Crowley John Późne Lato

background image
background image

J

OHN

C

ROWLEY

P

Ó ´

ZNE LATO

Przeło˙zyła: Iwona ˙

Zółtowska

Tytuł oryginału: Engine Summer

Data wydania: 1997

Data wydania oryginalnego: 1979

background image

SPIS TRE ´SCI

SPIS TRE ´SCI

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

2

PIERWSZY KRYSZTAŁ — WIELE ˙

ZYWOTÓW

PIERWSZA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

7

DRUGA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

13

TRZECIA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

20

CZWARTA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

27

PI ˛

ATA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

33

SZÓSTA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

39

SIÓDMA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

46

ÓSMA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

52

DRUGI KRYSZTAŁ — ´

SMIECH KUTERNOGI

PIERWSZA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

59

DRUGA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

65

TRZECIA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

71

CZWARTA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

77

PI ˛

ATA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

84

SZÓSTA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

92

SIÓDMA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

98

ÓSMA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

105

TRZECI KRYSZTAŁ — LIST OD DOKTOR BOOTS

PIERWSZA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

114

DRUGA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

121

TRZECIA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

128

CZWARTA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

135

PI ˛

ATA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

141

SZÓSTA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

148

2

background image

CZWARTY KRYSZTAŁ — NIEBO JEST ZIELON ˛

A Ł ˛

AK ˛

A

PIERWSZA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

152

DRUGA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

158

TRZECIA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

164

CZWARTA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

172

PI ˛

ATA FASETA

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

178

3

background image

Dla Lance Bird, bo podziela moj ˛

a opini˛e, ˙ze wtr˛ety i dygresje

stanowi ˛

a najciekawszy element opowie´sci.

background image

Ów człowiek rzekł: Sk ˛

ad ta niech˛e´c? Gdyby´s słuchał przypowie-

´sci, sam zmieniłby´s si˛e w przypowie´s´c; to dobry sposób, by unikn ˛

a´c

wszystkich codziennych trosk.

Drugi na to: Gotów jestem i´s´c o zakład, ˙ze i to zdanie jest przy-

powie´sci ˛

a.

Pierwszy odparł: Wygrałe´s.
Drugi stwierdził: Niestety, jedynie w przypowie´sci.
Pierwszy na to: Nie, w rzeczywisto´sci. W przypowie´sci poniosłe´s

kl˛esk˛e.

Franz Kafka

Przypowie´sci i paradoksy

background image

PIERWSZY KRYSZTAŁ —

WIELE ˙

ZYWOTÓW

background image

PIERWSZA FASETA

Zasn ˛

ałe´s?

Nie. Czuwam. Miałem zamkn ˛

a´c oczy. Kazano mi zaczeka´c, a˙z pozwol ˛

a je

znowu otworzy´c.

A wi˛ec unie´s powieki. . . Co widzisz?
Ciebie.
Czy jestem. . .
Przypominasz. . . moj ˛

a znajom ˛

a. Tamta dziewczyna była ni˙zsza. Wszystkie

anioły s ˛

a takie wysokie?

Co jeszcze widzisz?
Traw˛e, na której siedzimy. To jest trawa?
Co´s w tym rodzaju.
Przez szklany dach widz˛e niebo. Och, aniele, czy to mo˙zliwe?
Oczywi´scie.
Dotarłem tutaj. Wła´snie tu. On miał racj˛e, mówi ˛

ac ˙ze tego dokonam. . . Anie-

le! Widz˛e chmury pod nami!

Oczywi´scie.
Odnalazłem ci˛e wreszcie. Najwi˛eksza ze strat została dzi˛eki mnie wynagro-

dzona.

Tak. Zagin˛eli´smy, a ty nas odnalazłe´s. Byli´smy ´slepi i dzi˛eki tobie przejrzeli´smy

na oczy. Tak si˛e składa, ˙ze nie mo˙zesz tu długo pozosta´c, a zatem. . .

Czego oczekujesz?
Twojej opowie´sci.
Tym w istocie jestem, prawda? Moj ˛

a własn ˛

a opowie´sci ˛

a. Zgoda, b˛ed˛e opowia-

da´c, ale to długa historia. Mam j ˛

a przedstawi´c w cało´sci?

Zacznij od pocz ˛

atku i nie przerywaj, a˙z sko´nczysz. A˙z nadejdzie kres twojej

historii.

Od pocz ˛

atku. . . Skoro uto˙zsamiłem si˛e ze swoj ˛

a opowie´sci ˛

a, zapewne i dla

mnie istnieje pocz ˛

atek. Czy mam zacz ˛

a´c od chwili narodzin? Czy one stanowi ˛

a

pocz ˛

atek? Mógłbym powiedzie´c najpierw o twojej srebrnej r˛ekawicy; o srebrnej

r˛ekawicy i kuli. . . Zaczn˛e jednak od Małego Domostwa i opowiem, jak si˛e dowie-
działem o istnieniu takich przedmiotów; w ten sposób pocz ˛

atek b˛edzie równie˙z

7

background image

ko´ncem. Zreszt ˛

a i tak powinienem opisa´c najpierw Małe Domostwo, bo stamt ˛

ad

wyszedłem i tam spodziewam si˛e zako´nczy´c w˛edrówk˛e. Na dobr ˛

a spraw˛e przez

cały czas jestem w Małym Domostwie. Tam jest moje miejsce; jego istota stanowi
zarazem esencj˛e mnie samego. Gdy mówi˛e o sobie, zazwyczaj mam tak˙ze w pa-
mi˛eci Małe Domostwo. Nie potrafi˛e go dokładnie opisa´c, bo z moj ˛

a przemian ˛

a

i ono si˛e zmieniło. Gdy stałem si˛e inny, zostało we mnie przekształcone. Z dru-
giej strony jednak, kiedy ci o sobie opowiem, zrozumiesz, czym jest Domostwo,
a raczej, jakie mo˙ze by´c.

Przyszedłem na ´swiat w pokoju mbaby — matki mojej matki. Zgodnie z oby-

czajem sp˛edziłem tam najwcze´sniejsze dzieci´nstwo. Pokój mbaby pami˛etam le-
piej ni˙z inne z tysi˛ecy pomieszcze´n Małego Domostwa. To było jedyne miejsce,
które pozostało niezmienione; jego ´sciany zawsze wygl ˛

adały tak samo, chocia˙z

w miar˛e jak rosłem pozornie si˛e przemieszczało, bo s ˛

asiednie pokoje i ´sciany

podlegały ustawicznym przesuni˛eciom. Mieszkanie mbaby nie było tak stare jak
pierwotne gniazdo, wzniesione przez ´swi˛etego Andy’ego — serce Małego Do-
mostwa, pełne ciasnych klitek z szarych bloków porowatego kamienia aniołów,
gdzie skrywano wszelkie tajemnice. Pokój mbaby nie przypominał równie˙z znaj-
duj ˛

acych si˛e na obrze˙zach Małego Domostwa ´swietlistych nierealnych komnat

o widmowych ´scianach, które zmieniały si˛e co dnia i harmonijnie ł ˛

aczyły z oto-

czeniem. Mbaba mieszkała po stronie poranka, niedaleko ´scie˙zki; ´sciany pokoju
były drewniane, a glinian ˛

a podłog˛e okrywały szmaciane chodniki; pełzało po niej

mnóstwo ˙zuków, raz nawet przypl ˛

atał si˛e czarny w ˛

a˙z i mieszkał tam przez dzie-

wi˛e´c dni. Słoneczny blask od wczesnego ranka, jak fala wpadał ´swietlikami do
pomieszczenia; znikał po południu, nim zapalono lampy. Do mbaby mo˙zna by-
ło zajrze´c od zewn ˛

atrz, bo nad jej pokojem była kopułka z otworami na bokach

i pomalowanymi na czerwono okiennicami, które trzaskały szarpane wiatrem.

Przyszedłem na ´swiat po południu; ko´nczył si˛e listopad. Niemal wszyscy

mieszka´ncy powrócili ju˙z do ciepłych pieleszy Małego Domostwa; na zewn ˛

atrz

pozostała zaledwie garstka. Zgromadzono wszelkie zapasy na zim˛e, du˙zo chleba

´swi˛etej Bei i zwykłej ˙zywno´sci. Moja matka przesiadywała u mbaby; towarzy-

stwa dotrzymywała im Salwa ´Smiechu, gaw˛edziarka i ceniona znachorka w jednej
osobie. Chrupały włoskie orzechy, popijaj ˛

ac je wod ˛

a z sokiem malinowym, gdy

zacz ˛

ał si˛e poród. Tak mówiono.

Imi˛e nadane mi przez gaw˛edziark˛e brzmiało Potok Słów. Nazwała mnie tak,

bo z pocz ˛

atkiem zimy szybciej rw ˛

a potoki i wiatr silniej dmie w´sród pustych

łodyg.

Wywodz˛e si˛e z linii, której znakiem jest Dło´n; nasz patron to ´swi˛ety Roy oraz

´swi˛ety Dean. Wiele osób z naszej linii nosi imiona zwi ˛

azane z mow ˛

a. Matka na-

zywa si˛e Jedno Słowo, mbaba za´s ma na imi˛e Taka Mowa.

Bywaj ˛

a tak˙ze odniesienia do r ˛

ak i dłoni — na przykład Siedmior˛eki albo

Kciuk. W mojej relacji Małe Domostwo b˛edzie przedstawione tak, jak widzi je

8

background image

linia Dłoni. Narrator spod znaku Li´scia albo Ko´sci przedstawiłby odmienn ˛

a wi-

zj˛e.

Srebrna kula i r˛ekawica. . . Miałem wtedy siedem lat. Był listopad. Pami˛etam

doskonale, bo tamtego dnia po raz pierwszy w ˙zyciu stan ˛

ałem przed gaw˛edziark ˛

a,

co spotyka ka˙zdego siedmiolatka, mniej wi˛ecej w rocznic˛e narodzin.

Okiennice w kopule nad pokojem mbaby postukiwały cicho. Zadarłem gło-

w˛e, by popatrze´c jak mbaba zsuwa si˛e po sznurowej drabince, wisz ˛

acej u otworu

wyci˛etego w kolistym sklepieniu. Karmiła ptaki. W promieniach sło´nca wróble
pofrun˛eły za ni ˛

a do pokoju z gło´snym trzepotem skrzydeł; ich białe odchody pla-

miły szmaciane chodniki rozci ˛

agni˛ete na podłodze. Dzie´n był chłodny i dlatego

mbaba opatuliła głow˛e włochat ˛

a chust ˛

a, obszyt ˛

a fr˛edzlami. Stopy miała bose, ale

ozdobione pier´scieniami.

Matka powiedziała mi, ˙ze mbaba coraz bardziej zamyka si˛e w sobie, jak cz˛esto

bywa ze starymi lud´zmi. Miała racj˛e; z dzieci´nstwa pami˛etam, ˙ze mbaba sp˛edza-
ła coraz wi˛ecej czasu w swoim pokoju. W gruncie rzeczy nie była jednak sama,
bo pod ´scianami stały kufry i komody oznaczone wyobra˙zeniem Dłoni — wła-
sno´s´c ziomków z naszej linii, powierzona mbabie. Te rze´zbione skrzynie przy-
pominały. . . plastry miodu. Stanowi ˛

a obraz Małego Domostwa — stłoczone cia-

sno, pełne tajemnic i niezwykłych opowie´sci. Ka˙zda z niezliczonych szuflad jest
opatrzona znakiem i ozdobiona rze´zbionym wzorem — zale˙znie od rodzaju ukry-
tych w ´srodku przedmiotów. Kufry powstały, by chroni´c sw ˛

a zawarto´s´c. . . a tak˙ze

legendy o zagadkowych przedmiotach trzymanych w Małym Domostwie, o ich
przeznaczeniu i tajemnej wymowie. Mbaba nie była samotna, bo miała przy so-
bie mnóstwo pami ˛

atek, zamkni˛etych w szufladach kufrów i komód opatrzonych

znakiem Dłoni.

Le˙załem goły pod ci˛e˙zkim kocem na posłaniu mbaby. Obserwowałem j ˛

a, słu-

chałem, jak mamrocze do siebie, kr ˛

a˙z ˛

ac po mieszkaniu z palcem przy zapadni˛e-

tych bezz˛ebnych ustach; chyba próbowała co´s sobie przypomnie´c. Po chwili zre-
zygnowała i si˛egn˛eła po fajk˛e. Ma w swoim pokoju star ˛

a, bardzo pi˛ekn ˛

a fajk˛e

z zielonego szkła, uformowan ˛

a w kształt cebuli i zawieszon ˛

a na ła´ncuchach pod

kopułowym sklepieniem. Odchodzi od niej pi˛e´c zwisaj ˛

acych lu´zno, gi˛etkich jak

w˛e˙ze, cybuchów o jaskrawych barwach. Góruje nad nimi metalowa kula w kształ-
cie głowy ´swi˛etej Bei; w otwarte usta wsuwa si˛e kostki odkrytego przez ni ˛

a chle-

ba.

Mbaba trzymała w palcach płon ˛

ac ˛

a zapałk˛e, a drug ˛

a r˛ek ˛

a wkładała turkusowe

okruchy chleba wyj˛ete z baryłki. Przytkn˛eła do nich zapałk˛e, si˛egn˛eła po jeden
z cybuchów i dmuchn˛eła w ustnik. Ciemny p˛echerzyk uniósł si˛e z dna wodnej
fajki i dotarł na powierzchni˛e, a z metalowych ust wydobyła si˛e smuga dymu.
Szerokie ró˙zowe pasma oplotły ła´ncuch, ulatuj ˛

ac w gór˛e ku sklepieniu. Posta´c

mbaby gin˛eła w ró˙zanej mgle; smugi dymu wydobywały si˛e z jej ust i nozdrzy.
Przyjemny jest aromat chleba ´swi˛etej Bei — lekki i korzenny, zalatuj ˛

acy spaleni-

9

background image

zn ˛

a i łagodny. . . to wo´n o wielu ró˙znych nutach. Na j˛ezyku czuje si˛e smak inny

od zapachu, jakby si˛e próbowało. . . wszystkiego. Mo˙zna go porówna´c z czym-
kolwiek. . . ze wszystkim. To smak jedzenia: suszonych owoców, kwaskowatych
ziół, orzechów laskowych, niekiedy w˛egla drzewnego albo mlecza, odnó˙zy koni-
ka polnego, ziemi, jesiennego poranka, ´sniegu. My´slałem o tym, wci ˛

agaj ˛

ac dym

w nozdrza; zerwałem si˛e z łó˙zka i owini˛ety kocem pobiegłem boso po zimnej pod-
łodze ku mbabie, z u´smiechem kiwaj ˛

acej na mnie r˛ek ˛

a. Przytuliłem si˛e do niej.

Chrz ˛

akn˛eła, si˛egaj ˛

ac po mój cybuch. Mbaba, moja matka i ja siedzieli´smy tak,

pal ˛

ac i rozmawiaj ˛

ac.

— Kiedy´smy w˛edrowali. . . — powiedziała mbaba, a ja stłumiłem chichot, bo

wiedziałem, jak ˛

a histori˛e zamierza mi przypomnie´c. Tamtego ranka miała ich do

wyboru tyle, co przedmiotów ukrytych w rze´zbionych skrzyniach, wybrała jednak
opowie´s´c z czasów w˛edrówki.

— Kiedy´smy jeszcze w˛edrowali, bardzo dawno temu. . . tak dawno, ˙ze nie

było wówczas mowy o ˙zyciu podobnym do obecnego, ani o naszych liniach, ani
o powstaniu Małego Domostwa. . . Tak czy inaczej, ´swi˛ety Andy pewnego dnia
opadł z sił. Siedmiokro´c tak si˛e zatracił, kiedy´smy w˛edrowali, a moja opowie´s´c
dotyczy jednej z owych chwil. Osłabł, bo ci ˛

agn ˛

ał wóz ´swi˛etego Roya, załado-

wany skarbami z Wielkiego Domostwa. Rozpalono ogniska, przy których grzali
si˛e ludzie. Zadziwieni, ci ˛

agn˛eli tłumnie do wozu ´swi˛etego Andy’ego, chocia˙z do

zamkni˛etych na głucho szuflad i tak nie mogli si˛e dosta´c. ´Swi˛ety Andy ch˛etnie
posiedziałby w cieple i co´s przek ˛

asił, lecz nie miał chwili spokoju, bo gromady

ciekawskich przychodziły ogl ˛

ada´c niezwykły wóz. W ko´ncu rzekł:

— Je´sli mi pozwolicie usi ˛

a´s´c na chwil˛e i nieco odetchn ˛

a´c, dla waszej uciechy

postaram si˛e uczyni´c cud.

Na te słowa gapie pozwolili, by usiadł, lecz nie dali mu jadła ni napoju. Znu-

˙zony czekaniem na odruch dobrej woli uznał, ˙ze tylko cud mo˙ze poprawi´c nastrój.

Pierwszy raz zebrał si˛e w sobie, by to uczyni´c. Wyci ˛

agn ˛

ał z szuflady srebrzy-

st ˛

a r˛ekawic˛e, która zacz˛eła cicho popiskiwa´c, ledwie j ˛

a wci ˛

agn ˛

ał na dło´n; potem

wydobył gałk˛e wydaj ˛

ac ˛

a podobne d´zwi˛eki. Pokazał ciekawskim te przedmioty,

które wzbudziły ogólne zainteresowanie. Tak mi si˛e przynajmniej wydaje. ´Swi˛e-
ty Andy z całej siły cisn ˛

ał graj ˛

ac ˛

a gałk˛e w nocn ˛

a ciemno´s´c. Wszyscy słyszeli,

jak metal obija si˛e o gał˛ezie drzew. ´Swi ˛

atobliwy człowiek nie opu´scił ur˛ekawicz-

nionej dłoni. Wkrótce gałka powróciła i wyl ˛

adowała na r˛ekawicy ´swi˛etego lekko

niczym ptak. Wszyscy osłupieli. ´Swi˛ety Andy rzucał gałk ˛

a raz po raz, a gapie

klaskali i gwizdali. Za ka˙zdym razem długo jednak trzeba było czeka´c na powrót
srebrzystego pocisku; gwizdy i oklaski cichły z wolna, a˙z w ko´ncu ludzie oznaj-
mili:

— Znudził nas twój cud. Poka˙z co´s innego. — ´Swi˛ety Andy przeczuwał, ˙ze

niejedn ˛

a sztuczk˛e mógłby wykona´c, u˙zywaj ˛

ac srebrzystej r˛ekawicy i połyskliwej

10

background image

gałki, ale nie miał poj˛ecia, jak si˛e do tego zabra´c. Widzowie szturchali go kijami
i rzucali zło´sliwe uwagi. W ko´ncu schował r˛ekawic˛e i gałk˛e, a potem oznajmił:

— Uczyni˛e wnet inny cud. Zobaczycie na własne oczy bezz˛ebnego człowieka,

który je surowe mi˛eso. — Otworzył szeroko usta, by wszyscy si˛e przekonali, ˙ze
nie ma ani jednego z˛eba. Sama wygl ˛

adam teraz jak ´swi˛ety Andy.

Ludzie uznali, ˙ze pokaz zapowiada si˛e ciekawie. Była tylko jedna trudno´s´c:

nie mieli surowego mi˛esa. Andy bardzo zgłodniał, tote˙z odparł skwapliwie, ˙ze
zadowoli si˛e gotowanym. Gapie przynie´sli jadło i postawili je przed ´swi ˛

atobliwym

m˛e˙zem, który nagle otworzył szeroko usta i pokazał gapiom pi˛ekne, mocne, białe
z˛ebiska. Szarpał i ˙zuł mi˛eso, kłapi ˛

ac szcz˛ekami i zgrzytaj ˛

ac gło´sno od czasu do

czasu, by gapie wszystko słyszeli i widzieli.

Gdy zjadł, co mu dano, podniósł si˛e i wyszedł, nim widzowie ochłon˛eli ze

zdumienia. Nie było ono jednak tak wielkie, by ich powstrzymało od zabrania
srebrzystej r˛ekawicy i gałki. Dlatego nie mog˛e wam ich pokaza´c na dowód, ˙ze
mówi˛e prawd˛e. Co´s si˛e jednak zachowało.

Pod koniec opowie´sci mbaba zwykle wstawała i z oczyma utkwionymi

w szufladkach podchodziła do rze´zbionej komody; wodziła po niej opuszkami
palców, a˙z trafiła na odpowiedni znak. Tym razem wyci ˛

agn˛eła drewnian ˛

a szka-

tułk˛e w kształcie ust. Rozpromieniła si˛e, wydobywszy pi˛ekne, l´sni ˛

ace, białe z˛eby

´swi˛etego.

— Sztuczna szcz˛eka — wyja´sniła. — Wszystkim pasuje. — Wło˙zyła cudo do

ust i przesun˛eła j˛ezykiem na wła´sciwe miejsce. Wyszczerzyła z˛eby, abym mógł je
dokładnie obejrze´c.

— Taki to był cud — dodała na koniec. — ´Swi˛ety Andy u˙zył sztucznej szcz˛e-

ki, wiekowej jak inne przedmioty w moim pokoju. A jednak wygl ˛

ada jak nowa.

*

*

*

To si˛e zdarzyło w siódm ˛

a rocznic˛e moich narodzin. Prawie dziesi˛e´c lat temu. . .

O co chodzi?

Mniejsza z tym. Mów dalej, prosz˛e.
Co ci˛e zaskoczyło w mojej opowie´sci?
Mów dalej.
A zatem. . . Siódma rocznica. Co siedem lat odwiedzamy gaw˛edziark˛e obezna-

n ˛

a ze sprawami naszej linii, by przyjrzała si˛e zawarto´sci Archiwum i sprawdziła,

co z nas wyrosło. Nie mam poj˛ecia, czemu wybrano siódemk˛e oraz jej wielo-
krotno´sci. Mo˙ze dlatego, ˙ze cyfra siedem wyst˛epuje w rozmaitych wyliczankach.
Prze˙zyłem dwie siódemki z okładem i z własnego do´swiadczenia mog˛e powie-
dzie´c, ˙ze w przełomowym roku człowiek si˛e zmienia. . . jest bardziej sob ˛

a. Mi˛e-

dzy rocznicami chodzimy niekiedy do gaw˛edziarki po wsparcie w trudnej chwili

11

background image

lub pomoc w zrozumieniu samego siebie; zwyczajowo ka˙zdy udaje si˛e do niej,
ledwie sko´nczy lat siedem, czterna´scie, dwadzie´scia jeden, dwadzie´scia osiem.
Ostatni rok pierwszej siódemki to czas ró˙zy.

Skoro mam wyja´sni´c, co to za pora, musz˛e najpierw wspomnie´c o czwórdz-

bankach, o doktor Boots i jej Rejestrze, o Przymierzu, katastrofie i zniszczeniu

´swiata aniołów. . . Mo˙ze ta moja opowie´s´c w ogóle nie ma pocz ˛

atku?

background image

DRUGA FASETA

Gaw˛edziarka, do której mbaba mnie zaprowadziła, miała na imi˛e Barwa

Czerwieni. Przyja´zniły si˛e od dziecka. Mbaba wspomniała, ˙ze Barwa Czerwie-
ni w młodo´sci była przypisana do linii Wody i nazywała si˛e Wichura. Dopiero
gdy zmieniła imi˛e, zacz˛eła poznawa´c Archiwum i została gaw˛edziark ˛

a.

— Nie znała wówczas sekretów naszej linii — tłumaczyła mbaba, przygoto-

wuj ˛

ac mnie do tego spotkania. Jej oddech zmieniał si˛e w delikatn ˛

a biał ˛

a mgieł-

k˛e. — Dopiero kilka lat temu wzi˛eła si˛e za jej studiowanie.

— Od moich narodzin?
— Na dobr ˛

a spraw˛e zajmowała si˛e tym ju˙z wcze´sniej — odparła mbaba. —

Nie jest to jednak odległa przeszło´s´c. — Byli´smy gotowi do wej´scia. — Tak czy
inaczej, wszyscy powiadaj ˛

a, ˙ze jest bardzo m ˛

adra i doskonale zna wszelkie tajem-

nice linii Dłoni.

— Jakie tajemnice?
— Na przykład twoje! — Mbaba poci ˛

agn˛eła mnie za ucho. — Kto jak kto, ale

ty powiniene´s to rozumie´c.

Gdy wyszli´smy z pokoju, dodała:
— Barwa Czerwieni mieszka obok ´Scie˙zki. Lubi przysłuchiwa´c si˛e krokom

przechodniów mijaj ˛

acych jej pokoje.

´Swi˛ety Roy (mam rzecz jasna na my´sli Roya Mniejszego, a nie Roya Wiel-

kiego) powiedział, ˙ze ´Scie˙zka sama układa si˛e pod stopami. Małe Domostwo roz-
rastało si˛e stopniowo. Wokół starego gniazda powstawały z latami du˙ze i małe
pomieszczenia zł ˛

aczone ´scianami jak w plastrze miodu, lecz nie tak regularne.

Domostwo zajmowało stoki wzgórz i brzegi strumienia; były tam schody i w ˛

a-

skie korytarze. Pokoje ró˙zniły si˛e kształtem i wielko´sci ˛

a; nie było dwu takich

samych. W ogromnych pomieszczeniach stały rz˛edy kolumn, w małych połyski-
wały zwierciadła; tysi ˛

ace wariantów. Dawne, niezmienne komnaty w ´srodku do-

mostwa, nowe i niestałe u jego kra´nców. ´Scie˙zka biegła spiralnie przez najstarsze
pomieszczenia ku ´srodkowym pokojom, a potem dalej, na zewn ˛

atrz, ku osikowym

gajom, gdzie linia Klamry miała swoje drzwi po wieczornej stronie. Z Małego
Domostwa mo˙zna było wyj´s´c tylko ´Scie˙zk ˛

a. Trzeba si˛e tam urodzi´c, by trafi´c do

´srodka. ´Scie˙zka z pozoru niczym si˛e nie ró˙zni od swego otoczenia; sama układa

13

background image

si˛e pod stopami. Ta nazwa oznacza szlak biegn ˛

acy przez wszystkie pomieszcze-

nia. Jedno przechodzi w drugie; kto nie wie, jak biegnie ´Scie˙zka, mo˙ze bł ˛

adzi´c

w niesko´nczono´s´c.

Do mieszkania Barwy Czerwieni szło si˛e długo, ci ˛

agle w stron˛e dawnego

gniazda. Wiekowe komnaty o ´scianach z kamienia były chłodne latem, ciepłe
i przytulne zim ˛

a. Tu przesiadywały gaw˛edziarki, ´sledz ˛

ac bieg swych linii i plot ˛

ac

z nich paj˛ecz ˛

a sie´c, która ogarniała całe domostwo. W komnacie gaw˛edziarki pa-

nował półmrok. Nie wida´c tam nieba jak u mbaby. W dachu otwierały si˛e w ˛

askie

´swietliki wypełnione jasnozielonym szkłem; mnóstwo w nim było powietrznych

p˛echerzyków. Mbaba poło˙zyła mi r˛ek˛e na ramieniu i dono´snym głosem zawołała
po imieniu Barw˛e Czerwieni. Ze ´srodka dobiegł ´smiech, a mo˙ze pokasływanie.
Mbaba wci ˛

agn˛eła mnie do pokoju.

Po raz pierwszy byłem w tak starej komnacie. ´Sciany wzniesiono z bloków

szarego kamienia zwanego przez nas anielskim. Niektóre zostały starannie ob-
robione; owalne prze´swity (podobno ka˙zdy z kamiennych bloków ma w ´srodku
taki otwór) tworzyły cztery okienka. ´Swiatło wpadaj ˛

ace przez szklane tafle sufitu

pozwalało dostrzec za oknami małe kaskady spi˛etrzonych wód strumienia.

Mbaba pomogła mi wygodnie usi ˛

a´s´c. Starałem si˛e zachowa´c spokój. Czeka-

łem, co b˛edzie dalej. Barwa Czerwieni wyszła z s ˛

asiedniego pomieszczenia, spoj-

rzała na mbab˛e i wybuchn˛eła ´smiechem. Kiedy uniosła ramiona w powitalnym
ge´scie, bransolety zad´zwi˛eczały na przegubach r ˛

ak. Była starsza od mbaby i nosi-

ła wielkie okulary, których szkła połyskiwały, gdy kiwała głow ˛

a w odpowiedzi na

powitalne słowa. Usiadła naprzeciwko mnie, podci ˛

agn˛eła bose stopy i oparła ra-

miona na kolanach. Milczała, nie spuszczaj ˛

ac ze mnie bystrych oczu ukrytych za

l´sni ˛

acymi okularami. Kiedy si˛e wreszcie odezwała, słowa wypowiadane d´zwi˛ecz-

nym i umiej˛etnie modulowanym głosem płyn˛eły niespiesznie jak krople oliwy.
Nie wszystkie potrafiłem zrozumie´c.

Podczas rozmowy Barwa Czerwieni wyci ˛

agn˛eła z sakiewki gar´s´c okruchów

chleba ´swi˛etej Bei i owin˛eła je niebiesk ˛

a bibułk ˛

a; po chwili trzymała w palcach

grubego skr˛eta. Z kieszeni wyj˛eła dług ˛

a zapałk˛e i skin˛eła na mnie, ˙zebym usiadł

obok niej. Podszedłem z oci ˛

aganiem, chocia˙z mbaba wykonała ponaglaj ˛

acy gest.

Barwa Czerwieni podała mi zapałk˛e i patrzyła z uwag ˛

a, jak pocieram j ˛

a o chropo-

waty kamie´n i, trzymaj ˛

ac drewienko obiema r˛ekami, przypalam jej skr˛eta. Wyd˛ete

policzki gaw˛edziarki zapadły si˛e, gdy hała´sliwie wydmuchn˛eła ró˙zowy obłoczek.
Szczere i przyjazne zaciekawienie w jej wzroku sprawiło, ˙ze si˛e zarumieniłem
i u´smiechn ˛

ałem jednocze´snie.

— Witaj — rzuciła, pal ˛

ac chleb. — Miły z ciebie dzieciak. Ch˛etnie z tob ˛

a

porozmawiam. Nie zdradz˛e ci wszystkich tajemnic, ale jestem pomocna i wyro-
zumiała. Nie ma powodu do obaw. Wiem, ˙ze czujesz si˛e dziwnie, ale wkrótce
dojdziemy do porozumienia i na pewno si˛e zaprzyja´znimy. . .

14

background image

Nie. . . jasne, ˙ze nie mówiła takich rzeczy, ale dała mi to do zrozumienia

w chwili, gdy si˛e przywitali´smy, bo u˙zywała prawdziwej mowy, a w tej dziedzi-
nie nie miała sobie równych; jako prawdziwa mistrzyni nie była w stanie zwodzi´c
nawet takiego prostaczka jak ja. Oczywi´scie mało wówczas z tego rozumiałem,
a o pewnych sprawach wspomnianych przez gaw˛edziark˛e i mbab˛e nie mogłem
wcze´sniej nawet słysze´c.

— Nie jeste´s prawdomówc ˛

a — stwierdziła Barwa Czerwieni.

— Nie — odparłem.
— Wkrótce nim zostaniesz. — Poło˙zyła mi dło´n na ramieniu i uniosła g˛este

brwi. — Potok; tak ci˛e b˛ed˛e nazywała. Zbyt długo trzeba mle´c ozorem, by wy-
mówi´c pełne imi˛e. — Parskn˛eła ´smiechem. Zabawne wyra˙zenie: mle´c ozorem.
Zamieniła kilka słów z mbab ˛

a, daj ˛

ac jej do zrozumienia, ˙ze chce ze mn ˛

a poroz-

mawia´c na osobno´sci. Gdy zostali´smy sami, zgasiła skr˛eta i skin˛eła, daj ˛

ac znak,

˙zebym poszedł za ni ˛

a do s ˛

asiedniego pokoju.

— Twoja mbaba bardzo ci˛e chwali — stwierdziła, wyjmuj ˛

ac z komody ma-

ł ˛

a w ˛

ask ˛

a szkatułk˛e, która mie´sciła si˛e na pomarszczonej dłoni. Otworzyła j ˛

a.

W ´srodku znajdowały si˛e cztery zaokr ˛

aglone flakoniki z por˛ecznymi zatyczka-

mi. Ka˙zdy był innego koloru: pierwszy czarny, drugi srebrzysty, trzeci biały jak
naga ko´s´c, a czwarty bł˛ekitny jak niebo o zachodzie w ´srodku zimy. — Mbaba
twierdzi, ˙ze lubisz opowie´sci.

— Tak.
— Znam ich mnóstwo — odparła łagodnie, a zarazem powa˙znie, jej oczy spo-

gl ˛

adały na mnie bystro zza połyskliwych szkieł. — Wszystkie s ˛

a prawdziwe. —

Oboje skwitowali´smy te słowa wybuchem ´smiechu. Dreszcz mnie przebiegł, gdy
słuchałem tego d´zwi˛eku; był gł˛eboki i dono´sny, ´spiewny cho´c niski. Wiedziałem
ju˙z, ˙ze Barwa Czerwieni to istota błogosławiona; mo˙ze nawet ´swi˛eta.

Czemu nazwałe´s j ˛

a błogosławion ˛

a?

Błogosławiona. . . Blask powiedział mi, ˙ze przed wiekami w obecno´sci błogo-

sławionych zamykano usta i pow´sci ˛

agano j˛ezyki. My za błogosławionych uznaje-

my ludzi, przy których trudno powstrzyma´c si˛e od ´smiechu. To wszystko.

Barwa Czerwieni si˛egn˛eła po czarny flakonik, nabrała kciukiem odrobin˛e jego

ró˙zowej zawarto´sci i dotkn˛eła palcem moich warg. Zlizałem mikstur˛e. Nie mia-
ła ˙zadnego smaku. Gaw˛edziarka znów si˛egn˛eła do kufra i wyj˛eła kilka czarnych
pudełek z przegródkami oraz podłu˙zne walce z niewielkimi soczewkami. Zanio-
sła je do wi˛ekszego pokoju i zmontowała starannie, umieszczaj ˛

ac pod oszklonymi

´swietlikami, tak by walce skierowane były ku białej płaszczy´znie ´sciany. Poci ˛

a-

gn˛eła za sznurek przymocowany do zasłony zielonkawego prze´switu; blask padł
na zwierciadło umieszczone za pudełkami. Promie´n skupiony na soczewce odbił
si˛e i trafił do podłu˙znego walca o niewielkim przekroju; na ´scianie zal´snił blado-
zielony kr ˛

ag.

15

background image

Barwa Czerwieni nadzwyczaj ostro˙znie otworzyła podłu˙zn ˛

a szkatułk˛e i po na-

my´sle wybrała jeden z wielu umieszczonych w niej cienkich szklanych kwadraci-
ków. Gdy popatrzyła na´n pod ´swiatło, dostrzegłem barwny wzór. Umie´sciła płytk˛e
w czarnej machinie i ten sam wzór pojawił si˛e na ´scianie, znacznie powi˛ekszony
i tak wyra´zny, jakby go tam wyrysowano.

— To jest Archiwum? — wyszeptałem.
— Tak.
Wiele lat pó´zniej Blask powiedział mi, jak brzmi pełna nazwa Archiwum. Na

moj ˛

a pro´sb˛e powtarzał j ˛

a tak długo, a˙z nauczyłem si˛e formułki na pami˛e´c i sam

mogłem recytowa´c te słowa jak magiczne zakl˛ecie. Mruczałem je w niesko´nczo-
no´s´c, czekaj ˛

ac, a˙z przyjdzie sen: Zintegrowane Archiwum Uniwersalnej Kartoteki

Parasocjalnych Typów Osobowo´sci Wassera-Doziera, Wydanie Dziewi ˛

ate. Blask

próbował mi wytłumaczy´c to poj˛ecie, ale zapomniałem, o co chodziło. Nawet
gaw˛edziarka, która codziennie patrzyła na tajemnicze wzory, u˙zywała skróconej
nazwy: Archiwum. Stamt ˛

ad wzi˛eły si˛e nasze linie, chocia˙z aniołowie, jego twór-

cy, nie mieli o nich poj˛ecia. Archiwum jest o setki lat starsze od linii odkrytych
dopiero przez gaw˛edziarki.

— W dawnych czasach — tłumaczył mi Blask — Archiwum nie było ´zró-

dłem wiedzy. Słu˙zyło do zaprowadzenia w niej ładu. Aniołowie wymy´slili Archi-
wum i wiele innych rzeczy. Wprawdzie zagadnienia, które zostały dzi˛eki niemu
uporz ˛

adkowane, dawno straciły znaczenie, ale odkryto nieznan ˛

a wcze´sniej nauk˛e

o liniach. Twórcy Archiwum nie mieli poj˛ecia, ˙ze jest w nim zawarta. Cz˛esto tak
bywa.

Przygl ˛

adałem si˛e ja´sniej ˛

acym na białej ´scianie symbolom mojej linii, która

cieszy si˛e zasłu˙zon ˛

a sław ˛

a, bo pochodzi z niej dwoje wielkich ´swi˛etych.

— Mamy w linii Dłoni par˛e ´swi˛etych patronów — oznajmiłem.
— M ˛

adry z ciebie chłopiec — odparła Barwa Czerwieni. — Masz mi chyba

co´s wi˛ecej do powiedzenia. — Przemawiała łagodnie, ale poczułem si˛e zmie-
szany, bo wspomniałem o rzeczach, na których słabo si˛e znałem. Uprzejmie od-
czekała chwil˛e w nadziei, ˙ze odezw˛e si˛e ponownie; skwitowała moje milczenie
wybuchem ´smiechu. Zaj˛eła si˛e przezroczami Archiwum, a po chwili zacz˛eła mó-
wi´c, troch˛e do mnie, troch˛e do siebie, o naszej linii i sposobie ˙zycia; podczas
tego wywodu uj˛eła moj ˛

a dło´n. Siedzieli´smy obok siebie na posłaniu. Nic prócz

barwnego wzoru na ´scianie pokoju nie przyci ˛

agało mego spojrzenia; nic oprócz

cichego głosu Barwy Czerwieni nie było warte słuchania. Bezwiednie rozchyliłem
dziwnie obrzmiałe wargi, lecz niepokoj ˛

ace odczucia w ogóle mnie nie obchodziły.

Słuchałem uwa˙znie pyta´n Barwy Czerwieni oraz własnych odpowiedzi, które for-
mułowały si˛e same z siebie. Opowie´s´c gaw˛edziarki nie była zwyczajn ˛

a relacj ˛

a; jej

głos powoływał rzeczy do istnienia. Ledwie spytała o moj ˛

a matk˛e, ta stan˛eła mi

przed oczyma jak ˙zywa; byli´smy razem na dachu w´sród pszczelich uli, przykłada-
łem ucho do ´scianki, by posłucha´c jednostajnego brz˛eczenia zimuj ˛

acych w ´srodku

16

background image

owadów. . . Potem Barwa Czerwieni zapytała mnie o sny i od razu ujrzałem znajo-
me wizje; unosiłem si˛e w powietrzu, krzyczałem z przera˙zenia i miałem zawroty
głowy po upadku. Przez cały czas zdawałem sobie spraw˛e, ˙ze słucham siedz ˛

a-

cej obok Barwy Czerwieni i odpowiadam na jej pytania. Pod wpływem ró˙zowej
substancji (wówczas nie miałem o tym poj˛ecia) znów prze˙zywałem zapami˛eta-
ne sytuacje, a zarazem czułem obecno´s´c mojej rozmówczyni i jej r˛ek˛e na mojej
dłoni.

Wydawało mi si˛e, ˙ze od nowa prze˙zywam całe ˙zycie, potem jednak wa˙zne

z pozoru wydarzenia straciły na znaczeniu i realna pozostała jedynie twarz sie-
dz ˛

acej obok mnie Barwy Czerwieni; powróciłem my´slami do komnatki, gdzie

widniał na ´scianie barwny wzór, i ziewn ˛

ałem nieco zaskoczony, bo poczułem si˛e

tak, jakbym mocno przespał cał ˛

a noc.

— Potoku Słów. . . — szepn˛eła do mnie Barwa Czerwieni. — Jeste´s Dłoni ˛

a,

i to podwójnie.

Nie odpowiedziałem, bo ju˙z mnie nauczono, ˙ze to jakby sekret nie wart roz-

głaszania albo co´s w rodzaju wstydliwego pi˛etna, ˙ze mój ojciec imieniem Sied-
mior˛eki oraz matka wywodzili si˛e z jednej linii. Rzadko bywa, ˙ze dwoje rodziców
ma identyczne pochodzenie. To było tak dziwne, jak zwi ˛

azek brata i siostry. Ga-

w˛edziarki przed tym ostrzegały; podobno tworzy si˛e wówczas nazbyt silna wi˛e´z.

— Kiedy Siedmior˛eki zamierza wyruszy´c? — zapytała.
— Nie wiem — odparłem spokojnie, bo wcale mnie nie dziwiło, ˙ze zna jego

tajemnic˛e; sprawiała wra˙zenie osoby, przed któr ˛

a nic si˛e nie ukryje. — Mówił, ˙ze

wkrótce; to wszystko.

— Wolałby´s, ˙zeby nie odchodził.
Zamilkłem ponownie z obawy, ˙ze słowa mnie zdradz ˛

a. Siedmior˛eki był moim

najlepszym przyjacielem, cho´c rzadko go widywałem. Gdy w trakcie opowie´sci
lub zabawy nagle milkł i wzdychał, a potem zaczynał mówi´c o wielkim ´swiecie,
ogarniał mnie strach. Bałem si˛e ogromu ´swiata otaczaj ˛

acego Małe Domostwo; to

był obszar wielki, pusty i nieznany; nie chciałem, by Siedmior˛eki tam przepadł.

— Czemu chce odej´s´c? — zapytałem.
— Mo˙ze pragnie zerwa´c wi˛e´z. — Barwa Czerwieni wstała. W stawach co´s

jej zatrzeszczało. Si˛egn˛eła do podłu˙znej szkatułki po nast˛epn ˛

a płytk˛e z cienkie-

go szkła. Umie´sciła j ˛

a w w ˛

askim gnie´zdzie przed lusterkiem, tu˙z za pierwszym

barwnym kwadratem. Delikatny wzór obrazka zmienił si˛e, barwy pociemniały
i nabrały gł˛ebi.

— Potoku — zacz˛eła Barwa Czerwieni, przygl ˛

adaj ˛

ac mi si˛e badawczo sennym

wzrokiem lunatyczki. — Czy wiesz, ˙ze nasze ˙zycie przybiera rozmaite formy?
Mo˙ze by´c jak gwiazda lub kr ˛

ag. Dla jednych zaczyna si˛e tam i ko´nczy tu, dla

innych pocz ˛

atek i koniec jest tym samym. ˙

Zycie bywa pełne, albo niczego w nim

nie ma.

— A moje jaki przybrało kształt?

17

background image

— Nie wiem — odparła spokojnie. — Z pewno´sci ˛

a inny ni˙z Siedmior˛ekiego.

To pewne. Zdrad´z mi, co b˛edziesz robi´c, gdy doro´sniesz i staniesz si˛e prawdo-
mówc ˛

a?

— Chciałbym zosta´c poszukiwaczem. — Spu´sciłem głow˛e, bo mogła mnie

uzna´c za pyszałka; gdybym oznajmił, ˙ze chc˛e robi´c szkło, hodowa´c pszczoły albo
zosta´c gaw˛edziarzem, nikt by mnie o to nie pos ˛

adził. — Chciałbym odszuka´c

wszystko, co utracili´smy, i przywróci´c naszej gromadzie.

— Pi˛eknie — odparła. — Pami˛etaj jednak, ˙ze w´sród rzeczy utraconych wiele

było takich, których lepiej nie szuka´c. — W jej tonie była tak˙ze zach˛eta, abym nie
rezygnował z tego pomysłu, bo wart jest zachodu. — Siedmior˛eki o tym wie?

— Tak.
— Co on na to?
— Jego zdaniem wszystko, co zagin˛eło, jest stracone na zawsze i znajduje si˛e

w Niebia´nskim Mie´scie.

Barwa Czerwieni skwitowała moje słowa wybuchem ´smiechu. A mo˙ze rozba-

wił j ˛

a widoczny na ´scianie obrazek?

— Linia Dłoni — rzuciła w zadumie. Po chwili milczenia dodała: — Zrób to,

Potoku Słów. Zapytaj Siedmior˛ekiego, czy zabierze ci˛e ze sob ˛

a, gdy postanowi

odej´s´c.

— A zabierze?
— Nie — odparła. — Nie s ˛

adz˛e. Zreszt ˛

a czas poka˙ze. Wła´snie. To najlepsze

wyj´scie. — Wskazała obraz na ´scianie. — Tam si˛e kryje ´scie˙zka. Jej nazwa to
Mały W˛ezeł. Nie prowadzi daleko.

Zobaczyła ju˙z do´s´c; wygl ˛

adała jak obudzona ze snu. Wstała, wyj˛eła z gniazd

oba kwadraty i przetarła je starannie; si˛egn˛eła po lusterko i równie˙z je oczy´sciła.
Schowała wszystko do podłu˙znego pudełka. Dostrzegłem na nim znak Dłoni, co
oznaczało, ˙ze wszystkie obrazki dotyczyły mojej linii. Niewiele si˛e o niej dowie-
działem. To był zaledwie ułamek nauki o rozmaitych wariantach losu.

— Jak. . . — wykrztusiłem, wskazuj ˛

ac pudełko. — Jak to. . .

— Kiedy do˙zyjesz mego wieku — odparła — b˛edziesz wiedział, w czym

rzecz. S ˛

adz˛e, ˙ze o to pytałe´s. — Bez po´spiechu odło˙zyła wszystko na miejsce.

Podeszła do mnie znowu i oznajmiła: — Mam tu mnóstwo przezroczystych cien-
kich płytek ze szkła, takich jak te, które ci pokazałam.

— Mo˙zna by umie´sci´c trzy przed soczewk ˛

a — wtr ˛

aciłem — i sprawdzi´c, jak

zareaguj ˛

a na ´swiatło. . .

— Nawet siedem lub dziesi˛e´c. . . ile chcesz, byle tylko mie´c do´s´c rozumu i od

razu si˛e w tym rozezna´c — zawołała, klaszcz ˛

ac w dłonie. Ukl˛ekła i popatrzyła

na mnie z bliska. — Ka˙zdy obrazek ma nazw˛e i zawiera wiedz˛e o tobie, jako ˙ze
jeste´s Dłoni ˛

a. Umieszczony w´sród innych zmienia ich sens i wprowadza nowe

znaczenia. Archiwum to wielka m ˛

adro´s´c, Potoku, znacznie wi˛eksza od mojej.

18

background image

— Jakie s ˛

a nazwy innych wzorów? — zapytałem, chocia˙z i tak by mi nie

powiedziała.

— Poznasz je z czasem, je´sli zechcesz si˛e uczy´c. Jeszcze jedno, Potoku. Masz

ochot˛e odwiedza´c mnie cz˛e´sciej? Kilkoro dzieci przychodzi tu czasami. Opowia-
dam historyjki, troch˛e rozmawiamy, pokazuj˛e im ró˙zno´sci. S ˛

adzisz, ˙ze to by ci si˛e

spodobało?

Te˙z pytanie! Nie na darmo stwierdziła przed chwil ˛

a, ˙ze Dło´n to moja linia.

Pokazała mi okruchy wiedzy, której nie potrafiłem ogarn ˛

a´c.

— Tak — wykrztusiłem, maj ˛

ac nadziej˛e, ˙ze owa cz ˛

astka prawdziwej mowy,

jak ˛

a zdołałem opanowa´c, da jej odczu´c, jakie s ˛

a moje intencje.

— Doskonale. — Skóra wokół jej ukrytych za okularami oczu zmarszczyła

si˛e w u´smiechu. — Porozmawiaj z Siedmior˛ekim i rób. . . Zapami˛etaj dobrze mo-
je słowa. Rób wszystko, co ci powie lub ka˙ze. Potem do mnie przyjd´z. S ˛

adz˛e,

˙ze wkrótce si˛e tu zjawisz. — Przeczesała mi palcami włosy. — Zmykaj, Potoku

Słów. Pora si˛e ockn ˛

a´c. Wkrótce powrócisz. — Dostrzegła moj ˛

a ciekawo´s´c, zakło-

potanie i o˙zywienie. Dono´sny ´smiech zabrzmiał w komnacie. D´zwi˛eczało w nim
echo tysi ˛

aca dawnych spraw i legenda odwiecznej ´swi˛eto´sci.

Mbaba nie czekała na mnie przed drzwiami. ˙

Zaden problem, skoro Barwa

Czerwieni mieszkała przy ´Scie˙zce. W Małym Domostwie wiele było nieznanych
mi zakamarków, ale nie bł ˛

adziłem, bo nogi same mnie niosły.

background image

TRZECIA FASETA

S ˛

a w Małym Domostwie miejsca, w których stale gromadz ˛

a si˛e ludzie z jednej

linii. Jest oczywiste, ˙ze ci spod znaku Wody ci ˛

agn ˛

a nad strumie´n i mi˛edzy wierz-

by po stronie poranka; łatwo ich przejrze´c i domy´sli´c si˛e, jak post ˛

api ˛

a. Z Dło´nmi

bywa trudniej, ale i tak wiem, gdzie ich szuka´c. Znalazłem Siedmior˛ekiego w sta-
rej, łukowato wysklepionej komnacie z glinian ˛

a podłog ˛

a; sala wzniesiona po wie-

czornej stronie słu˙zyła jako miejsce zgromadze´n przed setkami lat, gdy jeszcze
wiecowali´smy. Tafle szkła pochłaniały blask zachodz ˛

acego sło´nca, które o´swie-

tlało komnat˛e, a kł˛eby dymu niczym burzowe chmury zbierały si˛e nad niewielk ˛

a

hała´sliw ˛

a gromadk ˛

a pogr ˛

a˙zon ˛

a w przyjaznej rozmowie.

Same Dłonie. Nie nale˙zy s ˛

adzi´c, jakoby stanowili zamkni˛ety kr ˛

ag, ale problem

w tym, ˙ze innych nudz ˛

a ich długie rozmowy pełne zawiłych okre´sle´n, wtr˛etów

i dygresji, zwanych przez nas w˛e˙zowymi dło´nmi, oraz wieloznacznych dowcipów,
które bawi ˛

a tylko nielicznych. Ludzie wol ˛

a robi´c swoje; ja równie˙z.

Wstydziłem si˛e mówi´c przy wszystkich i dlatego poprosiłem Siedmior˛ekiego,

˙zeby´smy porozmawiali na osobno´sci. Rzucił mi badawcze spojrzenie i u´smiech-

n ˛

ał si˛e, ale w moich słowach było tyle powagi, ˙ze podniósł si˛e, wymamrotał ja-

kie´s usprawiedliwienie; stan˛eli´smy za jedn ˛

a z ustawionych promieni´scie belek

podtrzymuj ˛

acych szklany dach. Siedmior˛eki dziwnie si˛e u´smiechał, bo Dłonie s ˛

a

zakłopotane, ilekro´c maj ˛

a do czynienia z intryg ˛

a czy tajemnic ˛

a, a tak˙ze wówczas

kiedy zamiast ogólnych uwag słysz ˛

a pytania dotycz ˛

ace ich samych. Dlatego mój

głos brzmiał cicho i apatycznie.

— Gdy b˛edziesz opuszczał Małe Domostwo, zabierzesz mnie ze sob ˛

a? — wy-

krztusiłem z trudem, jakby co´s utkwiło mi w gardle; starałem si˛e u˙zywa´c praw-
dziwej mowy, cho´c jeszcze słabo j ˛

a znałem.

— Kto wie, młody człowieku — odparł Siedmior˛eki. Wiedziałem, ˙ze z tym

człowiekiem to ˙zart, lecz pochlebiało mi takie okre´slenie. Siedmior˛eki owin ˛

ał si˛e

szat ˛

a i usiadł oparty plecami o kolumn˛e. Zawsze układał łokcie na kolanach, a dłu-

gie r˛ece zwisały swobodnie; zaciskał palce wokół kciuka drugiej r˛eki; na´sladowa-
łem ten gest.

Patrzył na mnie, w zamy´sleniu kiwaj ˛

ac głow ˛

a. Czekał, a˙z zapytam powtórnie,

bo wówczas łatwiej byłoby mu zgadn ˛

a´c, do czego zmierzam. Milczałem. Barwa

20

background image

Czerwieni uznała, ˙ze powinienem zapyta´c, chocia˙z nie s ˛

adziła, by mnie zabrał;

czekałem wi˛ec na odpowied´z.

— Posłuchaj, co my´sl˛e — odezwał si˛e w ko´ncu. — Zapewne niepr˛edko zde-

cyduj˛e si˛e wyruszy´c. Trzeba. . . no wiesz, przygotowania wymagaj ˛

a czasu. Mo˙ze

kiedy nadejdzie dla mnie odpowiednia pora, ty równie˙z b˛edziesz gotowy do drogi.

Te słowa zawierały ukryte znaczenie. Jako pocz ˛

atkuj ˛

acy prawdomówca z ła-

two´sci ˛

a je wychwyciłem, ale zbyt mało umiałem, by wiedzie´c, w czym rzecz.

Ojciec wyci ˛

agn ˛

ał r˛ek˛e i poklepał mnie lekko po udzie.

— My´sl˛e jednak — dodał — ˙ze skoro zamierzamy kiedy´s wyruszy´c, ju˙z teraz

trzeba zacz ˛

a´c przygotowania. Mam pomysł. Na pocz ˛

atek odb˛edziemy razem mał ˛

a

wycieczk˛e.

— Wycieczk˛e?
— Tak. Powłóczymy si˛e troch˛e. To ´swietna zaprawa. Widziałe´s drog˛e?
— Nie.
— A chciałby´s?
W milczeniu wzruszyłem ramionami, daj ˛

ac do zrozumienia, ˙ze mog˛e tam i´s´c

skoro tego ode mnie oczekuje.

— Popro´s mbab˛e o pozwolenie — dodał Siedmior˛eki. — Je˙zeli si˛e zgodzi,

a chyba tak b˛edzie, wyruszymy jutro, o ile nie przeszkodzi nam deszcz albo co´s
w tym rodzaju. Przyjd˛e po ciebie z samego rana.

Barwa Czerwieni powiedziała, ˙ze mam zrobi´c dokładnie to, co mi ka˙ze Sied-

mior˛eki; w ˛

atpiła, by chciał mnie zabra´c na wypraw˛e, ale nie usłyszałem zdecy-

dowanej odmowy. Nale˙zało si˛e cieszy´c, tote˙z z rado´sci ˛

a czekałem na wycieczk˛e

stanowi ˛

ac ˛

a pocz ˛

atek wspólnych przygotowa´n, byłem jednak zakłopotany i nie-

pewny. Tak si˛e dzieje, gdy ł ˛

aczy nas z innymi silna wi˛e´z; najprostsze sprawy zdaj ˛

a

si˛e wówczas bardzo skomplikowane.

Taki oto splot wydarze´n sprawił, ˙ze nast˛epnego dnia przyszło mi wdrapa´c si˛e

na most wiod ˛

acy przez rzek˛e zwan ˛

a Tamt ˛

a Rzek ˛

a; był to wła´sciwie szkielet mostu

z przerdzewiałych ˙zelaznych belek. Prawdziwy most z drog ˛

a, po której mo˙zna

spokojnie chodzi´c, zawalił si˛e, nim przyszedłem na ´swiat. Poprzedniej nocy był
przymrozek i dlatego zimny wiatr hulał nad wod ˛

a.

St ˛

apali´smy ostro˙znie z belki na belk˛e, patrz ˛

ac w dół albo odwracaj ˛

ac wzrok od

ciemnych i gro´znych fal widocznych mi˛edzy ˙zelastwem. Wiekowy metal skrzy-
piał i j˛eczał pod naporem coraz silniejszego wiatru. Szedłem za Siedmior˛ekim,
zaciskaj ˛

ac palce na belkach, których on si˛e chwytał. Ramiona i ubranie pokry-

ła gruba warstwa brudu i rdzawego pyłu; dłonie miałem zgrabiałe od chłodnego
metalu.

Przed nami pojawiła si˛e spora wyrwa. Siedmior˛eki wyprzedził mnie, by na

ni ˛

a popatrze´c. Wkrótce most nie b˛edzie si˛e nadawa´c do u˙zytku; jedna z belek

odpadła, a cała konstrukcja wkrótce si˛e zawali. Targane wiatrem długie włosy
spadały ojcu na twarz; furkotały na wietrze szerokie, podwini˛ete wysoko r˛ekawy

21

background image

jego szaty, gdy zamy´slony spogl ˛

adał w gór˛e i w dół; most skrzypiał i kołysał si˛e,

a w dole burzyły si˛e fale. Siedmior˛eki popatrzył na mnie z u´smiechem, zatarł
dłonie, podmuchał w nie, napi ˛

ał mi˛e´snie i skoczył.

Chyba krzykn ˛

ałem. Siedmior˛eki obj ˛

ał ramionami metalowy pal i przywarł do

niego; przesun ˛

ał dło´n, by wzmocni´c uchwyt i stan ˛

ał twarz ˛

a do mnie. Nierówny

oddech unosił mu pier´s, a twarz była czerwona od rdzy.

— ´Smiało, Potoku, skacz — rzucił, sapi ˛

ac gło´sno. Stałem bez ruchu, nie od-

rywaj ˛

ac od niego wzroku. Usiadł na ˙zelaznej szynie i splótł pod ni ˛

a stopy. —

Siadaj — rozkazał; tym razem posłuchałem. Byłem ni˙zszy, wi˛ec nogi zwisały mi
lu´zno. Siedmior˛eki wyci ˛

agn ˛

ał długie ramiona i wielkie dłonie, daj ˛

ac mi znak, ˙ze-

bym si˛e ku niemu pochylił. Chwyciłem go za nadgarstki i na dany znak rzuciłem
si˛e do przodu. Spojrzenie utkwiłem w ˙zelastwie, by nie patrze´c na fale. Przelecia-
łem nad wyrw ˛

a, co´s uderzyło mnie w rami˛e i poci ˛

agn˛eło w gór˛e; stopa dotkn˛eła

metalowej belki i zsun˛eła si˛e po niej. Przez chwil˛e próbowałem odzyska´c równo-
wag˛e z twarz ˛

a przytulon ˛

a do torsu Siedmior˛ekiego; obejmowałem go tak długo,

a˙z poczułem, ˙ze stoj˛e pewnie. Nawet wówczas kurczowo zaciskałem dłonie wo-
kół nadgarstków ojca. Słyszałem jego ´smiech, spogl ˛

adałem z bliska w szerok ˛

a,

rozradowan ˛

a twarz i chichotałem, sapi ˛

ac gło´sno. Potem rozprostowałem wolno

palce zaci´sni˛ete na jego nadgarstkach i usiadłem bez pomocy.

— Trening — oznajmił. — Rozumiesz? Kto planuje wypraw˛e, musi wierzy´c,

˙ze zdoła dotrze´c do celu. Jako´s si˛e uda.

Dotarli´smy na koniec mostu; potem trzeba było zej´s´c w dół po filarze. Przez

chwil˛e patrzyli´smy w milczeniu na konstrukcj˛e, któr ˛

a zdołali´smy pokona´c. Nagle

desperacko zapragn ˛

ałem wyruszy´c z ojcem i dzieli´c wszystkie jego przygody.

— Kiedy podrosn˛e, zabierzesz mnie ze sob ˛

a, prawda? Kiedy pocz ˛

atek wypra-

wy?

— Spokojnie, młody człowieku. — Znów wydało mi si˛e, ˙ze w jego słowach

kryje si˛e mroczna tajemnica, jaki´s ˙zal; zrozumiałem, ˙ze nie chodzi o mnie. Sied-
mior˛eki wstał. — Powinni´smy wyj´s´c na drog˛e za dnia, o ile chcemy si˛e jej przyj-
rze´c.

Sporo czasu zaj˛eła nam wspinaczka po zalesionym stoku, gdzie pełno było

opadłych zbr ˛

azowiałych li´sci, zwarzonych przymrozkiem. Potem las zacz ˛

ał rzed-

n ˛

a´c. Szli´smy skalistym zboczem w´sród kamieni upstrzonych szarymi porostami.

Ołowiane niebo wisiało nisko nad głowami. W trakcie wspinaczki mieli´smy wra-

˙zenie, ˙ze si˛e do niego zbli˙zamy. Gdy stan˛eli´smy na szczycie góry, w chmurze

powstała szczelina i ukazało si˛e bł˛ekitne niebo, rozja´snione srebrzyst ˛

a po´swiat ˛

a.

Siedmior˛eki pokazał mi widoczny z daleka las iglasty.

— Gdy miniemy tamte drzewa — powiedział — zobaczymy drog˛e.
Wiatr chłodził mi policzek zwrócony ku ojcu i rozganiał powoli g˛este chmury

ponad naszymi głowami. Przeci˛eli´smy sosnowy lasek i wyszli´smy na skalisty pła-
skowy˙z, góruj ˛

acy nad dolin ˛

a. Niebo ja´sniało ró˙zowo´sci ˛

a i bł˛ekitem, a wiatr p˛edził

22

background image

po nim stada chmur. Gdy znikn˛eły, niebiosa sprawiały wra˙zenie bardzo dalekich;
były odległe i ciemnobł˛ekitne. Jaki˙z to wiatr tam d ˛

ał? Sło´nce, które chyliło si˛e ju˙z

ku zachodowi, roz´swietliło nasz ˛

a kryjówk˛e i le˙z ˛

ac ˛

a przed nami dolin˛e; poja´sniała

tak˙ze droga.

Naprawd˛e istniała. Biegła dolin ˛

a, wij ˛

ac si˛e kapry´snie; lekcewa˙zyła naturalne

zakr˛ety i samowolnie zataczała osobliwy łuk — najwi˛ekszy twór, jaki kiedykol-
wiek widziałem na oczy. Tyle było w nim cudowno´sci; czy potrafi˛e o nich wszyst-
kich opowiedzie´c?

Zaczn˛e od tego, ˙ze nie była to jedna droga, lecz dwie. Podwójny szlak do-

statecznie szeroki, by na ka˙zdej jezdni ustawiło si˛e w szeregu dwudziestu ludzi.
Obie umykały w dal, niczym dwie szare wiewiórki. Powierzchnia miała barw˛e ich
futerka. Jak daleko mogłem si˛egn ˛

a´c okiem, drogi biegły obok siebie, zachowuj ˛

ac

t˛e sam ˛

a szeroko´s´c i odległo´s´c, zmierzaj ˛

ac. . . donik ˛

ad?

W gł˛ebi doliny, wiele mil dalej, robiły nagł ˛

a wolt˛e, skr˛ecały, oddalaj ˛

ac si˛e od

siebie, p˛edziły w gór˛e i w dół po mostach i pochylniach, przybieraj ˛

ac kształt li´scia

koniczyny narysowanego tylko dla zabawy — kapry´sne jak gigantyczne bachory
podczas szalonej gonitwy.

A˙z po horyzont droga biegła ku wysokiemu zboczu, gdzie powinna si˛e zako´n-

czy´c; o dziwo, zmierzała dalej. Oba pasma wpadały do groty albo skalnej rozpa-
dliny. Wyłaniały si˛e po drugiej stronie góry i mkn˛eły dalej szerokim łukiem lub
z woli aniołów przecinały mocno pofałdowany teren prostymi liniami.

— Dok ˛

ad biegnie? — zapytałem.

— Wsz˛edzie — odparł krótko Siedmior˛eki, siadaj ˛

ac na ziemi. — Z wybrze˙za

na przeciwległy brzeg. Kiedy tam dotrze, zawraca i biegnie tu z powrotem nieco
inn ˛

a tras ˛

a, by ponownie zawróci´c. Krzy˙zuje si˛e raz po raz z innymi trasami, układa

si˛e równolegle do nich albo odchodzi promieni´scie, niczym tysi ˛

ace nitek paj˛eczej

sieci.

— Wszystkie drogi s ˛

a podobne?

— Z wygl ˛

adu tak, ale bywaj ˛

a pot˛e˙zniejsze.

— Biegn ˛

a gromadnie?

— Nie, zawsze parami. Jedno pasmo wiedzie w t˛e, drugie z powrotem. Bywaj ˛

a

szersze, zakre´slaj ˛

a łuki pot˛e˙zniejsze od widocznych w oddali, ale zł ˛

aczone jak

płatki ogromnych kwiatów. Wtapiaj ˛

a si˛e w miasta, wspinaj ˛

a si˛e na wysokie mosty

i znikaj ˛

a w otchłaniach tuneli. Tak słyszałem. Kiedy´s zobacz˛e je na własne oczy.

— Po co. . . to wszystko?
— Do zabijania ludzi — odparł Siedmior˛eki równie szczerze jak przedtem. —

Tak mówili ´swi˛eci. Trzeba ci wiedzie´c, ˙ze drog ˛

a je´zdziły auta. St ˛

ad mógłby´s je

obserwowa´c przez cał ˛

a noc. Wszystkie były o´swietlone. Z przodu miały lampy

białe, a z tyłu czerwone; w tamt ˛

a stron˛e mkn˛eły zatem otoczone jasn ˛

a po´swiat ˛

a,

a z powrotem szkarłatn ˛

a.

— W jaki sposób droga zabijała?

23

background image

— Sama tego nie robiła. Samochody to prawdziwi zabójcy. Były ciasne, na-

le˙zało wi˛ec siedzie´c w ten sposób, a wówczas przy zderzeniu r˛ece i nogi łatwo
ulegały złamaniu. Auto si˛e kurczyło, zgniataj ˛

ac człowieka jak dziadek do orze-

chów.

— Wyobra´z sobie auta p˛edz ˛

ace szybciej od nietoperzy, ale znacznie mniej

ostro˙zne ni˙z one. Z tego powodu ci ˛

agle si˛e zderzały. ´Swi˛ety Clay twierdził, ˙ze

usłyszał od ´swi˛etego Roya Wielkiego. . . a ´swi˛ety Roy widział przecie˙z drog˛e
u kresu dni, kiedy je´zdziły ni ˛

a miliony aut podobnych do gromady mrówek albo

ławicy drobnych rybek. . . Tak czy inaczej, ´swi˛ety Roy twierdził, ˙ze droga zabi-
jała rocznie tylu ludzi, ilu teraz mieszka w Małym Domostwie, a mo˙ze dwa razy
wi˛ecej.

Spogl ˛

adałem na to cudo, szare jak pióra goł˛ebia. Z bliska zobaczyłem, ˙ze ka-

mienie p˛ekaj ˛

a rozpychane korzeniami chwastów, a na zielonym pasie dziel ˛

acym

obie drogi rosn ˛

a bujnie młode drzewa. Wystarczyło stan ˛

a´c na ´srodku szarej wst˛e-

gi, by rozpocz ˛

a´c w˛edrówk˛e ku przeciwległemu brzegowi; tylko aniołowie wie-

dz ˛

a, jak długo tam si˛e idzie. Po drodze mo˙zna by zobaczy´c cuda, o których nawet

prawdomówcy dawno zapomnieli. Po dotarciu na wybrze˙ze nale˙zało tylko przej´s´c
na s ˛

asiednie pasmo, by wróci´c do domu t ˛

a sam ˛

a drog ˛

a, która dawniej zabijała lu-

dzi.

Przeja´sniło si˛e. Wiatr, który odsłonił bł˛ekitne niebo zawieszone wysoko nad

głowami, cichł z wolna. Siedmior˛eki wstał i ruszył stromym zboczem w dół, ku
drodze. Poszedłem za nim.

— Dlaczego nie zatrzymali aut? — zapytałem. — Czemu nie chodzili piecho-

t ˛

a? Nie wystarczyło im. . . samo patrzenie?

— W ko´ncu przystan˛eli, kiedy wszystko inne stan˛eło — odparł Siedmior˛eki,

szukaj ˛

ac oparcia dla stóp. — W dawnych czasach u˙zytkownicy drogi byli ponad

to; nie znali strachu i nic dziwnego, skoro zwali si˛e aniołami. Poza tym ˙zyły ich
miliony; ´smier´c paru tysi˛ecy nie była wielk ˛

a strat ˛

a.

Dotarli´smy na pobocze i wyszli´smy na ´srodek bli˙zszego pasma; przed na-

mi le˙zało ogromne szare skrzy˙zowanie odległe o wiele mil, a u kresu drogi było
przeciwległe wybrze˙ze.

— Przyszli´smy t ˛

a drog ˛

a — powiedział Siedmior˛eki, tupn ˛

awszy lekko stop ˛

a

o gładk ˛

a powierzchni˛e. — ´Swi˛eta Bea oraz ´swi˛ety Andy dotarli tu w błogosławio-

nych czasach i w tym wła´snie miejscu porzucili drog˛e. Postanowili wybudowa´c
Małe Domostwo. Znasz t˛e histori˛e.

— Mimo to opowiedz — poprosiłem. Wiele słyszałem, ale nie miałem poj˛ecia

o tym miejscu ani drodze, która nas do niego przyprowadziła.

— Dobrze — odparł. — Pomó˙z mi rozpali´c ognisko.
Nazbierali´smy patyków i suchego drewna. Uło˙zyli´smy je na ´srodku drogi.

Siedmior˛eki wyj ˛

ał ukryte za mankietem zapałki i podpalił stosik. Usiedli´smy

24

background image

w niewielkim kr˛egu ´swiatła, kryj ˛

ac dłonie w r˛ekawach. Naci ˛

agn˛eli´smy kaptury,

a Siedmior˛eki zacz ˛

ał opowiada´c.

— Było nas prawie tysi ˛

ac. W˛edrowali´smy przez sto lat. . . a mo˙ze półtorej

setki. Przez te wszystkie lata, dziel ˛

ace nas od niszczycielskiej burzy, pami˛etali-

´smy o Wielkim Gmachu Korporacji i prawdziwej mowie, trzymali´smy si˛e razem;

wielu si˛e do nas przył ˛

aczyło. Doszli´smy a˙z tutaj. Była wiosna, trzeba si˛e było za-

trzyma´c na noc, rozbili´smy wi˛ec namioty na drodze i wyładowali´smy potrzebne
rzeczy. ´Swi˛eta Bea i ´swi˛ety Andy otworzyli stary wóz, zapłon˛eły ogniska. Wy-
obra´z sobie, jak gromadzi si˛e wokół nich tysi ˛

ac w˛edrowców. ´Swi˛eta Bea i ´swi˛ety

Andy długo rozmawiali. Mowa była o dzieciach i starcach. Przypominali wszyst-
ko, co wiedzieli o Wielkim Domostwie i dawnych czasach. Martwili si˛e, ˙ze mog ˛

a

straci´c wozy, a z nimi przepadnie mnóstwo wspomnie´n z przeszło´sci. I tak ju˙z
du˙zo poszło w zapomnienie. Jak my w tej chwili, spogl ˛

adali zapewne na drog˛e,

która ich przyprowadziła. ´Swi˛ety Andy twierdził, ˙ze wtedy to ´swi˛etej Bei przyszła
do głowy pewna my´sl. Wiesz, o co chodzi.

— Małe Domostwo?
— Oto, co powiedziała: Mamy wiosn˛e. To przyjemna i malownicza okolica,

a ziemia jest tu urodzajna. Zadawała sobie pytanie, czy oddalili si˛e wystarczaj ˛

aco

od anielskich siedzib, od ´smierci i zniszczenia, które nie dotkn˛eły tych obsza-
rów. Mo˙ze nadszedł ju˙z czas, by przystan ˛

a´c. ´Swi˛ety Andy nie musiałby si˛e wi˛ecej

zamartwia´c o bezcenny wóz. Wiele czasu min˛eło od katastrofy i zagłady ´swia-
ta aniołów; by´c mo˙ze wszystkie dawne grzechy zostały odpuszczone — dawno
temu. ´Swi˛eta Bea uznała, ˙ze do´s´c si˛e ju˙z nauczyli; pora zako´nczy´c nauk˛e i ˙zy´c
w jednym miejscu. ´Swi˛ety Andy jeszcze si˛e wahał. Potrafił tylko w˛edrowa´c. Tak
powiedział: Uchodzimy przed aniołami. Przymierze nam nie sprzyja. Ludzie nie
maj ˛

a do nas serca. A ´swi˛eta Bea odparła: Aniołowie pomarli i przemin˛eli. Z inny-

mi na pewno sobie poradzimy. W popiele ogniska nakre´sliła zachowane do dzi´s
zarysy Małego Domostwa oraz ´Scie˙zk˛e i ukryte wej´scia, znane tylko prawdomów-
com. Potem dodała: Wzniesiemy z anielskiego kamienia budynek pozbawiony
okien, a wszystko w nim b˛edzie poł ˛

aczone, bo tak zaprojektowano budynek. Zdo-

łała przekona´c ´swi˛etego Andy’ego, który ch˛etnie powtarzał, ˙ze Bea umie znale´z´c
odpowiednie argumenty. W˛edrowcy zebrali si˛e wokół ogniska gaw˛edziarki; ran-
kiem stan˛eło na tym, ˙ze podejm ˛

a prób˛e odtworzenia Korporacji na terenach, gdzie

aniołowie zbudowali jedynie drog˛e biegn ˛

ac ˛

a naprzód bez wytchnienia. Tamtego

dnia prawdomówcy porzucili szlak, i to był ostateczny kres ich w˛edrówek.

Sło´nce chyliło si˛e ku zachodowi. Zmierzch przychodził równie szybko jak

´swit. Pochłodniało. Naci ˛

agn ˛

ałem gł˛ebiej kaptur i otuliłem si˛e płaszczem.

— Powrócisz na szlak — stwierdziłem. — Nadejdzie wła´sciwy dzie´n.
— Tak, młody człowieku — rzekł cicho. — Nadejdzie taki dzie´n.
Kiedy to powiedział. . . Wspólna przygoda, usłyszana przed chwil ˛

a opowie´s´c,

a mo˙ze nagły przebłysk intuicji Siedmior˛ekiego pozwoliły mi zrozumie´c, ˙ze oj-

25

background image

ciec nie porzuci Małego Domostwa, by pod ˛

a˙zy´c tam, gdzie biegnie droga. Wi˛e´z

istniej ˛

aca mi˛edzy nami sprawiła, ˙ze dotychczas brałem powa˙znie jego słowa, zło-

´sciłem si˛e i podziwiałem go za niezwykłe postanowienie. W gł˛ebi serca przez cały

czas wiedział, ˙ze nigdy go nie urzeczywistni i poczuł do mnie niech˛e´c, bo w niego
wierzyłem, chocia˙z nie był w stanie odej´s´c. Mówił o tym jak prawdomówca, na-
wet wówczas, gdy opowiadał o swych planach i w marzeniach układał marszrut˛e;
do tej pory nie umiałem go słucha´c. Nagle zabrzmiał mi w uszach głos cichy jak
szept i wi˛e´z si˛e we mnie rozlu´zniła, a pozostał smutek.

— Nadejdzie taki dzie´n — powtórzyłem, spogl ˛

adaj ˛

ac na smutn ˛

a i zaci˛et ˛

a

twarz ukryt ˛

a w cieniu kaptura. Trzy słowa stanowiły potwierdzenie, ˙ze poj ˛

ałem,

w czym rzecz.

Wokół nas, z przodu i z tyłu, droga jakby l´sniła w zapadaj ˛

acym zmierzchu,

jakby emanowała tajemnicz ˛

a po´swiat ˛

a. Niebo wznosiło si˛e wysoko ponad dolin ˛

a.

Zadawałem sobie pytanie, czy miasta w niebiosach naprawd˛e istniej ˛

a? Ciekawe,

czy ich mieszka´ncy nas widz ˛

a — dwie male´nkie postaci przy ognisku, z którego

unosi si˛e w gór˛e smuga dymu w miejscu, gdzie ´swi˛eta Bea przerwała w˛edrówk˛e?
Biały obłok mieszał si˛e z ró˙zowym, bo palili´smy chleb ´swi˛etej, podaj ˛

ac go sobie

z r ˛

ak do r ˛

ak; dwaj m˛e˙zczy´zni po´srodku szerokiej drogi, któr ˛

a dawniej p˛edziły mi-

liony ludzi. Był listopadowy wieczór. Czy aniołowie w miastach na niebie płacz ˛

a,

wspominaj ˛

ac tamte czasy?

Nie.
Racja. Aniołowie nie płacz ˛

a.

Przeciwnie, płacz ˛

a, ale nad sob ˛

a. Zreszt ˛

a w ogóle was tam nie dostrzegli.

background image

CZWARTA FASETA

Nadszedł dzie´n, gdy samotnie pow˛edrowałem ´Scie˙zk ˛

a do komnat, gdzie

mieszkała Barwa Czerwieni. Mbaba jeszcze spała, gdy wyszedłem. Szedłem
w półmroku, gryz ˛

ac jabłko. Gdyby kto´s szybował w powietrzu niczym anioł, wi-

działby z góry jak w˛edruj˛e po Małym Domostwie, zataczaj ˛

ac coraz mniejsze kr˛egi

lub z rzadka wybieram skróty, id ˛

ac w´sród pogr ˛

a˙zonych we ´snie mieszka´nców.

Tam gdzie słycha´c było szum strumienia, ludzie ju˙z wstali i ubierali si˛e z wol-

na. Min ˛

ałem pokój, gdzie sze´s´c osób zasiadło, by pali´c, ´smia´c si˛e i rozmawia´c.

Małe Domostwo si˛e budziło. M˛e˙zczy´zni włazili na drabiny, by otworzy´c ´swietliki,
wci ˛

agali w płuca rze´skie powietrze i wolno zsuwali si˛e w dół. Mijałem po drodze

osoby kieruj ˛

ace si˛e na zewn ˛

atrz. Było cieplej ni˙z wtedy, gdy szedłem z Sied-

mior˛ekim popatrze´c na drog˛e, i dlatego ludzie ch˛etnie przebywali w nagrzanych
sło´ncem pokojach blisko wyj´scia. Po południu wracali, nios ˛

ac przedmioty, które

mogły przyda´c si˛e zim ˛

a: pier´scienie, narz˛edzia lub wielkie rury, latem zawiesza-

ne przy drzwiach. Inni robili wypady do lasu, by szuka´c pó´znych orzechów. Ci
spod znaku Li´scia szli do zewn˛etrznych komnat, by przy tkaniu snu´c opowie´sci.
Linia Klamry wyległa na dach Małego Domostwa, by go uszczelni´c przed zim ˛

a.

Linia Szeptu omawiała własne sprawy, linia Wody zajmowała si˛e cudzymi, a tych
spod znaku Dłoni ciekawiły problemy tego ´swiata. Gaw˛edzili o wszystkim, co
zapami˛etali, co usłyszeli, i czego si˛e dowiedzieli od ´swi˛etych podczas w˛edrówki
i potem, za istnienia Wielkiego Domostwa, a tak˙ze o zamierzchłych czasach —
by nic nie zostało zapomniane.

Kto w˛edruje ´Scie˙zk ˛

a, ustawicznie szuka pretekstu, by si˛e zatrzyma´c, obejrze´c

w˛e˙zowe dłonie albo pogada´c z lud´zmi. W drodze do mieszkania Barwy Czer-
wieni trafiłem na w˛e˙zow ˛

a dło´n, w której gromadka dzieciaków grała w kolanka.

Czekałem, a˙z zwolni si˛e miejsce. . .

Chwileczk˛e. . . Gdy poprzednio wspomniałe´s o w˛e˙zowej dłoni, chodziło o spo-

sób mówienia. Teraz najwyra´zniej mówisz o miejscu. A skoro ju˙z przerwałe´s opo-
wie´s´c, powiedz mi, jak si˛e gra w kolanka.

Dobrze. Wiesz, czym jest ´Scie˙zka: przypomina w˛e˙za owini˛etego wokół Ma-

łego Domostwa, który głow˛e ma w samym ´srodku, a ko´nczy si˛e u drzwi. . . tam
gdzie mieszka linia Klamry. Tylko mieszka´ncy Małego Domostwa wiedz ˛

a, któr˛e-

27

background image

dy biegnie ´Scie˙zka. Inni odnosz ˛

a wra˙zenie, ˙ze korytarze rozchodz ˛

a si˛e promieni-

´scie. W trakcie w˛edrówki mo˙zna trafi´c na pokój le˙z ˛

acy przy ´Scie˙zce, który okazu-

je si˛e pocz ˛

atkiem małego labiryntu z jednym jedynym wyj´sciem; trzeba wróci´c na

drog˛e w tym samym miejscu. Taki pokój to w˛e˙zowa dło´n. Komnaty le˙z ˛

ace przy

głównym szlaku zwini˛etym jak ciało w˛e˙za przypominaj ˛

a palce r ˛

ak. Nazywamy te

miejsca dło´nmi w˛e˙za, bo ów gad wcale nie ma dłoni, a ´Scie˙zka jest tylko jedna
i nie posiada odnóg. Ale to nie wszystko. Moja opowie´s´c powinna biec naprzód
niczym ´Scie˙zka, z konieczno´sci jednak i ona ma w˛e˙zowe dłonie. W długich opo-
wiadaniach takie wtr˛ety bywaj ˛

a najciekawsze.

Teraz kolanka. Nie jestem mistrzem w tej grze, ale jak wszystkie dzieciaki

w Małym Domostwie zawsze nosiłem ze sob ˛

a kulk˛e i szczypce; ˙zaden maluch

nie wyjdzie bez nich za próg. Kulk˛e zrobiłem z wi´sniowej pestki, ciasno owini˛e-
tej sznurkiem; szczypce mierzyły prawie łokie´c, były rozwarte prawie na całej
długo´sci i spłaszczone na ko´ncach, by mo˙zna było nimi podnie´s´c kulk˛e. W ko-
lanka gra si˛e rozmaicie: jedn ˛

a kulk ˛

a albo wieloma, we dwójk˛e lub w kilka osób

siedz ˛

acych kr˛egiem w zasi˛egu szczypiec. Tak czy inaczej, kulka powinna le˙ze´c

nieruchomo na uniesionym kolanie. O tak. . . Drugi gracz zdejmuje j ˛

a szczypca-

mi, a potem umieszcza na innym kolanie. Rozmaicie ustalamy, na czyje kolano
przeło˙zy´c kulk˛e i kto ma j ˛

a podnie´s´c.

Gra powinna przebiega´c szybko, bo wtedy jest dobra zabawa. Kto trzykrotnie

upu´sci kulk˛e albo si˛egnie po ni ˛

a nie wywołany, musi zapyta´c, czy wolno mu dalej

gra´c. Inni wyra˙zaj ˛

a zgod˛e albo odmawiaj ˛

a.

A kto wygrywa?
Wygrywa?
Jak pokona´c reszt˛e graczy?
Pokona´c? To nie jest walka, tylko gra. Chodzi o to, by kulka przez była cały

czas w ruchu i nie spadła z kolana, a gracze sobie nie przeszkadzali. To wymaga
skupienia i dlatego nie mo˙zna si˛e zbyt gło´sno ´smia´c, chocia˙z gra bywa zabawna.
Linia Klamry to ´swietni gracze; bardzo skupieni, z powag ˛

a na twarzach, szyb-

ko i zr˛ecznie manipuluj ˛

a szczypcami. Łaps-łaps-łaps. . . Warto doda´c, ˙ze prawie

wszyscy ludzie spod znaku Klamry maj ˛

a płaskie i szerokie kolana.

W ko´ncu zwolniło si˛e miejsce. Dziewczynka siedz ˛

aca naprzeciwko miała ze

mn ˛

a gra´c; tylko raz spojrzała na mnie dziwnie niebieskimi oczyma. Ich bł˛ekit

kontrastował z gł˛ebok ˛

a czerni ˛

a g˛estych włosów oraz brwi, które niemal zrastały

si˛e u nasady nosa. Zerkn˛eła, upewniaj ˛

ac si˛e, ˙ze mamy razem gra´c, i poło˙zyła kulk˛e

na moim kolanie.

— Z czyjego kolana? — padło zwyczajowe pytanie i gra została podj˛eta. Roz-

legły si˛e stłumione okrzyki zawodu i rado´sci. — Skucha! Zabrał dwie! — Moja
partnerka miała wyraz twarzy uwa˙znie ´sledz ˛

acej gr˛e lunatyczki. Usta o k ˛

acikach

opuszczonych w dół były lekko rozchylone. Widziałem drobne białe z˛eby.

— Z czyjego kolana? — zawołali´smy.

28

background image

— Wielka Pszczoła wybiera z linii Szeptu — powiedział mistrz gry. Chudy

roze´smiany chłopak spod znaku Li´scia przebiegł spojrzeniem po twarzach graczy
i niemal bez wahania poło˙zył swoj ˛

a kulk˛e na kolanie niebieskookiej dziewczyn-

ki. Linia Szeptu; jasne, wybrałbym tak samo. Brunetka wydawała si˛e nieobecna
duchem, a zarazem (przynajmniej moim zdaniem) mimo woli skupiała na sobie
uwag˛e graczy; to jednak wcale nie było najwa˙zniejsze. Co´s jeszcze zwróciło mo-
j ˛

a uwag˛e. . . jakbym słyszał cichy szmer. Kiedy nadeszła pora, abym z ni ˛

a grał,

podniosła wzrok i spojrzała na mnie ciemnoniebieskimi oczyma. Kulka spadła.

— Skucha!
Nie patrz ˛

ac na mnie, podniosła kulk˛e. Starałem si˛e uwa˙za´c, ale byłem roztar-

gniony i nie odezwałem si˛e na czas, gdy wywołano moj ˛

a lini˛e. Wkrótce odpadłem

z gry.

Epizod z gr ˛

a to wtr˛et, czyli w˛e˙zowa dło´n mojej opowie´sci zwi ˛

azana z głów-

nym w ˛

atkiem, podobnie jak ´Scie˙zka ma swe w˛e˙zowe dłonie. Gdy wstałem, dziew-

czynka tak˙ze si˛e podniosła. Z tyłu dobiegły okrzyki ch˛etnych do gry, którzy skwa-
pliwie zaj˛eli nasze miejsca. Gdy wkroczyłem na ´Scie˙zk˛e, okazało si˛e, ˙ze dziew-
czynka bardzo mnie wyprzedziła; szła w stron˛e komnat Barwy Czerwieni. Sze-
dłem za ni ˛

a w pewnej odległo´sci. Na zakr˛ecie przystan˛eła i czekała, a˙z podejd˛e.

— Dlaczego za mn ˛

a idziesz? — rzuciła. Z powodu ciemnych zro´sni˛etych brwi

wygl ˛

adała na wiecznie nad ˛

asan ˛

a, chocia˙z zwykle była pogodna. Wtedy jednak nic

o niej nie wiedziałem.

— Nieprawda. Id˛e do gaw˛edziarki imieniem Barwa Czerwieni.
— Ja równie˙z. — Popatrzyła na mnie bez wi˛ekszego zainteresowania. — Chy-

ba jeste´s za mały, co?

— Barwa Czerwieni tak nie uwa˙za. — Zirytowałem si˛e, bo nie wygl ˛

adała na

starsz ˛

a ode mnie.

Skrzy˙zowała szczupłe ramiona o jasnej skórze, okryte długimi ciemnymi wło-

sami.

— W takim razie chod´zmy — mrukn˛eła, uznawszy ˙ze trzeba si˛e mn ˛

a zaopie-

kowa´c, chocia˙z nie miała na to ochoty. Zapytałem o jej imi˛e. Powiedziała, ˙ze
nazywa si˛e Jednodniówka; nie zapytała, jak na mnie wołaj ˛

a.

Barwa Czerwieni jeszcze spała, gdy weszli´smy do wi˛ekszej z komnat. Usie-

dli´smy obok innych dzieci, które zerkały na mnie, pytaj ˛

ac o imi˛e. Czekali´smy,

staraj ˛

ac si˛e zachowa´c cisz˛e, co nie było łatwe. Wkrótce z s ˛

asiedniego pomiesz-

czenia dobiegł odgłos kroków. Zaspana Barwa Czerwieni wsun˛eła głow˛e przez
drzwi, mru˙z ˛

ac oczy, bo słabo widziała bez okularów. Znikn˛eła na pewien czas,

a gdy powróciła, rozgadali´smy si˛e na dobre. Usiadła, nie zwracaj ˛

ac uwagi na

gwar, i spokojnie zwin˛eła niebieskie cygaro. Jedno z dzieci je przypaliło. Zaci ˛

a-

gn˛eła si˛e gł˛eboko i popatrzyła wokół; wyra´znie poczuła si˛e lepiej. U´smiechn˛eła
si˛e do nas i łagodnie dotkn˛eła policzka dziewczynki, która podała jej ogie´n. Tak
si˛e zacz ˛

ał mój pierwszy ranek z Barw ˛

a Czerwieni.

29

background image

— Kiedy´smy w˛edrowali. . . — zacz˛eła przypowie´s´c o ´swi˛etym Garym i mu-

sze. Mbaba kiedy´s mi j ˛

a opowiadała. Barwa Czerwieni przyniosła nam kosz ja-

błek. Objadali´smy si˛e nimi, słuchaj ˛

ac jak mówi w sposób typowy dla linii Wody;

ci ˛

agle powracała do pocz ˛

atku, wtr ˛

acaj ˛

ac zło´sliwo´sci, które mogły zbi´c z tropu

nieuwa˙znego słuchacza. Jej wersja ró˙zniła si˛e nieco od tej, któr ˛

a znałem. Gdy na

koniec ´swi˛ety Gary wypu´scił much˛e, nikt si˛e nie ´smiał. Opowie´s´c Barwy Czer-
wieni przypominała zagadk˛e czy rebus wymagaj ˛

acy rozwi ˛

azania, z drugiej strony

jednak odnosiło si˛e wra˙zenie, ˙ze to nie ˙zadna szarada, tylko odpowied´z na nie-

´swiadomie zadane pytanie, zawarta w ciekawej historii.

Chłopiec spod znaku Li´scia, imieniem Wielka Pszczoła, z ustami pełnymi

jabłkowego mi ˛

a˙zszu wypytywał Barw˛e Czerwieni, czemu opowiedziała nam t˛e

histori˛e. Ci od Li´scia nie lubi ˛

a tajemnic.

— Poniewa˙z ´swi˛eci nam j ˛

a przekazali — odparła Barwa Czerwieni. — A cze-

mu ´swi˛eci s ˛

a ´swi˛etymi? — Przebiegła wzrokiem po naszych twarzach, z u´smie-

chem czekaj ˛

ac na odpowied´z.

— Bo pami˛etamy historie z ich ˙zycia — odparło jedno z dzieci.
— Jak to si˛e stało, ˙ze je zapami˛etali´smy?
— Poniewa˙z opowiadali tak, ˙ze nie mo˙zna było o nich zapomnie´c.
— A jak?
— U˙zywali prawdziwej mowy — odparła dziewczynka z linii Wody, imieniem

Pora Deszczu.

— Czym jest prawdziwa mowa? — zapytała j ˛

a Barwa Czerwieni. Dziewczyn-

ka zaczynała kilka razy, nim doszła do sedna sprawy, jak to maj ˛

a w zwyczaju

ludzie spod jej znaku.

— Było niegdy´s Wielkie Domostwo Korporacji. . . Ale wszystko zacz˛eło si˛e

du˙zo wcze´sniej. — Wspomniała, ˙ze w dawnych czasach ludziom brakowało wła-
snego gniazda. Wyj ˛

atek stanowili mieszka´ncy Wielkiego Domostwa Korporacji.

Mieli do dyspozycji tysi ˛

ac pokoi, a ich sposób ˙zycia troch˛e przypominał egzy-

stencj˛e w Małym Domostwie. — Byli jednak aniołami — podkre´sliła dziewczyn-
ka. — Po wysokim gmachu korporacji poruszali si˛e windami i rozmawiali przez
telefon. . .

— Racja — wpadła jej w słowo Barwa Czerwieni. — Telefony. Wygl ˛

ada na

to, ˙ze im cz˛e´sciej aniołowie si˛e nimi posługiwali, by rozmawia´c na odległo´s´c i ł ˛

a-

czy´c si˛e z innymi, tym wi˛ecej ich dzieliło. ´Swiat stawał si˛e coraz mniejszy, ale
ludziom było do siebie coraz dalej. Nie wiem, jak mieszka´ncy Wielkiego Domo-
stwa Korporacji zdołali si˛e przed tym ustrzec, ale młodzi, którzy tam dorastali,
po opuszczeniu gmachu nigdzie nie czuli si˛e równie szcz˛e´sliwi; po latach wracali
z potomstwem, by ˙zy´c w dawnym gnie´zdzie. Tak było przez wiele pokole´n. —
Barwa Czerwieni uniosła palec, jak zwykły czyni´c wszystkie gaw˛edziarki. — Ja-
kom rzekła, w owych czasach rozmawiano głównie przez telefon. Ka˙zdy pokój
w gmachu Korporacji wyposa˙zony był w aparat. Wszyscy mieli telefony, by sami

30

background image

mogli dzwoni´c i ˙zeby do nich dzwoniono. Wypowiadane gło´sno słowa w˛edrowa-
ły po sznurze jak drgania przenosz ˛

ace si˛e po dobrze naci ˛

agni˛etym powrozie. Gdy

ludzie z Korporacji poznali si˛e lepiej, odkryli tajemnic˛e aparatu telefonicznego:
rozmowa za jego po´srednictwem jest zupełnie inna ni˙z dialog twarz ˛

a w twarz.

Do słuchawki mo˙zna powiedzie´c słowa, których nie u˙zyłoby si˛e wobec stoj ˛

acego

obok człowieka; łatwo jest wypowiada´c półprawdy, kłama´c, przesadza´c; trudno
o porozumienie, bo gada si˛e z urz ˛

adzeniem, nie z człowiekiem. Poj˛eli wreszcie,

˙ze je´sli nie naucz ˛

a si˛e u˙zywa´c telefonów we wła´sciwy sposób, Korporacja straci

racj˛e bytu, i podobnie jak miliony innych spółek b˛edzie tylko miejscem pobytu
swoich członków. Dlatego zabrali si˛e do nauki.

Było sporo hałasu, gdy Barwa Czerwieni opowiadała. Ka˙zde z nas znało frag-

ment tej historii i chciało wtr ˛

aci´c swoje trzy grosze. Pojawiały si˛e odmienne wer-

sje. Tylko Jednodniówka milczała; nikt zreszt ˛

a nie oczekiwał, ˙ze co´s powie. Pora

Deszczu Dzie´n przypomniała, ˙ze dawniej tak˙ze były gaw˛edziarki — starsze kobie-
ty, znajome wszystkich i znaj ˛

ace si˛e na wszystkim; dla ka˙zdego miały dobr ˛

a rad˛e,

ale nie słuchano ich tak uwa˙znie jak teraz. Kto´s inny przypomniał, ˙ze pocz ˛

atko-

wo wszystkie drzwi były zaopatrzone w zamki, a pokoje miały t˛e sam ˛

a wielko´s´c

i kształt, lecz ju˙z wtedy, gdy ´swi˛ety Roy wywiódł ludno´s´c z budynku Korporacji,
wn˛etrza przypominały Małe Domostwo z jego ró˙znymi pokojami. Barwa Czer-
wieni kiwała głow ˛

a i słuchała uwa˙znie tych wywodów; potakiwała, kwitowała

nasze słowa skinieniem lub ruchem r˛eki i wł ˛

aczała je w tok swojej opowie´sci, nie

zwa˙zaj ˛

ac na to, ˙ze spotkanie si˛e przedłu˙za.

— Wkrótce potrafili — ci ˛

agn˛eła — rozmawia´c przez telefon tak, by słuchacz

rozumiał jasno i wyra´znie, o co chodzi, a mówi ˛

acy wyra˙zał swoje prawdziwe opi-

nie. Nauczyli si˛e mowy przejrzystej jak szkło, a słowa nie zaciemniały wizerunku
osoby, która je wypowiadała. Nazywali siebie prawdomówcami. W tamtych la-
tach ludzie podobnie my´sl ˛

acy tworzyli wspólnot˛e zwan ˛

a ko´sciołem, a zatem był

to Ko´sciół Prawdomówców. Tak o sobie mówili: „Naprawd˛e my´slimy to, co mó-
wimy i mówimy to, co rzeczywi´scie my´slimy”. Takie było ich motto. Sprzeciwiali
si˛e innym ko´sciołom, ale nikt ju˙z dzi´s nie pami˛eta, co to były za wspólnoty. Kor-
poracja i jej Wielkie Domostwo istniały przez długi czas. Mieszka´ncy wychowy-
wali dzieci i uczyli si˛e prawdziwej mowy. Nadszedł jednak dzie´n, gdy w budynku
pogasły ´swiatła, a potem wył ˛

aczono telefony. ´Swi˛ety Roy Wi˛ekszy postanowił

wyprowadzi´c mieszka´nców na drog˛e. Rozpocz˛eli´smy w˛edrówk˛e. Wtedy zaistnie-
li ´swi˛eci; podczas w˛edrówek i budowy gniazda dopracowali odkryt ˛

a w Korpora-

cji prawdziw ˛

a mow˛e i uczynili j ˛

a doskonał ˛

a. Opowiadali w tym celu historie ze

swojego ˙zycia, które zapami˛etali´smy i nadal je powtarzamy. Jeszcze jedno wam
powiem. Zanim nauczyli´smy si˛e prawdziwej mowy, po rozmowie telefonicznej
pozostawały zwykle w ˛

atpliwo´sci, rodziło si˛e poczucie krzywdy lub powstawały

niesnaski, a gaw˛edziarki mawiały wówczas, ˙ze to w˛ezeł na linii. W˛ezeł na linii.
Bardzo zabawne!

31

background image

Wybuchn˛eła ´smiechem dono´snym, gł˛ebokim i zara´zliwym. Chichotali´smy

wraz z ni ˛

a.

Jednodniówka zachowała powag˛e. Spogl ˛

adała na mnie z powag ˛

a, ale bez za-

interesowania; tylko patrzyła.

background image

PI ˛

ATA FASETA

Tej zimy przesiadywałem cz˛esto z Barw ˛

a Czerwieni i niekiedy przychodziło

mi do głowy, ˙ze gaw˛edziarka prowadzi osobliwe i wspaniałe ˙zycie. Stare komna-
ty w samym ´srodku Małego Domostwa były gniazdem i siedliskiem naszej m ˛

a-

dro´sci, zrodzonej w umy´sle gaw˛edziarki przegl ˛

adaj ˛

acej Archiwum lub wspomi-

naj ˛

acej ´swi˛etych. My´sli si˛e ł ˛

acz ˛

a, a ´swi˛ety lub Archiwum staje niespodziewanie

w innym ´swietle; ów nowy aspekt na podobie´nstwo ´Scie˙zki zatacza coraz wi˛eksze
kr˛egi i wpływa na linie, co powoduje dalsze przemiany. Z wiekiem coraz bardziej
pochłaniały mnie opowiadane przez Barw˛e Czerwieni historie o ´swi˛etych; pew-
nego dnia, gdy zostałem dłu˙zej w nadziei, ˙ze co´s jeszcze usłysz˛e, gaw˛edziarka tak
do mnie powiedziała:

— Zapami˛etaj sobie, Potoku, ˙ze nie ma człowieka, który wolałby ´swi˛eto´s´c od

szcz˛e´scia.

Skin ˛

ałem głow ˛

a, chocia˙z nie rozumiałem jej słów. Wydawało mi si˛e, ˙ze kto

jest ´swi˛ety, staje si˛e zarazem szcz˛e´sliwy. Nikomu jeszcze nie wspomniałem, ˙ze
pragn˛e zosta´c ´swi˛etym, ale sama my´sl o tym sprawiała mi rado´s´c.

Nie wygl ˛

adałem chyba na szcz˛e´sliwego chłopca; byłem nie´smiały, drobny

i jak wszyscy spod znaku Dłoni spragniony wiedzy, rozkochany w tajemnicach,
a przez to roztargniony i milcz ˛

acy; by´c mo˙ze skrywane marzenia sprawiły, ˙ze

dziwnie wspominam tamte lata. Ci spod Li´scia pami˛etaj ˛

a dalekie wyprawy, nie-

zwykłe wyczyny, bieganie na golasa w letnie dni i budow˛e ´snie˙znego domku zim ˛

a;

linia Klamry zapami˛etuje umiej˛etno´sci; dla tych spod znaku Nitki liczy si˛e tajem-
nica; linia Wody pami˛eta ludzi. Wydaje si˛e, ˙ze inni, w przeciwie´nstwie do mnie,
zapami˛etuj ˛

a konkrety; moje wspomnienia dotycz ˛

a spraw, których nie mo˙zna opi-

sa´c słowami. Nie mog˛e o nich zapomnie´c, bo nie ma słów, które mogłyby ulecie´c
z pami˛eci. Gdy wspominam teraz Barw˛e Czerwieni, wiem, ˙ze wol˛e szcz˛e´scie od

´swi˛eto´sci. Czy jeste´s w stanie poj ˛

a´c, o co mi chodzi?

Rozumiem to i owo. Znam kogo´s, kto poj ˛

ałby wi˛ecej.

Zapewne to linia Dłoni. Tu wła´sciwie nie ma linii. . .
S ˛

a. W pewnym sensie. Dło´n pasowałaby do m˛e˙zczyzny, którego mam na my´sli.

Ty płaczesz? Dlaczego?

33

background image

Nie. Mów dalej. Czy twoja nauka polegała jedynie na słuchaniu historii

o ´swi˛etych?

Och nie. Uczyłem si˛e wielu innych rzeczy. Barwa Czerwieni mówiła o daw-

nych czasach; snuła długie, pi˛ekne opowie´sci, niemo˙zliwe do zapami˛etania w ca-
ło´sci — chyba ˙ze słuchacz ma pami˛e´c gaw˛edziarki. Najdłu˙zsza, jak ˛

a sobie przy-

pominam, dotyczyła pieni ˛

adza, ci ˛

agn˛eła si˛e przez kilka dni, obejmowała wie-

le stuleci; pojawiło si˛e w niej mnóstwo aniołów. Trudno uwierzy´c, ˙ze tak było,
ale przecie˙z słyszałem t˛e histori˛e z ust prawdomówczyni. Istniał tak˙ze dowód —
niezbyt okazały i przekonuj ˛

acy, zwa˙zywszy, ile było zamieszania wokół tej oso-

bliwo´sci oraz jak ˛

a moc jej przypisywano. Ujrzeli´smy podłu˙zny kawałek papieru

zmarszczony i wymi˛ety jak skóra pod koniec ˙zycia, pokryty wyblakłymi rysun-
kami postaci, trudnych do rozpoznania li´sci oraz twarzy, które si˛e na to listowie
nakładały. Pieni ˛

adz wygl ˛

adał tajemniczo, ale kto by chciał dla niego umiera´c?

Barwa Czerwieni twierdziła, ˙ze dla pieni ˛

adza wielu oddało ˙zycie.

Historie gaw˛edziarki były jednak spraw ˛

a drugorz˛edn ˛

a; chodziło przede

wszystkim o styl opowiadania. Cz˛esto gadała o błahostkach, a jednak w sposób,
którego nie umiem opisa´c, cho´c zdaj˛e sobie spraw˛e z jego istnienia, zrobiła z nas
prawdomówców. Od pierwszego spotkania z Barw ˛

a Czerwieni mieli´smy szczere

intencje, bo takie s ˛

a dzieci, nawet je´sli mijaj ˛

a si˛e z prawd ˛

a. Pewnego dnia jednak,

po roku, dwu lub pi˛eciu latach (zale˙znie od tego kto ile czasu potrzebował, wedle
oceny Barwy Czerwieni) opuszczali´smy znajome komnaty jako prawdomówcy;
trudno to było wytłumaczy´c, ale od tego momentu, jak nasi przodkowie, napraw-
d˛e my´sleli´smy to, co mówili´smy i mówili´smy to, co rzeczywi´scie my´sleli´smy.

Nawet Jednodniówka, mroczne dzieci˛e od ´swi˛etej Olivii, latoro´sl rozmiłowa-

nej w tajemnicach linii Szeptu, niejako mimo woli nauczyła si˛e prawdziwej mo-
wy. A zatem nie mogła mnie wi˛ecej okłamywa´c. Gdyby było inaczej, gdyby nie
stała si˛e prawdomówczyni ˛

a, zapewne moje ˙zycie nie byłoby tak mocno zwi ˛

azane

z kolejami jej losu, a opowie´s´c tej dziewczyny nie byłaby zarazem moj ˛

a.

Tego dnia, gdy sko´nczyła si˛e historia o pieni ˛

adzu, Jednodniówka podeszła do

mnie na ´Scie˙zce i uj˛eła moj ˛

a dło´n. Byłem tak zaskoczony, ˙ze po prostu zaniemó-

wiłem. Gest był tak naturalny, jakby dawno do niego przywykła, a przecie˙z od
pierwszego dnia naszej znajomo´sci ledwie raczyła ze mn ˛

a rozmawia´c.

— Czy s ˛

adzisz, ˙ze Barwa Czerwieni jest m ˛

adra? — zapytała.

Natychmiast przytakn ˛

ałem, bo naprawd˛e podziwiałem gaw˛edziark˛e, która wy-

dawała mi si˛e najm ˛

adrzejsz ˛

a osob ˛

a na ´swiecie.

— Du˙zo wie — przytakn˛eła Jednodniówka — ale nie zna wszystkich faktów.
— Na przykład?
— Istniej ˛

a tajemnice.

— Opowiedz mi o nich.
Zerkn˛eła na mnie bez słowa i u´smiechn˛eła si˛e lekko. W miejscu, gdzie szlak

zakr˛ecał, wci ˛

agn˛eła mnie nagle do obwieszonego kotarami pokoju. Był ciemny

34

background image

i zagracony ledwie widocznymi w mroku przedmiotami. Dobiegło nas ciche chra-
panie. Kto´s tam spał.

— S ˛

adzisz, ˙ze Barwa Czerwieni wie wszystko o pieni ˛

adzu?

Milczałem. Serce nie wiedzie´c czemu biło mi coraz szybciej. Jednodniówka

nie odrywała wzroku od mojej twarzy. Wyj˛eła z kieszeni błyszcz ˛

acy przedmiot

i wyci ˛

agn˛eła r˛ek˛e.

— To równie˙z jest pieni ˛

adz — wyja´sniła. — Barwa Czerwieni o nim nie wspo-

mniała.

To był mały srebrny kr ˛

a˙zek. Na jego powierzchni widniała głowa — nie ˙zło-

biona w metalu, tylko wystaj ˛

aca nad połyskliw ˛

a powierzchni˛e; miałem wra˙ze-

nie, ˙ze błyszcz ˛

ace oczy obserwuj ˛

a mnie uwa˙znie. Jednodniówka odwróciła kr ˛

a˙zek

i pokazała mi drug ˛

a stron˛e; był na niej jastrz ˛

ab z rozpostartymi skrzydłami. Uj˛eła

mnie za r˛ek˛e i umie´sciła na otwartej dłoni kawałek metalu, rozgrzany ciepłem jej
dłoni.

— Daj˛e ci pieni ˛

adz — oznajmiła. — Teraz musisz robi´c wszystko, co ci ka-

˙z˛e. — Zacisn˛eła moje palce wokół metalowego kr ˛

a˙zka. — Przyj ˛

ałe´s — dodała. Od

Barwy Czerwieni wiedzieli´smy, ˙ze dawniej ludzie dawali pieni ˛

adze, by spełniano

ich polecenia. Odniosłem wra˙zenie, ˙ze dopuszczam si˛e grzechu popełnianego od
pocz ˛

atku ´swiata, ale nie zamierzałem odda´c trzymanego w dłoni pieni ˛

adza.

— Co. . . — zacz ˛

ałem. Miałem sucho w ustach i ledwie byłem w stanie mó-

wi´c. — Co mam zrobi´c?

Wybuchn˛eła ´smiechem, jakby słyszała ˙zart albo ujrzała zabawn ˛

a sztuczk˛e.

Uciekła bez słowa. Opuszk ˛

a kciuka wyczuwałem zarys twarzy i bujnej czupry-

ny na otrzymanej monecie.

Nast˛epnego dnia Jednodniówka nie przyszła do Barwy Czerwieni; dostrze-

głem j ˛

a pó´zniej w´sród dorosłych z linii Szeptu, zaabsorbowanych własnymi spra-

wami; je´sli mnie widziała, nie dała tego po sobie pozna´c. Gdy po kilku dniach
zjawiła si˛e w ko´ncu u gaw˛edziarki, milczała, jakby nic nas nie ł ˛

aczyło; mo˙ze na-

prawd˛e tak uwa˙zała. Obracałem mi˛edzy palcami trzymany w kieszeni pieni ˛

adz

i ci ˛

agle o niej my´slałem. Jakiego słowa u˙zyła Barwa Czerwieni? To bardzo stary

wyraz. Tak. . . zostałem kupiony.

Zim ˛

a wszyscy zaszywali si˛e w ciepłych zakamarkach domostwa, ale gdy ro-

biło si˛e cieplej, z równ ˛

a ochot ˛

a wychodzili na ´swie˙ze powietrze; staruszkowie

opuszczali wygrzane legowiska dopiero pó´zn ˛

a wiosn ˛

a, ale dzieciaki ch˛etnie bie-

gały po topniej ˛

acym ´sniegu, przynosz ˛

ac z tych wypraw krokusy i katar. Całymi

dniami buszowałem po lesie z Siedmior˛ekim albo rozmawiałem z matk ˛

a, która

miała na imi˛e Jedno Słowo; równie cz˛esto jednak włóczyłem si˛e całkiem samot-
nie. Pewnego wieczoru, gdy przy marnej pogodzie przesiadywałem w zimowym
schronieniu, nast ˛

apiło wydarzenie, które pozwoliło mi lepiej pozna´c Jednodniów-

k˛e.

35

background image

Owini˛eta w czerwon ˛

a szat˛e grała w pier´scienie z dziewczynk ˛

a z własnej li-

nii. Nie chciałem rozmawia´c z ni ˛

a przy ´swiadkach, wi˛ec usiadłem i czekałem,

obserwuj ˛

ac zawodniczki. Gra w pier´scienie trwa niekiedy kilka dni w zale˙zno´sci

od tego, spod jakiego znaku wywodz ˛

a si˛e przeciwnicy; ci z linii Szeptu u˙zywaj ˛

a

pier´scieni do przepowiadania przyszło´sci w sposób, który dla mnie jest zagadk ˛

a.

Jednodniówka narzuciła własne, jeszcze bardziej skomplikowane zasady, czym
wyprowadziła z równowagi przeciwniczk˛e, która w ko´ncu odeszła. Zostali´smy
sami. Jednodniówka rzuciła zł ˛

aczone pier´scienie na pokryt ˛

a figuralnym ornamen-

tem plansz˛e, wyd˛eła usta i zebrała kółka.

— Gor ˛

aco tutaj.

— Na dworze si˛e przeja´snia.
— Naprawd˛e? — mrukn˛eła, spogl ˛

adaj ˛

ac na rozrzucone kółka.

— Chod´zmy do lasu. Je´sli zechcesz, co´s ci poka˙z˛e.
— Co?
— Nie powiem. Je´sli pójdziemy, nie wolno ci nikomu mówi´c o naszej wypra-

wie.

Wiadomo, ˙ze ci z linii Szeptu ˙z ˛

adni s ˛

a tajemnic i dlatego Jednodniówka próbo-

wała skłoni´c mnie do zwierze´n, ale nic jej nie powiedziałem. W ko´ncu podniosła
si˛e i poszła ze mn ˛

a.

Las zaczynał si˛e ju˙z zieleni´c, wiosenne strumienie wezbrały, a grunt był mi˛ek-

ki i pokryty młod ˛

a traw ˛

a. Lekkie obłoki mkn˛eły po niebie, które miało barw˛e

chłodnego bł˛ekitu. Po południu sło´nce ogrzało powietrze. Z sakwami na ramio-
nach szli´smy niepewnym krokiem przez g˛esty las, po grubej warstwie opadłych
li´sci i wilgotnych korzeniach. Na mokrych ciemnych gał˛eziach zieleniły si˛e mło-
de li´scie, błyszcz ˛

ace jak szkło. Rankiem spadł deszcz i wielkie krople opadały na

nas, gdy brn˛eli´smy przez zaro´sla.

— To tu — szepn ˛

ałem, gdy doszli´smy na miejsce.

— Co takiego?
— Trzeba wej´s´c troch˛e wy˙zej. Pomog˛e ci.
Wspi˛eła si˛e lekko, a zarazem nieco chwiejnie na stos grubych pni, które tej

wiosny wypu´sciły jeszcze kilka młodych gał ˛

azek. Uda miała napi˛ete z wysiłku,

mi˛e´snie mocno napr˛e˙zone. Na gładkiej, jasnej skórze ud pojawiły si˛e brudne smu-
gi od próchna i drzewnych porostów, a tak˙ze kilka czerwonych zadrapa´n. Wdra-
pali´smy si˛e na stert˛e pni i przykucn˛eli´smy w rozwidleniu gał˛ezi, sk ˛

ad mo˙zna było

obserwowa´c jam˛e ukryt ˛

a w´sród korzeni; mieszkała tam lisia rodzina. Matk˛e ze

szczeni˛etami ledwie mo˙zna było dostrzec, a nora była widoczna jedynie z miej-
sca, w którym stali´smy. Oboje patrzyli´smy jak urzeczeni. Nagle pojawił si˛e samiec
o dorodnej kicie; z pyska zwisała mu upolowana zwierzyna.

W milczeniu obserwowali´smy, jak szczeniaki kr˛ec ˛

a si˛e przy matczynym brzu-

chu, i po kilku niepewnych kroczkach zawracaj ˛

a, by wzi ˛

a´c si˛e znowu si˛e do ssa-

nia. Przytuliłem mocno Jednodniówk˛e, która uniosła si˛e nieco, zaciekawiona ro-

36

background image

dzinn ˛

a scenk ˛

a, obj˛eła mnie za szyj˛e, przywarła do pleców, a policzkiem dotkn˛eła

mojej skroni. Zamilkła, co dowodziło, ˙ze odkryta wła´snie tajemnica zrobiła na
niej ogromne wra˙zenie. Noga mi zdr˛etwiała, lecz ani drgn ˛

ałem, by nie przyszło

jej do głowy si˛e odsun ˛

a´c.

— Ile jest małych? — szepn˛eła.
— Trójka.
— Urodziły si˛e wszystkie naraz?
— Owszem. Jak bli´zniaki.
— Bli´zniaki?
— Tak si˛e mówi, gdy kobieta rodzi naraz dwoje dzieci.
— Nigdy o tym nie słyszałam.
— Mbaba twierdzi, ˙ze takie narodziny to wielka rzadko´s´c.
Odsun˛eła si˛e w ko´ncu i zsun˛eła po balach. Przystan˛eła na dole, by popatrze´c,

jak schodz˛e; odgarn˛eła włosy spadaj ˛

ace na czoło, zeskoczyła z ostatniego pnia

i podeszła bli˙zej; wystarczyło, ˙ze na mnie popatrzyła, abym zrobił krok w jej
stron˛e. Gdy stan˛eli´smy obok siebie, obj˛eła dło´nmi moj ˛

a twarz, u´smiechn˛eła si˛e

i pocałowała mnie. Zaskoczyłem j ˛

a chyba, gwałtownie oddaj ˛

ac pocałunek. Ode-

pchn˛eła mnie w ko´ncu na odległo´s´c wyci ˛

agni˛etego ramienia i, nie przestaj ˛

ac si˛e

u´smiecha´c, otarła usta wierzchem dłoni.

— Teraz ja ci zdradz˛e swoj ˛

a tajemnic˛e.

— Jak ˛

a?

— Chod´z. — Wzi˛eła mnie za r˛ek˛e i poci ˛

agn˛eła przez zazieleniony las do miej-

sca, gdzie mi˛edzy drzewami wznosiły si˛e dwadzie´scia trzy wie˙ze Małego Domo-
stwa.

Biegła ´scie˙zk ˛

a, kieruj ˛

ac si˛e ku dawnemu schronieniu.

— Dok ˛

ad idziemy? — zapytałem po drodze. Bez słowa wyci ˛

agn˛eła przed sie-

bie r˛ek˛e, odwróciła głow˛e i u´smiechn˛eła si˛e do mnie przelotnie. Wkrótce otoczy-
ły nas ´sciany budowane z anielskiego kamienia; o´swietlenie było słabe, a drzwi
małe. Zrobiło si˛e ciepło; pod stopami mieli´smy zbiorniki i kamienie, słu˙z ˛

ace do

ogrzewania Małego Domostwa. Jednodniówka zawahała si˛e przez moment przy
kolejnym skrzy˙zowaniu; potem odsun˛eła staromodn ˛

a kotar˛e i weszli´smy do po-

koiku o ´scianach z kamienia, gdzie było ciemno i ciepło. W rogu znajdował si˛e
tylko jeden prze´swit. Na przeciwległej ´scianie widniała ´swietlna plama w kształ-
cie wielobocznego kryształu.

Otworzyłem szeroko oczy; na skrzyni przysuni˛etej do ´sciany stała ludzka no-

ga. Jednodniówka popatrzyła na mnie i zachichotała. Po chwili zorientowałem si˛e,

˙ze to nie jest prawdziwa ko´nczyna, tylko jej atrapa — blada i ˙zółtawa jak u nie-

boszczyka, z metalowymi zł ˛

aczami prze˙zartymi korozj ˛

a oraz sparciałymi paska-

mi. Gapiłem si˛e na t˛e osobliwo´s´c.

— Co to jest? — szepn ˛

ałem.

37

background image

— Noga — odparła, uj˛eła moj ˛

a dło´n i ´scisn˛eła j ˛

a mocno. Chciałem zapyta´c,

do kogo nale˙zała, ale postanowiłem milcze´c; r˛eka wilgotniała mi w dziewcz˛ecej
dłoni.

— Chod´z — rzuciła, ci ˛

agn ˛

ac mnie w przeciwległy k ˛

at pokoju. Wskazała

przedmiot wisz ˛

acy na ´scianie.

— Pod ˙zadnym pozorem nie wyjawiaj, ˙ze tu byłe´s i miałe´s okazj˛e to wi-

dzie´c — oznajmiła cicho tonem nie znosz ˛

acym sprzeciwu. — To wielka tajemnica

mojej linii. Zdradzam ci j ˛

a, chocia˙z nie powinnam. — Bł˛ekitne oczy spogl ˛

adały

na mnie z powag ˛

a. Jednodniówka zrobiła ponur ˛

a min˛e i skin˛eła głow ˛

a.

Wisz ˛

acy na ´scianie zagadkowy przedmiot w kształcie domu ze spiczastym da-

chem wykonano z plastiku. Był płaski, z przodu miał niewielk ˛

a półeczk˛e i dwoje

drzwi po obu stronach. W domku mieszkały trzy osoby; włosy zje˙zyły mi si˛e
na głowie, gdy zobaczyłem, ˙ze jedna z nich niewielkimi skokami zmierza ku pra-
wym drzwiom, a reszta podobnym krokiem wyłania si˛e z lewych. Znikaj ˛

aca figura

wyobra˙zała star ˛

a zgarbion ˛

a kobiet˛e w kapturze, pokrzywion ˛

a i wspart ˛

a na lasce,

pozostała dwójka to obj˛ete ramionami dzieciaki.

— Jak si˛e poruszaj ˛

a? — zapytałem.

— Tajemnica — odparła Jednodniówka.
Zmierzaj ˛

ace ku drzwiom figurki miały dziwaczny obrazek w tonacji ró˙zu

i bł˛ekitu, przedstawiaj ˛

acy ogromny masyw górski w kształcie czterech m˛eskich

głów z ogromnymi kamiennymi twarzami — na jednej z nich dostrzegłem nawet
okulary; ludzkie sylwetki widoczne u podnó˙zy gór sprawiały wra˙zenie mikrosko-
pijnych.

— Ta posta´c — tłumaczyła Jednodniówka, wskazuj ˛

ac star ˛

a kobiet˛e z haczy-

kowatym nosem, która wła´snie znikała za drzwiami — chowa si˛e, kiedy ´swieci
sło´nce. Ci dwoje — pokazała dzieci — wychodz ˛

a, gdy robi si˛e jasno. — Zerkn˛eła

przez ´swietlik na rozja´snione słonecznym blaskiem niebo. — Sam widzisz, praw-
da? W˛edruj ˛

a tak˙ze wówczas, gdy zmienia si˛e pogoda. To wiekowy przedmiot.

Kryje mnóstwo tajemnic.

— Kim s ˛

a ci czterej? — zapytałem.

— Czwórka nieboszczyków. To szale´ncy.
Patrzyli´smy na kamienne twarze; niebo w tle mieniło si˛e odcieniami cukier-

kowatego ró˙zu i bł˛ekitu.

— Sami byli sobie winni — dodała Jednodniówka.
W dusznym pokoju zrobiło mi si˛e gor ˛

aco, a mimo to dr˙załem. Sztuczna noga.

Tajemniczy przedmiot na ´scianie, którego elementy poruszały si˛e w rytmie ´swia-
tła i ciemno´sci, wielka tajemnica linii Szeptu. Mała r˛eka Jednodniówki w mojej
dłoni.

Chmura przesłoniła sło´nce. ´Swietlisty wielok ˛

at na ´scianie zbladł i znikn ˛

ał.

Obserwowałem małe dzieci˛ece figurki i posta´c kobiety; ani drgn˛eły.

background image

SZÓSTA FASETA

Jak mam ci to wszystko powiedzie´c? Przedstawienie jednego faktu wymaga

przypomnienia wielu dawnych zdarze´n i okoliczno´sci; ka˙zda historia ma zwi ˛

azek

z tym, co było wcze´sniej.

Potrafisz to opisa´c; fakty zostan ˛

a przypomniane. Taka jest powinno´s´c ´swi˛ete-

go, prawda? W jednej opowie´sci ma zawrze´c koleje całego ˙zycia.

Nie uwa˙zam si˛e za ´swi˛etego.
Poza tob ˛

a nie ma ´swi˛etych. Zaczynaj; pomog˛e ci, o ile potrafi˛e. Sko´nczysz

opowie´s´c przed zmrokiem, mo˙ze o ´swicie.

Posłuchaj, co chc˛e powiedzie´c: zwini˛eta w kł˛ebek linia Szeptu spoczywa

w´sród innych znaków Małego Domostwa, jak dawna obietnica nie do ko´nca speł-
niona albo fragment snu, majacz ˛

acy przez cały dzie´n na granicy ´swiadomo´sci, a˙z

przyjdzie noc i senna wizja powróci. Najpierw jednak musz˛e ci opowiedzie´c o li-
niach oraz ich znakach. Istotna jest tak˙ze Droga Przymierza kobiet, jej pocz ˛

atek

i kres. Trzeba wspomnie´c o ´swi˛etej Olivii, o jej przybyciu do Małego Domostwa
i powstaniu linii Szeptu, o Rejestrach doktor Boots, a tak˙ze o umarłych; powinie-
ne´s wiedzie´c, jak doszło do tego, ˙ze dzi´s tutaj rozmawiamy.

Linia. . . Linia bli˙zsza jest nam od imienia i twarzy widzianej w lusterku, cho-

cia˙z jedno i drugie — twarz oraz imi˛e — nale˙zy do linii, która nas okre´sla. Wiele
ich jest w Małym Domostwie; trudno jest to jednoznacznie okre´sli´c, bo trwaj ˛

a

spory w´sród gaw˛edziarek, co jest lini ˛

a, a co jej odgał˛ezieniem. Z upływem cza-

su coraz bardziej czujemy si˛e ze sw ˛

a lini ˛

a zwi ˛

azani; im bardziej jeste´smy sob ˛

a,

tym mocniej si˛e z ni ˛

a wi ˛

a˙zemy. Niekiedy linia o szczególnych przymiotach gó-

ruje nad innymi i zaczyna je pochłania´c, a jej ludziom nie wystarcza jeden znak.
Wspomniałem, ˙ze Barwa Czerwieni nale˙zała do linii Wody i miała na imi˛e Wi-
chura; z czasem wyrosła i przestała czu´c wi˛e´z z tamtym mianem, cho´c sposób
mówienia, drobne gesty i nawyki zdradzały, ˙ze nadal po trosze była Wod ˛

a.

Woda, Klamra i Li´s´c; Dło´n, Ko´sci i Lód; wywodz ˛

aca si˛e od ´swi˛etego Gene’a

w ˛

atła linia Nitki; Kraw˛ed´z, o ile w ogóle istnieje. Długo mo˙zna by wymienia´c.

No i Szept. Czy wielbiłem Jednodniówk˛e jako istot˛e pełn ˛

a tajemnic, czy przez

wzgl ˛

ad na ni ˛

a pokochałem tajemnice?

39

background image

Za dnia wypatrywała nocy, wolała ziemi˛e od nieba; stanowiłem jej przeci-

wie´nstwo. W pomieszczeniach przebywała ch˛etniej ni˙z na zewn ˛

atrz, wolała pa-

trze´c w zwierciadła ni˙z w okna; zamiast chodzi´c nago, wkładała ubranie, i wolała
spa´c ni˙z czuwa´c.

Tamto lato, zima i kolejne ciepłe miesi ˛

ace to czas, gdy przej˛eli´smy Małe Do-

mostwo na własno´s´c. Wyja´sni˛e, o co chodzi. Niemowl˛e przez jaki´s czas jest z mat-
k ˛

a, która ci ˛

agle ma je przy sobie. Do´s´c szybko przechodzi pod opiek˛e mbaby,

zwłaszcza je´sli matka jest zapracowana, tak jak moja, trudni ˛

aca si˛e pszczelar-

stwem. Mbaby po´swi˛ecaj ˛

a maluchom wi˛ecej czasu, maj ˛

a do nich du˙zo cierpliwo-

´sci, a przede wszystkim znaj ˛

a mnóstwo opowie´sci. Pokoje mbaby to punkt wy-

padowy do pierwszych samodzielnych wypraw. Dla mnie jedn ˛

a z nich była wspi-

naczka na dach, gdzie stały ule. Potem zacz˛eły si˛e pouczaj ˛

ace w˛edrówki ´Scie˙zk ˛

a,

ko´nczone powrotem do bezpiecznego schronienia. Z drugiej strony jednak wszyst-
ko, co jest w ´srodku i na zewn ˛

atrz, stanowi moj ˛

a własno´s´c. Ka˙zdy z wiekiem uczy

si˛e posiadania Małego Domostwa. Układa si˛e do snu tam, gdzie poczuje zm˛ecze-
nie, je i pali w miejscu, gdzie odczuwa głód; gdy jest w jakim´s pokoju, czuje si˛e
tam jak u siebie w domu. Gdy przebywałem w Rejestrze doktor Boots, zrozu-
miałem, ˙ze tamtejsze koty zachowuj ˛

a si˛e podobnie jak nasza dziatwa: wsz˛edzie

potrafi ˛

a si˛e zadomowi´c, a gdy znajd ˛

a legowisko, drzemi ˛

a lub obserwuj ˛

a ludzi.

Mieli´smy swoje ulubione miejsca — labirynty pokoi, gdzie panował spory

ruch i wymieniano nowinki, a tak˙ze w˛e˙zowe dłonie w gł˛ebi dawnego gniazda,
spokojne i ciepłe, gdzie trafiało si˛e cz˛esto na bezpa´nskie skrzynie pełne starych
ubra´n oraz dziwnych przedmiotów. Jednodniówka lubiła si˛e przebiera´c i odgry-
wa´c role ludzi, ´swi˛etych i aniołów, postaci z Drogi Przymierza oraz bohaterów
opowie´sci, które słyszałem od niej po raz pierwszy.

— B˛ed˛e ´swi˛et ˛

a Olivi ˛

a — powiedziała, unosz ˛

ac ku ´swietlikowi znalezion ˛

a

w skrzyni bransoletk˛e z niebieskiego kamienia — ty zagrasz ´swi˛etego Roya
Mniejszego, który czeka na moje przybycie.

— Jak mam czeka´c?
— To ˙zadna sztuka. Czekasz latami. — Otuliła si˛e dług ˛

a ciemn ˛

a szat ˛

a i maje-

statycznym krokiem odeszła w gł ˛

ab pokoju. — Gdzie´s daleko trwa zgromadzenie

Drogi Przymierza. Nasi bohaterowie nie widzieli si˛e od wielkiej katastrofy; mi-
n˛eło wiele lat. Znowu si˛e spotykaj ˛

a. Oto nadeszła upragniona chwila. — Usiadła

wolno i przyło˙zyła dło´n do czoła. Podniosła wzrok, spojrzała na mnie i powie-
działa normalnym tonem: — Trwa nasze zgromadzenie. Dowiedziałe´s si˛e o nim.
Zaczynaj.

— Sk ˛

ad wiem?

— Od w˛edrowca. Przyniósł nowiny.
— Co to za przybysz?
— Jeden z w˛edrowców. Przed wiekami ´sci ˛

agały ich tu setki.

40

background image

— Jasne. — Udawałem, ˙ze pilnie słucham nie istniej ˛

acego przybysza, który

mówił o niespodziewanym zgromadzeniu kobiet z Drogi Przymierza. Zapytałem
wyimaginowanego rozmówc˛e: — Co postanowiły?

— Przybysz nie ma poj˛ecia — odparła Jednodniówka. — Jest przecie˙z m˛e˙z-

czyzn ˛

a. Wie jednak, dok ˛

ad wyruszyły jego kobiety. Zabrały dzieci i poszły na

zgromadzenie. Wzi˛eły ze sob ˛

a nawet niedoł˛e˙zne staruszki. Wszystkie poszły.

— Oprócz kobiet z Małego Domostwa.
— Zgadza si˛e. — Uniosła dło´n. — Nasze czekaj ˛

a. Wszyscy czekacie na po-

stanowienia Drogi Przymierza.

Czekałem, a tymczasem Droga Przymierza odbywała zgromadzenie.
— Masz przeczucie — oznajmiła Jednodniówka — ˙ze kto´s przyb˛edzie do

Małego Domostwa, ˙zeby si˛e z tob ˛

a spotka´c. Nie wiadomo kiedy. Mo˙ze po latach.

Przyniesie nowiny. . .

— Sk ˛

ad to wiem?

— Przecie˙z jeste´s ´swi˛etym Royem Mniejszym — przypomniała, trac ˛

ac cier-

pliwo´s´c. — On wiedział.

Wstała i ruszyła w moj ˛

a stron˛e drobnymi kroczkami, by przedłu˙zy´c w˛edrów-

k˛e.

— Olivia powraca ze zgromadzenia. — Szła wolniutko z oczyma utkwionymi

w mojej twarzy. Od lat czekałem na ni ˛

a w mrocznych komnatach starego gniazda.

Wiedziałem, ˙ze pewnego dnia przyb˛edzie.

— Jest noc — mówiła, podchodz ˛

ac coraz wolniej. — Nie spodziewasz si˛e

odwiedzin. . . I nagle staje przed tob ˛

a Olivia. — Wyprostowała si˛e, tocz ˛

ac wokół

zdziwionym spojrzeniem i szepn˛eła: — Och, Małe Domostwo.

— Tak. Czy jeste´s Olivi ˛

a?

— Jestem t ˛

a, na któr ˛

a czekałe´s.

— Jasne — mrukn ˛

ałem. Spojrzała na mnie wyczekuj ˛

aco. Zastanawiałem si˛e,

co powiedziałby ´swi˛ety Roy: — Jakie nowiny? Co słycha´c w Przymierzu?

— Przymierze umarło — odparła uroczy´scie Olivia. — Przybyłam, ˙zeby ci

o tym powiedzie´c. Znam wiele tajemnic, które pragn˛e ci powierzy´c, bo na mnie
czekałe´s, dochowuj ˛

ac wierno´sci. Przymierze nie zdradziło ich prawdomówcom,

poniewa˙z byli´smy wrogami. — Ukl˛ekła przy mnie i dotkn˛eła wargami mego
ucha. — Mówi˛e ci cał ˛

a prawd˛e. — Usłyszałem tylko mamrotanie.

— Ju˙z — oznajmiła, podnosz ˛

ac si˛e z kl˛eczek.

— Poczekaj. Zdrad´z mi tajemnice.
— Ju˙z to zrobiłam.
— Rozumiem.
— Od tej chwili — zacz˛eła stanowczo i z powag ˛

a skin˛eła głow ˛

a — musi-

my by´c razem i mieszka´c w twej skromnej komnacie do ko´nca ˙zycia. — Zsun˛e-
ła płaszcz ze szczupłych ramion, upadł na podłog˛e. Ukl˛ekła i z u´smiechem po-
pchn˛eła mnie lekko, a gdy upadłem na plecy, poło˙zyła si˛e obok, przytuliła ró˙zowy

41

background image

policzek do mojej twarzy i oparła nog˛e na moim udzie. — Do ko´nca ˙zycia —
westchn˛eła.

xxx
— Czemu Droga Przymierza i prawdomówcy byli wrogami? — zapytałem

Siedmior˛ekiego. — Jakie tajemnice przed nami ukrywano?

Ojciec robił szkło — a szkło z Małego Domostwa słyn˛eło wsz˛edzie; handlarze

nadal po nie przybywaj ˛

a. Przez cały ranek mieszał popioły bukowego drewna oraz

drobny piasek i stłuczk˛e pozostał ˛

a z anielskich wytworów, dodał do mieszaniny

okruchy szklanej butelki, zielonej jak pełnia lata i powiedział:

— Nie znam ˙zadnych tajemnic. Trudno nazwa´c prawdomówców wrogami

Przymierza, cho´c jego członkinie były innego zdania. Nieporozumienia ci ˛

agn ˛

a

si˛e od czasu, gdy po wielkiej katastrofie dogorywał ´swiat aniołów. Tamta kl˛eska
przypominała gwałtown ˛

a burz˛e, zrobiło si˛e parno i gor ˛

aco, niebo po˙zółkło, na za-

chodzie kł˛ebiły si˛e ciemne chmury. Burza zwykle nadci ˛

aga wolno, potem coraz

szybciej i nagle ulewa spada w górach, dmie zimny wiatr, a ˙zywioły szalej ˛

a czło-

wiekowi nad głow ˛

a. Taka burza zmiotła anioły; zagra˙zała im ju˙z wówczas, kiedy

były u szczytu pot˛egi, zbli˙zała si˛e wolno; by´c mo˙ze od pocz ˛

atku nale˙zało jej ocze-

kiwa´c. Mało kto jednak zdawał sobie z tego spraw˛e prócz zapobiegliwych kobiet
z Przymierza, które przygotowały si˛e na najgorsze. Gdy nadeszła katastrofa, za-
skoczyła niemal wszystkich. Tylko Przymierze było gotowe.

Podszedł do miechów; wkrótce zahuczały płomienie.
— Katastrofalna burza min˛eła po roku; gdy wszystko gin˛eło i miliony istot

pozostały bez opieki, a ´smier´c i straszliwe cierpienia na miar˛e wielkiej katastro-
fy zbierały obfite ˙zniwo w całej krainie, na Drog˛e Przymierza spadł obowi ˛

azek

niesienia pomocy oraz ratowania, co mo˙zna było uratowa´c, i decydowania, co po-
zostawi´c własnemu losowi; kobiety podnosiły z upadku anioły, o ile te rokowały
nadziej˛e poprawy, albo stawiały na nich krzy˙zyk, gdy nie było ˙zadnych szans.
By sprosta´c wielkiemu zadaniu, Przymierze zwolniło członkinie z postawionego
przed wiekami nakazu milczenia; kobiety poznały si˛e nawzajem, ujawnione zo-
stały tajemnice. Przez wiele lat Droga Przymierza kobiet niosła potrzebuj ˛

acym

ocalenie lub go odmawiała, a˙z ´swiat si˛e odmienił. W ko´ncu przybrał obecn ˛

a po-

sta´c.

Topniej ˛

ace składniki zlały si˛e w g˛est ˛

a mas˛e. Siedmior˛eki wzi ˛

ał dług ˛

a rurk˛e,

ze szklistej masy uformował kulk˛e i zacz ˛

ał j ˛

a uwa˙znie obraca´c.

— Wszyscy podporz ˛

adkowali si˛e władzy Przymierza? Dlaczego?

— Trudno powiedzie´c. Tylko ono było gotowe do działania. Kobiety umia-

ły ˙zy´c inaczej ni˙z aniołowie. Poza tym, ludziom potrzebni s ˛

a przywódcy. —

Dmuchał w rurk˛e, wydymaj ˛

ac policzki; twarz mu poczerwieniała. Zielona kulka

przybrała kształt balonika. Kiedy przybrał ju˙z odpowiednie rozmiary, Siedmio-
r˛eki zr˛ecznie odci ˛

ał ko´ncówk˛e i wolno obracał rurk˛e w dłoniach. Szklany balon

rozszerzył si˛e i spłaszczył jak talerz; wydawało si˛e, ˙ze lada chwila odpadnie.

42

background image

— Prawdomówcy ich nie słuchali.
— Racja. Przez długie lata w˛edrowali´smy, a potem zacz˛eło si˛e budowanie

Małego Domostwa. Jego mieszkanki trzymały si˛e z dala od Przymierza, które ja-
ko zwi ˛

azek wszystkich kobiet uwa˙zało je za swoje członkinie, czego sobie nie

u´swiadamiały, bo odnosiły si˛e oboj˛etnie do wszystkiego oprócz prawdziwej mo-
wy, swoich opowie´sci oraz ´swi˛etych. Sprzymierzone dr˛eczyła zło´s´c i poczucie
zawodu. W´sciekały si˛e, bo brakowało im r ˛

ak do pracy; czuły si˛e zawiedzione,

poniewa˙z były przekonane, ˙ze wiedz ˛

a, co jest najlepsze dla ´swiata.

— A wiedziały? — Naczynie Siedmior˛ekiego było teraz płaskie jak talerz; sty-

gło, pokrywaj ˛

ac si˛e drobnymi pr ˛

a˙zkami. — Zapewne tak. S ˛

adz˛e, ˙ze nasze kobiety

nie interesowały si˛e tymi sprawami. — Szklany talerz odpadł od wylotu rurki. —
Trudno´s´c polegała na tym, ˙ze Przymierze starało si˛e zmieni´c ´swiat, ukrywaj ˛

ac

przed lud´zmi zgubn ˛

a nauk˛e aniołów, i w rezultacie jego członkinie zostały jedy-

nymi spadkobierczyniami ich wiedzy.

— A konkretnie?
Ojciec podniósł na wysoko´s´c oczu trzymany w dłoniach szklany kr ˛

ag z plam-

kami zieleni i powietrznymi p˛echerzami, który wygl ˛

adał jak powierzchnia małej

sadzawki.

— Nie pytaj mnie — odparł. — Id´z z tym do kobiet.
Mbaba nie kryła ciekawo´sci.
— Czy ta dziewczynka z linii Szeptu namówiła ci˛e, ˙zeby´s o to zapytał? —

Milczałem. Ci od Szeptu najch˛etniej trzymaj ˛

a si˛e we własnym gronie. Wi˛ezi z in-

nymi s ˛

a rzadkie. Mbaba dodała: — Nic mi nie wiadomo o tajemnicach ´swi˛etego

Roya Mniejszego. Sadz˛e, ˙ze wszystko ujawnił. Chciał zosta´c gaw˛edziarzem, ale
wyobra´z sobie, ˙ze w ko´ncu uznał, jakoby nie był do´s´c m ˛

adry. Pozostał jednak

w´sród gaw˛edziarek i słu˙zył im do ko´nca ˙zycia, przynosił co trzeba, przemierzał

´Scie˙zk˛e jako posłaniec z wiadomo´sciami. Przysłuchiwał si˛e opowie´sciom. Zwykł

mówi´c, ˙ze czuje si˛e jak posta´c wymy´slona przez swoje protektorki. Ch˛etnie bie-
gał po Małym Domostwie z wiadrami napełnionymi wod ˛

a i głow ˛

a pełn ˛

a wie´sci.

Gdy pó´zniej zamieszkał z Olivi ˛

a, opowiadał ponure historie. Tak by´c musiało,

cho´c pewnie nie zdawał sobie z tego spawy. Zreszt ˛

a kto wie. . . To były czasy,

gdy Archiwum zostało dopiero odkryte i Olivia poznawała je na równi z inny-
mi. ´Swi˛ety Roy Mniejszy przestrzegał j ˛

a ci ˛

agle: „Pami˛etaj, Olivio, ˙ze nadchodzi

moment, w którym poszukiwanie własnej to˙zsamo´sci zaczyna si˛e obraca´c prze-
ciwko tobie”. Zwykł mawia´c, ˙ze je´sli Olivia popada w przygn˛ebienie, całkiem
znika w mroku, a kiedy si˛e raduje, jest lekka niczym roz´swietlone powietrze. Nie
rozumiem, o co mu chodziło. Mo˙ze linia Szeptu wie.

Poprosiłem o pomoc Barw˛e Czerwieni.
— Nie mam poj˛ecia, jakie tajemnice aniołów mogła nam wyjawi´c Olivia. Brak

o nich wzmianki w moich opowie´sciach. Słyszałam tylko o kocie i ´swiatło´sci. To
wszystko.

43

background image

— Był ´srodek pa´zdziernika — podj˛eła opowie´s´c. — ´Swi˛ety Roy Mniejszy

siadł w komnacie niedaleko wyj´scia, by popatrze´c na ksi˛e˙zyc w pełni. ´Scian˛e,
która w dawnych czasach znajdowała si˛e od frontu, a dzi´s stoi w gł˛ebi domostwa,
przecinał du˙zy ´swietlik — najlepszy punkt obserwacyjny dla miło´sników ksi˛e˙zy-
cowego blasku. Roy niecierpliwie wypatrywał okr ˛

agłej tarczy; pojawił si˛e Mały

Ksi˛e˙zyc, niewielki biały zwiastun Wielkiego Ksi˛e˙zyca i w tej samej chwili co´s za-
cz˛eło hałasowa´c. ´Swi˛ety popatrzył w tamt ˛

a stron˛e i ujrzał wielkiego ˙zółtawego ko-

ta. Twierdził, ˙ze włosy zje˙zyły mu si˛e na głowie, gdy poczuł na sobie uporczywe
spojrzenie nieruchomych ´slepi. Gdy kocur patrzył na Roya, ´swietlista kula min˛eła
drzwi i wolno sun˛eła przez komnat˛e. Jasna biała sfera wielko´sci głowy szybowała
na wysoko´sci ramion dorosłego m˛e˙zczyzny, lekka jak puch dmuchawca. Popły-
n˛eła w powietrzu ku ˙zółtawemu stworowi i zatrzymała si˛e ponad koci ˛

a głow ˛

a.

Nagły powiew wiatru uniósł j ˛

a w gór˛e; zawisła nad ´swi˛etym Royem Mniejszym.

I oto, jak wszyscy z jego linii, ujrzał wizj˛e niedost˛epn ˛

a oczom innych, spogl ˛

adał

na tajemne znaki, przeczuwał kolejne wydarzenie. Kiedy tak siedział bez ruchu,
w ´slad za ´swietlist ˛

a kul ˛

a jaka´s istota weszła do komnaty; była to wysoka smukła

kobieta o haczykowatym nosie i siwych, krótko obci˛etych włosach.

— Och — szepn˛eła na widok ´swi˛etego Roya Mniejszego. — Jestem.
— Tak — odparł, bo wiedział, kim była; od dawna czekał na t˛e kobiet˛e. —

Nareszcie.

Wielki kocur poło˙zył si˛e na podłodze z głow ˛

a opart ˛

a na łapach. Kobieta otuliła

si˛e szat ˛

a i usiadła obok ´swi˛etego.

— Musisz mnie teraz zaprowadzi´c do ´srodka — powiedziała. — Zwołaj

wszystkich, którzy powinni usłysze´c, co mam do powiedzenia.

— Poczekaj, prosz˛e — odparł. — Za chwil˛e pójdziemy w gł ˛

ab domostwa.

Wiem, kto powinien wysłucha´c twoich nowin od razu, kto na ko´ncu, ale. . . — Ko-
bieta czekała cierpliwie, gdy przerwał. Blask ksi˛e˙zyca roz´swietlił komnat˛e i przy-

´cmił jasn ˛

a kul˛e. ´Swi˛ety Roy odezwał si˛e w ko´ncu. — Wiele czasu min˛eło od

zgromadzenia Drogi Przymierza. Powiedziano mi, ˙ze kto´s przyb˛edzie z wie´scia-
mi. Przekazałem nowin˛e mieszka´ncom Małego Domostwa. Czekałem długo na
ten dzie´n i dlatego mam wielk ˛

a pro´sb˛e. Chc˛e pierwszy usłysze´c wie´sci, zanim

inni je poznaj ˛

a.

Kobieta długo mu si˛e przygl ˛

adała, a potem wybuchn˛eła ´smiechem i rzekła:

— Zawsze mówiono, ˙ze Droga Przymierza wzbudza tu wielki l˛ek, a na wie´sci

o niej w ogóle si˛e nie zwa˙za. Czy nast ˛

apiła jaka´s zmiana?

— To stare dzieje — odparł z u´smiechem. — Teraz jest inaczej. Moim zda-

niem Droga Przymierza tak˙ze musi przyj ˛

a´c nowe zasady.

— Nie — odparła kobieta. — Nie b˛edzie reformy Przymierza. Zjawiłam si˛e

tutaj, ˙zeby ci o tym powiedzie´c. Do wszystkich jego nieprzyjaciół zawitaj ˛

a nie-

długo wysłanniczki, a jest ich wiele, bo w dawnych czasach narobiły´smy sobie
mnóstwo wrogów. Nios ˛

a wiadomo´s´c o rozwi ˛

azaniu Przymierza. To koniec. Od lat

44

background image

ubywało nam sił; taka jest kolej rzeczy. Nie pojawiło si˛e nowe wyzwanie, które
stanowiłoby powód, aby zewrze´c szeregi i odzyska´c moc. ´Swiat si˛e zmienił. Nie
mam poj˛ecia, jakie b˛ed ˛

a skutki zgromadzenia, które zwołały´smy, by wszystko

sobie powiedzie´c. Mo˙ze owa ´swiadomo´s´c stanowi wielkie osi ˛

agni˛ecie. Mniejsza

z tym. Wiesz, czemu przybyłam. Chciałam ci o tym powiedzie´c. Droga Przymie-
rza jest ju˙z tylko wspomnieniem. Mam na imi˛e Olivia. Przyniosłam nowin˛e. Je´sli
chcecie, zostan˛e tu i b˛ed˛e wam pomaga´c.

Zapadła cisza; tylko kot i ksi˛e˙zyc m ˛

aciły spokój. . .

Barwa Czerwieni zsun˛eła z nosa okulary i przetarła je starannie.
— Nie mam poj˛ecia, jakie sekrety Olivii zna linia Szeptu — dodała. — Jedno

wiem. Wi˛ekszo´s´c ludzi raczej dochowuje tajemnicy, tamci jednak z góry wyklu-
czaj ˛

a mo˙zliwo´s´c jej ujawnienia.

background image

SIÓDMA FASETA

Co kilka lat bywa tak, ˙ze pierwszy przymrozek wcale nie zwiastuje chłodów;

niespodziewanie robi si˛e ciepło i lato powraca na krótko. Zima ju˙z nadchodzi;
zapowiada j ˛

a poranna wo´n powietrza oraz wygl ˛

ad przebarwionych li´sci, suchych

i gotowych opa´s´c lada chwila. Szybko mijaj ˛

a ciepłe dni, odchodzi krótkie i zdra-

dliwe lato — tym cenniejsze, ˙ze zwiodło nas chwilow ˛

a popraw ˛

a pogody. W Ma-

łym Domostwie nazywamy je pó´znym latem; trudno powiedzie´c, kto wpadł na ten
pomysł.

Wydawało si˛e, ˙ze ciepłe dni b˛ed ˛

a trwały wiecznie, podobnie jak mo˙zna by s ˛

a-

dzi´c, ˙ze nigdy si˛e z Jednodniówk ˛

a nie rozstaniemy. Rozł ˛

aka była nie do pomy´sle-

nia — to jakby linia Klamry chciała wydoby´c promienie słoneczne z migotliwego
kryształu. Mieli´smy by´c razem, nawet gdyby´smy si˛e nawzajem unieszcz˛e´sliwia-
li. . . cho´cby jedno i drugie pragn˛eło odej´s´c. Rozdzieleni, natychmiast zaczynali-

´smy si˛e szuka´c. Nie ma w tym nic dziwnego, ˙ze miło´s´c — z natury podobna do

pór roku — zdaje si˛e wieczna. Dobra i zła pogoda wydaj ˛

a si˛e nie mie´c ko´nca,

cho´c w gł˛ebi ducha zdajemy sobie spraw˛e, ˙ze prawda jest inna.

Gdy nastało pó´zne lato, chlebiarz imieniem Naro˙znik zabrał nas oboje na wy-

praw˛e po chleb ´swi˛etej Bei, bo chciał zrobi´c przyjemno´s´c mbabie Jednodniówki;
zrobił dla nas wyj ˛

atek, jako ˙ze byli´smy za młodzi, by pomaga´c przy zbiorach.

Przenocowali´smy w jego mieszkaniu poło˙zonym niedaleko wyj´scia. Obudziło nas
poranne ´swiatło, s ˛

acz ˛

ace si˛e przez ˙zółtawe przezroczyste ´sciany. Mglisty ranek

pó´znego lata zapowiadał niekiedy jasny, upalny i pogodny dzie´n. Gdy czekali´smy
w białej mgle, a˙z si˛e wszyscy zbior ˛

a, Jednodniówka, dr˙z ˛

ac i ziewaj ˛

ac, tuliła si˛e

do mnie spragniona odrobiny ciepła. Wielu zbieraczy niosło długie kije z hakami
na ko´ncu. Policzyli´smy si˛e i po krótkiej naradzie cała gromada ruszyła wzdłu˙z
strumienia ku majacz ˛

acej w´sród oparów ´scianie lasu roz´swietlonego promieniami

sło´nca.

Naro˙znik s ˛

adził, ˙ze dotrzemy na polan˛e, gdzie rosły drzewa chlebowe, o za-

chodzie sło´nca, gdy korony s ˛

a najokazalsze.

— Zmniejszaj ˛

a si˛e, kiedy nadchodzi wieczorny chłód — wyja´snił. — Zu-

pełnie jak dzwonki, tyle ˙ze kwiaty zamykaj ˛

a si˛e, a nie kurcz ˛

a. To jedna z wielu

zabawnych ciekawostek dotycz ˛

acych drzew chlebowych.

46

background image

— A inne? — wypytywała Jednodniówka.
— Wkrótce si˛e dowiesz — odparł Naro˙znik. — Dzi´s po południu, wieczorem.

Jutro. Poznasz wszystkie ciekawostki.

Nie było ´scie˙zki wiod ˛

acej na polan˛e; chlebiarze rozproszyli si˛e po lesie, tak

˙ze tylko chwilami ukazywały si˛e pojedyncze sylwetki w˛edruj ˛

acych zbieraczy. Nie

tylko prawdomówcy zwykli pali´c chleb ´swi˛etej Bei, lecz jedynie my wiemy, gdzie
rosn ˛

a drzewa chlebowe, i bardzo uwa˙zamy, by nie wydepta´c ´scie˙zki wiod ˛

acej na

polan˛e. Po zbiorach i odpowiednim spreparowaniu plonów czekamy u siebie na
kupców; handel jest dla wszystkich zabawnym i popłatnym zaj˛eciem.

Pó´znym popołudniem wyszli´smy z lasu; za nami wiatr szumiał w koronach

sosen, przed nami podmuch kołysał srebrzyste ´zd´zbła dzikich traw. Na prawo i le-
wo od nas chlebiarze rozci ˛

agni˛et ˛

a tyralier ˛

a wychodzili spomi˛edzy drzew; niektó-

rzy skryci po ramiona w wysokiej trawie dr ˛

a˙zyli w niej ciemne korytarze. Grunt

wznosił si˛e jak fala; kilku chlebiarzy zd ˛

a˙zyło wspi ˛

a´c si˛e wysoko; machali r˛ekami

i wołali do nas.

— Stamt ˛

ad zobaczycie drzewa chlebowe — oznajmił Naro˙znik. — Pospiesz-

cie si˛e.

Za jego rad ˛

a pop˛edzili´smy na wał, gdzie wysokie betonowe kolumny stały jak

stra˙znicy.

— Popatrzcie — rzucił Naro˙znik, zatrzymuj ˛

ac si˛e pod masywnym słupem. —

Co za widok!

W dole ujrzeli´smy niewielk ˛

a dolin˛e i srebrn ˛

a rzek˛e roz´swietlon ˛

a słonecznymi

promieniami; l´sniły korony drzew chlebowych ´swi˛etej Bei; s ˛

adz˛e, ˙ze nie ma na

´swiecie drugiego miejsca, gdzie mo˙zna je spotka´c.

Czy umiesz robi´c ba´nki mydlane? Wystarczy dmuchn ˛

a´c lekko w g˛esty mydla-

ny roztwór, by u wylotu słomki powstała dorodna ki´s´c baniek ró˙znej wielko´sci.
Wyobra´z sobie grono z baniek, u podstawy wielkich jak ty, na szczycie mniej-
szych od głowy i dłoni — a˙z po chybotliwy czubek; nieregularny stos, z pozo-
ru lekki jak wypełnione powietrzem krople mydlanego roztworu, lecz w istocie
napieraj ˛

acy swym ci˛e˙zarem tak mocno, ˙ze dolne kule przypominały spłaszczo-

ne worki. Dodam, ˙ze nie s ˛

a wcale bezbarwne i t˛eczowe jak ba´nki mydlane, lecz

przejrzyste i l´sni ˛

ace w promieniach sło´nca delikatnym ró˙zem u góry, a turkusem

przy gruncie. Było owych sto˙zków tyle, co jodeł w zagajniku. Wszystkie podry-
giwały lekko i chwiały si˛e na wietrze jak w dostojnym ta´ncu, a w popołudniowym
sło´ncu delikatne kule rzucały na ziemi˛e barwne refleksy. Oto z czego ˙zyje Małe
Domostwo.

P˛edzili´smy ku drzewom chlebowym po wielkich sp˛ekanych płytach z betonu,

omijaj ˛

ac pozbawione dachów ruiny budowli, tworz ˛

acych na skraju polany regu-

larne czworoboki, mi˛edzy którymi biegły proste drogi zaro´sni˛ete chwastami.

— Naprawd˛e przypominaj ˛

a wielkie ba´nki mydlane — powiedziała zdumiona

i roze´smiana Jednodniówka. — Nic tam nie ma w ´srodku. — Cienka błona z wy-

47

background image

ra´znym deseniem jak skóra w˛e˙za, a wewn ˛

atrz powietrze. Stali´smy w´sród sto˙zków,

wdychaj ˛

ac korzenn ˛

a, dusz ˛

ac ˛

a i słodk ˛

a wo´n.

Chlebiarze zgromadzili si˛e na niewielkim spłachetku ziemi pokrytej barwny-

mi refleksami. Wymieniali u´smiechy i klepali si˛e po ramionach, naciskaj ˛

ac i pod-

szczypuj ˛

ac dolne p˛echerze o grubej, chropowatej skórce; spogl ˛

adali w gór˛e na

delikatne blade wierzchołki. To było dobre lato, wilgotne i gor ˛

ace; tej zimy bieda

nam nie grozi. Wszyscy zło˙zyli w jednym miejscu potrzebne na jutro kije zako´n-
czone hakami i wyj˛eli z sakw zwoje cienkiej liny. Gromada zbieraczy rozproszyła
si˛e po całej polanie; my z Jednodniówk ˛

a trzymali´smy si˛e Naro˙znika. Zbiór roz-

pocz˛eli´smy na skraju polany, zmierzaj ˛

ac ku jej ´srodkowi.

Naro˙znik si˛egn ˛

ał po krótk ˛

a lin˛e, umie´scił j ˛

a pod dolnymi kulami i obwi ˛

azał

ciasno kosmat ˛

a łodyg˛e si˛egaj ˛

ac ˛

a do piersi mnie i Jednodniówce. Ka˙zde drzewko

wspierało si˛e na takiej kolumience.

— Wła´sciwie nie wymagaj ˛

a podpory — tłumaczył Naro˙znik. — To kolejna

zabawna ciekawostka dotycz ˛

aca naszego chleba. Pie´n nie pozwala b ˛

ablom ulecie´c

w powietrze. Chodzi o to, ˙ze gdy sło´nce przygrzeje, kule powi˛ekszaj ˛

a si˛e i prawie

nic wtedy nie wa˙z ˛

a. Ciepłe powietrze jest l˙zejsze od chłodnego. Gdyby korony

nie były przytwierdzone do łodyg. . .

— To by odleciały — doko´nczyła Jednodniówka.
— Jasne. Odfrun˛ełyby st ˛

ad — potwierdził Naro˙znik. Silne dłonie starca moc-

niej zaci ˛

agn˛eły w˛ezeł na łodydze. Zbiór trwał, posuwali´smy si˛e wolno ku ´srod-

kowi polany; wokół nas turkusowe kule podrygiwały i kołysały si˛e z najl˙zejszym
powiewem. Zabawny widok; a˙z si˛e chciało podskoczy´c i wrzasn ˛

a´c na cały głos.

— S ˛

a l˙zejsze od powietrza! — oznajmiła roze´smiana Jednodniówka. — L˙zej-

sze od powietrza!

Na ´srodku obszernej polany wida´c było ruiny niskich budynków oraz strzeliste

metalowe wie˙ze, przekrzywione i zardzewiałe, a niektóre pochylone ju˙z ku ziemi;
otaczały wielkie zagł˛ebienie, na dnie którego kryło si˛e skomplikowane urz ˛

adzenie

z czarnego metalu — wysoka konstrukcja dopasowana kształtem do betonowej
jamy, usiana wypukłymi nitami, z których wystawały podpórki si˛egaj ˛

ace brzegu

cementowego zagł˛ebienia; machina przypominała wielkiego paj ˛

aka schowanego

w norze. Z kadłuba wystawały tu i ówdzie dziwaczne mechanizmy. Mo˙zna by
pomy´sle´c, ˙ze budowle i metalowe wie˙ze zapadły w sen, usługuj ˛

ac tajemniczym

machinom.

— Czy to siewca? — zapytałem.
— Tak — odparł Naro˙znik. Zarzucił na rami˛e ostatni zwój liny i skin ˛

ał na nas.

Jednodniówka czekała, a˙z wezm˛e j ˛

a za r˛ek˛e, a kiedy ruszyli´smy, mocno si˛e do

mnie przytuliła.

— W˛edrował ku gwiazdom — dodałem.
— Owszem. I powrócił stamt ˛

ad. — Wiele było takich urz ˛

adze´n, mkn ˛

acych po

niebie; gdy wróciły po wielu setkach lat, ci˛e˙zarne wiedz ˛

a o najdalszych krainach,

48

background image

nie pozostał nikt, kto mógłby je powita´c. Nikt prócz samych wysłanników nie znał
ju˙z celu podró˙zy; zabrakło ludzi, i dlatego wiedza pozostała bezu˙zyteczna. Ma-
chiny czekały cierpliwie, ale nikt si˛e nie zjawił, bo jedni w˛edrowali, inni wygin˛eli
lub przepadli bez wie´sci. Siewcy skonali na l ˛

adowiskach, pokryci rdz ˛

a i niezdat-

ni do u˙zytku; ich pami˛e´c osłabła, a umysły — wytwór aniołów — obróciły si˛e
w proch.

— Jakie to dziwne — powiedział Naro˙znik. — Siewcy byli pionierami w´sród

maszyn, które miały przenie´s´c ludzi do gwiazd i zapocz ˛

atkowa´c nowe ˙zycie,

a tymczasem dla chlebowego drzewka stali si˛e wielk ˛

a czarn ˛

a donic ˛

a podobn ˛

a do

naczy´n, w których nasze mbaby flancuj ˛

a nagietki.

Podeszli´smy bli˙zej do ogromnego urz ˛

adzenia; wysoki ciemny kadłub l´snił

nam ponad głowami. Pot˛e˙zne wysi˛egniki i skomplikowane mechanizmy, utrzy-
muj ˛

ace go w równowadze, przyprawiały o zawrót głowy. Grube metalowe prz˛esła

nie tkni˛ete rdz ˛

a, znakomicie ukształtowane i mocne zaczepy. Po´srodku kadłuba

uchylony właz albo drzwi; jak z otwartych ust wylewała si˛e z niego bezładna ma-
sa spienionych baniek pierwszego drzewa, z którego narodziły si˛e inne. Odcho-
dziły od niego turkusowe p˛edy, biegn ˛

ace w´sród podpór i blach siewcy, zagł˛ebio-

ne w grunt jak korzenie. Naro˙znik wyja´snił, ˙ze kiełkuj ˛

ac, tworzyły pie´n nowego

drzewa.

— W gruncie rzeczy widzimy jedn ˛

a du˙z ˛

a ro´slin˛e — stwierdził — o ile to

w ogóle jest ro´slina.

Gdy sło´nce zaszło i nasza praca dobiegła ko´nca, nazbierali´smy drewna, by

rozpali´c ognisko na betonowych płytach za chlebowym zagajnikiem.

— Nie wiemy, sk ˛

ad pochodzi to drzewo — ci ˛

agn ˛

ał Naro˙znik, układaj ˛

ac po-

lana w kr ˛

ag, ˙zeby przez cał ˛

a noc mo˙zna si˛e było grza´c przy ognisku. — Cz˛esto

jednak rozmy´slam o tym ´swiecie. S ˛

adz˛e, ˙ze jest wi˛ekszy od naszego i panuje tam

chłód. Drzewa s ˛

a tam znacznie ni˙zsze, a istoty ˙zywe pełzaj ˛

a wolno albo trwaj ˛

a

w bezruchu.

— Dlaczego tak s ˛

adzisz? — zapytałem. Popatrzyli´smy na chlebowe kule skur-

czone na wieczornym chłodzie.

— Bo od dzieci´nstwa pal˛e chleb ´swi˛etej Bei. On mi pomógł dojrze´c i sta´c si˛e

m˛e˙zczyzn ˛

a, a moje oczy, krew i umysł to dzi´s po cz˛e´sci jego wytwory. Po prostu

wiem; on mi to przekazał.

Podobno siewcy przewy˙zszali ludzi m ˛

adro´sci ˛

a. Mo˙ze to i prawda. Czy˙zby ten

mechanizm, który powrócił nie wiadomo sk ˛

ad i odkrył, ˙ze nie ma z kim dzieli´c

swej wiedzy, celowo uchylił drzwi, w nadziei (czy machina zna takie odczucia?),

˙ze pewnego dnia ludzie uchyl ˛

a r ˛

abka tajemnicy, jak to uczynił Naro˙znik? Nie

s ˛

adz˛e, by tak mogło by´c. . . Starzec zanurzył w˛e´zlast ˛

a dło´n w sakiewce i wyj ˛

gar´s´c zeszłorocznego chleba.

49

background image

Wszystkie kostki były turkusowe; ani ´sladu ró˙zowej barwy przejrzystych kul;

chleb l´snił osobliwym wewn˛etrznym blaskiem, kiedy Naro˙znik przesypywał go
do bulwiastej fajki, wisz ˛

acej mu na szyi.

— Dawniej panowało przekonanie, ˙ze nie powinno si˛e pali´c za cz˛esto. Potem

uznano z kolei, ˙ze mo˙zna du˙zo pali´c, byle dym filtrowa´c przez wod˛e, jak w na-
szych du˙zych fajkach. Ale wy młodzi ju˙z o to nie dbacie. Moim zdaniem tak jest
dobrze. Chleb was nie krzywdzi; nie stanowi dla nikogo zagro˙zenia. Ale wywo-
łuje przemian˛e. Kto ˙zyje jak człowiek, przyjmuj ˛

ac nie tylko zwykły pokarm, lecz

tak˙ze ów nowy, z czasem jej dozna.

Rzecz jasna, w dawnych czasach uwa˙zano ów chleb za szkodliwy, z powodu

´swi˛etej Bei. Wkrótce po pierwszej ci˛e˙zkiej zimie w Małym Domostwie odkryła

polan˛e oraz powietrzne grona, które słodko pachniały, kiedy je sło´nce ogrzało;

´swi˛eta Bea poczuła głód. Po zjedzeniu chleba nie umarła ani nie zachorowała;

kiedy jednak ´swi˛ety Andy odnalazł j ˛

a po wielu tygodniach, bł ˛

akała si˛e w´sród

drzew zabiedzona i obdarta; zmuszona głodem spróbowała chleba i zapomniała
o Andym, prawdomówcach oraz nowej korporacji, któr ˛

a sama wymy´sliła. Po˙zyła

jeszcze troch˛e, ale ´swi˛ety Andy nie był w stanie nic zrozumie´c z jej paplaniny.

Tamta fajka, któr ˛

a paliłe´s w pokoju twej mbaby. . .

Tak. Wiele czasu min˛eło, nim zacz˛eto pali´c chleb. Czynimy tak od wieków,

a główka fajki ma kształt głowy ´swi˛etej Bei, o ustach szeroko otwartych, by mogły
przyj ˛

a´c jadło.

Gdy Naro˙znik przytkn ˛

ał zapałk˛e do chleba ´swi˛etej, kostki pokryły si˛e b ˛

abla-

mi; dobiegł nas cichy syk. Starzec ssał ustnik, a˙z zapadły mu si˛e policzki. Wkrótce
wypu´scił pierwszy kł ˛

ab ró˙zowego dymu. Podał fajk˛e Jednodniówce, która nosem

i ustami wypu´sciła z płuc delikatn ˛

a ró˙zan ˛

a mgiełk˛e. Zadr˙załem, obserwuj ˛

ac ten

osobliwy posiłek — wci ˛

a˙z niezwykły, mimo ˙ze sam przez całe ˙zycie tak si˛e od-

˙zywiałem.

Na bł˛ekitnym niebie pojawiły si˛e pierwsze gwiazdy. Wiatr rozniecał ˙zar

w główce fajki i unosił dym. By´c mo˙ze jedna z widocznych o zmierzchu gwiazd
była rodzinn ˛

a ziemi ˛

a chleba, lecz teraz najsilniejszy wiatr nie zaniesie tam ró˙zo-

wej chmury.

Rankiem nast˛epnego dnia niebo było zachmurzone. Rzek ˛

a z południa przypły-

n˛eły tratwy. Chlebiarze trudzili si˛e przez cały dzie´n, długimi kijami zaopatrzony-
mi w haki zrywaj ˛

ac dorodne grona z pni ´sci´sni˛etych sznurowymi p˛etlami; w´sród

okrzyków podnosili je i ci ˛

agn˛eli ku tratwom (w chłodny dzie´n kule nie wydawały

si˛e l˙zejsze od powietrza, ale były niemal równie lekkie); mocowali do belek za
pomoc ˛

a haczyków i lin przeci ˛

agni˛etych przez cienk ˛

a membran˛e. Jednodniówka

i ja niewiele mogli´smy pomóc, ale biegali´smy od grupy do grupy, ci ˛

agn ˛

ac i pcha-

j ˛

ac ze wszystkich sił, bo ki´scie powietrznych kul musiały by´c załadowane przed

zmrokiem; gdyby zapadły si˛e jak namioty, nikt by ich nie ruszył z miejsca.

50

background image

Spławiono wszystkie grona w dół rzeki, gdzie linia Klamry wypalała drew-

no wi ˛

azów na w˛egiel drzewny potrzebny do suszenia chleba, który potem kruszy

si˛e, sortuje i pakuje do przewiezienia. Na ogołoconej polanie zostały turkusowe
łodygi. Ludzie spławiaj ˛

acy tratwy okryli je workami na zim˛e, a tymczasem resz-

ta owijała siewc˛e plastikiem i szmatami, by ´snieg nie zaszkodził pierwotnemu
szczepowi. I ju˙z było po zbiorach, w których pomagali´smy z Jednodniówk ˛

a; od-

płyn˛eli´smy jedn ˛

a z ostatnich tratw.

Dziewczyna odpoczywała z głow ˛

a na moim udzie. Kto´s nam po˙zyczył gruby

płaszcz, którym si˛e owin˛eli´smy, bo wiatr był chłodny.

— Idzie zima — powiedziałem.
— Nie — odparła sennie. — Jeszcze nie.
— W ko´ncu musi przyj´s´c.
— Nie.
— Wiesz, ˙ze zima. . .
— Milcz — przerwała.

background image

ÓSMA FASETA

To było w porze deszczu, po tym jak sp˛edziłem rok ze ´swi˛etym i dostałem

list od doktor Boots, tamtej zimy, któr ˛

a prze˙zyłem samotnie, wci ˛

a˙z drzemi ˛

ac; od-

kryłem, ˙ze mój umysł zdolny jest do pewnej sztuczki: czasami w pół´snie wracało
dzieci´nstwo i pierwsza młodo´s´c. Jak mam to wytłumaczy´c? Wydawało mi si˛e, ˙ze
znów jestem sob ˛

a sprzed lat, jakby tamte chwile zostały mi zwrócone w cało´sci,

bez ˙zadnego uszczerbku, tak niespodziewanie, ˙ze cz˛esto nie miałem poj˛ecia, co
to za epizod. Cz˛esto zanim przyszło ol´snienie, zapadałem ponownie w sen albo
budziłem si˛e skupiony i pełen energii, a chwila mijała.

To ciekawe do´swiadczenie. Nie brakło czasu, by je powtarza´c — szczerze

mówi ˛

ac, nie miałem nic innego do roboty; niekiedy bywałem nawet w dwu miej-

scach jednocze´snie, niemal całkowicie zwrócony ku przeszło´sci, niewielk ˛

a cz ˛

ast-

k ˛

a ´swiadomo´sci obserwuj ˛

ac zarazem inne wydarzenia. Zima ci ˛

agn˛eła si˛e niemi-

łosiernie i miałem wra˙zenie, ˙ze moje ˙zycie dobiega kresu, tote˙z za wła´sciwe uzna-
łem odtworzenie z okruchów wspomnie´n krótkiego bytowania, które mnie wyda-
wało si˛e bardzo długie; przypominałem mbab˛e, przegl ˛

adaj ˛

ac ˛

a zawarto´s´c rze´zbio-

nych kufrów. Nie miałem wpływu na to, jaka chwila do mnie powróci; mogłem
sta´c si˛e dwulatkiem albo mie´c znów lat dziesi˛e´c. Raz stałem na dachu w pełni
lata, pomagałem matce dogl ˛

ada´c pszczół, a skronie pod kapeluszem i chust ˛

a pul-

sowały mi od upału. To znów siedziałem zim ˛

a w ciepłych i dusznych komnatach

z dala od wyj´scia, graj ˛

ac z Jednodniówk ˛

a w pier´scienie, a głow˛e miałem pełn ˛

a

zimowych wie´sci, bo wokół czuło si˛e ju˙z wo´n chłodnych miesi˛ecy. Wiadomo, ˙ze
ka˙zda pora roku (a nawet ka˙zdy dzie´n, poranek i wieczór) to zjawisko wyj ˛

atkowe

i niezwykłe, o którym szybko si˛e zapomina, dopóki wra˙zenie nie powróci.

Cz˛esto miałem okazj˛e słucha´c, jak Barwa Czerwieni gł˛ebokim, dono´snym

głosem snuje opowie´sci o ´swi˛etych, i zaczynało mi ´swita´c, ˙ze w gruncie rzeczy
wszystkie te historie składaj ˛

a si˛e na jedn ˛

a; to prosta opowie´s´c o tym, jak ˙zy´c

i pozosta´c człowiekiem — całkiem zwyczajna, a zarazem niemo˙zliwa do opowie-
dzenia.

Pewnego dnia przymkn ˛

ałem powieki i czekałem bez ruchu, a potem stałem si˛e

dziesi˛eciolatkiem; była wiosna, siedziałem z innymi u wej´scia nale˙z ˛

acego do linii

Klamry i obserwowałem kwitn ˛

ace drzewa, których płatki zasłały drog˛e prowadz ˛

a-

52

background image

c ˛

a na południe. Nadchodziła stamt ˛

ad gromada w˛edrowców w czarnych strojach,

odcinaj ˛

acych si˛e wyra´znie od wiosennej bieli i ró˙zowo´sci. Przybywali, by kupi´c

chleb. Wokół mnie ˙zółciły si˛e w sło´ncu przejrzyste ´sciany mieszka´n linii Klamry.
Siedziałem na glinianej podłodze zasłanej barwnymi kilimami; obok mnie han-
dlarze z linii Wody odziani w barwne stroje, dalej jasne sakwy z chlebem. Przy
mnie Jednodniówka, która niespodziewanie wysun˛eła r˛ek˛e z mojej dłoni. Ockn ˛

a-

łem si˛e, zzi˛ebni˛ety i dr˙z ˛

acy od zimowego chłodu, z szeroko otwartymi oczyma

i mocno bij ˛

acym sercem; słuchałem, jak pada zimowy deszcz.

Tej wiosny od wielu tygodni Jednodniówka mówiła tylko o spodziewanej wi-

zycie handlarzy z Rejestru doktor Boots; opowiadała o nich albo milczała. Kupcy
z Rejestru co roku przybywali na wiosn˛e; poza tym nikt wła´sciwie nas nie odwie-
dzał i dlatego ich przybycie stanowiło wielkie wydarzenie, do którego linia Szeptu
przywi ˛

azywała szczególn ˛

a wag˛e.

— S ˛

a moimi kuzynami — o´swiadczyła Jednodniówka, u˙zywaj ˛

ac słowa, któ-

rego nie rozumiałem. Gdy poprosiłem o wyja´snienie, nie potrafiła wytłumaczy´c,
w czym rzecz; stwierdziła tylko, ˙ze jako kuzynk˛e ł ˛

aczy j ˛

a z nimi silna wi˛e´z.

— Czy to mo˙zliwe? — spytałem. — Nie s ˛

a prawdomówcami. Nie pochodz ˛

a

z twojej linii. Przecie˙z nie znasz nawet ich imion. S ˛

a dla ciebie anonimowi.

— Moj ˛

a lini˛e zało˙zyła Olivia z Przymierza — stwierdziła Jednodniówka. —

Rejestr doktor Boots ma podobny rodowód. Dlatego jeste´smy kuzynami.

— Przymierze nie istnieje; to przeszło´s´c — stwierdziłem. — Tak powiedziała

Olivia.

— Nie mów o sprawach, na których si˛e nie znasz — rzekła Jednodniówka.
Drog ˛

a nadchodził mniej wi˛ecej tuzin w˛edrowców, głównie m˛e˙zczyzn,

w ukwieconych kapeluszach o szerokich rondach i niskich główkach. Gdy po-
deszli bli˙zej, usłyszeli´smy, ˙ze ´spiewaj ˛

a; wła´sciwie trudno nazwa´c te d´zwi˛eki ´spie-

wem, bo nie było ˙zadnych słów, a i melodia ˙zadna; przybysze nucili cicho rozma-
ite d´zwi˛eki z ró˙znym nat˛e˙zeniem; tu kto´s mruczał, tam burczał, jedni zaczynali,
inni milkli — ka˙zdy na własn ˛

a modł˛e. Starcy i staruszki z linii Wody ruszyli

w dół po zboczu, by ich powita´c, a za nimi szli młodzi, którzy mieli wnie´s´c sta-
rannie zawi ˛

azane paczki, kuferki i tobołki. Wsz˛edzie słyszało si˛e powitalne słowa

wypowiadane od siebie lub w imieniu całej gromady. M˛e˙zczy´zni w kapeluszach
i postawne kobiety przekroczyli drzwi linii Wody i weszli do uroczych mieszka´n
poło˙zonych niedaleko wyj´scia, gdzie czekali´smy z Jednodniówk ˛

a i reszt ˛

a gapiów,

którzy przyszli powita´c w˛edrowców. D´zwi˛eczały dzwonki noszone przez go´sci,
dało si˛e słysze´c ich gardłowe głosy i dawn ˛

a bełkotliw ˛

a mow˛e. Gdy ich pakunki

spocz˛eły na podłodze, podano owoce, wod˛e i pó´zne orzechy. Jednodniówka pa-
trzyła na przybyszów jak urzeczona, ale gdy kto´s z nich, rozgl ˛

adaj ˛

ac si˛e, napotkał

jej spojrzenie, natychmiast odwracała wzrok. U´smiechała si˛e do nich w sposób,
który mnie zadziwił.

53

background image

Ubrani w czarne szaty brodaci w˛edrowcy z daleka sprawiali wra˙zenie po-

nuraków, ale po bli˙zszym poznaniu okazali si˛e całkiem inni; ich długie proste
stroje naszywane były złotymi lub kolorowymi cekinami i uło˙zone w gł˛ebokie
fałdy dla wi˛ekszego efektu, a d´zwi˛ek dzwoneczków, przyczepionych do ubra´n
w najdziwniejszych miejscach, wywoływał salwy ´smiechu. Hała´sliwa, pogodnie
u´smiechni˛eta gromadka; w˛edrowcy sprawiali wra˙zenie ludzi nadzwyczaj swobod-
nych i odpr˛e˙zonych, tak czaruj ˛

acych i pełnych zapału, ˙ze mo˙zna by z nimi prze-

siedzie´c cał ˛

a wieczno´s´c. Gdy na nich spogl ˛

adałem, przypomniała mi si˛e opowie´s´c

Barwy Czerwieni o kocie ´swi˛etej Olivii.

Handlarze z linii Wody przynie´sli kawałki chleba z jesiennego zbioru. Bran-

solety i dzwonki brz˛eczały, kiedy go´scie podawali sobie z r ˛

ak do r ˛

ak połyskliwe

okruchy, obracali je w palcach, w ˛

achali i ogl ˛

adali. Stary Naro˙znik wrzucił kilka

gar´sci w mosi˛e˙zne usta ´swi˛etej Bei; jej głow˛e, niemal naturalnej wielko´sci, umie-

´scił nad wielk ˛

a bursztynow ˛

a fajk ˛

a przeniesion ˛

a z trójnogiem do mieszka´n poło-

˙zonych niedaleko wyj´scia dzie´n wcze´sniej, gdy ju˙z wypatrywano go´sci. Powstała

przed setkami lat, ale nie miała własnej opowie´sci; była po prostu stara i dlatego
linia Dłoni nie uwa˙zała jej wcale za wielkie cudo.

Jeden z przybyłych handlarzy podszedł do Jednodniówki i z wdzi˛ekiem usiadł

obok niej. Był to m˛e˙zczyzna o ciemnej karnacji i twarzy pokrytej bruzdami ni-
czym skorupka orzecha. Przeguby i dłonie miał całe w zgrubieniach i guzach,
lecz u´smiech promienny, a oczy bystre i l´sni ˛

ace. Pogodnie spogl ˛

adał z góry na

zakłopotan ˛

a Jednodniówk˛e, która zaraz odwróciła wzrok. Spojrzała na niego do-

piero, gdy popatrzył w bok. Ledwie m˛e˙zczyzna ponownie zacz ˛

ał j ˛

a obserwowa´c,

spu´sciła oczy. Potem zdj˛eła bransolet˛e z bł˛ekitnego kamienia, znalezion ˛

a w sta-

rym kufrze, któr ˛

a uznała za swoj ˛

a własno´s´c.

Podała j ˛

a s ˛

asiadowi, a ten ostro˙znie uj ˛

ał klejnot palcami o długich ˙zółtawych

paznokciach.

— Bardzo ładna — powiedział, unosz ˛

ac ozdob˛e ku ´swiatłu. U´smiechn ˛

si˛e. — Czego chcesz w zamian? Co mam ci za to da´c?

— Nic — odparła.
M˛e˙zczyzna uniósł brwi; spogl ˛

adał na ni ˛

a zdziwiony i przerzucał bransolet˛e

z r˛eki do r˛eki; potem u´smiechn ˛

ał si˛e, bez słowa zapi ˛

ał j ˛

a na swoim przegubie,

potrz ˛

asn ˛

ał nim lekko, by wsun˛eła si˛e mi˛edzy inne ozdoby, i wrócił do targów.

Jednodniówka u´smiechn˛eła si˛e tajemniczo, chwyciła r ˛

abek jego szaty i mocno

trzymała w zaci´sni˛etej dłoni.

Przez całe popołudnie kobiety i m˛e˙zczy´zni z Rejestru otwierali kuferki, wy-

ci ˛

agaj ˛

ac z nich swoje dobra, a tak˙ze wa˙zyli chleb. Mieli ze sob ˛

a czwórdzbanki;

ka˙zd ˛

a czwórk˛e przechowywano w osobnej szkatułce. Czarne naczy´nko zawiera-

ło ró˙zow ˛

a substancj˛e, która sprawiła, ˙ze ´sniłem z Barw ˛

a Czerwieni; reszta mia-

ła inne przeznaczenie. W Rejestrze nazywaj ˛

a je „potomstwem medykamentów”

i strzeg ˛

a zazdro´snie tajemnicy. Przynie´sli tak˙ze instrumenty i osobliwe narz˛edzia

54

background image

z anielskiego metalu, który zw ˛

a stal ˛

a nierdzewn ˛

a. Mieli tak˙ze skrzynki i słoje peł-

ne wonnych ziół oraz suszonych przypraw, dalej buraczany cukier i proszek na
kocie pchły; linia Klamry dostała starocie do naprawy, ostre narz˛edzia i wykona-
ne przez aniołów ´sruby z nakr˛etkami; linia Dłoni otrzymała staro˙zytne znaleziska,
klucze, gwizdki oraz szklan ˛

a kul˛e z umieszczon ˛

a wewn ˛

atrz chat ˛

a, na któr ˛

a sypał

´snieg.

Dostali´smy te przedmioty za szklane misy oraz inne wyroby ze szkła, za oku-

lary w plastikowej oprawie, bibułk˛e dla palaczy, barwne plastry miodu, ˙zółwie
skorupy wypolerowane tak, ˙ze udawały plastik, długie wst˛egi przezroczystej ta-

´smy pokrytej obrazkami, doskonałej na paski. My oferowali´smy chleb w workach,

dla kupców równie cenny jak dla nas ich lekarstwa; targowano si˛e w kilku po-
mieszczeniach w´sród słodkiej woni dymu, szmeru rozmów i ´swietlnych refleksów
od ciemniej ˛

acych z wolna ˙zółtych ´scian. Wielu chciało ubi´c interes z przybyszami

lub tylko popatrze´c na nich czy posłucha´c opowie´sci; musiałem w ko´ncu ust ˛

api´c

miejsca, ale Jednodniówka nadal siedziała obok ´sniadego m˛e˙zczyzny, który nosił
jej bransolet˛e.

Przybysze nocowali u linii Szeptu, po dwu lub trzech, w pomieszczeniach

le˙z ˛

acych z dala od ´Scie˙zki, na obrze˙zach Małego Domostwa. Takie ´srodki ostro˙z-

no´sci obowi ˛

azywały przed wiekami i cho´c ju˙z nie były potrzebne, nadal ich prze-

strzegano. Id ˛

ac szlakiem, słyszało si˛e rozmowy albo zara´zliwy ´smiech. Nie zatrzy-

małem si˛e na dłu˙zej przy ˙zadnej z grup, nie miałem odwagi, chocia˙z nikt mnie nie
odp˛edzał; snułem si˛e w pobli˙zu, staraj ˛

ac si˛e usłysze´c, o czym mowa.

Nad ranem ockn ˛

ałem si˛e z krzykiem, bo ujrzałem nagle przed sob ˛

a jak ˛

a´s

twarz. Po chwili odkryłem, ˙ze jestem sam. Niczym lunatyk ruszyłem ´Scie˙zk ˛

a ku

drzwiom linii Klamry, jakbym został wezwany i w pół´snie nie był w stanie oprze´c
si˛e wołaniu. Biegłem, mijaj ˛

ac plamy bł˛ekitnawej po´swiaty wpadaj ˛

acej przez ´swie-

tliki w suficie; wszyscy jeszcze spali. Gdy dopadłem wyj´scia, dostrzegłem jaki´s
ruch; na ´Scie˙zce pojawiły si˛e niewyra´zne sylwetki. Znalazłem kryjówk˛e i z niej
obserwowałem nadchodz ˛

acych.

Przybysze z Rejestru doktor Boots zmierzali ku wyj´sciu, prowadzeni przez

kobiet˛e z linii Szeptu. Niesione na plecach tobołki zniekształcały ogl ˛

adane w pół-

mroku sylwetki. Gdy kupcy stan˛eli u drzwi ja´sniej ˛

acych bł˛ekitnawym ´swiatłem

poranka, przewodniczka odeszła bez po˙zegnania. W˛edrowcy poczekali chwil˛e na
maruderów i gromad ˛

a ruszyli do wyj´scia; drobna posta´c nadbiegła ´Scie˙zk ˛

a i przy-

ł ˛

aczyła si˛e do nich.

Wyszedłem z ukrycia i chwyciłem rami˛e Jednodniówki. Nie czułem zdziwie-

nia, mimo ˙ze do tej chwili nie podejrzewałem, na co si˛e zanosi.

— Stój — rzuciłem.
— Pozwól mi odej´s´c — odparła.
— Dlaczego? Mów.
— Nie.

55

background image

— Wrócisz?
— Nie pytaj.
— Obiecaj, ˙ze wrócisz. Przyrzeknij mi to. Inaczej pójd˛e za tob ˛

a. Zawołam

Siedmior˛ekiego, Naro˙znika i twoj ˛

a mbab˛e. Sprowadzimy ci˛e do domu. — Mówi-

łem szybko, przyciszonym głosem, nie całkiem ´swiadomy sensu wypowiadanych
słów. Nadal ´sciskałem jej rami˛e, a ona poło˙zyła r˛ek˛e na mojej dłoni; stali´smy tak
zł ˛

aczeni, twarz ˛

a w twarz, ledwie widoczni w bladym ´swietle poranka.

— Dałam ci pieni ˛

adz — stwierdziła cicho, lecz nieust˛epliwie. Zaszyłem go

w r˛ekaw i miałem zawsze przy sobie. — Ofiarowałam ci pieni ˛

adz i dlatego musisz

robi´c, co ka˙z˛e. — Uwolniła rami˛e z u´scisku. — Zosta´n tu. Nie wspominaj nikomu
o moim odej´sciu, ani dzi´s, ani jutro. Milcz, póki si˛e nie oddal˛e. Przesta´n o mnie
rozmy´sla´c. Zaklinam ci˛e na pieni ˛

adz, który otrzymałe´s.

Stałem nieruchomo, bezradny i wystraszony, a Jednodniówka si˛e odwróciła.

Ogorzały zreumatyzowany m˛e˙zczyzna, id ˛

acy za gromad ˛

a przybyszów z Rejestru

doktor Boots obejrzał si˛e, gdy pobiegła za w˛edrowcami.

— Z wiosn ˛

a tu powrócisz — dodałem.

— Teraz jest wiosna — stwierdziła, nie odwracaj ˛

ac głowy, i odeszła. Stan ˛

ałem

w drzwiach i patrzyłem, jak go´scie maszeruj ˛

a g˛esiego na południe, znikaj ˛

ac wolno

w porannej mgle, a za nimi biegnie Jednodniówka w niebieskiej sukni, z rozwia-
nymi czarnymi włosami. Zanim opary lub łzy przesłoniły mi widok, spostrzegłem,

˙ze jeden z przybyszów uj ˛

ał jej dło´n.

xxx
Przesiedziałem w kryjówce cały dzie´n; bałem si˛e wyj´s´c do ludzi, bo pierw-

szy lepszy rozmówca zacz ˛

ałby mnie wypytywa´c, a ja nie mógłbym go oszuka´c,

poniewa˙z mowa i tak by mnie zdradziła. W chwili zw ˛

atpienia chciałem i´s´c do

Siedmior˛ekiego, ale si˛e powstrzymałem. Znikni˛ecie Jednodniówki zostałoby za-
uwa˙zone dopiero wówczas, gdybym podniósł alarm; mogła przecie˙z w˛edrowa´c
do woli po odległych pokojach i w ka˙zdym zakamarku Małego Domostwa byłaby
u siebie. Nie wiedziałem, co robi´c. Czułem si˛e zagubiony i dlatego jej posłucha-
łem. Przyszło mi do głowy, ˙ze to było ukartowane. Linia Szeptu tak postanowi-
ła; doro´sli zdecydowali o losie Jednodniówki. Nie wiadomo, czy to prawda, ale
chciałem wierzy´c, ˙ze tak. Ukrywałem si˛e.

Szukaj ˛

ac samotno´sci, szedłem coraz dalej w stron˛e dawnego gniazda, i w ko´n-

cu trafiłem do komnaty, gdzie Jednodniówka przyprowadziła mnie wiosn ˛

a; stała

tam sztuczna noga, na ´scianie z anielskiego kamienia wisiał domek, a zamieszku-
j ˛

aca go staruszka oraz para dzieci pojawiała si˛e i znikała zale˙znie od pogody.

Jak to mo˙zliwe, ˙ze si˛e nie zorientowałem? Byli´smy jak dwa palce jednej dło-

ni — dwoje prawdomówców, a jednak dałem si˛e nabra´c i do dzi´s nie wiem, jak to
si˛e stało. Łudziłem si˛e, ˙ze podj˛eła decyzj˛e w ostatniej chwili, o ´swicie, ale sam nie
potrafiłem w to uwierzy´c. Wiedziała, czego chce i wszystko zaplanowała; z pew-
no´sci ˛

a przez wiele dni o niczym innym nie my´slała, a ja dałem si˛e nabra´c.

56

background image

Przypomniałem sobie, co mówiła o kuzynach; wspomniała, ˙ze linia Szeptu

wywodzi si˛e od Przymierza, podobnie jak Rejestr doktor Boots. Skoro ci od Szep-
tu strzegli tajemnic Przymierza zachowanych przez Olivi˛e, Rejestr doktor Boots
musi zna´c ich jeszcze wi˛ecej; mieli przecie˙z medykamenty i znali si˛e na podró-

˙zowaniu, jak dawne Przymierze. Rozwa˙załem słowa Barwy Czerwieni, która po-

wiedziała, ˙ze linia Szeptu nie tyle zachowuje sekrety, co uwa˙za, ˙ze w ogóle nie
nale˙zy ich wyjawia´c.

Zastanawiałem si˛e nad tymi sprawami, ale nie umiałem tak ich sobie poukła-

da´c, by nabrały dla mnie sensu. Uwa˙znie obserwowałem plastikowy domek wi-
sz ˛

acy na ´scianie. W drzwiach ukazała si˛e staruszka; była sama, dwójka dzieci

pozostawała w ukryciu.

Stara kobieta wychodzi w pochmurne dni, a dwoje maluchów widzi si˛e przy

słonecznej pogodzie. Przy zmianie aury zamieniaj ˛

a si˛e miejscami. A czwórka nie-

boszczyków na obrazku? Jednodniówka mówiła, ˙ze to szale´ncy.

Tamtego dnia ´swieciło sło´nce i wiosna była w pełni.
Trudno si˛e było w tym rozezna´c; długo płakałem ukryty w mrocznej kom-

nacie, samotny we własnym domu, obok sztucznej nogi, ´swiadomy niewypowie-
dzianych sekretów.

To barometr.
Co?
Barometr. Domek na ´scianie; to był barometr. Urz ˛

adzenie do ustalania pogo-

dy. Zwykły mechanizm.

Tak. Do ustalania pogody. Nie s ˛

adzisz. . .

Poczekaj. Trzeba zmieni´c kryształ.

background image

DRUGI KRYSZTAŁ — ´SMIECH

KUTERNOGI

background image

PIERWSZA FASETA

Co to jest?
Kryształ. O´smioboczny, widzisz? Musz˛e go wymieni´c. Id´zmy dalej.
Nie rozumiem. Po co ta przerwa?
Kryształy zapami˛etuj ˛

a twoje słowa. Wszystko, co powiedziałe´s, zostaje wyry-

te albo zapisane. . . na fasetach kryształu. Nie umiem ci wytłumaczy´c, jak to si˛e
dzieje. Mo˙zna potem odtworzy´c twoj ˛

a opowie´s´c za pomoc ˛

a innego mechanizmu;

usłyszymy wszystko po kolei, słowo w słowo.

Tak samo jest z ksi ˛

a˙zkami, które miał Blask.

Tak, w pewnym sensie. . .
Co ci przyjdzie z takiego zapisu? Tylko przez moment jestem jaki jestem;

wiem o tym, ale tu i teraz czuj˛e si˛e naprawd˛e sob ˛

a. W pewnym sensie przypomi-

nam ten kryształ, a raczej. . . much˛e uwi˛ezion ˛

a w przezroczystym kawałku plasti-

ku.

Co takiego?
Much˛e. Owada w plastikowej kostce. Blask tak ˛

a miał. . . Powiedz mi jedno.

Kim jestem?

Potokiem Słów.

˙

Zadna odpowied´z.
Ale to prawda.
Czuj˛e si˛e zagubiony. Powinienem by´c tylko sob ˛

a, ale to niemo˙zliwe.

Mów dalej. To łatwiejsze. Najlepiej opowiedzie´c cał ˛

a histori˛e od pocz ˛

atku do

ko´nca. Wiemy, ˙ze tak robicie. Chcesz mówi´c o Blasku?

Blask.
Je˙zeli Blask jest ´swi˛etym, ja nim by´c nie mog˛e. Je´sli nie przysługuje mu to

miano, zapewne mnie si˛e nale˙zy. Barwa Czerwieni powiada, ˙ze prawdziwy ´swi˛ety
jest przejrzysty. Osi ˛

agn ˛

ałem ten stan, prawda?

Barwa Czerwieni tak powiedziała: ´Swi˛eci odkryli, ˙ze prawdziwa mowa po-

lega nie tylko na jasnym i zrozumiałym wyra˙zaniu my´sli. Najwa˙zniejsze jest, ˙ze
im lepiej opowiada prawdomówca, tym łatwiej jest innym przejrze´c si˛e w nim
jak w lustrze. Byłoby idealnie, gdyby słuchacze prawdomówcy, który osi ˛

agn ˛

całkowit ˛

a przezroczysto´s´c, ujrzeli siebie nawzajem.

59

background image

Druga siódemka mego ˙zycia dobiegała ko´nca. Odwiedziłem Barw˛e Czerwie-

ni, by zajrzała do Archiwum i poszukała danych na mój temat. Nie od razu wyj˛eła
soczewki i szklane kwadraty; pocz ˛

atkowo rozmawiali´smy, gryz ˛

ac jabłka. Przypo-

mniałem sobie pierwsz ˛

a wizyt˛e; wtedy dopiero zaczynałem si˛e uczy´c.

— Dlaczego nie ma ju˙z ´swi˛etych? — zapytałem.
— Kto wie, mo˙ze i s ˛

a — odparła. — Tak si˛e składa, ˙ze wiele lat musi upłyn ˛

a´c

od ich ´smierci, by ludzie si˛e przekonali, czy opowie´sci rzekomych wybra´nców
pozostały ˙zywe. W´sród nas mog ˛

a by´c ´swi˛eci, cho´c o tym nie wiemy.

— Od dawna wcale o nich nie słycha´c. Wiele pokole´n przemin˛eło bez ´swi˛e-

tych.

— To prawda — odparła. — ´Swi˛ety Roy Mniejszy i ´swi˛eta Olivia byli ostatni.

No i ´swi˛ety Gene, je˙zeli wierzy´c tym spod znaku Nitki. Z drugiej strony jednak, od
wieków panuje spokój, nic si˛e nie dzieje, wystarczy uczy´c si˛e tego, co odkryli nasi
skrz˛etni poprzednicy. Nadejdzie czas nowych odkry´c; pora ludzi nie znaj ˛

acych

bezruchu.

— Siedmior˛eki uwa˙za, ˙ze ju˙z si˛e zacz˛eła.
— Naprawd˛e?
— Jego zdaniem nale˙zy opu´sci´c Małe Domostwo. Zamiast czeka´c, pragnie

wyj´s´c przyszło´sci naprzeciw.

— Tak?
Ze sposobu, w jaki mówiła Barwa Czerwieni wywnioskowałem, ˙ze nie wie-

rzy, by Siedmior˛eki wiedział co´s o nowych czasach lub rzeczywi´scie miał zamiar
wyj´s´c im na spotkanie.

— Jednodniówka odeszła — dodałem.
— Kto? — zapytała Barwa Czerwieni. — Ach, ta dziewczynka z linii Szep-

tu. . . — Rzuciła mi badawcze spojrzenie. — S ˛

adzisz, ˙ze odeszła, by pozna´c tajniki

´swi˛eto´sci?

— Nie wiem.
— Pójdziesz za ni ˛

a?

— Nie wiem — powtórzyłem. — Raczej nie.
W ko´ncu wyszło na jaw, ˙ze Jednodniówka znikn˛eła. Musiałem odpowiada´c

na ró˙zne pytania. Powiedziałem, co mi było wiadomo: ˙ze dobrowolnie poszła za
w˛edrowcami z Rejestru, ˙ze nie mam poj˛ecia, dlaczego to zrobiła i czy zamierza
wróci´c. Mówiłem prawd˛e i było to po mnie wida´c. Wie´sci szybko rozeszły si˛e po
Małym Domostwie. Słyszało si˛e narzekanie, omal nie doszło do zgromadzenia.
Posła´ncy z wie´sciami biegali ´Scie˙zk ˛

a w t˛e i z powrotem, a gaw˛edziarki odbyły

narad˛e, lecz nikt nie zdołał ustali´c, czy doro´sli z linii Szeptu wiedzieli o zamiarach
Jednodniówki, czy ci z Rejestru namawiali j ˛

a do odej´scia, i jak to si˛e wszystko

odbyło. W´sród prawdomówców nie powinno by´c takich zagadek, a jednak si˛e
zdarzały. ´Swi˛ety Roy Mniejszy powiedział: Prawdziwa mowa to prosty sposób
mówienia prawdy, o ile sprawa nie jest skomplikowana i łatwo o niej rozprawia´c.

60

background image

Gdy nast˛epnej wiosny przybyli do nas w˛edrowcy z Rejestru, nie było w´sród

nich Jednodniówki. Czekaj ˛

ac na ich przybycie, wyobra˙załem sobie niestworzo-

ne rzeczy, ˙ze dziewczyna powróci zmieniona nie do poznania i nie´swiadoma
prawdziwej mowy; ˙ze b˛edzie taka sama jak przedtem, powita mnie, jakby´smy si˛e
nie rozstawali i opowie o cudach, które widziała; ˙ze b˛edzie ˙załowała pochopnej
ucieczki i uni˙zenie poprosi, by j ˛

a przyj ˛

a´c z powrotem; ˙ze zachorowała i umarła

w´sród obcych z Rejestru, a ci przynios ˛

a nam blad ˛

a nieboszczk˛e. Jednodniówka

nie wróciła. W˛edrowcy twierdzili, ˙ze jest zdrowa i wesoła, ale nie potrafili so-
bie przypomnie´c ˙zadnych szczegółów i z niecierpliwo´sci ˛

a czekali, a˙z zacznie si˛e

handel.

Tej wiosny po odej´sciu w˛edrowców policzyli´smy nasz ˛

a dziatw˛e.

Ka˙zdej wiosny daremnie czekałem na Jednodniówk˛e. Co roku wypatrywanie

przybyszów z Rejestru oraz rosn ˛

aca nadzieja jej powrotu oznaczały, ˙ze nadcho-

dzi wypatrywana niecierpliwie zmiana pór roku. Wiosna była przez to jeszcze
bardziej upragniona, a nuda dobiegaj ˛

acej kresu zimy graniczyła z szale´nstwem;

charakterystyczne oznaki, takie jak wezbrane nurty rzek i przyloty w˛edrowne-
go ptactwa, wprawiały mnie w stan euforii. Jednodniówka, miło´sniczka jesieni
i mrocznych komnat stała si˛e dla mnie symbolem wiosny.

— Nie pójdziesz za ni ˛

a — stwierdziła Barwa Czerwieni. — W takim razie

dok ˛

ad si˛e wybierasz?

— Sam nie wiem — odparłem. — Trudno powiedzie´c.
— Mało wiesz jak na młodzie´nca aspiruj ˛

acego do ´swi˛eto´sci — stwierdziła

i dodała z u´smiechem: — To dobry znak.

Wcale si˛e nie dziwiłem, ˙ze Barwa Czerwieni zna moje zamysły, chocia˙z jej

nie wspomniałem, ˙ze chc˛e opu´sci´c Małe Domostwo, nauczy´c si˛e ˙zycia godnego
opowie´sci, bo pragn˛e zosta´c ´swi˛etym. Po prostu dałem jej to do zrozumienia. ˙

Zad-

nej z moich ch˛eci czy my´sli nie mogłem przed ni ˛

a ukry´c. U˙zywałem prawdziwej

mowy, której mnie nauczyła.

— ˙

Zycie — mówiła, przygl ˛

adaj ˛

ac si˛e uwa˙znie obrazowi pierwszego z prze-

zroczy Archiwum, widocznemu na białej ´scianie — to splot okoliczno´sci, które
ł ˛

acz ˛

a si˛e w kr˛egi i razem wiruj ˛

a. Okoliczno´sci ˙zycia ´swi˛etego zawieraj ˛

a si˛e w jego

opowie´sci o kolejach własnego losu. Ta historia trwa w naszych wspomnieniach.

˙

Zywot ´swi˛etego zamkni˛ety w opowiadaniu przedstawia tak˙ze rozmaite okolicz-
no´sci naszego bytowania. To jak kr˛egi na wodzie.

Wstała, zamiataj ˛

ac szat ˛

a glinian ˛

a podłog˛e. Z podłu˙znej szkatułki wyj˛eła drugi

szklany kwadrat i umie´sciła go obok pierwszego. Obraz na ´scianie był teraz inny;
kolory si˛e zmieszały, a barwne plamy przybrały odmienny kształt i poło˙zenie.

— Widzisz? — powiedziała Barwa Czerwieni. — ´Swi˛eci s ˛

a jak przezrocza

Archiwum. Liczy si˛e interpretacja, a nie sam obrazek.

61

background image

— Ze ´swi˛etymi jest podobnie — wtr ˛

aciłem. — Ich przejrzyste ˙zywoty obja-

wiaj ˛

a prawd˛e o nas samych. Cudze dzieje staj ˛

a si˛e tłem dla naszych losów. Mniej-

sza o perypetie i barwne opowie´sci. Liczy si˛e. . .

— Interpretacja. Masz racj˛e — odparła Barwa Czerwieni. — Istot ˛

a ´swi˛eto-

´sci nie s ˛

a czyny, lecz opowie´sci o nich. Natura snuj ˛

acych je ´swi˛etych staje si˛e

przejrzysta, a przez to rzuca nowe ´swiatło na nas samych.

— Bez Korporacji Wielkiego Domostwa nie byłoby prawdziwej mowy, a gdy-

by nie ona, ˙zycie nie zyskałoby przejrzysto´sci. ´Swi˛eci mieli nadziej˛e, ˙ze doskonale
przejrzysty ˙zywot uwolni nas od ´smierci; nie chodzi o nie´smiertelno´s´c, której pra-
gn˛eli aniołowie; uwolnienie od ´smierci polega na tym, by koleje losu ju˙z za ˙zycia
zyskały przejrzysto´s´c, i to nie dzi˛eki czynnikom zewn˛etrznym, takim jak Archi-
wum czy prawdziwa mowa. Przejrzysto´s´c winna cechowa´c wszelkie zdarzenia
i okoliczno´sci. Zamiast opowiada´c historie, które je takimi uczyni ˛

a, sami b ˛

ad´zmy

przezroczy´sci. Słuchanie i wspominanie ˙zycia ´swi˛etych nie wystarczy, trzeba ich
samemu do´swiadczy´c; od narodzin do ´smierci musimy prze˙zy´c wiele ˙zywotów.

— Jakim sposobem? — wypytywałem, bo trudno mi było ogarn ˛

a´c to my´sl ˛

a

albo wyobra´zni ˛

a.

— Wła´snie — rzuciła Barwa Czerwieni. — Gdybym wiedziała, byłabym naj-

wi˛eksz ˛

a w´sród ´swi˛etych. Je˙zeli odkryjesz. . . Powiedz mi jedno, Potoku słów. Na

czym polega prawdziwa mowa?

Powinienem to wiedzie´c; jestem prawdomówc ˛

a i cokolwiek si˛e stanie, nie

przestan˛e nim by´c, a mimo to. . . Na czym polega? Pytanie Barwy Czerwieni
d´zwi˛eczało echem w mojej głowie; było jak obraz, w niesko´nczono´s´c odbijany
przez dwa stoj ˛

ace naprzeciw siebie zwierciadła. Wzrok si˛e wtedy m ˛

aci, jak mnie

zm ˛

acił si˛e rozum.

— Nie mam poj˛ecia — odparłem, wybuchaj ˛

ac ´smiechem. — Nie wiem, jak

funkcjonuje.

Gaw˛edziarka równie˙z si˛e roze´smiała. Pochylona w moj ˛

a stron˛e, jakby chciała

powierzy´c mi tajemnic˛e, stwierdziła, zni˙zaj ˛

ac głos do szeptu:

— Wiedz, Potoku, ˙ze i ja nie mam poj˛ecia!
Wci ˛

a˙z chichotała, si˛egaj ˛

ac po kolejne przezrocze Dłoni, potrzebne do uzu-

pełnienia obrazu. Co´s jej przyszło do głowy, kiedy ujmowała w palce szklane
kwadraty.

— Zapytałe´s mnie kiedy´s, Potoku, jakie s ˛

a nazwy przezroczy oraz ich sekwen-

cji.

— Tak.
— Nadal chcesz je pozna´c?
— Owszem.
— A zatem nadeszła odpowiednia pora — stwierdziła Barwa Czerwieni, spo-

gl ˛

adaj ˛

ac na mnie, jakby si˛e ˙zegnała. — Obrazek widziany przed chwil ˛

a to Czwar-

ty Odkrywca. Przezrocze Dłoni. Czy widzisz jej zarys w miejscu, gdzie spotyka-

62

background image

j ˛

a si˛e kontury? Nast˛epny wizerunek to Pierwsza Rysa Mniejsza. Razem tworz ˛

a

W˛ezeł Mniejszy. — Wyj˛eła z pudełka kolejny szklany kwadrat. — W˛ezeł Mniej-
szy i R˛eka daj ˛

a W˛ezeł Mniejszy Rozwikłany. — Dodała dwa kolejne obrazki. —

W˛ezeł Mniejszy Rozwikłany i dwa Stopnie tworz ˛

a W˛ezeł Wi˛ekszy. — Ostro˙z-

nie wyjmowała i umieszczała w przegródce cienkie przezrocza. — Wielki W˛ezeł
i Pierwsza Pułapka to Pułapka Mniejsza, natomiast Pułapka Mniejsza i Wyprawa
daj ˛

a Drug ˛

a Bram˛e Mniejsz ˛

a albo Pułapk˛e Zamkni˛et ˛

a Mniejsz ˛

a, gdy rzecz dotyczy

tych od Li´scia. Druga Brama Mniejsza oraz Boisko tworz ˛

a zwykł ˛

a Bram˛e.

Kontury widoczne na ´scianie splotły si˛e, a nało˙zone na siebie barwy ´sciemnia-

ły. Kolejne przezrocze jakby uwyra´zniało poprzednie, a potem m ˛

aciło wzór. Nie

mogłem si˛e w tym rozezna´c. Dłonie Barwy Czerwieni zawisły nad pudełkiem
wypełnionym szklanymi kwadratami.

— Istnieje przypuszczenie — tłumaczyła — ˙ze Brama wraz z dwoma kolej-

nymi przezroczami Rysy, Złamanym Sercem i Rozrzuconymi Okruchami, tworzy
W˛ezeł Rozwikłany Wi˛ekszy. Nikt jednak nie potrafi odczyta´c takiej sekwencji ob-
razów; nawet interpretacja Bramy nastr˛ecza trudno´sci, a co dopiero mówi´c o bar-
dziej zło˙zonych układach. — Dotkn˛eła soczewek, by poprawi´c ostro´s´c, a nało˙zone
obrazy na moment stały si˛e wyra´zne i ponownie zm˛etniały. Podeszła bli˙zej i znów
usiadła obok mnie. — Po wielu latach poszukiwa´n gaw˛edziarki przekonały si˛e, ˙ze
nie mo˙zna nakłada´c obrazów w niesko´nczono´s´c, a Brama stanowi granic˛e pewnej
interpretacji. Je´sli nawet W˛ezeł Rozwikłany Wi˛ekszy zawiera wszelkie obrazy, to
nie podlega opisowi i komentarzowi.

— Czy Archiwum przestało by´c u˙zyteczne, gdy odkryły´scie t˛e prawidłowo´s´c?

Jak to jest?

— O, nie — odparła. — W ˙zadnym wypadku. Minie wiele czasu, nim nauczy-

my si˛e rozumie´c wszystkie dane zawarte cho´cby w W˛e´zle Mniejszym. Z drugiej
strony jednak. . . Wydaje si˛e, ˙ze gdy w czasach ´swi˛etej Olivii rozpocz˛eto rzetelne
badanie Archiwum, s ˛

adzono. . . istniała uzasadniona nadzieja, ˙ze pewnego dnia

uda si˛e zobaczy´c pełn ˛

a sekwencj˛e i odpowiedzie´c na wszystkie pytania. Teraz

wiadomo, ˙ze to mrzonki. Gdy prawda wyszła na jaw, kilka gaw˛edziarek znisz-
czyło swoje Archiwa, a cz˛e´s´c z nich opu´sciła Małe Domostwo. Smutne to były
czasy. — Barwa Czerwieni poprawiła zsuwaj ˛

ace si˛e okulary. — Co do mnie. . .

Zdaj˛e sobie spraw˛e, ˙ze w Archiwum tyle jest odnóg, w˛e˙zowych dłoni i cieka-
wostek, ˙ze wielu ˙zywotów nie starczy na ich gruntowne poznanie. Nie zabraknie
równie˙z kwestii wynikaj ˛

acych z do´swiadcze´n i m ˛

adro´sci naszych linii uwikłanych

w problemy i wi˛ezi. — Zerkn˛eła na wzór Bramy; na szkłach okularów powstały
barwne refleksy. — Tam s ˛

a wszelkie dane, Potoku, cho´c nie potrafi˛e ich wydoby´c;

wszystko zawiera si˛e w Archiwum; cała prawda o ludziach, której nigdy nie po-
znam. To wystarczy, ˙zebym stale do niego wracała. — Zapadło milczenie. Barwa
Czerwieni wydawała si˛e starsza ni˙z w rzeczywisto´sci. Nagle zapytała: — Kiedy
zamierzasz odej´s´c?

63

background image

— Na wiosn˛e — odrzekłem. — S ˛

adz˛e, ˙ze wówczas b˛ed˛e ju˙z gotowy.

— ´Swi˛ety. . . — rzuciła. — Chc˛e ci u´swiadomi´c, Potoku, ˙ze gdy przed sied-

mioma laty odwiedziłe´s mnie po raz pierwszy, inne były twoje zamiary. Chciałe´s
odszuka´c wszystkie zaginione dobra, aby je nam zwróci´c.

— Tak.
— Czy twoja dziewczyna z linii Szeptu równie˙z si˛e do nich zalicza? — Nie

odpowiedziałem. Barwa Czerwieni nie patrzyła na mnie. Wzrok utkwiła w obra-
zie Bramy. — Wła´sciwie czemu nie. . . — mrukn˛eła, uderzaj ˛

ac si˛e dłoni ˛

a w kola-

no. — W tym roku nie zamierzam odczytywa´c dla ciebie wzorów. Gdyby´s mimo
wszystko nalegał, wynikłoby tyle˙z szkody, co po˙zytku. Co ty na to?

— Tobie pozostawiam decyzj˛e.
— Sadz˛e, ˙ze mój pomysł jest rozs ˛

adny. — Wyci ˛

agn˛eła r˛ek˛e, abym pomógł

jej wsta´c. Czy to mo˙zliwe, ˙ze tak szybko urosłem? A mo˙ze to ona si˛e skurczyła?
Mocno zacisn˛eła dłonie na moim ramieniu i dodała: — Gdy odejdziesz, nie wa˙z
si˛e zapomnie´c o nas i naszych potrzebach. Je´sli znajdziesz co´s, co mogłoby si˛e
nam przyda´c, zachowaj to. Wiedz˛e zdobyt ˛

a tutaj we´z ze sob ˛

a jak baga˙z; z ni ˛

a ła-

twiej ci b˛edzie wypełni´c zadanie. Cho´cby´s odszedł daleko, wró´c do nas ze swymi
znaleziskami.

Obj˛eła mnie i wyszedłem. Biegłem kr˛et ˛

a ´Scie˙zk ˛

a, znan ˛

a mi jak własne pi˛e´c

palców, zdziwiony, ˙ze komnaty, pokoje i korytarze stały si˛e nagle zbyt ciasne. Cie-
kawiło mnie, jakie dane ujawniłoby Archiwum i czego dowiedziałbym si˛e o mo-
ich zamiarach, jakie miałem szanse, co pewnie by si˛e nie udało. Czułem, ˙ze p˛ekła
linia ł ˛

acz ˛

aca moj ˛

a młodo´s´c z Małym Domostwem; byłem nieco zagubiony, a zara-

zem wolny. Barwa Czerwieni na pewno miała racj˛e. Mniejsza zreszt ˛

a o jej wiedz˛e

(a wiedziała mnóstwo); jednego byłem pewien — z pewno´sci ˛

a wyczuwała, kiedy

trzeba, a kiedy nie nale˙zy mówi´c, co ujawniło Archiwum.

Jak mogła przypuszcza´c, ˙ze zapomn˛e o Małym Domostwie! Z pewno´sci ˛

a nie

mówiła tego powa˙znie. Im dalej odchodz˛e, tym wyra´zniejszy staje si˛e w moim
umy´sle jego obraz; widz˛e strumie´n płyn ˛

acy z pluskiem fal, owady i ptactwo w za-

ro´slach, najskrytsze tajemnice zawarte w Archiwum i ocalałych przedmiotach,
ukrytych wyrze´zbionych kufrach. Teraz, gdy mieszkam od roku na drzewie, gdy
otrzymałem list od doktor Boots, poznałem ´swiatło´s´c i mrok, dochodziłem swo-
ich praw, przetrwałem niezliczone analizy i podsumowania, my´sl˛e niekiedy, ˙ze
wyobraziłem sobie po prostu nasz le´sny zak ˛

atek, ˙ze wcale nie jestem prawdo-

mówc ˛

a — nie my´sl˛e tego, co mówi˛e i nie mówi˛e, tego, co my´sl˛e, a wszystko

jest moim wymysłem. Z drugiej strony, nawet je´sli to było senne marzenie, wizj˛e
podyktował mi głos prawdomówcy, który nie potrafi kłama´c.

background image

DRUGA FASETA

Twoja wyprawa miała jednak, na celu odszukanie Jednodniówki, prawda?
Nie wiem. Mo˙ze tak. Nie byłem tego ´swiadomy.
Jako dziecko pragn ˛

ałem odnale´z´c nasze utracone dobra. Kiedy podrosłem

i poznałem opowie´sci o ´swi˛etych oraz historie Siedmior˛ekiego, pojawił si˛e inny

´smiały plan: zapragn ˛

ałem SAM ZOSTA ´

C ´swi˛etym i prze˙zy´c niezwykłe przygo-

dy, o których mógłbym potem opowiada´c, a tak˙ze odkry´c zapomniane tajemnice,
znacznie wa˙zniejsze od sekretów, których nie chciała mi powierzy´c Jednodniów-
ka. Miałem równie˙z nadziej˛e, ˙ze w moich opowie´sciach ´swiat nabierze wewn˛etrz-
nej logiki.

Barwa Czerwieni s ˛

adziła, ˙ze w gł˛ebi ducha pragn ˛

ałem tylko odnale´z´c Jednod-

niówk˛e. Ona była zaginionym dobrem, którego mi najbardziej brakowało.

Od gaw˛edziarki dowiedziałem si˛e równie˙z o podstawowym d ˛

a˙zeniu ´swi˛etych:

pragn˛eli by´c przejrzy´sci.

Sk ˛

ad miałem wiedzie´c tamtej wiosny, czego chc˛e najbardziej i jaki b˛ed˛e

w przyszło´sci? Jak miałem przeczu´c, ˙ze wszystkie domysły s ˛

a prawdziwe, ˙ze speł-

ni ˛

a si˛e co do joty?

Nie miałem o tym poj˛ecia. Jednego byłem pewny; wbrew opinii Barwy Czer-

wieni, przekonanej, ˙ze ´swi˛etych ju˙z nie ma, ˙zyje gdzie´s na ´swiecie wybraniec,
jakim sam chciałbym zosta´c. Najwa˙zniejsze moje zadanie polegało na tym, by
go odnale´z´c, usi ˛

a´s´c przed nim i dzi˛eki obserwacji zrozumie´c to, czego sam nie

mogłem poj ˛

a´c: czym jest przejrzysto´s´c.

Odbyli´smy z Siedmior˛ekim wiele wypraw; zdarzało si˛e, ˙ze na cały tydzie´n

opuszczali´smy Małe Domostwo, by odwiedzi´c wszystkie ciekawe miejsca. Na-
uczyłem si˛e wspina´c po skałach, rozpala´c ognisko z wilgotnego drewna, okre´sla´c
kierunek i maszerowa´c przez cały dzie´n bez obawy, ˙ze nie wiem, dok ˛

ad zmie-

rzam. Siedmior˛eki mawiał, ˙ze to przygotowania. Odk ˛

ad postanowiłem opu´sci´c

Małe Domostwo, zacz ˛

ałem si˛e do nich solidniej przykłada´c. Wprawdzie ani ra-

zu o tym nie rozmawiali´smy, ale Siedmior˛eki rozumiał, ˙ze przygotowania słu˙z ˛

a

mnie, nie za´s jemu.

Zabrałem grub ˛

a niebiesk ˛

a koszul˛e, chleb i fajk˛e, sporo orzechów i suszonych

owoców. Siedmior˛eki splótł dla mnie ze sznurka lekki i mocny hamak; zabra-

65

background image

łem tak˙ze plastikow ˛

a płacht˛e, któr ˛

a zamierzałem nad nim rozpina´c, by słu˙zyła za

namiot. Miałem czwórdzbanek i troch˛e innych lekarstw oraz nowe okulary wyko-
nane przez Moje Oczy specjalnie dla mnie. Szkła były ˙zółtawe, a kiedy przez nie
spogl ˛

adałem, wczesna wiosna zmieniała si˛e w pó´zne lato. Wkładałem je i zdej-

mowałem dla zabawy, wypatruj ˛

ac ´swi˛etych w koronach drzew.

Czemu na drzewach?

´Swi˛eci zawsze ˙zyli z dala od innych, zwykle w domkach budowanych w ko-

ronach drzew. Nie mam poj˛ecia, czemu tak czynili. S ˛

adziłem, ˙ze pewnego dnia

sam zamieszkam na drzewie jak dawni ´swi˛eci; najch˛etniej wybrałbym d ˛

ab o ni-

skim pniu albo jeden z mijanych wi ˛

azów. Zd ˛

a˙zyłem si˛e ju˙z przywi ˛

aza´c do wi-

zerunku ´swi˛etego, którym pragn ˛

ałem zosta´c, widziałem bardzo wyra´znie owego

starca, chwytałem uchem oderwane fragmenty jego opowie´sci. . . W południe za-
szyłem si˛e w niewielkim zagajniku, na podmokłym brzegu strumienia, z którego
piły czasem dzikie krowy. Zapaliłem. Nie pozostawało mi nic innego, jak ruszy´c
dalej. Mijał pierwszy ranek mojej wyprawy, ale czas bardzo mi si˛e dłu˙zył i dlatego
postanowiłem sobie ul˙zy´c.

W czwórdzbanku jest srebrne naczynie, które zawiera małe, czarne jak ˙zu˙zel

granulki ró˙znej wielko´sci, które czyni ˛

a brzemi˛e l˙zejszym. Wiedziałem to od mba-

by, która otwierała przy mnie dzbanek, by za˙zy´c ów specyfik. Byłem ´swiadomy,

˙ze w podró˙zy trzeba przed połkni˛eciem granulki u´swiadomi´c sobie dokładnie, co

stanowi cel wyprawy, któr˛edy si˛e tam dosta´c i w jakiej porze. Znałem szlak wio-
d ˛

acy ku Rzece i wiedziałem, ˙ze przed zmierzchem powinienem dotrze´c do mostu,

którym szli´smy kiedy´s z Siedmior˛ekim. Otworzyłem dzbanek, dr˙z ˛

ac ˛

a r˛ek ˛

a (jako

˙ze dotychczas nie za˙zywałem tej mikstury) si˛egn ˛

ałem po ciemn ˛

a granulk˛e i prze-

łkn ˛

ałem j ˛

a pospiesznie.

Zwolniłem kroku w´sród olbrzymich wi ˛

azów ocieniaj ˛

acych drog˛e. Szum wia-

tru w koronach drzew brzmiał coraz ciszej i przypominał smutne powolne za-
wodzenie, a˙z w ko´ncu przestałem go słysze´c. ´Spiew ptaków brzmiał przeci ˛

agle,

a li´scie poruszały si˛e w zwolnionym tempie. Jasny dzie´n zmienił si˛e w bł˛ekitny
półmrok; takie bywa ´swiatło w czasie za´cmienia sło´nca. Obserwowałem jedn ˛

a

gał ˛

azk˛e, potem wybrany li´s´c. Robiłem długie przerwy mi˛edzy jednym a drugim

krokiem, by obserwowa´c ka˙zdy szczegół; sło´nce nie zmieniało poło˙zenia, a ni-
skie ptasie głosy ci ˛

agn˛eły w niesko´nczono´s´c pojedyncze tony. Czekałem cierpli-

wie, a˙z opadnie uniesiona do góry prawa stopa; wydawało si˛e, ˙ze to nie nast ˛

api.

Nagle zapomniałem o li´sciu, ´spiewie ptaków i jednostajnym poj˛ekiwaniu wiatru;
noga uderzyła o ziemi˛e i ujrzałem przed sob ˛

a Rzek˛e, a w dali most i zachodz ˛

ace

sło´nce. Zaskoczony parskn ˛

ałem ´smiechem. Ul˙zyłem sobie, nie ma co! W˛edrowa-

łem przez całe popołudnie i nawet tego nie poczułem. Zrozumiałem staruszków,
którzy chichotali, spogl ˛

adaj ˛

ac z lekkim niedowierzaniem na efekty całodziennej

pracy wykonanej pod wpływem czarnych granulek zmniejszaj ˛

acych trudy.

66

background image

Obejrzałem si˛e i na widok li´sci trzepocz ˛

acych w koronach drzew przy lekkim

popołudniowym wietrze, ˙zal mi si˛e zrobiło utraconej w˛edrówki. Zrozumiałem, ˙ze
warto sobie ul˙zy´c, gdy mamy do przeniesienia ci˛e˙zar d´zwigany setki razy, albo
niech˛etnie ruszamy w dług ˛

a drog˛e. Ciemny specyfik nie wychodzi na dobre ani

odkrywczym wyprawom, ani młodym ´swi˛etym. To było dla mnie nauczk ˛

a; cisn ˛

a-

łem srebrny dzbanek do rzeki, a˙z podskoczył w´sród spienionych brunatnych fal
i poszedł na dno.

Za rzek ˛

a sło´nce o´swietlało szczyty wzgórz, ale w nadbrze˙znych zaro´slach ro-

biło si˛e ju˙z ciemno i zimno. Opadła mgła. Wsun ˛

ałem dłonie w r˛ekawy i spogl ˛

a-

dałem na bystry nurt; byłem zm˛eczony, bo długo maszerowałem. Ciekawe, czy
zdołam zapali´c. Nagle woda zabulgotała, chlapi ˛

ac na wszystkie strony, i po rzece

przemkn ˛

ał człowiek. W˛edrował po falach; woda bryzgała na tors, a on wykonywał

ramionami zamaszyste ruchy jak podczas marszu. Za nim kł˛ebiła si˛e piana. Nie
spostrzegł mnie, bo ukryłem si˛e w cieniu, i odpłyn ˛

ał z nurtem.

Zadziwiaj ˛

ace! Bez namysłu pobiegłem za nim wzdłu˙z brzegu, potykaj ˛

ac si˛e

o korzenie i grz˛ezn ˛

ac w błocie. Na moment straciłem nieznajomego z oczu, ale po

chwili znów go ujrzałem, jak równym tempem przepływał obok drzew, a ko´nski
ogon i biała koszula ci ˛

agn˛eły si˛e za nim. Brn ˛

ałem w´sród wierzb i pn ˛

aczy rosn ˛

a-

cych na podmokłym brzegu; ledwie wyci ˛

agałem buty z grz ˛

askiego błota. Wkrót-

ce zobaczyłem si˛egaj ˛

acy w nurt drewniany pomost, a na nim zwyczajnego m˛e˙z-

czyzn˛e; wyciskał wod˛e z ko´nskiego ogona, przekomarzaj ˛

ac si˛e wesoło z kobiet ˛

a,

która energicznie wycierała go r˛ecznikiem. Gdy si˛e odwrócili i ujrzeli przyby-
sza brn ˛

acego przez zaro´sla, po´slizgn ˛

ałem si˛e i plusn ˛

ałem jak wydra do zm˛etniałej

wody.

Pomogli mi wyj´s´c na brzeg i ze ´smiechem wypytywali, jak przyw˛edrowałem

w to miejsce; kiedy wyplułem zamulon ˛

a wod˛e, zorientowałem si˛e, ˙ze to praw-

domówcy. Wci ˛

agn˛eli mnie na pomost, kilkoma schodkami poł ˛

aczony z nadbrze˙z-

nym domem. Spostrzegłem przycumowany do molo lekki chybotliwy pojazd, któ-
rym nieznajomy przemierzał rzeczny nurt: dwa podłu˙zne, puste w ´srodku meta-
lowe cylindry poł ˛

aczone ławk ˛

a, wiosła oraz wielkie pedały no˙znego nap˛edu. Bez

obci ˛

a˙zenia urz ˛

adzenie mocno wystawało z wody. Domy´sliłem si˛e, ˙ze nieznajomy

wywodzi si˛e z linii Klamry. Zamierzałem powiedzie´c, jak bardzo si˛e zdumiałem,
widz ˛

ac go na rzece, ale w tej samej chwili z drzwi domu wypadł chłopiec i znieru-

chomiał na mój widok. Był o kilka lat młodszy, opalony, z włosami spłowiałymi
od sło´nca. Poza bł˛ekitn ˛

a opask ˛

a na szyi był zupełnie nagi, a w dłoni trzymał kij.

Ju˙z miałem si˛e przedstawi´c, gdy z budynku wybiegł nast˛epny chłopiec; on

równie˙z przystan ˛

ał na mój widok. Był opalony, a czupryna zja´sniała mu od sło´nca;

trzymał kij i był nagi, wyj ˛

awszy czerwon ˛

a opask˛e na szyi.

Po raz pierwszy ujrzałem bli´zni˛eta. Wykr˛ecałem mokre ubranie, gapi ˛

ac si˛e na

nich mimo woli. Oni równie˙z mi si˛e przygl ˛

adali, cho´c nie było na co patrze´c. Nie

67

background image

potrafiłem okre´sli´c wyrazu ich twarzy, ale z czasem poj ˛

ałem, ˙ze tak wygl ˛

adaj ˛

a

ludzie rzadko widuj ˛

acy nieznajomych.

— To jest P ˛

aczek, a to Kwiatek — powiedział m˛e˙zczyzna. Nie mogłem po-

wstrzyma´c ´smiechu, a on mi zawtórował. — Jestem Wyko´nczony, a moja kobieta
zwie si˛e Bezksi˛e˙zycowa. Chod´z wysuszy´c ubranie. — Upewniłem si˛e, ˙ze pocho-
dził z linii Klamry; Bezksi˛e˙zycowa nale˙zała do Li´scia; chłopców nie umiałem
przypisa´c do linii, jako ˙ze było ich dwu.

Gdy weszli´smy do ´srodka, ujrzałem na ´scianach zakrytych kilimami migotli-

we refleksy promieni zachodz ˛

acego sło´nca, odbitych od faluj ˛

acej wody; mogło

si˛e wydawa´c, ˙ze jeste´smy pod jej powierzchni ˛

a. Jednostajny plusk przyprawiał

mnie o senno´s´c; w mieszkaniu rzecznego w˛edrowca i jego rodziny czułem si˛e jak
ryba odwiedzaj ˛

aca rybich przyjaciół. Wyko´nczony, przerywaj ˛

ac rozmow˛e, zdj ˛

i napełnił szklan ˛

a fajk˛e. Miał przyjemny głos, lecz chwilami przemawiał tonem,

który pobudzał mnie do ´smiechu, a Bezksi˛e˙zycowa ´smiała si˛e jeszcze cz˛e´sciej.
Zapytałem Wyko´nczonego, dlaczego nie mieszka w Małym Domostwie.

— Tak si˛e składa, ˙ze ci dwaj — zacz ˛

ał, wskazuj ˛

ac synów ły˙zk ˛

a pełn ˛

a chle-

ba — uwielbiaj ˛

a wod˛e. Strumie´n płyn ˛

acy przez Małe Domostwo jest dla nich za

płytki. Ich mbaba narzekała, ˙ze okropnie chlapi ˛

a, uznałem wi˛ec, ˙ze skoro lubi ˛

a

wod˛e, powinni tu zamieszka´c na stałe. Gdyby woleli towarzystwo ludzi, a rodzina
im nie wystarczyła, mogliby pozosta´c w Małym Domostwie. Najlepiej czuj ˛

a si˛e

we dwójk˛e, wi˛ec mieszkaj ˛

a nad rzek ˛

a.

— Tu si˛e urodzili´smy — wtr ˛

acił Kwiatek, a P ˛

aczek dodał: — Tu jest nasze

miejsce.

— Postanowiłem zabra´c ich do siebie na jaki´s czas — oznajmił Wyko´nczo-

ny. — Maj ˛

a tu dom. Ja równie˙z; tak było i b˛edzie. Chłopcy wol ˛

a mieszka´c nad

wod ˛

a.

— Czy pozostan ˛

a prawdomówcami?

— Skoro byli nimi dawniej, nic si˛e nie zmieni, prawda? W naszym domu nad

rzek ˛

a jest dwoje prawdomówców, natomiast w Małym Domostwie brak prawdzi-

wej rzeki. Wybrali´smy najlepsze rozwi ˛

azanie.

Wyko´nczony stwierdził ponadto, ˙ze bli´zniakom nad wod ˛

a było lepiej ni˙z

w´sród zdumionej ich wygl ˛

adem gromady. Nadal zdarzali si˛e ludzie gotowi przej´s´c

kawał drogi, byle tylko zobaczy´c chłopców; nie chciał, by im si˛e w głowach prze-
wróciło, bo na dobr ˛

a spraw˛e niczym si˛e nie wyró˙zniaj ˛

a. Bli´zniacy patrzyli na ojca

z identycznym u´smiechem; podobnie jak my, byli ´swiadomi, co stanowi o ich
niezwykło´sci.

Chłodny pokój wypełnił si˛e mocn ˛

a o˙zywcz ˛

a woni ˛

a dymu, który łatwiej ni˙z

powietrze wci ˛

agało si˛e w płuca. Wyko´nczony nie przerywał rozmowy, a kł˛eby

dymu wygl ˛

adały jak słowa wychodz ˛

ace z jego ust.

68

background image

— To osobliwe, ˙ze dziwi ci˛e opuszczenie Małego Domostwa — stwierdził,

upychaj ˛

ac ´swie˙ze okruchy chleba w główce fajki. — Wygl ˛

ada na to, ˙ze wybrałe´s

tak samo jak my. Byli´smy od ciebie nieco starsi, decyduj ˛

ac si˛e na ów krok.

— To nie tak — zacz ˛

ałem, ale przyszło mi do głowy, ˙ze maj ˛

a racj˛e, ponie-

wa˙z wiele lat upłynie, nim powróc˛e do Małego Domostwa. A jednak ˙zal mi było
P ˛

aczka i Kwiatka, bo nie mogli pozosta´c na stałe w najwspanialszym miejscu na

ziemi. — Wyruszyłem na wypraw˛e. Pewnego dnia wróc˛e. Bez mo˙zliwo´sci powro-
tu moje ˙zycie byłoby koszmarem. — Dopiero teraz zdałem sobie z tego spraw˛e.

— Tak czy inaczej — wtr ˛

aciła Bezksi˛e˙zycowa, podnosz ˛

ac si˛e z miejsca —

mo˙zesz tu zosta´c, jak długo zechcesz. Mamy du˙zo miejsca.

Gdy opowiedziałem wszystkie nowiny z rodzinnego gniazda, jakie zdołałem

sobie przypomnie´c, a lampy zapalone przez Bezksi˛e˙zycow ˛

a przygasły, po kr˛etych

schodach poszedłem z chłopcami do sypialni, gdzie przez liczne przeszklone okna
wida´c było czyste nocne niebo i przecinaj ˛

acy je Mały Ksi˛e˙zyc. Byłem wprawdzie

zm˛eczony, ale min˛eło sporo czasu, nim zasn ˛

ałem. Nie mogłem wyj´s´c z podziwu,

słysz ˛

ac, jak P ˛

aczek wpada w słowo Kwiatkowi. My´sleli niczym jedna osoba. Chi-

chotali, rozmawiaj ˛

ac o sprawach, na których si˛e nie znałem i baraszkowali jak

młode wydry. Za dnia wygl ˛

adali na opalonych, ale w półmroku na tle ciemnych

kołder ich skóra wydawała si˛e blada.

Postanowili mi pokaza´c swoje skarby ukryte w pudłach oraz pod posłaniem;

obejrzałem pust ˛

a skorup˛e ˙zółwia i myszk˛e o spiczastym nosie w gniazdku z trawy.

Ze skrytki w ´scianie wyci ˛

agn˛eli najcenniejszy przedmiot. Była to przezroczysta

kostka z plastiku, a w niej mucha gotowa do lotu; prawdziwy owad. Niesamowi-
te! Zatopili much˛e w plastikowej bryle! Pochyleni ku sobie obracali´smy kostk˛e
w ´swietle ksi˛e˙zyca.

— Jak powstała? — wypytywałem. — Ma jak ˛

a´s histori˛e? Sk ˛

ad j ˛

a macie?

— Od ´swi˛etego — odparł jeden z chłopców i si˛egn ˛

ał po nast˛epny przedmiot

wart pokazania, ale zdziwiony jego słowem dodałem natychmiast:

— ´Swi˛ety wam to dał? Jaki ´swi˛ety?
— Nasz znajomy — odparł P ˛

aczek.

— Znacie ´swi˛etego?
— Dał nam kostk˛e.
— Czemu? Co to miało oznacza´c?
— Nie wiem — powiedział jeden z chłopców. — To miało by´c dla nas na-

uczk ˛

a. Mucha jest przekonana, ˙ze wisi w powietrzu, bo wszystko dokładnie widzi

i nie czuje, by j ˛

a cokolwiek ograniczało. A jednak nie mo˙ze si˛e poruszy´c. Mamy

z tego czerpa´c nauk˛e. Tak powiedział.

— To zwykły upominek — wtr ˛

acił drugi z braci.

— Czy mógłbym pozna´c waszego przyjaciela? — zapytałem tak niecierpliwie,

˙ze chłopcy byli wyra´znie zdziwieni. — Daleko trzeba i´s´c?

— Tak.

69

background image

— Nie — odparł brat bli´zniak. — Niezbyt daleko. Wyruszymy o ´swicie. Za-

bierzemy ci˛e do niego. Nie wiadomo, czy ci˛e polubi.

— Na pewno ci˛e polubi.
Chłopcy wymienili spojrzenia i parskn˛eli ´smiechem.
— To dlatego, ˙ze jest nas dwu — rzucił P ˛

aczek, gdy stali obj˛eci ramionami,

spogl ˛

adaj ˛

ac na mnie z u´smiechem.

Jak przystało na dobrze wychowanych młodzie´nców spod znaku Li´scia, po-

zwolili mi wybra´c posłanie. Długo nie mogłem zasn ˛

a´c. Wsłuchany w szum wody

rozmy´slałem o naszych odwiedzinach u ´swi˛etego. Miałem go pozna´c jutro, wkrót-
ce, tak szybko!

background image

TRZECIA FASETA

Rano Wyko´nczony przewiózł nas swym wehikułem przez Rzek˛e. Ci ˛

agle ´smiał

si˛e i ˙zartował. Nie spotkałem dot ˛

ad człowieka, który po przebudzeniu byłby w tak

dobrym humorze — rzecz jasna, oprócz mnie, uradowanego rychłymi odwiedzi-
nami u ´swi˛etego. P ˛

aczek i Kwiatek wło˙zyli grube koszule chroni ˛

ace przed chło-

dem i mgł ˛

a, która zalegała nad rzek ˛

a oraz jej dopływami o bardzo przyjemnej

woni, ja natomiast trz ˛

asłem si˛e z zimna. Od Bezksi˛e˙zycowej dostałem zapas chle-

ba i ładn ˛

a plastikow ˛

a butelk˛e z przygotowanym na zim˛e musuj ˛

acym gronowym

napitkiem. . . a na po˙zegnanie całusa.

— Jesieni ˛

a wybieram si˛e do starego gniazda — oznajmiła. — Powiem, ˙ze ci˛e

widziałam w dobrym zdrowiu.

Moja w˛edrówka trwała zaledwie dzie´n, a ju˙z miałem do przekazania tysi ˛

ace

nowin, zachowałem jednak milczenie, oboj˛etnie skin ˛

ałem głow ˛

a, jak przystało na

do´swiadczonego w˛edrowca, i ruszyłem za Wyko´nczonym.

Przez jaki´s czas szli´smy z bli´zniakami zalesionym brzegiem, wzdłu˙z bystre-

go dopływu rzeki, który spokojnie płyn ˛

ał wy˙złobionym w gruncie korytem. Gdy

sło´nce było ju˙z wysoko i mocno przygrzewało, a poranna mgła znikn˛eła, dotar-
li´smy do zatoczki, gdzie czekała mała okr ˛

agła łódka, przywi ˛

azana do jednego

z drzew rosn ˛

acych na brzegu. Aniołowie wykonali j ˛

a z białego plastiku i, jak cz˛e-

sto bywało, przeznaczyli do innego ni˙z my celu. Łód´z o tak osobliwym wygl ˛

adzie,

proporcjach i kształcie byłaby dawniej nie do pomy´slenia. Zrobiło si˛e tak gor ˛

a-

co i parno, ˙ze P ˛

aczek i Kwiatek rzucili grube koszule na dno plastikowej misy.

Z mi˛ekkich ubra´n zrobiłem sobie poduszk˛e, usiadłem i obserwowałem bli´znia-
ków, stoj ˛

acych w łodzi z bosakami w r˛ekach. Po wodach zatoki pływały białe

kwiaty; chłopcy zerwali po jednym i wło˙zyli je niczym kapelusze. Kierowali łód-
k˛e w gór˛e rzeki, mijaj ˛

ac zaro´sla, które rzucały cie´n na ich ukwiecone czupryny.

Gdy rzeka stała si˛e w ˛

askim potokiem o kamienistym dnie, wyci ˛

agn˛eli´smy łód-

k˛e na brzeg i dalej ruszyli´smy piechot ˛

a wzdłu˙z strumyka szemrz ˛

acego w´sród skał.

W ciepłym wiosennym powietrzu nagle powiało chłodem, bo strumie´n zasilały
topniej ˛

ace ´sniegi z odległych gór. Gdy weszli´smy mi˛edzy rosn ˛

ace na brzegu mło-

de paprocie, P ˛

aczek i Kwiatek dali mi znak, ˙zebym milczał; wspi˛eli´smy si˛e po

71

background image

zboczu. Za drzewami, które rosły nad strumieniem, była niewielka, zalana sło´n-
cem ł ˛

aka, poro´sni˛eta białymi kwiatami. Na zielonej pochyło´sci le˙zał ´swi˛ety.

Pogr ˛

a˙zony w gł˛ebokim ´snie, zło˙zył dłonie na piersiach i chrapał. Stopy

w ogromnych buciorach sterczały w gór˛e. Siwe włosy opadły na traw˛e, tworz ˛

ac

aureol˛e wokół głowy, a drobn ˛

a ogorzał ˛

a twarz cz˛e´sciowo zakrywała broda; ´spi ˛

acy

człowieczek podobny był do dmuchawca. Podczołgali´smy si˛e w jego stron˛e. P ˛

a-

czek szepn ˛

ał co´s do ucha Kwiatkowi, a ten parskn ˛

ał ´smiechem i obudził ´swi˛etego,

który usiadł natychmiast i ze zdumieniem rozejrzał si˛e po ł ˛

ace. Widz ˛

ac nas, kich-

n ˛

ał gło´sno, wstał z trudem i pomaszerował przez ł ˛

ak˛e w stron˛e pobliskiego lasu.

P ˛

aczek krzykn ˛

ał i rzucił si˛e w pogo´n za ´swi˛etym, jakby to był ptak, hodowany od

małego. Kwiatek pop˛edził za nim, speszony nieudanym powitaniem.

Biegali przez chwil˛e po lesie, w którym znikn ˛

ał ´swi˛ety, a potem wrócili do

mnie zdyszani.

— Wlazł na drzewo — oznajmił Kwiatek.
— Nie zdołamy go stamt ˛

ad ´sci ˛

agn ˛

a´c — dodał P ˛

aczek, ´slini ˛

ac palec i pociera-

j ˛

ac nim dług ˛

a szram˛e na udzie.

— Nie mogli´scie zostawi´c go w spokoju? — zapytałem. — Zaraz by si˛e ock-

n ˛

ał. Trzeba było zaczeka´c.

— Kwiatek si˛e roze´smiał — wymamrotał P ˛

aczek — i to go zbudziło. . .

— P ˛

aczek mnie roz´smieszył — usprawiedliwiał si˛e Kwiatek. — To przez nie-

go uciekł.

— Zobaczył nieznajomego i zwiał — wtr ˛

acił P ˛

aczek. — Nas si˛e nie boi.

Szkoda, ˙ze nie mogłem sam przyj´s´c do ´swi˛etego; kto wie, czy teraz zdołam

go przejedna´c. Bli´zniacy szybko zapomnieli o ´swi˛etym. Uganiali si˛e za konika-
mi polnymi z równym zapałem, jak przedtem ´scigali starego człowieka. Usiedli
i szeptali przez chwil˛e, poszturchuj ˛

ac si˛e nawzajem, a nast˛epnie podeszli do pnia,

na którym siedziałem.

— Przykro nam, ˙ze ´swi˛ety zwiał — powiedział Kwiatek. — Zobaczyłe´s go

przynajmniej i wiesz, jak wygl ˛

ada. Pora wraca´c do domu.

Ostro˙znie dobierał słowa, bo widział, ˙ze jestem zawiedziony, próbował mi jed-

nak u´swiadomi´c, ˙ze czas ucieka i gdyby´smy nawet wyruszyli od razu, w domu
b˛edziemy długo po zmroku.

— W takim razie zostan˛e — odparłem.
Patrzyli na mnie, nie pojmuj ˛

ac, o czym mówi˛e.

— Mo˙ze rankiem zejdzie z drzewa — wyja´sniłem. — B˛ed˛e miał sposobno´s´c,

by si˛e z nim rozmówi´c i przeprosi´c, ˙ze go tak nagle obudzili´smy. Dam sobie rad˛e.

— Zgoda — odparł jeden z chłopców. — Zosta´n, skoro chcesz. Przypłyn ˛

ałe´s

tu z nami. Wiesz, jak wróci´c?

Podj ˛

ałem zaskakuj ˛

ac ˛

a decyzj˛e. Miałem nadziej˛e, ˙ze bli´zniaki osłupiej ˛

a.

72

background image

— Nie wracam — oznajmiłem. — Tak, chłopcy, nie zamierzam wraca´c, a wy

szukajcie dalej koników polnych. — Chyba tu zostan˛e i poczekam na staruszka.
Zamieszkam w pobli˙zu i pewnie zostan˛e ´swi˛etym.

Bli´zniacy usiedli i zastanawiali si˛e nad tym przez chwil˛e, zerkaj ˛

ac to na mnie,

to na las, a˙z wreszcie popatrzyli sobie w oczy. P ˛

aczek zbli˙zył si˛e i z powag ˛

a uca-

łował mnie w policzek. Kwiatek poszedł w jego ´slady. Ruszyli po mój baga˙z, zo-
stawiony na skraju ł ˛

aki i poło˙zyli go obok mnie. Odwrócili si˛e bez słowa, poszli

w stron˛e potoku i wkrótce znikn˛eli w´sród osik porastaj ˛

acych brzeg.

Tacy wła´snie s ˛

a ci spod znaku Li´scia — na co dzie´n przyziemni, ale gdy sytu-

acja tego wymaga, potrafi ˛

a stan ˛

a´c na wysoko´sci zadania.

Przesiedziałem całe popołudnie, obserwuj ˛

ac rój muszek ta´ncz ˛

acy w powietrzu

nad ł ˛

aczk ˛

a. Im dłu˙zej rozmy´slałem o mojej decyzji, tym stawała si˛e dla mnie wa˙z-

niejsza. Ale w miar˛e jak u´swiadamiałem sobie jej znaczenie, coraz trudniej było
mi wsta´c i ruszy´c do lasu, który szumiał na skraju ł ˛

aki; nie miałem ochoty szuka´c

´swi˛etego. ´

Cwiczyłem na głos formułki, których mógłbym u˙zy´c, kiedy pójd˛e go

przeprosi´c.

— Dzie´n dobry. . . — Niby proste, ale musiałem powtórzy´c te słowa kilkakrot-

nie, by wła´sciwie zabrzmiały. Chodzi głównie o to, by przekona´c samego siebie.
W ko´ncu poszedłem do lasu; czułem jeszcze na policzkach całusy bli´zniaków. Po-
my´slałem sobie, co by si˛e stało, gdybym jednak wrócił, o ile, rzecz jasna, znalazł-
bym drog˛e powrotn ˛

a. Chłopcy spod znaku Li´scia pewnie by si˛e tym nie przej˛eli,

a nawet okazaliby szczer ˛

a rado´s´c na mój widok, ale my´sl o powrocie sprawiła, ˙ze

poczułem si˛e paskudnie.

O zmroku wstałem i poszedłem do lasu. St ˛

apałem cicho, by nie przestraszy´c

´swi˛etego, na wypadek, gdyby znajdował si˛e w pobli˙zu. W lesie było ju˙z ciemno,

a w miar˛e jak zagł˛ebiałem si˛e w nim coraz bardziej, robiło si˛e coraz mroczniej.
Wiał lekki wiatr, gał˛ezie trzeszczały ostrzegawczo i trudno było zrobi´c krok, nie
potykaj ˛

ac si˛e o niewidoczne przeszkody. Trafiłem na wielki d ˛

ab z pniem szerokim

jak mur; zapewne był ojcem innych drzew. Usiadłem mi˛edzy grubymi korzeniami.

Było zbyt ciemno, by rozwiesi´c hamak, ale za to w g˛estym, ciemnym listowiu

l´sniła samotna gwiazda, a wiatr całkiem ustał. Postanowiłem odpocz ˛

a´c u stóp d˛e-

bu. Rozmy´slanie o domku nad rzek ˛

a lub Małym Domostwie mijało si˛e z celem,

skoro, jak sam powiedziałem, moim zamiarem było zosta´c ´swi˛etym; z drugiej
strony jednak, trudno mi było uwolni´c si˛e od wspomnie´n, gdy siedziałem w ciem-
no´sciach z kolanami podci ˛

agni˛etymi pod brod˛e. Zrobiłem sobie skr˛eta i starannie

pozbierałem upuszczone okruchy. Miałem zapas chleba na kilka dni, a w naj-
gorszym razie mógłbym je´s´c korzonki i jagody, które Siedmior˛eki nauczył mnie
rozpoznawa´c; niestety, było jeszcze za wcze´snie na le´sne owoce. Gdybym okrop-
nie zgłodniał, upolowałbym małe zwierz˛e, by upiec mi˛eso na ogniu i zje´s´c jak
w dawnych czasach. Poza tym prawdziwy ´swi˛ety nie pozwoliłby, ˙zebym umarł
z głodu w jego lesie.

73

background image

A je´sli przyjdzie mi tu umrze´c bez jedzenia. . . Trudno, mo˙ze to wła´snie było

mi pisane. Smutny los, ale b˛edzie nauczk ˛

a dla innych, a moja niedola zostanie

wł ˛

aczona do opowie´sci o ´swi˛etym z lasu, i nie przepadnie. Czy to wła´snie prze-

czuwała Barwa Czerwieni? Pomy´slałem o Jednodniówce; mo˙ze pewnego dnia
usłyszy t˛e opowie´s´c. Dowie si˛e wówczas. . . czego´s si˛e dowie. Siedziałem, patrz ˛

ac

na szafirowe niebo, widoczne w´sród szumi ˛

acych li´sci, i rozmy´slałem o ´smierci.

— Skoro masz zamiar sp˛edzi´c tu noc — usłyszałem cichy głos — mógłby´s

si˛e ruszy´c i przynie´s´c mi troch˛e wody. — Natychmiast zapomniałem o umiera-
niu i zadarłem głow˛e, spogl ˛

adaj ˛

ac w mrok. Siwa broda majaczyła niewyra´znie

w´sród ciemnego listowia d˛ebu, o którego pie´n oparłem si˛e plecami. Wyleciało mi
z głowy, co zamierzałem powiedzie´c ´swi˛etemu. Broda znikn˛eła, a obok mnie prze-
mkn ˛

ał ciemny przedmiot i z hałasem opadł na ziemi˛e. Było to plastikowe wiadro.

Podniosłem je i ponownie zadarłem głow˛e.

— I có˙z? — usłyszałem cichy głos.
Ruszyłem przez las, zbiegłem po łagodnym zboczu, nabrałem wody z ciemne-

go strumienia i ruszyłem do lasu niepewnym krokiem. Gdy stan ˛

ałem pod d˛ebem,

z góry opadła lina zaopatrzona w hak. Zawiesiłem na nim wiadro i patrzyłem, jak
znika w ciemno´sci.

— Niewiele przyniosłe´s. Daremna fatyga.
— Jest ciemno.
— Trudno. Musisz i´s´c raz jeszcze.
Wiadro spadło po raz drugi. Poszedłem nad strumie´n, ˙zeby je napełni´c, a wra-

caj ˛

ac, st ˛

apałem ostro˙zniej. ´Swi˛ety nie pokazał si˛e wi˛ecej. Stałem z zadart ˛

a głow ˛

a,

a˙z rozbolała mnie szyja. Słycha´c było plusk i stukanie, ale ´swi˛ety ju˙z si˛e nie ode-
zwał.

Obudziłem si˛e rankiem sztywny i zmarzni˛ety. Spojrzałem w gór˛e i wszystko

zrozumiałem. Strefa mroku w d˛ebowej koronie to domek, zbudowany starannie
w´sród pot˛e˙znych konarów: ´sciany wyplatane z cienkich gał ˛

azek wzmocnionych

fragmentami anielskich wytworów, a w nich okienka, na dachu za´s komin stercz ˛

a-

cy wysoko ponad gał˛ezie. Mi˛edzy oknem a pionow ˛

a gał˛ezi ˛

a wisiał sznurek, a na

nim dwie długie koszule.

Widzisz, aniele, przyszło mi kiedy´s do głowy, ˙ze bli´zniaki mogły si˛e pomy-

li´c, a staruszek wcale nie był ´swi˛etym; zakładałem, ˙ze wiedz ˛

a, co mówi ˛

a. Gdy

zobaczyłem domek na drzewie, pozbyłem si˛e w ˛

atpliwo´sci. Wła´snie takie były

mieszkania ´swi˛etych przed laty, kiedy´smy w˛edrowali. ´Swi˛ety Gary wybrał wielki
buk, ´swi˛eta Maureen zamieszkała na d˛ebie, a ´swi˛ety Andy po ´smierci ´swi˛etej Bei
osiadł na drzewie, którego pie´n do dzi´s mo˙zna ogl ˛

ada´c w lasach Małego Domo-

stwa.

— O, ´swi˛eci nadrzewni! — zawołałem, jak czyni ˛

a zadziwieni staruszkowie,

niepewny, czy powinienem zawoła´c mieszka´nca d˛ebu. Nie znałem jego imienia.
Co wi˛ecej, w ´swietle dnia stało si˛e dla mnie jasne, ˙ze posłał mnie wprawdzie po

74

background image

wod˛e, ale nie ˙zyczy sobie, ˙zeby intruz przesiadywał u stóp jego drzewa. Nie wy-
stawiał nosa ze swego domku, bo miał nadziej˛e, ˙ze odejd˛e. Byłem uszcz˛e´sliwiony,
bo ledwie rozpocz ˛

ałem wypraw˛e, od razu natkn ˛

ałem si˛e na ´swi˛etego, i dlatego nie

wzi ˛

ałem pod uwag˛e jego odczu´c. A wywodziłem si˛e przecie˙z z linii Dłoni! Po-

czułem na policzkach rumie´nce wstydu i z wolna oddaliłem si˛e od d˛ebu, ale nie
poszedłem daleko, bo chciałem si˛e przyjrze´c ´swi˛etemu. Usiadłem na k˛epie mchu,
zapaliłem i czekałem.

Nie min˛eło wiele czasu, gdy ujrzałem, ˙ze drzwi si˛e otwieraj ˛

a i w dół opada

solidna sznurowa drabinka, a lokator nadrzewnego domku schodzi po niej wolno,
lecz pewnie. Gestykulował, spieraj ˛

ac si˛e z niewidzialnym rozmówc ˛

a; miał ze sob ˛

a

szczotk˛e i gruby r˛ecznik.

Poszedł si˛e wyk ˛

apa´c. Sznurowa drabinka wisz ˛

aca u drzwi kołysała si˛e lekko.

Czy wystarczy mi odwagi? Jedno ukradkowe spojrzenie. Postanowiłem

wspi ˛

a´c si˛e po drabince i zajrze´c do domku. Ale gdy stan ˛

ałem przy drzwiach i uj-

rzałem mieszkanie ´swi˛etego, zapomniałem o solennym postanowieniu i wszedłem
do ´srodka.

Od czego mam zacz ˛

a´c opis wn˛etrza, które ukazało si˛e moim oczom? Wikli-

nowe ´sciany uszczelniono glin ˛

a i mchem; pot˛e˙zny d˛ebowy konar zasłaniał róg

pomieszczenia, dziel ˛

ac je na dwie cz˛e´sci; podłoga odtwarzała układ gał˛ezi, na

których została oparta. Niski sufit załamywał si˛e pod dziwnym k ˛

atem; pod bel-

kami i na półkach wbudowanych w ´scian˛e, w naro˙znych szafkach, na stołach
i skrzyniach ujrzałem zagadkowe przedmioty oraz prawdziwe skarby — aniel-
skie wytwory, powstałe dzi˛eki utraconym dawno umiej˛etno´sciom. Gdyby udało
si˛e nam odkry´c przeznaczenie owych rzeczy, zapewne funkcjonowałyby bez za-
rzutu. Odnosiło si˛e wra˙zenie, ˙ze w zagraconym domku wi˛ecej jest tajemniczych
przedmiotów i anielskich wytworów ni˙z w niezliczonych komnatach Małego Do-
mostwa.

Byłem tak oszołomiony i zaciekawiony ow ˛

a kolekcj ˛

a, ˙ze usłyszałem kroki

´swi˛etego dopiero, gdy domek zakołysał si˛e od ci˛e˙zaru wchodz ˛

acego po drabinie

lokatora. Nie dostrzegłem ˙zadnej kryjówki. Zarzuciłem tobołek na rami˛e, jakbym
zbierał si˛e do odej´scia; wystraszony i zakłopotany czekałem, a˙z poka˙ze si˛e znajo-
ma twarz. ´Swi˛ety w pierwszej chwili osłupiał, a potem zmarszczył brwi.

Wolno podci ˛

agn ˛

ał si˛e do drzwi, a gdy wszedł do ´srodka, zorientowałem si˛e, ˙ze

jestem od niego wy˙zszy. Obrzucił mnie taksuj ˛

acym spojrzeniem. Byłem nazbyt

zakłopotany, by przemówi´c. Staruszek tkni˛ety nagł ˛

a my´sl ˛

a wyci ˛

agn ˛

ał do mnie

r˛ece i podszedł z u´smiechem.

— Do widzenia — powiedział uprzejmie. U´scisn ˛

ałem ogorzał ˛

a prawic˛e. Po-

szedł w gł ˛

ab mieszkania, stan ˛

ał pod łukowatym konarem, odwrócił si˛e do mnie

plecami i czekał, a˙z wyjd˛e. Raz po raz niecierpliwie zaciskał splecione na plecach
dłonie. Pod wpływem nagłego impulsu wyj ˛

ałem z tobołka musuj ˛

acy gronowy na-

pitek, który Bezksi˛e˙zycowa dała mi na drog˛e. Gdy ´swi˛ety odwrócił si˛e, by spraw-

75

background image

dzi´c, czy natr˛et ju˙z poszedł, z u´smiechem pokazałem mu plastikow ˛

a butelk˛e, lecz

nadal l˛ekałem si˛e odezwa´c. Przez chwil˛e spogl ˛

adał na butelk˛e, a gdy odwrócił

wzrok, zacz ˛

ał si˛e kołysa´c na obcasach ci˛e˙zkich buciorów. Czekałem. W ko´ncu

wyszedł zza gał˛ezi, wlazł pod zarzucony rupieciami stół i wydobył stamt ˛

ad znisz-

czon ˛

a szklank˛e o grubych ´sciankach z usianego powietrznymi p˛echerzami szkła.

Podałem mu butelk˛e. Niespodziewanie podniósł wzrok, a na małej twarzy pojawił
si˛e szeroki u´smiech.

— Mam na imi˛e Blask — powiedział. — A ty?
— Potok Słów. — Postawiłem butelk˛e na blacie. Przygl ˛

adali´smy si˛e obaj sło-

necznym promieniom roz´swietlaj ˛

acym jej purpurow ˛

a zawarto´s´c. ´Swi˛ety Blask

otworzył zamkni˛et ˛

a szczelnie butelk˛e i b ˛

abelki podeszły pod jej otwór. Napełnił

szklank˛e napojem, który pienił si˛e i syczał. Przykrył j ˛

a dłoni ˛

a, ˙zeby piana nie ucie-

kła, podniósł do ust i wypił zawarto´s´c dwoma wielkimi haustami. Potem czkn ˛

ukradkiem i u´smiechn ˛

ał si˛e do mnie przyja´znie.

— Czy wiesz. . . — zacz ˛

ał, osuwaj ˛

ac si˛e wolno na skrzypi ˛

acy fotel z trzci-

ny i gi˛etego drewna. Powoli obracał w dłoni szklank˛e roz´swietlon ˛

a słonecznymi

promieniami. — Czy wiesz, ˙ze w dawnych czasach chroniono letnie owoce przed
zepsuciem, gotuj ˛

ac je w syropie g˛estym i słodkim jak miód? Uchodziły za przy-

smak.

— Nie — odparłem ze ´sci´sni˛etym gardłem. W domku były dwa identyczne

fotele. Usiadłem bez po´spiechu. — To dla mnie nowo´s´c. Teraz b˛ed˛e ju˙z wiedział.

— Tak — odparł. Popatrzył na mnie z ciekawo´sci ˛

a. Uspokojony, poło˙zyłem

dłonie na oparciach fotela. Nie ´smiałem uwierzy´c, ˙ze dotarłem nareszcie do miej-
sca, którego od dawna szukałem; miałem nadziej˛e, ˙ze tam pozostan˛e.

background image

CZWARTA FASETA

Nadeszło lato. Czas mijał, a ´swi˛ety nie zamierzał mnie przep˛edzi´c. Id ˛

ac przez

las po wod˛e i wracaj ˛

ac do chatki ukrytej w´sród szeleszcz ˛

acych li´sci, my´slałem,

˙ze by´c mo˙ze Blask znalazł mnie w chwili, kiedy ja go znalazłem; oczekiwał w˛e-

drowca. Uwa˙załem si˛e za szcz˛e´sciarza, chocia˙z trudno mi było wspi ˛

a´c si˛e na d ˛

ab,

wci ˛

agn ˛

a´c kubeł z wod ˛

a i przela´c j ˛

a do wielkiego słoja.

Ustawione na blacie stołu naczynie si˛egało mi do szyi; było wykonane z plasti-

ku, jasno˙zółte, gładkie i obłe. Słój miał idealnie dopasowan ˛

a pokrywk˛e, dawniej

l´sni ˛

ac ˛

a, potem zmatowiał ˛

a. Woda pita z pokrywki o kształcie niewielkiego kub-

ka była ´swie˙za i chłodna jak zaczerpni˛eta przed chwil ˛

a ze strumienia — nawet

wówczas, gdy stała w słoju przez cały dzie´n. Na boku namalowano lub przyle-
piono wizerunek człowieka, a raczej stworzenia o ludzkiej sylwetce, mocnych
bryłowatych nogach i szeroko rozło˙zonych ramionach. W ogromnej łapie trzymał
szklank˛e, z której lał si˛e sok pomara´nczowy, a drug ˛

a podniósł do góry, celuj ˛

ac

w niebo grubym paluchem. Łeb pomara´nczowy jak napój w szklance był za du-

˙zy w stosunku do tułowia i przypominał wielk ˛

a kul˛e, a na twarzy postaci zastygł

wyraz szalonej rado´sci i niewyobra˙zalnego szcz˛e´scia. Tak wygl ˛

adał słój.

Na pytanie, sk ˛

ad si˛e wzi ˛

ał, Blask przyznał, ˙ze to pami ˛

atka z wyprawy do mia-

sta, odbytej w czasach młodo´sci. Opowiadał mi o niej wieczorami.

— Wzi ˛

ałem słój, bo jest lekki i pojemny, nadawał si˛e zatem do przeniesienia

znalezionych drobiazgów — stwierdził ´swi˛ety. — Rzemykami przytroczyłem go
do pleców. — Mówił o ciszy w mie´scie, która a˙z dzwoni w uszach, bo nie ma tam

˙zywych stworze´n. Dawnymi czasy prócz ludzi gnie´zdziły si˛e w budynkach ˙zyj ˛

ace

kosztem mieszka´nców ptaki, szczury i owady, ale przepadły, kiedy ludzie odeszli.
Blask w˛edrował cichymi ulicami, zwiedzał wysokie budynki, a potem trafił na
słój, w którym przyniósł inne znaleziska.

Gdy słuchałem tych opowie´sci, za´switało mi w głowie, ˙ze Blask mo˙ze si˛e

wywodzi´c z linii Ko´sci lub Klamry, jakkolwiek w tej ostatniej nie było dot ˛

ad

´swi˛etych. Trudno ustali´c co´s pewnego. Ilekro´c obserwowałem, jak wkłada oku-

lary i zasiada przy stole zaj˛ety krzy˙zówk ˛

a, pochłoni˛ety bez reszty zawart ˛

a w niej

tajemnic ˛

a, której uroda promieniowała z niego nawet wówczas, gdy odp˛edzał mu-

ch˛e lub zniecierpliwiony raz po raz krzy˙zował stopy, byłem niemal pewny, ˙ze na-

77

background image

le˙zy do w ˛

atłej linii Nitki, której patronuje ´swi˛ety Gene. Po namy´sle dochodziłem

do wniosku, ˙ze takie wyja´snienie równie˙z mnie nie zadowala.

Czemu go nie spytałe´s?
O co?
Z jakiej linii pochodzi.
Zrozum. . . Skoro ja nie umiałem tego ustali´c, sk ˛

ad on miałby wiedzie´c?

Potrafiłe´s okre´sli´c własn ˛

a lini˛e.

Owszem. Gdyby´smy spotkali si˛e z Blaskiem w dawnym gnie´zdzie, w´sród jego

znajomych, podczas zwyczajowych zaj˛e´c, w jego ulubionych miejscach, od razu
bym wiedział, jaki ma znak. Nie mo˙zna tego okre´sli´c na pierwszy rzut oka, jakby
si˛e spogl ˛

adało w lustro, by stwierdzi´c, ˙ze włosy s ˛

a rude. W Małym Domostwie

uto˙zsamiamy si˛e ze swoj ˛

a lini ˛

a. Ona jest niczym. . . ´sci˛egno, a nie nadane imi˛e.

To chyba wyja´snia spraw˛e.

Zapewne. Mów dalej. Wspomniałe´s, ˙ze Blask zajmował si˛e czym´s z wielk ˛

a

pasj ˛

a i wówczas przyszło ci do głowy, ˙ze mo˙ze pochodzi´c z linii Nitki.

Rozwi ˛

azywał krzy˙zówk˛e.

Gdy ´swi˛ety Ervin poznawał tajniki ´swi˛eto´sci, obserwuj ˛

ac zamieszkał ˛

a na d˛e-

bie ´swi˛et ˛

a Maureen, ta ani razu nie zaprosiła go do swego domu w koronie drze-

wa, chocia˙z wiele lat sp˛edził u jego stóp. Rozmawiała czasami z intruzem, staraj ˛

ac

si˛e go zach˛eci´c, by odszedł i zostawił j ˛

a w spokoju. Nie posłuchał i tkwił upar-

cie w jednym miejscu. Gdy ofiarował ´swi˛etej podarki, natychmiast je wyrzuciła,
a kiedy si˛e ukrył, odnalazła go i przep˛edziła kijem. Długa to opowie´s´c, a ko´nczy
si˛e tak: na ło˙zu ´smierci ´swi˛eta Maureen była zbyt słaba, ˙zeby odp˛edzi´c ´swi˛etego
Ervina, który z płaczem biadał, ˙ze teraz na pewno nie dost ˛

api ´swi˛eto´sci.

— Mój Ervinie — szepn˛eła — masz gotow ˛

a opowie´s´c. Id´z i mów, jak było. —

Potem umarła.

Po kilku dniach sp˛edzonych w nadrzewnym domku, troch˛e zakłopotany wy-

jawiłem Blaskowi, po co do niego przybyłem.

— Chcesz zosta´c ´swi˛etym? Prawdziwym ´swi˛etym? W takim razie czemu

u mnie przesiadujesz? Powiniene´s wzi ˛

a´c si˛e do działania.

— Wydawało mi si˛e — zacz ˛

ałem ze spuszczon ˛

a głow ˛

a — ˙ze najlepiej b˛e-

dzie zamieszka´c tu, słucha´c ci˛e i obserwowa´c, pozna´c twoj ˛

a drog˛e do ´swi˛eto´sci

i nauczy´c si˛e jej od ciebie.

— Ode mnie? — rzucił zdławionym głosem, nie kryj ˛

ac zdumienia. — Ode

mnie? Nie jestem ´swi˛etym! Sk ˛

ad ten pomysł? Ja ´swi˛etym? Czy˙zby w gnie´zdzie

nie uczyli ci˛e prawdziwej mowy? Czy dałem ci do zrozumienia, ˙ze aspiruj˛e do

´swi˛eto´sci? Czy przemawiam jak ´swi˛ety Roy?

— Tak — odparłem zgodnie z prawd ˛

a. Zmieszany Blask utkwił spojrzenie

w krzy˙zówce.

— Nie, nie — rzucił po namy´sle. — Posłuchaj, ´swi˛eci opowiadaj ˛

a o swoim

˙zyciu, a. . .

78

background image

— Ty równie˙z. Powiedziałe´s mi o wyprawie do miasta i o swoich znalezi-

skach.

— To całkiem inna historia. Nie mówi˛e o własnym ˙zyciu, tylko o do´swiad-

czeniach znanych wielu ludziom. Wiedza nie oznacza m ˛

adro´sci, zachodzi mi˛edzy

nimi ró˙znica. Gotów jestem przyzna´c, ˙ze posiadam wiedz˛e, i to nawet do´s´c du˙z ˛

a;

widz˛e, jak uradowało ci˛e nasze spotkanie, ale moje wiadomo´sci s ˛

a bezu˙zyteczne.

Gdzie mi tam do m ˛

adro´sci. . . Nie jestem aniołem, ale zdaj˛e sobie spraw˛e, ˙ze wie-

dza nie czyni nas m ˛

adrymi, a niekiedy wr˛ecz przeszkadza w d ˛

a˙zeniu do m ˛

adro´sci.

Je´sli przyszedłe´s tu, by poszerzy´c wiadomo´sci, ch˛etnie podziel˛e si˛e moj ˛

a wiedz ˛

a,

bo od lat nie miałem takiego rozmówcy. Je˙zeli chcesz zm ˛

adrze´c, szukaj innego

sposobu, bo ja ci w tym nie pomog˛e.

— Czy, maj ˛

ac wiedz˛e, mo˙zna zosta´c ´swi˛etym?

— Zapewne — odparł po chwili namysłu — ale ´swi˛eto´s´c nie zale˙zy od posia-

danych wiadomo´sci; przytrafia si˛e ludziom jak wysoki wzrost, obfita tusza albo
niebieskie oczy.

— Rozumiem — mrukn ˛

ałem z ulg ˛

a. — W takim razie zaczn˛e od zdobywania

wiedzy, a z czasem si˛e oka˙ze, czy mam zadatki na ´swi˛etego.

— Mnie to odpowiada — odparł Blask. — Co chciałby´s wiedzie´c?
— Powiedz mi, czym si˛e teraz zajmujesz?
— Czym? Krzy˙zówk ˛

a. Spójrz.

Na stole, w miejscu, gdzie docierały promienie sło´nca, le˙zała cieniutka szyb-

ka. Pod ni ˛

a znajdował si˛e arkusz papieru pokryty znakami, które znałem ju˙z wcze-

´sniej jako druk. Wypełniały znaczn ˛

a cz˛e´s´c kartki — poza jednym kwadratem po-

dzielonym na mniejsze kwadraciki. Na szybce pokrywaj ˛

acej arkusz, Blask kre´slił

czarne znaki nazywane literami, wpisuj ˛

ac je w kwadraciki. Papier był po˙zółkły,

wymi˛ety i poplamiony brunatn ˛

a substancj ˛

a.

— Gdy jako chłopiec mieszkałem w Małym Domostwie — zacz ˛

ał Blask, po-

chylaj ˛

ac si˛e, by zdmuchn ˛

a´c paj ˛

aka usadowionego nad jednym z kwadratów —

znalazłem ten arkusz w kufrze linii Ko´sci. Nikt jednak nie umiał mi wyja´sni´c, co
to jest i jak ˛

a zawiera opowie´s´c. Jedna z gaw˛edziarek oznajmiła, ˙ze to zagadka,

wzorowana na łamigłówkach układanych przez ´swi˛etego Gene’a, a zarazem ró˙z-
na od nich. Inna mówiła, ˙ze mamy do czynienia z gr ˛

a podobn ˛

a do pier´scieni, tyle

˙ze troch˛e odmienn ˛

a. Nie twierdz˛e, ˙ze jedynie z tego powodu opu´sciłem Małe Do-

mostwo, ale z pewno´sci ˛

a chciałem si˛e dowiedzie´c, co to za łamigłówka albo gra,

oraz jakie b˛ed ˛

a zasady i rozwi ˛

azanie. W pewnym sensie dopi ˛

ałem swego, lecz

nie całkiem, cho´c mam ju˙z sze´s´cdziesi ˛

at lat. — Wsun ˛

ał głow˛e pod stół i grzebał

przez chwil˛e w stosie zgromadzonych tam przedmiotów. — Rozmawiałem z wie-
loma osobami, przebyłem dług ˛

a drog˛e. Najpierw usłyszałem, ˙ze dla odcyfrowania

mego arkusza musz˛e wiedzie´c, jak czyta´c pismo. Rada była dobra, lecz długo nie
mogłem trafi´c na człowieka, który by to potrafił. — Wyci ˛

agn ˛

ał drewnian ˛

a skrzyn-

k˛e i uchylił jej wieko. Ujrzałem znajome z wygl ˛

adu, ciemne, szerokie cegiełki.

79

background image

— To ksi˛egozbiór — powiedziałem.
— Ksi ˛

a˙zki — poprawił ´swi˛ety Blask.

— Odwiedziłem miejsca — odparł, bior ˛

ac jeden tom do r˛eki — gdzie ksi ˛

a˙zki

wypełniały budynki wielko´sci Małego Domostwa i zajmowały cał ˛

a przestrze´n od

podłogi a˙z po dach. — Uniósł okładk˛e, aby mi pokaza´c zeszyte kartki papieru,
który wydzielał szczególn ˛

a wo´n; zapachniało papierem i st˛echlizn ˛

a. — Ksi ˛

a˙z-

ka. . . — ci ˛

agn ˛

ał jak w transie, wodz ˛

ac palcem po najwi˛ekszych znakach — o ty-

si ˛

acach spraw. Słowa, słowa, słowa. . . — Przesun ˛

ał dłoni ˛

a po stronicy i szepn ˛

ał,

dotykaj ˛

ac czerwonych znaków u dołu kartki: — Czas, ˙zycie, ksi ˛

a˙zki. — Zamy-

´slony, wolno opu´scił okładk˛e.

Popukał w szar ˛

a cegiełk˛e.

— Nie brakuje ludzi ch˛etnych do ich czytania. Udało mi si˛e odnale´z´c takich,

którzy całe ˙zycie sp˛edzili na zgł˛ebianiu tajemnic aniołów. Zrozumiałem, ˙ze doko-
nuje si˛e w nich dziwny zwrot i od tej pory spogl ˛

adaj ˛

a w przeszło´s´c. Co do mnie,

chciałem tylko rozwikła´c moj ˛

a łamigłówk˛e, ale im lepiej czytałem pismo, tym

bardziej byłem odwrócony. Mo˙zna by czyta´c przez cał ˛

a wieczno´s´c, bo aniołowie

opisywali wszystko — a˙z po najdrobniejsze wskazówki dotycz ˛

ace przyziemnych

spraw. W ksi ˛

a˙zkach znajdziesz ich cały ´swiat.

— Chcesz powiedzie´c, ˙ze gdyby´smy umieli czyta´c pismo, mo˙zna by powtó-

rzy´c dokonania aniołów? Na przykład fruwa´c?

— Zapewne. Aniołowie mieli takie porzekadło: Potrzeba jest matk ˛

a wyna-

lazku. Potrafi˛e sobie wyobrazi´c, ˙ze w przyszło´sci zrodzi si˛e w nas wewn˛etrzna
potrzeba, by zacz ˛

a´c wszystko od pocz ˛

atku. Z drugiej strony jednak, wol˛e my-

´sle´c, ˙ze cuda tamtego ´swiata opisane w ksi ˛

a˙zkach przypominaj ˛

a dziecinne zabaw-

ki, nudnawe pami ˛

atki chłopi˛ecych lat, które szkoda wyrzuci´c. — Blask umie´scił

ksi˛egozbiór pod stołem i ci ˛

agn ˛

ał opowie´s´c. — Ówcze´sni ludzie nie pragn˛eli nicze-

go odtwarza´c za pomoc ˛

a wskazówek zawartych w tysi ˛

acach ksi ˛

a˙zek opisuj ˛

acych

rzeczywisto´s´c. Wystarczyło im, ˙ze taki ´swiat raz zaistniał i nie mo˙zna wykluczy´c,

˙ze ponownie zaistnieje. Przywodz ˛

a na my´sl dorosłych, wspominaj ˛

acych z u´smie-

chem trudn ˛

a młodo´s´c i uradowanych, ˙ze tamte czasy min˛eły.

Pochylił si˛e nad łamigłówk ˛

a i westchn ˛

ał. Po´slinił palec i wytarł nim brudn ˛

a

szybk˛e.

— W kwadraciki nale˙zy wpisa´c litery, zgodnie z umieszczonymi tu wska-

zówkami, które same w sobie równie˙z s ˛

a zagadkami. Podpowiadaj ˛

a, jakie litery

nale˙zy zapisa´c w odpowiednich kwadratach. Gdy zagadkowe wskazówki zostan ˛

a

rozwikłane, wła´sciwe słowa odgadni˛ete, a litery wpisane jak nale˙zy, wyrazy uło˙z ˛

a

si˛e w jasne przesłanie. Mo˙zna je b˛edzie przeczyta´c i zrozumie´c.

Nie jestem pewny, czy wła´sciwie przytoczyłem wywody ´swi˛etego, poniewa˙z

mało z nich rozumiem. Wiem jednak, dlaczego po´swi˛ecił łamigłówce tyle lat.
Je˙zeli zadano sobie tyle wysiłku, by ukry´c wpisane w kwadraty przesłanie, musi

80

background image

to by´c informacja wielkiej wagi. Z uwag ˛

a spogl ˛

adałem na zapis pełen luk niczym

uz˛ebienie starego człowieka.

— Co to znaczy?
SUR OCENA WIEDE TA ´

N MAGNACK SAMOWOL MIEJ POSIEDZE

SZYMON ZE ZNOJ SKUMAN Z SUROWY OBYCZAJA W HERBACI R KRE-
MO ´

N LUTNIK GARDA W KA NASZ KRZY ˙

ZÓWCE OLEJ CIECZ TOKSYCZ

DO PRODUK LEK BARWNIKÓ TWORZY SZTUCZ NIE POWIERZA MU
ROBO BO

Blask słusznie podejrzewał, ˙ze to łamigłówka lub gra, ale ty si˛e myliłe´s, s ˛

a-

dz ˛

ac, ˙ze jej tre´s´c jest wa˙zna, skoro została tak dobrze ukryta. Takich zagadek po-

wstawały tysi ˛

ace. Aniołowie rozwi ˛

azywali je dla zabawy albo grali w nie przez

jaki´s czas, a potem wyrzucali do ´smieci.

Aniołowie. . . Gdyby uwierzy´c we wszystko, co opowiadał mi Blask, mo˙z-

na by pomy´sle´c, ˙ze okres mniej wi˛ecej stu lat przed wielk ˛

a katastrof ˛

a to czasy,

w których ˙zycie było ciekawsze ni˙z kiedykolwiek w dziejach ludzko´sci. Blask
jak z r˛ekawa sypał ciekawymi historiami, a ja, odurzony, ´sniłem na jawie. Moim
zdaniem w młodo´sci ´swi˛ety był do mnie podobny i w pewnym sensie niewiele si˛e
zmienił, chocia˙z sarkał, gdy zachwycałem si˛e ˙zyciem aniołów.

— Jakie to cudowne. . . — przedrze´zniał mnie. — A wiesz, ˙ze najcz˛estsz ˛

a

przyczyn ˛

a ´smierci było wówczas samobójstwo?

— Sami si˛e zabijali?
— U˙zywali broni; mówiłem ci o niej. Brali trucizn˛e albo narkotyki. Czasami

rzucali si˛e z wysokich budynków. Wiele anielskich wytworów miało zabójcze
działanie, cho´c przeznaczono je do innych celów.

— Zabijali si˛e umy´slnie?
— Owszem.
— Dlaczego?
— Bo ich epoka była cudowna.
Te słowa wcale mnie nie przekonały. Wolałem siedzie´c bez ruchu w popołu-

dniowym skwarze i ´sni´c o zagładzie aniołów, którym niecierpliwo´s´c oraz duma
kazały opasa´c ´swiat Drog ˛

a i podrzuci´c wysoko Mały Ksi˛e˙zyc, by roz´swietlał wie-

czorne niebo, a w ko´ncu pchały ich na dachy wysokich budynków, zmuszaj ˛

ac

do skoku, gdy nie czuli si˛e szcz˛e´sliwi. Z drugiej strony jednak, Blask mógł si˛e
pomyli´c; a je´sli aniołowie rzucali si˛e w dół w przekonaniu, ˙ze potrafi ˛

a fruwa´c?

Ach, ˙zyło si˛e wówczas pełni ˛

a ˙zycia; o wiele ciekawiej ni˙z teraz, gdy sprawy

tocz ˛

a si˛e wolno i spokojnie; niejedno ˙zycie mija, nim cokolwiek si˛e zmieni i dla-

tego ´swiat od pokole´n jest taki sam. Dawniej tysi ˛

ace spraw zaczynało si˛e i prze-

mijało za jednego ˙zywota; ´scierały si˛e pot˛e˙zne siły, i w ko´ncu cz˛e´s´c z nich musiała
ulec. Trwał za˙zarty pojedynek mi˛edzy niszczeniem i doskonało´sci ˛

a. Ledwie udało

si˛e opanowa´c pewien wycinek rzeczywisto´sci — na przykład wysiłkiem milionów
istot poło˙zy´c Drog˛e — zwyci˛estwo obracało si˛e przeciwko triumfatorom. Droga

81

background image

zabijała tysi ˛

ace podró˙zników ukrytych w samochodach. Podobne były rezultaty

mechanicznych wizji, ´snionych przez anioły, urzeczywistnionych z wielkim tru-
dem i w dobrej wierze; marzenia nieustannie szybuj ˛

ace w powietrzu jak nasiona

dmuchawca, nieuchwytne dla oka, przenikały mury, ´sciany i ciała czekaj ˛

acych

na nie aniołów, objawiały si˛e ka˙zdemu z osobna i wszystkim jednocze´snie, by
pouczy´c lub ostrzec. Wszyscy ´snili jeden sen, przenikaj ˛

acy do ich wn˛etrza, by

mogli poczu´c si˛e jedno´sci ˛

a. W ko´ncu odkryli, ˙ze wizja jest trucizn ˛

a o trudnych

do okre´slenia wła´sciwo´sciach; to przez ni ˛

a masowo chorowali i umierali młodo,

niezdolni do wydania na ´swiat potomstwa. Mimo to nie mogli oby´c si˛e bez snów,
chocia˙z i one zawierały ostrze˙zenie przed zgubnymi nast˛epstwami wizji. Bali si˛e
przebudzenia, które oznaczało samotno´s´c. Pierwsze ockn˛eły si˛e kobiety z Drogi
Przymierza. Wszystkie te fakty miały miejsce za ˙zycia jednego pokolenia.

Sprawy potoczyły si˛e jeszcze szybciej, gdy nadeszła katastrofa, podobna do

finału wy´scigów. Narastało gro´zne poczucie wyobcowania, dolegliwo´sci coraz
bardziej dawały si˛e we znaki, a w owym zamieszaniu aniołowie wy´snili swój
najdziwniejszy sen — o nie´smiertelno´sci lub ˙zyciu niemal wiecznym; zapragn˛eli
porzuci´c zniszczon ˛

a ziemi˛e i na wieki szybowa´c w podniebnych miastach, wy-

soko nad jej powierzchni ˛

a, gdzie´s mi˛edzy ksi˛e˙zycem a nasz ˛

a planet ˛

a. Nie mogli

zrealizowa´c marzenia, bo zacz˛eły si˛e wojny, a miliony wrogów skoczyło sobie
do gardeł. Droga Przymierza potajemnie rosła w sił˛e, a kiedy daremne wysiłki
szale´nców pozostawiły jedynie ruiny i zgliszcza, w tajemnicy rozpocz˛eła walk˛e
z nie´swiadomymi jej istnienia aniołami, a˙z w ko´ncu wyszło na jaw, ˙ze Przymie-
rze stanowi jedyn ˛

a wa˙zn ˛

a sił˛e, jako ˙ze prawo i kruchta wyczerpały si˛e ostatecznie

w walce o utrzymanie dominacji m˛e˙zczyzn. Dlatego wła´snie prawdomówcy zmie-
nili styl rozmów prowadzonych przez tysi ˛

ace telefonów w Korporacji Wielkie-

go Domostwa. Potem zgasły miliony ´swiateł, znikn˛eły mechaniczne wizje senne;
aniołowie pozostali sami w przera˙zaj ˛

acym mroku. Siewcy wyposa˙zeni w tysi ˛

ace

ramion i oczu, m ˛

adrzejsi od istot ludzkich, na rozkaz aniołów przeszukiwali nie-

bo i odległe sło´nca; przywie´zli na ziemi˛e drzewo chlebowe, a mo˙ze i inne cuda,
na wieki stracone. Nikt nie pojmował owego splotu wydarze´n, co zreszt ˛

a nie po-

winno dziwi´c. A potem nast ˛

apiła katastrofa i, jak opowiadał Siedmior˛eki, to był

pocz ˛

atek ko´nca; z czasem wszystko stan˛eło, a˙z wreszcie miliony nieszcz˛e´sników

znalazły si˛e w lasach, gdzie ludzka stopa dot ˛

ad nie postała; zdumieni obserwowali

stary porz ˛

adek, w ich oczach równie osobliwy jak z gruntu szalone wizje ogl ˛

adane

we ´snie.

— Przychodzi mi do głowy takie porównanie — stwierdził Blask. — Anioło-

wie zdobyli si˛e na ogromy wysiłek, by zawiesi´c nad ´swiatem ogromn ˛

a t˛eczow ˛

a

kul˛e, niezwykł ˛

a, pi˛ekn ˛

a i tak bardzo trudn ˛

a do utrzymania w powietrzu, ˙ze jej

twórcy zapomnieli o całym ´swiecie i z zapartym tchem ´sledzili lot swego dzieła.
Nadeszła wielka katastrofa i rozbiła j ˛

a na kawałki. Znikn˛eła t˛eczowa kula, a pozo-

stał dawny ´swiat istniej ˛

acy nieprzerwanie, ocalony, by sta´c si˛e padołem nieusta-

82

background image

j ˛

acego cierpienia. Wsz˛edzie jednak mo˙zna było znale´z´c okruchy wielkiej kuli;

rozsypały si˛e po starej ziemi, odnajdywane po latach, ukryte w najdziwniejszych
zakamarkach, u˙zywane w sposób nie maj ˛

acy nic wspólnego z ich przeznaczeniem.

Owe fragmenty unoszone ku ´swiatłu i ogl ˛

adane jak klejnoty budz ˛

a zachwyt, ale

nie mo˙zna z nich odtworzy´c t˛eczowej kuli.

Ko´nczyło si˛e lato. Wyci ˛

agn˛eli´smy si˛e na ł ˛

ace, by podziwia´c chmury sun ˛

ace

majestatycznie po niebie. Przymrozek zwarzył ro´slinno´s´c, odebrał jej blask, nadał
szczególn ˛

a wo´n i brunatne zabarwienie, ale lato jeszcze trwało. Pó´zne lato.

— Blasku, czy niebia´nskie miasta istniej ˛

a? — zapytałem.

— Niebia´nskie miasta aniołów. — Podrapał si˛e za uchem i legł wygodnie

z r˛ekami pod głow ˛

a. — ´Swi˛ety Roy Mniejszy nazywał tak chmury. To metafora

z opowie´sci. Mowa jest w niej o miastach aniołów, nakrytych szklanymi kopuła-
mi i płyn ˛

acych w powietrzu jak obłoki. Nie umiem powiedzie´c, jak to mo˙zliwe.

Z pewno´sci ˛

a aniołowie potrafili tego dokona´c. Przepowiadano, ˙ze po wielu tysi ˛

a-

cach lat aniołowie powróc ˛

a; miasta opadn ˛

a na ziemi˛e, a ich mieszka´ncy zobacz ˛

a,

co si˛e tu wydarzyło, gdy szybowali w niebiosach. Tak mówiono. . . Nikt si˛e nie
pojawił. Aniołowie nie wrócili. . . Sam nie wiem. . . Mo˙ze w opowie´sci chodziło
o Mały Ksi˛e˙zyc, który rzeczywi´scie był miastem w niebiosach, zamieszkanym
przez aniołów, ale oni pomarli, gdy nadeszła katastrofa. Nie mogli wróci´c na zie-
mi˛e i nadal s ˛

a tam, w górze. Zreszt ˛

a, kto wie? Patrz, dmuchawce si˛e rozsiewaj ˛

a.

Br ˛

azowe nasionko szybowało obok staruszka. Byli do siebie podobni. Prze-

mkn˛eło mi przez my´sl, ˙ze gdybym przyjrzał si˛e z bliska br ˛

azowej drobinie, zo-

baczyłbym na niej długi nos i drobn ˛

a twarz ´swi˛etego. Nasionko musn˛eło jego

wygniecion ˛

a biał ˛

a koszul˛e i uleciało nie wiadomo dok ˛

ad. Wiatr je unosił.

— Tylko okruchy — mrukn ˛

ał sennie Blask. — Tylko okruchy.

Zasn ˛

ał. Patrzyłem na chmury, z których aniołowie mieli zst ˛

api´c w doliny i w ˛

a-

wozy, by znów je zaludni´c.

background image

PI ˛

ATA FASETA

Tylko okruchy. . . Srebrna gałka i r˛ekawica. Anielski obrazek, a na nim wuj

Plunkett, krewny ´swi˛etego Gary’ego. Domek, którego mieszka´ncy — dwoje dzie-
ci i staruszka — przepowiadali pogod˛e, a mi˛edzy nimi kamienni nieboszczycy.
Sztuczna noga; jasna kula, pusta z pozoru, a jednak ogarniaj ˛

aca wszystko, co do-

tyczy doktor Boots; mucha uwi˛eziona w plastikowej kostce; miasto w niebiosach.
Blask miał racj˛e. Tego si˛e nie da poł ˛

aczy´c w jedn ˛

a cało´s´c; zreszt ˛

a wcale nie mia-

łem takich aspiracji. Wydawało mi si˛e jednak, ˙ze ka˙zdy z poznawanych kolejno
przedmiotów zawiera przeznaczon ˛

a dla mnie wiadomo´s´c, stanowi znak, zapowia-

da kolejne znalezisko, a ostatnia wskazówka doprowadzi mnie do bezcennego
skarbu, który został utracony przed wiekami; mo˙ze to zwykła wiedza, ale i tak gra
jest warta ´swieczki, bo ponad wszystko na ´swiecie pragn ˛

ałem was odnale´z´c.

Postawiłe´s na swoim.
Naprawd˛e? Kto tego dokonał? Kim jestem? Mongolfier twierdził, ˙ze ja sam si˛e

do was nie dostan˛e, ˙ze przenikn ˛

a´c tu mo˙ze tylko odbicie, utrwalona wizja senna,

odwzorowanie mojej osoby podobne do anielskiego wizerunku wuja Plunketta,
nieludzk ˛

a stworzonego r˛ek ˛

a. Tak samo, jak Plunkett, nie jestem sob ˛

a, prawda?

Jak mo˙zesz twierdzi´c, ˙ze cokolwiek odkryłem?

Nikt prócz ciebie nie odnalazł srebrnej kuli i r˛ekawicy. Nikomu nie przyszło

do głowy jej szuka´c. Jedynie ty nieustannie zwa˙załe´s na znaki, by w ko´ncu uczyni´c
ostatni krok. Mo˙ze inni tak˙ze byliby w stanie tego dokona´c, ale nikt nie zadał sobie
tyle trudu. Dlatego twierdz˛e, ˙ze sam nas odnalazłe´s. Ty — mój obecny rozmów-
ca, którego odpowiedzi pilnie słucham. Zmie´nmy temat. Czy przedstawisz spraw˛e
Plunketta?

Ja. . . tak. Tak. Powiem o wizerunku i powtórz˛e, co mówił Blask. A mo˙ze

znasz t˛e histori˛e lepiej ode mnie?

Opowiadaj. Nie robisz tego dla mnie.
— Zapytałem kiedy´s ´swi˛etego o domek, który pokazała mi Jednodniówka,

i o czterech kamiennych nieboszczyków. Oto co powiedział Blask:

— Słyszałem o czterech kamiennych łbach; to skalne głowy tworz ˛

ace gór˛e.

W znanych mi opowie´sciach nie wyst˛epuje czwórka nieboszczyków. Mo˙ze cztery
kamienne głowy to ich wizerunki? Nie wykluczam równie˙z, ˙ze linia Szeptu z nas

84

background image

sobie ˙zartuje. Co mówiła o nich tamta dziewczyna? ˙

Ze to szale´ncy? Ciekawe.

Zreszt ˛

a któ˙z zdoła nad ˛

a˙zy´c za tymi od Szeptu. Mniejsza z tym. Posłuchaj opowie-

´sci. Gdy nadeszła katastrofa, gdy w Korporacji pogasły ´swiatła i na dobre wył ˛

a-

czono telefony, a ´swi˛ety Roy Wi˛ekszy poszedł z nami na w˛edrówk˛e, w gromadzie
znalazł si˛e chłopiec imieniem Gary, który z czasem został ´swi˛etym. Wychowała
go ciotka władaj ˛

aca prawdziw ˛

a mow ˛

a oraz wuj nazwiskiem Plunkett, który był za-

trudniony przy realizacji tajnego planu aniołów, udaremnionego przez katastrof˛e;
pracował nad formuł ˛

a nie´smiertelno´sci. ˙

Zona Plunketta wygadała si˛e nieopatrz-

nie przed Garym; nie kwestionuj ˛

ac ´smierci i pogrzebu m˛e˙za, twierdziła zarazem,

˙ze Plunkett nadal ˙zyje w podziemiach niedaleko Clevelen, gdzie´s na zachodzie,

w pobli˙zu miejsca, gdzie znajdowała si˛e Korporacja. ´Swi˛ety Gary opu´scił gro-
mad˛e mówców i wrócił do Clevelen, by odszuka´c wuja, który podobno nadal ˙zył.
W˛edruj ˛

ac na zachód, min ˛

ał jego grób. Po długich poszukiwaniach znalazł miejsce,

o którym napomkn˛eła ˙zona Plunketta. Nie on jeden si˛e tam kr˛ecił; jedni pragn˛eli
za wszelk ˛

a cen˛e odkry´c, co aniołowie wiedzieli o nie´smiertelno´sci, inni za´s chcieli

zniszczy´c wszelkie ich wytwory. Trafiono na osobliwo´s´c, która nadal istnieje i po
dzi´s dzie´n stanowi przedmiot ostrych sporów: pi˛e´c gładkich, jasnych kul, z pozoru
całkiem pustych. Do czterech z nich przyczepione były anielskie obrazki — szare,
połyskliwe, z wizerunkiem twarzy. Jedna z nich nale˙zała do wuja Plunketta, opie-
kuna Gary’ego. Wielu odkrywców protestowało, gdy młody człowiek postanowił
zabra´c wuja ze sob ˛

a. Długo si˛e wykłócał, broni ˛

ac Plunketta przed krzykaczami

optuj ˛

acymi za rozbiciem kul i ciekawskimi, którzy pragn˛eli je otworzy´c i w miar˛e

mo˙zliwo´sci zbada´c ich działanie. Wtedy Droga Przymierza wtr ˛

aciła si˛e do spra-

wy. Sprzymierzone kobiety przybyły, by podj ˛

a´c decyzj˛e w tej kwestii, jako ˙ze

rozstrzygały wówczas mnóstwo spraw. Zabroniły dotyka´c kuli i prowadzi´c nad
ni ˛

a badania; sobie zostawiły ten przywilej. ´Swi˛ety Gary nie pogodził si˛e z tym

werdyktem. Pewnej nocy ukradkiem zabrał kul˛e, w której był rzekomo jego wuj,
no i zwiał. Przez wiele lat, w´sród mnóstwa niebezpiecze´nstw, Gary nosił ze sob ˛

a

wuja Plunketta, cho´c mówcy szydzili z niego i ´swietlistej kuli. Na staro´s´c został
wielkim ´swi˛etym, a mieszkał na buku koło obozu rozbitego przez mówców w cza-
sach ´swietno´sci Drogi Przymierza niedaleko miejsca zwanego New Neyork. Gary
mieszkał z Plunkettem. Nie wykluczam, ˙ze wuj do niego przemówił, ale ´swiad-
ków nie było. Po ´smierci Gary’ego kula wuja Plunketta trafiła do wozu ´swi˛etego
Andy’ego wraz z innymi przedmiotami o du˙zej warto´sci i niewiadomym przezna-
czeniu; wiele spo´sród nich, na przykład srebrna gałka, okulary niwecz ˛

ace mrok

czy machina snów oraz jasna kula, z czasem przepadło. . . a mo˙ze je sprzedano.
Nikt tego nie pami˛eta, bo mało kto si˛e tym przejmował. Wyj ˛

atek stanowiła Droga

Przymierza; chodziły słuchy, ˙ze poszukuj ˛

a ostatniego z czterech nieboszczyków.

Jedni mówili, ˙ze wszystkie kule maj ˛

a by´c zniszczone, inni utrzymywali, jakoby

Przymierze chciało ukry´c je przed wrogami, ale mówcy nie wtr ˛

acali si˛e do tych

dyskusji. Nic wi˛ecej nie wiem.

85

background image

Zadałem kilka pyta´n, ale Blask wzruszył tylko ramionami i pokr˛ecił głow ˛

a.

Czemu kul było pi˛e´c, a tylko cztery wizerunki? Skoro wszystkie wygl ˛

adały iden-

tycznie, na jakiej podstawie utrzymywano, ˙ze tylko cztery z nich zamieszkuj ˛

a

nieboszczycy? Jak to mo˙zliwe, by prze˙zyli w ´srodku, jak powszechnie twierdzo-
no?

— Id´z z tym do aniołów, zapytaj Drog˛e Przymierza — odparł Blask. — Tylko

oni wiedz ˛

a takie rzeczy. Ja potrafi˛e tylko przytoczy´c histori˛e ´swi˛etego Gary’ego.

Gdyby linia Szeptu co´s wiedziała, i tak zachowa rzecz w sekrecie, moim zdaniem
jednak nic nie wiedz ˛

a, a czwórka nieboszczyków to zwykła łamigłówka, podobnie

jak trzy sny Olivii, siedem w˛edruj ˛

acych gwiazd i dziewi˛e´c ostatnich słów ´swi˛etego

Roya Mniejszego. A jednak co´s w tym jest, nie wszystko przepadło; mam dowód,
cho´c nie mog˛e wyja´sni´c, jak wpadł mi w r˛ece. Popatrz. . .

Blask przypominał mbab˛e szukaj ˛

ac ˛

a w przepastnej komodzie potwierdzenia

opowie´sci z czasów, kiedy´smy w˛edrowali. Pogrzebał chwil˛e w swych ruchomo-

´sciach i ze szczeliny w ´scianie wydobył nieco pognieciony anielski wizerunek

Plunketta odczepiony przez Gary’ego od ´swietlistej kuli przed porwaniem wuja.
Obrazek przedstawiał łysiej ˛

acego m˛e˙zczyzn˛e z wianuszkiem siwych włosów wo-

kół głowy, ubranego w koszul˛e zapinan ˛

a na guziki. Pod wygolonym podbródkiem

trzymał kartk˛e z napisem. Spogl ˛

adał w bok, jakby odwrócił głow˛e, słysz ˛

ac czyje´s

wołanie. Obrazek był wymi˛ety i dlatego twarz sprawiała wra˙zenie pokrytej blizna-
mi zyskanymi w walce na ´smier´c i ˙zycie. Plunkett u´smiechał si˛e szeroko, ukazuj ˛

ac

z˛eby błyszcz ˛

ace jak sztuczna szcz˛eka, która ka˙zdemu pasuje. Nie wiedzie´c czemu

wzdrygn ˛

ałem si˛e, patrz ˛

ac na jego podobizn˛e.

— Mo˙ze nasi przodkowie si˛e pomylili — stwierdziłem po chwili namysłu. —

Kule miały pewnie całkiem inne przeznaczenie, a czwórka nieboszczyków w ogó-
le nie istniała. Słuchacze pomieszali opowie´sci i wyszła kompletna bzdura. Tak
s ˛

adz˛e.

— Kto wie? — Blask u´smiechn ˛

ał si˛e i pogłaskał mnie po policzku. — Chod´z-

my na grzyby.

xxx
Nie s ˛

adziłem, ˙ze staruszek tak wiekowy jak Blask zdecyduje si˛e sp˛edzi´c zi-

m˛e w nadrzewnym domku wystawionym na wiatr i mróz. Jesie´n była w pełni,
a ´swi˛ety nie szykował si˛e do przeprowadzki. Chodził z k ˛

ata w k ˛

at, przesiadywał

nad ksi˛egozbiorem albo gapił si˛e ponuro na szybk˛e, pod któr ˛

a le˙zała krzy˙zówka.

Noce stawały si˛e coraz zimniejsze, rankiem na sprz˛etach osiadał szron, a my dwaj
siedzieli´smy okutani po uszy w wielkie kołdry ze skrawków tkanin i skór, które
Blask zwał nied´zwiadkami. Chłód si˛e nas nie imał. Po południu włazili´smy pod
ciepłe okrycia; czas schodził nam na plenieniu i rozmowach, a tymczasem ogie´n
w palenisku stopniowo przygasał.

— Jeszcze par˛e dni i nie b˛edzie po˙zytku z tych płomyczków — stwierdziłem.

86

background image

— Spokojna głowa — odparł ´swi˛ety. — Na szcz˛e´scie nie b˛edziemy od niego

zale˙zni.

Z drzew opadły ju˙z li´scie i wzrok si˛egał dalej ni˙z latem. Z okien widzieli´smy

dró˙zk˛e, która wiodła na ł ˛

ak˛e, a nawet chłodny strumie´n płyn ˛

acy w´sród oszronio-

nych skał. Pomogłem Blaskowi zabezpieczy´c dom przed nadej´sciem zimy. Za-
tkali´smy szczeliny glin ˛

a i mchem, zawiesili´smy na ´scianach grube kotary, latem

ukryte w schowkach. Zatkali´smy komin i wylot paleniska. Zbili´smy dodatkowe
drzwi starannie dopasowane do starych; nie obyło si˛e bez sprzeczki, jak je po-
ł ˛

aczy´c, ˙zeby skutecznie chroniły przed chłodem. Pewnego dnia, gdy brak wiatru

i półmrok nisko wisz ˛

acych chmur zapowiedział nadej´scie mrozu, Blask wyci ˛

agn ˛

ze schowka du˙ze kawałki grubego przezroczystego plastiku o trudnej do oszaco-
wania warto´sci. Zasłonił nim okna z obu stron — od zewn ˛

atrz i w ´srodku. Gdy

przygotowania dobiegły ko´nca, ustawił dwa wygodne fotele tak, by mo˙zna było
spa´c twarz ˛

a do okna.

— Czy słój jest napełniony? — zapytał.
— Tak.
— A zatem wszystko gotowe.
Rozpalił ogie´n w metalowym piecyku, a kiedy chrust zapłon ˛

ał, a kawałki

w˛egla drzewnego rozpaliły si˛e do czerwono´sci, si˛egn ˛

ał po starannie zamkni˛ete

naczynie wykonane z anielskiego srebra i zdj ˛

ał pokrywk˛e. Wzi ˛

ał szczypt˛e czar-

nego proszku, uniósł dło´n do oczu, przyjrzał si˛e ciemnej substancji, zmarszczył
brwi i odsypał troch˛e do puszki. Reszt˛e rzucił na roz˙zarzone w˛egle. Proszek si˛e
nie palił, ale wydzielał charakterystyczn ˛

a wo´n, ci˛e˙zk ˛

a i wyrazist ˛

a. Nie potrafiłem

z niczym jej porówna´c. Ko´nczyli´smy ostatnie przygotowania. Blask szczelnie za-
mkn ˛

ał puszk˛e i postawił j ˛

a obok swego fotela. Poczułem rozkoszne ciepło i sen-

no´s´c, a zarazem wielkie o˙zywienie, zupełnie jakbym potrafił spa´c i czuwa´c jed-
nocze´snie. Blask najwyra´zniej reagował podobnie. Usadowili´smy si˛e w fotelach
okryci nied´zwiadkami, które dawały teraz znacznie wi˛ecej ciepła, bo ´swi˛ety ob-
szył j ˛

a srebrzyst ˛

a tkanin ˛

a. Mieli´smy tak sp˛edzi´c trzy zimowe miesi ˛

ace.

Pierwszego dnia po popołudniu mało rozmawiali´smy; siedzieli´smy bez ruchu,

w milczeniu obserwuj ˛

ac czyste chłodne barwy nieba o zachodzie sło´nca, które

chowało si˛e za ciemnymi koronami drzew na wzgórzach za ł ˛

ak ˛

a. Potem ksi˛e˙zyc

w pełni roz´swietlił nag ˛

a ziemi˛e, a gdy chwycił mróz, doszły nas trzaski i skrzy-

pienie twardniej ˛

acego gruntu. Wiatr p˛edził chmury zakrywaj ˛

ace raz po raz biał ˛

a

twarz ksi˛e˙zyca. Przed ´switem spadł pierwszy ´snieg i pokrył ziemi˛e chłodnym pu-
chem, który wirował pod wpływem gwałtownych podmuchów wiatru.

Słój podgrzewał wod˛e równie skutecznie, jak latem j ˛

a chłodził. Mniej wi˛ecej

raz dziennie, dr˙z ˛

ac z zimna, nabijałem fajk˛e chlebem ´swi˛etej Bei. Przy pełni ksi˛e-

˙zyca ´swi˛ety Blask wyłaził spod cieplutkiego nied´zwiadka, zapalał w˛egiel drzew-

ny i sypał na ˙zar troch˛e ciemnego proszku. Ilekro´c robiło si˛e cieplej, wstawali´smy
z foteli i, otworzywszy dwoje drzwi, schodzili´smy ostro˙znie po drabince niczym

87

background image

dwaj staro˙zytni paralitycy. Szybko wracali´smy do domku i cho´c nie była to daleka
wyprawa, czuli´smy si˛e ogromnie wyczerpani.

Wkrótce ogarn˛eła nas dziwna senno´s´c. Gdy mróz ´scisn ˛

ał na dobre, ust˛epowała

około południa i wracała po kilku godzinach. Milczeli´smy po całych dniach, od
czasu do czasu spogl ˛

adaj ˛

ac tylko na s ˛

asiada mi˛edzy kolejnymi drzemkami. ´Snieg

przysypał las grub ˛

a warstw ˛

a. W ci ˛

agu dnia obserwowali´smy lisa brn ˛

acego przez

za´snie˙zon ˛

a ł ˛

ak˛e albo ´sledzili´smy wzrokiem lot sójek i wróbli, póki nam powieki

nie opadły. Dwie wiewiórki przedostały si˛e jako´s do domku i biegały rado´snie po
nieruchawych tubach, grzej ˛

ac si˛e w cieple naszych oddechów. Przespały na kola-

nach ´swi˛etego gwałtown ˛

a trzydniow ˛

a burz˛e, po której las pokrył si˛e cienk ˛

a war-

stw ˛

a lodu, o´slepiaj ˛

aco jasn ˛

a w promieniach sło´nca, gdy po szale´nstwie ˙zywiołów

nastała wspaniała pogoda. Wiewiórki spały. My równie˙z zasn˛eli´smy, obsypani
drobinami mchu, li´s´cmi oraz igłami, które rzucił nam do stóp ostry wiatr. Stali-

´smy si˛e integraln ˛

a cz˛e´sci ˛

a u´spionego d˛ebu, który upodobał sobie ´swi˛ety Blask.

Zasypiaj ˛

ac, wsłuchiwali´smy si˛e w trzask i skrzypienie kołysanych wiatrem ga-

ł˛ezi, ze ´sci´sni˛etym sercem patrzyli´smy na pi˛ekny konar złamany pod ci˛e˙zarem
lodu. ´Snie˙zne kaskady spadły z gał˛ezi na dach naszego domku i zsuwały si˛e po
nim na ziemi˛e. Podczas zimy odkryłem, ˙ze mrugam powiekami rzadziej ni˙z zwy-
kle; wystarczyło je opu´sci´c, by przyszedł sen. Moja lewa dło´n przez dwa tygodnie
spoczywała na prawej.

Nastał jeden z cieplejszych dni ci ˛

agn ˛

acej si˛e w niesko´nczono´s´c zimy. Blask

opu´scił ciepłe posłanie, by rzuci´c na płon ˛

ace w˛egle szczypt˛e proszku ułatwiaj ˛

ace-

go zimowanie.

— Sk ˛

ad si˛e to wzi˛eło? — zapytałem.

— Co takiego? — mrukn ˛

ał Blask i rozejrzał si˛e po mieszkaniu, s ˛

adz ˛

ac ˙ze

znów mamy le´snego intruza.

— Proszek — odparłem. — Jak działa? — Zaczynałem odczuwa´c wpływ mik-

stury. W powietrzu unosił si˛e wyrazisty zapach, jak metaliczny, gor ˛

acy oddech

istoty o gardle z mosi ˛

adzu. Wierciłem si˛e, szukaj ˛

ac wygodniejszej pozycji na po-

słaniu, gdzie sp˛edziłem tyle dni.

— Zapytaj aniołów, jak działa — mrukn ˛

ał Blask. — Wytłumacz ˛

a ci, ale nic

z tego nie zrozumiesz. Nie potrafisz odpowiedzie´c na swoje pytanie? Wsłuchaj si˛e
w siebie. Czasu ci nie zabraknie. — Legł na posłaniu i starannie zagarn ˛

ał kołdr˛e.

Skupiłem si˛e na sobie, analizuj ˛

ac działanie tajemniczego specyfiku. Zaczynałem

rozumie´c, co przekazuje mi ciemny proszek i nabrałem pewno´sci, ˙ze z ko´ncem
zimy odkryj˛e, jak działa, chocia˙z nie b˛ed˛e w stanie tego wyja´sni´c osobie, która
nie do´swiadczyła jego wpływu.

— Pytałe´s, sk ˛

ad wzi ˛

ałem proszek — dodał Blask, gdy udało mu si˛e usado-

wi´c. — Znam pewn ˛

a histori˛e. . .

Wspomniałem, ˙ze du˙zo spali´smy, lecz po przebudzeniu czułem si˛e nadzwy-

czaj rze´ski i bystry, jakbym na nowo odkrywał rzeczywisto´s´c, z namysłem, sta-

88

background image

ranno´sci ˛

a i zdumieniem stwierdzaj ˛

ac, ˙ze jest o wiele bardziej zło˙zona, ni˙z do tej

pory s ˛

adziłem. Moim zdaniem tak było naprawd˛e, a potwierdzenie owego fak-

tu stanowił nie tylko ka˙zdy ruch poluj ˛

acego lisa, lecz tak˙ze opowiadane mi˛edzy

drzemkami zawiłe historie ´swi˛etego, jasne i zrozumiałe mimo rozmaitych zwro-
tów akcji, podobnie jak mo˙zna nazwa´c jasnym strumie´n o falach miodowej barwy,
płyn ˛

acy o zachodzie sło´nca przez biało-czarn ˛

a ł ˛

ak˛e.

Blask opowiadał o ciemnym proszku oraz innych anielskich ´srodkach i medy-

kamentach. Dowiedziałem si˛e, ˙ze aniołowie rozczarowani ´swiatem zmienionym
dla własnej wygody, przekształcili równie˙z człowieka, by pasował do odmienionej
rzeczywisto´sci; uformowali jego wewn˛etrzn ˛

a struktur˛e równie ´smiało jak oblicze

ziemi. Blask wspomniał tak˙ze o dziatwie medykamentów.

— Dziatwa medykamentów tak si˛e ma do samych lekarstw jak drzewo do

kostura. Inaczej mówi ˛

ac, lekarstwa s ˛

a jak farba, a ich dziatwa przypomina barw-

n ˛

a t˛ecz˛e ukryt ˛

a w krysztale. Lekarstwo pomaga choremu, zwalcza dolegliwo´sci,

wyp˛edza smutki. Dziatwa medykamentów zach˛eca, by zmieni´c samego siebie,
i trudno si˛e oprze´c tej presji. Leki działaj ˛

a, póki nie strawimy posiłku; dziatwa

medykamentów powoduje w człowieku zmiany utrzymuj ˛

ace si˛e długo po jej wy-

daleniu.

Czwórka spo´sród dziatwy medykamentów znajduje si˛e w czwórdzbanku,

pierwszy specyfik leczy niemal wszystkie choroby, ostatni jest biały jak naczy´nko
do jego przechowywania, a słu˙zy do usuwania dziwnych objawów wywołanych
za˙zyciem pierwszego.

— Aniołowie potrafili usun ˛

a´c dolegliwo´sci, które zabijały młodych — tłuma-

czył Blask — i dlatego s ˛

adzili, ˙ze mog ˛

a ˙zy´c wiecznie. Nie mieli racji, ale mogli

tak skutecznie utrzymywa´c ludzi przy ˙zyciu, ˙ze ´swiat szybko zapełniłby si˛e zdro-
wymi osobnikami aspiruj ˛

acymi do nie´smiertelno´sci, których zabi´c mogła tylko

ich własna głupota; dzieci nadal opuszczałyby matczyne łona, powi˛ekszaj ˛

ac czło-

wiecz ˛

a gromad˛e podobn ˛

a do ruchliwych mrówek; dla kolejnych pokole´n zabra-

kłoby przestrzeni i ˙zywno´sci. Przypomnij sobie odraz˛e i l˛ek, odczuwane na widok
gor ˛

aczkowej krz ˛

ataniny w rozgrzebanym mrowisku; takie uczucia ogarniały czło-

wieka w przeludnionym ´swiecie. Identyczna była reakcja prawa i kruchty; na nich
spoczywał ci˛e˙zar zachowania ´swiata dla m˛e˙zczyzn.

— Za pomoc ˛

a ´srodków dzisiaj zapomnianych, a przypominaj ˛

acych dziatw˛e

medykamentów, tylko znacznie bardziej wymy´slnych, spowodowali u ludzi bez-
płodno´s´c. Trzeba było kilku pokole´n, by ta wła´sciwo´s´c si˛e utrwaliła jako cecha
przechodz ˛

aca z matki na potomstwo. Stworzyli zarazem czwarty specyfik czwór-

dzbanka, który przywracał zatrzymane przez inny specyfik procesy. Je´sli kobieta
przyj˛eła ostatni ˛

a z mikstur czwórdzbanka, na krótko stawała si˛e płodna, lecz jej

dziecko nie mogło mie´c potomstwa bez dziatwy medykamentów. Wyobra´z sobie,

˙ze przychodzimy na ´swiat bez oczu; zamiast mie´c je w oczodołach dostajemy

w darze od matek niczym wielki skarb, przy czym sam potomek decyduje, czy

89

background image

pragnie je dosta´c, czy nie. Sytuacja mogła si˛e unormowa´c, gdyby nie nast ˛

apiła

wielka katastrofa. Mo˙zna by decydowa´c o wielko´sci ludzkiej gromady, jak o bu-
dowie Drogi albo sztucznego ksi˛e˙zyca obok naturalnego satelity. Nast ˛

apił jednak

kataklizm; czy kto´s mo˙ze zapewni´c, ˙ze zgubna decyzja nie miała na to ˙zadnego
wpływu? Wiele zim min˛eło w´sród wojen i nieszcz˛e´s´c, a ludzie znów gin˛eli mi-
lionami od dolegliwo´sci z pozoru unieszkodliwionych przez aniołów. Z pomoc ˛

a

nowych ´srodków narodziła si˛e ˙zało´snie mała garstka potomków. Zostali´smy sami,
niezdolni do odwrócenia porz ˛

adku zmienionego przez naszych przodków; cz ˛

astka

nas samych zamkni˛eta jest w białym naczy´nku. Tamci nadal decyduj ˛

a o naszym

˙zyciu.

Przypomniałem sobie, ˙ze pewnej zimy szukałem mojej matki imieniem Jed-

no Słowo. Miałem wtedy pi˛e´c. . . mo˙ze sze´s´c lat. Znalazłem j ˛

a w pomieszczeniu

za grub ˛

a zasłon ˛

a. Podszedłem cichutko, a ona mnie nie dostrzegła, bo słuchała

uwa˙znie gaw˛edziarki o imieniu Salwa ´Smiechu; nie miałem poj˛ecia, o czym roz-
mawiaj ˛

a. Po chwili dostrzegłem Siedmior˛ekiego i od razu przystan ˛

ałem, bo moja

wi˛e´z z ojcem była wtedy szczególnie zagmatwana. Przed Salw ˛

a ´Smiechu dostrze-

głem pudełko z czterema naczy´nkami. Jedno z nich przesun˛eła ostro˙znie palcem
ku mojej matce, której nos pokryty kropelkami potu sczerwieniał z przej˛ecia, a na
ustach zastygł dziwny u´smieszek. Podniosła dzbanuszek, lecz po chwili go odsta-
wiła.

— Nie w tym roku — oznajmiła.
Siedmior˛eki milczał. Czy był innego zdania? Jakie to miało znaczenie? Nie

odzywał si˛e, bo zgodnie z wol ˛

a aniołów Jedno Słowo musiała sama zdecydowa´c.

Umie´sciła naczy´nko na podstawce i wstawiła j ˛

a do szkatułki, której wieko opadło

z cichym trzaskiem.

Przypomniałem sobie tamten d´zwi˛ek i to wybiło mnie ze snu. Blask ci ˛

agn ˛

swoj ˛

a histori˛e.

— Aniołowie posiadaj ˛

acy telefony, auta oraz Drog˛e mawiali, ˙ze ´swiat jest

mały, z dnia na dzie´n coraz mniejszy. — Blask potrz ˛

asn ˛

ał głow ˛

a. — ´Swiat jest

mały.

Palił, nie przerywaj ˛

ac opowie´sci, która zeszła na kolejne zimy. Mówił o tych

wojennych, kiedy to czarny proszek trzymał przy ˙zyciu bojowników walcz ˛

acych

z aniołami; zdradził, jak sam go zdobył. Wspomniał o zimie, podczas której Dro-
ga Przymierza wydała o´swiadczenie i jak ´swi˛ety Roy Wi˛ekszy zaryglował wrota
Korporacji Wielkiego Domostwa, jak mówcy rozpocz˛eli dług ˛

a i ci˛e˙zk ˛

a w˛edrów-

k˛e; mówił o sztucznej nodze, o dalekich krainach poło˙zonych za oceanem, sk ˛

ad

nie przyszła ˙zadna wiadomo´s´c. . .

— A sztuczna noga? — zapytałem.
— Roy odmroził własn ˛

a — odparł ´swi˛ety Blask. — Mróz zrobił swoje, wdała

si˛e gangrena i trzeba było amputowa´c. Dawniej anielscy uczeni dysponowali wie-

90

background image

dz ˛

a, dzi˛eki której mo˙zna było odtworzy´c utracon ˛

a ko´nczyn˛e, ˙zeby była jak nowa,

ale ´swi˛ety musiał zadowoli´c si˛e sztuczn ˛

a.

— Mamy j ˛

a nadal w dawnym gnie´zdzie. — Prawda jest niczym rzeka roz-

´swietlona sło´ncem. . .

— Zapewne. — ´Snieg sypał bez ko´nca. — Roy mówił, ˙ze człowiek rozpacza,

zadr˛ecza si˛e w duchu, wszystko mu jedno i wła´sciwie chciałby umrze´c. Daj ˛

a mu

sztuczn ˛

a nog˛e wykonan ˛

a z drewna, która nie mo˙ze si˛e równa´c z wytworami anio-

łów, lecz działa. Trzeba si˛e przemóc, wsta´c i chodzi´c, mimo ˙ze odczucia s ˛

a dziw-

ne, a poza tym boli. Ale to nie sztuka i z czasem nabiera si˛e wprawy. Kuternoga
ju˙z nie zata´nczy, minie troch˛e czasu, nim b˛edzie si˛e kocha´c, ale w ko´ncu zacznie

˙zy´c normalnie. Znów si˛e b˛edzie ´smiał; Roy na pewno to potrafił. Mimo wysiłków

pozostał jednak kuternog ˛

a. Roy mawiał, ˙ze kto przetrwał katastrof˛e, jak on sam

b˛edzie kuternog ˛

a. Wystarczy pomy´sle´c o dobrowolnej bezdzietno´sci aniołów albo

wzi ˛

a´c pod uwag˛e ich zamiar całkowitego przekształcenia ´swiata; tak czy inaczej

jeste´smy przegrani. ´Swiat zamieszkuj ˛

a kaleki. — Dzie´n był mroczny, a z upły-

wem godzin robiło si˛e coraz ciemniej, a˙z zapadła bezksi˛e˙zycowa noc. — Mimo
to umiemy si˛e ´smia´c. Mamy Archiwum i nasz ˛

a m ˛

adro´s´c, która jednak nie zast ˛

api

utraconej nogi. Na to nie ma lekarstwa; kalectwo trzeba znosi´c jak chłód. Uczymy
si˛e z tym ˙zy´c. Trzeba próbowa´c. — Poruszył si˛e lekko. — Zimowe opowie´sci. . .
Patrz, jak dzi´s szaro. ´Swiat bierze przykład ze mnie i drzemie. Małe Domostwo
zamkni˛ete na cztery spusty, ludzie skryli si˛e w zakamarkach i opowiadaj ˛

a stare

historie. . . ale w odpowiednim czasie przyjdzie wiosna.

Le˙z ˛

ac bez mchu, zapadli´smy w sen. Przez kilka dni padał ´snieg, a blade sło´n-

ce rzadko pokazywało si˛e na niebie, daj ˛

ac niewiele ciepła. Przez wiele dni nie

widzieli´smy gwiazd ani ksi˛e˙zyca; ani lisa, ani ptaków.

background image

SZÓSTA FASETA

Gdy szare strugi deszczu zmyły z pagórków resztki brudnego ´sniegu, ptaki

wróciły do gniazd, a las wypełniła ´swie˙za wo´n, nadszedł dzie´n, gdy przeci ˛

agaj ˛

ac

si˛e i ziewaj ˛

ac szeroko, zeszli´smy po drabince, by zaczerpn ˛

a´c powietrza ci˛e˙zkiego

od le´snych zapachów i rozejrze´c si˛e po ´swiecie. Powieki nam dr˙zały i trudno było
usta´c na nogach.

Podczas niedawnej pełni Blask rozmy´slał o pogodzie, dla pewno´sci dwukrot-

nie obliczył co´s na palcach, a potem odstawił do szafki naczynie z czarnym prosz-
kiem. Mimo to pierwsze ciepłe dni sp˛edzili´smy w łó˙zku pogr ˛

a˙zeni w przedłu˙za-

j ˛

acej si˛e drzemce niczym ´spioch, który wie, ˙ze pora wsta´c, a jednak do południa

przewraca si˛e z boku na bok w zmi˛etej po´scieli. Ruszyli´smy w las na mały re-
konesans, witaj ˛

ac po drodze inne zimuj ˛

ace tam stworzenia przebudzone z gł˛ebo-

kiego snu: ˙zółwia wygrzewaj ˛

acego si˛e na sło´ncu, wiewiórk˛e tak wychudzon ˛

a, ˙ze

futerko wisiało na niej jak cudze, no i rzecz jasna drzewa. Gdy Blask i ja zatrzy-
mali´smy si˛e, by popatrze´c na wiewiórk˛e, nabrałem powietrza w płuca wdzi˛eczny,

˙ze prze˙zyłem kolejn ˛

a zim˛e, bo nie wszystkim si˛e to udało. Mro´zna pora min˛eła;

te chłody stanowi ˛

a połow˛e naszego ˙zycia, które składa si˛e z lat i zim, jak doba

to sen i czuwanie. Jestem człowiekiem, moj ˛

a rzecz ˛

a jest ˙zy´c i umrze´c; przetrwa-

łem kolejn ˛

a zim˛e, mogłem sta´c na roztajałej ziemi i czu´c zapach wilgotnego lasu.

Pomy´slałem o Jednodniówce i zobaczyłem całkiem wyra´znie, jak przemierza od-
legły szlak. Usiadłem przygnieciony tym brzemieniem i podniosłem wzrok; obok
mnie stan ˛

ał postarzały Blask o twarzy pokrytej zmarszczkami; ostatnia zima moc-

no dała mu si˛e we znaki, cho´c u˙zywał czarnego proszku. Zdawałem sobie spraw˛e,

˙ze w Małym Domostwie nie wszyscy prze˙zyli. Zrozumiałem, co si˛e działo, gdy

Blask rzucał do paleniska czarny proszek: jego wo´n powstrzymywała gonitw˛e
my´sli; blokowała odczucia, które teraz spadły na mnie jak kaskada. Z chwil ˛

a gdy

specyfik przestał działa´c, odczułem wszystko nadzwyczaj intensywnie. Darem-
nie wzdychałem, szukaj ˛

ac ulgi; niespodziewanie wybuchn ˛

ałem płaczem i, łkaj ˛

ac

spazmatycznie, padłem na ziemi˛e.

W Małym Domostwie dla uczczenia nadchodz ˛

acej wiosny zapewne odna-

wia si˛e stare pokoje, przestawia ´sciany i otwiera drzwi wychodz ˛

ace na ´Scie˙zk˛e.

Mieszka´ncy nanios ˛

a piasku, depcz ˛

ac gliniane polepy, a sło´nce zajrzy do ´srodka.

92

background image

Domostwo jak owad wygrzewa si˛e w promieniach sło´nca. Ci spod znaku Li´scia
robi ˛

a porz ˛

adki, upi˛ekszaj ˛

a pokoje i wołaj ˛

a reszt˛e, by podziwiała ujawnione pi˛ek-

no wn˛etrz. Usuwa si˛e ocieplaj ˛

ace kotary, wymiata li´scie i zimowe ´smieci, przed

drzwiami wychodz ˛

acymi na ´Scie˙zk˛e wystawia si˛e ulubione krzesła, by grza´c ko-

´sci w promieniach sło´nca. Powstaje nowe słowo i w Małym Domostwie a˙z huczy

od komentarzy i wybuchów ´smiechu.

— Pewnie chcesz wróci´c do domu — rzekł ´swi˛ety Blask.
— Co? Do domu? Czemu tak s ˛

adzisz?

— Nie odpowiadasz na moje pytania, przestałe´s mnie słucha´c, przez cały ra-

nek gapiłe´s si˛e w okno, chocia˙z mo˙zna ju˙z wyj´s´c z domu i jest si˛e czym zaj ˛

a´c. Nie

mówi˛e tylko o sprz ˛

ataniu i naprawach; tyle si˛e wokół dzieje, wszystko rozkwita,

a ty siedzisz w zamkni˛eciu.

— Tu jest przewiewnie.
— Wiesz, o co mi chodzi. Co´s ci˛e gryzie, ale czujesz si˛e bezradny.
— Posłuchaj, nie zamierzam wraca´c. To chyba jasne — odparłem.
— Jasne.
Pewnie słycha´c ju˙z u nas brz˛eczenie pszczół. Wkrótce ruszy wyprawa za Mał ˛

a

Gór˛e, bo trzeba sprawdzi´c, jak ro´snie chleb. Ptactwo mbaby chyba przyleciało.
Wkrótce zjawi ˛

a si˛e w˛edrowcy z Rejestru. Mo˙ze i ona z nimi powróci.

— Warto by zobaczy´c inne krainy — odparłem.
— Tak — stwierdził Blask. — Z pewno´sci ˛

a warto. Gdzie indziej jest równie

miło.

Poderwałem si˛e i w po´spiechu zszedłem po drabince; niewiele brakowało, ˙ze-

by ´swi˛ety wyprowadził mnie z równowagi. Miał racj˛e. Usiadłem na rozkwitłej
ł ˛

ace, ˙zeby wszystko przemy´sle´c. Tak, chciałem wróci´c do domu; to prawda, ˙ze

z nadej´sciem wiosny bardzo mnie tam ci ˛

agn˛eło; przyznałem to ze ´sci´sni˛etym gar-

dłem. Przez cały dzie´n marzyłem o powrocie i dlatego wcale si˛e nie zdziwiłem, ˙ze
moje marzenie wywołało z lasu, spomi˛edzy drzew okrytych młodym listowiem,
dwu bladych chłopców szczuplejszych ni˙z przed zim ˛

a; jeden miał na szyi czerwo-

n ˛

a, a drugi niebiesk ˛

a opask˛e; podczas chłodnych miesi˛ecy w´sród mnóstwa wa˙z-

nych spraw zapomniałem tak˙ze ich imiona. Jak zawsze z oci ˛

aganiem wchodzili

na stromy brzeg, uganiaj ˛

ac si˛e po zaro´slach za drobnymi stworzeniami. Pomachali

mi na powitanie, wi˛ec powtórzyłem ich gest. Mogłoby si˛e wydawa´c, ˙ze przecze-
kali zim˛e nad strumieniem, by wyj´s´c z kryjówki, gdy nastanie pierwszy gor ˛

acy

dzie´n tej wiosny.

— Witaj — rzucił chłopiec. To był chyba P ˛

aczek. — Czy zostałe´s ju˙z ´swi˛e-

tym?

— Nie — odparłem. — Jeszcze nie.
— Wiesz — zacz ˛

ał drugi z dzieciaków, podchodz ˛

ac bli˙zej — w Małym Do-

mostwie chcieliby, ˙zeby´s wrócił.

93

background image

— Bezksi˛e˙zycowa odwiedziła ich jesieni ˛

a — wtr ˛

acił pierwszy — na pocz ˛

atku

wiosny; twoja mama bardzo t˛eskni.

— Je´sli sp˛edziłe´s tu okr ˛

agły rok i nie zostałe´s ´swi˛etym, mo˙ze powiniene´s wró-

ci´c do domu i zacz ˛

a´c wszystko od pocz ˛

atku. — Drugi chłopak przykucn ˛

ał na ł ˛

ace,

odgarn ˛

ał palcami proste jasne włosy i wyj ˛

ał z nich li´s´c.

— Kto wie? — rzucił jego brat.
— Kto wie? — mrukn ˛

ałem z roztargnieniem. Jak niewiele Bezksi˛e˙zycowa

mogła o mnie powiedzie´c. Jak łatwo przyszło mi opu´sci´c mam˛e, jak mało uwagi
po´swi˛eciłem uczuciom rodzicielki oraz moich bliskich. Niespodziewanie ogarn ˛

mnie wstyd, potem niecierpliwo´s´c. Wstałem, zaciskaj ˛

ac pi˛e´sci. — Tak. Tak. Trze-

ba wraca´c — dodałem. — Chyba powinienem. . .

— Gdzie ´swi˛ety? — Chłopcy przerwali mi niemal jednocze´snie.

´Swi˛ety. Odwróciłem si˛e plecami do bli´zniaków i popatrzyłem na ´scian˛e lasu,

gdzie w´sród głogowych zaro´sli majaczyła ogorzała twarz z wianuszkiem siwych
włosów. Blask zerkał w nasz ˛

a stron˛e nie´smiało jak płochliwe zwierz ˛

atko. Cofn ˛

si˛e w gł ˛

ab lasu, gdy spostrzegł, ˙ze mu si˛e przygl ˛

adam. Stałem w połowie drogi

mi˛edzy drzewami a zwalonym pniem, na którym przycupn˛eły bli´zni˛eta zaabsor-
bowane jakim´s znaleziskiem.

— Poczekajcie! — krzykn ˛

ałem do nich. Podnie´sli głowy, wyra´znie zaskocze-

ni, bo wcale nie było im spieszno.

Wspominałem poprzedni ˛

a wiosn˛e; p˛edziłem wówczas mi˛edzy drzewami, go-

ni ˛

ac ´swi˛etego, a ten las nic wówczas dla mnie nie znaczył, był taki sam jak inne.

Teraz znałem go jak twarz ukochanej osoby, a pierwsze wra˙zenie rozwiało si˛e jak
cie´n; teraz miałem w pami˛eci jedynie drug ˛

a wizj˛e lasu przeci˛etego szlakiem, który

jak ´Scie˙zk˛e znali tylko wtajemniczeni. Szlak wiódł obok rozszczepionej brzozy,
skrajem g˛estego ´swierkowego zagajnika, potem ku brzegowi strumienia, na skraj
podmokłej ł ˛

aki zaro´sni˛etej paprociami, obok poczerniałych zwalonych pni, gdzie

zbierali´smy grzyby, dalej po kamiennych uskokach pokrytych tu i ówdzie ziele-
ni ˛

a, ku zaro´sni˛etej je˙zynami pochyło´sci, w stron˛e wiekowych d˛ebów, gdzie rósł

najstarszy z nich. Tam, u stóp wielkiego drzewa siedział Blask. Wzrok utkwił
w ziemi, jakby posmutniał.

Wolniutko skradałem si˛e w jego stron˛e; usiadłem bez słowa. Nie podniósł

oczu, ale i tak poj ˛

ałem, dlaczego pochylił głow˛e; wypatrywał czego´s w trawie

rosn ˛

acej u stóp. Ujrzałem wyj ˛

atkowo du˙z ˛

a czarn ˛

a mrówk˛e. Brn˛eła przez g˛estwin˛e

´zd´zbeł, nieustannie poruszaj ˛

ac czułkami.

— Zabł ˛

adziła — stwierdził Blask. — Nie potrafi odnale´z´c mrowiska, darem-

nie szuka drogi. Dla mrówki nie ma gorszego nieszcz˛e´scia. Zgubiła si˛e, to praw-
dziwa tragedia.

— Tragedia? Nie rozumiem.
— Tragedia. . . To okre´slenie istnieje od tysi ˛

acleci. Oznacza straszliwe nie-

szcz˛e´scie spadaj ˛

ace na czuj ˛

ace stworzenie. W pewnych okoliczno´sciach mo˙ze si˛e

94

background image

przytrafi´c tobie lub ka˙zdemu, kto cho´c troch˛e zawinił. Tragedia jest niczym praw-
dziwa mowa, bo pokazuje, ˙ze wszyscy mamy t˛e sam ˛

a natur˛e, która nie podlega

zmianie i dlatego nie da si˛e unikn ˛

a´c cierpienia. Gdyby ta mrówka zdołała wró-

ci´c do mrowiska i opowiedziała o swoich prze˙zyciach, jej ziomkowie odczuliby
istot˛e tragedii. Cho´cby jednak odnalazła swoich, nie potrafi si˛e podzieli´c prze˙zy-
tym do´swiadczeniem. Na dobr ˛

a spraw˛e ˙zadna mrówka nie prze˙zyła dot ˛

ad równej

tragedii; nasza zgubiła si˛e pierwsza, bo tego rodzaju stworzenia nie umiej ˛

a opo-

wiada´c o swoich przygodach i uprzedza´c si˛e nawzajem o zagro˙zeniu. Rozumiesz?

— My´sl˛e, ˙ze tak.
— Potoku — zacz ˛

ał, podnosz ˛

ac wzrok — poznałe´s moje opowie´sci, przy-

najmniej te najwa˙zniejsze. Skoro ci dwaj chłopcy podobni jak dwie krople wody
zjawili si˛e tu ponownie, chyba wrócisz z nimi do domu. Tak mi si˛e wydaje.

Kochany Blask! Podczas wspólnego zimowania uczyłem si˛e od niego praw-

dziwej mowy. Tyle było czuło´sci w głosie ´swi˛etego, a waga jego słów tak ogrom-
na, ˙ze nie wiedziałem, jak mu odpowiedzie´c. Kl˛eczałem obok niego w milczeniu.
Czekałem. Nie odezwał si˛e wi˛ecej; obserwował mrówk˛e brn ˛

ac ˛

a w´sród wysokich

´zd´zbeł, podobn ˛

a do człowieka w˛edruj ˛

acego przez ciemno´s´c.

— Powiedz mi, co mam robi´c — poprosiłem w ko´ncu.
— Nie, nie — rzekł jakby do siebie. — Nie. . . Zapewne wiesz, ˙ze twoja pa-

planina, jakobym rzekomo był ´swi˛etym, zrobiła na mnie pewne wra˙zenie; dosta-
tecznie du˙ze, bym zapragn ˛

ał opowiedzie´c ci kilka historii wartych zapami˛etania

i przekazania innym. Problem w tym, ˙ze to nie była prawdziwa opowie´s´c, tylko
ci ˛

ag lu´zno powi ˛

azanych zdarze´n: najpierw to, potem tamto, nast˛epnie owo i tak

w niesko´nczono´s´c. . . Nie jestem ´swi˛etym. Nawet gdybym nim był, nie poradził-
bym ci, co masz robi´c. Skoro nie jestem wybra´ncem, nie wolno mi tego czyni´c.

Przypomniałem sobie, co powiedział Siedmior˛eki, gdy poszli´smy ogl ˛

ada´c

Drog˛e: „Je˙zeli si˛e gdzie´s wybierasz, musisz wierzy´c, ˙ze pr˛edzej czy pó´zniej znaj-
dziesz sposób, by tam dotrze´c”. Rozmy´slałem o Wyko´nczonym i Bezksi˛e˙zyco-
wej; mieszkali w domku nad rzek ˛

a, lecz nadal byli mocno przywi ˛

azani do starego

gniazda. Przyszła mi tak˙ze na my´sl Jednodniówka. Podj ˛

ałem decyzj˛e. Ci ˛

agn˛eło

mnie do Małego Domostwa, ale nie mogłem tam wróci´c. Jeszcze nie teraz.

— Blasku, mówi ˛

ac o czterech nieboszczykach, wspomniałe´s, ˙ze gdybym

chciał dowiedzie´c si˛e o nich czego´s wi˛ecej, powinienem zapyta´c Drog˛e Przymie-
rza lub aniołów.

— Oni przemin˛eli.
— Rejestr doktor Boots to dzieci˛e Przymierza. Zachowali dawn ˛

a wiedz˛e.

— Tak o sobie mówi ˛

a.

— A zatem — odparłem, wzdychaj ˛

ac gł˛eboko — pójd˛e tam i zapytam.

Siedział w milczeniu i mrugał powiekami, jakby dopiero teraz ujrzał mnie

na kl˛eczkach tu˙z obok siebie, i zachodził w głow˛e, sk ˛

ad si˛e wzi ˛

ałem. — Mo˙ze

nie jest mi pisane zosta´c ´swi˛etym, lecz bez w ˛

atpienia istnieje wiele opowie´sci

95

background image

godnych wysłuchania i przekazania innym. — Wyci ˛

agn ˛

ałem palec i zrobiłem nim

w trawie ´scie˙zk˛e dla mrówki, która stan˛eła jak wryta, zapominaj ˛

ac o mozolnej

w˛edrówce. Z obaw ˛

a my´slałem, ˙ze lada chwila si˛e rozpłacz˛e. Bardzo pragn ˛

ałem

zosta´c ´swi˛etym.

— Znam drog˛e do Rejestru — stwierdził Blask. — To znaczy dawniej wie-

działem, jak tam doj´s´c. — Podniosłem wzrok. Ogorzała skóra marszczyła si˛e
w u´smiechu. Blask nie chciał mi wprawdzie doradzi´c, co powinienem uczyni´c,
odniosłem jednak wra˙zenie, ˙ze dokonał za mnie wyboru. — W ˛

atpi˛e, czy usły-

szysz od nich odpowiedzi na swoje pytania.

— Jest pewna dziewczyna — dodałem. — Z linii Szeptu. Przed laty opu´sciła

Małe Domostwo i zamieszkała w´sród ludzi z Rejestru. Gdy j ˛

a odnajd˛e, powie mi

wszystko.

— Czy˙zby?
Pytanie zostało bez odpowiedzi. Sk ˛

ad miałem wiedzie´c?

— Uwa˙zaj — mrukn ˛

ał Blask. — Słuchaj pilnie. Powiem ci, jak i´s´c do Reje-

stru. Najwa˙zniejsze, by´s tam dotarł.

Nie byłem w stanie my´sle´c jednocze´snie o Małym Domostwie i Jednodniów-

ce, a zarazem słucha´c topograficznych wskazówek ´swi˛etego. Uniosłem r˛ek˛e ob-
rócon ˛

a dłoni ˛

a ku Blaskowi, jak zwykły czyni´c to gaw˛edziarki na pocz ˛

atku opo-

wie´sci, i czekałem, a˙z mój umysł upodobni si˛e do pustej misy. Blask opisał mi
tras˛e w˛edrówki do siedziby Rejestru; tak modulował głos, ˙ze trudno było nie za-
pami˛eta´c. Nic dziwnego, w pewnym sensie był ´swi˛etym, był nim dla mnie.

Wstali´smy. R˛eka w r˛ek˛e poszli´smy ku zalanej sło´ncem ł ˛

ace poro´sni˛etej wio-

sennymi kwiatami. Bli´zni˛eta wyszły naprzeciw ´swi˛etemu, który klepał chłopców
po ramionach i cichutko chichotał; znów wygl ˛

adał jak znajomy staruszek. Usie-

dli´smy, by porozmawia´c. Blask unosił co chwila krzaczaste brwi i małymi dło´nmi
klepał si˛e po kolanach. Bli´zni˛eta przyniosły troch˛e nowin z Małego Domostwa;
niewiele tego było. Stary słuchał i ziewał raz po raz, zm˛eczony upałem; w ko´ncu
poło˙zył si˛e na zaro´sni˛etej traw ˛

a pochyło´sci, ze stopami zadartymi w gór˛e.

— Wszystko układa si˛e wedle okre´slonego porz ˛

adku. ˙

Zadnych nowo´sci,

a gdyby si˛e nawet pojawiły, nic by´scie o tym nie wiedzieli. . . Tak. Najpierw to,
potem to, nast˛epnie owo. Znów mamy wiosn˛e, zwykle robi si˛e gor ˛

aco. Wszyst-

ko zmienia si˛e tak szybko. . . — Zasn ˛

ał z r˛ekoma pod głow ˛

a. Oddychał gł˛eboko,

a nad ł ˛

ak ˛

a wiał lekki południowy wiatr.

Odeszli´smy cichutko. Zabrałem swój tobołek, ale zostawiłem Blaskowi mój

pi˛ekny hamak ze sznurka; taki mały podarek.

— Wieczorem b˛edziemy w domku nad rzek ˛

a — oznajmił P ˛

aczek, a Kwiatek

dodał: — Jutro wrócisz do swoich.

— Nie — odrzekłem. — Nie zamierzam tam wraca´c, ale chciałbym dotrze´c

na wasz brzeg. Stamt ˛

ad pójd˛e szuka´c Drogi.

— S ˛

adziłem, ˙ze chcesz zosta´c ´swi˛etym — wtr ˛

acił P ˛

aczek.

96

background image

— Mało wiem o ´swi˛etych. — Dotarli´smy nad w ˛

aski strumyk. — Postanowi-

łem opu´sci´c rodzinne gniazdo i zamierzam si˛e tego trzyma´c. — Gdy wchodzi-
li´smy do lasu, odwróciłem si˛e na moment. Blask spał na trawiastej pochyło´sci.
Ciekawe, czy jeszcze go zobacz˛e.

Ciekawe, czy kiedykolwiek go widziałem.

background image

SIÓDMA FASETA

Nast˛epnego ranka stałem na skrzy˙zowaniu Dróg. Gasiłem ogie´n podtrzymy-

wany cał ˛

a noc. Na południu Droga gin˛eła w lesie roz´swietlonym promieniami

sło´nca, na zachodzie wiodła ku obszarom pogr ˛

a˙zonym jeszcze w mroku. Wysoko

nad głow ˛

a miałem w ˛

ask ˛

a tablic˛e umieszczon ˛

a w poprzek ciemnego szlaku, wspar-

t ˛

a na przerdzewiałych kolumnach i kołysz ˛

ac ˛

a si˛e z łoskotem na silnym wietrze.

Widniały na niej tajemnicze litery oraz dwie białe nieco przybrudzone strzałki;
jedna wskazywała południe, a druga zachód. Zwin ˛

ałem skromny obóz i ruszyłem

na południe.

Pod koniec dnia znalazłem si˛e na skraju lasu widzianego przedtem z oddali.

Droga znikała w´sród drzew, które wkroczyły ju˙z na Drog˛e. Rosły na stromych po-
chyło´sciach, a krzaki schodziły łagodnie ku jezdni, gdzie zakorzeniły si˛e młode
siewki oraz krzewy plenne jak chwasty; ich korzenie dr ˛

a˙zyły ciemn ˛

a powierzch-

ni˛e, która p˛ekała jak lód na wiosn˛e. Z cienistych koron krople wody kapały na sza-
r ˛

a jezdni˛e; gdy przyszło mi brn ˛

a´c przez strumie´n ˙złobi ˛

acy w niej gł˛ebok ˛

a bruzd˛e,

ujrzałem na dnie kamyki pomieszane z okruchami Drogi. Przypomniałem sobie,
co mówił Blask o rozbiciu wspaniałej kuli aniołów.

Siedem dni w˛edrowałem przez las. Nic nie wskazywało, by zaczynał rzedn ˛

a´c

czy miał si˛e sko´nczy´c. Przeciwnie, wci ˛

a˙z g˛estniał, a drzewa były coraz starsze,

cho´c nie tak stare jak Droga. Ch˛etnie przebywałem w tak wiekowej puszczy. To
wielka rado´s´c przemierza´c Drog˛e. Noc zmieniła moje odczucia; z niepokojem
pomy´slałem, ˙ze przed tysi ˛

acami lat zamiast puszczy były tam domy lub miasta,

a teraz jak okiem si˛egn ˛

a´c widziało si˛e jedynie oboj˛etne na wszystko stare drzewa

oraz g˛este zaro´sla, po których biega tylko zwierzyna. Nic prócz Drogi nie było tu
przeznaczone dla człowieka, lecz i j ˛

a las wnet zawojuje. ´Swiatło ogniska rozpa-

lanego wieczorami odpychało ciemno´s´c; posapuj ˛

ace gdzie´s w mroku stworzenia

trzymały si˛e od niego z daleka. Brz˛eczały nieustannie rozmaite gatunki owadów.
Zasypiałem, lecz sen był płytki; budziłem si˛e i ponownie zapadałem w drzemk˛e,
która niewiele si˛e ró˙zniła od czuwania. Buczenie le´snego robactwa nie ustawało
ani na chwil˛e.

Miałem wra˙zenie, jakby puszcza mnie wchłon˛eła; zapomniałem o istnieniu

innych krain. Nocami wci ˛

a˙z ogarniał mnie l˛ek, ale uznałem to za całkiem natural-

98

background image

ne. Całymi dniami szedłem, widz ˛

ac jedynie drzewa. Przestałem nawet mówi´c do

siebie (samotny prawdomówca wci ˛

a˙z ze sob ˛

a rozmawia) i rozgl ˛

adałem si˛e, a las

patrzył na mnie. Stałem si˛e jego cz˛e´sci ˛

a — do tego stopnia, ˙ze gdy przeszła obok

mnie para du˙zych stworze´n, a jedno z nich podeszło bli˙zej na mi˛ekkich łapach,
zamarłem w bezruchu, jak czyni drobna zwierzyna — czujny, a zarazem niezdol-
ny całkiem oprzytomnie´c, zerwa´c si˛e i umkn ˛

a´c z krzykiem. Nieproszeni go´scie

odeszli. Nast˛epnego ranka nie miałem pewno´sci, czy naprawd˛e szli przez las. Za-
paliłem niepewny, czy istotnie mam by´c wdzi˛eczny losowi, ˙ze mi si˛e upiekło. Las
sprawił, ˙ze poczułem si˛e jedynym człowiekiem na ´swiecie; dopiero usłyszane na-
gle głosy i ´spiew u´swiadomiły mi, ˙ze poprzedniej nocy podeszła do mnie ludzka
istota.

Ptaki odzywały si˛e zewsz ˛

ad; nawet promienie sło´nca zdawały si˛e d´zwi˛ecze´c,

roz´swietlaj ˛

ac puszcz˛e. Głos człowieka wyró˙znia si˛e w´sród le´snych odgłosów. Do-

brze pami˛etam własne odczucia, lecz nie potrafi˛e wyja´sni´c słowami, czemu skry-
łem si˛e przed lud´zmi nadchodz ˛

acymi szlakiem, który niedawno przebyłem. Ob-

serwowałem w˛edrowców zza paproci rosn ˛

acych g˛esto wzdłu˙z Drogi. Na szarej

jezdni pojawił si˛e najpierw jeden człowiek, potem dwu, a za nimi trzy ogromne
kocury. Widywałem ju˙z wcze´sniej podobne zwierzaki; w lesie ˙zyły płochliwe dzi-
kusy, kilka domowych kotów łowiło myszy i krety w Małym Domostwie. Towa-
rzysze podró˙zy w˛edrowców to zupełnie inne stworzenia. Nie chodzi jedynie o ich
wielko´s´c, chocia˙z, stoj ˛

ac na tylnych łapach, dorównuj ˛

a wzrostem człowiekowi;

intryguj ˛

acy jest chód tych kotów st ˛

apaj ˛

acych mi˛ekko i pewnie oraz ich ´swietliste

oczy i czujne spojrzenie. Słyszałem wcze´sniej o takim kocie; przyszedł z Olivi ˛

a

do Małego Domostwa.

Zwierz˛eta wyczuły obecno´s´c intruza; bez po´spiechu ruszyły w moj ˛

a stron˛e.

Pocz ˛

atkowo czułem l˛ek, ale nie było si˛e czego ba´c; koty były po prostu ciekaw-

skie. Wkrótce na jezdni pojawiła si˛e grupa ´spiewaków. Było ich około dziesi˛eciu;
nosili czarne szaty, a twarze ocieniały im szerokie czarne kapelusze. Gdy poj˛eli, ˙ze
kocury znalazły co´s w´sród paproci, ´spiew ucichł, a ludzie równie ciekawscy, jak
ich zwierz˛eta, ruszyli w moj ˛

a stron˛e. Wstałem i wyszedłem na Drog˛e. Zdumienie

w˛edrowców przewy˙zszało moje, bo sam ich szukałem; dziwne było jedynie to, ˙ze
tak szybko si˛e na nich natkn ˛

ałem.

Kiedy mnie obst ˛

apili, u´smiechn ˛

ałem si˛e na powitanie.

— To chłopak ze starego gniazda — stwierdził jeden.
— Jak znalazłe´s nasz ˛

a baz˛e? — rzucił inny.

— Nie wiem, o czym mówisz.
— Czego od nas chcesz? Po co tu przylazłe´s?
Niecierpliwy ton i wrogo´s´c w ich głosach utrudniały rozmow˛e. Zaj ˛

akn ˛

ałem

si˛e i umilkłem. Wysoki, smukły m˛e˙zczyzna, który odezwał si˛e pierwszy, podszedł
bli˙zej i chwycił mnie z całej siły za ramiona. Spojrzenie miał nieprzyjazne.

99

background image

— Kim jeste´s? — wypytywał cicho i natarczywie. — Szpiegiem? Handla-

rzem? Nie b˛edziemy niczego kupowa´c. ´Sledziłe´s nas a˙z do tego miejsca? Masz
wspólników ukrytych w lesie?

— Przyszedłem tu, bo. . . bo was szukałem. — Pochylały si˛e nade mn ˛

a zagad-

kowe twarze niemo˙zliwe do rozszyfrowania. — W Małym Domostwie inaczej
witamy go´sci. Wcale was nie ´sledziłem. To nieprawda, jakobym miał złe zamiary.
Jestem sam. Zupełnie sam. — Dziwnie si˛e czułem, gdy znieruchomieli, by z po-
nurymi minami rozwa˙zy´c te słowa; posłu˙zyłem si˛e, rzecz jasna, prawdziw ˛

a mow ˛

a.

Uderzyło mnie nagle, ˙ze nikt z w˛edrowców nie przemówił do mnie w ten sposób.
Mo˙ze i Jednodniówka zatraciła posiadan ˛

a dawniej umiej˛etno´s´c; przekonam si˛e,

o ile j ˛

a znajd˛e. Mógłbym przej´s´c jeszcze setki mil i nie spotkałbym prawdomów-

cy. Co´s mnie ´scisn˛eło za gardło; oblałem si˛e potem, cho´c ranek był chłodny.

— Wy mieszka´ncy dawnego gniazda, jeste´scie bardzo ostro˙zni. My równie˙z

pragniemy uchroni´c przed natr˛etami swoje tajemnice — oznajmił m˛e˙zczyzna z si-
w ˛

a brod ˛

a, st ˛

apaj ˛

acy tak lekko i wdzi˛ecznie jak kocur u jego boku. — Baza to jeden

z sekretów. Problem w tym, ˙ze nas zaskoczyłe´s.

— Zrozumcie — tłumaczyłem cierpliwie. — Nie mam poj˛ecia, gdzie jest wa-

sza baza, a nawet gdybym si˛e na ni ˛

a natkn ˛

ał, w ˛

atpi˛e, czy potrafiłbym tam wróci´c.

Je´sli si˛e zgodzicie, pójd˛e z wami.

Wszystko zostało powiedziane. W˛edrowcy zamierzali wyruszy´c ku bazie; nie

chciałem straci´c ich z oczu. Najch˛etniej zostawiliby mnie w lesie zamiast bra´c ze
sob ˛

a, ale nie mieli poj˛ecia, jak si˛e ode mnie uwolni´c. Prawdziwy szkopuł.

Koty znudzone obserwowaniem intruza ruszyły dalej, a reszta gromady na-

tychmiast poszła ich ´sladem. W˛edrowcy nie podj˛eli w mojej sprawie ˙zadnej de-
cyzji, lecz zachowanie kotów przes ˛

adziło o wszystkim. Wysoki m˛e˙zczyzna po-

nownie uj ˛

ał moje rami˛e — tym razem delikatniej, cho´c nadal zerkał podejrzliwie.

Ruszyli´smy Drog ˛

a za odchodz ˛

acymi stworzeniami. Nic dziwnego. Z czasem od-

kryłem, ˙ze ilekro´c w Rejestrze pojawiaj ˛

a si˛e trudno´sci i spory, koty o wszystkim

przes ˛

adzaj ˛

a.

Jedna z odnóg Drogi stromym łukiem opadała w dół; tu i ówdzie zniszczo-

na, zdawała si˛e gin ˛

a´c w lesie, a na samym dole ł ˛

aczyła si˛e z Drog ˛

a biegn ˛

ac ˛

a

w przeciwnym kierunku pod mostem obro´sni˛etym p˛edami bluszczu podobnego
do lu´znej długiej szaty. U´swiadomiłem sobie, ˙ze obchodzimy gigantyczne skrzy-

˙zowanie, identyczne z tym, które widziałem na Drodze przed laty. W´sród drzew

majaczyły łagodne p˛etle wzniesione na szlaku. Las był poci˛ety odnogami Drogi;
rzecz w tym, by wiedzie´c, dok ˛

ad prowadz ˛

a. Gdzie biegnie Droga? Takie pytanie

zadałem Siedmior˛ekiemu. Wsz˛edzie — tak brzmiała odpowied´z.

Porzucili´smy ciemn ˛

a jezdni˛e, by zagł˛ebi´c si˛e w las z pozoru nieprzebyty, lecz

poci˛ety ukrytymi ´scie˙zkami. Jedna z nich wiodła na mał ˛

a kamienn ˛

a polan˛e; na

jej skraju w cieniu drzew kryła si˛e baza — niewysoki budynek o płaskim dachu,
wzniesiony z anielskiego kamienia, w którym okna zabito deskami. Przed nim sta-

100

background image

ły dwa rz˛edy podniszczonych metalowych konstrukcji, wysoko´sci ˛

a dorównuj ˛

ace

dorosłemu m˛e˙zczy´znie; nie miałem poj˛ecia, do czego słu˙zyły te urz ˛

adzenia.

U drzwi siedział ko´scisty staruszek w czarnym kapeluszu; na powitanie bez

po´spiechu pomachał nam kosturem. Koty natychmiast go otoczyły, legły w sło´ncu
i zacz˛eły liza´c sier´s´c, poruszaj ˛

ac lekko ogonami. Podszedłem do starca prowadzo-

ny przez wysokiego m˛e˙zczyzn˛e, mego stró˙za i przewodnika.

— Nie wpuszczaj go do ´srodka — rzucił z porozumiewawczym spojrzeniem.

Wzruszyłem ramionami, jakby mi było wszystko jedno. Podró˙znicy znikn˛eli za
drzwiami.

U´smiechn ˛

ałem si˛e do staruszka, stoj ˛

ac bez ruchu na kamiennej polanie obok

budynku. Stra˙znik i od´zwierny w jednej osobie rozpogodził si˛e natychmiast, jakby
moje przybycie nie wydało mu si˛e osobliwe i nie budziło obaw. Dostrzegłem pod

´scian ˛

a stert˛e plastikowych kwadratów, gładkich jak słój, który znalazł Blask; były

pop˛ekane i brudne, ale ich barwy — jaskrawa czerwie´n i ˙zół´c — nie zblakły,
podobnie jak wizerunek muszli.

Zrobiło si˛e gor ˛

aco; ostro˙znie podszedłem bli˙zej i usiadłem obok starego,

w cieniu rzucanym przez budynek.

Wymienili´smy u´smiechy. Od´zwierny pełnił swoje obowi ˛

azki do´s´c niedbale;

z podobnym skutkiem mogłyby je wykonywa´c ustawione w rz˛edzie zagadkowe
urz ˛

adzenia.

— Przed laty. . . — zacz ˛

ałem.

— Tak, o tak — wtr ˛

acił staruszek, w zamy´sleniu kiwaj ˛

ac głow ˛

a i zerkaj ˛

ac

w niebo.

— Przed laty zjawiła si˛e u was dziewczynka. Przyszła tu z Małego Domostwa.

Była młodziutka i miała na imi˛e Jednodniówka.

— Teraz pływa — rzucił stary.
Nie wiedziałem, co odpowiedzie´c. Zapewne umysł od´zwiernego szwankował

ju˙z ze staro´sci. Przez jaki´s czas siedziałem w milczeniu, a potem zacz ˛

ałem roz-

mow˛e od pocz ˛

atku.

— Dziewczynka. Przyszła tu, a mo˙ze do innej bazy, aby z wami zamieszka´c. . .

Mniejsza z tym. Zapytam innych.

— Jeszcze nie wróciła — oznajmił starzec. — A mo˙ze ju˙z tu jest?
— Mo˙ze jest. . .
— Wybrała si˛e jaki´s czas temu nad le´sn ˛

a sadzawk˛e. O t˛e pann˛e ci chodziło?

— Nie wiem, przecie˙z. . .
— Ostatniej nocy wyszła ci naprzeciw, gdy Brom wyczuł, ˙ze nadchodzicie —

stwierdził od´zwierny, patrz ˛

ac na mnie jak na dziwadło. — Zgadza si˛e, prawda?

Powitała ci˛e, wróciła tu rankiem i poło˙zyła si˛e spa´c. Teraz jest nad sadzawk ˛

a. Tak

mi si˛e przynajmniej wydaje.

S ˛

adził, ˙ze przebyłem dług ˛

a drog˛e z grup ˛

a w˛edrowców i ˙ze widziałem si˛e ju˙z

z Jednodniówk ˛

a. . . W pewnym sensie miał racj˛e. Gdy drzemałem zawieszony

101

background image

mi˛edzy jaw ˛

a a snem, przeszły obok mnie dwie istoty — człowiek oraz inne stwo-

rzenie, zapewne kot. Staruszek a˙z podskoczył ze strachu, gdy zerwałem si˛e na
równe nogi.

— Gdzie jest ta sadzawka? — krzykn ˛

ałem. Od´zwierny wskazał kosturem

´scie˙zk˛e na skraju polany. Rzuciłem si˛e w tamt ˛

a stron˛e.

´Swiat jest ogromny, ma niewielu mieszka´nców, a mimo to wła´snie Jednod-

niówka przeszła obok mnie w ciemnej puszczy, chocia˙z nie miałem o tym poj˛e-
cia. P˛edziłem w´sród drzew na spotkanie z dawno nie widzian ˛

a dziewczyn ˛

a, gdy

przyszło mi nagle do głowy, ˙ze nie powinienem si˛e jej narzuca´c. Mo˙ze b˛edzie in-
na ni˙z kiedy´s; ja zapewne równie˙z zmieniłem si˛e nie do poznania. Czy zrozumie,
po co tu przybyłem? Mimo w ˛

atpliwo´sci gnałem przez las co sił w nogach. ´Scie˙z-

ka wspinała si˛e na poro´sni˛et ˛

a mchem kamienist ˛

a pochyło´s´c, zza której dobiegał

szum wodospadu. Ruszyłem w gór˛e, ´slizgaj ˛

ac si˛e na mchu, dotarłem na szczyt

i popatrzyłem w dół.

Ujrzałem zmarszczon ˛

a tafl˛e wody, po której pływały młode li´scie. Powierzch-

ni˛e m ˛

aciły potoki spadaj ˛

ace w dół z szumem i pluskiem; czarne, zielone i br ˛

azowe

skały otaczaj ˛

ace sadzawk˛e były wilgotne i l´sni ˛

ace. Na brzegu kl˛eczała spragniona

dziewczyna; jej dłonie i piersi dotykały lustra wody. Obok zaspokajał pragnienie
wielki kot o sier´sci w białe i czarne łaty, które nie układały si˛e w ˙zaden wzór.
Usłyszał, ˙ze nadchodz˛e i podniósł głow˛e, by na mnie popatrze´c; krople wody
spływały mu na biał ˛

a szyj˛e. Jednodniówka spostrzegła, ˙ze kot si˛e czym´s zainte-

resował, uniosła głow˛e, ocieraj ˛

ac usta i piersi. Na jej twarzy ujrzałem u´smiech;

otworzyła usta i znieruchomiała, czujna jak kot. Obserwowała, jak zsuwam si˛e
po skałach ku sadzawce; po chwili stali´smy na przeciwległych jej kra´ncach. Prze-
mkn˛eło mi przez my´sl, ˙ze bardzo si˛e zmieniła; dziewczyna znana mi przed laty nie
miała piersi z ciemnymi kr˛egami wokół sutków, podobnymi do zamkni˛etych ust
lub kwiatowych p ˛

aczków. G˛este włosy nieznajomej były czarne, jej oczy pora˙za-

ły bł˛ekitem, a niemal zro´sni˛ete łuki brwi nadawały twarzy wyraz niezadowolenia
i zło´sci, ale to nie była tamta Jednodniówka. Min˛eło sze´s´c wiosen; miałem na
twarzy młody zarost. Nie byłem sob ˛

a.

— Jednodniówko — powiedziałem, stoj ˛

ac nad sadzawk ˛

a. Dłonie miałem wil-

gotne jak ona, bo dotykałem mokrych skał. Nie odrywała ode mnie wzroku,
u´smiechn˛eła si˛e tak samo, jak wówczas, gdy spojrzałem na ni ˛

a znad grani. Stałem

teraz bli˙zej i słyszałem, jak westchn˛eła gł˛eboko. Kot u jej boku równie˙z powitał
mnie u´smiechem, otworzył mordk˛e, ukazuj ˛

ac z˛eby i prychn ˛

ał.

Milczałem, nie wiedz ˛

ac, co powinna ode mnie usłysze´c, za to kot jasno dał

do zrozumienia, co czuje, a dziewczyna poszła za jego przykładem. Zdj ˛

ałem po-

spiesznie spodnie i koszul˛e, wszedłem do lodowatej wody. Jednodniówka obser-
wowała mnie bez ruchu. Wystarczyło dwukrotnie rozgarn ˛

a´c ramionami fale, by

znale´z´c si˛e na przeciwległym brzegu, gdzie siedziała. Kiedy dopłyn ˛

ałem do skał

u stóp Jednodniówki i zamierzałem wspomnie´c o lodowatej wodzie, dziewczyna

102

background image

si˛e cofn˛eła, chyba z obawy, ˙ze jej dotkn˛e. Zmarzni˛ety na ko´s´c wypełzłem z wody,
a chłodne krople spływały mi po skórze. Kot odwrócił si˛e i umkn ˛

ał. Jednodniów-

ka, upragniona i niedost˛epna, odwróciła si˛e i uciekła.

Zawołałem j ˛

a po imieniu i chciałem za ni ˛

a pobiec, ale szybko zrozumiałem, ˙ze

to najgorszy z mo˙zliwych wariantów. Usiadłem na opuszczonym przez ni ˛

a miej-

scu i patrzyłem, jak wysychaj ˛

a powoli ´slady mokrych stóp na kamieniach. Na-

słuchiwałem; zrobiło si˛e cicho, od strony lasu nie słyszałem odgłosów ucieczki,
a zatem Jednodniówka była w pobli˙zu. Pozostała mi tylko rozmowa.

Nie pami˛etam własnych słów, wypowiedziałem swoje imi˛e raz i drugi. Mó-

wiłem o dalekiej wyprawie, o zdumieniu, które mnie ogarn˛eło, gdy noc ˛

a przeszła

obok.

— Nie s ˛

adziłem, ˙ze b˛ed˛e w stanie przej´s´c tyle mil — oznajmiłem. — Nie

mam dla ciebie ˙zadnego podarunku oprócz tej w˛edrówki. Gotów jestem pow˛e-
drowa´c jeszcze dalej, je´sli sobie tego ˙zyczysz. — Wyznałem, ˙ze ka˙zdej wiosny
du˙zo o niej my´slałem; po tegorocznej zimie wspomnienia doprowadziły mnie do
łez. Zastrzegłem si˛e jednak, ˙ze nie było moim zamiarem ´sledzi´c j ˛

a wbrew zaka-

zowi. Przysi ˛

agłem na otrzymany od niej pieni ˛

adz, ˙ze w głowie mi to nie postało.

Pragn ˛

ałem jedynie posłucha´c opowie´sci, pozna´c tajemnice, dowiedzie´c si˛e o nich

od ´swi˛etego. . . Tak, Jednodniówko, od ´swi˛etego, u którego mieszkałem; chciał-
bym usłysze´c wi˛ecej ciekawych historii. Wytkn ˛

ałem jej, ˙ze sama mnie popchn˛eła

do ustawicznej włócz˛egi, mogłaby wi˛ec przynajmniej wypowiedzie´c gło´sno mo-
je imi˛e, abym si˛e upewnił, ˙ze jest t ˛

a sam ˛

a dziewczyn ˛

a, któr ˛

a miałem w pami˛eci,

bo. . .

Stali´smy twarz ˛

a w twarz. Narzuciła na ramiona płaszcz z wyj ˛

atkowo mi˛ekkiej

tkaniny, czarnej jak jej włosy i usianej setkami gwiazd.

— Potok Słów. . . — rzekła, spogl ˛

adaj ˛

ac na mnie badawczo, ale przemówiła

głosem lunatyczki zapatrzonej w senn ˛

a wizj˛e. — Jak mogłe´s o mnie my´sle´c, kiedy

odeszłam?

S ˛

adziłem. . . miałem nadziej˛e, ˙ze u˙zywa prawdziwej mowy, cho´c sens jej słów

był zawoalowany, a twarz przypominała mask˛e, jak u kota; takie były oblicza
w˛edrowców, którzy spotkali mnie w puszczy.

— W ogóle o mnie nie my´slała´s?
Kot ostro˙znie ruszył do lasu, mijaj ˛

ac nas oboj˛etnie.

— Brom — rzuciła dziewczyna nie po to, by go zawoła´c, lecz by wypowie-

dzie´c imi˛e. Zwierz˛e obejrzało si˛e i odeszło w stron˛e bazy. Jednodniówka obserwo-
wała kota przez chwil˛e, a nast˛epnie pow˛edrowała w ´slad za nim. Splotła ramiona
na piersiach, obejrzała si˛e i dodała niecierpliwie:

— Chod´z˙ze. — Wszystkie lata, które min˛eły od naszego poznania, poszły

w niepami˛e´c, ledwie wypowiedziała te same słowa, które usłyszałem, id ˛

ac za ni ˛

a

do mieszkania Barwy Czerwieni, gdy oboje mieli´smy po siedem lat. Mówiła wte-
dy tak, jakby wbrew woli musiała si˛e zaopiekowa´c bezradnym natr˛etem.

103

background image

Nie zapytała, jak dotarłem do bazy, wi˛ec sam jej wszystko opowiedziałem.
— Jeste´s wi˛e´zniem? — zapytała.
— Chyba tak — odparłem.
— Trudno — mrukn˛eła.
Nie tylko upływ czasu zmienił Jednodniówk˛e; zawoalowany sens jej słów to

nie wszystko. Znikn˛eła bez ´sladu dziewczyna, która pocałowała mnie w podzi˛e-
ce za wypraw˛e do lisiej nory i spocz˛eła przy mnie jak Olivia u boku ´swi˛etego
Roya Mniejszego. Mniejsza z tym, skoro mogłem i´s´c za nieznajom ˛

a w czarnym

płaszczu usianym gwiazdami.

background image

ÓSMA FASETA

Po południu zasiadłem mi˛edzy w˛edrowcami czujny i skupiony, chocia˙z od-

zyskali ju˙z spokój i rozsiedli si˛e wygodnie oparci plecami o ´scian˛e bazy. Wolno
zapadał wieczór. Zwa˙zywszy na temat dysputy, trudno nazwa´c w˛edrowców zapal-
czywymi.

— Mo˙zemy go przywi ˛

aza´c do drzewa — stwierdził jeden z nich, gestem na-

´sladuj ˛

ac wi ˛

azanie — i okłada´c kijami, a˙z padnie.

— Czy˙zby? — mrukn ˛

ał starszy m˛e˙zczyzna z posiwiał ˛

a brod ˛

a. — A masz

pewno´s´c, ˙ze b˛edzie stał bez ruchu w czasie przywi ˛

azywania i chłosty?

— Nie b˛ed˛e — wtr ˛

aciłem.

— Przytrzymamy go — oznajmił pomysłodawca. — Rusz głow ˛

a. — Jednod-

niówka zaj˛eła miejsce z dala ode mnie. Obok niej siedział Brom. Dziewczyna
wodziła spojrzeniem po znudzonych twarzach dyskutantów. Nie przejmowali si˛e,
bo i tak nie zd ˛

a˙zyłbym uciec do lasu.

— Gdyby´smy mieli nó˙z, mo˙zna by mu uci ˛

a´c j˛ezyk — rzucił jeden z m˛e˙zczyzn

i ziewn ˛

ał. — Nie byłby w stanie mówi´c.

— I sam wzi ˛

ałby´s si˛e do krojenia, co? — rzuciła Jednodniówka. Zapadło kło-

potliwe milczenie. Dziewczyna pogardliwie wzruszyła ramionami.

— I tak nie mamy no˙za — odparł pomysłodawca z niezm ˛

aconym spokojem.

To proste. Obawiali si˛e, ˙ze odejd˛e i zdradz˛e wszystkim, gdzie maj ˛

a baz˛e,

a w rezultacie zostan ˛

a napadni˛eci albo ograbieni: złodziei nie brakuje. W˛edrowcy

mi nie ufali; byłem obcy. Nie potrafili jednak znale´z´c wyj´scia z sytuacji.

— Mo˙zna by okaza´c mu łask˛e — stwierdziła Jednodniówka — wr˛eczy´c po-

darek.

— Dobrze, dobrze — odezwał si˛e w półmroku nieznany głos. — A je´sli pew-

nego dnia poczuje do nas niech˛e´c i zapomni, co komu zawdzi˛ecza?

— To do niego niepodobne — rzuciła cicho dziewczyna. Kto´s wstał, a ja

z wra˙zenia a˙z podskoczyłem. To stary od´zwierny podreptał do baraku i po chwili
wyszedł stamt ˛

ad, popychaj ˛

ac przed sob ˛

a biał ˛

a kul˛e, chłodn ˛

a i jasn ˛

a; gdy wypu´scił

j ˛

a z r ˛

ak, uniosła si˛e w powietrzu jak nasionko dmuchawca i zal´sniła łagodnie po-

nad głowami siedz ˛

acych przed baz ˛

a kobiet i m˛e˙zczyzn. Wa˙zyły si˛e moje losy, lecz

na widok szybuj ˛

acej ponad nami połyskliwej kuli przyszła mi na my´sl Olivia i peł-

105

background image

nia ksi˛e˙zyca. Brom oraz inne koty przyci ˛

agn˛eły moje spojrzenie; na ich obliczach

malował si˛e ten sam wyraz nie ukrywanej ciekawo´sci, któr ˛

a widziałem tak˙ze na

twarzach ludzi gotowych obi´c mnie, a˙z padn˛e. Ale to ´swi˛ety Roy Mniejszy z Ma-
łego Domostwa był powiernikiem Olivii, która szeptała mu do ucha straszliwe
sekrety.

— Mam pomysł — oznajmiłem, próbuj ˛

ac opanowa´c dr˙zenie głosu. — Załó˙z-

my, ˙ze was nie opuszcz˛e. — Popatrzyli na mnie z pobła˙zliwo´sci ˛

a okazywan ˛

a sobie

nawzajem. — Powiedzmy, ˙ze zostan˛e i nigdy was nie opuszcz˛e. B˛edziecie mie´c
ze mnie po˙zytek; jestem silny, mog˛e zosta´c tragarzem. Z czasem zestarzej˛e si˛e
i umr˛e, a tajemnica zostanie utrzymana. — Milczeli, ale nie była to cisza prawdo-
mówców. Odniosłem wra˙zenie, ˙ze mnie nie słuchali. — Jestem silny i du˙zo wiem.
Znam opowie´sci. Nie chc˛e was opu´sci´c.

Obserwowali bez słowa mnie i kul˛e ´swiatła unoszon ˛

a lekkim powiewem.

W ko´ncu jaki´s młodzieniec pochylił si˛e i przemówił:

— Ja równie˙z znam pewn ˛

a opowie´s´c. — Niewiele my´sl ˛

ac, opowiedział swoj ˛

a

histori˛e.

Cały wieczór przesiedziałem mi˛edzy Bromem i Jednodniówk ˛

a. Nie zasn ˛

ałem,

cho´c oni drzemali. Nikt ju˙z nie wspominał o chło´scie czy krojeniu; wysłuchali-

´smy jedynie opowie´sci, przy której u´smiechałem si˛e z innymi, cho´c nie miałem

zielonego poj˛ecia, o co chodzi. Na krótko przed ´switem zapadłem w sen, ale Jed-
nodniówka wkrótce mnie obudziła.

— Koty ruszaj ˛

a — powiedziała. W półmroku majaczyła przede mn ˛

a niewy-

ra´znie jej twarz; wygl ˛

adała dziwnie. Przez moment nie wiedziałem, na kogo spo-

gl ˛

adam. Podniosłem si˛e niezgrabnie, dr˙z ˛

ac na całym ciele; spali´smy we dwoje,

a potem Jednodniówka podała mi kubek z gor ˛

acym napojem, który pachniał su-

szonymi kwiatami. Cokolwiek to było, po wypiciu naparu przestałem dygota´c.
Dostałem od dziewczyny czarny płaszcz; zachichotała, kiedy go wło˙zyłem. Resz-
ta tak˙ze wybuchn˛eła ´smiechem, widz ˛

ac mnie w przebraniu. Tej nocy pozbyłem si˛e

strachu i zrozumiałem, ˙ze prawdomówcy nie maj ˛

a sposobno´sci, by dowie´s´c swej

odwagi, bo zawsze wiedz ˛

a, o co chodzi innym. Obawiałem si˛e w˛edrowców tylko

dlatego, ˙ze nie mówili po naszemu; w gruncie rzeczy nie chcieli mnie skrzywdzi´c.
Po raz pierwszy w ˙zyciu bałem si˛e ludzi i zrozumiałem, ˙ze od tej pory b˛edzie si˛e to
zdarza´c cz˛e´sciej; l˛ek, zmieszanie, niepewno´s´c. . . w takiej sytuacji najwa˙zniejsza
jest odwaga. Poczułem si˛e dziwnie na my´sl, ˙ze to odkrycie przyszło tak pó´zno, bo
przecie˙z miałem ju˙z swoje lata. Jakie to dziwne, ˙ze mieszka´ncy starego gniazda
nigdy si˛e tego nie naucz ˛

a.

Koty ruszyły; pora i´s´c. Przez chwil˛e naradzano si˛e, komu przypadn ˛

a poszcze-

gólne tobołki przygotowane poprzedniego dnia. Zarzuciłem na plecy wielki po-
łyskliwy worek. Cichy szelest wskazywał, ˙ze zawiera suszony chleb; taki wór
starczyłby paru osobom na cały rok. Dobrze, ˙ze przypadł mi w udziale. Ruszyli-

106

background image

´smy ku Drodze gin ˛

acej w półmroku. Koty przed nami były ju˙z ledwie widoczne,

a w oddali, ponad lasem niebo zaczynało si˛e rozja´snia´c.

Gdy sło´nce stało ju˙z wysoko, a nasi czworono˙zni przewodnicy mieli do´s´c w˛e-

drówki, znale´zli´smy miejsce, gdzie mo˙zna było dotrwa´c do wieczora, drzemi ˛

ac

i sp˛edzaj ˛

ac miło czas w towarzystwie kotów, nim o zmierzchu o˙zywi ˛

a si˛e znowu

i zechc ˛

a ponownie ruszy´c w drog˛e. Tymczasem odpoczywali´smy z Jednodniówk ˛

a

na górskiej ł ˛

ace poro´sni˛etej bujn ˛

a traw ˛

a, w cieniu zielonych sosen i brzóz. Le˙z ˛

ac

na brzuchu z głowami zwróconymi ku sobie, wyci ˛

agali´smy z grubych kolanek

jasne ´zd´zbła, by ˙zu´c ich słodkie ko´ncówki.

— Kiedy byłem małym chłopcem, marzyłem, by opu´sci´c Małe Domostwo

i ruszy´c na poszukiwania utraconych przedmiotów. Chciałem je zebra´c i umie´sci´c
w rze´zbionych szufladach — opowiadałem.

— Co znalazłe´s?
— Nic.
— Och.
— Spotkałem ´swi˛etego. Mieszka na drzewie. Chciałem u niego zamieszka´c

i dopi ˛

ałem swego. Miałem nadziej˛e, ˙ze nauczy mnie, jak zosta´c ´swi˛etym. I to mi

si˛e udało.

— Jeste´s ´swi˛etym?
— Nie.
— Prosz˛e, prosz˛e. — U´smiechn˛eła si˛e, trzymaj ˛

ac w z˛ebach ´zd´zbło trawy. —

Ciekawa opowie´s´c.

Wybuchn ˛

ałem ´smiechem. Po raz pierwszy od ponownego spotkania wydało

mi si˛e, ˙ze dostrzegam w Jednodniówce dziewczyn˛e poznan ˛

a w naszym gnie´zdzie.

— ´Swi˛ety ci poradził, ˙zeby´s nas poszukał — dodała.
— Nie. Jest pewna historia, któr ˛

a sama zacz˛eła´s mi opowiada´c; chodzi o czte-

rech nieboszczyków. . . — Jednodniówka spochmurniała na moment i odwróciła
wzrok. — Mój ´swi˛ety twierdzi, ˙ze Przymierze znało t˛e opowie´s´c. Mimo to przy-
czyna mojej w˛edrówki była inna.

— Jaka?
— Wyruszyłem, ˙zeby ciebie odnale´z´c. — Szczerze mówi ˛

ac, zdałem sobie z te-

go spraw˛e dopiero, gdy nad sadzawk ˛

a ujrzałem Jednodniówk˛e. W owej chwili

wszystkie inne przyczyny straciły na znaczeniu. Kolejne ´zd´zbło, popiskuj ˛

ac ci-

cho, wysun˛eło si˛e z zielonej łodygi. Ciekawe, dlaczego trawa ro´snie po kawałku,
od kolanka do kolanka. Wyssałem słodycz z bladej ko´ncówki. — Nim opu´sci-
łem Małe Domostwo, przyszło mi do głowy, ˙ze zamieszkała´s w Rejestrze, ale
ci to nie słu˙zyło. Przypuszczałem, ˙ze wrócisz do nas martwa, niesiona na ramio-
nach w˛edrowców. T˛esknota zabija. Wyobra˙załem sobie, jak marniejesz i bledniesz
ogarni˛eta przygn˛ebieniem.

— Umarłam — przerwała Jednodniówka. — To było łatwe.

107

background image

Musiałem wygl ˛

ada´c komicznie z wyrazem zdumienia na twarzy, bo wybuch-

n˛eła ´smiechem; niski, miły dla ucha d´zwi˛ek. Pochyliła si˛e do przodu oparta na
łokciach, przybli˙zyła twarz do mojej twarzy, wyj˛eła mi z ust ´zd´zbło trawy, spoj-
rzała czule i dotkn˛eła moich warg rozchylonymi ustami.

— To miłe, ˙ze o mnie my´slałe´s — powiedziała. — Przykro mi, ˙ze pogr ˛

a˙zyłe´s

si˛e w mroku.

— Wspominała´s mnie — stwierdziłem, nie maj ˛

ac pewno´sci, co znacz ˛

a jej

słowa. — Jestem o tym przekonany.

— Chyba tak — odparła. — Z czasem jednak przyszło zapomnienie.
Siedz ˛

acy obok niej kot imieniem Brom ziewn ˛

ał, pokazuj ˛

ac ostre z˛eby i chro-

powaty j˛ezyk uniesiony w gór˛e niczym łuk; zmru˙zył ´slepia. Jednodniówka oparła
głow˛e na dłoniach; koci łeb opadł na zło˙zone łapy.

— Jak dobrze — szepn˛eła dziewczyna i zasn˛eła.
Podró˙z trwała wiele dni; rano i wieczorem maszerowali´smy, a upalne popołu-

dniowe godziny przesypiali´smy w cieniu. Podczas w˛edrówki ci z Rejestru nucili
monotonn ˛

a pie´s´n, której sens pocz ˛

atkowo był trudny do uchwycenia; potem jed-

nak zacz˛eła mnie ciekawi´c. Wiedziałem, kto w grupie jest dobrym ´spiewakiem
i czekałem, a˙z pi˛ekne głosy wł ˛

acz ˛

a si˛e do chóru. Zrozumiałem, ˙ze pie´s´n łago-

dzi trudy w˛edrówki podobnie jak mikstura z drugiego naczynia w czwórdzbanku,
której sam kiedy´s próbowałem; gdy zabrzmiał ´spiew, czas płyn ˛

ał coraz wolniej,

a˙z wreszcie zanikał, a my niejako mimochodem pokonywali´smy ogromne dystan-
se. Pewnego dnia o ´swicie stan˛eli´smy nad zawił ˛

a paj˛eczyn ˛

a Drogi, gdzie pot˛e˙zne

betonowe ramiona i kadłuby podtrzymywały puste czaszki zrujnowanych budow-
li, odartych z plastiku i szkła przed setkami lat. Tam podró˙znicy sko´nczyli pie´s´n;
blisko domu, dlatego ockn˛eli si˛e z transu w˛edrówki.

Nie zatrzymali si˛e, gdy nadeszło skwarne południe, tylko parli naprzód, wska-

zuj ˛

ac znajome punkty orientacyjne oraz poro´sni˛ete lasem ruiny wielkich i małych

budynków; w ko´ncu droga zatoczyła szeroki łuk, za którym była siedziba Reje-
stru. Jednodniówka wyci ˛

agn˛eła przed siebie r˛ek˛e. Ujrzałem z daleka czarny kwa-

drat; był tak mroczny, ˙ze zdawał si˛e pochłania´c blask południowego sło´nca.

— Co to jest? — zapytałem.
— Mur przechodni — odparła. — Chod´zmy!
Z Drogi skr˛ecili´smy na betonow ˛

a odnog˛e wychodz ˛

ac ˛

a niespodziewanie na

wielk ˛

a odludn ˛

a płaszczyzn˛e, pop˛ekan ˛

a i pust ˛

a, wietrzn ˛

a i bezu˙zyteczn ˛

a. Mo˙z-

na by pomy´sle´c, ˙ze aniołowie chcieli si˛e popisa´c umiej˛etno´sci ˛

a błyskawicznego

pokrywania gruntu grub ˛

a warstw ˛

a kamienia. Plac otaczały gmachy; cz˛e´s´c była

w ruinie, inne pozostały nietkni˛ete. Jeden z nich, ozdobiony mał ˛

a wie˙zyczk ˛

a, ja-

´sniał dziwnie mocnym bł˛ekitem i oran˙zem; to były kolory pierwszego naczynia

oraz mikstury z czwórdzbanka. Szkielet najwy˙zszego z gmachów tworzyły łuko-
wato wygi˛ete ˙zebra wyrastaj ˛

ace z gruntu i wznosz ˛

ace si˛e na niebotyczn ˛

a wyso-

ko´s´c. Niemal cał ˛

a płaszczyzn˛e frontu zajmował kwadrat zabarwiony intensywn ˛

a

108

background image

czerni ˛

a. P˛edy bluszczu porastaj ˛

acego gmach niczym zmierzwiona broda, omijały

mroczny obszar, który zdawał si˛e pochłania´c ´swiatło dnia. Doznałem wra˙zenia,

˙ze patrz˛e w czarn ˛

a dziur˛e nico´sci; oczy miałem rozbiegane.

Z budynku wyszła nam na spotkanie gromadka ludzi i kotów; rozległy si˛e

powitalne okrzyki. Ujrzałem star ˛

a kobiet˛e wy˙zsz ˛

a ode mnie o głow˛e; szła przed

innymi, a wielki przyjazny kocur o tygrysim umaszczeniu pl ˛

atał jej si˛e pod no-

gami. Trzymała w dłoniach kostur, ale szła dziarsko, jakby nie był jej potrzebny.
Skin˛eła na Jednodniówk˛e, wybuchn˛eła ´smiechem, po czym j ˛

a obj˛eła; r˛ece miała

długie i mocne. Dziewczyna u´sciskała znajom ˛

a i wypowiedziała imi˛e podobne do

szeptu: Zhinsinura. Gdy wzrok staruszki spocz ˛

ał na mnie, uniosła kij, wskazuj ˛

ac

nieznajomego.

— Gdzie go znalazła´s? — zwróciła si˛e do Jednodniówki. — A mo˙ze Oli-

via Siwowłosa przysłała go´nca z wiadomo´sci ˛

a, ˙ze´smy pomarli. — Roze´smiana

dziewczyna bez słowa wtuliła si˛e w jej ramiona.

— Przybyłem, by tu osi ˛

a´s´c — stwierdziłem.

— Co takiego?
— Przybyłem, by tu osi ˛

a´s´c — powtórzyłem gło´sno. — Chciałbym przypo-

mnie´c, ˙ze od ´smierci Olivii przemin˛eło wiele pokole´n.

— Jeste´s tragarzem — stwierdziła kobieta, ´smiechem skwitowawszy moje sło-

wa. — Czy to chleb? ´Smiało, postaw worek na ziemi. Zaraz spróbujemy tego
specjału. Gdybym była w ponurym nastroju, pewnie zacz˛ełabym ci˛e wypytywa´c.
Ch˛e´c osiedlenia to jedno, a. . . mniejsza z tym. Witaj w Centrum Usługowym. —
Uniosła kostur i zatoczyła nim kr ˛

ag, wskazuj ˛

ac budynki wokół placu. — Chod´z,

młodzie´ncze z dawnego gniazda. Sprawa wymaga namysłu; zobaczymy, co z tego
wyniknie.

Obj˛eła mnie ramieniem; była równie krzepka jak brodaty m˛e˙zczyzna, który

w lesie trzymał mnie za rami˛e. Ruszyli´smy wszyscy razem ku czarnej dziurze
zwanej przez Jednodniówk˛e murem przechodnim. Zhinsinura zmierzała ku nie-
mu dziarskim krokiem; próbowałem zboczy´c z prostej drogi, ale mi na to nie
pozwoliła. Pochłon ˛

ał nas mrok; oszołomiony kroczyłem przez nico´s´c. Ogarn ˛

mnie paniczny strach; uznałem, ˙ze je´sli znikniemy w mroku, o´slepniemy i nigdy
si˛e stamt ˛

ad nie wydostaniemy, a ciemno´s´c szybko przeniknie nas do szpiku ko-

´sci. A mo˙ze b˛edzie inaczej; odniosłem wra˙zenie, ˙ze wszystko we mnie p˛eka. . .

i nagle weszli´smy do wn˛etrza budowli. Ciemno´s´c znikn˛eła; wkroczyli´smy do naj-
wi˛ekszego pomieszczenia, jakie w ˙zyciu widziałem. Było ogromne i pełne blasku.
Osobliwe l´snienie i refleksy padaj ˛

ace nie wiadomo sk ˛

ad roz´swietlały to wn˛etrze.

Miałem wra˙zenie, jakbym spogl ˛

adał przez mokre szkła okularów. Obejrzałem si˛e,

by popatrze´c na czarn ˛

a ´scian˛e, przez któr ˛

a wła´snie przeszli´smy, i ujrzałem wy-

ra´zn ˛

a panoram˛e okolicy. Blask roz´swietlaj ˛

acy wn˛etrze wpadał do budynku przez

mroczny z pozoru fronton. Mur przechodni!

109

background image

Jak˙ze niezwykłe było miejsce wybrane przez Rejestr doktor Boots na miesz-

kanie; ten widok wprawił mnie w osłupienie. Zhinsinura i Jednodniówka oddaliły
si˛e, stukaj ˛

ac obcasami po czarno-białych kafelkach, z których uło˙zono podłog˛e.

Ich głosy odbijały si˛e echem wysoko w górze, gdzie łukowate ˙zebra konstruk-
cji tworzyły krzywizn˛e dachu. Ogromna, rozbrzmiewaj ˛

aca echem przestrze´n nie

przypominała Małego Domostwa, które wygl ˛

adało jak ul. Wokół kł˛ebił si˛e tłum.

W gł˛ebi sali biegła szeroka półka tworz ˛

aca pi˛etro, na które mo˙zna si˛e było dosta´c

szerokimi schodami zawieszonymi na linach umocowanych pod sufitem. Miesz-
ka´ncy zasiedli na brzegu gigantycznej półki oraz na schodach, beztrosko machali
nogami i nawoływali znajomych stoj ˛

acych na samym dole. W˛edrowcy uło˙zyli swe

tobołki w zgrabny stos i zaj˛eli si˛e rozmow ˛

a z przyjaciółmi, którzy przyszli ich po-

wita´c; a dziatwa biegała po czarno-białych kafelkach, przynosz ˛

ac im napoje. Nad

głowami przybyszów i witaj ˛

acych unosiły si˛e obłoki chlebowego dymu, a wielkie

koty w˛eszyły i pomiaukiwały. Wsz˛edzie słycha´c było szum rozmów prowadzo-
nych w dawnej mowie Rejestru; niektórzy milkli na mój widok. Nie spostrzegłem,
by ktokolwiek okazał zdziwienie, id ˛

ac przez ciemno´s´c lub wkraczaj ˛

ac do jasnego

skarbca aniołów.

To odpowiednia nazwa dla owego gmachu. Jednodniówka podbiegła do mnie,

omijaj ˛

ac grupki znajomych wyci ˛

agaj ˛

acych do niej ramiona. Chciała mi pokaza´c

zbiory.

Pod ´scianami ogromnej sali ustawiono kosze, skrzynie i kufry — wszystko

anielskie wytwory. Jedne, wykonane z połyskliwego białego plastiku, si˛egały mi
do pasa, inne były wysokie, ze szklanymi drzwiami na zawiasach, całe z anielskie-
go srebra o zimnym połysku, który zdawał si˛e obni˙za´c wysok ˛

a temperatur˛e panu-

j ˛

ac ˛

a w sali; na widok połyskliwych szafek robiło si˛e zimno. Niektóre z otwartych

skrzy´n miały zwierciadlane pokrywy umieszczone tak, by optycznie podwajały
ich zawarto´s´c. Tylko anioły mogły wpa´s´c na taki pomysł.

Jednodniówka biegała od kufra do kufra, wskazuj ˛

ac przedmioty, o których mi

opowiadała podczas w˛edrówki.

— Popatrz, mówiłam ci o tym. Spójrz, i to znasz z opowie´sci. — Szeroko

otwarte oczy l´sniły jak gwiazdy. Dziewczyna była radosna. Kochałem j ˛

a nad ˙zy-

cie. Uj˛eła moj ˛

a dło´n i wyci ˛

agn˛eła rami˛e ku wielkim obrazom zawieszonym nad

skrzyniami. Były wprawdzie tak ogromne, ˙ze trudno ich było nie dostrzec, ale
Jednodniówka czuła, ˙ze sama musi zadba´c, abym si˛e im przyjrzał. Kolory były
tak wyraziste jak w dniu, gdy aniołowie stworzyli te wizerunki; na jednym z nich
były marchewki, buraki i fasola; inny obraz przedstawiał jajko i białe butelki; na
innym widniała krowa u´smiechni˛eta jak człowiek, co wygl ˛

adało komicznie. Jed-

nodniówka wła´snie mi j ˛

a pokazywała, gdy spostrzegła znajom ˛

a twarz.

— Zher — powiedziała cicho.
To było imi˛e chłopca o jasnych włosach oraz poczerwieniałych lekko ramio-

nach i nosie. Siedział w kr˛egu ludzi, głównie starszych od siebie, którzy wpraw-

110

background image

dzie zachowywali dystans, ale raz po raz u´smiechali si˛e do niego, głaskali po
r˛ekach i dotykali łagodnie. Jednodniówka poci ˛

agn˛eła mnie ku tej gromadce. Zher

podniósł głow˛e i spojrzał na znajome oblicze dziewczyny, a potem na obc ˛

a twarz

intruza, lecz mina pozostała taka sama. Jednodniówka przecisn˛eła si˛e mi˛edzy sie-
dz ˛

acymi i ukl˛ekła przed Zherem, który rzucił jej badawcze spojrzenie, cho´c w jego

wzroku nie było ˙zadnego pytania. Dziewczyna pogłaskała dłonie i twarz chłopca,
pocałowała go w policzek i bez słowa odeszła, by usi ˛

a´s´c obok mnie.

— Co tu si˛e dzieje? — zapytałem.
— Chodzi o Zhera — odparła. — W tym roku przestał by´c dzieckiem. Dzi´s

otrzymał swój pierwszy list od doktor Boots.

— Co to jest?
— Po prostu list. Od doktor Boots.
— Dlaczego Zher jest nagi?
— Bo tak chce.
Chłopiec u´smiechał si˛e coraz szerzej, jakby promieniował rado´sci ˛

a, która

udzieliła si˛e skupionym wokół niego osobom, wodz ˛

acym spojrzeniem po twa-

rzach s ˛

asiadów, by po chwili utkwi´c wzrok w twarzy chichocz ˛

acego Zhera. Jego

´smiech okazał si˛e zara´zliwy. Z oddali dobiegł łoskot upuszczonych przedmiotów.

Koty zastrzygły uszami, a chłopiec odwrócił si˛e, otwieraj ˛

ac szeroko oczy.

— Otrzymała´s list od doktor Boots? — zapytałem.
— Tak. Otrzymuj˛e go co roku w maju, odk ˛

ad sko´nczyłam tyle lat, co tam-

ten chłopak. Pierwszy dotarł do mnie wczesnym latem, tu˙z po przybyciu; ostatni
wr˛eczono mi w tym roku, na krótko przed wypraw ˛

a do bazy i naszym spotkaniem.

— Czy po otrzymaniu listu zareagowała´s jak Zher?
— Identycznie. Czułam si˛e tak samo.
— Wszyscy milczycie? To konieczne?
— Nie ma przymusu, lecz mało kto si˛e odzywa, zwłaszcza gdy dostaje pierw-

szy list. Nie ma o czym mówi´c. Wszystko staje si˛e wiadome. B˛edzie, co ma by´c.
Kto rozmawia, czyni to jedynie. . . dla przyjemno´sci. Dla zabicia czasu.

— Czy po to ze mn ˛

a rozmawiasz?

W milczeniu odgarn˛eła z czoła ciemne włosy. Nie usłyszałem odpowiedzi.

Zapadał wieczór i w ogromnej sali zrobiło si˛e szaro, w bł˛ekitnawe ´swiatło dnia
s ˛

aczył si˛e złocisty blask zachodu. . .

— Pi˛ekny?
— Tak.
— Przepi˛ekny.
— Owszem.
Po zachodzie sło´nca zabrzmiał ´spiew oraz mruczenie kotów, to Brom i podob-

ny do tygrysa ulubieniec Zhinsinury przył ˛

aczyły si˛e do ludzi, a za ich przykładem

poszły kolejno inne zwierzaki. W ich pomruku ł ˛

aczyły si˛e harmonijnie koci chi-

chot, i jednostajny głuchy ton, i gro´zny ryk. Z zapadni˛eciem nocy głosy milkły

111

background image

wolno jeden po drugim; wysoki i smutny ton Jednodniówki ucichł niemal na ko´n-
cu. Potem odsłoni˛eto lampy.

Zapewne aniołowie potrafili wył ˛

aczy´c na dzie´n kule emituj ˛

ace chłodn ˛

a po-

´swiat˛e; ci z Rejestru zakładali na nie czarne worki zdejmowane o zmierzchu. Mieli

du˙zo lamp, a mimo to w ogromnej sali wiele było mrocznych nisz i zakamarków.

˙

Zadna z osób otaczaj ˛

acych Zhera nie wstała, by przynie´s´c ´swietlist ˛

a kul˛e. W pół-

mroku niewyra´znie widziałem bladego chłopca, którego skóra ja´sniała, jakby miał
w sobie zapalon ˛

a lamp˛e.

background image

TRZECI KRYSZTAŁ — LIST OD

DOKTOR BOOTS

background image

PIERWSZA FASETA

Poczekaj, a˙z go umieszcz˛e, gdzie trzeba.
Po co? Mam zacz ˛

a´c od pocz ˛

atku?

Nie. Wszystko w porz ˛

adku. Oto drugi kryształ; patrz, jaki male´nki, a mimo

to zawiera wiele epizodów. Jest tu Blask i P ˛

aczek, i Kwiatek. Spora cz˛e´s´c twojej

historii.

Ile ich jeszcze b˛edzie? Sło´nce zachodzi. Popatrz, chmury pod nami poró˙zo-

wiały i z˙zółkły.

Zwykle trzy wystarcz ˛

a.

Aniele. . . powiedz mi teraz. . .
Nie. Mo˙ze pó´zniej. Opowiesz mi, co nast ˛

apiło w Centrum Usługowym?

Poszli´smy spa´c. Jednodniówka zaprowadziła mnie szerokimi schodami na

umieszczon ˛

a w gł˛ebi sali antresol˛e. Tak nazywano półk˛e tworz ˛

ac ˛

a dodatkowy po-

ziom. W Rejestrze zachowały si˛e wyrazy brz˛ecz ˛

ace jak pieni ˛

adz sprzed wieków

rzucony na anielski kamie´n. Zasłony i niskie przepierzenia oddzielały niewielkie
pokoje; na antresoli poczułem si˛e jak w domu. Jednodniówka znalazła dla nas
ustronny k ˛

acik wysłany poduszkami, gdzie oboje uło˙zyli´smy si˛e do snu. Mówiła

nieustannie, jakby chciała mnie przyci ˛

agn ˛

a´c do Rejestru sił ˛

a opowie´sci. Opowia-

dała, póki nie przeszkodziło jej ziewanie. Czuła si˛e szcz˛e´sliwa, poniewa˙z była
tam, gdzie chciała; cieszyła si˛e, ˙ze jestem przy niej i widz˛e na własne oczy jej
ulubione miejsca. Dziwne uczucie ogarn˛eło mnie, gdy o tym rozmy´slałem. Tak,
doktor Boots, ukształtowała´s swoich ludzi. . . nie, raczej pozwoliła´s im, by sami
siebie kształtowali. Tacy byli szcz˛e´sliwi, tacy niezwykli!

Ci z Rejestru doktor Boots posiadali trudn ˛

a dla mnie umiej˛etno´s´c, któr ˛

a Jed-

nodniówka przyswoiła sobie, mieszkaj ˛

ac w´sród nich; chodzi o to, ˙ze spali jak koty.

A wła´sciwie drzemali. Jednodniówka przesypiała kilka godzin, wstawała i przez
jaki´s czas była aktywna, potem drzemała i znów si˛e budziła. W nocy słyszałem
kilka razy, jak wstaje i wychodzi, powraca, by na mnie spojrze´c zniecierpliwiona
przydługim odpoczynkiem. Nie mogłem si˛e obudzi´c, bo opadły mnie sny, jakie
zwykle nawiedzaj ˛

a przybysza w dziwnych miejscach. Nie byłem w stanie si˛e od

nich uwolni´c. Ockn ˛

ałem si˛e, słysz ˛

ac własny krzyk wywołany iluzoryczn ˛

a przy-

god ˛

a. Le˙załem z otwartymi oczyma, próbuj ˛

ac sobie przypomnie´c, gdzie jestem.

114

background image

Chwiejnym krokiem szedłem w´sród zasłon; wkrótce zatrzymałem si˛e na skraju
antresoli i popatrzyłem z góry na wielk ˛

a sal˛e zalan ˛

a bł˛ekitnawym ´swiatłem po-

ranka, padaj ˛

acym przez mur przechodni. Jednodniówka stała w pobli˙zu z r˛ekoma

opartymi na kolanach, pochylona nad niskim muskularnym człowiekiem o ciem-
nej skórze, który siedział, trzymaj ˛

ac na kolanach kul˛e z przejrzystego niebieskiego

szkła; obracał j ˛

a tak, by chwytała słoneczne promienie. Trzymał w ustach cybuch

małej drewnianej fajki, z której ulatywał obłok białego dymu.

Powlokłem si˛e do nich, mijaj ˛

ac grupki, które milkły, kiedy si˛e do nich u´smie-

chałem. Podszedłem bli˙zej i ujrzałam na r˛eku ogorzałego m˛e˙zczyzny bransolet˛e
z niebieskiego kamienia — dar ofiarowany przez Jednodniówk˛e tamtego dnia,
gdy handlowano w Małym Domostwie. Miał na imi˛e Houd, a gdy wypowiedział
je gło´sno, wydało si˛e miłe dla ucha, przeci ˛

agłe i niewymawialne jak kocie wes-

tchnienie. Zebrało si˛e wokół nas sporo gapiów zainteresowanych moj ˛

a osob ˛

a;

´smiało jak kocury przygl ˛

adali si˛e moim włosom spi˛etym w kucyk, podziwiali

okulary i zachodzili w głow˛e, jak mo˙zna nie zna´c obyczajów doktor Boots oraz
jej Rejestru. Niewiele rozumiałem z ich paplaniny, chocia˙z słowa były mi zna-
ne. Spostrzegłem czarno-białego kota imieniem Brom, spaceruj ˛

acego przed bu-

dynkiem w porannym sło´ncu po kamiennym pustkowiu. Jednodniówka i reszta
zgromadzonych przygl ˛

adała si˛e, jak daremnie usiłuj˛e pokona´c mur przechodni —

przeszkod˛e nie do sforsowania dla ka˙zdego nowicjusza. Miałem z tym du˙ze trud-
no´sci. Ilekro´c podchodziłem bli˙zej, czułem gor ˛

acy, jakby metaliczny powiew, ale

mimo usilnych stara´n nie mogłem si˛e wydosta´c. Rozejrzałem si˛e i na wszystkich
twarzach zobaczyłem ten sam u´smiech.

— Daremny wysiłek — rzucił Houd, nie wyjmuj ˛

ac fajki z ust. Jednodniówka

podeszła i odci ˛

agn˛eła mnie na bok.

— Jest tylko jedno wyj´scie — dodała. — Jak mogłe´s tego nie dostrzec? Tylko

jedno wyj´scie.

Wzi˛eła mnie za r˛ek˛e; ruszyli´smy po biało-czarnych płytkach ku ci˛e˙zkim szkla-

nym drzwiom w przeciwległej ´scianie budynku. Wyszedłszy na zewn ˛

atrz, obeszli-

´smy go, by wkrótce stan ˛

a´c przed fasad ˛

a w jasnym ´swietle poranka, a nast˛epnie

rzuci´c si˛e w niezgł˛ebion ˛

a ciemno´s´c muru z Bromem u boku; wbrew obawom wy-

chyn˛eli´smy z mroku po drugiej stronie, zdyszani i mocno przytuleni.

— Jedno wyj´scie — powtórzyła Jednodniówka. — Jest tylko jedno wyj´scie.

Nauczyłam si˛e tego i dobrze pami˛etam lekcj˛e. Rozumiesz w czym rzecz?

Houd zmierzył mnie badawczym spojrzeniem, jakby sprawdzał, czy wsłucha-

łem si˛e w jej słowa i wszystko poj ˛

ałem; zdawałem sobie spraw˛e, ˙ze co´s mi umkn˛e-

ło.

Jak ka˙zdy nowicjusz popełniłem głupstwo; usiłowałem wsun ˛

a´c rami˛e w mur

przechodni i zaraz je wyci ˛

agn ˛

a´c. Wystarczyła jedna próba, by pój´s´c po rozum do

głowy.

xxx

115

background image

W Małym Domostwie miesi ˛

ac, minuta lub mila wydaj ˛

a si˛e równie nieokre-

´slone; aniołowie nadawali tym wyrazom konkretne znaczenia, a miesi ˛

ace, minuty

i mile były okre´slonej długo´sci. U nas mog ˛

a by´c dłu˙zsze lub krótsze, zale˙znie od

okoliczno´sci. W Rejestrze podobnie traktuj ˛

a minuty i mile, lecz długo´s´c miesi˛e-

cy nie podlega dyskusji. Przyporz ˛

adkowuj ˛

a im pewne liczby; miesi ˛

ac liczy mniej

wi˛ecej trzydzie´sci dni; takich odcinków czasowych jest w roku dwana´scie, a kie-
dy min ˛

a, mamy nowy pocz ˛

atek. Próbowali mi wyja´sni´c, dlaczego co czwarta zima

jest dłu˙zsza o jeden dzie´n pozbawiony osobnego numeru.

Dla mnie nazwa miesi ˛

aca okre´sla por˛e roku. Zdarzaj ˛

a si˛e lata z dwoma marca-

mi, ale bez kwietnia; niekiedy pa´zdziernik zaczyna si˛e w połowie wrze´snia. Mimo
to uwielbiam kalendarz Rejestru, bo nie tylko pozwala liczy´c dni, lecz tak˙ze wy-
licza dwana´scie pór roku.

W Centrum Usługowym stał budynek z pomara´nczowym dachem i biał ˛

a wie-

˙zyczk ˛

a, zwany przez mieszka´nców Domem Dwudziestu O´smiu Zapachów; tam

powstawała wi˛ekszo´s´c medykamentów oraz innych specyfików, z których słyn ˛

Rejestr. Jednodniówka mnie tam zaprowadziła; usiedli´smy na krzesłach przy nie-
wielkim stoliku, ukryci w półmroku przed oczami gapiów. Wielkie okna Domu
Dwudziestu O´smiu Zapachów były kiedy´s oszklone, ale szyby pop˛ekały, a futry-
ny zabito deskami i rozpi˛eto na nich plastikowe płachty. Wn˛etrze zastawione było
stolikami przypominaj ˛

acymi ten, przy którym siedzieli´smy; były to anielskie wy-

twory z imitacji drewna nie tkni˛etej — o dziwo — z˛ebem czasu mimo upływu
wielu stuleci. Na blacie stała prze´sliczna szkatułka; ludzie z Rejestru wyrabiaj ˛

a

je, by przechowywa´c cenne przedmioty. Jednodniówka ostro˙znie uchyliła wieko.

— Oto kalendarz — powiedziała.
W ´srodku znajdowały si˛e l´sni ˛

ace kwadratowe płytki uło˙zone w dwa stosy —

obrazkiem do góry lub obrazkiem w dół — wielko´sci mniej wi˛ecej dwu uło˙zo-
nych obok siebie dłoni. Tylko jeden obrazek mo˙zna było obejrze´c: pod nim znaj-
dowały si˛e rz˛edy niewielkich kwadratów przypominaj ˛

acych krzy˙zówk˛e, nad któ-

r ˛

a przesiadywał Blask. Obrazek przedstawiał dwoje dzieci, chłopca i dziewczynk˛e

młodszych ni˙z Jednodniówka i ja w dniu, gdy si˛e poznali´smy; spacerowali po ł ˛

ace

poro´sni˛etej bł˛ekitnymi kwiatami, zbieraj ˛

ac je z wyrazem skupienia na twarzach.

Malec nosił krótkie spodenki, a jego towarzyszka krótk ˛

a sukienk˛e, niebiesk ˛

a jak

kwiaty na ł ˛

ace.

— Czerwiec — powiedziała Jednodniówka, muskaj ˛

ac opuszkami palców

ciemne litery pod obrazkiem. W jednym z kwadratów umieszczono niewielki
znacznik posmarowany sosnow ˛

a ˙zywic ˛

a, ˙zeby si˛e lepiej trzymał. Jednodniówka

przesun˛eła go o jedno miejsce i umie´sciła w nast˛epnym kwadracie. Min˛eło dzie-
si˛e´c dni czerwca. Dzwon zawieszony przed murem przechodnim uderzył czte-
ry razy. D´zwi˛ek zabrzmiał czysto w półmroku. Wyszli´smy, by sp˛edzi´c wieczór
w ogromnej sali.

116

background image

Min˛eło dwadzie´scia dni. Gdy znacznik przew˛edrował wszystkie kwadraty, po-

nownie zasiedli´smy przy stoliku w Domu Dwudziestu O´smiu Zapachów. Tego
dnia zebrało si˛e tam wi˛ecej gapiów; nie zwa˙zaj ˛

ac na upał, obst ˛

apili Zhinsinur˛e,

która wielk ˛

a dłoni ˛

a odwróciła czerwcowy obrazek i odsłoniła nast˛epny. Na jego

widok zebrani westchn˛eli z podziwu.

Gdy ujrzałem kolejn ˛

a barwn ˛

a płytk˛e, wybuchn ˛

ałem ´smiechem, bo poj ˛

ałem, ˙ze

aniołowie byli wprawdzie dziwni i wiekowi, ale nie wyrzekli si˛e człowiecze´nstwa
i zachowali ludzk ˛

a wiedz˛e, skoro takie bywały ich wytwory. Obrazek przedstawiał

dwoje znajomych dzieci (dziewczynka nosiła t˛e sam ˛

a niebiesk ˛

a sukienk˛e) wyle-

guj ˛

acych si˛e na zielonej trawie, ciemniejszej i wy˙zszej dzi˛eki pi˛eknej pogodzie;

patrzyły w niebo, po którym sun˛eły wielkie, kapry´sne obłoki uwa˙zane za niebia´n-
skie miasta. Roze´smiałem si˛e, bo trawa i odpoczywaj ˛

ace dzieciaki znajdowały si˛e

u góry i spogl ˛

adały w dół na skł˛ebione chmury sun ˛

ace poni˙zej. Kto latem patrzy

na niebo, miewa takie odczucie.

— Lipiec — powiedziała Jednodniówka. Zabrzmiał dzwon.
W lipcu chodziłem z ni ˛

a po okolicy, zbieraj ˛

ac przedmioty, ro´sliny, kamienie,

próbki gruntu oraz grzyby niezb˛edne w Rejestrze do wyrobu medykamentów;
zm˛eczeni poszukiwaniami wylegiwali´smy si˛e, obserwuj ˛

ac chmury.

— Czym jest ´swiatło´s´c i mrok? Co to wła´sciwe znaczy? — wypytywałem. —

Mówicie tak o ludziach. W czym rzecz?

W milczeniu uło˙zyła głow˛e na r˛ekach i przymkn˛eła oczy.
— Robicie to dla zabawy? — Nie dawałem za wygran ˛

a. — Pami˛etam, ˙ze ´swi˛e-

ty Roy Mniejszy powiedział kiedy´s, ˙ze Olivia miała w sobie albo wielk ˛

a ´swiatło´s´c

albo gł˛eboki mrok.

— Słyszałam o tym. — Jednodniówka wybuchn˛eła ´smiechem, a˙z skurczyły

si˛e jej mi˛e´snie płaskiego brzucha.

— O co chodziło ´swi˛etemu?
Długo le˙zała bez słowa, a˙z w ko´ncu oparła si˛e na łokciu, by na mnie popatrze´c.
— Kiedy zamierzasz wróci´c do Małego Domostwa? — zapytała. Dziwnie za-

brzmiała w jej ustach ta nazwa. Wypowiedziała j ˛

a po raz pierwszy od naszego

spotkania. Mogło si˛e wydawa´c, ˙ze mówi o miejscu odległym i niedost˛epnym.

— Nigdy tam nie wróc˛e — stwierdziłem. — Obiecałem, ˙ze st ˛

ad nie odejd˛e.

— Och, z pewno´sci ˛

a ju˙z o tym zapomnieli. Nie b˛ed ˛

a ci robi´c trudno´sci. Nikt

ci˛e nie zatrzyma.

— A ty? — zapytałem, bo z jej słów niczego nie mogłem wywnioskowa´c. Ton

głosu wydawał si˛e tak oboj˛etny, ˙ze poczułem chłód w sercu. Dodałem pospiesz-
nie: — Nie chc˛e nara˙za´c si˛e na obci˛ecie j˛ezyka.

— Obci˛ecie j˛ezyka? — powtórzyła, wybuchaj ˛

ac ´smiechem. — Och, ogarn ˛

ich mrok i st ˛

ad te ponure my´sli. Teraz. . . — Odwróciła wzrok i zacisn˛eła usta,

jakby si˛e pomyliła, recytuj ˛

ac zagadk˛e, i mimo woli zdradziła rozwi ˛

azanie. Mnie

117

background image

jednak ono umkn˛eło. Po chwili dodała: — Roy ˙zartował. To znana gra słów. Patrz,
patrz, spadamy!

Pod nami — tak, tak, pod nami — chmury kł˛ebiły si˛e na niebie. Tajemniczym

sposobem przylgn˛eli´smy do poro´sni˛etego traw ˛

a gruntu i le˙zeli´smy spokojnie ze

skrzy˙zowanymi nogami, szybuj ˛

ac w stron˛e białych miast, ogromnych twarzy, gi-

gantycznych białych potworów; trzymali´smy si˛e za r˛ece, balansuj ˛

ac na dachu

´swiata, ze zdumieniem patrz ˛

ac na chmury sun ˛

ace w dole, na niebo zarosłe tra-

w ˛

a.

Lipiec min ˛

ał; na jednym stosie było siedem płytek odmierzaj ˛

acych czas, na

drugim pozostało ich pi˛e´c.

Dwójka dzieci z kalendarza odpoczywała w gł˛ebokim cieniu. Chłopczyk przy-

krył buzi˛e słomkowym kapeluszem, w ustach trzymał długie, ˙zółtawe ´zd´zbło; roz-
rzucił szeroko bose stopy. Dziewczynka w niebieskiej sukience siedziała obok,
patrz ˛

ac na płowe łany zbó˙z i czerwon ˛

a anielsk ˛

a wie˙z˛e ze sto˙zkowatym dachem.

Nad horyzontem wisiały ciemne chmury. Nadci ˛

agała letnia burza. Sierpie´n.

Tego lata własny dom na szczycie wzgórza, w cieniu dwu klonów; rozci ˛

a-

gał si˛e stamt ˛

ad pi˛ekny widok, cho´c wszelkie anielskie budowle znikn˛eły. Jed-

nodniówka nie nosiła sukienki; po prostu zrezygnowała z ubrania. Powierzchnia
naszego domku powstałego z cienia zmieniała si˛e w miar˛e, jak sło´nce w˛edrowało
po niebie; opaleni na br ˛

azowo go´scie przesuwali si˛e w ´slad za nim.

— Cztery s ˛

a bramy wzdłu˙z grzbietu — mrukn ˛

ał Houd. Chud ˛

a stop˛e oparł na

kolanie, szeroki kapelusz osłaniał mu twarz, z ust sterczała drewniana fajka. —
Sił nie wystarczy, by je otworzy´c. Takie jest moje zdanie.

— Przecie˙z s ˛

a otwarte — stwierdziła Jednodniówka, ziewaj ˛

ac szeroko. —

Upał sprawia, ˙ze jestem senna.

— Równie trudno byłoby je zamkn ˛

a´c — dodał Houd.

— Nie — odparła dziewczyna. — Wystarczy lekkie dotkni˛ecie. Wyobra´z so-

bie korytarz, w którym przeci ˛

ag kolejno otwiera drzwi Wszystkie stoj ˛

a otworem.

— Jeste´s zbyt pogodna i lekkomy´slna — oznajmił Houd, a Jednodniówka

ziewn˛eła i, le˙z ˛

ac na mi˛ekkiej trawie, przeci ˛

agn˛eła si˛e tak mocno, a˙z jej małe ´snia-

de piersi sprawiały wra˙zenie całkiem płaskich; spojrzała na mnie z sennym u´smie-
chem.

— Sło´nce chodzi w kółko — rzucił jeden z go´sci. — Wszyscy kr˛ecimy si˛e

w jednym miejscu.

Cie´n.
Wieczorem kto´s wydobył z worka kulist ˛

a lamp˛e, ale wiatr poniósł j ˛

a do Cen-

trum Usługowego. Pozostałe kule równie˙z tam poszybowały. Le˙zeli´smy obok sie-
bie, patrz ˛

ac, jak ksi˛e˙zyc odmienia nasz cienisty dom.

— Czy s ˛

adzisz — zacz˛eła, odsuwaj ˛

ac si˛e ode mnie niepostrze˙zenie — ˙ze

wzdłu˙z twego grzbietu tak˙ze znajduj ˛

a si˛e cztery bramy? Jak mo˙zna je otworzy´c?

— Nie mam poj˛ecia — odparłem, przysuwaj ˛

ac si˛e do niej.

118

background image

— Ja równie˙z.
Z daleka dobiegł grzmot, jakby olbrzym ukryty za horyzontem mamrotał przez

sen. Le˙zeli´smy bez ruchu, a dom utkany z cienia odsuwał si˛e coraz bardziej, a˙z
zalała nas zimna ksi˛e˙zycowa po´swiata.

Wrze´sniowa plakietka odmierzała czas; na jednym stosie było osiem płytek,

na drugim cztery.

— Poznaj˛e t˛e osob˛e — oznajmiłem, widz ˛

ac nowy obrazek. — Znam tak˙ze

tych dwoje.

— Jak to mo˙zliwe? — dopytywała si˛e Jednodniówka.
— Sama mi ich pokazała´s. Spójrz, ta staruszka ukazuje si˛e, gdy jest ponu-

ro i ciemno. Widzisz? Kryje si˛e w budynku, bo nie nadszedł jej miesi ˛

ac. Dzieci

wyszły na zewn ˛

atrz. . .

— Mylisz si˛e.
— Z nadej´sciem kolejnego miesi ˛

aca staruszka wyjdzie, a dzieciaki si˛e ukryj ˛

a.

— Nieprawda — odparła. — To przypadkowa zbie˙zno´s´c. Takich par jest mnó-

stwo. . .

— ´Swiatło´s´c i mrok — wpadłem jej w słowo. — Sama mi o tym mówiła´s,

pami˛etasz?

— Nie! — krzykn˛eła, jakby chciała, ˙zebym umilkł.
Patrzyli´smy na obrazek przedstawiaj ˛

acy złocisty dzie´n pó´znego lata. Dwójka

dzieci o radosnych twarzyczkach w˛edrowała, nios ˛

ac na ramionach torby, a w nich

spory ksi˛egozbiór. Dziewczynka z dum ˛

a trzymała w dłoni pi˛ekne wrze´sniowe

jabłko. Z pozoru plakietka nie ró˙zniła si˛e od innych; była na niej dwójka dzie-
ci, dziewczynka miała niebiesk ˛

a sukienk˛e, a podobizna namalowana była kolora-

mi typowymi dla danego miesi ˛

aca, jakby wyci´sni˛eto z niego barwne soki. Wrze-

sie´n był jak dojrzały owoc. Po raz pierwszy jednak pojawił si˛e w tle kto´s obcy;
u´smiechni˛ete maluchy zmierzały ku czerwonemu budynkowi z dwuspadowym da-
chem; w drzwiach czekała niska staruszka.

Nastrój był pogodny, ale zdawało si˛e, ˙ze lada chwila mrok przeniknie barwy.

Stara kobieta szykowała si˛e do wyj´scia, a dzieci lada chwila wejd ˛

a do ´srodka,

by przeczeka´c ciemne miesi ˛

ace. To chyba trafny opis? Zapewne nawet aniołowie

w odci˛etych od ´swiata miastach, gdzie nie ma pogody, wspominaj ˛

a, ˙ze w ciepłe

dni pó´znego lata stara kobieta czeka. . .

— Nie! — krzykn˛eła Jednodniówka i uciekła, zostawiaj ˛

ac mnie samego.

xxx
— Staram si˛e zrozumie´c — tłumaczyłem w pokoiku na antresoli, gdzie zna-

lazłem j ˛

a w´sród spi˛etrzonych poduszek. — Powinna´s u˙zywa´c prawdziwej mowy,

kiedy ze mn ˛

a rozmawiasz. Zaprowadziła´s mnie kiedy´s do komnaty, w której znaj-

duje si˛e sztuczna noga ´swi˛etego Roya. Na ´scianie wisiał domek, z którego za
jasno´sci wychodziło dwoje dzieci, a o zmroku pojawiała si˛e staruszka. Po´srodku

119

background image

widniało czterech nieboszczyków, którzy pozostaj ˛

a niezmienni. To ma zwi ˛

azek

z pogod ˛

a. Obrazki tak˙ze.

— Tak. Chodzi o pogod˛e.
— Jasne. Rzecz w tym, ˙ze kiedy byli´smy w komnacie, chmura zasłoniła sło´n-

ce, ale staruszka si˛e nie pokazała. Kiedy zaszedłem tam po twoim odej´sciu, była
wiosna, a mimo to starucha wyszła przed dom. . .

Jednodniówka le˙zała jak kot, z głow ˛

a opart ˛

a na dłoniach. Odwróciła si˛e, by na

mnie popatrze´c.

— A zatem chodzi o pogod˛e, tak? — zapytała.
— Nie wiem. O có˙z innego mogłoby chodzi´c? Czy mog˛e zapyta´c ci˛e o zdanie?
— Obrazki rzeczywi´scie odnosz ˛

a si˛e do pogody — stwierdziła, ponownie od-

wracaj ˛

ac głow˛e. — Aniołowie stworzyli je, by zapami˛eta´c kolejno´s´c miesi˛ecy.

Spełniaj ˛

a dobrze swoj ˛

a rol˛e. To wszystko.

— W takim razie dlaczego uciekła´s i zostawiła´s mnie samego?
Nie odpowiedziała. Le˙zała nieruchomo, a mimo to czułem, ˙ze znów mnie

opuszcza. Chwyciłem j ˛

a za rami˛e, próbuj ˛

ac zatrzyma´c uciekinierk˛e, ale mi

umkn˛eła.

´Snimy czasem, ˙ze trzeba ruszy´c w drog˛e, by wykona´c polecenie albo zadanie,

otrzymujemy szczegółowe wskazówki, ale po dotarciu na miejsce wychodzi na
jaw, ˙ze nie tam zd ˛

a˙zali´smy, ˙ze inn ˛

a wyznaczono nam misj˛e. Poszukiwana oso-

ba zmienia si˛e w zleceniodawc˛e. Przedmiot staje si˛e miejscem, a miejsce rzecz ˛

a

zamkni˛et ˛

a w szkatułce albo wzbudzaj ˛

ac ˛

a groz˛e wiadomo´sci ˛

a. Cel jest nieosi ˛

agal-

ny, bo stale si˛e zmienia. Mimo to ´sni ˛

acy pragnie wypełni´c misj˛e, nie zwa˙za na

niespodzianki, wytrwale próbuje spełni´c wol˛e kapry´snego mocodawcy.

W ko´ncu budzi si˛e i odkrywa, ˙ze nie ma ˙zadnej misji do spełnienia.
— Jednodniówko — szepn ˛

ałem, dotykaj ˛

ac policzkiem jej włosów, które opa-

dły na twarz. — Jednodniówko, powiedz, ˙ze nie ma zimy; przekonaj mnie, ˙ze
zima nie powróci, a ja ci uwierz˛e.

background image

DRUGA FASETA

Był wietrzny, d˙zd˙zysty dzie´n, który dla mnie stanowił pocz ˛

atek listopada, na-

tomiast wedle kalendarza okazał si˛e dwudziestym wrze´snia. Na ˙zyczenie Zhin-
sinury odwiedziłem Dom Dwudziestu O´smiu Zapachów. Kobieta siedziała nad
plakietkami do odmierzania czasu; przed ni ˛

a le˙zał wrze´sniowy obrazek.

— Zastanawiałe´s si˛e, kim s ˛

a te dzieci? — zapytała.

— Tak — odparłem.
— Para maluchów — stwierdziła. — Jak w innych miesi ˛

acach. Ta w gł˛ebi to

staruszka, do której id ˛

a w tym miesi ˛

acu po nauk˛e. — U´smiechn˛eła si˛e do mnie

podkr ˛

a˙zonymi oczyma, które zawsze sprawiały wra˙zenie smutnych. Du˙z ˛

a maje-

statyczn ˛

a głow˛e dodatkowo powi˛ekszała puszysta siwa czupryna. U´smiech był

przyjazny i naturalny.

— Jak sobie radzisz, chłopcze z Małego Domostwa?
— Doskonale — stwierdziłem. Wolałbym na tym poprzesta´c, ale w takim wy-

padku Zhinsinura nie mogłaby wywnioskowa´c z mego tonu, co naprawd˛e my´sl˛e,
jakie s ˛

a zalety i wady mego obecnego ˙zycia. — Czy mo˙zesz mi wyja´sni´c, czym

jest list od doktor Boots?

Obok pracowały lub odpoczywały inne osoby, w´sród nich moi znajomi. Przy-

wykłem do tego, ˙ze w Centrum Usługowym ci ˛

agle kto´s si˛e na mnie gapi; wolał-

bym porozmawia´c z Zhinsinur ˛

a na osobno´sci, ale w Rejestrze nie było takiego

zwyczaju. S ˛

asiedzi przygl ˛

adali mi si˛e z ogromnym zainteresowaniem.

— To zwykły list — odparła. — Od doktor Boots.
Czułem na sobie wzrok gapiów. Patrzyłem, jak Zhinsinura wodzi długimi pal-

cami po gładkich brzegach plakietek.

— Chciałbym si˛e czego´s dowiedzie´c — zacz ˛

ałem ostro˙znie.

— Ch˛etnie ci pomog˛e.
— S ˛

adz˛e, ˙ze wiem, co Jednodniówka miała na my´sli. Jeste´scie mrokiem

i ´swiatło´sci ˛

a. Niełatwo si˛e w tym rozezna´c. Wydawało mi si˛e, ˙ze znalazłem ´scie˙z-

k˛e, my´sl przewodni ˛

a o nadchodz ˛

acej zimie, ale to była kolejna zagadka. Jednod-

niówka powiada, ˙ze zagadki to odpowiedzi.

— Ka˙zda szarada stanowi zarazem własne rozwi ˛

azanie — przytakn˛eła Zhin-

sinura. — To proste. Z drugiej strony jak to mo˙zliwe, by zagadka jednocze´snie

121

background image

zawierała odpowied´z? Nie my´sl, ˙ze z ciebie kpi˛e. W głowie mi to nie postało.
Mamy do czynienia z tajemnic ˛

a. Prawdomówcom trudno jest uwierzy´c, ˙ze istnie-

j ˛

a takie sekrety. W tym cały problem. Chcesz pozna´c jej tajemnic˛e, ale nie zdajesz

sobie sprawy, o co wła´sciwie pytasz; ona nie mo˙ze ci odpowiedzie´c, póki sama
si˛e tego nie dowie. Jednodniówka nie chce pozna´c własnych sekretów.

— Jak mo˙ze ukrywa´c sekret nieznany samej sobie?
Gapie odwrócili głowy. Nie podobała im si˛e ta rozmowa; młodsi byli zdegu-

stowani; starsi przestali słucha´c. Zhinsinura splotła tylko palce i pochyliła si˛e ku
mnie z u´smiechem.

— Czym jest prawdziwa mowa? — zapytała. — Tajemnica za tajemnic˛e.
— Nie robimy z tego sekretu — odparłem. — Jeste´smy w prawdziwej mowie

tak biegli, ˙ze zapomnieli´smy, na czym polega.

— Otó˙z to — stwierdziła, rozło˙zywszy r˛ece. — W tym cała trudno´s´c.
Przypomniały mi si˛e słowa Barwy Czerwieni, która twierdziła, ˙ze linia Szeptu

nie tyle zachowuje dyskrecj˛e, co z góry wyklucza mo˙zliwo´s´c ujawnienia tajemni-
cy.

— Jest co´s — powiedziałem wolno, jakbym postradał rozum — co chciałbym

wiedzie´c. Musi by´c na to sposób, bo wy tu jeste´scie ´swiadomi, w czym rzecz. Sko-
ro nie mo˙zna tajemnicy wyrazi´c słowami, znajd˛e inn ˛

a metod˛e, byle si˛e nauczy´c

tego, co umiecie.

— Czy zdajesz sobie spraw˛e, o co prosisz? — powiedziała cicho Zhinsinura,

wpatruj ˛

ac si˛e we mnie smutnymi oczyma, podkr ˛

a˙zonymi od ustawicznego pa-

trzenia. — Jedno musisz wiedzie´c o sekretach oraz ich odkrywaniu; raz poznane
zostaj ˛

a w pami˛eci na zawsze. Staj ˛

a si˛e twoj ˛

a tajemnic ˛

a. Nie b˛edziesz mógł o nich

zapomnie´c. To droga bez powrotu.

— Jak mur przechodni.
— Mur przechodni? — powtórzyła z u´smiechem. — Co´s takiego nie istnieje.
Przy s ˛

asiednich stolikach rozległ si˛e dobrotliwy chichot, jakby wła´sciwy ˙zart

został przytoczony w odpowiednim czasie. ´Smiech obudził płowego kota o tygry-
siej sier´sci i posturze; na imi˛e było mu Fa’afa, trzymał si˛e zawsze blisko Zhinsi-
nury, która uspokajaj ˛

acym gestem pogłaskała go po głowie na znak, ˙ze mo˙ze dalej

spa´c.

— Jak ci wiadomo — ci ˛

agn˛eła — Przymierze nie kochało prawdomówców.

By´c mo˙ze przes ˛

adziła o tym pow´sci ˛

agliwo´s´c ich kobiet, jako ˙ze w dawnych cza-

sach trzymały si˛e od niego z daleka, a po katastrofie w miar˛e mo˙zliwo´sci pomaga-
ły jej ofiarom, ale tylko w´sród swoich. Przymierze nie mogło si˛e pogodzi´c z tym,

˙ze przetrwali´scie bez jego pomocy. Dopiero gdy kobiety poniosły w ´swiat wie´s´c

o kresie Drogi Przymierza, Olivia przybyła do waszego gniazda. Mi˛edzy dwiema
gromadami nie nast ˛

apiło pojednanie; co gorsza, współpracownice Olivii usiłowa-

ły jej przeszkodzi´c. Tak dawniej bywało. Od wielu pokole´n odmiennymi drogami
zmierzali´smy ku wiekowi dojrzałemu. Wiem co´s o tym; wielokrotnie odwiedza-

122

background image

łam Małe Domostwo, ale to było dawno i nie potrafi˛e stwierdzi´c, czy wspomnie-
nie jest mroczne, czy ´swietliste. Spotkałam tam pewnego młodzie´nca. . . Dzi´s jest
pewnie staruszkiem, o ile jeszcze ˙zyje. Prosił mnie, abym z nim została i osia-
dła mi˛edzy wami. Bardzo tego pragn˛ełam, ale miałam wiele obaw. On si˛e okazał
rozs ˛

adniejszy; w gruncie rzeczy oboje byli´smy ´swiadomi, ˙ze brniemy w ´slepy

zaułek. Mimo wszystko s ˛

adz˛e, ˙ze trudniej jest ˙zy´c tu przybyszom stamt ˛

ad. Twoja

dziewczyna daje sobie rad˛e, ale to kuzynka, ty za´s. . . Có˙z, nie chc˛e budzi´c w tobie
obaw.

Odwróciła wzrok i uniosła r˛ek˛e, poprawiaj ˛

ac bransolety. Zabrzmiał wieczorny

dzwon. Po chwili namysłu dodała:

— Masz racj˛e, twierdz ˛

ac, ˙ze brakuje ci wiedzy, i słusznie zakładasz, ˙ze mo˙z-

na j ˛

a uzupełni´c, byle nie o tej porze roku. Co wi˛ecej, jest na to dla ciebie zbyt

wcze´snie. Zosta´n, słuchaj innych, zdobywaj wiedz˛e. Nie pro´s o nic, co nie zosta-
nie ci ofiarowane. — Przesun˛eła znacznik z dwudziestego na dwudziesty pierw-
szy dzie´n miesi ˛

aca. — Twierdzisz, ˙ze Jednodniówka mówi do ciebie zagadkami.

W takim razie i ja dorzuc˛e swoj ˛

a. Zrobi˛e to bez obaw, skoro: A — nie b˛edzie

to szarada, cho´c pewnie uznasz inaczej; Be — je´sli tu zostaniesz, to raczej na
swoich warunkach ni˙z na miejscowych; Ce — dzi´s jest dobry dzie´n na zagadki.
Słuchaj zatem mojej szarady. Zawi ˛

azujesz supełek na chustce, ˙zeby o czym´s pa-

mi˛eta´c, i wszystko jest w porz ˛

adku do chwili, gdy zapomnisz o supełku. Szkoda

jest podwójna, a sprawa na wieki stracona. Kalendarz jest takim supełkiem, a list
od doktor Boots to sposób, by zapomnie´c po raz wtóry, na dobre. Pewnie szu-
kasz w tym my´sli przewodniej. Wiem, czym jest wasza ´Scie˙zka. Je´sli chcesz i´s´c
utartym szlakiem, powiniene´s rozumowa´c w ten sposób: ´scie˙zka to jedynie nazwa
miejsca, w którym znajdziesz samego siebie. Dalej jest tylko opowie´s´c. Zmiana
miejsca to pocz ˛

atek nowej historii. Jednych opowie´sci słucha si˛e ch˛etnie, innych

nie. Tak rozumiem ´swiatło´s´c i mrok.

Siedziałem przed ni ˛

a zasłuchany, z głow ˛

a pochylon ˛

a nad wrze´sniow ˛

a plakiet-

k ˛

a. Pewnie zrozumiałbym, w czym rzecz, gdybym w całym moim ˙zyciu chocia˙z

raz usłyszał opowie´s´c, która nie zawiera prawdy.

xxx
— Zbyła ci˛e? — zapytała Jednodniówka. Siedziała w´sród koszyków napełnio-

nych jabłkami, które wniesiono przez mur przechodni. Pomagała dzieciom prze-
biera´c owoce, wyszukuj ˛

ac te nadpsute, gro´zne dla innych.

— Nie — odparłem. — Chyba nie odszedłem z niczym.
— To dobrze — mrukn˛eła. Podała mi jabłko wypolerowane o gwia´zdzist ˛

a

szat˛e, rumiane jak policzek, l´sni ˛

ace oran˙zem i czerwieni ˛

a.

´

Zle oceniłem jej sposób mówienia. Nie był wcale zawoalowany. Brakowało

mu tylko przejrzysto´sci, jakby mgła zrodzona w´sród słów odebrała mu przyrodzo-
n ˛

a jasno´s´c. Bywa, ˙ze jesienne opary powstaj ˛

a znad gruntu, ale niebo ponad nimi

jest czyste. Zhinsinura podsun˛eła mi wszelkie mo˙zliwe wymówki, dzi˛eki którym

123

background image

mogłem unikn ˛

a´c poznania tajemnic jej ludu; nie wiedziała jednak, ˙ze zacz ˛

ałem je

zgł˛ebia´c nad le´sn ˛

a sadzawk ˛

a. . . a nawet wcze´sniej, gdy jako mieszkaniec Małe-

go Domostwa grałem w kolanka. Tamte chwile wydawały si˛e teraz równie odległe
w czasie jak wysokie loty aniołów. Od pocz ˛

atku wiedziałem, ˙ze nie mam odwrotu.

Ani razu nie przyszło mi do głowy, by si˛e obejrze´c.

Wyobra´z sobie, ˙ze Zhinsinura miała racj˛e. Chodzi o mur przechodni. Co´s ta-

kiego nie istnieje.

Czy˙zby?
Chc˛e powiedzie´c, ˙ze to nie jest ˙zaden konkret, jak na przykład drzwi, tylko ra-

czej pewien stan. W tym wypadku chodzi o spr˛e˙zenie powietrza u wej´scia budynku,
co zmienia stan i g˛esto´s´c. Podobnie jest z lodem; to inny stan skupienia zwykłej
wody.

Naprawd˛e?
Wydaje mi si˛e, ˙ze przed laty stosowano takie rozwi ˛

azanie, by łatwiej ogrza´c

budynki. To mechanizm wytwarzaj ˛

acy ciepło. . .

Zapewne. W takim razie domek wisz ˛

acy na ´scianie jest zwykłym baroter-

mem. . . baromem. . . urz ˛

adzeniem do okre´slania pogody. Czy wszystko da si˛e

wytłumaczy´c tak zwyczajnie? Jak to mo˙zliwe, ˙ze posiadaj ˛

ac tak ogromn ˛

a wiedz˛e,

nie jeste´scie w stanie niczego zrozumie´c?

Wybacz.
Nie rób sobie wyrzutów. Problem w tym, ˙ze pora na wyj ˛

atkowo trudn ˛

a cz˛e´s´c

opowie´sci; niełatwo było przetrwa´c tamte wydarzenia i trzeba wiele trudu, by
je przedstawi´c we wła´sciwy sposób. Je´sli nie pojmiesz, w czym rzecz, opowie´s´c
straci wszelki sens. Musisz zobaczy´c oczyma wyobra´zni mnie oraz tamte miejsca;
w przeciwnym razie w ogóle nie zaistniej˛e.

Rozumiem. Mów dalej.
W pa´zdzierniku Dom Dwudziestu O´smiu Zapachów napełnił si˛e mieszanin ˛

a

woni. Był tam podłu˙zny blat z tworzywa przypominaj ˛

acego drewno, a za nim

ogromne lustro, poplamione i zm˛etniałe. Widniały na nim dwie postaci: m˛e˙zczy-
zna w fartuchu i wysokim kapeluszu oraz chłopiec, któremu podawał co´s w ro-
dzaju gigantycznego czwórdzbanka. Ci z Rejestru wyrabiali i przechowywali me-
dykamenty w Domu Dwudziestu O´smiu Zapachów. U sufitu wisiały p˛eki korzeni,
na płachtach z plastiku le˙zały stosy zmi˛etych li´sci i suszonych p ˛

aczków kwiato-

wych. W du˙zych piecach ze stali nierdzewnej oraz w pojemnikach umieszczonych
za lustrem trwało przypiekanie, czyszczenie i mieszanie substratów. Ogorzały,
u´smiechni˛ety Houd przygl ˛

adał si˛e temu, trzymaj ˛

ac w r˛eku fili˙zank˛e napełnion ˛

a

zamieszaniem.

Zamieszaniem?
Zamieszanie powstaje z li´sci oraz innych składników zalanych wrz ˛

atkiem. S ˛

a

ró˙zne rodzaje zamieszania; jedne stawiaj ˛

a na nogi, inne ułatwiaj ˛

a zasypianie, mo-

g ˛

a doda´c sił albo wywoła´c osłabienie, wzmacniaj ˛

a rozum albo sprowadzaj ˛

a głu-

124

background image

pot˛e, rozgrzewaj ˛

a i powoduj ˛

a uczucie chłodu. Houd twierdził, ˙ze miesza w nich

´swiatło´s´c i mrok; dzi˛eki temu mo˙zna si˛e wył ˛

aczy´c na chwil˛e i my´sle´c o konkret-

nym zamieszaniu, odsun ˛

awszy na bok wszystkie inne sprawy.

Wszystkie inne sprawy?
Twierdził, ˙ze to zale˙zno´s´c.
W zatłoczonym budynku suszyły si˛e tak˙ze p˛eki długich złotawych li´sci, które

Houd i jego ziomkowie palili w niewielkich fajeczkach; du˙zo tego szło. Dym był
gorzki i złotawy jak tajemnicze li´scie. Wisiały nad kalendarzem; obrazek na pa´z-
dziernikowej plakietce wyobra˙zał dwoje dzieci rzucaj ˛

acych do ogniska nar˛ecza

po˙zółkłych li´sci. Houd przeło˙zył kart˛e; listopadowe maluchy szły obj˛ete ramio-
nami w´sród bezlistnych drzew, na których przysiadły wrzaskliwe czarne wrony.
W gł˛ebi spadał na ziemi˛e suchy brunatny li´s´c, a gał˛ezie wygi˛ete jak czarne kreski
sugerowały silny wiatr.

S ˛

adz˛e, ˙ze Houd, niczym ja sam, był z listopada. Okutany po uszy, ch˛etnie prze-

siadywał całymi dniami na grubym pniu le˙z ˛

acym przy kamiennym placu otoczo-

nym budynkami Centrum Usługowego. Tam mo˙zna go było zasta´c. Biały obłok
unosz ˛

acy si˛e z jego fajki przypominał dym po˙zółkłych li´sci rzucanych do ogniska.

Wokół jego pnia le˙zały stosy szarego listowia; skór˛e miał listopadow ˛

a — brunatn ˛

a

niczym łupina orzecha, z przebarwieniami jak drzewne słoje.

— Li´scie smakuj ˛

a inaczej ni˙z chleb — tłumaczył. — Takie palenie nie wyjdzie

ci na dobre; je˙zeli przesadzisz, mo˙zesz przypłaci´c to ˙zyciem. Takie było zdanie
aniołów, którzy palili li´scie zawini˛ete w papier. . . Zapewniam, ˙ze ten smak mo˙zna
polubi´c i wtedy miło jest zapali´c. — Podał fajk˛e Jednodniówce, która odsun˛eła j ˛

a,

krzywi ˛

ac twarz; ja nie odmówiłem. Dym był cierpki i gorzkawy, dobry na jesienne

dni, ciemny, zalatuj ˛

acy spalenizn ˛

a.

— Mo˙zna teraz pozna´c tajemnice niedost˛epne przez wi˛eksz ˛

a cz˛e´s´c roku. To

jest miesi ˛

ac, w którym ukazuje si˛e Miasto. — Houd wci ˛

agn ˛

ał nosem powietrze

i wsun ˛

ał cybuch fajki mi˛edzy z˛eby, tak jak lubił.

— Miasto — rozległ si˛e cichy głos, w którym pobrzmiewał zachwyt i trwo-

ga. — Opowiedz nam o nim. Opowiedz o Mie´scie.

— Wyobra´zcie sobie dzie´n taki jak dzisiejszy — zacz ˛

ał Houd, unosz ˛

ac ˙zółta-

w ˛

a dło´n. — Po bezkresnym niebie wiatr gna skł˛ebione chmury, a dmie tak moc-

no, ˙ze mo˙zna go niemal zobaczy´c. Wiadomo, ˙ze wkrótce spadnie chłodny deszcz.
Widzicie t˛e chmur˛e podobn ˛

a do burego kota? Lada chwila wielki kocur ziewnie,

a z jego otwartej paszczy wysunie si˛e Miasto barwy szarego kamienia albo skutej
mrozem ziemi. Aniołowe wyrwali je z ziemi niczym korze´n. Szybuje teraz daleko
i wysoko, ale nadal mo˙zna dostrzec zarysy smukłych kwadratowych wie˙z przypo-
minaj ˛

acych skalne kryształy, brył˛e gruntu wyrwan ˛

a z ziemskich trzewi, stercz ˛

ace

korzenie drzew, zerwane mosty i ukryte w tunelach podziemne drogi wiod ˛

ace do-

nik ˛

ad. Chmury b˛ed ˛

a si˛e kł˛ebi´c wokół Miasta jak dym, który je przed wiekami spo-

wijał. Dlatego nie zobaczymy go wyra´znie, chyba ˙ze si˛e zbli˙zy, co nie jest pewne,

125

background image

bo w ka˙zdej chwili mo˙ze znikn ˛

a´c w´sród chmur jak złudna wizja. Przy odrobinie

szcz˛e´scia dane nam b˛edzie ujrze´c ´swietlne refleksy w niezliczonych szybach, ma-
jestatyczny lot kolosa obracanego wiatrem jak ogromne koło. Na opustoszałych
ulicach, gdzie nie ma ´sladu ˙zycia, ujrzymy nieboszczyków z kamienia albo inne-
go tworzywa, zamarłych w martwocie pozornego ˙zywota, pogr ˛

a˙zonych we ´snie,

nieruchomych.

— Dreszcz człowieka przebiega.
— Ciekawa historia — rzuciła Jednodniówka, obejmuj ˛

ac si˛e ciasno w talii.

— Taki to miesi ˛

ac — dodał Houd. — ´Swiat wzdraga si˛e, przeczuwaj ˛

ac nadej-

´scie zimy.

Wystarczy posłucha´c tej opowie´sci, by poczu´c dreszcz. ´Swi˛ety Roy Mniejszy

nazywał obłoki niebia´nskimi miastami. Houd opowiadał o mie´scie w´sród chmur
czyli siedzibie czterech nieboszczyków, by postraszy´c dzieciaki, przyprawiaj ˛

ac

je o listopadowy dreszcz emocji. Dawno temu, gdy mbabie zgin˛eły okulary, Sied-
mior˛eki usiłował poprawi´c jej humor, mówi ˛

ac, ˙ze wszystkie zaginione przedmioty

trafiaj ˛

a do niebia´nskiego miasta. Sło´nce zachodziło w aureoli anielskich dymów;

niebo było nim zasnute, a wieczorne powietrze pachniało spalenizn ˛

a.

— Zima mimo wszystko nadchodzi — oznajmiłem.
— Zima nast˛epuje — odparł Houd — we wła´sciwym czasie. Wci ˛

agn ˛

ał dym

z fajki i dodał z u´smiechem: — Taka jest zale˙zno´s´c. — Wszyscy poza mn ˛

a parsk-

n˛eli ´smiechem. To jasne, ˙ze nie było mi do ´smiechu.

xxx
Puszcza wokół kamiennego placu, gdzie znajdowało si˛e Centrum Usługowe,

przypominała dwa paluchy olbrzymiej łapy gotowe zgnie´s´c osad˛e jak robaka,
i ró˙zniła si˛e od lasu wokół Małego Domostwa, który przed zim ˛

a zdawał si˛e rzed-

n ˛

a´c. Puszcza była znacznie wi˛eksza od naszych lasów i w przeciwie´nstwie do

nich jesieni ˛

a jakby pot˛e˙zniała; obro´sni˛ete bluszczem gmachy Centrum Usługowe-

go bardziej ni˙z na wiosn˛e sprawiały wra˙zenie wtopionych w okoliczny bór. Droga
majaczyła jeszcze w´sród ciemnych pni, ale wkrótce miała sta´c si˛e niewidoczna.

Puszcza była pot˛e˙zna; nasz ´swiat cechowała opieszało´s´c i moc. Las ogarn ˛

Centrum Usługowe, a z nadej´sciem zimy strumienie popłyn˛eły Drog ˛

a, niszcz ˛

ac

jej nawierzchni˛e. S ˛

adz˛e, ˙ze Małe Domostwo tak˙ze zostanie wchłoni˛ete; okoliczne

mosty si˛e zawal ˛

a, ´scie˙zki prowadz ˛

ace w szeroki ´swiat stan ˛

a si˛e niedost˛epne — nie

od razu, lecz to nieuchronne. Zima odmieni ludzkie siedziby i zawładnie nimi bez
reszty; suche li´scie spi˛etrz ˛

a si˛e za budynkami Centrum Usługowego, pokryj ˛

a ka-

mienny plac i wcisn ˛

a si˛e do chatki, gdzie mieszka Blask; oblepi ˛

a równie˙z pokryte

szronem dachy Małego Domostwa i przykryj ˛

a grub ˛

a warstw ˛

a ptasie odchody oraz

zeszłoroczne gniazda.

W naszym gnie´zdzie pami˛eta si˛e o zmaganiach toczonych ze ´swiatem, cho´c

wola walki osłabła. Rejestr doktor Boots jest w trudniejszym poło˙zeniu, bo miesz-
ka w ogromnej i niecierpliwej puszczy, podczas gdy my zaj˛eli´smy dolin˛e ospałej

126

background image

rzeki; zapewne dlatego mieszka´ncy lasu dali za wygran ˛

a; nie próbuj ˛

a powstrzy-

ma´c naporu ´swiata, a walka, zwyci˛estwo i kl˛eska aniołów poszły tu w niepami˛e´c.
Tak wła´snie było; fundament ich egzystencji stanowił problem, o którym starali
si˛e zapomnie´c.

Doktor Boots przebywała w´sród swoich, bo zim˛e zwykła sp˛edza´c w czterech

´scianach; wchodziła po schodach na antresol˛e, a mur przechodni nie był dla niej

przeszkod ˛

a, mogła zatem wyj´s´c i popatrze´c w oczy moim znajomym, cho´c mnie

nie było dane jej ujrze´c.

Ci z Rejestru mogli si˛e wyda´c dziecinni; to nagłe przechodzenie od rado´sci do

smutku, gadanina o mroku i ´swiatło´sci, ustawiczne i bezsensowne kłótnie o dro-
biazgi. W gruncie rzeczy nie byli wcale dziecinni, tylko starzy — nie wiekowi,
lecz dojrzali; mieli swoj ˛

a histori˛e, dawn ˛

a wiedz˛e, odwieczne obyczaje, staran-

nie przestrzegane i dokładnie okre´slone zasady post˛epowania. Nie mie´sciło mi
si˛e w głowie, ˙ze z minuty na minut˛e zmieniaj ˛

a si˛e w niefrasobliwe dzieciaki, ba-

raszkuj ˛

ace niczym koci˛eta; wczoraj i jutro traktowali jak senn ˛

a wizj˛e, a mimo to

sprawiali wra˙zenie roztropnych.

Tak. ˙

Zyli jak we ´snie. . . S ˛

adziłem, ˙ze z nadej´sciem zimy Jednodniówk˛e ogar-

nie smutek; no wiesz, mrok; tymczasem wcale si˛e nie zmieniła. Tajemnica ´swia-
tło´sci i mroku dotyczy dni, chwil, ale nie pór roku. Szukali´smy na antresoli ci-
chych zak ˛

atków i przesiadywali´smy tam o zmierzchu. Niekiedy bywała smutna

o tej porze, a wła´sciwie udzielał jej si˛e smutek wieczornych godzin. Wyjmowali-

´smy lamp˛e z ukrycia, cho´c to jeszcze nie było konieczne, i udawali´smy, ˙ze zapa-

dła noc. Skóra dziewczyny, opalona latem, pobladła, ciemne włosy spływały na
ramiona. ´Snili´smy we dwoje, otoczeni ludzk ˛

a gromad ˛

a. Zawstydzenie pokrew-

ne obyczajom Rejestru sprawiło, ˙ze nie chciała wspomina´c zdarze´n, które miały
miejsce gdzie indziej, jakby udawała, ˙ze wcale nie nast ˛

apiły. W gruncie rzeczy

trudno to nazwa´c zawstydzeniem. Jednodniówka nie chciała, by fakty nabierały
znaczenia; czas musi płyn ˛

a´c, nic wi˛ecej. Jak we ´snie, nie miała przeszło´sci. Wy-

rzekła si˛e słów, bo ich nie potrzebowała.

Wtedy si˛e ockn ˛

ałem. Wiem, ˙ze ´sniłem, a teraz ˙zyj˛e na jawie.

background image

TRZECIA FASETA

Mnóstwo ´sniegu spadło w miesi ˛

acu, który w kalendarzu oznaczony był ob-

razkiem przedstawiaj ˛

acym ciepło ubrane dzieci; ze ´snie˙znych kul uło˙zyły dziwn ˛

a

posta´c z gał ˛

azkami zamiast r ˛

ak, w kapeluszu charakterystycznym dla m˛e˙zczyzn

z Rejestru. Potem nadszedł luty. Pewnego dnia siedzieli´smy na antresoli, obserwu-
j ˛

ac ´snieg, który z wolna przechodził w deszcz. Ciemne drzewa ociekaj ˛

ace kropla-

mi wody zdawały si˛e sun ˛

a´c ku nam powoli, ale daleko nie zaszły. Jednodniówka

przytulona do Broma w skupieniu obgryzała paznokcie do ulubionej długo´sci i po-
lerowała je o chropowaty mur. Wokół nas słyszało si˛e zimowe opowie´sci o małych
le´snych wrotach, do których prowadzi wydeptany szlak, a za nimi ja´snieje ´swia-
tło´s´c; przez szpar˛e wida´c ciekawskie ´slepia.

To jest czas, gdy ci z Rejestru oddaj ˛

a si˛e lenistwu; gdyby zało˙zy´c, ˙ze umiej ˛

a

czeka´c, mo˙zna by powiedzie´c, ˙ze jedynym ich zaj˛eciem staje si˛e wtedy czekanie
na wiosn˛e. Wtedy rodziło si˛e u nich najwi˛ecej dzieci, a terminy zostały uprzednio
starannie wyliczone. Mieli´smy w pobli˙zu gromadk˛e skupion ˛

a wokół noworod-

ka; zapewne była to dziewczynka, bo wszyscy okropnie si˛e nad tym male´nstwem
roztkliwiali. Dwoje starszych dzieci stało nad otwartym kufrem, raz po raz zmie-
niaj ˛

ac ubrania; jedno zdj˛eło połyskliwy czarny pas, wymieniaj ˛

ac go na kudła-

t ˛

a peruk˛e oraz sztuczne futro. Maluchy obwieszały si˛e bi˙zuteri ˛

a i poplamionymi

szarfami, przymierzały zegarki i stare koszule, obracały si˛e ˙z ˛

adne uwag na temat

swego wygl ˛

adu i popiskiwały z zachwytu. Moim zdaniem najładniej wygl ˛

ada-

ły, gdy zamiast łachów ukazywała si˛e jasna skóra. Mimo woli podsłuchiwali´smy
dzieci˛ece rozmowy, cho´c głosy były stłumione i niezbyt wyraziste.

— Drzwi na zakr˛ecie — mamrotał senny bajarz siedz ˛

acy w pobli˙zu. — Uchy-

laj ˛

a si˛e nieco, a szpar ˛

a wchodzi zima, która mrozi nam serca.

Przypomniałem sobie, jak Blask okutany po czubek nosa powtarzał, ˙ze ´swiat

jest mały.

Tak, tak; wspomniałem, ˙ze tamci s ˛

a roztropni i uwa˙zni, gdy idzie o ich spra-

wy. Nie zgin ˛

a; Rejestr sobie na to nie pozwoli, mimo ˙ze czasami wydawało mi

si˛e, jakoby taki mieli cel. Porwie ich nurt czasu, bo po raz wtóry i na dobre pu-

´scili w niepami˛e´c dawne zmagania człowieka ze ´swiatem, dwukrotnie i na dobre

zapomnieli o supełkach wi ˛

azanych przez ludzi dla pami˛eci; niczym stworzenia

128

background image

zamkni˛ete w swych muszlach daj ˛

a si˛e unosi´c pr ˛

adom, jak koty nie zdradz ˛

a niko-

mu swych zamiarów, wci ˛

a˙z na nowo odliczaj ˛

ac dwana´scie pór roku, a tymczasem

las i woda pochłon ˛

a anielskie wytwory, Drog˛e, a mo˙ze nawet Małe Domostwo. . .

— Luty jest najkrótszym miesi ˛

acem — tłumaczyła Jednodniówka, ostro˙znie

drapi ˛

ac si˛e w policzek, by sprawdzi´c, czy paznokcie s ˛

a dobrze spiłowane — ale

najbardziej si˛e dłu˙zy.

W wielkiej sali na parterze koty czuły si˛e jak u siebie w domu, na równi z lud´z-

mi, w´sród których spacerowały powoli. Wspomniałem o kotach zamieszkałych
w Małym Domostwie; o ludziach z Rejestru powiedziałbym raczej, ˙ze mieszkaj ˛

a

u swoich kotów. Wygl ˛

adem ró˙zniły si˛e zreszt ˛

a od naszych. Houd powiedział mi,

˙ze koty Rejestru pochodziły z innej grupy ni˙z znane mi zwierzaki. Mo˙zna powie-

dzie´c, ˙ze przodkowie wielkich, spokojnych i m ˛

adrych kocurów zostali stworzeni

przez aniołów, którzy zmienili dawn ˛

a koci ˛

a ras˛e metodami stosowanymi do prze-

kształcania istot ludzkich; obu przemian dokonano z tego samego powodu: dla
wygody. Przez wiele pokole´n kontrolowano rozwój nowej rasy przez dobór od-
powiednich matek i reproduktorów. Wielkie koty rzadko polowały, ch˛etnie nato-
miast jadły ˙zywno´s´c szykowan ˛

a dla nich w kuchniach Domu Dwudziestu O´smiu

Zapachów; niezwykle rzadko wydawały rozpaczliwe bolesne j˛eki przypominaj ˛

a-

ce dzieci˛ecy płacz, które zdarzało mi si˛e słysze´c w lasach otaczaj ˛

acych Małe Do-

mostwo. Wspomniałem, ˙ze ci z Rejestru sprawiali wra˙zenie dojrzałych, lecz gdy
obserwowałem spaceruj ˛

ace koty, przyszło mi do głowy, ˙ze one s ˛

a dorosłe, a ludzie

to ich małe. Jak dziatwa poznaje zasady, na´sladuj ˛

ac dorosłych, tak ci z Rejestru

uczyli si˛e ˙zycia od swych kotów.

Byłem dumny z tych paru odkry´c. Nie zdawałem sobie sprawy, ˙ze jestem bli-

sko prawdy, wi˛ec i tak na nic si˛e nie zdały.

Zhinsinura z gromad ˛

a ziomków weszła przez mur przechodni; mieli na sobie

mnóstwo łachów, bo liczne warstwy najlepiej chroniły przed zimnem.

— Wyruszamy do lasu — oznajmiła stara. — Chod´zcie z nami.
— Po co? — dopytywała si˛e Jednodniówka.
— Kotka zagin˛eła. Trzeba j ˛

a ratowa´c.

Puff, bardzo stara i osłabiona kocica o jasnorudej zmierzwionej sier´sci, ´slepa

na jedno oko. . . Gdy ubierali´smy si˛e z mozołem, Zhinsinura oznajmiła, ˙ze kotki
nie ma od dwóch dni. Gdyby Brom albo Fa’afa znikn˛eli na tak długo, nikt by si˛e
nie przej ˛

ał, ale Puff sama, i to zim ˛

a. . . Kobieta zacz˛eła nas pop˛edza´c.

W lesie było mokro, ciemno, okropnie. Si ˛

apił deszcz. Nie s ˛

adziłem, by w˛e-

drowcy znale´zli w puszczy cokolwiek poza błotem i topniej ˛

acymi zaspami ´snie˙z-

nymi. Mimo to maszerowali ´smiało, jakby widzieli ´scie˙zk˛e. Wkrótce gromada si˛e
rozproszyła i straciłem z oczu reszt˛e poszukiwaczy. Brn ˛

ałem przez las w towarzy-

stwie nieznajomego m˛e˙zczyzny okutanego w szare łachy tak, ˙ze było mu wida´c
jedynie oczy. Rozrzucał kosturem brudny ´snieg i dyszał ci˛e˙zko, wypuszczaj ˛

ac

przez nos kł˛eby pary.

129

background image

— Pomó˙z — mrukn ˛

ałem, czuj ˛

ac, ˙ze moja stopa uwi˛ezła pod ´sniegiem.

— Psia pogoda — stwierdził nieznajomy.
— Co mówiłe´s? — zapytałem, gdy wspólnymi siłami udało si˛e uwolni´c nog˛e

z potrzasku.

— Psia pogoda. — Wskazał kosturem w gł ˛

ab lasu. — One tam s ˛

a. W lutym

marnie im si˛e wiedzie. Chodz ˛

a słuchy, ˙ze gdy nie zdołaj ˛

a niczego upolowa´c, bie-

gaj ˛

a w kółko, a˙z najsłabszy padnie. Maj ˛

a wówczas co je´s´c. Sam nie wiem. To jest

wyj´scie. Zwykle jednak znajduj ˛

a inn ˛

a ofiar˛e.

Puff była stara i zzi˛ebni˛eta; łatwa zdobycz. W Małym Domostwie mówiło si˛e,

˙ze wszystkie psy zostały przed wiekami zabite i zjedzone. A mo˙ze w lasach. . .

— Psia pogoda — powtórzył m˛e˙zczyzna. Bystre oczy spogl ˛

adały znad sza-

rych chust zamotanych wokół szyi. Zatrzymali´smy si˛e, by oceni´c sytuacj˛e. Odgłos
kapi ˛

acych kropli wypełnił mi uszy; nie byłem w stanie wyłowi´c z niego innych

d´zwi˛eków. Korony drzew gin˛eły we mgle, a wilgo´c zdawała si˛e toczy´c ich pnie
jak robactwo. Nagle w lesie rozległ si˛e dziwny hałas. Odwrócili´smy si˛e natych-
miast. Zza drzew wyłonili si˛e dwaj poszukiwacze. Mieli na sobie czarne ubrania
i przypominali mroczne lutowe dni. Zawołali´smy ich; mała grupka ruszyła dalej
w las; teraz i ja rozgl ˛

adałem si˛e tak samo uwa˙znie jak mój odziany w szaro´s´c

współtowarzysz.

Przedzierali´smy si˛e przez g˛este zaro´sla; rozło˙zyste gał˛ezie szarpały nam ubra-

nia, potykali´smy si˛e o wystaj ˛

ace korzenie. Grunt opadł nagle, tworz ˛

ac niewielk ˛

a

kotlin˛e, na dnie której stała ciemna woda pokryta przy brzegu kruchym lodem.
Kiedy spojrzeli´smy w gł ˛

ab niecki, m˛e˙zczyzna w szarym ubraniu i ja zobaczyli-

´smy na przeciwległym zboczu dwa ró˙zne obrazy.

On spojrzał w lewo i zauwa˙zył Puff brn ˛

ac ˛

a przez ´snie˙zn ˛

a zasp˛e ku brzegowi

kotliny.

Skierowałem wzrok w prawo ku Jednodniówce, która wspinała si˛e, goni ˛

ac

kotk˛e.

— Popatrz! — zawołali´smy jednocze´snie. Kotka była ´slepa na jedno oko; nie

dostrzegła Jednodniówki podchodz ˛

acej od niewła´sciwej strony i brn˛eła rozpaczli-

wie po szyj˛e w ´sniegu. Wkrótce dobiegł nas charakterystyczny jazgot; zrozumie-
li´smy, dlaczego Puff uciekała. Usłyszeli´smy gwałtowne ujadanie stłumione g˛est ˛

a

mgł ˛

a; wzdrygn ˛

ałem si˛e z przera˙zenia. Jednodniówka przystan˛eła jak my, ale Puff

nie traciła czasu. Z lewej strony dobiegł trzask łamanych gał˛ezi i z lasu wypadło
zwierz˛e. M˛e˙zczyzna stoj ˛

acy na prawo ode mnie wyszczerzył z˛eby i sykn ˛

ał z prze-

ra˙zenia. Wychudzony drapie˙znik o wielkiej głowie i szaro˙zółtej sier´sci nerwowo
wodził spojrzeniem od Jednodniówki do Puff, która opuszczała wła´snie kotlin˛e.
Las zaszele´scił i wybiegł z niego rudy zwierzak. Nie przystan ˛

ał, tylko od razu dał

susa w ´snie˙zn ˛

a zasp˛e. ˙

Zółty ruszył za nim. Po chwili do pary łowców doł ˛

aczył

łaciaty. Przepłyn ˛

ał sadzawk˛e i wyskoczył na brzeg.

130

background image

Jednodniówka stan˛eła na skraju kotliny, tupi ˛

ac na o´snie˙zone psy. Jeden z m˛e˙z-

czyzn był ju˙z w połowie zbocza; krzyczał, wymachuj ˛

ac kosturem. Przez chwil˛e

stałem jak skamieniały, a potem ruszyłem za nim. Obaj biegli´smy ju˙z przez sa-
dzawk˛e, po kolana brn ˛

ac w czarnej błotnistej wodzie, gdy z lasu wypadły jeszcze

dwa psy; przystan˛eły, widz ˛

ac ludzi. Gdy mozolnie wspinali´smy si˛e na zbocze,

podbiegały i cofały si˛e na przemian. Niebezpiecznie byłoby odwróci´c si˛e do nich
plecami. Ujadały, a my krzykiem starali´smy si˛e je odp˛edzi´c. Z zaro´sli wyszli dwaj
m˛e˙zczy´zni, którzy ruszyli w ´slad za Jednodniówk ˛

a. Mój współtowarzysz z kostu-

rem w dłoni odwin ˛

ał szar ˛

a chust˛e osłaniaj ˛

ac ˛

a twarz i zacz ˛

ał ni ˛

a wymachiwa´c,

a psy rozpierzchły si˛e na wszystkie strony.

Przemoczeni i zdyszani dotarli´smy na skraj kotliny. Puff, Jednodniówka i psy

znikn˛eły nam z oczu. Zdeptany ´snieg topniał na wzgórzach, odsłaniaj ˛

ac ciemny

wilgotny grunt. Spojrzałem pod nogi i dostrzegłem w ´snie˙znej zaspie wyra´zne

´slady krwi.

Kocia krew, pomy´slałem z westchnieniem. Krew Puff. Szkoda biednej starej

kotki, to na pewno jej krew. . . Dwaj tropiciele w czerni min˛eli mnie w po´spiechu;
jeden drugiemu wskazywał ´slady ucieczki i pogoni. Stałem jak wryty. Słyszałem,
jak woda chlupie w butach zbli˙zaj ˛

acego si˛e człowieka z kosturem.

— Psia pogoda — rzucił. — Trudny miesi ˛

ac, nie trafia si˛e nic wi˛ekszego,

a gdyby si˛e skupiły. . .

— Nie — wtr ˛

aciłem. Ruszył w ´slad za reszt ˛

a, energicznie kr˛ec ˛

ac głow ˛

a.

— Je´sli dziewczyna pozostanie z kotk ˛

a — dobiegł mnie jego głos — psy do-

stan ˛

a obie i zaci ˛

agn ˛

a do lasu. Zrobiło si˛e cicho. Wiesz, co to mo˙ze znaczy´c. . .

Nie, nie, nie, ten człowiek ma ´zle w głowie, pomy´slałem, id ˛

ac za nim. Obej-

rzałem si˛e, by zerkn ˛

a´c na ´snie˙zne zaspy; tamten nie zwa˙za na ´slady kociej krwi.

Czemu si˛e tak zachowuje?

— Psy, psy, psy. . . w ko´ncu si˛e pojawiły — wymamrotał m˛e˙zczyzna z kostu-

rem.

— Patrz, jak idziesz — mrukn ˛

ałem, człapi ˛

ac po błotnistym gruncie. — Za-

mknij si˛e i miej oczy otwarte.

— Czuj˛e zapach spalenizny — stwierdził, zatrzymuj ˛

ac si˛e nagle. Poczułem

wo´n i ujrzałem w lesie smug˛e ciemniejsz ˛

a ni˙z szaro´s´c dnia. Mój nowy znajomy

pobiegł tam, wołaj ˛

ac innych tropicieli. Zatrzymałem si˛e znowu, próbuj ˛

ac rozma-

wia´c sam ze sob ˛

a w prawdziwej mowie; z obaw ˛

a my´slałem, co oznacza zagadko-

wy ogie´n w lesie. M˛e˙zczyzna odwrócił si˛e, skin ˛

ał na mnie i znikn ˛

ał w zaro´slach.

W´sród drzew biegła ´scie˙zka, a na jej ko´ncu stała drewniana chata przytulona

do wiekowego muru z anielskiego kamienia; szary dym leciał z komina wystaj ˛

a-

cego nad strzech˛e. ˙

Zółtawy pies, którego m˛e˙zczyzna w szarym ubraniu i ja zoba-

czyli´smy na samym pocz ˛

atku, kr˛ecił si˛e pod drzwiami, póki si˛e nie pojawili´smy;

na nasz widok uciekł. Z przeciwnej strony nadeszło dwu ubranych na czarno tro-
picieli; znikn˛eli w ciemnym wn˛etrzu, jakby kroczyli przez mur przechodni. Chyba

131

background image

słyszałem ich ´smiech. M˛e˙zczyzna z kosturem pospieszył za nimi. Ruszyłem jako
ostatni, łowi ˛

ac uchem dobiegaj ˛

ace z wn˛etrza strz˛epki rozmów.

Wszedłem do ´srodka.
W izbie zasnutej dymem z paleniska odpoczywali usadowieni wygodnie

i u´smiechni˛eci tropiciele w czarnych ubraniach. Zhinsinura równie˙z była roze-

´smiana. Obok niej spała Puff, a mi˛edzy jej łapami le˙zała Jednodniówka. Była

pogodna, a w niebieskich oczach gorzał płomie´n. Przypadłem do dziewczyny, le-
dwie ˙zywy ze strachu; chciałem jej dotkn ˛

a´c, by si˛e przekona´c, czy wzrok mnie

nie zwodzi.

— Jeste´s cała i zdrowa — rzuciłem, a wszyscy parskn˛eli ´smiechem.
— Tak — odparła. — Nasza doktor tu była.
— Kto? Kto? — W milczeniu potrz ˛

asn˛eła głow ˛

a i u´smiechn˛eła si˛e tylko. —

Co si˛e wydarzyło? Sk ˛

ad tu pogorzelisko? Jak to. . .

— Milcz — powiedziała Zhinsinura, zaciskaj ˛

ac dło´n na moim nadgarstku. —

Wszystko jest dobrze.

Wszyscy umilkli. Puff ockn˛eła si˛e i popatrzyła na mnie jednym okiem. Zro-

zumiałem, ˙ze nie dowiem si˛e ani teraz, ani pó´zniej, co zaszło i czyj ˛

a krew wi-

działem na ´sniegu. Tamto przeszło, min˛eło. Wszystko było dobrze. Nie mogłem
prosi´c o to, czego mi nie dano. Usiadłem pogr ˛

a˙zony w rozmy´slaniach. Gdybym

to ja stan ˛

ał oko w oko z psi ˛

a watah ˛

a, nie umiałbym powiedzie´c, ˙ze wszystko jest

dobrze, bo prze´sladowałyby mnie wspomnienia.

— Tak — powiedziałem. — Wszystko si˛e dobrze sko´nczyło; mniejsza o po˙zar

i reszt˛e. Tak.

— Pogr ˛

a˙zył si˛e w mroku — wtr ˛

acił u´smiechni˛ety szeroko m˛e˙zczyzna z ko-

sturem, siedz ˛

acy przy ognisku naprzeciwko mnie. — Gotów nas zwymy´sla´c. —

Poło˙zył dłonie na karku, wyszczerzył z˛eby i dodał chełpliwie: — Mówiłem. Psia
pogoda.

xxx
Nie opisałe´s lutowego obrazka.
Był pop˛ekany, jakby pod wpływem gor ˛

aca pokrył si˛e paj˛eczyn ˛

a drobnych kre-

seczek. ´Sciemniałe kolory upodobniły si˛e do naturalnych barw lutego. Kalenda-
rzowe dzieci stały na mo´scie ponad chłodn ˛

a rzek ˛

a, z której wystawał ogromny

przedmiot. Niewiele pami˛etam.

Na marcowej plakietce utrzymanej w jasnych barwach niebiesk ˛

a sukienk˛e

unosił ten sam powiew, który porwał suchy li´s´c na listopadowym obrazku; wiatr
zaznaczono cienk ˛

a, łukowat ˛

a kresk ˛

a. Dzieci stały na szycie wzgórza jak na da-

chu ´swiata; wokół nie było nic prócz bezkresu nieba, gdzie jasny bł˛ekit mieszał
si˛e z purpur ˛

a. Wiatr potargał dzieciom włosy i uniósł ich latawce tak wysoko, ˙ze

stały si˛e ledwie widoczne.

W Centrum Usługowym widziało si˛e ruiny, ale pozostało kilka budynków

w dobrym stanie. Ci z Rejestru przechowywali tam swoje znaleziska. W´sród ru-

132

background image

pieci Jednodniówka znalazła swój latawiec. Siedzieli´smy w zagraconym pomiesz-
czeniu zasłuchani w opowie´s´c Zhera. Dziewczyna w skupieniu wymieniała ogon
latawca. Utkwiła w nim spojrzenie, a jej wargi zdawały si˛e na´sladowa´c dłonie; za-
ciskały si˛e mocno podczas wi ˛

azania supłów, rozchylały, gdy si˛egała po kawałek

materiału; robi ˛

ac p˛etelk˛e, wysuwała j˛ezyk.

— Gdy nadchodzi marcowa pełnia ksi˛e˙zyca — perorował Zher, spogl ˛

adaj ˛

ac na

słuchaczy szeroko otwartymi oczyma — zaj ˛

ac popada w obł˛ed. Tupie nogami. —

Stopy Zhera zadudniły o podłog˛e. — Zaciska pi˛e´sci i nie mo˙ze. . . nie mo˙ze si˛e
opanowa´c. — Potoczył wkoło dzikim wzrokiem i uniósł nog˛e, by ponownie zatu-
pa´c. — Na widok ziomka wrzeszczy: „Nie ma miejsca, nie ma miejsca!”, cho´cby
go było pod dostatkiem.

Jednodniówka ´smiechem skwitowała te wygłupy i skupiła si˛e całkowicie na

swoim zaj˛eciu. W moich oczach robiła wszystko najpi˛ekniej spo´sród mieszka´n-
ców Centrum Usługowego, poniewa˙z j ˛

a kochałem; zreszt ˛

a wszyscy tam posiadali

t˛e sam ˛

a umiej˛etno´s´c, bo cokolwiek robili, oddawali si˛e temu całkowicie. Mo˙zna

by pomy´sle´c, ˙ze okre´slona czynno´s´c bez reszty pochłaniała wykonawc˛e zmierza-
j ˛

acego do perfekcji.

Z drugiej strony jednak w Rejestrze niewiele si˛e robiło. Do wa˙zniejszych

czynno´sci nale˙zało marcowe puszczanie latawców. W jednym z budynków było
ich mnóstwo — całych i uszkodzonych; wisiały mi˛edzy stosami plastikowych bu-
tów, szarych peleryn i zwini˛etych parasoli. Gdy nadchodził wła´sciwy dzie´n (najle-
piej chłodny i wietrzny), ci z Rejestru szli na wzgórze w kapeluszach zawi ˛

azanych

pod brod ˛

a i kapotach szarpanych wiatrem, by puszcza´c latawce. A mo˙ze tak mi

si˛e tylko wydaje.

Mniejsza z tym. Pewnego dnia, gdy powietrze było nieruchome i ci˛e˙zkie od

zapachów, obrazek z latawcem został wreszcie przeło˙zony; na jednym stosie były
trzy plakietki, a na drugim dziewi˛e´c. Gapie zgromadzeni wokół kalendarza wes-
tchn˛eli z zachwytu na widok kwietniowego wizerunku.

Srebrzysty deszcz zacinał ostro, padaj ˛

ac w kału˙ze wielkimi kroplami; woda

chlapała na boki. Połyskliwe oczka wodne otaczała młoda ziele´n sk ˛

apana w desz-

czu. Po raz pierwszy dziewczynka nie była ubrana na niebiesko. Dzieci nosiły ta-
kie same połyskliwe ˙zółte płaszczyki, a łagodnie zaokr ˛

aglone łydki gin˛eły w sze-

rokich ˙zółtych buciorach. Dziewczynka miała jednak niebiesk ˛

a parasolk˛e. Padało

wprawdzie przez okr ˛

agły rok, ale ci z Rejestru tylko w kwietniu nosili parasole,

by si˛e porz ˛

adnie opłukały.

W d˙zd˙zyste dni obserwowałem przez mur przechodni, jak chodz ˛

a po wielkim

kamiennym placu, trzymaj ˛

ac otwarte parasole. Niektóre zostały starannie połata-

ne, w innych druty były pogi˛ete albo ich brakowało, a słabo naci ˛

agni˛eta tkanina

upodabniała inne do skrzydeł nietoperza. W´sród spacerowiczów był Houd; jego
czarno-zielony parasol był wi˛ekszy ni˙z inne i miał oryginalnie rze´zbion ˛

a r ˛

aczk˛e.

133

background image

Houd szczerzył do mnie z˛eby, jakby z tamtej strony muru przechodniego widział
mnie tak wyra´znie, jak ja widziałem jego.

Zacz˛eli si˛e schodzi´c, gdy dzwon zabrzmiał pi˛e´c razy; nie był to ju˙z wie-

czór, tylko ´srodek dnia. Strz ˛

asn˛eli wod˛e z kapeluszy i zło˙zonych parasolek; nie

wiedzie´c czemu otwartych nie mo˙zna było wnosi´c do budynków. Od spacerowi-
czów biła wo´n ciepłego deszczowego dnia; przynosili ziele´n: li´scie paproci, mło-
de gał ˛

azki, ´swie˙ze kwiaty ociekaj ˛

ace deszczem. Zgromadzili si˛e w ogromnej sali,

a Zhinsinura siedz ˛

aca na przyniesionym specjalnie dla niej wysokim krze´sle ob-

serwowała ich niczym kotka i jak ona miała w oczach spokój i znajom ˛

a ciekawo´s´c.

Uniosła wielkie dłonie i gestem nakazała zebranym, by usiedli. Przez chwil˛e pa-
nowało ogólne zamieszanie, ale wnet uciszono dziatw˛e, a doro´sli spokojnie i bez
po´spiechu rozsiedli si˛e, gdzie kto mógł. Ci z Rejestru okazuj ˛

a w takich chwilach

przyrodzon ˛

a cierpliwo´s´c. W ko´ncu uformowano dwa kr˛egi; wewn˛etrzny z kobiet

i dziewcz ˛

at, zewn˛etrzny z m˛e˙zczyzn i chłopców.

U´smiechni˛eta Jednodniówka przeszła obok mnie, ocieraj ˛

ac mokr ˛

a twarz

i przył ˛

aczyła si˛e do kobiet. Ch˛etnie usiadłbym obok niej, ale tego dnia Rejestr

wspominał Drog˛e Przymierza i Matk˛e Tom, a wówczas m˛e˙zczy´zni wiedzieli,
gdzie ich miejsce, trzymali si˛e na uboczu i pow´sci ˛

agali j˛ezyki.

Za murem przechodnim nagle lun˛eło, jakby niebiosa tak˙ze płakały; po chwili

deszcz ustał. Milczeli´smy. Zhinsinura przemówiła. Koty były zaciekawione.

background image

CZWARTA FASETA

W ostatnim miesi ˛

acu zimy — zacz˛eła, mówi ˛

ac z pozoru tylko do kotów le˙z ˛

a-

cych u jej stóp — gdy powoli nadchodzi wiosna, lód na rzece, do tej pory gruby
i dostatecznie mocny, by utrzyma´c spory ci˛e˙zar, pop˛ekał i hała´sliwie popłyn ˛

z nurtem; lodowa kra wygl ˛

adała bardzo malowniczo.

— Jak rzeka tego dokonała? — zapytał lód, a woda tak mu na to odpowiedzia-

ła:

— Lód rozpocz ˛

ał dzieło, którego nie był w stanie doprowadzi´c do ko´nca.

Resztka wody, której nie zmroził, pozostała rzek ˛

a. A co do fiaska jego zamiarów,

nie moja to rzecz; upływ czasu i ci ˛

agła zmienno´s´c pomogły mi przetrwa´c.

— Tak by pewnie odparła rzeka — powtórzyła Zhinsinura — ale nie było

ju˙z lodu, by mógł tego wysłucha´c. Skoro moja opowie´s´c ma dotyczy´c dawnych
czasów, zaryzykujmy tez˛e, ˙ze m˛e˙zczy´zni byli aniołami i posiadali zdolno´s´c lotu.
Przypominali kruchy lód, bo zawładn˛eli tylko powierzchni ˛

a ˙zycia. Rzeka, ukrad-

kiem tocz ˛

aca swe wody, oznacza kobiety oraz ich Przymierze. A upływ czasu

i ci ˛

agła zmienno´s´c. . . zawsze s ˛

a takie same i nie trzeba dla nich szuka´c symboli.

— Posłuchajcie — tłumaczyli kobietom dawni m˛e˙zczy´zni — zawiesili´smy na

niebie Mały Ksi˛e˙zyc, naszych siewców wysyłamy poza sło´nce, musimy zatem
dokłada´c stara´n, aby owe dokonania przetrwały. M˛e˙zczy´zni chc ˛

a wiele zdziała´c

i wykorzysta´c swój czas we wła´sciwy sposób. Gdyby´scie potrafiły tak pracowa´c,
mo˙zna by skorzysta´c z waszej pomocy. Problem w tym, ˙ze cho´c umie´scili´smy
w niebiosach nowy ksi˛e˙zyc, pozostajecie we władzy starego i przez to nie jeste´scie
w stanie korzysta´c jak nale˙zy z danego wam czasu. To ogromna wada.

— W tym si˛e kryje wasza siła — oznajmiła Przymierzu matka Tom. — Nad-

chodzi wiosna i kruszy lód na wszystkich rzekach. Czas si˛e bez was nie obejdzie.
Czy to w mroku, czy w ´swiatło´sci, kiedy´s was u˙zyje.

Zhinsinura si˛egn˛eła po ukryte za krzesłem podłu˙zne, wysokie pudełko i umie-

´sciła je przed sob ˛

a. Frontowa ´scianka przypominała łukowat ˛

a bram˛e. Staruszka

energicznym ruchem nacisn˛eła przeł ˛

acznik w tylnej ´sciance. Łuk poja´sniał, a nam

wydawało si˛e, ˙ze zagl ˛

adamy do sadu, gdzie zakwita drzewo owocowe, a stoj ˛

a-

ca pod nim wysoka, otyła kobieta pozdrawia widzów. Machała do nich r˛ek ˛

a; to

nie był obrazek, tylko autentyczne pozdrowienie: unosiła rami˛e, kiwała dłoni ˛

a

135

background image

i opuszczała j ˛

a znowu. Potem wszystko zaczynało si˛e od pocz ˛

atku: unoszenie r˛e-

ki, gest pozdrowienie, opuszczenie. I tak w kółko. Zhinsinura podj˛eła opowie´s´c,
delikatnie obejmuj ˛

ac palcami wysokie pudełko.

— Jestem po trosze m˛e˙zczyzn ˛

a, po trosze kotem, po trosze snem oraz kobiet ˛

a

do szpiku ko´sci — powtarzała matka Tom.

— Pami˛etajcie, ˙ze matka Tom przeszła operacj˛e — tłumaczyła Zhinsinura. —

Była m˛e˙zczyzn ˛

a, ale stała si˛e kobiet ˛

a. W tamtych czasach nie było rzeczy nie-

mo˙zliwych. Kobiece organy funkcjonowały w jej organizmie na równi z m˛eski-
mi. ˙

Ze´nskim narz ˛

adom w swoim ciele nadała wspólne imi˛e Janice — na cze´s´c

dawczyni, która padła ofiar ˛

a morderczej drogi. Zwykła mawia´c, ˙ze Janice z rado-

´sci ˛

a przyj˛ełaby wie´s´c o przeszczepie. W tamtych czasach doktorzy potrafili bez

trudu wymienia´c narz ˛

ady i, jak na aniołów przystało, s ˛

adzili, ˙ze to załatwia spra-

w˛e, a tymczasem kobiece organy nie zatraciły odr˛ebno´sci, a wokół nich zacz˛eła
powstawa´c ˙ze´nska osobowo´s´c, jak mroczne ´swiatło w ciele starego m˛e˙zczyzny,
którym była matka Tom, gdy stwierdziła, ˙ze Janice zmieniła jej sposób my´slenia.
Tom wa˙zyła tyle, co dwie kobiety, a głos miała jak dzwon. Zapragn˛eła całkowi-
tej przemiany; chciała nawet wst ˛

api´c do Przymierza. Aniołowie kpili sobie z tej

organizacji i mawiali, ˙ze niezbyt apetyczne kury domowe krzy˙zuj ˛

a ramiona na

piersiach i zza kwiatowych dekoracji tokuj ˛

a do innych kobiet. Na kapeluszach

nosz ˛

a ogródki i gadaj ˛

a o michałkach. — Zhinsinura si˛egn˛eła po orzech i z gł˛e-

bokiej kieszeni wyj˛eła dziadka do orzechów. Po chwili znowu przemówiła: —
Dobry ˙zart, lecz aniołowie nie chwytali jego istoty. Z płaczem my´slałam, jak za-

˙zarcie walczyli, by odpowiednio wykorzysta´c czas. Wspominałam ich ze łzami.

Matka Tom cz˛esto wypłakiwała sobie oczy po zebraniach, bo kobiety zamiast wo-
jowa´c z aniołami zwalczały siebie nawzajem; szlochała po nocach, słysz ˛

ac przez

sen głosy istot upodlonych i zastraszonych, rozw´scieczonych i głupich, przede
wszystkim jednak kobiecych.

— Moje panie! — łkała matka Tom. — Moje panie!
Zaczynała rozumie´c, ˙ze pora wł ˛

aczy´c si˛e w ich sprawy i była z tego odkrycia

bardzo zadowolona.

— Nie chc˛e ju˙z by´c m˛e˙zczyzn ˛

a, cho´c do nich nale˙z ˛

a wszyscy siewcy wszech-

´swiata, wszystkie pieni ˛

adze zło˙zone w banku oraz wszystkie niebia´nskie miasta.

Matka Tom wprawiła Przymierze w zakłopotanie. Długo nie zapraszano jej na

zebrania, mimo to przemawiała do nich, ilekro´c miała sposobno´s´c, a z upływem
lat jej opowie´sci stawały si˛e coraz dłu˙zsze. Mówiła o bliskiej przyszło´sci, któr ˛

a

umiała przewidzie´c; o m˛e˙zczyznach, do których si˛e dawniej zaliczała, o ´swiatło´sci
i mroku, chocia˙z na ten temat trudno cokolwiek powiedzie´c. Cz˛e´s´c kobiet zacz˛eła
słucha´c i rozumie´c, bywało jednak, ˙ze z u´smiechem odwracały wzrok, nie chc ˛

ac

zna´c prawdy; liczyły, ˙ze wszystko si˛e uło˙zy i b˛edzie dobrze.

136

background image

— Dobrze! — wrzeszczała matka Tom. — Dobrze! — Gdy si˛e postarzała,

a kobiety z Przymierza ch˛etnym uchem słuchały jej wywodów, coraz rzadziej
płakała, za to wi˛ecej krzyczała.

Aniołowie bł˛ednie ocenili sytuacj˛e. Zawsze uwa˙zali Przymierze za ´smieszny

wybryk, a matk˛e Tom za komiczn ˛

a figur˛e. Problem w tym, ˙ze ich przeciwniczka

znała m˛e˙zczyzn na wylot i gadała jak naj˛eta, a im była starsza i bardziej krzykliwa,
tym wi˛ecej kobiet słuchało z uwag ˛

a wrzaskliwej staruchy. W rezultacie m˛e˙zczy´zni

znale´zli si˛e w sytuacji człowieka, który trzyma w gar´sci ptaka wyrywaj ˛

acego si˛e

na swobod˛e; mo˙zna wzmocni´c u´scisk, ale wi˛e´zniowi grozi wówczas uduszenie;
z lekkiego uchwytu na pewno si˛e wyrwie. Aniołowie wzmocnili chwyt, a ptaszek
si˛e wymkn ˛

ał. Tak to z nimi zawsze było.

Zhinsinura umilkła i spokojnie zjadła orzech.
— Wyobra´zcie sobie, ˙ze aniołowie w ko´ncu zrozumieli point˛e swego ˙zartu.

Dotarło do nich, ˙ze póki kobiety trudz ˛

a si˛e, by jak najlepiej wykorzysta´c czas

i pracuj ˛

a z m˛e˙zczyznami dla zrealizowania ich przedsi˛ewzi˛e´c, nie ma powodów

do obaw. Je˙zeli natomiast zamkn ˛

a si˛e w sobie i zamilkn ˛

a, jak im radziła matka

Tom, trzeba si˛e b˛edzie liczy´c z kl˛esk ˛

a wspaniałych planów. Uradzili, ˙ze trzeba

posła´c do ogrodu matki Tom kilku facetów, którzy zabij ˛

a staruch˛e. Matka Tom

dobiegała wówczas osiemdziesi ˛

atki. Zamordowali j ˛

a.

Zhinsinura przerwała, ale wnet podj˛eła opowie´s´c.
— Opowiadaj ˛

ac zdarzenia sprzed wieków, trzeba doda´c, ˙ze kiedy aniołowie

przyszli do ogrodu i zabili matk˛e Tom, była zima i najkrótszy dzie´n roku; wtedy
zaczynaj ˛

a si˛e prawdziwe chłody. Z drugiej strony jednak, od tego momentu zaczy-

na z wolna przybywa´c dnia, a my´sli biegn ˛

a ku wio´snie. Długowieczna matka Tom

nauczyła si˛e w ko´ncu rozumie´c umiłowane kobiety, natomiast aniołowie byli prze-
konani, ˙ze zdusili wszelki opór i mocno trzymaj ˛

a ptaka w gar´sci. Rzek˛e pokryła

gruba warstwa lodu, ale woda płyn˛eła dołem; lód pozostawał niemy, a rzeka roz-
mawiała sama ze sob ˛

a, dla innych niesłyszalna. Wspominała matk˛e Tom uczczon ˛

a

tym wizerunkiem oraz tysi ˛

acami innych zachowanych przez kobiety. To one zwy-

kły powtarza´c, ˙ze gdy matka Tom była pos˛epna, okrywał j ˛

a g˛esty mrok, a kiedy

odczuwała rado´s´c, ja´sniała bardziej ni˙z ´swiatło. Co miała do powiedzenia. . . Mó-
wiła o przyszło´sci, któr ˛

a mozolnie starali si˛e zaplanowa´c m˛e˙zczy´zni, powracaj ˛

acy

wieczorami do domu jakby z pola walki, gdzie odnosili pora˙zki i nie tracili czasu,
zmierzaj ˛

ac ku przegranej. W tej sytuacji matka Tom miała dla kobiety tylko jedn ˛

a

rad˛e: zamknij si˛e w sobie i milcz.

Trzeba by teraz powiedzie´c o pogl ˛

adach matki Tom; jak było z ogrodami, stro-

jami i stopniowym przygasaniem lamp; kilka słów odno´snie dzieci, najwy˙zszego
pi˛ekna, historii pieni ˛

adza, a tak˙ze ´srodków zaradczych na wypadek, gdyby ´swiatła

pogasły na dobre, ostatnich anielskich cudów i ogólnej pewno´sci, ˙ze lada chwila
wszystko b˛edzie mo˙zliwe, a kobiety dostan ˛

a od swych m˛e˙zczyzn wszystko, czego

pragn ˛

a.

137

background image

Zhinsinura na moment zasłoniła dłoni ˛

a oczy i dotkn˛eła pudełka, z którego

matka Tom ustawicznie nas pozdrawiała.

— Wszystko, czego pragn ˛

a! Gdybym wtedy istniała, ˙zyłabym w mroku; wy-

starczy o tym pomy´sle´c, by spochmurnie´c. Jak˙ze to było trudne, jakie przykre!
Kobiety czekały, a˙z czas si˛e nimi posłu˙zy, a tymczasem rzekomi władcy czasu
perorowali w niesko´nczono´s´c, mydl ˛

ac wszystkim oczy i wyra˙zaj ˛

ac opinie, z któ-

rymi ich towarzyszki nie mogły polemizowa´c, nawet wówczas, gdy potrafiły je
zrozumie´c. Przyszło im patrze´c, jak bliscy, niczym chore koty ob˙zeraj ˛

a si˛e, nie

mog ˛

ac zaspokoi´c apetytu, a˙z z przejedzenia dostaj ˛

a robaków. A jednak milczały.

Nie mogły przewidzie´c, kiedy zostan ˛

a wykorzystane, bo taki jest los wszelkich

narz˛edzi. Mogło si˛e tak˙ze okaza´c, ˙ze nie maj ˛

a ˙zadnej misji do spełnienia, a ich je-

dynym obowi ˛

azkiem jest zaspokajanie chorobliwego głodu aniołów, i nie dla nich

wszystko, czego pragn ˛

a. Nie jest wcale zasług ˛

a matki Tom, która zreszt ˛

a wcale

do niej nie pretendowała, ˙ze sprawne narz˛edzie hartowało si˛e w ogniu ´swiatło´sci
i mroku, a˙z było zdatne do u˙zytku. Gdy nast ˛

apiła katastrofa, aniołowie zosta-

li str ˛

aceni w ciemno´s´c, jakiej nie znali, odk ˛

ad zaistnieli´smy. Czy lód spodziewa

si˛e wiosny? Przymierze natomiast było ju˙z w pełni ukształtowane i dojrzałe; je-
go członkinie znały na pami˛e´c wszystkie opowie´sci; po upadku prawa i kruchty
odbyły pierwsze zgromadzenia w Centrum Usługowym i tysi ˛

acach podobnych

miejsc. I cho´c kobiety pami˛etały o matce Tom, zrozumiały w ko´ncu jej nauki
i poj˛eły, jak trzeba nie´s´c pomoc, to mimo całej wiedzy nie było w nich ´swiatła.
Dlaczego? Pami˛etajcie, moje dzieci, ˙ze kobiety z Przymierza szły wła´sciw ˛

a dro-

g ˛

a, ale w mroku czy w ´swiatło´sci i one były przecie˙z aniołami. Nie mo˙zecie o tym

zapomnie´c, bo to ich najwa˙zniejszy powód do chwały. Czuj˛e si˛e tak, jakbym tu
z nimi była podczas owych zgromadze´n sprzed lat i wiem, ˙ze cho´c wiele potrafiły,
ogarn ˛

ał je mrok, l˛ek, paniczny strach. Wiele pó´zniej dokonały, ale wówczas ci ˛

a-

˙zyła im ´swiadomo´s´c, ˙ze przetrwały, by patrze´c na zagład˛e aniołów. Lód p˛ekał,

wydaj ˛

ac d´zwi˛eki podobne do ´smiechu i łkania.

Kobiety siedz ˛

ace przez Zhinsinur ˛

a słuchały uwa˙znie, opieraj ˛

ac policzki na

dłoniach, albo uciszały hałasuj ˛

ac ˛

a dziatw˛e, albo odsuwały łasz ˛

ace si˛e koty, albo

szukały lepszego miejsca. Dzieci zamiast słucha´c zaczepiały si˛e nawzajem, jak
to zwykle bywa, gdy doro´sli s ˛

a zaj˛eci powa˙znymi sprawami. Opowie´s´c powstała

przed wiekami i wszyscy słyszeli j ˛

a setki razy. Raz jeden, w kwietniu, ci z Reje-

stru zbierali si˛e, by jej razem wysłucha´c. Zapewne byłem jedynym, który starał
si˛e nie uroni´c ani słowa.

Stoj ˛

aca w ogrodzie matka Tom uniosła r˛ek˛e, pomachała i opu´sciła rami˛e.

— My, nieodrodne dzieci Przymierza — ci ˛

agn˛eła Zhinsinura — pami˛etamy

o matce Tom, czujemy obecno´s´c kobiet sprzed wieków tutaj, gdzie si˛e zbierały,
rozdzielaj ˛

ac ˙zywno´s´c trzyman ˛

a niegdy´s na wszystkich półkach, gdzie szykowały

lekarstwa, ratuj ˛

ac ˙zycie naszym cierpi ˛

acym przodkom, gdzie powracały z wypraw

po historie i anielskie wytwory przechowywane do dzi´s, gdzie snuły plany i urze-

138

background image

czywistniły porozumienie czyni ˛

ace ´swiat takim, jakim teraz jest, gdzie w ko´ncu

zaniechano odwiecznej walki, bo zapominamy, ale nie ˙zal nam niczego, jak na
staro´s´c mało kto si˛e ˙zali, ˙ze przed laty obumarli go rodzice.

— Skoro przyszło mi opowiedzie´c — ci ˛

agn˛eła — jak Przymierze przekształ-

ciło si˛e w Drog˛e Przymierza, przytocz˛e stwierdzenie, ˙ze kot okazuje ciekawo´s´c
w najmniej odpowiednim momencie. Odczuwamy wdzi˛eczno´s´c, poniewa˙z kobie-
ty odkryły dziatw˛e medykamentów oraz inne anielskie lekarstwa. Z dr˙zeniem ser-
ca i podziwem dla ich odwagi wspominamy, jak odnalazły i zniszczyły czterech
nieboszczyków, najgro´zniejszy z anielskich sekretów. Jak uj ˛

a´c w słowa kwesti˛e

doktor Boots oraz mroku i ´swiatło´sci? Przymierze jednak to przeszło´s´c; ciekawo´s´c
została zaspokojona; walka si˛e zako´nczyła. Czy to w ´swiatło´sci, czy w mroku, na

´swiecie ubyło trosk.

Z u´smiechem pokiwała głow ˛

a i strzepn˛eła z kolan pokruszon ˛

a skorupk˛e orze-

cha. Popatrzyła na słuchaczy i wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z tymi,
którzy odpowiedzieli u´smiechem.

— Z drugiej strony jednak, moje dzieci, pomy´slcie, jakie to dziwne. W osta-

tecznym rachunku zastanawia nie rado´s´c i smutek, ale niezwykło´s´c tamtych zda-
rze´n. Nadchodzi maj, a z nim czas duchowej jedno´sci; to najbardziej osobliwe
ze wszystkich prze˙zy´c. Nie chc˛e zna´c waszych sekretów. U´swiadomcie sobie tyl-
ko, ˙ze znów si˛e tu dzi´s zgromadzili´smy, ˙ze tak było, ˙ze do tego doszło; jakie to
dziwne, jak˙ze niezwykłe!

Na twarzach wokół mnie dostrzegłem wyraz zaskoczenia, jakby zach˛eceni

przez Zhinsinur˛e słuchacze poj˛eli nagle, w czym rzecz. Usłyszałem nagłe wy-
buchy ´smiechu, które rozlegały si˛e i cichły w´sród m˛e˙zczyzn, jak wieczorna pie´s´n.
Tłumiona rado´s´c wywołana niezwykło´sci ˛

a sytuacji sprawiła, ˙ze ci z Rejestru po

raz pierwszy, odk ˛

ad do nich przystałem, wydali mi si˛e normalni, to znaczy po-

dobni do prawdomówców.

Wybuch ´smiechu postawił kropk˛e nad i, ko´ncz ˛

ac dzie´n. Zanosiło si˛e na to, ˙ze

deszcz b˛edzie pada´c do wieczora, a nawet przez cał ˛

a noc. Srebrzysty połyskli-

wy zmierzch zapadł wyj ˛

atkowo szybko. Zhinsinura wci ˛

a˙z siedziała, trzymaj ˛

ac

przed sob ˛

a wizerunek matki Tom; jadła orzechy. Słuchacze przeci ˛

agali si˛e, zbie-

rali w grupki i zaczynali rozmowy.

Podszedłem do Jednodniówki zapatrzonej w pudełko, z którego matka Tom

pozdrawiała słuchaczy. Ogród pociemniał, a jego rezydentka coraz bardziej opie-
szale machała r˛ek ˛

a, ale nie przestała ani na chwil˛e. Obserwowałem j ˛

a ze wzgl˛edu

na Jednodniówk˛e, która patrzyła jak urzeczona.

— Co Zhinsinura miała na my´sli, wspominaj ˛

ac o duchowej jedno´sci? — za-

pytałem.

— Chodziło jej o listy od doktor Boots — wyja´sniła Jednodniówka, nie odry-

waj ˛

ac wzroku od pudełka.

139

background image

W ogrodzie rosło kwitn ˛

ace drzewo. Z bliska dostrzegłem tak˙ze kotka zwini˛e-

tego w kł˛ebek u stóp matki Tom. Ilekro´c otyła posta´c unosiła rami˛e, z drzewa
spadał kwiatowy płatek. R˛eka si˛e podniosła, dło´n wykonała powitalny gest, a pła-
tek dotykał ziemi. Matka Tom u´smiechn˛eła si˛e, a rozleniwiony kot przymkn ˛

oczy. Rami˛e opadło, a u´smiech znikał, kiedy dło´n opadła na udo, a roz´swietlony
ogród przebiegło dr˙zenie. Wystraszona matka Tom posmutniała. Zaniepokojony
kot raptownie otworzył oczy. Rami˛e uniosło si˛e w gór˛e, potem nast ˛

apiło znajome

pozdrowienie, u´smiech pojawił si˛e na twarzy, kot przymkn ˛

ał ´slepia i w tej samej

chwili na ziemi˛e spadł kolejny płatek.

Gdy Matka Tom pochmurniała, całkiem pogr ˛

a˙zała si˛e w mroku, a kiedy od-

czuwała rado´s´c, ja´sniała bardziej ni˙z ´swiatło. Ilekro´c na jej twarzy pojawiał si˛e
u´smiech, kot przymykał ´slepia i kolejny płatek spadał na ziemi˛e, szybuj ˛

ac lekko

jak piórko.

— Gdyby´smy okazali dostatecznie du˙zo cierpliwo´sci, zabrakłoby płatków,

a na drzewach zawi ˛

azałyby si˛e owoce.

— Nieprawda — odparła Jednodniówka.

´Swi˛ety Gene wymy´slił tak ˛a sztuczk˛e: wzi ˛ał pasek papieru, zwin ˛ał go poziomo

i uło˙zył jakby w kokardk˛e. Potem kazał gapiom sun ˛

a´c palcem po zewn˛etrznej

stronie i nie dotyka´c wn˛etrza. Problem w tym, ˙ze wewn˛etrzna strona ujawniała si˛e,
nim palec opu´scił zewn˛etrzn ˛

a. Mo˙zna tak wodzi´c paluchem w niesko´nczono´s´c.

— To jest zagadka — stwierdziłem. — Przyrzekła´s mi w ubiegłym miesi ˛

acu,

˙ze nie b˛edziesz ich wi˛ecej zadawa´c.

— Nie pami˛etam zagadek — odparła.
Matka Tom pomachała r˛ek ˛

a. Kot zasn ˛

ał. Płatek spadł. Poczułem si˛e jak czło-

wiek zamkni˛ety na zawsze w mikroskopijnym pomieszczeniu. Zrozumiałem,
w czym rzecz. Wszystkie spadaj ˛

ace płatki były tym jednym jedynym. Matka Tom

raz jeden nas pozdrawiała. Zimy nie b˛edzie.

background image

PI ˛

ATA FASETA

Kiedy pójdziesz? — zapytałem Jednodniówk˛e. Z pocz ˛

atkiem maja znów si˛e

zadomowili´smy w cienistym schronieniu na zboczu wzgórza. Zdeptana trawa od-
rosła g˛estwin ˛

a złocisto-zielonych ´zd´zbeł.

— Wkrótce — odpowiedziała. — Przyjd ˛

a po mnie i powiedz ˛

a kiedy.

Ci z Rejestru szli jeden po drugim ku rzece, a kiedy powracali od doktor Bo-

ots — niektórzy zupełnie nadzy — starcy wygl ˛

adali jak dzieci, a dziatwa przy-

pominała staruszków. Ka˙zdy otrzymywał list, a wówczas jego tajemnice stawały
si˛e jeszcze bardziej zagadkowe i nieprzeniknione. Nie miałem do nich dost˛epu.
Podchodziłem kolejno do moich nowych przyjaciół i odkrywałem, ˙ze ju˙z ich nie
mam, cho´c wygl ˛

adali na spokojnych i zrównowa˙zonych; powitalne słowa wi˛ezły

mi w gardle. Nawet dzieci, pozostawione same sobie tak samo jak ja, sprawiały
wra˙zenie opanowanych, gdy bawiły si˛e w nieznane mi gry z cierpliwymi, uwa˙z-
nymi kocurami. Z pozoru ludzie z Rejestru snuli si˛e jak zjawy, lecz w gruncie
rzeczy to ja przestałem dla nich istnie´c, staj ˛

ac si˛e jedynie przelotnym wspomnie-

niem i dziwacznym wybrykiem wobec konkretu, jakim była ich tajemna wiedza.

— A gdyby´s nie poszła w tym roku? — zaproponowałem. — Jakie to miałoby

nast˛epstwa?

— Co masz na my´sli? — zapytała oboj˛etnie, jakbym mówił o sprawach, które

jej w ogóle nie interesuj ˛

a. Ogarn˛eła mnie czarna rozpacz. W Małym Domostwie

z pewno´sci ˛

a nie zapytałaby, co mam na my´sli, chocia˙z pochodziła z linii Szeptu.

— My´sl˛e to, co mówi˛e — powiedziałem cicho. — Tak wła´snie jest: my´sl˛e to,

co mówi˛e.

Spojrzenie niebieskich oczu było jasne i nieprzeniknione jak niebo ponad na-

szymi głowami. Odwróciła głow˛e, by popatrze´c na koniki polne harcuj ˛

ace w g˛e-

stej trawie i Broma, który si˛e za nimi uganiał, skacz ˛

ac wyj ˛

atkowo zwinnie jak na

zwierz˛e jego wielko´sci. Nie słuchała. Musiałem powiedzie´c jasno i wyra´znie, co
my´sl˛e.

— Wolałbym, ˙zeby´s nie szła po list — oznajmiłem.
Sp˛edzili´smy razem cały rok i w tym czasie poznałem j ˛

a na nowo. Nie odna-

lazłem dziewczynki spotkanej przed laty, ale z miesi ˛

aca na miesi ˛

ac coraz wi˛ecej

dowiadywałem si˛e o nowej znajomej. Nie prosiłem o to, czego mi nie dano, sama

141

background image

mi siebie ofiarowała. Byłem przekonany, ˙ze po otrzymaniu listu odsunie si˛e ode
mnie i b˛edzie równie daleka, jakby odleciała na Mały Ksi˛e˙zyc.

— Posłuchaj mnie uwa˙znie — dodałem, ujmuj ˛

ac jej szczupły nadgarstek. —

Przecie˙z mo˙zemy st ˛

ad odej´s´c. Sama powiedziała´s, ˙ze nie b˛ed ˛

a mieli nic przeciwko

temu, szczególnie teraz. Ruszajmy dzi´s wieczorem.

— Dok ˛

ad? — U´smiechn˛eła si˛e do mnie, jakbym opowiedział bajk˛e albo przy-

toczył jeden z ˙zartów Rejestru.

— Do Małego Domostwa. — Chciałem wróci´c do naszego miejsca urodze-

nia, do Archiwum i siedziby ´swi˛etych, do gaw˛edziarek, które rozlu´zniaj ˛

a wi˛ezy

zamiast je zacie´snia´c jak ich poprzedniczki; w Małym Domostwie istniej ˛

a dowody

autentyczno´sci ka˙zdej historii, a tajemnice s ˛

a przynajmniej z grubsza okre´slone.

Krótko mówi ˛

ac, chciałem wróci´c do domu.

— To nie był mój dom — powiedziała, a ja zadr˙załem, pojmuj ˛

ac, ˙ze mimo

wszystko słyszy, co mówi˛e. — To nie był mój dom, tylko miejsce, w którym si˛e
znalazłam.

— Mniejsza z tym. Pójd˛e z tob ˛

a wsz˛edzie, tylko. . .

— Nie — odparła łagodnie. ´Sledziła wzrokiem połyskliwe koniki polne. Wie-

działem, co chce powiedzie´c: Nie pogr ˛

a˙zaj mnie w mroku; nie pora na to.

W oddali pojawił si˛e człowiek w czarnej koszuli bez r˛ekawów i szerokim ka-

peluszu. Houd. Zatrzymał si˛e w pobli˙zu i obserwował nas przez chwil˛e, a potem
uniósł r˛ek˛e trzymaj ˛

ac ˛

a kostur, skin ˛

ał na Jednodniówk˛e i odszedł.

— Musz˛e i´s´c — powiedziała, wstaj ˛

ac.

— Czy wiesz, ˙ze ciebie trac˛e? — zapytałem. Bez słowa ruszyła za Houdem

do Centrum Usługowego.

Oparłem czoło na kolanach i patrzyłem na traw˛e u moich stóp. Znacznie wy-

ra´zniej ni˙z do tej pory widziałem ka˙zde ´zd´zbło, ka˙zdy p ˛

aczek i zawi ˛

azek. Pogr ˛

a-

˙zyłem si˛e w gł˛ebokiej zadumie.

Nie! Zerwałem si˛e tak gwałtownie, ˙ze Brom przerwał zabaw˛e, aby mi si˛e

przyjrze´c. Dogoniłem Jednodniówk˛e id ˛

ac ˛

a przez obszerny, kamienny, rozgrzany

sło´ncem plac. Po zimie przybyło rys i p˛ekni˛e´c, jak zmarszczek na steranej wie-
kiem ludzkiej twarzy.

— Jednodniówko — rzuciłem, nie czekaj ˛

ac, a˙z dziewczyna si˛e odwróci —

Odchodz˛e. Nie wiem, dok ˛

ad i´s´c, ale pora na mnie. Wróc˛e tu za rok. Błagam,

obiecaj, ˙ze b˛edziesz o mnie my´slała, ˙ze ani na chwil˛e nie przestaniesz o mnie my-

´sle´c. Wspominaj Małe Domostwo, lisy, pieni ˛

adz, moj ˛

a w˛edrówk˛e za tob ˛

a i nasze

ponowne spotkanie. Pomy´sl o. . .

— Nie pami˛etam lisów — stwierdziła Jednodniówka, nie odwracaj ˛

ac głowy.

— Wróc˛e i powtórz˛e swoj ˛

a pro´sb˛e. B˛edziesz o mnie my´slała?

— Jak to mo˙zliwe, skoro ciebie tu nie b˛edzie?
— Mo˙zliwe! — Zirytowany chwyciłem j ˛

a za rami˛e. — Wiesz, ˙ze tak! Prze-

sta´n! Mów do mnie! Mów! Nie mog˛e znie´s´c twego milczenia. . . Dobrze ju˙z, do-

142

background image

brze. — Ujrzałem jej nieprzeniknion ˛

a twarz, gdy si˛e odwróciła i strz ˛

asn˛eła z ra-

mienia moj ˛

a dło´n, jakby to była drobna przeszkoda, sucha gał ˛

azka, stary łach. —

Zechciej mnie tylko wysłucha´c. Wiem, ˙ze nadal to potrafisz. Odchodz˛e. Mamy
czas do namysłu. Ale wróc˛e. Z wiosn ˛

a.

— Teraz jest wiosna — odparła i poszła dalej przez plac. Obserwowałem jej

wyrazist ˛

a, jasn ˛

a sylwetk˛e na tle intensywnej czerni muru przechodniego. Nagle

znikn˛eła. Przepadła w mgnieniu oka, jakby w ogóle nie istniała.

Ze ´sci´sni˛etym sercem my´slałem, czy sprawy uło˙zyłyby si˛e inaczej, gdyby u˙zy-

wała prawdziwej mowy, gdyby usłyszała moje ukryte wyznanie, ˙ze nie potrafi˛e jej
opu´sci´c na miesi ˛

ac czy dzie´n, a co dopiero mówi´c o roku. Pr˛edzej Brom zacz ˛

ałby

mówi´c, a ´swi˛ety Blask kłama´c jak z nut!

Nie pami˛etam, co robiłem i gdzie si˛e podziewałem do ko´nca dnia. Nie mo˙zna

wykluczy´c, ˙ze stałem bez ruchu tam, gdzie mnie zostawiła. Przed wieczorem od-
wiedziłem Dom Dwudziestu O´smiu Zapachów, nie chc ˛

ac widzie´c powracaj ˛

acej

Jednodniówki. Odszukałem Zhinsinur˛e.

Stała z grup ˛

a staruszków przy długim blacie i spogl ˛

adała w zadumie na du-

˙z ˛

a płytk˛e pokryt ˛

a równiutko pszczelim woskiem tak, by mo˙zna było stawia´c na

niej znaki. Po namy´sle popchn˛eła lekko jedn ˛

a z kobiet i wr˛eczyła jej zaostrzony

patyczek; inni u´smiechn˛eli si˛e i pokiwali głowami. Kobieta narysowała znak na
tabliczce. Zhinsinura przytuliła j ˛

a, a nast˛epnie odprawiła wraz z paroma innymi

osobami.

— Ja równie˙z chciałbym odej´s´c — oznajmiłem. Zhinsinura spojrzała na mnie

podkr ˛

a˙zonymi oczyma. — Przeszedłem wszystkie próby. Nie prosiłem o to, co

nie było mi dane, ale mam t˛e jedn ˛

a pro´sb˛e.

Skin˛eła na innych, by poczekali, wzi˛eła mnie za rami˛e i zaprowadziła do ka-

lendarza, gdzie mogli´smy porozmawia´c na osobno´sci.

— Nie poddawali´smy ci˛e ˙zadnym próbom. Musz˛e jednak zada´c ci pytanie.

Dlaczego do nas przyszedłe´s?

— Usłyszałem pewn ˛

a histori˛e — zacz ˛

ałem. Odpowiedzi było wiele, lecz tylko

jedna si˛e teraz liczyła. — Chodziło o czterech nieboszczyków. Poznałem m ˛

adrego

człowieka, który s ˛

adził, ˙ze mo˙zecie zna´c koniec opowie´sci. Chyba si˛e pomylił.

Mniejsza z tym.

— Czterej nieboszczycy umarli — stwierdziła Zhinsinura, opieraj ˛

ac policzek

na dłoni. — Przymierze ich zniszczyło. Rozbito cztery jasne, puste w ´srodku ku-
le. Zniszczenia unikn˛eła tylko jedna, która znikn˛eła na dobre, jakby w ogóle nie
istniała. . .

— A zatem było ich pi˛e´c.
— Owszem. Było ich pi˛e´c — przytakn˛eła z u´smiechem. Z podkr ˛

a˙zonych oczu

wyczytałem najwi˛eksz ˛

a tajemnic˛e; ostatnia próba polegała na tym, ˙zebym po-

wstrzymał si˛e od zadawania pyta´n.

143

background image

— Nie dbam o to. Chc˛e tylko zosta´c tu, gdzie ona przebywa. Nie mog˛e tego

uczyni´c, chyba ˙ze zrozumiem. . .

— A je˙zeli to nic nie da? Moim zdaniem wy, prawdomówcy, zbyt du˙z ˛

a wag˛e

przywi ˛

azujecie do wiedzy, zrozumienia i tak dalej.

— Prosz˛e, nie mów tak. Nie próbuj˛e niczego rozumie´c. Ona. . . Pragn˛e jedynie

by´c. . . sta´c si˛e ni ˛

a. Tak, chc˛e by´c ni ˛

a. Nie zale˙zy mi na tym, by pozosta´c sob ˛

a.

Nic na tym nie zyskam. Jestem bezradny. Nie wiem, czy przemiana w ni ˛

a mnie

uratuje, ale przestałem zaprz ˛

ata´c sobie tym głow˛e. Poddaj˛e si˛e i prosz˛e o pomoc.

Nie mam innego wyj´scia.

Zhinsinura słuchała w zadumie i obgryzała paznokie´c. Byli´smy sami, je´sli nie

liczy´c kota, ale Fa’afa nie był ciekawy takich spraw. Spojrzałem na majow ˛

a pla-

kietk˛e le˙z ˛

ac ˛

a na stoliku miedzy nami. Upłyn ˛

ał rok, ale kalendarzowe dzieci nie

urosły. Przykucn˛eły w szerokich wrotach drewnianego budynku wypełnionego a˙z
po dach ´sci˛et ˛

a z˙zółkł ˛

a traw ˛

a. Sło´nce padało na rumiane policzki i l´sni ˛

ace oczy.

Dzieci poło˙zyły dłonie na kolanach i przygl ˛

adały si˛e małej kotce le˙z ˛

acej na boku

oraz ss ˛

acym jej sutki pi˛eciu małym koci˛etom. Ten widok bardziej ni˙z inne scenki

przypominał mi o lisiej rodzince, któr ˛

a pokazałem Jednodniówce. Czy i ja z cza-

sem zapomn˛e o tamtych stworzeniach?

— Kocham doktor Boots — oznajmiła cicho Zhinsinura. Pochyliła si˛e i po-

głaskała mnie po twarzy; czułem, jak kosmyki brody wkr˛ecaj ˛

a si˛e w jej pier´scion-

ki. — Mam ju˙z swoje lata, jestem bardzo stara i nie chc˛e innego ˙zycia. Uwielbiam
doktor Boots. Spełni˛e twoj ˛

a pro´sb˛e i mam nadziej˛e, ˙ze na ciebie podziała tak sa-

mo jak na mnie. Pami˛etaj jednak, ˙zeby´s nie robił sobie wielkich nadziei; nic si˛e
nie dzieje samo przez si˛e. B˛edzie, co ma by´c; nie mo˙zna rozszyfrowa´c do ko´n-
ca doktor Boots, twojej dziewczyny, nawet ciebie. Za du˙zo mówi˛e. Słowa nic tu
nie pomog ˛

a. — Wstała i poprowadziła mnie do blatu, na którym le˙zała gliniana

tabliczka pokryta woskiem.

— T˛e noc sp˛edzisz w samotno´sci — poleciła. — Przyjd´z tu do mnie wcze-

snym rankiem. Zaprowadz˛e ci˛e. Dostaniesz list od doktor Boots. — Podała mi
zaostrzony patyczek. — Wpisz si˛e do Rejestru.

Na tabliczce widniało mnóstwo znaków. Nie miałem własnego, tote˙z staran-

nie, cho´c troch˛e krzywo narysowałem dło´n — symbol mojej linii.

Noc sp˛edziłem w odosobnieniu, lecz nie mogłem zasn ˛

a´c. Le˙załem, my´sl ˛

ac, ˙ze

przybyłem wprawdzie do Rejestru przez wzgl ˛

ad na Jednodniówk˛e, ale od samego

pocz ˛

atku ten etap musiał by´c na mojej ´Scie˙zce. Było mi pisane ujrze´c czterech

nieboszczyków i posłucha´c szeptu Jednodniówki powtarzaj ˛

acej niezrozumiałe ta-

jemnice Olivii. Przyszło mi znale´z´c ´swi˛etego, by rozwikła´c owe zagadki i poj ˛

a´c,

˙ze zima to pół ˙zycia; mimo to nie zdobyłem serca Jednodniówki i nie miałem na to
˙zadnych szans, chyba ˙ze zdecyduj˛e si˛e uczyni´c ostatni krok. Przypomniał mi si˛e

Zher, spotkany ju˙z pierwszego wieczoru po moim przybyciu do Centrum Usługo-
wego. Pewnie teraz ona siedzi w´sród starszych i promienieje, jakby miała w sobie

144

background image

´swiatło´s´c. Jutro mnie to czeka. Jednego ˙załowałem; powinienem był spakowa´c

rzeczy do wysłu˙zonego plecaka i opu´sci´c na zawsze Centrum Usługowe.

Rankiem odnalazłem Zhinsinur˛e. Ziewałem, dr˙z ˛

ac z niecierpliwo´sci i chłodu.

Poszedłem za ni ˛

a nad rzek˛e. Krótka plastikowa lina trzymała przy brzegu podłu˙z-

n ˛

a tratw˛e. Kobieta i m˛e˙zczyzna w wieku moich rodziców czekali tam na nas.

Zhinsinura usiadła na tratwie, a ja wraz z nieznajomym uj˛eli´smy gładkie od wie-
loletniego u˙zywania bosaki i odepchn˛eli´smy j ˛

a od brzegu, by popłyn˛eła z nurtem,

szybkim i rw ˛

acym, jak to zwykle w maju.

Milczeli´smy, płyn ˛

ac z pr ˛

adem. Woda pluskała o tratw˛e, a z lasu dobiegały od-

głosy radosnej wiosennej krz ˛

ataniny. Zhinsinura paliła tyto´n, przesuwaj ˛

ac cybuch

fajki z jednego k ˛

acika ust do drugiego.

— Co do listu. . . — powiedziała. — Znam taki stary ˙zarcik. Aniołowie ma-

wiali, ˙ze ka˙zdy list ma trzy cz˛e´sci: grzeczno´sciowy zwrot powitalny, korpus infor-
macji oraz grzeczno´sciowy zwrot po˙zegnalny. — Bez komentarza wysłuchałem
starodawnych wyra˙ze´n. Na brzegu poci˛etym w ˛

awozami dostrzegłem ruiny bu-

dynków. Wi˛ekszo´s´c gmachów zarosła lasem i tylko kanciasta rze´zba terenu albo
regularne kwadraty poro´sni˛ete mchem zdradzały anielskie wytwory. Mijali´smy je,
sun ˛

ac w´sród cienkich gał ˛

azek płacz ˛

acych wierzb. Po do´s´c długim czasie przybili-

´smy do brzegu, a tratwa została obrócona i przycumowana.

Le´sna dró˙zka wiodła znad rzeki ku. . . Jakiej oni u˙zywali nazwy? Ku por˛ebie;

była to zadbana, słoneczna polanka poro´sni˛eta mi˛ekk ˛

a traw ˛

a i otoczona młodymi

wierzbami. Byli tam ludzie z Rejestru; odprowadzili nas wzrokiem, ale si˛e nie
odezwali; zauwa˙zyłem paru golasów. Na ´srodku por˛eby stał niewielki budynek
z anielskiego kamienia; z upływem czasu osiadł i zagł˛ebił si˛e w mi˛ekki grunt. W ˛

a-

ska ´scie˙zka prowadziła do niskich drzwi. Zhinsinura odprawiła par˛e z tratwy, któr ˛

a

odprowadziła na por˛eb˛e; oboje pokiwali głowami, spojrzeli na mnie z u´smiechem
i usiedli, by czeka´c cierpliwie. Zhinsinura jak przed murem przechodnim mocno
chwyciła mnie za rami˛e i zeszli´smy razem w gł ˛

ab ciemnego budynku.

Było tam jedno małe okno. Kontrast mi˛edzy słonecznym dniem i półmrokiem

ciasnego wn˛etrza za´cmił mi wzrok. Kwadratowe pomieszczenie wydało si˛e puste,
wkrótce jednak stwierdziłem, ˙ze jest inaczej. Stało tam pudło lub postument, jasny
i przezroczysty jak szkło. . . albo nawet jeszcze bardziej. Wewn ˛

atrz znajdowały

si˛e srebrne i czarne gałki czy pokr˛etła umieszczone w równiutkich rz˛edach, jak
na powierzchni wody. Na postumencie spoczywała jasna kula wielko´sci ludzkiej
głowy, całkiem pusta w ´srodku.

— Pi ˛

ata — szepn ˛

ałem.

— Boots — powiedziała Zhinsinura. Wło˙zyła srebrn ˛

a r˛ekawic˛e połyskliw ˛

a jak

lód. — Usi ˛

ad´z — poleciła. Usłuchałem skwapliwie, bo kolana si˛e pode mn ˛

a ugi-

nały. Staruszka udawała, ˙ze dłoni ˛

a w srebrzystej r˛ekawicy przekr˛eca jedn ˛

a z gałek

postumentu, która natychmiast si˛e obróciła. Jasna kula wydała cichy d´zwi˛ek przy-

145

background image

pominaj ˛

acy gł˛ebokie westchnienie i nagle pociemniała. Czer´n była tak gł˛eboka, ˙ze

kula przypominała mroczny kr ˛

a˙zek, przez który wida´c czarn ˛

a podszewk˛e ´swiata.

— Zamknij oczy — poradziła Zhinsinura. — Lepiej, ˙zeby powieki były za-

ci´sni˛ete. — Zrobiłem, co kazała, ale widziałem spod rz˛es, jak symuluje obrót
nast˛epnej gałki; czarny kr ˛

a˙zek oderwał si˛e od podstawy i poszybował ku mnie jak

okr ˛

agłe lampy Rejestru.

Nadchodzi moment, o którym musz˛e ci opowiedzie´c, chocia˙z nie potrafi˛e; na-

gle pojawiła si˛e Boots, a ja znikn ˛

ałem. Potok Słów został tam beze mnie, ale była

z nim Boots; wtedy o˙zyła; była Potokiem Słów, a ja nim nie byłem; przestałem
istnie´c. Nie mam z tamtych chwil ˙zadnych wspomnie´n; przecie˙z mnie nie było.
Potok zmieszał si˛e z Boots i zachował jak ˛

a´s jej cz ˛

astk˛e, lecz nic nie pami˛eta;

nawet kiedy do niego wróciłem, niczego sobie nie przypomniał, jako ˙ze Boots
ma wiele ˙zywotów, ale brak jej pami˛eci. Zachowałem w ´swiadomo´sci jeden fakt;
wiem, ˙ze Boots zamkn˛eła oczy. W tej samej chwili Potok został sam. Boots go
opu´sciła. Kiedy odeszła, dostałem list, a owym listem byłem ja sam.

— Otwórz oczy — poleciła Zhinsinura.
Potok Słów czuł, jak przez otwarte wrota dwa słowa padaj ˛

a w pustk˛e; szybko

jednak odnalazły znajom ˛

a ´Scie˙zk˛e i pomkn˛eły ni ˛

a, jak to zwykle bywało. Niczym

lampa Rejestru roz´swietliły niesko´nczenie dług ˛

a ´Scie˙zk˛e, któr ˛

a mkn˛eły, a ona

była Potokiem; mury i w˛e˙zowe dłonie to jego do´swiadczenia, niezliczone stop-
nie, zakr˛ety, ´slepe zaułki, pokoje, kufry nim wypełnione — wszystkim był Potok.
Tworzyły go klamki, przej´scia, schody — cała długa ´Scie˙zka si˛egaj ˛

aca daleko

w gł ˛

ab. Ja sam. . . ja byłem niczym. W chwili, gdy Zhinsinura kazała mi otworzy´c

oczy, z odrobiny intensywnego nieistnienia zacz ˛

ałem si˛e rozrasta´c w Potok Słów,

by odzyska´c nie tylko ´Scie˙zk˛e wybran ˛

a przez tamte dwa wyrazy, lecz tak˙ze ob-

szar, przez który wiodła spiralnym szlakiem. Słowa przygl ˛

adały mi si˛e, gdy obser-

wowałem samego siebie podczas tworzenia obszaru zdolnego pomie´sci´c obran ˛

a

przez nie ´Scie˙zk˛e, wiod ˛

ac ˛

a przez stwarzan ˛

a przeze mnie krain˛e. Owa rzeczywi-

sto´s´c przybrała kulisty kształt owoców drzewa chlebowego, lecz kule zawierały
si˛e w sobie — ´swietliste i skomplikowane, stworzone z samego tworzenia, ka˙zda
idealnie wpasowana w obszerniejsz ˛

a, tak by polecenie otworzenia oczu umkn˛eło

w gł ˛

ab mniejszej, dopóki Potok Słów nie zostanie odtworzony dzi˛eki mnie i sło-

wu, by mógł nas oboje pomie´sci´c. Cała trójka zjednoczyła siły. Otworzyłem oczy.

Czarny kr ˛

ag szybował ku postumentowi, by na nim spocz ˛

a´c. Zhinsinura udała,

˙ze obraca gałk˛e. Kula osiadła. Staruszka wykonała kolejny ruch. Kula poja´sniała.

Boots zapadła w sen.

— Jeste´s w stanie i´s´c? Wychodzimy.
Wielki obszar, stworzony by zmie´sci´c polecenie otworzenia oczu znikn ˛

ał jak

lekki obłok. Szybciej ni˙z poprzednio powstawał nowy Potok i nowa ´Scie˙zka dla
usłyszanych wła´snie słów. Siedz ˛

ac bez ruchu, z r˛ekoma zaci´sni˛etymi wokół pod-

ci ˛

agni˛etych wysoko kolan, z szeroko otwartymi oczyma i ustami, niezdolny wsta´c,

146

background image

poj ˛

ałem nagle, ˙ze stworzyłem wcze´sniej miliony takich obszarów, ˙ze wszystkie

straciłem, wyrosłem z nich, nim znikn˛eły jak obłoki, ˙ze przewy˙zszyłem zmien-
no´sci ˛

a chor ˛

agiew na wietrze; wiedziałem, ˙ze przyjdzie mi stworzy´c miliony in-

nych obszarów, jak ten pierwszy ró˙znych od. . . czego? Innych ni˙z ja sam sprzed
chwili? Inny ni˙z ogrom wiedzy, któr ˛

a wła´snie ogarn ˛

ałem? Przepadło. . . Daremnie

chciałem zatrzyma´c co´s w istnieniu, mie´c własn ˛

a siedzib˛e. Do migotliwych sfer,

które tworzył Potok, dotarł nieust˛epliwy l˛ek, poczułem wi˛ec, ˙ze pora tak˙ze dla
niego zbudowa´c schronienie. Szybko zapomniałem, ˙ze do tej pory nie znałem l˛e-
ku. Bez powodzenia próbowałem odtworzy´c i przypomnie´c sobie tamto odczucie,
lecz krótka walka umocniła tylko jego siedzib˛e, a Potok odczuwał wielki strach.

Wtedy zjawił si˛e słoneczny blask, poniewa˙z Zhinsinura wyprowadziła mnie

na zewn ˛

atrz.

Siedziba l˛eku stała si˛e przelotnym wspomnieniem, bo sło´nce zawładn˛eło cał ˛

a

moj ˛

a przestrzeni ˛

a.

Omal nie wybuchn ˛

ałem ´smiechem i płaczem na my´sl, ˙ze przyjdzie mi wznosi´c

siedziby nie tyle dla ka˙zdego wyrazu, co dla ka˙zdej rzeczy lub zjawiska posiadaj ˛

a-

cego nazw˛e. Poznałem wierzb˛e i w˛edrówk˛e po trawie, pojawiły si˛e znajome twa-
rze. Wystarczył nieznaczny ruch głowy, by tysi ˛

ace rzeczy ˙z ˛

adały własnej ´Scie˙zki,

wykłócaj ˛

ac si˛e, która ma by´c nast˛epna; ledwie si˛e obróciłem, a setki Potoków

powstawały i nikn˛eły w´sród brz˛eczenia, westchnie´n, szeptów i hałasów.

Osłupiały, nie byłem w stanie zrobi´c kroku. Wzdrygn ˛

ałem si˛e, czuj ˛

ac na r˛e-

ku dotkni˛ecie Zhinsinury. Wiedziałem, ˙ze w tym natłoku wra˙ze´n które´s mogło
zboczy´c na manowce. Musiałem pilnowa´c, by ´Scie˙zka biegła jak nale˙zy, bo je´sli
popełni˛e bł ˛

ad, pechowa nazwa pójdzie na zatracenie. Wolniej, wolniej, błagałem

w duchu, ale nie chciały czeka´c. Jak˙ze mogłem budowa´c dostatecznie szybko,
by pomie´sci´c wszystko? Wyt˛e˙zyłem wszystkie siły, ale zdołałem ulokowa´c jedy-
nie l˛ek, zatrzymałem si˛e jednak u jego drzwi; co´s we mnie powstawało, co´s si˛e
rodziło, gotowe ogarn ˛

a´c wszystko, czego nie pomie´sciłem.

Mog˛e powiedzie´c, ˙ze to Boots we mnie powstała. Mog˛e zapewni´c, ˙ze odeszła,

a jednak została, ˙ze istniała i z gł˛ebi mego wn˛etrza powiedziała, bym zapomniał.
Miałem odrzuci´c my´sl, ˙ze tej siedzibie doskonałej i ustawicznie wznoszonej cze-
go´s brak, albowiem w ´swiatło´sci i w mroku mój dom wci ˛

a˙z powstaje. Boots za-

pewniła, ˙ze ani jedna wchodz ˛

aca tam nazwa si˛e nie zatraci. Skoro bowiem siedzi-

ba stanowi cało´s´c sam ˛

a w sobie, czy mo˙zna s ˛

adzi´c, ˙ze ´Scie˙zka biegnie manowca-

mi zamiast ´scieli´c si˛e pod stopy?

Mógłbym twierdzi´c, ˙ze tak mówiła Boots, ˙ze taka była tre´s´c listu, ˙ze jej słowa

pomogły mi odzyska´c władz˛e w nogach, ˙ze poruszałem si˛e lekko jak chor ˛

agiew

na wietrze, płakałem i ´smiałem si˛e jednocze´snie; tak mo˙zna powiedzie´c, ale cały
sekret w tym, ˙ze Boots nie miała nic, zupełnie nic do powiedzenia.

background image

SZÓSTA FASETA

S ˛

adz˛e ˙ze upływ czasu mo˙zna porówna´c do zwi˛ekszaj ˛

acej si˛e odległo´sci. We´z-

my dla przykładu pocałunek. Najpierw dotkni˛ecie warg, potem krok w tył i wi-
dzimy oczy; nast˛epny krok i widoczna jest cała twarz stanowi ˛

aca tylko fragment

postaci; ta z kolei ukazuje si˛e na tle drzwi obramowanych drzewami. ´Scie˙zka si˛e
wydłu˙za, drzwi malej ˛

a, w polu widzenia jest coraz wi˛ecej drzew, ju˙z nie wida´c

małego wej´scia; ´scie˙zka wiedzie do lasu który znika za wzgórzem. Ale na pocz ˛

at-

ku w˛edrówki był pocałunek i to jest najwa˙zniejsze. Tak wła´snie płynie czas.

Dla mnie takim punktem odniesienia jest moment, gdy znikn ˛

ałem a pojawiła

si˛e doktor Boots. Tamta chwila jest pocałunkiem z mojego przykładu. List przy-
szedł, lecz nie od razu nie w chwili, gdy zrobiłem pierwszy krok i odległo´s´c si˛e
powi˛ekszyła; dopiero wówczas, gdy jak nowo narodzony wróciłem tam, gdzie
toczyło si˛e całe moje ˙zycie — a takim obszarem był Potok Słów i ten ´swiat. Bo-
ots nie odeszła i pozostała jego o´srodkiem. Bywaj ˛

a chwile, gdy serce bije wolno

i mocno — na granicy jawy i snu, w zawirowaniach tera´zniejszo´sci; przypomi-
nam sobie wtedy, a mo˙ze tylko wyczuwam, kim byłem jako doktor Boots. Za-
pewne gdybym zamieszkał na stałe w Centrum Usługowym i co roku powtarzał
tamten pocałunek, byłbym jednocze´snie sob ˛

a i Boots, a Potok musiałby jej zrobi´c

miejsce, jak czynili wszyscy ludzie z Rejestru. Tak czy inaczej, ju˙z wówczas, gdy
siedziałem na brzegu, czekaj ˛

ac na powrót tratwy, zrozumiałem, ˙ze zawsze b˛ed˛e

nosił w sobie doktor Boots.

Wspomniałem o czekaniu; istotnie przez moment si˛e na tym skupiłem, ale

długo nie wytrzymałem i szybko zmieniłem si˛e w człowieka z nabrze˙za, który
niczego nie oczekuje. Zapomniałem, ˙ze czynno´sci nast˛epuj ˛

a jedna po drugiej.

— Kto we´zmie bosak? — zapytała Zhinsinura do kilku ludzi siedz ˛

acych obok

mnie. — On nie mo˙ze.

Tratwa sun˛eła ku brzegowi, przecinaj ˛

ac brunatne fale. Mokre drewno uderzy-

ło o kamienny brzeg, a wodny wehikuł obrócił si˛e powoli. Przewo´znicy dopie-
ro wówczas podnie´sli si˛e i spod szerokich kapeluszy rzucili na mnie badawcze
spojrzenia. Rzucili mi lin˛e pod nogi; popatrzyłem na ni ˛

a, lecz nie podniosłem.

Usłyszałem ´smiech i sam równie˙z zachichotałem, ale szybko umilkłem, zacie-

148

background image

kawiony łoskotem odkładanych bosaków. Westchn ˛

ałem gł˛eboko, jak po długim

płaczu, oszołomiony bogactwem tamtych chwil.

Wszedłem z nimi na tratw˛e; dalej szła Zhinsinura. Podczas obrotu zrobiło mi

si˛e ciemno przed oczyma. Ruszyli´smy w gór˛e rzeki.

Chyba to przewo´znicy opowiedzieli starej kobiecie o Jednodniówce. Pami˛e-

tam, jak rozmawiali, a potem wszyscy troje odwrócili głowy, by na mnie popa-
trze´c. By´c mo˙ze usłyszałem jej imi˛e, ale nie potrafiłem wówczas zbudowa´c siedzi-
by, która mogłaby je pomie´sci´c. Wolałem obserwowa´c drobne fale na powierzchni
rzeki obok tratwy i niezliczone krople wody migoc ˛

ace na li´sciach ponad naszy-

mi głowami. Nie mogłem przewidzie´c ani przeczu´c, ˙ze chwilowa nieobecno´s´c
własnej ja´zni w moim wn˛etrzu zaj˛etym przez istot˛e prawdziwie szczer ˛

a, mniej

zmieszan ˛

a i znacznie m ˛

adrzejsz ˛

a ni˙z ja, tak przekształci mój ´swiat; im bardziej to

sobie u´swiadamiałem, tym wi˛eksz ˛

a czułem rado´s´c. Gdy tratwa płyn˛eła, gdy su-

n ˛

ałem z ni ˛

a w słoneczny dzie´n, który s ˛

aczył si˛e przeze mnie, zrozumiałem, jak

mam doskonali´c swój ˙zywot. Prosta sprawa: zamiast dokonywa´c wyborów trzeba
pozwoli´c, by same si˛e dokonywały. Wszystkie koty o tym wiedz ˛

a, bo to ˙zadna

filozofia; spo´sród istot ˙zywych jedynie człowiek musi si˛e tego nauczy´c. Samo-
doskonalenie wymaga od ludzi ogromnego wysiłku, a potomkowie aniołów maj ˛

a

z tym najwi˛ecej kłopotu, chocia˙z min˛eło wiele pokole´n. Jednak warto si˛e uczy´c,
skoro jako człowiek nie mog˛e inaczej zdoby´c tej wiedzy. Przed wiekami w od-
ległych krainach aniołowie toczyli nieustann ˛

a walk˛e ze ´swiatem, lecz gdy nasta-

ło dla nas pó´zne lato, przyszła tak˙ze odpowiednia pora, ˙zebym si˛e nauczył ˙zy´c
w zgodzie ze ´swiatem; ja to potrafi˛e. Prosta sprawa, ´smiesznie prosta. Czułem, ˙ze
coraz wi˛ecej cudownych rzeczy i zjawisk wymaga ode mnie doskonało´sci, i tak
samo jak tobie, słone łzy popłyn˛eły mi z oczu.

Zhinsinura przeszła z jednego ko´nca tratwy na drugi, by usi ˛

a´s´c obok mnie.

Niezdolny wyrazi´c słowami m ˛

a wdzi˛eczno´s´c, poło˙zyłem głow˛e na jej kolanach.

Pogłaskała mnie po włosach.

— Jednodniówka odeszła dzi´s rano na zachód z grup ˛

a handlarzy — oznajmi-

ła. — Nie została wybrana, sama podj˛eła decyzj˛e. Oznajmiła Houdowi, ˙ze wróci
dopiero wówczas, gdy wyniesiesz si˛e st ˛

ad na dobre.

Po raz wtóry i na dobre. . . Bywaj ˛

a siedziby na obrze˙zach domostw, w których

znacznie trudniej jest ˙zy´c ni˙z w tysi ˛

acach ciasnych klitek znajduj ˛

acych si˛e w ´srod-

ku. Spokojnie rozkoszowałem si˛e urod ˛

a jednej z nich, obserwuj ˛

ac drobne fale na

rzecznej płyci´znie, po której uwijały si˛e wodne owady.

— Szkoda, ˙ze o tym nie wiedziałam — stwierdziła Zhinsinura i zamilkła.

Po namy´sle dodała: — Potoku, powiniene´s zosta´c jak długo to b˛edzie konieczne,
niemniej jednak chcieliby´smy, ˙zeby dziewczyna mogła z czasem wróci´c do domu.

Jak˙ze roztropnie post ˛

apiła, tłumacz ˛

ac mi to od razu! Promieniałem rado´sci ˛

a

i wewn˛etrznym ´swiatłem, o czym doskonale wiedziała. I chocia˙z wyczuwała, ˙ze
odległa siedziba mroku ju˙z zaczyna powstawa´c wokół stworzonego przeze mnie

149

background image

obszaru, w owej chwili byłem jeszcze promienny i z rado´sci ˛

a obserwowałem wod-

ne owady. Westchn ˛

ałem, by´c mo˙ze u´swiadomiłem sobie, jak wielki ci˛e˙zar zdj˛e-

to z barków Potokowi, a tak˙ze Jednodniówce. Byłem spokojny i zadowolony; to
smutne, ˙ze nie mo˙zna wróci´c do domu. Chyba zasn ˛

ałem.

Jestem wyczerpany, aniele. Musz˛e odpocz ˛

a´c.

Odpocznij.
Wyjmij kryształ. Nie mam nic wi˛ecej do powiedzenia.
To ju˙z koniec. Niewiele zostało.
Wschodzi ksi˛e˙zyc. Przypomina sierp. Była pełnia, gdy postanowiłem tu przy-

by´c. Tak długo u was jestem?

Nie. Dłu˙zej.
Mnóstwo chmur. Ci na dole chyba nie widz ˛

a ksi˛e˙zyca. . . Och, aniele, wyjmij

kryształ. Mam do´s´c.

background image

CZWARTY KRYSZTAŁ — NIEBO

JEST ZIELON ˛

A Ł ˛

AK ˛

A

background image

PIERWSZA FASETA

Zaczynamy kolejny, czwarty z kolei.
Chyba nie powiniene´s tak ich marnowa´c. Nie sko´nczyli´smy poprzedniego.
Nie przejmuj si˛e. Jeste´s gotowy?
Zdradzisz mi, po co ci te przedmioty? Mam na my´sli kryształy. Mo˙ze o tym

wspominałe´s, ale zapomniałem.

Chodzi o sprawdzenie. . . o sprawdzenie twojej siły. To ciekawe, czy opowie´s´c

si˛e zmienia, w zale˙zno´sci od tego, kto. . .

W zale˙zno´sci od tego, kim jestem.
W zale˙zno´sci od tego, kto opowiada.
Zmieniła si˛e?
Tak, w drobiazgach. Nie s ˛

adz˛e. . . Moim zdaniem nikt inny nie kochał Jednod-

niówki tak mocno jak ty, przynajmniej tak wynika z opowie´sci. Poza tym mucha
uwi˛eziona w plastikowej kostce to dla mnie zupełna nowo´s´c.

Opowiesz mi o nim. . . Zdradzisz mi, kim jestem? Czy to m˛e˙zczyzna?
Jasne.
Kochasz go?
Tak.
Ciekawe, dlaczego zapytałem. Zapewne dlatego, ˙ze mi j ˛

a przypominasz.

Mniejsza z tym. Nie powinienem był pyta´c, co? W takim razie wracam do mojej
historii.

Ch˛etnie bym opowiedział, jak sp˛edzałem czas w Centrum Usługowym po

odej´sciu Jednodniówki, lecz prawie nic z tego nie pami˛etam, co mnie w ogóle nie
dziwi. Zapami˛etałem tylko wra˙zenie jednoczesnej pełni i pustki. Mam w pami˛eci
koty; widz˛e, jak kr ˛

a˙z ˛

a po sali, szukaj ˛

ac miejsca, jak si˛e złoszcz ˛

a albo zaprzestaj ˛

a

walki, w˛edruj ˛

a na odpoczynek po stopniach łatwiejszych dla mnie do poj˛ecia ni˙z

słowa, leniuchuj ˛

a i zapadaj ˛

a w drzemk˛e, by w ko´ncu zasn ˛

a´c gł˛eboko. Kiedy na

nie patrzyłem, ogarniała mnie senno´s´c.

Wkrótce odszedłem. Nie pami˛etam, jaki wybrałem dzie´n, czy była we mnie

´swiatło´s´c, czy mrok, jak obrałem kierunek, skoro zachód nie wchodził w gr˛e. Pa-

mi˛etam, ˙ze pewnego czerwcowego dnia siedziałem na kamieniu daleko od Cen-
trum Usługowego i próbowałem zaprzyja´zni´c si˛e z krow ˛

a.

152

background image

Broda mi urosła. U nas, w Małym Domostwie, krótko si˛e j ˛

a przycina. Za ple-

cami miałem własny obóz; wielki kwadrat dziwnej tkaniny, która wcale nie by-
ła tkanin ˛

a — podarunek od Zhinsinury, wydobyty ze skarbca Rejestru. Materiał

z jednej strony czarny, z drugiej srebrzysty, wydawał si˛e cieniutki jak zwiewne
szaty, ale kiedy si˛e nim owin ˛

ałem, nawet w podmokłym terenie było mi ciepło

i sucho. W plecaku niosłem szczelnie opakowany przez tych z Rejestru zapas
chleba, który przy m ˛

adrym racjonowaniu mógł mi wystarczy´c na rok; dostałem

tak˙ze czwórdzbanek oraz inne lekarstwa, a tak˙ze cienki niebieski papier, sporz ˛

a-

dzony r˛ekoma moich znajomych z linii Klamry, i zapałki, z których do u˙zytku
nadawała si˛e co druga; my wyrabiamy lepsze. Na srebrzystej płachcie, obok ple-
caka, siedział Brom i obserwował krow˛e, gotów umkn ˛

a´c w razie potrzeby.

Kto by pomy´slał, ˙ze Brom pójdzie za mn ˛

a, zamiast wybra´c Jednodniówk˛e?

W głowie mi to nie postało. A jednak poszedł za mn ˛

a. Wła´sciwie to ja ruszyłem

za nim. Z kotem podró˙z jest łatwiejsza, zwłaszcza ˙ze w˛edrowałem bez celu. Brom
to urodzony włócz˛ega. Pewnego czerwcowego dnia znale´zli´smy si˛e w krainie ł ˛

ak,

gdzie łatwo było maszerowa´c; nie brakowało tak˙ze myszy i szczurów, na które
polował Brom. Z daleka widzieli´smy dzikie krowy. Miałem na głowie czarny ka-
pelusz. Gdy mieszkałem w Centrum Usługowym, nie na´sladowałem tamtejszych
m˛e˙zczyzn, ale gdy opuszczałem Rejestr, Houd zdj ˛

ał kapelusz i wsadził mi go na

głow˛e. Pasował. Trudno powiedzie´c, ˙zebym sobie zasłu˙zył na to nakrycie głowy,
którego dotychczas nie nosiłem, uwa˙zaj ˛

ac, ˙ze mi si˛e nie nale˙zy, ale kapelusz pa-

sował i ju˙z.

Krowa najwyra´zniej straciła młode. Wymiona z kilkoma sutkami tak jej na-

brzmiały mlekiem, ˙ze porykiwała rozpaczliwie. Od kilku dni obozowałem na ł ˛

a-

ce, zachowuj ˛

ac cisz˛e i spokój; moje zachowanie, a tak˙ze wpływ doktor Boots,

skłoniły krow˛e, by podeszła bli˙zej. Paliłem, siedz ˛

ac bez ruchu, ale Brom prychn ˛

na intruza. Krowa odeszła. Podchodziła i cofała si˛e jak w ta´ncu. Có˙z, moja droga,
pomy´slałem, nie oczekuj, ˙ze b˛ed˛e ssa´c jak ciel˛e. Stan˛eła w ko´ncu tak blisko, ˙ze
mogłem jej dotkn ˛

a´c. Wzdrygn˛eła si˛e, gdy próbowałem to zrobi´c. Miała pi˛ekne

oczy: du˙ze, piwne, załzawione, osłoni˛ete długimi rz˛esami, pi˛ekne jak u kobiety,
co mnie wr˛ecz rozbawiło.

Po kilku dniach takich podchodów (doktor Boots miała niewyczerpan ˛

a cier-

pliwo´s´c!) poj ˛

ałem, w czym rzecz. Krowa nie protestowała, gdy poci ˛

agn ˛

ałem za

wymiona; strzykn˛eło z nich mleko. Od tego momentu stała nieruchomo jak skała,
pozwalaj ˛

ac mi zrobi´c, co trzeba; zdawało mi si˛e nawet, ˙ze westchn˛eła z ulg ˛

a; czy

krowy potrafi ˛

a wzdycha´c? Mleko spływało w ˛

ask ˛

a stru˙zk ˛

a, z przerwami. Nim si˛e

sko´nczyło, zdj ˛

ałem nieprzemakalny kapelusz i postawiłem go na trawie. Wkrót-

ce na dnie powstało płytkie białe jeziorko. Nie bez złych przeczu´c spróbowałem
mleka. Było ciepłe, g˛este, a smak miało równie delikatny jak barw˛e. Zastanawia-
łem si˛e, czy pami˛etam z dzieci´nstwa smak matczynego mleka, ale nic na to nie
wskazywało; z drugiej strony jednak piłem ze smakiem, wi˛ec mogło by´c inaczej.

153

background image

W drodze do strumienia, gdzie zamierzałem wypłuka´c kapelusz, pomy´slałem, ˙ze
gdyby krowa została, przyjemnie byłoby zamiast chleba i wody mie´c dla odmiany
mleko, zwłaszcza ˙ze wcale mi nie zaszkodziło; smakowało, a to dobry znak.

Krowa została na dobre, a Brom przestał na ni ˛

a prycha´c, chocia˙z trudno było-

by ich nazwa´c przyjaciółmi. Gdy ruszyłem w drog˛e — to znaczy kiedy Brom dał
znak do wymarszu, a ja si˛e do niego przył ˛

aczyłem — poszła z nami. Dałem jej

na imi˛e Fido, poniewa˙z Blask twierdził, ˙ze w dawnych czasach aniołowie cz˛esto
nazywali tak zwierz˛eta. W˛edrówka z dwoma czworonogami była do´s´c uci ˛

a˙zliwa,

lecz jak wspomniałem, cierpliwo´sci mi nie brakowało. Nawet je´sli za dnia gdzie´s
przepadły, o zmierzchu albo rankiem do mnie powracały.

Pewnie s ˛

adzisz, ˙ze pogr ˛

a˙zyłem si˛e w mroku i byłem pos˛epny jak nigdy dot ˛

ad.

Nieprawda. Czułem si˛e szcz˛e´sliwy. Było gor ˛

ace i suche lato; wokół morze traw

faluj ˛

acych srebrzy´scie w łagodnych powiewach wiatru, a˙z miało si˛e wra˙zenie, ˙ze

to ryby m ˛

ac ˛

a powierzchni˛e. Kot Brom i ja byli´smy dobrymi przyjaciółmi, krowa

dawała mleko, a Potok Słów mnie bawił. Gdy Fido skubała traw˛e, a Brom polował
lub spał, w˛edrowałem ´scie˙zkami tego chłopca, wskazanymi przez doktor Boots.
Był mi bliski. Jego obszar zdawał si˛e bezkresny; tyle w nim było zakamarków
i k ˛

atów odnosz ˛

acych si˛e do ´swiata i słów, do innych ludzi oraz rzeczy znanych

i lubianych lub starannie unikanych.

Dopiero pó´zniej, z nastaniem zimy zacz ˛

ałem si˛e go ba´c.

Mniej wi˛ecej w pa´zdzierniku (z braku kalendarza wróciłem do swej dawnej

miary czasu), kiedy trawa po˙zółkła i mokła na deszczu, postanowiłem znale´z´c
miejsce, gdzie mo˙zna by sp˛edzi´c zim˛e. Po raz pierwszy, dok ˛

ad porzuciłem Cen-

trum Usługowe, samodzielnie dokonałem wyboru. Ju˙z mi si˛e wydawało, ˙ze za-
pomniałem, jak to si˛e robi. Tak czy inaczej, odpowiednie miejsce samo si˛e zna-
lazło. Wystarczyło dotrze´c do Drogi, maszerowa´c ni ˛

a przez kilka dni i zboczy´c

w niewielk ˛

a odnog˛e, która (o czym dobrze wiedziałem) tak˙ze wychodziła na sza-

r ˛

a jezdni˛e; w ko´ncu stan ˛

ałem twarz ˛

a w twarz z tajemniczym osobnikiem.

´Sci´sle bior ˛ac, była to jedynie głowa, trzy razy wy˙zsza ode mnie, ustawiona

na niskim, obro´sni˛etym chwastami podwy˙zszeniu z pop˛ekanego kamienia; wokół
rosła g˛esta puszcza, a li´scie opadłe z drzew przykryły ziemi˛e. Nie mo˙zna wy-
kluczy´c, ˙ze głowa była dawniej pomalowana na ró˙zne kolory, z czasem stała si˛e
jednak trupioblada, wyj ˛

awszy podłu˙zne rdzawe smugi pod oczami, podobne do

brudnych łez. Wargi rozci ˛

agni˛ete w u´smiechu sprawiały wra˙zenie, ˙ze olbrzym

płacze z wielkiej rado´sci.

Na pewno była to ludzka głowa: wyłupiaste oczy, perkaty nos, roze´smiane

usta, dawniej niczym nie wypełnione; dolna warga, spłaszczona od góry i mocno
wywini˛eta przypominała solidny blat, a wprawione pó´zniej zardzewiałe metalowe
płyty były jak popsute z˛eby. Głowa wydawała si˛e zbyt okr ˛

agła i sprawiała dziwne

wra˙zenie. Od pierwszej chwili czułem, ˙ze j ˛

a wcze´sniej widziałem, ale do dzi´s nie

mog˛e sobie przypomnie´c, gdzie i kiedy.

154

background image

Z tyłu znalazłem drzwi, całkiem przerdzewiałe i cienkie jak papier; bez trudu

włamałem si˛e do ´srodka, gdzie było ciasno i ciemno, a na dodatek cuchn˛eło st˛e-
chlizn ˛

a, jak w pomieszczeniu nie wietrzonym od lat; pojawili si˛e i lokatorzy —

drobne zwierz˛eta, które dostały si˛e do wn˛etrza, ale umkn˛eły, ledwie Brom i ja
obj˛eli´smy wielki łeb w posiadanie. Gdy drzwi zostały szeroko otwarte, było do´s´c

´swiatła, by si˛e nieco rozejrze´c. Pomieszczenie wygl ˛

adało jak kuchnia — minia-

tura pomieszczenia z Domu Dwudziestu O´smiu Zapachów. Po co j ˛

a zbudowano,

na pustkowiu, gdzie była tylko Droga? Mo˙ze aniołowie chcieli udowodni´c, ˙ze po-
trafi ˛

a wznie´s´c taki budynek wsz˛edzie, gdzie zechc ˛

a. . . Na wysoko´sci nosa strop

dzielił wn˛etrze głowy na dwa poziomy. Dostrzegłem w nim otwór; uło˙zyłem sta-
biln ˛

a piramid˛e i wspi ˛

ałem si˛e po niej na pi˛etro. Było tam jeszcze ciemniej, ale

w mroku niewyra´znie majaczyła krzywizna olbrzymiej czaszki, w której buszo-
wałem, i podwójne wkl˛e´sni˛ecie gałek ocznych. Na podłodze zasłanej ´smieciami
i ptasimi gniazdami wymacałem metalowy pr˛et i wybiłem nim du˙ze otwory w ´zre-
nicach olbrzyma. Od razu zrobiło si˛e jasno.

Dwa dni trwało wynoszenie rupieci; w podłodze i czaszce nie było dziur. Zbu-

dowałem schody, po których Brom i ja bez trudu wchodzili´smy na pi˛etro, zrobi-
łem nowe drzwi, a tak˙ze okiennice, którymi zasłaniałem na noc otwory w gałkach
ocznych. Mam smykałk˛e do takich rzemiosł uprawianych dawno temu; wiedzia-
łem, ˙ze dla Fido trzeba nasuszy´c trawy na zim˛e; rzecz jasna, paszy mi potem za-
brakło. Dziwiłem si˛e, ˙ze krowa wci ˛

a˙z daje mleko, cho´c pora karmienia młodych

dawno min˛eła.

Na dole, w kotłach z anielskiego srebra paliłem ogie´n; była tam nawet rura wy-

prowadzona na zewn ˛

atrz, ˙zeby nie dymiło; oba pomieszczenia szybko si˛e ogrzały.

Z gał˛ezi, igieł i li´sci umo´sciłem legowisko przykryte czarnosrebrzyst ˛

a tkanin ˛

a.

Powiesiłem kapelusz na gwo´zdziu i spokojnie czekałem, a˙z przyjdzie zima.

Gdyby´s stan ˛

ał na skraju lasu i spojrzał w gł ˛

ab, mi˛edzy bezlistnymi, wilgotny-

mi od m˙zawki konarami (padało codziennie) zobaczyłby´s głow˛e biał ˛

a jak ko´s´c,

obmywan ˛

a deszczem, z idiotycznym u´smiechem na twarzy i z˛ebami poplamiony-

mi rdz ˛

a. Z góry, przez lew ˛

a ´zrenic˛e olbrzyma spojrzałby na ciebie Brom; wła´sci-

wie nie tyle na ciebie, co w bok, poniewa˙z kot nie przygl ˛

adał si˛e ani ludziom, ani

przedmiotom. W prawym oku ujrzałby´s mnie, jak spogl ˛

adam na zewn ˛

atrz. Mia-

łem du˙zo czasu, by rozmy´sla´c o przeznaczeniu mojej głowy. Podczas samotnej
zimy miałem rozmaite dziwne pomysły. Pewnego dnia ze strachu zrobiło mi si˛e
ciemno przed oczyma, gdy pomy´slałem, ˙ze mój dom nie jest wcale anielskim wy-
tworem, tylko aniołem we własnej osobie, po szyj˛e zagrzebanym w kamieniu na
tym pustkowiu; trup ´smieje si˛e i płacze, w ustach ma kuchni˛e, a mnie pod czaszk ˛

a.

Byłem tak przera˙zony, ˙ze omal nie uciekłem.

Pokonałem l˛ek. Musiałem. Nie było dok ˛

ad i´s´c.

Tamtej zimy zostałem szabrownikiem. Ka˙zdy nim jest po trosze. Ci z Rejestru

maj ˛

a w skarbcu mnóstwo anielskich wytworów; kufry Małego Domostwa s ˛

a ni-

155

background image

mi wypełnione po brzegi. Blask tak˙ze był szabrownikiem, ale szukał wiedzy. S ˛

a

ludzie ˙zyj ˛

acy z szabru, na przykład Teeplee.

Pewnego dnia przyszło mi do głowy, ˙ze warto poszuka´c szkła lub dobrego

plastiku i wymieni´c zrobione własnor˛ecznie drewniane okiennice. W drodze do
głowy min ˛

ałem zrujnowane gmachy. Postanowiłem i´s´c tam i sprawdzi´c, czy co´s

si˛e znajdzie. Był ciepły, pogodny grudniowy dzie´n; powietrze przejrzyste, drzewa
br ˛

azowe. . . Min˛eły wła´snie moje urodziny, sko´nczyłem siedemna´scie lat.

Ruin takich jak w s ˛

asiedztwie mojej czaszki były tysi ˛

ace; aniołowie wznosili

budynki tak, ˙ze do dzi´s stercz ˛

a ponad koronami drzew. Jedna z wysokich ´scian

ocalała, ale wszystkie okna były puste; promienie sło´nca nie trafiały na ˙zadne
przeszkody, a jednak puste otwory jakby je odpychały. Korzenie drzew skruszyły

´sciany innych budynków, ale szeroki kamienny plac, podobny do wielu innych,

przetrwał w dobrym stanie. Ostra brunatna trawa porastała zbocza pagórków,
w które zamieniały si˛e ruiny budowli. To miejsce niczym si˛e nie ró˙zniło od wielu
podobnych gruzowisk; jak wsz˛edzie słyszałem wrzask sójek i piski wiewiórek,
cho´c było tam jakby spokojniej. Widziałem szlaki krzy˙zuj ˛

ace si˛e pod okre´slonym

k ˛

atem; najszersze prowadziły do okazalszych budynków. Wszedłem przez obszer-

ne wrota do ciemnego wn˛etrza i stan ˛

ałem jak wryty, mrugaj ˛

ac powiekami, bo sala

nie miała podłogi. U moich stóp ´sciana opadała pionowo w gł ˛

ab jamy. Na dole co´s

si˛e poruszyło; chyba zwierz˛e, które miało tam legowisko. Cichy d´zwi˛ek rozległ
si˛e echem w pustym wn˛etrzu.

Promienie słoneczne wpadaj ˛

ace do zakurzonego pomieszczenia przez puste

okna nie o´swietlały tajemniczej dziury, zorientowałem si˛e jednak, ˙ze w kilku miej-
scach da si˛e zej´s´c. Zrobiłem par˛e kroków, ale zatrzymałem si˛e natychmiast, by
pomy´sle´c, czy zdołam t˛edy wróci´c. Co´s spadło ze stopnia, na którym stałem; słu-
chałem uwa˙znie gło´snego łoskotu. Usiadłem na schodku i niecierpliwym gestem
odsun ˛

ałem przedmiot, który opadł mi na plecy.

Odwróciłem głow˛e. Na moim ramieniu le˙zała r˛ekawica, a w niej ukryta była

ludzka r˛eka. Krzykn ˛

ałem, ale nie mogłem si˛e cofn ˛

a´c, bo stopie´n był zbyt w ˛

aski.

R˛eka nale˙zała do postawnego m˛e˙zczyzny o bladej twarzy. Spod ciemnych krza-
czastych brwi mroczne ´slepia spogl ˛

adały podejrzliwie prosto w moje jasne oczy.

— Prosz˛e — mrukn ˛

ał nieznajomy, wzmacniaj ˛

ac uchwyt. R˛ekawica na jego

dłoni została wykonana z czarnego l´sni ˛

acego plastiku i ozdobiona matow ˛

a biał ˛

a

gwiazd ˛

a, wymalowan ˛

a na długim, sztywnym mankiecie z plastikowymi fr˛edzla-

mi. Nie wiedziałem, czy mam si˛e ba´c, czy dziwi´c. Nieznajomy miał na sobie po-
łyskliw ˛

a, obszern ˛

a, ´sci ˛

agni˛et ˛

a u szyi peleryn˛e w szerokie białe i czerwone pasy;

ramiona okrywał mu niebieski prostok ˛

at, na którym znajdowały si˛e równiutkie

rz˛edy białych gwiazd. Z fałd biało-czerwonej tkaniny wystawała dziwnie długa
szyja, zgi˛eta w połowie jakby po złamaniu. Króciutko przyci˛eta czupryna miała
kolor metalu. U´smiechn ˛

ałem si˛e mimo woli; nieznajomy ´sciskał moje rami˛e, ale

odpowiedział u´smiechem. Z˛eby miał równe, zdrowe, mocne i zielone jak trawa.

156

background image

— Jeste´s szabrownikiem? — zapytał.
— Nie wiem — odparłem, chocia˙z słowo wydało mi si˛e znajome. — Potrze-

buj˛e szkła. S ˛

adziłem, ˙ze co´s tu znajd˛e. Szkło albo bezbarwny plastik. . .

— Szabrownik — przerwał, kiwaj ˛

ac głow ˛

a, i wyszczerzył zielone z˛eby. Pu´scił

moje rami˛e i zdj ˛

ał r˛ekawic˛e. Dło´n miał blad ˛

a, ozdobion ˛

a l´sni ˛

acymi pier´scieniami.

Wyci ˛

agn ˛

ał j ˛

a ku mnie i dodał: — Daj grab˛e. — S ˛

adziłem, ˙ze chce mi pomóc, lecz

gdy uj ˛

ałem blad ˛

a r˛ek˛e, wstrz ˛

asn ˛

ał ni ˛

a gwałtownie i szybko pu´scił moj ˛

a dło´n. Czy

to przestroga, czy mo˙ze powitanie? Był u´smiechni˛ety, ale osobliwe zielone z˛eby
utrudniały mi ocen˛e sytuacji. Przemkn ˛

ał obok mnie, zagarn ˛

awszy fałdy pasiastej

szaty i ruszył w dół, trzymaj ˛

ac si˛e uchwytów, których wcze´sniej nie spostrzegłem.

Odwrócił głow˛e i skin ˛

ał na mnie.

Niełatwo było za nim nad ˛

a˙zy´c. Sun ˛

ał w dół po ´scianie jak paj ˛

ak lub wiewiór-

ka, omijaj ˛

ac zr˛ecznie wyrwy i zardzewiałe ˙zelastwo. Od czasu do czasu zabł ˛

akany

promie´n grudniowego ´swiatła z okien umieszczonych wysoko ponad wej´sciem do
jamy padał na wspaniał ˛

a szat˛e, która l´sniła przez moment, a potem ciemniała jak

zgaszona lampa. Nagle poj ˛

ałem, o co pytał.

— Nie jestem szabrownikiem — oznajmiłem i dodałem gło´sniej, bo odgłosy

w˛edrówki niosły si˛e echem w´sród pustych ´scian: — Podobno wszyscy szabrow-
nicy s ˛

a martwi.

— Martwi? — Przystan ˛

ał i odwrócił si˛e ku mnie, zawieszony na granicy mro-

ku i słonecznych promieni padaj ˛

acych z okna. — Jak to martwi? Co ty gadasz?

Widzisz ten narodowy symbol? — Rozwin ˛

ał fałdzist ˛

a peleryn˛e. — Jest martwy

od chwili, gdy został wykonany, a wygl ˛

ada jak nowy. S ˛

adz˛e, ˙ze jeszcze długo po

mojej ´smierci kto´s b˛edzie nosił to wiekowe cudo. Przesta´n gada´c o martwych.
Chod´z ze mn ˛

a.

background image

DRUGA FASETA

Szabrownicy — perorował Teeplee — s ˛

a jak s˛epy.

Niewielkie pomieszczenie, gdzie w ko´ncu dotarli´smy, znajdowało si˛e gł˛ebo-

ko w trzewiach ruin. O´swietlała je marna lampa. Po drodze spostrzegłem ludzk ˛

a

twarz w ciemnym przej´sciu, a potem sylwetk˛e człowieka stoj ˛

acego w drzwiach

tyłem do mnie. Pod stołem, przy którym siedzieli´smy, chłopczyk zaj˛ety nauk ˛

a

grzebał cichutko w starych rupieciach, a było ich w jamie takie mnóstwo, ˙ze przy-
pominała widziany od ´srodka kufer napełniony wszelkim dobrem. Wszystko tu
jednak walało si˛e bez ładu i składu.

Teeplee zdradził mi swoje imi˛e i dodał, ˙ze mieszka´ncy budynku to jego rodzi-

na; był ojcem wszystkich miejscowych dzieci. Wszystkich! — To moja banda —
mówił o nich. Wspomniałem, ˙ze okre´slenie „szabrownik” nie było mi obce; to
m˛e˙zczy´zni z czasów władzy Przymierza, którzy nie chcieli mu si˛e podporz ˛

ad-

kowa´c i koczowali, bior ˛

ac z ruin wszystko, co si˛e dało; u˙zywali anielskich wy-

tworów, prowadzili handel wymienny i starali si˛e w miar˛e mo˙zliwo´sci ˙zy´c jak
aniołowie. Ich najcenniejszym maj ˛

atkiem były kobiety zdolne rodzi´c po staremu,

na okr ˛

agło, jak kotki. Nie ulega w ˛

atpliwo´sci, ˙ze m˛e˙zczy´zni traktuj ˛

acy kobiet˛e jak

dobytek, w Przymierzu uchodzili za wrogów; polowano na nich bez lito´sci. Nic
dziwnego, ˙ze kiedy Teeplee i ja siedzieli´smy w ciemnym pokoju wypełnionym
anielskimi wytworami, miałem wra˙zenie, jakby czas si˛e cofn ˛

ał o setki lat.

— S˛epy? — powtórzyłem.
— No wiesz, s˛epy. Wielkie bydlaki z szerokimi skrzydłami i wyłysiałymi łba-

mi. ˙

Zr ˛

a martwe. — Wyprostował si˛e godnie i poprawił szat˛e. — Te ptaki s ˛

a naro-

dowym symbolem.

— Nie mam poj˛ecia, czym jest narodowy symbol — odparłem. — Kojarzy mi

si˛e z aniołami. . .

— I słusznie — oznajmił Teeplee, celuj ˛

ac we mnie wielkim paluchem. —

Widziałe´s aniołów? Sami łysole albo ogoleni na pał˛e, zupełnie jak s˛epy.

W pierwszej chwili pomy´slałem, ˙ze naprawd˛e spotkał aniołów, ale potem zro-

zumiałem, ˙ze chodzi mu o wizerunki. Na własne oczy widziałem szary obrazek
przedstawiaj ˛

acy wuja Plunketta łysego niczym s˛ep.

158

background image

Teeplee szukał plastiku albo szkła, których potrzebowałem. Przerzucał z miej-

sca na miejsce przedmioty zgromadzone w pokoju i s ˛

asiednim pomieszczeniu.

— Szabrownik to facet, który swój dobrobyt zawdzi˛ecza trwało´sci anielskich

wytworów. Sam z tego ˙zyje — tłumaczył, ła˙z ˛

ac z k ˛

ata w k ˛

at. Zaczynałem do-

strzega´c pewien ład w tej jego rupieciarni; nawet wiewiórka orientuje si˛e, gdzie
co ukryła. — Trwałe jest przeciwie´nstwem jednorazowego. Chodzi o to, ˙ze w swo-
im czasie aniołowie po jednym u˙zyciu wywalali rzeczy do ´smietnika. Uciekło mi
z głowy, czemu tak robili. W ko´ncu tkn˛eło ich, ˙ze jak tak dalej pójdzie, to wszel-
kie dobro trafi do zsypu. Całkiem im si˛e odmieniło i zrobili tak, by jedna rzecz
wystarczała na całe ˙zycie i w ogóle si˛e nie zu˙zywała. Byli w tym dobrzy. Ich od
dawna nie ma, a rzeczy s ˛

a jak nowe. Ej, mo˙ze by´c?

Podsun ˛

ał mi skrzynk˛e wypełnion ˛

a denkami od butelek z br ˛

azowego i zielone-

go szkła.

— Potrzebuj˛e czego´s wi˛ekszego — stwierdziłem. Nie zra˙zony odstawił pudło

na miejsce.

— Mówi˛e ci, te starocia s ˛

a ˙zywotne. Chcesz co´s wło˙zy´c na grzbiet, to i narodo-

wy symbol si˛e przyda. Mo˙zesz wymienia´c rzeczy na ˙zarcie, da´c je kobiecie w po-
darunku, albo. . . szuka´c tylko jedzenia. Radz˛e ci spróbowa´c ˙zarcia aniołów. —
Pochylił si˛e w moj ˛

a stron˛e i wyszczerzył z˛eby. Jego chełpliwa mina sprawiła, ˙ze

parskn ˛

ałem ´smiechem.

— A co ze ´swie˙zo´sci ˛

a tych specjałów?

— Przecie˙z mówiłem, ˙ze s ˛

a trwałe — odparł z powag ˛

a Teeplee. — Przecie˙z

mówiłem. Szabrownicy to s˛epy. S˛ep ˙zre martwe. Kapujesz, chłopaczku? Popatrz.
Nada si˛e?

Przyniósł mocno sfatygowany kawałek sztywnego czarnego plastiku.
— Wolałbym przezroczysty — odparłem. Znalezisko poleciało na stos rupieci.

Teeplee szukał dalej.

— Słuchaj uwa˙znie — ci ˛

agn ˛

ał. — By przedmioty si˛e nie zu˙zywały, od pocz ˛

at-

ku powinny by´c martwe, a wtedy nie dotknie ich ´smier´c ani rozkład. Srebro anio-
łów jest martwym metalem i dlatego nie rdzewieje, pozostaje gładki, nie pokrywa
si˛e nalotem. Plastik u˙zywany zamiast drewna nie butwieje, nie daje si˛e rozłupa´c,
nie toczy go robactwo. Najbardziej si˛e dziwiłem, ˙ze aniołowie wymy´slili martwe

˙zarcie. Nie ma siły, ˙zeby si˛e za´smiardło, zgniło albo zepsuło. Sam to jem.

— Znam t˛e ˙zywno´s´c. Pal˛e j ˛

a.

— Nie, nie! Daj sobie spokój z tym ró˙zowym paskudztwem! Mówi˛e o praw-

dziwym ˙zarciu, które trzeba połkn ˛

a´c. Zobacz. — Stan ˛

ał na palcach i zdj ˛

ał z pół-

ki metalowe pudełko opatrzone wyblakł ˛

a etykietk ˛

a, podobn ˛

a do kawałka plasti-

ku. — Nierdzewny metal, a na nim plastikowa warstwa — oznajmił. — Teraz
patrz i słuchaj. — Do wieczka było przymocowane kółko. Teeplee wsun ˛

ał w nie

palec i poci ˛

agn ˛

ał. Spodziewałem si˛e, ˙ze pier´scie´n zostanie mu w r˛eku, ale stało si˛e

inaczej. Usłyszałem cichy syk, jak przy gł˛ebokim wdechu, i wieczko zwin˛eło si˛e

159

background image

w ciasny rulonik. — Patrz — rzucił Teeplee, podsuwaj ˛

ac mi puszk˛e wypełnion ˛

a

jakby trocinami albo wiórkami drewna. — To kartofle, cho´c w tej chwili na to nie
wygl ˛

adaj ˛

a. Dodaj troch˛e wody, a bardzo si˛e zdziwisz. To kartoflane puree. ˙

Zarcie

jak nowe.

— Jak nowe? Dobre?
— Co tu du˙zo gada´c. Martwe. Ale da si˛e zje´s´c. Wystarczy pomiesza´c z wod ˛

a

i mo˙zesz zajada´c tłuczone kartofle, ulubione ˙zarcie aniołów. Bracie, ta puszka ma
tysi ˛

ac lat. — Z niedowierzaniem popatrzył na zawarto´s´c i potrz ˛

asn ˛

ał ni ˛

a lekko;

rozległ si˛e cichy szelest. Teeplee dodał: — Nawet skała, nawet góra zmienia si˛e
przez tysi ˛

ac lat. Aniołowie skutecznie u´smiercili te kartofle, wykluczaj ˛

ac jak ˛

akol-

wiek przemian˛e. Ich jarzyny były nie´smiertelne.

Usiadł nagle, jakby si˛e zdziwił lub zamy´slił.
— Nie mam dzi´s szkła. Przyjd´z za dwa, trzy dni. Zobaczymy, co si˛e da zro-

bi´c. — Kazał dzieciakowi odprowadzi´c mnie do wyj´scia, a potem dodał: — Pa-
mi˛etaj, ˙ze to ci˛e b˛edzie słono kosztowało.

xxx
Przyszedłem. I to nie raz. Zima ci ˛

agn˛eła si˛e w niesko´nczono´s´c, a Teeplee był

miłym kompanem. Rozmawiałem z nim o mrocznym budynku nad rzek ˛

a. Opo-

wiedziałem mu, jak przyszło zapomnienie. To dziwne. W samotno´sci zbli˙załem
si˛e cz˛esto do niebezpiecznej granicy, za któr ˛

a zatraciłbym samego siebie, ale Te-

eplee sprawiał, ˙ze wszystko było proste — mo˙ze dlatego, ˙ze nie spotkałem dotych-
czas osoby, której ˙zycie byłoby tak ró˙zne od mojego. Szabrownik miał zupełnie
inne do´swiadczenia.

Naprawd˛e bywałem bliski zatracenia samego siebie. Gdy zostawałem sam,

wydawało mi si˛e, ˙ze jest nas dwóch, ˙ze mam z kim porozmawia´c. Ogie´n daw-
no zgasł; le˙załem owini˛ety w czarnosrebrzyst ˛

a tkanin˛e, a w mojej wychłodzonej

łepetynie kto´s si˛e budził, wi˛ec zaczynałem z nim rozmow˛e. On mi odpowiadał
i le˙zeli´smy tak długo, spieraj ˛

ac si˛e jak dwie gaw˛edziarki próbuj ˛

ace opowiedzie´c

t˛e sam ˛

a histori˛e na dwa ró˙zne sposoby.

Gadali´smy o Boots. Najwa˙zniejszy był list, którego tre´s´c zapomniałem; co

wi˛ecej, długo nie mogłem sobie przypomnie´c, ˙ze w li´scie stało: „Zapomnij”.
Wstawałem z oci ˛

aganiem, doiłem krow˛e, paliłem, ale nieustannie gadałem z tym

drugim o sprawach, które miały by´c zapomniane, tyle ˙ze my´smy o tym nie pami˛e-
tali.

Tłumaczyłem, ˙ze naprawd˛e chciałem sta´c si˛e tamt ˛

a dziewczyn ˛

a. Szczerze tego

pragn ˛

ałem i nic si˛e nie zmieniło. Podkre´slałem, ˙ze nie poczuwam si˛e do winy,

skoro wszyscy s ˛

a nieprzewidywalni: Boots, ona, ja. Dokonałem wyboru i nie ma

o czym mówi´c. Wtedy tamten pytał, dlaczego jestem tu, a nie tam, i zarzucał mi,

˙ze nie starałem si˛e tak, jak powinienem. A ja na to, ˙ze nie ma racji; nie mogłem

sobie przypomnie´c, sk ˛

ad ta pewno´s´c, ale wiedziałem, ˙ze było całkiem inaczej;

160

background image

naprawd˛e uczyniłem wszystko, co w mojej mocy. . . On znów swoje: to za mało.
Obra˙zeni, daremnie próbowali´smy zamilkn ˛

a´c.

Miałem powody do obaw, bo mimo stara´n nie zdołałem sta´c si˛e ni ˛

a, ale by-

łem tak wyczerpany, ˙ze przestawałem by´c sob ˛

a. Ogarniał mnie strach, gdy przed

za´sni˛eciem powracały do mnie najdawniejsze wcielenia. Czy wspomniałem, ˙ze
umiem je przywoła´c? Chyba tak. Czułem, ˙ze zamiast zdobywa´c wiedz˛e i umie-
j˛etno´sci, cierpi˛e udr˛eczony bolesn ˛

a, nie goj ˛

ac ˛

a si˛e ran ˛

a. A zatem najwy˙zsza pora,

˙zebym uczynił wysiłek i przestał naprawd˛e my´sle´c, co mówi˛e i szczerze mówi´c,

co my´sl˛e. Wtedy ogarniał mnie paniczny l˛ek. Wygl ˛

adałem na zewn ˛

atrz, zastana-

wiaj ˛

ac si˛e gor ˛

aczkowo, czy jest do´s´c ciepło, by sprawdzi´c, jakie plany ma Teeplee.

Szedłem do niego na cały dzie´n. W˛edrowali´smy owini˛eci w niezniszczalne

wytwory aniołów — on w pasiastej szacie, ja w czarnym płaszczu i kapeluszu.
Buszowali´smy w´sród wiekowych gmachów, rozmawiaj ˛

ac o dawnych sprawach,

póki nie zmarzły nam r˛ece i stopy. W mro´zny dzie´n dreptali´smy z powrotem do
jamy szabrownika, by odnie´s´c cenne znaleziska i dogada´c si˛e, co komu przypad-
nie. Podejmowałem te wyprawy głównie dla spaceru i towarzystwa. Teeplee za-
bierał wszystkie skarby, ale udawałem, ˙ze si˛e targuj˛e, bo nie chciałem rani´c jego
uczu´c. Wykłócał si˛e o ka˙zdy martwy i bezu˙zyteczny przedmiot, ust˛epował nie-
ch˛etnie i deliberował w niesko´nczono´s´c o wszelkich mo˙zliwych zastosowaniach
swoich szpargałów.

Ilekro´c Teeplee trafiał na du˙ze osiedle (tak nazywał ruiny budynków), szli´smy

na kilkudniow ˛

a wypraw˛e. Zabierał czasem jednego z synów, ale ˙zona z nim nie

chodziła. Twierdził chełpliwie, ˙ze szaber to m˛eska robota. Du˙zo mówił o aniołach
oraz ich ˙zyciu, ale trudno powiedzie´c, ile z tego zasługiwało na wiar˛e. Zapyta-
łem go, czemu ruiny wszystkich anielskich mieszka´n wygl ˛

adaj ˛

a tak samo: stałe

miejsce na kuchni˛e, wyło˙zony kamieniem pokój do k ˛

apieli. Czy ˙zadnemu z anio-

łów nie przyszło do głowy, ˙ze mo˙zna inaczej rozplanowa´c wn˛etrze? A Teeplee na
to, ˙ze skoro jestem zdziwiony, musz˛e pow˛edrowa´c tak daleko jak on i popatrze´c
na osiedla ci ˛

agn ˛

ace si˛e, wedle jego okre´slenia, jak okiem si˛egn ˛

a´c. Wsz˛edzie by-

ło identycznie, bo tak chcieli aniołowie. Gdy przemierzali tysi ˛

ace mil z jednego

wybrze˙za na drugie, wci ˛

a˙z trafiali do takich pomieszcze´n, jakie niedawno opu´sci-

li. Teeplee oznajmił, ˙ze niektórzy jak ´slimaki ci ˛

agn˛eli ze sob ˛

a w podró˙z własny

pokój z obawy, ˙ze mieszkania w odległych krainach nie spełni ˛

a ich oczekiwa´n.

Zach˛ecał mnie, ˙zebym wyobraził sobie, jak przemierzaj ˛

a wielkie odległo´sci, któ-

rych nie pokonałby dzisiaj nawet człowiek posiadaj ˛

acy wiele ˙zywotów, i wsz˛edzie

znajduj ˛

a identyczne osiedla, bo takie jest ich ˙zyczenie.

Nie jestem pewny, czy to wszystko prawda. Mo˙ze jest inne wyja´snienie. A je´sli

prawo regulowało te sprawy?

Pewnego zimowego dnia, gdy wszystko było oszronione, dotarli´smy do ru-

in wielkiego budynku, gdzie rozrzucone bezładnie kamienne bloki pogr ˛

a˙zyły si˛e

w gruncie; mo˙zna by pomy´sle´c, ˙ze ziemia chciała połkn ˛

a´c anielskie wytwory, ale

161

background image

chwyciła zbyt du˙zy k˛es Trafiło mi si˛e tam cenne znalezisko: du˙za skrzynka, pełna
błyszcz ˛

acych nowiutkich ´srub.

— Nowiusie´nkie — mrukn ˛

ał Teeplee, dr˙z ˛

ac z chłodu i zawi´sci. W drodze po-

wrotnej nieustannie wypytywał, czy nie zgubiłem skrzynki; sugerował, ˙ze nasz
skarb byłby u niego bezpieczniejszy i tak dalej. Gdy wrócili´smy do zat˛echłej kry-
jówki, postawiłem skrzynk˛e na stole mi˛edzy nami. Teeplee zdj ˛

ał r˛ekawic˛e i za-

nurzył dło´n w brz˛ecz ˛

acych metalowych detalach. Wodził opuszkami palców po

gwintach i badał paznokciem gł˛eboko´s´c ˙złobkowania.

— ´Sruby — rzucił w zadumie. — Wiesz, mały, mo˙zna wbi´c gwó´zd´z albo

wi ˛

aza´c sznurkiem, ale to zupełnie inna sprawa. ´Sruba. . . — zacisn ˛

ał pi˛e´s´c. —

´Sruba ma w sobie moc. — Po chwili dodał z udan ˛a oboj˛etno´sci ˛a: — Co chcesz za

t˛e skrzynk˛e?

— Czy ja wiem? Przydałoby si˛e co´s na r˛ece — odparłem. Teeplee pospiesznie

wsun ˛

ał r˛ekawic˛e na dło´n.

— Jasne. Byle grzało — wymamrotał. Uniósł ramiona i pomachał palcami.

Ciekawe, dlaczego na mankietach czarnych r˛ekawic wymalowano gwiazdy. — Te
nie daj ˛

a ciepła.

— Mnie si˛e podobaj ˛

a — odparłem. — Wygl ˛

adaj ˛

a na niezniszczalne.

— Chcesz mie´c r˛ekawiczki — powiedział. — Dobra. Znajd˛e ci takie, przy któ-

rych moje wygl ˛

adaj ˛

a jak naga skóra. — Spojrzał z ukosa. — Sam wiesz. Trudno

dobra´c par˛e. — Podniósł dło´n, jakby przewidział moje argumenty i nie zamierzał
ich wysłuchiwa´c. Poszedł do s ˛

asiedniego pokoju, by szuka´c towaru.

Wrócił, trzymaj ˛

ac jaki´s przedmiot owini˛ety w brudn ˛

a szmat˛e.

— Ró˙zne bywaj ˛

a r˛ekawice — stwierdził. Odwin ˛

ał gałgan i poło˙zył na stole

srebrzyst ˛

a r˛ekawiczk˛e l´sni ˛

ac ˛

a jak bryła lodu.

Czy dasz wiar˛e, aniele, ˙ze dopiero na widok tego przedmiotu — połyskliwego

cienia ludzkiej dłoni — dotarło do mnie, ˙ze zapomniałem, jak Zhinsinura u˙zyła
identycznej r˛ekawicy do manipulowania doktor Boots; tak ˛

a sam ˛

a musiał straci´c

okradziony ´swi˛ety Andy, abym po latach ja si˛e zatracił, ust˛epuj ˛

ac miejsca Bo-

ots? Taka była kolej rzeczy. W chwili, gdy Teeplee rzucił r˛ekawic˛e na zniszczony
blat stołu, powróciło wspomnienie o tej drugiej. . . Nie, inaczej. Na jej widok po-
wróciła tamta chwila; niczego nie uroniłem; znów byłem zdumiony i przera˙zony.
Ujrzałem ciasne pomieszczenie, jasn ˛

a kul˛e i postument, na którym spoczywała;

ukazała mi si˛e wkładaj ˛

aca r˛ekawiczk˛e Zhinsinura i usłyszałem znów, ˙ze mam za-

mkn ˛

a´c oczy. Zbyt wiele cudów nast ˛

apiło w krótkim czasie; zapomniałem wszyst-

ko.

— Widziałem ju˙z tak ˛

a r˛ekawiczk˛e — oznajmiłem, gdy obraz znikn ˛

ał. . . a ra-

czej zbladł.

— Widzie´c i mie´c to zupełnie inna sprawa — odparł Teeplee.

162

background image

— Znam opowie´s´c dotycz ˛

ac ˛

a podobnej r˛ekawicy. A mo˙ze chodzi o t˛e. — Mo-

je ˙zycie wkroczyło w faz˛e. . . a mo˙ze był to jedynie moment. . . w której wszystkie
w ˛

atki si˛e krzy˙zowały. W głowie mi si˛e m ˛

aciło; zupełnie jakbym dostał oczopl ˛

asu.

— Co ze ´srubami? — zapytał Teeplee.
— Racja. We´z je — mrukn ˛

ałem. Wolno przysun ˛

ał do siebie pudełko, zbity

z tropu moj ˛

a oboj˛etno´sci ˛

a i niepewny, czy zrobił dobry interes. — Gdzie znalazłe´s

r˛ekawic˛e? — zapytałem.

— Jest takie miejsce.
— Nie było tam gałki. . . srebrnej kuli? Nie tyle srebrnej, co l´sni ˛

acej jak r˛eka-

wiczka?

— Nie.
— Jeste´s pewny? Mo˙ze jednak była. Wybierasz si˛e znów w tamte strony?

Ch˛etnie z tob ˛

a pójd˛e.

— Co to za gałka? — Teeplee zerkn ˛

ał na mnie podejrzliwie.

— Sam nie wiem — odparłem, wybuchaj ˛

ac ´smiechem, poniewa˙z obaj byli-

´smy zakłopotani. — Nie mam poj˛ecia, ale chciałbym wiedzie´c. Szczerze mówi ˛

ac,

oddałbym wszystko, byle j ˛

a mie´c, chocia˙z niewiele jest warta.

Teeplee podrapał si˛e po głowie, łysej jak u s˛epa, spojrzał ponuro na r˛ekawic˛e

i mrukn ˛

ał:

— Szkoda, ˙ze nie mam drugiej.
xxx
Moje my´sli odt ˛

ad kr ˛

a˙zyły wokół tajemniczego przedmiotu. Długo nie ´smia-

łem wło˙zy´c r˛ekawicy; le˙zała w´sród moich rzeczy, nieskazitelna i absurdalna. Ile-
kro´c zwijałem j ˛

a w rulonik albo składałem w kostk˛e, natychmiast odzyskiwała

wła´sciwy kształt ludzkiej dłoni była przyjemna w dotyku i lekka jak piórko. Gdy
naci ˛

agn ˛

ałem j ˛

a w ko´ncu, zachłannie obj˛eła palce i nadgarstek, jakby od wielu lat

łakn˛eła ludzkiego dotkni˛ecia. Natychmiast si˛e od niej uwolniłem z obawy przed
moc ˛

a, jak ˛

a mogła zyska´c moja dło´n. Od tamtej chwili patrzyłem tylko na poły-

skliwe cudo; my´sli z uporem kr ˛

a˙zyły wokół niej.

Gdy zapadała noc, inne odczucia nie dawały mi spokoju. Moje drugie ja po-

wiedziałoby na pewno, ˙ze nie maj ˛

a sensu, bo potem b˛ed˛e jej pragn ˛

ał jeszcze bar-

dziej. Ledwie pami˛etałem kilka łagodnych wizji, które ´snili´smy razem w półmro-
ku. Czasami, le˙z ˛

ac na posłaniu, podwijałem dług ˛

a koszul˛e, by niecierpliwie doty-

ka´c tego, co bezu˙zyteczne, a jednocze´snie ocierałem łzy spływaj ˛

ace na darmo po

zimnych policzkach.

Twój ´smiech jest nie na miejscu.

background image

TRZECIA FASETA

Pewnego dnia zrozumiałem, ˙ze zima b˛edzie trwała wiecznie; nadejd ˛

a ciepłe

i słoneczne dni, zawsze jednak b˛edzie wraca´c chłód i deszcz.

Tamten dzie´n zacz ˛

ał si˛e przy ładnej pogodzie, ale po południu chmury przesło-

niły niebo i zacz˛eły wylewa´c rz˛esiste łzy. Pod wieczór ulewa przeszła w m˙zawk˛e,
lecz chmury nadal wisiały nisko ponad ziemi ˛

a; lada chwila mógł spa´s´c deszcz.

Siedziałem i paliłem, strzepuj ˛

ac popiół do zagł˛ebienia w mojej czaszce, a˙z w gał-

ce ocznej powstała spora kupka ró˙zowego popiołu; rozwiewał go wiatr nios ˛

acy

krople wody. Nie, w tym roku nie b˛edzie wiosny. Melancholia zasnuła las, który
przemarzł na wskro´s. Nie był martwy ani skuty mrozem; przez cał ˛

a zim˛e ´snieg

ledwie prószył. Mimo to nadzieja przepadła.

Na szcz˛e´scie ten drugi powiedział mi, ˙ze dziewczyny nie ma w pobli˙zu i chyba

ju˙z nie wróci. Wiedziała, ˙ze po wizycie u doktor Boots b˛edziesz inny ni˙z ona,

˙ze staniesz si˛e ˙załosnym kalek ˛

a; stracisz dawnego siebie, a nowego nie zyskasz;

przestaniesz by´c jej ukochanym i staniesz si˛e nikim.

Tłumaczyłem, ˙ze nie rozumiem, w czym rzecz. Trudno mi było to ogarn ˛

a´c,

i dlatego nic mi nie pozostało. Odrzuciłem, przez wzgl ˛

ad na ni ˛

a, wszelk ˛

a m ˛

adro´s´c

i zmieniłem si˛e w lustro wody, by ukaza´c jej odbicie. Teraz miałem tylko puste
niebo. A on na to: Nie pojmujesz? Chciałe´s by´c przezroczysty, a tymczasem ona
z własnej woli matowiała.

Jak mur przechodni, dodałem.
Musiała sta´c si˛e matowa, a tobie pisana była przezroczysto´s´c. Na tej ziemi nie

ma siły wi˛ekszej ni˙z miło´s´c, ale. . .

Matowa. Tak. Przyznałem mu racj˛e.
Przezroczysty. Tak, powiedział ten drugi.
Ilekro´c si˛e przed ni ˛

a otwierałem, zamiast pokaza´c mi siebie korzystała z oka-

zji, by ukry´c si˛e jeszcze gł˛ebiej.

Nie chciała przyj ˛

a´c do wiadomo´sci, ˙ze tak jest, tłumaczył drugi. Nikt tu nie

jest winny.

Mo˙zna powiedzie´c, ˙ze poszedłem za ni ˛

a do ciemnej jaskini z kł˛ebkiem sznur-

ka, by znaczy´c drog˛e; gdy sznurek mi si˛e sko´nczył i nie mogłem i´s´c dalej, doktor
Boots wyrwała mi z r ˛

ak jego koniec.

164

background image

I tak istnieje tylko jedna droga, tłumaczył drugi. Nie ma powrotu.
Tu si˛e zgadzamy, dodał.
W takim razie pora sobie ul˙zy´c, oznajmiłem.
Podszedłem do plecaka, w którym przechowywałem cały swój dobytek, i wy-

j ˛

ałem szkatułk˛e z czwórdzbankiem. Wróciłem do okna, złamałem piecz˛e´c i pod-

niosłem wieko. Pierwszy dzbanek był niebieski i zawierał pomara´nczow ˛

a sub-

stancj˛e; te dwa kolory dominowały w Domu Dwudziestu O´smiu Zapachów, a lek
z grupy zwanej dziatw ˛

a medykamentów zwalczał wszelkie choroby. Drugi dzba-

nek był czarny, a jego ró˙zowa zawarto´s´c sprowadziła na mnie sen, który rozlu´znił
wi˛e´z z Siedmior˛ekim. Trzeci l´snił srebrzy´scie, a w nim czerniły si˛e granulki, któ-
re zmniejszały brzemi˛e; tak mo˙zna było sobie ul˙zy´c. Czwarte naczy´nko białe jak
ko´s´c, a w nim biały wybór aniołów, na który, jak wspomniałem, nie zdecydowa-
ła si˛e Jedno Słowo, mówi ˛

ac ˙ze w tym roku jeszcze nie czas. Si˛egn ˛

ałem po skr˛eta

zostawionego przy oknie. Trzymałem go mi˛edzy palcami, rozmy´slaj ˛

ac o czwórdz-

banku. Miałem przed oczyma Houda, stoj ˛

acego przed lustrem, na którym widniał

m˛e˙zczyzna w wysokim nakryciu głowy, z du˙zymi dzbankami przeznaczonymi dla
stoj ˛

acego obok chłopca.

— To zmieszanie ´swiatło´sci i mroku — powiedział wtedy Houd. Przez chwil˛e

my´slisz jedynie o tym zmieszaniu, zamiast si˛e zastanawia´c nad wszystkim.

— Nad wszystkim? — zapytałem.
— To zale˙zno´s´c — wyja´snił.
A wi˛ec niech b˛edzie zale˙zno´s´c, czymkolwiek jest. Spróbujemy zmieszania.

Otworzyłem dwa dzbanki — srebrzysty i czarny. Z pierwszego wyj ˛

ałem ciemn ˛

a

jak ˙zu˙zel granulk˛e i połkn ˛

ałem j ˛

a od razu. Zwil˙zyłem kciuk, zaczerpn ˛

ałem odro-

bin˛e ró˙zowej ma´sci z drugiego naczy´nka i oblizałem palec. Paliłem spokojnie,
strzepuj ˛

ac popiół na wkl˛esły parapet. Wiatr d ˛

ał coraz mocniej, unosz ˛

ac w deszcz

ró˙zowe drobiny.

xxx
W mojej głowie było do´s´c miejsca, by podj ˛

a´c gr˛e, chocia˙z utrudniał j ˛

a pół-

mrok, bo gapie skupieni na zewn ˛

atrz zagl ˛

adali do ´srodka przez okna. Gracze sie-

dzieli w kr˛egu, z pochylonymi głowami i uniesionymi kolanami. Kr ˛

a˙zyła w´sród

nich tylko jedna kulka. Wszyscy gadali jak naj˛eci, ale nie było kłótni, kto ma
zacz ˛

a´c; kulka pow˛edrowała do mojej matki.

— Czyje kolano? — rzucili chórem gracze. Kulka wyl ˛

adowała u Barwy Czer-

wieni, a potem spocz˛eła na kolanie Siedmior˛ekiego, który mrukn ˛

ał:

— Nadejdzie taki dzie´n, młody człowieku, na pewno przyjdzie. — Kulka wró-

ciła do gaw˛edziarki, która powtarzała raz po raz:

— W˛ezeł na linii. Jakie to ´smieszne. — Kulka ´sci´sni˛eta długimi szczypcami

zawisła w powietrzu.

— Czyje kolano? — pytali gracze. Kulka znalazła si˛e u Jednodniówki.

165

background image

— Na zawsze — oznajmiła dziewczyna, podnosz ˛

ac głow˛e o cudownych nie-

bieskich oczach.

— Id´z z tym do kobiet — rzucił Siedmior˛eki i podał kulk˛e Naro˙znikowi.
— L˙zejsze od powietrza, l˙zejsze od powietrza — mruczał stary, pal ˛

ac chleb.

— Stary ˙zarcik Roya — stwierdziła Jednodniówka, podaj ˛

ac kulk˛e Barwie

Czerwieni.

— Wiele ˙zywotów — mamrotała gaw˛edziarka. — Wiele ˙zywotów w jednym

mgnieniu dziel ˛

acym narodziny i ´smier´c.

— Teraz jest wiosna — powiedziała Jednodniówka i dr˙z ˛

ac ˛

a r˛ek ˛

a wyci ˛

agn˛eła

szczypce w stron˛e kulki le˙z ˛

acej na kolanie staruszki. Zhinsinura obserwowała je,

kr˛ec ˛

ac głow ˛

a.

— Ile ˙zywotów posiada kot? — zapytała.
— Dziewi˛e´c — odparła Barwa Czerwieni.
— Skucha — oznajmił Houd, potrz ˛

asaj ˛

ac bransolet ˛

a z bł˛ekitnego kamienia.

Podniósł kulk˛e z podłogi palcami o ˙zółtawych paznokciach i umie´scił na swoim
kolanie.

— Czyje kolano? — dopytywali si˛e wszyscy. Szczypce wyci ˛

agn˛eły si˛e po

kulk˛e.

— Wielki W˛ezeł i Pierwsza Pułapka Mniejsza, natomiast Pułapka Mniejsza

i Wyprawa tworz ˛

a Drug ˛

a Bram˛e Mniejsz ˛

a, a dla tych od Li´scia, Pułapk˛e Niedo-

mkni˛et ˛

a Wi˛eksz ˛

a — tłumaczyła Barwa Czerwieni; kulka coraz szybciej kr ˛

a˙zyła

w´sród graczy.

— Mucha widzi wszystko dookoła — oznajmił P ˛

aczek i podał mnie Kwiatko-

wi. — Nie dostrzega przeszkody — dodał — ale nie mo˙ze si˛e ruszy´c.

— Niech to b˛edzie dla ciebie nauczk ˛

a — stwierdził Kwiatek i poło˙zył mnie

na kolanie ´swi˛etego.

— Wszyscy jeste´smy kuternogami — oznajmił Blask i ziewn ˛

ał. — Sztuczna

noga m˛eczy bardziej ni˙z chłód.

— Zostałe´s ju˙z ´swi˛etym? — zapytał P ˛

aczek. Kwiatek przeniósł mnie na szczu-

płe kolano Jednodniówki, a Blask dodał:

— Tylko okruchy. — Podał mnie nieznajomej dziewczynie w szacie usianej

gwiazdami. Patrzyła uwa˙znie, obok niej siedział wielki kot.

— Jak mo˙zesz o mnie my´sle´c? — rzuciła. — Przecie˙z st ˛

ad odeszłam.

— Skucha! Druga skucha — oznajmił kot. Podniesiona kulka spocz˛eła na

kolanie Zhera.

— Jaki pi˛ekny — westchn˛eła Jednodniówka.
— To przecie˙z tylko gra — wtr ˛

aciła Barwa Czerwieni.

— Czyje kolano?
— Przedmiot nie powinien si˛e domy´sla´c, jest pionkiem w grze — rzucił Houd.

Kulka w˛edrowała coraz szybciej.

166

background image

— Z czasem — odparła Barwa Czerwieni — b˛edziesz przezroczysty. Kto wie-

dzie przezroczysty ˙zywot, ten jest wolny od ´smierci.

— Uczymy si˛e z tym ˙zy´c — odparł Blask. — Uczymy si˛e z tym ˙zy´c, a przy-

najmniej staramy si˛e nauczy´c. Mamy swój porz ˛

adek i swoj ˛

a m ˛

adro´s´c.

— Na czym polega prawdziwa mowa? — wypytywała Zhinsinura. — Tajem-

nica za tajemnic˛e.

— Nie pami˛etam zagadek — skar˙zyła si˛e Jednodniówka.
— Grzeczno´sciowy zwrot rozpoczynaj ˛

acy list, korpus informacji oraz grzecz-

no´sciowy zwrot na zako´nczenie. Mi˛edzy nimi biegnie ´scie˙zka.

— ´Scie˙zka — mrukn˛eła Barwa Czerwieni.
— To jedynie nazwa — stwierdziła Zhinsinura.
— Sama układa si˛e pod stopami — dodała mbaba.
— Do miejsca, w którym jeste´s — oznajmiła Zhinsinura.
— Kiedy´smy w˛edrowali — rzuciła mbaba.
— Tam, gdzie si˛e na niej znajdujesz — powiedziała Zhinsinura — to jedynie

opowie´s´c.

— I tak dalej, i tak dalej — wtr ˛

acił Blask.

— Opowie´sci bywaj ˛

a przyjemne. . .

— To zale˙zno´s´c — wtr ˛

acił Houd.

— . . . albo wr˛ecz przeciwnie. To jest ´swiatło´s´c i mrok.
— Pogr ˛

a˙zył si˛e w mroku — rzekł m˛e˙zczyzna z kosturem, podnosz ˛

ac kul-

k˛e szczypcami z czarnego drewna. Przesun˛eła si˛e i zadr˙zała mi˛edzy patyczkami.
Gracze doskonale sobie radzili.

— Ile ˙zywotów ma kot? — zapytała Puff. — Szybko.
— Wiele ˙zywotów — odparła Barwa Czerwieni. — Wiele ˙zywotów w jednym

mgnieniu, dziel ˛

acym narodziny i ´smier´c. — M˛e˙zczyzna z kosturem poło˙zył kulk˛e

na jej kolanie, co wywołało gł˛ebokie westchnienie.

— Czyje kolano? — zawołali chórem gracze.
— Kolano doktor Boots — odparła cicho Jednodniówka. — Teraz jest wiosna.
— A prawdomówca jest. . .
— Przezroczysty — dodała Barwa Czerwieni.
— A ´swiatło´s´c i mrok s ˛

a. . .

— Matowe — stwierdziła Zhinsinura.
Za kulk˛e do gry słu˙zył laskowy orzech. Szczypce Zhinsinury ´scisn˛eły go ni-

czym dziadek do orzechów.

— Matowy, przezroczysty — powiedziała kulka. — Jak mur przechodni.
— Skucha — stwierdziła Jednodniówka i posmutniała, jakby z góry wiedziała,

czego si˛e spodziewa´c.

— Mur przechodni? Co´s takiego nie istnieje — powtórzyła Zhinsinura,

z u´smiechem bior ˛

ac kulk˛e w palce. Umie´sciła j ˛

a w dziadku do orzechów.

167

background image

— Trzy skuchy — oznajmił Teeplee. — Gra sko´nczona. — Zhinsinura spo-

kojnie zacisn˛eła dło´n. Skorupka orzecha p˛ekła z trzaskiem.

xxx
Usłyszałem chrz˛est i podniosłem wzrok. Czaszka ponad moj ˛

a głow ˛

a p˛ekła

wzdłu˙z, a rys ci ˛

agle przybywało.

Mój skr˛et znikn ˛

ał. Brom wbrew swoim obyczajom spał na podłodze, a nie na

łó˙zku, gdzie si˛e zwykle wylegiwał. Przez otwór w podłodze widziałem ciemnie-
j ˛

acy ˙zar paleniska. Na zewn ˛

atrz było ju˙z ciemno; dobiegał stamt ˛

ad jednostajny

szum; to deszcz b˛ebnił o czaszk˛e. P˛ekni˛ecie rozszerzyło si˛e z cichym trzaskiem.
A˙z podskoczyłem z wra˙zenia. Mój krzyk sprawił, ˙ze doktor si˛e obudziła, ale Brom
dalej spał.

Jaka doktor?
— Tak nie wolno — powiedziałem. — Nie ma trzeciej skuchy.
— Tak — przyznała doktor. Nie była stara, ale włosy miała białe, a dłonie

zaci´sni˛ete na srebrzystoczarnej narzucie pokryte były zmarszczkami. Poruszyła
si˛e, a legowisko zaskrzypiało. Popatrzyła na mnie wielkimi spokojnymi oczyma.

— Nadal wiem, jak u˙zywa´c prawdziwej mowy.
— Tak — rzekła doktor.
— Funkcjonuje niczym ´swiatło i ciemno´s´c.
— Tak — powiedziała doktor.
— Tak — powtórzyłem. — U˙zywaj ˛

ac prawdziwej mowy, wszystkim, którzy

słuchaj ˛

a, mówimy o mroku i ´swiatło´sci. Im lepiej opowiadasz star ˛

a histori˛e, tym

lepiej opisujesz tera´zniejszo´s´c.

— Tak — przyznała doktor.
— Z tego wniosek, ˙ze zawsze byłem w ´swiatło´sci i mroku. Nie potrzebowałem

si˛e tego uczy´c, cho´c nie zdawałem sobie sprawy.

— Tak — powtórzyła.
— A zatem nie ma ˙zadnej ró˙znicy. To jedno i to samo.
— Tak.
— Czy to oznacza, ˙ze istotnie nic takiego jak mur przechodni nie istnieje?
— Tak.
— Ach, tak. W porz ˛

adku. Dwie skuchy zatem.

— Tak.
— Gra toczy si˛e dalej.
— Tak.
— Ach, tak. W porz ˛

adku. W takim razie — ci ˛

agn ˛

ałem, siadaj ˛

ac — skoro

mamy do czynienia z tym samym, na czym polega ró˙znica?

— Tak — stwierdziła doktor.
Rozległ si˛e gło´sny trzask. Zerwałem si˛e na równe nogi i podniosłem głow˛e.

P˛ekni˛ecie rosło niebezpiecznie. Brom popatrzył w gór˛e, potem na mnie. Woda
s ˛

aczyła si˛e do ´srodka, a biała powierzchnia czaszki poszarzała. Podbiegiem do

168

background image

plecaka i wrzuciłem do niego czwórdzbanek, chwyciłem okulary i zało˙zyłem je
w po´spiechu.

— Chyba czas st ˛

ad odej´s´c — rzuciłem gło´sno. Podszedłem do posłania, na

którym le˙zała doktor, obserwuj ˛

ac mnie z uwag ˛

a. — Narzuta jest du˙za, zmie´scimy

si˛e pod ni ˛

a oboje — dodałem, si˛egaj ˛

ac po czarnosrebrzyst ˛

a tkanin˛e, któr ˛

a była

okryta.

W półmroku zdawało mi si˛e, ˙ze obok niej le˙zy kot, ale, rzecz jasna, to ona

była kotk ˛

a. Odwróciła si˛e i na czworaka ostro˙znie zeszła z łó˙zka na podłog˛e. Bura

sier´s´c na kocich łapach przypominała futerko Fa’afy, kocura z Rejestru. Podpie-
raj ˛

ac si˛e r˛ekoma, doktor przeci˛eła sypialni˛e i wyjrzała przez okno. Podci ˛

agn˛eła

wysoko kolana i oparła dłonie na wkl˛esłym parapecie. Owin˛eła kocim ogonem
pazurzaste tylne łapy. Ponad naszymi głowami czaszka p˛ekała z trzaskiem. Lekki
biały popiół rozsypał si˛e wokół.

— Chyba pora i´s´c — powiedziałem zdławionym głosem.
Spojrzenie doktor pow˛edrowało od zalanego deszczem okna do otworu w pod-

łodze. Jednym susem pokonała t˛e odległo´s´c i znikn˛eła mi z oczu. Brom pobiegł
za ni ˛

a. Zarzuciłem plecak, si˛egn ˛

ałem po czarnosrebrzyst ˛

a narzut˛e, wcisn ˛

ałem na

głow˛e kapelusz. Czaszka nadal p˛ekała.

Koty czekały na mnie przy drzwiach wyj´sciowych. Nie miały ochoty wyj´s´c

na deszcz — normalna sprawa. Uznałem, ˙ze Brom da sobie rad˛e. Niepewnym
krokiem podszedłem do naszej doktor i ukl ˛

akłem przed ni ˛

a. Dr˙zała z chłodu i wil-

goci. Gdy spostrzegła, ˙ze mam na sobie migotliw ˛

a peleryn˛e (szczerze mówi ˛

ac,

nie pami˛etam, kiedy si˛e ni ˛

a otuliłem), odzyskała spokój, wolno uniosła ramiona

i obj˛eła mnie za szyj˛e. Usłyszałem stłumiony j˛ek, ale nie pami˛etam, czy był to wy-
raz niech˛eci, czy przyzwolenia. Obj ˛

ałem Boots i wzi ˛

ałem j ˛

a na r˛ece. Ruszyli´smy

w ulew˛e i ciemno´s´c.

´Slizgałem si˛e i potykałem na mokrych li´sciach, id ˛ac w dół po zboczu, coraz

dalej od głowy. Deszcz zacinał, raz omal nie upadłem z moim brzemieniem. Z tyłu
dobiegł mnie gło´sny trzask; pewnie głowa rozpadła si˛e na kawałki. Próbowałem
si˛e obejrze´c, ale w ciemno´sci i g˛estym lesie trudno było cokolwiek zobaczy´c, a po-
za tym doktor mocno obejmowała mnie za szyj˛e. Czułem jej lekki, ciepły oddech;
chyba zasn˛eła. Przy ka˙zdym potkni˛eciu odruchowo przyciskałem j ˛

a mocniej, ale

w ogóle na to nie zwa˙zała. Wtuliła si˛e we mnie, ukryta pod obszern ˛

a peleryn ˛

a.

Przystan ˛

ałem, gdy wyszli´smy na szerok ˛

a pust ˛

a Drog˛e. Popatrzyłem w obie

strony, ale prócz wiatru i deszczu, kamieni, i majacz ˛

acych w mroku ciemnych pni

nie było na co patrze´c.

— Chyba wiem, dok ˛

ad mo˙zemy si˛e uda´c — stwierdziłem troch˛e zdyszany.

— Tak — dobiegł spod peleryny stłumiony głosik Boots. Westchn˛eła. Ja rów-

nie˙z odetchn ˛

ałem gł˛eboko. Ruszyli´smy na północ.

To była długa w˛edrówka. Par˛e miesi˛ecy zaj˛eła mi poprzednio wyprawa na po-

łudnie, do krainy tak odległej od rodzinnego gniazda. Najpierw trafiłem do lasu,

169

background image

gdzie mieszkał Blask, potem wyruszyłem dalej na południe, do Centrum Usługo-
wego; dalej lato i samotna włócz˛ega — w tym samym kierunku. Maszerowałem,
d´zwigaj ˛

ac ci˛e˙zkie brzemi˛e.

— Ci ˛

agle pada deszcz — łkałem, oddychaj ˛

ac z trudem — a wiosny nie b˛e-

dzie. . . — Gdy nadszedł wreszcie ostatni d˙zd˙zysty poranek, stan ˛

ałem na grzbiecie

nagiego, pokrytego ´sniegiem wzgórza i zobaczyłem szerok ˛

a dolin˛e Rzeki, z której

w gł˛ebi wypływał spieniony biały strumie´n, podobny do pary zimowego oddechu.
Moje ramiona i dłonie tak długo były splecione, ˙ze nie potrafiłem sobie wyobrazi´c
momentu, w którym pozb˛ed˛e si˛e brzemienia.

— Tam daleko, za Rzek ˛

a, po´sród wzgórz jest puszcza, przez któr ˛

a wiedzie

´scie˙zka; tylko nieliczni potrafi ˛

a j ˛

a odnale´z´c. Im dalej, tym wyra´zniejszy szlak.

Las si˛e w ko´ncu przerzedza i wida´c drzwi. Podejdziesz bli˙zej i ujrzysz je wyra´z-
nie, a˙z w ko´ncu staniesz na progu. Wejdziesz do ´srodka i zobaczysz dziewczyn˛e
o niebieskich oczach, matowych jak niebo, która przerwie gr˛e w pier´scienie, by
spojrze´c na przybysza. Nie mog˛e i´s´c dalej.

Boots wolno zsun˛eła mi si˛e na kolana. Dr˙załem, prostuj ˛

ac ramiona, a zbolałe

mi˛e´snie dawały mi si˛e mocno we znaki. Odsun ˛

ałem peleryn˛e, by si˛e upewni´c, czy

mój ci˛e˙zar wart był tak długiej w˛edrówki.

Miałem ze sob ˛

a plastikowy pojemnik oraz lejek, za pomoc ˛

a którego chwyta-

łem deszczówk˛e podczas rzadkich opadów. Wzi ˛

ałem tak˙ze saperk˛e, prawie bez

´sladów rdzy, oraz kawałek białego powroza, a tak˙ze spory ksi˛egozbiór o po-

dobnych wymiarach; Blask dostanie je w prezencie, o ile si˛e zobaczymy. Wzi ˛

a-

łem gar´s´c drobiazgów z anielskiego srebra, mi˛edzy innymi przedmiot, który Te-
eplee nazwał kolczatk ˛

a; moim zdaniem takie rzeczy zawsze si˛e przydaj ˛

a. Najci˛e˙z-

sza była maszyna, okryta cz˛e´sciowo plastikowym futerałem i troch˛e zardzewiała
tam, gdzie nie si˛egała osłona; przypominała mechaniczny odpowiednik krzy˙zów-
ki ´swi˛etego; długie szeregi przycisków z wypisanymi na nich literami oraz wiele
innych elementów o trudnej do okre´slenia funkcji. Blask odnosił si˛e lekcewa˙z ˛

aco

do tego urz ˛

adzenia i nazywał je maszyn ˛

a do sylabizowania. Zabrałem je w na-

dziei, ˙ze naucz˛e si˛e sylabizowa´c.

— To zbyt wielki ci˛e˙zar — stwierdziłem. — Zbyt wielki.
— Sko´nczyłe´s z szabrem, co? — rzucił Teeplee. — S ˛

adziłem, ˙ze prawdomów-

cy wszystko chomikuj ˛

a.

Serce biło mi coraz wolniej. Wzgórze i dolina przesłoni˛ete tu i ówdzie pa-

smami mgły wydawały si˛e mniejsze ni˙z w rzeczywisto´sci; wystarczyło skłoni´c
zmysły do małego wysiłku, by zobaczy´c, co jest za nimi. Spróbowałem; moim
oczom ukazała si˛e droga prowadz ˛

aca do ruin, gdzie mieszkał Teeplee, oraz sza-

brownik we własnej osobie, odziany w pasiast ˛

a i gwia´zdzist ˛

a peleryn˛e. Zamiast

i´s´c do rodzinnego gniazda z doktor Boots na r˛eku, znalazłem si˛e w ruinach z wor-
kiem pełnym rupieci. Zapewne moja głowa wcale nie ucierpiała. Mniejsza z tym.
I tak nie zamierzałem tam wraca´c.

170

background image

— Nie zawsze — odparłem. W tej rzeczywisto´sci mój głos brzmiał słabo i nie-

pewnie. — Tam jest wszystkiego pod dostatkiem.

— Dok ˛

ad si˛e wybierasz? — zapytał.

— Do domu — odparłem. — Jednak nastała wiosna. — Naprawd˛e tak było.

Deszcz j ˛

a poprzedzał, o czym nie wiedziałem. Kl˛ecz ˛

ac teraz nad stosem przed-

miotów, widziałem to jasno i wyra´znie. Ka˙zda kropla wody na gał ˛

azkach wilgot-

nych zaro´sli l´sniła zielonkawo, a wiatr rozgarniał k˛epy zmatowiałej trawy, odsła-
niaj ˛

ac młode ´zd´zbła. Boots nie zdradziła owej tajemnicy, ani słowem nie uprze-

dziła mnie o nadej´sciu wiosny, poniewa˙z najpierw musiałem zapomnie´c o takiej
mo˙zliwo´sci. Pomy´slałem, ˙ze to ´swiatło´s´c i mrok. Nadeszła wiosna. Teraz jest do-
brze. Po˙zegnałem doktor Boots i pozwoliłem jej odej´s´c; wydawało mi si˛e wów-
czas, ˙ze upadam, ale czułem za plecami pomocne dłonie, których nie mogłem
zobaczy´c, byłem jednak przekonany o ich istnieniu.

— Jak ci si˛e to podoba? — rzucił Teeplee, wyjmuj ˛

ac z zanadrza fałdzistej

szaty drobny przedmiot, okruch zimowego lodu. . . nie, to nie jest wła´sciwe okre-

´slenie. — Poszedłem sprawdzi´c — wyja´snił szabrownik.

To nie była zwyczajna gałka, tylko pokr˛etło, identyczne z ustawionymi na

jednej linii kulkami wewn ˛

atrz postumentu Boots. Wło˙zyłem srebrn ˛

a r˛ekawiczk˛e.

— Daj mi gałk˛e — poprosiłem.
— To ci˛e b˛edzie sporo kosztowa´c — oznajmił Teeplee.
— Mo˙zesz zabra´c wszystko, co mam — odparłem. Szabrownik podał mi gał-

k˛e; w ostatniej chwili wypu´scił j ˛

a z r˛eki albo podrzucił, lecz nie upadła, tylko

poszybowała ku mnie i osiadła w zagł˛ebieniu dłoni, lekko niczym ptak. W chwili,
gdy uniosła si˛e w powietrze, usłyszałem cichy gwizd; mo˙zna by s ˛

adzi´c, ˙ze ´zró-

dłem d´zwi˛eku jest r˛ekawica, ale to wra˙zenie było myl ˛

ace.

Kiedy gałka dotkn˛eła srebrnej powierzchni, zabrzmiał podwójny d´zwi˛ek zare-

jestrowany przez jedno z urz ˛

adze´n niebia´nskiego miasta, prawda? Od wielu stu-

leci aniołowie nadstawiali ucha, by usłysze´c tamte odgłosy, a kiedy si˛e rozległy,
Mongolfier rozpocz ˛

ał przygotowania do wyprawy.

— Twoje rzeczy niewiele s ˛

a warte — mrukn ˛

ał Teeplee, stukaj ˛

ac paluchem

u nogi w mój skarb. — To unikat. Przetrwał w doskonałym stanie.

— Jasne — przytakn ˛

ałem. Wydobyłem zaszyty w mankiet pieni ˛

adz, za który

sam kiedy´s zostałem kupiony. Przez chwil˛e trzymałem go w palcach, wyczuwaj ˛

ac

pod opuszk ˛

a wypukł ˛

a podobizn˛e anioła o bujnej czuprynie; ten drobiazg nic ju˙z

dla mnie nie znaczył. Odnalazłem zgub˛e i mogłem wróci´c do rodzinnego gniaz-
da, by snu´c dług ˛

a i niezwykł ˛

a opowie´s´c o tej wyprawie. Z drugiej strony jednak,

oddaj ˛

ac szabrownikowi metalowy kr ˛

a˙zek w zamian za gałk˛e ´swi˛etego Andy’ego,

wcale nie odzyskałem wolno´sci, bo pieni ˛

adz, jak wszystko co ludzkie, funkcjonu-

je wedle podstawowej zasady: jest tylko jedna droga i nie ma powrotu.

background image

CZWARTA FASETA

Z pocz ˛

atkiem lata stan ˛

ałem w ko´ncu na szczycie pagórka, z którego wida´c do-

lin˛e, gdzie le˙zy Małe Domostwo. To miejsce istnieje naprawd˛e. Krajobraz był
znacznie bogatszy ni˙z w mojej wizji, spowodowanej zmieszaniem; poza tym
wszystko pozieleniało, jednak bez trudu poznałem znajom ˛

a okolic˛e, po˙zegnan ˛

a

przed trzema laty.

W pierwszej chwili chciałem p˛edzi´c co sił w nogach po zboczu wzgórza, od-

nale´z´c ´Scie˙zk˛e i dopa´s´c drzwi, gdzie przesiaduje linia Klamry, ale co´s mnie po-
wstrzymało. Rozbiłem obóz, jak co wieczór podczas długiej w˛edrówki, i rozsia-
dłem si˛e wygodnie. Zapadła noc; zbli˙zała si˛e pełnia. Min ˛

ał kolejny dzie´n. Przyszło

mi do głowy, ˙ze je´sli zejd˛e teraz po zboczu, stan˛e si˛e podobny do Olivii, która nie-
spodziewanie przybyła z oddali w towarzystwie ogromnego kocura o przyjaznych

˙zółtych ´slepiach, by zdradzi´c nam straszliwe tajemnice.

Nie wspomniałem, ˙ze Brom odnalazł mnie, gdy rozbiłem obóz po rozstaniu

z szabrownikiem. Pocz ˛

atkowo byłem wystraszony, bo podczołgał si˛e cichcem do

ogniska, ale na widok zwierzaka parskn ˛

ałem ´smiechem. Brom obw ˛

achał mnie,

˙zeby si˛e upewni´c, przyjrzał si˛e obozowisku, przycupn ˛

ał na podwini˛etych łapach,

westchn ˛

ał i zapadł w drzemk˛e, jak to kot.

Brom pierwszy dostrzegł mego go´scia. Min ˛

ał kolejny dzie´n. Nadal nie po-

trafiłem si˛e zdoby´c na to, by zej´s´c z pagórka i przeprawi´c si˛e przez Rzek˛e. Le˙za-
łem na plecach, bezmy´slnie zapatrzony na młode li´scie, gdy usłyszałem charakte-
rystyczne d´zwi˛eki wydawane przez koty na widok ptaków lub innych fruwaj ˛

acych

stworze´n: ak, ak, ak! Przetoczyłem si˛e na bok, by sprawdzi´c, czemu Brom tak
prycha; mo˙ze spostrzegł jastrz˛ebia zawieszonego na tle nieba? Usiadłem i krzyk-
n ˛

ałem.

Kto´s wysun ˛

ał si˛e z chmur i szybował w dół pod otwartym parasolem.

Wielkie białe półkole roz´swietlone promieniami sło´nca. . . Liny przymocowa-

ne na obu ko´ncach napinały tkanin˛e wokół powietrznej kuli. U zbiegu lin, jak
mucha w paj˛eczynie, wisiał człowiek, a jego stopy poruszały si˛e bezładnie, gdy
opadał ku ziemi. Zerwałem si˛e i pobiegłem za nieznajomym, którego wiatr znosił
w bok. Jasny parasol opadał coraz ni˙zej i wkrótce okazało si˛e, ˙ze to wielka, biała,
faluj ˛

aca kopuła. Widziałem ju˙z całkiem wyra´znie zawieszonego pod ni ˛

a człowie-

172

background image

ka, który pomachał do mnie, a nast˛epnie zacz ˛

ał poci ˛

aga´c za liny, by wyl ˛

adowa´c

na ł ˛

ace, a nie w koronach drzew. Pobiegłem za nim. Spadł na ł ˛

ak˛e nagle i z du˙zym

impetem, mimo ochronnego parasola, który na ziemi okazał si˛e zupełnie bezu˙zy-
teczny. Wstrzymałem oddech, gdy stopy przybysza uderzyły o grunt. Przetoczył
si˛e — zapewne w nadziei, ˙ze wytraci szybko´s´c; ci ˛

agn ˛

ał za sob ˛

a sflaczał ˛

a kopuł˛e,

a raczej zwykł ˛

a płacht˛e, podrywan ˛

a raz po raz powiewami wiatru i natychmiast

opadaj ˛

ac ˛

a na ziemi˛e.

Czasza unosiła si˛e niemrawo, ale m˛e˙zczyzna stał ju˙z pewnie na nogach, cho´c

masa tkaniny ci ˛

agn˛eła go w bok, kiedy usiłował wypl ˛

ata´c si˛e z lin i unieruchomi´c

j ˛

a za wszelk ˛

a cen˛e. W ko´ncu, uwolniony z wi˛ezów, zabrał si˛e do zwijania białej

tkaniny, która wzdymała si˛e i opadała niczym niezliczone ˙zabie gardła. Chwyci-
łem kamie´n i rzuciłem go na czasz˛e, by j ˛

a obci ˛

a˙zy´c i unieruchomi´c. Nieznajomy

zło˙zył j ˛

a byle jak i stan ˛

ał ze mn ˛

a twarz ˛

a w twarz.

— Mongolfier — rzekł. Nie miałem poj˛ecia, co odpowiedzie´c.
Stał przede mn ˛

a blady, ponury m˛e˙zczyzna, z prostymi czarnymi włosami,

które opadały mu na oczy. Nosił dopasowan ˛

a br ˛

azow ˛

a kurtk˛e z mnóstwem za-

pinanych kieszeni, spodnie i dziwnie l´sni ˛

ace buty si˛egaj ˛

ace do kolan, sznurowane

długimi tasiemkami. Skin ˛

ałem głow ˛

a i z u´smiechem podszedłem do go´scia, któ-

ry cofn ˛

ał si˛e natychmiast, nie odrywaj ˛

ac ode mnie spojrzenia ciemnych, szeroko

otwartych oczu. Takie spojrzenie widywałem tylko u dzikich zwierz ˛

at, cierpi ˛

a-

cych m˛eki od ran.

W tej samej chwili Brom wyszedł ostro˙znie z krzaków rosn ˛

acych za moimi

plecami. M˛e˙zczyzna krzykn ˛

ał, cofn ˛

ał si˛e i omal nie upadł. Na plecach d´zwigał

sakw˛e, niemal tak du˙z ˛

a jak on sam. Niezdarnie wyci ˛

agn ˛

ał tajemniczy przedmiot

z osobliwej kieszeni na biodrze. Było to urz ˛

adzenie wielko´sci dłoni, z r˛ekoje-

´sci ˛

a i ciemnym, metalowym paluchem, którym nieznajomy wskazywał kota. Stał

nieruchomo jak skała, ´sciskaj ˛

ac tajemniczy przedmiot i wytrzeszczał oczy. Brom

wyczuł jego strach, l˛ekliwie skrył si˛e za moimi plecami i zerkał ukradkiem na
nieznajomego, który schował wreszcie aparat do kieszeni i, obserwuj ˛

ac uwa˙znie

kota, przykucn ˛

ał a˙z dno wielkiej sakwy dotkn˛eło gruntu. Dotkn ˛

ał czarnego punktu

na pasku i wyprostował si˛e energicznie. Wór stał sztywno na ł ˛

ace.

— Mongolfier — rzekł po raz wtóry m˛e˙zczyzna. Podłu˙zn ˛

a sakw˛e o niere-

gularnym kształcie, pozbawion ˛

a uchwytów i pasków chronił połyskliwy futerał,

podobny do mojej czarnosrebrzystej płachty i przylegaj ˛

acy tak szczelnie, jak tka-

nina mokra lub przyci´sni˛eta wichur ˛

a napieraj ˛

ac ˛

a ze wszystkich stron.

— Co to za sztuczka z t ˛

a sakw ˛

a? — zapytałem.

Uniósł dło´n na znak, ˙ze mam zamilkn ˛

a´c. Drug ˛

a r˛ek ˛

a wyj ˛

ał z innej kieszeni

jeszcze jeden czarny aparacik, umie´scił go za mał˙zowin ˛

a i poprawiał przez chwi-

l˛e; urz ˛

adzenie wygl ˛

adało jak du˙ze, czarne ucho. . . i rzeczywi´scie nim było. Nie-

znajomy skin ˛

ał na mnie, skupiony na swoim mechanizmie, lecz gdy podszedłem,

znowu si˛e cofn ˛

ał.

173

background image

— Jeste´s bardziej nieufny od mojej krowy — powiedziałem. M˛e˙zczyzna prze-

chylił głow˛e na bok i słuchał swego ucha; przymkn ˛

ał powieki i zagryzł warg˛e.

— Wi˛ecej nieufno´sci — powiedział wolno, jak przez sen. Popatrzyli´smy na

siebie; obaj byli´smy zmieszani. Skin ˛

ał na mnie raz jeszcze. Chciałem do niego

podej´s´c, lecz nagle u´swiadomiłem sobie, gdzie tkwi problem. Mówili´smy ró˙zny-
mi j˛ezykami. Przybysz nie rozumiał moich słów, a ja nie pojmowałem jego mowy.
Sztuczne ucho najwyra´zniej chwytało sens naszych wypowiedzi; szeptem przeka-
zywało skoczkowi moje słowa i podpowiadało, co nale˙zy mówi´c, a on powtarzał
mo˙zliwie dokładnie. Uznałem, ˙ze je´sli tak dalej pójdzie, minie sporo czasu, nim
si˛e dowiem, jakie ˙zycie mój go´s´c prowadził w niebiosach. Usadowiłem si˛e wy-
godnie i sam zacz ˛

ałem opowiada´c.

Po chwili nieznajomy tak˙ze usiadł i wsłuchiwał si˛e uwa˙znie nie tyle w mo-

je słowa, co w szept dobiegaj ˛

acy z urz ˛

adzenia; od czasu do czasu kiwał głow ˛

a,

zmieszany wyrzucał w gór˛e ramiona albo podnosił do ust pi˛e´sci zaci´sni˛ete tak
mocno, ˙ze ich kostki całkiem pobielały. Do´s´c szybko pojmował trudne sprawy,
lecz banalna uwaga o pi˛eknej pogodzie całkiem zbiła go z tropu. Pod koniec dnia
mogli´smy ju˙z rozmawia´c całkiem swobodnie. Uwa˙znie dobierał słowa, lecz nadal
zdania sensowne mieszały si˛e z dziwacznymi. Oczy miał rozbiegane; ´sledził po-
dejrzliwym spojrzeniem ´swiergotliwe ptactwo i brz˛ecz ˛

ace owady; na widok mo-

tyla zerwał si˛e jak oparzony. Siedział naprzeciwko, wci ˛

agaj ˛

ac mnie do rozmowy,

jakby nie było dziwnego w tym, ˙ze zjawiłem si˛e na ł ˛

ace, a nasze spotkanie zo-

stało dawno zaplanowane i szcz˛e´sliwie doszło do skutku. Z drugiej strony jednak,
przera˙zały go drobiazgi. Uwalniał si˛e od l˛eku jedynie wówczas, gdy słuchał lub
mówił, co robił z wielkim przej˛eciem.

W ko´ncu dał mi znak, bym umilkł. Podci ˛

agn ˛

ał ubrudzone traw ˛

a kolana, obj ˛

je r˛ekoma i powiedział:

— Tak. Nadeszła pora, ˙zebym ci wyja´snił, dlaczego tu jestem.
— Dobrze. Powiedz, je´sli chcesz — odparłem. Skrzywił si˛e, jakby zabrakło

mu cierpliwo´sci, lecz zaraz wzi ˛

ał si˛e w gar´s´c.

— Przybyłem odebra´c nasz ˛

a własno´s´c, która jest zapewne w twoim posiada-

niu.

Zdziwiło mnie słowo „własno´s´c”, którego nie u˙zyłem w rozmowie. Sam usły-

szałem je zalewie par˛e razy w ˙zyciu.

— Jak ˛

a własno´s´c?

W jednej z niezliczonych kieszeni miał cienk ˛

a srebrn ˛

a r˛ekawic˛e, która pochła-

niała słoneczne promienie.

— Chodzi o r˛ekawiczk˛e, tak ˛

a jak ta — odparł. — Ale najwa˙zniejszy jest pe-

wien drobiazg. Wygl ˛

ada jak. . . jak. . .

— Gałka — podpowiedziałem. Po chwili dodałem, chocia˙z l˛ek ´sciskał mnie

za gardło: — Odpowiesz mi na jedno pytanie?

— Mo˙zesz zada´c trzy pytania — oznajmił, wyci ˛

agaj ˛

ac ku mnie trzy palce.

174

background image

— Czemu trzy?
— Tradycja.
— Zgoda. Niech b˛ed ˛

a trzy — odparłem. Wymieniłem je po kolei, jak to czynili

ci z Rejestru. — A — Czym jest r˛ekawica oraz kula i co je ł ˛

aczy z nieboszczy-

kami, na przykład z wujem Plunkettem? Be — Jak si˛e dowiedziałe´s, ˙ze je mam?
Ce — Sk ˛

ad przybywasz?

Wysłuchał moich pyta´n z głow ˛

a pochylon ˛

a na bok, gdzie tkwiło sztuczne

ucho, po czym skin ˛

ał głow ˛

a. Po raz pierwszy odk ˛

ad spadł z nieba, u´smiechn ˛

si˛e ponuro i tajemniczo, a jego nieprzenikniony wyraz twarzy stał si˛e jeszcze bar-
dziej zagadkowy.

— Doskonale — stwierdził. — Zgodnie z tradycj ˛

a najpierw odpowiem na

trzecie pytanie. Przybyłem — wskazał palcem niebo — stamt ˛

ad. Z miasta zwa-

nego przez niektórych Laputa. Wiedziałem, ˙ze masz nasz ˛

a własno´s´c, bo specjalne

urz ˛

adzenie odebrało charakterystyczny sygnał. Nie był to odgłos, który słyszałe´s,

tylko zupełnie inny, ledwie uchwytny d´zwi˛ek. Oba przedmioty ł ˛

acz ˛

a si˛e niero-

zerwalnie z osob ˛

a Daniela Plunketta, uwa˙zanego przez ciebie za nieboszczyka;

przyniosłem go tutaj na własnych plecach z niebia´nskiego miasta. Tak si˛e sprawy
maj ˛

a.

— Wychodzi na to, ˙ze jeste´s aniołem, skoro rozmawiasz ze mn ˛

a o takich spra-

wach. — Przestał si˛e u´smiecha´c i gestem dał mi do zrozumienia, ˙ze nie wie, o co
chodzi.

— Moim zdaniem trzy pytania nie wyczerpuj ˛

a tematu — stwierdziłem po

namy´sle.

Usiadł wygodniej i z powag ˛

a skin ˛

ał głow ˛

a, jakby czekało go trudne zadanie.

Trzykrotnie zaczynał mówi´c — za ka˙zdym razem w inny sposób — i przerywał,
jakby słowa uwi˛ezły mu w gardle; mogło si˛e zdawa´c, ˙ze ka˙zde zdanie wydobywa
z własnych trzewi, nie zwa˙zaj ˛

ac na wielki ból. Powiedział mi, ˙ze prócz Laputy nie

ma innych niebia´nskich miast; to jedno jedyne, które aniołowie zbudowali u kre-
su swych dni, jest idealnie przezroczyst ˛

a, ogromn ˛

a półkul ˛

a o ´srednicy jednej mili,

wykonan ˛

a z trójk ˛

atnych szybek uło˙zonych w koronkowy wzór. Przybysz okre´slił

je szczególnym wyrazem, który oznaczał, ˙ze taki sposób ł ˛

aczenia odci ˛

a˙za cał ˛

a

konstrukcj˛e. A co do szyb, nie były wcale ze szkła, tylko z czego´s. . . a raczej z ni-
czego. . . To jest tworzywo lub stan, w którym ´swiatło wnika do wn˛etrza kopuły,
ulegaj ˛

ac przetworzeniu, a zarazem nic si˛e spod niej nie mo˙ze wydosta´c.

— Jak mur przechodni — wtr ˛

aciłem, a m˛e˙zczyzna rzucił mi badawcze spoj-

rzenie, lecz powstrzymał si˛e od stwierdzenia, ˙ze co´s takiego jak mur przechodni
nie istnieje. Próbował za to wyja´sni´c, dlaczego we wn˛etrzu jest ciepło, cho´c wo-
kół budowli panuje chłód. Zm˛eczony jego wywodami oznajmiłem, ˙ze wiem: po
prostu cało´s´c jest l˙zejsza od powietrza.

— Tak. L˙zejsza od powietrza — powtórzył. Miasto uniosło si˛e w niebo na

wysoko´s´c całej mili, i dzi˛eki prostocie rozwi ˛

azania szybuje od tamtej pory; niezli-

175

background image

czone pokolenia aniołów rodziły si˛e tam, ˙zyły i umierały. Opowiadał o maszynach
i urz ˛

adzeniach, a ja pocz ˛

atkowo nie mogłem poj ˛

a´c, czemu uznali za stosowne trzy-

ma´c je w mie´scie, lecz wnet sobie przypomniałem, ˙ze cała ta ich maszyneria wci ˛

a˙z

funkcjonuje bez zarzutu, wykonuj ˛

ac czynno´sci, do których j ˛

a skonstruowano. Zer-

kn ˛

ałem na sztuczne ucho, zmierzyłem wzrokiem ustawiony na ł ˛

ace pakunek. Nie

uszło to uwagi mego rozmówcy.

— Tak, nawet tamto nadal działa.
Opowiedział mi, jak po katastrofie aniołowie powrócili, by szuka´c czterech

nieboszczyków, którzy stanowili ich najwi˛eksze osi ˛

agni˛ecie. Przekonali si˛e, ˙ze

Przymierze odnalazło i unicestwiło trzech, a jeden zagin ˛

ał; ruszyli ´sladem zguby,

a był ni ˛

a Plunkett. Przymierze wpadło na ten sam pomysł, lecz aniołowie mieli

wi˛ecej szcz˛e´scia i zabrali do niebia´nskiego miasta ostatniego nieboszczyka. Przy-
bysz dodał, ˙ze brakowało pewnego elementu, a mianowicie pokr˛etła w kształcie
gałki oraz r˛ekawicy, która. . . która. . . Przerwał i zacz ˛

ał od nowa, by wytłuma-

czy´c, kim był Plunkett, co zaj˛eło mu sporo czasu, bo cz˛esto przerywał, gryzł pal-
ce, niecierpliwie uderzał dło´nmi o cholewki butów. Zasypywałem go pytaniami,
a˙z w ko´ncu zacz ˛

ał wrzeszcze´c i kazał mi si˛e zamkn ˛

a´c.

Powiedziałem mu, ˙ze znam wizerunek Plunketta, i od tego momentu łatwiej

si˛e nam było porozumie´c. Przybysz westchn ˛

ał gł˛eboko i wyja´snił, ˙ze ´swietlista

kula w pewnym stopniu przypomina ów obrazek, ale nie odwzorowuje twarzy
Plunketta, tylko jego natur˛e. Zamiast patrze´c w twarz ostatniego z nieboszczyków,
wsuwa si˛e głow˛e do kuli, a kto j ˛

a nosi, nie ma ´swiadomo´sci własnego istnienia,

bo Plunkett zajmuje jego miejsce. Nieboszczyk ˙zyje w tobie; spogl ˛

adasz na ´swiat

jego oczyma. . . a raczej on patrzy, korzystaj ˛

ac z twoich. Kula pełna była Plunketta

i gotowa do działania, byle tylko kto´s wsun ˛

ał głow˛e do ´srodka; tak samo znaczenie

słowa gotowe jest si˛e ujawni´c, gdy sens wyrazu. . .

— Niczym list — wtr ˛

aciłem. Wolno skin ˛

ał głow ˛

a, niepewny, co mam na my-

´sli. — Po co wam gałka i r˛ekawica?

— By opró˙zni´c t˛e ostatni ˛

a kul˛e. To zwykły pojemnik. Teraz zawiera Plunketta,

lecz dzi˛eki gałce i r˛ekawicy mo˙zna usun ˛

a´c zawarto´s´c, a jasna kula stanie si˛e pusta

jak zwierciadło, w którym nikt si˛e nie przegl ˛

ada. Nieboszczyk b˛edzie trupem.

— Po raz drugi i na dobre.
— Chyba tak.
— Z wyj ˛

atkiem pi ˛

atego.

— Było ich czterech.
— Raczej pi˛eciu.
Wstał i podszedł do sakwy. Wło˙zył srebrn ˛

a r˛ekawic˛e i zdj ˛

ał idealnie dopaso-

wany czarny futerał. Ujrzałem przezroczyst ˛

a skrzynk˛e lub postument, w ´srodku

równe rz˛edy zawieszonych w pustce czarnych i srebrzystych gałek, a na szczycie
pust ˛

a, z pozoru jasn ˛

a kul˛e wielko´sci ludzkiej głowy.

176

background image

— Było czterech nieboszczyków — stwierdził m˛e˙zczyzna. — Eksperymento-

wano równie˙z ze zwierz˛eciem, bo istniały obawy, ˙ze w czasie powstawania wize-
runku ludzkiej natury człowiek mo˙ze umrze´c albo dozna´c powa˙znego uszczerbku.
Gdyby zwierz˛e padło, nie byłoby problemu, przerwano by jednak do´swiadczenia
na ludziach. Eksperyment si˛e udał. Przeprowadzono cztery eksperymenty na lu-
dziach. — Przybysz usiadł i podci ˛

agn ˛

ał kolana pod brod˛e. — Wła´sciwie masz

racj˛e; była dodatkowa próba. Poddano jej kotk˛e imieniem Boots.

Nadchodził wieczór. W dolinie u stóp wzgórza robiło si˛e ciemno, a wydłu˙zone

cienie drzew przecinały ł ˛

ak˛e na zboczu pagórka, lecz nie dosi˛egły jeszcze miejsca,

gdzie przebywali´smy: skoczek w brunatnym ubraniu, mocno obejmuj ˛

acy kolana,

ja, oraz rzecz, która była Plunkettem, chocia˙z ten dawno nie ˙zył.

— Byłem tamtym kotem — powiedziałem.
— A ja byłem Danielem Plunkettem. — Przybysz miał strach w oczach,

a twarz mu pobladła.

— Odzyskałem siebie.
— I ja siebie odzyskałem — stwierdził.
— Aniele, po co tu przybyłe´s?
— Odpowiedziałem na twoje pytania — stwierdził. — Teraz kolej na cie-

bie. — Wyprostował si˛e, poprawił sztuczne ucho i rzekł: — Czy chciałby´s ˙zy´c
wiecznie albo. . . co´s w tym rodzaju?

background image

PI ˛

ATA FASETA

Przez cał ˛

a noc a˙z po ´swit próbowałem odpowiedzie´c na pytanie. Wspomina-

łem, jak na widok czterech nieboszczyków w ciepłej komnacie przebiegł mnie
zimny dreszcz; jak dla rozwikłania tajemnicy ruszyłem w ´slad za Jednodniówk ˛

a

do Centrum Usługowego i tam stałem si˛e Boots; jak czterej nieboszczycy wpły-
wali na mój ˙zywot, i pogr ˛

a˙załem si˛e w mroku. M˛e˙zczyzna długo perorował tam-

tej nocy, próbuj ˛

ac mi wyja´sni´c spraw˛e; mówił o zjawiskach i obrazach; udowad-

niał, ˙ze ´smiałe do´swiadczenie nie spowodowało wi˛ekszych szkód. Rozmawiali-

´smy, lecz mimo pomocy anielskiego ucha trudno si˛e było porozumie´c.

— Chcesz, ˙zebym zaj ˛

ał miejsce waszego nieboszczyka Plunketta. Nawet gdy-

bym poj ˛

ał, po co wam taka istota, wcale nie chciałbym ni ˛

a by´c. Rozumiesz?

— Nie doznasz uszczerbku — zapewnił, dr˙z ˛

ac z przej˛ecia. — To b˛edzie tak,

jakby´s zostawił odcisk swego kciuka na powierzchni zaparowanego lustra.

— Nie jestem tego pewny — odparłem. — Gdy znikn ˛

ałem, Boots zaj˛eła moje

miejsce. Była pełna ˙zycia. S ˛

adz˛e, ˙ze czuła si˛e zadowolona ze swego losu, ale mo-

im zdaniem człowiekowi trudniej jest go przyj ˛

a´c. Byłbym jak mucha uwi˛eziona

w kostce bezbarwnego plastiku: wszystko wida´c jak na dłoni, ale ruszy´c si˛e nie
mo˙zna. To mnie przera˙za.

— Mucha? — rzucił w stron˛e sztucznego ucha. — Mucha? — Nie rozumiał

porównania. Zrobiłem sobie skr˛eta i spostrzegłem, ˙ze r˛ece mi dr˙z ˛

a. — Mucha —

powtórzył bezradnie. Próbowałem zapali´c zapałk˛e, ale p˛ekła, dymi ˛

ac zatoczyła

łuk i trafiła Broma, który zerwał si˛e, miaucz ˛

ac rozpaczliwie. M˛e˙zczyzna wypro-

wadzony z równowagi uwag ˛

a o musze, płomieniem, miauczeniem Broma i moj ˛

a

głupot ˛

a zerwał z głowy sztuczne ucho, rzucił je na ziemi˛e i zacz ˛

ał płaka´c.

O co chodzi?
Rzecz w tym. . . Zrobiłe´s z niego komiczn ˛

a figur˛e. To nieprawda. Był wyj ˛

atko-

wym człowiekiem o niezwykłej odwadze, chlub ˛

a swego pokolenia. Gdy zst˛epował

na ziemi˛e, nie wiedział, co tam zastanie. Znał jedynie realia niebia´nskiego mia-
sta oraz ´swiata, istniej ˛

acego za ˙zycia Plunketta. Z tego, co wiedział Mongolfier

wynikało, ˙ze ziemia pochłonie go ˙zarłocznie, jak szeroko otwarte usta. Zwierz˛eta
widywał jedynie na obrazkach. A mimo to odwa˙zył si˛e opu´sci´c miasto, by odmie-
ni´c nasz ˙zywot. Nie był ´smieszny.

178

background image

Próbowałem tylko odda´c własne zdziwienie. Nie potrafi˛e uj ˛

a´c w słowa jego

cierpie´n. Siedz ˛

ac z nim twarz ˛

a w twarz, czułem si˛e stary i bezsilny, jakbym miał

do czynienia z kapry´snym bachorem. Chodziło mi o to, ˙ze wybuchn ˛

ał płaczem,

bo nie potrafiłem go zrozumie´c. . .

Gdyby umiał mówi´c tak samo jak ty, mógłby wyra˙za´c si˛e jasno.
Wspomniał zapewne, ˙ze powodem zbudowania niebia´nskiego miasta nie była

rozpacz aniołów ani potrzeba ucieczki z krain obróconych w ruin˛e. Byli dumni ze
swego dzieła, bo stworzyli najwi˛eksz ˛

a machin˛e w historii ludzko´sci. Tam pragn˛eli

zachowa´c wiedz˛e, która pozwoliła im skonstruowa´c takie cudo, uchroni´c je przed
bezmy´slnym motłochem gotowym zniszczy´c. . . wszystko, czego pragn˛eli. Plunkett
stanowił ich najwi˛eksze osi ˛

agni˛ecie, a gdy posłu˙zyli si˛e nim po raz pierwszy, wy-

dawało si˛e, ˙ze u˙zywaj ˛

a wszystkich swych wytworów, które ocalały. W ten sposób

przypominali sobie, co musieli umie´c i potrafi´c, by powstało owo urz ˛

adzenie.

Spotkanie z Plunkettem przyniosło nieoczekiwane skutki, straszliwe i cudowne

zarazem: stało si˛e jasne, kim byli m˛e˙zczy´zni. Dzi˛eki Boots dowiedziałe´s si˛e, czym
jest ˙zywotno´s´c, oni za´s dzi˛eki Plunkettowi poznali natur˛e m˛e˙zczyzny, ró˙zn ˛

a od ich

wyobra˙ze´n.

Chodzi o to, ˙ze wedle twego mniemania, wszyscy m˛e˙zczy´zni ˙zyj ˛

acy za cza-

sów Plunketta to aniołowie zdolni unosi´c si˛e w powietrzu, ogarni˛eci potrzeb ˛

a zu-

pełnego przekształcenia ´swiata, niecierpliwi, wolni od l˛eku i wyrzutów sumienia.
Nieprawda. Wi˛ekszo´s´c miała z aniołami równie mało wspólnego, jak ty. Nie poj-
mowali anielskiego ´swiata, dziwili si˛e wszelkim jego cudom, um˛eczeni anielskimi
obsesjami cierpieli okrutnie podczas zagłady osobliwego ´swiata. Jednym z nich
był Plunkett. Zhinsinura stwierdziła, ˙ze kobiety z Przymierza tak˙ze były aniołami,
natomiast od Plunketta aniołowie si˛e dowiedzieli, ˙ze s ˛

a zwykłymi lud´zmi.

Pierwszy z nas, któremu dane było spojrze´c na ´swiat oczyma Plunketta i po-

zna´c t˛e prawd˛e, zamilkł na zawsze, gdy wrócił do siebie.

Słuchaj ˛

ac ciebie, zaczynam si˛e l˛eka´c osobnika, którym jestem. Jak˙ze mi ci˛e˙z-

ko, jak ci˛e˙zko. . . O wiele trudniej ni˙z z Boots, o wiele trudniej. . .

Jasne. Boots nie miała pami˛eci, ale ty j ˛

a masz, podobnie jak Plunkett. Anio-

łowie stawali si˛e nim na krótko, ale zachowali wspomnienie o jego upokorzeniu,
cierpieniach, zmieszaniu, o wszystkim, czego pragn ˛

ał. Przesłanie Boots to zach˛eta

do zapomnienia. Plunkett ka˙ze pami˛eta´c.

Mówiło si˛e, ˙ze to szale´nstwo lub fatalna pomyłka, ˙ze nie wolno si˛e nim wi˛ecej

posługiwa´c, ale znów został wykorzystany. Najdzielniejszy z mieszka´nców aniel-
skiego miasta nauczył si˛e d´zwiga´c to brzemi˛e i o nim rozmawia´c. Gdy ci z dawnego
gniazda opowiadali historie z ˙zycia ´swi˛etych, wiekowi i do´swiadczeni za spraw ˛

a

prawdziwej mowy, gdy Rejestr wspominał Przymierze, s˛edziwy przez obcowanie
z Boots, my starzeli´smy si˛e w duchu Plunketta. Przyszło nam poznawa´c jego cier-
pienia; nasze cierpienia. Zapomnieli´smy o planach na przyszło´s´c, stracili´smy du-

179

background image

m˛e, a jedynym naszym zaj˛eciem stało si˛e analizowanie Plunketta. Nadzieja dla
nas umarła, a schronienie okazało si˛e wygnaniem.

Dlaczego nie zmienili´scie zdania? Czemu nie wrócili´scie? Mo˙zna sprowadzi´c

miasto na ziemi˛e, prawda? Skoro popełnili´scie bł ˛

ad, trzeba było przyby´c tutaj.

Nie masz racji. ´

Swiat opuszczony przez mieszka´nców anielskiego miasta, był

´swiatem Plunketta. Ludzie z miasta tak ˛

a znali Ziemi˛e. Od swego mentora dowie-

dzieli si˛e, ˙ze zasady uznawane przez m˛e˙zczyzn okazały si˛e zawodne, a skoro tak,

´swiat w dole powinien by´c martwy, podobnie jak ˙zyj ˛

acy tam ludzie. Nie widzieli

innej mo˙zliwo´sci.

Popełnili bł ˛

ad. Nie wiedzie´c czemu, wszystko uło˙zyło si˛e inaczej. Mo˙zecie

wróci´c. To wcale nie jest trudne. Powinni´scie wróci´c. Tutaj jest wasz dom.

Dom. . . Czy wiesz, jak ogromny jest ´swiat? Ja wiem. Wiatr dmie stale z za-

chodu, a miasto z nim si˛e porusza, i za ˙zycia jednej generacji powraca w to samo
miejsce. W dniu moich urodzin byli´smy nad morzem i wci ˛

a˙z si˛e nad nim znajduje-

my. Trafiamy na burze nie si˛egaj ˛

ace ziemi; obserwujemy, jak si˛e rodz ˛

a; szybujemy

w´sród gromów, nie odczuwaj ˛

ac l˛eku. Wyobra´z sobie, ˙ze gdy tutaj pada ´snieg, bia-

łe płatki wznosz ˛

a si˛e ku górze. Błyskawice mamy na wyci ˛

agni˛ecie r˛eki; zamiast

pada´c z nieba, przychodz ˛

a z ziemi. Nie budz ˛

a we mnie obaw.

Gdy si˛e przeja´sni, z daleka widzimy ziemi˛e — zamglon ˛

a, pi˛ekn ˛

a, blisk ˛

a. S ˛

a-

dz˛e, ˙ze tak jawi ˛

a si˛e wam góry na horyzoncie; wiele o nich rozmy´slacie, ale nie

przyjdzie nikomu do głowy, ˙zeby si˛e tam wybra´c. Nie masz racji. Tu jest mój dom.
Mongolfier równie˙z tak s ˛

adził. ˙

Zył w mroku i cierpiał z powodu Plunketta, ale

przez wzgl ˛

ad na to miejsce wykonał skok i opadł na ziemi˛e, by odnale´z´c ciebie,

poniewa˙z mogłe´s nas uleczy´c. W twoim posiadaniu była gałka i r˛ekawiczka, za
pomoc ˛

a których mogli´smy si˛e uwolni´c od Plunketta. Dzi˛eki tobie łzy ju˙z nie płyn ˛

a

z naszych oczu.

Gdyby znał twoj ˛

a mow˛e, sam by ci o tym powiedział. . .

Skoro ty jej u˙zywasz, czemu on nie potrafił?
Nauczyli´smy si˛e od ciebie. Stali´smy si˛e prawdomówcami, Potoku.
A co z tob ˛

a, aniele? Co z tob ˛

a? Czy wiesz, co to znaczy by´c kim´s innym,

powróci´c z niebytu, spa´s´c nagle w kł˛ebowisko własnych spraw, jakby z ogromnej
wysoko´sci, i patrze´c, i patrze´c. . . Czy wiesz, jakie to uczucie?

Nie. Znam tylko cudze relacje. Inni mówi ˛

a, ˙ze wcielenie w Plunketta było

okropnym do´swiadczeniem; ˙ze jeste´s silny, lecz w ostatecznym rachunku obcowa-
nie z tob ˛

a przynosi rado´s´c; ˙ze po przerwie łatwo jest wróci´c; ˙ze mog˛e si˛e z tob ˛

a

dogada´c, a z Plunkettem nie dało si˛e wytrzyma´c. Powiadaj ˛

a, ˙ze on natchn ˛

ał nas

odwag ˛

a, a z tob ˛

a jeste´smy szcz˛e´sliwi. Nie dane mi było tego zazna´c. Nie wiem, czy

potrafi˛e sprosta´c twej sile.

A Mongolfier potrafił? Czy zdołałem mu ul˙zy´c?

180

background image

Nie. Po do´swiadczeniach z Plunkettem nie miał odwagi spróbowa´c. Sprowa-

dził ci˛e tutaj. Takie otrzymał instrukcje. Widział, ˙ze czynisz dobro, lecz nie potrafił
si˛e przemóc.

Przez ciebie jestem zakłopotany. Troch˛e mi wstyd, gdy tego słucham, bo po-

zwoliłem si˛e tu zaci ˛

agn ˛

a´c z innego powodu, cho´c nie wiem, jaka cz ˛

astka mojej

osoby dotarła tutaj wraz z nim.

Có˙z to za powód?
Bardzo prosty. Ju˙z w dzieci´nstwie zrodziło si˛e we mnie przekonanie, ˙ze nie-

bia´nskie miasta naprawd˛e istniej ˛

a. Blask nie wykluczał takiej mo˙zliwo´sci. W Re-

jestrze ch˛etnie o nich opowiadano. ´Swi˛ety Roy Mniejszy uwa˙zał, ˙ze to pi˛ekna
metafora. Dla mnie były tak rzeczywiste, jak chmury. W ko´ncu pojawił si˛e anioł
i oznajmił, ˙ze mnie tam zabierze. Uprzedził wprawdzie, ˙ze zwykły ´smiertelnik
pozostanie na ł ˛

ace, jakby nic si˛e nie zdarzyło, a do niebia´nskiego miasta trafi

jedynie. . . wizerunek podobny do przezroczy z Archiwum; chyba zgodziłby si˛e
ze mn ˛

a, gdyby usłyszał to porównanie. Uznałem jednak, ˙ze warto zaryzykowa´c

i przekona´c si˛e, jak tam jest pod kopuł ˛

a, w´sród chmur. To wszystko.

Nim sprawa została przes ˛

adzona, musiałem si˛e przespa´c. Wyczerpała mnie

za˙zarta dysputa. Owin ˛

ałem si˛e czarnosrebrzyst ˛

a tkanin ˛

a i przez chwil˛e patrzyłem

na ksi˛e˙zyc. Brom le˙zał obok mnie i mruczał. Mongolfier nie zasn ˛

ał; czuwał oparty

plecami o pie´n drzewa.

´Sniłem tej nocy o Małym Domostwie, o w˛edrowaniu ´Scie˙zk ˛aku jego ´srodkowi

w´sród komnat, obszernych i ciasnych, gdzie stoj ˛

a niezliczone kufry, a gaw˛edziarki

rozmy´slaj ˛

a o naszych liniach; spiralny szlak wiedzie coraz dalej w gł ˛

ab dawne-

go schronienia, mijaj ˛

ac ludzi zaj˛etych paleniem oraz dziatw˛e pochłoni˛et ˛

a grami,

zmierza ku w ˛

askim korytarzom z anielskiego kamienia i małym ciemnym poko-

jom w samym ´srodku budowli. Obudziłem si˛e, nim tam dotarłem; przemkn˛eło mi
przez my´sl, ˙ze nie byłem dot ˛

ad w najstarszych komnatach Małego Domostwa.

Uniosłem powieki i stwierdziłem, ˙ze blady z niewyspania Mongolfier siedzi wy-
prostowany, a na jego udzie spoczywa tamto urz ˛

adzenie, które sam nazwał broni ˛

a.

— Dobrze — mrukn ˛

ał. — Dobrze. — Przetarłem oczy i usiadłem. Podniósł

si˛e i wyci ˛

agn ˛

ał r˛ek˛e na znak, ˙ze pora odda´c gałk˛e i r˛ekawic˛e. Grzebałem przez

chwil˛e w plecaku; z samego dna, spod sterty rupieci dobiegł cichy sygnał.

— Nareszcie — rzucił Mongolfier, gdy wr˛eczyłem zaginione przedmioty. Mó-

wił głosem dr˙z ˛

acym ze zm˛eczenia, lecz po raz pierwszy, odk ˛

ad go ujrzałem, wy-

dał mi si˛e zupełnie spokojny. Poci ˛

agn ˛

ał mnie na ´srodek ł ˛

aki, gdzie w´sród kwiatów

zostawił Plunketta.

— Usi ˛

ad´z — polecił. — Usi ˛

ad´z i zamknij oczy.

Usadowiłem si˛e wygodnie, ale oczy miałem otwarte. Patrzyłem na srebrzyst ˛

a

mgł˛e wstaj ˛

ac ˛

a znad Rzeki w dolinie. Obserwowałem m˛e˙zczyzn˛e stoj ˛

acego przy

niezwykłym urz ˛

adzeniu. Mongolfier naci ˛

agn ˛

ał moj ˛

a r˛ekawic˛e, uj ˛

ał gałk˛e, zbli˙zył

j ˛

a do postumentu, na którym spoczywał Plunkett, i cofn ˛

ał rami˛e. Kulka przenik-

181

background image

n˛eła szkliste pudełko, jakby została wrzucona do ´srodka i wsun˛eła si˛e miedzy inne
pokr˛etła. W tej samej chwili sygnał ucichł. Mongolfier udał, ˙ze obraca dodatkow ˛

a

gałk˛e, która przekr˛eciła si˛e samoistnie. Kula ja´sniejsza ni˙z szkło pociemniała, jak-
by wypełnił j ˛

a szary dym. Mongolfier manipulował pokr˛etłem, a˙z stała si˛e czarna

jak mur przechodni. W porannym pejza˙zu ziała ciemna dziura.

— Plunkett jest martwy — oznajmił Mongolfier. — Zamknij oczy. — Wło˙zył

swoj ˛

a r˛ekawic˛e i udał, ˙ze przekr˛eca kolejn ˛

a gałk˛e, a wówczas kula oderwała si˛e

od postumentu. — Zamknij oczy — rzucił niecierpliwie, spogl ˛

adaj ˛

ac raz na mnie,

raz na urz ˛

adzenie.

— Dobrze — odparłem, ale i tak nie posłuchałem. Wcisn ˛

ałem kapelusz na

głow˛e, by od razu go zdj ˛

a´c. Czarna kula szybowała wolno ku mojej twarzy. Przez

chwil˛e odczuwałem paniczny strach, zupełnie jak wówczas, gdy czer´n przechod-
niego muru wypełniła mi pole widzenia. Zamkn ˛

ałem oczy.

I otworzyłem je tutaj.
Tak. Musisz je teraz zamkn ˛

a´c, bo opowie´s´c dobiega kresu. . .

Poczekaj. Odłó˙z r˛ekawic˛e. Czuj˛e strach.
Strach?
Boj˛e si˛e o niego, o siebie. Co ze mn ˛

a b˛edzie, aniele, gdy nieruchomy jak mu-

cha w przezroczystej bryle plastiku zako´ncz˛e opowie´s´c?

Nic. Je´sli przyjdzie sen, obudzisz si˛e i nie b˛edziesz go pami˛eta´c. Nie s ˛

adz˛e

jednak, ˙zeby´s ´snił. Moim zdaniem zapadniesz w niebyt.

Miałem wra˙zenie, ˙ze siedz˛e na ł ˛

ace, a w chwil˛e pó´zniej znalazłem si˛e tutaj,

by opowiedzie´c swoj ˛

a histori˛e. Wiem, ˙ze tak by´c nie mogło. Chyba ju˙z o tym

wszystkim mówiłem.

Tak.
Czemu pami˛e´c mnie zawodzi?
Nie ma ciebie tutaj, Potoku. Zabrali´smy jedynie. . . wizerunek podobny do

przezrocza z Archiwum, które pozwala wnioskowa´c o tobie tylko na podstawie. . .

Interpretacji.
Tak, na podstawie interpretacji. Trzeba uwzgl˛edni´c tamtego, który znika, gdy

si˛e pojawiasz, i powraca, ilekro´c odchodzisz. Tak czy inaczej, ˙zadna z tych rozmów
nie ma na ciebie wpływu, podobnie jak wizerunek Plunketta nie mógł odpowie-
dzie´c u´smiechem na u´smiech. Gdy tu powrócisz, b˛edziesz zdumiony i zaskoczony,
bo znów ci si˛e wyda, ˙ze przed chwil ˛

a Mongolfier i ty siedzieli´scie razem na ł ˛

ace.

B˛edziesz znowu podziwia´c chmury i kopuł˛e; po raz kolejny opowiesz swoj ˛

a hi-

stori˛e. Nie mamy poj˛ecia, kim jeste´s, gdy nie ma ci˛e tu z nami, gdy spoczywasz
na swym postumencie. Odkryli´smy jedynie, ˙ze czasem budzisz si˛e ze snu w pełni

´swiadomy, a czasami trudno ci˛e dobudzi´c. . .

Ile razy musz˛e przez to przej´s´c?

182

background image

Zawsze o to pytasz. Gdy nasz syn. . . mój syn doro´snie, Potoku, i przyjmie cie-

bie, o ile starczy mu odwagi, zostaniesz obudzony trzysta razy w ci ˛

agu sze´sciuset

lat.

Nie, aniele. Tylko nie to. . .
Wiele ˙zywotów, Potoku, jak zapowiedziała Barwa Czerwieni.
Ona ju˙z odeszła. Wszyscy odchodz ˛

a. Czego dokonałem, aniele? Czy długo

˙zyłem? Czy zszedłem w dolin˛e? A Jednodniówka? Och, aniele, kim si˛e stałem?

Nie wiem. S ˛

a tacy, którzy byli tob ˛

a i mog ˛

a si˛e domy´sli´c. ´

Sniło im si˛e albo

sobie wyobrazili, ˙ze wróciłe´s do Małego Domostwa i zostałe´s. Mongolfier powia-
da, ˙ze kiedy wysłu˙zony ´smigłowiec przyleciał po niego na ł ˛

ak˛e, obserwował ci˛e

do ostatniej chwili; podziwiałe´s nieznan ˛

a maszyn˛e i odprowadzałe´s wzrokiem od-

latuj ˛

acego wysłannika. Tyle wiemy. Mo˙zemy wnioskowa´c jedynie z tego, co nam

opowiedziałe´s, Potoku.

Za ka˙zdym razem słysz˛e o tym, a nast˛epnie zapominam? Jestem podobny do

matki Tom zamkni˛etej w pudełku, do paska papieru, z którego ´swi˛ety Gene zrobił
p˛etl˛e niesko´nczono´sci?

Tak.
A zatem uwolnij mnie, aniele. Pozwól mi zasn ˛

a´c, skoro nie mog˛e umrze´c.

Uwolnij mnie szybko, póki jestem w stanie znosi´c to brzemi˛e. . .

Tak, pora na sen, mój ´smiałku. ´

Spij, Potoku. Przymknij oczy, przymknij oczy.

Zapomnij.

Chciałbym. . . Poczekaj, wstrzymaj si˛e. Wysłuchaj pro´sby. Miej wzgl ˛

ad na

moje drugie ja. Pami˛etaj, ˙ze musisz si˛e nim zaopiekowa´c, gdy powróci. We´z mnie
za r˛ek˛e, dotknij jego dłoni. Obiecaj.

Dobrze. Obiecuj˛e.
Zosta´n z nim.
Na zawsze. Przysi˛egam. A teraz zamknij oczy.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Crowley, John Późne lato BLACK
Crowley John Pozne Lato
Crowley, John El Ruisenor canta de noche
John Crowley Missolonghi 1824
John Crowley Missolonghi 1824
Beasts John Crowley
The Deep John Crowley
Lato prezentacja 3
Lato prezentacja 4
SIKOM 2008 LATO wyklad 1
lato wedlug pieciu przemian fr
Crowley Aleister Ostatni Rytuał
fd w2 2012 lato
chemia lato 12 07 08 id 112433 Nieznany

więcej podobnych podstron