ROGER ZELAZNY & ROBERT SHECKLEY
Farsa, z którą należy się
liczyć
Przełożył: Mirosław P. Jabłoński
Dla Nancy Applegate, w podzięce za krew, pot i łzy
Roger Zelazny
Mojej żonie, Gail, z miłością
Robert Sheckley
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ l
Ylith gratulowała sobie szczęścia, ponieważ jej wycieczka z Nieba na
niewielki cmentarzyk leżący w pobliżu Yorku, w Anglii, przypadła we wspaniały
dzień. Był późny maj i cudownie świeciło słońce, małe ptaszki zaś podskakiwały
radośnie na omszałych konarach drzew i wydzierały się wniebogłosy. A już najlepsze
ze wszystkiego było to, że dwunastka pozostających pod jej opieką małych aniołków
okazała się bardzo miła - nawet jak na anioły. Dzieci bawiły się grzecznie razem i
Ylith właśnie się odprężyła, gdy nagle nie dalej jak dziesięć stóp od niej wybuchła
chmura żółtego, siarczanego dymu. Kiedy opar rozwiał się, ujrzała przed sobą
niskiego, rudego demona o lisiej twarzy, otulonego w czarny płaszcz.
- Azzie! - wykrzyknęła Ylith. - Co ty tutaj robisz?
- Pomyślałem, że mógłbym wziąć sobie nieco wolnego od piekielnych spraw i
trochę odetchnąć świętością.
- Nie myślisz czasem o zmianie drużyny? - zapytała anielica.
- Nie tak jak ty - odparł Azzie, nawiązując do wcześniejszej kariery Ylith jako
wiedźmy. - Miłą gromadkę brzdąców dostałaś.
Machnął dłonią w stronę aniołków.
- Są nadzwyczaj grzeczne, jak widzisz - stwierdziła Ylith.
- To żadna nowina, kiedy anioł jest dobry - odparł Azzie.
W tej chwili aniołki poczęły biegać dookoła cmentarza i kłócić się. Ich głosy
stawały się coraz wyższe, piskliwe i cukierkowo słodkie.
- Popatrz, co znalazłem! To grób świętego Athelstana Krzywoustego!
- Tak? A ja odkryłem kamień nagrobny świętej Anny Niespokojnej, która była
dużo ważniejsza!
Ze swoimi wydatnymi rysami twarzy i jednakowymi, gładkimi blond włosami
w kolorze miodu, zawijającymi się u dołu według tak modnej w tym wieku fryzury na
pazia, wszystkie anioły wyglądały nadzwyczaj podobnie. Miały tłuściutkie, toczone
skrzydełka porośnięte nadal dziecięcym puchem i skryte pod bladoróżowymi
podróżnymi opończami, gdyż ukrywanie skrzydeł należało do zwyczaju Niebian
wizytujących Ziemię. Powodem nie było to, że ktoś mógłby być zdziwiony, widząc w
1324 roku anioła. Stało się wszak powszechnie znane, iż anioły przemieszczały się
regularnie pomiędzy Niebem a Ziemią - tak jak diabełki, demony oraz inne
nadprzyrodzone istoty (w tym kilka takich, których nikt nie był w stanie
zidentyfikować), posiadały zdolność pozostawania w swym bycie pomimo zmiany
głównych bóstw. Z tego powodu Renesans stanowił eklektyczną epokę.
- Co ty tutaj robisz, Ylith? - zapytał Azzie.
Piękna czarnowłosa wiedźma wyjaśniła, że zgodziła się zabrać tę grupę
anielskich niedorostków w objazd po słynnych grobach Anglii, traktując to jako część
ich letnich praktyk religijnych. Ylith, być może ze względu na swą przeszłość służącej
Złu wiedźmy - zanim powodowana miłością do młodego anioła Babriela nie zmieniła
barw klubowych - była zwolenniczką religijnej edukacji młodzieży. Adepci Dobra
musieli coś wiedzieć na ten temat, żeby w sytuacji, gdy ludzie zadadzą im dociekliwe
pytania, Niebo nie musiało się wstydzić. Punktem startu tej pouczającej wycieczki
stało się położone na północy Anglii Pole Męczeństwa, które obfitowało w wiele
słynnych grobów. Aniołki były bardzo zajęte odkrywaniem, kto i gdzie został
pochowany.
- Oto, gdzie pogrzebano świętą Cecylię Nierozważną - powiedział jeden z
nich. - Właśnie niedawno rozmawiałem z Cecylią w Niebie i prosiła mnie o modlitwę
nad swoim grobem.
- Dzieciaki zdają się dobrze bawić - powiedział Azzie. - Może zatem
zjedlibyśmy razem lunch?
Azzie i Ylith byli ze sobą w okresie, gdy oboje służyli w szeregach Zła, i Ylith
nadal pamiętała, jak szalała na punkcie tego żyjącego na pełnych obrotach demona o
ostrej, lisiej twarzy. Oczywiście, było to jakiś czas temu. Teraz natomiast szła w
kierunku, który wskazywał jej Azzie, i była mocno zdumiona strzelającym w niebo, w
pobliżu dębu, rozbłyskiem światła, po którym sceneria uległa gwałtownej zmianie.
Wydało się jej raptem, że stoi na brzegu wielkiego morza - z kołyszącymi się na plaży
palmami oraz z wielkim, rozdętym, czerwonym słońcem, wiszącym nisko nad
horyzontem. Tuż przy krawędzi wody znajdował się zastawiony smakołykami i
dobrymi trunkami stół. Obok, także na plaży, stało szerokie łoże posłane satynowymi
prześcieradłami i zarzucone niezliczoną liczbą poduszek o rozmaitych wielkościach,
kształtach oraz kolorach. Nieco dalej śpiewał uwodzicielsko niewielki chór satyrów.
- Połóż się - zaproponował Azzie, ponieważ zamierzał zastosować wobec
Ylith nową taktykę. - Będę cię częstował winogronami i mrożonym sorbetem i będzie
nam tak wspaniale, jak dawniej, gdy się bawiliśmy - zbyt dawno temu.
- Hej, zaczekaj! - Ylith ostudziła zapały Azziego, wymykając się z jego
miłosnych objęć. - Zapominasz, że nadal jestem aniołem!
- Skądże - odparł Azzie. - Pomyślałem tylko, że nie musisz chyba być aż tak
cnotliwa.
- Są pewne zasady, których musimy się trzymać.
- A jak się one mają do twoich niewielkich matactw związanych z doktorem
Faustem?
- To był błąd - przyznała Ylith. - Przypadek złego osądu z mojej strony,
wywołany przez emocjonalny stres. Po fakcie żałuję tego jednak i teraz jestem w
porządku. Tak jak przedtem.
- Z wyjątkiem tego, że ty i Babriel zerwaliście przez to ze sobą.
- Nadal się widujemy. A tak na marginesie, jak się o tym dowiedziałeś?
- Tawerny w Limbo stanowią wielką giełdę wymiany informacji pomiędzy
Piekłem i Niebem.
- Nie chce mi się wierzyć, żeby moje sprawy miłosne stanowiły szczególnie
istotną wiadomość.
- No cóż, byłaś niezwykle ważna, moja damo. Mieszkałaś kiedyś ze mną, nie
pamiętasz?
- Och, Azzie, jesteś niemożliwy! - odparła Ylith. – Jeżeli chcesz mnie uwieść,
powinieneś mi mówić, jak jestem piękna i godna pożądania, a nie jakim ty jesteś
ważniakiem!
- Prawdę mówiąc, wyglądasz cudownie - przyznał Azzie.
- A ty jesteś piekielnie mądry, jak zwykle - rzekła była wiedźma i rozejrzała
się po wybrzeżu. - Stworzyłeś tutaj wspaniałą iluzję, Azzie, ale naprawdę muszę
wracać do swoich dzieciaków.
Wyszła poza obręb oceanicznej fatamorgany, przybywając na przykościelny
cmentarz w samą porę, by przeszkodzić anieliczce Ermicie wytargać za uszy aniołka
Dymitra. Wkrótce obok niej zjawił się także i Azzie, nie wyglądając wcale na
strapionego otrzymanym przed chwilą koszem.
- Jednakże... Nie sądzę, Azzie, żeby to o mnie tak bardzo ci chodziło. Czym
się kłopoczesz? - zapytała Ylith. - Po co, tak naprawdę, zjawiłeś się tutaj?
- Mam przerwę między angażami - zaśmiał się gorzko demon. - Jestem bez
pracy. Chciałem się zastanowić, co mam dalej robić.
- Tutaj? W Anglii?
- Raczej w Średniowieczu. To jeden z moich najbardziej ulubionych okresów
w historii Ziemi.
- Jak to możliwe, że nie masz żadnego zajęcia? Powinnam raczej sądzić, że
Siły Zła zawaliły cię robotą po uszy; szczególnie po tym, jak w mistrzowski sposób
pokierowałeś sprawami w ostatnich zawodach z Faustem.
- Och! Nie mów mi o grze z tym magiem!
- Dlaczego nie?
- Sędziowie Piekła obrabowali mnie z należnych mi honorów, jakie
powinienem był otrzymać po tym, gdy Mefistofeles tak potwornie spartaczył sprawę.
Głupcy w Piekle zachowują się tak, jakby ich stanowiska zagwarantowane były po
wieczność, i nie zdają sobie sprawy z tego, iż stoją wobec niebezpieczeństwa, że
wyjdą z mody i na zawsze znikną z myśli ludzi.
- Siły Zła na krawędzi przepaści? Ale co w takim razie stanie się z Dobrem?
- Zaniknie także.
- To zupełnie niemożliwe - stwierdziła Ylith. – Rodzaj ludzki nie może istnieć
bez zdecydowanych wartości Dobra i Zła.
- Tak sądzisz? Raz już tak żyli. Grecy z powodzeniem obywali się bez
absolutów. To samo Rzymianie.
- Nie jestem tego taka pewna - powiedziała Ylith. – Ale nawet jeśli to prawda,
to nie potrafię sobie wyobrazić, że ludzie ponownie zaczną żyć w ten twardy, ale
moralnie zbankrutowany, pogański sposób.
- Czemu nie? - zapytał Azzie. - Dobro i Zło to nie chleb i woda. Rodzaj ludzki
może się doskonale bez nich obejść.
- Czy to jest to, czego pragniesz, Azzie? - chciała wiedzieć anielica. - Świata
bez Dobra i Zła?
- Z pewnością nie! Zło jest istotą mojej pracy, Ylith, moim powołaniem.
Wierzę w nie. To, czego chcę, to przyjść z czymś wstrząsającym, działającym na
korzyść tego, co nazywają Ciemnością; z czymś motywującym rodzaj ludzki,
przyciągającym jego uwagę, prowadzącym go z powrotem w stronę starego, dobrego
dramatu, jakim jest walka Dobra ze Złem - zysku i straty.
- I sądzisz, że jesteś w stanie tego dokonać? - zapytała.
- Oczywiście. Nie chcę się chwalić, ale potrafię zrobić wszystko, co pomyśli
moja głowa.
- Przynajmniej nie masz problemów z własnym ego - zauważyła Ylith.
- Gdybym tylko mógł skłonić Ananke, by spojrzała na sprawy moimi oczami -
powiedział Azzie, nawiązując do duchowej personifikacji Konieczności, na swój
niezbadany sposób rządzącej bogami i ludźmi. - Ale ta stara wiedźma upiera się przy
swojej nieokreśloności.
- Wymyślisz coś - powiedziała Ylith. - Ja zaś naprawdę muszę wracać do
swoich spraw.
- Jak możesz cały czas wytrzymywać z tą dzieciarnią? - zainteresował się
Azzie.
- Troska o to, by być takim, jakim powinno się być, to połowa sukcesu w
stawaniu się dobrym.
- A jaka jest druga połowa?
- Odpowiadać “nie” na pochlebstwa dawnych chłopaków. Szczególnie, jeśli są
demonami! Do widzenia, Azzie, i powodzenia!
ROZDZIAŁ 2
Przebrany za kupca Azzie poszedł do leżącego opodal Yorku. W stronę
centralnego punktu miasta płynęły tłumy i demon pozwalał im się nieść przez wąskie,
kręte uliczki. Ludzie byli w świątecznym nastroju i Azzie chciał poznać tego
przyczynę.
Sztuka wystawiana była na drewnianej platformie znajdującej się na środku
głównego placu miasta; Azzie zdecydował się ją obejrzeć. Przedstawienia grane dla
pospolitej publiczności stanowiły całkiem nowy wynalazek, który nagle stał się modą
ogarniającą całą Europę.
Wszystkie były bardzo proste i bezpośrednie. Aktorzy wychodzili na
podwyższoną scenę, wcielając się w inne postaci. Mogło to robić wstrząsające
wrażenie na kimś, kto nigdy wcześniej nie widział niczego podobnego. Azzie obejrzał
w tamtych czasach wiele sztuk - i uważał się w związku z tym za kogoś w rodzaju
krytyka teatralnego. Bywał także widzem podczas nocnych przedstawień wielkich
dramatów Sofoklesa na świeżym powietrzu, jednak spektakl w Yorku różnił się
zasadniczo od kozich tańców satyrów; była to sztuka realistyczna, a dwoje aktorów
przemawiało niczym mąż i żona.
- Co słychać, Noe? - zapytała jego połowica.
- Kobieto, doznałem właśnie boskiego objawienia!
- I ty to nazywasz nowościami? - rzekła pogardliwie żona Noego. - Wszystko,
co robisz, sprowadza się do tego, że łazisz po pustyni i doznajesz boskich objawień.
Czy nie prawda, dzieci?
- Pewnie, mamo - potwierdził Japet.
- Racja - powiedział Cham.
- To więcej niż prawda - zgodził się Sem.
- Pan Bóg przemówił do mnie - ciągnął Noe. - Polecił mi wziąć łódź, którą
właśnie zbudowałem, i wprowadzić wszystkich na pokład; zamierza On bowiem
zesłać deszcz, który zatopi świat.
- Skąd to wiesz? - spytała pani Noe.
- Słyszałem głos Boga.
- Ty i te twoje szalone głosy! - stwierdziła małżonka. - Jeżeli ci się zdaje, że
wraz z tobą i dziećmi wsiądę na tę zwariowaną łódź tylko dlatego, że usłyszałeś jakiś
głos, to grubo się mylisz.
- Wiem, będzie trochę tłoczno - zgodził się Noe. - Szczególnie, kiedy
weźmiemy na pokład wszystkie zwierzęta. Ale nie martw się, Bóg nas wspomoże.
- Zwierzęta? - zapytała połowica. - Nic nie wspominałeś o zwierzętach.
- Właśnie chciałem powiedzieć. To jest to, czego Pan chce ode mnie - mam
ocalić przed potopem całą faunę.
- O jakich to zwierzętach mówimy? O naszych domowych pieszczochach?
- Bóg chce od nas więcej, niźli wzięcia tylko udomowionych zwierząt - odparł
Noe.
- Na przykład jakie, zatem?
- Na przykład wszystkie - brnął Noe.
- Jak wiele tych wszystkich?
- Po parze z każdego rodzaju stworzenia.
- Każdego? Ze wszystkich rodzajów?
- Na tym zasadza się cały pomysł.
- Czy masz na myśli także i szczury?
- Tak, parkę.
- I nosorożce?
- Przyznaję, że będzie nieco ciasno. Tak, nosorożce także.
- I słonie?
- Jakoś je zmieścimy na łodzi.
- I morsy?
- Oczywiście, że morsy również! Boskie instrukcje są bardzo jasne w tym
względzie - po parze z każdego rodzaju!
Pani Noe obdarzyła małżonka spojrzeniem w stylu: biedny, pijany, stary Noe
ma znowu swoje omamy.
Widownia była zachwycona. W tym zaimprowizowanym teatrze znajdowało
się około setki ludzi, siedzących niedbale na ławkach i wyjących z uciechy podczas
kwestii pani Noe. Tupiąc, okazywali swą aprobatę. Publiczność w większości składała
się z miejskiej biedoty oraz wieśniaków, wspólnie śledzących bliskie apokryfowi
misterium, zwane Noe.
Azzie zajął miejsce w jednej z lóż wzniesionych na specjalnym rusztowaniu
powyżej sceny i nieco od niej w prawo. Miejsca te przeznaczone były dla dobrze
sytuowanych obywateli. Widział stąd aktorki grające żony synów Noego, kiedy
zmieniały swe kostiumy. Mógł się wyciągnąć wygodnie, nie czując jednocześnie
fetoru nie mytych ciał ludzkich mas, dla których wymyślano owe sztuki z
poprawnymi postawami moralnymi oraz sztucznymi punktami sporu.
Przedstawienie toczyło się dalej. Noe załadował swą łódź, lunął deszcz. Jakiś
kmiotek stał z konewką na drabinie, symulując początek czterdziestu dni i nocy
ulewy.
- Rób, co Bóg mówi, a wszystko pójdzie dobrze! Cóż za trywialna konkluzja. I
jak nie przystaje do codziennego życia, gdzie sprawy toczą się w najdziwniejszy
sposób, bez poszanowania dla praw skutku i przyczyny - odezwał się Azzie do dobrze
ubranego mężczyzny siedzącego za nim w loży.
- Rozsądna uwaga - odparł ów człowiek. - Ale zważ, panie, że te historie nie
roszczą sobie pretensji do udawania prawdziwego życia. One wskazują tylko, co
człowiek powinien starać się robić, by w rozmaitych okolicznościach być w zgodzie
ze sobą.
- No tak, oczywiście, sir - powiedział Azzie. – Jednak wszystko to stanowi
zwykłą propagandę. Nie pragnąłbyś obejrzeć kiedykolwiek sztuki o większej
inwencji, zamiast tych steków łgarstw, które księża w kazaniach wiążą ze sobą tak,
jak rzeźnik łączy kiełbasy? Nie miałbyś ochoty zobaczyć przedstawienia, którego
intryga nie sprowadzałaby się do zwyczajnego determinizmu ogólnie obowiązującej
moralności?
- Cóż to byłby za powiew świeżości - rzekł nieznajomy. - Jednak trudno
uwierzyć, by tak filozoficznie ugruntowana praca wyszła spod pióra duchownych
piszących tego rodzaju rzeczy. Być może, panie, chciałbyś dalej rozwinąć ten punkt
widzenia już po przedstawieniu, nad kuflem angielskiego piwa?
- Cudownie - stwierdził Azzie. - Jestem Azzie Elbub, szlachcic.
- A ja nazywani się Peter Westfall - odparł obcy - i jestem importerem zboża.
Mój magazyn znajduje się w pobliżu St. Gregory's in the Field. Ale widzę, że aktorzy
znowu zaczynają grę.
Sztuka nie stała się lepsza. Kiedy było już po wszystkim, Azzie towarzyszył
Westfallowi i kilku jego przyjaciołom “Pod Łaciatą Krowę” przy Holbeck Lane, obok
High Street. Gospodarz przyniósł im spływające pianą kufle z piwem, a Azzie
zamówił dla wszystkich pieczeń baranią z kartoflami.
Westfall odebrał pewną edukację w klasztorze w Burgundii. Był wielkim
mężczyzną w średnim wieku, trochę łysiejącym, zamaszyście gestykulował i miał
skłonności do podagry. Charakteryzowało go usposobienie sangwiniczne. Obserwując
go, kiedy wymawiał się od jedzenia mięsa, Azzie zaczął podejrzewać, iż hołduje on
wegetarianizmowi, stanowiącemu jedną z oznak zboczenia, przez które mogli być
rozpoznani heretyccy katarzy. Azziemu nie robiło to żadnej różnicy, ale zachował tę
informację dla siebie na wypadek, gdyby miała się okazać użyteczna w innym
momencie. W czasie posiłku trwała dyskusja z Westfallem i kilkoma członkami jego
paczki.
Kiedy Azzie skarżył się na brak oryginalności w obejrzanej sztuce, Westfall
powiedział:
- W istocie, sir, nikt nie oczekuje, by była ona oryginalna. To historia, która
przekazuje nam najbardziej pouczające przesłanie.
- Nazywasz to pouczającym przesłaniem? - natarł Azzie. - Bądź cierpliwy i
pokorny, a doczekasz się? Sam wiesz doskonale, że smaruje się skrzypiące koło; jeśli
się nie poskarżysz, nic w ogóle się nie zmieni. W historii Noego Bóg jest tyranem.
Noe powinien Mu się przeciwstawić! Kto mówi, że Bóg zawsze ma rację? Gdybym ja
pisał sztuki teatralne, wystąpiłbym z czymś daleko lepszym od tego!
Westfall uznał, że słowa Azziego stanowią prowokację i są wielce
nieortodoksyjne. W jego umyśle powstał zamysł dania mu nauczki, zauważył jednak,
ż
e było coś dziwnie majestatycznego w postaci młodego człowieka; a stanowiło
wszak tajemnicę poliszynela, że członkowie dworu przebierali się często za zwykłych
obywateli, by tym łatwiej wyciągać zwierzenia z nieświadomych tego ludzi. W
związku z tym Westfall powściągnął swe zapędy i tłumacząc się w końcu późną porą,
opuścił towarzystwo.
Kiedy i pozostali odeszli, Azzie posiedział jeszcze chwilę w gospodzie. Nie
był pewien, co ma dalej począć. Rozważał możliwość podążenia za Ylith i
ponownego wypróbowania swych uwodzicielskich sztuczek, ale stwierdził, że nie
byłoby to dobre posunięcie. Zamiast tego zdecydował się ruszyć na Kontynent, jak to
wcześniej zamierzył. Myślał o wystawieniu własnej sztuki; przedstawienia, które
stałoby w opozycji do tych umoralniających sztuczydeł z ich ckliwymi przesłaniami.
Planował niemoralną farsę!
ROZDZIAŁ 3
Pomysł wystawienia niemoralnej sztuki owładnął i rozgrzał wyobraźnię
Azziego. Pragnął dokonać wielkich rzeczy, tak jak kiedyś w przeszłości - pierwszy
raz w związku ze sprawą Księcia Czarusia, a potem ponownie podczas afery z
Johannem Faustem. Teraz znowu pragnął uderzyć i zadziwić świat - tak duchowy jak
i materialny.
Sztuka! Niemoralny dramat! Taki, który stworzy nową legendę dotyczącą
ludzkiego losu i poprzez to obróci Koło Fortuny na stronę Ciemności!
Wiedział, że nie będzie to łatwe zadanie. Zdawał sobie sprawę z tego, iż czeka
go żmudna praca, ale znał także człowieka, który mógłby mu pomóc stworzyć owe
dzieło. Śmiertelnym tym był Pietro Aretino, który swego czasu stanie się wybitny
pomiędzy europejskimi dramatopisarzami oraz poetami doby Renesansu. Gdyby
udało się go przekonać...
Decyzję podjął po północy. Tak, powinien to zrobić! To była wspaniała noc,
podczas której gwiazdy błyszczały cudownie ze swojej niewzruszonej sfery. Wszyscy
dobrzy, bogobojni ludkowie spali już od wielu godzin w łóżkach. Widząc, że nie ma
tutaj nikogo - bogobojnego czy nie - Azzie zdjął satynowy płaszcz o podwójnym
rzędzie guzików i rozpiął purpurową kamizelkę. Był wspaniale umięśniony; istoty
nadprzyrodzone, za stosunkowo skromną opłatą, mają możliwość kształtować w
sposób magiczny swe ciała, korzystając z piekielnej służby, reklamującej się
sloganem: “W zdrowym ciele zdrowy duch”. Rozebrany, odwinął lniany bandaż
mocujący podobne nietoperzym skrzydła demona płasko do ciała, by ukryć je podczas
przebywania pomiędzy rodzajem ludzkim. Jak dobrze móc je znowu rozpostrzeć!
Bacząc, by jego garderoba była dokładnie związana, użył płóciennych taśm do
przytroczenia swego ubioru na plecach. (Przez brak uwagi poświęconej
rozmieszczeniu ładunku stracił kiedyś sporo pieniędzy). A potem, po trzech krokach
rozbiegu, wzniósł się w górę.
Gdy leciał, ślizgał się naprzód w czasie, radując się wstrzymującym dech
zapachem. Wkrótce znalazł się nad kanałem La Manche, kierując się na południowy
wschód, a rześka bryza zaniosła go nad francuskie wybrzeże w rekordowo krótkim
czasie.
Ranek zastał go nad Szwajcarią i kiedy w polu widzenia znalazły się Alpy,
wzniósł się na większą wysokość. Następnie przebył znajomą Przełęcz Świętego
Bernarda, a wkrótce potem leciał już nad północną Italią. Powietrze stało się
zauważalnie cieplejsze - nawet na tej wysokości, na której się znajdował.
Italia! Azzie uwielbiał ją. Był to jego ulubiony kraj, a Renesans, do którego
właśnie przybył, stanowił ulubioną epokę. W pewnym sensie uważał się za rodzaj
renesansowego demona.
Frunąc ponad winnicami i gliniastymi polami oraz niewielkimi wzgórzami i
połyskliwymi rzekami, Azzie skierował się na wschód; dostosowawszy ułożenie
skrzydeł do gęściejszego powietrza wznoszącego się sponad lądu, leciał tam, gdzie
ziemia i morze zdawały się przenikać wzajemnie w postaci wielkiego błocka,
rozpościerającego się barwami zieleni oraz szarości, a w końcu przechodzącego w
Adriatyk. Tak oto dotarł na peryferie Wenecji.
Ostatnie żółte promienie zachodzącego słońca oświetlały szlachetne stare
miasto, skrząc się na wodzie kanałów. W nadchodzącym wieczornym mroku widział
gondole - każda z latarnią zawieszoną na maszcie rufy - przesuwające się w tę i z
powrotem po Canale Grande.
ROZDZIAŁ 4
Tymczasem w Yorku służąca stara Meg sprzątała właśnie gospodę, kiedy
Peter Westfall przyszedł na swój poranny garniec piwa.
- Czy nie zgubił pan czegoś ostatniej nocy? - spytała Meg. - Znalazłam to w
miejscu, gdzieście panowie siedzieli.
I wręczyła mu niewielki woreczek z irchowej skóry albo bardzo dobrej
giemzy. W środku coś było.
- Ach, tak - rzekł Westfall.
Pogrzebał w swojej sakiewce i znalazł ćwierć pensa.
- Masz na kufel za swoją fatygę.
Wrócił do domu przy Rotten Lane i poszedł do pokoju na najwyższym piętrze.
Pomieszczenie było przestronne, z oknami umieszczonymi w spadzistym suficie, i
umeblowane trzema stołami z grubej dębiny, na których Westfall miał rozłożone
rozmaite przybory charakterystyczne dla tych, którzy parali się praktykami
alchemicznymi. W tamtych czasach działania pokrewne alchemii oraz magii były
dostępne dla wielu ludzi.
Odsunął stołek i usiadł na nim. Rozwiązał srebrny sznureczek zaciskający
wylot mieszka, wsunął doń dwa palce i wyciągnął ostrożnie gładki, żółty kamień, jaki
namacał w środku. Był na nim wygrawerowany znak, który można było rozpoznać
jako hebrajską literę aleph. Westfall wiedział, że musi to być talizman lub zaklęcie -
przedmiot mocy tego rodzaju, jaki każdy mistrz magii bezwzględnie winien posiadać.
Dzięki temu dostępne staną się dlań rozmaite czarodziejskie siły - z głębin zaświatów
będzie mógł wywołać jednego lub więcej duchów, zależnie od tego, jak amulet jest
nastrojony. Peter zawsze pragnął posiadać podobny przedmiot, gdyż bez niego
większość jego magicznych poczynań była całkiem bezowocna. Podejrzewał, że
został on zgubiony przez tego nawiedzonego młodego człowieka, z którym rozmawiał
ostatniej nocy po przedstawieniu o Noem.
To na moment go otrzeźwiło. Zawahał się i zastanowił. Przecież to nie był
jego talizman. Prawdopodobnie właściciel wróci po coś równie niezwykłego oraz
cennego; a jeśli tak się stanie, Westfall winien, oczywiście, niezwłocznie mu go
oddać.
Zaczął więc wsuwać amulet do jego miękkiej kryjówki, ale po chwili
zaniechał tego. Wszak nie powinno to mieć żadnego znaczenia, jeśli pobawi się nim
trochę, zanim jego dotychczasowy posiadacz zgłosi się po swą zgubę. Z pewnością
nie będzie miał nic przeciwko temu.
Westfall był zupełnie sam w swojej izbie na poddaszu.
- W porządku - zwrócił się do kamienia. - Zabierzmy się do pracy. Nie mam
najmniejszego pojęcia, jakiego magicznego zaklęcia użyć, ale jeżeli jesteś prawdziwie
czarodziejskim przedmiotem, powinno wystarczyć zwykłe polecenie. Sprowadź mi
tutaj ducha do wykonywania moich rozkazów, a pośpiesz się z tym!
Zdawało się, że przed jego oczami mały kamienny amulet uniósł się i
westchnął. Czarny znak na jego boku zmienił barwę, najpierw stając się złotym, a
potem ciemnoczerwonym. Zaczął przy tym wibrować, jakby zawierał w sobie małego,
ale potężnego demona, i jednocześnie wydobywało się z niego brzęczenie o wysokich
tonach.
W pokoju zrobiło się nagle ciemniej, jak gdyby talizman czerpał swą moc ze
ś
wiatła słonecznego. Z podłogi podniósł się słup kurzu i zawirował w kierunku
przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Prawdopodobnie z samego powietrza
wydobyło się głośne rżenie konia - sądząc po owych odgłosach, był to ogier
monstrualnej wielkości. Pomieszczenie wypełniła chmura zielonego dymu,
powodując u Westfalla napad kaszlu. Kiedy wreszcie odzyskał oddech, ujrzał, że dym
się rozwiał, a przed nim stała piękna, młoda kobieta o połyskliwie czarnych włosach i
z impertynenckim wyrazem twarzy. Nosiła na sobie długą, fałdzistą spódnicę oraz
czerwoną, jedwabną bluzkę z pagonami oblamowanymi złotą nicią, a na nogach miała
małe buty na wysokim obcasie. Obrazu dopełniała dobrana ze smakiem biżuteria.
- Co to ma znaczyć? - natarła Ylith.
Była bardzo zła. Talizman porwał ją prawdopodobnie dlatego, że ostatnia myśl
Azziego dotyczyła właśnie jej osoby; amulet musiał to zapamiętać.
- No, cóż, zaczarowałem cię i teraz musisz spełniać moje polecenia. Czyż nie?
- dodał Westfall pełen nadziei.
- Nie - odparła Ylith. - Jestem albo aniołem, albo wiedźmą, ale nie zwykłym
duchem, i nie mam obowiązku siedzieć w twoim talizmanie. Podpowiem ci tylko, że
możesz ponownie skalibrować zaklęcie i spróbować jeszcze raz.
- Och, przepraszam - powiedział Westfall, ale kiedy to mówił, Ylith już
zniknęła. Zwrócił się więc do kamienia: - Uważaj bardziej i tym razem sprowadź mi
odpowiedniego ducha. Do dzieła!
Talizman zadrżał, jakby poczuł się dotknięty tą reprymendą. Dobyła się z
niego muzyczna nuta, a potem kolejna. Powietrze w izbie znów ściemniało, by po
chwili wrócić do pełnej jasności. Pojawił się kłąb dymu, a z niego wystąpił
mężczyzna ubrany dziwnie w strój z ciemnej satyny oraz stożkowy kapelusz. Z
ramion spływał mu niebieski, również satynowy płaszcz, cały wyszywany złotą nicią
w magiczne znaki. Przybysz miał brodę oraz wąsy i wyglądał na kogoś zupełnie nie w
humorze.
- Co to znaczy? - zapytał. - Powiedziałem wszystkim, by mi nie
przeszkadzano, dopóki nie skończę kolejnej sekwencji moich eksperymentów. Jak
mogę prowadzić swe dociekania, skoro nie daje mi się spokoju? Kimże ty jesteś, u
licha, i czego chcesz?
- Nazywam się Peter Westfall. A zaczarowałem cię dzięki mocy tego
talizmanu.
Alchemik-amator podniósł w górę kamień.
- Zaczarowałeś mnie? - zapytał brodaty mężczyzna. - O czym ty mówisz?
Niech no rzucę okiem.
Spojrzał uważnie na amulet.
- Oryginalny, egipski, ale jakoś mi znajomy. Jeśli się nie mylę, pochodzi z
grupy, w którą dawno temu król Salomon zaklął większą kolekcję duchów. Myślałem,
ż
e wszystkie wyszły już z obiegu. Skąd go masz?
- Nieważne - odparł Westfall. - Mam i już. To ważny przedmiot i musisz mi
być posłuszny.
- Muszę? Ja muszę? No, to zobaczymy!
Mężczyzna podwoił nagle swą wysokość i ruszył groźnie w kierunku
Westfalla, który chwycił talizman i ścisnął go. Hermes wrzasnął i cofnął się.
- Spokojnie - powiedział. - Nie musisz być tak brutalny.
- Ten czar daje mi władzę nad tobą!
- Och, przypuszczam, że tak - rzekł tamten. - Ale niech to szlag, to śmieszne!
Jestem byłym greckim bogiem i czołowym magiem. Hermes Trismegistos moje imię.
- No cóż, w obecnych czasach jesteś bankrutem, Hermesie - stwierdził
Westfall.
- To był wypadek przy pracy - odrzekł Hermes. - A kim ty jesteś? Nie magiem,
tego jestem pewien - rozejrzał się wokół. - Ani królem, tylko kimś z ludu, gdyż z całą
pewnością nie jest to pałac...
- Handluję zbożem - rzekł Westfall.
- A jak wszedłeś w posiadanie tego talizmanu?
- To nie twój interes!
- Prawdopodobnie znalazłeś go na stryszku babuni!
- Nieważne, skąd go mam! - Pięść Westfalla zacisnęła się konwulsyjnie na
amulecie.
- Spokojnie - powiedział Hermes, krzywiąc się z bólu. - W porządku, tak
lepiej.
Grecki bożek wziął głęboki oddech i wyartykułował małe zaklęcie, by się
opanować. To nie była odpowiednia pora na wściekłość, choćby najzupełniej słuszną.
Jednakowoż ten głupi śmiertelnik, dzięki antycznemu amuletowi, miał nad nim
przewagę. Jak go zdobył? Ten facet musiał go ukraść, ponieważ było oczywiste, że
wie niewiele, albo zgoła nic, na temat prawdziwej Wiedzy.
- Panie Westfall - odezwał się Hermes. - Uznaję pańską władzę nad sobą.
Rzeczywiście, muszę ci być posłuszny. Powiedz mi, czego chcesz, i nie traćmy więcej
czasu.
- To mi się podoba - rzekł Westfall. - Po pierwsze, chcę worka złotych
pieniędzy, pięknie wybitych, i takich, abym mógł je wydać jakkolwiek i gdziekolwiek
będę sobie tego życzył. Angielskie, hiszpańskie czy francuskie monety byłyby jak
najbardziej na miejscu, ale nie włoskie - oni zawsze okrawają brzegi. Chcę także
staroangielskiego owczarka z rodowodem, takiego jakiego ma król. To na początek,
ale potem będę miał więcej życzeń.
- Nie tak szybko - rzekł Hermes. - Jak wieloma żądania mi zamierzasz mnie
zaszczycić?
- Tyloma, iloma będzie mi się podobało! - krzyknął Westfall. - Ponieważ mam
amulet!
Machnął kamieniem i Trismegistos skrzywił się z bólu.
- Nie tak ostro! Zdobędę to, co chcesz! Daj mi tylko dzień lub dwa. - I mówiąc
to, zniknął.
Hermes nie miał żadnych trudności ze skompletowaniem rzeczy, których
ż
yczył sobie Westfall. Całe worki złotych monet trzymał w jaskini pod dnem Renu,
pod opieką trolli, pozostających bez zajęcia od czasu Zmierzchu Bogów. Zdobycie
owczarka rasy staroangielskiej także nie stwarzało wielkiego problemu - Hermes z
łatwością ukradł go z hodowli w pobliżu Spottiswode. Po czym wrócił do izby
Westfalla w Yorku.
ROZDZIAŁ 5
- Dobry piesek - powiedział Westfall. - Teraz połóż się w kącie.
Na wpół dorosły owczarek staroangielski popatrzył na niego i zawarczał.
- Nie jest najlepiej wyszkolony - zauważył.
- Hola, nic nie mówiłeś o tym, że ma być tresowany - odparł Hermes. - Ma za
to rodowód tak długi, jak twoje ramię.
- Wygląda bardzo ładnie - zgodził się Westfall. - I złote monety też mnie
satysfakcjonują.
Miał ich całą masę w małym, pękatym, skórzanym worku leżącym u jego stóp.
- Cieszę się, że jesteś zadowolony - rzekł Hermes. - Teraz, jeżeli powiesz
amuletowi, by mnie uwolnił oraz że nie pozostaję dłużej pod twoją władzą, obaj
będziemy mogli zająć się naszymi własnymi sprawami.
- Nie tak szybko - ostudził go Westfall. - Nadal mam wiele życzeń do
spełnienia.
- Ale ja jestem bardzo zajęty - poskarżył się Trismegistos.
- Bądź cierpliwy. Muszę zatrzymać cię przy sobie nieco dłużej, mój drogi
Trismegistosie, i jeśli zrobisz to, o co poproszę, to wtedy zastanowię się nad
uwolnieniem ciebie.
- To nie w porządku! - zaprotestował Hermes. - Jestem zobowiązany spełnić
twoje jedno lub dwa życzenia ze względu na zdobyty przez ciebie, w niejasnych
okolicznościach, talizman, a ty bezwstydnie wykorzystujesz sytuację!
- Magia jest po to, żeby ludzie dzięki niej uzyskiwali przewagę.
- Nie przeciągaj struny - ostrzegł Trismegistos. – Nie masz pojęcia, z czym
igrasz.
- Dość tego gadania! - uciął Westfall. - Słuchaj uważnie, Hermesie!
Wcześniej, zanim cię wezwałem, amulet sprowadził mi kogoś innego. Kobietę.
Bardzo piękną. Wiesz, o kim mówię?
Hermes Trismegistos zamknął oczy i skoncentrował się. Potem otworzył je
ponownie.
- Mój zmysł poznania rzeczy post factum mówi mi, że zaczarowałeś jedną z
boskich anielic, byłą wiedźmę o imieniu Ylith.
- Jak się tego domyśliłeś? - zapytał Westfall.
- Drugie widzenie jest jednym z moich boskich atrybutów - odparł Hermes. -
Jeżeli mnie uwolnisz, nauczę cię tego.
- Nieważne. Pragnę, żebyś sprowadził tę damę - Ylith, jak mówisz? śądam,
ż
ebyś ją tu przywiódł.
- Wątpię, żeby chciała przyjść - rzekł Trismegistos, z zainteresowaniem
mierząc Westfalla wzrokiem. To był obrót sprawy, jakiego nie przewidział.
- Nie dbam o to, czy ona tego chce czy nie - rzekł Westfall. - Jej widok zapadł
mi w pamięć. Chcę ją mieć.
- Już widzę, jak Ylith się ucieszy - mruknął Hermes na stronie.
Wiedział, że anielica ma bardzo silną osobowość. Walczyła o
równouprawnienie kobiet w kosmosie, zanim jeszcze ten pomysł zrodził się na Ziemi.
- Będzie się musiała do mnie przyzwyczaić – stwierdził Westfall. - Mam
zamiar posiąść ją na wszelkie sposoby, na jakie mężczyzna może posiadać dziewicę.
- Nie mogę jej do tego zmusić - powiedział Hermes. - Istnieje granica moich
mocy. Nie potrafię wywierać wpływu na kobiecą psychikę.
- Nie musisz na nic mieć jej zgody - odparł Westfall. - Sam się tym zajmę. Ty
masz po prostu oddać ją pod moją władzę.
Trismegistos pomyślał chwilę, a potem powiedział:
- Westfall, muszę być z tobą szczery. Zawiadywanie magią przerosło twój
zdrowy rozsądek. Ta rzecz z Ylith nie jest dobrym pomysłem. Wdepnąłeś w coś, w
pobliżu czego nie chciałbyś się tak naprawdę znaleźć.
- Cicho bądź! I rób, co każę! - Oczy handlarza zbożem były wielkie i
błyszczące.
- Na twoją odpowiedzialność - rzekł Hermes i zaklęciem wyprawił się
stamtąd, zdumiony niezawodnością sposobów, jaki mi ludzie pakują się w kłopoty.
Jednocześnie zaczął mu w głowie świtać plan, który mógłby przynieść korzyść
jemu, a także pozostałym Olimpijczykom, trzymanym pod kluczem w nierealnym
ś
wiecie, zwanym Poświatą. Najpierw jednak musiał się zabrać do stręczenia
Westfallowi Ylith, a to mogło się okazać piekielnie trudnym zadaniem.
ROZDZIAŁ 6
Hermes przeniósł się do jednego ze swoich najbardziej ulubionych miejsc -
poświęconej przez kilka tysięcy lat jego czci starej świątyni na egejskiej wyspie
Delos. Tutaj usiadł i, patrząc na morze w kolorze ciemnego wina, rozważył swoją
sytuację.
Chociaż był jednym z dwunastu pierwszych Olimpijczyków, nie podzielił losu
pozostałych bogów, kiedy krótko po śmierci Aleksandra Wielkiego oraz narodzinach
przesądnego racjonalizmu w Bizancjum zawalił się cały grecki świat. Reszta bogów
nie potrafiła dostosować się do nowego porządku, powstałego w czasach helleńskich,
i kiedy pojawiła się kolejna religia, nie mieli w starciu z nią żadnych szans. Wszyscy
wyznawcy opuścili ich; ogłoszono, iż starzy bogowie nie istnieją; po czym zmuszono
ich, by wiedli egzystencję cieni w rzeczywistości zwanej Poświatą. Było to ponure
miejsce, prawie takie samo, jak grecki antyczny podziemny świat. Hermes czuł
zadowolenie płynące z faktu, że nie musiał tam mieszkać.
Trismegistos wyrwał się ze świata antycznych Greków dzięki swym związkom
z magią. Od najwcześniejszych czasów był aktywny w czarodziejskich sztukach, a
rozkwit większej części tej wiedzy uznawany był za wynik jego inspiracji. Corpus
Hermeticum, przypisywany między innymi Korneliuszowi Agryppie, stał się duszą
renesansowej magii, której Hermes był przewodnim bóstwem. Wykazał także
udowodnioną użyteczność dla rodzaju ludzkiego w innych sprawach: okazał się
pożyteczny przy lokalizowaniu różnych przedmiotów, a także - za sprawą kaduceusza,
który często nosił, prezentu z jego egipskich czasów, gdy występował jako Toth -
długo związany był z medycyną. Postrzegano go jako przyjacielskie bóstwo, bardziej
przystępne od innych. Przez lata, podczas których uczestniczył w dysputach z
wieloma magami spośród ludzi, zaskarbił sobie ich poważanie i należny respekt.
Pierwszy raz zdarzyło mu się, by ktoś zaklął go siłą, zmuszając do posłuszeństwa, czy
tego chciał czy nie. Nie podobało mu się to. Problem polegał na tym, że nie miał
pojęcia, co powinien z tym zrobić.
Dumał nad tym, siedząc pod wielkim dębem i spoglądając na morze, kiedy
usłyszał cichy, szepczący głos. Nastawił uszu. Głos zwracał się do niego.
- Coś zdaje się martwić cię, mój chłopcze.
- Zeusie, to ty? - spytał Hermes.
- Tak - przyznał Gromowładny - ale wyłącznie w postaci duchowej esencji.
Prawdziwy, “ja” znajduję się w Poświacie, gdzie cała reszta nas przebywa na
wygnaniu. Z wyjątkiem ciebie, rzecz jasna.
- To nie moja wina, że wyciągnęli mnie stamtąd jako Hermesa Trismegistosa.
- Nikt cię nie potępia, synu. Stwierdzam tylko fakt.
- Nie rozumiem, jak w ogóle możesz tu przebywać? - powiedział Hermes. -
Nawet jako duchowa esencja.
- Mam specjalną dyspensę. Mogę się objawiać wszędzie tam, gdzie rosną
dęby; co nie jest złe, zważywszy na moją obecną sytuację oraz bogate występowanie
tych drzew w przyrodzie. Wydaje mi się, że coś cię martwi. Co to takiego, Hermesie?
Możesz powiedzieć swojemu staremu ojcu.
Hermes zawahał się. Nie ufał Zeusowi. Nikt z Olimpijczyków mu nie ufał.
Dobrze pamiętali, jak postąpił ze swoim ojcem, Kronosem. Wiedzieli, iż Zeus
obawiał się, by nie spotkał go ten sam los, w związku z czym wszyscy starali się
upewnić go, że nikt z nich nie ma odpowiedniej pozycji, by tego dokonać. Nawet
najdrobniejsza myśl o tym czyniła go drażliwym; i jeśli był perfidny i niestały, to
dlatego właśnie, iż sądził, że jest to najlepszy sposób na ocalenie swego przyrodzenia.
Hermes wiedział to wszystko, ale był także przekonany, że Zeus jest odpowiednią
osobą do rozmowy o tym, co się stało.
- Ojcze, pewien śmiertelnik ma nade mną władzę.
- Doprawdy? Jak to się mogło stać?
- Pamiętasz te pieczęcie, którymi król Salomon związał różnych facetów? Nie
wszystkie jeszcze wyszły z obiegu.
I Hermes opowiedział Gromowładnemu całą historię, dodając na koniec:
- I co mam zrobić?
Zeus zaszeleścił swymi liśćmi i rzekł:
- Ten człowiek całkiem zgrabnie trzyma cię w garści. Graj z nim dalej, ale
patrz uważnie, co się dzieje, i kiedy zdarzy się cokolwiek takiego, co mógłbyś
wykorzystać, musisz zadziałać - w sposób pewny i natychmiastowy.
- Wszystko to wiem - stwierdził Hermes. - Dlaczego mówisz mi tak oczywiste
rzeczy?
- Ponieważ znam twoje skrupuły, mój synu. Przebywasz pośród tych nowych
ludzi i ich skomplikowanych idei na temat starych bogów. Zostałeś oszukany przez
ich wielkie gadanie. Myślisz, że to wszystko jest bardzo głębokie, te ich magiczne
głupstwa. No cóż, pozwól sobie powiedzieć, i to jest cała kwestia władzy, że magia
oraz moc są w dziewięciu dziesiątych sprawą oszustwa.
- Już dobrze, wystarczy - powiedział Trismegistos. – Ale jak mam się zabrać
do porwania tej wiedźmy dla Westfalla?
- To najłatwiejszy ze stojących przed tobą problemów. Udaj się do swojej
siostry, Afrodyty, i poproś ją, by pozwoliła ci skorzystać z puszki Pandory. Ostatnio
używa jej jako szkatułki na swoje klejnoty. To będzie pierwszorzędna pułapka na
duchy.
- Oczywiście! Łapka na duchy! Co mam z nią zrobić?
- To ty jesteś wielkim magiem. Sam wymyśl!
Jakiś czas później Hermes, przebrany za ekscentrycznego dżentelmena, zjawił
się na cmentarzu w Yorku. Pod pachą niósł paczkę, starannie zawiniętą w brązowy
papier i obwiązaną szpagatem. Podszedł do Ylith i powiedział zmienionym głosem:
- Panna Ylith? Mój przyjaciel prosił mnie, abym to pani oddał.
- Azzie zostawił dla mnie prezent? - spytała anielica. - To miło z jego strony.
Nie myśląc o tym, co robi, rozerwała opakowanie i otworzyła skrzynkę. W jej
wieczku znajdowało się lustro; skrzące się, zamglone, wielokolorowe zwierciadło w
rodzaju tych, jakie pamiętała z babilońskich i egipskich czasów; magiczne lustro, lep
na dusze, niech to szlag! Ktoś zastosował wobec niej tę starą sztuczkę. Szybko
odwróciła wzrok, ale było już za późno: jej dusza, ulatując w tym momencie z ust
niczym drobny, przezroczysty motyl, została złapana przez lustro i wciągnięta; w tej
samej chwili ciało Ylith upadło jak nieżywe. Hermes pochwycił ją i delikatnie ułożył
na ziemi. Potem zdecydowanym ruchem zamknął pokrywkę pudełka. Kiedy obwiązał
już bezpiecznie puszkę Pandory tkanym, złotym sznurem, dał parę monet robotnikom,
którzy mieli właśnie przerwę śniadaniową, by podnieśli ciało i przetransportowali je
przez miasto do izby Westfalla.
- Tylko ostrożnie! Nie uszkodźcie go!
Robotnicy wydawali się nieco zakłopotani i nie do końca przekonani, czy
słusznie postępują, aż Hermes wyjawił im, że jest lekarzem, który mógłby ożywić tę
nieszczęśliwą damę, prawdopodobnie ofiarę szoku doznanego w wyniku zgubnych,
zodiakalnych wpływów. Słysząc to wiarygodne i naukowe wyjaśnienie, żaden z nich
nie dociekał niczego więcej. W końcu spełniali tylko polecenia pana doktora.
ROZDZIAŁ 7
Westfall zastanawiał się, co tak długo zatrzymuje Hermesa, ale uznał, że być
może nie jest łatwo zabrać tak po prostu tę kobietę z jej świata. Dziwił się samemu
sobie; to nie był jego zwykły sposób załatwiania spraw. Czy istoty nadprzyrodzone
wpływają jakoś na niego i wskazują mu subtelnymi środkami, że powinien o nią
poprosić? Nie był pewny, ale czuł działanie czegoś nienormalnego; czegoś spoza
praw magii, czegoś, co działało na własną rękę i objawiało się lub nie - zależnie od
potrzeb.
Minęło długie popołudnie. Westfall znalazł w spiżarni kawałek sera i piętkę
chleba. Namoczył ją we wczorajszej zupie, którą podgrzał na niewielkim piecyku
stojącym w kącie. Spłukał to haustem wina, a potem zdrzemnął się w fotelu. W izbie
panował spokój aż do momentu, kiedy jego uszu dobiegł rozdzierający dźwięk.
Krzycząc, skoczył na równe nogi.
- Przyprowadziłeś kobietę?
- Wykonałem swoją część - odparł Hermes.
Pomachał ręką, by rozwiać chmurę dymu towarzyszącą jego przybyciu.
Ubrany był jak poprzednio, ale tym razem trzymał pod pachą małą, bogato zdobioną,
drewnianą szkatułkę.
- Masz ją tam? - zapytał Westfall.
Właśnie wtedy rozległ się odgłos ciężkiego stąpania na schodach, a stłumiony
głos z zewnątrz zawołał:
- Czy ktoś mógłby otworzyć drzwi?
Westfall podszedł i otworzył je. Do środka weszło dwóch ogromnych
robotników, taszczących ze sobą ciało pięknej, młodej kobiety, nieprzytomnej i bladej
jak śmierć.
- Gdzie ją położyć? - zapytał ten trzymający ramiona i głowę.
- Tutaj, na posłaniu. Delikatnie!
Hermes zapłacił tragarzom i odprowadził ich do drzwi. Potem zwrócił się do
Westfalla:
- Oddałem ją pod twoją władzę. Masz teraz jej ciało. Ale radzę ci: bez jej
zgody niczego z nim nie próbuj.
- Gdzie ona jest? - chciał wiedzieć Westfall. - Mam na myśli jej świadomość.
- Dusza, chciałeś powiedzieć - rzekł Hermes. – Znajduje się w tym pudełku.
Położył szkatułkę na stole Westfalla.
- Otwórz to, jeśli sobie życzysz, a jej dusza wyfrunie i ożywi ciało. Ale uważaj
- ta dama jest bardziej wściekła, niż ci się zdaje. Wcale nie przyjęła z radością faktu,
ż
e została zaczarowana, kiedy miała ochotę robić coś zupełnie innego.
- Naprawdę jest w tej skrzynce? - zapytał Westfall. Podniósł małe, brązowe,
inkrustowane srebrem pudełko i potrząsnął nim. Z wnętrza usłyszał pisk i zduszone
przekleństwo.
- Masz, czego chciałeś - powiedział Hermes.
- Ale co mam teraz zrobić?
- To twój kłopot.
Westfall podniósł szkatułkę i chwilę poruszał nią delikatnie.
- Panno Ylith? Jest pani tam? - zapytał.
- Jeszcze jak, ty świński pomiocie! - odparła Ylith. - Otwórz wieko, żebym
mogła wyjść i zająć się tobą!
Westfall pobladł i przyciskając mocno obiema rękami wieczko do skrzynki,
popatrzył na Hermesa.
- O mój Boże! - powiedział tylko.
Trismegistos wzruszył ramionami.
- Jest wściekła.
- Mnie to mówisz? - spytał Hermes.
- Co mam z nią począć?
- Chciałeś ją mieć - zauważył bożek. - Sądziłem, że przemyślałeś to sobie.
- No, wiesz, niedokładnie...
Radzę ci, żebyś spróbował dojść z nią do jakiegoś porozumienia. Będziesz
musiał to zrobić.
- Może po prostu odłożę tę szkatułę na chwilę na bok? - zaproponował
Westfall.
- To byłby błąd.
- Dlaczego?
- Jeżeli puszka Pandory nie jest cały czas obserwowana, to to, co jest w
ś
rodku, może się z niej wydostać.
- To nie w porządku!
- Cały czas wykonuję twoje polecenia, Westfall. Powinieneś wiedzieć, że takie
rzeczy zawsze kryją w sobie jakiś podstęp. śyczę szczęścia.
Hermes zaczął wykonywać gesty zaklęcia, by wydostać się z Westfallowej
izby.
- Pamiętaj - ostrzegł go handlarz.-Nadal mam talizman. Mogę cię wezwać,
kiedy tylko zechcę!
- Nie radzę ci próbować - odrzekł Hermes i zniknął.
Westfall poczekał, aż rozwieją się chmury dymu, a potem zwrócił się do
szkatułki:
- Panno Ylith?
- O co chodzi?
- Czy moglibyśmy porozmawiać? Pani i ja?
- Otwórz skrzynkę i wypuść mnie. Wtedy pogadamy!
Słysząc wściekłość brzmiącą w jej głosie, Westfall wzdrygnął
się.
- Może powinniśmy chwilę odczekać - powiedział. - Muszę to przemyśleć.
Ignorując jej przekleństwa, poszedł na drugi koniec izby i usadowił się
wygodnie, by dobrze przemyśleć sprawę, ale nie spuszczał oczu ze skrzynki.
Westfall trzymał puszkę Pandory na nocnym stoliku. Spał nerwowo, budząc
się co chwilę, by sprawdzić, czy Ylith nadal tam tkwi; stawał się niespokojny, że
mogłaby się wydostać na wolność. Śniło mu się, że niemal uciekła z pudełka, lub że
otwarło się ono w nocy. Czasem budził się z krzykiem.
- Posłuchaj, panienko. Co byś powiedziała na to, żebyśmy zapomnieli o tym
wszystkim? Wypuszczę cię, a ty zostawisz mnie w spokoju. W porządku?
- Nie - odparła Ylith.
- Dlaczego? Czego chcesz?
- Zadośćuczynienia - powiedziała Ylith. - Nie możesz oczekiwać, Westfall, że
ci to ujdzie na sucho.
- Co mi zrobisz, jeśli cię wypuszczę?
- Z ręką na sercu - nie wiem jeszcze.
- Ale nie zabijesz mnie, prawda?
- Mogłabym. Właściwie mogłabym.
To był prawdziwy klincz.
ROZDZIAŁ 8
Pietro Aretino był nieco zdumiony pewnego dnia 1524 roku, widząc na progu
swego domu w Wenecji rudowłosego demona. Ale nie za bardzo zdziwiony. Aretino
stawiał sobie za punkt honoru nigdy i z żadnego powodu nie tracić kontenansu.
Był wielkim mężczyzną, a jego rude włosy odsłaniały wysokie czoło. W tym
miesiącu skończył trzydzieści dwa lata i całe swoje dorosłe życie spędził jako poeta i
autor sztuk teatralnych. Jego strofy łączyły w sobie największą wulgarność z
najznakomitszym wyczuciem rymu i recytowano oraz wyśpiewywano je jak Europa
długa i szeroka. Dzięki prezentom, które królowie, szlachta oraz prałaci wmuszali w
niego, by go skłonić do zaniechania ataków na nich oraz ich wykpiwania, był w stanie
ż
yć na bardzo wysokiej stopie.
“Zechciej, proszę, przyjąć tę złotą tacę, drogi Aretino, i bądź tak miły
wyłączyć moją osobę ze swojej ostatniej pieśni.”
Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, poeta spodziewał się właśnie czegoś
podobnego. Otworzył je osobiście, ponieważ tego dnia jego służący miał wychodne.
Jedno spojrzenie wystarczyło mu, by stwierdzić, że stojący przed nim facet nie jest
posłańcem z tego świata. Nie, ta jasnooka persona o lisiej twarzy miała postawę
jednej z owych nadprzyrodzonych istot, o których Aretino często słyszał, ale aż do tej
pory nigdy nie spotkał osobiście.
- Dobry wieczór panu - powiedział zatem poeta pełnym uszanowania tonem,
jaki przybrał, odkąd był świadom, komu mógłby uchybić. - Ma pan do mnie jakąś
sprawę? Chyba nie poznaliśmy się jeszcze?
- Nie spotkaliśmy się nigdy wcześniej - przyznał Azzie - chociaż wydaje mi
się, iż dzięki soczystej przenikliwości jego strof, w których zdrowy moralny
wydźwięk nie leży nigdy daleko od śmiechu, znam dobrze boskiego Aretina.
- Miło z pańskiej strony, że pan to mówi, sir - odparł poeta. - Wielu utrzymuje
jednak, że w mych wierszach nie ma żadnej moralnej treści.
- Kłamią - stwierdził Azzie krótko. - Tak precyzyjne wykpiwanie
pretensjonalnych ambicji rodzaju ludzkiego, jak ty to robisz, drogi mistrzu, stanowi
ukazywanie zalet, wobec których duchowni nie pozostają obojętni.
- Śmiałe są twoje słowa, panie, i z pożytkiem dla tych czynów, które ludzie
uważają za złe.
- Nadal ludzkość popełnia siedem grzechów głównych z ochotą, której nie
okazuje w swych szlachetnych poszukiwaniach dobra. Nawet lenistwo jest milej
widziane niźli uczestniczenie w gonitwie pobożności.
- Panie - powiedział Aretino - pański punkt widzenia jest również i moim. Ale
nie stójmy na progu, plotkując niczym dwie stare baby. Wejdź do mego domu i
pozwól nalać sobie kielich wina, które dopiero co przywieziono mi z Toskanii.
Poeta poprowadził Azziego do wnętrza domostwa. Jego dom, a raczej pałac,
był niewielki, ale zbytkownie urządzony. Podłogi pokrywały grube dywany, przysłane
osobiście przez dożę; wysokie, woskowe, stożkowe świece płonęły w brązowym
kandelabrze, a ich płomienie kładły smugi światła na kremowe ściany.
Aretino powiódł gościa do nisko sklepionego pokoju, udekorowanego
kobiercami oraz wiszącymi na ścianach draperiami. Kosz z węglem drzewnym
przeganiał mroźny chłód, który nadal wisiał w powietrzu. Poeta wskazał gestem
Azziemu, by ten rozgościł się wygodnie, i z kryształowej karafki stojącej na małym,
inkrustowanym stoliku napełnił mu kieliszek błyszczącym, czerwonym winem.
- A zatem, panie - odezwał się Aretino, kiedy już wznieśli wzajemny toast za
swoje zdrowie - wyznaj, czym mogę ci służyć?
- Powiedz raczej - odparł Azzie - że to moim życzeniem byłoby usłużyć tobie,
gdyż jesteś europejskiej sławy wybitnym poetą oraz satyrykiem, ja zaś jedynie
prostym mecenasem sztuk, który życzyłby sobie sfinansować jakieś artystyczne
przedsięwzięcie.
- Co dokładnie masz na myśli, sir? - zapytał Aretino.
- Chciałbym wyprodukować sztukę sceniczną.
- Cóż za wspaniały pomysł! - zakrzyknął poeta – Mam kilka, które bardzo
dobrze mogłyby służyć twoim celom. Pozwól, że przyniosę te rękopisy.
Azzie podniósł dłoń.
- Chociaż nie mam najmniejszych wątpliwości co do nadzwyczajnej
doskonałości wszystkiego, cokolwiek napisałeś, mój drogi Aretino, coś już
istniejącego nie będzie spełniać moich oczekiwań. Chciałbym zainwestować w
całkiem nowy tekst, który mógłbym użyć w mojej szczególnej koncepcji.
- Oczywiście - przytaknął poeta, gdyż doskonale znał usposobienie ludzi,
którzy chcieli promować sztukę, przychodząc z gotową już koncepcją, całą zaś nudną
robotę pozostawiając komu innemu. - A jaki temat proponujesz, mój panie?
- Pragnąłbym, żeby moje przedstawienie podnosiło pewne proste, codzienne
prawdy - stwierdził Azzie. - Mają to być zdarzenia z życia, których ludzie
doświadczali przez wieki, chociaż nie są uznawane przez naszych dramatopisarzy.
Autorzy ci, do których nawiązuję, podążając niewolniczo za Arystotelesem, upierają
się przy udowadnianiu banałów: że zapłatą za grzech jest śmierć, że żarłok kończy w
rynsztoku, że lubieżnicy skazani są na rozczarowanie, a ci, co kochają
powierzchownie, nie zaznają nigdy prawdziwej miłości.
- To zwyczajowo przyjęte tezy moralne - zauważył Aretino. - Pragniesz im
zaprzeczyć?
- W rzeczy samej, chcę - przyznał Azzie. - Nawet jeżeli stanowią one istotny
składnik powszechnej ludowej mądrości, niektórzy z nas wiedzą, że sprawy nie
zawsze idą tym torem. Moja sztuka winna udowodnić tezę przeciwną do tego, co jest
ogólnie utrzymywane przez mamroczących dobrodziejów. W moim przedstawieniu
siedem grzechów głównych ma być ukazane jako prawdziwa droga do wygodnego
ż
ycia - a w żadnym wypadku jako przeszkoda na drodze do niego. Krótko mówiąc,
mój drogi Aretino, pragnę wystawić niemoralną sztukę!
- Cóż za szlachetny pomysł! - zakrzyknął poeta. - Och, przyklaskuję, panie,
twemu wielkiemu zamiarowi, by samotnie spróbować przeciwstawić się wiekom
kłamliwej propagandy, za pomocą której ludzie starali się przekonać do
konwencjonalnych prawd, bez względu na to, jak byli im przeciwni. Ale pozwól sobie
zwrócić uwagę, sir, że trudne będzie wystawienie takiej sztuki bez ściągnięcia na
nasze głowy pełnego hipokryzji gniewu Kościoła i Państwa. Poza tym, gdzie
znajdziemy obsadę? Czy też scenę, do której Kościół nie rościłby sobie prawa?
- W przedstawieniu, które zaplanowałem - odparł Azzie - nie zamierzam
rozważać takich formalnych kwestii jak aktorzy, scena czy widownia. Sztuka winna
rozwijać się w sposób naturalny; my damy postaciom jedynie ogólne pojęcie o
sytuacji i pozwolimy im samym tworzyć fabułę na własną rękę, w nie zaplanowany
wcześniej sposób.
- Jak zatem możesz oczekiwać, że twoja sztuka doprowadzi do spodziewanego
morału, skoro nie dasz ścisłych wskazówek prowadzących do niego?
- Mam na to kilka pomysłów - rzekł demon - którymi podzielę się z tobą,
kiedy dojdziemy już do porozumienia w kwestii całego projektu. Pozwól mi po prostu
powiedzieć, że mechanizm skutkowo-przyczynowy tego świata jest czymś, czym
potrafię manipulować z dobrym wynikiem, by uzyskać pożądany efekt.
- Będzie to wymagało zaangażowania do sprawy istot nadprzyrodzonych -
stwierdził poeta.
- Słuchaj mnie uważnie - powiedział Azzie.
- Zamieniam się w słuch - odparł Aretino, jakoś niemile uderzony nagłym,
komenderującym tonem, pobrzmiewającym w głosie jego rozmówcy.
- Nazywam się Azzie Elbub i jestem szlachetnie urodzonym demonem-rzekł
gość, czyniąc niedbały gest ręką, z której końca wystrzeliły niebieskie iskry
ś
wietlnych płomieni.
Poeta otworzył szeroko oczy.
- Czarna magia!
- Pozwoliłem sobie na ten teatralny efekt z piekła rodem - ciągnął Azzie -
ż
ebyś od razu się zorientował, z kim masz do czynienia.
Ś
ciągając razem palce, Azzie wyczarował olbrzymi szmaragd; a potem jeszcze
jeden i jeszcze. Stworzył w ten sposób sześć kamieni i ułożył je obok siebie na małym
stoliku, na którym stało wino. Potem wykonał nad nimi gest; szmaragdy zadrżały, po
czym stopiły się w pojedynczy, ogromny kamień - największy szmaragd, jaki
kiedykolwiek widział ten świat.
- Zdumiewające! - szepnął Aretino.
- Za chwilę musi wrócić do swej pierwotnej postaci - stwierdził Azzie - ale
widok jest całkiem przyjemny, czyż nie?
- Zdumiewający! - powtórzył poeta. - Czy można się tego nauczyć?
- Tylko będąc demonem - odparł Azzie. - Ale jest mnóstwo innych rzeczy,
które mogę dla ciebie zrobić, Aretino. Przystąp ze mną do tego przedsięwzięcia, a nie
tylko zapłata przejdzie twoje najśmielsze oczekiwania, ale twa, już teraz wielka,
sława wzrośnie dziesięciokrotnie; ponieważ staniesz się autorem sztuki, która stworzy
nową moralność na Ziemi. Przy niewielkiej dozie szczęścia okaże się to zapowiedzią
początku wieku takiej szczerości, jakiej ten stary, pełen hipokryzji glob jeszcze nie
widział.
Podczas tej przemowy oczy Azziego rzucały błyski - nie należał do tych,
którzy skąpią efektów, kiedy chcą przekonać kogoś do swych racji. Aretino cofnął się,
widząc ten pokaz, potknął się o nogę stołka i byłby runął, gdyby Azzie nie wyciągnął
długiego, szczupłego ramienia, porośniętego miłym, rudym futrem, i nie przywrócił
zdumionego poety do równowagi.
- Nie potrafię wypowiedzieć, jak mi to pochlebia - stwierdził Aretino - że
zechciałeś właśnie do mnie zwrócić się w sprawie tej doskonałej idei. Zgadzam się w
całej pełni z twoimi życzeniami, drogi lordzie Azzie, ale sprawa nie jest całkiem
prosta. Nie chciałbym ci zaoferować niczego, co nie byłoby absolutnie doskonałe. Daj
mi tydzień czasu, mój panie, podczas którego mógłbym rozważyć sprawę,
pomedytować i zapoznać się dokładnie z dawnymi historiami oraz legendami, jakie
słyszałem. Podstawą twojej sztuki, jakkolwiek to będzie wystawione, musi być
opowieść. Temu poszukiwaniu się poświęcę. Za tydzień o tej samej porze?
- Znakomicie powiedziane - stwierdził Azzie. - Cieszę się, że nie ważysz sobie
lekce tej sprawy. Tak, masz tydzień czasu.
Mówiąc to, Azzie uczynił znak i zniknął.
CZĘŚĆ DRUGA
ROZDZIAŁ
l
Kiedy demon opuszcza Ziemię z zamiarem udania się do Świata Ciemności,
wspomagany jest przez siły otchłanne, postrzegane jedynie przez zmysły, jakich nie
posiada większość ludzi. Tego wieczoru, niedługo po swej rozmowie z Aretinem,
Azzie wpatrywał się w gwiaździste niebo. Strzelił palcami - całkiem niedawno
sprokurował nowe zaklęcie i teraz właśnie nadeszła odpowiednia pora, by je
wypróbować. Zaklęcie zaskoczyło i wyrzuciło go w powietrze; wkrótce Azzie
przemieszczał się z impetem przez przestrzeń, a trakt jego podróży był jaśniejszy niźli
spadająca gwiazda.
Przybierając na masie, zgodnie z prawem dotyczącym obiektów poruszających
się z dużą szybkością, rządzącym nawet diabłami podczas ich lotu, Azzie krzyknął
poprzez przezroczystą warstwę tworzącą powierzchnię Sfery Niebiańskiej w
kosmosie. Gwiazdy, mrugając, zdawały się przytakiwać jego przelotowi; wiatr
hulający pomiędzy oboma światami napełnił go chłodem, a odwieczny mróz ozdobił
mu nos i brwi. Czuł okrutny ziąb na pozbawionych osłony częściach ciała, ale nie
zwalniał. Był w swoim diabelskim żywiole; kiedy Azzie miał jakiś pomysł, nie można
go było powstrzymać.
W związku z tak wielkim wydarzeniem, jak napisanie i wystawienie
niemoralnej sztuki, potrzebował pieniędzy. Musiał zapłacić aktorom; mnóstwo też
będą kosztować efekty specjalne - wszystkie te przypadkowe cuda, które miały się
wydarzyć, by zachęcać jego postaci na ich drodze ku niezasłużenie dobrej fortunie.
Azzie pamiętał, że nadal nie została mu wypłacona nagroda w kategorii Zły Uczynek
Roku, jaką otrzymał za swój udział w aferze z Faustem.
Wreszcie jego szybkość wzrosła wystarczająco, by wykonać wielki skok,
nadający istocie impuls do przejścia z jednej rzeczywistości w drugą. Momentalnie
opuścił sferę doczesnych obiektów i energii, zbudowanych z atomów oraz ich cząstek
elementarnych. Przeniknął przez niewidzialną i niewyczuwalną przegrodę,
oddzielającą zwyczajne obiekty, takie jak mezony i tachiony, od subtelniejszych
cząstek Świata Duchowego.
Znalazł się w miejscu pełnym wielkich, mglistych kształtów oraz
niewyraźnych kolorów, gdzie ogromne i nieokreślone przedmioty pływały w
atmosferze barwy miodu. Był znowu w domu.
Na wprost niego sterczały wielkie, groźne, czarnoniebieskie mury Piekielnego
Miasta, na wzór których wzniesiono fortyfikacje antycznego Babilonu. Czarcie warty
patrolowały wysokie bastiony; Azzie machnął ku nim swoją przepustką i pognał do
ś
rodka.
Przeszedł przez ciemne, szatańskie suburbia i wkrótce znalazł się w centrum
administracyjno-handlowym, gdzie skupiały się wszelkie urzędnicze działania
Piekielnego Miasta. Minął oddział robót publicznych, który zupełnie go teraz nie
interesował. Zewsząd otaczały go wielkie biurowce; Azzie wybrał ten po prawej
stronie i już wkrótce śpieszył wzdłuż korytarza pełnego innych demonów oraz
diabełków w uniformach gońców. Gdzieniegdzie widać było nieodzowne, ubrane w
kimona sukkuby, które tak przyjemnymi czyniły lunche wyższych urzędników.
Wreszcie dotarł do Księgowości.
Spodziewano się po nim, że wyląduje na końcu długiego ogonka petentów,
niecierpliwie oczekujących, by ktoś zechciał przychylić ucha do ich spraw. Była to
banda kiepsko odzianych i wyświechtanych osobników. Tymczasem, błyskając
obramowaną złotem przepustką, którą dostał od Asmodeusza, kiedy ponownie znalazł
się w łaskach u tego wysokiego rangą diabła, Azzie powędrował obok nich na czoło
kolejki.
Urzędnik w dziale przeterminowanych płatności był szkaradnym diablo-
goblinem o długim nosie i okrutnie cuchnącym oddechu - nawet jak na piekielne
standardy. Skłonny, jak i reszta jego kumpli, robić najmniej jak to tylko możliwe, co
oszczędzało ich własną energię oraz piekielne pieniądze, poskarżył się, że Azzie
niepoprawnie wypełnił swoje formularze i pod żadnym pozorem nie chciał ich
przyjąć. Azzie pokazał mu “Zrzeczenie się poprawności”, podpisane przez samego
Belzebuba. Znaczyło ono, że żadna zawada w papierkowej robocie nie może
hamować czy opóźniać wypłaty pieniędzy winnych rzeczonemu demonowi. Diablo-
goblin poczuł się tym niemile dotknięty, ale wynalazł ostatnią wymówkę.
- To przekracza moje uprawnienia. Jestem tylko małym, wstrętnym, diablo-
goblińskim urzędasem. Powinieneś pójść wzdłuż korytarza, wejść w pierwsze drzwi
po prawej, potem po schodach...
Azzie nie zamierzał robić żadnej z tych rzeczy. Wyjął kolejny formularz,
“Urgens natychmiastowego działania”. Stanowił on, iż przy zapłacie należności nie
będą tolerowane żadne wymówki, a jakiekolwiek uchylanie się ze strony
odpowiedzialnego urzędnika spowoduje, że spotka go grzywna pieniężna - to znaczy,
zaległa kwota zostanie potrącona z jego wynagrodzenia. Stanowiło to najbardziej
drastyczną formę działania każdego, kto w Piekielnym Mieście chciał cokolwiek
odebrać, i Azzie skradł ów formularz w specjalnym biurze, gdzie wręczano je tylko
nielicznym wybrańcom.
Wywołany przezeń efekt polegał na tym, że diablo-goblin stał się bezpośredni
i uprzejmy.
- To w końcu nie z mojej kieszeni - pośpieszył z zapew nieniem. - Gdzież
mam ten stempel?
Przetrząsnął biurko, znalazł pieczęć i ognistymi literami podstemplował nią
papiery Azziego: PILNE! WYPŁACIĆ NATYCHMIAST!
- Teraz zanieś je do okienka kasowego w hallu. A potem idź sobie łaskawie
precz. Całkowicie zepsułeś mi dzień.
Azzie zastosował się do polecenia. Na wypadek, gdyby napotkał jeszcze
jakiekolwiek kłopoty, ślubował sobie wrócić z kilkoma wstrętnymi sztuczkami w
zanadrzu, ale urzędnik w kasie, widząc napis WYPŁACIĆ NATYCHMIAST!,
postawił na dokumencie parafkę i bezzwłocznie wręczył mu kilka worków złotych
monet - czyli pełną kwotę, jaka należała się Azziemu.
ROZDZIAŁ 2
Azziego nie było w Wenecji sześć ziemskich dni. Nastała łagodna, przepiękna
pogoda, a zieleń w małych parkach wybuchnęła wspaniałością białych oraz żółtych
kwiatów, grzejących się w ciepłym słońcu. Korzystając ze sprzyjającej aury, po
mieście paradowały Wenecjanki, szczebiocząc z towarzyszącymi im mężczyznami o
przygodach szlachciców oraz dam. Odpływ odsłaniał śmieci i gruzy wyrzucone przez
mieszkańców Wenecji do morza, a porywisty wiatr rozsnuwał fetor wyziewów,
czyniących z miasta ulubione miejsce wylęgania się europejskich pomorów. Tak czy
inaczej, był to dobry czas, by pozostawać żywym.
Azzie zamierzał zajrzeć do arsenału najsłynniejszych doków okrętowych w
Europie, ale zanim skręcił w prowadzącą do nich, wybrukowaną kocimi łbami, wąską
uliczkę, wpadł na wielkiego, niebieskookiego faceta, który zaledwie rzuciwszy nań
spojrzeniem, serdecznie grzmotnął go w plecy.
- Azzie! Nie do wiary! To ty?! - wykrzykiwał napotkany.
Był to anioł Babriel, stary znajomy z dawnych czasów. Chociaż w wielkiej
bitwie rozgrywanej pomiędzy Światłością oraz Ciemnością służyli po przeciwnych
stronach barykady, zostali przyjaciółmi - lub jeśli nawet niedokładnie przyjaciółmi, to
na pewno czymś więcej niż tylko znajomymi - wznosząc się ponad bieg dzielących
ich zdarzeń. Łączyło ich jeszcze coś - miłość, którą obaj zanudzali piękną,
czarnowłosą wiedźmę Ylith. Azzie pomyślał teraz, iż Babriel, który pracował dla
archanioła Michała, mógł znaleźć się w Wenecji po to, by mieć na niego baczenie;
mógł nawet podejrzewać go - pamiętając poprzednie nieprawdopodobne niebiańskie
sztuczki - o snucie intrygi, jaką Azzie próbował uknuć.
Kiedy już Babriel wyraził swoje zdziwienie z ich spotkania w Wenecji, demon
powiedział:
Wziąłem sobie nieco wolnego od moich obowiązków w Piekle, by nacieszyć
się widokami tego miasta, które dla obecnego pokolenia ludzi jest z pewnością
ziemskim rajem.
- To cudownie znowu cię spotkać - rzekł Babriel - ale muszę dołączyć do
pozostałych. Anioł Izrafel przybywa w porze nieszporów, by po weekendowym
wypadzie zabrać nas wszystkich z powrotem do Nieba.
- śyczę miłej podróży - pożegnał go Azzie.
I poszli każdy w swoją stronę. Demon nie podejrzewał, że Babriel go
szpiegował, chociaż dziwił się, że ten niebieskooki anioł znalazł się w Wenecji
dokładnie w tym samym czasie, co i on.
ROZDZIAŁ 3
Babriel cieszył się zawsze, kiedy wracał do Nieba, które ze swymi rzędami
małych, białych domków pośród soczystych, zielonych trawników oraz ze
wspaniałymi, starymi drzewami i ogólną atmosferą pretensjonalnego Dobra,
stanowiło bardzo miłe miejsce. Oczywiście, nie całe Niebiosa wyglądały w ten
sposób, ale Zachodnie Niebo, czyli lepsza część Raju, zamieszkiwana przez
archaniołów oraz duchowe wcielenia, mające tutaj swoje letnie mieszkania. Duchowe
wcielenia były wysokimi i atrakcyjnymi kobietami i dla anioła było wiele gorszych
rzeczy niż ślub z jedną z nich - gdyż związek wspaniałych zalet był dopuszczalny w
Niebie. Choć były tak urodziwe, nie wydawały się pociągające dla Babriela. Jego
serce wyrywało się do Ylith. Być może, z powodu jej przeszłości nierządnicy Aten
oraz pomocnicy nierządnicy Babilonu w czasach, kiedy służyła Złu, uważał, że ma
nieodparty urok. Ylith zdawała się czasem zakochana w Babrielu - a czasami nie.
Poszedł na skróty do domu Ylith we Wschodnim Niebie, po prostu by się z nią
przywitać, ale nie zastał jej. Odnowicielski duszek natury, w postaci cherubina, kosił
trawnik; była to pokuta, jaką sam sobie zadał za przeszłe nierozważne czyny.
Powiedział Babrielowi, że Ylith wyjechała, prowadząc grupę młodych aniołów do
ś
więtych grobów na Ziemi.
- Doprawdy? - zdziwił się Babriel. - A którą epokę zwiedzają?
- Wydaje mi się, że nazywa się to Renesans - odparł duch natury.
Anioł podziękował mu i odszedł wielce zamyślony. Czy to zwykły przypadek,
ż
e Azzie także wizytował tę samą epokę? Babriel nie był z natury podejrzliwy, za to
zadziwiająco ufny nawet jak na anioła; w bolesny jednak sposób przekonał się już,
choć może się to wydawać dziwne, że nie wszyscy są tacy jak on. A już szczególnie
nie Azzie, dla którego udawanie było drugą naturą, podobnie jak zaciemnianie
wszystkiego stanowiło pierwszą; czegokolwiek miałoby to dotyczyć. Babriel czasem
wątpił w prawowierność Ylith, niezależnie od jej entuzjazmu dla cnoty delikatności.
Nie sądził, by mogła odwrócić się od swojego posłuszeństwa wobec Nieba, ale była w
stanie pokusić się o odszukanie swojego dawnego chłopaka albo - co bardziej
prawdopodobne - to on znalazł ją. Jeżeli tak było, dlaczego wybrali Renesans, by się
w nim spotkać? Może był to jednak tylko zbieg okoliczności?
Babriel dumał nad takimi sprawami, wędrując wzdłuż Cienistej Alei Oliwnej,
aż doszedł do dużego, białego domostwa na szczycie wzgórza, gdzie mieszkał
Michał. Archanioł zajmował się pielęgnowaniem swoich róż rosnących we
frontowym ogródku. Rękawy białej, lnianej szaty miał zawinięte, by odsłonić
muskularne przedramiona.
- Witaj w domu, Babrielu! - powitał go, opuszczając nożyce i wycierając z
czoła słodki pot uczciwej pracy. - Jesteś zadowolony z pobytu w Wenecji?
- Niezmiernie, sir. Skorzystałem z okazji, by poszerzyć swoją wiedzę z
zakresu sztuki. Na większą chwałę Boga, oczywiście.
- Oczywiście - zgodził się Michał z przyjacielskim błyskiem głęboko
osadzonych oczu.
- Wpadłem tam na Azziego Elbuba, sir.
- Widziałeś starego Azziego? - spytał archanioł, głaszcząc się w zamyśleniu po
policzku. Pamiętał doskonale demona z ich ostatniego spotkania podczas przygody z
Johannem Faustem. - Co tam porabiał?
- Powiedział, że zrobił sobie krótkie wakacje od swych piekielnych
obowiązków, chociaż podejrzewam, że mógł tam przybyć, by znaleźć się bliżej
anielicy Ylith. Ona także jest na Ziemi.
- To możliwe - zgodził się archanioł. - Albo jest jakiś inny powód.
- Na przykład, sir?
- Jest wiele możliwości - odparł Michał wymijająco. - Muszę nad tym
pomyśleć. Tymczasem jeśli już odpocząłeś, to mam tutaj mnóstwo korespondencji,
którą trzeba się zająć.
Michał był bardzo pedantyczny w odpowiadaniu na pocztę od swoich fanów,
która nadchodziła do niego tak ze Świata Duchowego, jak i z Ziemi.
- Zaraz się do tego zabiorę - powiedział Babriel. Pośpieszył do wnętrza domu,
do swego małego biura, które znajdowało się w skrzydle dla służby, zwanym teraz
skrzydłem dla honorowych gości mniejszego znaczenia.
CZĘŚĆ TRZECIA
ROZDZIAŁ l
Dla Ylith było szczególnie kłopotliwe, że została zamknięta w kasetce. Czegoś
takiego nie udało się nikomu wypróbować na niej od czasów, kiedy zakochany w
diablicy król Troi, Priam, skonstruował specjalną puszkę, za pomocą której miał
nadzieję schwytać Ylith - ale nigdy jej nie złapał. A teraz Troja już dawno odeszła w
niebyt, a Priam wraz z nią, Ylith zaś nadal była tutaj - przynajmniej częściowo.
“To tylko udowadnia, pomyślała, że nie warto być zbyt dumną. Tylko
spójrzcie na mnie teraz. Siedzę w pudełku!”
Blada, świecąca jasność wypełniła kasetkę, odsłaniając namalowane w tle
pola, ogrodzenia i linię gór. Przy swoim uchu usłyszała miękki, męski głos.
- Ylith, co ty tutaj robisz? Wygląda na to, że wpadłaś w tarapaty. Pozwól, że ci
pomogę.
Ś
wiatło w szkatułce stało się jaśniejsze.
- Kto mówi? - zapytała Ylith.
- Zeus - odparł głos. - Nadal potrafię robić takie rzeczy, nawet w swoich
obecnych, zredukowanych warunkach. Ale nie powiedziałaś mi, jak się tu znalazłaś?
- Jakiś facet mnie porwał i zamknął tutaj. - Ylith spotkała kiedyś Ojca Zeusa,
gdy uczestniczyła w próbach do roli ducha natury podczas okresu Greckiej Odnowy w
Rzymie; Gromowładny powiedział wówczas, że ją zawiadomi o wyniku, i od tej pory
nie myślała o tym.
- Dlaczego nie chce cię wypuścić? - zapytał.
- Obawia się, że go zabiję. I zrobię to!
Zeus westchnął.
- Mówisz zupełnie jak Artemida, moja córka. Mam na myśli podobną
nieugiętość! Dlaczego nie spróbujesz podstępu?
- Co masz na myśli?
- Powiedz temu porywaczowi, że podoba ci się przebywanie w tym pudle.
- Nigdy w to nie uwierzy!
- Spróbuj. Porywacze są często niezbyt rozgarnięci. Powiedz mu cokolwiek.
Po prostu żeby się uwolnić.
- Masz na myśli kłamstwo?
- Oczywiście.
- To byłoby nieuczciwe!
- Później odpokutujesz. O ile pamiętam, ja tak zawsze robiłem. A dzięki temu
byłabyś wolna.
- Ale my nie dopuszczamy się kłamstwa - powiedziała Ylith, chociaż w jej
głosie nie było już poprzedniej pewności.
- Porozmawiaj teraz, moja droga, z tym człowiekiem i spraw, żeby spojrzał na
sprawy twoimi oczami. Wróć do świata. Jesteś zbyt ładna, by siedzieć w tej skrzynce.
- Nieco później, kiedy przygotowała się odpowiednio i poprawiła swój
makijaż, Ylith zawołała:
- Westfall? Jesteś tam nadal?
- Tak.
- A nie zamierzasz czasem zabrać się do jakiejś roboty albo czegoś takiego?
- Oczywiście, że tak. Ale szczerze mówiąc, obawiam się zostawić cię samą.
Wciąż mi się zdaje, że mogłabyś się wydostać i w najlepszym razie zaczarować mnie.
- Zaczarować cię mogę tak czy tak - powiedziała Ylith namiętnym głosem. -
Czy naprawdę sądzisz, że jestem aż tak złośliwą wiedźmą?
- No, cóż - rzekł Westfall - po tym, jak mnie oświeciłaś, mówiąc, co mnie
czeka, postanowiłem, że lepiej będzie, jeżeli przygotuję się na najgorsze.
- Sprawiasz mi przykrość - rzekła Ylith. - śadna kobieta nie lubi być nagle
odrywana od tego, co właśnie robi, zamykana w skrzyni i dostarczana komuś, jakby
była towarem. Wiedźmy są tylko ludźmi, jak wiesz, nawet najbardziej anielskie
spośród nas. Chcemy być traktowane jak prawdziwe damy, a nie popychane z miejsca
na miejsce niczym starożytne nierządnice.
- Rozumiem to teraz - stwierdził Westfall - Ale jest już za późno.
- Niekoniecznie-odparła Ylith, a jej głos ociekał miodem.
- Naprawdę? - zapytał kupiec.
- Podnieś wieczko, Westfall. Nie skrzywdzę cię. Daję ci słowo anioła.
Zobaczmy, jak nam będzie razem.
Westfall zrobił głęboki wdech i otworzył puszkę. Wraz z dymem wylatującym
z pudła Ylith wydostała się na zewnątrz i przyjęła swą postać wiedźmy Hekate.
- Obiecałaś mnie nie skrzywdzić! - wrzasnął kupiec zbożowy.
Izby stały się nagle całkiem puste. Westfalla wyniosło w najciemniejszy róg
Limbo, a Ylith ruszyła w przestrzeń, by zdać sprawozdanie Michałowi. Puszka
Pandory stała nadal otwarta, błyszcząc nieśmiało.
ROZDZIAŁ 2
Po upływie tygodnia, dokładnie co do minuty, Azzie zjawił się przed drzwiami
Aretina. Poeta zaprosił demona do środka i poprowadził go do pokoju na górze, gdzie
mogli spocząć w wyściełanych brokatem fotelach i cieszyć się widokiem świateł
Wenecji, odbijających się w kanałach. Gospodarz podał wino, które starannie wybrał
na tę okazję, a służący przyniósł na przekąskę trochę ciasteczek.
Miękki, niebieski zmierzch kładł się na miasto, wzmocniony stukrotnie przez
atmosferę magii i tajemniczości. Z dołu, z łodzi, dolatywała pieśń Vivat życie
gondoliera! Przez kilka chwil człowiek i demon słuchali jej w milczeniu.
Azzie przeżywał jedną z najlepszych chwil w swoim istnieniu. Był to moment
rozpoczęcia nowego przedsięwzięcia. Następne słowa, jakie wypowie, mogą poczynić
wielkie zmiany w życiu wielu osób - miał właśnie poczuć swą rangę jako główny
sprawca dziejów. Mógł powiedzieć, że wreszcie stał się jednym z tych, którzy tworzą
historię, a nie są przez nią kształtowani. Władza, własne wyniesienie - o to w tym
wszystkim mniej więcej szło.
W imaginacji Azziego nowy projekt znajdował się już w realizacji. Zdawało
mu się, że wszystko jest wykonane niemal od ręki zaraz po tym, jak zostało
wymyślone. Jego wizja była niewyraźna, ale za to wielka.
Po dłuższej chwili przyszedł do siebie i stwierdził, że nadal nic nie zostało
zrobione.
- Odczuwam pewną niecierpliwość, mój drogi Aretino, czekając na to, co
usłyszę na temat rezultatu twoich dociekań. A może, po rozważeniu sprawy,
doszedłeś do wniosku, iż moja sztuka, przekracza twoje możliwości?
- Sądzę, że jestem jedynym człowiekiem do tej roboty - rzekł poeta śmiało. -
Sam jednak to osądzisz, kiedy opowiem ci legendę, którą chciałbym uczynić
podstawą naszej farsy.
- Legenda? Wspaniale! - ucieszył się Azzie. - Uwielbiam legendy. Czy to o
kimś, kogo znam?
- W mojej historii występują Bóg, Adam i Lucyfer.
- Wszystko starzy przyjaciele. Wal dalej, Pietro.
Aretino oparł się w fotelu, i pociągnąwszy łyk wina dla przepłukania gardła,
zaczął opowiadać...
- Adam leżał właśnie obok strumyka w Edenie, kiedy nadszedł Bóg i
powiedział:
- Co porabiasz, Adamie?
- Ja? - Adam usiadł. - Właśnie siedziałem tutaj, oddają się pobożnym
rozmyślaniom.
- Wiem, że prowadzisz pobożne rozmyślania - rzekł Bóg|
- Spoglądam w twą duszę na chwilę, co jakiś czas, po prostu żeby się
przekonać, jak ci się wiedzie. To największy dar Boga w najlepszym wydaniu. Ale co
robiłeś wcześniej, przed swoimi pobożnymi rozmyślaniami?
- Nie bardzo .pamiętam.
- Spróbuj sobie przypomnieć. Byłeś z Ewą, prawda?
- No tak, pewnie. Ale nie ma chyba w tym nic złego? Przecież jest moją żoną,
jak wiesz.
- Nikt nie zamierza się w to mieszać, Adamie. Po prostu staram się ustalić
pewien fakt. Rozmawiałeś z Ewą, tak?
- W porządku, rozmawiałem. Wspomniała o czymś, co po wiedziały jej ptaki.
Wiesz, Boże, tak między nami mówiąc, jak na dorosłą kobietę, zbyt wiele mówi o
ptakach.
- Co jeszcze robiłeś z Ewą?
- Rozmawiałem tylko o ptakach. Może o tym mówić cały czas. Powiedz mi
szczerze, czy ona jest tutaj całkiem obecna? To znaczy, czy jest normalna?
Oczywiście, nie ma tu nikogo, by z nią porównać, ponieważ nie spotkałem nigdy
ż
adnej innej kobiety. Nie miałem nawet matki, choć się nie skarżę. Ale wciąż gadać o
ptakach, to już przesada.
- Ewa wyszła mi bardzo niewinna - powiedział Stwórca. - Nie ma w tym
chyba nic złego?
- Sądzę, że nie - przyznał Adam.
- Więc o co chodzi? Uraziłem cię czymś?
- Ty? Czy mogłeś zawinić wobec mnie? Nie żartuj. Jesteś przecież Bogiem,
więc jak mógłbyś mnie obrazić?
- A co jeszcze robiłeś z Ewą oprócz tego, że z nią rozmawiałeś?
Adam potrząsnął głową.
- Szczerze mówiąc, nie chciałbyś tego wiedzieć. Chodzi mi o to: gdzie jest
napisane, że stojąc przed swoim Bogiem, mężczyzna powinien opowiadać
sprośności?
- Nie mówię o seksie - powiedział Najwyższy nieco urażony.
- Słuchaj, jeśli wiesz, co zrobiłem, a czego nie, dlaczego dręczysz mnie
pytaniami?
- Po prostu staram się wyjaśnić pewną ważną sprawę - rzekł Stwórca.
Adam dodał coś tak cicho, że Bóg musiał go poprosić, by mówił głośniej.
- Powiedziałem, że nie powinieneś być na mnie zbyt zły. W końcu, to ty mnie
zrobiłeś na swoje podobieństwo, więc czego się spodziewasz?
- Och! Tak na to patrzysz? Uważasz, że wykreowanie ciebie na mój obraz
stanowi usprawiedliwienie dla każdego zachowania z twojej strony?
- No cóż, poza tym uważam...
- Dałem ci wszystko, wszyściuteńko: życie, inteligencję, dobrą prezencję,
ładną żonę, wyobraźnię, dobre żarcie, łagodny klimat, smak literacki, zręczność do
wielu sportów, artystyczne uzdolnienia, umiejętność dodawania i odejmowania, i
mnóstwo innych rzeczy. Mogłem umieścić cię na Ziemi z jednym palcem i pozwolić
ci spędzić całe życie na rachowaniu do jednego. Za miast tego dałem ci ich dziesięć i
możliwość liczenia do nieskończoności. Wszystko to zrobiłem dla ciebie. A wszystko
o co prosiłem, to byś korzystał ze wszelkich rzeczy, jakie ci dałem, a pozostawił w
spokoju te, których nie chciałem, żebyś dotykał. Tak było, czy nie?
- Taaa... racja - mruknął Adam.
- Wszystko, co powiedziałem, sprowadzało się do tego, że zapytałem, czy
widzisz jabłko na tamtym drzewie, które nazywa my Drzewem śycia? A ty
powiedziałeś, że tak. Ja zaś rzekłem do ciebie: “Uczyń mi przysługę i nie jedz tego
jabłka, dobrze?” A ty na to: “Pewnie, Boże, nie ma sprawy”. Ale wczoraj, razem z
Ewą, zjedliście zakazany owoc, czy tak?
- Jabłko? - zapytał Adam zdumionym tonem.
- Wiesz doskonale, co to jest jabłko! - powiedział Stwórca. - Okrągłe,
czerwone, słodko smakuje. Tylko że ty nie powinieneś znać jego smaku, ponieważ
mówiłem ci, żebyś go nie tykał!
- Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego nie powinniśmy go zjeść.
- To także ci powiedziałem - odparł Bóg. - Pamiętałbyś, gdybyś tylko był
łaskaw słuchać. To dałoby ci wiedzę o Dobru i Złu. Oto, dlaczego nie powinieneś był
go zjadać.
- A co jest złego w wiedzy o Dobru i Złu? - zapytał Adam.
- Słuchaj, każdy rodzaj poznania jest cudowny - rzekł Najwyższy.-Musisz
jednak posiąść najpierw pewną wiedzę, by móc manipulować nią. Prowadziłem ciebie
i Ewę, miło i powoli, do punktu, w którym moglibyście zjeść z drzewa wiadomości
bez obawy, że zwariujecie od tego lub pomyślicie, że wiecie już absolutnie wszystko.
Ale ona musiała skusić cię do zjedzenia tego jabłka, czy tak?
- To był mój własny pomysł - przyznał się Adam. - Nie potępiaj Ewy.
Wszystko, na czym się zna, to ptaki.
- Ale poparła cię w tym? Czyż nie?
- Może. I co z tego? Dochodziły pewne pogłoski, że nie będziesz bardzo zły,
jeżeli jedno z nas zje to jabłko.
- Gdzie to słyszałeś?
- Nie pamiętam - odparł Adam. - Może od ptaków albo pszczół? Jednak Ewa i
ja, wcześniej czy później, musieliśmy posmakować tego jabłka. Prawo konieczności
dramaturgicznej mówi, że nie mogłeś po prostu zostawić naładowanego jabłka na
obramowaniu kominka, żeby potem nie wystrzelić z niego. Nie możemy już zostać na
zawsze w Rajskim Ogrodzie, co?
- Nie, nie możecie - potwierdził Bóg. - śeby wszystko było jasne, opuścicie go
natychmiast. I nie myśl, że kiedykolwiek tu wrócisz.
I tak Bóg wygnał Adama i Ewę z Raju, wysyłając do tej roboty anioła z
ognistym mieczem w garści. W takich to okolicznościach pierwszy mężczyzna oraz
pierwsza kobieta zetknęli się z urzędnikiem dokonującym eksmisji. Adam i Ewa
obrzucili ostatnim, przeciągłym spojrzeniem miejsce, które było ich domem, po czym
odeszli przed siebie. Od tej pory żyli w wielu miejscach, ale żadne nie zastąpiło ich
pierwszego domostwa.
Zaledwie opuścili Eden, Adam zauważył, że Ewa jest naga.
- O rety! - zakrzyknął, gapiąc się na żonę. - Jesteś całkiem goła!
- Tak jak i ty - stwierdziła Ewa.
Wpatrywali się we wszystkie wstydliwe części drugiego. A potem wybuchnęli
ś
miechem. Tak się narodził dowcip erotyczny.
Kiedy już się naśmiali do syta ze swej intymnej anatomii, Adam powiedział:
- Myślę, że może byłoby lepiej, gdybyśmy zakryli nasze oprzyrządowanie.
Zbyt wiele nam zwisa na zewnątrz, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.
- Śmieszne - rzekła Ewa - że nigdy wcześniej tego nie zauważaliśmy.
- Wszystko, na co ty zwracałaś uwagę, to była ornitologia - odparł Adam.
- Nie mam pojęcia, dlaczego - przyznała Ewa.
- Co to takiego, tam, przed nami? - zapytał Adam.
- Gdybym nie wiedziała, że to nieprawdopodobne, powiedziałabym, iż są to
jacyś inni ludzie - odparła Ewa wolno.
- Jak to możliwe? - zdziwił się Adam. - Przecież to my jesteśmy jedynymi
ludźmi?!
- Już nie - stwierdziła Ewa. - Pamiętasz, rozważaliśmy kiedyś taką
ewentualność.
- Oczywiście - potwierdził Adam. - Teraz sobie przypominam. Zgodziliśmy
się co do tego, że istnienie innych ludzi jest warunkiem wstępnym całej sprawy.
- Powinieneś o tym pamiętać - rzekła Ewa.
- Po prostu nigdy nie wierzyłem, że On w końcu to zrobi - stwierdził Adam. -
Zawsze myślałem, że chciał, żebyśmy byli jedynymi ludźmi.
Stwórca działał szybko. Istotnie, na początku Adam i Ewa byli sami na Ziemi,
ale zrobili coś złego. Nie słuchali jego poleceń i Bóg ukarał ich, tworząc innych ludzi.
Trudno było pojąć, co chciał przez to osiągnąć.
Adam i Ewa szli, aż doszli do miasteczka, a potem do pewnego domu.
- Co to za miejscowość? - zapytał Adam pierwszą napotkaną osobę.
- To miasto nazywa się Następne Po Raju - odparł zagadnięty.
- Ciekawa nazwa -- zauważył Adam. - A co to znaczy?
- Tylko tyle, że Eden jest najlepszy, ale nikt nie może tam wrócić; żyjemy
zatem w Następnym Po Raju.
- Skąd możesz znać Eden? - dopytywał się Adam. - Nigdy cię tam nie
widziałem.
- Słuchaj, przecież nie musisz gdzieś mieszkać, żeby wiedzieć, że jest tam
fajnie.
- Adam i Ewa osiedli w Następnym Po Raju. Wkrótce poznali swego
najbliższego sąsiada, Gordona Lucyfera, diabła, który otworzył w miasteczku
pierwszą kancelarię prawną.
- Uważamy, że jest nam potrzebny adwokat - powiedział Adam pewnego dnia
do Lucyfera. - Naszym zdaniem, zostaliśmy bezprawnie wygnani z Raju. Po pierwsze,
nigdy nie dostaliśmy nakazu eksmisji. Nigdy nie zostaliśmy przesłuchani przed
właściwym kolegium orzekającym. Nie reprezentował nas prawnik.
- Trafiliście pod odpowiedni adres - stwierdził Lucyfer, prowadząc ich do
swego biura. - Naprawić wszelkie zło, oto dewiza Sił Ciemności - firmy, dla której
pracuję. Zrozumcie, nie twierdzę, że jest coś nie w porządku z tym Wielkim Facetem.
Bóg przeważnie chce dobrze, ale w tego rodzaju sprawach ma zdecydowanie zbyt
długie ręce. Wydaje mi się, iż racja jest po waszej stronie. Wniosę w tej sprawie
skargę do Ananke, której niewidoczne wyroki rządzą nami wszystkimi.
Ananke, Ta Bez Twarzy, wysłuchała uzasadnienia Lucyfera w swej komnacie
zbudowanej z szarych chmur, której wielkie okno, podzielone kwaterami, wychodziło
na niezmierzony ocean czasu, a powiewy wieczności poruszały białymi firankami.
Ananke osądziła, że powód został wyeksmitowany bezprawnie i winien zostać
przywrócony do Raju. Adam był pijany ze szczęścia, dziękował wszystkim naokoło,
kazał Ewie czekać i poszedł, by odzyskać Eden. Szukał bezskutecznie drogi do Raju,
ale nie widział nawet końca swego nosa, Bóg bowiem spuścił na cały obszar
nieprzeniknioną ciemność. Wrócił więc do Gordona Lucyfera i opowiedział mu, co
zaszło. Gordon potrząsnął głową i wezwał swego szefa.
- No cóż, to naprawdę nie jest w porządku - rzekł Szatan.
- Wszak uznał On twoje roszczenia za słuszne. Ale powiem ci coś. Masz tutaj
siedem lichtarzy o magicznych właściwościach. Użyj ich mądrze, a będziesz mógł
oświetlić sobie drogę do Raju.
Adam wyruszył, niosąc na plecach sześć świeczników w worku z wielbłądziej
skóry, a siódmy trzymał przed sobą. Jego nieziemskie, niebieskobiałe światło
przenikało przez mrok z surrealistyczną precyzją. Ten blask pozwolił Adamowi
widzieć niespotykane obrazy, dzięki czemu stał się śmiały.
Po przejściu pewnego dystansu, niosąc świecę rozpraszającą ciemność, Adam
dotarł do porośniętego bluszczem niskiego muru w pobliżu cichej, niezmąconej
sadzawki. Zdawało mu się, że jest to miejsce, w którym tak wiele razy drzemał i śnił
podczas dawnych dni w Edenie, gdy życie było takie proste. Stanął i rozejrzał się
wokoło, a wtedy świeca wypaliła się do końca.
- Do licha! - zaklął Adam, gdyż nie znał mocniejszych wyrażeń od tego, które
powstało na wiek przed narodzinami prawdziwych inwektyw, i wyszarpnął ze swego
plecaka drugi kandelabr.
Ś
wieca zapłonęła samorzutnie i Adam ruszył dalej. Podczas kiedy jej światło
rozjaśniało drogę, doszedł do błyszczącej o zmierzchu plaży, z majaczącą w pewnej
odległości niewielką wysepką, którą lekko owiewało ciepłe powietrze. Ponownie się
zatrzymał, i tu także zapadła ciemność, kiedy świeczka zgasła.
Zdarzyło się to potem kilkakrotnie. Boskie ciemności wprowadziły zamęt w
umyśle Adama, ukazując mu miejsca, które przez chwilę wydawały się podobne do
jego Raju utraconego, ale gdy nastał mrok, okazywały się czymś zgoła innym. Kiedy
wypaliła się ostatnia, Adam znalazł się dokładnie w tym samym miejscu, z którego
wyszedł, i tam - chcąc nie chcąc - został.
Po siedmiu niepowodzeniach Adama Ananke zarządziła, że się stało tak, jak
miało być - i unieważniła swój wcześniejszy wyrok. Podkreśliła, iż niezależnie od jej
własnego sądu, Adam nie mógłby wrócić do Raju, ponieważ wydalenie go oznaczało
pierwszy obrót koła dharmy, a niepowodzenie doznane podczas próby powrotu do
Edenu, pomimo pomocy siedmiu magicznych świeczników, objawiło pewne
fundamentalne mechanizmy działania wszechświata. Wydaje się, wskazała Ananke,
ż
e cały świat istot myślących oparty jest na błędzie popełnionym u zarania, kiedy
wprowadzony został kod rządzący karmiczną maszynerią. Adam zaś powinien
uważać się za pierwszą ofiarę boskiego związku przyczyny i skutku.
ROZDZIAŁ 3
Aretino zakończył swoją opowieść i wraz z Azziem siedzieli dłuższą chwilę w
milczeniu w ciemniejącym pokoju. Nastała noc i świece w cynowych kandelabrach
dopalały się do ociekających woskiem pieńków. Demon poruszył się i powiedział:
- Gdzieś ty to znalazł?
Aretino wzruszył ramionami.
- Mroczna, gnostyczna bajeczka.
- Nigdy jej nie słyszałem, a demony uważa się za te, które znają więcej
teologicznych spekulacji niż poeci. Jesteś całkowicie pewien, że sam tego nie
wymyśliłeś?
- Czy to jakaś różnica, nawet gdyby tak było? - spytał Aretino.
- Ani trochę! Skądkolwiek pochodzi ta historia, podoba mi się. Nasza sztuka
będzie o siedmiu pielgrzymach; każdemu z nich damy złoty świecznik, którego
posiadanie spełni ich najskrytsze marzenia.
- Poczekaj no chwilę - przerwał Aretino. - Nigdy nie mówiłem, że
występowały tam złote lichtarze. Nie dosłownie. To tylko legenda, i jeśli istnieją
jakieś złote kandelabry, to nie wiem, czy mają jakąkolwiek moc.
- Zwykłe wykręty - stwierdził demon. - To wspaniała opowieść i musimy mieć
złote świeczniki, by na nowo ją zinterpretować; nawet, jeśli mielibyśmy je sami
zrobić. Ale może one nadal gdzieś istnieją. Jeżeli tak, to je znajdę. Jeśli nie, wymyślę
coś.
- A co z ludźmi, którzy mają je nieść? Którzy mają odegrać tę historię? -
zapytał poeta.
- Sam ich wyszukam - rzekł Azzie - Wybiorę siedmiu pielgrzymów, dam
każdemu lichtarz i szansę, by dostał wszystko, czego zapragnie. To co on - lub ona -
musi uczynić, to wziąć świecznik; reszta zostanie zrobiona za nich. Magicznie, rzecz
prosta.
- A jakich cech będziesz wymagał od swoich bohaterów? - zainteresował się
Aretino.
- Niczego nadzwyczajnego. Potrzebuję po prostu siedmiorga ludzi, którzy
pragną łatwego spełnienia marzeń. Nie powinno być trudności z ich znalezieniem.
- Czy nie należałoby obstawać przy tym, by ziścili swoje pragnienia dzięki
wytrwałości i dobremu charakterowi?
- Nie. Moja sztuka udowodni przeciwny punkt widzenia. Farsa pokaże, iż
każdy człowiek może aspirować do wszystkiego co najlepsze, bez potrzeby kiwnięcia
choćby małym palcem, żeby sobie w tym pomóc.
- To rzeczywiście bezprecedensowe - przyznał poeta. - Pragniesz wykazać, że
ludzkim życiem bardziej rządzi szczęśliwy traf i przypadek niźli moralne praktyki.
- Taki mam właśnie zamiar - potwierdził Azzie. - Oto cała istota Zła:
udowodnić, że złe postępowanie może nam dać wiele dobrego. Co myślisz o tej
moralności, Aretino?
Poeta wzruszył ramionami.
- Przypadek rządzi? Jest to rodzaj spostrzeżenia uwielbianego przez ludzi
słabych.
- No właśnie. To nam zjedna liczną publiczność.
- Jeśli to jest właśnie to, czego chcesz - rzekł Aretino - nie mam żadnych
obiekcji. Czy służę Dobru czy Złu, wszystko to jest propagandą i rzecznictwem dla
dobra jednej sprawy. Ty za to płacisz, a ja jestem zwykłym artystą przyjmującym
zlecenia. Jeżeli pragniesz, by sztuka udowadniała, iż zielone kamienie żółciowe
sprowadzają majowe kwiatki, zapłać mi tylko, a napiszę to dla ciebie. Jedyne pytanie
brzmi, czy podoba ci się mój pomysł?
- Szalenie! - zawołał Azzie. - Musimy zabrać się do niego natychmiast.
- Powinniśmy rozważyć, z jakiego teatru skorzystać. To zawsze ma znaczenie,
jeśli chodzi o sposób, w jaki szkicuję swoje sceny. Masz na myśli jakichś konkretnych
aktorów czy aktorki? Jeżeli nie, to jest kilkoro, których mogę ci polecić.
Azzie oparł się o krzesło i roześmiał. Płomienie tańczące w pobliskim
kominku rzucały ostre cienie na jego wąską, lisią twarz. Zaczesał do tyłu rude włosy i
powiedział:
- Wydaje mi się, Piętro, że niedostatecznie jasno wyłożyłem ci swój pomysł.
To, co zaplanowałem, nie jest zwykłą dramą, jaką wystawia się po kruchtach
kościelnych lub w miejscach publicznych zgromadzeń. Nie będę miał wynajętych
aktorów, recytujących z przesadną emfazą swoje kwestie i wystawiających na
pośmiewisko moją koncepcję. Nie! Ja naprawdę wezmę zwykłych mężczyzn i
kobiety; ludzi, których własne żądze oraz obawy poprowadzą niezawodnie ku rolom,
jakie grają. A zamiast wzniesionej sceny z namalowanymi dekoracjami dam im cały
ś
wiat. Moich siedmiu pielgrzymów powinno odegrać tę historię, w której oczywiście
będą uczestniczyć, tak jakby w niej żyli. Opowieści będą ukazywać to, co przydarzyło
się każdemu pielgrzymowi po otrzymaniu lichtarza, a każda historia będzie inna.
Podobnie jak Dekameron czy Opowieści Canterbury - ale lepsze, gdyż będzie to
dzieło twojego pióra, maestro.
Aretino wykonał skromny ukłon.
- Nasi aktorzy powinni zachowywać się tak, jakby znajdowali się w realnym
ś
wiecie - kontynuował Azzie - i nie będą świadomi istnienia śledzącej ich poczynania
widowni.
- Bądź pewny, że ja im tego nie powiem - rzekł Aretino. Poeta klasnął w
dłonie i zjawił się zaspany służący z tacą pełną nieświeżych, mrożonych ciasteczek.
Azzie wziął jedno, by okazać uprzejmość wobec gospodarza, chociaż z rzadka jadał
ludzkie pożywienie. Preferował raczej tradycyjne piekielne dania, takie jak
kandyzowane szczurze głowy, gulasz z owadzich tułowi czy udziec ludzki, uczciwie
przyrumieniony i podany z mnóstwem skwarek. To jednak była Wenecja, a nie
Piekło, więc wziął, co dawali.
Po przekąsce Aretino ziewnął, przeciągnął się i przeszedł do pokoju obok, by
obmyć twarz w naczyniu z wodą. Kiedy wrócił, wyjął pół tuzina świec z kredensu i
zapalił je wszystkie. Oczy Azziego płonęły pośród tańczących płomyków światła, a
jego sierść zdawała się naładowana elektrycznością. Poeta usiadł ponownie
naprzeciwko gościa, i powiedział:
- Jeżeli twoją sceną jest cały świat, to kto będzie stanowił prawdziwą
publiczność? Gdzie ich pomieścisz na Ziemi?
- Moja sztuka zamierzona jest po wsze czasy - odparł Azzie. - Najważniejsza
publiczność nawet się jeszcze nie narodziła. Tworzę, Pietro, dla przyszłych pokoleń,
na które oddziaływać będzie nasza farsa. To dla nich pracujemy.
Aretino starał się być praktyczny - niewielki wysiłek dla włoskiego
dżentelmena doby Renesansu. Ten wielki mężczyzna o potarganej brodzie, wielkim
nosie i żywych rumieńcach pochylił się do przodu na krześle, i spytał:
- A zatem, nie mam w końcu pisać żadnej dramy?
- Nie - powiedział Azzie. - Odtwórcy będą musieli wymyślić własne strofy, ty
zaś, z ukrycia, będziesz śledził wszelkie działania oraz rozmowy, będziesz widział i
słyszał wszystkie ich reakcje na zachodzące wydarzenia i z tego utkasz sztukę, która
będzie odgrywana przyszłym pokoleniom. Pierwsze przedstawienie, jednakże, będzie
należało do świata legend, gdyż na tym polega tworzenie mitów.
- Wielce szlachetna koncepcja-stwierdził Aretino. - Nie sądź, proszę, że
jestem krytycznie do niej nastawiony, jeśli zwierzę ci się, że widzę jedną lub dwie
trudności.
- Jakie?
- Przypuszczam, że nasi aktorzy, bez względu na to, gdzie zaczną, niosąc te
swoje kandelabry, dotrą w końcu do Wenecji.
- Tak to sobie wyobrażam - potwierdził demon. - Po pierwsze, jako podstawę
swej opowieści chcę rozwinąć twoją historię o siedmiu świecznikach.
W tym miejscu Azzie wyjął mały, lecz ciężki saczek i wręczył go poecie. :
- Mam nadzieję, że uznasz to za wystarczającą kwotę na pokrycie
początkowych kosztów. Kiedy przyjdzie czas, dostaniesz więcej. Wszystko, co
musisz zrobić, to napisać przewodnią nić historii. Nie pisz konkretnych dialogów,
pamiętaj. Nasi aktorzy, których osobiście wybiorę, zrobią to sami. Będziesz słuchał
ich i oglądał; staniesz się, wraz ze mną, reżyserem i współproducentem. Później
napiszesz na ten temat swoją własną sztukę.
- Jestem zachwycony tym pomysłem, mój panie. Ale jeśli weźmiesz
wyobrażenie Wenecji i przeniesiesz je gdziekolwiek bądź w czasie i przestrzeni, jak ja
się tam dostanę, by dokonać tego, co niezbędne przy wystawieniu dramatu?
- W celu doglądania naszej produkcji dam ci, dzięki czarom i talizmanom,
możliwość swobodnego poruszania się - powiedział Azzie.
- A co stanie się z Wenecją, kiedy już skończymy? - zapytał Aretino.
Wstawimy naszą odseparowaną Wenecję z powrotem na ścieżkę czasu
prawdziwego miasta kanałów, gdzie będzie pasować tak dobrze, jak cień przystaje do
jego właściciela. Od tego momentu licząc, nasza opowieść przestanie być zwykłą,
prywatną sprawą, a stanie się częścią uniwersalnego zbioru legend - z wszelkimi jej
reakcjami oraz konsekwencjami zapisanymi w annałach rodzaju ludzkiego.
- Mój panie, jestem zachwycony sposobnością, która została dana mnie jako
artyście. Nawet Dante nie otrzymał takiej możliwości.
- Zabierz się więc do pracy - rzekł Azzie, wstając. - Napisz mi na czysto
legendę o złotych świecznikach. Wkrótce zobaczymy się znowu. A teraz mam jeszcze
coś do zrobienia.
I zniknął.
Aretino mrugnął i przeciął dłońmi powietrze tam, gdzie jeszcze przed chwilą
znajdował się demon; nie natknął się jednak na nic więcej poza pozbawionym
wszelkiej treści powietrzem. Ale mieszek złota, którym Azzie mu zapłacił, był
solidny i pocieszający.
CZĘŚĆ CZWARTA
ROZDZIAŁ l
Opuszczając dom Aretina, Azzie był bardzo zadowolony, a wspomnienie
opowieści o Adamie nadal dźwięczało mu w głowie. Jednak, dzięki subtelnemu
zmysłowi, jaki posiadają demony, zaczął przeczuwać, że coś jest osobliwie nie w
porządku. Pogoda nadal była piękna. Małe, pierzaste chmurki, podobne galeonom
ulepionym przez dzieci ze śniegu, żeglowały po niebie o kolorze najczystszego lazuru.
Dookoła niego Wenecja zajęta była oddawaniem się przyjemnościom i pracy. Barki,
ciężko wyładowane tkaninami i artykułami spożywczymi, płynęły powoli po Canale
Grande; ich prostopadłe, wesoło wymalowane burty kreśliły wodne łuki, przecinające
się z lekkimi falami. Przepłynęła barka pogrzebowa, cała błyszcząca czernią i
srebrem. Werniksowana trumna przywiązana była na dziobie, a czarno ubrani
ż
ałobnicy stali w milczeniu na achterdeku. Biły kościelne dzwony. Tłumy Wenecjan
przelewały się tam i z powrotem po promenadach, w pobliżu przeszedł pstrokato
odziany mężczyzna, kołysząc się pyszałkowato i brzęcząc dzwoneczkami - bez
wątpienia komediant związany angażem z jakimś teatrem. Przemknęła grupa pięciu
zakonnic, których białe skrzydła nakryć głowy wyglądały tak, jakby były zdolne
unieść je w powietrze. Na nabrzeżnym pachołku, w pobliżu rzędu przycumowanych
gondoli, usiadł olbrzymi mężczyzna w białym, satynowym ubraniu oraz kapeluszu o
szerokim rondzie; wyciągnął szkicownik i kolorowe kredki, starając się nimi
uchwycić wygląd Kanału. Azzie podszedł do niego.
- Znowu się spotykamy.
Babriel podniósł wzrok i znieruchomiał zdziwiony, a demon obszedł go
dookoła, by podziwiać jego dzieło.
- Czy to jest ten pejzaż, który rysujesz? - zapytał.
- Tak. A co, niepodobny?
- Trochę się różni - przyznał Azzie. - Te linie tutaj... Babriel skinął głową.
- Wiem, źle je uchwyciłem. Właściwa perspektywa to trudna sprawa, ale
pomyślałem, że spróbuję.
Azzie zerknął ponownie.
- To naprawdę jest całkiem dobre, jak na amatora. Zdziwiłem się, widząc cię
tutaj. Zdawało mi się, że miałeś wrócić do Nieba?
- Tak też zrobiłem, ale Michał odesłał mnie ponownie na Ziemię, bym
wykonał kilka szkiców i w ten sposób udoskonalił swoje pojecie o sztuce
europejskiej. Przy okazji, przesyła ci pozdrowienia oraz dopytuje się o zdrowie
twojego przyjaciela, Aretina.
- Skąd wiesz o Aretinie?
- Widziałem, jak wychodziłeś od niego. Jest przecież całkiem sławny, chociaż
większość jego strof z trudnością zaledwie może być zaakceptowana przez Niebo.
Jest także niepoprawny, znajdując się na liście dziesięciu największych grzeszników
Anno Domini 1523.
- Phi! - prychnął Azzie. - Moraliści zawsze są uprzedzeni do pisarzy, którzy
przedstawiają życie takie, jakie ono jest, za miast takie, jakie powinno być. Tak się
składa, że jestem wielbicielem Aretina i poszedłem do niego, by mu po prostu
wyrazić swe uznanie; nic więcej.
Babriel zagapił się na niego. Nigdy nie przyszłoby mu na myśl wypytywać
Azziego, co robił w domu poety, ale teraz, kiedy demon sam zwrócił na to jego
uwagę, anioł zaczął się dziwić. Chociaż Michał napomykał, że może się knuć coś
przewrotnego, w istocie Babriel nie poświęcił temu zagadnieniu zbyt wiele uwagi.
Azzie był jego przyjacielem i chociaż służył Złu, anioł nie uważał go za tak naprawdę
złego.
Od pierwszej chwili stało się dla niego jasne, że ów przyjaciel coś tutaj
kombinuje, a on, Babriel, powinien to odkryć.
Rozstali się pośród zapewnień o wzajemnym szacunku i obietnic, że wkrótce
zjedzą razem lunch. Potem Azzie odszedł ulicą w swoją stronę, a zamyślony Babriel
odprowadzał go wzrokiem, by po chwili ponownie zająć się rysunkiem.
Wczesnym popołudniem Babriel wrócił do hotelu. Trzypiętrowy budynek
zapadał się i zdawał się ściśnięty przez większe posesje, stojące z obu jego stron.
Przebywało tutaj z pół tuzina aniołów, gdyż signor Amazzi, groźny i pełen
uszanowania właściciel, stosował specjalnie przystępne ceny dla tych, którzy mieli
coś wspólnego z religią. Niektórzy twierdzili, że signor zdaje sobie sprawę z tego, iż
owi cisi, dobrze ułożeni młodzi ludzie o regularnych rysach twarzy, którzy
przybywają okresowo z bliżej nie określonej północnej krainy, by pozostać pod jego
dachem czas jakiś, są aniołami. Kiedy Babriel wszedł, Amazzi siedział przy swoim
małym biurku.
- Ktoś czeka na ciebie w świetlicy - powiedział.
- Mam gościa! Jak to miło! - odparł Babriel i pognał, by zobaczyć, kto to taki.
Ś
wietlica była przytulna i mała, a wznosząc się kilka stóp nad powierzchnią
ulicy, oświetlona była promieniami słonecznymi wpadającymi przez wysokie, wąskie
okna, nadające pomieszczeniu tak miły dla istot pobożnych kościelny charakter.
Archanioł Michał siedział z boku na wyplatanym krześle z wysokim oparciem i
przeglądał papirusowy folder zachwalający uroki górnego Egiptu. Zamknął
pospiesznie broszurę, i powiedział:
- Ach, to ty, Babrielu! Wpadłem tylko zobaczyć, jak ci się wiedzie.
- Znakomicie - odparł anioł i, pokazując Michałowi swój szkicownik,
zaznaczył: - Nadal nie wpadłem na tę sztuczkę z perspektywą, sir.
- Musisz się jeszcze trochę postarać - poradził mu Michał. - Praktyczna wiedza
o malarstwie jest pomocna w oszacowaniu wielu mistrzowskich prac, jakie Niebo
posiada w swoich najwspanialszych kolekcjach. Czy spotkałeś może ponownie swego
przyjaciela, Azziego?
- Istotnie, sir. Właśnie przed chwilą widziałem go wychodzącego z domu
Pietra Aretina, wielce znanego sprośnego poety i bezwstydnego autora sztuk.
- Rzeczywiście go spotkałeś? Jak sądzisz, co on tutaj robi? Czy była to tylko
wizyta wielbiciela?
- Chciałbym w to wierzyć - rzekł Babriel. - Jednakże pojawienie się pewnego
niepokoju w zachowaniu mego przyjaciela, kiedy wspomniałem imię Aretina, każe mi
się zastanowić, czy nie chodzi o coś innego. Ale nie znoszę oskarżać kogokolwiek o
dwulicowość, sir; szczególnie zaś kogoś, kto jest moim przyjacielem, niezależnie od
tego, że i demonem.
- Twoje skrupuły przynoszą ci zaszczyt - stwierdził Mi chał. - Jakkolwiek
niczego innego nie powinniśmy się spodziewać po tobie, całkiem już opierzonym
aniele. Ale zauważ jednak -Azzie, jako sługa Ciemności, nie wykonywałby swojej
roboty, gdyby nie przedsięwziął jakichś podstępów wiodących ku panowaniu Zła nad
ś
wiatem. A zatem podejrzewanie go o skryte złoczynienie jest zapewne słuszne.
Oczywiście, to nic dobrego. Pytanie brzmi: co on tutaj robi?
- Jeśli o to chodzi, nie mam bladego pojęcia.
- Uważam, że powinniśmy to odkryć. Od tej pory Azzie nie jest już prywatną
osobą. Dwukrotnie służył Siłom Ciemności w wielkich milenijnych zapasach.
Najpierw był to przypadek Księcia Czarusia, którym zaczął swą karierę, a potem
sprawa Fausta, której wynik nadal pozostaje pod rozwagą Ananke. Rozumiem, że
akcje Azziego wysoko teraz stoją w radach nieprawomyślności. Wydaje się
oczywiste, iż jest czołowym zawodnikiem w tych grach, które pojawiają się od czasu
do czasu, by uwieść rodzaj ludzki i skierować jego kroki na ścieżkę potępienia.
- Czy mój przyjaciel naprawdę jest aż tak ważny? - zapytał Babriel, a oczy
zrobiły mu się okrągłe ze zdumienia.
- Tak się okazało w tych dniach - odparł Michał. - W końcu, słuszne się zdaje
wyśledzić, co go łączy z tym podstępnym i przemądrzałym Aretinem.
- Sądzę, że ma pan rację, sir - przytaknął Babriel.
- A ty, mój chłopcze, jesteś właściwym aniołem, by się tym zająć.
- Ja? Och, z pewnością nie! Wasze archanielstwo wie przecież, jakim jestem
niezdarą, gdy trzeba być przebiegłym. Gdybym próbował, przez obłudną rozmowę,
wybadać jego zamiary, Azzie momentalnie przejrzałby mnie na wylot.
- Wiem o tym - przyznał Michał.-Twoja prostolinijność jest dla nas wręcz
przysłowiowa. Ale to ci nie będzie potrzebne. Jesteś w idealnej sytuacji, by
przeprowadzić maleńkie śledztwo, ponieważ znajdujesz się już tu, na miejscu. Nie
powinno stanowić dla ciebie trudności zawarcie znajomości z tym Aretinem. Idź do
niego i podawszy się za wieloletniego admiratora jego dzieł, pomów z nim, rozejrzyj
się po domu oraz zobacz wszystko, co jest do zobaczenia. Postaw mu nawet lunch, by
coś więcej z niego wyciągnąć. Wliczymy to w koszty Niebiańskiej Dochodzeniówki.
- Naprawdę sądzisz, że to będzie moralne szpiegować swojego kumpla? -
dociekał Babriel.
- Jasne, że tak - stwierdził Michał. - Czasem trzeba zdradzić nie wroga, lecz
przyjaciela. Bez zdrady nie byłoby odkupienia.
Babriel pokiwał głową i zgodził się od razu na to, o co Michał prosił. Potem
jednak wyraźnie dotarło do niego, iż nigdy jeszcze archanioł nie odpowiedział mu
wprost. Było jednak już za późno, by się tym zajmować. Oszustwo wobec przyjaciela
mogło lub nie mogło być moralnie naganne, ale działanie na przekór poleceniom
archanioła zdecydowanie nie było zalecane.
ROZDZIAŁ 2
Następnego dnia, kiedy wybiła dwunasta w południe, Babriel zapukał do
drzwi Aretina. Z początku nie usłyszał żadnej odpowiedzi, chociaż z wnętrza
dobiegały rozmaite dźwięki, które zdawały się najdziwniejszą mieszaniną
muzycznych instrumentów oraz ludzkich głosów, zanoszących się śmiechem. Zapukał
ponownie. Tym razem otworzył mu służący, mężczyzna słusznego wzrostu, wyjąwszy
może to, iż miał przekrzywioną perukę. Sprawiał wrażenie, jakby zajmował się zbyt
wieloma rzeczami naraz.
- Chciałbym rozmawiać z signorem Aretinem - powiedział Babriel.
- O, rany! - rzekł służący. - Wszystko jest wywrócone do góry nogami. Nie
mógłbyś, panie, przyjść innym razem?
- Nie, muszę się z nim widzieć teraz - uparł się anioł z niezwykłą
stanowczością, którą wzmacniała myśl, iż wkrótce będzie musiał zdać Michałowi
sprawę ze swoich postępów - albo z ich braku.
Służący cofnął się, wpuszczając Babriela, po czym zaprowadził go do salonu, i
powiedział:
- Zechce pan uprzejmie poczekać. Zapytam, czy mój pan może pana przyjąć.
Babriel kiwał się w przód i w tył na obcasach; sposób, jakiego nauczył się
dawno temu, by pomóc sobie zabijać czas. Rozejrzał się po pomieszczeniu i na
małym, przesuwanym stoliku tuż obok ujrzał leżący manuskrypt. Zdążył zaledwie
dojrzeć słowa “Praojciec Adam”, kiedy rozległ się hałas i do pomieszczenia weszła
grupa ludzi. Babriel odskoczył jak ktoś przyłapany na gorącym uczynku.
Przybyłymi okazali się muzycy, ale odrzucili oni swoje zewnętrzne okrycia i
szli swobodnie w samych koszulach, grzmiąc na instrumentach. To, co z siebie
wykrzesywali, nie stanowiło, bynajmniej, żadnej kościelnej melodii, ale raczej
muzykę taneczną. Przeszli obok Babriela, zaszczyciwszy go ledwie pobieżnym
spojrzeniem, zamierzając zagłębić się we wnętrzu innego pokoju, skąd dochodząca
paplanina głosów, wysokich pisków oraz ryków ochrypłych śmiechów zdradzała fakt,
iż rozkwita tam jakaś radosna zabawa. Anioł rzucił kolejne ukradkowe spojrzenie na
rękopis i tym razem udało mu się przeczytać połowę zdania: “Praojciec Adam, krótko
po wygnaniu z Rajskiego Ogrodu, z powodu zjedzenia owocu z drzewa
wiadomości...” W tym momencie ponownie przerwały mu salwy dziewczęcego
ś
miechu.
Podniósł wzrok w samą porę, by ujrzeć przebiegające przez salon dwie
panienki. Były to młode piękności; jedna z ciemnymi, potarganymi włosami, a druga
z zaplecionymi blond warkoczami. Miały na sobie przezroczyste szatki, które
powiewały za nimi, kiedy biegły - jedna w żartobliwej pogoni za drugą. Babriel
zarumienił się, gdy dotarło do niego, że ich ubrania były wystarczająco rozwiane, by
odsłonić karminowe koniuszki piersi i różowe uda. Dziewoje zatrzymały się tuż przed
nim.
- Tu jesteś! Widziałeś go? - spytała blondynka z najbardziej uroczym
francuskim akcentem.
- O kogo ci chodzi?
- O tego wstrętnego Pietro! Obiecał zatańczyć ze mną i z Fifi.
- Nie widziałem go - odparł Babriel, powstrzymując chęć przeżegnania się,
ponieważ uznał, że pannice mogłyby to wziąć za gest im niemiły.
- Musi być gdzieś tutaj - stwierdziła blondynka. - Chodź, Fifi, poszukajmy go i
przykładnie ukarzmy.
I popatrzyła na Babriela tak szczególnym spojrzeniem, że anioła przebiegło
drżenie od czubka głowy do najdalszych koniuszków palców nóg.
- Dlaczego i ty nie pójdziesz z nami? - spytała.
- Och, nie, nie-zaparł się Babriel. - Zamierzam zaczekać tutaj.
- Zawsze robisz to, co najpierw zaplanujesz? Jakie to nudne!
Ś
miejąc się, dziewczęta wpłynęły do następnego pokoju, potem do korytarza,
aż wreszcie zniknęły z pola widzenia. Babriel zmarszczył czoło i ponownie zajrzał do
rękopisu. Tym razem był w stanie odczytać tytuł: Legenda o siedmiu złotych
kandelabrach. Nagle usłyszał dźwięk kroków i odsunął się od stolika.
Do salonu wszedł Aretino, brodę miał w nieładzie, kubrak nie zapięty, a
spodnie wisiały mu w okolicy kolan. Jego piękna, lniana koszula była poplamiona,
prawdopodobnie winem. Poruszał się ze zdecydowanym przechyłem na sterburtę, a
oczy miał nabiegłe krwią i mętne - oczy człowieka, który zbyt często widywał zbyt
wiele, ale ciągle chce widzieć więcej. Trzymając się niezbyt pewnie na nogach, niósł
w ręku na wpół opróżnioną butelkę wina. Podszedł do Babriela z niejaką trudnością,
zatrzymał się przednim i natarł nań z kabotyńską godnością:
- Kimże ty, do diabła, jesteś?
- Studentem - odparł Babriel. - Biednym studentem z Niemiec. Przybyłem do
Wenecji, by wygrzewać się w jaskrawym słońcu twego geniuszu, drogi mistrzu, oraz
by ci postawić lunch, jeśli nie będzie to zbytnim zuchwalstwem z mojej strony.
Jestem twoim największym wielbicielem na północ od Aachen.
- Doprawdy? - zapytał Aretino. - Podobały ci się moje sztuki?
- “Podobały się” jest zbyt marnym określeniem, drogi mistrzu, by wyrazić to,
co czuję w stosunku do twojej twórczości. Ludzie nazywają cię Boskim Aretinem, ale
i to jest diablo słabą pochwałą dla twego geniuszu.
Babriel nie był z natury pochlebcą, ale wystarczająco długo obracał się w
różnych kręgach, by umieć posługiwać się wazeliną. Miał tylko nadzieję, że jego
kłamstwa nie są szyte aż tak grubymi nićmi, by nie można było dać im wiary.
Jednakże Aretino, zwłaszcza w swoim obecnym stanie, nie uznałby za przesadne
ż
adnego określenia swego talentu.
- Dobrze mówisz, mój chłopcze. Powiem ci coś - przerwał, żeby stłumić
czkawkę. - Bardzo chciałbym zjeść z tobą lunch, ale musi się on odbyć w jakimś
innym czasie. Właśnie trwa przyjęcie, wydane przeze mnie dla uczczenia nowego
zlecenia, jakie otrzymałem. Gdzie, do diabła, podziali się moi goście? Gwarantuję, że
są już na górze w sypialniach. Ale ja nie mam jeszcze dosyć!
Co mówiąc, zatoczył się w stronę drzwi.
- Mogę spytać, drogi mistrzu, o temat twego kolejnego zamówienia? Twoi
sympatycy w całej Europie byliby radzi to usłyszeć.
Aretino zatrzymał się, pomyślał chwilę, a potem wrócił do pokoju i podniósł
rękopis ze stolika. Wkładając go pod pachę, powiedział:
- Nie, nie. Przysiągłem dochować w tej kwestii tajemnicy.
- Ale i ty, i reszta świata będziecie zdumieni, obiecuję. Już sama skala
przedsięwzięcia... No, ale ani słowa więcej.
Mówiąc to, wyszedł z pokoju. Poruszał się całkiem sprawnie - wyjąwszy jeden
przechył czy dwa.
ROZDZIAŁ 3
Ś
piesząc z powrotem do Nieba, Babriel skierował się prosto na przedmieścia,
gdzie Michał miał dom - byłe gospodarstwo o różnopoziomowych podłogach. Wdarł
się do archanioła, który siedział właśnie w swym gabinecie i ze szkłem
powiększającym oraz pincetką pochylał się pod lampą od Tiffany’ego nad rozłożoną
na stole z różanego drewna kolekcją znaczków pocztowych. Nagłe wtargnięcie
jasnowłosego anioła wywołało gwałtowny podmuch wiatru i znaczki zatańczyły
wesoło w powietrzu. Babriel ocalił przed wywianiem przez okno trójkątny Capetown
i położył na nim przycisk do papierów, by go zabezpieczyć na dobre.
- Bardzo przepraszam - wymruczał.
- Postaraj się po prostu być nieco mniej niecierpliwy - poradził Michał. - Nie
masz pojęcia jak trudno, nie narażając się przy tym na niezręczne pytania, przenieść
tutaj z Ziemi te rzadkie okazy. Rozumiem jednak, że odniosłeś jakiś sukces w swoim
dochodzeniu?
Babriel wypaplał wszystko o rękopisie Aretina, jego tytule oraz pierwszym
zdaniu, wraz z informacją, że poeta świętował właśnie otrzymanie nowego zlecenia; a
sądząc z wystawności tegoż, dosyć popłatnego.
- Siedem złotych świeczników - zadumał się Michał. - Coś mi to przypomina,
ale chodźmy się skonsultować z komputerem, jaki zainstalowano niedawno w
Niebieskim Departamencie Atrakcyjnych Herezji.
I poprowadził Babriela wzdłuż korytarza do swej pracowni, gdzie obok
gotyckiego sekretarzyka oraz romańskiego biurka znajdował się terminal
komputerowy wykonany w kubistycznej manierze, zwanej nowoczesną. Archanioł
zasiadł przy konsoli, nasadził okulary na czubek nosa, wystukał kod identyfikacyjny i
wkrótce z góry na dół ekranu popłynęły pośpiesznym strumieniem dane - zielone na
czarnym tle. Babriel zamrugał, ale jak dla niego, wszystko to działo się zbyt szybko.
Michał natomiast zdawał się nie mieć żadnych trudności z odczytywaniem informacji;
wkrótce pokiwał głową i podniósł wzrok.
Sprzeciwy wobec obecności komputerów w Niebie ciągle rosły. Główny
argument, przemawiający na ich korzyść wskazywał, że są zwykłym rozwinięciem
kamiennej tabliczki oraz gęsiego pióra, które to narzędzia w duchowych miejscach są
powszechnie używane, służą opisywaniu rzeczywistości w celach informacyjnych. W
swoich pierwotnych funkcjach komputer nie różni się od wcześniejszych technik
zapisywania, a ma tę zaletę, że może zmagazynować olbrzymią ilość informacji w
niewielkiej przestrzeni - w przeciwieństwie do kamiennych tabliczek, które stały się
nieporęczne, a przenosząca je obsługa wołała o wzmocnienie stropów w miejscach,
gdzie je składowano. Nawet pergaminy, chociaż tak lekkie w porównaniu z
kamiennymi tablicami, miały swoje niedogodności, spośród których wcale nie
najmniejszą było ich samorzutne niszczenie.
- I cóż ci powiedział komputer? - zapytał Babriel.
- Wygląda na to, że istnieje stara, gnostyczna legenda o Szatanie dającym
Adamowi siedem złotych, magicznych świeczników, za pomocą których wygnaniec
miał odnaleźć powrotną drogę do Raju.
- I co? Udało mu się? - spytał zaciekawiony anioł.
- Oczywiście, że nie! - powiedział sucho Michał. - Nie sądzisz, że
słyszelibyśmy coś o tym, gdyby tak się stało? Nie zauważyłeś, że cała historia
ludzkości bazuje na fakcie, że Adam nie wrócił do Raju, i że od tej pory on i wszyscy
pozostali ludzie bez przerwy usiłują tego dokonać?
- Oczywiście, sir. Wcale tak nie uważam.
- Jeżeli wróg majstruje coś wokół historii o początkach stworzenia, kiedy
ustalane były podstawowe zasady wzajemnych relacji pomiędzy ludźmi a duchami,
musi się to stać przedmiotem naszego zainteresowania. Siedem złotych świeczników!
No, no!
- Czy one w ogóle istniały? - chciał wiedzieć Babriel.
- Prawdopodobnie nie.
- Zatem nie istnieją także i dzisiaj, a wiec nie powinna nas o nie boleć głowa.
- Nie śpiesz się z pochopnym wyciąganiem wniosków - rzekł Michał. - Mity to
najbardziej złośliwe bestie. Gdyby te lichtarze istniały, to jeśli wpadną teraz w
niepowołane ręce, mogą stać się przyczyną mnóstwa kłopotów. Ryzyko jest tak duże,
iż na wszelki wypadek musimy założyć, że one istnieją, zanim nie udowodnimy, że
tak nie jest; a nawet wówczas musimy zachować czujność!
- Tak jest! Gdyby jednak Azzie miał te świeczniki, to co mógłby z nimi
uczynić?
Michał potrząsnął głową.
- To nadal pozostaje dla mnie tajemnicą. Ale nie na długo. Zamierzam
osobiście zająć się tą sprawą.
- A co ze mną, sir? - zapytał Babriel. - Mam wrócić do szpiegowania Azziego?
Archanioł potaknął skinieniem głowy.
- Zaczynasz chwytać - pochwalił go.
Babriel pośpieszył zatem do Wenecji, ale najpierw pobieżne, a potem bardziej
dokładne poszukiwania przekonały go, że Azziego nie ma już w mieście.
ROZDZIAŁ 4
W trybie natychmiastowym Azzie wezwany został do Piekła. Gdy stanął w
bawialni Szatana, w domu o białych ścianach, gdzie Naczelnik załatwiał wiele swoich
spraw, nadal kręciło mu się w głowie.
Pojawił się demon w niebieskim garniturze oraz rypsowym krawacie i
oznajmił:
- Jego Ekscelencja przyjmie cię teraz.
W ten sposób Azzie znalazł się w prywatnym pokoju Szatana. Pomieszczenie
wyglądało jak gabinet w jednym z tych ekstrawaganckich domów z najlepszych
dzielnic podmiejskich na Long Island. Nie było w nim nic szczególnie satanicznego -
znajdowały się tu tylko trofea golfowe, myśliwskie sztychy oraz unosił się zapach
starej, dobrej skóry.
Szatan miał, oczywiście, wszystkie te skomplikowane diabelskie rekwizyty -
narzędzia tortur czy archiwa Czarnych Mszy - ale znajdowały się one w innej części
domostwa, przeznaczonej do oficjalnej działalności.
Diabeł był maławy, o przyjemnych, lecz nadmiernie poprawnych rysach,
łysiejący i w okularach. Mógł przybrać dowolny wygląd, jakiego by sobie zażyczył,
preferował jednak skromną powierzchowność. W tej chwili ubrany był w żółtą togę i
wzorzysty, fularowy krawat zawiązany dookoła szyi.
- Ach, Azzie! Kopa lat! Nie widziałem cię od tamtych dni, kiedy chodziłeś na
moje zajęcia z etyki Zła, w dawnych, dobrych, uniwersyteckich czasach.
- To był naprawdę złoty okres - przyznał Azzie. Przebywając w towarzystwie
Szatana, znajdował się zawsze pod jego urokiem, gdyż był on głównym architektem
oraz teoretykiem Zła i przez wiele lat stanowił wzór postaci demona.
- A zatem - ciągnął Szatan - cóż ja takiego słyszę o wystawianiu jakiejś
sztuki?
- Och, tak - przyznał Azzie. - To prawda.
Sądził, że Szatan powinien być zadowolony z podjętej przez niego inicjatywy;
zawsze wszak napominał młode demony, by wychodziły na zewnątrz i robiły coś
złego.
- Podczas oglądania innego, zupełnie odmiennego autoramentu przedstawienia
- powiedział Azzie - wpadłem na pomysł wystawienia niemoralnej farsy. Widzi pan,
sir, nasi oponenci na każdym kroku starają się udowodnić, że jedynie dobre postępki
stanowią drogę do osiągnięcia pozytywnych rezultatów. To czysta propaganda i
zupełna nieprawda. Moja sztuka zmierza do tego by wykazać, jak absurdalny jest to
pogląd.
Szatan roześmiał się, ale było coś boleściwego w wyrazie jego twarzy, kiedy
powiedział:
- No, cóż. Nie powinienem tego mówić, ale Zło nie jest tak dokładnie
przeciwieństwem Dobra. Pamiętaj, że podkreślałem to podczas moich zajęć z podstaw
logiki piekielnej.
- Tak, sir. Nie zamierzam stawiać Zła w takiej pozycji, byś zrozumiał, że
wystarczy nic nie robić, aby być za to nagrodzonym.
- Mam nadzieję! - rzekł Szatan. - Nie jest to także twierdzenie, które
stosowałoby się do Dobra. To nieprzyjemna prawda - bez względu na to, czy jesteś
dobry czy zły.
- Tak, sir - zgodził się Azzie. - Sądzę, że nigdy w pełni nie patrzyłem na to w
ten sposób. Mam przez to rozumieć, że nie mogę wystawić sztuki, która podnosiłaby
pewne pozytywne cechy Zła?
- Oczywiście, że możesz! Ale dlaczego użyłeś w tym celu tego raczej nudnego
przykładu? Dlaczego nie ukażesz, że Zło jest mądre i bardzo szykowne?
- A jest? No tak, oczywiście, że jest. Nie wiem, sir, po prostu pomyślałem
sobie, że byłaby to pożyteczna rzecz do zrobienia. To zabawne, a nasi oponenci mają
do wszystkiego tak poważne nastawienie!
- Chcesz przez to dać do zrozumienia, że my tutaj, w Piekle, nie jesteśmy
poważni?
- W żadnym wypadku nie miałem tego na myśli, sir!
- Byłbym raczej ostrożny wobec tego projektu - ciągnął Szatan.-Nie chcę ci
bezpośrednio rozkazywać, żebyś to porzucił, ale dlaczego nie miałbyś tego odłożyć na
jakiś czas? A ja znajdę ci jakieś inne zlecenie.
- Odłożyć? Nie mógłbym. Mam już ludzi, którzy nad tym pracują - powiedział
Azzie. - Złożyłem obietnice. Nie chciał bym powstrzymywać działań swoich aktorów
i wracać do mojego świata. Jeżeli, oczywiście, nie zostanie mi to polecone.
- Och, nie, nie - pośpieszył z zapewnieniem Szatan. - Nie mówię ci, byś z tego
rezygnował. Czyż nie wystawiłoby mnie to na pośmiewisko, gdybym polecił jednemu
z moich demonów przerwać prace nad sztuką wychwalającą piekielną aktywność?
Nie, mój drogi, jest to całkowicie twój własny wybór. Pamiętaj tylko -jeśli to nie
zagra tak, jak ty sobie, raczej głupio i zarozumiale, wyobrażasz, to, no cóż - zostałeś
ostrzeżony. Pytaliśmy, czy nie chciałbyś swojego projektu odłożyć do czasu, zanim
byś go sobie dobrze nie przemyślał.
Azzie tak był wstrząśnięty tym, co usłyszał, że wyszedł, nie pytając nawet o
jedną ze swoich głównych trosk: czy opowieść o lichtarzach była w ogóle prawdziwa?
Oddalił się jednak zdecydowany kontynuować swoje działania, a także odwiedzić
jedną z istot, o której sądził, że mogłaby mu pomóc w tej materii rozstrzygnąć sprawę
- na tak lub na nie.
ROZDZIAŁ 5
Azzie zdecydował się wyjaśnić kwestię istnienia magicznych kandelabrów.
Miał plan na każdą okoliczność: jeżeli świeczniki istnieją, użyje ich w swojej sztuce,
by pokierować losami ludzi i duchów; a jeśli nie, znajdzie jakiegoś rzemieślnika,
który zrobi ich kopie.
Miał jednak nadzieję, że lichtarze istnieją.
Wszyscy w Piekle wiedzą, że jeżeli szybko potrzebujesz jakiejś odpowiedzi,
idziesz prosto do Autorytetu - Korneliusza Agryppy, figury szczególnie ważnej w
poprzednich stuleciach i nadal kontrowersyjnej w Renesansie. Autorytet mieszkał w
pewnej idealnej sferze, która nie była ani duchowa, ani materialna, ale miała swój
własny, Osobliwy wystrój, dotąd nie zdefiniowany. Agryppa sam był zdumiony, kiedy
się toto wylęgło i nie miał jeszcze czasu, by rzecz włączyć do swego systemu
filozoficznego.
System ten zbudowany był na podstawie stwierdzenia tak banalnego, że
zrozumiałego samo przez się, chociaż rodzącego zadziwiające trudności, kiedy
próbowano je udowodnić bądź zastosować w praktyce: kosmos, wraz ze wszystkim,
co w nim się zawiera, egzystuje jako harmonia, a wszystkie jego elementy są
wzajemnie od siebie zależne. Z tego Agryppa wywodził, iż każda część wszechświata
oddziałuje na inną; oraz że znak lub symbol czegoś może wpłynąć na jego desygnat
materialny - gdyż w jedności, która łączy wszystko, są one równoważne. Jak dotąd,
wszystko było w porządku. Kłopoty zaczynały się przy próbie udowodnienia
powyższego. Jakkolwiek Agryppa potrafił wpłynąć na wiele rzeczy poprzez inne,
nadal nie odniósł sukcesu w oddziaływaniu na wszystko, o czym by sobie zamarzył.
Ponadto, nie oszacował także prawdopodobieństwa, z jakim w jego obliczeniach
pojawiały się czasami błędy w sposób, który zdawał się przypadkowy - a zatem
zabroniony w planie budowy wszechświata. Tym właśnie, oraz podobnymi
problemami, Agryppa trudził się w swoim starym domu nakrytym stromym dachem i
stojącym w tym punkcie przestrzeni, który nie istniał ani w sferze materialnej, ani
duchowej.
- Azzie! Jak miło cię znowu widzieć! - zakrzyknął arcymag. - Masz, potrzymaj
to. Możesz? Właśnie zamieniam złoto w ciemny opar.
- Czy to doprawdy konieczne? - zainteresował się demon, biorąc wręczoną mu
przez Agryppę retortę.
- Tak, jeśli chcesz potem odwrócić ten proces.
- A nie mógłbyś zacząć właśnie od tego, skoro o to ci chodzi? - zapytał Azzie.
Retorta w jego rękach zaczęła bulgotać, a znajdujący się wewnątrz płyn z
przezroczystego stał się brunatnożółty, mieniąc się zielenią. - Co to takiego?
- Niezastąpiony lek na gardło - wyjaśnił Agryppa. Mag był niski, za to
obdarzony atrybutami filozofa, jakie stanowią broda oraz wąsy, a nawet miał pejsy
niczym chasydzki rabin, z którym od czasu do czasu rozmawiał w gospodzie w
Limbo, gdzie spotykali się, żeby coś przekąsić i prowadzić uczone dysputy. Miał na
sobie długi płaszcz oraz wysoką, szpiczastą czapkę z cynową sprzączką dla ozdoby.
- Dlaczego taki intelekt jak twój trudzi się, by sporządzić lek na gardło? -
zainteresował się Azzie.
- Staram się być użyteczny - odparł Agryppa. - Podobnie jak w operacji ze
złotem, gdy szukam procesu odwrotnego do stopienia go w czarną maź, by móc
potem przeistoczyć dowolny szlam w szlachetny kruszec.
- Dałoby to mnóstwo złota - powiedział Azzie, myśląc o całym ogromie
paskudztwa, jakie widział w swoim życiu.
- Tak by było. Ale mnóstwo kruszcu to jest to, czego chcą ludzie, zaś nauki
hermetyczne stoją ponad całą humanistyczną filozofią. A teraz, co mogę dla ciebie
zrobić?
- Czy słyszałeś kiedykolwiek - zapytał go Azzie - o siedmiu złotych
lichtarzach, które Szatan dał Adamowi, by ten mógł znaleźć powrotną drogę do Raju?
- Brzmi to znajomo. Gdzie moja sowa?
Słysząc to wezwanie, olbrzymi śnieżnobiały ptak z cętkowanymi skrzydłami
sfrunął cicho ze swojej żerdzi pod sufitem, gdzie ściany schodziły się pod ostrym
kątem.
- Przynieś mój rulon - polecił uczony i sowa, zatoczywszy w pokoju krąg,
wyleciała przez okno.
Agryppa rozejrzał się wokoło zakłopotany, a potem jego wzrok padł na
trzymaną przez Azziego retortę.
- Ach, tutaj jest.
Schylił się nad naczyniem i powąchał zawartość.
- Tak, o to właśnie chodziło. Jeśli to nie jest lekarstwo na kaszel, niech mnie
ś
wierzb oblezie. Jestem bardzo bliski wynalezienia uniwersalnego panaceum na
wszelkie choroby. A teraz obejrzyjmy nasz szlam.
Agryppa zajrzał do małego piecyka hutniczego, gdzie kipiało złoto, i zrobił
niezadowoloną minę.
- Nawet szlam całkiem się spalił. Mógłbym spróbować odzyskać złoto
wyłącznie dzięki pamięci o nim, ponieważ doktryna uniwersalnej zgodności zakłada
brak niemożliwych warunków, i co język potrafi wypowiedzieć, to umysł może sobie
wyobrazić, a ręce ująć, ale łatwiej będzie zacząć od nowa z kolejnym kawałkiem
złota. Oho, otóż i moja sowa jest z powrotem.
Trzymając w dziobie wielki zwój pergaminu, ptaszysko sfrunęło mu na ramię.
Agryppa wziął rulon, a sowa wróciła na grzędę ponad jego głową. Arcymag rozwinął
pergamin i szybko przebiegał po nim wzrokiem.
- Aha! - wykrzyknął. - Tutaj jest! Siedem złotych świeczników istnieje
naprawdę. Wraz z pozostałymi zapomnianymi mitami, znanymi temu światu,
zmagazynowane są w zamku katarów w Krak Herrenium.
- Gdzie to jest? - zapytał Azzie.
- W Limbo, na południe wzdłuż zerowego południka Czyśćca. Wiesz, jak się
tam dostać?
- Nie ma sprawy - rzekł Azzie. - Serdeczne dzięki. I wyszedł.
ROZDZIAŁ 6
Babriel uważnie śledził powrót Azziego. Anioł znalazł sobie kwaterę w
pobliżu domu Aretina - niewielkie mieszkanko, gdyż nie potrzebował niczego
większego. Przyjął także służącą, starą kobietę o zapadniętych ustach i czarnych,
błyszczących, okrągłych jak guziki oczach. Gotowała dla niego wspaniały kleik
owsiany, który Babriel przedkładał ponad inne smakołyki. Płukała także jego pędzle,
kiedy wracał po swoich malarskich studiach nad perspektywą, i ciągle się o niego
troszczyła.
Sam Babriel mógł przeoczyć powrót Azziego do Wenecji, demon bowiem,
niczym piorun, przemknął ognistym śladem prosto do domu Aretina, ale Agata, jak
zwała się ta stara baba, trzymała straż wraz z całą swoją rodziną, zatrudnioną do tego
zadania. Jej ojciec, Menelaus, jako pierwszy zauważył poruszający się na zachodnim
niebie ognik i poszedł ją o tym powiadomić. Zapaliwszy świecę, kobieta powędrowała
przez ciemne korytarze do pokoju Babriela, zapukała do drzwi i weszła do środka.
- Ten, którego szukasz - powiedziała - jest już w Wenecji.
- Nareszcie! - ucieszył się Babriel i owinąwszy się pierwszym lepszym
płaszczem, jaki udało mu się znaleźć w ciemności, ruszył przed siebie.
Decydując się na skorzystanie z podstępów, o jakich wiele dane mu było
słyszeć, Babriel wspiął się na altanę Aretina i przycupnął na małym balkonie pod
oknem pierwszego piętra. Wewnątrz widział Azziego oraz poetę, ale nie słyszał ich
głosów. Zirytowany powiedział:
- Nadszedł czas na skromny cud.
Na te słowa mały robaczek świętojański oderwał się od grupy swych,
grających w berka, pobratymców i przyleciał do niego.
- Witam, mój panie. Co mogę dla ciebie zrobić?
- Chcę wiedzieć, co się mówi tam wewnątrz.
- Nie ma sprawy. Jestem tym chłopakiem, o którego ci chodziło.
Ś
wietlik odleciał, a po chwili znalazł w okiennej ramie szczelinę. Przecisnął
się przez nią akurat na czas, by usłyszeć, jak Azzie mówi:
- Nie wiem, co masz na myśli, Aretino, ale spróbujemy to zrobić. I zrobimy to
teraz!
Po czym nastąpił rozbłysk światła, w którym obaj zniknęli; zaś świetlik wrócił
i opowiedział wszystko Babrielowi, który stwierdził, że stopień komplikacji spraw
przerasta go, gdyż w ogóle nie zrozumiał, co się stało.
A wewnątrz domu, tuż przed włamaniem się do środka robaczka
ś
więtojańskiego, Azzie mówił:
- Wpadłem tylko, by ci powiedzieć, że znalazłem nasze świeczniki.
- Naprawdę? Gdzie one są?
- Zgodnie z tym, co mówił Korneliusz Agryppa, znajdują się w pewnym
zamku w Limbo. Skoczę tam, by się przekonać, czy nadal są osiągalne, a potem
ustanowię z nich nagrody.
- Nagrody?
- Doprawdy, Pietro, przypomnij sobie. Wymyśliłeś siedem lichtarzy. Albo
wyczytałeś gdzieś tę historię, obojętne. Jest siedem kandelabrów, więc będziemy mieć
siedmiu pielgrzymów. Wszystko, co mają oni zrobić, sprowadza się do zdobycia
ś
wieczników, dzięki czemu ziszczą się ich najgorętsze pragnienia. Jak ci się to
podoba?
- Bardzo - przyznał Aretino. - To jest to, czego zawsze chciałem - móc wziąć
coś do ręki, wypowiedzieć życzenie, a ono stałoby się rzeczywistością.
- I nie dlatego, że zrobiłeś cokolwiek, by sobie na to zasłużyć - uściślił Azzie -
a tylko z tego powodu, że posiadasz magiczny przedmiot. Oto, jak sprawy powinny
się toczyć. Czasami tak właśnie się to odbywa, a przynajmniej ma to wykazać nasza
sztuka. Zamierzam wyjaśnić moim ochotnikom, że wszystko, co muszą zrobić, to
znaleźć kandelabry - a ich problemy skończą się. Gruntownie.
Aretino uniósł brwi, ale pokiwał potakująco głową i wymruczał:
- No tak, gruntownie. Ale jak oni zdobędą te świeczniki?
- Dam każdemu z pielgrzymów zaklęcie, a ono zaprowadzi ich do lichtarzy.
- Jak dla mnie, brzmi to rozsądnie - zgodził się poeta. - A więc udajemy się do
Limbo. Czy to daleko stąd?
- Bardzo daleko, według jakichkolwiek obiektywnych standardów - wyjaśnił
Azzie. - Jednak uczynimy to w taki sposób, że droga zajmie niewiele czasu. Jako
autor sztuk powinieneś, Pietro, uznać to za interesujące doświadczenie. Według mojej
wiedzy, żaden żywy człowiek nie był w Limbo - poza Dantem. Jesteś pewny, że
chcesz odbyć tę podróż?
- Jak niczego innego na świecie - stwierdził Aretino.
- A zatem, już nas tu nie ma! - Azzie wykonał znak i obaj zniknęli.
Pierwsze wrażenie Aretina z Limbo graniczyło z zawodem. Miejsce w całości
utkane było z szarych cieni. Przed nimi znajdowały się prostokątne bryły, które mogły
być belkami, na jakiej stał Azzie. Albo może stali za drzewami. Trudno było w tym
miejscu powiedzieć, co się za czym chowa.
Trójkątne kleksy za nimi, jaśniejsze w kolorze i mniejsze, przypominały góry.
Pomiędzy drzewami a górami rozciągały się pokreskowane na krzyż przestrzenie,
wyglądające na nie wiadomo co. Nie wiał najlżejszy nawet wiatr, a odrobina wody,
która tam występowała, gromadziła się w stojących, martwych kałużach.
W tej chwili wzrok Aretina przyciągnęła mała, ciemna plamka na horyzoncie.
Ruszyli w tamtym kierunku, podczas gdy ponad nimi skrzeczały nietoperze, a dołem
przemykały się gryzonie.
ROZDZIAŁ 7
Ponad wejściem do zamku Krak Herrenium znajdował się napis głoszący:
PORZUĆCIE FANTAZJE ROZUMU, KTÓRZY TU WSTĘPUJECIE. Z wnętrza
budowli sączyła się delikatna muzyka. Jej melodia miała żywy rytm, choć było w niej
także coś pogrzebowego. Aretino nie był tym w najmniejszym stopniu przerażony -
trudno wymagać od poety, żeby czuł się struchlały ze strachu, wędrując przy boku
swego demona.
Przez niskie łukowato sklepione wejście przeszedł jakiś człowiek, schylając
się, by się w nim zmieścić. Był to olbrzymi i wysoki mężczyzna, ubrany w fałdzistą
pelerynę na pendencie i kurtce oraz w szpiczaste buty z wysokimi cholewami. Miał
ś
miałą, gładko ogoloną twarz o dużych, wyrazistych oczach i znamionach wielkiej
przebiegłości.
Mężczyzna postąpił naprzód i skłonił się nisko.
- Nazywam się Fatus. A kim wy jesteście?
- A więc to jest zamek Fatusa! - zdumiał się Aretino. - Fascynujące!
- Sądząc z twojej, dobrze znanej, reputacji osoby ciekawej nowinek -
powiedział Azzie - wiedziałem, że ci się spodoba.
- Mój głód nowości bardziej dotyczy ludzi niż rzeczy - odparł poeta.
- Dzień dobry, demonie - odezwał się Fatus, mrugając oczami. - Jak widzę,
przyprowadziłeś ze sobą przyjaciela.
- To jest Pietro Aretino - przedstawił towarzysza Azzie. - I jest człowiekiem.
- Wspaniale.
- Przybyliśmy tutaj w sprawie, w której mógłbyś nam pomóc, jak sądzę.
Fatus uśmiechnął się i uczynił znak; znikąd pojawiły się trzy krzesła oraz
stolik, na którym stało wino i misa ze słodyczami.
- Może mielibyście ochotę na przekąskę, podczas gdy będziemy o tym mówić
- zaproponował gospodarz.
Azzie skinął głową i usiadł. Jedli i rozmawiali, a po chwili Fatus wykonał gest
przywołujący coś ku rozrywce. Na ten sygnał z tylnego pokoju weszła trupa kuglarzy.
Ludzie ci pochodzili z klanu, zwanego żonglerami jurysdycznymi, wyrzucili w powie
trze wstęgę szkód prawniczych oraz represaliów, po czym przerzucali je sobie z ręki
do ręki, w górę i w dół, przed i za siebie - a Azzie wielce się zdumiewał ich
zręcznością. Po pewnym czasie Fatus uśmiechnął się i powiedział:
- Wystarczy już tych iluzji. Czym mogę wam służyć?
- Słyszałem - zaczął demon - że przechowujesz w swoim zamku wiele
zabytkowych i ciekawych rzeczy.
- Istotnie - potwierdził Fatus. - Wszystkie one trafiają i w końcu do mnie,
cokolwiek by to było, a ja znajduję dla nich miejsce. Przeważnie są to zwykłe śmieci,
ale czasem zdarza się realny przedmiot. Niekiedy owe skarby są prawdziwie prorocze,
a czasami nie mają w sobie nawet cienia prawdy. Nie dbam o to, nie czynię różnicy
pomiędzy realnym a nierealnym, urzeczywistnionym a nieurzeczywistnionym,
istniejącym i wirtualnym. Jakiegoż to skarbu poszukujecie?
- Siedmiu złotych kandelabrów - odparł Azzie - ofiarowanych praojcu
Adamowi przez Szatana.
- Wiem, o czym mówisz. Mam kilka ich obrazów, które mógłbyś obejrzeć.
- Potrzebne mi są wyłącznie materialne przedmioty - rzekł Azzie.
- A co zamierzasz z nimi uczynić, kiedy już je dostaniesz?
- Mój drogi Fatusie, zaczynam wielkie przedsięwzięcie a te lichtarze są jego
częścią. Być może jednak potrzebujesz ich dla jakiegoś własnego celu?
- Wcale nie - stwierdził Fatus. - Będę zachwycony, mogąc ci je wypożyczyć.
- To, co mam na myśli - wyjaśnił demon - to oddanie ich ludziom, którzy za
ich pomocą będą mogli zaspokoić swoje najskrytsze pragnienia.
- Idea godna pochwały - wyraził swoje uznanie Fatus. - Doprawdy, coś takiego
powinno częściej występować na świecie. A jak zamierzasz je stąd zabrać?
- Dzięki zaklęciom - odparł Azzie.
- Czary! Wspaniały pomysł - zachwycił się Fatus. - Zaklęcia mogą właściwie
wykonać każdą robotę.
- Tak - potwierdził demon. - To jest w nich właśnie cudowne. A teraz, jeśli
pozwolisz, Fatusie, Aretino i ja zbierzemy po prostu te lichtarze, wrócimy na Ziemię i
rzucimy zaklęcia.
ROZDZIAŁ 8
Azzie ukrył świeczniki w jaskini w pobliżu Renu, a potem poleciał do
Wenecji, gdzie udał się na spoczynek do domu Aretina. Następna część jego intrygi,
wspomagana przez zaklęcia, mogła się doskonale obejść bez czyjejkolwiek pomocy.
Nie zwlekając, Azzie odleciał natychmiast, korzystając ze swojej okresowej
przepustki po tajemnych drogach Piekła, dającej mu bezpośrednie połączenie przez
firmament ze Styksem. Tajemna trasa wyrzuciła go w wielkiej hali Dworca
Centralnego, gdzie wszystkie piekielne cele podróży wyświetlone są na szatańskiej
tablicy informacyjnej, której płomieniste litery pokazują najbliższe godziny odjazdu
pociągów. Długie składy, niektóre napędzane parą, ciągnęły się daleko, jak okiem
sięgnąć. Na początku każdego z nich stał popatrujący niecierpliwie na zegarek
konduktor, wyjadający drugie śniadanie z brązowej, papierowej torby.
- Czym mogę służyć, sir?
Do Azziego zbliżył się profesjonalny przewodnik z rodzaju tych, którzy
zawsze się kręcą po wielkich terminalach. Był to goblin w naciągniętej głęboko na
czoło czapce. Schował do kieszeni podaną przez Azziego monetę i poprowadził go
prosto do pociągu. Demon miał jeszcze tyle czasu, by znaleźć wagon restauracyjny i
wypić espresso, zanim skład wytoczył się z Piekielnej Stacji i sapiąc, ruszył prosto
przez jałowe Złe Kraje do rzecznej krainy, gdzie mieściło się Zaopatrzenie. Po jakiejś
godzinie, czy coś koło tego, przybyli na miejsce.
Nie było tu wiele do oglądania. Zaopatrzenie było apatycznym i monotonnym
miasteczkiem, z rozrzuconymi tu i ówdzie tanimi, za to głośnymi tancbudami oraz
barami szybkiej obsługi. Tuż za nimi leżało właściwe Zaopatrzenie - wielki kompleks
budynków położonych na brzegach Styksu, dostarczający mieszkańcom Piekła
wszystkiego, czego potrzebowali do prowadzenia swych łotrowskich działań.
Zaopatrzenie składało się z szeregu ogromnych magazynów, wybudowanych
według zawsze popularnego wzoru na wpół cylindrycznych, blaszanych baraków.
Teren, na którym stały składy, spływał bagniście w dół, w stronę niskich, błotnistych
brzegów Styksu. Wszystkie piekielne ścieki oraz odpady zrzucano bezpośrednio do
rzeki, bez żadnej utylizacyjnej obróbki. Nie zanieczyszczało to bardziej Styksu, gdyż
jego wody były skażone w maksymalnym stopniu już w chwili ich powstania.
Odpadki i brudy, płynące bezustannie z innych źródeł, dawały paradoksalny efekt,
polegający na oczyszczaniu się rzeki Piekła.
Azzie znalazł odpowiedni magazyn, gdzie przechowywano zaklęcia, i zwrócił
się bezpośrednio do urzędnika, długonosego goblina, który podniósł na niego wzrok
sponad książki z dowcipami.
- Co za zaklęcia? Co będziesz z nimi robił?
- Potrzebne mi są zaklęcia doprowadzające ludzi do siedmiu świeczników.
- Brzmi to wystarczająco jasno - stwierdził urzędnik. - W jaki sposób, według
ciebie, mają one działać? Najprostsze zaklęcie wskazuje zwykle kierunek, czyli
podaje adres. Przeważ nie jest to skrawek pergaminu lub gliniana skorupa albo
strzępek skóry, na którym znajdują się jakieś słowa; na przykład takie: “Idź prosto do
skrzyżowania, skręć w prawo i idź dalej, aż spotkasz wielką sowę”. Jest to typowa
instrukcja z zaklęcia.
Azzie potrząsnął głową.
- Potrzebne mi są takie, które doprowadzą moich ludzi do kandelabrów
ukrytych gdzieś w realnym świecie.
- Mam nadzieję, że chciałeś powiedzieć: w pozornie realnym świecie -
sprostował urzędnik. - W porządku, potrzebujesz zatem czaru, który nie tylko powie
obdarowanemu, dokąd ma iść, ale da mu także moc dostania się tam.
- Dokładnie tak - potwierdził Azzie.
- A w jakim stopniu twoi ludzie znają się na zaklęciach?
- Minimalnie, jak sądzę - przyznał demon.
- Tego się właśnie obawiałem. Czy oczekujesz od czaru, że będzie także
ochraniał jego właściciela podczas drogi ku lichtarzom?
- To by więcej kosztowało, co?
- Oczywiście.
- No to nie, bez ochrony. Muszą podjąć jakieś ryzyko.
- A więc tak - chodzi o zaklęcie z wbudowaną siłą, która będzie wskazywać
jego nosicielowi przez stukanie, błyskanie, śpiewanie czy co tam jeszcze, że znajduje
się na właściwej drodze, a potem, jak sądzę, zasygnalizuje, kiedy osiągnie on cel -
miejsce, gdzie znajdują się świeczniki.
- No cóż, to powinno być coś więcej niż sygnał - rzekł Azzie. - Chcę, żeby nie
było najmniejszych wątpliwości, kiedy już znajdą te kandelabry.
- W takim razie zrobiłbyś lepiej, posługując się operacją połówkowych zaklęć.
- Nie wydaje mi się, żebym słyszał o czymś podobnym - przyznał się Azzie.
- To sposób chaldejski. Zaklęcie takie składa się z dwóch części. Czarownik -
w tym wypadku ty - kładzie jedną połówkę w miejscu, do którego obdarowany chce
się dostać. Potem delikwent, czyli nosiciel połówki zaklęcia, uczestniczy, powiedzmy,
w bitwie. Niebezpieczeństwo narasta. Obraca on więc połowę zaklęcia, a ono duchem
przenosi go tam, gdzie znajduje się druga połówka. Jest to najlepszy sposób, jeśli
szybko chcesz przemieścić człowieka lub rzecz.
- To mi się podoba - stwierdził Azzie. - Mogę położyć siedem połówek zaklęć
w pobliżu siedmiu świeczników, a pozostałe ich części wręczyć moim ludziom, i
kiedy je uruchomią, zaklęcia dostarczą ich na miejsce.
- Właśnie. A teraz, czy potrzebujesz także kompletu zaczarowanych koni?
- Magicznych wierzchowców? A na cóż mi są potrzebne na Ziemi
zaczarowane konie? Czy są niezbędne?
- Niezupełnie, ale jeżeli planujesz rozegrać to wszystko na oczach
publiczności, magiczne rumaki dostarczą porywającego przedstawienia. Dodają także
kolejny poziom komplikacji.
- Niezbyt poważnych, mam nadzieję? - zapytał Azzie. - Nie wiem, do jakiego
stopnia sprytni okażą się moi zawodnicy. Zakładając, że są na poziomie większości
ludzi...
- Punkt dla ciebie - rzekł urzędnik. - Trudności związane z magicznymi końmi
powinny okazać się dosyć łatwe, by przez nie przebrnąć. Poza tym, dodają klasy.
- Dołóż mi siedem zaczarowanych wierzchowców - zdecydował Azzie.
- Zgoda - powiedział urzędnik, bazgrząc po formularzu zapotrzebowania. - A
czy chcesz, żeby konie miały jakieś nad zwyczajne cechy?
- Na przykład jakie?
- No wiesz, jakieś ekstraumiejętności, szlachetność, urodziwość, zdolność do
latania lub mówienia, możliwość metamorfozy w jakieś inne zwierzę...
- Oznacza to chyba bardzo drogie dodatki.
- Możesz dostać wszystko, co tylko chcesz - potwierdził goblin - ale musisz za
to zapłacić.
- Uczyń je zatem magicznymi końmi, ale bez żadnych nadzwyczajnych cech -
zdecydował Azzie. - To powinno wystarczyć.
- Dobra. Czy są jakieś inne przeszkody, które chciałbyś umieścić pomiędzy
odbiorem połówki zaklęcia a przybyciem do świeczników?
- Nie. Jeśli zrobią tę odrobinę, jaką mają do wykonania, będzie dobrze -
powiedział Azzie.
- W porządku. Jaki ma być kaliber zaklęcia?
- Kaliber? A od kiedyż to zaklęcia są kalibrowane?
- Nowe przepisy; wszystkie zaklęcia muszą być zamawiane podług kalibru.
- Nie mam pojęcia, jaki kaliber jest mi potrzebny.
- Wykombinuj coś.
Azzie wręczył urzędasowi łapówkę i powiedział:
- Każde zaklęcie powinno być zdolne do przeniesienia istoty ludzkiej z
położenia w jednej rzeczywistości omawianego biegu wypadków do położenia w
innej. Potem musi go zabrać do kolejnego celu.
- A zatem potrzebujesz raczej podwójnego zaklęcia, a nie połówkowego -
odparł goblin. - Tego, co powiedziałeś, nie można oczekiwać od zwykłego czaru.
Zmiana rzeczywistości biegu wypadków wymaga mnóstwa energii. Zastanówmy się.
Ile ważą ci ludzie?
- Nie wiem - powiedział Azzie. - Jeszcze ich nie widziałem. Powiedzmy,
maksymalnie trzysta funtów każdy.
- Kaliber ulega podwojeniu, jeżeli zaklęcie musi przenieść więcej niż dwieście
pięćdziesiąt funtów.
- Załóżmy więc dwieście pięćdziesiąt. Upewnię się, by żaden nie ważył
więcej.
- Zgoda - rzekł urzędnik. Złapał jakiś świstek i zrobił zestawienie. -
Zobaczmy, czy wszystko zapamiętałem. Chcesz siedem podwójnych zaklęć, z których
każde przeniesie dwustupięćdziesięciofuntowej wagi człowieka - wliczając w to
wszystko, co ów będzie miał ze sobą - do dwóch różnych miejsc, leżących w dwóch
różnych rzeczywistościach biegu wypadków. Powiedziałbym, że to będzie zaklęcie
kalibru czterdzieści pięć. Jakiej marki ma ono być?
- A są różne? - zapytał Azzie naiwnie.
- Wierz mi na słowo - rzekł goblin. – “Moronia Mark II” to dobra marka. Tak
samo “Idiota Magnifica 24”. Dla mnie to bez różnicy.
- Daj mi którekolwiek.
- Hej, co z tobą? Sam musisz zdecydować. Czy mam wszystko robić za
ciebie?
- Zamów zaklęcia “Idioty”.
- Wyszły. Spodziewam się dostawy w przyszłym tygodniu.
- Wezmę zatem “Moronie” .
- W porządku. Wypełnij tu i tu. Podpisz tutaj. Inicjał tu. Oto twoje zaklęcia.
Urzędnik wręczył Azziemu niewielką, białą paczuszkę. Demon otworzył ją i
obejrzał zawartość.
- Wyglądają jak małe, srebrne klucze - stwierdził.
- To dlatego, że są to “Moronie”. “Idiota Magnifica” wyglądają inaczej.
- Będą działać tak samo dobrze?
- Nawet lepiej.
- Dzięki! - zawołał Azzie i już go nie było.
Ponownie odbył nużącą drogę powrotną na Ziemię, z przesiadką na Dworcu
Centralnym. Ale był radośnie podniecony. Miał wszystko, czego potrzebował.
Legendę. Intrygę. Lichtarze. Zaklęcia. Teraz pozostało już tylko znaleźć ludzi, którzy
odegrają tę opowieść, ale to powinno być raczej zabawne.
CZĘŚĆ PIĄTA
ROZDZIAŁ l
W przepiękny czerwcowy poranek na niewybrukowanej wiejskiej drodze na
południe od Paryża, otoczony pobrzękiwaniem uprzęży i stukotem podków, wyłonił
się na zakręcie, spoza kępki majestatycznych kasztanów, czterokonny pojazd. Przez
hałas wywołany końskimi kopytami oraz skrzypieniem kołyszącej się karocy, nie było
słychać nic więcej oprócz brzęczenia cykad i głośnych okrzyków woźnicy: “Wiśta,
wio!”
Kareta była duża, pomalowana na żółto i czerwono, a na wierzchu, za
woźnicą, znajdowali się dwaj lokaje. Pięćdziesiąt stóp za pojazdem poruszał się
podobny powóz, a za nim kilku jeźdźców jadących eleganckim cwałem. Na końcu
truchtał tuzin mułów.
W wiodącym powozie siedziało sześć osób. Dwoje dzieci - przystojny
chłopiec dziewięcio- lub dziesięcioletni oraz jego siostra, czternastoletni podlotek o
kędzierzawych, rudych lokach i zuchwałym wyrazie na ładnej buzi. Pozostali
pasażerowie byli dorośli. Stłoczeni w niewygodzie, robili dobrą minę do złej gry.
W pewnej chwili karoca zaczęła się niebezpiecznie przechylać. Gdyby któryś
z jadących z tyłu jeźdźców przygalopował do niej, to zobaczyłby, że prawe przednie
koło zakreśla jakiś pijany ruch w kształcie pętli. Woźnica zauważył zmianę i
wstrzymał konie właśnie w momencie, gdy koło odpadło, a pojazd oparł się na jego
osi. Pierwszy jeździec, korpulentny mężczyzna z czerwoną twarzą, podjechał pod
okno powozu.
- Halo! Czy nic się nikomu nie stało?
- Mamy się świetnie, proszę pana - odpowiedział chłopiec. Jeździec pochylił
się i zajrzał do środka. Skłonił się dorosłym pasażerom, ale jego wzrok spoczął na
Puss.
- Nazywam się sir Oliver Denning z Tawkesbury - przedstawił się jej.
- Ja jestem miss Carlyle - odparła Puss. - A to mój brat, Quentin. Czy pan
także należy do pielgrzymki?
- Tak - rzekł mężczyzna. - Jeżeli wszyscy wysiądziecie z powozu, każę
mojemu słudze, Wattowi, zobaczyć, co się da zrobić z tym kołem.
Wskazał ruchem głowy na Warta, małego, ciemnego Walijczyka.
- Będziemy panu bardzo zobowiązani - powiedziała Puss.
- To zupełny drobiazg - stwierdził sir Oliver. - Moglibyśmy nawet urządzić
mały piknik, podczas gdy Wart będzie przymocowywał koło.
Jego spojrzenie zaledwie omiotło pozostałych pasażerów powozu.
Sir Oliver zwrócił uwagę na Puss już przed wypadkiem; prawdopodobnie, gdy
rozwiązywała chustkę. Obojętne zniesienie widoku jej wspaniałej głowy z rudymi
lokami i ujmujących rysów twarzy okazało się czymś ponad jego siły. Mężczyźni,
nawet wypróbowani wojownicy, szaleli na punkcie Puss.
Niedaleko od powozu znaleźli na małej polanie słoneczne, porośnięte trawą
miejsce i sir Oliver rozłożył obozowy koc, przyjemnie zalatujący zapachem konia.
Widocznie był doświadczonym żołnierzem, gdyż w skórzanej torbie przy siodle miał
zapakowane prowianty i nawet pewne naczynia stołowe.
- To jest naprawdę bardzo smaczne - odezwał się sir Oliver, kiedy się
usadowili; trzymał w ręku pięknie przypieczoną kurzą nóżkę. - Jakże często jadłem
tak podczas niedawnych wojen we Włoszech, gdzie miałem zaszczyt służyć pod
słynnym sir Johnem Hawkwoodem!
- Czy widział pan wiele bitew? - zapytał Quentin, bardziej z grzeczności niż z
jakiegokolwiek innego powodu; sądził bowiem, iż sir Oliver spędzał większość czasu
obok wozu kwatermistrza.
- Bitwy? O tak, sporą liczbę - odparł rycerz, po czym mówił o potyczce w
pobliżu Pizy tak, jak gdyby cały świat powinien był o niej słyszeć.
Wspomniał potem od niechcenia o innych zbrojnych starciach we włoskich
miastach lub w ich pobliżu, co nazywał zaciętymi walkami. Quentin miał powody, by
w to wątpić, gdyż pamiętał jak jego ojciec mówił mu, iż większość działań
militarnych w Italii sprowadzała się do wojowniczych publicznych wypowiedzi oraz
pozafrontowych prywatnych negocjacji, po których miasto poddawało się lub
odstępowano od jego oblężenia - w zależności od tego, co zostało ustalone. Słysząc
to, przypomniał sobie także, że było prawdą, iż brali w tym udział Francuzi, którzy
częściej zajmowali się handlem pomiędzy Włochami a Wolnymi Kompaniami. Sir
Oliver ani słowem nie wspomniał o Francuzach, tylko o Colonnasach, Borgiach i
Medyceuszach oraz o innych obcokrajowcach, noszących podobnie brzmiące
nazwiska. Rycerz miał w zanadrzu mnóstwo porywających opowieści o
wczesnoporannych potyczkach, w których małe grupki wojowników ścierały się na
lance i miecze z podobnymi oddziałkami przeciwnika. Mówił o nocnym czuwaniu na
południu Italii, gdzie nadal trzymali się Saraceni, oraz o nagłych, desperackich
atakach na małe, obwarowane miasta, gdzie śmierć mogła spłynąć na ciebie z góry
pod postacią wrzącego oleju lub stopionego ołowiu.
Sir Oliver był niskim, krępym mężczyzną, zbudowanym na podobieństwo
drewnianego kloca. W średnim wieku i łysiejący, miał zwyczaj potrząsać stanowczo
głową dla podkreślenia wypowiadanych kwestii; a kiedy to czynił, chwiała się jego
kozia bródka. Stanowczymi chrząknięciami stawiał często znaki przestankowe w
swojej niezwykle strasznej wymowie. Puss, która była zawsze skora do figli, zaczęła
go naśladować i Quentin z najwyższym trudem powstrzymywał się od śmiechu.
Po dłuższym czasie nadszedł Watt oznajmiając, że koło zostało naprawione.
Sir Oliver powiedział, że było mu bardzo miło, a powszechne podziękowania przyjął
z męską skromnością. Stwierdził, że skoro są uczestnikami pielgrzymki do Wenecji,
spodziewał się widzieć wielką współpracę ogółu jej członków, przyjmując
najwyraźniej za zupełnie zrozumiałe, iż towarzystwo tak zręcznego i wyróżniającego
się wojownika, jak on, powinno być miłe każdemu. Puss na to oświadczyła
najbardziej poważnym tonem, że wszyscy chętnie widzą jego osobę - i to nie dlatego
bynajmniej, iż jego usługi mogą się w przyszłości okazać znowu przydatne, jeśli
odpadnie inne koło. Sir Oliver nie dostrzegł w tym nic śmiesznego, ale przyjął to jako
należną mu sprawiedliwość; nie był nawet zdziwiony faktem, że jednocześnie Puss,
Quentin i kilka pozostałych dam dostało niespodziewanego ataku kaszlu.
Później, tego samego dnia, pielgrzymka spotkała w końcu zakonnicę, która
miała wędrować wraz z nimi od samego początku podróży, ale nie zjawiła się na
miejscu zbiórki całej grupy. Nadjechała na wierzchowcu wraz z podążającym za nią
służącym, wiozącym jej sokoła. Powóz zatrzymał się, nastąpiło kilka pośpiesznych
rozmów, po czym zrobiono jej miejsce wewnątrz pojazdu.
Matka Joanna była przełożoną w zakonie urszulanek mieszczącym się opodal
Gravelines w Anglii. Jej rodzina nosiła nazwisko Mortimer i przeorysza była pewna,
iż wszyscy doskonale wiedzą, że jest blisko spokrewniona ze znanymi Mortimerami
ze Shropshire. Miała wielką, szeroką, zbrązowiałą od słońca twarz, a swego sokoła
taszczyła ze sobą wszędzie, dokądkolwiek się ruszała; podczas postojów nie
zmarnowała też ani jednej szansy, by wziąć ptaka, poluźnić jego pęta i wysłać go na
poszukiwanie jakiejś odpowiedniej zdobyczy w pobliżu. A kiedy przynosił
zakrwawioną mysz czy pogruchotaną nornicę, składała modlitewnie dłonie, mówiąc:
- Dobry wynik, pani Sfiwtly.
Tak brzmiało imię sokoła. Quentin nie mógł znieść sposobu, w jaki mówiła do
ptaka, szczebiocząc piszczącym głosem, i cały czas myślał, że wybuchnie chichotem.
W końcu kilku członków - towarzystwa nakłoniło ją, by pozostawiła sokoła na dachu
karety pod opieką służącego. Matka Joanna dąsała się, dopóki nie ujrzała jelenia,
który wyszedł z ukrycia na krawędzi lasu. Próbowała przekonać pozostałych
pielgrzymów, by się zatrzymać i zaimprowizować polowanie, ale z wyjątkiem
czyjegoś mopsa, którego trudno byłoby skłonić do zapolowania na szczura, nie mieli
psów.
Towarzystwo dowiedziało się również, że matka Joanna nie tylko nosiła
nazwisko Mortimer, ale była także starszą siostrą Konstancji, która poślubiła markiza
St. Beaux, wspaniałą partię. Ona sama, nie pragnąc małżeństwa (lub nie znajdując
nikogo, kto by ją chciał, pomimo jej majątku oraz nazwiska, jak to później wyszeptała
Puss do ucha Quentina), wymogła na swym ojcu, by osadził ją jako przełożoną
ż
eńskiego zakonu. Oświadczyła mu, że byłaby zadowolona z klasztoru w Gravelines,
z powodu możliwości polowań w tej okolicy, jakich nastręczały, nie mające sobie
równych, tereny myśliwskie oraz pobliski las, także będący do jej dyspozycji. W
dodatku zakonnice, powiedziała, pochodziły z dobrych domów, w związku z czym
nigdy nie brakowało miłych rozmów podczas obiadu.
I tak minął ten długi dzień.
ROZDZIAŁ 2
Sir Ołiver wychylił się do tyłu w siodle i rozejrzał. Nadal znajdowali się na
otwartej przestrzeni. Przyjemnie dla oka zaokrąglone małe wzgórza po lewej strome
ciągnęły się na wiele mil. Z prawej błyszczał bystry strumień. Przed sobą widział
oddalone kępy wielkich drzew, oznaczających początek lasu.
Było jednak tam coś jeszcze; jakaś czerwona kropka sunąca w dół ze wzgórz,
kierująca się tak, by przeciąć drogę jakieś pół mili przed pielgrzymką. Matka Joanna
podjechała do sir Olivera na swym dobrze ułożonym gniadoszu.
- O co chodzi? - zapytała. - Dlaczego się zatrzymaliśmy?
- Chciałem się przyjrzeć okolicy - wyjaśnił zagadnięty - zanim w nią
wjedziemy.
- A co masz nadzieję ujrzeć na ziemi, panie? - dociekała Joanna.
- Szukam jakichś śladów istnienia bandytów, od których roi się podobno w tej
części kraju - wyjaśnił Oliver.
- Mamy wszak ochronę - stwierdziła przeorysza. - Tych czterech kuszników,
których utrzymujemy ze swoich zapasów.
- Niezupełnie im ufam - rzekł rycerz. - Faceci, tacy jak oni, zdolni są uciec
przy najmniejszej zapowiedzi kłopotów. Chcę się właśnie przekonać, czy problemy
nie ujawniły się wcześniej same.
- To śmieszne - stwierdziła Joanna. - Tysiące bandytów mogłoby się ukrywać
zaledwie o kilka stóp od nas w zieloności drzew, i nigdy byśmy ich nie zobaczyli,
gdyby nam na to nie pozwolili.
- Mimo wszystko rozejrzę się - upierał się Oliver. - Ktoś zbliża się do nas.
Joanna popatrzyła na drogę. Minęła dobra chwila, zanim, pochylając się z
powodu krótkowzroczności, zidentyfikowała czerwoną kropkę jako mężczyznę.
- Skąd wziął się ten człowiek? - powiedziała częściowo do siebie.
- Nie wiem - odparł Oliver. - Zmierza ku nam, więc pewnie się tego dowiemy.
Siedzieli w milczeniu w siodłach, podczas gdy jeździec się zbliżał. Orszak
pielgrzymów rozciągał się za nimi na drodze - dwa powozy, cztery zapasowe konie i
dwanaście mułów niosących w sumie trzydzieści osób tworzących całą grupę.
Niektórzy spośród nich dołączyli w Paryżu, gdzie zrobili tylko krótki postój dla
uzupełnienia zapasów. Także w Paryżu wzięli ze sobą czterech kuszników,
weteranów włoskich kampanii, dowodzonych przez sierżanta imieniem Patrice, który
zadeklarował, że on i jego ludzie gotowi są wynająć się do ochrony pielgrzymów
podczas niebezpiecznej podróży po nawiedzanych przez rozbójników terenach
południowej Francji.
Pielgrzymi nie stanowili całkowicie zgodnej grupy. W Paryżu sprzeczali się
cały wieczór o marszrutę, jaką powinni udać się do Wenecji. Niektórzy pragnęli
zupełnie uniknąć jazdy przez góry i obrać łatwą drogę przez środek Francji, ale tutaj
sprawiali kłopoty Anglicy. Nawet jeśli byłeś Anglikiem, tej trasy należało unikać.
Większość pielgrzymów skłaniała się do drogi wiodącej bardziej na wschód,
przez Burgundię, a potem wzdłuż zachodniego brzegu Renu, aż po ciemne lasy
Langwedocji i przejście przez nie do Roussillon. Ten punkt widzenia przeważył. Jak
do tej pory, nie spotkały ich żadne przykre incydenty, ale cały czas byli czujni, gdyż w
tym przeklętym kraju wszystko mogło się zdarzyć.
Jeździec jechał ku nim zgrabnym kłusem. Miał na sobie szkarłatny kubrak, a z
ramion spływał mu ciemnoczerwony płaszcz sukienny, okraszony gdzieniegdzie
pasmami purpury. Na nogach miał wysokie buty z miękkiej, brązowej skóry, a na
głowie zielony, filcowy kapelusz, na którym powiewało pojedyncze orle pióro.
Podjechał do stojących i wstrzymał konia.
- Dobry wieczór - zawołał Azzie, przedstawiając się jako Antonio Grespi,
Wenecjanin. - Jestem kupcem weneckim i podróżuję po Europie, sprzedając
znakomite weneckie złotogłowie, przede wszystkim handlarzom z północy
kontynentu. Pozwólcie, że pokażę wam kilka próbek.
Azzie przygotował się do tego występu, nabywszy próbki materiałów od
prawdziwego kupca weneckiego, którego odesłał do domu gołego, ale szczęśliwego z
powodu otrzymania woreczka czerwonego złota.
Sir Oliver dociekał, skąd to przybywa sir Antonio, pojawiwszy się na ich
drodze - zdawałoby się - znikąd? Azzie odparł, że jechał na skróty, dzięki czemu
zaoszczędził wiele mil ze swej wędrówki.
- Podróżuję cały czas pomiędzy Wenecją a Paryżem, i byłoby to rzeczywiście
dziwne, gdybym nie znał skrótów i najbezpieczniejszych dróg - Azzie uśmiechnął się
najgrzeczniej, jak umiał. - Sir, jeżeli nie byłoby zbytnią śmiałością z mojej strony
prosić o coś, to chciałbym dołączyć do waszej kompanii. W tych stronach samotny
wędrowiec trzyma swoje życie we własnych rękach. Mogę się przydać, ofiarowując
swój miecz, gdy zajdzie taka potrzeba, oraz służąc jako przewodnik w trudniejszych
miejscach podróży. Mam własne zapasy i nie będę sprawiał żadnych kłopotów.
- Co pani na to, matko Joanno? - zapytał Oliver, spoglądając na przeoryszę,
która zmierzyła Azziego od stóp do głów; było to ostre, krytyczne spojrzenie.
Azzie, który przez wielu bywał oglądany, odchylił się spokojnie do tyłu w
siodle, opierając jedną rękę na zadzie wierzchowca. Jeżeli nawet nie przyjmą go jako
członka grupy pielgrzymów, to był pewien, że wykombinuje coś innego.
Pomysłowość w działaniu na własną rękę była specjalnością Piekła.
- Nie widzę przeszkód - powiedziała w końcu Joanna. Podjechali z powrotem
do wozów i Oliver dokonał prezentacji nowego towarzysza podróży. Azzie zajął
miejsce na czele kolumny, które przysługiwało mu z racji tego, iż chwalił się
znajomością terenu. Sir Oliver jechał przez chwilę obok niego.
- Co znajduje się przed nami w najbliższej okolicy? - zagadnął.
- Głębokie bory przez następnych pięćdziesiąt mil, albo coś koło tego - odparł
Azzie. - Tej nocy będziemy obozować w lesie. W ostatnich latach nie odnotowano
tutaj aktywności bandytów, więc wszystko powinno być w porządku. Pod wieczór
jutrzejszego dnia dotrzemy do obsługującej ten obszar gospody. To pierwszorzędne
miejsce, utrzymywane przez mnichów i szczycące się kuchnią lepszą, niż tylko
odpowiednia.
Oliver i Joanna ucieszyli się z tych wiadomości. Z przyjemnością pomyśleli o
dobrym posiłku i ciepłym łóżku. Poza tym, Antonio okazał się wesołym kompanem.
Młody rudowłosy kupiec znał wiele historii na temat życia na dworze weneckiego
Doży. Niektóre z nich były nieco dziwne, inne zupełnie nieprzyzwoite, ale to czyniło
je tym bardziej zabawnymi. Część opowieści dotyczyła demonów i diabłów, o których
mówiło się, iż odwiedzają Wenecję częściej, niż inne miejsca.
I tak mijał powoli długi dzień. Słońce pięło się po niebie, nie spiesząc do
zakończenia wyznaczonej rundy. Małe, białe chmurki płynęły po niebie, niczym
lekkie statki, zmierzające do portu zachodzącego słońca. Lekki powiew kołysał
wierzchołkami drzew, Pielgrzymi jechali stępa, poruszając się ostrożnie wzdłuż
zarośniętego leśnego duktu, niezbyt szybko, gdyż nie było nic naglącego w tym dniu,
który upływał przy rozmyślaniach nad wiecznością.
Zdawało się, iż w sposób zupełnie nadprzyrodzony ciągle otaczał ich las i
tylko las. Nie było nic słychać, z wyjątkiem pobrzękiwania uprzęży i głosów
kuszników, intonujących od czasu do czasu jakąś pieśń. Wreszcie słońce osiągnęło
zenit i zaczęło swój powolny, ospały zachód po drugiej stronie nieba.
Karawana posuwała się wciąż głębiej i głębiej w wielki bór, gdzie blask dnia
odbijał się w zielonych cieniach liści. Podróżni w powozach poczęli skłaniać się ku
drzemce, a konni kiwali się nad wodzami. Przed najbardziej wysuniętymi do przodu
wierzchowcami przebiegła łania i wolno zniknęła jak rozmywająca się plama w
odcieniach brązu oraz bieli, po drugiej stronie traktu. Matka Joanna dała koniowi
ostrogę, ale nie miała dosyć energii na pościg. Cała natura, tak jak i podróżujący
wśród niej, zdawali się zauroczeni leśnym czarem.
Sprawy szły tym torem aż do chwili, kiedy znienacka spadł na nich wieczór.
Wówczas, znalazłszy płaską, trawiastą, małą polankę, Azzie oświadczył, że byłoby
dobrym pomysłem zatrzymać się tutaj na noc, gdyż teren przed nimi jest bardziej
nierówny i trudny. Pielgrzymi z radością podążyli za jego sugestią. Służący wyprzęgli
konie i napoili je w pobliskim strumieniu. Podróżni wysiedli z powozów, a jeźdźcy
zeskoczyli z koni i uwiązali swe wierzchowce. Dorośli znaleźli bądź przygotowali
miejsca do spania, podczas gdy dzieci, pod wodzą Puss, zaczęły się bawić w
kucanego berka.
Azzie i sir Oliver powędrowali na skraj drzew, gdzie zwalony dąb utworzył
naturalną osłonę dla ognia. Zebrali trochę chrustu oraz gałęzi, a potem Oliver schylił
się, dobywając hubki i krzesiwa. Nigdy nie był szczególnie sprawny w rozniecaniu
ognisk, ale nie chciał prosić sir Antonia, a nie wydawało się, by ktokolwiek inny miał
to zrobić. Iskry upadły na suchą hubkę, lecz niemal natychmiast zgasły. Złośliwy
podmuch wiatru wiał tuż ponad poszyciem lasu, na przekór zwykłym prawom
przyrody. Oliver ponawiał swe próby, ale uparty wietrzyk niweczył jego wysiłki. W
końcu miał już nawet kłopoty z samym krzesaniem iskier. Im bardziej się starał, tym
mizerniejsze były jego efekty. Snujący się przy ziemi powiew wiatru zachowywał się,
jakby był kierowany własnym rozumem - kiedy Oliverowi udało się wreszcie
rozdmuchać mały ogienek, nagły podmuch z innego kierunku zgasił go. Wstał
przeklinając i rozprostował bolące kolana.
- Może pozwolisz, abym ja spróbował? - zapytał Azzie.
- Z wielką chęcią - powiedział Oliver, wyciągając ku niemu krzesiwo.
Azzie odmówił jego przyjęcia, potarł palec wskazujący prawej ręki o dłoń
lewej, a potem skierował go na hubkę. Z palca spłynęła na nią niewielka strzała
niebieskiego światła, pozostała tam przez moment, a potem zniknęła. Kiedy
przepadła, przed nimi płonął wesoły, mały ogienek. śaden powiew go nie zgasił,
jakby wiatr poznał swego pana. Sir Oliver usiłował przemówić, ale nie wydobył z
siebie ani słowa.
- Nie chciałem cię przestraszyć - rzekł Azzie uprzejmie. - To tylko mała
sztuczka, której nauczyłem się na Wschodzie.
Spojrzał na sir Olivera, a tamten zauważył słabe, czerwone ogniki tańczące w
jego źrenicach. Azzie odwrócił się i powędrował w stronę powozów.
ROZDZIAŁ 3
Azzie znalazł matkę Joannę, kiedy stawiała swój mały namiot, jaki zabierała
ze sobą na pielgrzymki. Był on uszyty z ufarbowanej na zielono bawełny, co w miły
sposób współgrało z kolorami lasu. Miał, nadające mu kształt, bambusowe pręty oraz
rozmaitość sznurków, służących przymocowaniu go do podłoża. W tej właśnie chwili
ksieni zmagała się z nimi, gdyż podczas podróży splątały się w jeden kłąb,
przedstawiający teraz sobą gmatwaninę wielkości koziej głowy - i były tak samo
uparte.
- Rozplatać ten supeł to robota dla diabła - oznajmiła.
- Zatem lepiej, żebym ja to zrobił - stwierdził Azzie radośnie.
Przeorysza wręczyła mu splątane sznurki. Azzie uniósł palec wskazujący
lewej ręki i dmuchnął na niego. Cały palec przybrał jaskrawokanarkową barwę, z
wyjątkiem paznokcia, który wyciągnął się w stalowoszary pazur. Demon postukał nim
w węzeł, nad którym pojawiła się na moment zielona chmurka tańczącego ognia.
Kiedy opadła, Azzie rzucił pęk z powrotem do matki Joanny. Usiłowała go złapać, ale
linki upadły, zanim zdążyła po nie sięgnąć. Schyliła się i podniosła sznurki, które
jeszcze chwilę temu były nieodwołalnie splątane w węzeł nieomalże gordyjski.
- Jak, na Boga... - zaczęła przeorysza.
- Zwykła fakirska sztuczka, której się nauczyłem na orientalnym bazarze -
powiedział Azzie, szczerząc się do niej.
Matka Joanna popatrzyła na niego i dostrzegła niewielkie czerwone płomyczki
igrające w jego oczach. Ulżyło jej, kiedy Azzie odszedł pogwizdując.
Późnym wieczorem pielgrzymi zgromadzili się dookoła ogniska. Wszyscy,
oprócz Azziego, który zadeklarował chęć odbycia spaceru po lesie przed udaniem się
na spoczynek. Oliver i matka Joanna usiedli nieco na uboczu od pozostałych
podróżnych; nie było najmniejszych wątpliwości, o czym też zamierzają rozmawiać.
- Co myślisz, matko, o tym nowym towarzyszu wędrówki? - zapytał sir Oliver.
- Doprawdy, zrobił mi w głowie groch z kapustą - rzekła ksieni, posługując się
wyrażeniem używanym przez jej nianię.
- Tak - zgodził się rycerz. - W tym człowieku jest coś niesamowitego,
nieprawdaż?
- Istotnie. Zaledwie przed godziną miałam z nim mały incydent, który dał mi
wiele do myślenia.
- To samo ze mną! - rzekł sir Oliver. - Gdy miałem kłopot z rozpaleniem
ognia, sir Antonio zrobił to bez najmniejszego trudu - palcem wskazującym!
- Palec? I co jeszcze? - zapytała Joanna.
- Nic. Wskazał nim i buchnął ogień. Powiedział, że to fakirska sztuczka, jakiej
nauczył się na Wschodzie, ale powiedziałbym raczej, że wyglądało to na czary.
Matka Joanna patrzyła na niego przez chwilę, a potem opowiedziała o swojej
przygodzie z Azziem i splątanym kłębem sznurków.
- To nie jest normalne - zdecydował Oliver.
- Nie. Z całą pewnością nie jest.
- Nie jest to także żadna sztuczka wschodnich fakirów.
- Nie - zgodziła się Joanna. - Poza tym, ma on w oczach małe, czerwone
ogniki. Zauważyłeś je?
- Jak mógłbym to przeoczyć? - rzekł Oliver. - To diabelski znak, czyż nie?
- Jak najbardziej - przyznała przeorysza. - Czytałam o tym w Podręczniku
egzorcyzmowania demonów.
Właśnie w tej chwili z lasu wynurzył się pogwizdujący Azzie. Niósł młodego
jelonka, przerzuconego przez ramiona.
- Byłoby mi miło - rzekł Azzie - gdybyście pozwolili, abym dostarczył
zaopatrzenie na dzisiejszą kolację. Być może któryś z waszych pachołków mógłby
oprawić to szlachetne zwierzę i upiec je dla nas, ja zaś wykąpię się tymczasem w
strumieniu. Pościg za jeleniem to dosyć męczące zajęcie!
I odszedł pogwizdując, tak jak przyszedł.
ROZDZIAŁ 4
Pielgrzymi obudzili się przed pierwszym świtem. Kiedy poranne słońce
przesączało się przez liście drzew, spakowali się, zjedli pośpiesznie śniadanie i byli
gotowi do drogi. Cały dzień podróżowali przez las, wypatrując uważnie
najmniejszych śladów niebezpieczeństwa, ale nie spotkało ich nic przykrego poza
ukąszeniami komarów.
Od wczesnego wieczoru sir Oliver i matka Joanna wypatrywali niespokojnie
poprzez drzewa pierwszego znaku obiecanej przez Azziego gospody. Obawiali się, że
przybysz okłamał ich. Okazało się jednak, iż jego słowa były prawdziwe, gdyż nagle
oberża ukazała się wyraźnie przed nimi - sporej wielkości piętrowe zabudowanie
wzniesione z kamienia, z zapasem drewna opałowego w stosie ułożonym po jednej
stronie oraz zagrodą dla zwierząt i szopą dla czeladzi.
Podróżni powitani zostali w drzwiach przez brata Françoisa - wielkiego,
krzepkiego, brodatego mężczyznę; ściskał ich dłonie, kiedy gęsiego wkraczali do
wnętrza. Azzie był tym, który wchodził ostatni i przekraczając próg, wręczył
braciszkowi worek srebrnych monet.
- Zapłata za nasz pobyt.
Roześmiał się i obdarzył Françoisa dosyć szczególnym spojrzeniem, pod
wpływem którego tamten cofnął się jakby uderzony przez jakąś nieprzyjemną myśl.
- Sir - rzekł dominikanin - czy myśmy nie spotkali się już wcześniej?
- Mogłeś mnie widzieć w Wenecji - odparł Azzie.
- Nie, to nie była Wenecja tylko Paryż, i miało to coś wspólnego z
przywróceniem do życia człowieka.
Azzie pamiętał ten incydent, ale nie widział najmniejszego powodu, by w tym
względzie objaśniać mnicha. Skłonił tylko uprzejmie głowę. Po tym wszystkim brat
François wydawał się niespokojny i nieobecny duchem. Udzielał pielgrzymom
wskazówek o ich pokojach oraz posiłku, ale zdawał się prawie nie zwracać uwagi na
to, co mówi. Mrucząc do siebie pod nosem, śledził spojrzeniem Azziego i gdy tylko
był pewien, że nikt tego nie widzi, czynił wokół siebie znaki krzyża. Kiedy Azzie
poprosił o użyczenie mu małej sypialni na górze, François szybko się zgodził, ale
wyglądał na jeszcze bardziej oszołomionego niż przedtem. Nie przestawał patrzeć na
leżące w jego dłoni monety i potrząsać głową. W końcu zbliżył się do sir Olivera i
matki Joanny.
- Czy dobrze znacie tego człowieka, tego Antonia, który jest z wami?
- Prawie wcale - odparł Oliver. - Czy oszukał cię przy zapłacie?
- Nie, nie. Wprost przeciwnie.
- Co przez to rozumiesz?
Zgodziliśmy się na cenę sześciu centymów za pokój, a on położył na mojej
dłoni miedziaki; potem powiedział: “Co, do diabła, mogę wszak być
wspaniałomyślny!” I dotknął monet palcem, a one zamieniły się w srebro.
- Srebro! - zawołała matka Joanna. - Jesteś tego pewny?
- Oczywiście! Sami popatrzcie.
Mnich wyjął srebrne centymy. Wszyscy troje zagapili się na nie, jakby to był
diabeł we własnej osobie.
Jakiś czas potem matka Joanna wraz z Oliverem poszukiwała Françoisa, by
omówić z nim kwestię menu na jutrzejsze śniadanie, ale nigdzie nie mogli go znaleźć.
Wreszcie natknęli się na przybitą do drzwi spiżami notatkę.
“Jaśnie państwo! - przeczytali. - Proszę mi wybaczyć, ale przypomniałem
sobie o ważnym spotkaniu, jakie muszę odbyć z przeorem od Świętego Bernarda.
Modlę się, by Bóg miał pieczę nad waszymi duszami”.
- Zdumiewające! - rzekł Oliver. - O co tu chodzi? Usta przeoryszy zacisnęły
się.
- Ten człowiek był oszalały ze strachu; oto, dlaczego uciekł.
- Jeśli jednak uważa, że Antonio jest demonem, dlaczego nas nie ostrzegł?
- Sądzę, że bał się powiedzieć choćby słowo - rzekła Joanna - gdyż ten demon
wybrał sobie nas jako kompanię do podróży.
Zastanowiła się przez chwilę.
- Mógł nas postrzegać tak samo, jak jego - dodała.
ś
ołnierz i zakonnica spoglądali w płomienie, siedząc długą chwilę w
milczeniu, Oliver poszturchiwał węgle na palenisku, nie podobały mu się bowiem
twarze, jakie majaczyły w ogniu. Matka Joanna wzdrygnęła się bez żadnego
widocznego powodu, gdyż żaden powiew wiatru jej nie owiał. Po chwili odezwała
się:
- Nie możemy pozwolić, by to dalej tak trwało.
- Nie, z całą pewnością - potwierdził sir Oliver.
- Jeśli jest demonem, musimy podjąć jakieś kroki, żeby się obronić.
- Ach! Ale co takiego?
- Pójdziemy do niego i zapytamy go wprost - stwierdziła matka Joanna.
- Zrób więc to. Będę ci bardzo wdzięczny - powiedział Oliver.
- Miałam na myśli, że ty powinieneś to uczynić. Jesteś wszak żołnierzem. Stań
z nim twarzą w twarz!
- Nie chciałbym mu ubliżyć - odparł sir Ołiver po rozważeniu sprawy.
- Ten Antonio nie jest człowiekiem.
- Kimkolwiek by był, może mu się nie spodobać, że o nim coś wiemy - upierał
się Oliver.
- Ktoś musi z nim porozmawiać.
- Też tak sądzę.
- Ale jeżeli w ogóle nie jesteś mężczyzną...
- Och, w porządku, pogadam z nim.
- On zdecydowanie jest demonem - rzekła matka Joanna z przekonaniem. - Te
małe czerwone światełka, które tańczą mu w oczach, całkiem mimowolnie go
zdradzają. A widziałeś jego zadek? To więcej niż sugestia, że ma tam ogon!
- Demon! W samym środku nas wszystkich! - zawołał Oliver. - Jeżeli to
prawda, to sądzę, iż powinniśmy go zabić. Albo to coś, czym jest.
- Ale jak moglibyśmy zgładzić demona? Sądzę, że jest to niezwykle trudne
zadanie.
- Doprawdy? Nie mam żadnego doświadczenia w tych sprawach.
- I ja mam niewielkie - przyznała matka Joanna. - Nie należy do obowiązku
mojej odnogi Kościoła angażowanie się w wypędzanie diabłów. Zwykle
pozostawiamy te sprawy innym zakonom. Ale słyszy się różne historie...
- Które powiedziały ci... - podrzucił rycerz.
- śe zabicie demona jest trudne, jeśli nie wręcz niemożliwe - rzekła
przeorysza. - Z dodatkowym zastrzeżeniem, że jeżeli udało ci się go zgładzić, to
prawdopodobnie w ogóle nie był to demon, tylko jakiś bogu ducha winny pechowiec,
który miał czerwone błyski w oczach.
- Wydaje mi się to diabelnie trudnym położeniem - rzekł Oliver. - Co
zrobimy?
- Proponuję ostrzec pozostałych, a potem zebrać do kupy wszystkie relikwie,
jakie mamy ze sobą, i usiłować egzorcyzmować tego nieczystego ducha.
- Nie sądzę, żeby mu się to spodobało - rzekł Oliver z namysłem.
- To nie ma znaczenia. Naszym obowiązkiem jest egzorcyzmować demony.
- Tak, oczywiście - potwierdził rycerz, ale był zaniepokojony tym pomysłem.
Pozostali członkowie grupy nie okazali specjalnego zdziwienia na wiadomość,
ż
e matka Joanna podejrzewa, iż wraz z nimi podróżuje demon z piekła rodem. Były to
rzeczy, których każdy mógł się spodziewać w tych niepewnych czasach. Słyszało się
wszak o płaczących rzeźbionych figurach, gadających obłokach i wielu innych
dziwach. Ogólnie było wiadomo, że istnieje mnóstwo piekielnych złych duchów,
spędzających większość swego czasu na Ziemi i próbujących kusić ludzi. Było wręcz
dziwne, że nie widywało się ich dużo częściej.
ROZDZIAŁ 5
Wszyscy czekali, ale Azzie nadal nie wychodził ze swej sypialni na piętrze
gospody. W końcu uchwalili, by wysłać Puss, żeby zaprosiła go na dół, na rozmowę z
nimi. Puss zapukała do drzwi Azziego bez swojej zwykłej zuchwałości.
Azzie otworzył drzwi. Był wspaniale wystrojony w nowy, długi płaszcz z
czerwonego aksamitu oraz szmaragdowozieloną kamizelkę, włosy zaś miał starannie
wyszczotkowane w lśniący, pomarańczowy busz. Wyglądał tak, jakby oczekiwał
zaproszenia.
- Chcą z tobą pogadać - rzekła Puss, wskazując na wspólną izbę na dole.
- To dobrze. Oczekiwałem tego - rzekł Azzie.
Przygładził po raz ostatni włosy, poprawił płaszcz i zszedł na dół za
dziewczyną. Wszyscy szlachetnie urodzeni spośród pielgrzymów znajdowali się w
izbie biesiadnej. Pospólstwa nie wprowadzono w sprawę, więc znajdowało się ono na
zewnątrz, w stajniach, gryząc swoje skórki z chleba i śledziowe łebki.
Sir Oliver wstał, skłonił się nisko i rzekł:
- Mam nadzieję, że pan nam wybaczy, sir, ale myśleliśmy, a raczej rzekłbym,
martwiliśmy się. Jeśli mógłbyś, panie, rozproszyć nasze wątpliwości, bylibyśmy ci
wdzięczni.
- Na czym polega problem? - zapytał Azzie.
- No cóż, sir - ciągnął Oliver. - Zmierzając do sedna sprawy, czy nie jesteś
czasem demonem?
- Istotnie - przyznał Azzie. - Jestem.
Ciężkie westchnienie przetoczyło się pośród obecnych.
- Nie jest to dokładnie to, co chciałem usłyszeć - powiedział Oliver. - Mam
nadzieje, że to nieprawda? Powiedz proszę, że tak nie jest!
- A właśnie, że jest! - stwierdził Azzie. - Wszak dałem wam wcześniej
dowody; po prostu po to, by skończyć w ten sposób z nudnym przekonywaniem was
słowami. Czy mi się udało?
- Istotnie, sir! - rzeki Oliver, a Joanna skinęła głową.
- To dobrze - powiedział Azzie. - Wiecie zatem, na czym stoimy.
- Dziękujemy, panie. A teraz, czy byłbyś tak uprzejmy i poszedł sobie,
pozwalając nam w spokoju kontynuować naszą świętą pielgrzymkę?
- Nie bądź głupi - odparł Azzie. - Pokonałem mnóstwo kłopotów, żeby
doprowadzić do całej sprawy. Mam do przedstawienia pewną propozycję.
- Och, mój Boże! - zawołał Oliver. - Pakt z diabłem!
- Przestań tak mówić - powiedział Azzie. - Po prostu wysłuchajcie mnie. Jeśli
moja oferta was nie zainteresuje, nie będę wam zawracał głowy i rozejdziemy się w
swoje strony.
- Istotnie tak sądzisz?
- Na mój honor Księcia Ciemności. - Azzie nie był tak naprawdę Księciem
Ciemności, ale drobna nieścisłość wobec tych wysoko urodzonych panów i dam nie
robiła żadnej różnicy.
- Sądzę, że nic się nie stanie, jeśli cię wysłuchamy - przyznał Oliver.
ROZDZIAŁ 6
Azzie przemówił głośno, dźwięcznym głosem:
- Panie i panowie, rzeczywiście jestem demonem. Mam jednak nadzieję, że
nikt nie ma mi tego za złe. Czym w istocie jest demon? Zwyczajną nazwą dla kogoś,
kto służy jednej z dwóch sił, zmagających się o rządy nad wszystkimi istnieniami -
ludzkimi i nadludzkimi. Nawiązuję, oczywiście, do przykładów Dobra i Zła, Światła
oraz Ciemności - jak są one nazywane. Pozwólcie mi najpierw wykazać absolutną
konieczność istnienia tych dwóch stron wszelkiej rzeczy, albowiem bez tego sprawy
stają się niemożliwie bezbarwne. Wykażę także, iż obie siły winny trwać w większej
lub mniejszej równowadze; a to dlatego, że gdyby istniało tylko Dobro, jak to
niektórym wydaje się pożądane, nikt nie byłby w stanie uczynić żadnego moralnego
wysiłku w kierunku doskonalenia swych kwalifikacji, co jest jedyną esencją ludzkiego
postępu. Nie byłoby różnicy pomiędzy rzeczami, ani żadnego sposobu rozróżnienia
lepszego od gorszego, pożądanego od nagannego.
Azzie poprosił o trochę wina, przepłukał gardło i mówił dalej.
- Z ustanowienia stosownego współzawodnictwa pomiędzy tymi dwiema
wielkimi jakościami wynika, że jedna ze stron nie może cały czas brać góry. W
przeciwnym razie nasza rywalizacja nie byłaby współzawodnictwem. Wynik zmagań
musi pozostawać wątpliwy; raz jedna strona ukazuje swą wyższość, raz druga, i żaden
końcowy rezultat nie może być zauważony, dopóki cała rzecz nie jest niemal
skończona. W trakcie tych zmagań podążamy za prawem tak starym, jak żadne inne -
za prawem dramaturgii, które daje najlepsze wyniki przy wyrównanych siłach. Nie
przewiduje się wcale, by Dobro miało być potężniejsze od Zła, ponieważ jeśli wynik
nie jest wątpliwy, współzawodnictwo staje się nieciekawe.
Jeżeli możemy zgodzić się z tym, przejdźmy do następnego punktu, który z
moich poprzednich rozważań wypływa. Jeżeli jest zatem dopuszczalne, aby Ciemność
była przeciwstawiona Światłości albo Zło istniało w opozycji do Dobra, to ten, kto
służy jednej stronie, nie jest bardziej godny pogardy od tego, kto służy przeciwnej.
Nie wolno pozwolić, by stronniczość przesłoniła nasze racje! Jeśli Zło jest niezbędne,
to ten, kto dla niego pracuje, nie może być uważany czy to za niepotrzebnego, czy też
podłego, pełnego nieprawości lub mało znaczącego. Nie mówię, że osobnicy owi
muszą być naśladowani, ale winni być co najmniej wysłuchani.
Wykażę następnie, że Zło, którego siły niejednokrotnie doświadczyliście, ma
dużo wspólnego z wesołością; jeśli nawet nie jest czymś więcej. Można powiedzieć,
ż
e stanowi to podstawową zasadę Zła; jak i tamta przynależna Dobru - co prowadzi
do wniosku, że ludzie mogą dokonywać wyboru wedle wolnej swej woli. Mówiąc
jeszcze prościej, Zło może być pełne radości i nikt nie powinien czuć się gorszy z
powodu wyboru Zła, ponieważ jest ono w zasadzie równie czcigodne oraz warte
szacunku, jak Dobro. Czy jednak człowiek nie zostanie ukarany za to, że miał coś
wspólnego ze Ziem? Moi przyjaciele, to jest zwykła propaganda ze strony Dobra i
całkowicie nieprawdziwe przedstawienie sprawy. Jeżeli słuszne jest istnienie Zła,
musi także być w porządku służenie mu.
Azzie pociągnął łyk wina i rozejrzał się po obecnych. Tak, przykuł ich uwagę.
- Teraz jestem przygotowany, by przejść prosto do mojej propozycji. Panie i
panowie, jestem Azzie Elbub, demon pochodzący z pewnej starożytnej epoki oraz
impresario z bardzo dalekich stron. Cel, w jakim tu przybyłem, moi przyjaciele, to
wystawienie sztuki scenicznej. Chciałbym znaleźć do niej siedmioro ochotników.
Jako nagrodę dostaną oni to, co jest ich największym marzeniem na tym świecie. W
istocie jest to główna konkluzja mojego przedstawienia: zademonstrować światu, że
człowiek może osiągnąć spełnienie swoich najskrytszych pragnień, bez potrzeby
choćby kiwnięcia w tym celu palcem. Czy nie jest to pociągająca moralność?
Naprawdę sądzę, że to powinno krzepić nadzieje nas wszystkich. Oto, w jaki sposób
toczą się nasze losy. Nie zaś tak, jak się sądzi, że tylko poprzez ciężką pracę oraz
posiadanie pewnych zalet charakteru można osiągnąć urzeczywistnienie marzeń. Moją
sztuką udowodnimy, że nie musicie być cnotliwi, ani nawet szczególnie pracowici, by
uzyskać nagrodę. Pomyślcie zatem o tym, panie i panowie. Przy okazji - wasze dusze
nie będą narażone na jakiekolwiek niebezpieczeństwo.
Azzie wykonał zamaszysty ukłon i wrócił do siebie na górę. Miał czas na lekki
obiad składający się z sera oraz chleba i szklanki wina na koniec. Pogrzebał w ogniu
na palenisku i rozsiadł się wygodnie.
Nie musiał długo czekać.
ROZDZIAŁ 7
Azzie siedział w swoim pokoju, słuchając odgłosów nocy podczas czytania
stęchłego, starego rękopisu, jakie zawsze są dostępne na półkach bardziej popularnych
piekielnych bibliotek. Uwielbiał klasyków. Pomimo swoich ciągot ku innowacjom,
dzięki czemu wplątał się w obecną przygodę, stanowił okaz tradycjonalisty.
Rozległo się pukanie do drzwi.
- Wejść - powiedział Azzie.
Drzwi otworzyły się, ukazując sir Olivera. Rycerz był bez zbroi i wyglądało na
to, że nie ma przy sobie żadnej broni. Prawdopodobnie wiedział, że lepiej nie być
uzbrojonym w obecności diabła.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam...
- Nie - rzekł Azzie. - Proszę wejść i usiąść. Kieliszek wina? Czym mogę
służyć?
- Przyszedłem w związku z przedstawioną propozycją...
- Intrygująca, nieprawdaż?
- Istotnie. Powiedziałeś, panie, iż widzisz taką możliwość, by człowiek
uzyskał spełnienie swych najskrytszych marzeń.
- Rzeczywiście, powiedziałem tak.
- A także, iż nie trzeba posiadać żadnych specjalnych cech, by zostać
nagrodzonym?
- Dokładnie tak - potwierdził demon. - Zastanów się tylko: jeśli ktoś ma
szczególne zdolności, by zacząć samodzielnie, na cóż byłaby mu moja pomoc?
- Znakomicie powiedziane - rzekł Oliver.
- Jesteś nazbyt uprzejmy. A teraz, co mogę zrobić dla ciebie?
- Widzisz, panie, to, na czym najbardziej mi zależy, to stać się szeroko i
daleko znanym jako żołnierz dorównujący memu imiennikowi, Oliverowi, który w
czasach Karola Wielkiego walczył w tylnej straży Rolanda.
- Tak - powiedział Azzie. - Mów dalej.
- Chcę także odnieść znakomite zwycięstwo nad przygniatającą siłą wroga, ale
bez wielkiego ryzyka dla mnie samego.
Azzie wyjął niewielki arkusz pergaminu oraz stylus z samoostrzącą się
końcówką i napisał: “Bez ryzyka”.
- Chcę być szeroko znany w świecie, niczym Aleksander Wielki albo Juliusz
Cezar. Pragnę także zostać dowódcą niewielkiego oddziału doborowych żołnierzy,
niezrównanych szermierzy; to zaś, czego by im brakowało ze względu na małą
liczebność, musieliby nadrabiać zwykłym okrucieństwem oraz niebywałą zręcznością.
- Okrucieństwo i zręczność - zanotował Azzie i podkreślił “okrucieństwo”,
gdyż wydawało mu się to dobrą rzeczą do podkreślenia.
- Ja, oczywiście - ciągnął Oliver - byłbym najlepszym szermierzem z nich
wszystkich. Moja biegłość w robieniu bronią byłaby niezrównana. Pragnę to zdobyć,
mój drogi demonie, ale nie osobistym kosztem czy wyrzeczeniami. Chcę także ładną i
usłużną młodą damę - księżniczkę, jeśli to możliwe - żeby była moją żoną i urodziła
mi synów; i chciałbym móc się usunąć do mego własnego królestwa, które ktoś mi da
za darmo, gdzie już po wszystkim pędziłbym szczęśliwy żywot. To ostatnie jest
szczególnie ważne. Nie życzę sobie żadnych zaskakujących niespodzianek na koniec,
które napełniłyby mnie goryczą bądź smutkiem.
Azzie napisał na dole “musi żyć szczęśliwie nawet potem”, ale nie podkreślił
tego.
- To ogólna idea, sir - rzekł Oliver. - Możesz ją spełnić w całości?
Demon przeleciał wzrokiem listę: “bez własnego ryzyka, okrucieństwo i
zręczność, szczęśliwe życie na koniec”. Zmarszczył się, a potem podniósł wzrok.
- Mogę spełnić niektóre spośród tych punktów, ale nie wszystkie, mój drogi sir
Oliverze. Nie dlatego wszakże, bym nie był w stanie tego uczynić, ale z tej prostej
przyczyny, iż sztuka, którą zamierzam wystawić, dotyczy tak samo ciebie jak i
pozostałych, i załatwienie wszystkich twoich żądań w całości pochłonęłoby moc
niebiańskich cudów i zabrałoby mnóstwo czasu Piekłu. Nie, mój drogi panie, ja
wynajdę sposób, dzięki któremu będziesz i mógł, bez niebezpieczeństwa dla siebie,
odnieść znakomite zwycięstwo i zostać za to bogato wynagrodzonym oraz zająć
wysoką pozycję w ludzkim poważaniu. Tak czy tak, wyjdziesz na swoje.
- No, cóż - rzekł Oliver. - Miałem nadzieję na wszystko, ale to, co możesz dla
mnie zrobić, nie będzie złą pozycją do startu. Jeśli zacznę jako bogaty i słynny
bohater, to jestem pewien, że samodzielnie zdobędę całą resztę. Przyjmuję twoją
ofertę, mój drogi demonie! I pozwól mi powiedzieć, że nigdy nie byłem tak przeciwny
siłom Zła, jak wielu innych. Czułem często, że Diabeł ma raczej kilka punktów
przewagi i jest według mnie bardziej zabawnym facetem, niźli jego surowy Oponent
w Niebie.
- Doceniam twoją wolę zadowolenia mnie - odparł Azzie - ale nie chcę słyszeć
ż
adnych oszczerstw pod adresem naszego zacnego Oponenta. My, charaktery Dobra i
Zła, zbyt blisko współ pracujemy ze sobą, by zniesławiać jedni drugich. Światłość i
Ciemność muszą żyć w tym samym kosmosie.
- Nie miałem nic obraźliwego na myśli - zapewnił sir Oliver. - Nie mam także
nic, oczywiście, przeciwko Dobru.
- Nikogo nie obraziłeś, a już szczególnie nie mnie - rzekł Azzie. - Zaczynamy
zatem?
- Tak, mój panie. Czy chcesz, abym podpisał się krwią 1 tym pergaminie?
- To nie będzie konieczne - stwierdził demon. - Wyraziłeś swoją zgodę i
zostało to zarejestrowane. Jak wyjaśniłem, twoja dusza nie uczestniczy w tej
transakcji.
- Co mam teraz robić? - zapytał sir Oliver.
- Weź to. - Azzie sięgnął do swego płaszcza i wyjął mały, srebrny klucz o
zawiłym kształcie.
Sir Oliver uniósł go do światła i zdziwił się jego misterną robotą.
- Co on otwiera, drogi lordzie demonie?
- Nic. To jest podwójne zaklęcie firmy “Moronia”. Schowaj je w bezpiecznym
miejscu. Kontynuuj swą pielgrzymkę. W pewnym momencie - może za kilka sekund,
a może godzin, lecz prawdopodobnie nie później niż za parę dni - usłyszysz dźwięk
gongu. Jest to odgłos, towarzyszący temu, gdy zaklęcie “Moronia” przechodzi na
pozycję “Gotowe do działania”. Będziesz musiał wziąć je wówczas i pośpieszyć, by
połączyć z jego drugą połówką. Jest ono do tego wewnętrznie zaprogramowane.
Zaprowadzi cię do pozostałej części, ulokowanej w pobliżu magicznego konia, który
będzie miał przy siodle juki, a w jednym z nich znajdziesz złoty lichtarz. Czy jasne
jak dotąd?
- Całkowicie - potwierdził sir Oliver. - Znaleźć świecznik.
- Potem musisz udać się do Wenecji - jeżeli nie byłbyś tam właśnie. Wkrótce
po twoim przybyciu, a może i wcześniej, przekonasz się, że twoje życzenia się
spełniły. Kiedy wszyscy skończą swą grę, odbędzie się, z odpowiednią pompą,
finałowa ceremonia. Potem będziesz wolny, by cieszyć się blaskami swej fortuny.
- Brzmi całkiem dobrze - zgodził się Oliver. - A w czym tkwi podstęp?
- Podstęp? Nie ma żadnego podstępu.
- Zwykle jakiś kryje się w sprawach podobnego autoramentu - powiedział sir
Oliver uparcie.
- Skąd, do diaska, możesz wiedzieć, co jest zwyczajne, a co nie, w magicznych
historiach? Słuchaj - chcesz tego, czy nie?
- Och, zrobię to, zrobię - stwierdził Oliver. - Staram się tylko być ostrożny w
stosunku do sprawy, w którą się wpakowałem. Ale wydaje mi się, sir, jeśli wybaczysz
mi to co mówię, że jest z tym wszystkim zbyt wiele zamieszania. Dlaczego nie mogę
iść prosto po magiczny świecznik?
- Ponieważ jest kilka rzeczy, które musisz zrobić zanim zaklęcie osiągnie
gotowość do działania, abyś mógł szczycić się twoim wspaniałym zwycięstwem.
- Te rzeczy, jak sądzę, nie będą zbyt trudne? – zaniepokoił się Oliver.
- Słuchaj no - głos Azziego stwardniał. - Lepiej będzie, jeżeli przygotujesz się
do zrobienia wszystkiego, co będzie trzeba. , Jeśli masz jakiekolwiek wątpliwości,
oddaj mi klucz. Jak nawalisz, spotkają cię srogie przykrości.
- Och, nie obawiaj się - powiedział Oliver, podnosząc zaklęcie, jakby chciał
upewnić sam siebie, że słusznie postąpił.
- Jak powiedziałem, dostaniesz dalsze instrukcje. - Możesz mi coś
podpowiedzieć?
- Będziesz musiał podjąć pewne decyzje.
- Decyzje? O mój Boże - rzekł Oliver. - Nie jestem całkiem pewny, czy mi się
to podoba. Zresztą, nieważne. Muszę po prostu przyjąć wszystko, co się zdarzy, a
reszta zostanie zrobiona za mnie, czy tak?
- To ci właśnie mówiłem - potwierdził Azzie. - Zło nie oczekuje od człowieka
nic więcej prócz tego, by wykonał swój obowiązek najlepiej jak potrafi.
- To dobrze - rzekł sir Oliver. - Mogę teraz odejść?
- Dobranoc - pożegnał go Azzie.
CZĘŚĆ SZÓSTA
ROZDZIAŁ l
Po swym uwolnieniu z puszki Pandory, Ylith udała się do archanioła Michała,
by zdać mu relację z wydarzeń. Znalazła go w starym budynku wszystkich świętych w
Zachodnich Niebiosach, gdzie biedził się nad wielkim stosem zapisanych
pergaminów. Było późno i inne anioły oraz archanioły dawno już wyszły, jednak w
biurze Michała nadal jasno płonęły świece, gdyż archanioł czytał rozmaite
sprawozdania dotyczące mnogości jego działań we wszechświecie. To, co mówiły
niektóre z nich, wielce go niepokoiło. Kiedy Ylith weszła, podniósł wzrok znad
dokumentów.
- Witaj, moja droga. Stało się coś? Wyglądasz na nieco wzburzoną.
- Prawdę mówiąc, sir, miałam pewną przygodę.
- Istotnie? Opowiedz mi o niej.
- To nic wielkiego, doprawdy. Jakiś głupi człowiek zaczarował mnie, Hermes
zamknął w puszce Pandory i w końcu uwolniłam się dzięki pomocy Zeusa.
- Samego Zeusa? Czy ten staruch nadal się tu pęta? Sądziłem, że znajduje się
w Poświacie.
- Jest tam, ale dzięki projekcji samego siebie znalazł się w magicznej
szkatułce wraz ze mną.
- Och, tak. Zapomniałem, że ci starzy bogowie znają podobne sztuczki. Co się
jednak stało z tymi małymi aniołami, które wzięłaś na Ziemię, by zwiedzić święte
miejsca? Czy ktoś został z nimi?
- Jak tylko odzyskałam swobodę ruchów, zaprowadziłam dzieci do
Błogosławionej Panienki i przybyłam tutaj, by złożyć ci raport.
- Błogosławiona Panienka nie miała nic przeciwko niańczeniu dzieci?
- Była zadowolona, że mogła wyjść na chwilę ze złotej klatki Niebios i zrobić
coś pożytecznego. Czyż to nie głupie, sir, w jaki sposób modlitwy zamrażają nas w
posągi, z których nie możemy się wydostać?
Michał skinął głową i powiedział:
- Mam dla ciebie ważne zadanie do wykonania na Ziemi.
- To fajnie - odparła Ylith. - Lubię spacerować po cmentarzach.
- Tym razem to coś więcej, niż tylko zwiedzanie zabytków - rzekł Michał. -
Ono dotyczy Azziego.
- Ha! - wykrzyknęła Ylith.
- Zdaje się, iż twój demoniczny przyjaciel znowu coś kombinuje. Coś bardzo
podejrzanego.
- To dziwne - powiedziała Ylith. - Całkiem niedawno widziałam go w Yorku i
nie zajmowało go nic więcej poza oglądaniem moralizatorskiej sztuki.
- Wydaje się, że ta farsa podsunęła mu pewien pomysł - rzekł Michał. - Mamy
pewne wskazówki, by sądzić, że zamierza coś więcej. Moi obserwatorzy donieśli mi,
ż
e włączył w to Pietra Aretina, to sprośne nasienie Szatana. Dodając do tego znaną
już nam skłonność Azziego do niespodzianek, jestem pewien, że zamierza jakąś
psotę.
Ylith skinęła głową.
- Ale dlaczego zajmujesz się zwykłą sztuką sceniczną?
- Podejrzewam, że jest to coś więcej niż “zwykła” farsa - odparł Michał. -
Sądząc z jego wcześniejszych dokonań, w szczególności ze spraw Księcia Czarusia i
Johanna Fausta, to nowe przedsięwzięcie, czymkolwiek ono jest, może doprowadzić
siły Światłości i Ciemności do otwartego konfliktu, co wszystkich nas postawi w
sytuacji bez wyjścia. I to dokładnie w chwili, kiedy się nam zdawało, że w kosmosie
panuje pokój! Zrozum, to tylko pogłoski, musimy jednak dać im pewną wiarę i
zmobilizować naszych agentów, których mamy w samym środku Sił Zła, do
obserwowania wroga. Ylith, potrzebuję cię, żebyś się trochę rozejrzała wokół.
- Przez “rozglądanie się” rozumiesz, jak sądzę, szpiegowanie - stwierdziła
Ylith. - A kogo masz na myśli, mówiąc “nam”?
- Mnie i Boga - odparł Michał. - Proszę cię o to w Jego imieniu, rzecz jasna.
- Jak zwykle - powiedziała Ylith; jej twarz wyrażała rozdrażnienie. - Dlaczego
On nigdy nie powie mi tego osobiście?
- Wielu z nas zastanawia się, czemu nie słyszymy Bóstwa bezpośrednio -
przyznał Michał. - Ze mną także nie rozmawia wprost. Jest w tym pewne misterium i
kwestionowanie go nie jest naszym zadaniem.
- A dlaczego nie? - zapytała Ylith.
- Pewne sprawy musisz przyjąć na wiarę. To, co powinniśmy uczynić, to
odkryć knowania Azziego. Idź i przyjrzyj się jego pielgrzymce. Wymyśl jakieś
wytłumaczenie, dlaczego się tam znalazłaś; zobacz, co on tam naprawdę robi. Jeśli się
nie mylę, nasz dumny młody demon nie będzie w stanie ukryć przed tobą swych
zamiarów, gdyż jego projekt, cokolwiek to jest, powinien znajdować się w pełnym
toku.
- Dobrze. Skoro tak, natychmiast tam ruszam.
- Zrób tak. I kieruj się własnym osądem. Jeżeli okaże się, że Azzie Elbub
realizuje tajny plan akcji wywrotowej przeciwko rodzajowi ludzkiemu, mając na celu
gloryfikację Zła, nie będzie żadnego nieszczęścia, jeśli - gdy nadarzy się po temu
okazja - włożysz kij w szprychy jego maszynerii, by tak powiedzieć.
- Myślę dokładnie tak samo - potwierdziła Ylith.
ROZDZIAŁ 2
Puss i Quentin leżeli na składanych łóżeczkach w izdebce obok kuchni,
obserwując wędrujące po suficie cienie. - Sądzisz, że Antonio naprawdę jest
demonem? - zapytał Quentin, który jako bardzo młody chłopak nie był jeszcze
zupełnie pewny co jest, a co nie jest rzeczywiste.
- Myślę, że tak - odparła Puss.
Puss bardzo długo i usilnie myślała nad tym, czego pragnie najbardziej w
ś
wiecie. Pierwsze, co jej przyszło na myśl, to blond włosy - takie, jakie miał jej brat.
Jedwabiste, kręcone i długie, o lnianym odcieniu, a nie mosiądzowozłotym, jaki
podoba się niektórym dziewczętom. Ale czy naprawdę była to rzecz, której pragnęła
ponad wszystko inne? Puss czuła się nieco zawstydzona tak skromnym marzeniem, a
więc - choć nie leżało to w jej zwyczaju - słuchała uważnie wynurzeń Quentina o tym,
o co poprosiłby demona, gdyby już przyszło co do czego.
- Własny koń dla mnie, to po pierwsze - rzekł chłopiec , zdecydowanie. - I
miecz. To śmieszne, co mówi pan ojciec, że zbyt drogie jest wykucie dla mnie
miecza, skoro wyrosnę z niego za rok czy dwa. Chodzi mi o to, że jaki w takim razie
jest sens w byciu bogatym, skoro i tak nie kupuje się rzeczy, z których się wyrasta?
- Bardzo rozsądnie - pochwaliła Puss. - Zatem, miecz. Co jeszcze chcesz?
- Nie pragnę własnego królestwa - powiedział Quentin w zamyśleniu. -
Musiałbym siedzieć na miejscu i zajmować się nim. Moim zdaniem król Artur, mimo
ż
e władał Camelotem, nie był specjalnie szczęśliwy. Jak sądzisz?
- Wątpię, by był - odrzekła Puss.
- Chciałbym wyruszyć na poszukiwanie wielu przygód - ciągnął Quentin.
- Jak Lancelot? On także wcale nie był szczęśliwy.
- Nie, ale to dlatego, że był głupi, zakochując się w królowej, kiedy obok było
tyle innych kobiet do wyboru. Dlaczego nie wybrał żadnej z nich? Wolałbym raczej
ż
yć na podobieństwo Gawaina, podróżować, mieć wiele dziewcząt, wpadać w
tarapaty, zdobywać skarby, a potem znowu je tracić. Tym sposobem miał
przyjemność zdobywania bogactwa i nie musiał później troszczyć się o nie.
- To tak, jakby otrzymać wszystkie zabawki, jakich się pragnie, bez potrzeby
sprzątania ich potem? - zapytała Puss.
- No właśnie - potwierdził Quentin.
- Bardzo trafnie - zgodziła się Puss. - Co jeszcze byś chciał?
- Zaczarowane zwierzę do zabawy - odparł Quentin bez wahania. - Najchętniej
lwa, który słuchałby tylko mnie i zabijał ludzi, których bym nie lubił.
- No cóż, to trochę zbyt błahy powód, nie uważasz? - zapytała Puss.
- Miałem na myśli to, że ludzi, którzy mi się nie podobają, zabijałby tylko
wtedy, gdybym mu na to pozwolił. Ale, oczywiście, nie pozwalałbym. Gdyby stali się
zbyt kłopotliwi, sam bym ich zabijał w długich pojedynkach, w których odnosiłbym
poważne rany. A pani matka by mi je opatrywała.
- Ran bohaterów nie obwiązują matki - zauważyła Puss.
- Mogłyby, skoro to jest moja przygoda - stwierdził Quentin. - Ja ustalam
reguły.
- Jaka szkoda, że jesteś zbyt młody, by wchodzić w układy z demonami.
- Nic o tym nie wiem - powiedział chłopiec. Usiadł wyprostowany na łóżku i
spojrzał bardzo poważnie. - Jestem prawie zdecydowany natychmiast iść do niego.
- Quentin! Nie mógłbyś tego zrobić! - zawołała Puss myśląc, że jeżeli Quentin
uprze się przy tym, jej obowiązkiem, jako starszej siostry, będzie towarzyszenie mu i
być może wyrażenie także własnego życzenia tylko po to, by być razem z bratem.
Quentin wstał z łóżka i zaczął się ubierać. Jego wąskie wargi drżały, gdy
rozważał własną śmiałość, ale wydawał się zdecydowany. W tym momencie w rogu
pokoju nastąpił rozbłysk światła. Dzieci wskoczyły z powrotem do łóżek. Pojawił się
spory kłąb dymu, a kiedy się rozwiał, ukazała się śliczna, ciemnowłosa, młoda
kobieta.
- Jak to zrobiłaś? - zapytał Quentin. - Nie pamiętam, żebyś uczestniczyła w
naszej pielgrzymce.
- Przyszłam zaoferować pielgrzymom jajka na sprzedaż - odparła kobieta. -
Mieszkam na pobliskiej farmie i właśnie przybyłam do gospody. Nazywam się Ylith.
Dzieci przedstawiły się grzecznie. Były szczególnie ożywione chęcią
przekazania tego, co sir Antonio opowiedział tego wieczoru na temat spełnienia
ż
yczeń siedmiu szczęśliwców. Z opisu, Ylith poznała w Antoniu Azziego.
- Ja także chcę wyrazić swoje życzenie - stwierdził Quentin.
- Ani się waż! - rzekła Ylith twardo.
Wyglądało na to, że Quentinowi wyraźnie ulżyło, ale momentalnie zapytał:
- Dlaczego nie mogę?
- Ponieważ nie jest przyjęte, by dobrze wychowane dzieci prosiły diabła z
piekła rodem o spełnienie życzeń.
- Ale inni proszą - zauważyła Puss. - Będą mieli wspaniałą zabawę.
- Sądzę, iż zrozumiesz, że to nie jest tak do końca prawdziwe - rzekła Ylith. -
Niektórzy z nich przekonają się, że są dużo bardziej zamieszani, niżby chcieli, w
pewne sprawy, o które się targowali.
- Skąd ty to możesz wiedzieć? - zapytała Puss.
- Po prostu wiem - odparła Ylith. - A teraz, dzieci, może postaracie się usnąć?
Opowiem wam bajkę, jeżeli się na to zgodzicie.
ROZDZIAŁ 3
Ylith opowiedziała im historyjkę o dzieciach i jagniętach swawolących pośród
wzgórz jej rodzinnej Grecji. Już wkrótce Quentin i Puss spali, więc anielica otuliła je i
zgasiła świecę, a potem wymknęła się z pokoju. We wspólnej izbie znalazła kilkoro
pielgrzymów, siedzących przy stole w pobliżu ognia i rozmawiających o przygodach
minionego dnia.
- Czy to pewne, że on jest demonem? - zapytała jedna ze służących kudłatego
gościa, który był lokajem sir Olivera.
-A czymże by innym? - odparł tamten.
Nazywał się Morton Kornglow, miał dwadzieścia dwa lata i był smukłym
człowiekiem z aspiracjami mocno przerastającymi jego urodzenie. Ylith usiadła obok
kobiety i lokaja.
- Co ten demon proponuje? - zapytała.
- Mój pan - odparł Kornglow - powiedział mi, że musi na jego polecenie
odbyć magiczną podróż, by w nagrodę zostały spełnione jego najskrytsze życzenia.
Kiedy wszedłem do jego pokoju, już go nie zastałem. Zniknął.
- Może spaceruje sobie na zewnątrz? - zasugerowała Ylith.
- Nie widzieliśmy go, by schodził na dół - odparł lokaj - a nie jest do niego
podobne nurkować z okna prosto w jeżyny. Wykonuje zadanie demona, bez dwóch
zdań. I powiem ci szczerze, że wygląda to na zajęcie, które by mi piekielnie
odpowiadało.
- Ani się waż! - zawołała służąca, obdarzając go pełnym podziwu spojrzeniem.
- Zastanawiam się nad tym - ciągnął Kornglow. - Równie dobrze mogę grać w
sztuce demona, jak i człowieka; tak długo, aż przed moim imieniem nie znajdzie się
“sir”.
Ylith spojrzała na niego.
- W sztuce?
Kornglow skinął głową.
- Tak powiedział sir Oliver. Demon wystawia pewien rodzaj farsy. Wystarczy,
byśmy robili to co zwykle, a zostaniemy za to wspaniale wynagrodzeni. To jest
właśnie życie, które chcę wieść.
Ylith poderwała się na równe nogi.
- Wybaczcie mi. Muszę się z kimś zobaczyć.
Pośpieszyła w stronę drzwi frontowych i wyszła przez nie w ciemność.
- Jak myślisz, dokąd ona poszła? - zapytała służąca.
Kornglow wzruszył ramionami i cmoknął przez zęby.
- Jeżeli ma z kimś spotkanie, to z diabłem albo aniołem. Na zewnątrz nie ma
nic prócz wilków.
- A więc zamierza to zrobić! Wystawić niemoralną sztukę! Zaczekaj, niech no
Michał się o tym dowie - powiedziała Ylith do siebie.
ROZDZIAŁ 4
Wystawia niemoralną sztukę? - zapytał Michał.
- Na to wygląda, sir.
- To bezczelność!
- Tak, sir.
- Wracaj tam i miej baczenie na rozwój wypadków. Jeżeli udałoby ci się
znaleźć jakiś subtelny sposób, by mu przeszkodzić w jego planach, nie byłoby od
rzeczy zrobić to. Nic spektakularnego, sama rozumiesz.
- Rozumiem - potwierdziła Ylith.
-A zatem, już cię tu nie ma - powiedział Michał. - Mogę także posłać na dół
Babriela do pomocy.
- Byłoby miło - rzekła Ylith nieco tęsknie.
Chociaż obecnie nie stanowili z Babrielem pary, nadal przechowywała miłe
wspomnienia z ich związku. Ylith pamiętała bardzo dobrze, jakie miłe było
grzeszenie i czasem całe jej ciało wyrywało się do starych, dobrych czasów. Wróciły
także jej wspomnienia romansu z Azziem. Było to coś, co uważała kiedyś za niezłą
zabawę.
Potrząsnęła głową, nie chcąc zbyt wiele myśleć na ten temat. Mogło jej to
tylko przysporzyć kłopotów.
ROZDZIAŁ 5
Po odprawieniu Kornglowa, sir Oliver siedział długą chwilę na brzegu łóżka,
rozmyślając nad śmiałą rzeczą, jaką uczynił. Był, oczywiście, przestraszony; jakiż
człowiek nie byłby przejęty po takiej rozmowie z demonem? A oferta sir Antonia była
stanowczo zbyt dobra, by przejść nad nią do porządku dziennego. Pomimo księżych
ż
alów, że Siły Ciemności zawsze starają się uwieść rodzaj ludzki, tak naprawdę
zdarzało się to nadzwyczaj rzadko. Nie spotkało to nikogo spośród wielu znajomych
sir Olivera, a już z pewnością nigdy dotąd jego samego.
Oliverowi podobał się ten pomysł. Od dzieciństwa płonęła w nim ogromna
żą
dza - dostać coś wielkiego, cennego i ważnego drogą możliwie najmniejszego
wysiłku. Nie są to sprawy, o których wiele rozmawia się z ludźmi. Oni tego nie
rozumieją.
Chociaż było bardzo późno, nie odczuwał senności. Napełnił kieliszek winem
i wydobył kilka sucharów, które potajemnie ściągnął ze stołu podczas obiadu, by mieć
na przekąskę w nocy. Wyjmował właśnie suchar z kieszeni, kiedy jego spojrzenie
padło na ścianę po prawej stronie. Jednym haustem przełknął wino, rozlewając część
na kamizelce. Patrzył na drzwi w ścianie. Zwykłe, pospolite drzwi. Tyle tylko, iż sir
Oliver był całkowicie pewien, że wcześniej nie istniały!
Wstał, podszedł do nich i uważnie się im przyjrzał. Czy mógł je przeoczyć,
kiedy pierwszy raz wszedł do izby? Tkwiła w nich gałka. Dotknął jej. Drzwi były
zamknięte.
A zatem - wszystko w porządku. Usiadł z powrotem. A później nawiedziła go
inna myśl, która spowodowała, że wyjął z kieszeni otrzymane od Azziego zaklęcie
“Moronia” pod postacią srebrnego klucza i podszedł ponownie do drzwi. Ostrożnie
wsunął klucz do dziurki. Klucz wśliznął się z odgłosem mlaśnięcia. Naparł nań lekko,
obracając go w lewo - tylko po to, by zobaczyć co się stanie. Klucz obrócił się sam z
siebie i zamek odskoczył. Oliver wyciągnął rękę i przekręcił gałkę. Drzwi stanęły
otworem. Wyjął klucz i schował go do kieszeni.
Zerknął za próg. Długi, skąpo oświetlony korytarz po drugiej stronie zdawał
się ciągnąć bez końca, ginąc wreszcie w mroku. Sir Oliver był przekonany, że nie
prowadzi on do żadnego miejsca wewnątrz gospody, ani nawet do rozciągającego się
dookoła niej lasu. Prowadził za to Bóg wie dokąd, a od niego oczekiwano, że pójdzie
tam.
Przerażające...
Ale pomyśl o nagrodzie!
Przed oczami rozbłysła mu krótkotrwała wizja. On sam, ubrany w czerwoną
zbroję, dosiadający potężnego rumaka, wjeżdżający na czele gromady bohaterów do
miasta i witany owacyjnie przez wszystkich jego mieszkańców bez wyjątku!
- To naprawdę byłoby coś - powiedział Oliver głośno.
Wszedł do korytarza, nie całkiem gotów do przyjęcia na siebie zobowiązania,
ale bardziej powodowany przez ducha małego chłopca, wkładającego palec do
czegoś, co może się okazać bardzo zimną wodą. Gdy przekroczył próg, drzwi
oddzielające korytarz od jego pokoju w gospodzie zatrzasnęły się z hukiem.
Sir Oliver zakrztusił się z wrażenia, ale nie próbował zawrócić. Jakieś
niewyraźne przeczucie mówiło mu, że coś takiego prawdopodobnie musiało się stać.
Jak inaczej miałyby się zaczynać przygody, jeśliby coś nie dawało ci porządnego
kopniaka, po którym nie ma już odwrotu?
Zaczął iść wzdłuż korytarza, z początku bardzo ostrożnie, a potem coraz
odważniej.
ROZDZIAŁ 6
Chociaż było tam wystarczająco dużo światła, by wszystko widzieć, Oliver nie
miał pojęcia, skąd się ono brało. Był to jednostajny, szary blask, coś jak półmrok -
smutny i prawie złowróżbny. Szedł dalej, a wydawało się, że pasaż ciągle się
wydłuża. Po obu stronach ze ścian zwisały cienkie, liściaste gałęzie; dawało to
przyjemny, rustykalny efekt.
Nadal szedł. Podłoga pod jego stopami zamieniała się powoli w prawdziwe
leśne poszycie, a jego drogę oświetlała teraz naturalna, dzienna poświata. Nie mógł
jednak widzieć zbyt daleko przed sobą, bo perspektywę zasłaniały konary drzew.
Po chwili leśna gęstwina stała się rzadsza i wydostał się na łąkę. Na drugim jej
końcu stał mały zamek z mostem zwodzonym, położony na niewielkiej wysepce
otoczonej fosą. Most był opuszczony.
Wszedł na teren fortecy i ujrzał przed sobą drzwi, które rozwarły się przed nim
szeroko, kiedy się zbliżył. Za nimi znajdował się ładnie urządzony pokój, z ogniem
wesoło buzującym na kominku. Jakaś dama siedziała na małym taborecie z jednej
strony wejścia; wstała teraz i zwróciła się do niego.
- Witaj, panie rycerzu - powiedziała. - Jestem Alwyn, pisane przez “y”, i
witam cię. Mój mąż jest nieobecny, zabija gdzieś ludzi, ale gościnność mojego domu
wymaga, abym zaprosiła cię na obiad, a potem zaoferowała ci nocleg, a także i
ś
niadanie rano.
- Miło to słyszeć - stwierdził Oliver. - Ale chciałbym wiedzieć, czy
przypadkiem nie przechowujesz dla mnie magicznego konia?
- Magicznego konia? A jakiej maści?
- Widzisz, właśnie o to chodzi, że naprawdę nie wiem. Powiedziano mi, że
jest dla mnie przygotowany zaczarowany rumak, który zaprowadzi mnie do złotego
ś
wiecznika. Potem... Tak w istocie, jest dla mnie nieco niejasne, co dokładnie
powinno stać się “potem”. Zdaje się, iż mam zostać dowódcą dużego oddziału
zbrojnych mężczyzn. Ty nic pewnie o tym nie wiesz, nieprawdaż?
- Nie - przyznała Alwyn. - Doprawdy, uczestniczę w tej sprawie w
minimalnym stopniu.
Uśmiechnęła się. Jej ciemne włosy były śliczne i rozwichrzone, a piersi
wysokie i dobrze zaokrąglone. Oliver wszedł za nią do wnętrza. Przemierzyli kilka
pokoi; wszystkie ozdobione były czerwienią, czernią oraz srebrem, i udekorowane
wszelaką bronią, zbrojami i pociemniałymi portretami przodków o surowym
wyglądzie. W każdym kominku wesoło iskrzył się i żarzył ogień. W sumie, przeszli
przez sześć pomieszczeń. A w siódmym stał stół nakryty białym, lśniącym obrusem,
ze srebrną zastawą.
- O, to cudownie! - wyraził swoje zadowolenie Oliver, zacierając ręce.
Przed nim pyszniły się wspaniałe wiktuały: gęsi pasztet i dżem agrestowy,
jajka i gruboziarnisty chleb oraz wielka rozmaitość napoi. Stół nakryty był na dwie
osoby, i Oliver zaczął się zastanawiać, czy był to jedyny mebel przygotowany dla
dwojga?
- Siadaj, panie - zaprosiła go Alwyn. - Czuj się jak u siebie.
Biały kotek przeszedł, podskakując i miaucząc, aż wturlał się do komnaty.
Alwyn zaśmiała się wesoło i schyliła, aby się z nim pobawić. Oliver skorzystał z tej
okazji i szybko wymienił z nią talerze. Oba były prawie identyczne, z tą jedynie
różnicą, iż na brzegu jego talerza leżały dwie rzodkiewki, a na jej - tylko jedna.
Szybko umieścił jedną ze swoich rzodkiewek na talerzu gospodyni, by zamaskować
zamianę. Gdy Alwyn się wyprostowała, wyglądało na to, że niczego nie zauważyła.
Jedli, a Alwyn napełniła dwa kieliszki burgundem z dużej butelki, stojącej na
stole przykrytym adamaszkiem. Oliver ponownie znalazł chwilkę, kiedy uwaga jej
skierowana była na małego foksteriera, który podskakując, wkroczył do
pomieszczenia. Uchwyciwszy ten moment, Oliver zamienił i kieliszki. Alwyn nic nie
spostrzegła.
Gratulując sobie przebiegłości, Oliver podjął teraz atak na potrawy - stanowiło
to ulubiony przez niego rodzaj walki. Jadł łapczywie i pił do dna, bo jedzenie było
szczytem smakowitości. Było to fantazyjne pożywienie, magiczne kulinaria - po
prostu nic innego w świecie nie dorównywało temu posiłkowi. Wkrótce poczuł
działanie środka nasennego, który zaatakował jego mózg i wywoływał zawrót głowy
oraz ospałość.
- Czy coś nie w porządku, panie rycerzu? - zapytała Alwyn, gdy zapadł się w
głąb swego siedzenia.
- Tylko chwila zmęczenia - odparł Oliver.
- Zamieniłeś talerze - rzekła gospodyni, wpatrując się w brudny odcisk kciuka
na swoim talerzu; dostateczny dowód na to, co Oliver starał się zamaskować.
- Nie zamierzałem nic złego - powiedział Oliver sennie. - To stary zwyczaj
mojego narodu. Czy ty zażywasz ten środek celowo?
- Oczywiście. Bez mego leku nasennego tracę w nocy mnóstwo czasu, nim
zasnę - stwierdziła Alwyn.
- Ogromnie mi przykro, że cię go pozbawiłem - rzekł Oliver zwiotczałymi
ustami i potoczył oczami, które zdawały się wpadać w głąb czaszki, co stanowiło
nieomylny znak, że przechodzi w senną otchłań, czego pragnął raczej uniknąć. - Jak
długo to działa?
Jej odpowiedź zagubiła się w przygniatającej go fali snu, która załamała mu
się nad głową. Szamotał się w niej niczym człowiek -porwany przez szalejącą
powódź; potem znalazł się poza nią, i wpadł w głębię czarnego stawu, oblewającego
go jak ciepła kąpiel. Wysilał się, by utrzymać głowę ponad przysyłanymi przez
Morfeusza mydlanymi, marmurowymi falami. Walczył z dziwnymi myślami, z
niewytłumaczalnymi wyobrażeniami. A potem, zanim się nawet spostrzegł, odpłynął
w sen.
Kiedy się ocknął, kobiety nie było. Zamku nie było. Znajdował się w zupełnie
innym miejscu.
ROZDZIAŁ 7
Gdy Ylith wróciła do pielgrzymów, znalazła wszystkich w stanie wielkiego
pomieszania. Sir Oliver przepadł nagle podczas nocy, nie zostawiając żadnego śladu,
a jego służący, Morton Kornglow, nie umiał inaczej wytłumaczyć jego zniknięcia, jak
poprzez czary.
Ylith rozejrzała się wokół i poszła w końcu do pokoju, który zajmował Oliver.
Słaby zapach kwasu pruskiego był dowodem, że w ciągu ostatnich dwudziestu
czterech godzin użyto tu zaklęcia “Moronia”. To było wszystko, czego Ylith
potrzebowała. Zaczekała, dopóki nie została w pokoju Olivera sama, a potem szybko
wykonała swoje własne zaklęcie. Użyła składników z noszonej przez nią zawsze
skrzynki czarownicy - której nigdy się nie pozbyła pomimo swego nawrócenia - i
wkrótce, przybrawszy mglistą postać, wyruszyła tropem Olivera, przemieszczając się
przez wielki las, w którym rycerz zniknął.
Natknęła się na jego ślad i doszła po nim aż do zamku Alwyn. Ylith znała ją
nieco z dawnych czasów. Alwyn była inną wiedźmą, starego, niezreformowanego
rodzaju, i anielica sądziła, że tamta wykonywała prawdopodobnie jakąś pracę dla
Azziego. Nadszedł czas, by wywróżyć najbliższą przyszłość. Zebrała wystarczające
dane, aby nadać odpowiedni kierunek wróżebnym instrumentom; teraz wprawiła je w
ruch.
Wyniki okazały się takie, jakich się spodziewała. Sir Oliver znajdował się w
trakcie przygody z Alwyn. Azzie obmyślił tę scenę, aby można było przejść przez nią
całkiem szybko; inaczej Oliver miałby przydługą wędrówkę. Potem powinien wyjść z
borów i ruszyć do swego celu, który leżał na południowym zboczu Alp, na terytorium
włoskim.
Odpowiedni moment do tego, aby mu przeszkodzić, wypadał gdzieś tam -
zanim Oliver wyjdzie z lasu. Mogła przeciąć mu drogę. Ale co wtedy? Potrzebny był
jej taki sposób, aby go zatrzymać, nie czyniąc mu jednocześnie nic złego.
- Mam! - powiedziała.
Spakowała swój wróżebny ekwipunek i przywołała zaklęciem znajomego
efreta. Ten zjawił się szybko; duży i czarny, ze złym spojrzeniem. Ylith wyjaśniła mu,
iż sir Oliver musi być powstrzymany albo opóźniony w swojej wędrówce.
- Musisz go zatrzymać - powiedziała.
- Będę szczęśliwy, mogąc spełnić twoje życzenie - rzekł, dawniejszymi czasy
zły osobnik, który ostatnio nawrócił się na stronę Dobra. - Czy mam go zabić?
Istoty tego rodzaju nadal miały pewną skłonność do przemocy (co było
tolerowane w Niebie w spokojniejszych czasach, kiedy panował pewien liberalizm;
ale to nie był spokojny czas i nie można się było nadal przejmować uczuciami
intelektualistów niebieskich).
- Nie, to by zaszło za daleko - stwierdziła Ylith. - Ale pamiętasz może ten
zwój niewidzialnego ogrodzenia, który kilka lat temu wzięliśmy od czarnoksiężników
Baala?
- Tak, pani. Został on uznany za osobliwość i złożony w jednym ze składów.
- Dowiedz się zatem, w którym, i weź spory jego kawał. A oto, co chcę; żebyś
z nim zrobił.
ROZDZIAŁ 8
Oliver usiadł powoli i powiedział do siebie:
- Co to wszystko było, u licha?
I chwycił się za głowę, w której silne pulsowanie zapowiadało migrenę. Stało
się coś bardzo niedobrego. Nie wiedział co, ale czuł, że było to złe. Wstał i rozejrzał
się dookoła. Miejsce było prawie całkowicie pozbawione jakichkolwiek cech, i mimo
dużej ilości światła nie mógł nic zobaczyć. Wszystko, co mógł stwierdzić,
sprowadzało się do tego, że ze wszech stron otaczała go szarość. Rozległo się
trzepotanie skrzydeł i na ramieniu usiadła mu mała sowa, pstrząc na niego
niezgłębionym spojrzeniem, idealnie dopasowanym do nieprzenikliwości oraz
tajemniczości otoczenia.
- Mogłabyś mi powiedzieć, gdzie jestem?
Sowa przechyliła na bok głowę.
- Trudno powiedzieć. To nieco śmierdząca sprawa, stary.
- Co przez to rozumiesz?
- śe jest pewne, iż zostałeś otoczony niewidzialnym ogrodzeniem.
Sir Oliver nie wierzył w niewidzialne ogrodzenia. Nie wierzył tak długo,
dopóki nie zaczął iść i nie zderzył się delikatnie z jego przypuszczalną powierzchnią,
przez którą nawet palec sir Olivera nie przechodził. Wydawało się, że nie można
okrążyć pułapki. Powiedział to sowie.
- Oczywiście - potwierdził ptak. - To dlatego, że jest to ślepy tor.
- Ślepy tor? A dokąd on prowadzi?
- Ślepe tory prowadzą wyłącznie po okręgach. Taka jest ich specyfika.
- Ale to jest nie w porządku! Nie mogę teraz kręcić się w kółko! Muszę
znaleźć magicznego konia.
- Nic takiego tutaj nie ma - poinformowała go sowa.
- Tak naprawdę, to szukam złotego świecznika.
- Brzmi nieźle, ale też go nie mam.
- Nawet magiczny pierścień byłby w sam raz.
Sowa wzdrygnęła się w poczuciu winy.
- O, pierścień! Akurat mam go przy sobie.
Ptak pogrzebał w piórach, znalazł pierścień i podał Oliverowi. Rycerz obrócił
go w palcach. Był to ładny pierścień, z dużym szafirem w prostej, złotej oprawie.
Zdawało mu się, iż w głębi klejnotu dostrzega poruszające się cienie.
- Nie powinieneś zbyt długo gapić się na niego - ostrzegła sowa. - On nie jest
do oglądania, ale do uprawiania czarów.
- Jakich czarów? Co powinienem z nim zrobić?
- Nie powiedzieli ci?
- Nie.
- Ach, w takim razie ktoś się tu nie za bardzo spisał. Uważam, że masz pełne
prawo, by się na to poskarżyć.
Rycerz rozejrzał się dookoła, ale nie było nikogo, do kogo można by było
wnieść zażalenie. Była tylko sowa.
- To diabelnie zła wiadomość - powiedział sir Oliver. - Jakim sposobem mam
przeżyć wspaniałe przygody, skoro utknąłem nie wiadomo gdzie?
- Moglibyśmy zagrać w karty - rzekła sowa. - Dla zabicia czasu.
- Nie sądzę - skrzywił się Oliver. - Nie grywam w karty z ptakami.
Sowa wyjęła spod skrzydła małą talię kart i zaczęła ją tasować. Posłała
Oliverowi kpiące spojrzenie.
- No, dalej - ponaglił rycerz. - Rozdawaj.
Wkrótce zatopił się w grze. Zawsze lubił karty. Pomagały spędzać czas.
- Twoja kolej - powiedziała sowa.
ROZDZIAŁ 9
Znalazłszy się z powrotem w gospodzie, Azzie przetarł swą kryształową kulę i
zapatrzył się w nią. Pozostawała mętna, dopóki nie przypomniał sobie, że trzeba
powiedzieć: “Pokaż mi, co porabia Oliver”. Kula rozbłysła, potwierdzając przesłanie,
i wewnętrzną mglistość zastąpiła scena w lesistej okolicy, a przedstawiająca sir
Olivera, grającego z puchaczem w karty.
- Nic takiego nie miało się zdarzyć! - powiedział Azzie do siebie. Potrzebny
był mu teraz Aretino do pomocy. - Gdzie mój posłaniec? - zapytał demon.
Drzwi otworzyły się momentalnie, wpuszczając małego wzrostem osobnika.
- Natychmiast zanieś tę wiadomość do Aretina - Azzie nagryzmolił szponem
na kawałku pergaminu dwa słowa: “Przybądź niezwłocznie”.
Złożył go dwukrotnie i wręczył posłańcowi.
- Gdzie go znajdę?
- W Wenecji; bez wątpienia pije za moje pieniądze.
- Czy mógłbym dostać zaklęcie, które by mnie tam zaniosło?
- Powinieneś mieć swoje własne - gderał Azzie. - Ale weź ogólne zaklęcie z
tamtego stołu.
Posłaniec wsadził do kieszeni kilka sztuk wyjętych z czaszy z rżniętego szklą.
- Do Wenecji - powiedział do zaklęcia.
I wyruszył.
W pośpiechu Azzie nie rozpoznał w nim Quentina, który skorzystał z okazji,
ż
eby także włączyć się do akcji.
ROZDZIAŁ 10
Tymczasem w Wenecji Aretino uznał, że wpłata Azziego bardzo mu się
przyda. Poeta zawsze chciał wydać naprawdę wielkie przyjęcie; takie, które
wprawiłoby w osłupienie stare, kochane miasto, i udowodniłaby jeszcze raz, jak
wspaniałym człowiekiem jest Pietro Aretino. Takie właśnie wymarzone przyjęcie
odbywało się już od kilku nocy oraz dni - odkąd tylko Azzie wyjechał.
Na swoje uroczystości poeta sprowadził niemiecką orkiestrę. Ludzie dużo
jedli, dużo pili i popuszczali pasa. Był to miły i przyjazny czas. Jaka szkoda, że miał
być przerwany przez posłańca!
Goniec okazał się całkiem młody, po prostu dziecko jeszcze - ubrany w
koszulę nocną młody chłopak z głową pełną jasnych loków. Był to Quentin,
zadyszany z lekka po powietrznej podróży, w czasie której zaklęcie, jakie wziął od
Azziego, koziołkowało nim ponad Alpami, a potem w dół, do Wenecji. Gdy sługa
wprowadził chłopca do Aretina, Quentin ukłonił mu się zamaszyście i powiedział:
- Aretino, przynoszę ci wiadomość.
- Jestem pewien, że nie potrzebuję jej właśnie teraz - rzekł poeta. - Tutaj jest
bardzo zabawnie.
- To od Azziego - rzekł Quentin. - Chce, abyś natychmiast przybył.
- Rozumiem, A kim ty jesteś?
- Jestem jednym z pielgrzymów. Kiedy moja siostra Puss, to skrót od imienia
Priscilla, zasnęła, postanowiłem rozejrzeć się trochę. Widzisz, ja tak naprawdę prawie
nigdy nie śpię. Poszedłem więc na pierwsze piętro. Zobaczyłem drzwi i zajrzałem do
ś
rodka, a potem zrozumiałem, iż należę do cechu posłańców.
- W jaki jednak sposób potrafisz się przemieszczać? - spytał Aretino. - Jesteś
ś
miertelnikiem jak i ja, czyż nie ?
- Oczywiście, ale wziąłem od Azziego garść zaklęć.
- Mam nadzieję, że to prawda - rzekł poeta w zamyśleniu. - Czego Azzie żąda
ode mnie?
- Twojego natychmiastowego stawiennictwa.
- Gdzie on jest?
- Zabiorę cię do niego dzięki magii - odparł Quentin.
- Jesteś całkiem pewny, że na tych zaklęciach można polegać?
Quentin nawet nie zaszczycił go odpowiedzią. W krótkim czasie przyzwyczaił
się do czarów i nie mógł się doczekać chwili, kiedy powie Puss, iż podróżowanie za
pomocą magii nie jest wcale wielką sztuką.
ROZDZIAŁ 11
Zanim wszystko się zaczęło, Azzie planował uczcić moment, gdy sir Oliver
znajdzie się wreszcie w drodze przez tajemniczy pasaż, gdyż miało to oznaczać, że
jego niemoralne przedstawienie dobrze się zaczęło. Aretino miał tylko śledzić Olivera
w jego wędrówce, a potem zdawać demonowi z tego relacje. Jednak zaledwie rycerz
wyruszył, stało się natychmiast jasne, iż napotka jakieś trudności.
Azzie nie tracił czasu, by zbadać, co jest nie w porządku. Śledził podróż sir
Olivera do krainy fantazji, wykorzystując wskazówki, za pomocą których Zło potrafi
iść za Niewinnością. I tak Azzie wkroczył w ten dziwny obszar w lesie, w którym
krainy rzeczywistości oraz fantazji były ze sobą przemieszane.
Po długiej wędrówce mrocznymi leśnymi duktami, demon doszedł do polany.
Po przeciwnej jej stronie ujrzał sir Olivera siedzącego na pniu, z sową usadowioną
naprzeciw niego. Grali w karty małą, wąską talią; dokładnie takiej wielkości, aby
puchacz mógł ją utrzymać w swych szponach. Azzie nie wiedział, czy na ten widok
ma się śmiać, czy raczej płakać; wszak przeznaczył sir Olivera do wielkich czynów!
Pośpieszył do nich, mówiąc:
- Hej, Oliver! Przestań się wygłupiać i ruszaj w drogę!
Jego słowa nie zostały jednak dosłyszane, a on sam nie był w stanie podejść
bliżej, niż na około dwadzieścia stóp od pielgrzyma. Coś w rodzaju niewidzialnej,
gumowej ściany zagradzało mu drogę. Wyglądało na to, że przegroda ta nie
przepuszcza także dźwięków, a może nawet i fal świetlnych, bo Oliver nie widział go.
Azzie ruszył wzdłuż niewidzialnego koła, aż doszedł dokładnie do tego miejsca, gdzie
spojrzenie sir Olivera nieuchronnie musiałoby paść, gdyby tylko przypadkiem
podniósł wzrok. Usadowił się w tym miejscu i czekał. Po chwili głowa Olivera
uniosła się i wyglądało, że patrzy dokładnie w kierunku Azziego; po czym szybko
powrócił do gry w karty.
Demon wiedział, że dzieje się coś tajemniczego i dalece wykraczającego poza
zwykłe fortele, w których to on był mistrzem. Ciekaw był, kto w tym maczał palce.
Jego pierwsze podejrzenie padło na Babriela, ale wydawało się, iż pomysł i
wykonanie czegoś podobnego przekraczało zdolności umysłowe anioła. A zatem, kto
to zrobił? Michał? Jakoś nie nosiło to subtelnego szlifu Michała. To nie było w jego
stylu, choć doprowadzony do rozpaczy archanioł mógł być zdolny do wszystkiego.
Pozostała tylko Ylith, tego nie mógł wykluczyć. Ale co właściwie zrobiła?
Chwilę potem to właśnie ona stała już obok niego.
- Cześć, Azzie - przywitała go. - O ile nie myli mnie mój nos byłej
czarownicy, to myślałeś właśnie o mnie.
Jej uśmiech był prosty i śliczny. I nie zdradzał niczego.
- Co tutaj zmajstrowałaś? - zapytał bez wstępów demon.
- Wymyśliłam małą psotę. Byłam pewna, że się uda - odparła Ylith. - To co
widzisz, jest niewidzialnym ogrodzeniem standardowej miary.
- Bardzo sprytne - przyznał Azzie. - A teraz usuń je.
Ylith podeszła do niewidocznego płotu i pomacała dookoła dłonią.
- Dziwne - powiedziała wreszcie.
- Co takiego? - spytał Azzie.
- Nie mogę znaleźć anomalii, która daje moc temu ogrodzeniu. Powinna być
dokładnie tutaj.
- Tego już za wiele - stwierdził demon. - Idę do Ananke.
ROZDZIAŁ 12
Ananke zaprosiła swoje stare przyjaciółki, trzy Parki, na herbatkę. Lachesis
upiekła na tę okazję ciasto, Kloto obleciała sklepy z pamiątkami w Babilonie, aż
znalazła odpowiedni prezent, a Atropos przyniosła mały tomik poezji.
Ananke nie zjawiała się na ogół w ludzkiej postaci. “Nazywajcie mnie po
prostu starą obrazoburczynią” - zwykła była mówić. - “Nie uważam, żeby coś
naprawdę ważnego dało się zobrazować”. Dziś jednak, aby okazać się towarzyską, a
także dlatego, że lubiła Parki, wystąpiła jako dosyć korpulentna Niemka w średnim
wieku, w szytym na miarę kostiumie i z włosami upiętymi w kok.
Ananke i Parki miały swój piknik na zboczach góry Icon, gdzie macierzanka
oraz rozmaryn nasycały swym zapachem powietrze wyżynnych łąk. Niebo było
ciemnoniebieskie, a gdzieniegdzie przelatywały chmurki, niczym spłoszone szczury-
albinosy. Ananke nalewała właśnie herbatę, kiedy Lachesis zauważyła jakąś plamkę
na firmamencie. Plamka przybliżała się.
- Patrzcie! -zawołała. - Ktoś nadlatuje!
- Poleciłam, aby mi nie przeszkadzano - zagderała Konieczność.
Któż to taki ośmielił się jej sprzeciwić? Ananke przywykła do tego, iż ludzie
trzęśli się ze strachu na sam dźwięk jej imienia, i uważała to za naczelną zasadę
obowiązującą w świecie; albo coś równie ważnego. Lubiła myśleć o sobie jako to Tej,
Której Musi się Słuchać, chociaż było to trochę pretensjonalne. W tym czasie z
nadlatującej plamki wyłoniła się postać, w której po chwili można było rozpoznać
latającego demona. Po chwili Azzie wylądował z wdziękiem w pobliżu miejsca, gdzie
odbywał się piknik.
- Pozdrowienia! - zakrzyknął, kłaniając się nisko. - Przepraszam, że
przeszkadzam. Mam nadzieję, że cieszycie się dobrym zdrowiem?
- Powiedz mi, o co chodzi - zwróciła się do niego Ananke surowo. - I lepiej,
ż
eby to było coś ważnego.
- Ależ jest - odparł Azzie. - Postanowiłem oto stworzyć nowy rodzaj
przedstawienia na świecie - niemoralną farsę - która stanowić miała przeciwwagę dla
wielu sztuk umoralniających, jakie moi przeciwnicy rozpowszechnili w świecie,
mimo że ich wartość propagandowa jest tyleż nieskuteczna, co i bezsensowna.
- Przeszkodziłeś mi w pikniku tylko po to, aby przynieść mi wiadomość o
twoim przedstawieniu? Znam cię od dawna, łajdaku, i nie obchodzą mnie twoje
gierki. Co ta sztuka ma wspólnego ze mną?
- Przeciwnicy przeszkadzają mi w pracy - wyjaśnił Azzie - a ty bardziej stoisz
po ich stronie, niż po mojej.
- No cóż, Dobro jest piękne - powiedziała Ananke tłumacząc się.
- Przypuśćmy. Niemniej wolno mi się jemu przeciwstawiać, prawda? Ty zaś
jesteś tu od tego, żebym mógł wykazać swoją słuszność.
- Tak, wszystko to prawda - przyznała Konieczność.
- Powstrzymasz zatem Michała oraz jego anioły, by mi nie utrudniali pracy?
- Sądzę, że tak. Teraz zostaw nas same. Chcemy kontynuować nasz piknik.
I tym Azzie musiał się zadowolić.
CZĘŚĆ SIÓDMA
ROZDZIAŁ l
Michał znajdował się w swoim gabinecie, odpoczywając w platońskiej idei
fotela - archetypie wszystkich foteli i, z definicji, najlepszym ze wszystkich
kiedykolwiek zaprojektowanych. Wszystko, czego mu było teraz brak, to cygaro. Ale
palenie było nałogiem, który dawno porzucił, wiec tak naprawdę nie brakowało mu
niczego.
Michał nie czuł się jednak usatysfakcjonowany, gdyż osiągnięcie pełni
zadowolenia było tak samo trudne dla archanioła jak i dla człowieka. I choć cieszyły
go te błogie chwile, w głębi siebie zastanawiał się, jak długo będzie trwać owo
rozkoszne leniuchowanie.
Rozległo się pukanie do drzwi.
Michał odniósł przykre wrażenie, że cokolwiek przez nie wejdzie, nie
przyniesie mu niczego miłego. Zastanawiał się czy nie udawać, że go nie ma? Albo
odpowiedzieć: “Won!” Zdecydował jednak przyjąć gościa. Gdy się jest archaniołem,
nawet kozioł ma prawo zatrzymać się przy drzwiach twojego gabinetu.
- Proszę - powiedział.
Drzwi otworzyły się i wszedł posłaniec. Gońcem było małe dziecko ze złotymi
lokami, ubrane w nocną koszulę, z pakunkiem w jednej ręce, a wiązką zaklęć w
drugiej. Quentin z gorliwością spełniał nadal rolę posłańca.
- Mam przesyłkę dla archanioła Michała.
- To ja - przyznał Michał.
- Podpisz tutaj - polecił Quentin.
Michał postawił swoją parafkę na konosamencie ze złotej blachy, który podał
mu Quentin. Chłopiec złożył go i odsunął na bok, po czym wręczył Michałowi ciężki
pakunek.
- Ty nie jesteś aniołem? - upewnił się Michał.
- Nie, proszę pana.
- Jesteś chłopczykiem, ludzkim dzieckiem, nieprawdaż?
- Jak najbardziej - przyznał się Quentin.
- Dlaczego zatem pracujesz w nadprzyrodzonej służbie posłańczej?
- Doprawdy, sam nie wiem - wyznał Quentin. - Ale to wspaniała zabawa.
Jeszcze coś?
- Sądzę, że nie - odparł Michał.
Quentin uruchomił swoje zaklęcia i ulotnił się.
Michał podrapał się po głowie i zwrócił w stronę otrzymanej paczki,
zawiniętej w zwykły, szary papier pakunkowy. Rozerwał go i wyjął dużą cegłę odlaną
z brązu, a obróciwszy ją ujrzał, że jej powierzchnia jest zapisana. Podniósł prezent do
ś
wiatła, by móc rozpoznać litery; przeczytał: “Michale, natychmiast przestań się
wtrącać do przedstawienia demona Azziego. Jeżeli chcesz, wymyśl własne, ale nie
bądź obłudny i zostaw jego sztukę w spokoju. Z poważaniem, Ananke”.
Michał odłożył cegłę. Jego dobre samopoczucie zostało zupełnie zrujnowane.
Za kogóż uważała się ta Ananke, żeby wydawać rozkazy archaniołowi? On sam nigdy
tak naprawdę nie pogodził się z myślą, że Konieczność rządzi zarówno Dobrem, jak i
Złem. Kto powiedział, że tak ma być? To był głupi pomysł i tyle. Michał zawsze
pragnął, aby Bóg nie odchodził. On był naprawdę jedynym, który mógł panować nad
tym bałaganem. Wycofał się jednak i to właśnie Ananke przejęła niejako kuratelę nad
wszystkim. A teraz próbowała powiedzieć Michałowi, jak ma on postępować!
- Nie wolno jej ustanawiać praw w ten sposób i działać na moją szkodę -
powiedział Michał. - Być może jest Przeznaczeniem, ale nie Bogiem.
Zdecydował, że lepiej będzie zrobić coś w tej sprawie. Krótki rekonesans
ujawnił, że istniało przynajmniej kilka sposobów utrudnienia zadania Azziemu. Aby
pokrzyżować mu szyki może wystarczyć nawet zwykła zwłoka.
ROZDZIAŁ 2
Spróbuj jeszcze raz - polecił Hefajstos.
- Próbuję - odparł Ganimedes. - Mówię ci, że nie mogę się przedostać;
Wszyscy bogowie stali zgromadzeni przy ściance, po drugiej stronie której
znajdowało się wnętrze puszki Pandory, w izbie Westfalla na Ziemi. Była to droga,
jaką obrał Zeus, aby się uwolnić, a teraz wszyscy bogowie i boginie chcieli pójść jego
ś
ladem - ale przegroda nie przepuszczała ich. Hefajstos, rzemieślnik bogów, próbował
różnych sposobów powiększenia przejścia; jednak nigdy wcześniej nie pracował na
przegrodach.
Nagle zastawka wydała słaby, brzęczący dźwięk i wszyscy się cofnęli. Chwilę
później w przejściu ukazał się Zeus i stanął przed nimi w całej swej sile i chwale.
- A więc wraca wielki człowiek - stwierdziła Hera; zawsze miała ostry język.
- Spokój, kobieto - powiedział Zeus.
- Łatwo ci mówić - odparła Hera. - Ty idziesz sobie odstawiać te swoje brudne
gierki, podczas gdy my wszyscy trwamy uwięzieni w tym wstrętnym miejscu. Jakiego
autoramentu bogiem jesteś?
- Najlepszego - stwierdził Zeus skromnie. - Nie próżnowałem, mam pewien
plan. Musicie jednak zrobić wszystko, co wam powiem, bo od tego zależy wasza
wolność. A najbardziej od waszej współpracy, nie zaś od permanentnych kłótni.
Chciałbym wam powiedzieć, że wkrótce przyjdzie tu archanioł Michał.
- Ha! Wróg! - zakrzyknął Febus Apollo.
- Nie - sprostował Zeus. - Potencjalny sprzymierzeniec. Pojawi się, prosząc o
coś. Musimy mówić z nim rozsądnie i zrobić to, czego zażąda.
- A potem?
- Potem, dzieci, będziemy mieli szansę na ponowne przejęcie świata. Ach, oto
ten nowy kamerad - zakończył Zeus, kiedy Michał wreszcie przybył.
Sposób, w jaki wyraził się Zeus, przedstawiając nowego towarzysza, wydał się
archaniołowi bardzo niemiły - jakby był jakimś podrzędnym bóstwem, które
wyskoczyło niedawno nie wiadomo skąd, a nie duchową istotą o władzy równej
Zeusowej.
- Uważaj na swoje maniery - obciął Gromowładnego. - Nadal mamy siłę, która
zdolna jest zdmuchnąć do najgłębszego Piekła ciebie i tę twoją pomaga bandę
sybarytów.
- Właśnie stamtąd przyszliśmy - rzekł Zeus. - Gdy raz się posmakuje
najgorszego, nie ma to już potem takiej samej siły oddziaływania, jak przedtem.
Wracając do tematu, w jakiej to kwestii pragnąłeś się ze mną zobaczyć?
- Sądzę, że zdajesz sobie sprawę - odparł Michał - że na kosmiczną scenę
wkroczyła nowa siła?
- Nie uszło to mej uwadze - przyznał Gromowładny. - I co z tego?
- Czy wiesz także o tej niemoralnej sztuce, którą próbuje wystawić demon
Azzie?
- Słyszałem o niej - potwierdził Zeus. - Wygląda mi to na przebiegły pomysł.
- Jeśli będzie ona miała na ludzkość taki wpływ, jak się tego obawiam, nie
przysłuży się to dobrze ani tobie, ani nam.
- Jak to sobie wyobrażasz? My, greckie bóstwa, nie mamy wiele do czynienia
z pojęciami Dobra i Zła.
- Ten projekt pozostaje poza Dobrem i Złem.
- Więc... Co?
- Jego plan nie tylko jest niemoralny - on wręcz podkopuje przekonanie, że
charakter jest przeznaczeniem.
- Co, co powiadasz? - spytał Zeus.
- Wiedziałem, że to przykuje twoją uwagę - stwierdził Michał. - Ale to jeszcze
nie wszystko. Sztuka Azziego udowodni, iż charakter nie tylko nie jest
przeznaczeniem, ale że bardzo opłaca się prowadzić pozbawione kontroli życie.
- Tego już za wiele - zdenerwował się Zeus. - Jak może my temu zaradzić?
- Musimy zastosować taktykę grania na zwłokę - zauważył archanioł. - Sam
osobiście nie mogę nic zrobić; zostałem już w tej sprawie ostrzeżony przez Ananke.
Gdybyś jednak ty, albo jeszcze lepiej - jedno z twoich dzieci - zechciało wyświadczyć
mi drobną przysługę...
Febus wstał i uśmiechnął się.
- Pomogę z wielką chęcią - powiedział. - Powiedz mi tylko, co chcesz, abym
uczynił?
- Potrzebni tu będą Cyklopi - rzekł Michał. - Myślę o czymś podobnym do
tego, co Apollo zmontował przeciwko Odyseuszowi, tylko tym razem lepiej. Potem
będę miał inną małą robótkę dla tego spośród was, kto produkuje burze, deszcze i
wichury.
Atena pomyślała chwilkę, a potem odezwała się:
- Podzieliliśmy tę funkcję pomiędzy wielu bogów - łącznie z Posejdonem oraz
tobą, wielki Zeusie.
- To prawda - przytaknął Gromowładny. - Sprawę pogody przydzielimy
komuś. Aresie, jak by ci się podobał ekologiczny sposób prowadzenia wojny?
- Jeśli tylko rani i zabija ludzi, to nie ma sprawy - przyznał Ares.
- Posłuchaj zatem - rzekł Michał. - Jest kilka rzeczy, które powinieneś
wiedzieć o robieniu pogody.
ROZDZIAŁ 3
Kobiecy głos zawołał:
- Znalazłam to wreszcie!
A potem słychać było odgłos odciąganej zasuwki i moment później dźwięk
przewracającego się płotu.
Oliver wstał, by zbadać granice swego więzienia.
Nie było granic. Zaczął więc iść.
Nie był pewien, dokąd zmierza, ale skoro miał przy sobie zaklęcie “Moronia”
to wyobrażał sobie, że wszystko będzie dobrze. Ciągnęło go ono i holowało, i nie było
najmniejszych wątpliwości, w którą stronę powinien się kierować. Zdawał sobie
sprawę z tego, że w krótkim czasie pokonywał wielkie odległości. Zaklęcie zaczęło
spychać go w lewą stronę, zatem uległ mu.
Wkrótce znalazł się na plaży. Szedł dalej i po chwili ujrzał dużą jaskinię. Było
w niej coś odpychającego, miał więc zamiar ominąć ją z daleka, ale wtedy zobaczył
przybity nad wejściem prymitywny szyld: POSIADACZE PIERŚCIENIA MILE
WIDZIANI. Wszedł. Tuż za progiem siedział sobie na stołku olbrzymi olbrzym.
- Masz pierścień? - zapytał.
- Pewnie, że mam - odparł Oliver, okazując inkryminowany klejnot.
Wielkolud przyjrzał mu się uważnie.
- Dobrze, to o ciebie chodzi.
Wstał i do wejścia jaskini przytoczył głaz.
- Po co to zrobiłeś? - zainteresował się Oliver.
- Rozkazy - wyjaśnił lakonicznie kolos, siadając z powrotem na swoim stołku.
- Co teraz? - spytał sir Oliver.
- Wierz mi, nie chciałbyś tego wiedzieć.
- Ależ chcę. Powiedz mi.
- Zjem cię - stwierdził wielkolud krótko.
- Nie mówisz chyba tego serio?!
- Całkiem poważnie. Czy znałeś kiedykolwiek olbrzyma, który by kłamał?
- Nigdy nie zrobiłem ci nic złego - powiedział Oliver, nie odpowiadając
wprost na pytanie.
- To nie ma nic do rzeczy.
- Więc o co ci chodzi?
- Przykro mi, bracie, ale mam tu przy sobie rozkaz. “Zjedz faceta z
pierścieniem” - oto jak on brzmi.
- Jakiego faceta? Z jakim pierścieniem? - dociekał sir Oliver.
- Tego nie wiem. Mówi się tylko o “człowieku z pierścieniem”.
- Ale to mógłby być ktokolwiek.
- Słuchaj, bracie, może oni nie mieli czasu, żeby wypisać coś więcej.
- A co się stanie, jeżeli zeżresz niewłaściwą osobę?
- No cóż, byłby to niewątpliwie czyjś pech, ale nie stanowiłoby to mojej winy.
- Oczywiście, że nie - potwierdził ugodowo Oliver. - Ale może mieliby ci to za
złe.
- Jak to sobie wyobrażasz?
- Przypomnij sobie, czy nie ganią cię i tak, gdy stanie się coś złego, bez
względu na to, czyja to była wina?
- Masz rację - przyznał olbrzym.
Wszedł z powrotem do jaskini, gdzie w głębi stał fotel, łóżko oraz latarnia.
Oliver rozejrzał się za jakąś bronią, ale nic takiego nie dojrzał. Zobaczył natomiast, że
do koszuli olbrzyma przypięty był kawałek papieru.
- Co tam masz przyczepione na barku? - zainteresował się rycerz.
- To instrukcja, którą mi dano.
- Co ona mówi?
- Tyle tylko, że mam tu pozostać, aż zjawi się facet z pierścieniem.
- Nic więcej?
- Nie, o ile wiem.
- Pozwól mi rzucić okiem.
Wielkolud nie uznał tego za dobry pomysł. Chronił swój przepis działania i
wcale nie zamierzał go pokazywać jakiemuś nieznajomemu. A już zwłaszcza nie
takiemu, którego miał zjeść. Oliver rozumiał to wszystko, ale był zdecydowany
przyjrzeć się wyrokowi na siebie. Jedyna rzecz, jaka przyszła mu w związku z tym do
głowy, to zaproponować olbrzymowi masaż pleców.
- Dlaczego miałbym pragnąć masażu? - zdumiał się kolos podejrzliwie.
- Ponieważ dobrze się po nim poczujesz; oto dlaczego.
- I tak czuję się dobrze - zapewnił go olbrzym, chociaż i było widać, że to
nieprawda.
- W rzeczy samej - przyznał Oliver. - Widzę, że czujesz się nieźle. Ale co to
znaczy “dobrze”? Dobrze to wcale niedużo. To prawie nic. Czy nie chciałbyś się
poczuć bardzo dobrze?
- Nie wiem, czy mi to potrzebne - zawahał się wielkolud.
- Kiedy ostatni raz czułeś się wyśmienicie? Mam na myśli, tak naprawdę
wspaniale?
- Sądzę, że było to dosyć dawno temu. Nikogo nie obchodzi to, jak czuje się
olbrzym. Nikt nawet nie pomyśli, że ma on w ogóle jakieś czucie. Nikt nie pyta o jego
zdrowie i ogólną kondycję psychofizyczną. Ludzie uważają, że olbrzymi to głupcy,
ale jesteśmy dostatecznie bystrzy, aby zauważyć, że nikt się o nas nie troszczy.
- Trafnie to ująłeś - przyznał Oliver. - To co z tym masażem pleców?
- Zgoda - odparł olbrzym. - Ale czy muszę zdjąć koszulę?
- Nie, jeśli nie chcesz.
Kolos położył się na długiej płycie skalnej, której używał jako posłania. W
ciągu dnia robił z niej kanapę, z głazami zamiast poduszek.
Oliver zsunął do góry jego koszulę i zaczął rozcierać oraz ugniatać mu plecy -
najpierw łagodnie, ale potem z większą siłą, bo pacjent skarżył się, że nic nie czuje.
Rycerz rozciągał, uderzał i walił, cały czas starając się rzucić okiem na przypiętą na
lewymi barku instrukcję, przymocowaną do koszuli klamrą z brązu.
W końcu udało mu się odczytać napis na etykietce: “Olbrzym ten może zostać
zraniony tylko pod lewą pachą, która nie jest opancerzona, ze względu na potrzebę
wentylacji wyżej wymienionego. Olbrzym powinien uważać, aby nic nie zbliżało się
do tego miejsca”. Pod spodem znajdował się znak fabryczny, lecz uległ rozmazaniu.
Było to już coś, ale nie dosyć, gdyż Oliver nie miał pojęcia, jak się ma dostać
pod lewą pachę olbrzyma. Nawet prawa była niedostępna.
W wejściu do jaskini mignął jakiś cień i Oliver uniósł wzrok. Stał tam wysoki,
dobrze ubrany osobnik, z pozoru wyglądający na Włocha.
- Cześć, jestem Aretino - przedstawił się przybyły. - Przysłał mnie Azzie. Jeśli
skończyłeś swój masaż, to sądzę, że moglibyśmy wrócić do poważnej pracy?
- Kto to? - zapytał sennie kolos.
- Nie bój się - odparł Oliver. - To ktoś do mnie.
- Powiedz mu, żeby sobie poszedł. Po masażu powinienem cię zjeść.
Oliver potoczył oczyma i odrywał rękę z pleców pacjenta tak powoli, że drugą
zdążył wykonać błagalny gest. Teraz dopiero Aretino na dobre zdał sobie sprawę z
obecności olbrzyma. Zachowując stosowną ostrożność na wypadek, gdyby
znajdowało się w niej więcej potworów, wszedł powoli w głąb jaskini.
- Czy on jest opancerzony? - szepnął do Olivera.
- Tak - potwierdził rycerz - ale z wyjątkiem lewej pachy.
- Powinieneś wykorzystać moment, kiedy wyciągnie się na całą długość.
- Z pewnością; Tylko jak tego dokonać?
- Czy rosną tu gdzieś winogrona? - ściszył znowu głos poeta.
- Zapytam - powiedział Oliver, domyślając się natychmiast, w czym rzecz.
- Winogrona? Po co ci winogrona? - zdziwił się olbrzym.
- Ostatni posiłek przed śmiercią. Taki jest zwyczaj.
- Nigdy o nim nie słyszałem. Sądzę jednak, że moglibyśmy ci znaleźć nieco
winogron. To był bardzo dobry masaż.
Wielkolud stanął na nogi.
- Chodź ze mną.
I wyprowadził Olivera na zewnątrz. Tuż obok jaskini rósł bardzo wysoki
krzew winorośli.
- Nie mogę ich dosięgnąć - poskarżył się Oliver.
- Podam ci trochę - zaofiarował się olbrzym i podniósł ramię, odsłaniając
pachę. W tym momencie Aretino rzucił Oliverowi swój miecz. Rycerz złapał go.
Kolos nadal, co prawda, unosił swe ramię, ale było ono prawym ramieniem. Oliver
zawahał się.
- Wal mimo wszystko! - zachęcił go Aretino.
Oliver zazgrzytał zębami i zanurzył miecz w pachę wielkoluda. Jak się tego
obawiał, była uodporniona, ale niewystarczająco. Miecz wbił się w nią.
- Och! Dlaczego to zrobiłeś?
- Musiałem. Miałeś mnie zabić!
- Mogłem się jeszcze rozmyślić.
A skąd ja to miałem wiedzieć?
Olbrzym upadł na ziemię.
- Mogłem to przewidzieć - zazgrzytał zębami. - Czy słyszał kto kiedykolwiek
o zwycięskich olbrzymach? A propos, ten świecznik, którego szukałeś... Mam go w
głębi jaskini.
Po czym wstrząsnęły nim śmiertelne drgawki i zmarł.
- Szybko - ponaglił Aretino. - Weź lichtarz!
Oliver wbiegł z powrotem do jaskini i za jakimś głazem znalazł kandelabr.
Miał już teraz pierścień, klucz i lichtarz. Zrobił dwa kroki w przód i cofnął się
zdumiony. Aretino zniknął. Przed nim stał zupełnie inny człowiek.
ROZDZIAŁ 4
Kim jesteś? - spytał Oliver.
- Pańskim adiutantem - odparł mężczyzna. - Nazywam się Globus. Mam
służyć wielkim tego świata.
Kątem oka Oliver spostrzegł, że jest w zupełnie innym miejscu. Zdaje się, iż ta
sztuczka dokonała się, kiedy wziął świecznik. Plaża zniknęła; stał na sporej łące
rozciągającej się opodal jakiejś wsi. Z jednej strony piętrzyły się góry, z drugiej
ciągnęła rozległa równina. W jej środku połyskiwała rzeka; na brzegu znajdowało, się
pełne ludzi oraz namiotów obozowisko.
- Jaki to szwadron? - spytał znowu Oliver.
- Biała Kompania - odrzekł Globus.
Biała Kompania była sławna. Jej pierwszy komendant, sir John Hawkwood,
prowadził tę grupę do wielu wybitnych zwycięstw po całych Włoszech. Liczyła ona
około dziesięciu tysięcy walecznych mężczyzn z każdego zakątka Europy: smagli
Łotysze, Polacy z włosami jak u chochlików, wąsaci Niemcy, Włosi z kolczykami w
uszach, Francuzi z wyondulowanymi fryzurami, Szkoci z krzaczastymi brwiami. To
wojsko było najlepsze, najweselsze, najbardziej żądne krwi, a jednak także
najbardziej karne ze wszystkich wojsk w cywilizowanym - i nie tylko - świecie.
- Gdzie jest Hawkwood? - zapytał Oliver o słynnego dowódcę kompanii.
- Sir John przebywa w Anglii na płatnym urlopie - wyjaśnił Globus. - Nie
chciał odejść, ale mój pan zapłacił mu kwotę nie do odrzucenia.
- Kto jest twoim panem?
- Nie nazwę go wprost - odparł adiutant. - Powiem tylko, że jest to diabelnie
fajny facet. Polecił mi dać tobie to.
Globus wyjął z plecaka długi, cienki przedmiot, po czym wręczył go
Oliverowi, który natychmiast rozpoznał w nim buławę, jaką nosił zwykle marszałek
polny.
- To są twoje insygnia dowódcze - wyjaśnił adiutant. - Kiedy pokażesz je
swoim ludziom, pójdą za tobą wszędzie.
- A dokąd powinienem iść?
- W tej chwili znajdujemy się po południowej stronie Alp - Globus wskazał
stosowny kierunek. - Maszerujemy prosto tą drogą, a potem wzdłuż brzegu rzeki do
Wenecji.
- Czy wszystko, co mam zrobić, to zaprowadzić tam wojsko?
- Tak jest.
- W takim razie chodźmy się do nich przyłączyć - wykrzyknął Oliver z
triumfem.
ROZDZIAŁ 5
Oliver wszedł do, zarezerwowanego dla niego, purpurowego namiotu.
Wewnątrz czekał nie kto inny, jak sam Azzie, siedząc na obozowym stołku i piłując
pazury srebrnym pilniczkiem.
- Cześć, szefie! - zawołał rycerz.
- Witaj w swojej kwaterze, Marszałku Polny - odparł Azzie. - Czy wszystko
przebiega zgodnie z twoim życzeniem?
- Jest wspaniale - zapewnił go Oliver. - Dałeś mi cudowną paczkę żołnierzy.
Przyjrzałem się niektórym z nich, kiedy tu szedłem. Istni twardziele. Ktokolwiek
chciałby mi stawić czoło, będzie tego mocno żałował. Nawiasem mówiąc, czy jest
ktoś, z kim będę musiał walczyć?
- Oczywiście. W swoim marszu na południe, który chcę żebyś rozpoczął
natychmiast po skończeniu tej odprawy, spotkasz skandynawskich wojowników z
Naczelnej Brygady Śmierci.
- Brzmi to przerażająco. Czy aby naprawdę uważasz, że powinienem,
rozpoczynając swą karierę, walczyć z ludźmi, którzy są aż tak groźni?
- Wcale nie są. Nadałem im taką nazwę, bo to dobre dla prasy. W istocie jest
to banda wywłaszczonych chłopów, wieśniaków z tej okolicy, wyrzuconych z ziemi
za niepłacenie podatków, które notabene były ponad ich siły. Są uzbrojeni tylko w
siekiery i kosy, nie mają zbroi, łuków ani strzał, a nawet porządnych lanc. Poza tym,
jest ich tylko dwustu przeciwko twoim dziesięciu tysiącom. Ci ludzie nie tylko są źle
przygotowani, ale można ręczyć, że zdradzą swoich towarzyszy i pierzchną przy
pierwszym szczęku oręża.
- To już wygląda dużo lepiej - przyznał Oliver. - A co potem?
- Później wmaszerujesz do Wenecji. Będziemy mieli przy gotowaną prasę.
- Prasę? Naprawdę nie zrobiłem nic takiego, żeby zasłużyć na tortury.
- Nie rozumiesz - rzekł Azzie. - Prasą nazywamy osoby, które innych ludzi
informują o różnych wydarzeniach - malarzy, poetów, pisarzy i tego rodzaju hałastrę.
- Nic o tym nie wiem - powiedział Oliver.
- Lepiej się dowiedz, jeśli chcesz stać się sławny ze swoich zwycięstw. Jakim
sposobem zostaniesz legendarną postacią, jeżeli nie będzie się o tobie pisać?
- Zdawało mi się, że to już się stało.
- Wcale nie. Wynająłem najlepszych poetów oraz pisarzy naszego czasu, z
boskim Aretinem na czele, by głosili twoją chwałę. Tycjan wykona olbrzymi plakat
propagandowy dowolnej victorii, o której przedstawienie go poprosimy. Wynajmę
także kompozytora, by napisał utwór upamiętniający zwycięstwo - jakie by ono było.
Azzie wstał i podszedł do wejścia do namiotu. Duże, czarne chmury wyszły
spoza Alp i spadło kilka pękatych kropli deszczu.
- Wygląda na to, że zanosi się na niepogodę. Niewątpliwie wkrótce to
przejdzie i będziesz mógł zabrać swoich ludzi w drogę do Wenecji. Nie przejmuj się
tym, jak masz do nich przemawiać, ani w jakim języku. Po prostu powiedz
Globusowi, a on już dopilnuje, żeby każdy zrozumiał.
- To dobrze, bo martwiłem się o to - rzekł Oliver, który wcale się nad tym nie
zastanawiał, ale chciał udawać, że myślał.
- śyczę szczęścia - powiedział Azzie. - Sądzę, że niedługo spotkamy się w
Wenecji.
CZĘŚĆ ÓSMA
ROZDZIAŁ l
Ciemność panowała nad Europą, a największa w małej oberży, w której Azzie
- mimo krótkich wypadów rekonesansowych i zaopatrzeniowych - nadal pilnie
werbował ludzi do swojego przedstawienia.
- Jakie nowiny, Aretino? - zapytał demon.
- Cóż, panie, miasto huczy od pogłosek, iż dzieje się coś dziwnego i
bezprecedensowego. Nikt nie wie co, ale mówi się, że Wenecjanie nie są
wtajemniczani w sekrety istot nadprzyrodzonych, chociaż z pewnością powinni być,
gdyż jesteśmy wyjątkowi wśród narodów świata. Obywatele w dzień i w nocy
spotykają się na placu św. Marka, aby porozmawiać o ostatnim dziwie dostrzeżonym
na niebie. Ale pan nie przysłał po mnie, aby rozmawiać o plotkach.
- Wezwałem cię tu, Pietro, abyś mógł spotkać się z niektórymi moimi
zawodnikami, dzięki czemu tym lepiej będziesz mógł pomagać im w pracy dla mnie.
Szkoda, że rozminąłeś się z sir Oliverem. Jest bardzo dobrym wzorem rycerza i sądzę,
ż
e da nam niejeden powód do dumy.
- Widziałem, go przelotnie, kiedy jechałem konno - rzekł Aretino bez
wielkiego entuzjazmu w głosie. - Dość to niezwykły sposób rozdzielania ról, jeżeli
bierze się pierwszego lepszego, który się sam zgłasza, i - chcąc nie chcąc - korzysta
się z niego, Ale, bez wątpienia, poradzi sobie. Kto jest następny?
- Pożyjemy, zobaczymy - odparł Azzie. - Jeśli się nie mylę, słychać kroki na
schodach.
- Rzeczywiście - przyznał poeta - a z ich odgłosu wnoszę, że należą do osoby
o nieszczególnej pozycji społecznej.
Jak ty to potrafisz rozpoznać? Bardzo bym chciał zgłębić, na czym polega
twój sekret percepcji na odległość.
Aretino uśmiechnął się przemądrzale.
- Zauważ, że jego buty skrzypią, słyszymy je przez drzwi i z odległości
połowy długości korytarza. To jest, proszę pana, niewątpliwy odgłos niegarbowanej
skóry. Ponieważ ten dźwięk ma wysoki ton, należy stwierdzić, że są sztywne; zaś
jeden ocierający się o drugi to niczym dwa trące o siebie kawałki metalu. śaden
wykwintny człowiek nie nosiłby obuwia z takiego materiału, musi więc ono należeć
do kogoś biednego.
- Pięć dukatów, jeżeli masz rację - powiedział Azzie; odgłos kroków ucichł
przy drzwiach i rozległo się pukanie. - Proszę wejść - rzekł rudowłosy demon.
Drzwi otworzyły się i do wnętrza wszedł powoli, rozglądający się na boki
mężczyzna, jakby niepewny przyjęcia, jakie go tu spotka. Był wysokim osobnikiem o
jasnych włosach, noszącym wystrzępioną koszulę z samodziału oraz buty z wołowej
skóry, które wyglądały, jakby były przyrośnięte do jego stóp.
- Później ci zapłacę - zwrócił się Azzie do Aretina; do nieznajomego zaś
powiedział. - Nie znam cię. Czy uczestniczysz w naszej pielgrzymce, czy też
przypadkiem natknąłeś się na nas w ciemności?
- W sensie cielesnym stanowię część grupy - odparł nie znajomy - ale pod
względem duchowym nie należę do tego towarzystwa.
- Facet jest wcale bystry - zauważył Azzie. - Jak się nazywasz bracie, i jaka
jest twoja pozycja w świecie?
- Nazywają mnie Morton Kornglow - odparł przybyły - a moim zwykłym
zajęciem jest opiekowanie się końmi, gdyż zawsze byłem zręczny do zgrzebła, ale
zmuszono mnie do pracy w charakterze lokaja u sir Olivera, ponieważ mieszkam w
jego rodowej wsi. Tak więc mogę śmiało mienić się jednym z was, jeśli chodzi o
fizyczne ciało, zwykle jednak uważa się, iż towarzystwo składa się z członków o
jednakowej pozycji oraz poglądach, i nie obejmuje błąkających się przy nich psów ani
kotów, oraz sług, którzy nie są niczym więcej od zwierząt, chociaż są może trochę
więcej warci. Muszę pana od razu spytać, czy mój niski stan nie będzie przeszkodą w
uczestniczeniu w tym przedsięwzięciu? Czy pańskie zawody dostępne są tylko dla
dobrze urodzonych, czy też może się na ochotnika zgłosić prosty człowiek z brudem
za paznokciami?
- W świecie duchowym rozróżnienia, jakie ludzie czynią między sobą, nie
mają znaczenia. Uważamy was wszystkich za dusze, które przybierają oraz noszą
chwilowo ciała, i wkrótce się ich pozbywają. Ale dosyć o tym. Czy pragnąłbyś być
jednym z poszukiwaczy świeczników, Kornglow?
- W rzeczy samej, chciałbym, panie demonie - odrzekł Morton. - Bo chociaż
jestem tylko prostym człowiekiem, istnieje l coś takiego, czego pożądam. Zadałbym
sobie trochę trudu, aby to zdobyć.
- Jakie jest twoje życzenie? - spytał Azzie.
- Zanim przyłączyłeś się do naszego towarzystwa, zboczyliśmy z drogi, aby
zwiedzić dobra Rodriga Sforzy. Panowie jedli przy wykwintnym stole w jadalni,
podczas gdy prości ludzie, tacy jak ja, siedzieli w kuchni; jednak przez otwarte drzwi
widzieliśmy wszystko, co się działo. I tam ujrzałem Cressildę Sforza, żonę samego
lorda Sforzy. Panie, ona jest najpiękniejszą z kobiet, z włosami o barwie
kukurydzianych wąsów, leżącymi gładko na policzku o adamaszkowym rumieńcu,
który zawstydziłby nawet anioły. Jest cieniutka w pasie, a ponad nim wzdyma się...
- To wystarczy - przerwał Azzie. - Zaoszczędź nam reszty swych grubiańskich
zachwytów i powiedz, czego chcesz od tej damy?
- Oczywiście, żeby wyszła za mnie za mąż - odparł Kornglow.
Aretino wybuchnął głośnym śmiechem i stłumił go kaszlem. Nawet Azzie
musiał się uśmiechnąć, tak źle dobrany był prostacki i obdarty Kornglow do
jakiejkolwiek pięknej szlachcianki.
- Cóż, panie - rzekł demon - nie boisz się mierzyć wysko w swoich zalotach.
- Biedny człowiek może się ubiegać nawet o Helenę Trojańską, jeśli chce -
odparł Kornglow. - W jego wyobraźni może go ona wybrać spośród wszystkich
innych mężczyzn i uważać za najbardziej pożądanego oraz atrakcyjniejszego niż sam
Parys. We śnie może się zdarzyć wszystko, czego sobie życzysz. A czyż nie jest to coś
w rodzaju snu, ekscelencjo?
- Tak, sądzę, że jest - zgodził się demon. - A zatem, jeśli mielibyśmy spełnić
twoje pragnienie, musielibyśmy cię uszlachcić, aby nie było przeszkody w ceremonii
zaślubin.
- Chciałbym tego - przyznał Morton.
- Musielibyśmy także uzyskać zgodę lady Cressildy - zwrócił uwagę Aretino.
- Zostaw to mnie, kiedy nadejdzie czas - odparł Azzie. - Jest to wyzwanie, ale
damy temu radę.
Poeta zmarszczył się i wysunął kolejną obiekcję.
- Faktem jest, iż ta dama pozostaje już od jakiegoś czasu zamężna, mój panie.
Może to stanowić niejaką przeszkodę.
- Mamy w Rzymie urzędników, którzy zajmą się tego rodzaju drobiazgami -
zlekceważył to Azzie; zwrócił się ponownie do lokaja sir Olivera. - Jest kilka rzeczy,
które będziesz musiał zrobić. Czy jesteś gotów zadać sobie trochę trudu?
- Tak, proszę pana, o ile to nie będzie zbyt męczące. Człowiek nie powinien
działać niezgodnie ze swoim wrodzonym usposobieniem, nawet dla zdobycia
najbardziej ekstrawaganckiej fortuny; zaś moje wrodzone usposobienie to lenistwo.
Tak skrajne, że gdyby świat dowiedział się o nim, nazwano by mnie jego cudem.
- Nie czeka cię nic nadzwyczaj trudnego - przyrzekł demon. - Myślę, że
możemy cię zwolnić od zwykłej walki na miecze, bo nie byłeś w tym ćwiczony.
Azzie włożył rękę do kieszeni kamizelki i wyjął jeden z magicznych kluczy.
Wręczył go Kornglowowi, który przez chwilę obracał go w palcach.
- Pójdziesz stąd - wyjaśnił demon - a ten klucz zaprowadzi cię do drzwi.
Przejdziesz przez nie i znajdziesz konia z magicznym świecznikiem w jukach przy
siodle. Kiedy go dosiądziesz, przeżyjesz swoją przygodę, a na jej końcu spotkasz swą
Cressildę o jedwabistych, kukurydzianych włosach.
- Wspaniale - ucieszył się Morton. - To cudowne, gdy i szczęście przychodzi
tak łatwo!
- Tak - przyznał Azzie. - Łatwość zdobywania jest jedną z wielkich rzeczy
tego świata. Morał, który należy głosić ludziom, to fortuna przychodzi bez trudu; po
cóż wiec harować na nią w pocie czoła?
- To wspaniała maksyma - przyznał stajenny. - Podoba mi się ta historia.
I ściskając w ręku klucz, wybiegł z pokoju. Demon uśmiechnął się
dobrotliwie.
- Jeszcze jeden szczęśliwy dureń.
- Ktoś następny jest przy drzwiach - zaraportował Aretino.
ROZDZIAŁ 2
Matka Joanna siedziała w swoim pokoju w oberży. Była mocno zaniepokojona
dochodzącymi z zewnątrz, z korytarzy, odgłosami szurania. Mogły one być czymś
absolutnie naturalnym, albo też nadprzyrodzonym, ale przeorysza podejrzewała, że to
pielgrzymi, którzy postanowili skorzystać z oferty sir Antonia, byli w drodze do jego
sypialni.
Pomimo świątobliwego stanowiska, Joannie nie były obce ludzkie pragnienia.
Istniały rzeczy, które pragnęła posiadać; a ponieważ była osobą nieumiarkowaną,
przeto owe żądze również paliły się w niej w niepohamowany sposób. Jako świecka
matka przełożona, a nie zakonnica, patrzyła na swoją pracę jak na prowadzenie
jakiegoś wielkiego interesu. Jej żeński klasztor w Gravelines, z siedemdziesięcioma
dwiema zakonnicami i mnóstwem służby oraz ludzi do opieki nad zwierzętami,
stanowił przedsiębiorstwo podobne małemu miastu. Joanna rozkoszowała się tym od
samego początku; wydawało się, iż jest do tego stworzona. Nigdy nie była taka, jak
inne dziewczynki, bawiące się lalkami i marzące o zamążpójściu. Już jako dziecko
lubiła wydawać polecenia swoim ptakom oraz spanielom - ty siedź tam, a ty tam -
karcąc je za nieposłuszeństwo odebraniem podwieczorku.
Zwyczaj wydawania rozkazów nie opuścił jej i wtedy, gdy wyrosła na kobietę.
Może sprawy przyjęłyby inny obrót, gdyby była piękna, ale upodobniła się do rodziny
ze strony Mortimerów. Tak jak oni miała dużą białą twarz, krótkie suche włosy bez
połysku, krępe ciało bardziej nadające się do pracy przy łopacie czy pługu, niż do
uganiania się w poszukiwaniu miłości. Pragnęła być bogata, i budzić respekt, a służba
w Kościele wydawała się dobrym sposobem na osiągnięcie tego celu. Jej religijność
była często konwencjonalna, a silny zmysł praktyczny podpowiadał, że tuż obok, za
ś
cianą, mogła znaleźć dużo lepszą sposobność realizacji pragnień, niż wieczne
wyczekiwanie, aż papież będzie skłonny awansować ją na przełożoną jakiegoś
większego klasztoru.
Myślała i myślała. Chodziła tam i z powrotem po swoim pokoiku, biorąc pod
rozwagę drążące ją pragnienia oraz pytając się, które z nich jest najważniejsze? Za
każdym razem, kiedy zza drzwi dolatywał jej uszu jakiś odgłos, wzdrygała się na
myśl, iż właśnie w tej chwili inni korzystali ze wspaniałomyślnej oferty sir Antonia,
by spełnić swoje serdeczne życzenia. Wkrótce zbierze się siedmiu wspaniałych i dla
niej zabraknie szansy. W końcu postanowiła działać.
Matka Joanna wyśliznęła się ze swojej izdebki i cicho sunęła ciemnymi
korytarzami oberży. Wchodziła na górę po schodach, cofając się niepewnie za
każdym skrzypnięciem stopnia. Dotarłszy wreszcie do drzwi pokoju sir Antonia,
zdobyła się na odwagę, podniosła rękę i zapukała lekko. Z drugiej strony usłyszała
głos Azziego, który powiedział:
- Wejdź, moja droga. Spodziewałem się ciebie.
Miała wiele pytań. Demon uważał, że jest męcząca, ale udało mu się ją
uspokoić. Gdy jednak zaczął wypytywać przybyłą o pragnienia jej serca, stwierdził, że
nie bardzo miała ochotę je wyjawić. Na jej szerokiej, białej twarzy pojawił się wyraz
smutnego zażenowania.
- Czego chcę – rzekła - o tym nawet nie lubię mówić. Jest to zbyt haniebne,
zbyt poniżające.
- Ależ powiedz - zachęcał Azzie. - Jeśli nie wyjawisz tego swojemu
demonowi, to komu?
Joanna już zebrała się w sobie, ale wskazała jeszcze kciukiem na Aretina.
- A co z nim? Czy on także ma tego słuchać?
- Oczywiście - potwierdził demon. - Jest wynajętym poetą. Jak mógłby opisać
nasze przygody, gdyby nie był przy nich obecny? Doprawdy, zbrodnią byłoby nie
uwiecznić tych wybitnych zdarzeń. Skazałoby to nas na przebycie życia anonimowo,
jak to czyni większość ludzi. Jednakże Aretino unieśmiertelni nas, moja droga;
weźmie nasze czyny, choćby nawet wydawały się mało znaczące, i utka z nich
wiekopomny wiersz.
- Dobrze, panie demonie, przekonałeś mnie - rzekła Joanna. - Wyznam ci, że
w swoich marzeniach chciałam zawsze naprawiać krzywdy; ale tak, aby powszechnie
było o tym wiadomo, i żebym zbierała za to w ludowych balladach wszelkiego
rodzaju pochwały. Coś jak Robin Hood w spódnicy - w dodatku z mnóstwem czasu
na polowania w przerwach pomiędzy świetnymi czynami.
- Wymyślę coś - obiecał Azzie. - Weź ten klucz.
Powiedział Joannie, co się ma wydarzyć w związku z pierścieniem, drzwiami
oraz magicznymi świecznikami i końmi, i na koniec wyprawił ją w drogę.
- A teraz, Aretino - rzekł demon - sądzę, że zanim zgłosi się następny
kandydat, mamy chwilę czasu na szklanicę wina. Jak nam idzie do tej pory, twoim
zdaniem?
- Szczerze mówiąc, sir, nie mam pojęcia. Zwykle sztuki sceniczne układa się
wcześniej i wszystko jest z góry wiadome. W twojej zaś farsie role są mętne i
niepewne. Co ma reprezentować ten facet, ten Komglow? Czy jest Zbyt Pewną Siebie
Zarozumiałością? Ludowym Humorem? Nieposkromioną Odwagą? A matka Joanna -
czy należy ją ganić, czy raczej jej współczuć? Czy jedno i drugie po trosze?
- Jest to zagmatwane, nieprawdaż? - powiedział Azzie. - Ale bardzo życiowe,
z tym się chyba zgodzisz?
- Och, niewątpliwie. Tylko jak w tym wszystkim mamy znaleźć stosowne
nauki moralne?
- Nie martw się, Aretino. Niezależnie od tego, co postaci dramatu będą robić,
znajdziemy sposób, aby przedstawiały dokładnie to, o czym przez cały czas
mówiliśmy. Musisz pamiętać, że ostatnie słowo należy do autora sztuki, i dlatego
zawsze może on powiedzieć, iż jego idea została udowodniona - bez względu na to,
czy tak jest istotnie, czy nie. A teraz - dawaj tu tę butelkę.
ROZDZIAŁ 3
Gdy Komglow wrócił do swego kąta w starej stajni, poczuł się bardzo
zdziwiony, ujrzawszy przywiązanego konia tam, gdzie przedtem go nie było. Gdy
stajenny zbliżył się do niego, wysoki, biały ogier zastrzygł uszami. Skąd się wziął ten
szlachetny rumak? Po chwili Morton stwierdził, że nie znajduje się już w stajni, a w
zupełnie innym miejscu. Magiczny klucz przeprowadził go widocznie przez drzwi, o
których mówił Azzie - i jego przygoda mogła się już zacząć.
Musiał się co do tego upewnić. Spostrzegłszy torby zawieszone u siodła,
Komglow otworzył najbliższą z nich i sięgnął do środka. Jego dłoń natrafiła na coś
masywnego, metalowego, cienkiego i długiego. Wyciągnął przedmiot do połowy.
Ś
wiecznik! O ile się nie mylił, z prawdziwego złota. Ostrożnie wsunął go z powrotem
do torby.
Koń zarżał do niego, jakby zapraszając, aby wsiadł i odjechał wierzchem, ale
Komglow potrząsnął głową, opuścił stajnię i rozejrzał się na zewnątrz. Okazały dwór,
stojący w odległości niniejszej niż dwadzieścia jardów, był niewątpliwie domem lorda
Rodriga Sforzy. Tym samym, w którym Morton Kornglow po raz pierwszy - i jedyny
- ujrzał przełomie lady Cressildę.
To jej dom. A ona znajdowała się w środku.
Niewątpliwie, był tam także i lord Sforza. Tak samo jak jego słudzy, straże,
oprawcy... Wtargnięcie do wnętrza nie miało żadnego sensu. Cień wątpliwości
ogarnął duszę Kornglowa i stajenny począł się zastanawiać. Dopiero teraz po raz
pierwszy zaczął rozmyślać o swojej przygodzie i doszedł do wniosku, że była bardziej
niż tylko nierozważna. Tego rodzaju czynów dokonywali zwykle szlachcice. Co
prawda, w baśniach prości ludzie także bywali niekiedy zamieszani w podobne afery,
ale czy on nadawał się na bohatera ludowej opowieści? Wątpił w to. Wiedział, że był
obdarzony fantazją; wszak inaczej nie wdałby się w tę przygodę. Czy miał ją jednak
kontynuować? Czy owa dama była tego warta?
- Dlaczego, panie - rozległ się cichy głos obok niego - wpatrujesz się w ten
dwór takim wzrokiem, jakby czekał tam na ciebie ktoś bardzo wyjątkowy?
Morton Kornglow odwrócił się. Obok niego stała drobna dojarka w
wydekoltowanym staniku i obszernej plisowanej spódnicy. Miała zmierzwione,
ciemne, kędzierzawe włosy, zuchwały wyraz twarzy oraz pełną i zgrabną figurę jak na
tak małą osóbkę, a także uśmiech, który był jednocześnie łagodny i lubieżny.
Niezwykła kombinacja.
- To jest dom lorda Sforzy, nieprawdaż? - zapytał stajenny.
- Tak - przyznała dzieweczka. - Czy rozmyślałeś może o porwaniu lady
Cressildy?
- Skąd ci to przyszło do głowy?
- Bo trafia w samo sedno sprawy - rzekła mała kobietka. - Toczy się pewna
gra, zapoczątkowana przez demona, którego znają moi przyjaciele.
- On powiedział, że Cressilda będzie moja - rzekł Kornglow.
- Łatwo mu obiecywać - zauważyła dojareczka. - Nazywam się Leonora, z
pozoru może wyglądam na prostą mleczarkę, ale naprawdę jestem czymś więcej,
zapewniam cię. Znalazłam się tu, aby ci powiedzieć, iż dama, z którą zamierzasz się
związać, jest okropną i nieznośną złośnicą. Każdy, kto ją zdobędzie, skazuje się na
najgłębszą otchłań piekła.
Słysząc to, Kornglow zdziwił się mocno. Patrzył na Leonorę z
zainteresowaniem, które wzrastało z minuty na minutę.
- Pani - rzekł - nie wiem, co zrobić. Może mogłabyś mi coś doradzić?
- Mogłabym - stwierdziła Leonora. - Powróżę ci z ręki, a to powie wszystko.
Chodźmy dokądś, gdzie nam będzie wygodnie.
I zaprowadziła go z powrotem do stajni, w której pachnące siano ułożone było
w miękkie, wygodne stosy. Oczy Leonory były wielkie i dzikie, i miały kolor magii, a
jej dotknięcie było lekkie jak piórko. Biorąc jego dłoń, przyciągnęła go do siebie.
ROZDZIAŁ 4
Wszystkie doniesienia zdawały się wskazywać na to, że projektowane przez
Azziego przedstawienie wzbudzało znaczne zainteresowanie w świecie duchowym, a
nawet, iż zakładano się o jego powodzenie; zdarzały się także różne zadziwiające
rzeczy. Jedną z nich było uwolnienie się starych bogów, Zeusa i całego jego
towarzystwa. Poza tym doszły inne liczne wypadki, wymagające natychmiastowej
ingerencji Michała, i mając to na uwadze, zgodził się przyjąć anioła Babriela.
Spotkanie Babriela z archaniołem odbyło się w sali ministerialnej budynku
Urzędu Bramy Niebieskiej, w śródmieściu centralnego Nieba. Brama Niebieska była
wysokim, imponującym gmachem i anioły bardzo lubiły tam pracować. Oprócz
niewymownej radości płynącej z faktu, iż znajdują się blisko Najwyższego,
odczuwały także przyjemność z urzędowania wewnątrz perły architektury niebieskiej.
Był wczesny wieczór i na miasto Pozytywnych Wibracji, jak nazywano także
Centralne Niebo, padał drobny deszczyk. Babriel śpieszył przez marmurowe
korytarze, wykonując małe, szybujące loty na dwadzieścia, trzydzieści stóp, aby
zaoszczędzić czas, chociaż wszędzie znajdowały się, zakazujące tego procederu
znaki: “Latanie w korytarzach zabronione”.
Dotarł wreszcie do apartamentów biurowych Michała, mieszczących się w
prawym skrzydle budynku, zapukał i wszedł.
Michał siedział przy biurku, a rozmaite prace z interesującego go zakresu
otwarte miał na stole obok. Z jednej strony cicho mruczał komputer. Oświetlenie było
łagodne i złociste.
- Rychło w czas - powiedział Michał z lekką nutą rozgoryczenia w głosie. -
Muszę znowu natychmiast cię wysłać.
- Co się dzieje, sir? - spytał Babriel, siadając na jednym z wyściełanych
krzeseł naprzeciw biurka archanioła.
- Sprawa z Azziem i jego sztuką o wiele bardziej poważna, niż
przewidywaliśmy. Wygląda na to, że nasz demon uzyskał dyspensę od samej Ananke,
co daje mu wyraźne prawo dokonywania cudów dla osiągnięcia swego celu. Ponadto,
Konieczność postanowiła, że nam, należącym do Światłości, nie należy przyznawać
ż
adnych przywilejów po prostu dlatego, że jesteśmy po stronie Dobra. Wiem także z
wiarygodnego źródła, iż Azzie planuje oderwać Wenecję od rzeczywistego czasu i
stworzyć z niej miasto wydzielone. Czy wiesz, co to znaczy?
- Niezupełnie, sir. Nie, nie wiem.
- Oznacza to, iż ten obrzydliwy demon może, przynajmniej potencjalnie, ku
swemu niewątpliwemu zadowoleniu, napisać na nowo historię!
- Ale, sir, oddzielona Wenecja nie miałaby wpływu na główny nurt ludzkich
dziejów!
- To prawda, mogłaby jednak posłużyć jako przykład dla tych
niezadowolonych dusz, które uważają, że historia powinna być inna niż jest - czyli
przestać być tworzoną poprzez ludzkie męczarnie i cierpienia. Jeśli uda się napisać
dzieje na nowo, to podminuje to całą doktrynę przeznaczenia. Przenosi to ludzkość do
królestwa, gdzie Przypadek może grać nawet większą rolę niż obecnie.
- Hm, to istotnie poważne, sir - przyznał Babriel. Michał przytaknął.
- Mógłby zostać zagrożony cały porządek kosmosu. Rzucono wyzwanie
naszej, od dawna ustanowionej, wyższości. Zakwestionowana została sama zasada
Dobra.
Babriel gapił się na niego.
- Ma to jednak dla nas choć jedną dobrą stronę - ciągnął Michał.
- Jaką, sir?
- Zwalnia nas z irytujących ograniczeń, jakie nakłada uczciwość. Możemy
zdjąć białe rękawiczki. To już nie jest sprawa pomiędzy dżentelmenami. Możemy
odłożyć wreszcie na bok nasze skrupuły i wziąć się do prawdziwej walki.
- Tak jest, sir! - powiedział Babriel, chociaż wcale mu się nie wydawało, by
dotychczasowym postępowaniem Michała kierowały jakieś wielkie skrupuły.
- Dowiedzieliśmy się - mówił dalej archanioł - że Azzie realizuje teraz część
projektu, w którym wykorzystuje magicznego konia.
- To do niego podobne - Babriel skinął głową.
- Nie ma żadnego powodu, żebyśmy mieli nadal pozwalać sprawom toczyć się
tak, jak on to zaplanował. Udaj się na Ziemię, Babrielu, do domu lorda Rodriga
Sforzy, i zrób coś z tym zaczarowanym rumakiem, który właśnie teraz czeka w
stajniach na Kornglowa.
- Słyszeć, znaczy wykonać! - wykrzyknął Babriel i zerwał się na równe nogi.
Leciał przez korytarze, mocno uderzając skrzydłami. Sprawa była poważna.
Już po chwili był z powrotem na Ziemi. Zatrzymawszy się tylko na moment,
by zorientować się w swoim położeniu, poleciał do domu Sforzów i lekko wylądował
na dziedzińcu. Było tuż po świcie i domownicy hrabiego jeszcze spali. Babriel
rozejrzał się, a potem poszedł do stajni. Z jej wnętrza dochodził pełen zestaw, łatwych
do odgadnięcia odgłosów, towarzyszących zwykle uciechom mężczyzny z
dziewczyną na sianie, a więc chichoty i ciche szmery. Usłyszał także rżenie, a potem
ujrzał przywiązanego obok białego ogiera z pięknie wykonanymi torbami przy siodle.
Pogłaskał szlachetnego rumaka i odwiązał jego cugle.
- Chodź ze mną, mój ty piękny - powiedział.
ROZDZIAŁ 5
Kornglow leżał na posłaniu ze słomy, uwięziony w plątaninie rąk oraz nóg, z
których tylko połowa należała do niego, W szczelinach na wpół wykończonych ścian
stajni świeciło słońce, a zapach siana, nawozu i koni atakował jego nozdrza. Uwolnił
się z objęć kobiety, z którą z takim zapamiętaniem uprawiał miłość, szybko założył
ubranie i wstał.
- Po co ten pośpiech? - zapytała Leonora, budząc się. - Zostań jeszcze.
- Nie mam czasu, nie mam czasu - powtarzał Morton, wciskając koszulę do
spodni, a nogi do butów. - Powinienem wziąć udział w przygodzie.
- Zapomnij o awanturze - rzekła Leonora. - Ty i ja odnaleźliśmy się. Po co
chcieć czegoś więcej?
- Nie, nie wolno mi zwlekać. Muszę dalej prowadzić tę grę. Gdzie jest mój
magiczny koń?
Kornglow przeszukiwał stajnie, ale wierzchowca nigdzie nie było. Wszystko,
co zdołał znaleźć, to mały, łaciaty osioł, przywiązany do ogrodzenia. Zwierzak
zaryczał do niego, obnażając w otwartym pysku żółte zęby. Morton obejrzał go
uważnie.
- Czy to jakieś czary odmieniły tak mojego rumaka? Musiało tak być. Jeśli
wyjadę na nim, z pewnością w odpowiednim czasie zmieni się ponownie.
Odwiązał osła i dosiadł go. Kopnął stworzenie mocno w żebra, zmuszając je
do biegu kłusem na dziedziniec. Wierzchowcowi niej podobał się ten pomysł, ale
stajenny popędzał go bez wytchnienia. Osioł przebył więc truchtem podwórze dla
kurcząt, potem przebiegł obok ogrodu warzywnego i całą drogę do dworskich wierzei.
- Hej, tam! - zawołał Kornglow przy bramie. Z wnętrza odezwał się mocny,
męski głos.
- Kto tam?
- Ktoś, kto chciałby się starać o rękę lady Cressildy!
Na te słowa ukazał się duży, łysiejący mężczyzna w koszuli, pantalonach i z
czapką mistrza kucharskiego na głowie. Był nachmurzony i nieprzyjazny.
- Czyś stracił zmysły? Dama jest zamężna! Jej mąż właśnie nadchodzi.
Drzwi otwarły się szerzej i wyszedł z nich szlachcic o surowej twarzy, w
pięknym stroju, wyniosły i z rapierem u boku.
- Jestem Rodrigo Sforza - odezwał się głosem, który brzmiał złowieszczo. - O
co chodzi?
Kucharz skłonił się nisko i wyjaśnił:
- Ten prostak twierdzi, że przyszedł po rękę lady Cressildy, pańskiej małżonki.
Sforza spojrzał na Kornglowa stalowym wzrokiem.
- Czy tak, bratku?
W tej chwili Morton Kornglow zorientował się, że coś najwyraźniej nie szło
jak należy - wszak droga dla niego miała być usłana różami. Prawdopodobnie utrata
magicznego konia wpędziła go w tarapaty. Zawrócił więc i spróbował zmusić osła do
galopu, ale bydlę najpierw się zaparło, a potem wierzgnęło gwałtownie, zrzucając
stajennego na ziemię.
- Zawołajcie straże! - krzyknął Sforza.
Jego ludzie wypadli z pośpiechem spoza rogu dworu, dopinając kaftany i
przypasując miecze.
- Do lochów z nim! - zawołał Sforza.
I tak Morton Kornglow znalazł się wkrótce w ciemnym dole - za jedynego
towarzysza mając szum w głowie, który pozostał mu po licznych ciosach, jakie
zarobił.
ROZDZIAŁ 6
No, Morton - powiedział Azzie - narobiłeś sobie niemało kłopotów.
Stajenny usiadł, mrużąc oczy. Jeszcze chwilę wcześniej był zupełnie sam w
lochach Sforzy, opatrując posiniaczoną głowę i medytując nad swym nieszczęściem.
Cela była pusta, ze spleśniałą słomą rzuconą na podłodze, i Kornglow nie mógł zrobić
absolutnie nic, żeby urządzić się wygodniej. Teraz jednak znajdował się ponownie na
zewnątrz. Był już strasznie zmęczony tymi wszystkimi gwałtownymi zmianami
miejsca, a wywołane przez nie dziwne, kołyszące ruchy sprawiały, iż robiło mu się
niedobrze. Przed nim stał Azzie, wspaniały w krwistoczerwonym płaszczu i miękkich,
skórzanych butach.
- Ekscelencjo! - wykrzyknął stajenny. - Tak się cieszę, że pana widzę!
- Doprawdy? Obawiam się, iż muszę powiedzieć, że zawaliłeś swoją
przygodę, zanim się jeszcze w ogóle zaczęła. Jakim sposobem, do licha, zgubiłeś
magicznego konia?
Morton posłużył się wytłumaczeniem, jakie w tamtych czasach stosowali
wszyscy mężczyźni.
- Skusiła mnie czarodziejka, bardzo szlachetna. Jestem tylko mężczyzną. Co
mogłem zrobić?
A potem opisał swoją przygodę z piękną Leonorą. Azzie natychmiast domyślił
się, kto maczał w tym palce.
- Czy koń był jeszcze w stajni na początku twojej przygody? - zapytał.
- Rzeczywiście stał tam, ekscelencjo! Gdy jednak popatrzyłem ponownie,
zniknął, a na jego miejscu znalazłem tylko osła. Mógłbyś mi dać innego rumaka, sir,
abym spróbował jeszcze raz?
- Magicznych koni nie zdobywa się tak łatwo - odparł demon. - Gdybyś
wiedział, ile trudu kosztowało nas znalezienie tamtego, lepiej byś go pilnował.
- Ale z pewnością jest jakiś inny zaczarowany przedmiot, którym moglibyśmy
się posłużyć zamiast wierzchowca? - podsunął Kornglow. - Czy musi to być akurat
koń?
- Sądzę, że możemy coś na to poradzić.
- Tym razem zrobię to jak należy, ekscelencjo! Ach, ale jest jeszcze jedna
sprawa.
- Co takiego?
- Chciałbym zmienić swoje życzenie.
- O czym ty mówisz? - Demon popatrzył na niego.
- Prosiłem o rękę pięknej Cressildy, ale od tamtego czasu rozmyśliłem się.
Ona może mieć coś przeciwko mnie, ponieważ nie jestem szlachetnie urodzony.
Jednak piękna Leonora odpowiada mi w zupełności. Ją chciałbym otrzymać jako moją
nagrodę.
- Nie bądź głupi - rzekł Azzie. - Zapisano już w księgach, że masz dostać
Cressildę.
- Ale ona jest zamężna!
- Wiedziałeś o tym i wcześniej. Jaką ci to robi różnicę?
- Bardzo dużą, sir. Musiałbym nadal żyć w tym samym świecie co jej mąż. Nie
mógłbyś spędzać całego czasu na ochranianiu mnie.
- Masz dobry argument - przyznał Azzie. - Dokonałeś jednak już swojego
wyboru. Mimo wszystko musi to być Cressilda.
- W umowie nie było zastrzeżone - upierał się Kornglow - że nie mogę
zmienić zdania. Lekkomyślność to jedna z moich najwybitniejszych cech, milordzie, i
nie jest ładnie wymagać ode mnie, żebym porzucił swoją niestałość.
- Rozważę to - obiecał Azzie. - Wkrótce oznajmię ci swoją decyzję.
Co mówiąc zniknął, a Kornglow ułożył się do drzemki, jako że nie było nic
innego do roboty. Po jakimś czasie został brutalnie zbudzony; to Azzie przybył z
nowym białym koniem, o którym każdy musiałby powiedzieć, iż z pewnością zwierzę
było magiczne - taką promieniowało pięknością.
Spotkanie z Leonorą potwierdziło tylko to, co Azzie podejrzewał cały czas -
dziewka nie była wcale ziemską kobietą, ale raczej dużą elficą ukrywającą się pośród
ludzi.
- Elfy są złośliwe - wyjaśniła Azziemu. - A ponieważ jestem wyższa niż
większość z nich, śmieją się ze mnie, uważając za olbrzymkę, i żaden z nich nie ożeni
się ze mną. Jako kobieta natomiast, uważana jestem za małą, zgrabną i bardzo
pożądaną. Jeśli poślubię człowieka, jest rzeczą pewną, iż przeżyję go o wiele lat.
Zapewnię mu jednak przyjemny byt, dopóki będzie na ziemi.
W tym właśnie momencie nadjechał Kornglow na zaczarowanym koniu i
elficzka zrobiła się nagle nieśmiała. Kto by zresztą nie poczuł onieśmielenia, gdyby
nagle zadziałały Złe Moce, by zapewnić mu szczęście?
- Milordzie - rzekła Leonora do Azziego. - Wiem, iż nasze szczęście nie
stanowiło pańskiego celu, ani nie było nawet przedmiotem jego zainteresowania, ale z
całego serca dziękuję za nie. Czego wymagasz od mojego mężczyzny?
- Tylko tego, by zabrał cię ze sobą i pośpiesznie wyruszył do Wenecji - odparł
demon. -Mam dla was dużo roboty, kiedy znajdziecie się już na miejscu. Nie wiem
natomiast, czy będę miał czas zaplanować dla was jakąś przygodę podczas waszej
podróży.
- Pojedziemy zaraz, jak sobie tego życzysz - zgodziła się Leonora. -
Przypilnuję Mortona, aby zajął się tą sprawą.
I tak kochankowie odjechali do Wenecji na zaczarowanym koniu. Spoglądając
na nich, Azzie potrząsnął głową; sprawy wcale nie rozwijały się tak, jak to sobie
zaplanował. śaden aktor nie robił tego, co powinien. Przypuszczał, iż wynikało to z
tego prostego faktu, że nie napisano im ról.
ROZDZIAŁ 7
Z ręczną robótką na podołku lady Cressilda siedziała na rzeźbionym krześle z
drewna palisandrowego, ustawionym w głębokim wykuszu jej, mieszczącego się na
piętrze, pokoju. Haftowała scenę sądu Parysa w seledynowym oraz różowym kolorze,
ale jej myśli błąkały się zgoła gdzie indziej. Odłożyła robótkę, westchnęła i wyjrzała
przez otwarte okno. Jej żółto jedwabiste, zaczesane do tyłu włosy okalały twarz
niczym skrzydło gołębicy. Na drobnej buzi rysowało się zamyślenie.
Był dopiero wczesny ranek, ale czuło się już, że będzie to kolejny upalny
dzień. Na dole, na podwórzu, kilka kurcząt dziobało kłos zboża; Cressilda słyszała
także dochodzący z szopy, z lewej strony gospodarstwa, śpiew. Kobiety robiły tam
comiesięczne pranie. Jej uszu doszło dalekie rżenie konia i pomyślała, że nieco
później mogłaby pojechać na polowanie; wszelako zastanawiała się nad tym bez
specjalnego entuzjazmu, bowiem grubszą zwierzynę - dziki i jelenie - wytrzebiły już
dawno pokolenia Sforzów, którzy posiadali te dobra od niepamiętnych czasów. Ona
sama była wytrawną łowczynią; dworscy poeci nazywali ją prawdziwą Dianą. Nie
obchodziła jej jednak ani ich głupia gadanina, ani wymuszone żarty Rodriga, z którym
spotykali się od czasu do czasu przy stole podczas śniadania.
Coś białego poruszyło się na dole na dziedzińcu, i Cressilda spojrzała
uważniej, by przekonać się, że to mlecznej barwy wierzchowiec stąpał powoli po
twardo ubitej ziemi. Koń kroczył ostrożnie, z dumnie podniesioną głową i rozdętymi
chrapami. Przez krótką chwilę damie wydawało się, jakby przy jego łbie poruszał się
migotliwy zarys skrzydlatego mężczyzny, prowadzącego rumaka. Patrzyła na to z
zakłopotaniem. Nie mogła sobie przypomnieć, by taki koń znajdował się w stajniach
Sforzy, a znała każdego z nich - od nowo narodzonych źrebiąt po stare kawaleryjskie
ogiery wypuszczone na letnie pastwisko. Znała także większość co lepszych
wierzchowców w okolicy, ale ten nie był żadnym z nich.
Nie było także widać ani śladu jeźdźca. Skąd mogło przywędrować to
szlachetne zwierzę, o lśniącej, białej grzywie i niesamowitych oczach? Ten koń
najwyraźniej był zaczarowany...
Pobiegła do schodów i zeszła nimi szybko na dół, przemknęła przez duże,
zakurzone salony, i dalej, na dziedziniec. Biały rumak podszedł do drzwi. Wyglądał
tak, jakby ją poznawał i kiwnął nawet zachęcająco swą szlachetną głową, kiedy się do
niego zbliżyła. Cressilda pogłaskała aksamitne nozdrza zwierzęcia. Ogier zarżał i
ponownie skinął łbem.
- Co mi chcesz powiedzieć? - spytała Cressilda.
Mając nadzieję, iż znajdzie jakąś informację o właścicielu wierzchowca,
otworzyła najbliższą torbę wiszącą przy siodle. Wewnątrz znajdował się wysoki
ś
wiecznik, który, jeśli wierzyć pozorom, wykonany był z najczystszego, czerwonego
złota. W otworze na świecę znajdował się zwinięty w rulonik kawałek pergaminu.
Rozprostowała go i przeczytała: “Chodź za mną i wypowiedz dowolne życzenie. Ono
się spełni”.
Jej życzenie! Od lat nawet nie pomyślała o tym. Czy ten szlachetny rumak
mógł spełniać marzenia? Czy przysłało go samo Niebo? A może był darem Piekieł?
Prawdę mówiąc, było jej to obojętne. Wskoczyła na siodło, Ogier drgnął,
zastrzygł uszami, a potem uspokoił się pod jej dotknięciem.
- Zabierz mnie do tego, kto cię posłał! Zawieź mnie do samego sedna zdarzeń,
bez względu na to, dokąd mnie to zaprowadzi! - powiedziała Cressilda.
Mlecznobiały ogier ruszył zgrabnym truchtem.
ROZDZIAŁ 8
Kawaleryjski koń? Mówicie, że moja żona odjechała wierzchem na
kawaleryjskim ogierze?
Mówiono, że lord Sforza był nieco ociężały umysłowo - ale znał się na
koniach i na odjeżdżających na nich ludziach; a już szczególnie rozumiał swoją żonę.
Nadworny czarodziej opowie dział mu to wszystko jeszcze raz.
- Tak, milordzie. To był koń, jakiego nikt wcześniej nie widział w tych
stronach. Zupełnie biały, szlachetny z wyglądu, ognisty z usposobienia. Lady
Cressilda zobaczyła go i bez chwili wahania wskoczyła na siodło. Nie wiemy, dokąd
pojechała.
- Czy sam widziałeś to wszystko?
- Na własne oczy, milordzie.
- Czy sądzisz, że był to magiczny wierzchowiec?
- Nie wiem - wyznał czarnoksiężnik. - Ale mogę sprawdzić.
Rozmowa odbywała się w jego pracowni alchemicznej, mie zczącej się w
wysokiej wieży. Nie tracąc czasu, czarodziej pod sycił ogień pod alembikiem. Gdy
płomień rozpalił się na dobre, wsypał doń rozmaite proszki, po czym rozbłysnął
najpierw zielenią, a potem purpurą. Kiedy rozmaitego koloru dymy unosiły się w
górę, mag obserwował je uważnie. Potem zwrócił się do Sforzy.
- Moje demony sygnalizują mi, że był to istotnie koń maści magicznej.
Prawdopodobnie widzieliśmy naszą lady Cressildę ostatni raz, kobiety bowiem
odjeżdżające na zaczarowanych rumakach rzadko kiedy wracają; a jeśli nawet, to
mówiąc szczerze, sir, nie ma z nimi życia.
- Przekleństwo - powiedział Sforza.
- Może pan wnieść skargę poprzez moje demony. Może jeszcze istnieć szansa
na jej odzyskanie.
- Nie pragnę jej powrotu - odparł milord. - Jestem bardzo szczęśliwy, że
pozbyłem się Cressildy. Już mnie ona nie bawi i cieszę się, że odeszła. Złości mnie
tylko to, że ma zaczarowanego konia. Te zwierzęta nie pojawiają się zbyt często, co?
- Bardzo rzadko - przyznał czarnoksiężnik.
- A ona musiała akurat zagarnąć go dla siebie! Może ten rumak przeznaczony
był dla mnie? Jak śmiała wziąć jedynego magicznego wierzchowca, jaki od
niepamiętnych czasów pokazał się w tych stronach?
Mag uspokajał Sforze jak mógł, ale hrabia był niepocieszony. Ciężkim
krokiem wyszedł z wieży i pomaszerował do dworu. Był uczonym, w swoim
mniemaniu w każdym razie, i złościło go, iż tak ciekawe wydarzenie zaczęło się - i
skończyło! - zanim miał sposobność być jego świadkiem. Najbardziej jednak
gniewało go to, że czarodziejskie wierzchowce przynoszą ze sobą zwykle spełnienie
marzeń, a i to go ominęło. Miał szansę, która się już nigdy nie powtórzy.
Przekonany o tym, był w największym stopniu zdziwiony, kiedy wyszedłszy
godzinę później powałęsać się po stajniach, ujrzał stojącego tam drugiego konia,
którego nigdy przedtem nie widział.
Był to ogier białej maści. Chociaż niezupełnie tak imponujący, jak się tego
spodziewał po zaczarowanym wierzchowcu, wyglądał jednak dostatecznie magicznie.
Bez chwili namysłu, hrabia wskoczył na siodło.
- Teraz zobaczymy! - zakrzyknął. - Zabierz mnie tam, dokąd zwykle zabierasz
ludzi w takich okolicznościach!
Koń ruszył truchtem, potem kłusem, a jeszcze później pełnym galopem.
“Zaczęło się” - pomyślał Sforza, z wielkim trudem utrzymując się w siodle.
ROZDZIAŁ 9
Był wczesny ranek. Pozostali pielgrzymi znajdowali się w oberży,
przygotowując się do zjedzenia płatków owsianych i pszennego chleba, podczas gdy
ich słudzy sposobili konie do drogi. Azzie oddawał się rozmyślaniom w swojej izbie,
a Aretino był wraz z nim. Werbowanie ochotników nie szło najlepiej.
- Dlaczego inni się ociągają? - zastanawiał się demon głośno.
- Może się boją? - zasugerował Aretino. - Czy naprawdę potrzebujemy całej
siódemki?
- Sądzę, że nie. Posłużymy się tymi, których będziemy mieli. Może
powinniśmy zakończyć już poszukiwania?
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi.
- Aha! - powiedział demon.-Wiedziałem, że zdobędziemy dalszych
uczestników. Otwórz drzwi, mój drogi Pietro, a zobaczymy kto do nas przyszedł.
Aretino wstał i ociągając się nieco, przeszedł przez izbę, by otworzyć drzwi.
Weszła przez nie piękna, młoda blondynka z białą cerą i niepokojąco kształtnymi
ustami. Miała na sobie niebieską suknię, a we włosach złote wstążki.
- Pani - powiedział Aretino - czy jest coś, co możemy dla ciebie zrobić?
- Myślę, że tak - odparła kobieta. - Czy to wy przysłaliście mi zaczarowanego
konia?
- Sądzę, iż chce pani rozmawiać z obecnym tu moim przyjacielem, sir
Antoniem - rzekł Pietro.
Azzie wskazał jej miejsce, by usiadła, a potem przyznał, że miał do czynienia
z magicznymi rumakami, oraz że każdy z nich przynosił spełnienie życzenia; jedyny
zaś warunek otrzymania owych darów polegał na odegraniu pewnej roli w
wystawianej przezeń sztuce. Potem wyjaśnił, iż jest demonem, ale nie strasznego
rodzaju; a nawet wcale miłym, jak mu mówiono. Ponieważ wyglądało na to, że nie
odstraszyło to Cressildy, zapytał ją, w jaki sposób weszła w posiadanie
zaczarowanego zwierzęcia.
- Koń wyszedł z moich stajen na podwórze - rzekła Cressilda. - Dosiadłam go
i popuściłam mu cugli, on zaś przyniósł mnie tutaj.
- Ja jednak nie posyłałem go pani - zauważył Azzie. - Ten rumak
przeznaczony był dla kogoś innego. Czy na pewno, kochanie, nie ukradła go pani?
Oburzona Cressilda wyprostowała się.
- Śmiesz twierdzić, że jestem koniokradem?
- Nie, oczywiście, że nie - wycofał się demon. - Nie wyglądasz na to. Prawda,
Pietro, że nie wygląda? Ta sprawka z koniem to musiał być żarcik naszego
przyjaciela, Michała. A więc, Cressildo, ten wierzchowiec istotnie wprowadza
właściciela do świata, w którym może się spełnić najśmielsze życzenie - jego lub jej.
Przypadkiem brakuje mi jednego czy dwóch aktorów, więc gdybyś chciała się zgłosić
na ochotnika - zważywszy, że masz już tego konia...
- Tak! - wykrzyknęła Cressilda. - Zgadzam się!
- A jakie jest twoje pragnienie? - spytał Azzie, spodziewając się usłyszeć
zwykłą, wylewną i głupią gadaninę o pięknym królewiczu i długim życiu w
szczęśliwym małżeństwie. Zamiast tego, Cressilda powiedziała:
- Chcę zostać wojownikiem. Wiem, że jest to niezwykłe dla kobiety, ale mamy
przykład Joanny d’Arc, a przed nią Boadicei. Chcę prowadzić żołnierzy do boju!
Azzie zastanawiał się, obracając pomysł w głowie to w tę, to w drugą stronę.
Czegoś takiego nie było w jego pierwotnym planie; ani też Aretino nie był tym
zachwycony. Demon wiedział jednak, że wszystkimi siłami musi posuwać naprzód
sprawę swojego przedstawienia; a także, że pogodził się już wcześniej z myślą, iż
przyjmie każdego, kto mu się nawinie pod rękę.
- Sądzę, że możemy coś dla ciebie zrobić - odezwał się w końcu. - Będę
jednak potrzebował trochę czasu, żeby to zaaranżować.
- To wspaniale! - ucieszyła się Cressilda. - A propos, gdybyś spotkał mojego
męża, Rodriga Sforzę, nie musisz mu koniecznie mówić, że tu jestem.
- Stanowię uosobienie dyskrecji - zapewnił ją Azzie, Gdy dama odeszła,
demon usiadł wraz z poetą, aby zaplanować dalszy ciąg farsy. Zanim jednak zaczęli,
za oknem ukazał się ciemny kształt i rozległo się natarczywe pukanie w szybę.
- Aretino, bądź tak dobry, załatw to - powiedział Azzie. Piętro podszedł do
okna i otworzył je. Do pokoju wleciał mały elf z długim ogonem, z rodziny diablików
używanych przez Ciemne Moce do przekazywania wiadomości tam i z powrotem.
Gdy poeta otworzył okno, stworek frunął do wnętrza.
- Ty jesteś Azzie Elbub? - spytał skrzat. - Nie chcę tu zrobić żadnych pomyłek.
- To ja nim jestem - rzekł Azzie. - Jaką masz dla mnie wiadomość?
- Dotyczy ona matki Joanny - odparł posłaniec. - I lepiej będzie, jak opowiem
to wszystko od początku.
ROZDZIAŁ 10
Matka Joanna jechała konno drogą do Wenecji. Podążyła na skróty przez bór,
planując spotkać się z sir Oliverem, by resztę podróży odbyć w jego towarzystwie.
Była w dobrym nastroju, bo dzień był piękny i cały las ożywiał śpiew ptaków.
Łagodne włoskie niebo wisiało nad głową, a strumyki połyskiwały i zapraszały, aby je
przeskoczyć. Jednak Joanna nie pozwalała sobie na żaden taki nonsens. Prowadziła
swego zaczarowanego konia statecznym krokiem i posuwała się w coraz głębsze
ostępy. Właśnie dotarła do najciemniejszej i najbardziej ponurej części boru, gdy
usłyszała pohukiwanie sowy. Ogarnęło ją nagłe przeczucie grożącego jej
niebezpieczeństwa.
- Jest tam kto? - zawołała, bo głusza przed nią stała się nagle wroga.
- Zatrzymaj się tam, gdzie jesteś - odezwał się gruby, męski głos - albo
przeszyję cię strzałą z kuszy.
Joanna rozejrzała się dzikim wzrokiem, ale nigdzie wokół nie było miejsca,
dokąd mogłaby uciekać; las był tu tak gęsty, że nie potrafiłaby nawet zmusić swego
konia do przyzwoitego kłusa. Decydując się poddać narzucanej jej woli, zatrzymała
wierzchowca i powiedziała:
- Jestem przeoryszą klasztoru i narazisz się na wieczne potępienie, jeżeli mnie
tylko tkniesz.
- Miło mi cię poznać - odrzekł właściciel grubego głosu. - Ja jestem Hugh
Dancy, znany jako Bandyta z Niebezpiecznego Lasu.
Rozsunęły się gałęzie, i wyszedł spośród nich mocno zbudowany mężczyzna.
Był osobnikiem w kwiecie wieku, brunetem, ubranym w skórzaną kurtkę i buty po
kolana. Z poplątanych zarośli wynurzyli się także inni członkowie bandy, a było ich
około tuzina. Z pożądliwego wyrazu twarzy mężczyzn Joanna mogła wnosić, iż od
dawna nie widzieli kobiety.
- Zsiadaj z konia - rozkazał Hugh. - Wrócisz ze mną do obozu.
- Ani mi się śni - zaprotestowała matka Joanna i szarpnęła lejcami; jej
zaczarowany wierzchowiec zrobił dwa kroki, a potem zatrzymał się, gdy Hugh
chwycił go za uzdę.
- Zsiadaj - powtórzył Dancy. - Bo inaczej sam ściągnę cię z siodła.
- Co zamierzasz zrobić?
- Uczynić z ciebie uczciwą kobietę - odparł zbój. - Nie pochwalamy twego
zakonnego celibatu. Pod koniec dnia wydamy cię za mąż za jednego z nas.
- Po moim trupie - powiedziała spokojnie Joanna.
- Wszystko jedno jak - odparł Hugh.
W tym momencie z gęstwiny za nim doleciał ogłuszający hałas. Bandyci
pobledli, rzucając wokół siebie trwożliwe spojrzenia. Hałas zbliżał się do nich,
nasilając się jednocześnie.
- Ach! Koniec z nami! - zawołał jeden ze zbójców.
- To ten wielki dzik! - krzyknął drugi.
- Biada nam! - wrzasnął trzeci.
Matka Joanna zeskoczyła z siodła na ziemię. Bywało, że polowała nie tylko z
sokołami. Wyrwawszy dzidę jednemu z rzezimieszków, zwróciła się w stronę
nadciągających głośnych trzasków i pomruków. Kilka chwil później z gęstwiny na
polanę wypadł wielki, czarny dzik; przeorysza ustawiła się przed nim, grubszy koniec
dzidy wbijając głęboko w ziemię.
- No chodź, ty głupia świnio! Dziś wieczorem będziemy mieli na kolację
kotlety wieprzowe!
Dzik pognał w jej stronę, a Joanna oparła się mocno o drzewce. Szarżujący
zwierz nabił się na jej oręż i po chwili leżał, krwawiąc pośród sapań, drgawek i
kwików. Po jakimś czasie wydał ostatnie śmiertelne chrząknięcie i wyzionął swego
dziczego ducha. Przydepnąwszy nogą martwe cielsko, Joanna wyrwała zeń ostrze
dzidy, po czym zwróciła się do Hugh.
- Mówiliśmy coś niedawno o czyimś trupie?
Dancy cofnął się, inni także.
- Myśleliśmy o tak zachwycającej rozrywce, jaka właśnie przed chwilą
rozegrała się na naszych oczach - odparł zbójca. - Mam nadzieję, że przyjmiesz
zaproszenie na kolację?
- Oczywiście! - krzyknęli mężczyźni, zabierając się do oprawiania dzika.
- Być może - rzekła przeorysza.
- Jesteś prawdziwą Dianą - powiedział Hugh. - I będziesz traktowana jak ona.
ROZDZIAŁ 11
Azziego zmartwiły te nowiny. Właśnie zbierał się do odjazdu, by uwolnić
matkę Joannę, gdy znów zapukano do drzwi oberży, a zaraz potem wszedł Rodrigo
Sforza.
- Czy to ty wysyłasz magiczne konie? - zagadnął hrabia śmiało.
- I co z tego, nawet jeśli to ja? - spytał Azzie.
- Mam takiego i chcę, by zostało spełnione moje życzenie.
- Nie jest to tak całkowicie pewne - odparł Azzie. - Najpierw musisz wykonać
określoną pracę.
- Jestem na to przygotowany. Ale powiedz mi, czy możesz spełnić moje
najgorętsze marzenie?
- Tak-przyznał Azzie. - Mogę to uczynić. Jakie ono jest?
- Chcę być daleko i szeroko znany jako uczony - rzekł Sforza. - Pragnę być
słynniejszy niż Erazm i uważany za wzór mądrości.
- Nic prostszego - stwierdził demon.
- Powinienem chyba wspomnieć, że nie umiem ani czytać, ani pisać.
- To nie jest żadną przeszkodą.
- Jesteś pewien? Sądziłem, iż znajomość czytania i pisania stanowi warunek
wstępny wielkiej uczoności.
- I tak jest - przyznał Azzie. - Nam chodzi tutaj jednak o reputację, a nie o
rzecz samą w sobie. Słuchaj uważnie: będziesz musiał przedsięwziąć pewną
przygodę.
- Niezbyt niebezpieczną, mam nadzieję?
- Ja też ją mam - rzekł demon. - Najpierw jednak muszę coś załatwić.
Poczekaj na mnie. Wkrótce wrócę.
Zrzucił płaszcz, uwolnił i rozwinął skrzydła i z diablikiem u boku (by mu
wskazywał drogę) uniósł się w powietrze.
Matkę Joannę znalazł w obozie leśnych bandytów. Siedziała wraz z Hugh przy
stole i pochylona nad mapą omawiała coś, co już na pierwszy rzut oka bardzo
przypominało plan napadu na karawanę przemytników alkoholu, mającą przejeżdżać
tu za dwa dni. Gdy Azzie wyciągnął rękę, żeby rozpłatać rozochoconego mężczyznę,
Joanna powstrzymała jego dłoń.
- Daj spokój, Azzie - rzekła. - Tutaj ja jestem szefem, a to są moi ludzie.
- Co? - zdumiał się demon.
- Moje życzenie spełniło się nawet wcześniej, niż przewidywałam - stwierdziła
przeorysza. - Jestem ci za to winna wielkie dzięki.
- Nie ma o czym mówić - mruknął Azzie. - Bądź tylko w Wenecji na
ceremonię.
- Oczywiście. I zachowam swoją duszę?
- Z pewnością. Taka była umowa.
- Dobrze, będę tam.
Kiwnąwszy głową, demon wzniósł się w powietrze i odleciał.
CZĘŚĆ DZIEWIĄTA
ROZDZIAŁ l
Pierwsza wzmianka o tym, że greccy bogowie w całości wyrwali się z
Poświaty, nadeszła o godzinie 013.32 uniwersalnego czasu gwiezdnego, gdy
kierownik studiów demonicznych przy Siarczanym Uniwersytecie Piekła zauważył, iż
jeden z podległych mu pracowników nie powrócił z ekspedycji. Asystent zaginionego
uczonego zameldował, iż widział, jak grupa uwolnionych bóstw pochwyciła badacza,
gdy grzebał w stosie starych gnatów w wykopalisku archeologicznym w pobliżu
Olimpu.
Kierownik zatelefonował do więzienia świata podziemi w Limbo, aby się
dowiedzieć, czy coś się ostatnio wydarzyło.
- Halo, z kim mówię?
- Cicero, dozorca Oddziału Niepotrzebnych Bóstw Zakładu Karnego
Wszelkich Form śycia w Limbo.
- Chcę zapytać o starych bogów Grecji; Zeusa i całą tę zgraję. Czy przebywają
nadal bezpiecznie zamknięci pod kluczem?
- Przykro mi to powiedzieć, sir, ale właśnie zdarzyła się ucieczka. Znajdują się
na wolności.
- Kiedy, według twoich przewidywań, zostaną schwytani?
- Obawiam się, że nie jest to takie łatwe. Musisz wiedzieć, panie, że ci starzy
greccy bogowie są wcale potężni i ponowne ich zaniknięcie będzie wymagało ze
strony Ananke sporego wysiłku.
- Dziękuję. Będę w kontakcie.
ROZDZIAŁ 2
Znowu w realnym kosmosie!!! - zawołał Febus.
- Mógłbym się schylić i ucałować Ziemię - powiedział Hefajstos.
Pierwsze, co zrobili, to urządzili sobie małą uroczystość - wspólny obiad,
podczas którego nabijali się z Zeusa. Śpiewali “Sto lat, sto lat” oraz w komiczny
sposób naśladowali jego wyszukany i groźny sposób bycia. Złożyli ofiarę z tych
zwierząt, co zwykle, i upaprali wszystko krwią, bo dawniej brudną robotę przy
ofiarach wykonywali zawsze słudzy, a nie bogowie; po czym upili się i zachowywali
w sprośny sposób.
Stukając w stół, Zeus poprosił o głos.
- Chcę wam wszystkim podziękować. Bardzo to miło z waszej strony, że
urządziliście dla mnie to przyjęcie.
- Po trzykroć, niech żyje Zeus!
- Dziękuję, jeszcze raz dziękuję. Przejdźmy teraz do czegoś trochę
poważniejszego. Rozważałem, co możemy ze sobą począć; teraz, gdy opuściliśmy
Poświatę. Mówię o nas wszystkich razem.
- Razem? - zdziwiła się Atena. - Przecież nigdy nie robimy niczego wspólnie!
- Teraz jednak musimy - rzekł Gromowładny stanowczo. - To właśnie brak
solidarności doprowadził ostatnim razem do naszego upadku. Drugi raz nie
popełnimy tego samego błędu! Potrzebny jest nam plan, nad którym wszyscy
będziemy mogli pracować; coś co będzie służyło naszemu wspólnemu dobru. Doszły
mnie słuchy, że najważniejszym wydarzeniem, rozgrywającym się teraz tam, na
Ziemi, jest sztuka, jaką pewien demon nowoczesnego wyznania próbuje wystawić dla
zbudowania świata. Piekielnik ów, Azzie Elbub, zamierza przyznać, bez żadnego
uzasadnienia, wspaniałe nagrody siedmiu aktorom. Czy słyszeliście kiedyś o czymś
takim?
Zeus przerwał, oczekując pytań. Bogowie oraz boginie nie wypowiedzieli ani
słowa, lecz siedząc na swoich złotych, składanych krzesełkach, słuchali pilnie.
- Pierwsza rzecz - ciągnął Gromowładny - jaką musimy zrobić, to położyć kres
tego rodzaju mglistemu i bezcelowemu moralizatorstwu parweniuszowskich mocy
duchowych jak wyżej wymieniony demon. Czy my, starożytni bogowie, nie
powiedzieliśmy, że charakter jest przeznaczeniem? Czy nie jest to prawdą tak dziś,
jak było nią zawsze?
- Jeżeli zaczniemy działać - zgłosił obiekcję Hermes - to Mocom Zła nie
będzie się podobało, że unicestwiamy ich plany.
- Nic mnie nie obchodzi stan ich uczuć - odparł Zeus. - Jeśli im się to nie
spodoba, niech wymyślą, co mogą w tej sprawie uczynić.
- Czy powinniśmy jednak tak szybko wplątywać się w nowe problemy? -
dociekał dalej Hermes. - Czy nie byłoby lepiej poddać to pod dyskusję? Jestem
pewien, że znaleźlibyśmy coś odpowiedniego. Tymczasem moglibyśmy trochę
przeczekać w ukryciu.
- To by nam wcale nie wyszło na zdrowie - zaoponował Zeus. - Tamci, Moce
Ciemności oraz Światłości, będą ponownie próbowali umieścić nas w rezerwacie
Limbo. A zresztą - dokąd mielibyśmy pójść? Nie ma takiego miejsca we
Wszechświecie, gdzie moglibyśmy się ukryć. Prędzej czy później rządzące Moce
przyjdą po nas; zabawmy się więc trochę, póki możemy, i wypijmy za nasz zwykły
sposób załatwiania spraw - za boski podstęp!
Wszyscy obecni wznieśli okrzyk na cześć boskiego podstępu, ich uświęconej
doktryny. Spojrzeli z Olimpu hen, daleko, i ujrzeli posuwający się przez niskie
pagórki oddział sir Olivera.
- Cóż to takiego? - spytała Atena, patrząc wraz z innymi na duży oddział
uzbrojonych jeźdźców; wyglądało na to, że przyłączyły się do nich także rzesze
pielgrzymów.
- Co się stanie, kiedy dotrą do Wenecji? - chciał wiedzieć Hermes.
- Ich przywódca otrzyma to, czego najbardziej pragnie - wyjaśnił Zeus. - Inni
może także w pewnym sensie.
- Nie możemy pozwolić, aby tak się stało, nieprawdaż? - zapytała znowu
Atena.
Gromowładny roześmiał się i przywołał różnych bogów wiatru, a wśród nich
Zefira oraz Boreasza. Pognali oni przez Europę, Azję Mniejszą i część Azji
właściwej, zbierając po drodze zabłąkane podmuchy wiatru i wpychając je do
skórzanego worka, który wręczyli Zeusowi. Bóg rozluźnił rzemyki zaciskające jego
wylot, a wiatr zachodni wystawił stamtąd głowę, i zapytał:
- Co się dzieje? Któż to chodzi i ujarzmia wiatr?
- Jesteśmy greckimi bogami i ujarzmiamy wiatry, kiedy się nam podoba -
wyjaśnił mu Gromowładny.
- Och, przepraszam, cofam pytanie. Co chcesz, abyśmy zrobili?
- Wywołajcie porządną burzę.
Wiatr zachodni poweselał wyraźnie.
- Ach, burzę! To co innego! Myślałem, że pragniesz któregoś z tych łagodnych
wietrzyków, o jakie ludzie stale proszą.
- Nie obchodzi nas, czego chcą ludzie - rzekł Zeus. - Jesteśmy bogami i
pragniemy pogody iście dramatycznej!
- Gdzie chcesz mieć tę “dramatyczną pogodę”? - zapytał zachodni wiatr,
zacierając przezroczyste ręce.
- Aresie? - zagadnął Gromowładny. - Dlaczego nie idziesz z tymi wiatrami i
nie pokażesz im, gdzie mają wiać? Mógłbyś przy tej okazji pokierować także
deszczem.
- Z przyjemnością - rzekł wezwany. - Zwłaszcza że złą pogodę uważam za
kontynuację wojny innymi środkami.
ROZDZIAŁ 3
Była to najgorsza pogoda, jaką ta część Europy widziała od Bóg wie jak
długiego czasu. Burzowe chmury unosiły się na niebie niczym nabrzmiałe, granatowe,
rozdęte do monstrualnych rozmiarów pęcherze, wypełnione deszczem, który zdawał
się posiadać zaciekłość żywej istoty. Wicher wyrywał lance z dłoni żołnierzy, a kiedy
trafiał na tarczę, zamieniał ją w żagiel; zaś trzymający ją tracił wówczas równowagę i
był miotany po okolicy niczym piórko. Deszcz smagał wszystko, rozbijany przez
wiatr na maleńkie, pędzone nadzwyczajną siłą kropelki. Potrafił wcisnąć się do
najdrobniejszej szczeliny oraz pęknięcia zbroi czy rozdarcia ubioru. Aby być
słyszanym, sir Oliver musiał wrzeszczeć wprost do ucha swego podwładnego.
- Lepiej schowajmy się!
- Tak, sir. To chyba jedyne wyjście. Ale jak wydamy rozkaz? Kto nas usłyszy
w tym hałasie?
- Coś tu nie gra - stwierdził Oliver. - Powinniśmy zawiadomić o tym Antonia.
Tak rycerz nazywał Azziego.
- Nie ma go nigdzie w pobliżu, milordzie.
- Musisz go natychmiast znaleźć!
- Tak, sir, ale gdzie?
Dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie, a potem na rozległą, szarą, nasiąkniętą
deszczem równinę, na której stali.
ROZDZIAŁ 4
Zeusa nie zadowalało samo wywołanie złej pogody; on i jego dzieci zaczęli
opracowywać oddzielne plany, aby dać znać ludziom, że powrócili.
Gromowładny opuścił ich towarzystwo. Chciał zbadać stan ludzkości w
obecnych czasach. Na początek odwiedził Grecję. Tak jak się tego obawiał, od
dawnych czasów, wielkich dni Agamemnona, siła bojowa jej armii fatalnie zmalała.
Rozglądał się dookoła, by stwierdzić, jakie inne wojska byłyby do dyspozycji.
Reszta armii Europy Zachodniej była zaangażowana w taką czy inną wojnę, a Zeus
potrzebował nowych zastępów żołnierzy. Wiedział teraz, dokąd chciał je posłać -
szybkim przemarszem przez samo serce Europy do Włoch, gdzie zamierzał założyć
dla siebie nowe królestwo. Jego armia dokonałaby podboju i pilnowała, by każdy go
czcił; albo prowadziłaby wojny przeciwko tym, którzy by tego zaniechali. W nagrodę
otrzymaliby chwałę i zdradę. Był to stary sposób, a sprawdzone sposoby są zawsze
najlepsze - zwłaszcza, jeśli są krwawe.
Najpierw jednak musiał znaleźć wróżkę, która powiedziałaby mu, gdzie jest
jakaś nie zatrudniona armia. Szybko uzyskał informację w Zarządzie Stowarzyszenia
Proroków, co pozwoliło mu zlokalizować Pytię Delficką, ukrywającą się obecnie pod
postacią praczki w restauracji w Salonikach.
Na miejscu wepchnął w duży pęcherz chmurę ciemności i zatkał go, aby była
w pogotowiu, gdyby pragnął jej użyć. Potem poszedł na rynek główny i zapytał o
praczkę z Łaźni Miejskich. Handlarz ryb wskazał mu drogę. Zeus poszedł, mijając po
drodze zrujnowane Koloseum oraz zniszczony tor wyścigowy; a potem znalazł ją -
zgnębioną troskami, starą kobietę pochyloną nad skorupą żółwia, która służyła
piorącej za balię.
Musiała żyć w przebraniu i wieszczyć w tajemnicy, Kościół bowiem nie
pozwalał wróżkom na wykonywanie ich zwykłego zawodu. Sprzeczne z prawem było
nawet posiadanie węża z gatunku dusicieli, jako “służące do zabronionych praktyk
magicznych w starym, bezprawnym stylu”. Pytia przepowiadała jednak nadal dla
przyjaciół i niektórych niezadowolonych z obecnych porządków arystokratów.
Zeus podszedł do niej szczelnie zawinięty w płaszcz, ale wieszczka poznała go
od razu.
- Potrzebuję wróżby - rzekł Gromowładny.
- Ach, to najszczęśliwszy dzień w moim życiu! - ucieszyła się Pytia. -
Pomyśleć tylko, że spotkam twarzą w twarz jednego ze starych bogów... Ach,
powiedz mi, co mogę dla ciebie zrobić?
- Chcę, abyś wprawiła się w trans i powiedziała mi, gdzie mogę zdobyć armię.
- Tak, panie. Ale skoro twój syn, Apollo, jest bogiem wróżby, dlaczego nie
zapytasz jego?
- Nie chcę pytać Febusa, ani nikogo podobnego - stwierdził kochający papa
Zeus. - Nie ufam im. Z pewnością istnieją inni bogowie, którym zadajesz pytania,
oprócz nas, Olimpijczyków? Co z tym żydowskim osobnikiem, który kręcił się gdzieś
tutaj, kiedy byłem u ciebie ostatnim razem?
- Jehowa uległ pewnym interesującym przemianom, ale nie jest osiągalny, jeśli
chodzi o wróżby. Zostawił ścisłe rozkazy, aby mu nie przeszkadzać.
- Są jeszcze inni, prawda?
- Oczywiście, ale nie wiem, czy to dobry pomysł naprzykrzać się im
pytaniami. Oni nie są tacy, jak ty, Zeusie, z którym każdy może porozmawiać... Są
nikczemni i dziwni.
- Nie obchodzi mnie to - rzekł Gromowładny. - Zapytaj ich. Jeśli jeden bóg nie
może poprosić drugiego o drobną radę, to nie wiem do czego ten wszechświat
zmierza?!
Wyrocznia wprowadziła go do swej izby, zapaliła święte liście laurowe, na
których ułożyła konopie. Wzięła kilka innych uświęconych wróżebnych akcesoriów i
rozrzuciła je naokoło; z wiklinowego koszyka wyjęła węża, owinęła go sobie dookoła
ramion i zapadła w trans. Wkrótce oczy stanęły jej w słup i odezwała się głosem,
którego Zeus nie poznał, ale który sprawił, że włosy zjeżyły mu się na karku.
- O Zeusie Gromowładny! Wypróbuj ludy mongolskie.
- Czy jest jeszcze coś? - spytał Zeus.
- Koniec przekazu - rzekła wróżka. A potem zemdlała.
- Sądziłem - odezwał się Gromowładny, kiedy już przyszła do siebie - iż
wyroki wieszczów są zwykle wyrażone w sposób zawiły i dwuznaczny; ten natomiast
jasno i stanowczo powiedział, co mam uczynić. Czy w procedurze zaszły jakieś
zmiany?
- Myślę - odparła Pytia - że w wysokich sferach panuje ogólne zniechęcenie do
dwuznaczności. Nigdy nie doprowadziła nikogo do niczego dobrego.
Zawinięty w obłok ciemności, Zeus opuścił Saloniki i zwrócił się na pomocny
wschód.
ROZDZIAŁ 5
Gromowładny odwiedził Mongołów, którzy niedawno podbili południowe
Cesarstwo Chińskie. Uważając się za niezwyciężonych, byli gotowi wysłuchać go,
gdy wjechał konno do ich obozu. Bóg znalazł mongolskiego wodza w jego kwaterze
głównej.
- Ty i twoi ludzie dokonaliście wspaniałego czynu, zdobywając ten olbrzymi
kraj, ale teraz wylegujecie się, nic nie robiąc. Jesteście ludem poszukującym celu, ja
zaś bogiem poszukującym ludzi. Może połączymy w takim razie nasze potrzeby i
dokonamy czegoś, co będzie z korzyścią dla nas obu?
- Możliwe, iż jesteś bogiem - odparł Jagotai - wszelako nie naszym. Dlaczego
miałbym cię słuchać?
- Bo proponuję zostać nim - rzekł Zeus. - Byłem i jestem bogiem Greków.
Interesujący i pomysłowy to naród, ale niezadowalający dla boga, który starał się im
przynosić tylko dobre rzeczy.
- Co nam oferujesz?
Wkrótce mongolscy jeźdźcy, wznosząc wysoko sztandary z byczych ogonów,
cwałowali przez karpackie przełęcze w stronę równin Friuli - Venezia Giulia,
odbywając jednocześnie podróż w czasie do szesnastego wieku. Zeus musiał użyć
wszystkich swoich mocy, aby udało się tego dokonać. Łatwiej, co prawda, byłoby
przenieść ich wprost przez czas oraz przestrzeń, ale przestraszyłoby to konie. Pośród
ludności wszystkich okolic, przez które posuwały się wojska, szerzyła się panika już
na długo przed nadejściem mongolskich hord. “Mongołowie nadciągają!” - słyszało
się wszędzie. Całe rodziny wsiadały na konie, osły albo na wozy zaprzęgnięte w woły.
Większość brała ze swego dobytku na barki tyle, ile tylko zdołała udźwignąć, i
uciekała, usiłując szukać schronienia przed prześladowcami - diabłami o płaskich
twarzach z wąskimi, czarnymi wąsami. Niektórzy uciekali do Mediolanu, inni do
Rawenny; jednak największa część uchodźców kierowała się ku Wenecji - miastu,
które dzięki otaczającym je bagnom i kanałom uważano za nie zagrożone najazdem.
ROZDZIAŁ 6
Mongołowie nadciągali i zarządzono nadzwyczajne środki, aby ochronić
Wenecję. Doża zwołał specjalną sesję Rady, której przedstawił pewne propozycje.
Uzgodniono, iż główne mosty prowadzące do właściwego miasta muszą zostać
zniszczone; potem Wenecjanie spenetrowaliby otaczające ich wybrzeża, konfiskując
w okolicy wszystkie łodzie zdolne pomieścić dziesięciu lub więcej żołnierzy. Krypy te
należało następnie zabrać do samego miasta lub zatopić, gdyby okazały się zbyt
ciężkie do przeniesienia.
Problem obrony był bardzo skomplikowany z powodu poważnych niedoborów
w zaopatrzeniu. W normalnym czasie artykuły spożywcze napływały codziennie,
przywożone okrętami z całej południowo-wschodniej Europy oraz Bliskiego
Wschodu. Niedawne burze zamieniły jednak Morze Śródziemne w rozszalały żywioł i
uniemożliwiały wszelką wymianę handlową drogą morską. Już w tej chwili miasto
musiało się ograniczyć do skąpych, racji żywnościowych, a zapowiadało się, iż będzie
jeszcze gorzej.
Wenecjanom zagrażały także rozprzestrzeniające się pożary. Ludzie starali się
mieć w domach sucho i ciepło, a paląc w piecach, byli nieostrożni. Liczba szalejących
w mieście czerwonych kurów była większa niż kiedykolwiek. Nieuchronnie w
związku z tym szerzyły się pogłoski, iż niektóre spośród pożarów rozniecali agenci
nasłani przez wrogów Wenecji. Obywatelom nakazano bacznie śledzić przybyszów i
stale podejrzewać w swoim otoczeniu obecność szpiegów.
Deszcz padał z nieustającym szumem, przypominającym rozmowę bogów
wilgotnych wiatrów, którym za języki służyły rozklekotane okna. Woda kapała z
obramowań kominów oraz gzymsów, a wiatr pędził deszcz i rozbijał duże krople na
małe. W całej Wenecji bez przerwy podnosił się poziom wody, która zalewała kanały,
wlewała się na skwery i place. Na placu Świętego Marka osiągnęła głębokość trzech
stóp i nadal jej przybywało. Nie był to pierwszy raz, kiedy Wenecję nawiedziły
deszcze oraz powodzie, ale tym razem było to o wiele gorsze od wszystkiego, co
wcześniej widziano.
Silne wiatry z północnego wschodu, niosące ze sobą arktyczny mróz, wiały
wytrwałe przez wiele dni i nic nie wskazywało na to, aby miały przestać. Naczelny
meteorolog Republiki zrezygnował ze swojego dobrze płatnego, dziedzicznego
stanowiska; tak mu obrzydło przepowiadanie katastrofy. Ludzie modlili się do
ś
więtych, diabłów, obrazów, do wszystkiego, co im przyszło do głowy, mając dzięki
temu nadzieję doznać jakiejś ulgi. Na domiar złego doniesiono, iż w niektórych
miejscach pojawiły się ogniska zarazy. Mówiono też, że mongolskich wojowników
widziano w odległości jednego dnia jazdy i nie można było przewidzieć, jak szybko
posuwają się naprzód.
Wenecjanie byli wyczerpani swoimi ustawicznymi troskami, przerażeni siłą
wojsk zbliżających się do granic Republiki, a nawet podejrzliwi względem siebie
nawzajem. Zwyczajowe uroczystości na cześć różnych świętych zostały zawieszone.
W zapełnionych dniem i nocą kościołach modlono się o ocalenie miasta i rzucano
klątwy na najeźdźców. Dzwony biły bezustannie. To wszystko wywoływało z kolei
nastrój straceńczej wesołości.
Była to pora wspaniałych przyjęć, balów maskowych oraz uczt. Panował
ustawiczny karnawał i nigdy jeszcze, od tej strony patrząc, Wenecja nie przedstawiała
się bardziej korzystnie. Na przekór burzom, w pałacach bogaczy jasno paliły się
ś
wiece, a muzyka rozbrzmiewała wzdłuż kanałów. W drodze z jednej zabawy na
drugą ludzie śpieszyli przez ulice w płaszczach i karnawałowych maskach na
twarzach. Zdawało się, że temu dumnemu, staremu miastu pozostało jedno, ostatnie
szaleństwo.
Uwagi ludzi nie uszło, oczywiście, że w tym, co się działo, tkwiło coś
dziwnego; coś, co przekraczało ziemską logikę, co kojarzyło się ze światem
nadprzyrodzonym i przywodziło na myśl dni sądu ostatecznego. Astrologowie
badający stare pergaminowe rękopisy znaleźli w nich przepowiednie, iż świat ma się
wkrótce skończyć, tak jak to podejrzewali, i że tylko patrzeć, jak pojawią się czterej
jeźdźcy Apokalipsy, jadący po płonącym niebie podczas ostatecznej zachodu słońca.
Pewnego dnia zaszło dziwne wydarzenie. Robotnik wysłany przez miasto, aby
oszacować szkody wyrządzone przez burzę, odkrył dziurę w grobli w pobliżu
Arsenału; woda jednak nie przepływała przez otwór. Zamiast tego biło stamtąd
oślepiające światło i człowiek ów ujrzał po przeciwnej stronie coś, czego kształtu nie
dało się opisać. Zdawało się, iż miało to dwa cienie. Robotnik przybiegł do Rady i
opowiedział wszystko, co widział.
Zjawisko poszła zbadać grupa uczonych. W tym czasie dziura w grobli
powiększyła się; olśniewający żółty blask zniknął, a zamiast tego pojawił się w niej
teraz wyraźny, nieziemski błękit, chociaż powinno się widzieć burzowe, deszczowe
chmury oraz ciemnobrunatną ziemię. Wyglądało to na otwór przechodzący na wskroś
przez wszystko - zarówno przez niebo, jak i przez Ziemię.
Uczeni badali to dziwo z należną temu zjawisku powagą i przerażeniem.
Widzieli, jak do wnętrza wciągane są małe grudki ziemi oraz piasek. W celu
eksperymentu wrzucili w dziurę zbłąkanego psa; kundel przepadł, gdy tylko
przeniknął przez niewidzialną płaszczyznę powierzchni otworu.
- Z naukowego punktu widzenia - rzekł jeden z mędrców - dziura owa
wygląda mi na lukę lub rozdarcie w tworzywie istnienia.
Drugi miał co do tego pewne wątpliwości.
- Jakim sposobem tworzywo istnienia może ulec rozdarciu?
- Tego nie wiemy - odparł pierwszy. - Możemy jednak wnioskować, że w
ś
wiecie duchowym dzieje się coś niesłychanego; tak doniosłego, iż ma to wpływ
nawet na nas - tu, na dole, na fizycznej płaszczyźnie ziemskiego istnienia. Nawet
rzeczywistości nie można już ufać - tak dziwne stało się życie.
Nadchodziły doniesienia o pokazaniu się innych otworów w tworzywie
rzeczywistości. Zjawisko nazwano Antyświatem, a jego przypadki zdawały się
pojawiać wszędzie, nawet w wewnętrznej kaplicy kościoła Świętego Marka, gdzie
powstała dziura szeroka na trzy stopy, skierowana pochyło w dół i prowadząca do
miejsca, którego niepodobna było ustalić bez odbycia podróży w jedną stronę,
O innym osobliwym wydarzeniu doniósł pewien zakrystianin. Do budynku
wszedł obcy człowiek, a było w nim coś odmiennego od innych ludzi. Może tyczyło
to uszu albo dziwacznego kąta pochylenia oczu? Stworzenie chodziło po świątyni
oraz jej bezpośrednim sąsiedztwie, patrząc na przybudówki i robiąc notatki na zwoju
pergaminu. Gdy kościelny zapytał, co przybysz porabia, nieznajomy odparł:
- Robię po prostu pewne pomiary, aby donieść innym, jak wygląda sytuacja.
- Jakim innym?
- Takim jak ja.
- Ale dlaczego ty i ci inni mielibyście się interesować stanem naszych
budowli?
- Jesteśmy prowizorycznymi formami życia, ja i mnie podobni, tak nowymi, że
nawet nie mamy jeszcze nazwy. Istnieje możliwość, iż przejmiemy istniejącą
rzeczywistość, i w tym przypadku odziedziczylibyśmy wszystko, co po sobie
zostawicie. Sądzimy, że byłoby dobrze być na to przygotowanym, więc sporządzamy
inwentaryzację.
Sprawozdanie z tego dziwacznego wydarzenia zostało zbadane przez
uczonych Kościoła, którzy stwierdzili, że nie miało ono nigdy miejsca. Oficjalnie
przypisano zakrystianinowi, że uległ jakiejś niezwykłej halucynacji. Orzeczenie to
przyszło jednak zbyt późno; szkoda została już wyrządzona, ludzie słyszeli
opowiadanie kościelnego, uwierzyli w nie i nastrój paniki w całym mieście wzrósł
jeszcze bardziej.
ROZDZIAŁ 7
Pielgrzymi siedzieli stłoczeni we wspólnej izbie w oberży i oczekując na
następne rozkazy, kolejno pilnowali ognia. Powinni być bardzo zadowoleni, bo
ukończyli swoje przygody, ale panująca pogoda pomniejszała ich zwycięstwa.
Znieśli tyle trudów, aby dostać się tu, gdzie byli, lecz sprawy - podobnie jak
aura - okazały się pod zdechłym psem. Nie tak miało być. A już nikt nie przeżywał
tego bardziej dotkliwie niż sam Azzie, który czuł się oszukany przez swoją własną
historię, chociaż nie był w stanie zrozumieć, jak mogło do tego dojść.
Tego wieczoru, gdy Azzie siedział przy kominku i próbował wymyślić, co
robić dalej, rozległo się pukanie do drzwi oberży.
- Mamy komplet! - zawołał gospodarz. - Proszę iść gdzie indziej!
- Jest tam w środku ktoś, z kim chciałabym porozmawiać - odpowiedział z
zewnątrz przyjemny, kobiecy głos.
- Ylith! - zakrzyknął demon. - Czy to ty?
Skinął na oberżystę, który z niezadowoleniem otworzył drzwi. Kilka wiader
deszczu wpadło do wnętrza, a wraz z potopem zjawiła się piękna, czarnowłosa
kobieta, której rysy były na wpół anielskie, a na wpół diaboliczne - co sprawiało, że
wyglądała nad wyraz ponętnie. Miała na sobie prostą, żółtą sukienkę, a na niej
lamowany srebrem błękitny płaszcz; na głowie zaś gustowny, czerwony kwef.
- Azzie! - zawołała, przechodząc przez izbę. - Dobrze się czujesz?
- Naturalnie - odparł demon. - Wzrusza mnie twoja troska. Czy zmieniłaś
może zdanie w kwestii odrobiny frywolności?
- Ten sam, stary Azzie - zachichotała Ylith. - Przyszłam tu, wierzę bowiem w
uczciwość we wszystkich sprawach; zwłaszcza zaś w tych, które dotyczą Dobra i Zła.
Zdaje się, że ktoś ci robi niedźwiedzią przysługę.
Ylith opowiedziała Azziemu, że została porwana przez Hermesa
Trismegistosa, który dał ją śmiertelnemu, niejakiemu Westfallowi, a także o tym, jak
była zamknięta w puszce Pandory i jak z niej uciekła dzięki pomocy Zeusa.
- Wiem, że uważasz Hermesa za przyjaciela - zakończyła - zdaje się jednak, iż
on knuje coś przeciwko tobie. Tak jak chyba i reszta Olimpijczyków.
- Niewiele mogą zdziałać, przebywając w Poświacie - stwierdził Azzie.
- Już ich tam nie ma. Uciekli. I obawiam się, że to ja jestem za to
odpowiedzialna, chociaż wcale tego nie chciałam.
- Może to ci faceci wszystko teraz nakręcają - rzekł demon. - Sądziłem, iż to
sprawka Michała; wiesz przecież, jak się sprzeciwia choćby najdrobniejszemu
mojemu powodzeniu. Jednak to, co się dzieje, przerasta go. Ktoś podburzył
Mongołów, Ylith!
- Nie rozumiem, dlaczego Olimpijczycy są przeciwko tobie? - powiedziała
anielica. - Co ich to obchodzi, czy wystawisz swoją niemoralną sztukę?
- Bogowie zawsze chcą ustanawiać swoją moralność - wyjaśnił Azzie. - Dla
drugich, nie dla siebie. Sądzę, że to wtrącanie się starych bogów ma służyć innym
celom. Nie zdziwił bym się, gdyby stanowiło to próbę ich powrotu do władzy.
ROZDZIAŁ 8
Taka pogoda nie mogła po prostu być dłużej tolerowana. Azzie zmobilizował
się i przyjrzał dokładnie zjawisku. Już pobieżna inspekcja wykazała, iż burze nie
nadciągały z jednego kierunku. Powstawały, co prawda, na północy, skąd zwykle
przychodzi zmiana pogody, ale co to znaczy “na północy”? Jak daleko na północy?
Na północ od czego? I co, na północy, było takiego, co kształtowało pogodę? Azzie
zdecydował, że dowie się tego i coś z tym zrobi.
Wytłumaczył Aretino, co zamierza uczynić, a potem podszedł do okna i
otworzył je. Wyjący wiatr wpadł do izby gwałtownym podmuchem.
- To może być niebezpieczne - rzekł poeta.
- Prawdopodobnie jest - przyznał demon i rozwinąwszy skrzydła, wzniósł się
w powietrze.
Opuścił Wenecję i udał się na północ w poszukiwaniu miejsca, z którego
przychodzi pogoda. Przeleciał całe Niemcy i widział bardzo złą aurę, ale nadchodziła
z jeszcze dalszej pomocy. Poszybował nad Morzem Północnym, zahaczył o Szwecję i
przekonał się, że i ona nie jest miejscem tworzenia się burz, a jedynie obszarem, przez
które one przechodzą. Wziął kierunek na oko cyklonu, co zaprowadziło go do
Finlandii, słynącej z zaklinających pogodę Lapończyków. Dokądkolwiek poszedł w
tym równinnym, śnieżnym, porośniętym sosnami kraju, zawsze przekonywał się, że
burza nie przychodziła “stąd”, ale ciągle “stamtąd” - z jakiegoś innego miejsca,
położonego jeszcze dalej na północ. Dotarł wreszcie do szczytu świata, skąd wichury
waliły pełną mocą, z godną uwagi szybkością oraz regularnością. Wiatr wiał przez
zamarzniętą tundrę równomiernym, nie kończącym się strumieniem, a był tak silny, że
bardziej przypominał morskie fale niż strumienie powietrza.
Azzie parł dalej, dążąc ciągle na północ, chociaż zdawało się, iż świat zwęża
się tutaj do punktu. Wreszcie dotarł do najbardziej północnego krańca północy i
znalazł wysoką, wąską górę lodową. Na jej szczycie stała wieża tak stara, że mogła
zostać tam umieszczona w czasach, zanim jeszcze istniało cokolwiek innego.
Na szczycie owej wieży znajdował się taras, na którym stał gigantyczny nagi
człowiek o splątanych włosach i niesamowitym wyrazie twarzy. Golas pracował przy
dużym, skórzanym miechu; wicher wydostawał się z jego otworu. Oto była kolebka
wszelkiego wiatru na świecie. Powietrze wychodziło z miecha miarowym
strumieniem i wpadało do rur dosyć szczególnie wyglądającej maszynerii.
Jakaś inna dziwaczna istota siedziała przed czymś, co przypominało
klawiaturę organów, a jej dłonie, o palcach podobnych do wielu giętkich macek,
grając na klawiszach, wytwarzały oraz kształtowały wiatry, które przechodziły przez
instrument. Była to maszyna alegoryczna; taka, jaką tworzą religie, starając się
wytłumaczyć, jak się jakieś sprawy dzieją. Ukształtowane i uregulowane wiatry,
wytworzone przez pompę miecha, kierowała ona do okna, skąd zaczynały swoją
wędrówkę na południe, do wszystkich miejsc globu, a szczególnie do Wenecji.
Dlaczego jednak właśnie do Wenecji? Azzie przestawił swoje oczy na podgląd
w promieniach rentgenowskich - pożyteczną tę zdolność posiadają wszystkie demony,
wszelako mało który z niej korzysta, gdyż jest w praktyce równie trudna, Jak dzielenie
przez siebie w pamięci wielocyfrowych liczb. Przyglądając się, widział teraz, że pod
lodem przeciągnięte były ołowiano - cynowe przewody, które kierowały wiatrami i
zwiększały ich gwałtowność.
A co z deszczem? Wszystko tu, w najdalszym zakątku północy, było suche,
kruche i bez najmniejszego choćby śladu wilgoci.
Azzie rozejrzał się dookoła, ale nie zobaczył nic prócz człowieka pracującego
przy miechu i tego drugiego, obsługującego maszynę wiatrów.
- Moi drodzy panowie - powiedział zatem do nich obu. - Robicie spore
zamieszanie w tej części Ziemi, w której mieszkam, a ja nie mogę na to pozwolić.
Mam zamiar coś z tym zrobić, o ile natychmiast nie zaniechacie swego procederu.
Przemówił odważnie, chociaż nie miał pojęcia, czy może mieć przewagę nad
tymi dwoma dziwnymi osobnikami. Leżało jednak w jego naturze postępować śmiało,
a odwaga nie opuściła go i w tej chwili. Tamci przedstawili się. Byli obaj tylko
wcieleniami boga Baala. Ten przy miechu był Baal-Hadadem, ten drugi - Baal-
Quarnainem, kananejskimi bóstwami żyjącymi w zapomnieniu przez kilka tysięcy lat,
odkąd umarł ostatni ich wyznawca. Kiedy Zeusowi wyczerpał się worek wiatrów,
wciągnął ich do swojej służby mówiąc, iż nikt lepiej nie wywoła takiej burzy, jakiej
pragnął. Gromowładny sam był bogiem pogody, ale ostatnio bywał zbyt zajęty, aby
wykonywać żmudne, meteorologiczne operacje.
Pomimo swych lśniących, czarnych, falistych włosów, haczykowatych nosów,
wydatnych oczu i śmiałych rysów, mimo smagłej skóry, olbrzymich rąk oraz nóg,
stare kananejskie bóstwa były bojaźliwe. Gdy Azzie powiedział im, że jest zły, w
związku z czym gotów jest sprawić im wiele kłopotu, obaj okazali się skłonni do
ustępstw.
- Możemy wstrzymać wicher - powiedział Baal-Hadad - ale deszcz nie do nas
należy. Nie mamy z nim nic wspólnego. Wszystko, co stąd wysyłamy, to czysty wiatr.
- Czy wiecie kto zawiaduje deszczem?
Obaj wzruszyli ramionami.
- A więc to musi zaczekać - zdecydował Azzie. - Powinienem wracać; teraz
właśnie nadeszła pora na uroczystość.
ROZDZIAŁ 9
Aretino upewnił się, że w oberży wszystko jest w pogotowiu. Potem poszedł
do Azziego.
Demon ubrany był w zielony szlafrok z wyhaftowanymi na nim złotymi
smokami; siedział przy stole, schylony nad pergaminem, z gęsim piórem w dłoni.
- Proszę wejść - powiedział, nawet nie podnosząc wzroku. Aretino wszedł,
- Jeszcze nie ubrany? Mój drogi demonie, uroczystość zaraz się zacznie.
- Jest jeszcze dużo czasu - odparł Azzie. - Czuję się, trochę zmęczony, a cały
mój ekwipunek wyłożony jest w drugim pokoju. Chodź, Aretino, pomóż mi. Muszę
zdecydować, komu przyznać nagrody. Po pierwsze: czy wszyscy są obecni?
- Tak - rzekł poeta i nalał sobie kieliszek wina.
Był w znakomitym nastroju; to przedstawienie wyniesie jego, i tak bardzo
sławnego, pod same niebiosa. Będzie słynniejszy niż Dante, bardziej znany niźli
Wergili, przewyższy nawet Homera. Była to wielka chwila w jego życiu i kiedy
rozległo się pukanie do drzwi, nie podejrzewał żadnego kryjącego się za nimi kłopotu.
Zjawił się diablik, posłaniec od Ananke.
- Wzywa cię - powiedział do Azziego - i jest wściekła.
Pałac Sprawiedliwości, którym władała Konieczność, stanowił olbrzymią
budowlę złożoną z kamiennych bloków, z których każdy był większy niż ziemska
piramida, a frontowe kolumny były grubsze niźli stado słoni. Mimo tych rozmiarów,
Pałac zaprojektowano według ściśle przestrzeganych, klasycznych proporcji. Teren
wokoło gmachu był pięknie urządzony, a na starannie wystrzyżonym trawniku opodal
białego balkonu, na czerwonym kocu w kratkę, siedziała Ananke z rozłożoną obok
zastawą do herbaty.
Tym razem nie istniała kwestia jej wyglądu. Wiadomo, że Konieczność może
przybierać różne postaci, Jedną z nich, tę Nie do Opisania stosuje wówczas, kiedy
chce zniechęcić pochlebców. Jest to sposób jej istnienia, który wręcz się opiera
wszelkim próbom opisu. Ten rodzaj postaci wybrała na tę okazję. Jedyne, co można
powiedzieć, to iż Ananke nie wyglądała jak ekskawator.
Kiedy Azzie znalazł się w jej obecności, powiedziała:
- Za dużo już kombinacji z tymi magicznymi końmi.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał Azzie.
- Ostrzegałam cię, łobuzie - rzekła Ananke. - Magia to nie panaceum na
wszystko, a szczególnie na twoją chorą ambicję. Nie można jej używać do
rozwiązywania wszelkich problemów. Jest przeciw naturze rzeczy zakładać, że
sprawy mogą potoczyć się w inny sposób, niż im właściwy, kiedy tylko spodoba ci się
poprosić je o to.
- Nigdy jeszcze nie widziałem cię w takim stanie - stwierdził Azzie.
- Ty też byłbyś wściekły wiedząc, że cały wszechświat jest w
niebezpieczeństwie.
- Ale jak do tego doszło?
- To te zaczarowane konie - wyjaśniła Konieczność. - Korzystanie z
magicznych świeczników było jeszcze dopuszczalne; kiedy jednak wywołałeś także i
te rumaki, zanadto zmieniłeś prawa natury.
- Co przez to rozumiesz? - zapytał Azzie. - Nigdy nie słyszałem, żebyś mówiła
w ten sposób.
- Powiedz mu, Otto - rzekła Ananke.
- Spoza drzewa wyszedł Otto, duch, który z sobie tylko wiadomych powodów
przybrał postać otyłego Niemca w średnim wieku, z ciężkimi białymi wąsami oraz w
grubych okularach.
- Czy sądzisz, że Wszechświat może wytrzymać dowolną liczbę manipulacji?
- zapytał. - Bawiłeś się metamaszynerią, czy o tym wiesz, czy nie. Psułeś szyki innym.
- Zdaje się, że on nie rozumie - zauważyła Ananke.
- Czy dzieje się, coś niedobrego? - chciał wiedzieć Azzie.
- Ja, dzieje się coś niedobrego w samej naturze rzeczy.
- Natura rzeczy? Ależ z pewnością nie ma w tym wszystkim aż tyle złego!?
- Słyszałeś, co powiedziałem? Została naruszona struktura; wszechświata, w
dużej mierze dzięki tobie i twoim zaczarowanym koniom. Wiem, co mówię, zajmuję
się tym kosmosem od niepamiętnych czasów.
- Nigdy nie słyszałem o opiekunie wszechświata.
- To chyba logiczne, co? Jeżeli w ogóle chcesz mieć wszechświat, to
potrzebujesz kogoś, kto by się nim opiekował, a nie może to być ta sama osoba, która
nim kieruje. Ona ma mnóstwo innych zajęć, a opiekowanie się jest specjalnością samą
w sobie i nie może być łączone z innymi obowiązkami. To ty wprowadziłeś te
magiczne bucefały, tak?
- Tak - przyznał Azzie. - Ale co z tego? Co może się stać z powodu
zaczarowanych koni?
- Użyłeś ich zbyt dużo, ot co! Czy ty naprawdę uważasz, że możesz w jednym
obszarze zgromadzić wszystkie magiczne wierzchowce, jakimi pragniesz się
posłużyć? A to w tym celu, aby łatwo przeprowadzić to, co powinieneś był uprzednio
opracować, ale jesteś zbyt leniwy?! Nie, mój miły, młody demonie, tym razem
narobiłeś bigosu. Po tych wszystkich latach, kiedy utrzymywałem go w dobrej formie,
ten nieszczęsny wszechświat zmienia się na naszych oczach, i ani ty, ani Ananke, ani
ja, i wreszcie nic już nie może na to poradzić. Wyzwoliłeś błyskawice Jego
straszliwego, szybkiego miecza, jeżeli rozumiesz, co mam na myśli, i trzeba będzie
zapłacić straszliwą cenę. Igrałeś z rzeczywistością o jeden raz za dużo.
- Co to ma wspólnego z rzeczywistością? - chciał wiedzieć Azzie.
- Słuchaj teraz uważnie, mój miły demonie. Rzeczywistość jest kulą twardej
materii, złożoną z warstw różnych substancji. Gdzie jedna warstwa styka się z drugą,
tam, można powiedzieć, istnieje potencjalna linia pęknięcia; zupełnie tak samo, jak w
głębi Ziemi. Anomalie wywołane w tkance rzeczywistości powodują powstanie na
tych granicznych powierzchniach fal uderzeniowych. Twoje niedozwolone
posługiwanie się magicznymi rumakami stanowiło właśnie jedno z takich zaburzeń.
Miały także miejsce inne anormalne wydarzenia. Fakt ucieczki z Poświaty starych
bogów jest wypadkiem tak niemożliwym, że jego zaistnienie wstrząsnęło
wszechświatem, a skutki tej wywołanej przez ciebie kosmicznej katastrofy uderzyły w
biedną Wenecję. Miasto miało pecha stać się ogniskiem zdarzeń, których działanie
spowodowało naprężenie siatki jego rzeczywistości. Powodzie, inwazja Mongołów
oraz zaraza, która wkrótce potem wybuchła, nie stanowiły wcale części głównego
biegu historii Wenecji; tak naprawdę w ogóle nie miały mieć miejsca, stanowiąc
jedynie marginalne ewentualności o znikomych szansach urzeczywistnienia się w
normalnym łańcuchu zdarzeń. Wszelako za twoją sprawą uaktywniły się i całość
zapisanej historii przyszłości stanęła pod znakiem zapytania.
- Jakim sposobem przyszły czas może być zagrożony? - spytał Azzie.
- Musisz myśleć o przyszłości jak o czymś, co już zaszło, i co grozi
ponownym wydarzeniem się, wymazując jednocześnie wszystko to, co było przedtem.
A tego za wszelką cenę musimy uniknąć.
- Przed nami stoi wiele spraw - rzekła Ananke. - Najpierw jednak trzeba
wyprawić z powrotem do domu tych twoich pielgrzymów.
Azziemu nie pozostało nic innego, jak zadowolić się tym, ale w głębi jego
umysłu, wśród narastającego niepokoju, zaczęło coś świtać. Ananke powiedziała, że
nie działał zgodnie z rzeczywistością. Ale czymże była rzeczywistość, jeżeli nie
równowagą, układem pomiędzy Dobrem a Złem? Gdyby mógł nakłonić Michała do
zmiany tego układu, dla ich wspólnej korzyści... Najpierw jednak musiał wpaść na
chwilkę do swoich pielgrzymów.
CZĘŚĆ DZIESIĄTA
ROZDZIAŁ l
Kiedy Azzie opuszczał Pałac Sprawiedliwości, ogon miał podkulony pod
siebie, a kąciki jego brązowych oczu dziwnie błyszczały. Próbował pogodzić się z
myślą, iż jego niemoralne przedstawienie, które miało zadziwić świat, nigdy nie
doczeka się premiery. Legenda, tak ważna legenda o złotych lichtarzach, nie będzie
mogła być dograna do końca. Miał bezpośrednie i niedwuznaczne rozkazy od samej
Ananke, aby przerwać sztukę w połowie ostatniego aktu.
Musiał jednak istnieć jakiś sposób, aby obejść ten zakaz. W ponurym nastroju
poszedł do mieszczącej się obok Pałacu Sprawiedliwości stacji zasilania i naładował
swoje zaklęcie podróżne. W pobliżu, gdzie sprzedawano posiłki, znalazł budkę
specjalizującą się w gotowych daniach na wynos dla demonów i kupił worek kocich
głów przyrządzonych w dobrym, skrzepłym, czerwonym sosie. Miało mu to posłużyć
za przekąskę w drodze powrotnej na Ziemię. Potem uruchomił swoje zaklęcie i z
wielkim szumem pognał przez przezroczyste welony, z których składa się duchowa
przestrzeń.
Lecąc, chrupał kocie łby i myślał zaciekle. Mimo skrajnych wysiłków, nawet
w transcendentnej kazuistyce nie udawało mu się znaleźć sposobu obejścia poleceń
Ananke. Prędzej czy później dowiedziałaby się o tym i surowo go ukarała, A musiał
się obawiać nie tylko Konieczności. Było także faktem, że przez nadużywanie
magicznych koni naruszył równowagę kosmosu. Gdyby tego nie zaprzestał,
wszechświat mógłby się rozpaść, a wszystko, całość stworzenia, zostałoby
pochłonięte przez czysty, biały płomień samosprzeczności. Gdyby doszło do tego,
sam kosmos mógłby się zapaść; w końcu obaleniu uległyby prawa rozumu.
Wkrótce był z powrotem nad Wenecją, a widok tego miasta z lotu ptaka był
iście żałosny. Wzbierające wody pochłonęły już niektóre nisko leżące zewnętrzne
wyspy. Wiatr osłabł, ale wody powodzi podniosły się i zalały plac Świętego Marka do
wysokości dziesięciu stóp. Starsze i mniej solidne budynki zapadały się, ponieważ
słone wody przypływowe wymyły starą zaprawę murarską, trzymającą razem ich
cegły i kamienie.
Azzie wylądował obok domu Aretina i zastał poetę na zewnątrz, bez
marynarki, próbującego oszalować swój dom workami piasku. Już na pierwszy rzut
oka była to bezużyteczna praca, więc Aretino odłożył swoje narzędzia i poszedł
smutno za Azziem do domu. Na piętrze znaleźli suchy pokój.
- Gdzie są teraz pielgrzymi? - zapytał demon, nie tracąc czasu.
- Nadal w oberży.
Azzie musiał zmienić plany, zebrać wszystkie złote świeczniki i dopilnować,
aby z powrotem dostały się do zamku Fatusa w Limbo; potem należało pozbyć się z
Wenecji pielgrzymów. Nie widział jednak powodu, aby powiedzieć to wszystko
poecie właśnie teraz. Dowie się, gdy i innym stanie się wiadome, że nie będzie
uroczystości końcowej.
- Musimy wyprawić stąd pielgrzymów - rzekł Azzie do Aretina. - Trwając
pomiędzy powodziami a Mongołami, to miasto skazane jest na zagładę. Wiem z
pewnego źródła, że nastąpi zmiana biegu czasu, w którym rozgrywa się obecna
historia świata.
- Jaka zmiana? Co masz na myśli?
- Świat przędzie nić swego losu, z której wyłaniają się różne wydarzenia. To,
co się dzieje teraz, wskazuje, jakoby Wenecja miała być zniszczona; dla Ananke
jednak jest to nie do przyjęcia, a zatem linia czasu miasta zostanie przerwana tuż
przed wprowadzeniem przeze mnie na arenę zdarzeń złotych świeczników. Stanie się
to nowym, głównym nurtem historii, a ta linia, w której jesteśmy teraz, zostanie
przeniesiona do Limbo.
- A co to oznacza? - zapytał poeta.
- Limbowska wersja dziejów Wenecji nie będzie trwała dłużej niż tydzień od
chwili, kiedy po raz pierwszy poprosiłem cię o napisanie sztuki, aż do północy tej
doby, której, jak przewiduje się, nadejdą Mongołowie, a powódź przeleje się przez
wały. W pewnym sensie będzie to trwało tylko tydzień, ale te siedem dni będzie się
rozgrywało wciąż na nowo, zaczynając się ponownie, gdy tylko osiągną swój koniec.
Mieszkańcy limbowskiej wersji Wenecji będą mieli wieczność tygodni, z których
każdy będzie się kończył katastrofą i zagładą.
- Ale jeśli usuniemy pielgrzymów z Wenecji?
- Jeżeli zrobimy to przed północą, będą mogli nadal wieść swoje normalne
ż
ycie dokładnie tak, jakby mnie nigdy nie znali. Powrócą do czasu, zanim mnie
spotkali.
- Czy będą coś pamiętać?
Azzie potrząsnął głową.
- Tylko ty, Pietro. Tak to urządzam, abyś na podstawie naszych zawodów
mógł napisać swą farsę.
- Rozumiem - rzekł poeta. - Cóż, jest to trochę nieoczekiwane. Nie wiem, czy
będzie się im to podobać.
- Nie musi - stwierdził Azzie. - Mają tylko poddać się temu albo ponieść
konsekwencje, jeśli tego nie uczynią.
- Dołożę starań, aby to zrozumieli.
- Zrób to, najwspanialszy Pietro. Spotkam się z tobą w kościele.
- Dokąd idziesz?
- Mam jeszcze jeden pomysł, który mógłby może uratować całą tę sprawę.
ROZDZIAŁ 2
Azzie przeniósł się błyskawicznie do systemu Ptolemeusza, zbudowanego z
kryształowych sfer, z gwiazdami umieszczonymi na stałych orbitach. Zawsze cieszył
go widok uporządkowanego ruchu gwiazd i ustalonych płaszczyzn istnienia. Spieszył
dalej, aż znalazł się przy prowadzącej do Nieba Bramie Gości. Jest to jedyne wejście,
przez które powinni wchodzić odwiedzający; zaś dla demonów, usiłujących dostać się
przez którąś z bram przeznaczonych dla aniołów przewidziane są surowe kary.
Brama Gości to były wrota w dosłownym tego słowa znaczeniu - z brązu,
wysokie na sto stóp i osadzone w marmurze. Dojście do niej roiło się od
barankowatych, białych obłoczków, a anielskie chóry śpiewały w powietrzu alleluja.
Przed bramą stał stół i krzesło z mahoniowego drewna, na którym siedział starszawy,
łysiejący mężczyzna z długą siwą brodą, obleczony w białe, atłasowe prześcieradło.
Miał przypiętą plakietkę z imieniem, które wraz z tytułem oraz pozdrowieniem
brzmiało: “Święty Zachariasz, do usług. śyczę świętego dnia”.
Azzie nie znał go. Zwykle to któryś z pomniejszych świętych pełnił funkcję
odźwiernego.
- Czym mogę służyć? - zapytał Zachariasz.
- Muszę się widzieć z archaniołem Michałem.
- Czy umieścił twoje imię na liście gości?
- Wątpię. Nie wiedział, że przyjdę.
- W takim razie, mój drogi panie, obawiam się...
- To jest pilna sprawa. Proszę tylko przekazać mu moje imię. Będzie ci za to
wdzięczny.
Gderając, Zachariasz pofatygował się do złotej tuby głosowej, wiszącej z boku
brakowych odrzwi. Wypowiedział do niej kilka słów i mrucząc do siebie, czekał na
odpowiedź. Ktoś przemówił z drugiego końca akustycznego przewodu.
- Jesteś pewien? Nie jest to, oczywiście, właściwa forma... Tak... Oczywiście,
sir.
- Możesz wejść - Zachariasz otworzył małe drewniane drzwiczki, osadzonej
podstawie tych ogromnych wierzei z brązu.
Azzie wszedł i pomaszerował przed siebie, mijając rozrzucone na zielonym
trawniku Nieba budynki. Wkrótce znalazł się przy biurowcu w Zachodnim Niebie, a
Michał stał na schodach, oczekując go.
Archanioł wprowadził demona do swego gabinetu. Nalał mu kieliszek wina.
Niebo ma najlepsze na świecie wino, ale po dobrą wódkę trzeba iść do Piekła.
Gwarzyli przez chwilę o tym i owym. Potem Michał zapytał, co Azziego doń
sprowadza.
- Chcę dobić z tobą targu - rzekł demon.
- Interes? Jakiego rodzaju?
- Czy wiedziałeś o tym, że Ananke kazała mi wstrzymać moje niemoralne
przedstawienie?
Michał spojrzał na niego, a potem uśmiechnął się szeroko.
- Naprawdę? Poczciwa, stara Ananke.
- Tak uważasz? - spytał demon lodowatym tonem.
- Oczywiście - odparł Michał. - Chociaż uważa się, że jest ponad Dobrem i
Złem, i nie obchodzi jej ani jedno, ani drugie, to jednak cieszę się, że wie, która strona
moralności posmarowana jest masłem.
- Chcę ubić interes - powtórzył Azzie.
- Pragniesz, abym pomógł ci sprzeciwić się Konieczności?
- Właśnie.
- Zdumiewasz mnie. Dlaczego miałbym to zrobić? Ananke powstrzymuje cię
od wystawienia twojej niemoralnej farsy, a to mi właśnie odpowiada.
- Czy nie kierujesz się w tym osobistą urazą? - zapytał demon.
- Och, może troszkę - uśmiechnął się Michał. - Złoszczą mnie twoje
posunięcia, ale moja decyzja, by wstrzymać przedstawienie, nie opiera się na
osobistych względach. Dla mnie korzystnie jest przerwać to podstępne
przedsięwzięcie, które chcesz zmontować. To całkiem proste.
- Może uważasz, że to zabawne, ale sprawa jest o wiele bardziej poważna, niż
ci się wydaje.
- Poważna dla kogo?
- Dla ciebie, oczywiście.
- Jakim to sposobem? Wszak Konieczność zrobiła to, czego my chcemy.
- Już sam fakt, że ona w ogóle coś robi jest złą nowiną - powiedział Azzie.
- Jak to rozumiesz? - Archanioł wyprostował się.
- A kiedyż to Ananke zajmowała się rutynowymi działaniami, twoimi i moimi,
w naszych zmaganiach pomiędzy Światłością a Ciemnością?
- To pierwszy raz, jak sięgam pamięcią, kiedy ingeruje bezpośrednio -
przyznał Michał. - Do czego jednak zmierzasz?
- Czy uznajesz Ananke za swoją władczynię? – zapytał demon.
- Oczywiście, że nie! Ona nie ma wpływu na decyzje Dobra czy Zła. Jej rola w
prowadzeniu kosmosu polega na dawaniu przykładu, a nie na działaniu
ustawodawczym.
- A jednak robi to - zabraniając mi wystawić farsę, stanowi prawo.
Archanioł uśmiechnął się.
- Nie mogę brać jej tego za złe.
- Brałbyś, gdyby to tobie zdjęto sztukę z afisza.
Uśmiech Michała zastygł.
- Ale to nie jest moje przedstawienie.
- Tym razem nie - zgodził się Azzie. - Jeśli jednak przystaniesz na ten
precedens, to jakich argumentów użyjesz, kiedy podobnie zachowa się względem
Dobra?
Archanioł nachmurzył się. Wstał i zaczął spacerować nerwowo po swoim
biurze. W końcu zatrzymał się i zwrócił do Azziego.
- Masz rację. Chociaż dla nas, twych przeciwników, zatrzymanie niemoralnej
farsy stanowi dobrodziejstwo, jest jednocześnie przekroczeniem reguł, które rządzą
nami wszystkimi. Jak ona śmie to robić?
W tym momencie w drzwiach wejściowych zabrzęczał dzwonek. Archanioł
zrobił niecierpliwy gest, a drzwi otworzyły się szeroko.
- Babriel! Świetnie, właśnie miałem posłać po ciebie!
Przynoszę wiadomość - rzekł anioł.
- Będzie musiała poczekać - zdecydował Michał. - Właśnie się dowiedziałem,
ż
e Ananke uprawia kłusownictwo na naszym terenie, że się tak wyrażę. Będę musiał
natychmiast porozumieć, się z Gabrielem i niektórymi innymi.
- Tak, sir. Oni także chcą z panem rozmawiać.
- Chcą?
- Dlatego mnie przysłali, sir.
- Przysłali cię? A o co im chodzi?
- Nie powiedzieli mi, sir.
- Zaczekaj tutaj - polecił Michał.
- Kogo masz na myśli? - zapytał Babriel.
- Was obu - sprecyzował Michał i wyszedł z pokoju. Niebawem był z
powrotem. Wyglądał na przygnębionego i unikał wzroku Azziego.
- Obawiam się, że nie będzie mi wolno mieszać się do tej sprawy z Ananke.
- A co z kwestią, którą podniosłem? Z potencjalnym ograniczeniem twojej
władzy?
- Myślę, że w tej chwili nie jest to najważniejsze - odparł Michał.
- A co, w takim razie, jest ważne?
- Utrzymanie kosmosu. O to tu chodzi, stwierdziła Rada Najwyższa.
- Michale, w grę wchodzi sprawa wolności - powiedział Azzie. - Prawa Dobra
i Zła działają zgodnie z tym, co dyktuje im rozsądek, ograniczony wyłącznie przez
prawo naturalne, i nie mogą być skutkiem dowolnej decyzji Ananke.
- Mnie też to nie odpowiada - powiedział Michał. - Ale tak się sprawy mają.
Zrezygnujmy z twego przedstawienia, Azzie. Zostałeś pokonany i osądzony. Wątpię,
czy nawet twoja Rada Zła zdołałaby cię w tym poprzeć.
- Jeszcze zobaczymy - stwierdził Azzie i wyszedł, trzaskając drzwiami.
ROZDZIAŁ 3
Gdy Azzie wrócił, pielgrzymi byli jeszcze w oberży, Rodrigo i Cressilda
siedzieli w rogu izby; chociaż nie rozmawiali ze sobą, to jedno dla drugiego stanowiło
jedyną osobę o dostatecznie wysokiej pozycji, aby czuli się razem dobrze. Kornglow
oraz Leonora byli, jak zwykle, zajęci tylko sobą. Puss i Quentin bawili się w kocią
kołyskę, a matka Joanna zabrała się do robótki na drutach, podczas gdy sir Oliver
pucował, aż się świeciła, wysadzaną klejnotami rękojeść paradnego miecza, który
zamierzał przypasać na uroczystość.
- Obawiam się, że mamy pewien kłopot - zaczął Azzie obcesowo. - Nasze
przedstawienie zostało odwołane; dziękuję wam jednak za całą pracę, którą w nie
włożyliście. Wszyscy spisaliście się bardzo dobrze.
- Co się dzieje, Antonio? - spytał sir Oliver. - Czy nasze życzenia będą
spełnione, czy nie? Mam już przygotowaną mowę dziękczynną. Musimy zaczynać.
Pozostali przyłączyli się ze swoimi pretensjami. Azzie uspokoił ich ruchem
ręki.
- Nie wiem, jak wam to powiedzieć, ale Najwyższa Możliwa Władza nakazała
mi zaniechać wystawienia tej sztuki. Nie będzie uroczystości złotych świeczników.
- Ale co zrobiliśmy nie tak? - zapytała matka Joanna.
- Zdaje się, że przekroczyliśmy jakieś głupie, stare prawo natury.
Przeorysza wyglądała na zaintrygowaną.
- Ludzie cały czas łamią prawa natury. I co z tego?
- Zwykle nie ma to żadnego znaczenia - przyznał demon. - Obawiam się
jednak, że tym razem przyłapano nas na gorącym uczynku. Powiedziano mi, że użycie
przeze mnie magicznych koni było przesadną gorliwością.
- Z pewnością tym można się będzie zająć później - stwierdził Oliver. - Na
razie chcemy kontynuować naszą grę.
- Ja także bardzo bym tego pragnął - zgodził się Azzie. - Ale, niestety, nie
możemy. Aretino przejdzie teraz wśród was i pozbiera lichtarze.
Z posępną miną, poeta okrążył izbę, odbierając świeczniki, które podawano
mu z niechęcią.
- Będziemy musieli wydostać się stąd - ciągnął Azzie. - Wenecja skazana jest
na zagładę.
- Tak szybko? - zdziwiła się ksieni. - Nie zaczęłam nawet jeszcze zwiedzać
słynnych grobowców świętych.
- Jeśli nie chcesz, żeby znalazł się tam i twój, uczyń jak, mówię - powiedział
Azzie. -Wszyscy musicie iść za Aretinem. Słyszysz, Pietro? Trzeba usunąć tych ludzi
z wysp Wenecji.
- Łatwo mówić - gderał poeta. - Ale zrobię, co w mojej mocy.
Złożył zebrane kandelabry w kącie obok ołtarza.
- A teraz, co mam z nimi począć?
Azzie miał właśnie odpowiedzieć, kiedy poczuł lekkie pociągniecie za rękaw.
Popatrzył w tamtą stronę. Był to Quentin, obok którego stała Puss.
- Proszę pana - powiedział mały - wyuczyłem się całego tekstu, który mam
powiedzieć na tej uroczystości. Puss i ja wymyśliliśmy go razem i oboje nauczyliśmy
się go na pamięć.
- To bardzo ładnie, dzieci - przyznał pan demon.
- Czy nie będziemy mieli okazji go wygłosić? - dociekał Ouentin.
- Możecie mi wyrecytować swoje role później, gdy już bezpiecznie wydostanę
was z Wenecji.
- Ale, proszę pana, to już nie będzie to samo. Nauczyliśmy się tego na
uroczystość!
- Nie będzie żadnej uroczystości - skrzywił się Azzie.
- Czy ktoś z nas zrobił coś złego? - dopytywał się mały uparciuch.
- Nie, nie o to chodzi.
- Czy w takim razie była to zła sztuka?
- Nie! - krzyknął demon. - To nie była zła farsa! To było wspaniałe
przedstawienie! Każdy z was grał po prosta siebie samego, a to jest najlepsza praca,
jaką może wykonać aktor.
- Skoro nie było to złe przedstawienie - dociekał Quentin - i nie zrobiliśmy nic
złego, to dlaczego nie możemy go dokończyć?
Azzie otworzył usta, by odpowiedzieć, ale zawahał się. Przypomniał sobie
siebie samego, jako młodego demona, gardzącego wszelkimi autorytetami,
postępującego dobrze lub źle, ale bez względu na wszystko kierującego się tylko
swoją dumą oraz wolą. No cóż, bardzo się zmienił od tamtego czasu. Teraz
rozkazywała mu zwykła baba, a on słuchał jej bez szemrania. Co prawda, Ananke nie
do końca była taką zwyczajną kobietą - raczej nieokreśloną, ale nieodpartą boską
zasadą z biustem. Zawsze widniała jakby za mgłą, unosząc się ponad wszystkim -
władcza, ale daleka. I oto zdarzył się precedens, naruszono ustanowioną od początku
czasu regułę nieingerencji. A kogo wybrała za ofiarę tego naruszenia zasad? Azziego
Elbuba!
- Moje drogie dziecko - powiedział demon. - Kontynuowanie tej uroczystości
mogłoby oznaczać śmierć dla nas wszystkich.
- Sądzę, że wszyscy pewnego dnia musimy umrzeć, sir - zauważył Quentin
roztropnie.
Azzie spojrzał na niego, bo chłopak miał bezczelność demona, a zimną krew
ś
więtego. Czy miał być gorszy od niego?
- Dobrze, dziecko - rzekł. - Przekonałeś mnie. Ludzie, weźcie swoje
ś
wieczniki i zajmijcie miejsce na ustawionej naprzeciwko szynkwasu scenie.
- Doprowadzają to do końca! - zawołał radośnie Aretino. - Jestem bardzo
wdzięczny, sir, gdyż inaczej jakie miałbym zakończenie dla sztuki, którą zamierzam
napisać na podstawie tego materiału?!
- Teraz masz o czym pisać - zauważył demon. - Czy orkiestra jest gotowa?
Orkiestra była na miejscu, a muzycy uradowani, bo Aretino zapłacił im
potrójną wysokość zwykłej stawki, aby czekali na Azziego gdzieś w pobliżu; a miasto
i tak było zalane powodzią, więc nie planowano w tym czasie żadnych innych
występów muzycznych.
Orkiestra zaczęła grać. Azzie skinął dłonią. Uroczystość zaczęła się.
ROZDZIAŁ 4
Przedstawienie toczyło się z całą pompą oraz ceremoniałem, tak jak podoba
się to demonom oraz ludziom renesansu. Niestety, nie było widzialnego audytorium;
musiała to być prywatna impreza, ale i tak robiła wielkie wrażenie - tam, w
opuszczonej gospodzie, z deszczem dudniącym nad głową.
Pielgrzymi, odświętnie ubrani, maszerowali przez izbę, niosąc swoje,
odebrane ponownie od Aretina, świeczniki. Kroczyli przez przejścia pomiędzy
krzesłami i wychodzili na scenę. Azzie, teraz mistrz ceremonii, przedstawiał każdego,
wygłaszając o postaci kilka pochlebnych słów.
Zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Okiennice pękały z głośnym trzaskiem. Wiatr
zmienił się w niesamowity jęk. Gryzący, nieziemski zapach nasycił powietrze.
Najbardziej wybijał się wicher, który wył niczym głos umęczonej duszy, próbującej
dostać się do środka.
- Nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby wiatr brzmiał w ten sposób - stwierdził
Aretino.
- To nie jest wiatr - powiedział Azzie.
- Proszę?
Ale demon odmówił wyjaśnień. Rozpoznał inwazję nieprzychylnych mocy,
kiedy ją tylko usłyszał. Przewodniczył zbyt wielu takim wydarzeniom, aby się teraz
mylić, gdy nieziemski chłód osiadał na budynku, a ze wszystkich stron dobiegały
dziwne, grzmiące hałasy.
Azzie miał tylko nadzieję, że ta nowa siła, czymkolwiek była, wycofa się po
swym inauguracyjnym występie. Zdawało się, że ma ona trudności ze znalezieniem
właściwej drogi. A najgorsze było to, że Azzie nie wiedział nawet, kto - lub co - na
niego poluje. Była to niezwykła sytuacja - coś, co wyglądało na ducha, ścigało
demona. Azzie wyobrażał sobie ewentualny rozwój wypadków; przepastne otchłanie
absurdu zagrażały pochłonięciem kruchych struktur logiki oraz zasady
przyczynowości. Zdawało się, że prawidła te mogłyby przestać istnieć przy
najlżejszym poruszeniu.
Po przemówieniach nastąpiło krótkie, gustowne interludium, odśpiewane
przez miejscowy chór chłopięcy - zespół na europejskim poziomie, który Aretino
wynajął na tę okazję. Niektórzy z obecnych byli przekonani, iż w trakcie ceremonii
ukazał się jako zjawa sam święty Grzegorz, w pobliżu drzwi bowiem poczęła się
materializować wysoka, chuda postać. Cokolwiek to było, nie udało mu się; widmo
zniknęło, zanim zdołało się w pełni ukształtować i uroczystość mogła toczyć się dalej.
Uczestnicy zgromadzili lichtarze na ołtarzu i zapalili w nich świece. Azzie
wygłosił krótkie przemówienie, gratulując swoim zawodnikom i podkreślając, że
dobrze się spisali, wykonując po prostu swoje zwykłe zajęcia. Bez wielkiego wysiłku
ze swej strony wygrali szczęśliwy los, a ten pomyślny traf nie był wcale nagrodą za
dobry charakter czy wytrwałość w pracy. Przeciwnie, szczęście stanowi jakość
neutralną, która byle komu może przypaść w udziale.
- Jako dowód na to - mówił Azzie - stoją tu moi zawodnicy, którzy dziś
wieczór wszyscy zdobyli złote nagrody za to, że byli po prostu sobą - z wszelkimi
swoimi wadami.
Przez cały czas Aretino siedział w pierwszym rzędzie, pilnie robiąc notatki.
Obmyślał już utwór sceniczny, który zamierzał wysnuć z tego materiału. Niech tam
sobie Azzie myśli, że wystarczyło wystawić coś na kształt boskiej komedii, ale to nie
był sposób tworzenia utworu scenicznego. Naprawdę dobra sztuka musiała być
obmyślona, a nie improwizowana - i właśnie to Aretino zamierzał zrobić.
Poeta tak był zajęty pisaniem, iż nie zdawał sobie sprawy z tego, że
uroczystość ssą skończyła, dopóki pielgrzymi nie otoczyli go kołem, szturchając w
plecy i pytając, czy podobały mu się ich recytacje. Aretino pohamował swoją
wrodzoną zgryźliwość i przyznał, że wszyscy świetnie się spisali.
- A teraz - zadysponował Azzie - czas się stąd wydostać. Wasze świeczniki nie
będą wam już potrzebne. Po prostu złóżcie je tam w kącie, a ja dokonam małego
cudu, aby z powrotem znalazły się w Limbo. Aretino, czy jesteś gotów zaprowadzić
tych ludzi w bezpieczne miejsce?
- Owszem - powiedział poeta. - Jeśli jest jakiś sposób na opuszczenie tej
wyspy, znajdę drogę. Czy nie będziesz nam towarzyszył?
- Mam zamiar, ale z przyczyn ode mnie niezależnych moje odejście może się
nieco opóźnić. Jeśli tak się stanie, Pietro, wiesz, co masz robić. Zaprowadzić ich w
spokojne miejsce.
- A co z tobą?
- Będę robił co w mojej mocy, aby ocalić życie - rzekł Azzie. - My, demony,
mamy wysoce rozwinięty instynkt dbania o własną skórę.
Azzie, Aretino i grupka pielgrzymów weszli w burzliwą noc zagłady, jaka
spadła na Wenecję.
ROZDZIAŁ 5
Opuścili oberżę i wkroczyli w burzę. Ulice pełne były ludzi, usiłujących uciec
z miasta; woda sięgała teraz do pasa i nadal przybierała. Aretino wziął ze sobą
mnóstwo pieniędzy na łapówki, ale nie było ani jednego gondoliera, którego by mógł
przekupić. Różne przystanie nad Canale Grande zostały porzucone wiele godzin temu.
- Nie mam pojęcia, co robić - powiedział poeta do Azziego. - Zdaje się, że
każda łódź w mieście została rozbita lub jest już dawno wynajęta.
- Istnieje jeszcze pewien sposób uratowania pielgrzymów - rzekł demon. -
Niewątpliwie wyniknie z tego kolejna anomalia, za którą będę odpowiedzialny, ale
spróbujemy jej mimo wszystko. Musimy znaleźć Charona; jego łódź zawsze znajduje
się w pobliżu miejsc takich jak to - obfitujących w tylu zmarłych i umierających. Jest
on znawcą tragedii na wielką skałę,
- Prawdziwy Charon z greckich mitów?
- Z pewnością. W jakiś sposób nadal potrafi przewozić ludzi w ciągu całej
epoki chrześcijaństwa. To także jest anomalia, ale za nią nie można już winić mnie.
- Czy on zabierze żywych? Słyszałem, iż łódź Charona służy tylko tej drugiej
kategorii ludzi?
- Znam go wcale dobrze; robiliśmy razem interesy. Sądzę, że zrobi wyjątek,
gdyż jest to katastrofa w jego guście.
- Gdzie go znajdziemy?
Azzie poprowadził ich we właściwym kierunku; Aretino chciał wiedzieć, skąd
ten wielki pośpiech w wyprowadzaniu pielgrzymów.
- Czy sytuacja jest naprawdę tak zła? - zapytał.
- Tak; upadek Wenecji to dopiero początek, który zapowiada rozpad całego
wszechświata. Zarówno system kopernikowski jak i ptolemeuszowski przeżywają
trudności, a wszędzie można dostrzec oznaki wstrząsu wywołanego przez anomalie.
Już teraz ulice pełne są rozmaitych dziwów i cudów. Ustał wszelki handel i nawet
miłość wygasła.
- Nie rozumiem - rzekł Aretino. - Co to za eksplozja anomalii? Co się stanie?
Jak objawi się ta katastrofa? Po jakich znakach się ją rozpozna?
- Nie obawiaj się, zauważysz ją bez wątpienia - zapewnił go Azzie. - Nastąpi
nagła nieciągłość w biegu życia. Pomiędzy przyczynami oraz ich skutkami nie będzie
już żadnego sensu. Wnioski nie będą gładko wypływać ze swoich przesłanek. Jak ci
już powiedziałem, rzeczywistość rozwidli się na dwie gałęzie; jedna potoczy się dalej
z historią Europy i Ziemi, jak gdyby ta pielgrzymka nigdy nie miała miejsca, podczas
gdy druga będzie kontynuowała to, co się teraz dzieje, przynosząc ze sobą skutki
wywołane moją farsą. Ta gałąź, ta katastrofa, zostanie odesłana do Limbo, gdzie
będzie się powtarzać w nieskończoność, w pętli większej niż cała zewnętrzna
przestrzeń. Musimy wyprowadzić stąd pielgrzymów, zanim się to stanie.
Jednak Charona nie można było nigdzie znaleźć. Azzie i Aretino dokładali
wszelkich starań, prowadząc swoich podopiecznych z miejsca na miejsce, w nadziei
ocalenia ich. Niektórzy spośród mieszkańców miasta postanowili popłynąć wpław do
stałego lądu i tonęli; wielu z nich było wciąganych pod wodę przez innych pływaków
borykających się z odmętami.
Kilka nielicznych pozostałych gondoli było już zajętych przez pasażerów. Ci,
szczęśliwi, że dostali się na łódź, wyciągnęli miecze i grozili nimi każdemu, kto się
do nich zbliżył. Demon i poeta przeszukiwali kręte, wąskie uliczki, mając nadzieję
znaleźć przewoźnika zmarłych. W końcu natrafili na jego niekształtną łódź z
drewnianymi burtami, pomalowanymi na czarny, matowy kolor. Azzie podszedł do
relingu w tabaczkowym kolorze i oparł na nim swą wąską stopę, wołając:
- Hej, przewoźniku!
Z małej kabiny wyszedł w światło latarni wysoki, chudy starzec o zapadłych
szczękach oraz oczach płonących nienaturalnym blaskiem.
- Azzie! - powiedział na powitanie. - Masz niezwykłą skłonność wyskakiwać
nagle tam, gdzie nikt się ciebie nie spodziewa.
- Co robisz w Wenecji, Charonie, tak daleko od twego zwykłego szlaku na
Styksie?
- Wszyscy przewoźnicy zmarłych otrzymali rozkaz rozszerzenia swych usług
na tę okolicę. Wiem z wiarygodnego źródła, że odbędzie się tu wymieranie, jakiego
ś
wiat nie widział od czasów Atlantydy.
- Chciałbym wynająć twoją łódź.
- Czy to naprawdę konieczne? Miałem zamiar przespać się trochę, zanim
zacznie się ten wielki exodus zmarłych,
- Cała struktura rzeczywistości jest w wielkim niebezpieczeństwie - rzekł
Azzie. - Potrzebuję twojej pomocy, aby usunąć stąd przyjaciół.
- Nie pomagam nikomu - stwierdził Charon. - Mam własny rozkład jazdy. Jest
tu całe mnóstwo nieboszczyków, czekających na przewiezienie do kramy umarłych.
- Zdaje mi się, iż nie doceniasz powagi sytuacji.
- Dla mnie nie jest ona poważna - odparł Charon. - W jaki sposób przychodzi
Ś
mierć, to sprawa Wyższego Świata. W Królestwie Zmarłych panuje absolutny
spokój,
- Właśnie usiłuję ci wytłumaczyć, że ten porządek może nie trwać już zbyt
długo - nawet w Królestwie Zmarłych. Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że i
Ś
mierć może umrzeć?
- Martwa Śmierć? Cóż za niedorzeczny pomysł?!
- Mój drogi, jeżeli Bóg może umrzeć, to Śmierć także - i to bardzo boleśnie.
Próbuję ci właśnie wyjaśnić, że wszystko się wali. Wraz z innymi możesz zostać
zmieciony z powierzchni istnienia.
Charon był sceptyczny, ale pozwolił się przekonać.
- Co mam zrobić?
- Muszę usunąć stąd pielgrzymów i odprowadzić ich tam, skąd przyszli. Tylko
w tym wypadku Ananke będzie mogła przywrócić wszystko do normalnego stanu.
Gdy tego chciał, Charon potrafił działać szybko. Kiedy tylko pielgrzymi
znaleźli się na pokładzie, pokierował łodzią, stojąc na rufie z rumplem steru pod
pachą i wyglądając niczym ubrany w przeciwdeszczowy płaszcz strach na wróble.
Rozklekotana stara łajba nabierała szybkości, napędzana ramionami martwych
wioślarzy siedzących pod pokładem, poza zasięgiem wzroku pasażerów. Wokół, w
oblężonym mieście wybuchały pożary, strzelając w czarnoniebieskie niebo upiorną
czerwienią i żółcią. Krypa przepłynęła przez odnogę zatoki i wkrótce zaczęła się
ś
lizgać przez trzciny oraz moczary. Otoczenie wyglądało bardzo dziwnie; Charon
płynął na skróty przez wodne połączenie, stanowiące przejście z jednego świata do
drugiego.
- Czy tak wyglądał początek świata? - spytał Aretino.
- Nie byłem przy samym początku - odparł Charon - ale dość blisko niego.
Taką, postać miał świat przed wszelkim stworzeniem, kiedy nie istniały prawa
fizyczne, gdy nie było rozumu i wszystko było magią. Ten dawny świat odwiedzamy
jeszcze czasem w naszych snach. Niektóre krajobrazy wywołują jego wspomnienie -
tego miejsca starszego niż Bóg, starszego niźli wszystko, co wokół nas istnieje.
Ś
wiata przed powstaniem wszechświata.
W tyle łodzi Aretino sprawdzał listę obecności, by przekonać się, czy są
wszyscy pielgrzymi. Wkrótce doliczył się dwóch czy trzech sprytnych Wenecjan,
którzy skorzystali ze sposobności wywołanej ogólnym zamieszaniem, aby przedostać
się łodzią Charona na stały ląd. Nie było w tym nic złego; znalazło się dość miejsca
dla kilku dodatkowych pasażerów, zwłaszcza że nigdzie nie można było doszukać się
Kornglowa oraz Leonory. Poeta zapytał, czy ktoś wie coś o nich, ale nikt ich nie
widział od czasu uroczystości że świecznikami. Reszta była w łodzi - wszyscy z
wyjątkiem Azziego, który stał na pirsie i odwiązywał cumę.
- Nie ma Kornglowa i Leonory! - zawołał do niego poeta.
- Nie możemy dłużej czekać! - stwierdził Charon. - Śmierć ściśle trzyma się
rozkładu jazdy.
- Ruszajcie bez nich - zdecydował demon.
- Ale co z tobą? - chciał wiedzieć Aretino.
- Jest coś, co mnie zatrzymuje - rzekł Azzie.
Wtedy to poeta zauważył jakiś cień za plecami demona, który, jak mu się
zdawało, schwycił Azziego za szyję. Demon rzucił linę na pokład. Gdy wiosła
umarłych uderzyły o wodę, łódź Charona zaczęła płynąć.
- Czy nie możemy nic dla ciebie zrobić? - zawołał poeta.
- Nie! - odkrzyknął Azzie. - Nie zatrzymujcie się! Uciekajcie stąd.
Patrzył, jak łajba ślizgała się po mrocznych wodach, aż zniknęła w trzcinach i
bagnach przeciwległego brzegu.
Wtłoczeni pomiędzy martwych wioślarzy, którzy nie stanowili
najprzyjemniejszej kompanii, pielgrzymi starali się w miarę możliwości wygodnie
urządzić.
- Cześć - odezwała się Puss do zakapturzonej postaci, siedzącej obok niej na
ławce.
- Witaj, mała damo - odparło indywiduum. Była to kobieta, która chyba
umarła dość dawno, chociaż jakimś sposobem potrafiła nadal mówić.
- Dokąd płyniecie? - spytała Puss.
- Nasz przewoźnik, Charon, wiezie nas do piekła - odparła zakapturzona.
- Och, tak mi przykro - użaliła się dziewczyna.
- Nie ma czym się przejmować - odparła tamta. - Wszystko tam zmierza.
- Nawet ja?
- Nawet ty. Ale nie musisz się już teraz tym martwić. Zanim to nastąpi,
upłynie jeszcze dużo czasu.
Siedzący z drugiej strony Quentin zapytał:
- Czy na tej łodzi jest coś do jedzenia?
- Nic dobrego - powiedziała zakapturzona postać. - To, co mamy, jest gorzkie.
- Tak naprawdę, wolałbym coś słodkiego - stwierdził Quentin.
- Bądź cierpliwy - poradziła mu Puss. - Nikt, kto nie utracił życia, nie otrzyma
pożywienia na łodzi umarłych. Zdaje mi się, że widzę brzeg przed nami.
- To dobrze - przystał Quentin.
Jego pragnieniem było nadal służyć duchom jako posłaniec; to było takie
zabawne.
CZĘŚĆ JEDENASTA
ROZDZIAŁ l
Wenecja zdawała się nieodwołalnie skazana na zagładę. Istniał jednakże
sposób, w jaki Azzie mógłby ją jeszcze ocalić. Musiałby się w tym celu udać do
Zakulisowego Wszechświata, gdzie znajdowała się Kosmiczna Maszyneria - było to
w tej części kosmosu, w której panuje symbolizm.
Aby się tam dostać, zmuszony byłby postępować według całego szeregu
instrukcji, z których nigdy wcześniej nie korzystał i o których sądził, iż nigdy nie będą
mu potrzebne. Teraz jednak nadszedł właściwy czas. Znalazł osłonięte miejsce pod
balustradą mostu i wykonał skomplikowany znak. Bezosobowy głos jednego ze
Strażników Drogi zapytał:
- Jesteś aby pewien, że chcesz to zrobić?
- Tak - odparł Azzie.
I zniknął.
Pojawił się ponownie w małej poczekalni. Pod jedną ścianą stała długa,
wyściełana sofa, przy drugiej dwa krzesła. Duża lampa rzucała łagodne światło na
stos czasopism leżących na pobliskim stoliku. Pod trzecią ze ścian siedziała ubrana w
togę osoba przyjmująca interesantów; przed nią stało coś, co wyglądało na biurowy
interkom. Postać przypominała kobietę z tym jednym wyjątkiem, że na ramionach
nosiła głowę aligatora. Jej widok ostatecznie przekonał Azziego, iż istotnie znalazł się
w miejscu, gdzie światem rządziła symbolika.
- Czym możemy panu służyć, sir? - zapytała recepcjonistka.
- Jestem tu, aby zrobić przegląd symbolicznej maszynerii.
- Wejdź. Spodziewaliśmy się ciebie.
Przez zwykle drzwi Azzie wkroczył w byt o konsternujących właściwościach -
była to zarówno zamknięta, jak i nieskończona uniwersalna przestrzeń, zapełniona
niezliczonymi elementami. Wyglądała niczym fabryka lub szydercza, trójwymiarowa
impresja na temat zakładu produkcyjnego, której końca nie było widać. To miejsce,
znajdujące się poza realną przestrzenią i czasem, zdawało się całkowicie wypełnione
pracującą maszynerią - z niezliczoną rozmaitością zawieszonych w powietrzu trybów
i wałów, obracających się z brzękiem, sykiem i szczękiem, za pomocą pasów
transmisyjnych, które je napędzały.
Przedzielone wąskimi ścieżkami, we wszystkich kierunkach biegły w
nieskończoność rzędy maszyn. Na jednej z dróżek stał wysoki, chudy mężczyzna w
szarym roboczym kombinezonie w wąskie białe prążki oraz w czapce z daszkiem z
tego samego materiału. Chodził naokoło z oliwiarką w ręku, pilnując, aby maszynerią
pracowała z minimalnym tarciem.
- Co się tutaj dzieje? - spytał Azzie.
- Cały czas Ziemi ściskany jest w pojedynczy, wąski pasek i przepuszczany
przez rolki. A tu wychodzi jako tkanina - szeroka i cienka niczym pajęczyna.
Starzec pokazał mu długie wałki, gdzie linie czasu tkane były w draperię
przedstawiającą (i w pewnym sensie będącą nią) całą historię świata - aż po chwilę
obecną. Azzie przyjrzał się uważnie i znalazł uszkodzone miejsce.
- A to? - zapytał.
- Ach, ten fragment dotyczy momentu, kiedy została zburzona Wenecja -
odparł starzec. - Widzisz, stanowiła ona jedną z głównych nici w strukturze
cywilizacji, w związku z czym powstanie pewna nieciągłość, jeśli chodzi o kulturowy
aspekt struktury czasoprzestrzeni, dopóki inne miasto nie przejmie jej roli. Możliwe
też, że cała ta tkanina utraci swoją świetność skutkiem braku jednego z jej
najlepszych fragmentów. Trudno przewidzieć doniosłość konsekwencji tak wielkiego
upadku jak ten.
- Chyba szkoda to zostawić - rzekł Azzie; ponownie przyjrzał się niciom
tworzącym osnowę. - Spójrz, gdybyśmy się cofnęli i wyrwali tę jedną nić, Wenecja
byłaby ocalona.
Azzie znalazł pasemko odpowiadające momentowi, w którym zaczął swoją
grę ze złotymi kandelabrami; w tym punkcie przypieczętowana została zagłada
Wenecji. Trzeba koniecznie wymazać tę chwilę z przyczynowo-skutkowej tkaniny
historii świata, by odsunąć kosmiczną katastrofę.
- Mój drogi, młody demonie, wiesz przecież bardzo dobrze, że nie możemy
robić bałaganu w splocie czasu. Zgadzam się, że byłoby to bardzo łatwe; ale nie
polecam ci tego.
- A co, jeżeli mimo wszystko nie posłucham cię?
- Spróbuj, to się przekonasz.
- Nie będziesz starał się mnie powstrzymać?
Starzec potrząsnął głową.
- To nie należy do moich obowiązków. Moim zadaniem jest jedynie
doglądanie procesu tkania draperii.
Azzie wyciągnął rękę i zdecydowanym ruchem wyrwał nić oznaczającą jego
spotkanie z pielgrzymami. Kiedy ją zerwał, nitka zapłonęła gwałtownym ogniem.
Wynik swego działania mógł dostrzec natychmiast. Tkanka materiału zabliźniała się
powoli. Wenecja została ocalona. Nic prostszego.
Azzie odwrócił się, aby odejść, ale zatrzymał się, kiedy w plecy postukał go
lodowaty palec. Obejrzał się; dozorcy maszyn nigdzie nie było.
- Azzie Elbub? - zapytał złowieszczy głos.
- Tak, to ja. Kim jesteś?
- Mów mi Bezimienny. Wygląda na to, że znowu to zrobiłeś.
- Co takiego?
- Wywołałeś jeszcze jedną anomalię nie do przyjęcia.
- No... a czy ci to przeszkadza?
- Jestem zjadaczem anomalii - rzekł Bezimienny. - Stanowię specjalną
okoliczność, która powstaje w przepaści wszechświata, gdy sprawy zachodzą zbyt
daleko. Jestem tym, przed którym Ananke próbowała cię ostrzec. Przez swoje
działanie powołałeś mnie do istnienia.
- Przykro mi to słyszeć - stwierdził Azzie zupełnie szczerze. - Nie
zamierzałem budzić cię z twojego snu nieistnienia. A co będzie, jeśli przyrzeknę, że
już nigdy więcej nie wywołam żadnej anomalii?
- To nie wystarczy - powiedział Bezimienny. - Tym razem odpokutujesz za to,
mój chłopcze. Zbyt często majstrowałeś przy maszynerii wszechświata. A skoro już
przy tym jestem, to myślę, że może mógłbym zburzyć kosmos, obalić Ananke i zacząć
wszystko od początku - ze mną jako Najwyższym Bóstwem?
- Jest to najbardziej przesadna reakcja, o jakiej kiedykolwiek dane mi było
słyszeć - stwierdził Azzie. - Aby zniszczyć jedną anomalię proponujesz spowodować
jeszcze większą?
- Cóż, w ten sposób rozpada się wszechświat - rzekł Bezimienny. - Obawiam
się, że będę zmuszony cię unicestwić.
- Sądzę, że będziesz musiał spróbować - zgodził się Azzie. - Dlaczego jednak
nie załatwisz tego z Ananke? Ona jest tu najwyższą władzą.
- Nie prowadzę interesów w ten sposób - powiedział Bezimienny. - Zacznę od
ciebie. Gdy zjem twoją duszę i spłuczę ją haustem twego ciała, pomyślę o tym, do
kogo mam się udać w następnej kolejnosci. Taki mam rozkład dnia.
ROZDZIAŁ 2
Bezimienny machnął czymś, co mogło być ramieniem. Zanim Azzie miał
choćby okazję pożegnać się z dozorcą, doprowadzony ciupasem znalazł się przy
stoliku w kawiarni pod gołym niebem w mieście, którego architektura bardzo
przypominała Rzym.
Ten transfer, którego Bezimienny dokonał bez żadnej widocznej aparatury,
zrobił na Azziem spore wrażenie, ale uważał, żeby w żaden sposób nie okazać swego
podziwu. W każdym razie wyglądało na to, że Mister B. ma tęgi łeb, Sam Bezimienny
był wraz z nim, w ludzkim ciele z nadwagą i w tyrolskim kapeluszu na głowie. Zjawił
się kelner w białym garniturze; Azzie zamówił cinzano i zwrócił się do towarzysza:
- W porządku. Teraz co do tej walki. Czy będziemy mieli jakieś reguły, czy
cały czas wolnoamerykanka?
Demon zdawał sobie sprawę z faktu, że nie potrafi pokonać Bezimiennego, w
którym domyślał się dopiero co zrodzonego superbóstwa; robił jednak dobrą minę do
złej gry, starając się blefem osiągnąć jakąś korzyść.
- W którym stylu walki jesteś lepszy? - chciał wiedzieć jego przeciwnik.
- Jestem znany jako mistrz zapasów bez reguł - odparł Azzie.
- Tak? W takim razie sądzę, że będziemy mieli pewne zasady.
Azzie wiedział, iż z regułami mógł się uporać. Przeciwstawiał się im od
urodzenia, a więc miał już pewien plus. Uważał jednak, by nie okazywać swego
zadowolenia.
- Według jakich zasad chcesz walczyć? - spytał Bezimienny.
Azzie rozejrzał się dookoła.
- Jesteśmy w Rzymie?
- Tak.
- W takim razie walczmy według przepisów zapasów gladiatorskich.
Zaledwie wypowiedział te słowa, doznał zawrotu głowy, a kiedy
oprzytomniał, ujrzał, iż znajduje się na arenie wielkiego amfiteatru; puste miejsca
siedzące wznosiły się ponad nim ze wszystkich stron. Azzie był nagi, tylko z
przepaską na biodrach. Widocznie nowe bóstwo było nieco pruderyjne; warto było o
tym pamiętać. Oglądając się zobaczył, że trzyma tarczę w antycznym stylu i
klasyczny, krótki rzymski miecz.
- Szybki jesteś - powiedział demon.
- Chwytam wszystko w lot - odparł Bezimienny, którego głos: nie docierał z
ż
adnego określonego kierunku.
- Co teraz?
- Walka wręcz - rzekło bóstwo. - Tylko ty i ja. Oto nadchodzę.
Z jednej strony amfiteatru otwarły się drzwi. Rozległ się hałaśliwy, warczący
dźwięk iż tunelu wytoczył się duży, metalowy przedmiot na gąsienicach. Azzie
widział już kiedyś coś podobnego, gdy podczas pierwszej wojny światowej zwiedzał
pola bitew we Francji. Miał przed sobą normalnej wielkości wojskowy czołg, ze
standardowym uzbrojeniem oraz armatą.
- Czy siedzisz w czołgu? - zapytał Azzie ciekawie.
- Ja jestem tym czołgiem - sprecyzował Bezimienny.
- Nie jesteśmy całkiem równo dobrani, nie uważasz?
- Nie marudź - rzekło bóstwo.
Czołg poturkotał naprzód, jego niebieskie gazy spalinowe ryczały chórem
wyzwania, a z obu burt maszyny wystawały macki zakończone brzęczącymi piłami.
Azzie cofał się, aż poczuł na plecach ścianę.
- Zaczekaj! - krzyknął. - A gdzie jest publiczność?
- Co takiego? - zdziwił się czołg, hamując.
- Nie możemy odbyć prawdziwej walki gladiatorskiej bez widowni na
trybunach - upierał się Azzie.
Otworzyły się drzwi stadionu i do amfiteatru poczęły napływać tłumy ludzi.
Azzie znał ich wszystkich. Na początku kroczyli greccy bogowie w swoich
udrapowanych jak na posągach białych szatach. Potem weszła Ylith z Babrielem, idąc
kilka kroków przed Michałem. Bezimienny przyjrzał się im i chyba nie spodobało mu
się to, co zobaczył.
- Chwileczkę - powiedział. - Krótka przerwa, dobrze?
Wraz z Bezimiennym, Azzie znalazł się w dziewiętnastowiecznym pokoju
mieszkalnym.
ROZDZIAŁ 3
Zastanów się - powiedziało bezimienne bóstwo. - Widzisz, że przewyższam
cię klasą i mam nad tobą przewagę. Ale nie masz się czego wstydzić, bo nikt nie
może mi się oprzeć. Jestem widocznym znakiem tego, co ma przyjść.
- Zabij mnie więc i skończmy z tym - rzekł Azzie.
- Nie. Mam znacznie lepszy pomysł. Chcę darować ci życie. Pragnę, abyś
znalazł się wraz ze mną w tym nowym wszechświecie, który stworzę.
- Do czego jestem ci potrzebny?
- Nie potrzebuję cię. Wyjaśnijmy to sobie dokładnie. Chodzi tylko o to, że gdy
już raz się urządzę, to chciałbym mieć przy sobie kogoś, z kim mógłbym
porozmawiać. Kogoś z tych dobrych, starych czasów, które są teraz. Kogoś, kto nie
został stworzony przeze mnie. Podejrzewam, że byłoby nudno, gdybym nie mógł
pogadać z nikim innym, jak tylko z emanacjami własnego jestestwa. Wyobrażam
sobie, że to dlatego wasz Bóg odszedł - zmęczył się tym, że nie miał z kim toczyć
rozmów. Z nikim z dawnych czasów, mam na myśli. Z nikim, kto w takim czy innym
sensie nie był nim samym. Ja nie popełnię tego błędu. Ty reprezentujesz odmienny
punkt widzenia, a ja mogę z tego skorzystać - chcę więc, byś ze mną został.
Azzie wahał się. Była to, naturalnie, wielka okazja. Ale jednak...
- Dlaczego zwlekasz? Mogę całkiem łatwo zetrzeć cię w pył, a zamiast tego
ofiarowuję ci szansę przyłączenia się do mnie. Ty i tylko ty z całego obecnego
wszechświata, Azzie, będziesz żył nadal po ostatecznej zagładzie. Zmieciemy ich
wszystkich - bogów, diabły, ludzi, przyrodę, przeznaczenie, przypadek, wszelkie
dzieła. Zaczniemy od samego początku, z lepszą obsadą. Pomożesz mi w
zaplanowaniu tego. Możemy stworzyć co tylko zechcemy. Będziesz uczestniczył w
budowie nowego wszechświata! Staniesz się jednym z jego założycieli. Nie można
już chyba bardziej uczciwie postawić sprawy.
- Ale wszyscy inni...
- Zabiję ich. Muszą odejść. Nie próbuj zmieniać mojej decyzji.
- Jest młody chłopak, nazywa się Quentin...
- Będzie żył w twojej pamięci.
- Jest czarownica Ylith...
- Czyż nie masz na pamiątkę pukla jej włosów?
- A nie możesz zostawić jej przy życiu? - spytał Azzie. - I chłopca także?
Resztę zabierz.
- Oczywiście, że mogę ich ocalić. Mogę zrobić wszystko, co zechcę. Ale nie
pozwolę jej żyć. Ani dziecku. Ani nikomu innemu. Tylko tobie, Azzie. Widzisz, jest
to też pewien rodzaj kary.
Azzie spojrzał na Bezimiennego. Odniósł wrażenie, iż nowy kosmiczny
porządek nie będzie się bardzo różnił od dotychczasowego. Ale nie zamierzał być
tego świadkiem. Czas było walczyć i umierać.
- Nie, dzięki - powiedział.
ROZDZIAŁ 4
Czołg turkotał naprzód; teraz była to piękna maszyna z amalgamatu
aluminium i jarzącego się chromu. Rozgrzana do białości, żarzyła się i zbliżała do
Azziego. Demon odskoczył w bok. Ponieważ czołg był w stanie topnienia, koła
napędowe gąsienic wykrzywiły się i nagle pojazd począł poruszać się z wielkim
trudem. Tego to szczegółu Bezimienny nie wypracował zbyt dobrze.
Czołg wystrzelił z armaty. Z jej otworu wyleciała wypełniona powietrzem
plastikowa kula, która pękła w zetknięciu z piaskiem, a z jej wnętrza wysypały się
pchły i młode myszki. Wszystkie razem zabrały się do kopania czegoś, co wyglądało
na dół do pieczenia mięsa. Azzie uważał jednak, by niczego nie osądzać zbyt
pośpiesznie: nie wiedział, co Bezimienny planował. Jeżeli miał w ogóle jakiś pomysł.
Działo wystrzeliło ponownie, ale tym razem wyleciał z niego plik nut
zapisanych na liniowanym papierze. Azzie usłyszał, jak Bezimienny mówił:
- Miała być kanonada, a nie kanon muzyczny!
Najwyraźniej Bezimienny miał problemy z opanowaniem swej wybujałej
wyobraźni. Armata dała ponownie ognia i tym razem wyrzuciła kaskadę
różnokolorowych stożków, które mamrotały, bulgotały i rozbryzgiwały wokół żrący,
musujący płyn.
Pojazd doczołgał się do środka areny. W jego ruchach zauważało się jakieś
wahanie, bo chociaż przekonał się, że Azziego można było lekceważyć jako
przeciwnika, to sam Bezimienny był największym swoim wrogiem. Azzie uniósł w
górę duży, gotowy do rzutu kamień.
A wtedy, wychodząc z bryły Bezimiennego, pojawił się tłum znanych z
historii ludzi bez głów: Czarnobrody, Anna Boleyn, lady Jane Gray, Jeździec bez
Głowy, Jan Chrzciciel, Ludwik XIV, Maria Antonina, Maria Stewart, Meduza, sir
Thomas More i Maksymilian de Robespierre. Wetknąwszy swe czerepy pod lewe
ramiona, utworzyli w wojskowy sposób falangę, w prawych rękach trzymając długie
lance o srebrzystych grotach. Prowadził ich Robespierre, który powiedział później, iż
było to najtrudniejsze, co kiedykolwiek zrobił.
Azzie przywołał swoje własne zastępy, które zjawiły się natychmiast z ciężką
bronią, ale jeszcze szybciej rozpłynęły się w powietrzu. Jedna z reguł Bezimiennego
stanowiła, że Azzie będzie musiał zrobić wszystko sam.
Potem Bezimienny rozwarł pełną mułu oraz głazów paszczę i wznosząc się
nad Azziem, zamierzał go połknąć.
- Jesteś szalony! - krzyknął Azzie.
- Nie - odparł Bezimienny. - Dlaczego nie umierasz?
- Bo jesteś marnym stworzeniem - stwierdził demon,
- Czy jesteś pewny, że ta walka jest nam potrzebna? Nie możesz po prostu
umrzeć i skończyć z tym?
- Przykro mi, ale nie - wymamrotał Azzie.
ROZDZIAŁ 5
Demon rozejrzał się dookoła. Dwunastu Olimpijczyków, z Zeusem na czele,
siedziało na marmurowych schodach obok Babriela, Ylith i Michała. Byli tam także
ludzie z nowszych czasów - królewicz Czaruś z księżniczką Scarlet oraz Johann Faust
i Małgorzata. Wstali i jak jeden mąż weszli na arenę.
- To nie fair. Nie wolno ci sprowadzać pomocy.
- Nie wezwałem ich - powiedział Azzie, - Sami przyszli.
- Ja nie miałem jeszcze czasu, by stworzyć sobie przyjaciół i
sprzymierzeńców.
- Wiem - przyznał Azzie. - Postanowiłeś rozegrać to samodzielnie.
- Teraz jest już za późno - rzekł archanioł Michał, stojąc na czele Zastępów
Niebieskich. - Sądzę, że wszyscy się zgadzamy co do tego, że ty, Bezimienny,
zupełnie nie nadajesz się do pełnienia roli Najwyższego Bóstwa. Połączymy teraz
nasze siły i pozbędziemy się ciebie.
A potem rozległ się śpiew, w którym silny, męski głos prowadził podniosłą
melodię. Był to Aretino intonujący renesansową wersję pieśni Naprzód chrześcijańscy
rycerze. Chór składał się z pozostałych postaci farsy - Quentina, Puss, Kornglowa,
Leonory, sir Olivera, Matki Joanny, Rodriga oraz Cressildy. Utworzyli wokół
walczących ciasne koło i dopingowali Azziego.
“Jak to głupio z ich strony” - myślał Azzie, bo przecież nie mógł nic zrobić.
Potęga tego stworzenia, wyklutego w najczarniejszych ostępach
nieprawdodopodobieństwa, już teraz okazała się dla niego zbyt wielka.
- Nie musisz umierać - powiedziała do niego Ylith. - Ananke zostanie
pokonana tylko wtedy, jeżeli i ty przegrasz. Miałeś odwagę wyreżyserować swoje
przedstawienie, więc walcz dalej!
ROZDZIAŁ 6
W porządku - powiedział Bezimienny, przybierając coś w rodzaju ludzkiej
postaci. - Mała grecko-rzymska potyczka na śmierć i życie.
I złapał Azziego w mocny chwyt.
- Nie możesz go zabić! - zawołał Quentin.
- Nie mogę? A to dlaczego?
- Bo on jest moim przyjacielem.
- Młody człowieku, chyba nie zdajesz sobie sprawy z tego, w jak
niebezpiecznej sytuacji się znalazłeś. Jestem zjadaczem dusz, mój chłopcze; a twoja
duszyczka będzie niczym maraskinowa wisienka na bitej śmietanie lodów z tego
głupiego demona.
- Nie! - Quentin uderzył Bezimiennego w głowę otwartą dłonią.
Kreatura cofnęła się na swoich kołach, odsłaniając zęby, a Puss walnęła
superbóstwo w żołądek. Bezimienny upadł na skrwawiony piasek, a na arenę wszedł
sir Oliver, niosąc lancę i przy pomocy matki Joanny wykłuł mu oko.
- O, tego już za wiele! - stwierdził Bezimienny z urazą, gdy drzewce przeszyło
jego głowę.
I umarł.
Ponad nimi, na niebie, pojawiła się Ananke, a jej twarz starej, jowialnej damy
jaśniała uśmiechem.
- Dobrzeście się spisały, moje dziatki - zawołała. - Wiedziałam, że w
krytycznej sytuacji będziecie umieli ze sobą współpracować.
- A więc to dlatego uknułaś ten plan! - wykrzyknął Azzie.
- To był tylko jeden z powodów, mój kochany - wyjaśniła Konieczność. -
Zawsze są powody w powodach, a każdy powód powodu może sam być rozłożony na
składające się nań powody. Nie kwestionuj tego, mój przyjacielu. śyjecie.
I wtedy wszyscy zaczęli tańczyć. Trzymali się za ręce i wznosili w powietrze.
Lecieli szybciej i wyżej, wszyscy razem, wszyscy z wyjątkiem...
ROZDZIAŁ 7
Aretino zbudził się nagłe, ziewając. Usiadł na łóżku i popatrzył przez okno.
Nad Wenecją świeciło słońce, a obok niego, na poduszce, leżał manuskrypt: Legenda
o siedmiu świecznikach. Poeta przypomniał sobie teraz, że miał fantastyczny sen; to
było jedyne wytłumaczenie.
Azzie odpokutował za wszystko, dzięki temu, że udało mu się schować
Wenecję w Limbo.
Wyjrzał przez okno. Ulicą przechodzili ludzie, a wśród nich spacerowali
Kornglow i Leonora.
- Co słychać? - zawołał poeta.
Kornglow podniósł wzrok.
- Uważaj, Aretino. Mówi się, iż lada chwila przyjdą tu Mongołowie.
A więc jednak Wenecja była zgubiona? W chwilę później zrozumiał wszakże,
ż
e wszystko jest w porządku. Jedyne, czego potrzebował, to zacisznego miejsca, gdzie
mógłby usiąść i pracować dalej nad sztuką.
Aretino obudził się w przepiękny poranek i przypomniał sobie, iż w nocy miał
dziwny sen, w którym przyszedł do niego demon i kazał mu napisać sztukę sceniczną.
Jej tematem mieli być pielgrzymi i złote świeczniki, a wynik przedstawienia tak
zbulwersował Moce Wszechświata, iż Wenecja została skazana na zagładę. Potem
jednak Ananke postanowiła ją ocalić, więc bieg czasu miasta, który stanowił
kontynuację działalności demona, został odcięty i odesłany do Limbo. On zaś obudził
się w prawdziwym świecie.
Poeta wstał i rozejrzał się dookoła. Wszystko wyglądało tak jak zawsze.
Ciekaw był, co działo się z tą drugą Wenecją, tą w Limbo.
ROZDZIAŁ 8
Fatus był nieco przerażony, gdy mu powiedziano, że do Limbo przybyło nowe
miasto. Limbo mieściło wiele regionów, które niegdyś istniały, a także wiele takich,
których nigdy nie było. Znajdował się tutaj ogród Hesperyd, dwór Artura z Camelotu i
zagubione miasto Lys.
Nową miejscowością okazała się Wenecja; Wenecja Katastrof. Fatus
spacerował po niej i podziwiał jej piękno. Zamieszkujący ją ludzie nie wiedzieli, że
miasto zanikało i umierało, aby każdego dnia znowu się odrodzić. Chodził pomiędzy
scenami śmierci i umierania; i bardzo żywo to odczuwał. Codziennie będzie się to
zaczynać na nowo. Chciał powiedzieć ludziom, by się nie bali, ale Wenecjanie nie
słuchali go; żyli więc zawsze w stanie trwogi, zaczynającej się co dzień od nowa.
Fatus podszedł do zakochanych, Kornglowa i Leonory. Krzepiące było znaleźć
tych dwoje ludzi, dla których życie i wzajemna miłość stanowiła ciągłą rewelację i
stałą radość. “Idźcie i nauczajcie innych” - powiedział im, ale śmiali się z niego. “To,
jak należy żyć, jest proste - mówili - każdy może to zrobić; tu nie ma czego uczyć.”
Fatus wrócił do swego zamku i dumał o własnych dawnych sprawach; był
ciekaw, co może nastąpić dalej.
ROZDZIAŁ 9
W Wenecji, tej w Limbo, Kornglow i Leonora rozmawiali o Aretinie.
- Ciekawa jestem, czy kiedykolwiek napisze swoją sztukę?
- Może napisze, ale nie tę prawdziwą. Tę, w której umieramy każdego
wieczora i odradzamy się każdego ranka. Mam nadzieję, iż nie boisz się śmierci,
kochanie?
- Może troszeczkę. Ale jutro znowu będziemy żyli, prawda?
- Takie jest moje przekonanie. Jednak kiedy nadejdzie, śmierć będzie
odczuwana jak śmierć.
- Musimy teraz umrzeć?
- Cała Wenecja umiera dziś wieczorem.
Rozległ się stukot podków. Jeźdźcy w mieście! Mongołowie! Kornglow
walczy dzielnie, lecz zostaje przeszyty lancą. Azjaci usiłują pochwycić Leonorę, ale
elficzka jest dla nich zbyt szybka - nie urodził się jeszcze taki Mongoł, który
potrafiłby poruszać się równie szybko, jak córka elfów! Leonora wybiega na ulicę,
skacze do wody i odpływa daleko od miasta. Fale są wysokie, mury padają, Wenecja
płonie. Patrzy na to przez chwilę, ale nie może już dłużej utrzymać się na powierzchni
wody. To jest umieranie po raz pierwszy, i chociaż jest trudne, wie, jak to zrobić. Jej
głowa ześlizguje się pod fale.
ROZDZIAŁ 10
Azzie poczuł zaciskającą się na nim olbrzymią rękę. Potem była ciemność.
Gdy się obudził, na jego czole spoczywała chłodna dłoń. Otworzył oczy.
- Ylith! Co ty tutaj robisz? Nie wiedziałem, że demony i czarownice mają
jakieś życie po śmierci?
- Tak się składa, że oboje nadal żyjemy.
Azzie rozejrzał się. Znajdował się w Przyjacielskiej Oberży w Limbo, miejscu
neutralnym dla Dobrych i Złych Duchów.
- Co się stało z wszechświatem?
- Dzięki tobie Ananke była w stanie go ocalić. Wszyscy powinniśmy być ci
wdzięczni, chociaż obawiam się, że wielu ludzi będzie się gniewać. Rada Zła rozważa
możliwość udzielenia ci nagany; przede wszystkim za rozpoczęcie całej hecy. Ja
jednak kocham cię pomimo wszystko. Obawiam się, że zawsze będę cię kochać.
Azzie wziął ją za rękę
- Córko ciemności - powiedział, uśmiechając się słabo. - Jesteśmy ulepieni z
tej samej gliny.
Przytaknęła zadowolona i uścisnęła jego dłoń.
- Wiem - odrzekła.