background image

QUICK AMANDA 

Zjawa

Margaret Gordon, Bibliotekarce Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Cruz, z podziękowaniami

Prolog pierwszy
Senny koszmar...
Pożar się rozprzestrzeniał. Płomienie z sykiem przedzierały się tylnymi schodami w dół. Ogień 
oświetlał hol piekielnym blaskiem. Nie było czasu do stracenia. Podniosła klucz, który wypadł jej z 
drżących palców, i jeszcze raz spróbowała wsunąć go w zamek w drzwiach sypialni.
Martwy mężczyzna, leżący obok niej w kałuży krwi, roześmiał się. Znów upuściła klucz.
Drugi prolog
Zemsta...
Artemis Hunt wsunął ostatni z trzech breloczków od dewizki do trzeciej koperty i położył ją obok 
dwóch leżących już na biurku. Przez dłuższy czas przyglądał się kopertom opatrzonym adresami 
trzech mężczyzn.
Od dłuższego już czasu realizował plan zemsty, ale dopiero teraz przygotował wszystkie jego 
elementy. Pierwszym krokiem było wysłanie listów do trzech mężczyzn, listów, które pozwolą im 
poznać smak strachu; sprawią, by nocą, w ciemności i mgle, z lękiem oglądali się za siebie. Drugi 
krok miał polegać na uruchomieniu zmyślnej finansowej operacji, w wyniku której wszyscy trzej 
-znajdą się na krawędzi materialnej ruiny.
Prościej byłoby ich zabić. Zasłużyli na to, a Artemisowi, z jego wyjątkowymi umiejętnościami, nie 
sprawiłoby to trudności. Niczego nie ryzykował. Był w końcu mistrzem. Chodziło mu jednak o to, 
by ci trzej mężczyźni odcierpieli za to, co zrobili. Chciał, by najpierw dręczyła ich niepewność, a 
potem strach. Chciał pozbawić ich pewności siebie i poczucia bezpieczeństwa, jakie gwarantowała 
im przynależność do wyższych sfer. Na koniec pragnął pozbawić ich materialnych środków, 
umożliwiających im lekceważenie tych, którzy zrządzeniem losu urodzili się w mniej szczęśliwych 
okolicznościach.
Zanim zemsta się dokona, muszę mieć dość okazji, by się
przekonać, że zostali całkowicie skompromitowani w oczach świata, rozmyślał. Będą zmuszeni do 
opuszczenia Londynu,
i to nie tylko po to, by umknąć przed wierzycielami, ale by uniknąć bezlitosnych szyderstw 
towarzystwa. Zostaną wykluczeni z klubów. Nie tylko stracą możliwość korzystania z 
przyjemności i przywilejów swojej sfery, ale i szansę
uratowania zagrożonej pozycji przez korzystne małżeństwo. Na koniec, być może, dojdą do takiego 
stanu, że zaczną
wierzyć w duchy. Od śmierci Catherine minęło pięć lat. To dostatecznie wiele czasu, by ci trzej 
rozpustnicy poczuli się całkowicie bezpieczni. Zapomnieli już zapewne o wydarzeniach tamtej 
nocy. Listy zawierające breloczki zachwieją ich pewnością, że przeszłość jest równie martwa jak 
młoda kobieta, którą doprowadzili do zguby.
Postanowił dać im kilka miesięcy na to, by przywykli do
nieustannego oglądania się za siebie. Potem wykona następny krok. Postara się, by osłabła ich 

background image

czujność, a wówczas znów uderzy.
Artemis wstał, podszedł do stołu, na którym stała kryształowa karafka. Napełnił kieliszek brandy i 
wzniósł w myślach toast dla uczczenia pamięci Catherine.
- Już niedługo - obiecał nawiedzającej go zjawie. -Zawiodłem cię za życia, ale przysięgam, że teraz 
tego nie powtórzę. Długo czekałaś na akt zemsty. Dopełnię go. Tylko to mogę dla ciebie zrobić. 
Wierzę, że kiedy nadejdzie ta chwila, oboje będziemy wolni. Wypił brandy i odstawił kieliszek. 
Czekał przez chwilę, ale nic się w nim nie zmieniło.
Nadal czuł w sobie chłód i pustkę, te same uczucia, które dręczyły go przez minione pięć lat. Od 
dawna już przestał wierzyć, że kiedykolwiek będzie szczęśliwy. Nabrał nawet
przekonania, że mężczyzna o jego usposobieniu nie może
osiągnąć tego rodzaju błogiego stanu. Nieraz przekonał się z własnego doświadczenia, że szczęście 
jest iluzją, podobnie jak wszelkie inne silne uczucia. Miał jednak nadzieję, że zemsta przyniesie mu 
pewien rodzaj satysfakcji, a być może również zapewni spokój.
Na razie nie odczuwał niczego poza nieodpartym pragnieniem, by śledzić rezultaty swoich działań. 
Zaczął podejrzewać, że się w tym zatracił. Tak czy inaczej musiał zakończyć to, co rozpoczął tymi 
trzema listami. Nie miał wyboru. Wtajemniczeni nazywali go Sprzedawcą Marzeń. Postanowił 
udowodnić tym trzem rozpustnikom, którzy zamordowali Catherine, że może również
sprzedawać koszmary.
Krążyły pogłoski, iż zamordowała męża tylko dlatego, że jej nie odpowiadał. Mówiono, że 
podpaliła dom, by zatrzeć ślady swej zbrodni. Mówiono, że chyba jest obłąkana. We wszystkich 
klubach St. James Street przyjmowano zakłady. Oferowano tysiąc funtów mężczyźnie, który 
odważy się spędzić noc z Niebezpieczną Wdową i przeżyje, by potem wszystko opowiedzieć. 
Wiele krążyło opowieści o tej damie. Artemis Hunt znał je, gdyż zawsze starał się być o wszystkim 
dobrze poinformowany. W całym Londynie miał swoich informatorów i szpiegów, którzy 
przekazywali mu plotki i domysły zawierające okruchy prawdy. Niektóre raporty, spływające na 
jego biurko, opierały się na faktach, niektóre okazywały się wysoce prawdopodobne, inne były 
całkiem fałszywe. Precyzyjne ich przeanalizowanie wymagałoby wiele czasu i wysiłku, nie 
weryfikował ich więc zbyt dokładnie. Większość po prostu ignorował, gdyż nie miały związku z 
jego osobistymi sprawami. . Do dzisiejszego wieczoru nie miał powodu, by bliżej interesować się 
plotkami krążącymi wokół Madeline Deveridge. Nie obchodziło go, czy ta dama wyprawiła męża 
na tamten świat. Był zajęty innymi sprawami. Aż do dziś nie zajmował się niczym, co dotyczyło 
Niebezpiecznej Wdowy. Teraz jednak okazało się, że to ona zainteresowała się nim. Niemal każdy 
uznałby to za wyjątkowo zły omen. On jednak wydawał się ubawiony odkryciem, że ten fakt go 
zaintrygował. Było to jedno z najbardziej interesujących zdarzeń, jakie spotkało go od bardzo 
dawna. Pomyślał, że świadczy to o tym, jak mało urozmaicone prowadził ostatnio życie. Stał na 
ciemnej ulicy i z zainteresowaniem patrzył na mały, majaczący opodal we mgle, elegancki 
powozik. Lampy pojazdu tajemniczo lśniły w kłębiącej się wokół mgle. Zaciągnięte zasłony 
skrywały jego wnętrze. Konie stały spokojnie. Na koźle siedział potężny woźnica. Artemis 
przypomniał sobie powiedzenie zasłyszane od mnicha, w świątyni na wyspie Vanzagara, który 
uczył go dawnej filozofii i sztuki walki Vanza: „Życie przypomina nieustającą ucztę, na której 
daniami są rozliczne okazje. Mądrość polega na tym, by ocenić, które są smaczne, a które trujące”. 
Usłyszał zza pleców odgłos otwieranych drzwi klubu. Cofnął się głębiej w cień i patrzył na dwóch 
mężczyzn idących chwiejnym krokiem w dół schodów. Wgramolili się do czekającej na nich 
dorożki i kazali się zawieźć do jednej z jaskiń gry w dzielnicy rozpusty. Każdy sposób jest dobry, 
by walczyć z nudą. A ci dwaj najwyraźniej byli gotowi zrobić wszystko, aby ją pokonać. Gdy stara 
dorożka odjechała, Artemis znów spojrzał na mały powozik, ledwie widoczny w ciemności. 
Problem z filozofią i sztuką walki Vanza polegał na tym, że nie pozostawiały one  miejsca na 
ludzki czynnik ciekawości. A przynajmniej jego ciekawości. Podjął decyzję. Powoli ruszył w 
stronę powozu Niebezpiecznej Wdowy. Lekki niepokój, jaki odczuwał, był jedynie słabym 
ostrzeżeniem, że może żałować podjętej decyzji. Zignorował to uczucie. Stangret poruszył się na 

background image

koźle i z uwagą przyglądał się nieznajomemu.
- Czym mogę panu służyć, sir? - zapytał, gdy Artemis zatrzymał się obok niego. W pytaniu tym, 
wypowiedzianym z należytym szacunkiem, Artemis wyczuł ostrzeżenie. Nie ulegało wątpliwości, 
że mężczyzna, ubrany w płaszcz z peleryną, w kapeluszu nisko nasuniętym na oczy, pełni nie tylko 
rolę stangreta, ale i przybocznego strażnika.
- Nazywam się Hunt. Artemis Hunt. Jestem umówiony tu z pewną damą.
- To pan, tak? - Wyraz napięcia nie zniknął z twarzy mężczyzny, a nawet nieco się spotęgował.
- Proszę wejść. Pani Deveridge czeka na pana. Artemis uniósł lekko brwi, słysząc to wygłoszone 
stanowczym tonem polecenie, ale nic nie odrzekł. Sięgnął do klamki i otworzył drzwi powozu. W 
słabym żółtawym świetle wewnętrznej lampy zobaczył kobietę siedzącą na czarnych aksamitnych 
poduszkach. Ubrana była w elegancko uszyty czarny płaszcz, pod którym miała czarną suknię. 
Spoza czarnej woalki przeświecała jej blada twarz. Zauważył, że jest szczupła. Po jej postawie, 
wyrażającej zarówno pewność siebie, jak i grację, widać było, że nie jest to nieobyta młoda 
dziewczyna. Artemis pomyślał, że powinien był poświęcić więcej uwagi krążącym wokół niej 
plotkom, których strzępy docierały do niego w ciągu minionego roku. Trudno, teraz było na to zbyt 
późno.
- Bardzo się cieszę, że pan tak szybko zareagował na mój liścik, panie Hunt. Czas ma tu szczególne 
znaczenie. Jej niski, gardłowy głos wywołał w nim iskierkę zmysłowego niepokoju. Niestety, 
chociaż słowa kobiety wskazywały na pewne napięcie, nie wyczuwał w nich obietnicy zmysłowych 
przeżyć. Najwyraźniej Niebezpieczna Wdowa nie wabiła go do swego powozu z zamiarem 
spędzenia z nim szalonej, beztroskiej nocy. Artemis usiadł i zamknął drzwi. Zastanawiał się, czy 
powinien doznać ulgi, czy czuć się rozczarowany.
- Wiadomość od pani dotarła do mnie w chwili, gdy miałem w ręku karty zapewniające mi wysoką 
wygraną - powiedział. -Mam nadzieję, że to, co od pani usłyszę, będzie warte więcej niż te kilkaset 
funtów, z których zrezygnowałem, żeby się z panią spotkać. Kobieta przez chwilę milczała. 
Zauważył, że mocniej zacisnęła dłonie w czarnych skórkowych rękawiczkach na czarnej torbie 
spoczywającej na jej kolanach.
- Pozwoli pan, że się przedstawię, sir. Jestem Madeline Reed Deveridge.
- Wiem, kim pani jest, pani Deveridge. Skoro pani też wie, kim jestem, możemy oszczędzić sobie 
formalności i przystąpić do rzeczy.
- Tak, oczywiście.
- Jej oczy za gęstą woalką rozbłysły w taki sposób, że mogło to oznaczać irytację.
- Mniej więcej przed godziną moja pokojówka, Nellie, została porwana w pobliżu zachodniej 
bramy Pawilonów Marzeń. Pan jest właścicielem tych ogrodów rozrywki, rozumiem więc, że 
spoczywa na panu odpowiedzialność za kryminalne czyny, które zdarzają się w obrębie lub 
sąsiedztwie pańskiej posiadłości. Chcę, żeby pomógł mi pan odnaleźć Nellie. Artemis poczuł się 
tak, jak gdyby wpadł do lodowatej wody. Ona wie o moich powiązaniach z Pawilonami Marzeń! 
Jak to możliwe? Kiedy otrzymał jej liścik, rozważał różne powody tego niezwykłego rendez-vous, 
ale żaden z nich nie wiązał się z Pawilonami. W Jaki sposób ta kobieta dowiedziała się, że jestem 
właścicielem tych ogrodów?  Zdawał sobie sprawę z ryzyka wiążącego się z ujawnieniem tej 
tajemnicy. Uważał jednak, że jest tak biegły w strategii ukrywania, że nikt... no, może któryś z 
mistrzów Vanza... nie zdoła poznać prawdy. Tyle tylko, że nie było powodu, by którykolwiek z 
nich interesował się jego sprawami.
- Panie Hunt? - Głos Madeline przybrał nieco ostrzejszą barwę.
- Czy pan słyszał, co powiedziałam?  - Każde słowo, pani Deveridge.
- Żeby ukryć irytację, celowo przybrał ton, jakiego można by oczekiwać od znudzonego 
dżentelmena.
- Muszę jednak przyznać, że niczego nie rozumiem. Przypuszczam, że udała się pani pod 
niewłaściwy adres. Jeśli istotnie pani pokojówka została uprowadzona, powinna pani kazać 
stangretowi pojechać na Bon Street. Tam niewątpliwie uda się pani wynająć detektywa, który ją 

background image

odszuka. Tutaj, na St. James, preferujemy inne, mniej uciążliwe, pościgi.
- Niech pan nie próbuje ze mną sztuczek w stylu Vanza, sir. Nie obchodzi mnie to, że jest pan 
mistrzem. Jako właściciel Pawilonów Marzeń jest pan zobowiązany zapewnić bezpieczeństwo 
swojej klienteli. Oczekuję od pana podjęcia natychmiastowych działań w celu odszukania Nellie.
Wie, że jestem wtajemniczony w sztuki walki Vanza. Jest to jeszcze bardziej niepokojące niż fakt, 
że orientuje się, kto jest właścicielem Pawilonów. Chłód, który poczuł początkowo w okolicy 
serca, zaczął się rozprzestrzeniać. Wyobraził sobie nagle, że cały misternie przygotowany przez 
niego plan może lec w gruzach. Ta niezwykła kobieta zdobyła w jakiś sposób zbyt wiele informacji 
o nim, a to było już niebezpieczne. Uśmiechnął się, żeby ukryć furię i zaniepokojenie.
- Ogromnie jestem ciekawy, w jaki sposób doszła pani do przekonania, że mam powiązania z 
Pawilonami Marzeń i Towarzystwem Vanzagarian? 
- To jest zupełnie bez znaczenia, sir.
- Myli się pani, pani Deveridge - powiedział wyjątkowo miękko.Dla mnie ma to znaczenie. Coś w 
głosie Artemisa ją poruszyło. Po raz pierwszy od momentu, gdy wszedł do powozu, zawahała się. 
Najwyższy czas, pomyślał. Kiedy jednak zdecydowała się odpowiedzieć, jej głos zabrzmiał 
wyjątkowo spokojnie.
- Doskonale wiem, że jest pan nie tylko członkiem Towarzystwa Vanzagarian, ale i mistrzem, sir. 
Wiedząc o panu aż tyle, potrafię lepiej widzieć pewne sprawy. Ludzie, którzy zgłębili filozofię 
Wanza, rzadko są tacy, na jakich wyglądają. Wykazują zamiłowanie do stwarzania pozorów i 
często bywają ekscentryczni. To było sto razy gorsze od tego, czego się obawiał.
- Rozumiem. Czy mogę zapytać, kto pani aż tyle o mnie powiedział?  - Nikt mi nic nie powiedział, 
sir, a w każdym razie nie w sposób, w jaki pan to rozumie. Odkryłam prawdę własnym wysiłkiem. 
Do licha, to nieprawdopodobne, pomyślał.
- Czy mogłaby to pani wyrazić jaśniej?
- Nie ma teraz na to czasu, sir. Nelliejest w niebezpieczeństwie. Musi pan mi pomóc ją odszukać.
- Dlaczego miałbym się trudzić, pomagając pani znaleźć byłą pokojówkę, pani Deveridge? Jestem 
pewny, że bez trudu znajdzie pani sobie inną.
- Nellie nie uciekła. Mówiłam już panu, że została uprowadzona przez jakichś złoczyńców. 
Świadkiem tego zdarzenia była jej przyjaciółka, Alice.
- Alice?
- Dziś wieczór wybrały się do Pawilonów, żeby obejrzeć najświeższe atrakcje. Kiedy wychodziły z 
ogrodów zachodnią bramą, dwaj mężczyźni złapali Nellie, wciągnęli ją do powozu i odjechali, 
zanim ktokolwiek zauważył, co się dzieje.
- Wydaje mi się bardziej prawdopodobne, że pani pokojówka uciekła z jakimś młodzieńcem - 
powiedział Artemis.Jej przyjaciółka zmyśliła tę historię po to, żeby Nellie, jeśli zmieni zdanie, 
mogła wrócić na służbę u pani.
- Nonsens. Ona została porwana na ulicy. Dopiero teraz Artemis przypomniał sobie, że 
Niebezpieczna Wdowa jest uważana za osobę szaloną.
- Dlaczego ktoś miałby porywać pani pokojówkę? - zadał rozsądne, jak mu się zdawało, pytanie.
- Obawiam się, że została uprowadzona przez tych nikczemnych mężczyzn, którzy sprzedają 
niewinne panienki do domów publicznych.Madeline wyjęła czarną parasolkę. Dość tych wyjaśnień. 
Nie mamy chwili do stracenia. Artemis myślał przez chwilę, że jego rozmówczyni zamierza użyć 
ostrego szpica parasolki, by zachęcić go do akcji. Uspokoił się dopiero wówczas, gdy Madeline 
stuknęła w dach pojazdu. Stangret najwyraźniej czekał na ten sygnał, gdyż powóz natychmiast 
ruszył.
- Co pani, u licha, robi? - rzucił Artemis.Nie przyszło pani do głowy, że ja mogę nie życzyć sobie 
odgrywać roli porwanego?  - Nie przejmuję się zbytnio pana obiekcjami, sir. Madeline opadła na 
oparcie siedzenia. Jej oczy błyszczały.W tym momencie najważniejsze jest dla mnie odszukanie 
Nellie. Jeśli będzie to konieczne, przeproszę pana później.
- Mam nadzieję. Dokąd jedziemy?

background image

- Na miejsce porwania. Zachodnia brama pańskich ogrodów rozrywki. Artemis zmarszczył czoło. 
Ona nie sprawia wrażenia szalonej, pomyślał. Raczej osoby wyjątkowo zdecydowanej.Czego pani 
ode mnie oczekuje, pani Deveridge? - zapytał.
- Jest pan właścicielem Pawilonów Marzeń. I jest pan mistrzem Vanza. Między nami mówiąc, 
podejrzewam, że ma pan pewne kontakty z takimi środowiskami, które mnie są obce.
- Sugeruje pani, że mam powiązania ze środowiskiem przestępczym?
- zapytał, przyglądając się jej uważnie.
- Nigdy nie pozwoliłabym sobie na takie przypuszczenie. Miałam na myśli wyłącznie charakter i 
rozległość pańskich znajomości. Interesująca była leciutka nuta szyderstwa w jej głosie. Wyraźnie 
próbowała dać rozmówcy do zrozumienia, że wiele wie o jego osobistych sprawach. Jedno było 
pewne: nie mógł wysiąść z tego powozu i przestać interesować się jej problemem. Wystarczyło już 
to, że wiedziała o jego powiązaniach z Pawilonami, by zniweczyć pieczołowicie przygotowane 
plany zemsty. Minęło uczucie ciekawości i oczekiwania. Artemis zdawał sobie sprawę, że 
koniecznie musi się dowiedzieć, co wie o nim Madeline Deveridge i w jaki sposób poznała tak 
starannie ukrywane fakty. Rozparł się wygodnie na czarnym aksamitnym siedzeniu powozu i przez 
dłuższą chwilę przyglądał się osłoniętej woalką twarzy kobiety.
- Dobrze, pani Deveridge - odezwał się wreszcie.Zrobię, co w mojej mocy, by pomóc pani w 
odnalezieniu zagubionej pokojówki. Proszę tylko nie mieć do mnie pretensji, jeśli się okaże, że 
panna Nellie wcale nie chce, by ją odnaleziono.
- Zapewniam pana, że ona czeka na ratunek - odparła  Madeline, potem uchyliła zasłonkę i 
spoglądała na zasnutą mgłą ulicę. Na chwilę uwagę Artemisa przyciągnęła pełna gracji ręka 
przytrzymująca brzeg materiału. Zafascynował go delikatny kształt nadgarstka i dłoni. Poczuł 
ledwie uchwytny zapach ziół, których zapewne używała do kąpieli. Z wysiłkiem skierował uwagę 
na bardziej aktualne sprawy.
- Niezależnie od tego, jak zakończy się nasza akcja, ostrzegam panią, że będę chciał usłyszeć 
szczere odpowiedzi na kilka pytań. Odwróciła głowę i spojrzała na niego.
- Odpowiedzi? Jakich odpowiedzi pan oczekuje?
- Proszę nie udawać, że pani nic nie rozumie. Jestem bardzo zaskoczony tym, że posiada pani tak 
dużo informacji i że są one tak dobre. Widać, że pochodzą ze znakomitego źródła. Obawiam się 
jednak, że wie pani zbyt wiele o mnie i moich sprawach. Próba była desperacka, ale Madeline 
wiedziała już, że wygrała. Zetknęła się twarząw twarz z tajemniczym Sprzedawcą Marzeń, 
właścicielem najbardziej popularnego londyńskiego parku rozrywki. Zdawała sobie sprawę, że 
poważnie ryzykuje, dając mu do zrozumienia, że wiele o nim wie. Miał wystarczające powody, by 
poczuć się zaniepokojony. Obracał się w najwyższych kręgach eleganckiego świata. Był 
przyjmowany w najlepszych domach, należał do ekskluzywnych klubów. Jednakże nawet jego 
fortuna nie uchroniłaby go przed kompletną klęską, gdyby w wyższych sferach odkryto, że w ich 
szeregach znalazł się dżentelmen zajmujący się interesami. Musiała przyznać, że mężczyzna ten 
prowadził odważną, ryzykowną grę. Wybrał dla siebie rolę godną wielkiego Edmunda Keana. 
Potrafił skutecznie utrzymywać w tajemnicy fakt, że jest Sprzedawcą Marzeń. Nikomu nie przyszło 
do głowy, by kwestionować źródła jego bogactwa. Był w końcu dżentelmenem, a ci nie rozmawiali 
o pieniądzach, chyba że któryś z nich całkowicie utracił majątek. W takim przypadku stawał się 
przedmiotem kpin i obiektem złośliwych plotek. Wielu w takiej sytuacji wolało przystawić sobie 
pistolet do skroni, by nie stanąć twarzą w twarz ze skandalem wywołanym finansową ruiną. 
Madeline była świadoma, że szantażem zmusiła Hunta do udzielenia jej pomocy, ale nie mogła 
tego uniknąć. Nie miała wyboru. Z pewnością będzie musiała za to zapłacić. Artemis Hunt był 
mistrzem Vanza, jednym z najzdolniejszych dżentelmenów, którzy kiedykolwiek zgłębili tę 
filozofię. Tacy ludzie byli z natury wyjątkowo tajemniczy. Niepokojące wydawało jej się to, że 
Hunt starannie ukrywa swoje dawne związki z vanzagarianami. W przeciwieństwie do faktu 
posiadania Pawilonów Marzeń przynależność do Towarzystwa Vanzagarian nie mogła mu 
zaszkodzić w eleganckich sferach. Bądź co bądź tylko dżentelmeni studiowali filozofię Vanza. On 

background image

jednak najwyraźniej pragnął utrzymać to w tajemnicy. Był to zły znak. Z doświadczenia wiedziała, 
że członkowie Towarzystwa Vanzagarian to w większości nieszkodliwi wariaci, a pozostali są 
ekscentrycznymi entuzjastami. Nielicznych można było uznać za szaleńców, a pośród nich 
znajdowali się ludzie prawdziwie niebezpieczni. Zaczynała podejrzewać, że Artemisa Hunta można 
zaliczyć do tej ostatniej kategorii. Przeczuwała, że po zakończeniu akcji przewidzianej na 
dzisiejszy wieczór stanie przed całkiem nowymi, poważnymi problemami. Jak gdybym nie miała 
dość własnych kłopotów, pomyślała. Z drugiej strony, skoro i tak ostatnio źle sypiam, będę 
przynajmniej miała o czym rozmyślać, stwierdziła posępnie. Poczuła nagle jakiś dziwny niepokój. 
Uświadomiła sobie, że tak działa na nią obecność Hunta i swoboda, z jaką rozsiadł się we wnętrzu 
niewielkiego powozu. Nie był tak potężnym mężczyzną jak stangret Latimer, ale jego szerokie 
ramiona i pełna gracji sylwetka poruszyły jej zmysły w szczególny sposób, którego nie potrafiłaby 
określić. Inteligentne, baczne spojrzenie jej towarzysza potęgowało jeszcze to uczucie. 
Uświadomiła sobie, że to wszystko, co wie o tym człowieku, nie przeszkadza jej, by była nim 
zafascynowana. Ciaśniej otuliła się płaszczem. Nie bądź niemądra, zganiła się w duchu. Ze 
wszystkim mogła się pogodzić, tylko nie z tym, by znów związać się z członkiem Towarzystwa 
Vanzagarian. Na wycofanie się było jednak zbyt późno. Decyzja została podjęta i teraz Madeline 
musiała do końca realizować przyjęty plan. Od tych śmiałych poczynań mogło zależeć życie Nellie. 
Te rozmyślania przerwało nagłe zatrzymanie się powozu. Artemis zgasił lampę i odsunął zasłonkę. 
Madeline nie mogła oderwać od niego wzroku, gdy spokojnie wyglądał na ulicę.Jesteśmy przy 
zachodniej bramie - oznajmił.Mimo późnej nocy nadal panuje tu spory ruch. Nie mogę uwierzyć, 
by w obecności tylu ludzi młoda kobieta została siłą wciągnięta do powozu. Chyba że sama chciała 
zostać uprowadzona. Madeline nachyliła się, by wyjrzeć przez okno. Na terenie oświetlonym 
licznymi kolorowymi lampionami kręciło się sporo osób. Niskie ceny biletów umożliwiały 
niezamożnym nawet ludziom korzystanie z rozrywek oferowanych w Pawilonach Marzeń. Przez 
jasno oświetloną bramę przewijały się tłumy dam i dżentelmenów, kupców, młodych ludzi 
uczących się rzemiosła, służących, oficerów, dandysów, hulaków, łobuzów. Hunt ma rację, 
pomyślała. Zbyt wiele tu ludzi i pojazdów. Wydawało się niemożliwe, by nikt nie zauważył młodej 
kobiety siłą wciąganej do powozu.
- Widocznie do porwania nie doszło dokładnie pod bramą  powiedziała.Alice mówiła mi, że stały 
wówczas u wylotu pobliskiej uliczki i czekały na powóz, który po nie wysłałam. Rozejrzała się 
uważnie i dodała: - Myślała zapewne o rogu tamtej uliczki, gdzie kręcą się jacyś chłopcy.
- Hmm... Sceptycyzm Artemisa był oczywisty. Madeline spojrzała na niego z niepokojem. Jeśli on 
nie potraktuje tej sprawy poważnie, niczego nie osiągniemy, pomyślała. Uświadomiła sobie, że 
czas biegnie szybko.
- Musimy się śpieszyć, sir. Jeśli będziemy czekać, Nellie znajdzie się w jakimś domu rozpusty i 
odnalezienie jej stanie się niemożliwe. Artemis położył dłoń na klamce.
- Proszę tu zostać. Wrócę za parę minut - oświadczył.
- Dokąd pan idzie? - Madeline poruszyła się niespokojnie.
- Proszę się uspokoić, pani Deveridge. Nie wycofuję się ze sprawy. Spróbuję się czegoś dowiedzieć 
i zaraz wrócę. Wyskoczył zgrabnie z powozu i zamknął za sobą drzwi, zanim zdążyła zażądać 
bliższych wyjaśnień. Poirytowana i rozczarowana, patrzyła, jak rusza w stronę ciemnej uliczki. 
Zauważyła, że podniósł kołnierz płaszcza i nasunął kapelusz na czoło. ZdumiałojąJak szybko 
potrafił zmienić swą powierzchowność. Chociaż nie wyglądał teraz jak dżentelmen, który przed 
chwilą opuścił elegancki klub, to nadal poruszał się z wyjątkową pewnością siebie. Natychmiast 
rozpoznała ten sposób zachowania. Tak samo poruszał się Renwick. Przyprawiło ją to o dreszcz 
niepokoju. Ten płynny, pozornie leniwy krok zawsze kojarzył jej się z osobami praktykującymi 
sztukę walki Vanza. Zaczęła się obawiać, czy nie popełniła poważnej pomyłki. Przestań! - skarciła 
się w myślach. Wiedziałaś, kim jest, wysyłając do niego liścik. Chciałaś, żeby ci pomógł, i teraz, na 
dobre i na złe, uzyskałaś tę pomoc. Uspokajające przynajmniej było to, że Hunt fizycznie nie 
przypominał jej zmarłego męża. Fakt ten z jakichś powodów wydał jej się pocieszający. Renwick, 

background image

ze swymi niebieskimi oczami, jasnymi włosami, szlachetnymi rysami twarzy, wyglądał niczym 
złotowłosy anioł z płócien wielkich mistrzów. W przeciwieństwie do niego Hunt mógł służyć za 
model do wizerunku szatana. Nie tylko jego czarne włosy, zielone oczy i surowa ascetyczna twarz 
stwarzały wrażenie mrocznej, nieprzeniknionej głębi. O lodowaty dreszcz przyprawiało ją jego 
chłodne, pełne wyrazu spojrzenie. Był to człowiek, który otarł się o granice piekła. W 
przeciwieństwie do Renwicka, który potrafił oczarować każdego, kto się z nim zetknął, Hunt 
wyglądał na człowieka niebezpiecznego i taki niewątpliwie był. Patrzyła za nim, aż zniknął za 
wyspą świateł, otaczającą wejście do Pawilonów Marzeń. Latimer zeskoczył z kozła i po chwili 
Madeline zobaczyła w oknie jego zatroskaną twarz.
- Nie podoba mi się to, proszę pani - powiedział.Powinniśmy chyba udać się na Bon Street i 
wynająć detektywa.
- Może masz rację, ale jest już za późno, żeby zmienić decyzję. Sama wybrałam taką drogę i teraz 
mogę mieć tylko nadzieję...Przerwała, gdy nagle Hunt zmaterializował się za plecami Latimera.
- O, jest pan już, sir. Zaczynaliśmy się martwić.
- To jest Mały John.Artemis wskazał szczupłego rozczochranego chłopca, dziesięcio, może 
jedenastoletniego. On będzie nam towarzyszył. Madeline spojrzała na chłopca i uniosła brwi.
- Jest późno. Czy ty, młody człowieku, nie powinieneś o tej porze spać?  Mały John spojrzał na nią 
wzrokiem pełnym urażonej dumy. Splunął na ziemię i powiedział:
- Nie należę do tych, którzy chodzą wcześnie spać, psze pani. Ja się zajmuję poważnym handlem.
- A cóż ty sprzedajesz?
- Informacje - odparł uprzejmie Mały John. Jestem okiem i uchem Zachary’ego.A któż to jest ten 
Zachary?
- Zachary pracuje dla mnie - wtrącił Artemis, przerywając rozmowę, która niechybnie 
prowadziłaby do zbyt szczegółowych wyjaśnień.
- Pozwól, mój drogi, że przedstawię cię pani Devendge. Mały John uśmiechnął się, zdjął czapkę i 
ukłonił się zaskakująco wdzięcznie.Do usług, psze pani. Madeline skinęła w odpowiedzi głową.
- Bardzo mi przyjemnie. Mam nadzieję, że będziesz nam pomocny.
- Zrobię, co tylko w mojej mocy, psze pani.
- Nie traćmy czasu - odezwał się Artemis. Sięgając do klamki drzwi powozu, spojrzał na 
Latimera.Pośpiesz się, człowieku. Mały John wskaże ci drogę. Jedziemy do tawerny przy Blister 
Lane. Żółtooki Pies. Znasz ją?
- Tawerny nie znam, ale wiem, gdzie jest Blister Lane. Czy właśnie tam porywacze zabrali moją 
Nellie? - zapytał z ponurym wyrazem twarzy.
- Tyle mi powiedział Mały John. On pojedzie z tobą na koźle.Artemis otworzył drzwiczki powozu i 
wślizgnął się do wnętrza.Ruszajmy. Latimer wspiął się na kozioł, a Mały John wskoczył za nim. 
Nim Artemis zdążył zamknąć drzwi, powóz ruszył.
- Pani stangretowi wyraźnie bardzo zależy na odnalezieniu tej Nellie - zauważył Artemis, zajmując 
swoje miejsce w powozie.
- To jego ukochana - wyjaśniła Madeline. - Wkrótce mieli się pobrać.
- .- . W jaki sposób dowiedział się pan, że zabrano ją do tej tawerny?
- Mały John był świadkiem porwania. Madeline spojrzała na niego zaskoczona.
- Dlaczego, u licha, nie zawiadomił kogoś o tym zdarzeniu?
- Jak sam pani powiedział, jest człowiekiem interesu. Nie może pozwolić sobie na zrezygnowanie z 
zarobku. Czekał na Zachary’ego, żeby jemu przekazać zebrane informacje, które następnego ranka 
trafiłyby do mnie. Ponieważ zjawiłem się dziś, chłopiec mnie sprzedał SWÓJ towar. Wie, że może 
mi zaufać. Zachary otrzyma SWÓJ udział.
- Wielkie nieba, sir, chce pan powiedzieć, że utrzymuje pan całą sieć informatorów takich Jak Mały 
John? Artemis wzruszył ramionami.
- Płacę im znacznie więcej niż odbiorcy skradzionych zegarków czy lichtarzy. Poza tym pracując 
dla mnie, Zachary oraz jego „oczy i uszy” nie ryzykują więzienia, co nieodłącznie wiązało się z ich 

background image

normalną profesją.
- Nie rozumiem, dlaczego płaci pan za ten rodzaj plotek, które gromada młodych łobuzów zbiera 
na ulicach.
- Byłaby pani zdumiona, czego można się dowiedzieć z takich źródeł.
- Nie wątpię, że pewne informacje mogą być zaskakujące. Tylko dlaczego dżentelmen o pańskiej 
pozycji chce je poznać?  Nie odpowiedział. Patrzył na nią, a jego oczy lśniły rozbawieniem, 
którego źródło tkwiło gdzieś głęboko w umyśle. Czego ona oczekuje? - zastanawiał się. Powinna 
się przecież domyślać, że jestem zdecydowanym ekscentrykiem. Madeline odchrząknęła.
- Proszę się nie obrażać, sir. Pytałam tylko dlatego, że wydaje mi się to wszystko nieco... hmm... 
niezwykłe.
- Zawiłe, złożone i tajemnicze, prawda.
- Głos Artemisa brzmiał zbyt uprzejmie.
- Tak bardzo w stylu Vanza?  Madeline pomyślała, że najlepiej zrobi, zmieniając temat rozmowy.
- Gdzie się dziś wieczorem podziewa pański Zachary?
- Zachary jest młodym mężczyzną odparł oschle Artemis.
- Jest zajęty pewną młodą damą, która pracuje u modystki, i właśnie dzisiaj ma wolny wieczór. 
Wyobrażam sobie, jak będzie żałował, że ominęła go przygoda.
- Dobrze, że przynajmniej wiemy, co się stało. Mówiłam panu, że Nellie z nikim nie uciekła.
- To prawda, ale czy zawsze stara się pani wypominać innym, że nie mieli racji?
- Nie lubię niczego owijać w bawełnę, sir, zwłaszcza gdy chodzi o sprawę tak ważną jak 
bezpieczeństwo niewinnej młodej kobiety.
- Zamyśliła się na chwilę, a potem dodała: Skąd Mały John wie, dokąd zabrano Nellie?
- Pobiegł za uwożącym ją powozem. Nie było to trudne, gdyż pojazdy z powodu mgły poruszają 
się dzisiaj wolno. Artemis uśmiechnął się.
- Mały John to bystry chłopiec. Wiedział, że dobrze zapłacę za informację o kobiecie porwanej w 
pobliżu wejścia do Pawilonów.
- Zrozumiałe, że chce pan wiedzieć wszystko o działalności przestępców w miejscu, gdzie 
prowadzi pan interesy. Bądź co bądź na panu, jako właścicielu Pawilonów, spoczywa pewna 
odpowiedzialność.
- To prawda. Nie mogę pozwolić, by tego rodzaju przypadki zdarzały się w ich najbliższym 
sąsiedztwie. Ucierpiałyby na tym moje interesy.

Grube szklane szyby w oknach tawerny Żółtooki Pies, oświetlone płonącym na kominku ogniem, 
lśniły piekielnym blaskiem. Cienie na szybach chwiały się jak pijane duchy. Artemis pomyślał, że 
klienci niewątpliwie są pijani, nie byli jednak nieszkodliwymi zjawami. Wielu z nich miało 
prawdopodobnie przy sobie broń. Bywalcami tawerny byli najgroźniejsi przestępcy z dzielnicy 
rozpusty. Madeline z okna powozu uważnie obserwowała otoczenie  baru.
- Całe szczęście, że zabrałam ze sobą pistolet - powiedziała. Artemis zdołał powstrzymać się od 
głośnego wyrażenia zdziwienia. W towarzystwie tej damy spędził niespełna godzinę, ale poznał ją 
na tyle dobrze, że nie powinien być zaskoczony tego rodzaju informacją.
- Postąpi pani rozsądnie, nie wyjmując go z torebki - rzekł zdecydowanym tonem.
- Wolę nie uciekać się do stosowania broni, jeśli można tego uniknąć. Pistolet może przysporzyć 
nieoczekiwanych kłopotów. - Wiem o tym doskonale - odparła.
- O, tak, sądzę, że pani wie - powiedział, przypominając sobie plotki związane ze śmiercią jej męża.
- Tak czy inaczej - mówiła dalej Madeline - porwanie kobiety nie jest drobnym przestępstwem, sir, 
i podejrzewam, że rozprawienie się z porywaczami nie będzie sprawą prostą.
- Jeśli Nellie jest w tawernie, to mam nadzieję, że uda mi się uwolnić ją bez użycia pistoletu.
- Nie sądzę, żeby to było możliwe, panie Hunt - rzekła Madeline z nutą powątpiewania w głosie.
- Bywalcy tej tawerny na pewno nie są zbyt łagodni.
- Tym bardziej należy uniknąć zamieszania, które mogłoby przyciągnąć ich uwagę.

background image

- Hunt popatrzył na nią wymownie. Zrealizuję SWÓJ plan, jeśli będzie pani przestrzegać moich 
zaleceń.
- Skoro zdecydowałam się powierzyć panu tę sprawę, to wytrwam przy swoim postanowieniu.
- .- . Chyba że coś się nie powiedzie. To zapewnienie powinno mi wystarczyć, pomyślał. Ta dama 
najwyraźniej woli wydawać polecenia, niż je otrzymywać.
- Świetnie. Przystępujemy więc do akcji. Mam nadzieję, że zna pani swoją rolę.
- Proszę się nie martwić, sir. Razem z Małym Johnem będziemy czekać w powozie u wylotu ulicy.
- Tego właśnie oczekuję. Byłbym mocno zawiedziony, gdybym wyprowadzając Nellie tylnym 
wyjściem, nie znalazł powozu, który pozwoli nam szybko oddalić się z tej okolicy. Artemis rzucił 
kapelusz na siedzenie i wyskoczył na ulicę. Latimer stanął obok niego, podawszy lejce Małemu 
Johnowi. Wydawał się teraz jeszcze potężniejszy. Potwierdziło to wcześniejsze spostrzeżenie 
Artemisa, że jest on bardziej przybocznym strażnikiem niż stangretem.
- Mam przy sobie pistolet, sir - powiedział Latimer.
- Czy ty i twoja pani zawsze chodzicie uzbrojeni po zęby? Latimer wydawał się zaskoczony tym 
pytaniem.
- Oczywiście, sir.
- A ona uważa mnie za ekscentryka - mruknął Artemis, potrząsając głową.
- Drobiazg. Jesteś gotowy?
- Tak, sir.
- Latimer patrzył przez chwilę na okna tawerny.
- Jeśli ci dranie skrzywdzili moją Nellie, to drogo za to zapłacą.
- Nie mieli dość czasu, żeby ją skrzywdzić.
- Artemis ruszył na drugą stronę ulicy.
- Szczerze mówiąc, jeśli tę dziewczynę porwali po to, żeby ją sprzedać do burdelu, to nie zrobią 
niczego, co mogłoby obniżyć jej wartość na tym szczególnym rynku, jeśli rozumiesz, co mam na 
myśli.
- Doskonale rozumiem, sir - odparł Latimer przez zaciśnięte zęby.
- Słyszałem, że te łobuzy sprzedają dziewczyny na aukcjach tak jak konie na targu Tattersall.
- Nie bój się. Uratujemy ją w porę - uspokoił go Artemis. Latimer odwrócił się do niego twarzą, 
która w żółtym świetle sączącym się z okien tawerny wyglądała jak maska.
- Chcę, żeby pan wiedział, sir, że jeśli odzyskam Nellie, będę pana dłużnikiem do końca życia. 
Biedaczysko zakochany jest po uszy, pomyślał Artemis. Nie znajdując słów, żeby pocieszyć 
nieszczęśnika, ścisnął go za ramię.
- Pamiętaj, daj mi piętnaście minut, nie więcej, a potem, tak jak ustaliliśmy, wywołaj zamieszanie.
- W porządku, sir.
- Latimer podszedł do drzwi tawerny i po chwili zniknął w jej wnętrzu. Artemis ruszył wąskim 
przejściem prowadzącym na tyły domu. Ledwie się w nie zagłębił, poczuł odrażający zapach. Nie 
ulegało wątpliwości, że miejsce to wykorzystywane było jako ustęp i śmietnik. Pomyślał, że jego 
buty wymagać będą skrupulatnego czyszczenia po zakończeniu całej akcji. Skręcił za tył budynku i 
znalazł się w czymś, co kiedyś mogło być ogrodem. Zobaczył kuchenne drzwi otwarte szeroko dla 
dostępu świeżego powietrza. Z okna na piętrze sączyło się światło. Idąc w kierunku kuchennych 
drzwi, postawił kołnierz płaszcza, by ukryć za nim twarz. Zresztą i tak, gdyby ktoś się pojawił, 
wziąłby go za pijanego rozpustnika, który znalazł się tu w pogoni za niewybrednymi rozrywkami. 
W półmroku odszukał prowadzące na górę schody i ruszył nimi, przeskakując po dwa stopnie. Już 
na podeście usłyszał stłumione głosy dwóch mężczyzn. Ostrożnie, nasłuchując, wszedł do 
ciemnego holu. Za którymiś drzwiami rozgrywała się ostra kłótnia.
- Mówię ci, że jest to towar w najlepszym gatunku. Dwa razy więcej możemy za nią dostać od tej 
starej stręczycielki, która prowadzi dom przy Rosę Lane.
- Zawarłem umowę i nie wycofam się z niej. Muszę dbać o swoją reputację.
- To jest interes, durniu, a nie zabawa dżentelmenów. Tu chodzi o pieniądze i powtarzam ci, że 

background image

zarobimy więcej, sprzedając ją do burdelu przy Rosę...
- . Kłótnię przerwały głośne okrzyki dobiegające z dołu. Artemis rozpoznał najdonośniejszy głos, 
rozlegający się echem na schodach. Głos Latimera.
- Pożar! Pożar w kuchni! Uciekajcie, zanim cały dom spłonie jak pochodnia!  Do Artemisa dobiegł 
tupot nóg ludzi biegnących ku wyjściu, łoskot przewracanych stołów. Wślizgnął się do 
najbliższego pomieszczenia, pozostawiając lekko uchylone drzwi. Pokój był pusty i ciemny. - Ratuj 
się, kto może! - usłyszał stłumiony okrzyk Latimera.
- W kuchni dym jest tak gęsty, że nie zobaczysz własnej ręki!  Z hałasem otworzyły się drzwi 
sąsiedniego pokoju. Artemis, ukryty w mroku, zobaczył stojącego w nich potężnego muskularnego 
mężczyznę. Spoza niego wychylał się drugi, drobny, o twarzy szczura. W świetle lampy płonącej w 
pokoju można było dostrzec ich wystraszone twarze.
- Co tu się, u licha, dzieje?
- zapytał wyższy mężczyzna.
- Słyszałeś krzyki - powiedział jego chudy towarzysz, próbując przecisnąć się przez drzwi obok 
swego kompana. Pożar. Czuję zapach dymu. Musimy uciekać.
- A co z dziewczyną? Jest zbyt cenna, żeby ją zostawić.
- Nie jest warta mojego życia.
- Chudzielec zdołał wreszcie wydostać się do holu i ruszył biegiem ku schodom. - Możesz ją wziąć, 
jeśli chcesz się wpędzić w kłopoty - rzucił jeszcze przez ramię. Wyższy mężczyzna zawahał się. 
Obejrzał się za siebie. Widać było z jego postawy, że zmaga się w nim chciwość z obawą o życie.
- Niech to wszyscy diabli!  Chciwość, niestety, zwyciężyła. Mężczyzna zniknął we wnętrzu pokoju, 
a po chwili pojawił się z nieprzytomną młodą kobietą zarzuconą na potężne ramiona.
- Pozwól, że pomogę ci uratować tę młodą damę - powiedział Artemis, wchodząc do holu.
- Zejdź mi z drogi warknął zbir. Artemis odsunął się na bok. Mężczyzna przeszedł obok niego, 
kierując się ku frontowym schodom. Artemis szybkim ruchem podstawił mu nogę, a równocześnie 
zadał mu dłonią błyskawiczny cios w szczególnie wrażliwe miejsce na karku. Zbir jęknął. Cios 
sprawił, że zdrętwiała mu lewa ręka i niemal cała lewa połowa ciała. Zachwiał się, potknął o nogę 
Artemisa i runął na podłogę, uwalniając przy tym nieprzytomną Nellie. Artemis złapał dziewczynę, 
zanim zsunęła się na podłogę. Zarzucił ją sobie na plecy i pobiegł w stronę tylnych schodów. Z 
dołu dobiegały krzyki ludzi usiłujących uciec przez kuchenne wyjście. W połowie schodów 
Artemis natknął się na Latimera.
- Znalazł ją pan? Stangret dopiero teraz zauważył kobietę zwisającą z pleców Artemisa.
- Nellie! Ona nie żyje?
- Tylko śpi. Prawdopodobnie dostała dawkę laudanum lub czegoś w tym rodzaju. Chodź, 
człowieku, musimy się śpieszyć. Latimer nie spierał się. Odwrócił się i ruszył przodem w stronę 
wyjścia. Na parterze znaleźli się pośród ostatnich gości, w panice opuszczających tawernę. W 
kuchni i na korytarzu kłębił się dym.
- Chyba przesadziłeś z tą ilością oleju, którą wlałeś w kuchenne palenisko - zauważył Artemis.
- A skąd mogłem wiedzieć, ile trzeba wlać?
- mruknął Latimer.
- Nie przejmuj się. Najważniesze, że skutek był dobry. Wyszli do ogrodu, a potem na ulicę, na 
której kłębił się tłum bywalców tawerny. Artemis zauważył, że panika ustąpiła. Ludzie wyraźnie 
się uspokoili. Jakiś mężczyzna, prawdopodobnie właściciel lokalu, odważnie wbiegł do budynku.
- Pośpieszmy się - polecił Artemis.
- Tak, sir. Powóz czekał w miejscu wskazanym przez Artemisa. Mały John siedział na koźle z 
lejcami w dłoniach. Gdy podeszli bliżej, Madeline otworzyła drzwi.
- Znaleźliście ją! - zawołała.
- Dzięki Bogu! Artemis i Latimer z jej pomocą wsuneli nieprzytomną Nellie przez ciasne drzwiczki 
do wnętrza powozu. Artemis ruszył do wejścia po przeciwnej stronie pojazdu.
- Stój, ty przeklęty draniu, bo inaczej wsadzę ci kulę w plecy!  Rozpoznał głos szczuplejszego 

background image

mężczyzny.
- Latimer, ruszaj natychmiast! - zawołał. Wskoczył do środka i zatrzasnął za sobą drzwi. 
Wyciągnął rękę, by zsunąć Madeline z siedzenia na podłogę, ale ona z jakichś niezrozumiałych 
powodów opierała się. Gdy powóz już ruszył, uniosła rękę i zobaczył w jej dłoni pistolet, o kilka 
cali od swego ucha.
- Nie! - krzyknął, ale wiedział, że jest już zbyt późno. Zasłonił sobie dłońmi uszy. Dostrzegł błysk 
światła. W małym powozie huk wystrzału zabrzmiał tak głośno jak salwa armatnia. Artemis 
wyczuł, że pojazd toczy się po bruku, ale stukot kół i kopyt konia docierał do niego jak odległe 
brzęczenie. Otworzył oczy i zauważył, że Madeline patrzy na niego z niepokojem. Poruszała 
wargami, ale nie słyszał, co mówi. Schwyciła go za ramię i potrząsnęła nim. Z ruchu jej ust 
domyślił się, że pyta, czy coś mu się stało.
- Tak - odpowiedział. W uszach mu dzwoniło. Nie wiedział, czy odezwał się głośno, czy cicho. 
Miał nadzieję, że krzyknął. Z pewnością miał ochotę krzyczeć.
Tak. Do diabła! Mogę liczyć tylko na to, że nie zostałem przez panią trwale ogłuszony. 
Opary wydobywające się z otwartych drzwi pokoju niosły woń octu, rumianku i suszonych 
kwiatów. Madeline zatrzymała się i zerknęła do wnętrza. Pomieszczenie to, z kolekcją butelek, 
moździerzy, misek i różnych rozmiarów słoi, z wiszącymi na ścianach pękami zasuszonych ziół i 
kwiatów, zawsze przypominało jej laboratorium. Ciotka, ubrana w obszerny fartuch, nachylona nad 
naczyniem z wrzącą cieczą, wyglądała jak szalony alchemik.
- Ciociu Bermce?
- Chwileczkę, kochanie.
- Starsza kobieta nie odrywała wzroku od wrzącego płynu.
- Akurat dodaję najważniejsze składniki.
- Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale chciałam się ciebie poradzić w pewnej bardzo ważnej 
sprawie.
- Zaczekaj jeszcze parę minut. Siła działania tej mikstury zależy od tego, w jakiej kolejności i w 
jakim czasie dodawane są zioła. Madeline splotła ręce i oparła się o framugę drzwi. Nie istniał 
sposób, by oderwać ciotkę od przyrządzania cudownych leków. Dzięki Bemice w jej domu 
znajdował się największy w całym Londynie wybór uspokajających kropelek, wzmacniających 
napojów, leczniczych maści i innych leków. Ciotka z zapałem oddawała się przyrządzaniu swoich 
napojów i eliksirów. Skarżyła się na słabe nerwy i nieustannie eksperymentowała, starając się 
poprawić ich stan. Próbowała rozpoznawać podobne problemy zdrowotne u znajomych. 
Przyrządzała specjalne leki, dostosowując je do kondycji i temperamentu cierpiących. Spędzała 
całe godziny na studiowaniu starych receptur przeróżnych mieszanek i wywarów leczących 
choroby nerwowe. Znała wszystkich aptekarzy w całym mieście, a szczególnie wyróżniała tych, 
którzy sprzedawali rzadkie vanzagariańskie zioła. Madeline mniej cierpliwie znosiłaby dziwne 
hobby ciotki. gdyby nie dwa ważne powody. Po pierwsze, medykamenty Bemice okazywały się 
często niezwykle skuteczne. Na przykład ziołowa herbatka, którą tego ranka podała Nellie, w 
cudowny sposób wpłynęła na nadszarpnięte nerwy pokojówki. Po drugie, nikt lepiej od Madeline 
nie potrafił zrozumieć, jak konieczne jest w ich sytuacji tego rodzaju zajęcie, pozwalające oderwać 
się od prawdziwych problemów. Zdarzenia sprzed roku były na tyle poważne, by wywrzeć wpływ 
na kobietę o najsilniejszych nawet nerwach, a kłopoty, które pojawiły się w ostatnich dniach, 
pogorszyły jeszcze sytuację. Bemice była czterdziestoletnią kobietą, elegancką, atrakcyjną i 
wyjątkowo inteligentną. Przed laty cieszyła się ogromnym powodzeniem w kręgach towarzyskich, 
ale zrezygnowała ze światowych uciech, by zająć się córką brata po śmierci jego żony, Elizabeth 
Reed.
- Gotowe.
- Ciotka zdjęła naczynie z ognia i przelała jego zawartość do miseczki.
- Teraz wywar musi stygnąć przez godzinę.
- Wytarła ręce w fartuch i zwróciła się do Madeline: O czym chcesz ze mną porozmawiać, 

background image

kochanie?
- Obawiam się, że dzisiaj po południu pan Hunt zechce złożyć nam wizytę powiedziała bratanica. 
Ciotka uniosła brwi.
- On nie zamierza odwiedzić nas, moja droga. On zamierza zobaczyć się z tobą.
- No tak. Rzecz w tym, że wczoraj w nocy, kiedy odprowadził nas do domu, powiedział bez 
ogródek, że chce mi zadać parę pytań.
- Pytań?
- Chce się dowiedzieć, skąd tyle wiem o nim i jego interesach.
- To oczywiste, kochanie. Trudno mieć mu to za złe. Bądź co bądź dokładał zawsze wielu starań, 
by ukryć pewne fakty ze swego prywatnego życia. Potem nagle pewnej nocy pojawia się znikąd 
nieznana mu kobieta i żąda pomocy w uratowaniu swojej pokojówki. Przy okazji informuje go, że 
wie nie tylko o tym, że jest właścicielem Pawilonów Marzeń, ale i o tym, że jest mistrzem Vanza. 
Każdy mężczyzna w jego sytuacji poczułby się zaniepokojony.
- Z całą pewnością nie jest tym zachwycony. Obawiam się, że rozmowa z nim nie będzie 
przyjemna. Jednakże po tym, co zrobił dla nas ostatniej nocy, byłoby nietaktem wymówić się od 
spotkania z nim.
- Owszem - zgodziła się Bemice.
- Z tego, co wiem, minionej nocy wyrósł na bohatera. Latimer przez cały czas opowiada o 
wyczynach pana Hunta.
- Latimer może sobie przedstawiać go jako postać heroiczną, ja natomiast muszę się z nim spotkać 
i wyjaśnić, skąd znam szczegóły jego życia.
- Rozumiem, że sytuacja jest raczej niezręczna. Jesteś zakłopotana, bo chociaż z chęcią 
skorzystałaś z pomocy pana Hunta, to teraz nie wiesz, jak z nim dalej postępować.
- On jest mistrzem Vanza.
- Co nie oznacza, że zaraz musi być uosobieniem zła. Nie wszyscy członkowie Towarzystwa 
Vanzagarian są tacy jak Renwick Deveridge.
- Bernice podeszła do bratanicy i położyła dłoń na jej ramieniu.
- Nie musisz szukać daleko Wystarczy, że pomyślisz o swoim drogim ojcu, żeby się z tym zgodzić.
- Tak, ale.
- .- .- Czy jest w twoich dokumentach coś, co wskazywałoby na to, że Hunt ma jakieś złe 
skłonności?
- No nie, ale...
- Pamiętaj, że z pełną gotowością zajął się twoimi sprawami.
- Nie zostawiłam mu zbyt wielkiego wyboru.
- Nie bądź tego taka pewna - zaprotestowała Bemice, unosząc brwi.
- Jestem przekonana, że nie poszłoby ci z nim tak łatwo, gdyby tego nie chciał.
- Wiesz, ciociu, może masz rację. On wyjątkowo łatwo zgodził się współpracować ze mną 
powiedziała Madeline z nadzieją w głosie.
- Jestem pewna, że potrafisz mu dzisiaj wszystko wyjaśnić w sposób, który go zadowoli. Madeline 
pomyślała o przelotnym wyrazie zdecydowania w oczach Artemisa Hunta, kiedy żegnał się z nią 
pod drzwiami jej domu. Uczucie chwilowej ulgi zniknęło bez śladu.
- Nie byłabym tego aż tak pewna.
- Największym twoim problemem są zbyt napięte nerwy. Ciotka sięgnęła po niebieską buteleczkę 
stojącą na stole. Zażyj łyżeczkę tego lekarstwa przy porannej herbacie. Natychmiast poczujesz się 
lepiej.
- Dziękuję, ciociu Bemice - powiedziała Madeline, biorąc miksturę.
- Nie przejmowałabym się zbytnio panem Huntem - stwierdziła z ożywieniem Bemice.
- Przypuszczam, że jemu chodzi wyłącznie o to, by nie został rozpoznany jako Sprzedawca 
Marzeń. Trudno mu się dziwić. Ostatnio obraca się w wyjątkowo ekskluzywnych kręgach.
- Tak. Zastanawiam się tylko dlaczego. Nie wygląda na człowieka, któremu zależy na pozycji w 

background image

eleganckim świecie.
- Niewątpliwie szuka żony - stwierdziła Bemice z absolutną pewnością siebie.
- Gdyby wyszło na jaw, że zajmuje się tego rodzaju interesami, pole jego poszukiwań zostałoby 
mocno zawężone.
- Szuka żony?
- Madeline sama była zdziwiona swoją reakcją na stwierdzenie ciotki. Dlaczego zaskoczyła ją 
uwaga, że Hunt ukrywa swoje interesy, bo szuka żony? Przecież był to logiczny wniosek.
- Tak, oczywiście. Nie przyszło mi to do głowy. Bemice spojrzała na nią wymownie.
- To dlatego, że jesteś zbyt zajęta wyobrażaniem sobie strasznych spisków i roztrząsaniem 
złowieszczych znaków, których doszukujesz się w zwykłych, drobnych zdarzeniach ostatnich dni. 
Nic dziwnego, że masz nerwy tak rozstrojone, że nie możesz nocami sypiać.
- Chyba masz rację.
- Madeline odwróciła się i ruszyła w stronę holu.
- Jedno jest pewne. Muszę przekonać pana Hunta, że jego sekrety nie zostaną przeze mnie 
ujawnione.
- Nie wątpię, że uda ci się to bez trudu, moja droga. Jesteś wystarczająco pomysłowa. Madeline 
udała się do biblioteki. Zatrzymała się przy oknie i wylała zawartość niebieskiej buteleczki do 
donicy stojącej tam palmy. Potem usiadła za biurkiem i pogrążyła się w rozmyślaniach. Ciotka ma 
rację. Artemis Hunt wyjątkowo chętnie dał się nakłonić do współpracy i wykazał się przy tym 
niebywałymi umiejętnościami. Kto wie, czy nie mógłby okazać się użyteczny w przyszłości?  .
- Artemis opadł na oparcie fotela, założył nogę na nogę i bezmyślnie stukał nożem do otwierania 
listów w cholewkę buta. Patrzył przy tym na mężczyznę, który siedział po drugiej stronie 
szerokiego biurka. Henry Leggett był człowiekiem zajmującym się od dawna interesami Hunta. W 
jakimś sensie Artemis odziedziczył go po ojcu. Byli ze sobą związani nawet w czasach, kiedy nie 
prowadził żadnych znaczących interesów. Cariton Hunt też zresztą w niewielkim stopniu korzystał 
z jego usług. Artemis przywiązany był do ojca, ale nie mógł zaprzeczyć, że nie zadbał on w 
odpowiednim czasie o jego przyszłość. Po śmierci żony przestał się interesować resztkami 
rodzinnej fortuny. Henry i Artemis patrzyli bezradnie jak Cariton Hunt, lekceważąc wszelkie 
rozsądne rady, oddaje się hazardowi i przygodom w domach rozpusty. To wreszcie Henry 
przyjechał do Oksfordu, by powiadomić Artemisa, że jego ojciec zginął w pojedynku, będącym 
rezultatem jakiegoś karcianego sporu. To Henry musiał poinformować go ze smutkiem, że z 
rodzinnego majątku nic nie pozostało. Osierocony Artemis, by jakoś przeżyć, musiał sam zająć się 
hazardem. W przeciwieństwie do ojca miał talent do kart. Jednak życie hazardzisty uważał za zbyt 
niepewne. Pewnej nocy zwrócił uwagę na leciwego dżentelmena, który systematycznie wygrywał. 
Pozostali gracze często sięgali po butelkę z czerwonym winem, natomiast starszy mężczyzna nie 
wypił ani kropli. W przeciwieństwie do swoich towarzyszy, którzy nonszalancko brali w rękę 
karty, a potem rzucali je na stół, on uważnie przyglądał się swoim. Artemis wycofał się z gry, gdy 
zorientował się, że wkrótce wszyscy przegrają z nieznanym dżentelmenem. W końcu starszy pan 
zebrał wygraną i opuścił klub. Artemis wyszedł za nim na ulicę.
- Ile by mnie kosztowało, gdybym chciał nauczyć się grać w karty tak jak pan?
- zapytał w momencie, gdy mężczyzna miał wsiąść do czekającego na niego powozu. Nieznajomy 
przyglądał się przez chwilę młodzieńcowi badawczym, chłodnym wzrokiem.
- Cena byłaby całkiem wysoka - odparł.
- Niewielu młodych ludzi mogłoby sobie na to pozwolić. Jeśli jednak ma pan poważne zamiary, 
proszę mnie jutro odwiedzić. Porozmawiamy o pańskiej przyszłości.
- Nie mam zbyt wiele pieniędzy.
- Artemis uśmiechnął się kwaśno.
- Prawdę mówiąc, dzięki panu mam znacznie mniej niż parę godzin temu.
- Był pan jednak jedynym graczem, który miał dość rozsądku, by w odpowiedniej chwili wycofać 
się z gry - powiedział nieznajomy.

background image

- Zapowiada się pan na dobrego ucznia. Czekam na pana jutro rano. Artemis zjawił się u niego o 
jedenastej przed południem. Natychmiast zorientował się, że znalazł się w domu uczonego, a nie 
zawodowego hazardzisty. Wkrótce dowiedział się, że George Charters jest z zamiłowania i 
wykształcenia matematykiem.
- Nie jestem hazardzistą - wyjaśnił starszy pan.
- Szukałem tylko eksperymentalnego potwierdzenia pomysłu sprzed kilku miesięcy, dotyczącego 
pojawienia się pewnego układu kart w kolejnych rozdaniach. Nie mam zamiaru zarabiać na życie 
przy stoliku karcianym. To zbyt niepewny sposób jak na mój gust. A co z panem? Zamierza pan 
spędzić całe życie w jaskiniach gry?
- Jeśli tylko będę mógł tego uniknąć, to nie - odparł Artemis.
- Wolałbym zająć się czymś bardziej przewidywalnym. Okazało się, że George Chartres jest 
mistrzem Vanza. Zapoznał Artemisa z pewnymi podstawami tej filozofii. Kiedy zrozumiał, że ma 
zdolnego i pilnego ucznia, zaproponował mu sfinansowanie podróży na wyspę Vanzagara. Henry 
Leggett uważał, że powinien skorzystać z tej okazji. Artemis spędził całe cztery pracowite lata w 
Garden Temples. Każdego lata na krótko wracał do Anglii, by odwiedzić George’a, Henry’ego i 
swoją kochankę, Catherine Jensen. Kiedy zjawił się po raz ostatni, dowiedział się, że George 
Chartersjest bliski śmierci z powodu choroby serca, a Catherine zginęła w tajemniczych 
okolicznościach. Henry trwał przy boku Artemisa w czasie obu pogrzebów. Potem młodszy 
przyjaciel oznajmił mu, że nie wróci na wyspę Vanzagara. Zamierzał pozostać w Londynie, 
wzbogacić się i pomścić śmierć ukochanej. Henry nie aprobował planów zemsty, natomiast 
przypadły mu do gustu zamiary odbudowania fortuny Huntów. Został stałym współpracownikiem 
Artemisa. Okazał się błyskotliwym pomocnikiem. Prowadził interesy z właściwą dyskrecją, jak 
również dostarczał Artemisowi poufnych informacji o działaniach konkurentów, takich, których nie 
mógł dostarczyć mu Zachary, a tylko powszechnie szanowany dżentelmen. Tego ranka jednakże 
Artemis oczekiwał od niego czegoś więcej. - Czy to wszystko, czego dowiedziałeś się o pani 
Deveridge? - zapytał go.
- Pogłoski, plotki i relacje o dawnych skandalach. O większości tych spraw już słyszałem. W 
klubach wszyscy o tym mówią. Henry oderwał wzrok od swego notatnika i sponad złotej oprawki 
okrągłych okularów spojrzał na Artemisa.
- Nie dałeś mi zbyt wiele czasu na wypełnienie tego zadania.
- Zerknął na wysoki stojący zegar.
- Wiadomość od ciebie otrzymałem o ósmej rano. Teraz mamy wpół do trzeciej. Sześć i pół 
godziny to za mało na przeprowadzenie takiego śledztwa. Za parę dni będę miał dla ciebie coś 
więcej.
- Do licha! MÓJ los jest w rękach tej Niebezpiecznej Wdowy, a ty mi tylko potrafisz powiedzieć, 
że ona ma zwyczaj mordowania mężów.
- Jednego męża, nie wielu - sprostował spokojnie Leggett. Zresztą ta opinia oparta jest na plotkach, 
a nie na faktach. Chcę ci przypomnieć, że pani Deveridge nigdy nie była podejrzana w związku ze 
śmiercią swego męża. Nie była nawet przesłuchiwana ani oskarżona.
- Dlatego, że nie było dowodów. Wyłącznie domysły.
- Owszem.
- Henry znów spojrzał na swoje notatki. Z tego, co zdołałem się dowiedzieć, Renwick Deveridge 
był w domu sam tej nocy, kiedy dostał się tam włamywacz. Bandyta zastrzelił go, podpalił dom, 
żeby zatrzeć ślady przestępstwa, i zbiegł z kosztownościami.
- Tylko że nikt nie wierzy w taki przebieg zdarzeń.
- Dla nikogo nie jest tajemnicą, że Deveridge był skłócony z żoną. Pani Deveridge wyprowadziła 
się od niego niedługo po ślubie. Nie chciała wrócić i z nim mieszkać. - Henry przerwał, by 
odchrząknąć.
- Mówią o niej, że jest nieco... - . uparta.
- Tak, coś o tym wiem - mruknął Artemis i znów postukał nożem do otwierania kopert o but.

background image

- Co możesz mi powiedzieć o jej nieszczęsnym mężu?  Henry ze ściągniętymi brwiami wpatrywał 
się przez chwilę w swoje notatki  - Niestety, niezbyt wiele. Jak wiesz, nazywał się Renwick 
Deveridge. Nie natrafiłem na nikogo z jego rodziny. Podobno w czasie wojny, przez pewien czas, 
przebywał na kontynencie.
- No i co z tego?
- Artemis wymownie spojrzał na Henry’ego.
- Ty też tam byłeś.
- Tak, oczywiście. Można chyba bez obawy pomyłki stwierdzić, że nie został tam wysłany do 
szpiegowania Napoleona. Tak czy inaczej wrócił do Londynu przed dwoma laty. Poznał Wintona 
Reeda i wkrótce po tym zaręczył się z jego córką. Niewiele później Madeline Reed i Deveridge 
wzięli ślub.
- Narzeczeństwo było krótkie.
- Wzięli ślub na podstawie specjalnego zezwolenia.
- Henry przez chwilę patrzył z dezaprobatą w swoje notatki.
- Jak wspomniałem, ta dama jest nieco porywcza. Gdy dwa miesiące po ślubie Deveridge stracił 
życie, zaczęły krążyć plotki, że to ona go zamordowała.
- Musiała być chyba bardzo nim rozczarowana.
- Faktem jest, że zanim rozstał się z życiem, ojciec pani Deveridge, Winton Reed, polecił swojemu 
adwokatowi zebrać informacje na temat możliwości unieważnienia małżeństwa bądź 
doprowadzenia do formalnej separacji.
- Unieważnienia! - Artemis rzucił nóż do rozcinania kopert na biurko i pochylił się do przodu.
- Jesteś pewny?
- Na tyle, na ile mogę być pewny, dysponując ograniczonym zasobem informacji. Biorąc jednak 
pod uwagę ogromne trudności i koszty związane z uzyskaniem rozwodu, unieważnienie, chociaż 
taki proces jest długotrwały, wydaje się prostszym rozwiązaniem.
- Tyle że upokarzającym dla Renwicka Deveridge. Poza wszystkim, tylko w nielicznych 
przypadkach można unieważnić małżeństwo. Tutaj jedynym dowodem, jak przypuszczam, 
mogłoby być oskarżenie Deveridge’a o impotencję.
- Owszem.
- Henry znów odchrząknął. Artemis wiedział, że przyjaciel jest nieco pruderyjny w sprawach 
intymnych.
- Sądzę, że w tym przypadku, nawet z pomocą dobrego adwokata, udowodnienie impotencji 
Deveridge’a trwałoby całe lata.
- Niewątpliwie. Prawie wszyscy uważają, że pani Deveridge brakowało cierpliwości, by przejść 
przez tę całą prawną procedurę.
- Henry przerwał na moment, a potem dodał: Albo doszła do wniosku, że jej ojciec nie będzie w 
stanie ponieść kosztów związanych z tym procesem.
- W tej sytuacji postanowiła na własną rękę zakończyć swe małżeństwo. Czy to miałeś na myśli?
- Takie właśnie plotki krążą w towarzystwie. Artemis po minionej nocy wiedział, że dama ta jest 
wyjątkowo zdecydowaną osobą. Jeśli naprawdę rozpaczliwie pragnęła przerwać nieudany związek, 
to kto wie, czy nie zdecydowała się zamordować męża.
- Powiedziałeś, że Deveridge został zastrzelony, zanim wybuchł pożar.
- Według doktora, który oglądał zwłoki, tak. Artemis wstał i podszedł do okna.
- Muszę ci powiedzieć, że wczoraj pani Deveridge zademonstrowała swe umiejętności 
posługiwania się pistoletem.
- Hmm. Nie jest to umiejętność właściwa damom. Artemis uśmiechnął się, patrząc na otoczony 
murem ogród. Henry ocenia kobiety raczej w tradycyjny sposób, pomyślał.
- To prawda. Czy masz jeszcze coś dla mnie?
- Ojciec pani Deveridge był jednym z pierwszych członków Towarzystwa Vanzagarian. Był 
mistrzem.

background image

- Wiem.
- Był już w podeszłym wieku, kiedy się ożenił i został ojcem. Mówią, że po śmierci żony oszalał na 
punkcie córki. Posunął się do tego, że wprowadził ją w sprawy powszechnie uważane za 
niestosowne dla młodej damy.
- Na przykład takie jak posługiwanie się pistoletem.
- Choćby to. Reed w ostatnich latach stał się samotnikiem. Poświęcił się w pełni studiowaniu 
martwych języków.
- Podobno był ekspertem, jeśli chodzi o dawny język Vanzagara - wtrącił Artemis.
- Mów dalej.
- Zmarł wczesnym rankiem zaraz po pożarze. Plotkarze mówią, że jego serce nie wytrzymało 
szoku, jakim było uświadomienie sobie, że jego córka oszalała i zamordowała męża.
- Rozumiem.
- Jako człowiek interesu czuję się zobowiązany wskazać. że po tej serii zgonów w rodzinie pani 
Deveridge weszła  w wyłączne posiadanie spadku zarówno po ojcu, jak i mężu.
- Na Boga, człowieku! - Artemis odwrócił się, by spojrzeć na Henry’ego.
- Chyba nie sugerujesz, że zamordowała tych dwóch mężczyzn, żeby położyć rękę na ich 
fortunach!  - Nie, oczywiście, że nie.
- Henry skrzywił się z niesmakiem.
- Trudno wyobrazić sobie, by córka mogła postąpić tak niegodziwie. Chciałem tylko zwrócić 
uwagę na uboczny rezultat tych zdarzeń.
- Dziękuję ci, Henry.
- Artemis podszedł do biurka i oparł się o jego krawędź.
- Wiesz, że mam zaufanie do twoich wnikliwych analiz. Pozwól, że dorzucę do tego, co 
powiedziałeś, jeszcze jeden fakt.
- Słucham?
- Renwick studiował filozofię i sztukę walki Vanza. Niełatwo zabić takiego człowieka. Henry 
zastanawiał się przez chwilę, wreszcie powiedział:  - Wydaje mi się, że cię rozumiem. Trudno 
uwierzyć, żeby udało się to kobiecie, prawda?
- Albo zwykłemu włamywaczowi. Henry spojrzał na młodszego przyjaciela, wyraźnie 
zaniepokojony.
- Istotnie - mruknął.
- Myślę - odezwał się z wahaniem Artemis - że mając do wyboru jako podejrzanych o 
zamordowanie Deveridge’a włamywacza i tę kobietę, łatwiej byłoby mi oskarżyć tę damę. Henry 
wyglądał na zdruzgotanego.
- Myśl o tym, że kobieta mogłaby uciec się do tak drastycznego czynu, może wywołać u każdego 
mężczyzny zimny dreszcz.
- Co do dreszczu nie jestem pewny, ale wiem, że pociąga to za sobą bardzo interesujące pytania.
- Tego się obawiałem.
- Henry westchnął.
- Co masz na myśli? - zapytał Artemis, patrząc na niego.
- Od momentu, kiedy otrzymałem twoje polecenie, wiedziałem, że coś jest nie w porządku w tej 
sprawie. Zbyt mocno interesujesz się Madeline Deveridge.
- To ona postawiła przede mną pewien problem. Zanim się z nim uporam, muszę zebrać 
informacje. Znasz mnie i wiesz, że nie przystępuję do akcji, zanim nie poznam faktów.
- Nie próbuj wykpić się takimi ogólnikami. W tym jest coś więcej niż jakiś kolejny interes. 
Wyraźnie widzę, że jesteś zafascynowany panią Deveridge. Od dawna nie zauważyłem, żebyś tak 
zainteresował się jakąś kobietą.
- Wobec tego powinieneś być zadowolony. Od pewnego czasu powtarzasz mi, że jestem zbyt 
zaabsorbowany swoimi planami zemsty. Znajomość z panią Deveridge na jakiś czas poszerzy 
zakres moich zainteresowań i działań.

background image

- Niestety, nie sądzę, żeby został on poszerzony we właściwy sposób - powiedział Henry, patrząc 
surowo na przyjaciela.
- Niech będzie, co ma być. Mam teraz trochę czasu. zanim zacznę realizować następny etap mojego 
planu. Zajmę się bardziej szczegółowym rozpracowaniem sprawy pani Deveridge.

Artemis przystanął na schodach prowadzących do wejścia i uważnie przyjrzał się fasadzie 
niewielkiego budynku. Dom nie był duży, ale miał kształtne okna o dobrych proporcjach, 
zapewniające wnętrzom dość światła i ładny widok na ogród. Sąsiedztwo wydawało się spokojne, 
choć trudno byłoby nazwać je eleganckim. Pani Deveridge, chociaż dysponowała pokaźnym 
majątkiem po mężu i ojcu, nie zamierzała widać wydawać pieniędzy na obszerną rezydencję w 
ekskluzywnej dzielnicy. Z tego co Henry zdołał ustalić, ona i jej ciotka prowadziły samotny tryb 
życia. Z każdym krokiem tajemnica otaczająca tę damę wydawała mu się coraz bardziej 
intrygująca. Niecierpliwie oczekiwał spotkania z nią w świetle dnia. Pamięć o oczach 
prowokacyjnie przysłoniętych czarną koronkową woalką, długo nie pozwalała mu zasnąć minionej 
nocy. W otwartych drzwiach pojawił się Latimer. W dziennym świetle wydawał się jeszcze 
potężniejszy niż w nocnej mgle.
- O, pan Hunt! - Jego oczy zabłysły radością.
- Dzień dobry, Latimer. Jak się czuje twoja Nellie?
- Dziarsko i zdrowo, dzięki panu, sir. Niewiele pamięta z tego, co się zdarzyło, ale może to i lepiej.
- Latimer zawahał się przez moment.
- Jeszcze raz chciałem zapewnić pana, sir, o mojej wdzięczności za to, co pan zrobił.
- Dobrze nam się razem pracowało, prawda?
- Artemis wszedł do niewielkiego holu.
- Bądź tak dobry i zawiadom panią Deveridge, że przyszedłem ją odwiedzić Mam nadzieję, że 
oczekuje mojej wizyty.
- Tak, sir, jest w bibliotece. Zaraz pana zaanonsuję. Artemis spojrzał na ciężkie żelazne żaluzje w 
oknach, wyposażone w mocne zamki i małe dzwoneczki, mające ostrzegać mieszkańców, w razie 
gdyby ktoś próbował je otworzyć. Nocą stanowiły zapewne dobre zabezpieczenie przed intruzem. 
Czy pani Deveridge tak bardzo obawia się zwykłych włamywaczy, czy grozi jej coś poważnego?
- zastanowił się. Ruszył za Latimerem długim korytarzem. Służący zatrzymał się w drzwiach 
pokoju zastawionego od podłogi do sufitu półkami, zapełnionymi oprawionymi w skórę książkami, 
czasopismami, notatkami i przeróżnymi papierami. Duże zakratowane okno, również zaopatrzone 
w dzwoneczki, wychodziło na dobrze utrzymany ogród o nielicznych, mocno przerzedzonych i 
poprzycinanych krzewach i drzewach.
- Pan Hunt chce się z panią widzieć, proszę pani. Madeline podniosła się zza ciężkiego dębowego 
biurka.
- Dziękuję ci, Latimer. Proszę wejść, panie Hunt. Miała na sobie modną czarną suknię o wysokiej 
talii. Tym razem jej twarzy nie zasłaniała woalka. Gdy Artemis spojrzał na nią, pomyślał, że Henry 
miał rację, przypuszczając, że jest nią mocno zainteresowany. Zainteresowanie to wykraczało 
daleko poza ciekawość i graniczyło z fascynacją. Zastanawiał się, czy Madeline Deveridge jest 
świadoma wrażenia, jakie na nim wywiera.
- „  W jej niebieskich oczach dostrzegł zaskakującą mieszaninę inteligencji, zdecydowania i 
niepokoju. Czarne, rozdzielone przedziałkiem włosy upięła w zgrabny węzeł z tyłu głowy. Usta 
miała pełne, mocny podbródek wskazujący na upór, co Artemis uznał za subtelne wyzwanie dla 
wszystkiego, co było w nim męskie.
- Czy jestem jeszcze potrzebny?
- zapytał Latimer, stojąc w drzwiach.
- Nie, dziękuję - odparła Madeline.
- Możesz nas zostawić.
- Tak, proszę pani.

background image

- Służący wyszedł i zamknął za sobą drzwi.
- Proszę usiąść, panie Hunt - powiedziała gospodyni.
- Dziękuję.
- Artemis usiadł na wskazanym mu ciemnym rzeźbionym fotelu. Jedno spojrzenie na cenny dywan, 
kosztowne zasłony i eleganckie rzeźbione biurko wystarczyło, by potwierdzić opinię Leggetta o 
stanie finansów pani Deveridge. Dom był niewielki, ale urządzony z wyjątkową elegancją.
- Mam nadzieję, że odzyskał pan już słuch.
- Madeline wróciła na swoje miejsce za biurkiem.
- Dzwoni mi jeszcze w uszach, ale z przyjemnością mogę pani oznajmić, że wszystkie moje zmysły 
powróciły całkowicie do normy.
- Dzięki Bogu. Przykra byłaby dla mnie myśl, że jestem odpowiedzialna za pana kontuzję.
- Tak się złożyło, że ani ja nie doznałem trwałych obrażeń, ani... - uniósł lekko brwi - ten bandyta, 
którego chciała pani zastrzelić. Madeline zacisnęła usta, ale po chwili odezwała się spokojnie: - 
Strzelam nie najgorzej, sir, lecz powóz był w ruchu, było ciemno, no i pan złapał mnie za rękę, nie 
pamięta pan? Myślę, że wszystko to wpłynęło na celność mojego strzału.
- Proszę mi wybaczyć. Dodam tylko, że od czasu do czasu zdarzają się tego rodzaju radykalne 
rozstrzygnięcia, ale ja z zasady wolę unikać zbyt gwałtownych działań.
- Wydaje mi się to nieco zaskakujące, jeśli weźmiemy pod uwagę pańskie przygotowanie - 
powiedziała, mrużąc oczy.
- Jeśli wie pani cokolwiek o dawnych sztukach walki i filozofii Vanza, musiała pani słyszeć o tym, 
że szczególny nacisk kładzie się w niej na spryt i wyrafinowanie. Gwałtowność ma niewiele 
wspólnego z wyrafinowaniem. W trudnych sytuacjach należy precyzyjnie określić strategię 
działania i przeprowadzić akcję w taki sposób, by nie zostawić śladów prowadzących wprost do jej 
uczestników. Madeline skrzywiła się.
- Jest pan prawdziwym ekspertem filozofii Vanza, panie Hunt. Rozumuje pan w sposób rozsądny, 
przebiegły i zawiły.
- Fakt, że jestem wyznawcą tej filozofii, niewątpliwie nie przydaje mi walorów w pani oczach, ale 
proszę wziąć pod uwagę, że zastrzelenie tego mężczyzny na ulicy mogłoby doprowadzić do 
szeregu komplikacji, które dzisiaj uznalibyśmy za wysoce dla nas niekorzystne.
- Nie rozumiem pana.
- Spojrzała na niego z wyrazem zaskoczenia w oczach.
- Pomagał mi pan w ratowaniu młodej kobiety. Któż mógłby mieć w związku z tym jakieś 
obiekcje?
- Wolę nie zwracać na siebie powszechnej uwagi, pani Deveridge.
- Tak, oczywiście.
- Na twarzy Madeline pojawił się rumieniec.
- Niewątpliwie obawiał się pan, że mogłyby wyjść na jaw pańskie związki z Pawilonami Marzeń. 
Proszę się nie martwić. Nie powiem o tym nikomu ani słowa.
- Doceniam pani lojalność. Tak się składa, że ostatnio ‘jestem zaangażowany w bardzo ważne 
sprawy.
- Nie zamierzam wnikać w pańskie... - . interesy. Artemis znieruchomiał na moment. Co wie ta 
kobieta?  zastanawiał się. Czy to możliwe, żeby się dowiedziała o moich  starannie 
przygotowywanych planach zemsty?
- Nie zamierza pani wnikać w moje sprawy, tak to mam rozumieć?
- Och, na Boga, sir.
- Machnęła ręką.
- Pańskie plany znalezienia sobie żony w najwyższych sferach wcale mnie nie interesują. Niech 
pan poślubi, kogo chce. I życzę szczęścia.
- Uspokoiła mnie pani, pani Deveridge.
- Doskonale rozumiem, że plany dobrego ożenku mogłyby zostać poważnie zagrożone, gdyby 

background image

wyszło na jaw, że zajmuje się pan tego rodzaju interesami.
- Przerwała i jej twarz przybrała wyraz zatroskania.
- Tylko czy jest pan pewny, że ukrywanie faktów, których ujawnienie już po ślubie mogłoby zostać 
uznane za oszustwo, jest rozsądne?
- Z tego punktu widzenia nie rozważałem tej sprawy odparł Artemis nieco ironicznym tonem.
- Co pan zrobi, kiedy prawda wyjdzie na jaw?
- W tonie głosu Madeline było coś więcej niż dezaprobata.
- Sądzi pan, że pańska żona po prostu przejdzie do porządku dziennego nad tym faktem?
- Pozwoli pan, że udzielę mu pewnej rady, sir.
- Madeline nachyliła się ku swemu rozmówcy.
- Jeśli zamierza pan zawrzeć małżeństwo oparte na wzajemnym szacunku i uczuciu, powinien pan 
być szczery wobec przyszłej małżonki, i to od początku.
- Ponieważ nie zamierzam w najbliższej przyszłości zawierać małżeństwa, nie sądzę, bym 
koniecznie musiał wysłuchiwać pani pouczeń. Madeline zamrugała. Splotła dłonie i opadła na 
oparcie fotela.
- Wielki Boże! Czyżbym próbowała pana pouczać?
- Takie odniosłem wrażenie.
- Proszę mi wybaczyć, panie Hunt.
- Oparła łokcie na biurku i opuściła głowę na splecione dłonie.
- Przysięgam, nie wiem, co mnie podkusiło. Nie mam prawa wtrącać się do pana poczynań. Chyba 
mój umysł nie funkcjomuje zbyt sprawnie. Jedyne, co mnie może usprawiedliwić, to fakt, że 
ostatnio źle sypiam i... - .- Przerwała, uniosła głowę i skrzywiła się.
- Znów zaczynam mówić bez sensu.
- Proszę się tym nie przejmować - rzekł Artemis i po chwili dodał: - Chciałbym tylko, aby pani 
wiedziała, że byłbym bardzo niezadowolony, gdyby ktoś zaczął zajmować się moimi osobistymi 
sprawami. Proszę wziąć pod uwagę to, że ostatnio jestem bardzo zajęty pewnymi szczególnie 
delikatnymi problemami.
- Ależ tak, oczywiście. Wyraził się pan zupełnie jasno. Nie ma powodu, by mi grozić.
- Nie wydaje mi się, żebym pani groził.
- Sir, pan jest Wanzagarianinem. Swoich ostrzeżeń nie musi pan wyrażać słowami. Zapewniam 
pana, że są dla mnie całkiem oczywiste. Z jakichś powodów zaczęła go irytować niechęć tej 
kobiety do wszystkiego, co miało związek z filozofią Vanza.
- Jest pani dość zuchwała jak na osobę, która ubiegłej nocy uciekła się do szantażu, chcąc skłonić 
mnie do udzielenia jej pomocy.
- Szantaż? Jej wzrok wyrażał oburzenie.
- Nie dopuściłam  się niczego w tym rodzaju!  - Dała mi pani jasno do zrozumienia, że zna pani 
moje powiązania z Pawilonami Marzeń i jest pani świadoma, że nie życzę sobie plotek na ten 
temat. Proszę mi wybaczyć, jeśli źle zrozumiałem pani intencje, ale odniosłem wrażenie, że 
wykorzystała pani swoją wiedzę o mnie do wymuszenia pomocy.
- Ja tylko wspomniałam o pańskich zobowiązaniach w tej sprawie - powiedziała Madeline, 
rumieniąc się.
- Jakkolwiek pani to nazwie, dla mnie był to szantaż.
- Och! Oczywiście ma pan prawo do własnej opinii.
- Tak. Dodam jeszcze, że szantaż nie jest moją ulubioną salonową grą.
- Żałuję, że byłam zmuszona.
- .- . ; Zakłopotanie, jakie Artemis dostrzegł w oczach rozmówczyni, było dla niego wystarczająco 
satysfakcjonujące. Machnięciem ręki przerwał jej dalsze wyjaśnienia.
- Jak czuje się dzisiaj pani pokojówka? - zapytał. Madeline wydawała się zaskoczona nagłą zmianą 
tematu rozmowy. Z wysiłkiem usiłowała zebrać myśli.
- Nellie czuje się nieźle, chociaż porywacze zmusili ją do wypicia sporej dawki laudanum. Nadal 

background image

jest nieco senna i ma kłopoty z pamięcią.
- Latimer wspomniał, że niewiele pamięta z tego, co się wydarzyło.
- Jedyne, co sobie przypomina dość wyraźnie, to kłótnia dwóch mężczyzn o cenę, jaką mieli za nią 
uzyskać. Odniosła wrażenie, że porywacze zostali przez kogoś wynajęci, ale potem jeden z nich 
chciał ją sprzedać komuś innemu. Madeline wzruszyła ramionami.
- Z przerażeniem myślę o tym, że właściciele domów publicznych bezkarnie kupują i sprzedają 
młode kobiety. Nie tylko kobiety. Handlują również młodymi chłopcami. To przerażające. Można 
by oczekiwać, że władze...
- .- . Władze niewiele mogą na to poradzić.
- Dzięki Bogu, odnaleźliśmy Nellie w samą porę. Madeline spojrzała Artemisowi w oczy.
- Gdyby nie pana pomoc, utraciłabym ją. W nocy nie miałam okazji panu podziękować. Pozwoli 
pan, że zrobię to teraz.
- Wdzięczność może mi pani okazać, odpowiadając na moje pytania - powiedział uprzejmie. :  W 
jej oczach pojawił się niepokój. Chwyciła się krawędzi biurka, jak gdyby chciała dodać sobie 
odwagi.   - Oczekiwałam tego. Ma pan prawo do pewnych wyjaśnień. Przypuszczam, że przede 
wszystkim ciekawi pana, skąd dowiedziałam się o pańskich powiązaniach z Pawilonami Marzeń.
- Muszę przyznać, iż moja ciekawość jest tak silna, że nie pozwoliła mi spać przez pół nocy.
- Naprawdę? Cierpi pan na bezsenność?
- Jestem pewny, że będę spał jak zabity, jeśli tylko uzyskam odpowiedzi na moje pytania - odparł z 
uśmiechem. Drgnęła na słowo zabity, ale natychmiast się opanowała.
- Tak, oczywiście. Przypuszczam, że powinnam zacząć od poinformowania pana o tym, że mój 
ojciec był członkiem Towarzystwa Vanzagarian.
- O tym wiedziałem. Wiem również, że osiągnął stopień wtajemniczenia mistrza.
- Tak. Głównie interesowały go jednak zagadnienia naukowe filozofii Vanza, a nie metafizyczne 
teorie i ćwiczenia fizyczne. Przez wiele lat studiował antyczny język wyspy Vanzagara.  W 
Towarzystwie uważany był za eksperta w tej dziedzinie.
- Wiem.
- W związku ze swoją pracą ojciec nawiązał liczne kontakty z uczonymi vanzagarianami w Anglii, 
na kontynencie, nawet w Ameryce. Tutaj, w Londynie, spotykał się często z samym Ignatiusem 
Lorringiem. Oczywiście, zanim ten zachorował i zerwał wszelkie kontakty ze starymi przyjaciółmi 
i kolegami.
- Jako wielki mistrz Towarzystwa Lorring wiedział więcej niż ktokolwiek inny o jego członkach. 
Chce pani powiedzieć, że jej ojciec rozmawiał z nim o ich prywatnym życiu?
- Z przykrością muszę wyznać, że nie ograniczali się wyłącznie do spraw osobistych członków 
Towarzystwa. Pod koniec życia gromadzenie informacji o dżentelmenach związanych z 
Towarzystwem stało się obsesją Lorringa. Można powiedzieć, że stał się wielkim mistrzem 
dziwactwa w Towarzystwie Ekscentryków.
- Darujmy sobie pani osobiste refleksje na temat członków Towarzystwa Vanzagarian.
- Przepraszam. Nie sprawiała wrażenia skruszonej, raczej zirytowanej tym, że przerwał jej wywód.
- Rozumiem, że ma pani wyrobiony pogląd w tych sprawach, ale obawiam się, że jeśli zechce pani 
opisać wszystkich członków Towarzystwa, to przed nocą nie zakończymy tej rozmowy.
- Może ma pan rację - odparła.
- Bądź co bądź, nie brakuje podstaw do krytykowania Towarzystwa, prawda? Żeby przejść do 
rzeczy, powiem krótko, że Lorring zlecił mojemu ojcu przechowanie notatek dotyczących 
członków Towarzystwa.
- Jakiego rodzaju notatek?  Zawahała się, jak gdyby nie była zdecydowana, co zrobić. Nagle 
wstała.
- Pokażę je panu - oznajmiła. Zdjęła z szyi złoty łańcuszek. Zauważył zawieszony na nim mały 
kluczyk. Podeszła do niewielkiej szafki zamkniętej na mosiężny zamek. Otworzyła ją i wyjęła duży 
notatnik oprawiony w ciemną skórę. Potem podeszła do biurka i ostrożnie położyła go przed 

background image

Huntem. Artemis poczuł dreszcz niepokoju. Wstał, otworzył stary  dziennik i spojrzał na pierwszą 
stronę. Od razu zorientował się, że jest to rejestr nazwisk członków Towarzystwa, sięgający 
pierwszych dni jego istnienia. Powoli odwracał strony. Zauważył, że pod każdym nazwiskiem 
znajduje się obszerny komentarz. Uwagi nie ograniczały się do daty wstąpienia do Towarzystwa i 
stopnia wtajemniczenia, jaki członek stowarzyszenia uzyskał, ale zawierały informacje o sprawach 
osobistych oraz komentarze na temat jego charakteru, a nawet całkiem intymnych skłonności. 
Artemis zdał sobie sprawę, że materiał zawarty w notatniku mógłby wywołać niejeden skandal. 
Pewne informacje mogły posłużyć szantażowi. Zatrzymał się dłużej przy notatkach poświęconych 
jemu. Nie znalazł nic na temat swojego romansu z Catherine Jensen ani wzmianki o trzech 
mężczyznach, których zamierzał zniszczyć. Plany zemsty wydawały się w tym momencie 
bezpieczne. Niemniej znalazł zbyt wiele informacji o swoich osobistych sprawach. Zmarszczył 
czoło, czytając dopisane u dołu strony zdanie: „Hunt jest prawdziwym mistrzem Vanza. Myśli i 
działa w iście szatański sposób”.
- Kto wie o istnieniu tej księgi?
- zapytał. Madeline cofnęła się o krok. Zaniepokoiła ją nie treść pytania, ale ton głosu rozmówcy.
- O istnieniu tych notatek wiedzieli tylko Ignatius Lorring i mój ojciec - odparła.
- Obaj nie żyją.
- Zapomina pani o sobie, pani Deveridge. - Artemis uniósł wzrok znad strony poświęconej jego 
osobie.
- Wydaje mi się, że jest pani kobietą w najwyższym stopniu żywą. Madeline zamrugała, 
uśmiechnęła się niewyraźnie i znacząco odchrząknęła.
- Tak, oczywiście, ale nie powinien się pan przejmować tym drobnym faktem, że jestem w 
posiadaniu tej starej księgi.
- Szkoda, że nie mam pewności w tej sprawie.
- Artemis zamknął notatnik.
- Och, może pan Być absolutnie pewny.
- To się okaże w przyszłości.
- Wziął księgę i zaniósł ją na szafkę.
- Stare dokumenty związane z Towarzystwem Vanzagarian mogły być niebezpieczne. Nie tak 
dawno krążyły pogłoski, że z pewnym starożytnym tekstem wiąże się tajemnicze morderstwo. 
Usłyszał dziwny odgłos, jak gdyby coś ciężkiego upadło na dywan, oraz stłumiony okrzyk. Nie 
zareagował. Umieścił książkę na swoim miejscu i starannie zamknął szafkę. Dopiero wtedy 
odwrócił się i spojrzał na Madeline. Schylona obok biurka, w pośpiechu podnosiła srebrną figurkę, 
która przed chwilą upadła na podłogę. Zauważył, że drżą jej palce, kiedy stawiała ją koło 
kałamarza.
- Czy ma pan na myśli plotki o tak zwanej Księdze Tajemnic, sir?
- zapytała w miarę spokojnie.
- Kompletna bzdura.
- Niektórzy członkowie Towarzystwa są innego zdania.
- Chyba nie muszę panu mówić, że wielu członków Towarzystwa ma różne dziwne pomysły. 
Księga Tajemnic, jeśli w ogóle kiedykolwiek istniała, spłonęła w pożarze pewnej willi we 
Włoszech.
- Można tylko mieć nadzieję, że tak było - stwierdził Artemis. Podszedł potem do okna i patrzył 
przez chwilę na ogród. Zauważył, że nie ma w nim wysokich drzew, żywopłotów czy krzewów, w 
których mógłby ukryć się intruz.
- Jak już wspomniałem, notatnik, który pani posiada, może być niebezpieczny. Proszę mi 
powiedzieć, czy zamierza pani wykorzystać zawarte w nim informacje do szantażowania kogoś? W 
takim przypadku muszę panią ostrzec, że wiąże się z tym pewne ryzyko.
- Czy mógłby pan w naszej rozmowie nie nadużywać słowa szantaż? - powiedziała ostrym tonem. - 
Jest to nad wyraz irytujące. Spojrzał na nią przez ramię. Wyraz niezadowolenia na Jej twarzy 

background image

mógłby być w innej sytuacji nawet zabawny.
- Proszę mi wybaczyć, ale przyjmując, że moja przyszłość jest w pani rękach, odczuwam potrzebę 
uzyskania od pani uspokajających zapewnień.
- - Już panu mówiłam, że nie miałam żadnych złych intencji, sir - odezwała się Madeline przez 
zaciśnięte zęby.
- - Ubiegłej nocy musiałam sięgnąć po nadzwyczajne środki, ale nie sądzę, żeby taka sytuacja miała 
się powtórzyć. Artemis spojrzał na dzwoneczki wiszące przy zakratowanym oknie.
- - Wydaje mi się, że wbrew temu, co pani mówi, nie jest pani o tym aż tak bardzo przekonana. 
Zapadło dłuższe milczenie. Artemis odszedł od okna i stanął przed Madeline.
- - Proszę mi powiedzieć, pani Deveridge, kogo, albo czego, się pani obawia?
- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi, sir.
- - Rozumiem, że jako mistrz Vanza jestem w pani oczach ekscentrykiem, jeśli nie kompletnym 
wariatem, ale proszę nie odmawiać mi elementarnych zdolności do logicznego rozumowania. 
Sprawiała wrażenie stworzonka zapędzonego w ciasny kąt.
- - Co pan ma na myśli?
- Zatrudnia pani uzbrojonego stangreta, który pełni rolę osobistego strażnika. Zaopatrzyła pani 
okna w żaluzje i kraty, uniemożliwiające przedostanie się do wnętrza. Pani ogród jest przerzedzony 
tak, by nikt ukradkiem nie mógł zbliżyć się do domu. No i nauczyła się pani posługiwać pistoletem.
- Londyn to niebezpieczne miasto, sir.
- To prawda. Myślę jednak, że czuje się pani bardziej zagrożona niż przeciętny mieszkaniec. - 
Spojrzał jej w oczy. Czego się pani boi?  Przez dłuższą chwilę wytrzymała jego wzrok. Potem 
wróciła za biurko i usiadła w fotelu.
- - Moje prywatne sprawy nie powinny pana obchodzić, panie Hunt - oświadczyła spokojnie. Jej 
twarz wyrażała dumę i odwagę.
- - Każdy ma jakieś marzenia, pani Deveridge. Myślę, że marzy pani, aby uwolnić się od strachu.
- - Czyżby mógł pan coś zrobić w mojej sprawie, sir? Popatrzyła na niego z zainteresowaniem.
- - Kto wie?
- Uśmiechnął się.
- - Bądź co bądź jestem Sprzedawcą Marzeń, więc może mógłbym sprawić, by spełniło się pani 
marzenie.
- - Nie jestem w stosownym nastroju do żartów.
- - Zapewniam panią, że i ja nie jestem w tym momencie zbytnio rozbawiony. Zacisnęła dłoń na 
mosiężnym przycisku do papierów i wpatrywała się weń. ~ Nawet jeśli prawdąjest to, co pan 
powiedział, że naprawdę mógłby mi pan pomóc, to podejrzewam, że musiałabym zapłacić za tę 
przysługę. ~ Wszystko ma swoją cenę.
- - Wzruszył ramionami.
- - Czasem warto ją zapłacić, a czasem nie. Zamknęła na chwilę oczy, a kiedy je otworzyła, jej 
wzrok był spokojny i zdecydowany. ~ Muszę przyznać, że wczorajszej nocy, po powrocie do 
domu, przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Złapała przynętę, pomyślał.  Cóż to za pomysł? - 
zapytał.
- Wiele czasu spędziłam na rozmyślaniach o dwóch dawnych powiedzeniach. - Odłożyła przycisk 
na biurko.
- - Pierwsze mówi o tym, że najlepiej ogień zwalczać ogniem. Drugie, że do ścigania złodzieja 
trzeba wynająć złodzieja.
- - Do licha, to są przysłowia Vanza, prawda?
- Możliwe. Nie jestem pewna.
- - O czym pani myśli? Chce pani wynająć jakiegoś mistrza Vanza do rozwiązania spraw 
związanych z tym środowiskiem?! O to pani chodzi?
- Coś w tym rodzaju. Tak. Nadal się nad tym zastanawiam, ale przyszło mi do głowy, że pan ma 
wyjątkowe kwalifikacje, by pomóc mi w uporaniu się ze sprawami, które przysparzają mi sporo 

background image

kłopotów.
- - Rozumiem, że chce pani wykorzystać moje umiejętności mistrza do rozwiązania pani 
problemów.
- - Jeśli dojdziemy do porozumienia - odezwała się po chwili zastanowienia - to widziałabym naszą 
współpracę jako stosunek pracodawcy z zatrudnionym pracownikiem. Oczywiście, zapłaciłabym za 
pomoc.
- - To zaczyna być interesujące. Tylko jak zamierza mnie pani wynagrodzić? Zanim pani odpowie, 
chciałbym, aby jedno było jasne. Jak pani wie, prowadzę pewne interesy, które idą całkiem dobrze. 
Nie potrzebuję ani nie chcę pani pieniędzy.
- - Może i nie, ale myślę, że mam coś, na czym panu zależy, sir. Artemis spojrzał na nią chłodno.
- - Czyżby? Muszę przyznać, że oferta jest interesująca. Pomyślał o zakładach, jakie zawierano w 
klubach.
- - Szczególnie, gdy mowa o wynagrodzeniu.
- - Nie rozumiem pana. Wyraz jej twarzy świadczył o tym, że nic nie wie o zakładach.
- - Nieczęsto zdarza się okazja do nawiązania kontaktów z Niebezpieczną Wdową. Proszę mi 
powiedzieć, czy mam szansę przeżyć ten eksperyment? Czy pani kochankowie narażeni są na takie 
samo ryzyko jak mąż? Dostrzegł błysk furii w oczach kobiety.
- - Jeśli zdecyduję się pana zatrudnić, panie Hunt, to będzie się z tym wiązać zapewne jakieś 
ryzyko, ale ono nie ma nic wspólnego z moją osobą.
- - Nie chciałbym sprawiać wrażenia naiwnego, ale jeśli chodzi o moje wynagrodzenie...
- ?  Madeline spojrzała znacząco na szafkę, w której spoczywały notatki o członkach Towarzystwa 
Vanzagarian.
- - Z wyrazu pańskiej twarzy wywnioskowałam, że nie jest pan zachwycony tym, że ta księga 
zawiera tak wiele informacji o pana prywatnych sprawach.
- - Ma pani rację. Zupełnie mi się to nie podoba.
- - Pomyślał, że w taki czy inny sposób ten notatnik powinien znaleźć się w jego rękach. Spojrzał 
na dzwoneczki przy oknach i uznał, że przy jego umiejętnościach nie powinny stanowić większej 
przeszkody.
- - Jeśli dojdziemy do porozumienia, sir - powiedziała Madeline poważnie, patrząc mu w oczy - to 
pańskim wynagrodzeniem za stracony czas i kłopoty będzie ta książka.
- - Czy mam rozumieć, że ją otrzymam, jeśli pani pomogę?
- Tak.
- - Zawahała się i po chwili dodała: - Najpierw muszę się jednak zastanowić, czy pana zatrudnić. 
Podjęcie decyzji będzie wymagać trochę czasu. Sprawa jest bardzo poważna.
- - Radziłbym, dla pani dobra, nie wahać się zbyt długo.
- - Kolejna groźba? - zapytała, unosząc brwi.
- - Niezupełnie. Rozmyślałem o tym, jak ufortyfikowała pani swój dom... - Ruchem głowy wskazał 
okna.
- - Jeśli wchodzi tu w grę któryś Vanzagarian, to obawiam się, że te dzwoneczki mogą zadzwonić 
zbyt późno. Madeline pobladła i zacisnęła dłonie na poręczach fotela.
- - Myślę, że moglibyśmy zakończyć tę rozmowę, sir. Zawahał się, a potem uprzejmie skinął 
głową.
- - Jak pani sobie życzy. Wie pani, gdzie można mnie znaleźć, gdy podejmie pani decyzję.
- - Dam panu znać, kiedy... - . Przerwała, bo drzwi biblioteki otworzyły się niespodziewanie. 
Spojrzała w ich stronę.
- Ach, ciocia.
- Wybacz, moja droga. - Bemice spojrzała na Artemisa. Nie wiedziałam, że nadal rozmawiasz ze 
swoim gościem.
- .- . Nie! przedstawisz nas?
- Oczywiście - mruknęła Madeline. Szybko i raczej oschle dokonała prezentacji. Artemis nie 

background image

śpieszył się z odejściem. Bemice Reed wywarła na nim korzystne wrażenie. Była to elegancka 
filigranowa kobieta, ubierająca się modnie i z gustem. Spodobał mu się błysk humoru w jej 
jasnoniebieskich oczach. Ukłonił się i został nagrodzony wdzięcznym uśmiechem, który świadczył 
o tym, że tej kobiecie nieobce są sale balowe.
- - Wiem od bratanicy, że mamy wiele powodów, by okazać panu wdzięczność za pomoc udzieloną 
nam ubiegłej nocy powiedziała. - Jest pan w tym domu bohaterem dnia. - Dziękuję, panno Reed. 
Wysoko cenię sobie pani wdzięczność. - Zerknął na Madeline i dodał: - Pani Deveridge dała mi co 
prawda do zrozumienia, że nie byłem, ściśle biorąc, bohaterem w tej sprawie. Wypełniłem tylko 
swoje obowiązki jako właściciel posiadłości, obok której nastąpiło porwanie. Madeline skrzywiła 
się, co dostarczyło Artemisowi pewnej satysfakcji. Bemice patrzyła na nią z wyrazem oburzenia 
na’ twarzy. - Wielkie nieba, kochanie, trudno mi uwierzyć, że powiedziałaś panu Huntowi coś 
takiego. Przecież on zrobił znacznie więcej, niż wymagało poczucie odpowiedzialności. Zresztą nie 
rozumiem, jak mogłaś uważać, że jest do czegokolwiek zobowiązany. Nellie została porwana poza 
terenem ogrodów. - Wyraźnie dałam panu Huntowi do zrozumienia, że doceniam jego przysługę - 
powiedziała Madeline przez zaciśnięte zęby. - To prawda - wtrącił Artemis. - Istotnie, okazałem się 
na tyle użyteczny, że pani Deveridge zastanawia się teraz, czy nie zatrudnić mnie do następnego 
zadania. Do czegoś, co ma związek z powiedzeniem: „Złodziej powinien ścigać złodzieja”. 
Przynajmniej tak to zrozumiałem. - Nazwała pana złodziejem, sir?
- jęknęła zdumiona Bernice. - Mówiąc.
- .- . - zaczął Artemis. - Nigdy nie powiedziałam czegoś takiego, sir! - zawołała Madeline, unosząc 
ręce. - To prawda - zgodził się. Potem, zwracając się do jej ciotki, dodał: - Istotnie, pani 
siostrzenica nigdy nie nazwała mnie złodziejem. - Mam nadzieję. - Bemice odetchnęła. Madeline 
jęknęła głucho. - Jako człowiek zajmujący się interesami - jestem wielce podekscytowany 
perspektywą stałego zatrudnienia. - Artemis uśmiechnął się do starszej z kobiet i ruszył ku 
drzwiom. Między nami mówiąc, panno Reed, liczę na to, że obejmę tę posadę. Nie ma zbyt wielu 
równie wykwalifikowanych kandydatów, rozumie pani. Wyszedł do holu, zanim obydwie panie 
ochłonęły na tyle, by coś powiedzieć. On jest mistrzem Vanza, a to oznacza, że prowadzi jakąś 
ukrytą grę - powiedziała Madeline. - Wynajęcie go do pomocy może się wiązać z pewnym 
ryzykiem. - Nie sądzę, żeby właściwe było używanie takich słów jak wynajęcie czy zatrudnienie, 
kiedy rozmawiamy o ewentualnym namówieniu pana Hunta do udzielenia nam pomocy. - Bernice 
wydęła wargi. - Trudno wyobrazić go sobie jako płatnego pracownika, jeśli rozumiesz, co mam na 
myśli. - Przeciwnie, traktowanie go jako płatnego pracownika jest jedynym sensownym sposobem 
współpracy z nim. - Madeline nachyliła się nad biurkiem i wpatrywała w przycisk do papierów. jak 
gdyby była to wyrocznia. - Jeśli zamierzamy realizować mój plan, to musimy być pewne, że on zna 
swoje miejsce. Ciotka wypiła łyk herbaty, którą podała im Nellie. - Najbardziej boję się tego, że nie 
mamy w tej sprawie innego wyjścia - mówiła dalej Madeline. - Nie rozumiem cię. - Bemice 
zamrugała nerwowo. - On wie o notatniku ojca.
- Och, moja droga!  - Masz rację, popełniłam błąd, pokazując mu tę księgę. Madeline wstała zza 
biurka. - Powiedziałam mu o niej, wyjaśniając, skąd wiem o jego powiązaniach z Pawilonami 
Marzeń. Pomyślałam, że się uspokoi, gdy zrozumie, że go nie szpiegowałam. - Teraz, kiedy już 
wie, że pewne jego tajemnice zostały spisane, zrobi wszystko, by zdobyć ten notatnik - zauważyła 
ponurym tonem Bernice. - Obawiam się, że masz rację. - Madeline patrzyła na ogród. - Widziałam 
błysk zainteresowania w jego oczach, gdy natrafił na stronicę poświęconą swojej osobie. Od razu 
zrozumiałam, że popełniłam poważny błąd. - I wtedy zaproponowałaś mu umowę. - Ciotka skinęła 
głową. - Niezły pomysł. Przypuszczam, że i on z zadowoleniem [przyjął twoją ofertę. - Z nieco 
zbyt wielkim, jeśli chcesz wiedzieć, ale teraz nie pozostaje mi nic innego, jak trzymać się tego. Nie 
wątpię, że  ten człowiek mógłby się okazać przydatny. Widziałam go w akcji wczoraj w nocy. 
Sposób, w jaki wydostał Nellie z tej tawerny, okazał się bardzo sprytny i skuteczny. I niósł ją na 
ramionach ładny kawałek drogi. Wydaje się całkiem sprawny fizycznie, jak na mężczyznę w jego 
wieku. - W końcu nie jest staruszkiem. - Nie, oczywiście, że nie - zgodziła się szybko Madeline. 

background image

Chciałam tylko podkreślić, że nie jest młodzieńcem. - To prawda. - Niejest też stary, jak to 
zauważyłaś. Można by powiedzieć, że jest dokładnie we właściwym wieku. Dojrzały, ale jeszcze 
nadal młodzieńczo zręczny. - Dojrzały, ale młodzieńczy - powtórzyła Bemice. - Tak, myślę, że to 
go dobrze charakteryzuje.
- Mam pewne wątpliwości co do twoich przypuszczeń dotyczących powodów, dla których pan 
Hunt stara się ukryć fakt, że jest właścicielem Pawilonów Marzeń. - Naprawdę?
- Nie jestem wcale pewna, czy powodem tego jest chęć znalezienia bogatej, dobrze urodzonej żony. 
Ciotka wydawała się zaskoczona. - Dlaczego? Związanie się z jakąś dobrą rodziną wydaje mi się 
logiczne w przypadku tak ambitnego dżentelmena. - Nie ulega wątpliwości, że pan Hunt jest 
ambitny, ale wątpię, czyjego celem jest zawarcie dobrego małżeństwa. Cos mi mówi, że gdyby 
naprawdę miał taki cel, już dawno by go zrealizował. - Słuszne spostrzeżenie. - Gdyby tak było, na 
pewno słyszałybyśmy o zaręczynach, krążyłyby na ten temat plotki, znałybyśmy nazwisko 
wybranej przez niego damy. - To prawda. - Bemice zamyśliła się. - Rzeczywiście, nie padło dotąd 
żadne nazwisko. Co o tym myślisz?
- Trudno mi cokolwiek powiedzieć, gdyż mamy do czynienia z mistrzem Vanza. Madeline zaczęła 
niespokojnym krokiem przemierzać bibliotekę. - Coś się kryje w tym człowieku. - Coś, co cię 
intryguje?
- Tak. - Madeline szukała właściwych słów, by wyrazić to, co podpowiadała jej intuicja. - Z 
pewnością nie jest typowym dżentelmenem. Jest w nim coś, czego nie mają przeciętni ludzie z 
wyższych sfer. Jest sokołem pośród wróbli. - Dojrzały, ale nadal młodzieńczy sokół pośród wróbli. 
-  Błysk rozbawienia ożywił oczy Bemice. - Cóż za interesujące ! porównanie. Takie poetyckie, a 
może i metafizyczne w swojej wymowie.
- Czyżby takie scharakteryzowanie pana Hunta wydawało ci się zabawne?
- Moja droga, słysząc „je, poczułam się znacznie spokojniejsza. Madeline zatrzymała się raptownie. 
- Co przez to rozumiesz?
- Po twoich doświadczeniach z Renwickiem Deveridge’em zaczęłam się obawiać, że nigdy nie 
wróci ci zainteresowanie osobnikami rodzaju męskiego. Teraz widzę, że nie miałam powodów do 
niepokoju. Zaskoczona Madeline zamilkła. Kiedy wreszcie przyszła do siebie, nadal nie potrafiła 
powiedzieć niczego sensownego. - Ciociu Bemice! Doprawdy...
- .- . - Od roku nie utrzymujesz kontaktów ze światem. Po tym, co przeszłaś, jest to w pełni 
zrozumiałe. Byłoby jednak prawdziwą tragedią, gdybyś nigdy nie odzyskała naturalnej kobiecej 
wrażliwości. W tej sytuacji twoje wyraźne zainteresowanie panem Huntem uważam za dobry znak. 
- Na litość boską, ciociu, ja nie jestem nim zainteresowana. A w każdym razie nie w tym sensie, o 
jakim myślisz. Wiem jednak, że teraz, kiedy dowiedział się o notatniku ojca, byłoby bardzo trudno 
się go pozbyć. Wobec tego powinnyśmy go wykorzystać, jeśli rozumiesz, co przez to chciałam 
powiedzieć. ~ Mogłaś po prostu dać mu ten notatnik - stwierdziła cierpko Bemice. ~ Chyba nie 
przypuszczasz, że o tym nie pomyślałam. Madeline zatrzymała się przed półką z książkami. - Ale? 
~ Ale potrzebujemy jego pomocy. Dlaczego nie wykorzystać Jego umiejętności? Dwie pieczenie na 
jednym ogniu - powiedziała i pomyślała, że chyba zbyt często posługuje się przysłowiami.
- To prawda. Dlaczego by nie?
- Bemice zamyśliła się na moment. - Nie mamy zbyt wielkiego wyboru. - Owszem, nie mamy. - 
Madeline spojrzała na dzwoneczki przy oknach. - Podejrzewam, że jeśli nie damy panu Huntowi tej 
księgi w zamian za jego usługi, to on złoży nam którejś nocy wizytę i sam ją sobie weźmie. 
Następnego ranka Madeline odłożyła pióro służące jej do robienia notatek i zamknęła cienką, 
oprawioną w skórę książeczkę, której nie potrafiła rozszyfrować. Tak, rozszyfrować to właściwe 
słowo. Książeczka, bardzo stara i zniszczona, zawierała rękopis, będący zawiłym splotem 
najwyraźniej pozbawionych sensu zdań, na ile potrafiła się zorientować, napisanych dziwną 
mieszaniną greki, egipskich hieroglifów i dawnego, martwego już języka Vanzagara. Została jej 
dostarczona po długiej i pełnej przygód podróży z Hiszpanii i zaintrygowała ją, więc natychmiast 
przystąpiła do pracy nad nią. Jak dotąd rezultaty nie były impomujące. Z greką radziła sobie nieźle, 

background image

ale przetłumaczone słowa nie układały się w sensowny tekst. Najwięcej kłopotów sprawiały jej 
hieroglify. Co prawda Thomas Joung opracował podobno, opierając się na tekście wyrytym na 
kamieniu z Rosetty, interesującą teorię dotyczącą egipskiego pisma, ale nie opublikował jeszcze 
wyników swoich badań. Jeśli chodzi o starożytny język Vanzagara, zdawała sobie sprawę, że może 
się zaliczyć do tego nielicznego grona specjalistów, którzy mają szansę przetłumaczyć napisany w 
tym języku tekst. Poza jej rodziną wiedziało o tym niewiele osób. Studiowanie filozofii i języka 
Vanza uważano za domenę dżentelmenów. Kobiet nie przyjmowano do Towarzystwa i związana z 
tym wiedza była dla nich niedostępna. Nawet gdyby członkowie Towarzystwa Wanzagarian 
wiedzieli o tym, że Winton Reed całą swą wiedzę próbował przekazać córce, i tak nie uwierzyliby, 
że kobieta zdolna jest zrozumieć całą złożoność języka starych ksiąg. Madeline pracowała nad tą 
książeczką w wolnych chwilach już od paru dni. Trudne i wymagające wiele wysiłku zadanie 
traktowała jako sposób na oderwanie się od bieżących kłopotów, ale tego ranka praca nie 
przyniosła spodziewanych efektów. Raz po raz zerkała na zegar i z irytacją uświadomiła sobie, że 
liczy minuty i godziny, które upłynęły od momentu, gdy wysłała list do Artemisa Hunta, ale nie 
potrafiła się  powstrzymać. - Jest już! - dobiegł z dołu radosny głos ciotki.
- Co, u licha?! - Madeline spojrzała na zamknięte drzwi   biblioteki. ; Usłyszała odgłos kroków, 
potem drzwi otworzyły się i Bemice  triumfalnie wkroczyła do pokoju, wymachując trzymanąw 
dłoni  białą kartką. - Och, jakie to ekscytujące! - zawołała. - Co to jest? - zapytała Madeline, 
patrząc na kartkę. - Oczywiście odpowiedź pana Hunta na twój list. Madeline odetchnęła z ulgą. 
Wstała i podeszła do ciotki. - Pokaż mi ją. Bemice gestem magika wyciągającego królika z 
kapelusza wręczyła bratanicy kartkę. Ta rozłożyła ją i szybko przeczytała widniejący na niej tekst. 
W pierwszej chwili pomyślała, że coś źle zrozumiała, więc przeczytała list jeszcze raz. Nadal 
wydawał się jej bezsensowny. Odłożyła go na biurko i spojrzała na ciotkę. - O co chodzi, moja 
droga?
- zapytała Bemice. - Wysłałam do pana Hunta list informujący go, że chciałabym omówić z nim 
szczegóły ewentualnej umowy, a on przysłał mi to...
- . - Co takiego? - Bemice założyła na nos okulary, wzięła list i przeczytała go głośno: - Będę 
wielce zaszczycony, jeśli pozwoli mi Pani towarzyszyć sobie na balu maskowym, który odbędzie 
się w najbliższy czwartek na terenie Pawilonów Marzeń. Ależ, kochanie, to jest zaproszenie. - 
Spojrzała na bratanicę rozradowanym wzrokiem. - Przecież widzę. - Madeline wyrwała list z ręki 
ciotki i jeszcze raz spojrzała na tekst napisany śmiałym męskim pismem. - O co mu, u licha, 
chodzi?
- Doprawdy, Madeline, jesteś zbyt podejrzliwa jak na kobietę w twoim wieku. Cóż w tym 
dziwnego, że szanowany dżentelmen zaprasza cię na bal?
- To nie jest żaden szanowany dżentelmen, to jest Artemis Hunt. Mam wszelkie podstawy, żeby 
być nieufna. - Stajesz się nieco przewrażliwiona, moja droga. - Bemice zmarszczyła czoło. - 
Czyżbyś znów miała kłopoty ze snem ? Nie zapomniałaś zażyć mojego eliksiru?
- Ależ wypiłam go. Jest bardzo skuteczny. Nie widziała powodu, by wyznać ciotce prawdę. Tak jak 
każdej nocy wylała eliksir do nocnika, gdyż nie miała odwagi go wypić. Niczego nie bała się tak 
jak zasypiania. Sny stawały się coraz koszmarniejsze. - Jeśli to nie brak snu tak osłabia ci nerwy, to 
może jest;  jakaś inna przyczyna - powiedziała zatroskana Bemice.   - Moja reakcja na zaproszenie 
pana Hunta nie wynika z osłabionych nerwów. To sprawa zdrowego rozsądku. Pomyśl tylko: 
informuję tego człowieka, że chcę go zaangażować za specjalną opłatą, a on przysyła mi w 
odpowiedzi zaproszenie na bal maskowy. Cóż to za odpowiedź?
- Bardzo interesująca, jeśli chcesz znać moje zdanie. Tym bardziej że przysłał ją dojrzały, ale nadal 
młodzieńczy dżentelmen.   - Nie. - Madeline spojrzała na nią groźnie. - Obawiam się że jest to 
odpowiedź w stylu Vanza. On celowo chce mnie wprawić w zakłopotanie. Musimy się tylko 
zastanowić  dlaczego.
- Widzę tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać, moja   droga. Jaki? Musisz przyjąć 
zaproszenie. Czy ty oszalałaś?

background image

- Madeline spojrzała na ciotkę. - Iść  na bal maskowy z Huntem? Co za niedorzeczny pomysł?
- Masz do czynienia z mistrzem Vanza - powiedziała Bemice. patrząc na nią wymownie. - Musisz 
postępować z nim mądrze i rozsądnie. Nie bój się. Mam do twoich zdolności bezgraniczne 
zaufanie. Poradzisz sobie. - Hmm. - Zresztą pójście na taki bal dobrze ci zrobi - dodała ciotka. - 
Potrzebna ci odrobina rozrywki. Powoli stajesz się równie ekscentryczna i skryta jak ci dżentelmeni 
z Towarzystwa Wanzagarian.

Widzę, że Glenthorpe przebrał miarę wcześniej niż zwykle. - Lord Belstead obrzucił niechętnym 
spojrzeniem mężczyznę siedzącego niedbale w fotelu ustawionym przed kominkiem. - Jeszcze nie 
ma dziesiątej, a on jest już kompletnie zamroczony. - Może powinniśmy mu zaproponować 
partyjkę - powiedział Sledmere, nie odrywając wzroku od kart. - Glenthorpe jest durniem, 
zwłaszcza kiedy za wiele wypije. Można by dzisiaj wygrać od niego sporą sumkę. - To zbyt łatwe - 
odezwał się Artemis. - Cóż to za przyjemność grać z pijanym głupcem?
- Nie mówiłem o przyjemności - sprostował Sledmere. Rozważałem tylko możliwe zyski. Artemis 
położył karty na stoliku. - Jeśli o tym mowa, to ja właśnie swoje powiększyłem. - Wygląda na to, 
że moim kosztem - mruknął Belstead. patrząc na leżące na stoliku karty. - Ma pan piekielne 
szczęście. sir. Artemis popatrzył w stronę Glenthorpe’a, który odstawił szklankę i z trudem 
podniósł się z fotela. - Myślę, że dzisiejszego wieczoru nie powinienem tego szczęścia wystawiać 
na dalsze próby. Wybaczcie mi, panowie, ale nie chcę się spóźnić na spotkanie. Belstead 
zachichotał. - Kim jest ta szczęśliwa dama, Hunt?
- Jej imię wyleciało mi jakoś z pamięci - odparł Artemis, wstając. - Nie wątpię, że przypomnę je 
sobie w odpowiednim momencie. Dobranoc, panowie. Sledmere roześmiał się. - Uważaj, żebyś 
sobie przypomniał właściwe imię. Z jakichś powodów kobiety czują się obrażone, jeśli ktoś przez 
pomyłkę, zwracając się do nich, użyje innego imienia. - Dziękuję ci za cenną radę - odparł Artemis, 
potem wyszedł do holu, gdzie odebrał od portiera płaszcz, kapelusz i rękawiczki. Glenthorpe, 
chwiejąc się lekko, stał przy wyjściu. - Widzę, że już pan wychodzi, Hunt. - Tak. - Może 
moglibyśmy odjechać razem?
- Glenthorpe wyjrzał przez okno. - Trudno znaleźć dorożkę w taką noc. Mgła jest tak gęsta, że 
można by ją kroić nożem. - Proszę bardzo. - Artemis narzucił na siebie płaszcz i wyszedł na 
zewnątrz. - Wspaniale. - Wyraz ulgi na twarzy Glenthorpe’a był niemal komiczny. Szybko wyszedł 
za Artemisem na zasnutą mgłą ulicę. - Bezpieczniej jest poruszać się we dwóch. W taką noc można 
się natknąć na bandytów i złodziei. Tak mówią. Artemis zatrzymał dorożkę. Gdy Glenthorpe 
niezdarnie wgramolił się do niej i usiadł, zajął drugie miejsce i zamknął drzwi.
- Takiej mgły na początku lata nigdy nie widziałem mruknął Glenthorpe. Dorożka ruszyła. Artemis 
uważnie patrzył na towarzyszącego mu mężczyznę, który wyglądał na ulicę. Wydał mu się dziwnie 
niespokojny. W jego oczach widać było napięcie. - To oczywiście nie moja sprawa - Artemis 
rozparł się wygodnie na siedzeniu - ale zauważyłem, że jest pan dzisiaj trochę nieswój. Jakieś 
zmartwienie?  Glenthorpe zaciągnął zasłonkę w oknie i odwrócił się w stronę Artemisa. - Nigdy nie 
miał pan wrażenia, że jest pan śledzony, sir?
- śledzi mnie ktoś?
- Mnie, nie pana. - Glenthorpe wcisnął się głębiej w ciemny kąt dorożki. - Ostatnio mam dziwne 
uczucie, że ktoś za mną chodzi. Odwracam się wtedy, ale nikogo nie zauważam. Bardzo to 
denerwujące. - Dlaczego miałby pana ktoś śledzić?
- Skąd, u diabła, mam to wiedzieć?! - powiedział zbyt głośno i zbyt gwałtownie Glenthorpe. Sam 
przestraszył się brzmienia swojego głosu i dokończył znacznie ciszej: - Ale ktoś to robi. 
Wyczuwam go. - A jak pan sądzi, kto to może być?
- zapytał obojętnym tonem Artemis. - Nie uwierzy pan, ale myślę, że jest to... - . - Glenthorpe 
przerwał.
- Kto?
- Trudno to wyjaśnić. - Glenthorpe kurczowo zacisnął dłonie na poduszce siedzenia. - To ma 

background image

związek z czymś, co zdarzyło się parę lat temu. Coś, co dotyczyło pewnej młodej kobiety.
- Ach, tak. - Wie pan, ona była aktorką. Nikim ważnym. - Glenthorpe nerwowo przełknął ślinę - 
Och, to było okropne. Nigdy nie przypuszczałem, że do tego dojdzie. Tamtych to bawiło, sądzili, 
że ona tylko się z nami drażni, prowadzi jakąś grę, ale ona potraktowała to poważnie, rozumie pan. 
- Co się stało?
- zapytał spokojnie Artemis. - Zawieźliśmy ją w pewne odludne miejsce. - Glenthorpe potarł nos 
grzbietem dłoni. - Myśleliśmy, że będzie dobra zabawa, ale ona... - . ona się broniła. Uciekła. To 
nie nasza wina, że... - . Mniejsza z tym. Chodziło o to, że nie miałem nic wspólnego z tym, co się 
stało. Tamci tak, ale kiedy przyszła moja kolej, nie mogłem... - . jeśli rozumie pan, co mam na 
myśli. Może zbyt dużo wypiłem, a może ten jej wzrok, kiedy na mnie patrzyła.
- .- . - Jak patrzyła?
- Jak gdyby była czarownicą, która rzuca klątwę. Powiedziała, że wszyscy za to zapłacimy. To 
nonsens, oczywiście. Ale zrozumiałem, że oni się mylili. Ta dziewczyna nie żartowała. Ona nie 
chciała żadnego z nas i ja... . - . ja po prostu... po prostu nie mogłem. - Ale był pan tam, owej nocy.
- Tak, ale tylko dlatego, że mnie tam zaciągnęli. Wie pan, że nie lubię takich rzeczy. Nie jestem... 
Jak by to powiedzieć... nie mam takich skłonności jak inni mężczyźni. - Glenthorpe znów nerwowo 
zacisnął dłonie. - Tak czy inaczej wycofałem się. Tamci śmiali się ze mnie, ale nie przejmowałem 
się tym. Chciałem odejść. Dziewczyna uwolniła się. Wybiegła w noc. Potem był wypadek. Spadła 
ze skały. - A co pan zrobił?
- Ja? - Glenthorpe sprawiał wrażenie przerażonego. - Dlaczego.
- .- .- ? Nic. W ogóle nic. Właśnie to próbuję wyjaśnić. On nie ma żadnego powodu, żeby mnie 
prześladować. Nie dotknąłem jej nawet. - Kto pana prześladuje?
- Ona powiedziała... Glenthorpe zwilżył językiem wargi i znów potarł dłonią nos. - Ona 
powiedziała, że jej kochanek zniszczy nas za to, co zrobiliśmy. Ale minęło pięć lat. Pięć długich 
lat. Myślałem, że to wszystko dawno minęło, zostało zapomniane. - A teraz nie jest pan już tego 
pewny. Glenthorpe zawahał się, a potem sięgnął do kieszeni i wyjął z niej niewielki grawerowany 
wisiorek do dewizki. - Przysłano mi to przed paroma miesiącami. Ktoś to zostawił przy wejściu do 
domu. Artemis spojrzał na złoty wisiorek z wygrawerowanym ogierem stającym dęba. - Co to ma 
znaczyć?
- Myślę, że on mi to przysłał. Ten, który ma ją pomścić. - Dlaczego przysyłałby coś takiego? 
Glenthorpe potarł nos. - Mam wrażenie, jak gdyby się ze mną drażnił. Jak kot z myszą, rozumie 
pan. Ale to nie jest w porządku. - Czyżby?
- Przecież z nas trzech tylko ja jej nie skrzywdziłem. Tylko ja jej nie dotknąłem. - Ale był pan z 
nimi tamtej nocy, prawda?
- Tak, ale.
- .- . - Dość tych wyjaśnień, Glenthorpe. Nie interesują mnie. Może przydadzą się temu, który, jak 
się wydaje, pana śledzi.  Artemis stuknął w dach dorożki, by zwrócić uwagę woźnicy.  Proszę 
wybaczyć, lecz zostawię pana samego. Wolałbym resztę drogi przebyć bez towarzystwa. - Ale 
bandyci.
- .- . - Każdy ma prawo wyboru towarzystwa. Dorożka zatrzymała się. Artemis wysiadł i zamknął 
za sobą drzwi. Nie oglądając się, szybko ruszył i zniknął w kłębiącej się mgle.

Zdawał sobie sprawę, że tej nocy złamał wszystkie reguły, jakimi się kierował. Zasady, które sobie 
narzucił w ostatnich latach, były nieliczne, ale sztywne i niepodważalne. Sprzedawał marzenia, lecz 
nigdy nie popełnił błędu, by w nie wierzyć. Zarabiał na handlu złudzeniami, ale sam zawsze 
odróżniał fantazję od rzeczywistości. Przekonywał się, że te kilka walców z Niebezpieczną Wdową 
to tylko element strategii, sprytny sposób, by zwabić ją w sidła. Ta dama zbyt wiele o nim 
wiedziała. Zdawał sobie sprawę, że musi uzyskać nad nią przewagę, zgodnie ze starą 
vanzagariańską zasadą wyrażoną w przysłowiu: „Niebezpiecznego człowieka należy poznać, zanim 
zyska się nad nim przewagę”. Madeline rzuciła mu zniecierpliwione spojrzenie poprzez otwory w 

background image

ozdobionej piórami masce. - Najwyższy czas, żeby przejść do interesów, sir - powiedziała. Tylko 
tyle po uwodzicielskim walcu.
- Miałem nadzieję, że zanim do nich przystąpimy, pozwoli sobie pani na odrobinę przyjemności. - 
Przyciągnął ją mocniej do siebie i zmusił do wykonania kolejnego obrotu na zatłoczonym 
parkiecie. - Nie wiem, jaką prowadzi pan grę, panie Hunt, ale ja nie przyszłam tu po to, żeby 
tańczyć i się bawić. - Muszę pani powiedzieć, Madeline, że nie potwierdza się pani reputacja 
uwodzicielskiej kobiety, zdolnej zwabić każdego mężczyznę w swoje sidła. Przyznaję, że jestem 
nieco rozczarowany. - Czuję się załamana, słysząc, że nie okazałam się dla pana dostatecznie 
atrakcyjna, ale nie jestem zaskoczona tym. że dostrzega pan moje niepowodzenie pod tym 
względem. Właśnie wczoraj moja ciocia powiedziała mi, że staję się samotnicą i dziwaczką jak 
wielu członków Towarzystwa Yanzagarian. - Proszę się tym nie przejmować. Wydaje mi się, że od 
niedawna zacząłem gustować w żyjących w odosobnieniu ekscentrycznych kobietach. Zanim 
zdumiona Madeline zdążyła wyrazić swoje, słuszne zresztą, oburzenie jakąś ciętą uwagą, pociągnął 
ją do następnej figury walca. Fałdy jej czarnego domina powiewały szeroko. Artemis był 
zdecydowany co najmniej część tego wieczoru przetańczyć z tą kobietą. Wyczuwał, że dobrze się 
czuje w jego ramionach. Jej zapach działał na niego mocniej niż egzotyczne pachnidła. Beztroski 
nastrój nie opuszczał go od dnia wizyty w jej bibliotece. Nie bacząc na ryzyko, postanowił mu 
dzisiaj ulec. Okrążyli w połowie salę, zanim Madeline przyszła do siebie. - Dlaczego, na Boga, 
upiera się pan przy tych śmiesznych sztuczkach z walcem?
- zapytała. - To nie są żadne sztuczki. Po prostu tańczymy, jeśli pani   tego dotąd nie zauważyła. W 
przeciwieństwie do wielu rozrywek oferowanych w Pawilonach, w naszym tańcu nie ma ni z iluzji. 
Zobaczy pani, jak oboje będziemy po nim zmęczeni. 
- Pan dobrze wie, co mam na myśli, sir. - Sprzedaję marzenia i złudzenia - powiedział z 
uśmiechem. - Pani jest moją klientką. Jak każdy doświadczony handlarz chcę pani przedstawić 
próbkę moich towarów, zanim przejdziemy do szczegółów umowy. Nie czekając na odpowiedź, 
zmusił partnerkę do kontynuowania walca. Pomyślał, że po tak żywym tańcu zabraknie jej sił, by 
rozmawiać o interesach. Chociaż przez chwilę. Wiedział oczywiście, że w końcu muszą się 
porozumieć. Chciał przed tym, żeby rozmowa odbyła się tutaj, na jego terenie, a nie w miejscu 
wybranym przez nią. Takie szczegóły mają duże znaczenie. Kiedy prowadzi się interesy z damą, o 
której mówisz że zamordowała męża, należy z góry ustawić się w mocnej pozycji. Wirując z 
Madeline na parkiecie, nie zapomniał o tym, by okiem gospodarza obserwować otoczenie. Z 
satysfakcją zauważył, że wszystkie sale i gabinety w Złotym Pawilonie są zapełnione. Bal 
maskowy, wydawany w każdy czwartek w letnich miesiącach, należał do najbardziej popularnych 
atrakcji w jego ogrodach. Był dostępny dla każdego, kto mógł sobie pozwolić na bilet wstępu. 
Jedynym warunkiem było posiadanie maski. Zbyt demokratyczny charakter niektórych 
oferowanych tu rozrywek raził pewnych ludzi, ale bal maskowy uważany był przez bardziej 
tolerancyjnych dżentelmenów z wytwornych’ sfer za zabawny. Lekki posmak skandalu otaczający 
ogrody był wyraźnie pociągający. W każdy czwartek na tanecznym parkiecie spotykali się dandysi, 
oficerowie, kupcy, młodzi rozpustnicy i prowincjonalni dżentelmeni z aktorkami, damami i całą 
gromadą różnego rodzaju łobuzów. Tańczyli w salach ozdobionych imitacjami zabytków 
starożytnego Egiptu i Rzymu. Przyćmione światło odbijało się od rzeźbionych kolumn, obelisków i 
posągów. W jednym rogu obszernej sali zbudowano uproszczoną wersję egipskiej świątyni, 
uzupełnioną miniaturą sfinksa. W przeciwległym rogu widniała rzymska fontanna, otoczona 
kolumnami, których kapitele leżały w płytkiej sadzawce. Tu i ówdzie ustawione były imitacje 
mumii, potężne trony i mnóstwo malowanych urn W zacisznych ciemnych alkowach stały 
kamienne ławy, na których mogły usiąść dwie osoby. Kiedy przed trzema laty Artemis nabył 
upadające ogrody, miał już gotową wizję tego, co chce stworzyć. Henry Leggett zadbał o ścisłe 
przestrzeganie jego zaleceń. To on pertraktował z architektami i dekoratorami. Wkrótce rozległy 
teren nabrał egzotycznego, okazałego, a zarazem tajemniczego charakteru. Nikt nie potrafi tak 
docenić powabu marzeń jak człowiek, który nigdy nie oddaje się marzeniom. Muzyka ucichła, 

background image

tańczące pary znieruchomiały. Fałdy czarnego domina Madeline zastygły w bezruchu. Jej oczy 
patrzyły na niego wyzywająco poprzez otwory w masce. - Czy teraz, kiedy już dostatecznie się pan 
ubawił, żartując sobie ze mnie, możemy przystąpić do interesów, sir?  Ach, tak. Wiedział przecież, 
że nie mogą przetańczyć całej nocy. - Oczywiście, pani Deveridge, możemy porozmawiać o 
interesach, ale nie tutaj. Takie nieeleganckie sprawy omawia się w odosobnieniu. - Dlaczego 
nieeleganckie, sir?
- W oczach ludzi z wyższych sfer nie ma nic bardziej prostackiego niż interesy. Wziął ją pod rękę i 
przez szerokie drzwi wyprowadził na  oświetlony lampionami teren Pawilonów Marzeń. Ciepła 
letnia  noc przyciągnęła tłumy żądne nieco skandalicznych przygód i rozrywek oferowanych w 
ogrodach. Starannie zaprojektowane oświetlenie potęgowało wrażenia jakich dostarczały imitacje 
łuków triumfalnych, rzeźb, przed stawiających mityczne sceny, i antycznych ruin, rozstawionych 
wzdłuż krętych, obsadzonych drzewami ścieżek. Wysoko, nad ich głowami, akrobata spacerował 
po rozciągniętej linie; na dole grupa elegantów obserwowała sztuczki magika ubranego w 
orientalny płaszcz. Wszędzie spacerowali ludzie zajadając paszteciki sprzedawane w pobliskim 
barze. Mężczyźni i kobiety flirtowali w cienistych ogrodowych altanach, potem znikali w ciemnych 
alejkach. Towarzyszyły temu wszystkiemu muzyka śmiechy, nagłe wybuchy aplauzu. Madeline 
spojrzała na grupkę hałaśliwych młodych ludzi  tłoczących się przy wejściu do jaskini. - Ta jaskinia 
sprawia wrażenie prawdziwej. - O to właśnie chodzi, pani Deveridge. Przycisnął mocniej jej ramię 
i poprowadził w odległy kraniec ogrodu. Panowały tu prawie całkowite ciemności. Mineli wejście 
do Kryształowego Pawilonu, gdzie widzowie mieli okazję obejrzeć poruszane mechanizmami 
figurki żołnierzy  walczących na polu bitwy. Z sąsiedniego pawilonu dobiegały głośnie okrzyki 
zadowolenia. Madeline odwróciła się, by spojrzeć na oświetlone wejście. - Jakie przedstawienie 
odbywa się tutaj?
- zapytała. - To jest Srebrny Pawilon. Wynająłem mesmerystę, żeby dał kilka pokazów. - Ach, tak, 
oczywiście. To właśnie na ten pokaz wybrały się Nellie i Alice tamtego wieczoru. - Spojrzała na 
niego pytająco. - Czy wierzy pan w mesmeryzm, sir? Artemis słuchał przez chwilę 
entuzjastycznych odgłosów dobiegających z pawilonu. - Wierzę informacjom o liczbie 
sprzedanych biletów. Mesmerysta spisuje się całkiem dobrze. Po jego ironicznej odpowiedzi na 
twarzy Madeline pojawił się wyraz pewnego napięcia. - W teoriach Vanza są pewne elementy, 
które można by określić terminem mesmeryzm. - Nie będę się z panią spierał. Umysł jest dla nas 
nadal czymś nieznanym. Ta tajemnica leży u podstaw filozofii Vanza. Wysypana żwirem alejka 
prowadziła do ciemniejszej części ogrodu. Spotykali coraz mniej przechodniów. - Dokąd idziemy?
- zapytała zaniepokojona Madeline. - Do tej części ogrodu, która nie jest jeszcze udostępniona 
publiczności. Tam będziemy sami. Przy okazji pokażę pani najnowszą atrakcję. - Cóż to takiego?
- Nawiedzany Dwór. - Nawiedzany?
- Chyba nie boi się pani duchów - powiedział zaskoczony tonem jej głosu. - Nie uwierzyłbym w to. 
Nie odpowiedziała, ale czuła jakieś wewnętrzne napięcie. Duchy?  Kiedy doszli do żywopłotu 
zamykającego tę część ogrodów, Artemis zdjął maskę. - Tutaj nie musi pani obawiać się, że ktoś 
nas zobaczy. Ten teren jest zamknięty dla publiczności. Zawahała się, a potem i ona zdjęła maskę. 
Jej czarne włosy lśniły w blasku księżyca. - Nawiedzany Dwór jest jeszcze w budowie. - Artemis 
otworzył bramę i podniósł niezapaloną latarnię postawioną  obok niej. Otwarcie jest w przyszłym 
miesiącu. Przypuszczali’.
- , że spodoba się młodym ludziom i flirtującym parom. Madeline milczała, gdy jej towarzysz 
zapalał latarnię i prowadził ją ścieżką pomiędzy wysokimi żywopłotami. Minęli drzwi budynku i 
stanęli przed kamienną bramą. - To nowy labirynt - wyjaśnił Artemis, omijając bramę. Będzie 
otwarty razem z Dworem. Sam go zaprojektowałem. wykorzystując wzory Vanza. Myślę, że 
przysporzy nieco kłopotów moim klientom. - Nie wątpię. Ojciec zawsze twierdził, że labirynty 
Vanza są wyjątkowo zawiłe. Uśmiechnął się, słysząc ton dezaprobaty w jej głosie. - Nie lubi pani 
labiryntów?
- Gdy byłam mała, zachwycały mnie. Później zbyt mocno kojarzyły mi się z praktykami 

background image

vanzagarian. - Przestały więc panią bawić. Rzuciła mu enigmatyczne spojrzenie, ale nie 
odpowiedziała. Minęli następny róg budynku. Gotycka fasada Nawiedzanego Dworu majaczyła w 
świetle księżyca. Ciemne, wąskie okna budziły niepokój. Madeline przez dłuższą chwilę 
przyglądała się imponującej budowli. - Wygląda dokładnie tak jak zamek w jednej z powieści 
grozy pani York. Przysięgam, że dwa razy pomyślałabym, zanim weszłabym do wnętrza. - Traktuję 
to jako komplement. Spojrzała na niego zaskoczona, po chwili uśmiechnęła się. - Założę się, że i w 
projektowaniu tego budynku brał pan udział, podobnie jak w przypadku labiryntu. - Tak. Myślę, że 
to miejsce wywoła dreszcz emocji u moich najbardziej żądnych przygód gości. - Pawilony Marzeń 
są dla pana czymś więcej niż tylko źródłem dochodów, prawda?   - Przyznam się pani do czegoś, o 
czym nie mówiłem nikomu, pani Deveridge - odezwał się Artemis po chwili zastanowienia, nadal 
przyglądając się budynkowi. - Kupiłem te ogrody, bo wierzyłem, że są dobrą lokatą kapitału. 
Zamierzałem zbudować tu domy i sklepy. Zapewne zrobiłbym to w końcu, ale odkryłem, że 
bardziej odpowiada mi planowanie i projektowanie różnych atrakcji. Sprzedawanie marzeń to 
zresztą lukratywne zajęcie. - Rozumiem. Czy zamierza pan nadal je prowadzić, kiedy znajdzie pan 
sobie odpowiednią żonę?
- Nie podjąłem jeszcze decyzji. - Oparł nogę na niskim kamiennym murku, ograniczającym ścieżkę 
prowadzącą do Dworu. - Już drugi raz pyta mnie pani o zamiary związane z ożenkiem. Wyraźnie 
leży pani na sercu, żebym był szczery w stosunku do swej przyszłej żony. - Gorąco polecam 
szczerość. - A co zrobić, jeśli będzie miała zastrzeżenia do mojego sposobu zarobkowania? 
Madeline stała z rękami założonymi do tyłu. Wydawała się zafascynowana tym gotyckim 
pawilonem. - Radzę, by był pan szczery, sir, i to od początku. - Nawet jeśli będzie się z tym wiązać 
ryzyko, że ją utracę?
- Z doświadczenia wiem, że obłuda nie jest dobrą podstawą małżeństwa. - Mam przez to rozumieć, 
że pani związek był oparty na tego rodzaju fundamencie?
- Mój mąż okłamywał mnie od pierwszego dnia, kiedy go spotkałam. Lodowaty ton, jakim to 
powiedziała, zmroził go na moment. - W czym panią okłamał?
- We wszystkim. Okłamywał mojego ojca i oszukiwał mnie. Zbyt późno zorientowałam się, że nie 
mogę wierzyć żadnemu jego słowu. Do tej pory usiłuję oddzielić fakty od zmyśleń. - Niemiła 
sytuacja. - Gorsza, niż pan sobie wyobraża - powiedziała szeptem. Położył dłoń na jej ramieniu. - 
Zanim przystąpimy do interesów, pani Deveridge, proponuję przyjęcie pewnego układu. - Słucham 
pana. - Obiecajmy sobie, że w trakcie naszej współpracy nie będziemy się wzajemnie okłamywać. 
Mogą być sprawy, o których nie chcemy rozmawiać. Oboje możemy mieć własne tajemnice, każdy 
ma prawo do prywatności. Ale nie będziemy kłamać, dobrze? - Łatwo zawrzeć taki pakt, sir, ale jak 
można mieć pewność że druga strona nie kłamie?   - Znakomite pytanie, pani Deveridge. Nie znam 
na nie odpowiedzi. Powiem tylko tyle: to sprawa zaufania. - Mówią o mnie, że jestem szalona, i 
podejrzewają mnie o morderstwo. Jest pan pewny, że może zaufać takiej osobie?
- Wszyscy mamy jakieś słabostki. Każdemu można coś zarzucić, nieprawdaż?
- Wzruszył ramionami. - Jeśli dojdzie do umowy, pani też będzie musiała przymknąć oczy na 
pewne fakty związane ze mną. Na moją przynależność do vanzagarian i ten fatalny sposób 
zarobkowania. Spojrzała na niego, a potem parsknęła śmiechem. - Doskonale, sir. Ma pan moje 
słowo, cokolwiek jest ono warte. Nie będę pana okłamywać. - Ja też nie będę tego robił. - 
Interesująca umowa, prawda? Pakt szczerości pomiędzy kobietą posądzaną o zamordowanie męża 
a mężczyzną, który ukrywa przed światem prawdę o sobie. - Jestem nią usatysfakcjonowany. A 
teraz, kiedy zawarliśmy wstępną umowę, może dowiem się, czego pani ode mnie oczekuje, pani 
Deveridge. - Proszę się nie niepokoić, sir. Nie chcę od pana niczego więcej ponad to, czego 
rozsądny człowiek może się spodziewać po szalonej kobiecie. Chcę, żeby mi pan pomógł w 
odnalezieniu ducha - dokończyła, cały czas patrząc na fasadę budynku. Artemis potrzebował 
dłuższej chwili, zanim dotarło do niego  znaczenie tych słów. ‘ - Nie mogę sobie wyobrazić, żeby 
dama o pani intelekcie i wykształceniu wierzyła w zjawy. - A ja jestem bliska uwierzenia w to 
szczególne zjawisko powiedziała przez zaciśnięte zęby. - Czy ten duch jakoś się nazywa?

background image

- O, tak - odparła. - Renwick Deveridge. Może w tych plotkach było coś z prawdy? Może ona 
naprawdę była szalona? Artemis uświadomił sobie nagle, że powietrze jest chłodne. Mgła unosząca 
się znad Tamizy otulała ogrody. - Czy pani naprawdę wierzy, że pani zmarły małżonek wrócił zza 
grobu, żeby panią dręczyć?
- zapytał ostrożnie. - Na krótko przed śmiercią w pożarze mój mąż przysiągł, że wymorduje całą 
moją rodzinę. - Wielki Boże!  - Udało mu się zamordować mojego ojca. - Winton Reed zmarł 
podobno na atak serca. - Artemis przyglądał się jej uważnie. - To była trucizna, panie Hunt. Moja 
ciotka próbowała go ratować, ale ojciec był już starym człowiekiem. Miał słabe serce. Zmarł kilka 
godzin po pożarze. - Rozumiem - powiedział, starając się panować nad głosem. - Nie sądzę, aby 
miała pani jakiś dowód na potwierdzenie tego faktu. - Nie,żadnego. - Hmm. - Nie wierzy mi pan, 
prawda?
- Rozłożyła ręce. - Nie mam panu tego za złe. Ci, którzy uważają, że zamordowałam męża, 
niewątpliwie sądzą, iż poczucie winy musiało doprowadzić mnie do tego, że widuję duchy. - 
Widziała pani jego ducha?
- Nie. - Zawahała się. - Ale znam kogoś, kto widział. Szalona? A może sprytna morderczyni, 
próbująca wykorzystać mnie do jakiś mrocznych celów? zastanawiał się. Tak czy inaczej, ta 
rozmowa na pewno nie jest nudna. - Co to wszystko, zdaniem pani, znaczy?
- Wiem, że to brzmi niedorzecznie, ale ostatnio zaczynam wątpić w to, czy mój mąż naprawdę 
zginął w pożarze. - O ile wiem, jego zwłoki zostały znalezione na pogorzelisku. - Tak. Doktor go 
zidentyfikował, ale.
- .- . - A jeśli się pomylił? To chciała pani powiedzieć?
- Tak. Powiedziano, że zwłoki spłonęły, lecz zidentyfikowanie ich było możliwe. Niemniej mogła 
zajść pomyłka. Odwróciła się nagle twarzą do swego rozmówcy. Jej oczy lśniły w blasku latarni. - 
Tak czy inaczej, muszę poznać prawdę, i to szybko. Jeśli mój mąż żyje, mam powody 
przypuszczać, że wrócił po to, żeby się zemścić na mojej rodzinie. Muszę przedsięwziąć jakieś 
środki, żeby ocalić ciotkę i siebie. Patrzył na nią przez dłuższą chwilę. - A jeśli się okaże, że jest 
pani ofiarą wybujałej wyobraźni? spytał w końcu. - Co wtedy?
- Proszę mi udowodnić, że się mylę, wierząc w powrót Renwicka zza grobu. Proszę mi udowodnić, 
że jestem obłąkana. Obiecuję panu, sir, iż łatwo pogodzę się ze świadomością, że cierpię na 
nerwowe zaburzenia. - Uśmiechnęła się kwaśno. Bądź co bądź, będę mogła się leczyć. Moja ciotka 
jest biegła w sporządzaniu leków na takie dolegliwości. - A może powinna” pani zwrócić się do 
detektywów z Bon Street? Może któryś z nich będzie w stanie pani pomóc?
- Nawet gdybym przekonała jakiegoś detektywa, że nie jestem szalona, nie miałby szansy poradzić 
sobie z ekspertem w sztuce walki Vanza. - Deveridge był ekspertem?
- Tak. Nie był mistrzem, chociaż bardzo tego pragnął, ale wiem, że miał wielkie umiejętności. 
Muszę panu powiedzieć, sir, że po przejrzeniu notatek mojego ojca doszłam do wniosku, że poza 
panem istnieje tylko jedna osoba, której mogłabym się poradzić. Niestety, ten człowiek jest w tej 
chwili nieosiągalny. Z jakichś powodów zirytowała go informacją, że rozważała możliwość 
zaangażowania kogoś innego. - Kim jest ten człowiek, który mógłby sprostać pani wymaganiom?
- Pan Edison Stokes. - Przebywa w tej chwili poza Anglią mruknął Artemis. Ożenił się niedawno i 
o ile wiem, ogląda z małżonką rzymskie ruiny. - Tak. To ograniczyło mój wybór. - Zawsze jest mi 
miła świadomość, że znalazłem się na początku listy, choćby nawet za sprawą zbiegu okoliczności. 
Madeline spojrzała mu w oczy. - No dobrze, sir. Czy pomoże mi pan w moich dociekaniach w 
zamian za dziennik ojca?  Nie widział w jej oczach szaleństwa, jedynie zdecydowanie i odrobinę 
rozpaczy. Jeśli jej nie pomogę, pomyślał, to albo zdecyduje się działać samotnie, albo poprosi o 
pomoc któregoś  zdziwaczałych członków Towarzystwa Vanzagarian. Jeśli  jej obawy były 
uzasadnione, to każda z tych dróg mogła się okazać wielce ryzykowna, i Jeśli były uzasadnione. 
Miał wiele powodów, by nie wiązać się z tą kobietą, ale wolał o nich w tej chwili nie myśleć.   - 
Spróbuję się czegoś dowiedzieć - powiedział. Zauważył,  że chce zaprotestować, ale powstrzymał 
ją gestem ręki. - Jeżeli  potwierdzą się pani obawy, porozmawiamy ponownie. Więcej  nie mogę 

background image

obiecać.   Uśmiechnęła się do niego w taki sposób, że światło latarni  w porównaniu z tym 
uśmiechem wydało mu się całkiem blade.
- Dziękuję panu, sir. Zapewniam pana, że po zakończeniu współpracy przekażę panu dziennik ojca. 
- Tak. Będę go miał. W ten czy inny sposób, pomyślał. - Przypuszczam, że teraz zechce mi pan 
zadać parę pytań.   - Bardzo wiele pytań.  - Podejrzewam, że to, co powiem, zabrzmi dla pana co 
najmniej dziwnie.   - Nie wątpię, i  - Zapewniam pana, że mam dostateczne powody, by się 
niepokoić. - Prawdę mówiąc...
- Słucham?
- spojrzała na niego pytająco. - Skoro uzgodniliśmy, że będziemy wobec siebie szczerzy, powinna 
pani wiedzieć, że uważam panią za bardzo atrakcyjną kobietę.  Po dłuższej chwili Madeline 
odezwała się tonem pełnym rezygnacji. - Czyżby? To fatalne. - Nie wątpię, ale tak jest. - Miałam 
nadzieję, że unikniemy tego rodzaju komplikacji. - Ja też. - Tak czy inaczej, mogę chyba 
oczekiwać, że zachowa się pan rozsądniej „niż dżentelmeni podobnie zauroczeni. - Zauroczeni.. 
Tak, to właściwe słowo. - Z pewnością nie jest pan jedynym mężczyzną dotkniętym tym 
szczególnym zainteresowaniem moją osobą. - Niewątpliwie powinienem doznać ulgi, wiedząc, że 
nie jestem odosobniony. - Trudno to zrozumieć, ale tak już jest. W minionym roku otrzymałam 
sporo listów i bukietów od dżentelmenów, próbujących nawiązać ze mną romans. - Rozumiem. - 
Wydaje mi się to dziwne, ale ciocia Bemice tłumaczy to tym, że pewnych panów pociągają wdowy. 
Najwidoczniej przypuszczają, że dama w mojej sytuacji ma już jakieś obycie w świecie i 
mężczyzna nie musi kłopotać się jej. Hmm.
- .
- . Brakiem doświadczenia, jeśli tak można to określić. - Innymi słowy, nie musi zważać na jej 
niewinność. - Właśnie tak. Jak mówi ciocia Bemice, wdowy mają w sobie coś, co pociąga 
mężczyzn. - Hmm. - Mogę nawet się domyślać, że tym czymś jest doświadczenie. - Hmm. - 
Należałoby jednak przypuszczać, że okoliczności, w jakich zostałam wdową, powinny zniechęcać 
dżentelmenów. - Owszem. - Rozumiem, że doświadczenie może być pociągające, ale przyznam się, 
że nie mogę pojąć, dlaczego mężczyźni interesują się kobietą, o której się mówi, że z zimną krwią 
zamordowała męża. - Różne są gusta. Postanowił nie wspominać o zawieranych w klubach 
zakładach. Tysiąc funtów nagrody dla mężczyzny, który spędzi z nią noc, dostatecznie wyjaśniało 
wszystkie te bukiety i zaproszenia, które otrzymywała. Mogłaby jednak poczuć się dotknięta. - 
Chciałam dać panu tylko jedną radę: proszę skorzystać z wszystkich swoich vanzagariańskich 
talentów, żeby zabezpieczyć się przed jakimikolwiek próbami nawiązania ze mną romantycznych 
związków. Ujął jej twarz i powiedział:  - Z przykrością muszę stwierdzić, że nawet moje 
umiejętności mistrza nie wystarczą, by pokonać pragnienie nawiązania z panią bliższych 
kontaktów. - Naprawdę?
- Naprawdę. Nerwowo przełknęła ślinę. To bardzo dziwne. - Nieprawdaż? Ale już wcześniej dała 
mi pani do zrozumienia, że dżentelmeni z Towarzystwa Vanzagarian są dziwakami. Nachylił się i 
pocałował ją, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć. Wyczuł, że jest zaskoczona i zakłopotana, ale 
nie próbowała go odsunąć. Objął ją i mocno przytulił do piersi. Była teraz bliżej, znacznie bliżej 
niż w tańcu. Ogarniało go coraz mocniejsze podniecenie. Oszałamiał go jej subtelny zapach. 
Mruknęła coś cicho i nagle jej wargi się rozchyliły. Wsunął dłoń pod domino, tuż poniżej stanika 
sukni. Delikatne dotknięcie jej piersi sprawiło, że krew mocniej zaczęła krążyć w jego żyłach. 
Wdowy coś w sobie mają, pomyślał. W jej reakcji na pocałunek wyczuwał jednak pewne 
skrępowanie. Uświadomił sobie, że ta kobieta od roku jest wdową, a jej małżeństwo najwyraźniej 
nie było satysfakcjonujące. Zdumiała go natomiast reakcja własnego ciała. Umiał przecież panować 
nad sobą, nawet w kontaktach z kobietami. Poza wszystkim nie był już mężczyzną pierwszej 
młodości. Mocniej zacisnął ręce na szczupłym ciele Madeline i ustami dotknął delikatnej skóry jej 
szyi. Drżała w jego ramionach. Wplotła palce w jego włosy. Tak, wdowy mają coś w sobie. A 
przynajmniej ta, utwierdził się w tym przekonaniu. - Artemisie - szepnęła. Zdawało jej się, że jakaś 
tama pękła gdzieś wewnątrz niej. Ogarnęła go fala pożądania. Od lat nie doznał tak gwałtownych 

background image

uczuć. Bronił się przed nimi, obawiając się, że pozbawią go władzy nad sobą. Teraz jednak poddał 
się im. - Myliłem się - szepnął. - Jest pani bardziej niebezpieczna, niż sądziłem. - Nie. - Tak. - 
Może jest to jedynie zauroczenie, o którym mówiłam przed chwilą. - Być może, ale wcale nie 
byłbym pewny. Próbował zebrać myśli, nadal ją całując. Nie było to łatwe, ale jedno wiedział z 
całą pewnością: nie mógł kochać się z nią tutaj, na mokrej trawie. Wziął ją na ręce i ruszył w stronę 
schodów Nawiedzanego Dworu. - Na Boga! - Madeline oderwała wargi od jego ust i 
znieruchomiała. Wpatrywała się w fasadę budynku szeroko otwartymi oczami. - Okno!  - Co 
takiego?
- Przywrócony do rzeczywistości tonem jej  głosu, Artemis postawił ją na ziemi i powiódł 
wzrokiem po rzędach wysokich sklepionych okien. - Co pani zobaczyła?
- Tam ktoś jest. - Wpatrywała się w ciemne okno na pierwszym piętrze. - Widziałam, jak się 
poruszył. Przysięgam.  - Wierzę pani - mruknął Artemis. - Ale kto? - zapytała. - Mój młody 
przyjaciel Zachary albo któryś z jego pomocników. Ostrzegałem ich wielokrotnie, aby trzymali się 
z dala;  od tego budynku, dopóki nie zostanie dokończony, ale te cholerne małe diabły były zbyt 
zaciekawione atrakcjami, jakie mogą tu znaleźć. Sami zresztą podpowiadali Henry’emu różne 
sztuczki. - Artemisie, zaczekaj! - zawołała, gdy ruszył w stronę schodów,  - Proszę tu zostać. - 
Uniósł latarnię i otworzył frontowe drzwi. - To nie potrwa długo. Zaraz przegonię tych chłopców  - 
Nie podoba mi się to. Proszę, odejdźmy stąd. Niech pan przyśle któregoś ze swoich pracowników, 
żeby zaprowadził porządek. Jej niepokój wydał mu się całkiem bezpodstawny. Z drugiej strony ta 
kobieta bała się przecież ducha zamordowanego męża. Pomyślał o kratach, żaluzjach i 
dzwoneczkach zainstalowanych w jej domu. Cóż za fatalny los rzucił mnie w jej ręce, pomyślał. 
Teraz jednak nie mógł się już wycofać i to tylko z powodu notatnika jej ojca. - Proszę się uspokoić 
powiedział łagodnie. - Za chwilę, wrócę. Wszedł do wnętrza. Światło lamp odbijało się od ścian ho 
i prowadzących na górę kręconych schodów. Przestrzeń za nimi pozostawała w głębokim cieniu. - 
Do licha, jak można być tak upartym! - Madeline uniosła lekko spódnicę i wbiegła za Artemisem 
do holu. - Naprawdę widziałam kogoś w oknie. - Mówiłem już, że pani wierzę. - Proszę mnie nie 
rozśmieszać, sir. Jest pan teraz moim pracownikiem. Jeśli koniecznie chce pan spotkać tego 
intruza, to czuję się w obowiązku towarzyszyć panu. Szybko doszedł do wniosku, że nie zmusi jej, 
żeby zawróciła. Wyraźnie była zbyt przejęta tym, co zobaczyła w ciemnym oknie. Pozostawienie 
jej na ścieżce przed budynkiem spotęgowałoby jeszcze ten niepokój. Zresztą wydawało się 
nieprawdopodobne, żeby intruz, jeśli w ogóle istniał, mógł stanowić prawdziwe zagrożenie. - Skoro 
się pani upiera.
- . - Ruszył wąskimi schodami w górę. Światło latarni tańczyło na ścianach, stwarzając 
niesamowity nastrój. - Proszę się nie obrażać, ale ja nie dałabym nawet pensa, żeby zobaczyć te 
wszystkie zaplanowane tu atrakcje. - Wygląda to efektownie, prawda?
- Wskazał palcem zbielałe kości wiszące we wnęce. - A co pani myśli o tym szkielecie?
- Absolutnie przerażający. - To wkład Małego Johna w dekorację wnętrza. Kiedy już wszystko 
zostanie ukończone, będzie tu więcej takich szkieletów, duchów i korpusów bez głów zwisających 
z sufitu. Jeden z chłopców zaproponował, żeby taką zakapturzoną zjawę ustawić u szczytu 
schodów. ~ Artemisie, na litość boską! To nie czas na zwiedzanie. Tu gdzieś kryje się ten intruz. 
Być może czeka, żeby nas zaatakować. ~ To mało prawdopodobne. Zachary i jego przyjaciele 
dobrze wiedzą, że nie lubię takich kawałów. - Bardzo nie lubię, pomyślał. Jeśli wpadnie mi w ręce 
ten łobuz, który przerwał  mi intymne spotkanie z Madeline, przekona się, jak bardzo źle postąpił. - 
Na ogół ci chłopcy są w porządku, ale niekiedy.
- Przerwał nagle, gdyż jego uwagę zwrócił jakiś ruch u szczytu schodów. W świetle lampy 
dostrzegł brzeg płaszcza, ale tajemnicza postać zdążyła się oddalić. Niemal bezgłośna pobiegła w 
głąb długiego korytarza. - Artemisie - szepnęła Madeline. Nie zwracając na nią uwagi, ruszył za 
uciekającym intruzem.
- Po chwili usłyszał, że Madeline biegnie za nim. Żałował, że pozwolił, by mu towarzyszyła. Przez 
moment widział uciekającego, ale mógł tylko stwierdzić, że jest to dorosły mężczyzna nie chłopiec, 

background image

Na końcu korytarza trzasnęły drzwi. Artemis zatrzymał się przed nimi, postawił latarnię i nacisnął 
klamkę. Drzwi jednak nie ustąpiły. - Ten drań przesunął pod nie coś ciężkiego - powiedział do 
Madeline. Nachylił się i mocno popchnął je ramieniem. - Pomogę panu. - Oparła ręce na 
drewnianych drzwiach. Artemis poczuł, jak ustępują, a podłożony pod nie ciężki  przedmiot 
przesuwa się po podłodze. Usłyszał jakiś szelest  w głębi pomieszczenia. - Co on tu robi, u 
wszystkich diabłów! - mruknął. Jeszcze raz popchnął drzwi. Uchyliły się na tyle, że mógł już przez 
nie przecisnąć się do ciemnego wnętrza, Proszę tu zostać - powiedział do Madeline tonem, który 
nie budził wątpliwości, że jest to rozkaz. - Na litość boską, niech pan uważa. Artemis, zgięty wpół, 
wślizgnął się do pomieszczenia i natychmiast odsunął się na bok w głęboki cień, by uniknąć 
ewentualnego ciosu. Szybko jednak zorientował się, że przybył zbyt późno. W powiewie 
chłodnego powietrza, wpadającego przez okno ‘ wychodzące na niewielki balkon, kołysały się 
wiszące u sufitu, . oświetlone światłem księżyca, sztuczne pajęczyny. > Cholerny idiota, pomyślał 
Artemis. Wydawało mu się, że umknie tą drogą. Jeśli nie wybrał ryzykownego skoku z tej 
wysokości na ziemię, to znalazł się w pułapce. Zwierzę w pułapce jest często wyjątkowo 
niebezpieczne. Okrążył świeżo pomalowaną makietę grobowej krypty i ostrożnie zbliżył się do 
okna. Widział stąd cały balkon. Był  pusty. - Nikogo nie ma szepnęła Madeline, stojąca na środku 
pokoju. - Zniknął. - Miał wielkie szczęście, jeśli nie skręcił karku, skacząc z balkonu. - Nie 
słyszałam żadnego hałasu. Miała rację. Artemis wyszedł na balkon i spojrzał w dół. Nie zobaczył 
skulonej postaci leżącej na trawie. Nie widział nikogo, kto biegłby pomiędzy drzewami w stronę 
rzadko używanej południowej bramy. - Uciekł - szepnęła Madeline. - To niemożliwe, żeby skacząc 
z tej wysokości, nie skręcił sobie nawet nogi. - Cofnął się i spojrzał w górę. - Dach?
- Nie wchodzi w rachubę. Miałby problem z opuszczeniem tej kryjówki... - Artemis przerwał, gdyż 
czubkiem buta dotknął jakiegoś miękkiego przedmiotu. Spojrzał pod nogi. - Do diabła!  - Co to 
jest?
- zapytała Madeline, gdy schylił się, by podnieść przedmiot. - To jest wyjaśnienie, dlaczego ten 
intruz nic sobie nie zrobił, opuszczając balkon przed paroma minutami. - Artemis wyciągnął rękę, 
w której trzymał linę ze skomplikowanym    węzłem zasupłanym na końcu. - Skorzystał z niej, 
żeby wejść do budynku i go opuścić. Madeline westchnęła. - Teraz przynajmniej uwierzył mi pan, 
że nie widziałam ducha. - Przeciwnie. Nie sądzę, żebyśmy mogli być tego całkowicie pewni.   - Co 
chce pan przez to powiedzieć?
- zapytała Madeline nieruchomiejąc, Artemis obracał w palcach grubą linę.  - To jest węzeł Vanza. 
Proszę opowiedzieć mi wszystko od początku powiedział Artemis.

Madeline z rękami splecionymi za plecami stała przy oknie, patrzyła na ogród i próbowała zebrać 
myśli. W skupieniu się przeszkadzała jej świadomość, że Artemis, niedbale oparty o biurko, czeka 
na wyjaśnienie. !’ Ubiegłej nocy, zaraz po incydencie w Nawiedzanym Dworze, odprowadził ją do 
domu, sprawdził zamki przy oknach ‘obiecał przysłać kogoś, kto będzie obserwować dom przez 
resztę nocy. - Teraz trzeba się odprężyć - powiedział, żegnając się z nią. - Muszę przemyśleć pewne 
sprawy. Wrócę rano i ustalimy plan działania. [ Niemal przez całą noc Madeline zastanawiała się, 
jaką część prawdy ma ujawnić.
- Mówiłam panu, że Renwick otruł mojego ojca - zaczęła, starannie dobierając słowa. - Gdy go 
znalazłam, jeszcze żył. Bemice próbowała go ratować, ale nawet jej najsilniejsze    odtrutki okazały 
się nieskuteczne. Powiedziała, że mój mąź użył jakiegoś vanzagariańskiego specyfiku. - Proszę 
mówić dalej. Z tonu głosu Artemisa nie potrafiła wywnioskować, czy jej wierzy. - Już wcześniej 
wszyscy wiedzieliśmy, że Renwick nie jest normalny. Potrafił to świetnie ukrywać przez wiele 
miesięcy, na tyle długo, że udało mu się oszukać mojego ojca, mnie i innych. W końcu jednak stało 
się to dla nas oczywiste. - W jaki sposób zorientowała się pani, że mąż jest szaleńcem?  Madeline 
zawahała się. - Zaraz po ślubie okazało się, że coś z nim nie jest w porządku. Długie godziny 
spędzał w swoim pokoju na poddaszu. Nazywał go laboratorium. To pomieszczenie zawsze było 
zamknięte. Nie pozwalał nikomu tam wchodzić. Któregoś dnia jednak, kiedy oddawał się 

background image

medytacjom, wykradłam mu klucz,  - Przeszukała pani ten pokój? . - Tak. - Opuściła wzrok na 
swoje dłonie. - Uważa pan zapewne, że posłuszna żona nie powinna tak postępować. Artemis 
zignorował tę uwagę. - Co pani znalazła?
- Dowody na to, że Renwick poważnie zajmuje się ciemnymi stronami filozofii Vanza - odparła, 
patrząc mu w oczy. - Jaki rodzaj dowodów?
- Pisma, książki, notatki. Takie alchemiczne nonsensy, którymi mój ojciec zawsze gardził. Uważał, 
że ten rodzaj wiedzy nie ma nic wspólnego z prawdziwą filozofią Vanza. Z moich własnych badań 
wiem, że zawsze istniał w tej filozofii ciemny nurt magii i alchemii. - Cholerne okultystyczne 
bzdury. Mnisi z Garden Temples nie nauczają tego. Ta wiedza jest zakazana. - Zakazana wiedza 
jest dla wielu ludzi szczególnie pociągająca - powiedziała Madeline unosząc brwi. - Pani mąż, jak 
się domyślam, zaliczał się do nich. - Tak. To był prawdziwy powód, dla którego nawiązał kontakt z 
moim ojcem i wkręcił się do naszego domu. Posunął się nawet do tego, że poślubił mnie, licząc na 
to, że ojciec nauczy go tego, co było mu potrzebne. Uważał, że jeśli zostanie członkiem rodziny, 
teść nie będzie miał przed nim tajemnic. - Jakie tajemnice Deveridge chciał poznać?
- Po pierwsze, zamierzał nauczyć się archaicznego języka Vanza, w którym napisane są stare księgi 
dotyczące alchemii . magii. - A po drugie?
- Renwick chciał zostać mistrzem Vanza. Obsesyjnie tego pragnął. - A pani ojciec nie zamierzał 
przekazać mu wiedzy niezbędnej, by znaleźć się w tych najwyższych kręgach, prawda? Madeline 
odetchnęła głęboko. - Tak. Zorientował się w końcu.
- .- . zbyt późno, że Renwick [ jest złym człowiekiem. Mój mąż uważał, że jeśli rozszyfruje 
tajemnice zawarte w okultystycznych tekstach Vanza, stanie  się wszechwładnym magiem.  ~ 
Musiał być szalony, jeśli w to wierzył.   Gorzej niż szalony. Miał mordercze instynkty. Na krótko 
przed śmiercią ojciec ostrzegł swoją siostrę i mnie, że Renwick  Przysiągł, iż zabije nas wszystkich. 
Ten człowiek zamierzał  zniszczyć całą naszą rodzinę dlatego tylko, że ojciec nie chciał  mu 
przekazać wiedzy niezbędnej do rozszyfrowania starych,  okultystycznych ksiąg. - Na szczęście 
zginął z ręki włamywacza, zanim zdołał dokonać tej zemsty - rzekł spokojnie Artemis. - Tak. - 
Madeline napotkała jego uważny wzrok. - Moja ciotka uważa, że jedynym wytłumaczeniem tego 
jest zżądzenie losu. - Hmm.
- .- . - Artemis skinął głową. - Zrządzenie losu zawsze wygodne wytłumaczenie tego rodzaju 
zdarzeń, prawda? Madeline odchrząknęła nerwowo. - Nie wiem, co by się stało, gdyby Renwick 
żył. śmierci ojca nikt już nie mógł obronić przed nim ciotki i mnie. - Jeśli to, co pani powiedziała, 
jest prawdą, to zaczyna rozumieć pani kłopotliwe położenie. Zamknęła na parę sekund oczy, 
próbując się uspokoić. - Pan mi nie wierzy?
- Powiedzmy, że wstrzymuję się z ostateczną opinią w tej sprawie. - Wiem, że brzmi to 
niedorzecznie, sir, ale to jest prawda.  Nerwowo splotła dłonie i mówiła dalej: - Przysięgam, że nie 
jestem obłąkana. To, co powiedziałam, nie jest wytworem wybujałej wyobraźni. Proszę mi 
wierzyć. Artemis przyglądał jej się przez chwilę, potem bez słóv podszedł do stolika, na którym 
stała ciężka kryształowa karafka z brandy, napełnił kieliszek i wrócił do biurka. - Proszę to wypić - 
rzekł, kładąc dłoń na ramieniu Madeline. Czuła na palcach chłód szkła. Spojrzała na zawartość 
kieliszka. - Jest dopiero jedenasta rano. O tej porze nie pije się brand  - Byłaby pani zaskoczona, 
gdybym powiedział, co niektór ludzie robią o tej porze. - Jest pan podobnie uparty jak ciocia 
Bernice ze swoi! miksturami. - Wypiła łyk trunku. Uczucie ciepła w przełyl  podziałało na nią 
zaskakująco dobrze. Tak dobrze, że zdecydowała się na drugi łyk. - A teraz spróbujmy ocenić 
sytuację - zaproponował Artemis. - Minął rok od śmierci pani męża. Co takiego, poza incydentem 
w Nawiedzanym Dworze, zdarzyło się w tym czasie, że nabrała pani przekonania, że Renwick 
Deveridge wrócił, by zemścić się na pani i jej bliskich?
- Proszę mnie źle nie zrozumieć, sir. - Odstawiła kieliszek na biurko. - Znane są mi plotki, że 
ulegam chorobliwym przewidzeniom, ale mam dostateczne powody, by obawiać się, że dzieje się 
coś dziwnego. - Widzę, że brandy korzystnie działa na pani umysł. Artemis uśmiechnął się. - 
Proszę mi opowiedzieć o duchu Renwicka Deveridge’a. Splotła ręce na piersiach i zaczęła 

background image

spacerować po pokoju. - Na pewno nie wierzę w to, że Renwick w jakiś sposób wstał z grobu i 
wrócił, żeby nas nękać. Jeśli jest gdzieś między ludźmi, to znaczy, że nie zginął w pożarze. 
Prosiłam pana o pomoc w polowaniu na ducha, ale tak naprawdę to nie wierzę  w zjawy. - Tak też 
przypuszczałem. - Artemis, oparty o półkę z książkami, uważnie przyglądał się Madeline. - 
Pozwoli pani, że inaczej sformułuję moje pytanie. Czy ostatnio zdarzyło się coś, co sprawiło, że boi 
się pani Renwicka Deveridge’a?  Wyjaśnienie tego nie będzie łatwe, pomyślała. - Przed tygodniem 
otrzymałam list od dżentelmena, który był kolegą mojego ojca. On również, w pewnym stopniu, 
jest specjalistą od dawnych języków i studiował antyczny język vanzagara. - Co było w tym liście? 
- Napisał, że widział ducha Renwicka w swojej bibliotece.  Uważał, że powinien poinformować 
mnie o tym zdarzeniu.  - O, do diabła!  Madeline westchnęła. - Wiem, że brzmi to 
nieprawdopodobnie, sir, ale musi pan to, choć w części, potraktować poważnie, jeśli w ogóle mamy 
coś z tym zrobić. - Kim był ten uczony, który twierdzi, że widział duchal  - Lord Linslade. - 
Linslade?
- Artemis spojrzał na nią z niedowierzaniem Wszyscy wiedzą, że to wariat. Od lat widuje duchy. 
Słyszałem, że podobno regularnie rozmawia ze swą zmarłą żoną. - Wiem. - Madeline przerwała 
spacerowanie i usiadła na najbliższym krześle. - Proszę mi wierzyć, że chociaż list mnie zaskoczył, 
to nie przywiązywałam do niego wagi, dopóki.
- .- . - Dopóki co?
- Dopóki przed czterema dniami nie otrzymałam listu pana Pitneya. - Batona Pitneya?
- Zna go pan?
- Spotkałem go kilka razy przed laty. On również specjalizuje się w starożytnych językach. - 
Owszem. - O ile wiem, stał się ostatnio takim samym dziwakiem jak Linslade. - Tak, jest zbyt 
dziwaczny nawet jak na członka Towarzystwa Vanzagarian. Od lat uważa, że śledzą go zjawy, 
które nazywa Obcymi. Podobno w ciągu tego roku zwolnił całą służbę, żeby Obcy, udając 
służących, nie zakradli się do jego domu. - Czy Pitney też twierdzi, że widział ducha Renwickae 
Deveridge’a?  - Nie, panie Hunt. - Madeline stukała palcami o oparcie   krzesła, starając się uzbroić 
w cierpliwość. - W swoim liście nie wspomniał ani słowem o duchach. - Co wobec tego pisał? 
Wstała, zdjęła z szyi łańcuszek i z zawieszonym na nim kluczykiem podeszła do tej samej szafki, w 
której przechowywała notatki ojca o członkach Towarzystwa Vanzagarian. Otworzyła drzwiczki, 
wyjęła list, przez chwilę patrzyła na tekst, napisany drobnym nieczytelnym pismem, i bez 
komentarza wręczyła list Artemisowi. Ten przeczytał go głośno:  Droga Pani D. Jako dawny kolega 
Pani szanownego ojca, czuję się zobowiązany powiadomić Panią, że jeden z Obcych, po latach 
dyskretnego obserwowania mnie, stał się na tyle zuchwały, że starał się wedrzeć do mojej 
biblioteki. Na szczęście zapobiegły temu zamki i inne zabezpieczenia. Niemniej faktem jest, że ten 
Obcy próbował znaleźć dojście do moich książek i notatek, a to nasuwa mi przypuszczenie, że 
może być groźny dla innych znawców starych języków. Pani ojciec wspomniał kiedyś, że 
przekazał Pani wiedzę na temat języka vanzagara. Wiem również, że nadal posiada Pani księgi i 
papiery Wintona Reeda. Uznałem, że powinienem Panią ostrzec, że ktoś, być może, poszukuje tego 
rodzaju materiałów. Jak Pani wie, krążyły ostatnio pogłoski o starym tekście Vanza zwanym 
Księgą Tajemnic. To czysty nonsens, oczywiście, ale te pogłoski mogły sprawić, że Obcy 
zdecydowali się wyjść z cienia, by zdobyć tę księgę.
- .- . Artemis złożył list i się zamyślił. Madeline uznała to za dobry znak. - Rozumiem, że to 
niewiele wnosi do sprawy - powiedziała. - List o duchu od dżentelmena, który rzekomo widuje je 
regularnie, i ostrzeżenie o zjawie, która, być może, usiłowała dostać się do biblioteki innego 
dżentelmena od lat nawiedzanego przez zjawy. Mimo to nie mogę zmusić się do zignorowania tych 
listów od Linslade’a i Pitneya. - Nie musi mi pani tego wyjaśniać, Madeline - rzekł spokojnie 
Artemis. - Teraz już rozumiem, że może pani czuć się zaniepokojona. - Widzę, że dostrzega pan 
związek pomiędzy tymi dwoma! listami, sir - powiedziała z wyraźną ulgą. - Naturalnie. Każdy z 
nich, potraktowany oddzielnie, można by uznać za dzieło wariata, ale razem zaczynają coś znaczyć.
!  - No właśnie. Wyraźnie zaczyna mnie rozumieć, pomyślała. Jest w końcu mistrzem Vanza. 

background image

Zdolność dostrzegania tego, co kryje się za pozornie banalnymi faktami, była jedną z 
podstawowych zasad tej filozofii. - Najbardziej interesujące jest w tym to, że Linslade 
jes( przekonany, że nie spotkał jakiejś tam zjawy, ale ducha nieżyjącego pani męża - podkreślił 
Artemis. - Rozumie pan, dlaczego uznałam za konieczne zastosować pewne środki ostrożności i 
dowiedzieć się czegoś więcej w tej sprawie. - Całkiem słusznie. Przypuszczam, że chciałaby pani 
zacząć od Linslade’a. - Moglibyśmy odwiedzić go dzisiaj po południu, jeśli to panu odpowiada. - 
Muszę przyznać, że intryguje mnie ta sprawa. Nigdy nie próbowałem nawiązywać bliższych 
kontaktów z człowiekiem który regularnie rozmawia z duchami. 

Jak to miło, że pani mnie odwiedziła, pani Deveridge. - Lord Linslade uśmiechał się radośnie, 
wskazując Madeline krzesło. Mogła przysiąc że jego ptasie oczy skrzyły się z zadowolenia, gdy 
zwrócił się do Artemisa. - Cieszę się, że znów pana widzę, Hunt. Minęło sporo czasu od naszego 
ostatniego spotkania, nieprawdaż?
- Kilka lat, jak mi się wydaje - odparł Artemis. - Tak. Tak. - Starszy pan pokręcił głową i usiadł za 
biurkiem. - Zbyt długo, sir. O ile wiem, studiował pan w Garden Temples i jest pan teraz mistrzem 
dawnych sztuk walki. Madeline przyglądała się portretowi lady Linslade, wiszącemu na ścianie za 
biurkiem lorda. Obraz ukazywał tęgą kobietę z obfitym biustem, która za życia musiała mocno 
górować wzrostem nad drobnym małżonkiem. Ubrana była w wieczorową suknię z dużym 
prostokątnym dekoltem, ozdobioną etruskimi i greckimi wzorami. Takie suknie modne były w 
czasach, kiedy zmarła, dwanaście lat temu. Madeline wiedziała, że Linslade’owie zawsze 
przywiązywali wagę do modnego stroju, a teraz lady Linslade została na zawsze przykuta do sukni 
sprzed dwunastu lat. Mąż jej jednak nadążał za bieżącą modą. Tego dnia miał na sobie dobrze 
uszyty garnitur z różową satynową kamizelką i fular zawiązany w najmodniejszy, raczej 
skomplikowany sposób. - Muszę pani powiedzieć, moja droga, że odbyłem niezwykle interesującą 
rozmowę z pani ojcem - powiedział starszy pan, patrząc na Madeline promiennym wzrokiem. Na 
moment zamarła. - Rozmawiał pan z moim ojcem?
- zapytała wreszcie. - Owszem. - Linslade uśmiechnął się. - Muszę przyznać, że lepiej rozumiałem 
go teraz niż wtedy, gdy był żywy. Madeline zauważyła błysk rozbawienia w oczach Artemisa, ale 
próbowała to zignorować.
- O czym rozmawiał pan z moim ojcem? - zapytała uprzejmie  - Zwykle nasze rozmowy dotyczyły 
badań nad dawnym językiem vanzagara - odparł Linslade. - Winton Reed dzielił się ze mną bardzo 
interesującymi spostrzeżeniami. Zawsze byłem zdania, że on i Ignatius Lorring to najwyższe 
europejskie autorytety w tej dziedzinie. - Rozumiem. - Madeline spojrzała niepewnie na swego 
towarzysza. Nie wiedziała, o co teraz zapytać. - Proszę mi powiedzieć odezwał się Artemis czy w 
ostatnich dniach rozmawiał pan też z Lorringiem?
- Lorring nie uznał za stosowne zjawić się u mnie od kilku miesięcy, to znaczy od czasu, jak umarł. 
Nie dziwi mnie to zresztą. - Starszy pan wzruszył ramionami. - Zawsze był wyjątkowo arogancki i 
pewny siebie. Uważał się za największy autorytet we wszystkim, co dotyczy wiedzy Vanza. 
Wątpię, czy jego śmierć cokolwiek zmieniła. - To on odkrył wyspę Vanzagara - przypomniał 
Artemis. Lorringowi zawdzięczamy to, że poznaliśmy filozofię i sztuki walki Vanza. Był 
założycielem i pierwszym wielkim mistrzem Towarzystwa Vanzagarian. Wydaje się, że jego 
wysokie mniemanie o sobie było uzasadnione. - Tak, tak, wiem o tym. - Linslade machnął ręką. - 
Nik’ nie kwestionuje jego pozycji jako odkrywcy Vanzagary, jednak mówiąc szczerze, miałem 
nadzieję, że odwiedzi mnie po śmierci. Pod koniec życia poważnie chorował, jak pan wie Nie 
przyjmował gości. Nigdy nie miałem okazji zapytać go. co sądzi o pewnych pogłoskach, które 
krążyły na krótko przed jego śmiercią. - O jakich pogłoskach pan mówi?
- zapytał Artemis. - Pan też je zapewne słyszał, sir. Przed paroma miesiącami członkowie 
Towarzystwa Vanzagarian byli bardzo poruszeni plotkami o kradzieży pewnej starej księgi.
- Księgi Tajemnic - podpowiedział Artemis. - Tak, dotarły do mnie te plotki, ale nie 
przywiązywałem do nich wagi. - Nie, oczywiście, że nie - rzucił pośpiesznie Linslade. Kompletna 

background image

brednia, ale ciekawiłaby mnie opinia Lorringa w tej sprawie. Zgodnie z tym, co słyszałem - 
Artemis zastanawiał się przez moment - Księga Tajemnic, jeśli w ogóle istniała, zginęła w pożarze 
willi Farrella Blue we Włoszech. Tak, wiem o tym. - Linslade westchnął. - Niestety, Blue też nie 
porozumiał się ze mną po śmierci, nie mogłem więc go o to zapytać. Ta rozmowa donikąd nie 
prowadzi, pomyślała Madeline postanowiła się do niej włączyć. - Milordzie, wspomniał pan w 
swoim liście, że widział się pan niedawno z moim zmarłym mężem. - Właśnie tutaj, w mojej 
bibliotece. - Twarz starszego pana przybrała wyraz zatroskania. - Było to dla mnie zaskakujące. 
Spotkałem go kilka razy, kiedy studiował u pani ojca, ale nigdy nie zawiązało się pomiędzy nami 
coś, co można by nazwać przyjaźnią. - Uważał go pan za kolegę?
- zapytał Artemis. - Na pewno łączyły nas wspólne zainteresowania, ale Deveridge nie cenił sobie 
moich teorii i opinii. Prawdę mówiąc, dał mi wyraźnie do zrozumienia, że uważa mnie za starego 
głupca. Wydawał mi się raczej grubiański. - Linslade przerwał nagle i spojrzał na Madeline. - 
Proszę mi wybaczyć, moja droga, nie chciałem wyrazić się źle o pani zmarłym mężu. - Jestem 
przekonana, że wie pan dobrze Jak bardzo nieudane było nasze małżeństwo. - Madeline 
uśmiechnęła się chłodno. - Przyznam, że słyszałem plotki na ten temat. - Oczy Linslade’a wyrażały 
współczucie. - Bardzo to tragiczne. Szkoda, że nie zaznała pani takiej bliskości fizycznej i 
metafizycznei jakiej moja żona i ja mieliśmy szczęście doświadczyć. - Taki rodzaj małżeństw nie 
jest zbyt częsty, sir - powiedziała Madeline. - Wróćmy jednak do pana spotkania z moim mężem. 
Czy mógłby pan powtórzyć nam rozmowę z nim?
- Oczywiście. - Starszy pan wydął wargi. - Nie trwała długo. Prawdę mówiąc, niewiele brakowało, 
a nie spotkalibyśmy się. To był czysty przypadek. - Co pan przez to rozumie?
- Artemis spojrzał na niego wyraźnie zaciekawiony. - Było już bardzo późno, gdy pan Deveridge 
pojawił się tu, w bibliotece. Wszyscy już spali od paru godzin. Gdyby nie to. że tamtej nocy 
miałem kłopoty z zaśnięciem i zszedłem na dół, żeby wziąć jakąś książkę, prawdopodobnie 
rozminąłbym się z nim. - Co on panu powiedział, sir?
- zapytała Madeline, pochylając się ku niemu. - Niech pomyślę. - Linslade ściągnął brwi. - Wydaje 
mi się, że on odezwał się pierwszy. Wymieniliśmy zwykłe uprzejmości. Powiedziałem, że jestem 
zaskoczony, widząc go u siebie Wspomniałem, że słyszałem o jego śmierci w pożarze przed 
rokiem. - Co on na to?
- zapytał Artemis. - Wyznał, że było to wielce kłopotliwe. - Kłopotliwe?
- Madeline poczuła chłodny dreszcz na plecach. - Takiego słowa użył?
- Tak, jestem pewny. - Linslade niespokojnie poruszył się na krześle i rzucił Madeline 
przepraszające spojrzenie. - Jak wspomniałem, gawędziliśmy przez chwilę. Oczywiście, nie 
poruszyłem tematu plotek związanych ze szczegółami jego.
- .- . hmm.  .- . zgonu. - Oczywiście. Bardzo to uprzejme z panastrony, że nie  wspomniał pan o 
tych nieszczęsnych plotkach, które kiedyś krążyły. - Zawsze staram się być delikatny w 
rozmowach ze zmarłymi - zapewnił starszy pan. - Oni to doceniają. Uważam, że to, co dzieje się 
pomiędzy mężem a żoną, jest ich prywatną sprawą. - Jak zareagował Deveridge, kiedy zwrócił się 
pan do niego?
- zapytał Artemis. - Wydawał się nieco zaskoczony. - Linslade uniósł brwi. Zupełnie jak gdyby nie 
oczekiwał, że mnie spotka. Nie mam pojęcia dlaczego. W końcu to on przyszedł do mnie i 
znajdował się w mojej bibliotece. - Istotnie. O czym jeszcze rozmawialiście?
- Zapytałem go, czy nadal zajmuje się studiowaniem starych języków. Powiedział, że tak. Potem 
wspomniał o plotkach na temat Księgi Tajemnic. Pytał, czy słyszałem ostatnie pogłoski w tej 
sprawie. O jakie pogłoski mu chodziło?
- Artemis silił się na obojętny ton. - Coś o tym, że jakaś część Księgi Tajemnic ocalała. Powiedział, 
że niektóre informacje zawarte w niej nie są napisane w starym języku, ale zaszyfrowane pewnego 
rodzaju kodem, bardzo skomplikowanym nawet dla najwybitniejszych Językoznawców. Żeby je 
rozszyfrować i przetłumaczyć, potrzebne są, jego zdaniem, jakieś specjalne środki. - Ciekawe, co 
pan na to powiedział?

background image

- wtrąciła Madeline. Linslade skrzywił się lekko.  - Powiedziałem mu, że wszystkie rozmowy o 
Księdze Tajemnic należy traktować jako bezsensowne plotki.
- Czy mówił coś jeszcze?
- Madeline zauważyła, że głos jej drży, i zacisnęła zęby. Nic ważnego. Gawędziliśmy jeszcze 
chwilę, a potem poszedł. - Starszy pan spojrzał na Madeline. - Przekazał pozdrowienia dla pani. 
Powiedział coś w tym sensie, że nie chce, żeby pani o nim zapomniała. Dlatego napisałem do pani. 
Madeline na kilka sekund straciła oddech. Nie była w stanie poruszyć nawet palcem. Wyczuwała, 
że Artemis patrzy na nią, ale nie mogła odwrócić głowy, żeby napotkać jego wzrok. Wpatrywała 
się w Linslade’a. Ten człowiek regularnie rozmawiał z duchami. Był z pewnością chory 
psychicznie, lecz przecież nie sprawiał wrażenia obłąkanego. Ile z tego, co powiedział, było 
prawdą, a ile wytworem fantazji? Jak oddzielić fakty od fikcji?  Spojrzała na portret lady Linslade, 
ubranej w suknię sprzed dwunastu lat, i nagle pewna myśl przyszła jej do głowy. - Milordzie - 
powiedziała. - Ciekawi mnie pewna sprawa. Jak ubrany jest duch pańskiej żony, kiedy się pan z 
nim  spotyka?
- Jak ubrany? W elegancką suknię, oczywiście. - Linslade uśmiechnął się radośnie. - Moja żona 
zawsze miała znakomity  gust. Madeline pochwyciła spojrzenie Artemisa. Widocznie zrozumiał jej 
intencje, gdyż z aprobatą skinął głową. - Czy pojawiająca się lady Linslade nadąża za obecną 
modą?
- Madeline wstrzymała oddech. . Starszy pan wydawał się zaskoczony. - Obawiam się, że nie - 
rzekł z nutą żalu w głosie. „ Zawsze zjawia się w tej pięknej sukni, którą widzi pani na portrecie. 
Była przywiązana do greckiego i etruskiego  stylu. - Rozumiem.
- .- . A mój ojciec? Jak był ubrany, gdy zobaczył  pan jego ducha? Linslade rozpromienił się.   - 
Dokładnie tak, jak spotkałem go po raz ostatni. Miał na  , sobie granatowy płaszcz, w którym 
zawsze przychodził na zebrania Towarzystwa, i raczej źle dobraną żółtą kamizelkę. Na pewno pani 
pamięta. - Tak, przypominam ją sobie. A co pan powie o moim mężu? Pamięta pan, w co był 
ubrany jego duch tamtej nocy? - Nawet całkiem dobrze. Kiedy go zobaczyłem, pomyślałem, że 
wygląda wyjątkowo modnie. Miał na sobie ciemny płaszcz, uszyty według ostatniej mody, i fular 
zawiązany w węzeł typu S „serenada”. Wie pani zapewne, że wszyscy dandysi tak ostatnio wiążą 
fulary. - Wiem - szepnęła Madeline. - Och, jeszcze coś sobie przypominam. Miał laskę z piękną 
złotą rączką, wyrzeźbioną w kształcie głowy sokoła. Bardzo  elegancką. Włosy zjeżyły się na 
głowie Madeline. Dziesięć minut później Artemis pomógł jej wsiąść do powozu. Zajął miejsce 
obok niej i zamknął drzwiczki. Nie podobał mu się wyraz napięcia w jej oczach. Była spokojna, ale 
wyjątkowo blada. - Źłe się pani czuje?
- zapytał, gdy pojazd ruszył. - Ależ nie - odparła Madeline i nerwowo splotła dłonie na kolanach. - 
Wygląda na to, że Linslade zastał w bibliotece nie  ducha, ale nieproszonego gościa. i - Intruza, 
który na tyle przypominał pani zmarłego męża, że Linslade wziął go za jego ducha. - Artemis oparł 
się wygodnie na siedzeniu. - Interesujące. A propos, muszę pani powiedzieć, Madeline, że 
wyjątkowo mądrze pokierowała pani  rozmową. Powinienem był sam pomyśleć o tym, żeby 
zapytać  o wygląd tych duchów. - Dziękuję, sir - powiedziała zaskoczona komplementem.
- Wygląda na to, że z zasady duchy odwiedzające Linslade’a mają na sobie to, co nosili za życia. 
Tylko duch Renwicka ubrany był według ostatniej mody. - Linslade to wyjątkowy dziwak - 
przypomniała mu niepewnie Madeline. - Nie przeczę. Niewykluczone, że przywiązujemy zbyt 
wielką wagę do jego relacji. Ten człowiek ulega najdziwniejszym złudzeniom. Być może w jego 
wyobraźni powstał taki właśnie obraz Deveridge’a, gdyż nie pamiętał, jak ubierał się pani mąż, 
kiedy ostatni raz widział go za życia. - Rozumiem, co pan ma na myśli - powiedziała Madeline po 
chwili zastanowienia. - Nie wątpię, że jego lordowska mość jest prawdziwym dżentelmenem i nie 
wyobraziłby sobie nagiego ducha. - Nagi duch. Interesująca wizja. Spojrzała karcąco na swego 
towarzysza i pokręciła głową. - Trudno wprost wyobrazić sobie, że tak spokojnie rozmawiamy o 
strojach, w jakich występują zjawy. Gdyby ktoś nas podsłuchał, byłby przekonany, że oboje 
uciekliśmy z przytułku dla obłąkanych. - Z pewnością. - Muszę panu coś powiedzieć. - Słucham. - 

background image

Lord Linslade wspomniał, że duch miał.
- .- . laskę. - Co w tym dziwnego? Ostatnio posługiwanie się nimi stało się modne. Ja nie noszę 
laski tylko dlatego, że uważam to za zbyt kłopotliwe. - Rzecz w tym, że z opisu Linslade’a wynika, 
że nie była to jakaś zwykła laska. - No tak. Złota rękojeść w kształcie głowy drapieżnego ptaka. 
Czy to ma jakieś znaczenie?
- Dla mnie ten przedmiot jest nie tylko niezwykły, ale  przerażająco znajomy. Renwick zawsze 
nosił dokładnie taką laskę, jak opisał ją Linslade. - Czy jest pani tego absolutnie pewna?
- zapytał zaniepokojony Artemis. - Tak. - Wyraz przerażenia pojawił się w oczach Madeline, ale 
natychmiast się opanowała. - Tak, jestem tego całkiem pewna. Kiedyś powiedział mi, że dostał ją 
w prezencie od swojego ojca. Artemis przez dłuższą chwilę przyglądał się swej towarzyszce. - 
Myślę, że dopóki ta sprawa się nie skończy, najlepiej będzie, jeśli zamieszka pani wraz z ciotką u 
mnie - powiedział wreszcie. - Przeprowadzić się do pana?
- Spojrzała na niego zaskoczona. - Ależ to niedorzeczne. Dlaczego miałybyśmy zrobić coś takiego?
- Ponieważ uważam, że pani ogromny stangret i maleńkie dzwoneczki przy oknach mogą okazać 
się bezużyteczne przeciwko duchowi Renwicka Deveridge’a. - Ależ, sir.
- .- . - Wplątała mnie pani w tę sprawę. Niech tak będzie. Wiąże nas umowa. Złapię dla pani tego 
ducha, ale z pani strony oczekuję przestrzegania moich rad w sprawie waszego bezpieczeństwa.  - 
Poleceń, chciał pan powiedzieć. - Zerknęła na niego  podejrzliwie. - Jeśli pani chce, możemy 
posłużyć się tym terminem, ale sprawami takimi jak ta musi kierować jedna osoba. Narazi pani na 
ryzyko swoich domowników, jeśli przy każdej okazji będzie się pani sprzeciwiać moim 
propozycjom. - Ja tylko kwestionuję ich słuszność. - To wystarczy - rzekł. - Natomiast ja uważam 
to za sprzeciw. - Jest pan nieco przewrażliwiony na punkcie swego autorytetu, sir. - Madeline 
poruszyła się niespokojnie. - Jestem wyjątkowo przewrażliwiony. Aż tak, że rzadko pozwalam go 
komukolwiek kwestionować. - Nie może pan oczekiwać, że zgodzę się na to, by decydował pan o 
wszystkim. - Czy znów muszę przypominać, że to pani zwróciła się do mnie o pomoc? Pani 
zaproponowała umowę, a ja ją zaaprobowałem. Zawarliśmy pakt. - Nie może pan tracić z oczu 
innego pańskiego celu, sir. Przez moment myślał, że Madeline w jakiś sposób dowiedziała się o 
jego planach pomszczenia śmierci Catherine. - Innego celu?
- Wiadomo, że szuka pan stosownej kandydatki na żonę. Dał pan jasno do zrozumienia, że 
ujawnienie pańskich interesów mogłoby w tym przeszkodzić. - Cóż to ma do rzeczy?
- Muszę panu powiedzieć, że nie tylko to może okazać się przeszkodą mówiła dalej. - Wielu 
osobom z wyższych sfer mógłby nie spodobać się fakt, że zaprasza pan do swojego domu 
Niebezpieczną Wdowę. - Tej możliwości nie brałem pod uwagę. - Artemis uniósł brwi. - Czy 
naprawdę sądzi pani, że ktoś z tych sfer miałby zastrzeżenia do sposobu, w jaki wybieram sobie 
gości?
- Tak uważam. - Och, byłoby to takie małostkowe z ich strony. - Widzę, że pan nie chce albo nie 
potrafi mnie zrozumieć. Zapewniam pana, że wielu damom, które są na pańskiej liście 
ewentualnych małżonek, nie spodobałoby się to, że zamieszkałam z panem pod jednym dachem. - 
Madeline, kiedy ostatni raz przespała pani całą noc?  Spojrzała na niego szeroko otwartymi ze 
zdumienia oczami, ale szybko się opanowała. - A jak pan sądzi? „  - Rozmawiałem z człowiekiem, 
który ubiegłej nocy miał na oku pani dom. Powiedział mi, że lampa w pani pokoju paliła się aż do 
świtu. Podejrzewam, że nie był to wyjątkowy przypadek. Odwróciła głowę, by wyjrzeć na ulicę 
przez okno powozu. - Z pewnych powodów przypuszczam, że jeśli on wróci, to nocą. To był 
człowiek ciemności. - Deveridge?
- Tak. Wyglądał jak anioł, ale był demonem. Mam wrażenie, że jeśli ktokolwiek lub cokolwiek 
wróci, by go pomścić, z pewnością wybierze noc jako właściwą porę. Artemis nachylił się i ujął jej 
dłonie. Czekał, aż Madeline się odwróci, by spojrzeć jej w oczy. - To brzmi rozsądnie - przyznał. - 
Ci, co praktykują okultyzm związany z ciemnym nurtem filozofii Vanza, znani są z tego, że wolą 
działać nocą. Sądzę jednak, że nie powinna pani traktować tego jako sztywnej zasady. Fakt, że 
najprawdopodobniej oczekuje go pani nocą, może skłonić tego człowieka do wybrania innej pory 

background image

dnia. - To wszystko jest tak niesłychanie skomplikowane - szepnęła. - Żałuję, że mój ojciec związał 
się z filozofią Vanza. Żałuję, że i ja dowiedziałam się o niej czegokolwiek. Wolałabym nie mieć do 
czynienia z ludźmi, którzy ją studiowali. - Madeline.
- .- . Zacisnęła drobne dłonie w pięści. - Przysięgam, że kiedy to się skończy, nie będę miała 
żadnych kontaktów z nikim i niczym, co wiąże się z tą przeklętą filozofią. Wystarczająco jasno 
przedstawiła mi pani swoje nastawienie. Jak postąpi pani po zakończeniu naszej współpracy, to 
pani sprawa. Na razie zatrudniła mnie pani jako eksperta i oczekuję, że posłucha pani moich rad. 
Jeśli nie myśli pani o swoim bezpieczeństwie, to proszę wziąć pod uwagę ciotkę. Chce ją pani 
narazić na ryzyko? Patrzyła przez dłuższą chwilę na spokojną twarz Artemisa. Logika jego 
wypowiedzi była obezwładniająca. Logika vanzagarianina. Znał jej odpowiedź, zanim cokolwiek 
powiedziała  - Nie, oczywiście, że nie. Ma pan rację. Muszę zapewnić bezpieczeństwo cioci 
Bemice. Powinnyśmy przeprowadzić się do pana jeszcze dzisiaj. - Mądra decyzja. ,  - Nie 
zauważyłam, żebym podjęła jakąkolwiek decyzję Wydaje mi się, że pan zrobił to za mnie. - Hmm. 
- Być może, jeśli będziemy ostrożni i dyskretni, to przy odrobinie szczęścia nikt z towarzystwa nie 
zauważy, że ma pan gości - powiedziała z namysłem. - A jeśli zauważy to mnie nie rozpoznają.   - 
Hmm.
- .- .  Postanowił i tym razem nie wspomnieć o zakładach, przyjmowanych we wszystkich 
eleganckich londyńskich klubacH

background image

9
O drugiej nad ranem Artemis położył karty na stole i spojrzał na swego partnera. - Wygląda na to, 
Flood, że jest mi pan winien pięćset funtów. - Bez obawy, Hunt, dostanie pan te cholerne pieniądze 
pod koniec miesiąca. - Corwin Flood skreślił swoje nazwisko na kwicie i rzucił go na stół. Artemis, 
biorąc do ręki skrawek papieru, uniósł jedną brew. - Dopiero pod koniec miesiąca spłaci pan dług? 
Mam przez to rozumieć, że teraz jest pan bez środków?
- Niezupełnie. - Flood sięgnął po butelkę stojącą na stole, napełnił kieliszek czerwonym winem i 
wypił go jednym długim łykiem. - Cały majątek ulokowałem w pewnym interesie, takim, który 
trafia się człowiekowi raz w życiu. Za wszystko, co miałem, kupiłem udziały. Dużej gotówki 
spodziewam się za dwa tygodnie. Wtedy spłacę dług. - Czekam wobec tego niecierpliwie na dzień, 
w którym przypłynie pański statek. - To nie żaden statek. - Flood skrzywił się. - Nigdy nie 
wyłożyłbym większych pieniędzy na coś takiego. Zbyt ryzykowne. Statki toną, znikająna morzu. 
Napadająna nie piraci. Oparł ręce na stole i mówił dalej półgłosem: - W mojej inwestycji nie ma 
ryzyka, sir, a zysk jest znacznie większy niż z udziałów w statku. - Uśmiechnął się. - Chyba że 
statek wiezie czyste złoto. - Przyznam, że to mnie zaciekawiło. Nic ludzi tak nie pociąga jak złoto. 
Flood nagle przestał się uśmiechać. Zorientował się, że powiedział zbyt wiele. - Żartowałem tylko, 
sir. - Rozejrzał się i znów napełnił sobie kieliszek. - Taki drobny żart, nic więcej. Artemis leniwie 
podniósł się z krzesła. - Mam nadzieję, że nie wszystko było żartem i naprawdę będzie pan miał 
pieniądze pod koniec miesiąca. Czułbym się zawiedziony, gdyby pan nie uregulował długu. Bardzo 
zawiedziony. - Dostanie pan swoje pieniądze, Hunt - powiedział ze złością Flood. - Cieszę się, że 
to słyszę, ale czy na pewno nie może mi pan nic zdradzić na temat tej korzystnej inwestycji? Może 
i ja byłbym nią zainteresowany. - Wybaczy pan, ale wszystkie udziały zostały sprzedane. Nie 
powinienem był w ogóle o tym mówić. Udziałowcy zostali zobowiązani do zachowania tajemnicy. 
- Floyd spojrzał zaniepokojony na Artemisa. - Mam nadzieję, że nie powie pan o tym nikomu. - 
Oczywiście. Ma pan moje słowo. W najmniejszym stopniu nie chciałbym popsuć tych interesów - 
powiedział Artemis, uśmiechając się. Jego rozmówca znieruchomiał, jak gdyby coś w uśmiechu 
Artemisa wprowadziło go w trans. Po chwili zamrugał i potrząsnął głową. - Dla wyjaśnienia. We 
własnym interesie powinien pan (zachować dyskrecję. Jeśli coś mi przeszkodzi, nie zwrócę 
pieniędzy. - Doskonale rozumiem. , Artemis odwrócił się, by wyjść z głównej sali. Drogę 
odgrodzili mu trzej młodzi, modnie ubrani mężczyźni, wyraźnie podchmieleni. Jeden z nich 
wysunął się do przodu i ukłonił teatralnym gestem. - Ho, ho, przyjaciele, kogóż my tu widzimy? 
Ależ to najodważniejszy, najdzielniejszy, najbardziej nieustraszony mężczyzna w całej Anglii. Oto 
Hunt. - Hunt, Hunt, Hunt! zakrzyknęli pozostali dwaj. - Spójrzcie na to szlachetne oblicze. 
Przyjrzyjcie mu się dobrze, bo możemy go już nigdy nie zobaczyć w naszym pięknym klubie. - 
Hunt, Hunt, Hunt!  - Już jutro nasz odważny Hunt będzie bogatszy o tysiąc , funtów albo.
-- . - Hunt, Hunt, Hunt!  - Albo opuści ten ziemski padół i przeniesie się do innego świata, i to za 
sprawą nie kogo innego, jak sławnej Niebezpiecznej Wdowy. - Hunt, Hunt, Hunt!  - Życzymy mu 
wszystkiego najlepszego, a przynajmniej, żeby nie zawiódł go jego kogucik, żeby mógł w pełni 
nacieszyć się ostatnią nocą na tej ziemi. - Hunt, Hunt, Hunt!  Artemis zdecydowanie ruszył w 
stronę trzech młodych zuchów. Roześmiali się hałaśliwie i kłaniając się teatralnie rozpierzchli na 
boki, wykrzykując jeszcze:  - Hunt, Hunt, Hunt!  Przeszedł przez salę, ale zatrzymał się przy 
drzwiach i odwrócił w stronę młodzieńców. Wszyscy obecni zamarli w oczekiwaniu. Artemis 
wyjął z kieszeni zegarek, otworzył kopertę sprawdził, która jest godzina, po czym spokojnie 
schował do kieszeni. - Dzisiejszej nocy muszę wyjść nieco wcześniej. Są pewne sprawy, które 
wymagają mojej obecności. Mam nadzieję, , rozumiecie to doskonale. Trzej młodzieńcy parsknęli 
śmiechem, stłumiony chich dobiegł też od stolików karcianych. - Ale jutro.
- .- . - Artemis pozwolił sobie na efektowną pauzę.
- ;  Zakładając, że przeżyję tę noc.
- .- . - Czy to nie nadmiar optymizmu, sir? No więc, co pan zrobi jutro?
- wtrącił jeden z dandysów. - Jutro będę czekał, by ustalić szczegóły spotkania o świcie z każdym 

background image

mężczyzną z tego klubu, który jest na tyle nierozważny, by obrazić mojego gościa. Trzej młodzi 
mężczyźni patrzyli na niego szeroko otwartymi oczami. W sali zapadła kompletna cisza. 
Usatysfakcjonowany wrażeniem, jakie wywarły jego słowa Artemis wyszedł do holu. Włożył 
płaszcz i rękawiczki, ] czym ruszył w stronę wyjścia. Był JUŻ na ulicy, gdy usłyszał czyjeś kroki. - 
Niech pan zaczeka, Hunt! - zawołał Flood. Moglibyśmy odjechać razem tą samą dorożką. - Nie 
widzę żadnej w pobliżu. - Artemis wskazał ulicę. - Pójdę pieszo do placu. Myślę, że tam coś 
znajdę. - Nie ma dorożek?
- Flood rozejrzał się niepewnie. Zawsze czekają pod klubem. - Dzisiaj nie, zapewne z powodu 
mgły. Może powinien pan zaczekać w klubie, aż się jakaś pojawi. - Artemis odwrócił się do niego 
plecami i ruszył. - Chwileczkę, Hunt, pójdę z panem! - zawołał Flood. - Na placu może stać jakaś 
dorożka, a będzie bezpieczniej, jeśli  pójdziemy tam razem. Jak pan sobie życzy. * Ulice są 
niebezpieczne o tej porze. Dziwi mnie, że boi się pan chodzić po tych ulicach. O ile wiem, spędził 
pan wiele czasu w dzielnicach cieszących się nie najlepszą opinią. Ta część miasta jest z całą 
pewnością mniej groźna. - Ja się nie boję. Po prostu kieruję się rozsądkiem. Słuchając drżącego 
głosu Flooda, Artemis uśmiechnął się. ‘ Ten człowiek wyraźnie się bał. - O co chodziło w tej całej 
awanturze w klubie? odezwał się po chwili Flood, zerkając kątem oka na Artemisa. - Czy pan 
naprawdę zamierza wyzwać na pojedynek każdego, kto pozwoli sobie na jakąś uwagę o pani 
Deveridge? Nie. Tak też myślałem. Wyzwę tylko tych, których uwagi uznam za obraźliwe. Do 
diabła, będzie pan ryzykował życie z powodu kogoś  takiego jak Niebezpieczna Wdowa?! Pan 
oszalał? Przecież ona jest.
- .- . Artemis zatrzymał się i odwrócił w stronę Flooda. - Słucham?
- Do licha, Hunt, każdy wie, że ona jest morderczynią. - Nikt tego nie udowodnił, a wiadomo, że 
nie można nikogo oskarżać bez dowodu. - Ale wszyscy wiedzą, że.
- .- . - Co wiedzą?  Flood poruszył ustami, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Patrzył na 
Artemisa stojącego bez ruchu, wreszcie cofnął się o krok. W bladym świetle pobliskiej latarni 
gazowej na jego zniszczonej latami rozpusty twarzy widać było skrywany lęk. - Chciał pan jeszcze 
coś na ten temat powiedzieć?
- spytał Artemis. - Nie, nie. - Flood niedbałym gestem przygładził płaszcz. Nic nie chciałem dodać. 
Po prostu pytałem. - Zna pan już odpowiedź - uciął Artemis i ruszył dalej. Jego towarzysz zawahał 
się na moment, ale widać doszedł do  wniosku, że nie może ryzykować samotnego powrotu do 
klubu,  pośpieszył więc za nim. Przez pewien czas szli w milczeniu. Odgłos kroków Flooda 
rozlegał się w ciemności, Artemis natomiast posuwał się  niemal bezszelestnie. - Powinienem był 
wziąć ze sobą latarnię. - Flood obejrzał się niespokojnie przez ramię. Te cholerne gazowe lampy 
przy takiej mgle są bezużyteczne. - Ja, jeśli mogę tego uniknąć, wolę nie nosić przy sobie latarni. 
Jej światło ułatwia bandycie atak. - Do licha! - Flood znów się obejrzał. - Nigdy o tym nie 
pomyślałem. Z wąskiej przecznicy dobiegł ich jakiś hałas. Flood złapał swego towarzysza za 
rękaw. - Słyszał pan coś?
- Z pewnością szczury. - Artemis spojrzał wymownie dłoń, zaciśniętą na jego rękawie. - Gniecie mi 
pan ubranie Flood. - Przepraszam. - Flood natychmiast cofnął rękę. - Wygląda na to, że jest pan 
trochę niespokojny. Może powinien pan brać jakieś lekarstwo na wzmocnienie nerwów. - Do licha, 
Hunt, powinien pan wiedzieć, że nerwy mam jak ze stali. Artemis wzruszył tylko ramionami. Znów 
usłyszał szelest, jak gdyby chrobotanie butów na wybrukowanym chodniku. Z odległego krańca 
ulicy dobiegł ich stukot końskich kopyt. - Może to dorożka?
- ucieszył się Flood. Powóz oddalił się jednak. - Powinienem zostać w klubie - mruknął. - Dlaczego 
jest pan dzisiaj taki niespokojny?
- Jeśli już musi pan wiedzieć.
- .- . - Flood wahał się przez moment. - Przed paroma miesiącami grożono mi. - Coś podobnego?
- Artemis uważnie przyglądał się świecy ustawionej w oknie domu, do którego się zbliżali. - Kto 
panu  groził?
- Nie znam jego nazwiska. - Ale na pewno potrafi go pan opisać. - Nie. - Flood znów przerwał. - 

background image

Rzecz w tym, że nigdy go nie widziałem. - Jeśli nigdy nie spotkał pan tego człowieka, to dlaczego, 
na Boga, miałby panu grozić?
- Nie wiem - jęknął Flood. - Właśnie dlatego to wszystko jest takie dziwne. - Zupełnie nie ma pan 
pojęcia, dlaczego ten obcy człowiek grozi właśnie panu?
- Przysłał mi.
- .- . - Flood przerwał i cicho krzyknął, gdy przed ich nogami przemknął kot. - Do wszystkich 
diabłów! Co to było?
- To tylko kocur - powiedział Artemis i po chwili dodał: Naprawdę potrzebne jest panu lekarstwo 
na nerwy. Co ten człowiek panu przysłał?
- Wisiorek. Taki, jaki przyczepia się do dewizki. - Dlaczego miałaby to być groźba?
- To.
- .- . To trudno wytłumaczyć. - Kiedy już Flood zaczął mówić, widać było, że nie powstrzyma się 
przed powiedzeniem wszystkiego. - Wiąże się to z czymś, co wydarzyło się przed  pięciu laty. 
Razem z dwoma przyjaciółmi zabawiliśmy się nieco z pewną aktoreczką. Ta durna dziewczyna 
uwolniła się i uciekła. Było ciemno. Działo się to na wsi i doszło do wypadku. Ona.
- .- . och, drobiazg. Rzecz w tym, że przysięgła, iż jej kochanek ją pomści. - Więc myśli pan, że to 
on na pana nastaje?
- To niemożliwe. - Flood znów obejrzał się przez ramię. ~ Wykluczone, żeby to był ten człowiek, o 
którym mówiła. Jeśli nawet ta dzierlatka miała kochanka, to dlaczego właśnie teraz miałby się 
trudzić tropieniem nas? Bądź co bądź, była tylko aktoreczką i od jej śmierci minęło pięć lat. - Zna 
pan chyba takie stare powiedzenie: „Zemsta to danie, które najlepiej podawać chłodne”. - Ale 
myśmy jej nie zabili - powiedział Flood podniesionym głosem. - Uciekając w ciemnościach, spadła 
z jakiejś skały i się zabiła. - Spadła, uciekając przed panem i pana przyjaciółmi. - Muszę znaleźć 
jakiś sposób, żeby się z nim porozumieć.
- .- . kimkolwiek jest. Wyjaśnię mu, że nie chcieliśmy jej skrzywdzić. Tylko trochę zabawy. To nie 
nasza wina, że ta durna.
- .- . - Proszę się uspokoić, Flood. Nie ma powodu, żeby się pan przede mną tłumaczył. Nie chcę 
słuchać tych wyjaśnień. Prostytutka w oświetlonym świecą oknie uśmiechnęła się zachęcająco. Z 
jej ramion zsunął się szal, odsłaniając obfity biust. Artemis spojrzał na nią bez zainteresowania. - 
Minęło parę miesięcy. - Flood uparcie powracał do przerwanej rozmowy. - Może to był tylko 
złośliwy żart?
- Jeśli tak, to ten mężczyzna ma nieco dziwne poczucie humoru. Kątem oka Artemis zauważył, że 
za jego plecami coś się zmieniło. Nie wiedział co, ale nagle zrozumiał. - Do diabła! - mruknął. - 
Zgasiła świecę. - Ta dziwka?
- Flood obejrzał się. - No i co z tego? prawdopodobnie.
- .- . - Przerwał, widząc, że jego towarzysz przywarł plecami do kamiennego muru budynku. 
Atakujący człowiek nie wyskoczył z bocznej uliczki ani zaciemnionej bramy domu, ale zsunął się 
na ulicę z wysokiego ciemnego okna niemal tuż nad głową Artemisa. Czarna peleryna powiewała 
wokół niego, ale Artemis dostrzegł w świetle gazowej latarni niepokojący metaliczny błysk. 
Zapewne sztylet, pomyślał. W sztuce walki Vanza rzadko używana jest broń, ale zdarzały się 
wyjątki. Artemis odrzucił poły płaszcza, by ubranie nie krępowało mu ruchów, czego oczekiwał 
napastnik, i odskoczył w bok na tyle szybko, by uniknąć groźnego ciosu nogą. Mężczyzna zgrabnie 
wylądował na bruku i stanął przed Artemisem. Twarz miał zamaskowaną. Błysnęło ostrze sztyletu. 
Artemis odchylił się. Wiedział już, że manewr napastnika się nie powiódł, ale musiał działać 
błyskawicznie, zanim przeciwnik przyjmie inną strategię walki. Zamaskowany mężczyzna 
zorientował się, że chybił, ale szybko odzyskał utraconą na moment równowagę. Artemis kopnął 
go w ramię i sztylet z hałasem upadł na bruk. Widząc, że stracił przewagę, nieznajomy 
zrezygnował z walki. Rzucił się do ucieczki. Peleryna powiewała na nim jak ogromne czarne 
skrzydła. Artemis zdołał pochwycić jej brzeg i się na niej uwiesił. Nie był zaskoczony, gdy strój 
został mu w ręce. Uciekinier zdołał odpiąć zapinkę. Zniknął w ciemnej bocznej uliczce. Słychać 

background image

było jeszcze Jego kroki. Artemis został z wełnianą peleryną w ręce. - Do diabła, człowieku! Flood 
patrzył na niego zaskoczony. - On rzucił się prosto na pana. Ten drań chciał panu Poderżnąć 
gardło.
- Na to wygląda - powiedział Artemis, spoglądając na pelerynę trzymaną w dłoni. - Muszę 
przyznać, że wspaniale pan sobie z nim poradzij Nigdy nie widziałem takiego stylu walki. Całkiem 
niezwykły  - Miałem szczęście. To było ostrzeżenie. Artemis spojrzał na ciemne okno, w którym 
przed atakiem stała zapalona świeca. - To nie było przeznaczone dla mnie, ale nie ma znaczenia. - 
Ci cholerni bandyci stają się coraz bardziej zuchwali stwierdził Flood. - Wkrótce człowiek nie 
będzie mógł wyjść na ulicę bez stróża prawa za plecami. Artemis dotknął liny zwisającej z okna. 
Wystarczyło jedno spojrzenie na zawiązany na niej skomplikowany węzeł W Londynie wielu jest 
bandytów i złodziei, ale mało prawdopodobne, by któryś z nich znał dawną sztukę walki Vanza 

background image

10
Płomienie strzelały wysoko. Na razie objęły tylko laboratorium na poddaszu, ale rzucały piekielny 
blask na długi korytarz na pierwszym piętrze. Kłębił się dym tak czarny, jak gdyby zapowiadał 
przybycie legionu demonów z głębi piekieł. Stała nachylona przy drzwiach sypialni. Ciężki żelazny 
klucz splamiony był jego krwią. Właśnie miała wsunąć go w zamek, gdy martwy mężczyzna 
roześmiał się. Klucz wyślizgnął się z jej palców...
Madeline obudziła się przerażona i drżąca. Usiadła na łóżku, z trudem łapiąc oddech. Miała 
nadzieję, że nie krzyczała. Całe jej ciało było wilgotne od potu. Nocna koszula przylegała do 
pleców i piersi. Przez parę sekund nie mogła uświadomić sobie, gdzie jest. Ogarnęła jąnowa fala 
lęku. Zerwała się z łóżka, a kiedy nagimi stopami dotknęła zimnej podłogi, przypomniała sobie 
nagle,  że jest w sypialni w ogromnej rodzinnej rezydencji Artemisa Hunta. Dobrze strzeżonej, 
pomyślała. Palce Madeline drżały tak samo jak w sennym koszmarze, ale udało jej się zapalić 
świecę. Mały płomyk rzucał delikatny blask na kolumienki łóżka, umywalkę i kufry stojące w rogu 
pokoju, pełne w pośpiechu zapakowanych książek. Spojrzała na zegar i stwierdziła, że dochodzi 
trzecia nad ranem. Przespała pełne dwie godziny, zanim obudził ją koszmar. Była tym zaskoczona. 
Rzadko udawało jej się zasnąć przed świtem. Tym razem udało jej się to pewnie dlatego, że 
wiedziała, jak dobrze strzeżony jest ten dom, a ogrodu pilnuje potężny brytan. Podeszła do drzwi i 
uchyliła je ostrożnie. Korytarz był ciemny, lecz zauważyła na schodach lekki poblask od świateł w 
holu na parterze. Usłyszała stłumione głosy. Artemis wrócił do domu. Najwyższy czas, pomyślała. 
Powiedział jej, że zamierza porozmawiać z różnymi ludźmi w klubach i jaskiniach gry. Ciekawa 
była, czego się dowiedział. Gdzieś na dole trzasnęły zamykane drzwi. Zapadła cisza. Czekała przez 
parę minut, ale gospodarz nie pokazał się na schodach. Pomyślała, że zapewne poszedł do 
biblioteki. Podeszła do łóżka, włożyła szlafrok, starannie zawiązała tasiemki i wsunęła nogi w 
pantofle. Czepek zsunął jej się z głowy w czasie snu. Odszukała go i włożyła na potargane włosy. 
Potem, usatysfakcjonowana swoim przyzwoitym strojem, wyszła z sypialni i ruszyła ciemnym 
korytarzem w stronę szerokich schodów wyłożonych miękkim dywanem. Pokonała je 
bezszelestnie. Szybko przeszła przez hol i zawahała się przed zamkniętymi drzwiami biblioteki. 
Przyszło jej na myśl, że być może gospodarz nie życzy sobie towarzystwa, że mógł wrócić do 
domu niezupełnie trzeźwy. Zmarszczyła czoło. Trudno było wyobrazić sobie Artemisa Hunta 
podpitego. Otaczała go aura samokontroli właściwa ludziom, którzy nie ulegają tego rodzaju 
słabościom. Zapukała lekko. Nie było odpowiedzi. ; Wahała się jeszcze przez chwilę, potem 
ostrożnie uchyliła [ drzwi. Jeśli on istotnie jest pijany, to porozmawiam z nim rano, pomyślała. 
Zajrzała przez uchylone drzwi. Na kominku  płonął ogień, ale gospodarza nie było. Może wcale nie 
poszedł do biblioteki, tylko dlaczego rozpalono mu w kominku ogień?   - Domyślam się, że to pani, 
Madeline. - Niski głos dobiegał  z ciemnego fotela stojącego przed kominkiem. - Tak. i Ten głos 
niewątpliwie wskazywał na to, że Artemis jest trzeźwy. Uspokojona, weszła do biblioteki, 
zamknęła  za sobą drzwi i nadal trzymając rękę na klamce, powiedziała:  - Słyszałam, jak pan 
wrócił do domu, sir.  - I natychmiast zeszła pani na dół po raport, chociaż jest dopiero trzecia nad 
ranem. - W jego głosie wyczuwało się odrobinę ironii. - Obawiam się, że będzie pani wyjątkowo 
wymagającym pracodawcą, pani Deveridge.  Nie jest pijany, ale i w nie najlepszym nastroju, 
pomyślała.  Zacisnęła wargi i ruszyła w jego stronę. Gdy spojrzała na twarz i przygarbioną 
sylwetkę tkwiącą w ogromnym fotelu, od razu zrozumiała, że stało się coś złego. ? Dostrzegła jakiś 
ponury błysk w jego oczach. Zdjął już ! surdut, fular luźno zwisał mu z szyi. Koszulę miał 
częściowo rozpiętą na piersi. Widziała porastające ją kręcone włosy. W jednej ręce trzymał 
kieliszek wypełniony brandy, w drugiej dłoni zaciskał jakiś przedmiot, którego nie widziała. - 
Panie Hunt. - Patrzyła na niego z rosnącym napięciem.
- Artemisie, czy pan źle się czuje?
- Nie. - Podejrzewam, że zdarzyło się coś niemiłego. Co to było, sir?
- Mój znajomy i ja zostaliśmy napadnięci na ulicy. - Wielki Boże! Przez kogo? Zostaliście 
obrabowani? Tknięta nagłą myślą, przyjrzała się jego twarzy. - Czy nie odnieśliście jakichś ran?

background image

- Nie. Napastnikowi nie powiódł się atak. - Dzięki Bogu - odetchnęła z ulgą. - Jakiś bandyta, 
przypuszczam. Ulice w dzielnicach rozrywki są niebezpieczne Powinien pan być ostrożniejszy, sir. 
- Napad nie miał miejsca w dzielnicy rozrywki. To się zdarzyło w pobliżu jednego z moich klubów. 
- Przerwał, by wypić łyk brandy, a kiedy opuścił rękę, dokończył: - Nie wiem, kto na nas napadł, 
ale z całą pewnością był to vanzagarianin. Madeline poczuła, że cierpnie jej skóra. - Jest pan 
pewny?
- Tak. - Czy byłby pan w stanie.
- .- . - Przerwała i po chwili spróbowała jeszcze raz: - Czy widział go pan?
- Nie. Był zamaskowany. Po krótkim starciu uciekł. Podejrzewam, że w przeprowadzeniu napadu 
pomogła mu prostytutka, która dała sygnał, gdy zobaczyła nas na ulicy. Jutro spróbuję ją odszukać. 
Może dowiem się od niej czegoś, co pozwoli zidentyfikować napastnika. Madeline miała wrażenie, 
że kurczy się jej żołądek.  - Myśli pan, że to kolejna wizyta wysłannika ducha Renwicka 
Deveridge’a?
- Muszę przyznać, że”nie jestem biegły w metafizyce, ale z tego, co wiem, duchy na ogół nie 
posługują się sztyletami. - On miał sztylet?
- Tak. Dał znakomity pokaz sprytnej strategii ataku w stylu człowieka pająka. - Artemis bawił się 
kieliszkiem z brandy. Na szczęście nie wykorzystał elementu zaskoczenia, gdyż zauważyłem, że 
prostytutka zgasiła świecę. - Czy pana przyjaciel nie został ranny?
- Ten pan, z którym szedłem, nie jest moim przyjacielem. - Rozumiem. - Usiadła na najbliższym 
krześle i próbowała zebrać myśli. - Człowiek, który gra rolę ducha Renwicka, chce się teraz pozbyć 
pana. Widocznie wie, że ja i ciocia zamieszkałyśmy tutaj. Być może domyśla się, że pan mi 
pomaga. Nie zdawałam sobie sprawy.
- .
- . - Madeline, proszę się uspokoić. Wyprostowała się i spojrzała na niego. - On niewątpliwie 
zamierzał pana zabić. Musimy założyć, że ponowi próbę. - Być może - rzekł Artemis, jak gdyby to 
spostrzeżenie nie wywarło na nim żadnego wrażenia. - Następnym razem wykaże więcej 
ostrożności. Wie, że po dzisiejszej nocy będę się miał na baczności. - Napastnik wie teraz coś 
więcej. Pan z nim walczył. Przekonał się więc, że ma do czynienia z człowiekiem, który zna sztukę 
walki Vanza. - Tak. - Artemis uśmiechnął się. - A jako że został pokonany, zrozumiał, że jestem 
bieglejszy w tej sztuce. Przypuszczam, że w przyszłości będzie działał mniej lekkomyślnie.  - Co 
pan powiedział swojemu znajomemu? Czy coś mu pan wyjaśnił?  - Nie musiałem. On uważa, że 
był to zwykły bandycki napad. Nie wyprowadzałem go z błędu. - Z pana tonu domyślam się, że nie 
lubi pan człowiekaj który panu towarzyszył,  Artemis nie odpowiedział. Wypił jeszcze jeden łyk 
brandy Madeline zdecydowała się zmienić temat rozmowy,  - Czy dowiedział się pan czegoś w 
klubach albo w tychą jaskiniach hazardu?   - Niewiele. Nie dotarły tam żadne plotki o duchach, 
pojawiających się w bibliotekach dżentelmenów z towarzystwa. - Na ogół ci dżentelmeni 
niechętnie przyznają się do spotkań z duchami - zauważyła. - To prawda. - Artemis wypił jeszcze 
jeden łyk trunku. - W czasie pana nieobecności zjawił się ten młody człowiek który zbiera dla pana 
informacje. - Zachary? Jakie miał dla nas wiadomości?
- Powiedział, że Baton Pitney jest nieuchwytny od paru dnij Sąsiedzi przypuszczają, że wyjechał do 
swojego majątku na wsi. Gosposię, która przychodzi do niego dwa razy w tygodniu zawiadomił, że 
będzie mu potrzebna dopiero w przyszłyn miesiącu. - Interesujące. - Artemis wypatrywał się w 
płomienie. - Też tak sądzę. Madeline zawahała się. Nie wien czy to właściwa pora, żeby omawiać 
dalsze kroki w nasz akcji, ale po rozmowie z Zacharym przemyślałam pewn sprawy. Otóż wydaje 
mi się dziwne, że pan Pitney akun teraz opuścił miasto. Ostatnio rzadko podróżował, a mimo to 
krótko po wysłaniu listu do mnie zdecydował się wyjechać. - Owszem, to dziwne. Można by nawet 
powiedzieć, że wysoce podejrzane - przyznał Artemis tonem nieco teatllnym. - Pan ze mnie żartuje, 
sir?
- Nigdy bym sobie na to nie pozwolił - odparł, uśmiechając się nieznacznie. - Proszę mówić dalej.
- Przyszło mi do głowy, że pan Pitney mógł opuścić dom z powodu jakiegoś nowego incydentu. 

background image

Może intruz wrócił i go przestraszył. W tej sytuacji doszłam do wniosku, że istnieje tylko jeden 
logiczny sposób działania. - Jaki?
- zapytał z niebezpiecznie ironicznym błyskiem w oczach. Madeline milczała przez chwilę, 
obawiając się, że znów narazi się na kpiny. Potem jednak nachyliła się ku swemu rozmówcy i 
półgłosem, chociaż nikt nie mógł ich podsłuchać, powiedziała:  - Proponuję, żebyśmy przeszukali 
dom pana Pitneya w czasie jego nieobecności. Może znajdziemy coś interesującego. Coś, co nam 
wyjaśni, dlaczego wyjechał?  Ku jej zaskoczeniu, Artemis skinął głową. - Świetny pomysł. To 
samo przyszło mi do głowy dzisiaj wieczorem. - Słyszał pan o tym, że wyjechał z miasta?
- W klubie ktoś o tym wspomniał. - Rozumiem. Widać z tego, że podobnie wnioskujemy. Bardzo 
mnie to cieszy. Czy czuje się pan tym usatysfakcjonowany?  Rzucił jej enigmatyczne spojrzenie. - 
Może bardziej odpowiadałby mi inny rodzaj więzi. Madeline postanowiła zignorować tę uwagę. On 
jest naprawdę fcW dziwnym nastroju, pomyślała. Ale w końcu nie znam go  dobrze. Może ma po 
prostu taki skomplikowany charakter. Zdecydowała się nie odstępować od rozmowy o interesach. - 
Myślę, że powinniśmy dostać się do jego domu nocą. - I ryzykować, że sąsiedzi zauważą światło w 
oknach? Nie, to nie jest rozsądny plan. - Proponuje pan włamanie w biały dzień? Czy to nie jest 
zbyt niebezpieczne?
- Ogród Pitneya otacza bardzo wysoki mur. Kiedy się za nim znajdę, nikt mnie nie zobaczy. Minęło 
parę sekund, zanim do Madeline dotarło znaczenie tych słów. - Zaraz, zaraz, sir. Nie pójdzie pan 
tam sam. To jest mój plan i to ja mam zamiar go zrealizować. - Zajmę się tą sprawą. Pani zostanie 
tutaj, a ja w tym czasie przeszukam dom Pitneya. Tego było już za wiele. Arogancja Artemisa 
przyprawiła ją niemal o atak furii. Zerwała się na równe nogi. - Będę panu towarzyszyć, sir. - Pani 
zwyczaj spierania się ze mną na każdym kroku staje się irytujący, Madeline. - Odstawił 
zdecydowanym ruchem pusty kieliszek. - Zaangażowała mnie pani, a teraz kwestionuje każdą moją 
decyzję. - To nieprawda. - To prawda i staje się to męczące. Podparła się pod boki. - Zapomina pan 
o swojej pozycji, sir. Twarz Artemisa nie drgnęła nawet, ale Madeline zorientowała się, że 
popełniła poważny błąd. - Mojej pozycji?
- powtórzył przerażająco spokojnym tonem. - Przypuszczam, że trudno pani uznać mnie za 
równego sobie. W końcu zajmuję się handlem.  - Miałam na myśli umowę, sir - wyjaśniła. - Nie 
kwestionuję pana pozycji jako dżentelmena tylko dlatego, że.
- .
- . hmm.
- .
- . - Że jestem Sprzedawcą’*Marzeń? Wstał, poruszając się przy tym jak kot, który dostrzegł w 
ogrodzie małego ptaszka. - Pańskie zaangażowanie w handlowe interesy nie ma dla mnie żadnego 
znaczenia. - Miała nadzieję, że zabrzmiało to przekonująco. - Cieszą mnie pani słowa. Madeline 
usłyszała delikatne brzęknięcie i zorientowała się, że Artemis rzucił na stół niewielki przedmiot, 
który cały czas trzymał w dłoni. Z miejsca, w którym stała, nie widziała go dokładnie, ale 
wydawało jej się, że dostrzega błysk złota. Gdy podszedł do niej, uniosła wzrok. - Artemisie?
- Bardzo to miłe, że przymyka pani oczy na moje powiązania z handlem. - Uśmiechnął się chłodno. 
- Ale z drugiej strony nie miała pani zbyt wielkiego wyboru, prawda?  Cofnęła się o krok i stanęła 
oparta plecami o ścianę obok narmurowego kominka. - Sir, sądzę, że nie jest to najlepsza pora do 
kontynuowania naszej rozmowy. Rozsądniej będzie, gdy wrócę teraz na górę, a o naszych planach 
przeszukania domu pana Pitneya porozmawiamy przy śniadaniu. Podszedł do niej bardzo blisko i 
oparł swoje mocne dłonie o ścianę po obu stronach głowy Madeline. - Przeciwnie - rzekł - 
Naprawdę myślę, że powinniśmy przedyskutować pani punkt widzenia na moje właściwe, pani, 
miejsce. Może innym razem, sir.  - Teraz. - Jego uśmiech był chłodny, ale oczy płonęły. Uważam, 
że nie ma pani prawa zbyt surowo mnie oceniać. Bądź co bądź, mówią, że zamordowała pani 
swojego męża i podpaliła jego dom, żeby ukryć zbrodnię. - Och, Artemisie.
 - Przyznam, że nawet pani szczególna reputacja nie przeszkadza, by zajmowała pani w 
towarzystwie pozycję nieco wyższą niż dżentelmen trudniący się handlem, ale na pewno  niewiele 

background image

wyższą. Odetchnęła głęboko i natychmiast zrozumiała, że popełniła następny błąd. Zapach 
Artemisa - mieszanina potu, brandy i czegoś właściwego tylko jemu - wprawił w drżenie jej 
zmysły. - Sir, jest pan wyraźnie nieswój. Podejrzewam, że to spotkanie z napastnikiem 
spowodowało, że ma pan rozstrojone nerwy. - Tak pani sądzi?
- Jest to jedyne wytłumaczenie - zapewniła go. Jeśli Renwick na pana napadł, miał pan wiele 
szczęścia, że pan  przeżył. - To nie było spotkanie z duchem. Nie chciałbym być nieskromny, 
muszę jednak przypomnieć pani, że nie tylko uszedłem z życiem, ale zmusiłem napastnika do 
ucieczki. Niemniej jestem nieco zdenerwowany. - Moja ciotka ma cudowne lekarstwa na tego 
rodzaju nerwowe przypadłości. Pobiegnę na górę i przyniosę panu buteleczkę takiego napoju. - 
Znam tylko jedno lekarstwo. Nachylił się i pocałował ją. Był to długi, namiętny pocałunek, który 
całkowicie pozbawił ją resztek rozsądku. Dreszcz podniecenia wstrząsnął jej ciałem. Natychmiast 
wiedziała, że wyczuł jej reakcję. Mruknął coś cicho i pocałował ją jeszcze raz. Ogarnęło ją  takie 
samo uczucie,jakiego doznała, gdy całował ją pod  nawiedzanym Dworem. - Madeline - szepnął. - 
Do diabła, kobieto, nie powinnaś mi przychodzić tutaj. Poczuła się nagle beztroska. Zdawało jej 
się, że mogłaby uwać, gdyby tylko przyszło jej to do głowy. Jest Sprzedawcą Marzeń, ostrzegła się 
w myślach. Ten >dząj złudzeń jest towarem, który sprzedaje. Ale wart jest wysokiej ceny, 
pomyślała. - To była moja decyzja, Artemisie. - Objęła go i przytuliła się do niego. - Sama 
chciałam tu przyjść. Uniósł głowę i spojrzał jej w oczy. - Jeśli pani zostanie, będziemy się kochać. 
To oczywiste. Nie jestem dzisiaj w nastroju stosownym do jakichś gier. Ogień, który w nim płonął, 
był gorętszy niż ten w kominku. W Madeline ożyło coś, co od dawna uważała za martwe. W jednej 
tylko sprawie musiała się upewnić. - Te skłonności, którym pan ulega, sir.
- .- . - Zapewniam, że pragnienie, by kochać się z panią, to coś więcej niż tylko przelotna 
skłonność. - Rozumiem, tylko czy nie jest tak dlatego, że wdowy mają coś, co.
- .- ? Naprawdę, nie mogłabym znieść myśli, że.
- .
- . - To w pani coś jest, Madeline. - Pocałował ją znów namiętanie. - Na Boga, jest w pani coś, co.
- .
- . Ton jego głosu obudził w niej głęboko skrywane, czysto kobiece emocje. Zakręciło jej się w 
głowie. Położyła dłoń na ramieniu Artemisa. Pod cienką tkaniną koszuli wyczuła twarde mięśnie. 
Uśmiechnęła się i spojrzała na niego spod lekko opuszczonych powiek. A jednak wdowy mają coś 
w sobie, pomyślała. Coś, co sprawia, że dzisiejszej nocy pozwoliła sobie na tak śmiałe zachowanie. 
- Czy jest pan pewny, że chce pan podjąć aż takie ryzyko, by kochać się z Niebezpieczną Wdową?
- zapytała łagodnym głosem. - Czy być pani kochankiem jest równie niebezpiecznie jak mężem?
- zapytał. - Trudno mi powiedzieć. Nigdy nie miałam kochanka. Musi pan zaryzykować. - 
Chciałbym pani przypomnieć, że ma pani do czynienia z mężczyzną, który kiedyś zarabiał na życie 
w jaskiniach hazardu. - Zsunął czepek z jej głowy i wplótł palce we włosy. Jestem gotów podjąć 
każde ryzyko, jeśli stawka jest odpowiednio wysoka. Wziął ją na ręce i zaniósł na szeroką, pokrytą 
fioletową tkaniną kozetkę. Położył ją na poduszkach i odwrócił się. Patrzyła na niego, jak 
podchodzi do drzwi i przekręca klucz w zamku. Dreszcz oczekiwania wstrząsnął jej ciałem. Miała 
wrażenie, że stoi na skraju opadającej ku morzu przepaści i patrzy na głęboką wodę. Pragnienie, by 
skoczyć, było nie do opanowania. Artemis szedł w jej stronę, rozpinając koszulę. Zanim znalazł się 
obok kozetki, koszula leżała na podłodze. W blasku płomieni z kominka zauważyła niewielki 
tatuaż na jego piersi. Rozpoznała kwiat Vanza, ale nie wzbudził w niej dawnych lęków i 
wspomnień. Całą jej uwagę pochłaniała potężna pierś Artemisa. Siła, jaka w niej drzemała, była. 
zarówno przerażająca, jak i pociągająca. Poruszała jej zmysły.
- ‘  Usiadł na poduszce przy jej nogach i zdjął buty. Jeden po drugim stuknęły o podłogę. 
Zabrzmiało to dla niej jak ostrzegawczy dzwon. Uspokoiła się jednak nieco, widząc jego szerokie 
ramiona, które w blasku płomieni nabrały złocistej barwy. Artemis był szczupły, mocny i 
nieodparcie męski. Ten widok przyprawił ją o zawrót głowy, silniejszy niż wywołany 
najmocniejszymi eliksirami, przyrządzanymi przez ciotkę Bernice. Madeline wyciągnęła rękę i 

background image

dotknęła jego ramienia. Artemis ujął jej dłoń i całował delikatną skórę na nadgarstkach. , Potem 
nachylił się nad nią, wciskając ją w poduszki kozetki. ; Miał na sobie tylko spodnie, ale nie 
maskowały one jego podniecenia. Wsunął jedną nogę pomiędzy jej uda i rozpiął szlafrok. Cienka 
koszula nocna nie stanowiła przeszkody dla jego dłoni, gdy dotknął piersi Madeline. Była bliska 
szaleństwa. Całował jej piersi, najpierw jedną, potem drugą. Jego dłonie powędrowały w dół ku 
krzywiźnie bioder. Delikatnie dotykał jej ud. Krzyknęła cicho, gdy poczuła pierwszą falę wilgoci 
pomiędzy udami. Przycisnęła dłonie do nagich muskularnych pleców Artemisa. Czuła na udzie 
jego twardy członek. Wsunął dłoń pomiędzy jej nogi i dotknął gorącego, wilgotnego, szczególnie 
wrażliwego miejsca. Jej podniecenie narastało. - Artemisie...
- Warto było podjąć pewne ryzyko - odezwał się niskim tłumionym głosem.
- - Doszłam do podobnego wniosku, sir. Od dłuższej chwili Madeline trudno było oddychać w 
normalnym rytmie, ale kiedy podsunął koszulę nocną aż do talii, wydawało jej się, że nie potrafi 
już złapać powietrza. Odsunął się na chwilę, by rozpiąć spodnie, a zaraz po tym poczuła na dłoni 
jego twardy członek. Zacisnęła na nim palce. Zauważyła, że Artemis wstrzymuje oddech. 
Zadowolona zjego reakcji, wzmocniła uścisk. Znieruchomiał.
- - Jeśli pani nie przestanie, to oboje będziemy rozczarowani. Zaskoczona Madeline uwolniła go 
natychmiast.
- - Przepraszam, nie chciałam pana skrzywdzić.
- - Zapewniam panią, że nie odczuwam bólu, ale nie chciał bym zakończyć tego zbyt szybko.
- - Ani ja. Chętnie spędziłabym w ten sposób resztę nocy - powiedziała nieśmiało.
- - Jeśli takie tortury byłaby pani gotowa znosić przez parę godzin, to mogłaby pani udzielać lekcji 
opanowania mistrzon Vanza.
- - Wielkie nieba, czy naprawdę czuje się pan tak udręczony?
- Tak - odparł i pocałował ją w szyję.
- - Nie miałam pojęcia. Nie chciałabym, żeby pan cierpiaŁ, Artemisie. Roześmiał się.
- - Jest pani dla mnie zbyt dobra, a ja wykorzystam uprzejmość. Uniósł się lekko, tak że jego 
członek dotknął gorącego wilgotnego miejsca pomiędzy jej nogami.
- - Artemisie - szepnęła Madeline.
- - Zbliża się kres panowania nad sobą, prawda? To dobrze najdroższa. Ja też nie mogę dłużej 
czekać. Jednym mocnym pchnięciem znalazł się w niej. Wiedziała na tyle dużo o takich sprawach, 
by spodziewać się lekkiego bólu, nie była jednak przygotowana na to, co się stało.
- ; - Artemisie - szepnęła prawie niedosłyszalnie. Znieruchomiał nagle...
- Do diabła! - Czy mógłbyś... - . wycofać się? Wydaje mi się, że pojawiły się jakieś kłopoty.
- - Madeline. „Uniósł się na łokciach. Wszystkie mięśnie (Spięte miał jak łuk.
- - Dlaczego mi nie powiedziałaś? Jak to możliwe? Przecież miałaś męża?
- Ale nigdy nie byłam prawdziwą żoną.
- - Ach tak. Adwokaci, unieważnienie... - . Nie przypuszczałem. może to być oparte na faktach. 
Zacisnęła zęby i oparła dłonie na jego ramionach.
- - Zdaję sobie sprawę, że to moja wina, ale na usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, iż nie 
sądziłam, że tak do siebie nie pasujemy. Bądź tak dobry i się wycofaj.
- - Nie - powiedział, kiedy się pod nim poruszyła.
- - Proszę cię, nie wierć się tak.
- - Chciałabym, żebyś się natychmiast wycofał.
- - To nie to samo co wyrzucić mnie z twojego salonu. Madeline, ostrzegam cię, nie ruszaj się.
- - Ile razy mam powtarzać, że nie przyjmuję poleceń od pana, sir? - Wierciła się, próbując uwolnić 
się od jego ciężaru i uczucia wypełnienia. Wydawało się, jakby ustąpił, zaczął się wycofywać, lecz 
nagle coś się zmieniło. Jego ciało drgnęło konwulsyjnie, a z ust wydobył się cichy stłumiony jęk. 
Zaniepokojona, wbiła palce w jego ramiona. Nie odważyła Się poruszyć. Po chwili osunął się na 
nią i zapadła cisza.
- - Do wszystkich diabłów! - mruknął po chwili ze złością.

background image

- - Artemisie?
- No i co teraz? Ostrzegałem panią, że tej nocy moje nerwy nie wytrzymają następnego szoku. Kto 
wie, czy nie przydałaby się ta mikstura pani cioci. - Och, naprawdę nic się nie stało. - Zwilżyła 
językiem wargi. - Chciałam panu powiedzieć, że nawet nie czuję się już w tej pozycji tak 
niewygodnie jak przed chwilą. Znieruchomiał na moment, potem uniósł głowę i spojrzał na nią. - 
Niezupełnie rozumiem - powiedział. - Wszystko jest już w porządku, naprawdę. - Zdobyła się na 
niewyraźny uśmiech. - Odnoszę wrażenie, że jednak pasuje pan do mnie całkiem dobrze. Artemis 
prawie niedosłyszalnie zaklął. - Może chciałby pan spróbować jeszcze raz?
- spytała Madeline. - Wszystko, czego chcę, to paru wyjaśnień - wycedził przez zaciśnięte zęby. 
Odwrócił się od niej i wstał. Zawiedziony i nienasycony zaczął zapinać spodnie. Potem bez słowa 
wręczył jej dużą białą chustkę. Madeline mogła być tylko zadowolona, że jej gruby szlafrok 
wchłonął dowody ich aktywności. Przynajmniej nie narazi się na wymowne spojrzenie pokojówki. 
Ogarnęła się tak szybko, jak potrafiła, i wstała. Zrobiła to zbyt energicznie. Nogi ugięły się pod nią 
i musiała oprzeć się o kozetkę. Artemis podtrzymał ją z zaskakującą delikatnością. - Źle się pani 
poczuła?
- zapytał.  - Ależ nie. ;  Złość i duma pomogły jej przyjść do siebie. Zawiązała tasiemki szlafroka. 
Nadal trzymała w ręce chustkę, którą jej podał, a kiedy na nią spojrzała, zauważyła, że jest 
poplamiona krwią. Zakłopotana, szybko wcisnęła ją do kieszeni. Artemis podszedł do kominka, 
oparł rękę na jego obramowaniu i wpatrywał się w płomienie.  - Słyszałem, że pani ojciec podjął 
pewne kroki, by anulować  pani małżeństwo - powiedział po chwili. - Teraz wiem, że  Jtoiały 
poważne podstawy. - Tak. Chociaż, prawdę mówiąc, zgodziłabym się na każdy  sposób 
rozwiązania tego związku. - Deveridge był impotentem?
- zapytał, patrząc na nią. - Trudno mi powiedzieć. - Włożyła dłonie w rękawy szlaf a. - Wiem tylko, 
że nie interesował się mną. Niestety, nie  ryłam tego przed nocą poślubną. - Dlaczego ożenił się z 
panią, skoro nie mógł wypełniać  [stawowych małżeńskich obowiązków?
- Już panu chyba wyjaśniłam, że mnie nie kochał. Nie peresowało go małżeństwo. Jedyne, czego 
chciał, to poznać ligłębsze, najmroczniejsze tajemnice filozofii Vanza. Sąfił, że mój ojciec 
umożliwi mu to, ucząc go dawnego języka. Artemis zacisnął dłoń na półce nad kominkiem. - Tak, 
oczywiście. Nie potrafię dziś jasno myśleć. Proszę p wybaczyć. - Ma pan za sobą ciężką noc. 
Można by tak powiedzieć. r Mogę przynieść jakiś lek mojej cioci. - Nie ręczę za siebie, jeśli 
jeszcze raz wspomni pani o tej olemej miksturze. - Spojrzał na nią groźnie. Chciałam tylko panu 
pomóc - stwierdziła z wyraźną  acją w głosie. Proszę mi uwierzyć, że jak na jedną noc zrobiła pani 
Izo wiele. lilczała przez chwilę, a potem postanowiła podzielić z nim swymi spostrzeżeniami na 
temat zachowania Ren AUA\’DA QL’ICK  - Mówiłam panu kiedyś, że przeszukałam jego 
laboratorium.  - Tak.   - Miałam okazję przeczytać pewne jego notatki. Wynikała z nich, że za 
przyczynę swej impotencji uważa całkowitej poświęcenie się filozofii Vanza. Napisał, że całą 
życiowa energię kieruje na studiowanie dawnych alchemicznych taj jemnic.  - Rozumiem. Czy 
przed ślubem nic nie wskazywało na toJ że nie jest zainteresowany wypełnianiem małżeńskich 
obowiąz ków? Nic pani nie zauważyła?
- Wiem, że to trudno zrozumieć, sir. - Westchnęła. - Prósz mi uwierzyć, że często wracam myślami 
do czasów sprze zawarcia małżeństwa i zapytuję siebie, jak mogłam być ta naiwna. - Madeline.
- .
- . - Mogę tylko powiedzieć, że Renwick był szalonym demc nem o wyglądzie anioła. Sądził, że 
potrafi oczarować wszysN kich, i udawało mu się to przez pewien czas. - Zakochała się pani w 
nim? Madeline potrząsnęła głową. - Patrząc na to z perspektywy czasu, byłabym gotowa uwierzyć, 
że ten człowiek użył jakichś magicznych sztuczek żeby ukryć prawdę o sobie. To jednak zbyt 
proste wyjaśnienia Mówiąc szczerze, Renwick dokładnie wiedział, jak mni zwieść. - Oczywiście, 
nie próbował wzbudzić w pani pożądania Tak przynajmniej przypuszczam. - Nie, z całą pewnością, 
nie. Namiętność ma swoje dóbr strony, jak myślę, ale nie byłam tak młoda i naiwna, popełnić błąd, 
nie odróżniając jej od prawdziwej miłości. Dzisiaj też, zapewne, nie popełniła tego błędu, 

background image

pomyślał. - To oczywiste. Żadna kobieta z pani temperamentem i jasnością umysłu nie 
pozwoliłaby, aby takie drobiazgi jak namiętność zakłóciły zdrowy rozsądek i zdolność logicznego 
rozumowania.  - Otóż to. Mówiłam już panu, że mam wiele zastrzeżeń do (filozofii Vanza i że jej 
nie aprobuję. - Dała mi to pani jasno do zrozumienia. - Ale jak pan wie, wychowałam się w domu, 
w którym kierowano się zasadami tej filozofii, i muszę przyznać, że Iprzejęłam zawartą w niej 
niechęć do kierowania się silnymi lamiętnościami. - Zawahała się na moment, potem dodała: 
Renwick był na tyle mądry, że to rozumiał. Uciekł się do innej iktyki niż budzenie pożądania. - 
Cóż, u licha, może być bardziej pociągające niż pożąanie kobiety o pani temperamencie? Bardzo 
jestem tego ciekaw. - Sir, nie rozumiem pana tonu. Czyżby był pan na mnie zły?
- Nie wiem - odparł zaskakująco szczerze. - Proszę odowiedzieć na moje pytanie. - No dobrze. On 
udawał, że jest oczarowany moją inteligenteją i wiedzą. - Teraz rozumiem. Innymi słowy, 
próbował panią przekonać, e kocha panią dla jej umysłu. - Tak, a ja idiotka mu uwierzyłam. - 
Zamknęła na chwilę czy. - Myślałam, że jesteśmy sobie przeznaczeni. Bliźniacze dusze w 
metafizycznym związku, który łączy nas na wyższym oziomie. - Jest to piekielnie silna więź. - W 
rzeczywistości okazała się złudzeniem. ~ Jeśli choćby połowa tego, co pani powiedziała, jest 
prawdą, to Renwick Deveridge naprawdę był szaleńcem. Artemis znów wpatrywał się w płomienie. 
- Jak powiedziałam, potrafił to początkowo ukrywać, ale po naszej nocy poślubnej powoli 
zaczynałam rozumieć, że co& jest nie w porządku. - Szalony czy nie, ten człowiek nie żyje i został 
pochowany. - Artemis nadal patrzył w ogień. - Jednak wydaje się, jął gdyby ktoś chciał, żebyśmy 
uwierzyli, iż wrócił zza grobu. - Jeśli to nie jest duch Renwicka, to musi być ktoś, kto zna mojego 
męża na tyle dobrze, by go naśladować. Ktoś, kto jes również znawcą filozofii i sztuki walki 
Vanza. - Powinniśmy zapoznać się z przeszłością Deveridge’a. Rano poproszę Henry’ego 
Loggetta, żeby tym się zajął. - Artemisj odwrócił się od kominka i stanął przed Madeline. - A 
tymczasemj musimy uporać się z sytuacją, która zaistniała pomiędzy nami. - Co pan przez to 
rozumie?  - Pani dobrze wie co. - Spojrzał w stronę kozetki, a potem wrócił wzrokiem do Madeline. 
- Oczywiście, jest zbyt późno, by przeprosić panią za to, co zaszło w tym pokoju.
- .
- .   - Nie ma potrzeby przepraszać - przerwała mu. - A jeślij już, to ja powinnam to zrobić. - Tym 
razem nie będę się spierał. - Rzecz w tym, sir, że w zasadzie nic się nie zmieniło. - Nic?
- Chciałam powiedzieć, że nadal jestem wdową o nie najlepszej reputacji. Mieszkam pod pana 
dachem. Jeśli ludziej dowiedzą się o tym, niewątpliwie będą przypuszczać, że wiążej nas romans. 
- I tak bardzo nie będą się mylić.  Zacisnęła mocniej tasiemki szlafroka i spojrzała na niego unosząc 
głowę. - Słusznie czy nie, jak powiedziałam, między nami nic się nie zmieniło. Wiąże nas podobna 
zależność jak przed tym, co.
- .
- . (hmm, zdarzyło „się na tej kozetce.  - Niezupełnie - rzekł Artemis, podchodząc do niej. - Ale 
dzisiaj nie będziemy już o tym rozmawiać. Jak na jedną noc byłoby to zbyt wiele. - Ale, Artemisie.
- .
- . - Pomówimy o tym innym razem. - Wziął ją pod rękę. Prześpijmy się teraz i przemyślmy 
wszystko. Chodźmy, Madeline. Najwyższy czas, żeby pani wróciła do łóżka. - Ależ powinniśmy 
ustalić pewne plany - upierała się. Jest sprawa przeszukania domu pana Pitneya.
- .
. - Później, Madeline. Mocniej ścisnął jej ramię i poprowadził do drzwi. Gdy nijali stolik stojący 
obok fotela, jej uwagę zwrócił mały śniący przedmiot, którym Artemis się bawił, kiedy weszła „o 
biblioteki. Zanim zdołała zapytać, co to jest, znalazła się przy drzwiach. - Dobranoc, Madeline. - 
Spojrzał na nią łagodnie. Proszę ostarać się zasnąć. Wydaje mi się, że już od dłuższego czasu nie 
sypia pani dobrze, a to źle działa na nerwy. Pani ciocia t pewnością by to potwierdziła. Pocałował 
ją zaskakująco delikatnie, a potem zamknął jej Irzwi przed nosem. Przez chwilę patrzyła na nie, 
wreszcie uszyła na górę. Układając się do snu, myślała o maleńkim przedmiocie eżącym na stoliku. 
Była prawie pewna, że jest to złoty wisiorek  dewizki.

background image

 11 ^ Sprawdziły się najgorsze przeczucia. Obcy wszedł do domu. Przysłali kogoś, żeby mu 
przeszkodzić. Od lat wiedział, żejest obserwowany przez Obcych, wiedział, że jest śledzony. Już 
dawno zrezygnował z tłumaczenia przyjaciołom, dlaczego nikomu nie może ufać. Uważali go za 
szalonego, ale on znał prawdę. Obcy nękali go, gdyż wiedzieli, że jest bliski zgłębienia tajemnic 
vanzagariańskiej filozofii. Czekali tylko, aż dotrze do źródeł wiedzy skrywanej przez dawnych 
uczonych. Zamierzali zdobyć te tajemnice, kiedy już je pozna. Fakt, że jeden z nich zakradł się tej 
nocy do jego domu, stanowił dowód, żejest bliski, nawet bardzo bliski, dokonania najważniejszego 
odkrycia. W drżących dłoniach mocno ściskał starą księgę, którą studiował w momencie, kiedy 
wykrył obecność intruza. Z uchem przyciśniętym do ściany stał nieruchomo w tajemnym przejściu 
zbudowanym przed laty, zaraz po śmierci żony. Był wtedy znacznie młodszy i sprawniejszy. 
Wszystko, oczywiście, zrobił \  sam. Nie mógł zaufać cieślom i murarzom. Mogli być przecież 
szpiegami Obcych. Już wtedy przeczuwał, że dokona wielkiego odkrycia w starożytnych tekstach 
Vanza. Rozumiał, że będzie je musiał chronić. Obcy zaczęli się nim interesować bardzo dawno. 
Początkowo tylko sporadycznie wyczuwał, że jest obserwowany, ale stopniowo stawało się to 
coraz częstsze. Wtedy rozpoczął przygotowania. Teraz nadszedł czas, by to, co wykonał, spełniło 
swoje zadanie. Stał bez ruchu w ciemnym przejściu, podporządkowując swój umysł strategii 
niewidzialności. Mieszkał sam w starej murowanej rezydencji. Od pewnego czasu gosposia 
przychodziła do niego tylko dwa razy w tygodniu, ale wtedy nawet na minutę nie spuszczał z niej 
oka. Przede wszystkim dbał o to, żeby nie zapuszczała się w podziemia domu. Gotował sobie sam. 
Oczywiście, nie jest to zajęcie dla dżentelmena, lecz kiedy człowiek jest śledzony przez Obcych, 
trzeba zrezygnować z przestrzegania konwenansów. Należy robić to, co się musi. Wielki cel, jakim 
było rozszyfrowanie tajemnej wiedzy leżącej u podstaw filozofii Vanza, był znacznie ważniejszy 
niż godność dżentelmena. Zaskrzypiały deski podłogi w holu po drugiej stronie ściany. Obcy 
widocznie był przekonany, że w domu nie ma nikogo, gdyż hałasował bardziej, niż można by 
oczekiwać po człowieku, kierującym się strategią Vanza. Eaton Pitney uśmiechnął się ponuro. 
Najwidoczniej udał się podstęp, by przekonać sąsiadów, że wyjeżdża na wieś, chociaż nie wszystko 
przebiegło tak, jak zakładał. Miał nadzieję, że Obcy spróbują odszukać go w jego wiejskim 
majątku, a on zyska odrobinę spokoju. Oni jednak przysłali kogoś, by przeszukał jego dom. 
Dobiegł go jakiś stłumiony dźwięk, a potem następny. Po  chwili zorientował się, że Obcy znajduje 
się na piętrze. Pozwolił sobie na złośliwą satysfakcję. Czy on uważa, że jestem tak głupi, by 
zostawić swoje notatki tam, gdzie łatwo je znaleźć?  Młode pokolenie vanzagarian wiele mogło się 
jeszcze nauczyć od starszych. Słyszał skrzypienie otwieranych i zamykanych szuflad. Trzeszczała 
podłoga nad jego głową. Dobiegły go stłumione odgłosy kroków, trzaskania, stukania. Eaton oparł 
się o ścianę i czekał. Zachowanie spokoju nie przychodziło mu łatwo. Od lat działał w niezwykłym 
napięciu; jego nerwy nie były już tak mocne jak dawniej. Znów przycisnął ucho do ściany i 
nasłuchiwał. Miał nadzieję, że intruz nie odkryje tajemnych podziemi domu. Wydawało mu się, że 
upłynęły długie godziny, zanim się zorientował, że Obcy idzie schodami na dół. Wstrzymał 
oddech, gdy usłyszał dźwięk świadczący o tym, że intruz otwiera drzwi prowadzące do podziemi. 
Potem dobiegły odgłosy z pomieszczenia będącego składem rupieci, ale wkrótce zorientował się, 
że Obcy wrócił na parter. Starszy pan zamknął na chwilę oczy i pozwolił sobie na westchnienie 
ulgi. Intruz nie znalazł ukrytego pokoju. Po chwili wszelkie hałasy ucichły. Eaton odczekał jeszcze 
pół godziny, żeby mieć całkowitą pewność, że Obcy opuścił dom. Kiedy nabrał już przekonania, że 
jest sam, wyprostował się. Mięśnie zesztywniały mu od przebywania w jednej pozycji. Odprężył 
się nieco i podszedł do wyłożonej boazerią ściany, w której ukryte były drzwi do tajemnego 
przejścia. Zanim je otworzył, nasłuchiwał jeszcze przez chwilę. Nic nie słyszał. Otworzył drzwi i 
wyszedł do ciemnego korytarza. Tu zatrzymał się i znów nasłuchiwał. Cisza była tak gęsta jak 
mgła otulająca dom. Eaton pośpieszył korytarzem ku schodom prowadzącym do podziemi. Zapalił 
świecę i ruszył nimi w dół. Pewny był, że nikt nie dotarł do jego tajemnego gabinetu. Minął 
obszerny skład rupieci, otworzył zamaskowane drzwi i zszedł do pomieszczenia, które dawnym 
właścicielom domu służyło jako piwnica i droga ucieczki w razie napadu. Kiedy przed laty odkrył 

background image

te podziemia, nikomu o nich nie powiedział. Dokonał w nich pewnych ulepszeń i urządził wygodny 
gabinet oraz laboratorium, gdzie mógł prowadzić ważne badania, ukryty przed oczami Obcych. 
Zadał sobie trud, by opierając się na wzorach Vanza, sprytnie zabezpieczyć dojście do tajemnego 
gabinetu. Zszedł w dół starymi kamiennymi schodami, odsunął fragment boazerii i właśnie 
szykował się do wejścia do najlepiej zamaskowanej kryjówki w swoim domu, gdy usłyszał nagle 
szelest kroków na podeście schodów. Serce zamarło mu na moment. Odwrócił się zbyt szybko, tak 
że noga, na którą utykał, ugięła się pod nim. Upuścił świecę, by przytrzymać się krawędzi drzwi. - 
Myślałeś, stary durniu, że ukryjesz przede mną swoje tajemnice? Wiedziałem, że muszę tylko 
czekać. - Leżąca na podłodze świeca migotliwym blaskiem oświetlała ściany i schody. - 
Wiedziałem też, że każdy, wcześniej czy później, po wyjściu intruza, chce sprawdzić, czy to, czego 
strzeże, jest nadal bezpiecznie ukryte. Łatwo to przewidzieć. Chociaż świeca jeszcze nie zgasła, 
Eaton nie widział twarzy Obcego, stojącego na podeście, dostrzegł tylko błysk światła na lufie 
pistoletu i złotą rękojeść laski w jego dłoni. Starszy pan z przerażeniem zauważył, że Obcy podnosi 
pistolet i starannie w niego celuje. - Nie - szepnął i cofnął się o krok. Dlaczego nie wziąłem broni, 
pomyślał. - Nie potrzebuję już żadnej pomocy, żeby dotrzeć do twoich tajemnic. Sam otworzyłeś 
mi drzwi. Bardzo to uprzejme z twojej strony. Eaton uskoczył do tyłu, gdy dostrzegł, że Obcy 
naciska spust. Nagły ruch, chociaż wywołał silny ból w nodze, stwarzał szansę ocalenia. Starszy 
pan zobaczył błysk światła. Ogłuszający huk wystrzału odbił się echem od kamiennych ścian. 
Poczuł uderzenie pocisku. Zachwiał się, ale nie upadł. Nie jestem JUŻ tak szybki jak dawniej, 
pomyślał. Płomień leżącej na podłodze świecy zamigotał jeszcze raz i zgasł. Zapanowała 
nieprzenikniona ciemność. - Do wszystkich diabłów! - mruknął Obcy, wyraźnie zirytowany. Eaton 
zdumiony był tym, że jeszcze żyje. Pocisk trafił go w ramię, nie w serce. Zapewne Obcy źle 
wycelował w migocącym świetle gasnącej świecy. Starszy pan zdawał sobie sprawę, że zyskał parę 
sekund, by się uratować. Słyszał, jak intruz, klnąc cicho, usiłuje zapalić następną świecę. 
Przycisnął dłoń do zranionego ramienia, by nawet kropla krwi nie spadła na podłogę. Drugą dłonią 
poszukał najbliższej ściany. Jej powierzchnia była gładka, szklista. Poruszając się po omacku, 
dotarł do pierwszego załomu muru i skręcił za róg, kierując się wyłącznie ‘ zmysłem dotyku. 
Dostrzegł za sobą przyćmione światło, ale się nie obejrzał.  Przed sobą nic nie widział, lecz pod 
palcami czuł gładką ścianę.  Tylko to było mu potrzebne.   Sam zaprojektował ten labirynt. Znał na 
pamięć jego tajemnice,  - Co, u diabła?! - dobiegł go spoza kamiennej ścianyj stłumiony głos 
Obcego. - Wyjdź, Pitney. Daruję ci życie, jeślij zaraz wyjdziesz. Słyszysz mnie? Daruję ci życie. 
Potrzebny mij tylko ten cholerny klucz. Eaton zignorował te pełne furii słowa. Mocniej przycisnął 
rękę do rany. Liczył na to, że krew wsiąknie w surdut. Gdyby kapała na podłogę, zostawiłaby ślad 
umożliwiający Obcemu pościg. Musiał dotrzeć do gabinetu, gdzie w biurku spoczywał pistolet. - 
Wracaj, stary durniu! Nie masz żadnej szansy! Eaton jeszcze mocniej zacisnął ranę i zagłębił się w 
ciemnym labiryncie.
 Artemis i Zachary stali w niewielkim ponurym pokoju i wyglądali przez okno na wąską uliczkę. - 
Tutaj się ukrył. - Artemis powiódł dłonią po obdrapanym parapecie. - Zostały ślady po kotwicy, do 
której przywiązał linę. Zachary pokręcił głową. - Dobrze, że zauważył pan, że ta dziwka zgasiła 
świecę. - Wiesz już, jak się nazywa ta kobieta?
- Lucy Denton. Przed rokiem wynajęła pokój na parterze i pracowała tu aż do dzisiaj. - Wiesz coś 
więcej o niej?
- Jeszcze nie. Zniknęła gdzieś w podejrzanych dzielnicach. Mały John mówi, że jeden z jego 
kumpli coś tam na jej temat słyszał, ale na razie nikt jej nie widział. Artemis zauważył, że Zachary 
jest dziwnie zatroskany. Typowa dla niego zadziomość zniknęła gdzieś bez śladu. Zachary był 
dzieckiem ulicy. Miał jakieś nazwisko, ale zwyczajem młodych włóczęgów rzadko go używał. 
Pracował dla Artemisa od ponad trzech lat. Znajomość zawarli, kiedy chłopiec z kierowanej przez 
Zachary’ego bandy młodocianych złodziejaszków usiłował pozbawić Artemisa złotego zegarka. 
Śmiała próba nie powiodła się; Artemis złapał łobuza za  AMANDA QU!CK  kołnierz. Zachary, 
który stał na uboczu i obserwował całą akcję, nie opuścił swojego wspólnika, tylko podjął 

background image

desperacką próbę uwolnienia dzieciaka. Wyskoczył z bocznej uliczki, grożąc Artemisowi nożem. 
Ten jednym ruchem pozbawił go broni, ale młodzieniec nie zrezygnował i rzucił się na niego z 
pięściami. Postawa Zachary’ego, jego zapał w obronie młodszego kolegi, spodobała się 
Artemisowi. Kiedy już uporał się z napastnikiem, wziął go na bok i powiedział:  - Jesteś sprytnym, 
dzielnym chłopcem. Mam robotę dla kogoś, kto jest tak lojalny. Jeśli chcesz mieć pracę dającą stałe 
dochody, to zgłoś się do mnie. Trzy dni później Zachary czekał na niego pod klubem. Chłopak był 
nieufny, ale zdecydowany. Porozmawiali przez dłuższą chwilę i doszli do porozumienia. 
Początkowo ich wzajemne stosunki były chłodne, jak pomiędzy chlebodawcą a pracownikiem, ale 
po pewnym czasie przerodziły się w przyjaźń opartą na szacunku i lojalności. Artemis ufał 
Zachary’emu bardziej niż niektórym dżentelmenom z wyższych sfer. - Nie przejmuj się. 
Znajdziemy ją w końcu. - Poklepał Zachary’ego lekko po ramieniu. Na razie zajmiemy się czymś 
innym. Zachary nadal był niespokojny, bardziej, niż można było oczekiwać. - To był 
vanzagarianin, panie Hunt. - Tak jak ja. - Artemis uśmiechnął się. - No tak. Teraz on wie o tym, a 
przez to jest jeszcze bardziej niebezpieczny. Będzie ostrożniej szy, kiedy spróbuje następnej 
sztuczki,  - Myślisz o tym, że nie jestem już młody. To prawda, ale i wiek ma swoje zalety. Ja też 
nauczyłem się paru sztuczek. - Wiem o tym lepiej niż inni. A może przydałbym się panu jako taki.
- .
- . przyboczny strażnik?
- Bardziej potrzebny nil jesteś tu, na ulicach, zbierając informacje. Sam potrafię się obronić. 
Zachary zawahał się, a potem skinął głową. - Tak, sir - mruknął. Artemis w zamyśleniu rozglądał 
się po pokoju. - Na pewno dobrze zapłacił tej Lucy. Na tyle dobrze, że będzie mogła ukrywać się 
przez dłuższy czas. - Znajdziemy ją, sir, ale to może potrwać. Zna pan dzielnicę, w której się 
ukryła. To prawdziwy labirynt. - Po jakimś czasie skończą się jej pieniądze i wyjdzie z ukrycia, 
żeby znaleźć sobie klientów. Wtedy na nią natrafimy. - Oby nie było to dla nas za późno - 
powiedział ponurym tonem Zachary. - Mimo to odnalezienia jej nie uważam za najważniejszą 
sprawę. Zapamiętaj sobie stare przysłowie Vanza: „Kiedy szukasz odpowiedzi, warto rozejrzeć się 
tam, gdzie nie oczekujesz, że jest ukryta”. Poza dzielnicą rozpusty mamy jeszcze inne miejsca do 
przeszukania. - My, w naszej dzielnicy, też mamy pewne powiedzenie, panie Hunt: „Nie wychodź 
na ciemną ulicę, jeśli nie masz pistoletu w ręce i przyjaciela za plecami”. - Dobra rada. Zapamiętam 
ją. Madeline obudziła się, by stwierdzić, że tak długo i tak głęboko nie spała od dawna. 
Najważniejsze, że nie dręczyły jej koszmary o pożarze, krwi i śmiechu martwego mężczyzny. W 
radosnym nastroju wstała z łóżka. Gdy wyjrzała przez okno, spostrzegła, że miasto znów jest 
otulone gęstą szarą  AMANDA QU!CK  mgłą, ale nie popsuło to jej humoru. Czuła się pełna 
energii, gotowa do podjęcia najtrudniejszych zadań, prowadzących do rozwiązania zagadki ducha 
Renwicka. Nagle uświadomiła sobie, że przy śniadaniu może spotkać Artemisa, i jej entuzjazm 
gwałtownie zgasł. Łatwiej byłoby jej stanąć twarzą w twarz ze zjawą niż z tym mężczyzną. 
Spojrzała na odbicie swej zaspanej jeszcze twarzy w lustrze stojącym na toaletce. Co innego 
zmusić go szantażem do zaangażowania się w poszukiwania zaginionej pokojówki i ściganie 
mściwego ducha nieżyjącego męża, a co innego prowadzić z nim obojętną rozmowę nad 
smażonymi jajkami i tostami, po tym jak pozwoliła mu się uwieść. Ten nieoczekiwany niepokój 
zirytował ją. Dlaczego tak się przejmowała spotkaniem z nim? Przecież dała mu wyraźnie do 
zrozumienia, że nic się nie zmieniło. Nadal była Niebezpieczną Wdową, tak samo jak wczoraj. 
Przecież na jej reputację w oczach Artemisa nie mogło wpłynąć odkrycie, że jest wdową dziewicą. 
Dlaczego wszystko wydaje mi się dzisiaj tak szalenie skomplikowane, pomyślała, zaciskając dłonie 
na krawędzi stolika. Spojrzała jeszcze raz na swoje odbicie w lustrze i z irytacją stwierdziła, że na 
policzkach pojawił się rumieniec. Z jakiego powodu miałaby się czuć zażenowana? Artemis nie 
miał prawa pokpiwać z niej i być arogancki. Był, bądź co bądź, dżentelmenem, chociaż zajął się 
interesami. Przy odrobinie szczęścia mogło się okazać, że jeszcze śpi. A może należy do tych ludzi, 
którzy wstają bardzo wcześnie i zjadają śniadanie, zanim obudzą się pozostali domownicy? Jej 
ojciec miał taki zwyczaj. Nalała chłodnej wody do dużej białej miednicy. Ochlapała najpierw 

background image

twarz, a potem szybko umyła się gąbką. Następnie  włożyła elegancką suknię z czarnej krepy, 
ozdobioną na brzegach szarymi satynowymi kwiatuszkami, odetchnęła głęboko, otworzyła drzwi i 
odważnie ruszyła w stronę jadalni. Szczęście jej nie sprzyjało. Artemis nie sypiał długo, ale nie 
miał też zwyczaju zrywać się o świcie i potem dyskretnie znikać w bibliotece. Siedział przy stole, 
przyjaźnie gawędząc z Bemice, jak gdyby w nocy nie zdarzyło się nic niezwykłego. Bo tak było, 
pomyślała. Nic się nie zmieniło. - Dzień dobry, kochanie. - W niebieskich oczach Bernice, gdy 
spojrzała na Madeline, widać było zadowolenie. - Och. wyglądasz dzisiaj świeżo jak stokrotka, 
moja droga. Widzę, że mój nowy eliksir świetnie działa. Muszę przygotować ci na wieczór 
następną porcję. Madeline dostrzegła błysk rozbawienia w oczach Artemisa. Rzuciła mu karcące 
spojrzenie i zwracając się do Bernice, przywitała się grzecznie:  - Dzień dobry, ciociu. Jakiś dziwny 
wyraz pojawił się w oczach Bernice. ale natychmiast zniknął. Madeline podeszła do kredensu i 
udawała, że z zaciekawieniem ogląda potrawy ułożone na srebrnych talerzach. Ku jej przerażeniu 
ciotka nadal nie przestawała radośnie szczebiotać. - Słowo daję, Madeline, już dawno nie 
wyglądałaś tak ładnie. Prawda, panie Hunt, że sprawia wrażenie cudownie wypoczętej?
- Nic nie robi tak dobrze, jak głęboki nocny sen - odparł  Artemis. Madeline, wbrew postanowieniu, 
że będzie zachowywać się tak, jak gdyby nic się nie stało, marzyła tylko o tym, by ziemia 
rozstąpiła się pod jej nogami i pochłonęła ją na zawsze. AMANDA QU/CK  - Pan Hunt 
poinformował mnie o niezwykłych zdarzeniach, óre miały miejsce dzisiejszej nocy - 
oznajmiłaBemice. - Powiedział ci?
- Madeline upuściła widelec, który trzymała dłoni, i odwróciła się do niej. - Naprawdę powiedział 
ci, co iło się w nocy?
- Tak, oczywiście, moja droga. Muszę przyznać, że byłam j głębi wstrząśnięta. - No tak.
- .
- . Mogę wyjaśnić.
- .
- . - Madeline rozejrzała się ;zradnie. - Pani ciocia jest bardzo zaniepokojona - wtrącił się Armis. - 
Mam pełne prawo, by się niepokoić! - zawołała Bemice. ipad na ulicy, w sąsiedztwie klubu. To 
straszne. Ci bandyci iją się coraz bardziej zuchwali. Madeline poczuła ulgę, ale drżenie rąk jeszcze 
nie ustąpi. Usiadła na najbliższym krześle i zwróciła się do Ar nisa:  - Ma pan jakieś nowe 
wiadomości?
- Wczesnym rankiem widziałem się z Zacharym - odparł. yraz rozbawienia nie zniknął jeszcze z 
jego twarzy. - Znaleźmy pokój, w którym ukrył się napastnik, ale z żalem muszę vierdzić, że nie 
wniosło to nic nowego do sprawy. Mam dzieję, że Zachary i jego pomocnicy wkrótce dowiedzą się 
egoś, co naprowadzi nas na trop tego wojowniczego vangarianina. Madeline była zaskoczona. 
Zanim wstała z łóżka, on już ążył spotkać się ze swoim informatorem, przeszukać dom, sy którym 
został napadnięty, i wrócić na śniadanie. Wyjątwo pilnie zajął się sprawami, do których go 
zaangażowała. No właśnie. Zachowywał się tak, jak gdyby nic się nie stało. W godzinę później 
Bemice zastała bratanicę w jej sypialni. Nie bawiąc się we wstępy, przystąpiła wprost do rzeczy. - 
Jesteś bliska zakochania się w panu Artemisie, prawda? Madeline upuściła pióro, którym 
sporządzała jakieś notatki. - Wielkie nieba! Cóż ty opowiadasz, ciociu. - Och, moja droga, to jest 
bardziej poważne, niż sądziłam. Bemice sprawiała wrażenie zafrasowanej. Usiadła na brzegu łóżka. 
- Zaczyna się pomiędzy wami romans. - Ciociu!  - Od samego początku zauważyłam, że podobacie 
się sobie. - Skąd takie dziwne przypuszczenia?  Bemice podniosła dłoń i zaczęła liczyć na palcach. 
- Po pierwsze, poprosiłaś go, żeby pomógł ci w twoich kłopotach. Po drugie, on zgodził się na to. - 
I z tego wywnioskowałaś, że coś nas łączy?
- Tak. - To jest najbardziej dziwaczne, śmieszne i nonsensowne przypuszczenie, z jakim się 
spotkałam. Jak mogłaś wyciągnąć taki wniosek z tak mizernych przesłanek?
- Czyżbym się myliła?
- Poprosiłam go o współpracę, gdyż potrzebna mi była pomoc człowieka, który zna sposób 
rozumowania vanzagarian. Pan Hunt zgodził się, bo chce wejść w posiadanie dziennika mojego 

background image

ojca. To była zwykła handlowa umowa, nic więcej. - Jest tak, jak sądziłam. Masz z nim romans. 
Madeline postukała palcami o blat sekretarzyka. - To nie jest takie proste, jak sądzisz, ciociu. - 
Moja droga, jako wdowa jesteś kobietą światową, niezależnie od tego, czy czujesz się nią, czy nie. 
Nie zamierzam ci nic doradzać. - Sama dobrze wiesz, że się przed tym nie powstrzymasz. - Masz 
rację. Jak powiedziałam, nie zamierzam udzielać ci rad, chciałabym jednak, żebyś zwróciła uwagę 
na jeden fakt. - Cóż takiego?
- Stwierdziłaś, że przyjął twoją ofertę, bo chce mieć dziennik Wintona. - Tak. - On jest mistrzem 
Vanza. - Dlatego właśnie go zatrudniłam. Ciotka spojrzała na bratanicę z przyganą. - Doprawdy, 
Madeline, jesteś inteligentną kobietą. Jak mogłaś przeoczyć coś tak oczywistego?
- Co jest aż tak oczywiste?
- Pan Hunt nie musiał wiązać się z tobą umową, żeby wejść w posiadanie tego dziennika. 
Pamiętasz chyba, co sama mi powiedziałaś. Przy jego zdolnościach zdobycie go przyszłoby mu bez 
trudu. - Ha! - zawołała triumfująco Madeline. - I tu się mylisz. Przemyślałam dobrze tę sprawę. Pan 
Hunt doskonale wie, że wykradzenie dziennika wiązałoby się z poważnym ryzykiem. - Jakim 
ryzykiem?
- Takim, że mogłabym ujawnić jego powiązania z Pawilonami Marzeń. Nie może ryzykować, by w 
wyższych sferach zaczęto mówić o tym, że zajmuje się interesami. Rozumiesz? Nie miał wyboru. 
Musiał zawrzeć ze mną układ. Bemice przyglądała jej się przez dłuższą chwilę, ale milczała. - No i 
co teraz. Co o tym myślisz?
- zapytała Madeline. - Wiesz równie dobrze jak ja, że gdyby chciał to zrobić, to znalazłby sposób, 
żeby zmusić cię do milczenia. Madeline znieruchomiała. Poczuła, że skóra cierpnie jej na plecach. 
Patrzyła na cieniutki tomik oprawiony w cielęcą skórę, leżący na sekretarzyku. W jej myślach 
zapanował chaos. Ciotka miała rację. Z JA W A  Madeline po chwili opanowała się i spojrzała jej 
w oczy. - Może masz rację, że on nie pomaga nam wyłącznie  dlatego, by zdobyć dziennik. Jeśli 
tak, to sprawa wydaje się  jeszcze bardziej skomplikowana. , - Dlaczego tak sądzisz, kochanie?
- Skoro nie pomaga nam z powodu tego dziennika, to  ‘ dlaczego to robi?  i - Och, powiedziałam ci 
już, moja droga. Podobasz mu się.  Myślę, że sprawia mu przyjemność odgrywanie roli bohatera. - 
Jeśli go nawet pociągam, to nie ma to nic do rzeczy oświadczyła stanowczo Madeline. - To wcale 
nie wyjaśnia, dlaczego nam pomaga. Poza wszystkim mistrzowie Vanza ćwiczą się w tym, by nie 
ulegać uczuciom. - Nie przypuszczam, żeby takie ćwiczenia zawsze były skuteczne. Namiętności 
bywają niekiedy bardzo silne. Madeline potrząsnęła głową. - Artemis nigdy nie pozwoli na to, by 
kierowały nim namiętności. Jeśli nie pomaga nam ze względu na dziennik ojca ani dlatego, że chce 
zmusić mnie do milczenia, oznacza to. że • miał jakieś inne powody, dla których przystał na naszą 
umowę. - Jakież to mogą być inne powody?
- Któż to wie. On jest mistrzem Vanza. - Moja droga.
- .
- . - Naprawdę nie chciałabym o tym rozmawiać, ciociu. - Rozumiem. - Bemice przez chwilę 
milczała, a potem się spytała: - Dobrze się czujesz?
- Oczywiście. Dlaczego miałoby mi coś dolegać?
- Nie chciałabym być niedelikatna, ale zdaję sobie sprawę, że tej nocy zdarzyło się coś, co było dla 
ciebie całkiem nowym  doświadczeniem. - Nie było to dokładnie to, czego oczekiwałam, ale nie 
stało  się nic złego - odrzekła Madeline. - Niezupełnie to, czego oczekiwałaś?
- Bemice wydęła wargi. - To dziwne. Wydawało mi się, że pan Hunt powinien być równie biegły w 
sztuce kochania jak we wszystkim innym. - Doprawdy, ciociu, myślę, że dość jasno dałam do 
zrozumienia, że nie chcę rozmawiać o tych sprawach. - Oczywiście, kochanie. - Ale jeśli już 
musisz wiedzieć, to pan Hunt okazał się taki właśnie, jakim określiłam go na początku naszej 
znajomości. Dojrzały, ale jednak młodzieńczy. 12  JlVtoś go śledził. Artemis zatrzymał się przy 
najbliższej bramie i nasłuchiwał. 0dgłos kroków był cichy, stłumiony gęstą mgłą, lecz on wyczuwał 
ich rytm.  Kroki ucichły.  Wysunął się z bramy i ruszył dalej. Po chwili znów je usłyszał. Śledzący 
go człowiek nie zbliżał się, ale i nie astawał zbyt daleko w tyle. Artemis wiedział, że jeśli się 

background image

dwróci, nie zobaczy nic poza niewyraźną sylwetką, majaczącą ‘ gęstej mgle. Przez dłuższy czas 
hałas na ulicy był na tyle duży, że nie yszał odgłosu kroków, ale nawet wtedy czuł, że jest śledzony 
Na najbliższym rogu skręcił w lewo. Po przeciwnej stronie ulicy był park. Widział potężne 
szkielety drzew, otulone mgłą. lica przejechał wolno powóz. Skorzystał z turkotu kół i chrzęsi 
uprzęży, by przeskoczyć do następnej bramy. Czekał. Gdy zapadła cisza, znów usłyszał kroki, tym 
rzem wolniejsze. A M ANO A QUICK  Śledzący go człowiek domyślił się zapewne, że on gdzieś 
się ukrył. Po kilku sekundach zrezygnował widać z akcji, gdyż szybkim krokiem ruszył wzdłuż 
ulicy. Zakapturzona postać przeszła tuż przed nim. Artemis wysunął się z bramy i bezszelestnie 
podszedł do niej. - Piękna pogoda na popołudniowy spacer, prawda?
- powiedział spokojnie. - Artemis! - krzyknęła Madeline. Zatrzymała się i odwróciła w jego stronę. 
- Na Boga, sir. Nie powinien mnie pan tak straszyć. To źle działa na moje nerwy. - Co pani tu robi? 
Powiedziałem, że sam przeszukam dom i Pitneya.   - A ja dałam panu wyraźnie do zrozumienia, że 
na to nie > pozwolę. To był mój pomysł, jeśli pan pamięta.  Przyglądał się jej spod lekko 
opuszczonych powiek. Na’ pewno była zirytowana, ale podejrzewał, że złość służy tylko 
zamaskowaniu innych - głębszych i mocniejszych - uczuć. • Pamiętał przecież o tym, że chociaż 
jest wdową, i to podejrzaną:  o zamordowanie męża, aż do ubiegłej nocy była kobietą niewinną. 
Pamiętał, jak rumieniła się przy śniadaniu. - Jak się pani dzisiaj czuje?
- zapytał uprzejmie,  - Cieszę się znakomitym zdrowiem, sir, jak zawsze - od powiedziała 
zniecierpliwionym tonem. - A pan?   - Jestem zdruzgotany poczuciem winy.   - Winy?
- Zatrzymała się i spojrzała na niego. - Jaki pan ma powód, żeby czuć się winnym?  - Szybko 
zapomniała pani o wczorajszej nocy. Przykro mi słyszeć, że wywarłem na pani tak słabe wrażenie. 
- Ależ nie zapomniałam. Zapewniam pana tylko, że nie m pan najmniejszego powodu, by cierpieć z 
poczucia winj w związku z tym, co stało się w bibliotece. - Była pani niewinną dziewicą. Z A W A 
- Nonsens. Byłam dziewicą, ale niezupełnie niewinną. Poprawiła nerwowo rękawiczki. - Może pan 
być pewny, że żadna kobieta, która przeszła przez to, co ja przeżyłam po .
- ślubie z Renwickiem Deveridge’em, nie pozostałaby niewinna. - Myślę, że rozumiem panią. - Tak 
jak powiedziałam w nocy, nic się nie zmieniło. - Hmm. - Poza tym wcale nie wywarł pan na mnie 
tak słabego wrażenia. - Dziękuję. Nawet nie domyśla się pani, ile dla mnie znaczy ten miły 
komplement. Moja męska duma nie cierpi już tak bardzo. , - Taka udawana pokora nie bardzo do 
pana pasuje, sir. Może pan sobie oszczędzić wysiłków. - Skoro pani nalega. - Jeśli już mowa o 
poczuciu winy, to powinien pan mieć wyrzuty sumienia, że wymknął się pan z domu, nic mi o tym 
nie mówiąc. Artemis rozejrzał się po zasnutej mgłą ulicy. Ludzi spotykali niewielu i było mało 
prawdopodobne, by ktoś zwrócił uwagę ‘na Madeline. Jeśli zastosuję pewne środki ostrożności, to 
‘potrafię zapewnić jej względne bezpieczeństwo, pomyślał. Inna sprawa, że nie miał wyboru. Jeśli 
nie zgodziłby się tlą jej towarzystwo, to mógł zrezygnować z przeszukania domu Pitneya. - Dobrze. 
- Wziął ją pod rękę i przyśpieszył kroku. - Może pani pójść ze mną, ale pod warunkiem, że kiedy 
znajdziemy się już w tym domu, będzie pani słuchać moich poleceń. Czy iło zrozumiałe?  Nie mógł 
widzieć, jak Madeline wznosi oczy ku niebu, bo Jej twarz zasłaniał kaptur, ale był pewien, że tak 
właśnie ‘zareagowała na jego słowa. - Doprawdy, sir, doprowadza mnie pan do rozpaczy. Czy 
naprawdę nie jest pan w stanie zrozumieć tej prostej prawdy, że to pan powinien słuchać moich 
poleceń, a nie odwrotnie? Jest pan zaangażowany w tę sprawę wyłączne dlatego, że’ 
zaproponowałam panu umowę. Gdyby nie ja, wcale nie wie i działby pan, że istnieje problem 
ducha Renwicka.   - Proszę mi wierzyć, nigdy nie zapominam, że to wszystko dzieje się z pani 
winy. Wysoki mur, otaczający ogrody na tyłach ogromnej! rezydencji Eatona Pitneya, nie stanowił 
przeszkody dla Ar temisa. Madeline trzymała w ręku niewielką, niezapaloną jeszcze lampę i 
patrzyła, jak jej towarzysz wspina się po kamiennym murze. Kiedy znalazł się na szczycie, opuścił! 
kawałek liny z zawiązaną na niej pętlą, i  Madeline wsunęła w nią but, uchwyciła się liny i Artemis, 
zdawało się bez wysiłku, wciągnął ją na mur. Po chwili zniknęli w otulonym mgłą ogrodzie. - To 
wszystko jest całkiem zabawne - powiedziała. - Obawiałem się, że tak to pani potraktuje - 
zauważył ponuro. :  Mgła była tak gęsta, że dom widziany od strony ogrodu! wydawał się ogromną 

background image

bezkształtną bryłą. Artemis znalazł’ kuchenne wejście i nacisnął klamkę. - Zamknięte - powiedział. 
- Można się było tego spodziewać, skoro właściciel przebywa na wsi. - Madeline przyglądała się 
zabezpieczonym okiennicami oknom. - Jestem pewna, że potrafi pan otworzyć, ten zamek. - Skąd u 
pani taka pewność?
- Jest pan mistrzem Vanza. - Wzruszyła ramionami. Wiem z doświadczenia, że mężczyźni 
wyćwiczeni w dawnych sztukach walki radzą sobie z każdymi zamkniętymi  drzwiami. - 
Oczywiście, nie pochwala pani tych umiejętności. Wyjął z kieszeni płaszcza komplet wytrychów. 
W umyśle Madeline pojawiły się sceny z nocnych koszmarów. Zobaczyła siebie pod drzwiami 
sypialni, próbującą otworzyć drzwi kluczem, który wyślizgiwał się jej z palców. - Muszę przyznać, 
że są one użyteczne i nie kwestionuję ich również u pana. Mój ojciec też radził sobie z zamkami, a 
nawet uczył mnie.
- .
- . Drobiazg. To nie ma teraz znaczenia. Artemis zerknął tylko na nią i przystąpił do pracy. Po 
irugiej nieudanej próbie otworzenia zamka Madeline zaczęła się niepokoić. - Czy coś jest nie w 
porządku?
- Wygląda na to, że Pitney w obawie przed Obcymi, którzy go podobno prześladują, kazał 
zainstalować specjalne zamki. Takiego jak ten nie kupi się u przeciętnego ślusarza. Madeline 
obserwowała kolejne próby. - Poradzi pan sobie?
- Może. - Nachylił się niżej nad dużym żelaznym żarnikiem. - Jeśli nie będzie pani rozpraszać 
mojej uwagi. - Przepraszam - mruknęła. Artemis pracował jeszcze przez chwilę. - Mam go - 
powiedział wreszcie. - Sprytny mechanizm party na klasycznym wzorze Vanza. Muszę zapytać 
Pitneya, to mu go zrobił. - Ciekawe, jak go pan o to zapyta, nie przyznając się do Włamania do 
jego domu - zauważyła ironicznie Madeline. - Dziękuję za zwrócenie mi uwagi na to drobne 
przeoczenie. - Artemis schował wytrychy do kieszeni i otworzył drzwi. Patrzyli przez chwilę w 
wąski ponury korytarz. Nie pojawił  się nikt, by zażądać wyjaśnień, nie rozległ się żaden sygnał 
alarmowy. Madeline ostrożnie przekroczyła próg. - Dom wydaje się pusty. Ciekawe, gdzie 
naprawdę wyjechał Pitney. - Przy odrobinie szczęścia znajdziemy coś, co wskaże nam miejsce jego 
pobytu. - Artemis wszedł za Madeline do wnętrza domu i zamknął drzwi. Stał przez chwilę, 
uważnie rozglądając się w ciemnym korytarzu. - Jeśli coś tu znajdziemy, to wyślę do niego 
Leggetta, żeby zadał mu parę pytań. Chciałbym’ wiedzieć, dlaczego Pitney uznał za stosowne 
opuścić miasto.
- ;  - Tak, ja.
- .
- . - Madeline zatrzymała się przy drzwiach kuchennych i patrzyła na leżący na stole kawałek sera i 
niedojedzoną;  kromkę chleba.  - Co tam jest?
- Artemis stanął za swą towarzyszką i ponad jej głową patrzył na niedokończony posiłek. - 
Rozumiem. Madeline weszła do kuchni i wzięła do ręki kromkę chleba.
- ‘  - Pan Pitney musiał opuścić dom w pośpiechu, i to całkiem;  niedawno. Chleb jest świeży. , 
Artemis ściągnął brwi.   - Chodźmy. Musimy działać szybko. Wolałbym nie spędzaćj tu więcej 
czasu, niż jest konieczne. Ruszył korytarzem w głąb domu i po chwili znalazł si w holu. Madeline 
dogoniła go, gdy zatrzymał się przy otwartych dużych dębowych drzwiach. - Biblioteka?
- zapytała, zatrzymując się obok niego. - Tak. - Artemis nie poruszył się. Uważnie oglądał pokój. 
Albo Pitney pilnie potrzebuje gospodyni, albo ktoś tu by przed nami. - Co ma pan na myśli, sir?
- Madeline stanęła na palcach zajrzała ponad jego ramieniem do biblioteki i wstrzymali oddech na 
widok rozrzuconych na dywanie papierów i książek. ‘ Wielkie nieba! Pitney z całą pewnością nie 
narobiłby takieg  bałaganu, mimo że jest dziwakiem. Zresztą ekscentryczni i yanzagarianie do 
przesady lubią porządek. Bałagan ich roz prasza. - Ciekawe spostrzeżenie - powiedział Artemis, 
potem cofnął się i zaczął przeszukiwać hol. - Chwileczkę! - zawołała cicho Madeline. - Nie 
zamierza pan przeszukać biblioteki?
- Szkoda na to czasu. Jeśli było tu coś interesującego, to ten, co zjawił się przed nami, z pewnością 

background image

to znalazł. - Artemisie, może Pitney miał rację. Może naprawdę ktoś go śledził?
- Niewykuczone - odparł wymijająco. Dreszcz niepokoju wstrząsnął Madeline. - Uważa pan, że nie 
zrobili tego ci wyimaginowani Obcy? To był duch Renwicka?  ‘ - Proponuję, żebyśmy nie 
nazywali tego kogoś duchem. ; Kimkolwiek jest, to człowiek z krwi i kości. - vanzagarianin. 
Artemis bez słowa ruszył na dalsze poszukiwania. Madeline podążyła za nim. Zatrzymała się 
jeszcze raz, gdy  stanął przy drzwiach salonu. Meble przykryte były pokrowcami, okna zasłonięte 
ciężkimi kotarami. - Wydaje mi się, że Pitney niezbyt często przyjmował gości - zauważył Artemis. 
i - Bardzo dziwny człowiek. Ale w końcu jest.
- .
- . ‘ - Proszę nie kończyć. To nie najlepszy moment, by przypominać mi o pani uprzedzeniach w 
tych sprawach. Madeline zamilkła. Wspólnie przejrzeli pomieszczenia na piętrze. Wszędzie 
panował chaos. Ubrania wyrzucono z szaf, komody były Opróżnione, kufry otwarte. Jak pan myśli, 
czego ten ktoś szukał?
- zapytała. - Tego samego, co próbował znaleźć w bibliotece Linslade’a Może Księgi Tajemnic, 
choć nie rozumiem, jak zdrowy n, umyśle człowiek może uwierzyć w jej istnienie. - O ile dobrze 
pamiętam, wspomniałam już, że Renwici Deveridge nie był człowiekiem normalnym. - Tak, 
powiedziała pani coś takiego. Przy końcu korytarza natrafiła na wąskie, kręte schody. - Możemy 
tędy wrócić - zdecydował Artemis. - A co z podziemiami? Tam z całą pewnością jest par 
pomieszczeń z mnóstwem gratów. - Madeline ruszyła za swyr towarzyszem schodami w dół. - 
Może duch.
- .
- . to znaczy ta intruz nie pomyślał o przeszukaniu ich. - Podejrzewam, że był na tyle skrupulatny, 
ale warto i tan się rozejrzeć. W korytarzu na parterze, za kuchnią, Artemis otwór drzwi, za którymi 
znajdowały się schody prowadzące piwnic. Zatrzymał się na chwilę, by zapalić latarnię, a poter 
ruszył w dół. Po chwili znaleźli się w zakurzonym pomiesz* czeniu, pełniącym rolę składu rupieci. 
Madeline patrzyła na skrzynie i zamknięte kufry. - Nawyraźniej intruz nie trudził się, by tu czegoś 
szukać. Może nie odkrył wejścia do piwnic?  Artemis zatrzymał się obok schodów i uniósł latarnię. 
- Był tutaj - stwierdził. - Dlaczego pan tak uważa?
- Ślady stóp na zakurzonej podłodze. - Pochylił lampę. Jedne kończą się tu, przy ścianie, drugie 
prowadzą do tyct schodów. Byli tu niedawno dwaj ludzie, ale tylko jeden wyszedtj  Madeline 
patrzyła na miejsce, gdzie kończyły się ślady. - Wygląda na to, że któryś z nich potrafi przenikać pr 
ściany. - Hmm.
- .
- . Artemis podszedł do kamiennej ściany i przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. Potem powiódł 
palcami wzdłuż niewidocznej niemal rysy. W pewnym momencie rozległ się cichy, stłumiony 
zgrzyt. Madeline podbiegła do niego. - Ukryty mechanizm?
- Tak. Jeden z kamieni odchylił się na bok, ukazując solidny żelazny zamek. Artemis odstawił 
latarnię i sięgnął po komplet wytrychów. - Mamy szczęście, że Pitney trzyma się klasycznych 
wzorów ‘ Vanza - powiedział po chwili. - Warto przestrzegać tradycji. Po chwili odetchnął z 
satysfakcją. W ścianie znów zazgrzytały cicho dobrze naoliwione mechanizmy. Madeline patrzyła 
zafas; cynowana, jak odchyla się fragment muru o rozmiarach drzwi. ; - Następne schody - 
szepnęła. - Muszą tam być jakieś i pomieszczenia.  - Ta część domu jest bardzo stara. - Artemis 
przyjrzał się • kamiennym schodom prowadzącym w dół i znikającym w cał kowitych 
ciemnościach. - Schody prowadziły prawdopodobnie  do pomieszczeń, które pełniły rolę piwnicy. 
To mogła być również droga ucieczki. Takie podziemne przejścia często  budowano w starych 
zamkach i fortecach.  - Może Pitney skorzystał z niego, by uciec przed intruzem - zauważyła 
Madeline, wpatrując się w ciemną przestrzeń. ( Artemis zamyślił sę.  - Wrócę tu później, żeby 
sprawdzić, dokąd prowadzą te  schody - powiedział. - Po tym jak odprowadzi mnie pan do domu, 
tak? A wła śnie, że nie! - Znieruchomiała na moment, gdy spostrzegła  leżące na podłodze świece. - 
Chodźmy. Nie możemy tracić czasu. - Madeline, widzę, że tym razem muszę być twardy. Groźnie 

background image

zmierzył ją wzrokiem. - Proszę się nie trudzić, nie przekona mnie pan. - Podniosła jedną ze świec i 
zapaliła ją. - Jeśli nie chce mi pan towarzyszyć, pójdę sama. - Przez chwilę zdawało jej się, że 
Artemis zaprotestuje, ale uniósł latarnię i ruszył schodami w dół. - Czy ktoś pani powiedział, że 
większość dżentelmenów uważa upór za mało pociągającą cechę damy?
- zapytał, siląc się na obojętny ton. Skrzywiła się. Nie mogła zaprzeczyć, że jego słowa nieco ją 
dotknęły. - Nie uważam tego za istotny problem, jako że w tym momencie nie poszukuję męża. A 
skoro mowa o uporze, to wydaje mi się, że pod tym względem doskonale do siebie pasujemy. - Nie 
zgodzę się z tym. Pierwszeństwo przypisywałbym pani. - Nagle przerwał. - O! Co my tu mamy? 
Zatrzymał się na ostatnim stopniu schodów, tak że niewiele brakowało, a wpadłaby na niego. 
Stanęła o jeden stopień wyżej i zerknęła mu przez ramię. Przez chwilę nie mogła wyjść ze 
zdumienia. W świetle latami zobaczyła coś, co na pierwszy rzut oka przypominało ciasny korytarz 
obwieszony klejnotami, które tworzyły zawiły wzór o kształcie diademu. Dopiero po chwili 
zrozumiała, że patrzy na wąskie wejście do wnętrza sali. której wszystkie ściany wyłożone są 
niewielkimi, gładkimi płytkami. - Po co Pitney zadał sobie tyle trudu, by urządzić takie wnętrze?
- zapytała. - On musi być naprawdę wyjątkowym dziwakiem. - Myślę, że co do tego jesteśmy 
zgodni. - Aretmis ruszył;  w kierunku wyłożonego płytkami pomieszczenia. - Tylko że]  przy tym 
jest mistrzem Vanza, o czym mi pani często przypomina. Madeline patrzyła przed siebie z 
rosnącym zdumieniem. Światło latami, odbijające się w setkach płytek ułożonych w dziwne wzory, 
wywoływało w oczach patrzącego niezwykłe wrażenia. Rzędy równoległych, różnej grubości smug 
biegły wzdłuż ścian, przecinały sufit i ginęły po przeciwległej stronie. W pewnym miejscu szereg 
niewielkich kwadratów zdawał się znikać w nieskończoności. Zdumiona i lekko oszołomiona, 
przyglądała się fragmentowi ściany, na której dostrzegła wzór składający się z większych i 
mniejszych trójkątów. Gdy spojrzała wyżej, zobaczyła niekończący się ciąg kół tworzących jak 
gdyby tunel, na tyle duży, że można było weń wejść. Złudzenie było aż tak wyraźne, że wyciągnęła 
w tę stronę rękę. ale pod palcami wyczuła tylko gładką płytkę. - To są wzory Vanza - szepnęła. - 
Oglądałam je w jakiejś starej księdze. - Tak - Artemis uważnie oglądał wzór, który sprawiał, że w 
miejscu, gdzie była tylko płaska ściana, widziało się dużą salę. - Te ilustracje znajdują się w 
księdze pod tytułem „Strategia iluzji”. Niektóre wzory wykorzystałem w Pawilonach Marzeń. 
Artemis doszedł do końca korytarza, skręcił w prawo i nagle zniknął, jak gdyby wszedł w jedną ze 
ścian. Razem z nim zniknęło światło latami. Madeline została ze świecą w ręce. Ogarnął ją dziwny 
niepokój. - Artemisie! zawołała cicho. Pojawił się na końcu korytarza, a wraz z nim światło. - To 
jest labirynt. - Cały wyłożony tymi płytkami?
- Najwidoczniej. - Bardzo dziwne. - Powiedziałbym raczej, że jest to sprytny sposób, by 
zamaskować tajemne wyjście.
- .
- . a może coś innego. - Czy Pitney mógł tu ukryć coś bardzo ważnego?
- Coś, co jest szczególnie cenne dla człowieka tak ekscentrycznego jak Eaton Pitney, nie musi być 
aż takie ważne dla kogokolwiek innego - zauważył Artemis. - To prawda, ale skoro i tak nie 
wiemy, czego szukamy, to może warto się rozejrzeć. - Zgadzam się. Potrzebny nam będzie 
sznurek. - Sznurek? Och, tak, oczywiście. Do zaznaczenia drogi przez labirynt. Myślę, że 
znajdziemy jakiś w kuchni. Artemis ruszył w stronę wyjścia. Był o krok od niej, gdy zauważyła, że 
nagle nieruchomieje ze wzrokiem wbitym w schody, którymi zeszli do podziemia. - Do diabła! - 
mruknął. Zgasił nagle latarnię i zdmuchnął świecę. Ogarnęła ich nieprzenikniona ciemność. - Co 
się stało?
- zapytała szeptem. - Ktoś stoi na podeście schodów - odpowiedział bardzo cicho. - Pitney?
- Nie wiem. Nie widziałem jego twarzy. Idziemy. - Wziął ją za rękę i pociągnął w głąb labiryntu. 
Poczuła narastający lęk. Myśl, że ma się w nim zagłębić, wywoływała w niej paniczny strach. 
Oddychała z trudem. Na szczęście przypomniała sobie, że mają latarnię. Poczuła podmuch 
powietrza, a potem usłyszała głuche stuknięcie. - Co to było?
- Ten drań zamknął drzwi u szczytu schodów. Usłyszeli jeszcze stłumiony odgłos zgrzytania 

background image

metalu o metal. - Teraz przekręcił klucz w zamku - dodał Artemis. - Na nic lepszego nie 
zasłużyłem za to, że pozwoliłem pani przyjść tutaj. - Założę się, że to był Pitney. - Złość, którą 
nagle poczuła, złagodziła nieco lęk ściskający jej gardło. - Prawdopodobnie sądzi, że zaskoczył tak 
zwanych Obcych w swoim labiryncie. - Bo zaskoczył obcych. - Artemis zapalił latarnię. - Nas, 
mówiąc ściśle. - Może powinniśmy go zawołać. Wyjaśnić, że nie mamy złych zamiarów. - Wątpię, 
czy zdołalibyśmy się porozumieć przez te potężne drzwi. Nawet gdyby to było możliwe, nie sądzę, 
żebyśmy go przekonali. Bądź co bądź, przyłapał nas w swoich podziemiach. - Artemis zamyślił się 
na chwilę. - Poza wszystkim istnieje możliwość, że to nie Pitney zamknął nas tutaj. - Myśli pan, że 
mógłby to być ten intruz, który przeszukiwał dom, zanim przyszliśmy?
- Być może. Artemis wyjął pistolet z kieszeni, sprawdził go, a potem zaczął z zainteresowaniem 
wpatrywać się w sufit. Albo podziwia swoje odbicie w płytkach nad głową, albo modli się o 
wskazówki z niebios, pomyślała Madeline. Była jednak pewna, że na szybką pomoc nie ma co 
liczyć. - Artemisie, nie chciałabym panu przeszkadzać, ale nie możemy tu tkwić w nieskończoność. 
- Hmm? Nie, oczywiście, że nie. Kucharka będzie niezadowolona, jeśli nie wrócimy na kolację, nie 
mówiąc już o pani cioci. - Zmartwi się nie tylko kucharka i ciocia. - Madeline rozejrzała się. - Ja 
też zacznę się niepokoić, jeśli będę zmuszona przebywać tu przez dłuższy czas. Chciałam panu 
przypomnieć, że nie mamy ze sobą żadnego z eliksirów mojej ciotki. - Następnym razem, udając 
się na taką wyprawę, powinniśmy pamiętać, by zabrać ze sobą choć jedną buteleczkę. Do licha, sir, 
wydaje mi się, że zaczyna się pan świetnie ć. Szukam tylko zabawnych stron naszej sytuacji. - 
Nadal  rywał się w sufit. - Zresztą to pani stwierdziła, że włamanie  omu Pitneya może być całkiem 
zabawne. To już przestaje być śmieszne, sir. Jak długo, pana  iem, ten człowiek może pilnować 
wejścia?  Nie mam pojęcia ani nie zamierzam tego sprawdzać.  Tlis uśmiechnął się do niej. - 
Chodźmy, musimy stąd  c, bo spóźnimy się na kolację. Co to wszystko znaczy? Dokąd chce pan 
iść?  To jest labirynt Vanza. Tak, wiem o tym. I co z tego?  Musi mieć drugie wyjście. - Skręcił w 
bok i zniknął. Artemisie! Niech pan się ze mną nie drażni. - Uniosła  ; spódnicy i pośpieszyła za 
nim. - O co panu chodzi?  Chcę znaleźć drugie wyjście, to wszystko. Ciekawe, jak pan to zrobi? 
Idąc po śladach. Jakich śladach?
- Madeline usiłowała nie patrzeć na  nicze, rozpraszające uwagę wzory, jakie tworzyły płytki. nisie, 
jeśli prowadzi pan jakąś dziwaczną grę w stylu  a, to muszę powiedzieć, że nie wydaje mi się ona 
zabawna. ‘ejrzał się przez ramię; w jego uśmiechu dostrzegła  ącą pewność siebie. Droga przez 
labirynt jest wyraźnie zaznaczona. zejrzała się, ale widziała tylko linie, które zbiegały się  - w 
oddali, i figury tworzące fałszywe otwory w ścianach. Mię widzę żadnych znaków. :emis ręką 
wskazał sufit. Początkowo widziała tylko  aszające uwagę geometryczne wzory, lecz po chwili 
‘egła słabe ślady sadzy, widoczne na jaśniejszych płytkach. Zrozumiała, że zostawiły ją świece i 
oliwne lampki, przenoszone tędy przez Batona Pitneya, kiedy niezliczone razy przemierzał swój 
labirynt. Ufga, jakiej doznała, była tak ogromna, że Madeline gotowa była wybaczyć swojemu 
towarzyszowi złośliwe demonstrowanie zadowolenia z siebie. - Wykazał pan wiele sprytu i 
inteligencji, zauważając te ślady - powiedziała. - Proszę zachować ostrożność z takimi pochwałami. 
Nie wyobraża sobie pani, jak na mnie działają. - Skręcił w następny korytarz, pokryty jeszcze 
bardziej niesamowitymi wzorami. Przysięgam, że pani słowa przyprawiły mnie o zawrót głowy. 
Skrzywiła się. Nie mógł tego widzieć, gdyż szła za jego plecami. Postanowiła zmienić temat 
rozmowy. - Biedny pan Pitney. Musi się bardzo bać tych mitycznych Obcych, skoro zdecydował 
się działać w ten sposób. Nie do wiary, że zamknął nas w tym strasznym labiryncie. Kiedy się stąd 
wydostaniemy, postaram się z nim porozmawiać. - Boję się, że to nic nie da. - Mam duże 
doświadczenie w postępowaniu z takimi szalonymi przyjaciółmi mojego ojca. Jestem pewna, że 
jeśli uda mi się osobiście porozmawiać z panem Pitneyem, to będę w stanie się z nim porozumieć. - 
Żywię taką nadzieję, bo i ja mam do niego parę pytań. Artemis zatrzymał się nagle. Tym razem 
wpatrywał się w podłogę. - Wygląda na to, że nie trzeba będzie go szukać w metafizycznej sferze, 
żeby z nim porozmawiać. Madeline spojrzała na brązową plamkę, widoczną na jasnożółtych 
płytkach. - Krew?  Artemis przykucnął, żeby lepiej przyjrzeć się śladowi na podłodze. - Tak, i to 

background image

nie tak dawno zakrzepła. Coś się tutaj wydarzyło  w ciągu paru ostatnich godzin. - Podniósł się i 
spojrzał w stronę, z której przyszli. - Aż do tego miejsca nie było widać krwi na podłodze. Albo 
ktoś został zraniony tutaj, albo w innym miejscu labiryntu i zdołał zapobiec krwawieniu, zanim nie 
znalazł się dostatecznie daleko. Madeline była wstrząśnięta. - Myśli pan, że Pitney postrzelił kogoś, 
kto wdarł się do labiryntu? Trudno mi w to uwierzyć. Wiadomo, że jest dziwakiem, ale zawsze 
wydawał mi się miłym, łagodnym starszym panem. - Może i jest miły, ale wcale nie musi być taki 
łagodny mimo podeszłego wieku. - Gotowa jestem zgodzić się z panem w tej sprawie. - Nie wiemy 
jeszcze, czy to on był ofiarą, czy napastnikiem zauważył Artemis. - Proszę zaczekać tutaj, a ja 
pójdę dalej. - Ale, Artemisie.
- .
- . Spojrzał na nią tak groźnie, że zamilkła. Uświadomiła sobie, iż po raz pierwszy ujawnił tę stronę 
swojego charakteru. Wiedziała jednak, że potrzebuje jego pomocy jako człowieka 
doświadczonego. Postanowiła pozwolić mu działać samodzielnie. Skinęła głową, by potwierdzić, 
że zrozumiała. Artemis, wyraźnie usatysfakcjonowany, trzymając gotowy do strzału pistolet, ruszył 
niemal bezszelestnie w głąb labiryntu. Skręcił za najbliższym rogiem i zniknął. Drżącymi palcami 
zapaliła świecę i nasłuchiwała. Starała się oddychać powoli, rytmicznie, jak w czasie medytacji. 
Nie potrafiła powiedzieć, w jakim momencie poczuła w powietrzu lekki, prawie niewykrywalny 
zapach. Po chwili wyczuła ostrosłodką woń. Kadzidło? Nie potrafiła nazwać tych ziół, lecz była 
niemal pewna, że z tym zapachem zetknęła się już przy jakiejś okazji. Stawał się coraz mocniejszy. 
Z zakamarków pamięci wyłonił jej się nagle obraz sprzed wielu lat: stoi w drzwiach pokoju ciotki, 
zwanego laboratorium, i przygląda się, jak ta rozciera w moździerzu jakieś vanzagariańskie zioła. 
„L czym tym razem eksperymentujesz, ciociu Bemice?” - przypomniała sobie swoje pytanie i nagle 
odżyły jej w pamięci jakieś fragmenty odpowiedzi: „Podobno w małych ilościach te zioła 
wywołują halucynacje, a w większej dawce są silnym środkiem usypiającym, nawet dla 
najbardziej.
- .
- .
- „. Szok sprawił, że Madeline zamarła na kilka sekund. Potem nastąpił przypływ wielkiej energii i 
ruszyła biegiem w kierunku, w którym poszedł jej towarzysz. - Artemisie! Gdzie pan jest? Dzieje 
się coś strasznego!  - Tędy - usłyszała jego głos. - Proszę się kierować plamami krwi, są dobrze 
widoczne. Pobiegła krętym korytarzem, wypatrując na podłodze tych przerażających brązowych 
plam. Potem skręciła w prawo i znalazła się w niewielkim pokoju urządzonym jak miniaturowa 
biblioteka. Widok był zaskakujący. Zimna kamienna podłoga pokryta była pięknym dywanem. 
Pośrodku stało stare mahoniowe biurko, za nim fotel, a obok niego dwie niezapalone lampy. Trzy 
oszklone szafy, zapełnione oprawionymi w skórę tomami, stały pod ścianami wyłożonymi 
płytkami, tworzącymi wzór z trójkątów. Gabinet dżentelmena w sercu labiryntu. Nic dziwnego, 
pomyślała, jeśli wziąć pod uwagę, że ten człowiek jest vanzagarianinem i wobec tego ma naturalne 
skłonności do dziwactw. Potem zobaczyła Artemisa, przykucniętego za biurkiem. Okrążyła solidny 
mebel i zamarła na widok Batona Pitneya. Leżał na podłodze. Na dywanie, obok jego bezwładnej, 
zakrwawionej dłoni, dostrzegła pistolet. W ranę w lewym ramieniu wciśnięty miał fular. - Panie 
Pitney! - Przykucnęła obok niego i dotknęła jego ręki. Nie poruszył się, nie otworzył oczu, ale 
oddychał, chociaż słabo. - Dzięki Bogu, żyje - szepnęła. - To wyjaśnia nam jedną z dwóch zagadek 
- powiedział Artemis. - Wiemy, że to nie on zamknął nas w labiryncie. Madeline oderwała wzrok 
od poszarzałej twarzy rannego. - Przed chwilą poczułam niepokojący zapach. Wiem, że pochodzi 
od pewnych ziół, które wywołują halucynacje, a potem senność. Ktoś celowo zatruł powietrze w 
labiryncie. Artemis wciągnął powietrze przez nos i potrząsnął głową. - Nie czuję żadnego 
niezwykłego zapachu. - Zapewniam pana, że mam świetny węch i czuję zapach usypiających ziół. 
Ciocia kiedyś eksperymentowała z nimi. Powinniśmy jak najszybciej się stąd wynosić. - Wierzę 
pani. - Musi pan znaleźć to drugie wyjście. - Wydaje mi się, że jest gdzieś tutaj, w sercu labiryntu 
powiedział Artemis, znów patrząc w sufit. - Skąd to przypuszczenie?

background image

- Siady sadzy na suficie są tutaj mocniejsze i nie ciągną się dalej w żadnym kierunku. Zresztą 
Pitney postąpiłby rozsądnie, umieszczając awaryjne wyjście obok swego gabinetu. Wyjął z pochwy 
sztylet, który nosił pod płaszczem, i podszedł do najbliższej ściany. Wsunął ostrze w szparę 
pomiędzy płytkami, ale nie znalazł głębszej szczeliny. Spróbował w następnej szparze, ale i tu 
ostrze się nie zagłębiło. Madeline niecierpliwie patrzyła, jak Artemis metodycznie sprawdza 
szczeliny pomiędzy płytkami. Po skontrolowaniu wszystkich ścian ukląkł i zajął się podłogą. 
Zapach ziół stawał się mocniejszy. - Żałuję, że nie zabrałam sztyletu, który dostałam od ojca. We 
dwoje szybciej sprawdzilibyśmy wszystkie szpary. Następnym razem będę o tym pamiętała. - Z 
przykrością muszę pani powiedzieć, Madeline, że przyszłego męża, bardziej niż pani upór, 
zniechęcić może fakt, że chętnie posługuje się pani pistoletem, sztyletem i podobnymi 
przedmiotami. - Kiedy zacznę znów szukać męża, postaram się znaleźć takiego mężczyznę, 
któremu nie będą przeszkadzać tego rodzaju drobiazgi. - Ach tak, tylko obawiam się, że będzie on 
należał do kategorii ekscentryków, o których ma pani nie najlepszą opinię. - Artemis odetchnął 
głęboko i zmarszczył czoło. - Ma pani rację z tym zapachem. Teraz i ja go czuję. - Proszę 
przewiązać twarz fularem, to osłabi działanie ziół. - Nakryła sobie usta i nos chusteczką. Nadal 
czuła niepokojący zapach, ale nie był już tak mocny. Artemis sporządził prowizoryczną maskę na 
twarz i wrócił do przerwanej pracy. Odchylił róg dywanu i ostrzem sprawdzał kolejne spoiny 
pomiędzy płytkami. Madeline zaczęła powątpiewać, czy jego teoria o drugim wyjściu jest 
prawdziwa, ale ponieważ nie miała lepszego pomysłu, milczała. Patrząc na wzory na ścianie, 
odniosła wrażenie, że się poruszają. Zamknęła na moment oczy, próbując pozbyć się tego 
złudzenia, ale gdy znów spojrzała na ścianę, poruszyły się jeszcze mocniej. - Artemisie, zaczynają 
się halucynacje. Mamy coraz mniej czasu. Odchylił dywan nieco szerzej i przystąpił do 
sprawdzania kolejnej szpary. Ostrze zagłębiło się po rękojeść. - Myślę, że znaleźliśmy wyjście - 
powiedział i schował sztylet do pochwy. Teraz już palcami wyczuł lekkie zagłębienie i uniósł brzeg 
płytki. Madeline usłyszała zgrzyt zawiasów. Fragment podłogi odchylił się ku górze, odsłaniając 
ciemny korytarz, do którego prowadziły wąskie kamienne schodki. Strumień chłodnego wilgotnego 
powietrza wdarł się do pokoju. Papiery leżące na biurku poruszyły się. Artemis spojrzał na swoją 
towarzyszkę. - Jest pani gotowa?
Tak, tylko co z Pitneyem? Nie możemy go tu zostawić. - Ja go będę niósł, a pani musi prowadzić - 
powiedział, wstając. Madeline wzięła lampę i zeszła do ciemnego korytarza pod podłogą labiryntu. 
Artemis podniósł Pitneya z zakrwawionego dywanu i przerzucił go sobie przez ramię. Ruszył za 
Madeline do kamiennego tunelu. Zatrzymał się tylko na moment, by zamknąć ruchomą klapę w 
podłodze.
 13  Kana jest czysta. - Bemice zawiązała końce bandaża, opasującego szczupłe ramię Eatona 
Pitneya. - Nie widzę żadnych oznak infekcji, sir. Miał pan wyjątkowe szczęście. - Jestem pani 
ogromnie zobowiązany. - Twarz starszego pana wykrzywił grymas bólu, ale spojrzenie wyrażało 
głęboką wdzięczność. Powoli opadł na poduszki. - Przechowywałem w biurku pewne lecznicze 
zioła i zdołałem je zażyć, zanim straciłem przytomność. - Bardzo to rozsądne, że miał je pan pod 
ręką - powiedziała Madeline stojąca w nogach łóżka. - Mój gabinet jest w pełni przygotowany na 
takie nadzwyczajne okoliczności - powiedział Pitney. - Mam zapasowe naboje do pistoletu, wodę, 
żywność. Zawsze wiedziałem, że któregoś dnia przyjdzie mi schronić się w swoim labiryncie. 
Obcy musieli zaatakować wcześniej czy później. Ten stary człowiek jest może szalony, pomyślał 
Artemis, ale niewątpliwie miał dość rozsądku i odwagi, by ukryć się w labiryncie przed 
napastnikiem, który do niego strzelał. Spojrzał na Madeline i pomyślał, że ona również wykazała 
wiele odwagi i opanowania w labiryncie i tunelu, którym wydostali się na zewnątrz. Nie mógł nie 
odczuwać podziwu. Po powrocie z niebezpiecznej wyprawy Madeline wykąpała się i przebrała w 
szarą perkalową suknię. Włosy, uczesane z przedziałkiem, układały się we wdzięczne fale po obu 
stronach głowy, tylko niewielkie loczki opadały na uszy. Gdyby nie skupiony wyraz twarzy, można 
by pomyśleć, że całe popołudnie spędziła, przyjmując gości. O tym, jak wiele musiała przeżyć w 
minionych latach. świadczył fakt, że potrafiła tak spokojnie potraktować wydarzenia tego 

background image

popołudnia. Na szczęście wszystko zakończyło się dobrze. Ukryte w podłodze wyjście prowadziło 
do długiego, wykutego w skale tunelu, którego wylot znajdował się w opuszczonej szopie. 
Zabłoceni i dźwigający nieprzytomnego Pitneya, wydostali się na ulicę. Tu pojawił się kłopot z 
zatrzymaniem jakiejkolwiek dorożki. W końcu dotarli do domu. Bemice, słuchając chaotycznych 
wyjaśnień, zajęła się energicznie rannym. W rezultacie jej zabiegów odzyskał wreszcie 
przytomność i wkrótce zorientował się, gdzie jest. Szybko rozpoznał Bemice. - Czy może nam pan 
powiedzieć, co się wydarzyło? zapytał Artemis. - Obawiam się, że nie jestem już taki sprawny jak 
niegdyś powiedział Pitney. - Obcy zaskoczył mnie. Dawniej nic takiego nie mogłoby się zdarzyć. 
Madeline uśmiechnęła się dyskretnie i Artemis nie mógł jej mieć tego za złe. Rozmowa z Pitneyem 
nie będzie łatwa,  pomyślał. Ten człowiek najwyraźniej całą winę przypisuje istotom, które sobie 
wymyślił. - Czy pan wie, kim był ten.
- .
- . Obcy, który strzelał do pana? zapytała Madeline. - Nie. Twarz miał przewiązaną chustką, 
kapelusz nasunięty nisko na czoło. - Może jednak potrafi pan coś o nim powiedzieć - nalegała. Coś, 
co mogłoby nas naprowadzić na jego ślad. Pitney zmarszczył czoło. - Mogę tylko powiedzieć, że 
poruszał się jak młody człowiek, z pewnością niedotknięty reumatyzmem. No i miał w ręku laskę 
ze złotą rączką. Artemis zauważył, że Madeline mocniej zacisnęła dłonie na oparciu fotela. - Laskę, 
powiada pan - powtórzyła. - Owszem. Wydało mi się to dziwne. Nie była to laska. jaką nosiłby w 
tej sytuacji mężczyzna wyćwiczony w sztukach walki Vanza. - Pitney przerwał na moment. - Z 
drugiej strony człowiek ten przyszedł z ulicy i był zamaskowany. Laska pasowała do jego wyglądu, 
chociaż wydała mi się raczej niezwykła. Madeline wymieniła spojrzenie z Artemisem, a potem 
znowu zwróciła się do Pitneya:  - Czy może pan jeszcze coś o nim powiedzieć?
- Nie sądzę. Nie rozpoznałem jego głosu, a słuch mam dobry. Jak mówiłem, był to Obcy. Artemis 
podszedł bliżej do łóżka. - Rozmawiał z panem? Niechże pan wyjawi, co panu powiedział. Ostry 
ton pytania wyraźnie zaniepokoił starszego pana. Madeline skarciła wzrokiem Artemisa, 
potrząsnęła głową, a potem odezwała się uspokajająco:  AMANDA OUICK. - Pan Hunt bardzo 
chciałby zidentyfikować tego Obcego, sir. Lepiej nie myśleć, co stałoby się z nami wszystkimi, 
gdyby skutecznie odurzył nas tymi ziołami. Najdrobniejszy szczegół może nam pomóc w 
odszukaniu go. - Dobrze. Jeśli chodzi o jego słowa, to nie pamiętam ich dokładnie. Mówił coś o 
wskazaniu mu drogi do moich tajemnic. Żądał klucza.
- .
- . chyba do biurka, co wydaje mi się nonsensowne. Oczywiście, wiem doskonale, po co tam 
przyszedł. - Po co?
- zapytał Artemis. - Naturalnie po moje notatki. - Pitney zerknął podejrzliwie w stronę drzwi, jak 
gdyby się obawiał, że ktoś może ich podsłuchiwać. - Pracowałem nad nimi przez lata. Jestem bliski 
odkrycia tajemnic i oni o tym wiedzą. - Tajemnice?
- Artemis spojrzał na Madeline. - Mówi pan może o vanzagariańskiej Księdze Tajemnic? Tym 
tomie, który podobno w zeszłym roku został wykradziony z Garden Temples?
- Nie, nie, nie. - Starszy pan skrzywił się z niesmakiem. Księga Tajemnic to tylko stary zbiór 
przepisów na alchemiczne eliksiry i trucizny. Zupełnie bez wartości. Moje badania sięgają samego 
serca filozofii Vanza. Poszukuję tych wielkich naukowych tajemnic, odkrytych przez starożytnych 
i utraconych w ciągu wieków. Artemis powstrzymał się, by głośno nie jęknąć. Próba wydobycia 
czegoś z tego człowieka wydawała się beznadziejna. Pitney spojrzał na Madeline. - Przykro mi z 
powodu pani małżeństwa, moja droga. Muszę jednak przyznać, że doznałem ulgi na wiadomość o 
śmierci Deveridge’a w tym pożarze. Znakomite rozwiązanie niezwykle niekorzystnej sytuacji. - 
Czy znał pan Renwicka Deveridge’a?
- zapytał Artemis. - Nigdy go nie spotkałem, ale na krótko przed jego śmiercią  zaczęły do mnie 
docierać pewne pogłoski. Nie wątpię, że on był Obcym. Oni potrafią się świetnie maskować. 
Artemis siłą woli starał się opanować zniecierpliwienie. - Jakie plotki dotarły do pana, sir? Pitney 
spojrzał na Madeline. - Na krótko przed śmiercią pani ojciec rozesłał do swoich najbliższych 

background image

znajomych listy ostrzegające przed Renwickiem Deveridge’em. Przypuszczał, że może nas 
wypytywać o stare teksty Vanza. Radził nie ulegać urokowi swego zięcia. Wiedziałem już, że Reed 
wydał córkę za Obcego. Artemis wahał się przez chwilę, ale odważył się na decydujący krok. - 
Linslade uważa, że którejś nocy duch Deveridge’a złożył mu wizytę w jego bibliotece. Pitney 
parsknął lekceważąco. - Och, Linslade wiecznie mówi o duchach. To wariat. Wszyscy o tym 
wiedzą. Artemis zastanawiał się, czy łatwiej jest rozpoznać szaleństwo u innych, jeśli samemu jest 
się kandydatem do zakładu dla obłąkanych. - Czy nie sądzi pan, że Deveridge mógł przeżyć pożar i 
teraz jest na usługach.
- .
- . Obcych i pomaga im w poszukiwaniu dawnych tajemnic Vanza?
- Wątpię - mruknął Pitney. - Madeline jest nieodrodną córką swego ojca. Ta dama nie jest naiwna. - 
Co pan ma na myśli?
- zapytał Artemis. Starszy pan uśmiechnął się życzliwie do Madeline. - Jestem przekonany, że 
wykazała dość zdrowego rozsądku, by zanim dom spłonął, upewnić się, że Deveridge jest 
całkowicie martwy. Czyż nie tak, moja droga?  W jej oczach pojawił się wyraz zaskoczenia i 
oburzenia. - Doprawdy, sir, zdumiewa mnie pan. Nigdy bym nie  przypuszczała, że uwierzy pan w 
plotki o tym, że zamordowałam męża. - Wielkie nieba! Pitney, jak mógł pan uwierzyć w takie 
oszczerstwa! - zawołała oburzona Bemice. - Tak, tak, to tylko pomówienia w kiepskim stylu. - 
Starszy pan mrugnął porozumiewawczo do Artemisa. - Nigdy nie przywiązywałem wagi do takich 
pogłosek. A co pan o nich sądzi, sir?  Artemis zauważył, że Madeline patrzy na niego wyczekująco. 
Pomyślał o nieprzerwanym strumieniu plotek i wyrywkowych informacji, spływających na jego 
biurko dzięki Zachary’emu i jego pomocnikom. - Zwykłe plotki uważam za niesłychanie nużące - 
rzekł. Został nagrodzony spojrzeniem Madeline wyrażającym ulgę. Powiedział prawdę. 
Interesowały go tylko niezwykłe plotki. Henry Leggett zamknął notatnik i szykował się do wyjścia. 
- Wygląda na to, że mieliście oboje całkiem ładną przygodę. - Można to i tak określić - zauważył 
Artemis. - Eaton Pitney miał ogromne szczęście. Chociaż umknął przed tym intruzem, mógł się 
wykrwawić na śmierć. - On jest twardy. - To prawda, ale jednak byłoby z nim mamie. Gdyby nie 
ona.
- .
- . - Henry przerwał i milczał przez chwilę. - Muszę przyznać, że jest to interesująca kobieta. 
Artemis nalał sobie następną filiżankę kawy i podszedł z nią do okna. Patrząc na ogród, przywołał 
w myślach obraz Madeline. Przyszło mu to bez trudu. - Tak - powiedział. - Bardzo interesująca. - I 
o takim żywym umyśle. - Owszem. - Przy tym zdecydowana. Uważam rozmowę z nią za bardzo 
pobudzającą. - To prawda. Ona potrafi być.
- .
- . pobudzająca. - Długo z nią dzisiaj gawędziłem. Muszę przyznać, że tego rodzaju kobiet nie 
spotyka się często. - Masz rację. - Wychodzę już - oznajmił Henry, ruszając ku drzwiom. Żałuję, że 
jak dotąd nie zdobyłem zbyt wielu informacji o Renwicku Deveridge’u, ale będę działał nadal. 
Dzisiaj jeszcze wybiorę się do paru sklepów, w których sprzedają nietypowe laski. Może dowiem 
się czegoś o tej ze złotą rączką, którą nosi twój prześladowca. - Dziękuję ci. Henry. Zawiadom 
mnie natychmiast, jeśli się czegoś dowiesz. - Tak, oczywiście. - Henry otworzył drzwi. Artemis 
odwrócił się w jego stronę. - Henry!  - Słucham?
- Cieszę się, że zacząłeś przychylniej patrzeć na panią Deveridge. Wiem, że miałeś o niej nie 
najlepsze zdanie z powodu krążących plotek. Henry patrzył na niego przez chwilę, jak gdyby nie 
docierało do niego to, co usłyszał. Potem wyraz jego twarzy zmienił się. - Ja nie mówiłem o pani 
Deveridge. Mówiłem o jej ciotce, pannie Reed. Wyszedł i starannie zamknął za sobą drzwi. TT 
godzinę później Artemis pracował jeszcze, siedząc za biurkiem, gdy do biblioteki weszła Bemice. 
Witając ją uprzejmie, zauważył wyraz determinacji na jej twarzy. - Czym mogę pani służyć?
- Chcę z panem porozmawiać w pewnej delikatnej sprawie. - Proszę usiąść. Bemice usiadła po 
przeciwnej stronie biurka i patrzyła mu w oczy. - Jestem pewna, że wie pan, z jakiego powodu 

background image

przyszłam. Instynktownie zaczął szukać jakiegoś sposobu, by uniknąć  tej rozmowy. Domyślał się, 
że nie będzie przyjemna. Spojrzał w stronę drzwi. - Gdzie jest Madeline?
- zapytał. - Na górze, z panem Pitneyem. Przypuszczam, że chce zasięgnąć jego opinii o pewnej 
starej książce, którą niedawno przysłał jej z Hiszpanii jeden z dawnych kolegów Wintona. A więc z 
tej strony nie mógł oczekiwać ratunku. - Rozumiem. - Artemis usiadł. - Skoro mowa o Pitneyu, 
muszę powiedzieć, panno Reed, że pani medyczne umiejętności wywarły na mnie ogromne 
wrażenie. Madeline ma rację. Świetnie zna się pani na ziołach. - Dziękuję. Kilka lat temu Winton 
przyniósł parę tomików notatek o ziołach i innych roślinach rosnących na wyspie Vanzagara. Wiele 
czasu poświęciłam studiowaniu tego tematu. Ale nie o tym chciałam z panem rozmawiać. - Tego 
się obawiałem. - Artemis wziął wisiorek od dewizki,  leżący na biurku, i zaczął się nim bawić. - 
Chodzi o Madeline, prawda?
- Tak. Przez parę sekund Artemis wpatrywał się w wisiorek, potem podnosi głowę. - Ciekawi 
panią, jakie są moje zamiary?
- Trafił pan w sedno, sir. - Bemice uniosła brwi. - Sam poświęciłem wiele czasu zastanawianiu się 
nad tą kwestią. W jasnoniebieskich oczach Bemice pojawiła się iskierka gniewu. - Tak 
przypuszczałam. W końcu jeśli dżentelmen uwiedzie damę.
- .
- . - Ona pani powiedziała, że ją uwiodłem? Bemice machnęła ręką. - Nie było potrzeby. 
Wiedziałam, że coś się stało, gdy tylko zobaczyłam was razem przy śniadaniu. Zdaję sobie sprawę, 
że niektórzy dżentelmeni romans z wdową traktują zbyt lekko, ale nigdy bym nie przypuszczała, że 
pan wykorzysta moją bratanicę w taki sposób. Musi pan wiedzieć, że mimo swojego wdowieństwa 
Madeline nie ma dużego doświadczenia w kontaktach z mężczyznami. - Jestem tego świadomy - 
powiedział przez zaciśnięte zęby. - Nie wątpię. - Chwileczkę, droga pani. - Artemis odłożył 
wisiorek i splótł dłonie na biurku. - Nie należę do osób, na które można w ten sposób wywierać 
presję. To pani bratanica nie chce we właściwy sposób spojrzeć na sytuację, która zaistniała. 
Próbowałem rozmawiać z nią o tym, zanim poszliśmy do domu Pitneya, ale ona nie chce mnie 
słuchać. - Jeśli ma pan szlachetne zamiary, to pana obowiązkiem jest właściwe pokierowanie 
sprawą. - Moje zamiary? To ona twierdzi, że nic się nie zmieniło po tym, co między nami zaszło. 
Robi wszystko, żeby mnie o tym przekonać. - Nonsens! Wiele się zmieniło. Łączy was romans. - 
Ona utrzymuje, że wszystko jest tak, jak było. Uważa, że nadal w oczach świata jest Niebezpieczną 
Wdową, tak samo jak była nią wcześniej. - Tak, tak, mnie również wbijała w głowę te nonsensy, 
ale to jest śmieszne. W mojej rodzinie nie przywiązuje się wagi  AMANDA QU!CK  do opinii 
towarzystwa. Liczymy się tylko z faktami. - Bemice spojrzała na niego groźnie. - 
Niezaprzeczalnym faktem jest, że moja bratanica wczoraj była niewinną młodą kobietą, a dzisiaj 
nie jest już niewinna, i to wyłącznie z pana winy. - Proponuję, żeby pani powiedziała to jej, panno 
Reed. Mnie na pewno nie będzie chciała wysłuchać. Prawdę mówiąc, podejrzewam, że ona próbuje 
mnie wykorzystać dla własnych celów. - Wykorzystać pana?
- zapytała zdumiona Bemice. - Właśnie tak. Potrzebny jej jestem wyłącznie do znalezienia tego 
cholernego ducha, który ją prześladuje. Jestem dla niej wynajętym pracownikiem, a nie 
kochankiem. - Och, rozumiem, co pan ma na myśli. - Bemice wydęła wargi. - Tak, istnieje problem 
ducha Renwicka. Czekał przez moment, ale ona nie próbowała podważać jego wniosku. Wstał i 
podszedł do okna. - Nie sądzę, żeby darzyła mnie jakimiś cieplejszymi uczuciami. - Próbował pan 
ją o to zapytać?
- Nie było potrzeby. Pani bratanica dała mi wyraźnie do zrozumienia, że odnosi się nieufnie do 
dżentelmenów mających związek z filozofią Vanza. Nie można zaprzeczyć, że ja się do nich 
zaliczam. Zapadła cisza. Po chwili Artemis odwrócił się i spojrzał na Bemice. Ze zdziwieniem 
zauważył, że przygląda mu się w zamyśleniu. - Wydaje mi się, sir, że nie całkiem rozumie pan tę 
sytuację - odezwała się wreszcie. - Czyżby? Czego to ja, u licha, nie rozumiem?
- To nie dżentelmeni związani z filozofią Vanza niepokoją Madeline. - Przeciwnie! Przy każdej 
okazji stara się wykazać wady  tych, którzy są związani z tą filozofią. Jej zdaniem, członkowie 

background image

Towarzystwa Yanzagarian to w najlepszym przypadku wariaci, tacy jak Linslade i Pimey, a w 
najgorszym niebezpieczni  bandyci. - Proszę mnie posłuchać, sir. Madeline wyrzuca sobie. że 
pozwoliła się usidlić Renwickowi Deveridge’owi. Uważa, że gdyby mu nie uległa i za niego nie 
wyszła, jej ojciec  żyłby do dziś. Artemis znieruchomiał. - To nie dżentelmenom z Towarzystwa 
Yanzagarian nie potrafi zaufać - mówiła dalej Bemice. - Ona nie ufa swojej intuicji i kobiecej 
wrażliwości. 14  \Jswynn, w towarzystwie swojego nowego znajomego, chwiejnym krokiem 
wyszedł na ulicę z zadymionego klubu karcianego. Usiłował dojrzeć dorożkę, która miała na nich 
czekać. Z niewiadomych powodów nie mógł jej wypatrzeć, chociaż słyszał stukanie kopyt konia i 
brzęk uprzęży. Skupił się i dopiero wtedy dostrzegł niewyraźny kształt pojazdu. Wypił tego 
wieczoru sporo alkoholu, ale przecież nie więcej niż zwykle. Nigdy dotąd nie cierpiał na 
zaburzenia wzroku, nawet jeśli był mocniej wstawiony. To na pewno ta mgła zmąciła mi ostrość 
widzenia, pomyślał. Potrząsnął głową, by trochę oprzytomnieć, i poklepał swojego towarzysza po 
ramieniu. Złotowłosy mężczyzna przedstawił się jako poeta. Ładna twarz i gracja, z jaką się 
poruszał, potwierdzały te słowa. A przy tym był modnie ubrany. Fular zawiązany miał w wielce 
skomplikowany sposób, płaszcz wyróżniał się świetnym krojem. Zwracała uwagę niezwykła 
raczej laska. Jej złota rączka miała kształt głowy drapieżnego ptaka. Poeta o twarzy człowieka 
światowego, wyrażającej skrywaną pod niewyraźnym uśmiechem pogardę dla innych, z pewnością 
nie należał do mężczyzn gotowych tracić czas na rozmowy z tymi, którzy ich nudzą. Fakt, że ten 
złotowłosy dżentelmen zainteresował się nim, Oswynn potraktował jako dowód na to, że został 
uznany za człowieka należącego do światowej elity, który gustuje tylko w najbardziej 
egzotycznych uciechach. - Na dzisiaj mam już dość wina i kart - oznajmił. - Chętnie wybrałbym się 
teraz do pewnego domu przy Rosę Lane. Pójdzie pan ze mną?
- Mrugnął porozumiewawczo. - Słyszałem, że stara rajfurka, która nim zarządza, ma dzisiaj na 
zbyciu świeży towar sprowadzony z prowincji. Poeta rzucił mu spojrzenie wyrażające bezgraniczne 
znudzenie. - Pewno takie gąski o pulchnych kształtach. Mleczarki prosto ze wsi. - Może ma i 
mleczarzy. - Oswynn zachichotał, zachwycony swoim dowcipem. - Pani Bird chlubi się tym, że 
potrafi zaspokoić różne gusty. Poeta zatrzymał się na chodniku i unosząc brwi, spojrzał na 
Oswynna. - Zaskoczony jestem, że dżentelmena o pańskim doświadczeniu może zaspokoić taka 
oferta. Cóż to za przyjemność zabawiać się z tępą, w dodatku oszołomioną dawką laudanum 
wieśniaczką. - No, nie.
- .
- . - A jeśli chodzi o chłopców, to wiadomo, że pani Bird wyszukuje ich w dzielnicy rozpusty, gdzie 
wyćwiczyli się doskonale w opróżnianiu kieszeni klienta. Protekcjonalny ton poety mógł być nieco 
drażniący, ale Oswynn wiedział, że jest on dżentelmenem o wyrafinowanej wrażliwości. Wiadomo 
było powszechnie, że ludzie tego typu  AMANDA QU/CK  dolni są do najbardziej niezwykłych 
ekscesów. Przypuszczał, 3 ma to jakiś związek z tym, że parają się piórem. O eskapadach yrona do 
dzielnicy rozpusty krążyły legendy. Oswynn próawałjednak bronić swojej propozycji. - Rzecz w 
tym, że najbardziej podobają mi się takie iłodziutkie panienki, a pani Bird na ogół oferuje całkiem 
vieżutkie kąski. - Osobiście preferuję bardziej rozbudzone i wyszkolone. - Wyszkolone?
- Zapewniam pana, że istnieje zadziwiająca różnica pomięty dziewczyną, która została 
odpowiednio przeszkolona  sztukach erotycznych, a pana zwykłymi dojarkami, które zybyły do 
miasta na wozie z jarzynami. - Przeszkolona, powiada pan. - Oswynn z niedowiarzaniem itrzył na 
swego jasnowłosego towarzysza, idącego w stronę  rożki. - Ano właśnie. Ja na ogół wybieram 
takie, które wyćwione są w chińskich metodach, ale czasami, gdy mam chęć jakieś urozmaicenie, 
wybieram dziewczynę biegłą w tech;e egipskiej. - Tylko czy te dziewczyny, o których pan mówi, 
są odwiednio młode?
- zapytał Oswynn podążając za nim. - Naturalnie. - Poeta otworzył drzwiczki dorożki i uśmiechł się 
zapraszająco. - Za odpowiednią cenę można mieć ładną lilutką dziewczynę, która zna większość 
erotycznych technik, lo tego jest jeszcze dziewicą. Moim zdaniem, nie ma nic szego niż dobrze 
wyuczona dziewica. Zaintrygowany Oswynn oparł dłoń na drzwiczkach pojazdu. - Dziewice 

background image

ćwiczone są w tych zagranicznych praktykach?
- Nie powie mi pan, że nigdy nie próbował pan uciech, .
- ie oferuje Świątynia Erosa. - Muszę przyznać, że nie. - Wobec tego zapraszam tam pana dzisiaj. - 
Poeta zgrabnie wskoczył do dorożki i usiadł. - Przedstawię pana właścicielowi. Przyjmuje tylko 
klientów rekomendowanych przez stałych  gości. - To bardzo miłe z pana strony - powiedział 
Oswynn. Niezgrabnie wszedł do pojazdu i usiadł nieco zbyt pośpiesznie. Przez parę sekund miał 
wrażenie, jak gdyby wnętrze dorożki wirowało wokół niego. - Źle się pan poczuł?
- zapytał poeta i przyjrzał mu się  uważnie. - Nie, nie. - Oswynn potarł dłonią czoło. - Chyba 
wypiłem dzisiaj więcej niż zwykle, ale świeże powietrze dobrze mi zrobi. - Znakomicie. Nie 
chciałbym, żeby ominęły pana te atrakcje, które chcę panu dzisiaj pokazać. Niewielu mężczyzn 
potrafi docenić takie rzadkie egzotyczne rozrywki. - Zawsze lubiłem takie rzeczy. - Czyżby?
- Poeta wyraźnie powątpiewał w to, co usłyszał. Oswynn zamknął oczy i oparł głowę o poduszki. 
Próbował skupić myśli na pewnej eskapadzie sprzed lat, która mogła wywrzeć wrażenie na poecie, 
ale nie mógł się skoncentrować. Nie było jeszcze późno, lecz z jakichś powodów czuł się bardzo 
zmęczony. - Przed paru laty z kolegami założyliśmy klub, by zapewnić sobie najbardziej 
niezwykłe, erotyczne przeżycia. - Słyszałem o nim. Poza panem należeli do niego Glenthorpe i 
Flood, prawda? O ile pamiętam, mówiliście o sobie Trzej Jeźdźcy. Oswynn z wysiłkiem otworzył 
oczy. - Skąd pan wie o Jeźdźcach?
- zapytał, czując, że plącze mu się język. - To tu usłyszy się jakiś okruch plotki, to tam. - Poeta 
uśmiechnął się. - Dlaczego rozwiązaliście swój klub?  Oswynn zaczął odczuwać niepokój. Żałował, 
że w ogóle wspomniał o tym cholernym klubie. Po tamtych zdarzeniach sprzed pięciu laty 
przysięgli sobie, że nigdy nie będą o tym mówić. Śmierć aktorki przestraszyła ich. Wydawało mu 
się, że łatwo uwolni się od pamięci o kobiecie, która przysięgła, że jej kochanek wróci, by ją 
pomścić. Jeszcze rok po tym zdarzeniu nękały go ataki lęku, sprawiające, że nocą budził się zlany 
potem. Powoli jednak nerwy wracały do normy. Wmawiał w siebie, że nic mu już nie grozi. 
Jednakże przed trzema miesiącami otrzymał list, w którym nie było nic poza dobrze mu znanym 
wisiorkiem do dewizki. Wróciły nocne napady lęku. Idąc ulicą, nieustannie oglądał się za siebie. 
Nic się jednak nie zdarzyło. Przypuszczał, że list z wisiorkiem to po prostu głupi żart Flooda albo 
Glenthorpe’a. Wydawało się nieprawdopodobne, by mógł zjawić się ten mityczny kochanek 
mściciel. W końcu ona była aktorką, kobietą z niskich sfer, bez rodziny. Kochanek, jeśli faktycznie 
istniał, na pewno dawno o niej zapomniał. Żaden dżentelmen nie poświęciłby wiele uwagi durnej 
aktoreczce, której przydarzyło się coś złego. - Klub Trzech Jeźdźców szybko nam się znudził. - 
Oswynn próbował lekceważąco machnąć ręką, ale nie potrafił ruszyć nawet palcem. Zająłem się 
bardziej interesującymi sprawami. Wie pan, jak to jest. - O, tak. - Poeta uśmiechnął się. - 
Przekleństwem ludzi o wysokiej wrażliwości jest to, że ciągle muszą poszukiwać nowych podniet. 
- Natura.
- .
- . naturalnie tak. - Oswynn uświadomił sobie, że mówi coraz niewyraźniej i coraz trudniej jest mu 
zebrać myśli. Kołysanie dorożki działało na niego usypiająco. Spojrzał na poetę spod 
opuszczonych powiek i zapytał: Gdzie oni.
- .
- . gdzie my jedziemy?
- Do następnej jaskini rozpusty, oczywiście - odparł złotowłosy mężczyzna. Wszyscy widzowie 
wstrzymali oddech, gdy stojący na scenie wysoki siwy mężczyzna zwrócił się do młodej kobiety, 
siedzącej na krześle:  - Na jaki sygnał chce się pani obudzić, Lucindo?
- zapytał podniesionym głosem. - Na dźwięk dzwonka - odpowiedziała kobieta spokojnym tonem. 
Stojący w głębi sali Zachary nachylił się ku Beth i szepnął jej do ucha:  - Teraz będzie najlepszy 
moment. Patrz uważnie. Beth była przejęta widowiskiem, ale uśmiechnęła się do Zachary’ego. Na 
scenie mesmerysta pomachał ręką przed twarzą Lucindy. - Czy pamięta pani, że w czasie transu 
wygłosiła pani monolog z „Hamleta”?

background image

- Nie. Mesmerysta wziął dzwoneczek i zadzwonił. Lucinda drgnęła i otworzyła oczy. Rozejrzała się 
ze zdumieniem. - Co ja tu robię na scenie?
- zapytała. Wydawała się szczerze zaskoczona, gdy patrzyła na widownię, gdzie przed chwilą 
siedziała. Rozległ się pomruk aplauzu i głośne oklaski. Lucinda zarumieniła się i spojrzała na 
mesmerystę. Siwy mężczyzna uśmiechnął się do niej. - Proszę nam powiedzieć, Lucindo, czy 
czytała pani dzieła Szekspira?
- Nie, w każdym razie od czasu, gdy skończyłam szkołę. Znacznie bardziej podobają mi się wiersze 
Byrona. Widzowie roześmiali się. Ta dziewczyna ma taki sam gust jak ja, pomyślał Zachary. 
Akurat czytał „Korsarza”, którego dostał od pana Hunta. Podobała mu się ta książka. Interesująca 
akcja, przygody. - Czy kiedyś uczyła się pani na pamięć monologów z „Hamleta”, Lucindo?
- zapytał mesmerysta. - Guwernantka kazała mi deklamować niektóre fragmenty, ale było to 
dawno. Nie pamiętam żadnego. - To bardzo interesujące, ponieważ pięknie wyrecytowała pani 
fragment pierwszej sceny z drugiego aktu tej sztuki! oznajmił mesmerysta. - Co pan mówi! To 
niemożliwe. Nie pamiętam ani słowa, przysięgam. - Lucinda patrzyła na niego zdumiona. 
Entuzjastyczny aplauz widowni mesmerysta skwitował głębokim ukłonem. - Zadziwiające - 
szepnęła Beth do Zachary’ego. Uśmiechnął się, zadowolony z jej reakcji. - Jeśli chcesz, to pokażę 
ci coś jeszcze bardziej zadziwiającego - powiedział. Wziął ją pod rękę i wyprowadził ze Srebrnego 
Pawilonu. Noc była chłodna. Zbliżała się pora zamknięcia ogrodów. Grupki roześmianych gości 
kierowały się w stronę bram. - Chyba powinieneś już odprowadzić mnie do domu powiedziała 
Beth. - To był piękny wieczór. - A może chciałabyś przed odejściem zobaczyć Nawiedzany Dwór?
- Mówiłeś, że nie jest jeszcze dostępny dla publiczności - przypomniała mu, zerkając spod ronda 
zgrabnego kapelusika. Zachary roześmiał się. - Mam tutaj pewne przywileje i mogę wprowadzić 
cię do  środka. - Spojrzał na nią znacząco. - Ale ostrzegam cię, zobaczysz tam dziwne i 
przerażające rzeczy. - Czy ten dwór naprawdę jest nawiedzany?
- Nie bój się. Będę cały czas z tobą. Beth zachichotała. Zachary mocniej przycisnął jej rękę. Lubił, 
kiedy się śmiała. Ten słomkowy kapelusz stanowi odpowiednią oprawę dla ej twarzy i niebieskich 
oczu, pomyślał. Beth zawsze nosiła ładne kapelusze. Niewątpliwie był to uboczny efekt tego, że 
pracowała u modystki. Wiedział, że się jej podoba. Już trzeci raz zaprosił ją do Pawilonów Marzeń, 
a ona przyjęła z radością jego propozycję. Na szczęście mógł wprowadzać tu swoich przyjaciół, nie 
ponosząc żadnych kosztów. Tego wieczoru był pełen optymizmu. Miał nadzieję, że przy odrobinie 
szczęścia uda mu się pocałować Beth. Jego plan opierał się na przewidywanym efekcie, jaki 
wywrze na niej duch, którego pojawienie się przygotował tego popołudnia. Beth na pewno 
krzyknie z wrażenia i rzuci mu się na szyję. - Bardzo mi się podobał ten pokaz mesmeryzmu - 
powiedziała, czekając, aż Zachary otworzy bramę prowadzącą do nieczynnej części ogrodów. - 
Pozwoliłbyś się wprowadzić w trans?
- Żaden mesmerysta nie potrafiłby mnie zahipnotyzować. Na moment uwolnił jej rękę, by zamknąć 
bramę i zapalić latarnię. - Mam zbyt mocny umysł. - Naprawdę? Taki mocny?
- O, tak. - Uniósł latarnię, by oświetlić ścieżkę. - Studiuję ostatnio pewną tajemną filozofię, która 
daje umysłowi niezwykłą siłę i zdolność koncentracji. - Tajemną filozofię! Jakie to ciekawe. 
Zachary był zadowolony z reakcji dziewczyny. - Z tą filozofią wiążą się też pewne fizyczne 
ćwiczenia. :zę się różnych sprytnych sposobów, żeby bronić ciebie iebie przed bandytami i 
wszelkimi napastnikami. - To bardzo ciekawe i wierzę ci, że nie pozwoliłbyś się lipnotyzować, ale 
musisz przyznać, że ten pokaz robi ażenie. Trudno wyobrazić sobie, że deklamowała całe gmenty 
ze sztuki, a potem nic nie pamiętała. - Tak, to było zadziwiające - zgodził się. (ego zdaniem, 
mesmerysta nieźle zapłacił Lucindzie, żeby  ypomniała sobie monolog Hamleta. Daleki był jednak 
od  estionowania autetyczności pokazu. Zawsze podziwiał takie  ytne sztuczki i wiedział, że pana 
Hunta cieszą tłumy  yciągane do ogrodów przez pokazy mesmeryzmu. ‘a rogiem budynku 
zatrzymali się. Zachary podniósł latarnię,  y Beth mogła zobaczyć wyłaniającą się z mgły fasadę 
viedzanego Dworu. Patrzyła podekscytowana, szeroko ot tymi oczami. O Boże! To jest 
przerażające miejsce. Wygląda jak zamek jwej książki pani York. „Ruiny”?  Tak, to piękna 

background image

powieść. Czytałeś ją?  Osobiście wolę Byrona. /prowadził ją na schody i zatrzymał się, by 
otworzyć kie drzwi. Zawiasy zgrzytnęły niesamowicie, tak jak ‘kiwał. Powoli uchylał drzwi do 
obszernego holu. eth zawahała się na progu. Czy jesteś pewny, że nic nam nie grozi tam w środku? 
Nie obawiaj się. - Uniósł nieco latarnię, by oświetlić nie wnętrze. - Jestem przy tobie. Dzięki Bogu. 
eth ostrożnie weszła do holu. Zachary szedł tuż za nią. Czekał na jej okrzyk, gotowy wziąć jaw 
ramiona, gdy zobaczy ducha. Dziewczyna zatrzymała się nagle. Stała przez chwilę nieruchomo, 
potem krzyknęła, ale nie był to pisk przestraszonej panienki, tylko prawdziwy przeraźliwy okrzyk 
grozy, który echem odbił się od ścian holu. Zachary postawił latarnię i przyłożył ręce do uszu. - Co, 
u licha?! - skrzywił się. - Przecież to nie jest prawdziwy duch. Beth nie słuchała go. Odwróciła się 
na pięcie. W bladym świetle zobaczył jej rozszerzone z przerażenia oczy. Nie rzuciła mu się na 
szyję, jak oczekiwał, tylko odepchnęła go i pobiegła w stronę wyjścia. Złapał ją za rękę. - Beth, 
zaczekaj, to tylko stare prześcieradło. - Zejdź mi z drogi!  - On ci nic nie zrobi. - Próbował ją siłą 
zatrzymać. - To jest straszne. Jak mogłeś zrobić coś takiego. Pozwól mi wyjść! - Desperacko 
usiłowała się uwolnić. - Puść mnie! Zachary nie wiedział, co robić. W końcu ją uwolnił. - Beth, na 
litość boską, nie ma się czego bać. Przysięgam, to tylko prześcieradło!  Dziewczyna była już jednak 
na zewnątrz. Zbiegła ze schodów i po chwili zniknęła za zakrętem ścieżki prowadzącej do 
dostępnych dla publiczności ogrodów. I tyle zostało z mojego wspaniałego planu, pomyślał 
Zachary. Zastanawiał się, czy nie porozmawiać z panem Huntem na temat zachowania kobiet. A i 
jemu potrzebne były dobre rady. Przez ostatnie trzy lata nauczył się cenić zdanie pana Hunta w 
różnych ważnych sprawach. Odwrócił się, żeby zobaczyć, dlaczego jego duch nie wywołał 
spodziewanego efektu. Wtedy dopiero jego wzrok padł na to, co przed chwilą zobaczyła Beth. 
AMANDA QU!CK  Duch, którego zawiesił u belki nad schodami, chwiał się lesamowicie w 
strumieniu powietrza wpadającego przez twarte drzwi. Ale z otworów wyciętych w prześcieradle, 
które nały udawać puste oczodoły, patrzyły na niego martwe rawdziwe oczy. Białe płótno ociekało 
krwią, a on przecież le nasączył go żadną farbą. 15  Dlask płomieni z głębi korytarza stawał się 
coraz jaśniejszy. Przerażające syczenie i trzaski ognia, przypominające odgłosy wydawane przez 
potężną bestię pożerającą świeżą zdobycz, świadczyły o zbliżaniu się pożaru. Nie miała czasu do 
stracenia. Podniosła zakrwawiony klucz i próbowała wetknąć go w zamek w drzwiach sypialni. 
Kątem oka zobaczyła błysk złota. Spojrzała w dół i spostrzegła laskę Renwicka, leżącą obok jego 
ciała. Zmusiła się do skupienia całej uwagi na zakrwawionym kluczu. Ku jej przerażeniu znów 
wyślizgnął się jej z drżących palców. Kiedy się schyliła, by go podnieść, zdawało jej się, że słyszy 
głos Renwicka, ale gdy na niego spojrzała, stwierdziła, że leży nieruchomy, martwy. Podniosła 
klucz i jeszcze raz spróbowała wsunąć go w zamek. Znów wypadł jej z dłoni. Ogarnęło ją 
obezwładniające uczucie lęku i zawodu. Musiała przecież otworzyć te drzwi. Zobaczyła nagle, że 
Renwick porusza palcami. Sparaliżowana lękiem, widziała, jak sięga po klucz.
- .
- . lV.
- ladeline,jak zwykle po tym sennym koszmarze, obudziła ę zlana potem. Odrzuciła kołdrę, zapaliła 
świecę i spojrzała zegar. Wskazywał kwadrans po pierwszej. Po raz drugi od ‘asu wprowadzenia 
się do domu Artemisa przespała całe dwie jdziny, zanim się pojawił ten straszny sen. Tutaj mogła 
reszcie trochę odpocząć. Z doświadczenia wiedziała jednak, że nie warto próbować mowne zasnąć. 
Prawdopodobnie będzie czuwać aż do /itu. Sięgając po szlafrok, rzuciła okiem na leżącą na 
kretarzyku niewielką książkę. Poczuła zniechęcenie. Pozedniego dnia pokazała ten tomik 
Pitneyowi. Przejrzał i z uwagą, ale nie dowiedziała się od niego niczego ciewego. Udzielił jej 
natomiast odpowiedzi na inne pytanie, które gczyło ją od pewnego czasu. - Przypuszczam, że 
ubawią pana moje domysły, sir - zwróa się do niego - ale jest pan specjalistą w dziedzinie ukowych 
aspektów filozofii Vanza, więc zdecydowałam się sięgnąć pańskiej opinii. Czy istnieje możliwość, 
że ta mała ążkajest Księgą Tajemnic? Tą, o której mówią, że spłonęła pożarze przed paroma 
miesiącami?
- Z pewnością nie - odparł z absolutnym przekonaniem. ięga Tajemnic, jeśli przyjąć, że 

background image

kiedykolwiek istniała, była jisana, jak twierdzą, w starym języku vanzagara, a nie iszaniną greki i 
egipskich hieroglifów jak ta książeczka. ;sztą Księga Tajemnic to podobno obszerna praca, a nie ły 
tomik. adeline była zadowolona z werdyktu Pitneya, ale z jakichś vodów nie satysfakcjonował jej 
w pełni. Wsunęła stopy aantofle, wzięła świecę i zdecydowanie ruszyła w stronę wi. Jeśli mam nie 
spać do rana, to muszę sobie przynieść ;uchni coś do zjedzenia, pomyślała. Kawałek sera albo 
pozostawiony z kolacji plaster pieczeni pomoże mi zapomnieć o koszmarnym śnie. Naciskając 
klamkę, przypadkowo dotknęła klucza tkwiącego w zamku. Zawahała się, czując pod palcami 
chłód metalu. W jej wyobraźni pojawił się zakrwawiony klucz, leżący na podłodze. Otrząsnęła się 
szybko i wyszła na korytarz. Niemal bezszelestnie zeszła do holu i skierowała się do ciemnej 
kuchni. Postawiła świecę na stole i rozpoczęła poszukiwania. Wyczuła czyjąś obecność w drzwiach 
za sobą, akurat w momencie, gdy znalazła resztki ciasta z jabłkami. Zaskoczona postawiła talerz na 
stole i odwróciła się. W drzwiach stał Artemis. Dłonie miał wciśnięte głęboko w kieszenie 
czarnego jedwabnego szlafroka, włosy w nieładzie. - Wystarczy dla dwóch osób?
- zapytał. Najwyraźniej właśnie wstał z łóżka. Ciepłe spojrzenie jego oczu mówiło, że ucieszył się, 
widząc ją tutaj. Odżyło w jej pamięci wspomnienie intymnego spotkania w bibliotece. On zna mnie 
jak nikt inny, pomyślała. Jego bliskość działała na nią obezwładniająco. - Tak, oczywiście. - Wiele 
wysiłku kosztowało ją, by sięgnąć po nóż. - Przypuszczam, że nie może pani spać po przeżyciach 
w domu Pitneya - powiedział, siadając przy stole. - Nie. Obudził mnie sen, który powtarza się od 
czasu.
- .
- . sen, który często miewam. Przyglądał jej się uważnie, gdy kroiła ciasto i układała je na 
talerzykach. - Pani ciocia uznała za stosowne złożyć mi wizytę w mojej bibliotece. - Wielkie nieba! 
- jęknęła, siadając po przeciwnej stronie stołu. - Czego, u licha, chciała od pana?!  - Dać mi do 
zrozumienia, że nie umknął jej uwagi fakt, że istaję na pani niewinność. Niewiele brakowało, by 
Madeline udławiła się kawałkiem asta, który właśnie włożyła do ust. - Pan nastaje na moją 
niewinność?
- Tak. Starałem się jej wytłumaczyć, że, pani zdaniem, nic ? nie zmieniło. Tłumaczyłem jej, że jest 
pani wdową i tak  lej, i tak dalej, ale ona nie była skłonna zgodzić się z moim fwodem. - Wielkie 
nieba! - Madeline patrzyła na Artemisa. Nie trafiła wymyślić żadnej sensownej odpowiedzi, więc 
jęknęła izcze raz: - Wielkie nieba!  - Ona oczywiście uważa, że wykorzystałem panią. - Niczego 
takiego pan nie zrobił, sir. - Madeline wbiła delczyk w ciasto. - W końcu nie jestem naiwną 
panienką. oczach ludzi, nie.
- .
- . Przerwał jej gestem dłoni. - Będę zobowiązany, jeśli nie będzie pani tego powtarzała. ‘szałem 
już te słowa wielokrotnie. - Ależ to prawda i oboje jesteśmy tego świadomi. Nic się zmieniło. - 
Może pani mówić tylko za siebie. Proszę nie przypisywać swojej opinii. - Pan sobie żartuje ze 
mnie, sir. - Spojrzała na niego surowo. - Nie, Madeline, nie żartuję z pani. Dla mnie coś się jednak 
ieniło. Dobry Boże! Podejrzewam, że dokucza panu teraz poczucie y, prawda? Ciągle wydaje się 
panu, że ma wobec mnie es honorowe zobowiązania, bo odkrył pan, że byłam ;wicą. Zapewniam 
pana, że jest to bez znaczenia. Nie do pani należy ocena moich honorowych zobowiązań. Do licha, 
sir. Jeśli myśli pan o czymś tak absurdalnym jak  zaproponowanie mi małżeństwa z powodu tego.
- .
- . incydentu na kanapie, to proszę o tym zapomnieć. - Zaskoczyło ją to, że mówi piskliwym, 
wysokim głosem jak handlarka ryb, ale nie potrafiła temu zapobiec. Już raz poślubiłam mężczyznę, 
który chciał wykorzystać małżeństwo dla własnych celów. Drugi raz nie popełnię takiego błędu. - 
Uważa pani, że małżeństwo ze mną byłoby podobne do tamtego, pierwszego? To, że mam związek 
z vanzagarianami, wystarczy, żebym był podobny do pani męża? Czy tak pani uważa?
- Wielki Boże, nie, oczywiście, że nie. W niczym nie przypomina pan Renwicka Deveridge’a. Pan 
dobrze wie, że nie to miałam na myśli. - A więc co pani miała na myśli?
- Chciałam powiedzieć jedynie to, że nie zamierzam wyjść za mąż tylko z powodu pana 

background image

śmiesznego poczucia honoru. - Uważa pani, że nie jest to wystarczający powód do zawarcia 
małżeństwa?
- W pewnych okolicznościach bywa wystarczający, ale nie w tym przypadku. Zaryzykuję, żeby 
powiedzieć jeszcze raz:  nic się.
- .
- . - Nie odpowiadam za siebie, jeśli pani dokończy. Zamilkła. Powoli jego wzrok łagodniał. - 
Najlepiej będzie, jeśli zmienimy temat rozmowy - odezwał się po chwili. - Proszę opowiedzieć mi 
sen, który panią obudził. Poczuła chłodny dreszcz. Wolałaby rozmawiać o wszystkim, byle nie o 
powracającym sennym koszmarze. Z drugiej strony, w ten sposób mogła uniknąć równie 
irytującego tematu małżeństwa. - Próbowałam go raz czy dwa opowiedzieć cioci Bemice, ale 
odkryłam, że gdy o nim mówię, staje się mniej wyraźny powiedziała z namysłem. - Od jak dawna 
prześladują panią te sny?  Zawahała się, ale doszła do wniosku, że nic się nie stanie, iii ujawni 
część prawdy. - To się zaczęło wkrótce po śmierci ojca. - Rozumiem. Pojawia się w nich pani 
ojciec? Zaskoczył ją tym pytaniem. - Nie. Pojawia się mój.
- .
- . - Pani mąż - dokończył za nią. - Powiada pani, że ten i powracał wielokrotnie w minionym roku. 
Czy w miarę tywu czasu coś się w nim zmienia? Dochodzą jakieś nowe ;zegóły?  Ddłożyła 
widelczyk, a kiedy uniosła głowę, napotkała ażny wzrok Artemisa. - Nie - odpowiedziała krótko. - 
Dlaczego nie chce mi go pani opowiedzieć?
- Po co panu szczegóły tego wyjątkowo przykrego koiaru?  Bo próbujemy rozwiązać zagadkę i 
może w pani snach je się coś istotnego. Nie sądzę, by było to możliwe. Sny często niosą jakieś 
przesłanie - rzekł spokojnie. że i z pani snów dowiemy się czegoś. W końcu szukamy  wieka, który 
udaje ducha Renwicka Deveridge’a. Może c warto zająć się nimi bliżej. Wiem, że vanzagarianie 
przywiązują wagę do snów, ale, m zdaniem, tego, co dzieje się we śnie, nie potrafimy yidłowo 
zinterpretować. Proszę niczego nie interpretować. Po prostu proszę mi ystko opisać, od początku do 
końca. ladeline odstawiła talerzyk i splotła dłonie na stole. Czyżby kryło się w tych snach? Prawdę 
mówiąc, starała się nie lyślać o nich. - Zawsze zaczyna się w tym samym miejscu - powiedziała. - 
Stoję pod drzwiami sypiabii. Wiem, że dom płonie. Muszę dostać się do pokoju, ale drzwi są 
zamknięte. Nie mam klucza, więc próbuję użyć spinki do włosów. - Proszę mówić dalej - zachęcił 
ją łagodnie. Madeline przez chwilę oddychała głęboko. - Widzę rozciągnięte na dywanie ciało 
Renwicka. Klucz do sypialni leży obok niego. Podnoszę go i próbuję otworzyć nim drzwi, ale klucz 
jest wilgotny, wyślizguje mi się z palców. - Dlaczego jest wilgotny?
- Jest zakrwawiony. Artemis milczał przez chwilę, nie spuszczając z niej wzroku. - Co dalej?
- Za każdym razem, kiedy próbuję wsunąć go do zamka, słyszę śmiech Renwicka. - Wielki Boże!  - 
Tak, to jest bardzo.
- .
- . niepokojące. Klucz wypada mi z ręki. Odwracam się, patrzę na niego, ale on jest nieruchomy, 
martwy. Podnoszę klucz i znów próbuję otworzyć drzwi. - Czy na tym kończy się sen?
- Tak. Zawsze jest to samo. Uświadomiła sobie nagle, że ostatnio było nieco inaczej. Martwe palce 
Renwicka sięgnęły po klucz. To było nowe. - Proszę opowiedzieć mi o wszystkim, co widać tam, 
na korytarzu. - Artemis wyciągnął rękę, by dotknąć dłoni Madeline. - O każdym szczególe. - 
Mówiłam panu, że widzę zwłoki Renwicka. - Jak jest ubrany? Ściągnęła brwi. - Nie.
- .
- . chwileczkę, coś sobie przypominam. Ma na sobie  białą koszulę.
- .
- . zakrwawioną. Spodnie, buty. Koszula jest częściowo rozpięta, bo widzę na jego piersi 
wytatuowany kwiat Vanza. - Co jeszcze?  Usiłowała przywołać w pamięci obraz ze snu. - Jego 
laskę. Leży na podłodze obok niego. Widzę złotą rękojeść. - Czy Renwick ma na sobie kamizelkę 
czy fular?
- Nie. - Nie ma płaszcza, kapelusza, fularu, a jednak ma przy sobie laskę?

background image

- Była dla niego ważna. Dostał ją od swego ojca. - Tak. - Artemis zamyślił się. - Czy widzi pani 
jakieś przedmioty w tym korytarzu?
- Przedmioty?
- Stolik albo krzesło, może lampę? Kinkiet na ścianie? Po co mu takie szczegóły, zastanawiała się. 
- Jest stolik z dwoma srebrnymi lichtarzami, które dostałam od Bemice w prezencie ślubnym. - 
Ciekawe. Czy widzi pani jakiś.
- .
- . Przerwało mu głośne stukanie do drzwi. Madeline drgnęła i odwróciła się. - Mleczarka albo 
dostawca ryb - powiedział spokojnie Artemis. - Jest zbyt wcześnie - szepnęła. - Jeszcze nie świta. - 
Włamywacz, jeśli udałoby mu się przemknąć obok strażnika i psa, na pewno by nie pukał. - 
Artemis wstał i podszedł do drzwi. Znieruchomiał z ręką na klamce. - Kto tam?
- zapytał. - To ja, Zachary, sir rozległ się ochrypły od napięcia głos. - Mam dla pana wiadomość. 
Bardzo ważną. Madeline przyglądała się, jak gospodarz otwiera ciężkie  dębowe drzwi. Na 
schodkach stał pobladły Zachary z wyjątkowo ponurą miną. ,  - Dzięki Bogu, jest pan w domu, sir. 
Bałem się, że poszedł pan do któregoś z klubów i będę musiał tracić czas, żeby pana odnaleźć. - Co 
się stało?
- zapytał Artemis. - Tam jest trup. W Nawiedzanym Dworze. - Zachary, jeśli jest to twój kolejny 
zmyślny dowcip, to ostrzegam cię, że nie jestem w odpowiednim nastroju do żartów. - To nie jest 
żart, sir. - Przybysz otarł rękawem spocone czoło. - Przysięgam, sir. Tam jest nieboszczyk i jeszcze 
coś. - Co jeszcze?
- Kartka zaadresowana do pana. Fawilony Marzeń w zwykły dzień, kiedy nie było balu 
maskowego, zamykano zaraz po północy. Idąc w stronę Nawiedzanego Dworu, Artemis zerknął na 
zegarek. W świetle niesionej przez Zachary’ego latami zobaczył, że dochodzi druga nad ranem. - 
Jesteś pewny, że ten człowiek nie żyje? Nie jest pijany albo chory?
- Niech mi pan wierzy, sir. Jest absolutnie nieżywy. Przyznam się, że mnie przestraszył. Jakbym 
zobaczył ducha. - A ta kartka? Gdzie ona jest?
- Przypięta do jego płaszcza. Nie dotykałem jej. Ogrody rozrywki o tej porze wyglądały całkiem 
inaczej niż w godzinach otwarcia. Wszystko wokół pogrążone było w mroku, który pogłębiała 
jeszcze gęsta mgła. Majaczyły w nim pawilony o ciemnych oknach. AMANDA QU/CK  Artemis 
zatrzymał się przy bramie, przez którą wchodziło się do niedokończonej części ogrodów. Zachary 
uniósł latarnię tak, by mógł odsunąć zasuwkę. Wreszcie ruszyli krętą drogą w stronę Dworu. Pod 
drzwiami Zachary zawahał się. - Daj mi latarnię - powiedział Artemis. - Nie ma potrzeby, żebyśmy 
obaj wchodzili do środka. - Nie boję się żadnego nieboszczyka - zaprotestował Zachary. - Zresztą 
już go widziałem. - Wiem, ale lepiej zostań tutaj i miej oko na wszystko. Zachary wyraźnie 
odetchnął. - Ma pan rację, sir. Zostanę. - Jak myślisz, co Beth będzie o tym opowiadać?
- Okropnie się przestraszyła i jest na mnie zła, ale myśli, że była to jedna z atrakcji. Nie 
powiedziałem jej, że trup był prawdziwy. - Bardzo dobrze. Artemis otworzył drzwi i wszedł do 
wnętrza. Welony ze sztucznych pajęczyn musnęły mu ramię. Ustawione na postumentach czaszki 
szczerzyły zęby. Podszedł do schodów, przy których Zachary chciał zawiesić sztucznego ducha, i 
zobaczył zwłoki. Leżały na podłodze z twarzą zwróconą ku ścianie. W świetle latami dostrzegł 
eleganckie spodnie i ciemny płaszcz. Zauważył plamy krwi na koszuli nieboszczyka, ale nie było 
ich na podłodze. Ten człowiek nie został zastrzelony tutaj, pomyślał, ale morderca zadał sobie trud, 
by go tu przenieść. Oświetlił twarz martwego mężczyzny. Oswynn. Ogarnęła go fala gniewu. 
Zacisnął dłoń na rączce latami. Poplamiona krwią kartka była tam, gdzie powiedział Zachary: 
przypięta do płaszcza nieboszczyka. Obok niej leżał wisiorek od dewizki z wygrawerowaną 
sylwetką ogiera. Ostrożnie, by nie dotknąć zakrzepłej krwi, Artemis wziął kartkę i ją rozłożył. 
Szybko przeczytał krótki tekst:  Możesz potraktować to jako przysługa, a zarazem ostrzeżenie. 
Trzymaj się z dala od moich spraw, a ja będę trzymał się z dala od Twoich. Przy okazji bądź tak 
dobry i pozdrów moją żonę. 16  Słyszała, jak wrócił na krótko przed świtem. Dotarły do niej 
odgłosy kroków na schodach, stłumione rozmowy służących, potem zapadła cisza. Czekała długo, 

background image

ale w końcu nie mogła już znieść niepewności i wyszła na korytarz. Zatrzymała się i nasłuchiwała. 
Z kuchni nie dobiegały żadne hałasy. Służba jeszcze spała, poza dwoma lokajami, którzy 
przemknęli przez hol i też zniknęli. Ostrożnie poszła na przeciwległy kraniec korytarza i zapukała 
do drzwi Artemisa. Nie było odpowiedzi. Ma prawo do odrobiny snu, pomyślała. Jest z pewnością 
bardzo zmęczony. Zawiedziona, odwróciła się i ruszyła z powrotem. Trudno, muszę czekać do 
rana, żeby się czegoś dowiedzieć. Drzwi otworzyły się bez ostrzeżenia. Stał w nich Artemis z 
włosami jeszcze mokrymi po kąpieli. Zdążył jednak zmienić spodnie i koszulę, na które narzucił 
czarny szlafrok. Domyśliła się, że hałasy na schodach miały związek z jego kąpielą lokaje nosili 
gorącą wodę. Nie dziwiła się, że urządził sobie  kąpiel o takiej porze. W końcu wywołany został z 
domu po to, by zająć się zwłokami znalezionymi w jego Pawilonach. - Domyśliłem się, że to pani, 
Madeline. Zatrzymała się na tyle długo, by móc rozejrzeć się po korytarzu. Obyczaje w domu 
Hunta były raczej nietypowe, ale to nie znaczy, że służący nie zaczną plotkować, jak zobaczą ją 
wchodzącą do sypialni ich pana. Nie zauważyła nikogo, wślizgnęła się więc do jego pokoju. 
Wanna, z której przed chwilą korzystał, stała jeszcze przed kominkiem, częściowo przysłonięta 
parawanem. Zwisały z niego mokre ręczniki. Na stole stała taca, a na niej dzbanek z herbatą, 
filiżanka i talerzyk z chlebem i serem. Zauważyła, że Artemis nie zjadł jeszcze posiłku. 
Znieruchomiała na widok palącej się na stole świecy w kształcie stożka. Natychmiast rozpoznała w 
niej świecę Vanza, używaną przy medytacjach. Topiący się wosk rozsiewał delikatny 
charakterystyczny zapach odpowiednio dobranych vanzagariańskich ziół. Artemis był mistrzem 
Vanza, a każdy mistrz sporządzał dla siebie specjalną mieszankę ziół, różniącą się zapachem od 
innych. Usłyszała odgłos zamykanych za jej plecami drzwi. Odwróciła się szybko. Czuła się coraz 
bardziej zakłopotana. Twarz Artemisa wydawała jej się ponura i ściągnięta. Domyślała się, że znał 
zamordowanego. Nie dostrzegała jednak żalu w jego oczach, lecz tłumioną furię. Patrząc na niego, 
uświadomiła sobie, że mimo tego, co razem przeżyli, nic jej nie powie o tym mężczyźnie. - Przykro 
mi, że przeszkodziłam panu w medytacjach powiedziała i ruszyła w stronę drzwi. - Zostawię pana 
samego. Możemy porozmawiać później. - Proszę zostać. Czy pani chciała tego, czy nie, zawierając 
ze mną umowę, w jakiś sposób wplątała się pani w moje sprawy. Czuję się zobowiązany wyjaśnić 
teraz to i owo. - Ale pana medytacje.
- .
- . - Mówiąc prawdę, bezskuteczne działania. - Podszedł do stołu i zgasił świecę. - Kim był ten 
mężczyzna? - zapytała po chwili. - Nazywał się Charles Oswynn. - Artemis wpatrywał się w 
smużkę dymu, unoszącą się nad zgaszoną świecą. - Był jednym z trzech mężczyzn winnych śmierci 
Catherine Jensen. Porwali ją którejś nocy i zgwałcili. Zginęła, próbując uciec. Jej zwłoki po trzech 
dniach znalazł jakiś wieśniak, szukający zaginionej owcy. Spokojny ton jego głosu potęgował 
wrażenie, jakie te słowa wywarły na Madeline. - Była pana przyjaciółką?
- zapytała. - Więcej niż przyjaciółką. Wiele nas łączyło. Oboje byliśmy samotni. Catherine straciła 
matkę w dzieciństwie. Wychowywali ją dalecy krewni, którzy traktowali ją jak bezpłatną służącą. 
Uciekła z ich domu i została aktorką. Poznałem ją pewnej nocy po przedstawieniu w Bath. 
Marzyliśmy o wspólnej przyszłości. - Byliście kochankami?
- Przez pewien czas. - Artemis nie odrywał wzroku od zgaszonej świecy. - Byłem wtedy bez 
środków do życia. Nie potrafiłem zapewnić jej bezpieczeństwa. - Co dalej?
- Poznałem pewnego mistrza Vanza. Miałem szczęście, zainteresował się mną. Umożliwił mi 
studiowanie w Garden Temples. Miałem popłynąć na wyspę Yanzagara. Przed wyjazdem 
obiecałem Catherine, że kiedy ukończę studia i zdobędę pieniądze, ożenię się z nią. Każdego lata 
przyjeżdżałem do Anglii, żeby się z nią zobaczyć, ale kiedy przyjechałem ostatni raz, ona już nie 
żyła. - W jaki sposób dowiedział się pan, kto jest winien jej  śmierci?
- Odwiedziłem wieśrtiaka, który znalazł jej ciało. Pomógł  mi przeszukać okolicę. Znalazłem 
domek, do którego ją uprowadzili. - Przerwał, podszedł do biurka, otworzył szufladę i wyjął z niej 
niewielki przedmiot. - W tym domku, na podłodze, znalazłem to. Przypuszczam, że zgubił go 
któryś z nich, szamocząc się z Catherine. Potem odszukałem rzemieślnika na Bond Street, który go 

background image

wykonał. Madeline podeszła do Artemisa i wzięła do ręki wisiorek od dewizki z wygrawerowaną 
na nim sylwetką ogiera. - Rzemieślnik zdradził panu, kto go nabył?
- Powiedział, że dostał zamówienie na trzy takie wisiorki dla trzech dżentelmenów z wyższych 
sfer: Oswynna, Glenthorpe’a i Flooda. Wkrótce dowiedziałem się, że ci trzej dżentelmeni byli 
przyjaciółmi i utworzyli niewielki klub miłośników, jak to określili, szczególnie wyrafinowanych 
rozkoszy. - Poprzysiągł pan zemstę. - Madeline oderwała wzrok od  wisiorka. - Początkowo 
zamierzałem ich po prostu zabić. Madeline przełknęła z trudem ślinę. - Wszystkich trzech?
- Tak, ale doszedłem do wniosku, że byłoby to zbyt łatwe. Zdecydowałem się zniszczyć ich 
towarzysko i finansowo. Chciałem, żeby zakosztowali „szczególnych rozkoszy” pogrążania się w 
nędzy. Chciałem, żeby zobaczyli, jak się czuje człowiek wykluczony z towarzystwa ze względu na 
swoją niską pozycję, żeby w jakimś stopniu zrozumieli, co to znaczy znaleźć się w sytuacji takiej, 
jaka była udziałem Catherine. - A co dalej po osiągnięciu tego celu? Co chciał pan potem  zrobić? 
Artemis milczał, ale ona i tak znała odpowiedź. Położyła wisiorek na stole obok zgaszonej świecy. 
- A więc dlatego utrzymywał pan w tajemnicy swoje powiązania z Pawilonami Marzeń. To nie 
dlatego, że bał się pan odrzucenia przez wyższe sfery. Nie dlatego, że szuka pan żony. - Tak. - Dbał 
pan o zachowanie tajemnicy, bo chciał pan mieć dostęp do świata, w którym obracał się Oswynn i 
dwaj pozostali, żeby móc przeprowadzić swój plan zemsty. - I do tej pory funkcjonował on bez 
zarzutu. Dochody z ogrodów pozwalały mi spotykać Oswynna i jego przyjaciół na ich własnym 
gruncie. Wiele miesięcy zajęło mi przygotowanie finansowych operacji, które mają doprowadzić 
ich do ruiny. - Artemis wziął pustą filiżankę i obracał ją w palcach. A teraz on pozbawił mnie 
jednego z moich celów. Madeline wyciągnęła rękę do niego. - Artemisie.
- .
- . - Ten cholerny drań! Jak śmiał ingerować w moje sprawy. Bez ostrzeżenia cisnął filiżanką o 
ścianę. - Pięć lat pracowałem nad tym planem. Pięć długich lat. Madeline zamarła, patrząc, jak 
delikatna porcelana rozpryskuje się na setki okruchów. Ale nie to najbardziej nią wstrząsnęło, tylko 
widok Artemisa targanego gwałtownymi emocjami. W całym okresie ich znajomości był tak 
opanowany, tak konsekwentnie kontrolował swoje zachowanie. Nawet wtedy, kiedy się z nią 
kochał, jego panowanie nad sobą było zdumiewające. - Pięć lat - powtórzył, patrząc na szczątki 
filiżanki takim wzrokiem, jak gdyby spoglądał w otchłań piekielną. Nie mogła znieść jego bólu. 
Zbyt mocno przypominał jej  własne rozterki. Podbiegła do niego, objęła go i przytuliła twarz do 
jego ramienia. - Obwinia pan siebie 9 jej śmierć - szepnęła. - Zostawiłem ją samą. - Stał 
nieruchomo w jej objęciach, zimny jak głaz. - Nie miała nikogo, kto by ją obronił. Powiedziała mi, 
że jest kobietą samodzielną, że sama potrafi się o siebie troszczyć, ale w końcu.
- .
- . - Rozumiem. - Przytuliła się mocniej do niego, pragnąc swoim ciepłem ogrzać jego ciało. - 
Wiem, jak czuje się człowiek zmuszony żyć z myślą, że jego decyzja przyczyniła się do czyjejś 
śmierci. Wielki Boże, jak ja to dobrze  rozumiem. - Madeline - szepnął i przycisnął do piersi jej 
głowę. - Niekiedy myślałam, że oszaleję - mówiła, tuląc twarz do jego czarnego szlafroka. - Gdyby 
nie Bemice, już dawno trafiłabym do zakładu dla obłąkanych. - Cóż za dobraną parę tworzymy - 
powiedział cicho. - Ja żyłem tylko pragnieniem zemsty, a pani przeklinała siebie za  śmierć ojca. - 
A teraz wniosłam taki zamęt w pana życie, że zagroził on temu, co dla pana najważniejsze, planom 
zemsty. - Starała się powstrzymać napływające do oczu łzy. - Bardzo mi przykro,  Artemisie. - 
Proszę tak nie mówić. - Ujął jej twarz i odchylił głowę tak, by patrzeć jej w oczy. - Przysięgam, że 
nie winie pani za  to, co stało się dziś w nocy. - Ale to jednak moja wina. Gdybym nie szukała u 
pana pomocy, nic by się nie zdarzyło. - Sam podjąłem decyzję w tej sprawie. ~ To nieprawda. 
Wszystko zaczęło się w chwili, kiedy szantażem zmusiłam pana do udzielenia mi pomocy w 
odnalezieniu Nellie.
- - Dość tego.
- - Pocałunkiem zmusił ją do milczenia. Pożądanie, które w nim wyczuwała, wprawiło ją w 
rozterkę. Instynktownie chciała go pocieszyć, ale teraz sama poczuła się zagubiona w 

background image

obezwładniającym pragnieniu. Pociągnął ją na łóżko. Przywarła do niego, cały czas czując jego 
usta. Rozchylił szlafrok i całował jej szyję. Jego gwałtowne pożądanie udzieliło się Madeline. 
Wsunęła dłonie pod szlafrok Artemisa i pieściła jego szczupłe muskularne ciało. Mruknął coś 
niewyraźnie, gdy go objęła i mocniej do niego przywarła. Poczuła pod nocną koszulą dotknięcie 
jego dłoni na wewnętrznej stronie ud. Otwierała się dla niego, a on był gotów przyjąć to, co mu 
oferowała. Zatracona w narastającym podnieceniu, dotykała jego ciała, wreszcie natrafiła palcami 
na twardy, nabrzmiały członek i zaczęła go delikatnie pieścić. Jęknął cicho, przewrócił się na plecy 
i pociągnął ją na siebie. Objęła go kolanami i krzyknęła, gdy jego palce poruszyły się pomiędzy jej 
nogami. Patrzyła na Artemisa, a jego wzrok mówił jej wszystko. Nie potrzebowała słów, by 
zrozumieć, że w tym momencie jedyne, co ma dla niego znaczenie, to zaspokojenie pożądania, 
które widziała w jego oczach. Silne męskie dłonie zacisnęły się na jej biodrach. Uniosła się nieco, 
by znaleźć się nad nim, ale gdy poczuła jego dotknięcie, odruchowo zareagowała niespodziewanym 
napięciem mięśni. Pozostał jej jakiś uraz po ich poprzednim intymnym spotkaniu.
- - Powoli - powiedział niskim, stłumionym głosem.
- - Tym razem zrobimy to powoli, delikatnie. Wolno, ostrożnie wsunął się w nią i znieruchomiał. 
Oddychała miarowo, starała się odprężyć. Tym razem nie czuła bólu, tylko narastające pragnienie 
spełnienia. Kciukiem dotknął jej najwrażliwszego miejsca. Wstrzymała oddech, potem zacisnęła 
palce na jego ramionach. - Artemisie - szepnęła.
- „  - Tak, właśnie tak. Zaczął się w niej poruszać. Odchyliła głowę do tyłu. Narastało w niej 
napięcie, a równocześnie jej ciało niecierpliwie oczekiwało odprężenia, które musiało wreszcie 
nastąpić. Poruszał się nadal, wolno, w nieprzewidywalny sposób. Miała ochotę krzyczeć. Mocniej 
ścisnęła jego ramiona i sama przejęła inicjatywę. Nie wiedziała, czego tak rozpaczliwie pragnie, ale 
wyczuła, że ta magiczna chwila jest już blisko. Artemis uśmiechnął się i w tym momencie zdała 
sobie sprawę, że on celowo chce doprowadzić ją niemal do szaleństwa. Niespodziewanie pękła w 
niej jakaś tama. Artemis przyciągnął ją do siebie i właśnie gdy miała krzyknąć, przywarł wargami 
do jej ust. Potem sam jęknął cicho, a jego napiętym ciałem wstrząsnął dreszcz. Oboje byli nasyceni 
i wyczerpani. Po kilku minutach Artemis ocknął się ze słodkiego letargu. Gniew, który pulsował 
mu w żyłach przez ostatnie kilka godzin, zniknął bez śladu. To dzięki Madeline, pomyślał. Jej 
namiętność spełniła rolę łagodzącego opatrunku na jego stare rany, które dzisiaj dały o sobie znać. 
Wiedział teraz, że nigdy  się nie zabliźniły. Madeline poruszyła się, usiadła i zamrugała. Sprawiała 
wrażenie oszołomionej, ale szybko przyszła do siebie. Przez chwilę, w skupieniu, przyglądała się 
Artemisowi. - Zapewne bardzo pan ją kochał - szepnęła. - Była mi bliska. Czułem się za nią 
odpowiedzialny. Byliśmy  łchankami. Nie wiem, czy można to nazwać miłością, Jest  uczucie 
trudne do określenia, lecz wiele dla mnie znaczyła. - Tak. Czuł na sobie jej wzrok i szukał słów, 
którymi mógłby jej izystko wyjaśnić. - Uczucie, które nas wiązało, przybladło przez te pięć lat jej 
śmierci. Nie dręczy mnie pamięć o niej, ale przeświad;nie, że ją zdradziłem. Przysiągłem jej 
duchowi, że ją mszczę, i wiem, że tylko to mogę dla niej zrobić. - Rozumiem. - Madeline 
uśmiechnęła się smutno. - Żył i tylko myślą o zemście, a teraz wszystkie plany spełzły na zym. 
Przepraszam, Artemisie. - Madeline.
- .
- . Wielkie nieba, zrobiło się bardzo późno! - Poruszyła się, kajać tasiemek szlafroka. - Muszę 
wracać do mojej sypialni. caźdej chwili może tu ktoś wejść. Nikt nie wejdzie do tego pokoju bez 
mojego pozwolenia. Choćby któraś z pokojówek. - Wstała i pośpiesznie upo Ikowała na sobie 
ubranie. - Byłoby to wysoce niezręczne nas obojga. Madeline, musimy porozmawiać. Tak, wiem. 
Może po śniadaniu. afnęła się, potrącając przy tym toaletkę. Oparła się o nią jdzyskania równowagi 
i przypadkowo dotknęła palcami  który Artemis odpiął od płaszcza Oswynna. Zauważył, lojrzała na 
tę karteczkę. Może pani to przeczytać powiedział, siadając na krawędzi  Jest adresowany do pana. 
Zostawił go morderca. Napisał list do pana?  ostrzeżenie, bym trzymał się z dala od jego spraw. 
Wstał, podszedł do toaletki, wziął poplamiony krwią arkusik, rozłożył go i podał Madeline. 
Przeczytała szybko, a on bez trudu mógł powiedzieć, kiedy doszła do ostatniego zdania. Palce 

background image

drżały jej lekko, gdy dokończyła głośno:  - „Przy okazji bądź tak dobry i pozdrów moją żonę”. 
Uniosła głowę. - Wielki Boże! To prawda! Renwick żyje!  - Nie. - Wyjął list z jej ręki i przycisnął 
ją do siebie. - Tego nie wiemy. - Ale wspomniał o mnie. - W jej głosie brzmiał skrywany lęk. - „.
- .
- .
- pozdrów moją żonę”. - Niech pani pomyśli, Madeline. Znacznie bardziej prawdopodobne jest, że 
ktoś chce, byśmy uwierzyli, że on żyje rzekł Artemis. - Ale dlaczego?
- Widać odpowiada to jego planom. - Nie widzę w tym żadnego sensu. - Przyłożyła dłonie do 
skroni. - Co tu się dzieje? O co tu chodzi?
- Nie wiem jeszcze, ale obiecuję, że odkryjemy prawdę. Potrząsnęła smutno głową. - Żałuję, że 
wplątałam pana w tę sprawę. Jeszcze dzisiaj, ja i moja ciotka, musimy wyprowadzić się z tego 
domu. - Chyba nie chce pani zmusić mnie do tego, bym obstawił strażnikami cały pani dom, żeby 
zapewnić wam bezpieczeństwo. Byłoby to bardzo kłopotliwe - powiedział, unosząc brwi. - Sprawy 
zaszły zbyt daleko, Artemisie. Ten list jest ostrzeżeniem. Kto wie, co on teraz zrobi?
- Wątpię, czy pokusi się o to, by wyprawić na tamten świat następnych dwóch dżentelmenów. - Ale 
jednego już zabił. - Oswynn był łatwym celem. Nie ma rodziny, która przejęłaby się jego śmiercią. 
Znając jego reputację, nikt nie będzie  :askoczony, gdy się dowie, że zginął z ręki rzezimieszka v 
drodze do domu z jakiejś jaskini gry. Zamordowanie Flooda Glenthorpe’a byłoby znacznie bardziej 
ryzykowne. Jestem irzekonany, że nasz prześladowca jest na tyle sprytny, by o tym /iedzieć. - Ale 
ciało Oswynna zostało znalezione na terenie Pawiloów. To z pewnością wplącze pana w poważny 
skandal. - Nie - rzekł spokojnie Artemis. - Zwłoki zostaną znaleione w Tamizie. Zająłem się tym 
razem z Zacharym. - Rozumiem.
- .
- . ale to nie rozwiązuje naszego problemu. lorderca najwyraźniej wie o pana powiązaniach z 
Pawilonami dlatego tam je zostawił. - Tak. - Wie również o pana planach zemsty. - Owszem. - I 
może przysporzyć panu wiele kłopotów - powiedziała [adeline, patrząc na niego z zatroskaniem. - 
Jeśli tak, to jakoś sobie z nimi poradzę. - Ależ, Artemisie.
- .
- . - Proszę posłuchać - objął ją ramieniem. - Niezależnie od s,o, co się zdarzy, będziemy działać 
wspólnie. Jest zbyt iźno, by zmieniać plany. Patrzyła na niego przez chwilę, potem bez słowa 
położyła 3wę na jego ramieniu. Obejmował ją czule. Blade światło świtu rozjaśniło już okna pialni. 
17  JTrzysięgam, że chybabym oszalała, gdyby nie udało się nam chociaż na chwilę wymknąć z 
domu Hunta - powiedziała Bemice, wyglądając na ulicę przez okno powozu. - Tylko nie zrozum 
mnie źle, doceniam jego troskę o twoje bezpieczeństwo, ale, szczerze mówiąc, zaczynam się czuć 
jak w pułapce. - Nasza wolność dzisiejszego ranka jest raczej iluzoryczna zauważyła Madeline. 
Powoził Latimer, ale nie był sam. Obok niego, na koźle, siedział Zachary uzbrojony w pistolet. 
Przyszedł akurat do domu w chwili, kiedy Madeline i Bemice kazały przygotować powóz. Uparł 
się, że musi im towarzyszyć. - Masz rację. Wygląda to tak, jakbyśmy podróżowały z uzbrojoną 
eskortą - zgodziła się Bemice. - Mimo wszystko dobrze jest wyrwać się z domu, nawet w taki 
mglisty dzień. - O, tak. - Szkoda, że nie było pana Leggetta, kiedy wyjeżdżałyśmy. 
Zaproponowałabym mu, żeby nam towarzyszył. - Chciałabyś, żeby pojechał z nami?
- zdziwiła się Madeline. - Odbyłam z nim interesującą rozmowę w tym czasie, kiedy ty i pan Hunt 
byliście w domu pana Pitneya. Miałam okazję bliżej go poznać. Jest to bywały w świecie 
dżentelmen. - Naprawdę?
- W czasie wojny spędził wiele czasu na kontynencie. Madeline była zdziwiona tą nagłą zmianą 
tematu rozmowy. - Nie wiedziałam. Co on tam robił?
- zapytała. - Niewiele mówił na ten temat, ale odniosłam wrażenie, że przysyłał raporty o systemie 
zaopatrzenia wojsk napoleońskich. Jego informacje bardzo pomogły Wellingtonowi. - Na Boga! W 
czasie wojny pan Leggett pełnił rolę tajnego agenta?
- Oczywiście, nie powiedział tego wyraźnie, ale mógł nim być. Jest w końcu dżentelmenem, a ci 

background image

nie mówią o takich sprawach. A w ogóle jest uroczym mężczyzną, nie sądzisz?  Madeline nigdy 
dotąd, chociaż znała ciotkę od dzieciństwa, nie zauważyła w jej oczach tak szczególnego wyrazu. 
Zakasłała, żeby ukryć zakłopotanie. - Owszem, jest czarujący. - A jaki sprawny jak na swój wiek! 
Madeline uśmiechnęła się. - Dojrzały, a nadal młodzieńczy, chciałaś powiedzieć. Ku zaskoczeniu 
bratanicy, Bemice zarumieniła się. Potem, uśmiechając się nieśmiało, powiedziała:  - Tak, to 
prawda. Powóz zatrzymał się, przerywając rozmowę o urokach i dokonaniach pana Leggetta. 
Zachary otworzył drzwiczki i pomógł Bemice, a potem Madeline zejść na chodnik. Twarz miał 
zatroskaną. Rozejrzał się i poprowadził je do wejścia do niewielkiego sklepu. - Nie będziemy tam 
długo - powiedziała starsza z pań. Możesz zaczekać tutaj. - Tak, proszę pani. Będę przed sklepem, 
na wypadek gdybym okazał się potrzebny. Madeline weszła za ciotką do mrocznego wnętrza apteki 
pani Moss. Niewiele zmieniło się tu w ciągu ostatnich lat. Egzotyczne zapachy kadzideł i ziół 
obudziły w pamięci Madeline wspomnienia z dzieciństwa. Ojciec był tu częstym klientem, 
podobnie jak wielu dżentelmenów z Towarzystwa Yanzagarian. Augusta Moss prowadziła jedną z 
nielicznych aptek sprzedających  vanzagariańskie zioła. - Panna Reed! Pani Deveridge! Jak to miło, 
że zajrzały panie do mnie. - Augusta Moss, wysoka, dystyngowanie wyglądająca kobieta, ubrana w 
szeroki fartuch zasłaniający niemal całą suknię, wyłoniła się ze składziku na tyłach apteki. - Cieszę 
się, że panie widzę. Sporo czasu minęło od ostatniej wizyty, nieprawdaż?
- W rzeczy samej - odparła Bemice, uśmiechając się uprzejmie. - Tak się złożyło, że potrzebne są 
mi pewne zioła, więc pomyślałyśmy, że warto do pani wpaść. - Znakomicie. Jakich ziół pani 
potrzebuje?
- Moja bratanica ostatnio źle sypia. - Och, to bardzo przykre. - Twarz pani Moss przybrała wyraz 
wskazujący na zrozumienie i współczucie. - Dobry, mocny sen to najważniejszy czynnik zdrowia i 
stanu nerwów. - Z całą pewnością. - Bemice ucieszyła się, słysząc taką opinię w sprawach, którym 
poświęcała się od dawna. - Dawałam jej różne tradycyjne środki, ale bez większego skutku. 
Pomyślałam o pewnych vanzagariańskich ziołach, z którymi kiedyś eksperymentowałam. Spalanie 
ich wywołuje senność. Ma pani może coś takiego?
- Wiem, o jakich ziołach pani mówi. Są bardzo rzadkie. Dostaję je dwa lub trzy razy do roku. 
Niestety, w tej chwili nie mam ich na składzie. AMANDA QillCK  - Och, Boże! Jakże mi przykro. 
W całym mieście jest tylko kilka aptek, w których można kupić zioła z Vanzagary. Odwiedziłyśmy 
już wszystkie, ale żadna nie miała ostatnio świeżych dostaw. - Szkoda, że nie przyszłyście panie 
przed dwoma tygodniami. Otrzymałam wówczas dużą dostawę. - Pani Moss spojrzała na wysoki 
pusty słój stojący na półce. - Pewien dżentelmen, członek Towarzystwa Vanzagarian, kupił 
wszystko, co miałam. Madeline zaparło dech. Powstrzymała się, by nie wymienić spojrzeń z ciotką. 
Bemice uniosła brwi. - Powiada pani, że ten klient kupił cały zapas? Widocznie ma bardzo 
poważne trudności ze snem. Pani Moss potrząsnęła głową. - Nie sądzę, żeby miał kłopoty z 
bezsennością. O ile wiem, prowadzi pewne eksperymenty z wywoływaniem halucynacji. - 
Zastanawiam się, czy ten dżentelmen nie odstąpiłby nam małej ilości tych ziół - powiedziała z 
namysłem Bemice. Może wiedząc, jak bardzo potrzebne są mojej bratanicy, byłby tak uprzejmy i 
podzielił się z nami. - Przypuszczam, że nie byłoby w tym nic niestosownego, gdyby go panie o to 
spytały. - Pani Moss wzruszyła ramionami. - Kupił te zioła lord Clay. zy pan Hunt już wrócił?
- zapytała Madeline lokaja, wbiegając za ciotką do domu. - Nie musicie mnie szukać, panie - 
odezwał się Artemis, pojawiając się na schodach. - Właśnie przed chwilą przyszedłem. Gdzie 
byłyście, u licha?!  Jego głos zabrzmiał jak zapowiedź nadciągającej burzy, jeszcze nie groźny, ale 
już budzący niepokój. - Jak to dobrze, że jest pan w domu, sir - rzekła Madeline. - Odbyłyśmy 
niezwykle owocną wyprawę. Madeline ma panu wiele do opowiedzenia, sir - dorzuciła Bemice, 
kierując ku niemu promienne spojrzenie. - Czyżby?
- Artemis, idąc w dół po schodach, nie odrywał wzroku od Madeline. - Proszę przyjść do mnie do 
biblioteki, pani Deveridge. Chciałbym dowiedzieć się czegoś bliższego o tej owocnej ekspedycji. 
Tak oficjalnie? Pani Deveridge? Madeline nie miała wątpliwości, że Artemis jest w nie najlepszym 
humorze. - Nie ma powodu zwracać się do mnie takim tonem powiedziała, zamykając za sobą 

background image

drzwi biblioteki. - Jeśli jest to skutek wydarzeń minionej nocy, to radziłabym skorzystać z którejś z 
mikstur mojej ciotki. - Pozostanę przy brandy. - Sir, mogę panu wyjaśnić.
- .
- . - Wszystko?
- Uniósł brwi. - Liczę na to, gdyż mam wiele pytań. Zacznijmy od najważniejszego. Jak śmiałyście, 
panie, opuścić dom bez mojej wiedzy i do tego nie informując, dokąd się udajecie?
- Sir, pana ton staje się irytujący. Staram się być cierpliwa i wyrozumiała, bo jak już wspomniałam, 
wydarzenia minionej nocy mogły nadszarpnąć panu nerwy, jednakże jeśli nadal zamierza pan 
zachowywać się tak, jak gdyby był pan.
- .
- . - Jak gdybym był kim, moja droga?
- Oparł dłonie na biurku i patrzył groźnie. - Jak gdybym miał powód, żeby się niepokoić? Jak 
gdyby pani wykazała upór, samowolę i bezmyślność?  Tego już było za wiele. Madeline wybuchła: 
- Chciałam powiedzieć, jak gdyby pan był moim mężem. AMANDA QillCK  Zapadło milczenie. 
Wydawało się nawet, że zegar się zatrzymał. Madeline dałaby wszystko, żeby cofnąć te stówa, ale 
było za późno. - Pani mężem - powtórzył wreszcie Artemis obojętnym tonem. Skoncentrowała całą 
uwagę na zdejmowaniu rękawiczek. - Proszę mi wybaczyć, sir. Posunęłam się nieco zbyt daleko w 
tym porównaniu. Dowiedziałam się dzisiaj czegoś  ważnego i nie powinniśmy tracić czasu na 
niepotrzebne spory. Artemis zignorował jej słowa i zapytał lodowatym tonem:  - Czy naprawdę 
zachowuję się tak jak pani mąż? Wydawało mi się, że określiła go pani jako skończonego łajdaka o 
morderczych skłonnościach. - Och, niech pan nie będzie śmieszny, sir. Oczywiście nie 
porównywałam pana do Renwicka. On był absolutnym draniem bez honoru. Zupełnym 
przeciwieństwem pana. - Dziękuję przynajmniej za to - wycedził przez zęby. - Jak pan wie, nie 
mam dobrych wspomnień po swoim małżeństwie - mówiła dalej, mocując się z rękawiczką. 
Możliwe, że zareagowałam zbyt gwałtownie, gdy zaczął pan na mnie krzyczeć. - Wcale nie 
krzyczałem. - To prawda. Ma pan rację. Nie krzyczał pan. Nawet nie podniósł pan głosu. To było 
zbyteczne. Jest pan zdolny zmrozić każdego jednym słowem. - Nie wiem nic o zmrażaniu 
kogokolwiek, ale mogę panią zapewnić, że kiedy wróciłem do domu i dowiedziałem się, że 
opuściłyście dom, to ta wiadomość mnie zmroziła do szpiku kości. - Czyżby gospodyni nie 
poinformowała pana, że zabrałyśmy ze sobą Latimera i Zachary’ego?
- Tak i tylko to powstrzymało mnie przed wysłaniem ludzi na poszukiwanie pań. Upuściła 
rękawiczkę i przez parę sekund nie odrywała od niej wzroku. Potem podniosła wzrok na Artemisa. 
Próbowała odgadnąć uczucia kryjące się w spojrzeniu jego błyszczących oczu. Nie łudziła się, że 
przyjdzie jej to łatwo. Był mężczyzną, który już dawno nauczył się ukrywać emocje przed światem. 
Żył swoim wewnętrznym życiem za zamkniętą bramą i wysokim murem, ale we wszystkim, co 
robił, kierował się zasadami uczciwości i honoru. W przeciwieństwie do Renwicka nie był 
pięknisiem, który troszczy się tylko o siebie. Rozumiał, czym jest prawdziwa odpowiedzialność. 
Wystarczyło spojrzeć na Henry’ego Leggetta i Zachary’ego czy innych, którzy mu służyli ze 
szczerym oddaniem, by poznać prawdę o tym człowieku. A nade wszystko, tak jak i ona, wiedział, 
czym jest poczucie winy. - Proszę mi wybaczyć, sir. - Zapomniała o leżącej na podłodze 
rękawiczce i podeszła do biurka. - Nie potrafiłam się opanować. Wszystko, co kojarzy mi się z 
małżeństwem, to dla mnie drażliwy temat. - Dała mi to pani jasno do zrozumienia. - Latimer i 
Zachary byli uzbrojeni, a ja miałam pistolet i sztylet. Nie jestem naiwna. - Nie, oczywiście, że nie 
jest pani naiwna. Jest pani inteligentną, zaradną kobietą, przywykłą do decydowania w swoich 
sprawach. - Wyprostował się gwałtownie i odwrócił w stronę okna. - To ja zbyt nerwowo 
zareagowałem. - Artemisie.
- .
- . - Przeciąganiem tej rozmowy nic nie osiągniemy. - Założył ręce za plecami i wpatrywał się w 
ogród. - Przejdźmy do  rzeczy. Proszę mi powiedzieć, jaka to ważna sprawa wywabiła panie z 
domu. On jest chyba najbardziej upartym mężczyzną na świecie, pomyślała. Uniosła wzrok, ale 

background image

wiedziała, że niebiosa nie pośpieszą jej z pomocą w trudnej rozmowie z tym człowiekiem. - 
Słusznie, sir. Porozmawiajmy o mniej drażliwych sprawach. Zawsze uważałam, że nic nie 
poprawia tak nastroju jak miła rozmowa o morderstwach i groźnych spiskach. Artemis obejrzał się 
przez armię. - Jedna rada: niech pani nie igra z losem. Przywykła pani do decydowania o sobie, ale 
zapewniam panią, że jestem nie mniej przywiązany do rządzenia we własnym domu. A w tym 
momencie mieszka pani u mnie. - Pięknie pan to wyłożył, sir. Ma pan pełne prawo wydawać tu 
polecenia. Obiecuję panu, że nie oddalę się ponownie bez poinformowania o tym, dokąd się udaję. 
- Myślę, że to mi musi wystarczyć. Proszę teraz opowiedzieć o dzisiejszej wyprawie. - Dobrze. 
Krótko mówiąc, pomyślałam, że niewiele jest w mieście aptek sprzedających vanzagariańskie 
zioła, a tylko niektóre z nich oferują większe ich ilości. Człowiek, który zadymił labirynt Pitneya, 
żeby nas uśpić, musiał dysponować raczej pokaźną ilością tych ziół. Artemis milczał przez chwilę, 
wyraźnie doceniając logikę jej rozumowania. - Postanowiła pani zatem znaleźć aptekę, w której 
zostały nabyte te zioła, prawda?  Madeline była zadowolona, że tak szybko docenił znaczenie jej 
planu. - Tak, chociaż nie wiedziałam, od której zacząć. Odwiedziłyśmy więc razem z ciocią te, 
które sprzedają zioła leczące  bezsenność - powiedziała. Zauważyła, że Artemis odwrócił się w jej 
stronę i słucha z zainteresowaniem. - Proszę mówić dale’5 - ponaglił ją. - Jak już wspomniałam, 
takie apteki są nieliczne, a w dodatku jeden z aptekarzy został przed kilkoma miesiącami 
zamordowany. - Słyszałem o tym. Krążyły plotki, że miało to związek  z Księgą Tajemnic. - Tak, 
tylko że te plotki przycichły po śmierci Ignatiusa  Lorringa. - Zastanawiałem się w swoim czasie, 
czy nie istnieje  związek pomiędzy samobójstwem Lorringa a plotkami o Księdze Tajemnic - 
powiedział Artemis. - Był on jednym z nielicznych mężczyzn w Europie, który potrafiłby ją 
rozszyfrować. - Jeśli można wierzyć lordowi Linslade, jest to jeszcze jedna pogłoska związana z tą 
przeklętą księgą - powiedziała Madeline, wzruszając ramionami. - Tak czy inaczej, 
zdecydowałyśmy się odwiedzić aptekę pani Moss i zapytać ją o te zioła. - Znam tę aptekę i kiedy 
jeszcze sam przygotowywałem sobie świece do medytacji, u niej kupowałem zioła. - Klientami jej 
sklepu było wielu vanzagarian. Nawet Lorring się u niej zaopatrywał. Tym razem powiedziała nam, 
że zabrakło jej tych usypiających ziół, gdyż cały zapas kupił pewien dżentelmen, członek 
Towarzystwa Vanzagarian. Artemis był coraz wyraźniej zainteresowany relacją Madeline. Odszedł 
od okna i stanął przy biurku. - Cóż to za dżentelmen?
- Lord Clay. Artemis sprawiał wrażenie zaskoczonego, ale po chwili się  zasępił. - Spotkałem tego 
człowieka kilka razy. Sympatyczny pan,  ale nieco zdziwaczały. Mówiąc pani językiem, kolejny 
wariat  ‘. Towarzystwa Vanzagarian. Na ile wiem, nie interesuje się tarożytnymi językami. Trudno 
sobie wyobrazić, żeby pozukiwał czegoś takiego jak Księga Tajemnic. - Wszystko jednak wskazuje 
na to, że jest posiadaczem viększej ilości vanzagariańskich ziół usypiających. Artemis wziął nóż do 
otwierania listów i w zamyśleniu stukał iim o biurko. - Niewiele z tego wynika - mruknął. - A 
potrafi pan zaproponować coś lepszego?
- Nie. Spróbujmy pójść tym tropem - powiedział, odkładając lóż. - Tylko jak? Nie możemy 
przeszukać jego domu. Nie est pusty tak jak dom Pitneya. Dniem i nocą pełno tam łużby. - Zgodnie 
z vanzagariańskim powiedzeniem, nadmiernie :atłoczona twierdza jest równie łatwa do zdobycia 
jak pusta. - Nigdy nie słyszałam tego przysłowia. - Zapewne dlatego, że je przed chwilą 
wymyśliłem. Wpatrywała się w płomień, dopóki nie wypełnił jej całego >ola widzenia. Delikatny 
zapach spalonej świecy nasycał iowietrze w sypialni. Pokój tonął w mroku. Przed paroma 
minutami zamknęła lokładnie drzwi i zasłoniła okno, tak że docierały do niej tylko [tłumione 
hałasy z wnętrza domu i ulicy. Medytacji nauczył ją przed wielu laty ojciec, ale świece ze ipecjalną 
mieszaniną ziół sporządzała jej ciotka. Aromat był agodny, uspokajający. Podobnie jak zapachy w 
sklepie pani 4oss, wywoływał wspomnienia przeszłości. Ulotny obraz jojawił się w jej wyobraźni: 
ojciec nachylony nad nią, objaśliający trudniejsze ustępy starych tekstów. Nigdy nie pojawiał się 
obraz matki, która zmarła rok po jej urodzeniu, natomiast często widywała postać Bemice. Ciotka 
sprowadziła siłg do domu starszego brata, by opiekować się nim i jego małą córeczką. To jej 
pogoda, ciepło i miłość ożywiały dom opustoszały po śmierci Elizabeth Reed. Bemice obdarzała 

background image

bratanicę niemal matczyną miłością. Kierowała domem, wspierała brata załamanego po śmierci 
żony. W tych krytycznych chwilach to właśnie ona uratowała rodzinę, a nie, jak się zdawało, 
studiowanie przez ojca filozofii  Vanza, pomyślała Madeline. Powoli rozpłynęły się wspomnienia i 
obrazy z przeszłości, a w jej pamięci pojawiły się sceny z powtarzającego się sennego koszmaru. 
Uważała, że powinna zastanowić się nad nimi jeszcze raz. W ostatnim śnie było coś nowego, 
wymagającego wyjaśnienia. Czas mijał. Pogrążyła się tak głęboko w wywoływanych  w pamięci 
wizjach, że zdawało jej się, jak gdyby słyszała trzaskanie płomieni, czuła zimne dotknięcie 
żelaznego klucza trzymanego w dłoni, jakby znów kątem oka widziała błyszczący  złoty przedmiot 
leżący na dywanie. Poczuła chłód, podobnie jak we śnie. Palce jej drżały, ale nie chciała odsunąć 
od siebie przykrych wizji. Pomysł, by w czasie medytacji przeanalizować sceny z sennych 
koszmarów, przyszedł jej do głowy po rozmowie z Artemisem, przerwanej nagłym przybyciem 
Zachary’ego. Przez cały dzień miała uczucie, że nie powiedziała mu czegoś  ważnego. Artemisa 
najbardziej interesowała laska, ale był to stały  element jej snów. Elegancka laska była ważna, lecz 
stanowiła jedynie wyraz próżności Renwicka. Uwaga Madeline tym razem skierowana była na 
klucz. Powtarzający się od wielu  liesięcy sen zawsze nasycony był lękiem, że nie uda jej się 
tworzyć drzwi sypialni. Sny różniły się od siebie w drobnych szczegółach, ale apiero w ostatniej 
wersji widziała rękę Renwicka sięgającą 3 klucz, który wysunął się z jej palców. Zapach świecy i 
koncentracja związana z medytacją sprawiły, ; scena ta wydała jej się niezwykle wyraźna. 
Płomienie, dym, szystkie szczegóły odżyły w jej wyobraźni. Klucz wypadł jej z raki. Nachyliła się, 
by go podnieść. enwick roześmiał się. Odwróciła głowę, by na niego spojrzeć. Martwą dłonią 
sięgnął po klucz. rV sypialni rozległ się przeraźliwy krzyk. Płomyk świecy migotał i zgasł. W 
pokoju zapanowała nagle ciemność. Ledwie zdołała sobie uświadomić, że to ona krzyknęła, zgasiła 
świecę, gdy usłyszała odgłos kroków na schodach, zaraz potem głośne stukanie do drzwi. - 
Madeline! Proszę natychmiast otworzyć!  Zlana zimnym potem, z trudem łapiąc oddech, zerwała 
się równe nogi, podbiegła do drzwi i otworzyła je. Artemis padł do pokoju tak gwałtownie, że 
niewiele brakowało, by przewrócił. - Co tu, u diabła.
- .
- .
- ! - Zatrzymał się i szybko rozejrzał po /pialni. - Wszystko w porządku - uspokoiła go. - 
Przepraszam za ; krzyki. Podszedł do okna i odsunął zasłonę, potem spojrzał na gaszoną świecę. - 
Medytowałam - wyjaśniła. - Próbowałam przypomnieć jbie obrazy z sennych koszmarów. W 
otwartych drzwiach pojawiła się ciotka. - Co tu się, na Boga, dzieje?
- zapytała. - Czy coś się stało?
- Za plecami Bemice stał Eaton Pitney z ręką na temblaku. - Czy tu był Obcy?
- Nie, nie, nie - odparła Madeline, potem jęknęła cicho na widok Nellie i gospodyni, które również 
ukazały się na korytarzu. - Medytowałam i coś mnie przestraszyło. Naprawdę nie ma powodu do 
niepokoju. - Sam się tym zajmę - powiedział Artemis do gospodyni. Proszę poinformować służbę, 
że wszystko jest w porządku. - Tak, sir. - Pani Jones skinęła głową i z wyrazem ulgi na twarzy 
oddaliła się razem z Nellie. Artemis odczekał chwilę i zapytał:  - Co się tu, u diabła, stało?!  - Mój 
sen. - Spojrzała na Eatona Pitneya i zwracając się do niego, powiedziała: - To długa historia, sir. 
Powiem panu tylko, że miewam pewien powtarzający się senny koszmar. Ostatniej nocy pojawiła 
się w nim pewna zmiana. Chodzi  o klucz. - Klucz?
- Starszy pan pochylił głowę. - Ma pani na myśli  klucz do drzwi?
- Co z tym kluczem?
- zapytał Artemis. - Zawsze jest w moim śnie. Ostatniej nocy też upuściłam ten klucz, ale zamiast 
podnieść go tak jak zwykle.
- .
- . - Przerwała i znów zwróciła się do Pitneya: - Sir, wczoraj powiedział mi pan, że ta niewielka 
książka, którą panu pokazałam, nie może  być Księgą Tajemnic. - To niemożliwe. Ona nie jest 
nawet napisana poprawnym  językiem. - Rozważaliśmy jednak możliwość, że może to być pewien 

background image

rodzaj kodu. - Tak, ale co to ma do rzeczy?  Madeline głęboko odetchnęła. - Lord Linslade 
rozmawiał z intruzem, którego wziął za ducha mojego nieżyjącego męża. Powiedział nam, że 
rozmawiał z tą zjawą o Księdze Tajemnic. Duch Renwicka zwrócił uwagę na fakt, że nawet jeśli 
zostanie ona odnaleziona, to potrzebne będą dodatkowe środki, by ją przetłumaczyć, gdyż tylko 
nieliczni uczeni znają starożytne języki. - To prawda - zgodził się z nią Pitney. - A pan powiedział, 
że Obcy, który zaskoczył pana w labiryncie, żądał klucza. - Do czego pani zmierza?
- Wyobraźmy sobie, że Księga Tajemnic nie spłonęła powiedziała spokojnie Madeline. - Że ktoś ją 
ma i szuka kodu potrzebnego do rozszyfrowania jej tajemnic. Wyobraźmy sobie, że ta dziwna 
książeczka jest właśnie kluczem do Księgi Tajemnic. I co wy na to?  18  \_/zekał za zasłoną 
odzielającą sąsiednie pomieszczenie i patrzył przez niewielki otwór zamaskowany haftem. Do 
elegancko urządzonej jadalni weszli dwaj modnie ubrani mężczyźni. Każdy z nich zaskoczony był 
widokiem drugiego, chociaż szybko to ukryli, wymieniając zwyczajowe grzeczności. Nie potrafili 
jednak zamaskować zaniepokojenia. Rozglądając się po pokoju, unikali się wzrokiem. Stół 
zastawiony był dla czterech osób. Srebra i kryształy skrzyły się w blasku świec. Grube aksamitne 
zasłony zawieszone na wysokim oknie oddzielały pokój od zamglonych ogrodów rozrywki, 
dobiegały do niego jedynie przytłumione dźwięki muzyki i gwar tłumów. Odgłos kroków dwóch 
mężczyzn tłumił gruby dywan. W prywatnym salonie, pełniącym dziś rolę jadalni, panowała  cisza. 
Milczenie przerwał Glenthorpe. - Nie spodziewałem się zastać cię tutaj. Domyślam się, że i ty 
jesteś udziałowcem w tej inwestycji. Czy tak?
- Masz na myśli kopalnię?
- Flood wziął butelkę czerwonego wina i napełnił sobie kieliszek. - Zaangażowałem się w ten 
interes od początku. Liczę na szybki zysk. - O ile wiem, tylko kilku dżentelmenów miało okazję 
włączyć się w to intratne przedsięwzięcie. - Tak. Tylko na specjalne zaproszenie. - Flood opróżnił 
do połowy kieliszek i sponad niego patrzył na Glenthorpe’a. A więc i ty znalazłeś się w gronie 
wybranych. - Znasz mnie, Flood. - Glenthorpe roześmiał się głośno. Zawsze należałem do tych, 
którzy potrafią skorzystać z dobrej okazji. - Tak, znam cię. I ty znasz mnie. A obaj znaliśmy 
Oswynna. Interesujące, prawda?
- Słyszałeś już o tym?
- O tym, że dzisiaj rano wyłowiono z rzeki jego zwłoki? Słyszałem. - Napadł na niego jakiś 
bandyta - powiedział Glenthorpe. Wiesz, jak się prowadził. Nie przepuścił żadnej okazji. Zbyt 
wiele czasu spędzał w najbardziej niebezpiecznych dzielnicach. Dziwne, że już dawno nikt go nie 
zastrzelił ani nie skręcił mu karku. - Tak - zgodził się Flood. - Dziwne. A teraz już go nie ma. 
Zostali tylko dwaj członkowie naszego małego klubu. - Na litość Boską, Flood. Przestań wreszcie 
gadać o tym Oswynnie. - Zostaliśmy tylko my dwaj i dziwnym zbiegiem okoliczności obaj 
zostaliśmy zaproszeni tutaj, żeby się dowiedzieć o zyskach z naszych inwestycji. - Chyba już jesteś 
mocno wstawiony - powiedział Glenthorpe, podchodząc do kominka. - Może nie powinieneś 
więcej pić, dopóki nie załatwimy naszych interesów. - Naszych interesów - powtórzył w 
zamyśleniu Flood. - O,  tak, nasze interesy. Powiedz mi, czy nie dziwi cię, że dotąd  nie pojawił się 
nikt poza nami?  Glenthorpe wyjął z kieszeni zegarek i otworzył kopertę. - Jest dopiero kwadrans 
po dziesiątej. - Byliśmy zaproszeni na dziesiątą. - I co z tego?
- Glenthorpe schował zegarek do kieszeni. Ogrody są dzisiaj zatłoczone. Pozostali udziałowcy 
mogą się  spóźnić. - Nie ma ich zbyt wielu. - Flood spojrzał na stół zastawiony  dla czterech osób. 
Glenthorpe również zerknął w tym kierunku. - Przynajmniej jeszcze dwóch - powiedział. - Jeśli 
założymy, że jedno miejsce zajmie organizator tego przedsięwzięcia, to poza nami pozostaje tylko 
jeden inwestor. Najwyraźniej to my trzej zostaliśmy zaproszeni, żeby się  dowiedzieć o uśmiechu 
fortuny. - Nie rozumiem tego. - Glenthorpe nerwowo bawił się breloczkiem od dewizki. - Co to za 
człowiek, który spóźnia się na spotkanie, na którym ma się dowiedzieć o swoich  zyskach?  Spoza 
zasłony wyszedł Artemis. - Martwy człowiek - powiedział spokojnie. Flood i Glenthorpe odwrócili 
się w jego stronę. - Hunt - mruknął ten pierwszy. - O co tu, u diabła, chodzi?! - zawołał drugi. Jego 
twarz wyrażała lęk i zakłopotanie. - Dlaczego ukrywał się pan za zasłoną, a nie pokazał się zaraz po 

background image

naszym przybyciu? Nie przyszliśmy tu, żeby bawić się w chowanego. - Zgadzam się z panem - 
powiedział Artemis. - Nie będzie  żadnych zabaw. - Co miał pan na myśli, mówiąc o martwym 
człowieku?  zapytał obcesowo Glenthorpe. AMANDA QU/CK  - Jesteś głupi, Glenthorpe - 
powiedział Flood nie odrywając wzroku od Artemisa. - Zawsze byłeś głupcem. - Do diabła, jak 
śmiesz nazywać mnie głupcem! - wybuchnął Glenthorpe. - Nie masz prawa mnie obrażać. - Hunt 
nie jest trzecim inwestorem powiedział z namysłem Flood. - To on nas zaprosił. Czy nie mam racji, 
sir?
- On to zorganizował?
- Glenthorpe patrzył przez chwilę na zastawiony stół, potem zwrócił się do Artemisa. - Wobec tego, 
kto jest tym trzecim?  Flood skrzywił się z niechęcią. - Podejrzewam, że Oswynn był tym trzecim 
inwestorem, który zdecydował się ulokować cały swój majątek w tym przedsięwzięciu. - I tym 
razem ma pan rację. Zawsze był pan najmądrzejszy z waszej trójki. - Proszę wobec tego 
powiedzieć nam, sir, jaką część zainwestowanych sum straciliśmy, angażując się w ten interes? 
Artemis podszedł do stołu i napełnił kieliszek winem. - Obaj straciliście wszystko. - Cholerny drań! 
- szepnął Flood. - Wszystko?
- Glenthorpe znieruchomiał z otwartymi ustami. - Ależ to niemożliwe! Co z naszymi zyskami? 
Mieliśmy zrobić majątek na tej inwestycji. - Niestety, wasze zyski i zainwestowane pieniądze 
zniknęły w szybie tej wyimaginowanej kopalni złota na którejś z wysp południowych mórz - 
powiedział Artemis. - Chce pan powiedzieć, że ta kopalnia nie istnieje?
- Tak, Glenthorpe. Właśnie to powiedziałem. - Ale.
- .
- . ale ja zastawiłem swoją posiadłość, żeby zdobyć pieniądze na tę kopalnię. - Glenthorpe 
przytrzymał się oparcia krzesła. - Będę zrujnowany. - Wszyscy trzej zainwestowaliśmy znacznie 
więcej, niż  mogliśmy sobie pozwolić. - Flood z nienawiścią patrzył na Artemisa. - Daliśmy się 
otumanić, ulegliśmy złudzeniu, a magikiem ukrytym za sceną był Hunt. Glenthorpe zachwiał się. 
Twarz mu pobladła, przycisnął dłoń do piersi; przez chwilę ciężko oddychał, wreszcie wyprostował 
się i zapytał:  - Dlaczego? Dlaczego nas to spotkało? Artemis przeszył go wzrokiem. - Z powodu 
Catherine Jensen. Glenthorpe pobladł jeszcze bardziej. Podszedł do krzesła  i usiadł ciężko. - Do 
diabła! To pan przed trzema miesiącami przysłał nam trzy wisiorki. Pan to zrobił, prawda?
- Chciałem wam dać trochę czasu, żebyście mogli zastanowić się nad przeszłością. - Jest pan 
zimnym draniem, Hunt - powiedział Flood. Powinienem się wcześniej tego domyślić. - Nie. - 
Glenthorpe wierzchem dłoni otarł czoło. - Nie, to niemożliwe. Przecież to wszystko zdarzyło się 
pięć lat temu. Artemis obrzucił go tylko krótkim, niechętnym spojrzeniem. Z tych dwóch 
niebezpieczny mógł być Flood. - Terminu zemsty się nie wyznacza. - To był wypadek - stwierdził 
Glenthorpe podniesionym głosem. - To z jej winy doszło do tego zamieszania. Kto mógł 
przewidzieć, że ta dzierlatka będzie się tak bronić? Uciekła, próbowaliśmy ją złapać, ale się nie 
udało. Była ciemna bezksiężycowa noc. To nie nasza wina, że spadła  z urwiska. - Dla mnie wy 
jesteście winni - powiedział Artemis. - Pan,  Oswynn i Flood. - Wobec tego chce pan nas 
zamordować tak jak Oswynna?  zapytał cicho Flood. - Jesteś głupi, Glenthorpe - powiedział Flood 
nie odrywając wzroku od Artemisa. - Zawsze byłeś głupcem. - Do diabła, jak śmiesz nazywać mnie 
głupcem! - wybuchnął Glenthorpe. - Nie masz prawa mnie obrażać. - Hunt nie jest trzecim 
inwestorem - powiedział z namysłem Flood. - To on nas zaprosił. Czy nie mam racji, sir?
- On to zorganizował?
- Glenthorpe patrzył przez chwilę na zastawiony stół, potem zwrócił się do Artemisa. - Wobec tego, 
kto jest tym trzecim?  Flood skrzywił się z niechęcią. - Podejrzewam, że Oswynn był tym trzecim 
inwestorem, który zdecydował się ulokować cały swój majątek w tym przedsięwzięciu. - I tym 
razem ma pan rację. Zawsze był pan najmądrzejszy z waszej trójki. - Proszę wobec tego 
powiedzieć nam, sir, jaką część zainwestowanych sum straciliśmy, angażując się w ten interes? 
Artemis podszedł do stołu i napełnił kieliszek winem. - Obaj straciliście wszystko. - Cholerny drań! 
- szepnął Flood. - Wszystko?

background image

- Glenthorpe znieruchomiał z otwartymi ustami. - Ależ to niemożliwe! Co z naszymi zyskami? 
Mieliśmy zrobić majątek na tej inwestycji. - Niestety, wasze zyski i zainwestowane pieniądze 
zniknęły w szybie tej wyimaginowanej kopalni złota na którejś z wysp południowych mórz - 
powiedział Artemis. - Chce pan powiedzieć, że ta kopalnia nie istnieje?
- Tak, Glenthorpe. Właśnie to powiedziałem. - Ale.
- .
- . ale ja zastawiłem swoją posiadłość, żeby zdobyć pieniądze na tę kopalnię. - Glenthorpe 
przytrzymał się oparcia krzesła. - Będę zrujnowany. - Wszyscy trzej zainwestowaliśmy znacznie 
więcej, niż  mogliśmy sobie pozwolić. - Flood z nienawiścią patrzył na Artemisa. - Daliśmy się 
otumanić, ulegliśmy złudzeniu, a magikiem ukrytym za sceną był Hunt. Glenthorpe zachwiał się. 
Twarz mu pobladła, przycisnął dłoń do piersi; przez chwilę ciężko oddychał, wreszcie wyprostował 
się i zapytał:  - Dlaczego? Dlaczego nas to spotkało? Artemis przeszył go wzrokiem. - Z powodu 
Catherine Jensen. Glenthorpe pobladł jeszcze bardziej. Podszedł do krzesła i usiadł ciężko. - Do 
diabła! To pan przed trzema miesiącami przysłał nam trzy wisiorki. Pan to zrobił, prawda?
- Chciałem wam dać trochę czasu, żebyście mogli zastanowić się nad przeszłością. - Jest pan 
zimnym draniem, Hunt - powiedział Flood. Powinienem się wcześniej tego domyślić. - Nie. - 
Glenthorpe wierzchem dłoni otarł czoło. - Nie, to niemożliwe. Przecież to wszystko zdarzyło się 
pięć lat temu. Artemis obrzucił go tylko krótkim, niechętnym spojrzeniem. Z tych dwóch 
niebezpieczny mógł być Flood. - Terminu zemsty się nie wyznacza. - To był wypadek - stwierdził 
Glenthorpe podniesionym głosem. - To z jej winy doszło do tego zamieszania. Kto mógł 
przewidzieć, że ta dzierlatka będzie się tak bronić? Uciekła, próbowaliśmy ją złapać, ale się nie 
udało. Była ciemna bezksiężycowa noc. To nie nasza wina, że spadła z urwiska. - Dla mnie wy 
jesteście winni - powiedział Artemis. - Pan, Oswynn i Flood. - Wobec tego chce pan nas 
zamordować tak jak Oswynna? zapytał cicho Flood. Glenthorpe zamarł na moment. - To pan go 
zabił?
- Kurczowo złapał się krawędzi stołu. Nie zrobił tego bandyta?
- To jasne, że Hunt zabił Oswynna - wtrącił Flood. - Kto inny mógł to zrobić?
- Tak się składa, że nie ja go zabiłem - rzekł Artemis. - Nie wierzę panu - mruknął Flood. - To 
pańska sprawa, oczywiście, ale jeśli cały czas zerkał pan przez ramię, by sprawdzić, czy nie idę za 
panem, mógł pan nie zauważyć prawdziwego mordercy, atakującego z przodu. - Tak jak nie 
zauważyliśmy, że zmierzamy prosto do ruiny finansowej - odburknął Flood. Artemis uśmiechnął 
się. - No właśnie. Mogę wam tylko radzić, żebyście wystrzegali się nowych znajomości. - Nie. - 
Glenthorpe oddychał płytko i nierówno. - Nie, to nie może się zdarzyć. - Jeśli nie Hunt zamordował 
Oswynna, to kto to zrobił? zapytał Flood przez zaciśnięte zęby. - Dobre pytanie. - Artemis wypił 
łyk wina. - Mam nadzieję wkrótce znaleźć na to odpowiedź. Tymczasem musimy założyć, że 
morderca zechce zaatakować któregoś z was, a możliwe, że obu. Dlatego zaprosiłem was tutaj. 
Chciałem, żebyście wiedzieli, że Catherine Jensen została pomszczona. - Ale dlaczego ten człowiek 
chce nas zamordować? Glenthorpe bezradnie potrząsnął głową. - Z tego samego powodu, dla 
którego zamordował Oswynna. Chce odwrócić moją uwagę od innych spraw, w które jestem 
poważnie zaangażowany - odparł Artemis. - Muszę przyznać, że do pewnego stopnia osiągnął swój 
cel. Nie mogłem sobie pozwolić na przedłużanie moich rozliczeń z wami. - W co jest pan tak 
poważnie zaangażowany?
- zapytał Flood. - To nie pańska sprawa. Na razie powinniście zadowolić się tym, że z wami 
wszystko załatwiłem. Okoliczności zmusiły mnie do przyśpieszenia akcji. Na razie wystarczy mi 
to, że wierzyciele, może już jutro rano, pojawią się w waszych domach. - Jestem zrujnowany - 
jęknął Glenthorpe. - Kompletnie zrujnowany. - Tak. - Artemis ruszył w stronę drzwi. - To, 
oczywiście, nie równoważy tego, co zrobiliście przed pięciu laty, ale przynajmniej będziecie mieli 
o czym pomyśleć w czasie długich bezsennych nocy, zakładając, że człowiek, który zabił 
Oswynna, nie zajmie się i wami. - Bodaj cię piekło pochłonęło, ty cholerny draniu - warknął Flood. 
- Nie ujdzie ci to na sucho. - Jeśli uważa pan, że w jakiś sposób ugodziłem pański honor, proszę 

background image

przysłać do mnie swoich sekundantów. Flood poczerwieniał ze złości, ale nie odezwał się ani 
słowem. Artemis wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi. Usłyszał jeszcze łoskot, jak gdyby 
jakiś ciężki przedmiot uderzył w ścianę. Butelka z winem, pomyślał. Zszedł na dół tylnymi 
schodami i po chwili znalazł się na zewnątrz budynku. Gęsta mgła nie zniechęciła bywalców 
ogrodów, ale większość gości wybierała atrakcje demonstrowane pod dachem. Kryształowy 
Pawilon lśnił światłami. Artemis ruszył prosto wąską żwirową ścieżką, wijącą się pomiędzy 
drzewami oświetlonymi kolorowymi lampionami. Wreszcie miał to za sobą. Zakończyły się 
pięcioletnie przygotowania i obmyślanie strategii. Oswynn nie żył, a Flood i Glenthorpe byli 
zrujnowani i im również groziła śmierć z ręki tajemniczego mordercy, który przybrał postać ducha 
Renwicka  Deveridge’a. To wystarczy. Uświadomił sobie, że czeka na coś, co się nie pojawiło. 
Gdzie uczucie satysfakcji? Radość z dokonania aktu sprawiedliwości? Odzyskany spokój?  Słyszał 
głośne okrzyki i oklaski, dobiegające ze Srebrnego Pawilonu. Zakończył się występ mesmerysty. 
Artemisowi przyszło do głowy, że przez ostatnie pięć lat znajdował się w pewnego rodzaju transie. 
Może Madeline miała rację, twierdząc, że stał się dziwakiem? Jaki zdrowy na umyśle człowiek 
poświęciłby tyle czasu na planowanie zemsty?  Znał odpowiedź na to pytanie: taki, który poza 
zemstą nie ma innego celu w życiu. Uświadomienie sobie tego faktu pogrążyło go w melancholii, 
równie dokuczliwej i beznadziejnej jak gęsta mgła, ale daleko bardziej przygniatającej jego duszę. 
Wyszedł przez zachodnią bramę i ruszył w stronę najbliższej z długiego rzędu czekających 
dorożek. Nagle zobaczył mały czarny powozik, stojący po przeciwległej stronie ulicy. Jego wnętrze 
tonęło w ciemności, tylko zewnętrzna lampa majaczyła we mgle. - Do diabła!  Pustkę, którą przed 
chwilą odczuwał, zastąpił gniew. Nie wolno jej było tu przyjeżdżać. Podszedł do powozu. Siedzący 
na koźle Latimer przywitał 2,0 uprzejmie. - Proszę wybaczyć, panie Hunt, próbowałem panią 
przekoiać, że nie powinna pana śledzić, ale nic to nie dało. - O tym, kto wydaje ci polecenia, 
porozmawiamy później. Artemis otworzył drzwi pojazdu i wskoczył do nieoświetonego wnętrza. - 
Artemisie! - Głos Madeline zawierał potężny ładunek smocji, których nie potrafił natychmiast 
rozpoznać. - Spotkał >ię pan z tymi dwoma mężczyznami, Floodem i Glenthorpe’em. ‘roszę nie 
próbować zaprzeczać. Usiadł naprzeciwko niej. Na twarzy miała gęstą woalkęjak tamtej nocy. 
Dłonie splotła na kolanach. Nie widział jej dobrze, ale wyczuwał napięcie Madeline. - Nie mam 
zamiaru zaprzeczać - powiedział. - Jak pan śmiał zrobić coś takiego? Jej gniew zmroził go na parę 
sekund. - O co chodzi, u licha?
- Nie był pan nawet na tyle uprzejmy, by poinformować mnie o swoich planach na dzisiejszy 
wieczór. Gdyby Zachary nie wspomniał, że wysłał pan listy do dwóch mężczyzn, z którymi wiążą 
pana interesy, wcale nie wiedziałabym, co się dzieje. Jak pan mógł nie poinformować mnie o tym?
- Moje spotkanie z Floodem i Glenthorpe’em to nie pani sprawa. - Powiedział im pan o czekającej 
ich ruinie, prawda?
- Tak. - Do licha, sir. Oni mogli pana zabić. - Mało prawdopodobne. Cały czas panowałem nad 
sytuacją. - Na Boga, Artemisie! Ujawnił pan swoje plany wobec dwóch największych wrogów i 
nawet nie wziął pan ze sobą Zachary’ego, żeby panu pomógł w razie potrzeby. - Zapewniam panią, 
że nie było to konieczne. - Nie miał pan prawa tak ryzykować. A jeśli coś poszłoby źle? Co by 
było, gdyby Flood czy Glenthorpe wyzwali pana na pojedynek?  Jej furia była nieco irytująca. Jest 
wyraźnie przewrażliwiona, pomyślał. - Ci dwaj panowie nie należą do takich, którzy byliby gotowi 
zaryzykować pojedynek. Gdyby tak było, już dawno bym ich wyzwał. Madeline, proszę się 
uspokoić. - Uspokoić się! Jak można coś takiego mówić. A gdyby któryś z nich wyjął pistolet i 
zastrzelił pana?
- Byłem na to przygotowany - powiedział uspokajająco. Wolałbym pani nie przypominać o swoich 
wadach, ale jednak jestem mistrzem Vanza. Niełatwo zabić takiego człowieka. - Pańskie cholerne, 
vanzagariańskie umiejętności nie zabezpieczają przed kulą, sir. Renwick Deveridge znał doskonale 
sztukę walki Vanza, a ja wzięłam pistolet i zastrzeliłam go w jego własnym domu. towóz był już w 
ruchu, lecz cisza, która zapadła, była tak głośna, że zagłuszyła stukot kopyt konia i turkotanie kół 
po bruku. Madeline wsłuchiwała się w echo własnych słów i zastanawiała się, czy nie oszalała. Po 

background image

tylu miesiącach dochowywania tajemnicy, której ujawnienie mogło zaprowadzić ją na szafot, 
wyjawiła ją w zwykłej sprzeczce. - A więc plotki i domysły były prawdziwe. Pani go zastrzeliła - 
odezwał się Artemis po dłuższej chwili. - Tak - potwierdziła. Siedziała nieruchomo z dłońmi 
splecionymi na kolanach. - A ten senny koszmar jest dokładnym powtórzeniem wydarzeń z 
tamtego dnia?
- Tak, tylko nie opowiedziałam pierwszej jego części. - Tych scen, w których strzela pani do 
Renwicka. - Tak. Artemis nie odrywał od niej wzroku. - Nie usłyszałem również, dlaczego pani tak 
rozpaczliwie próbowała otworzyć drzwi sypialni, chociaż dom już płonął. - Tam była ciotka 
Bemice. - Do diabła! - Artemis zamyślił się na chwilę. - Jak do tego doszło, że została zamknięta w 
tym pokoju?
- zapytał wreszcie. - Renwick uprowadził ją tej nocy po otruciu ojca. - Madeline  zacisnęła dłonie 
w pięści tak mocno, że odczuwała ból. Zaciągnął jądo swojego domu, związał, zakneblował i 
zostawił w zamkniętym pokoju, by tam spłonęła,  - W jaki sposób ją pani odnalazła?
- Ojciec jeszcze żył, gdy się na niego natknęłam. Powiedział mi, że Renwick zabrał ciotkę Bemice i 
obiecał wrócić po mnie. Powiedział mi jeszcze, że jedynym ratunkiem jest szybka, zdecydowana 
akcja. Kazał mi pamiętać o wszystkim, czego mnie nauczył przy ćwiczeniach Vanza. - Co pani 
zrobiła?
- Natychmiast udałam się do domu Renwicka. Zanim tam przybyłam, zdążył już podłożyć ogień w 
laboratorium, potem zamierzał jeszcze wzniecić pożar w kuchni. Wchodząc do ogrodu, zobaczyłam 
w oknie sypialni twarz ciotki. Udało jej się podczołgać do okna, ale ręce miała związane. Nie 
mogła go otworzyć, a ja nie miałam drabiny, żeby się do niej dostać. - Weszła więc pani do domu. - 
Tak. Nie miałam wyboru. - Zamknęła oczy, przywołując w pamięci tamte straszne chwile. - 
Renwick był jeszcze w kuchni. Nie słyszał mnie. Pobiegłam na górę, potem korytarzem w stronę 
sypialni. Było ciemno, drogę oświetlał mi tylko blask płomieni od strony tylnych schodów. - 
Wtedy okazało się, że sypialnia jest zamknięta. Madeline skinęła głową. - Próbowałam otworzyć 
zamek spinką od włosów. Słyszałam syk płomieni. Wiedziałam, że mam mało czasu. Potem nagle 
okazało się, że on jest na korytarzu. Musiał zauważyć, jak wbiegałam na schody. - Czy powiedział 
coś?
- Roześmiał się, widząc mnie przykucniętą pod drzwiami. W ręku trzymał klucz. Śmiał się. „Wiem, 
że to ci jest potrzebne”, rzekł. Nie odpowiedziałam. - Patrzyła na Artemisa przez gęstą  woalkę. Po 
chwili milczenia zaczęła mówić dalej: - Pistolet leżał na podłodze obok mnie, osłonięty fałdami 
mojego alaszcza. Renwick go nie widział. Ojciec powiedział mi, se nie mogę się wahać, bo mój 
mąż zna sztuki walki Vanza. Nic nie mówiąc, sięgnęłam po pistolet i zabiłam p jednym strzałem. 
Był nie dalej niż dwa kroki ode mnie. Ubliżał się. Śmiał się jak demon. Nie mogłam chybić i nie 
;hybiłam. Artemis patrzył na nią z podziwem. - A potem podniosła pani klucz, otworzyła drzwi i 
uratowała ;iotkę. - Tak. - Jest pani naprawdę nieprawdopodobną kobietą. - Nigdy w życiu nie 
byłam tak przerażona jak wtedy powiedziała Madeline, patrząc na niego. - I to właśnie jest 
najbardzej zdumiewające, rozumie pani. ie chciałbym przeciągać rozmowy o tych sprawach 
bardziej, liż jest to konieczne, ale chcę pani zadać jeszcze jedno pytanie. ‘ani i panna Bemice 
byłyście ostatnimi osobami, które widziały .
- enwicka przed śmiercią. Czy jesteście całkiem pewne, że nie ‘ył, gdy opuszczałyście płonący 
dom?
- Ciotka zatrzymała się przy nim, żeby się upewnić. Poyiedziała, że nie wolno nam się pomylić, bo 
to był szalony niebezpieczny człowiek. - Przy tym niezwykle sprytny. Madeline spojrzała surowo 
na Artemisa. - Niemal tak mądry i sprytny jak pan, a mimo to nie iniknął kuli. - Doceniam pani 
opinię i dziękuję za troskliwość. - Do licha, Artemisie, proszę mnie nie traktować, jakbym jyła 
lekkomyślną idiotką. Wiem, jakie spustoszenie czyni jocisk wystrzelony z małej odległości. Z A W 
A  - Dlaczego wybrała pani taki moment, żeby powiedzieć mi  o tym, co stało się tamtej nocy?
- Zapewniam pana, że nie miałam zamiaru przyznać się do  morderstwa. - W samoobronie. - 
Oczywiście, ale nikt by w to nie uwierzył. - Ja wierzę. - Proszę mi wybaczyć, sir, ale traktuje pan 

background image

informację  o tym, że jestem morderczynią, nieco.
- .
- . obojętnie. Artemis uśmiechnął się. - Może dlatego, że nie jest to dla mnie niespodzianka. Od 
pewnego czasu byłem całkowicie pewny, że Deveridge’a zastrzeliła albo pani, albo pani ciotka. Z 
pań dwóch stawiałbym na panią. Panna Bemice posłużyłaby się raczej trucizną niż  pistoletem. - 
Rozumiem. - Madeline spojrzała na swoje dłonie, nadal  zaciśnięte w pięści. - Doprawdy, nie 
wiem, co na to powiedzieć. - Nie ma potrzeby, by cokolwiek mówić. - Artemis zamilkł  na chwilę, 
a potem dodał: - Jeśli chodzi o sposób, w jaki  wyznała pani prawdę.
- .
- . - Zupełnie nie rozumiem, co mi się stało. Chyba straciłam rozum. - Zmarszczyła czoło. - Nie, nie 
straciłam rozumu, ale panowanie nad sobą. Jak pan mógł tak nierozsądnie ryzykować?
- Dlaczego jest pani na mnie aż tak zła?
- zapytał. Czy dlatego, że gdybym dał się zastrzelić, straciłaby pani  pomocnika?  Madeline 
poczuła, że ogarnia ją furia. - Do diabła, Artemisie, pan wie, że to nieprawda! Jestem zła, bo nie 
mogę znieść myśli, że mogło się panu coś złego  przydarzyć. - To znaczy, że przywiązała się pani 
do mnie, i to mimo  mojej vanzagariańskiej przeszłości? Jest pani gotowa nawet przymknąć oczy 
na moje powiązania z handlem?
- Nie jestem w nastroju do tego rodzaju żartów, sir. - Ja też nie. - Bez ostrzeżenia schwycił ją w 
ramiona. Proszę powiedzieć, dlaczego nie może pani znieść myśli, że mógłbym zginąć?
- Niech pan nie udaje naiwnego - wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Doskonale pan wie, dlaczego 
nie chcę, żeby został pan ranny albo żeby zdarzyło się coś jeszcze gorszego. - Jeśli nie chodzi o to, 
że musiałaby pani szukać innego eksperta Vanza, to zapewne dlatego, że nie potrafiłaby pani 
jeszcze raz uporać się z poczuciem winy. Czy z tego powodu troszczy się pani o mnie?
- Do licha, Artemisie!  - Obawia się pani, że gdyby coś mi się przydarzyło teraz, gdy jestem pani 
pomocnikiem, czułaby się pani za to odpowiedzialna, podobnie jak po tym, co spotkało pani ojca, 
nieprawdaż?  Uświadomiła sobie nagle, że on również kipi złością. - Tak, to jest jakaś część 
prawdy - przyznała. - Nie chcę się czuć winna w jeszcze większym stopniu. - Pani nie jest za mnie 
odpowiedzialna - oświadczył lodowatym tonem. - Czy to jest zrozumiałe?
- Sama wiem, za co odpowiadam. - Nie, nie wie pani. - Ostrożnie uniósł woalkę kapelusza i 
odrzucił na tył głowy. - Jesteśmy oboje zaangażowani w tę sprawę i musimy wspólnie doprowadzić 
ją do końca. - Artemisie, gdyby naprawdę coś się panu stało, to ja bym oszalała - szepnęła. Ujął jej 
twarz. - Proszę posłuchać uważnie. Sam podjąłem decyzję. Nie ma żadnego powodu, by czuła się 
pani winna, gdyby w jej  rezultacie stało mi się coś złego. Nie jestem człowiekiem, za którego pani 
odpowiada. - Wobec tego kim pan jest?
- Na Boga, jestem pani kochankiem. Proszę o tym pamiętać. Popchnął ją na poduszki siedzenia i 
pocałował. Czuła na sobie ciężar jego ciała. - Artemisie!  - Przed paroma minutami, kiedy 
wyszedłem z Pawilonu Marzeń, czułem się tak, jak gdybym dotąd żył w transie. Transie, który 
trwał pięć długich lat. Przy życiu utrzymywały mnie wyłącznie plany zemsty. Nagle po raz 
pierwszy zrozumiałem, że jest w moim życiu coś nieskończenie ważniejszego. - Co takiego, 
Artemisie?  Ty. Nachylił głowę i zamknął jej usta gorącym, gwałtownym pocałunkiem. Przywarła 
do niego i odwzajemniła pocałunek równie gorąco, równie namiętnie. Usta Artemisa powędrowały 
ku jej szyi. - Jestem twoim kochankiem - powiedział ponownie. - Tak. Tak. Uniósł jej suknię aż do 
talii. Czuła dotknięcie jego gorących dłoni na nagiej skórze ponad podwiązkami. Jego pieszczoty 
budziły w niej trudne do opanowania pożądanie. - Reagujesz na moje dotknięcia, jak gdybyś za 
mną szalała odezwał się stłumionym głosem. Wyczuła jego podniecenie; zorientowała się, że w 
jakiś sposób zdołał rozpiąć spodnie. Potem, jedną po drugiej, zarzucił sobie jej nogi na ramiona. 
Zaplątana w fałdy sukni i płaszcza, w całkowitej ciemności, w której nie mógł jej widzieć, czuła się 
całkowicie obnażona i bezbronna, ale to uczucie potęgowało tylko podniecenie. Wreszcie jednym 
mocnym ruchem wsunął się w nią i poczuła się całkowicie wypełniona. Zanim zdążyła ochłonąć, 
zaczął poruszać się szybko, pewnie, nieubłaganie. Narastające napięcie nagle rozładowało się w 

background image

serii pulsujących drgnień, które ogarnęły całe jej ciało. Potem usłyszała stłumiony pomruk 
satysfakcji i poczuła, że ciało Artemisa sztywnieje pod jej dłońmi. On też osiągnął szczyt rozkoszy. 
YTodzinę po ułożeniu się do snu Artemis zrezygnował z prób zaśnięcia. Odrzucił kołdrę, wstał i 
włożył czarny szlafrok. Podszedł do niskiego stoliczka, zapalił świecę i usiadł na dywanie. 
Zamknął oczy i wdychając woń spalanych ziół, próbował uspokoić rozbiegane myśli. Przez długi 
czas analizował każdy plan, każdą czynność, którą dotąd wykonał, szukał słabych stron swoich 
działań, najdrobniejszych potknięć. Kiedy wreszcie doszedł do wniosku, że zrobił wszystko, co 
mógł w istniejącej sytuacji, jego myśli znów wróciły do Madeline. Muszę zapewnić jej 
bezpieczeństwo, pomyślał. To ona wyrwała mnie z beznadziejnego długotrwałego transu. 19 
l\Jyształowe kandelabry ciepłym blaskiem oświetlały długą salę balową. Każdy, kto był kimś, 
został zaproszony na dzisiejszy wieczór do domu lorda Claya i jego szanownej małżonki. 
Madeline, mimo że wiedziała, w jakim celu tu przyszła, była nieco oszołomiona. Przed ślubem 
rzadko bywała w domach ludzi z wyższych sfer, a po ślubie wcale. Był to dla niej inny świat, 
równie iluzoryczny jak Pawilony Marzeń. Stała razem z Bemice przy otwartym oknie i patrzyła na 
wystrojone damy, tańczące walca w ramionach eleganckich dżentelmenów. Pomiędzy parami 
krążył ubrany w liberię lokaj ze srebrną tacą, na której stały kieliszki z szampanem i lemoniadą. 
Odgłosy rozmów i śmiechy zdawały się toczyć bitwę z dźwiękami muzyki. Bemice przyjrzała się 
uważnie bratanicy i uśmiechnęła  z zadowoleniem. - Mogłabyś rywalizować tutaj z każdą damą, 
moja droga. Madeline spojrzała na swoją jasnożółtą atłasową suknię  i skrzywiła się. - Dzięki tobie. 
- Hmm. To raczej zasługa Hunta. To on wymusił na tobie ‘ezygnowanie z czerni. Muszę przyznać, 
że nadszedł czas, ;byś zaczęła nosić stroje odpowiednie dla młodej kobiety. Żółta suknia pojawiła 
się w domu tego popołudnia nieiodziewanie,jak za sprawą magika, w dodatku razem z biegłą 
waczką, która dopasowała ją do figury Madeline, oraz osownymi rękawiczkami i pantofelkami. 
Bemice tak była z siebie zadowolona, że bratanica nie miała ątpliwości, że i ona maczała w tym 
palce. Jednakże o tym, ‘ nadszedł czas, by zakończyć żałobę po śmierci ojca, zekonało ją spojrzenie 
Artemisa. To on wpadł na pomysł, by wykorzystać fakt, że tego ieczoru rezydencja Claya będzie 
pełna gości. Uważał, że jest znakomita okazja, by przeszukać gabinet lorda i dowiedzieć ;, co zrobił 
z pokaźną ilością usypiających ziół nabytych aptece pani Moss. Madeline niespokojnie zerknęła w 
stronę szerokich schodów. temis zniknął na nich pół godziny temu i wszelki ślad po n zaginął. - 
Bardzo długo nie wraca - powiedziała cicho, nachylając ; do Bemice. - Nie ma powodu do 
niepokoju. Jest zbyt mądry, żeby dać  - przyłapać na przeszukiwaniu gabinetu Claya. - Nie martwię 
się o to, że go złapią. Jestem zła, bo dla  bie dziś wieczór wybrał najłatwiejsze zadanie. Mnie 
zostawił co jest trudniejsze. - O czym ty mówisz?
- Nie widzisz tego? To ja muszę znosić te wszystkie ujrzenia i wymieniane ukradkiem uwagi. Nie 
zauważyłaś, :ie poruszenie wywołało nasze pojawienie się na sali balowej? łożę się, że ci ludzie nie 
mówią o niczym innym jak tylko  Z A W A  Q tym, że Artemis Hunt zjawił się na balu z 
Niebezpieczną Wdową. Bemice roześmiała się. ‘  - Masz rację, kochanie. Nikt nie znalazłby 
lepszego tematu do rozmowy. Twój związek z Huntem wzbudził powszechne zainteresowanie 
towarzystwa. - Traktują mnie jak jedną z atrakcji w Pawilonach Marzeń. Należałoby zmusić ich do 
wykupienia biletów. - Och, nie jest aż tak źle. Nie przejmuj się. - To ja powinnam przeszukiwać 
gabinet Claya, a wtedy Artemis byłby wystawiony na te zaciekawione spojrzenia. - Ludzie z 
wyższych sfer szybko nudzą się plotkami. Twój związek z Huntem wkrótce im spowszednieje. - 
Mam nadzieję, że się nie mylisz. - Bemice! Ostry nieznajomy głos przerwał im rozmowę. Jak to 
miło znów cię widzieć. Madeline odwróciła się i zobaczyła kobietę w średnim wieku, ubraną w 
różową jedwabną suknię. Dama uważnie przyglądała się jej przez lorgnon. - Pani Deveridge, 
prawda?
- upewniła się kobieta. - Byłyśmy sobie kiedyś przedstawione?
- zapytała Madeline. Nieznajoma nie podobała jej się. - Znam pani ciocię. Ona zapewne przedstawi 
nas sobie. - Lady Standish - mruknęła Bemice. - Moja siostrzenica, Madeline. - Niebezpieczna 
Wdowa. - Lady Standish uśmiechnęła się chłodno. - Należy podziwiać hart ducha pana Hunta. Nie 

background image

każdy dżentelmen byłby tak odważny, żeby zaprosić do swojego domu damę o pani reputacji. 
Madeline zaniemówiła, słysząc bezczelną uwagę nowej znajomej, natomiast jej ciotka nie straciła 
głowy. - Artemis Hunt nie jest bojaźliwy - stwierdziła. - W prze ciwieństwie do pani syna, 
Endicotta, który, jak się wydaje, gustuje w bardziej pospolitym towarzystwie, pan Hunt ceni 
inteligencję i charakter. - Lubi też ryzykowne zakłady - powiedziała lady Standish, wyraźnie 
urażona. - O czym pani mówi?
- zdziwiła się Madeline. - Och, droga pani Deveridge, czyżby pani nie wiedziała o związanych z 
panią zakładach, przyjmowanych we wszystkich klubach w mieście? Stawka wynosi tysiąc funtów 
dla tego, kto przeżyje jedną noc z panią. Przypuszczam, że pan Hunt odebrał już wygraną. 
Madeline milczała, kompletnie zaskoczona. - Proszę się nie martwić - mówiła dalej lady Standish. 
Może uda się go namówić, żeby podzielił się z panią wygraną. Madeline nadal milczała, natomiast 
Bemice spojrzała na lady Standish wzrokiem generała, który z chłodną pogardą patrzy na polu 
bitwy na przeciwnika. - Najwyraźniej nie słyszała pani, że pan Hunt w swoim klubie publicznie 
oznajmił, że wyzwie na pojedynek każdego, kto o mojej bratanicy wyrazi się w sposób, który uzna 
za obraźliwy. Powinna pani ostrzec młodego Endicotta. Jeśli dobrze pamiętam, jest pani jedynym 
spadkobiercą. Szkoda byłoby, żeby stracił życie w pojedynku o honor mojej bratanicy. Tym razem 
zaniemówiła lady Standish. - Ja nigdy.
- .
- . - wyjąkała po chwili, po czym odwróciła się i odeszła. Tymczasem Madeline zdołała dojść do 
siebie. - O czym ty mówiłaś, ciociu?
- zapytała. - Czy to prawda, że on chce się pojedynkować z każdym, kto mnie obrazi?
- Nie przejmuj się, moja droga. Nikt nie będzie tak nierozsądny, żeby mu się narazić. - Nie o to mi 
chodzi. - Madeline z trudem panowała nad  ogarniającą ją furią. - Wielki Boże! Nie mogę 
pozwolić, żeby ryzykował życie w tak niemądry sposób. I dlaczego nikt mi nie powiedział o tych 
zakładach?
- Zdenerwowałabyś się tylko, moja droga. - Ciotka poklepała ją po ręce. - I tak masz ostatnio dość 
kłopotów. - Ale skąd ty się o tym dowiedziałaś?
- Jak mi się wydaje, wspomniał o tym pan Leggett - odparła Bemice. - Przysięgam, że on usłyszy 
ode mnie parę słów na ten temat - mruknęła Madeline przez zaciśnięte zęby. - Pan Leggett?
- Nie. Artemis. Artemis usłyszał zgrzyt klucza w zamku akurat w momencie, gdy zakończył 
przeszukiwanie ostatniej szuflady w biurku Claya. Szybko zgasił świecę i ukrył się za aksamitną 
kotarą zasłaniającą okno. Skrzypnęły drzwi, ktoś wszedł do biblioteki. Artemis widział błysk 
świecy, ale nie wiedział, kto ją trzyma. - Jesteś tutaj, Alfredzie?
- odezwał się ktoś z korytarza. Czekają na ciebie w kuchni. - Powiedz im, że zaraz tam będę. 
Kończę już obchód. Wiesz, jak naszemu panu po tej kradzieży sprzed paru dni zależy na tym, żeby 
mieć oko na wszystko. Prosił, żebym był szczególne czujny dzisiaj, kiedy dom jest pełen ludzi. - 
Hmm. Trudno to nazwać kradzieżą. Jedyne, co zginęło, to słój z ziołami, które w ubiegłym 
tygodniu kupił w aptece. Niewielka strata, moim zdaniem. - Nikt cię nie pyta o zdanie, George. Oto 
odpowiedź na najważniejsze pytanie, pomyślał Artemis, nasłuchując odgłosu zamykanych drzwi i 
kroków oddalających się lokajów. Usypiające zioła zostały ukradzione. Kolejna  nocna wizyta 
tajemniczego ducha. Lord Ciay nie był wplątany w tę sprawę. Artemis wyszedł zza zasłony, 
wyślizgnął się z biblioteki i ruszył korytarzem w stronę schodów. Parę minut później kroczył przez 
zatłoczoną salę, kierując się ku oknu, przy którym stały Madeline i Bemice. Rozpromienił się na 
widok tej pierwszej. Wygląda wspaniale, pomyślał. Przyćmiewa wszystkie obecne tu kobiety, i to 
nie tylko dlatego, że jest najpiękniejszą, ale i najbardziej interesującą damą. Nie mógł oderwać od 
niej wzroku. Doszedł do wniosku, że miał rację, wybierając dla niej jasnoźółtą suknię. Barwa 
słońca to zdecydowanie jej kolor. - Dobry wieczór, drogie panie. - Zatrzymał się za Madeline. - 
Dobrze się bawicie?  Madeline odwróciła się. Ze zdumieniem zauważył, że jej oczy płoną 
gniewem. - Jak pan śmiał zrobić coś tak idiotycznego! - wybuchnęła. Co pan sobie myśli? Czy 
kompletnie stracił pan rozum? Jak pan mógł tak głupio się zachować?  Artemis spojrzał na Bemice, 

background image

ale ona uniosła brwi, wzruszyła ramionami i zajęła się obserwowaniem tańczących par. A więc 
muszę sam sobie poradzić, pomyślał. Spojrzał w zagniewane oczy Madeline. - Chciałbym.
- .
- . - Czy liczył pan na to, że nie odkryję prawdy?
- Ja.
- .
- . - Nie mogę wprost uwierzyć. - W co uwierzyć?zapytał nieśmiało. Jeśli chodzi o przeszukanie 
gabinetu Claya, to wiedziała pani, że zamierzam.
- .
- . - Pan dobrze wie, że nie o to mi chodzi - warknęła. Artemis rozejrzał się i zauważył grupkę pań 
stojących w pobliżu. Wziął Madeline pod rękę i rzekł:  - Proponuję, żebyśmy wyszli do ogrodu i 
odetchnęli świeżym powietrzem. - Niech się panu nie’wydaje, że tak łatwo zmieni pan temat 
rozmowy, sir. - Najpierw muszę wiedzieć, jaki jest ten temat, a potem dopiero pomyślę, jak go 
zmienić - powiedział, prowadząc ją przez szerokie drzwi na taras. - Proszę nie udawać, że pan nie 
wie. - Zapewniam panią, że niczego nie udaję. - Zatrzymali się w cieniu, na skraju tarasu. - A teraz, 
Madeline, proszę mi powiedzieć, o co chodzi. - Chodzi o to, co, jak mi powiedziano, zdarzyło się w 
pańskim klubie. - Och, ktoś wspomniał o tych zakładach jęknął Artemis. - Nic mnie nie obchodzą 
te idiotyczne zakłady. Takimi bzdurami zajmują się tylko dumie, którzy nie mają nic innego do 
roboty i są gotowi zakładać się o wszystko, od muchy na ścianie do meczu bokserskiego. - Jeśli to 
nie zakłady tak panią zirytowały, to, na Boga, co?
- Zostałam poinformowana, że rzucił pan wyzwanie wszystkim dżentelmenom w pańskim klubie. 
Czy to prawda?
- Kto pani o tym powiedział?
- zapytał, unosząc brwi. - Czy to prawda?
- Madeline.
- .
- . - Chcę panu przypomnieć, ,sir, że obiecaliśmy sobie nie okłamywać się nawzajem. Czy to 
prawda, że zamierza pan wyzwać na pojedynek każdego mężczyznę, który mnie obrazi?
- Wydaje mi się mało prawdopodobne, by ktoś obraził panią w mojej obecności - powiedział 
uspokajająco. - Tak więc nie ma się o co martwić. Madeline podeszła do niego bliżej. - Artemisie, 
przysięgam, że jeśli zaryzykuje pan życie,  wplątując się w coś tak głupiego jak pojedynek w 
obronie mojego honoru, to nigdy, przenigdy panu nie wybaczę. - Nigdy?
- Uśmiechnął się. - Słyszał pan. Artemis poczuł jakieś dziwne ciepło rozlewające się w okolicy 
serca. - Madeline, czy mam przez to rozumieć, że jednak odrobinę mnie pani kocha?
- Kocham pana bardziej, niż kogokolwiek w moim życiu kochałam, ty wariacie. I nie będę 
tolerować żadnych takich idiotyzmów z pana strony. Czy to jasne?
- Absolutnie jasne. - Przytulił ją mocno i pocałował, zanim zdążyła sobie uświadomić, co 
powiedziała. 20  lYl.
- ały John ciaśniej okręcił szyję ciepłym wełnianym szalikiem, który dostał od pana Hunta, i patrzył 
na dwóch mężczyzn wychodzących z tawerny. Jegomość po lewej był tym, którego śledził przez 
cały dzień. Zachary powiedział mu, że nazywa się Glenthorpe. - Niech to diabli! Czuję się nieco 
dziwnie. - Glenthorpe zachwiał się, schodząc po schodach. - Nie sądzi pan, że wypiłem zbyt wiele?
- Może przesadził pan odrobinę, przyjacielu - powiedział mężczyzna o złocistych włosach i się 
roześmiał. - Nie ma się czym martwić. Odwiozę pana do domu. - To miło z pana strony. Bardzo 
miło. Mały John zauważył, że Glenthorpe zatoczył się u dołu schodów i byłby zapewne upadł, 
gdyby jego towarzysz, trzymający w ręku laskę, go nie podtrzymał. Chłopiec uśmiechnął się z 
zadowoleniem. Cieszyła go perspektywa dodatkowego wynagrodzenia. Zachary powiedział  y 
szczególną uwagę zwracał na dżentelmenów towach Glenthorpe’owi. ‘yzna z laską wszedł do 
tawerny parę minut po pie, ale teraz zachowywali się jak dobrzy znajomi. hn nie spuszczał ich z 
oka. Jeszcze przed chwilą, się kupionym od ulicznego sprzedawcy pasztecikiem i, zastanawiał się, 

background image

czy nie wrócić do swojej izby nad :tórą dzielił z kilkoma kolegami, ale teraz był zadoże wytrwał na 
posterunku. ;lmen, który towarzyszył Glenthorpe’owi, zatrzymał jment, by włożyć kapelusz. Mały 
John był zdumiony jego włosów, lśniących w blasku ulicznej latarni jak oto. Mocniej jednak jego 
uwagę przyciągała laska. dobrze by za nią zapłacił. Niestety, zdobycie jej nie 3 się łatwe. 
Glenthorpe był pijany, ale mężczyzna ch włosach wyglądał na czujnego i sprawnego. Mały iział 
zresztą, że tego rodzaju dżentelmeni mają często e pistolet. Ił do wniosku, że nie warto ryzykować. 
Od pana ważne informacje dostanie nie mniej, niż dałby mu za laskę. Poza tym pan Hunt nigdy nie 
zwleka za usługi. Lepiej być w dobrych stosunkach z klien/ regularnie płaci rachunki. ‘zna o 
złocistych włosach uniósł laskę, by zatrzymać yącą dorożkę. Pomógł Glenthorpe’owi wsiąść do jej 
>otem podszedł do woźnicy. jhn wychylił się z bramy, by wysłuchać polecenia. rooktree Lane, 
dobry człowieku - rozległ się mocny, ‘ głos. sir. jhn nie czekał dłużej. Znał dobrze Crooktree Lane, 
‘kę w pobliżu rzeki. O tej porze było to ciemne  niebezpieczne miejsce, w którym kręcił się 
najgorszy rodzaj szczurów: ten, który porusza się na, dwóch nogach. lYladeline nie spała. Siedziała 
w sypialni, pochylona nad małą książeczką, ale nie mogła skupić uwagi na dziwnych znakach 
zagadkowego tekstu. Nie potrafiła myśleć o niczym innym poza tym, w jaki sposób wyznała 
Artemisowi miłość. Pocieszała się, że jest on prawdziwym dżentelmenem i nie wspomni nigdy o tej 
sprawie. Zapewne był nie mniej niż ona zaskoczony jej nierozważnymi słowami. Być może wcale 
nie chciał ich usłyszeć. Mówił co prawda, że jest moim kochankiem, pomyślała, ale przecież nigdy 
nie powiedział, że mnie kocha. Rozległo się pukanie do drzwi. Madeline uniosła głowę, 
zadowolona, że ktoś przerwał jej rozmyślania. Spojrzała na zegar i zorientowała się, że minęła już 
północ. - Proszę wejść! - zawołała. W drzwiach ukazała się Nellie, ubrana w nocną koszulę i 
czepek. - Przepraszam, proszę pani, ale przyszedł jakiś chłopiec i chce się koniecznie widzieć z 
Zacharym albo panem Huntem. Niestety, obaj jeszcze nie wrócili. Artemis wyszedł wieczorem do 
klubu, by wysłuchać nowych plotek i zebrać jakieś informacje, a Zachary towarzyszył mu 
przebrany za stangreta. - Chłopiec, powiadasz?
- Tak, proszę pani. Jeden z tych, którzy zawsze kręcą się obok Zachary’ego i pana Hunta. Mówi, że 
ma ważną sprawę. Musi przekazać wiadomość o mężczyźnie, którego śledzi od dwóch dni. - On 
śledził Glenthorpe’a. - Madeline zerwała się na równe  jgi. - Powiedz chłopcu, żeby zaczekał w 
kuchni. Ubiorę się zaraz tam zejdę. - Tak, proszę pani. - Nellie odwróciła się, by odejść. - 
Zaczekaj! - zawołała Madeline. - Obudź Latimera i każ u sprowadzić dorożkę. O tej porze 
powinien złapać jakąś na icy. Pośpiesz się, Nellie. - Nie chce pani, żeby zaprzągł konia do pani 
powozu? ipytała Nellie. - Nie. Ktoś mógłby go rozpoznać. Służąca spojrzała na nią wraźnie 
przejęta. - O Boże! Zanosi się na coś niebezpiecznego!  - Możliwe. Biegnij szybko, Nellie. 
Madeline ubrała się pośpiesznie i ruszyła ku drzwiom. połowie drogi zatrzymała się, podeszła do 
stojącego pod Lnem kufra, uniosła wieko i wyjęła pistolet z nabojami. Potem szcze wzięła ukryty 
tam sztylet, który dostała kiedyś od ojca. Wyszła wreszcie z pokoju, zbiegła ze schodów i zdyszana 
padła do kuchni. Natychmiast rozpoznała chłopca. Zapamięta jego oczy, wyglądające na znacznie 
starsze niż twarz. - Mały John. Jak się miewasz?
- Całkiem nieźle, psze pani - odpowiedział niewyraźnie, lyż nie zdążył jeszcze przełknąć ciastka, 
którym go poczęswano. - Przyszedłem z raportem do Zachary’ego albo do .
- na Hunta. - Nie ma ich w domu. Są prawdopodobnie w jednym klubów pana Hunta. Powiedz mi 
szybko, czego się dowie;iałeś. - A co z moją zapłatą?
- zapytał, patrząc podejrzliwie na adeline. - Na pewno ją dostaniesz. Zapewniam cię. Chłopiec 
skrzywił się, milczał przez chwilę, ale w końcu  idjął decyzję. Z A W A  - Widziałem, jak 
Glenthorpe wsiada do dorożki z pewnym mężczyzną. Glenthorpe był pijany jak szewc, ale ten 
drugi wyglądał na trzeźwego. Powiedział Glenthorpe’owi, że odwiezie go do domu, ale woźnicy 
kazał jechać na Crooktree Lane. - Gdzie to jest?
- Nad rzeką. Niedaleko południowej bramy Pawilonów. Od dwóch dni mam oko na Glenthorpe’a i 
wiem, że on tam nie  mieszka. W drzwiach pojawił się Latimer. - Co się stało, proszę pani?
- Sprowadziłeś dorożkę?

background image

- zapytała Madeline, odwracając  się w jego stronę. - Tak, ale skąd taki pośpiech?
- Musimy znaleźć pana Hunta w którymś z klubów i natychmiast pojechać na Crooktree Lane. 
Glenthorpe udał się tam w towarzystwie człowieka, który może być.
- .
- . - Przerwała, nie chcąc użyć słowa morderca, żeby nie przestraszyć Małego Johna, chociaż 
wątpiła, czy taki ulicznik może się czegokolwiek bać. - Zabrał go tam mężczyzna, który może być 
niebezpieczny - dokończyła. - Pani mówi o tym człowieku, który załatwił tego dżentelmena 
wrzuconego potem do rzeki. Zachary wszystko mi opowiedział - wtrącił Mały John, a potem 
sięgnął po następne  ciastko. - Pan Hunt wspomniał, że coś takiego może się powtórzyć wyjaśniła 
Madeline. - Powiedział, że daje mu to szansę, żeby złapać tego bandytę. Musimy go natychmiast 
zawiadomić. Ty, chłopcze, możesz zostać tu do naszego powrotu. - Proszę się nie martwić. Nie 
ruszę się nigdzie, dopóki nie dostanę zapłaty. - Mały John sięgnął po kolejne ciastko. Artemis, 
zapinając płaszcz, szedł szybko w stronę swojego >wozu. Pomyślał, że to nie pierwszy raz 
Madeline wywabia j z klubu. Widocznie weszło jej to w nawyk. Otworzył drzwi pojazdu i 
wskoczył do wnętrza, a Zachary jął miejsce na koźle obok Latimera. Dorożka, którą Madeline 
>djechała pod klub, zniknęła już we mgle w poszukiwaniu jlejnego pasażera. - Artemisie! Jak to 
dobrze, że tak szybko pana znaleźliśmy >wiedziała Madeline. - Co się stało?
- zapytał, gdy powóz ruszył. - Mały John zobaczył Glenthorpe’a w towarzystwie jakiegoś 
:entelmena. Pojechali na Crooktree Lane, małą nędzną uliczkę id rzeką. - Nie jest to elegancka 
część miasta - zgodził się Artemis. przy tym dogodnie położona, blisko południowej bramy 
lwilonów. - Dogodnie?
- Na tyle blisko, że łatwo stamtąd przenieść do ogrodów jgoś martwego. Nie byłbym zaskoczony, 
gdybym się dowie;iał, że Oswynn właśnie tam został zabity, zanim jego zwłoki lalazły się w 
Nawiedzanym Dworze. - Najpierw Oswynn, teraz Glenthorpe. Nie rozumiem, dlaego on to robi. 
Przecież to nie ma sensu. - Nie rozumie pani?
- zdziwił się, zaskoczony jej uwagą. ajwyraźniej chce, żebym przestał się zajmować naszą sprawą. 
‘idocznie uważa mnie za poważną przeszkodę. - Dlaczego miałby to uzyskać, zabijając pana 
wrogów?
- Kiedy nie powiodła się próba zamachu na mnie, doszedł [pewne do wniosku, że nie może 
ponownie ryzykować, szuka ięc innych sposobów rozwiązania tego problemu. - Co pan ma na 
myśli?
- Przypuszczam, że śmierć Oswynna miała być ostrzeże niem. Tym razem duch niewątpliwie 
będzie chciał skuteczniej mi zagrozić. Być może uważa, że jeśli Pawilony Marzeń zostaną 
uwikłane w skandal z morderstwem, narobi mi dość kłopotów, by odwrócić moją uwagę od innych 
spraw. - Tak, oczywiście. Pańskie interesy mocno by ucierpiały, gdyby na terenie ogrodów 
znaleziono martwego człowieka. - Może tak, a może nie. Z doświadczenia wiem, że tego rodzaju 
mrożące krew w żyłach atrakcje pociągają publiczność. Kto wie, czy morderstwo w ogrodach 
rozrywki nie zwiększyłoby ich popularności. - Cóż za przerażające spostrzeżenie. Czyżby 
naprawdę tak było?
- Podejrzewam, że jego celem nie jest zaszkodzenie moim interesom. - Co jeszcze mógłby zyskać, 
zabijając Glenthorpe’a? Artemis zawahał się, ale postanowił powiedzieć całą prawdę. - Możliwe, 
że prawdziwym jego celem jest wplątanie mnie w proces o morderstwo. - Pana?
- Madeline spojrzała na swego towarzysza oczami rozszerzonymi zdumieniem. - Wielki Boże, 
Artemisie, czy naprawdę wierzy pan, że jeśli zwłoki zostałyby znalezione na terenie Pawilonów, 
pan, jako właściciel, byłby podejrzany o popełnienie zbrodni? Ależ to nieprawdopodobne. - Wcale 
nie takie nieprawdopodobne, jeśli weźmie się pod uwagę, że zamordowany był moim śmiertelnym 
wrogiem i to ja doprowadziłem go do ruiny - odparł Artemis. - Tak, teraz rozumiemszepnęła 
Madeline. - Ten morderca najwyraźniej zna wszystkie pana tajemnice, jak gdyby naprawdę był 
duchem potrafiącym przenikać przez ściany. - Próbuje wyłączyć mnie z tej sprawy, żeby zająć się 
panią. Widocznie podejrzewa, że pani jest w posiadaniu klucza do rozwiązania jego zagadki. 

background image

JLzięki doświadczeniu Latimera i znajomości podejrzanych dzielnic, jaką zdążył zdobyć Zachary, 
szybko dotarli na miejsce. Artemis kazał Latimerowi zatrzymać powóz w bocznej uliczce, w 
pobliżu południowej bramy. - Dlaczego stajemy tutaj?
- zapytała Madeline. - Na wszelki wypadek. - Artemis otworzył drzwi powozu i wyskoczył na 
ulicę. - Posłuchaj uważnie, Latimer. Ty i pani Deveridge zostaniecie tutaj. Stąd będziecie 
dyskretnie obserwować bramę. - Dlaczego musimy tu zostać?
- Madeline wysunęła głowę z okna powozu. - Dlatego, że gdybyśmy nie zdołali zapobiec 
morderstwu, zabójca najprawdopodobniej będzie chciał wnieść zwłoki Glenthorpe’a na teren 
Pawilonów Marzeń przez tę właśnie bramę. - Rozumiem. - Madeline grzebała przez chwilę w 
torebce, wreszcie wyjęła z niej mały pistolet. - Ja i Latimer mamy zatrzymać mordercę, jeśli 
rozminie się z panem i Zacharym?
- Nie! Nie próbujcie go zatrzymywać. - Artemis podszedł do okna. - Proszę posłuchać uważnie. 
Musicie tylko obserwować, w jakim kierunku idzie po wejściu do parku, ale nie wolno wam się do 
niego zbliżyć. Czy to jasne?
- Ależ, Artemisie.
- .
- . - Ten człowiek jest groźny, Madeline. Nie wolno pani ryzykować życia swojego i Latimera. 
Musicie go tylko śledzić, nic więcej. - A co wy zamierzacie zrobić? To znaczy pan i Zachary?
- Spróbujemy go złapać, zanim zrobi coś złego. - Artemis spojrzał na swego informatora. - Jesteś 
gotowy?
- Tak, sir - odparł Zachary i zeskoczył z kozła. Madeline wychyliła się z okna. - Artemisie, musi mi 
pan obiecać, że będziecie bardzo, bardzo ostrożni. - Oczywiście, będziAny. Uśmiechał się do 
siebie, oddalając się od powozu. Ani ona, ani on nie wspomnieli przez cały dzień o gorącym 
wyznaniu miłości, które wygłosiła ubiegłej nocy. Odnosił wrażenie, że Madeline próbuje udawać, 
iż nic takiego nie zaszło, a on, na razie, był zadowolony z tej gry. Widocznie sama musi 
przyzwyczaić się do myśli, że mnie kocha, pomyślał. Wyznanie to niewątpliwie było dla niej 
szokiem i nawet nie domyślała się, jaki jest to cenny dar dla jego duszy. - Chodźmy tędy - zwrócił 
się do Zachary’ego. Poszli wąską uliczką, prowadzącą w stronę Crooktree Lane. Zachary kroczył 
przy jego boku jak milczący cień. Przebijające się przez mgłę światło księżyca ułatwiało 
znalezienie drogi. Stojące w mijanych bramach domów prostytutki podnosiły latarnie i 
przywoływały ich. Bez kłopotów dotarli do przecinającej im drogę wąskiej krętej ulicy. - To jest 
Crooktree Lane - oznajmił Zachary. - Dawniej bywałem tu często. W pobliżu ma swój sklep Red 
Jack, odbiorca naszych towarów. Dobry handlarz, ale kupuje tylko cenniejsze łupy. Artemis 
przystanął na rogu i się rozejrzał. - Miałem nadzieję, że zdążymy przybyć, zanim dorożkarz 
dowiezie tu tych panów, ale wygląda na to, że zjawiliśmy się zbyt późno. Nie widzę dorożki.
- .
- . - Przerwał, gdy z oddali usłyszał stukot kopyt konia. - Tam - szepnął Zachary. Zza zakrętu 
ukazał się wolno jadący pojazd. Woźnica, wymachując batem, bezskutecznie usiłował zmusić 
konia do kłusa. - Szybciej, stary leniu! pokrzykiwał ochrypłym głosem. fo nie jest odpowiednie 
miejsce dla nas, zwłaszcza o tej porze. Artemis wyszedł na jezdnię i zatrzymał dorożkę. - Jedna 
chwilka, sir. - O co chodzi?
- Woźnica ściągnął lejce i spojrzał niepewnie la Artemisa. Uspokoił się nieco, widząc elegancko 
ubranego łżentelmena. - Potrzebna panu dorożka, sir?
- Potrzebna mi pewna informacja, i to pilnie. - Artemis iodał mężczyźnie monetę. - Czy przywiózł 
pan tu jakichś iasażerów?
- Tak, sir. - Woźnica z zawodową zręcznością schował lonetę do kieszeni. - Dwóch. Jeden z nich 
był tak pijany, że sdwie trzymał się na nogach. Drugi, trzeźwy, nieźle mi zapłacił. - Gdzie 
wysiedli?
- Zaraz za rogiem, pod dwunastką. Artemis dał mu następną monetę. - Za fatygę - powiedział. - 
Żaden kłopot, sir. Podwieźć pana?

background image

- Dzisiaj nie. Woźnica westchnął i szarpnął lejcami. Dorożka potoczyła ę ulicą. - Może jeszcze 
zdążymy - powiedział Artemis i wyjął kieszeni pistolet. - Musimy się jednak śpieszyć. - Tak, sir. - 
Zachary sprawdził swoją broń i ruszyli. Artemis szedł przodem. Gdy zorientował się, że jego 
pomock porusza się równie bezszelestnie jak on, poczuł pewien dzaj niemal ojcowskiej dumy. Ten 
młodzieniec poważnie iktował lekcje Vanza. Nasunęło mu to niespodziewanie myśl, ‘ byłby 
szczęśliwy, mając własnego syna. A może córkę, ora miałaby oczy matki. Oczy Madeline.
- .
- . Teraz jednak miał przed sobą pilniejsze sprawy. - Po co, u licha, przywiózł mnie pan na tę 
obskurną ulicę, sir?  Artemis znieruchomiał. To był głos Glenthorpe’a. Odpowiedział mu inny, 
męski, ale tak cicho, że trudno było zrozumieć słowa, chociaż wyczuwało ię w nich 
zniecierpliwienie. Zachary zatrzymał się również i spojrzał na Artemisa, oczekując poleceń. 
Usłyszeli odgłos kroków, a po chwili znów odezwał się Glenthorpe:  - Nie chcę tam iść. Powiedział 
pan, że jedziemy do tawerny, ale ja tu nie widzę żadnych świateł, a powinny być. Artemis uniósł 
pistolet i ostrożnie wyjrzał za róg przecznicy, z której dobiegały głosy. W słabym świetle latami, 
którą trzymał w ręku towarzysz Glenthorpe’a, zobaczył sylwetki dwóch mężczyzn ubranych w 
płaszcze i kapelusze. - Tak, Glenthorpe, na pewno powinny być światła! - zawołał Artemis. 
Mężczyzna z latarnią odwrócił się raptownie. Z tej odległości trudno było go rozpoznać, ale 
Artemis dostrzegł pociągłą twarz i lśniące oczy. - Co to znaczy?
- Glenthorpe, usiłując zachować równowagę, przytrzymał się ramienia swego towarzysza. - Kto tu 
jest?  Drugi mężczyzna błyskawicznie rzucił latarnię na ziemię, uwolnił się od Glenthorpe’a i 
pobiegł w głąb uliczki. - Do diabła! - Artemis rzucił się w pościg. - Niech pan uważa! On ma 
pistolet! - zawołał Zachary. Po chwili Artemis zauważył, że uciekający wyciąga rękę w jego 
kierunku. W słabym świetle błysnęła lufa pistoletu i rozległ się huk wystrzału. Artemis zdążył 
rzucić się na śliski bruk i niemal równocześnie wystrzelił. Wiedział jednak, że, podobnie jak jego 
przeciwnik, chybił. Z tej odległości pistolety były zawodne. Zerwał się natychmiast i ruszył w 
pogoń, ale uciekający mężczyzna wspinał się już po sznurowej drabince, zwisającej  okna budynku 
zamykającego uliczkę. Poły jego płaszcza owiewały jak ogromne czarne skrzydła. Artemis 
zrozumiał, że ten drań wcześniej, zanim przywiózł i Glenthorpe’a z zamiarem zamordowania go, 
przygotował obie drogę ucieczki na wypadek jakichś nieprzewidzianych omplikacji. Poły czarnego 
płaszcza zafalowały jeszcze raz i mężczyzna niknął w otwartym oknie. Artemis schwycił zwisającą 
drabinkę, ale okazało się, e została już odczepiona. Upadła na bruk u jego stóp. jiewielka kotwiczka 
stuknęła o kamienie. Artemis wiedział, e zanim zdąży znów ją zaczepić, napastnik będzie już 
laleko. - Drań - mruknął. Nie zdążył nawet mu się przyjrzeć. Ale widział go Glenthorpe, 
przypomniał sobie. I widział go tlały John. Nim nadejdzie świt, będę miał dokładny opis tego 
lucha. Wreszcie jakieś konkretne informacje. To już jest pewien postęp. Odwrócił się i szybkim 
krokiem poszedł ku wylotowi uliczki, gdzie czekał Zachary, podtrzymując słaniającego się na 
nogach Glenthorpe’a. - lood twierdzi, że chciał pan nas tylko przestraszyć. Jlenthorpe siedział na 
krześle w bibliotece Artemisa i wpatrywał się w dywan. - Powiedział, że nie ma żadnego 
tajemniczego mordercy. Jego zdaniem, Oswynna zamordował jakiś rzezimieszek, tak jak napisali w 
gazetach. Mówił też, że pan nie miałby powodu, żeby nas zabić, bo ;hce pan, żebyśmy dotkliwie 
odczuli skutki finansowej •uiny. Glenthorpe wypił ogromne ilości herbaty podanej przez Bemice, 
ale minęła godzina, zanim wreszcie zaczął składnie  mówić. ‘”  - Flood miał rację, jeśli chodzi o 
mnie, ale myli się co do mordercy. Sam go pan dzisiaj spotkał. To nie jest zwykły rzezimieszek. 
Proszę opowiedzieć mi, jak pan go poznał. Proszę sobie przypomnieć każde słowo z rozmowy z 
nim. Glenthorpe skrzywił się i potarł dłonią czoło. - Nie pamiętam zbyt wiele. Za dużo wypiłem, 
rozumie pan. Chciałem zapomnieć o stanie moich finansów. Przysiadł się do mojego stolika. 
Pamiętam, że coś mówił o inwestycji,  w którą chce się zaangażować. - Jakiego rodzaju inwestycji?
- zapytała Madeline. - Coś związanego z budową kanału dla barek. Nie pamiętam szczegółów. 
Wypiliśmy przy rozmowie parę kieliszków wina. Wspomniał, że i dla mnie mogłaby to być okazja, 
żeby  powetować sobie straty w kopalni złota. - W jaki sposób nakłonił pana do tego, że pan z nim 

background image

poszedł?
- zapytał Artemis. - Nie pamiętam dokładnie. Mówił coś o znalezieniu miejsca,  gdzie moglibyśmy 
porozmawiać w cztery oczy. Widocznie powiedziałem mu, że interesują mnie akcje tego kanału. 
Wiem, że potem siedzieliśmy w dorożce, a wreszcie szliśmy tamtą ulicą. - Glenthorpe uniósł głowę 
i mętnym wzrokiem spojrzał na swego rozmówcę. - Zorientowałem się, że coś jest nie w porządku, 
ale nie wiedziałem, co zrobić. Byłem oszołomiony. - Musiał panu dosypać czegoś do wina - 
odezwała się  Bemice. - Może powiedział, gdzie mieszka - próbował podpowiedzieć Artemis. - Do 
jakiej kawiarni chodzi? Wspomniał może  nazwę domu publicznego albo tawerny?
- Nie przypominam sobie.
- .
- . - Glenthorpe przerwał i zmarsz żył czoło. - Zaraz.
- .
- . Wydaje mi się, że coś powiedział, kiedy lijaliśmy tawernę. - Opadł na oparcie krzesła i 
zastanawiał się rzeź chwilę. - Pamiętam, jak wspomniałem, że cieszę się naszej znajomości, bo 
rozglądam się za jakąś dobrą inwestycją, a co on powiedział, że wie o moich kłopotach. Zapytałem 
skąd. - Jak to wyjaśnił?
- Artemis nachylił się ku niemu. - Wyglądał przez okno. Widząc światła tawerny, powiedział, e 
wiele można się dowiedzieć, zaglądając do najmamiejszych najp w Londynie. - Mówił coś jeszcze? 
Wymienił nazwę jakiejś tawerny? loże wspomniał, gdzie mieszka?
- Nie. Nie podał żadnego adresu. Po co zresztą miał to jbić? Ale kiedy przejeżdżaliśmy przez 
niewielki park, wspoiniał, że wychował się w tej dzielnicy miasta. Madeline pochwyciła spojrzenie 
Artemisa. Potem zwróciła lę do Glenthorpe’a:  - Co jeszcze mówił o swojej przeszłości? 
Glenthorpe znów zaczął wpatrywać się w dywan. - Niewiele. Wspomniał coś o tym, że w tym 
właśnie parku awił się ze swoim przyrodnim bratem. Ałociste włosy, niebieskie oczy. Cechy 
dokładnie pasujące o wizerunku romantycznego poety. - Madeline zatrzymała się rzed kominkiem. 
- Bawił się w parku ze swoim przyrodnim ratem. - To by wyjaśniało rodzinne podobieństwo, które 
sprawiło, i Linslade wziął go za Renwicka. - Artemis przerwał, by apełnić kieliszek brandy. - 
Tłumaczy też fakt, dlaczego unika szpośredniego spotkania z panią. Jest może podobny do 
enwicka, ale nie byli bliźniakami. Mówi pani, że Renwick igdy nie wspominał o przyrodnim 
bracie?
- Nie. - Potrząsnęła głową. - Wie pan już, że on od początku mnie okłamywał. Powiedział nam, że 
wychowywał się we Włoszech i że jest sierotą. - Najwyraźniej był mocny w strategii okłamywania. 
Wymyślił sobie całkiem nową przeszłość. Musiał być sprytnym łgarzem, żeby oszukać pani ojca i 
panią. - To był mój błąd. - Madeline zacisnęła dłonie w pięści. Gdybym nie uległa tak szybko 
chwilowemu impulsowi, który wzięłam za trwałe uczucie, w porę zorientowałabym się, że jest 
szarlatanem. - Istotnie, takie pochopne impulsy zawsze wywołują mnóstwo kłopotów. - Bawi pana 
moja naiwność, sir?
- Zerknęła na Artemisa z irytacją. - Jest pani dla siebie zbyt surowa, Madeline - powiedział, 
uśmiechając się do niej. - Była pani naiwną, niedoświadczoną kobietą, przeżywającą swój pierwszy 
poważny romans. Każdy z nas wtedy ulega takim impulsom. - Nieliczni tylko płacą za to tak 
wysoką cenę - szepnęła. - Nie przeczę, ale też niewiele młodych kobiet ma do czynienia z tak 
sprytnym draniem jak Deveridge. - Mogą się uważać za szczęśliwe - szepnęła, patrząc w ogień. 
Artemis odstawił kieliszek, podszedł do niej, wziął w ramiona i odwrócił twarzą do siebie. - 
Najważniejsze jest to, że nie pozwoliła pani się zastraszyć i zwodzić dłużej temu człowiekowi. 
Podjęła pani akcję, by się uwolnić z jego szponów. Walczyła pani odważnie i zdecydowanie. - Tak 
jak Catherine?
- Tak. - Przytulił ją mocno. -1 w końcu zabiła pani smoka. - Tylko przykro mi, że Catherine zginęła 
w swojej walce. Wtuliła twarz w koszulę Artemisa. - A ja dziękuję Bogu, że pani przeżyła. Przez 
chwilę trwała w bezruchu w jego ramionach, łykając łzy. Potem wyprostowała się, wytarła 
rękawem sukni oczy i zdobyła się na nieśmiały uśmiech. - Jedno jest pewne, jeśli chodzi o naszą 

background image

zjawę - powiedziała. - Podziela zamiłowanie Renwicka do dramatycznych rozwiązań. - Owszem. - 
Artemisie, nie możemy dłużej czekać. Musimy działać. Zabił już jednego człowieka, dzisiaj 
próbował zabić drugiego i strzelał do pana. Trudno przewidzieć, na co się teraz zdecyduje  - 
Zgadzam się. On wie, że depczemy mu po piętach. Prawdopodobnie jest mocno zaniepokojony 
tym, że tak niewiele brakowało, a zostałby złapany. Będzie teraz działał desperacko. - Mój ojciec 
często powtarzał stare przysłowie Yanzaganan„Desperacja rodzi pośpiech, a ten jest ojcem 
błędów”. - Musimy uderzyć, póki jest wyprowadzony z równowagi tym, co stało się dzisiejszej 
nocy - powiedział Artemis. Mamy w ręku przynętę. - Tę małą książeczkę?
- Tak. Trzeba tylko zastawić sidła. Madeline oparła się o półkę nad kominkiem. - Ma pan jakiś 
plan?
- Po to mnie pani zatrudniła. - Uniósł jedną brew. - Mistrz Vanza ma obmyślić sposób złapania 
ducha Vanza. - Artemisie, to nie jest dobra pora, by wracać do starych sporów. - Zgadzam się. Mój 
plan nie jest do końca gotowy, ale jeśli nasza zjawa jest zaniepokojona i rozwścieczona, to istnieje 
szansa, że akcja się powiedzie. - Proszę mi zdradzić ten plan. - Sukces zależy od dwóch czynników. 
Pierwszy to założenie,  że ten drań powiedział Glenthorpe’owi prawdę, kiedy wspomniał, że zbiera 
informacje w tawernach. - A drugi czynnik?
- Założenie, że zjawa podziela skłonności swojego przyrodniego brata do popełniania pewnego 
fatalnego błędu. - Jakiego?
- Niedoceniania kobiet. lVlały John zachował się zupełnie nietypowo, płacąc ulicznemu 
sprzedawcy za pasztecik z mięsem. Chęć, by schować monetę, a wieczorny posiłek starym 
zwyczajem skraść, była wprost obezwładniająca, ale w końcu zwyciężyła myśl o perspektywie 
przyszłego zarobku. Pan Hunt dokładnie wyjaśnił mu, jakie jest jego zadanie, i nakazał ściśle 
stosować się do tych poleceń. Zapłacił więc za pasztecik, co miało tę dodatkową zaletę, że nie 
musiał natychmiast uciekać i kryć się w zakamarkach uliczek. Mógł spokojnie wdać się w 
rozmowę ze sprzedawcą i wymienić najświeższe plotki. Chłopiec, który sprzedawał paszteciki, był 
niewiele starszy od Małego Johna. Miał swoją grupę przyjaciół, z którymi spotykał się często i 
rozmawiał w czasie długich godzin spędzanych na ulicy. Tego wieczoru nie tylko Mały John 
otrzymał parę monet i obietnicę następnych za ścisłe wypełnienie instrukcji. Przez cały wieczór 
pomocnicy Zachary’ego kręcili się po londyńskich uliczkach. Rozmawiali z kucharzami i ich 
pomocnikami wychodzącymi na ulicę, by zaczerpnąć trochę powietrza po pracy w gorących 
kuchniach tawern. Nawiązali kontakt z dorożkarzami, kieszonkowcami, prostytutkami. Każdy z 
nich miał za zadanie rozsiewanie pogłoski, że pewna miła starsza pani, która boi się duchów, jest 
gotowa  AMANDA QU!CK  pozbyć się niebezpiecznej niewielkiej książeczki, napisanej w 
dziwnym obcym języku. - To jest jakaś przeklęta książka - tłumaczył Mały John sprzedawcy 
pasztecików, a potem innym przypadkowym rozmówcom. - Warta jest grubych pieniędzy, ale 
ugania się za nią ten duch, rozumiesz. Ta kobieta jest śmiertelnie przerażona. Chciałaby znaleźć 
jakiś sposób, by oddać książkę tej zjawie, zanim ktoś z domowników straci życie. Pauł, który 
zajmował się pilnowaniem koni w czasie, gdy  dżentelmeni odwiedzali domy publiczne, odniósł się 
sceptycznie do tych informacji. - W jaki sposób ona chce zawiadomić zjawę o tym, że jest  gotowa 
oddać jej książkę, zanim zostanie uduszona w swoim łóżku?
- Nie wiem, ale ona twierdzi, że jej nerwy nie wytrzymają tego dłużej. Już teraz co parę godzin 
łyka jakieś uspokajające leki - powiedział Mały John. 21  Wiadomość dotarła do Bemicejuż 
następnego dnia. Jakiś ulicznik potrącił ją przy wejściu do księgami, w której zamierzała kupić 
najświeższą powieść pani York, a po chwili znalazła liścik wciśnięty do jej torebki. Tak bardzo 
była podekscytowana tym odkryciem, że zaczęła się obawiać o stan swoich nerwów, ale 
przypomniała sobie, że w domu Hunta czeka na nią pełna buteleczka uspokajającego eliksiru. 
Zawróciła w stronę powozu i poleciła Latimerowi zawieźć się do domu tak szybko, jak tylko jest to 
możliwe. - Gdzie jest moja bratanica?
- zapytała gospodynię, gdy przekroczyła próg drzwi wejściowych. - Pani Deveridge jest w 
bibliotece razem z panem Huntem i panem Leggettem - odpowiedziała pani Jones. Wymachując 

background image

listem, Bemice wpadła do biblioteki. - Plan okazał się skuteczny! - zawołała. - Ten łajdak przekazał 
mi wiadomość. Siedzący za biurkiem Artemis spojrzał na nią z chłodną satysfakcją myśliwego, 
który wie, że zdobycz jest w zasięgu  i. Reakcja Madeline też świadczyła o tym, że bratanica jest 
sszona. Ale serce Bemice najbardziej poruszył wyraz ania na twarzy Henry’ego. Moje gratulacje, 
panno Reed - powiedział. - Pani działalć w ostatnich dniach była wprost nadzwyczajna. Gdybym 
wiedział, że jest pani osobą niezwykle opanowaną, obawiał”i się o pani nerwy. Cieszę się, że 
mogłam włożyć odrobinę własnej inwencji ealizację planu - zauważyła skromnie Bemice. Była 
pani wspaniała. - Henry patrzył na nią z podziwem. iolutnie wspaniała. Znakomity był plan pana 
Hunta. - Czuła się w obowiązku :azać na ten drobny fakt. Ale bez pani udziału nie byłby tak 
skuteczny - nie spował Henry. irtemis i Madeline wymienili spojrzenia. Madeline chrząki 
znacząco. Może o zasługach poszczególnych osób porozmawiamy niej. Teraz, ciociu, przeczytaj 
ten list. Tak, oczywiście, moja droga. - Świadoma, że nadszedł moment chwały, Bemice rozłożyła 
arkusz papieru. - List krótki, ale zawiera dokładnie to, czego oczekiwał pan Hunt. Szanowna Pani 
Jeśli chce Pani wymienić książką za życie bliskiej Pani osoby, proszą dzisiaj wieczorem wybrać się 
do teatru i zabrać ze sobą torebkę, w której będzie ten tomik. Proszę nic nie mówić Huntowi ani 
bratanicy. Na pewno uda się Pani pozostać na chwilę samą w tłumie widzów. Odszukam Panią, 
Jeśli nie wykona Pani ściśle tych poleceń, życie mojej drogiej żony będzie zagrożone. Z A W A  - 
Interesujące. - Artemis opadł na oparcie fotela i wyciągnął przed siebie nogi. - Chce się ukryć w 
tłumie po tym, jak odbierze od pani książkę. Połączenie strategii rozproszenia  i strategii 
zamieszania. - Jeśli będzie w przebraniu i okaże się dostatecznie sprytny, to możemy mieć kłopoty 
z rozpoznaniem go i pochwyceniem w tłumie wypełniającym teatr - powiedziała Madeline. - 
Przystąpi do akcji po przedstawieniu, kiedy pójdę po powóz - stwierdził Artemis z zaskakującą 
pewnością siebie. - Skąd pan to wie?
- zdziwiła się Bemice. - Tylko wtedy mu to umożliwię. Wcześniej nie zostawię pani i Madeline 
samych nawet na moment. Tym razem gra potoczy się według moich reguł. Artemis przewidział 
wszystko poza jednym drobiazgiem, który okazał się wyjątkowo irytujący, pomyślała Madeline, 
gdy przedstawienie dobiegało końca. Wcześniej była zbyt przejęta szczegółami jego planu, by 
zauważyć, że stała się obiektem powszechnego zainteresowania. Okazało się, że jest jeszcze gorzej 
niż na balu u lorda Claya. Gdy zapłonęły światła, zauważyła, że dziesiątki oczu uzbrojonych w 
teatralne lornetki skierowane są na lożę, którą zajmowała z Artemisem i Bemice. Z irytacją 
stwierdziła, że jej towarzysz traktuje te ciekawskie spojrzenia obojętnie. Podejrzewała, że nie 
zaskoczyło go zainteresowanie widowni i się nim nie przejmował. Swobodnie komentował grę 
aktorów i nie zwracał uwagi na inne loże. Pod każdym względem zachowywał się w stosunku do 
swoich gości  jak jak świetnie wychowany dżentelmen. - No, a czego ty oczekiwałaś?
- mruknęła Bemice, kiedy parę minut później stały w zatłoczonym holu, czekając na Artemisa, 
który oddalił się, by sprowadzić powóz. - Bądź co  AMANDA QL!ICK  ż, jesteś Niebezpieczną 
Wdową, a co więcej, zamieszkałaś amu obcego mężczyzny. To wszystko ma posmak skandalu. 
Mówiłaś, że towarzystwo szybko przestanie się interesować mi powiązaniami z Artemisem. 
Widocznie nie wystarczyło pojawienie się na balu i jedna yta w teatrze, żeby ludzie znudzili się tą 
sprawą. Coś mi się wydaje, ciociu, że bawi cię ta sytuacja. Muszę przyznać, moja droga, że bawię 
się doskonale. iję tylko, że Henry nie mógł być z nami dziś wieczór. Artemis mówił mi, że on jest 
na posterunku przed teatrem ‘patruje tego łotra. Zachary w pojedynkę mógłby sobie nie idzić. Tak, 
wiem. Taki nieustraszony dżentelmen.
- .
- . Artemis? Tak, to prawda. Nawet jak na mój gust nieco nieustraszony. Wolałabym, żeby nie był 
tak.
- .
- . Miałam na myśli pana Leggetta, moja droga. Ach, tak, oczywiście. - Madeline starała się ukryć 
iech. rgnęła gwałtownie, gdy ktoś potrącił ją łokciem. Odwróciła ale zobaczyła tylko matronę w 
różowym kapeluszu, która ciskała się ku wyjściu, nie zwracając na nią uwagi. łan Artemisa był 

background image

prosty. Zakładał, że ich przeciwnik >vie Bemice torebkę przy wyjściu z holu i ucieknie na ulicę 
>czoną powozami. Zachary i Henry mieli obserwować >cie, a potem śledzić tego łotra w tłumie aż 
do momentu, y zajmie się nim Artemis. Był to typowy manewr Vanza. Zastanawiam się, czy.
- .
- . - Madeline przerwała, gdyż poa ostre ukłucie u dołu pleców. Nic nie mów, moja droga bratowo. 
- Usłyszała niski (i głos, przypominający nieco głos Renwicka. - Proszę adnie robić to, co pani 
powiem, pani Deveridge. Mój irzysz pilnuje w powozie pewnego dokuczliwego ulicznika  ZJA 
WA  o imieniu Mały John i jeśli pani nie pójdzie, i to szybko, do tego powozu, to poderżnie temu 
chłopcu gardło. Madeline zamarła z przerażenia. - Kim pan jest?
- zapytała. - Och, przyznam, że nie poznaliśmy się jeszcze. Renwick zginął, zanim zdążył 
przedstawić pani całą swą rodzinę. Rozumie pani, że nie byliśmy zbytnio do siebie przywiązani. 
Nie nazywamy się zresztą Deveridge, jak sugerował to Renwick. Nasze nazwisko brzmi Keston. Ja 
nazywam się Graydon Keston. - Madeline?
- Bemice odwróciła się, by spojrzeć na bratanicę. - Czy coś jest nie w porządku?
- Jej wzrok padł na mężczyznę stojącego za nią. - Wielki Boże! - jęknęła. - Proszę oddać 
książeczkę swojej bratanicy. Bemice oburącz przycisnęła torebkę do siebie. - Zrób to, ciociu - 
szepnęła Madeline. - Oni złapali Małego  Johna. - Mam w ręce nóż - poinformował Keston. - W 
tym tłoku  mogę go wbić między żebra pani Deveridge i zniknąć, zanim ktokolwiek zauważy, że 
upadła na podłogę. Bemice spojrzała na bratanicę. Cały dobry nastrój, który ożywiał ją jeszcze 
przed chwilą, zniknął bez śladu. - Madeline.
- .
- . - szepnęła drżącym głosem. - Nie. - Nic mi się nie stanie. - Madeline wyciągnęła rękę i wzięła 
od ciotki torebkę. - Doskonale. - Keston, nie odrywając ostrza sztyletu od pleców Madeline, 
popchnął ją w kierunku drzwi. - Teraz wyjdziemy. Przysporzyła mi pani wystarczająco dużo 
kłopotów. Ruszyła ku wyjściu, ale znieruchomiała, widząc przed sobą Zachary’ego, stojącego ze 
wzrokiem wbitym w napastnika. - Zapewne osobista ochrona - powiedział spokojnie Keston. - 
Spodziewałem się tego. Odsuń się na bok albo zabiję ją tu, na twoich oczach. achary, musisz go 
posłuchać - szepnęła Madeline. - On  ałego Johna. ;hary zawahał się. ‘roszę mu powiedzieć o 
sztylecie dotykającym pani  N, droga bratowo. ;hary zacisnął zęby. Cofnął się o krok i niemal 
natychmiast  ł w tłumie. ‘rzypuszczam, że pobiegł poinformować swojego pana,  any na dzisiejszy 
wieczór uległy zmianie. - Keston  wadził Madeline na zamgloną ulicę. - Czy Hunt naprawdę  , że 
może mną tak łatwo manipulować? Nie tylko on  wał dawną sztukę strategii. ichnął ją w stronę 
hałaśliwego tłumu, kłębiącego się  liżu powozów. Czuła jego dłoń na ramieniu. Poprowadził 
niędzy kilkoma ciasno stojącymi dorożkami. Woźnice  /kiwali. Konie strzygły uszami. deline 
zawahała się, ale natychmiast poczuła ostrze  tu na plecach. Zachwiała się i oparła o zad 
zaprzężonego  wozu konia. Potężne zwierzę położyło uszy po sobie  owało stanąć dęba. Rozległ się 
trzask bata. Jważaj, durniu! - warknął Keston pod adresem woźnicy. ląwszy niespokojnego konia, 
poprowadził Madeline przez  it powozów, wokół których miotali się woźnice i gromady  :ów, 
próbujących zarobić parę monet za sprowadzenie  (i tym dżentelmenom, którzy nie przyjechali do 
teatru  /mi powozami. ominięciu pojazdów Keston zatrzymał się przy stojącym  jczu powozie. 
Drzwi otworzyły się. lasz ją, jak widzę. - Z powozu wysunęła się potężna  wciągnęła Madeline do 
nieoświetlonego wnętrza. inka Hunta. To stwarza pewne nowe, interesujące moż ZJA W A 
Madeline wyczuła zapach brandy w oddechu mężczyzny. Mocno ściskając jej ramię, popchnął ją 
na miejsce obok siebie. Nogą dotknęła czegoś miękkiego leżącego na podłodze. Spojrzała w dół. 
Przez okno powozu wpadało dość światła, by mogła rozpoznać znajomą twarz chłopca. - Mały 
John! Nic ci się nie stało? Spojrzał na nią przerażonym wzrokiem, ale skinął głową. Zauważyła, że 
jest skrępowany i zakneblowany. Keston zatrzymał się obok powozu, by wydać polecenie 
woźnicy. - Zaraz ruszamy. Dostaniesz suty napiwek, jeśli szybko  zawieziesz nas na miejsce. Bat 
świsnął złowieszczo i konie ruszyły. - Mam nadzieję, że to dobry stangret - powiedział Keston, 
siadając naprzeciw Madeline. Odchylił połę płaszcza i wsunął sztylet do pochwy przytroczonej do 

background image

nogi. Potem wyjął z kieszeni pistolet i skierował go na Madeline. Powinniśmy już za chwilę 
znaleźć się w miejscu przeznaczenia. - Jeśli ma pan odrobinę rozsądku, powinien pan uwolnić 
Małego Johna i mnie i uciec z kraju, zanim Hunt wpadnie na pana trop - rzekła ze złością. - Jeśli 
skrzywdzi pan jego lub mnie, on nie spocznie, dopóki pana nie znajdzie. Mężczyzna obok niej 
poruszył się. - Ona ma rację. Ten cholerny drań nigdy nie ustąpi. Kto  by pomyślał, że po tylu 
latach.
- .
- . - Zamknij się, Flood - rzucił Keston. Madeline odwróciła głowę, by spojrzeć na potężnego 
mężczyznę, siedzącego obok niej. - Pan nazywa się Flood?
- Do usług. - W ironicznym uśmiechu błysnęły zęby. Przez chwilę myślałem, że to pani będzie do 
moich usług. AMANDA QU/CK  - Więc to Flood był dla pana źródłem informacji - zwróciła się 
Madeline, zwracając się do Kestona. - Jednym z wielu. - Wzruszył ramionami. -1 tylko w ostatnich 
dniach. Większość zebrałem w tawernach, a niektóre uzyskałem od mojego przyrodniego brata. - 
Pozwolił się pan wykorzystać - stwierdziła Madeline, patrząc z niechęcią na Flooda. - Nie uważa 
pan, że jest to z pana strony ryzykowny krok?
- On mnie nie wykorzystał. Jesteśmy partnerami w tym samym przedsięwzięciu. Keston 
uśmiechnął się. - Flood był mi bardzo użyteczny. Obiecałem mu sowitą nagrodę, a tak się składa, 
że z winy Hunta bardzo potrzebuje pieniędzy. - Po skończonej akcji nie tylko dostanę pieniądze - 
Flood uśmiechnął się lubieżnie - ale i pani będzie częścią mojej nagrody. - O czym pan mówi?
- Keston zgodził się oddać mi panią, kiedy już wszystko załatwimy - wyjaśnił Flood. - To będzie 
moja drobna zemsta za to, co zrobił mi Hunt. Zabawię się z panią całkiem ładnie. Tak jak z tą jego 
aktoreczką. - Bardzo dziwne - mruknęła Madeline. - I pomyśleć, że on zawsze uważał, iż jest pan 
najinteligentniejszy z jego trzech wrogów. Widzę, że się mylił. Przez chwilę wydawało się, że 
Flood nie zrozumie, iż został obrażony. Potem wykrzywił się ze złością i z całej siły uderzył jaw 
twarz. Głowa Madeline odskoczyła do tyłu. Zacisnęła zęby. - Zobaczymy, czy będziesz tak samo 
rezolutna, kiedy już się z tobą zabawię. Może też skoczysz w przepaść jak tamta dziwka, co? To 
byłoby nawet zabawne. - Dość tego - odezwał się Keston. - Nie mamy czasu na  takie zabawy. 
Otwórz torebkę, którą trzyma w ręku. Powinna tam być książka. Niewielki tomik oprawiony w 
czerwoną skórę. *  Flood wyrwał torbę Bemice z rąk Madeline i ją otworzył. Sięgnął do wnętrza i 
wyjął niewielki pakunek. - Nadal nie rozumiem, po co wplątujesz się w takie cholerne kłopoty z 
powodu tej książki. - To cię nie powinno obchodzić - rzekł cierpko Keston. Rozpakuj tomik i podaj 
go mi. Chcę się upewnić, czy nie zostałem oszukany. Madeline usłyszała szelest rozdzieranego 
papieru. - Oto twoja przeklęta książka. - Flood wręczył tomik Kestonowi, potem znów zaczął 
grzebać w torebce. - A co my tutaj mamy?  Madeline zobaczyła, że trzyma w ręku niewielką 
butelkę. - To należy do mojej ciotki. Zawsze nosi przy sobie buteleczkę brandy. Korzysta z niej w 
razie potrzeby. Ma bardzo słabe nerwy. - Brandy?
- Flood wyjął korek z butelki i powąchał jej zawartość. - Założę się, że to jeden z najlepszych 
trunków Hunta - dodał i wypił zawartość butelki jednym haustem. Keston patrzył na niego z 
niechęcią. - Nic dziwnego, Flood, że Hunt tak łatwo doprowadził cię do ruiny. Nie potrafisz 
panować nad swoimi zachciankami. Flood obtarł usta rękawem i spojrzał na niego ze złością. - 
Wydaje ci się, że jesteś taki cholernie mądry, a co byś zrobił bez mojej pomocy?
- Wyrzucił butelkę przez okno. Nic byś się zrobił. Nie zapominaj o tym. Madeline nie zwracała na 
niego uwagi. Powóz pędził z ogromną szybkością. Po jakimś szczególnie mocnym wstrząsie 
zorientowała się, że Mały John przewrócił się na bok, twarzą w stronę jej stóp. Potrąciła go 
czubkiem buta, usiłując zwrócić  AMANDA QutCK  3 uwagę na siebie. Do nogi, pod suknią, miała 
przymocowany ty sztylet. - A więc o to było tyle zamieszania - mruknął do siebie  ston, 
przeglądając książeczkę. yladeline wyczuła jego podekscytowanie. - To jest klucz, którego pan 
szukał. - Przesunęła nogę, tak jej kostka znalazła się przy dłoniach Małego Johna.  wiele panu z 
niego przyjdzie bez Księgi Tajemnic. Jedna żka bez drugiej jest bezużyteczna. - Widzę, że słyszała 
pani plotki o tej starej księdze viedział Keston. - Nic dziwnego. Od śmierci Lorringa zyscy o tym 

background image

mówią. - Ale tylko najbardziej ekscentryczni członkowie Towarzysi Vanzagarian wierzą w jej 
istnienie. - Ekscentryczni czy nie, ale są tacy, którzy byliby gotowi iłacić fortunę za ten mały 
tomik. Wielu członków Towarzysijest przekonanych, że Księga ocalała z pożaru we Włoszech. 
gotowi poświęcić całe życie na odszukanie jej. Na razie ;tnie, za grube pieniądze, kupią klucz do jej 
odczytania, ii sądzą, że w ten sposób znajdą się o krok bliżej do odkrycia atecznych tajemnic 
Vanza. - Pan też chce dotrzeć do tych tajemnic? eston roześmiał się. - Nie jestem takim szaleńcem 
jak mój przyrodni brat, pani veridge. Nie jestem też wariatem, jak ci starzy durnie ‘owarzystwa 
Vanzagarian. - Od początku więc chodziło panu o pieniądze? Nie przybył  i do Londynu, żeby 
pomścić brata?  chichot Kestona zabrzmiał jak upiorny śmiech demona. - Droga pani Deveridge. 
Czyżby obca była pani filozofia nza? Nie wie pani, że wszelkie silne uczucia są niebezpieczj 
Zemsta należy do tych uczuć, które potrafią przyćmić  umysł i skłonić człowieka do irracjonałych 
działań. W przeciwieństwie do Renwicka nie kieruję się namiętnościami i na pewno nie zrezygnuję 
ze swoith celów, żeby pomścić głupca. - On był pana bratem. - Przyrodnim. Mieliśmy tylko 
wspólnego ojca. - Keston spoważniał nagle. Jego oczy lśniły w mroku. - Kiedy ostatni raz 
spotkałem Renwicka, zromumiałem, że padł ofiarą podobnego szaleństwa, jakiemu uległ nasz 
ojciec. - Ale obaj studiowaliście filozofię Vanza. - Bo nasz ojciec był z nią mocno związany. - 
Keston przyglądał się przez chwilę złotej rękojeści swojej laski. Patrząc teraz wstecz, rozumiem, że 
ojciec od dawna był szalony. Wierzył, że największe tajemnice świata można znaleźć w 
alchemicznych przepisach zawartych w sekretnych księgach Vanza. Renwick uległ tej samej 
obsesji. W końcu ta fascynacja doprowadziła go do zguby. Powóz podskoczył na jakimś wyboju i 
się zachwiał. Madeline poczuła, że palce Małego Johna zacinęły się na jej kostce. Znalazł wreszcie 
sztylet. Żaden z mężczyzn nie zwracał uwagi na chłopca, ale dla bezpieczeństwa dyskretnie 
zarzuciła na  niego połę płaszcza. Nagle przyszła jej do głowy pewna myśl. - To pan porwał moją 
pokojówkę tamtej nocy, prawda?
- Świetnie, moja droga. - Keston uśmiechnął się z aprobatą. - Jak na kobietę, zaskakująco logicznie 
pani rozumuje. Tak, liczyłem na to, że dowiem się od niej, czy pani biblioteka nie wzbogaciła się 
aby o jakąś książkę. Kiedy jednak moje wysiłki poszły na mamę, postanowiłem skoncentrować się 
na innych poszukiwaniach. Straciłem sporo czasu, zanim się przekonałem, że ta książeczka musi 
być  w pani posiadaniu. Flood zachwiał się i wyciągnął rękę, szukając jakiegoś  ‘cia. Potrząsnął 
głową. Madeline robiła, co mogła, by trzymać konwersację. Zauważyłam, że nosi pan laskę 
identyczną z tą, którą ugiwał się Renwick. O, tak. - Keston uśmiechnął i mocniej zacisnął dłoń na 
ękojeści. - To prezent od naszego szalonego ojca. Proszę •owiedzieć, pani Deveridge, co naprawdę 
stało się tej nocy, y zginął Renwick? Muszę przyznać, że jestem ciekawy. ino mi uwierzyć, że 
zginął z ręki zwykłego włamywacza. Pokonało go własne szaleństwo - szepnęła Madeline. Do 
licha! - W głosie Kestona wyczuwało się nutę żalenia. - A więc plotki były prawdziwe. Pani go 
zabiła. 3wóz znów się zachwiał i niebezpiecznie przechylił na ecie. Madeline wyczuła, że Mały 
John wysunął sztylet ‘chwy. Przeklęty stangret - wybełkotał Flood. - Przewróci nas,  nie będzie 
uważał. Chce uczciwie zapracować na sowity napiwek. - Keston trzymał się krawędzi drzwi, ale 
pistolet w jego ręce nawet drgnął. ‘ood stracił równowagę i runął na przeciwległe siedzenie. 
Cholerny dureń na ‘koźle - stęknął, wciskając się z po:em w swój kąt. - Jedzie za szybko. Co się 
dzieje z tym iem? Każ mu zwolnić, Keston - bełkotał. Ile wina wypiłeś dzisiaj wieczór?
- zapytał Keston, patrząc iego badawczo. Tylko dwa kieliszki dla uspokojenia nerwów. Żaden 
pożytek z pijanego pomocnika. ood obtarł ręką czoło. Nie martw się. Zrobię, co do mnie należy. 
Niczego ziej nie pragnę niż obiecanej nagrody. Hunt mi zapłaci. iiabła, zapłaci. - Wkrótce będziesz 
miał okazję się na nim zemścić, zakładając, że zrobisz to, co powinieneś. - Keston wyjrzał przez 
okno. - Jesteśmy już blisko cełu. - Co pan zamierza zrobić?  Madeline nie czuła już ręki Małego 
Johna na swojej nodze. Miała nadzieję, że zajął się teraz sznurem krępującym mu nogi. Keston 
uśmiechnął się ironicznie. - Najpierw zatrzymamy się przy południowej bramie Pawilonów 
Marzeń. Tam zostawię ostatnie przesłanie dla Hunta. - Rozumiem - powiedziała Madeline. - Chce 
pan zamordować Flooda i zostawić jego ciało, żeby znalazł je Hunt, podobnie jak zwłoki Oswynna. 

background image

Flood drgnął i rozejrzał się niespokojnie. - Co to ma znaczyć? Kto tu mówi o zamordowaniu mnie?
- Uspokój się, Flood. - Keston był wyraźnie rozbawiony. To nie twoje zwłoki chcę zostawić na 
terenie Pawilonów. Hunt znajdzie tam ciało chłopca. Madeline poczuła, jak zimny pot spływa jej 
po plecach. - Nie może pan go zabić. Nie ma żadnego powodu. On nie może zrobić panu nic złego. 
- To ma być nauczka dla Hunta. Madeline zerknęła na Flooda, który wiercił się na swoim 
siedzeniu. Musiała w jakiś sposób wywołać zamieszanie. Jedyne, co mogła zrobić, to go rozdrażnić 
i nastawić wrogo  do Kestona. - Dlaczego nie powie pan prawdy panu Floodowi? Przecież  to jego 
zamierza pan zamordować. - Co takiego?
- Flood przymrużył oczy, jak gdyby miał kłopot z ostrością widzenia. - Dlaczego ta duma baba 
mówi tu o morderstwie? Jestem wspólnikiem. Zawarliśmy układ. Madeline zauważyła, że powóz 
zwalnia. - Nie rozumie pan? Teraz nie jest pan mu już potrzebny. - Nie może mnie zabić! - Flood 
usiłował zachować równovagę, gdy pojazd nagle się zatrzymał, ale znów runął do >rzodu, lądując 
tym razem twarzą na przeciwległym siedzeniu. ‘sunął się przy tym tak, że przycisnął Małego Johna 
do  •odłogi. - Jesteśmy wspólnikami - wybełkotał jeszcze, po :zym znieruchomiał. - Gratuluję, pani 
Deveridge. - Keston uniósł brwi i przyglądał się uważnie Floodowi. - Co było w tej buteleczce, 
którą yjął z torebki pani ciotki?
- Bemice umie przyrządzać różne ziołowe leki. - Madeline  •atrzyła na niego, starając się zatrzymać 
na sobie jego wzrok, ak żeby nie spojrzał na Małego Johna. - Liczyła na to, że ten, :to odbierze od 
niej torebkę, skusi się na łyk brandy. - W butelce była trucizna. No, no, przebiegłość jest widoczlie 
waszą rodzinną cechą. Najpierw pani zdołała zabić Renyicka, a teraz pani ciotka postąpiła 
podobnie z moim tak wanym wspólnikiem. Tworzycie wyjątkowo dobraną parę. - Flood został 
uśpiony, nie otruty. - Szkoda. Liczyłem na to, że oszczędziła mi kłopotu z pobyciem się go. Teraz 
sam będę musiał się tym zająć. Łeston machnął pistoletem. - Proszę otworzyć drzwi. Szybko, ie 
chcę tracić więcej czasu. Hunt domyśli się, że zechcę ostawić mu pamiątkę w jego cennych 
ogrodach. Madeline zawahała się, potem powoli otworzyła drzwi owozu. - Ja wychodzę pierwszy - 
powiedział Keston. - Potem pani /yjdzie i wyciągnie chłopca. Proszę nie szukać pomocy  stangreta. 
On wie, że to ja płacę za jego usługi, i z pewnością ie zechce mieszać się do naszych spraw. 
Keston, z pistoletem wycelowanym w Madeline, przesunął ię ku otwartym drzwiom. Zeskoczył 
zręcznie na ulicę i szybko odwrócił się w jej stronę. Potem sięgnął do wnętrza powozu po 
niezapaloną latarnię. - Teraz proszę powoli wysiąść, pani Deveridge. - Zapalił  latarnię. Madeline 
nachyliła się nad Małym Johnem. Zauważyła, że chłopiec nie ma już związanych nóg, ale jest 
unieruchomiony pod bezwładnym ciałem Flooda. Zastanawiała się, jak stworzyć  mu okazję do 
ucieczki. - Proszę mi powiedzieć, panie Keston, czy naprawdę liczy pan na to, że uniknie spotkania 
z Huntem?
- zapytała, Może uda się to panu przez jeden lub dwa dni. - Sam wybiorę miejsce i czas spotkania z 
tym draniem. A kiedy się spotkamy, zabiję go. Najpierw jednak musi się przekonać, że został 
pokonany. Jest mistrzem Vanza, ale to  nie wystarcza.
- .
- . Nagle czarna chmura zakłębiła się nad głową Kestona. Obszerny czarny płaszcz opadł na niego i 
oplatał go szerokimi  fałdami. - Co to.
- .
- .
- ! - Gniewny okrzyk stłumiła okrywająca jego  głowę i ramiona czarna tkanina. Keston szamotał 
się dziko, by  ją z siebie zrzucić. - Na ziemię, Madeline! - zawołał Artemis. Obaj mężczyźni runęli 
na bruk. Rozległ się huk wystrzału, gdy Keston w furii nacisnął na spust. Pocisk poszybował gdzieś 
w przestrzeń, ale przerażone konie stanęły dęba i szarpały się  gwałtownie. Madeline odwróciła się 
w stronę powozu. Przeczuwając, co  się może zdarzyć, rozpaczliwie próbowała wyciągnąć chłopca 
z jego wnętrza. On też usiłował się wydostać, ale ruchy utrudniał mu przygniatający go ciężarem 
swego ciała, nieprzytomny Flood. Madeline zdawała sobie sprawę, że za moment przerażone  lie 
ruszą galopem. Zdołała chwycić chłopca za ramiona, ale  była w stanie wyciągnąć go spod Flooda. 

background image

Aafy John patrzył na nią bezradnie, z przerażeniem w oczach. też zdawał sobie sobie sprawę, co 
czeka pasażera powozu nionego przez spłoszone konie. ie zwracając uwagi na zmagających się na 
bruku mężczyzn, deline wskoczyła do powozu. Wiedziała, że za chwilę konie za, ale działała jak w 
transie. Opierając się o siedzenie, bowała nogami zepchnąć Flooda. ‘owóz ruszył. ‘ebrała resztkę 
sił i popchnęła jeszcze mocniej. Ciało Flooda nęło i Mały John zdołał się spod niego wysunąć. 
Madeline gła go mocnym uściskiem i oboje wytoczyli się przez arte drzwi powozu na ziemię. Ionie 
z łoskotem kopyt pędziły coraz szybciej wąską zką. Na zakręcie gwałtownie skręciły w lewo. 
Ciężki /óz zachwiał się i runął. Konie zerwały uprząż i oszalałe ‘zerażenia pognały w ciemność, 
zostawiając leżący na boku izd. Przez chwilę jeszcze jego koła obracały się bez celu. ‘rzymąjąc 
Małego Johna za rękę, Madeline odwróciła się iorę, by zobaczyć, że Keston uwolnił się z rąk 
Artemisa. /puszczała, że ucieknie, ale on z okrzykiem furii podniósł emi swoją laskę. ladeline 
pomyślała, że spróbuje uderzyć nią przeciwnika, : on jednym ruchem ręki przekręcił rękojeść i 
wtedy, wietle latami, zobaczyła długie, groźne stalowe ostrze. Artemisie! - krzynęła. ile on już był 
w akcji. Na wpół leżąc na bruku, krótkim, ym ruchem kopnął Kestona w udo. Ten z okrzykiem 
bólu dł na ziemię, a Artemis rzucił się na niego. Och, Boże, sztylet! - szepnęła. lały John objął ją 
wpół i ukrył twarz w jej płaszczu. Walka zakończyła się niespodziewanie szybko. Obaj mężczyźni 
znieruchomieli. Artemis leżał pod Kestonem. - Artemisie! - krzyknęła Madelien. - Artemisie!  - Do 
diabła! - Mały John odwrócił głowę i wstrząśnięty patrzył na leżących mężczyzn. - Do diabła!  Po 
chwili, która wydała się wiecznością, Artemis uniósł się i zsunął z siebie nieruchomego Kestona. 
Krew lśniła w świetle latami. Madeline odruchowo zarzuciła połę płaszcza na głowę chłopca, 
starając się oszczędzić mu przerażającego widoku. Artemis wstał i spojrzał na nią. Zdawał się nie 
zauważać krwi kapiącej ze sztyletu, który trzymał w dłoni. - Nic ci się nie stało?
- zapytał ochrypłym głosem. - Nie. - Spojrzała na sztylet. - Artemisie, czy tobie.
- .
- . Patrzył przez chwilę na ostrze, potem spojrzał na Kestona. - Nic mi nie jest - powiedział cicho. 
Mały John wychylił głowę spod płaszcza Madeline i zapytał cicho:  - On nie żyje?
- Tak. - Artemis rzucił sztylet na bruk. 22  - I kto by przypuszczał, że Flood jest w to wplątany 
powiedziała Bemice. - A mnie się wydawało, że jestem taka jrytna, chowając w torebce butelkę z 
usypiającą miksturą. łysiałam, że wypije ją Keston, a nie Flood. - Co za różnica?
- Artemis spojrzał na kieliszek, który ‘łaśnie napełnił brandy. - Jeśli o mnie chodzi, to teraz całkiem 
laczej będę patrzył na ten trunek. Muszę pani znów poziękować. I pani, Madeline, za uratowanie 
Małego Johna pędzącego powozu. Okazało się, że ja niewiele miałem do „obienia. - Niech pan nie 
mówi takich rzeczy. - Madeline skarciła 3 wzrokiem. - Mógł pan stracić życie. - Skoro o tym mowa 
- wtrąciła Bemice - to mam nadzieję, ; nie jest pan zbyt zawiedziony śmiercią Flooda w rozbitym 
wozie. Wiem, że zależało panu, żeby dotkliwie odczuł stratę .
- ajątku. - Przestałem się pasjonować planami zemsty. - Artemis srknął na Henry’ego. - Doszedłem 
do wniosku, że często  prowadzą do licznych komplikacji i nieprzewidzianych rezultatów. - Mądra 
decyzja - stwierdził .
- Henry. - W najbliższym czasie będziesz miał ciekawsze sprawy do załatwienia. - Tak. - Artemis 
spojrzał na Madeline. - Z całą pewnością. Madeline uniosła głowę znad książeczki, którą 
studiowała. - A co z usypiającymi ziołami?
- zapytała. - Przeszukując dziś rano mieszkanie Kestona, znalazłem resztkę tych, które ukradł z 
domu lorda Claya - odparł Artemis. - Były tam też niewielkie ilości innych ziół, które 
prawdopodobnie podsuwał swoim ofiarom. - Czy było tam jeszcze coś interesującego?
- Dziennik Kestona. Dowiedziałem się z niego, że poszukiwał książki zawierającej klucz do 
odczytania Księgi Tajemnic od momentu, gdy przed paroma miesiącami dowiedział się o jego 
istnieniu. Szybko zorientował się, że trzeba go szukać u określonych ludzi w Londynie. Ograniczył 
się do tych dżentelmenów z Towarzystwa Vanzagarian, którzy byliby w stanie przetłumaczyć ten 
skomplikowany tekst. Potem zaczął systematycznie przeszukiwać ich biblioteki. - Musiał być 
chyba bardzo wstrząśnięty, gdy Linslade odkrył jego obecność w swojej bibliotece - powiedziała 

background image

Madeline. - Tak, ale to podsunęło mu pomysł, żeby udawać swego przyrodniego brata, który wrócił 
zza grobu. Wykorzystał to, by przerazić panią, po tym jak zrozumiał, że pani może być w 
posiadaniu tej małej książeczki. - Na szczęście pani Deveridge była już bezpieczna w pańskim 
domu - wtrącił Henry. - I wtedy próbował się mnie pozbyć. - Dlatego zaatakował pana na ulicy - 
powiedziała Madeline. Artemis wypił łyk brandy i skinął głową. AMANDA QU!CK  - Kiedy 
zamach się nie powiódł, zrozumiał, że moja osoba noże przysporzyć mu kłopotów. Próbował 
zmusić mnie do ivycofania się z tej sprawy, ingerując w moje plany dotyczące 3swynna, Flooda i 
Glenthorpe’a, i dlatego podrzucił zwłoki 3swynna na teren Pawilonów Marzeń. - Co miało 
doprowadzić do ujawnienia, że jest pan właścicielem tych ogrodów rozrywki - zauważyła Bemice. 
- Był przekonany, że zrobię wszystko, by ukryć moje iowiązania z handlem. Sądził, że przywiązuję 
ogromną wagę io swej pozycji w wyższych sferach. - Podczas gdy pana interesowało jedynie 
zrealizowanie jlanów zemsty - stwierdziła Madeline. - Nie wiedział, że nagle straciłem 
zainteresowanie tą spravą. - Artemis wymownie spojrzał jej w oczy. - Jest pan naprawdę 
niezwykłym człowiekiem. - Madeline iśmiechnęła się. - Chociaż jestem mistrzem Vanza?
- Nie każdy członek Towarzystwa Vanzagarian jest kompletnym wariatem - odparła wielkodusznie. 
- Dziękuję pani. Bardzo to pocieszające, że w pani oczach yyrosłem ponad poziom ludzi niespełna 
rozumu. Henry roześmiał się. Bemice również wydawała się rozjawiona. Madeline spłonęła 
rumieńcem. - A co pan powie na temat tego klucza, sir?
- zapytała jodnosząc małą książeczkę. - Musimy zdecydować, co z nią ‘robić. - Z całą pewnością. 
Tyle że ona jest bezużyteczna bez Csięgi Tajemnic, a może nam przysporzyć dalszych kłopotów. - 
Zgadzam się z panem, ale zawiera jednak wiedzę i świaiome jej zniszczenie byłoby sprzeczne z 
tym, czego nauczał nnie ojciec. Kto wie, czy nie okaże się cenna dla tych, którzy jrzyjdą po nas?
- Co wobec tego pani proponuje?
- Księga Tajemic, jeśli kiedykolwiek zostanie odnaleziona, powinna być własnością Garden 
Temples na wyspie Vanzagara. Uważam, że klucz do jej tekstu też powinien się tam znajdować. - 
Chyba ma pani rację - przyznał po namyśle Artemis. - Słuszne rozumowanie - poparł propozycję 
Henry. - Moim zdaniem, im dalej ta książeczka znajdzie się od Anglii, tym lepiej - powiedziała z 
przekonaniem Bemice. - Istnieje tylko problem, w jaki sposób przesłać ją na wyspę Vanzagara. 
Artemis uśmiechnął się. - Nie widzę bezpieczniejszego sposobu niż wysłanie jej na którymś ze 
statków Edisona Stokesa. Zawijają one regularnie na tę wyspę. Niech oni pilnują jej w drodze. 
Cokolwiek się zdarzy, my zostaniemy uwolnieni od tej przeklętej książki. 23  Artemis postanowił 
nie odkładać tego do następnego dnia. Siedział, że albo dziś otrzyma odpowiedź, albo zacznie się 
achowywać jak ci szaleńcy z Towarzystwa Vanzagarian. Nie potrafił jednak zadać zasadniczego 
pytania tutaj, w domu. tyć może miało to związek z jego vanzagariańską naturą, ale izmowę mógł 
przeprowadzić tylko pod osłoną ciemności. Madeline skrzywiła się, gdy zaproponował jej spacer 
po grodzie. - Czy pan oszalał?
- zapytała. - Jest zimno i do tego iglisto. Przeziębimy się. - Obiecuję, że nie będziemy spacerować 
długo. Otworzyła usta, by wysunąć następne zastrzeżenia, ale nagle dojrzała na niego, odłożyła 
książkę i wstała. - Proszę chwileczkę zaczekać. Włożę płaszcz powiedziała wyszła na korytarz. 
Czekając na nią, ubrał się, a kiedy zeszła do holu, razem oszli w stronę drzwi wyjściowych i po 
chwili znaleźli się na worze. Gęsta mgła otulała ogród, ale noc nie była tak chłodna, jak 
przewidywał. Być może rozgrzewała go myśl o czekającej ich rozmowie. „  - Sądzę, że ciocia i pan 
Leggett świetnie się bawią w teatrze powiedziała Madeline, wyraźnie siląc się na swobodny ton. 
Tworzą czarującą parę, nie sądzi pan? Kto mógłby to przewidzieć?
- Hmm. Artemis z całą pewnością nie miał zamiaru rozmawiać o rozkwitającym nagle uczuciu 
pomiędzy Bemice a Leggettem. Głowę zaprzątał mu własny romans. - Przypuszczam, że chce się 
pan dowiedzieć, kiedy wyprowadzimy się z pana domu, prawda, sir?
- Madeline nasunęła kaptur na głowę. - Naprzykrzałyśmy się panu już dość długo. Zapewniam, że 
spakujemy się jutro rano. - Nie ma pośpiechu. Moi domownicy świetnie przystosowali się do 
obecności pań. - Cieszę się, Artemisie, niemniej wyprowadzimy się z pana domu jutro jeszcze 

background image

przed południem. - Nie zaprosiłem pani na spacer, żeby rozmawiać o waszej wyprowadzce. 
Chciałem.
- .
- . - Obie jesteśmy panu ogromnie wdzięczne, sir. Nie wiem, co byśmy zrobiły bez pańskiej 
pomocy. Mam nadzieję, że jest pan zadowolony z wynagrodzenia. - Tak, jestem zadowolony z 
dziennika pani ojca, dziękuję rzekł wyraźnie zirytowany. - I nie są mi potrzebne żadne wyrazy 
wdzięczności. - Póki tu jeszcze jestem, chciałam pana przeprosić za to, że przy kilku okazjach 
pozwoliłam sobie zauważyć, że jest pan osobą nieco.
- .
- . ekscentryczną. - Jestem ekscentrykiem i to prawdopodobnie w dość znacznym stopniu. Z 
pewnością nigdy nie uważałam pana za kompletnego lata - oświadczyła z przekonaniem. - Prawdę 
mówiąc, ‘łam ostatnio do wniosku, że i ja, podobnie jak moja ;ina, nie jestem wolna od pewnej 
ekscentryczności. Hmm. Cieszę się, że uświadomiła mi pani ten fakt. Wolałabym, żeby pan nie 
zgadzał się ze mną aż tak apliwie. Na początku naszej znajomości wspomniała pani, że Iczanie 
ognia ogniem jest mądrą zasadą czy też po•zanie złodziejowi łapania złodzieja. Co by pani poiziała, 
gybyśmy rozszerzyli tę zasadę na stwierdzenie, skscentrykowi łatwo przyjdzie uporać się z 
ekscentką?  Nie wiem, co pan ma na myśli. - Rzuciła mu niespokojne rżenie. Przyjmując pani tok 
rozumowania, można by dojść do jsku, że małżeństwo dwojga notorycznych ekscentryków szansę 
okazać się satysfakcjonujące dla obu stron. Małżeństwo?  Zakładając oczywiście, że dziwactwa 
tych osób uzupełniają  pasują do siebie. Naturalnie - odpowiedziała z odrobiną wahania w głosie. 
Jestem zdania, że pani dziwactwa doskonale pasują do ;h, a mam podstawy, by wierzyć, że i pani 
jest podobnego lia. [adeline znieruchomiała. Zauważyła, że i on wstrzymał ;ch. Wielkie nieba, 
Artemisie! Czy pan przypadkiem nie proponuje mi małżeństwa? Jak pani zauważyła, mam pewne 
poważne wady jako kandydat na męża. Jestem mistrzem Vanza, jestem ekscentrykiem, jestem 
zaangażowany w interesy.
- .
- . - Tak, tak, to wiem, ale nigdy nie uważałam tego za poważną przeszkodę. Jeśli chodzi o pana 
związki z filozofią Vanza i ekscentryczny charakter, to.
- .
- . Nie ustępuję panu pod tym względem, prawda? Nie mam więc prawa wytykać tego panu. - A 
jednak robiła to pani. - Doprawdy, Artemisie, jeśli zamierza pan wykorzystywać przeciwko mnie 
wszystko, co mogłam przypadkowo powiedzieć.
- .
- . - Poza pani stosunkiem do Yanzagarian istnieje jeszcze parę innych problemów. Przeżyłem w 
samotności wiele lat, pochłonięty wyłącznie myślą o zemście. Obawiam się, że zostawiło to jakiś 
ślad w moim charakterze. - Wszyscy nosimy w sobie ślady przeszłości. - Nie jestem już młodym 
człowiekiem, obdarzonym młodzieńczą lekkością umysłu. - Przerwał na chwilę, a potem 
dokończył: - Nie jestem zresztą pewien, czy zaznałem kiedykolwiek tego, co nazywa się radością 
życia. - Och, nie jest pan przecież starym człowiekiem. Prawdę mówiąc, widzę w panu doskonałe 
połącznie dojrzałości i młodzieńczości. - Dojrzałość i młodzieńczość?
- Tak. A przy tym tak się składa, że i ja nie byłam obdarzona cechą, którą nazywa się młodzieńczą 
lekkością ducha. Jak pan widzi, pod tym względem pasujemy do siebie. - Wyjdzie pani za mnie, 
Madeline? Nie odpowiedziała. - Madeline?
- zapytał z wyraźną rozpaczą w głosie. Milczała nadal. - Na litość boską, Madeline, czy zostanie 
pani moją żoną? Uważam, że najpierw powinnam usłyszeć, że pan mnie kocha. Artemis chwycił ją 
za ramiona i powiedział: Niech to diabli, kobieto, to dlatego waha się pani i niemal rowadza mnie 
do ataku serca? Dlatego, że zapomniałem /iedzieć, że panią kocham?  To nie jest drobne 
przeoczenie, sir. Jak pani w ogóle może wątpić w to, że kocham panią tak, nigdy nikogo dotąd nie 
kochałem? ladeline uśmiechnęła się. Być może dlatego, że zapomniał pan o tym wspomnieć. Do 
licha, więc mówię to teraz. - Przytulił ją mocno całował gorąco. Kiedy już straciła oddech w jego 

background image

ramionach, 5sł głowę i zapytał: - Wyjdzie pani za mnie, Madeline?  Oczywiście, poślubię pana. - 
Zarzuciła mu ramiona na ię i uśmiechnęła się. - Dojrzały, ale nadal młodzieńczy ntelmen powinien 
zdawać sobie sprawę, że kobieta w mojej iacji nie może pozwolić sobie na fochy. ipojrzał w jej 
kochające oczy i poczuł się szczęśliwy. To dla mnie wyjątkowo korzystny zbieg okoliczności 
/iedział. Jjęła jego twarz i pocałowała go tak, że serce zabiło mu iłtownie, a krew zaczęła szybciej 
krążyć w żyłach. Kocham cię, Artemisie. jbjął ją mocniej. Poczuł oszałamiające podniecenie i 
nie/kłą radość. Jedno tylko musi pan dla mnie zrobić - zaczęła poważnie. Wszystko, najdroższa. 
Nie będzie żadnych pojedynków. Czy to jasne?
- Mówiłem już pani, że jest wysoce nieprawdopodobne, by zaryzykował.
- .
- . Potrząsnęła gwałtownie głową. - Nie, musi mi pan obiecać, Artemisie. Absolutnie żadnych 
pojedynków. Trudno. Zawsze znajdzie się sposób, żeby uporać się z tego rodzaju problemami, jeśli 
się pojawią, pomyślał. Zgadzam się. Żadnych pojedynków. Roześmiała się. Jej radosny śmiech, 
jasny jak szczęście i promienny jak miłość, wypełnił ogród.  KONIEC   * * *  Księgarnia MDM 
Warszawa, ul Piękna 31/37 tel (0-22) 628-85-38, 622-50-75
KONIEC