PAJĘCZYNA
Barbara Stanisławczyk, Dariusz Wilczak
1992
f.^i
Okładkę projektowała Joanna Morawska
ISBN: 83-85199-15-2
Pająk trzyma jedną z przednich nóg na nici
sygnalizacyjnej. Kiedy owad wpada w sieć, pająk
odczuwa drgania nici. Biegnąc orientuje się zmysłem
wibracyjnym. Jego oczy nie dają wyraźnego obrazu
przedmiotów. Odróżniają jedynie przedmioty jasne od
ciemnych. Po dotarciu do ofiary paraliżuje ją wstrzykując
jad. W ten sposób dokonuje wstępnego trawienia
poza własnym organizmem. Jeśli jest głodny — wysysa
zdobycz od razu, a suchy szkielet pozostawia w sieci.
Potem wraca do swojej kryjówki. Czeka, gotowy do
następnego ataku.
Działaliśmy po omacku. Żeby wejść w środowisko byłych
pracowników SB, trzeba być wprowadzonym. Wprowadzić mógł nas tylko
jeden z nich.
Najpierw poznaliśmy Kazimierza M. Zanim zgodził się z nami
współpracować, dokładnie sprawdził kim jesteśmy. Bał się prowokacji. Po
sprawdzeniu obiecał skontaktować z kolegami. Z czternastu osób, które
mieliśmy na liście, tylko siedem zgodziło się rozmawiać. Reszta odmówiła
tłumacząc się tajemnicą służbową. Wszyscy byli oficerami aparatu
bezpieczeństwa, ale nigdy nie pełnili kierowniczych funkcji. Właśnie o takich
ludzi nam chodziło, tych, co sami nie czując się winni z czystym sumieniem
zrzucali winę na przełożonych i na system, który stworzyło kierownictwo.
Prosili o nieujawnianie ich nazwisk. Potwierdzali, że wprawdzie
system się zmienił, ale metody musiały pozostać te same. Zdradzając
nazwiska — wydajemy na nich wyrok. Nie bali się UOP. Bali się dawnych
pracowników SB zakonspirowanych w podziemnych strukturach,
oczekujących na powrót starego porządku.
Spotykaliśmy się w różnych miejscach: w kawiarni i w
mieszkaniach, na schodach Pałacu Kultury i na spacerze w parku.
Rozmawialiśmy jadąc tramwajem i idąc ulicą. W nocy budziły nas telefony.
Czasem dzwonili tylko po to, żeby powiedzieć o swoich kłopotach z zaśnię-
ciem, a czasem kazali brać pół litra, wsiadać w taksówkę i przyjeżdżać do
nich.
Byli do siebie podobni. Jednakowo nie umieli słuchać. Bronili się przed
pytaniami. Woleli mówić sami. Kilka razy bez ważnego powodu zawieszali
nasze rozmowy. Potem sami zwiększali częstotliwość spotkań.
Uczestniczyliśmy w grze, do której oni pisali scenariusze. Przyjęliśmy
zasady tej gry. Pozwoliliśmy im mówić.
***
Mam trudności z zasypianiem. Przed snem widzę różnych ludzi,
przełożonych, podw ładnych. Wszystkich w jednym miejscu i czasie. Nasi
lekarze nazywali to syndromem służby bezpieczeństwa (Jerzy K., w SB od
1959 roku, pracownik wydziału B — obserwacja).
Pracowałem dla dobra Polski Ludowej. W służbie byli tacy, których
system przekupił, ale byli też ideowcy, przychodzący z powołania. Mnie nikt
nie musiał przekupywać. Byłem i jestem komunistą. Józef Stalin powie-
dział: „Istnieje marksizm dogmatyczny i marksizm twór czy. Stoję na gruncie
tego ostatniego". Ja też. (Marian A., w milicji od 1945 roku, w Służbie
Bezpieczeństwa od 1966, pracownik biura W — inwigilacja korespondencji).
Mnie tam żadna partia nie obchodzi, żadna ideologia, mam własną
mądrość: ustawić się w życiu tak, żeby mi było dobrze. Jestem człowiekiem
praktycznym. Na karie rze nigdy mi nie zależało. Wyznawałem zasadę:
bliżej kuchni, dalej od dowództwa. Nie mam nic do ukrycia. Mogę mówić o
wszystkim. (Kazimierz M., od 1959 roku w Biurze B, od 1964 w
Departamencie III — wywiad polityczny wewnętrzny).
„Nazwa rzeczy jest czymś' zewnętrznym w stosunku do jej istoty. Nic
bowiem nie wiem o człowieku, gdy ma na imię Jakub." To są zdania z Kapitału
Marksa. Jeśli je przyjmiecie za motto tej książki, to proszę bardzo, możemy
rozmawiać. Służbę w SB traktowałem jak kontrakt.
Za pracę — dobra zapłata. Reszta, cała ideologia, to były pozory, które
musiałem zachowywać, żeby się podobać. Komunizmu nigdy nie traktowałem
poważnie. (Józef Z., w UB od 1945 roku, pracownik Departamentu I — wywiad).
Nie wierzę wam, bo nie widzę powodu, dla którego miałbym wierzyć.
Może mówicie prawdę, wtedy sami podejmujecie ryzyko. A jeśli kłamiecie?
Jeśli jesteście agentami UOP, albo podziemnej SB? Wtedy ja ryzykuję.
Dobrze, przyjmijmy waszą wersję. Tak jest wygodniej. Nie jesteście
agentami, piszecie książkę. Chcę wam pomóc. Ale jeszcze bardziej chcę z
wami rozmawiać dla siebie. Mówiąc szczerze, to od dawna czekałem na taką
okazję. (Adam G., w SB od 1966 roku, pracownik Departamentu III).
Całe życie zaspokajałem głód. Z dzieciństwa pamiętam skurcz pustego
żołądka. Jadłem i bałem się, że za chwilę znów będę głodny. Lęk głodu nie
opuścił mnie nigdy. Z czasem przybierał różne formy. Był to głód rodziny,
potem pieniędzy na jej utrzymanie, głód mieszkania, później większego
mieszkania i tak dalej. Ale cały czas to był ten sam skurcz pustego żołądka.
(Krzysztof R., od 1957 roku pracownik Wydziału Propagandowo-Szkoleniowe-
Pracowałem uczciwie przez trzydzieści lat. Nie robiłem więcej niż
wynikało ze służbowego obowiązku. Nikomu nie zaszkodziłem. Sumienie
mam czyste. To najważniejsze. (Mirosław B., od 1957 roku w Biurze C —
archiwum, od 1966 w Departamencie III)
Jerzy K.:
F. zawinął się w dywan, żeby nie było słychać strzału. On zawsze
wyglądał jak dziki. Przekrwione, rozbiegane oczy, wiecznie spocone dłonie.
Zanim się przywitał, to wycierał ręce w spodnie. Jego sprawa jest do dziś nie
wyjaśniona. Jako naczelnik dochodzeniówki w Komendzie Stołecznej
prowadził sprawę upadku samolotu w Lesie Kabackirn. Wtedy zginęło z
samolotu jedenaście tysięcy dolarów. Podejrzewano F. Ale on tego nie zrobił.
On całe życie walczył o czystość, miał usta pełne wielkich słów. To
podejrzenie było dla niego ciosem. F. lubił mówić o służbie i o tym, że trzeba
wytrwale pracować. A jak mówił, to oczy mu się robiły takie niesamowite,
krzyczał, przenosił się wtedy w zupełnie inną rzeczywistość. Do lekarzy nie
chodził, bo nie miał czasu.
Jak były urodziny, imieniny, to w Komendzie pito przez dwa, trzy
dni. F. nie pił, dlatego uważano go za donosiciela. Znów niesłusznie, bo on
chciał być naprawdę w porządku. Ale nie mógł ścierpieć, gdy robiono z
niego wariata. Kiedyś jego podwładni urządzili sobie bibkę w pokoju. F.
chciał wejść. Drzwi zamknięte. Pukał. Nikt nie otworzył. Jeszcze przez drzwi
posłali mu wiązankę. Wtedy, pierwszy raz w życiu, F. napisał raport na
swoich kolegów do dyrektora. Następnego dnia nie mógł otworzyć drzwi do
swojego gabinetu. Ktoś włożył spinacze w zamek. F. się za bardzo
przejmował. Gryzł się, aż się zagryzł.
Jeśli się chciało traktować tę służbę poważnie, to efekty były takie jak u
F. Wszystkich nas trzymano w napięciu. Czujność w stosunku do opozycji,
system potrzebuje czujności. Człowiek nawet prywatnie nie odpoczywał.
W nocy śniły się udane albo nieudane akcje. Śnili się ludzie, a
raczej twarze. W pewnym momencie człowiek przestawał rozpoznawać
twarze. Wrogowie mieszali się z kolegami. Powstawała piorunująca
mieszanka. Dla wielu kończyło się to chorobą numer trzysta — nerwicą i
sanatorium w Barcinku. Barcinek był wewnętrznym ośrodkiem
ministerstwa. Lekarze kierowali tam na wypo czynek. Zwykle trzymiesięczny.
Każdy objaw niezrównoważenia traktowano bardzo poważnie i w sposób
poufny. Nawet jak ktoś jechał do Barcinka to starano się nie nadawać
sprawie rozgłosu. Oprócz ośrodka mieliśmy mocno rozbudowane
poradnie zdrowia psychicznego. Lekarze szli pacjentom na rękę. Dawali
zwolnienia jak tylko któryś się poskarżył, jak powiedział, że coś z nim nie
w porządku. Lekarze psychiatrzy mieli dużo pracy. Najbardziej bali się
samobójstw, bo potem ich rozlicza-
no.
Mirosław B.:
Myśmy byli funkcjonariuszami przez dwadzieścia cztery godziny na
dobę. Cywilne życie towarzyskie sprowadzało się do minimum. Trzeba było
uważać, żeby czegoś nie wypaplać przy wódce. Nie rozmawiało się o
konkretach. Nawet z kolegami. O nikim nie mogłem powiedzieć, że jest
moim przyjacielem. Nie chciałem mieć przyjaciół. Taki przyjaciel mógł się
okazać niebezpieczniejszy niż wróg. W SB każdy z nas był sam.
Jerzy K.:
Obejmowałem tylko odcinek. Maleńką odległość od zdarzenia do
zdarzenia. Wykonywałem rozkazy. Nierealność mojego świata brała się stąd,
że często nie wiedziałem, po co to wszystko robię, po co idę za człowiekiem,
kim jest ten człowiek, kim właściwie jestem ja, który idę.
Nad nami był ktoś’, kto obejmował i dla niego prawdopodobnie miało
to sens. Nam sensu nie zdradzano. Na dole żyliśmy w systemie nonsensu, tak
nauczeni, żeby się nad tym nie zastanawiać. Ten system był w całości spójny.
Poszczególne elementy nie logiczne układały się w logiczny bezsens.
Mirosław B.:
Pracowaliśmy na materiale ludzkim, a materiał ludzki jest różny.
Wymaga indywidualnej obróbki. Na jednego działa groźba, na drugiego
dobre słowo. Każdy materiał ludzki jest podatny na obróbkę. Od tej reguły
nie ma wyjątków.
Jerzy K.:
Musiałem skończyć dziewięciomiesięczną szkołę w Legionowie.
Zajęcia szkoleniowe dotyczyły prowadzenia obserwacji. Na koniec każdy
z nas dostawał zadanie egzaminacyjne. Mieliśmy rozwalić obserwację. Nie
wiedzie liśmy kiedy i jak długo będziemy obserwowani. Naszym celem
było uciec obserwacji wykonując jakieś' zlecone, szkoleniowe zadanie.
Wiedziałem, że chwilami mogą za mną jechać samochodem, że mogę
być obserwowany nawet przez dwadzieścia osób. Miałem opracowany
plan zajęć. Dzień po dniu. Nawet dokładną trasę marszu. Na przykład
wchodziłem do sklepu, do zegarmistrza, na klatkę schodową. Jako
figurant musiałe m zapisywać w notatniku uwagi. Miałem
zdekonspirować jak największą liczbę obserwujących mnie pracowników.
Każdy z nich mógł zmienić swój wygląd. Pisałem: obserwator A,
obserwator B, obserwator C, i tak dalej. Wzrost, wygląd, broda, albo bez
brody, ubranie, charakterystyczny chód, twarz, oczy. W ten sposób
układałem listę. Wyszło, że w ciągu dwóch tygodni chodzi za mną
dwunastu. Wiedziałem którzy. Miałem ich dokładny opis. Poznawałem z
daleka, nawet gdy zmieniali swój wygląd. Potem się okazało, że jeszcze
pięciu nie zauważyłem. Ale to i tak był dobry wynik. Niektórzy artyści
wpisywali na listę dwudziestu, a żadna z tych osób nie była od nas. W
takich przypadkach musieli jeszcze raz zdawać egzamin.
Adam G.:
Minister M. i całe to otoczenie władzy, to są amatorzy, harcerzyki. Aż
mi się śmiać chce. Nie przeszli przez szkołę SB. O M. myślę sobie: chłopie,
przecież każdy sprytny ubek zrobi tak, że będziesz podejmował decyzje jakie
on zechce.
Kazimierz M.:
Obserwacja to robota dla bezmózgowców. Chodziłem za figurantem
osiem, dziesięć godzin, a nieraz dłużej. W słońcu, w deszczu, na mrozie.
Nie myślałem, bo to do mnie nie należało. Do mnie należało mieć aparat
fotograficzny, radiostację. Na odprawach naczelnik mówił, czy ma być
prowadzona obserwacja, czy i kontrobserwacja, to znaczy zwracanie uwagi
czy samemu nie jest
się obserwowanym.
Przeważnie nie wiedziałem kogo śledzę. Często dostawałem tylko
zdjęcie i ogólne namiary na figuranta. Nieraz, nie wiedząc, obserwowało się
milicję, albo kolegów z branży. Byliśmy utajnieni, nawet dla innych
wydziałów SB i milicji. Tylko komendant mia ł swoją siedzibę w
Komendzie Stołecznej. Nasza baza, pracowników, była w zakonspirowanych
lokalach, na przykład pod szyldem jakiegoś zakładu produkcyjnego.
Chociażby na ulicy Jaworzyńskiej. Teoretycznie działała tam firma napra-
wiająca sprzęt radiowo-telewizyjny. Drzwi otwierało się na umówiony
sygnał. Trzy krótkie dzwonki, dwa długie. Na Jaworzyńską przychodziliśmy
do pracy. W lokalu konspiracyjnym odbywały się odprawy i dyżury. Nawet
żona nie wiedziała w jakim wydziale pracuję, tylko ogólnie, że w SB.
Oficjalnie byłem zegarmistrzem. To dla znajomych, sąsiadów.
W Komendzie działali jeszcze pracownicy specjalni Wydziału B.
Jak było trzeba załatwiali lokale konspiracyjne, organizowali punkty
zakryte, rozpoznawali akta mieszkańców i ewentualnie opłacali te osoby.
Tych pracowników specjalnych nie znaliśmy nawet.
Niekiedy obserwację prowadziliśmy od tyłu. Na przykład świadkowie
Jehowy z góry zakładali, że będą obserwowani i ciągle się oglądali. Wtedy
szedłem przed nimi. Obserwacje prowadziło się też z punktów
zakrytych. Albo na przykład z kilku punktów zakrytych i jednego
ruchomego, jak nysa z radiostacją. Porozumiewaliśmy się szyfrem. Na
przykład: 311 — figurant wyszedł z domu, 312 — skierował się na prawo, i
tak dalej. Cyframi szkicowało się szlak figuranta. W samochodzie była
książka szyfrów. Zawierała wszystkie powtarzające się zwro ty używane
w obserwacji na mieście i charakterystyczne punkty. Książka miała
ruchomą wkładkę. Przesuwało się nią tak, żeby dopasować cyfry. W ten
sposób odczytywało się odpowiednie hasło. Książka była bardzo prosta
w obsłudze. Klucz szyfrowy wkładki zmieniano co tydzień, co dwa
tygodnie. Rozszyfrowany szlak figuranta ci z nysy przekazywali do Centrali.
Tajne skrzynki obserwowało się przez teleobiektyw, tak żeby była
widoczna twarz. Rejestrowało się ruch figuranta krok po kroku, po to by
móc rozpracować skrzynkę. Skrzynka wcale nie oznaczała prawdziwej
skrzynki, chodziło o skrzynkę kontaktową. Mogło nią być miejsce w parku,
w tramwaju, w mieszkaniu.
W poważnych przypadkach obserwację prowadziło kilka osób. Czasem
jeden musiał się spalić. Wtedy przejmował drugi, trzeci. Figuranci, którzy
zauważą obserwację, biorą ją czasem na wyczerpanie. Dzwonią do wielu
drzwi na klatce, zaczepiają ludzi na ulicy, wchodzą do sklepów. Tak przez cały
dzień. My musimy wszystkich sprawdzać. Jeden szedł dalej za figurantem, a
reszta naszych ludzi musiała się rozdzielać i iść za każdą z osób zaczepionych
przez figuranta. Najczęściej były to mylne ślady. Nieraz brakowało ludzi, gdy
figurant był sprytny i naprowadzał nas na przypadkowe osoby.
Niektórzy sami prowokowali obserwację, można powiedzieć prosili o
nią. Zawsze był w tym jakiś' cel. Znany polski aktor, reżyser i dyrektor w
jednej osobie skarżył się, że otrzymuje anonimy z pogróżkami: „Śmierć
komunistom", „Będziesz wisiał", „Dziś w nocy umrzesz". Wydawało się to
nam podejrzane. Zaczęliśmy obserwować jego mieszkanie. Nasz
podopieczny miał dziwne zwyczaje. Rano brał spod drzwi mleko i kładł list
pod wycieraczkę...
Jerzy K.:
Hilary C. Był moim naczelnikiem w obserwacji. Przed wojną wybierał
piasek z Wisły. Do UB wstąpił w czterdziestym piątym. Typ ideowca, którego
partia przesunęła z nizin społecznych na szczyt. Przeszedł wszystkie
szczeble kariery. Od zwykłego funkcjonariusza do wysokiego rangą oficera.
C. szczególnie upodobał sobie hotele. Zlecał obserwację nawet wtedy, gdy
nie było zagrożenia, żadnej zrozumiałej potrzeby. Pod koniec lat
siedemdziesiątych lekarze zalecili mu potoczny odpoczynek w Barcinku. Nie
chciał iść. Zmuszono go. Jak wrócił, to z jeszcze większą energią zaczął
obserwować. Pisał notatki. Przesyłał je do dyrektora biura. W osiem-
dziesiątym czwartym przeszedł na rentę inwalidzką. W lipcu 1990
spotkałem go pod Grand Hotelem. Siedział przy stoliku przed kawiarnią. Pił
kawę i zapisywał numery rejestracyjne samochodów zatrzymujących się w
pobliżu hotelu. Spytał czy chcę z nim współpracować. Przedstawił plan
działania. Każdy hotel w Warszawie obserwuje przez dwa miesiące. Wnioski
chciał przedstawić kierownictwu resortu. Spytałem czy chodzi o stare, czy
o nowe kierownictwo. Powiedział, że to nie ma znaczenia. Ja na to:
towarzyszu pułkowniku, już nie te czasy, dzisiaj nikt nas nie potrzebuje.
Widziałem jak zapisuje to, co do niego mówię. Potem wstał i wyszedł bez
słowa. Więcej go nie spotkałem.
Kiedyś ten człowiek zlecał mi obserwacje. Chodziłem za ludźmi.
Poznawałem ich zachowania. Nie wiedziałem jac y są naprawdę. Ja
mia łe m tylko na nich patrzeć, sprawdzać co robią. Ani na sekundę nie
mogłem stracić z oczu figuranta, chyba że go przejmował mój zmiennik.
Przyglądałem się ludziom w sytuacjach, w których nie spodziewali się, że
ktoś ich widzi. Patrzę na pewnego znanego opozycjonistę B., a on stoi w
bramie i dłubie w nosie myśląc, że nikt go nie widzi. To, co wydłubie,
wyciera o mur. Ale ja widzę i dziwię się, jak to pasuje do niego. Do niego
pasuje postawa twarda, nieugięta, męska, a nie grzebanie w nosie. Albo
wchodzę za takim pisarzem do ubikacji w kawiarni. Stoimy przy
sąsiednich pisuarach i nagle ja kątem oka widzę, że tego człowieka
interesuje moje przyrodzenie. Przekrzywił głowę i wpatruje się, jak ja sikam.
A ja nie sikam, bo mi się nie chce, tylko tak stoję i udaję, że sikam. On
robi krok w moim kierunku. Nie wytrzymałem. Wyszedłem. Bałem się, że
jak zacznie się do mnie dobierać, to dam mu w mordę. Potem mu
podstawili agenta pederastę i nie wiem czy mu się nie spodobał, czy
zwietrzył podstęp. W każdym razie nie był zupełnie zainteresowany tym
pederastą.
Józef Z.:
Dla nas nie było takich słów jak moralność czy etyka. My tych słów
nie używaliśmy. One dla nas nie miały sensu, bo służba wykorzystywała
niemoralność, a z moralnością walczyła. Im bardziej niemoralne
zachowanie, tym lepiej dla nas, tym łatwiej zbliżyć się do człowieka,
przeniknąć go. Ci, którzy mieli coś na sumieniu byli dla nas najważniejsi,
stanowili najlepszy materiał agenturalny
.
Byliśmy czujni. Proszę sobie wyobrazić taką sytuację. W kawiarni
przy osobnych stolikach siedzą dwaj pracownicy SB. Nie wiedzą o sobie.
Przypadkiem znaleźli się niedaleko siebie. Nie podejrzewają się nawzajem
o pracę w resorcie. I teraz mamy trzeciego człowieka, który dajmy na to
stoi przy barze. Jest lekko podpity. W pewnym momencie zaczyna mówić.
Szkaluje pewne osoby, obraża władzę wymieniając ją z nazwiska. Słucha
tych słów cała sala. Zapada cisza. Sala reaguje ciszą wtedy, gdy się czegoś
boi, a teraz boi się odpowiedzialności za to, że w ogóle słyszy.
Najchętniej by nie słyszała. Podpity po serii wyzwisk przestaje krzyczeć.
Wraca do kieliszka. Co się dzieje z naszymi pracownikami? Jeden z nich,
który w kawiarni znalazł się przypadkiem, od razu pisze notatkę ze
zdarzenia i zanosi do właściwego wydziału. Drugi, który miał pod sobą tę
kawiarnię, zwleka, bo uważa, że zdąży napisać. Dopija spokojnie kawę i
idzie do domu. W domu pisze notatkę, ale zanim notatka następnego
dnia dotrze na biurko naczelnika, naczelnik go wezwie do siebie i powie:
— No, towarzyszu K., mam tu notatkę służbową z wczorajszego
wydarzenia w kawiarni. Ale to nie jest wasza notatka. — I już nie wiem
jak by się w tej
sytuacji tłumaczyć, to niczego się nie os iągnie. Bo żeby
osiągnąć trzeba być pierwszym, trzeba uprzedzać uderze nie. Trzeba być w
każdej chwili czujnym. Nawet jeśli to kolega. Kolegów nie ma w służbie.
Konflikt lojalności nie występuje. Masz być lojalny wobec
przełożonego, dalej wobec służby, jeszcze dalej wobec ojczyzny. Gdy byś'
jeszcze chciał być lojalny wobec Boga i spełniać te wszystkie dziwne
przykazania, zachowywać się etycznie, to możesz być pewien, że
zwariujesz. Zamkną cię w Tworkach, albo wyślą do Barcinka. Nawet
jeśli nie zwariujesz naprawdę, to tak trochę zwariujesz, żeby było
przykrycie na to, co możesz ewentualnie mów ić jako nie-wariat. A już
ze szpitala możesz wyjść jako wariat rzeczywisty, klasyczny przykład
schizofrenika. Już ktoś się o to postara. Wiesz o tym. I dlatego z dziesięciu
przykazań wybierasz sobie jedno, dwa, no n ie, dwa to już zbyt wiele.
Powiedzmy: nie zabijaj. Czy to nie jest prawo moralne? Więcej — prawo
ludzkie. Kierujesz się prawem ludzkim, więc jesteś' człowiekiem,
wmawiasz w siebie człowieczeństwo, aż w końcu uwierzysz, bo niby
dlacze go mia łbyś nie uwierzyć. Nie robisz przecież niczego, czego
musiałbyś się wstydzić. Jesteś do pewnego stopnia dumny z siebie. Tylko
czasem nie jesteś dumny, kiedy słyszysz, co o tobie mów ią. Nawet jeśli
niedokładnie o tobie, to też o tobie. Trudno, taki zawód. Ale zaraz
przychodzi św iadomość, że ty stanowisz władzę. Nie jakiś tam
sekretarz, nie minister czy premier. Właśnie ty, choc iaż jesteś
anonimowy, właśnie dlatego, że jesteś anonimowy jest ci łatwiej
sprawować władzę. Nikt cię nie zna, możesz robić wszystko, bo nie
masz nazwiska. Czy to jest zrozumiałe? Za ciebie odpowiada system. Sys-
tem cię broni. A ty bronisz systemu. Sprzężenie zwrotne, błędne koło,
babranie w gównie, kloaczny zapach i smród, który się zabiera do
grobu.
Jerzy K.:
Ojciec do czterdziestego trzeciego pracował w fabryce urządzeń
telefonicznych na Grochowie. W lipcu tamtego roku przyszło do nas gestapo.
Była noc. Kazali się ojcu ubierać. Zawieźli w Aleję Szucha. Po dwóch
tygodniach matka dostała widzenie. Ojciec schudł, był posiniaczony. Dwa
miesiące później nadeszło zawiadomienie o śmierci ojca w transporcie do
Oświęcimia. Nie wiedzieliśmy dla czego został aresztowany, nawet w czasie
ostatniego widzenia z matką ojciec nic nie powiedział.
Po wojnie, w czterdziestym szóstym albo siódmym, odwiedził nas
człowiek ubrany w oficerki i bryczesy. Podziękował za postawę ojca. Nic
więcej nie chciał powiedzieć. Zasłaniał się jakąś tajemnicą.
W pięćdziesiątym drugim poszedłem do Oficerskiej Szkoły Artylerii w
Olsztynie. Raz w miesiącu przyjeżdżałem do domu na urlop. Rozmawiałem z
dziadkiem. Prze konywał, że komuniści to oprawcy, mordercy. Ja jego
przekonywałem, że komunizm to humanizm. Dziadek mówił, że jestem
młody, głupi, i że już nie ma dla mnie ratunku. Według tego czego uczyli w
szkole, starzy ludzie mieli staroświeckie poglądy, a my, młodzi, mieliś my
budować nowoczesne państwo. Moim ideałem był Stalin. Jego śmierć
przeżyłem mocniej niż śmierć ojca. Dwaj moi koledzy z kompanii pepłnili z
rozpaczy samobójstwo. Świat bez Stalina wydawał się kończyć.
W szkole wychowywano nas na komunistów. Na trze cim roku
zaproponowano mi wstąpienie do partii. Uwa żałem to za zaszczyt. Chciałem
być dobrym komunistą. Jedno mi się tylko nie zgadzało. Moja rodzina była
katolicka, ja też chodziłem do kościoła, a na informacjach po lityczn ych
przekonywano nas, że religia to opium. W takich chwilach mój entuzazjm
słabł. Nie uważałem, że istnienie Boga przeszkadza w budowie zdrowego
świata komunistycznego.
Potem przyszły rewelacje z Wolnej Europy. Dziadek kazał mi słuchać
radia. Mój bohater przestawał być bohaterem. Ja byłem rozczarowany,
zdruzgotany. Chcia łem odejść z wojska, ale pomyślałem, że przecież tamto się
skończyło.
Po szkole wysłano mnie na Rzeszowszczyznę. Przez trzy lata
bezskutecznie starałem się o przeniesienie bliżej domu. W pięćdziesiątym
dziewiątym spotkałem na ulicy kolegę z dzieciństwa. Był naczelnikiem
jednego z wydziałów MSW. Zaproponował przeniesienie służbowe z
resortu obrony do resortu spraw wew nętrznych. W cią gu kilku dni
załatwiliśmy formalności. Przyjęto mnie na kierowcę-wywiadowcę do biura B.
W moim wydziale tylko ja byłem z Warszawy. Reszta z małych miejscowości,
albo ze wsi. Przyjechali do Warszawy, dostali mieszka nia, dobre pensje. Czy
mogli uważać, że jest lepszy ustrój niż komunistyczny?
Marian A.:
Pierwszy raz przeczytałem cudzą korespondencję jak miałem dziesięć,
może jedenaście lat. To był prawdopodobnie list zgubiony przez
listonosza. Seledynowa koperta, papier w jedną linię , pismo przechylone w
lewą stronę. Najpierw chciałem go odnieść, bo znałem adresa ta. Mieszkał w
sąsiedniej kamienicy. Potem pomyślałem, że przeczytam, zakleję i oddam.
W końcu przeczytałem i wyrzuciłem. Nie pamiętam już dokładnie, o co
chodziło. Wiem, że byłem trochę rozczarowany treścią. To był zwykły list.
Jakieś" pozdrowienia od rodziny, informacja, że przyjadą do Warszawy czy
cos' takiego. Nie, nie było mi wstyd. Nikt się przecież nie dowiedział.
Adam G.:
Każdy naczelnik poczty był naszym człowiekiem. Jeśli nie było
wyraźnego rozkazu co kontrolować, sprawdza no listy wyrywkowo, jakieś
grube podejrzane koperty, mocno zaklejone taśmą. Prowadzono jednak
najczęściej kontrolę systematyczną, na nazwisko lub adres. Na to musiał
wyrazić zgodę naczelnik wydzia łu. W Pałacu Kultury była poczta na usługach
SB. Wchodziło się głównym wejściem, skręcało w lewo, przechodziło obok
Sali Kongresowej i dalej mało widocznymi schodkami prosto na pocztę. Jeśli
zatrzymany list był ważny, mógł służyć ! jako dokument procesowy.
Robiło się wtedy tak: pisało się do naczelnika poczty „z prośbą o
zatrzymanie prze syłki, nadanej od obywatela A do obywatela B". Tymcza sem
list był już w naszych rękach. Naczelnik poczt y : odpow iadał listem:
„W związku z waszym pismem za -
:
trzymano ta ki to a taki list". Robiło się
kopię, a oryginał wysyłało do adresata.
Marian A.:
Pracowałem w Pałacu Mostowskich w Wydziale W — inwigilacja
korespondencji. To był szczebel Komendy Wojewódzkiej MO. Na szczeblu
ministerstwa działało biuro W. Biuro w MSW dzieliło się na wydziały, na
przykład wydział krajów europejskich, wydział zajmujący się korespondencją z
USA, kraje socjalistyczne, niemieckojęzyczne i tym podobne.
Na szczeblu Komendy wydziały nosiły nazwę sekcji. Byliśmy firmą
usługową, działającą na zlecenie poszcze gólnych departamentów ministerstwa
i wydziałów Komendy Wojewódzkiej. Do dyspozycji mieliśmy dwa urzę dy
pocztowe. Pierwszy — Warszawa II w Pałacu Kultury (korespondencja
krajowa) i drugi — Warszawa III na Żelaznej (korespondencja zagraniczna).
Jeśli pracownik obserwacyjny rozpracowywał figuranta, to najpierw
zlecał obserwację w biurze B. „Betka" chcąc wiedzieć o figurancie wszystko,
musiała czytać korespondencję od figuranta i do figuranta. Zlecano nam
przechwytywanie listów. Najpierw określało się czas inwigilacji
korespondencji. Powiedzmy, że to było pół roku. Przez pół roku żadna
kartka, żaden list wrzucony do skrzynki ani żadna korespondencja
przychodząca do figuranta nie mogła przejść nie zauważona, nie przeczytana.
Obserwacja chodziła za figurantem krok w krok. List wrzucony do skrzynki
albo zostawiony w okienku na poczcie natychmiast przejmowaliśmy. List
wyjęty ze skrzynki rozpoznawaliśmy po charakterze pisma, po nazwisku
adresata. Czasem jak na miejscu mięliśmy kłopoty z odszukaniem,
zabieraliśmy wszystkie listy ze skrzynki i dopiero na poczcie szukaliśmy, a
po znalezieniu resztę korespondencji wrzucaliśmy z powrotem do skrzynki.
W Urzędzie Pocztowym Warszawa II pracowali nasi ludzie. Oni
otwierali listy. Do otwierania służył specjalny, metrowej szerokości pulpit
parowy. Po naciśnięciu z góry prasą list otwierał się sam, nie
pozostawiając żadnych śladów, żadnych mechanicznych zniszczeń. Do
czytania między wierszami używano lampy ultrafioletowej.
Jeśli sami uszkodziliśmy kopertę albo Ust, tak że nie mogły potem iść
do adresata, to dysponowaliśmy sztabem grafologów, którzy bezbłędnie
kopiowali charakter pisma. Mieliśmy też wszystkie możliwe koperty, każdy
rodzaj papieru. Pomyłki się nie zdarzały. Czasem chcieliśmy mieć oryginał
w kieszeni i dlatego przepisywaliśmy.
Adam G.:
Od kiedy zacząłem pracować w SB przestałem pisać listy i
pamiętnik, który prowadziłem wcześniej przez dziesięć lat. Wiedziałem, że
i listy i pamiętnik będą przeczytane tak, że ja się o tym nawet nie dowiem.
Marian A.:
Nie, sam nie pisałem listów. Ja wiem, że to nie jest normalne. Przez
całe życie ani jednego listu. Kiedy byłem dzieckiem, nie miałem do kogo, a
gdybym nawet miał, to nie miałbym na znaczek ani na kopertę czy
papier. Potem, gdy zacząłem pracować w milicji, to też nie mia łe m do kogo
pisać. Bo rodzina była zawsze ze mną, a przyjaciół nie miałem. Jak
przeszedłem do Wydziału W, to chyba jasne, że człowiek tracił ochotę do
pisania, widząc że wszystko, co napisze, może być przeczytane.
Niektórzy się podniecali czytając listy erotyczne. Nieraz przerzucali całe
stosy, żeby trafić na taki list. Przypominam sobie kilka takich opisów, że w
najbardziej pornograficznych książkach czy gazetach nie czytałem ciekaw-
szych. Prawdę mówiąc mnie to nie interesowało, tylko tak, jak koledzy
pokazali, to się przeczytało, albo zobaczyło jakieś zdjęcia. Zdjęcia były
lepsze, ale to młodzież niech się zachwyca. Mnie to już nie bawiło, chyba że
naprawdę coś ciekawego.
Styl i forma listu określały człowieka. Teraz, gdy czyta m listy
drukowane w różnych gazetac h, to mo gę z dużym
prawdopodobieństwem określić charakter osoby piszącej, zawód w
przybliżeniu, ale raczej celnie, nie mówiąc już o wieku piszącego z
dokładnością do pięciu, dziesięciu lat. Jeśli widzę charakter pisma, to jeszcze
łatwiej jest powiedzieć coś o człowieku. W swoim życiu przeczytałem
dwieście, może trzysta tysięcy cudzych listów. To był kawał roboty.
Marian A.:
Przed wojną chodziłem do szkoły nr 93 na Czerniakowskiej. Byłem
katolikiem. Nie opuściłem żadnej lekcji religii. Katolikiem przestałem być 20
października 1934 roku o godzinie piątej po południu. Tamten chłopak był
ministrantem. Wyższy, silniejszy ode mnie. To on zaczął, nie ja. Biliśmy się w
parku przed kościołem. Rozciąłem mu wargę, wybiłem ząb. Sam wyszedłem
bez szwanku. Walce przyglądała się cała klasa. Ktoś pobiegł do księ dza.
Ksiądz wezwał mnie do siebie. Najpierw długo na mnie patrzył, potem kazał
zdjąć spodnie i na gołą dupę wlepił dwadzieścia pasów. Kiedy zakładałem
spodnie na obolałe pośladki kopnął mnie, nazwał komunistą i zakazał
przychodzenia na religię. Przed kościołem czekał jakiś chłopak. Znałem go
ze szkoły. Był w wyższej o rok klasie.
—
Jestem Szarek — przedstawił się. — Co on ci zrobił?
Opowiedziałem o całym zdarzeniu, a on na to:
—
Nie przejmuj się, to nie jest najlepsze miejsce dla
ludzi takich jak my. Gdybyś miał jakieś kłopoty, to pamiętaj, że zawsze
mogę ci pomóc.
Tak powiedział i odszedł.
Nie wiedziałem, jakich ludzi ma na myśli. Przypuszczałem, że chodzi o
ludzi odważnych, dzielnych, takich jak Szarek. W Szarku kochały się
wszystkie dziewczyny w szkole. Później dowiedziałem się, że Szarek jest
bliskim krewnym Adama Próchnika. Wciągnął mnie do drużyny harcerskiej.
To była czerwona drużyna. Dzięki Szarkowi poznałem Dubois,
Arciszewskiego. Do kościoła już więcej nie poszedłem. Od tamtej pory kler
stał się dla mnie symbolem pasa i sinych pośladków.
Ada m G.:
„Ewa" była najważniejszą agentką w historii SB. Pseudonim „Ewa"
sama sobie wybrała. Pozyskał ją Majchrow-ski, ja ją tylko przejąłem, kiedy
zacząłem pracować na zagadnieniu literackim. Ona pracowała na jednej z
warszawskich uczelni. Na początku nie miała ważnych zadań.
Donosiła na studentów i pracowników naukowych. Potem zaczęto ją
posyłać na spotkania autorskie ze znanym pisarzem X. Przygotowywano jej
pytania. Ona siadała w pierwszych rzędach i je zadawała. Jej zada niem
była obecność na każdym wieczorze autorskim. Po którymś z takich
spotkań X zaprosił ją na kawę. Odtąd widywali się coraz częściej, „Ewa"
wpraszała się do jego domu. Akurat zmarła żona X. „Ewa" zajęła jej
miejsce. Prała, prasowała, gotowała obiady. Stała się kimś w rodzaju
narzeczonej. Nie była ładna. Miała dużą, płaską twarz. Ciągle pisała na X
meldunki, i to bardzo skrupulatne. Meldunki odbierałem w najbardziej
zakonspirowanym lokalu na rogu Narbutta i alei Niepodległości. Do pokoju
wchodziło się bezpośrednio z klatki. Właścicielka dostawała pieniądze. Gdy
córki podrosły, jedna przeniosła się do tego pokoju. Zorganizowano nam
inny lokal, na ulicy Bagno, w jednym z wysokich bloków. „Ewa"
najpierw opowiadała mi, co robi X, a potem ja robiłem kawę a ona pisała
meldunek. W przypadku ważniejszych agentów organizowano lokal
konspiracyjny tylko dla nich. Chodziło o to, żeby najważniejszych
agentów, ich twarze, nazwiska, znał jedynie prowadzący. Jeśli z loka lu
korzysta kilku agentów, któremuś z nich może wpaść do głowy, żeby
obserwować lokal i sprawdzić, kto jeszcze współpracuje.
W tym czasie gdy ja dostawałem trzy tysiące pensji jako kapitan,
ona otrzymywała pięć tysięcy i jeszcze zwrot za kawiarnie, wyjazdy i
drobne wydatki.
Na polecenie dowództwa wyprowadziłe m „Ewę " z uczelni i
zatrudniłem w Grand Hotelu. Zarabiała dużo, była łasa na pieniądze.
Chodziło nam o to, żeby miała łatwy dostęp do zagranicznych gości.
Przed marcem 1968 r. X, który znajdował się w centrum wydarzeń,
musiał się ukrywać. Zamieszkał u „Ewy", wtedy już swojej narzeczonej.
Oboje nie opuszczali mieszkania. X myślał, że jest dobrze zakonspirowany.
„Ewa" wychodziła codziennie na szybkie zakupy, chleb, mleko i w tym
czasie przekazywała mi meldunki. W jej domu zbierali się najważniejsi
działacze opozycji, pisarze, dziennikarze. Nam to było na rękę, bo
wszystkich mieliśmy na oku. W końcu i ja zacząłem tam przychodzić.
Drzwi otwierała mi „Ewa". X szedł w tym czasie do drugiego pokoju.
Przychodziłem niby po książkę. „Ewa" tłumaczyła, że jestem starym
znajomym z uczelni. Prosto od „Ewy" z meldunkiem jechałem do Komitetu
Centralnego, bo tam już czekali na informację. Wtedy czułem, że mam
władzę, że kieruję sprawami najwyższej wagi państwowej.
„Ewa" bywała tam gdzie X. X zabierał ją wszędzie ze sobą. Przed
narzeczoną X wszystkie drzwi świata literackiego były otwarte. Znała wielu
opozycyjnych działaczy. Była bystra, gorliwa i bardzo pracowita. Donosiła
nie tylko na X. Zajmowała się również Wańkowiczem, „przyjaźniła się" ze
znaną dziennikarką M.M.
Pewnego dnia zapytała mnie, co ma robić. X zaproponował jej
małżeństwo. Z wrażenia zaniemówiłem. Poleciałem z tym natychmiast do
naczelnika Wydziału, a on do ministra. Zrobił się popłoch, jakiego
wcześniej w SB nie widziałem. Drugi taki sam powstał jak Karola Wojtyłę
wybrano papieżem.
Zastanawiałem się, kto tu kogo rozpracowywał. „Ewa" X, czy X
„Ewę". A może pozyskał ją na swoją agentkę?
Może od początku była nam podstawiona? Minister postanowił
potraktować sprawę poważnie. Zało żył w mieszkaniu „Ewy" podsłuch, o
którym „Ewa" nie wiedziała. Byli pod ciągłą obserwacją. Dzień i noc. Była
w dalszym ciągu lojalna wobec nas. Poza tym jej informacje z kręgów
literackich i towarzyskich potwierdzał tajny wspó łpracownik „Andrzej" _
wyb it ny pisar z i urzędnik państwowy. Było zresztą tak, że „Ewa" kapowała
na „Andrzeja", a „Andrzej" na „Ewę". Rzecz jasna nie wiedzieli o sobie, nie
znali swoich drugich ról.
Wobec nowych zadań zmieniłem „Ewie" pseudonim na „Max".
Informacje od „Maxa" otrzymywał nawet sam Gomułka, doskonale
zorientowany w sprawie.
Kiedy X zachorował, „Max" dokładnie opisywała etapy choroby, pobyt w
klinice.
W końcu X umarł. Ja miałem zabezpieczać pogrzeb. Oprócz mnie było
jeszcze dwóch esbeków. Jeden miał nagrywać, drugi fotografować. „Max" czyli
dawna „Ewa" stała nad grobem w czarnym ubraniu. Zachowywała się, jak
przystało na smutną wdowę po wielkim pisarzu. Potem zwierzyła mi się, że
najtrudniejsza była stypa, bo córka X powiedziała do niej: — To pewnie ty
przez cały czas kapowałaś, bo nikt inny nie mógł tego zrobić.
„Ewa" zachowała spokój. Podejrzenie zbyła jakimś' żartem. Do
rozmowy już nie wracano. Trudno było uwierzyć w taką możliwość. „Ewa"-
„Max" była najlepiej zakonspirowaną agentką, jaką pamiętam.
O „Ewie" myślałem: a to kurwa, i jednocześnie zacierałem ręce. Ona
robiła więcej, niż do niej należało. Pokazywała mi prywatne listy, zanim ją o
to poprosiłem.
Kazimierz M.:
Rodzice sprzedali kilka mórg na wsi i przenieśli się do Warszawy. Ojciec
za trzy tysiące wykupił dozorcostwo w stolarni. Dostali jedną izbę. Matka była
praczką. Chodziła boso do studni po wodę. Nawet zimą. Nigdy, aż dej późnej
starości, nie chorowała. Bieliznę gotowała na trociniaku, a przy okazji obiad.
Czy zimą, czy latem, temperatura w mieszkaniu przekraczała trzydzieści stopni
Oddychało się gorącą parą i zapachem rozgotowanych mydlin.
Brałem w rękę pajdę chleba zmoczonego wodą, posypanego cukrem, i
szedłem na podwórko. Bawiłem się wśród usypisk i wiórów. Jak chłopcy z
ulicy chcieli wejść na plac, musieli się wkupić. Wpuszczałem ich za guziki,
srebrne monety.
Mieszkaliśmy na Ząbkowskiej. Rano ojciec budził mnie o piątej, żebym
zdążył pójść na karuzelę. Stała niedaleko, na Markowskiej. Rano można tam
było znaleźć pieniądze, albo inne zguby. Kiedyś' trafiłem na pełen portfel.
Wystarczyło na garnitur. Pierwszy raz włożyłem go do pierwszej komunii, a
potem nosiłem długo, chyba jeszcze w piątej klasie. To była wełna setka, a ja
wolno rosłem, na szczęście.
Nie bardzo lub iłe m się uczyć, wolałe m włóczyć się z kolegami po
Pradze. Wcześnie zrozumiałem, że jestem zdany wyłącznie na siebie, że
rodzice nie są mi w stanie zapewnić nic poza kiepskim jedzeniem. Ojciec
pukał mnie rano w bok. Wiedziałem, że czas wstawać. Na Bazar
Różyckiego miałem kilka kroków. Sprzedawałem proch strzelniczy, który
sam wyprodukowałem. Potrzebny był do tego chlorek, mierzwa zwierzęca,
nie pamiętam co jeszcze. Przed Wielkanocą interes szedł jak złoto.
Handlowałem jeszcze karbidem, monetami i czym się tylko dało. Proch
wykorzystywało się też w walce między Ząbkowską a Markowską.
Kiedyś poparzyłem sobie całą twarz. Wyglądałem jak obdarty ze skóry
zając. Ale wystarczyło dużo białka kurzego i dziś nie ma śladu.
Kiedy już się uczyłem w Technikum Budowy Zegarów Samolotowych,
to robiłem zegarki na sprzedaż. Stare części wkładałem w nowe koperty. Za
zarobione pieniądze rozbudowywałem swój warsztat, kupowałem części. Do
tej pory mam zegarmistrzowskie przetyczki do włosów z lat pięćdziesiątych,
po tysiąc sztuk z każdego rodzaju. Mam wszystkie rozmiary szkiełek.
Nauczyłem się naprawiać zegarki i to był mój drugi zawód. Nawet jak
byłem w SB dorabiałem w ten sposób. Od komendanta po sprzątaczkę,
wszyscy się do mnie zwracali. Od znajomych brałem tylko zwrot kosztów, od
innych więcej.
Chciałem zostać ciężarowcem. Byłem niewysoki, warunki fizyczne
odpowiednie. Nie zostałem ciężarowcem tylko dlatego, że nie było dla mnie
na majteczki gimnastyczne, a w zwykłych majtkach nie wypadało
występować.
Kiedyś poszedłem z dziewczyną nad Wisłę. Chciałem jej postawić
piwo, ale brakowało mi dziesięć groszy. Rzuciłem na bufet garść
drobniaków. Kelner przeliczył i czekał na resztę. Powiedziałem, że musiało
się gdzieś potoczyć. Machnął ręką. Ocaliłem honor.
Adam G.:
W pierwszych tygodniach w służbie zapoznawali mnie z pracą.
Opiekun, ten co mnie zwerbował, dał mi do czytania teczkę ogólną. To była
teczka założona na moje nazwisko. Nie wiem kiedy, ale prawdopodobnie
dawno, bo papier był już trochę podniszczony. Teczka zawierała materiały,
które nie mieściły się merytorycznie w teczce personalnej, ani w teczkach
spraw. Czytam, czyta m i włosy mi dęba stają. Kurwa — myślę sobie — to
oni wszystko o mnie wiedzą. Wiedzieli co robiłem na uczelni, z kim się
spotykałem, co się działo po zajęciach. Domyśliłem się, że mają agentów na
wydziale.
—
No co, wiesz kto na ciebie donosił? — zapytał opiekun.
Podał nazwisko kolegi, którego nigdy bym nie podejrzewał. Po latach
spotkałem go w tramwaju. Wiedział, że jestem oficerem SB.
—
Wiesz? — powiedział. — Ja utrzymywałem kontakt
z SB na uczelni. Ale jak mi kazali kogoś zlikwidować —
odmówiłem. Od tamtej pory nie układa mi się w życiu,
chodzi za mną jakieś fatum. Czasem myślę, że to oni
przykładają do tego rękę.
Nie miałem do niego żalu, że wtedy kapował. Ktoś to przecież musiał
robić.
Józef Z.:
W 1955 roku skończyłem studia, wcześniej będąc na nie
oddelegowany z resortu. Przyszedłem do pracy na Rakowiecką, na
stanowisko starszego oficera. Gradacja była następująca:
oficer — porucznik
starszy oficer — do kapitana
inspektor — major, podpułkownik
starszy inspektor — podpułkownik, pułkownik
Ze względu na praktykę, chociaż byłem porucznikiem, przeskoczyłem
oficera. Miałem przykrycie w centrali eksportowo-importowej. Prowadziłem
normalną pracę operacyjną. Pozyskiwałem agentów. Werbowanie musiało
być starannie przygotowane. Dzieliło się na etapy:
1.
Wytypowanie człowieka. Brano pod uwagę:
— środowisko w jakim żyje i pracuje
— przydatność do pracy za granicą
— znajomość języków obcych, wykształcenie
— zainteresowania, praktyczne umiejętności
2. Sprawdzenie kartką E-15, specjalnym drukiem do
wypisywania danych o rodzinie kandydata, rodzinie
żony. Dzieci pomijaliśmy, bo kandydaci byli zbyt młodzi,
żeby ich dzieci mogły nas zainteresować. Dla nas liczyli
się ludzie w wieku 25-35 lat, najbardziej sprawni fizycznie, umysłowo. Jeżeli
sprawdzenie wypadło pomyślnie,
dochodziło do:
3.Zaaranżowania rozmowy, za pośrednictwem osób
z kręgu kandydata. Jeśli w ten sposób się nie dało, bo na
przykład nie mie liśmy w tamtym środowisku swoich
ludzi, wtedy korzystaliśmy z kadr w miejscu pracy kandydata. W kadrach
zawsze mieliśmy swoich ludzi, jeśli
nie pracowników zawodowo związanych z resortem, to
przynajmniej była to druga Unia, albo współpracownicy,
ewentualnie ludzie z jakichś, najczęściej materialnych,
powodów nam przychylni. Kadry w każdej instytucji
mieliśmy obstawione. Kadrowcy w większych przedsiębiorstwach,
instytucjach, bez wyjątku byli naszymi pracownikami — Departamentu I.
W swojej praktyce miałem ciekawy przypadek werbunku. Penetrując
środowiska akademickie spośród wielu osób wybrałem kilku mężczyzn jako
agentów perspektywicznych. Spośród tych kilku metodą selekcji doszedłem
do jednego — adiunkta na Politechnice. Przez wiele miesięcy sprawdzałem
środowisko, przydatność agenturalną naukowca. Za najlepsze dojście uznałem
wreszcie kontakt po linii wojskowej. On był po studiach, miał stopień
oficerski. Przebrałem się w mundur oficera LWP i poszedłem do szefa WSW na
Oczki. Poprosiłem, by RKU udostępniła mi akta kilku oficerów rezerwy.
Wojsko nie
mogło się domyślać, który z wytypowanych oficerów jest dla mnie
kandydatem. Istniała nieformalna rywalizacja między nami a wywiadem
wojskowym. Mogli mi przejąć agenta zanim nawiązałem z nim kontakt
osobisty. Wziąłem dziesięć teczek.
Zostawiłem sobie cztery (między innymi swojego człowieka, który
jeszcze nie przypuszczał, że za kilka dni dowie się, że jest inwigilowany od
kilku miesięcy). Wysłałem wezwania do stawienia się w RKU w celu uzupeł-
nienia ewidencji (tak pisaliśmy zawsze, gdy nic do człowieka nie mięliśmy, a
tylko chodziło nam o rozmowę, najczęściej werbunkową, albo sondażową
— czy się nadaje na agenta, czy nie).
Mieli się stawiać co godzinę od czternastej do siedemnastej. Mój na
końcu, żebym miał czas go przekonać. Najpierw dokładnie sprawdziłem,
czy w pokoju nie ma po dsłuchu. Kiedy wreszcie wszedł naukowiec, od
razu zaskoczyłem go wiedzą na temat jego umiejętności, zain teresowań
elektronicznych, cybernetycznych. Roztoczyłem przed nim perspektywy.
Mówiłem, że z pewnością czekają go zagraniczne wyjazdy. Ostrzegałem
przed za chodn im wywiadem, który ty lk o czyha na ludzi zdo l nych,
wykształconych. Mówiłem tak z pół godziny, aż wreszcie zaryzykowałem
i ujawniłem się. Wyjąłem legitymację, powiedziałem, że jestem
pracownikiem polskie go wywiadu. Zanim zaprop onowałe m współpracę
ostrzegłem, że ta rozmowa zostaje między nami, w pr ze ciw ny m razie , a
jesteśmy to w stanie sprawdzić , ma z głowy karierę. Potem
przeszedłem do konkretów. Otwarcie zaproponowałem współpracę. On
wziął moją legitymację, dokładnie ją przeczytał, spojrzał na zdjęcie, potem
na mnie. Od razu pomyślałem, że fachowiec. Zachowywał zimną krew, był
spokojny, rzeczowy. Poprosił o pół godziny do namysłu. Wziąłem teczkę,
poszedłem do komendanta, wypiłem kawę, wypaliłem papierosa, ^wracam.;
On: — Przemyślałem wszystkie za i przeciw. Zgadzam
się. Ja: — Cieszę się. Nie będzie pan żałował. Piszemy
zobowiązanie.
Miałem przygotowany arkusz papieru podaniowego. Dałem długopis.
Pisał własnoręcznie: „Ja, K.B., zamieszkały w Warszawie przy ulicy S-kiej,
zobowiązuję się dobrowolnie do współpracy z wywiadem PRL. O powyższym
fakcie zobowiązuję się nie informować nikogo, nawet członków najbliższej
rodziny. Współpracę zachowam w ścisłej tajemnicy dla dobra PRL." Podpis
nieczytelny.
Potem szkolenie w lokalu konspiracyjnym. Umawialiśmy się zawsze na
siedemnastą we wtorek, przed kawiarnią MDM. Gdy ja albo on nie mogliśmy
przyjść, to mieliśmy umówione spotkanie zapasowe za tydzień w tym samym
miejscu, o tej samej porze. Czekaliśmy na siebie piętnaście minut. Potem
odchodziliśmy. Innych form kontaktu nie było. Raz się zdarzyło, że on się
spóźnił. Przyszedł po siedemnastu minutach. Jeszcze go widzia łem, ale
celowo nie podszedłem. Sprawdzałem jak się zachowa. Przeszedł raz w
jedną, raz w drugą stronę, i odszedł. Tak trzeba było postąpić. Za tydzień
był punktualny.
Spod MDM szliśmy do lokalu konspiracyjnego, który się zresztą dla
dobra szkolenia co jakiś czas zmieniało. Na szkoleniu dawało się
kandydatowi — bo agentem stawał się dopiero z chwilą podjęcia pracy
operacyjnej — różne hipotetyczne sytuacje, w których mogło dojść do
zainteresowania jego osobą przez służby zachodnie. Mówiliśmy, że za
granicą nie powinien na siebie zwracać
uwagi. Pod żadnym pozorem nie
może nadużywać alkoholu.
Wspólnie z naczelnikiem wymyśliliśmy mu zadanie: niech opisze ludzi
ze swojego instytutu, ich stosunek do rzeczywistości, niech przeprowadzi
rozmowy sondażowe. Chcieliśmy się przekonać, czy podejdzie do sprawy rze-
telnie, bo każdą z opisywanych osób wcześniej sprawdziłem.
Opisał dość szczegółowo. Byliśmy zadowoleni. Jednego tylko
przedstawił nierzetelnie, ale później powiedział, że był na niego zły. Został
przywołany do porządku, bo złość nie powinna być cechą agenta.
Dostawał regularnie co miesiąc jakąś sumę pieniędzy z funduszu
operacyjnego. Były to sumy przewyższające! jego zarobki na Politechnice.
Mieliśmy wtedy dużo pieniędzy pochodzących z akcji „Zalew" i „Żelazo".
Moje wydatki zatwierdzał naczelnik, koszty zwracał dział finansowy.
Dołączało się na przykład rachunek obiadu i notatkę tajną w jednym
egzemplarzu. W Ministerstwie każde pismo, nawet najmniejsza notatka,
nosiło klauzulę tajności.
— Do czasu wyjazdu zagranicznego mój agent miał przekazywać
informacje o nastrojach w środowisku akademickim o negatywnym
nastawieniu inteligencji do rzeczywistości państwa ludowego. Agent miał
wyjechać za dwa lata. Wcześniej jednak ja szykowałem się na placówkę na
południe Europy. Wtedy nastąpiło „przekazanie agenta pracującego".
Uprzedziłem go, że wyjeżdżam. ' Na kolejne spotkanie w lokalu
konspiracyjnym przyszedłem już z nowym prowadzącym. Wybrałem
człowieka wykształconego, inteligentnego, żeby mieli wspólną płaszczyznę
porozumienia. Pracownika zatwierdził naczelnik.
Kazimierz M.:
Pewien dziennikarz nie chciał ze mną współpracować, ale przyszedł na
spotkanie w kawiarni. Wszyscy się musieli zgadzać na rozmowę, bo
występowałem z urzędu. Drugi pracownik SB zrobił nam zdjęcie. Kiedy
kolejny raz zadzwoniłem, a on odmówił, powiedziałem: — Chce pan, żeby
to zdjęcie było rozesłane do wszystkich
redakcji?
Nie zaryzykował. Przystał na informowanie mnie od czasu do czasu,
wtedy gdy się do niego zgłoszę.
Kiedyś zgłosiłem się do człowieka, który był agentem UB przed 56
rokiem. Potem dali mu spokój, a ja chciałem kontakt odświeżyć. Powiedział,
że są inne czasy i on już skończył współpracę.
— Ale teczki są wciąż te same — odpowiedziałem. — Taka teczka może
wpaść w niepowołane ręce.
Zmiękł od razu, bo przecież kiedyś własnoręcznie podpisał
zobowiązanie, a zobowiązanie jest jak cyrograf. Obowiązuje do końca życia,
a nawet po śmierci, bo wszystko zostaje w aktach. Człowiek, który raz coś
takiego podpisał, jest skazany na całe życie. Można mu zlecić wszystko.
Chyba, że zdecyduje się na ujawnienie własnej osoby jako agenta. Ale ja nie
słyszałem jeszcze o takim
przypadku.
Ja na agentów nie wywierałem zbyt dużej presji. Nasze kontakty
opierałem na spotkaniach towarzyskich. To byli ludzie inteligentni.
Dziennikarze, naczelni redaktorzy ważnych pism. Ale każdy przeżywał
rodzaj strachu, niepewności. Na zbytnie spoufa lenie nie mogłem sobie
pozwolić.
Wśród tajnych współpracowników było wielu takich z dewiacją.
Przynosili bzdury, byle dużo. To była choroba. Lubili swoją pracę, byli
nachalni, gadatliwi. Z takimi wolałem albo zerwać kontakt, albo ograniczyć
do mini
mum. Donosicielstwo leży w charakterze ludzi. Najpierw jest plotka,
potem donos. Wielu moich informatorów nie wiedząc o sobie nawzajem, nie
przypuszczając nawet, że ich koledzy też współpracują, donosiło na siebie.
Czasem tylko po to, żeby za jąć ich miejsce, uniemożliwić zagraniczny wyjazd.
Zazdrość była moim najlepszym pomoc nikiem. Nieraz celowo wywoływałem
intrygę. Wtedy gadali jeden na drugiego największe świństwa. Kolega na
kolegę.
Wśród dziennikarzy to trzeba było szukać czystego, takiego, który już z
kimś' nie współpracuje. Jak się już taki znalazł, to się moi koledzy bili, który
ma go przejąć, pozyskać. Ale jednak o niektórych wiedzieliśmy, że za żadną
cenę nie zgodzą się informować. Przed takimi zamykaliśmy drogę kariery.
Sam talent często nie wystarczał. Tacy stawali się często działaczami
opozycyjnymi.
Na podstawie informacji tworzono dokumenty opera cyjne. Agent
zbierał dane o interesującym nas figurancie. Z dokumentów operacyjnych
powstawały dokumenty procesowe.
Zakładaliśmy podsłuch w mieszkaniu figuranta. Przez jakiś' czas
nagrywaliśmy wszystkie rozmowy. Kiedy już figurant był zatrzymany w
areszcie, wtedy wybieraliśmy kilka osób, z którymi figurant rozmawiał przez
telefon. Wzywaliśmy tych ludzi po kolei i puszczaliśmy taśmę. Uderzaliśmy
ostro:
—
Pan zna A, on u nas siedzi. Sprawa poważna.
Oskarża pana o to i o to.
Z reguły człowiek się najeżał i mówił:
— A to skurwiel, ja nie mam z tym nic wspólnego, za
to on zrobił to, to i to.
Mirosław B.:
Próbowałem pozyskać pewnego aktora. Nikt mi nie powiedział: zostaw
tego człowieka. Wykonywałem koronkową robotę, żeby się do niego dobrać.
A tu widzę po pierwszej rozmowie, że on się w pracy operacyjnej orientuje
lepiej ode mnie. Przypuszczałem, że musiał być przeszkolony, chociaż
kartotekę miał czystą. Kiedy się ujawniłem powiedział, że przed wojną był
agentem wywiadu sowieckiego. Wiedziałem, że teraz nie może już dla nich
pracować, bo inaczej kazano by mi się od niego odsunąć.
Pierwsza rozmowa z kandydatem na agenta była
0 wszystkim. Takie wzajemne macanie, ale ja zawsze sta
rałem się sprawiać wrażenie, że wiem wszystko o życiu
kandydata, o jego sprawach intymnych. W teorii pracy
operacyjnej spotkania w kawiar ni były zabronione.
W praktyce często z nich korzystaliśmy. Pamiętam, jak
umówiłem się z moim agentem w „Nowym Świecie". To
były wczesne godziny przedpołudniowe. Przy stoliku
w końcu sali siedział mój kolega z wydziału i robił to
samo co ja — przepytywał własnego agenta. Kiedy wróciłem do Komendy,
szef wezwał mnie do siebie. — Ty
idioto — wrzeszczał. — Nie masz się gdzie spotykać?
Okazało się, że tamten kolega wrócił wcześniej
1 doniósł na mn ie do szefa. Bał się, żebym ja tego nie
zrobił przed nim.
Adam G.:
Pewien krytyk literacki mieszkał w tej samej dzielnicy co niemiecka
dziennikarka, znana z telewizji R.M. Obydwoje wychodzili na spacer z psem.
Mijali się. Czasem rozmawiali. Zadzwoniłem do tego krytyka. Zgodził się na
rozmowę. Każdy się zgadzał, ale on bardzo chętnie. Zgodził się donosić na
R.M., mimo że nic mu nie groziło,
ja nic wcześniej na niego nie miałem. Nie
mogłem go nawet szantażować.
Niektórzy ludzie rodzą się donosicielami. Donosicielstwo w nich
dojrzewa, aż w końcu zjawia się oficer SB, który jest wybawieniem dla
donosiciela, spełnieniem jego potrzeby donoszenia. Ja jednak nigdy nie
miałem zaufania do agentów. Taki dziś' kapuje jednego, a jutro może
donosić na mnie.
Nieraz agent był ważniejszy od oficera. Chociażby taki redaktor z
tygodnika „Barwy". Przed redaktorem wszyscy drżeli. Nawet sekretarz
Komitetu Warszawskiego. Sekretarz zapraszał redaktora na przyjęcia, żeby
się do niego zbliżyć i być mniej narażonym na donosy. Ale sekretarz nie
mógł wiedzieć, że agent nie ma przyjaciół. Agent cały czas pracuje. Z tego
żyje. Dlatego redaktor najbardziej lubił mówić i pisać raporty na sekretarza, aż
musieliśmy go strofować, bo przesadzał, opisując pewne seksualne skłonności
sekretarza.
Agent zwykle nie pełnił żadnej kierowniczej funkcji w swojej
jednostce, w instytucji, w której pracował. Były rzecz jasna wyjątki, ale
przeważnie agenci byli najwyżej wicedyrektorami, wicekierownikami,
wiceprzewodniczącymi. Tajny współpracownik najpierw zdawał ustne
sprawozdanie, a potem spisywał to w obecności oficera. Oficer dopisywał
później nagłówek „doniesienie", żeby to nie działało deprymująco na
donosiciela. Dopisywał również pseudonim, nazwę lokalu
konspiracyjnego, datę, godzinę odebrania meldunku. Nas, prowadzących
agentów, obowiązywał ścisły rewir. Jeśli chciałem pozyskać osobę, która
pracowała już dla kogoś' innego, naczelnik delikatnie mówił: zostaw go.
Informacje od takiego agenta mogłem ewentualnie uzyskać poprzez
pracownika, który go prowadził. Inaczej nie było możliwości.
Praca operacyjna była prowadzona także wśród więźniów. Agentów
najczęściej pozyskiwało się spośród osadzonych, na przykład w zamian za
skrócenie odsiadki, wymazanie winy, albo za wszystko razem plus jeszcze
korzyści majątkowe, jeśli sprawa była poważna i agent rokował nadzieje na
przyszłość.
Najtrudniejsze było zawsze pierwsze zadanie. I dla pracownika i dla
agenta. Nieraz, mimo wielomiesięcznego szkolenia już po pierwszej akcji
wiedzieliśmy, że z człowieka nic nie będzie. Agenturę trzeba mieć we krwi.
Moja pierwsza akcja zakończyła się pełnym sukcesem. Z okazji
dziesiątej rocznicy Października opozycyjne grupy na Uniwersytecie
Warszawskim zorganizowały spotkanie z Leszkiem Kołakowskim. Spotkanie
miało się odbyć na Wydziale Historii. Było za późno na wysłanie któregoś z
doświadczonych agentów — studentów. Wysłano więc pięciu funkcjonariuszy.
Między innymi mnie, ponieważ wtedy jeszcze byłem studentem
matematyki, a jednocześnie od niedawna pracownikiem etatowym Służby
Bezpieczeństwa. Do sali mia łem wejść sam. W bramce stali
organizatorzy: Adam Michnik, Janek Lityński i mój bliski kolega Jurek,
który nie miał pojęcia o mojej pracy w SB. Wpuszczali za okazaniem
legitymacji studenckiej albo pracownika UW. Ja miałem broń z przodu za
pasem. W wewnętrznej kieszeni marynarki minifon z mikrofonem
przyczepionym do krawata. Kiedy zbliżyłem się do wejścia podniosłem przed
siebie teczkę, tak trochę do góry, żeby zasłaniała pistolet. Było dość tłoczno.
Udawałem, że się przepycham. Zawołałem do kolegi: cześć, Jerzy. Wdałem się
z nim w krótką rozmowę. Powiedział, że teraz nie ma czasu, że możemy poga-
dać po spotkaniu. Reszta stojących na bramce spojrzała w moją stronę, ale
widzieli, że rozmawiam z Jurkiem, więc dali mi spokój. Gdy znalazłem się w
środku, czułem
jak pot leci mi po plecach i dalej po nogach aż do skar pet.
Byłem cały mokry, chociaż w środku panował jeszcze chłód. Przeszedłem na
tył sali. Usiadłem na parape cie okna, nie dlatego, że chciałem sobie usiąść,
tylko dlatego, że nie mogłem ustać. Nogi mi się trzęsły. Bałem się, że ktoś'
zauważy. Włączyłem mikrofon, chociaż jeszcze nie pojawił się Kołakowski.
Jak wszedł, to zebrałem siły i ruszyłem do przodu. Wiedziałem, że z tak
daleka jakość nagrania będzie zła. Krok po kroku przesuwałem się w
kierunku mównicy, aż znalazłem się w pierwszym rzę dzie. Sp ot kan ie
trwało dw ie, może trzy godziny, a może dłużej. Nie wiem, bo straciłem
orientację w czasie. Nie wiem też, jak znalazłem się w wozie po spotka niu.
Ostatnie metry to już koledzy mnie nieśli na rękach. Przed kościołem Wizytek
stał cywilny radiowóz. Pojecha liśmy szybko do szefa bezpieki, pułkownika
Sławińskie-go. Dopiero po kilku dniach dowiedziałem się, jaką war tość miały
te nagrania. Zebrany przeze mnie materiał miał służyć wyrzuceniu
Kołakowskiego z partii. Kopię nagrania kazano mi zniszczyć. Nie zrobiłem
tego, bo nigdy nie niszczyłem dokumentów. Wszystko się jeszcze może w
życiu przydać.
Kiedy pracowałem na informacji, codziennie spływały do mnie
materiały agenturalne: donosy, dokumenty, korespondencja, nasłuchy
rozgłośni zachodnich. Sporzą dzałem informację zbiorczą. Sekretarki za
każdym razem przynosiły mi formularz pierwszej strony informacji. To była
kartka papieru maszynowego formatu A -4. Kartka była opatrzona winietą,
czyli listą osób, którym mia łem dostarczyć informację. Kolejność była
ustalona. Najpierw członk owie biura politycznego, potem sekretarz KC,
dalej najważnie jsi ludzie w MSW. Uszeregowanie nazwisk i odstępy
między nimi odzwierciedlały prawdziwą hierarchię władzy. Można
powiedzieć, że była to lista rankingowa, względnie stała, ale zmieniająca
się po jakichś zawirowaniach społecznych. Zmiany najczęściej dotyczyły tych
na dole.
WINIETA Z 1974 ROKU
Otrzymują:
Tow. Gierek
Tow. Jabłoński
Tow. Jaroszewicz
Tow. Babiuch
Tow. Grudzień
Tow. Jagielski
Tow. Jaruzelski
Tow. Kania
Tow. Kępa
Tow. Kowalczyk
Tow. Kruczek
Tow. Olszowski
Tow. Szydlak
Tow. Tejchma
Tow. Barcikowski
Tow. Łukaszewicz
Tow. Wrzaszczyk
Tow. Frelek
Tow. Karkoszka
Tow. Pińkowski
Tow. Werblan
Tow. Żandarowski
Tow. Kurowski
Tow. Zieliński
Tow. Palimąka
Tow. Janicki
Tow. Milewski
Tow. Stachura
Tow. Zaczkowski
Tow. Pożoga
Tow. Słowikowski
Tow. Kwiatkowski
Tow. Chomętowski
Do wiadomości:
Tow. Gołębiowski
WINIETA Z 1978 ROKU
Otrzymują:
Tow. Gierek
Tow. Babiuch
Tow. Grudzień
Tow. Jabłoński
Tow. Jagielski
Tow. Jaroszewicz
Tow. Jaruzelski
Tow. Kania
Tow. Kępa
Tow. Kowalczyk
Tow. Kruczek
Tow. Olszowski
Tow. Szydlak
Tow. Tejchma
Tow. Barcikowski
Tow. Łukaszewicz
Tow. Wrzaszczyk
Tow. Frelek
Tow. Karkoszka
Tow. Pińkowski
Tow. Werblan
Tow. Żandarowski
Tow. Kurowski
Tow. Zieliński
Tow. Klimczak
Tow. Maciszewski
Tow. Palimąka
Tow. Rokoszewski
Tow. Kaliski
Tow. Janicki
Tow. Milewski
Tow. Pietrzak
Tow. Stachura
Tow. Pożoga
Tow. Słowikowski
Tow. Straszewski
Tow. Kwiatkowski
Tow. Chomętowski
Pierwszy na liście otrzymywał informację przed dziewiątą rano. Kilku
następnych pół godziny po nim, tak żeby pierwszy zdążył przeczytać, zanim
następny zacznie. Ostatni cieszyli się, że w ogóle dostali. Do ostatnich
informacja docierała nawet po kilku godzinach.
Na każdej winiecie czerwonym długopisem podkreślałem nazwisko
adresata i godzinę dostarczenia.
Nieraz przychodzili do mojego gabinetu różni ludzie spoza listy. Chcieli
wiedzieć, co się dzieje. Miałem nad nimi przewagę, bo miałem najświeższe
informacje.
Raz w życiu dotknąłem tego, czego nawet nie mam odwagi nazwać.
Był rok siedemdziesiąty. Uruchomiono system MOB, czyli system
mobilizacji w sytuacji zagroże nia państwa. Byłem wówczas na zagadnieniu
literackim. Wręczono mi listę figurantów, których należało zatrzy mać,
aresztować, internować lub zlikwidować. W tej ostatniej grupie były
tylko dwa nazwiska: Stefan Kisie lewski i Paweł Jasienica. Miałem się
ustosunkować do tej listy. Oddałem dokument bez zmian. Nikogo nie
doda łem, ale i nikogo nie wyłączyłem. Wtedy pierwszy raz zetknąłem się
ze słowem internowanie. Listy kwalifika cyjne przygotowywał Inspektorat
działający przy kierownictwie Służby Bezpieczeństwa. Oficjalnie
Inspektorat zajmował się sprawami organizacyjnymi, zabezpiecza niem
imprez, a nieoficjalnie przygotowywał MOB, rozpracowywał pracowników
SB. Zastępował dawny Departament X. Czasem jak jakiś' towarzysz miał
kłopoty osobiste, rodzinne, to z nim rozmawiali w Inspektoracie. Do
Inspektoratu wzywano również żony, żeby im przypomnieć, jaką mają
pełnić funkcję w rodzinie i że nie wolno im rozprawiać o mężu.
Mirosław B.:
Praca oficera operacyjnego to nie to samo, co praca oficera śledczego,
który zza biurka rozpracowywał człowieka. Ja obcowałem z ludźmi na
zasadzie większej lub mniejszej wolności.
Czasami trzeba była iść na materiał kompromitujący. Szczególnie jak
miało się do czynienia z grupą herme tycznie zamkniętą bez możliwości
normalnego dotarcia do n iej. Jeden raz musiałem wykorzystać szantaż. To
było środowisko artystyczne. Dałem człowiekowi do zrozumienia, że dużo
wiem o jego związkach homoseksualnych. On miał normalną rodzinę.
Wystraszył się i podpisał zobowiązanie.
Czasem wymieniałem informacje z Kontrrazwiedką. Taka wymiana
dokonywała się na poziomie szefa jednostki terenowej SB, komendanta lub
jego zastępcy. Nigdy niżej.
Pion „C" — archiwum było usystematyzowane personalnie i
tematycznie. Przy MSW nazywało się to Biuro „C", a przy komendach
wojewódzkich — Wydziały „C". W trakcie pracy z agentem jego teczkę miał
oficer. Po zakończeniu współpracy teczka była archiwizowana.
W pionie „C" było kilka działów:
1. Kartoteka byłych pracowników.
2. Informacje o ludziach, którymi się interesowała SB.
Na przykład osoby, które miały dostęp do spraw tajnych,
pracownicy zakładów zbrojeniowych,
3. Kartoteka tajnych agentów. Te materiały były tajne,
specjalnego znaczenia.
4. Komórka analityczna — kwalifikująca, które materiały mają być
zniszczone, a które dalej przechowywane
w archiwum.
5. Komórka techniczna.
Pracownik mógł sobie zastrzec, by materiały archiwalne spraw przez
niego prowadzonych były obłożone tajemnicą. Każdy kto chciał z tych
materiałów skorzystać, musiał się porozumieć z właściwym oficerem. Biuro
„C" pełniło rolę łącznika pomiędzy wszystkimi wydziała mi i pracownikami.
Adam G.:
Tylko raz chciała mnie zwerbować Kontrrazwiedką. Zaczęło się w
Legionowie, w Szkole. Poznałem jednego
kolegę. Miał na imię Boria.
Rodziców Rosjanie wywieźli do Kazachstanu. Tam zginęli. On trafił do domu
dziecka, a następnie do radzieckich kadetów. Że jest Polakiem dowiedział się
od nauczyciela historii. Odszukał rodzinę, Jeden stryj był przeorem o.o.
Jezuitów w Warszawie, drugi mieszkał w Belgii. W pięćdziesiątym ósmym
Boria przyjechał do Polski z wycieczką. Miał na sobie mundur kadeta. Stryj
sprezentował mu modne cywilne ubranie i namawiał, by zamieszkał w
Polsce. Boria nie chciał. Kiedy wrócił do Związku Radzieckiego, uznano go za
bikiniarza, z racji tego modnego ubrania. Miał nawet kłopoty z KGB. Chyba
właśnie wtedy wkroczyli. Następnym razem Boria przybył już do Polski
potajemnie. W Sokółce, w województwie białostockim spreparowano mu
metrykę urodzenia.
W Legionowie wyglądał na szmaciarza. Dopiero jak się z nim
porozmawiało, wykazywał inteligencję. Zauważyłem, że się do mnie za
bardzo klei. Wszystkim się dzieli, o nic nie obraża. Facet bez ambicji —
typowy agent. W SB pracował na zagadnieniu mniejszości narodowych.
Przyszły lata naszych bliższych kontaktów, wódeczka, rozmowy. Kiedyś' niby
niechcący poznał mnie z radzieckim generałem. Generał był miły, uśmiechał
się, mówił jak każdy Polak po polsku, znał lepiej ode mnie naszą literaturę.
Potem Boria wciągnął mnie do Klubu Podróży Radiowych, zorganizowanego
przy Radiu Moskwa. Należeli do tego klubu różni ludzie. Z MSW, z KC, a
nawet kierowcy PKS — jako dobry materiał na agentów.
W czasie strajków sierpniowych do naszego klubu przyjeżdżali różni
prelegenci radzieccy. Mięliśmy spotkania w TPPR. Na jednym z takich
spotkań spytałem generała, który jeszcze w czterdziestym piątym wyzwalał
Polskę, czy KPZR zamierza jakoś' wykorzystać polskie doświadczenia z
ostatnich miesięcy. Po spotkaniu obstąpili mnie ci z delegacji radzieckiej.
Boria był z nimi. Powiedział, że jestem zaproszony na kameralne spotkanie do
ambasady. Poszedłem. Była wódka, dużo wódki. Ktoś do mnie podszedł,
przedstawił się jako attache wojskowy ambasady i wprosił się do mnie do
domu na rozmowę. Przyszedł. Rozmawialiśmy właściwie o niczym. On wie-
dział, że ja jestem fachowcem od werbunku i ja wiedziałem, że on, jeśli
wyczuje podatny grunt, przystąpi do werbowania. Zaprosił mnie do
ambasady. Znów rozmawiajmy. Wypytywali o stosunki w MSW. Mówiłem
jakieś ble, ble. Jeszcze kilka razy po mnie posłali i dali spokój. Zrozumieli,
że nie chcę dobrowolnie współpracować, a do groźby się nie posunęli.
Józef Z.:
KGB miał wydzielony korytarz w naszym budynku przy Rakowieckiej.
Najstarszy rangą pracownik był w stopniu generała. Reszta pułkownicy.
Codziennie rano dyżurujący oficer radziecki był informowany poza wszelką
kolejnością o tym, co się dzieje w kraju. Zwyczajem oficerów radzieckich było
przychodzenie „na herbatkę" do naczelników poszczególnych wydziałów.
Rosjanie mogli wchodzić wszędzie, a w korytarz KGB wchodziło się tylko na
hasło. Dojście do KGB mieli jedynie wyznaczeni polscy wysocy oficerowie.
Adam G.:
Zgnoić przeciwnika było lepiej niż go zabić. Zamordowany mógł się stać
męczennikiem. Zgnojony był już nieszkodliwy. Jak się nie udawało zgnoić —
wtedy się zabijało.
Krzysztof P.:
Mój serdeczny kolega przez dwa lata był przygotowywany do pracy we
Francji. Wyjechał tam jako repatriant, Po dwóch latach miał rozpocząć
pracę wywiadowczą, I właśnie wtedy dowiaduję się, że zginął. Najpierw wy-
krył go kontrwywiad francuski. Zaczął sypać. Wtedy do
akcji przystąpili nasi. Został zlikwidowany.
"
Józef W.:
Przy Departamencie I istniała zupełnie szczególna służba. Nazywaliśmy
ją grupą likwidacyjną. Byli to w wyjątkowo konspiracyjny sposób szkoleni
ludzie, wykonujący zadania specjalne. Przeważnie likwidowali niewygod-
nych świadków, agentów, co do których mieliśmy pew ność, że poszli na
współpracę z obcym wywiadem, wreszcie zwykłych szpiegów, których dla
dobra intere sów P RL należało zlikwidować. Nikt poza kierownict wem
resortu nie wiedział, ilu członków liczy grupa likwidacyjna. Nie wiadomo
było, kto do niej należy. Mógł to być każdy z nas, pracujący na swoim,
przydzielonym odcinku, a tylko w razie konieczności oddelegowany do j
wykonania rozkazu likwidacyjnego.
O grupie nie mówiło się głośno. Jak ktoś' powiedział za głośno —
wylatywał z pracy. Grupa likwidacyjna była tematem tabu. W
Ministerstwie nie było nic bardziej tajnego. Chociaż była jeszcze jedna
supertajna komórka: j grupa likwidacyjna dla członków grupy
likwidacyjnej, j Jak w mafii: zabiłeś', znaczy wiesz zbyt dużo. Do dziś' nie |
wyjaśniono wielu zagadkowych śmierci pracowników Departamentu I.
SB zawsze było na usługach pewnej kliki w partii. Za j moich czasów
służyło grupie Moczara. Mnie to odpowia dało, bo on nie był ani z Żydami,
ani z Sowietami. Jako człowieka zawsze jednakowo traktowałem Żyda,
Niemca, Francuza czy Rosjanina. Ale w polityce zawsze będę przeciwko
Żydom, bo oni chcą rzą dzić każdym narodem. Tego nie można głośno
powiedzieć, bo zaraz krzykną: antysemita.
Gdybym się urodził w innych czasach, albo w innej rodzinie, pewnie
byłbym dobrym naukowcem, matema tykiem. A może polonistą. Może pisałbym
książki. Byłem jednakowo uzdolniony do przedmiotów humanistycznych i
ścisłych. Moja inteligencja stała się moim prze kleństwem. Była zbyt surowa,
nieociosana, żeby zajść w yże j, a le w ystarc za ła do te go, żeby s obie
radzić w życiu. Byłem za mądry żeby zostać na wsi, orać ziemię i biedować
jak ojciec, a za głupi na wejście w ten inny, lepszy świat otwartą furtką.
Gdyby nie SB, pewnie do dziś' gniłbym w Łapach, albo gdzieś' w tamtych
okolicach. A ja chciałem żyć.
Kilka razy musiałem walczyć, żeby się utrzymać na pewnym poziomie.
Nie w sensie materialnym. Na pienią dzach nigdy mi bardzo nie zależało.
Musiałem walczyć, aby nie dać się strącić w dołek, poniżej tego, co już
osiągnąłem. Taka wspinaczka jak po kruchej drabinie. Szczebel się złamie i
spadasz. Albo jak ktoś' ją kopnie i drabina się chwieje, a ty razem z nią.
Imponowało mi, że dla rodziny stałem się autorytetem, że mnie pytają
o zdanie. Czułem się wyróżniony, z drugiej strony coraz bardziej oddalałem
się od rodziny. Widziałem jak ojciec się gnie pod naporem urzędniczych
nakazów i kościelnych przykazań. W końcu zrezygnował, zasklepił się. Tak
jakoś się zmniejszył, skurczył. Nie mógł mi imponować, wzbudzał raczej
litość. Cała ta moja kariera była na zasadzie: ja wam pokażę. Chciałem
pokazać, że stać mnie na to, by być kimś ważnym. Mogłem załatwić
wszystko. Nie mogłem chcieć więcej.
Przejmowałem literatów i bałem się wielkości zadania. Miałem się
zmierzyć z ludźmi, których nazwiska znałem z lektur szkolnych, a twarze z
telewizji. Miałem z nimi rozmawiać, rozpracowywać, pozyskiwać. Obawiałem
się, że ta rola mnie przerasta. Literaturę poznawałem od tyłu: kto z kim,
kiedy, gdzie, dlaczego. Odruch czytania wyrobiłem sobie później. To jest
zasługą pracy w SB, że teraz sięgam po gazetę, książkę. W SB dojrzałem
intelektualnie i politycznie. Do swoich zadań podchodziłem jak do
krzyżówek, które miałem rozwiązać.
Po zabójstwie księdza Popiełuszki przystąpiłem do spowiedzi.
Wyznałem, że chcę zabić jakiegoś' esbeka. Śmierć za śmierć. Ksiądz mnie
zapytał: synu, czy ty nie potrzebujesz pomocy psychiatrycznej?
To nie przypadek, że w SB i wśród kleru jest najwięcej osób
pochodzenia chłopskiego. Po prostu były dwie szybkie drogi, żeby się
wydostać z tego chłopskiego dołka: przez SB i stan kapłański. Dla mnie nie
ma różnicy między tą pierwszą a drugą służbą. Służy się tylko innemu Bogu.
Kazimierz M.:
Po skończeniu szkoły oficerskiej pracowałem w pionie inteligencji.
Mówiąc inaczej robiłem po dziennikarzach. Chciałem pozyskać kiedyś'
znakomitego dziennikarza H.K. Zaproponowałem spotkanie w kawiarni.
Odpowiedział:
—
Jeśli mamy się spotkać, to tylko w komendzie.
I tu mnie zaskoczył. Umówionego dnia czekałem na niego w biurze
przepustek. Wprowadziłem go bez przepustki.
— Tu jest pana pokój — powiedział H.K., rozejrzał się
i usiadł bez pytania. — Domyślam się, że chce pan ze
mną porozmawiać w cztery oczy. Pan zamówi kawę.
Nawet sekretarki nie wpuściłem. Sam przyniosłem kawę.
—
Proszę mi dać papier i maszynę do pisania —
mówił dalej H.K. rozkazującym tonem.
Napisał długi elaborat, opisując zażydzenie redakcji. To był rok
sześćdziesiąty szósty.
—
Pod tym kątem tak, ale na więcej niech pan nie
liczy — zakończył nasze spotkanie H.K., i wyszedł bez
pytania.
Myślałem, że z tego będzie premia. Pokazałem tekst naczelnikowi, a ten
wpadł w osłupienie. Potem mnie obsztorcował i kazał tekst zniszczyć, w ogóle
zatrzeć po nim ślady. Nie zniszczyłem. Włożyłem go do swojej szafy.
Przyszedł rok sześćdziesiąty ósmy i wtedy im się przypomniało. Obiecywali
premię, bylebym tylko dostarczył tamten donos. Skierowali go prosto do
Moczara, a ja dostałem trzy tysiące nagrody.
Cała moja praca na zagadnieniu dziennikarskim sprowadzała się do
dokładnej penetracji środowiska i pozyskiwania agentów. Musiałem mieć spis
wszystkich pracowników redakcji, którą się zajmowałem. Od sprzątaczki do
naczelnego. Wypisywałem na każdego „piętnastki". Wiedziałem wcześniej, kto
ma wyjechać za granicę (to naczelny musiał ze mną konsultować), kto gdzie
mieszka, z kim mieszka, kto kogo odwiedza. Musiałem wiedzieć, jakie
słabości mają ludzie przeze mnie obserwowani. Modliłem się zawsze o jak
największą liczbę homoseksualistów, lesbijek i w ogóle zboczonych, bo tacy
zwykle najszybciej dawali się namówić na współpracę.
W jednej z redakcji, co była pode mną, w noworocznym
przemówieniu Gomułki zdarzył się błąd. Napisano mniej więcej tak:
„Życzymy dalszych sukcesów w gospodarce". Sprawą zainteresował się
nawet Komitet Centralny. Uznano to za sabotaż. Kazali mi znaleźć winnego.
Zwaliłem na zwykły błąd linotypisty. Lepiej, pomyślałem, j niech jeden
poleci ze stanowiska, niż cała redakcja, a naczelny do więzienia. Potem jeszcze
długo naczelny dostawał telefony od swoich kolegów: „niezły numer
zrobiłeś". A on cały czas drżał o własną skórę i nie w głowie] mu było
bohaterstwo.
Adam G.:
Miałem praktykę z przesłuchania, bo uczono nas wszystkiego.
Przesłuchanie prowadził Czesiek S. Przesłuchiwanym był student.
Fotografował dla kościoła pielgrzymkę do Częstochowy. SB tajnie go zdjęła.
Chłopak się załamał. Opowiadał nawet o swojej spowiedzi. Podpisałby
wszystko, cokolwiek by mu wtedy kazano. Nic dziwnego. Jak przejechał
przez jedną, potem drugą bramę Pałacu Mostowskich, to wystarczyło, aby
myśleć, że to już ostatnia droga. W pewnym momencie S. wyszedł. Zostałem
z tym chłopakiem sam. Powiedziałem mu: proszę pana, ale tajemnicy
spowiedzi to już pan nie musi zdradzać.
I wtedy zobaczyłem nagłą przemianę w tym człowieku. S. wrócił i
zaczął od początku, a chłopak na te same pytania tym razem: a co to pana
obchodzi, to moja sprawa, byłem na pielgrzymce, nic więcej nie mam do
powiedzenia.
Tak już do końca przesłuchania. Puścili go. Wyszedł uśmiechnięty, a S.
jakoś tak dziwnie na mnie popatrzył. Zrobiłem mu niezły numer.
Józef Z.:
Pochodzenie miałem niezłe. Ojciec przedwojenny kolejarz, matka
zawsze przy mężu. Szkołę powszechną skończyłem za okupacji w małym
podwarszawskim miasteczku.
Po wojnie, w czterdziestym piątym wyjechałem na północ, do miasta O.
Znajomy rodziców pracował w O. Strzegł lasów przed kłusownikami.
Zatrudnił mnie jako wartownika. Praca była nudna, oglądałem się za inną,
ciekawszą.
Nawiązałem kontakt z kołem ZWM. Koledzy z organizacji zaproponowali
robotę w Urzędzie Bezpieczeństwa. Czułem, że to jest właśnie to, o co chodzi.
Przewodniczący organizacji (pamiętam, że latem chodził w damskim futrze
karakułowym) zaprowadził mnie do szefa powiatowego urzędu
bezpieczeństwa publicznego. Rozmowa była krótka:
— Skąd pochodzicie?
— Spod Warszawy.
— Ile macie lat?
— Osiemnaście.
— To dobrze, trzeba nam ludzi młodych i odważnych.
Co was skłania do pracy u nas?
— To jest potrzebna służba, walczy się z wrogie m
zewnętrznym i wewnętrznym.
Odpowiedź miałem już z góry przygotowaną. Tak kazali mówić
koledzy z ZWM. Starszych ode mnie chłopaków, którzy przyjechali z
Jarosławia, nie zatwierdzono, bo na pytanie dlaczego chcą wstąpić do UB
odpowiedzieli, że nie mają za co żyć.
Mnie przyjęto. Dostałem blachę — taki rodzaj legitymacji z wypisaną na
maszynie nazwą: Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w O. Razem z
blachą dostałem przydział na mieszkanie. Dwa pokoje z kuchnią. Mieszkanko
niczego sobie, tylko zaniedbane, rozkradzione. Wziąłem do pomocy czterech
Niemców. Żeby im się lepiej pracowało, pilnowałem ich z automatem.
Byłem jednym z młodszych chłopaków zwerbowanych przez UB. Akcja
werbunkowa była prowadzona we wszystkich miastach powiatowych. Na
szeregowych funkcjonariuszy werbowano młodych ludzi od siedemnaste -
go do trzydziestego piątego roku życia. Droga najczęściej wiodła przez
ZWM. Niektórzy po roku, dwóch, zdobywali odpowiedzialne stanowiska.
Przeważnie ci najbardzie j bezwzględni, albo umiejętnie liżący dupę
przełożonym. Kierowano ich do szkół przy komendach wojewódzkich.
Wracali w stopniu porucznika do swoich macierzystych jednostek.
Mój znajomy wrócił do O. po szkole. Swoje pierwsze przesłuchanie
ćwiczył na kocie. Posadził kota na krześle i zadawał jakieś pytania. Kot
mu uciekł. Dogonił go, ale kot go ugryzł w rękę. Wtedy mój znajomy
wyciągnął pistolet i zastrzelił zwierzaka. Powiedział, że tak należy po-
stępować z wrogiem.
Wierzyłem w to, co nam mówili na szkoleniach. Wróg mógł się
wkradać w nasze szeregi, wróg chciał by wrócił dawny, burżuazyjny
ustrój. Za wszelką cenę trzeba mu było w tym przeszkodzić.
Jesienią czterdziestego piątego rozpoczęliśmy akcję wysiedlania
Niemców. Milicja otrzymała zadanie, żeby wszystkich Niemców pakować
na wozy wojskowe i zbierać na stacji w O. Rozdział był taki: kobiety do
wagonów osobowych, mężczyźni do towarowych. Radzieccy żołnierze
stanowili eskortę. My — Urząd Bezpieczeństwa — obstawialiśmy rampę
kolejową.
Niemcy na stację przyjeżdżali już zupełnie pozbawieni majątku.
Ostatni szaber odbywał się na rampie. Zabierano wszystko,
pozostawiając ubranie, które mieli na sobie. Czasem nawet co
wartościowsze rzeczy ściągano przed wejściem do wagonu. Nad całością
czuwał starosta. Chodził z pistoletem na wierzchu. Od czasu do czasu
wyjmował go zza pasa i podrzucał jak kowboj.
W czterdziestym szóstym otworzono w O. gimnazjum z jedną klasą
dla pracujących. Zapisałem się. W moje j klasie byli tylko pracownicy
Urzędu Bezpieczeństwa i kilku dyrektorów przedsiębiorstw. Jak się
człowiek nie nauczył — wyciągał pistolet, kładł na ławkę, to wtedy nau-
czyciel wiedział, że nie ma co pytać. Maturę zdałem bez problemów.
Po maturze dostałem cichy cynk od szefa, że mnie szykują na studia.
Nie do jakiejś resortowej szkoły w województwie, ale na normalne studia
do Warszawy. Jak na warunki resortowe już byłem człowiekiem
wykształconym, z maturą. Studia były następnym szczeblem. Otwierały
przede mną karierę. Do wyboru były dwa kierunki: prawo i handel
zagraniczny. Wybrałem handel.
Na moim roku studiowało wielu funkcjonariuszy UB, ale nikt o
sobie nie wiedział. Byliśmy dobrze zakonspirowani. Jeszcze przed
studiami powiedziano mi, że na razie mam spokój. Jak będę potrzebny,
sami się zgłoszą. Już po studiach ze zdziwieniem poznawałem po raz
drugi swoich kolegów z roku, z grupy. Spotykaliśmy się na korytarzach
przy Rakowieckiej, w Centrali. Pytaliśmy się nawzajem:
— To co, ty też?
- Tak, a ty?
— No, jak widzisz.
Idąc na studia nie byłem przeszkolony wywiadowcze. To mnie
uchroniło przed dodatkową pracą. Miałem się tylko uczyć. Penetracja
środowiska studenckiego szkoły nie miała sensu. U nas studiowali tylko
pracownicy kadrowi resortu, agenci, albo ludzie dokładnie sprawdzeni,
co do których też miało się plany na przyszłość. Jednym słowem, była to
nasza szkoła. Kto ją skończył, to już był w życiu ustawiony.
Józef Z.:
Po studiach awansowano mnie na kapitana. Wielu ko legów z mojego
roku zaczęło pracować w bezpiece dopiero po studiach. Przechodzili
szkolenia. Ja się wybroniłem przed szkołą. Miałem już za sobą kilkuletnią
praktykę i tytuł: wykwalifikowany pracownik handlu zagranicznego.
Skierowano mnie do pracy w jednej z ważniejszych
central handlu zagranicznego. Kierowanie odbywało się
zawsze poprzez departament kadr Ministerstwa Handlu
Zagranicznego. Tak było zawsze po Unii handlowej, jak
moja. Od samego powstania kadry MHZ były obsadzone
przez tak zwaną drugą linię, czyli oficerów SB biorących
tylko pensję w MHZ. Druga Unia w każdej chwili mogła
stać się pierwszą, jeśli sytuacja w kraju tego wymagała.
Ja brałem pensję w MHZ i wyrównanie do pensji oficera
na Rakowieckiej. Dochodziły jeszcze jakieś premie z cen-
trali handlowej, prowizje i różne inne zyski. W sumie
pieniędzy było dość.
Już idąc na studia wiedziałe m, że szykują mnie do Jedynki", czyli
do wywiadu. Centrala handlu zagranicznego to była jedynie instytucja
przykrycia. Oficerów Jedynki" przygotowywano do wyjazdów
zagranicznych. Praca operacyjna za granicą to była istota roboty wywia-
dowczej. Ale nie wszyscy wyjeżdżali. Kierownictwo Departamentu I patrzyło
niechętnie na tak zwanych „aktywistów". Przeciętność była najmilej
widziana. Wszystko powyżej przeciętności było podejrzane i należało się te-
go obawiać. Jeżeli aktywista był nadgorliwcem, to go przesyłano do pionu
informacyjnego, czyli na tak zwane „zesłanie". „Zesłanie" blokowało
dłuższy zagraniczny wyjazd. Pracownicy wydziału informacyjnego mogli od
czasu do czasu, zwykle raz na dziesięć lat, wyjechać za granicę w ramach
pomocy administracyjnej do konkretnej ambasady. Takie wyjazdy nazywaliśmy
„wykopkami". „Wykopki" nigdy nie były dłuższe niż trzy miesiące. Kiedyś, na
początku lat siedemdziesiątych, na zebraniu organizacji partyjnej I
Departamentu wiceminister Milewski otrzymał pytanie od kobiet pracujących
w pionie informacyjnym (było ich około sześćdziesięciu), czy są dla kobiet
możliwości wyjazdu na wykopki. Milewski się zamyślił i odpowiedział:
— Na razie nie ma możliwości, ale napiszcie raporty, to się wam
przydzieli po pięć, dziesięć dolarów na zakupy.
Żadna nie napisała.
W Departamencie I były wydziały. Wydziały dzieliły się na sekcje.
Struktura wyglądała następująco:
Wydział I — szkoleniowy
Naczelnikiem był najdłużej generał Jan Słowikowski, przedtem
pracownik rezydentury w Stanach. O Słowikowskim mówiło się, że jest
najzdolniejszym, najinteligentniejszym pracownikiem .jedynki", bo nie
mając matury został magistrem.
Zespoły wydziału I:
1. Zespół kserografów — podlegał bezpośrednio
naczelnikowi. Śmialiśmy się z tego zespołu, bo składał
się z czterech pułkowników przyjętych w czterdziestym
piątym do UB. Na placówkach dyplomatycznych pracowali jako szyfranci.
Ich praca na kserografach polegała
na odbijaniu, powielaniu, praca bezmyślna, mechaniczna. Żaden zespół ani
wydzia ł nie miał tak wysokiego
średniego stopnia — pułkownik.
2. Sekcja maszynistek.
3. Sekcja przygotowania materiałów do szkolenia.
Sekcja lektoratu (Słowikowski zatwierdzał angielskie teksty nie
znając języka angielskiego, ani zresztą żadnego innego obcego języka).
W sumie w Wydziale I pracowało około piętnastu, dwudziestu osób.
Wydział II — wywiad niemiecki
Słynna w naszych kręgach stała się „afera bydgoska". Pracownicy
Wydziału II Komendy Wojewódzkiej w Bydgoszczy podjęli w połowie lat
siedemdziesiątych grę ope racyjną z agentem niemieckim. Prowadzili
agenta tak l nieudolnie, że ten, wypuszczony do Niemiec, przywiózł l
wyjątkowo dezinformujące materiały. W Centrali łapano l s ię za głowy ze
zdziwienia. Kilka osób w Bydgoszczy l poleciało ze stanowisk.
Tłumaczyli się, że chcieli do de partamentu przekazać już gotowe materiały.
Wydział III — kontrwywiadowcze zabezpieczenie polskich placówek
dyplomatycznych za granicą
To był mój wydział. Pracowałem w nim od początku. Pracownicy
„trójki" byli najlepiej, najwszechstronniej wyszkoleni. Znali dogłębnie
tajemnice wywiadu i zagadnienia kontrwywiadu. Po praktyce w kraju
wyjeżdżali na placówkę za granicę. Ale nigdy nie zostawali rezydenta mi.
Najwyżej radcami handlowymi, albo attachees handlowymi ambasady.
Rezydentem w każdej placówce był najczęściej pierwszy sekretarz
ambasady. Zadaniem Wydziału III była również kontrola przestrzegania
tajemnicy państwowej i służbowej przez inne wydziały Departa mentu I.
Oficerowie Wydziału III wyjeżdżali za granicę na cztery do pięciu lat. Z
góry wiadomo było, że w danym kraju jesteśmy namierzeni. Trwa ła wojna
nerwów, bo wiedzieliśmy, że jesteśmy obserwowani i oni zdawali sobie spra-
wę, że my wiemy. Dochodziło do zabawnych sytuacji. Nowy rezydent w
Londynie po dwóch tygodniach urzę dowania został wezwany do Foreign
Office, gdzie powie dziano mu wprost:
- Panie Mieczysławie S., dobrze wiemy kim pan jest. Znamy pana
zadania, więc jeśli chce pan z nami żyć w zgodzie, to musi pan siedzieć
cicho i nie zajmować naszej uwagi. Współpraca z pana poprzednikiem
układała się dobrze, bezkolizyjnie. On wypełniał swoje zadania, my swoje. Nie
naruszono statusu paszportu dyploma tycznego. Chcemy, żeby z panem było
tak samo.
No i przez pięć lat Mietek miał spokój. Aż Milewski się wkurwił, bo
Miecio zamiast pracować przysyłał dezaktua lizowane wycinki prasowe, a my
gazety z Anglii mięliśmy kilka godzin po ich wydrukowaniu.
Gorzej trafił Staszek B. Stary pracownik. W UB od czterdziestego
piątego. Zanim wysłano go na rezydenta do Szwajcarii, pracował jako osoba
towarzysząca kurierowi. Jeździł z wizytacją do polskich placówek dyploma-
tycznych. Używał różnych nazwisk i różnych paszpor tów. Każdy kraj jest
uczulony na osoby towarzyszące i na kurierów. Staszek wyjechał do Berna,
a po tygodniu został wezwany do szwajcarskiego MSZ, gdzie mu zadano
następujące pytanie:
— Szanowny panie pierwszy sekretarzu ambasady, jak się pan właściwie
nazywa, bo w Szwecji był pan Bolesławskim, w Brukseli towarzyszył pan
kurierowi jako Bogusławski, a do Anglii kierowano pana jako Bozierew-skiego.
W związku z tym nie wiemy, kim pan jest na prawdę. Dlatego staje się pan
oficjalnie persona non grata i ma pan dwa tygodnie na opuszczenie
Szwajcarii.
Staszek wrócił i jeszcze miał kłopot, bo wyjeżdżając z Polski wynajął
komuś mieszkanie na cztery lata.
Najbardziej rozbudowana była siatka w USA. Rezydent był w
Waszyngtonie (oficjalnie I sekretarz ambasady). W konsulacie w Nowym
Jorku naszym pracownikiem był radca handlowy. W większości ambasad
pracownikami kadrowymi byli: zastępca konsula albo konsul generalny.
W ambasadzie polskiej w USA pracowało około dwudziestu kadrowych
esbeków. Ambasador wiedział dokładnie kto jest kto, ale ambasadorowie
rzadko byli naszymi ludźmi. To było niepotrzebne. Byli tylko od repre-
zentowania, na pokaz, więc musieli wyglądać na czystych. Faktycznym
przedstawicielem interesów Polski Ludowej był rezydent SB - najważniejszy
człowiek w ambasadzie.
Wydzia ł III Departamentu I nie notował większych wpadek, ale
było kilka niewypałów, czyli nieudanych werbunków agenturalnych. W
sześćdziesiątym szóstym uzyskaliśmy informację, że w polskim biurze radcy
handlowego w Atenach pracuje jako sekretarka Greczynka. Kobieta
doskonale znała język polski, bo kilka lat mieszkała w Warszawie. Oficer
kadrowy z Aten (zajmował stanowisko attache handlowego) powiadomił
depeszą, że Greczynka jest przygotowywana do werbunku. Przez rok
prowadzono z nią rozmowy wstępne, nie ujawniając o co chodzi.
Podkreślano, że Polska zawsze jej pomagała, że potrafimy cenić przyjaciół i
takie podobne rzeczy. Wydawało się, że rozumie o co chodzi. Wreszcie
wyjechał do Grecji Jan Bisztyga - formalnie wysoki funkcjonariusz MSZ.
Jako pracownik operacyjny otrzymał zadanie zwerbowania agentki.
Wspólnie z kurierem i attache handlowym zawieźli ją do restauracji.
Zaczęli rozmawiać. Wszyscy myśleli, że werbunek będzie formalnością.
Attache przedstawił Bisztygę jako oficera MSW. Padła otwarta propozycja
współpracy. Kobieta się wystraszyła, rozpłakała. Odmówiła podpisania
zobowiązania. Zagroziła, że jeśli nie dadzą jej spokoju," wszystko
przekaże swojemu szefowi - radcy handlowemu. To akurat nie była
największa groźba, ale Greczynka mogła sypnąć swoim. Zagrożono, że
jeśli treść rozmowy przekaże komukolwiek, to stanie się jej coś złego.
Pracowała nadal, ale pod czujnym okiem attache. Nie stwierdzono, żeby
sypała. Za to kierownictwo opieprzyło całą obsługę placówki, bo to plama dla
całego departamentu. Nie dość, że werbunek się nie udał, to jeszcze
ujawniono trzech pracowników.
Wydział W — USA, Ameryka Środkowa i Południowa
Wydział V — kraje niemieckojęzyczne, Skandynawia, Bene-lux, Francja
Wydział V miał dwie poważne wpadki. Na początku lat
siedemdziesiątych sprzątaczka ambasady francuskiej w Warszawie —
Polka, nawiązała romans z kierownikiem tajnej kancelarii tej ambasady.
Sprzątała po południu, jak nie było pracowników. Po sprzątaniu spotykała
się z Francuzem i kochali się w jego tajnej kancelarii. Przed kimś się
wygadała, że ma romans. Ktoś powiedział dalej i tak to trafiło do nas po
sznureczku, bo trzeba sobie zdawać sprawę, że wszystkie nitki wiodły do
nas. Jeśli o czymś nie wiedzieliśmy, to znaczy, że tego nie było.
Kontakt łóżkowy postanowiliśmy zamienić na operacyjny. Po pięciu
miesiącach przygotowań spotkaliśmy się z kobietą w mieście w lokalu
konspiracyjnym. Zgodziła się pełnić rolę agentki. Do lokalu zaprosiła
Francuza. Przez kilka dni kochali się w dobrych warunkach, niby u
koleżanki. Potem, w czasie jednego z umówionych spotkań, weszli
pracownicy operacyjni i wyciągnęli zdjęcia intymne, nagrane rozmowy,
westchnienia rozkoszy. Normalny szantaż — współpraca albo kompromitacja.
Współpraca oznaczała wykonywanie pewnych zleceń, na przykład
fotografowanie materiałów z tajnej kancelarii. Wybrał współpracę. W celu
ulepszenia metody zbierania materiałów przeprowadziliśmy kilkumiesięczne
szkolenie. W tym czasie para otrzymała inny lokal, z dużym łóżkiem. Lokal
był zradiofonizowany.
Na początku dostawał symboliczne pieniądze. Byłby dostawał
większe, ale niestety nastąpiła wpadka, bo on poza wiedzą pracowników
operacyjnych zaczął fotografować dokumenty na własną rękę. Domyślaliśmy
się, że chciał nas zaskoczyć, udowodnić, że jest dobrym agentem. Francuzi
go namierzyli. Zrywał plomby w szafkach, robił zdjęcia i pieczętował
powtórnie. Za którymś' razem zostawił otwartą szafę. Przeprowadzono
śledztwo. Przewieziono go do Francji. Przyznał się do wszystkiego. Wyrok —
osiem lat. Był porucznikiem. Wykazał skruchę. Ujawnił metody działania
wywiadu komunistycznego, dlatego dostał tak niski wyrok. Po tym
wydarzeniu zaczęto zwalniać polskich pracowników z ambasad w War-
szawie.
Wpadka druga: W 1985 roku do naszej ambasady w Sztokholmie
zwrócił się listownie obywatel szwedzki pisząc, że posiada interesujące
materiały z Głównej Kwatery NATO z Brukseli. Materiały miały dotyczyć
Polski i innych krajów socjalistycznych. Rezydent po otwarciu listu nie
porozumiał się z Centralą. Wydawało mu się, że informacja jest
niewiarygodna. Sam zdecydował, że najlepiej będzie pokazać list
szwedzkiej policji politycznej. Rezydent był pewien, że ma do czynienia z
prowokacją. W liście oznaczono dokładny termin spotkania i przekazania
materiałów natowskich. Gdy nadszedł termin kontaktu policja zdjęła
człowieka z materiałami, o których pisał w liście. Na drugi dzień cała
szwedzka prasa rozpływała się w pochwałach dla polskiej ambasady, która
pomogła szwedzkim służbom specjalnym ująć groźnego szpiega,
zakonspirowanego w kwaterze głównej NATO. Jak się kierownictwo
dowiedziało, natychmiast wezwano rezydenta — Waldemara W. do
Warszawy. Dostał dwa miesiące na uregulowanie stosunku do służby,
potem został zwolniony z wilczym biletem. Nie wiem, co teraz robi. Ma
przegrane życie, bo już zawsze będzie namierzony, podejrzany.
Byliśmy bardzo przewrażliwieni po sprawie inżyniera Strawy z
Metalexportu — naszego agenta w RFN, który poszedł na współpracę z
wywiadem niemieckim. Strawie zaczęto się przyglądać wtedy, gdy wydawał
więcej pieniędzy niż zarabiał. Prowadził wystawny tryb życia. Rozpoczęto
wnikliwą obserwację. Rezydenturę w RFN poproszono o dokładne ustalenie
źródeł zarobkowania Strawy. Po dwuletnim rozpoznaniu wiedzieliśmy tyle, co
na początku śledztwa. Nie mięliśmy żadnych dowodów, jednak kierownictwo
wydało zgodę na aresztowanie. Strawę zwinięto z lotniska przed odlotem do
Frankfurtu (to było takie teatralne aresztowanie, nasze kierownictwo chyba
gustowało w takich zatrzymaniach publicznych, bo przec ie ż Strawę
mo żna było łatwo zdjąć w domu, albo w ministerstwie). Po przewiezieniu
na Rakowiecką przebrano go w więzienne ubranie i zostawio no samego w
pokoju przesłuchań. Po kilku godzinach odegrano mu sygnał rozpoznawczy
radiostacji Wolna Europa. Wtedy wszedł pracownik i zapytał: — No i co, Herr
Strawa, wystarczy?
To był bluff, bo nic nie wiedzieliśmy. Ale na Strawę ten bluff wystarczył.
Nerwy mu nie wytrzymały. Przyznał się do czteroletniej współpracy z
wywiadem BND.
Wyrok wkrótce wykonano. Prasa podała, że został stracony, a
wyglądało to tak: rano wszedł do jego celi funkcjonariusz. Skłamał, że Rada
Państwa skorzystała z prawa łaski. Wyprowadził go z celi. Szli korytarzem. W
którymś' momencie funkcjonariusz — kat wyciągnął pistolet i strzelił mu w
tył głowy.
Wydział VI — kraje demokracji ludowej w Europie i na świecie
Wydział VII — Azja, ze szczególnym uwzględnieniem Chin i Japonii
W Departamencie I pracowało około sześciuset do tysiąca osób. W całym
ministerstwie przy Rakowieckiej przeciętnie dziesięć tysięcy.
Departament I był najważniejszy. Pracownicy tego departamentu to
miała być doborowa kadra. Przynajmniej w założeniach. Praktyka była
trochę inna. Byli ludzie inteligentni, ale byli też kompletni idioci, bez
wykształcenia, bez przygotowania. Błąd w sztuce polegał na tym, że ci
ludzie, często starzy zasłużeni frontowcy, pełnili odpowiedzialne funkcje.
Naczelnik Wydziału IV (wywiad amerykański) — sam nieuk — nienawidził
ludzi inteligentnych i wykształconych. Gdy otrzymywał korespon dencję z
rezydentury w USA wołał sekretarza partii komitet u w ydzia łowe go,
kt óre mu ufa ł be zgra nic znie i mówił: — Przetłumacz mi do kurwy nędzy
(to był jego ulubiony zwrot) te łacińskie słowa, co ten debil wypisuje-
A tam były takie zwroty i słowa jak par excellence, sui generis,
kurtuazja, gentelmen's agreement.
Jak rezydent przyjechał na urlop do Polski, radzono mu, żeby nie
używał trudnych słów. Nie posłuchał, nadal pisał tak samo i został odwołany
ze względów dyscyplinarnych.
Więc przede wszystkim posłuszeństwo. W Departamencie panowały
stosunki feudalne. Zwykły pracownik drżał przed naczelnikiem wydziału,
naczelnik przed kierow nictwem departamentu, dyrektor departamentu
schlebiał ministrom, a minister dbał o dysponenta politycznego, którym był
sekretarz partii, mający pod sobą cały aparat ucisku czyli sprawiedliwość,
milicję, wojsko, WSW i SB.
Od naczelnika wzwyż wszyscy się macali, badali swoje wpływy, szukali
słabych punktów przeciwnika. Specem od robienia intryg był Milewski, od
1970 roku wiceminister spraw wewnętrznych. Człowiek się nie spodzie wał,
a tu w którymś momencie atak i kariera przerwana. W 1974 przerwał
doskonale się zapowiadającą karierę generała Oska — dyrektora I
Departamentu. Akcje Oska rosły. Milewski czuł się zagrożony. Osek miał
dobry start, bo go popychał Szlachcic. Osek i Szlachcic poznali się na
wczasach w Bułgarii. Przypadli sobie do gustu. Ponieważ depesze od
rezydentów z całego świata trafiały wprost na biurko Oska, codziennie rano
przekazywał najświeższe informacje Szlachcicowi. Jak Szlachcic przestał być
ministrem, to i Oska Milewski się pozbył. Poszedł w odstawkę na zastępcę
prezesa Głównego Urzędu Ceł. Zepchnięcie Oska było wyłomem od pewnej
obowiązującej reguły. Zasada była taka, że dyrektor departa mentu, jeśli
odchodził, to najniżej na jakiegoś wiceminis tra. Istniała wprawdzie instytucja
tak zwanej „przechowalni", ale Oska do niej nie zakwalifikowano, tylko wy-
kopano jak psa. „Przechowalnia" była dla zdekonspirowanych pracowników
wywiadu i dla niektórych skompromitowanych członków rządu albo
działaczy partyjnych. Na przechowalnię jechało się do Moskwy. Na przykład
kiedyś minister żeglugi przejechał w Alejach Ujazdowskich człowieka idącego
po pasach. Za karę wyjechał do Moskwy. Został radcą przy RWPG. Inna
sprawa — Jerzy B. miał wyjechać na placówkę jako rezydent. Z tej radości się
upił i skradziono mu paszport. Wyjazd miał być następnego dnia. Do
ambasady poszła „zielona depe sza", że proponują kogoś innego, bo kandydat
z przyczyn zdrowotnych nie może wyjechać. B. znalazł przechowalnię w
Moskwie, a po trzech latach został konsulem w NRD. Zwykle smród
przechodził po trzech, czte
rech latach. Wtedy się wracało z przechowalni i
człowiek znów dostawał szansę.
Milewski — intrygant i hochsztapler, był jednak doskonałym
fachowcem — organizatorem pracy operacyjnej. Do tego miał świetnego
nosa politycznego. Umiał przewidywać rozwój sytuacji w Polsce. W
siedemdziesiątym siódmym wyszła od niego do najwyższego kierownictwa (u
nas się mówiło: na najwyższy rozdzielnik') informacja o wzroście sił
opozycji. Informacja zawierała fakty zbierane przez Departament l, II, III,
IV. Dokument podpisany przez Milewskiego trafił wprost na biurko
Gierka. Gierek odesłał informację z powrotem do resortu. Pod
dokumentem złożył odręcznie napisaną notatkę następującej treści:
„Towarzysz Milewski: przewrażliwienie Służby Bezpieczeństwa." Tylko
tyle. A to był ostatni dzwonek. Potem winą obarczano służby specjalne, że
nie informowały, że nie trzymały ręki na pulsie. Bzdura. Wiedzieliśmy
wszystko, ale kierownictwo nie chciało znać prawdy, bo tak było im
wygodniej.
Kiedy nadszedł dla mnie czas wyjazdu zagranicznego, zostałem
wyprowadzony z Centrali Handlu Zagraniczne go. Wyprowadzenie odbyło się
przez Wydział Zagraniczny KC. Najpierw tak zwany dyrektor kierunkowy
zadzwonił do dyrektora departamentu kadr Ministerstwa Handlu
Zagranicznego. Dyrektor — oficer Służby Bezpieczeństwa wezwał do siebie
mnie i dyrektora placówek zagranicznych. Nastąpiło oficjalne wręczenie mi
nominacji na attache handlowego w biurze radcy handlowego w jednym z
państw na południu Europy. Dostałem paszport dyplomatyczny. Wyjeżdżając
na placówkę wypełniłem kolejną ankietę personalną. Dwadzieścia cztery
strony ankiety pracownika wywiadu PRL, z czego dane o rodzinie szesnaście
stron.
Po przyjeździe na placówkę miałem trzy miesiące na aklimatyzację.
Każdy oficer MSW był w tym czasie zwolniony od zbierania materiałów
wywiadowczych. Cały czas poświęcałem na poznawanie topografii terenu,
miasta, na naukę języka.
Potem, jak każdy pracownik operacyjny przy ambasadzie, miałem
obowiązek raz w miesiącu przekazywać zebrane informacje wywiadowcze
rezydentowi. W nagłych przypadkach można było informować rezydenta o
każdej porze dnia i nocy. Gdy rezydent otrzymał z kraju informację, którą
należało sprawdzić, rozszerzyć, w trybie natychmiastowym wzywał do siebie
pracowników operacyjnych, którym przekazywał informacje jako polecenie
centralne, a polecenie centralne to była świętość.
Byłem attache handlowym z pensją 250 dolarów, plus dodatek 20%,
plus dodatek od rezydenta, plus fundusz operacyjny. W sumie miałem około
500 dolarów miesięcznie. Wtedy i w tamtym kraju to było dużo. Więcej miał
tylko rezydent, czyli I sekretarz ambasady — tak zwana grupa B z dodatkiem
50%. Wychodziło mu około 800 dolarów. Więcej miał również ambasador,
grupa A-R, około 1000 dolarów. Rezydent w razie nieobecności ambasa dora
podpisywał wszystkie dokumenty w jego zastępstwie. W dyspozycji
rezydenta znajdował się fundusz operacyjny dla danej placówki. Każda suma
wydana w pracy operacyjnej musiała być udokumentowana. Zdarzały się
jednak fałszerstwa, rachunki bez pokrycia, i resortem co jakiś' czas wstrząsały
afery związane z defraudacją pieniędzy pochodzących z funduszu
operacyjnego.
Do rezydenta napływała poczta operacyjna do pracowników
operacyjnych z kraju, w którym byliśmy. Ja też przekazywałem informacje
własne i agenturalne rezydentowi. Rezydent przekazywał wszystko za
pośrednictwem kurierów dyplomatycznych do Centrali w Warszawie. Kurier
przyjeżdżał raz na miesiąc. Razem z nim wizytowała placówkę tak zwana
„osoba towarzysząca kurierowi". Osoba towarzysząca to po prostu wysoki
oficer SB sprawdzający na miejscu postępy w pracy operacyjnej. Każdy
posiadał paszport dyplomatyczny. Nie było więc kłopotu z przekraczaniem
granic. Można było wszystko wwieźć i wywieźć. Kurier zostawał jeden, naj-
wyżej dwa dni, przekazywał pocztę z Centrali i jechał do kilku następnych
ambasad na południu Europy i na północy Afryki. Potem wracał tą samą drogą
i zabierał pocztę do Warszawy.
Wszyscy traktowali pracę za granicą jakby złapali Pana Boga za nogi.
Wiadomo było, że każdy się odkuje, przywiezie trochę dolarów po
kilkuletnim stażu na placówce. Kurierzy podlegali bezpośrednio
wydziałowi kurierskiemu MSZ. Kierownikami tego wydziału byli rzecz jasna
oficerowie Służby Bezpieczeństwa. Tajnymi współpracownikami wywiadu
i kontrwywiadu byli kapitanowie samolotów i część samolotowej załogi.
Kapitanów nazywaliśmy „prawą ręką SB". Typowy przykład - kapitan T.K.
Zamieszany w 1980 roku w przemyt srebra do Turcji. W Turcji zatrzymała
go policja i przekazała polskim władzom. Siedział jakiś czas na
Montelupich w Krakowie. Wtedy zadziałał Departament II — kontrwywiad.
T.K. zbyt dużo wiedział, żeby go tak zostawić. Mógł sypać, ujawnić
materiały kompromitujące ówczesne kierownictwo zamieszane w przemyt.
Oczyszczono go z zarzutów. Jego nazwisko wymazano z gabloty osób za-
trzymanych za granicą. To była taka gazetka za szkłem w korytarzu
Departamentu I, na której umieszczano nazwiska schwytanych oficerów
kadrowych — rodzaj czarnej listy. Jak ktoś' się na nią dostał, nawet gdy
udało mu się wrócić do Polski, to wiadomo było, że jego kariera jest
przekreślona. Polscy pracownicy ujęci za granicą wracali zwykle w drodze
wymiany. Do wymiany tak zwanych szpiegów dochodziło co kilka lat na
granicy między Berlinem Wschodnim i Zachodnim.
T.K. wrócił do pracy w powietrzu, ale wkrótce poradzono mu, żeby
przeszedł na rentę inwalidzką. Zgodził się, bo renta była wyższa niż zarobki.
O wiele wyższa.
Moja praca w biurze radcy handlowego biegła dwutorowo. Jako attache
handlowy zajmowałem się kontaktami między tym krajem a Polską.
Zaczynałem dzień pracy o ósmej, kończyłem o szesnastej. Prowadziłem
rozmowy handlowe, pośredniczyłem w wymianie, w interesach między
tamtym a naszym krajem. Miejscowi biznesmeni czasem zapraszali mnie na
wystawne obiady. Najbardziej lubiłem obiady w Hiltonie, gdzie pojedynczy
obiad kosztował najmniej sto dolarów.
Drugim torem biegła moja zasadnicza praca — operacyjna. Polegała na
inwigilowaniu głównie środowisk przedsiębiorców tego kraju. Interesowało
nas wszystko, bo wszystko interesowało Centralę. Nigdy nie wiadomo, jaka
informacja i w którym momencie może się przydać. Pisałem notatki,
przygotowywałem do werbunku agentów.
Centralę interesowały przede wszystkim materiały strategiczne oraz
elektronika, jako że kraje natowskie nałożyły w tym czasie embargo na swoją
elektronikę. Dzięki mojej pracy w Polsce zaczęły się pojawiać komputery
wykorzystywane przez służby specjalne, badane pod względem przydatności
dla uzbrojenia. Departament techniki MSW zamawiał różne urządzenia.
Trzeba się było solidnie napracować, żeby należycie wypełnić zadanie.
Intensywność pracy wzmagała się, gdy miał przyjechać kurier i osoba
towarzysząca. Za wyniki rozliczano nas w Centrali.
Na terenie ambasady istniał tak zwany pokój szczelny — jedyne, w stu
procentach sprawdzone miejsce. Tam nie mogło być podsłuchu, ukrytych
kamer. Pokój szczelny był w dyspozycji rezydenta. Nawet ambasador nie
miał do niego wstępu. W pokoju rezydent rozpakowywał pocztę kurierską,
rozdawał pracownikom i przekazywał kurierom w drodze powrotnej
materiały spływające do Centrali.
Pracownikiem SB, ale nie operacyjnym, był również kierowca
ambasadora. Do jego obowiązków należało informowanie rezydenta, co robi
ambasador po godzinach pracy, gdzie jeździ, z kim się kontaktuje. Kierowca
pisał raporty i oddawał je rezydentowi. Dostawał za to podwójną pensję.
Jedną z MSZ, drugą z MSW.
Drugi kierowca zatrudniony w ambasadzie był obywa telem kraju, w
którym przebywaliśmy. Woził I sekretarza ambasady, czyli rezydenta.
Zdawaliśmy sobie sprawę, że pracuje dla kontrwywiadu swojego państwa.
Chcieliśmy mieć takiego człowieka na oku. Korzyści były obopólne. Taka
niepisana umowa między nimi a nami. Jeśli rezydent wyjeżdżał na jakieś'
tajne spotkanie, wtedy rezygnował z kierowc y i samochód prowadził sam.
Mięliśmy opracowany system zrywania ewentualnej obserwacji. W razie
potrzeby przesiadaliśmy się do innych samochodów, korzystaliśmy z metra, z
autobusów. Musieliśmy dokładnie znać miasto, żeby jeśli zajdzie konieczność
zniknąć w sposób niezauważony.
Do Polski wróciłem w połowie lat siedemdziesiątych. Ponieważ, jak mi
powiedziano, brakuje dobrze wyszkolonych pracowników operacyjnych w
Centrali, od razu skierowano mnie do pracy na Rakowieckiej. Straciłem na tym
finansowo, bo przykrycie w centrali handlowej gwa rantowało o wiele wyższe
dochody niż pensja pobierana tylko w resorcie.
Ta moja praca na Rakowieckiej to była raczej zabawa w pracę.
Porządkowaliśmy materiały spływające z zagranicy, piliśmy kawę, herbatę,
rozmawialiśmy. No i musieliśmy być jak zwykle czujni. Wróg nadal nie -spał.
Szczególnie, że wróg czaił się w naszych szeregach. Zaraz po przyjeździe
dowiedziałem się o pierwszej wielkiej aferze w SB. Afera miała kryptonim
„Zalew". Na jej trop wpadł podobno Milewski, wówczas dyrektor I
Departamentu. Główną postacią „Zalewu" był Matejewski, który przez
kilkanaście lat dyrektorował Departamentowi III. Pod koniec lat
sześćdziesiątych awansował na generała, zos tał wiceministrem spraw
wewnętrznych. Jako wiceministrowi podlegał mu Departament II, III, biuro
śledcze, biuro B — obserwacja i biuro W — inwigilacja korespondencji.
Matejewski wewnątrz resortu stworzył własną grupę przestępczą, zajmującą
się przemytem różnego rodzaju dóbr wartościowych do Polski. Grupę tworzyli
pracownicy Departamentu II i III. Część tego zespołu była w Berlinie
Wschodnim, część w MSW na Rakowieckiej. Przed awansem Matejewskiego
grupa działała spora dycznie. Po awansie poczuli się kryci. Zaktywizowali
swoją działalność, a Matejewski sądził, że jest ponad prawem. Trzeba sobie
zdawać sprawę z jednego: działa nie służb specjalnych w żadnym państwie i w
żadnym systemie nie kieruje się zasadami etycznymi. Jest to w
większości przypadków robota mijająca się z prawem, ale ponieważ
skierowana jest na ochronę interesów państwa, obojętne czy to państwo o
ustroju kapitalistycznym, czy socjalistycznym, to każda droga wiodąca do
celu jest dobra i słuszna. Matejewski postąpił podwójnie be zpraw nie, bo nie
dość , że kra dł cudze dobra (co w pracy wywiadowczej jest normalne i
dopuszczalne, choć w sensie powszechnego prawa zabronione), to jeszcze te
dobra sobie przywłaszczał. Kiedy Matejewskiego
awansowano na generała, a potem wiceministra, robota poszła na
całego. Do Polski zaczęto masowo sprowadzać złoto w sztabach i w wyrobach.
Do 1970 roku grupa Matejewskiego sprowadziła dla siebie i weszła w
posiadanie około tysiąca kilogramów złota. Złoto przemycano już od
początku lat sześćdziesiątych. Milewski wpadł na trop kilka lat później. Ale
wpaść na trop, to nie znaczy jeszcze zlikwidować grupę od razu. Pozwolono
im działać do siedemdziesiątego roku. Dobra cały czas spływały. Milewski
wiedział, że przerywając proceder ograniczy napływ złota. Aresztowania
nastąpiły w 1970 r. Obok Matejewskiego zgarnięto jeszcze kilku wysokich
oficerów: pułkownika Smohiika i pułkownika Żmijewskiego —
wicedyrektorów Departamentu II MSW, pułkownika Milkę — dyrektora Biura
Przestępstw Gospodarczych Komendy Głównej MO. Milce podlegały wszystkie
biura przestępstw gospodarczych w komendach wojewódzkich. Na zlecenie
Milki rozpracowywano cinkciarzy, paserów, pobierając sowity okup.
Ostatnim aresztowanym wysokim oficerem był pułkownik Budzyń —
naczelnik w II Departamencie.
Matejewski nie przyznał się do posiadania złota. Nic u niego nie
znaleziono. Smolnik też się nie przyznał, nie oddał ani grama.
Kiedy przyszli po Żmijewskiego zastali go ubranego. Szykował się do
wyjścia z domu. Oficerom, którzy po niego przyszli, oddał stojącą na stole
teczkę wypchaną wyrobami ze złota i powiedział, że właśnie szedł do Cen-
trali, żeby o wszystkim powiedzieć i oddać. Żmijewski poza grupowym
przemytem złota zajmował się również od czasu do czasu przemytem
indywidualnym. W sześćdziesiątym dziewiątym kazał przywieźć z Berlina do
Polski sto tysięcy żyletek „Silver". Zarobił wtedy ponad osiemset tysięcy
złotych.
Milkę zgarnięto z działki pod Warszawą. Przekopano cały ogródek. Pod
różami znaleziono pięć kilogramów złota.
Budzynia zdejmowano na końcu. Już wiedział, że jest wpadka. Na
dzwonek do drzwi wyrzucił przez okno na ulicę sto tysięcy dolarów. Na dole
stała obstawa. Pozbierali pieniądze i grzecznie odnieśli na Rakowiecką.
Wkrótce po „Zalewie" wyszło „Żelazo". Tym razem oskarżono
Milewskiego. Nikt go nie żałował i nikt się nie zdziwił. Znane były w całym
wywiadzie przyzwyczajenia Milewskiego do kolekcjonowania cennych rzeczy.
Każdy rezydent, kurier czy inny pracownik resortu pracujący za granicą lubił
coś dawać Milewskiemu w prezencie. Szef najchętniej przyjmował numizmaty
i cenne znaczki. Trwała rywalizacja między pracownikami o to, który
przywiezie ciekawsze zbiory. Milewski potrafił docenić przydatność swoich
pracowników.
Adam G.:
Było nas dziewięcioro dzieci. Ja byłem ten środkowy. Ojciec miał
piętnaście hektarów. Kilka odziedziczył po dziadku, resztę dostał z reformy.
Był jedynym piśmiennym w naszej wsi we wschodniej Polsce. Zatrudnili go
do przeprowadzenia reformy rolnej. Jak przyszła kolej na niego, to tu sobie
wziął więcej, to tam, i tak się uzbierało. Potem za to dostawał w dupę, bo go
mieli za kułaka.
Moja rodzina nie nadawała się do roli. Byli rozgarnięci, ale
gospodarstwem nie umieli pokierować. Poza tym ojciec nie chciał się zapisać
do partii. Gospodarka kulała. W czterdziestym szóstym ojciec wpadł na
pomysł, który miał naszej rodzinie zapewnić spokojną przyszłość. Kiedy się
urodził brat — dał mu na imię Bolesław. Potem napisał do Bieruta, by ten
został ojcem chrzestnym dziecka. I został. Bieruta na chrzcie reprezentował
wójt.
Tylko jeden raz ojciec skorzystał z pomocy Bieruta. Wtedy, jak groziło
mu więzienie, bo nie oddał obowiązkowej dostawy. Pojechał do Warszawy.
Bierut go przyjął na dwie minuty. Ojciec złożył podanie o umorzenie, a
Bierut obiecał, że sprawie nada bieg. Słowa dotrzymał. Po śmierci Bieruta
przyjechała do nas jakaś' urzędniczka z jego kancelarii. Powiedziała, że jest
założona książeczka PKO w Warszawie, na mojego brata. Ani brat, ani rodzice
nigdy tej książeczki nie wykorzystali.
Szkołę podstawową kończyłem jako syn kułaka i brat chrześniaka
Bieruta. Być może to mnie tak dziwnie nastawiło do świata. Od początku
czułem jakieś' rozdarcie. Wiedziałem, że coś się dzieje ważnego w kraju, ale
nie wiedziałem do końca, czy to jest dla mnie dobre, czy nie. W liceum
założyłem grupę konspiracyjną. Mieliśmy pistolety. Uważaliśmy się za
partyzantkę lewicową, ale nie wiedzieliśmy, z kim należy walczyć.
Przeciwnik był d la nas nie zna ny. Byliśmy partyzantką lewicową, a
zmierzaliśmy do obalenia komunizmu w Polsce. Chyba tak wtedy myśleliśmy.
Zrywaliśmy portrety Stalina i Bieruta ze ścian. Przygotowywaliśmy zamach na
dyrektora szkoły — starego komunistę, o którym chodziły słuchy, że nie
umie czytać i pisać. Przed maturą zakończyliśmy działalność. Przeszło nam tak
szybko, jak się zaczęło.
Po liceum wybrałem geodezję na Politechnice. Podobało mi się to, że
ojciec będąc mierniczym dostał tyle ziemi. Przyjazd do Warszawy to była
pierwsza podróż pociągiem. Wyjeżdżając dostałem od siostry kurtkę, bo
swojej nie miałem. Nauczyciel matematyki powiedział mi, że na Dworcu
Wschodnim trzeba wsiąść w osiemnastkę. Pojechałem w przeciwną stronę.
Poznałem tylko jedną trasę między akademikiem a Politechniką i długo nie
odważyłem się zaryzykować innej.
Na pierwszym wykładzie profesor powiedział: musicie mieć redisówki,
grafiony, ołówki, wymiary takie a takie. Ja nie wiedziałem, co to redisówka i
grafion. Musiałem się dobrze wsłuchiwać, żeby te nazwy prawidłowo zapisać.
Dostawałem zasiłek stypendialny trzysta złotych. Wystarczyło na opłacenie
stołówki i akademika. Próbowałem znaleźć pracę w spółdzielni studenckiej,
ale tam działały mafie. Zresztą nie miałem czasu na pracę. Trze ba się było
uczyć, chodzić na zajęcia. Nie wytrzymałem tego tempa. Wróciłem na wieś.
Zrezygnowałem z Politechniki.
Po wakacjach zdałem na matematykę, na Uniwersytet Warszawski. Tu
wystarczył tylko zeszyt i długopis. Zapisałem się do ZMS. Studiowałem
spokojnie. Na ostatnim roku przyszedł do mnie do akademika człowiek w
milicyjnym mundurze. Przyniósł wezwanie do Komendy Stołecznej. Poszedłem.
Inny gość, ale nie w mundurze tylko po cywilnemu, zaczął rozmowę w ten
sposób: — Towarzyszu, ile macie stypendium.
Powiedziałem, ile mam stypendium, określiłem swój stosunek do
Żydów, zadeklarowałem chęć wstąpienia do partii. Widziałem uśmiech na
jego twarzy. Na koniec zapytał, czy nie mógłbym go od czasu do czasu
informować o sytuacji na Wydziale Matematyki. Powiedziałem, że uważam
to zadanie za zetemesowskie. Spotykaliśmy się w kawiarni „Pod Kurierem".
Kiedyś zapytał, co mam zamiar robić po studiach. Nie wiedziałe m.
Wtedy zaproponował pracę w milicji. W duchu myślałe m o tym, żeby
się gdzieś zaczepić w Warszawie. Ciążyło na mnie stypendium fundowane.
Miałem do wyboru: Zambrów, Łapy lub Warszawa. Po-
wiedziałem, że się
zastanowię, ale decyzję podjąłem już wtedy.
Zanim podpisałem cyrograf jeszcze spytali, jak oceniam postawę Kuronia,
Modzelewskiego i innych, tak powie dzieli: i innych. Jeden i drugi byli już
wtedy opozycjonis tami w partii. Wyczułem intencje pytających i powiedzia-
łem, że żydowskie pochodzenie kieruje ku rewizjonizmowi. To się bardzo
spodobało. Jak mi potem kadrowiec mówił: — Będziecie mieli dwa i pół
tysiąca pensji, to drżałem, żeby się tylko nie wycofali i nie zostawili mnie. W
tym czasie pracownik naukowy na Uniwersytecie za rabiał półtora. Przyjęli
mnie. Uwierzyłem, że mam szczęście.
Krzysztof R.:
W biurach paszportowych siedzieli tylko nasi ludzie. Spławiali petenta
byle czym. Jak taki postał w kolejce kilka razy, wykłócił się i nie dostał
do środka, albo wszedł, ale brakowało mu jakiegoś' dokumentu (zawsze
przecież czegoś' brakowało), to następnym razem przychodził skruszony.
Wtedy można było powiedzieć takie mu: proszę za mną. A na zapleczu
siedział oficer operacyjny. Człowiek dostawał paszport albo go nie dostawał.
Jeśli cos' dla nas zrobił — dostawał, jeśli nie — to do widzenia, proszę przyjść
innym razem.
Adam G.:
Laureatka jednego z konkursów chopinowskich otrzy mała stypendium
do Niemiec Zachodnich. Tam poznała chłopaka i nie wróciła. Jej matka
starała się o wyjazd do córki w odwiedziny. Pracownik biura skierował ją
do mnie. Matka bardzo chciała wyjechać. Opowiadała wszystko, prawie
donosiła na córkę. Ja lubiłem stosować metodę, że niby wszystko wiem. W
rzeczywistości znałem kilka faktów z życia jakiejś osoby. Jak człowie k
przypuszcza, że wiem więcej, to opowiada szczegóły, żeby nie podpaść.
Jerzy K.:
W 1970 roku SB wyłuskało przywódcę strajku szcze cińskiego.
Posłużono się metodą awansu, żeby go wyr wać z grupy. Bałuka był tokarzem.
Dostał awans na szefa wojewódzkiego Związku Metalowców. I już przestał
być „swój". Stał się „ich".
W Katowicach odbywał się ogólnopolski zjazd Związku Metalowców.
Bałuka został zgłoszony jako kandydat na wiceprzewodniczącego. Po
debatach wrócił do hotelu, a tam obstąpiła go SB. Spili go. Rano zaspał na
zjazd. W Szczecinie agentura zaczęła podpuszczać: Wysłali go na zjazd, a on
się spił jak świnia.
I już autorytet maleje. Już go właściwie nie ma.
Później SB załatwiła Bałuce zaokrętowanie na statek dalekomorskich
połowów. W czasie postoju w jakimś porcie, kiedy razem z innymi
marynarzami zszedł ze statku, znowu go upito. Statek odpłynął bez Bałuki. W
kraju powiedziano, że został za granicą. Później Bałuka wyda wał we Francji
„Robotnika", ale cały czas był kontrolowany, chociaż sam o tym nie wiedział.
Nie wiedział, że swoje losy zawdzięcza pracownikom operacyjnym Służby
Bezpieczeństwa. „Robotnika" przewoził do Polski agent Służby
Bezpieczeństwa, współpracujący z Bałuką. Oczywiście Bałuka niczego się nie
domyślał.
Adam G.:
Byłem dobrym pracownikiem. Odznaczono mnie krzyżem zasługi. W
pracy było wszystko w porządku, ale całe zło zaczęło się w domu. Ożeniłem się
w wieku dwudzies
tu dziewięciu lat. Myślałem, że stworzę super rodzinę.
Zanim się oświadczyłem, sprawdziłem kim są krewni, rodzice narzeczonej.
Znałem doświadczenia kolegów. Jeśli rodzice odstają politycznie, to
przełożeni powiedzą: rób co chcesz, twoja sprawa — ale potem kasują. Wypeł-
niłem E-15. Okazało się, że jej ojciec był agentem. To już dobrze. Lepiej
nie mogłem trafić.
Ona była tancerką. Nie miała talentu. Najpierw pracowała w „Śląsku".
Pozbyli się jej z byle powodu. Załatwiłem jej Centralny Zespół Wojska
Polskiego. Potem związała się z grupą „S...".
Któregoś dnia mój przełożony poprosił mnie do siebie.
— Adam, dlaczego nie piszesz raportu, że twoja żona
wyjeżdża do Włoch?
— Ja nic nie wiem — odpowiedziałem zaskoczony.
—
Nie udawaj wariata — nie dowierzał kolega.
Moim obowiązkiem było informować SB o zamiarze
wyjazdu za granicę członków rodziny. Żona złożyła podanie w
tajemnicy przede mną. Zastanawiałem się, co ona knuje. Przeprowadziłem z
nią rozmowę w domu. Niczego nie chciała tłumaczyć, tylko krzyczała: Taki z
ciebie komunista, a potajemnie ochrzciłeś dziecko. Twój brat też
komunista, a do kościoła chodzi.
Potem wydzwaniała do naczelnika, ale nie chciał mi powiedzieć, o co
jej chodziło. Ja byłem od samego początku nieufny w stosunku do niej. Jak
się ma całe życie do czynienia tylko z takimi „Ewa mi"-„Maxami", to i
własnej żonie trudno zaufać. Nie wiem już dzisiaj, może ona też była
agentką. Chyba właśnie wtedy podjęto decyzję, że muszę odejść z
Ministerstwa. Rozwiodłem się, żeby być w porządku wobec Służby. Nie mieli
prawdziwego powodu, by się mnie pozbyć, więc starali się taki powód
upozorować.
Wtedy jechałem samochodem po małym pijaństwie. Zawsze tak
robiłem. W razie kontroli drogowej pokazywałem tylko „blachę" i mnie
puszczali. Była noc. Zobaczyłem na ulicy kobietę. Rozpaczliwie machała
rękami. Zatrzymałem się. Zapytała, czy mógłbym ją podwieźć do domu. Była
atrakcyjna. Objąłem ją, a ona na to pozwoliła. W pewnym momencie zaczęła
nagle krzyczeć. Nie wiem skąd, jak spod ziemi wyrósł przed nami radiowóz.
Wyskoczyło dwóch po cywilnemu i wyciągnęli mnie z samochodu.
Dziewczyna gdzieś się ulotniła. Wciągnęli mnie do radiowozu. Próbowałem
stawiać opór. Obezwładnili mnie chwytem za jądra, a od góry tłukli pałą.
Już mieli moją legitymację, ale nie robiła na nich wrażenia. Krzyczałem: Synu,
wiesz kogo bijesz? A oni na to: Wiemy, skurwysyna.
Zawieźli mnie do komendy stołecznej. Milicjantowi na bramce, który
zawsze kłaniał mi się w pas, przekazali moje dokumenty i powiedzieli, że
oddają mnie do dyspozycji MSW. Odjechali. Ten na bramce nie wiedział, jak
się zachować.
— To co ja mam robić, towarzyszu kapitanie? — pytał.
Zabrałem dokumenty i taksówką wróciłem do domu. Rano napisałem
raport i poszedłem z nim do naczelnika. On zrobił duże oczy i powiedział, że
nic nie wie, że to prawdopodobnie jakaś akcja sterowana z góry. Od tego dnia
byłem dla wszystkich kolegów jak trędowaty. Nikt ze raną nie chciał
rozmawiać, bali się nawet podawać mi rękę.
Nie potrafię powiedzieć, co czułem. Tak jakbym spadał z drabiny, na
którą mozolnie się wspinałem przez wiele lat. Świat się załama ł. To
wszystko było takie nagłe i niezrozumiałe, zupełny bezsens, bzdura, nikt
mi nie potrafił wytłumaczyć o co chodzi. Jak w książkach tego Kafki: jesteś'
winien, ale nie wiesz jakie przestępstwo popełniłeś'.
O zwolnieniu z SB powiadomili mnie tydzień wcześniej. Naczelnik
odbierając mi blachę powiedział: Towarzyszu, już nie jesteście pracownikiem
SB, ale pamiętajcie, że oficerem zostaje się na całe życie.
To miała być chyba jakaś' groźba, ostrzeżenie.
— My nie mamy do was pretensji, czy wy macie do
nas?
— Żadnych — odpowiedziałem.
W uzasadnieniu napisali: „Zwolniony dla dobra służby". Wtedy
mieszkałem z matką. Widziała, że ze mną źle. Mówiła: Synu, chodź do
kościoła.
Poszedłem na wieczorne nabożeństwo. Chyba majowe, nie pamiętam.
Niesiono jakieś chorągwie w procesji. Dwóch facetów podeszło i poprosiło,
żebym im pomógł nieść. Powiedziałem, że nie mogę, bo mam chore ręce.
Kazimierz M.:
Dopiero po dziesięciu latach pracy w SB wciągnęli mnie do partii.
Psułem stopień upartyjnienia, który powinien wynosić sto procent, a wynosił
99,3. Niedługo po tym, jak mnie przyjęli — zawiesili w prawach członka.
Poszło o żonę. Ona symulowała, a to guz sobie nabiła, a to się podrapała i
chodziła na skargę, że to ja ją maltretuję. W komendzie stołecznej
plotkowano, że jestem jakimś psychopatą. Po siedmiu latach małżeństwa roz-
wiedliśmy się.
Gdybym nie pracował w SB, nie poznałbym pani Marii Hłasko. To było
dwa lata po śmierci jej syna, Marka. Pani Maria wynajmowała jeden pokój
redaktorce z telewizji. Ta redaktorka była pode mną, to znaczy ja ją pro-
wadziłem operacyjnie. Pani Hłasko na początku nie wiedziała kim jestem,
gdzie pracuję. Dopiero później, jak się lepiej z panią Marią poznaliśmy —
przyznałem się. Robiła mi wykłady o moralności. Potem redaktorka się wy-
prowadziła, a ja i tak przychodziłem do pani Marii. Robiłem jej zakupy,
jeździłem razem z nią na wieś i uprawiałem działkę. Ona przygotowywała
kolacyjki zaprawiane wódką, specjalnie przyprawianą herbatą ulung.
Wspaniale gotowała, a jak już była chora i nie wstawała z łóżka, to ja
gotowałem. Ona tylko dyrygowała. Przyjaźniłem się z nią do końca życia.
Pamiętam, jak mówiła: Kaziu, najważniejsze w życiu to być porządnym
człowiekiem. Teraz chodzę do niej na cmentarz.
Krzysztof R.:
Wychowywałem się w zakładzie podrzutków we Lwowie. Tam się nie
mówiło, że można mieć matkę i ojca. Wiedziałem tylko, że jest siostra Rozalia,
siostra Magdalena. Dwa razy jakaś kobieta przyszła do mnie, ale nie
pamiętam jej twarzy, nie pamiętam, jak się do mnie zwracała. Po trzydziestu
latach odnalazłem matkę we Lwowie. Wcześnie osierocona mieszkała u
swojej starszej siostry. Kiedy skończyła szesnaście lat, poszła na służbę.
Zaszła w ciążę, ale właściciel majątku nie chciał uznać dziecka i ją wyrzucił.
Wróciła do siostry. Miałem jeden miesiąc, gdy poszła ze mną do zakładu
podrzutków. Dyrektor z początku nie chciał mnie przyjąć, bo przecież nie
znaleźli mnie na schodach, na dworcu, czy w koszu na śmieci, tylko
przyniosła rodzona matka. Ubłagała go obiecując, że będzie pracować
społecznie w zakładzie. Nigdy nie wyszła za mąż. Urodziła czworo dzieci,
każde z innego związku.
Byłem w pierwszej klasie, kiedy wybuchła wojna. Chodziliśmy samopas,
żebraliśmy. I tak do 1942 roku, kiedy Niemcy po dokonaniu selekcji wywieźli
nas do zakładu eksperymentalnego, gdzieś pod Łódź. Karmili nas tam
specjalną trawą. Dwa razy dziennie wypuszczali na pięć minut do ogródka,
a my rwaliśmy i jedliśmy tę trawę. Miała długie sztywne łodygi, a na tym
drobniutki groszek. Zielony, słodki, ale kiedy dojrzał, robił się gorzki. Jak
ktoś' nie zdążył się najeść, w pośpiechu wyrywał trawę z korzeniami i chował
za pazuchę. Nic poza tym nie dostawaliśmy do jedzenia. Potem Niemcy
załadowali nas w wagony towarowe i wieźli prawdopodobnie w głąb
Niemiec. Po drodze pociąg się zatrzymał. Niemiec otworzył wagon z
okrzykiem „Raus". Zawsze znajdowałem się na pierwszej Unii, czy to w
bezpiecznej, czy w niebezpiecznej sytuacji. Wtedy też. Wyskoczyłem
pierwszy. Za mną jeszcze czterech. Niemiec krzyknął „Halt". Chyba
zostaliśmy podkupieni. Chłopi zawieźli nas lasem do wsi, do księdza na
plebanię. Ksiądz ogłosił po cichu wśród najbogatszych parafian, żeby wzięli
dzieci na wychowanie. Którejś niedzieli przyszło po mszy kilku gospodarzy.
Odwracali mnie, oglądali, pytali, czy będę grzeczny. Trafiłem do
bezdzietnego małżeństwa. On był urzędnikiem w gminie, ona nauczycielką.
Pasłem u nich krowy, sprzątałem, chodziłem do szkoły, na religię,
służyłem do mszy. Czasami podkradałem księdzu parę groszy, jabłka z
sadu... Gonił mnie z kijem; jak przychodził do państwa przepraszałem go i
godziliśmy się.
W 1944 przez wieś przechodził front. Ksiądz zwrócił się do moich
opiekunów, żebym wypuścił konie ze stajni, bydło i trzodę z obory. Pomodlili
się za mnie i wyszedłem pod gradem kuł. Wpadłem do okopu. Siedziało tam
trzech Niemców, którym posłużyłem za tarczę. Trzymali mnie na muszce, gdy
im torowałem drogę od okopu do okopu. Podprowadziłem ich pod pasiekę.
Wiedziałem, gdzie trzeba puknąć, żeby pszczoły wyleciały. Obsiadły
Niemców, a ja w nogi. Piwnica plebanii służyła za schron. Wpadłem tam
przez okno, nieprzytomny. Obudziłem się następnego dnia już na sienniku.
Byłem siwiuteńki.
Włożyłem poduszkę w okno, żeby mnie strzegła od zabłąkanej kuli i
obserwowałem walkę. Przechodził Rosjanin.
— Zdrawstwujtie, towariszcz — powiedziałem.
— Zdra... — kula rozwaliła mu głowę. Wzięliśmy go
do piwnicy, ale już nie żył.
Po wyzwoleniu wsi Rosjanie wpadli jak szarańcza.
—
A, to wy go ubili? No to dawaj... — Nie pomogły
tłumaczenia, że chcieliśmy go ratować. Wyprowadzili
nas na dziedziniec i rozpoczęli sąd polowy. Ale nikogo
nie skazali. Trzymali tylko, żebyśmy nie przeszkadzali,
kiedy grabili kościół i plebanię. Rzeczy ładowali na samochody ciężarowe.
Jak wróciliśmy, już nawet siennika
nie było.
Przeszedł front, dzieci znowu się bawiły na podwórku, ja z nimi.
Przezywały mnie: znajda, podrzutek. Ktoś tam wołał: mama, tata. Nie znałem
tych słów. Zapytałem swoich opiekunów, co to znaczy. A miałem już
dziesięć lat. Pani odpowiedziała:
—
Słuchaj, Krzysiu, każde dziecko ma mamę i tatę,
a zwykle i rodzeństwo. Twoi rodzice pewnie się gdzieś
zabłąkali. Jak się skończy wojna, odszukamy ich.
To mnie zadowoliło, nie wracałem więcej do tego tematu. Po
wyzwoleniu wyjechaliśmy na Ziemie Odzyskane. Pan objął stanowisko
starosty, pani inspektora oświaty w powiecie. Ja chodziłem do szkoły, a po
lekcjach byłem nadal służącym.
Sprzątanie domu, zakupy, ogród, samochód (dekawka z demob ilu),
przygotowywanie bankietów, palenie w piecach... wszystko na mojej
głowie. Miałem swój piękny pokój z mnóstwem zabawek, ale nie miałem
czasu na zabawę. Tylko szkoła — dom, dom — szkoła. Pani, pan i służący.
Którejś niedzieli postanowiłem uciec. Napisałem kartkę z
podziękowaniem za wychowanie i wieczorem wyszedłem z domu nie
zauważony, w harcerskim mundurku. Nie zabrałem żadnych zapasowych
rzeczy, jedzenia ani pieniędzy. Szedłem dwanaście kilometrów pieszo do są-
siedniej stacji kolejowej, tak by mnie nikt nie zobaczył. Wszedłem do
pierwszego pociągu, jaki nadjechał. Położyłem się na brzuchu pod ławką w
jednym z przedziałów i tak przeleżałem kilka godzin. W pewnym momencie
nie wytrzymałem, zaczęły mnie parzyć rury centralnego ogrzewania.
Wyczekałem, aż ktoś wstał do ubikacji i wtedy wyskoczyłem. Byłem
zakurzony, a na mundurku widać było przepalone ślady rur. W przedziale
zrobił się popłoch. Pech, bo akurat wszedł konduktor i złapał mnie. Nie
chciał uwierzyć, że jestem sam. Wykorzystałem moment i zwiałem do
następnego wagonu. Był ostatni. Wdrapałem się na dach i tak w zimnie, w
deszczu, bo to była jesień, dojechałem do wielkiej stacji — Poznań.
Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, kręciłem się bez celu, aż w końcu
zgłosiłem się na komisariat milicji. Zmyśliłem, że odjechałem od babci,
ponieważ ona nie ma za co żyć, że szukam przytułku. Uwierzyli w tę histo-
ryjkę. Wydzwaniali, szukali wolnych miejsc, ale nic nie znaleźli. Zawieźli
mnie do komendy wojewódzkiej, tam funkcjonariusze w tajemnicy przed
komendantem zabrali mnie do koszar. Nosili mnie na rękach, śpiewałem im
lwowskie piosenki, bardzo im się podobały. Kucharki dokarmiały mnie.
Jeździłem na motorze, majsterkowałem w garażu, wypuszczałem więźniów
na siusiu. Tu mi było lepiej, niż u państwa. Ale po miesiącu dowiedział
się o mnie komendant.
—
Ja wiem, że ci się tu bardzo podoba — powiedział.
- Mam nadzieję, że kiedyś będziesz pracował w milicji,
ale teraz musisz się uczyć.
Nie zareagowałem. Komendant znowu szukał dla mnie miejsca, znowu
nigdzie nie znalazł. Przypomniał sobie kolegę, dyrektora domu poprawczego.
Wysłał do niego funkcjonariusza, z listem i ze mną. Zajechaliśmy przed bramę
poprawczaka. Przywitał nas wiszący nad bramą z rozpostartymi rękami
święty Józef. Dyrektor pogłaskał mnie po głowie i powiedział:
—
Mam nadzieję, że będzie ci tu dobrze. Będziesz
miał szczególną opiekę.
Byłem w grupie średniaków. Po lekcjach grałem w orkiestrze szkolnej.
Dwa razy w tygodniu pani dyrektorowa zapraszała mnie do domu.
Nadawaliśmy przez radiowęzeł audycję dla kolegów. Potem zostawałem na
kolacji. Przynosiłem do sali ciasto i inne dobre rzeczy, dzieliłem się nimi z
kolegami. Dodatkowo prosiłem, żeby mnie przydzielono do pracy w kuchni,
ponieważ z wczesnego dzieciństwa pozostał mi lęk głodu. Chciałem być bliżej
jedzenia.
Jako jedyny w grupie miałem przepustkę na miasto. Chłopcy nie
uwierzyli, że ja tak niewinnie siedzę w poprawczaku. Minęło pół roku, a po
mnie nikt się nie zgłaszał, chociaż komendant obiecywał, że zostanę tu tylko
trzy miesiące. Koledzy zaczęli robić mi różne kawały. Pewnej nocy wywlekli
mnie na środek sali i tłukli pasami. Waliłem pięściami w podłogę w nadziei, że
usłyszy wychowawca, który mieszkał pod nami. I usłyszał. Przybiegł z
nahajem. Wygonił chłopaków na plac przed budynkiem i dał taką musztrę, że
krew sikała z kolan.
Wiedziałem, że jeśli po tym incydencie zostanę, zabiją mnie. Na drugi
dzień po kolacji wyszedłem przez bramę, żeby już tam nie wrócić. Wiedziałem
również, że nikt nie może mnie zauważyć. Zdjąłem drewniaki i charakterys-
tyczny ciemnozielony mundur z demobilu, przeznaczony specjalnie dla domów
poprawczych. Spodnie udarłem do kolan. Szedłem lasem wzdłuż torów
kolejowych, do Poznania. To jest jakieś' dziewięćdziesiąt kilometrów. O pią tej
rano dotarłem do tej samej komendy, w której mieszkałem. Tam już się
pozmieniali ludzie, moje użalanie nowy komendant skwitował:
— Nie będziesz nam, gówniarzu, dyktował, co mamy
robić. Dostaniesz w tyłek i odwieziemy cię z powrotem.
— Nie, zabijcie mnie, ale ja już tam nie wrócę —
powiedziałem stanowczo. Było ich trzech. Kazali mi
zdjąć spodnie i oprzeć się na krześle. Jeden z milicjan
tów wyciągnął pas. Nie opierałem się. Spojrzeli po sobie,
uśmiechnęli się.
— No, wstań — powiedzieli po chwili, zastanawiali
się głośno, co ze mną zrobić.
— Panowie, przecież jest kuratorium. Pójdę tam, może
mi znajdą jakiś' zakład wychowawczy — rozładowałem
sytuację. Spodobała im się moja propozycja.
— Dobrze, tylko obojętnie czy załatwisz czy nie, masz
przyjść i zameldować się u nas.
W kuratorium wyszukali miejsce w zakładzie pod Poznaniem. Znów
zapisałem się do orkiestry i do kuchni. Dyrektor zauważył u mnie talent
organizacyjny, zaproponował pracę w sekretariacie: odbieranie telefonów,
paczek na poczcie, wypisywanie papierków... Minęło kilka miesięcy,
przypomniałem sobie o opiekunach. Napisałem do nich list z adresem
zwrotnym, że bardzo mi tu dobrze. Nie minął miesiąc, a przyszło pismo z
sądu, kierujące mnie ponownie do opiekunów, jednakże pod warunkiem
mojej zgody. Dyrektor powiedział: Twoja wola. Podpisałem, jednak co dom,
to dom. Miałem nadzieję, że się poprawi, że mnie zaakceptują. Wróciłem do
miasteczka, skąd uciekłem. Jego mieszkańcy żyli tym wydarzeniem przez cały
następny dzień. Okazało się, że opiekunowie szukali mnie po całej Polsce,
bezskutecznie.
Zaczęło się życie, jakie już znałem. Po trzech miesiącach uciekłem
ponownie. Tym razem nie zostawiłem kartki, wyruszyłem pociągiem z tej
samej miejscowości. Tak jak poprzednio wsiadłem w pierwszy przypadkowy
pociąg. Usadowiłem się w budce wartowniczej na tyłach ostatniego wagonu.
Dojechałem do spalonej Warszawy. Przebiłem się przez tłum ludzi do hali
Dworca Głównego i myślałem co dalej. Wtedy podszedł do mnie starzec z
walizką, w ręku trzymał plik świętych obrazków.
— Ty z rodzicami? — zapytał.
— Jestem sam, szukam właśnie swoich rodziców.
— Znajdziemy ich, ale najpierw sprzedamy obrazki
i kupimy za to cos' do jedzenia.
Od dziecka ludzie chętnie kupowali. Przez godzinę sprzedałem sto. Dał
mi następny plik. Chodził za mną krok w krok. Pod wieczór ledwo
trzymałem się na nogach. Od kolacji poprzedniego dnia wypiłem tylko pół
butelki oranżady, którą kupił starzec. Drugą połowę wypił on.
—
Słuchaj, chłopcze, teraz pojedziemy do mnie do
domu, a jutro skoro świt znowu będziemy handlować.
Pojechaliśmy ciuchcią do Włoch pod Warszawę. Po kolebiących się
schodach bez poręczy wdrapaliśmy się na poddasze na wpół spalonej
kamienicy. Starzec otworzył z kłódki drzwi do małego pokoiku. W środku
prycza, stół, połamane krzesło i kuchnia na węgiel. Na niej czarna kawa. Z
szuflady wyjął razowy chleb i słoik ze smalcem. Po kolacji natychmiast
zasnąłem. Przebudziłem się, bo poczułem, że ktoś' mnie obmacuje.
Zobaczyłem, że obydwaj jesteśmy nago. Skoczyłem z łóżka w kąt pokoju i
przykucnąłem skulony. On z krzykiem:
— Co się stało? Śniło ci się cos'?
— Nie, ale pan mi przeszkadza.
— Nie zawracaj głowy, chodź spać, bo jutro czeka nas
ciężki dzień.
— Tu się prześpię, w kącie.
Zamknął od wewnątrz drzwi na kłódkę, wyjął z szuflady długi nóż i
położył na stole.
—
Kładź się spać. — Na zmianę spoglądał na nóż i na
mnie.
Zrozumiałem, że nie mam wyjścia. Położyłem się na łóżku... Prosiłem
tylko Boga, żeby jak najszybciej nastał świt, wtedy będę coś kombinował.
Rano taka sama porcja jedzenia i w drogę po walących się schodach,
dalej ciuchcią na Dworzec Główny. Pakiet obrazków w rękę... Nie spuszczał ze
mnie oka. Wykorzystałem moment, kiedy ludzie wyszli z pociągu. Wyrwałem
się, wmieszałem w tłum i wybiegłem wprost na Towarową, całą w gruzach.
Dotarłem na Piusa, obecna Piękna. Dowiedziałem się, że tam jest Czerwony
Krzyż. Rozdawali zupę. Pomyślałem, pożywię się. Jakaś babinka pożyczyła
mi swoją menażkę i poczekała, aż zjem.
W biurze Czerwonego Krzyża skierowali mnie do Caritasu na Krakowskie
Przedmieście, do schroniska dla bezdomnych. Dostałem kartkę żywnościową.
Trzy razy dziennie przychodziłem na zupę, a tak łaziłem po gruzach,
opalałem się na spalonej ławce, tam gdzie teraz stoi pomnik Mickiewicza,
karmiłem gołębie okruszkami z obiadu. Spałem na skwerku. Tylko raz
skorzystałem z noclegu w schronisku, tej samej nocy przyszedł do mnie
pedał. I to był ten ostatni raz.
Pewnego dnia zgłosiła się do Caritasu jakaś staruszka, oddałem jej
swoją kartkę. Mnie już tam dobrze znali, więc i tak dostałem swoją porcję.
Ale akurat wtedy była kontrola, wyrzucili mnie. Z powrotem poszedłem do
Czerwonego Krzyża.
Przewodnicząca Ligi Kobiet wzięła mnie do siebie. Mieszkała z mężem i
rodzicami w jednym pokoju. Brała mnie codziennie ze sobą do biura na
Mokotowską. Mieli tam pracownię lalek i ja im pomagałem.
Którejś niedzieli poszedłem na spacer w kierunku Łazienek, były
obstawione przez wojsko. Opowiedziałem o sobie wartownikowi. On
powiedział:
—
Poczekaj, jak skończę służbę, pójdziemy do dowództwa,
może cię przyjmą.
W orkiestrze reprezentacyjnej zbadali mój słuch muzyczny.
—
Chcesz zostać? — zapytali.
- Tak.
Ogolili mnie, dostałem mundur, najmniejszy jaki był, a i tak za duży.
Najpierw grałem na werbelku, potem na sygnałówce, wreszcie na trąbce.
Chodziłem też do liceum wieczorowego. Po dziesięciu miesiącach wstąpiłem
do orkiestry i do zaocznego konserwatorium muzycznego. Organizowałem w
wojsku wieczorki, przedstawienia, różne imprezy. Założyłem też swój
zespół muzyczny, z którym chałturzyliśmy na wiejskich zabawach i wese-
lach. Kiedy miałem przystąpić do przysięgi wojskowej, przypomniałem sobie
o opiekunach. Zaprosiłem ich na przysięgę. W tym dniu oficjalnie pozwolili mi
zwracać się do nich: ciociu i wujku.
Wciąż brakowało mi tego ciepła rodzinnego. Mając dwadzieścia lat
postanowiłem się ożenić. Poznałem miłą, spokojną dziewczynę. Miała
szesnaście lat i za sobą bardzo ciężkie przeżycia. Jej matka zginęła w
egzekucji w powstaniu warszawskim. Przycisn nie ojciec odnalazł się, ale
założył nową rodzinę, w której ona czuła się zbędna.
Do zawarcia ślubu potrzebny był dowód tożsamości, a ja dotychczas
takiego nie miałem. Poszedłem do sądu na Świerczewskiego, do ciecia.
— Na kiedy pan to potrzebuje? — zapytał.
— Za kilka dni.
— To będzie kosztowało dwieście złotych. (Wówczas
miałem sześćset złotych pensji). Proszę podać swoje
dane.
— Znam tylko imię i nazwisko.
Zdziwił się, ale gdy mu streściłem historię mojego życia, kazał zrobić
dwa kroki do tyłu. Popatrzył na mnie dłuższą chwilę i powiedział:
—
Niech sobie pan zapamięta. Pańska matka miała na
imię Anna, ojciec Antoni. Urodził się pan 12 maja 1932
roku.
Okazało się, kiedy wiele lat później odnalazłem prawdziwą metrykę, że
pomylił się tylko o jeden rok. Byłem o rok młodszy. Pozostałem jednak przy
tych fikcyjnych dokumentach, żeby nie robić zamieszania.
Przedstawiłem swoją narzeczoną dowódcy, taki był wymóg, a on nie
wyraził zgody na ślub. Chodziło o mieszkanie. Z żoną nie mógłbym
mieszkać jak dotychczas, w żołnierskim baraku. Ożeniłem się wbrew
zakazowi.
Witaliśmy z kompanią honorową generałów radzieckich, którzy
przyjeżdżali do Polski. A na drugi dzień widziałem tych samych generałów,
tylko w polskich mundurach, na bankietach w Urzędzie Rady Ministrów, gdzie
przygrywaliśmy biesiadnikom. Panowała tam sztywna atmosfera bojaźliwości.
Każdemu generałowi nieodłącznie towarzyszyła kobieta z czarną torebką. To
były pracowniczki UB. Miały za zadanie ubezpieczać radzieckich towarzyszy,
.ęła swoim ciałem córkę, ocalając w ten sposób moją przyszłą żonę. Po woj-
nie ojciec odnalazł się, ale założył nową rodzinę, w której ona czuła się
zbędna.
Do zawarcia ślubu potrzebny był dowód tożsamości, a ja dotychczas
takiego nie miałem. Poszedłem do sądu na Świerczewskiego, do ciecia.
— Na kiedy pan to potrzebuje? — zapytał.
— Za kilka dni.
— To będzie kosztowało dwieście złotych. (Wówczas
miałem sześćset złotych pensji). Proszę podać swoje
dane.
— Znam tylko imię i nazwisko.
Zdziwił się, ale gdy mu streściłem historię mojego życia, kazał zrobić
dwa kroki do tyłu. Popatrzył na mnie dłuższą chwilę i powiedział:
—
Niech sobie pan zapamięta. Pańska matka miała na
imię Anna, ojciec Antoni. Urodził się pan 12 maja 1932
roku.
Okazało się, kiedy wiele lat później odnalazłem prawdziwą metrykę, że
pomylił się tylko o jeden rok. Byłem o rok młodszy. Pozostałem jednak przy
tych fikcyjnych dokumentach, żeby nie robić zamieszania.
Przedstawiłem swoją narzeczoną dowódcy, taki był wymóg, a on nie
wyraził zgody na ślub. Chodziło o mieszkanie. Z żoną nie mógłbym
mieszkać jak dotychczas, w żołnierskim baraku. Ożeniłem się wbrew
zakazowi.
Witaliśmy z kompanią honorową generałów radzieckich, którzy
przyjeżdżali do Polski. A na drugi dzień widziałem tych samych generałów,
tylko w polskich mundurach, na bankietach w Urzędzie Rady Ministrów, gdzie
przygrywaliśmy biesiadnikom. Panowała tam sztywna atmosfera bojaźliwości.
Każdemu generałowi nieodłącznie towarzyszyła kobieta z czarną torebką. To
były pracowniczki UB. Miały za zadanie ubezpieczać radzieckich towarzyszy.
Pewnego wieczora dostaliśmy rozkaz przygotowania się do wyjazdu.
Dwa razy sprawdzano broń, czy nie ma ostrej amunicji. Przez całą noc
obwożono
n
as po pięciu ob iekta c h. Nad ra ne m do tarliśmy pod
Be lweder. O czwartej podjechały cicho dwie limuzyny z generałem
Popławskim i Konstantym Rokossowskim, który miał przejąć buławę
marszałkowską. Na sześćdziesięciu żołnierzy Kompanii Reprezentacyjnej może
dziesięciu odpowiedziało:
—
Czołem, telu marszałku.
W orkiestrze liczącej pięćdziesiąt cztery osoby osobiście słyszałem
tylko kilka instrumentów. Szybki wyjazd do koszar, nie minęło pół godziny
jak przyjechał generał Popławski. Ogłosił alarm, zdegradował wszystkich
oficerów. Wywieźli nas poza Warszawę i przez pięć godzin robili musztrę.
Potem znowu do koszar na szkolenie polityczne. Politruk mówił:
„Zanim dojdziemy do komunizmu, musimy przejść przez socjalizm.
Ale kiedy osiągniemy komunizm, nadejdzie wielki dobrobyt, bez pieniędzy.
Wszystkiego będzie pod dostatkiem, pozostanie jedynie problem wyboru ko-
lorów..."
Skomentowałem do kolegi:
—
Co on pierdoli.
Ten zaczął się śmiać. Politruk usłyszał, dostałem dwadzieścia dni
aresztu.
W 1955 nastąpiła redukcja sił zbrojnych i rozdział orkiestry do
jednostek podwarszawskich.
Wolałem pójść do cywila, bo tylko taką miałem alternatywę.
Przez dwa lata pracowałem w orkiestrze dętej w warszawskiej gazowni,
potem byłem na pół etatu pakowaczem w Domu Słowa Polskiego, a na
drugie pół grałem w zespole. Ciągle chodziłem na zwolnienia, ponieważ
chorowały dzieci, a żona nie mogła na dłużej opuszczać swojej pracy.
Zwolnili mnie w końcu. Byłem bezrobotny.
Znajomy powiedział mi, że jest praca w klubie milicyjnym. Zgłosiłem się
tam, podpisałem papierki, po kilku tygodniach dostałem odpowiedź, że
jestem przyjęty, na etat pracownika technicznego. A robiłem zupełnie co
innego.
Prowadziłem w Komendzie Głównej zamknięty klub dla
pracowników Departamentu I. Wywiadowcy nie mogli się integrować z
pracownikami innych departamentów. Klub mieścił się na tyłach Komendy
Głównej w pałacyku. Był tam dobrze zaopatrzony bufet i alkohol na kredyt.
Ja decydowałem, komu udzielić kredytu. Jeżeli wyraziłe m zgodę, to już
miałem kumpla do wypitki i rozmowy. Ale tam się głównie piło. Starzy
bywalcy klubu nagle znikali i przez kilka lat się nie pojawiali. Zna czy zostali
wysłani za granicę.
Unikali przyjaznych kontaktów. Rzadko przychodzili z żonami.
Załatwiałem im dziewczyny do towarzystwa, koleżanki mojej żony,
koleżanki koleżanek... Była taka resortowa kawiarnia „Za trzy grosze" przy
kinie „Klub". Tam się poznawało dziewczyny i zapraszało.
Niektórzy siedzieli samotnie zamyśleni i tylko co chwilę prosili o
następny kieliszek wódki.
Krzysztof R.:
Kiedyś się odezwałem na zebraniu. Potem tego żałowałem. Na
egzekutywie partyjnej postawiono sprawę towarzysza. Rozszedł się z żoną,
miał inną, potem znowu kochanki. A ta druga przychodziła na skargi, bo ją
ponoć bił. Chcieli go wyrzucić z resortu. Ja powiedziałem:
— Towarzysze, wyrzucić człowieka to łatwo. Ale czy towarzysze
zastanowili się, czy nie warto by go było wychować? Podać mu rękę...
Został. Naczelnik polecił tylko przenieść go do innego wydziału.
Spotkaliśmy się później w Komendzie Stołecznej. Był zastępcą komendanta. Ja
pracowałem w wydziale szkolenia. Na korytarzu jakby mnie nie poznał. Pod-
szedłem, podaję mu rękę, a on się rozgląda, czy nikt nie widzi.
— Czy ty nie poznajesz mnie, czy ty już się mnie wstydzisz? —
zapytałem. W ministerstwie byliśmy na ty.
— Co ty tu robisz?
— Pracuję, tak jak pracowałem.
— Wiem, że byłeś w ZOMO.
Służby pomocnicze przyjmowano na etaty zomowskie, bo tych było
dużo. Interweniowałem u komendanta, by przeniósł mnie tam, gdzie jestem
oficjalnie zatrudniony. Za dużo o nim wiedziałem. I na dodatek wstawiłem
się za nim. Byłem plamą na jego honorze. Komendant nie zgodził się jednak
na przeniesienie, bo dałem się poznać jako dobry organizator życia
towarzyskiego i dobry pracownik.
Adam G.:
Esbeckie doświadczenia nauczyły mnie czujności. Wyrobiły odruch
ubezpieczania się. Idę na spotkanie z kimś nieznajomym, czy niepewnym,
albo mam zamiar późno wrócić, to dzwonię do brata, siostry, żeby
wiedzieli, gdzie mnie szukać. Wracam, znowu dzwonię.
Chodzę lewą stroną jezdni. W ten sposób widzę, co się dzieje przede
mną. Kto nadjeżdża. Taka sytuacja utrudnia tajne zdjęcie. Jak człowiek
idzie prawą stroną, to albo musi się oglądać, co zawsze budzi podejrzenie,
albo nie wie, kiedy podjedzie samochód i nim się spostrzeże już jest w
środku. Nawet przechodnie nie zauważą zajścia. Niejednego tak zwinęli.
Kazimierz M.:
Nie przestaję obserwować. Zawsze wiem, kto siedzi przy stoliku obok,
kto za mną idzie. Siadam tak, żebym mógł jak najwięcej widzieć. Na
przykład zawsze przodem do drzwi.
Adam G.:
W moim mieszkaniu jest kurz, rozrzucone gazety, wycinki prasowe,
stos nieuprasowanego ubrania na łóżku, niepozmywane gary. W korytarzu
części elektryczne. W tym bałaganie ukrywałem różne materiały, które wy-
niosłem z SB. Jakby przyszli, nie wiedzieliby od czego zacząć
przeszukiwanie. No i zostałyby ślady.
Zbieram nekrologi ludzi z kręgów SB i rządu. Trzymam je na stole, na
talerzu, i przekładam jak talię kart.
Opinia o wielk ich pieniądzach w MSW to legenda. W
rzeczywistości dotyczyło to niewielkiej grupy osób na samej górze i
hochsztaplerów. Ja mogę powiedzieć, że się dorobiłem, bo zaczynałem od
wynajętego pokoju na Hożej, za sto pięćdziesiąt złotych miesięcznie. Teraz
mam mieszkanie w dobrym punkcie Warszawy. Dwa pokoje, ciasna
kuchnia, przedpokój i łazienka. Razem czterdzieści sześć metrów
kwadratowych. Standardowe meble — regał. Duży fiat. To wszystko. Dużo i
mało.
Kazimierz M.:
Życie nauczyło mnie walki o wszystko. Nie wręcz, ale metodą wcierania
się w różne środowiska.
Krzysztof R:
Całe życie pracowałem sumiennie. Przez trzy lata byłem w
Legionowie. Prowadziłem tam działalność rozrywkową w szkole oficerskiej.
Moją bezpośrednią przełożoną była kobieta. Jak tam poszedłem z Komendy
Głów
nej, zastałem straszny bałagan. Instrumenty leżały gdzieś zakurzone w
piwnicy. Inne rzeczy figurowały tylko w spisach inwentaryzacyjnych,
naprawdę gdzieś zniknęły. Dopiero ja zacząłem organizować życie
kulturalne z prawdziwego zdarzenia. Przełożona była wściekła, bo do mnie
przychodzili z różnymi sprawami. Któregoś dnia zaczęła wykrzykiwać:
— To nie wy jesteście tu szefem, tylko ja. I do mnie
mają się zwracać.
— Widocznie nie macie zaufania u ludzi, towarzyszko
— odpowiedziałem.
Ona miała tam układy. I mnie dali pismo o nieprzydatności do pracy.
Poskarżyłem się komendantowi. Wyrzucił mnie z gabinetu, bo też był ich
kumplem. Tak samo pierwszy sekretarz partii w jednostce. Chciałem zwołać
komisję zewnętrzną, z ministerstwa.
— Słuchajcie, towarzyszu — powiedzieli wtedy — to
wewnętrzna sprawa. Pogodzimy się.
— Już nie wierzę w wasze gadanie. To będzie zniszczenie człowieka.
Już niejednego zniszczyliście.
Dwanaście lat w resorcie i nagle komuś jestem niewygodny. Jak mówię,
to jeszcze teraz trzęsę się ze złości. Pojechałem do ministerstwa. Zastępcą
kierownika Wydziału Szkolenia był analfabeta, jeszcze z czasów ubeckich.
Przeniesiono go tu z innego departamentu, bo tam podpadł. Budowniczych
Polski Ludowej tak łatwo nie wyrzucali, tylko dawali inne stanowiska.
Dyrektor Departamentu Kadr przyjął mnie na miejsce tamtego.
Adam G.:
Rodzina długo nie wiedziała, że pracuję w SB. Myśleli, że tak długo
studiuję. Wierzyli we wszystko, co im powiedziałem. Nie obchodziło ich, co
robię, ważne, że sobie radzę. Gdy się dowiedzieli, nie zareagowali. Przyjęli
tak samo, jakbym stwierdził, że jestem zawodowym w wojsku,
nauczycielem, czy urzędnikiem.
Wydawali się zadowoleni, bo załatwiałem im różne rzeczy: materiały
budowlane, przydziały na węgiel, leczenie w klinice i tym podobne. W gminie
posługiwałem się legitymacją MSW, nie esbecką.
Byłem idolem rodziny. Skończyłem studia. Mieszkałem w Warszawie.
Dobrze mi się powodziło. Ciągnąłem za sobą rodzeństwo. Brat po wojsku
wrócił do naszej osady. Co miał tam robić, po skończonym technikum
samochodowym. Załatwiłem mu pracę w SB. Siostrę, nauczycielkę,
ściągnąłem do Warszawy. Drugi brat, który został w wojsku na
zawodowego, dzięki mojej protekcji doszedł do stopnia pułkownika...
A teraz runął obraz świata, który im malowałem. Oni teraz mówią:
— Tyle lat, ile nas indoktrynowałeś komunistycznie, będzie trzeba,
żebyśmy się z tego wyleczyli.
I to jest moja tragedia. Oni są teraz najlepszym materiałem na
bandytów. Brat, który z wojska pisał: „Sprzedajcie rower, buty, wyrwijcie
mnie stąd", gotów jest teraz całować w dupę komunistów. Przedtem robił to
ze strachu, teraz tego chce. Rodzina zarzuca mi: „Jesteś zdrajca, jeśli
mówisz na komunę". Ja zrozumiałem błąd, oni nie mogą. Nie mają już w co
wierzyć. U mnie, jak w dzieciństwie, wiszą nad łóżkiem święte obrazki:
Matki Boskiej Częstochowskiej, wizerunek Papieża, pamiątka z Pierwszej
Komunii Świętej. Matka przechowywała ją przez wszystkie te lata.
Mirosław B.:
Dziadek był administratorem we dworze, we wschodniej Polsce. Ojciec
po skończeniu gimnazjum w latach trzydziestych był bezrobotny. Po wojnie
dostał pięć hektarów. Dlatego mnie przypisano pochodzenie chłopskie.
Rodzicom nie powodziło się najlepiej. Uprawiali warzywa, wozili je na targ.
Często jeździłem z nimi. Kiedyś podszedł do nas facet, który chciał wszystko
kupić hurtem, ale pod warunkiem, że podwieziemy towar na miejsce. Okazało
się, że to był zaopatrzeniowiec z miejscowego UB. Następnego dnia przyszło
kilku uzbrojonych z organizacji podziemnej AK. Zabrali z domu odzież, pie-
niądze, jedzenie. Ojca pobili, że do śmierci (1963) został kaleką. Umarł mając
pięćdziesiąt siedem lat. Oskarżyli go
0 współpracę z bezpieką. W czasie okupacji ojciec również należał do
AK. Do dziś przechowuję odznakę związku podoficerów. Po wyzwoleniu
jednak się ujawnił.
Niech ich kto nazywa jak chce, partyzantami, czy bo haterami, dla mnie
to byli bandyci. Przynajmniej ich większość. Nawet spory rodzinne załatwiali
w ten sposób. Rabowali resztówki dworskie, znęcali się nad rolnikami, którzy
dostawali gospodarstwa z reformy rolnej.
Przychodzili do nas słuchać radia, które ojciec przechował przez wojnę.
Tłukli do drzwi i okien w nocy. Siostra płakała, a i mnie te wizyty
przyprawiały o drżenie serca. Wychodziłem na zewnątrz i zrywałem antenę.
Jak ojciec kazał przynieść dla nich wody, plułem do kubka.
Właśnie przez taką bandę został zabity mój wuj. Miał odziedziczyć
gospodarstwo po dziadkach, piętnaście hektarów. Ciotka, stara panna,
powiedziała do moich rodziców:
— Teraz wy musicie się zaopiekować gospodarstwem
1 mną.
W 1949 nie mogłem iść do szkoły średniej, bo stałem się kułackim
synem. Niedaleko w najbliższym mieście było Zgromadzenie Księży
Salezjanów. Pod pretekstem niższego seminarium duchownego prowadzili
średnią szkołę świecką. Miałem tam zdawać egzaminy. Przeży
wałem
konflikt, ponieważ nie odpowiadało mi to ideowo. Już wtedy byłem pod
wpływem młodego nauczycie la ze szkoły podstawowej, komunisty.
Zapisałem się do ZMP. Matka przekonywała:
—
Musisz zdobyć zawód i uciec z tego środowiska. Tu
nie ma dla ciebie miejsca.
Gdy nauczyciel się dowiedział, powiedział matce z wyrzutem:
—
Dlaczegoście tak zrobili. Przecież mogłem spowodować, że
przyjęliby go do każdej szkoły.
U Salezjanów uczyłem się dwa lata. Pewnego dnia na teren
Zgromadzenia wkroczyło UB. Duchownych wywie źli, a nas wzięli na
przesłuchanie. Dowiedzieliśmy się, że seminarium zlikwidowano, a nam
państwo ludowe gwarantuje kontynuację nauki w dowolnych wybranych
przez nas szkołach.
Skońc zyłe m Technikum B udow la ne, prac owałe m w dużej firmie
zgodn ie ze swoim zawodem. W 1956 roku aparat bezpieczeństwa był
skompromitowany. Nowy nabór w pierwszej kolejności prowadzono przez
partię. Kierownik mojego zakładu przywołał mnie:
—
Pierwszy ma do ciebie sprawę.
To niecodzienne, że pierwszy sekretarz partii chce rozmawiać ze
zwykłym pracownikiem. Zdawkowe, sympa tyczne powitanie, herbata,
rozmowa.
—
Słuchajcie, towarzyszu — powiedział w końcu. —
Jest dla was propozycja pracy. Widzicie, potrzebni są
młodzi, zdolni ludzie do SB.
SB to była wtedy dla mnie egzotyka, ale nie miałem czasu na
rozmyślania. Zapytałem:
— Co ja tam będę robił?
Myślic ie, że ja wiem? A poza tym nie budujc ie
zamku na lodzie. Zanim was przyjmą, dokładnie was sprawdzą.
Kiedy wróciłem na zakład, koledzy wypytywali:
— Co stary chciał od ciebie?
— Proponuje rni zmianę pracy.
I dalej robiłem to, co dawniej. Któregoś dnia zostałem wezwany do
dyrektora. Tam przywitał mnie oficer kadrowy SB. Potem podanie, życiorys,
badania lekarskie. Trzy razy pytali, czy jestem zdecydowany. Próbowałem
się dowiedzieć, jak będzie wyglądała moja praca. Odpowiadali:
—
Najpierw podpiszcie zobowiązanie. Potem zobaczy
my, do czego się będziecie nadawali.
Podpisałem. Do samego końca właściwie nie wiedzia łem, co należy do
moich obowiązków. Przenosili mnie z miejsca na miejsce. Może się nie
nadawałem. I teraz nie wiem, czy to dobrze, czy źle.
Józef Z.:
To była wielka maszyna, perpetuum mobile. Samo kie dyś ruszyło.
Później już się nakręcało od środka. Jak ktoś w tym nie siedział, to nie zdaje
sobie sprawy z ogromu tej instytucji. Mnie się wydawało, że poza SB
niczego wokół nie ma. Większość społeczeństwa to byli ludzie przez nas
zatrudnieni, albo z różnych powodów nam przychylni. Najczęściej z
powodów materialnych. Szedłem ulicą i się przyglądałem. Każda z osób, na
które patrzyłem, mogła być agentem. Czułem się dobrze, bo wie działem, że idę
wśród swoich. Ideałem było stuprocentowe nasycenie agenturą. Teoretycznie
można sobie wyobrazić sytuację, w której wszyscy pracują dla SB. Donoszą na
siebie nie wiedząc o tym. My jeszcze tego ideału nie osiągnęliśmy, ale byliśmy
na najlepszej drodze. Teraz ci, co przedtem byli nasi, najgłośniej krzyczą, żeby
ujawnić listy tajnych współpracowników. Oni dobrze wiedzą, że
takich list
nie ma i nigdy nie było, a kompromitujące ich materiały już dawno zostały
zniszczone.
Kazimierz M.:
Niedawno w sklepie podszedł do mnie mężczyzna. Stanął ze mną twarzą
w twarz i zapytał cicho, żeby inni nie słyszeli:
—
Poznaje mnie pan?
Przyjrzałem mu się i poznałem od razu, ale zrobiłem taką minę,
jakbym nie wiedział o co chodzi.
—
No, niech się pan przyjrzy dokładnie. Ja pana pamiętam. Jak
mnie pan wezwał do siebie, to pracowałem
w redakcji „K". Kazał mi pan podpisać zobowiązanie i ja
się nie zgodziłem. Potem mi pan zablokował paszport.
Uśmiechał się tak trochę zaczepnie. Powiedział, żebyśmy poszli na kawę.
Rozmawialiśmy wszystkiego dziesięć minut. Okazało się, że nie byłem
pierwszy i ostatni, który mu proponował współpracę. Za każdym razem się nie
zgadzał. W dziennikarstwie nie zrobił wielkiej kariery, chociaż wtedy mówili
o nim „młody, zdolny".
Chciał, żebym mu powiedział, kto z „K" był tajnym współpracownikiem.
Zaczął wymieniać nazwiska i patrzył na mnie uważnie. Dopiłem kawę i
wyszedłem. Co, miałem mu powiedzieć, że prawie wszyscy?
Adam G.:
Były dwa rodzaje tarcz, do których strzelaliśmy na ćwiczeniach
okresowych. Pierwsza, normalna, z okręgami od zera do dziesięciu
punktów. Drugiej tarczy używano tylko w okresach napięć społecznych.
Zamiast okręgów był rysunek człowieka naturalnej wielkości. Dziesięć
punktów zdobywało się strzelając w serce, czyli w środek tarczy. Płuca to było
chyba pięć, albo sześć punktów, już nie pamiętam. Mniej więcej na
wysokości wątroby kończyły się okręgi i zaczynało niepunktowane pole.
Liczył się tylko strzał w serce. Do takiej tarczy strzelałem tylko kilka razy w
życiu. Przeważnie trafiałem w dziesiątkę. Czasami jeździliśmy z kolegami
poćwiczyć do lasu. Lubiliśmy strzelać do pająków zawieszonych między
drzewami. Umiałem trafić z dziesięciu metrów w małego pająka tak, żeby nie
zniszczyć pajęczyny.
Jerzy K.
W 1977 roku przeszedł z SB do pracy w Komendzie Głównej Milicji
Obywatelskiej. Od 1989 roku na emeryturze.
Mańan A.
Na emeryturze od 1982 roku.
Kazimierz M.
Zwolniony ze służby w 1979 roku. Od tego czasu zajmuje się handlem na
Bazarze Różyckiego. Ostatnio specjalizuje się w handlu z Rosjanami.
Józef Z.
Odszedł na rentę inwalidzką w 1983 roku. Od tamtej pory pracuje jako
konsultant kilku spółek z kapitałem zagranicznym.
Ada m G.
Zwolniony „dla dobra służby" w 1979 roku. Utrzymuje się z korepetycji z
matematyki, czasem za pieniądze pisze prace magisterskie.
Krzysztof R.
Emeryt od 1984 roku. Dorabia handlem na ulicy. Sprzedaje książki.
Mirosław B.
W SB do 1990 roku, czyli do zakończenia oficjalnej działalności
Służby. Zweryfikowany przeszedł do pracy w Służbie Więziennej.
SŁOWNICZEK
AGENT
w wąskim znaczeniu: współpracownik
Departamentu I, wywiadu, skierowany do
pracy za granicą
AGENT, KTÓRY NOSI PŁASZCZ NA
DWÓCH RAMIONACH
AGENT NIEŚWIADOMY
AGENT
OD WEWNĄTRZ
AGENTURA PERSPEKTYWICZNA
AGENT Z ZEWNĄTRZ
BLACHA
BMW
CENTRALA
CHOROBA NUM ER 300
CICHY CYNK
CYNK
w szerszym znaczeniu: każdy
współpracownik SB, który podpisał formalne
zobowiązanie współpracy
agent obcego wywiadu zwerbowany przez
wywiad polski, albo agent polski zwerbowany
przez wywiad obcego państwa
osoba, która nie wiedząc o tym
informuje Służbę Bezpieczeństwa
współpracownik SB, do którego
FIGURANT ma pełne zaufanie
kilku, kilkunastoletnia obserwacja
wybranych osób, którym w przyszłości
zaproponuje się współpracę
współpracownik nie związany ściśle, na
przykład więzami rodzinnymi, przyjacielskimi,
z osobą obserwowaną
legitymacja służbowa MSW i MO
„bierny, mierny, ale wierny" — hasło,
dowcip funkcjonujący w SB, określający
postawę niektórych pracowników resortu i
aparatu partyjnego
Ministerstwo Spraw Wewnętrz nych
Nerw ica, choroba z awodow a
pracowników Służby Bezpieczeń stwa, a
szczególnie funkcjonariu szy Biura B —
obserwacji
informacja przekazana w zaufaniu
otwarte, jaw ne poinformow anie
pracownika
CZYTKA Z WYRYWKI
DOKUMENTY INFORMACYJNE
DOKUMENTY PROCESOWE
DONIESIENIE
DONIESIENIE OBYWATELSKIE
DRUGA LINIA
FABRYKA
FIGURANT
FUNDUSZ OPERACYJNY
GRUPA LIKWIDACYJNA
wyrywkowe czytanie korespon dencji
przez pracow ników Biura W
dokumenty zbierane i wykorzystywane
w PRACY OPERACYJNEJ
dokumenty operacyjne wykorzystywane
do przygotow ania procesu
meldunek agent a
informacja od każdego obywatela
polskiego nie związanego for malnie ze Służbą
Bezpieczeństwa
oficerowie rezerwy; w sytuacji
zagrożenia stawali się pracownikami
kadrowymi SB
każda jednostka MSW (Centrala,
jednostki w ojewódzkie)
osoba obserwowana, ś ledzona,
pozostająca w z ainteresowaniu Służby
Bezpieczeństwa
fundusz złotówkowy i dewizowy w
dyspozycji kierownictwa resor tu,
wykorzystywany w PRACY OPERACYJNEJ
działająca przy Departamencie I MSW
grupa osób, której zadaniem było likw idow anie
zdrajców służby i zdrajców interesów państwa
GRA OPERACYJNA
INSPEKTORAT
INFORMATOR
KAPOWNIK
KOMPROMATERIAŁY
KONTAKT OBYWATELSKI
KONTAKT POUFNY
KONTROBSERWACJA
KONTROLA AGENTURALNA
czynności podejmowane przez
pracownika operacyjnego zmierzające do
przekazania agentow i obcego wywiadu
nieprawdz iwych informacji
służba rozpracowująca funkcjonariuszy SB
osoba, która dobrowolnie udziela
informacji
tajny współpracownik
materiały kompromitujące figuranta
zdobywanie informacji od osoby, którą
nie wiąże z resortem żadne zobowiązanie
współpracy
rozmowa ukryta, rozmówca wie, że jego
informacje będą wykorzystane, ale on sam nie
zostanie ujawniony jako informujący
obserwacja podwójna, sytuacja, w której
prowadzący OBSERWACJĘ jest również
obserwowany
opieka nad wyznaczoną grup ą
agentów, na przykład nad środo wiskiem
literackim, przemysłowym
KSIĄŻKA SZYFRÓW
KURIER
LEGENDA
LOKAL KONSPIRACYJNY
MIOT
NIELEGAŁ
NIESTOWARZYSZENI
NIEWYPAŁ
OBSERWACJA
AMERYKAŃSKA
wszystkie powtarzające się w
obserw acji zakodow ane zwro ty przekazywane
drogą radiową na przykład między obserw ują-
cym a PUNKTEM ZAKRYTYM
pracownik wywiadu zawożący do
polskich ambasad POCZTĘ OPERACYJNĄ i
dyplomatyczną oraz przywożący do Warszawy
pocztę z REZYDENTUR i placówek
dyplomatycznych
nowy życiorys, nowy przebieg pracy
zawodow ej dla pracow ników wywiadu
zatrudnionych w INSTYTUCJACH PRZYKRY-
CIA. Opis noszący cechy prawdopodobieństwa,
ale trudny do sprawdzenia
lokal, mieszkanie, w którym pro wadzi
się pracę operacyjną, przygotowuje akcje,
spotyka z agen tami
absolwenci każdego kolejnego rocznika
w szkołach SB
słuchacz i absolwent super t ajnej
szkoły wywiadu przy ulicy Smyczkowej w
Warszawie, szkolącej agentów prz erzucanych
do innych krajów. N ielegałow i wymazywało
się z dokumentów przeszłość. Uczyli się
nowego życiorysu. Mieli nowe imiona i
nazwiska. Zaczynali życie jeszcze raz.
Najwięcej nielegałów wyjechało w stanie
wojennym. Wielu nie wróciło do kraju.
współpracownicy, agenci, nieetatowcy
w SB
nieudany werbunek agenta
dokładna, szczegółowa obser-
wacja, w której obserwujący chce,
żeby obserwowany wiedział o
prowadzonej za nim obserwacji
(JAPOŃSKA)
OFICEROWIE WERBUNKOWI
OFICER ODKADROWIONY
ODMROŻENIE AGENTURY
OBSERWACJA
WEWNĘTRZNA
OBSERWACJA ZEWNĘTRZNA
OSOBA
TOWARZYSZĄCA
KURIEROWI
PENETRACJA
PIERWSZA LINIA
POCZTA KAPITAŃSKA
POCZTA OPERACYJNA
oficerowie Departamentu I —
wywiadu, wyznaczeni tylko do
jednego zadania — werbowania
agentów do pracy za granicą
przeniesiony z MSW na
stanowisko cywilne
wzmocnienie działalności
agenturalnej
obserwacja wewnątrz środowis-
ka, którym interesuje się SB
obserwacja bez wnikania w kon-
kretne środowisko
oficer kadrowy wywiadu MSW
wizytujący, przeważnie raz w
miesiącu, polskie służby
wywiadowcze za granicą
pierwsze litery technik wykorzys-
tywanych w ważniejszych, kom-
pleksowych akcjach. P — podsłuch, D
- donos, F - fotografia
przeszukanie, rewizja tajna, lust-
racja terenu
oficerowie kadrowi zatrudnieni
na etatach w resorcie
poczta z ambasad i kom órek S B
przy pols kich placówkach za gra nicą
przekazywa na przez ka pita nów
samolotów L OT-u do War szawy
poczta wymieniana między rezy-
dentura mi SB a Ce ntralą w Warszawie
PODJĄĆ FI GURANT A
PODRÓŻ KURIERSKA
POD ST AWIENIE
POKÓJ SZCZELNY
POZYSKANIE
PRACA INFORMACYJNA
PRACA OPERACYJNA
PRACOWNIK
LEGALIZOWANY
zacząć obserwację
podróż odbywa na raz w miesią cu
przez kur ierów MSZ do pol skich
placówe k dyplomatycznych
prowokacyjne doprowa dzenie do
poz nania agenta z figurantem
pomieszczenie sprawdzone, bez
pods łuc hu
wer bune k
wszystko, co nie jest pracą
opera cyjną; for ma działa ń usługowyc h
wykorzystywanych przez depar-
tamenty operacyjne
praca wywia dowcza pole gająca
na zdobywaniu inf ormacji
wywiadowczych. Pracę operacyj ną
prowadzą pracownicy I, II, III i IV
Departamentu
pracownik S B pod
PRZYKRYCIEM, czyli oficjalnie
zatrudniony w innej niż resort
instytucji
POD KAPELUSZEM
PRZECHOWALNIA
PRZYGOTOWANIE DO
WERBUNKU
PRZYKRYCIE
PUNKT ZAKRYTY
PUNKT ZAKRYTY
RUCHOMY
PYTAJNIK
ROZPOZNANIE
REJSY KURIERSKIE
na emer yturze
kilkuletni pobyt w Moskwie dla
skompr omitowanych pracowni ków
wywiadu i przedsta wicieli wła dzy
wstępne rozmowy z osobą, z któ-
rej chce się zrobić agenta. Cza sem
rozmowy trwały rok, dwa i dłużej.
kierowanie pracownika S B do
pracy w jakiejś instytucji, w celu
zakamuflowania rzeczywistych,
operacyjnyc h zadań
tajne miejsce, z którego pr owa -
dzi się obserwacje
ukr yta obserwacja z samoc hodu
formalne skierowanie figuranta
na przesłuchanie do biura śled czego
pierwszy etap pracy operacyjnej
podr óż kuriers ka
szef Służby Bezpieczeństwa w
pols kich ambasadach, najczęściej
pierwszy sekretarz ambasady
REZYDENT
ROBIENIE
POD KIEROWNICTWO
ROZPYTKA
ROZWALIĆ OBSERWACJĘ
STUK
SOR
SOS
TAJNA REWIZJA
TAJNE WEJŚCIE
TECZKA OBIEKTOWA
nadmierna gorliwość w pracy,
chęć pokazania się, zabłyśniecie przed
kierownictwem Ce ntrali
gra wstę pna, zmierzająca do
pozys kania inf ormacji
ujawnić obserwację ukrytą,
zdekonspirować obser watora
tajny ws półpracownik
sprawy operacyjnego rozpraco wania,
rozpracowanie wszystkich kontaktów
figurant a
sprawy operacyjnego spraw dzenia,
rejestrowanie każdej notatki w komisariat ach,
komendach w ojewódzkich i Centrali
przeprowadzenie rew izji i upo-
rządkowanie lokalu tak, żeby nikt się nie
domyślił, że była rewizja
tajna rew izja
dokumentacja dotycząca obiektu,
instytucji
dokumentacja zbierana na kon kret ną
osobę
TECZKA PERSONALNA
TEKA DYPLOMATYCZNA
TW
TWC
UCHO
WYPROWADZENIE
WERBUNEK POD OBCĄ FLAGĄ
WYWIAD GŁĘBOKI
WPADKA
WEJŚCIE ŁAGODNE
WYKOPKI
specjalnie zabezpieczona t eka z
mat eriałami przewożonymi przez kurierów i
osoby towarzyszące kurierom
tajny współpracownik
tajny współpracownik celny — agent
wprowadzony do celi albo zw erbow any
spośród więźniów
tajny współpracownik
odejście ze stanowiska — pod
przykryciem
wykorzystywanie służb specjalnych
państw-sojusz ników do organiz owania siatki
agenturalnej, na przykład wykorzystywanie
przez Rosjan polskich służb do nawiązania
kont aktu agenturalnego z agentem trz eciego
kraju
najbardziej dokładny, dotyczący
najważniejszych spraw, najlepiej
przygotowany wywiad
ujawnienie agent a
zgoda na pracę agenturalną dla SB bez
prób szantażowania kandydat a na agent a
wyjazdy pracowników pionu
administracyjnego Centrali do pracy w
administracji polskich przedstawicielstw
dyplomatycznych
ZABEZPIECZENIE NA ADRES
ZABEZPIECZENIE NA NAZWISKO
ZAJEBANIE FIGURANTA
ZAKLEPANIE
ZAMROŻENIE WYWIADU
ZESŁANIE
ZWIĄZANIE
kontrola korespondencji przy -
chodz ącej na konkretny adres
kontrola korespondencji przy-
chodzącej lub wychodzącej od konkretnej
osoby
unieszkodliwienie figuranta; nie-
koniecznie zabicie, częściej wyeliminowanie z
życia publicznego, skompromitowanie
podpisanie przez agenta zobo-
wiązania współpracy z SB
zmniejszenie aktywności własnego
wywiadu tam, gdzie nie notuje się wzmożonej
aktywności wywiadu przeciwnika.
przeniesienie na inne, mniej
odpowiedzialne stanowisko
czynność zatrzymania figuranta