ˙zycia godnego
opowie´sci, bo pragn˛e zosta´c ´swi˛etym. Po prostu dałem jej to do zrozumienia. ˙
Zad-
nej z moich ch˛eci czy my´sli nie mogłem przed ni ˛
a ukry´c. U˙zywałem prawdziwej
mowy, której mnie nauczyła.
— ˙
Zycie — mówiła, przygl ˛
adaj ˛
ac si˛e uwa˙znie obrazowi pierwszego z prze-
zroczy Archiwum, widocznemu na białej ´scianie — to splot okoliczno´sci, które
ł ˛
acz ˛
a si˛e w kr˛egi i razem wiruj ˛
a. Okoliczno´sci ˙zycia ´swi˛etego zawieraj ˛
a si˛e w jego
opowie´sci o kolejach własnego losu. Ta historia trwa w naszych wspomnieniach.
˙
Zywot ´swi˛etego zamkni˛ety w opowiadaniu przedstawia tak˙ze rozmaite okolicz-
no´sci naszego bytowania. To jak kr˛egi na wodzie.
Wstała, zamiataj ˛
ac szat ˛
a glinian ˛
a podłog˛e. Z podłu˙znej szkatułki wyj˛eła drugi
szklany kwadrat i umie´sciła go obok pierwszego. Obraz na ´scianie był teraz inny;
kolory si˛e zmieszały, a barwne plamy przybrały odmienny kształt i poło˙zenie.
— Widzisz? — powiedziała Barwa Czerwieni. — ´Swi˛eci s ˛
a jak przezrocza
Archiwum. Liczy si˛e interpretacja, a nie sam obrazek.
61
— Ze ´swi˛etymi jest podobnie — wtr ˛
aciłem. — Ich przejrzyste ˙zywoty obja-
wiaj ˛
a prawd˛e o nas samych. Cudze dzieje staj ˛
a si˛e tłem dla naszych losów. Mniej-
sza o perypetie i barwne opowie´sci. Liczy si˛e. . .
— Interpretacja. Masz racj˛e — odparła Barwa Czerwieni. — Istot ˛
a ´swi˛eto-
´sci nie s ˛
a czyny, lecz opowie´sci o nich. Natura snuj ˛
acych je ´swi˛etych staje si˛e
przejrzysta, a przez to rzuca nowe ´swiatło na nas samych.
— Bez Korporacji Wielkiego Domostwa nie byłoby prawdziwej mowy, a gdy-
by nie ona, ˙zycie nie zyskałoby przejrzysto´sci. ´Swi˛eci mieli nadziej˛e, ˙ze doskonale
przejrzysty ˙zywot uwolni nas od ´smierci; nie chodzi o nie´smiertelno´s´c, której pra-
gn˛eli aniołowie; uwolnienie od ´smierci polega na tym, by koleje losu ju˙z za ˙zycia
zyskały przejrzysto´s´c, i to nie dzi˛eki czynnikom zewn˛etrznym, takim jak Archi-
wum czy prawdziwa mowa. Przejrzysto´s´c winna cechowa´c wszelkie zdarzenia
i okoliczno´sci. Zamiast opowiada´c historie, które je takimi uczyni ˛
a, sami b ˛
ad´zmy
przezroczy´sci. Słuchanie i wspominanie ˙zycia ´swi˛etych nie wystarczy, trzeba ich
samemu do´swiadczy´c; od narodzin do ´smierci musimy prze˙zy´c wiele ˙zywotów.
— Jakim sposobem? — wypytywałem, bo trudno mi było ogarn ˛
a´c to my´sl ˛
a
albo wyobra´zni ˛
a.
— Wła´snie — rzuciła Barwa Czerwieni. — Gdybym wiedziała, byłabym naj-
wi˛eksz ˛
a w´sród ´swi˛etych. Je˙zeli odkryjesz. . . Powiedz mi jedno, Potoku słów. Na
czym polega prawdziwa mowa?
Powinienem to wiedzie´c; jestem prawdomówc ˛
a i cokolwiek si˛e stanie, nie
przestan˛e nim by´c, a mimo to. . . Na czym polega? Pytanie Barwy Czerwieni
d´zwi˛eczało echem w mojej głowie; było jak obraz, w niesko´nczono´s´c odbijany
przez dwa stoj ˛
ace naprzeciw siebie zwierciadła. Wzrok si˛e wtedy m ˛
aci, jak mnie
zm ˛
acił si˛e rozum.
— Nie mam poj˛ecia — odparłem, wybuchaj ˛
ac ´smiechem. — Nie wiem, jak
funkcjonuje.
Gaw˛edziarka równie˙z si˛e roze´smiała. Pochylona w moj ˛
a stron˛e, jakby chciała
powierzy´c mi tajemnic˛e, stwierdziła, zni˙zaj ˛
ac głos do szeptu:
— Wiedz, Potoku, ˙ze i ja nie mam poj˛ecia!
Wci ˛
a˙z chichotała, si˛egaj ˛
ac po kolejne przezrocze Dłoni, potrzebne do uzu-
pełnienia obrazu. Co´s jej przyszło do głowy, kiedy ujmowała w palce szklane
kwadraty.
— Zapytałe´s mnie kiedy´s, Potoku, jakie s ˛
a nazwy przezroczy oraz ich sekwen-
cji.
— Tak.
— Nadal chcesz je pozna´c?
— Owszem.
— A zatem nadeszła odpowiednia pora — stwierdziła Barwa Czerwieni, spo-
gl ˛
adaj ˛
ac na mnie, jakby si˛e ˙zegnała. — Obrazek widziany przed chwil ˛
a to Czwar-
ty Odkrywca. Przezrocze Dłoni. Czy widzisz jej zarys w miejscu, gdzie spotyka-
62
j ˛
a si˛e kontury? Nast˛epny wizerunek to Pierwsza Rysa Mniejsza. Razem tworz ˛
a
W˛ezeł Mniejszy. — Wyj˛eła z pudełka kolejny szklany kwadrat. — W˛ezeł Mniej-
szy i R˛eka daj ˛
a W˛ezeł Mniejszy Rozwikłany. — Dodała dwa kolejne obrazki. —
W˛ezeł Mniejszy Rozwikłany i dwa Stopnie tworz ˛
a W˛ezeł Wi˛ekszy. — Ostro˙z-
nie wyjmowała i umieszczała w przegródce cienkie przezrocza. — Wielki W˛ezeł
i Pierwsza Pułapka to Pułapka Mniejsza, natomiast Pułapka Mniejsza i Wyprawa
daj ˛
a Drug ˛
a Bram˛e Mniejsz ˛
a albo Pułapk˛e Zamkni˛et ˛
a Mniejsz ˛
a, gdy rzecz dotyczy
tych od Li´scia. Druga Brama Mniejsza oraz Boisko tworz ˛
a zwykł ˛
a Bram˛e.
Kontury widoczne na ´scianie splotły si˛e, a nało˙zone na siebie barwy ´sciemnia-
ły. Kolejne przezrocze jakby uwyra´zniało poprzednie, a potem m ˛
aciło wzór. Nie
mogłem si˛e w tym rozezna´c. Dłonie Barwy Czerwieni zawisły nad pudełkiem
wypełnionym szklanymi kwadratami.
— Istnieje przypuszczenie — tłumaczyła — ˙ze Brama wraz z dwoma kolej-
nymi przezroczami Rysy, Złamanym Sercem i Rozrzuconymi Okruchami, tworzy
W˛ezeł Rozwikłany Wi˛ekszy. Nikt jednak nie potrafi odczyta´c takiej sekwencji ob-
razów; nawet interpretacja Bramy nastr˛ecza trudno´sci, a co dopiero mówi´c o bar-
dziej zło˙zonych układach. — Dotkn˛eła soczewek, by poprawi´c ostro´s´c, a nało˙zone
obrazy na moment stały si˛e wyra´zne i ponownie zm˛etniały. Podeszła bli˙zej i znów
usiadła obok mnie. — Po wielu latach poszukiwa´n gaw˛edziarki przekonały si˛e, ˙ze
nie mo˙zna nakłada´c obrazów w niesko´nczono´s´c, a Brama stanowi granic˛e pewnej
interpretacji. Je´sli nawet W˛ezeł Rozwikłany Wi˛ekszy zawiera wszelkie obrazy, to
nie podlega opisowi i komentarzowi.
— Czy Archiwum przestało by´c u˙zyteczne, gdy odkryły´scie t˛e prawidłowo´s´c?
Jak to jest?
— O, nie — odparła. — W ˙zadnym wypadku. Minie wiele czasu, nim nauczy-
my si˛e rozumie´c wszystkie dane zawarte cho´cby w W˛e´zle Mniejszym. Z drugiej
strony jednak. . . Wydaje si˛e, ˙ze gdy w czasach ´swi˛etej Olivii rozpocz˛eto rzetelne
badanie Archiwum, s ˛
adzono. . . istniała uzasadniona nadzieja, ˙ze pewnego dnia
uda si˛e zobaczy´c pełn ˛
a sekwencj˛e i odpowiedzie´c na wszystkie pytania. Teraz
wiadomo, ˙ze to mrzonki. Gdy prawda wyszła na jaw, kilka gaw˛edziarek znisz-
czyło swoje Archiwa, a cz˛e´s´c z nich opu´sciła Małe Domostwo. Smutne to były
czasy. — Barwa Czerwieni poprawiła zsuwaj ˛
ace si˛e okulary. — Co do mnie. . .
Zdaj˛e sobie spraw˛e, ˙ze w Archiwum tyle jest odnóg, w˛e˙zowych dłoni i cieka-
wostek, ˙ze wielu ˙zywotów nie starczy na ich gruntowne poznanie. Nie zabraknie
równie˙z kwestii wynikaj ˛
acych z do´swiadcze´n i m ˛
adro´sci naszych linii uwikłanych
w problemy i wi˛ezi. — Zerkn˛eła na wzór Bramy; na szkłach okularów powstały
barwne refleksy. — Tam s ˛
a wszelkie dane, Potoku, cho´c nie potrafi˛e ich wydoby´c;
wszystko zawiera si˛e w Archiwum; cała prawda o ludziach, której nigdy nie po-
znam. To wystarczy, ˙zebym stale do niego wracała. — Zapadło milczenie. Barwa
Czerwieni wydawała si˛e starsza ni˙z w rzeczywisto´sci. Nagle zapytała: — Kiedy
zamierzasz odej´s´c?
63
— Na wiosn˛e — odrzekłem. — S ˛
adz˛e, ˙ze wówczas b˛ed˛e ju˙z gotowy.
— ´Swi˛ety. . . — rzuciła. — Chc˛e ci u´swiadomi´c, Potoku, ˙ze gdy przed sied-
mioma laty odwiedziłe´s mnie po raz pierwszy, inne były twoje zamiary. Chciałe´s
odszuka´c wszystkie zaginione dobra, aby je nam zwróci´c.
— Tak.
— Czy twoja dziewczyna z linii Szeptu równie˙z si˛e do nich zalicza? — Nie
odpowiedziałem. Barwa Czerwieni nie patrzyła na mnie. Wzrok utkwiła w obra-
zie Bramy. — Wła´sciwie czemu nie. . . — mrukn˛eła, uderzaj ˛
ac si˛e dłoni ˛
a w kola-
no. — W tym roku nie zamierzam odczytywa´c dla ciebie wzorów. Gdyby´s mimo
wszystko nalegał, wynikłoby tyle˙z szkody, co po˙zytku. Co ty na to?
— Tobie pozostawiam decyzj˛e.
— Sadz˛e, ˙ze mój pomysł jest rozs ˛
adny. — Wyci ˛
agn˛eła r˛ek˛e, abym pomógł
jej wsta´c. Czy to mo˙zliwe, ˙ze tak szybko urosłem? A mo˙ze to ona si˛e skurczyła?
Mocno zacisn˛eła dłonie na moim ramieniu i dodała: — Gdy odejdziesz, nie wa˙z
si˛e zapomnie´c o nas i naszych potrzebach. Je´sli znajdziesz co´s, co mogłoby si˛e
nam przyda´c, zachowaj to. Wiedz˛e zdobyt ˛
a tutaj we´z ze sob ˛
a jak baga˙z; z ni ˛
a ła-
twiej ci b˛edzie wypełni´c zadanie. Cho´cby´s odszedł daleko, wró´c do nas ze swymi
znaleziskami.
Obj˛eła mnie i wyszedłem. Biegłem kr˛et ˛
a ´Scie˙zk ˛
a, znan ˛
a mi jak własne pi˛e´c
palców, zdziwiony, ˙ze komnaty, pokoje i korytarze stały si˛e nagle zbyt ciasne. Cie-
kawiło mnie, jakie dane ujawniłoby Archiwum i czego dowiedziałbym si˛e o mo-
ich zamiarach, jakie miałem szanse, co pewnie by si˛e nie udało. Czułem, ˙ze p˛ekła
linia ł ˛
acz ˛
aca moj ˛
a młodo´s´c z Małym Domostwem; byłem nieco zagubiony, a zara-
zem wolny. Barwa Czerwieni na pewno miała racj˛e. Mniejsza zreszt ˛
a o jej wiedz˛e
(a wiedziała mnóstwo); jednego byłem pewien — z pewno´sci ˛
a wyczuwała, kiedy
trzeba, a kiedy nie nale˙zy mówi´c, co ujawniło Archiwum.
Jak mogła przypuszcza´c, ˙ze zapomn˛e o Małym Domostwie! Z pewno´sci ˛
a nie
mówiła tego powa˙znie. Im dalej odchodz˛e, tym wyra´zniejszy staje si˛e w moim
umy´sle jego obraz; widz˛e strumie´n płyn ˛
acy z pluskiem fal, owady i ptactwo w za-
ro´slach, najskrytsze tajemnice zawarte w Archiwum i ocalałych przedmiotach,
ukrytych wyrze´zbionych kufrach. Teraz, gdy mieszkam od roku na drzewie, gdy
otrzymałem list od doktor Boots, poznałem ´swiatło´s´c i mrok, dochodziłem swo-
ich praw, przetrwałem niezliczone analizy i podsumowania, my´sl˛e niekiedy, ˙ze
wyobraziłem sobie po prostu nasz le´sny zak ˛
atek, ˙ze wcale nie jestem prawdo-
mówc ˛
a — nie my´sl˛e tego, co mówi˛e i nie mówi˛e, tego, co my´sl˛e, a wszystko
jest moim wymysłem. Z drugiej strony, nawet je´sli to było senne marzenie, wizj˛e
podyktował mi głos prawdomówcy, który nie potrafi kłama´c.
DRUGA FASETA
Twoja wyprawa miała jednak, na celu odszukanie Jednodniówki, prawda?
Nie wiem. Mo˙ze tak. Nie byłem tego ´swiadomy.
Jako dziecko pragn ˛
ałem odnale´z´c nasze utracone dobra. Kiedy podrosłem
i poznałem opowie´sci o ´swi˛etych oraz historie Siedmior˛ekiego, pojawił si˛e inny
´smiały plan: zapragn ˛
ałem SAM ZOSTA ´
C ´swi˛etym i prze˙zy´c niezwykłe przygo-
dy, o których mógłbym potem opowiada´c, a tak˙ze odkry´c zapomniane tajemnice,
znacznie wa˙zniejsze od sekretów, których nie chciała mi powierzy´c Jednodniów-
ka. Miałem równie˙z nadziej˛e, ˙ze w moich opowie´sciach ´swiat nabierze wewn˛etrz-
nej logiki.
Barwa Czerwieni s ˛
adziła, ˙ze w gł˛ebi ducha pragn ˛
ałem tylko odnale´z´c Jednod-
niówk˛e. Ona była zaginionym dobrem, którego mi najbardziej brakowało.
Od gaw˛edziarki dowiedziałem si˛e równie˙z o podstawowym d ˛
a˙zeniu ´swi˛etych:
pragn˛eli by´c przejrzy´sci.
Sk ˛
ad miałem wiedzie´c tamtej wiosny, czego chc˛e najbardziej i jaki b˛ed˛e
w przyszło´sci? Jak miałem przeczu´c, ˙ze wszystkie domysły s ˛
a prawdziwe, ˙ze speł-
ni ˛
a si˛e co do joty?
Nie miałem o tym poj˛ecia. Jednego byłem pewny; wbrew opinii Barwy Czer-
wieni, przekonanej, ˙ze ´swi˛etych ju˙z nie ma, ˙zyje gdzie´s na ´swiecie wybraniec,
jakim sam chciałbym zosta´c. Najwa˙zniejsze moje zadanie polegało na tym, by
go odnale´z´c, usi ˛
a´s´c przed nim i dzi˛eki obserwacji zrozumie´c to, czego sam nie
mogłem poj ˛
a´c: czym jest przejrzysto´s´c.
Odbyli´smy z Siedmior˛ekim wiele wypraw; zdarzało si˛e, ˙ze na cały tydzie´n
opuszczali´smy Małe Domostwo, by odwiedzi´c wszystkie ciekawe miejsca. Na-
uczyłem si˛e wspina´c po skałach, rozpala´c ognisko z wilgotnego drewna, okre´sla´c
kierunek i maszerowa´c przez cały dzie´n bez obawy, ˙ze nie wiem, dok ˛
ad zmie-
rzam. Siedmior˛eki mawiał, ˙ze to przygotowania. Odk ˛
ad postanowiłem opu´sci´c
Małe Domostwo, zacz ˛
ałem si˛e do nich solidniej przykłada´c. Wprawdzie ani ra-
zu o tym nie rozmawiali´smy, ale Siedmior˛eki rozumiał, ˙ze przygotowania słu˙z ˛
a
mnie, nie za´s jemu.
Zabrałem grub ˛
a niebiesk ˛
a koszul˛e, chleb i fajk˛e, sporo orzechów i suszonych
owoców. Siedmior˛eki splótł dla mnie ze sznurka lekki i mocny hamak; zabra-
65
łem tak˙ze plastikow ˛
a płacht˛e, któr ˛
a zamierzałem nad nim rozpina´c, by słu˙zyła za
namiot. Miałem czwórdzbanek i troch˛e innych lekarstw oraz nowe okulary wyko-
nane przez Moje Oczy specjalnie dla mnie. Szkła były ˙zółtawe, a kiedy przez nie
spogl ˛
adałem, wczesna wiosna zmieniała si˛e w pó´zne lato. Wkładałem je i zdej-
mowałem dla zabawy, wypatruj ˛
ac ´swi˛etych w koronach drzew.
Czemu na drzewach?
´Swi˛eci zawsze ˙zyli z dala od innych, zwykle w domkach budowanych w ko-
ronach drzew. Nie mam poj˛ecia, czemu tak czynili. S ˛
adziłem, ˙ze pewnego dnia
sam zamieszkam na drzewie jak dawni ´swi˛eci; najch˛etniej wybrałbym d ˛
ab o ni-
skim pniu albo jeden z mijanych wi ˛
azów. Zd ˛
a˙zyłem si˛e ju˙z przywi ˛
aza´c do wi-
zerunku ´swi˛etego, którym pragn ˛
ałem zosta´c, widziałem bardzo wyra´znie owego
starca, chwytałem uchem oderwane fragmenty jego opowie´sci. . . W południe za-
szyłem si˛e w niewielkim zagajniku, na podmokłym brzegu strumienia, z którego
piły czasem dzikie krowy. Zapaliłem. Nie pozostawało mi nic innego, jak ruszy´c
dalej. Mijał pierwszy ranek mojej wyprawy, ale czas bardzo mi si˛e dłu˙zył i dlatego
postanowiłem sobie ul˙zy´c.
W czwórdzbanku jest srebrne naczynie, które zawiera małe, czarne jak ˙zu˙zel
granulki ró˙znej wielko´sci, które czyni ˛
a brzemi˛e l˙zejszym. Wiedziałem to od mba-
by, która otwierała przy mnie dzbanek, by za˙zy´c ów specyfik. Byłem ´swiadomy,
˙ze w podró˙zy trzeba przed połkni˛eciem granulki u´swiadomi´c sobie dokładnie, co
stanowi cel wyprawy, któr˛edy si˛e tam dosta´c i w jakiej porze. Znałem szlak wio-
d ˛
acy ku Rzece i wiedziałem, ˙ze przed zmierzchem powinienem dotrze´c do mostu,
którym szli´smy kiedy´s z Siedmior˛ekim. Otworzyłem dzbanek, dr˙z ˛
ac ˛
a r˛ek ˛
a (jako
˙ze dotychczas nie za˙zywałem tej mikstury) si˛egn ˛
ałem po ciemn ˛
a granulk˛e i prze-
łkn ˛
ałem j ˛
a pospiesznie.
Zwolniłem kroku w´sród olbrzymich wi ˛
azów ocieniaj ˛
acych drog˛e. Szum wia-
tru w koronach drzew brzmiał coraz ciszej i przypominał smutne powolne za-
wodzenie, a˙z w ko´ncu przestałem go słysze´c. ´Spiew ptaków brzmiał przeci ˛
agle,
a li´scie poruszały si˛e w zwolnionym tempie. Jasny dzie´n zmienił si˛e w bł˛ekitny
półmrok; takie bywa ´swiatło w czasie za´cmienia sło´nca. Obserwowałem jedn ˛
a
gał ˛
azk˛e, potem wybrany li´s´c. Robiłem długie przerwy mi˛edzy jednym a drugim
krokiem, by obserwowa´c ka˙zdy szczegół; sło´nce nie zmieniało poło˙zenia, a ni-
skie ptasie głosy ci ˛
agn˛eły w niesko´nczono´s´c pojedyncze tony. Czekałem cierpli-
wie, a˙z opadnie uniesiona do góry prawa stopa; wydawało si˛e, ˙ze to nie nast ˛
api.
Nagle zapomniałem o li´sciu, ´spiewie ptaków i jednostajnym poj˛ekiwaniu wiatru;
noga uderzyła o ziemi˛e i ujrzałem przed sob ˛
a Rzek˛e, a w dali most i zachodz ˛
ace
sło´nce. Zaskoczony parskn ˛
ałem ´smiechem. Ul˙zyłem sobie, nie ma co! W˛edrowa-
łem przez całe popołudnie i nawet tego nie poczułem. Zrozumiałem staruszków,
którzy chichotali, spogl ˛
adaj ˛
ac z lekkim niedowierzaniem na efekty całodziennej
pracy wykonanej pod wpływem czarnych granulek zmniejszaj ˛
acych trudy.
66
Obejrzałem si˛e i na widok li´sci trzepocz ˛
acych w koronach drzew przy lekkim
popołudniowym wietrze, ˙zal mi si˛e zrobiło utraconej w˛edrówki. Zrozumiałem, ˙ze
warto sobie ul˙zy´c, gdy mamy do przeniesienia ci˛e˙zar d´zwigany setki razy, albo
niech˛etnie ruszamy w dług ˛
a drog˛e. Ciemny specyfik nie wychodzi na dobre ani
odkrywczym wyprawom, ani młodym ´swi˛etym. To było dla mnie nauczk ˛
a; cisn ˛
a-
łem srebrny dzbanek do rzeki, a˙z podskoczył w´sród spienionych brunatnych fal
i poszedł na dno.
Za rzek ˛
a sło´nce o´swietlało szczyty wzgórz, ale w nadbrze˙znych zaro´slach ro-
biło si˛e ju˙z ciemno i zimno. Opadła mgła. Wsun ˛
ałem dłonie w r˛ekawy i spogl ˛
a-
dałem na bystry nurt; byłem zm˛eczony, bo długo maszerowałem. Ciekawe, czy
zdołam zapali´c. Nagle woda zabulgotała, chlapi ˛
ac na wszystkie strony, i po rzece
przemkn ˛
ał człowiek. W˛edrował po falach; woda bryzgała na tors, a on wykonywał
ramionami zamaszyste ruchy jak podczas marszu. Za nim kł˛ebiła si˛e piana. Nie
spostrzegł mnie, bo ukryłem si˛e w cieniu, i odpłyn ˛
ał z nurtem.
Zadziwiaj ˛
ace! Bez namysłu pobiegłem za nim wzdłu˙z brzegu, potykaj ˛
ac si˛e
o korzenie i grz˛ezn ˛
ac w błocie. Na moment straciłem nieznajomego z oczu, ale po
chwili znów go ujrzałem, jak równym tempem przepływał obok drzew, a ko´nski
ogon i biała koszula ci ˛
agn˛eły si˛e za nim. Brn ˛
ałem w´sród wierzb i pn ˛
aczy rosn ˛
a-
cych na podmokłym brzegu; ledwie wyci ˛
agałem buty z grz ˛
askiego błota. Wkrót-
ce zobaczyłem si˛egaj ˛
acy w nurt drewniany pomost, a na nim zwyczajnego m˛e˙z-
czyzn˛e; wyciskał wod˛e z ko´nskiego ogona, przekomarzaj ˛
ac si˛e wesoło z kobiet ˛
a,
która energicznie wycierała go r˛ecznikiem. Gdy si˛e odwrócili i ujrzeli przyby-
sza brn ˛
acego przez zaro´sla, po´slizgn ˛
ałem si˛e i plusn ˛
ałem jak wydra do zm˛etniałej
wody.
Pomogli mi wyj´s´c na brzeg i ze ´smiechem wypytywali, jak przyw˛edrowałem
w to miejsce; kiedy wyplułem zamulon ˛
a wod˛e, zorientowałem si˛e, ˙ze to praw-
domówcy. Wci ˛
agn˛eli mnie na pomost, kilkoma schodkami poł ˛
aczony z nadbrze˙z-
nym domem. Spostrzegłem przycumowany do molo lekki chybotliwy pojazd, któ-
rym nieznajomy przemierzał rzeczny nurt: dwa podłu˙zne, puste w ´srodku meta-
lowe cylindry poł ˛
aczone ławk ˛
a, wiosła oraz wielkie pedały no˙znego nap˛edu. Bez
obci ˛
a˙zenia urz ˛
adzenie mocno wystawało z wody. Domy´sliłem si˛e, ˙ze nieznajomy
wywodzi si˛e z linii Klamry. Zamierzałem powiedzie´c, jak bardzo si˛e zdumiałem,
widz ˛
ac go na rzece, ale w tej samej chwili z drzwi domu wypadł chłopiec i znieru-
chomiał na mój widok. Był o kilka lat młodszy, opalony, z włosami spłowiałymi
od sło´nca. Poza bł˛ekitn ˛
a opask ˛
a na szyi był zupełnie nagi, a w dłoni trzymał kij.
Ju˙z miałem si˛e przedstawi´c, gdy z budynku wybiegł nast˛epny chłopiec; on
równie˙z przystan ˛
ał na mój widok. Był opalony, a czupryna zja´sniała mu od sło´nca;
trzymał kij i był nagi, wyj ˛
awszy czerwon ˛
a opask˛e na szyi.
Po raz pierwszy ujrzałem bli´zni˛eta. Wykr˛ecałem mokre ubranie, gapi ˛
ac si˛e na
nich mimo woli. Oni równie˙z mi si˛e przygl ˛
adali, cho´c nie było na co patrze´c. Nie
67
potrafiłem okre´sli´c wyrazu ich twarzy, ale z czasem poj ˛
ałem, ˙ze tak wygl ˛
adaj ˛
a
ludzie rzadko widuj ˛
acy nieznajomych.
— To jest P ˛
aczek, a to Kwiatek — powiedział m˛e˙zczyzna. Nie mogłem po-
wstrzyma´c ´smiechu, a on mi zawtórował. — Jestem Wyko´nczony, a moja kobieta
zwie si˛e Bezksi˛e˙zycowa. Chod´z wysuszy´c ubranie. — Upewniłem si˛e, ˙ze pocho-
dził z linii Klamry; Bezksi˛e˙zycowa nale˙zała do Li´scia; chłopców nie umiałem
przypisa´c do linii, jako ˙ze było ich dwu.
Gdy weszli´smy do ´srodka, ujrzałem na ´scianach zakrytych kilimami migotli-
we refleksy promieni zachodz ˛
acego sło´nca, odbitych od faluj ˛
acej wody; mogło
si˛e wydawa´c, ˙ze jeste´smy pod jej powierzchni ˛
a. Jednostajny plusk przyprawiał
mnie o senno´s´c; w mieszkaniu rzecznego w˛edrowca i jego rodziny czułem si˛e jak
ryba odwiedzaj ˛
aca rybich przyjaciół. Wyko´nczony, przerywaj ˛
ac rozmow˛e, zdj ˛
ał
i napełnił szklan ˛
a fajk˛e. Miał przyjemny głos, lecz chwilami przemawiał tonem,
który pobudzał mnie do ´smiechu, a Bezksi˛e˙zycowa ´smiała si˛e jeszcze cz˛e´sciej.
Zapytałem Wyko´nczonego, dlaczego nie mieszka w Małym Domostwie.
— Tak si˛e składa, ˙ze ci dwaj — zacz ˛
ał, wskazuj ˛
ac synów ły˙zk ˛
a pełn ˛
a chle-
ba — uwielbiaj ˛
a wod˛e. Strumie´n płyn ˛
acy przez Małe Domostwo jest dla nich za
płytki. Ich mbaba narzekała, ˙ze okropnie chlapi ˛
a, uznałem wi˛ec, ˙ze skoro lubi ˛
a
wod˛e, powinni tu zamieszka´c na stałe. Gdyby woleli towarzystwo ludzi, a rodzina
im nie wystarczyła, mogliby pozosta´c w Małym Domostwie. Najlepiej czuj ˛
a si˛e
we dwójk˛e, wi˛ec mieszkaj ˛
a nad rzek ˛
a.
— Tu si˛e urodzili´smy — wtr ˛
acił Kwiatek, a P ˛
aczek dodał: — Tu jest nasze
miejsce.
— Postanowiłem zabra´c ich do siebie na jaki´s czas — oznajmił Wyko´nczo-
ny. — Maj ˛
a tu dom. Ja równie˙z; tak było i b˛edzie. Chłopcy wol ˛
a mieszka´c nad
wod ˛
a.
— Czy pozostan ˛
a prawdomówcami?
— Skoro byli nimi dawniej, nic si˛e nie zmieni, prawda? W naszym domu nad
rzek ˛
a jest dwoje prawdomówców, natomiast w Małym Domostwie brak prawdzi-
wej rzeki. Wybrali´smy najlepsze rozwi ˛
azanie.
Wyko´nczony stwierdził ponadto, ˙ze bli´zniakom nad wod ˛
a było lepiej ni˙z
w´sród zdumionej ich wygl ˛
adem gromady. Nadal zdarzali si˛e ludzie gotowi przej´s´c
kawał drogi, byle tylko zobaczy´c chłopców; nie chciał, by im si˛e w głowach prze-
wróciło, bo na dobr ˛
a spraw˛e niczym si˛e nie wyró˙zniaj ˛
a. Bli´zniacy patrzyli na ojca
z identycznym u´smiechem; podobnie jak my, byli ´swiadomi, co stanowi o ich
niezwykło´sci.
Chłodny pokój wypełnił si˛e mocn ˛
a o˙zywcz ˛
a woni ˛
a dymu, który łatwiej ni˙z
powietrze wci ˛
agało si˛e w płuca. Wyko´nczony nie przerywał rozmowy, a kł˛eby
dymu wygl ˛
adały jak słowa wychodz ˛
ace z jego ust.
68
— To osobliwe, ˙ze dziwi ci˛e opuszczenie Małego Domostwa — stwierdził,
upychaj ˛
ac ´swie˙ze okruchy chleba w główce fajki. — Wygl ˛
ada na to, ˙ze wybrałe´s
tak samo jak my. Byli´smy od ciebie nieco starsi, decyduj ˛
ac si˛e na ów krok.
— To nie tak — zacz ˛
ałem, ale przyszło mi do głowy, ˙ze maj ˛
a racj˛e, ponie-
wa˙z wiele lat upłynie, nim powróc˛e do Małego Domostwa. A jednak ˙zal mi było
P ˛
aczka i Kwiatka, bo nie mogli pozosta´c na stałe w najwspanialszym miejscu na
ziemi. — Wyruszyłem na wypraw˛e. Pewnego dnia wróc˛e. Bez mo˙zliwo´sci powro-
tu moje ˙zycie byłoby koszmarem. — Dopiero teraz zdałem sobie z tego spraw˛e.
— Tak czy inaczej — wtr ˛
aciła Bezksi˛e˙zycowa, podnosz ˛
ac si˛e z miejsca —
mo˙zesz tu zosta´c, jak długo zechcesz. Mamy du˙zo miejsca.
Gdy opowiedziałem wszystkie nowiny z rodzinnego gniazda, jakie zdołałem
sobie przypomnie´c, a lampy zapalone przez Bezksi˛e˙zycow ˛
a przygasły, po kr˛etych
schodach poszedłem z chłopcami do sypialni, gdzie przez liczne przeszklone okna
wida´c było czyste nocne niebo i przecinaj ˛
acy je Mały Ksi˛e˙zyc. Byłem wprawdzie
zm˛eczony, ale min˛eło sporo czasu, nim zasn ˛
ałem. Nie mogłem wyj´s´c z podziwu,
słysz ˛
ac, jak P ˛
aczek wpada w słowo Kwiatkowi. My´sleli niczym jedna osoba. Chi-
chotali, rozmawiaj ˛
ac o sprawach, na których si˛e nie znałem i baraszkowali jak
młode wydry. Za dnia wygl ˛
adali na opalonych, ale w półmroku na tle ciemnych
kołder ich skóra wydawała si˛e blada.
Postanowili mi pokaza´c swoje skarby ukryte w pudłach oraz pod posłaniem;
obejrzałem pust ˛
a skorup˛e ˙zółwia i myszk˛e o spiczastym nosie w gniazdku z trawy.
Ze skrytki w ´scianie wyci ˛
agn˛eli najcenniejszy przedmiot. Była to przezroczysta
kostka z plastiku, a w niej mucha gotowa do lotu; prawdziwy owad. Niesamowi-
te! Zatopili much˛e w plastikowej bryle! Pochyleni ku sobie obracali´smy kostk˛e
w ´swietle ksi˛e˙zyca.
— Jak powstała? — wypytywałem. — Ma jak ˛
a´s histori˛e? Sk ˛
ad j ˛
a macie?
— Od ´swi˛etego — odparł jeden z chłopców i si˛egn ˛
ał po nast˛epny przedmiot
wart pokazania, ale zdziwiony jego słowem dodałem natychmiast:
— ´Swi˛ety wam to dał? Jaki ´swi˛ety?
— Nasz znajomy — odparł P ˛
aczek.
— Znacie ´swi˛etego?
— Dał nam kostk˛e.
— Czemu? Co to miało oznacza´c?
— Nie wiem — powiedział jeden z chłopców. — To miało by´c dla nas na-
uczk ˛
a. Mucha jest przekonana, ˙ze wisi w powietrzu, bo wszystko dokładnie widzi
i nie czuje, by j ˛
a cokolwiek ograniczało. A jednak nie mo˙ze si˛e poruszy´c. Mamy
z tego czerpa´c nauk˛e. Tak powiedział.
— To zwykły upominek — wtr ˛
acił drugi z braci.
— Czy mógłbym pozna´c waszego przyjaciela? — zapytałem tak niecierpliwie,
˙ze chłopcy byli wyra´znie zdziwieni. — Daleko trzeba i´s´c?
— Tak.
69
— Nie — odparł brat bli´zniak. — Niezbyt daleko. Wyruszymy o ´swicie. Za-
bierzemy ci˛e do niego. Nie wiadomo, czy ci˛e polubi.
— Na pewno ci˛e polubi.
Chłopcy wymienili spojrzenia i parskn˛eli ´smiechem.
— To dlatego, ˙ze jest nas dwu — rzucił P ˛
aczek, gdy stali obj˛eci ramionami,
spogl ˛
adaj ˛
ac na mnie z u´smiechem.
Jak przystało na dobrze wychowanych młodzie´nców spod znaku Li´scia, po-
zwolili mi wybra´c posłanie. Długo nie mogłem zasn ˛
a´c. Wsłuchany w szum wody
rozmy´slałem o naszych odwiedzinach u ´swi˛etego. Miałem go pozna´c jutro, wkrót-
ce, tak szybko!
TRZECIA FASETA
Rano Wyko´nczony przewiózł nas swym wehikułem przez Rzek˛e. Ci ˛
agle ´smiał
si˛e i ˙zartował. Nie spotkałem dot ˛
ad człowieka, który po przebudzeniu byłby w tak
dobrym humorze — rzecz jasna, oprócz mnie, uradowanego rychłymi odwiedzi-
nami u ´swi˛etego. P ˛
aczek i Kwiatek wło˙zyli grube koszule chroni ˛
ace przed chło-
dem i mgł ˛
a, która zalegała nad rzek ˛
a oraz jej dopływami o bardzo przyjemnej
woni, ja natomiast trz ˛
asłem si˛e z zimna. Od Bezksi˛e˙zycowej dostałem zapas chle-
ba i ładn ˛
a plastikow ˛
a butelk˛e z przygotowanym na zim˛e musuj ˛
acym gronowym
napitkiem. . . a na po˙zegnanie całusa.
— Jesieni ˛
a wybieram si˛e do starego gniazda — oznajmiła. — Powiem, ˙ze ci˛e
widziałam w dobrym zdrowiu.
Moja w˛edrówka trwała zaledwie dzie´n, a ju˙z miałem do przekazania tysi ˛
ace
nowin, zachowałem jednak milczenie, oboj˛etnie skin ˛
ałem głow ˛
a, jak przystało na
do´swiadczonego w˛edrowca, i ruszyłem za Wyko´nczonym.
Przez jaki´s czas szli´smy z bli´zniakami zalesionym brzegiem, wzdłu˙z bystre-
go dopływu rzeki, który spokojnie płyn ˛
ał wy˙złobionym w gruncie korytem. Gdy
sło´nce było ju˙z wysoko i mocno przygrzewało, a poranna mgła znikn˛eła, dotar-
li´smy do zatoczki, gdzie czekała mała okr ˛
agła łódka, przywi ˛
azana do jednego
z drzew rosn ˛
acych na brzegu. Aniołowie wykonali j ˛
a z białego plastiku i, jak cz˛e-
sto bywało, przeznaczyli do innego ni˙z my celu. Łód´z o tak osobliwym wygl ˛
adzie,
proporcjach i kształcie byłaby dawniej nie do pomy´slenia. Zrobiło si˛e tak gor ˛
a-
co i parno, ˙ze P ˛
aczek i Kwiatek rzucili grube koszule na dno plastikowej misy.
Z mi˛ekkich ubra´n zrobiłem sobie poduszk˛e, usiadłem i obserwowałem bli´znia-
ków, stoj ˛
acych w łodzi z bosakami w r˛ekach. Po wodach zatoki pływały białe
kwiaty; chłopcy zerwali po jednym i wło˙zyli je niczym kapelusze. Kierowali łód-
k˛e w gór˛e rzeki, mijaj ˛
ac zaro´sla, które rzucały cie´n na ich ukwiecone czupryny.
Gdy rzeka stała si˛e w ˛
askim potokiem o kamienistym dnie, wyci ˛
agn˛eli´smy łód-
k˛e na brzeg i dalej ruszyli´smy piechot ˛
a wzdłu˙z strumyka szemrz ˛
acego w´sród skał.
W ciepłym wiosennym powietrzu nagle powiało chłodem, bo strumie´n zasilały
topniej ˛
ace ´sniegi z odległych gór. Gdy weszli´smy mi˛edzy rosn ˛
ace na brzegu mło-
de paprocie, P ˛
aczek i Kwiatek dali mi znak, ˙zebym milczał; wspi˛eli´smy si˛e po
71
zboczu. Za drzewami, które rosły nad strumieniem, była niewielka, zalana sło´n-
cem ł ˛
aka, poro´sni˛eta białymi kwiatami. Na zielonej pochyło´sci le˙zał ´swi˛ety.
Pogr ˛
a˙zony w gł˛ebokim ´snie, zło˙zył dłonie na piersiach i chrapał. Stopy
w ogromnych buciorach sterczały w gór˛e. Siwe włosy opadły na traw˛e, tworz ˛
ac
aureol˛e wokół głowy, a drobn ˛
a ogorzał ˛
a twarz cz˛e´sciowo zakrywała broda; ´spi ˛
acy
człowieczek podobny był do dmuchawca. Podczołgali´smy si˛e w jego stron˛e. P ˛
a-
czek szepn ˛
ał co´s do ucha Kwiatkowi, a ten parskn ˛
ał ´smiechem i obudził ´swi˛etego,
który usiadł natychmiast i ze zdumieniem rozejrzał si˛e po ł ˛
ace. Widz ˛
ac nas, kich-
n ˛
ał gło´sno, wstał z trudem i pomaszerował przez ł ˛
ak˛e w stron˛e pobliskiego lasu.
P ˛
aczek krzykn ˛
ał i rzucił si˛e w pogo´n za ´swi˛etym, jakby to był ptak, hodowany od
małego. Kwiatek pop˛edził za nim, speszony nieudanym powitaniem.
Biegali przez chwil˛e po lesie, w którym znikn ˛
ał ´swi˛ety, a potem wrócili do
mnie zdyszani.
— Wlazł na drzewo — oznajmił Kwiatek.
— Nie zdołamy go stamt ˛
ad ´sci ˛
agn ˛
a´c — dodał P ˛
aczek, ´slini ˛
ac palec i pociera-
j ˛
ac nim dług ˛
a szram˛e na udzie.
— Nie mogli´scie zostawi´c go w spokoju? — zapytałem. — Zaraz by si˛e ock-
n ˛
ał. Trzeba było zaczeka´c.
— Kwiatek si˛e roze´smiał — wymamrotał P ˛
aczek — i to go zbudziło. . .
— P ˛
aczek mnie roz´smieszył — usprawiedliwiał si˛e Kwiatek. — To przez nie-
go uciekł.
— Zobaczył nieznajomego i zwiał — wtr ˛
acił P ˛
aczek. — Nas si˛e nie boi.
Szkoda, ˙ze nie mogłem sam przyj´s´c do ´swi˛etego; kto wie, czy teraz zdołam
go przejedna´c. Bli´zniacy szybko zapomnieli o ´swi˛etym. Uganiali si˛e za konika-
mi polnymi z równym zapałem, jak przedtem ´scigali starego człowieka. Usiedli
i szeptali przez chwil˛e, poszturchuj ˛
ac si˛e nawzajem, a nast˛epnie podeszli do pnia,
na którym siedziałem.
— Przykro nam, ˙ze ´swi˛ety zwiał — powiedział Kwiatek. — Zobaczyłe´s go
przynajmniej i wiesz, jak wygl ˛
ada. Pora wraca´c do domu.
Ostro˙znie dobierał słowa, bo widział, ˙ze jestem zawiedziony, próbował mi jed-
nak u´swiadomi´c, ˙ze czas ucieka i gdyby´smy nawet wyruszyli od razu, w domu
b˛edziemy długo po zmroku.
— W takim razie zostan˛e — odparłem.
Patrzyli na mnie, nie pojmuj ˛
ac, o czym mówi˛e.
— Mo˙ze rankiem zejdzie z drzewa — wyja´sniłem. — B˛ed˛e miał sposobno´s´c,
by si˛e z nim rozmówi´c i przeprosi´c, ˙ze go tak nagle obudzili´smy. Dam sobie rad˛e.
— Zgoda — odparł jeden z chłopców. — Zosta´n, skoro chcesz. Przypłyn ˛
ałe´s
tu z nami. Wiesz, jak wróci´c?
Podj ˛
ałem zaskakuj ˛
ac ˛
a decyzj˛e. Miałem nadziej˛e, ˙ze bli´zniaki osłupiej ˛
a.
72
— Nie wracam — oznajmiłem. — Tak, chłopcy, nie zamierzam wraca´c, a wy
szukajcie dalej koników polnych. — Chyba tu zostan˛e i poczekam na staruszka.
Zamieszkam w pobli˙zu i pewnie zostan˛e ´swi˛etym.
Bli´zniacy usiedli i zastanawiali si˛e nad tym przez chwil˛e, zerkaj ˛
ac to na mnie,
to na las, a˙z wreszcie popatrzyli sobie w oczy. P ˛
aczek zbli˙zył si˛e i z powag ˛
a uca-
łował mnie w policzek. Kwiatek poszedł w jego ´slady. Ruszyli po mój baga˙z, zo-
stawiony na skraju ł ˛
aki i poło˙zyli go obok mnie. Odwrócili si˛e bez słowa, poszli
w stron˛e potoku i wkrótce znikn˛eli w´sród osik porastaj ˛
acych brzeg.
Tacy wła´snie s ˛
a ci spod znaku Li´scia — na co dzie´n przyziemni, ale gdy sytu-
acja tego wymaga, potrafi ˛
a stan ˛
a´c na wysoko´sci zadania.
Przesiedziałem całe popołudnie, obserwuj ˛
ac rój muszek ta´ncz ˛
acy w powietrzu
nad ł ˛
aczk ˛
a. Im dłu˙zej rozmy´slałem o mojej decyzji, tym stawała si˛e dla mnie wa˙z-
niejsza. Ale w miar˛e jak u´swiadamiałem sobie jej znaczenie, coraz trudniej było
mi wsta´c i ruszy´c do lasu, który szumiał na skraju ł ˛
aki; nie miałem ochoty szuka´c
´swi˛etego. ´
Cwiczyłem na głos formułki, których mógłbym u˙zy´c, kiedy pójd˛e go
przeprosi´c.
— Dzie´n dobry. . . — Niby proste, ale musiałem powtórzy´c te słowa kilkakrot-
nie, by wła´sciwie zabrzmiały. Chodzi głównie o to, by przekona´c samego siebie.
W ko´ncu poszedłem do lasu; czułem jeszcze na policzkach całusy bli´zniaków. Po-
my´slałem sobie, co by si˛e stało, gdybym jednak wrócił, o ile, rzecz jasna, znalazł-
bym drog˛e powrotn ˛
a. Chłopcy spod znaku Li´scia pewnie by si˛e tym nie przej˛eli,
a nawet okazaliby szczer ˛
a rado´s´c na mój widok, ale my´sl o powrocie sprawiła, ˙ze
poczułem si˛e paskudnie.
O zmroku wstałem i poszedłem do lasu. St ˛
apałem cicho, by nie przestraszy´c
´swi˛etego, na wypadek, gdyby znajdował si˛e w pobli˙zu. W lesie było ju˙z ciemno,
a w miar˛e jak zagł˛ebiałem si˛e w nim coraz bardziej, robiło si˛e coraz mroczniej.
Wiał lekki wiatr, gał˛ezie trzeszczały ostrzegawczo i trudno było zrobi´c krok, nie
potykaj ˛
ac si˛e o niewidoczne przeszkody. Trafiłem na wielki d ˛
ab z pniem szerokim
jak mur; zapewne był ojcem innych drzew. Usiadłem mi˛edzy grubymi korzeniami.
Było zbyt ciemno, by rozwiesi´c hamak, ale za to w g˛estym, ciemnym listowiu
l´sniła samotna gwiazda, a wiatr całkiem ustał. Postanowiłem odpocz ˛
a´c u stóp d˛e-
bu. Rozmy´slanie o domku nad rzek ˛
a lub Małym Domostwie mijało si˛e z celem,
skoro, jak sam powiedziałem, moim zamiarem było zosta´c ´swi˛etym; z drugiej
strony jednak, trudno mi było uwolni´c si˛e od wspomnie´n, gdy siedziałem w ciem-
no´sciach z kolanami podci ˛
agni˛etymi pod brod˛e. Zrobiłem sobie skr˛eta i starannie
pozbierałem upuszczone okruchy. Miałem zapas chleba na kilka dni, a w naj-
gorszym razie mógłbym je´s´c korzonki i jagody, które Siedmior˛eki nauczył mnie
rozpoznawa´c; niestety, było jeszcze za wcze´snie na le´sne owoce. Gdybym okrop-
nie zgłodniał, upolowałbym małe zwierz˛e, by upiec mi˛eso na ogniu i zje´s´c jak
w dawnych czasach. Poza tym prawdziwy ´swi˛ety nie pozwoliłby, ˙zebym umarł
z głodu w jego lesie.
73
A je´sli przyjdzie mi tu umrze´c bez jedzenia. . . Trudno, mo˙ze to wła´snie było
mi pisane. Smutny los, ale b˛edzie nauczk ˛
a dla innych, a moja niedola zostanie
wł ˛
aczona do opowie´sci o ´swi˛etym z lasu, i nie przepadnie. Czy to wła´snie prze-
czuwała Barwa Czerwieni? Pomy´slałem o Jednodniówce; mo˙ze pewnego dnia
usłyszy t˛e opowie´s´c. Dowie si˛e wówczas. . . czego´s si˛e dowie. Siedziałem, patrz ˛
ac
na szafirowe niebo, widoczne w´sród szumi ˛
acych li´sci, i rozmy´slałem o ´smierci.
— Skoro masz zamiar sp˛edzi´c tu noc — usłyszałem cichy głos — mógłby´s
si˛e ruszy´c i przynie´s´c mi troch˛e wody. — Natychmiast zapomniałem o umiera-
niu i zadarłem głow˛e, spogl ˛
adaj ˛
ac w mrok. Siwa broda majaczyła niewyra´znie
w´sród ciemnego listowia d˛ebu, o którego pie´n oparłem si˛e plecami. Wyleciało mi
z głowy, co zamierzałem powiedzie´c ´swi˛etemu. Broda znikn˛eła, a obok mnie prze-
mkn ˛
ał ciemny przedmiot i z hałasem opadł na ziemi˛e. Było to plastikowe wiadro.
Podniosłem je i ponownie zadarłem głow˛e.
— I có˙z? — usłyszałem cichy głos.
Ruszyłem przez las, zbiegłem po łagodnym zboczu, nabrałem wody z ciemne-
go strumienia i ruszyłem do lasu niepewnym krokiem. Gdy stan ˛
ałem pod d˛ebem,
z góry opadła lina zaopatrzona w hak. Zawiesiłem na nim wiadro i patrzyłem, jak
znika w ciemno´sci.
— Niewiele przyniosłe´s. Daremna fatyga.
— Jest ciemno.
— Trudno. Musisz i´s´c raz jeszcze.
Wiadro spadło po raz drugi. Poszedłem nad strumie´n, ˙zeby je napełni´c, a wra-
caj ˛
ac, st ˛
apałem ostro˙zniej. ´Swi˛ety nie pokazał si˛e wi˛ecej. Stałem z zadart ˛
a głow ˛
a,
a˙z rozbolała mnie szyja. Słycha´c było plusk i stukanie, ale ´swi˛ety ju˙z si˛e nie ode-
zwał.
Obudziłem si˛e rankiem sztywny i zmarzni˛ety. Spojrzałem w gór˛e i wszystko
zrozumiałem. Strefa mroku w d˛ebowej koronie to domek, zbudowany starannie
w´sród pot˛e˙znych konarów: ´sciany wyplatane z cienkich gał ˛
azek wzmocnionych
fragmentami anielskich wytworów, a w nich okienka, na dachu za´s komin stercz ˛
a-
cy wysoko ponad gał˛ezie. Mi˛edzy oknem a pionow ˛
a gał˛ezi ˛
a wisiał sznurek, a na
nim dwie długie koszule.
Widzisz, aniele, przyszło mi kiedy´s do głowy, ˙ze bli´zniaki mogły si˛e pomy-
li´c, a staruszek wcale nie był ´swi˛etym; zakładałem, ˙ze wiedz ˛
a, co mówi ˛
a. Gdy
zobaczyłem domek na drzewie, pozbyłem si˛e w ˛
atpliwo´sci. Wła´snie takie były
mieszkania ´swi˛etych przed laty, kiedy´smy w˛edrowali. ´Swi˛ety Gary wybrał wielki
buk, ´swi˛eta Maureen zamieszkała na d˛ebie, a ´swi˛ety Andy po ´smierci ´swi˛etej Bei
osiadł na drzewie, którego pie´n do dzi´s mo˙zna ogl ˛
ada´c w lasach Małego Domo-
stwa.
— O, ´swi˛eci nadrzewni! — zawołałem, jak czyni ˛
a zadziwieni staruszkowie,
niepewny, czy powinienem zawoła´c mieszka´nca d˛ebu. Nie znałem jego imienia.
Co wi˛ecej, w ´swietle dnia stało si˛e dla mnie jasne, ˙ze posłał mnie wprawdzie po
74
wod˛e, ale nie ˙zyczy sobie, ˙zeby intruz przesiadywał u stóp jego drzewa. Nie wy-
stawiał nosa ze swego domku, bo miał nadziej˛e, ˙ze odejd˛e. Byłem uszcz˛e´sliwiony,
bo ledwie rozpocz ˛
ałem wypraw˛e, od razu natkn ˛
ałem si˛e na ´swi˛etego, i dlatego nie
wzi ˛
ałem pod uwag˛e jego odczu´c. A wywodziłem si˛e przecie˙z z linii Dłoni! Po-
czułem na policzkach rumie´nce wstydu i z wolna oddaliłem si˛e od d˛ebu, ale nie
poszedłem daleko, bo chciałem si˛e przyjrze´c ´swi˛etemu. Usiadłem na k˛epie mchu,
zapaliłem i czekałem.
Nie min˛eło wiele czasu, gdy ujrzałem, ˙ze drzwi si˛e otwieraj ˛
a i w dół opada
solidna sznurowa drabinka, a lokator nadrzewnego domku schodzi po niej wolno,
lecz pewnie. Gestykulował, spieraj ˛
ac si˛e z niewidzialnym rozmówc ˛
a; miał ze sob ˛
a
szczotk˛e i gruby r˛ecznik.
Poszedł si˛e wyk ˛
apa´c. Sznurowa drabinka wisz ˛
aca u drzwi kołysała si˛e lekko.
Czy wystarczy mi odwagi? Jedno ukradkowe spojrzenie. Postanowiłem
wspi ˛
a´c si˛e po drabince i zajrze´c do domku. Ale gdy stan ˛
ałem przy drzwiach i uj-
rzałem mieszkanie ´swi˛etego, zapomniałem o solennym postanowieniu i wszedłem
do ´srodka.
Od czego mam zacz ˛
a´c opis wn˛etrza, które ukazało si˛e moim oczom? Wikli-
nowe ´sciany uszczelniono glin ˛
a i mchem; pot˛e˙zny d˛ebowy konar zasłaniał róg
pomieszczenia, dziel ˛
ac je na dwie cz˛e´sci; podłoga odtwarzała układ gał˛ezi, na
których została oparta. Niski sufit załamywał si˛e pod dziwnym k ˛
atem; pod bel-
kami i na półkach wbudowanych w ´scian˛e, w naro˙znych szafkach, na stołach
i skrzyniach ujrzałem zagadkowe przedmioty oraz prawdziwe skarby — aniel-
skie wytwory, powstałe dzi˛eki utraconym dawno umiej˛etno´sciom. Gdyby udało
si˛e nam odkry´c przeznaczenie owych rzeczy, zapewne funkcjonowałyby bez za-
rzutu. Odnosiło si˛e wra˙zenie, ˙ze w zagraconym domku wi˛ecej jest tajemniczych
przedmiotów i anielskich wytworów ni˙z w niezliczonych komnatach Małego Do-
mostwa.
Byłem tak oszołomiony i zaciekawiony ow ˛
a kolekcj ˛
a, ˙ze usłyszałem kroki
´swi˛etego dopiero, gdy domek zakołysał si˛e od ci˛e˙zaru wchodz ˛
acego po drabinie
lokatora. Nie dostrzegłem ˙zadnej kryjówki. Zarzuciłem tobołek na rami˛e, jakbym
zbierał si˛e do odej´scia; wystraszony i zakłopotany czekałem, a˙z poka˙ze si˛e znajo-
ma twarz. ´Swi˛ety w pierwszej chwili osłupiał, a potem zmarszczył brwi.
Wolno podci ˛
agn ˛
ał si˛e do drzwi, a gdy wszedł do ´srodka, zorientowałem si˛e, ˙ze
jestem od niego wy˙zszy. Obrzucił mnie taksuj ˛
acym spojrzeniem. Byłem nazbyt
zakłopotany, by przemówi´c. Staruszek tkni˛ety nagł ˛
a my´sl ˛
a wyci ˛
agn ˛
ał do mnie
r˛ece i podszedł z u´smiechem.
— Do widzenia — powiedział uprzejmie. U´scisn ˛
ałem ogorzał ˛
a prawic˛e. Po-
szedł w gł ˛
ab mieszkania, stan ˛
ał pod łukowatym konarem, odwrócił si˛e do mnie
plecami i czekał, a˙z wyjd˛e. Raz po raz niecierpliwie zaciskał splecione na plecach
dłonie. Pod wpływem nagłego impulsu wyj ˛
ałem z tobołka musuj ˛
acy gronowy na-
pitek, który Bezksi˛e˙zycowa dała mi na drog˛e. Gdy ´swi˛ety odwrócił si˛e, by spraw-
75
dzi´c, czy natr˛et ju˙z poszedł, z u´smiechem pokazałem mu plastikow ˛
a butelk˛e, lecz
nadal l˛ekałem si˛e odezwa´c. Przez chwil˛e spogl ˛
adał na butelk˛e, a gdy odwrócił
wzrok, zacz ˛
ał si˛e kołysa´c na obcasach ci˛e˙zkich buciorów. Czekałem. W ko´ncu
wyszedł zza gał˛ezi, wlazł pod zarzucony rupieciami stół i wydobył stamt ˛
ad znisz-
czon ˛
a szklank˛e o grubych ´sciankach z usianego powietrznymi p˛echerzami szkła.
Podałem mu butelk˛e. Niespodziewanie podniósł wzrok, a na małej twarzy pojawił
si˛e szeroki u´smiech.
— Mam na imi˛e Blask — powiedział. — A ty?
— Potok Słów. — Postawiłem butelk˛e na blacie. Przygl ˛
adali´smy si˛e obaj sło-
necznym promieniom roz´swietlaj ˛
acym jej purpurow ˛
a zawarto´s´c. ´Swi˛ety Blask
otworzył zamkni˛et ˛
a szczelnie butelk˛e i b ˛
abelki podeszły pod jej otwór. Napełnił
szklank˛e napojem, który pienił si˛e i syczał. Przykrył j ˛
a dłoni ˛
a, ˙zeby piana nie ucie-
kła, podniósł do ust i wypił zawarto´s´c dwoma wielkimi haustami. Potem czkn ˛
ał
ukradkiem i u´smiechn ˛
ał si˛e do mnie przyja´znie.
— Czy wiesz. . . — zacz ˛
ał, osuwaj ˛
ac si˛e wolno na skrzypi ˛
acy fotel z trzci-
ny i gi˛etego drewna. Powoli obracał w dłoni szklank˛e roz´swietlon ˛
a słonecznymi
promieniami. — Czy wiesz, ˙ze w dawnych czasach chroniono letnie owoce przed
zepsuciem, gotuj ˛
ac je w syropie g˛estym i słodkim jak miód? Uchodziły za przy-
smak.
— Nie — odparłem ze ´sci´sni˛etym gardłem. W domku były dwa identyczne
fotele. Usiadłem bez po´spiechu. — To dla mnie nowo´s´c. Teraz b˛ed˛e ju˙z wiedział.
— Tak — odparł. Popatrzył na mnie z ciekawo´sci ˛
a. Uspokojony, poło˙zyłem
dłonie na oparciach fotela. Nie ´smiałem uwierzy´c, ˙ze dotarłem nareszcie do miej-
sca, którego od dawna szukałem; miałem nadziej˛e, ˙ze tam pozostan˛e.
CZWARTA FASETA
Nadeszło lato. Czas mijał, a ´swi˛ety nie zamierzał mnie przep˛edzi´c. Id ˛
ac przez
las po wod˛e i wracaj ˛
ac do chatki ukrytej w´sród szeleszcz ˛
acych li´sci, my´slałem,
˙ze by´c mo˙ze Blask znalazł mnie w chwili, kiedy ja go znalazłem; oczekiwał w˛e-
drowca. Uwa˙załem si˛e za szcz˛e´sciarza, chocia˙z trudno mi było wspi ˛
a´c si˛e na d ˛
ab,
wci ˛
agn ˛
a´c kubeł z wod ˛
a i przela´c j ˛
a do wielkiego słoja.
Ustawione na blacie stołu naczynie si˛egało mi do szyi; było wykonane z plasti-
ku, jasno˙zółte, gładkie i obłe. Słój miał idealnie dopasowan ˛
a pokrywk˛e, dawniej
l´sni ˛
ac ˛
a, potem zmatowiał ˛
a. Woda pita z pokrywki o kształcie niewielkiego kub-
ka była ´swie˙za i chłodna jak zaczerpni˛eta przed chwil ˛
a ze strumienia — nawet
wówczas, gdy stała w słoju przez cały dzie´n. Na boku namalowano lub przyle-
piono wizerunek człowieka, a raczej stworzenia o ludzkiej sylwetce, mocnych
bryłowatych nogach i szeroko rozło˙zonych ramionach. W ogromnej łapie trzymał
szklank˛e, z której lał si˛e sok pomara´nczowy, a drug ˛
a podniósł do góry, celuj ˛
ac
w niebo grubym paluchem. Łeb pomara´nczowy jak napój w szklance był za du-
˙zy w stosunku do tułowia i przypominał wielk ˛
a kul˛e, a na twarzy postaci zastygł
wyraz szalonej rado´sci i niewyobra˙zalnego szcz˛e´scia. Tak wygl ˛
adał słój.
Na pytanie, sk ˛
ad si˛e wzi ˛
ał, Blask przyznał, ˙ze to pami ˛
atka z wyprawy do mia-
sta, odbytej w czasach młodo´sci. Opowiadał mi o niej wieczorami.
— Wzi ˛
ałem słój, bo jest lekki i pojemny, nadawał si˛e zatem do przeniesienia
znalezionych drobiazgów — stwierdził ´swi˛ety. — Rzemykami przytroczyłem go
do pleców. — Mówił o ciszy w mie´scie, która a˙z dzwoni w uszach, bo nie ma tam
˙zywych stworze´n. Dawnymi czasy prócz ludzi gnie´zdziły si˛e w budynkach ˙zyj ˛
ace
kosztem mieszka´nców ptaki, szczury i owady, ale przepadły, kiedy ludzie odeszli.
Blask w˛edrował cichymi ulicami, zwiedzał wysokie budynki, a potem trafił na
słój, w którym przyniósł inne znaleziska.
Gdy słuchałem tych opowie´sci, za´switało mi w głowie, ˙ze Blask mo˙ze si˛e
wywodzi´c z linii Ko´sci lub Klamry, jakkolwiek w tej ostatniej nie było dot ˛
ad
´swi˛etych. Trudno ustali´c co´s pewnego. Ilekro´c obserwowałem, jak wkłada oku-
lary i zasiada przy stole zaj˛ety krzy˙zówk ˛
a, pochłoni˛ety bez reszty zawart ˛
a w niej
tajemnic ˛
a, której uroda promieniowała z niego nawet wówczas, gdy odp˛edzał mu-
ch˛e lub zniecierpliwiony raz po raz krzy˙zował stopy, byłem niemal pewny, ˙ze na-
77
le˙zy do w ˛
atłej linii Nitki, której patronuje ´swi˛ety Gene. Po namy´sle dochodziłem
do wniosku, ˙ze takie wyja´snienie równie˙z mnie nie zadowala.
Czemu go nie spytałe´s?
O co?
Z jakiej linii pochodzi.
Zrozum. . . Skoro ja nie umiałem tego ustali´c, sk ˛
ad on miałby wiedzie´c?
Potrafiłe´s okre´sli´c własn ˛
a lini˛e.
Owszem. Gdyby´smy spotkali si˛e z Blaskiem w dawnym gnie´zdzie, w´sród jego
znajomych, podczas zwyczajowych zaj˛e´c, w jego ulubionych miejscach, od razu
bym wiedział, jaki ma znak. Nie mo˙zna tego okre´sli´c na pierwszy rzut oka, jakby
si˛e spogl ˛
adało w lustro, by stwierdzi´c, ˙ze włosy s ˛
a rude. W Małym Domostwie
uto˙zsamiamy si˛e ze swoj ˛
a lini ˛
a. Ona jest niczym. . . ´sci˛egno, a nie nadane imi˛e.
To chyba wyja´snia spraw˛e.
Zapewne. Mów dalej. Wspomniałe´s, ˙ze Blask zajmował si˛e czym´s z wielk ˛
a
pasj ˛
a i wówczas przyszło ci do głowy, ˙ze mo˙ze pochodzi´c z linii Nitki.
Rozwi ˛
azywał krzy˙zówk˛e.
Gdy ´swi˛ety Ervin poznawał tajniki ´swi˛eto´sci, obserwuj ˛
ac zamieszkał ˛
a na d˛e-
bie ´swi˛et ˛
a Maureen, ta ani razu nie zaprosiła go do swego domu w koronie drze-
wa, chocia˙z wiele lat sp˛edził u jego stóp. Rozmawiała czasami z intruzem, staraj ˛
ac
si˛e go zach˛eci´c, by odszedł i zostawił j ˛
a w spokoju. Nie posłuchał i tkwił upar-
cie w jednym miejscu. Gdy ofiarował ´swi˛etej podarki, natychmiast je wyrzuciła,
a kiedy si˛e ukrył, odnalazła go i przep˛edziła kijem. Długa to opowie´s´c, a ko´nczy
si˛e tak: na ło˙zu ´smierci ´swi˛eta Maureen była zbyt słaba, ˙zeby odp˛edzi´c ´swi˛etego
Ervina, który z płaczem biadał, ˙ze teraz na pewno nie dost ˛
api ´swi˛eto´sci.
— Mój Ervinie — szepn˛eła — masz gotow ˛
a opowie´s´c. Id´z i mów, jak było. —
Potem umarła.
Po kilku dniach sp˛edzonych w nadrzewnym domku, troch˛e zakłopotany wy-
jawiłem Blaskowi, po co do niego przybyłem.
— Chcesz zosta´c ´swi˛etym? Prawdziwym ´swi˛etym? W takim razie czemu
u mnie przesiadujesz? Powiniene´s wzi ˛
a´c si˛e do działania.
— Wydawało mi si˛e — zacz ˛
ałem ze spuszczon ˛
a głow ˛
a — ˙ze najlepiej b˛e-
dzie zamieszka´c tu, słucha´c ci˛e i obserwowa´c, pozna´c twoj ˛
a drog˛e do ´swi˛eto´sci
i nauczy´c si˛e jej od ciebie.
— Ode mnie? — rzucił zdławionym głosem, nie kryj ˛
ac zdumienia. — Ode
mnie? Nie jestem ´swi˛etym! Sk ˛
ad ten pomysł? Ja ´swi˛etym? Czy˙zby w gnie´zdzie
nie uczyli ci˛e prawdziwej mowy? Czy dałem ci do zrozumienia, ˙ze aspiruj˛e do
´swi˛eto´sci? Czy przemawiam jak ´swi˛ety Roy?
— Tak — odparłem zgodnie z prawd ˛
a. Zmieszany Blask utkwił spojrzenie
w krzy˙zówce.
— Nie, nie — rzucił po namy´sle. — Posłuchaj, ´swi˛eci opowiadaj ˛
a o swoim
˙zyciu, a. . .
78
— Ty równie˙z. Powiedziałe´s mi o wyprawie do miasta i o swoich znalezi-
skach.
— To całkiem inna historia. Nie mówi˛e o własnym ˙zyciu, tylko o do´swiad-
czeniach znanych wielu ludziom. Wiedza nie oznacza m ˛
adro´sci, zachodzi mi˛edzy
nimi ró˙znica. Gotów jestem przyzna´c, ˙ze posiadam wiedz˛e, i to nawet do´s´c du˙z ˛
a;
widz˛e, jak uradowało ci˛e nasze spotkanie, ale moje wiadomo´sci s ˛
a bezu˙zyteczne.
Gdzie mi tam do m ˛
adro´sci. . . Nie jestem aniołem, ale zdaj˛e sobie spraw˛e, ˙ze wie-
dza nie czyni nas m ˛
adrymi, a niekiedy wr˛ecz przeszkadza w d ˛
a˙zeniu do m ˛
adro´sci.
Je´sli przyszedłe´s tu, by poszerzy´c wiadomo´sci, ch˛etnie podziel˛e si˛e moj ˛
a wiedz ˛
a,
bo od lat nie miałem takiego rozmówcy. Je˙zeli chcesz zm ˛
adrze´c, szukaj innego
sposobu, bo ja ci w tym nie pomog˛e.
— Czy, maj ˛
ac wiedz˛e, mo˙zna zosta´c ´swi˛etym?
— Zapewne — odparł po chwili namysłu — ale ´swi˛eto´s´c nie zale˙zy od posia-
danych wiadomo´sci; przytrafia si˛e ludziom jak wysoki wzrost, obfita tusza albo
niebieskie oczy.
— Rozumiem — mrukn ˛
ałem z ulg ˛
a. — W takim razie zaczn˛e od zdobywania
wiedzy, a z czasem si˛e oka˙ze, czy mam zadatki na ´swi˛etego.
— Mnie to odpowiada — odparł Blask. — Co chciałby´s wiedzie´c?
— Powiedz mi, czym si˛e teraz zajmujesz?
— Czym? Krzy˙zówk ˛
a. Spójrz.
Na stole, w miejscu, gdzie docierały promienie sło´nca, le˙zała cieniutka szyb-
ka. Pod ni ˛
a znajdował si˛e arkusz papieru pokryty znakami, które znałem ju˙z wcze-
´sniej jako druk. Wypełniały znaczn ˛
a cz˛e´s´c kartki — poza jednym kwadratem po-
dzielonym na mniejsze kwadraciki. Na szybce pokrywaj ˛
acej arkusz, Blask kre´slił
czarne znaki nazywane literami, wpisuj ˛
ac je w kwadraciki. Papier był po˙zółkły,
wymi˛ety i poplamiony brunatn ˛
a substancj ˛
a.
— Gdy jako chłopiec mieszkałem w Małym Domostwie — zacz ˛
ał Blask, po-
chylaj ˛
ac si˛e, by zdmuchn ˛
a´c paj ˛
aka usadowionego nad jednym z kwadratów —
znalazłem ten arkusz w kufrze linii Ko´sci. Nikt jednak nie umiał mi wyja´sni´c, co
to jest i jak ˛
a zawiera opowie´s´c. Jedna z gaw˛edziarek oznajmiła, ˙ze to zagadka,
wzorowana na łamigłówkach układanych przez ´swi˛etego Gene’a, a zarazem ró˙z-
na od nich. Inna mówiła, ˙ze mamy do czynienia z gr ˛
a podobn ˛
a do pier´scieni, tyle
˙ze troch˛e odmienn ˛
a. Nie twierdz˛e, ˙ze jedynie z tego powodu opu´sciłem Małe Do-
mostwo, ale z pewno´sci ˛
a chciałem si˛e dowiedzie´c, co to za łamigłówka albo gra,
oraz jakie b˛ed ˛
a zasady i rozwi ˛
azanie. W pewnym sensie dopi ˛
ałem swego, lecz
nie całkiem, cho´c mam ju˙z sze´s´cdziesi ˛
at lat. — Wsun ˛
ał głow˛e pod stół i grzebał
przez chwil˛e w stosie zgromadzonych tam przedmiotów. — Rozmawiałem z wie-
loma osobami, przebyłem dług ˛
a drog˛e. Najpierw usłyszałem, ˙ze dla odcyfrowania
mego arkusza musz˛e wiedzie´c, jak czyta´c pismo. Rada była dobra, lecz długo nie
mogłem trafi´c na człowieka, który by to potrafił. — Wyci ˛
agn ˛
ał drewnian ˛
a skrzyn-
k˛e i uchylił jej wieko. Ujrzałem znajome z wygl ˛
adu, ciemne, szerokie cegiełki.
79
— To ksi˛egozbiór — powiedziałem.
— Ksi ˛
a˙zki — poprawił ´swi˛ety Blask.
— Odwiedziłem miejsca — odparł, bior ˛
ac jeden tom do r˛eki — gdzie ksi ˛
a˙zki
wypełniały budynki wielko´sci Małego Domostwa i zajmowały cał ˛
a przestrze´n od
podłogi a˙z po dach. — Uniósł okładk˛e, aby mi pokaza´c zeszyte kartki papieru,
który wydzielał szczególn ˛
a wo´n; zapachniało papierem i st˛echlizn ˛
a. — Ksi ˛
a˙z-
ka. . . — ci ˛
agn ˛
ał jak w transie, wodz ˛
ac palcem po najwi˛ekszych znakach — o ty-
si ˛
acach spraw. Słowa, słowa, słowa. . . — Przesun ˛
ał dłoni ˛
a po stronicy i szepn ˛
ał,
dotykaj ˛
ac czerwonych znaków u dołu kartki: — Czas, ˙zycie, ksi ˛
a˙zki. — Zamy-
´slony, wolno opu´scił okładk˛e.
Popukał w szar ˛
a cegiełk˛e.
— Nie brakuje ludzi ch˛etnych do ich czytania. Udało mi si˛e odnale´z´c takich,
którzy całe ˙zycie sp˛edzili na zgł˛ebianiu tajemnic aniołów. Zrozumiałem, ˙ze doko-
nuje si˛e w nich dziwny zwrot i od tej pory spogl ˛
adaj ˛
a w przeszło´s´c. Co do mnie,
chciałem tylko rozwikła´c moj ˛
a łamigłówk˛e, ale im lepiej czytałem pismo, tym
bardziej byłem odwrócony. Mo˙zna by czyta´c przez cał ˛
a wieczno´s´c, bo aniołowie
opisywali wszystko — a˙z po najdrobniejsze wskazówki dotycz ˛
ace przyziemnych
spraw. W ksi ˛
a˙zkach znajdziesz ich cały ´swiat.
— Chcesz powiedzie´c, ˙ze gdyby´smy umieli czyta´c pismo, mo˙zna by powtó-
rzy´c dokonania aniołów? Na przykład fruwa´c?
— Zapewne. Aniołowie mieli takie porzekadło: Potrzeba jest matk ˛
a wyna-
lazku. Potrafi˛e sobie wyobrazi´c, ˙ze w przyszło´sci zrodzi si˛e w nas wewn˛etrzna
potrzeba, by zacz ˛
a´c wszystko od pocz ˛
atku. Z drugiej strony jednak, wol˛e my-
´sle´c, ˙ze cuda tamtego ´swiata opisane w ksi ˛
a˙zkach przypominaj ˛
a dziecinne zabaw-
ki, nudnawe pami ˛
atki chłopi˛ecych lat, które szkoda wyrzuci´c. — Blask umie´scił
ksi˛egozbiór pod stołem i ci ˛
agn ˛
ał opowie´s´c. — Ówcze´sni ludzie nie pragn˛eli nicze-
go odtwarza´c za pomoc ˛
a wskazówek zawartych w tysi ˛
acach ksi ˛
a˙zek opisuj ˛
acych
rzeczywisto´s´c. Wystarczyło im, ˙ze taki ´swiat raz zaistniał i nie mo˙zna wykluczy´c,
˙ze ponownie zaistnieje. Przywodz ˛
a na my´sl dorosłych, wspominaj ˛
acych z u´smie-
chem trudn ˛
a młodo´s´c i uradowanych, ˙ze tamte czasy min˛eły.
Pochylił si˛e nad łamigłówk ˛
a i westchn ˛
ał. Po´slinił palec i wytarł nim brudn ˛
a
szybk˛e.
— W kwadraciki nale˙zy wpisa´c litery, zgodnie z umieszczonymi tu wska-
zówkami, które same w sobie równie˙z s ˛
a zagadkami. Podpowiadaj ˛
a, jakie litery
nale˙zy zapisa´c w odpowiednich kwadratach. Gdy zagadkowe wskazówki zostan ˛
a
rozwikłane, wła´sciwe słowa odgadni˛ete, a litery wpisane jak nale˙zy, wyrazy uło˙z ˛
a
si˛e w jasne przesłanie. Mo˙zna je b˛edzie przeczyta´c i zrozumie´c.
Nie jestem pewny, czy wła´sciwie przytoczyłem wywody ´swi˛etego, poniewa˙z
mało z nich rozumiem. Wiem jednak, dlaczego po´swi˛ecił łamigłówce tyle lat.
Je˙zeli zadano sobie tyle wysiłku, by ukry´c wpisane w kwadraty przesłanie, musi
80
to by´c informacja wielkiej wagi. Z uwag ˛
a spogl ˛
adałem na zapis pełen luk niczym
uz˛ebienie starego człowieka.
— Co to znaczy?
SUR OCENA WIEDE TA ´
N MAGNACK SAMOWOL MIEJ POSIEDZE
SZYMON ZE ZNOJ SKUMAN Z SUROWY OBYCZAJA W HERBACI R KRE-
MO ´
N LUTNIK GARDA W KA NASZ KRZY ˙
ZÓWCE OLEJ CIECZ TOKSYCZ
DO PRODUK LEK BARWNIKÓ TWORZY SZTUCZ NIE POWIERZA MU
ROBO BO
Blask słusznie podejrzewał, ˙ze to łamigłówka lub gra, ale ty si˛e myliłe´s, s ˛
a-
dz ˛
ac, ˙ze jej tre´s´c jest wa˙zna, skoro została tak dobrze ukryta. Takich zagadek po-
wstawały tysi ˛
ace. Aniołowie rozwi ˛
azywali je dla zabawy albo grali w nie przez
jaki´s czas, a potem wyrzucali do ´smieci.
Aniołowie. . . Gdyby uwierzy´c we wszystko, co opowiadał mi Blask, mo˙z-
na by pomy´sle´c, ˙ze okres mniej wi˛ecej stu lat przed wielk ˛
a katastrof ˛
a to czasy,
w których ˙zycie było ciekawsze ni˙z kiedykolwiek w dziejach ludzko´sci. Blask
jak z r˛ekawa sypał ciekawymi historiami, a ja, odurzony, ´sniłem na jawie. Moim
zdaniem w młodo´sci ´swi˛ety był do mnie podobny i w pewnym sensie niewiele si˛e
zmienił, chocia˙z sarkał, gdy zachwycałem si˛e ˙zyciem aniołów.
— Jakie to cudowne. . . — przedrze´zniał mnie. — A wiesz, ˙ze najcz˛estsz ˛
a
przyczyn ˛
a ´smierci było wówczas samobójstwo?
— Sami si˛e zabijali?
— U˙zywali broni; mówiłem ci o niej. Brali trucizn˛e albo narkotyki. Czasami
rzucali si˛e z wysokich budynków. Wiele anielskich wytworów miało zabójcze
działanie, cho´c przeznaczono je do innych celów.
— Zabijali si˛e umy´slnie?
— Owszem.
— Dlaczego?
— Bo ich epoka była cudowna.
Te słowa wcale mnie nie przekonały. Wolałem siedzie´c bez ruchu w popołu-
dniowym skwarze i ´sni´c o zagładzie aniołów, którym niecierpliwo´s´c oraz duma
kazały opasa´c ´swiat Drog ˛
a i podrzuci´c wysoko Mały Ksi˛e˙zyc, by roz´swietlał wie-
czorne niebo, a w ko´ncu pchały ich na dachy wysokich budynków, zmuszaj ˛
ac
do skoku, gdy nie czuli si˛e szcz˛e´sliwi. Z drugiej strony jednak, Blask mógł si˛e
pomyli´c; a je´sli aniołowie rzucali si˛e w dół w przekonaniu, ˙ze potrafi ˛
a fruwa´c?
Ach, ˙zyło si˛e wówczas pełni ˛
a ˙zycia; o wiele ciekawiej ni˙z teraz, gdy sprawy
tocz ˛
a si˛e wolno i spokojnie; niejedno ˙zycie mija, nim cokolwiek si˛e zmieni i dla-
tego ´swiat od pokole´n jest taki sam. Dawniej tysi ˛
ace spraw zaczynało si˛e i prze-
mijało za jednego ˙zywota; ´scierały si˛e pot˛e˙zne siły, i w ko´ncu cz˛e´s´c z nich musiała
ulec. Trwał za˙zarty pojedynek mi˛edzy niszczeniem i doskonało´sci ˛
a. Ledwie udało
si˛e opanowa´c pewien wycinek rzeczywisto´sci — na przykład wysiłkiem milionów
istot poło˙zy´c Drog˛e — zwyci˛estwo obracało si˛e przeciwko triumfatorom. Droga
81
zabijała tysi ˛
ace podró˙zników ukrytych w samochodach. Podobne były rezultaty
mechanicznych wizji, ´snionych przez anioły, urzeczywistnionych z wielkim tru-
dem i w dobrej wierze; marzenia nieustannie szybuj ˛
ace w powietrzu jak nasiona
dmuchawca, nieuchwytne dla oka, przenikały mury, ´sciany i ciała czekaj ˛
acych
na nie aniołów, objawiały si˛e ka˙zdemu z osobna i wszystkim jednocze´snie, by
pouczy´c lub ostrzec. Wszyscy ´snili jeden sen, przenikaj ˛
acy do ich wn˛etrza, by
mogli poczu´c si˛e jedno´sci ˛
a. W ko´ncu odkryli, ˙ze wizja jest trucizn ˛
a o trudnych
do okre´slenia wła´sciwo´sciach; to przez ni ˛
a masowo chorowali i umierali młodo,
niezdolni do wydania na ´swiat potomstwa. Mimo to nie mogli oby´c si˛e bez snów,
chocia˙z i one zawierały ostrze˙zenie przed zgubnymi nast˛epstwami wizji. Bali si˛e
przebudzenia, które oznaczało samotno´s´c. Pierwsze ockn˛eły si˛e kobiety z Drogi
Przymierza. Wszystkie te fakty miały miejsce za ˙zycia jednego pokolenia.
Sprawy potoczyły si˛e jeszcze szybciej, gdy nadeszła katastrofa, podobna do
finału wy´scigów. Narastało gro´zne poczucie wyobcowania, dolegliwo´sci coraz
bardziej dawały si˛e we znaki, a w owym zamieszaniu aniołowie wy´snili swój
najdziwniejszy sen — o nie´smiertelno´sci lub ˙zyciu niemal wiecznym; zapragn˛eli
porzuci´c zniszczon ˛
a ziemi˛e i na wieki szybowa´c w podniebnych miastach, wy-
soko nad jej powierzchni ˛
a, gdzie´s mi˛edzy ksi˛e˙zycem a nasz ˛
a planet ˛
a. Nie mogli
zrealizowa´c marzenia, bo zacz˛eły si˛e wojny, a miliony wrogów skoczyło sobie
do gardeł. Droga Przymierza potajemnie rosła w sił˛e, a kiedy daremne wysiłki
szale´nców pozostawiły jedynie ruiny i zgliszcza, w tajemnicy rozpocz˛eła walk˛e
z nie´swiadomymi jej istnienia aniołami, a˙z w ko´ncu wyszło na jaw, ˙ze Przymie-
rze stanowi jedyn ˛
a wa˙zn ˛
a sił˛e, jako ˙ze prawo i kruchta wyczerpały si˛e ostatecznie
w walce o utrzymanie dominacji m˛e˙zczyzn. Dlatego wła´snie prawdomówcy zmie-
nili styl rozmów prowadzonych przez tysi ˛
ace telefonów w Korporacji Wielkie-
go Domostwa. Potem zgasły miliony ´swiateł, znikn˛eły mechaniczne wizje senne;
aniołowie pozostali sami w przera˙zaj ˛
acym mroku. Siewcy wyposa˙zeni w tysi ˛
ace
ramion i oczu, m ˛
adrzejsi od istot ludzkich, na rozkaz aniołów przeszukiwali nie-
bo i odległe sło´nca; przywie´zli na ziemi˛e drzewo chlebowe, a mo˙ze i inne cuda,
na wieki stracone. Nikt nie pojmował owego splotu wydarze´n, co zreszt ˛
a nie po-
winno dziwi´c. A potem nast ˛
apiła katastrofa i, jak opowiadał Siedmior˛eki, to był
pocz ˛
atek ko´nca; z czasem wszystko stan˛eło, a˙z wreszcie miliony nieszcz˛e´sników
znalazły si˛e w lasach, gdzie ludzka stopa dot ˛
ad nie postała; zdumieni obserwowali
stary porz ˛
adek, w ich oczach równie osobliwy jak z gruntu szalone wizje ogl ˛
adane
we ´snie.
— Przychodzi mi do głowy takie porównanie — stwierdził Blask. — Anioło-
wie zdobyli si˛e na ogromy wysiłek, by zawiesi´c nad ´swiatem ogromn ˛
a t˛eczow ˛
a
kul˛e, niezwykł ˛
a, pi˛ekn ˛
a i tak bardzo trudn ˛
a do utrzymania w powietrzu, ˙ze jej
twórcy zapomnieli o całym ´swiecie i z zapartym tchem ´sledzili lot swego dzieła.
Nadeszła wielka katastrofa i rozbiła j ˛
a na kawałki. Znikn˛eła t˛eczowa kula, a pozo-
stał dawny ´swiat istniej ˛
acy nieprzerwanie, ocalony, by sta´c si˛e padołem nieusta-
82
j ˛
acego cierpienia. Wsz˛edzie jednak mo˙zna było znale´z´c okruchy wielkiej kuli;
rozsypały si˛e po starej ziemi, odnajdywane po latach, ukryte w najdziwniejszych
zakamarkach, u˙zywane w sposób nie maj ˛
acy nic wspólnego z ich przeznaczeniem.
Owe fragmenty unoszone ku ´swiatłu i ogl ˛
adane jak klejnoty budz ˛
a zachwyt, ale
nie mo˙zna z nich odtworzy´c t˛eczowej kuli.
Ko´nczyło si˛e lato. Wyci ˛
agn˛eli´smy si˛e na ł ˛
ace, by podziwia´c chmury sun ˛
ace
majestatycznie po niebie. Przymrozek zwarzył ro´slinno´s´c, odebrał jej blask, nadał
szczególn ˛
a wo´n i brunatne zabarwienie, ale lato jeszcze trwało. Pó´zne lato.
— Blasku, czy niebia´nskie miasta istniej ˛
a? — zapytałem.
— Niebia´nskie miasta aniołów. — Podrapał si˛e za uchem i legł wygodnie
z r˛ekami pod głow ˛
a. — ´Swi˛ety Roy Mniejszy nazywał tak chmury. To metafora
z opowie´sci. Mowa jest w niej o miastach aniołów, nakrytych szklanymi kopuła-
mi i płyn ˛
acych w powietrzu jak obłoki. Nie umiem powiedzie´c, jak to mo˙zliwe.
Z pewno´sci ˛
a aniołowie potrafili tego dokona´c. Przepowiadano, ˙ze po wielu tysi ˛
a-
cach lat aniołowie powróc ˛
a; miasta opadn ˛
a na ziemi˛e, a ich mieszka´ncy zobacz ˛
a,
co si˛e tu wydarzyło, gdy szybowali w niebiosach. Tak mówiono. . . Nikt si˛e nie
pojawił. Aniołowie nie wrócili. . . Sam nie wiem. . . Mo˙ze w opowie´sci chodziło
o Mały Ksi˛e˙zyc, który rzeczywi´scie był miastem w niebiosach, zamieszkanym
przez aniołów, ale oni pomarli, gdy nadeszła katastrofa. Nie mogli wróci´c na zie-
mi˛e i nadal s ˛
a tam, w górze. Zreszt ˛
a, kto wie? Patrz, dmuchawce si˛e rozsiewaj ˛
a.
Br ˛
azowe nasionko szybowało obok staruszka. Byli do siebie podobni. Prze-
mkn˛eło mi przez my´sl, ˙ze gdybym przyjrzał si˛e z bliska br ˛
azowej drobinie, zo-
baczyłbym na niej długi nos i drobn ˛
a twarz ´swi˛etego. Nasionko musn˛eło jego
wygniecion ˛
a biał ˛
a koszul˛e i uleciało nie wiadomo dok ˛
ad. Wiatr je unosił.
— Tylko okruchy — mrukn ˛
ał sennie Blask. — Tylko okruchy.
Zasn ˛
ał. Patrzyłem na chmury, z których aniołowie mieli zst ˛
api´c w doliny i w ˛
a-
wozy, by znów je zaludni´c.
PI ˛
ATA FASETA
Tylko okruchy. . . Srebrna gałka i r˛ekawica. Anielski obrazek, a na nim wuj
Plunkett, krewny ´swi˛etego Gary’ego. Domek, którego mieszka´ncy — dwoje dzie-
ci i staruszka — przepowiadali pogod˛e, a mi˛edzy nimi kamienni nieboszczycy.
Sztuczna noga; jasna kula, pusta z pozoru, a jednak ogarniaj ˛
aca wszystko, co do-
tyczy doktor Boots; mucha uwi˛eziona w plastikowej kostce; miasto w niebiosach.
Blask miał racj˛e. Tego si˛e nie da poł ˛
aczy´c w jedn ˛
a cało´s´c; zreszt ˛
a wcale nie mia-
łem takich aspiracji. Wydawało mi si˛e jednak, ˙ze ka˙zdy z poznawanych kolejno
przedmiotów zawiera przeznaczon ˛
a dla mnie wiadomo´s´c, stanowi znak, zapowia-
da kolejne znalezisko, a ostatnia wskazówka doprowadzi mnie do bezcennego
skarbu, który został utracony przed wiekami; mo˙ze to zwykła wiedza, ale i tak gra
jest warta ´swieczki, bo ponad wszystko na ´swiecie pragn ˛
ałem was odnale´z´c.
Postawiłe´s na swoim.
Naprawd˛e? Kto tego dokonał? Kim jestem? Mongolfier twierdził, ˙ze ja sam si˛e
do was nie dostan˛e, ˙ze przenikn ˛
a´c tu mo˙ze tylko odbicie, utrwalona wizja senna,
odwzorowanie mojej osoby podobne do anielskiego wizerunku wuja Plunketta,
nieludzk ˛
a stworzonego r˛ek ˛
a. Tak samo, jak Plunkett, nie jestem sob ˛
a, prawda?
Jak mo˙zesz twierdzi´c, ˙ze cokolwiek odkryłem?
Nikt prócz ciebie nie odnalazł srebrnej kuli i r˛ekawicy. Nikomu nie przyszło
do głowy jej szuka´c. Jedynie ty nieustannie zwa˙załe´s na znaki, by w ko´ncu uczyni´c
ostatni krok. Mo˙ze inni tak˙ze byliby w stanie tego dokona´c, ale nikt nie zadał sobie
tyle trudu. Dlatego twierdz˛e, ˙ze sam nas odnalazłe´s. Ty — mój obecny rozmów-
ca, którego odpowiedzi pilnie słucham. Zmie´nmy temat. Czy przedstawisz spraw˛e
Plunketta?
Ja. . . tak. Tak. Powiem o wizerunku i powtórz˛e, co mówił Blask. A mo˙ze
znasz t˛e histori˛e lepiej ode mnie?
Opowiadaj. Nie robisz tego dla mnie.
— Zapytałem kiedy´s ´swi˛etego o domek, który pokazała mi Jednodniówka,
i o czterech kamiennych nieboszczyków. Oto co powiedział Blask:
— Słyszałem o czterech kamiennych łbach; to skalne głowy tworz ˛
ace gór˛e.
W znanych mi opowie´sciach nie wyst˛epuje czwórka nieboszczyków. Mo˙ze cztery
kamienne głowy to ich wizerunki? Nie wykluczam równie˙z, ˙ze linia Szeptu z nas
84
sobie ˙zartuje. Co mówiła o nich tamta dziewczyna? ˙
Ze to szale´ncy? Ciekawe.
Zreszt ˛
a któ˙z zdoła nad ˛
a˙zy´c za tymi od Szeptu. Mniejsza z tym. Posłuchaj opowie-
´sci. Gdy nadeszła katastrofa, gdy w Korporacji pogasły ´swiatła i na dobre wył ˛
a-
czono telefony, a ´swi˛ety Roy Wi˛ekszy poszedł z nami na w˛edrówk˛e, w gromadzie
znalazł si˛e chłopiec imieniem Gary, który z czasem został ´swi˛etym. Wychowała
go ciotka władaj ˛
aca prawdziw ˛
a mow ˛
a oraz wuj nazwiskiem Plunkett, który był za-
trudniony przy realizacji tajnego planu aniołów, udaremnionego przez katastrof˛e;
pracował nad formuł ˛
a nie´smiertelno´sci. ˙
Zona Plunketta wygadała si˛e nieopatrz-
nie przed Garym; nie kwestionuj ˛
ac ´smierci i pogrzebu m˛e˙za, twierdziła zarazem,
˙ze Plunkett nadal ˙zyje w podziemiach niedaleko Clevelen, gdzie´s na zachodzie,
w pobli˙zu miejsca, gdzie znajdowała si˛e Korporacja. ´Swi˛ety Gary opu´scił gro-
mad˛e mówców i wrócił do Clevelen, by odszuka´c wuja, który podobno nadal ˙zył.
W˛edruj ˛
ac na zachód, min ˛
ał jego grób. Po długich poszukiwaniach znalazł miejsce,
o którym napomkn˛eła ˙zona Plunketta. Nie on jeden si˛e tam kr˛ecił; jedni pragn˛eli
za wszelk ˛
a cen˛e odkry´c, co aniołowie wiedzieli o nie´smiertelno´sci, inni za´s chcieli
zniszczy´c wszelkie ich wytwory. Trafiono na osobliwo´s´c, która nadal istnieje i po
dzi´s dzie´n stanowi przedmiot ostrych sporów: pi˛e´c gładkich, jasnych kul, z pozoru
całkiem pustych. Do czterech z nich przyczepione były anielskie obrazki — szare,
połyskliwe, z wizerunkiem twarzy. Jedna z nich nale˙zała do wuja Plunketta, opie-
kuna Gary’ego. Wielu odkrywców protestowało, gdy młody człowiek postanowił
zabra´c wuja ze sob ˛
a. Długo si˛e wykłócał, broni ˛
ac Plunketta przed krzykaczami
optuj ˛
acymi za rozbiciem kul i ciekawskimi, którzy pragn˛eli je otworzy´c i w miar˛e
mo˙zliwo´sci zbada´c ich działanie. Wtedy Droga Przymierza wtr ˛
aciła si˛e do spra-
wy. Sprzymierzone kobiety przybyły, by podj ˛
a´c decyzj˛e w tej kwestii, jako ˙ze
rozstrzygały wówczas mnóstwo spraw. Zabroniły dotyka´c kuli i prowadzi´c nad
ni ˛
a badania; sobie zostawiły ten przywilej. ´Swi˛ety Gary nie pogodził si˛e z tym
werdyktem. Pewnej nocy ukradkiem zabrał kul˛e, w której był rzekomo jego wuj,
no i zwiał. Przez wiele lat, w´sród mnóstwa niebezpiecze´nstw, Gary nosił ze sob ˛
a
wuja Plunketta, cho´c mówcy szydzili z niego i ´swietlistej kuli. Na staro´s´c został
wielkim ´swi˛etym, a mieszkał na buku koło obozu rozbitego przez mówców w cza-
sach ´swietno´sci Drogi Przymierza niedaleko miejsca zwanego New Neyork. Gary
mieszkał z Plunkettem. Nie wykluczam, ˙ze wuj do niego przemówił, ale ´swiad-
ków nie było. Po ´smierci Gary’ego kula wuja Plunketta trafiła do wozu ´swi˛etego
Andy’ego wraz z innymi przedmiotami o du˙zej warto´sci i niewiadomym przezna-
czeniu; wiele spo´sród nich, na przykład srebrna gałka, okulary niwecz ˛
ace mrok
czy machina snów oraz jasna kula, z czasem przepadło. . . a mo˙ze je sprzedano.
Nikt tego nie pami˛eta, bo mało kto si˛e tym przejmował. Wyj ˛
atek stanowiła Droga
Przymierza; chodziły słuchy, ˙ze poszukuj ˛
a ostatniego z czterech nieboszczyków.
Jedni mówili, ˙ze wszystkie kule maj ˛
a by´c zniszczone, inni utrzymywali, jakoby
Przymierze chciało ukry´c je przed wrogami, ale mówcy nie wtr ˛
acali si˛e do tych
dyskusji. Nic wi˛ecej nie wiem.
85
Zadałem kilka pyta´n, ale Blask wzruszył tylko ramionami i pokr˛ecił głow ˛
a.
Czemu kul było pi˛e´c, a tylko cztery wizerunki? Skoro wszystkie wygl ˛
adały iden-
tycznie, na jakiej podstawie utrzymywano, ˙ze tylko cztery z nich zamieszkuj ˛
a
nieboszczycy? Jak to mo˙zliwe, by prze˙zyli w ´srodku, jak powszechnie twierdzo-
no?
— Id´z z tym do aniołów, zapytaj Drog˛e Przymierza — odparł Blask. — Tylko
oni wiedz ˛
a takie rzeczy. Ja potrafi˛e tylko przytoczy´c histori˛e ´swi˛etego Gary’ego.
Gdyby linia Szeptu co´s wiedziała, i tak zachowa rzecz w sekrecie, moim zdaniem
jednak nic nie wiedz ˛
a, a czwórka nieboszczyków to zwykła łamigłówka, podobnie
jak trzy sny Olivii, siedem w˛edruj ˛
acych gwiazd i dziewi˛e´c ostatnich słów ´swi˛etego
Roya Mniejszego. A jednak co´s w tym jest, nie wszystko przepadło; mam dowód,
cho´c nie mog˛e wyja´sni´c, jak wpadł mi w r˛ece. Popatrz. . .
Blask przypominał mbab˛e szukaj ˛
ac ˛
a w przepastnej komodzie potwierdzenia
opowie´sci z czasów, kiedy´smy w˛edrowali. Pogrzebał chwil˛e w swych ruchomo-
´sciach i ze szczeliny w ´scianie wydobył nieco pognieciony anielski wizerunek
Plunketta odczepiony przez Gary’ego od ´swietlistej kuli przed porwaniem wuja.
Obrazek przedstawiał łysiej ˛
acego m˛e˙zczyzn˛e z wianuszkiem siwych włosów wo-
kół głowy, ubranego w koszul˛e zapinan ˛
a na guziki. Pod wygolonym podbródkiem
trzymał kartk˛e z napisem. Spogl ˛
adał w bok, jakby odwrócił głow˛e, słysz ˛
ac czyje´s
wołanie. Obrazek był wymi˛ety i dlatego twarz sprawiała wra˙zenie pokrytej blizna-
mi zyskanymi w walce na ´smier´c i ˙zycie. Plunkett u´smiechał si˛e szeroko, ukazuj ˛
ac
z˛eby błyszcz ˛
ace jak sztuczna szcz˛eka, która ka˙zdemu pasuje. Nie wiedzie´c czemu
wzdrygn ˛
ałem si˛e, patrz ˛
ac na jego podobizn˛e.
— Mo˙ze nasi przodkowie si˛e pomylili — stwierdziłem po chwili namysłu. —
Kule miały pewnie całkiem inne przeznaczenie, a czwórka nieboszczyków w ogó-
le nie istniała. Słuchacze pomieszali opowie´sci i wyszła kompletna bzdura. Tak
s ˛
adz˛e.
— Kto wie? — Blask u´smiechn ˛
ał si˛e i pogłaskał mnie po policzku. — Chod´z-
my na grzyby.
xxx
Nie s ˛
adziłem, ˙ze staruszek tak wiekowy jak Blask zdecyduje si˛e sp˛edzi´c zi-
m˛e w nadrzewnym domku wystawionym na wiatr i mróz. Jesie´n była w pełni,
a ´swi˛ety nie szykował si˛e do przeprowadzki. Chodził z k ˛
ata w k ˛
at, przesiadywał
nad ksi˛egozbiorem albo gapił si˛e ponuro na szybk˛e, pod któr ˛
a le˙zała krzy˙zówka.
Noce stawały si˛e coraz zimniejsze, rankiem na sprz˛etach osiadał szron, a my dwaj
siedzieli´smy okutani po uszy w wielkie kołdry ze skrawków tkanin i skór, które
Blask zwał nied´zwiadkami. Chłód si˛e nas nie imał. Po południu włazili´smy pod
ciepłe okrycia; czas schodził nam na plenieniu i rozmowach, a tymczasem ogie´n
w palenisku stopniowo przygasał.
— Jeszcze par˛e dni i nie b˛edzie po˙zytku z tych płomyczków — stwierdziłem.
86
— Spokojna głowa — odparł ´swi˛ety. — Na szcz˛e´scie nie b˛edziemy od niego
zale˙zni.
Z drzew opadły ju˙z li´scie i wzrok si˛egał dalej ni˙z latem. Z okien widzieli´smy
dró˙zk˛e, która wiodła na ł ˛
ak˛e, a nawet chłodny strumie´n płyn ˛
acy w´sród oszronio-
nych skał. Pomogłem Blaskowi zabezpieczy´c dom przed nadej´sciem zimy. Za-
tkali´smy szczeliny glin ˛
a i mchem, zawiesili´smy na ´scianach grube kotary, latem
ukryte w schowkach. Zatkali´smy komin i wylot paleniska. Zbili´smy dodatkowe
drzwi starannie dopasowane do starych; nie obyło si˛e bez sprzeczki, jak je po-
ł ˛
aczy´c, ˙zeby skutecznie chroniły przed chłodem. Pewnego dnia, gdy brak wiatru
i półmrok nisko wisz ˛
acych chmur zapowiedział nadej´scie mrozu, Blask wyci ˛
agn ˛
ał
ze schowka du˙ze kawałki grubego przezroczystego plastiku o trudnej do oszaco-
wania warto´sci. Zasłonił nim okna z obu stron — od zewn ˛
atrz i w ´srodku. Gdy
przygotowania dobiegły ko´nca, ustawił dwa wygodne fotele tak, by mo˙zna było
spa´c twarz ˛
a do okna.
— Czy słój jest napełniony? — zapytał.
— Tak.
— A zatem wszystko gotowe.
Rozpalił ogie´n w metalowym piecyku, a kiedy chrust zapłon ˛
ał, a kawałki
w˛egla drzewnego rozpaliły si˛e do czerwono´sci, si˛egn ˛
ał po starannie zamkni˛ete
naczynie wykonane z anielskiego srebra i zdj ˛
ał pokrywk˛e. Wzi ˛
ał szczypt˛e czar-
nego proszku, uniósł dło´n do oczu, przyjrzał si˛e ciemnej substancji, zmarszczył
brwi i odsypał troch˛e do puszki. Reszt˛e rzucił na roz˙zarzone w˛egle. Proszek si˛e
nie palił, ale wydzielał charakterystyczn ˛
a wo´n, ci˛e˙zk ˛
a i wyrazist ˛
a. Nie potrafiłem
z niczym jej porówna´c. Ko´nczyli´smy ostatnie przygotowania. Blask szczelnie za-
mkn ˛
ał puszk˛e i postawił j ˛
a obok swego fotela. Poczułem rozkoszne ciepło i sen-
no´s´c, a zarazem wielkie o˙zywienie, zupełnie jakbym potrafił spa´c i czuwa´c jed-
nocze´snie. Blask najwyra´zniej reagował podobnie. Usadowili´smy si˛e w fotelach
okryci nied´zwiadkami, które dawały teraz znacznie wi˛ecej ciepła, bo ´swi˛ety ob-
szył j ˛
a srebrzyst ˛
a tkanin ˛
a. Mieli´smy tak sp˛edzi´c trzy zimowe miesi ˛
ace.
Pierwszego dnia po popołudniu mało rozmawiali´smy; siedzieli´smy bez ruchu,
w milczeniu obserwuj ˛
ac czyste chłodne barwy nieba o zachodzie sło´nca, które
chowało si˛e za ciemnymi koronami drzew na wzgórzach za ł ˛
ak ˛
a. Potem ksi˛e˙zyc
w pełni roz´swietlił nag ˛
a ziemi˛e, a gdy chwycił mróz, doszły nas trzaski i skrzy-
pienie twardniej ˛
acego gruntu. Wiatr p˛edził chmury zakrywaj ˛
ace raz po raz biał ˛
a
twarz ksi˛e˙zyca. Przed ´switem spadł pierwszy ´snieg i pokrył ziemi˛e chłodnym pu-
chem, który wirował pod wpływem gwałtownych podmuchów wiatru.
Słój podgrzewał wod˛e równie skutecznie, jak latem j ˛
a chłodził. Mniej wi˛ecej
raz dziennie, dr˙z ˛
ac z zimna, nabijałem fajk˛e chlebem ´swi˛etej Bei. Przy pełni ksi˛e-
˙zyca ´swi˛ety Blask wyłaził spod cieplutkiego nied´zwiadka, zapalał w˛egiel drzew-
ny i sypał na ˙zar troch˛e ciemnego proszku. Ilekro´c robiło si˛e cieplej, wstawali´smy
z foteli i, otworzywszy dwoje drzwi, schodzili´smy ostro˙znie po drabince niczym
87
dwaj staro˙zytni paralitycy. Szybko wracali´smy do domku i cho´c nie była to daleka
wyprawa, czuli´smy si˛e ogromnie wyczerpani.
Wkrótce ogarn˛eła nas dziwna senno´s´c. Gdy mróz ´scisn ˛
ał na dobre, ust˛epowała
około południa i wracała po kilku godzinach. Milczeli´smy po całych dniach, od
czasu do czasu spogl ˛
adaj ˛
ac tylko na s ˛
asiada mi˛edzy kolejnymi drzemkami. ´Snieg
przysypał las grub ˛
a warstw ˛
a. W ci ˛
agu dnia obserwowali´smy lisa brn ˛
acego przez
za´snie˙zon ˛
a ł ˛
ak˛e albo ´sledzili´smy wzrokiem lot sójek i wróbli, póki nam powieki
nie opadły. Dwie wiewiórki przedostały si˛e jako´s do domku i biegały rado´snie po
nieruchawych tubach, grzej ˛
ac si˛e w cieple naszych oddechów. Przespały na kola-
nach ´swi˛etego gwałtown ˛
a trzydniow ˛
a burz˛e, po której las pokrył si˛e cienk ˛
a war-
stw ˛
a lodu, o´slepiaj ˛
aco jasn ˛
a w promieniach sło´nca, gdy po szale´nstwie ˙zywiołów
nastała wspaniała pogoda. Wiewiórki spały. My równie˙z zasn˛eli´smy, obsypani
drobinami mchu, li´s´cmi oraz igłami, które rzucił nam do stóp ostry wiatr. Stali-
´smy si˛e integraln ˛
a cz˛e´sci ˛
a u´spionego d˛ebu, który upodobał sobie ´swi˛ety Blask.
Zasypiaj ˛
ac, wsłuchiwali´smy si˛e w trzask i skrzypienie kołysanych wiatrem ga-
ł˛ezi, ze ´sci´sni˛etym sercem patrzyli´smy na pi˛ekny konar złamany pod ci˛e˙zarem
lodu. ´Snie˙zne kaskady spadły z gał˛ezi na dach naszego domku i zsuwały si˛e po
nim na ziemi˛e. Podczas zimy odkryłem, ˙ze mrugam powiekami rzadziej ni˙z zwy-
kle; wystarczyło je opu´sci´c, by przyszedł sen. Moja lewa dło´n przez dwa tygodnie
spoczywała na prawej.
Nastał jeden z cieplejszych dni ci ˛
agn ˛
acej si˛e w niesko´nczono´s´c zimy. Blask
opu´scił ciepłe posłanie, by rzuci´c na płon ˛
ace w˛egle szczypt˛e proszku ułatwiaj ˛
ace-
go zimowanie.
— Sk ˛
ad si˛e to wzi˛eło? — zapytałem.
— Co takiego? — mrukn ˛
ał Blask i rozejrzał si˛e po mieszkaniu, s ˛
adz ˛
ac ˙ze
znów mamy le´snego intruza.
— Proszek — odparłem. — Jak działa? — Zaczynałem odczuwa´c wpływ mik-
stury. W powietrzu unosił si˛e wyrazisty zapach, jak metaliczny, gor ˛
acy oddech
istoty o gardle z mosi ˛
adzu. Wierciłem si˛e, szukaj ˛
ac wygodniejszej pozycji na po-
słaniu, gdzie sp˛edziłem tyle dni.
— Zapytaj aniołów, jak działa — mrukn ˛
ał Blask. — Wytłumacz ˛
a ci, ale nic
z tego nie zrozumiesz. Nie potrafisz odpowiedzie´c na swoje pytanie? Wsłuchaj si˛e
w siebie. Czasu ci nie zabraknie. — Legł na posłaniu i starannie zagarn ˛
ał kołdr˛e.
Skupiłem si˛e na sobie, analizuj ˛
ac działanie tajemniczego specyfiku. Zaczynałem
rozumie´c, co przekazuje mi ciemny proszek i nabrałem pewno´sci, ˙ze z ko´ncem
zimy odkryj˛e, jak działa, chocia˙z nie b˛ed˛e w stanie tego wyja´sni´c osobie, która
nie do´swiadczyła jego wpływu.
— Pytałe´s, sk ˛
ad wzi ˛
ałem proszek — dodał Blask, gdy udało mu si˛e usado-
wi´c. — Znam pewn ˛
a histori˛e. . .
Wspomniałem, ˙ze du˙zo spali´smy, lecz po przebudzeniu czułem si˛e nadzwy-
czaj rze´ski i bystry, jakbym na nowo odkrywał rzeczywisto´s´c, z namysłem, sta-
88
ranno´sci ˛
a i zdumieniem stwierdzaj ˛
ac, ˙ze jest o wiele bardziej zło˙zona, ni˙z do tej
pory s ˛
adziłem. Moim zdaniem tak było naprawd˛e, a potwierdzenie owego fak-
tu stanowił nie tylko ka˙zdy ruch poluj ˛
acego lisa, lecz tak˙ze opowiadane mi˛edzy
drzemkami zawiłe historie ´swi˛etego, jasne i zrozumiałe mimo rozmaitych zwro-
tów akcji, podobnie jak mo˙zna nazwa´c jasnym strumie´n o falach miodowej barwy,
płyn ˛
acy o zachodzie sło´nca przez biało-czarn ˛
a ł ˛
ak˛e.
Blask opowiadał o ciemnym proszku oraz innych anielskich ´srodkach i medy-
kamentach. Dowiedziałem si˛e, ˙ze aniołowie rozczarowani ´swiatem zmienionym
dla własnej wygody, przekształcili równie˙z człowieka, by pasował do odmienionej
rzeczywisto´sci; uformowali jego wewn˛etrzn ˛
a struktur˛e równie ´smiało jak oblicze
ziemi. Blask wspomniał tak˙ze o dziatwie medykamentów.
— Dziatwa medykamentów tak si˛e ma do samych lekarstw jak drzewo do
kostura. Inaczej mówi ˛
ac, lekarstwa s ˛
a jak farba, a ich dziatwa przypomina barw-
n ˛
a t˛ecz˛e ukryt ˛
a w krysztale. Lekarstwo pomaga choremu, zwalcza dolegliwo´sci,
wyp˛edza smutki. Dziatwa medykamentów zach˛eca, by zmieni´c samego siebie,
i trudno si˛e oprze´c tej presji. Leki działaj ˛
a, póki nie strawimy posiłku; dziatwa
medykamentów powoduje w człowieku zmiany utrzymuj ˛
ace si˛e długo po jej wy-
daleniu.
Czwórka spo´sród dziatwy medykamentów znajduje si˛e w czwórdzbanku,
pierwszy specyfik leczy niemal wszystkie choroby, ostatni jest biały jak naczy´nko
do jego przechowywania, a słu˙zy do usuwania dziwnych objawów wywołanych
za˙zyciem pierwszego.
— Aniołowie potrafili usun ˛
a´c dolegliwo´sci, które zabijały młodych — tłuma-
czył Blask — i dlatego s ˛
adzili, ˙ze mog ˛
a ˙zy´c wiecznie. Nie mieli racji, ale mogli
tak skutecznie utrzymywa´c ludzi przy ˙zyciu, ˙ze ´swiat szybko zapełniłby si˛e zdro-
wymi osobnikami aspiruj ˛
acymi do nie´smiertelno´sci, których zabi´c mogła tylko
ich własna głupota; dzieci nadal opuszczałyby matczyne łona, powi˛ekszaj ˛
ac czło-
wiecz ˛
a gromad˛e podobn ˛
a do ruchliwych mrówek; dla kolejnych pokole´n zabra-
kłoby przestrzeni i ˙zywno´sci. Przypomnij sobie odraz˛e i l˛ek, odczuwane na widok
gor ˛
aczkowej krz ˛
ataniny w rozgrzebanym mrowisku; takie uczucia ogarniały czło-
wieka w przeludnionym ´swiecie. Identyczna była reakcja prawa i kruchty; na nich
spoczywał ci˛e˙zar zachowania ´swiata dla m˛e˙zczyzn.
— Za pomoc ˛
a ´srodków dzisiaj zapomnianych, a przypominaj ˛
acych dziatw˛e
medykamentów, tylko znacznie bardziej wymy´slnych, spowodowali u ludzi bez-
płodno´s´c. Trzeba było kilku pokole´n, by ta wła´sciwo´s´c si˛e utrwaliła jako cecha
przechodz ˛
aca z matki na potomstwo. Stworzyli zarazem czwarty specyfik czwór-
dzbanka, który przywracał zatrzymane przez inny specyfik procesy. Je´sli kobieta
przyj˛eła ostatni ˛
a z mikstur czwórdzbanka, na krótko stawała si˛e płodna, lecz jej
dziecko nie mogło mie´c potomstwa bez dziatwy medykamentów. Wyobra´z sobie,
˙ze przychodzimy na ´swiat bez oczu; zamiast mie´c je w oczodołach dostajemy
w darze od matek niczym wielki skarb, przy czym sam potomek decyduje, czy
89
pragnie je dosta´c, czy nie. Sytuacja mogła si˛e unormowa´c, gdyby nie nast ˛
apiła
wielka katastrofa. Mo˙zna by decydowa´c o wielko´sci ludzkiej gromady, jak o bu-
dowie Drogi albo sztucznego ksi˛e˙zyca obok naturalnego satelity. Nast ˛
apił jednak
kataklizm; czy kto´s mo˙ze zapewni´c, ˙ze zgubna decyzja nie miała na to ˙zadnego
wpływu? Wiele zim min˛eło w´sród wojen i nieszcz˛e´s´c, a ludzie znów gin˛eli mi-
lionami od dolegliwo´sci z pozoru unieszkodliwionych przez aniołów. Z pomoc ˛
a
nowych ´srodków narodziła si˛e ˙zało´snie mała garstka potomków. Zostali´smy sami,
niezdolni do odwrócenia porz ˛
adku zmienionego przez naszych przodków; cz ˛
astka
nas samych zamkni˛eta jest w białym naczy´nku. Tamci nadal decyduj ˛
a o naszym
˙zyciu.
Przypomniałem sobie, ˙ze pewnej zimy szukałem mojej matki imieniem Jed-
no Słowo. Miałem wtedy pi˛e´c. . . mo˙ze sze´s´c lat. Znalazłem j ˛
a w pomieszczeniu
za grub ˛
a zasłon ˛
a. Podszedłem cichutko, a ona mnie nie dostrzegła, bo słuchała
uwa˙znie gaw˛edziarki o imieniu Salwa ´Smiechu; nie miałem poj˛ecia, o czym roz-
mawiaj ˛
a. Po chwili dostrzegłem Siedmior˛ekiego i od razu przystan ˛
ałem, bo moja
wi˛e´z z ojcem była wtedy szczególnie zagmatwana. Przed Salw ˛
a ´Smiechu dostrze-
głem pudełko z czterema naczy´nkami. Jedno z nich przesun˛eła ostro˙znie palcem
ku mojej matce, której nos pokryty kropelkami potu sczerwieniał z przej˛ecia, a na
ustach zastygł dziwny u´smieszek. Podniosła dzbanuszek, lecz po chwili go odsta-
wiła.
— Nie w tym roku — oznajmiła.
Siedmior˛eki milczał. Czy był innego zdania? Jakie to miało znaczenie? Nie
odzywał si˛e, bo zgodnie z wol ˛
a aniołów Jedno Słowo musiała sama zdecydowa´c.
Umie´sciła naczy´nko na podstawce i wstawiła j ˛
a do szkatułki, której wieko opadło
z cichym trzaskiem.
Przypomniałem sobie tamten d´zwi˛ek i to wybiło mnie ze snu. Blask ci ˛
agn ˛
ał
swoj ˛
a histori˛e.
— Aniołowie posiadaj ˛
acy telefony, auta oraz Drog˛e mawiali, ˙ze ´swiat jest
mały, z dnia na dzie´n coraz mniejszy. — Blask potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a. — ´Swiat jest
mały.
Palił, nie przerywaj ˛
ac opowie´sci, która zeszła na kolejne zimy. Mówił o tych
wojennych, kiedy to czarny proszek trzymał przy ˙zyciu bojowników walcz ˛
acych
z aniołami; zdradził, jak sam go zdobył. Wspomniał o zimie, podczas której Dro-
ga Przymierza wydała o´swiadczenie i jak ´swi˛ety Roy Wi˛ekszy zaryglował wrota
Korporacji Wielkiego Domostwa, jak mówcy rozpocz˛eli dług ˛
a i ci˛e˙zk ˛
a w˛edrów-
k˛e; mówił o sztucznej nodze, o dalekich krainach poło˙zonych za oceanem, sk ˛
ad
nie przyszła ˙zadna wiadomo´s´c. . .
— A sztuczna noga? — zapytałem.
— Roy odmroził własn ˛
a — odparł ´swi˛ety Blask. — Mróz zrobił swoje, wdała
si˛e gangrena i trzeba było amputowa´c. Dawniej anielscy uczeni dysponowali wie-
90
dz ˛
a, dzi˛eki której mo˙zna było odtworzy´c utracon ˛
a ko´nczyn˛e, ˙zeby była jak nowa,
ale ´swi˛ety musiał zadowoli´c si˛e sztuczn ˛
a.
— Mamy j ˛
a nadal w dawnym gnie´zdzie. — Prawda jest niczym rzeka roz-
´swietlona sło´ncem. . .
— Zapewne. — ´Snieg sypał bez ko´nca. — Roy mówił, ˙ze człowiek rozpacza,
zadr˛ecza si˛e w duchu, wszystko mu jedno i wła´sciwie chciałby umrze´c. Daj ˛
a mu
sztuczn ˛
a nog˛e wykonan ˛
a z drewna, która nie mo˙ze si˛e równa´c z wytworami anio-
łów, lecz działa. Trzeba si˛e przemóc, wsta´c i chodzi´c, mimo ˙ze odczucia s ˛
a dziw-
ne, a poza tym boli. Ale to nie sztuka i z czasem nabiera si˛e wprawy. Kuternoga
ju˙z nie zata´nczy, minie troch˛e czasu, nim b˛edzie si˛e kocha´c, ale w ko´ncu zacznie
˙zy´c normalnie. Znów si˛e b˛edzie ´smiał; Roy na pewno to potrafił. Mimo wysiłków
pozostał jednak kuternog ˛
a. Roy mawiał, ˙ze kto przetrwał katastrof˛e, jak on sam
b˛edzie kuternog ˛
a. Wystarczy pomy´sle´c o dobrowolnej bezdzietno´sci aniołów albo
wzi ˛
a´c pod uwag˛e ich zamiar całkowitego przekształcenia ´swiata; tak czy inaczej
jeste´smy przegrani. ´Swiat zamieszkuj ˛
a kaleki. — Dzie´n był mroczny, a z upły-
wem godzin robiło si˛e coraz ciemniej, a˙z zapadła bezksi˛e˙zycowa noc. — Mimo
to umiemy si˛e ´smia´c. Mamy Archiwum i nasz ˛
a m ˛
adro´s´c, która jednak nie zast ˛
api
utraconej nogi. Na to nie ma lekarstwa; kalectwo trzeba znosi´c jak chłód. Uczymy
si˛e z tym ˙zy´c. Trzeba próbowa´c. — Poruszył si˛e lekko. — Zimowe opowie´sci. . .
Patrz, jak dzi´s szaro. ´Swiat bierze przykład ze mnie i drzemie. Małe Domostwo
zamkni˛ete na cztery spusty, ludzie skryli si˛e w zakamarkach i opowiadaj ˛
a stare
historie. . . ale w odpowiednim czasie przyjdzie wiosna.
Le˙z ˛
ac bez mchu, zapadli´smy w sen. Przez kilka dni padał ´snieg, a blade sło´n-
ce rzadko pokazywało si˛e na niebie, daj ˛
ac niewiele ciepła. Przez wiele dni nie
widzieli´smy gwiazd ani ksi˛e˙zyca; ani lisa, ani ptaków.
SZÓSTA FASETA
Gdy szare strugi deszczu zmyły z pagórków resztki brudnego ´sniegu, ptaki
wróciły do gniazd, a las wypełniła ´swie˙za wo´n, nadszedł dzie´n, gdy przeci ˛
agaj ˛
ac
si˛e i ziewaj ˛
ac szeroko, zeszli´smy po drabince, by zaczerpn ˛
a´c powietrza ci˛e˙zkiego
od le´snych zapachów i rozejrze´c si˛e po ´swiecie. Powieki nam dr˙zały i trudno było
usta´c na nogach.
Podczas niedawnej pełni Blask rozmy´slał o pogodzie, dla pewno´sci dwukrot-
nie obliczył co´s na palcach, a potem odstawił do szafki naczynie z czarnym prosz-
kiem. Mimo to pierwsze ciepłe dni sp˛edzili´smy w łó˙zku pogr ˛
a˙zeni w przedłu˙za-
j ˛
acej si˛e drzemce niczym ´spioch, który wie, ˙ze pora wsta´c, a jednak do południa
przewraca si˛e z boku na bok w zmi˛etej po´scieli. Ruszyli´smy w las na mały re-
konesans, witaj ˛
ac po drodze inne zimuj ˛
ace tam stworzenia przebudzone z gł˛ebo-
kiego snu: ˙zółwia wygrzewaj ˛
acego si˛e na sło´ncu, wiewiórk˛e tak wychudzon ˛
a, ˙ze
futerko wisiało na niej jak cudze, no i rzecz jasna drzewa. Gdy Blask i ja zatrzy-
mali´smy si˛e, by popatrze´c na wiewiórk˛e, nabrałem powietrza w płuca wdzi˛eczny,
˙ze prze˙zyłem kolejn ˛
a zim˛e, bo nie wszystkim si˛e to udało. Mro´zna pora min˛eła;
te chłody stanowi ˛
a połow˛e naszego ˙zycia, które składa si˛e z lat i zim, jak doba
to sen i czuwanie. Jestem człowiekiem, moj ˛
a rzecz ˛
a jest ˙zy´c i umrze´c; przetrwa-
łem kolejn ˛
a zim˛e, mogłem sta´c na roztajałej ziemi i czu´c zapach wilgotnego lasu.
Pomy´slałem o Jednodniówce i zobaczyłem całkiem wyra´znie, jak przemierza od-
legły szlak. Usiadłem przygnieciony tym brzemieniem i podniosłem wzrok; obok
mnie stan ˛
ał postarzały Blask o twarzy pokrytej zmarszczkami; ostatnia zima moc-
no dała mu si˛e we znaki, cho´c u˙zywał czarnego proszku. Zdawałem sobie spraw˛e,
˙ze w Małym Domostwie nie wszyscy prze˙zyli. Zrozumiałem, co si˛e działo, gdy
Blask rzucał do paleniska czarny proszek: jego wo´n powstrzymywała gonitw˛e
my´sli; blokowała odczucia, które teraz spadły na mnie jak kaskada. Z chwil ˛
a gdy
specyfik przestał działa´c, odczułem wszystko nadzwyczaj intensywnie. Darem-
nie wzdychałem, szukaj ˛
ac ulgi; niespodziewanie wybuchn ˛
ałem płaczem i, łkaj ˛
ac
spazmatycznie, padłem na ziemi˛e.
W Małym Domostwie dla uczczenia nadchodz ˛
acej wiosny zapewne odna-
wia si˛e stare pokoje, przestawia ´sciany i otwiera drzwi wychodz ˛
ace na ´Scie˙zk˛e.
Mieszka´ncy nanios ˛
a piasku, depcz ˛
ac gliniane polepy, a sło´nce zajrzy do ´srodka.
92
Domostwo jak owad wygrzewa si˛e w promieniach sło´nca. Ci spod znaku Li´scia
robi ˛
a porz ˛
adki, upi˛ekszaj ˛
a pokoje i wołaj ˛
a reszt˛e, by podziwiała ujawnione pi˛ek-
no wn˛etrz. Usuwa si˛e ocieplaj ˛
ace kotary, wymiata li´scie i zimowe ´smieci, przed
drzwiami wychodz ˛
acymi na ´Scie˙zk˛e wystawia si˛e ulubione krzesła, by grza´c ko-
´sci w promieniach sło´nca. Powstaje nowe słowo i w Małym Domostwie a˙z huczy
od komentarzy i wybuchów ´smiechu.
— Pewnie chcesz wróci´c do domu — rzekł ´swi˛ety Blask.
— Co? Do domu? Czemu tak s ˛
adzisz?
— Nie odpowiadasz na moje pytania, przestałe´s mnie słucha´c, przez cały ra-
nek gapiłe´s si˛e w okno, chocia˙z mo˙zna ju˙z wyj´s´c z domu i jest si˛e czym zaj ˛
a´c. Nie
mówi˛e tylko o sprz ˛
ataniu i naprawach; tyle si˛e wokół dzieje, wszystko rozkwita,
a ty siedzisz w zamkni˛eciu.
— Tu jest przewiewnie.
— Wiesz, o co mi chodzi. Co´s ci˛e gryzie, ale czujesz si˛e bezradny.
— Posłuchaj, nie zamierzam wraca´c. To chyba jasne — odparłem.
— Jasne.
Pewnie słycha´c ju˙z u nas brz˛eczenie pszczół. Wkrótce ruszy wyprawa za Mał ˛
a
Gór˛e, bo trzeba sprawdzi´c, jak ro´snie chleb. Ptactwo mbaby chyba przyleciało.
Wkrótce zjawi ˛
a si˛e w˛edrowcy z Rejestru. Mo˙ze i ona z nimi powróci.
— Warto by zobaczy´c inne krainy — odparłem.
— Tak — stwierdził Blask. — Z pewno´sci ˛
a warto. Gdzie indziej jest równie
miło.
Poderwałem si˛e i w po´spiechu zszedłem po drabince; niewiele brakowało, ˙ze-
by ´swi˛ety wyprowadził mnie z równowagi. Miał racj˛e. Usiadłem na rozkwitłej
ł ˛
ace, ˙zeby wszystko przemy´sle´c. Tak, chciałem wróci´c do domu; to prawda, ˙ze
z nadej´sciem wiosny bardzo mnie tam ci ˛
agn˛eło; przyznałem to ze ´sci´sni˛etym gar-
dłem. Przez cały dzie´n marzyłem o powrocie i dlatego wcale si˛e nie zdziwiłem, ˙ze
moje marzenie wywołało z lasu, spomi˛edzy drzew okrytych młodym listowiem,
dwu bladych chłopców szczuplejszych ni˙z przed zim ˛
a; jeden miał na szyi czerwo-
n ˛
a, a drugi niebiesk ˛
a opask˛e; podczas chłodnych miesi˛ecy w´sród mnóstwa wa˙z-
nych spraw zapomniałem tak˙ze ich imiona. Jak zawsze z oci ˛
aganiem wchodzili
na stromy brzeg, uganiaj ˛
ac si˛e po zaro´slach za drobnymi stworzeniami. Pomachali
mi na powitanie, wi˛ec powtórzyłem ich gest. Mogłoby si˛e wydawa´c, ˙ze przecze-
kali zim˛e nad strumieniem, by wyj´s´c z kryjówki, gdy nastanie pierwszy gor ˛
acy
dzie´n tej wiosny.
— Witaj — rzucił chłopiec. To był chyba P ˛
aczek. — Czy zostałe´s ju˙z ´swi˛e-
tym?
— Nie — odparłem. — Jeszcze nie.
— Wiesz — zacz ˛
ał drugi z dzieciaków, podchodz ˛
ac bli˙zej — w Małym Do-
mostwie chcieliby, ˙zeby´s wrócił.
93
— Bezksi˛e˙zycowa odwiedziła ich jesieni ˛
a — wtr ˛
acił pierwszy — na pocz ˛
atku
wiosny; twoja mama bardzo t˛eskni.
— Je´sli sp˛edziłe´s tu okr ˛
agły rok i nie zostałe´s ´swi˛etym, mo˙ze powiniene´s wró-
ci´c do domu i zacz ˛
a´c wszystko od pocz ˛
atku. — Drugi chłopak przykucn ˛
ał na ł ˛
ace,
odgarn ˛
ał palcami proste jasne włosy i wyj ˛
ał z nich li´s´c.
— Kto wie? — rzucił jego brat.
— Kto wie? — mrukn ˛
ałem z roztargnieniem. Jak niewiele Bezksi˛e˙zycowa
mogła o mnie powiedzie´c. Jak łatwo przyszło mi opu´sci´c mam˛e, jak mało uwagi
po´swi˛eciłem uczuciom rodzicielki oraz moich bliskich. Niespodziewanie ogarn ˛
ał
mnie wstyd, potem niecierpliwo´s´c. Wstałem, zaciskaj ˛
ac pi˛e´sci. — Tak. Tak. Trze-
ba wraca´c — dodałem. — Chyba powinienem. . .
— Gdzie ´swi˛ety? — Chłopcy przerwali mi niemal jednocze´snie.
´Swi˛ety. Odwróciłem si˛e plecami do bli´zniaków i popatrzyłem na ´scian˛e lasu,
gdzie w´sród głogowych zaro´sli majaczyła ogorzała twarz z wianuszkiem siwych
włosów. Blask zerkał w nasz ˛
a stron˛e nie´smiało jak płochliwe zwierz ˛
atko. Cofn ˛
ał
si˛e w gł ˛
ab lasu, gdy spostrzegł, ˙ze mu si˛e przygl ˛
adam. Stałem w połowie drogi
mi˛edzy drzewami a zwalonym pniem, na którym przycupn˛eły bli´zni˛eta zaabsor-
bowane jakim´s znaleziskiem.
— Poczekajcie! — krzykn ˛
ałem do nich. Podnie´sli głowy, wyra´znie zaskocze-
ni, bo wcale nie było im spieszno.
Wspominałem poprzedni ˛
a wiosn˛e; p˛edziłem wówczas mi˛edzy drzewami, go-
ni ˛
ac ´swi˛etego, a ten las nic wówczas dla mnie nie znaczył, był taki sam jak inne.
Teraz znałem go jak twarz ukochanej osoby, a pierwsze wra˙zenie rozwiało si˛e jak
cie´n; teraz miałem w pami˛eci jedynie drug ˛
a wizj˛e lasu przeci˛etego szlakiem, który
jak ´Scie˙zk˛e znali tylko wtajemniczeni. Szlak wiódł obok rozszczepionej brzozy,
skrajem g˛estego ´swierkowego zagajnika, potem ku brzegowi strumienia, na skraj
podmokłej ł ˛
aki zaro´sni˛etej paprociami, obok poczerniałych zwalonych pni, gdzie
zbierali´smy grzyby, dalej po kamiennych uskokach pokrytych tu i ówdzie ziele-
ni ˛
a, ku zaro´sni˛etej je˙zynami pochyło´sci, w stron˛e wiekowych d˛ebów, gdzie rósł
najstarszy z nich. Tam, u stóp wielkiego drzewa siedział Blask. Wzrok utkwił
w ziemi, jakby posmutniał.
Wolniutko skradałem si˛e w jego stron˛e; usiadłem bez słowa. Nie podniósł
oczu, ale i tak poj ˛
ałem, dlaczego pochylił głow˛e; wypatrywał czego´s w trawie
rosn ˛
acej u stóp. Ujrzałem wyj ˛
atkowo du˙z ˛
a czarn ˛
a mrówk˛e. Brn˛eła przez g˛estwin˛e
´zd´zbeł, nieustannie poruszaj ˛
ac czułkami.
— Zabł ˛
adziła — stwierdził Blask. — Nie potrafi odnale´z´c mrowiska, darem-
nie szuka drogi. Dla mrówki nie ma gorszego nieszcz˛e´scia. Zgubiła si˛e, to praw-
dziwa tragedia.
— Tragedia? Nie rozumiem.
— Tragedia. . . To okre´slenie istnieje od tysi ˛
acleci. Oznacza straszliwe nie-
szcz˛e´scie spadaj ˛
ace na czuj ˛
ace stworzenie. W pewnych okoliczno´sciach mo˙ze si˛e
94
przytrafi´c tobie lub ka˙zdemu, kto cho´c troch˛e zawinił. Tragedia jest niczym praw-
dziwa mowa, bo pokazuje, ˙ze wszyscy mamy t˛e sam ˛
a natur˛e, która nie podlega
zmianie i dlatego nie da si˛e unikn ˛
a´c cierpienia. Gdyby ta mrówka zdołała wró-
ci´c do mrowiska i opowiedziała o swoich prze˙zyciach, jej ziomkowie odczuliby
istot˛e tragedii. Cho´cby jednak odnalazła swoich, nie potrafi si˛e podzieli´c prze˙zy-
tym do´swiadczeniem. Na dobr ˛
a spraw˛e ˙zadna mrówka nie prze˙zyła dot ˛
ad równej
tragedii; nasza zgubiła si˛e pierwsza, bo tego rodzaju stworzenia nie umiej ˛
a opo-
wiada´c o swoich przygodach i uprzedza´c si˛e nawzajem o zagro˙zeniu. Rozumiesz?
— My´sl˛e, ˙ze tak.
— Potoku — zacz ˛
ał, podnosz ˛
ac wzrok — poznałe´s moje opowie´sci, przy-
najmniej te najwa˙zniejsze. Skoro ci dwaj chłopcy podobni jak dwie krople wody
zjawili si˛e tu ponownie, chyba wrócisz z nimi do domu. Tak mi si˛e wydaje.
Kochany Blask! Podczas wspólnego zimowania uczyłem si˛e od niego praw-
dziwej mowy. Tyle było czuło´sci w głosie ´swi˛etego, a waga jego słów tak ogrom-
na, ˙ze nie wiedziałem, jak mu odpowiedzie´c. Kl˛eczałem obok niego w milczeniu.
Czekałem. Nie odezwał si˛e wi˛ecej; obserwował mrówk˛e brn ˛
ac ˛
a w´sród wysokich
´zd´zbeł, podobn ˛
a do człowieka w˛edruj ˛
acego przez ciemno´s´c.
— Powiedz mi, co mam robi´c — poprosiłem w ko´ncu.
— Nie, nie — rzekł jakby do siebie. — Nie. . . Zapewne wiesz, ˙ze twoja pa-
planina, jakobym rzekomo był ´swi˛etym, zrobiła na mnie pewne wra˙zenie; dosta-
tecznie du˙ze, bym zapragn ˛
ał opowiedzie´c ci kilka historii wartych zapami˛etania
i przekazania innym. Problem w tym, ˙ze to nie była prawdziwa opowie´s´c, tylko
ci ˛
ag lu´zno powi ˛
azanych zdarze´n: najpierw to, potem tamto, nast˛epnie owo i tak
w niesko´nczono´s´c. . . Nie jestem ´swi˛etym. Nawet gdybym nim był, nie poradził-
bym ci, co masz robi´c. Skoro nie jestem wybra´ncem, nie wolno mi tego czyni´c.
Przypomniałem sobie, co powiedział Siedmior˛eki, gdy poszli´smy ogl ˛
ada´c
Drog˛e: „Je˙zeli si˛e gdzie´s wybierasz, musisz wierzy´c, ˙ze pr˛edzej czy pó´zniej znaj-
dziesz sposób, by tam dotrze´c”. Rozmy´slałem o Wyko´nczonym i Bezksi˛e˙zyco-
wej; mieszkali w domku nad rzek ˛
a, lecz nadal byli mocno przywi ˛
azani do starego
gniazda. Przyszła mi tak˙ze na my´sl Jednodniówka. Podj ˛
ałem decyzj˛e. Ci ˛
agn˛eło
mnie do Małego Domostwa, ale nie mogłem tam wróci´c. Jeszcze nie teraz.
— Blasku, mówi ˛
ac o czterech nieboszczykach, wspomniałe´s, ˙ze gdybym
chciał dowiedzie´c si˛e o nich czego´s wi˛ecej, powinienem zapyta´c Drog˛e Przymie-
rza lub aniołów.
— Oni przemin˛eli.
— Rejestr doktor Boots to dzieci˛e Przymierza. Zachowali dawn ˛
a wiedz˛e.
— Tak o sobie mówi ˛
a.
— A zatem — odparłem, wzdychaj ˛
ac gł˛eboko — pójd˛e tam i zapytam.
Siedział w milczeniu i mrugał powiekami, jakby dopiero teraz ujrzał mnie
na kl˛eczkach tu˙z obok siebie, i zachodził w głow˛e, sk ˛
ad si˛e wzi ˛
ałem. — Mo˙ze
nie jest mi pisane zosta´c ´swi˛etym, lecz bez w ˛
atpienia istnieje wiele opowie´sci
95
godnych wysłuchania i przekazania innym. — Wyci ˛
agn ˛
ałem palec i zrobiłem nim
w trawie ´scie˙zk˛e dla mrówki, która stan˛eła jak wryta, zapominaj ˛
ac o mozolnej
w˛edrówce. Z obaw ˛
a my´slałem, ˙ze lada chwila si˛e rozpłacz˛e. Bardzo pragn ˛
ałem
zosta´c ´swi˛etym.
— Znam drog˛e do Rejestru — stwierdził Blask. — To znaczy dawniej wie-
działem, jak tam doj´s´c. — Podniosłem wzrok. Ogorzała skóra marszczyła si˛e
w u´smiechu. Blask nie chciał mi wprawdzie doradzi´c, co powinienem uczyni´c,
odniosłem jednak wra˙zenie, ˙ze dokonał za mnie wyboru. — W ˛
atpi˛e, czy usły-
szysz od nich odpowiedzi na swoje pytania.
— Jest pewna dziewczyna — dodałem. — Z linii Szeptu. Przed laty opu´sciła
Małe Domostwo i zamieszkała w´sród ludzi z Rejestru. Gdy j ˛
a odnajd˛e, powie mi
wszystko.
— Czy˙zby?
Pytanie zostało bez odpowiedzi. Sk ˛
ad miałem wiedzie´c?
— Uwa˙zaj — mrukn ˛
ał Blask. — Słuchaj pilnie. Powiem ci, jak i´s´c do Reje-
stru. Najwa˙zniejsze, by´s tam dotarł.
Nie byłem w stanie my´sle´c jednocze´snie o Małym Domostwie i Jednodniów-
ce, a zarazem słucha´c topograficznych wskazówek ´swi˛etego. Uniosłem r˛ek˛e ob-
rócon ˛
a dłoni ˛
a ku Blaskowi, jak zwykły czyni´c to gaw˛edziarki na pocz ˛
atku opo-
wie´sci, i czekałem, a˙z mój umysł upodobni si˛e do pustej misy. Blask opisał mi
tras˛e w˛edrówki do siedziby Rejestru; tak modulował głos, ˙ze trudno było nie za-
pami˛eta´c. Nic dziwnego, w pewnym sensie był ´swi˛etym, był nim dla mnie.
Wstali´smy. R˛eka w r˛ek˛e poszli´smy ku zalanej sło´ncem ł ˛
ace poro´sni˛etej wio-
sennymi kwiatami. Bli´zni˛eta wyszły naprzeciw ´swi˛etemu, który klepał chłopców
po ramionach i cichutko chichotał; znów wygl ˛
adał jak znajomy staruszek. Usie-
dli´smy, by porozmawia´c. Blask unosił co chwila krzaczaste brwi i małymi dło´nmi
klepał si˛e po kolanach. Bli´zni˛eta przyniosły troch˛e nowin z Małego Domostwa;
niewiele tego było. Stary słuchał i ziewał raz po raz, zm˛eczony upałem; w ko´ncu
poło˙zył si˛e na zaro´sni˛etej traw ˛
a pochyło´sci, ze stopami zadartymi w gór˛e.
— Wszystko układa si˛e wedle okre´slonego porz ˛
adku. ˙
Zadnych nowo´sci,
a gdyby si˛e nawet pojawiły, nic by´scie o tym nie wiedzieli. . . Tak. Najpierw to,
potem to, nast˛epnie owo. Znów mamy wiosn˛e, zwykle robi si˛e gor ˛
aco. Wszyst-
ko zmienia si˛e tak szybko. . . — Zasn ˛
ał z r˛ekoma pod głow ˛
a. Oddychał gł˛eboko,
a nad ł ˛
ak ˛
a wiał lekki południowy wiatr.
Odeszli´smy cichutko. Zabrałem swój tobołek, ale zostawiłem Blaskowi mój
pi˛ekny hamak ze sznurka; taki mały podarek.
— Wieczorem b˛edziemy w domku nad rzek ˛
a — oznajmił P ˛
aczek, a Kwiatek
dodał: — Jutro wrócisz do swoich.
— Nie — odrzekłem. — Nie zamierzam tam wraca´c, ale chciałbym dotrze´c
na wasz brzeg. Stamt ˛
ad pójd˛e szuka´c Drogi.
— S ˛
adziłem, ˙ze chcesz zosta´c ´swi˛etym — wtr ˛
acił P ˛
aczek.
96
— Mało wiem o ´swi˛etych. — Dotarli´smy nad w ˛
aski strumyk. — Postanowi-
łem opu´sci´c rodzinne gniazdo i zamierzam si˛e tego trzyma´c. — Gdy wchodzi-
li´smy do lasu, odwróciłem si˛e na moment. Blask spał na trawiastej pochyło´sci.
Ciekawe, czy jeszcze go zobacz˛e.
Ciekawe, czy kiedykolwiek go widziałem.
SIÓDMA FASETA
Nast˛epnego ranka stałem na skrzy˙zowaniu Dróg. Gasiłem ogie´n podtrzymy-
wany cał ˛
a noc. Na południu Droga gin˛eła w lesie roz´swietlonym promieniami
sło´nca, na zachodzie wiodła ku obszarom pogr ˛
a˙zonym jeszcze w mroku. Wysoko
nad głow ˛
a miałem w ˛
ask ˛
a tablic˛e umieszczon ˛
a w poprzek ciemnego szlaku, wspar-
t ˛
a na przerdzewiałych kolumnach i kołysz ˛
ac ˛
a si˛e z łoskotem na silnym wietrze.
Widniały na niej tajemnicze litery oraz dwie białe nieco przybrudzone strzałki;
jedna wskazywała południe, a druga zachód. Zwin ˛
ałem skromny obóz i ruszyłem
na południe.
Pod koniec dnia znalazłem si˛e na skraju lasu widzianego przedtem z oddali.
Droga znikała w´sród drzew, które wkroczyły ju˙z na Drog˛e. Rosły na stromych po-
chyło´sciach, a krzaki schodziły łagodnie ku jezdni, gdzie zakorzeniły si˛e młode
siewki oraz krzewy plenne jak chwasty; ich korzenie dr ˛
a˙zyły ciemn ˛
a powierzch-
ni˛e, która p˛ekała jak lód na wiosn˛e. Z cienistych koron krople wody kapały na sza-
r ˛
a jezdni˛e; gdy przyszło mi brn ˛
a´c przez strumie´n ˙złobi ˛
acy w niej gł˛ebok ˛
a bruzd˛e,
ujrzałem na dnie kamyki pomieszane z okruchami Drogi. Przypomniałem sobie,
co mówił Blask o rozbiciu wspaniałej kuli aniołów.
Siedem dni w˛edrowałem przez las. Nic nie wskazywało, by zaczynał rzedn ˛
a´c
czy miał si˛e sko´nczy´c. Przeciwnie, wci ˛
a˙z g˛estniał, a drzewa były coraz starsze,
cho´c nie tak stare jak Droga. Ch˛etnie przebywałem w tak wiekowej puszczy. To
wielka rado´s´c przemierza´c Drog˛e. Noc zmieniła moje odczucia; z niepokojem
pomy´slałem, ˙ze przed tysi ˛
acami lat zamiast puszczy były tam domy lub miasta,
a teraz jak okiem si˛egn ˛
a´c widziało si˛e jedynie oboj˛etne na wszystko stare drzewa
oraz g˛este zaro´sla, po których biega tylko zwierzyna. Nic prócz Drogi nie było tu
przeznaczone dla człowieka, lecz i j ˛
a las wnet zawojuje. ´Swiatło ogniska rozpa-
lanego wieczorami odpychało ciemno´s´c; posapuj ˛
ace gdzie´s w mroku stworzenia
trzymały si˛e od niego z daleka. Brz˛eczały nieustannie rozmaite gatunki owadów.
Zasypiałem, lecz sen był płytki; budziłem si˛e i ponownie zapadałem w drzemk˛e,
która niewiele si˛e ró˙zniła od czuwania. Buczenie le´snego robactwa nie ustawało
ani na chwil˛e.
Miałem wra˙zenie, jakby puszcza mnie wchłon˛eła; zapomniałem o istnieniu
innych krain. Nocami wci ˛
a˙z ogarniał mnie l˛ek, ale uznałem to za całkiem natural-
98
ne. Całymi dniami szedłem, widz ˛
ac jedynie drzewa. Przestałem nawet mówi´c do
siebie (samotny prawdomówca wci ˛
a˙z ze sob ˛
a rozmawia) i rozgl ˛
adałem si˛e, a las
patrzył na mnie. Stałem si˛e jego cz˛e´sci ˛
a — do tego stopnia, ˙ze gdy przeszła obok
mnie para du˙zych stworze´n, a jedno z nich podeszło bli˙zej na mi˛ekkich łapach,
zamarłem w bezruchu, jak czyni drobna zwierzyna — czujny, a zarazem niezdol-
ny całkiem oprzytomnie´c, zerwa´c si˛e i umkn ˛
a´c z krzykiem. Nieproszeni go´scie
odeszli. Nast˛epnego ranka nie miałem pewno´sci, czy naprawd˛e szli przez las. Za-
paliłem niepewny, czy istotnie mam by´c wdzi˛eczny losowi, ˙ze mi si˛e upiekło. Las
sprawił, ˙ze poczułem si˛e jedynym człowiekiem na ´swiecie; dopiero usłyszane na-
gle głosy i ´spiew u´swiadomiły mi, ˙ze poprzedniej nocy podeszła do mnie ludzka
istota.
Ptaki odzywały si˛e zewsz ˛
ad; nawet promienie sło´nca zdawały si˛e d´zwi˛ecze´c,
roz´swietlaj ˛
ac puszcz˛e. Głos człowieka wyró˙znia si˛e w´sród le´snych odgłosów. Do-
brze pami˛etam własne odczucia, lecz nie potrafi˛e wyja´sni´c słowami, czemu skry-
łem si˛e przed lud´zmi nadchodz ˛
acymi szlakiem, który niedawno przebyłem. Ob-
serwowałem w˛edrowców zza paproci rosn ˛
acych g˛esto wzdłu˙z Drogi. Na szarej
jezdni pojawił si˛e najpierw jeden człowiek, potem dwu, a za nimi trzy ogromne
kocury. Widywałem ju˙z wcze´sniej podobne zwierzaki; w lesie ˙zyły płochliwe dzi-
kusy, kilka domowych kotów łowiło myszy i krety w Małym Domostwie. Towa-
rzysze podró˙zy w˛edrowców to zupełnie inne stworzenia. Nie chodzi jedynie o ich
wielko´s´c, chocia˙z, stoj ˛
ac na tylnych łapach, dorównuj ˛
a wzrostem człowiekowi;
intryguj ˛
acy jest chód tych kotów st ˛
apaj ˛
acych mi˛ekko i pewnie oraz ich ´swietliste
oczy i czujne spojrzenie. Słyszałem wcze´sniej o takim kocie; przyszedł z Olivi ˛
a
do Małego Domostwa.
Zwierz˛eta wyczuły obecno´s´c intruza; bez po´spiechu ruszyły w moj ˛
a stron˛e.
Pocz ˛
atkowo czułem l˛ek, ale nie było si˛e czego ba´c; koty były po prostu ciekaw-
skie. Wkrótce na jezdni pojawiła si˛e grupa ´spiewaków. Było ich około dziesi˛eciu;
nosili czarne szaty, a twarze ocieniały im szerokie czarne kapelusze. Gdy poj˛eli, ˙ze
kocury znalazły co´s w´sród paproci, ´spiew ucichł, a ludzie równie ciekawscy, jak
ich zwierz˛eta, ruszyli w moj ˛
a stron˛e. Wstałem i wyszedłem na Drog˛e. Zdumienie
w˛edrowców przewy˙zszało moje, bo sam ich szukałem; dziwne było jedynie to, ˙ze
tak szybko si˛e na nich natkn ˛
ałem.
Kiedy mnie obst ˛
apili, u´smiechn ˛
ałem si˛e na powitanie.
— To chłopak ze starego gniazda — stwierdził jeden.
— Jak znalazłe´s nasz ˛
a baz˛e? — rzucił inny.
— Nie wiem, o czym mówisz.
— Czego od nas chcesz? Po co tu przylazłe´s?
Niecierpliwy ton i wrogo´s´c w ich głosach utrudniały rozmow˛e. Zaj ˛
akn ˛
ałem
si˛e i umilkłem. Wysoki, smukły m˛e˙zczyzna, który odezwał si˛e pierwszy, podszedł
bli˙zej i chwycił mnie z całej siły za ramiona. Spojrzenie miał nieprzyjazne.
99
— Kim jeste´s? — wypytywał cicho i natarczywie. — Szpiegiem? Handla-
rzem? Nie b˛edziemy niczego kupowa´c. ´Sledziłe´s nas a˙z do tego miejsca? Masz
wspólników ukrytych w lesie?
— Przyszedłem tu, bo. . . bo was szukałem. — Pochylały si˛e nade mn ˛
a zagad-
kowe twarze niemo˙zliwe do rozszyfrowania. — W Małym Domostwie inaczej
witamy go´sci. Wcale was nie ´sledziłem. To nieprawda, jakobym miał złe zamiary.
Jestem sam. Zupełnie sam. — Dziwnie si˛e czułem, gdy znieruchomieli, by z po-
nurymi minami rozwa˙zy´c te słowa; posłu˙zyłem si˛e, rzecz jasna, prawdziw ˛
a mow ˛
a.
Uderzyło mnie nagle, ˙ze nikt z w˛edrowców nie przemówił do mnie w ten sposób.
Mo˙ze i Jednodniówka zatraciła posiadan ˛
a dawniej umiej˛etno´s´c; przekonam si˛e,
o ile j ˛
a znajd˛e. Mógłbym przej´s´c jeszcze setki mil i nie spotkałbym prawdomów-
cy. Co´s mnie ´scisn˛eło za gardło; oblałem si˛e potem, cho´c ranek był chłodny.
— Wy mieszka´ncy dawnego gniazda, jeste´scie bardzo ostro˙zni. My równie˙z
pragniemy uchroni´c przed natr˛etami swoje tajemnice — oznajmił m˛e˙zczyzna z si-
w ˛
a brod ˛
a, st ˛
apaj ˛
acy tak lekko i wdzi˛ecznie jak kocur u jego boku. — Baza to jeden
z sekretów. Problem w tym, ˙ze nas zaskoczyłe´s.
— Zrozumcie — tłumaczyłem cierpliwie. — Nie mam poj˛ecia, gdzie jest wa-
sza baza, a nawet gdybym si˛e na ni ˛
a natkn ˛
ał, w ˛
atpi˛e, czy potrafiłbym tam wróci´c.
Je´sli si˛e zgodzicie, pójd˛e z wami.
Wszystko zostało powiedziane. W˛edrowcy zamierzali wyruszy´c ku bazie; nie
chciałem straci´c ich z oczu. Najch˛etniej zostawiliby mnie w lesie zamiast bra´c ze
sob ˛
a, ale nie mieli poj˛ecia, jak si˛e ode mnie uwolni´c. Prawdziwy szkopuł.
Koty znudzone obserwowaniem intruza ruszyły dalej, a reszta gromady na-
tychmiast poszła ich ´sladem. W˛edrowcy nie podj˛eli w mojej sprawie ˙zadnej de-
cyzji, lecz zachowanie kotów przes ˛
adziło o wszystkim. Wysoki m˛e˙zczyzna po-
nownie uj ˛
ał moje rami˛e — tym razem delikatniej, cho´c nadal zerkał podejrzliwie.
Ruszyli´smy Drog ˛
a za odchodz ˛
acymi stworzeniami. Nic dziwnego. Z czasem od-
kryłem, ˙ze ilekro´c w Rejestrze pojawiaj ˛
a si˛e trudno´sci i spory, koty o wszystkim
przes ˛
adzaj ˛
a.
Jedna z odnóg Drogi stromym łukiem opadała w dół; tu i ówdzie zniszczo-
na, zdawała si˛e gin ˛
a´c w lesie, a na samym dole ł ˛
aczyła si˛e z Drog ˛
a biegn ˛
ac ˛
a
w przeciwnym kierunku pod mostem obro´sni˛etym p˛edami bluszczu podobnego
do lu´znej długiej szaty. U´swiadomiłem sobie, ˙ze obchodzimy gigantyczne skrzy-
˙zowanie, identyczne z tym, które widziałem na Drodze przed laty. W´sród drzew
majaczyły łagodne p˛etle wzniesione na szlaku. Las był poci˛ety odnogami Drogi;
rzecz w tym, by wiedzie´c, dok ˛
ad prowadz ˛
a. Gdzie biegnie Droga? Takie pytanie
zadałem Siedmior˛ekiemu. Wsz˛edzie — tak brzmiała odpowied´z.
Porzucili´smy ciemn ˛
a jezdni˛e, by zagł˛ebi´c si˛e w las z pozoru nieprzebyty, lecz
poci˛ety ukrytymi ´scie˙zkami. Jedna z nich wiodła na mał ˛
a kamienn ˛
a polan˛e; na
jej skraju w cieniu drzew kryła si˛e baza — niewysoki budynek o płaskim dachu,
wzniesiony z anielskiego kamienia, w którym okna zabito deskami. Przed nim sta-
100
ły dwa rz˛edy podniszczonych metalowych konstrukcji, wysoko´sci ˛
a dorównuj ˛
ace
dorosłemu m˛e˙zczy´znie; nie miałem poj˛ecia, do czego słu˙zyły te urz ˛
adzenia.
U drzwi siedział ko´scisty staruszek w czarnym kapeluszu; na powitanie bez
po´spiechu pomachał nam kosturem. Koty natychmiast go otoczyły, legły w sło´ncu
i zacz˛eły liza´c sier´s´c, poruszaj ˛
ac lekko ogonami. Podszedłem do starca prowadzo-
ny przez wysokiego m˛e˙zczyzn˛e, mego stró˙za i przewodnika.
— Nie wpuszczaj go do ´srodka — rzucił z porozumiewawczym spojrzeniem.
Wzruszyłem ramionami, jakby mi było wszystko jedno. Podró˙znicy znikn˛eli za
drzwiami.
U´smiechn ˛
ałem si˛e do staruszka, stoj ˛
ac bez ruchu na kamiennej polanie obok
budynku. Stra˙znik i od´zwierny w jednej osobie rozpogodził si˛e natychmiast, jakby
moje przybycie nie wydało mu si˛e osobliwe i nie budziło obaw. Dostrzegłem pod
´scian ˛
a stert˛e plastikowych kwadratów, gładkich jak słój, który znalazł Blask; były
pop˛ekane i brudne, ale ich barwy — jaskrawa czerwie´n i ˙zół´c — nie zblakły,
podobnie jak wizerunek muszli.
Zrobiło si˛e gor ˛
aco; ostro˙znie podszedłem bli˙zej i usiadłem obok starego,
w cieniu rzucanym przez budynek.
Wymienili´smy u´smiechy. Od´zwierny pełnił swoje obowi ˛
azki do´s´c niedbale;
z podobnym skutkiem mogłyby je wykonywa´c ustawione w rz˛edzie zagadkowe
urz ˛
adzenia.
— Przed laty. . . — zacz ˛
ałem.
— Tak, o tak — wtr ˛
acił staruszek, w zamy´sleniu kiwaj ˛
ac głow ˛
a i zerkaj ˛
ac
w niebo.
— Przed laty zjawiła si˛e u was dziewczynka. Przyszła tu z Małego Domostwa.
Była młodziutka i miała na imi˛e Jednodniówka.
— Teraz pływa — rzucił stary.
Nie wiedziałem, co odpowiedzie´c. Zapewne umysł od´zwiernego szwankował
ju˙z ze staro´sci. Przez jaki´s czas siedziałem w milczeniu, a potem zacz ˛
ałem roz-
mow˛e od pocz ˛
atku.
— Dziewczynka. Przyszła tu, a mo˙ze do innej bazy, aby z wami zamieszka´c. . .
Mniejsza z tym. Zapytam innych.
— Jeszcze nie wróciła — oznajmił starzec. — A mo˙ze ju˙z tu jest?
— Mo˙ze jest. . .
— Wybrała si˛e jaki´s czas temu nad le´sn ˛
a sadzawk˛e. O t˛e pann˛e ci chodziło?
— Nie wiem, przecie˙z. . .
— Ostatniej nocy wyszła ci naprzeciw, gdy Brom wyczuł, ˙ze nadchodzicie —
stwierdził od´zwierny, patrz ˛
ac na mnie jak na dziwadło. — Zgadza si˛e, prawda?
Powitała ci˛e, wróciła tu rankiem i poło˙zyła si˛e spa´c. Teraz jest nad sadzawk ˛
a. Tak
mi si˛e przynajmniej wydaje.
S ˛
adził, ˙ze przebyłem dług ˛
a drog˛e z grup ˛
a w˛edrowców i ˙ze widziałem si˛e ju˙z
z Jednodniówk ˛
a. . . W pewnym sensie miał racj˛e. Gdy drzemałem zawieszony
101
mi˛edzy jaw ˛
a a snem, przeszły obok mnie dwie istoty — człowiek oraz inne stwo-
rzenie, zapewne kot. Staruszek a˙z podskoczył ze strachu, gdy zerwałem si˛e na
równe nogi.
— Gdzie jest ta sadzawka? — krzykn ˛
ałem. Od´zwierny wskazał kosturem
´scie˙zk˛e na skraju polany. Rzuciłem si˛e w tamt ˛
a stron˛e.
´Swiat jest ogromny, ma niewielu mieszka´nców, a mimo to wła´snie Jednod-
niówka przeszła obok mnie w ciemnej puszczy, chocia˙z nie miałem o tym poj˛e-
cia. P˛edziłem w´sród drzew na spotkanie z dawno nie widzian ˛
a dziewczyn ˛
a, gdy
przyszło mi nagle do głowy, ˙ze nie powinienem si˛e jej narzuca´c. Mo˙ze b˛edzie in-
na ni˙z kiedy´s; ja zapewne równie˙z zmieniłem si˛e nie do poznania. Czy zrozumie,
po co tu przybyłem? Mimo w ˛
atpliwo´sci gnałem przez las co sił w nogach. ´Scie˙z-
ka wspinała si˛e na poro´sni˛et ˛
a mchem kamienist ˛
a pochyło´s´c, zza której dobiegał
szum wodospadu. Ruszyłem w gór˛e, ´slizgaj ˛
ac si˛e na mchu, dotarłem na szczyt
i popatrzyłem w dół.
Ujrzałem zmarszczon ˛
a tafl˛e wody, po której pływały młode li´scie. Powierzch-
ni˛e m ˛
aciły potoki spadaj ˛
ace w dół z szumem i pluskiem; czarne, zielone i br ˛
azowe
skały otaczaj ˛
ace sadzawk˛e były wilgotne i l´sni ˛
ace. Na brzegu kl˛eczała spragniona
dziewczyna; jej dłonie i piersi dotykały lustra wody. Obok zaspokajał pragnienie
wielki kot o sier´sci w białe i czarne łaty, które nie układały si˛e w ˙zaden wzór.
Usłyszał, ˙ze nadchodz˛e i podniósł głow˛e, by na mnie popatrze´c; krople wody
spływały mu na biał ˛
a szyj˛e. Jednodniówka spostrzegła, ˙ze kot si˛e czym´s zainte-
resował, uniosła głow˛e, ocieraj ˛
ac usta i piersi. Na jej twarzy ujrzałem u´smiech;
otworzyła usta i znieruchomiała, czujna jak kot. Obserwowała, jak zsuwam si˛e
po skałach ku sadzawce; po chwili stali´smy na przeciwległych jej kra´ncach. Prze-
mkn˛eło mi przez my´sl, ˙ze bardzo si˛e zmieniła; dziewczyna znana mi przed laty nie
miała piersi z ciemnymi kr˛egami wokół sutków, podobnymi do zamkni˛etych ust
lub kwiatowych p ˛
aczków. G˛este włosy nieznajomej były czarne, jej oczy pora˙za-
ły bł˛ekitem, a niemal zro´sni˛ete łuki brwi nadawały twarzy wyraz niezadowolenia
i zło´sci, ale to nie była tamta Jednodniówka. Min˛eło sze´s´c wiosen; miałem na
twarzy młody zarost. Nie byłem sob ˛
a.
— Jednodniówko — powiedziałem, stoj ˛
ac nad sadzawk ˛
a. Dłonie miałem wil-
gotne jak ona, bo dotykałem mokrych skał. Nie odrywała ode mnie wzroku,
u´smiechn˛eła si˛e tak samo, jak wówczas, gdy spojrzałem na ni ˛
a znad grani. Stałem
teraz bli˙zej i słyszałem, jak westchn˛eła gł˛eboko. Kot u jej boku równie˙z powitał
mnie u´smiechem, otworzył mordk˛e, ukazuj ˛
ac z˛eby i prychn ˛
ał.
Milczałem, nie wiedz ˛
ac, co powinna ode mnie usłysze´c, za to kot jasno dał
do zrozumienia, co czuje, a dziewczyna poszła za jego przykładem. Zdj ˛
ałem po-
spiesznie spodnie i koszul˛e, wszedłem do lodowatej wody. Jednodniówka obser-
wowała mnie bez ruchu. Wystarczyło dwukrotnie rozgarn ˛
a´c ramionami fale, by
znale´z´c si˛e na przeciwległym brzegu, gdzie siedziała. Kiedy dopłyn ˛
ałem do skał
u stóp Jednodniówki i zamierzałem wspomnie´c o lodowatej wodzie, dziewczyna
102
si˛e cofn˛eła, chyba z obawy, ˙ze jej dotkn˛e. Zmarzni˛ety na ko´s´c wypełzłem z wody,
a chłodne krople spływały mi po skórze. Kot odwrócił si˛e i umkn ˛
ał. Jednodniów-
ka, upragniona i niedost˛epna, odwróciła si˛e i uciekła.
Zawołałem j ˛
a po imieniu i chciałem za ni ˛
a pobiec, ale szybko zrozumiałem, ˙ze
to najgorszy z mo˙zliwych wariantów. Usiadłem na opuszczonym przez ni ˛
a miej-
scu i patrzyłem, jak wysychaj ˛
a powoli ´slady mokrych stóp na kamieniach. Na-
słuchiwałem; zrobiło si˛e cicho, od strony lasu nie słyszałem odgłosów ucieczki,
a zatem Jednodniówka była w pobli˙zu. Pozostała mi tylko rozmowa.
Nie pami˛etam własnych słów, wypowiedziałem swoje imi˛e raz i drugi. Mó-
wiłem o dalekiej wyprawie, o zdumieniu, które mnie ogarn˛eło, gdy noc ˛
a przeszła
obok.
— Nie s ˛
adziłem, ˙ze b˛ed˛e w stanie przej´s´c tyle mil — oznajmiłem. — Nie
mam dla ciebie ˙zadnego podarunku oprócz tej w˛edrówki. Gotów jestem pow˛e-
drowa´c jeszcze dalej, je´sli sobie tego ˙zyczysz. — Wyznałem, ˙ze ka˙zdej wiosny
du˙zo o niej my´slałem; po tegorocznej zimie wspomnienia doprowadziły mnie do
łez. Zastrzegłem si˛e jednak, ˙ze nie było moim zamiarem ´sledzi´c j ˛
a wbrew zaka-
zowi. Przysi ˛
agłem na otrzymany od niej pieni ˛
adz, ˙ze w głowie mi to nie postało.
Pragn ˛
ałem jedynie posłucha´c opowie´sci, pozna´c tajemnice, dowiedzie´c si˛e o nich
od ´swi˛etego. . . Tak, Jednodniówko, od ´swi˛etego, u którego mieszkałem; chciał-
bym usłysze´c wi˛ecej ciekawych historii. Wytkn ˛
ałem jej, ˙ze sama mnie popchn˛eła
do ustawicznej włócz˛egi, mogłaby wi˛ec przynajmniej wypowiedzie´c gło´sno mo-
je imi˛e, abym si˛e upewnił, ˙ze jest t ˛
a sam ˛
a dziewczyn ˛
a, któr ˛
a miałem w pami˛eci,
bo. . .
Stali´smy twarz ˛
a w twarz. Narzuciła na ramiona płaszcz z wyj ˛
atkowo mi˛ekkiej
tkaniny, czarnej jak jej włosy i usianej setkami gwiazd.
— Potok Słów. . . — rzekła, spogl ˛
adaj ˛
ac na mnie badawczo, ale przemówiła
głosem lunatyczki zapatrzonej w senn ˛
a wizj˛e. — Jak mogłe´s o mnie my´sle´c, kiedy
odeszłam?
S ˛
adziłem. . . miałem nadziej˛e, ˙ze u˙zywa prawdziwej mowy, cho´c sens jej słów
był zawoalowany, a twarz przypominała mask˛e, jak u kota; takie były oblicza
w˛edrowców, którzy spotkali mnie w puszczy.
— W ogóle o mnie nie my´slała´s?
Kot ostro˙znie ruszył do lasu, mijaj ˛
ac nas oboj˛etnie.
— Brom — rzuciła dziewczyna nie po to, by go zawoła´c, lecz by wypowie-
dzie´c imi˛e. Zwierz˛e obejrzało si˛e i odeszło w stron˛e bazy. Jednodniówka obserwo-
wała kota przez chwil˛e, a nast˛epnie pow˛edrowała w ´slad za nim. Splotła ramiona
na piersiach, obejrzała si˛e i dodała niecierpliwie:
— Chod´z˙ze. — Wszystkie lata, które min˛eły od naszego poznania, poszły
w niepami˛e´c, ledwie wypowiedziała te same słowa, które usłyszałem, id ˛
ac za ni ˛
a
do mieszkania Barwy Czerwieni, gdy oboje mieli´smy po siedem lat. Mówiła wte-
dy tak, jakby wbrew woli musiała si˛e zaopiekowa´c bezradnym natr˛etem.
103
Nie zapytała, jak dotarłem do bazy, wi˛ec sam jej wszystko opowiedziałem.
— Jeste´s wi˛e´zniem? — zapytała.
— Chyba tak — odparłem.
— Trudno — mrukn˛eła.
Nie tylko upływ czasu zmienił Jednodniówk˛e; zawoalowany sens jej słów to
nie wszystko. Znikn˛eła bez ´sladu dziewczyna, która pocałowała mnie w podzi˛e-
ce za wypraw˛e do lisiej nory i spocz˛eła przy mnie jak Olivia u boku ´swi˛etego
Roya Mniejszego. Mniejsza z tym, skoro mogłem i´s´c za nieznajom ˛
a w czarnym
płaszczu usianym gwiazdami.
ÓSMA FASETA
Po południu zasiadłem mi˛edzy w˛edrowcami czujny i skupiony, chocia˙z od-
zyskali ju˙z spokój i rozsiedli si˛e wygodnie oparci plecami o ´scian˛e bazy. Wolno
zapadał wieczór. Zwa˙zywszy na temat dysputy, trudno nazwa´c w˛edrowców zapal-
czywymi.
— Mo˙zemy go przywi ˛
aza´c do drzewa — stwierdził jeden z nich, gestem na-
´sladuj ˛
ac wi ˛
azanie — i okłada´c kijami, a˙z padnie.
— Czy˙zby? — mrukn ˛
ał starszy m˛e˙zczyzna z posiwiał ˛
a brod ˛
a. — A masz
pewno´s´c, ˙ze b˛edzie stał bez ruchu w czasie przywi ˛
azywania i chłosty?
— Nie b˛ed˛e — wtr ˛
aciłem.
— Przytrzymamy go — oznajmił pomysłodawca. — Rusz głow ˛
a. — Jednod-
niówka zaj˛eła miejsce z dala ode mnie. Obok niej siedział Brom. Dziewczyna
wodziła spojrzeniem po znudzonych twarzach dyskutantów. Nie przejmowali si˛e,
bo i tak nie zd ˛
a˙zyłbym uciec do lasu.
— Gdyby´smy mieli nó˙z, mo˙zna by mu uci ˛
a´c j˛ezyk — rzucił jeden z m˛e˙zczyzn
i ziewn ˛
ał. — Nie byłby w stanie mówi´c.
— I sam wzi ˛
ałby´s si˛e do krojenia, co? — rzuciła Jednodniówka. Zapadło kło-
potliwe milczenie. Dziewczyna pogardliwie wzruszyła ramionami.
— I tak nie mamy no˙za — odparł pomysłodawca z niezm ˛
aconym spokojem.
To proste. Obawiali si˛e, ˙ze odejd˛e i zdradz˛e wszystkim, gdzie maj ˛
a baz˛e,
a w rezultacie zostan ˛
a napadni˛eci albo ograbieni: złodziei nie brakuje. W˛edrowcy
mi nie ufali; byłem obcy. Nie potrafili jednak znale´z´c wyj´scia z sytuacji.
— Mo˙zna by okaza´c mu łask˛e — stwierdziła Jednodniówka — wr˛eczy´c po-
darek.
— Dobrze, dobrze — odezwał si˛e w półmroku nieznany głos. — A je´sli pew-
nego dnia poczuje do nas niech˛e´c i zapomni, co komu zawdzi˛ecza?
— To do niego niepodobne — rzuciła cicho dziewczyna. Kto´s wstał, a ja
z wra˙zenia a˙z podskoczyłem. To stary od´zwierny podreptał do baraku i po chwili
wyszedł stamt ˛
ad, popychaj ˛
ac przed sob ˛
a biał ˛
a kul˛e, chłodn ˛
a i jasn ˛
a; gdy wypu´scił
j ˛
a z r ˛
ak, uniosła si˛e w powietrzu jak nasionko dmuchawca i zal´sniła łagodnie po-
nad głowami siedz ˛
acych przed baz ˛
a kobiet i m˛e˙zczyzn. Wa˙zyły si˛e moje losy, lecz
na widok szybuj ˛
acej ponad nami połyskliwej kuli przyszła mi na my´sl Olivia i peł-
105
nia ksi˛e˙zyca. Brom oraz inne koty przyci ˛
agn˛eły moje spojrzenie; na ich obliczach
malował si˛e ten sam wyraz nie ukrywanej ciekawo´sci, któr ˛
a widziałem tak˙ze na
twarzach ludzi gotowych obi´c mnie, a˙z padn˛e. Ale to ´swi˛ety Roy Mniejszy z Ma-
łego Domostwa był powiernikiem Olivii, która szeptała mu do ucha straszliwe
sekrety.
— Mam pomysł — oznajmiłem, próbuj ˛
ac opanowa´c dr˙zenie głosu. — Załó˙z-
my, ˙ze was nie opuszcz˛e. — Popatrzyli na mnie z pobła˙zliwo´sci ˛
a okazywan ˛
a sobie
nawzajem. — Powiedzmy, ˙ze zostan˛e i nigdy was nie opuszcz˛e. B˛edziecie mie´c
ze mnie po˙zytek; jestem silny, mog˛e zosta´c tragarzem. Z czasem zestarzej˛e si˛e
i umr˛e, a tajemnica zostanie utrzymana. — Milczeli, ale nie była to cisza prawdo-
mówców. Odniosłem wra˙zenie, ˙ze mnie nie słuchali. — Jestem silny i du˙zo wiem.
Znam opowie´sci. Nie chc˛e was opu´sci´c.
Obserwowali bez słowa mnie i kul˛e ´swiatła unoszon ˛
a lekkim powiewem.
W ko´ncu jaki´s młodzieniec pochylił si˛e i przemówił:
— Ja równie˙z znam pewn ˛
a opowie´s´c. — Niewiele my´sl ˛
ac, opowiedział swoj ˛
a
histori˛e.
Cały wieczór przesiedziałem mi˛edzy Bromem i Jednodniówk ˛
a. Nie zasn ˛
ałem,
cho´c oni drzemali. Nikt ju˙z nie wspominał o chło´scie czy krojeniu; wysłuchali-
´smy jedynie opowie´sci, przy której u´smiechałem si˛e z innymi, cho´c nie miałem
zielonego poj˛ecia, o co chodzi. Na krótko przed ´switem zapadłem w sen, ale Jed-
nodniówka wkrótce mnie obudziła.
— Koty ruszaj ˛
a — powiedziała. W półmroku majaczyła przede mn ˛
a niewy-
ra´znie jej twarz; wygl ˛
adała dziwnie. Przez moment nie wiedziałem, na kogo spo-
gl ˛
adam. Podniosłem si˛e niezgrabnie, dr˙z ˛
ac na całym ciele; spali´smy we dwoje,
a potem Jednodniówka podała mi kubek z gor ˛
acym napojem, który pachniał su-
szonymi kwiatami. Cokolwiek to było, po wypiciu naparu przestałem dygota´c.
Dostałem od dziewczyny czarny płaszcz; zachichotała, kiedy go wło˙zyłem. Resz-
ta tak˙ze wybuchn˛eła ´smiechem, widz ˛
ac mnie w przebraniu. Tej nocy pozbyłem si˛e
strachu i zrozumiałem, ˙ze prawdomówcy nie maj ˛
a sposobno´sci, by dowie´s´c swej
odwagi, bo zawsze wiedz ˛
a, o co chodzi innym. Obawiałem si˛e w˛edrowców tylko
dlatego, ˙ze nie mówili po naszemu; w gruncie rzeczy nie chcieli mnie skrzywdzi´c.
Po raz pierwszy w ˙zyciu bałem si˛e ludzi i zrozumiałem, ˙ze od tej pory b˛edzie si˛e to
zdarza´c cz˛e´sciej; l˛ek, zmieszanie, niepewno´s´c. . . w takiej sytuacji najwa˙zniejsza
jest odwaga. Poczułem si˛e dziwnie na my´sl, ˙ze to odkrycie przyszło tak pó´zno, bo
przecie˙z miałem ju˙z swoje lata. Jakie to dziwne, ˙ze mieszka´ncy starego gniazda
nigdy si˛e tego nie naucz ˛
a.
Koty ruszyły; pora i´s´c. Przez chwil˛e naradzano si˛e, komu przypadn ˛
a poszcze-
gólne tobołki przygotowane poprzedniego dnia. Zarzuciłem na plecy wielki po-
łyskliwy worek. Cichy szelest wskazywał, ˙ze zawiera suszony chleb; taki wór
starczyłby paru osobom na cały rok. Dobrze, ˙ze przypadł mi w udziale. Ruszyli-
106
´smy ku Drodze gin ˛
acej w półmroku. Koty przed nami były ju˙z ledwie widoczne,
a w oddali, ponad lasem niebo zaczynało si˛e rozja´snia´c.
Gdy sło´nce stało ju˙z wysoko, a nasi czworono˙zni przewodnicy mieli do´s´c w˛e-
drówki, znale´zli´smy miejsce, gdzie mo˙zna było dotrwa´c do wieczora, drzemi ˛
ac
i sp˛edzaj ˛
ac miło czas w towarzystwie kotów, nim o zmierzchu o˙zywi ˛
a si˛e znowu
i zechc ˛
a ponownie ruszy´c w drog˛e. Tymczasem odpoczywali´smy z Jednodniówk ˛
a
na górskiej ł ˛
ace poro´sni˛etej bujn ˛
a traw ˛
a, w cieniu zielonych sosen i brzóz. Le˙z ˛
ac
na brzuchu z głowami zwróconymi ku sobie, wyci ˛
agali´smy z grubych kolanek
jasne ´zd´zbła, by ˙zu´c ich słodkie ko´ncówki.
— Kiedy byłem małym chłopcem, marzyłem, by opu´sci´c Małe Domostwo
i ruszy´c na poszukiwania utraconych przedmiotów. Chciałem je zebra´c i umie´sci´c
w rze´zbionych szufladach — opowiadałem.
— Co znalazłe´s?
— Nic.
— Och.
— Spotkałem ´swi˛etego. Mieszka na drzewie. Chciałem u niego zamieszka´c
i dopi ˛
ałem swego. Miałem nadziej˛e, ˙ze nauczy mnie, jak zosta´c ´swi˛etym. I to mi
si˛e udało.
— Jeste´s ´swi˛etym?
— Nie.
— Prosz˛e, prosz˛e. — U´smiechn˛eła si˛e, trzymaj ˛
ac w z˛ebach ´zd´zbło trawy. —
Ciekawa opowie´s´c.
Wybuchn ˛
ałem ´smiechem. Po raz pierwszy od ponownego spotkania wydało
mi si˛e, ˙ze dostrzegam w Jednodniówce dziewczyn˛e poznan ˛
a w naszym gnie´zdzie.
— ´Swi˛ety ci poradził, ˙zeby´s nas poszukał — dodała.
— Nie. Jest pewna historia, któr ˛
a sama zacz˛eła´s mi opowiada´c; chodzi o czte-
rech nieboszczyków. . . — Jednodniówka spochmurniała na moment i odwróciła
wzrok. — Mój ´swi˛ety twierdzi, ˙ze Przymierze znało t˛e opowie´s´c. Mimo to przy-
czyna mojej w˛edrówki była inna.
— Jaka?
— Wyruszyłem, ˙zeby ciebie odnale´z´c. — Szczerze mówi ˛
ac, zdałem sobie z te-
go spraw˛e dopiero, gdy nad sadzawk ˛
a ujrzałem Jednodniówk˛e. W owej chwili
wszystkie inne przyczyny straciły na znaczeniu. Kolejne ´zd´zbło, popiskuj ˛
ac ci-
cho, wysun˛eło si˛e z zielonej łodygi. Ciekawe, dlaczego trawa ro´snie po kawałku,
od kolanka do kolanka. Wyssałem słodycz z bladej ko´ncówki. — Nim opu´sci-
łem Małe Domostwo, przyszło mi do głowy, ˙ze zamieszkała´s w Rejestrze, ale
ci to nie słu˙zyło. Przypuszczałem, ˙ze wrócisz do nas martwa, niesiona na ramio-
nach w˛edrowców. T˛esknota zabija. Wyobra˙załem sobie, jak marniejesz i bledniesz
ogarni˛eta przygn˛ebieniem.
— Umarłam — przerwała Jednodniówka. — To było łatwe.
107
Musiałem wygl ˛
ada´c komicznie z wyrazem zdumienia na twarzy, bo wybuch-
n˛eła ´smiechem; niski, miły dla ucha d´zwi˛ek. Pochyliła si˛e do przodu oparta na
łokciach, przybli˙zyła twarz do mojej twarzy, wyj˛eła mi z ust ´zd´zbło trawy, spoj-
rzała czule i dotkn˛eła moich warg rozchylonymi ustami.
— To miłe, ˙ze o mnie my´slałe´s — powiedziała. — Przykro mi, ˙ze pogr ˛
a˙zyłe´s
si˛e w mroku.
— Wspominała´s mnie — stwierdziłem, nie maj ˛
ac pewno´sci, co znacz ˛
a jej
słowa. — Jestem o tym przekonany.
— Chyba tak — odparła. — Z czasem jednak przyszło zapomnienie.
Siedz ˛
acy obok niej kot imieniem Brom ziewn ˛
ał, pokazuj ˛
ac ostre z˛eby i chro-
powaty j˛ezyk uniesiony w gór˛e niczym łuk; zmru˙zył ´slepia. Jednodniówka oparła
głow˛e na dłoniach; koci łeb opadł na zło˙zone łapy.
— Jak dobrze — szepn˛eła dziewczyna i zasn˛eła.
Podró˙z trwała wiele dni; rano i wieczorem maszerowali´smy, a upalne popołu-
dniowe godziny przesypiali´smy w cieniu. Podczas w˛edrówki ci z Rejestru nucili
monotonn ˛
a pie´s´n, której sens pocz ˛
atkowo był trudny do uchwycenia; potem jed-
nak zacz˛eła mnie ciekawi´c. Wiedziałem, kto w grupie jest dobrym ´spiewakiem
i czekałem, a˙z pi˛ekne głosy wł ˛
acz ˛
a si˛e do chóru. Zrozumiałem, ˙ze pie´s´n łago-
dzi trudy w˛edrówki podobnie jak mikstura z drugiego naczynia w czwórdzbanku,
której sam kiedy´s próbowałem; gdy zabrzmiał ´spiew, czas płyn ˛
ał coraz wolniej,
a˙z wreszcie zanikał, a my niejako mimochodem pokonywali´smy ogromne dystan-
se. Pewnego dnia o ´swicie stan˛eli´smy nad zawił ˛
a paj˛eczyn ˛
a Drogi, gdzie pot˛e˙zne
betonowe ramiona i kadłuby podtrzymywały puste czaszki zrujnowanych budow-
li, odartych z plastiku i szkła przed setkami lat. Tam podró˙znicy sko´nczyli pie´s´n;
blisko domu, dlatego ockn˛eli si˛e z transu w˛edrówki.
Nie zatrzymali si˛e, gdy nadeszło skwarne południe, tylko parli naprzód, wska-
zuj ˛
ac znajome punkty orientacyjne oraz poro´sni˛ete lasem ruiny wielkich i małych
budynków; w ko´ncu droga zatoczyła szeroki łuk, za którym była siedziba Reje-
stru. Jednodniówka wyci ˛
agn˛eła przed siebie r˛ek˛e. Ujrzałem z daleka czarny kwa-
drat; był tak mroczny, ˙ze zdawał si˛e pochłania´c blask południowego sło´nca.
— Co to jest? — zapytałem.
— Mur przechodni — odparła. — Chod´zmy!
Z Drogi skr˛ecili´smy na betonow ˛
a odnog˛e wychodz ˛
ac ˛
a niespodziewanie na
wielk ˛
a odludn ˛
a płaszczyzn˛e, pop˛ekan ˛
a i pust ˛
a, wietrzn ˛
a i bezu˙zyteczn ˛
a. Mo˙z-
na by pomy´sle´c, ˙ze aniołowie chcieli si˛e popisa´c umiej˛etno´sci ˛
a błyskawicznego
pokrywania gruntu grub ˛
a warstw ˛
a kamienia. Plac otaczały gmachy; cz˛e´s´c była
w ruinie, inne pozostały nietkni˛ete. Jeden z nich, ozdobiony mał ˛
a wie˙zyczk ˛
a, ja-
´sniał dziwnie mocnym bł˛ekitem i oran˙zem; to były kolory pierwszego naczynia
oraz mikstury z czwórdzbanka. Szkielet najwy˙zszego z gmachów tworzyły łuko-
wato wygi˛ete ˙zebra wyrastaj ˛
ace z gruntu i wznosz ˛
ace si˛e na niebotyczn ˛
a wyso-
ko´s´c. Niemal cał ˛
a płaszczyzn˛e frontu zajmował kwadrat zabarwiony intensywn ˛
a
108
czerni ˛
a. P˛edy bluszczu porastaj ˛
acego gmach niczym zmierzwiona broda, omijały
mroczny obszar, który zdawał si˛e pochłania´c ´swiatło dnia. Doznałem wra˙zenia,
˙ze patrz˛e w czarn ˛
a dziur˛e nico´sci; oczy miałem rozbiegane.
Z budynku wyszła nam na spotkanie gromadka ludzi i kotów; rozległy si˛e
powitalne okrzyki. Ujrzałem star ˛
a kobiet˛e wy˙zsz ˛
a ode mnie o głow˛e; szła przed
innymi, a wielki przyjazny kocur o tygrysim umaszczeniu pl ˛
atał jej si˛e pod no-
gami. Trzymała w dłoniach kostur, ale szła dziarsko, jakby nie był jej potrzebny.
Skin˛eła na Jednodniówk˛e, wybuchn˛eła ´smiechem, po czym j ˛
a obj˛eła; r˛ece miała
długie i mocne. Dziewczyna u´sciskała znajom ˛
a i wypowiedziała imi˛e podobne do
szeptu: Zhinsinura. Gdy wzrok staruszki spocz ˛
ał na mnie, uniosła kij, wskazuj ˛
ac
nieznajomego.
— Gdzie go znalazła´s? — zwróciła si˛e do Jednodniówki. — A mo˙ze Oli-
via Siwowłosa przysłała go´nca z wiadomo´sci ˛
a, ˙ze´smy pomarli. — Roze´smiana
dziewczyna bez słowa wtuliła si˛e w jej ramiona.
— Przybyłem, by tu osi ˛
a´s´c — stwierdziłem.
— Co takiego?
— Przybyłem, by tu osi ˛
a´s´c — powtórzyłem gło´sno. — Chciałbym przypo-
mnie´c, ˙ze od ´smierci Olivii przemin˛eło wiele pokole´n.
— Jeste´s tragarzem — stwierdziła kobieta, ´smiechem skwitowawszy moje sło-
wa. — Czy to chleb? ´Smiało, postaw worek na ziemi. Zaraz spróbujemy tego
specjału. Gdybym była w ponurym nastroju, pewnie zacz˛ełabym ci˛e wypytywa´c.
Ch˛e´c osiedlenia to jedno, a. . . mniejsza z tym. Witaj w Centrum Usługowym. —
Uniosła kostur i zatoczyła nim kr ˛
ag, wskazuj ˛
ac budynki wokół placu. — Chod´z,
młodzie´ncze z dawnego gniazda. Sprawa wymaga namysłu; zobaczymy, co z tego
wyniknie.
Obj˛eła mnie ramieniem; była równie krzepka jak brodaty m˛e˙zczyzna, który
w lesie trzymał mnie za rami˛e. Ruszyli´smy wszyscy razem ku czarnej dziurze
zwanej przez Jednodniówk˛e murem przechodnim. Zhinsinura zmierzała ku nie-
mu dziarskim krokiem; próbowałem zboczy´c z prostej drogi, ale mi na to nie
pozwoliła. Pochłon ˛
ał nas mrok; oszołomiony kroczyłem przez nico´s´c. Ogarn ˛
ał
mnie paniczny strach; uznałem, ˙ze je´sli znikniemy w mroku, o´slepniemy i nigdy
si˛e stamt ˛
ad nie wydostaniemy, a ciemno´s´c szybko przeniknie nas do szpiku ko-
´sci. A mo˙ze b˛edzie inaczej; odniosłem wra˙zenie, ˙ze wszystko we mnie p˛eka. . .
i nagle weszli´smy do wn˛etrza budowli. Ciemno´s´c znikn˛eła; wkroczyli´smy do naj-
wi˛ekszego pomieszczenia, jakie w ˙zyciu widziałem. Było ogromne i pełne blasku.
Osobliwe l´snienie i refleksy padaj ˛
ace nie wiadomo sk ˛
ad roz´swietlały to wn˛etrze.
Miałem wra˙zenie, jakbym spogl ˛
adał przez mokre szkła okularów. Obejrzałem si˛e,
by popatrze´c na czarn ˛
a ´scian˛e, przez któr ˛
a wła´snie przeszli´smy, i ujrzałem wy-
ra´zn ˛
a panoram˛e okolicy. Blask roz´swietlaj ˛
acy wn˛etrze wpadał do budynku przez
mroczny z pozoru fronton. Mur przechodni!
109
Jak˙ze niezwykłe było miejsce wybrane przez Rejestr doktor Boots na miesz-
kanie; ten widok wprawił mnie w osłupienie. Zhinsinura i Jednodniówka oddaliły
si˛e, stukaj ˛
ac obcasami po czarno-białych kafelkach, z których uło˙zono podłog˛e.
Ich głosy odbijały si˛e echem wysoko w górze, gdzie łukowate ˙zebra konstruk-
cji tworzyły krzywizn˛e dachu. Ogromna, rozbrzmiewaj ˛
aca echem przestrze´n nie
przypominała Małego Domostwa, które wygl ˛
adało jak ul. Wokół kł˛ebił si˛e tłum.
W gł˛ebi sali biegła szeroka półka tworz ˛
aca pi˛etro, na które mo˙zna si˛e było dosta´c
szerokimi schodami zawieszonymi na linach umocowanych pod sufitem. Miesz-
ka´ncy zasiedli na brzegu gigantycznej półki oraz na schodach, beztrosko machali
nogami i nawoływali znajomych stoj ˛
acych na samym dole. W˛edrowcy uło˙zyli swe
tobołki w zgrabny stos i zaj˛eli si˛e rozmow ˛
a z przyjaciółmi, którzy przyszli ich po-
wita´c; a dziatwa biegała po czarno-białych kafelkach, przynosz ˛
ac im napoje. Nad
głowami przybyszów i witaj ˛
acych unosiły si˛e obłoki chlebowego dymu, a wielkie
koty w˛eszyły i pomiaukiwały. Wsz˛edzie słycha´c było szum rozmów prowadzo-
nych w dawnej mowie Rejestru; niektórzy milkli na mój widok. Nie spostrzegłem,
by ktokolwiek okazał zdziwienie, id ˛
ac przez ciemno´s´c lub wkraczaj ˛
ac do jasnego
skarbca aniołów.
To odpowiednia nazwa dla owego gmachu. Jednodniówka podbiegła do mnie,
omijaj ˛
ac grupki znajomych wyci ˛
agaj ˛
acych do niej ramiona. Chciała mi pokaza´c
zbiory.
Pod ´scianami ogromnej sali ustawiono kosze, skrzynie i kufry — wszystko
anielskie wytwory. Jedne, wykonane z połyskliwego białego plastiku, si˛egały mi
do pasa, inne były wysokie, ze szklanymi drzwiami na zawiasach, całe z anielskie-
go srebra o zimnym połysku, który zdawał si˛e obni˙za´c wysok ˛
a temperatur˛e panu-
j ˛
ac ˛
a w sali; na widok połyskliwych szafek robiło si˛e zimno. Niektóre z otwartych
skrzy´n miały zwierciadlane pokrywy umieszczone tak, by optycznie podwajały
ich zawarto´s´c. Tylko anioły mogły wpa´s´c na taki pomysł.
Jednodniówka biegała od kufra do kufra, wskazuj ˛
ac przedmioty, o których mi
opowiadała podczas w˛edrówki.
— Popatrz, mówiłam ci o tym. Spójrz, i to znasz z opowie´sci. — Szeroko
otwarte oczy l´sniły jak gwiazdy. Dziewczyna była radosna. Kochałem j ˛
a nad ˙zy-
cie. Uj˛eła moj ˛
a dło´n i wyci ˛
agn˛eła rami˛e ku wielkim obrazom zawieszonym nad
skrzyniami. Były wprawdzie tak ogromne, ˙ze trudno ich było nie dostrzec, ale
Jednodniówka czuła, ˙ze sama musi zadba´c, abym si˛e im przyjrzał. Kolory były
tak wyraziste jak w dniu, gdy aniołowie stworzyli te wizerunki; na jednym z nich
były marchewki, buraki i fasola; inny obraz przedstawiał jajko i białe butelki; na
innym widniała krowa u´smiechni˛eta jak człowiek, co wygl ˛
adało komicznie. Jed-
nodniówka wła´snie mi j ˛
a pokazywała, gdy spostrzegła znajom ˛
a twarz.
— Zher — powiedziała cicho.
To było imi˛e chłopca o jasnych włosach oraz poczerwieniałych lekko ramio-
nach i nosie. Siedział w kr˛egu ludzi, głównie starszych od siebie, którzy wpraw-
110
dzie zachowywali dystans, ale raz po raz u´smiechali si˛e do niego, głaskali po
r˛ekach i dotykali łagodnie. Jednodniówka poci ˛
agn˛eła mnie ku tej gromadce. Zher
podniósł głow˛e i spojrzał na znajome oblicze dziewczyny, a potem na obc ˛
a twarz
intruza, lecz mina pozostała taka sama. Jednodniówka przecisn˛eła si˛e mi˛edzy sie-
dz ˛
acymi i ukl˛ekła przed Zherem, który rzucił jej badawcze spojrzenie, cho´c w jego
wzroku nie było ˙zadnego pytania. Dziewczyna pogłaskała dłonie i twarz chłopca,
pocałowała go w policzek i bez słowa odeszła, by usi ˛
a´s´c obok mnie.
— Co tu si˛e dzieje? — zapytałem.
— Chodzi o Zhera — odparła. — W tym roku przestał by´c dzieckiem. Dzi´s
otrzymał swój pierwszy list od doktor Boots.
— Co to jest?
— Po prostu list. Od doktor Boots.
— Dlaczego Zher jest nagi?
— Bo tak chce.
Chłopiec u´smiechał si˛e coraz szerzej, jakby promieniował rado´sci ˛
a, która
udzieliła si˛e skupionym wokół niego osobom, wodz ˛
acym spojrzeniem po twa-
rzach s ˛
asiadów, by po chwili utkwi´c wzrok w twarzy chichocz ˛
acego Zhera. Jego
´smiech okazał si˛e zara´zliwy. Z oddali dobiegł łoskot upuszczonych przedmiotów.
Koty zastrzygły uszami, a chłopiec odwrócił si˛e, otwieraj ˛
ac szeroko oczy.
— Otrzymała´s list od doktor Boots? — zapytałem.
— Tak. Otrzymuj˛e go co roku w maju, odk ˛
ad sko´nczyłam tyle lat, co tam-
ten chłopak. Pierwszy dotarł do mnie wczesnym latem, tu˙z po przybyciu; ostatni
wr˛eczono mi w tym roku, na krótko przed wypraw ˛
a do bazy i naszym spotkaniem.
— Czy po otrzymaniu listu zareagowała´s jak Zher?
— Identycznie. Czułam si˛e tak samo.
— Wszyscy milczycie? To konieczne?
— Nie ma przymusu, lecz mało kto si˛e odzywa, zwłaszcza gdy dostaje pierw-
szy list. Nie ma o czym mówi´c. Wszystko staje si˛e wiadome. B˛edzie, co ma by´c.
Kto rozmawia, czyni to jedynie. . . dla przyjemno´sci. Dla zabicia czasu.
— Czy po to ze mn ˛
a rozmawiasz?
W milczeniu odgarn˛eła z czoła ciemne włosy. Nie usłyszałem odpowiedzi.
Zapadał wieczór i w ogromnej sali zrobiło si˛e szaro, w bł˛ekitnawe ´swiatło dnia
s ˛
aczył si˛e złocisty blask zachodu. . .
— Pi˛ekny?
— Tak.
— Przepi˛ekny.
— Owszem.
Po zachodzie sło´nca zabrzmiał ´spiew oraz mruczenie kotów, to Brom i podob-
ny do tygrysa ulubieniec Zhinsinury przył ˛
aczyły si˛e do ludzi, a za ich przykładem
poszły kolejno inne zwierzaki. W ich pomruku ł ˛
aczyły si˛e harmonijnie koci chi-
chot, i jednostajny głuchy ton, i gro´zny ryk. Z zapadni˛eciem nocy głosy milkły
111
wolno jeden po drugim; wysoki i smutny ton Jednodniówki ucichł niemal na ko´n-
cu. Potem odsłoni˛eto lampy.
Zapewne aniołowie potrafili wył ˛
aczy´c na dzie´n kule emituj ˛
ace chłodn ˛
a po-
´swiat˛e; ci z Rejestru zakładali na nie czarne worki zdejmowane o zmierzchu. Mieli
du˙zo lamp, a mimo to w ogromnej sali wiele było mrocznych nisz i zakamarków.
˙
Zadna z osób otaczaj ˛
acych Zhera nie wstała, by przynie´s´c ´swietlist ˛
a kul˛e. W pół-
mroku niewyra´znie widziałem bladego chłopca, którego skóra ja´sniała, jakby miał
w sobie zapalon ˛
a lamp˛e.
TRZECI KRYSZTAŁ — LIST OD
DOKTOR BOOTS
PIERWSZA FASETA
Poczekaj, a˙z go umieszcz˛e, gdzie trzeba.
Po co? Mam zacz ˛
a´c od pocz ˛
atku?
Nie. Wszystko w porz ˛
adku. Oto drugi kryształ; patrz, jaki male´nki, a mimo
to zawiera wiele epizodów. Jest tu Blask i P ˛
aczek, i Kwiatek. Spora cz˛e´s´c twojej
historii.
Ile ich jeszcze b˛edzie? Sło´nce zachodzi. Popatrz, chmury pod nami poró˙zo-
wiały i z˙zółkły.
Zwykle trzy wystarcz ˛
a.
Aniele. . . powiedz mi teraz. . .
Nie. Mo˙ze pó´zniej. Opowiesz mi, co nast ˛
apiło w Centrum Usługowym?
Poszli´smy spa´c. Jednodniówka zaprowadziła mnie szerokimi schodami na
umieszczon ˛
a w gł˛ebi sali antresol˛e. Tak nazywano półk˛e tworz ˛
ac ˛
a dodatkowy po-
ziom. W Rejestrze zachowały si˛e wyrazy brz˛ecz ˛
ace jak pieni ˛
adz sprzed wieków
rzucony na anielski kamie´n. Zasłony i niskie przepierzenia oddzielały niewielkie
pokoje; na antresoli poczułem si˛e jak w domu. Jednodniówka znalazła dla nas
ustronny k ˛
acik wysłany poduszkami, gdzie oboje uło˙zyli´smy si˛e do snu. Mówiła
nieustannie, jakby chciała mnie przyci ˛
agn ˛
a´c do Rejestru sił ˛
a opowie´sci. Opowia-
dała, póki nie przeszkodziło jej ziewanie. Czuła si˛e szcz˛e´sliwa, poniewa˙z była
tam, gdzie chciała; cieszyła si˛e, ˙ze jestem przy niej i widz˛e na własne oczy jej
ulubione miejsca. Dziwne uczucie ogarn˛eło mnie, gdy o tym rozmy´slałem. Tak,
doktor Boots, ukształtowała´s swoich ludzi. . . nie, raczej pozwoliła´s im, by sami
siebie kształtowali. Tacy byli szcz˛e´sliwi, tacy niezwykli!
Ci z Rejestru doktor Boots posiadali trudn ˛
a dla mnie umiej˛etno´s´c, któr ˛
a Jed-
nodniówka przyswoiła sobie, mieszkaj ˛
ac w´sród nich; chodzi o to, ˙ze spali jak koty.
A wła´sciwie drzemali. Jednodniówka przesypiała kilka godzin, wstawała i przez
jaki´s czas była aktywna, potem drzemała i znów si˛e budziła. W nocy słyszałem
kilka razy, jak wstaje i wychodzi, powraca, by na mnie spojrze´c zniecierpliwiona
przydługim odpoczynkiem. Nie mogłem si˛e obudzi´c, bo opadły mnie sny, jakie
zwykle nawiedzaj ˛
a przybysza w dziwnych miejscach. Nie byłem w stanie si˛e od
nich uwolni´c. Ockn ˛
ałem si˛e, słysz ˛
ac własny krzyk wywołany iluzoryczn ˛
a przy-
god ˛
a. Le˙załem z otwartymi oczyma, próbuj ˛
ac sobie przypomnie´c, gdzie jestem.
114
Chwiejnym krokiem szedłem w´sród zasłon; wkrótce zatrzymałem si˛e na skraju
antresoli i popatrzyłem z góry na wielk ˛
a sal˛e zalan ˛
a bł˛ekitnawym ´swiatłem po-
ranka, padaj ˛
acym przez mur przechodni. Jednodniówka stała w pobli˙zu z r˛ekoma
opartymi na kolanach, pochylona nad niskim muskularnym człowiekiem o ciem-
nej skórze, który siedział, trzymaj ˛
ac na kolanach kul˛e z przejrzystego niebieskiego
szkła; obracał j ˛
a tak, by chwytała słoneczne promienie. Trzymał w ustach cybuch
małej drewnianej fajki, z której ulatywał obłok białego dymu.
Powlokłem si˛e do nich, mijaj ˛
ac grupki, które milkły, kiedy si˛e do nich u´smie-
chałem. Podszedłem bli˙zej i ujrzałam na r˛eku ogorzałego m˛e˙zczyzny bransolet˛e
z niebieskiego kamienia — dar ofiarowany przez Jednodniówk˛e tamtego dnia,
gdy handlowano w Małym Domostwie. Miał na imi˛e Houd, a gdy wypowiedział
je gło´sno, wydało si˛e miłe dla ucha, przeci ˛
agłe i niewymawialne jak kocie wes-
tchnienie. Zebrało si˛e wokół nas sporo gapiów zainteresowanych moj ˛
a osob ˛
a;
´smiało jak kocury przygl ˛
adali si˛e moim włosom spi˛etym w kucyk, podziwiali
okulary i zachodzili w głow˛e, jak mo˙zna nie zna´c obyczajów doktor Boots oraz
jej Rejestru. Niewiele rozumiałem z ich paplaniny, chocia˙z słowa były mi zna-
ne. Spostrzegłem czarno-białego kota imieniem Brom, spaceruj ˛
acego przed bu-
dynkiem w porannym sło´ncu po kamiennym pustkowiu. Jednodniówka i reszta
zgromadzonych przygl ˛
adała si˛e, jak daremnie usiłuj˛e pokona´c mur przechodni —
przeszkod˛e nie do sforsowania dla ka˙zdego nowicjusza. Miałem z tym du˙ze trud-
no´sci. Ilekro´c podchodziłem bli˙zej, czułem gor ˛
acy, jakby metaliczny powiew, ale
mimo usilnych stara´n nie mogłem si˛e wydosta´c. Rozejrzałem si˛e i na wszystkich
twarzach zobaczyłem ten sam u´smiech.
— Daremny wysiłek — rzucił Houd, nie wyjmuj ˛
ac fajki z ust. Jednodniówka
podeszła i odci ˛
agn˛eła mnie na bok.
— Jest tylko jedno wyj´scie — dodała. — Jak mogłe´s tego nie dostrzec? Tylko
jedno wyj´scie.
Wzi˛eła mnie za r˛ek˛e; ruszyli´smy po biało-czarnych płytkach ku ci˛e˙zkim szkla-
nym drzwiom w przeciwległej ´scianie budynku. Wyszedłszy na zewn ˛
atrz, obeszli-
´smy go, by wkrótce stan ˛
a´c przed fasad ˛
a w jasnym ´swietle poranka, a nast˛epnie
rzuci´c si˛e w niezgł˛ebion ˛
a ciemno´s´c muru z Bromem u boku; wbrew obawom wy-
chyn˛eli´smy z mroku po drugiej stronie, zdyszani i mocno przytuleni.
— Jedno wyj´scie — powtórzyła Jednodniówka. — Jest tylko jedno wyj´scie.
Nauczyłam si˛e tego i dobrze pami˛etam lekcj˛e. Rozumiesz w czym rzecz?
Houd zmierzył mnie badawczym spojrzeniem, jakby sprawdzał, czy wsłucha-
łem si˛e w jej słowa i wszystko poj ˛
ałem; zdawałem sobie spraw˛e, ˙ze co´s mi umkn˛e-
ło.
Jak ka˙zdy nowicjusz popełniłem głupstwo; usiłowałem wsun ˛
a´c rami˛e w mur
przechodni i zaraz je wyci ˛
agn ˛
a´c. Wystarczyła jedna próba, by pój´s´c po rozum do
głowy.
xxx
115
W Małym Domostwie miesi ˛
ac, minuta lub mila wydaj ˛
a si˛e równie nieokre-
´slone; aniołowie nadawali tym wyrazom konkretne znaczenia, a miesi ˛
ace, minuty
i mile były okre´slonej długo´sci. U nas mog ˛
a by´c dłu˙zsze lub krótsze, zale˙znie od
okoliczno´sci. W Rejestrze podobnie traktuj ˛
a minuty i mile, lecz długo´s´c miesi˛e-
cy nie podlega dyskusji. Przyporz ˛
adkowuj ˛
a im pewne liczby; miesi ˛
ac liczy mniej
wi˛ecej trzydzie´sci dni; takich odcinków czasowych jest w roku dwana´scie, a kie-
dy min ˛
a, mamy nowy pocz ˛
atek. Próbowali mi wyja´sni´c, dlaczego co czwarta zima
jest dłu˙zsza o jeden dzie´n pozbawiony osobnego numeru.
Dla mnie nazwa miesi ˛
aca okre´sla por˛e roku. Zdarzaj ˛
a si˛e lata z dwoma marca-
mi, ale bez kwietnia; niekiedy pa´zdziernik zaczyna si˛e w połowie wrze´snia. Mimo
to uwielbiam kalendarz Rejestru, bo nie tylko pozwala liczy´c dni, lecz tak˙ze wy-
licza dwana´scie pór roku.
W Centrum Usługowym stał budynek z pomara´nczowym dachem i biał ˛
a wie-
˙zyczk ˛
a, zwany przez mieszka´nców Domem Dwudziestu O´smiu Zapachów; tam
powstawała wi˛ekszo´s´c medykamentów oraz innych specyfików, z których słyn ˛
ał
Rejestr. Jednodniówka mnie tam zaprowadziła; usiedli´smy na krzesłach przy nie-
wielkim stoliku, ukryci w półmroku przed oczami gapiów. Wielkie okna Domu
Dwudziestu O´smiu Zapachów były kiedy´s oszklone, ale szyby pop˛ekały, a futry-
ny zabito deskami i rozpi˛eto na nich plastikowe płachty. Wn˛etrze zastawione było
stolikami przypominaj ˛
acymi ten, przy którym siedzieli´smy; były to anielskie wy-
twory z imitacji drewna nie tkni˛etej — o dziwo — z˛ebem czasu mimo upływu
wielu stuleci. Na blacie stała prze´sliczna szkatułka; ludzie z Rejestru wyrabiaj ˛
a
je, by przechowywa´c cenne przedmioty. Jednodniówka ostro˙znie uchyliła wieko.
— Oto kalendarz — powiedziała.
W ´srodku znajdowały si˛e l´sni ˛
ace kwadratowe płytki uło˙zone w dwa stosy —
obrazkiem do góry lub obrazkiem w dół — wielko´sci mniej wi˛ecej dwu uło˙zo-
nych obok siebie dłoni. Tylko jeden obrazek mo˙zna było obejrze´c: pod nim znaj-
dowały si˛e rz˛edy niewielkich kwadratów przypominaj ˛
acych krzy˙zówk˛e, nad któ-
r ˛
a przesiadywał Blask. Obrazek przedstawiał dwoje dzieci, chłopca i dziewczynk˛e
młodszych ni˙z Jednodniówka i ja w dniu, gdy si˛e poznali´smy; spacerowali po ł ˛
ace
poro´sni˛etej bł˛ekitnymi kwiatami, zbieraj ˛
ac je z wyrazem skupienia na twarzach.
Malec nosił krótkie spodenki, a jego towarzyszka krótk ˛
a sukienk˛e, niebiesk ˛
a jak
kwiaty na ł ˛
ace.
— Czerwiec — powiedziała Jednodniówka, muskaj ˛
ac opuszkami palców
ciemne litery pod obrazkiem. W jednym z kwadratów umieszczono niewielki
znacznik posmarowany sosnow ˛
a ˙zywic ˛
a, ˙zeby si˛e lepiej trzymał. Jednodniówka
przesun˛eła go o jedno miejsce i umie´sciła w nast˛epnym kwadracie. Min˛eło dzie-
si˛e´c dni czerwca. Dzwon zawieszony przed murem przechodnim uderzył czte-
ry razy. D´zwi˛ek zabrzmiał czysto w półmroku. Wyszli´smy, by sp˛edzi´c wieczór
w ogromnej sali.
116
Min˛eło dwadzie´scia dni. Gdy znacznik przew˛edrował wszystkie kwadraty, po-
nownie zasiedli´smy przy stoliku w Domu Dwudziestu O´smiu Zapachów. Tego
dnia zebrało si˛e tam wi˛ecej gapiów; nie zwa˙zaj ˛
ac na upał, obst ˛
apili Zhinsinur˛e,
która wielk ˛
a dłoni ˛
a odwróciła czerwcowy obrazek i odsłoniła nast˛epny. Na jego
widok zebrani westchn˛eli z podziwu.
Gdy ujrzałem kolejn ˛
a barwn ˛
a płytk˛e, wybuchn ˛
ałem ´smiechem, bo poj ˛
ałem, ˙ze
aniołowie byli wprawdzie dziwni i wiekowi, ale nie wyrzekli si˛e człowiecze´nstwa
i zachowali ludzk ˛
a wiedz˛e, skoro takie bywały ich wytwory. Obrazek przedstawiał
dwoje znajomych dzieci (dziewczynka nosiła t˛e sam ˛
a niebiesk ˛
a sukienk˛e) wyle-
guj ˛
acych si˛e na zielonej trawie, ciemniejszej i wy˙zszej dzi˛eki pi˛eknej pogodzie;
patrzyły w niebo, po którym sun˛eły wielkie, kapry´sne obłoki uwa˙zane za niebia´n-
skie miasta. Roze´smiałem si˛e, bo trawa i odpoczywaj ˛
ace dzieciaki znajdowały si˛e
u góry i spogl ˛
adały w dół na skł˛ebione chmury sun ˛
ace poni˙zej. Kto latem patrzy
na niebo, miewa takie odczucie.
— Lipiec — powiedziała Jednodniówka. Zabrzmiał dzwon.
W lipcu chodziłem z ni ˛
a po okolicy, zbieraj ˛
ac przedmioty, ro´sliny, kamienie,
próbki gruntu oraz grzyby niezb˛edne w Rejestrze do wyrobu medykamentów;
zm˛eczeni poszukiwaniami wylegiwali´smy si˛e, obserwuj ˛
ac chmury.
— Czym jest ´swiatło´s´c i mrok? Co to wła´sciwe znaczy? — wypytywałem. —
Mówicie tak o ludziach. W czym rzecz?
W milczeniu uło˙zyła głow˛e na r˛ekach i przymkn˛eła oczy.
— Robicie to dla zabawy? — Nie dawałem za wygran ˛
a. — Pami˛etam, ˙ze ´swi˛e-
ty Roy Mniejszy powiedział kiedy´s, ˙ze Olivia miała w sobie albo wielk ˛
a ´swiatło´s´c
albo gł˛eboki mrok.
— Słyszałam o tym. — Jednodniówka wybuchn˛eła ´smiechem, a˙z skurczyły
si˛e jej mi˛e´snie płaskiego brzucha.
— O co chodziło ´swi˛etemu?
Długo le˙zała bez słowa, a˙z w ko´ncu oparła si˛e na łokciu, by na mnie popatrze´c.
— Kiedy zamierzasz wróci´c do Małego Domostwa? — zapytała. Dziwnie za-
brzmiała w jej ustach ta nazwa. Wypowiedziała j ˛
a po raz pierwszy od naszego
spotkania. Mogło si˛e wydawa´c, ˙ze mówi o miejscu odległym i niedost˛epnym.
— Nigdy tam nie wróc˛e — stwierdziłem. — Obiecałem, ˙ze st ˛
ad nie odejd˛e.
— Och, z pewno´sci ˛
a ju˙z o tym zapomnieli. Nie b˛ed ˛
a ci robi´c trudno´sci. Nikt
ci˛e nie zatrzyma.
— A ty? — zapytałem, bo z jej słów niczego nie mogłem wywnioskowa´c. Ton
głosu wydawał si˛e tak oboj˛etny, ˙ze poczułem chłód w sercu. Dodałem pospiesz-
nie: — Nie chc˛e nara˙za´c si˛e na obci˛ecie j˛ezyka.
— Obci˛ecie j˛ezyka? — powtórzyła, wybuchaj ˛
ac ´smiechem. — Och, ogarn ˛
ał
ich mrok i st ˛
ad te ponure my´sli. Teraz. . . — Odwróciła wzrok i zacisn˛eła usta,
jakby si˛e pomyliła, recytuj ˛
ac zagadk˛e, i mimo woli zdradziła rozwi ˛
azanie. Mnie
117
jednak ono umkn˛eło. Po chwili dodała: — Roy ˙zartował. To znana gra słów. Patrz,
patrz, spadamy!
Pod nami — tak, tak, pod nami — chmury kł˛ebiły si˛e na niebie. Tajemniczym
sposobem przylgn˛eli´smy do poro´sni˛etego traw ˛
a gruntu i le˙zeli´smy spokojnie ze
skrzy˙zowanymi nogami, szybuj ˛
ac w stron˛e białych miast, ogromnych twarzy, gi-
gantycznych białych potworów; trzymali´smy si˛e za r˛ece, balansuj ˛
ac na dachu
´swiata, ze zdumieniem patrz ˛
ac na chmury sun ˛
ace w dole, na niebo zarosłe tra-
w ˛
a.
Lipiec min ˛
ał; na jednym stosie było siedem płytek odmierzaj ˛
acych czas, na
drugim pozostało ich pi˛e´c.
Dwójka dzieci z kalendarza odpoczywała w gł˛ebokim cieniu. Chłopczyk przy-
krył buzi˛e słomkowym kapeluszem, w ustach trzymał długie, ˙zółtawe ´zd´zbło; roz-
rzucił szeroko bose stopy. Dziewczynka w niebieskiej sukience siedziała obok,
patrz ˛
ac na płowe łany zbó˙z i czerwon ˛
a anielsk ˛
a wie˙z˛e ze sto˙zkowatym dachem.
Nad horyzontem wisiały ciemne chmury. Nadci ˛
agała letnia burza. Sierpie´n.
Tego lata własny dom na szczycie wzgórza, w cieniu dwu klonów; rozci ˛
a-
gał si˛e stamt ˛
ad pi˛ekny widok, cho´c wszelkie anielskie budowle znikn˛eły. Jed-
nodniówka nie nosiła sukienki; po prostu zrezygnowała z ubrania. Powierzchnia
naszego domku powstałego z cienia zmieniała si˛e w miar˛e, jak sło´nce w˛edrowało
po niebie; opaleni na br ˛
azowo go´scie przesuwali si˛e w ´slad za nim.
— Cztery s ˛
a bramy wzdłu˙z grzbietu — mrukn ˛
ał Houd. Chud ˛
a stop˛e oparł na
kolanie, szeroki kapelusz osłaniał mu twarz, z ust sterczała drewniana fajka. —
Sił nie wystarczy, by je otworzy´c. Takie jest moje zdanie.
— Przecie˙z s ˛
a otwarte — stwierdziła Jednodniówka, ziewaj ˛
ac szeroko. —
Upał sprawia, ˙ze jestem senna.
— Równie trudno byłoby je zamkn ˛
a´c — dodał Houd.
— Nie — odparła dziewczyna. — Wystarczy lekkie dotkni˛ecie. Wyobra´z so-
bie korytarz, w którym przeci ˛
ag kolejno otwiera drzwi Wszystkie stoj ˛
a otworem.
— Jeste´s zbyt pogodna i lekkomy´slna — oznajmił Houd, a Jednodniówka
ziewn˛eła i, le˙z ˛
ac na mi˛ekkiej trawie, przeci ˛
agn˛eła si˛e tak mocno, a˙z jej małe ´snia-
de piersi sprawiały wra˙zenie całkiem płaskich; spojrzała na mnie z sennym u´smie-
chem.
— Sło´nce chodzi w kółko — rzucił jeden z go´sci. — Wszyscy kr˛ecimy si˛e
w jednym miejscu.
Cie´n.
Wieczorem kto´s wydobył z worka kulist ˛
a lamp˛e, ale wiatr poniósł j ˛
a do Cen-
trum Usługowego. Pozostałe kule równie˙z tam poszybowały. Le˙zeli´smy obok sie-
bie, patrz ˛
ac, jak ksi˛e˙zyc odmienia nasz cienisty dom.
— Czy s ˛
adzisz — zacz˛eła, odsuwaj ˛
ac si˛e ode mnie niepostrze˙zenie — ˙ze
wzdłu˙z twego grzbietu tak˙ze znajduj ˛
a si˛e cztery bramy? Jak mo˙zna je otworzy´c?
— Nie mam poj˛ecia — odparłem, przysuwaj ˛
ac si˛e do niej.
118
— Ja równie˙z.
Z daleka dobiegł grzmot, jakby olbrzym ukryty za horyzontem mamrotał przez
sen. Le˙zeli´smy bez ruchu, a dom utkany z cienia odsuwał si˛e coraz bardziej, a˙z
zalała nas zimna ksi˛e˙zycowa po´swiata.
Wrze´sniowa plakietka odmierzała czas; na jednym stosie było osiem płytek,
na drugim cztery.
— Poznaj˛e t˛e osob˛e — oznajmiłem, widz ˛
ac nowy obrazek. — Znam tak˙ze
tych dwoje.
— Jak to mo˙zliwe? — dopytywała si˛e Jednodniówka.
— Sama mi ich pokazała´s. Spójrz, ta staruszka ukazuje si˛e, gdy jest ponu-
ro i ciemno. Widzisz? Kryje si˛e w budynku, bo nie nadszedł jej miesi ˛
ac. Dzieci
wyszły na zewn ˛
atrz. . .
— Mylisz si˛e.
— Z nadej´sciem kolejnego miesi ˛
aca staruszka wyjdzie, a dzieciaki si˛e ukryj ˛
a.
— Nieprawda — odparła. — To przypadkowa zbie˙zno´s´c. Takich par jest mnó-
stwo. . .
— ´Swiatło´s´c i mrok — wpadłem jej w słowo. — Sama mi o tym mówiła´s,
pami˛etasz?
— Nie! — krzykn˛eła, jakby chciała, ˙zebym umilkł.
Patrzyli´smy na obrazek przedstawiaj ˛
acy złocisty dzie´n pó´znego lata. Dwójka
dzieci o radosnych twarzyczkach w˛edrowała, nios ˛
ac na ramionach torby, a w nich
spory ksi˛egozbiór. Dziewczynka z dum ˛
a trzymała w dłoni pi˛ekne wrze´sniowe
jabłko. Z pozoru plakietka nie ró˙zniła si˛e od innych; była na niej dwójka dzie-
ci, dziewczynka miała niebiesk ˛
a sukienk˛e, a podobizna namalowana była kolora-
mi typowymi dla danego miesi ˛
aca, jakby wyci´sni˛eto z niego barwne soki. Wrze-
sie´n był jak dojrzały owoc. Po raz pierwszy jednak pojawił si˛e w tle kto´s obcy;
u´smiechni˛ete maluchy zmierzały ku czerwonemu budynkowi z dwuspadowym da-
chem; w drzwiach czekała niska staruszka.
Nastrój był pogodny, ale zdawało si˛e, ˙ze lada chwila mrok przeniknie barwy.
Stara kobieta szykowała si˛e do wyj´scia, a dzieci lada chwila wejd ˛
a do ´srodka,
by przeczeka´c ciemne miesi ˛
ace. To chyba trafny opis? Zapewne nawet aniołowie
w odci˛etych od ´swiata miastach, gdzie nie ma pogody, wspominaj ˛
a, ˙ze w ciepłe
dni pó´znego lata stara kobieta czeka. . .
— Nie! — krzykn˛eła Jednodniówka i uciekła, zostawiaj ˛
ac mnie samego.
xxx
— Staram si˛e zrozumie´c — tłumaczyłem w pokoiku na antresoli, gdzie zna-
lazłem j ˛
a w´sród spi˛etrzonych poduszek. — Powinna´s u˙zywa´c prawdziwej mowy,
kiedy ze mn ˛
a rozmawiasz. Zaprowadziła´s mnie kiedy´s do komnaty, w której znaj-
duje si˛e sztuczna noga ´swi˛etego Roya. Na ´scianie wisiał domek, z którego za
jasno´sci wychodziło dwoje dzieci, a o zmroku pojawiała si˛e staruszka. Po´srodku
119
widniało czterech nieboszczyków, którzy pozostaj ˛
a niezmienni. To ma zwi ˛
azek
z pogod ˛
a. Obrazki tak˙ze.
— Tak. Chodzi o pogod˛e.
— Jasne. Rzecz w tym, ˙ze kiedy byli´smy w komnacie, chmura zasłoniła sło´n-
ce, ale staruszka si˛e nie pokazała. Kiedy zaszedłem tam po twoim odej´sciu, była
wiosna, a mimo to starucha wyszła przed dom. . .
Jednodniówka le˙zała jak kot, z głow ˛
a opart ˛
a na dłoniach. Odwróciła si˛e, by na
mnie popatrze´c.
— A zatem chodzi o pogod˛e, tak? — zapytała.
— Nie wiem. O có˙z innego mogłoby chodzi´c? Czy mog˛e zapyta´c ci˛e o zdanie?
— Obrazki rzeczywi´scie odnosz ˛
a si˛e do pogody — stwierdziła, ponownie od-
wracaj ˛
ac głow˛e. — Aniołowie stworzyli je, by zapami˛eta´c kolejno´s´c miesi˛ecy.
Spełniaj ˛
a dobrze swoj ˛
a rol˛e. To wszystko.
— W takim razie dlaczego uciekła´s i zostawiła´s mnie samego?
Nie odpowiedziała. Le˙zała nieruchomo, a mimo to czułem, ˙ze znów mnie
opuszcza. Chwyciłem j ˛
a za rami˛e, próbuj ˛
ac zatrzyma´c uciekinierk˛e, ale mi
umkn˛eła.
´Snimy czasem, ˙ze trzeba ruszy´c w drog˛e, by wykona´c polecenie albo zadanie,
otrzymujemy szczegółowe wskazówki, ale po dotarciu na miejsce wychodzi na
jaw, ˙ze nie tam zd ˛
a˙zali´smy, ˙ze inn ˛
a wyznaczono nam misj˛e. Poszukiwana oso-
ba zmienia si˛e w zleceniodawc˛e. Przedmiot staje si˛e miejscem, a miejsce rzecz ˛
a
zamkni˛et ˛
a w szkatułce albo wzbudzaj ˛
ac ˛
a groz˛e wiadomo´sci ˛
a. Cel jest nieosi ˛
agal-
ny, bo stale si˛e zmienia. Mimo to ´sni ˛
acy pragnie wypełni´c misj˛e, nie zwa˙za na
niespodzianki, wytrwale próbuje spełni´c wol˛e kapry´snego mocodawcy.
W ko´ncu budzi si˛e i odkrywa, ˙ze nie ma ˙zadnej misji do spełnienia.
— Jednodniówko — szepn ˛
ałem, dotykaj ˛
ac policzkiem jej włosów, które opa-
dły na twarz. — Jednodniówko, powiedz, ˙ze nie ma zimy; przekonaj mnie, ˙ze
zima nie powróci, a ja ci uwierz˛e.
DRUGA FASETA
Był wietrzny, d˙zd˙zysty dzie´n, który dla mnie stanowił pocz ˛
atek listopada, na-
tomiast wedle kalendarza okazał si˛e dwudziestym wrze´snia. Na ˙zyczenie Zhin-
sinury odwiedziłem Dom Dwudziestu O´smiu Zapachów. Kobieta siedziała nad
plakietkami do odmierzania czasu; przed ni ˛
a le˙zał wrze´sniowy obrazek.
— Zastanawiałe´s si˛e, kim s ˛
a te dzieci? — zapytała.
— Tak — odparłem.
— Para maluchów — stwierdziła. — Jak w innych miesi ˛
acach. Ta w gł˛ebi to
staruszka, do której id ˛
a w tym miesi ˛
acu po nauk˛e. — U´smiechn˛eła si˛e do mnie
podkr ˛
a˙zonymi oczyma, które zawsze sprawiały wra˙zenie smutnych. Du˙z ˛
a maje-
statyczn ˛
a głow˛e dodatkowo powi˛ekszała puszysta siwa czupryna. U´smiech był
przyjazny i naturalny.
— Jak sobie radzisz, chłopcze z Małego Domostwa?
— Doskonale — stwierdziłem. Wolałbym na tym poprzesta´c, ale w takim wy-
padku Zhinsinura nie mogłaby wywnioskowa´c z mego tonu, co naprawd˛e my´sl˛e,
jakie s ˛
a zalety i wady mego obecnego ˙zycia. — Czy mo˙zesz mi wyja´sni´c, czym
jest list od doktor Boots?
Obok pracowały lub odpoczywały inne osoby, w´sród nich moi znajomi. Przy-
wykłem do tego, ˙ze w Centrum Usługowym ci ˛
agle kto´s si˛e na mnie gapi; wolał-
bym porozmawia´c z Zhinsinur ˛
a na osobno´sci, ale w Rejestrze nie było takiego
zwyczaju. S ˛
asiedzi przygl ˛
adali mi si˛e z ogromnym zainteresowaniem.
— To zwykły list — odparła. — Od doktor Boots.
Czułem na sobie wzrok gapiów. Patrzyłem, jak Zhinsinura wodzi długimi pal-
cami po gładkich brzegach plakietek.
— Chciałbym si˛e czego´s dowiedzie´c — zacz ˛
ałem ostro˙znie.
— Ch˛etnie ci pomog˛e.
— S ˛
adz˛e, ˙ze wiem, co Jednodniówka miała na my´sli. Jeste´scie mrokiem
i ´swiatło´sci ˛
a. Niełatwo si˛e w tym rozezna´c. Wydawało mi si˛e, ˙ze znalazłem ´scie˙z-
k˛e, my´sl przewodni ˛
a o nadchodz ˛
acej zimie, ale to była kolejna zagadka. Jednod-
niówka powiada, ˙ze zagadki to odpowiedzi.
— Ka˙zda szarada stanowi zarazem własne rozwi ˛
azanie — przytakn˛eła Zhin-
sinura. — To proste. Z drugiej strony jak to mo˙zliwe, by zagadka jednocze´snie
121
zawierała odpowied´z? Nie my´sl, ˙ze z ciebie kpi˛e. W głowie mi to nie postało.
Mamy do czynienia z tajemnic ˛
a. Prawdomówcom trudno jest uwierzy´c, ˙ze istnie-
j ˛
a takie sekrety. W tym cały problem. Chcesz pozna´c jej tajemnic˛e, ale nie zdajesz
sobie sprawy, o co wła´sciwie pytasz; ona nie mo˙ze ci odpowiedzie´c, póki sama
si˛e tego nie dowie. Jednodniówka nie chce pozna´c własnych sekretów.
— Jak mo˙ze ukrywa´c sekret nieznany samej sobie?
Gapie odwrócili głowy. Nie podobała im si˛e ta rozmowa; młodsi byli zdegu-
stowani; starsi przestali słucha´c. Zhinsinura splotła tylko palce i pochyliła si˛e ku
mnie z u´smiechem.
— Czym jest prawdziwa mowa? — zapytała. — Tajemnica za tajemnic˛e.
— Nie robimy z tego sekretu — odparłem. — Jeste´smy w prawdziwej mowie
tak biegli, ˙ze zapomnieli´smy, na czym polega.
— Otó˙z to — stwierdziła, rozło˙zywszy r˛ece. — W tym cała trudno´s´c.
Przypomniały mi si˛e słowa Barwy Czerwieni, która twierdziła, ˙ze linia Szeptu
nie tyle zachowuje dyskrecj˛e, co z góry wyklucza mo˙zliwo´s´c ujawnienia tajemni-
cy.
— Jest co´s — powiedziałem wolno, jakbym postradał rozum — co chciałbym
wiedzie´c. Musi by´c na to sposób, bo wy tu jeste´scie ´swiadomi, w czym rzecz. Sko-
ro nie mo˙zna tajemnicy wyrazi´c słowami, znajd˛e inn ˛
a metod˛e, byle si˛e nauczy´c
tego, co umiecie.
— Czy zdajesz sobie spraw˛e, o co prosisz? — powiedziała cicho Zhinsinura,
wpatruj ˛
ac si˛e we mnie smutnymi oczyma, podkr ˛
a˙zonymi od ustawicznego pa-
trzenia. — Jedno musisz wiedzie´c o sekretach oraz ich odkrywaniu; raz poznane
zostaj ˛
a w pami˛eci na zawsze. Staj ˛
a si˛e twoj ˛
a tajemnic ˛
a. Nie b˛edziesz mógł o nich
zapomnie´c. To droga bez powrotu.
— Jak mur przechodni.
— Mur przechodni? — powtórzyła z u´smiechem. — Co´s takiego nie istnieje.
Przy s ˛
asiednich stolikach rozległ si˛e dobrotliwy chichot, jakby wła´sciwy ˙zart
został przytoczony w odpowiednim czasie. ´Smiech obudził płowego kota o tygry-
siej sier´sci i posturze; na imi˛e było mu Fa’afa, trzymał si˛e zawsze blisko Zhinsi-
nury, która uspokajaj ˛
acym gestem pogłaskała go po głowie na znak, ˙ze mo˙ze dalej
spa´c.
— Jak ci wiadomo — ci ˛
agn˛eła — Przymierze nie kochało prawdomówców.
By´c mo˙ze przes ˛
adziła o tym pow´sci ˛
agliwo´s´c ich kobiet, jako ˙ze w dawnych cza-
sach trzymały si˛e od niego z daleka, a po katastrofie w miar˛e mo˙zliwo´sci pomaga-
ły jej ofiarom, ale tylko w´sród swoich. Przymierze nie mogło si˛e pogodzi´c z tym,
˙ze przetrwali´scie bez jego pomocy. Dopiero gdy kobiety poniosły w ´swiat wie´s´c
o kresie Drogi Przymierza, Olivia przybyła do waszego gniazda. Mi˛edzy dwiema
gromadami nie nast ˛
apiło pojednanie; co gorsza, współpracownice Olivii usiłowa-
ły jej przeszkodzi´c. Tak dawniej bywało. Od wielu pokole´n odmiennymi drogami
zmierzali´smy ku wiekowi dojrzałemu. Wiem co´s o tym; wielokrotnie odwiedza-
122
łam Małe Domostwo, ale to było dawno i nie potrafi˛e stwierdzi´c, czy wspomnie-
nie jest mroczne, czy ´swietliste. Spotkałam tam pewnego młodzie´nca. . . Dzi´s jest
pewnie staruszkiem, o ile jeszcze ˙zyje. Prosił mnie, abym z nim została i osia-
dła mi˛edzy wami. Bardzo tego pragn˛ełam, ale miałam wiele obaw. On si˛e okazał
rozs ˛
adniejszy; w gruncie rzeczy oboje byli´smy ´swiadomi, ˙ze brniemy w ´slepy
zaułek. Mimo wszystko s ˛
adz˛e, ˙ze trudniej jest ˙zy´c tu przybyszom stamt ˛
ad. Twoja
dziewczyna daje sobie rad˛e, ale to kuzynka, ty za´s. . . Có˙z, nie chc˛e budzi´c w tobie
obaw.
Odwróciła wzrok i uniosła r˛ek˛e, poprawiaj ˛
ac bransolety. Zabrzmiał wieczorny
dzwon. Po chwili namysłu dodała:
— Masz racj˛e, twierdz ˛
ac, ˙ze brakuje ci wiedzy, i słusznie zakładasz, ˙ze mo˙z-
na j ˛
a uzupełni´c, byle nie o tej porze roku. Co wi˛ecej, jest na to dla ciebie zbyt
wcze´snie. Zosta´n, słuchaj innych, zdobywaj wiedz˛e. Nie pro´s o nic, co nie zosta-
nie ci ofiarowane. — Przesun˛eła znacznik z dwudziestego na dwudziesty pierw-
szy dzie´n miesi ˛
aca. — Twierdzisz, ˙ze Jednodniówka mówi do ciebie zagadkami.
W takim razie i ja dorzuc˛e swoj ˛
a. Zrobi˛e to bez obaw, skoro: A — nie b˛edzie
to szarada, cho´c pewnie uznasz inaczej; Be — je´sli tu zostaniesz, to raczej na
swoich warunkach ni˙z na miejscowych; Ce — dzi´s jest dobry dzie´n na zagadki.
Słuchaj zatem mojej szarady. Zawi ˛
azujesz supełek na chustce, ˙zeby o czym´s pa-
mi˛eta´c, i wszystko jest w porz ˛
adku do chwili, gdy zapomnisz o supełku. Szkoda
jest podwójna, a sprawa na wieki stracona. Kalendarz jest takim supełkiem, a list
od doktor Boots to sposób, by zapomnie´c po raz wtóry, na dobre. Pewnie szu-
kasz w tym my´sli przewodniej. Wiem, czym jest wasza ´Scie˙zka. Je´sli chcesz i´s´c
utartym szlakiem, powiniene´s rozumowa´c w ten sposób: ´scie˙zka to jedynie nazwa
miejsca, w którym znajdziesz samego siebie. Dalej jest tylko opowie´s´c. Zmiana
miejsca to pocz ˛
atek nowej historii. Jednych opowie´sci słucha si˛e ch˛etnie, innych
nie. Tak rozumiem ´swiatło´s´c i mrok.
Siedziałem przed ni ˛
a zasłuchany, z głow ˛
a pochylon ˛
a nad wrze´sniow ˛
a plakiet-
k ˛
a. Pewnie zrozumiałbym, w czym rzecz, gdybym w całym moim ˙zyciu chocia˙z
raz usłyszał opowie´s´c, która nie zawiera prawdy.
xxx
— Zbyła ci˛e? — zapytała Jednodniówka. Siedziała w´sród koszyków napełnio-
nych jabłkami, które wniesiono przez mur przechodni. Pomagała dzieciom prze-
biera´c owoce, wyszukuj ˛
ac te nadpsute, gro´zne dla innych.
— Nie — odparłem. — Chyba nie odszedłem z niczym.
— To dobrze — mrukn˛eła. Podała mi jabłko wypolerowane o gwia´zdzist ˛
a
szat˛e, rumiane jak policzek, l´sni ˛
ace oran˙zem i czerwieni ˛
a.
´
Zle oceniłem jej sposób mówienia. Nie był wcale zawoalowany. Brakowało
mu tylko przejrzysto´sci, jakby mgła zrodzona w´sród słów odebrała mu przyrodzo-
n ˛
a jasno´s´c. Bywa, ˙ze jesienne opary powstaj ˛
a znad gruntu, ale niebo ponad nimi
jest czyste. Zhinsinura podsun˛eła mi wszelkie mo˙zliwe wymówki, dzi˛eki którym
123
mogłem unikn ˛
a´c poznania tajemnic jej ludu; nie wiedziała jednak, ˙ze zacz ˛
ałem je
zgł˛ebia´c nad le´sn ˛
a sadzawk ˛
a. . . a nawet wcze´sniej, gdy jako mieszkaniec Małe-
go Domostwa grałem w kolanka. Tamte chwile wydawały si˛e teraz równie odległe
w czasie jak wysokie loty aniołów. Od pocz ˛
atku wiedziałem, ˙ze nie mam odwrotu.
Ani razu nie przyszło mi do głowy, by si˛e obejrze´c.
Wyobra´z sobie, ˙ze Zhinsinura miała racj˛e. Chodzi o mur przechodni. Co´s ta-
kiego nie istnieje.
Czy˙zby?
Chc˛e powiedzie´c, ˙ze to nie jest ˙zaden konkret, jak na przykład drzwi, tylko ra-
czej pewien stan. W tym wypadku chodzi o spr˛e˙zenie powietrza u wej´scia budynku,
co zmienia stan i g˛esto´s´c. Podobnie jest z lodem; to inny stan skupienia zwykłej
wody.
Naprawd˛e?
Wydaje mi si˛e, ˙ze przed laty stosowano takie rozwi ˛
azanie, by łatwiej ogrza´c
budynki. To mechanizm wytwarzaj ˛
acy ciepło. . .
Zapewne. W takim razie domek wisz ˛
acy na ´scianie jest zwykłym baroter-
mem. . . baromem. . . urz ˛
adzeniem do okre´slania pogody. Czy wszystko da si˛e
wytłumaczy´c tak zwyczajnie? Jak to mo˙zliwe, ˙ze posiadaj ˛
ac tak ogromn ˛
a wiedz˛e,
nie jeste´scie w stanie niczego zrozumie´c?
Wybacz.
Nie rób sobie wyrzutów. Problem w tym, ˙ze pora na wyj ˛
atkowo trudn ˛
a cz˛e´s´c
opowie´sci; niełatwo było przetrwa´c tamte wydarzenia i trzeba wiele trudu, by
je przedstawi´c we wła´sciwy sposób. Je´sli nie pojmiesz, w czym rzecz, opowie´s´c
straci wszelki sens. Musisz zobaczy´c oczyma wyobra´zni mnie oraz tamte miejsca;
w przeciwnym razie w ogóle nie zaistniej˛e.
Rozumiem. Mów dalej.
W pa´zdzierniku Dom Dwudziestu O´smiu Zapachów napełnił si˛e mieszanin ˛
a
woni. Był tam podłu˙zny blat z tworzywa przypominaj ˛
acego drewno, a za nim
ogromne lustro, poplamione i zm˛etniałe. Widniały na nim dwie postaci: m˛e˙zczy-
zna w fartuchu i wysokim kapeluszu oraz chłopiec, któremu podawał co´s w ro-
dzaju gigantycznego czwórdzbanka. Ci z Rejestru wyrabiali i przechowywali me-
dykamenty w Domu Dwudziestu O´smiu Zapachów. U sufitu wisiały p˛eki korzeni,
na płachtach z plastiku le˙zały stosy zmi˛etych li´sci i suszonych p ˛
aczków kwiato-
wych. W du˙zych piecach ze stali nierdzewnej oraz w pojemnikach umieszczonych
za lustrem trwało przypiekanie, czyszczenie i mieszanie substratów. Ogorzały,
u´smiechni˛ety Houd przygl ˛
adał si˛e temu, trzymaj ˛
ac w r˛eku fili˙zank˛e napełnion ˛
a
zamieszaniem.
Zamieszaniem?
Zamieszanie powstaje z li´sci oraz innych składników zalanych wrz ˛
atkiem. S ˛
a
ró˙zne rodzaje zamieszania; jedne stawiaj ˛
a na nogi, inne ułatwiaj ˛
a zasypianie, mo-
g ˛
a doda´c sił albo wywoła´c osłabienie, wzmacniaj ˛
a rozum albo sprowadzaj ˛
a głu-
124
pot˛e, rozgrzewaj ˛
a i powoduj ˛
a uczucie chłodu. Houd twierdził, ˙ze miesza w nich
´swiatło´s´c i mrok; dzi˛eki temu mo˙zna si˛e wył ˛
aczy´c na chwil˛e i my´sle´c o konkret-
nym zamieszaniu, odsun ˛
awszy na bok wszystkie inne sprawy.
Wszystkie inne sprawy?
Twierdził, ˙ze to zale˙zno´s´c.
W zatłoczonym budynku suszyły si˛e tak˙ze p˛eki długich złotawych li´sci, które
Houd i jego ziomkowie palili w niewielkich fajeczkach; du˙zo tego szło. Dym był
gorzki i złotawy jak tajemnicze li´scie. Wisiały nad kalendarzem; obrazek na pa´z-
dziernikowej plakietce wyobra˙zał dwoje dzieci rzucaj ˛
acych do ogniska nar˛ecza
po˙zółkłych li´sci. Houd przeło˙zył kart˛e; listopadowe maluchy szły obj˛ete ramio-
nami w´sród bezlistnych drzew, na których przysiadły wrzaskliwe czarne wrony.
W gł˛ebi spadał na ziemi˛e suchy brunatny li´s´c, a gał˛ezie wygi˛ete jak czarne kreski
sugerowały silny wiatr.
S ˛
adz˛e, ˙ze Houd, niczym ja sam, był z listopada. Okutany po uszy, ch˛etnie prze-
siadywał całymi dniami na grubym pniu le˙z ˛
acym przy kamiennym placu otoczo-
nym budynkami Centrum Usługowego. Tam mo˙zna go było zasta´c. Biały obłok
unosz ˛
acy si˛e z jego fajki przypominał dym po˙zółkłych li´sci rzucanych do ogniska.
Wokół jego pnia le˙zały stosy szarego listowia; skór˛e miał listopadow ˛
a — brunatn ˛
a
niczym łupina orzecha, z przebarwieniami jak drzewne słoje.
— Li´scie smakuj ˛
a inaczej ni˙z chleb — tłumaczył. — Takie palenie nie wyjdzie
ci na dobre; je˙zeli przesadzisz, mo˙zesz przypłaci´c to ˙zyciem. Takie było zdanie
aniołów, którzy palili li´scie zawini˛ete w papier. . . Zapewniam, ˙ze ten smak mo˙zna
polubi´c i wtedy miło jest zapali´c. — Podał fajk˛e Jednodniówce, która odsun˛eła j ˛
a,
krzywi ˛
ac twarz; ja nie odmówiłem. Dym był cierpki i gorzkawy, dobry na jesienne
dni, ciemny, zalatuj ˛
acy spalenizn ˛
a.
— Mo˙zna teraz pozna´c tajemnice niedost˛epne przez wi˛eksz ˛
a cz˛e´s´c roku. To
jest miesi ˛
ac, w którym ukazuje si˛e Miasto. — Houd wci ˛
agn ˛
ał nosem powietrze
i wsun ˛
ał cybuch fajki mi˛edzy z˛eby, tak jak lubił.
— Miasto — rozległ si˛e cichy głos, w którym pobrzmiewał zachwyt i trwo-
ga. — Opowiedz nam o nim. Opowiedz o Mie´scie.
— Wyobra´zcie sobie dzie´n taki jak dzisiejszy — zacz ˛
ał Houd, unosz ˛
ac ˙zółta-
w ˛
a dło´n. — Po bezkresnym niebie wiatr gna skł˛ebione chmury, a dmie tak moc-
no, ˙ze mo˙zna go niemal zobaczy´c. Wiadomo, ˙ze wkrótce spadnie chłodny deszcz.
Widzicie t˛e chmur˛e podobn ˛
a do burego kota? Lada chwila wielki kocur ziewnie,
a z jego otwartej paszczy wysunie si˛e Miasto barwy szarego kamienia albo skutej
mrozem ziemi. Aniołowe wyrwali je z ziemi niczym korze´n. Szybuje teraz daleko
i wysoko, ale nadal mo˙zna dostrzec zarysy smukłych kwadratowych wie˙z przypo-
minaj ˛
acych skalne kryształy, brył˛e gruntu wyrwan ˛
a z ziemskich trzewi, stercz ˛
ace
korzenie drzew, zerwane mosty i ukryte w tunelach podziemne drogi wiod ˛
ace do-
nik ˛
ad. Chmury b˛ed ˛
a si˛e kł˛ebi´c wokół Miasta jak dym, który je przed wiekami spo-
wijał. Dlatego nie zobaczymy go wyra´znie, chyba ˙ze si˛e zbli˙zy, co nie jest pewne,
125
bo w ka˙zdej chwili mo˙ze znikn ˛
a´c w´sród chmur jak złudna wizja. Przy odrobinie
szcz˛e´scia dane nam b˛edzie ujrze´c ´swietlne refleksy w niezliczonych szybach, ma-
jestatyczny lot kolosa obracanego wiatrem jak ogromne koło. Na opustoszałych
ulicach, gdzie nie ma ´sladu ˙zycia, ujrzymy nieboszczyków z kamienia albo inne-
go tworzywa, zamarłych w martwocie pozornego ˙zywota, pogr ˛
a˙zonych we ´snie,
nieruchomych.
— Dreszcz człowieka przebiega.
— Ciekawa historia — rzuciła Jednodniówka, obejmuj ˛
ac si˛e ciasno w talii.
— Taki to miesi ˛
ac — dodał Houd. — ´Swiat wzdraga si˛e, przeczuwaj ˛
ac nadej-
´scie zimy.
Wystarczy posłucha´c tej opowie´sci, by poczu´c dreszcz. ´Swi˛ety Roy Mniejszy
nazywał obłoki niebia´nskimi miastami. Houd opowiadał o mie´scie w´sród chmur
czyli siedzibie czterech nieboszczyków, by postraszy´c dzieciaki, przyprawiaj ˛
ac
je o listopadowy dreszcz emocji. Dawno temu, gdy mbabie zgin˛eły okulary, Sied-
mior˛eki usiłował poprawi´c jej humor, mówi ˛
ac, ˙ze wszystkie zaginione przedmioty
trafiaj ˛
a do niebia´nskiego miasta. Sło´nce zachodziło w aureoli anielskich dymów;
niebo było nim zasnute, a wieczorne powietrze pachniało spalenizn ˛
a.
— Zima mimo wszystko nadchodzi — oznajmiłem.
— Zima nast˛epuje — odparł Houd — we wła´sciwym czasie. Wci ˛
agn ˛
ał dym
z fajki i dodał z u´smiechem: — Taka jest zale˙zno´s´c. — Wszyscy poza mn ˛
a parsk-
n˛eli ´smiechem. To jasne, ˙ze nie było mi do ´smiechu.
xxx
Puszcza wokół kamiennego placu, gdzie znajdowało si˛e Centrum Usługowe,
przypominała dwa paluchy olbrzymiej łapy gotowe zgnie´s´c osad˛e jak robaka,
i ró˙zniła si˛e od lasu wokół Małego Domostwa, który przed zim ˛
a zdawał si˛e rzed-
n ˛
a´c. Puszcza była znacznie wi˛eksza od naszych lasów i w przeciwie´nstwie do
nich jesieni ˛
a jakby pot˛e˙zniała; obro´sni˛ete bluszczem gmachy Centrum Usługowe-
go bardziej ni˙z na wiosn˛e sprawiały wra˙zenie wtopionych w okoliczny bór. Droga
majaczyła jeszcze w´sród ciemnych pni, ale wkrótce miała sta´c si˛e niewidoczna.
Puszcza była pot˛e˙zna; nasz ´swiat cechowała opieszało´s´c i moc. Las ogarn ˛
ał
Centrum Usługowe, a z nadej´sciem zimy strumienie popłyn˛eły Drog ˛
a, niszcz ˛
ac
jej nawierzchni˛e. S ˛
adz˛e, ˙ze Małe Domostwo tak˙ze zostanie wchłoni˛ete; okoliczne
mosty si˛e zawal ˛
a, ´scie˙zki prowadz ˛
ace w szeroki ´swiat stan ˛
a si˛e niedost˛epne — nie
od razu, lecz to nieuchronne. Zima odmieni ludzkie siedziby i zawładnie nimi bez
reszty; suche li´scie spi˛etrz ˛
a si˛e za budynkami Centrum Usługowego, pokryj ˛
a ka-
mienny plac i wcisn ˛
a si˛e do chatki, gdzie mieszka Blask; oblepi ˛
a równie˙z pokryte
szronem dachy Małego Domostwa i przykryj ˛
a grub ˛
a warstw ˛
a ptasie odchody oraz
zeszłoroczne gniazda.
W naszym gnie´zdzie pami˛eta si˛e o zmaganiach toczonych ze ´swiatem, cho´c
wola walki osłabła. Rejestr doktor Boots jest w trudniejszym poło˙zeniu, bo miesz-
ka w ogromnej i niecierpliwej puszczy, podczas gdy my zaj˛eli´smy dolin˛e ospałej
126
rzeki; zapewne dlatego mieszka´ncy lasu dali za wygran ˛
a; nie próbuj ˛
a powstrzy-
ma´c naporu ´swiata, a walka, zwyci˛estwo i kl˛eska aniołów poszły tu w niepami˛e´c.
Tak wła´snie było; fundament ich egzystencji stanowił problem, o którym starali
si˛e zapomnie´c.
Doktor Boots przebywała w´sród swoich, bo zim˛e zwykła sp˛edza´c w czterech
´scianach; wchodziła po schodach na antresol˛e, a mur przechodni nie był dla niej
przeszkod ˛
a, mogła zatem wyj´s´c i popatrze´c w oczy moim znajomym, cho´c mnie
nie było dane jej ujrze´c.
Ci z Rejestru mogli si˛e wyda´c dziecinni; to nagłe przechodzenie od rado´sci do
smutku, gadanina o mroku i ´swiatło´sci, ustawiczne i bezsensowne kłótnie o dro-
biazgi. W gruncie rzeczy nie byli wcale dziecinni, tylko starzy — nie wiekowi,
lecz dojrzali; mieli swoj ˛
a histori˛e, dawn ˛
a wiedz˛e, odwieczne obyczaje, staran-
nie przestrzegane i dokładnie okre´slone zasady post˛epowania. Nie mie´sciło mi
si˛e w głowie, ˙ze z minuty na minut˛e zmieniaj ˛
a si˛e w niefrasobliwe dzieciaki, ba-
raszkuj ˛
ace niczym koci˛eta; wczoraj i jutro traktowali jak senn ˛
a wizj˛e, a mimo to
sprawiali wra˙zenie roztropnych.
Tak. ˙
Zyli jak we ´snie. . . S ˛
adziłem, ˙ze z nadej´sciem zimy Jednodniówk˛e ogar-
nie smutek; no wiesz, mrok; tymczasem wcale si˛e nie zmieniła. Tajemnica ´swia-
tło´sci i mroku dotyczy dni, chwil, ale nie pór roku. Szukali´smy na antresoli ci-
chych zak ˛
atków i przesiadywali´smy tam o zmierzchu. Niekiedy bywała smutna
o tej porze, a wła´sciwie udzielał jej si˛e smutek wieczornych godzin. Wyjmowali-
´smy lamp˛e z ukrycia, cho´c to jeszcze nie było konieczne, i udawali´smy, ˙ze zapa-
dła noc. Skóra dziewczyny, opalona latem, pobladła, ciemne włosy spływały na
ramiona. ´Snili´smy we dwoje, otoczeni ludzk ˛
a gromad ˛
a. Zawstydzenie pokrew-
ne obyczajom Rejestru sprawiło, ˙ze nie chciała wspomina´c zdarze´n, które miały
miejsce gdzie indziej, jakby udawała, ˙ze wcale nie nast ˛
apiły. W gruncie rzeczy
trudno to nazwa´c zawstydzeniem. Jednodniówka nie chciała, by fakty nabierały
znaczenia; czas musi płyn ˛
a´c, nic wi˛ecej. Jak we ´snie, nie miała przeszło´sci. Wy-
rzekła si˛e słów, bo ich nie potrzebowała.
Wtedy si˛e ockn ˛
ałem. Wiem, ˙ze ´sniłem, a teraz ˙zyj˛e na jawie.
TRZECIA FASETA
Mnóstwo ´sniegu spadło w miesi ˛
acu, który w kalendarzu oznaczony był ob-
razkiem przedstawiaj ˛
acym ciepło ubrane dzieci; ze ´snie˙znych kul uło˙zyły dziwn ˛
a
posta´c z gał ˛
azkami zamiast r ˛
ak, w kapeluszu charakterystycznym dla m˛e˙zczyzn
z Rejestru. Potem nadszedł luty. Pewnego dnia siedzieli´smy na antresoli, obserwu-
j ˛
ac ´snieg, który z wolna przechodził w deszcz. Ciemne drzewa ociekaj ˛
ace kropla-
mi wody zdawały si˛e sun ˛
a´c ku nam powoli, ale daleko nie zaszły. Jednodniówka
przytulona do Broma w skupieniu obgryzała paznokcie do ulubionej długo´sci i po-
lerowała je o chropowaty mur. Wokół nas słyszało si˛e zimowe opowie´sci o małych
le´snych wrotach, do których prowadzi wydeptany szlak, a za nimi ja´snieje ´swia-
tło´s´c; przez szpar˛e wida´c ciekawskie ´slepia.
To jest czas, gdy ci z Rejestru oddaj ˛
a si˛e lenistwu; gdyby zało˙zy´c, ˙ze umiej ˛
a
czeka´c, mo˙zna by powiedzie´c, ˙ze jedynym ich zaj˛eciem staje si˛e wtedy czekanie
na wiosn˛e. Wtedy rodziło si˛e u nich najwi˛ecej dzieci, a terminy zostały uprzednio
starannie wyliczone. Mieli´smy w pobli˙zu gromadk˛e skupion ˛
a wokół noworod-
ka; zapewne była to dziewczynka, bo wszyscy okropnie si˛e nad tym male´nstwem
roztkliwiali. Dwoje starszych dzieci stało nad otwartym kufrem, raz po raz zmie-
niaj ˛
ac ubrania; jedno zdj˛eło połyskliwy czarny pas, wymieniaj ˛
ac go na kudła-
t ˛
a peruk˛e oraz sztuczne futro. Maluchy obwieszały si˛e bi˙zuteri ˛
a i poplamionymi
szarfami, przymierzały zegarki i stare koszule, obracały si˛e ˙z ˛
adne uwag na temat
swego wygl ˛
adu i popiskiwały z zachwytu. Moim zdaniem najładniej wygl ˛
ada-
ły, gdy zamiast łachów ukazywała si˛e jasna skóra. Mimo woli podsłuchiwali´smy
dzieci˛ece rozmowy, cho´c głosy były stłumione i niezbyt wyraziste.
— Drzwi na zakr˛ecie — mamrotał senny bajarz siedz ˛
acy w pobli˙zu. — Uchy-
laj ˛
a si˛e nieco, a szpar ˛
a wchodzi zima, która mrozi nam serca.
Przypomniałem sobie, jak Blask okutany po czubek nosa powtarzał, ˙ze ´swiat
jest mały.
Tak, tak; wspomniałem, ˙ze tamci s ˛
a roztropni i uwa˙zni, gdy idzie o ich spra-
wy. Nie zgin ˛
a; Rejestr sobie na to nie pozwoli, mimo ˙ze czasami wydawało mi
si˛e, jakoby taki mieli cel. Porwie ich nurt czasu, bo po raz wtóry i na dobre pu-
´scili w niepami˛e´c dawne zmagania człowieka ze ´swiatem, dwukrotnie i na dobre
zapomnieli o supełkach wi ˛
azanych przez ludzi dla pami˛eci; niczym stworzenia
128
zamkni˛ete w swych muszlach daj ˛
a si˛e unosi´c pr ˛
adom, jak koty nie zdradz ˛
a niko-
mu swych zamiarów, wci ˛
a˙z na nowo odliczaj ˛
ac dwana´scie pór roku, a tymczasem
las i woda pochłon ˛
a anielskie wytwory, Drog˛e, a mo˙ze nawet Małe Domostwo. . .
— Luty jest najkrótszym miesi ˛
acem — tłumaczyła Jednodniówka, ostro˙znie
drapi ˛
ac si˛e w policzek, by sprawdzi´c, czy paznokcie s ˛
a dobrze spiłowane — ale
najbardziej si˛e dłu˙zy.
W wielkiej sali na parterze koty czuły si˛e jak u siebie w domu, na równi z lud´z-
mi, w´sród których spacerowały powoli. Wspomniałem o kotach zamieszkałych
w Małym Domostwie; o ludziach z Rejestru powiedziałbym raczej, ˙ze mieszkaj ˛
a
u swoich kotów. Wygl ˛
adem ró˙zniły si˛e zreszt ˛
a od naszych. Houd powiedział mi,
˙ze koty Rejestru pochodziły z innej grupy ni˙z znane mi zwierzaki. Mo˙zna powie-
dzie´c, ˙ze przodkowie wielkich, spokojnych i m ˛
adrych kocurów zostali stworzeni
przez aniołów, którzy zmienili dawn ˛
a koci ˛
a ras˛e metodami stosowanymi do prze-
kształcania istot ludzkich; obu przemian dokonano z tego samego powodu: dla
wygody. Przez wiele pokole´n kontrolowano rozwój nowej rasy przez dobór od-
powiednich matek i reproduktorów. Wielkie koty rzadko polowały, ch˛etnie nato-
miast jadły ˙zywno´s´c szykowan ˛
a dla nich w kuchniach Domu Dwudziestu O´smiu
Zapachów; niezwykle rzadko wydawały rozpaczliwe bolesne j˛eki przypominaj ˛
a-
ce dzieci˛ecy płacz, które zdarzało mi si˛e słysze´c w lasach otaczaj ˛
acych Małe Do-
mostwo. Wspomniałem, ˙ze ci z Rejestru sprawiali wra˙zenie dojrzałych, lecz gdy
obserwowałem spaceruj ˛
ace koty, przyszło mi do głowy, ˙ze one s ˛
a dorosłe, a ludzie
to ich małe. Jak dziatwa poznaje zasady, na´sladuj ˛
ac dorosłych, tak ci z Rejestru
uczyli si˛e ˙zycia od swych kotów.
Byłem dumny z tych paru odkry´c. Nie zdawałem sobie sprawy, ˙ze jestem bli-
sko prawdy, wi˛ec i tak na nic si˛e nie zdały.
Zhinsinura z gromad ˛
a ziomków weszła przez mur przechodni; mieli na sobie
mnóstwo łachów, bo liczne warstwy najlepiej chroniły przed zimnem.
— Wyruszamy do lasu — oznajmiła stara. — Chod´zcie z nami.
— Po co? — dopytywała si˛e Jednodniówka.
— Kotka zagin˛eła. Trzeba j ˛
a ratowa´c.
Puff, bardzo stara i osłabiona kocica o jasnorudej zmierzwionej sier´sci, ´slepa
na jedno oko. . . Gdy ubierali´smy si˛e z mozołem, Zhinsinura oznajmiła, ˙ze kotki
nie ma od dwóch dni. Gdyby Brom albo Fa’afa znikn˛eli na tak długo, nikt by si˛e
nie przej ˛
ał, ale Puff sama, i to zim ˛
a. . . Kobieta zacz˛eła nas pop˛edza´c.
W lesie było mokro, ciemno, okropnie. Si ˛
apił deszcz. Nie s ˛
adziłem, by w˛e-
drowcy znale´zli w puszczy cokolwiek poza błotem i topniej ˛
acymi zaspami ´snie˙z-
nymi. Mimo to maszerowali ´smiało, jakby widzieli ´scie˙zk˛e. Wkrótce gromada si˛e
rozproszyła i straciłem z oczu reszt˛e poszukiwaczy. Brn ˛
ałem przez las w towarzy-
stwie nieznajomego m˛e˙zczyzny okutanego w szare łachy tak, ˙ze było mu wida´c
jedynie oczy. Rozrzucał kosturem brudny ´snieg i dyszał ci˛e˙zko, wypuszczaj ˛
ac
przez nos kł˛eby pary.
129
— Pomó˙z — mrukn ˛
ałem, czuj ˛
ac, ˙ze moja stopa uwi˛ezła pod ´sniegiem.
— Psia pogoda — stwierdził nieznajomy.
— Co mówiłe´s? — zapytałem, gdy wspólnymi siłami udało si˛e uwolni´c nog˛e
z potrzasku.
— Psia pogoda. — Wskazał kosturem w gł ˛
ab lasu. — One tam s ˛
a. W lutym
marnie im si˛e wiedzie. Chodz ˛
a słuchy, ˙ze gdy nie zdołaj ˛
a niczego upolowa´c, bie-
gaj ˛
a w kółko, a˙z najsłabszy padnie. Maj ˛
a wówczas co je´s´c. Sam nie wiem. To jest
wyj´scie. Zwykle jednak znajduj ˛
a inn ˛
a ofiar˛e.
Puff była stara i zzi˛ebni˛eta; łatwa zdobycz. W Małym Domostwie mówiło si˛e,
˙ze wszystkie psy zostały przed wiekami zabite i zjedzone. A mo˙ze w lasach. . .
— Psia pogoda — powtórzył m˛e˙zczyzna. Bystre oczy spogl ˛
adały znad sza-
rych chust zamotanych wokół szyi. Zatrzymali´smy si˛e, by oceni´c sytuacj˛e. Odgłos
kapi ˛
acych kropli wypełnił mi uszy; nie byłem w stanie wyłowi´c z niego innych
d´zwi˛eków. Korony drzew gin˛eły we mgle, a wilgo´c zdawała si˛e toczy´c ich pnie
jak robactwo. Nagle w lesie rozległ si˛e dziwny hałas. Odwrócili´smy si˛e natych-
miast. Zza drzew wyłonili si˛e dwaj poszukiwacze. Mieli na sobie czarne ubrania
i przypominali mroczne lutowe dni. Zawołali´smy ich; mała grupka ruszyła dalej
w las; teraz i ja rozgl ˛
adałem si˛e tak samo uwa˙znie jak mój odziany w szaro´s´c
współtowarzysz.
Przedzierali´smy si˛e przez g˛este zaro´sla; rozło˙zyste gał˛ezie szarpały nam ubra-
nia, potykali´smy si˛e o wystaj ˛
ace korzenie. Grunt opadł nagle, tworz ˛
ac niewielk ˛
a
kotlin˛e, na dnie której stała ciemna woda pokryta przy brzegu kruchym lodem.
Kiedy spojrzeli´smy w gł ˛
ab niecki, m˛e˙zczyzna w szarym ubraniu i ja zobaczyli-
´smy na przeciwległym zboczu dwa ró˙zne obrazy.
On spojrzał w lewo i zauwa˙zył Puff brn ˛
ac ˛
a przez ´snie˙zn ˛
a zasp˛e ku brzegowi
kotliny.
Skierowałem wzrok w prawo ku Jednodniówce, która wspinała si˛e, goni ˛
ac
kotk˛e.
— Popatrz! — zawołali´smy jednocze´snie. Kotka była ´slepa na jedno oko; nie
dostrzegła Jednodniówki podchodz ˛
acej od niewła´sciwej strony i brn˛eła rozpaczli-
wie po szyj˛e w ´sniegu. Wkrótce dobiegł nas charakterystyczny jazgot; zrozumie-
li´smy, dlaczego Puff uciekała. Usłyszeli´smy gwałtowne ujadanie stłumione g˛est ˛
a
mgł ˛
a; wzdrygn ˛
ałem si˛e z przera˙zenia. Jednodniówka przystan˛eła jak my, ale Puff
nie traciła czasu. Z lewej strony dobiegł trzask łamanych gał˛ezi i z lasu wypadło
zwierz˛e. M˛e˙zczyzna stoj ˛
acy na prawo ode mnie wyszczerzył z˛eby i sykn ˛
ał z prze-
ra˙zenia. Wychudzony drapie˙znik o wielkiej głowie i szaro˙zółtej sier´sci nerwowo
wodził spojrzeniem od Jednodniówki do Puff, która opuszczała wła´snie kotlin˛e.
Las zaszele´scił i wybiegł z niego rudy zwierzak. Nie przystan ˛
ał, tylko od razu dał
susa w ´snie˙zn ˛
a zasp˛e. ˙
Zółty ruszył za nim. Po chwili do pary łowców doł ˛
aczył
łaciaty. Przepłyn ˛
ał sadzawk˛e i wyskoczył na brzeg.
130
Jednodniówka stan˛eła na skraju kotliny, tupi ˛
ac na o´snie˙zone psy. Jeden z m˛e˙z-
czyzn był ju˙z w połowie zbocza; krzyczał, wymachuj ˛
ac kosturem. Przez chwil˛e
stałem jak skamieniały, a potem ruszyłem za nim. Obaj biegli´smy ju˙z przez sa-
dzawk˛e, po kolana brn ˛
ac w czarnej błotnistej wodzie, gdy z lasu wypadły jeszcze
dwa psy; przystan˛eły, widz ˛
ac ludzi. Gdy mozolnie wspinali´smy si˛e na zbocze,
podbiegały i cofały si˛e na przemian. Niebezpiecznie byłoby odwróci´c si˛e do nich
plecami. Ujadały, a my krzykiem starali´smy si˛e je odp˛edzi´c. Z zaro´sli wyszli dwaj
m˛e˙zczy´zni, którzy ruszyli w ´slad za Jednodniówk ˛
a. Mój współtowarzysz z kostu-
rem w dłoni odwin ˛
ał szar ˛
a chust˛e osłaniaj ˛
ac ˛
a twarz i zacz ˛
ał ni ˛
a wymachiwa´c,
a psy rozpierzchły si˛e na wszystkie strony.
Przemoczeni i zdyszani dotarli´smy na skraj kotliny. Puff, Jednodniówka i psy
znikn˛eły nam z oczu. Zdeptany ´snieg topniał na wzgórzach, odsłaniaj ˛
ac ciemny
wilgotny grunt. Spojrzałem pod nogi i dostrzegłem w ´snie˙znej zaspie wyra´zne
´slady krwi.
Kocia krew, pomy´slałem z westchnieniem. Krew Puff. Szkoda biednej starej
kotki, to na pewno jej krew. . . Dwaj tropiciele w czerni min˛eli mnie w po´spiechu;
jeden drugiemu wskazywał ´slady ucieczki i pogoni. Stałem jak wryty. Słyszałem,
jak woda chlupie w butach zbli˙zaj ˛
acego si˛e człowieka z kosturem.
— Psia pogoda — rzucił. — Trudny miesi ˛
ac, nie trafia si˛e nic wi˛ekszego,
a gdyby si˛e skupiły. . .
— Nie — wtr ˛
aciłem. Ruszył w ´slad za reszt ˛
a, energicznie kr˛ec ˛
ac głow ˛
a.
— Je´sli dziewczyna pozostanie z kotk ˛
a — dobiegł mnie jego głos — psy do-
stan ˛
a obie i zaci ˛
agn ˛
a do lasu. Zrobiło si˛e cicho. Wiesz, co to mo˙ze znaczy´c. . .
Nie, nie, nie, ten człowiek ma ´zle w głowie, pomy´slałem, id ˛
ac za nim. Obej-
rzałem si˛e, by zerkn ˛
a´c na ´snie˙zne zaspy; tamten nie zwa˙za na ´slady kociej krwi.
Czemu si˛e tak zachowuje?
— Psy, psy, psy. . . w ko´ncu si˛e pojawiły — wymamrotał m˛e˙zczyzna z kostu-
rem.
— Patrz, jak idziesz — mrukn ˛
ałem, człapi ˛
ac po błotnistym gruncie. — Za-
mknij si˛e i miej oczy otwarte.
— Czuj˛e zapach spalenizny — stwierdził, zatrzymuj ˛
ac si˛e nagle. Poczułem
wo´n i ujrzałem w lesie smug˛e ciemniejsz ˛
a ni˙z szaro´s´c dnia. Mój nowy znajomy
pobiegł tam, wołaj ˛
ac innych tropicieli. Zatrzymałem si˛e znowu, próbuj ˛
ac rozma-
wia´c sam ze sob ˛
a w prawdziwej mowie; z obaw ˛
a my´slałem, co oznacza zagadko-
wy ogie´n w lesie. M˛e˙zczyzna odwrócił si˛e, skin ˛
ał na mnie i znikn ˛
ał w zaro´slach.
W´sród drzew biegła ´scie˙zka, a na jej ko´ncu stała drewniana chata przytulona
do wiekowego muru z anielskiego kamienia; szary dym leciał z komina wystaj ˛
a-
cego nad strzech˛e. ˙
Zółtawy pies, którego m˛e˙zczyzna w szarym ubraniu i ja zoba-
czyli´smy na samym pocz ˛
atku, kr˛ecił si˛e pod drzwiami, póki si˛e nie pojawili´smy;
na nasz widok uciekł. Z przeciwnej strony nadeszło dwu ubranych na czarno tro-
picieli; znikn˛eli w ciemnym wn˛etrzu, jakby kroczyli przez mur przechodni. Chyba
131
słyszałem ich ´smiech. M˛e˙zczyzna z kosturem pospieszył za nimi. Ruszyłem jako
ostatni, łowi ˛
ac uchem dobiegaj ˛
ace z wn˛etrza strz˛epki rozmów.
Wszedłem do ´srodka.
W izbie zasnutej dymem z paleniska odpoczywali usadowieni wygodnie
i u´smiechni˛eci tropiciele w czarnych ubraniach. Zhinsinura równie˙z była roze-
´smiana. Obok niej spała Puff, a mi˛edzy jej łapami le˙zała Jednodniówka. Była
pogodna, a w niebieskich oczach gorzał płomie´n. Przypadłem do dziewczyny, le-
dwie ˙zywy ze strachu; chciałem jej dotkn ˛
a´c, by si˛e przekona´c, czy wzrok mnie
nie zwodzi.
— Jeste´s cała i zdrowa — rzuciłem, a wszyscy parskn˛eli ´smiechem.
— Tak — odparła. — Nasza doktor tu była.
— Kto? Kto? — W milczeniu potrz ˛
asn˛eła głow ˛
a i u´smiechn˛eła si˛e tylko. —
Co si˛e wydarzyło? Sk ˛
ad tu pogorzelisko? Jak to. . .
— Milcz — powiedziała Zhinsinura, zaciskaj ˛
ac dło´n na moim nadgarstku. —
Wszystko jest dobrze.
Wszyscy umilkli. Puff ockn˛eła si˛e i popatrzyła na mnie jednym okiem. Zro-
zumiałem, ˙ze nie dowiem si˛e ani teraz, ani pó´zniej, co zaszło i czyj ˛
a krew wi-
działem na ´sniegu. Tamto przeszło, min˛eło. Wszystko było dobrze. Nie mogłem
prosi´c o to, czego mi nie dano. Usiadłem pogr ˛
a˙zony w rozmy´slaniach. Gdybym
to ja stan ˛
ał oko w oko z psi ˛
a watah ˛
a, nie umiałbym powiedzie´c, ˙ze wszystko jest
dobrze, bo prze´sladowałyby mnie wspomnienia.
— Tak — powiedziałem. — Wszystko si˛e dobrze sko´nczyło; mniejsza o po˙zar
i reszt˛e. Tak.
— Pogr ˛
a˙zył si˛e w mroku — wtr ˛
acił u´smiechni˛ety szeroko m˛e˙zczyzna z ko-
sturem, siedz ˛
acy przy ognisku naprzeciwko mnie. — Gotów nas zwymy´sla´c. —
Poło˙zył dłonie na karku, wyszczerzył z˛eby i dodał chełpliwie: — Mówiłem. Psia
pogoda.
xxx
Nie opisałe´s lutowego obrazka.
Był pop˛ekany, jakby pod wpływem gor ˛
aca pokrył si˛e paj˛eczyn ˛
a drobnych kre-
seczek. ´Sciemniałe kolory upodobniły si˛e do naturalnych barw lutego. Kalenda-
rzowe dzieci stały na mo´scie ponad chłodn ˛
a rzek ˛
a, z której wystawał ogromny
przedmiot. Niewiele pami˛etam.
Na marcowej plakietce utrzymanej w jasnych barwach niebiesk ˛
a sukienk˛e
unosił ten sam powiew, który porwał suchy li´s´c na listopadowym obrazku; wiatr
zaznaczono cienk ˛
a, łukowat ˛
a kresk ˛
a. Dzieci stały na szycie wzgórza jak na da-
chu ´swiata; wokół nie było nic prócz bezkresu nieba, gdzie jasny bł˛ekit mieszał
si˛e z purpur ˛
a. Wiatr potargał dzieciom włosy i uniósł ich latawce tak wysoko, ˙ze
stały si˛e ledwie widoczne.
W Centrum Usługowym widziało si˛e ruiny, ale pozostało kilka budynków
w dobrym stanie. Ci z Rejestru przechowywali tam swoje znaleziska. W´sród ru-
132
pieci Jednodniówka znalazła swój latawiec. Siedzieli´smy w zagraconym pomiesz-
czeniu zasłuchani w opowie´s´c Zhera. Dziewczyna w skupieniu wymieniała ogon
latawca. Utkwiła w nim spojrzenie, a jej wargi zdawały si˛e na´sladowa´c dłonie; za-
ciskały si˛e mocno podczas wi ˛
azania supłów, rozchylały, gdy si˛egała po kawałek
materiału; robi ˛
ac p˛etelk˛e, wysuwała j˛ezyk.
— Gdy nadchodzi marcowa pełnia ksi˛e˙zyca — perorował Zher, spogl ˛
adaj ˛
ac na
słuchaczy szeroko otwartymi oczyma — zaj ˛
ac popada w obł˛ed. Tupie nogami. —
Stopy Zhera zadudniły o podłog˛e. — Zaciska pi˛e´sci i nie mo˙ze. . . nie mo˙ze si˛e
opanowa´c. — Potoczył wkoło dzikim wzrokiem i uniósł nog˛e, by ponownie zatu-
pa´c. — Na widok ziomka wrzeszczy: „Nie ma miejsca, nie ma miejsca!”, cho´cby
go było pod dostatkiem.
Jednodniówka ´smiechem skwitowała te wygłupy i skupiła si˛e całkowicie na
swoim zaj˛eciu. W moich oczach robiła wszystko najpi˛ekniej spo´sród mieszka´n-
ców Centrum Usługowego, poniewa˙z j ˛
a kochałem; zreszt ˛
a wszyscy tam posiadali
t˛e sam ˛
a umiej˛etno´s´c, bo cokolwiek robili, oddawali si˛e temu całkowicie. Mo˙zna
by pomy´sle´c, ˙ze okre´slona czynno´s´c bez reszty pochłaniała wykonawc˛e zmierza-
j ˛
acego do perfekcji.
Z drugiej strony jednak w Rejestrze niewiele si˛e robiło. Do wa˙zniejszych
czynno´sci nale˙zało marcowe puszczanie latawców. W jednym z budynków było
ich mnóstwo — całych i uszkodzonych; wisiały mi˛edzy stosami plastikowych bu-
tów, szarych peleryn i zwini˛etych parasoli. Gdy nadchodził wła´sciwy dzie´n (najle-
piej chłodny i wietrzny), ci z Rejestru szli na wzgórze w kapeluszach zawi ˛
azanych
pod brod ˛
a i kapotach szarpanych wiatrem, by puszcza´c latawce. A mo˙ze tak mi
si˛e tylko wydaje.
Mniejsza z tym. Pewnego dnia, gdy powietrze było nieruchome i ci˛e˙zkie od
zapachów, obrazek z latawcem został wreszcie przeło˙zony; na jednym stosie były
trzy plakietki, a na drugim dziewi˛e´c. Gapie zgromadzeni wokół kalendarza wes-
tchn˛eli z zachwytu na widok kwietniowego wizerunku.
Srebrzysty deszcz zacinał ostro, padaj ˛
ac w kału˙ze wielkimi kroplami; woda
chlapała na boki. Połyskliwe oczka wodne otaczała młoda ziele´n sk ˛
apana w desz-
czu. Po raz pierwszy dziewczynka nie była ubrana na niebiesko. Dzieci nosiły ta-
kie same połyskliwe ˙zółte płaszczyki, a łagodnie zaokr ˛
aglone łydki gin˛eły w sze-
rokich ˙zółtych buciorach. Dziewczynka miała jednak niebiesk ˛
a parasolk˛e. Padało
wprawdzie przez okr ˛
agły rok, ale ci z Rejestru tylko w kwietniu nosili parasole,
by si˛e porz ˛
adnie opłukały.
W d˙zd˙zyste dni obserwowałem przez mur przechodni, jak chodz ˛
a po wielkim
kamiennym placu, trzymaj ˛
ac otwarte parasole. Niektóre zostały starannie połata-
ne, w innych druty były pogi˛ete albo ich brakowało, a słabo naci ˛
agni˛eta tkanina
upodabniała inne do skrzydeł nietoperza. W´sród spacerowiczów był Houd; jego
czarno-zielony parasol był wi˛ekszy ni˙z inne i miał oryginalnie rze´zbion ˛
a r ˛
aczk˛e.
133
Houd szczerzył do mnie z˛eby, jakby z tamtej strony muru przechodniego widział
mnie tak wyra´znie, jak ja widziałem jego.
Zacz˛eli si˛e schodzi´c, gdy dzwon zabrzmiał pi˛e´c razy; nie był to ju˙z wie-
czór, tylko ´srodek dnia. Strz ˛
asn˛eli wod˛e z kapeluszy i zło˙zonych parasolek; nie
wiedzie´c czemu otwartych nie mo˙zna było wnosi´c do budynków. Od spacerowi-
czów biła wo´n ciepłego deszczowego dnia; przynosili ziele´n: li´scie paproci, mło-
de gał ˛
azki, ´swie˙ze kwiaty ociekaj ˛
ace deszczem. Zgromadzili si˛e w ogromnej sali,
a Zhinsinura siedz ˛
aca na przyniesionym specjalnie dla niej wysokim krze´sle ob-
serwowała ich niczym kotka i jak ona miała w oczach spokój i znajom ˛
a ciekawo´s´c.
Uniosła wielkie dłonie i gestem nakazała zebranym, by usiedli. Przez chwil˛e pa-
nowało ogólne zamieszanie, ale wnet uciszono dziatw˛e, a doro´sli spokojnie i bez
po´spiechu rozsiedli si˛e, gdzie kto mógł. Ci z Rejestru okazuj ˛
a w takich chwilach
przyrodzon ˛
a cierpliwo´s´c. W ko´ncu uformowano dwa kr˛egi; wewn˛etrzny z kobiet
i dziewcz ˛
at, zewn˛etrzny z m˛e˙zczyzn i chłopców.
U´smiechni˛eta Jednodniówka przeszła obok mnie, ocieraj ˛
ac mokr ˛
a twarz
i przył ˛
aczyła si˛e do kobiet. Ch˛etnie usiadłbym obok niej, ale tego dnia Rejestr
wspominał Drog˛e Przymierza i Matk˛e Tom, a wówczas m˛e˙zczy´zni wiedzieli,
gdzie ich miejsce, trzymali si˛e na uboczu i pow´sci ˛
agali j˛ezyki.
Za murem przechodnim nagle lun˛eło, jakby niebiosa tak˙ze płakały; po chwili
deszcz ustał. Milczeli´smy. Zhinsinura przemówiła. Koty były zaciekawione.
CZWARTA FASETA
W ostatnim miesi ˛
acu zimy — zacz˛eła, mówi ˛
ac z pozoru tylko do kotów le˙z ˛
a-
cych u jej stóp — gdy powoli nadchodzi wiosna, lód na rzece, do tej pory gruby
i dostatecznie mocny, by utrzyma´c spory ci˛e˙zar, pop˛ekał i hała´sliwie popłyn ˛
ał
z nurtem; lodowa kra wygl ˛
adała bardzo malowniczo.
— Jak rzeka tego dokonała? — zapytał lód, a woda tak mu na to odpowiedzia-
ła:
— Lód rozpocz ˛
ał dzieło, którego nie był w stanie doprowadzi´c do ko´nca.
Resztka wody, której nie zmroził, pozostała rzek ˛
a. A co do fiaska jego zamiarów,
nie moja to rzecz; upływ czasu i ci ˛
agła zmienno´s´c pomogły mi przetrwa´c.
— Tak by pewnie odparła rzeka — powtórzyła Zhinsinura — ale nie było
ju˙z lodu, by mógł tego wysłucha´c. Skoro moja opowie´s´c ma dotyczy´c dawnych
czasów, zaryzykujmy tez˛e, ˙ze m˛e˙zczy´zni byli aniołami i posiadali zdolno´s´c lotu.
Przypominali kruchy lód, bo zawładn˛eli tylko powierzchni ˛
a ˙zycia. Rzeka, ukrad-
kiem tocz ˛
aca swe wody, oznacza kobiety oraz ich Przymierze. A upływ czasu
i ci ˛
agła zmienno´s´c. . . zawsze s ˛
a takie same i nie trzeba dla nich szuka´c symboli.
— Posłuchajcie — tłumaczyli kobietom dawni m˛e˙zczy´zni — zawiesili´smy na
niebie Mały Ksi˛e˙zyc, naszych siewców wysyłamy poza sło´nce, musimy zatem
dokłada´c stara´n, aby owe dokonania przetrwały. M˛e˙zczy´zni chc ˛
a wiele zdziała´c
i wykorzysta´c swój czas we wła´sciwy sposób. Gdyby´scie potrafiły tak pracowa´c,
mo˙zna by skorzysta´c z waszej pomocy. Problem w tym, ˙ze cho´c umie´scili´smy
w niebiosach nowy ksi˛e˙zyc, pozostajecie we władzy starego i przez to nie jeste´scie
w stanie korzysta´c jak nale˙zy z danego wam czasu. To ogromna wada.
— W tym si˛e kryje wasza siła — oznajmiła Przymierzu matka Tom. — Nad-
chodzi wiosna i kruszy lód na wszystkich rzekach. Czas si˛e bez was nie obejdzie.
Czy to w mroku, czy w ´swiatło´sci, kiedy´s was u˙zyje.
Zhinsinura si˛egn˛eła po ukryte za krzesłem podłu˙zne, wysokie pudełko i umie-
´sciła je przed sob ˛
a. Frontowa ´scianka przypominała łukowat ˛
a bram˛e. Staruszka
energicznym ruchem nacisn˛eła przeł ˛
acznik w tylnej ´sciance. Łuk poja´sniał, a nam
wydawało si˛e, ˙ze zagl ˛
adamy do sadu, gdzie zakwita drzewo owocowe, a stoj ˛
a-
ca pod nim wysoka, otyła kobieta pozdrawia widzów. Machała do nich r˛ek ˛
a; to
nie był obrazek, tylko autentyczne pozdrowienie: unosiła rami˛e, kiwała dłoni ˛
a
135
i opuszczała j ˛
a znowu. Potem wszystko zaczynało si˛e od pocz ˛
atku: unoszenie r˛e-
ki, gest pozdrowienie, opuszczenie. I tak w kółko. Zhinsinura podj˛eła opowie´s´c,
delikatnie obejmuj ˛
ac palcami wysokie pudełko.
— Jestem po trosze m˛e˙zczyzn ˛
a, po trosze kotem, po trosze snem oraz kobiet ˛
a
do szpiku ko´sci — powtarzała matka Tom.
— Pami˛etajcie, ˙ze matka Tom przeszła operacj˛e — tłumaczyła Zhinsinura. —
Była m˛e˙zczyzn ˛
a, ale stała si˛e kobiet ˛
a. W tamtych czasach nie było rzeczy nie-
mo˙zliwych. Kobiece organy funkcjonowały w jej organizmie na równi z m˛eski-
mi. ˙
Ze´nskim narz ˛
adom w swoim ciele nadała wspólne imi˛e Janice — na cze´s´c
dawczyni, która padła ofiar ˛
a morderczej drogi. Zwykła mawia´c, ˙ze Janice z rado-
´sci ˛
a przyj˛ełaby wie´s´c o przeszczepie. W tamtych czasach doktorzy potrafili bez
trudu wymienia´c narz ˛
ady i, jak na aniołów przystało, s ˛
adzili, ˙ze to załatwia spra-
w˛e, a tymczasem kobiece organy nie zatraciły odr˛ebno´sci, a wokół nich zacz˛eła
powstawa´c ˙ze´nska osobowo´s´c, jak mroczne ´swiatło w ciele starego m˛e˙zczyzny,
którym była matka Tom, gdy stwierdziła, ˙ze Janice zmieniła jej sposób my´slenia.
Tom wa˙zyła tyle, co dwie kobiety, a głos miała jak dzwon. Zapragn˛eła całkowi-
tej przemiany; chciała nawet wst ˛
api´c do Przymierza. Aniołowie kpili sobie z tej
organizacji i mawiali, ˙ze niezbyt apetyczne kury domowe krzy˙zuj ˛
a ramiona na
piersiach i zza kwiatowych dekoracji tokuj ˛
a do innych kobiet. Na kapeluszach
nosz ˛
a ogródki i gadaj ˛
a o michałkach. — Zhinsinura si˛egn˛eła po orzech i z gł˛e-
bokiej kieszeni wyj˛eła dziadka do orzechów. Po chwili znowu przemówiła: —
Dobry ˙zart, lecz aniołowie nie chwytali jego istoty. Z płaczem my´slałam, jak za-
˙zarcie walczyli, by odpowiednio wykorzysta´c czas. Wspominałam ich ze łzami.
Matka Tom cz˛esto wypłakiwała sobie oczy po zebraniach, bo kobiety zamiast wo-
jowa´c z aniołami zwalczały siebie nawzajem; szlochała po nocach, słysz ˛
ac przez
sen głosy istot upodlonych i zastraszonych, rozw´scieczonych i głupich, przede
wszystkim jednak kobiecych.
— Moje panie! — łkała matka Tom. — Moje panie!
Zaczynała rozumie´c, ˙ze pora wł ˛
aczy´c si˛e w ich sprawy i była z tego odkrycia
bardzo zadowolona.
— Nie chc˛e ju˙z by´c m˛e˙zczyzn ˛
a, cho´c do nich nale˙z ˛
a wszyscy siewcy wszech-
´swiata, wszystkie pieni ˛
adze zło˙zone w banku oraz wszystkie niebia´nskie miasta.
Matka Tom wprawiła Przymierze w zakłopotanie. Długo nie zapraszano jej na
zebrania, mimo to przemawiała do nich, ilekro´c miała sposobno´s´c, a z upływem
lat jej opowie´sci stawały si˛e coraz dłu˙zsze. Mówiła o bliskiej przyszło´sci, któr ˛
a
umiała przewidzie´c; o m˛e˙zczyznach, do których si˛e dawniej zaliczała, o ´swiatło´sci
i mroku, chocia˙z na ten temat trudno cokolwiek powiedzie´c. Cz˛e´s´c kobiet zacz˛eła
słucha´c i rozumie´c, bywało jednak, ˙ze z u´smiechem odwracały wzrok, nie chc ˛
ac
zna´c prawdy; liczyły, ˙ze wszystko si˛e uło˙zy i b˛edzie dobrze.
136
— Dobrze! — wrzeszczała matka Tom. — Dobrze! — Gdy si˛e postarzała,
a kobiety z Przymierza ch˛etnym uchem słuchały jej wywodów, coraz rzadziej
płakała, za to wi˛ecej krzyczała.
Aniołowie bł˛ednie ocenili sytuacj˛e. Zawsze uwa˙zali Przymierze za ´smieszny
wybryk, a matk˛e Tom za komiczn ˛
a figur˛e. Problem w tym, ˙ze ich przeciwniczka
znała m˛e˙zczyzn na wylot i gadała jak naj˛eta, a im była starsza i bardziej krzykliwa,
tym wi˛ecej kobiet słuchało z uwag ˛
a wrzaskliwej staruchy. W rezultacie m˛e˙zczy´zni
znale´zli si˛e w sytuacji człowieka, który trzyma w gar´sci ptaka wyrywaj ˛
acego si˛e
na swobod˛e; mo˙zna wzmocni´c u´scisk, ale wi˛e´zniowi grozi wówczas uduszenie;
z lekkiego uchwytu na pewno si˛e wyrwie. Aniołowie wzmocnili chwyt, a ptaszek
si˛e wymkn ˛
ał. Tak to z nimi zawsze było.
Zhinsinura umilkła i spokojnie zjadła orzech.
— Wyobra´zcie sobie, ˙ze aniołowie w ko´ncu zrozumieli point˛e swego ˙zartu.
Dotarło do nich, ˙ze póki kobiety trudz ˛
a si˛e, by jak najlepiej wykorzysta´c czas
i pracuj ˛
a z m˛e˙zczyznami dla zrealizowania ich przedsi˛ewzi˛e´c, nie ma powodów
do obaw. Je˙zeli natomiast zamkn ˛
a si˛e w sobie i zamilkn ˛
a, jak im radziła matka
Tom, trzeba si˛e b˛edzie liczy´c z kl˛esk ˛
a wspaniałych planów. Uradzili, ˙ze trzeba
posła´c do ogrodu matki Tom kilku facetów, którzy zabij ˛
a staruch˛e. Matka Tom
dobiegała wówczas osiemdziesi ˛
atki. Zamordowali j ˛
a.
Zhinsinura przerwała, ale wnet podj˛eła opowie´s´c.
— Opowiadaj ˛
ac zdarzenia sprzed wieków, trzeba doda´c, ˙ze kiedy aniołowie
przyszli do ogrodu i zabili matk˛e Tom, była zima i najkrótszy dzie´n roku; wtedy
zaczynaj ˛
a si˛e prawdziwe chłody. Z drugiej strony jednak, od tego momentu zaczy-
na z wolna przybywa´c dnia, a my´sli biegn ˛
a ku wio´snie. Długowieczna matka Tom
nauczyła si˛e w ko´ncu rozumie´c umiłowane kobiety, natomiast aniołowie byli prze-
konani, ˙ze zdusili wszelki opór i mocno trzymaj ˛
a ptaka w gar´sci. Rzek˛e pokryła
gruba warstwa lodu, ale woda płyn˛eła dołem; lód pozostawał niemy, a rzeka roz-
mawiała sama ze sob ˛
a, dla innych niesłyszalna. Wspominała matk˛e Tom uczczon ˛
a
tym wizerunkiem oraz tysi ˛
acami innych zachowanych przez kobiety. To one zwy-
kły powtarza´c, ˙ze gdy matka Tom była pos˛epna, okrywał j ˛
a g˛esty mrok, a kiedy
odczuwała rado´s´c, ja´sniała bardziej ni˙z ´swiatło. Co miała do powiedzenia. . . Mó-
wiła o przyszło´sci, któr ˛
a mozolnie starali si˛e zaplanowa´c m˛e˙zczy´zni, powracaj ˛
acy
wieczorami do domu jakby z pola walki, gdzie odnosili pora˙zki i nie tracili czasu,
zmierzaj ˛
ac ku przegranej. W tej sytuacji matka Tom miała dla kobiety tylko jedn ˛
a
rad˛e: zamknij si˛e w sobie i milcz.
Trzeba by teraz powiedzie´c o pogl ˛
adach matki Tom; jak było z ogrodami, stro-
jami i stopniowym przygasaniem lamp; kilka słów odno´snie dzieci, najwy˙zszego
pi˛ekna, historii pieni ˛
adza, a tak˙ze ´srodków zaradczych na wypadek, gdyby ´swiatła
pogasły na dobre, ostatnich anielskich cudów i ogólnej pewno´sci, ˙ze lada chwila
wszystko b˛edzie mo˙zliwe, a kobiety dostan ˛
a od swych m˛e˙zczyzn wszystko, czego
pragn ˛
a.
137
Zhinsinura na moment zasłoniła dłoni ˛
a oczy i dotkn˛eła pudełka, z którego
matka Tom ustawicznie nas pozdrawiała.
— Wszystko, czego pragn ˛
a! Gdybym wtedy istniała, ˙zyłabym w mroku; wy-
starczy o tym pomy´sle´c, by spochmurnie´c. Jak˙ze to było trudne, jakie przykre!
Kobiety czekały, a˙z czas si˛e nimi posłu˙zy, a tymczasem rzekomi władcy czasu
perorowali w niesko´nczono´s´c, mydl ˛
ac wszystkim oczy i wyra˙zaj ˛
ac opinie, z któ-
rymi ich towarzyszki nie mogły polemizowa´c, nawet wówczas, gdy potrafiły je
zrozumie´c. Przyszło im patrze´c, jak bliscy, niczym chore koty ob˙zeraj ˛
a si˛e, nie
mog ˛
ac zaspokoi´c apetytu, a˙z z przejedzenia dostaj ˛
a robaków. A jednak milczały.
Nie mogły przewidzie´c, kiedy zostan ˛
a wykorzystane, bo taki jest los wszelkich
narz˛edzi. Mogło si˛e tak˙ze okaza´c, ˙ze nie maj ˛
a ˙zadnej misji do spełnienia, a ich je-
dynym obowi ˛
azkiem jest zaspokajanie chorobliwego głodu aniołów, i nie dla nich
wszystko, czego pragn ˛
a. Nie jest wcale zasług ˛
a matki Tom, która zreszt ˛
a wcale
do niej nie pretendowała, ˙ze sprawne narz˛edzie hartowało si˛e w ogniu ´swiatło´sci
i mroku, a˙z było zdatne do u˙zytku. Gdy nast ˛
apiła katastrofa, aniołowie zosta-
li str ˛
aceni w ciemno´s´c, jakiej nie znali, odk ˛
ad zaistnieli´smy. Czy lód spodziewa
si˛e wiosny? Przymierze natomiast było ju˙z w pełni ukształtowane i dojrzałe; je-
go członkinie znały na pami˛e´c wszystkie opowie´sci; po upadku prawa i kruchty
odbyły pierwsze zgromadzenia w Centrum Usługowym i tysi ˛
acach podobnych
miejsc. I cho´c kobiety pami˛etały o matce Tom, zrozumiały w ko´ncu jej nauki
i poj˛eły, jak trzeba nie´s´c pomoc, to mimo całej wiedzy nie było w nich ´swiatła.
Dlaczego? Pami˛etajcie, moje dzieci, ˙ze kobiety z Przymierza szły wła´sciw ˛
a dro-
g ˛
a, ale w mroku czy w ´swiatło´sci i one były przecie˙z aniołami. Nie mo˙zecie o tym
zapomnie´c, bo to ich najwa˙zniejszy powód do chwały. Czuj˛e si˛e tak, jakbym tu
z nimi była podczas owych zgromadze´n sprzed lat i wiem, ˙ze cho´c wiele potrafiły,
ogarn ˛
ał je mrok, l˛ek, paniczny strach. Wiele pó´zniej dokonały, ale wówczas ci ˛
a-
˙zyła im ´swiadomo´s´c, ˙ze przetrwały, by patrze´c na zagład˛e aniołów. Lód p˛ekał,
wydaj ˛
ac d´zwi˛eki podobne do ´smiechu i łkania.
Kobiety siedz ˛
ace przez Zhinsinur ˛
a słuchały uwa˙znie, opieraj ˛
ac policzki na
dłoniach, albo uciszały hałasuj ˛
ac ˛
a dziatw˛e, albo odsuwały łasz ˛
ace si˛e koty, albo
szukały lepszego miejsca. Dzieci zamiast słucha´c zaczepiały si˛e nawzajem, jak
to zwykle bywa, gdy doro´sli s ˛
a zaj˛eci powa˙znymi sprawami. Opowie´s´c powstała
przed wiekami i wszyscy słyszeli j ˛
a setki razy. Raz jeden, w kwietniu, ci z Reje-
stru zbierali si˛e, by jej razem wysłucha´c. Zapewne byłem jedynym, który starał
si˛e nie uroni´c ani słowa.
Stoj ˛
aca w ogrodzie matka Tom uniosła r˛ek˛e, pomachała i opu´sciła rami˛e.
— My, nieodrodne dzieci Przymierza — ci ˛
agn˛eła Zhinsinura — pami˛etamy
o matce Tom, czujemy obecno´s´c kobiet sprzed wieków tutaj, gdzie si˛e zbierały,
rozdzielaj ˛
ac ˙zywno´s´c trzyman ˛
a niegdy´s na wszystkich półkach, gdzie szykowały
lekarstwa, ratuj ˛
ac ˙zycie naszym cierpi ˛
acym przodkom, gdzie powracały z wypraw
po historie i anielskie wytwory przechowywane do dzi´s, gdzie snuły plany i urze-
138
czywistniły porozumienie czyni ˛
ace ´swiat takim, jakim teraz jest, gdzie w ko´ncu
zaniechano odwiecznej walki, bo zapominamy, ale nie ˙zal nam niczego, jak na
staro´s´c mało kto si˛e ˙zali, ˙ze przed laty obumarli go rodzice.
— Skoro przyszło mi opowiedzie´c — ci ˛
agn˛eła — jak Przymierze przekształ-
ciło si˛e w Drog˛e Przymierza, przytocz˛e stwierdzenie, ˙ze kot okazuje ciekawo´s´c
w najmniej odpowiednim momencie. Odczuwamy wdzi˛eczno´s´c, poniewa˙z kobie-
ty odkryły dziatw˛e medykamentów oraz inne anielskie lekarstwa. Z dr˙zeniem ser-
ca i podziwem dla ich odwagi wspominamy, jak odnalazły i zniszczyły czterech
nieboszczyków, najgro´zniejszy z anielskich sekretów. Jak uj ˛
a´c w słowa kwesti˛e
doktor Boots oraz mroku i ´swiatło´sci? Przymierze jednak to przeszło´s´c; ciekawo´s´c
została zaspokojona; walka si˛e zako´nczyła. Czy to w ´swiatło´sci, czy w mroku, na
´swiecie ubyło trosk.
Z u´smiechem pokiwała głow ˛
a i strzepn˛eła z kolan pokruszon ˛
a skorupk˛e orze-
cha. Popatrzyła na słuchaczy i wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z tymi,
którzy odpowiedzieli u´smiechem.
— Z drugiej strony jednak, moje dzieci, pomy´slcie, jakie to dziwne. W osta-
tecznym rachunku zastanawia nie rado´s´c i smutek, ale niezwykło´s´c tamtych zda-
rze´n. Nadchodzi maj, a z nim czas duchowej jedno´sci; to najbardziej osobliwe
ze wszystkich prze˙zy´c. Nie chc˛e zna´c waszych sekretów. U´swiadomcie sobie tyl-
ko, ˙ze znów si˛e tu dzi´s zgromadzili´smy, ˙ze tak było, ˙ze do tego doszło; jakie to
dziwne, jak˙ze niezwykłe!
Na twarzach wokół mnie dostrzegłem wyraz zaskoczenia, jakby zach˛eceni
przez Zhinsinur˛e słuchacze poj˛eli nagle, w czym rzecz. Usłyszałem nagłe wy-
buchy ´smiechu, które rozlegały si˛e i cichły w´sród m˛e˙zczyzn, jak wieczorna pie´s´n.
Tłumiona rado´s´c wywołana niezwykło´sci ˛
a sytuacji sprawiła, ˙ze ci z Rejestru po
raz pierwszy, odk ˛
ad do nich przystałem, wydali mi si˛e normalni, to znaczy po-
dobni do prawdomówców.
Wybuch ´smiechu postawił kropk˛e nad i, ko´ncz ˛
ac dzie´n. Zanosiło si˛e na to, ˙ze
deszcz b˛edzie pada´c do wieczora, a nawet przez cał ˛
a noc. Srebrzysty połyskli-
wy zmierzch zapadł wyj ˛
atkowo szybko. Zhinsinura wci ˛
a˙z siedziała, trzymaj ˛
ac
przed sob ˛
a wizerunek matki Tom; jadła orzechy. Słuchacze przeci ˛
agali si˛e, zbie-
rali w grupki i zaczynali rozmowy.
Podszedłem do Jednodniówki zapatrzonej w pudełko, z którego matka Tom
pozdrawiała słuchaczy. Ogród pociemniał, a jego rezydentka coraz bardziej opie-
szale machała r˛ek ˛
a, ale nie przestała ani na chwil˛e. Obserwowałem j ˛
a ze wzgl˛edu
na Jednodniówk˛e, która patrzyła jak urzeczona.
— Co Zhinsinura miała na my´sli, wspominaj ˛
ac o duchowej jedno´sci? — za-
pytałem.
— Chodziło jej o listy od doktor Boots — wyja´sniła Jednodniówka, nie odry-
waj ˛
ac wzroku od pudełka.
139
W ogrodzie rosło kwitn ˛
ace drzewo. Z bliska dostrzegłem tak˙ze kotka zwini˛e-
tego w kł˛ebek u stóp matki Tom. Ilekro´c otyła posta´c unosiła rami˛e, z drzewa
spadał kwiatowy płatek. R˛eka si˛e podniosła, dło´n wykonała powitalny gest, a pła-
tek dotykał ziemi. Matka Tom u´smiechn˛eła si˛e, a rozleniwiony kot przymkn ˛
ał
oczy. Rami˛e opadło, a u´smiech znikał, kiedy dło´n opadła na udo, a roz´swietlony
ogród przebiegło dr˙zenie. Wystraszona matka Tom posmutniała. Zaniepokojony
kot raptownie otworzył oczy. Rami˛e uniosło si˛e w gór˛e, potem nast ˛
apiło znajome
pozdrowienie, u´smiech pojawił si˛e na twarzy, kot przymkn ˛
ał ´slepia i w tej samej
chwili na ziemi˛e spadł kolejny płatek.
Gdy Matka Tom pochmurniała, całkiem pogr ˛
a˙zała si˛e w mroku, a kiedy od-
czuwała rado´s´c, ja´sniała bardziej ni˙z ´swiatło. Ilekro´c na jej twarzy pojawiał si˛e
u´smiech, kot przymykał ´slepia i kolejny płatek spadał na ziemi˛e, szybuj ˛
ac lekko
jak piórko.
— Gdyby´smy okazali dostatecznie du˙zo cierpliwo´sci, zabrakłoby płatków,
a na drzewach zawi ˛
azałyby si˛e owoce.
— Nieprawda — odparła Jednodniówka.
´Swi˛ety Gene wymy´slił tak ˛a sztuczk˛e: wzi ˛ał pasek papieru, zwin ˛ał go poziomo
i uło˙zył jakby w kokardk˛e. Potem kazał gapiom sun ˛
a´c palcem po zewn˛etrznej
stronie i nie dotyka´c wn˛etrza. Problem w tym, ˙ze wewn˛etrzna strona ujawniała si˛e,
nim palec opu´scił zewn˛etrzn ˛
a. Mo˙zna tak wodzi´c paluchem w niesko´nczono´s´c.
— To jest zagadka — stwierdziłem. — Przyrzekła´s mi w ubiegłym miesi ˛
acu,
˙ze nie b˛edziesz ich wi˛ecej zadawa´c.
— Nie pami˛etam zagadek — odparła.
Matka Tom pomachała r˛ek ˛
a. Kot zasn ˛
ał. Płatek spadł. Poczułem si˛e jak czło-
wiek zamkni˛ety na zawsze w mikroskopijnym pomieszczeniu. Zrozumiałem,
w czym rzecz. Wszystkie spadaj ˛
ace płatki były tym jednym jedynym. Matka Tom
raz jeden nas pozdrawiała. Zimy nie b˛edzie.
PI ˛
ATA FASETA
Kiedy pójdziesz? — zapytałem Jednodniówk˛e. Z pocz ˛
atkiem maja znów si˛e
zadomowili´smy w cienistym schronieniu na zboczu wzgórza. Zdeptana trawa od-
rosła g˛estwin ˛
a złocisto-zielonych ´zd´zbeł.
— Wkrótce — odpowiedziała. — Przyjd ˛
a po mnie i powiedz ˛
a kiedy.
Ci z Rejestru szli jeden po drugim ku rzece, a kiedy powracali od doktor Bo-
ots — niektórzy zupełnie nadzy — starcy wygl ˛
adali jak dzieci, a dziatwa przy-
pominała staruszków. Ka˙zdy otrzymywał list, a wówczas jego tajemnice stawały
si˛e jeszcze bardziej zagadkowe i nieprzeniknione. Nie miałem do nich dost˛epu.
Podchodziłem kolejno do moich nowych przyjaciół i odkrywałem, ˙ze ju˙z ich nie
mam, cho´c wygl ˛
adali na spokojnych i zrównowa˙zonych; powitalne słowa wi˛ezły
mi w gardle. Nawet dzieci, pozostawione same sobie tak samo jak ja, sprawiały
wra˙zenie opanowanych, gdy bawiły si˛e w nieznane mi gry z cierpliwymi, uwa˙z-
nymi kocurami. Z pozoru ludzie z Rejestru snuli si˛e jak zjawy, lecz w gruncie
rzeczy to ja przestałem dla nich istnie´c, staj ˛
ac si˛e jedynie przelotnym wspomnie-
niem i dziwacznym wybrykiem wobec konkretu, jakim była ich tajemna wiedza.
— A gdyby´s nie poszła w tym roku? — zaproponowałem. — Jakie to miałoby
nast˛epstwa?
— Co masz na my´sli? — zapytała oboj˛etnie, jakbym mówił o sprawach, które
jej w ogóle nie interesuj ˛
a. Ogarn˛eła mnie czarna rozpacz. W Małym Domostwie
z pewno´sci ˛
a nie zapytałaby, co mam na my´sli, chocia˙z pochodziła z linii Szeptu.
— My´sl˛e to, co mówi˛e — powiedziałem cicho. — Tak wła´snie jest: my´sl˛e to,
co mówi˛e.
Spojrzenie niebieskich oczu było jasne i nieprzeniknione jak niebo ponad na-
szymi głowami. Odwróciła głow˛e, by popatrze´c na koniki polne harcuj ˛
ace w g˛e-
stej trawie i Broma, który si˛e za nimi uganiał, skacz ˛
ac wyj ˛
atkowo zwinnie jak na
zwierz˛e jego wielko´sci. Nie słuchała. Musiałem powiedzie´c jasno i wyra´znie, co
my´sl˛e.
— Wolałbym, ˙zeby´s nie szła po list — oznajmiłem.
Sp˛edzili´smy razem cały rok i w tym czasie poznałem j ˛
a na nowo. Nie odna-
lazłem dziewczynki spotkanej przed laty, ale z miesi ˛
aca na miesi ˛
ac coraz wi˛ecej
dowiadywałem si˛e o nowej znajomej. Nie prosiłem o to, czego mi nie dano, sama
141
mi siebie ofiarowała. Byłem przekonany, ˙ze po otrzymaniu listu odsunie si˛e ode
mnie i b˛edzie równie daleka, jakby odleciała na Mały Ksi˛e˙zyc.
— Posłuchaj mnie uwa˙znie — dodałem, ujmuj ˛
ac jej szczupły nadgarstek. —
Przecie˙z mo˙zemy st ˛
ad odej´s´c. Sama powiedziała´s, ˙ze nie b˛ed ˛
a mieli nic przeciwko
temu, szczególnie teraz. Ruszajmy dzi´s wieczorem.
— Dok ˛
ad? — U´smiechn˛eła si˛e do mnie, jakbym opowiedział bajk˛e albo przy-
toczył jeden z ˙zartów Rejestru.
— Do Małego Domostwa. — Chciałem wróci´c do naszego miejsca urodze-
nia, do Archiwum i siedziby ´swi˛etych, do gaw˛edziarek, które rozlu´zniaj ˛
a wi˛ezy
zamiast je zacie´snia´c jak ich poprzedniczki; w Małym Domostwie istniej ˛
a dowody
autentyczno´sci ka˙zdej historii, a tajemnice s ˛
a przynajmniej z grubsza okre´slone.
Krótko mówi ˛
ac, chciałem wróci´c do domu.
— To nie był mój dom — powiedziała, a ja zadr˙załem, pojmuj ˛
ac, ˙ze mimo
wszystko słyszy, co mówi˛e. — To nie był mój dom, tylko miejsce, w którym si˛e
znalazłam.
— Mniejsza z tym. Pójd˛e z tob ˛
a wsz˛edzie, tylko. . .
— Nie — odparła łagodnie. ´Sledziła wzrokiem połyskliwe koniki polne. Wie-
działem, co chce powiedzie´c: Nie pogr ˛
a˙zaj mnie w mroku; nie pora na to.
W oddali pojawił si˛e człowiek w czarnej koszuli bez r˛ekawów i szerokim ka-
peluszu. Houd. Zatrzymał si˛e w pobli˙zu i obserwował nas przez chwil˛e, a potem
uniósł r˛ek˛e trzymaj ˛
ac ˛
a kostur, skin ˛
ał na Jednodniówk˛e i odszedł.
— Musz˛e i´s´c — powiedziała, wstaj ˛
ac.
— Czy wiesz, ˙ze ciebie trac˛e? — zapytałem. Bez słowa ruszyła za Houdem
do Centrum Usługowego.
Oparłem czoło na kolanach i patrzyłem na traw˛e u moich stóp. Znacznie wy-
ra´zniej ni˙z do tej pory widziałem ka˙zde ´zd´zbło, ka˙zdy p ˛
aczek i zawi ˛
azek. Pogr ˛
a-
˙zyłem si˛e w gł˛ebokiej zadumie.
Nie! Zerwałem si˛e tak gwałtownie, ˙ze Brom przerwał zabaw˛e, aby mi si˛e
przyjrze´c. Dogoniłem Jednodniówk˛e id ˛
ac ˛
a przez obszerny, kamienny, rozgrzany
sło´ncem plac. Po zimie przybyło rys i p˛ekni˛e´c, jak zmarszczek na steranej wie-
kiem ludzkiej twarzy.
— Jednodniówko — rzuciłem, nie czekaj ˛
ac, a˙z dziewczyna si˛e odwróci —
Odchodz˛e. Nie wiem, dok ˛
ad i´s´c, ale pora na mnie. Wróc˛e tu za rok. Błagam,
obiecaj, ˙ze b˛edziesz o mnie my´slała, ˙ze ani na chwil˛e nie przestaniesz o mnie my-
´sle´c. Wspominaj Małe Domostwo, lisy, pieni ˛
adz, moj ˛
a w˛edrówk˛e za tob ˛
a i nasze
ponowne spotkanie. Pomy´sl o. . .
— Nie pami˛etam lisów — stwierdziła Jednodniówka, nie odwracaj ˛
ac głowy.
— Wróc˛e i powtórz˛e swoj ˛
a pro´sb˛e. B˛edziesz o mnie my´slała?
— Jak to mo˙zliwe, skoro ciebie tu nie b˛edzie?
— Mo˙zliwe! — Zirytowany chwyciłem j ˛
a za rami˛e. — Wiesz, ˙ze tak! Prze-
sta´n! Mów do mnie! Mów! Nie mog˛e znie´s´c twego milczenia. . . Dobrze ju˙z, do-
142
brze. — Ujrzałem jej nieprzeniknion ˛
a twarz, gdy si˛e odwróciła i strz ˛
asn˛eła z ra-
mienia moj ˛
a dło´n, jakby to była drobna przeszkoda, sucha gał ˛
azka, stary łach. —
Zechciej mnie tylko wysłucha´c. Wiem, ˙ze nadal to potrafisz. Odchodz˛e. Mamy
czas do namysłu. Ale wróc˛e. Z wiosn ˛
a.
— Teraz jest wiosna — odparła i poszła dalej przez plac. Obserwowałem jej
wyrazist ˛
a, jasn ˛
a sylwetk˛e na tle intensywnej czerni muru przechodniego. Nagle
znikn˛eła. Przepadła w mgnieniu oka, jakby w ogóle nie istniała.
Ze ´sci´sni˛etym sercem my´slałem, czy sprawy uło˙zyłyby si˛e inaczej, gdyby u˙zy-
wała prawdziwej mowy, gdyby usłyszała moje ukryte wyznanie, ˙ze nie potrafi˛e jej
opu´sci´c na miesi ˛
ac czy dzie´n, a co dopiero mówi´c o roku. Pr˛edzej Brom zacz ˛
ałby
mówi´c, a ´swi˛ety Blask kłama´c jak z nut!
Nie pami˛etam, co robiłem i gdzie si˛e podziewałem do ko´nca dnia. Nie mo˙zna
wykluczy´c, ˙ze stałem bez ruchu tam, gdzie mnie zostawiła. Przed wieczorem od-
wiedziłem Dom Dwudziestu O´smiu Zapachów, nie chc ˛
ac widzie´c powracaj ˛
acej
Jednodniówki. Odszukałem Zhinsinur˛e.
Stała z grup ˛
a staruszków przy długim blacie i spogl ˛
adała w zadumie na du-
˙z ˛
a płytk˛e pokryt ˛
a równiutko pszczelim woskiem tak, by mo˙zna było stawia´c na
niej znaki. Po namy´sle popchn˛eła lekko jedn ˛
a z kobiet i wr˛eczyła jej zaostrzony
patyczek; inni u´smiechn˛eli si˛e i pokiwali głowami. Kobieta narysowała znak na
tabliczce. Zhinsinura przytuliła j ˛
a, a nast˛epnie odprawiła wraz z paroma innymi
osobami.
— Ja równie˙z chciałbym odej´s´c — oznajmiłem. Zhinsinura spojrzała na mnie
podkr ˛
a˙zonymi oczyma. — Przeszedłem wszystkie próby. Nie prosiłem o to, co
nie było mi dane, ale mam t˛e jedn ˛
a pro´sb˛e.
Skin˛eła na innych, by poczekali, wzi˛eła mnie za rami˛e i zaprowadziła do ka-
lendarza, gdzie mogli´smy porozmawia´c na osobno´sci.
— Nie poddawali´smy ci˛e ˙zadnym próbom. Musz˛e jednak zada´c ci pytanie.
Dlaczego do nas przyszedłe´s?
— Usłyszałem pewn ˛
a histori˛e — zacz ˛
ałem. Odpowiedzi było wiele, lecz tylko
jedna si˛e teraz liczyła. — Chodziło o czterech nieboszczyków. Poznałem m ˛
adrego
człowieka, który s ˛
adził, ˙ze mo˙zecie zna´c koniec opowie´sci. Chyba si˛e pomylił.
Mniejsza z tym.
— Czterej nieboszczycy umarli — stwierdziła Zhinsinura, opieraj ˛
ac policzek
na dłoni. — Przymierze ich zniszczyło. Rozbito cztery jasne, puste w ´srodku ku-
le. Zniszczenia unikn˛eła tylko jedna, która znikn˛eła na dobre, jakby w ogóle nie
istniała. . .
— A zatem było ich pi˛e´c.
— Owszem. Było ich pi˛e´c — przytakn˛eła z u´smiechem. Z podkr ˛
a˙zonych oczu
wyczytałem najwi˛eksz ˛
a tajemnic˛e; ostatnia próba polegała na tym, ˙zebym po-
wstrzymał si˛e od zadawania pyta´n.
143
— Nie dbam o to. Chc˛e tylko zosta´c tu, gdzie ona przebywa. Nie mog˛e tego
uczyni´c, chyba ˙ze zrozumiem. . .
— A je˙zeli to nic nie da? Moim zdaniem wy, prawdomówcy, zbyt du˙z ˛
a wag˛e
przywi ˛
azujecie do wiedzy, zrozumienia i tak dalej.
— Prosz˛e, nie mów tak. Nie próbuj˛e niczego rozumie´c. Ona. . . Pragn˛e jedynie
by´c. . . sta´c si˛e ni ˛
a. Tak, chc˛e by´c ni ˛
a. Nie zale˙zy mi na tym, by pozosta´c sob ˛
a.
Nic na tym nie zyskam. Jestem bezradny. Nie wiem, czy przemiana w ni ˛
a mnie
uratuje, ale przestałem zaprz ˛
ata´c sobie tym głow˛e. Poddaj˛e si˛e i prosz˛e o pomoc.
Nie mam innego wyj´scia.
Zhinsinura słuchała w zadumie i obgryzała paznokie´c. Byli´smy sami, je´sli nie
liczy´c kota, ale Fa’afa nie był ciekawy takich spraw. Spojrzałem na majow ˛
a pla-
kietk˛e le˙z ˛
ac ˛
a na stoliku miedzy nami. Upłyn ˛
ał rok, ale kalendarzowe dzieci nie
urosły. Przykucn˛eły w szerokich wrotach drewnianego budynku wypełnionego a˙z
po dach ´sci˛et ˛
a z˙zółkł ˛
a traw ˛
a. Sło´nce padało na rumiane policzki i l´sni ˛
ace oczy.
Dzieci poło˙zyły dłonie na kolanach i przygl ˛
adały si˛e małej kotce le˙z ˛
acej na boku
oraz ss ˛
acym jej sutki pi˛eciu małym koci˛etom. Ten widok bardziej ni˙z inne scenki
przypominał mi o lisiej rodzince, któr ˛
a pokazałem Jednodniówce. Czy i ja z cza-
sem zapomn˛e o tamtych stworzeniach?
— Kocham doktor Boots — oznajmiła cicho Zhinsinura. Pochyliła si˛e i po-
głaskała mnie po twarzy; czułem, jak kosmyki brody wkr˛ecaj ˛
a si˛e w jej pier´scion-
ki. — Mam ju˙z swoje lata, jestem bardzo stara i nie chc˛e innego ˙zycia. Uwielbiam
doktor Boots. Spełni˛e twoj ˛
a pro´sb˛e i mam nadziej˛e, ˙ze na ciebie podziała tak sa-
mo jak na mnie. Pami˛etaj jednak, ˙zeby´s nie robił sobie wielkich nadziei; nic si˛e
nie dzieje samo przez si˛e. B˛edzie, co ma by´c; nie mo˙zna rozszyfrowa´c do ko´n-
ca doktor Boots, twojej dziewczyny, nawet ciebie. Za du˙zo mówi˛e. Słowa nic tu
nie pomog ˛
a. — Wstała i poprowadziła mnie do blatu, na którym le˙zała gliniana
tabliczka pokryta woskiem.
— T˛e noc sp˛edzisz w samotno´sci — poleciła. — Przyjd´z tu do mnie wcze-
snym rankiem. Zaprowadz˛e ci˛e. Dostaniesz list od doktor Boots. — Podała mi
zaostrzony patyczek. — Wpisz si˛e do Rejestru.
Na tabliczce widniało mnóstwo znaków. Nie miałem własnego, tote˙z staran-
nie, cho´c troch˛e krzywo narysowałem dło´n — symbol mojej linii.
Noc sp˛edziłem w odosobnieniu, lecz nie mogłem zasn ˛
a´c. Le˙załem, my´sl ˛
ac, ˙ze
przybyłem wprawdzie do Rejestru przez wzgl ˛
ad na Jednodniówk˛e, ale od samego
pocz ˛
atku ten etap musiał by´c na mojej ´Scie˙zce. Było mi pisane ujrze´c czterech
nieboszczyków i posłucha´c szeptu Jednodniówki powtarzaj ˛
acej niezrozumiałe ta-
jemnice Olivii. Przyszło mi znale´z´c ´swi˛etego, by rozwikła´c owe zagadki i poj ˛
a´c,
˙ze zima to pół ˙zycia; mimo to nie zdobyłem serca Jednodniówki i nie miałem na to
˙zadnych szans, chyba ˙ze zdecyduj˛e si˛e uczyni´c ostatni krok. Przypomniał mi si˛e
Zher, spotkany ju˙z pierwszego wieczoru po moim przybyciu do Centrum Usługo-
wego. Pewnie teraz ona siedzi w´sród starszych i promienieje, jakby miała w sobie
144
´swiatło´s´c. Jutro mnie to czeka. Jednego ˙załowałem; powinienem był spakowa´c
rzeczy do wysłu˙zonego plecaka i opu´sci´c na zawsze Centrum Usługowe.
Rankiem odnalazłem Zhinsinur˛e. Ziewałem, dr˙z ˛
ac z niecierpliwo´sci i chłodu.
Poszedłem za ni ˛
a nad rzek˛e. Krótka plastikowa lina trzymała przy brzegu podłu˙z-
n ˛
a tratw˛e. Kobieta i m˛e˙zczyzna w wieku moich rodziców czekali tam na nas.
Zhinsinura usiadła na tratwie, a ja wraz z nieznajomym uj˛eli´smy gładkie od wie-
loletniego u˙zywania bosaki i odepchn˛eli´smy j ˛
a od brzegu, by popłyn˛eła z nurtem,
szybkim i rw ˛
acym, jak to zwykle w maju.
Milczeli´smy, płyn ˛
ac z pr ˛
adem. Woda pluskała o tratw˛e, a z lasu dobiegały od-
głosy radosnej wiosennej krz ˛
ataniny. Zhinsinura paliła tyto´n, przesuwaj ˛
ac cybuch
fajki z jednego k ˛
acika ust do drugiego.
— Co do listu. . . — powiedziała. — Znam taki stary ˙zarcik. Aniołowie ma-
wiali, ˙ze ka˙zdy list ma trzy cz˛e´sci: grzeczno´sciowy zwrot powitalny, korpus infor-
macji oraz grzeczno´sciowy zwrot po˙zegnalny. — Bez komentarza wysłuchałem
starodawnych wyra˙ze´n. Na brzegu poci˛etym w ˛
awozami dostrzegłem ruiny bu-
dynków. Wi˛ekszo´s´c gmachów zarosła lasem i tylko kanciasta rze´zba terenu albo
regularne kwadraty poro´sni˛ete mchem zdradzały anielskie wytwory. Mijali´smy je,
sun ˛
ac w´sród cienkich gał ˛
azek płacz ˛
acych wierzb. Po do´s´c długim czasie przybili-
´smy do brzegu, a tratwa została obrócona i przycumowana.
Le´sna dró˙zka wiodła znad rzeki ku. . . Jakiej oni u˙zywali nazwy? Ku por˛ebie;
była to zadbana, słoneczna polanka poro´sni˛eta mi˛ekk ˛
a traw ˛
a i otoczona młodymi
wierzbami. Byli tam ludzie z Rejestru; odprowadzili nas wzrokiem, ale si˛e nie
odezwali; zauwa˙zyłem paru golasów. Na ´srodku por˛eby stał niewielki budynek
z anielskiego kamienia; z upływem czasu osiadł i zagł˛ebił si˛e w mi˛ekki grunt. W ˛
a-
ska ´scie˙zka prowadziła do niskich drzwi. Zhinsinura odprawiła par˛e z tratwy, któr ˛
a
odprowadziła na por˛eb˛e; oboje pokiwali głowami, spojrzeli na mnie z u´smiechem
i usiedli, by czeka´c cierpliwie. Zhinsinura jak przed murem przechodnim mocno
chwyciła mnie za rami˛e i zeszli´smy razem w gł ˛
ab ciemnego budynku.
Było tam jedno małe okno. Kontrast mi˛edzy słonecznym dniem i półmrokiem
ciasnego wn˛etrza za´cmił mi wzrok. Kwadratowe pomieszczenie wydało si˛e puste,
wkrótce jednak stwierdziłem, ˙ze jest inaczej. Stało tam pudło lub postument, jasny
i przezroczysty jak szkło. . . albo nawet jeszcze bardziej. Wewn ˛
atrz znajdowały
si˛e srebrne i czarne gałki czy pokr˛etła umieszczone w równiutkich rz˛edach, jak
na powierzchni wody. Na postumencie spoczywała jasna kula wielko´sci ludzkiej
głowy, całkiem pusta w ´srodku.
— Pi ˛
ata — szepn ˛
ałem.
— Boots — powiedziała Zhinsinura. Wło˙zyła srebrn ˛
a r˛ekawic˛e połyskliw ˛
a jak
lód. — Usi ˛
ad´z — poleciła. Usłuchałem skwapliwie, bo kolana si˛e pode mn ˛
a ugi-
nały. Staruszka udawała, ˙ze dłoni ˛
a w srebrzystej r˛ekawicy przekr˛eca jedn ˛
a z gałek
postumentu, która natychmiast si˛e obróciła. Jasna kula wydała cichy d´zwi˛ek przy-
145
pominaj ˛
acy gł˛ebokie westchnienie i nagle pociemniała. Czer´n była tak gł˛eboka, ˙ze
kula przypominała mroczny kr ˛
a˙zek, przez który wida´c czarn ˛
a podszewk˛e ´swiata.
— Zamknij oczy — poradziła Zhinsinura. — Lepiej, ˙zeby powieki były za-
ci´sni˛ete. — Zrobiłem, co kazała, ale widziałem spod rz˛es, jak symuluje obrót
nast˛epnej gałki; czarny kr ˛
a˙zek oderwał si˛e od podstawy i poszybował ku mnie jak
okr ˛
agłe lampy Rejestru.
Nadchodzi moment, o którym musz˛e ci opowiedzie´c, chocia˙z nie potrafi˛e; na-
gle pojawiła si˛e Boots, a ja znikn ˛
ałem. Potok Słów został tam beze mnie, ale była
z nim Boots; wtedy o˙zyła; była Potokiem Słów, a ja nim nie byłem; przestałem
istnie´c. Nie mam z tamtych chwil ˙zadnych wspomnie´n; przecie˙z mnie nie było.
Potok zmieszał si˛e z Boots i zachował jak ˛
a´s jej cz ˛
astk˛e, lecz nic nie pami˛eta;
nawet kiedy do niego wróciłem, niczego sobie nie przypomniał, jako ˙ze Boots
ma wiele ˙zywotów, ale brak jej pami˛eci. Zachowałem w ´swiadomo´sci jeden fakt;
wiem, ˙ze Boots zamkn˛eła oczy. W tej samej chwili Potok został sam. Boots go
opu´sciła. Kiedy odeszła, dostałem list, a owym listem byłem ja sam.
— Otwórz oczy — poleciła Zhinsinura.
Potok Słów czuł, jak przez otwarte wrota dwa słowa padaj ˛
a w pustk˛e; szybko
jednak odnalazły znajom ˛
a ´Scie˙zk˛e i pomkn˛eły ni ˛
a, jak to zwykle bywało. Niczym
lampa Rejestru roz´swietliły niesko´nczenie dług ˛
a ´Scie˙zk˛e, któr ˛
a mkn˛eły, a ona
była Potokiem; mury i w˛e˙zowe dłonie to jego do´swiadczenia, niezliczone stop-
nie, zakr˛ety, ´slepe zaułki, pokoje, kufry nim wypełnione — wszystkim był Potok.
Tworzyły go klamki, przej´scia, schody — cała długa ´Scie˙zka si˛egaj ˛
aca daleko
w gł ˛
ab. Ja sam. . . ja byłem niczym. W chwili, gdy Zhinsinura kazała mi otworzy´c
oczy, z odrobiny intensywnego nieistnienia zacz ˛
ałem si˛e rozrasta´c w Potok Słów,
by odzyska´c nie tylko ´Scie˙zk˛e wybran ˛
a przez tamte dwa wyrazy, lecz tak˙ze ob-
szar, przez który wiodła spiralnym szlakiem. Słowa przygl ˛
adały mi si˛e, gdy obser-
wowałem samego siebie podczas tworzenia obszaru zdolnego pomie´sci´c obran ˛
a
przez nie ´Scie˙zk˛e, wiod ˛
ac ˛
a przez stwarzan ˛
a przeze mnie krain˛e. Owa rzeczywi-
sto´s´c przybrała kulisty kształt owoców drzewa chlebowego, lecz kule zawierały
si˛e w sobie — ´swietliste i skomplikowane, stworzone z samego tworzenia, ka˙zda
idealnie wpasowana w obszerniejsz ˛
a, tak by polecenie otworzenia oczu umkn˛eło
w gł ˛
ab mniejszej, dopóki Potok Słów nie zostanie odtworzony dzi˛eki mnie i sło-
wu, by mógł nas oboje pomie´sci´c. Cała trójka zjednoczyła siły. Otworzyłem oczy.
Czarny kr ˛
ag szybował ku postumentowi, by na nim spocz ˛
a´c. Zhinsinura udała,
˙ze obraca gałk˛e. Kula osiadła. Staruszka wykonała kolejny ruch. Kula poja´sniała.
Boots zapadła w sen.
— Jeste´s w stanie i´s´c? Wychodzimy.
Wielki obszar, stworzony by zmie´sci´c polecenie otworzenia oczu znikn ˛
ał jak
lekki obłok. Szybciej ni˙z poprzednio powstawał nowy Potok i nowa ´Scie˙zka dla
usłyszanych wła´snie słów. Siedz ˛
ac bez ruchu, z r˛ekoma zaci´sni˛etymi wokół pod-
ci ˛
agni˛etych wysoko kolan, z szeroko otwartymi oczyma i ustami, niezdolny wsta´c,
146
poj ˛
ałem nagle, ˙ze stworzyłem wcze´sniej miliony takich obszarów, ˙ze wszystkie
straciłem, wyrosłem z nich, nim znikn˛eły jak obłoki, ˙ze przewy˙zszyłem zmien-
no´sci ˛
a chor ˛
agiew na wietrze; wiedziałem, ˙ze przyjdzie mi stworzy´c miliony in-
nych obszarów, jak ten pierwszy ró˙znych od. . . czego? Innych ni˙z ja sam sprzed
chwili? Inny ni˙z ogrom wiedzy, któr ˛
a wła´snie ogarn ˛
ałem? Przepadło. . . Daremnie
chciałem zatrzyma´c co´s w istnieniu, mie´c własn ˛
a siedzib˛e. Do migotliwych sfer,
które tworzył Potok, dotarł nieust˛epliwy l˛ek, poczułem wi˛ec, ˙ze pora tak˙ze dla
niego zbudowa´c schronienie. Szybko zapomniałem, ˙ze do tej pory nie znałem l˛e-
ku. Bez powodzenia próbowałem odtworzy´c i przypomnie´c sobie tamto odczucie,
lecz krótka walka umocniła tylko jego siedzib˛e, a Potok odczuwał wielki strach.
Wtedy zjawił si˛e słoneczny blask, poniewa˙z Zhinsinura wyprowadziła mnie
na zewn ˛
atrz.
Siedziba l˛eku stała si˛e przelotnym wspomnieniem, bo sło´nce zawładn˛eło cał ˛
a
moj ˛
a przestrzeni ˛
a.
Omal nie wybuchn ˛
ałem ´smiechem i płaczem na my´sl, ˙ze przyjdzie mi wznosi´c
siedziby nie tyle dla ka˙zdego wyrazu, co dla ka˙zdej rzeczy lub zjawiska posiadaj ˛
a-
cego nazw˛e. Poznałem wierzb˛e i w˛edrówk˛e po trawie, pojawiły si˛e znajome twa-
rze. Wystarczył nieznaczny ruch głowy, by tysi ˛
ace rzeczy ˙z ˛
adały własnej ´Scie˙zki,
wykłócaj ˛
ac si˛e, która ma by´c nast˛epna; ledwie si˛e obróciłem, a setki Potoków
powstawały i nikn˛eły w´sród brz˛eczenia, westchnie´n, szeptów i hałasów.
Osłupiały, nie byłem w stanie zrobi´c kroku. Wzdrygn ˛
ałem si˛e, czuj ˛
ac na r˛e-
ku dotkni˛ecie Zhinsinury. Wiedziałem, ˙ze w tym natłoku wra˙ze´n które´s mogło
zboczy´c na manowce. Musiałem pilnowa´c, by ´Scie˙zka biegła jak nale˙zy, bo je´sli
popełni˛e bł ˛
ad, pechowa nazwa pójdzie na zatracenie. Wolniej, wolniej, błagałem
w duchu, ale nie chciały czeka´c. Jak˙ze mogłem budowa´c dostatecznie szybko,
by pomie´sci´c wszystko? Wyt˛e˙zyłem wszystkie siły, ale zdołałem ulokowa´c jedy-
nie l˛ek, zatrzymałem si˛e jednak u jego drzwi; co´s we mnie powstawało, co´s si˛e
rodziło, gotowe ogarn ˛
a´c wszystko, czego nie pomie´sciłem.
Mog˛e powiedzie´c, ˙ze to Boots we mnie powstała. Mog˛e zapewni´c, ˙ze odeszła,
a jednak została, ˙ze istniała i z gł˛ebi mego wn˛etrza powiedziała, bym zapomniał.
Miałem odrzuci´c my´sl, ˙ze tej siedzibie doskonałej i ustawicznie wznoszonej cze-
go´s brak, albowiem w ´swiatło´sci i w mroku mój dom wci ˛
a˙z powstaje. Boots za-
pewniła, ˙ze ani jedna wchodz ˛
aca tam nazwa si˛e nie zatraci. Skoro bowiem siedzi-
ba stanowi cało´s´c sam ˛
a w sobie, czy mo˙zna s ˛
adzi´c, ˙ze ´Scie˙zka biegnie manowca-
mi zamiast ´scieli´c si˛e pod stopy?
Mógłbym twierdzi´c, ˙ze tak mówiła Boots, ˙ze taka była tre´s´c listu, ˙ze jej słowa
pomogły mi odzyska´c władz˛e w nogach, ˙ze poruszałem si˛e lekko jak chor ˛
agiew
na wietrze, płakałem i ´smiałem si˛e jednocze´snie; tak mo˙zna powiedzie´c, ale cały
sekret w tym, ˙ze Boots nie miała nic, zupełnie nic do powiedzenia.
SZÓSTA FASETA
S ˛
adz˛e ˙ze upływ czasu mo˙zna porówna´c do zwi˛ekszaj ˛
acej si˛e odległo´sci. We´z-
my dla przykładu pocałunek. Najpierw dotkni˛ecie warg, potem krok w tył i wi-
dzimy oczy; nast˛epny krok i widoczna jest cała twarz stanowi ˛
aca tylko fragment
postaci; ta z kolei ukazuje si˛e na tle drzwi obramowanych drzewami. ´Scie˙zka si˛e
wydłu˙za, drzwi malej ˛
a, w polu widzenia jest coraz wi˛ecej drzew, ju˙z nie wida´c
małego wej´scia; ´scie˙zka wiedzie do lasu który znika za wzgórzem. Ale na pocz ˛
at-
ku w˛edrówki był pocałunek i to jest najwa˙zniejsze. Tak wła´snie płynie czas.
Dla mnie takim punktem odniesienia jest moment, gdy znikn ˛
ałem a pojawiła
si˛e doktor Boots. Tamta chwila jest pocałunkiem z mojego przykładu. List przy-
szedł, lecz nie od razu nie w chwili, gdy zrobiłem pierwszy krok i odległo´s´c si˛e
powi˛ekszyła; dopiero wówczas, gdy jak nowo narodzony wróciłem tam, gdzie
toczyło si˛e całe moje ˙zycie — a takim obszarem był Potok Słów i ten ´swiat. Bo-
ots nie odeszła i pozostała jego o´srodkiem. Bywaj ˛
a chwile, gdy serce bije wolno
i mocno — na granicy jawy i snu, w zawirowaniach tera´zniejszo´sci; przypomi-
nam sobie wtedy, a mo˙ze tylko wyczuwam, kim byłem jako doktor Boots. Za-
pewne gdybym zamieszkał na stałe w Centrum Usługowym i co roku powtarzał
tamten pocałunek, byłbym jednocze´snie sob ˛
a i Boots, a Potok musiałby jej zrobi´c
miejsce, jak czynili wszyscy ludzie z Rejestru. Tak czy inaczej, ju˙z wówczas, gdy
siedziałem na brzegu, czekaj ˛
ac na powrót tratwy, zrozumiałem, ˙ze zawsze b˛ed˛e
nosił w sobie doktor Boots.
Wspomniałem o czekaniu; istotnie przez moment si˛e na tym skupiłem, ale
długo nie wytrzymałem i szybko zmieniłem si˛e w człowieka z nabrze˙za, który
niczego nie oczekuje. Zapomniałem, ˙ze czynno´sci nast˛epuj ˛
a jedna po drugiej.
— Kto we´zmie bosak? — zapytała Zhinsinura do kilku ludzi siedz ˛
acych obok
mnie. — On nie mo˙ze.
Tratwa sun˛eła ku brzegowi, przecinaj ˛
ac brunatne fale. Mokre drewno uderzy-
ło o kamienny brzeg, a wodny wehikuł obrócił si˛e powoli. Przewo´znicy dopie-
ro wówczas podnie´sli si˛e i spod szerokich kapeluszy rzucili na mnie badawcze
spojrzenia. Rzucili mi lin˛e pod nogi; popatrzyłem na ni ˛
a, lecz nie podniosłem.
Usłyszałem ´smiech i sam równie˙z zachichotałem, ale szybko umilkłem, zacie-
148
kawiony łoskotem odkładanych bosaków. Westchn ˛
ałem gł˛eboko, jak po długim
płaczu, oszołomiony bogactwem tamtych chwil.
Wszedłem z nimi na tratw˛e; dalej szła Zhinsinura. Podczas obrotu zrobiło mi
si˛e ciemno przed oczyma. Ruszyli´smy w gór˛e rzeki.
Chyba to przewo´znicy opowiedzieli starej kobiecie o Jednodniówce. Pami˛e-
tam, jak rozmawiali, a potem wszyscy troje odwrócili głowy, by na mnie popa-
trze´c. By´c mo˙ze usłyszałem jej imi˛e, ale nie potrafiłem wówczas zbudowa´c siedzi-
by, która mogłaby je pomie´sci´c. Wolałem obserwowa´c drobne fale na powierzchni
rzeki obok tratwy i niezliczone krople wody migoc ˛
ace na li´sciach ponad naszy-
mi głowami. Nie mogłem przewidzie´c ani przeczu´c, ˙ze chwilowa nieobecno´s´c
własnej ja´zni w moim wn˛etrzu zaj˛etym przez istot˛e prawdziwie szczer ˛
a, mniej
zmieszan ˛
a i znacznie m ˛
adrzejsz ˛
a ni˙z ja, tak przekształci mój ´swiat; im bardziej to
sobie u´swiadamiałem, tym wi˛eksz ˛
a czułem rado´s´c. Gdy tratwa płyn˛eła, gdy su-
n ˛
ałem z ni ˛
a w słoneczny dzie´n, który s ˛
aczył si˛e przeze mnie, zrozumiałem, jak
mam doskonali´c swój ˙zywot. Prosta sprawa: zamiast dokonywa´c wyborów trzeba
pozwoli´c, by same si˛e dokonywały. Wszystkie koty o tym wiedz ˛
a, bo to ˙zadna
filozofia; spo´sród istot ˙zywych jedynie człowiek musi si˛e tego nauczy´c. Samo-
doskonalenie wymaga od ludzi ogromnego wysiłku, a potomkowie aniołów maj ˛
a
z tym najwi˛ecej kłopotu, chocia˙z min˛eło wiele pokole´n. Jednak warto si˛e uczy´c,
skoro jako człowiek nie mog˛e inaczej zdoby´c tej wiedzy. Przed wiekami w od-
ległych krainach aniołowie toczyli nieustann ˛
a walk˛e ze ´swiatem, lecz gdy nasta-
ło dla nas pó´zne lato, przyszła tak˙ze odpowiednia pora, ˙zebym si˛e nauczył ˙zy´c
w zgodzie ze ´swiatem; ja to potrafi˛e. Prosta sprawa, ´smiesznie prosta. Czułem, ˙ze
coraz wi˛ecej cudownych rzeczy i zjawisk wymaga ode mnie doskonało´sci, i tak
samo jak tobie, słone łzy popłyn˛eły mi z oczu.
Zhinsinura przeszła z jednego ko´nca tratwy na drugi, by usi ˛
a´s´c obok mnie.
Niezdolny wyrazi´c słowami m ˛
a wdzi˛eczno´s´c, poło˙zyłem głow˛e na jej kolanach.
Pogłaskała mnie po włosach.
— Jednodniówka odeszła dzi´s rano na zachód z grup ˛
a handlarzy — oznajmi-
ła. — Nie została wybrana, sama podj˛eła decyzj˛e. Oznajmiła Houdowi, ˙ze wróci
dopiero wówczas, gdy wyniesiesz si˛e st ˛
ad na dobre.
Po raz wtóry i na dobre. . . Bywaj ˛
a siedziby na obrze˙zach domostw, w których
znacznie trudniej jest ˙zy´c ni˙z w tysi ˛
acach ciasnych klitek znajduj ˛
acych si˛e w ´srod-
ku. Spokojnie rozkoszowałem si˛e urod ˛
a jednej z nich, obserwuj ˛
ac drobne fale na
rzecznej płyci´znie, po której uwijały si˛e wodne owady.
— Szkoda, ˙ze o tym nie wiedziałam — stwierdziła Zhinsinura i zamilkła.
Po namy´sle dodała: — Potoku, powiniene´s zosta´c jak długo to b˛edzie konieczne,
niemniej jednak chcieliby´smy, ˙zeby dziewczyna mogła z czasem wróci´c do domu.
Jak˙ze roztropnie post ˛
apiła, tłumacz ˛
ac mi to od razu! Promieniałem rado´sci ˛
a
i wewn˛etrznym ´swiatłem, o czym doskonale wiedziała. I chocia˙z wyczuwała, ˙ze
odległa siedziba mroku ju˙z zaczyna powstawa´c wokół stworzonego przeze mnie
149
obszaru, w owej chwili byłem jeszcze promienny i z rado´sci ˛
a obserwowałem wod-
ne owady. Westchn ˛
ałem, by´c mo˙ze u´swiadomiłem sobie, jak wielki ci˛e˙zar zdj˛e-
to z barków Potokowi, a tak˙ze Jednodniówce. Byłem spokojny i zadowolony; to
smutne, ˙ze nie mo˙zna wróci´c do domu. Chyba zasn ˛
ałem.
Jestem wyczerpany, aniele. Musz˛e odpocz ˛
a´c.
Odpocznij.
Wyjmij kryształ. Nie mam nic wi˛ecej do powiedzenia.
To ju˙z koniec. Niewiele zostało.
Wschodzi ksi˛e˙zyc. Przypomina sierp. Była pełnia, gdy postanowiłem tu przy-
by´c. Tak długo u was jestem?
Nie. Dłu˙zej.
Mnóstwo chmur. Ci na dole chyba nie widz ˛
a ksi˛e˙zyca. . . Och, aniele, wyjmij
kryształ. Mam do´s´c.
CZWARTY KRYSZTAŁ — NIEBO
JEST ZIELON ˛
A Ł ˛
AK ˛
A
PIERWSZA FASETA
Zaczynamy kolejny, czwarty z kolei.
Chyba nie powiniene´s tak ich marnowa´c. Nie sko´nczyli´smy poprzedniego.
Nie przejmuj si˛e. Jeste´s gotowy?
Zdradzisz mi, po co ci te przedmioty? Mam na my´sli kryształy. Mo˙ze o tym
wspominałe´s, ale zapomniałem.
Chodzi o sprawdzenie. . . o sprawdzenie twojej siły. To ciekawe, czy opowie´s´c
si˛e zmienia, w zale˙zno´sci od tego, kto. . .
W zale˙zno´sci od tego, kim jestem.
W zale˙zno´sci od tego, kto opowiada.
Zmieniła si˛e?
Tak, w drobiazgach. Nie s ˛
adz˛e. . . Moim zdaniem nikt inny nie kochał Jednod-
niówki tak mocno jak ty, przynajmniej tak wynika z opowie´sci. Poza tym mucha
uwi˛eziona w plastikowej kostce to dla mnie zupełna nowo´s´c.
Opowiesz mi o nim. . . Zdradzisz mi, kim jestem? Czy to m˛e˙zczyzna?
Jasne.
Kochasz go?
Tak.
Ciekawe, dlaczego zapytałem. Zapewne dlatego, ˙ze mi j ˛
a przypominasz.
Mniejsza z tym. Nie powinienem był pyta´c, co? W takim razie wracam do mojej
historii.
Ch˛etnie bym opowiedział, jak sp˛edzałem czas w Centrum Usługowym po
odej´sciu Jednodniówki, lecz prawie nic z tego nie pami˛etam, co mnie w ogóle nie
dziwi. Zapami˛etałem tylko wra˙zenie jednoczesnej pełni i pustki. Mam w pami˛eci
koty; widz˛e, jak kr ˛
a˙z ˛
a po sali, szukaj ˛
ac miejsca, jak si˛e złoszcz ˛
a albo zaprzestaj ˛
a
walki, w˛edruj ˛
a na odpoczynek po stopniach łatwiejszych dla mnie do poj˛ecia ni˙z
słowa, leniuchuj ˛
a i zapadaj ˛
a w drzemk˛e, by w ko´ncu zasn ˛
a´c gł˛eboko. Kiedy na
nie patrzyłem, ogarniała mnie senno´s´c.
Wkrótce odszedłem. Nie pami˛etam, jaki wybrałem dzie´n, czy była we mnie
´swiatło´s´c, czy mrok, jak obrałem kierunek, skoro zachód nie wchodził w gr˛e. Pa-
mi˛etam, ˙ze pewnego czerwcowego dnia siedziałem na kamieniu daleko od Cen-
trum Usługowego i próbowałem zaprzyja´zni´c si˛e z krow ˛
a.
152
Broda mi urosła. U nas, w Małym Domostwie, krótko si˛e j ˛
a przycina. Za ple-
cami miałem własny obóz; wielki kwadrat dziwnej tkaniny, która wcale nie by-
ła tkanin ˛
a — podarunek od Zhinsinury, wydobyty ze skarbca Rejestru. Materiał
z jednej strony czarny, z drugiej srebrzysty, wydawał si˛e cieniutki jak zwiewne
szaty, ale kiedy si˛e nim owin ˛
ałem, nawet w podmokłym terenie było mi ciepło
i sucho. W plecaku niosłem szczelnie opakowany przez tych z Rejestru zapas
chleba, który przy m ˛
adrym racjonowaniu mógł mi wystarczy´c na rok; dostałem
tak˙ze czwórdzbanek oraz inne lekarstwa, a tak˙ze cienki niebieski papier, sporz ˛
a-
dzony r˛ekoma moich znajomych z linii Klamry, i zapałki, z których do u˙zytku
nadawała si˛e co druga; my wyrabiamy lepsze. Na srebrzystej płachcie, obok ple-
caka, siedział Brom i obserwował krow˛e, gotów umkn ˛
a´c w razie potrzeby.
Kto by pomy´slał, ˙ze Brom pójdzie za mn ˛
a, zamiast wybra´c Jednodniówk˛e?
W głowie mi to nie postało. A jednak poszedł za mn ˛
a. Wła´sciwie to ja ruszyłem
za nim. Z kotem podró˙z jest łatwiejsza, zwłaszcza ˙ze w˛edrowałem bez celu. Brom
to urodzony włócz˛ega. Pewnego czerwcowego dnia znale´zli´smy si˛e w krainie ł ˛
ak,
gdzie łatwo było maszerowa´c; nie brakowało tak˙ze myszy i szczurów, na które
polował Brom. Z daleka widzieli´smy dzikie krowy. Miałem na głowie czarny ka-
pelusz. Gdy mieszkałem w Centrum Usługowym, nie na´sladowałem tamtejszych
m˛e˙zczyzn, ale gdy opuszczałem Rejestr, Houd zdj ˛
ał kapelusz i wsadził mi go na
głow˛e. Pasował. Trudno powiedzie´c, ˙zebym sobie zasłu˙zył na to nakrycie głowy,
którego dotychczas nie nosiłem, uwa˙zaj ˛
ac, ˙ze mi si˛e nie nale˙zy, ale kapelusz pa-
sował i ju˙z.
Krowa najwyra´zniej straciła młode. Wymiona z kilkoma sutkami tak jej na-
brzmiały mlekiem, ˙ze porykiwała rozpaczliwie. Od kilku dni obozowałem na ł ˛
a-
ce, zachowuj ˛
ac cisz˛e i spokój; moje zachowanie, a tak˙ze wpływ doktor Boots,
skłoniły krow˛e, by podeszła bli˙zej. Paliłem, siedz ˛
ac bez ruchu, ale Brom prychn ˛
ał
na intruza. Krowa odeszła. Podchodziła i cofała si˛e jak w ta´ncu. Có˙z, moja droga,
pomy´slałem, nie oczekuj, ˙ze b˛ed˛e ssa´c jak ciel˛e. Stan˛eła w ko´ncu tak blisko, ˙ze
mogłem jej dotkn ˛
a´c. Wzdrygn˛eła si˛e, gdy próbowałem to zrobi´c. Miała pi˛ekne
oczy: du˙ze, piwne, załzawione, osłoni˛ete długimi rz˛esami, pi˛ekne jak u kobiety,
co mnie wr˛ecz rozbawiło.
Po kilku dniach takich podchodów (doktor Boots miała niewyczerpan ˛
a cier-
pliwo´s´c!) poj ˛
ałem, w czym rzecz. Krowa nie protestowała, gdy poci ˛
agn ˛
ałem za
wymiona; strzykn˛eło z nich mleko. Od tego momentu stała nieruchomo jak skała,
pozwalaj ˛
ac mi zrobi´c, co trzeba; zdawało mi si˛e nawet, ˙ze westchn˛eła z ulg ˛
a; czy
krowy potrafi ˛
a wzdycha´c? Mleko spływało w ˛
ask ˛
a stru˙zk ˛
a, z przerwami. Nim si˛e
sko´nczyło, zdj ˛
ałem nieprzemakalny kapelusz i postawiłem go na trawie. Wkrót-
ce na dnie powstało płytkie białe jeziorko. Nie bez złych przeczu´c spróbowałem
mleka. Było ciepłe, g˛este, a smak miało równie delikatny jak barw˛e. Zastanawia-
łem si˛e, czy pami˛etam z dzieci´nstwa smak matczynego mleka, ale nic na to nie
wskazywało; z drugiej strony jednak piłem ze smakiem, wi˛ec mogło by´c inaczej.
153
W drodze do strumienia, gdzie zamierzałem wypłuka´c kapelusz, pomy´slałem, ˙ze
gdyby krowa została, przyjemnie byłoby zamiast chleba i wody mie´c dla odmiany
mleko, zwłaszcza ˙ze wcale mi nie zaszkodziło; smakowało, a to dobry znak.
Krowa została na dobre, a Brom przestał na ni ˛
a prycha´c, chocia˙z trudno było-
by ich nazwa´c przyjaciółmi. Gdy ruszyłem w drog˛e — to znaczy kiedy Brom dał
znak do wymarszu, a ja si˛e do niego przył ˛
aczyłem — poszła z nami. Dałem jej
na imi˛e Fido, poniewa˙z Blask twierdził, ˙ze w dawnych czasach aniołowie cz˛esto
nazywali tak zwierz˛eta. W˛edrówka z dwoma czworonogami była do´s´c uci ˛
a˙zliwa,
lecz jak wspomniałem, cierpliwo´sci mi nie brakowało. Nawet je´sli za dnia gdzie´s
przepadły, o zmierzchu albo rankiem do mnie powracały.
Pewnie s ˛
adzisz, ˙ze pogr ˛
a˙zyłem si˛e w mroku i byłem pos˛epny jak nigdy dot ˛
ad.
Nieprawda. Czułem si˛e szcz˛e´sliwy. Było gor ˛
ace i suche lato; wokół morze traw
faluj ˛
acych srebrzy´scie w łagodnych powiewach wiatru, a˙z miało si˛e wra˙zenie, ˙ze
to ryby m ˛
ac ˛
a powierzchni˛e. Kot Brom i ja byli´smy dobrymi przyjaciółmi, krowa
dawała mleko, a Potok Słów mnie bawił. Gdy Fido skubała traw˛e, a Brom polował
lub spał, w˛edrowałem ´scie˙zkami tego chłopca, wskazanymi przez doktor Boots.
Był mi bliski. Jego obszar zdawał si˛e bezkresny; tyle w nim było zakamarków
i k ˛
atów odnosz ˛
acych si˛e do ´swiata i słów, do innych ludzi oraz rzeczy znanych
i lubianych lub starannie unikanych.
Dopiero pó´zniej, z nastaniem zimy zacz ˛
ałem si˛e go ba´c.
Mniej wi˛ecej w pa´zdzierniku (z braku kalendarza wróciłem do swej dawnej
miary czasu), kiedy trawa po˙zółkła i mokła na deszczu, postanowiłem znale´z´c
miejsce, gdzie mo˙zna by sp˛edzi´c zim˛e. Po raz pierwszy, dok ˛
ad porzuciłem Cen-
trum Usługowe, samodzielnie dokonałem wyboru. Ju˙z mi si˛e wydawało, ˙ze za-
pomniałem, jak to si˛e robi. Tak czy inaczej, odpowiednie miejsce samo si˛e zna-
lazło. Wystarczyło dotrze´c do Drogi, maszerowa´c ni ˛
a przez kilka dni i zboczy´c
w niewielk ˛
a odnog˛e, która (o czym dobrze wiedziałem) tak˙ze wychodziła na sza-
r ˛
a jezdni˛e; w ko´ncu stan ˛
ałem twarz ˛
a w twarz z tajemniczym osobnikiem.
´Sci´sle bior ˛ac, była to jedynie głowa, trzy razy wy˙zsza ode mnie, ustawiona
na niskim, obro´sni˛etym chwastami podwy˙zszeniu z pop˛ekanego kamienia; wokół
rosła g˛esta puszcza, a li´scie opadłe z drzew przykryły ziemi˛e. Nie mo˙zna wy-
kluczy´c, ˙ze głowa była dawniej pomalowana na ró˙zne kolory, z czasem stała si˛e
jednak trupioblada, wyj ˛
awszy podłu˙zne rdzawe smugi pod oczami, podobne do
brudnych łez. Wargi rozci ˛
agni˛ete w u´smiechu sprawiały wra˙zenie, ˙ze olbrzym
płacze z wielkiej rado´sci.
Na pewno była to ludzka głowa: wyłupiaste oczy, perkaty nos, roze´smiane
usta, dawniej niczym nie wypełnione; dolna warga, spłaszczona od góry i mocno
wywini˛eta przypominała solidny blat, a wprawione pó´zniej zardzewiałe metalowe
płyty były jak popsute z˛eby. Głowa wydawała si˛e zbyt okr ˛
agła i sprawiała dziwne
wra˙zenie. Od pierwszej chwili czułem, ˙ze j ˛
a wcze´sniej widziałem, ale do dzi´s nie
mog˛e sobie przypomnie´c, gdzie i kiedy.
154
Z tyłu znalazłem drzwi, całkiem przerdzewiałe i cienkie jak papier; bez trudu
włamałem si˛e do ´srodka, gdzie było ciasno i ciemno, a na dodatek cuchn˛eło st˛e-
chlizn ˛
a, jak w pomieszczeniu nie wietrzonym od lat; pojawili si˛e i lokatorzy —
drobne zwierz˛eta, które dostały si˛e do wn˛etrza, ale umkn˛eły, ledwie Brom i ja
obj˛eli´smy wielki łeb w posiadanie. Gdy drzwi zostały szeroko otwarte, było do´s´c
´swiatła, by si˛e nieco rozejrze´c. Pomieszczenie wygl ˛
adało jak kuchnia — minia-
tura pomieszczenia z Domu Dwudziestu O´smiu Zapachów. Po co j ˛
a zbudowano,
na pustkowiu, gdzie była tylko Droga? Mo˙ze aniołowie chcieli udowodni´c, ˙ze po-
trafi ˛
a wznie´s´c taki budynek wsz˛edzie, gdzie zechc ˛
a. . . Na wysoko´sci nosa strop
dzielił wn˛etrze głowy na dwa poziomy. Dostrzegłem w nim otwór; uło˙zyłem sta-
biln ˛
a piramid˛e i wspi ˛
ałem si˛e po niej na pi˛etro. Było tam jeszcze ciemniej, ale
w mroku niewyra´znie majaczyła krzywizna olbrzymiej czaszki, w której buszo-
wałem, i podwójne wkl˛e´sni˛ecie gałek ocznych. Na podłodze zasłanej ´smieciami
i ptasimi gniazdami wymacałem metalowy pr˛et i wybiłem nim du˙ze otwory w ´zre-
nicach olbrzyma. Od razu zrobiło si˛e jasno.
Dwa dni trwało wynoszenie rupieci; w podłodze i czaszce nie było dziur. Zbu-
dowałem schody, po których Brom i ja bez trudu wchodzili´smy na pi˛etro, zrobi-
łem nowe drzwi, a tak˙ze okiennice, którymi zasłaniałem na noc otwory w gałkach
ocznych. Mam smykałk˛e do takich rzemiosł uprawianych dawno temu; wiedzia-
łem, ˙ze dla Fido trzeba nasuszy´c trawy na zim˛e; rzecz jasna, paszy mi potem za-
brakło. Dziwiłem si˛e, ˙ze krowa wci ˛
a˙z daje mleko, cho´c pora karmienia młodych
dawno min˛eła.
Na dole, w kotłach z anielskiego srebra paliłem ogie´n; była tam nawet rura wy-
prowadzona na zewn ˛
atrz, ˙zeby nie dymiło; oba pomieszczenia szybko si˛e ogrzały.
Z gał˛ezi, igieł i li´sci umo´sciłem legowisko przykryte czarnosrebrzyst ˛
a tkanin ˛
a.
Powiesiłem kapelusz na gwo´zdziu i spokojnie czekałem, a˙z przyjdzie zima.
Gdyby´s stan ˛
ał na skraju lasu i spojrzał w gł ˛
ab, mi˛edzy bezlistnymi, wilgotny-
mi od m˙zawki konarami (padało codziennie) zobaczyłby´s głow˛e biał ˛
a jak ko´s´c,
obmywan ˛
a deszczem, z idiotycznym u´smiechem na twarzy i z˛ebami poplamiony-
mi rdz ˛
a. Z góry, przez lew ˛
a ´zrenic˛e olbrzyma spojrzałby na ciebie Brom; wła´sci-
wie nie tyle na ciebie, co w bok, poniewa˙z kot nie przygl ˛
adał si˛e ani ludziom, ani
przedmiotom. W prawym oku ujrzałby´s mnie, jak spogl ˛
adam na zewn ˛
atrz. Mia-
łem du˙zo czasu, by rozmy´sla´c o przeznaczeniu mojej głowy. Podczas samotnej
zimy miałem rozmaite dziwne pomysły. Pewnego dnia ze strachu zrobiło mi si˛e
ciemno przed oczyma, gdy pomy´slałem, ˙ze mój dom nie jest wcale anielskim wy-
tworem, tylko aniołem we własnej osobie, po szyj˛e zagrzebanym w kamieniu na
tym pustkowiu; trup ´smieje si˛e i płacze, w ustach ma kuchni˛e, a mnie pod czaszk ˛
a.
Byłem tak przera˙zony, ˙ze omal nie uciekłem.
Pokonałem l˛ek. Musiałem. Nie było dok ˛
ad i´s´c.
Tamtej zimy zostałem szabrownikiem. Ka˙zdy nim jest po trosze. Ci z Rejestru
maj ˛
a w skarbcu mnóstwo anielskich wytworów; kufry Małego Domostwa s ˛
a ni-
155
mi wypełnione po brzegi. Blask tak˙ze był szabrownikiem, ale szukał wiedzy. S ˛
a
ludzie ˙zyj ˛
acy z szabru, na przykład Teeplee.
Pewnego dnia przyszło mi do głowy, ˙ze warto poszuka´c szkła lub dobrego
plastiku i wymieni´c zrobione własnor˛ecznie drewniane okiennice. W drodze do
głowy min ˛
ałem zrujnowane gmachy. Postanowiłem i´s´c tam i sprawdzi´c, czy co´s
si˛e znajdzie. Był ciepły, pogodny grudniowy dzie´n; powietrze przejrzyste, drzewa
br ˛
azowe. . . Min˛eły wła´snie moje urodziny, sko´nczyłem siedemna´scie lat.
Ruin takich jak w s ˛
asiedztwie mojej czaszki były tysi ˛
ace; aniołowie wznosili
budynki tak, ˙ze do dzi´s stercz ˛
a ponad koronami drzew. Jedna z wysokich ´scian
ocalała, ale wszystkie okna były puste; promienie sło´nca nie trafiały na ˙zadne
przeszkody, a jednak puste otwory jakby je odpychały. Korzenie drzew skruszyły
´sciany innych budynków, ale szeroki kamienny plac, podobny do wielu innych,
przetrwał w dobrym stanie. Ostra brunatna trawa porastała zbocza pagórków,
w które zamieniały si˛e ruiny budowli. To miejsce niczym si˛e nie ró˙zniło od wielu
podobnych gruzowisk; jak wsz˛edzie słyszałem wrzask sójek i piski wiewiórek,
cho´c było tam jakby spokojniej. Widziałem szlaki krzy˙zuj ˛
ace si˛e pod okre´slonym
k ˛
atem; najszersze prowadziły do okazalszych budynków. Wszedłem przez obszer-
ne wrota do ciemnego wn˛etrza i stan ˛
ałem jak wryty, mrugaj ˛
ac powiekami, bo sala
nie miała podłogi. U moich stóp ´sciana opadała pionowo w gł ˛
ab jamy. Na dole co´s
si˛e poruszyło; chyba zwierz˛e, które miało tam legowisko. Cichy d´zwi˛ek rozległ
si˛e echem w pustym wn˛etrzu.
Promienie słoneczne wpadaj ˛
ace do zakurzonego pomieszczenia przez puste
okna nie o´swietlały tajemniczej dziury, zorientowałem si˛e jednak, ˙ze w kilku miej-
scach da si˛e zej´s´c. Zrobiłem par˛e kroków, ale zatrzymałem si˛e natychmiast, by
pomy´sle´c, czy zdołam t˛edy wróci´c. Co´s spadło ze stopnia, na którym stałem; słu-
chałem uwa˙znie gło´snego łoskotu. Usiadłem na schodku i niecierpliwym gestem
odsun ˛
ałem przedmiot, który opadł mi na plecy.
Odwróciłem głow˛e. Na moim ramieniu le˙zała r˛ekawica, a w niej ukryta była
ludzka r˛eka. Krzykn ˛
ałem, ale nie mogłem si˛e cofn ˛
a´c, bo stopie´n był zbyt w ˛
aski.
R˛eka nale˙zała do postawnego m˛e˙zczyzny o bladej twarzy. Spod ciemnych krza-
czastych brwi mroczne ´slepia spogl ˛
adały podejrzliwie prosto w moje jasne oczy.
— Prosz˛e — mrukn ˛
ał nieznajomy, wzmacniaj ˛
ac uchwyt. R˛ekawica na jego
dłoni została wykonana z czarnego l´sni ˛
acego plastiku i ozdobiona matow ˛
a biał ˛
a
gwiazd ˛
a, wymalowan ˛
a na długim, sztywnym mankiecie z plastikowymi fr˛edzla-
mi. Nie wiedziałem, czy mam si˛e ba´c, czy dziwi´c. Nieznajomy miał na sobie po-
łyskliw ˛
a, obszern ˛
a, ´sci ˛
agni˛et ˛
a u szyi peleryn˛e w szerokie białe i czerwone pasy;
ramiona okrywał mu niebieski prostok ˛
at, na którym znajdowały si˛e równiutkie
rz˛edy białych gwiazd. Z fałd biało-czerwonej tkaniny wystawała dziwnie długa
szyja, zgi˛eta w połowie jakby po złamaniu. Króciutko przyci˛eta czupryna miała
kolor metalu. U´smiechn ˛
ałem si˛e mimo woli; nieznajomy ´sciskał moje rami˛e, ale
odpowiedział u´smiechem. Z˛eby miał równe, zdrowe, mocne i zielone jak trawa.
156
— Jeste´s szabrownikiem? — zapytał.
— Nie wiem — odparłem, chocia˙z słowo wydało mi si˛e znajome. — Potrze-
buj˛e szkła. S ˛
adziłem, ˙ze co´s tu znajd˛e. Szkło albo bezbarwny plastik. . .
— Szabrownik — przerwał, kiwaj ˛
ac głow ˛
a, i wyszczerzył zielone z˛eby. Pu´scił
moje rami˛e i zdj ˛
ał r˛ekawic˛e. Dło´n miał blad ˛
a, ozdobion ˛
a l´sni ˛
acymi pier´scieniami.
Wyci ˛
agn ˛
ał j ˛
a ku mnie i dodał: — Daj grab˛e. — S ˛
adziłem, ˙ze chce mi pomóc, lecz
gdy uj ˛
ałem blad ˛
a r˛ek˛e, wstrz ˛
asn ˛
ał ni ˛
a gwałtownie i szybko pu´scił moj ˛
a dło´n. Czy
to przestroga, czy mo˙ze powitanie? Był u´smiechni˛ety, ale osobliwe zielone z˛eby
utrudniały mi ocen˛e sytuacji. Przemkn ˛
ał obok mnie, zagarn ˛
awszy fałdy pasiastej
szaty i ruszył w dół, trzymaj ˛
ac si˛e uchwytów, których wcze´sniej nie spostrzegłem.
Odwrócił głow˛e i skin ˛
ał na mnie.
Niełatwo było za nim nad ˛
a˙zy´c. Sun ˛
ał w dół po ´scianie jak paj ˛
ak lub wiewiór-
ka, omijaj ˛
ac zr˛ecznie wyrwy i zardzewiałe ˙zelastwo. Od czasu do czasu zabł ˛
akany
promie´n grudniowego ´swiatła z okien umieszczonych wysoko ponad wej´sciem do
jamy padał na wspaniał ˛
a szat˛e, która l´sniła przez moment, a potem ciemniała jak
zgaszona lampa. Nagle poj ˛
ałem, o co pytał.
— Nie jestem szabrownikiem — oznajmiłem i dodałem gło´sniej, bo odgłosy
w˛edrówki niosły si˛e echem w´sród pustych ´scian: — Podobno wszyscy szabrow-
nicy s ˛
a martwi.
— Martwi? — Przystan ˛
ał i odwrócił si˛e ku mnie, zawieszony na granicy mro-
ku i słonecznych promieni padaj ˛
acych z okna. — Jak to martwi? Co ty gadasz?
Widzisz ten narodowy symbol? — Rozwin ˛
ał fałdzist ˛
a peleryn˛e. — Jest martwy
od chwili, gdy został wykonany, a wygl ˛
ada jak nowy. S ˛
adz˛e, ˙ze jeszcze długo po
mojej ´smierci kto´s b˛edzie nosił to wiekowe cudo. Przesta´n gada´c o martwych.
Chod´z ze mn ˛
a.
DRUGA FASETA
Szabrownicy — perorował Teeplee — s ˛
a jak s˛epy.
Niewielkie pomieszczenie, gdzie w ko´ncu dotarli´smy, znajdowało si˛e gł˛ebo-
ko w trzewiach ruin. O´swietlała je marna lampa. Po drodze spostrzegłem ludzk ˛
a
twarz w ciemnym przej´sciu, a potem sylwetk˛e człowieka stoj ˛
acego w drzwiach
tyłem do mnie. Pod stołem, przy którym siedzieli´smy, chłopczyk zaj˛ety nauk ˛
a
grzebał cichutko w starych rupieciach, a było ich w jamie takie mnóstwo, ˙ze przy-
pominała widziany od ´srodka kufer napełniony wszelkim dobrem. Wszystko tu
jednak walało si˛e bez ładu i składu.
Teeplee zdradził mi swoje imi˛e i dodał, ˙ze mieszka´ncy budynku to jego rodzi-
na; był ojcem wszystkich miejscowych dzieci. Wszystkich! — To moja banda —
mówił o nich. Wspomniałem, ˙ze okre´slenie „szabrownik” nie było mi obce; to
m˛e˙zczy´zni z czasów władzy Przymierza, którzy nie chcieli mu si˛e podporz ˛
ad-
kowa´c i koczowali, bior ˛
ac z ruin wszystko, co si˛e dało; u˙zywali anielskich wy-
tworów, prowadzili handel wymienny i starali si˛e w miar˛e mo˙zliwo´sci ˙zy´c jak
aniołowie. Ich najcenniejszym maj ˛
atkiem były kobiety zdolne rodzi´c po staremu,
na okr ˛
agło, jak kotki. Nie ulega w ˛
atpliwo´sci, ˙ze m˛e˙zczy´zni traktuj ˛
acy kobiet˛e jak
dobytek, w Przymierzu uchodzili za wrogów; polowano na nich bez lito´sci. Nic
dziwnego, ˙ze kiedy Teeplee i ja siedzieli´smy w ciemnym pokoju wypełnionym
anielskimi wytworami, miałem wra˙zenie, jakby czas si˛e cofn ˛
ał o setki lat.
— S˛epy? — powtórzyłem.
— No wiesz, s˛epy. Wielkie bydlaki z szerokimi skrzydłami i wyłysiałymi łba-
mi. ˙
Zr ˛
a martwe. — Wyprostował si˛e godnie i poprawił szat˛e. — Te ptaki s ˛
a naro-
dowym symbolem.
— Nie mam poj˛ecia, czym jest narodowy symbol — odparłem. — Kojarzy mi
si˛e z aniołami. . .
— I słusznie — oznajmił Teeplee, celuj ˛
ac we mnie wielkim paluchem. —
Widziałe´s aniołów? Sami łysole albo ogoleni na pał˛e, zupełnie jak s˛epy.
W pierwszej chwili pomy´slałem, ˙ze naprawd˛e spotkał aniołów, ale potem zro-
zumiałem, ˙ze chodzi mu o wizerunki. Na własne oczy widziałem szary obrazek
przedstawiaj ˛
acy wuja Plunketta łysego niczym s˛ep.
158
Teeplee szukał plastiku albo szkła, których potrzebowałem. Przerzucał z miej-
sca na miejsce przedmioty zgromadzone w pokoju i s ˛
asiednim pomieszczeniu.
— Szabrownik to facet, który swój dobrobyt zawdzi˛ecza trwało´sci anielskich
wytworów. Sam z tego ˙zyje — tłumaczył, ła˙z ˛
ac z k ˛
ata w k ˛
at. Zaczynałem do-
strzega´c pewien ład w tej jego rupieciarni; nawet wiewiórka orientuje si˛e, gdzie
co ukryła. — Trwałe jest przeciwie´nstwem jednorazowego. Chodzi o to, ˙ze w swo-
im czasie aniołowie po jednym u˙zyciu wywalali rzeczy do ´smietnika. Uciekło mi
z głowy, czemu tak robili. W ko´ncu tkn˛eło ich, ˙ze jak tak dalej pójdzie, to wszel-
kie dobro trafi do zsypu. Całkiem im si˛e odmieniło i zrobili tak, by jedna rzecz
wystarczała na całe ˙zycie i w ogóle si˛e nie zu˙zywała. Byli w tym dobrzy. Ich od
dawna nie ma, a rzeczy s ˛
a jak nowe. Ej, mo˙ze by´c?
Podsun ˛
ał mi skrzynk˛e wypełnion ˛
a denkami od butelek z br ˛
azowego i zielone-
go szkła.
— Potrzebuj˛e czego´s wi˛ekszego — stwierdziłem. Nie zra˙zony odstawił pudło
na miejsce.
— Mówi˛e ci, te starocia s ˛
a ˙zywotne. Chcesz co´s wło˙zy´c na grzbiet, to i narodo-
wy symbol si˛e przyda. Mo˙zesz wymienia´c rzeczy na ˙zarcie, da´c je kobiecie w po-
darunku, albo. . . szuka´c tylko jedzenia. Radz˛e ci spróbowa´c ˙zarcia aniołów. —
Pochylił si˛e w moj ˛
a stron˛e i wyszczerzył z˛eby. Jego chełpliwa mina sprawiła, ˙ze
parskn ˛
ałem ´smiechem.
— A co ze ´swie˙zo´sci ˛
a tych specjałów?
— Przecie˙z mówiłem, ˙ze s ˛
a trwałe — odparł z powag ˛
a Teeplee. — Przecie˙z
mówiłem. Szabrownicy to s˛epy. S˛ep ˙zre martwe. Kapujesz, chłopaczku? Popatrz.
Nada si˛e?
Przyniósł mocno sfatygowany kawałek sztywnego czarnego plastiku.
— Wolałbym przezroczysty — odparłem. Znalezisko poleciało na stos rupieci.
Teeplee szukał dalej.
— Słuchaj uwa˙znie — ci ˛
agn ˛
ał. — By przedmioty si˛e nie zu˙zywały, od pocz ˛
at-
ku powinny by´c martwe, a wtedy nie dotknie ich ´smier´c ani rozkład. Srebro anio-
łów jest martwym metalem i dlatego nie rdzewieje, pozostaje gładki, nie pokrywa
si˛e nalotem. Plastik u˙zywany zamiast drewna nie butwieje, nie daje si˛e rozłupa´c,
nie toczy go robactwo. Najbardziej si˛e dziwiłem, ˙ze aniołowie wymy´slili martwe
˙zarcie. Nie ma siły, ˙zeby si˛e za´smiardło, zgniło albo zepsuło. Sam to jem.
— Znam t˛e ˙zywno´s´c. Pal˛e j ˛
a.
— Nie, nie! Daj sobie spokój z tym ró˙zowym paskudztwem! Mówi˛e o praw-
dziwym ˙zarciu, które trzeba połkn ˛
a´c. Zobacz. — Stan ˛
ał na palcach i zdj ˛
ał z pół-
ki metalowe pudełko opatrzone wyblakł ˛
a etykietk ˛
a, podobn ˛
a do kawałka plasti-
ku. — Nierdzewny metal, a na nim plastikowa warstwa — oznajmił. — Teraz
patrz i słuchaj. — Do wieczka było przymocowane kółko. Teeplee wsun ˛
ał w nie
palec i poci ˛
agn ˛
ał. Spodziewałem si˛e, ˙ze pier´scie´n zostanie mu w r˛eku, ale stało si˛e
inaczej. Usłyszałem cichy syk, jak przy gł˛ebokim wdechu, i wieczko zwin˛eło si˛e
159
w ciasny rulonik. — Patrz — rzucił Teeplee, podsuwaj ˛
ac mi puszk˛e wypełnion ˛
a
jakby trocinami albo wiórkami drewna. — To kartofle, cho´c w tej chwili na to nie
wygl ˛
adaj ˛
a. Dodaj troch˛e wody, a bardzo si˛e zdziwisz. To kartoflane puree. ˙
Zarcie
jak nowe.
— Jak nowe? Dobre?
— Co tu du˙zo gada´c. Martwe. Ale da si˛e zje´s´c. Wystarczy pomiesza´c z wod ˛
a
i mo˙zesz zajada´c tłuczone kartofle, ulubione ˙zarcie aniołów. Bracie, ta puszka ma
tysi ˛
ac lat. — Z niedowierzaniem popatrzył na zawarto´s´c i potrz ˛
asn ˛
ał ni ˛
a lekko;
rozległ si˛e cichy szelest. Teeplee dodał: — Nawet skała, nawet góra zmienia si˛e
przez tysi ˛
ac lat. Aniołowie skutecznie u´smiercili te kartofle, wykluczaj ˛
ac jak ˛
akol-
wiek przemian˛e. Ich jarzyny były nie´smiertelne.
Usiadł nagle, jakby si˛e zdziwił lub zamy´slił.
— Nie mam dzi´s szkła. Przyjd´z za dwa, trzy dni. Zobaczymy, co si˛e da zro-
bi´c. — Kazał dzieciakowi odprowadzi´c mnie do wyj´scia, a potem dodał: — Pa-
mi˛etaj, ˙ze to ci˛e b˛edzie słono kosztowało.
xxx
Przyszedłem. I to nie raz. Zima ci ˛
agn˛eła si˛e w niesko´nczono´s´c, a Teeplee był
miłym kompanem. Rozmawiałem z nim o mrocznym budynku nad rzek ˛
a. Opo-
wiedziałem mu, jak przyszło zapomnienie. To dziwne. W samotno´sci zbli˙załem
si˛e cz˛esto do niebezpiecznej granicy, za któr ˛
a zatraciłbym samego siebie, ale Te-
eplee sprawiał, ˙ze wszystko było proste — mo˙ze dlatego, ˙ze nie spotkałem dotych-
czas osoby, której ˙zycie byłoby tak ró˙zne od mojego. Szabrownik miał zupełnie
inne do´swiadczenia.
Naprawd˛e bywałem bliski zatracenia samego siebie. Gdy zostawałem sam,
wydawało mi si˛e, ˙ze jest nas dwóch, ˙ze mam z kim porozmawia´c. Ogie´n daw-
no zgasł; le˙załem owini˛ety w czarnosrebrzyst ˛
a tkanin˛e, a w mojej wychłodzonej
łepetynie kto´s si˛e budził, wi˛ec zaczynałem z nim rozmow˛e. On mi odpowiadał
i le˙zeli´smy tak długo, spieraj ˛
ac si˛e jak dwie gaw˛edziarki próbuj ˛
ace opowiedzie´c
t˛e sam ˛
a histori˛e na dwa ró˙zne sposoby.
Gadali´smy o Boots. Najwa˙zniejszy był list, którego tre´s´c zapomniałem; co
wi˛ecej, długo nie mogłem sobie przypomnie´c, ˙ze w li´scie stało: „Zapomnij”.
Wstawałem z oci ˛
aganiem, doiłem krow˛e, paliłem, ale nieustannie gadałem z tym
drugim o sprawach, które miały by´c zapomniane, tyle ˙ze my´smy o tym nie pami˛e-
tali.
Tłumaczyłem, ˙ze naprawd˛e chciałem sta´c si˛e tamt ˛
a dziewczyn ˛
a. Szczerze tego
pragn ˛
ałem i nic si˛e nie zmieniło. Podkre´slałem, ˙ze nie poczuwam si˛e do winy,
skoro wszyscy s ˛
a nieprzewidywalni: Boots, ona, ja. Dokonałem wyboru i nie ma
o czym mówi´c. Wtedy tamten pytał, dlaczego jestem tu, a nie tam, i zarzucał mi,
˙ze nie starałem si˛e tak, jak powinienem. A ja na to, ˙ze nie ma racji; nie mogłem
sobie przypomnie´c, sk ˛
ad ta pewno´s´c, ale wiedziałem, ˙ze było całkiem inaczej;
160
naprawd˛e uczyniłem wszystko, co w mojej mocy. . . On znów swoje: to za mało.
Obra˙zeni, daremnie próbowali´smy zamilkn ˛
a´c.
Miałem powody do obaw, bo mimo stara´n nie zdołałem sta´c si˛e ni ˛
a, ale by-
łem tak wyczerpany, ˙ze przestawałem by´c sob ˛
a. Ogarniał mnie strach, gdy przed
za´sni˛eciem powracały do mnie najdawniejsze wcielenia. Czy wspomniałem, ˙ze
umiem je przywoła´c? Chyba tak. Czułem, ˙ze zamiast zdobywa´c wiedz˛e i umie-
j˛etno´sci, cierpi˛e udr˛eczony bolesn ˛
a, nie goj ˛
ac ˛
a si˛e ran ˛
a. A zatem najwy˙zsza pora,
˙zebym uczynił wysiłek i przestał naprawd˛e my´sle´c, co mówi˛e i szczerze mówi´c,
co my´sl˛e. Wtedy ogarniał mnie paniczny l˛ek. Wygl ˛
adałem na zewn ˛
atrz, zastana-
wiaj ˛
ac si˛e gor ˛
aczkowo, czy jest do´s´c ciepło, by sprawdzi´c, jakie plany ma Teeplee.
Szedłem do niego na cały dzie´n. W˛edrowali´smy owini˛eci w niezniszczalne
wytwory aniołów — on w pasiastej szacie, ja w czarnym płaszczu i kapeluszu.
Buszowali´smy w´sród wiekowych gmachów, rozmawiaj ˛
ac o dawnych sprawach,
póki nie zmarzły nam r˛ece i stopy. W mro´zny dzie´n dreptali´smy z powrotem do
jamy szabrownika, by odnie´s´c cenne znaleziska i dogada´c si˛e, co komu przypad-
nie. Podejmowałem te wyprawy głównie dla spaceru i towarzystwa. Teeplee za-
bierał wszystkie skarby, ale udawałem, ˙ze si˛e targuj˛e, bo nie chciałem rani´c jego
uczu´c. Wykłócał si˛e o ka˙zdy martwy i bezu˙zyteczny przedmiot, ust˛epował nie-
ch˛etnie i deliberował w niesko´nczono´s´c o wszelkich mo˙zliwych zastosowaniach
swoich szpargałów.
Ilekro´c Teeplee trafiał na du˙ze osiedle (tak nazywał ruiny budynków), szli´smy
na kilkudniow ˛
a wypraw˛e. Zabierał czasem jednego z synów, ale ˙zona z nim nie
chodziła. Twierdził chełpliwie, ˙ze szaber to m˛eska robota. Du˙zo mówił o aniołach
oraz ich ˙zyciu, ale trudno powiedzie´c, ile z tego zasługiwało na wiar˛e. Zapyta-
łem go, czemu ruiny wszystkich anielskich mieszka´n wygl ˛
adaj ˛
a tak samo: stałe
miejsce na kuchni˛e, wyło˙zony kamieniem pokój do k ˛
apieli. Czy ˙zadnemu z anio-
łów nie przyszło do głowy, ˙ze mo˙zna inaczej rozplanowa´c wn˛etrze? A Teeplee na
to, ˙ze skoro jestem zdziwiony, musz˛e pow˛edrowa´c tak daleko jak on i popatrze´c
na osiedla ci ˛
agn ˛
ace si˛e, wedle jego okre´slenia, jak okiem si˛egn ˛
a´c. Wsz˛edzie by-
ło identycznie, bo tak chcieli aniołowie. Gdy przemierzali tysi ˛
ace mil z jednego
wybrze˙za na drugie, wci ˛
a˙z trafiali do takich pomieszcze´n, jakie niedawno opu´sci-
li. Teeplee oznajmił, ˙ze niektórzy jak ´slimaki ci ˛
agn˛eli ze sob ˛
a w podró˙z własny
pokój z obawy, ˙ze mieszkania w odległych krainach nie spełni ˛
a ich oczekiwa´n.
Zach˛ecał mnie, ˙zebym wyobraził sobie, jak przemierzaj ˛
a wielkie odległo´sci, któ-
rych nie pokonałby dzisiaj nawet człowiek posiadaj ˛
acy wiele ˙zywotów, i wsz˛edzie
znajduj ˛
a identyczne osiedla, bo takie jest ich ˙zyczenie.
Nie jestem pewny, czy to wszystko prawda. Mo˙ze jest inne wyja´snienie. A je´sli
prawo regulowało te sprawy?
Pewnego zimowego dnia, gdy wszystko było oszronione, dotarli´smy do ru-
in wielkiego budynku, gdzie rozrzucone bezładnie kamienne bloki pogr ˛
a˙zyły si˛e
w gruncie; mo˙zna by pomy´sle´c, ˙ze ziemia chciała połkn ˛
a´c anielskie wytwory, ale
161
chwyciła zbyt du˙zy k˛es Trafiło mi si˛e tam cenne znalezisko: du˙za skrzynka, pełna
błyszcz ˛
acych nowiutkich ´srub.
— Nowiusie´nkie — mrukn ˛
ał Teeplee, dr˙z ˛
ac z chłodu i zawi´sci. W drodze po-
wrotnej nieustannie wypytywał, czy nie zgubiłem skrzynki; sugerował, ˙ze nasz
skarb byłby u niego bezpieczniejszy i tak dalej. Gdy wrócili´smy do zat˛echłej kry-
jówki, postawiłem skrzynk˛e na stole mi˛edzy nami. Teeplee zdj ˛
ał r˛ekawic˛e i za-
nurzył dło´n w brz˛ecz ˛
acych metalowych detalach. Wodził opuszkami palców po
gwintach i badał paznokciem gł˛eboko´s´c ˙złobkowania.
— ´Sruby — rzucił w zadumie. — Wiesz, mały, mo˙zna wbi´c gwó´zd´z albo
wi ˛
aza´c sznurkiem, ale to zupełnie inna sprawa. ´Sruba. . . — zacisn ˛
ał pi˛e´s´c. —
´Sruba ma w sobie moc. — Po chwili dodał z udan ˛a oboj˛etno´sci ˛a: — Co chcesz za
t˛e skrzynk˛e?
— Czy ja wiem? Przydałoby si˛e co´s na r˛ece — odparłem. Teeplee pospiesznie
wsun ˛
ał r˛ekawic˛e na dło´n.
— Jasne. Byle grzało — wymamrotał. Uniósł ramiona i pomachał palcami.
Ciekawe, dlaczego na mankietach czarnych r˛ekawic wymalowano gwiazdy. — Te
nie daj ˛
a ciepła.
— Mnie si˛e podobaj ˛
a — odparłem. — Wygl ˛
adaj ˛
a na niezniszczalne.
— Chcesz mie´c r˛ekawiczki — powiedział. — Dobra. Znajd˛e ci takie, przy któ-
rych moje wygl ˛
adaj ˛
a jak naga skóra. — Spojrzał z ukosa. — Sam wiesz. Trudno
dobra´c par˛e. — Podniósł dło´n, jakby przewidział moje argumenty i nie zamierzał
ich wysłuchiwa´c. Poszedł do s ˛
asiedniego pokoju, by szuka´c towaru.
Wrócił, trzymaj ˛
ac jaki´s przedmiot owini˛ety w brudn ˛
a szmat˛e.
— Ró˙zne bywaj ˛
a r˛ekawice — stwierdził. Odwin ˛
ał gałgan i poło˙zył na stole
srebrzyst ˛
a r˛ekawiczk˛e l´sni ˛
ac ˛
a jak bryła lodu.
Czy dasz wiar˛e, aniele, ˙ze dopiero na widok tego przedmiotu — połyskliwego
cienia ludzkiej dłoni — dotarło do mnie, ˙ze zapomniałem, jak Zhinsinura u˙zyła
identycznej r˛ekawicy do manipulowania doktor Boots; tak ˛
a sam ˛
a musiał straci´c
okradziony ´swi˛ety Andy, abym po latach ja si˛e zatracił, ust˛epuj ˛
ac miejsca Bo-
ots? Taka była kolej rzeczy. W chwili, gdy Teeplee rzucił r˛ekawic˛e na zniszczony
blat stołu, powróciło wspomnienie o tej drugiej. . . Nie, inaczej. Na jej widok po-
wróciła tamta chwila; niczego nie uroniłem; znów byłem zdumiony i przera˙zony.
Ujrzałem ciasne pomieszczenie, jasn ˛
a kul˛e i postument, na którym spoczywała;
ukazała mi si˛e wkładaj ˛
aca r˛ekawiczk˛e Zhinsinura i usłyszałem znów, ˙ze mam za-
mkn ˛
a´c oczy. Zbyt wiele cudów nast ˛
apiło w krótkim czasie; zapomniałem wszyst-
ko.
— Widziałem ju˙z tak ˛
a r˛ekawiczk˛e — oznajmiłem, gdy obraz znikn ˛
ał. . . a ra-
czej zbladł.
— Widzie´c i mie´c to zupełnie inna sprawa — odparł Teeplee.
162
— Znam opowie´s´c dotycz ˛
ac ˛
a podobnej r˛ekawicy. A mo˙ze chodzi o t˛e. — Mo-
je ˙zycie wkroczyło w faz˛e. . . a mo˙ze był to jedynie moment. . . w której wszystkie
w ˛
atki si˛e krzy˙zowały. W głowie mi si˛e m ˛
aciło; zupełnie jakbym dostał oczopl ˛
asu.
— Co ze ´srubami? — zapytał Teeplee.
— Racja. We´z je — mrukn ˛
ałem. Wolno przysun ˛
ał do siebie pudełko, zbity
z tropu moj ˛
a oboj˛etno´sci ˛
a i niepewny, czy zrobił dobry interes. — Gdzie znalazłe´s
r˛ekawic˛e? — zapytałem.
— Jest takie miejsce.
— Nie było tam gałki. . . srebrnej kuli? Nie tyle srebrnej, co l´sni ˛
acej jak r˛eka-
wiczka?
— Nie.
— Jeste´s pewny? Mo˙ze jednak była. Wybierasz si˛e znów w tamte strony?
Ch˛etnie z tob ˛
a pójd˛e.
— Co to za gałka? — Teeplee zerkn ˛
ał na mnie podejrzliwie.
— Sam nie wiem — odparłem, wybuchaj ˛
ac ´smiechem, poniewa˙z obaj byli-
´smy zakłopotani. — Nie mam poj˛ecia, ale chciałbym wiedzie´c. Szczerze mówi ˛
ac,
oddałbym wszystko, byle j ˛
a mie´c, chocia˙z niewiele jest warta.
Teeplee podrapał si˛e po głowie, łysej jak u s˛epa, spojrzał ponuro na r˛ekawic˛e
i mrukn ˛
ał:
— Szkoda, ˙ze nie mam drugiej.
xxx
Moje my´sli odt ˛
ad kr ˛
a˙zyły wokół tajemniczego przedmiotu. Długo nie ´smia-
łem wło˙zy´c r˛ekawicy; le˙zała w´sród moich rzeczy, nieskazitelna i absurdalna. Ile-
kro´c zwijałem j ˛
a w rulonik albo składałem w kostk˛e, natychmiast odzyskiwała
wła´sciwy kształt ludzkiej dłoni była przyjemna w dotyku i lekka jak piórko. Gdy
naci ˛
agn ˛
ałem j ˛
a w ko´ncu, zachłannie obj˛eła palce i nadgarstek, jakby od wielu lat
łakn˛eła ludzkiego dotkni˛ecia. Natychmiast si˛e od niej uwolniłem z obawy przed
moc ˛
a, jak ˛
a mogła zyska´c moja dło´n. Od tamtej chwili patrzyłem tylko na poły-
skliwe cudo; my´sli z uporem kr ˛
a˙zyły wokół niej.
Gdy zapadała noc, inne odczucia nie dawały mi spokoju. Moje drugie ja po-
wiedziałoby na pewno, ˙ze nie maj ˛
a sensu, bo potem b˛ed˛e jej pragn ˛
ał jeszcze bar-
dziej. Ledwie pami˛etałem kilka łagodnych wizji, które ´snili´smy razem w półmro-
ku. Czasami, le˙z ˛
ac na posłaniu, podwijałem dług ˛
a koszul˛e, by niecierpliwie doty-
ka´c tego, co bezu˙zyteczne, a jednocze´snie ocierałem łzy spływaj ˛
ace na darmo po
zimnych policzkach.
Twój ´smiech jest nie na miejscu.
TRZECIA FASETA
Pewnego dnia zrozumiałem, ˙ze zima b˛edzie trwała wiecznie; nadejd ˛
a ciepłe
i słoneczne dni, zawsze jednak b˛edzie wraca´c chłód i deszcz.
Tamten dzie´n zacz ˛
ał si˛e przy ładnej pogodzie, ale po południu chmury przesło-
niły niebo i zacz˛eły wylewa´c rz˛esiste łzy. Pod wieczór ulewa przeszła w m˙zawk˛e,
lecz chmury nadal wisiały nisko ponad ziemi ˛
a; lada chwila mógł spa´s´c deszcz.
Siedziałem i paliłem, strzepuj ˛
ac popiół do zagł˛ebienia w mojej czaszce, a˙z w gał-
ce ocznej powstała spora kupka ró˙zowego popiołu; rozwiewał go wiatr nios ˛
acy
krople wody. Nie, w tym roku nie b˛edzie wiosny. Melancholia zasnuła las, który
przemarzł na wskro´s. Nie był martwy ani skuty mrozem; przez cał ˛
a zim˛e ´snieg
ledwie prószył. Mimo to nadzieja przepadła.
Na szcz˛e´scie ten drugi powiedział mi, ˙ze dziewczyny nie ma w pobli˙zu i chyba
ju˙z nie wróci. Wiedziała, ˙ze po wizycie u doktor Boots b˛edziesz inny ni˙z ona,
˙ze staniesz si˛e ˙załosnym kalek ˛
a; stracisz dawnego siebie, a nowego nie zyskasz;
przestaniesz by´c jej ukochanym i staniesz si˛e nikim.
Tłumaczyłem, ˙ze nie rozumiem, w czym rzecz. Trudno mi było to ogarn ˛
a´c,
i dlatego nic mi nie pozostało. Odrzuciłem, przez wzgl ˛
ad na ni ˛
a, wszelk ˛
a m ˛
adro´s´c
i zmieniłem si˛e w lustro wody, by ukaza´c jej odbicie. Teraz miałem tylko puste
niebo. A on na to: Nie pojmujesz? Chciałe´s by´c przezroczysty, a tymczasem ona
z własnej woli matowiała.
Jak mur przechodni, dodałem.
Musiała sta´c si˛e matowa, a tobie pisana była przezroczysto´s´c. Na tej ziemi nie
ma siły wi˛ekszej ni˙z miło´s´c, ale. . .
Matowa. Tak. Przyznałem mu racj˛e.
Przezroczysty. Tak, powiedział ten drugi.
Ilekro´c si˛e przed ni ˛
a otwierałem, zamiast pokaza´c mi siebie korzystała z oka-
zji, by ukry´c si˛e jeszcze gł˛ebiej.
Nie chciała przyj ˛
a´c do wiadomo´sci, ˙ze tak jest, tłumaczył drugi. Nikt tu nie
jest winny.
Mo˙zna powiedzie´c, ˙ze poszedłem za ni ˛
a do ciemnej jaskini z kł˛ebkiem sznur-
ka, by znaczy´c drog˛e; gdy sznurek mi si˛e sko´nczył i nie mogłem i´s´c dalej, doktor
Boots wyrwała mi z r ˛
ak jego koniec.
164
I tak istnieje tylko jedna droga, tłumaczył drugi. Nie ma powrotu.
Tu si˛e zgadzamy, dodał.
W takim razie pora sobie ul˙zy´c, oznajmiłem.
Podszedłem do plecaka, w którym przechowywałem cały swój dobytek, i wy-
j ˛
ałem szkatułk˛e z czwórdzbankiem. Wróciłem do okna, złamałem piecz˛e´c i pod-
niosłem wieko. Pierwszy dzbanek był niebieski i zawierał pomara´nczow ˛
a sub-
stancj˛e; te dwa kolory dominowały w Domu Dwudziestu O´smiu Zapachów, a lek
z grupy zwanej dziatw ˛
a medykamentów zwalczał wszelkie choroby. Drugi dzba-
nek był czarny, a jego ró˙zowa zawarto´s´c sprowadziła na mnie sen, który rozlu´znił
wi˛e´z z Siedmior˛ekim. Trzeci l´snił srebrzy´scie, a w nim czerniły si˛e granulki, któ-
re zmniejszały brzemi˛e; tak mo˙zna było sobie ul˙zy´c. Czwarte naczy´nko białe jak
ko´s´c, a w nim biały wybór aniołów, na który, jak wspomniałem, nie zdecydowa-
ła si˛e Jedno Słowo, mówi ˛
ac ˙ze w tym roku jeszcze nie czas. Si˛egn ˛
ałem po skr˛eta
zostawionego przy oknie. Trzymałem go mi˛edzy palcami, rozmy´slaj ˛
ac o czwórdz-
banku. Miałem przed oczyma Houda, stoj ˛
acego przed lustrem, na którym widniał
m˛e˙zczyzna w wysokim nakryciu głowy, z du˙zymi dzbankami przeznaczonymi dla
stoj ˛
acego obok chłopca.
— To zmieszanie ´swiatło´sci i mroku — powiedział wtedy Houd. Przez chwil˛e
my´slisz jedynie o tym zmieszaniu, zamiast si˛e zastanawia´c nad wszystkim.
— Nad wszystkim? — zapytałem.
— To zale˙zno´s´c — wyja´snił.
A wi˛ec niech b˛edzie zale˙zno´s´c, czymkolwiek jest. Spróbujemy zmieszania.
Otworzyłem dwa dzbanki — srebrzysty i czarny. Z pierwszego wyj ˛
ałem ciemn ˛
a
jak ˙zu˙zel granulk˛e i połkn ˛
ałem j ˛
a od razu. Zwil˙zyłem kciuk, zaczerpn ˛
ałem odro-
bin˛e ró˙zowej ma´sci z drugiego naczy´nka i oblizałem palec. Paliłem spokojnie,
strzepuj ˛
ac popiół na wkl˛esły parapet. Wiatr d ˛
ał coraz mocniej, unosz ˛
ac w deszcz
ró˙zowe drobiny.
xxx
W mojej głowie było do´s´c miejsca, by podj ˛
a´c gr˛e, chocia˙z utrudniał j ˛
a pół-
mrok, bo gapie skupieni na zewn ˛
atrz zagl ˛
adali do ´srodka przez okna. Gracze sie-
dzieli w kr˛egu, z pochylonymi głowami i uniesionymi kolanami. Kr ˛
a˙zyła w´sród
nich tylko jedna kulka. Wszyscy gadali jak naj˛eci, ale nie było kłótni, kto ma
zacz ˛
a´c; kulka pow˛edrowała do mojej matki.
— Czyje kolano? — rzucili chórem gracze. Kulka wyl ˛
adowała u Barwy Czer-
wieni, a potem spocz˛eła na kolanie Siedmior˛ekiego, który mrukn ˛
ał:
— Nadejdzie taki dzie´n, młody człowieku, na pewno przyjdzie. — Kulka wró-
ciła do gaw˛edziarki, która powtarzała raz po raz:
— W˛ezeł na linii. Jakie to ´smieszne. — Kulka ´sci´sni˛eta długimi szczypcami
zawisła w powietrzu.
— Czyje kolano? — pytali gracze. Kulka znalazła si˛e u Jednodniówki.
165
— Na zawsze — oznajmiła dziewczyna, podnosz ˛
ac głow˛e o cudownych nie-
bieskich oczach.
— Id´z z tym do kobiet — rzucił Siedmior˛eki i podał kulk˛e Naro˙znikowi.
— L˙zejsze od powietrza, l˙zejsze od powietrza — mruczał stary, pal ˛
ac chleb.
— Stary ˙zarcik Roya — stwierdziła Jednodniówka, podaj ˛
ac kulk˛e Barwie
Czerwieni.
— Wiele ˙zywotów — mamrotała gaw˛edziarka. — Wiele ˙zywotów w jednym
mgnieniu dziel ˛
acym narodziny i ´smier´c.
— Teraz jest wiosna — powiedziała Jednodniówka i dr˙z ˛
ac ˛
a r˛ek ˛
a wyci ˛
agn˛eła
szczypce w stron˛e kulki le˙z ˛
acej na kolanie staruszki. Zhinsinura obserwowała je,
kr˛ec ˛
ac głow ˛
a.
— Ile ˙zywotów posiada kot? — zapytała.
— Dziewi˛e´c — odparła Barwa Czerwieni.
— Skucha — oznajmił Houd, potrz ˛
asaj ˛
ac bransolet ˛
a z bł˛ekitnego kamienia.
Podniósł kulk˛e z podłogi palcami o ˙zółtawych paznokciach i umie´scił na swoim
kolanie.
— Czyje kolano? — dopytywali si˛e wszyscy. Szczypce wyci ˛
agn˛eły si˛e po
kulk˛e.
— Wielki W˛ezeł i Pierwsza Pułapka Mniejsza, natomiast Pułapka Mniejsza
i Wyprawa tworz ˛
a Drug ˛
a Bram˛e Mniejsz ˛
a, a dla tych od Li´scia, Pułapk˛e Niedo-
mkni˛et ˛
a Wi˛eksz ˛
a — tłumaczyła Barwa Czerwieni; kulka coraz szybciej kr ˛
a˙zyła
w´sród graczy.
— Mucha widzi wszystko dookoła — oznajmił P ˛
aczek i podał mnie Kwiatko-
wi. — Nie dostrzega przeszkody — dodał — ale nie mo˙ze si˛e ruszy´c.
— Niech to b˛edzie dla ciebie nauczk ˛
a — stwierdził Kwiatek i poło˙zył mnie
na kolanie ´swi˛etego.
— Wszyscy jeste´smy kuternogami — oznajmił Blask i ziewn ˛
ał. — Sztuczna
noga m˛eczy bardziej ni˙z chłód.
— Zostałe´s ju˙z ´swi˛etym? — zapytał P ˛
aczek. Kwiatek przeniósł mnie na szczu-
płe kolano Jednodniówki, a Blask dodał:
— Tylko okruchy. — Podał mnie nieznajomej dziewczynie w szacie usianej
gwiazdami. Patrzyła uwa˙znie, obok niej siedział wielki kot.
— Jak mo˙zesz o mnie my´sle´c? — rzuciła. — Przecie˙z st ˛
ad odeszłam.
— Skucha! Druga skucha — oznajmił kot. Podniesiona kulka spocz˛eła na
kolanie Zhera.
— Jaki pi˛ekny — westchn˛eła Jednodniówka.
— To przecie˙z tylko gra — wtr ˛
aciła Barwa Czerwieni.
— Czyje kolano?
— Przedmiot nie powinien si˛e domy´sla´c, jest pionkiem w grze — rzucił Houd.
Kulka w˛edrowała coraz szybciej.
166
— Z czasem — odparła Barwa Czerwieni — b˛edziesz przezroczysty. Kto wie-
dzie przezroczysty ˙zywot, ten jest wolny od ´smierci.
— Uczymy si˛e z tym ˙zy´c — odparł Blask. — Uczymy si˛e z tym ˙zy´c, a przy-
najmniej staramy si˛e nauczy´c. Mamy swój porz ˛
adek i swoj ˛
a m ˛
adro´s´c.
— Na czym polega prawdziwa mowa? — wypytywała Zhinsinura. — Tajem-
nica za tajemnic˛e.
— Nie pami˛etam zagadek — skar˙zyła si˛e Jednodniówka.
— Grzeczno´sciowy zwrot rozpoczynaj ˛
acy list, korpus informacji oraz grzecz-
no´sciowy zwrot na zako´nczenie. Mi˛edzy nimi biegnie ´scie˙zka.
— ´Scie˙zka — mrukn˛eła Barwa Czerwieni.
— To jedynie nazwa — stwierdziła Zhinsinura.
— Sama układa si˛e pod stopami — dodała mbaba.
— Do miejsca, w którym jeste´s — oznajmiła Zhinsinura.
— Kiedy´smy w˛edrowali — rzuciła mbaba.
— Tam, gdzie si˛e na niej znajdujesz — powiedziała Zhinsinura — to jedynie
opowie´s´c.
— I tak dalej, i tak dalej — wtr ˛
acił Blask.
— Opowie´sci bywaj ˛
a przyjemne. . .
— To zale˙zno´s´c — wtr ˛
acił Houd.
— . . . albo wr˛ecz przeciwnie. To jest ´swiatło´s´c i mrok.
— Pogr ˛
a˙zył si˛e w mroku — rzekł m˛e˙zczyzna z kosturem, podnosz ˛
ac kul-
k˛e szczypcami z czarnego drewna. Przesun˛eła si˛e i zadr˙zała mi˛edzy patyczkami.
Gracze doskonale sobie radzili.
— Ile ˙zywotów ma kot? — zapytała Puff. — Szybko.
— Wiele ˙zywotów — odparła Barwa Czerwieni. — Wiele ˙zywotów w jednym
mgnieniu, dziel ˛
acym narodziny i ´smier´c. — M˛e˙zczyzna z kosturem poło˙zył kulk˛e
na jej kolanie, co wywołało gł˛ebokie westchnienie.
— Czyje kolano? — zawołali chórem gracze.
— Kolano doktor Boots — odparła cicho Jednodniówka. — Teraz jest wiosna.
— A prawdomówca jest. . .
— Przezroczysty — dodała Barwa Czerwieni.
— A ´swiatło´s´c i mrok s ˛
a. . .
— Matowe — stwierdziła Zhinsinura.
Za kulk˛e do gry słu˙zył laskowy orzech. Szczypce Zhinsinury ´scisn˛eły go ni-
czym dziadek do orzechów.
— Matowy, przezroczysty — powiedziała kulka. — Jak mur przechodni.
— Skucha — stwierdziła Jednodniówka i posmutniała, jakby z góry wiedziała,
czego si˛e spodziewa´c.
— Mur przechodni? Co´s takiego nie istnieje — powtórzyła Zhinsinura,
z u´smiechem bior ˛
ac kulk˛e w palce. Umie´sciła j ˛
a w dziadku do orzechów.
167
— Trzy skuchy — oznajmił Teeplee. — Gra sko´nczona. — Zhinsinura spo-
kojnie zacisn˛eła dło´n. Skorupka orzecha p˛ekła z trzaskiem.
xxx
Usłyszałem chrz˛est i podniosłem wzrok. Czaszka ponad moj ˛
a głow ˛
a p˛ekła
wzdłu˙z, a rys ci ˛
agle przybywało.
Mój skr˛et znikn ˛
ał. Brom wbrew swoim obyczajom spał na podłodze, a nie na
łó˙zku, gdzie si˛e zwykle wylegiwał. Przez otwór w podłodze widziałem ciemnie-
j ˛
acy ˙zar paleniska. Na zewn ˛
atrz było ju˙z ciemno; dobiegał stamt ˛
ad jednostajny
szum; to deszcz b˛ebnił o czaszk˛e. P˛ekni˛ecie rozszerzyło si˛e z cichym trzaskiem.
A˙z podskoczyłem z wra˙zenia. Mój krzyk sprawił, ˙ze doktor si˛e obudziła, ale Brom
dalej spał.
Jaka doktor?
— Tak nie wolno — powiedziałem. — Nie ma trzeciej skuchy.
— Tak — przyznała doktor. Nie była stara, ale włosy miała białe, a dłonie
zaci´sni˛ete na srebrzystoczarnej narzucie pokryte były zmarszczkami. Poruszyła
si˛e, a legowisko zaskrzypiało. Popatrzyła na mnie wielkimi spokojnymi oczyma.
— Nadal wiem, jak u˙zywa´c prawdziwej mowy.
— Tak — rzekła doktor.
— Funkcjonuje niczym ´swiatło i ciemno´s´c.
— Tak — powiedziała doktor.
— Tak — powtórzyłem. — U˙zywaj ˛
ac prawdziwej mowy, wszystkim, którzy
słuchaj ˛
a, mówimy o mroku i ´swiatło´sci. Im lepiej opowiadasz star ˛
a histori˛e, tym
lepiej opisujesz tera´zniejszo´s´c.
— Tak — przyznała doktor.
— Z tego wniosek, ˙ze zawsze byłem w ´swiatło´sci i mroku. Nie potrzebowałem
si˛e tego uczy´c, cho´c nie zdawałem sobie sprawy.
— Tak — powtórzyła.
— A zatem nie ma ˙zadnej ró˙znicy. To jedno i to samo.
— Tak.
— Czy to oznacza, ˙ze istotnie nic takiego jak mur przechodni nie istnieje?
— Tak.
— Ach, tak. W porz ˛
adku. Dwie skuchy zatem.
— Tak.
— Gra toczy si˛e dalej.
— Tak.
— Ach, tak. W porz ˛
adku. W takim razie — ci ˛
agn ˛
ałem, siadaj ˛
ac — skoro
mamy do czynienia z tym samym, na czym polega ró˙znica?
— Tak — stwierdziła doktor.
Rozległ si˛e gło´sny trzask. Zerwałem si˛e na równe nogi i podniosłem głow˛e.
P˛ekni˛ecie rosło niebezpiecznie. Brom popatrzył w gór˛e, potem na mnie. Woda
s ˛
aczyła si˛e do ´srodka, a biała powierzchnia czaszki poszarzała. Podbiegiem do
168
plecaka i wrzuciłem do niego czwórdzbanek, chwyciłem okulary i zało˙zyłem je
w po´spiechu.
— Chyba czas st ˛
ad odej´s´c — rzuciłem gło´sno. Podszedłem do posłania, na
którym le˙zała doktor, obserwuj ˛
ac mnie z uwag ˛
a. — Narzuta jest du˙za, zmie´scimy
si˛e pod ni ˛
a oboje — dodałem, si˛egaj ˛
ac po czarnosrebrzyst ˛
a tkanin˛e, któr ˛
a była
okryta.
W półmroku zdawało mi si˛e, ˙ze obok niej le˙zy kot, ale, rzecz jasna, to ona
była kotk ˛
a. Odwróciła si˛e i na czworaka ostro˙znie zeszła z łó˙zka na podłog˛e. Bura
sier´s´c na kocich łapach przypominała futerko Fa’afy, kocura z Rejestru. Podpie-
raj ˛
ac si˛e r˛ekoma, doktor przeci˛eła sypialni˛e i wyjrzała przez okno. Podci ˛
agn˛eła
wysoko kolana i oparła dłonie na wkl˛esłym parapecie. Owin˛eła kocim ogonem
pazurzaste tylne łapy. Ponad naszymi głowami czaszka p˛ekała z trzaskiem. Lekki
biały popiół rozsypał si˛e wokół.
— Chyba pora i´s´c — powiedziałem zdławionym głosem.
Spojrzenie doktor pow˛edrowało od zalanego deszczem okna do otworu w pod-
łodze. Jednym susem pokonała t˛e odległo´s´c i znikn˛eła mi z oczu. Brom pobiegł
za ni ˛
a. Zarzuciłem plecak, si˛egn ˛
ałem po czarnosrebrzyst ˛
a narzut˛e, wcisn ˛
ałem na
głow˛e kapelusz. Czaszka nadal p˛ekała.
Koty czekały na mnie przy drzwiach wyj´sciowych. Nie miały ochoty wyj´s´c
na deszcz — normalna sprawa. Uznałem, ˙ze Brom da sobie rad˛e. Niepewnym
krokiem podszedłem do naszej doktor i ukl ˛
akłem przed ni ˛
a. Dr˙zała z chłodu i wil-
goci. Gdy spostrzegła, ˙ze mam na sobie migotliw ˛
a peleryn˛e (szczerze mówi ˛
ac,
nie pami˛etam, kiedy si˛e ni ˛
a otuliłem), odzyskała spokój, wolno uniosła ramiona
i obj˛eła mnie za szyj˛e. Usłyszałem stłumiony j˛ek, ale nie pami˛etam, czy był to wy-
raz niech˛eci, czy przyzwolenia. Obj ˛
ałem Boots i wzi ˛
ałem j ˛
a na r˛ece. Ruszyli´smy
w ulew˛e i ciemno´s´c.
´Slizgałem si˛e i potykałem na mokrych li´sciach, id ˛ac w dół po zboczu, coraz
dalej od głowy. Deszcz zacinał, raz omal nie upadłem z moim brzemieniem. Z tyłu
dobiegł mnie gło´sny trzask; pewnie głowa rozpadła si˛e na kawałki. Próbowałem
si˛e obejrze´c, ale w ciemno´sci i g˛estym lesie trudno było cokolwiek zobaczy´c, a po-
za tym doktor mocno obejmowała mnie za szyj˛e. Czułem jej lekki, ciepły oddech;
chyba zasn˛eła. Przy ka˙zdym potkni˛eciu odruchowo przyciskałem j ˛
a mocniej, ale
w ogóle na to nie zwa˙zała. Wtuliła si˛e we mnie, ukryta pod obszern ˛
a peleryn ˛
a.
Przystan ˛
ałem, gdy wyszli´smy na szerok ˛
a pust ˛
a Drog˛e. Popatrzyłem w obie
strony, ale prócz wiatru i deszczu, kamieni, i majacz ˛
acych w mroku ciemnych pni
nie było na co patrze´c.
— Chyba wiem, dok ˛
ad mo˙zemy si˛e uda´c — stwierdziłem troch˛e zdyszany.
— Tak — dobiegł spod peleryny stłumiony głosik Boots. Westchn˛eła. Ja rów-
nie˙z odetchn ˛
ałem gł˛eboko. Ruszyli´smy na północ.
To była długa w˛edrówka. Par˛e miesi˛ecy zaj˛eła mi poprzednio wyprawa na po-
łudnie, do krainy tak odległej od rodzinnego gniazda. Najpierw trafiłem do lasu,
169
gdzie mieszkał Blask, potem wyruszyłem dalej na południe, do Centrum Usługo-
wego; dalej lato i samotna włócz˛ega — w tym samym kierunku. Maszerowałem,
d´zwigaj ˛
ac ci˛e˙zkie brzemi˛e.
— Ci ˛
agle pada deszcz — łkałem, oddychaj ˛
ac z trudem — a wiosny nie b˛e-
dzie. . . — Gdy nadszedł wreszcie ostatni d˙zd˙zysty poranek, stan ˛
ałem na grzbiecie
nagiego, pokrytego ´sniegiem wzgórza i zobaczyłem szerok ˛
a dolin˛e Rzeki, z której
w gł˛ebi wypływał spieniony biały strumie´n, podobny do pary zimowego oddechu.
Moje ramiona i dłonie tak długo były splecione, ˙ze nie potrafiłem sobie wyobrazi´c
momentu, w którym pozb˛ed˛e si˛e brzemienia.
— Tam daleko, za Rzek ˛
a, po´sród wzgórz jest puszcza, przez któr ˛
a wiedzie
´scie˙zka; tylko nieliczni potrafi ˛
a j ˛
a odnale´z´c. Im dalej, tym wyra´zniejszy szlak.
Las si˛e w ko´ncu przerzedza i wida´c drzwi. Podejdziesz bli˙zej i ujrzysz je wyra´z-
nie, a˙z w ko´ncu staniesz na progu. Wejdziesz do ´srodka i zobaczysz dziewczyn˛e
o niebieskich oczach, matowych jak niebo, która przerwie gr˛e w pier´scienie, by
spojrze´c na przybysza. Nie mog˛e i´s´c dalej.
Boots wolno zsun˛eła mi si˛e na kolana. Dr˙załem, prostuj ˛
ac ramiona, a zbolałe
mi˛e´snie dawały mi si˛e mocno we znaki. Odsun ˛
ałem peleryn˛e, by si˛e upewni´c, czy
mój ci˛e˙zar wart był tak długiej w˛edrówki.
Miałem ze sob ˛
a plastikowy pojemnik oraz lejek, za pomoc ˛
a którego chwyta-
łem deszczówk˛e podczas rzadkich opadów. Wzi ˛
ałem tak˙ze saperk˛e, prawie bez
´sladów rdzy, oraz kawałek białego powroza, a tak˙ze spory ksi˛egozbiór o po-
dobnych wymiarach; Blask dostanie je w prezencie, o ile si˛e zobaczymy. Wzi ˛
a-
łem gar´s´c drobiazgów z anielskiego srebra, mi˛edzy innymi przedmiot, który Te-
eplee nazwał kolczatk ˛
a; moim zdaniem takie rzeczy zawsze si˛e przydaj ˛
a. Najci˛e˙z-
sza była maszyna, okryta cz˛e´sciowo plastikowym futerałem i troch˛e zardzewiała
tam, gdzie nie si˛egała osłona; przypominała mechaniczny odpowiednik krzy˙zów-
ki ´swi˛etego; długie szeregi przycisków z wypisanymi na nich literami oraz wiele
innych elementów o trudnej do okre´slenia funkcji. Blask odnosił si˛e lekcewa˙z ˛
aco
do tego urz ˛
adzenia i nazywał je maszyn ˛
a do sylabizowania. Zabrałem je w na-
dziei, ˙ze naucz˛e si˛e sylabizowa´c.
— To zbyt wielki ci˛e˙zar — stwierdziłem. — Zbyt wielki.
— Sko´nczyłe´s z szabrem, co? — rzucił Teeplee. — S ˛
adziłem, ˙ze prawdomów-
cy wszystko chomikuj ˛
a.
Serce biło mi coraz wolniej. Wzgórze i dolina przesłoni˛ete tu i ówdzie pa-
smami mgły wydawały si˛e mniejsze ni˙z w rzeczywisto´sci; wystarczyło skłoni´c
zmysły do małego wysiłku, by zobaczy´c, co jest za nimi. Spróbowałem; moim
oczom ukazała si˛e droga prowadz ˛
aca do ruin, gdzie mieszkał Teeplee, oraz sza-
brownik we własnej osobie, odziany w pasiast ˛
a i gwia´zdzist ˛
a peleryn˛e. Zamiast
i´s´c do rodzinnego gniazda z doktor Boots na r˛eku, znalazłem si˛e w ruinach z wor-
kiem pełnym rupieci. Zapewne moja głowa wcale nie ucierpiała. Mniejsza z tym.
I tak nie zamierzałem tam wraca´c.
170
— Nie zawsze — odparłem. W tej rzeczywisto´sci mój głos brzmiał słabo i nie-
pewnie. — Tam jest wszystkiego pod dostatkiem.
— Dok ˛
ad si˛e wybierasz? — zapytał.
— Do domu — odparłem. — Jednak nastała wiosna. — Naprawd˛e tak było.
Deszcz j ˛
a poprzedzał, o czym nie wiedziałem. Kl˛ecz ˛
ac teraz nad stosem przed-
miotów, widziałem to jasno i wyra´znie. Ka˙zda kropla wody na gał ˛
azkach wilgot-
nych zaro´sli l´sniła zielonkawo, a wiatr rozgarniał k˛epy zmatowiałej trawy, odsła-
niaj ˛
ac młode ´zd´zbła. Boots nie zdradziła owej tajemnicy, ani słowem nie uprze-
dziła mnie o nadej´sciu wiosny, poniewa˙z najpierw musiałem zapomnie´c o takiej
mo˙zliwo´sci. Pomy´slałem, ˙ze to ´swiatło´s´c i mrok. Nadeszła wiosna. Teraz jest do-
brze. Po˙zegnałem doktor Boots i pozwoliłem jej odej´s´c; wydawało mi si˛e wów-
czas, ˙ze upadam, ale czułem za plecami pomocne dłonie, których nie mogłem
zobaczy´c, byłem jednak przekonany o ich istnieniu.
— Jak ci si˛e to podoba? — rzucił Teeplee, wyjmuj ˛
ac z zanadrza fałdzistej
szaty drobny przedmiot, okruch zimowego lodu. . . nie, to nie jest wła´sciwe okre-
´slenie. — Poszedłem sprawdzi´c — wyja´snił szabrownik.
To nie była zwyczajna gałka, tylko pokr˛etło, identyczne z ustawionymi na
jednej linii kulkami wewn ˛
atrz postumentu Boots. Wło˙zyłem srebrn ˛
a r˛ekawiczk˛e.
— Daj mi gałk˛e — poprosiłem.
— To ci˛e b˛edzie sporo kosztowa´c — oznajmił Teeplee.
— Mo˙zesz zabra´c wszystko, co mam — odparłem. Szabrownik podał mi gał-
k˛e; w ostatniej chwili wypu´scił j ˛
a z r˛eki albo podrzucił, lecz nie upadła, tylko
poszybowała ku mnie i osiadła w zagł˛ebieniu dłoni, lekko niczym ptak. W chwili,
gdy uniosła si˛e w powietrze, usłyszałem cichy gwizd; mo˙zna by s ˛
adzi´c, ˙ze ´zró-
dłem d´zwi˛eku jest r˛ekawica, ale to wra˙zenie było myl ˛
ace.
Kiedy gałka dotkn˛eła srebrnej powierzchni, zabrzmiał podwójny d´zwi˛ek zare-
jestrowany przez jedno z urz ˛
adze´n niebia´nskiego miasta, prawda? Od wielu stu-
leci aniołowie nadstawiali ucha, by usłysze´c tamte odgłosy, a kiedy si˛e rozległy,
Mongolfier rozpocz ˛
ał przygotowania do wyprawy.
— Twoje rzeczy niewiele s ˛
a warte — mrukn ˛
ał Teeplee, stukaj ˛
ac paluchem
u nogi w mój skarb. — To unikat. Przetrwał w doskonałym stanie.
— Jasne — przytakn ˛
ałem. Wydobyłem zaszyty w mankiet pieni ˛
adz, za który
sam kiedy´s zostałem kupiony. Przez chwil˛e trzymałem go w palcach, wyczuwaj ˛
ac
pod opuszk ˛
a wypukł ˛
a podobizn˛e anioła o bujnej czuprynie; ten drobiazg nic ju˙z
dla mnie nie znaczył. Odnalazłem zgub˛e i mogłem wróci´c do rodzinnego gniaz-
da, by snu´c dług ˛
a i niezwykł ˛
a opowie´s´c o tej wyprawie. Z drugiej strony jednak,
oddaj ˛
ac szabrownikowi metalowy kr ˛
a˙zek w zamian za gałk˛e ´swi˛etego Andy’ego,
wcale nie odzyskałem wolno´sci, bo pieni ˛
adz, jak wszystko co ludzkie, funkcjonu-
je wedle podstawowej zasady: jest tylko jedna droga i nie ma powrotu.
CZWARTA FASETA
Z pocz ˛
atkiem lata stan ˛
ałem w ko´ncu na szczycie pagórka, z którego wida´c do-
lin˛e, gdzie le˙zy Małe Domostwo. To miejsce istnieje naprawd˛e. Krajobraz był
znacznie bogatszy ni˙z w mojej wizji, spowodowanej zmieszaniem; poza tym
wszystko pozieleniało, jednak bez trudu poznałem znajom ˛
a okolic˛e, po˙zegnan ˛
a
przed trzema laty.
W pierwszej chwili chciałem p˛edzi´c co sił w nogach po zboczu wzgórza, od-
nale´z´c ´Scie˙zk˛e i dopa´s´c drzwi, gdzie przesiaduje linia Klamry, ale co´s mnie po-
wstrzymało. Rozbiłem obóz, jak co wieczór podczas długiej w˛edrówki, i rozsia-
dłem si˛e wygodnie. Zapadła noc; zbli˙zała si˛e pełnia. Min ˛
ał kolejny dzie´n. Przyszło
mi do głowy, ˙ze je´sli zejd˛e teraz po zboczu, stan˛e si˛e podobny do Olivii, która nie-
spodziewanie przybyła z oddali w towarzystwie ogromnego kocura o przyjaznych
˙zółtych ´slepiach, by zdradzi´c nam straszliwe tajemnice.
Nie wspomniałem, ˙ze Brom odnalazł mnie, gdy rozbiłem obóz po rozstaniu
z szabrownikiem. Pocz ˛
atkowo byłem wystraszony, bo podczołgał si˛e cichcem do
ogniska, ale na widok zwierzaka parskn ˛
ałem ´smiechem. Brom obw ˛
achał mnie,
˙zeby si˛e upewni´c, przyjrzał si˛e obozowisku, przycupn ˛
ał na podwini˛etych łapach,
westchn ˛
ał i zapadł w drzemk˛e, jak to kot.
Brom pierwszy dostrzegł mego go´scia. Min ˛
ał kolejny dzie´n. Nadal nie po-
trafiłem si˛e zdoby´c na to, by zej´s´c z pagórka i przeprawi´c si˛e przez Rzek˛e. Le˙za-
łem na plecach, bezmy´slnie zapatrzony na młode li´scie, gdy usłyszałem charakte-
rystyczne d´zwi˛eki wydawane przez koty na widok ptaków lub innych fruwaj ˛
acych
stworze´n: ak, ak, ak! Przetoczyłem si˛e na bok, by sprawdzi´c, czemu Brom tak
prycha; mo˙ze spostrzegł jastrz˛ebia zawieszonego na tle nieba? Usiadłem i krzyk-
n ˛
ałem.
Kto´s wysun ˛
ał si˛e z chmur i szybował w dół pod otwartym parasolem.
Wielkie białe półkole roz´swietlone promieniami sło´nca. . . Liny przymocowa-
ne na obu ko´ncach napinały tkanin˛e wokół powietrznej kuli. U zbiegu lin, jak
mucha w paj˛eczynie, wisiał człowiek, a jego stopy poruszały si˛e bezładnie, gdy
opadał ku ziemi. Zerwałem si˛e i pobiegłem za nieznajomym, którego wiatr znosił
w bok. Jasny parasol opadał coraz ni˙zej i wkrótce okazało si˛e, ˙ze to wielka, biała,
faluj ˛
aca kopuła. Widziałem ju˙z całkiem wyra´znie zawieszonego pod ni ˛
a człowie-
172
ka, który pomachał do mnie, a nast˛epnie zacz ˛
ał poci ˛
aga´c za liny, by wyl ˛
adowa´c
na ł ˛
ace, a nie w koronach drzew. Pobiegłem za nim. Spadł na ł ˛
ak˛e nagle i z du˙zym
impetem, mimo ochronnego parasola, który na ziemi okazał si˛e zupełnie bezu˙zy-
teczny. Wstrzymałem oddech, gdy stopy przybysza uderzyły o grunt. Przetoczył
si˛e — zapewne w nadziei, ˙ze wytraci szybko´s´c; ci ˛
agn ˛
ał za sob ˛
a sflaczał ˛
a kopuł˛e,
a raczej zwykł ˛
a płacht˛e, podrywan ˛
a raz po raz powiewami wiatru i natychmiast
opadaj ˛
ac ˛
a na ziemi˛e.
Czasza unosiła si˛e niemrawo, ale m˛e˙zczyzna stał ju˙z pewnie na nogach, cho´c
masa tkaniny ci ˛
agn˛eła go w bok, kiedy usiłował wypl ˛
ata´c si˛e z lin i unieruchomi´c
j ˛
a za wszelk ˛
a cen˛e. W ko´ncu, uwolniony z wi˛ezów, zabrał si˛e do zwijania białej
tkaniny, która wzdymała si˛e i opadała niczym niezliczone ˙zabie gardła. Chwyci-
łem kamie´n i rzuciłem go na czasz˛e, by j ˛
a obci ˛
a˙zy´c i unieruchomi´c. Nieznajomy
zło˙zył j ˛
a byle jak i stan ˛
ał ze mn ˛
a twarz ˛
a w twarz.
— Mongolfier — rzekł. Nie miałem poj˛ecia, co odpowiedzie´c.
Stał przede mn ˛
a blady, ponury m˛e˙zczyzna, z prostymi czarnymi włosami,
które opadały mu na oczy. Nosił dopasowan ˛
a br ˛
azow ˛
a kurtk˛e z mnóstwem za-
pinanych kieszeni, spodnie i dziwnie l´sni ˛
ace buty si˛egaj ˛
ace do kolan, sznurowane
długimi tasiemkami. Skin ˛
ałem głow ˛
a i z u´smiechem podszedłem do go´scia, któ-
ry cofn ˛
ał si˛e natychmiast, nie odrywaj ˛
ac ode mnie spojrzenia ciemnych, szeroko
otwartych oczu. Takie spojrzenie widywałem tylko u dzikich zwierz ˛
at, cierpi ˛
a-
cych m˛eki od ran.
W tej samej chwili Brom wyszedł ostro˙znie z krzaków rosn ˛
acych za moimi
plecami. M˛e˙zczyzna krzykn ˛
ał, cofn ˛
ał si˛e i omal nie upadł. Na plecach d´zwigał
sakw˛e, niemal tak du˙z ˛
a jak on sam. Niezdarnie wyci ˛
agn ˛
ał tajemniczy przedmiot
z osobliwej kieszeni na biodrze. Było to urz ˛
adzenie wielko´sci dłoni, z r˛ekoje-
´sci ˛
a i ciemnym, metalowym paluchem, którym nieznajomy wskazywał kota. Stał
nieruchomo jak skała, ´sciskaj ˛
ac tajemniczy przedmiot i wytrzeszczał oczy. Brom
wyczuł jego strach, l˛ekliwie skrył si˛e za moimi plecami i zerkał ukradkiem na
nieznajomego, który schował wreszcie aparat do kieszeni i, obserwuj ˛
ac uwa˙znie
kota, przykucn ˛
ał a˙z dno wielkiej sakwy dotkn˛eło gruntu. Dotkn ˛
ał czarnego punktu
na pasku i wyprostował si˛e energicznie. Wór stał sztywno na ł ˛
ace.
— Mongolfier — rzekł po raz wtóry m˛e˙zczyzna. Podłu˙zn ˛
a sakw˛e o niere-
gularnym kształcie, pozbawion ˛
a uchwytów i pasków chronił połyskliwy futerał,
podobny do mojej czarnosrebrzystej płachty i przylegaj ˛
acy tak szczelnie, jak tka-
nina mokra lub przyci´sni˛eta wichur ˛
a napieraj ˛
ac ˛
a ze wszystkich stron.
— Co to za sztuczka z t ˛
a sakw ˛
a? — zapytałem.
Uniósł dło´n na znak, ˙ze mam zamilkn ˛
a´c. Drug ˛
a r˛ek ˛
a wyj ˛
ał z innej kieszeni
jeszcze jeden czarny aparacik, umie´scił go za mał˙zowin ˛
a i poprawiał przez chwi-
l˛e; urz ˛
adzenie wygl ˛
adało jak du˙ze, czarne ucho. . . i rzeczywi´scie nim było. Nie-
znajomy skin ˛
ał na mnie, skupiony na swoim mechanizmie, lecz gdy podszedłem,
znowu si˛e cofn ˛
ał.
173
— Jeste´s bardziej nieufny od mojej krowy — powiedziałem. M˛e˙zczyzna prze-
chylił głow˛e na bok i słuchał swego ucha; przymkn ˛
ał powieki i zagryzł warg˛e.
— Wi˛ecej nieufno´sci — powiedział wolno, jak przez sen. Popatrzyli´smy na
siebie; obaj byli´smy zmieszani. Skin ˛
ał na mnie raz jeszcze. Chciałem do niego
podej´s´c, lecz nagle u´swiadomiłem sobie, gdzie tkwi problem. Mówili´smy ró˙zny-
mi j˛ezykami. Przybysz nie rozumiał moich słów, a ja nie pojmowałem jego mowy.
Sztuczne ucho najwyra´zniej chwytało sens naszych wypowiedzi; szeptem przeka-
zywało skoczkowi moje słowa i podpowiadało, co nale˙zy mówi´c, a on powtarzał
mo˙zliwie dokładnie. Uznałem, ˙ze je´sli tak dalej pójdzie, minie sporo czasu, nim
si˛e dowiem, jakie ˙zycie mój go´s´c prowadził w niebiosach. Usadowiłem si˛e wy-
godnie i sam zacz ˛
ałem opowiada´c.
Po chwili nieznajomy tak˙ze usiadł i wsłuchiwał si˛e uwa˙znie nie tyle w mo-
je słowa, co w szept dobiegaj ˛
acy z urz ˛
adzenia; od czasu do czasu kiwał głow ˛
a,
zmieszany wyrzucał w gór˛e ramiona albo podnosił do ust pi˛e´sci zaci´sni˛ete tak
mocno, ˙ze ich kostki całkiem pobielały. Do´s´c szybko pojmował trudne sprawy,
lecz banalna uwaga o pi˛eknej pogodzie całkiem zbiła go z tropu. Pod koniec dnia
mogli´smy ju˙z rozmawia´c całkiem swobodnie. Uwa˙znie dobierał słowa, lecz nadal
zdania sensowne mieszały si˛e z dziwacznymi. Oczy miał rozbiegane; ´sledził po-
dejrzliwym spojrzeniem ´swiergotliwe ptactwo i brz˛ecz ˛
ace owady; na widok mo-
tyla zerwał si˛e jak oparzony. Siedział naprzeciwko, wci ˛
agaj ˛
ac mnie do rozmowy,
jakby nie było dziwnego w tym, ˙ze zjawiłem si˛e na ł ˛
ace, a nasze spotkanie zo-
stało dawno zaplanowane i szcz˛e´sliwie doszło do skutku. Z drugiej strony jednak,
przera˙zały go drobiazgi. Uwalniał si˛e od l˛eku jedynie wówczas, gdy słuchał lub
mówił, co robił z wielkim przej˛eciem.
W ko´ncu dał mi znak, bym umilkł. Podci ˛
agn ˛
ał ubrudzone traw ˛
a kolana, obj ˛
ał
je r˛ekoma i powiedział:
— Tak. Nadeszła pora, ˙zebym ci wyja´snił, dlaczego tu jestem.
— Dobrze. Powiedz, je´sli chcesz — odparłem. Skrzywił si˛e, jakby zabrakło
mu cierpliwo´sci, lecz zaraz wzi ˛
ał si˛e w gar´s´c.
— Przybyłem odebra´c nasz ˛
a własno´s´c, która jest zapewne w twoim posiada-
niu.
Zdziwiło mnie słowo „własno´s´c”, którego nie u˙zyłem w rozmowie. Sam usły-
szałem je zalewie par˛e razy w ˙zyciu.
— Jak ˛
a własno´s´c?
W jednej z niezliczonych kieszeni miał cienk ˛
a srebrn ˛
a r˛ekawic˛e, która pochła-
niała słoneczne promienie.
— Chodzi o r˛ekawiczk˛e, tak ˛
a jak ta — odparł. — Ale najwa˙zniejszy jest pe-
wien drobiazg. Wygl ˛
ada jak. . . jak. . .
— Gałka — podpowiedziałem. Po chwili dodałem, chocia˙z l˛ek ´sciskał mnie
za gardło: — Odpowiesz mi na jedno pytanie?
— Mo˙zesz zada´c trzy pytania — oznajmił, wyci ˛
agaj ˛
ac ku mnie trzy palce.
174
— Czemu trzy?
— Tradycja.
— Zgoda. Niech b˛ed ˛
a trzy — odparłem. Wymieniłem je po kolei, jak to czynili
ci z Rejestru. — A — Czym jest r˛ekawica oraz kula i co je ł ˛
aczy z nieboszczy-
kami, na przykład z wujem Plunkettem? Be — Jak si˛e dowiedziałe´s, ˙ze je mam?
Ce — Sk ˛
ad przybywasz?
Wysłuchał moich pyta´n z głow ˛
a pochylon ˛
a na bok, gdzie tkwiło sztuczne
ucho, po czym skin ˛
ał głow ˛
a. Po raz pierwszy odk ˛
ad spadł z nieba, u´smiechn ˛
ał
si˛e ponuro i tajemniczo, a jego nieprzenikniony wyraz twarzy stał si˛e jeszcze bar-
dziej zagadkowy.
— Doskonale — stwierdził. — Zgodnie z tradycj ˛
a najpierw odpowiem na
trzecie pytanie. Przybyłem — wskazał palcem niebo — stamt ˛
ad. Z miasta zwa-
nego przez niektórych Laputa. Wiedziałem, ˙ze masz nasz ˛
a własno´s´c, bo specjalne
urz ˛
adzenie odebrało charakterystyczny sygnał. Nie był to odgłos, który słyszałe´s,
tylko zupełnie inny, ledwie uchwytny d´zwi˛ek. Oba przedmioty ł ˛
acz ˛
a si˛e niero-
zerwalnie z osob ˛
a Daniela Plunketta, uwa˙zanego przez ciebie za nieboszczyka;
przyniosłem go tutaj na własnych plecach z niebia´nskiego miasta. Tak si˛e sprawy
maj ˛
a.
— Wychodzi na to, ˙ze jeste´s aniołem, skoro rozmawiasz ze mn ˛
a o takich spra-
wach. — Przestał si˛e u´smiecha´c i gestem dał mi do zrozumienia, ˙ze nie wie, o co
chodzi.
— Moim zdaniem trzy pytania nie wyczerpuj ˛
a tematu — stwierdziłem po
namy´sle.
Usiadł wygodniej i z powag ˛
a skin ˛
ał głow ˛
a, jakby czekało go trudne zadanie.
Trzykrotnie zaczynał mówi´c — za ka˙zdym razem w inny sposób — i przerywał,
jakby słowa uwi˛ezły mu w gardle; mogło si˛e zdawa´c, ˙ze ka˙zde zdanie wydobywa
z własnych trzewi, nie zwa˙zaj ˛
ac na wielki ból. Powiedział mi, ˙ze prócz Laputy nie
ma innych niebia´nskich miast; to jedno jedyne, które aniołowie zbudowali u kre-
su swych dni, jest idealnie przezroczyst ˛
a, ogromn ˛
a półkul ˛
a o ´srednicy jednej mili,
wykonan ˛
a z trójk ˛
atnych szybek uło˙zonych w koronkowy wzór. Przybysz okre´slił
je szczególnym wyrazem, który oznaczał, ˙ze taki sposób ł ˛
aczenia odci ˛
a˙za cał ˛
a
konstrukcj˛e. A co do szyb, nie były wcale ze szkła, tylko z czego´s. . . a raczej z ni-
czego. . . To jest tworzywo lub stan, w którym ´swiatło wnika do wn˛etrza kopuły,
ulegaj ˛
ac przetworzeniu, a zarazem nic si˛e spod niej nie mo˙ze wydosta´c.
— Jak mur przechodni — wtr ˛
aciłem, a m˛e˙zczyzna rzucił mi badawcze spoj-
rzenie, lecz powstrzymał si˛e od stwierdzenia, ˙ze co´s takiego jak mur przechodni
nie istnieje. Próbował za to wyja´sni´c, dlaczego we wn˛etrzu jest ciepło, cho´c wo-
kół budowli panuje chłód. Zm˛eczony jego wywodami oznajmiłem, ˙ze wiem: po
prostu cało´s´c jest l˙zejsza od powietrza.
— Tak. L˙zejsza od powietrza — powtórzył. Miasto uniosło si˛e w niebo na
wysoko´s´c całej mili, i dzi˛eki prostocie rozwi ˛
azania szybuje od tamtej pory; niezli-
175
czone pokolenia aniołów rodziły si˛e tam, ˙zyły i umierały. Opowiadał o maszynach
i urz ˛
adzeniach, a ja pocz ˛
atkowo nie mogłem poj ˛
a´c, czemu uznali za stosowne trzy-
ma´c je w mie´scie, lecz wnet sobie przypomniałem, ˙ze cała ta ich maszyneria wci ˛
a˙z
funkcjonuje bez zarzutu, wykonuj ˛
ac czynno´sci, do których j ˛
a skonstruowano. Zer-
kn ˛
ałem na sztuczne ucho, zmierzyłem wzrokiem ustawiony na ł ˛
ace pakunek. Nie
uszło to uwagi mego rozmówcy.
— Tak, nawet tamto nadal działa.
Opowiedział mi, jak po katastrofie aniołowie powrócili, by szuka´c czterech
nieboszczyków, którzy stanowili ich najwi˛eksze osi ˛
agni˛ecie. Przekonali si˛e, ˙ze
Przymierze odnalazło i unicestwiło trzech, a jeden zagin ˛
ał; ruszyli ´sladem zguby,
a był ni ˛
a Plunkett. Przymierze wpadło na ten sam pomysł, lecz aniołowie mieli
wi˛ecej szcz˛e´scia i zabrali do niebia´nskiego miasta ostatniego nieboszczyka. Przy-
bysz dodał, ˙ze brakowało pewnego elementu, a mianowicie pokr˛etła w kształcie
gałki oraz r˛ekawicy, która. . . która. . . Przerwał i zacz ˛
ał od nowa, by wytłuma-
czy´c, kim był Plunkett, co zaj˛eło mu sporo czasu, bo cz˛esto przerywał, gryzł pal-
ce, niecierpliwie uderzał dło´nmi o cholewki butów. Zasypywałem go pytaniami,
a˙z w ko´ncu zacz ˛
ał wrzeszcze´c i kazał mi si˛e zamkn ˛
a´c.
Powiedziałem mu, ˙ze znam wizerunek Plunketta, i od tego momentu łatwiej
si˛e nam było porozumie´c. Przybysz westchn ˛
ał gł˛eboko i wyja´snił, ˙ze ´swietlista
kula w pewnym stopniu przypomina ów obrazek, ale nie odwzorowuje twarzy
Plunketta, tylko jego natur˛e. Zamiast patrze´c w twarz ostatniego z nieboszczyków,
wsuwa si˛e głow˛e do kuli, a kto j ˛
a nosi, nie ma ´swiadomo´sci własnego istnienia,
bo Plunkett zajmuje jego miejsce. Nieboszczyk ˙zyje w tobie; spogl ˛
adasz na ´swiat
jego oczyma. . . a raczej on patrzy, korzystaj ˛
ac z twoich. Kula pełna była Plunketta
i gotowa do działania, byle tylko kto´s wsun ˛
ał głow˛e do ´srodka; tak samo znaczenie
słowa gotowe jest si˛e ujawni´c, gdy sens wyrazu. . .
— Niczym list — wtr ˛
aciłem. Wolno skin ˛
ał głow ˛
a, niepewny, co mam na my-
´sli. — Po co wam gałka i r˛ekawica?
— By opró˙zni´c t˛e ostatni ˛
a kul˛e. To zwykły pojemnik. Teraz zawiera Plunketta,
lecz dzi˛eki gałce i r˛ekawicy mo˙zna usun ˛
a´c zawarto´s´c, a jasna kula stanie si˛e pusta
jak zwierciadło, w którym nikt si˛e nie przegl ˛
ada. Nieboszczyk b˛edzie trupem.
— Po raz drugi i na dobre.
— Chyba tak.
— Z wyj ˛
atkiem pi ˛
atego.
— Było ich czterech.
— Raczej pi˛eciu.
Wstał i podszedł do sakwy. Wło˙zył srebrn ˛
a r˛ekawic˛e i zdj ˛
ał idealnie dopaso-
wany czarny futerał. Ujrzałem przezroczyst ˛
a skrzynk˛e lub postument, w ´srodku
równe rz˛edy zawieszonych w pustce czarnych i srebrzystych gałek, a na szczycie
pust ˛
a, z pozoru jasn ˛
a kul˛e wielko´sci ludzkiej głowy.
176
— Było czterech nieboszczyków — stwierdził m˛e˙zczyzna. — Eksperymento-
wano równie˙z ze zwierz˛eciem, bo istniały obawy, ˙ze w czasie powstawania wize-
runku ludzkiej natury człowiek mo˙ze umrze´c albo dozna´c powa˙znego uszczerbku.
Gdyby zwierz˛e padło, nie byłoby problemu, przerwano by jednak do´swiadczenia
na ludziach. Eksperyment si˛e udał. Przeprowadzono cztery eksperymenty na lu-
dziach. — Przybysz usiadł i podci ˛
agn ˛
ał kolana pod brod˛e. — Wła´sciwie masz
racj˛e; była dodatkowa próba. Poddano jej kotk˛e imieniem Boots.
Nadchodził wieczór. W dolinie u stóp wzgórza robiło si˛e ciemno, a wydłu˙zone
cienie drzew przecinały ł ˛
ak˛e na zboczu pagórka, lecz nie dosi˛egły jeszcze miejsca,
gdzie przebywali´smy: skoczek w brunatnym ubraniu, mocno obejmuj ˛
acy kolana,
ja, oraz rzecz, która była Plunkettem, chocia˙z ten dawno nie ˙zył.
— Byłem tamtym kotem — powiedziałem.
— A ja byłem Danielem Plunkettem. — Przybysz miał strach w oczach,
a twarz mu pobladła.
— Odzyskałem siebie.
— I ja siebie odzyskałem — stwierdził.
— Aniele, po co tu przybyłe´s?
— Odpowiedziałem na twoje pytania — stwierdził. — Teraz kolej na cie-
bie. — Wyprostował si˛e, poprawił sztuczne ucho i rzekł: — Czy chciałby´s ˙zy´c
wiecznie albo. . . co´s w tym rodzaju?
PI ˛
ATA FASETA
Przez cał ˛
a noc a˙z po ´swit próbowałem odpowiedzie´c na pytanie. Wspomina-
łem, jak na widok czterech nieboszczyków w ciepłej komnacie przebiegł mnie
zimny dreszcz; jak dla rozwikłania tajemnicy ruszyłem w ´slad za Jednodniówk ˛
a
do Centrum Usługowego i tam stałem si˛e Boots; jak czterej nieboszczycy wpły-
wali na mój ˙zywot, i pogr ˛
a˙załem si˛e w mroku. M˛e˙zczyzna długo perorował tam-
tej nocy, próbuj ˛
ac mi wyja´sni´c spraw˛e; mówił o zjawiskach i obrazach; udowad-
niał, ˙ze ´smiałe do´swiadczenie nie spowodowało wi˛ekszych szkód. Rozmawiali-
´smy, lecz mimo pomocy anielskiego ucha trudno si˛e było porozumie´c.
— Chcesz, ˙zebym zaj ˛
ał miejsce waszego nieboszczyka Plunketta. Nawet gdy-
bym poj ˛
ał, po co wam taka istota, wcale nie chciałbym ni ˛
a by´c. Rozumiesz?
— Nie doznasz uszczerbku — zapewnił, dr˙z ˛
ac z przej˛ecia. — To b˛edzie tak,
jakby´s zostawił odcisk swego kciuka na powierzchni zaparowanego lustra.
— Nie jestem tego pewny — odparłem. — Gdy znikn ˛
ałem, Boots zaj˛eła moje
miejsce. Była pełna ˙zycia. S ˛
adz˛e, ˙ze czuła si˛e zadowolona ze swego losu, ale mo-
im zdaniem człowiekowi trudniej jest go przyj ˛
a´c. Byłbym jak mucha uwi˛eziona
w kostce bezbarwnego plastiku: wszystko wida´c jak na dłoni, ale ruszy´c si˛e nie
mo˙zna. To mnie przera˙za.
— Mucha? — rzucił w stron˛e sztucznego ucha. — Mucha? — Nie rozumiał
porównania. Zrobiłem sobie skr˛eta i spostrzegłem, ˙ze r˛ece mi dr˙z ˛
a. — Mucha —
powtórzył bezradnie. Próbowałem zapali´c zapałk˛e, ale p˛ekła, dymi ˛
ac zatoczyła
łuk i trafiła Broma, który zerwał si˛e, miaucz ˛
ac rozpaczliwie. M˛e˙zczyzna wypro-
wadzony z równowagi uwag ˛
a o musze, płomieniem, miauczeniem Broma i moj ˛
a
głupot ˛
a zerwał z głowy sztuczne ucho, rzucił je na ziemi˛e i zacz ˛
ał płaka´c.
O co chodzi?
Rzecz w tym. . . Zrobiłe´s z niego komiczn ˛
a figur˛e. To nieprawda. Był wyj ˛
atko-
wym człowiekiem o niezwykłej odwadze, chlub ˛
a swego pokolenia. Gdy zst˛epował
na ziemi˛e, nie wiedział, co tam zastanie. Znał jedynie realia niebia´nskiego mia-
sta oraz ´swiata, istniej ˛
acego za ˙zycia Plunketta. Z tego, co wiedział Mongolfier
wynikało, ˙ze ziemia pochłonie go ˙zarłocznie, jak szeroko otwarte usta. Zwierz˛eta
widywał jedynie na obrazkach. A mimo to odwa˙zył si˛e opu´sci´c miasto, by odmie-
ni´c nasz ˙zywot. Nie był ´smieszny.
178
Próbowałem tylko odda´c własne zdziwienie. Nie potrafi˛e uj ˛
a´c w słowa jego
cierpie´n. Siedz ˛
ac z nim twarz ˛
a w twarz, czułem si˛e stary i bezsilny, jakbym miał
do czynienia z kapry´snym bachorem. Chodziło mi o to, ˙ze wybuchn ˛
ał płaczem,
bo nie potrafiłem go zrozumie´c. . .
Gdyby umiał mówi´c tak samo jak ty, mógłby wyra˙za´c si˛e jasno.
Wspomniał zapewne, ˙ze powodem zbudowania niebia´nskiego miasta nie była
rozpacz aniołów ani potrzeba ucieczki z krain obróconych w ruin˛e. Byli dumni ze
swego dzieła, bo stworzyli najwi˛eksz ˛
a machin˛e w historii ludzko´sci. Tam pragn˛eli
zachowa´c wiedz˛e, która pozwoliła im skonstruowa´c takie cudo, uchroni´c je przed
bezmy´slnym motłochem gotowym zniszczy´c. . . wszystko, czego pragn˛eli. Plunkett
stanowił ich najwi˛eksze osi ˛
agni˛ecie, a gdy posłu˙zyli si˛e nim po raz pierwszy, wy-
dawało si˛e, ˙ze u˙zywaj ˛
a wszystkich swych wytworów, które ocalały. W ten sposób
przypominali sobie, co musieli umie´c i potrafi´c, by powstało owo urz ˛
adzenie.
Spotkanie z Plunkettem przyniosło nieoczekiwane skutki, straszliwe i cudowne
zarazem: stało si˛e jasne, kim byli m˛e˙zczy´zni. Dzi˛eki Boots dowiedziałe´s si˛e, czym
jest ˙zywotno´s´c, oni za´s dzi˛eki Plunkettowi poznali natur˛e m˛e˙zczyzny, ró˙zn ˛
a od ich
wyobra˙ze´n.
Chodzi o to, ˙ze wedle twego mniemania, wszyscy m˛e˙zczy´zni ˙zyj ˛
acy za cza-
sów Plunketta to aniołowie zdolni unosi´c si˛e w powietrzu, ogarni˛eci potrzeb ˛
a zu-
pełnego przekształcenia ´swiata, niecierpliwi, wolni od l˛eku i wyrzutów sumienia.
Nieprawda. Wi˛ekszo´s´c miała z aniołami równie mało wspólnego, jak ty. Nie poj-
mowali anielskiego ´swiata, dziwili si˛e wszelkim jego cudom, um˛eczeni anielskimi
obsesjami cierpieli okrutnie podczas zagłady osobliwego ´swiata. Jednym z nich
był Plunkett. Zhinsinura stwierdziła, ˙ze kobiety z Przymierza tak˙ze były aniołami,
natomiast od Plunketta aniołowie si˛e dowiedzieli, ˙ze s ˛
a zwykłymi lud´zmi.
Pierwszy z nas, któremu dane było spojrze´c na ´swiat oczyma Plunketta i po-
zna´c t˛e prawd˛e, zamilkł na zawsze, gdy wrócił do siebie.
Słuchaj ˛
ac ciebie, zaczynam si˛e l˛eka´c osobnika, którym jestem. Jak˙ze mi ci˛e˙z-
ko, jak ci˛e˙zko. . . O wiele trudniej ni˙z z Boots, o wiele trudniej. . .
Jasne. Boots nie miała pami˛eci, ale ty j ˛
a masz, podobnie jak Plunkett. Anio-
łowie stawali si˛e nim na krótko, ale zachowali wspomnienie o jego upokorzeniu,
cierpieniach, zmieszaniu, o wszystkim, czego pragn ˛
ał. Przesłanie Boots to zach˛eta
do zapomnienia. Plunkett ka˙ze pami˛eta´c.
Mówiło si˛e, ˙ze to szale´nstwo lub fatalna pomyłka, ˙ze nie wolno si˛e nim wi˛ecej
posługiwa´c, ale znów został wykorzystany. Najdzielniejszy z mieszka´nców aniel-
skiego miasta nauczył si˛e d´zwiga´c to brzemi˛e i o nim rozmawia´c. Gdy ci z dawnego
gniazda opowiadali historie z ˙zycia ´swi˛etych, wiekowi i do´swiadczeni za spraw ˛
a
prawdziwej mowy, gdy Rejestr wspominał Przymierze, s˛edziwy przez obcowanie
z Boots, my starzeli´smy si˛e w duchu Plunketta. Przyszło nam poznawa´c jego cier-
pienia; nasze cierpienia. Zapomnieli´smy o planach na przyszło´s´c, stracili´smy du-
179
m˛e, a jedynym naszym zaj˛eciem stało si˛e analizowanie Plunketta. Nadzieja dla
nas umarła, a schronienie okazało si˛e wygnaniem.
Dlaczego nie zmienili´scie zdania? Czemu nie wrócili´scie? Mo˙zna sprowadzi´c
miasto na ziemi˛e, prawda? Skoro popełnili´scie bł ˛
ad, trzeba było przyby´c tutaj.
Nie masz racji. ´
Swiat opuszczony przez mieszka´nców anielskiego miasta, był
´swiatem Plunketta. Ludzie z miasta tak ˛
a znali Ziemi˛e. Od swego mentora dowie-
dzieli si˛e, ˙ze zasady uznawane przez m˛e˙zczyzn okazały si˛e zawodne, a skoro tak,
´swiat w dole powinien by´c martwy, podobnie jak ˙zyj ˛
acy tam ludzie. Nie widzieli
innej mo˙zliwo´sci.
Popełnili bł ˛
ad. Nie wiedzie´c czemu, wszystko uło˙zyło si˛e inaczej. Mo˙zecie
wróci´c. To wcale nie jest trudne. Powinni´scie wróci´c. Tutaj jest wasz dom.
Dom. . . Czy wiesz, jak ogromny jest ´swiat? Ja wiem. Wiatr dmie stale z za-
chodu, a miasto z nim si˛e porusza, i za ˙zycia jednej generacji powraca w to samo
miejsce. W dniu moich urodzin byli´smy nad morzem i wci ˛
a˙z si˛e nad nim znajduje-
my. Trafiamy na burze nie si˛egaj ˛
ace ziemi; obserwujemy, jak si˛e rodz ˛
a; szybujemy
w´sród gromów, nie odczuwaj ˛
ac l˛eku. Wyobra´z sobie, ˙ze gdy tutaj pada ´snieg, bia-
łe płatki wznosz ˛
a si˛e ku górze. Błyskawice mamy na wyci ˛
agni˛ecie r˛eki; zamiast
pada´c z nieba, przychodz ˛
a z ziemi. Nie budz ˛
a we mnie obaw.
Gdy si˛e przeja´sni, z daleka widzimy ziemi˛e — zamglon ˛
a, pi˛ekn ˛
a, blisk ˛
a. S ˛
a-
dz˛e, ˙ze tak jawi ˛
a si˛e wam góry na horyzoncie; wiele o nich rozmy´slacie, ale nie
przyjdzie nikomu do głowy, ˙zeby si˛e tam wybra´c. Nie masz racji. Tu jest mój dom.
Mongolfier równie˙z tak s ˛
adził. ˙
Zył w mroku i cierpiał z powodu Plunketta, ale
przez wzgl ˛
ad na to miejsce wykonał skok i opadł na ziemi˛e, by odnale´z´c ciebie,
poniewa˙z mogłe´s nas uleczy´c. W twoim posiadaniu była gałka i r˛ekawiczka, za
pomoc ˛
a których mogli´smy si˛e uwolni´c od Plunketta. Dzi˛eki tobie łzy ju˙z nie płyn ˛
a
z naszych oczu.
Gdyby znał twoj ˛
a mow˛e, sam by ci o tym powiedział. . .
Skoro ty jej u˙zywasz, czemu on nie potrafił?
Nauczyli´smy si˛e od ciebie. Stali´smy si˛e prawdomówcami, Potoku.
A co z tob ˛
a, aniele? Co z tob ˛
a? Czy wiesz, co to znaczy by´c kim´s innym,
powróci´c z niebytu, spa´s´c nagle w kł˛ebowisko własnych spraw, jakby z ogromnej
wysoko´sci, i patrze´c, i patrze´c. . . Czy wiesz, jakie to uczucie?
Nie. Znam tylko cudze relacje. Inni mówi ˛
a, ˙ze wcielenie w Plunketta było
okropnym do´swiadczeniem; ˙ze jeste´s silny, lecz w ostatecznym rachunku obcowa-
nie z tob ˛
a przynosi rado´s´c; ˙ze po przerwie łatwo jest wróci´c; ˙ze mog˛e si˛e z tob ˛
a
dogada´c, a z Plunkettem nie dało si˛e wytrzyma´c. Powiadaj ˛
a, ˙ze on natchn ˛
ał nas
odwag ˛
a, a z tob ˛
a jeste´smy szcz˛e´sliwi. Nie dane mi było tego zazna´c. Nie wiem, czy
potrafi˛e sprosta´c twej sile.
A Mongolfier potrafił? Czy zdołałem mu ul˙zy´c?
180
Nie. Po do´swiadczeniach z Plunkettem nie miał odwagi spróbowa´c. Sprowa-
dził ci˛e tutaj. Takie otrzymał instrukcje. Widział, ˙ze czynisz dobro, lecz nie potrafił
si˛e przemóc.
Przez ciebie jestem zakłopotany. Troch˛e mi wstyd, gdy tego słucham, bo po-
zwoliłem si˛e tu zaci ˛
agn ˛
a´c z innego powodu, cho´c nie wiem, jaka cz ˛
astka mojej
osoby dotarła tutaj wraz z nim.
Có˙z to za powód?
Bardzo prosty. Ju˙z w dzieci´nstwie zrodziło si˛e we mnie przekonanie, ˙ze nie-
bia´nskie miasta naprawd˛e istniej ˛
a. Blask nie wykluczał takiej mo˙zliwo´sci. W Re-
jestrze ch˛etnie o nich opowiadano. ´Swi˛ety Roy Mniejszy uwa˙zał, ˙ze to pi˛ekna
metafora. Dla mnie były tak rzeczywiste, jak chmury. W ko´ncu pojawił si˛e anioł
i oznajmił, ˙ze mnie tam zabierze. Uprzedził wprawdzie, ˙ze zwykły ´smiertelnik
pozostanie na ł ˛
ace, jakby nic si˛e nie zdarzyło, a do niebia´nskiego miasta trafi
jedynie. . . wizerunek podobny do przezroczy z Archiwum; chyba zgodziłby si˛e
ze mn ˛
a, gdyby usłyszał to porównanie. Uznałem jednak, ˙ze warto zaryzykowa´c
i przekona´c si˛e, jak tam jest pod kopuł ˛
a, w´sród chmur. To wszystko.
Nim sprawa została przes ˛
adzona, musiałem si˛e przespa´c. Wyczerpała mnie
za˙zarta dysputa. Owin ˛
ałem si˛e czarnosrebrzyst ˛
a tkanin ˛
a i przez chwil˛e patrzyłem
na ksi˛e˙zyc. Brom le˙zał obok mnie i mruczał. Mongolfier nie zasn ˛
ał; czuwał oparty
plecami o pie´n drzewa.
´Sniłem tej nocy o Małym Domostwie, o w˛edrowaniu ´Scie˙zk ˛aku jego ´srodkowi
w´sród komnat, obszernych i ciasnych, gdzie stoj ˛
a niezliczone kufry, a gaw˛edziarki
rozmy´slaj ˛
a o naszych liniach; spiralny szlak wiedzie coraz dalej w gł ˛
ab dawne-
go schronienia, mijaj ˛
ac ludzi zaj˛etych paleniem oraz dziatw˛e pochłoni˛et ˛
a grami,
zmierza ku w ˛
askim korytarzom z anielskiego kamienia i małym ciemnym poko-
jom w samym ´srodku budowli. Obudziłem si˛e, nim tam dotarłem; przemkn˛eło mi
przez my´sl, ˙ze nie byłem dot ˛
ad w najstarszych komnatach Małego Domostwa.
Uniosłem powieki i stwierdziłem, ˙ze blady z niewyspania Mongolfier siedzi wy-
prostowany, a na jego udzie spoczywa tamto urz ˛
adzenie, które sam nazwał broni ˛
a.
— Dobrze — mrukn ˛
ał. — Dobrze. — Przetarłem oczy i usiadłem. Podniósł
si˛e i wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e na znak, ˙ze pora odda´c gałk˛e i r˛ekawic˛e. Grzebałem przez
chwil˛e w plecaku; z samego dna, spod sterty rupieci dobiegł cichy sygnał.
— Nareszcie — rzucił Mongolfier, gdy wr˛eczyłem zaginione przedmioty. Mó-
wił głosem dr˙z ˛
acym ze zm˛eczenia, lecz po raz pierwszy, odk ˛
ad go ujrzałem, wy-
dał mi si˛e zupełnie spokojny. Poci ˛
agn ˛
ał mnie na ´srodek ł ˛
aki, gdzie w´sród kwiatów
zostawił Plunketta.
— Usi ˛
ad´z — polecił. — Usi ˛
ad´z i zamknij oczy.
Usadowiłem si˛e wygodnie, ale oczy miałem otwarte. Patrzyłem na srebrzyst ˛
a
mgł˛e wstaj ˛
ac ˛
a znad Rzeki w dolinie. Obserwowałem m˛e˙zczyzn˛e stoj ˛
acego przy
niezwykłym urz ˛
adzeniu. Mongolfier naci ˛
agn ˛
ał moj ˛
a r˛ekawic˛e, uj ˛
ał gałk˛e, zbli˙zył
j ˛
a do postumentu, na którym spoczywał Plunkett, i cofn ˛
ał rami˛e. Kulka przenik-
181
n˛eła szkliste pudełko, jakby została wrzucona do ´srodka i wsun˛eła si˛e miedzy inne
pokr˛etła. W tej samej chwili sygnał ucichł. Mongolfier udał, ˙ze obraca dodatkow ˛
a
gałk˛e, która przekr˛eciła si˛e samoistnie. Kula ja´sniejsza ni˙z szkło pociemniała, jak-
by wypełnił j ˛
a szary dym. Mongolfier manipulował pokr˛etłem, a˙z stała si˛e czarna
jak mur przechodni. W porannym pejza˙zu ziała ciemna dziura.
— Plunkett jest martwy — oznajmił Mongolfier. — Zamknij oczy. — Wło˙zył
swoj ˛
a r˛ekawic˛e i udał, ˙ze przekr˛eca kolejn ˛
a gałk˛e, a wówczas kula oderwała si˛e
od postumentu. — Zamknij oczy — rzucił niecierpliwie, spogl ˛
adaj ˛
ac raz na mnie,
raz na urz ˛
adzenie.
— Dobrze — odparłem, ale i tak nie posłuchałem. Wcisn ˛
ałem kapelusz na
głow˛e, by od razu go zdj ˛
a´c. Czarna kula szybowała wolno ku mojej twarzy. Przez
chwil˛e odczuwałem paniczny strach, zupełnie jak wówczas, gdy czer´n przechod-
niego muru wypełniła mi pole widzenia. Zamkn ˛
ałem oczy.
I otworzyłem je tutaj.
Tak. Musisz je teraz zamkn ˛
a´c, bo opowie´s´c dobiega kresu. . .
Poczekaj. Odłó˙z r˛ekawic˛e. Czuj˛e strach.
Strach?
Boj˛e si˛e o niego, o siebie. Co ze mn ˛
a b˛edzie, aniele, gdy nieruchomy jak mu-
cha w przezroczystej bryle plastiku zako´ncz˛e opowie´s´c?
Nic. Je´sli przyjdzie sen, obudzisz si˛e i nie b˛edziesz go pami˛eta´c. Nie s ˛
adz˛e
jednak, ˙zeby´s ´snił. Moim zdaniem zapadniesz w niebyt.
Miałem wra˙zenie, ˙ze siedz˛e na ł ˛
ace, a w chwil˛e pó´zniej znalazłem si˛e tutaj,
by opowiedzie´c swoj ˛
a histori˛e. Wiem, ˙ze tak by´c nie mogło. Chyba ju˙z o tym
wszystkim mówiłem.
Tak.
Czemu pami˛e´c mnie zawodzi?
Nie ma ciebie tutaj, Potoku. Zabrali´smy jedynie. . . wizerunek podobny do
przezrocza z Archiwum, które pozwala wnioskowa´c o tobie tylko na podstawie. . .
Interpretacji.
Tak, na podstawie interpretacji. Trzeba uwzgl˛edni´c tamtego, który znika, gdy
si˛e pojawiasz, i powraca, ilekro´c odchodzisz. Tak czy inaczej, ˙zadna z tych rozmów
nie ma na ciebie wpływu, podobnie jak wizerunek Plunketta nie mógł odpowie-
dzie´c u´smiechem na u´smiech. Gdy tu powrócisz, b˛edziesz zdumiony i zaskoczony,
bo znów ci si˛e wyda, ˙ze przed chwil ˛
a Mongolfier i ty siedzieli´scie razem na ł ˛
ace.
B˛edziesz znowu podziwia´c chmury i kopuł˛e; po raz kolejny opowiesz swoj ˛
a hi-
stori˛e. Nie mamy poj˛ecia, kim jeste´s, gdy nie ma ci˛e tu z nami, gdy spoczywasz
na swym postumencie. Odkryli´smy jedynie, ˙ze czasem budzisz si˛e ze snu w pełni
´swiadomy, a czasami trudno ci˛e dobudzi´c. . .
Ile razy musz˛e przez to przej´s´c?
182
Zawsze o to pytasz. Gdy nasz syn. . . mój syn doro´snie, Potoku, i przyjmie cie-
bie, o ile starczy mu odwagi, zostaniesz obudzony trzysta razy w ci ˛
agu sze´sciuset
lat.
Nie, aniele. Tylko nie to. . .
Wiele ˙zywotów, Potoku, jak zapowiedziała Barwa Czerwieni.
Ona ju˙z odeszła. Wszyscy odchodz ˛
a. Czego dokonałem, aniele? Czy długo
˙zyłem? Czy zszedłem w dolin˛e? A Jednodniówka? Och, aniele, kim si˛e stałem?
Nie wiem. S ˛
a tacy, którzy byli tob ˛
a i mog ˛
a si˛e domy´sli´c. ´
Sniło im si˛e albo
sobie wyobrazili, ˙ze wróciłe´s do Małego Domostwa i zostałe´s. Mongolfier powia-
da, ˙ze kiedy wysłu˙zony ´smigłowiec przyleciał po niego na ł ˛
ak˛e, obserwował ci˛e
do ostatniej chwili; podziwiałe´s nieznan ˛
a maszyn˛e i odprowadzałe´s wzrokiem od-
latuj ˛
acego wysłannika. Tyle wiemy. Mo˙zemy wnioskowa´c jedynie z tego, co nam
opowiedziałe´s, Potoku.
Za ka˙zdym razem słysz˛e o tym, a nast˛epnie zapominam? Jestem podobny do
matki Tom zamkni˛etej w pudełku, do paska papieru, z którego ´swi˛ety Gene zrobił
p˛etl˛e niesko´nczono´sci?
Tak.
A zatem uwolnij mnie, aniele. Pozwól mi zasn ˛
a´c, skoro nie mog˛e umrze´c.
Uwolnij mnie szybko, póki jestem w stanie znosi´c to brzemi˛e. . .
Tak, pora na sen, mój ´smiałku. ´
Spij, Potoku. Przymknij oczy, przymknij oczy.
Zapomnij.
Chciałbym. . . Poczekaj, wstrzymaj si˛e. Wysłuchaj pro´sby. Miej wzgl ˛
ad na
moje drugie ja. Pami˛etaj, ˙ze musisz si˛e nim zaopiekowa´c, gdy powróci. We´z mnie
za r˛ek˛e, dotknij jego dłoni. Obiecaj.
Dobrze. Obiecuj˛e.
Zosta´n z nim.
Na zawsze. Przysi˛egam. A teraz zamknij oczy.