Langan Ruth Zbłąkane serca 02 Na bakier z prawem

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Teksas, 1880
- A kogo tam diabli przynieśli? - Woźnica, mrużąc oczy przed ostrym światłem popołudniowego
słońca, wydał z siebie kilka dodatkowych, bardziej sążnistych przekleństw i z całej siły ściągnął
lejce. - Prr! Stój!
Wysoki, szczupły młodzieniec stanął dokładnie naprzeciwko rozpędzonego dyliżansu. Stał tam i
machał gorliwie kowbojskim kapeluszem, unosząc przy tym obie ręce, jak kogut, bijący
skrzydłami. Konie zaryły kopytami dosłownie parę cali przed nim. Dyliżansem rzuciło, z wnętrza
dobiegły rozpaczliwe okrzyki pasażerów, starających się za wszelką cenę pozostać na swoich
miejscach.
- A już się bałem, że mnie nie zauważysz! - powiedział kowboj, uśmiechając się sympatycznie.
- Masz szczęście - burknął woźnica. - O mały włos, a konie by cię wbiły w piach.
- Przepraszam za to małe zamieszanie! - Młodzieniec podniósł z ziemi siodło i zręcznie zarzucił
sobie na ramię. - Mój koń okulał, musiałem go zastrzelić. Idę tak już wiele mil. Na szczęście,
zauważyłem ten dyliżans.
Wyjął z kieszeni monetę i rzucił ją woźnicy.
- Znajdzie się w twoim dyliżansie miejsce dla mnie? Muszę dotrzeć do najbliższego miasta
Woźnica spojrzał na monetę.
- Czemu nie? Dawaj tu siodło!
Ułożył je na dachu dyliżansu, obok kufrów i toreb. Przywiązał je starannie i zsunąwszy się z
kozła, otworzył drzwi dyliżansu.
- Wskakuj!
Z wnętrza ciasnego, brudnawego dyliżansu dobiegły teraz pomruki pełne niezadowolenia.
- Zapłaciliśmy ci niemało, Wylie! - zawołał krępy jegomość w granatowym surducie i cylin drze.
- Nie widzę powodu, żebyśmy dalszą podróż mieli odbywać w towarzystwie jakiegoś włóczęgi!
- Proszę wybaczyć mój wygląd! - Kowboj znów uśmiechnął się promiennie i zaczął skwapliwie
otrzepywać się z kurzu.
- On zapłacił więcej niż pan, panie Ellsworth - oświadczył woźnica, nie wyj mu j ąc fa j ki
spomiędzy żółtawych zębów. - A poza tym do najbliższego miasta jest co najmniej dziesięć mil.
Chcesz pan, żeby ten człowiek szedł tam na piechotę?
I bez czekania na od powiedź Ellswortha, ponaglił kowboja.
- Wskakuj! W tych stronach po zmroku jest bardzo niebezpiecznie.
DżentelmeIf o nazwisku Ellsworth i pulchna dama, siedząca obok niego, ani drgnęli, natomiast
chudy mężczyzna w nieco znoszonym już brązowym surducie, usadowiony vis-a-vis, posunął
się do okienka. Młoda dama z otwartą książką na podołku spojrzała nieco nieprzytomnie i
przesunęła się kawałek w drugą stronę·
- Witam! - rzucił kowboj radośnie, sadowiąc się na udostępnionym mu skrawku ławki. - Wy-
baczcie, dobrzy ludzie, że stwarzam wam pewne niewygody. Moje ubranie jest cokolwiek przy-
brudzone, ale przysięgam, że dziś rano wziąłem kąpiel i za bardzo nie śmierdzę. Chociaż ... -
nabrał głęboko powietrza i odwrócił się ku młodej damie, zagłębionej w lekturze - na pewno nie
pachnę tak ładnie jak szanowna pani! To woda bzowa, prawda?
Dama, nie odrywając wzroku od książki, nieznacznie skinęła głową·
Kowboj, wcale nie zrażony, powiesił sobie kapelusz na kolanie i rozejrzał się dookoła jak
ciekawski szczeniak, życzliwie nastawiony do świata.
- Nazywam się Montana. A wy kto jesteście, dobrzy ludzie?
- Ja jestem Rodney Ellsworth - przestawił się korpulentny jegomość nie bez dumy i zawiesił głos.
Montana nie zareagował, dlatego jegomość nieco rozwinął swoją wypowiedź. - Gdybyś
pochodził Z tych stron, młody człowieku, na pewno byś o mnie słyszał. Jestem właścicielem
banków w Hollow Junction i jeszcze w kilku innych miastach.
- Kilka banków, powiadasz pan? Czyli korzysta pan z pieniędzy innych ludzi i, mam nadzieję,

background image

inwestuje mądrze?
- A owszem - przyznał Ellsworth, nieznacznie wypinając pierś do przodu. - Moje inwestycje w
ciągu ostatnich kilku lat dały nie zły zysk.
- Poza tym trzeba umieć wykorzystać sytuację, prawda? ~ Montana mrugnął dO niego poro-
zumiewawczo. - Na pewno jest kilku ranczerów czy farmerów, którym rok się nie udał i w
sakiewce mają pusto, a pan dzięki temu możesz otworzyć kolejny bank! Czy nie tak, panie
Ellsworth?
Bankier milczał, chyba bardzo niezadowolony z tej uwagi.
- A kimże jest ta piękna dama obok pana, panie Ellsworth? - pytał niezmordowanie kowboj
Montana.
- Moja żona, Harriet - odparł sztywno bankier i dumnie uniósł podbródek.
- A. .. Witam, szanowną panią! Jak się pani miewa?
Pulchna dama zdobyła się na lekkie skinienie głową, choć było oczywiste, że dama owa uważa
brudnego kowboja za niegodnego jej uwagi. Zaraz potem demonstracyjnie uniosła nos, dając do
zrozumienia, że zapach, jaki roztacza wokół siebie nowy pasażer, jest wręcz odrażający.
- A pan kim jesteś? - spytał Montana mężczyznę w brązowym surducie.
- Jasper Thompkins - mruknął mężczyzna.
- Jak pan się miewa, panie Thompkins? I czym pan się zajmuje?
- Jestem właścicielem sklepu w Hollow Junction. Handluję. Głównie z Indianami, to fakt.
Właśnie jeździłem w interesach do Czejenów.
- Słyszałem, że Czejenowie są trudnymi klientami.
- Bzdura! - obruszył się handlarz. - Ja uważam, że handluje się z nimi nadzwyczajnie! Nie
interesują ich rzeczy w dobrym gatunku, na które musiałbym wydać dużo pieniędzy, jak żywność
czy grube koce z przedniej wełny. Oni kupują naj chętniej tanie paciorki, różnego rodzaju błys -
kotki i bele perkalu. Ci głupcy to mpi najlepsi klienci!
- Czyli handel z głupimi Indianami uczynił pana człowiekiem zamożnym -Montana z uwagą
przyglądał się ciężkiemu workowi, który Jasper trzymał na kolanach. - Ciekawe, co tam jest?
Towar na sprzedaż? A może ... pieniądze?
- A jak pan myślisz? - Jasper uśmiechnął się chytrze. Jego palce zacisnęły się na worku.
Montana spojrzał teraz znów na młodą damę z książką. Jakaś dziwna to była dama, bo Montana,
kiedy tylko rozsiadł się w dyliżansie, przycisnął kolano do jej kolana, a ona jakby wcale tego nie
zauważyła. Do takiej reakcji Montana nie był przyzwyczajony. Większość kobiet uważała go za
fascynującego mężczyznę, któremu trudno się oprzeć. Zwłaszcza kiedy jemu chciało się być
czaruJącym.
Młoda dama siedziała prosto jak świeca i emanowała skromnością. Ciemne włosy upięte były w
ciasny kok, na czubku głowy siedział sobie kapelusik podróżny, okropny w swojej prostocie.
Perkalowa suknia, nieco już znoszona, zapięta była pod szyję, rękawy, oczywiście, długie. Na
ramiona dama narzuciła skromny szal, który zsunął się nieco, dzięki czemu Montana dojrzał
apetyczne krągłości z przodu i cienką kibić.
- Nazywam się Montana - powiedział, skupiając na damie cały urok swego uśmiechu. - A pani
jak się nazywa?
Uniosła wzrok znad książki. W bursztynowych oczach błysnęło raczej nie przychylnie. Ale głos
był cichy, bojaźliwy, zniżony prawie do szeptu.
- Virginia.
Montana pomyślał, że gdyby teraz krzyknął głośno, na przykład "pif! paf!", lękliwa panna
umykałaby z dyliżansu jak zając.
- Virginia - powtórzył z uśmiechem. - Bardzo ładne imię, panno ...
- Pani. Pani Virginia Merle.
Jeśli w ten sposób chciała zniechęcić go do dalszej konwersacji, to jej się nie udało.
- Ta książka musi być bardzo ciekawa. Jest pani nią całkowicie pochłonięta i na nic innego nie

background image

zwraca uwagi.
- Czytam Biblię, proszę pana - powiedziała z naciskiem. - Uważam ją za źródło wszelkich
inspiracji.
- I zapewne tak jest, proszę pani. Biblia. Pani Merle. A on miał już nadzieję, że do końca podróży
będzie mógł ocierać się rozkosznie . o kolanko tej młodej damy ...
- Przepraszam, a czym zajmuje się pan Merle?
- Mój mąż, Charles, jest duchownym, niedawno otrzymał święcenia. Zamierzamy razem węd-
rować po całym Teksasie, wygłaszać kazania i nawracać grzeszników.
Pani Merle na moment wbiła wzrok w Montanę, jakby pewna, że on zalicza się do tej właśnie
kategorii ludzi.
- Charles już wkrótce po naszym ślubie rozpoczął służbę bożą i wyruszył w drogę. Ja miałam
dołączyć, kiedy tylko uda mi się zaoszczędzić wystarczającą ilość pieniędzy na podróż. I właśnie
teraz do niego jadę.
Pochyliła głowę nad Biblią, Montana spojrzał więc znów na parę siedzącą vis-ci-vis. Dokładniej
wlepił oczy w obfity biust Harriet EIIsworth, wyzierający z dekoltu. Twarz Harriet poróżowiała.
Ogólnie rzecz biorąc, nie miała nic przeciwko temu, żeby mężczyźni podziwiali jej wdzięki. Ale
nie takie nic, jak ten brudny kowboj. Choć trzeba przyznać, że był bardzo przystojny ...
Kredowobiałe piersi damy unosiły się regularnie za każdym razem, kiedy dyliżans podskoczył na
jakimś wykrocie. Montana wpatrywał się w nie jak zahipnotyzowany, póki nie dostrzegł
spojrzenia Harriet. Jak dwa sztylety.
- Wspaniałe klejnoty, proszę pani! - powiedział, starając się, aby jego uśmiech był jak najbardziej
pochlebny.
Wszyscy w dyliżansie zamarli, porażeni zuchwałością tego stwierdzenia. Potem młoda dama
obok Montany zakasłała dyskretnie, zasłaniając usta białą, wykrochmaloną chusteczką. Twarz
Harriet Ellsworth spurpurowiała. Jej mąż sposępniał, a Jasper Thompkins głośno wciągnął
powietrze.
- Chodziło mi o naszyjnik, proszę pani - wyjaśnił Montana.
Przez dyliżans przemknęło jedno gremialne westchnienie pełne ulgi.
- Klejnot rodzinny? - spytał Montana. Twarz pani Ellsworth złagodniała, jej palce bezwiednie
przesunęły się po grubym złotym łańcuszku, z którego zwisały połyskujące rubiny, otoczone
diamentami.
- Nie. To nowy naszyjnik. Rodney kupił mi go w St. Louis.
- Czyli, jak się domyślam, kondycja banków pani małżonka była w tym roku jak najlepsza.
Harriet Ellsworth uśmiechnęła się i ułożyła ręce na podołku tak, aby jej pierścionki rozbłysły w
promieniach słońca. Było oczywiste, że jest ogromnie dumna ze swojej biżuterii, której miała na
sobie w nadmiarze, bo nawet w klapę swego podróżnego płaszcza wpięła dużą złotą broszkę.
- Podczas podróży nie powinno się tak afiszować ze swoim bogactwem - zauważył Montana. - A
po tej okolicy kręci się mnóstwo różnych opryszków,. co z chęcią wyciągną rękę po pani
biżuterię·
Znów powiedział za dużo i Rodney Ellsworth posłał mu miażdżące spojrzenie. Młoda dama
znów ukryła twarz za chusteczką i zakasłała kilkakrotnie. Gdyby nie była taka bojaźliwa, mógłby
przysiąc, że za tą swoją chusteczką po prostu tłumi śmiech. Ale kiedy podniosła głowę, jej twarz
była pełna powagi.
W rezultacie Montana, jakby ostatecznie decydując się trzymać język za zębami, demonstracyj-
nie zwrócił twarz ku oknu.
Patrzył, póki nie dojrzał z daleka znajomej sylwetki samotnego wzgórza, ukazującego się nagle
na prawo od szlaku. Odczekał kilka minut. Złapał się za brzuch i głośno jęknął.
- Stało się coś? - spytał szorstkim głosem Ellsworth.
- Boli ... Ojej! - Kowboj zgiął się w pół i zasłonił ręką usta. - Słabo mi! Ja zaraz ... Och!
- Wielkie nieba! - zakrzyknęła Harriet Ellsworth. Chwyciła za brzeg sukni i wcisnęła się w głąb

background image

ławki. - On chyba ... Rodney! Zrób coś! Niech on zaraz wysiądzie, zanim pobrudzi mi suknię!
- Wylie! - ryknął Ellsworth, waląc z całej siły w dach. - Zatrzymaj dyliżans! Natychmiast!
Woźnica zatrzymał galopujące konie. Dyliżans podskoczył kilkakrotnie, jakby miał czkawkę i
znieruchomiał. W otwartych drzwiach ukazał się woźnica.
- Co się stało?!
- Kowboj jest chory - wyjaśnił Ellsworth. - A my nie chcemy skutków tej choroby mieć na
swoich ubraniach.
Woźnica pomógł Montanie wysiąść z dyliżansu i położył go na łące obok szlaku. Reszta
pasażerów wysiadła i dołączyła do nich.
Woźnica nachylił się nad Montaną.
- Już lepiej? - spytał, dotykając jego ramienia. - Możemy już jechać?
- Sam nie wiem. Daj mi chwilę.
Wszyscy patrzyli, jak Montana powoli, z wysiłkiem podnosi się z ziemi. Odwraca się do nich. I
wszyscy otwarli szeroko usta, kiedy zobaczyli, co młody człowiek trzyma w ręku.
Niewielki przedmiot, ładnie błyszczący w słońcu. Ale niebezpieczny.
Pistolet.
- Czuję się świetnie - oświadczył kowboj. - A poczuję się jeszcze lepieL kiedy wy, dobrzy ludzie,
oddacie mi wszystko, co macie ze sobą cennego.
Mężczyźni zaklęli głośno i dosadnie. Kobiety wydały z siebie ciche okrzyki.
- Ty pierwszy, Jasper - powiedział kowboL wyciągając rękę po worek handlarza.
Kiedy otworzył worek, twarz handlarza zrobiła się trupio blada, twarz Montany natomiast
rozjaśnił uśmiech pełen zadowolenia.
_ Chytry lis z ciebie, Jasper! Jesteś jeszcze lepszy w okradaniu Czejenów, niż myślałem! _ I
zwrócił się teraz do bankiera i jego żony. _ Twoja kolej, Rodney! Oddawaj pieniądze, na które
w pocie czoła z.arabiali inni ludzie! A ty, słodka Harriet, oddawaj swoje błyskotki.
_ Och, nie-zajęczała Harriet. - Tylko nie mój nowy naszyjnik!

_ Naszyjnik przede wszystkim! Dostanę za niego dobrą cenę·

Harriet, mamrocząc gniewnie pod nosem, posłusznie wrzuciła do worka swoją biżuterię·
_ Ty brudasie, ty nikczemny hultaju, ty nicponiu jeden ...
_ Ależ pani Ellsworth! Sądziłem, że jest pani damą!

_ Oczywiście! Gdybym nią nie była, ty łobuzie ... ty złodzieju ...

_ Spokojnie, paniusiu. Przecież ostrzegałem was, że na szlaku jest niebezpiecznie, prawda? _ I

spojrzał teraz na młodą damę. - Pani kolej, pani Merle. Proszę z łaski swojej oddać wszystko, co

ma pam cennego.

Młoda dama rozdygotaną ręką sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła zwitek banknotów.

_ T o wszystko, co mam, panie Montana. Proszę ... Oszczędzałam prawie rok. Miało wystarczyć

na noclegi i posiłki w podróży, póki nie połączę się z moim mężem.

Jej głos drżał. Była bliska łez.

Wyciągnęła do niego rękę z pieniędzmi. Montana ujął jej dłoń i zacisnął palce, gniotąc banknoty.

Zdumiał się, poczuł bowiem w palcach charakterystyczne mrowienie, a ta kobieta absolutnie nie

była w jego typie. On gustował w pełnych temperamentu niewiąstach, lubiących żyć szybko i na

skraju ryzyka. A poza tym ta kobieta była żoną wędrownego kaznodziei, żatką, która zdaje się

przedkłada Biblie nad łoże małżeńskie. A te pieniądze oszczędzała cały rok. ..
- Niech pani je zatrzyma, pani Merle! - rzucił szorstko. - Pani ich bardziej potrzebuje niż ja.
Zdumiona, zatrzepotała rzęsami.
- Och, dziękuję, bardzo panu dziękuję ...
I wsunęła zwitek banknotów z powrotem do kieszeni.
- Niech pani mi odda tylko tę obrączkę. Poderwała głowę. W kąciku jednego oka pojawiła się łza
i spłynęła po policzku.
- Och! Ta obrączka należała do matki mojego męza ...
Głos znów drżał, wyglądało na to, że dama zaraz zacznie łkać.
- Zabili ją podczas wojny, pozostała po niej tylko ta obrączka. Ona znaczy dla mnie bardzo

background image

wiele. Charles wsunął mi ją na palec w dniu naszego ślubu ...
Następna łza spłynęła po policzku.
- Od tego czasu nigdy jej nie zdejmowałam, nigdy ...
Czuł się jak bydlę, jak stworzenie najpośledniejszego gatunku. Gorszy niż wąż czający się w
trawie. Bardzo pragnął dopływu gotówki, a ci ludzie nadawali się :z;.nakomicie do tego, żeby
mu ją dostarczyć. Nie mieli broni i nikt z nich nie zamierzał być bohaterem. Po prostu takie miłe,
bogate gołąbki, które siedzą na płocie, czekając, żeby ktoś ich oskubał. I kto by się spodziewał,
że jedna chudziutka, zgrzebna misjonarka popsuje całą zabawę·
- Niech pani zatrzyma tę obrączkę·
Pod wpływem impulsu uniósł nagle obie jej dłonie do ust i na jednej z nich złożył pełen
uszanowania pocałunek. I znów poczuł to mrowienie, teraz w całym ciele. Co, u diabła, z nim
się dzieje? Wygląda na to, że powinien jak najszybciej udać się do najbliższego saloonu ...
- Dziękuję, panie Montana.
Zanim wbiła wzrok w ziemię,. zdążył dojrzeć w jej oku jakiś diwny błysk. Triumfalny? Nie, to
niemożliwe. Przecież łzy na jej policzkach jeszcze nie obeschły.
Gwizdnął. Spoza drzew wybiegł jego koń.
- Wylie? Mógłbyś zrzucić mi siodło?
Woźnica zaklął, wspiął się na dach dyliżansu i zrzucił siodło. Kiedy to uczynił, Montana,
pomachując pistoletem, zagonił podróżnychz powrotem do dyliżansu.
- Pośpieszcie się, dobrzy ludzie! Wiecie przecież, że w tych stronach po zmroku jest bardzo
niebezpiecznie!
Kiedy woźnica strzelił z bata i konie ruszyły z kopyta, czworo ludzi w milczeniu spoglądało
przez okienko, jak Montana wskakuje na swego konia, elegancko macha im kapeluszem na
pożegnanie i odjeżdża galopem w przeciwnym kierunku.
- Ja już kiedyś zostałem oskubany przez bandytów - odezwał się po chwili Rodney Ellsworth
przez zaciśnięte zęby. - Ale ten był wyjątkowo przebiegły! Umiał pociągnąć nas za języki. Naj -
pierw dowiedział się o nas wszystkiego, a potem nas ograbił. Wpadliśmy w zastawione sidła jak
ślepcy!
Harriet Ellsworth, wzdychając głęboko, dotknęła swego pozbawionego biżuterii dekoltu.
- Musisz jednak przyznać, Rodney, że był to najbardziej czarujący bandyta, jakiego dotąd spot -
kaliśmy.
- Czarujący, czy nie ... Niech go wszyscy diabli. .. - mruknął Jasper Thompkins. - Cały miesiąc
gromadziłem te pieniądze.
- Raczej ukradłeś je pan Czejenom - rzucił zjadliwie Ellsworth.
- A nawet jeśli! Pan wcale nie jesteś lepszy ode mnie, panie Ellsworth! I jakby na to nie patrzeć,
ten kowboj zabrał mi coś, co należało do mnie!
T eraz oczy wszystkich zwróciły się ku młodej damie, zajętej, naturalnie, czytaniem Biblii.
- I tylko pani, pani Merle, nie musiała niczego oddawać temu bandycie! - powiedziała Harriet
zirytowanym głosem.
- Tak. Nie musiałam, pani Ellsworth. A to dlatego, że moim prawdziwym bogactwem jest moja
wiara.
Twarze pozostałych pasażerów oblały się rumieńcem. Wszyscy spojrzeli gdzieś w bok, pragnąc
ukryć uczucia, jakie ogarnęły ich w tym momencie. Gniew, że dali się okraść czarującemu
bandycie. Pragnienie odwetu. I palący wstyd z powodu urazy, jaką poczuli do tej młodej,
skromnej kobiety. Przecież to nie jej wina, że serce kowboja zmiękło.
Dalsza podróż do Hollow Junction upłynęła w grobowym milczeniu.

ROZDZIAŁ DRUGI
Miasto Wood Creek niczym się nie różniło od innych niewielkich miast, rozrzuconych po całym
Teksasie. A saloon w Wood Creek wyglądał jak setki innych, znanych już Montanie teksaskich

background image

saloonów. Tak, był już we wszystkich, a ze znakomitej większości musiał uciekać.
Zebrał karty i przemknął wzrokiem po twarzach mężczyzn, siedzących wokół stołu.
- Otwieram.
Rzucił monetę na sporą już kupkę monet na środku stołu i czekał, póki reszta graczy nie dorzuci
do puli. Pogrzebał w kieszeni swego nowego surduta i wyłowił drogie cygaro. Zapalił i
wianuszek szarego wonnego dymu otoczył jego głowę·
Włosy miał elegancko ostrzyżone, zapłacił też dodatkowo dolara za przyniesienie do pokoju
wanny z gorąca wodą. Z tego luksusu zamierzał korzystać jak najczęściej. Kupił również nowe
siodło na swego konia, który stał teraz uwiązany za saloonem. Na wszelki wypadek, gdyby trzeba
było znikać stąd jak najprędzej. Najbardziej jednak pomyślnym wydarzeniem tego dnia był fakt,
że od ponad dwóch godzin konsekwentnie wygrywał.
, Oczywiście, że zerkał na wahadłowe drzwi za każdym razem, gdy ktoś nowy wkraczał do
saloonu. Nie był naiwny. Tylko patrzeć, jak szeryf Otis Pain z pobliskiego miasta Whist1ing
Creek zacznie się za nim rozglądać. Otis Pain, zwykły drań, stojący na czele bandy oszustów i
wyzyskiwaczy, takich właśnie ludzi, których oskubywał Montana. A Pain był najgorszy z nich.
Już samo nazwisko mówiło za siebie.*
Gracze dołożyli do puli. Montana rozdał karty. I swoje karty efektownym gestem wyłożył na stół.
- Wątpię, czy ktoś pobije moje trzy damy. Pozostali mężczyźni potrząsnęli przecząco głowami.
Montana ze środka stołu przysunął do siebie kupkę monet.
Jeden z graczy, siwowłosy ranczer, odsunął się z krzesłem i wstał.
- A dokąd to, przyjacielu? - spytał Montana.
- Pora jeszcze wczesna.
Pora porą, najistotniejszy był gruby zwitek banknotów w kieszeni ranczera, który Montana
zauważył i miał wielką ochotę pomóc mu pozbyć się tego ciężaru.

* Pain (ang.) - ból, przykrość, problem - przyp. tłum.

- Wybaczcie, panowie! - Ranczer sięgnął po swój kapelusz. - Obiecałem żonie, że będę towa-

rzyszył jej dzisiejszego wieczoru. Do naszego miasta przyjechał wędrowny kaznodzieja, kobieta,

będziemy się wspólnie modlić, żeby znów obudzić wiarę w sobie.
- A toś nas pan zaskoczył! - zawołał wesoło jeden z graczy. - Zamiast posiedzieć tu z nami,
wolisz popatrzeć sobie na jeszcze jednego takiego, co grzmi nad Biblią?
- Z tego, co słyszałem, Siostra Dobroci jest uroczym, młodym stworzeniem, które potrafiłoby
oczarować samego diabła!
Montana wyprostował się w swoim krześle. - A tak jest - podchwycił jakiś inny mężczyzna. -
Byłem tam wczoraj wieczorem, razem z żoną i teściową. Mówię wam, ta młoda dama jest
naprawdę niezwykła. Wydawało mi się, że słucham anioła! - Szurnął krzesłem i też wstał. -
Dobrze, żeś mi pan o tym przypomniał. Obiecałem p~zecież żonie, że dziś też będę jej towarzy-
szył. Zegnam panów. Spotkamy się jutro wieczorem.
Zaraz po nim kolejny mężczyzna poderwał się od stołu.
- Jeśli ten kaznodzieja w spódnicy naprawdę j.est taki dobry, jak mówicie, to ja też tam pójdę.
Zona mnie co prawda namawiała, ale ja myślałem, że to jeszcze jeden szarlatan. Ale skoro tak
nie jest. .. skoro to prawdziwa misjonarka ...
Nie minęła chwila i wszystkie krzesła przy stole były już puste. Z Montaną zostały tylko karty.
Potasował je i zagrał sobie raz, sam ze sobą, sprawdzając umiejętność rozpoznawania kart po
koszulkach. Potem nalał sobie whisky do szklaneczki i kiedy mocny trunek znaczył swoją palącą
ścieżkę w gardle, zadumał się na chwilę. Czyżby go przeczucie nie myliło? Czy ten kaznodzieja
w spódnicy nie jest aby ową młodą damą z dyliżansu?
Powtórnie napełnił szklankę, tym razem przełykał whisky nieco wolniej. No cóż ... jest tylko
jeden sposób, żeby się o tym przekonać.
Schował karty do kieszeni, nasadził na głowę nowiusieńki kapelusz i wyszedł z saloonu.

background image

Do diaska! Tak! To była ona!
Montana stał z brzegu tłumu, patrzył i słuchał. I podziwiał. Nie uwierzyłby, gdyby nie zobaczył
tego na własne oczy. Złotousty kaznodzieja w spódnicy doprowadzał cały tłum do łez, potem
kazał wszystkim zerwać się na równe nogi, klaskać, śpiewać i radować się. Robił z ludźmi, co
chciał. I był to ten sam szary wróbelek z dyliżansu. Ale teraz przemie nił się w skowronka i
nazywał się Siostra Dobroci.
Górując ponad tłumem, stała na najwyższym stopniu schodków swego błyszczącego nowego
cygańskiego wozu. Na jednej ze ścian wozu ładnymi okrągłymi literami wypisane było "Siostra
Dobroci". Nieopodal stał spętany koń.
Ubrana była w skromną białą bluzkę z wysokim kołnierzem i prostą ciemną spódnicę. Brzeg
spódnicy ocierał się o błyszczącą skórę jej trzewików. Włosy upięte były w schludny kok nad
karkiem, kilka loczków opadło jednak na policzki. Kiedy mówiła kazanie, te loczki powiewały
wokół jej głowy. A oczy płonęły zapałem. Głos, w dyliżansie cichy i łagodny, teraz dźwięczny i
donośny, przetaczał się ponad tłumem i przykuwał uwagę. T a dziewczyna mogła śmiało
konkurować z każdym wędrownym kaznodzieją, jakiego dotychczas widział Montana.
Tłum przestał się radować, teraz, zgodnie z poleceniem, wszyscy usiedli na trawie, żeby
posłuchać dalszej części kazania. Montana, oparty o pień drzewa, słuchał zafascynowany. Bo
było rzeczywiście tak, jak powiedział tamten ranczer. Człowiek miał wrażenie, jakby słuchał
anioła. Skromnego, pełnego słodyczy, a jednocześnie żarliwego. I wszystkich trzymającego w
garści. Teraz każdy, jak zaczarowany, słuchał długiej i smutnej, choć w sumie podnos:cącej na
duchu opowieści o tym, jak Pan Bóg pomógł Siostrze Dobroci podźwignąć się z naj głębszej
rozpaczy i zwątpienia. Kiedy zamilkła, nikt spośród tłumu nie miał suchych oczu. Nawet
Montana.
Potem, z koszyczkiem w ręku, weszła między ludzi. Każdy skwapliwie sięgał do kieszeni. Mon-
tana uśmiechnął się. Miło by było skorzystać z takiej hojności ...
Nie zauważył, kiedy młoda kobieta zatrzymała się tuż przed nim i podetkawszy mu koszyczek
pod· nos, potrząsnęła nim demonstracyjnie.
- Widziałam, że Bóg był dla ciebie łaskaw - powiedziała, a w bursztynowych oczach zapaliły się
prowokujące iskierki. - Teraz masz sposobność okazać Mu wdzięczność za Jego hojność.
- W porządku. Jestem bardzo wdzięczny. Uśmiechnął się leniwie. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął
zwitek banknotów. Jeden z nich wrzucił do koszyka.
Siostra Dobroci ponownie potrząsnęła koszyczkiem.
- To nazywasz pan wdzięcznością? Ja nazwę to oszustwem. Pan Bóg zapewne pomyślał to samo!
Zauważył, że kilka głów obróciło się w ich stronę. Jeszcze chwila, a uwaga wszystkich skupi się
na nich, a tego Montana z wiadomych względów absolutnie sobie nie życzył. Wyciągnął ze
zwitka następny banknot, potem jeszcze jeden i wrzucił oba do koszyczka.
Siostra Dobroci skinęła głową i ruszyła dalej przez tłum, odprowadzana pełnym podziwu
wzrokiem Montany. Bo i też wykazała się prawdziwym hartem ducha. Większość kobiet, rozpoz-
nawszy w nim złodzieja, zaczęłoby drżeć, płakać albo rozpaczliwie wzywać stróżów prawa. A ta
wspaniała Siostra Dobroci po prostu zażądała od niego pieniędzy.
Potem znów stanęła na schodkach swego cygańskiego wozu. Ludzie powoli zaczęli się roz-
chodzić. Machała im na pożegnanie, uśmiechała się, każdemu, kto do niej podszedł, musiała mó-
wić coś bardzo miłego, bo odchodził rozpromieniony. Kilka osób wcisnęło jej do ręki dodatkowe
banknoty. Przyjęła je, ale wydawała się ogromnie zazenowana.
Montana, poczekawszy cierpliwie, aż wszyscy się rozejdą, przeprowadził swego konia przez
łąkę· Uwiązał go z tyłu cygańskiego wozu, prawie bezgłośnie wszedł po drewnianych schodkach
i uniósł koc, służący za drzwi.
Siostra Dobroci była w środku. Zajęta przeliczaniem pieniędzy.
- Proszę, proszę! Wygląda na to, że głoszenie słowa Bożego przynosi niezłe zyski!
Zaskoczona, gwałtownie odwróciła głowę.
- Ach, to znowu ty! Dziwne, że jeszcze cię nie powiesili!

background image

- Ja nigdzie nie zagrzewam zbyt długo miejsca. Dlatego niełatwo mnie złapać.
-. Ale dziś, mam nadzieję, uważnie wysłuchałeś kazania i postanowiłeś się zmienić. Wtedy Pan
Bóg ci wybaczy.
- Wybaczy wtedy, gdy okażę skruchę, a mnie nadal interesują tylko pieniądze.
Jednym zręcznym ruchem wyjął jej z ręki wszystkie banknoty.
- Teraz widzę, że twój biznes jest o wiele lepszy. Uzbierała ci się nie zła sumka. Chyba skłonna
będziesz podzielić się z nieszczęśliwą, zabłąkaną duszą?
Krzyknęła, zanim jednak zdążyła cokolwiek powiedzieć, Montana błyskawicznie odliczył po-
łowę banknotów i wręczył jej z powrotem.
- Nie chcę wyjść na człowieka chciwego.
Dlatego zatrzymaj połowę. Ale druga połowa mnie się należy. T akie małe zadośćuczynienie za
to, że twoje kazanie zepsuło mi grę w pokera.
Uśmiechnął się czarująco i odwrócił się, gotując się do wyjścia. Nie wyszedł jednak, bo coś
nagle wcisnęło mu się w plecy. Lufa pistoletu, co do tego nie mógł się mylić. Głos dobiegający z
tyłu był bardzo sympatyczny, jak mruczenie zadowolonej kotki.
- A zadośćuczynienia tą. ty sobie poszukaj gdzie indziej, kowboju.
Montana potrzebował całej minuty na'otrząśnięcie się z szoku. Nie, to niemożliwe, żeby ta mała
oszustka wystrychnęła go na dudka.
Odwrócił się. Tylko po to, żeby spojrzeć prosto w lufę deringera, niewielkiego kieszonkowego
pistoletu, który trzymały te same ręce, co nie. dalej jak przed kwadransem trzymały Biblię·
- Zdaje się, że masz coś mojego, kowboju! Jej głos po raz kolejny uległ transformacji.
Znikła łagodność, żadnych pełnych miłości, subtelnych słów, spływających drżąco z jej ust.
Teraz,. jeśli nieco drżał, to z gniewu.Szybkim ruchem wyjęła mu banknoty z ręki.
- I kto by się tego spodziewał... - wymamrotał pod nosem Montana. - Siostra Dobroci jest jeszcze
lepszą złodziejką niż ja!
- Złodziejką?! Nie jestem żadną złodziejką!
- A jak nazwać kogoś, kto pozbawia tych biednych ranczerów ich pieniędzy, zarobionych w pocie
i znoju? Nieistotne, czy robisz to w imię Boga, czy pod groźbą pistoletu. I tak jesteś złodziejką·
- Nieprawda! - krzyknęła i ze złością machnęła mu pistoletem przed nosem. - Mówię do nich
piękne, mądre słowa! Dzięki mnie odrywają się na chwilę od swego szarego, jednostajnego
życia. A to jest warte o wiele więcej niż ich pieniądze!
- Niech ci będzie. Powiedz mi tylko ... - Montana rozejrzał się dookoła. - A gdzież jest ten twój
mąż?
- Mąż?
Po jej ustac!l przemknął uśmiech.
- Nie ma. Zaden mąż mi niepotrzebny.
- W takim razie co znaczy ta obrączka?
Uniosła dłoń i spojrzała na swoją obrączkę niemal z czułością.
- Piękna, prawda? Pewną wdowę, która nie wzięła ze sobą pieniędzy i nie miała co wrzucić do
mojego koszyczka, zapewniłam solennie, że Pan Bóg przyjmuje również biżuterię. A kiedy
potem wsunęłam sobie tę obrączkę na palec, okazało się, że pasuje idealnie. Postanowiłam więc
ją nosić, to dodaje trochę miłego posmaczku do mojej historii, czyż nie tak?
- Owszem. - Montana spojrzał na nią niemal z szacunkiem. - Trudno mi uwierzyć, że cię nie
przejrzałem. Lepszej aktorki w życiu nie spotkałem. W tym dyliżansie wszyscy, łącznie ze mną,
wierzyli święcie, że jesteś żoną ubogiego kaznodziei. Ty przecież potrafisz nawet płakać na
zawołanie! Ale ... - Nagle głos jego stwardniał. - Ale ta gra dobiegła już końca, Siostro Dobroci!
Ręka Montany zatoczyła szeroki łuk i uderzyła. Pistolet upadł na podłogę. Siostra Dobroci padła
na kolana, nie zdążyła jednak 'chwycić za broń, ponieważ ułamek sekundy wcześniej rosłe ciało
Montany przydusiło ją do podłogi.
- Puść mnie! Ty bandyto! Ty ...

background image

Wiła się jak piskorz, okładając gojednocześnie pięściami. Naturalnie, nie dorównywała mu siłą,
ale pod względem determinacji byli sobie równi. Im zacieklej walczyła, tym bardziej pragnął ją
poskromić.
- Nie przyszedłem tutaj, żeby cię skrzywdzić! Ja ... - nie dokończył, ponieważ w tym momencie
bardzo boleśnie odczuł na nosie jej pięść.
- Och, naprawdę?! - wydyszała. - Przecież chcesz mi odebrać moją własność!
- Nie wszystko. - Montana potarł ostrożnie obolały nos, chwycił ją mocno za przeguby rąk i
wyciągnął jej ręce wysoko nad głową, uniemożliwiając ponowny atak. - Chcę tylko moją
połowę·
- Twoją połowę? A od kiedy to jesteś moim wspólnikiem?
- Od chwili, kiedy udawałaś niewiniątko i ja, głupiec, nie wziąłem twoich pieniędzy. A potem
lałaś te fałszywe łzy, dlatego nie zabrałem ci tej obrączki. A dziś przez twoje kazanie przepadła
mi gra w pokera, czyli też umknęły mi jakieś pieniądze. Jesteś moją dłużniczką, Siostro Dobroci!
Dyszała ciężko, wyczerpana walką. Montana czuł pod sobą miękkie, falujące piersi i ciepłe uda.
Po schludnym koku pozostało tylko wspomnienie. Pasma długich, ciemnych włosów wiły się po
jej ramionach. Zadarta spódnica odsłaniała szczupłe, zgrabne kostki.
A usta ... usta były rozchylone.
- Trzeba przyznać, Siostro Dobroci, że twoje usta stworzone są przede wszystkim do poca-

łunków.
- Jak śmiesz ...
Uciął jej protest, jak się mogła tego spodziewać, pocałunkiem. Krótkim i bardzo delikatnym.

Zaledwie muśnięcie, dziwne, że jej serce od razu przyspieszyło. A powietrze jakby zatrzymało

się w płucach.
Na tym nie koniec. Jedną ręką przytrzymał jej nadgarstki, drugą przesunął wzdłuż jej boku. I

pocałował jeszcze raz. Wtedy wzdłuż jej grzbietu jakby przebiegł płomień, a zaraz po nim lód.

Nie mogła się poruszyć, ochota do walki znikła jak ręką odjął. Jedyne, co była w stanie teraz

zrobić, to cichutko pojękiwać, kiedy jego usta poruszały się na jej wargach. Poruszały się i

poruszały, a ona pała się, że jej płuca zaraz eksplodują. Poza tym przez cały czas jego ręka

błądziła leniwie po jej ciele. I gdziekolwiek dotknął, temperatura ciała w tym miejscu

natychmiast zaczynała rosnąć.
A Montana, skończywszy całować, podniósł głowę i spojrzał na jej twarz. T o, co zobaczył i
czego przy tym doświadczył, zaniepokoiło go bardzo. Bo kiedy zobaczył usta wilgotne i
obrzmiałe, nieprawdopodobnie kuszące, natychmiast w głowie powstała myśl o następnym
pocałunku. A ta myśl z kolei sprawiła, że krew w Montanie zawrzała.
- Jak się nazywasz? - wyszeptał.

- Mówiłam ci ... Virginia...

.

- Chcę znać twoje prawdziwe imię i nazwisko! Jak masz na imię?
- Summer.
- Summer... - Powtórzył jej imię, łagodnie i miękko. Niemal z czułością. Była pewna, że ją znów
pocałuje. Ale on zapytał: - I co dalej? Summer. .. ?
- Summer Chambers. Proszę, puść mnie już.
- Za chwilę ... - mruknął, nie odrywając od niej oczu. - Intrygujesz mnie, Summer Chambers.
Nigdy jeszcze nie spotkałem takiej kobiety jak ty. - I na pewno nigdy już nie spotkasz - rzuciła
szorstko. - A teraz, proszę, uwolnij mnie od swojej osoby!
Najpierw sięgnął po jej pistolet, leżący nieopodal. Potem wstał, pomógł też wstać Summer, która
kiedy tylko stanęła na nogi, natychmiast zajęła się gorliwym otrzepywaniem sukni. Po to, aby
mieć parę sekund na ochłonięcie po gorącym pocałunku. Montana natomiast zajął się przeli-
czaniem pieniędzy. Połowę wsunął do kieszeni, drugą połowę wręczył Summer.
- Nie masz prawa ... - zaczęła pełnym oburzenia głosem. I nagle zamilkła, bo na dworze, bardzo
blisko wozu, coś zaszeleściło, potem usłyszeli jakieś szepty.

background image

- Czekasz na kogoś? - spytał Montana, zniżając głos.
Potrząsnęła przecząco głową·
- Zobacz, kto tam jest - rozkazał. - I ktokolwiek by to był, masz się go pozbyć.
Uchyliła koc, zawieszony nad wejściem i ostrożnie wytknęła głowę na zewnątrz. Zobaczyła nad-
ciągający zmierzch, a w tej szarości trzy pary zalęknionych oczu. Dziewczynka, może ośmio -
letnia, trzymała na ręku malucha, który nie miał chyba jeszcze roku. Zza jej pleców wyglądał
lękliwie kilkuletni chłopczyk.
- Kim wy jesteście? Skąd się tu wzieliście - spytała zdumiona Summer.
- Nazywam się P ansy - od parła dziewczynka. - Pansy Miller. A to jest mój braciszek, Ned. I
siostrzyczka, Hannah.
- Jest bardzo późno, dzieci. Chyba powinniście wracać już do domu.
_ Ale my... nie mamy domu, . proszę pani - odezwał się chłopczyk.
Obok głoyvy Summer pojawiła się nagle głowa Montany.
- Nie macie domu?
W pierwszej chwili był zły na intruzów. Ale teraz, kiedy ich zobaczył, złość przeszła. Dzieci
były zabiedzone. Podrapane i brudne, wobszarpanych ubraniach.
- A co się stało z waszym domem, dzieci?
_ Nasza mama i tata nie żyją - powiedziała Pansy. - A bankier powiedział, że nIe możemy zostać
w naszym domu.
_ Nie macie żadnych krewnych, którzy by was przygarnęli pod swój dach? - spytała cicho
Summer.
Dziewczynka potrząsnęła przecząco głową·
- A rodzice nie mieli żadnych przyjaciół? _ spytał Montana, chociaż odpowiedź już znał. Była
wypisana na wylęknionych twarzyczkach. . _ Nikt nie chce nas wziąć wszystkich razem.
Zona bankiera chce zabrać tylko Hannah, a mnie i Neda wysłać do sierocińca w St. Louis.
Dlatego myśmy tutaj przyszli.

_ Ale dlaczego ... tutaj? - spytała cicho Summer, której serce ściskało się na widok trzech

nieszczęśliwych stworzeń.
_ Słyszeliśmy, że do miasta przyjedzie kaznodzieja. Postanowiliśmy też przyjść, wysłuchać
kazania i poprosić Pana Boga, żeby nam pomógł i nie pozwolił nas rozdzielić. A teraz, kiedy
odszukaliśmy Siostrę Dobroci i jej męża, wiemy już, że nasza modlitwa została wysłuchana, że
zostaniemy razem.
- Chwileczkę ... - zaczął Montana. Nie dokończył, bo nagle usłyszeli tętent końskich kopyt.
Troje dzieci jak na komendę odwróciło głowy i spojrzało z lękiem na majaczącą w mroku ciemną
postać jeźdźca. Dwójka starszych zaczęła pochlipywać, malutka Hannah natychmiast poszła za
ich przykładem.
- Co się dzieje, dzieci? Poznajecie tego pana? - spytał Montana.
- T. .. tak - wykrztusiła Pansy. - To szeryf.
I Montana, i Summer zesztywnieli.
Umysł Montany pracował gorączkowo. Na pewno ktoś z tłumu go rozpoznał i wezwał szeryfa ...
Głupi był, że poszedł na to kazanie. Ale jeszcze nic straconego. Zdąży wskoczyć na konia i
umknąć.
Summer, blada jak ściana, zastanawiała się w duchu, czy to nie któryś z ranczerów pożało wał
swego hojnego datku i pragnie go teraz odzyskać za pośrednictwem stróża prawa. A szeryf
oskarży ją o naciąganie ludzi i skonfiskuje wszystkie pieniądze ...
Dzieci płakały coraz głośniej.
- On przyjechał po nas! - krzyknęła z rozpaczą Pansy.
W tym momencie i Summer i Montana pomyśleli to samo. Jeśli ja tak się boję, to co dopiero
trójka tych dzieci ...
- Jak nazywa się ten szeryf? - spytał Montana małą Pansy.

background image

- Szeryf Lacy.
- Lacy. W porządku. Summer, ukryj dzieci w wozie!
- Dobrze. Ale powiedz mi, co zamierzasz zrobić?
- To, co umiem robić najlepiej, Siostro Dobroci!

ROZDZIAŁ TRZECI

- Wchodźcie do środka! Szybciutko!
Dzieci weszły po schodkach do wozu. Summer kazała im się położyć na wąskim łóżku i
przykryła je kocami.

- Macie leżeć cichutko! Ani słowa!

Sama usiadła przy wejściu i zerkała spoza koca. Montana przywitał szeryfa mocnym uściskiem

dłoni, potem do uszu Summer doleciał szmer rozmowy. Najpierw odezwał się Montana, szeryf

coś odparł, głosem nieco grubszym. Niestety, poszczególnych słów Summer nie rozumiała. Nagle

poczuła strach. Co jej do głowy strzeliło, żeby zaufać zwykłemu złodziejowi? Przecież on, ratując

własną skórę, nie zawaha się rzucić Siostry Dobroci na pożarcie! Prawdopodobnie teraz właśnie

mówi szeryfowi, że ona wcale nie jest kaznodziejką, tylko zwyczajną oszustką, opowiada

ludziom dyrdymały i wyciąga od nich pieniądze. Szeryf przyjdzie aresztować Summer, a

Montana w tym czasie sobie umknie.
A może powiedział szeryfowi o tych dzieciach? Spojrzała z niepokojem na wąskie łóżko w kącie
wozu, gdzie ukryła całą trójkę. Ukryła? Tak naprawdę, to w tym wozie nie ma gdzie się
schować ...
Przeklinając w duchu swoją beztroskę, rozejrzała się szybko w poszukiwaniu jakiejś broni.
Montana nie oddał jej deringera, czyli pozostaje tylko nóż. Lepsze to niż nic! Chwyciła za nóż,
ukryła go za plecami i dalej czekała. A serce waliło jak młot. O, nie! Ona nie podda się szeryfowi
jak baranek. Będzie walczyć!
Nagle usłyszała głośny śmiech mężczyzn. Zerknęła zza koca i zobaczyła, że Montana zaprzęga
konia do wozu. A szeryf służy mu pomocą.

Co temu Montanie chodzi po głowie?
Mała Hannah chlipnęła cichutko. Szeryf poderwał głowę. Pytanie, jakie zadał, Summer usłyszała
bardzo wyraźnie.

- Co to było?

- Jakiś nocny ptak - rzucił Montana przez ramię. - Moje uznanie, szeryfie! Jest pan niezwykle

czujny!
Klepnął szeryfa po ramieniu, obaj mężczyźni zaśmiali się i powrócili do zaprzęgania.
Summer zadziałała błyskawicznie. Urwała kawałek halki, zanurzyła w wiadrze z wodą, potem w
cukrze. Przyklękła przy łóżku i wręczyła szmatkę Pansy, a ta podała ją malutkiej Hannah.
Dziecko zaczęło ssać łapczywie.

Odetchnęła z ulgą. Niestety, po chwili serce znów zabiło jak oszalałe, kiedy męskie głosy

usłyszała tuż przy wozie. Czyżby ten idiota miał zamiar zaprosić szeryfa do środka?!
Znów przemknęła do koca, zasłaniającego wyjście. I znów odetchnęła z ulgą. Obaj mężczyźni
ściskali sobie już dłonie.
- Do widzenia, przyjacielu - powiedział serdecznie szeryf. - I przekaż pan, proszę, swojej
małżonce, że ludzie z Wood Creek są ogromnie wdzięczni za piękne kazanie, które wlało w ich
serca otuchę.
- Dziękuję, szeryfie. Na pewno jej to powtórzę·
Montana wskoczył na kozioł, chwycił za lejce i cmoknął na konia. Koń ruszył z miejsca, wóz się
zakołysał. Malutka Hannah, przestraszona, znów zaczęła popłakiwać. Przerażona Pansy usiadła
na łóżku, objęła siostrzyczkę i zaczęła ją uspokajać. A Summer przemknęła na tył wozu, tam
gdzie w deskach była duża szpara. Widziała, jak szeryf stoi nieruchomo i wpatruje się w wóz
nadzwyczaj intensywnie. W końcu jednak wskoczył na swego konia i odjechał.
Summer z tej przeogromnej ulgi aż zrobiło się słabo. Oparła się o ścianę wozu, wzięła kilka

background image

głębokich oddechów i odczekała chwilę, póki serce nie zaczęło bić normalnym rytmem. Wtedy
poderwała się, przemknęła przez wóz, usiadła na koźle obok Montany i zażądała wyjaśnień.
- Co mu powiedziałeś?
Mojemu dobremu przyjacielowi, szeryfowi Lacy, powiedziałem, że jedziemy do Poplar, gdzie
żona wygłosi następne kazanie.
Zona. T o słowo drażniło. W tym momencie jednak Summer nie pozostawało nic innego, jak je
zaakceptować.
- Uwierzył ci? Montana zaśmiał się.
- Miałaś okazję, Siostro Dobroci, oglądać mnie w akcji i przekonać się na własne oczy, że w
sytuacji krytycznej potrafię wydobyć z siebie morze wdzięku!
- Przede wszystkim potrafisz kłamać jak z nut. Ale udawać miłego też potrafisz, to fakt. Jak
wtedy, w dyliżansie, chociaż ja od razu cię przejrzałam.
- Tylko udawać? W takim razie powinnaś wiedzieć, moja droga, że w swoim życiu zdążyłem już
oczarować mnóstwo kobiet. Znany jestem od Amarillo aż po Laredo, stałem się po prostu
legendą. I żadna z tych kobiet na pewno nie uważa, że udawałem. Po prostu taki jestem ...
- Rozumiem. A ja proszę o zwrot mojego pistoletu.
Odebrała deringera, sprawdziła go i zadała pytanie:

.

- A gdzie są naboje?
- Chyba nie spodziewasz się, że dam ci szansę wpakowania mi kulki w plecy!
- Nie pomyślałam o tym. Jak na razie ... - Wsadziła pistolet do kieszeni i spytała, zniżając głos. -
Montana? Co robimy z tą trójką?
Twarz Montany natychmiast spoważniała.
- T e dzieciaki nie kłamią. Szeryf powiedział mi, że szuka trójki dzieci, które uciekły, ponieważ
żona bankiera z Hollow Junction chce zaadoptować ich malutką siostrę.
- Z Hollow Junction?! Chwileczkę! Czy przypadkiem nie chodzi o to okropne babsko z dyli-
żansu?
- Niestety. Szeryfowi wydaje się, że ta zadzierająca nosa snobka będzie doskonałą matką. -
Biedna Hannah ... - szepnęła Summer. - Nic dziwnego, że dzieci tak się boją. I co my teraz
zrobimy?
- No cóż ... Ja już czegoś dokonałem. Pozbyłem się szeryfa. Teraz twoja kolej ruszyć głową.
Tym niemniej jego własny umysł pracował teraz pełną parą, zastanawiając się nad tym, co
powiedział szeryf Lace. A powiedział, że szeryf Otis Pain i cała ta jego banda krążą po okolicy
jak chmara szerszeni i szukają bandyty, który ograbia podróżnych w dyliżansach. Czyli nadeszła
pora zmykać stąd i na pewien czas zaszyć się w jakiejś dziurze. Chwileczkę ... A gdzie można się
lepiej zaszyć, jak nie u boku wędrownego kaznodziei w spódnicy, w dodatku otoczonego
gromadką dzieciaków?
- Trzeba im znaleźć jakąś rodzinę - odezwała się Summer. - Przyzwoitych ludzi, którzy przy-
garną całą trójkę. Choć nie będzie to łatwe ...
- Na pewno potrwa to jakiś czas! A póki co, najlepiej będzie, jak będziemy udawać ich rodziców.
Nikt nie będzie podejrzewał, że hołubimy zbiegów ...

A szeryf Otis z czasem zapomni o Montanie ...
T ej myśli Montana, naturalnie, nie wypowiedział na głos. T ak samo Summer zachowała dla
siebie swoją refleksję·
Mąż i dzieci ... Hm ... Czemu nie? Może będzie z tego jakiś pożytek. ..

Posiłek, który przygotowała Summer ze swoich zapasów, był raczej skromny. Fasola, biskwity i
parę kawałków suszonego mięsa. Ale była pełnia księżyca, a Montana rozpalił ogromne ognisko,
nad którym zachęcająco bulgotała kawa. W rezultacie zrobił się nastrój niemal świąteczny.
Kiedy wszyscy zgromadzili się przy ognisku, Pansy i Ned wzięli się za ręce i pochylili głowy.
Zapanowała niezręczna cisza.

background image

- Nie macie zamiaru jeść? - spytał po chwili Montana

Pansy zerknęła na Summer.
- Mama mówiła, że nie powinniśmy żadnego dobrodziejstwa przyjmować tak, jakby nam się
należało. Czy pani nie pomodli się teraz, Siostro Dobroci?

- Ależ naturalnie!
Summer wzięła Pansy za rękę i spojrzała przelotnie na Montanę. Montana szybko zdjął kapelusz.

- Pansy? A może ty masz ochotę to zrobić? - spytała Summer.

Pansy z powagą skinęła głową·
- Panie Boże, pobłogosław te dary! I dziękuję Ci, Panie Boże, żeś zesłał nam takich dobrych
ludzi, którzy nie pozwolą, aby nas rozdzielono. Amen. - Amen - powtórzyli chórem Summer i
Montana, starannie unikając swojego wzroku.
Dzieci były wygłodniałe. Jadły, aż im się uszy trzęsły, potem zabrały się za wylizywanie swoich
talerzy, a Summer, patrząc na nich, myślała, że jej serce pęknie. Dla malutkiej Hannah Pansy
zrobiła papkę. Karmiła ją łyżeczką· Za każdym razem czekała cierpliwie, aż malutka przełknie,
po czym dawała jej popić wody.
- Jaka szkoda, że nie mam mleka! - powiedziała z żalem Summer. - Jutro po drodze trzeba
koniecznie podjechać na jakieś ranczo i poprosić, żeby sprzedali nam trochę mleka.
- Proszę, niech pani tym się nie martwi - powiedziała Pansy, tuląc do siebie siostrzyczkę· -
Hannah nie piła mleka chyba od tygodnia.
Spojrzała na braciszka, siedzącego przy ognisku. Głowa opadała mu sama, oczy się zamykały.
Chłopczyk resztką sił walczył ze snem.
- Ned też nie pił. My, odkąd mama i tata nie żyją, ani razu nie najedliśmy się tak, jak dzisiaj.
Summer i Montana jednocześnie poderwali głowy i wymienili znaczące spojrzenia.
- A teraz, dzieci - Summer starała się ze wszystkich sił, żeby jej głos mimo wszystko zabrzmiał
pogodnie i raźnie - teraz przygotujemy dla was jakieś legowisko.
- My spaliśmy w lesie - powiedziała Pansy. - Baliśmy się wrócić do naszej chaty, bo
wiedzieliśmy, że szeryf nas szuka.
- Ale dzisiejszej nocy będziecie spać pod dachem. Wóz to nie chata, ale dach ma.
W cygańskim wozie było bardzo schludnie i porządnie, niestety, miejsca niewiele, dlatego łóżko
było bardzo wąskie. Summer przesunęła je nieco i rozłożyła koce na drewnianej podłodze, tak,
żeby rodzeństwo mogło spać obok siebie.
- To na razie musi wam wystarczyć.
- Och, dziękujemy, Siostro Dobroci!
Pansy ułożyła naj pierw na kocach siostrzyczkę, potem pomogła braciszkowi zdjąć brudne
ubranie. - Dziękuję, Sios ...
Tylko tyle zdołał powiedzieć mały Ned. Powieki opadły i chłopczyk 'natychmi~st zasnął jak
kamień. Wtedy ośmiolatka zdjęła sukienkę, wsunęła się między rodzeństwo i okrywszy wszyst-
kich kocem, zamknęła oczy,
Kiedy cała trójka zasnęła, Summer przebrała się w skromną płócienną nocną koszulę i z kocem
pod pachą wyszła z wozu. Montana, z cygarem w ustach, siedział sobie nieopodal, oparty o pie-
niek i wyraźnie się nad czymś zastanawiał. Na widok Summer poderwał głowę.
- Gdzie masz zamiar spać?
- Chyba pod wozem. Ale przedtem muszę zrobić małą przepierkę.
Wrzuciła brudne ubrania dzieci do kubła z gorącą wodą i zajęła się robotą.
- A ty gdzie będziesz spał? - spytała po chwili.
Kątem oka zauważyła, że Montana rozsiodłał swego konia i puścił na trawę. - Nie spodziewałam
się, że zostaniesz z nami. W saloonie byłoby ci wygodniej albo gdzieś indziej ...
- Jeśli mam udawać ojca, lepiej, żebym nocował tutaj - powiedział, przyglądając się z wielką
uwagą żarzącemu się koniuszkowi cygara. Tylko po to, żeby nie patrzeć na Summer. Jej koszula
była skromna, z nieprzeźroczystego materiału, ale księżyc świecił bardzo jasno i kiedy Summer
rozwieszała ubrania dzieci na gałęziach, zarys jej zgrabnego, szczupłego ciała był doskonale

background image

widoczny. - Robię to dla dobra tych dzieci - powiedział nieco słabszym głosem. - Zostanę z
wami, póki nie będziemy pewni, że szeryf przestał je ścigać.

- Aha.
Nie miała zamiaru oszukiwać siebie. Poczuła ulgę, że nie będzie pozostawiona sama sobie. Bo
był to jednak kłopot, skoro ona po raz pierwszy w życiu miała zajmować się dziećmi.
- Ale ... ale ja nie mam już więcej kocy, Montana.
- Nie szkodzi. Mam swoją derkę. Bardzo często sypiam pod gołym niebem.
Nagle Summer poczuła się nieswojo i szybko narzuciła sobie koc na ramiona. Niestety, teraz w
towarzystwie Montany nie czuła się tak do końca swobodnie. Wszystko przez ten pocałunek, o
którym jakoś trudno było jej zapomnieć.
- W takim razie życzę ci dobrej nocy. Aha ... I dzięki, żeś się pozbył szeryfa!
- Nie musisz mi dziękować - rzucił z leniwym uśmiechem. - Odbiję to sobie przy podziale
zysków, wspólniku!
Zaklęła cicho. Wczołgała się pod wóz i owinęła szczelnie kocem. A to łobuz! Nie ma w nim za
grosz szlachetności! Zasypiała, powtarzając sobie w duchu całą litanię powodów, dla których
powinna pozbyć się tego kowboja jak najszybciej. Kiedy tylko znajdzie się ktoś, kto przygarnie
dzieci. Pozbyć się tego łobuza bez serca, zanim ograbi ją ze wszystkiego, na co pracowała tak
ciężko.

Poranne słońce grzało w plecy. Summer westchnęła i wsunęła się głębiej pod wygr.zany koc. Jak
przyjemnie ... Leżała tak, zasłuchana w cichy szmer wody w pobliskim strumieniu, gdy nagle z
góry dobiegł płacz małej Hannah.
W sekundę była już w środku wozu.
- Pansy? Co się stało?

- Nic, proszę pani. Hannah jest po prostu głodna.
Mały Ned też. się obudził i półprzytomnym wzrokiem rozglądał się po nieznanym sobie oto -
czemu.
- Zaraz zrobię coś do jedzenia! - Summer pośpiesznie przebrała się w prostą, bawełnianą suknię i
przewiązała włosy wstążką. - Jeśli chcesz, Pansy, zaopiekuję się teraz Hannah. A ty zabierz Neda
nad strumień i umyjcie się przed śniadaniem.
Dziewczynka z ociąganiem podała jej niemowlę. Było oczywiste, że nie lubiła ani na chwilę
rozstawać się z siostrzyczką, a na pewno już nie miała ochoty oddawać jej kobiecie, która
trzymała dziecko przed sobą w wyprostowanych rękach, jak nadzwyczaj kruchy kryształowy
wazon.
Kiedy Summer wyszła z wozu, Montana, nagi do pasa, stał nieopodal i golił się przed lusterkiem,
które powiesił sobie na gwoździu wbitym w pień. Na włosach Montany lśniły kropelki wody,
czyli był już po kąpieli w strumieniu.
- Co z małą? - spytał z niepokojem.
- Nic, nic. ..
Summer zrobiła kilka kroków w kierunku ogniska, nadal trzymając Hannah przed sobą w
wyciągniętych rękach.
Dziecko zaczęło płakać.
- Jak ty trzymasz to dziecko?!
Montana wrzucił brzytwę do wiaderka z wodą, szybko przetarł twarz ręcznikiem i podszedł do
Summer. Odebrał od niej dziecko i przytulił je do piersi. Płacz od razu ucichł. Przytulił je jeszcze
mocniej i zaczął przechadzać się wokół ogniska, głaszcząc dziecko po pleckach i coś mu tam
pomrukując.
Summer nie mogła oderwać oczu od tej pary.
Ramiona Montany były szerokie, wspaniale umięśnione. Ciemne spodnie podkreślały jego płaski
brzuch i wąskie biodra. I ten rosły mężczyzna, w końcu oszust i złodziej, tulił do siebie

background image

maleństwo jak najczulsza matka.
Ręka Montany przesunęła się niżej, do pupy dziecka.
- Mamy kłopot - mruknął.
- Boże! Co się stało?!
Przerażona Summer przyłożyła obie ręce do serca.
- Zmoczyła się - wyjaśnił. - Masz jakieś płócienne ściereczki?
Pomknęła do wozu i po chwili biegła już z powrotem, powiewając czystą ściereczką. Tymczasem
Montana ułożył Hannah na szerokiej desce niedaleko ogniska. Dziecko było nim zachwycone,
śmiało się, gaworzyło i wesoło fikało nóżkami.
- I co teraz? - spytał Montana, kiedy Summer zatrzymała się obok niego. .
Spojrzała na maleńkiego człowieka i poczuła paniczny strach.
- Proszę. Ty ją przewiń - powiedziała, wręczając ściereczkę Montanie.
- Nie do wiary! Siostra Dobroci wystraszyła się niemowlęcia!
- Wcale się nie wystraszyłam, tylko po prostu nie wiem, jak się do tego zabrać. Nigdy dotąd nie
trzymałam takiego maleństwa na rękach, a co dopiero mówić o przewijaniu. Boję się, że zrobię
coś źle.
- A więc dobrze, dam siostrze teraz lekcję przewijania.
Surnmer przyklękła obok niego, dziwnie jakoś w tym momencie świadoma nagości jego torsu.
Jak zauroczona wpatrywała się w mięśnie na ramionach Montany, które stwardniały, kiedy
składał kwadrat w trójkąt. Jego ramię otarło się przy tym o jej ramię. Niechcąco. A ona odczuła
to, jakby po jej plecach przemaszerował cały batalion mrówek.
Montana starannie wygładził kawałek materiału i ułożył na nim dziecko.
- A teraz musisz tylko wyciągnąć jej spod pupy zabrudzoną płachetkę i zawiązać czystą.
Zwiążesz te dwa rożki i to wszystko.
Wstał, podszedł do swojego drzewa i spokojnie zajął się goleniem.
Summer odprowadziła go wzrokiem, potem spojrzała w dół, na uśmiechnięte dziecko. Montana
dał do zrozumienia, że wszystko jest dziecinnie łatwe. Przekonajmy się więc, czy miał rację.
Rozwiązała węzełki przy zabrudzonym płócienku, wyciągnęła je spod pupy i...
- Wielkie nieba! I kto by pomyślał, że takie maleńkie dziecko może ...
Szybko zaczęła wycierać brudną pupę, potem, po kilku niezdarnych próbach, udało jej się zawią-
zać nawet całkiem zgrabne węzełki. A mała znów zaczęła popłakiwać.
Montana obserwował wszystko w lusterku i uśmiechnął się, kiedy Summer wzięła dziecko na
ręce i trochę niezręcznie przytuliła do swojego ramienia. Kiedy jednak zobaczył, jak ostrożnie
całuje dziecko w główkę i coś mu tam szepcze, jego uśmiech znikł. Co z tego, że nie była w tym
biegła. Jej niezręczne pieszczoty były wzruszające. Dlatego też i Montana, chociaż skonczył już
golenie, nie odwracał się od lusterka.
Po kilku minutach Pansy i Ned wrócili znad strumienia. Ich twarzyczki jaśniały czystością,
mokre włosy były zaczesane w tył. Pansy natychmiast wyciągnęła ręce po siostrzyczkę i Summer
nie bez ulgi oddała jej dziecko.
- A co to jest? - spytał Ned, pokazując palcem na wiaderko z pokrywką, stojące obok wozu.
- Mleko - rzucił Montana, niby obojętnie, zajęty nakładaniem koszuli. A widząc pełne zdumienia
spojrzenie Summer, wyjaśnił: - Niedaleko stąd jest ranczo. Pomyślałem sobie, że nic się nie
stanie, jak wydoję jedną z krów. I tak się złożyło, że przy okazji natrafiłem na kilka jajek.
Summer uniosła znacząco brwi. - Natrafiłeś?
- Tak. Ja często natrafiam na ... różne rzeczy ...
Mrugnął do niej wesoło, a jej serce jakoś dziwnie przyspieszyło, dlatego zajęła się nalewaniem
mleka. Nalała do trzech kubków. Pansy, nie wypuszczając z objęć siostrzyczki, z radosnym
okrzykiem natychmiast chwyciła za jeden z nich. Usiadła na ziemi i przytknęła kubek dziecku do
ust. Maluch pił łapczywie, a Summer zajęła się przygotowaniem śniadania. Jajka, biskwity i su-
szone mięso. W powietrzu rozszedł się wspaniały aromat kawy. I tak jak poprzedniego dnia,

background image

przed kolacją, Pansy i Ned wzięli się za ręce i pochylili głowy. Montana i Summer z pewnym
ociąganiem dołączyli do nich.
- Ned! - odezwała się po chwili Summer. - Może dziś ty odmówisz modlitwę?
- Tak, proszę pani! - Chłopczyk zastanowił się chwilę. - Panie Boże, pobłogosław te dary. I
wszystkich nas. - Jego głos zadrżał. - A przede wszystkim ... mamę i tatę.
Summer naj chętniej objęłaby teraz chłopczyka i przytuliła jak najmocniej, żeby odpędzić od
niego wszystkie lęki. Udało jej się jednak powstrzymać ten impuls i tak jak wszyscy, zabrała się
do jedzenia.
Montana pierwszy skończył jeść. Oparł· się o swoje siodło i popijając gorącą kawę, oświadczył: -
T o było smakowite śniadanie.
Summer aż zarumieniła się z zadowolenia, chociaż nie bardzo rozumiała, dlaczego ten kom-
plement, w końcu nic nadzwyczajnego, sprawił jej taką radość.
- Pani gotuje prawie tak dobrze jak nasza mama! - oświadczył Ned.
Summer uśmiechnęła się.
- Dziękuję, Ned. A może opowiesz nam o waszej mamie?
- O mamie? Moja mama, proszę pani, miała takie żółte włosy, żółte jak kukurydza, i one były
takie mięciutkie. Mama często mnie przytulała i tak ładnie pachniała. Pachniała jak. .. jak
biskwity!
Złapał za biskwita i wsadził sobie do buzi.
- Czyli twoja mama była wspaniała - powiedział Montana i znów popił kawy. - Na pewno bardzo
za nią tęsknisz. Ned, a możesz nam powiedzieć, jak to się stało, że wasi rodzice umarli?
- Zastrzelili ich - odezwała się nieswoim głosem Pansy. - Na polu. Kiedy mama i tata poszli orać.
Montana odezwał się dopiero po dłuższej chwili.
- Kto ich zastrzelił?
- Nie wiem, proszę pana. Ja niczego nie widziałam. Byłam w chacie razem z Hannah. Nagle do
chaty wbiegł Ned. Płakał. Powiedział, żebym poszła z nim na pole ...
Głos dziewczynki załamał się, ale przemogła się i mówiła dalej.
- Mama i tata leżeli koło konia. Wtedy Ned i ja poszliśmy do miasta i powiedzieliśmy o tym
szeryfowi. Szeryf odwiózł nas na farmę. Kazał nam wejść do chaty i nie wychodzić, a sam
poszedł pochować mamę i tatę.
Po policzkach dziewczynki spłynęły łzy. Wytarła je szybko i mówiła dalej:
- Następnego dnia przyjechał bankier i powiedział, że nie możemy zostać w naszej chacie, bo tata
był mu winien pieniądze. Potem przyjechał szeryf. On powiedział, że żona tego pana, bankiera,
chce zabrać Hannah, a ja i Ned pojedziemy do sierocińca w St.Louis. Wtedy uciekliśmy do lasu.
Ned chlipnął, ale Pansy objęła go ramieniem i przytuliła do siebie.
- Wszystko będzie dobrze - szepnęła mu do ucha. - Siostra Dobroci i pan Montana będą się nami
opiekować. Nie musimy się już niczego bać.
Montana nalał sobie kawy i przytknął kubek do ust. Była pieruńsko gorąca. Oparzył sobie język,
ale właściwie tego nie poczuł. Bo w jego głowie przewijała się teraz cała wiązanka przekleństw,
których ze względu na dzieci nie wypadało mówić na głos.
Summer nagle odwróciła twarz. Jedzenie, którym napełniła swój żołądek, teraz ciążyło jej jak
twarde, kanciaste kamienie. Wielki Boże! T e biedne dzieci są pewne, że Siostra Dobroci i Mon-
tana już na zawsze wzięli je pod swoje skrzydła ... Takie dobre, słodkie dzieci. Przeszły przez
piekło. Ale, niestety, Siostra Dobroci nie uwzględniła ich w swoich planach na przyszłość. Tak
samo jak Montana, który prędzej czy później sprowadzi na kark Summer szeryfa. Dlatego
przysięgła sobie, że jeszcze przed końcem tego dnia znajdzie dla dzieci jakieś przytulisko. I
pozbędzie się niepożądanego wspólnika, raz na zawsze.

ROZDZIAŁ CZWARTY
Montana wypił ostatni łyk kawy, resztkę wylał do dogasającego ogniska. Summer zebrała jeszcze
kilka rzeczy z trawy, zaniosła do wozu i rozejrzała się za dziećmi.

background image

- Dzieci! Chodźcie już! Odjeżdżamy!
Pansy z malutką siostrzyczkśl na ręku wynurzyła się spod korony rozłożystego drzewa. Ned
nadbiegł znad strumienia, gdzie zabawiał się rzucaniem kamyków do wody.
Montana zaczął siodłać swego konia.
- Pojadę pierwszy, zrobię mały zwiad. Ned! Masz ochotę jechać ze mną?
- Ja? Naprawdę? - Ned zerknął nie pewnie na starszą siostrę. - Pansy? Mogę?
Pansy zdawała się bardzo na serio rozważać propozycję. Było oczywiste, że siostra nie lubi
tracić młodszego brata z oczu. Ale błagalne spojrzenie Neda zmiękczyło jej serce.
- Dobrze, Ned - powiedziała z powagą· - Sądzę, że możesz jechać.
Chłopczyk wyciągnął w górę ręce, Montana nachylił się. Podniósł go z ziemi i usadził za sobą.
- Trzymaj się mnie mocno, Ned, bo jeszcze zgubię cię gdzieś po drodze.
Chłopczyk objął rączkami Montanę wpół i przycisnął policzek do jego szerokich pleców. Koń
ruszył galopem, malec, zachwycony, pomachał do siostry triumfalnie ręką.
Summer wspięła się na kozioł, Pansy i Hannah usadowiły się obok niej. Summer cmoknęła na
konia i wóz zaczął toczyć się leniwie.
- Jakie to zabawne, Siostro Dobroci, że pani mieszka w tym wozie - odezwała się po chwili
Pansy, tuląc do siebie siostrzyczkę. - I ciągle jedzie pani i jedzie. A nie chciałaby pani mieszkać
w takim prawdziwym domu, gdzie dookoła byłyby pola, i te pola trzeba zaorać i obsiać, żeby
zebrać plony?
- Nie można tęsknić za czymś, czego nigdy się nie miało!
Pansy spojrzała na nią ze zdumieniem.
- Siostro Dobroci! Nigdy pani nie mieszkała w prawdziwym domu?
Summer uśmiechnęła się i nie odpowiedziała wprost.
- Mój wóz jest moim prawdziwym domem. I bardzo wygodnym, zawsze jest ze mną, choć ciągle
jestem w drodze ... Pansy, chciałam cię o coś prosić. Kiedy będziemy w mieście, wśród obcych
ludzi, nazywaj mnie, oczywiście, Siostrą Dobroci. Ale nie musisz tego robić, kiedy jesteśmy
sami, tylko w swoim gronie. Mam na imię Summer, jak zresztą wiesz.
- Tak, wiem. A czy "Summer

"

to pani prawdziwe imię, czy to tata tak panią nazwał?

- Moje prawdziwe imię. A dlaczego pytasz?
- Bo ze mną jest inaczej - powiedziała z dumą
Pansy. - Naprawdę nazywam się Sara. Ale tata zawsze mówił, że jestem taka ładna jak kwiatek i
nazwał mnie Pansy*, jak jeszcze byłam malutka. I nie chcę, żeby mnie nazywać inaczej . Tylko
Pansy. Bo wtedy nigdy nie zapomnę, jak bardzo mnie tata kochał.
- T o wielkie szczęście, Pansy, że miałaś rodziców, którzy tak bardzo cię kochali.
- Wiem, proszę pani. Dlatego zawsze będę o nich pamiętać .. Ale Ned na pewno wkrótce o nich
zapomni, on jest jeszcze taki mały. A co dopiero Hannah. I to mnie bardzo martwi.
Summer milczała przez chwilę, wstrząśnięta dojrzałością ośmioletniej dziewczynki.
- Nie martw się, Pansy. Po prostu opowiadaj rodzeństwu o rodzicach jak najwięcej, dzięki temu
wspomnienie o nich będzie żyło w każdym z was.
Zauważyła, że Hannah zasnęła w ramionach siostry.

.

- Musi być ci ciężko, Pansy. Może położysz ją w wozie?
Pansy wycisnęła całusa na pulchnym policzku niemowlęcia.

* Paltsy (ang.) - bratek. - Przyp. tłum.

- Mnie nigdy nie jest ciężko trzymać Hannah, proszę pam.
- Domyślam się, kochanie. Przecież wiem, jak bardzo kochasz swoją siostrzyczkę. Pomyślałam
sobie tylko, że dziś taki żar, a maluch nie powinien być za długo na słońcu.
- Ma pani rację.
Dziewczynka zsunęła się ostrozme z kozła i weszła do chłodnego, zacienionego wozu. Ułożyła

background image

siostrzyczkę na kocu, potem zrolowała koc z obu stron, żeby dziecko się nie przesunęło.
Summer, zerkając przez ramię na Pansy, krzątającą się wokół siostrzyczki, przeżywała rozterkę.
Te dzieci, tak bardzo skrzywdzone przez los, były już pewne, że znalazły sobie opiekunów.
Summer z całego serca pragnęła oszczędzić im dalszych smutnych przeżyć, zdawała sobie jednak
sprawę, że sama nie podoła opiece nad trójką małych dzieci. Odpowiedzialność ogromna, a ona
nie ma przecież żadnego doświadczenia. A poza tym te dzieci zasługiwały na coś więcej, niż ona
mogła im dać. Ich przybrani rodzice powinni być ludźmi godnymi szacunku, którzy stworzą im
inne życie niż domorosły kaznodzieja w spódnicy, chwilowo wspierany przez złodzieja.
Podniosła głowę w chwili, gdy usłyszała tętent kopyt. Montana nadjeżdżał galopem. Mały Ned
miał na głowie kapelusz Montany z szerokim rondem. Kiedy zbliżali się do wozu, malec zerwał
kapelusz z głowy i zaczął wymachiwać nim zawzięcie.
- Widzieliśmy miasto - oznajmił Montana, zatrzymując konia. - Kiedy wjechaliśmy na szczyt
samotnego wzgórza.
- Jak daleko stąd? - spytała Summer.
- Kilka godzin się zejdzie.
Pomógł Nedowi zeskoczyć z konia i wdrapać się na wóz. Twarz chłopczyka zarumieniona była z
podniecenia.
- Montana wie wszystko - ogłosił. - Opowiadał mi o Czejenach. Wiem, jak oni żyją i co jedzą. I
Montana mówił, że był w prawie wszystkich miastach w Teksasie. I.. - urwał, żeby nabrać
powietrza. - Kiedy będę duży, chcę być taki jak Montana!
- Może obierzesz sobie w życiu jakiś szczytniejszy cel - rzuciła cierpko Summer.
- Szczytniejszy ... A co to znaczy? - spytał niepewnym głosem Ned.
Montana uśmiechnął się do niego. Zdjął z głowy chłopczyka swój kapelusz, nasadził sobie na
głowę i mrugnął wesoło.
- Może zechcesz, na przykład, zostać prezydentem naszego kraju.
- Ja wcale nie chcę być prezydentem! Nigdy! - zapewnił go żarliwie malec. - Ja chcę być taki jak
pan!
- A ja chcę być wędrownym kaznodzieją, jak Summer - oświadczyła Pansy.
Summer spojrzała na nią ze zdumieniem.
- Kiedy ten pomysł przyszedł ci do głowy, Pansy?
- Kiedy słuchałam pani kazania. Pani opowiadała o tym, że wszyscy jesteśmy dziećmi jednego
Boga. I że On trzyma nas w swoich pełnych miłości ramionach. Wtedy zrobiło mi się jakoś
inaczej, jakby ktoś odebrał mi połowę mojego strachu. Pomyślałam sobie, że ja też chciałabym
przekazywać ludziom takie słowa, które sprawiają, że ludzie przestają się bać.
Dziewczynka spojrzała na Summer dokładnie tak, jak na Montanę spoglądał mały Ned - z uwiel-
bieniem. I Summer poczuła się nagle bardzo niepewnie. Po prostu poczuła się winna i dlatego
była zadowolona, kiedy Montana zagadnął na zupełnie inny temat.
- Summer, zatrzymaj wóz na chwilę. Przywiążę mojego konia z tyłu i teraz ja będę powozić.
Summer zatrzymała konia i po chwili Montana sadowił się już na koźle. Przejął od niej lejce i
cmoknął na konia. Kiedy wóz ruszył, Pansy zabrała głos.
- A pan wie, co mówiła mi Summer? Ona nigdy nie miała prawdziwego domu. Takiego domu z
polem, żeby je zaorać, obsiać, a potem zebrać plony.
Summer, wpatrzona pilnie w szlak, czuła na sobie wzrok Montany.
- A pan, Montana? - dopytywała się dziewczynka. - Czy pan miał kiedyś prawdziwy dom i
rodzeństwo?
Uśmiechnął się i żartobliwie pociągnął ją za jeden z jej loczków.
- Moim domem jest cały świat, Pansy! Moja dewiza brzmi: gdziekolwiek jesteś, czuj się jak u
siebie w domu.
- A nasza mama i tata urodzili się w Missouri - wtrącił mały Ned. - Ale tata myślał, że w T
eksasie będą mieli więcej szczęścia .... Montana, a pan skąd jest?

background image

- A stąd i stamtąd - od parł Montana, nie szczędząc chłopczykowi swego czarującego uśmiechu. -
I zewsząd, wspólniku!
Wspólnik... Chłopczyk rozpromienił się.
A Summer kątem oka zerknęła na Montanę. Patrzył gdzieś przed siebie, usta niby jeszcze się
uśmiechały, ale ten uśmiech właściwie już znikł. Twarz była posępna. Pytanie dziecka na pewno
go poruszyło, bardziej niż by sobie tego życzył.

Łagodne, równomierne kołysanie wozu uśpiło dzieci. Jedno po drugim zamykało oczy, jasna
głowa opadała na piersi. Montana oddał Summer lejce i wniósł do środka najpierw Pansy, potem
Neda. Ułożył ~ch na kocu, po obu stronach śpiącej Hannah.
- Zmęczona? - spytał, sadowiąc się z powrotem na.koźle.
Porząsnęła przecząco głową, chociaż oddając mu lejce, czuła ogromną wdzięczność, że będzie
miała chwilę wytchnienia. Dlatego po chwili, przykładając sobie rękę do krzyża, wyznała jednak
szczerze:
- Trochę zesztywniałam.
- Niedaleko stąd widziałem rzeczkę. Może zatrzymamy się tam na chwilę?
- Wolałabym jechać dalej. Jeśli mam dziś wieczorem wygłosić kazanie, powinnam jak najszyb-
ciej znaleźć się w tym mieście. Rozejrzeć się, znaleźć odpowiednie miejsce, trochę odsapnąć, a
poza tym ... poza tym ... warto by popytać wśród ranczerów, czy ktoś w okolicy nie przygarnąłby
trójki dzieci.
Wyglądało na to, że dla Montany ta sprawa jest tak samo niemiła jak dla niej. Bo ostatnie zdanie
jakoś z trudem przeszło przez gardło Summer. A Montana wyraźnie spochmurniał.
- Może popytam się w saloonie - mruknął. Wtedy ona, bez żadnego powodu przecież, poczuła,
jak narasta w niej gniew.
- W saloonie? No tak! Rzeczywiście, tylko w takim miejscu można znaleźć przyzwoitych,
uczciwie zarabiających na chleb rodziców dla trojga sierot! Dziwne, że mi to w ogóle nie
przyszło do głowy!
Reakcja Monatany była równie gwałtowna. - Chciałem ci tylko pomóc! A ty zachowujesz się jak
jakaś cholerna dewotka!
- Wolałabym, żebyś w obecności dzieci nie używał takich mocnych słów!
- O ile mnie oczy nie mylą, dzieci śpią - wycedził, ale na wszelki wypadek zniżył głos. - A tobie
chciałbym przypomnieć, że to ty palisz się do tego, żeby się ich pozbyć! Bo na pewno nie ja!
- Nie pozbyć, ale zapewnić im dobrą przyszłość! - zaszeptała gniewnie. - Dzieci to wielka
odpowiedzialność. Trzeba je nakarmić, włożyć im coś na grzbiet, nie wspominając o nauce! I ja
tak na to patrzę. Teraz, oczywiście, nie zostawię ich samych, ale będę się rozglądać za jakimś
lepszym miejscem niż mój dom na kółkach! A ciebie nikt do niczego nie zmusza. W każdej
chwili możesz sobie odjechać, nie oglądając się za siebie!
Miała całkowitą rację. Ale ostre słowa pod jego adresem zabolały go.
- Wcale nie mam zamiaru odjeżdżać! - rzucił gniewnie. - A już na pewno nie wcześniej, zanim
nie znajdzie się dla nich normalnego domu.
- Naprawdę? - spytała ze zdumieniem.
- Tak.
Sam był wstrząśnięty swoją decyzją. Zdumiony, że te słowa w ogóle wyszły z jego ust. Bo do tej
chwili jego zamiary były inne. Chciał dojechać z nimi tylko do Poplar. Miał nadzieję, że do tego
czasu szeryf Otis i jego banda znikną z tego szlaku i Montana spokojnie będzie mógł sobie
odjechać.
A tymczasem - nie. Co, u diabła, z nim się dzieje? Chlasnął konia lejcami. Wóz potoczył się
żwawiej. Co go opętało, żeby robić jakieś głupie obietnice? W rezultacie pozostaje nadzieja, że
szukanie rodziny dla trojga sierot nie potrwa długo. Może uda się to dziś wieczorem ...
Dziwne, że ta myśl rozdrażniła go jeszcze bardziej.

background image

Poplar było miastem niedużym i niewiele się różniło od innych miasteczek, rozrzuconych po
całym Teksasie. Leżało przy szlaku, trakt po prostu w pewnym momencie zmienił się w ulicę z
drewnianymi trotuarami. Najpierw minęli stajnie, potem kuźnię, saloon, duży sklep, biuro szeryfa
i areszt. Dalej widać było jeszcze kilka domów przy ulicy, także domy rozsiane po okolicy, farmy
i rancza, pola i pastwiska ze stadami bydła.
Przybycie Siostry Dobroci wywołało wśród mieszkańców Poplar poruszenie. Kiedy wóz pod-
jeżdżał pod sklep, drzwi sklepu uchyliły się i wyj_ rzało z nich kilka kobiet. Dzieci,
baraszkujące po ulicy, natychmiast zgromadziły się wokół wozu.
Summer weszła do sklepu, przywitała wszystkich uprzejmie i powiadomiła, że tego wieczoru na
skraju miasta wygłoszone zostanie kazanie połączone ze wspólną modlitwą.
- Obiecuję państwu, że wysłuchacie naprawporuszającego kazania. Będziecie mieli też
sposobność wspólnego odśpiewania kilka ulubionych starych hymnów.
Osoby zebrane w sklepie słuchały jej uważnie i kiwały głowami, okazując zainteresowanie.
- Chciałam się państwa jeszcze o coś zapytać - dodała na zakończenie. - Szukam dobrych ludzi,
którzy mogliby przygarnąć trójkę sierot. - Trójkę? - Właściciel sklepu wzruszył ramionami i
mruknął: - Jeszcze trzy gęby do wykarmienia ... Raczej nikt taki tu się nie znajdzie.
- Rozumiem. Ale wdzięczna będę, jeśli pan popyta wśród ludzi.
Nie zdążyła jeszcze wyjść ze sklepu, kiedy zgromadzone tam kobiety zaczęły poszeptywać
między sobą. Nic dziwnego, w ich jednostajnym życiu było to wielkie wydarzenie. Wysłuchać
kazania prawdziwego kaznodziei i dzięki temu zapomnieć choć na chwilę o kłopotach, które
trapią je każdego dnia w tym odludnym, dzikim miejscu. Dlatego zapewne zaraz pośpieszą do
swych domów, żeby odświeżyć swoje najlepsze suknie i uprasować odświętną koszulę męża.
Wkrótce całe miasto dowie się o przybyciu wędrownego kaznodziei. I wszyscy nie będą mogli
się doczekać, kiedy zacznie się kazanie.
Kiedy Summer wyszła na ulicę, zauważyła, że Pansy, z małą Hannah na ręku, stoi na schodkach
do wozu, przed którym zebrała się gromadka dzieci.
- Dziś wieczorem spotkamy się na wspólną modlitwę - ogłosiła donośnym, dźwięcznym głosem.
- I razem w skupieniu wysłuchamy pięknego kazania. Nie zapomnijcie powiedzieć o tym swoim
rodzicom.
Summer poczuła ciepło rozlewające się w sercu. I coś jeszc·ze. Dumę, niemal jak prawdziwa
matka. Mała Pansy tak odważnie stawia czoło gromadzie obcych dzieci. Nie każdego dziecka
byłoby na to stać.
- Będziesz opowiadać nam bajkę, jak zostałaś zbawiona?! - zawołał któryś z chłopców.
Pansy nie zareagowała na złośliwość, uśmiechnęła się tylko słodko.
- Przyjdź po prostu dziś wieczorem na kazanie i wspólną modlitwę. Bo każdy z nas powinien
obudzić w sobie miłość do Pana.
- Ty lepiej pomódl się o nowe ubranie! - zawołał chłopak.
To już nie była złośliwość, lecz jawne szyderstwo. Pozostałe dzieci roześmiały się drwiąco. Po-
liczki Pansy spurpurowiały. Na pewno była bliska łez, ale powstrzymała je. Uniosła dumnie
głowę i powiedziała:
- Biblia uczy nas; żebyśmy nie zamartwiali się o swoje ubranie. Przypomnij sobie o liliach pol-
nych. Nawet Salomon w całym swoim przepychu nie był tak ubrany jak jedna z nich*. Dobry
Bóg daje nam wszystko, czego nam potrzeba.
Chwyciła Neda za rękę i, tuląc do siebie siostrzyczkę, pociągnęła go do wozu, za koc, odgra-
dzający od nie przychylnego świata. Dziewczynki i chłopcy, zgromadzeni koło wozu, jeszcze
przez chwilę rozmawiali i śmiali się. W końcu poszli sobie.
Teraz dopiero Summer zauważyła Montanę.
Stał ka wałek dalej. Jego twarz była stężała z gniewu. Dłonie zaciśnięte w pięści.

background image

Montana wjechał wozem na piękną łąkę za miastem. Na skraju łąki rósł stary, rozłożysty dąb,

* Ewangelia wg św. Łukasza, 12,27-28. Biblia Tysiąclecia, Wyd. Pallottinum, 1983 - przyp.

tłum.

w jego cieniu można się było skryć przed palącym słońcem. Nieopodal szemrał cicho strumień.
- Idealne miejsce - orzekła Summer. - Pansy, zbierz brudne powijaki. Zrobimy pranie w stru -
mieniu. A ty, Montana, rozpal ognisko.
Montana kiwnął na Neda i mężczyźni udali się po chrust. A kobiety ze stosem brudnej bielizny
podążyły nad strumień. Hannah, pod czujnym okiem Pansy, baraszkowała na brzegu, Summer
poprała płócienne powijaki.
- Nie spodziewałam się, że jedno malutkie dziecko może tak nabrudzić - mruczała pod nosem,
rozwieszając powijaki na gałęziach.
Pansy roześmiała się.
- Mama też tak gderała. Słyszałam, jak kiedyś mówiła do taty, że takie dzidziusie powinny biegać
golutkie, póki nie skończą roku. Wtedy byłoby przy nich o wiele mniej roboty.
- Twoja mama miała całkowitą rację. Summer powiesiła ostatnią płachetkę.
- Wracam do wozu, Pansy. Zawołam was, kiedy kolacja będzie gotowa.
- Dobrze, proszę pani.
Pansy podniosła z ziemi siostrzyczkę i przeniosła ją kawałek dalej, na porośnięty bujną trawą
pagórek. Maleństwo, śmiejąc się i gaworząc, zaczęło raczkować wśród polnych kwiatków.
Summer już z daleka widziała rozpalone ognisko. Obok wozu leżała cała sterta chrustu i gałęzi,
wystarczająca na podsycanie ognia przez całą noc.
Mały Ned biegł po trawie, nad strumień, do sióstr.
- A gdzie Montana? - zawołała za nim.
- Powiedział, że jedzie do miasta!
Czyli nie myliła się. Tak, jak się spodziewała, Montana zrobił szybko to, o co go poprosiła i
umknął do saloonu, żeby oddać się swoim przyj emnościom!
Summer, podwinąwszy rękawy bluzki, zajęła się ugniataniem ciasta na biskwity. Gniotła z pasją,
a za każdym razem, kiedy odgarniała z czoła niesforny kosmyk, przysięgała sobie w duchu, że
tego irytującego kowboja przegna przy pierwszej sposobności!

Po wyrobieniu ciasta Summer poszła nad strumień. Najpierw przeszła się brzegiem, póki nie
doszła do miej sca, gdzie gęste zarośla chroniły przed spojrzeniem nie powołanych oczu.
Położyła na trawie czyste rzeczy, potem szybko zdjęła to, co miała na sobie, i przeprała,
używając do tego mydła domowej roboty. Potem sama weszła do wody, zmyła z siebie brud i
nałożyła świeżą garderobę. Skromną białą bluzkę i ciemną spódnicę. Długie, ciemne loki
przeczesała grzebieniem, zgarnęła do tyłu i przewiązała wstążką. I rozwiesiwszy pranie na
gałęziach, wróciła z powrotem do obozowiska.
Tu czekała ją miła niespodzianka. Koń Montany stał uwiązany z tyłu wozu, a w wozie siedział
Montana, obładowany pakunkami.
- A cóż to takiego? - spytała zdumiona.
- Rzeczy - odparł lakonicznie.
- Jakie rzeczy?
- Ubrania dla dzieci. Nie powinny chodzić w takich łachmanach, stając się pośmiewiskiem dla
innych.
Wytknął głowę z wozu i zawołał.
- Pansy! Ned! Chodźcie tutaj!
Dzieci przybiegły natychmiast, a na widok kolorowych ubrań, wyłaniających się z pudeł, oczy im
się zaśmiały.
- To dla ciebie, Pansy.

background image

Montana wręczył jej sukienkę. Błękitną, dokładnie w kolorze oczu dziewczynki, z wysokim,
stojącym kołnierzem, ozdobionym koronką . Długie, bufiaste rękawy również zdobiła koronka.
W talii sukienka przewiązana byJa niebieską szarfą, o ton ciemniejszą niż błękit sukienki. Do
sukienki dołączono wstążkę w od powiednim kolorze, do przewiązania włosów, a poza tym
Montana podał Pansy jeszcze coś, coś wprost nadzwyczajnego. Trzewiki z miękkiej cielęcej
skóry.
Dziewczynka z wrażenia aż otworzyła buzię·
- Schowaj się gdzieś i przebierz się :...- powiedział z uśmiechem Montana, wypychając ją deli-
katnie z wozu. Potem zwrócił się do chłopczyka. - Myślę, wspólniku, że nadeszła pora na długie
spodnie. I trzewiki.
Otworzył kolejne pudełka. Chłopczyk roziskrzonym wzrokiem wpatrywal się w rzeczy, które
wręczał mu Montana. Długie, czarne spodenki, białą koszulę, a na koniec trzewiki z szerokimi
cholewkami, takie, jakie noszą kowboje.
- Montana! Ja ... ja będę teraz wyglądał jak pan!
Montana mrugnął do niego wesoło.
- I o to przecież chodzi, wspólniku! A teraz zmykaj i przebierz się. Wkrótce zejdzie się tu całe
miasto.
Kiedy Ned wyszedł z wozu, Montana spojrzał na Summer, która przez cały czas stała z boku i
tylko patrzyła, ze wzruszenia niezdolna wydobyć z siebie głos.
- To dla małej Hannah - powiedział i wyjął z pudełka prześliczną białą sukienkę, ozdobioną
koronkami. Jak dla aniołka. - Przebierzesz ją? Czy ja mam to zrobić?
- Ja ... ja ją przebiorę - wykrztusiła Summer, resztką sił powstrzymując łzy. - O, Boże! A ja,
kiedy odjechałeś, pomyślałam ...
Złapał ją za ramię, Pogodna twarz zmieniła się, . jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Oczy

błyszczały gniewem.

.

- A co sobie pomyślałaś?! Co?! Ze uciekłem? Wzruszyła ramionami, nadrabiając miną. Bo już
sama nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. - Coś w tym rodzaju.
- Powiedziałem ci, że będę razem z wami, póki nie znajdzie się jakiegoś domu dla dzieci. I słowa
dotrzymam, chociaż jestem tylko ... złodziejem.
Gotowało się jeszcze w nim, ale czuł, że coś innego zaczyna go absorbować. Usta Summer. Były
teraz bardzo blisko. Różowe, pełne wargi, lekko rozchylone. Nie mógł oderwać od nich oczu.
Podniósł rękę i delikatnie musnął je palcem. W jednej sekundzie poczuł w sobie płomień.
Dlatego musiał to zrobić, po prostu nie było innego wyj ścia.
Pochylił głowę, teraz musnął jej wargi ustami.
A zaraz potem pocałował. Był to długi, gorący pocałunek. Po takim pocałunku Summer była
pewna, że ziemia na moment przestała się kręcić. Jedyne wytłumaczenie, dlaczego w jej głowie
było teraz tak pusto. I wcale nie miała ochoty otwierać oczu ...
- Powtarzam - mruknął Montana wprost do jej ust. - Dałem słowo i słowa dotrzymam.
Znów zaczął ją całować. Chciała go odepchnąć, ale kiedy jej ręka dotknęła jego szerokiej piersi,
palce bezwiednie zacisnęły się na gorsie koszuli, a usta bez oporu poddały się czystej przyjem -
ności. Bała się tylko, że jeszcze moment, a nogi odmówią jej posłuszeństwa. Dlatego przywarła
do jego ramienia, to ramię objęło ją i przycisnęło do twardego, męskiego ciała.
- Siostro Dobroci ... - szepnął między jednym pocałunkiem a drugim - gdybym wiedział, że
siostra będzie mi tak wdzięczna, wyszedłbym z tego sklepu objuczony jak wielbłąd ....
Drewniane schodki skrzypnęły. Natychmiast odskoczyli od siebie. I każde z nich nabrało mocno
powietrza do złaknionych płuc.
- Proszę na nas popatrzeć! Proszę! - wołała podekscytowana Pansy. - Och! Ja jeszcze nigdy w
życiu nie wyglądałam tak ... wytwornie!
- Ej, nie wierzę - zaprotestował Montana. - Na pewno nie po raz pierwszy dostałaś nową

background image

sukienkę·
- Nigdy nie dostałam! - krzyknęła dziewczynka, a Ned, na potwierdzenie jej słów, energicznie
skinął głową· - Wszystkie ubrania dla mnie mama szyła ze swoich starych sukien, a dla Neda z
ubrań taty. I ja jeszcze nigdy nie miałam trzewików!
Zachwycona, spojrzała na swoje po raz pierwszy w życiu obute nogi. Poruszała palcami w no-
wych trzewikach, a kiedy podniosła oczy, błyszczały jak gwiazdy.
- Dziękuję, Montana - szepnęła. - Ja po prostu czuję się teraz ... śliczna.
- Ja też! - przytaknął żarliwie Ned. - Ja też jestem śliczny!
- Drobiazg - powiedział Montana nieswoim głosem. Odchrząknął i żartobliwie zwichrzył
dzieciom włosy. - Ale to jeszcze nie wszystko!
Wyjął z torby dwie gliniane tabliczki i dwa rysiki.
- Czas zabrać się do nauki, moi drodzy! Kiedy nauczycie się czytać i pisać, będziecie mogli sami
czytać Biblię i przepisywać z niej wersy.
Oczy dzieci z wrażenia zrobiły się okrągłe. - Będziecie nas uczyć? - spytała Pansy.
- Ja na pewno. Myślę, że Summer też będzie miała ochotę.
- Oczywiście! - zawołała Summer. - Ale teraz, proszę, spójrzcie na swoją siostrzyczkę!
Podniosła wysoko małą Han.nah w nowej sukieneczce. Dziewczynka wyglądała naprawdę jak
aniołek. Dzieci zaniemówiły z zachwytu, Montana zresztą też, bo dopiero po dobrej chwili
chrząknął i zabrał głos.
- A więc ... Myślę, że jesteśmy gotowi stawić czoło ludziom z Poplar. I nikomu na pewno nie
przyjdzie do głowy pisnąć choć słowo na temat naszego wyglądu.
Uśmiechnął się i odsunął na bok koc, zasłaniający wejście.
- Idziemy! - zakomenderował. - Pokażmy wszystkim, co potrafi nasza rodzina!

ROZDZIAŁ PIĄTY
- T o był tłum dobrych, hojnych ludzi - stwierdziła z zadowoleniem Summer, skończywszy
przeliczanie pieniędzy, które tego wieczoru znalazły się w koszyczku Siostry Dobroci.
Dzieci, znużone dniem pełnym wrażeń, spały kamiennym snem. Nowe ubrania porozwieszane
były starannie na kołeczkach, wbitych w ścianę wozu.
- Może Warto by zostać w Poplar jeszcze na kilka dni? Ci ludzie są nadzwyczaj wspaniałomyślni.
Oczywiście, fortuny tu nie zbijemy, ale trochę pieniędzy będzie można odłożyć.
Odliczyła połowę banknotów i wręczyła je Montanie. Wcale nie dlatego, że zamierzała być tak
samo hojna, jak ci ludzie z Poplar. Po prostu chciała jakoś odpłacić mu się za życzliwość, jaką
okazał dzieciom. Sprawił im przecież tyle radości.
Montana nie odezwał się ani słowem. Machinalnie odebrał pieniądze i bez przeliczania wsunął je
do kieszeni. Sam nie wiedział, co się z nim dzieje. Był nieswój, poddenerwowany, teraz, kiedy
właściwie powinien czuć się jak król. T en wieczór okazał się wielkim sukcesem. Dzieci
natychmiast podbiły serca wszystkich, a Summer wygłosiła chyba najlepsze swoje kazanie. Bo
Montana nie wyobrażał sobie, żeby można było wygłosić jeszcze lepsze.
A on, zamiast się cieszyć, czuł się jak lis, schwytany w pułapkę. Wiedział tylko, że koniecznie
musi stąd wyjść, opuścić to miejsce choć na chwilę. Może z powodu tego pocałunku, z powodu
tego, co poczuł, kiedy ją obejmował. A odczucia były osobliwe. Poczuł się wojownikiem.
Obrońcą· I - co dziwniejsze - zapragnął, żeby tak było zawsze.
Podszedł do wyjścia i odsunął koc.
- Dokąd idziesz, Montana?
- Wychodzę·
- Ale ...

background image

- Nie martw się - burknął. - Wrócę·
Wyszedł w mrok. Osiodłał konia i z miejsca ruszył galopem, kierując konia w stronę świateł
miasta. Właściwie to wiedział już, czego mu teraz naprawdę potrzeba. Saloonu. Whisky i pokera.
Męskiego grona, męskiej rozmowy. Śmiałych dowcipów i dosadnych przekleństw, za które nie
trzeba nikogo przepraszać.
A przede wszystkim - nie chciał spędzać kolejnej nocy w pobliżu Summer. Patrzeć na nią przez
mrok i pragnąć jej tak bardzo, że doprowadzało go to niemal do szaleństwa.
Pchnął wahadłowe drzwi i z lubością zanurzył się W znajomych zapachach i dźwiękach. Niskie,
męskie głosy, tubalny śmiech i głośne przekleństwa - dla uszu po prostu rozkosz. W kącie chudy
pianista brzdąkał na małym pianinie. Przy barze siedziały dwie dziewczyny o mocno uróżowa-
nych policzkach, w jaskrawych sukniach z nader śmiałymi dekoltami. Szybko otaksowały Mon-
tanę spojrzeniem i posłały mu zachęcające uśmiechy. Grupka mężczyzn, zajętych pokerem, spoj-
rzała na niego tylko przelotnie.
Niestety, nie wszyscy. Bo jeden z nich, z odznaką szeryfa, spojrzał na niego baczniej.
- Ejże! - zawołał. - Czy ty przypadkiem nie jesteś tym zręcznym graczem, co zabrał mi wszystkie
pieniądze w Amarillo?
Montana zamarł. Zanim jednak zdążył wydobyć z siebie jakieś słowo protestu, zrobił to za niego
ktoś inny.
- On? On na pewno jeszcze nigdy w życiu nie grał w pokera! Przecież to Brat Dobroci!
Brat Dobroci?! Montana był zaskoczony. Podobnie jak uróżowane dziewczyny z baru, które
podchodziły już do niego, a teraz wrosły w podłogę. Na zdumionego wyglądał także sam szeryf.
- Słyszałem, że twoja piękna żona dziś wieczorem wygłosiła kazanie - ciągnął mężczyzna. - Za
pozwoleniem, to dama naprawdę urodziwa. A dzieciaki, wypisz, wymaluj, trzy aniołki. A ty,
gotów jestem się założyć, przyszedłeś tutaj prawić nam kazanie o tym, ile zła jest w whisky,
kobietach i hazardzie!
Umysł Montany pracował gorączkowo. Niestety, wychodziło na to, że ulubione rozrywki
umknęły mu sprzed nosa. Zadnego pokera, żadnej whisky - bo i j ak, skoro wszyscy tu ta j biorą
go za bogobojnego Brata Dobroci. Do diabła! A on miał nadzieję, że spędzi tu sobie przyjemnie
czas, zamiast cierpieć katusze, kiedy kolejną noc leżeć będzie oddalony zaledwie o kilka stóp od
najbardziej ponętnej i kuszącej kobiety, jaką znał.
- Nie, nie przyszedłem tutaj prawić kazań - powiedział, starając się, aby jego uśmiech, broń
Boże, nie był wymuszony. - Moja żona tym się zajmuje, nie ja. Zajrzałem tu z czystej
ciekawości, bo jeśli chodzi o whisky, to napiłem się już dzisiaj, oczywiście, tylko łyczek. Dla
zdrowia. Wiecie przecież, że dobry Bóg pozwala na wszystko, ale w rozsądnych ilościach.
Skłonił elegancko głowę, uśmiechnął się uroczo do dwóch ladacznic i przemaszerował przez
salę. Uścisnął dłoń najpierw pianiście, potem barmanowi.
- Chwileczkę! - zawołał za nim szeryf. Montana stężał. Jego ręka odruchowo dotknęła miejsca,
gdzie pod kurtką miał ukryty pistolet.
- Ponieważ jesteście cały czas w drodze, chciałbym was przestrzec - powiedział szeryf. - Od
jakiegoś czasu po okolicy grasuje złodziejaszek, młody człowiek, napada na podróżnych na
szlaku. Miejcie się na baczności. Szeryf Otis Pain z Whistling Creek ściga tego łobuza.
Ręka Montany opadła. Uśmiechnął się·

- Powiadasz, szeryfie, że to jakiś młokos? Z chęcią bym się z nim spotkał.

Odwrócił się ku drzwiom. I nagle znów usłyszał za plecami:

- Poczekaj!

Czuł, że oblewa się potem.
Właściciel saloonu podszedł do niego i wręczył mu butelkę.

- Moja najlepsza whisky. Proszę, przyjmij ją, Bracie Dobroci. I racz się nią, aby zdrowie zawsze
ci dopisywało.

Montana zaniemówił, ale tylko na moment. Właściciel saloonu mówił to przecież na serio.

background image

- Dziękuję, bracie. Przyjmę ją w takim samym duchu, w jakim została mi podarowana. Niech ...
ci Bóg błogosławi.
Wyszedł z saloonu. Wskoczył na konia i z miejsca ruszył galopem. Kiedy tylko wyjechał z
miasta, wstrzymał konia, odkorkował butelkę i pociągnął z niej porządny łyk.
- O, tak! Niech ci Bóg błogosławi, dobry człowieku! - mruknął i znów przytknął butelkę do ust.

Summer zasypała popiołem ognisko, potem
. poskładała starannie stare ubrania dzieci. Wyłatała je porządnie i wycerowała, dzieci mogą je
przecież nosić do zabawy, albo kiedy pomagają jej w pracach domowych. A w nowe ubrania wy -
stroją się wieczorem, kiedy Summer wygłasza kazania.
Ciasto na biskwity było już wyrobione. Rosło sobie teraz w dzieży, przykrytej ściereczką· Jesz-
cze tylko maślanka, trzeba zanieść ją do strumienia, niech przez noc chłodzi się w zimnej
wodzie.
Chwyciła za dzbanek z maślanką. Poniosła go nad strumień, wstawiła do wody i obłożyła
kamieniami. Po upalnym dniu chłodna woda była tak kusząca. Nie, nie można się było jej
oprzeć. Pomknęła z powrotem do wozu po mydło i koszulę nocną i wróciła nad strumień.

Szybko pozbyła się ubrania i weszła do wody.
Kiedy woda sięgnęła jej biustu, aż westchnęła z zadowolenia. Namydliła się, zanurzyła w wodzie
i krztusząc się i plując, wynurzyła znów na powierzchnię. Zaśmiała się, po prostu z czystej
przyjemności. Potem przez chwilkę unosiła się w tej wodzie, popatrując na gwia,zdy. Po prostu
było bosko! Wszystko, co miała do zrobienia, zrobiła, i teraz z czystym sumieniem mogła
rozkoszować się wolną chwilą· Popłynęła więc sobie powolutku do drugiego brzegu, potem rów-
nież powolutku popłynęła z powrotem. Wyszła z wody i wspiąwszy się na brzeg, wytarła się
energicznie w płócienną płachtę·
Kiedy sięgała po nocną koszulę, nastąpił kres przyjemności. Aż wstrząsnęło nią. Nie, nie wie -
czorny chłód. Tylko znajomy, wesoły głos:
- Proszę, proszę! Siostra Dobroci! Trzeba przyznać, że widok jest uroczy!
- Montana!-

Natychmiast zasłoniła się koszulą jak tarczą·
I teraz go zobaczyła. Stał nieopodal, oparty o pień starego drzewa. W pozie niedbałej, z
ramionami skrzyżowanymi na piersiach.
- A co ty tak szybko wróciłeś?
- Pomyślałem sobie, że na pewno tęsknisz za mną· Nie chciałem ci robić zawodu.
Oderwał się od pnia i zaczął do niej podchodzić, zmuszając ją do pospiesznego cofania się·
Wycofywała się, owszem, póki woda nie zaczęła chlupać jej wokół kostek.
- Niestety, nie witasz mnie z radością, Summer! Nie spodziewałem się tego!
Jej głos był lodowaty.
- Mam nadzieję, że jesteś na tyle przyzwoity, że odwrócisz się teraz i poczekasz, póki się nie
ubiorę·
On, oczywiście, roześmiał się.
- Dla mnie możesz chodzić taka, jaką Pan Bóg cię stworzył! - Jego wzrok, pełen aprobaty,
przemknął po całej jej postaci. - Jestem pełen uznania dla Jego dzieła. Z tego, co dostrzegam,
mogę wysnuć tylko jeden wniosek. Jesteś, pani, kobietą o idealnych kształtach.
- A pan jesteś pijany!
- Nie. Jeszcze nie. Ale zamierzam dojść do tego stanu, czemu nie?
- Czyli, tak jak podejrzewałam, pojechałeś do saloonu!
- Tak, proszę pani. Pojechałem do saloonu. Wyciągnął rękę i przesunął palcem po białym
wzgórku jej riłmienia. Drgnęła. Uzmysławiając

sobie z rozpaczą, że nie ma dokąd uciekać. Jeszcze jeden krok w tył i zanurzy się w wodzie.
- To okropne ... - cedził Montana, wpatrując się intensywnie w białą kolumnę jej szyi - kiedy
przed człowiekiem idzie jego reputacja.

background image

- Reputacja?
Odepchnęła jego rękę, ale co z tego, skoro on zabrał się teraz za odgarnianie wilgotnego pasma
włosów z jej policzka.
- Tak. Niestety, Bratu Dobroci nie uchodzi przebywać w jaskini zła.
- Bratu Dobroci?!
- Tak właśnie mnie nazwali w saloonie. Bratem Dobroci! Nie pozostawało mi nic innego, jak
udzielić im mojego błogosławieństwa i szybko zrejterować.
- Zrobiłeś to? - Nie spodzievyała się tego po sobie, że jej głos złagodnieje aż do tego stopni~l.. -
Jestem bardzo zadowolona, że zaakceptowałeś swoje obowiązki.
Obowiązki! Ten wyraz napełnił go goryczą. Przecież on teraz pragnął zapomnieć o jakichkolwiek
obowiązkach i odpowiedzialności. Zapomnieć o wszystkim, oprócz niej, Summer. I przytulić ją
do siebie.
A ona jazgotała dalej.
- Jednego nie rozumiem. Jeśli w saloonie udzieliłeś tylko błogosławieństwa, to dlaczego jesteś
pijany?
- Wdzięczny właściciel saloonu dał mi butelkę whisky. Dla celów zdrowotnych, oczywiście.
- Bo ty słabujesz i koniecznie potrzebujesz jakiegoś medykamentu. Teraz rozumiem.
- Aha ... A najlepszym medykamentem na moją słabość jesteś ty ...
Zanim zdążyła zaprotestować, przykrył jej usta swoimi. Pocałunek był powolny i wymyślny, taki,
od którego zakręciło jej się w głowie, a wszystkie kości jakby nagle się rozpłynęły. W rezultacie
koszula nocna, którą gorliwie zasłaniała swoją nagość, wysunęła się z rąk i opadła na ziemię, a
palce zacisnęły się na czymś innym. Na przegubie ręki Montany.
Pocałunek zdawał się trwać i trwać, najpierw czyniąc ją bezwolną, a potem wypełniając ją całą· J
ego usta były gorące, stanowcze i bardzo biegłe. Jej usta drżały, bezbronne w obliczu takiej
maestrii.
- Smakujesz tak samo dobrze, jak wyglądasz, Summer.. ..
- A ty smakujesz jak. ..
Jak grzech. Był pokusą, której bardzo trudno było się oprzeć. Jej nagie ciało prężyło się, wygina -
ło, spragnione dotyku twardych palców Montany. Choć zdawała sobie sprawę, że jeśli jej
dotknie, będzie zgubiona.
Opamiętała się.
- Czuć od ciebie whisky! - rzuciła gniewnie i ciężko dysząc, odepchnęła go od siebie. - Na
pewno wypiłeś co najmniej połowę z tej butelki! - Gdybym wysączył do dna, nie byłoby tej
rozmowy. Leżałabyś już na mojej derce i mruczała jak kociątko.
Prychnęła pogardliwie i chwyciwszy swoją koszulę, owinęła się w nią jak w jakiś płaszcz
dostojeństwa.
- Masz zbyt wygórowane mniemanie o swoim męskim uroku!
- A ty, Siostro Dobroci, jeśli kiedykolwiek zdecydujesz się zejść ze swojego piedestału, będziesz
mogła sama go ocenić.
Minęła go szybko, ale niestety musiała się przy tym o niego nieco otrzeć. T rudno, tylko w ten
sposób mogła wycofać się skutecznie. Ale kiedy go wyminęła, odwróciła się i rzuciwszy mu
miażdżące spojrzenie, pchnęła go z całej siły do strumienia ..
- Trochę wody dla ochłody, Bracie Dobroci! Nocne powietrze aż drżało od przekleństw
Montany, które towarzyszyły jej przez całą drogę
powrotną do wozu.

.

Zostali w Poplar jeszcze dwa dni. Na oba kazania ludzie przybyli tłumnie i do koszyczka Siostry
Dobroci dwukrotnie spadł prawdziwy deszcz banknotów. Wszystko układało się pomyślnie, ale
stosunki między Summer a Montaną były bardzo chłodne. Nawet dzieci to zauważyły.
- Co się dzieje z Montaną? - zapytała Pansy, niby mimochodem, zajęta pleceniem wianuszka ze
stokrotek dla małej Hannah. - On jest teraz taki marudny!

background image

Summer z kolei udawała, że jest szalenie zajęta przygotowywaniem obiadu. A szykowała się
prawdziwa uczta, ponieważ hojne damy z Poplar obdarowały ją wielkim koszem pełnym słoików
z dżemem i galaretkami, bochenków chleba I mIęsa.
Wzruszyła ramionami.
- Och ... Mężczyźni czasami tacy są. Wtedy powinni przebywać głównie w męskim towarzy-

stwie.
- A ja myślę, że jest inaczej - oświadczyła dziewczynka. - On cały czas uważnie wpatruje się w

panią, szczególnie wtedy, kiedy pani wy_ głasza kazanie.
Była to prawda, niestety, trudno, żeby Summer tego nie zauważyła. I było to nadzwyczaj
deprymujące. Bo kiedy Montana patrzył na nią ponad głowami innych ludzi, miała wrażenie,
jakby tym swoim spojrzeniem sięgał po nią. I dotykał jej. Czasami odczuwała to tak mocno, że
skóra w miejscach, gdzie on niby dotknął, aż paliła. T ak było podczas kazań, bo poza tym
prawie się do siebie nie odzywali. Po tamtym gorącym pocałunku nad strumieniem zamienili ze
sobą może tuzin słów. O tamtym gorącym pocałunku Summer rozmyślała co noc, kiedy leżała
sama pod wozem. I zastanawiała się, co stałoby się potem, gdyby ona tego pocałunku nie
przerwała. A życzyłaby sobie ...
- Tata też czasami tak patrzył na mamę - odezwała się niewinnym głosikiem dziewczynka. -
Mama wtedy mówiła, że nadszedł czas na ,_ uzdrawiający dotyk.
- Uzdrawiający dotyk?
- Tak. Tak mama powiedziała. Nie wiem, co to znaczy, ale następnego dnia mama i tata byli tacy
weseli, ciągle się śmiali. A kiedy pytałam, z czego się śmieją, mówili, że z takich tam różnych
rzeczy.
Z takich tam różnych rzeczy ... Summer poczuła ciarki na plecach.
- Pora zbierać się i ruszać w dalszą drogę - powiedziała z westchnieniem_ - Nowe miasto, nowi
ludzie ... Może wtedy na wszystko spojrzymy inaczej ...
- Ale mi się tu podoba - powiedziała Pansy.
- Mnie też - przyznała z uśmiechem Summer. - Ale jechać trzeba. I nie martw się, może w
następnym mieście spodoba ci się jeszcze bardziej.

W ciągu następnych dwóch tygodni przejechali przez osiem miast. Niektóre z nich trudno było
nazwać miastem, zaledwie kilka domów i obejść, bardzo zaniedbanych. Ale trafiały się również
miasta zamożne i rozkwitające, ze znakomicie prosperującymi ranczami i biznesami.
T ego mężczyznę Montana zauważył w mieście T owering Butte. Ubrany był porządnie, na
głowie miał kapelusz z szerokim rondem, a na każdym biodrze wisiał kolt. Stał, wmieszany w
tłum, ale jego spojrzenie nie było, tak jak u pozostałych osób, skierowane na Summer, lecz
przemykało po twarzach obecnych. Póki nie spoczęło na trójce dzieci, stojących koło wozu
Siostry Dobroci.
Montana czuł, jak na moment krew przestaje krążyć w jego żyłach. On stróża prawa wyczuwał z
daleka. Szybko podszedł do dzieci i kazał im wejść do wozu. Zasunął porządnie koc, zasłaniający
wejście i zszedł po schodkach. Rozejrzał się dookoła. Po mężczyźnie nie było ani śladu.
T ego wieczoru Montana w ogóle się nie odzywał. Po kolacji usiadł na uboczu, z kubkiem
gorącej, parującej kawy w ręku i rozmyślał. Nad tym, co podpowiadał mu instynkt, który nigdy
jeszcze go nie zawiódł. A podpowiadał, że jest niedobrze, bardzo niedobrze. Trzeba uciekać, choć
ludzie w tym mieście dorównują hojnością ludziom z Poplar.
Sumtnerwyszła z wozu. Postała chwilę, popatrując na Montanę, i podeszła do niego bliżej.
- Montana? Co się stało?
Wzruszył ramionami.
- Jeszcze nie wiem. Jak się czegoś dowiem, powłem ci.
Wylał resztkę kawy do ogniska, na płomienie. Zaczęły syczeć, a on odwrócił się na pięcie i
ruszył do swojego konia.

background image

- Dokąd jedziesz, Montana?
- Do miasta. Nie bój się, nie będę pił. Chcę się po prostu rozejrzeć.
Osiodłał konia i wkrótce pochłonął go mrok. Najpierw podjechał pod miejscowy areszt. Nawet
nie zsiadł z konia. Sporzał tylko w okno. Wystarczyło, żeby przekonać się, że szeryf jest w
swoim biurze sam.
Potem pojechał do pensjonatu, jedynego w Towering Butte, gdzie dowiedział się, że żaden z
gości nie przypomina opisanego przez niego mężczyzny. Niestety, właściciel pensjonatu, który
gorliwie wysłuchał kazania Siostry Dobroci, zatrzymał go jeszcze dobrą chwilę i Montana, żeby
nie wzbudzać podejrzeń, musiał cierpliwie wysłuchać peanów na cześć Siostry Dobroci, tracąc
przy tym cenne minuty.
Podobnie było w saloonie. Nikt nie widział owego mężczyzny, ale każdy musiał powiedzieć choć
słowo na temat wspaniałego kazania. A gości w saloonie było sporo. W końcu Montanie udało
się stamtąd wydostać. Zły jak diabli wskoczył na konia i nagle ... nagle poczuł na plecach lód.
T ego obcego nie ma w mieście. Czyli może być teraz tylko w jednym miejscu ..
Gnał na złamanie karku, przeklinając w duchu swoją lekkomyślność. I modlił się żarliwie, żeby
dobry Bóg pozwolił mu dojechać tam na czas.

Kiedy Summer usłyszała tętent kopyt, jeździec podjeżdżał już do obozowiska. To był jakiś obcy
mężczyzna, niestety nie Montana. Nie wiedziała jeszcze, kto to jest. Ale bała się. Strach dławił, a
było za późno biec po broń. Mały deringer schowany był pod derką rozłożoną pod wozem.
Nie nosiła go ze sobą, te kilka tygodni pod skrzydłami Montany oduczyło ją czujności.
Mężczyzna zsiadł z konia i podszedł do niej niedbałym krokiem. Zaczęła dygotać ze strachu,
choć naturalnie, starała się to ukryć.

- Kim pan jest?

- Nazywam się Wade Farmer.
Spojrzenie mężczyzny było twarde jak krzemień. Ręka wykonała szybki ruch, w ręku pojawił się
pistolet, wycelowany prosto w serce Summer.

- Pracuję w Agencji Detektywa Pinkertona.
Zostałem wynajęty przez Ellsworthów, mam przywieźć im dziecko. Pani doskonale wie, o jakie
dziecko chodzi. Mała dziewuszka. Widziałem ją, całą trójkę zresztą. Pani ukrywa małych
zbiegów, a to jest przestępstwo.
J ego bystry wzrok przemknął po łące.
- Gdzie pani mąż?
Mimo panicznego strachu umysł Summer pracował teraz na pełnych obrotach.
- Mój mąż? Jest nad strumieniem, czyści broń. Lepiej, żeby pan stąd odjechał, zanim on tu się

zjawi. Mąż jest człowiekiem bardzo gwałtownym ... bardzo.
Po twarzy Farmera przemknął szyderczy uśmieszek.
- Rozumiem ... I już się go boję ...
Ruchy miał nieprawdopodobnie szybkie. Złapał ją za suknię, przyciągnął do siebie i chwycił za

włosy. Szarpnął tak mocno, że w oczach Summer zakręciły się łzy.
- Nie próbuj mnie przechytrzyć, kobieto! - warknął. - Kręcę się tu koło was już od jakiegoś

czasu i wiem, że jego tutaj nie ma. A teraz przejdźmy do sprawy. Przyjechałem po dzieci. Masz

je zaraz tutaj przyprowadzić!
- Och, nie ... proszę ... - odezwała się błagalnym głosem. - Przecież to są dzieci, małe dzieci! Nie
można ich tak nagle zabierać, po nocy. Będą przerażone!
- Szkoda, że nie pomyślały o tym, za mm uciekły. Idziemy!
Zaczął popychać ją w stronę wozu.
- Szybciej! Nie mam czasu! Przede mną daleka droga!
Szła, potykając się co chwila, nic nie widząc przez piekące łzy. Farmer wepchnął ją po schodkach
i odsunął na bok koc.

background image

- Wstawać! - huknął.
Pansy i Ned, wyrwani z głębokiego snu, usiedli półprzytomni i zaczęli przecierać oczy. Mała
Hannah zamrugała tylko oczkami. Wsadziła paluszek do buzi i przekręciła się na drugi boczek.
- Ubierajcie się! - rozkazał Farmer. - Zabieram was do Hollow Junction.
Lufa pistoletu nadal była przytknięta do skroni Summer.
- Nie! - krzyknęła przerażona Pansy. - Niech pan nie robi jej nic złego!
- Rozwalę jej głowę, jeśli nie zaczniecie się ruszać. Szybko, ubierać się!

Pansy i Ned natychmiast spełnili jego rozkaz.
- Teraz mała! - warknął Farmer.
Pansy rzuciła się do ubierania Hannah. Rozbudzone dziecko płakało i wierzgało nóżkami. - Teraz
daj mi ją! - rozkazał Farmer, ale Pansy
nie wypuszczała siostrzyczki z objęć.
- Nie dam - powiedziała stanowczym głosem.
- Powiedziałem ...
- Nie! - powiedział Ned. Jego twarz była blada, ale oczy pełne determinacji. Stanął obok siostry i
powtórzył: - Nie! Nie dotknie pan naszej Hannah!
Chwycił za glinianą tabliczkę i rzucił nią, celując w głowę Farmera.
- Ach, ty mały ...
Agent zrobił unik. I tego ułamka sekundy potrzebowała Summer. Chwyciła za Biblię. Gruba,
oprawiona w skórę księga trafiła w głowę Farmera. Zatoczył się. Pistolet wysunął mu się z rąk i
upadł na podłogę. Pansy, balansując z małą Hannah na ręku, kopnęła pistolet, posyłając go do
ciemnego kąta.
Zanim Farmer zdążył sięgnąć po drugiego kolta, mały Ned przypadł mu do nogi i wbił zęby w
jego kostkę. Farmer zawył z bólu, zaczął kląć, kopać, na próżno usiłując odpędzić. od siebie
chłopca, który wczepił się w niego jak rzep. W końcu mu się udało. Mały Ned upadł na podłogę·
A Farmer, blady z wściekłości, warknął:

- Za płacicie mi za to!
Kiedy sięgał po swojego kolta, nagle wszyscy usłyszeli pełen gniewu głos Montany:
- No, bracie, spróbuj tyko wyciągriąć broń przeciw tym dzieciom i tej kobiecie! Natychmiast z
rozkoszą poślę cię do piekła, ty draniu!

Summer zgasiła ognisko i zaczęła zbierać swój skromny dobytek. Świadoma, że Farmer, zakneb-
lowany i przywiązany do drzewa, śledzi każdy jej ruch.

Z wozu wyszedł Montana.

- Zasnęły - powiedział półgłosem.

- To dobrze ... Biedactwa! Jakież to musiało być dla nich straszne przeżycie!

Montana uśmiechnął się.
- Nie doceniasz ich, moja droga! One przede wszystkim są z siebie bardzo dumne. I mają do tego
pełne prawo. Broniliście się dzielnie. A Ned wyznał mi, że wcale nie bał się rzucić. do walki.
Natchnęła go opowieść o Dawidzie i Goliacie. Ty sama zresztą mówiłaś mu, że ten, kto ma rację,
zwycięży najpotężniejszego z potężnych.
- Mówiłam, oczywiście ... Ale kto by się spodziewał... Taki mały chłopczyk ..

Summer otarła łzę.
- Spakuję szybko rzeczy. Przez noc możemy ujechać spory kawał.
Montana odczekał, aż Summer wejdzie do wozu i podszedł bliżej do Farmera.
- Powinieneś być wdzięczny, draniu, że Siostra Dobroci ma taki dar przekonywania - wycedził. -
Bo gdyby zależało to tylko ode mnie, zostawiłbym cię tutaj sępom na pożarcie. Ale dzięki niej
masz sposobność ocalić swoją skórę. Jeśli jesteś sprytny, po jakimś czasie uda ci się uwolnić z
tych więzów. Wracaj wtedy do Hollow Junction i powiedz Ellsworthom, żeby poszukali sobie
innego dziecka.

background image

Farmer coś zabełkotał. Montana podszedł do niego i wyjął knebel.
- Czyżby to była obietnica, że zostawisz nas w spokoju?
- Tak, to była obietnica! Obietnica, że zobaczę na własne oczy, jak będziesz wisiał! Pewien
szeryf, Otis Pain z Whist1ing Creek, jedzie tu za mną i on aż się pali, żeby wsadzić ci na szyję
stryczek!
- Najpierw ten Pain musi mnie schwytać! Montana wepchnął mu knebel z powrotem.
Jeszcze raz sprawdził węzły, upewniając się, że Farmer nie uwolni się z nich zbyt szybko. Potem
wskoczył na kozioł, pomógł wsiąść Summer i cygański wóz Siostry Dobroci ruszył powoli po
zielonej łące.
- Sprawiłaś się nieźle - mruknął Montana po chwili.
- To nie ja. To dzieci. Były takie dzielne! Jestem z nich bardzo dumna. Ale lepiej nie mówmy już
o tym. Bo to było po prostu straszne. Montana! Myśmy omal ich nie stracili! A ja ... ja nie chcę
się z nimi rozstawać.
Powiedziała to tak miękko i łagodnie, że Montana w pierwszej chwili myślał, że się przesłyszał.
- Nigdy? - spytał cicho.
- Nigdy. Chcę, żeby zostały ze mną na zawsze.
- Ale jak ty dasz sobie radę?·
- Nie wiem. Wiem tylko, że kiedy Farmer próbował je zabrać, byłam zrozpaczona. Muszą ze mną
zostać. Jakoś sobie ze wszystkim poradzę· - W porządku. I zawsze możesz liczyć na mnie,
Summer.
- Dziękuję, Montana.
Odchyliła głowę i spojrzała na aksamitne niebo usiane gwiazdami. Jedna z gwiazd oderwała się
nagle od nieboskłonu i zaczęła spadać. Dobry znak. .. Na pewno, bo nie pamiętała, żeby kiedy-
kolwiek w jej duszy był taki spokój, choć niedawno przeżyli chwile pełne grozy. Może ten
spokój bierze się stąd, że Summer swoje ciężary dźwigała zawsze sama. A teraz, po raz pierwszy
w życiu, ktoś chciał jej w tym ulżyć.

ROZDZIAŁ SZÓSTY
Jechali trzy dni, nigdy głównym szlakiem, farmy i miasta omijając z daleka. Trzeciego dnia
przejechali przez rzekę i kiedy znaleźli się na drugim brzegu, zobaczyli przed sobą przepiękną
krainę, usianą zielonymi niewysokimi wzgórzami o łagodnych zboczach.
Montana wjechał wozem na szczyt jednego ze wzgórz. U jego podnóża rozpościerało się niewiel-
kie ładne miasto okolone dostatnimi ranczami. - I co o tym sądzisz? - spytał, spoglądając na
Summer, która z małą Hannah na podołku siedziała obok niego na koźle.
- Wygląda na miłe miejsce - odparła. - Odpowiednie na wygłoszenie kazanie. Ale nie będę
ukrywać, że mam pewne obawy. Jak myślisz, czy ten agent Pinkertona dalej nas ściga?
- Nigdy nic nie wiadomo ... Może i ściga, ale z drugiej strony ... przecież jesteśmy bardzo ostroż-
ni. Nie jechaliśmy głównym szlakiem, nie zostawialiśmy po sobie żadnych śladów. Poza tym
pojechaliśmy w zupełnie innym kierunku, niż on mógłby się spodziewać.

- Czyli sądzisz, że zrezygnował?
Spojrzał na nią i jak zwykle widok Summer na moment odebrał mu mowę. Tym razem też, kiedy
tak patrzył na jej słodką twarz w obramowaniu czarnych loków, i widział, jak tuli do serca
malutkie dziecko, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że wygląda zupełnie jak Madonna z Dzieciąt-
kiem z jakiegoś pięknego starego obrazu.

Nie wolno mu było jej okłamywać.
_ Nic pewnego, Summer - wyznał szczerze. _ Ludzie Pinkertona to takie kundle. Jak chwycą
kość w zęby, już jej nie wypuszczą· Ale nawet, jeśli nas ściga, i tak zyskaliśmy na czasie. Myślę,
że możemy już zatrzymywać się w miastach, ale tylko na jedną noc, nie dłużej. Wtedy zawsze
będziemy go wyprzedzać.

Summer, zastanowiwszy się chwilę, skinęła głową·

_ Dobrze. A więc jedźmy do tego miasta. Wieczorem wygłoszę tam kazanie.

background image

Summer, schodząc z wozu po schodkach, rozpostarła szeroko ramiona.
- A gdzież jest ta najsłodsza, naj piękniejsza dzidzia pod słońcem? - zawołała wesoło.
Mała Hannah z rozpromienioną buzią wyciągnęła rączki i kołysząc się jak kaczuszka, podreptała
prosto w ramiona Summer. Montana, wycierając z twarzy resztki piany, obserwował obie damy
w lusterku. Summer chwyciła malucha na ręce, wycisnęła na pucołowatym policzku siarczystego
całusa, potem zakręciła się w kółko. Mała piszczała z radości. W nagrodę dostała jeszcze dwa
całusy, po jednym na każdy policzek.
W ciągu tak krótkiego czasu Summer nauczyła się wspaniale zajmować dziećmi, jak naj praw-
dziwsza, najbardziej troskliwa i czuła matka.
- Ned! Pansy! - zawołała. - Lekcje odrobione?
- Tak, proszę pani - oznajmiła z dumą Pansy. - Montana sprawdził. Ja policzyłam wszystko
bezbłędnie, ale Ned pomylił się w dwóch działaniach.
- Tylko w dwóch? - Summer żartobliwie zwichrzyła chłopczykowi czuprynę. -' Jestem z ciebie
dumna, Ned. A nad tymi dwoma działaniami popracujemy razem, zobaczymy, na'czym polega
twój błąd.
- Montana jużmi powiedział. I jutro ... - Chłopczyk wyprostował szczuplutkie ramionka. - Jutro
wszystkie działania zrobię dobrze!
Montana nie odwracał oczu od lusterka. Dzieci miały na sobie odświętne ubrania, świeżo umyte
włosy lśniły, oczy błyszczały z podniecenia. Summer, w białej bluzce i czarnej spódnicy, z
gładko przyczesanymi włosami, wyglądała skromnie i poważnie. I im dłużej Montana
przyglądał się małej gromadce, tym bardziej rozpierało go pewne uczucie, którego doświadczał
bardzo rzadko. Uczucie dumy.
Duma jednak szybko znikła, ustępując miejsca melancholii. Przecież o tym, co miał teraz przed
oczami, marzył całe dzieciństwo. O rodzinie prawdziwej. Dobra kobieta. Ładne, zdrowe dzieci. A
on ... Na krótką chwilę wyobraził sobie, jakby to było, gdyby porzucił swoje dotychczasowe ...
zajęcie i został z tą gromadką na zawsze. Wziął na swoje barki całą odpowiedzialność. Chronił
ich, troszczył się o nich i starał się zapewnić im dobrobyt. Ale cóż ... to było tak, jakby nagle
zapragnął gwiazdki z nieba.
Nagle dotarło do niego, że Summer coś mówi. - ... ludzie z miasta już tu podążają. Widzę
pierwszy wóz. Montana, będziesz miał oko na wszystko? Pojmujesz, o chodzi?
Spojrzała na niego znacząco.
- Naturalnie, Summer! Zawsze możesz na mnie liczyć.

Dzieci spały już głębokim snem. Summer otuliła je kocami i na chwilę po prostu przysiadła przy
nich, popatrzeć na nie i powspomiać ten ostatni wieczór.
Niezapomniany. Była dumna z siebie. Jej kazanie wycisnęło z oczu łzy i wzbudziło wielki
entuzjazm. Pailsy, porwana ogólnym uniesieniem, zerwała się na nogi i dodała do kazania kilka
własnych, zaimprowizowanych słów. Bardzo pięknych, ludzie prosili, żeby mówiła dalej. Mały
Ned głosikiem aniołka intonował hymny. Jego trud jeden z ranczerów wynagrodził kilkoma
pensami. A Hannah, rozdając słodkie uśmiechy na prawo i na lewo, zawojowała serca wszystkich
obecnych na kazaniu ludzi.
Największą jednak niespodziankę sprawił Montana. Stał u boku Summer, kiedy żegnała się z
wiernymi, każdemu ściskając dłoń i poznając jego imię. Jeden z mężczyzn wręczył Montanie
zwitek banknotów, a on, o dziwo, stanowczo odmówił, twierdząc, że ranczer dał już wystar -
czający datek.
- Bóg jest dla nas bardzo łaskaw - powiedział.
- Nasze serca przepełnione są miłością.
I to było dokładnie to, co czuła teraz, kiedy patrzyła na buzie trzech aniołków, pogrążonych we
śnie. Jej serce przepełnione było miłością. I przysięgła sobie, że nigdy nie pozwoli roz dzielić

background image

kochającego się rodzeństwa. Nie pozwoli nikomu, nawet temu, kto będzie powoływał się na
prawo. T rudno, zawsze była na bakier z prawem, widocznie tak już musi być. Byle tylko z tego
łamania prawa wynikło jakieś dobro. A jej kazania są ludziom potrzebne i wcale nie czuła się
oszustką, wygłaszając je z wielkim przekonaniem, że to co mówi jest dobre. A zatrzymanie tych
dzieci przy sobie, nawet jeśli jest wbrew prawu, jest dobrem. Nie tylko dla niej, ale przede
wszystkim dla nich. Nie pozwoli ich rozdzielić, choćby miała całe życie łamać prawo.
Przebrała się cichutko w koszulę nocną i wyszła z wozu. Montana z kubkiem parującej kawy
stał przy ognisku. Jego przystojna twarz, teraz surowa i nieruchoma, jakby wykuta w kamienu,
zwrócona była ku rozgwieżdżonemu niebu. Serce Summer przyśpieszyło bicie. Pomyślała, że
ona z chęcią też napiłaby się kawy. Czemu nie? Prawie natychmiast jednak poniechała tego po-
mysłu. Ciepły wieczór rozpalał zmysły, iskrzenie między nią a Montaną zdawało się osiągać
temperaturę wrzenia. Dlatego rozsądniej byłoby zachowywać dystans.
Wsunęła się pod wóz i kiedy zaczęła rozkładać swoją derkę, nagle poczuła zimny powiew wiat ru.
Gdzieś daleko zagrzmiało. Spojrzała w niebo. Księżyc i gwiazdy znikły za zasłoną ciężkich,
burzowych chmur, które gnał wiatr. Noc stała się atramentowo czarna.
Nagle tuż za sobą usłyszała głos Montany.
- Czy pod tym wozem wystarczy miejsca dla dwojga?
Bez słowa przesunęła nieco swoją derkę, podniosła się z kolan i stanęła obok Montany. Może
było to tylko złudzenie, ale nagle wydał jej się jakby wyższy, silniejszy, bardziej władczy, a jego
uśmiech tajemniczy. I nieprawdopodobnie kuszący. Dlatego pomyślała, że ona sobie tego nawet
nie wyobraża. Zeby miała teraz ułożyć się na derce rozciągniętej obok derki Montany ...
_ Proszę, zrobiłam ci miejsce. I wybacz, ale ja ... ja muszę iść jeszcze nad strumień. Trzeba po-
zmywać statki.

- Nadciąga burza, Summer.

- Za chwilę wrócę.
Światło błyskawicy rozjaśniło niebo, dokładnie w chwili, kiedy Summer uniosła brzeg koszuli i
po prostu zaczęła biec. Serce trzepotało w niej jak ptak w klatce. Bo i co ona ma teraz zrobić?
Nie może wrócić pod ten wóz, absolutnie, gdzie więc schroni się przed burzą?
Kiedy dobiegła na brzeg, na gładką taflę wody zaczęły spadać pierwsze ciężkie krople deszczu. -
Summer...
Znów usłyszała tuż za sobą niski, dźwięczny głos Montany.
- Summer! Jak długo jeszcze zamierzasz zaprzeczać?

Odwróciła się i przyłożyła obie ręce do piersi. T am, gdzie serce tłukło się jak oszalałe.

- Zaprzeczać ... czemu?

- Temu, czego chcemy oboje.

- Ale ja ... ja niczego nie chcę! - Potrząsnęła głową bardzo energicznie. - Niczego!

- Nie chcesz mnie, Summer?

- Ja?! Ciebie? Och ... Och, Boże! Czy ty musisz tak wszystko komplikować?
- Tu nie ma czego komplikować, bo wszystko jest nadzwyczaj proste. Chcę cię, Summer.
- Chcesz. - Jej głos nagle stwardniał. - Tylko to się dla ciebie liczy. Bierzesz to, na co masz
ochotę·
- Racja.
Niezupełnie. Owszem, brał, co chciał przez całe swoje dorosłe życie. Do tej chwili. Bo teraz było
inaczej, zu pełnie inaczej. Teraz chciał czegoś więcej. Chciał nie tylko Summer, chciał być także
razem z nią, opiekować się nią i dziećmi. Jego serce nabrzmiało od rozmaitych uczuć, których
nie potrafił teraz wyrazić. Każde słowo wydawało mu się płaskie, banalne. Dlatego po prostu
objął dłońmi jej twarz i zatopił w jej oczach płonące spojrzenie.
- Summer... - szepnął. - To naprawdę jest bardzo proste. Pragnę cię, a ty mnie. Jeśli zaprzeczysz,
będzie to kłamstwo.
Przesunął ręką po jej włosach. Powoli, delikatnie odchylił jej głowę i musnął wargami jej usta.
Iskierka, która przeleciała między nimi, pod względem mocy mogła konkurować z błyskawicami,

background image

przeszywającymi czerń nieba.
- Twoje pocałunki nie kłamią, Summer - wymruczał jej do ust.
- Och, Montana ... - jęknęła. - Montana ... obejmij mnie!
W końcu wydarł z niej te słowa. Kiedy jednak je usłyszał, zamarł, jakby nie wierzył własnym
uszom. Zastygł, ale tylko na jedną chwilę, krótką jak uderzenie serca. Chwila minęła. Montana
objął Summer i przywarł ustami do jej ust. Pocałunek był długi, żarliwy i namiętny, oboje po nim
drżeli.
- Och, Montana ... Ja próbowałam ... - zaszeptała Summer. - Próbowałam temu zaprzeczyć ...
starałam się w ogóle nie dopuszczać tej myśli do siebie. Ale na próżno ...

Znów ją pocałował, teraz wolniej i delikatniej. Bo nagle zapragnął wręcz desperacko każdym

dotykiem, każdym pocałunkiem okazać Summer, ile ona dla niego znaczy. Dlatego całował ją

delikatnie i z szacunkiem, jak relikwię, jej powieki, policzki, płatki uszu. A kiedy Summer wes-

tchnęła cichutko, przycisnął usta do miękkiego, wrażliwego dołka u n\łsady szyi, jednocześnie

zsuwając koszulę z jej ramion. Pochylił głowę i przywarł ustami do jej piersi, przykrytej tylko

cienkim płótnem.
Krzyknęła cicho, ale nie odepchnęła go. On, ośmielony jej uległością, szybko rozpiął kilka
guziczków przy koszuli. Potem patrzył, jak białe płótno opada na ziemię, odsłaniając przed nim
Summer.
- Summer... - szepnął niemal z nabożeństwem. - Jesteś taka piękna. Jesteś ... doskonała.
Przesunął swoje wilgotne usta wzdłuż jej szyi i po białym ramieniu. Znów przywarły do jej
piersi, teraz obnażonej. Summer jęknęła z rozkoszy, jej palce gorączkowo szukały guzików przy
jego koszuli. Drżały, kiedy je rozpinała, drżały, kiedy zsuwała mu koszulę z ramion.

I nagle znieruchomiały.

- O, Boże! Montana ... Skąd to ... Dlaczego ...

Ramiona i plecy Montany pokryte były srebrzystą siatką starych blizn.

- To? T o przeszłość. Stare rany.

- Och, Montana!

Jej palce jak naj delikatniej musnęły srebrzyste ślady czyjegoś okrucieństwa. Gorące wargi przy-

warły do piersi Montany. Słyszała, jak nabrał głęboko powietrza, a potem spadł na nią deszcz

pocałunków. Najgorętszych. Summerodwzajemniała pocałunki z takim samym żarem

Potem, gdzieś koło swojej skroni, usłyszała szept.

_ Summer... powiedz ... czy ty już ... może ktoś inny nauczył już cię tego wszystkiego, co ja

chciałbym ci pokazać ... marzyłem o tym ...

- Nikt, nikt!
Gwałtownie potrząsnęła głową, a jemu, prawie nieprzytomnemu ze szczęścia, nie pozostawało
już nic innego, jak ułożyć ją na trawie, nagim ciałem przykryć jej nagie ciało i pokazać, na czym
polega misterium rozkoszy.
Wiedział, że do końca życia nie zapomni tej nocy, tej żarliwej namiętności wśród deszczu. T ej
nocy, kiedy po raz pierwszy w jego życiu pożądanie spotkało się z takim samym odzewem ze
strony kobiety. T ej nocy, kiedy widział, smakował i czuł tylko jedno: Summer... Kobietę
prawdziwą· ..
Leżeli obok siebie, ciężko dysząc. Dwa nagie ciała, połyskujące w mroku, wilgotne od deszczu.
_ Summer, nie sprawiłem ci zbyt dużego bólu? Nie skrzywdziłem cię? .
Milczała. Poczuł strach. Przyciągnął ją do siebie i objął mocno ramionami.
- Summer, proszę, powiedz coś!

- Ciii - szepnęła, kładąc mu palec na ustach. - To było...Ja nie spodziewałam się, że to może

być takie piękne ...

Jego serce znów zaczęło bić. Więcej, biło teraz szybko i radośnie. Nie skrzywdził jej. Nie zraził

swoją namiętnością. Przeciwnie.
- I tak może być zawsze, Summer. Pięknie. Jeśli mężczyznę i kobietę łączy miłość.
Spojrzała na niego, nie kryjąc zdumienia, że wypowiedział to słowo. Właściwie już jej wy_

background image

znal... wyznał jej miłość.
- Sama chciałaś, żeby to było proste. I takie jest, mniej skomplikowane być już nie może.
Kocham cię, Summer. Jestem szczęśliwy, że cię spotkałem. W ciągu całego mojego życia nic
lepszego mi się nie przytrafiło. Chcę być z tobą, Summer. Kochać cię i opiekować się tobą. Chcę
resztę życia spędzić z tobą.
Zaniemówiła. Czuła się tak, jakby ktoś z jej płuc wygniótł całe powietrze. Pod powiekami
zapiekło.
Montana ostrożnie dotknął kącika jej oka.
- Co to? Łzy?
Wtedy odzyskała głos.
- Oczywiście, że nie! T o tylko deszcz.
- Pada?!
Uniósł twarz, mrużąc oczy przed kroplami deszczu.
A ona nagle roześmiała się. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie było jej tak lekko i radośnie.
- Jesteśmy po prostu dwójką szaleńców, Montana! Nie sądzisz, że pod wozem byłoby nam o
wiele przytulniej, a przede wszystkim sucho?
Zaczęła podnosić się z ziemi, ale Montana nie pozwolił. Pociągnął ją w dół, objął mocno i cało-
wał tak długo, póki nie zaczęła tracić tchu.
- Przed nami cała noc - szepnął jej do ust. - Jeszcze będzie nam przytulnie i sucho. Bo jeden z tej
dwójki szaleńców przez całą noc będzie trzymał cię w objęciach i ogrzewał swoim ciałem. Ale to
za chwilę, bo teraz mam ochotę pocałować cię jeszcze raz.
Westchnęła. Po prostu z zadowolenia, zastanawiając się w duchu, jak ona mogła żyć tak długo
bez tych cudownych pocałunków. Podała mu usta i poddała się rozkoszy. I wiedziała już, że tu,
na ziemi, znalazła swoje niebo.

- Ostatniego wieczoru wygłosiłaś bardzo piękne kazanie.
Leżeli już pod wozem, obejmując się ciasno ramionami, przykryci grubym kocem. Nadal padało,
chociaż już nie tak mocno. Burza przeszła, czasami tylko, gdzieś daleko, słychać było pojedyńcze
grzmoty. A oni nie spali, żadne z nich nie myślało o tym. Oboje pragnęli przeżyć świadomie
każdą drogocenną minutę tej magicznej nocy.
Montana pocałował delikatnie jeden z czarnych loków Summer. Westchnęła, z czystej przy-
jemności. Bo cokolwiek on robił, było rozkoszne ...
- A kiedy mówiłaś o tym, że Bóg jest dla wszystkich pełnym miłości, wyrozumiałym ojcem ... Te
słowa słyszałem już nieraz, oczywiście, ale dopiero dziś do mnie dotarły. Przedtem nie miały dla
mnie żadnego znaczenia. Może dlatego, że nigdy nie miałem ojca, nigdy nie zaznałem ojcowskiej
miłości. Ale teraz, kiedy mamy przy sobie dzieci ...
- Montana? - Odsunęła się trochę od niego, żeby móc spojrzeć mu w oczy. - Nigdy nie miałeś
ojca?
- Nie. Ani matki. Wychowywałem się w sierocińcu. Moi rodzice nie żyją. Zostali zabici, kiedy
jechaliśmy na Zachód. Byłem wtedy mniej więcej w wieku Neda. Prawie ich nie pamiętam.
Sierociniec. Nagle wszystko nabrało sensu. Dopiero teraz zrozumiała, dlaczego Montana był tak
bardzo poruszony, kiedy dzieci opowiedziały swoją tragiczną historię i dlaczego agent Pinkertona
wzbudził w nim taką wściekłość.
- Nikt nie chciał cię zaadoptować?
- Ludzie naj chętniej przygarniają niemowlęta albo starsze dzieci, które mogą pomóc na farmie. A
mnie nikt nigdy nie chciał. O sześciolatka nikt nie prosił, a kiedy podrosłem na tyle, że mógłbym
przydać się na farmie, też nikt mnie nie pragnął, bo miałem zbyt buntowniczą naturę.
- Jeśli nie miałeś rodziny, to gdzie nauczyłeś się tak wspaniale zajmować małymi dziećmi? Nie
wierzę, że napadając na dyliżansy!
- Właśnie w sierocińcu. Było tam mnóstwo małych dzieci. Pomagałem przy nich. Szczerze

background image

mowląc, gdybym nie zmieniał im powijaków, większość z nich biegałaby cały dzień z mokrym
tyłkiem. Tak naprawdę nikt się nimi nie zajmował, a ja ... ja do małych dzieci zawsze miałem
serce.
I to jeszcze jeden powód, żeby go kochać, pomyślała Summer. I w ogóle, jak cudownie jest
darzyć kogoś miłością. T a miłość grzała jej serce, otulała jak ciepły kokon.
- Długo byłeś w sierocińcu?
- Długo. Miałem dwanaście lat, kiedy postanowiłem stamtąd uciec. I tamtego dnia przysiągłem
też sobie, że już nikt nigdy nie będzie mnie bić.
- Bić?!
Summer czuła, jak jej serce staje. Boże wielki! T o stąd te blizny na plecach Montany!
- Od małego byłem nieludzko uparty i przekorny. Im częściej ktoś powtarzał, żeby czegoś nie
robić, tym bardziej mnie do tego ciągnęło. Możesz sobie wyobrazić, ile miałem przez to
kłopotów i jak bardzo nie lubiłem tego miejsca. Dlatego też, kiedy podrosłem, czmychnąłem.
Matt McCoy stał się po prostu Montaną. I tak naprawdę, od tamtego dnia bez przerwy uciekam.
- Och, Montana ...
Objęła go mocno wpół i przycisnęła usta do jego szyi. Nie mogła powstrzymać łez. Popłynęły
obficie i zamoczyły pierś Montany.
- Ejże! Znów łzy?
Summer głośno pociągnęła nosem.
- Ja ... ja nie mogę pogodzić się z tym, że rosłeś, nie mając nikogo, kto by cię kochał!
- Było, minęło. Teraz mam przecież ciebie. Bo mam, prawda?
- O, tak!
Powiedziała to żarliwie. Teraz przecież przejrzała na oczy. Zrozumiała, dlaczego młody, zuch-
wały bandyta jest tak opiekuńczy wobec dzieci. I zrozumiała, że pod maską wesołości kryje się
głęboki smutek.
Otarł jej łzy kciukami i uśmiechnął się.
- Nie ma co wspominać, Summer. Dość smutków. Przekonajmy się, czy to, co teraz zrobię,
wywoła uśmiech na twojej twarzy.
Nachylił się i obdarował ją kilkoma pocałunkami. Każdy następny był dłuższy, jeszcze bardziej
słodki, jeszcze bardziej namiętny.
- Och, kowboju ... - szepnęła rozanielona Summer między jednym pocałunkiem a drugim. - Już
ty potrafisz sprawić, żeby dziewczyna zapomniała o łzach ...
- A ty mi niczego nie opowiedziałaś.
Montana oparł głowę na siodle jak na poduszce i przygarnął do siebie Summer. Wtuliła się w
jego pierś i pomyślała, że nie może być bardziej rozkosznie. Gdyby była kotkiem, mruczałaby
sobie teraz głośno ...
- A o czym mam ci opowiedzieć?
- O swoim dzieciństwie.
Nagle poczuł, że Summer sztywnieje.
- Bo i nie ma o czym opowiadać - odezwała się nieswoim głosem i próbowała odsunąć się od
niego. Ale on nie pozwolił. Chwycił ją za ramiona i zmusił, żeby spojrzała mu prosto w oczy.
- Jestem hazardzistą, Summer. W pokera gram nieźle, a to też dzięki temu, że potrafię wiele
wyczytać z wyrazu twarzy innych ludzi. Wydawało mi się, że ty też nie jesteś dla mnie zagadką.
Ale chyba się pomyliłem, prawda?
Summer nie odezwała się ani słowem.
- Powiedziałaś kiedyś Pansy, że koło twego. rodzinnego domu nie było pól, które trzeba zaorać,
obsiać, a potem zebrać plony. Dlatego pomyślałem sobie, że wyrosłaś w zamożnym, okazałym
domu, ktorego mieszkańcy byli wytworni i należycie wyedukowani. A po kolacji zawsze
czytaliście Biblię.
Summer dalej milczała.
- Twój dom był ... inny? - spytał cicho. Skinęła głową.

background image

- Możesz o tym mówić, Summer?
- Myślę, że masz prawo o tym wiedzieć.
Usiadła, nie zważając na swoją nagość i zapatrzyła się na kropelki deszczu, spadające z nieba na
zieloną trawę.
- Ja ... chyba miałam się ... nie urodzić - powiedziała cicho. - Bóg jeden wie, dlaczego moja
matka pozwoliła, żeby tak się stało. Może chciała mieć przy sobie kogoś, kogo będzie kochać i
kto odpłaci jej tym samym. A naszym domem był jeden z tak zwanych "żłobków" w bocznej
uliczce w St. Louis.
Był wstrząśnięty. Wszyscy przecież wiedzieli, że w tych małych barakach, zwanych "żłob-
kami", mieszkają kobiety sprzedajne.
Summer zadrżała. Montana usiadł, zarzucił na nią koc i objął mocno silnymi ramionami.
- Zawsze, odkąd sięgam pamięcią, musiałam wychodzić z domu jeszcze przed zmierzchem i
gdzieś przeczekać noc. Mogłam wrócić dopiero wtedy, kiedy ci mężczyźni już sobie poszli. Nie -
nawidziłam nocy.
- Ale co robiłaś przez całą noc?
Wzruszyła ramionami.
- Chowałam się po bramach domów. Chodziłam sobie po ulicy i liczyłam gwiazdy na niebie albo
zaglądałam w okna i podglądałam, jak żyją inni ludzie. O świcie mogłam wrócić do domu, wtedy
moja matka i ja kładłyśmy się spać. Tak żyłam, dopóki nie skończyłam dziesięciu lat.
- A co wtedy się stało?
- Wtedy odnalazła nas moja babka. Ona nawet nie wiedziała o moim istnieniu. Szukała mojej
matki, która uciekła z domu. Matka nie chciała z nią wracać. Prawdopodobnie za bardzo się
wstydziła. Ale mnie babka zabrała do swojego domu, do Kansas. Tam po raz pierwszy w życiu
spałam w prawdziwym łóżku. Babcia była osobą głęboko wierzącą. Wiara dawała jej siły do
życia. Przeżyła przecież prawdziwą tragedię, kiedy córka uciekła z domu i zeszła na złą drogę.
Babcia zapoznała mnie z zasadami wiary, modliłyśmy się razem i ja też w wierze znalazłam
ukojenie. Babcia wierzyła głęboko, że nasz Stwórca nie jest groźny i mściwy. Wierzyła w Boga
Ojca, pełnego miłości i wyrozumiałości. Pokochała mnie, a ja ją, babcia snuła wspaniałe plany na
temat mojej przyszłości. Byłam wtedy taka szczęśliwa. Niestety ...
- Co się stało, Summer? - spytał cicho Montana.
- Kiedy miałam trzynaście lat, babcia umarła. Cały majątek odziedziczył po niej syn, który nigdy
swojej siostrze, czyli mojej matce, nie wybaczył tego, że uciekła z domu i zeszła na złą drogę.
Dlatego po śmierci babci nie było dla mnie miejsca w domu wuja. Nie winię go, w jakiś sposób
go rozumiem. Był człowiekiem zamożnym, z dobrą pozycją. Ze względu na swoją żonę i dzieci
nie chciał, żeby do rod.ziny należał ktoś taki jak ja. Córka kobiety upadłej.
Czyli był człowiekiem bezwzględnym. Montana znał takich ludzi. Dyrektora sierocińca, za
najmniejsze przewinienie karzącego swoich wychowanków chłostą. Szeryfa z Arizony, który
zaaresztował słaniającego się z głodu chłopaka. Za to, że chłopak ukradł bochenek chleba. Młodą
żonę ranc;zera, zepsutą do szpiku kości. Flirtowała bezwstydnie z nowym parobkiem, a kiedy·
ten oparł się jej natrętnym zalotom, wyrzuciła go z tej jego pierwszej, uczciwej pracy. Do tej
kolekcji zaliczyć należy również szeryfa o nazwisku Pain, który stoi na czele bandy,
wyzyskującej pracujących w pocie czoła ranczerów i farmerów.
- I co wtedy zrobiłaś? - spytał. - Miałaś przecież dopiero trzynaście lat!
Summer uśmiechnęła się.
- Skoro mnie tam nie chciano, odeszłam. Postanowiłam sama znaleźć sobie drogę przez życie.
Oczywiście, nie taką drogę, jaką obrała moja matka. Ja wybrałam drogę babci, drogę wiary.
Pomyślałam sobie, że Pan Bóg nie będzie miał nic przeciwko temu, jeśli będę zarabiała na chleb,
głosząc Jego słowo. I tak jest do dziś ... zarabiam na życie jako wędrowny kaznodzieja. - Jej głos
zadrżał. - Teraz rozumiesz, dlaczego nie chciałam ci opowiadać o mojej bolesnej przeszłości.
Zawsze skrywałam ją w naj głębszej tajemnicy. Nie chcę, żeby ktokolwiek się o niej dowiedział.
A Montana pomyślał, że Summer jest człowiekiem niezwykłym. Ciekawe, czy ona sama zdaje

background image

sobie z tego sprawę. Niestety, to nieszczęsne dzieciństwo wycisnęło na niej swoje piętno. Przez
tyle lat wiodła samotne życie. Dopiero jemu, Montanie, oddała najcenniejszy dar. Oddała siebie,
dlatego teraz poczuł się nieskończenie dumny. A wyznanie Summer sprawiło, że jego miłość
stała się jeszcze głębsza.
Odwrócił jej twarz ku sobie.
- Kocham cię, Summer Chambers. To, co działo się przedtem nie ma żadnego znaczenia. I daję ci
moje słowo, że już nigdy nie będziesz sama. - Uśmiechnął się i czule pogłaskał ją po głowie. -
Nigdy - szepnął. - Zwłaszcza nocą!
Drżała. Wiedział, że walczy ze łzami. I wierzył, że są to łzy szczęścia.
Objął ją mocno i obsypał jej twarz pocałunkami. Summer westchnęła, też go objęła, ich usta
złączyły się w gorącym pocałunku. I tak nawzajem leczyli swoje rany. Jedno drugiemu osładzało
bolesne wspomnienia z przeszłości.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Nareszcie wstaliście, śpiochy!
Montana patrzył z uśmiechem, jak zza koca, zasłaniającego wejście, wynurza się trójka za-
spanych, ziewających dzieci. Powoli zeszły po schodkach, a kiedy Pansy postawiła Hannah na
ziemi, maleńka natychmiast podreptała do Montany. A on tylko na to czekał. Chwycił dziew-
czynkę na ręce, obrócił się z nią raz dookoła, a potem bardzo mocno przytulił ją do swojej
szerokiej piersi.
- A gdzie Summer? - spytał Ned, rozlądając się dookoła.
- Nad strumieniem. Kąpie się. A nas czeka robota. Pomożecie mi, leniuchy, przygotować
śniadanie.

Mały Ned wcale nie wyglądał na zachwyconego jego propozycją.
- Ja też? - spytał ze zdziwieniem. - Przecież gotowanie to robota dla dziewczynek. Wolę zbierać
chrust.
- Dla dziewczynek, powiadasz? - Montana postawił Hannah na ziemi. Podszedł do ogniska i
zdjąwszy pokrywkę z patelni, zademonstrował dzieciom, co znajduje sie w środku. Skwierczące
płaty wołowiny w gęstym sosie. - Jak sądzisz, wspólniku, skąd to się tu wzięło?
- To pan?! Ojej ... - Oczy Neda zrobiły się okrągłe ze zdumienia. I z zachwytu, przecież okazało
się, że jego ukochany bohater posiada jeszcze jedną, zaskakującą umiejętność. - Czy mógłby
mnie pan też nauczyć gotować?

_ Oczywiście. Ale później. Teraz spróbujcie moich biskwitów.
Podał im kubki z mlekiem i ciepłe biskwity, prosto z ognia, posmarowane konfiturami z po-
ziomek.

- Naprawdę sam pan je upiekł? - spytała
Pansy, przytykając kubek do ust Hannah.

- Przysięgam! Ja sam ...
Zamilkł. Bo jego oczy dojrzały kogoś, kto właśnie nadchodził znad strumienia: Summer, śliczną
jak obrazek. W różowej sukni. Na mokrych czarnych włosach błyszczały kropelki wody. I choć
suknia była skromna, zapięta pod samą szyję, on oczyma wyobraźni natychmiast pozbawił ją i
sukni i w ogóle całej garderoby. Zobaczył taką, jaką widział nocą, w swoich ramionach.

_ Summer! Proszę, siadaj tutaj z nami! - zawołał. - Śniadanie już gotowe!

Podeszła bliżej, spojrzała na koc, rozpostarty na trawie nieopodal ogniska, służący im za stół. T

eraz suto zastawiony.
- Och, Montana! Przygotowałeś prawdziwą ucztę! A te biskwity ... Sam upiekłeś? Nie wierzę! -
Dzieło moich rąk - oświadczył dumnie, wypinając pierś.':'" Masz teraz sposobność poznać
jeszcze jeden z moich licznych talentów.
Ponakładał jedzenie na talerze, potem usiadł po turecku obok Summer i bez niczyjego przypomi-

background image

nania wyciągnął w bok obie ręce. Summer uczyniła to samo, dzieci też. Wszyscy chwycili się za
ręce i tym razem modlitwę odmówił Montana:
- Panie Boże, pobłogosław te dary, które dzięki Twojej hojności spożywać będziemy. I po-
błogosław, Panie, całą naszą rodzinę.
- Amen - powiedzieli wszyscy chórem i zabrali się ochoczo do jedzenia, nie tracąc czasu na
rozmowę. Ciszę przerwał Montana, znów wypinając pierś i patrząc na wszystkich z wysoka.
- To nie wszystko, moi drodzy! - oznajmił. .,.- Bo ja mam dla was jeszcze niespodziankę!
- Niespodziankę?! - Ned z radości klasnął w ręce. - A co to za niespodzianka?
- Niestety, wspólniku! Jeśli powiem ci, przestanie być niespodzianką.
I Montana dalej spokojnie opróżniał swój talerz. Reszta biesiadników niby też jadła, ale jakoś z
mniejszym entuzjazmem. Dzieci wierciły się i co chwila popatrywały na Montanę. Nawet
Summer, zwykle tak opanowana, właściwie nie odrywała od niego oczu.
Montana podniósł kubek, przytknął do ust i w tym momencie zobaczył cztery pary oczu uważnie
w niego wpatrzonych. Odstawił kubek i roześmiał się·
- Widzę, że aż skręca was z ciekawości. Nie pozostaje mi nic innego, jak powiedzieć wam, co to
za niespodzianka. Postanowiłem, że dzisiejszego dnia nie ruszamy w dalszą drogę, tylko
pojedziemy do miasta.

- Do miasta? Po co? - zawołała Summer.

- Po prostu dla przyjemności. Zrobimy zakupy, pospacerujemy po mieście, a potem chciałbym

wszystkich zaprosić na kolację do pensjonatu. Co wy na to?

- Zaprosić nas?! Na kolację do pensjonatu?! Ojej!
Pansy i Ned, wydając z siebie rad.osne okrzyki, poderwali się z trawy, złapali za ręce i zaczęli
tańczyć z radości. Mała Hannah, naturalnie, też wstała i nieco wolniej zaczęła podskakiwać na
grubych nóżkach, zabawnie naśladując ruchy starszego rodzeństwa. Wszyscy śmiali się, po-
dziwiali ją i klaskali. Summer jednak po chwili spoważniała. Zamyśliła się na moment, a potem,
położywszy Montanie rękę na ramieniu, spytała go półgłosem:

- Myślisz, że to rozsądne? T en wyjazd do miasta?

Uśmiechnął się i pogłaskał ją po dłoni.
- Nic się nie stanie, Summer. Nawet jeśli ten agent Pinkertona podąża naszym śladem, i tak
wyprzedzamy go wiele mil. Możemy śmiało zostać tu do wieczora, a nocą ruszymy w dalszą
drogę·
Summer też uśmiechnęła się, już uspokojona, i rzuciwszy mu rozradowane spojrzenie, ścisnęła
go lekko za ramię.
- Dziękuję, Montana. To wspaniały pomysł. A on oddałby życie za to, żeby codziennie widzieć
taki wyraz oczu Summer. Słyszeć jej pełen słodyczy głos, jak teraz, kiedy dziękuje mu za coś, co
wcale nie jest czymś nadzwyczajnym.
Tak. Oddałby życie. Bo teraz poczuł się najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem.
- Zabierajcie się do jedzenia! - rzucił niby szorstko, a tak naprawdę rozpierała go radość. - Mam
nadzieję, że sterczałem nad tym ogniskiem nie na próżno. Kiedy wrócę znad strumienia;
wszystko ma być zjedzone!
Raźnym krokiem ruszył nad strumień. Pansy odczekała chwilę i spojrzawszy na Summer,
uśmiechnęła się znacząco:
- Chyba już pani wie, na czym polega to uzdrawiające dotknięcie, o którym mówiła moja mama.
Summer pochyliła głowę, czując, że jej policzki robią się szkarłatne.
- Chyba już wiem, Pansy ...

Cygański wóz Siostry Dobroci jechał nieśpiesznie zieloną łąką, upstrzoną polnymi kwiatkami.
Niebo w górze było błękitne i czyste, bez jednej chmurki. Wszyscy podróżni również pogodni jak
to niebo, chociaż do przebycia mieli spory kawał drogi'. Dlatego Summer, żeby czas się dzieciom
nie dłużył, zainicjowała wspólne odśpiewanie jednego z podniosłych hymnów. Montana cierp-
liwie poczekał, aż niewielki chór skończy śpiewać świętą pieśń i spytał, niby mimochodem:

background image

- Opowiadałem wam już o tej Cygance, co umiała wróżyć z ręki?
Wszystkie głowy odwróciły się ku niemu. A Montana uśmiechnął się szelmowsko.
- Rzeczywiście, umiała. Ale naj ciekawsze było coś innego. Ona mówiła, że nazywa się Za-
chwycający Wdzięk.
Ned i Pansy zachichotali. Summer z trudem udawało się zachować powagę·
- Dorosłych powinniście darzyć szacunkiem, nie wolno się śmiać z tego, co mówią - powiedziała
surowy głosem, po czym sama wybuchnęła głośnym śmiechem.
I tak śmiali się już do końca podróży, słuchając dykteryjek, którymi Montana sypał jak z rękawa.
A jedna była bardziej niemądra od drugiej.
Po przybyciu do miasta najpierw pojechali.do stajni. Tu zostawili wóz, a Montana, wykorzystując
sposobność, poprosił kowala o podkucie konia.
- Mamy za sobą długą drogę - powiedział, wręczając kowalowi monetę. - A tyle samo jeszcze
przed nami. Chciałbym, żeby był porządnie podkuty.
Potem poszli sobie główną ulicą miasta. Pansy i Ned szli przodem, śmiejąc się i podskakując, za

nimi Montana i Summer, a w środku mała Hannah, która dumna z niedawno nabytej umiejętności

chodzenia nie pozwoliła wziąć się na ręce. Maleństwo, prowadzone za rączkę przez swoich

opiekunów, maszerowało dzielnie. Potknęło się zaledwie kilka razy. A poza tym miało

dodatkową przyjemnośc, ponieważ co pewien czas Montana mówił "hop!" i razem z Summer

podnosili piszczące z radości dziecko do góry. Potem powolutku opuszczali ją na dół i mała znów

dzielnie podążała przed siebie.
Pierwszy postój zrobili w sklepie. Tu Montana przede wszystkim zakupił podstawowe artykuły,
czyli worek mąki, worek cukru, puszki z kawą i tytoniem. Wszystko to złożył na podłodze
niedaleko drzwi i poszedł szukać reszty towarzystwa.
Summer i Pansy tymczasem przeszły sobie powoli między dwoma rzędami wysoko ułożonych
bel materiałów o pięknych, żywych kolorach i dotarły do kapeluszy. Kiedy Montana podszedł do
nich, zajęte były oglądaniem różowego kapelusza, ozdobionego koronkami, o nadzwyczaj
wymyślnym fasonie. Summer nalegała, żeby Pansy go przymierzyła. Dziewczynka posłusznie
nasadziła go na głowę i wybuchnęła śmiechem, ponieważ rondo zasłoniło jej oczy.
- Za duży jest na mnie. Proszę! - i podała kapelusz Summer. - Może pani go teraz przymierzy?

- Och, nie ma sensu - zaprotestowała Summer. - Dla mnie jest zbyt wymyślny!

- Ale przymierz, proszę - nalegał Montana. - Ciekaw jestem, jak będziesz w nim wyglądała.

Ukochanemu mężczyźnie się nie odmawia. Kapelusz spoczął teraz na czarnych lokach Summer,

wywołując nową salwę śmiechu, po której wszyscy zgodnie orzekli, że noszenie tak fikuśnego

nakrycia głowy nie przystoi skromnemu wędrownemu kaznodziei.
Na dłuższą chwilę zatrzymali się przed półką z książkami. Summer długo oglądała piękne wy-
danie Biblii w skórzanej oprawie, z ilustracjami wykonanymi piórkiem. Kiedy jednak zerknęła na
cenę, ciężko westchnęła i szybko odłoż.yła książkę na półkę·
Neda znaleźli przy ladzie, kontemplującego pojemnik z kolorowymi cukierkami w kształcie
patyczków.
- Ile kosztują? - spytał Montana.

- Trzy za pensa - powiedział właściciel.
Montana wcisnął mu monetę do ręki i polecił dzieciom wybrać sobie po jednym cukierku. Pansy
nie miała żadnego problemu z podjęciem decyzji. Od razu wybrała słodką pałeczkę w białe i
różowe paseczki. Ned natomiast, oszołomiony bogactwem kolorów, potrzebował dłuższej chwili,
zanim wybrał cukierek w paseczki białe i zielone. Hannah chwyciła za cukierek miętowy,
czerwono-biały. Wsadziła go sobie od razu do buzi i zaczęła ssać. Z jej brody pociekła ślinka
prosto na śliniaczek, który Summer przed chwilą założyła jej na odświętną sukienkę.
Wyszli ze sklepu i znów ruszyli przed siebie drewnianym trotuarem. Mijający ich mężczyźni i
kobiety skłaniali głowy i uśmiechali się do nich. Koło jednego z domów grupka dzieci,
pokrzykując wesoło, bawiła się w chowanego. Pansy i Ned na chwilę dołączyli do zabawy.
Summer i Montana stali z boku, przypatrując się rozbawionym dzieciom, potem znów ruszyli

background image

dalej, spoglądając w okna wystawowe. Minęli zakład krawiecki, gdzie akurat jakiś dżentelmen
miał przymiarkę surduta. Krawcowa dopasowywała długość rękawów, a inna dama, zapewne
żona dżentelmena, stała obok, trzymając w ręku żakiet męża. A potem przez następne okno
podglądali ranczera, któremu podcinano włosy.
- Może warto tam zajrzeć, wspólniku? Co o tym sądzisz? - spytał Montana Neda.
- Och, nie! Wolę, żeby pani Summer podcięła mi włosy! - zaprotestował chłopczyk, spoglądając
podejrzliwie na balwierza, który wymachiwał nożyczkami niebezpiecznie blisko ucha ranczera.
Długie pasma włosów opadały na podłogę. - Ale pan może tam iść!
- Ja też wolę, żeby Summer podcięła mi włosy - oświadczył Montana. Odwrócił się i odszukał
wzrokiem Summer. Stała nieopodal, z małą Hannah na ręku. Dziecko przysnęło, obejmując ją
ufnie pulchnymi rączkami.
- Summer? Nie ciężko ci? Może ja ją wezmę? - spytał.
Potrząsnęła głową.
- Nie, nie, ona wcale nie jest ciężka. A poza tym lubi, jak biorę ją na ręce.
Wziął ją więc tylko pod łokieć i poprowadził dalej ulicą. Wkrotce doszli do pensjonatu. Montana
zapukał. Drzwi otworzyła miła, uśmiechnięta pani w śnieżnobiałym fartuchu.
- Witam państwa! Jestem Charity Danville. Czym mogę państwu służyć?
- Chcielibyśmy zjeść kolację. Czy nie przyszliśmy za wcześnie? - spytał Montana.
- Ależ skąd! Przyszliście, państwo, w samą porę. Bardzo proszę!
Otworzyła szerzej drzwi i poprowadziła przez salonik dla gości do pokoju jadalnego. Był to
bardzo duży, widny pokój. Cały jego środek zajmował długi stół, do którego mogło zasiąść co
najmniej tuzin osób. Stół przykryty był śnieżnobiałym obrusem z koronkowymi wstawkami.
Srebra i kryształy błyszczały w świetle świec. A cudowne zapachy, dolatujące z kuchni, spra-
Wiały, że ślinka napływała do ust.
W pokoju było już kilku dżentelmenów, toczących ze sobą wesołą pogawędkę. Na widok nowo-
przybyłych głosy zamilkły i wszyscy spojrzeli na nich z ciekawością.
- To moi stali stołownicy - wyjaśniła pani Danville i przedstawiła im kilku właścicieli małych
biznesów, burmistrza i szeryfa, Williama Sharpa, który, niestety, niedawno stracił żonę.
Montana i Summer przedstawili się, przedstawili też dzieci.
- A więc mamy przyjemność poznać kogoś, o kim mówi całe miasto - powiedział szeryf z miłym
uśmiechem, zwracając się do Summer. - A ja właśnie opowiadałem moim przyjaciołom, że
wczoraj wysłuchałem pani kazania. Nie ukrywam, byłem wzruszony do łez.
- Dziękuję, szeryfie - bąknęła zażenowana Summer. - Mam nadzieję, że umocnił pan swoją
wiarę·
- Tak. Dzięki pani.
- I mam nadzieję - mówiła dalej Summer, zasiadając na krześle, który podsunął jej Montana -
mam nadzieję, że nic panu tej wiary nie odbierze.
- Postaram się w niej wytrwać. Chciałbym wierzyć tak głęboko, jak pani - powiedział szeryf,
zasiadając naprzeciwko Summer.
Summer uzmysłowiła sobie, że te słowa, jakie padły teraz, mówiła już wielokrotnie. Ale przed-
tem była to dla niej tylko zwykła gra słów, nic więcej. Teraz wypowiedziała je z pełnym przeko-
naniem i to bardzo ją poruszyło. Jakżeż ona się zmieniła! Zmieniło się jej życie, zmieniło się też
jej wnętrze. I te zmiany sprawiały jej wielką radość.
Charity Danville przyniosła wysokie krzesełko dla dziecka. Ustawiono je między krzesłami Sum-
mer i Montany i usadzono małą Hannah. Reszta stołowników również zajęła swoje miejsca i pani
Danville razem z córką zaczęły podawać. Wniosły mnóstwo półmisków, dużych i małych, po
czym same zasiadły do stołu i pani Danville, uśmiechając się do Summer, wystapiła do niej z
prośbą:
- Siostro Dobroci, czy mogłaby siostra odmówić modlitwę? Byłby to dla nas wielki zaszczyt.

background image

Summer skinęła głową. Wszyscy wzięli się za ręce i Summer, pochyliwszy głowę, wygłosiła
krótką modlitwę.
- Pobłogosław, Panie, te hojne dary. I pobłogosław tych dobrych ludzi, którzy ofiarowali nam
jeszcze jeden dar: życzliwość.
- Amen - powiedzieli wszyscy.
Zaczęli jeść, a czynili to z wielkim apetytem, bo jedzenie było wyborne. Na stół podano soczysty
rostbef, puree z ziemniaków, sos i biskwity oraz jarzyny z ogródka. A na deser świeżutko
upieczoną szarlotkę, jeszcze ciepłą.
Pani Danville, widząc, że talerz Neda jest pusty, odezwała się miło:
- Może chcesz jeszcze zjeść kawałek szarlotki, synku?
- Nie, dziękuję pani - odparł chłopczyk i dotknął swojego brzuszka. - Boję się, że jeśli jeszcze coś
zjem, brzuch mi pęknie!
Wszyscy roześmiali się, a pani Danville zagadnęła teraz do Montany:

- Może pan ma ochotę?

Montana z uśmiechem podniósł swój talerzyk. - Nie odmówię, łaskawa pani!
Pani Danville nałożyła mu na talerzyk szarlotkę, potem obeszła stół dookoła, nalewając do
filiżanek świeżej kawy.
- Jedzenie było wspaniałe - oświadczył Montana i aż sobie westchnął. - Dawno tak dobrze nie
jadłem.
- Dziękuję panu - powiedziała pani Danville, uśmiechając się z zadowoleniem. - Mam nadzieję,
że państwo jeszcze do nas zajrzą.
- Z przyjemnością. I jeszcze raz dziękujemy pani.
Wziął Hannah na ręce i razem z Summer i pozostałymi dziećmi podeszli do drzwi. Tam Montana
zapłacił za kolację i wyszli na ulicę.
Kiedy wracali przez miasto do swojego wozu, popatrywali w okna mijanych domów. Widzieli,
jak w blasku świec rodziny zasiadają do kolacji. I zarówno Summer, jak i Montana po raz
pierwszy w życiu poczuli więź z tymi ludźmi za oknem. Bo teraz oni, Summer, Montana i trójka
osieroconych dzieci, też stanowili rodzinę, połączoną nie więzami krwi, ale czymś o wiele
wspanialszym. Miłością.

Wóz Siostry Dobroci powoli jechał przez mrok. Dzieci, znużone pełnym atrakcji dniem, spały
już w środku kamiennym snem. A Summer, usadowiona na koźle obok Montany, nie odzywała
się ani słowem.
- Co tak przycichłaś, Summer? - spytał zaniepokojony Montana. - Martwisz się czymś?
- Ależ skąd! Rozmyślałam tylko sobie o tym miłym dniu. Dzieci są zachwycone. I tak ładnie
bawiły się z innymi dziećmi.
- Tak. Dzieci z tego miasta wcale nie traktowały Pansy i Neda jak obcych. Od razu przyjęły je do
zabawy.
- Tak samo ludzie w pensjonacie. Wcale nie dali nam odczuć, że nie jesteśmy z ich miasta.
Rozmawiali z nami bardzo życzliwie.

- Masz rację.

Na twarzy Summer rozkwitł nagle uśmiech. - Montana, jak myślisz? Czyżbyśmy stawali się

ludźmi godnymi szacunku? - A chciałabyś tego?

- Marzę o tym! Naturalnie, przede wszystkim
ze względu na dzieci. Skoro chcę zatrzymać je przy sobie i matkować im, muszę być osobą
szanowaną. Och! Może wtedy wreszcie moja przeszłość przestałaby mi tak ciążyć ...
- To nie jest twoja przeszłość - odezwał się Montana twardym głosem. - To przeszłość twojej
matki. Za mało siebie cenisz, Summer. Jesteś osobą godną największego szacunku. Jesteś dobra,
wrażliwa i szlachetna ...

- Och, przestań ...
Wzruszona jego słowami, wzięła go pod ramię i oparła policzek na jego ramieniu.

background image

- Uważaj, kowboju! Twoje słowa zabrzmiały jak wyznanie zakochanego mężczyzny!
Montana ściągnął lejce i wstrzymał konia. Objął mocno Summer i pocałował.
- Nie tylko zakochany! Kocham cię, mój kaznodziejo w spódnicy. Nigdy o tym nie zapominaj.
Rozczulona, pogłaskała go delikatnie po policzku.
- I ja też cię kocham, Montano. Kocham całym sercem.
Pocałował ją jeszcze raz, potem uderzył konia lekko lejcami i wóz potoczył się dalej, ku ich
prowizorycznem u obozowisku.
- Szkoda, że nie możemy zostać tu na noc - mruknął Montana, kiedy dojeżdżali już na miejsce. -
Z wielką chęcią pokazałbym ci jeszcze kilka moich wspaniałych umiejętności. Na przykład
potrafię sprawić ...
- Uważaj, kowboju! Pan Bóg kocha ludzi pokornych i skromnych! - rzuciła ze śmiechem
Summer, pierwsza zeskakując z kozła. - Pobiegnę nad strumień i zbiorę szybko poranne pranie,
a ty sprawdź, czy niczego nie zostawiliśmy i możemy ruszać w drogę.
Montana nie zdążył zeskoczyć z kozła, kiedy z wnętrza wozu dobiegł ich rozpaczliwy krzyk
Pansy. Potem usłyszeli słowa, które od początku świata napełniały przerażeniem serca
rodziców.
- Och, proszę, proszę, chodźcie tu szybko! Hannah jest chora! Ona cała jest rozpalona!
Minęły dwie godziny, a stan dziecka wcale nie uległ poprawie. Summer wykąpała Hannah w
chłodnej wodzie, przyniesionej ze strumienia, niestety, gorączka wcale nie opadła. Przeciwnie,
rosła. Dziecko, popłakujące w ramionach Summer, było coraz bardziej rozpalone. Mały cherubi-
nek, zawsze cały w uśmiechach, teraz walczył o każdy oddech.
- Och, Boże, Boże, co robić .... - szeptała zrozpaczona Summer. - Pansy, powiedz mi, czy to
zdarzało się już wcześniej?
- T ak, proszę pani. Kiedyś Hannah omal nie umarła.
Serce Summer na moment przestało bić.
- Omal... nie umarła?! Powiedz więc, koniecznie, co zrobili wtedy rodzice?
- Mama i tata zawieźli Hannah do miasta, do pana doktora. A kiedy wrócili, Hannah była już
zdrowa.
- Doktor... - Summer spojrzała na Montanę. - Czy w tym mieście jest doktor? Kiedy szliśmy
ulicą, nie zauważyłeś tabliczki? ,
- Nie. Ale przecież w mieście musi być jakiś doktor. Jedziemy!
Podtrzymał ją pod ramię, kiedy z Hannah w objęciach wsiadała na kozioł. Obok usadowiły się
dzieci i wóz ruszył w mrok, w stronę świateł miasta.
O tej porze w mieście nie widać było żadnych oznak życia. Ranczerzy, sklepikarze i właściciele
różnych biznesów wstawali o świcie, a kładli się spać z kurami. Wszystko było pozamykane,
ulice wyludnione. W pensjonacie wszystkie światła pogaszone. Montana musiał zastukać
kilkakrotnie, zanim w środku rozbłysło światło, drzwi otwarły się i w progu ukazała się zaspana
pani Charity, otulona ciepłym szalem.
- Proszę wybaczyć, że obudziliśmy panią - powiedział Montana - ale potrzebujemy pilnie
doktora. Czy w mieście jest jakiś doktor?
- Doktor... - Kobieta potrząsnęła energicznie głową, odpędzając od siebie resztki snu. - Prze-
praszam. A tak, jest w mieście jeden doktor, stary doktor Cooper Ethridge. Ale on jest...
- Gdzie mieszka?
- Na końcu tej ulicy, w dużym, starym domu. Ale on ...
Montana wskakiwał już na kozioł. Popędził konia, wóz odjechał, zanim Charity Danville zdążyła
dokończyć zdanie. I niedobrze, bo to, co chciała powiedzieć, było bardzo istotne. Ale trudno,
pojechali. Wóz znikał już w głębi ulicy. Pani Danville wzruszyła ramionami i zamknęła drzwi.

W oknach dużego starego domu też było ciemno. Montana pomógł Summer i dzieciom zsiąść z
wozu, podszedł do drzwi i załomotał. Z wnętrza domu nie dobiegł żaden dźwięk. Wtedy uderzył

background image

w drzwi pięścią tak mocno, że zadźwięczały szyby w oknach. Niestety, nadal nikt nie otwierał.
- Chyba nie ma go w domu! - powiedziała zmartwionym głosem Summer. - Pewnie pojechał do
jakiegoś chorego. Och, Montana, i co my teraz zrobimy?
- Wejdziemy do środka. Po prostu włamiemy się i poczekamy na doktora.
- Nie wolno nam włamywać się do czyjegoś domu!
- Do diabła! A właśnie, że wolno! - rzucił gniewnie i nacisnął klamkę. W tym samym mo mencie
drzwi otwarły się. Montana zachwiał się i omal nie wpadł do środka. Odzyskał jednak
równowagę, a kiedy podniósł głowę, ujrzał przed sobą osobliwą postać. Starego, zgarbionego
człowieka w białej nocnej koszuli. W ręku starzec trzymał migocącą świecę. Bujne, białe jak
mleko włosy i starannie przycięta siwa broda stanowiły zaskakujący kontrast dla oczu, czarnych i
bystrych jak oczy kosa. Te oczy ogarnęły teraz jednym spojrzeniem małą grupkę osób stojących
na werandzie.
- Wydawało mi się, że ktoś pukał.
Głos starca był równie osobliwy jak jego wygląd. Bezdźwięczny, podobny do szeptu.
- Wydawało się panu? - Montana nie ukrywał swojej niecierpliwości. - Omal nie uszkodziłem
sobie ręki, waląc w pańskie drzwi!
- Moja żona, Panie Boże, świeć nad jej duszą, mawiała, że ja naprawdę sypiam snem sprawied-
liwego. Gdyby ten dom porwał huragan, prawdopodobnie i tak bym się nie obudził. W czym
mogę państwu pomóc?
- Chodzi o nasze dziecko!
Montana wskazał ręką na nieruchomą, malutką postać w ramionach Summer..
- Och ...
Starzec był wyraźnie poruszony. Odsunął się szybko na bok i ruchem ręki zaprosił, żeby
wchodzili do środka. Weszli. Summer szybko, dzieci z ociąganiem, uczepione jej spódnicy. Stary
człowiek poprowadził ich długim korytarzem, cuchnącym stęchlizną i pierwszy wszedł do duże-
go salonu, gdzie w mroku upiornie majaczyły białe pokrowce na sofach i fotelach.
Obszedł salon, przytykając płomień świecy do knotów kilku lamp. Kiedy odegnał mrok, podszedł
do stolika pod ścianą. Nałożył binokle, otworzył Biblię i odwrócił się do nich.
- A pan co robisz?! - spytał ostrym głosem Montana.
- Chcę odmówić modlitwę za wasze zmarłe dziecko.
Summer, widząc w oczach Montany niebezpieczne błyski, wysunęła się nieco do przodu.
- Hannah żyje, doktorze Ethridge!
- Chwała Bogu! Wybaczcie mi! - powiedział starzec. - Ale w takim razie nie pojmuję, dlaczego
przyszliście do mnie!
Summer czuła, jak strach ściska ją za gardło. - Przyjechaliśmy tutaj, bo myśleliśmy, że pan ją
uratuje, doktorze Ethridge!
- Ach, tak. ...
Stary człowiek podszedł do niej i położył pomarszczoną dłoń na rozpalonym czole dziecka.
- Bóg mi świadkiem, że chciałbym wam pomóc z całego serca. Ale nie potrafię. Nie jestem
medykiem.
- Jak to? Przecież ... - zaczął Montana, ale starzec uciszył go ruchem ręki.
- Jestem doktorem teologii. Pastorem. Waszemu dziecku mogę pomóc tylko modlitwą·

ROZDZIAŁ ÓSMY
Montana, widząc przerażenie w oczach Summer, podszedł do niej szybko i mocno objął ją .
ramlemem.
- Doktorze Ethridge, czy w mieście jest jakiś medyk? - spytał.
- Niestety, nie. Chociaż wszyscy życzyliby sobie tego jak najgoręcej.
- Och, Boże! I co my teraz zrobimy?! - krzyknęła zrozpaczona Summer.
- Proszę pani ... - Pansy pociągnęła ją za spódnicę. - Przecież możemy się pomodlić. Pamięta

background image

pani, co mówiła podczas kazania wczoraj wieczorem? Bóg wysłucha każdego, nawet naj
niższego ze swoich stworzeń.
Doktor Ethridge, jakby nagle czymś zaintrygowany, nachylił się nad dziewczynką.
- Co powiedziałaś, dziecko?
- Powiedziałam, że Bóg wysłucha ...
- Ale przedtem. Mówiłaś o kazaniu?
Pansy, wystraszona przenikliwym spojrzeniem starego człowieka, cofnęła się i chwyciła za rękę
Montanę·
- T ak, proszę pana - powiedziała cicho. Czarne, bystre oczy zwrócily się ku Summer. - Jest pani
duchownym?
- Jestem kaznodzieją. Ale ... ale nie mam święceń kapłańskich.
Nie miała pojęcia, dlaczego temu obcemu człowiekowi wyjawiła prawdę. Ale było w nim coś, co
zmuszało do szczerości. Temu staremu człowiekowi nie potrafiłaby skłamać, nawet gdyby bardzo
tego chciała. T ak jak nie mogłaby skłamać przed Bogiem. A ten starzec wyglądał dokładnie tak,
jak ona wyobrażała sobie Wszechmogącego. Dokładnie tak. Teraz to sobie uświadomiła.
- Dziewczynka ma rację - powiedział doktor Ethridge. - Weźmy się za ręce i odmówmy razem
modlitwę·
- Modlitwę? - Montana aż się cofnął, kiedy doktor wyciągnął ku niemu rękę. - Hannah potrzebuje
medyka, a nie modlitwy!
- Najpierw trzeba poprosić Pana Boga, żeby nas oświecił - powiedział łagodnym głosem stary
człowiek. - On powie nam, co mamy czynić.
Montana niechętnie ujął pomarszczoną dłoń. Wszyscy pozostali również złączyli ręce.
- Myślę, że to pani powinna odmówić modlitwę - powiedział doktor Ethridge do Summer.
Summer mocno zacisnęła powieki.
- Boże Wszechmogący - wyszeptała. - Spójrz na to słodkie, niewinne dziecko, tak drogie
naszemu sercu. Błagam, nie odbieraj nam Hannah. Pozwól jej zostać z nami. Okaż nam łaskę i
oświeć nas, dopomóż znaleźć jakiś sposób, aby pozostała wśród żywych. Amen.
W salonie zapadła cisza. Słychać było tylko ciężki oddech chorego dziecka, napełniający serca
wszystkich przerażeniem.
Nagle stary człowiek chwycił za lampę. - Chodźcie za mną!
Poprowadził ich na tyły domu, do dużej, przestronnej kuchni.
- Nie wiem, czy to ta sama choroba. Ale wiele lat temu mój syn, kiedy był niemowlęciem,
zapadł na podobną. Prawie nie mógł oddychać. Zona go uratowała. Moja droga, czy pani jest
gotowa zaryzykować?
- Jestem gotowa zrobić wszystko, żeby ocalić Hannah. Proszę nam tylko powiedzieć, co mamy
robić.
- Trzeba narąbać drew, bardzo dużo drew. I nanosić wody ze strumienia, który płynie nieopodal
mojego domu.
Montana kierował się już ku drzwiom.
- Pansy! Ned! - wołał. - Weźcie jak najwięcej naczyń i biegnijcie nad strumień!
Doktor Ethridge osunął się ciężko na krzesło i wyciągnął przed siebie wychudzone, drżące ręce.
- Zaufaj mi, moja droga. Ja potrzymam teraz dziecko, a pani niech biegnie na górę i przyniesie
wszystkie prześcieradła, jakie znajdzie w skrzyni z bielizną.
Summer nie zastanawiała się. Czuła instynktownie, że temu człowiek można zaufać, i to
bezgranicznie.
Podała mu popłakujące, rozpalone gorączką dziecko i pobiegła schodami na górę. Po chwili
zbiegała już w dół, niosąc duży stos białych płóciennych prześcieradeł.
Niebawem cała kuchnia napełniła się parą, przesyconą zapachem kamfory. Parą tak gęstą, że
wszyscy patrzyli jakby przez mgłę.
Montana dorzucił do ognia kolejne polano.

background image

Przez chwilę patrzył, jak czerwone płomienie liżą suche drewno, a potem strzelają ku górze. Otarł
dłonie o spodnie i podszedł do kuchennego pieca. Na piecu stał wielki kocioł z gotującą się wodą,
do której wlano kamforę. Nad kotłem rozpięto namiot z białych prześcieradeł. Tuż obok pieca, na
kuchennym stole siedziała Summer. Przed sobą, w wyciągniętych rękach trzymała małą Hannah,
starając się, aby dziecko nawdychało się jak najwięcej pary, wydobywającej się z kotła.
- Jest jakaś poprawa? - spytał Montana. Summer potrząsnęła przecząco głową. Ramiona i plecy
bolały ją od nienaturalnej pozycji, ale nigdy w życiu by się nie zgodziła, żeby ktoś ją zastąpił.
Była zdecydowana zrobić wszystko, byle tylko uratować dziecko, które pokochała całym sercem.
Montana delikatnie uścisnął ją za ramię i pocałował w policzek.
- Nie martw się, Summer - powiedział cicho. - T o na pewno pomoże. Hannah będzie zdrowa.
W oczach Summer zalśniły łzy, ale zamrugała szybko powiekami, żeby nie okazać swojej słabo-
ści. Teraz powinna być silna, nie tylko ze względ u na Hannah, ale i Pansy i Neda, którzy
siedzieli w kącie, przytuleni do siebie i patrzyli wystraszonymi oczami.
- Może dzieci powinny się trochę przespać? - spytał cicho doktor Ethridge.
Summer potrząsnęła przecząco głową.
- Nie mogę im teraz kazać stąd wyjść. One są bardzo przywiązane do swojej siostrzyczki.
- Rozumiem. W takim razie może ja się nimi trochę zajmę. Dzieci! - zawołał. - Chodźcie tutaj! U
siądziemy przed kominkiem i pogawędzimy sobie.
Pansy i Ned posłusznie usiadły na dywaniku przed kominkiem. Doktor Ethridge zasiadł na
krześle nieopodal i zaczął coś im opowiadać. Dzieci cichutko zachichotały i wkrótce cała trójka
gwarzyła wesoło. Jednak w miarę upływu czasu głosy zaczęły cichnąć. W walce ze snem i dzieci,
i doktor Ethridge, ponieśli sromotną klęskę. Dzieci ułożyły się na dywaniku, siwa głowa doktora
Ethridge' a opadła na pierś. Wszystkich zmorzył sen.
Summer przycisnęła wargi do policzka małej Hannah.
- Panie Boże, błagam, dopomóż ... - modliła się szeptem. - Los już tak ciężko doświadczył tę .
trójkę dzieci. Nie pozwól, żeby znów poniosły bolesną stratę. - Summer nawet nie próbowała
sobie wyobrazić, ile bólu sprawiłoby wszystkim odejście małej Hannah.
A na dworze Montana znów naprężał mięśnie.
Podniósł siekierę i uderzył w kolejne polano. Narąbał już staremu doktorowi zapas drew na całą
zimę, ale nie mógł teraz siedzieć bezczynnie. Musiał coś robić, żeby nie dopuścić do siebie tej
strasznej myśli. Co to będzie, jeśli mała Hannah przegra tę walkę ...
Zastanawiał się tylko w duchu, jak to mogło się stać, że taka maleńka istota potrafiła cały jego
świat wywrócić do góry nogami. Jeszcze kilka tygodni temu był złodziejaszkiem, któremu stróże
prawa bez przerwy deptali po piętach. I beztroskim hazardzistą, dla którego liczyło sie tylko
dobre cygaro i dobre karty w ręku. A teraz bez oporu dałby się. poprowadzić na szubienicę,
byleby tylko mała Hannah przeżyła.
Wszedł do kuchni, dźwigając naręcze drew i złożył je niedaleko paleniska. Podszedł do komin ka,
gdzie stary człowiek i trójka dzieci spali głębokim snem. Poprzykrywał ich kocami i podszedł do
stołu, na którym siedziała Summer. Głowa Summer odrzucona była w tył, oczy zamknięte.
Spała.
Mała Hannah też spała. Jej oddech był głęboki l mlarowy.
Montana padł na kolana obok nich. Przez moment nie widział nic, póki nie otarł łez .

Łez szczęścia.
Summer obudziła się o świcie. I w tej szarości, zwiastującej dzień, zobaczyła na swoim podołku
głowę Montany. Klęczał obok na twardej podłodze, obejmując jej kolana. Spał.
Nie tylko on. Mała Hannah też spała, tak jak on. Głębokim, zdrowym snem.
- Dzięki Ci, Panie ... - wyszeptała.
Podniosła głowę i napotkała przenikliwe spojrzenie bystrych czarnych oczu doktora E thridge' a.
Uśmiechnęła się do doktora i ostrożnie wyzwoliła się z objęć Montany. Wstała, a on nawet nie
drgnął. Był tak zmęczony, że spał dalej, z głową opartą o krzesło. Podeszła do kominka i ułożyła

background image

Hannah na dywaniku, między starszym rodzeństwem. Kiedy dzieci obudzą się i otworzą oczy,
pierwsze, co zobaczą, będzie ich siostrzyczka. Już zdrowa ...
Doktor Ethridge powoli podniósł się z krzesła i dał jej znak ręką, żeby przeszła za nim do salonu.
Summer nalała herbaty do dwóch filiżanek, weszła do salonu i jedną z filiżanek postawiła na
stoliku obok krzesła, na którym zasiadł doktor.
- Nigdy nie będę w stanie odwdzięczyć się za to, co pan uczynił - powiedziała wzruszonym
głosem.
- Ja nie uczyniłem niczego, moja droga. T o Pan Bóg w swojej łaskawości pozwolił mi przypo -
mnieć sobie, co zrobiła moja żona podczas choroby naszego syna. Było to ponad pół wieku temu,
a ja teraz czasami nie potrafię już sobie nawet przypomnieć, co działo się wczoraj.
- Ależ doktorze! Pan uczynił dla nas bardzo wiele! Przecież w naszym wozie nie moglibyśmy
tego wszystkiego zrobić. A pan udostępnił swój dom ludziom całkowicie sobie obcym ...
Stary człowiek podniósł rękę, nakazując jej milczenie.
- Na tym świecie nie ma ludzi obcych. Wszyscy jesteśmy dla siebie siostrami i braćmi.
Popił herbaty, po czym znów skierował na Summer swój przenikliwy wzrok.
- Pansy i Ned opowiedziały mi swoją smutną historię. Teraz już wiem, jak wasze losy splotły się
ze sobą. Dzieci bardzo panią pokochały. Podziwiają panią za jej głębóką, niezachwianą wiarę i
wielkie serce. Są tak szczęśliwe, żeście je przygarnęli, pani i jej mąż. Opowiadały mi też o
waszych dramatycznych przeżyciach, kiedy przyjechał człowiek z agencji Pinkertona, żeby je
zabrać, a potem rozdzielić. Opowiadały, jak stoczyliście z nim zwycięską walkę i uciekliście.
Miała wielką ochotę skłamać. Kłamstwo miała już na końcu języka. Ale temu staremu panu nikt
chyba jeszcze nigdy nie powiedział nieprawdy.
- Muszę panu wyznać, doktorze Ethridge, że prawda wygląda nieco inaczej. Kiedy przygarnęłam
dzieci, nie kierowały mną szlachetne pobudki. Owszem, dałam im schronienie, były przecież
bezdomne, ale wcale nie miałam zamiaru przygarniać ich na stałe. Potem dopiero ... z czasem ...
sytuacja się zmieniła ... A jeśli chodzi o moją wiarę· .. To tylko pozory. Nie jestem osobą
duchowną, tylko zwyką oszustką. Wygłaszam kazania, ale tylko dlatego, że niczego innego nie
potrafię dobrze robić. Poza tym ludzie nie skąpią pieniędzy i w ten sposób zarabiam na życie.
- Nie wierzy pani w to, co mówi podczas kazania?
- Kiedy wygłaszam kazanie, każde słowo wypowiadam z największym przekonaniem. Ale to
wcale nie znaczy, że jestem dobra i szlachetna. Dla mnie najważniejsze było to, że w ten sposób
zarabiam na chleb. Te kazania zawsze traktowałam jak coś w rodzaju przedstawienia. T ak na-
prawdę to chyba przede wszystkim jestem nie złą aktorką ... A poza tym...

.

- Co jeszcze, moja droga?
- Montana wcale nie jest moim mężem.
- A kim on jest, jeśli wolno wiedzieć?
- Kim? Jestem hazardzistą, złodziejem i bandytą - rozległ się od progu dźwięczny głos Montany.
Podszedł bliżej, przysiadł na poręczy krzesła Summer i objął ją ramieniem.
- Ale on nie powiedział całej prawdy, doktorze Ethridge! - wykrzyknęła Summer. - On ma złote
serce, naprawdę! I ma w sobie tyle szlachetności i. ..
- Nie ma we mnie żadnej szlachetności - przerwał jej szorstko Montana. - Przyłączyłem się do
Summer i dzieci tylko dlatego, że dzięki temu łatwiej mi było wymknąć się stróżom prawa.
Pomyślałem sobie, że żaden z miejscowych szeryfów nie będzie podejrzewać mężczyzny z żoną i
dziećmi.
Stary człowiek przyglądał im się z głęboką zadumą·
- Czyli z tego, co mówicie, wynika, że wasza przeszłość wcale nie była ... heroiczna.
- O, nie! - przytaknęli zgodnie.
Doktor Ethridge znów zadumał się na chwilę, po czym zadał pytanie, które nimi wstrząsnęło.
- Może te dzieci zostałyby u mnie?
- U pana? - W oczach Montany pojawiły się gniewne błyski. - A dlaczego niby miałyby tu

background image

zostać?
- Dzięki temu moglibyście wrócić do swojego dawnego życia.
Montana chwycił Summer za rękę. Ich palce mocno się splotły.
- Zdaje się, że nie wyjaśniliśmy panu wszystkiego dostatecznie jasno - powiedzia! twardym
głosem Montana. - T e dzieci stały się dla nas wszystkim. Nie mamy zamiaru nikomu ich od-
dawać.
- Ale powiedzieliście mi, że nie jesteście małżeństwem ...
Montana znów nie dał mu dokończyć.
~ Zamierzamy to wkrótce zmienić, doktorze Ethridge. .
- Rozumiem. A co z wymiarem sprawiedliwości? Macie zamiar dalej tak uciekać w nieskoń-
czoność?
- Nie mamy innego wyjścia. Pewien detektyw z agencji Pinkertona depcze nam po piętach.
Wynajęli go ludzie, którzy chcą adoptować małą Hannah. Starsze dzieci mają trafić do
sierocińca. A Summer ani ja nigdy się na to nie zgodzimy.
Z kuchni dobiegły głosy dzieci. Summer i Montana spojrzeli po sobie i oboje bez słowa wybiegli

z salonu.
Doktor Ethridge wypił łyk herbaty i znów się zadumał.

- Dlaczego pan tak szepcze i szepcze, doktorze Ethridge? - spytał mały Ned z buzią pełną

owsianki, posypanej cynamonem i cukrem.
- Ned! Nie wypada zadawać tak osobistych pytań. To nietaktowne ... - skarciła go półgłosem

Summer.
- Ależ nic się nie stało - powiedział stary człowiek i uśmiechnął się smutno. - A mój głos ...

Myślę, że Pan Bóg pokarał mnie za moją pychę. Kiedyś byłem kaznodzieją znanym na całym

Zachodzie, aż po Oracle. Moja sława sięgała tak daleko, że sam prezydent Grant poprosił mnie,

abym przemawiał podczas jego inauguracji. W rezultacie powoli zaczynałem wierzyć, że ludzie

przychodzą słuchać mnie, a nie mojego przesłania. I kiedy zdawało się, że wspiąłem się na

szczyt, nagle straciłem wszystko, co liczyło się w moim życiu. Moją żonę. Mojego syna. Oboje

zmarli na ospę. Wtedy straciłem głos, a także przez jakiś czas byłem sparaliżowany.
- To straszne ... - szepnęła Summer.
- Nie, moja droga - powiedział z łagodnym uśmiechem. - To było ukryte błogosławieństwo.
Kiedy mój głos ucichł, spojrzałem wgłąb siebie. Odzyskałem wiarę i nic już nią nie zachwieje. A
ponieważ sił mam bardzo niewiele, żyję spokojnie, spełniając posługę kapłańską tylko tym, któ-
rzy najbardziej tego potrzebują. Załuję tylko jednego. Ze nie mogę już głosić kazań. Dla dobrych
ludzi z tego miasta byłoby to wielką pociechą. Chociaż ...
Jego przenikliwy wzrok na moment spoczął na Summer.
- Może dobry Bóg znów okazał swoją łaskawość i zesłał tutaj panią ...
Pansy i Ned też spojrzeli na Summer. Błagalnie. A ona przypomniała sobie ich radosne twarzy-
czki, kiedy miejscowe dzieci zaprosiły je do wspólnej zabawy. Niestety ...
- Nie możemy tu zostać, doktorze Ethridge - powiedziała cicho. - Kiedy tylko Hannah odzyska
siły, ruszamy w dalszą drogę.
Stary pan skinął głową. - Rozumiem.
Nabrał łyżką owsianki i przełknął.
- Po śmierci żony nie jadłem równie smacznego śniadania. Szkoda, że tak wspaniała kucharka

musi stąd odjechać. Ale cóż ...
Zjadł jeszcże trochę owsianki i spojrzał dookoła.
- Wybaczcie, moi drodzy, że nie zaprowadzę was na piętro. Od kilku lat nie chodzę po schodach.
Musicie iść tam sami. Wszystkie pokoje są do waszej dyspozycji. Proszę, rozgoście się i czujcie
się tu jak u siebie w domu.
- Pan jest zbyt wspaniałomyślny, doktorze Ethridge! - powiedziała wzruszona Summer.

background image

- Och, moja droga! Z mojej strony to przede wszystkim zwykły egoizm. Cieszę się, że ten stary
dom ożyje.
Pokoje na piętrze były duże, ładnie umeblowane, przypominały Summer dom jej babki. W tym
domu też mieszkali ludzie kochający siebie nawzajem i swój dom. Niestety, kiedyś, bo do tych
pokoi od bardzo dawna nikt nie zaglądał, dlatego Summer, kiedy wybrali sobie dwa pokoje na
pomieszkanie, pootwierała przede wszystkim okna, żeby wpuścić do środka świeże powietrze i
przewietrzyć pościel.
W jednym z pokoi stała kołyska, a w pokoju obok Pansy i Ned znaleźli w dużej skrzyni mnóswo
zabawek z drewna. Zachwyceni, na początek wyciągnęli wózek i bąka, pomalowanego na jask -
rawe kolory. Jednak znużeni dramatycznymi wydarzeniami tej nocy, nie bawili się długo. I choć
słońce było już wysoko na niebie, wdrapali się na łóżko i zasnęli jak kamień.
Summer usiadła w wygodnym bujanym fotelu przyoknie i tuląc do siebie małą Hannah, nuciła
cichutko, póki malutka nie zasnęła. Wtedy ułożyła ją w kołysce, a sama z rozkoszą wsunęła się
pod kołdrę i też zasnęła. Kamiennym snem.
Tylko Montana czuwał, choć z całego serca pragnął ułożyć się obok Summer i wziąć ją w
ramiona. Przysunął krzesło bliżej okna, z którego widział dobrze ulicę. Usiadł i modlił się w
duchu , żeby mogli opuścić to miasto, póki nie zawitają tu stróże prawa. ..
Summer obudziła małą Hannah. Dziecko uśmiechało się i gaworzyło, a obok, w fotelu bujanym,
z ręką opartą na kołysce, spał Montana. Summer wstała z łóżka, wzięła dziecko na ręce i na
palcach wyszła na korytarz. W sąsiednim pokoju Pansy i Ned, już wypoczęci i radośni, wyciągali
ze skrzyni nowe zabawki. Summer położyła palec na ustach, nakazując im ciszę i dała znak ręką,
żeby poszli za nią.
Zeszli na dół, do salonu. Doktor Ethridge, usadowiony w krześle koło okna, powitał ich
serdecznym uśmiechem.
- Wyglądacie już o wiele lepiej - stwierdził z zadowoleniem.
- Wypoczęliśmy znakomicie. Dziękujemy panu - powiedziała Summer. - Doktorze Ethridge, a
może chciałby pan, żebym ugotowała coś na obiad?·

- Nie trzeba, moja droga. Przekazałem wiadomość Charity Danville, że mam gości i dostarczono

nam już wszystko. Trzeba tylko nakryć do stołu. - Pan jest dla nas po prostu za dobry! Doktor

mrugnął do niej wesoło.
- Nie bez powodu, moja droga, nie bez powodu! Ciągle mam jeszcze nadzieję, że uda mi się
przekonać ciebie i Montanę, żebyście tu zostali. Wtedy mój dom znów będzie rozbrzmiewać
dziecięcym śmiechem.
- Och, doktorze Ethridge! Gdybyśmy tylko mogli ...
Westchnęła, ale zaraz potem uśmiechnęła się.
Nie chciała psuć nikomu radosnego nastroju. Zostawiła dzieci pod opieką doktora, a sama poszła
do kuchni. Nie zdążyła się jeszcze zakrzątnąć, kiedy do kuchni wbiegł Montana.
- Nie mogę uwierzyć, że zasnąłem! - rzucił od progu zdenerwowanym głosem. - Ale na szczęście
obudziłem się w odpowiednim momencie! Widziałem, jak wchodzą do biura szeryfa!
Summer, przestraszona, chwyciła się za serce.
- Ale kto, Montana?! Kto?!
Boże wielki, przecież znała już odpowiedź!
- Wade Farmer, nasz agent od Pinkertona, i oczywiście szeryf Otis Pain!
- Zaprzęgaj konia, Montana! Ja idę po dzieci.
Nie myślała o tym, co w tej chwili zostawiali za sobą. Nie było czasu na rozpamiętywanie, jaki
dom mogliby stworzyć tutaj dzieciom, w tym mieście pełnym dobrych, życzliwych ludzi. Teraz
każda minuta była na wagę złota.
Pomknęła do salonu.
- Dzieci! - powiedziała, starając się, żeby w jej głosie nie było słychać cienia niepokoju. - Pożeg -
najcie się ładnie z panem doktorem Ethridgem. Zaraz wyjeżdżamy!
Stary pan spojrzał na nią ze zdumieniem. Musiała, niestety, wyjaśnić mu sytuację.

background image

- Montana zobaczył przez okno agenta Pinkertona! Jest z nim ten zdemoralizowany szeryf, który
przysiągł, że doprowadzi Montanę na szubienicę!
Pansy i Ned zaczęli płakać. Usteczka małej Hannah natychmiast wykrzywiły się w podkówkę·
- Cicho, dzieci, proszę, nie płaczcie - prosiła Summer. - Wszystko będzie dobrze, tylko po-
śpieszcie się. Nie mamy ani chwili do stracenia.
Doktor Ethridge każde z dzieci przytulił do serca, potem powoli podniósł się z krzesła i podszedł
do Summer. Objął dłońmi jej twarz i spojrzał jej głęboko w oczy.
- To nie jest sposób na życie, moja droga. Nie możecie ciągle uciekać, ciągle oglądać się trwoż -
liwie za siebie.
- Ale nie można inaczej ... - wykrztusiła, walcząc z łzami. - Ja ... ja kocham Montanę, i kocham te
dzieci. Gdybym miała ich stracie ... Nie, ja bym tego nie przeżyła ...
- Jeśli pani chce zatrzymać ich przy sobie, niech pani przestanie uciekać. I zaufa Bogu.
Summer, prawie nic nie widząc przez łzy, potrząsnęła tylko głową i poleciła dzieciom:
- Pansy, idźcie wszyscy szybko do wozu.
- Tak, proszę pani.
Dzieci ruszyły ku drzwiom, a ona odwróciła się, z nadzieją, że zdoła wyrazić słowami całą swoją
wdzięczność, jaką czuła do tego starego, pełnego dobroci człowieka. Odwróciła się i z jej ust
wydobył się okrzyk pełen przerażenia.
Stary pan osuwał się na podłogę. Natychmiast podbiegła do niego, przyklękła, chwilę potem do
salonu wpadł Montana, wezwany przez przera-
żone dzieci.

'

- Co się stało, Summer?
- Nie wiem! Nie mogę go podnieść!
Rzuciła się do sofy, po koc i poduszkę. Okryła starca, podsunęła mu pod głowę poduszkę. Potem
spojrzała Montanie prosto w oczy.
- Nie zostawię teraz doktora - oświadczyła twardo.
- Ale ...
Wstała z kolan, podeszła do niego i położyła palec na jego ustach. I zamknęła oczy, żeby nie
widział, ile w nich bólu.
- Zabierz dzieci. Uciekajcie beze mnie.
- Nie, Summer. - Oderwał jej dłoń od swoich ust. - Jesteśmy wspólnikami, zapomniałaś? Jeśli ty
zostajesz, ja też zostaję.
Sprawdził swój pistolet.
- To miasto jest tak samo dobre do walki jak każde inne.
- Nie, nie, Montana! Doktor Ethridge jest człowiekiem Boga. W jego domu nie wolno używać
broni.
- Czyli co? - rzucił gniewnie. - Chcesz, zebyśmy się poddali?
Milczała przez chwilę, wpatrując się w nieruchorną postać na podłodze i przywołując w pamięci
ostatnie słowa, jakie przekazał jej doktor Ethridge.
- Nie, Montana, my wcale się nie poddajemy. Tylko oddajemy się pod opiekę kogoś bardziej
potężnego niż twoja broń ... Pod opiekę Pana Boga!

Wade Farmer i szeryf Otis Pa in woleli nie ryzykować. Poszli do burmistrza i do szeryfa
Sharpa, . obeszli prawie wszystkich właścicieli małych biznesów, ostrzegając przed dwójką łot -
rzyków, którzy podają się za kobietę-kaznodzieję i jej męża. Przed każdym wyrecytowali całą
litanię przestępstw, popełnionych przez człowieka znanego jako Montana. A ponadto, aby
jeszcze bardziej uzasadnić swoje oskarżenia, opowiedzieli, jak tej parze udaje się umknąć przed
ręką sprawiedliwości, ponieważ udają rodzinę. A tak naprawdę te dzieci to trójka zbiegłych
sierot.
Wzburzony tłum ruszył do dGmu doktora Ethridge'a. Wszyscy byli zaniepokojeni o los starego

background image

człowieka, który znajdował się teraz w rękach przestępców. Tłum otoczył dom, kilku mężczyzn z
bronią w ręku pierwszych wpadło do środka. Do salonu, w którym Summer, Montana i dzieci
klęczeli wokół nieruchomego ciała na podłodze.
- Coście mu zrobili?! - krzyknął z gniewem szeryf Sharp, grożąc im pistoletem. - Odsuńcie się od
niego natychmiast!
Wstali posłusznie. Summer jedną ręką tuliła do piersi Hannah, drugą trzymała mocno za rączkę
Pansy. Montana wziął na ręce Neda i cofnął się o krok
- Doktor Ethridge miał atak - powiedział.
- Niech pan uważa! - krzyknął agent Pinker- tona. - To rewolwerowiec. Lepiej go przeszukać!
Kilku mężczyzn natychmiast rzuciło się do Montany, sprawdzić jego olstra.
- Nie ma broni! - zawołali.
- A więc w końcu lis wyszedł ze swojej nory - rzucił zjadliwie szeryf Pain. - Oddajcie te dzieci.
Trzeba związać wam ręce, żeby nie przyszło wam do głowy uciekać.
Mały Ned, dygocząc na całym ciele, ukrył twarz na ramieniu Montany.
- Ejże, Ned! - powiedział do niego cicho Montana, głaszcząc go po głowie. - Bądź dzielny. Kiedy
już odsiedzę swoje, wrócę do ciebie. Obiecuję. Jesteśmy przecież wspólnikami!
Ale chłopiec płakał dalej. Montana niemal siłą odczepił go od siebie. Postawił chłopczyka na
podłodze i wyciągnął obie ręce do szeryfa.
- No, proszę. Wszystko idzie łatwiej, niż się spodziewałem - powiedział z zadowoleniem Wa de
Farmer. - W imieniu Agencji Pinkertona żądam przekazania mi pełnej kurateli nad tą trójką
dzieci.
- On chce wysłać nas do sierocińca! - krzyknęła Pansy. - A naszą siostrzyczkę chce oddać jednej
bogatej pani, która na pewno nie będzie tak jej kochała jak my!
- Spokojnie. Ja ... - zaczął Farmer, ale burmistrz nie dał mu dokończyć.
- Czy to prawda? - spytał. - Ścigasz pan te dzieci, żeby je potem rozłączyć?
Wade Farmer wzruszył ramionami.
- Co z nimi będzie dalej, to nie moja sprawa. Bankier zapłacił mi, żebym przywiózł mu je
wszystkie.
Zaczął wydzierać Hannah z ramion Summer.
Dziewczynka zaczęła płakać rozpaczliwie i nagle wśród tego płaczu i szamotaniny rozległ się
drżący głos Neda.
- To on - powiedział, wskazując palcem na szeryfa Otisa Paina. - On zastrzelił moją mamę i
mojego tatę.
Wszyscy spojrzeli na Paina, zajętego krępowaniem rąk Montany.
Summer krzyknęła cicho.
- Pansy! Przecież mówiłaś, że nie wiesz, kto zastrzelił waszych rodziców!
- Bo ja nie wiem, proszę pani! Byłam w chacie z Hannah. Ale Ned bawił się na polu. On to
widział. Ned? To naprawdę on?
- Tak. - Zalękniony chłopczyk, popłakując, chwycił się za spódnicę Summer. Ale mówił dalej. -
Leżałem w bruździe, niedaleko od pługa. On przyjechał, a z nim jeszcze kilku mężczyzn. Chciał
od taty pieniędzy. Tata powiedział, że nie ma. Wtedy zastrzelił tatę, a potem ... mamę ...
Głos chłopczyka załamał się, przeszedł w szept. - I jak odjeżdżali, to się ... śmiali ...
Lufa pistoletu Paina wycelowana była w pierś Montany.
- Dzieciak bredzi - wysapał. - A ja noszę odznakę szeryfa!
- Nie tylko ty! - Szeryf William Sharp wysunął się do przodu i dał znak swoim ludziom, żeby
skierowali broń na szeryfa Paina. - To jest moje miasto. Ja tutaj reprezentuję prawo! Otisie Pain,
jest pan aresztowany pod zarzutem morderstwa. Zabieram pańską broń.
- A ja zabieram dzieci do Hollow Junction - oświadczył Wade Farmer i zaczął wydzierać Hannah
z rąk Summer.
Wszystkie dzieci zaczęły płakać, a $ummer, choć ze wszystkich sił starała się opanować, z
trudem powstrzymywała łzy. Ale zdawała sobie sprawę, że w tej sytuacji nie powinna stawiać

background image

oporu.
Szeryf Sharp milczał, zapewne zastanawiając się, czy podjąć interwencję· w sprawie, która
właściwie nie powinna go obchodzić.
Wtedy doktor Ethridge poruszył się i powoli zaczął podnosić się z podłogi. Wstał, usiadł na
krześle i chudym, kościstym palcem wskazał na Montanę·
- Zastanów się, Sharp - wyszeptał z wysiłkiem. - Ten człowiek gotów jest poświęcić swoją
wolność, byle tylko te dzieci pozostały razem. Myślę, że to świadczy jak najlepiej o jego
charakterze.
T o było wszystko, czego potrzebował szeryf Sharp. Skierował swoją broń na Wade'a Farmera i
powiedział:
- Te dzieci podlegają mojej jurysdykcji. Nie pozwolę ich rozdzielić, dopóki przebywają w mo im
mieście.
- Ci dobrzy l udzie ... - zaszeptał doktor Ethridge - będą dobrze służyć naszemu miastu. Chcę
użyczyć im swojego domu w zamian za życzliwość i opiekę, jakiej doświadczyłem od nich
poprzedniego dnia. I będę wspierał ich, jesli zdecydują się głosić w naszym mieście Słowo
Boże ...
- Chce pan przyjąć pod swój dach przestępcę i jego kobietę? - spytał zdumiony burmistrz.
Szeryf Sharp wyciągnął z kieszeni list gończy i wręczył burmistrzowi.
- Niech pan spojrzy ... Montanę nazywają złodziejem-dżentelmenem. Nigdy nikomu nie wy-
rządził żadnej krzywdy cielesnej. - Wyciągnął z pochwy nóż i przeciął więzy, krępujące ręce
Montany. - Większość ludzi, których pan obrabował, nie chce pana skarżyć. Podejrzewam, że
dobytek, jaki mieli ze sobą, nie został z,dobyty uczciwie. Tym niemniej, kradł pan i każdemu, kto
pana oskarży, należy się zadośćuczynienie.
- I otrzyma - oświadczył doktor Ethridge. - Jeśli ten człowiek będzie miał normalny dom i środki,
które zdobędzie dzięki uczciwej pracy, godnej szacunku, wtedy bez trudu zrekompensuje
poniesione przez innych straty. To logiczne.
Montana spojrzał na Summer, która stała nieopodal, otoczona dziećmi. Nie zamienili ze sobą ani
słowa, a przecież wiedzieli już oboje, o co chodzi. Stary, przebiegły człowiek wymówił właśnie
słowo, które żadnemu z nich nie potrafiło przejść przez gardło: godny szacunku?
- Naturalnie ... - ciągnął stary człowiek, a jego oczy błyszczały - powinni wziąć ślub. Nie mogę
pozwolić, aby pod moim dachem zamieszkali mężczyzna i kobieta niezwiązani węzłem mał-
żeńskim.
Dzieci, słysząc słowo "ślub", podskoczyły z radości i zaczęły tańczyć. Mała Hannah naturalnie
też zaczęła podskakiwać i klaskać w rączki. A pani Charity Danville wysunęła się do przodu i
oznajmiła:
- W takim razie razem z córką bierzemy się za przygotowanie przyjęcia. Proponuję dziś wieczo-
rem. Doktorze Ethridge, czy czuje się pan na siłach? - Od bardzo dawna nie czułem się tak
dobrze! Stary człowiek zrzucił z siebie koc i ruszył do stolika pod ścianą, w poszukiwaniu swoich
binokli. Szedł dziarskim krokiem, niemal jak młodzieniaszek.
Nałożył binokle i odwrócił się.
- Mam nadzieję, że wszyscy tu obecni zjawią się wieczorem. - Spojrzał na Summer. - Szósta? Jak
pani myśli, moja droga?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, wyręczył ją burmistrz.
- Może o piątej? Im wcześniej, tym lepiej, żeby nie mieli czasu zmienić zdania, nie sądzi pan,
doktorze? I zaprosimy całe miasto. Niech wszyscy przyjdą i poznają nowego kaznodzieję i jego
rodzinę.
Tłum, przedtem gniewny, a teraz zachwycony i podekscytowany zbliżającą się uroczystością,
zaczął opuszczać dom doktora Ethridge'a.
Szeryfa Paina i Wade Farmera wyprowadzono pod eskortą i kiedy ostatni z nich znikł za
progiem, Summer i Montana spojrzeli na siebie rozradowanym wzrokiem, po czym odwrócili się

background image

do dzieci i rozpostarli ramiona.
Kiedy wszyscy już wyściskali się, wycałowali i osuszyli łzy radości, Pansy, jakby jeszcze nie
wierząc do końca, spytała:
- Czy to naprawdę będzie nasz dom?
- Myślę, że tak - mruknął Montana.
- Na zawsze? - pytał Ned, wpatrując się w niego roziskrzonym wzrokiem.
- Dopóki doktor Ethridge pozwoli nam tu zostać - powiedziała Summer.
Potem dzieci pobiegły na górę, do zabawek, a doktor Ethridge powoli podniósł się z krzesła. -
Pójdę do kuchni i zrobię sobie herbaty. A was zostawiam samych. Na pewno pewne rzeczy
chcielibyście jeszcze omówić.
Ledwo znikł za progiem, a Sur:nmer i Montana, zanosząc się od śmiechu, padli sobie w ramiona.
- No i kto tu jest największym oszustem? - powiedział Montana, z niedowierzaniem potrząsając
głową. - Chytry lis ... Po prostu wystrychnął nas na dudka. Bo chciał, czy nie chciał, resztę życia
musimy spędzić w tym mieście, opiekując się nim i kierując jego trzódką.
- Och, Montano ...
Summer musnęła wargami jego usta.
- Będziemy w końcu żyć jak uczciwi ludzie! Ten stary doktor dał nam szansę na zbudowanie
wspólnego życia. Nie będziemy już drżeć ze strachu, że w końc.u nas złapią! Montano, mamy to,
czego pragnęliśmy oboje!
- Oboje? Hm ... Muszę się nad tym zastanowić. Czyli wychodzi na to, że mam porzucić swoje
dotychczasowe zajęcie, żyć uczciwie, a poza tym do końca życia będę miał na głowie kobietę z
trójką dzieci! - Roześmiał się i mocno objął Summer. - Dziwne, że wcale nie czuję panicznego
strachu! Wiesz, jak się czuję? Czuję się wolnym człowiekiem, po raz pierwszy w moim życiu!
Wolnym, powtórzył sobie w·duchu, pochylając głowę, żeby złożyć n,a ustach Summer gorący
pocałunek. Wolność. Cenny dar, jaki otrzymał od losu dzięki Summer. On tego daru nie
zmarnuje, odpłaci jej za to lojalnością i oddaniem. Także śmiechem, bo śmiechu w rodzinie
powinno być jak najwięcej. I miłości, oczywiście. Tyle miłości, żeby wystarczyło na całe życie.
Do samego końca.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron