background image

 
 
 
 
 
 
 

 
 
 
PAJĘCZYNA 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

 

 

 

 

 

 

Barbara Stanisławczyk, Dariusz Wilczak 

1992 

f.^i 

Okładkę projektowała Joanna Morawska 

ISBN: 83-85199-15-2 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

 

 

Pająk trzyma jedną z przednich nóg na nici 
sygnalizacyjnej. Kiedy owad wpada w sieć, pająk 
odczuwa drgania nici. Biegnąc orientuje się zmysłem 
wibracyjnym. Jego oczy nie dają wyraźnego obrazu 
przedmiotów. Odróżniają jedynie przedmioty jasne od 
ciemnych. Po dotarciu do ofiary paraliżuje ją wstrzykując 
jad.  W  ten  sposób  dokonuje wstępnego  trawienia  
poza  własnym organizmem. Jeśli jest głodny — wysysa 
zdobycz od razu, a suchy szkielet pozostawia w sieci. 
Potem wraca do swojej   kryjówki.   Czeka,   gotowy  do 
następnego ataku. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

 

 

Działaliśmy po omacku. Żeby wejść w środowisko byłych 

pracowników SB, trzeba być wprowadzonym. Wprowadzić mógł nas tylko 
jeden z nich. 

Najpierw poznaliśmy Kazimierza M. Zanim zgodził się z nami 

współpracować, dokładnie sprawdził kim jesteśmy. Bał się prowokacji. Po 

sprawdzeniu obiecał skontaktować z kolegami. Z czternastu osób, które 

mieliśmy na liście, tylko siedem zgodziło się rozmawiać. Reszta odmówiła 

tłumacząc się tajemnicą służbową. Wszyscy byli oficerami aparatu 
bezpieczeństwa, ale nigdy nie pełnili kierowniczych funkcji. Właśnie o takich 
ludzi nam chodziło, tych, co sami nie czując się winni z czystym  sumieniem 

zrzucali winę na przełożonych i na system, który stworzyło kierownictwo. 

Prosili o nieujawnianie ich nazwisk. Potwierdzali, że wprawdzie 

system się zmienił, ale metody musiały pozostać te same. Zdradzając 
nazwiska — wydajemy na nich wyrok. Nie bali się UOP. Bali się dawnych 
pracowników SB zakonspirowanych w podziemnych strukturach, 
oczekujących na powrót starego porządku. 

Spotykaliśmy się w różnych  miejscach: w kawiarni  i w 

mieszkaniach, na schodach Pałacu Kultury i na spacerze w parku. 

Rozmawialiśmy jadąc tramwajem i idąc ulicą. W nocy budziły nas telefony. 
Czasem dzwonili tylko po to, żeby powiedzieć o swoich kłopotach  z zaśnię-

ciem, a czasem kazali brać pół litra, wsiadać w taksówkę i przyjeżdżać do 
nich. 

Byli do siebie podobni. Jednakowo nie umieli słuchać. Bronili się przed 

pytaniami. Woleli mówić sami. Kilka razy bez ważnego powodu zawieszali 
nasze rozmowy. Potem sami zwiększali częstotliwość spotkań. 

 

Uczestniczyliśmy w grze, do której oni pisali scenariusze. Przyjęliśmy 

zasady tej gry. Pozwoliliśmy im mówić.

 

***

 

Mam trudności z zasypianiem. Przed snem widzę różnych ludzi, 

przełożonych, podw ładnych. Wszystkich  w jednym miejscu i czasie. Nasi 
lekarze nazywali to syndromem służby bezpieczeństwa (Jerzy K., w SB od 
1959 roku, pracownik wydziału B — obserwacja).

 

Pracowałem dla dobra Polski Ludowej. W służbie byli tacy, których 

system przekupił, ale byli też ideowcy, przychodzący z powołania. Mnie nikt 
nie musiał przekupywać. Byłem i jestem komunistą. Józef Stalin powie-
dział: „Istnieje marksizm dogmatyczny i marksizm twór czy. Stoję na gruncie 
tego ostatniego". Ja też. (Marian A., w milicji od 1945 roku, w Służbie 
Bezpieczeństwa od 1966, pracownik biura W — inwigilacja korespondencji).

 

Mnie tam żadna partia nie obchodzi, żadna ideologia, mam własną 

mądrość: ustawić się w życiu tak, żeby mi  było dobrze. Jestem człowiekiem 
praktycznym. Na karie rze nigdy mi nie zależało. Wyznawałem zasadę: 
bliżej kuchni, dalej od dowództwa. Nie mam nic do ukrycia. Mogę mówić o 
wszystkim.  (Kazimierz M., od 1959 roku w Biurze B, od 1964 w 
Departamencie III — wywiad polityczny wewnętrzny).

 

background image

„Nazwa rzeczy jest czymś' zewnętrznym w stosunku do jej istoty. Nic 

bowiem nie wiem o człowieku, gdy ma na  imię Jakub." To są zdania z Kapitału 
Marksa. Jeśli je przyjmiecie za motto tej książki, to proszę bardzo, możemy 
rozmawiać. Służbę w SB traktowałem jak kontrakt. 

 

Za pracę — dobra zapłata. Reszta, cała ideologia, to były pozory, które 

musiałem zachowywać, żeby się podobać. Komunizmu nigdy nie traktowałem 
poważnie. (Józef Z., w UB od 1945 roku, pracownik Departamentu I — wywiad).

 

Nie wierzę wam, bo nie widzę powodu, dla którego miałbym wierzyć. 

Może mówicie prawdę, wtedy sami  podejmujecie ryzyko. A jeśli kłamiecie? 
Jeśli jesteście agentami UOP, albo podziemnej SB? Wtedy ja ryzykuję. 
Dobrze, przyjmijmy waszą wersję. Tak jest wygodniej. Nie jesteście 
agentami, piszecie książkę. Chcę wam  pomóc. Ale jeszcze bardziej chcę z 
wami rozmawiać dla siebie. Mówiąc szczerze, to od dawna czekałem na taką 
okazję. (Adam G., w SB od 1966 roku, pracownik Departamentu III).

 

Całe życie zaspokajałem głód. Z dzieciństwa pamiętam skurcz pustego 

żołądka. Jadłem i bałem się, że za chwilę znów będę głodny. Lęk głodu nie 
opuścił mnie nigdy.  Z czasem przybierał różne formy. Był to głód rodziny, 
potem pieniędzy na jej utrzymanie, głód mieszkania,  później większego 
mieszkania i tak dalej. Ale cały czas to był ten sam skurcz pustego żołądka. 
(Krzysztof R., od 1957 roku pracownik Wydziału Propagandowo-Szkoleniowe-

 

Pracowałem uczciwie przez trzydzieści lat. Nie robiłem więcej niż 

wynikało ze służbowego obowiązku. Nikomu nie zaszkodziłem. Sumienie 
mam czyste. To najważniejsze. (Mirosław B., od 1957 roku w Biurze C — 
archiwum, od 1966 w Departamencie III) 

 

Jerzy K.:

 

F. zawinął się w dywan, żeby nie było słychać strzału. On zawsze 

wyglądał jak dziki. Przekrwione, rozbiegane oczy, wiecznie spocone dłonie. 

Zanim się przywitał, to wycierał ręce w spodnie. Jego sprawa jest do dziś nie 

wyjaśniona. Jako naczelnik dochodzeniówki w Komendzie Stołecznej 

prowadził sprawę upadku samolotu w Lesie Kabackirn. Wtedy zginęło z 

samolotu jedenaście tysięcy dolarów. Podejrzewano F. Ale on tego nie zrobił. 

On całe życie walczył o czystość, miał usta pełne wielkich słów. To 

podejrzenie było dla niego ciosem. F. lubił mówić o służbie i o tym, że trzeba 

wytrwale pracować. A jak mówił, to oczy mu się robiły takie niesamowite, 

krzyczał, przenosił się wtedy w zupełnie inną rzeczywistość. Do lekarzy nie 

chodził, bo nie miał czasu. 

Jak były urodziny, imieniny, to w Komendzie pito przez dwa, trzy 

dni. F. nie pił, dlatego uważano go za donosiciela. Znów niesłusznie, bo on 
chciał być naprawdę w porządku. Ale nie mógł ścierpieć, gdy robiono  z 

niego wariata. Kiedyś jego podwładni urządzili sobie bibkę w pokoju. F. 

chciał wejść. Drzwi zamknięte. Pukał. Nikt nie otworzył. Jeszcze przez drzwi 

posłali mu wiązankę. Wtedy, pierwszy raz w życiu, F. napisał raport na 

swoich kolegów do dyrektora. Następnego dnia nie mógł otworzyć drzwi do 

swojego gabinetu. Ktoś włożył spinacze w zamek. F. się za bardzo 

przejmował. Gryzł się, aż się zagryzł. 

background image

Jeśli się chciało traktować tę służbę poważnie, to efekty były takie jak u 

F. Wszystkich nas trzymano w napięciu. Czujność w stosunku do opozycji, 
system potrzebuje czujności. Człowiek nawet prywatnie nie odpoczywał.  

 

W nocy śniły się udane albo nieudane akcje. Śnili się ludzie, a 

raczej twarze. W pewnym momencie człowiek przestawał rozpoznawać 
twarze. Wrogowie mieszali się z kolegami.  Powstawała piorunująca  
mieszanka.  Dla wielu kończyło się to chorobą numer trzysta — nerwicą i 
sanatorium w Barcinku. Barcinek był wewnętrznym ośrodkiem 
ministerstwa. Lekarze kierowali tam na wypo czynek. Zwykle trzymiesięczny. 

Każdy objaw niezrównoważenia traktowano bardzo poważnie i w sposób 
poufny. Nawet jak ktoś jechał do Barcinka to starano się nie  nadawać 

sprawie rozgłosu. Oprócz ośrodka mieliśmy mocno rozbudowane 
poradnie zdrowia psychicznego.  Lekarze szli pacjentom na rękę. Dawali 
zwolnienia jak tylko któryś się poskarżył, jak powiedział, że coś z nim  nie 

w porządku. Lekarze psychiatrzy mieli dużo pracy. Najbardziej bali się 
samobójstw, bo potem ich rozlicza- 

no. 

Mirosław B.:

 

Myśmy byli funkcjonariuszami przez dwadzieścia cztery godziny na 

dobę. Cywilne życie towarzyskie sprowadzało się do minimum. Trzeba było 
uważać, żeby czegoś nie wypaplać przy wódce. Nie rozmawiało się o 
konkretach. Nawet z kolegami. O nikim nie mogłem powiedzieć, że jest 
moim przyjacielem. Nie chciałem mieć przyjaciół. Taki przyjaciel mógł się 
okazać niebezpieczniejszy niż wróg. W SB każdy z nas był sam. 

Jerzy K.:

 

Obejmowałem tylko odcinek. Maleńką odległość od zdarzenia do 

zdarzenia. Wykonywałem rozkazy. Nierealność mojego świata brała się stąd, 
że często nie wiedziałem, po co to wszystko robię, po co idę za człowiekiem, 
kim jest ten człowiek, kim właściwie jestem ja, który idę. 

 
Nad nami był ktoś’, kto obejmował i dla niego prawdopodobnie miało 

to sens. Nam sensu nie zdradzano. Na dole żyliśmy w systemie nonsensu, tak 

nauczeni, żeby się nad tym nie zastanawiać. Ten system był w całości spójny. 

Poszczególne elementy nie logiczne układały się w logiczny bezsens. 

Mirosław B.:

 

Pracowaliśmy na materiale ludzkim, a materiał ludzki jest różny. 

Wymaga indywidualnej obróbki. Na jednego działa groźba, na drugiego 

dobre słowo. Każdy materiał ludzki jest podatny na obróbkę. Od tej reguły 
nie ma wyjątków. 

Jerzy K.:

 

Musiałem    skończyć    dziewięciomiesięczną     szkołę w Legionowie. 

Zajęcia szkoleniowe dotyczyły prowadzenia obserwacji. Na koniec każdy 
z nas dostawał zadanie egzaminacyjne. Mieliśmy rozwalić obserwację. Nie 
wiedzie liśmy kiedy i jak długo będziemy obserwowani. Naszym celem 
było uciec obserwacji wykonując jakieś' zlecone, szkoleniowe zadanie. 
Wiedziałem, że chwilami mogą za mną jechać samochodem, że mogę 

background image

być obserwowany nawet przez dwadzieścia osób. Miałem opracowany 
plan zajęć. Dzień po dniu. Nawet dokładną trasę marszu. Na przykład 
wchodziłem do sklepu, do zegarmistrza, na klatkę schodową. Jako 
figurant musiałe m zapisywać w notatniku uwagi. Miałem 
zdekonspirować jak największą liczbę obserwujących mnie pracowników. 
Każdy z nich mógł zmienić swój wygląd. Pisałem: obserwator A, 
obserwator B, obserwator C, i tak dalej. Wzrost, wygląd, broda, albo bez 
brody, ubranie, charakterystyczny chód, twarz, oczy. W ten sposób 
układałem  listę. Wyszło, że w ciągu dwóch tygodni chodzi za mną 
dwunastu. Wiedziałem którzy. Miałem ich dokładny opis. Poznawałem z 
daleka, nawet gdy zmieniali swój wygląd. Potem się okazało, że jeszcze 
pięciu nie zauważyłem. Ale to i tak był dobry wynik. Niektórzy artyści 
wpisywali na listę dwudziestu, a żadna z tych osób nie była od nas. W 
takich przypadkach musieli jeszcze raz zdawać egzamin. 

Adam G.: 
Minister M. i całe to otoczenie władzy, to są amatorzy, harcerzyki. Aż 

mi się śmiać chce. Nie przeszli przez szkołę SB. O M. myślę sobie: chłopie, 
przecież każdy sprytny ubek zrobi tak, że będziesz podejmował decyzje jakie 
on zechce. 

Kazimierz M.:

 

Obserwacja to robota dla bezmózgowców. Chodziłem za figurantem 

osiem, dziesięć godzin, a nieraz dłużej. W słońcu, w deszczu, na mrozie. 
Nie myślałem, bo to do mnie nie należało. Do mnie należało mieć aparat 
fotograficzny, radiostację. Na odprawach naczelnik mówił, czy ma być 
prowadzona obserwacja, czy i kontrobserwacja, to znaczy zwracanie uwagi 
czy samemu nie jest 

się obserwowanym. 
Przeważnie nie wiedziałem kogo śledzę. Często dostawałem tylko 

zdjęcie i ogólne namiary na figuranta. Nieraz, nie wiedząc, obserwowało się 

milicję, albo kolegów z branży. Byliśmy utajnieni, nawet dla innych 

wydziałów SB i  milicji. Tylko komendant mia ł swoją siedzibę  w 

Komendzie Stołecznej. Nasza baza, pracowników, była w zakonspirowanych 

lokalach, na przykład pod szyldem jakiegoś zakładu produkcyjnego. 

Chociażby na ulicy Jaworzyńskiej. Teoretycznie działała tam firma napra-

wiająca sprzęt radiowo-telewizyjny. Drzwi otwierało się na umówiony 

sygnał. Trzy krótkie dzwonki, dwa długie. Na Jaworzyńską przychodziliśmy 
do pracy. W lokalu konspiracyjnym odbywały się odprawy i dyżury. Nawet 

żona nie wiedziała w jakim wydziale pracuję, tylko ogólnie, że w SB. 

Oficjalnie byłem zegarmistrzem. To dla znajomych, sąsiadów. 

W Komendzie  działali jeszcze pracownicy specjalni Wydziału B. 

Jak było trzeba załatwiali lokale konspiracyjne, organizowali punkty 
zakryte, rozpoznawali akta mieszkańców i ewentualnie opłacali te osoby. 
Tych pracowników specjalnych nie znaliśmy nawet. 

Niekiedy obserwację prowadziliśmy od tyłu. Na przykład świadkowie 

Jehowy z góry zakładali, że będą obserwowani i ciągle się oglądali. Wtedy 

szedłem przed nimi. Obserwacje prowadziło się też z punktów 
zakrytych. Albo na przykład z kilku punktów zakrytych i jednego 
ruchomego, jak nysa z radiostacją. Porozumiewaliśmy się szyfrem. Na 

przykład: 311 — figurant wyszedł z domu, 312 — skierował się na prawo, i 
tak dalej. Cyframi szkicowało się szlak figuranta. W samochodzie była 

background image

książka szyfrów. Zawierała wszystkie powtarzające się zwro ty używane 

w obserwacji na mieście i charakterystyczne punkty. Książka miała 

ruchomą wkładkę. Przesuwało się nią tak, żeby dopasować cyfry. W ten 
sposób odczytywało się odpowiednie hasło. Książka była bardzo prosta 
w  obsłudze.   Klucz   szyfrowy  wkładki  zmieniano   co tydzień, co dwa 
tygodnie. Rozszyfrowany szlak figuranta ci z nysy przekazywali do Centrali. 

Tajne skrzynki obserwowało się przez teleobiektyw, tak żeby była 

widoczna twarz. Rejestrowało się ruch figuranta krok po kroku, po to by 
móc rozpracować skrzynkę. Skrzynka wcale nie oznaczała prawdziwej 
skrzynki, chodziło o skrzynkę kontaktową. Mogło nią być miejsce w parku, 
w tramwaju, w mieszkaniu. 

 

W poważnych przypadkach obserwację prowadziło kilka osób. Czasem 

jeden musiał się spalić. Wtedy przejmował drugi, trzeci. Figuranci, którzy 

zauważą obserwację, biorą ją czasem na wyczerpanie. Dzwonią do wielu 

drzwi na klatce, zaczepiają ludzi na ulicy, wchodzą do sklepów. Tak przez cały 

dzień. My musimy wszystkich sprawdzać. Jeden szedł dalej za figurantem, a 
reszta naszych ludzi musiała się rozdzielać i iść za każdą z osób zaczepionych 

przez figuranta. Najczęściej były to mylne ślady. Nieraz brakowało ludzi, gdy 

figurant był sprytny i naprowadzał nas na przypadkowe osoby. 

Niektórzy sami prowokowali obserwację, można powiedzieć prosili o 

nią. Zawsze był w tym jakiś' cel. Znany polski aktor, reżyser i dyrektor w 
jednej osobie skarżył się, że otrzymuje anonimy z pogróżkami: „Śmierć 

komunistom", „Będziesz wisiał", „Dziś w nocy umrzesz". Wydawało się to 
nam podejrzane. Zaczęliśmy obserwować jego mieszkanie. Nasz 
podopieczny miał dziwne zwyczaje. Rano brał spod drzwi mleko i kładł list 
pod wycieraczkę... 

Jerzy K.:

 

Hilary C. Był moim naczelnikiem w obserwacji. Przed wojną wybierał 

piasek z Wisły. Do UB wstąpił w czterdziestym piątym. Typ ideowca, którego 
partia przesunęła z nizin społecznych na szczyt. Przeszedł wszystkie 
szczeble kariery. Od zwykłego funkcjonariusza do wysokiego rangą oficera. 
C. szczególnie upodobał sobie hotele. Zlecał obserwację nawet wtedy, gdy 
nie było zagrożenia, żadnej zrozumiałej potrzeby. Pod koniec lat 
siedemdziesiątych lekarze zalecili mu potoczny odpoczynek w Barcinku. Nie 
chciał iść. Zmuszono go. Jak wrócił, to z jeszcze większą energią zaczął 
obserwować. Pisał notatki. Przesyłał je do dyrektora biura. W osiem-
dziesiątym czwartym przeszedł na rentę inwalidzką. W lipcu 1990 
spotkałem go pod Grand Hotelem. Siedział przy stoliku przed kawiarnią. Pił 
kawę i zapisywał numery rejestracyjne samochodów zatrzymujących się w 
pobliżu hotelu. Spytał czy chcę z nim współpracować. Przedstawił plan 

działania. Każdy hotel w Warszawie obserwuje przez dwa miesiące. Wnioski 
chciał przedstawić kierownictwu resortu. Spytałem czy chodzi o stare, czy 
o nowe kierownictwo. Powiedział, że to nie ma znaczenia. Ja na to: 
towarzyszu pułkowniku, już nie te czasy, dzisiaj nikt nas nie potrzebuje. 
Widziałem jak zapisuje to, co do niego mówię. Potem wstał i wyszedł bez 
słowa. Więcej go nie spotkałem. 

Kiedyś ten człowiek zlecał mi obserwacje. Chodziłem za ludźmi. 

Poznawałem ich zachowania. Nie wiedziałem jac y są naprawdę. Ja 

background image

mia łe m tylko na  nich patrzeć, sprawdzać co robią. Ani na sekundę nie 
mogłem stracić z oczu figuranta, chyba że go przejmował mój zmiennik. 
Przyglądałem się ludziom w sytuacjach, w których nie spodziewali się, że 
ktoś ich widzi. Patrzę na pewnego znanego opozycjonistę B., a on stoi w 
bramie i dłubie w nosie myśląc, że nikt go nie widzi. To, co wydłubie, 
wyciera o mur. Ale ja widzę i dziwię się, jak to pasuje do niego. Do niego 
pasuje postawa twarda, nieugięta, męska, a nie grzebanie w nosie. Albo 
wchodzę za takim pisarzem do ubikacji w kawiarni. Stoimy przy 
sąsiednich pisuarach i nagle ja kątem oka widzę, że tego człowieka 
interesuje moje przyrodzenie. Przekrzywił głowę i wpatruje się, jak ja sikam. 
A ja nie sikam, bo mi się nie chce, tylko tak stoję i udaję, że sikam. On 
robi krok w moim kierunku. Nie wytrzymałem. Wyszedłem. Bałem się, że 
jak zacznie się do mnie dobierać, to dam mu w mordę. Potem mu 
podstawili agenta pederastę i nie wiem czy mu się nie spodobał, czy 
zwietrzył podstęp. W każdym razie nie był zupełnie zainteresowany tym 
pederastą. 

Józef Z.:

 

Dla nas nie było takich słów jak moralność czy etyka. My tych słów 

nie używaliśmy. One dla nas nie miały sensu, bo służba wykorzystywała 
niemoralność, a z moralnością walczyła. Im bardziej niemoralne 
zachowanie, tym lepiej dla nas, tym łatwiej zbliżyć się do człowieka, 
przeniknąć go. Ci, którzy mieli coś na sumieniu byli dla nas najważniejsi, 

stanowili najlepszy materiał agenturalny 


Byliśmy czujni. Proszę sobie wyobrazić taką sytuację. W kawiarni 

przy osobnych stolikach siedzą dwaj pracownicy SB. Nie wiedzą o sobie. 
Przypadkiem znaleźli się niedaleko siebie. Nie podejrzewają się nawzajem 
o pracę w resorcie. I teraz mamy trzeciego człowieka, który dajmy na to 
stoi przy barze. Jest lekko podpity. W pewnym  momencie zaczyna mówić. 
Szkaluje pewne osoby, obraża władzę wymieniając ją z nazwiska. Słucha 

tych słów cała sala. Zapada cisza. Sala reaguje ciszą wtedy, gdy się czegoś 
boi, a teraz boi się odpowiedzialności za to, że  w ogóle słyszy. 
Najchętniej by nie słyszała. Podpity po serii wyzwisk przestaje krzyczeć. 
Wraca do kieliszka. Co się dzieje z naszymi pracownikami? Jeden z nich, 
który w kawiarni znalazł się przypadkiem, od razu pisze notatkę ze 

zdarzenia i zanosi do właściwego wydziału. Drugi, który miał pod sobą tę 
kawiarnię, zwleka, bo uważa, że zdąży napisać. Dopija spokojnie kawę i 
idzie do domu. W domu pisze notatkę, ale zanim notatka następnego 
dnia dotrze na biurko naczelnika, naczelnik go wezwie do siebie i powie: 
— No, towarzyszu K., mam tu notatkę służbową z wczorajszego 
wydarzenia w kawiarni. Ale to nie jest wasza notatka. — I już nie wiem 
jak by się w tej 

sytuacji tłumaczyć, to niczego się nie os iągnie. Bo żeby 

osiągnąć trzeba być pierwszym, trzeba uprzedzać uderze nie. Trzeba być w 
każdej chwili czujnym. Nawet jeśli to  kolega. Kolegów nie ma w służbie. 
Konflikt lojalności nie występuje. Masz być lojalny wobec 
przełożonego,  dalej wobec służby, jeszcze dalej wobec ojczyzny. Gdy byś' 
jeszcze chciał być lojalny wobec Boga i spełniać te wszystkie dziwne 
przykazania, zachowywać się etycznie, to  możesz  być pewien,  że  
zwariujesz.  Zamkną  cię w Tworkach, albo wyślą do Barcinka. Nawet 
jeśli nie zwariujesz naprawdę, to tak trochę zwariujesz, żeby było 

background image

przykrycie na to, co możesz ewentualnie mów ić jako  nie-wariat. A już 
ze szpitala możesz wyjść jako wariat  rzeczywisty, klasyczny przykład 
schizofrenika. Już ktoś się o to postara. Wiesz o tym. I dlatego z dziesięciu 
przykazań wybierasz sobie jedno, dwa, no n ie, dwa to już  zbyt wiele. 
Powiedzmy: nie zabijaj. Czy to nie jest prawo moralne? Więcej  — prawo 
ludzkie. Kierujesz się prawem  ludzkim, więc jesteś' człowiekiem, 
wmawiasz w siebie człowieczeństwo, aż w końcu uwierzysz, bo niby 
dlacze go mia łbyś nie uwierzyć. Nie robisz przecież niczego,  czego 
musiałbyś się wstydzić. Jesteś do pewnego stopnia dumny z siebie. Tylko 
czasem nie jesteś dumny, kiedy  słyszysz, co o tobie mów ią. Nawet jeśli 
niedokładnie o tobie, to też o tobie. Trudno, taki zawód. Ale zaraz 
przychodzi św iadomość, że ty stanowisz władzę. Nie  jakiś tam 
sekretarz, nie minister czy premier. Właśnie ty, choc iaż jesteś 
anonimowy, właśnie dlatego, że jesteś anonimowy jest ci łatwiej 
sprawować władzę. Nikt cię nie zna, możesz robić wszystko, bo nie 
masz nazwiska. Czy to jest zrozumiałe? Za ciebie odpowiada system. Sys-
tem cię broni. A ty bronisz systemu. Sprzężenie zwrotne,  błędne  koło,   
babranie  w  gównie,   kloaczny  zapach  i smród, który się zabiera do 
grobu.  

 
Jerzy K.:

 

Ojciec do czterdziestego trzeciego pracował w fabryce  urządzeń 

telefonicznych na Grochowie. W lipcu tamtego roku przyszło do nas gestapo. 
Była noc. Kazali się ojcu ubierać. Zawieźli w Aleję Szucha. Po dwóch 
tygodniach matka dostała widzenie. Ojciec schudł, był posiniaczony. Dwa 
miesiące później nadeszło zawiadomienie o śmierci ojca w transporcie do 
Oświęcimia. Nie wiedzieliśmy dla czego został aresztowany, nawet w czasie 
ostatniego widzenia z matką ojciec nic nie powiedział.

 

Po wojnie, w czterdziestym szóstym albo siódmym, odwiedził nas 

człowiek ubrany w oficerki i bryczesy. Podziękował za postawę ojca. Nic 
więcej nie chciał powiedzieć. Zasłaniał się jakąś tajemnicą.

 

W pięćdziesiątym drugim poszedłem do Oficerskiej Szkoły Artylerii w 

Olsztynie. Raz w miesiącu przyjeżdżałem do domu na urlop. Rozmawiałem z 
dziadkiem. Prze konywał, że komuniści to oprawcy, mordercy. Ja jego 
przekonywałem, że komunizm to humanizm. Dziadek  mówił, że jestem 
młody, głupi, i że już nie ma dla mnie ratunku. Według tego czego uczyli w 
szkole, starzy  ludzie mieli staroświeckie poglądy, a my, młodzi, mieliś my 
budować nowoczesne państwo. Moim ideałem był  Stalin. Jego śmierć 
przeżyłem mocniej niż śmierć ojca. Dwaj moi koledzy z kompanii pepłnili z 
rozpaczy samobójstwo. Świat bez Stalina wydawał się kończyć.

 

W szkole wychowywano nas na komunistów. Na trze cim roku 

zaproponowano mi wstąpienie do partii. Uwa żałem to za zaszczyt. Chciałem 
być dobrym komunistą. Jedno mi się tylko nie zgadzało. Moja rodzina była 
katolicka, ja też chodziłem do kościoła, a na informacjach po lityczn ych 
przekonywano nas, że religia to opium.  W takich chwilach mój entuzazjm 
słabł. Nie uważałem, że  istnienie  Boga przeszkadza  w budowie  zdrowego 
świata komunistycznego.

 

Potem przyszły rewelacje z Wolnej Europy. Dziadek kazał mi słuchać 

radia. Mój bohater przestawał być bohaterem. Ja byłem rozczarowany, 
zdruzgotany. Chcia łem odejść z wojska, ale pomyślałem, że przecież tamto się 
skończyło.

 

background image

Po szkole wysłano mnie na Rzeszowszczyznę. Przez trzy lata 

bezskutecznie starałem się o przeniesienie bliżej domu. W pięćdziesiątym 
dziewiątym spotkałem na ulicy kolegę z dzieciństwa. Był naczelnikiem 
jednego z wydziałów MSW. Zaproponował przeniesienie służbowe  z 
resortu obrony do resortu spraw wew nętrznych. W cią gu kilku dni 
załatwiliśmy formalności. Przyjęto mnie na  kierowcę-wywiadowcę do biura B. 
W moim wydziale tylko ja byłem z Warszawy. Reszta z małych miejscowości, 
albo ze wsi. Przyjechali do Warszawy, dostali mieszka nia, dobre pensje. Czy 
mogli uważać, że jest lepszy ustrój niż komunistyczny?

 

Marian A.:

 

Pierwszy raz przeczytałem cudzą korespondencję jak  miałem dziesięć, 

może jedenaście lat. To był prawdopodobnie list zgubiony przez 
listonosza. Seledynowa  koperta, papier w jedną linię , pismo przechylone w 
lewą stronę. Najpierw chciałem go odnieść, bo znałem adresa ta. Mieszkał w 
sąsiedniej kamienicy. Potem pomyślałem,  że przeczytam, zakleję i oddam. 
W końcu przeczytałem i wyrzuciłem. Nie pamiętam już dokładnie, o co 
chodziło. Wiem, że byłem trochę rozczarowany treścią. To był  zwykły list. 
Jakieś" pozdrowienia od rodziny, informacja,  że przyjadą do Warszawy czy 
cos' takiego. Nie, nie było  mi wstyd. Nikt się przecież nie dowiedział.  

 

Adam G.:

 

Każdy naczelnik poczty był naszym człowiekiem. Jeśli nie było 

wyraźnego rozkazu co kontrolować, sprawdza no listy wyrywkowo, jakieś 
grube podejrzane koperty, mocno zaklejone taśmą. Prowadzono jednak 
najczęściej kontrolę systematyczną, na nazwisko lub adres. Na to  musiał 
wyrazić zgodę naczelnik wydzia łu. W Pałacu Kultury była poczta na usługach 
SB. Wchodziło się głównym wejściem, skręcało w lewo, przechodziło obok 
Sali Kongresowej i dalej mało widocznymi schodkami prosto  na pocztę. Jeśli 
zatrzymany list był ważny, mógł służyć ! jako dokument procesowy. 
Robiło się wtedy tak: pisało się do naczelnika poczty „z prośbą o 
zatrzymanie prze syłki, nadanej od obywatela A do obywatela B". Tymcza sem 
list był  już w naszych rękach. Naczelnik poczt y  : odpow iadał listem: 
„W związku z waszym pismem za -

:

 trzymano ta ki to a taki list". Robiło się 

kopię, a oryginał wysyłało do adresata.

 

Marian A.:

 

Pracowałem w Pałacu Mostowskich w Wydziale W — inwigilacja 

korespondencji. To był szczebel Komendy  Wojewódzkiej MO. Na szczeblu 
ministerstwa działało biuro W. Biuro w MSW dzieliło się na wydziały, na 
przykład wydział krajów europejskich, wydział zajmujący się korespondencją z 
USA, kraje socjalistyczne, niemieckojęzyczne i tym podobne.

 

Na szczeblu Komendy wydziały nosiły nazwę sekcji. Byliśmy firmą 

usługową, działającą na zlecenie poszcze gólnych departamentów ministerstwa 
i wydziałów Komendy Wojewódzkiej. Do dyspozycji mieliśmy dwa urzę dy 
pocztowe. Pierwszy — Warszawa II w Pałacu Kultury (korespondencja 
krajowa) i drugi — Warszawa III na Żelaznej (korespondencja zagraniczna).  

Jeśli pracownik obserwacyjny rozpracowywał figuranta, to najpierw 

zlecał obserwację w biurze B. „Betka" chcąc wiedzieć o figurancie wszystko, 
musiała czytać korespondencję od figuranta i do figuranta. Zlecano nam 
przechwytywanie listów. Najpierw określało się czas  inwigilacji 
korespondencji. Powiedzmy, że to było pół roku. Przez pół roku żadna 

background image

kartka, żaden list wrzucony do skrzynki ani żadna korespondencja 

przychodząca do figuranta nie mogła przejść nie zauważona, nie przeczytana. 
Obserwacja chodziła za figurantem krok w krok. List wrzucony do skrzynki 
albo zostawiony w okienku na poczcie natychmiast przejmowaliśmy. List 
wyjęty ze skrzynki rozpoznawaliśmy po charakterze pisma, po nazwisku 
adresata. Czasem jak na miejscu mięliśmy kłopoty z odszukaniem, 

zabieraliśmy wszystkie listy ze skrzynki i dopiero na poczcie szukaliśmy, a 
po znalezieniu resztę korespondencji wrzucaliśmy z powrotem do skrzynki. 

W Urzędzie Pocztowym Warszawa II pracowali nasi ludzie. Oni 

otwierali listy. Do otwierania służył specjalny, metrowej szerokości pulpit 

parowy. Po naciśnięciu z góry prasą list otwierał się sam, nie 
pozostawiając żadnych śladów, żadnych mechanicznych zniszczeń. Do 

czytania między wierszami używano lampy ultrafioletowej. 

Jeśli sami uszkodziliśmy kopertę albo Ust, tak że nie mogły potem iść 

do adresata, to dysponowaliśmy sztabem grafologów, którzy bezbłędnie 
kopiowali charakter pisma. Mieliśmy też wszystkie możliwe koperty, każdy 
rodzaj papieru. Pomyłki się nie zdarzały. Czasem chcieliśmy mieć oryginał 
w kieszeni i dlatego przepisywaliśmy. 

 
Adam G.: 
Od kiedy zacząłem pracować w SB przestałem pisać listy i 

pamiętnik, który prowadziłem wcześniej przez dziesięć lat. Wiedziałem, że 
i listy i pamiętnik będą przeczytane tak, że ja się o tym nawet nie dowiem. 

Marian A.: 
Nie, sam nie pisałem listów. Ja wiem, że to nie jest normalne. Przez 

całe życie ani jednego listu. Kiedy byłem dzieckiem, nie miałem do kogo, a 
gdybym nawet miał, to nie miałbym na znaczek ani na kopertę czy 
papier. Potem, gdy zacząłem pracować w milicji, to też nie mia łe m do kogo 
pisać. Bo rodzina była zawsze ze mną, a przyjaciół nie miałem. Jak 
przeszedłem do Wydziału W, to chyba jasne, że człowiek tracił ochotę do 
pisania, widząc że wszystko, co napisze, może być przeczytane. 

Niektórzy się podniecali czytając listy erotyczne. Nieraz przerzucali całe 

stosy, żeby trafić na taki list. Przypominam sobie kilka takich opisów, że w 
najbardziej pornograficznych książkach czy gazetach nie czytałem ciekaw-
szych. Prawdę mówiąc mnie to nie interesowało, tylko tak, jak koledzy 
pokazali, to się przeczytało, albo zobaczyło jakieś zdjęcia. Zdjęcia były 

lepsze, ale to młodzież niech się zachwyca. Mnie to już nie bawiło, chyba że 
naprawdę coś ciekawego. 

Styl i forma listu określały człowieka. Teraz, gdy czyta m  listy 

drukowane w różnych  gazetac h, to mo gę z dużym 
prawdopodobieństwem określić charakter osoby piszącej, zawód w 

przybliżeniu, ale raczej celnie, nie mówiąc już o wieku piszącego z 
dokładnością do pięciu, dziesięciu lat. Jeśli widzę charakter pisma, to jeszcze 
łatwiej jest powiedzieć coś o człowieku. W swoim życiu przeczytałem 

dwieście, może trzysta tysięcy cudzych listów. To był kawał roboty. 

 

Marian A.:

 

Przed wojną chodziłem do szkoły nr 93 na Czerniakowskiej. Byłem 

katolikiem. Nie opuściłem żadnej lekcji religii. Katolikiem przestałem być 20 
października 1934 roku o godzinie piątej po południu. Tamten chłopak był 

background image

ministrantem. Wyższy, silniejszy ode mnie. To on zaczął, nie ja. Biliśmy się w 

parku przed kościołem. Rozciąłem mu wargę, wybiłem ząb. Sam wyszedłem 
bez szwanku. Walce przyglądała się cała klasa. Ktoś pobiegł do księ dza. 

Ksiądz wezwał mnie do siebie. Najpierw długo na mnie patrzył, potem kazał 
zdjąć spodnie i na gołą dupę wlepił dwadzieścia pasów. Kiedy zakładałem 
spodnie na obolałe pośladki kopnął mnie, nazwał komunistą i zakazał 

przychodzenia na religię. Przed kościołem czekał jakiś chłopak. Znałem go 
ze szkoły. Był w wyższej o rok klasie. 

— 

Jestem Szarek — przedstawił się. — Co on ci zrobił? 

Opowiedziałem o całym zdarzeniu, a on na to: 

— 

Nie przejmuj się, to nie jest najlepsze miejsce dla 

ludzi takich jak my. Gdybyś miał jakieś kłopoty, to pamiętaj, że zawsze 

mogę ci pomóc. 

Tak powiedział i odszedł. 
Nie wiedziałem, jakich ludzi ma na myśli. Przypuszczałem, że chodzi o 

ludzi odważnych, dzielnych, takich jak Szarek. W Szarku kochały się 
wszystkie dziewczyny w szkole. Później dowiedziałem się, że Szarek jest 
bliskim krewnym Adama Próchnika. Wciągnął mnie do drużyny harcerskiej. 

To była czerwona drużyna. Dzięki Szarkowi poznałem Dubois, 
Arciszewskiego. Do kościoła już więcej nie poszedłem. Od tamtej pory kler 

stał się dla mnie symbolem pasa i sinych pośladków. 

 

Ada m G.:

 

„Ewa" była najważniejszą agentką w historii SB. Pseudonim „Ewa" 

sama sobie wybrała. Pozyskał ją Majchrow-ski, ja ją tylko przejąłem, kiedy 
zacząłem pracować na zagadnieniu literackim. Ona pracowała na jednej z 
warszawskich  uczelni.  Na  początku  nie  miała  ważnych  zadań.  
Donosiła  na  studentów  i pracowników  naukowych. Potem zaczęto ją 
posyłać na spotkania autorskie ze znanym pisarzem X. Przygotowywano jej 
pytania. Ona siadała w pierwszych rzędach i je zadawała. Jej zada niem 
była obecność na każdym wieczorze autorskim. Po którymś z takich 
spotkań X zaprosił ją na kawę. Odtąd widywali się coraz częściej, „Ewa" 
wpraszała się do jego domu. Akurat zmarła żona X. „Ewa" zajęła jej 
miejsce. Prała,   prasowała,   gotowała   obiady.   Stała   się   kimś w rodzaju 
narzeczonej. Nie była ładna. Miała dużą, płaską twarz. Ciągle pisała na X 
meldunki, i to bardzo skrupulatne. Meldunki odbierałem w najbardziej 
zakonspirowanym lokalu na rogu Narbutta i alei Niepodległości. Do pokoju 
wchodziło się bezpośrednio z klatki. Właścicielka dostawała pieniądze. Gdy 

córki podrosły, jedna przeniosła się do tego pokoju. Zorganizowano nam 
inny lokal, na ulicy Bagno, w jednym z wysokich bloków. „Ewa" 
najpierw opowiadała mi, co robi X, a potem ja robiłem kawę a ona pisała 
meldunek. W przypadku ważniejszych agentów organizowano lokal 
konspiracyjny tylko  dla nich. Chodziło o to, żeby najważniejszych 
agentów, ich twarze, nazwiska, znał jedynie prowadzący. Jeśli z loka lu 
korzysta kilku agentów, któremuś z nich może wpaść do głowy, żeby 
obserwować lokal i sprawdzić, kto jeszcze współpracuje. 

W tym czasie gdy ja dostawałem trzy tysiące pensji jako kapitan, 

ona otrzymywała pięć tysięcy i jeszcze zwrot za kawiarnie, wyjazdy i 
drobne wydatki. 

 

background image

Na polecenie dowództwa wyprowadziłe m  „Ewę "  z uczelni i 

zatrudniłem w Grand Hotelu. Zarabiała dużo, była łasa na pieniądze. 
Chodziło nam o to, żeby miała łatwy dostęp do zagranicznych gości. 

Przed marcem 1968 r. X, który znajdował się w centrum wydarzeń, 

musiał się ukrywać. Zamieszkał u „Ewy", wtedy już swojej narzeczonej. 
Oboje nie opuszczali mieszkania. X myślał, że jest dobrze zakonspirowany. 

„Ewa" wychodziła codziennie na szybkie zakupy, chleb, mleko i w tym 

czasie przekazywała mi meldunki. W jej domu zbierali  się  najważniejsi  
działacze   opozycji,  pisarze, dziennikarze. Nam to było na rękę, bo 

wszystkich mieliśmy na oku. W końcu i ja zacząłem tam przychodzić. 

Drzwi otwierała mi „Ewa". X szedł w tym czasie do drugiego pokoju. 

Przychodziłem niby po książkę. „Ewa" tłumaczyła, że jestem starym 
znajomym z uczelni. Prosto od „Ewy" z meldunkiem jechałem do Komitetu 
Centralnego, bo tam już czekali na informację. Wtedy czułem, że mam 

władzę, że kieruję sprawami najwyższej wagi państwowej. 

„Ewa" bywała tam gdzie X. X zabierał ją wszędzie ze sobą. Przed 

narzeczoną X wszystkie drzwi świata literackiego były otwarte. Znała wielu 
opozycyjnych działaczy. Była bystra, gorliwa i bardzo pracowita. Donosiła 
nie tylko na X. Zajmowała się również Wańkowiczem, „przyjaźniła się" ze 
znaną dziennikarką M.M. 

Pewnego dnia zapytała mnie, co ma robić. X zaproponował jej 

małżeństwo. Z wrażenia zaniemówiłem. Poleciałem z tym natychmiast do 

naczelnika Wydziału, a on do ministra. Zrobił się popłoch, jakiego 
wcześniej w SB nie widziałem. Drugi taki sam powstał jak Karola Wojtyłę 

wybrano papieżem. 

Zastanawiałem się, kto tu kogo rozpracowywał. „Ewa" X, czy X 

„Ewę". A może pozyskał ją na swoją agentkę? 

 
Może od początku była nam podstawiona? Minister postanowił 

potraktować sprawę poważnie. Zało żył w mieszkaniu „Ewy" podsłuch, o 
którym „Ewa" nie wiedziała. Byli pod ciągłą obserwacją. Dzień i noc. Była 

w dalszym ciągu lojalna wobec nas. Poza tym jej informacje z kręgów 
literackich i towarzyskich potwierdzał tajny wspó łpracownik  „Andrzej" _ 
wyb it ny pisar z  i urzędnik państwowy. Było zresztą tak, że „Ewa" kapowała 
na „Andrzeja", a „Andrzej" na „Ewę". Rzecz jasna nie wiedzieli o sobie, nie 
znali swoich drugich ról. 

Wobec nowych zadań zmieniłem „Ewie" pseudonim na „Max". 

Informacje od „Maxa" otrzymywał nawet sam Gomułka, doskonale 
zorientowany w sprawie. 

Kiedy X zachorował, „Max" dokładnie opisywała etapy choroby, pobyt w 

klinice. 

W końcu X umarł. Ja miałem zabezpieczać pogrzeb. Oprócz mnie było 

jeszcze dwóch esbeków. Jeden miał nagrywać, drugi fotografować. „Max" czyli 

dawna „Ewa" stała nad grobem w czarnym ubraniu. Zachowywała się, jak 
przystało na smutną wdowę po wielkim pisarzu. Potem zwierzyła mi się, że 
najtrudniejsza była stypa, bo córka X powiedziała do niej: — To pewnie ty 

przez cały czas kapowałaś, bo nikt inny nie mógł tego zrobić. 

„Ewa" zachowała spokój. Podejrzenie zbyła jakimś' żartem. Do 

rozmowy już nie wracano. Trudno było uwierzyć w taką możliwość. „Ewa"-
„Max" była najlepiej zakonspirowaną agentką, jaką pamiętam. 

background image

O „Ewie" myślałem: a to kurwa, i jednocześnie zacierałem ręce. Ona 

robiła więcej, niż do niej należało. Pokazywała mi prywatne listy, zanim ją o 
to poprosiłem. 

 

Kazimierz M.:

 

Rodzice sprzedali kilka mórg na wsi i przenieśli się do Warszawy. Ojciec 

za trzy tysiące wykupił dozorcostwo w stolarni. Dostali jedną izbę. Matka była 
praczką. Chodziła boso do studni po wodę. Nawet zimą. Nigdy, aż dej późnej 
starości, nie chorowała. Bieliznę gotowała na trociniaku, a przy okazji obiad. 
Czy zimą, czy latem, temperatura w mieszkaniu przekraczała trzydzieści stopni 
Oddychało się gorącą parą i zapachem rozgotowanych mydlin. 

Brałem w rękę pajdę chleba zmoczonego wodą, posypanego cukrem, i 

szedłem na podwórko. Bawiłem się wśród usypisk i wiórów. Jak chłopcy z 
ulicy chcieli wejść na plac, musieli się wkupić. Wpuszczałem ich za guziki, 
srebrne monety. 

Mieszkaliśmy na Ząbkowskiej. Rano ojciec budził mnie o piątej, żebym 

zdążył pójść na karuzelę. Stała niedaleko, na Markowskiej. Rano można tam 
było znaleźć pieniądze, albo inne zguby. Kiedyś' trafiłem na pełen portfel. 
Wystarczyło na garnitur. Pierwszy raz włożyłem go do pierwszej komunii, a 
potem nosiłem długo, chyba jeszcze w piątej klasie. To była wełna setka, a ja 
wolno rosłem, na szczęście. 

Nie bardzo lub iłe m się uczyć, wolałe m włóczyć się  z kolegami po 

Pradze. Wcześnie zrozumiałem, że jestem zdany wyłącznie na siebie, że 
rodzice nie są mi w stanie zapewnić nic poza kiepskim jedzeniem. Ojciec 
pukał mnie rano w bok. Wiedziałem, że czas wstawać. Na  Bazar 
Różyckiego miałem kilka kroków. Sprzedawałem proch strzelniczy, który 
sam wyprodukowałem. Potrzebny był do tego chlorek, mierzwa zwierzęca, 
nie pamiętam co jeszcze. Przed Wielkanocą interes szedł jak złoto. 
Handlowałem jeszcze karbidem, monetami i czym się tylko dało. Proch 
wykorzystywało się też w walce między Ząbkowską a Markowską. 

Kiedyś poparzyłem sobie całą twarz. Wyglądałem jak obdarty ze skóry 

zając. Ale wystarczyło dużo białka kurzego i dziś nie ma śladu. 

Kiedy już się uczyłem w Technikum Budowy Zegarów Samolotowych, 

to robiłem zegarki na sprzedaż. Stare części wkładałem w nowe koperty. Za 
zarobione pieniądze rozbudowywałem swój warsztat, kupowałem części. Do 
tej pory mam zegarmistrzowskie przetyczki do włosów z lat pięćdziesiątych, 
po tysiąc sztuk z każdego rodzaju. Mam wszystkie rozmiary szkiełek. 

Nauczyłem się naprawiać zegarki i to był mój drugi zawód. Nawet jak 

byłem w SB dorabiałem w ten sposób. Od komendanta po sprzątaczkę, 
wszyscy się do mnie zwracali. Od znajomych brałem tylko zwrot kosztów, od 
innych więcej. 

Chciałem zostać ciężarowcem. Byłem niewysoki, warunki fizyczne 

odpowiednie. Nie zostałem ciężarowcem tylko dlatego, że nie było dla mnie 
na majteczki gimnastyczne, a w zwykłych majtkach nie wypadało  

występować. 
Kiedyś poszedłem z dziewczyną nad Wisłę. Chciałem jej postawić 

piwo, ale brakowało mi dziesięć groszy. Rzuciłem na bufet garść 
drobniaków. Kelner przeliczył i czekał na resztę. Powiedziałem, że musiało 
się gdzieś potoczyć. Machnął ręką. Ocaliłem honor. 

background image

Adam G.: 
W pierwszych tygodniach w służbie zapoznawali mnie z pracą. 

Opiekun, ten co mnie zwerbował, dał mi do czytania teczkę ogólną. To była 

teczka założona na moje nazwisko. Nie wiem kiedy, ale prawdopodobnie 
dawno, bo papier był już trochę podniszczony. Teczka zawierała  materiały, 

które nie mieściły się merytorycznie w teczce personalnej, ani w teczkach 
spraw. Czytam, czyta m  i włosy mi dęba stają. Kurwa — myślę sobie — to 
oni wszystko o mnie wiedzą. Wiedzieli co robiłem na uczelni, z kim się 

spotykałem, co się działo po zajęciach. Domyśliłem się, że mają agentów na 
wydziale. 

— 

No co, wiesz kto na ciebie donosił? — zapytał opiekun. 

Podał nazwisko kolegi, którego nigdy bym nie podejrzewał. Po latach 

spotkałem go w tramwaju. Wiedział, że jestem oficerem SB. 

— 

Wiesz? — powiedział. — Ja utrzymywałem kontakt 

z SB na uczelni. Ale jak mi kazali kogoś zlikwidować — 

odmówiłem. Od tamtej pory nie układa mi się w życiu, 
chodzi za mną jakieś fatum. Czasem myślę, że to oni 
przykładają do tego rękę. 

Nie miałem do niego żalu, że wtedy kapował. Ktoś to przecież musiał 

robić. 

Józef Z.:

 

W 1955 roku skończyłem studia, wcześniej będąc na nie 

oddelegowany z resortu. Przyszedłem do pracy na Rakowiecką, na 
stanowisko starszego oficera. Gradacja była następująca: 

oficer — porucznik 
starszy oficer — do kapitana 
inspektor — major, podpułkownik 
starszy inspektor — podpułkownik, pułkownik 

Ze względu na praktykę, chociaż byłem porucznikiem, przeskoczyłem 

oficera. Miałem przykrycie w centrali eksportowo-importowej. Prowadziłem 

normalną pracę operacyjną. Pozyskiwałem agentów. Werbowanie musiało 
być starannie przygotowane. Dzieliło się na etapy: 

1. 

Wytypowanie człowieka. Brano pod uwagę: 

— środowisko w jakim żyje i pracuje 

— przydatność do pracy za granicą 

— znajomość języków obcych, wykształcenie 
— zainteresowania, praktyczne umiejętności 
2. Sprawdzenie kartką E-15, specjalnym drukiem do 

wypisywania  danych  o   rodzinie  kandydata,   rodzinie 

żony. Dzieci pomijaliśmy, bo kandydaci byli zbyt młodzi, 
żeby ich dzieci mogły nas zainteresować. Dla nas liczyli 

się ludzie w wieku 25-35 lat, najbardziej sprawni fizycznie, umysłowo. Jeżeli 

sprawdzenie wypadło pomyślnie, 

dochodziło do: 
3.Zaaranżowania rozmowy, za pośrednictwem osób  

z kręgu kandydata. Jeśli w ten sposób się nie dało, bo na 
przykład nie mie liśmy w tamtym środowisku swoich 
ludzi, wtedy korzystaliśmy z kadr w miejscu pracy kandydata. W kadrach 

zawsze mieliśmy swoich ludzi, jeśli 
nie pracowników zawodowo związanych z resortem, to 
przynajmniej była to druga Unia, albo współpracownicy, 

background image

ewentualnie ludzie z jakichś, najczęściej materialnych, 

powodów nam przychylni. Kadry w każdej  instytucji 
mieliśmy obstawione. Kadrowcy w większych przedsiębiorstwach, 
instytucjach, bez wyjątku byli naszymi pracownikami — Departamentu I. 

W swojej praktyce miałem ciekawy przypadek werbunku. Penetrując 

środowiska akademickie spośród wielu osób wybrałem kilku mężczyzn jako 
agentów perspektywicznych. Spośród tych kilku metodą selekcji doszedłem 
do jednego — adiunkta na Politechnice. Przez wiele miesięcy sprawdzałem 

środowisko, przydatność agenturalną naukowca. Za najlepsze dojście uznałem 
wreszcie kontakt po linii wojskowej. On był po studiach, miał stopień 

oficerski. Przebrałem się w mundur oficera LWP i poszedłem do szefa WSW na 

Oczki. Poprosiłem, by RKU udostępniła mi akta kilku oficerów rezerwy. 
Wojsko nie 

mogło się domyślać, który z wytypowanych oficerów jest  dla mnie 

kandydatem. Istniała nieformalna rywalizacja  między nami a wywiadem 
wojskowym. Mogli mi przejąć agenta zanim nawiązałem z nim kontakt 
osobisty. Wziąłem dziesięć teczek.

 

Zostawiłem sobie cztery (między innymi swojego człowieka, który 

jeszcze nie przypuszczał, że za kilka  dni dowie się, że jest inwigilowany od 
kilku miesięcy). Wysłałem wezwania do stawienia się w RKU w celu uzupeł-
nienia ewidencji (tak pisaliśmy zawsze, gdy nic do człowieka nie mięliśmy, a 
tylko chodziło nam o rozmowę,  najczęściej werbunkową, albo sondażową 
— czy się nadaje na agenta, czy nie).

 

Mieli się stawiać co godzinę od czternastej do siedemnastej. Mój na 

końcu, żebym miał czas go przekonać.  Najpierw dokładnie sprawdziłem, 
czy w pokoju nie ma po dsłuchu. Kiedy wreszcie wszedł naukowiec, od 
razu zaskoczyłem go wiedzą na temat jego umiejętności, zain teresowań 
elektronicznych, cybernetycznych. Roztoczyłem przed nim perspektywy. 
Mówiłem, że z pewnością czekają go zagraniczne wyjazdy. Ostrzegałem 
przed za chodn im wywiadem, który ty lk o czyha na ludzi zdo l nych, 
wykształconych. Mówiłem tak z pół godziny, aż  wreszcie zaryzykowałem 
i ujawniłem się. Wyjąłem legitymację, powiedziałem, że jestem 
pracownikiem polskie go wywiadu. Zanim zaprop onowałe m współpracę 
ostrzegłem, że ta rozmowa zostaje między nami, w pr ze ciw ny m razie , a 
jesteśmy to w stanie sprawdzić , ma  z głowy karierę.  Potem 
przeszedłem do  konkretów.  Otwarcie zaproponowałem współpracę. On 
wziął moją legitymację, dokładnie ją przeczytał, spojrzał na zdjęcie,  potem 
na mnie. Od razu pomyślałem, że fachowiec. Zachowywał zimną krew, był 
spokojny, rzeczowy. Poprosił  o pół godziny do namysłu. Wziąłem teczkę, 
poszedłem do komendanta, wypiłem kawę, wypaliłem papierosa,  ^wracam.; 
On: — Przemyślałem wszystkie za i przeciw. Zgadzam

 

się. Ja: — Cieszę się. Nie będzie pan żałował. Piszemy

 

zobowiązanie.

 

Miałem przygotowany arkusz papieru podaniowego. Dałem długopis. 

Pisał własnoręcznie: „Ja, K.B., zamieszkały w Warszawie przy ulicy S-kiej, 
zobowiązuję się dobrowolnie do współpracy z wywiadem PRL. O powyższym 
fakcie zobowiązuję się nie informować nikogo, nawet członków najbliższej 
rodziny. Współpracę zachowam w ścisłej tajemnicy dla dobra PRL." Podpis 
nieczytelny.

 

Potem szkolenie w lokalu konspiracyjnym. Umawialiśmy się zawsze na 

siedemnastą we wtorek, przed  kawiarnią MDM. Gdy ja albo on nie mogliśmy 
przyjść, to mieliśmy umówione spotkanie zapasowe za tydzień w tym samym 
miejscu, o tej samej porze. Czekaliśmy na siebie piętnaście minut. Potem 

background image

odchodziliśmy. Innych form kontaktu nie było. Raz się zdarzyło, że on się 
spóźnił. Przyszedł po siedemnastu minutach. Jeszcze go widzia łem, ale 
celowo nie podszedłem. Sprawdzałem jak się  zachowa. Przeszedł raz w 
jedną, raz w drugą stronę,  i odszedł. Tak trzeba było postąpić. Za tydzień 
był punktualny.

 

Spod MDM szliśmy do lokalu konspiracyjnego, który się zresztą dla 

dobra szkolenia co jakiś czas zmieniało. Na szkoleniu dawało się 
kandydatowi  — bo agentem stawał się dopiero z chwilą podjęcia pracy 
operacyjnej  — różne hipotetyczne sytuacje, w których mogło dojść do 
zainteresowania jego osobą przez służby zachodnie.  Mówiliśmy, że za 
granicą nie powinien na siebie zwracać 

uwagi. Pod żadnym pozorem nie 

może nadużywać alkoholu. 

Wspólnie z naczelnikiem wymyśliliśmy mu zadanie: niech opisze ludzi 

ze swojego instytutu, ich stosunek do rzeczywistości, niech przeprowadzi 

rozmowy sondażowe. Chcieliśmy się przekonać, czy podejdzie do sprawy rze-
telnie, bo każdą z opisywanych osób wcześniej sprawdziłem. 

Opisał dość szczegółowo. Byliśmy zadowoleni. Jednego tylko 

przedstawił nierzetelnie, ale później powiedział, że był na niego zły. Został 
przywołany do porządku, bo złość nie powinna być cechą agenta. 

Dostawał regularnie co miesiąc jakąś sumę pieniędzy z funduszu 

operacyjnego. Były to sumy przewyższające! jego zarobki na Politechnice. 

Mieliśmy wtedy dużo pieniędzy pochodzących z akcji „Zalew" i „Żelazo". 
Moje wydatki zatwierdzał naczelnik, koszty zwracał dział finansowy. 

Dołączało się na przykład rachunek obiadu i notatkę tajną w jednym 
egzemplarzu. W Ministerstwie każde pismo, nawet najmniejsza notatka, 
nosiło klauzulę tajności. 

— Do czasu wyjazdu zagranicznego mój agent miał przekazywać 

informacje o nastrojach w środowisku akademickim o negatywnym 
nastawieniu inteligencji do rzeczywistości państwa ludowego. Agent miał 

wyjechać za dwa lata. Wcześniej jednak ja szykowałem się na placówkę na 
południe Europy. Wtedy nastąpiło „przekazanie agenta pracującego". 

Uprzedziłem go, że wyjeżdżam. ' Na kolejne spotkanie w lokalu 
konspiracyjnym przyszedłem już z nowym prowadzącym. Wybrałem 
człowieka wykształconego, inteligentnego, żeby mieli wspólną płaszczyznę 

porozumienia. Pracownika zatwierdził naczelnik.  

 

Kazimierz M.:

 

Pewien dziennikarz nie chciał ze mną współpracować, ale przyszedł na 

spotkanie w kawiarni. Wszyscy się musieli zgadzać na rozmowę, bo 

występowałem z urzędu. Drugi pracownik SB zrobił nam zdjęcie. Kiedy 
kolejny raz zadzwoniłem, a on odmówił, powiedziałem: — Chce pan, żeby 
to zdjęcie było rozesłane do wszystkich 

redakcji? 
Nie zaryzykował. Przystał na informowanie mnie od czasu do czasu, 

wtedy gdy się do niego zgłoszę. 

Kiedyś zgłosiłem się do człowieka, który był agentem UB przed 56 

rokiem. Potem dali mu spokój, a ja chciałem kontakt odświeżyć. Powiedział, 
że są inne czasy i on już skończył współpracę. 

— Ale teczki są wciąż te same — odpowiedziałem. — Taka teczka może 

wpaść w niepowołane ręce. 

Zmiękł od razu, bo przecież kiedyś własnoręcznie podpisał 

zobowiązanie, a zobowiązanie jest jak cyrograf. Obowiązuje do końca życia, 

background image

a nawet po śmierci, bo wszystko zostaje w aktach. Człowiek, który raz coś 
takiego podpisał, jest skazany na całe życie. Można mu zlecić wszystko. 
Chyba, że zdecyduje się na ujawnienie własnej osoby jako agenta. Ale ja nie 

słyszałem jeszcze o takim 

przypadku. 
Ja na agentów nie wywierałem zbyt dużej presji. Nasze kontakty 

opierałem na spotkaniach towarzyskich. To byli ludzie inteligentni. 
Dziennikarze, naczelni redaktorzy ważnych pism. Ale każdy przeżywał 
rodzaj strachu, niepewności. Na zbytnie spoufa lenie nie mogłem sobie  

pozwolić. 
Wśród tajnych współpracowników było wielu takich z dewiacją. 

Przynosili bzdury, byle dużo. To była choroba. Lubili swoją pracę, byli 
nachalni, gadatliwi. Z takimi wolałem albo zerwać kontakt, albo ograniczyć 
do mini

mum. Donosicielstwo leży w charakterze ludzi. Najpierw jest plotka, 

potem donos. Wielu moich informatorów nie wiedząc o sobie nawzajem, nie 
przypuszczając nawet, że ich koledzy też współpracują, donosiło na siebie. 
Czasem tylko po to, żeby za jąć ich miejsce, uniemożliwić zagraniczny wyjazd. 
Zazdrość była moim najlepszym pomoc nikiem. Nieraz celowo wywoływałem 
intrygę. Wtedy gadali jeden na drugiego największe świństwa. Kolega na 
kolegę.

 

Wśród dziennikarzy to trzeba było szukać czystego,  takiego, który już z 

kimś' nie współpracuje. Jak się już taki znalazł, to się moi koledzy bili, który 
ma go przejąć, pozyskać. Ale jednak o niektórych wiedzieliśmy, że za żadną 
cenę nie zgodzą się informować. Przed takimi  zamykaliśmy drogę kariery. 
Sam talent często nie wystarczał. Tacy stawali się często działaczami 
opozycyjnymi.

 

Na podstawie informacji tworzono dokumenty opera cyjne. Agent 

zbierał dane o interesującym nas figurancie. Z dokumentów operacyjnych 
powstawały dokumenty procesowe.

 

Zakładaliśmy podsłuch w mieszkaniu figuranta. Przez  jakiś' czas 

nagrywaliśmy wszystkie rozmowy. Kiedy już figurant był zatrzymany w 
areszcie, wtedy wybieraliśmy kilka osób, z którymi figurant rozmawiał przez 
telefon. Wzywaliśmy tych ludzi po kolei i puszczaliśmy taśmę. Uderzaliśmy 
ostro:

 

— 

Pan zna A,  on u nas  siedzi.  Sprawa poważna. 

Oskarża pana o to i o to.

 

Z reguły człowiek się najeżał i mówił:

 

— A to skurwiel, ja nie mam z tym nic wspólnego, za  

to on zrobił to, to i to. 

 
Mirosław B.:

 

Próbowałem pozyskać pewnego aktora. Nikt mi nie powiedział: zostaw 

tego człowieka. Wykonywałem  koronkową robotę, żeby się do niego dobrać. 
A tu widzę po pierwszej rozmowie, że on się w pracy operacyjnej orientuje 
lepiej ode mnie. Przypuszczałem, że musiał być  przeszkolony, chociaż 
kartotekę miał czystą. Kiedy się  ujawniłem powiedział, że przed wojną był 
agentem wywiadu sowieckiego. Wiedziałem, że teraz nie może już dla nich 
pracować, bo inaczej kazano by mi się od niego odsunąć.

 

Pierwsza   rozmowa   z   kandydatem   na   agenta   była

 

0 wszystkim. Takie wzajemne macanie, ale ja zawsze sta  

rałem się sprawiać wrażenie, że wiem wszystko o życiu  
kandydata, o jego sprawach intymnych. W teorii pracy  

background image

operacyjnej   spotkania   w   kawiar ni   były   zabronione.  
W praktyce często z nich korzystaliśmy. Pamiętam, jak 
umówiłem się z moim agentem w „Nowym Świecie". To 
były wczesne  godziny przedpołudniowe.  Przy stoliku  
w końcu sali siedział mój kolega z wydziału i robił to  
samo co ja  — przepytywał własnego agenta. Kiedy wróciłem do Komendy, 
szef wezwał mnie do siebie. — Ty 
idioto — wrzeszczał. — Nie masz się gdzie spotykać?

 

Okazało   się,   że   tamten   kolega   wrócił   wcześniej

 

1 doniósł na mn ie do szefa. Bał się, żebym ja tego nie  

zrobił przed nim.

 

Adam G.: 

Pewien krytyk literacki mieszkał w tej samej dzielnicy co niemiecka 

dziennikarka, znana z telewizji R.M. Obydwoje wychodzili na spacer z psem. 
Mijali się. Czasem rozmawiali. Zadzwoniłem do tego krytyka. Zgodził się  na 
rozmowę. Każdy się zgadzał, ale on bardzo chętnie. Zgodził się donosić na 
R.M., mimo że nic mu nie groziło, 

ja nic wcześniej na niego nie miałem. Nie 

mogłem go nawet szantażować. 

Niektórzy ludzie rodzą się donosicielami. Donosicielstwo w nich 

dojrzewa, aż w końcu zjawia się oficer SB, który jest wybawieniem dla 
donosiciela, spełnieniem jego potrzeby donoszenia. Ja jednak nigdy nie 
miałem zaufania do agentów. Taki dziś' kapuje jednego, a jutro może 
donosić na mnie. 

Nieraz agent był ważniejszy od oficera. Chociażby taki redaktor z 

tygodnika „Barwy". Przed redaktorem wszyscy drżeli. Nawet sekretarz 
Komitetu Warszawskiego. Sekretarz zapraszał redaktora na przyjęcia, żeby 
się do niego zbliżyć i być mniej narażonym na donosy. Ale sekretarz nie 

mógł wiedzieć, że agent nie ma przyjaciół. Agent cały czas pracuje. Z tego 
żyje. Dlatego redaktor najbardziej lubił mówić i pisać raporty na sekretarza, aż 
musieliśmy go strofować, bo przesadzał, opisując pewne seksualne skłonności 
sekretarza. 

Agent zwykle nie pełnił żadnej kierowniczej funkcji w swojej 

jednostce, w instytucji, w której pracował. Były rzecz jasna wyjątki, ale 
przeważnie agenci byli najwyżej wicedyrektorami, wicekierownikami, 

wiceprzewodniczącymi. Tajny współpracownik najpierw zdawał ustne 
sprawozdanie, a potem spisywał to w obecności oficera. Oficer dopisywał 

później nagłówek „doniesienie", żeby to nie działało deprymująco na 
donosiciela. Dopisywał również pseudonim, nazwę lokalu 
konspiracyjnego, datę, godzinę odebrania meldunku. Nas, prowadzących 

agentów, obowiązywał ścisły rewir. Jeśli chciałem pozyskać osobę, która 
pracowała już dla kogoś' innego, naczelnik delikatnie mówił: zostaw go. 
Informacje od takiego agenta mogłem ewentualnie uzyskać poprzez 
pracownika, który go prowadził. Inaczej nie było możliwości.  

 
Praca operacyjna była prowadzona także wśród więźniów. Agentów 

najczęściej pozyskiwało się spośród osadzonych, na przykład w zamian za 
skrócenie odsiadki, wymazanie winy, albo za wszystko razem plus jeszcze 

korzyści majątkowe, jeśli sprawa była poważna i agent rokował nadzieje na 
przyszłość. 

background image

Najtrudniejsze było zawsze pierwsze zadanie. I dla pracownika i dla 

agenta. Nieraz, mimo wielomiesięcznego szkolenia już po pierwszej akcji 
wiedzieliśmy, że z człowieka nic nie będzie. Agenturę trzeba mieć we krwi. 

Moja pierwsza akcja zakończyła się pełnym sukcesem. Z okazji 

dziesiątej rocznicy Października opozycyjne grupy na Uniwersytecie 

Warszawskim zorganizowały spotkanie z Leszkiem Kołakowskim. Spotkanie 
miało się odbyć na Wydziale Historii. Było za późno na wysłanie któregoś z 

doświadczonych agentów — studentów. Wysłano więc pięciu funkcjonariuszy. 
Między innymi mnie, ponieważ wtedy jeszcze byłem studentem 
matematyki, a jednocześnie od niedawna pracownikiem etatowym Służby 

Bezpieczeństwa. Do sali mia łem wejść sam. W bramce stali 
organizatorzy: Adam Michnik, Janek Lityński i mój bliski kolega Jurek, 

który nie miał pojęcia o mojej pracy w SB. Wpuszczali za okazaniem 
legitymacji studenckiej albo pracownika UW. Ja miałem broń  z przodu za 
pasem. W wewnętrznej kieszeni marynarki minifon z mikrofonem 
przyczepionym do krawata. Kiedy zbliżyłem się do wejścia podniosłem przed 
siebie teczkę, tak trochę do góry, żeby zasłaniała pistolet. Było dość tłoczno. 

Udawałem, że się przepycham. Zawołałem do kolegi: cześć, Jerzy. Wdałem się 
z nim w krótką rozmowę. Powiedział, że teraz nie ma czasu, że możemy poga-
dać po spotkaniu. Reszta stojących na bramce spojrzała w moją stronę, ale 

widzieli, że rozmawiam z Jurkiem, więc dali mi spokój. Gdy znalazłem się w 
środku, czułem 

jak pot  leci mi po plecach i dalej po nogach aż do skar pet. 

Byłem cały mokry, chociaż w środku panował jeszcze chłód. Przeszedłem na 
tył sali. Usiadłem na parape cie okna, nie dlatego, że chciałem sobie usiąść, 
tylko dlatego, że nie mogłem ustać. Nogi mi się trzęsły. Bałem się, że ktoś' 
zauważy. Włączyłem mikrofon, chociaż jeszcze nie pojawił się Kołakowski. 
Jak wszedł, to zebrałem siły i ruszyłem do przodu. Wiedziałem, że z tak 
daleka jakość nagrania będzie zła. Krok po kroku przesuwałem się w 
kierunku mównicy, aż znalazłem się w pierwszym rzę dzie. Sp ot kan ie 
trwało  dw ie,  może trzy  godziny,  a może dłużej. Nie wiem, bo straciłem 
orientację w czasie. Nie wiem też, jak znalazłem się w wozie po spotka niu. 
Ostatnie metry to już koledzy mnie nieśli na rękach. Przed kościołem Wizytek 
stał cywilny radiowóz. Pojecha liśmy szybko do szefa bezpieki, pułkownika 
Sławińskie-go. Dopiero po kilku dniach dowiedziałem się, jaką war tość miały 
te nagrania. Zebrany przeze mnie materiał  miał służyć wyrzuceniu 
Kołakowskiego z partii. Kopię nagrania kazano mi zniszczyć. Nie zrobiłem 
tego, bo  nigdy nie niszczyłem dokumentów. Wszystko się jeszcze może w 
życiu przydać.

 

Kiedy pracowałem na informacji, codziennie spływały do mnie 

materiały agenturalne: donosy, dokumenty,  korespondencja, nasłuchy 
rozgłośni zachodnich. Sporzą dzałem informację zbiorczą. Sekretarki za 
każdym razem przynosiły mi formularz pierwszej strony informacji. To  była 
kartka papieru maszynowego formatu A -4. Kartka  była opatrzona winietą, 
czyli listą osób, którym mia łem dostarczyć informację. Kolejność była 
ustalona. Najpierw członk owie biura politycznego, potem sekretarz KC, 
dalej najważnie jsi ludzie w MSW. Uszeregowanie  nazwisk i odstępy 
między nimi odzwierciedlały prawdziwą hierarchię władzy. Można 
powiedzieć, że była to lista rankingowa, względnie stała, ale zmieniająca 
się po jakichś zawirowaniach społecznych. Zmiany najczęściej  dotyczyły tych 
na dole.

 

WINIETA Z 1974 ROKU

 

background image

Otrzymują:  

Tow. Gierek

 

Tow. Jabłoński  

Tow. Jaroszewicz

 

Tow. Babiuch   

Tow. Grudzień  

Tow. Jagielski   

Tow. Jaruzelski   

Tow. Kania  

Tow. Kępa  

Tow. Kowalczyk  

Tow. Kruczek   

Tow. Olszowski  

Tow. Szydlak  

Tow. Tejchma   

Tow. Barcikowski   

Tow. Łukaszewicz  

Tow. Wrzaszczyk  

Tow. Frelek   

Tow. Karkoszka  

Tow. Pińkowski  

Tow. Werblan  

Tow. Żandarowski  

Tow. Kurowski  

Tow. Zieliński

 

 

Tow. Palimąka 

Tow. Janicki  

background image

Tow. Milewski  

Tow. Stachura  

Tow. Zaczkowski  

Tow. Pożoga  

Tow. Słowikowski  

Tow. Kwiatkowski  

Tow. Chomętowski 

 

Do wiadomości:  

Tow. Gołębiowski 

 

WINIETA Z 1978 ROKU 

Otrzymują:  

Tow. Gierek 

Tow. Babiuch  

Tow. Grudzień  

Tow. Jabłoński  

Tow. Jagielski  

Tow. Jaroszewicz  

Tow. Jaruzelski  

Tow. Kania  

Tow. Kępa  

Tow. Kowalczyk  

Tow. Kruczek  

Tow. Olszowski  

Tow. Szydlak  

Tow. Tejchma  

background image

Tow. Barcikowski  

Tow. Łukaszewicz 

 

Tow. Wrzaszczyk  
Tow. Frelek  
Tow. Karkoszka  
Tow. Pińkowski  
Tow. Werblan 
 Tow. Żandarowski  
Tow. Kurowski  
Tow. Zieliński 

Tow. Klimczak  

Tow. Maciszewski  

Tow. Palimąka  

Tow. Rokoszewski 

Tow. Kaliski 

Tow. Janicki  

Tow. Milewski 

Tow. Pietrzak  

Tow. Stachura 

Tow. Pożoga  

Tow. Słowikowski 

 Tow. Straszewski  

Tow. Kwiatkowski  

Tow. Chomętowski 

Pierwszy na liście otrzymywał informację przed dziewiątą rano. Kilku 

następnych pół godziny po nim, tak żeby pierwszy zdążył przeczytać, zanim 
następny zacznie. Ostatni cieszyli się, że w ogóle dostali. Do ostatnich 
informacja docierała nawet po kilku godzinach. 

Na każdej winiecie czerwonym długopisem podkreślałem nazwisko 

adresata i godzinę dostarczenia. 

 

Nieraz przychodzili do mojego gabinetu różni ludzie spoza listy. Chcieli 

wiedzieć, co się dzieje. Miałem nad nimi przewagę, bo miałem najświeższe 
informacje.

 

background image

Raz w życiu dotknąłem tego, czego nawet nie mam  odwagi nazwać. 

Był rok siedemdziesiąty. Uruchomiono system MOB, czyli system 
mobilizacji w sytuacji zagroże nia państwa. Byłem wówczas na zagadnieniu 
literackim.  
Wręczono mi listę figurantów, których należało zatrzy mać,  
aresztować,  internować lub  zlikwidować.  W tej ostatniej grupie były 
tylko dwa nazwiska: Stefan Kisie lewski i Paweł Jasienica. Miałem się 
ustosunkować do tej listy. Oddałem dokument bez zmian. Nikogo nie 
doda łem, ale i nikogo nie wyłączyłem. Wtedy pierwszy raz  zetknąłem się 
ze słowem internowanie. Listy kwalifika cyjne przygotowywał Inspektorat 
działający przy kierownictwie  Służby Bezpieczeństwa.  Oficjalnie  
Inspektorat  zajmował się sprawami organizacyjnymi,  zabezpiecza niem 
imprez, a nieoficjalnie przygotowywał MOB, rozpracowywał pracowników 
SB. Zastępował dawny Departament X. Czasem jak jakiś' towarzysz miał 
kłopoty osobiste, rodzinne, to z nim rozmawiali w Inspektoracie. Do 
Inspektoratu wzywano również żony, żeby im przypomnieć, jaką mają 
pełnić funkcję w rodzinie i że nie wolno  im rozprawiać o mężu.

 

Mirosław B.:

 

Praca oficera operacyjnego to nie to samo, co praca  oficera śledczego, 

który zza biurka rozpracowywał człowieka. Ja obcowałem z ludźmi na 
zasadzie większej lub mniejszej wolności.

 

Czasami trzeba była iść na materiał kompromitujący. Szczególnie jak 

miało się do czynienia z grupą herme tycznie zamkniętą bez możliwości 
normalnego dotarcia do n iej. Jeden raz musiałem wykorzystać szantaż. To 
było środowisko artystyczne. Dałem człowiekowi do zrozumienia, że dużo 
wiem o jego związkach homoseksualnych. On miał normalną rodzinę. 
Wystraszył się i podpisał zobowiązanie.

 

Czasem wymieniałem informacje z Kontrrazwiedką. Taka wymiana 

dokonywała się na poziomie szefa jednostki terenowej SB, komendanta lub 
jego zastępcy. Nigdy niżej.

 

Pion „C" — archiwum było usystematyzowane personalnie i 

tematycznie. Przy MSW nazywało się to Biuro  „C", a przy komendach 
wojewódzkich  — Wydziały „C". W trakcie pracy z agentem jego teczkę miał 
oficer. Po zakończeniu współpracy teczka była archiwizowana.

 

W pionie „C" było kilka działów:

 

1.  Kartoteka byłych pracowników.  
2.  Informacje o ludziach, którymi się interesowała SB.  

Na przykład osoby, które miały dostęp do spraw tajnych, 
pracownicy zakładów zbrojeniowych, 

3.  Kartoteka tajnych agentów. Te materiały były tajne, 

specjalnego znaczenia.  

4.  Komórka analityczna  — kwalifikująca, które materiały mają być 

zniszczone, a które dalej przechowywane  
w archiwum.  

5.  Komórka techniczna. 
Pracownik mógł sobie zastrzec, by materiały archiwalne spraw przez 

niego prowadzonych były obłożone tajemnicą. Każdy kto chciał z tych 
materiałów skorzystać, musiał się porozumieć z właściwym oficerem. Biuro 
„C" pełniło rolę łącznika pomiędzy wszystkimi wydziała mi i pracownikami.

 

Adam G.: 

background image

Tylko raz chciała mnie zwerbować Kontrrazwiedką. Zaczęło się w 

Legionowie, w Szkole. Poznałem jednego 

kolegę. Miał na imię Boria. 

Rodziców Rosjanie wywieźli do Kazachstanu. Tam zginęli. On trafił do domu 

dziecka, a następnie do radzieckich kadetów. Że jest Polakiem dowiedział się 
od nauczyciela historii. Odszukał rodzinę, Jeden stryj był przeorem o.o. 
Jezuitów w Warszawie, drugi mieszkał w Belgii. W pięćdziesiątym ósmym 
Boria przyjechał do Polski z wycieczką. Miał na sobie mundur kadeta. Stryj 
sprezentował mu modne cywilne ubranie i namawiał, by zamieszkał w 

Polsce. Boria nie chciał. Kiedy wrócił do Związku Radzieckiego, uznano go za 
bikiniarza, z racji tego modnego ubrania. Miał nawet kłopoty z KGB. Chyba 
właśnie wtedy wkroczyli. Następnym razem Boria przybył już do Polski 
potajemnie. W Sokółce, w województwie białostockim spreparowano mu 
metrykę urodzenia. 

W Legionowie wyglądał na szmaciarza. Dopiero jak się z nim 

porozmawiało, wykazywał inteligencję. Zauważyłem, że się do mnie za 
bardzo klei. Wszystkim się dzieli, o nic nie obraża. Facet bez ambicji — 
typowy agent. W SB pracował na zagadnieniu mniejszości narodowych. 
Przyszły lata naszych bliższych kontaktów, wódeczka, rozmowy. Kiedyś' niby 
niechcący poznał mnie z radzieckim generałem. Generał był miły, uśmiechał 

się, mówił jak każdy Polak po polsku, znał lepiej ode mnie naszą literaturę. 
Potem Boria wciągnął mnie do Klubu Podróży Radiowych, zorganizowanego 
przy Radiu Moskwa. Należeli do tego klubu różni ludzie. Z MSW, z KC, a 
nawet kierowcy PKS — jako dobry materiał na agentów. 

W czasie strajków sierpniowych do naszego klubu przyjeżdżali różni 

prelegenci radzieccy. Mięliśmy spotkania w TPPR. Na jednym z takich 
spotkań spytałem generała, który jeszcze w czterdziestym piątym wyzwalał 
Polskę, czy KPZR zamierza jakoś' wykorzystać polskie doświadczenia z 
ostatnich miesięcy. Po spotkaniu obstąpili mnie ci z delegacji radzieckiej. 
Boria był z nimi. Powiedział, że jestem zaproszony na kameralne spotkanie do 

ambasady. Poszedłem. Była wódka, dużo wódki. Ktoś do mnie podszedł, 
przedstawił się jako attache wojskowy ambasady i wprosił się do mnie do 
domu na rozmowę. Przyszedł. Rozmawialiśmy właściwie o niczym. On wie-
dział, że ja jestem fachowcem od werbunku i ja wiedziałem, że on, jeśli 
wyczuje podatny grunt, przystąpi do werbowania. Zaprosił mnie do 
ambasady. Znów rozmawiajmy. Wypytywali o stosunki w MSW. Mówiłem 
jakieś ble, ble. Jeszcze kilka razy po mnie posłali i dali spokój. Zrozumieli, 

że nie chcę dobrowolnie współpracować, a do groźby się nie posunęli. 

Józef Z.:

 

KGB miał wydzielony korytarz w naszym budynku przy Rakowieckiej. 

Najstarszy rangą pracownik był w stopniu generała. Reszta pułkownicy. 
Codziennie rano dyżurujący oficer radziecki był informowany poza wszelką 
kolejnością o tym, co się dzieje w kraju. Zwyczajem oficerów radzieckich było 
przychodzenie „na herbatkę" do naczelników poszczególnych wydziałów. 
Rosjanie mogli wchodzić wszędzie, a w korytarz KGB wchodziło się tylko na 
hasło. Dojście do KGB mieli jedynie wyznaczeni polscy wysocy oficerowie. 

Adam G.: 
Zgnoić przeciwnika było lepiej niż go zabić. Zamordowany mógł się stać 

męczennikiem. Zgnojony był już nieszkodliwy. Jak się nie udawało zgnoić — 
wtedy się zabijało. 

 

background image

Krzysztof P.:

 

Mój serdeczny kolega przez dwa lata był przygotowywany do pracy we 

Francji. Wyjechał tam jako repatriant, Po dwóch latach miał rozpocząć 
pracę wywiadowczą,  I właśnie wtedy dowiaduję się, że zginął. Najpierw wy-
krył go kontrwywiad francuski. Zaczął sypać. Wtedy do

 

akcji przystąpili nasi. Został zlikwidowany.

 

"

 

Józef W.:

 

Przy Departamencie I istniała zupełnie szczególna służba. Nazywaliśmy 

ją grupą likwidacyjną. Byli to w wyjątkowo konspiracyjny sposób szkoleni 
ludzie, wykonujący zadania specjalne. Przeważnie likwidowali niewygod-
nych świadków, agentów, co do których mieliśmy pew ność, że poszli na 
współpracę z obcym wywiadem,  wreszcie zwykłych szpiegów, których  dla 
dobra intere sów P RL należało zlikwidować. Nikt poza kierownict wem 
resortu nie wiedział, ilu członków liczy grupa likwidacyjna. Nie wiadomo 
było, kto do niej należy. Mógł  to być każdy z nas, pracujący na swoim, 
przydzielonym odcinku, a tylko w razie  konieczności oddelegowany do j 
wykonania rozkazu likwidacyjnego.

 

O grupie nie mówiło się głośno. Jak ktoś' powiedział za  głośno — 

wylatywał z pracy. Grupa likwidacyjna była tematem tabu. W 
Ministerstwie nie było nic bardziej tajnego. Chociaż była jeszcze  jedna 
supertajna komórka: j  grupa likwidacyjna dla członków grupy 
likwidacyjnej, j Jak w mafii: zabiłeś', znaczy wiesz zbyt dużo. Do dziś' nie | 
wyjaśniono  wielu  zagadkowych śmierci pracowników Departamentu I.

 

SB zawsze było na usługach pewnej kliki w partii. Za j moich czasów 

służyło grupie Moczara. Mnie to odpowia dało, bo on nie był ani z Żydami, 
ani z Sowietami. Jako człowieka zawsze jednakowo traktowałem Żyda, 
Niemca, Francuza czy Rosjanina. Ale w polityce zawsze będę przeciwko 
Żydom, bo oni chcą rzą dzić każdym narodem. Tego nie można głośno 
powiedzieć, bo zaraz krzykną: antysemita.

 

Gdybym się urodził w innych czasach, albo w innej rodzinie, pewnie 

byłbym dobrym naukowcem, matema tykiem. A może polonistą. Może pisałbym 
książki. Byłem jednakowo uzdolniony do przedmiotów humanistycznych i 
ścisłych. Moja inteligencja stała się moim prze kleństwem. Była zbyt surowa, 
nieociosana, żeby zajść w yże j, a le w ystarc za ła  do te go,  żeby s obie 
radzić w życiu. Byłem za mądry żeby zostać na wsi, orać ziemię i biedować 
jak ojciec, a za głupi na wejście w ten inny,  lepszy świat otwartą furtką. 
Gdyby nie SB, pewnie do dziś' gniłbym w Łapach, albo gdzieś' w tamtych 
okolicach. A ja chciałem żyć.

 

Kilka razy musiałem walczyć, żeby się utrzymać na pewnym poziomie. 

Nie w sensie materialnym. Na pienią dzach nigdy mi bardzo nie zależało. 
Musiałem walczyć, aby nie dać się strącić w dołek, poniżej tego, co już 
osiągnąłem. Taka wspinaczka jak po kruchej drabinie.  Szczebel się złamie i 
spadasz. Albo jak ktoś' ją kopnie  i drabina się chwieje, a ty razem z nią.

 

Imponowało mi, że dla rodziny stałem się autorytetem,  że mnie pytają 

o zdanie. Czułem się wyróżniony, z drugiej strony coraz bardziej oddalałem 
się od rodziny. Widziałem jak ojciec się gnie pod naporem urzędniczych 
nakazów i kościelnych przykazań. W końcu zrezygnował, zasklepił się. Tak 
jakoś się zmniejszył, skurczył. Nie  mógł mi imponować, wzbudzał raczej 
litość. Cała ta moja kariera była na zasadzie: ja wam pokażę. Chciałem 

background image

pokazać, że stać mnie na to, by być kimś ważnym. Mogłem załatwić 
wszystko. Nie mogłem chcieć więcej.  

 

Przejmowałem literatów i bałem się wielkości zadania. Miałem się 

zmierzyć z ludźmi, których nazwiska znałem z lektur szkolnych, a twarze z 
telewizji. Miałem z nimi rozmawiać, rozpracowywać, pozyskiwać. Obawiałem 

się, że ta rola mnie przerasta. Literaturę poznawałem od tyłu: kto z kim, 
kiedy, gdzie, dlaczego. Odruch czytania wyrobiłem sobie później. To jest 
zasługą pracy w SB, że teraz sięgam po gazetę, książkę. W SB dojrzałem 
intelektualnie i politycznie. Do swoich zadań podchodziłem jak do 
krzyżówek, które miałem rozwiązać. 

Po zabójstwie księdza Popiełuszki przystąpiłem do spowiedzi. 

Wyznałem, że chcę zabić jakiegoś' esbeka. Śmierć za śmierć. Ksiądz mnie 

zapytał: synu, czy ty nie potrzebujesz pomocy psychiatrycznej? 

To nie przypadek, że w SB i wśród kleru jest najwięcej osób 

pochodzenia chłopskiego. Po prostu były dwie szybkie drogi, żeby się 
wydostać z tego chłopskiego dołka: przez SB i stan kapłański. Dla mnie nie 
ma różnicy między tą pierwszą a drugą służbą. Służy się tylko innemu Bogu. 

Kazimierz M.: 
Po skończeniu szkoły oficerskiej pracowałem w pionie inteligencji. 

Mówiąc inaczej robiłem po dziennikarzach. Chciałem pozyskać kiedyś' 
znakomitego dziennikarza H.K. Zaproponowałem spotkanie w kawiarni. 
Odpowiedział: 

— 

Jeśli mamy się spotkać, to tylko w komendzie. 

I tu mnie zaskoczył. Umówionego dnia czekałem na niego w biurze 

przepustek. Wprowadziłem go bez przepustki. 

— Tu jest pana pokój — powiedział H.K., rozejrzał się 

i usiadł bez pytania. — Domyślam się, że chce pan ze 

mną porozmawiać w cztery oczy. Pan zamówi kawę. 

 
Nawet sekretarki nie wpuściłem. Sam przyniosłem kawę. 

— 

Proszę  mi  dać papier i maszynę  do pisania   — 

mówił dalej H.K. rozkazującym tonem. 

Napisał długi elaborat, opisując zażydzenie redakcji. To był rok 

sześćdziesiąty szósty. 

— 

Pod tym kątem tak, ale na więcej niech pan nie  

liczy — zakończył nasze spotkanie H.K., i wyszedł bez 
pytania. 

Myślałem, że z tego będzie premia. Pokazałem tekst naczelnikowi, a ten 

wpadł w osłupienie. Potem mnie obsztorcował i kazał tekst zniszczyć, w ogóle 
zatrzeć po nim ślady. Nie zniszczyłem. Włożyłem go do swojej szafy. 
Przyszedł rok sześćdziesiąty ósmy i wtedy im się przypomniało. Obiecywali 

premię, bylebym tylko dostarczył tamten donos. Skierowali go prosto do 
Moczara, a ja dostałem trzy tysiące nagrody. 

Cała moja praca na zagadnieniu dziennikarskim sprowadzała się do 

dokładnej penetracji środowiska i pozyskiwania agentów. Musiałem mieć spis 
wszystkich pracowników redakcji, którą się zajmowałem. Od sprzątaczki do 

naczelnego. Wypisywałem na każdego „piętnastki". Wiedziałem wcześniej, kto 
ma wyjechać za granicę (to naczelny musiał ze mną konsultować), kto gdzie 
mieszka, z kim mieszka, kto kogo odwiedza. Musiałem wiedzieć, jakie 
słabości mają ludzie przeze mnie obserwowani. Modliłem się zawsze o jak 

background image

największą liczbę homoseksualistów, lesbijek i w ogóle zboczonych, bo tacy 
zwykle najszybciej dawali się namówić na współpracę.  

W jednej z redakcji, co była pode mną, w noworocznym 

przemówieniu Gomułki zdarzył się błąd. Napisano mniej więcej tak: 

„Życzymy dalszych sukcesów w gospodarce". Sprawą zainteresował się 
nawet Komitet Centralny. Uznano to za sabotaż. Kazali mi znaleźć winnego.  

 
Zwaliłem na zwykły błąd linotypisty. Lepiej, pomyślałem, j niech jeden 

poleci ze stanowiska, niż cała redakcja, naczelny do więzienia. Potem jeszcze 
długo naczelny dostawał telefony od swoich kolegów: „niezły numer 
zrobiłeś". A on cały czas drżał o własną skórę i nie w głowie] mu było 
bohaterstwo. 

Adam G.: 
Miałem praktykę z przesłuchania, bo uczono nas wszystkiego. 

Przesłuchanie prowadził Czesiek S. Przesłuchiwanym był student. 
Fotografował dla kościoła pielgrzymkę do Częstochowy. SB tajnie go zdjęła. 
Chłopak się załamał. Opowiadał nawet o swojej spowiedzi. Podpisałby 
wszystko, cokolwiek by mu wtedy kazano. Nic dziwnego. Jak przejechał 
przez jedną, potem drugą bramę Pałacu Mostowskich, to wystarczyło, aby 

myśleć, że to już ostatnia droga. W pewnym momencie S. wyszedł. Zostałem 
z tym chłopakiem sam. Powiedziałem mu: proszę pana, ale tajemnicy 
spowiedzi to już pan nie musi zdradzać. 

I wtedy zobaczyłem nagłą przemianę w tym człowieku. S. wrócił i 

zaczął od początku, a chłopak na te same pytania tym razem: a co to pana 
obchodzi, to moja sprawa, byłem na pielgrzymce, nic więcej nie mam do 
powiedzenia. 

Tak już do końca przesłuchania. Puścili go. Wyszedł uśmiechnięty, a S. 

jakoś tak dziwnie na mnie popatrzył. Zrobiłem mu niezły numer. 

Józef Z.: 
Pochodzenie miałem niezłe. Ojciec przedwojenny kolejarz, matka 

zawsze przy mężu. Szkołę powszechną skończyłem za okupacji w małym 
podwarszawskim miasteczku. 

 

Po wojnie, w czterdziestym piątym wyjechałem na północ, do miasta O. 

Znajomy rodziców pracował w O. Strzegł lasów przed kłusownikami. 
Zatrudnił mnie jako wartownika. Praca była nudna, oglądałem się za inną, 
ciekawszą. 

Nawiązałem kontakt z kołem ZWM. Koledzy z organizacji zaproponowali 

robotę w Urzędzie Bezpieczeństwa. Czułem, że to jest właśnie to, o co chodzi. 
Przewodniczący organizacji (pamiętam, że latem chodził w damskim  futrze 

karakułowym) zaprowadził mnie do szefa powiatowego urzędu 
bezpieczeństwa publicznego. Rozmowa była krótka: 

— Skąd pochodzicie? 

— Spod Warszawy. 
— Ile macie lat? 

— Osiemnaście. 
— To dobrze, trzeba nam ludzi młodych i odważnych. 

Co was skłania do pracy u nas? 

background image

— To jest potrzebna służba, walczy się z wrogie m 

zewnętrznym i wewnętrznym. 

Odpowiedź miałem już z góry przygotowaną. Tak kazali mówić 

koledzy z ZWM. Starszych ode mnie chłopaków, którzy przyjechali z 
Jarosławia, nie zatwierdzono, bo na pytanie dlaczego chcą wstąpić do UB 
odpowiedzieli, że nie mają za co żyć. 

Mnie przyjęto. Dostałem blachę — taki rodzaj legitymacji z wypisaną na 

maszynie nazwą: Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w O. Razem z 

blachą dostałem przydział na mieszkanie. Dwa pokoje z kuchnią. Mieszkanko 
niczego sobie, tylko zaniedbane, rozkradzione. Wziąłem do pomocy czterech 
Niemców. Żeby im się lepiej pracowało, pilnowałem ich z automatem. 

Byłem jednym z młodszych chłopaków zwerbowanych przez UB. Akcja 

werbunkowa była prowadzona we wszystkich miastach powiatowych. Na 
szeregowych funkcjonariuszy werbowano młodych ludzi od siedemnaste -
go do trzydziestego piątego roku życia. Droga najczęściej wiodła przez 
ZWM. Niektórzy po roku, dwóch, zdobywali odpowiedzialne stanowiska. 
Przeważnie ci najbardzie j bezwzględni, albo umiejętnie liżący dupę 
przełożonym. Kierowano ich do szkół przy komendach wojewódzkich. 
Wracali w stopniu porucznika do swoich macierzystych jednostek.
 

Mój znajomy wrócił do O. po szkole. Swoje pierwsze przesłuchanie 

ćwiczył na kocie. Posadził kota na krześle i zadawał jakieś pytania. Kot 

mu uciekł. Dogonił go, ale kot go ugryzł w rękę. Wtedy mój znajomy 
wyciągnął pistolet i zastrzelił zwierzaka. Powiedział, że tak należy po-
stępować z wrogiem.
 

Wierzyłem w to, co nam mówili na szkoleniach. Wróg mógł się 

wkradać w nasze szeregi, wróg chciał by wrócił dawny, burżuazyjny 
ustrój. Za wszelką cenę trzeba mu było w tym przeszkodzić.
 

Jesienią czterdziestego piątego rozpoczęliśmy akcję wysiedlania 

Niemców. Milicja otrzymała zadanie, żeby wszystkich Niemców pakować 
na wozy wojskowe i zbierać na stacji w O. Rozdział był taki: kobiety do 
wagonów osobowych, mężczyźni do towarowych. Radzieccy żołnierze 

stanowili eskortę. My — Urząd Bezpieczeństwa — obstawialiśmy rampę 
kolejową.
 

Niemcy na stację przyjeżdżali już zupełnie pozbawieni majątku. 

Ostatni szaber odbywał się na rampie. Zabierano wszystko, 
pozostawiając ubranie, które  mieli na sobie. Czasem nawet co 

wartościowsze rzeczy ściągano przed wejściem do wagonu. Nad całością 
czuwał starosta. Chodził z pistoletem na wierzchu. Od czasu do czasu 
wyjmował go zza pasa i podrzucał jak kowboj. 

 
W czterdziestym szóstym otworzono w O. gimnazjum  z jedną klasą 

dla pracujących. Zapisałem się. W moje j klasie byli tylko pracownicy 
Urzędu Bezpieczeństwa i kilku dyrektorów przedsiębiorstw. Jak się 

człowiek nie nauczył — wyciągał pistolet, kładł na ławkę, to wtedy nau-
czyciel wiedział, że nie ma co pytać. Maturę zdałem bez problemów.
 

Po maturze dostałem cichy cynk od szefa, że mnie szykują na studia. 

Nie do jakiejś resortowej szkoły w województwie, ale na normalne studia 
do Warszawy. Jak na warunki resortowe już byłem człowiekiem 

wykształconym, z maturą. Studia były następnym szczeblem. Otwierały 
przede mną karierę. Do wyboru były dwa kierunki: prawo i handel 

zagraniczny. Wybrałem handel. 

background image

Na moim roku studiowało wielu funkcjonariuszy UB, ale nikt o 

sobie nie wiedział. Byliśmy dobrze zakonspirowani. Jeszcze przed 
studiami powiedziano mi, że na razie mam spokój. Jak będę potrzebny, 

sami się zgłoszą. Już po studiach ze zdziwieniem poznawałem po raz 
drugi swoich kolegów z roku, z grupy. Spotykaliśmy się na korytarzach 
przy Rakowieckiej, w Centrali. Pytaliśmy się nawzajem:
 

— To co, ty też? 

- Tak, a ty? 

— No, jak widzisz. 
Idąc na studia nie byłem przeszkolony wywiadowcze. To mnie 

uchroniło przed dodatkową pracą. Miałem się tylko uczyć. Penetracja 

środowiska studenckiego szkoły nie miała sensu. U nas studiowali tylko 
pracownicy kadrowi resortu, agenci, albo ludzie dokładnie sprawdzeni, 
co do których też miało się plany na przyszłość. Jednym słowem, była to 

nasza szkoła. Kto ją skończył, to już był w życiu ustawiony. 

 

Józef Z.:

 

Po studiach awansowano mnie na kapitana. Wielu ko legów z mojego 

roku zaczęło pracować w bezpiece dopiero po studiach. Przechodzili 

szkolenia. Ja się wybroniłem przed szkołą. Miałem już za sobą kilkuletnią 
praktykę i tytuł: wykwalifikowany pracownik handlu zagranicznego. 

Skierowano mnie do pracy w jednej z ważniejszych 

central handlu zagranicznego. Kierowanie odbywało się 
zawsze poprzez departament kadr Ministerstwa Handlu  
Zagranicznego. Tak było zawsze po Unii handlowej, jak 
moja. Od samego powstania kadry MHZ były obsadzone 

przez tak zwaną drugą linię, czyli oficerów SB biorących 
tylko pensję w MHZ. Druga Unia w każdej chwili mogła 
stać się pierwszą, jeśli sytuacja w kraju tego wymagała. 
Ja brałem pensję w MHZ i wyrównanie do pensji oficera 
na Rakowieckiej. Dochodziły jeszcze jakieś premie z cen- 

trali handlowej, prowizje i różne inne zyski. W sumie 
pieniędzy było dość. 
Już idąc na studia wiedziałe m, że szykują mnie do Jedynki", czyli 

do wywiadu. Centrala handlu zagranicznego to była jedynie instytucja 
przykrycia. Oficerów Jedynki" przygotowywano do wyjazdów 
zagranicznych. Praca operacyjna za granicą to była istota roboty wywia-
dowczej. Ale nie wszyscy wyjeżdżali. Kierownictwo Departamentu I patrzyło 
niechętnie na tak zwanych „aktywistów". Przeciętność była najmilej 
widziana. Wszystko powyżej przeciętności było podejrzane i należało się te-
go obawiać. Jeżeli aktywista był nadgorliwcem, to go przesyłano do pionu 
informacyjnego, czyli na tak zwane „zesłanie".  „Zesłanie" blokowało  
dłuższy zagraniczny wyjazd. Pracownicy wydziału informacyjnego mogli od 
czasu do czasu, zwykle raz na dziesięć lat, wyjechać za  granicę w ramach 
pomocy administracyjnej do konkretnej ambasady. Takie wyjazdy nazywaliśmy 
„wykopkami". „Wykopki" nigdy nie były dłuższe niż trzy miesiące. Kiedyś, na 

początku lat siedemdziesiątych, na zebraniu organizacji partyjnej I 
Departamentu wiceminister Milewski otrzymał pytanie od kobiet pracujących 
w pionie informacyjnym (było ich około sześćdziesięciu), czy są dla kobiet 

możliwości wyjazdu na wykopki. Milewski się zamyślił i odpowiedział: 

— Na razie nie ma możliwości, ale napiszcie raporty, to się wam 

przydzieli po pięć, dziesięć dolarów na zakupy. 

background image

 
Żadna nie napisała. 
W Departamencie I były wydziały. Wydziały dzieliły się na sekcje. 

Struktura wyglądała następująco: 

Wydział I — szkoleniowy

 

Naczelnikiem był najdłużej generał Jan Słowikowski, przedtem 

pracownik rezydentury w Stanach. O Słowikowskim mówiło się, że jest 
najzdolniejszym, najinteligentniejszym pracownikiem .jedynki", bo nie 

mając matury został magistrem. 

Zespoły wydziału I: 
1.  Zespół   kserografów    —    podlegał   bezpośrednio 

naczelnikowi. Śmialiśmy się z tego zespołu, bo składał 
się z czterech pułkowników przyjętych w czterdziestym 

piątym do UB. Na placówkach dyplomatycznych pracowali jako szyfranci. 
Ich praca na kserografach polegała 
na odbijaniu, powielaniu, praca bezmyślna, mechaniczna. Żaden zespół ani 

wydzia ł nie miał tak wysokiego 
średniego stopnia — pułkownik. 

2.  Sekcja maszynistek. 
3.  Sekcja przygotowania materiałów do szkolenia.  
Sekcja lektoratu (Słowikowski zatwierdzał angielskie teksty nie 

znając języka angielskiego, ani zresztą żadnego innego obcego języka). 

 

W sumie w Wydziale I pracowało około piętnastu,  dwudziestu osób. 

Wydział II  — wywiad niemiecki

 

Słynna w naszych kręgach stała się „afera bydgoska". Pracownicy 

Wydziału II Komendy Wojewódzkiej w Bydgoszczy podjęli w połowie lat 
siedemdziesiątych grę ope racyjną z agentem niemieckim. Prowadzili 
agenta tak l  nieudolnie, że ten, wypuszczony do Niemiec, przywiózł l 
wyjątkowo dezinformujące materiały. W Centrali łapano l s ię za głowy ze 
zdziwienia. Kilka osób w Bydgoszczy l  poleciało ze stanowisk. 
Tłumaczyli się, że chcieli do de partamentu przekazać już gotowe materiały.

 

Wydział III — kontrwywiadowcze zabezpieczenie polskich placówek 

dyplomatycznych za granicą

 

To był mój wydział. Pracowałem w nim od początku. Pracownicy 

„trójki" byli najlepiej, najwszechstronniej wyszkoleni. Znali dogłębnie 
tajemnice wywiadu i zagadnienia kontrwywiadu. Po praktyce w kraju 
wyjeżdżali na placówkę za granicę. Ale nigdy nie zostawali rezydenta mi. 
Najwyżej radcami handlowymi, albo attachees handlowymi ambasady. 
Rezydentem w każdej placówce był najczęściej pierwszy sekretarz 
ambasady. Zadaniem Wydziału III była również kontrola przestrzegania 
tajemnicy  państwowej i służbowej przez inne wydziały Departa mentu I.

 

Oficerowie Wydziału III wyjeżdżali za granicę na cztery  do pięciu lat. Z 

góry wiadomo było, że w danym kraju  jesteśmy namierzeni. Trwa ła wojna 
nerwów, bo wiedzieliśmy, że jesteśmy obserwowani i oni zdawali sobie spra-
wę, że my wiemy. Dochodziło do zabawnych sytuacji. Nowy rezydent w 
Londynie po dwóch tygodniach urzę dowania został wezwany do Foreign 
Office, gdzie powie dziano mu wprost: 

 
- Panie Mieczysławie S., dobrze wiemy kim pan jest. Znamy pana 

zadania, więc jeśli chce pan z nami żyć  w zgodzie, to musi pan siedzieć 
cicho i nie zajmować naszej uwagi. Współpraca z pana poprzednikiem 

background image

układała się dobrze, bezkolizyjnie. On wypełniał swoje zadania, my swoje. Nie 
naruszono statusu paszportu dyploma tycznego. Chcemy, żeby z panem było 
tak samo.

 

No i przez pięć lat Mietek miał spokój. Aż Milewski się wkurwił, bo 

Miecio zamiast pracować przysyłał dezaktua lizowane wycinki prasowe, a my 
gazety z Anglii mięliśmy kilka godzin po ich wydrukowaniu.

 

Gorzej trafił Staszek B. Stary pracownik. W UB od czterdziestego 

piątego. Zanim wysłano go na rezydenta  do Szwajcarii, pracował jako osoba 
towarzysząca kurierowi. Jeździł z wizytacją do polskich placówek dyploma-
tycznych. Używał różnych nazwisk i różnych paszpor tów. Każdy kraj jest 
uczulony na osoby towarzyszące  i na kurierów. Staszek wyjechał do Berna, 
a po tygodniu  został wezwany do szwajcarskiego MSZ, gdzie mu zadano 
następujące pytanie:

 

— Szanowny panie pierwszy sekretarzu ambasady, jak się pan właściwie 

nazywa, bo w Szwecji był pan Bolesławskim, w Brukseli towarzyszył pan 
kurierowi jako Bogusławski, a do Anglii kierowano pana jako Bozierew-skiego. 
W związku z tym nie wiemy, kim pan jest na prawdę. Dlatego staje się pan 
oficjalnie persona non grata i ma pan dwa tygodnie na opuszczenie 
Szwajcarii.

 

Staszek wrócił i jeszcze miał kłopot, bo wyjeżdżając  z Polski wynajął 

komuś mieszkanie na cztery lata.

 

Najbardziej rozbudowana była siatka w USA. Rezydent był w 

Waszyngtonie (oficjalnie I sekretarz ambasady). W konsulacie w Nowym 
Jorku naszym pracownikiem był radca handlowy. W większości ambasad 
pracownikami kadrowymi byli: zastępca konsula albo konsul generalny.  

 

W ambasadzie polskiej w USA pracowało około dwudziestu kadrowych 

esbeków. Ambasador wiedział dokładnie kto jest kto, ale ambasadorowie 
rzadko byli naszymi ludźmi. To było niepotrzebne. Byli tylko od repre-

zentowania, na pokaz, więc musieli wyglądać na czystych. Faktycznym 
przedstawicielem interesów Polski Ludowej był rezydent SB - najważniejszy 

człowiek w ambasadzie.

 

Wydzia ł III Departamentu I nie notował większych wpadek, ale 

było kilka niewypałów, czyli nieudanych werbunków agenturalnych. W 
sześćdziesiątym szóstym uzyskaliśmy informację, że w polskim biurze radcy 
handlowego w Atenach pracuje jako sekretarka Greczynka. Kobieta 
doskonale znała język polski, bo kilka lat mieszkała w Warszawie. Oficer 

kadrowy z Aten (zajmował stanowisko attache handlowego) powiadomił 
depeszą, że Greczynka jest przygotowywana do werbunku. Przez rok 
prowadzono z nią rozmowy wstępne, nie ujawniając  o co chodzi. 

Podkreślano, że Polska zawsze jej pomagała, że potrafimy cenić przyjaciół i 
takie podobne rzeczy. Wydawało się, że rozumie o co chodzi. Wreszcie 
wyjechał do Grecji Jan Bisztyga - formalnie wysoki funkcjonariusz MSZ. 
Jako pracownik operacyjny otrzymał zadanie zwerbowania agentki. 
Wspólnie z kurierem i attache handlowym zawieźli ją do restauracji. 

Zaczęli rozmawiać. Wszyscy myśleli, że werbunek będzie formalnością. 
Attache przedstawił Bisztygę jako oficera MSW. Padła otwarta propozycja 

współpracy. Kobieta się wystraszyła, rozpłakała. Odmówiła podpisania 
zobowiązania. Zagroziła, że jeśli nie dadzą jej spokoju," wszystko 
przekaże swojemu szefowi - radcy handlowemu. To akurat nie była 

największa groźba, ale Greczynka mogła sypnąć swoim. Zagrożono, że 
jeśli treść rozmowy przekaże komukolwiek, to stanie się jej coś złego. 

background image

Pracowała nadal, ale pod czujnym okiem attache. Nie stwierdzono, żeby 

sypała. Za to kierownictwo opieprzyło całą obsługę placówki, bo to plama dla 
całego departamentu. Nie dość, że werbunek się nie udał, to jeszcze 
ujawniono trzech pracowników.

 

Wydział W — USA, Ameryka Środkowa i Południowa

 

Wydział V — kraje niemieckojęzyczne, Skandynawia, Bene-lux, Francja

 

Wydział V miał dwie poważne wpadki. Na początku lat 

siedemdziesiątych sprzątaczka ambasady francuskiej w Warszawie — 
Polka, nawiązała romans z kierownikiem tajnej kancelarii tej ambasady. 
Sprzątała po południu, jak nie było pracowników. Po sprzątaniu spotykała 
się z Francuzem i kochali się w jego tajnej kancelarii. Przed kimś się 
wygadała, że ma romans. Ktoś powiedział dalej i tak to trafiło do nas po 
sznureczku, bo trzeba sobie zdawać sprawę, że wszystkie nitki wiodły do 
nas. Jeśli o czymś nie wiedzieliśmy, to znaczy, że tego nie było.

 

Kontakt łóżkowy postanowiliśmy zamienić na operacyjny. Po pięciu 

miesiącach przygotowań spotkaliśmy się z kobietą w mieście w lokalu 
konspiracyjnym. Zgodziła się pełnić rolę agentki. Do lokalu zaprosiła 
Francuza. Przez kilka dni kochali się w dobrych warunkach, niby  u 
koleżanki. Potem, w czasie jednego z umówionych spotkań, weszli 
pracownicy operacyjni i wyciągnęli zdjęcia intymne, nagrane rozmowy, 
westchnienia rozkoszy. Normalny szantaż — współpraca albo kompromitacja. 
Współpraca oznaczała wykonywanie pewnych zleceń, na przykład 

fotografowanie materiałów z tajnej kancelarii. Wybrał współpracę. W celu 
ulepszenia metody zbierania materiałów przeprowadziliśmy kilkumiesięczne 
szkolenie. W tym czasie para otrzymała inny lokal, z dużym  łóżkiem. Lokal 

był zradiofonizowany.

 

 

Na początku dostawał symboliczne pieniądze. Byłby dostawał 

większe, ale niestety nastąpiła wpadka, bo on poza wiedzą pracowników 
operacyjnych zaczął fotografować dokumenty na własną rękę. Domyślaliśmy 

się, że chciał nas zaskoczyć, udowodnić, że jest dobrym agentem. Francuzi 

go namierzyli. Zrywał plomby w szafkach, robił zdjęcia i pieczętował 

powtórnie. Za którymś' razem zostawił otwartą szafę. Przeprowadzono 

śledztwo. Przewieziono go do Francji. Przyznał się do wszystkiego. Wyrok — 

osiem lat. Był porucznikiem. Wykazał skruchę. Ujawnił metody działania 

wywiadu komunistycznego, dlatego dostał tak niski wyrok. Po tym 
wydarzeniu zaczęto zwalniać polskich pracowników z ambasad w War-
szawie. 

Wpadka druga:  W  1985 roku do naszej ambasady w Sztokholmie 

zwrócił się listownie obywatel szwedzki pisząc, że posiada interesujące 
materiały z Głównej Kwatery NATO z Brukseli. Materiały miały dotyczyć 
Polski i innych krajów socjalistycznych. Rezydent po otwarciu  listu nie 
porozumiał się z Centralą. Wydawało mu się, że informacja jest 
niewiarygodna. Sam zdecydował, że najlepiej będzie pokazać list 
szwedzkiej policji politycznej. Rezydent był pewien, że ma do czynienia z 
prowokacją. W liście oznaczono dokładny termin spotkania i przekazania 
materiałów natowskich. Gdy nadszedł termin kontaktu policja zdjęła 
człowieka z materiałami, o których pisał w liście. Na drugi dzień cała 
szwedzka prasa rozpływała się w pochwałach dla polskiej ambasady, która 
pomogła szwedzkim służbom specjalnym ująć groźnego szpiega, 
zakonspirowanego w kwaterze głównej NATO. Jak się kierownictwo 
dowiedziało, natychmiast wezwano rezydenta — Waldemara W. do 

background image

Warszawy. Dostał dwa miesiące na uregulowanie stosunku do służby, 
potem został zwolniony z wilczym biletem. Nie wiem, co teraz robi. Ma 
przegrane życie, bo już zawsze będzie namierzony, podejrzany. 

Byliśmy bardzo przewrażliwieni po sprawie inżyniera Strawy z 

Metalexportu — naszego agenta w RFN, który poszedł na współpracę z 
wywiadem niemieckim. Strawie zaczęto się przyglądać wtedy, gdy wydawał 
więcej pieniędzy niż zarabiał. Prowadził wystawny tryb życia. Rozpoczęto 
wnikliwą obserwację. Rezydenturę w RFN poproszono o dokładne ustalenie 
źródeł zarobkowania Strawy. Po dwuletnim rozpoznaniu wiedzieliśmy tyle, co 
na początku śledztwa. Nie mięliśmy żadnych dowodów, jednak kierownictwo 
wydało zgodę na aresztowanie. Strawę zwinięto z lotniska przed odlotem do 
Frankfurtu (to było takie teatralne aresztowanie, nasze kierownictwo chyba 
gustowało w takich zatrzymaniach publicznych, bo przec ie ż Strawę 
mo żna było  łatwo zdjąć w domu, albo w ministerstwie). Po przewiezieniu 
na Rakowiecką przebrano go w więzienne ubranie i zostawio no samego w 
pokoju przesłuchań. Po kilku godzinach odegrano mu sygnał rozpoznawczy 
radiostacji Wolna Europa. Wtedy wszedł pracownik i zapytał: — No i co, Herr 
Strawa, wystarczy? 

To był bluff, bo nic nie wiedzieliśmy. Ale na Strawę ten bluff wystarczył. 

Nerwy mu nie wytrzymały. Przyznał się do czteroletniej współpracy z 
wywiadem BND. 

Wyrok wkrótce wykonano. Prasa podała, że został stracony, a 

wyglądało to tak: rano wszedł do jego celi funkcjonariusz. Skłamał, że Rada 
Państwa skorzystała z prawa łaski. Wyprowadził go z celi. Szli korytarzem. W 
którymś' momencie funkcjonariusz — kat wyciągnął pistolet i strzelił mu w 
tył głowy. 

 

Wydział VI — kraje demokracji ludowej w Europie i na świecie

 

Wydział VII — Azja, ze szczególnym uwzględnieniem Chin i Japonii

 

W Departamencie I pracowało około sześciuset do tysiąca osób. W całym 

ministerstwie przy Rakowieckiej przeciętnie dziesięć tysięcy.

 

Departament I był najważniejszy. Pracownicy tego departamentu to 

miała być doborowa kadra. Przynajmniej w założeniach. Praktyka była 
trochę inna. Byli ludzie inteligentni, ale byli też kompletni idioci, bez 
wykształcenia, bez przygotowania. Błąd w sztuce polegał na tym, że ci 
ludzie, często starzy zasłużeni frontowcy, pełnili  odpowiedzialne funkcje. 
Naczelnik Wydziału IV (wywiad amerykański) — sam nieuk — nienawidził 
ludzi inteligentnych i wykształconych. Gdy otrzymywał korespon dencję z 
rezydentury w USA wołał sekretarza partii komitet u w ydzia łowe go, 
kt óre mu  ufa ł  be zgra nic znie  i mówił: — Przetłumacz mi do kurwy nędzy 
(to był jego ulubiony zwrot) te łacińskie słowa, co ten debil wypisuje-

 

A tam były takie zwroty i słowa jak par excellence, sui generis, 

kurtuazja, gentelmen's agreement.

 

Jak rezydent przyjechał na urlop do Polski, radzono  mu, żeby nie 

używał trudnych słów. Nie posłuchał, nadal pisał tak samo i został odwołany 
ze względów dyscyplinarnych.

 

Więc przede wszystkim posłuszeństwo. W Departamencie panowały 

stosunki feudalne. Zwykły pracownik drżał  przed naczelnikiem wydziału, 
naczelnik przed kierow nictwem departamentu, dyrektor departamentu 
schlebiał ministrom, a minister dbał o dysponenta politycznego,  którym był 
sekretarz partii, mający pod sobą cały aparat  ucisku czyli sprawiedliwość, 
milicję, wojsko, WSW i SB. 

background image

 
Od naczelnika wzwyż wszyscy się macali, badali swoje wpływy, szukali 

słabych punktów przeciwnika. Specem  od robienia intryg był Milewski, od 
1970 roku wiceminister spraw wewnętrznych. Człowiek się nie spodzie wał, 
a tu w którymś momencie atak i kariera przerwana. W 1974 przerwał 
doskonale się zapowiadającą karierę  generała Oska — dyrektora I 
Departamentu. Akcje Oska rosły. Milewski czuł się zagrożony. Osek miał 
dobry start, bo go popychał Szlachcic. Osek i Szlachcic poznali się na 
wczasach w Bułgarii. Przypadli sobie do gustu. Ponieważ depesze od 
rezydentów z całego świata trafiały  wprost na biurko Oska, codziennie rano 
przekazywał najświeższe informacje Szlachcicowi. Jak Szlachcic przestał być 
ministrem, to i Oska Milewski się pozbył. Poszedł w odstawkę na zastępcę 
prezesa Głównego Urzędu Ceł. Zepchnięcie Oska było wyłomem od pewnej 
obowiązującej reguły. Zasada była taka, że dyrektor departa mentu, jeśli 
odchodził, to najniżej na jakiegoś wiceminis tra. Istniała wprawdzie instytucja 
tak zwanej „przechowalni", ale Oska do niej nie zakwalifikowano, tylko wy-
kopano jak psa. „Przechowalnia" była dla zdekonspirowanych pracowników 
wywiadu i dla niektórych skompromitowanych członków rządu albo 
działaczy partyjnych. Na przechowalnię jechało się do Moskwy. Na przykład 
kiedyś minister żeglugi przejechał w Alejach Ujazdowskich człowieka idącego 
po pasach. Za karę wyjechał do Moskwy. Został radcą przy RWPG. Inna 
sprawa — Jerzy B. miał wyjechać na placówkę jako rezydent. Z tej radości się 
upił i skradziono mu paszport. Wyjazd miał  być następnego dnia. Do 
ambasady poszła „zielona depe sza", że proponują kogoś innego, bo kandydat 
z przyczyn zdrowotnych nie może wyjechać. B. znalazł przechowalnię w 
Moskwie, a po trzech latach został konsulem w NRD. Zwykle smród 
przechodził po trzech, czte

rech latach. Wtedy się wracało z przechowalni i 

człowiek znów dostawał szansę. 

Milewski — intrygant i hochsztapler, był jednak doskonałym 

fachowcem — organizatorem pracy operacyjnej. Do tego miał świetnego 
nosa politycznego. Umiał przewidywać rozwój sytuacji w Polsce. W 
siedemdziesiątym siódmym wyszła od niego do najwyższego kierownictwa (u 
nas się mówiło: na najwyższy rozdzielnik') informacja o wzroście sił 
opozycji. Informacja zawierała fakty zbierane przez Departament l, II, III, 
IV. Dokument podpisany przez Milewskiego trafił wprost na biurko 
Gierka. Gierek odesłał informację z powrotem do resortu. Pod 

dokumentem złożył odręcznie napisaną notatkę następującej   treści:   
„Towarzysz   Milewski:   przewrażliwienie Służby Bezpieczeństwa." Tylko 
tyle. A to był ostatni dzwonek. Potem winą obarczano służby specjalne, że 
nie informowały, że nie trzymały ręki na pulsie. Bzdura.  Wiedzieliśmy 
wszystko, ale kierownictwo nie chciało znać prawdy, bo tak było im 
wygodniej. 

Kiedy nadszedł dla mnie czas wyjazdu zagranicznego, zostałem 

wyprowadzony z Centrali Handlu Zagraniczne go. Wyprowadzenie odbyło się 
przez Wydział Zagraniczny KC. Najpierw tak zwany dyrektor kierunkowy 
zadzwonił do dyrektora departamentu kadr Ministerstwa Handlu 
Zagranicznego. Dyrektor — oficer Służby Bezpieczeństwa wezwał do siebie 

mnie i dyrektora placówek zagranicznych. Nastąpiło oficjalne wręczenie mi 
nominacji na attache handlowego w biurze radcy handlowego w jednym z 

państw na południu Europy. Dostałem paszport dyplomatyczny. Wyjeżdżając 
na placówkę wypełniłem kolejną ankietę personalną. Dwadzieścia cztery 

background image

strony ankiety pracownika wywiadu PRL, z czego dane o rodzinie szesnaście 
stron. 

 
Po przyjeździe na placówkę miałem trzy miesiące na aklimatyzację. 

Każdy oficer MSW był w tym czasie zwolniony od zbierania materiałów 
wywiadowczych. Cały czas poświęcałem na poznawanie topografii terenu, 
miasta, na naukę języka. 

Potem, jak każdy pracownik operacyjny przy ambasadzie, miałem 

obowiązek raz w miesiącu przekazywać zebrane informacje wywiadowcze 

rezydentowi. W nagłych przypadkach można było informować rezydenta o 
każdej porze dnia i nocy. Gdy rezydent otrzymał z kraju informację, którą 
należało sprawdzić, rozszerzyć, w trybie natychmiastowym wzywał do siebie 
pracowników operacyjnych, którym przekazywał informacje jako polecenie 
centralne, a polecenie centralne to była świętość. 

Byłem attache handlowym z pensją 250 dolarów, plus dodatek 20%, 

plus dodatek od rezydenta, plus fundusz operacyjny. W sumie miałem około 
500 dolarów miesięcznie. Wtedy i w tamtym kraju to było dużo. Więcej miał 
tylko rezydent, czyli I sekretarz ambasady — tak zwana grupa B z dodatkiem 
50%. Wychodziło mu około 800 dolarów. Więcej miał również ambasador, 
grupa A-R, około 1000 dolarów. Rezydent w razie nieobecności ambasa dora 
podpisywał wszystkie dokumenty w jego zastępstwie. W dyspozycji 
rezydenta znajdował się fundusz operacyjny dla danej placówki. Każda suma 
wydana w pracy operacyjnej musiała być udokumentowana. Zdarzały się 
jednak fałszerstwa, rachunki bez pokrycia, i resortem co jakiś' czas wstrząsały 

afery związane z defraudacją pieniędzy pochodzących z funduszu 
operacyjnego. 

Do rezydenta napływała poczta operacyjna do pracowników 

operacyjnych z kraju, w którym byliśmy. Ja też przekazywałem informacje 
własne i agenturalne rezydentowi. Rezydent przekazywał wszystko za 

pośrednictwem kurierów dyplomatycznych do Centrali w Warszawie. Kurier 
przyjeżdżał raz na miesiąc. Razem z nim wizytowała placówkę tak zwana 
„osoba towarzysząca kurierowi". Osoba towarzysząca to po prostu wysoki 
oficer SB sprawdzający na miejscu postępy w pracy operacyjnej. Każdy 
posiadał paszport dyplomatyczny. Nie było więc kłopotu z przekraczaniem 

granic. Można było wszystko wwieźć i wywieźć. Kurier zostawał jeden, naj-
wyżej dwa dni, przekazywał pocztę z Centrali i jechał do kilku następnych 
ambasad na południu Europy i na północy Afryki. Potem wracał tą samą drogą 

i zabierał pocztę do Warszawy. 

Wszyscy traktowali pracę za granicą jakby złapali Pana Boga za nogi. 

Wiadomo było, że każdy się odkuje, przywiezie trochę dolarów po 
kilkuletnim stażu na placówce. Kurierzy podlegali bezpośrednio 
wydziałowi kurierskiemu MSZ. Kierownikami tego wydziału byli rzecz jasna 
oficerowie Służby Bezpieczeństwa. Tajnymi współpracownikami wywiadu 
i kontrwywiadu byli kapitanowie samolotów i część samolotowej załogi. 
Kapitanów nazywaliśmy „prawą ręką SB". Typowy przykład - kapitan T.K. 
Zamieszany w 1980 roku w przemyt srebra do Turcji. W Turcji zatrzymała 
go policja i przekazała polskim  władzom.   Siedział jakiś   czas   na   
Montelupich w Krakowie. Wtedy zadziałał Departament II — kontrwywiad. 
T.K. zbyt dużo wiedział, żeby go tak zostawić. Mógł sypać, ujawnić 
materiały kompromitujące ówczesne kierownictwo zamieszane w przemyt. 
Oczyszczono go z zarzutów. Jego nazwisko wymazano z gabloty osób za-
trzymanych za granicą. To była taka gazetka za szkłem w korytarzu  

background image

Departamentu I,  na której  umieszczano  nazwiska schwytanych oficerów 
kadrowych — rodzaj czarnej listy. Jak ktoś' się na nią dostał, nawet gdy 
udało mu się wrócić do Polski, to wiadomo było, że jego kariera jest 
przekreślona. Polscy pracownicy ujęci za granicą wracali zwykle w drodze 
wymiany. Do wymiany tak zwanych szpiegów dochodziło co kilka lat na 
granicy między Berlinem Wschodnim i Zachodnim. 

T.K. wrócił do pracy w powietrzu, ale wkrótce poradzono mu, żeby 

przeszedł na rentę inwalidzką. Zgodził się, bo renta była wyższa niż zarobki. 
O wiele wyższa. 

Moja praca w biurze radcy handlowego biegła dwutorowo. Jako attache 

handlowy zajmowałem się kontaktami między tym krajem a Polską. 
Zaczynałem dzień pracy o ósmej, kończyłem o szesnastej. Prowadziłem 
rozmowy handlowe, pośredniczyłem w wymianie, w interesach  między 
tamtym a naszym krajem. Miejscowi biznesmeni czasem zapraszali mnie na 
wystawne obiady. Najbardziej lubiłem obiady w Hiltonie, gdzie pojedynczy 
obiad kosztował najmniej sto dolarów. 

Drugim torem biegła moja zasadnicza praca — operacyjna. Polegała na 

inwigilowaniu głównie środowisk przedsiębiorców tego kraju. Interesowało 
nas wszystko, bo wszystko interesowało Centralę. Nigdy nie wiadomo, jaka 
informacja i w którym momencie może się przydać. Pisałem notatki, 
przygotowywałem do werbunku agentów. 

Centralę interesowały przede wszystkim materiały strategiczne oraz 

elektronika, jako że kraje natowskie nałożyły w tym czasie embargo na swoją 

elektronikę. Dzięki mojej pracy w Polsce zaczęły się pojawiać komputery 

wykorzystywane przez służby specjalne, badane pod względem przydatności 
dla uzbrojenia. Departament techniki MSW zamawiał różne urządzenia. 
Trzeba się było solidnie napracować, żeby należycie wypełnić zadanie. 

Intensywność pracy wzmagała się, gdy miał przyjechać kurier i osoba 

towarzysząca. Za wyniki rozliczano nas w Centrali. 

 

Na terenie ambasady istniał tak zwany pokój szczelny — jedyne, w stu 

procentach sprawdzone miejsce. Tam  nie mogło być podsłuchu, ukrytych 
kamer. Pokój szczelny był w dyspozycji rezydenta. Nawet ambasador nie 
miał do niego wstępu. W pokoju rezydent rozpakowywał  pocztę kurierską, 
rozdawał pracownikom i przekazywał  kurierom w drodze powrotnej 
materiały spływające do Centrali.

 

Pracownikiem SB, ale nie operacyjnym, był również kierowca 

ambasadora. Do jego obowiązków należało informowanie rezydenta, co robi 
ambasador po godzinach  pracy, gdzie jeździ, z kim się kontaktuje. Kierowca 
pisał raporty i oddawał je rezydentowi. Dostawał za to podwójną pensję. 
Jedną z MSZ, drugą z MSW.

 

Drugi kierowca zatrudniony w ambasadzie był obywa telem kraju, w 

którym przebywaliśmy. Woził I sekretarza ambasady, czyli rezydenta. 
Zdawaliśmy sobie sprawę, że pracuje dla kontrwywiadu swojego państwa. 
Chcieliśmy mieć takiego człowieka na oku. Korzyści były obopólne. Taka 
niepisana umowa między nimi a nami. Jeśli rezydent wyjeżdżał na jakieś' 
tajne spotkanie, wtedy rezygnował z kierowc y i samochód prowadził sam. 
Mięliśmy opracowany system zrywania ewentualnej obserwacji.  W razie 
potrzeby przesiadaliśmy się do innych samochodów, korzystaliśmy z metra, z 
autobusów. Musieliśmy dokładnie znać miasto, żeby jeśli zajdzie konieczność 
zniknąć w sposób niezauważony.

 

background image

Do Polski wróciłem w połowie lat siedemdziesiątych. Ponieważ, jak mi 

powiedziano, brakuje dobrze wyszkolonych pracowników operacyjnych w 
Centrali, od razu skierowano mnie do pracy na Rakowieckiej. Straciłem na tym 
finansowo, bo przykrycie w centrali handlowej gwa rantowało o wiele wyższe 
dochody niż pensja pobierana tylko w resorcie. 

 
Ta moja praca na Rakowieckiej to była raczej zabawa w pracę. 

Porządkowaliśmy materiały spływające z zagranicy, piliśmy kawę, herbatę, 
rozmawialiśmy. No i musieliśmy być jak zwykle czujni. Wróg nadal nie -spał. 
Szczególnie, że wróg czaił się w naszych szeregach. Zaraz po  przyjeździe 
dowiedziałem się o pierwszej wielkiej aferze w SB. Afera miała kryptonim 
„Zalew". Na jej trop wpadł podobno Milewski, wówczas dyrektor I 
Departamentu.  Główną postacią „Zalewu" był Matejewski, który przez 
kilkanaście lat dyrektorował Departamentowi III. Pod  koniec lat 
sześćdziesiątych awansował na generała, zos tał wiceministrem spraw 
wewnętrznych. Jako wiceministrowi podlegał mu Departament II, III, biuro 
śledcze, biuro B — obserwacja i biuro W — inwigilacja korespondencji. 
Matejewski wewnątrz resortu stworzył własną  grupę przestępczą, zajmującą 
się przemytem różnego rodzaju dóbr wartościowych do Polski. Grupę tworzyli 
pracownicy Departamentu II i III. Część tego zespołu była w Berlinie 
Wschodnim, część w MSW na Rakowieckiej. Przed awansem Matejewskiego 
grupa działała spora dycznie. Po awansie poczuli się kryci. Zaktywizowali 
swoją działalność, a Matejewski sądził, że jest ponad prawem. Trzeba sobie 
zdawać sprawę z jednego: działa nie służb specjalnych w żadnym państwie i w 
żadnym systemie nie kieruje się zasadami etycznymi. Jest to  w 
większości przypadków robota mijająca się z prawem, ale ponieważ 
skierowana jest na ochronę interesów państwa, obojętne czy to państwo o 
ustroju kapitalistycznym, czy socjalistycznym, to każda droga wiodąca do 
celu jest dobra i słuszna. Matejewski postąpił podwójnie be zpraw nie,  bo  nie 
dość , że kra dł cudze dobra (co  w pracy wywiadowczej  jest normalne i 
dopuszczalne, choć w sensie powszechnego prawa zabronione), to jeszcze te 
dobra sobie przywłaszczał. Kiedy Matejewskiego  

 

awansowano na generała, a potem wiceministra, robota poszła na 

całego. Do Polski zaczęto masowo sprowadzać złoto w sztabach i w wyrobach. 
Do 1970 roku grupa Matejewskiego sprowadziła dla siebie i weszła w 
posiadanie około tysiąca kilogramów złota. Złoto przemycano już od 

początku lat sześćdziesiątych. Milewski wpadł na trop kilka lat później. Ale 
wpaść na trop, to nie znaczy jeszcze zlikwidować grupę od razu. Pozwolono 
im działać do siedemdziesiątego roku. Dobra cały czas spływały. Milewski 

wiedział, że przerywając proceder ograniczy napływ złota. Aresztowania 
nastąpiły w 1970 r. Obok Matejewskiego zgarnięto jeszcze kilku wysokich 
oficerów: pułkownika Smohiika i pułkownika Żmijewskiego — 
wicedyrektorów Departamentu II MSW, pułkownika Milkę — dyrektora Biura 
Przestępstw Gospodarczych Komendy Głównej MO. Milce podlegały wszystkie 
biura przestępstw gospodarczych w komendach wojewódzkich. Na zlecenie 
Milki rozpracowywano cinkciarzy, paserów, pobierając sowity okup. 
Ostatnim aresztowanym wysokim oficerem był pułkownik Budzyń — 
naczelnik w II Departamencie. 

Matejewski nie przyznał się do posiadania złota. Nic u niego nie 

znaleziono. Smolnik też się nie przyznał, nie oddał ani grama. 

Kiedy przyszli po Żmijewskiego zastali go ubranego. Szykował się do 

wyjścia z domu. Oficerom, którzy po niego przyszli, oddał stojącą na stole 

teczkę wypchaną wyrobami ze złota i powiedział, że właśnie szedł do Cen-

background image

trali, żeby o wszystkim powiedzieć i oddać. Żmijewski poza grupowym 

przemytem złota zajmował się również od czasu do czasu przemytem 

indywidualnym. W sześćdziesiątym dziewiątym kazał przywieźć z Berlina do 
Polski sto tysięcy żyletek „Silver". Zarobił wtedy ponad osiemset tysięcy 
złotych.  

 
Milkę zgarnięto z działki pod Warszawą. Przekopano cały ogródek. Pod 

różami znaleziono pięć kilogramów złota. 

Budzynia zdejmowano na końcu. Już wiedział, że jest wpadka. Na 

dzwonek do drzwi wyrzucił przez okno na ulicę sto tysięcy dolarów. Na dole 
stała obstawa. Pozbierali pieniądze i grzecznie odnieśli na Rakowiecką. 

Wkrótce po „Zalewie" wyszło „Żelazo". Tym razem oskarżono 

Milewskiego. Nikt go nie żałował i nikt się nie zdziwił. Znane były w całym 
wywiadzie przyzwyczajenia Milewskiego do kolekcjonowania cennych rzeczy. 
Każdy rezydent, kurier czy inny pracownik resortu pracujący za granicą lubił 
coś dawać Milewskiemu w prezencie. Szef najchętniej przyjmował numizmaty 
i cenne znaczki. Trwała rywalizacja między pracownikami o to, który 
przywiezie ciekawsze zbiory. Milewski potrafił docenić przydatność swoich 
pracowników. 

Adam G.: 
Było nas dziewięcioro dzieci. Ja byłem ten środkowy. Ojciec miał 

piętnaście hektarów. Kilka odziedziczył po dziadku, resztę dostał z reformy. 
Był jedynym piśmiennym w naszej wsi we wschodniej Polsce. Zatrudnili go 
do przeprowadzenia reformy rolnej. Jak przyszła kolej na niego, to tu sobie 
wziął więcej, to tam, i tak się uzbierało. Potem za to dostawał w dupę, bo go 
mieli za kułaka. 

Moja rodzina nie nadawała się do roli. Byli rozgarnięci, ale 

gospodarstwem nie umieli pokierować. Poza tym ojciec nie chciał się zapisać 
do partii. Gospodarka kulała. W czterdziestym szóstym ojciec wpadł na 
pomysł, który miał naszej rodzinie zapewnić spokojną przyszłość. Kiedy się 
urodził brat — dał mu na imię Bolesław. Potem napisał do Bieruta, by ten 
został ojcem chrzestnym dziecka. I został. Bieruta na chrzcie reprezentował 
wójt. 

Tylko jeden raz ojciec skorzystał z pomocy Bieruta. Wtedy, jak groziło 

mu więzienie, bo nie oddał obowiązkowej dostawy. Pojechał do Warszawy. 
Bierut go przyjął na dwie minuty. Ojciec złożył podanie o umorzenie, a 
Bierut obiecał, że sprawie nada bieg. Słowa dotrzymał. Po śmierci Bieruta 
przyjechała do nas jakaś' urzędniczka z jego kancelarii. Powiedziała, że jest 
założona książeczka PKO w Warszawie, na mojego brata. Ani brat, ani rodzice 
nigdy tej książeczki nie wykorzystali. 

Szkołę podstawową kończyłem jako syn kułaka i brat chrześniaka 

Bieruta. Być może to mnie tak dziwnie nastawiło do świata. Od początku 
czułem jakieś' rozdarcie. Wiedziałem, że coś się dzieje ważnego w kraju, ale 
nie wiedziałem do końca, czy to jest dla mnie dobre, czy nie. W liceum 
założyłem grupę konspiracyjną. Mieliśmy pistolety. Uważaliśmy się za 
partyzantkę lewicową, ale nie wiedzieliśmy, z kim należy walczyć. 
Przeciwnik był d la  nas nie  zna ny. Byliśmy partyzantką  lewicową,  a 
zmierzaliśmy do obalenia komunizmu w Polsce. Chyba tak wtedy myśleliśmy. 
Zrywaliśmy portrety Stalina i Bieruta ze ścian. Przygotowywaliśmy zamach na 
dyrektora szkoły — starego komunistę, o którym chodziły słuchy, że nie 

background image

umie czytać i pisać. Przed maturą zakończyliśmy działalność. Przeszło nam tak 

szybko, jak się zaczęło. 

Po liceum wybrałem geodezję na Politechnice. Podobało mi się to, że 

ojciec będąc mierniczym dostał tyle ziemi. Przyjazd do Warszawy to była 
pierwsza podróż pociągiem. Wyjeżdżając dostałem od siostry kurtkę, bo 
swojej nie miałem. Nauczyciel matematyki powiedział mi, że na Dworcu 
Wschodnim trzeba wsiąść w osiemnastkę. Pojechałem w przeciwną stronę. 
Poznałem tylko jedną trasę między akademikiem a Politechniką i długo nie 
odważyłem się zaryzykować innej. 

Na pierwszym wykładzie profesor powiedział: musicie mieć redisówki, 

grafiony, ołówki, wymiary takie a takie. Ja nie wiedziałem, co to redisówka i 
grafion. Musiałem się dobrze wsłuchiwać, żeby te nazwy prawidłowo zapisać. 
Dostawałem zasiłek stypendialny trzysta złotych. Wystarczyło na opłacenie 
stołówki i akademika. Próbowałem znaleźć pracę w spółdzielni studenckiej, 
ale tam działały mafie. Zresztą nie miałem czasu na pracę. Trze ba się było 
uczyć, chodzić na zajęcia. Nie wytrzymałem tego tempa. Wróciłem na wieś. 
Zrezygnowałem z Politechniki. 

Po wakacjach zdałem na matematykę, na Uniwersytet Warszawski. Tu 

wystarczył tylko zeszyt i długopis. Zapisałem się do ZMS. Studiowałem 
spokojnie. Na ostatnim roku przyszedł do mnie do akademika człowiek w 
milicyjnym mundurze. Przyniósł wezwanie do Komendy Stołecznej. Poszedłem. 
Inny gość, ale nie w mundurze tylko po cywilnemu, zaczął rozmowę w ten 
sposób: — Towarzyszu, ile macie stypendium. 

Powiedziałem, ile mam stypendium, określiłem swój stosunek do 

Żydów, zadeklarowałem chęć wstąpienia do partii. Widziałem uśmiech na 
jego twarzy. Na koniec zapytał, czy nie mógłbym go od czasu do czasu 
informować o sytuacji na Wydziale Matematyki. Powiedziałem,  że uważam 
to zadanie za zetemesowskie. Spotykaliśmy się w kawiarni „Pod Kurierem". 

Kiedyś zapytał, co mam zamiar robić po studiach. Nie wiedziałe m. 

Wtedy zaproponował pracę w milicji. W duchu myślałe m o tym, żeby 

się gdzieś zaczepić w Warszawie. Ciążyło na mnie stypendium fundowane. 

Miałem do wyboru: Zambrów, Łapy lub Warszawa. Po-

 wiedziałem, że się 

zastanowię, ale decyzję podjąłem już wtedy.

 

Zanim podpisałem cyrograf jeszcze spytali, jak oceniam postawę Kuronia, 

Modzelewskiego i innych, tak powie dzieli: i innych. Jeden i drugi byli już 
wtedy opozycjonis tami w partii. Wyczułem intencje pytających i powiedzia-
łem, że żydowskie pochodzenie kieruje ku rewizjonizmowi. To się bardzo 
spodobało. Jak mi potem kadrowiec  mówił: — Będziecie mieli dwa i pół 
tysiąca pensji, to drżałem, żeby się tylko nie wycofali i nie zostawili mnie. W 
tym czasie pracownik naukowy na Uniwersytecie za rabiał półtora. Przyjęli 
mnie. Uwierzyłem, że mam szczęście.

 

Krzysztof R.:

 

W biurach paszportowych siedzieli tylko nasi ludzie.  Spławiali petenta 

byle czym. Jak taki postał w kolejce  kilka razy, wykłócił się i nie dostał 
do środka, albo wszedł, ale brakowało mu jakiegoś' dokumentu (zawsze 
przecież czegoś' brakowało), to następnym razem przychodził skruszony. 
Wtedy można było powiedzieć takie mu: proszę za mną. A na zapleczu 
siedział oficer operacyjny. Człowiek dostawał paszport albo go nie dostawał. 
Jeśli cos' dla nas zrobił — dostawał, jeśli nie — to do widzenia, proszę przyjść 
innym razem.

 

background image

Adam G.: 

Laureatka jednego z konkursów chopinowskich otrzy mała stypendium 

do Niemiec Zachodnich. Tam poznała chłopaka i nie wróciła. Jej matka 
starała się o wyjazd do córki w odwiedziny. Pracownik biura skierował ją 
do mnie. Matka bardzo chciała wyjechać. Opowiadała wszystko, prawie 
donosiła na córkę. Ja lubiłem stosować  metodę, że niby wszystko wiem. W 
rzeczywistości znałem kilka faktów z życia jakiejś osoby. Jak człowie k 
przypuszcza, że wiem więcej, to opowiada szczegóły, żeby nie podpaść.

 

Jerzy K.:

 

W 1970 roku SB wyłuskało przywódcę strajku szcze cińskiego. 

Posłużono się metodą awansu, żeby go wyr wać z grupy. Bałuka był tokarzem. 
Dostał awans na szefa wojewódzkiego Związku Metalowców. I już przestał 
być „swój". Stał się „ich".

 

W Katowicach odbywał się ogólnopolski zjazd Związku Metalowców. 

Bałuka został zgłoszony jako kandydat na wiceprzewodniczącego. Po 
debatach wrócił do hotelu, a tam obstąpiła go SB. Spili go. Rano zaspał na 
zjazd. W Szczecinie agentura zaczęła podpuszczać: Wysłali go na zjazd, a on 
się spił jak świnia.

 

I już autorytet maleje. Już go właściwie nie ma.

 

Później SB załatwiła Bałuce zaokrętowanie na statek  dalekomorskich 

połowów. W czasie postoju w jakimś porcie, kiedy razem z innymi 
marynarzami zszedł ze statku, znowu go upito. Statek odpłynął bez Bałuki. W 
kraju powiedziano, że został za granicą. Później Bałuka wyda wał we Francji 
„Robotnika", ale cały czas był kontrolowany, chociaż sam o tym nie wiedział. 
Nie wiedział, że swoje losy zawdzięcza pracownikom operacyjnym Służby 
Bezpieczeństwa. „Robotnika" przewoził do Polski agent Służby 
Bezpieczeństwa, współpracujący z Bałuką. Oczywiście Bałuka niczego się nie 
domyślał.

 

Adam G.: 

Byłem dobrym pracownikiem. Odznaczono mnie krzyżem zasługi. W 

pracy było wszystko w porządku, ale całe zło zaczęło się w domu. Ożeniłem się 
w wieku dwudzies

tu dziewięciu lat. Myślałem, że stworzę super rodzinę. 

Zanim się oświadczyłem, sprawdziłem kim są krewni, rodzice narzeczonej. 
Znałem doświadczenia kolegów. Jeśli rodzice odstają politycznie, to 
przełożeni powiedzą: rób co chcesz, twoja sprawa — ale potem kasują. Wypeł-

niłem E-15. Okazało się, że jej ojciec był agentem. To już dobrze. Lepiej 
nie mogłem trafić. 

Ona była tancerką. Nie miała talentu. Najpierw pracowała w „Śląsku". 

Pozbyli się jej z byle powodu. Załatwiłem jej Centralny Zespół Wojska 
Polskiego. Potem związała się z grupą „S...". 

Któregoś dnia mój przełożony poprosił mnie do siebie. 
— Adam, dlaczego nie piszesz raportu, że twoja żona 

wyjeżdża do Włoch? 

— Ja nic nie wiem — odpowiedziałem zaskoczony. 
— 

Nie udawaj wariata — nie dowierzał kolega. 

Moim obowiązkiem było informować SB o zamiarze 

wyjazdu za granicę członków rodziny. Żona złożyła podanie w 

tajemnicy przede mną. Zastanawiałem się, co ona knuje. Przeprowadziłem z 
nią rozmowę w domu. Niczego nie chciała tłumaczyć, tylko krzyczała: Taki z 

background image

ciebie komunista, a potajemnie ochrzciłeś dziecko. Twój brat też 
komunista, a do kościoła chodzi. 

Potem wydzwaniała do naczelnika, ale nie chciał mi powiedzieć, o co 

jej chodziło. Ja byłem od samego początku nieufny w stosunku do niej. Jak 
się ma całe życie do czynienia tylko z takimi „Ewa mi"-„Maxami", to  i 
własnej żonie trudno zaufać. Nie wiem już dzisiaj, może ona też była 
agentką. Chyba właśnie wtedy podjęto decyzję, że muszę odejść z 
Ministerstwa. Rozwiodłem się, żeby być w porządku wobec Służby. Nie mieli 
prawdziwego powodu, by się mnie pozbyć, więc starali się  taki powód 
upozorować. 

 

Wtedy jechałem samochodem po małym pijaństwie. Zawsze tak 

robiłem. W razie kontroli drogowej pokazywałem tylko „blachę" i mnie 
puszczali. Była noc. Zobaczyłem na ulicy kobietę. Rozpaczliwie machała 

rękami. Zatrzymałem się. Zapytała, czy mógłbym ją podwieźć do domu. Była 
atrakcyjna. Objąłem ją, a ona na to pozwoliła. W pewnym momencie zaczęła 
nagle krzyczeć. Nie wiem skąd, jak spod ziemi wyrósł przed nami radiowóz. 

Wyskoczyło dwóch po cywilnemu i wyciągnęli mnie z samochodu. 
Dziewczyna gdzieś się ulotniła. Wciągnęli mnie do radiowozu. Próbowałem 

stawiać opór. Obezwładnili mnie chwytem za jądra, a od góry tłukli pałą. 
Już mieli moją legitymację, ale nie robiła na nich wrażenia. Krzyczałem: Synu, 
wiesz kogo bijesz? A oni na to: Wiemy, skurwysyna. 

Zawieźli mnie do komendy stołecznej. Milicjantowi na bramce, który 

zawsze kłaniał mi się w pas, przekazali moje dokumenty i powiedzieli, że 
oddają mnie do dyspozycji MSW. Odjechali. Ten na bramce nie wiedział, jak 
się zachować. 

— To co ja mam robić, towarzyszu kapitanie? — pytał. 
Zabrałem dokumenty i taksówką wróciłem do domu. Rano napisałem 

raport i poszedłem z nim do naczelnika. On zrobił duże oczy i powiedział, że 
nic nie wie, że to prawdopodobnie jakaś akcja sterowana z góry. Od tego dnia 
byłem dla wszystkich kolegów jak trędowaty. Nikt ze raną nie chciał 
rozmawiać, bali się nawet podawać mi rękę. 

Nie potrafię powiedzieć, co czułem. Tak jakbym spadał z drabiny, na 

którą mozolnie się wspinałem przez wiele lat. Świat się załama ł. To 

wszystko było takie nagłe i niezrozumiałe, zupełny bezsens, bzdura, nikt 

mi nie potrafił wytłumaczyć o co chodzi. Jak w książkach tego Kafki: jesteś' 

winien, ale nie wiesz jakie przestępstwo popełniłeś'. 

O zwolnieniu z SB powiadomili mnie tydzień wcześniej. Naczelnik 

odbierając mi blachę powiedział: Towarzyszu, już nie jesteście pracownikiem 
SB, ale pamiętajcie, że oficerem zostaje się na całe życie. 

To miała być chyba jakaś' groźba, ostrzeżenie. 
— My nie mamy do was pretensji, czy wy macie do 

nas? 

— Żadnych — odpowiedziałem. 
W uzasadnieniu napisali: „Zwolniony dla dobra służby". Wtedy 

mieszkałem z matką. Widziała, że ze mną źle. Mówiła: Synu, chodź do 
kościoła. 

Poszedłem na wieczorne nabożeństwo. Chyba majowe, nie pamiętam. 

Niesiono jakieś chorągwie w procesji. Dwóch facetów podeszło i poprosiło, 
żebym im pomógł nieść. Powiedziałem, że nie mogę, bo mam chore ręce. 

Kazimierz M.:

 

background image

Dopiero po dziesięciu latach pracy w SB wciągnęli mnie do partii. 

Psułem stopień upartyjnienia, który powinien wynosić sto procent, a wynosił 

99,3. Niedługo po tym, jak mnie przyjęli — zawiesili w prawach członka. 

Poszło o żonę. Ona symulowała, a to guz sobie nabiła, a to się podrapała i 
chodziła na skargę, że to ja ją maltretuję. W komendzie stołecznej 

plotkowano, że jestem jakimś psychopatą. Po siedmiu latach małżeństwa roz-

wiedliśmy się. 

Gdybym nie pracował w SB, nie poznałbym pani Marii Hłasko. To było 

dwa lata po śmierci jej syna, Marka. Pani Maria wynajmowała jeden pokój 
redaktorce z telewizji. Ta redaktorka była pode mną, to znaczy ja ją pro-

wadziłem operacyjnie. Pani Hłasko na początku nie wiedziała kim jestem, 

gdzie pracuję. Dopiero później, jak się lepiej z panią Marią poznaliśmy — 
przyznałem się. Robiła mi wykłady o moralności. Potem redaktorka się wy-

prowadziła, a ja i tak przychodziłem do pani Marii. Robiłem jej zakupy, 

jeździłem razem z nią na wieś i uprawiałem działkę. Ona przygotowywała 
kolacyjki zaprawiane wódką, specjalnie przyprawianą herbatą ulung. 
Wspaniale gotowała, a jak już była chora i nie wstawała z łóżka, to ja 
gotowałem. Ona tylko dyrygowała. Przyjaźniłem się z nią do końca życia. 

Pamiętam, jak mówiła: Kaziu, najważniejsze w życiu to być porządnym 
człowiekiem. Teraz chodzę do niej na cmentarz. 

Krzysztof R.:

 

Wychowywałem się w zakładzie podrzutków we Lwowie. Tam się nie 

mówiło, że można mieć matkę i ojca. Wiedziałem tylko, że jest siostra Rozalia, 
siostra Magdalena. Dwa razy jakaś kobieta przyszła do mnie, ale nie 

pamiętam jej twarzy, nie pamiętam, jak się do mnie zwracała. Po trzydziestu 
latach odnalazłem matkę we Lwowie. Wcześnie osierocona mieszkała u 
swojej starszej siostry. Kiedy skończyła szesnaście lat, poszła na służbę. 
Zaszła w ciążę, ale właściciel majątku nie chciał uznać dziecka i ją wyrzucił. 
Wróciła do siostry. Miałem jeden miesiąc, gdy poszła ze mną do zakładu 
podrzutków. Dyrektor z początku nie chciał mnie przyjąć, bo przecież nie 
znaleźli mnie na schodach, na dworcu, czy w koszu na śmieci, tylko 

przyniosła rodzona matka. Ubłagała go obiecując, że będzie pracować 
społecznie w zakładzie. Nigdy nie wyszła za mąż. Urodziła czworo dzieci, 
każde z innego związku. 

Byłem w pierwszej klasie, kiedy wybuchła wojna. Chodziliśmy samopas, 

żebraliśmy. I tak do 1942 roku, kiedy Niemcy po dokonaniu selekcji wywieźli 

nas do zakładu eksperymentalnego, gdzieś pod Łódź. Karmili nas tam 
specjalną trawą. Dwa razy dziennie wypuszczali na pięć minut do ogródka, 
a my rwaliśmy i jedliśmy tę trawę. Miała długie sztywne łodygi, a na tym 
drobniutki groszek. Zielony, słodki, ale kiedy dojrzał, robił się gorzki. Jak 
ktoś' nie zdążył się najeść, w pośpiechu wyrywał trawę z korzeniami i chował 

za pazuchę. Nic poza tym nie dostawaliśmy do jedzenia. Potem Niemcy 
załadowali nas w wagony towarowe i wieźli prawdopodobnie w głąb 
Niemiec. Po drodze pociąg się zatrzymał. Niemiec otworzył wagon z 

okrzykiem „Raus". Zawsze znajdowałem się na pierwszej Unii, czy to w 
bezpiecznej, czy w niebezpiecznej sytuacji. Wtedy też. Wyskoczyłem 
pierwszy. Za mną jeszcze czterech. Niemiec krzyknął „Halt". Chyba 
zostaliśmy podkupieni. Chłopi zawieźli nas lasem do wsi, do księdza na 
plebanię. Ksiądz ogłosił po cichu wśród najbogatszych parafian, żeby wzięli 
dzieci na wychowanie. Którejś niedzieli przyszło po mszy kilku gospodarzy. 
Odwracali mnie, oglądali, pytali, czy będę grzeczny. Trafiłem do 
bezdzietnego małżeństwa. On był urzędnikiem w gminie, ona nauczycielką. 

background image

Pasłem u nich krowy, sprzątałem,  chodziłem  do  szkoły,  na religię,  

służyłem do mszy. Czasami podkradałem księdzu parę groszy, jabłka z 
sadu... Gonił mnie z kijem; jak przychodził do państwa przepraszałem go i 

godziliśmy się. 

W 1944 przez wieś przechodził front. Ksiądz zwrócił się do moich 

opiekunów, żebym wypuścił konie ze stajni, bydło i trzodę z obory. Pomodlili 
się za mnie i wyszedłem pod gradem kuł. Wpadłem do okopu. Siedziało tam 
trzech Niemców, którym posłużyłem za tarczę. Trzymali mnie na muszce, gdy 
im torowałem drogę od okopu do okopu. Podprowadziłem ich pod pasiekę. 
Wiedziałem, gdzie trzeba puknąć, żeby pszczoły wyleciały. Obsiadły 
Niemców, a ja w nogi. Piwnica plebanii służyła za schron. Wpadłem tam 
przez okno, nieprzytomny. Obudziłem się następnego dnia już na sienniku. 
Byłem siwiuteńki. 

Włożyłem poduszkę w okno, żeby mnie strzegła od zabłąkanej kuli i 

obserwowałem walkę. Przechodził Rosjanin. 

— Zdrawstwujtie, towariszcz — powiedziałem. 
— Zdra... — kula rozwaliła mu głowę. Wzięliśmy go 

do piwnicy, ale już nie żył. 

Po wyzwoleniu wsi Rosjanie wpadli jak szarańcza. 
— 

A, to wy go ubili? No to dawaj... — Nie pomogły 

tłumaczenia,  że  chcieliśmy go ratować. Wyprowadzili 
nas na dziedziniec i rozpoczęli sąd polowy. Ale nikogo 
nie skazali. Trzymali tylko, żebyśmy nie przeszkadzali, 
kiedy grabili kościół i plebanię. Rzeczy ładowali na samochody ciężarowe. 
Jak wróciliśmy, już nawet siennika 
nie było. 

Przeszedł front, dzieci znowu się bawiły na podwórku, ja z nimi. 

Przezywały mnie: znajda, podrzutek. Ktoś tam wołał: mama, tata. Nie znałem 
tych słów. Zapytałem swoich opiekunów, co to znaczy. A miałem już 
dziesięć lat. Pani odpowiedziała: 

— 

Słuchaj, Krzysiu, każde dziecko ma mamę i tatę, 

a zwykle i rodzeństwo. Twoi rodzice pewnie się gdzieś 
zabłąkali. Jak się skończy wojna, odszukamy ich. 

To mnie zadowoliło, nie wracałem więcej do tego tematu. Po 

wyzwoleniu wyjechaliśmy na Ziemie Odzyskane. Pan objął stanowisko 
starosty, pani inspektora oświaty w powiecie. Ja chodziłem do szkoły, a po 
lekcjach byłem nadal służącym. 

Sprzątanie domu, zakupy, ogród, samochód (dekawka z demob ilu), 

przygotowywanie bankietów, palenie  w piecach... wszystko na mojej 
głowie. Miałem swój piękny pokój z mnóstwem zabawek, ale nie miałem 
czasu  na zabawę. Tylko szkoła — dom, dom — szkoła. Pani, pan i służący. 

Którejś niedzieli postanowiłem uciec. Napisałem kartkę z 

podziękowaniem za wychowanie i wieczorem wyszedłem z domu nie 

zauważony, w harcerskim mundurku. Nie zabrałem żadnych zapasowych 
rzeczy, jedzenia ani pieniędzy. Szedłem dwanaście kilometrów pieszo do są-
siedniej stacji kolejowej, tak by mnie nikt nie zobaczył. Wszedłem do 

pierwszego pociągu, jaki nadjechał. Położyłem się na brzuchu pod ławką w 
jednym z przedziałów i tak przeleżałem kilka godzin. W pewnym momencie 
nie wytrzymałem, zaczęły mnie parzyć rury centralnego ogrzewania. 
Wyczekałem, aż ktoś wstał do ubikacji i wtedy wyskoczyłem. Byłem 

background image

zakurzony, a na mundurku widać było przepalone ślady rur. W przedziale 

zrobił się popłoch. Pech, bo akurat wszedł konduktor i złapał mnie. Nie 
chciał uwierzyć, że jestem sam. Wykorzystałem moment i zwiałem do 

następnego wagonu. Był ostatni. Wdrapałem się na dach i tak w zimnie, w 
deszczu, bo to była jesień, dojechałem do wielkiej stacji — Poznań. 

Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, kręciłem się bez celu, aż w końcu 

zgłosiłem się na komisariat milicji. Zmyśliłem, że odjechałem od babci, 
ponieważ ona nie ma za co żyć, że szukam przytułku. Uwierzyli w tę histo-
ryjkę. Wydzwaniali, szukali wolnych miejsc, ale nic nie znaleźli. Zawieźli 
mnie do komendy wojewódzkiej, tam funkcjonariusze w tajemnicy przed 
komendantem zabrali mnie do koszar. Nosili mnie na rękach, śpiewałem im 
lwowskie piosenki, bardzo im się podobały. Kucharki dokarmiały mnie. 
Jeździłem na motorze, majsterkowałem w garażu, wypuszczałem więźniów 
na siusiu. Tu mi było lepiej, niż u państwa. Ale po miesiącu dowiedział 
się o mnie komendant.   

 
— 

Ja wiem, że ci się tu bardzo podoba — powiedział. 

- Mam nadzieję, że kiedyś będziesz pracował w milicji,  
ale teraz musisz się uczyć. 

Nie zareagowałem. Komendant znowu szukał dla mnie miejsca, znowu 

nigdzie nie znalazł. Przypomniał sobie kolegę, dyrektora domu poprawczego. 

Wysłał do niego funkcjonariusza, z listem i ze mną. Zajechaliśmy przed bramę 
poprawczaka. Przywitał nas wiszący nad bramą z rozpostartymi rękami 

święty Józef. Dyrektor pogłaskał mnie po głowie i powiedział: 

— 

Mam nadzieję, że będzie ci tu dobrze. Będziesz 

miał szczególną opiekę. 

Byłem w grupie średniaków. Po lekcjach grałem w orkiestrze szkolnej. 

Dwa razy w tygodniu pani dyrektorowa zapraszała mnie do domu. 
Nadawaliśmy przez radiowęzeł audycję dla kolegów. Potem zostawałem na 
kolacji. Przynosiłem do sali ciasto i inne dobre rzeczy, dzieliłem się nimi z 
kolegami. Dodatkowo prosiłem, żeby mnie przydzielono do pracy w kuchni, 
ponieważ z wczesnego dzieciństwa pozostał mi lęk głodu. Chciałem być bliżej 
jedzenia. 

Jako jedyny w grupie miałem przepustkę na miasto. Chłopcy nie 

uwierzyli, że ja tak niewinnie siedzę w poprawczaku. Minęło pół roku, a po 
mnie nikt się nie zgłaszał, chociaż komendant obiecywał, że zostanę tu tylko 
trzy miesiące. Koledzy zaczęli robić mi różne kawały. Pewnej nocy wywlekli 

mnie na środek sali i tłukli pasami. Waliłem pięściami w podłogę w nadziei, że 
usłyszy wychowawca, który mieszkał pod nami. I usłyszał. Przybiegł z 

nahajem. Wygonił chłopaków na plac przed budynkiem i dał taką musztrę, że 
krew sikała z kolan. 

Wiedziałem, że jeśli po tym incydencie zostanę, zabiją mnie. Na drugi 

dzień po kolacji wyszedłem przez bramę, żeby już tam nie wrócić. Wiedziałem 

również, że nikt nie może mnie zauważyć. Zdjąłem drewniaki i charakterys-
tyczny ciemnozielony mundur z demobilu, przeznaczony specjalnie dla domów 
poprawczych. Spodnie udarłem do kolan. Szedłem lasem wzdłuż torów 
kolejowych, do Poznania. To jest jakieś' dziewięćdziesiąt kilometrów. O pią tej 
rano dotarłem do tej samej komendy, w której mieszkałem. Tam już się 

pozmieniali ludzie, moje użalanie nowy komendant skwitował: 

— Nie będziesz nam, gówniarzu, dyktował, co mamy 

robić. Dostaniesz w tyłek i odwieziemy cię z powrotem. 

background image

— Nie, zabijcie mnie, ale ja już tam nie wrócę  — 

powiedziałem stanowczo.  Było  ich trzech.  Kazali mi 
zdjąć spodnie i oprzeć się na krześle. Jeden z milicjan 

tów wyciągnął pas. Nie opierałem się. Spojrzeli po sobie, 
uśmiechnęli się. 

— No, wstań — powiedzieli po chwili, zastanawiali 

się głośno, co ze mną zrobić. 

— Panowie, przecież jest kuratorium. Pójdę tam, może 

mi znajdą jakiś' zakład wychowawczy — rozładowałem 
sytuację. Spodobała im się moja propozycja. 

— Dobrze, tylko obojętnie czy załatwisz czy nie, masz 

przyjść i zameldować się u nas. 

W kuratorium wyszukali miejsce w zakładzie pod Poznaniem. Znów 

zapisałem się do orkiestry i do kuchni. Dyrektor zauważył u mnie talent 
organizacyjny, zaproponował pracę w sekretariacie: odbieranie telefonów, 
paczek na poczcie, wypisywanie papierków... Minęło kilka miesięcy, 

przypomniałem sobie o opiekunach. Napisałem do nich list z adresem 
zwrotnym, że bardzo mi tu dobrze. Nie minął miesiąc, a przyszło pismo z 

sądu, kierujące mnie ponownie do opiekunów, jednakże pod warunkiem 
mojej zgody. Dyrektor powiedział: Twoja wola. Podpisałem, jednak co dom, 
to dom. Miałem nadzieję, że się poprawi, że mnie zaakceptują. Wróciłem do 

miasteczka, skąd uciekłem. Jego mieszkańcy żyli tym wydarzeniem przez cały 
następny dzień. Okazało się, że opiekunowie szukali mnie po całej Polsce, 
bezskutecznie. 

Zaczęło się życie, jakie już znałem. Po trzech miesiącach uciekłem 

ponownie. Tym razem nie zostawiłem kartki, wyruszyłem pociągiem z tej 

samej miejscowości. Tak jak poprzednio wsiadłem w pierwszy przypadkowy 
pociąg. Usadowiłem się w budce wartowniczej na tyłach ostatniego wagonu. 

Dojechałem do spalonej Warszawy. Przebiłem się przez tłum ludzi do hali 
Dworca Głównego i myślałem co dalej. Wtedy podszedł do mnie starzec z 
walizką, w ręku trzymał plik świętych obrazków. 

— Ty z rodzicami? — zapytał. 
— Jestem sam, szukam właśnie swoich rodziców. 

— Znajdziemy ich, ale najpierw sprzedamy obrazki 

i kupimy za to cos' do jedzenia. 

Od dziecka ludzie chętnie kupowali. Przez godzinę sprzedałem sto. Dał 

mi następny plik. Chodził za mną krok w krok. Pod wieczór ledwo 
trzymałem się na nogach. Od kolacji poprzedniego dnia wypiłem tylko pół 

butelki oranżady, którą kupił starzec. Drugą połowę wypił on. 

— 

Słuchaj, chłopcze, teraz pojedziemy do mnie do 

domu, a jutro skoro świt znowu będziemy handlować. 

Pojechaliśmy ciuchcią do Włoch pod Warszawę. Po kolebiących się 

schodach bez poręczy wdrapaliśmy się na poddasze na wpół spalonej 

kamienicy. Starzec otworzył z kłódki drzwi do małego pokoiku. W środku 
prycza, stół, połamane krzesło i kuchnia na węgiel. Na niej czarna kawa. Z 
szuflady wyjął razowy chleb i słoik ze smalcem. Po kolacji natychmiast 

zasnąłem. Przebudziłem się, bo poczułem, że ktoś' mnie obmacuje. 
Zobaczyłem, że obydwaj jesteśmy nago. Skoczyłem z łóżka w kąt pokoju i 

przykucnąłem skulony. On z krzykiem: 

 
— Co się stało? Śniło ci się cos'? 
— Nie, ale pan mi przeszkadza. 

background image

— Nie zawracaj głowy, chodź spać, bo jutro czeka nas 

ciężki dzień. 

— Tu się prześpię, w kącie. 

Zamknął od wewnątrz drzwi na kłódkę, wyjął z szuflady długi nóż i 

położył na stole. 

— 

Kładź się spać. — Na zmianę spoglądał na nóż i na 

mnie. 

Zrozumiałem, że nie mam wyjścia. Położyłem się na łóżku... Prosiłem 

tylko Boga, żeby jak najszybciej nastał świt, wtedy będę coś kombinował. 

Rano taka sama porcja jedzenia i w drogę po walących się schodach, 

dalej ciuchcią na Dworzec Główny. Pakiet obrazków w rękę... Nie spuszczał ze 
mnie oka. Wykorzystałem moment, kiedy ludzie wyszli z pociągu. Wyrwałem 
się, wmieszałem w tłum i wybiegłem wprost na Towarową, całą w gruzach. 
Dotarłem na Piusa, obecna Piękna. Dowiedziałem się, że tam jest Czerwony 
Krzyż. Rozdawali zupę. Pomyślałem, pożywię się. Jakaś babinka pożyczyła 
mi swoją menażkę i poczekała, aż zjem. 

W biurze Czerwonego Krzyża skierowali mnie do Caritasu na Krakowskie 

Przedmieście, do schroniska dla bezdomnych. Dostałem kartkę żywnościową. 
Trzy razy dziennie przychodziłem na zupę, a tak łaziłem po gruzach, 
opalałem się na spalonej ławce, tam gdzie teraz stoi pomnik Mickiewicza, 
karmiłem gołębie okruszkami z obiadu. Spałem na skwerku. Tylko raz 
skorzystałem z noclegu w schronisku, tej samej nocy przyszedł do mnie 
pedał. I to był ten ostatni raz. 

Pewnego dnia zgłosiła się do Caritasu jakaś staruszka, oddałem jej 

swoją kartkę. Mnie już tam dobrze znali, więc i tak dostałem swoją porcję. 
Ale akurat wtedy była  kontrola, wyrzucili mnie. Z powrotem poszedłem do 
Czerwonego Krzyża. 

Przewodnicząca Ligi Kobiet wzięła mnie do siebie. Mieszkała z mężem i 

rodzicami w jednym pokoju. Brała mnie codziennie ze sobą do biura na 
Mokotowską. Mieli tam pracownię lalek i ja im pomagałem. 

Którejś niedzieli poszedłem na spacer w kierunku Łazienek, były 

obstawione przez wojsko. Opowiedziałem o sobie wartownikowi. On 
powiedział: 

— 

Poczekaj, jak skończę  służbę, pójdziemy do dowództwa, 

może cię przyjmą. 

W orkiestrze reprezentacyjnej zbadali mój słuch muzyczny. 
— 

Chcesz zostać? — zapytali. 

-  Tak.  

Ogolili mnie, dostałem mundur, najmniejszy jaki był, a i tak za duży. 

Najpierw grałem na werbelku, potem na sygnałówce, wreszcie na trąbce. 
Chodziłem też do liceum wieczorowego. Po dziesięciu miesiącach wstąpiłem 
do orkiestry i do zaocznego konserwatorium muzycznego. Organizowałem w 
wojsku wieczorki, przedstawienia, różne imprezy. Założyłem też swój 
zespół muzyczny, z którym chałturzyliśmy na wiejskich zabawach i wese-
lach. Kiedy miałem przystąpić do przysięgi wojskowej, przypomniałem sobie 
o opiekunach. Zaprosiłem ich na przysięgę. W tym dniu oficjalnie pozwolili mi 
zwracać się do nich: ciociu i wujku. 

Wciąż brakowało mi tego ciepła rodzinnego. Mając dwadzieścia lat 

postanowiłem się ożenić. Poznałem miłą, spokojną dziewczynę. Miała 

szesnaście lat i za sobą bardzo ciężkie przeżycia. Jej matka zginęła w 

background image

egzekucji w powstaniu warszawskim. Przycisn nie ojciec odnalazł się, ale 

założył nową rodzinę, w której ona czuła się zbędna. 

Do zawarcia ślubu potrzebny był dowód tożsamości, a ja dotychczas 

takiego nie miałem. Poszedłem do sądu na Świerczewskiego, do ciecia. 

— Na kiedy pan to potrzebuje? — zapytał. 
— Za kilka dni. 

— To będzie kosztowało dwieście złotych. (Wówczas 

miałem sześćset złotych pensji).  Proszę podać  swoje 
dane. 

— Znam tylko imię i nazwisko. 
Zdziwił się, ale gdy mu streściłem historię mojego życia, kazał zrobić 

dwa kroki do tyłu. Popatrzył na mnie dłuższą chwilę i powiedział: 

— 

Niech sobie pan zapamięta. Pańska matka miała na 

imię Anna, ojciec Antoni. Urodził się pan 12 maja 1932 
roku. 

Okazało się, kiedy wiele lat później odnalazłem prawdziwą metrykę, że 

pomylił się tylko o jeden rok. Byłem o rok młodszy. Pozostałem jednak przy 
tych fikcyjnych dokumentach, żeby nie robić zamieszania. 

Przedstawiłem swoją narzeczoną dowódcy, taki był wymóg, a on nie 

wyraził zgody na ślub. Chodziło o mieszkanie. Z żoną nie mógłbym 

mieszkać jak dotychczas, w żołnierskim baraku. Ożeniłem się wbrew 
zakazowi. 

Witaliśmy z kompanią honorową generałów radzieckich, którzy 

przyjeżdżali do Polski. A na drugi dzień widziałem tych samych generałów, 
tylko w polskich mundurach, na bankietach w Urzędzie Rady Ministrów, gdzie 

przygrywaliśmy biesiadnikom. Panowała tam sztywna atmosfera bojaźliwości. 
Każdemu generałowi nieodłącznie towarzyszyła kobieta z czarną torebką. To 

były pracowniczki UB. Miały za zadanie ubezpieczać radzieckich towarzyszy, 
.ęła swoim ciałem córkę, ocalając w ten sposób moją przyszłą żonę. Po woj- 
nie ojciec odnalazł się, ale założył nową rodzinę, w której ona czuła się 

zbędna. 

Do zawarcia ślubu potrzebny był dowód tożsamości, a ja dotychczas 

takiego nie miałem. Poszedłem do sądu na Świerczewskiego, do ciecia. 

— Na kiedy pan to potrzebuje? — zapytał. 
— Za kilka dni. 

— To będzie kosztowało dwieście złotych. (Wówczas 

miałem sześćset złotych pensji).  Proszę podać  swoje 
dane. 

— Znam tylko imię i nazwisko. 
Zdziwił się, ale gdy mu streściłem historię mojego życia, kazał zrobić 

dwa kroki do tyłu. Popatrzył na mnie dłuższą chwilę i powiedział: 

— 

Niech sobie pan zapamięta. Pańska matka miała na 

imię Anna, ojciec Antoni. Urodził się pan 12 maja 1932 
roku. 

Okazało się, kiedy wiele lat później odnalazłem prawdziwą metrykę, że 

pomylił się tylko o jeden rok. Byłem o rok młodszy. Pozostałem jednak przy 
tych fikcyjnych dokumentach, żeby nie robić zamieszania.  

Przedstawiłem swoją narzeczoną dowódcy, taki był wymóg, a on nie 

wyraził zgody na ślub. Chodziło o mieszkanie. Z żoną nie mógłbym 

mieszkać jak dotychczas, w żołnierskim baraku. Ożeniłem się wbrew 
zakazowi. 

background image

Witaliśmy z kompanią honorową generałów radzieckich, którzy 

przyjeżdżali do Polski. A na drugi dzień widziałem tych samych generałów, 
tylko w polskich mundurach, na bankietach w Urzędzie Rady Ministrów, gdzie 

przygrywaliśmy biesiadnikom. Panowała tam sztywna atmosfera bojaźliwości. 
Każdemu generałowi nieodłącznie towarzyszyła kobieta z czarną torebką. To 
były pracowniczki UB. Miały za zadanie ubezpieczać radzieckich towarzyszy. 

 
Pewnego wieczora dostaliśmy rozkaz przygotowania się do wyjazdu. 

Dwa razy sprawdzano broń, czy nie ma ostrej amunicji. Przez całą noc 
obwożono 

n

as po pięciu ob iekta c h. Nad ra ne m do tarliśmy pod 

Be lweder. O czwartej podjechały cicho dwie limuzyny z generałem 

Popławskim i Konstantym Rokossowskim, który miał przejąć buławę 
marszałkowską. Na sześćdziesięciu żołnierzy Kompanii Reprezentacyjnej może 

dziesięciu odpowiedziało: 

— 

Czołem, telu marszałku. 

W orkiestrze liczącej pięćdziesiąt cztery osoby osobiście słyszałem 

tylko kilka instrumentów. Szybki wyjazd do koszar, nie minęło pół godziny 
jak przyjechał generał Popławski. Ogłosił alarm, zdegradował wszystkich 
oficerów. Wywieźli nas poza Warszawę i przez pięć godzin robili musztrę. 
Potem znowu do koszar na szkolenie polityczne. Politruk mówił: 

„Zanim dojdziemy do komunizmu, musimy przejść przez socjalizm. 

Ale kiedy osiągniemy komunizm, nadejdzie wielki dobrobyt, bez pieniędzy. 
Wszystkiego będzie pod dostatkiem, pozostanie jedynie problem wyboru ko-
lorów..." 

Skomentowałem do kolegi: 
— 

Co on pierdoli. 

Ten zaczął się śmiać. Politruk usłyszał, dostałem dwadzieścia dni 

aresztu. 

W 1955 nastąpiła redukcja sił zbrojnych i rozdział orkiestry do 

jednostek podwarszawskich. 

Wolałem pójść do cywila, bo tylko taką miałem alternatywę. 

Przez dwa lata pracowałem w orkiestrze dętej w warszawskiej gazowni, 

potem byłem na pół etatu pakowaczem w Domu Słowa Polskiego, a na 

drugie pół grałem w zespole. Ciągle chodziłem na zwolnienia, ponieważ 
chorowały dzieci, a żona nie mogła na dłużej opuszczać swojej pracy. 
Zwolnili mnie w końcu. Byłem bezrobotny. 

Znajomy powiedział mi, że jest praca w klubie milicyjnym. Zgłosiłem się 

tam, podpisałem papierki, po kilku tygodniach dostałem odpowiedź, że 

jestem przyjęty, na etat pracownika technicznego. A robiłem zupełnie co 
innego. 

Prowadziłem w Komendzie Głównej zamknięty klub dla 

pracowników Departamentu I. Wywiadowcy nie  mogli się integrować z 
pracownikami innych departamentów. Klub mieścił się na tyłach Komendy 
Głównej w pałacyku. Był tam dobrze zaopatrzony bufet i alkohol na kredyt. 
Ja decydowałem, komu udzielić kredytu. Jeżeli wyraziłe m zgodę, to już 
miałem kumpla do wypitki i rozmowy. Ale tam się głównie piło. Starzy 
bywalcy klubu nagle znikali i przez kilka lat się nie pojawiali. Zna czy zostali 
wysłani za granicę. 

Unikali przyjaznych kontaktów. Rzadko przychodzili  z żonami. 

Załatwiałem im dziewczyny do towarzystwa, koleżanki mojej żony, 
koleżanki koleżanek... Była taka resortowa kawiarnia „Za trzy grosze" przy 

kinie „Klub". Tam się poznawało dziewczyny i zapraszało. 

background image

Niektórzy siedzieli samotnie zamyśleni i tylko co chwilę prosili o 

następny kieliszek wódki. 

Krzysztof R.:

 

Kiedyś się odezwałem na zebraniu. Potem tego żałowałem. Na 

egzekutywie partyjnej postawiono sprawę towarzysza. Rozszedł się z żoną, 
miał inną, potem znowu kochanki. A ta druga przychodziła na skargi, bo ją 

ponoć bił. Chcieli go wyrzucić z resortu. Ja powiedziałem: 

— Towarzysze, wyrzucić człowieka to łatwo. Ale czy towarzysze 

zastanowili się, czy nie warto by go było wychować? Podać mu rękę... 

 
Został. Naczelnik polecił tylko przenieść go do innego wydziału. 

Spotkaliśmy się później w Komendzie Stołecznej. Był zastępcą komendanta. Ja 
pracowałem w wydziale szkolenia. Na korytarzu jakby mnie nie poznał. Pod-

szedłem, podaję mu rękę, a on się rozgląda, czy nikt nie widzi. 

— Czy ty nie poznajesz mnie, czy ty już się mnie wstydzisz? — 

zapytałem. W ministerstwie byliśmy na ty. 

— Co ty tu robisz? 
— Pracuję, tak jak pracowałem. 
— Wiem, że byłeś w ZOMO. 

Służby pomocnicze przyjmowano na etaty zomowskie, bo tych było 

dużo. Interweniowałem u komendanta, by przeniósł mnie tam, gdzie jestem 
oficjalnie zatrudniony. Za dużo o nim wiedziałem. I na dodatek wstawiłem 
się za nim. Byłem plamą na jego honorze. Komendant nie zgodził się jednak 
na przeniesienie, bo dałem się poznać jako dobry organizator życia 
towarzyskiego i dobry pracownik. 

Adam G.:

 

Esbeckie doświadczenia nauczyły mnie czujności. Wyrobiły odruch 

ubezpieczania się. Idę na spotkanie z kimś nieznajomym, czy niepewnym, 
albo mam zamiar późno wrócić, to dzwonię do brata, siostry, żeby 
wiedzieli, gdzie mnie szukać. Wracam, znowu dzwonię.  

Chodzę lewą stroną jezdni. W ten sposób widzę, co się dzieje przede 

mną. Kto nadjeżdża. Taka sytuacja utrudnia tajne zdjęcie. Jak człowiek 

idzie prawą stroną, to albo musi się oglądać, co zawsze budzi podejrzenie, 
albo nie wie, kiedy podjedzie samochód i nim się spostrzeże już jest w 
środku. Nawet przechodnie nie zauważą zajścia. Niejednego tak zwinęli. 

 
Kazimierz M.: 

Nie przestaję obserwować. Zawsze wiem, kto siedzi przy stoliku obok, 

kto za mną idzie. Siadam tak, żebym mógł jak najwięcej widzieć. Na 
przykład zawsze przodem do drzwi. 

Adam G.: 
W moim mieszkaniu jest kurz, rozrzucone gazety, wycinki prasowe, 

stos nieuprasowanego ubrania na łóżku, niepozmywane gary. W korytarzu 

części elektryczne. W tym bałaganie ukrywałem różne materiały, które wy-
niosłem z SB. Jakby przyszli, nie wiedzieliby od czego zacząć 

przeszukiwanie. No i zostałyby ślady. 

Zbieram nekrologi ludzi z kręgów SB i rządu. Trzymam je na stole, na 

talerzu, i przekładam jak talię kart. 

Opinia o wielk ich pieniądzach w MSW to legenda. W 

rzeczywistości dotyczyło to niewielkiej grupy osób na samej górze i 

background image

hochsztaplerów. Ja mogę powiedzieć, że się dorobiłem, bo zaczynałem od 

wynajętego pokoju na Hożej, za sto pięćdziesiąt złotych miesięcznie. Teraz 
mam mieszkanie w dobrym punkcie Warszawy. Dwa pokoje, ciasna 

kuchnia, przedpokój i łazienka. Razem czterdzieści sześć metrów 
kwadratowych. Standardowe meble — regał. Duży fiat. To wszystko. Dużo i 
mało. 

Kazimierz M.: 

Życie nauczyło mnie walki o wszystko. Nie wręcz, ale  metodą wcierania 

się w różne środowiska.

 

Krzysztof R: 

Całe życie pracowałem sumiennie. Przez trzy lata  byłem w 

Legionowie. Prowadziłem tam działalność rozrywkową w szkole oficerskiej. 
Moją bezpośrednią przełożoną była kobieta. Jak tam poszedłem z Komendy 
Głów

nej, zastałem straszny bałagan. Instrumenty leżały gdzieś zakurzone w 

piwnicy. Inne rzeczy figurowały tylko w spisach inwentaryzacyjnych, 
naprawdę gdzieś zniknęły. Dopiero ja zacząłem organizować życie 
kulturalne z prawdziwego zdarzenia. Przełożona była wściekła, bo do mnie 

przychodzili z różnymi sprawami. Któregoś dnia zaczęła wykrzykiwać: 

— To nie wy jesteście tu szefem, tylko ja. I do mnie  

mają się zwracać. 

— Widocznie nie macie zaufania u ludzi, towarzyszko 

— odpowiedziałem. 

Ona miała tam układy. I mnie dali pismo o nieprzydatności do pracy. 

Poskarżyłem się komendantowi. Wyrzucił mnie z gabinetu, bo też był ich 
kumplem. Tak samo pierwszy sekretarz partii w jednostce. Chciałem zwołać 
komisję zewnętrzną, z ministerstwa. 

— Słuchajcie, towarzyszu — powiedzieli wtedy — to 

wewnętrzna sprawa. Pogodzimy się. 

— Już nie wierzę w wasze gadanie. To będzie zniszczenie człowieka. 

Już niejednego zniszczyliście. 

Dwanaście lat w resorcie i nagle komuś jestem niewygodny. Jak mówię, 

to jeszcze teraz trzęsę się ze złości. Pojechałem do ministerstwa. Zastępcą 
kierownika Wydziału Szkolenia był analfabeta, jeszcze z czasów ubeckich. 
Przeniesiono go tu z innego departamentu, bo tam podpadł. Budowniczych 
Polski Ludowej tak łatwo nie wyrzucali, tylko dawali inne stanowiska. 
Dyrektor Departamentu Kadr przyjął mnie na miejsce tamtego.  

Adam G.: 

Rodzina długo nie wiedziała, że pracuję w SB. Myśleli, że tak długo 

studiuję. Wierzyli we wszystko, co im powiedziałem. Nie obchodziło ich, co 
robię, ważne, że sobie radzę. Gdy się dowiedzieli, nie zareagowali. Przyjęli 

tak samo, jakbym  stwierdził,  że jestem zawodowym w wojsku, 
nauczycielem, czy urzędnikiem. 

Wydawali się zadowoleni, bo załatwiałem im różne rzeczy: materiały 

budowlane, przydziały na węgiel, leczenie w klinice i tym podobne. W gminie 
posługiwałem się legitymacją MSW, nie esbecką. 

Byłem idolem rodziny. Skończyłem studia. Mieszkałem w Warszawie. 

Dobrze mi się powodziło. Ciągnąłem za sobą rodzeństwo. Brat po wojsku 
wrócił do naszej osady. Co miał tam robić, po skończonym technikum 
samochodowym. Załatwiłem mu pracę w SB. Siostrę, nauczycielkę, 

background image

ściągnąłem do Warszawy. Drugi brat, który został w wojsku na 
zawodowego, dzięki mojej protekcji doszedł do stopnia pułkownika... 

A teraz runął obraz świata, który im malowałem. Oni teraz mówią: 

— Tyle lat, ile nas indoktrynowałeś komunistycznie, będzie trzeba, 

żebyśmy się z tego wyleczyli. 

I to jest moja tragedia. Oni są teraz najlepszym materiałem na 

bandytów. Brat, który z wojska pisał: „Sprzedajcie rower, buty, wyrwijcie 
mnie stąd", gotów jest teraz całować w dupę komunistów. Przedtem robił to 
ze strachu, teraz tego chce. Rodzina zarzuca mi: „Jesteś  zdrajca, jeśli 
mówisz na komunę". Ja zrozumiałem błąd, oni nie mogą. Nie mają już w co 
wierzyć. U mnie, jak w dzieciństwie, wiszą nad łóżkiem święte obrazki: 
Matki Boskiej Częstochowskiej, wizerunek Papieża, pamiątka z Pierwszej 
Komunii Świętej. Matka przechowywała ją przez wszystkie te lata. 

Mirosław B.:

 

Dziadek był administratorem we dworze, we wschodniej Polsce. Ojciec 

po skończeniu gimnazjum w latach trzydziestych był bezrobotny. Po wojnie 

dostał pięć hektarów. Dlatego mnie przypisano pochodzenie chłopskie. 
Rodzicom nie powodziło się najlepiej. Uprawiali warzywa, wozili je na targ. 

Często jeździłem z nimi. Kiedyś podszedł do nas facet, który chciał wszystko 
kupić hurtem, ale pod warunkiem, że podwieziemy towar na miejsce. Okazało 
się, że to był zaopatrzeniowiec z miejscowego UB. Następnego dnia przyszło 
kilku uzbrojonych z organizacji podziemnej AK. Zabrali z domu odzież, pie-
niądze, jedzenie. Ojca pobili, że do śmierci (1963) został kaleką. Umarł mając 

pięćdziesiąt siedem lat. Oskarżyli go 

0 współpracę z bezpieką. W czasie okupacji ojciec również należał do 

AK. Do dziś przechowuję odznakę związku podoficerów. Po wyzwoleniu 

jednak się ujawnił. 

Niech ich kto nazywa jak chce, partyzantami, czy bo haterami, dla mnie 

to byli bandyci. Przynajmniej ich większość. Nawet spory rodzinne załatwiali 
w ten sposób. Rabowali resztówki dworskie, znęcali się nad rolnikami, którzy 
dostawali gospodarstwa z reformy rolnej. 

Przychodzili do nas słuchać radia, które ojciec przechował przez wojnę. 

Tłukli do drzwi i okien w nocy. Siostra płakała, a i mnie te wizyty 
przyprawiały o drżenie serca. Wychodziłem na zewnątrz i zrywałem antenę. 
Jak ojciec kazał przynieść dla nich wody, plułem do kubka. 

Właśnie przez taką bandę został zabity mój wuj. Miał odziedziczyć 

gospodarstwo po dziadkach, piętnaście hektarów. Ciotka, stara panna, 
powiedziała do moich rodziców: 

— Teraz wy musicie się zaopiekować gospodarstwem 
1 mną. 
W 1949 nie mogłem iść do szkoły średniej, bo stałem się kułackim 

synem. Niedaleko w najbliższym mieście było Zgromadzenie Księży 
Salezjanów. Pod pretekstem niższego seminarium duchownego prowadzili 
średnią szkołę świecką. Miałem tam zdawać egzaminy. Przeży

wałem 

konflikt, ponieważ nie odpowiadało mi to ideowo. Już wtedy byłem pod 
wpływem młodego nauczycie  la ze szkoły podstawowej, komunisty. 
Zapisałem się do ZMP. Matka przekonywała:

 

— 

Musisz zdobyć zawód i uciec z tego środowiska. Tu 

nie ma dla ciebie miejsca.

 

Gdy nauczyciel się dowiedział, powiedział matce z wyrzutem:

 

— 

Dlaczegoście tak zrobili. Przecież mogłem spowodować, że 

przyjęliby go do każdej szkoły.

 

background image

U Salezjanów uczyłem się dwa lata. Pewnego dnia na teren 

Zgromadzenia wkroczyło UB. Duchownych wywie źli, a nas wzięli na 
przesłuchanie. Dowiedzieliśmy się, że seminarium zlikwidowano, a nam 
państwo ludowe gwarantuje kontynuację nauki w dowolnych wybranych 
przez nas szkołach.

 

Skońc zyłe m Technikum B udow la ne, prac owałe m  w dużej firmie 

zgodn ie ze swoim zawodem. W 1956  roku aparat bezpieczeństwa był 
skompromitowany. Nowy nabór w pierwszej kolejności prowadzono przez 
partię. Kierownik mojego zakładu przywołał mnie:

 

— 

Pierwszy ma do ciebie sprawę.

 

To niecodzienne, że pierwszy sekretarz partii chce rozmawiać ze 

zwykłym pracownikiem. Zdawkowe, sympa tyczne powitanie, herbata, 
rozmowa.

 

— 

Słuchajcie, towarzyszu — powiedział w końcu. — 

Jest dla was propozycja pracy. Widzicie, potrzebni są 
młodzi, zdolni ludzie do SB.

 

SB to była wtedy dla mnie egzotyka, ale nie miałem czasu na 

rozmyślania. Zapytałem:

 

—  Co ja tam będę robił? 
Myślic ie, że ja wiem? A poza tym nie budujc ie  

zamku na lodzie. Zanim was przyjmą, dokładnie was  sprawdzą. 

 

Kiedy wróciłem na zakład, koledzy wypytywali:

 

— Co stary chciał od ciebie?  
— Proponuje rni zmianę pracy.  
I dalej robiłem to, co dawniej. Któregoś dnia zostałem wezwany do 

dyrektora. Tam przywitał mnie oficer kadrowy SB. Potem podanie, życiorys, 
badania lekarskie. Trzy razy pytali, czy jestem zdecydowany. Próbowałem 
się dowiedzieć, jak będzie wyglądała moja praca. Odpowiadali:

 

— 

Najpierw podpiszcie zobowiązanie. Potem zobaczy 

my, do czego się będziecie nadawali.

 

Podpisałem. Do samego końca właściwie nie wiedzia łem, co należy do 

moich obowiązków. Przenosili mnie  z miejsca na miejsce. Może się nie 
nadawałem. I teraz nie wiem, czy to dobrze, czy źle.

 

Józef Z.:

 

To była wielka maszyna, perpetuum mobile. Samo kie dyś ruszyło. 

Później już się nakręcało od środka. Jak ktoś  w tym nie siedział, to nie zdaje 
sobie sprawy z ogromu tej instytucji. Mnie się wydawało, że poza SB 
niczego wokół nie ma. Większość społeczeństwa to byli ludzie przez nas 
zatrudnieni, albo z różnych powodów nam  przychylni. Najczęściej z 
powodów materialnych. Szedłem ulicą i się przyglądałem. Każda z osób, na 
które patrzyłem, mogła być agentem. Czułem się dobrze, bo wie działem, że idę 
wśród swoich. Ideałem było stuprocentowe nasycenie agenturą. Teoretycznie 
można sobie wyobrazić sytuację, w której wszyscy pracują dla SB. Donoszą na 
siebie nie wiedząc o tym. My jeszcze tego ideału nie osiągnęliśmy, ale byliśmy 
na najlepszej drodze. Teraz ci, co przedtem byli nasi, najgłośniej krzyczą, żeby 
ujawnić listy tajnych współpracowników. Oni dobrze wiedzą, że 

takich list 

nie ma i nigdy nie było, a kompromitujące ich materiały już dawno zostały 
zniszczone. 

Kazimierz M.:

 

background image

Niedawno w sklepie podszedł do mnie mężczyzna. Stanął ze mną twarzą 

w twarz i zapytał cicho, żeby inni nie słyszeli: 

— 

Poznaje mnie pan? 

Przyjrzałem mu się i poznałem od razu, ale zrobiłem taką minę, 

jakbym nie wiedział o co chodzi. 

— 

No, niech się pan przyjrzy dokładnie. Ja pana pamiętam. Jak 

mnie pan wezwał do siebie, to pracowałem 
w redakcji „K". Kazał mi pan podpisać zobowiązanie i ja 

się nie zgodziłem. Potem mi pan zablokował paszport. 

Uśmiechał się tak trochę zaczepnie. Powiedział, żebyśmy poszli na kawę. 

Rozmawialiśmy wszystkiego dziesięć minut. Okazało się, że nie byłem 

pierwszy i ostatni, który mu proponował współpracę. Za każdym razem się nie 
zgadzał. W dziennikarstwie nie zrobił wielkiej kariery, chociaż wtedy mówili 

o nim „młody, zdolny". 

Chciał, żebym mu powiedział, kto z „K" był tajnym współpracownikiem. 

Zaczął wymieniać nazwiska i patrzył na mnie uważnie. Dopiłem kawę i 

wyszedłem. Co, miałem mu powiedzieć, że prawie wszyscy? 

Adam G.: 

Były dwa rodzaje tarcz, do których strzelaliśmy na ćwiczeniach 

okresowych. Pierwsza, normalna, z okręgami od zera do dziesięciu 

punktów. Drugiej tarczy używano tylko w okresach napięć społecznych. 
Zamiast okręgów był rysunek człowieka naturalnej wielkości. Dziesięć 

punktów zdobywało się strzelając w serce, czyli w środek tarczy. Płuca to było 
chyba pięć, albo sześć punktów, już nie pamiętam. Mniej więcej na 
wysokości wątroby kończyły się okręgi i zaczynało niepunktowane pole. 

Liczył się tylko strzał w serce. Do takiej tarczy strzelałem tylko kilka razy w 
życiu. Przeważnie trafiałem w dziesiątkę. Czasami jeździliśmy z kolegami 

poćwiczyć do lasu. Lubiliśmy strzelać do pająków zawieszonych między 
drzewami. Umiałem trafić z dziesięciu metrów w małego pająka tak, żeby nie 
zniszczyć pajęczyny. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Jerzy K.

 

W 1977 roku przeszedł z SB do  pracy w Komendzie Głównej Milicji 

Obywatelskiej. Od 1989 roku na emeryturze.

 

Mańan A.

 

background image

Na emeryturze od 1982 roku.

 

Kazimierz M.

 

Zwolniony ze służby w 1979 roku. Od tego czasu zajmuje się handlem na 

Bazarze Różyckiego. Ostatnio specjalizuje się w handlu z Rosjanami.

 

Józef Z.

 

Odszedł na rentę inwalidzką w 1983 roku. Od tamtej  pory pracuje jako 

konsultant kilku spółek z kapitałem zagranicznym.

 

Ada m G.

 

Zwolniony „dla dobra służby" w 1979 roku. Utrzymuje się z korepetycji z 

matematyki, czasem za pieniądze pisze  prace magisterskie.

 

Krzysztof R.

 

Emeryt od 1984 roku. Dorabia handlem na ulicy. Sprzedaje książki.

 

Mirosław B.

 

W SB do 1990 roku, czyli do zakończenia oficjalnej działalności 

Służby. Zweryfikowany przeszedł do pracy w Służbie Więziennej. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

SŁOWNICZEK

 

AGENT

 

w wąskim znaczeniu: współpracownik 

Departamentu I, wywiadu, skierowany do 
pracy za granicą

 

background image

AGENT, KTÓRY NOSI PŁASZCZ NA 

DWÓCH RAMIONACH

 

AGENT  NIEŚWIADOMY

 

 

 

AGENT

 

OD WEWNĄTRZ

 

 

AGENTURA PERSPEKTYWICZNA

 

 

AGENT  Z  ZEWNĄTRZ

 

 
 

 
 

BLACHA  

 
 

BMW 
 

 
 
 
CENTRALA

 

 

CHOROBA NUM ER 300

 

 

CICHY  CYNK

 

 

CYNK

 

w szerszym znaczeniu: każdy 

współpracownik SB, który podpisał formalne 

zobowiązanie współpracy

 

 

agent obcego wywiadu zwerbowany przez 
wywiad polski, albo agent polski zwerbowany 
przez wywiad obcego państwa

 

osoba, która nie wiedząc o tym 

informuje Służbę Bezpieczeństwa

 

 

współpracownik SB, do którego 

FIGURANT ma pełne zaufanie

 

 

 

kilku, kilkunastoletnia obserwacja 

wybranych osób, którym w przyszłości 

zaproponuje się współpracę

 

 

 

współpracownik nie związany ściśle, na 

przykład więzami rodzinnymi, przyjacielskimi, 

z osobą obserwowaną

 

 

legitymacja służbowa MSW i MO

 

 

 

„bierny, mierny, ale wierny" — hasło, 

dowcip funkcjonujący w SB, określający 

postawę niektórych pracowników resortu i 
aparatu partyjnego

 

 

Ministerstwo Spraw Wewnętrz nych

 

 

 

 

Nerw ica, choroba z awodow a 

pracowników Służby Bezpieczeń stwa, a 
szczególnie funkcjonariu szy Biura B — 
obserwacji

 

 

informacja przekazana w zaufaniu

 

 

 

otwarte, jaw ne poinformow anie 

pracownika

 

 

background image

 

CZYTKA  Z  WYRYWKI

 

 

DOKUMENTY INFORMACYJNE

 

 

 

DOKUMENTY PROCESOWE

 

 

DONIESIENIE

 

 

 

DONIESIENIE OBYWATELSKIE

 

 

 

DRUGA LINIA

 

 

FABRYKA

 

 

 

FIGURANT 

 
 
 
 
FUNDUSZ OPERACYJNY

 

 

GRUPA LIKWIDACYJNA

 

 

wyrywkowe czytanie korespon dencji 

przez pracow ników  Biura W

 

 

 

 

dokumenty zbierane i wykorzystywane 

w PRACY OPERACYJNEJ

 

 

dokumenty operacyjne wykorzystywane 

do przygotow ania procesu

 

 

 

meldunek agent a

 

 

 

informacja od każdego obywatela 

polskiego nie związanego for malnie ze Służbą 
Bezpieczeństwa

 

 

 

oficerowie rezerwy; w sytuacji 

zagrożenia stawali się pracownikami 
kadrowymi SB

 

 

 

 

każda jednostka MSW (Centrala, 

jednostki w ojewódzkie)

 

 
osoba obserwowana, ś ledzona, 

pozostająca w z ainteresowaniu  Służby 
Bezpieczeństwa 

 

 
fundusz złotówkowy i dewizowy w 

dyspozycji kierownictwa resor tu, 
wykorzystywany w PRACY OPERACYJNEJ

 

 

 

 

 

działająca przy Departamencie I MSW 

grupa osób, której zadaniem było likw idow anie 
zdrajców służby i zdrajców interesów  państwa

 

background image

                

                GRA OPERACYJNA

 

                  INSPEKTORAT  

INFORMATOR

 

 

KAPOWNIK  

 

 KOMPROMATERIAŁY

 

 

KONTAKT  OBYWATELSKI 

 

 KONTAKT  POUFNY

 

 

KONTROBSERWACJA

 

 

 
 
 
KONTROLA AGENTURALNA

 

 

 

 

 

czynności podejmowane przez 

pracownika operacyjnego zmierzające do 
przekazania agentow i obcego wywiadu 
nieprawdz iwych informacji

 

 

służba rozpracowująca funkcjonariuszy SB

 

 

 

osoba, która dobrowolnie udziela 

informacji

 

 

tajny współpracownik

 

 

 

materiały kompromitujące figuranta

 

 

 

 

 

zdobywanie informacji od osoby, którą 

nie wiąże z resortem żadne zobowiązanie 

współpracy

 

 

 

 

rozmowa ukryta, rozmówca wie, że jego 

informacje będą wykorzystane, ale on sam nie 
zostanie ujawniony jako informujący

 

 

 

 

obserwacja podwójna, sytuacja, w której 

prowadzący OBSERWACJĘ jest również 
obserwowany

 

 

 
opieka nad wyznaczoną grup ą 

agentów, na przykład nad środo wiskiem 
literackim, przemysłowym

 

 

background image

 

KSIĄŻKA SZYFRÓW

 

KURIER

 

 

LEGENDA

 

LOKAL KONSPIRACYJNY

 

 

 

 

MIOT  

 

 
NIELEGAŁ 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
NIESTOWARZYSZENI

 

 

NIEWYPAŁ

 

 

OBSERWACJA

 

AMERYKAŃSKA

 

 

wszystkie powtarzające się w 

obserw acji zakodow ane zwro ty przekazywane 
drogą radiową na przykład między obserw ują-
cym a PUNKTEM ZAKRYTYM

 

 
pracownik wywiadu zawożący do 

polskich ambasad POCZTĘ OPERACYJNĄ i 
dyplomatyczną oraz przywożący do Warszawy 
pocztę z REZYDENTUR i placówek 
dyplomatycznych

 

 

 

 

 

 

 
nowy życiorys, nowy przebieg pracy 

zawodow ej dla pracow ników  wywiadu 
zatrudnionych w INSTYTUCJACH PRZYKRY-
CIA. Opis noszący cechy prawdopodobieństwa, 
ale trudny do sprawdzenia

 

 

 

lokal, mieszkanie, w którym pro wadzi 

się pracę operacyjną, przygotowuje akcje, 
spotyka z agen tami

 

 
absolwenci każdego kolejnego rocznika 

w szkołach SB

 

 
słuchacz i absolwent super t ajnej 

szkoły wywiadu przy ulicy Smyczkowej w 
Warszawie, szkolącej agentów prz erzucanych 

do innych krajów. N ielegałow i wymazywało 
się z dokumentów przeszłość. Uczyli się 
nowego życiorysu. Mieli nowe imiona i 
nazwiska. Zaczynali życie jeszcze raz. 
Najwięcej nielegałów wyjechało w stanie 

wojennym.  Wielu nie wróciło do kraju.  

 
współpracownicy, agenci, nieetatowcy 

w SB

 

 

 

nieudany werbunek agenta

 

 

dokładna, szczegółowa obser-

wacja, w której obserwujący chce, 

żeby obserwowany wiedział o 

prowadzonej za nim obserwacji 

 

background image

(JAPOŃSKA)

 

OFICEROWIE WERBUNKOWI

 

 

OFICER ODKADROWIONY

 

 

ODMROŻENIE  AGENTURY

 

 

 

OBSERWACJA

 

WEWNĘTRZNA

 

 

OBSERWACJA ZEWNĘTRZNA

 

 

OSOBA

 

TOWARZYSZĄCA

 

KURIEROWI

 

 

PDF

 

 

PENETRACJA

 

 

 

 

PIERWSZA LINIA 

 
 
 
POCZTA KAPITAŃSKA

 

POCZTA OPERACYJNA

 

oficerowie Departamentu I — 

wywiadu, wyznaczeni tylko do 
jednego zadania — werbowania 

agentów do pracy za granicą 

 

przeniesiony z MSW na 

stanowisko cywilne 

 

wzmocnienie działalności 

agenturalnej 

 

obserwacja wewnątrz środowis-

ka, którym interesuje się SB 

 

obserwacja bez wnikania w kon-

kretne środowisko 

 

oficer kadrowy wywiadu MSW 

wizytujący, przeważnie raz w 

miesiącu, polskie służby 

wywiadowcze za granicą 

 

pierwsze litery technik wykorzys-

tywanych w ważniejszych, kom-

pleksowych akcjach. P — podsłuch, D 

- donos, F - fotografia 

 

 

 

 

przeszukanie, rewizja tajna, lust-

racja terenu 

 

oficerowie kadrowi zatrudnieni 

na etatach w resorcie 

 
poczta z ambasad i  kom órek S B 

przy pols kich  placówkach za gra nicą 

przekazywa na przez ka pita nów 

samolotów L OT-u  do  War szawy  

 

poczta wymieniana między rezy-

dentura mi SB a Ce ntralą w Warszawie 

 

background image

 

PODJĄĆ FI GURANT A 

 PODRÓŻ KURIERSKA

 

 

POD ST AWIENIE  

 

POKÓJ  SZCZELNY

 

 

POZYSKANIE

 

 

 

PRACA INFORMACYJNA 

 

PRACA OPERACYJNA  

 

PRACOWNIK 

LEGALIZOWANY 

 

 

zacząć obserwację  

 

podróż odbywa na raz w miesią cu 

przez kur ierów  MSZ  do pol skich 

placówe k dyplomatycznych  

 

 

 

prowokacyjne doprowa dzenie  do 

poz nania agenta z figurantem  

 

 

pomieszczenie sprawdzone, bez 

pods łuc hu 

 

 

wer bune k  

 

wszystko, co nie jest pracą 

opera cyjną; for ma działa ń usługowyc h 

wykorzystywanych przez depar-

tamenty  operacyjne  

 

 

 

 

praca wywia dowcza pole gająca 

na zdobywaniu inf ormacji 

wywiadowczych. Pracę operacyj ną 

prowadzą pracownicy I, II, III i IV 

Departamentu  

 

 

 

pracownik S B pod 

PRZYKRYCIEM, czyli oficjalnie 

zatrudniony w innej  niż resort 

instytucji  

 
 
 

background image

POD KAPELUSZEM 
 

 

PRZECHOWALNIA 

 

PRZYGOTOWANIE DO 

WERBUNKU  

 

PRZYKRYCIE 

 

PUNKT ZAKRYTY 

 

 

PUNKT ZAKRYTY 

RUCHOMY  

 

PYTAJNIK 

                ROZPOZNANIE  

REJSY KURIERSKIE  

 

 
na emer yturze  
 
 
kilkuletni pobyt w  Moskwie dla 

skompr omitowanych pracowni ków 

wywiadu i przedsta wicieli wła dzy  

 

 

 

wstępne rozmowy z osobą, z któ-

rej chce się zrobić agenta. Cza sem 

rozmowy trwały rok, dwa i dłużej. 

 

 

 

kierowanie pracownika S B do 

pracy w jakiejś instytucji, w celu 

zakamuflowania rzeczywistych, 

operacyjnyc h zadań 

 

 

 

tajne miejsce, z którego pr owa -

dzi się obserwacje 

 

 

 

 

ukr yta obserwacja z samoc hodu  

formalne skierowanie figuranta 

na przesłuchanie do biura śled czego 

 

pierwszy etap pracy operacyjnej   

 

      podr óż kuriers ka  

 

 

 
szef Służby Bezpieczeństwa w 

pols kich ambasadach, najczęściej 

pierwszy sekretarz ambasady  

background image

REZYDENT 

 

ROBIENIE 
POD KIEROWNICTWO 

 

ROZPYTKA 

 

ROZWALIĆ OBSERWACJĘ 

 
 
STUK 
 

 

SOR 

 

 SOS

 

TAJNA REWIZJA

 

 

TAJNE WEJŚCIE  

TECZKA OBIEKTOWA

 

 

 

 

 

 

nadmierna gorliwość w pracy, 

chęć pokazania się, zabłyśniecie przed 

kierownictwem  Ce ntrali  

 

 

gra wstę pna, zmierzająca do 

pozys kania inf ormacji  

 

 
ujawnić obserwację ukrytą, 

zdekonspirować  obser watora  

 
 
tajny ws półpracownik 
 

 

sprawy operacyjnego rozpraco wania, 

rozpracowanie wszystkich kontaktów 
figurant a

 

 

 

 

sprawy operacyjnego spraw dzenia, 

rejestrowanie każdej notatki w komisariat ach, 
komendach w ojewódzkich i Centrali

 

 

 

przeprowadzenie rew izji i upo-

rządkowanie lokalu tak, żeby nikt się nie 
domyślił, że była rewizja

 

 

 

 

 

tajna rew izja

 

 

 

 

dokumentacja dotycząca obiektu, 

instytucji

 

 

 

 

dokumentacja zbierana na kon kret ną 

osobę

 

background image

TECZKA PERSONALNA 

 

TEKA  DYPLOMATYCZNA

 

TW  

TWC

 

 

UCHO  

 

WYPROWADZENIE

 

 

WERBUNEK POD OBCĄ FLAGĄ

 

 

 

 

 

 

 

 
WYWIAD GŁĘBOKI 
 

 

                 WPADKA 

 

 WEJŚCIE ŁAGODNE

 

 

WYKOPKI

 

 

 

specjalnie zabezpieczona t eka z 

mat eriałami przewożonymi przez kurierów i 
osoby towarzyszące kurierom

 

 

tajny współpracownik

 

 

 
tajny współpracownik celny — agent 

wprowadzony do celi albo zw erbow any 

spośród więźniów

 

 

 

 
tajny współpracownik

 

 

 

 

 
odejście ze stanowiska — pod 

przykryciem

 

 

 
wykorzystywanie służb specjalnych 

państw-sojusz ników do organiz owania siatki 
agenturalnej, na przykład wykorzystywanie 
przez Rosjan polskich służb do nawiązania 
kont aktu agenturalnego z agentem trz eciego 
kraju

 

 

 
najbardziej dokładny, dotyczący 

najważniejszych spraw, najlepiej 

przygotowany wywiad  

 

 

ujawnienie agent a

 

 

 

zgoda na pracę agenturalną dla  SB bez 

prób szantażowania kandydat a na agent a

 

 

 

wyjazdy pracowników pionu 

administracyjnego Centrali do pracy w 
administracji polskich przedstawicielstw 
dyplomatycznych

 

 

background image

ZABEZPIECZENIE NA ADRES

 

 

 

ZABEZPIECZENIE NA NAZWISKO

 

 

ZAJEBANIE FIGURANTA

 

ZAKLEPANIE

 

 

ZAMROŻENIE WYWIADU

 

ZESŁANIE

 

 

 

 
ZWIĄZANIE

 

kontrola korespondencji przy -

chodz ącej na konkretny adres

 

 

kontrola korespondencji przy-

chodzącej lub wychodzącej od konkretnej 
osoby

 

 

unieszkodliwienie figuranta; nie-

koniecznie zabicie, częściej wyeliminowanie z 

życia publicznego, skompromitowanie

 

 

podpisanie przez agenta zobo-

wiązania współpracy z SB

 

 

zmniejszenie aktywności własnego 

wywiadu tam, gdzie nie notuje się wzmożonej 

aktywności wywiadu przeciwnika.

 

 

przeniesienie na inne, mniej 

odpowiedzialne stanowisko

 

 

czynność zatrzymania figuranta