F. A. OSSENDOWSKI
LENIN
WYDANIE TRZECIE
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdañsk 2000
1930
WYDAWNICTWO POLSKIE
R. WEGNERA
POZNAÑ
3
PRZEDMOWA
DO TRZECIEGO WYDANIA.
Nareszcie!...
Skoñczy³y siê doœæ nudne i ja³owe debaty w sali paryskiego „Club du Faubourg”.
Pan Leo Poldes zamkn¹³ posiedzenie i publicznoœæ szybko opuszcza³a lokal klubu.
Nie lubiê t³umu i t³oku, wiêc wychodzi³em na koñcu.
Przypominaj¹c sobie treœæ mów i s³uchaj¹c poszczególnych zdañ, wypowiadanych przez
wychodz¹cych goœci „Faubourgu”, myœla³em, ¿e na bol¹czki ¿ycia wspó³czesnego taki nie-
winny plasterek, jak ten krzykliwy i rozgadany klub, nie pomo¿e.
S³ysza³em tu patetyczne, mocno tr¹caj¹ce stêchlizn¹ i naftalin¹ mowy hurra–patrjotów;
wij¹cych siê, jak wêgorze, demokratów; odbitych jednym i tym samym sztampem, standarty-
zowanych, „made by Engel’s system” socjalistów, i brutalnych, arcy–grubjañsko myœl¹cych
cz³onków komunizuj¹cej grupy „Clarté”, tworz¹cych na poczekaniu teorje i has³a, i, – do-
prawdy, ca³a ta operetka budzi³a we mnie politowanie.
Teoretyczne roztrz¹sania zagadnieñ spo³ecznych, pe³ne nieuleczalnej impotencji usi³owa-
nia wynalezienia ogólnej formu³y dla „panaceum” poprawy ¿ycia ludzkoœci, œlepota, niewie-
dza istoty tego ¿ycia i jego chorej, bardzo chorej duszy, a obok plugawa demagogja, gdy to
szubrawe usta mówi¹ wiêcej ni¿ mieœci w sobie ambitny, nieokie³znany mózg, mowy niko-
mu niepotrzebne, oddawna przebrzmia³e, zimne, urzêdowo–partyjne, œliskie, nieuchwytne lub
wrêcz k³amliwe, szanta¿em nakrapiane...
To te¿ do „Faubourgu”, na owe s³ynne debaty nie przychodz¹ ani ci, którzy widzieli nag³¹
klêskê nacjonalizmu i jego nieudane podrygi dla odzyskania dawnych placówek i wp³ywów,
ani ci, którzy rozumiej¹ zmierzch rozpanoszonego demokratyzmu, ani te¿ ci, którzy powta-
rzaj¹ sakramentalny frazes Lenina: „A dziœ nie czas na to, ¿eby ludzi g³askaæ po g³owie; dzi-
siaj rêce opadaj¹ ciê¿ko, by strzaskaæ czaszki”...
Nie maj¹ tu nic do roboty ci „obywatele” i „towarzysze” wœród t³umu papug, gadaj¹cych,
zas³uchanych w potoczystoœæ w³asnej mowy, tych czynnych lub przygotowuj¹cych siê do czy-
nu, obecnych i przysz³ych cz³onków „g³osuj¹cej czeladzi” parlamentarnej...
Elokwencja i dowcip, chocia¿by gallijski, nie zbuduj¹ nowych przyciesi œwiata i nie przy-
nios¹ na nowe pod³o¿e zbutwia³ego, zmursza³ego, z¿artego przez „grzyb gmachu ¿ycia wie-
ku, który ju¿ min¹³. Wskazówka zegara dziejowego tkwi jeszcze na ostatniej godzinie tego
okresu, lecz nikt nie pamiêta, ¿e gong ju¿ j¹ wydzwoni³ i ¿e wskazówka lada sekunda prze-
skoczy na nastêpn¹ czarn¹ kreskê, odbijaj¹c now¹ minutê... minutê p o...
I w³aœnie w tej chwili dotar³em do szatni.
4
Ktoœ g³oœno wymówi³ moje nazwisko i kilku paryskich i genewskich znajomych otoczy³o mnie.
Powitania, krzy¿owe pytania, ¿arty i – wspólna wyprawa do „Cafe de la Paix”...
W pewnej chwili jeden z moich przyjació³ zawo³a³:
– Ale, ale! Czyta³em pañskiego „Lenina” po niemiecku! Mam wiele do pomówienia o tej
ksi¹¿ce!
– I ja czyta³em! – doda³ drugi.
W rezultacie okaza³o siê, ¿e wszyscy czterej znaj¹ tê pracê moj¹ i jej cudaczne perypetje
w Italji, gdzie przez pewien czas tkwi³a na indeksie, a¿, przeczytali j¹ rozumni ludzie, no,
i dali dyspensê.
Zagraniczny inteligent jest cz³owiekiem naogó³ rycerskim i zawsze napadniêtemu pokazu-
je broñ, któr¹ bêdzie z nim walczy³. Z tego powodu moi znajomi najpierw sami wypowie-
dzieli swoje myœli, w¹tpliwoœci i zastrze¿enia.
S³ucha³em uwa¿nie, chocia¿, coprawda, zbrzyd³o mi to oddawna.
Mego „Lenina” tak bardzo chwalono i tak gor¹co ganiono!
Ba, jakiœ ksi¹dz gard³owa³ nawet za tem, aby tej ksi¹¿ki nie dawaæ do czytania... dzieciom,
szkoda, ¿e nie doda³: – „i ksiê¿om niewysokiego poziomu umys³owego”. Wtedy komplet do
intercyzy by³by w porz¹dku i nie wspomina³bym o tym „krytyku w sutannie”.
Doprawdy, m¹drym cz³owiekiem by³ pewien rosyjski archirej riazañski, o którym w swo-
ich pamiêtnikach wspomina Zab³ocki–Dziesiatowski. Ten biskup, widz¹c ciemnotê niektó-
rych duchownych, zabroni³ im objaœniaæ Ewangeljê wieœniakom.
Pos¹dzi³ mnie ktoœ o zbytni¹ „dobrodusznoœæ”, dobrodusznoœæ autora, który do ka³amarza
nie dolewa cjanku potasu ani wybuchowej nitrogliceryny.
I inni te¿ z udan¹ namiêtnoœci¹ lub zgo³a nieuczciw¹ i œmieszn¹ tendencyjnoœci¹ (ze zna-
kiem prawego, lub lewego kierunku) wypowiadali zdania, po wys³uchaniu których puka³em
siê w czo³o i pyta³em siebie: „Gdzie Rzym, gdzie Krym?”
– Lenin – to mocarz, figura najwiêksza w œwiecie wspó³czesnym, cz³owiek, rozpoczynaj¹-
cy now¹ historjê ludzkoœci! – mówi³ z patosem Francuz. – A pan uczyni³ z niego zwyk³ego
cz³owieka.”
– No, bo przecie¿, Lenin jad³, pi³, jak ten oto kelner, trochê kocha³, oszukiwa³, k³ama³,
myli³ siê, cofa³. Nie cofa³ siê jedynie przed zbrodni¹, lecz takich typów chyba nie nazywa
pan mocarzami, rozpoczynaj¹cymi now¹ historjê ludzkoœci? – wtr¹ci³em.
– Romain Rolland, Barbusse, Duhamel, Mann, Wells nazywaj¹ go wielkim reformatorem!
– rzuci³ Francuz, zwyciêsko patrz¹c na mnie.
– Tak! – podtrzyma³ oponenta inny mój znajomy, Anglik. – Chocia¿ nie jestem, bynaj-
mniej, zwolennikiem Lenina i oburza³em siê w swoim czasie na Lloyd–Georga, ¿e nawi¹za³
on stosunki handlowe z Sowietami...
– Muszê broniæ pana Lloyd–Georga! – rzek³em. – Ten pan nikogo nie oszukiwa³, ale po-
wiedzia³ wprost: „Prowadzimy handel z kannibalami, dlaczegó¿ nie mielibyœmy handlowaæ
z Rosj¹ Lenina?” Anglja podziela logikê swego premjera i handluje nadal z ludo¿ercami i so-
wietami!
– No, tak! – odpar³ Anglik. – Ekonomiczna polityka nie zawsze toczy siê po relsach mo-
ralnych przekonañ, lecz chcia³em powiedzieæ, ¿e, b¹dŸ co b¹dŸ, przedstawiæ Lenina, jako
zwyk³y wytwór rzeczywistoœci rosyjskiej, – to albo przesadna oryginalnoœæ, granicz¹ca z zu-
chwa³oœci¹, albo te¿ – tendencyjnoœæ, sarkastyczny pamflet!
5
– Ten ob³¹kany wampir, buntownik, p³atny agent rewolucyjny w tak ciê¿kim okresie walki
omal nie zburzy³ podwalin ³adu, kultury, dyscypliny i przemys³u Germanji, a pan z tak¹ ob-
jektywnoœci¹, filozoficznym spokojem analizuje tego cz³owieka, nadaje mu cechy ludzkie, –
to wprost siê w g³owie nie mieœci! – wypali³ nacjonalista niemiecki.
– I ja te¿ poj¹æ nie mog³em, – odezwa³ siê amerykañski dziennikarz, – w jaki sposób, ja-
kiemi drogami logicznemi, „genialny” Lenin, marz¹cy o elektryfikacji i zmechanizowaniu
ciemnej, analfabetycznej Rosji, doszed³ do zniszczenia materialnego dorobku swojej ojczy-
zny?! I wszystko w imiê wolnoœci i szczêœcia uciemiê¿onych! W tem tkwi jakiœ straszliwy,
a chwilami ohydny paradoks!
Umilkli i patrzyli na mnie wyczekuj¹co.
Nie mia³em zamiaru po wys³uchaniu przemówieñ w „Club du Faubourg”, wszczynaæ dys-
puty i chcia³em siê wymigaæ zreszt¹ zupe³nie s³usznem i lojalnem oœwiadczeniem, ¿e pisarz
pisze to co widzi, co zna, s³yszy, sprawdza, czuje, podpatruje oczami oraz tajemniczym, wzro-
kiem podœwiadomym, intuicyjnym, i co siê rodzi w jego duszy, nieraz bez udzia³u woli. – Na
tem jego obowi¹zki siê koñcz¹. Utwór jego rozpoczyna samodzielne istnienie, to znaczy, ¿e
jest czytany, obmyœlany przez innych, krytykowany.
Jednak s³owa – straszliwy paradoks – porwa³y mnie i zmieni³y moje poprzednie zamiary.
– Powiada pan – paradoks?! W tem jest ca³a rzecz! ¯yjemy w okresie, który z czasem hi-
storycy nazywaæ bêd¹ – „krótkim wiekiem paradoksu!” – zawo³a³em.
– Co to znaczy? – zapytali chórem.
– Od bitwy pod Waterloo do dnia, w którym rozgorza³a wojna œwiatowa, uk³ada³a siê epo-
ka techniki i pokoju. Ludzkoœæ rzuci³a siê z uporem ob³êdnym w wir pracy, produkuj¹c coraz
wiêksze bogactwa. Technika ulepsza³a wszelkie mechanizmy i zmniejsza³a iloœæ ludzi, bez-
poœrednio zajêtych w przemyœle. Obok nagromadzonych bogactw t³oczy³y siê coraz bardziej
groŸne t³umy g³odnych, zrozpaczonych ludzi, nie maj¹cych pracy, wzrasta³a zbrodniczoœæ,
prostytucja, a w dzielnicach biedaków, œmiej¹c siê z przepisów hygieny i sanitarji miejskiej,
gruŸlica i inne choroby nêdzarzy, porywa³y coraz wiêcej ofiar – wiêcej ni¿ za „dobrych, sta-
rych” czasów pañszczyzny, cechów i pracy w dusznych, ciemnych warsztatach, lub w fabry-
kach, nigdy nie wentylowanych, wolnych od wszelkiego dozoru lekarskiego, wiêcej nawet
ni¿ w kator¿nych kopalniach Rosji carskiej lub w wiêzieniu gwiañskim. I o, dziwo! Zdawa-
³oby siê, ¿e posiadaj¹ce klasy i klasa nêdzarzy powinnyby by³y oczy swoje zwróciæ ku niebu,
pierwsza – z wdziêcznoœci¹ za obfitoœæ „chleba powszedniego”, druga – z b³aganiem ³zawem
o kromkê jego. Tymczasem – widzimy ca³kiem inny obraz. Klasa posiadaczy i klasa s³u¿¹cej
jej inteligencji staje siê coraz bardziej obojêtn¹ dla spraw religijnych; klasa nêdzarzy oraz
skazañców skazana na wytê¿on¹, szybk¹, ciê¿k¹ pracê w ci¹gu 8–10 godzin prawie zupe³nie
siê odwróci³a od koœcio³a. Dlaczego? Przyczyna tego zjawiska le¿y w nerwowem przemêcze-
niu, które nie pozwala na skupienie siê, powa¿ne rozmyœlanie lub przejêcie siê wewnêtrzne.
Stanowi to wynik naszej epoki paradoksu!
Klasa posiadaczy, zainteresowana w sta³ych i silnych rz¹dach i klasa nêdzarzy, nienawi-
dz¹ca rz¹du, który nie jest w stanie zmieniæ ich losu, obydwie d¹¿¹ do ci¹g³ych zmian, któ-
rych powodem jest brak sta³oœci psychologicznej, nie daj¹cej mo¿noœci stworzenia has³a
przewodniego. St¹d wynikaj¹ ci¹g³e kryzysy rz¹dowe, strajki generalne, rewolucje. Nasza
cywilizacja potrzebuje przedewszystkiem pokoju, którego broni ona nazewn¹trz armatami
i bagnetami, a wewn¹trz – na³o¿eniem na wszystkich jarzma wytê¿onej, gor¹czkowej pra-
6
cy i wyœcigu z maszynami. Tymczasem przepaœæ pomiêdzy posiadaczami i pracownikami
pog³êbia siê z szalon¹ szybkoœci¹. Proszê panów spojrzeæ na tego brutalnego, triumfuj¹ce-
go nuworysza, który wysiada z Hispano–Suizy, i na tê nêdzarkê o zbiedzonej, steranej twa-
rzy i przygas³ych oczach nienawidz¹cych, która zbli¿a siê do naszego stolika i wyci¹ga
z ceratowej teki „Paris–Midi”, chocia¿ tê gazetê wszyscy ju¿ przed po³udniem przeczyta-
li. Zrozumieli gro¿¹ce niebezpieczeñstwo, a mo¿e poczuli wyrzuty sumienia nieliczni ame-
rykañscy miljarderzy. Jedni z nich d¹¿¹ do przekszta³cenia robotnika na maszynê – sprawn¹,
siln¹ i niepotrzebuj¹c¹ myœleæ. Drudzy, jak Rockefeller i Morgan, rzucaj¹ ogromne sumy
na „wszechludzkie” instytucje – uniwersytety, szpitale, naukowe pracownie, bibljoteki,
a Ford – zadarmo prawie oddaje swoim robotnikom auta swojej fabryki. Byæ mo¿e, jakiœ
Guerlain lub Chanel postanowi¹ nawet zaopatrywaæ ka¿d¹ pracownicê we flakon najprzed-
niejszych perfum; rz¹dy zmuszaj¹ budowaæ domy robotnicze, kluby, czytelnie, teatry... lecz
s¹ to paljatywy, mikro–atomy wysi³ku w chaotycznem, ob³êdnem tempie ¿ycia, w makro-
kosmie nêdzy i nie³adu socjalnego.
Widzia³ to wyraŸnie w innej dziedzinie ju¿ Talleyrand i na Kongresie Wiedeñskim dora-
dza³ monarchom, aby swoj¹ zbyt samowoln¹ w³adzê ograniczyli samorzutnie, nie czekaj¹c,
a¿ ludy same za¿¹daj¹ tego z ca³¹ stanowczoœci¹ i bezwzglêdnoœci¹.
– Jakoœ nie s³ychaæ nic o takim Talleyrandzie kapitalizmu! – zauwa¿y³ Francuz.
– Tak! – zgodzi³em siê. – A tymczasem, gdyby nie ciê¿kie jarzmo wyœcigowej pracy, gdy-
by nie bicz, w którego drapie¿nem klaskaniu s³yszeæ siê daj¹ z³oœliwe wo³ania: „Ci¹gle na-
przód! A prêdzej! A mocniej! z ca³ej si³y mózgu i miêœni!” – gdyby nie to has³o naszej wspó³-
czesnoœci, – has³o, które ¿¹da i wytwarza ³ad strasznego, niewolniczego rygoru, poch³ania
ka¿d¹ chwilê, czy to pracy, czy wypoczynku, i ka¿d¹ myœl, – biada œwiatu „cywilizowane-
mu!” Run¹³by on, bo cywilizacja naszego wieku mo¿liw¹ jest tylko w warunkach pokoju.
Wojny i rewolucje wstrz¹saj¹ jej podwalinami i burz¹, bo gmach jej nie jest scementowany
ani sta³oœci¹ psychologiczn¹, ani zdolnoœci¹ do namys³u, ani pobudkami religijnemi, ani ha-
s³ami idejowemi.
Je¿eli po wybuchu krótkotrwa³ych wojen i rewolucyj ludzkoœæ szybko powraca³a do dawne-
go bytowania, usi³uj¹c wytê¿on¹ prac¹ odrobiæ stracony czas, i – wszystko sz³o po – dawnemu,
to pañstwa i spo³eczeñstwa zawdziêczaj¹ taki pomyœlny nawrót wy³¹cznie tradycyjnemu zaufa-
niu w dobroczynne, chocia¿ powolnie przejawiaj¹ce siê skutki ewolucji myœli, która z czasem
powinna spowodowaæ g³êbok¹ reformê w dziedzinie ekonomiki i polityki.
Komunizuj¹cy Francuz, wielbiciel Rollanda, Barbussa i „l’Humanité”, wtr¹ci³, zuchwale
potrz¹saj¹c g³ow¹:
– Nie myœlcie, moi drodzy, ¿e bêdzie tak zawsze! O, nie! Przypomnijcie sobie frakijskiego
gladjatora, Spartakusa!
Jak¿e kornie chylili g³owy niewolnicy przed dumnymi patrycjuszami rzymskimi, jak bier-
nie pêdzili oni swój marny spodlony ¿ywot! I oto zjawi³ siê buntownik, przemówi³ do ucie-
miê¿onych ze stoków Wezuwjusza i wraz z innymi niewolnikami – celtami Kryksem i Eno-
majem poprowadzi³ za sob¹ 200-tysiêczn¹ armjê, zwalczy³ ¿elazne kohorty pretorów Klau-
djusza, Warynjusza, Poplikoli i Klodjana, a nawet zagrozi³ Rzymowi!... Od tego czasu patry-
cjat rzymski straci³ na dumie i ju¿ nie móg³ spaæ spokojnie. Upajajcie siê, chowacie g³owy
w piasek wszechw³adnych tradycyj, – doczekacie siê swego Spartakusa na Place de la Con-
corde, na Picadilli i na Down–street!
7
– Jak dot¹d na to siê nie zanosi! – zauwa¿y³ Anglik. – Pañstwa Zachodu wierz¹ w parla-
mentaryzm i posiadaj¹ poczucie pañstwowoœci.
– Tak! – potwierdzi³ Niemiec. – Nawet socjaliœci nie s¹ pozbawieni tych w³aœciwoœci na-
rodów cywilizowanych. Dowiedli oni tego wszêdzie w Europie podczas wielkiej wojny.
Obawiaj¹c siê, ¿e rozmowa przeci¹gnie siê zbytnio, zacz¹³em mówiæ dalej:
– To, co powiedzia³em i co dorzucili panowie, daje siê zastosowaæ do wszystkich pañstw
europejskich, Ameryki pó³nocnej, Australji. Istnieje jednak pewien kraj ogromny i ca³kiem
odmienny, pe³en jeszcze bardziej jaskrawych wprost tragicznych paradoksów...
– Rosja!... – wtr¹ci³ Amerykanin.
– Rosja! – przytakn¹³em. – Kraj, którego nikt na Zachodzie nie zna, bo rz¹dy carskie roz-
powszechnia³y o nim fa³szywe wieœci, a jeszcze bardziej fa³szywe – wrogowie tych rz¹dów!
Nie znali te¿ Rosji, prawdziwej, mu¿yckiej, sekciarskiej Rosji, sami Rosjanie. Ufaj¹c potê-
dze caratu, wojska, policji, ¿andarmów, duchowieñstwa, chcieli oni widzieæ w tych 130–150
miljonach dopiero przed 69 laty napó³ zwolnionych ch³opów bierne, ujarzmione stado, pe³ne
pokory przed carem, potulne, naiwne, nosz¹ce w zbiorowem sercu swojem istotn¹ treœæ Bó-
stwa, dla którego gotowe by³o w ka¿dej chwili wst¹piæ na drogê mêczenników, tak barwnie
opisanych w „Czetji–Minejach”.
Pomyœla³em chwilê i doda³em:
– Doprawdy, ciê¿ko mi jest mówiæ o tem z zachodnimi ludŸmi, bo czujê siê tak, jakgdy-
bym mówi³ o tubylcach œwie¿o odkrytej wyspy! Nikt mi nie uwierzy, a co najgorsza – pos¹-
dzi o tendencjê i stronniczoœæ! Polak musi przecie¿ Ÿle mówiæ o Rosjanach?! Jak tu obna¿aæ
istotê duszy tego narodu, gdy wszyscy dobrze pamiêtaj¹ najbardziej b³yskotliw¹, pe³n¹ ro-
mantyzmu i czaru umys³owoœæ „les boyards russes” i inteligentów?! Mój Bo¿e! Dostojew-
skij, To³stoj, Paw³ow, Woronow, Miecznikow, Mendelejew, Riepin, Rachmaninow, Czajkow-
skij, Paolo Trubeckoj, – setki s³awnych imion z dziedziny literatury, nauki, sztuki plastycz-
nej, teatru, muzyki, baletu! Któ¿ uwierzy? Wiwisekcjom tego rodzaju nie bardzo dowierzaj¹
nawet w Polsce, chocia¿ znaczna jej czêœæ prawie 11 wieku przeby³a pod panowaniem Kata-
rzyny, Paw³a, dwóch Aleksandrów i dwóch Miko³ajów! Do Rosji stosuj¹ miarê pod³ug wzo-
rów europejskich, dobr¹ dla najlepszych okazów, chocia¿ tych na 150 000 000 poddanych
ich cesarskich moœci – imperatorów Wszechrosji naliczyæ mo¿na by³oby najwy¿ej dwa mil-
jony, czyli zaledwie po³owê ludnoœci Pary¿a.
– Resztê zaœ stanowi³o byd³o? – spyta³ Anglik, badawczo patrz¹c na mnie.
– Nie, tego nie twierdzê! – odpar³em. – Reszta sk³ada³a siê z ludzkiego materja³u, którego
nie mo¿na by³o jednak, jak piasku lub drzewa, wa¿yæ na delikatnej, precyzyjnej wadze kara-
tami, co stosuj¹ jubilerzy do djamentów i z³ota.
– To prawda! – kiwa³ g³ow¹ w zamyœleniu amerykañski dziennikarz. – My w Stanach
mamy te¿ odmienne szablony dla czarnych i czerwonoskórych...
– Podobne to, chocia¿ nie œcis³e, porównanie! – zauwa¿y³em. – Proszê teraz wyobraziæ
sobie 150 miljonowy naród, niejednolity, rozrzucony na olbrzymiej przestrzeni, a pozbawio-
ny fizjologii wspó³czesnego bia³ego cz³owieka: poczucia sprawiedliwoœci, zrozumienia obo-
wi¹zku, poszanowania prawa, potrzeby trwa³ego porz¹dku i systemu. Naród ten nie móg³
wyrobiæ w sobie i wykszta³ciæ tych niezbêdnych dla stworzenia pañstwa i spo³eczeñstwa idej,
poniewa¿ by³ rzecz¹, igraszk¹ w rêkach samow³adnych carów, obawiaj¹cych siê daæ swoim
poddanym oœwiatê, bo, jak mówi³ Aleksander III, – „uczony syn kucharki staje siê zawsze
8
rewolucjonist¹!” I co za dziwny obraz, niemal apokaliptyczny! Car, zaczynaj¹c od moskiew-
skich kniaziów i Iwana GroŸnego, a koñcz¹c na „Miko³aju Krwawym” lub „Ostatnim”, wysi-
lali siê na drapie¿noœæ wzglêdem swoich „wiernopoddanych, umi³owanych dzieci” i wzglê-
dem s¹siadów zakordonowych, na przelew krwi, na pogwa³cenie prawa i moralnoœci, na de-
spotyczne, tyraniczne rz¹dy. Naród powinien by³, zdawa³oby siê, nienawidzieæ carów, a tym-
czasem przez ca³y przeci¹g samow³adztwa myœl, serce i marzenia ludu skierowa³y siê ku ca-
rowi, wszystko przebacza³y mu, t³umaczy³y z³e, niesprawiedliwe rz¹dy wp³ywami szlachty,
biurokracji, kupców i wogóle – „bogaczy”, spokojnie jednak przyjmowa³y drapie¿noœæ i za-
borczoœæ swoich w³adców, bo drapie¿noœæ i zaborczoœæ le¿a³y na dnie duszy narodowej.
– Gdzie¿ zatem jest miejsce dla „szukania Boga”, jak wskazywa³a literatura rosyjska? –
spyta³ Niemiec.
Nie odpowiedzia³em mu i mówi³em dalej:
– Prace biologów dowiod³y, ¿e ka¿dy z nas stanowi muzeum przedhistorycznych przod-
ków, ¿e w okresie embrjonalnym przechodzimy stadjum rozwoju pierwotniaków, p³azów, ryb,
ptaków i nieznanych obecnie potworów ss¹cych, które, z pewnoœci¹, zjawia³y siê niegdyœ na
powierzchni ziemi, a których potomkami jesteœmy. Wiemy teraz, ¿e wszystkie te prototypy
mog¹ od¿yæ nagle i wyrwaæ siê na wolnoœæ, w postaci w³aœciwym im zwyczajów. Có¿ w ta-
kim razie powiemy o rosyjskim narodzie, je¿eli przypomnimy w sobie, ¿e w ¿y³ach jego i w
mózgu tkwi¹ zupe³nie jeszcze m³ode pierwiastki Mongo³ów, Ugro–Finnów i innych najeŸdŸ-
ców azjatyckich? Czy¿ zapomnieliœmy, ¿e dla tych wojowniczych surowych, dzikich szcze-
pów sprawiana innym krwawa ³aŸnia stawa³a siê rozkosz¹ najwy¿sz¹, a najdrapie¿niejszy
w³adca, jak D¿engis, Batu lub Tamerlan, wydawa³ im siê pó³bogiem, po³¹czonym z ziemi¹
i z dusz¹ narodu wiêzami powinowactwa krwi, idei burzycielskiej i zaborczej. To te¿ lud ro-
syjski, a nawet inteligencja rewolucyjna marzy³a o „carze ziemskim, czerwonym”...
– Czy¿by to by³o mo¿liwe?! – zawo³a³ Anglik. – Czerwony car?!
– Podejmujê siê oprzeæ to twierdzenie moje na materjale historycznym! – odpowiedzia-
³em. – A teraz dalej! Z tym „czerwonym carem”, burz¹cym wszystko, co by³o znienawidzone
przez naród, a wiêc – pañstwo i spo³eczeñstwo, ³upi¹cym bogaczy i s¹siadów innej narodo-
woœci i wiary, – miljony wieœniaków i robotników, którzy w Rosji nigdy nie stanowili specy-
ficznej klasy i wêz³ów pokrewieñstwa ze wsi¹ nie zrywali, te krocie ruszy³yby na mgliste
dzie³o przebudowy ojczyzny, ba, nawet – na podbój œwiata! To mrowie rosyjskie targnê³oby
siê z pewnoœci¹, na przebudowê ca³ego œwiata, gdyby na czele stan¹³ inny w³adca, do które-
go rwa³y siê marzenia jak ciemnych, tak i natchnionych g³ów rosyjskich. Mia³byæ nim sam
Chrystus, Chrystus czerwony, mœciwy; Chrystus, druzgocz¹cy czaszki ludzi, myœl¹cych ina-
czej, ni¿ myœli potomek Pugaczowa, przybieraj¹cego imiê fa³szywego cara, lub sekciarza
Kapustina, powszechnie uznawanego przez ch³opów za Chrystusa, który powtórnie przyszed³
na œwiat, jedynie w tym celu, aby pomœciæ krzywdy ludu.
– Straszliwy obraz! – wyrwa³o siê moim przyjacio³om. – Œredniowiecze ponure i z³owrogie!
– Mo¿e jeszcze gorzej! – zauwa¿y³em. – Tam nie by³o tyle nienawiœci do wszystkiego, co
tchnê³o ³adem i prawem. W Rosji przetrwa³y raczej psychiczne cechy niewolników pogañ-
skich, a cech tych dopatrzyæ siê mo¿na w ca³ym szeregu sekt, rozdzieraj¹cych koœció³ oficjal-
ny. By³ tam protopop Awwakum, prowadz¹cy wiernych na stos, jako protest przeciwko no-
wotworom w ¿yciu koœcielnem i pañstwowo–spo³ecznem; by³ nakoniec Grzegorz Rasputin,
przez seksualne, przybrane w szatê pierwotnego mistycyzmu orgje, uprawiane z arystokrat-
9
kami, ¿¹dnemi ostrych prze¿yæ tajemniczych obrz¹dków, a doprowadzaj¹cemi bachanta i sza-
mana do stopni tronu, ju¿ jako „Bo¿ego cz³owieka”, wy³aniaj¹cego siê z najciemniejszych
g³êbin ludu, cudotwórcê i proroka, oddanego dynastji.
Umilk³em, a moi s³uchacze wpatrywali siê we mnie niecierpliwie i pytaj¹co.
Musia³em skoñczyæ z tem, do czego ju¿ przygotowa³em myœl moich przyjació³ cudzo-
dziemskich.
– I oto Lenin... Piotr Wielki, protopop Awwakum, Pugaczew, „Chrystus”–Kapustin i po-
czêœci nawet Rasputin w jednej osobie, a wszystko w zmniejszeniu, w minjaturze i karykatu-
rze – rzek³em.
– Lenin?! – zawo³ali. – Lenin, posiadaj¹cy cechy tak ró¿nych, niepodobnych do siebie
ludzi?!
– Lenin, jako zbiorowy typ psychiki rosyjskiej! ¯aden z wymienionych przeze mnie ludzi
nie by³ tak doskona³ym przeciêtnym Rosjaninem, jak W³odzimierz Uljanow–Lenin, panowie!
– rzek³em. – Na tem opar³ on swoje dzie³o i swoje chwilowe zwyciêstwo! Zreszt¹ szed³
œcie¿k¹, wyr¹ban¹ i wydeptan¹ przez innych... Przyszed³ na œwiat w rodzinie drobnomiesz-
czañskiej, rozjadanej sprzecznoœciami. Ojciec, pochodzenia ka³muckiego, ma³owykszta³co-
ny, typowy „czynownik” rosyjski, s³u¿alczy i bierny; matka – wed³ug jednych twierdzeñ
¯ydówka, wed³ug drugich – Niemka, lecz w ka¿dym razie o znacznie szerszych od mê¿a ho-
ryzontach, oczytana, myœl¹ca i krytykuj¹ca. Pierwsze podmuchy rewolucyjne niezawodnie
posia³a ona w duszach dzieci, byæ mo¿e, mimowoli, skierowa³a ich uwagê na jedwabn¹ su-
tannê cynicznego proboszcza katedralnego, na surowoœæ policmajstra, a jednoczeœnie obawê
jego przed gniewem ludu, na rabi¹, tchórzliw¹ z³oœliwoœæ kolegów starego Uljanowa.
Lenin spêdzi³ dzieciñstwo i m³odoœæ nad Wo³g¹. Tam zaœ panoszy³ siê szlachcic, nie po-
rzucaj¹cy „patrjarchalnej” linji swego postêpowania z w³oœciañstwem; tam ¿y³y tradycje
„ziemskiego cara” – Pugaczowa i obroñcy uciemiê¿onych s³awnego bandyty – Razina; tam,
w borach czai³y siê „skity” – klasztorki sekciarzy; tam wreszcie przechodzi³a s³ynna „w³adi-
mirka” – szlak, którym gnano wrogów cara na mêki katorgi syberyjskiej.
Lenin rozpocz¹³ ¿ycie myœl¹cego m³odzieñca w dobie najmroczniejszego terroru despoty-
zmu, gdy to ka¿da bardziej œmia³a ksi¹¿ka lub artyku³ otwiera³y oczy na rzeczywistoœæ i wo-
³a³y do czynu zuchwa³ego, do protestu rozpaczliwego. I przecie¿ ta czarna epoka panowania
mi³uj¹cego pokój cmentarzyska Aleksandra III, milcz¹cego wspólnika zamordowania „nie-
bezpiecznie liberalnego” rodzica swego, Aleksandra–Oswobodziciela, wychowa³a rewolucjo-
nistów bez liku, i, jako zrozumia³a reakcja, wytworzy³a atmosferê g³êbokiego niezadowole-
nia w ko³ach inteligencji.
Okolicznoœci sprzyja³y, aby w urzêdniczym domu kawalera orderów i radcy stanu, Uljano-
wa, wylêgli siê terrorysta i zamachowiec Aleksander i niebezpieczniejszy od brata, bo zimny
i posiadaj¹cy w³asn¹ wolê, przysz³y burzyciel Rosji – W³odzimierz Uljanow–Lenin.
Kazañski, bardzo czerwony uniwersytet, dope³ni³ tego wychowania rewolucyjnego, tam
bowiem znaleŸli schronisko skrajni studenci, rugowani z innych uniwersytetów, oraz m³o-
dzie¿ z seminarjów duchownych, przynosz¹ca ze sob¹ pogardê i mia¿d¿¹c¹ krytykê koœcio³a
prawos³awnego, rz¹dzonego przez cywilnego urzêdnika – ober–prokuratora najœwiêtszego
synodu. Tam po raz pierwszy wyst¹pi³a na jaw iœcie rosyjska, ludowa cecha m³odego rewolu-
cjonisty, cecha, odrzucaj¹ca wszelkie zasady moralnoœci pañstwowej i spo³ecznej. Sta³o siê
to wtedy, gdy Lenin publicznie protestowa³ przeciwko pomocy g³oduj¹cym ch³opom kilku
10
prowincyj, bo, jak twierdzi³: „g³ód jest sprzymierzeñcem rewolucji”. Wkrótce potem wysto-
sowa³ memorja³, w którym wypowiada³ siê przeciwko szerzeniu pozaszkolnej oœwiaty, bo
warunki nie pozwala³y aby uczyæ lud najistotniejszych rzeczy: chwytaæ za siekiery i dr¹gi
i obalaæ tron tyranów petersburskich.
Spojrza³em na swoich s³uchaczy i spyta³em:
– Nie wiem, czy panowie znacie twierdzenie publicystów i historyków rosyjskich, ¿e dla
ch³opa rosyjskiego niema nic niezniszczalnego i nienaruszalnego, czy ma to byæ zasada pra-
wa, przez wszystkich od wieków uznanego, czy te¿ znienawidzony gmach wiêzienny?
Niemiec skin¹³ g³ow¹ i odpar³:
−
Czyta³em o tem gdzieœ... Autor powo³ywa³ siê na Hertzena i Bakunina.
−
Taki maksymalizm myœli i samopoczucie nieomylnoœci stanowi³y pod³o¿e psychiki Le-
nina od lat m³odzieñczych
−
ci¹gn¹³em dalej. – Oddycha³ on tem od urodzenia, bo pluska³a,
gwarz¹c o tem Wo³ga wata¿ki Razina, szemra³ bór, gdzie sekciarze czekali na przyjœcie Chry-
stusa
−
krwawego mœciciela, gdzie policmajster bez s¹du siek³ na œmieræ w³oœcian i ich ¿ony;
gdzie panowa³ mrok w umyœle i duszy ludu, ¿yj¹cego tylko nienawiœci¹, pragnieniem w³ada-
nia ziemi¹ i ¿¹dz¹ zemsty, dokonanej na wszystkiem, co bezpoœrednio sta³o temu na prze-
szkodzie, a wiêc na szlachcie, popach i urzêdnikach. Nosi³ to w sobie Lenin i dlatego czu³
ka¿de drgnienie duszy narodowej, rozumia³ czem ¿yje ona i co stanowi marzenia jej, ukryte
pod mask¹ pokory, milczenia i mêczeñstwa. Po wygnaniu zaczyna jeŸdziæ po Rosji i spraw-
dzaæ swoj¹ teorjê, a¿ stawia pod ni¹ jedno s³owo: „koniec”. Teorja dobra i ju¿ wie, jak nale-
¿y zastosowaæ j¹ w praktyce! Rozmowy i agitacja wœród robotników ustanawia wa¿ny punkt
przysz³ego programu. Robotnik rosyjski posiada psychikê ch³opsk¹, a wiêc jest maksymalist¹
i nosi w sercu jednakie z „ziemi¹” marzenia. Podró¿ zagraniczna narazie zbija Lenina z tro-
pu. Co za rozmach twórczoœci ludzkiej, co za system i ³ad?! Jak piêkn¹ jest „Appasionata”
i Wenus z Milo! Co za wspania³y, budz¹cy dumê wysi³ek genjusza indywidualnego, którego
plon z pietyzmem gromadzi Musée des Arts et Metiers! Kto siê targnie na to? Któ¿ z euro-
pejskich towarzyszy podniesie rêkê na cudn¹ zdobycz cywilizacji pokoleñ? Tego nie uczyni
ani Lefargue, ani Ledebour, ani Bebel, ani nawet odwa¿niejszy od nich – Liebknecht. Prze-
nigdy! Dokonaæ tego mog¹ tylko ci „szukaj¹cy Boga i prawdy niebiañskiej”, Iwany, W³asy,
Szymony i Dormidonty – ciemni, ponurzy, mœciwi, chciwi, strupami, ko³tunami i wszami
okryci, ci¹gle g³odni i oczekuj¹cy ni to „czerwonego” Chrystusa, ni to Antychrysta, ni to
wreszcie rych³ego „koñca œwiata!” Oni nie s³uchaliby przecie¿ „Appasionaty”, nie stanêliby
w ekstatycznem os³upieniu przed marmurowym pos¹giem Afrodyty?
Znowu zacz¹³ szperaæ Lenin, zagl¹daæ wszêdzie, szpiegowaæ myœli i d¹¿enia zachodnich
ludzi. Nie trudno mu by³oby przyj¹æ dawn¹ formu³ê s³owianofilów o „zgni³ym Zachodzie”,
prze¿ywaj¹cym swój zmierzch. Lecz Lenin ostro¿ny, nie uznaj¹cy autorytetów nawet Hertze-
na, Bakunina i Marxa, – dojrza³ owy „Untergang des Abendlandes” w czem innem, tak bez-
wstydnie wystawiaj¹cem swoje ropi¹ce rany. W Pary¿u, Berlinie, Londynie, Genewie dojrza³
w mig, ¿e cz³owiek wspó³czesny pêdzi ku zwyciêstwu nad przyrod¹, w imiê sytoœci i u¿ywa-
nia, i ¿e myœl o zwyciêstwie nad potworami, czaj¹cemi siê w ciele i duszy cz³owieka, myœl
wysuniêta przez kulturê helleñsk¹, zosta³a odrzucona z ca³¹ stanowczoœci¹.
Nie ba³ siê ju¿ Europy, bo, jak póŸniej nieraz twierdzi³, zatraci³a ona poczucie etyki, cho-
cia¿ sta³o siê to z innych, ni¿ w ciemnej, szarej, zaœnie¿onej Rosji przyczyn, lecz równie do-
szczêtnie i beznadziejnie.
11
Byæ mo¿e, wtedy to dojrza³a w Leninie decyzja postawienia stawki na najgorszych, naj-
ciemniejszych, najnêdzniejszych. Skierowa³ wzrok swój w stronê najmniejszego oporu, tam,
gdzie ju¿ w pewnych okresach udawa³o siê osi¹gn¹æ sukcesy rewolucyjne. Tak samo myœleli
i postêpowali niegdyœ Razin i Pugaczew, a jeszcze dawniej – buntowniczy Spartakus. W tem
zawarta jest ca³a demagogiczna „wielkoœæ” i ca³a pospolitoœæ i nikczemnoœæ jego mieszczañ-
skiego spryciarstwa. Gdyby Lenin nie obra³ tej drogi najmniejszego oporu, pozosta³by, jak
Bakunin, Chrustalow–Nosar i ca³y hufiec innych rewolucjonistów – wiecznym, zgorzknia³ym
emigrantem, trac¹cym poczucie rzeczywistoœci rosyjskiej, teoretykiem marksizmu, na wzór
Piotra Struwego lub prof. Tugan–Baranowskiego, albo zgin¹³ na szubienicy, jak Pestel, bo
wtedy Rosja znalaz³aby doœæ si³ na reakcjê. Lenin wiedzia³ dok³adnie, ¿e czasy siê zmieni³y,
¿e wybi³a godzina, prze¿ywana przez zziajane, przera¿one gwa³tem zwierzê, w którem nagle
wybuch³a rozpaczliwa odwaga nienawiœci i ¿¹dzy, drogo sprzedaæ swoje nêdzne, spodlone
¿ycie. Ju¿ nie ogl¹da³ siê na libera³ów i socjalistów, wyci¹gn¹³ rêce do najgorszych, najbar-
dziej wœciek³ych i zrozpaczonych.
−
Zaczynam rozumieæ, do czego pan prowadzi nas!
−
zawo³a³ Francuz.
−
Pozostawa³o tylko wybraæ moment dla ciosu.
−
mówi³em dalej.
−
Naj³atwiej jest zabiæ
cz³owieka, marz¹cego o samobójstwie. Taki nie broni siê i nie wo³a na pomoc. Najstosow-
niejszym momentem by³a wielka wojna i klêska, spotykaj¹ca armjê rosyjsk¹. Lenin rzuci³
has³o dla nêdzników, nie poczuwaj¹cych siê do pañstwowoœci:
−
Precz z wojn¹! Bierzcie karabiny i powracajcie do domów!
Stawka zosta³a wygrana.
Lenin rzuci³ drug¹ kartê.
„Liberalni i socjaliœci d¹¿¹ do ustalenia rz¹du, który wam, g³odni, wszawi i uciemiê¿eni,
nie da nic! Precz z konstytuant¹! Bierzcie karabiny i wychodŸcie na ulice!”
Znowu zwyciê¿y³.
Nast¹pi³a trzecia stawka:
−
Jesteœcie chciwi i nienawidzicie w³adzy, bogaczy, popów, urzêdników? Wieœniacy i ro-
botnicy, zabierajcie wszystko i zgnieæcie waszych wrogów!
Ten manifest godny „ziemskiego, czerwonego cara” pod³ug idea³u rosyjskiego, by³ wyko-
nany œciœle, a w mrocznych zakamarkach mrowiska rosyjskiego szeptano:
−
Azali¿ nie przyszed³ na ziemiê nasz¹ prawos³awn¹ „Chrystus
−
czerwony mœciciel?”
I oto w legendzie ludowej przechowa siê d³ugo wspomnienie o Leninie
−
„czerwonym
carze” i „czerwonym Chrystusie”.
A dla trwa³oœci tej legendy on
−
dyktator proletarjatu, uczyni³ wszystko, co móg³: panowa³
na Kremlu Iwana GroŸnego, tego opêtanego „biesa” rosyjskiego, a nie w Petersburgu
−
stoli-
cy niemieckich Gottorpów i antychrysta Piotra I; do deputacyj ch³opskich przemawia³ z prze-
dziwn¹ prostot¹ na wzór biblijnych patrjarchów lub „Anio³ów” koœcio³a pierwszych wieków
chrzeœcijañstwa; stara³ siê o tê formê tak dalece, ¿e nawet chêtnie pos³ugiwa³ siê przypowie-
œciami i tekstem Starego i Nowego Testamentu, a mowy mityngowe uk³ada³ w brzmieniu na-
miêtnych „suratów”, jakiemi niegdyœ nawo³ywa³ do zemsty krwawej prorok wschodni.
Lenin nie dowierza³ Rosjanom, pamiêtaj¹c, ¿e nawet najzacieklejsi rewolucjoniœci, jak
Bakunin, dekabryœci i inni, nieraz siê cofali, wyrzekali dawnych pogl¹dów i zdradzali sprawê
i wspó³towarzyszy. Wobec tego ze sprytem i premedytacj¹ popchn¹³ ca³y lud na dokonanie
takiej zbrodni, z³agodziæ której nie mog³yby ju¿ ¿adne skruchy i zaprzañstwo, a przed ocza-
12
mi z³oczyñców w dzieñ i w nocy majaczy³aby szubienica; gdy siê z tem za³atwi³,
−
dla popê-
dzenia mot³ochu, znu¿onego machaniem zbrojnych r¹k, oszala³ego od oparów krwi i dymów
po¿ogi, postawi³ poganiaczy
−
cudzoziemców: ¯ydów, Gruzinów, Niemców, £otyszów, Po-
laków, Finnów, Madjarów i Chiñczyków, pogardzaj¹cych i nienawidz¹cych tego mot³ochu,
który im w swoim czasie wypruwa³ trzewie i przerzyna³ gardziele w imiê „cara–ojczulka”
i Rosji „œwiêtej”. Oszukuj¹c obietnicami, jak handlarz jarmarczny, zalecaj¹c nowe ideje, dra¿-
ni¹c reklamowemi, jaskrawemi has³ami; mami¹c wizj¹ prawdziwego rz¹du proletarjackiego,
zaciska³ naród w karbach niezwyk³ego pos³uchu; stosowa³ terror nies³ychany nawet w cza-
sach GroŸnego Iwana i Antychrysta
−
Piotra; wiód³ na stos nigdy niewidzianych m¹k, jak
fanatyczny Awwakum; osza³amia³ k³amliwemi, lecz rozpêtuj¹cemi najdziksze instynkty ma-
nifestami „wszystkim, wszystkim”, jak Pugaczew; tworzy³ nowe „credo” marz¹cych o syto-
œci i zemœcie ludzi; jak „czerwony” Chrystus, szala³ wszechw³adnie, bardziej okrutnie, ni¿
wszyscy carowie razem wziêci i sam nie wierzy³, ¿e dojdzie do mety! Wykonywa³ krwawy,
ob³êdny eksperyment, czekaj¹c, a¿ mu w tem dopomo¿e „zgni³y zachód”, cofa³ siê i naciera³,
spiskowa³ z Azj¹ przeciwko cywilizacji, gwa³ci³, naigrywa³ siê z wolnoœci i wiary, traci³ po-
czucie stosunku pomiêdzy ulubion¹ „Appasionat¹” a mia¿d¿eniem czaszek jej twórców i wy-
konawców, pomiêdzy ide¹ a œrodkami urzeczywistnienia i uœwiêcenia jej; p³aszczy³ siê i œli-
zga³, jak p³az, pomiêdzy d¹¿noœciami „ziemi” a fabryki; szpiegowa³ wszystkich, jak najzrêcz-
niejszy ochrannik carski, prowokowa³, kusi³, podkupywa³, fa³szowa³ pieni¹dze i dokumenty
historyczne; tru³ oszczerstwem, zwyciê¿a³ podstêpem, w chwilach najniebezpieczniejszych
pozostawia³ bieg wypadków naturalnemu rozwojowi; wyczekiwa³, czai³ siê, udawa³, ¿e siê
zajmuje drobnemi napozór sprawami, znienacka atakowa³ i znowu siê cofa³, wiedz¹c, ¿e pr¹d
dawno wyrwa³ mu ster z r¹k, ¿e p³ynie z biegiem fal, wiêc stara³ siê jedynie o to, aby pod-
nieœæ je wy¿ej, jeszcze straszliwiej zwichrzyæ i spieniæ, a w tym zamêcie, zgie³ku i chaosie
¿ywio³ów i potworów, wy³a¿¹cych z narodu
−
porwaæ go za gard³o, zdusiæ, oszo³omiæ i zmu-
siæ iœæ naprzód w mrok, gdzie nie spostrzega³ ¿adnego œwiat³a.
Szed³ jednak, bo inaczej zgniót³by go, zdepta³ wartki, burzliwy potok mot³ochu. „Czerwo-
ny” car musia³ byæ zawsze na czele jego i, jak car, nikogo i niczego siê nie baæ... Musia³, cho-
cia¿ nie zawsze móg³, a ten mus doprowadzi³ go po kilku latach wœciek³ego ¿ycia do zupe³nego
wyczerpania mózgowego. Zadanie Lenina nie by³o trudnem, gdy¿ dzia³a³ on wœród rosyjskiego
ludu, trudnem by³o doprowadzenie zrywaj¹cych tamy potoków do wolnoœci, nowych, racjonal-
nych form ¿ycia, nowego ³adu, nowej etyki i szczêœcia, co przyobieca³ solennie w manifestach
swoich. Lenin pozostawi³ po sobie chaos, zburzone tamy i rozpêtane zwierzê ludzkie – wstrêt-
nego bêkarta pierwotniaka i ss¹cego potwora o olbrzymim brzuchu i drobnej g³ówce bez œla-
dów mózga... Sam zaœ, jako „nowy prorok” pozosta³ w szklanym grobowcu w mauzoleum,
wzniesionem na placu, gdzie car GroŸny ucina³ ³by wiernopoddanym, Piotr wiesza³ buntowni-
ków, a dyktator proletarjatu wali³ z kulomiotów do wszystkich, którzy z tych lub innych powo-
dów na klaœniêcie jego bicza odpowiadali okrzykiem: „nie!”, a¿ nie zapanowa³a cisza cmentar-
na, wœród której leg³ on, syn radcy stanu, pó³mongo³, fa³szerz pieniêdzy i idej, najwiêkszy dra-
pie¿ca, bezczelny demagog–dyktator, duchowy wnuk GroŸnego, syn Piotra Wielkiego i brat
Pugaczewa, oswobodziciel i ciemiê¿ca, Awwakum fanatyzmu, Rasputin krwawych orgij, burzy-
ciel rodziny i spo³eczeñstwa, pó³–car, pó³–bóg, a w istocie swojej – towarzysz najnêdzniejszych,
najmroczniejszych, najbardziej zbrodniczych; zuchwa³y gracz, straszliwy eksperymentator, teo-
retyk i nieuk w dziejach rozwoju ludzkoœci, marzyciel o duszy, jak mg³awica nad bagniskiem...
13
Kelner ostentacyjnie zacz¹³ sprz¹taæ stoliki.
Na frontonie Grand Opéra zegar wydzwoni³ drug¹ godzinê po pó³nocy.
Wsta³em i zacz¹³em ¿egnaæ swoich przyjació³.
– Dlaczego pan nie og³osi odczytu w „Club du Faubourg”? – zapytali mnie. – To by³oby
takie wstrz¹saj¹ce i, mimo wszystko, przekonywuj¹ce!
– Niewiarogodne! – doda³em. – Niewiarogodne, gdy¿ w tym okresie skojarzy³ siê para-
doks europejski z paradoksem rosyjskim, a ten ostatni zwyciê¿y³ w kraju Iwanów GroŸnych,
Piotrów Wielkich, Katarzyn–Nierz¹dnic, ob³¹kanych i rozpustnych popów, bo wodzem sta³
siê ma³y, wolny od wszelkich zasad, doskonale rozumiej¹cy duszê cara Iwana i pó³mnicha
Rasputina, miotaj¹cy siê, przebieg³y, zwinny, nieuchwytny „bies” rewolucyjny – Lenin. Nikt
mnie nie zrozumie, panowie, nikt nie uwierzy, nikt tu na Zachodzie nie zostanie przekonany!
Lenina wa¿yæ bêd¹ na karaty, jako djament bia³y lub czarny, a tu na szalê rzuciæ trzeba wie-
kow¹ niewolê i morze wsi¹k³ych w ziemiê rosyjsk¹ ³ez i krwi, koszlawe naœladownictwo
Europy i ponur¹ spuœciznê Azji...
Po¿egna³em swoich przyjació³ i poszed³em wzd³u¿ – Boulevard Madeleine.
Pêdzi³y lœni¹ce limuzyny, wa³êsali siê „camlots”, myszkowa³y prostytutki, a nêdzarki i nê-
dzarze czaili siê ju¿ w ciemnych framugach zamkniêtych restauracyj, szperaj¹c w koszach ze
œmieciami i odpadkami.
Cicho by³o doko³a.
Na skrzy¿owaniu ulic tkwili policjanci z za³o¿onemi po napoleoñsku rêkami i gwarzyli
spokojnie.
Granatowe mundury i eleganckie peleryny sprawi³ im naród.
On te¿ postawi³ ich na tych placówkach...
Policjanci wiedzieli o tem i byli dumni, pewni siebie, albowiem potrafili wbiæ w zbiorow¹
g³owê narodu, ¿e tak byæ powinno...
F. Antoni Ossendowski.
Pary¿, wrzesieñ 1930 r.
14
ROZDZIA£ I.
Ma³y W³odzimierz Uljanow siedzia³ cicho i z pod namarszczonych brwi bacznie œledzi³
ka¿dy ruch matki.
Marja Aleksandrówna, trochê przyblad³a i smutna, pomaga³a s³u¿¹cej Ninie nakrywaæ do
sto³u.
By³a sobota, – dzieñ, w którym do Uljanowych przychodzili znajomi ojca. Marja Aleksan-
drówna nie lubi³a tych zebrañ; starszy brat, pos³yszawszy o nich, ucieka³ z domu, mrucz¹c:
– Do djab³a, do djab³a z tymi jaskiniowcami!
Siostry, sprz¹taj¹ce w saloniku, œmia³y siê pocichu, a Wo³odzia z niecierpliwoœci¹ oczeki-
wa³ goœci.
Nareszcie w saloniku zjawi³ siê ojciec.
Siwy, barczysty, o ciemnych skoœnych oczach, takich samych, jakie mia³ m³odszy syn,
z dum¹ nosi³ granatowy surdut ze z³otemi guzikami i krzy¿em œw. Stanis³awa na bia³o–czer-
wonej wst¹¿eczce, co nadawa³o mu wyraz uroczystoœci i powagi.
Siad³ w fotelu, przysun¹³ ma³y stolik i ustawi³ szachy, przygotowuj¹ce siê do partyjki
z doktorem Titowym.
Doktór zawsze wprawia³ w podziw ma³ego W³odzimierza.
Ch³opak chcia³by go widzieæ p³ywaj¹cego. Nie w¹tpi³, ¿e doktór móg³by staæ na najwiêk-
szej g³êbinie, jak korek jego wêdki na rzece. Taki by³ gruby, okr¹g³y ten doktór Titow.
Ojciec nie odzywa³ siê do Marji Aleksandrówny, bo wiedzia³, ¿e nie lubi jego goœci; nie
chcia³ psuæ sobie zabawy sprzeczk¹ z ¿on¹.
Jednak pani Uljanowa sama wszczê³a rozmowê.
– Mój kochany – rzek³a, – ju¿ da³byœ raz spokój sobie i mnie z tymi goœæmi! Co ci przyj-
dzie z tego, ¿e zjawi siê stary opój, proboszcz, ojciec Makary, w zielonej kamlotowej sutan-
nie, doktór Titow i inspektor szkó³ ludowych – Piotr Piotrowicz Szustow. Ani Bogu œwiecz-
ka, ani djab³u – pogrzebacz, doprawdy!
Ojciec poruszy³ siê niespokojnie i zacz¹³ wycieraæ czerwon¹ chustk¹ spocone czo³o, mru-
cz¹c:
– ¯yjemy w przyjaŸni oddawna... zreszt¹, wszyscy oni maj¹ rozleg³e stosunki, mog¹ siê
wiêc przydaæ w ¿yciu, dopomóc, komuœ z silnych tego œwiata dobre s³owo o mnie szepn¹æ...
– Och! – westchnê³a ¿ona. – Co do tego dobrego s³owa, to przypominasz mi Tiapkina–
Lapkina z „Rewizora” Gogola. Ten te¿ bardzo o to dba³ i prosi³, aby rewizor, po powrocie do
Petersburga, powiedzia³ ministrowi, ¿e w takim a takim mieœcie przebywa Tiapkin–Lapkin!
Zaœmia³a siê g³ucho i nieprzychylnie.
– Masza, co te¿ za porównanie... – rzek³ z wyrzutem.
15
– Zupe³nie to samo! – zawo³a³a pani Uljanowa. – Œmieszny jesteœ! Dlaczego nie zapra-
szasz do siebie ludzi œwiat³ych, m³odych, myœl¹cych, – naprzyk³ad, lekarza Dochturowa, na-
uczyciela Ni³owa lub tego dziwnego mnicha – kaznodziejê, brata Aleksego? Spotka³am ich
u pani W³asowoj, s¹ to bardzo rozumni, uczciwi ludzie!
– Broñ Bo¿e! – wylêk³ym g³osem i wymachuj¹c rêkami, sykn¹³ pan Uljanow. – S¹ to typy
niebezpieczne, jacyœ tam... dzia³acze.
– Dzia³acze? – spyta³a Marja Aleksandrówna. – Co to znaczy?
– Coœ z³ego! – odpar³ szeptem. – Ostrzega³ mnie przed nimi naczelnik policji... Ale zapo-
mnia³em ci powiedzieæ, Masza, ¿e i on dziœ nas odwiedzi...
– Tego tylko brakowa³o! – klasn¹wszy w d³onie, zawo³a³a z oburzeniem. – Dziœ to ju¿
¿ywego s³owa nie pos³yszymy. Obecnoœæ policjanta, i to jeszcze takiego gorliwego, wszyst-
kim zamknie usta.
M¹¿ milcza³ i, ciê¿ko wzdychaj¹c, wyciera³ spocone czo³o.
– Taki jak ja ma³y cz³owiek powinien mieæ silnych przyjació³, – powiedzia³ bardzo cicho.
Marja Aleksandrówna machnê³a i wysz³a do jadalnego pokoju.
O 8-ej wieczorem bardzo punktualnie jeden po drugim przybywali goœcie. Wkrótce wszy-
scy siedzieli w saloniku, prowadz¹c o¿ywion¹ rozmowê.
Wo³odzia oczu nie spuszcza³ z dwóch postaci.
Uœmiecha³ siê pokryjomu i tr¹ca³ siostrê Saszê, wskazuj¹c wzrokiem na doktora.
Okr¹g³a g³owa, ³ysa i ca³a czerwona, o nadmiernie wypuk³ych bladych, prawie bia³ych
oczach – od do³u by³a zakoñczona trzema podbródkami, wylewaj¹cymi siê, jak gêsty kit, na
bia³y, pofa³dowany gors koszuli; kulista g³owa opiera³a siê na okr¹g³ej, podobnej do olbrzy-
miej pi³ki figurze, a tak jakoœ dziwnie, z tak¹ wzbudzaj¹c¹ obawê nierównowag¹, ¿e, zdawa-
³o siê, i¿ powinna z niej siê stoczyæ przy silniejszem poruszeniu. Krótkie, t³uœciutkie nó¿ki
zwisa³y z doœæ wysokiej kanapy, ledwie dotykaj¹c pod³ogi.
– Jab³ko na arbuzie... – szepn¹³ Wo³odzia do siostry, mru¿¹c oczy. Sasza lekko uszczypnê-
³a go w ramiê i cicho pisnê³a, zatkn¹wszy usta rêk¹.
Ch³opak przeniós³ wzrok na nowego goœcia.
By³ to komisarz policji – radca kolegjalny Bogatow.
O tym cz³owieku kr¹¿y³y legendy po ca³em mieœcie.
By³ postrachem dla z³oczyñców wszelkiego rodzaju. Barczysty, chudy, mia³ twarz okolon¹
piêknemi bokobrodami; d³ugie, zuchowato podkrêcone do góry w¹sy koñcami swemi siêga³y
zmru¿onych, chytrych oczu. Siedzia³ rozparty w fotelu i co chwila poprawia³ szablê i wisz¹-
cy na szyi order.
D³ugie lakierowane buty b³yszcza³y i cicho dzwoni³y ostrogi.
Wo³odzia nie móg³ siê napatrzeæ na niego. Podoba³a mu siê si³a, bij¹ca z muskularnej po-
staci Bogatowa, i pewnoœæ siebie, tryskaj¹ca z ka¿dego s³owa, z najmniejszego po³ysku bez-
czelnych oczu.
Jednoczeœnie na dnie serca ma³ego ch³opaka wzbiera³a nieznana niechêæ, niemal niena-
wiœæ, chêæ zrobienia przykroœci, bólu, wstydu temu silnemu, pewnemu siebie cz³owiekowi.
Komisarz, æmi¹c grubego papierosa, opowiada³.
Wszyscy pochyleni, z uœmiechem s³u¿alczego zachwytu s³uchali.
Pan Uljanow siedzia³ wyprostowany, ca³y zamieniony w uwagê, staraj¹c siê nie przepu-
œciæ ani jednego s³owa. Mia³ zwyczaj s³uchaæ uwa¿nie – stare przyzwyczajenie nauczyciel-
16
skie. Po nim tê sztukê odziedziczy³ m³odszy syn – ma³omówny zwykle, skupiony, uwa¿nie
patrz¹cy i s³uchaj¹cy.
Doktór Titow, przechyliwszy g³owê nabok, napró¿no usi³owa³ odwróciæ ciê¿kie cia³o swo-
je w stronê mówi¹cego.
Inspektor Szustow pokrzykiwa³ cicho i podskakiwa³ na krzeœle.
Ojciec Makary oczy wznosi³ ku niebu, jedn¹ rêk¹ – bia³¹, pulchn¹ g³aska³ d³ug¹ brodê,
a drug¹ – przyciska³ do piersi wisz¹cy na z³otym ³añcuchu ciê¿ki srebrny krzy¿ z niebiesk¹
emalj¹ i œwiec¹cemi siê kamyczkami w wieñcu nad g³ow¹ Chrystusa.
– Moi panowie, proszê rozwa¿yæ tylko! – mówi³ dobitnym, basowym g³osem komisarz
Bogatow. – Ch³opi, którym szanowany, ceniony w ca³ej gubernji pan Aksakow, nale¿¹cy do
najstarszej szlachty, nie po¿yczy³ drzewa na odbudowê spalonej wsi, zrobili napad na dwór.
Spotkali ich tam strza³ami. Dwóch ch³opów zabito, trzech raniono, reszta rozbieg³a siê, nic
nie wskórawszy. Pchniêto konnego parobka do mnie. Przyby³em, nie zwlekaj¹c. Powêszy³em
tu i ówdzie, w ci¹gu godziny wykry³em rannych i kaza³em przyprowadziæ do siebie. Pytam
o szczegó³y, o uczestników napadu. Milcz¹... A wiêc wy tak, braciszkowie?! Jakem machn¹³
jednego, drugiego, trzeciego w ucho, w zêby, w nos; zalali siê ch³opy krwi¹, no i wyœpiewali
prawdê! Gubernator nasz nie lubi ha³asu, niepokoj¹cych doniesieñ do Petersbuga, bo to zaraz
d³uga korespondencja, œledztwo, awantura! Wo³a mnie i powiada: „Szymonie Szymonowiczu,
pokaraj buntowników, aby raz na zawsze odechcia³o siê im wypraw na star¹ szlachtê!” Wzi¹-
³em wtedy kilku swoich policjantów i wymierzy³em sprawiedliwoœæ pod³ug sumienia. Ci, co
napad uczynili, dostali po sto rózeg, a dla postrachu – ca³a wieœ, nawet baby, po dwadzieœcia
piêæ. Teraz cisza i spokój, jak makiem zasia³! Rózeczki dla naszego dobrego ch³opka – to
najpierwsza rzecz, najlepsze lekarstwo. Cha! Cha! Cha!
– Bardzo s³usznie, bardzo s³usznie! – zgodzi³ siê doktór. – Œrodek nakszta³t baniek. Od-
ci¹ga krew od g³owy i serca...
– £agodna, ojcowska kara! – œpiewnym g³osem wtórowa³ mu ojciec Makary, pieszcz¹c
obydwiema rêkami krzy¿. – Lud nasz – to dzieci, wiêc, jak dzieci, nale¿y go karaæ...
– Hm... lepsze to, ni¿ s¹d, wiêzienie, Sybir... – doda³ inspektor, patrz¹c na Uljanowa.
Marja Aleksandrówna surowo spojrza³a na mê¿a i zacisnê³a rêce.
Zmieszany obejrza³ siê bezradnie i, chrz¹kn¹wszy, zwróci³ siê do córki.
– Sasza! – rzek³. – PopêdŸ–no kucharkê. Drodzy goœcie, z pewnoœci¹, g³odni s¹.
Marja Aleksandrówna, skin¹wszy na dzieci, wysz³a z saloniku.
Panowie gawêdzili dalej, opowiadaj¹c sobie ró¿ne plotki miejskie i nowiny urzêdnicze.
Wreszcie gospodarz zaproponowa³ zagraæ w karty i w szachy.
Bogatow, ojciec Makary i inspektor zaczêli graæ w sztosa, Uljanow z doktorem œcierali siê
zawziêcie, posuwaj¹c figury szachów.
Na zaproszenie Marji Aleksandrówny wszyscy przeszli do jadalnego pokoju. Goœcie obfi-
cie popijali, wlewaj¹c do gard³a ogromne kieliszki wódki i na przegryzkê racz¹c siê œledziem,
kiszonemi ogórkami i marynowanemi grzybami.
– Ale¿ umiecie piæ, ojcze Makary! – œmia³ siê inspektor, z zachwytem patrz¹c na probosz-
cza, nalewaj¹cego sobie spor¹ szklankê wódki.
– Z Bo¿¹ pomoc¹, mogê jeszcze – œmia³ siê tenorkiem ojciec Makary. – Niewielka to sztu-
ka! Aby tylko gospodarze zaprosili do sto³u, dali wódki, a gardziel zawsze przynoszê ze
sob¹... na wszelki wypadek!
17
– ¯e te¿, wasza wielebnoœæ, nie przeszed³ dot¹d na bas, a trwasz przy tenorze? – dziwi³
siê doktór.
– Ech! – machn¹³ rêk¹ proboszcz. – Przecie¿ nie jestem diakonem...
– Jaka¿ ró¿nica? – spyta³ Uljanow, trochê ju¿ podpity.
– Bardzo prosta! – zaœmia³ siê pop. – Diakon, kiedy wypije, chrz¹ka i ryczy: a–a–a! Ja
zaœ, po wypiciu piszczê na najwy¿sz¹ nutê: i–i!
Wszyscy zaczêli siê œmiaæ, a ojciec Makary nala³ sobie jeszcze jedn¹ szklankê, wypi³, za-
dar³ g³owê wysoko i pisn¹³:
– I–i–i! Ot tak!
Znowu rozleg³ siê weso³y œmiech rozbawionego towarzystwa.
Pani Uljanowa, nakarmiwszy dzieci, wyprawi³a je spaæ.
Siedzia³a milcz¹ca i posêpna, robi¹c uprzejm¹ twarz tylko wtedy, gdy na ni¹ zwracano
uwagê. Wkrótce jednak podochocone towarzystwo zapomnia³o o niej. Spostrzeg³szy to, wy-
mknê³a siê z pokoju.
Wo³odzia nie poszed³ do oficyny, gdzie mieszka³ z bratem. Powróci³ pokryjomu i zaczai³
siê w saloniku, zdaleka przygl¹daj¹c siê ucztuj¹cym.
– Czy du¿o mo¿ecie wypiæ, ojcze Makary? – pyta³ popa Uljanow, klepi¹c go po ramieniu.
– Do nieskoñczonoœci plus jeden kieliszek jeszcze! – odpar³, podnosz¹c oczy, jak do mo-
dlitwy.
– Wasza wielebnoœæ, pod³ug wyra¿enia KuŸmy Prutkowa, mo¿e ogarn¹æ nieogarnione... –
zauwa¿y³ ze œmiechem inspektor.
– Zaiste, Piotrze Piotrowiczu! – odpowiedzia³ natychmiast ojciec Makary. – Albowiem
powiedziane jest u Eklezjasty, syna Dawidowego, króla Jerozolimskiego: „Jedz chleb swój
z weselem, a pij wino swe z radoœci¹, bo siê uczynki twoje Bogu podobaj¹!”
Wo³odzia zamyœli³ siê nad temi s³owami. Matka uczy³a go modlitwy i prowadzi³a do cer-
kwi. Ludzie modlili siê przed piêknemi, z³oconemi obrazami; jedni mieli rozrzewnione i roz-
jaœnione twarze, drudzy – p³akali i wzdychali.
Bóg... Wielkie s³owo, straszne, kochane, niezrozumia³e s³owo.
Istota, maj¹ca takie wznios³e, wzruszaj¹ce imiê – Bóg, powinna byæ piêkna, wspania³a,
potê¿na, promienna; nie mo¿e ona byæ podobna ani do ojca, doktora, radcy kolegjalnego z or-
derem na szyi, ani do proboszcza w zielonej sutannie, z piêknym krzy¿em na piersi, ani na-
wet do mamy, która przecie¿ czasami gniewa siê i krzyczy na siostry i s³u¿¹c¹ zupe³nie tak,
jak to czyni sam Wo³odzia, podczas k³ótni z rodzeñstwem... Wielka Istota nie mo¿e postêpo-
waæ w ten sposób, a tymczasem sam ojciec Makary powiedzia³, ¿e Bóg pochwala weso³oœæ
przy jedzeniu i piciu wina, na co tak czêsto narzeka mama, z rozpacz¹ lub gniewem patrz¹c
na ojca.
Zasmuci³o to ch³opaka. Bóg wyda³ mu siê mniej strasznym i mniej ukochanym, zupe³nie
zwyczajnym, pozbawionym tajemniczoœci.
– Mo¿e podobny jest do ojca Makarego, lub do biskupa Leontego? – spyta³ samego siebie.
Skrzywi³ siê na tê myœl i zacz¹³ siê przys³uchiwaæ rozmowie goœci.
Opar³szy siê ³okciami o stó³ i kiwaj¹c g³ow¹, mówi³ inspektor Szustow:
– Czêsto obje¿d¿am dalekie wsie, w których zak³adamy szko³y ludowe. Zbieram ciekawe,
bardzo zabawne materja³y na proœbê mego kolegi z seminarjum. Mo¿e, panowie, pamiêtacie,
garbusa Surowa? Ukoñczy³ on akademjê i teraz jest profesorem na uniwersytecie w Moskwie.
18
Ho, ho! Wielki uczony – nie ¿arty! Osobiœcie znany ministrowi oœwiaty! Ksi¹¿ki drukuje.
Musia³em spe³niæ jego proœbê, bo to, sami rozumiecie, protekcja, co siê zowie! Wyszuka³em
dla niego materja³y – palce lizaæ! Wiecie, ¿e w dwóch wioskach wykry³em pogan? Tak, tak –
pogan! Urzêdowo s¹ prawos³awni; gdy ka¿¹ w³adze, jad¹ o 50 wiorst do cerkwi, pok³ony bij¹,
a¿ huczy, ale w domu przechowuj¹ „stare bogi”, przed któremi stawiaj¹ miseczki z ofiarami
– mlekiem, sol¹, m¹k¹. Cha! Cha! Cha!
– A gdzie¿ to widzieliœcie, Piotrze Piotrowiczu? – spytali jednoczeœnie ojciec Makary i ko-
misarz policji.
– S¹ to wioski – Bejzyk i £ugowa – powiedzia³ inspektor.
– Muszê jutro donieœæ o tem biskupowi – rzek³ pop. – Nale¿y skierowaæ tam misjonarzy,
nauczyæ, ostrzec, nawróciæ, utwierdziæ w prawdziwej wierze prawos³awnej!
– Nim to zrobicie, poœlê tam swoich konnych policjantów, oni tam nawróc¹ i nanowo
ochrzcz¹ ba³wochwalców nahajami! – zawo³a³ ze œmiechem Bogatow. – Dziki jeszcze nasz
lud, oj, dziki, panowie!
– To te¿ zak³adamy szko³y ludowe – odezwa³ siê Uljanow, popijaj¹c piwo. – Oœwiata szyb-
ko siê szerzy. Ju¿ nie znajdziecie teraz wsi, w której nie by³oby kogoœ, umiej¹cego czytaæ
i jako–tako pisaæ.
– To dobrze! – pochwali³ ojciec Makary. – Mo¿na bêdzie daæ im dobre ksi¹¿ki o po¿ytku
koœcio³a, o poszanowaniu dla duchownych osób, o obowi¹zkach synowskich wobec ojca–cara
i panuj¹cego nam szczêœliwie domu cesarskiego...
– O tem, jak ¿yj¹ cywilizowane narody na zachodzie – wtr¹ci³ Uljanow.
– To zbyteczne! – ¿achn¹³ siê Bogatow. – Nie zrozumiej¹, zreszt¹ nie jest to potrzebne; to
nawet niebezpieczne, bo budzi³oby niewczesne marzenia, duch niezadowolenia, protestu,
buntu... Przypomnijcie sobie, panowie, ¿e rewolucjoniœci – zbrodniarze targnêli siê na drogo-
cenne ¿ycie takiego œwiêtego, dobrego dla wieœniaków monarchy, jakim by³ car Aleksander
II. Przebywa³em wtedy w Petersburgu i widzia³em, jak zawisali na szubienicy ¯elabow, Pe-
rowskaja i inni mordercy. Dusza siê radowa³a, ¿e dosiêg³a ich rêka Boga.
– Rêka Boga? – szepn¹³ Wo³odzia. – To Bóg wiesza ludzi?
Bóg znowu siê oddali³.
Nie by³ ju¿ bliski, zrozumia³y, przyziemny. Nie powróci³ te¿ na niego, w tajemniczy b³ê-
kit, przetkany z³otem s³oñca, srebrem ksiê¿yca i brylantami gwiazd, jak opowiada³a dzieciom
stara niañka Marta. Oddali³ siê, lecz w jakiœ inny œwiat, mroczny, wrogi, nienawistny.
Bóg... wino... szubienica – wszystko siê skot³owa³o w g³owie ch³opca. £zy cisnê³y siê do
oczu. Serce ko³ata³o w piersi. Czu³ ¿al gryz¹cy, têsknotê po czemœ, co nagle utraci³. Nienawi-
dzi³ komisarza Bogatowa, nienawidzi³ Boga.
Jeden bi³ w ucho wieœniaków, a¿ siê krwi¹ zalewali, drugi – w³asn¹ rêk¹ wci¹ga³ na szubienicê.
Komisarz bi³ ch³opów za to, ¿e chcieli ukaraæ nielitoœciwego bogacza; rewolucjoniœci za-
bili cara... Za co? Z pewnoœci¹ by³ te¿ niedobry...
Tymczasem ojciec, wystraszony nagan¹ Bogatowa, usprawiedliwia³ siê:
– Chcia³em powiedzieæ, ¿e mo¿emy daæ ch³opom opisy sposobów uprawy roli, hodowli
byd³a, stosowanych na Zachodzie...
– A–a! To mo¿na! – zgodzi³ siê komisarz policji. – Musimy jednak przedewszystkiem,
pos³uguj¹c siê si³¹ w³adzy, koœcio³em, szko³¹, utrzymywaæ nasz lud w ryzach karnoœci, wier-
nopoddañczoœci carowi, w spokoju i pokorze... Inaczej nie mo¿na!
19
– Pewno, bo w przeciwnym razie zjawi¹ siê nowy Razin, Pugaczow – samozwañczy wo-
dzowie ludu, prowadz¹cy do buntu! – ze œmiechem zawo³a³ doktór. – A gdy nasze ciemne
mrowisko poruszy siê, to¿ to taniec bêdzie! Ze wszystkich nor wylaz³yby djab³y, wiedŸmy,
biesy, wilko³aki i popêdzi³yby przed naszymi Iwanami, Stefanami, Wasylami! A ci spokojni,
dobrzy, bogobojni ch³opkowie szliby z groŸnym pomrukiem, wymachuj¹c no¿ami, siekiera-
mi i dr¹gami, puszczaj¹c krew wszystkim, napotkanym na drodze, czy potrzeba, czy nie po-
trzeba! Dla przyjemnoœci ujrzenia gor¹cej posoki, dla przekonania siê nareszcie, czy, naprzy-
k³ad, ojciec Makary ma w brzuchu czerwone, czy niebieskie wnêtrznoœci? Ha! Powsta³by
wtedy wielki ³omot i huczek, a ³una ogarnê³aby ca³¹ Rosjê œwiêt¹! Znam ja nasz ludek! Nie-
daleko odszed³ od dobrych czasów tatarskiej niewoli. Tatarzy hulali, a¿ ziemia dr¿a³a, ale to
furda przed tem, jak pohula³yby nasze prawos³awne Iwany, Alekseje i Konrady. Uf! A¿ ciarki
przechodz¹ na tê myœl!
Wszyscy zamyœlili siê, z niepokojem spogl¹daj¹c po sobie, chocia¿ na stole sta³a ju¿ ba-
terja wypró¿nionych butelek.
– Oj, tak, tak, doktorze, œwiêta prawda! – przerwa³ milczenie komisarz policji. – By³by to
taniec taki, ¿e posz³aby kurzawa a¿ pod same niebo! Opowiem wam coœ o tem...
Wszyscy usadowili siê wygodniej i zapalili papierosy. Uljanow dola³ piwa.
– Nad Wo³g¹, ko³o Samary w roku ubieg³ym koczowa³ tabor cygañski. Drapie¿ne to, nie-
poprawne plemiê! Wiadomo, ¿e gdzie cyganie, tam kradzie¿. Ginie cnota dziewek wiejskich,
gin¹ konie, cha, cha, cha!
– Jedna zguba nie do naprawienia, drug¹ jeszcze mo¿na odbiæ! – zauwa¿y³, pieszcz¹c swój
wspania³y krzy¿, ojciec Makary.
– Otó¿ to! – kiwn¹³ g³ow¹ Bogatow. – Tak siê te¿ sta³o. Jakiœ zuch cygañski chadza³ do
pobliskiej wsi, wypatrzy³ sobie krasawicê no, i spa³ z ni¹ w noce jesienne na miêkkiem sian-
ku. Nietylko na amory traci³ jednak czas! Wypatrywa³, co i gdzie u kogo z ch³opów urwaæ
mo¿na. Uprowadzili cyganie trzy najlepsze konie, dali nura na tamten brzeg, sprzedali zdo-
bycz Tatarom i zniknêli w stepach, jak zgraja wilków. D³ugo szukali ch³opi skradzionych koni
i dowiedzieli siê, ¿e s¹ one u Tatarów. Szeptali o czemœ, naradzali siê ze swoim popem i pew-
nej nocy zrobili napad. Zat³ukli dr¹gami i zar¹bali siekierami oœmiu Tatarów i odebrali ko-
nie. Awantura, skargi, ha³as, s¹d! Piêciu z nich posz³o do katorgi... Na przysz³y rok tabor ko-
czowa³ wpobli¿u i m³ody cygan zawita³ do porzuconej kochanki. Schwytano go... Zaczê³o siê
przedstawienie, prawdziwy teatr! Oj, co to by³o! Dziewkê oskar¿ono o to, ¿e jest wiedŸm¹,
gdy¿ jedna ze starych wieœniaczek na w³asne oczy widzia³a, jak krasawica lata³a na miotle!
Uwi¹zano dziewczynie do szyi stary kamieñ m³yñski i wrzucono tam, gdzie Wo³ga tworzy
wir... Przepad³a jak szczeniê... Z cyganem zabawiono siê inaczej. Skrêpowano mu rêce rze-
mieniem, posmarowano go miodem i powieszono w lesie nad mrowiskiem tak, ¿e dotyka³ go
stopami. Ca³a wieœ przez trzy dni i noce chodzi³a przygl¹daæ siê, jak koniokrada ¿ywcem
po¿era³y mrówki! Dwóch ch³opów skazano póŸniej na trzy lata ciê¿kiego wiêzienia...
– Ciê¿ka, zbyt ciê¿ka kara! – zawo³a³ ojciec Makary. – Za co? Za jakiegoœ cygana–poganina
i kilku Tatarów? Sam Bóg cieszy³ siê z pewnoœci¹, ¿e ba³wochwalców pos³ano do piek³a!
– Bóg, znowu Bóg... – jêkn¹³ Wo³odzia.
Imiê to ostrzem przeszy³o mózg i serce ch³opca.
P³acz¹c, wymkn¹³ siê z saloniku. Powróciwszy do oficyny, upad³ twarz¹ na ³ó¿ko i d³ugo,
ciê¿ko, beznadziejnie szlocha³.
20
Obudzi³ go brat, powracaj¹cy do domu po pó³nocy.
Zdumia³ siê, spostrzeg³szy zap³akan¹ twarz ch³opaka.
– Co ci siê przydarzy³o? – spyta³. – P³aka³eœ? Usn¹³eœ w ubraniu...
£zy namiêtne wyrwa³y siê z oczu W³odzimierza.
Urywanym g³osem, jêcz¹c i szlochaj¹c, opowiedzia³ wszystko, i, zaciskaj¹c piêœci, szepn¹³:
– Bóg jest z³y... z³y!
Starszy brat spojrza³ na niego uwa¿nie, pomyœla³ chwilê i rzek³ cicho, dobitnie:
– Boga niema...
Ch³opak zatoczy³ siê, jak pijany, krzykn¹³ przeraŸliwie i pad³ zemdlony.
21
ROZDZIA£ II.
Wiosna zbli¿a³a siê ku koñcowi.
Wo³ga zrzuci³a z siebie lodowe kajdany. Przep³ynê³y ju¿ pierwsze statki pasa¿erskie. Na
rzece coraz czêœciej zjawia³y siê sp³ywaj¹ce z pr¹dem tratwy. Przelecia³y, d¹¿¹c na pó³noc,
ostatnie stada dzikich gêsi i kaczek.
Wo³odzia przyniós³ z gimnazjum cenzurê; by³y tam same pi¹tki i rezolucja rady pedago-
gicznej, mianuj¹cej go pierwszym uczniem drugiej klasy.
Ojciec pog³aska³ go po twarzy, matka uca³owa³a w czo³o i rzek³a:
– Jesteœ moj¹ pociech¹ i dum¹!
Spokojnie i obojêtnie przyjmowa³ te pochwa³y.
Nie rozumia³ nawet, za co go spotykaj¹. Uczy³ siê starannie, bo chcia³by jak najprêdzej
wch³on¹æ w siebie naukê. Dawa³a mu siê z ³atwoœci¹. Szczególnie lubi³ ³acinê i na w³asn¹
rêkê próbowa³ czytaæ Cycerona, szperaj¹c w grubym s³owniku Szulca lub prosz¹c o pomoc
brata Aleksandra. Pomimo tych wszystkich zajêæ zostawa³o mu sporo wolnego czasu. Czyta³
du¿o, zachwycaj¹c siê Puszkinem, Lermontowem, Niekrasowem; przewertowa³ a¿ dwa razy
„Wojnê i Pokój” To³stoja i po³yka³ wprost niezliczon¹ iloœæ ksi¹¿ek.
Dzieli³ je zwykle na dwie kategorje: babskie, czyli sentymentalne, bezmyœlne, po których
nic, oprócz piêknego brzmienia s³ów, nie pozostawa³o, i prawdziwe – gdzie znajdywa³ myœli,
zapadaj¹ce mu g³êboko do serca i mózgu.
Czytaæ zacz¹³ niedawno. Przeszkadza³a mu przedtem œlizgawka.
Lubi³ szybki ruch i ci¹g³e panowanie nad swemi miêœniami, aby zachowaæ równowagê.
Odrobiwszy lekcje, bieg³ na œlizgawkê na rzekê. Powraca³ znu¿ony i senny. O czytaniu nie
by³o mowy. K³ad³ siê do ³ó¿ka i spa³, jak zabity.
Ostatniej zimy dopiero zrozumia³, ¿e ³y¿wy zabieraj¹ mu du¿o drogiego czasu i pozbawiaj¹
mo¿noœci wykorzystania go z po¿ytkiem.
Waha³ siê krótko.
Zacisn¹wszy zêby, poszed³ do kolegi Kry³owa i dobi³ z nim targu. Odda³ mu dobre amery-
kañskie ³y¿wy, do domu zaœ przyniós³ cztery oprawne tomiki Turgeniewa.
Wo³odzia by³ pierwszym uczniem; najpilniejszym, najzdolniejszym i najlepszego prowa-
dzenia siê ch³opcem. Nie przeszkadza³o mu to jednak cieszyæ siê z powodu rozpoczynaj¹-
cych siê wakacyj.
Pañstwo Uljanowowie wyje¿d¿ali na letnie mieszkanie do ma³ej wioski Kukuszkino, po-
³o¿onej wœród lasów, niedaleko od rzeki.
By³ to wymarzony raj dla ma³ego W³odzimierza. Wieœniacy otaczali ich wszystkich przy-
jaŸni¹, szczególnie zaœ lubili Marjê Aleksandrównê, która bezinteresownie leczy³a ch³opów,
22
zagl¹daj¹c do poradnika medycznego i rozdaj¹c zio³a i mikstury, przywiezione z miasta. S³y-
nê³a wœród ludnoœci okolicznej, jako doskona³a lekarka.
Ch³opak mia³ te¿ du¿o przyjació³ na wsi.
Ruchliwy – ¿¹dny przygód, œmia³y, zebra³ liczn¹ bandê ch³opców i imponowa³ im pomys³owo-
œci¹ i si³¹. Przepadali za nim, bo nie czuli w nim „panicza”, który tylko zni¿a³ siê do nich; nigdy nie
usi³owa³ pouczaæ ich, lub wyœmiewaæ. Wo³odzia, zwykle nieufny i nieraz opryskliwy wzglêdem
swoich gimnazjalnych kolegów, tu czu³ siê w swoim ¿ywiole. By³ równym wœród równych.
Nieraz powraca³ do domu z podbitem okiem. Gdy Marja Aleksandrówna robi³a mu gorz-
kie wymówki, odpowiada³, z ³agodnym uœmiechem, wpatruj¹c siê w kochan¹ twarz matki:
– To nic, mamusiu! Bawiliœmy siê w „kozaków i rozbójników”. Dosta³em piêœci¹ w oko
od Wañki rudego, ale ja mu te¿ nabi³em porz¹dnego guza. Nie chcia³em siê poddaæ i walczy-
³em jeden przeciwko piêciu, a¿ nadbiegli moi rozbójnicy...
Teraz, po otrzymaniu cenzury i skoñczonym roku szkolnym, wszystkie te rozkosze ocze-
kiwa³y Wo³odziê.
Starszy brat pozosta³ w mieœcie, siostry Aleksandra i Olga by³y zaproszone do ciotki, wiêc
jecha³ tylko sam z rodzicami.
Przybywszy do wsi, Wo³odzia natychmiast wymkn¹³ siê z chaty. Rodzice rozpakowywali
walizy i kosze. Ch³opak zaœ pobieg³ do lasu.
S³oñce mia³o siê ju¿ ku zachodowi.
Drzewa, okryte œwie¿emi, pachn¹cemi liœæmi, zrzuca³y ostatnie kwiaty i nasiona. Jaskra-
wa, zielona trawa, bia³e, ¿ó³te i niebieskie kwiatki wiosenne tchnê³y aromatem. Mocny za-
pach jeszcze wilgotnej ziemi nape³nia³ powietrze. Lata³y motyle, po³yskuj¹ce muchy, hucz¹-
ce chrab¹szcze i chybkie ³¹tki. Œmiga³y wiewiórki po wierzcho³kach sosen. Ptaszki fruwa³y
doko³a, szczebioc¹c, gwi¿d¿¹c i uganiaj¹c siê za owadami.
Ch³opak stan¹³ w zachwycie. Wita³ las, trawê, owady i ptaki.
Wszystko doko³a wydawa³o mu siê piêknem, niezmiernie szczêœliwem, nieœmiertelnem.
Mimowoli zerwa³ czapkê i zatopi³ oczy w bezdennym b³êkicie pogodnego nieba.
– Bóg! Wielki dobry Bóg!... – zawo³a³ z wdziêcznoœci¹ i rozrzewnieniem.
Brzmienie tego s³owa przypomnia³o mu ojca Makarego i radcê kolegjalnego Bogatowa.
Skrzywi³ siê boleœnie, oczy zmru¿y³ z³oœliwie i nacisn¹³ czapkê zpowrotem.
Przeszed³ las, pl¹cz¹c siê w pe³zn¹cych przez œcie¿kê korzeniach drzew, i wyszed³ na wy-
soki brzeg rzeki.
Zaroœniêty krzakami dzikich malin i kaliny urywa³ siê niemal prostopad³ym spychem.
Ni¿ej, niewidzialne z poza g¹szczu, dzwoni³y i szemra³y wybiegaj¹ce na w¹ski piaszczy-
sty brzeg fale.
Rzeka, rozlana szeroko a¿ hen, do kwadratów pól, ci¹gn¹cych siê od niskiego brzegu
piaszczystego, od ¿ó³tych ³ach, dobrze znanych ch³opakowi, a teraz ukrytych pod wod¹, –
p³ynê³a spokojnie i majestatycznie.
Niby powiewne szaty anio³ów i archanio³ów, piêknie namalowanych na suficie kopu³y
katedralnej, – blado niebieska, ró¿owa, z³ocista, zielonawa wstêga rzeki.
Chcia³ siê rzuciæ do jej barwnych, pieszczotliwych strug i p³yn¹æ, p³yn¹æ daleko, ku s³oñ-
cu, co rozpryskuje szkar³at i z³oto, wo³a i poci¹ga ku sobie.
Znowu obna¿y³ g³owê ma³y W³odzimierz, sta³ w zachwycie niewypowiedzianym – nierucho-
my, zapatrzony, bezwiednie ca³¹ moc¹ p³uc wci¹gaj¹c œwie¿y powiew, zalatuj¹cy od Wo³gi.
23
Z poza wystaj¹cej ska³y, gdzie pieni³y siê i wirowa³y wartkie strugi, wyp³ynê³a du¿a tra-
twa.
Ludzie, wparci ramionami w d³ugie bosaki, wbijali ich okute ¿elazem koñce w dno i po-
pychali setki grubych pni sosnowych i bukowych, powi¹zanych ³ykami.
Poœrodku tratwy sta³ sza³as z kory i zielonych ga³êzi, a przed nim na p³ycie kamiennej p³o-
nê³o ma³e ognisko.
Gruby, brodaty kupiec siedzia³ przed ogniem i pi³ herbatê, nalewaj¹c j¹ z kubka na spodek.
Od czasu do czasu, pokrzykiwa³ zachêcaj¹co:
– Hej, hej! Mocniej, szybciej, tê¿ej! Zaœpiewajcie–no, ch³opcy, praca lepiej sporzyæ siê
bêdzie! N–no!
Schyleni nad bosakami robotnicy ponuremi g³osami pomrukiwaæ zaczêli:
„Ej, dubniuszka, uchniem!
„Ej, zielonaja, sama pojdiot!
„Ej, uchniem! Ej, uchniem!”
1
)
Niechêtnie mrukliwe g³osy o¿ywia³y siê powoli, nabiera³y g³oœniejszego, œmielszego tonu
i rytmu.
Stoj¹cy przy d³ugiem wioœle sterowem m³ody robotnik, nagle zaœpiewa³ dŸwiêcznym,
wysokim tenorem pieœñ zbójeck¹:
„Iz za ostrowa na strie¿eñ,
„Na prostor riecznoj wo³ny
„Wyp³ywajut razpisnyje
„Stieñki Razina cze³ny...”
2
)
Chór przygarbionych postaci, tupi¹cych bosemi stopami na ruchomych, mokrych belkach,
poderwa³ zgranym chórem:
„Wyp³ywajut razpisnyje
„Stieñki Razina cze³ny!”
Stromy spych odbi³, odrzuci³ s³owa pieœni; potoczy³y siê nad rzek¹, spad³y nad nizin¹,
pociêt¹ kwadratami pól i okryt¹ zieleni¹ ³¹k bez kresu.
Tratwa nagle zawadzi³a o ukryty kamieñ i gwa³townie obracaæ siê zaczê³a, porywana pr¹-
dem na g³êbinê.
Rozleg³ siê krzyk, umilk³a pieœñ, g³oœniej i czêœciej tupa³y nogi, mocniej wpija³y siê opar-
cia d³ugich dr¹gów w umêczone ramiona pracuj¹cych ludzi, pluska³a woda, skrzypia³ ster,
trzeszcza³y wi¹zania belek.
Jeszcze nie skona³o dalekie echo pieœni, jeszcze drga³a, dr¿a³a w powietrzu ostatnim s³o-
wem: „...cze³ny...”, gdy siedz¹cy przed sza³asem kupiec porwa³ siê na równe nogi i podbieg³
do sternika.
Rozmachn¹³ siê szeroko i uderzy³ walcz¹cego z pr¹dem cz³owieka w twarz, krzycz¹c
wœciek³ym, chrapliwym g³osem:
– Psi synu! Oby matkê twoj¹ – sukê... Do djab³ów rogatych! Wy – nêdznicy, ¿ebracy pod-
li, wyrzutki, wiêzienne œcierwo! Oby was cholera wydusi³a! Oby...
Biega³, ciska³ przekleñstwa, bi³, potr¹ca³, wygra¿a³, wykrzykiwa³ z³e, zgni³e, ohydne s³owa...
1
Znana pieœñ nadwo³¿añska: „Hej maczugo, uderzmy! Hej, zielona sama uderzy! Hej, uderzmy! Hej, uderzmy!”
2
„Z poza wyspy na wart, na woln¹ przestrzeñ rzecznych fal barwne wyp³ywaj¹ ³odzie Stefana Razina (wódz nadwo³¿añ-
skich piratów)”.
24
Wysoki brzeg powtarza³ wszystko i odbija³ ka¿de s³owo, jak pi³kê; lecia³a ponad rzek¹
i pada³a tam, gdzie umar³y przed chwil¹ zwrotki pieœni o hetmanie zbójników, Razinie, obroñ-
cy umêczonego ludu.
Rzeka nagle sta³a siê bezbarwna, szara i pomarszczona, jak twarz starca; przygas³o niebo,
z którego odlecia³y anio³y i archanio³y w szatach perlistych, ró¿owych, niebieskich, z³ocistych
i zielonych, jak woda.
Wo³odzia znowu czapkê nacisn¹³ jak najg³êbiej i, w³o¿ywszy rêce do kieszeni spodni, za-
myœlony i smutny powraca³ do domu.
Radoœæ umar³a w jego sercu.
Ju¿ nigdzie nie spostrzeg³ weso³oœci bezkresnej, nieœmiertelnej.
Wszystko przeminê³o, odlecia³o bez œladu, bez echa. Ch³opak ogl¹da³ siê doko³a i szepta³:
– Mama mówi i kapelan gimnazjalny uczy, ¿e Bóg jest mi³osierny i wieczny... Dlaczegó¿
wiêc umieraj¹ ludzie, psy, ptaki? Dlaczego¿ przemija cisza, pe³na œwiat³a i radoœci? Dlacze-
go urywa siê pieœñ nad rzek¹? Dlaczego ten opas³y kupiec bije sternika i wykrzykuje na ca³e
gard³o ohydne s³owa? Nie! Bóg nie jest mi³osierny, bo nie da³ wiecznoœci temu, co jest piêk-
ne i radosne! A, mo¿e, On sam nie jest wieczny? Mo¿e ¿y³ niegdyœ i by³ mi³osierny? Teraz
umar³ i – niema mi³osierdzia na ziemi?
– Boga niema... – przypomnia³ sobie s³owa brata Aleksandra.
– Lepiej nie myœleæ o tem – szepn¹³.
Bolesny grymas przemkn¹³ po okr¹g³ej twarzy i zaczai³ siê w k¹cikach dr¿¹cych powiek.
Na wsi pop³ynê³y dni pe³ne wra¿eñ, nigdy niezapomnianych.
Z ch³opakami wiejskimi Wo³odzia zapuszcza³ siê do lasu, na pola i na brzeg rzeki, gdzie
dzieci k¹pa³y siê lub siedzia³y z wêdkami, ³api¹c ryby.
W lesie m³ody Uljanow polowa³. Sporz¹dzi³ sobie prawdziwy ³uk i strzela³ do ptaków.
Czyni³ to pokryjomu przed matk¹, która gani³a go za to.
– Pamiêtaj, synku, – mówi³a, patrz¹c na niego surowym wzrokiem, – ¿e najwiêkszym skar-
bem, posiadanym przez ludzi jest ¿ycie. Bóg w dobroci swej wynagrodzi³ niem istoty ¿yj¹ce. Nikt
nie powinien, nie obra¿aj¹c Boga zabijaæ ani cz³owieka, ani nawet najdrobniejszego owadu.
– Nawet komara, który tnie? – spyta³ ch³opak.
– No... komar to – szkodliwy owad... – odpar³a trochê zmieszana matka.
– A wilk? niedŸwiedŸ? – pyta³ dalej.
– To znowu – drapie¿niki... – objaœni³a g³osem niepewnym.
– Czy niema ludzi szkodliwych, drapie¿nych? – naciera³ ch³opak. – S³ysza³em, ¿e ojciec
Makary nazywa³ rewolucjonistów szkodnikami, a komisarz policji, pan Bogatow, opowiada³,
¿e cyganie s¹ drapie¿nikami... Powiedz, mamo!
Marja Aleksandrówna bacznie zajrza³a w pytaj¹ce oczy syna. Chcia³a coœ odpowiedzieæ,
lecz zacisnê³a usta i po d³ugiem milczeniu szepnê³a:
– Tego nie zrozumiesz teraz. Ma³y jeszcze jesteœ. Z czasem dowiesz siê o wszystkiem...
Nie pyta³ jej wiêcej, ale do ptaków strzela³ tylko pokryjomu.
Lubi³ te¿ graæ w koœci. Wiedzia³, ¿e rodzice byli przeciwni temu i strofowali go. Jednak
czu³ nieprzeparty poci¹g do hazardu.
Przywióz³ ze sob¹ koœci i gra³ z ch³opcami, wygrywaj¹c od nich ma³e wiewiórki, zaj¹czki,
wyjête z gniazda, z³apane kosy i szczyg³y, laski o rêkojeœciach z cudacznie powyginanych
korzeni.
25
Nie przegrywa³ nigdy.
Wreszcie przy³apano go.
Rzuca³ koœæ, nape³nion¹ o³owiem i wskazuj¹c¹ najwy¿sz¹ iloœæ punktów.
Pobito go na poczekaniu, lecz nikt nie myœla³ pogardzaæ nim. Obudzi³ w towarzyszach
szacunek z powodu niebywa³ego pomys³u. On zaœ wzruszy³ ramionami i rzek³ spokojnie:
– Za co poturbowaliœcie mnie? Przecie¿ chcia³em wygraæ, wiêc przygotowa³em dla siebie
niezawodn¹ koœæ.
– Chwat z ciebie! – pokrêci³ g³ow¹ rudy wyrostek Sierio¿ka Cha³turin, piegowaty i zwin-
ny, jak kot. – Nie lubisz przegrywaæ, bracie?
– Przystêpujê do gry, aby wygraæ! – odpowiedzia³, mru¿¹c oczy.
Spodziewa³ siê, ¿e us³yszy oskar¿enie o nieuczciwoœæ. Czêsto s³ysza³ to s³owo w gimna-
zjum: najmniejsza niedok³adnoœæ w wykonaniu przepisów zabawy powodowa³a wybuchy
oburzenia i krzyki o nieuczciwoœci.
Wo³odzia prawie nigdy nie bawi³ siê w przerwach miêdzy lekcjami.
Zwykle chodzi³ do klasy rysunków i ogl¹da³ modele gipsowe, popiersia Wenus, du¿¹ figu-
rê Herkulesa, opartego o maczugê, przerzuca³ karty albumów z obrazami Ermita¿u, galerji
Stroganowa i Luwru.
Dziwi³y go liczne niedorzecznoœci.
Uczniowie podczas wypracowañ klasowych spisywali jeden od drugiego, podpowiadali
sobie na lekcjach g³uchego kapelana i – nie nazywali tego ani pod³oœci¹, ani nieuczciwoœci¹,
jak to chêtnie czynili podczas zabaw.
By³a w tem jakaœ nierzetelnoœæ i nieprawda, czego objaœniæ nie móg³ i pogardliwie uœmie-
cha³ siê.
Wiejscy ch³opcy pobili go za koœæ z o³owiem.
To rozumia³. Byli Ÿle, ¿e ogra³ ich. Jednak nazwali go „chwatem”, pochwalali i, cmokaj¹c
ustami, podziwiali niezawodn¹ koœæ i jej wynalazcê.
O tem czêsto duma³ m³ody Uljanow, gdy ze swoimi przyjació³mi chodzi³ na ryby na brzeg
cichej, g³êbokiej zatoki rzecznej.
Ch³opcy siadali rzêdem, o kilka kroków jeden od drugiego i rzucali wêdki na czarn¹ g³ê-
binê wody. Narazie milczeli, œledz¹c ruch korków i piórek gêsich, wskazuj¹cych zbli¿enie siê
ryb. Od czasu do czasu tylko rozlega³y siê g³oœne klaœniêcia d³oni¹ po czole lub szyi, gdy
spêdzano natrêtne, ¿ar³oczne komary.
Znudzeni milczeniem, zaczynali rozmowê.
Uljanow s³ucha³ przyjació³ uwa¿nie, nie przepuszczaj¹c ¿adnego s³owa.
Szczególnie lubi³ opowiadania rudego Sierio¿ki.
Od niego te¿ po raz pierwszy dowiedzia³ siê, kim by³ przes³awny rozbójnik Razin, nie-
gdyœ grasuj¹cy na Wo³dze.
Przedtem wiedzia³, ¿e by³ to potê¿ny wata¿ka, porywaj¹cy kupców z ich skarbami i p³yn¹-
cych od morza Kaspijskiego bogatych Persów z towarami. Tu nad brzegiem Wo³gi, która wi-
dzia³a barwne ³odzie rozbójnika, us³ysza³, ¿e zdobycz swoj¹ Razin oddawa³ ubogim ch³opom,
wykupywa³ ich z niewoli, broni³ przed wojewodami carskimi biedaków, uciekaj¹cych od nie-
znoœnego jarzma.
Rudy wyrostek opowiada³ mu te¿ o Pugaczowie i innych buntowniczych wodzach, wsta-
wiaj¹cych siê za uciemiê¿onymi ch³opami i skacz¹cych do oczu carowej Katarzyny o ich los.
26
– Ech! – wzdycha³ i przeci¹ga³ siê namiêtnie Sierio¿ka. – Gdyby tak teraz jaki Razin albo
Pugaczow przyszli! Poszlibyœmy za nimi i poigrali z urzêdnikami, policj¹! Siedz¹ oni nam
tu, ot tu!
Z temi s³owami, uderza³ siê piêœci¹ w kark, niezawodnie powtarzaj¹c to, co mawia³ i czy-
ni³ ojciec jego, lub brat, robotnik z fabryki.
Od swoich przyjació³ pos³ysza³ m³ody Uljanow o nêdzy ch³opskiej i ucisku.
Wielu rzeczy nie rozumia³.
Wyrazy: „Wañka œpi jedn¹ noc z Maszk¹, drug¹ – z Wierk¹”, „Duniaszka zrzuci³a p³ód,
bo chodzi³a do znachorki, starej Anny, która za wsi¹ mieszka i z djab³ami siê wodzi”, „babie
humory z ¿ebra wybi³”, „puszczono z torb¹ za niezap³acone podatki”, „pañszczyzna”, „czer-
wony kogut, którego swemu panu za krzywdê puœci³ jakiœ Iwan Griaznow” – by³o to wszyst-
ko niepojête, straszne, dziwne.
Wypytywa³ przyjació³, nieraz siê rumieni³, s³ysz¹c ich objaœnienia proste, dosadne, lecz
jeszcze mia³ zw¹tpienia, niejasnoœci i z³udzenia. Postanowi³ sam sprawdziæ wszystko, spoj-
rzeæ w³asnemi oczami, dotkn¹æ rêkami strasznych ran, które ju¿ wyczuwa³ sercem dziecka.
Przypomina³ sobie skargi i ³zy, zawarte w wierszach Niekrasowa, lub w „Zapiskach my-
œliwego”, Turgenjewa. Myœli zaczê³y siê kojarzyæ z domys³ami, formowaæ, uk³adaæ. Wy³ania³
siê przed nim ponury obraz ¿ycia na wsi, tak odrêbny od bytu miejskiego, tajemnicy, wzbu-
dzaj¹cy lêk. Nale¿a³o tylko stan¹æ poœrodku, aby wszystko naraz ogarn¹æ okiem.
Myœla³ o tem, zmieniaj¹c przynêtê na haczyku, i ju¿ wiedzia³, ¿e najciekawsze rzeczy do-
t¹d omija³y go. Postanowi³ ujrzeæ wszystko i zrozumieæ.
Przeczuwa³, ¿e oczekuj¹ go nowe, nieznane wra¿enia, stokroæ silniejsze ni¿ nocne wypra-
wy do ciemnego, nachmurzonego lasu, palenie ogniska na samotnych polanach i s³uchanie
przera¿aj¹cych opowiadañ o wilkach, niedŸwiedziach, zjawach djabelskich i wiedŸmach, pi-
j¹cych krew ludzk¹.
Wilka spotka³ raz, lecz ten uciek³ przed nim, jak tchórzliwy, pobity pies. Nie ba³ siê odt¹d
wilków.
Szukaj¹c wiedŸm i zjaw tajemniczych, o pó³nocy zapuszcza³ siê do lasu, lub zagl¹da³ na
stary cmentarz, którego czêœæ obsunê³a siê ju¿ ze stromego brzegu do rzeki. Raz tylko uczu³
strach, gdy coœ huknê³o nad nim i b³ysnê³o w lesie. Przyjrza³ siê dobrze i przekona³ siê, ¿e
by³ to puhacz.
Od tej chwili nie wierzy³ w istnienie djab³ów i wiedŸm, niechêtnie s³uchaj¹c gawêdy ch³o-
paków o tych „strachach na stare baby”.
Myœli jego przetrwa³y jednostajne, jêkliwe zawodzenia:
– O–o–o–ej! O–o–o–ej!
W¹skim pasmem piasku nadbrze¿nego szli, ci¹gn¹c sznur ³adownej szkuty, „bur³aki”.
Wiedzia³, ¿e byli to bezdomni nêdzarze, w³óczêgi, wynajmuj¹cy siê za marny grosz do ³ado-
wania i ci¹gniêcia statków przeciwko pr¹dowi – od Astrachania do Ni¿nego Nowogrodu.
Brudni, bosi, obszarpani, obroœniêci, jak dzikie zwierzêta, uginaj¹c siê pod wrzynaj¹cym
siê w ramiona sznurem, ci¹gnêli bur³aki ciê¿k¹ szkutê ze stoj¹cym na sterze kupcem – w³a-
œcicielem.
Grzêz³y w mokrym piasku okryte ranami i odciskami czarne stopy, pochyla³y siê coraz ni-
¿ej, niby kryj¹c siê przed s³oñcem, spocone karki, a piersi zdyszane i zziajane wydobywa³y
tylko jedne dŸwiêk:
27
– O–o–o–ej! O–o–o–ej!
By³a to pieœñ bur³acka, pieœñ nêdzy, rabiej niemocy i rozpaczy.
– O–o–o–ej! O–o–o–ej!
– Niech Bóg dopomaga, bur³aki! – krzykn¹³ im jeden z ch³opców, usuwaj¹c siê z drogi.
– Do djab³a! – warkn¹³ id¹cy na czele wysoki drab o potê¿nej, nagiej piersi, okrytej czer-
wonemi wrzodami. – Nad nami tylko djabe³ ma moc, szczeniaku...
Przeszli i ju¿ zdaleka, z poza g³êboko wcinaj¹cego siê w rzekê przyl¹dka dop³yn¹³ zaci-
chaj¹cy jêk:
– O–o–o–ej! O–o–o–ej!
Uljanowowi œcisnê³o siê serce. Djab³a nigdzie nie spotyka³, a tymczasem mia³ on moc nad
bur³akami. Gdzie¿ jest siedziba djab³a? Chce ujrzeæ go i zmierzyæ siê z nim, chocia¿by póŸ-
niej musia³ ca³e ¿ycie jêczeæ, jak ci ludzie, ci¹gn¹cy szkutê.
Wieczorem Wo³odzia przyniós³ na umówione miejsce karmelki i kawa³ czekolady. Zacz¹³
prosiæ Sierio¿ki, aby mu wszystko pokaza³, co wymaga³o pomocy Pugaczowa i Razina.
– Wy – mieszczuchy nie znacie wsi i naszego ¿ycia, bo u was wszystko inaczej – rzek³
rudy wyrostek, pogardliwie spogl¹daj¹c na przyjaciela.
Niedaleko przechodzi³ ch³op.
Mia³ na sobie bia³e portki i wypuszczon¹ nawierzch koszulê z domowego, grubego p³ót-
na. Szed³, mocno st¹paj¹c, czarnemi, bosemi nogami i postukuj¹c grubym kijem. Mrucza³ coœ
do siebie i potrz¹sa³ grzyw¹ gêstych, spl¹tanych kud³ów.
– Pawe³ Chalin powraca ze dwora. Z³y idzie, pewno, nic nie wskóra³ – szepn¹³ Sierio¿ka.
– Poco chodzi³? – spyta³ Ulianow.
– Ju¿ dwa miesi¹ce codzieñ chodzi! – zaœmia³ siê wyrostek. – Taka rzecz siê sta³a, ¿e
m³odszy syn pana Milutina zdyba³ w lesie Naœækê, córkê Chalina. Tak i owak... ³ask¹, groŸb¹
i podarkami namówi³ j¹, zaczê³a chadzaæ do panicza...
– Có¿ w tem z³ego, ¿e chodzi³a do Milutina? – spyta³ ch³opak.
– Eh, g³upi jesteœ! – zawo³a³ Sierio¿ka i bardzo barwnie i zrozumiale objaœni³ wszystko
przyjacielowi. – No, i zasz³a Naœæka w ci¹¿ê... Chalin ¿¹da od pana piêædziesi¹t rubli odszko-
dowania, albo, powiada, do grobu wpêdzi tê nierz¹dnicê!
– I có¿ Milutin? – spyta³ dr¿¹cym g³osem Wo³odzia.
– Powiada: „nie dam grosza, bo sama biega³a do mego syna, on nie zniewala³ jej prze-
moc¹. Je¿eli zabijesz dziewczynê – do katorgi pójdziesz!” Chalin jednak wci¹¿ siê targuje.
Myœla³, ¿e wycygani pieni¹dze, bo chcia³ kupiæ na jarmarku drug¹ krowê...
– Có¿ teraz bêdzie? – spyta³, z przera¿eniem patrz¹c na Sierio¿kê, ma³y W³odzimierz.
– A co? Biæ bêdzie babê, a póŸniej Naœækê. Upije siê wkoñcu i chrapaæ bêdzie. Jutro zno-
wu podrepce do Milutina, k³aniaæ siê do ziemi zacznie, skam³aæ i prosiæ... – odpowiedzia³
rudy wyrostek i splun¹³ niedbale.
– Chcê zobaczyæ, jak bêdzie bi³... – szepn¹³ Wo³odzia.
– ChodŸmy! Ukryjemy siê za ogrodzeniem. Stamt¹d wszystko ujrzymy i us³yszymy – zgo-
dzi³ siê ch³opiec, chrupi¹c cukierek i g³oœno cmokaj¹c.
Obiegli wioskê od strony rzeki i zaczaili siê w pobli¿u chaty Chalina.
Dochodzi³ z niej wzburzony g³os wieœniaka:
– Ten ¿³opacz krwi naszej, oprawca krzywdziciel s³uchaæ nie chce!... Powiada, ¿e ta sucz-
ka sama psa szuka³a a¿ znalaz³a...
28
– Oj, nie! Na Matkê Przeczyst¹ – nie! – krzyknê³a dziewczyna. – Ja pokocha³am go, a on
obiecywa³ do cerkwi, przed o³tarz prowadziæ. Ja nie...
Ciê¿ki cios spad³ jej na pierœ, a¿ jêknê³a!
– Ty – suka, ty – nêdznica, szmata, ty – nierz¹dnica pod³a! – powtarza³ ch³op i bi³, nie
wybieraj¹c miejsca, kopi¹c nogami i bluzgaj¹c ohydnemi s³owami.
– Có¿ ty robisz, zwierzu! – rzuci³a siê do niego z krzykiem ¿ona. – Zabijesz dziewkê...
Ch³op schwyci³ babê za w³osy, wywlók³ z chaty i, porwawszy kawa³ drzewa, zacz¹³ ok³a-
daæ j¹ po grzbiecie, bokach i g³owie.
Wy³a przeraŸliwie:
– Ludzie dobrzy! Ratujcie! Zabije! Za–bi–je!...
Z s¹siednich chat wybieg³y baby, a za niemi powolnym krokiem wychodzili mê¿owie.
Otoczyli Chalinych ko³em i patrzyli uwa¿nie, spokojnie.
¯adnego wzruszenia i wspó³czucia na ciemnych, ogorza³ych twarzach ch³opów nie do-
strzeg³ ma³y Uljanow. Mê¿czyŸni spogl¹dali raczej z zaciekawieniem i z³oœliwoœci¹, kobiety
wzdycha³y i z udanem przera¿eniem zas³ania³y oczy rêkami.
Sierio¿ka zaœmia³ siê cicho.
– Kochaj ¿onê, jak duszê, a trzêœ, jak gruszê – szepn¹³ s³owami przys³owia. – Ten dopiero
trzêsie!
– Ratujcie s¹siadkê, bo Pawe³ zat³ucze j¹ na œmieræ! – zawo³a³a stara wieœniaczka.
– Nie nasza sprawa! – odpar³ powa¿nym g³osem wójt. – ¯ona dwa razy w ¿yciu najdro¿sz¹
bywa: gdy siê j¹ wprowadza do domu i gdy siê odprowadza do grobu. Nic to! Nauczy Pawe³
babê i spokój bêdzie!
Jednak wieœniak wpad³ w coraz to wiêksz¹ wœciek³oœæ. Kln¹c, odrzuci³ od siebie drewno,
którem bi³ ¿onê, i schyli³ siê po ciê¿k¹ k³onicê.
Wójt podszed³ do niego i rzek³ pojednawczym g³osem:
– No, doœæ, doœæ ju¿, s¹siedzie, Pawle Iwanowiczu! Zrobiliœcie swoje, patrzcie: baba po-
krwawiona i ju¿ wstaæ nie mo¿e. Doœæ!
Chalin podniós³ na niego ponure, oszala³e oczy, nagle siê uspokoi³ i prawie ze ³zami uskar-
¿aæ siê zacz¹³:
– Nie ustrzeg³a dziewki, nêdznica! Co ja teraz pocznê? Bêdê bêkarta karmi³? Piêædzie-
si¹ciu rubli stary z³odziej Milutin nie chce zap³aciæ... Ju¿ ja mu na jesieni, gdy spichrze
bêdzie mia³ wypchane ¿ytem, „czerwonego koguta” puszczê w jego legowisku, zaœwiecê
panu wysokorodnemu, szlachetnemu, gor¹c¹ ³un¹ w oczy, jak mi Bóg mi³y! Nie zapomni
on mnie!
– Nie dobrze gadasz, s¹siedzie! – upomnia³ go jeden z wieœniaków. – Nie daj, Bo¿e, do
policji dojd¹ takie s³owa! Zgnijesz w wiêzieniu, nie inaczej!
Chalin jeszcze siê ¿ali³ i odgra¿a³. Skorzysta³a z tego le¿¹ca na ziemi, pokrwawiona baba,
z jêkiem wsta³a i posz³a do chaty.
S¹siedzi, omawiaj¹c krzywdê dziewczyny i s³uchaj¹c skarg wieœniaka, uprowadzili ze sob¹
ch³opa.
– Pobiegnê do domu, bo trzeba byd³o napoiæ – rzek³ Sierio¿ka i popêdzi³ ku domowi.
Wo³odzia nie rusza³ siê z miejsca. Nads³uchiwa³ co siê dzia³o w izbie.
Obydwie kobiety szlocha³y i zawodzi³y ¿a³oœnie.
Umilk³y jednak i coœ mówi³y do siebie cicho, szeptem, niby spisek knu³y.
29
Wkrótce z chaty wysz³a dziewczyna. Pod pach¹ nios³a grube zawini¹tko p³ótna i ¿ó³t¹
chustkê w niebieskie kwiaty.
Ch³opak czu³ g³ód, lecz nie opuszcza³ swej skrytki.
Widzia³, jak powraca³ do domu Pawe³. Szed³, s³aniaj¹c siê, gada³ do siebie, wymachiwa³
rêkami. Próbowa³ nawet zaœpiewaæ i zatañczyæ, lecz zachwia³ siê na nogach i ledwie nie run¹³
na ziemiê.
Wwali³ siê prawie nieprzytomny do domu, gdzie zbita, pokaleczona ¿ona szybko u³o¿y³a
go na pos³aniu i œci¹gnê³a buty.
Wo³odzia s³ysza³, jak pijany ch³op chrapa³ i przez sen wykrzykiwa³ przekleñstwa. Wie-
œniaczka wysz³a przed furtkê i wygl¹da³a kogoœ niecierpliwie.
Pos³yszawszy kroki od strony ogrodu, zebra³a kilka kamieni, le¿¹cych na podwórku i u³o-
¿y³a pod œcian¹ domu, dalej od okienka.
Zbli¿y³y siê do niej dwie kobiety.
Jedna z nich – Naœæka, o wystaj¹cym z pod fartucha brzuchu, sp³akana i wystraszona; dru-
ga – ma³a, przygarbiona staruszka, znachorka wiejska. ¯ó³ta, poorana czarnemi, g³êbokiemi
zmarszczkami twarz mia³a skupiony wyraz. Czarne, okr¹g³e, jak u ptaka, oczy biega³y nie-
spokojnie.
– Zwolnij, ciotko, dziewczynê od dziecka! – szepnê³a wieœniaczka. – Po ¿niwach, rubla
srebrnego przyniosê! Na Chrystusa przysiêgam!
– Spieszcie siê, spieszcie siê! – mrucza³a, zakasuj¹c rêkawy, znachorka.
Matka pomog³a Naœæce po³o¿yæ siê na kamieniach. Le¿a³a tak, ¿e brzuch wypi¹³ siê niby
rozdêty kad³ub konia, który pad³ przed trzema dniami i le¿a³ w lesie, gdzie o gnij¹ce och³apy
gryz³y siê psy.
Staruszka poszpera³a ko³o ubrania dziewczyny i mruknê³a:
– Daj–no, s¹siadko, deskê...
Wieœniaczka przynios³a ciê¿k¹, szerok¹ deskê, na której prano bieliznê.
Znachorka, wykrzykn¹wszy niezrozumia³e s³owa zaklêæ podnios³a j¹ i z ca³ej si³y uderzy-
³a le¿¹c¹ w brzuch. Rozleg³ siê zduszony jêk i cichy p³acz, po nim nowe ciosy.
Trwa³o to d³ugo. Jêki, zgrzyt zaciœniêtych zêbów i g³uche odg³osy uderzeñ...
Dziewczyna przeraŸliwie krzyknê³a i zamilk³a.
– Ju¿... mruknê³a starucha. – Przynieœ teraz wody i œwieczkê koœcieln¹!
Be³kocz¹c zaklêcia, pryska³a na nieruchom¹ Naœækê wod¹ i chodzi³a doko³a ze œwieczk¹
w rêku, powtarzaj¹c bez przerwy:
– Panie, zmi³uj siê! Panie, zmi³uj siê!
Matka pochyli³a siê nad le¿¹c¹ dziewczyn¹ i nagle odbieg³a, przecieraj¹c przera¿one oczy,
chwytaj¹c siê za w³osy i szepc¹c:
– Ciotko Anno, Naœæka nie ¿yje... Naœæka nie ¿y – je!
Opuœci³a siê na ziemiê i g³ow¹ t³uk³a o œcianê.
Gdzieœ niedaleko, zagra³a harmonijka.
Weso³e, wysokie nuty bieg³y w poœpiechu, goni¹c siê wzajemnie i figluj¹c.
M³ody beztroski g³os œpiewa³:
„Wiosek trzy, osiedla dwa”
„Osiem dziewczyn, jeden ja!”
„Hu – ha”!
30
ROZDZIA£ III.
Ca³a wieœ zebra³a siê przed domem Chalina.
Bia³a trumna, naprêdce zbita z desek heblowanych, sta³a na dwóch zydlach w prawym
k¹cie chaty. Na pó³ce z czarnemi, zakopconemi obrazami pali³a siê œwieca woskowa.
M³ody pop, ma³y, chudy, w wyszarza³ej sutannie i starej kapie z czarnego aksamitu odpra-
wia³ mod³y. Œpiewa³ suchym g³osem, jakgdyby ca³¹ si³¹ woli hamuj¹c oburzenie. Niebieskie
oczy co chwila zachodzi³y mu ³zami, mocno zaciska³ w bladej rêce krzy¿ i, ciê¿ko oddycha-
j¹c, œpiewa³ urywane s³owa modlitw.
Nie patrza³ na st³oczonych doko³a wieœniaków. Oczy kry³ pod opuszczonemi powiekami.
Od czasu do czasu rzuca³ wzrok na umar³¹ Naœækê.
Widzia³ jej zaostrzony nos, zmarszczki bólu ko³o ust i jedno mêtne, niedomkniête oko.
Wtedy urywa³ pienia, ze œwistem wci¹gn¹³ powietrze i mocniej wpija³ siê chudemi palca-
mi w metal krzy¿a.
Nabo¿eñstwo dobieg³o koñca.
Przebrzmia³y straszliwe, ³kaj¹ce s³owa:
– Ukój j¹, Panie, w przybytku œwiêtych Twoich!
Ch³opi wynieœli Naœækê, d¹¿¹c szybkim krokiem na cmentarz, gdzie pas³y siê krowy, pozo-
stawione bez dozoru, biega³y psy wœród chwastów, pogmatwanych zaroœli wikliny i powojów.
Nad grobem dziewczyny szybko wyrós³ ma³y kopiec ¿ó³tej gliny, a nad nim – bia³y krzy¿
drewniany bez napisu.
Pan Uljanow zaprosi³ popa do siebie na herbat¹, mówi¹c do niego:
– Zdaleka przybyliœcie, ojcze, znu¿eni jesteœcie. Bardzo prosimy do nas!
Chalin nie zatrzymywa³ kap³ana; rad by³, ¿e mo¿e pozbyæ siê nieznajomego popa z dale-
kiej cerkwi parafjalnej. Obcy „uczony” cz³owiek popsu³by ucztê pogrzebow¹, krêpowa³by
wszystkich.
Marja Aleksandrówna podtrzyma³a proœbê mê¿a.
M³ody pop z ³agodnym, wstydliwym uœmiechem w milczeniu skin¹³ g³ow¹, zdejmuj¹c
z siebie kapê ¿a³obn¹ i zawijaj¹c w czerwon¹ chustkê krzy¿, kropid³o i butelkê z wod¹ œwiê-
con¹. Wytrz¹sn¹³ z kadzielnicy wêgle i spojrza³ na wieœniaków.
Jedli, palcami bior¹c z ma³ej miseczki drobne szczypty kaszy pszennej i niecierpliwie
spogl¹daj¹c na osieroconych rodziców, ³opatami równaj¹cych mogi³ê.
Pan Uljanow, zaprosiwszy popa do sto³u, protekcjonalnym tonem wypytywa³ go o pleban-
jê, o rodzinê, o sprawy koœcielne.
Pop, skromnie opuszczaj¹c oczy, odpowiada³ ostro¿nie, nieufnie.
– Z jakiego seminarjum jesteœcie, ojcze? – spyta³a pani Uljanowa.
31
– Ukoñczy³em seminarjum kijowskie, a póŸniej akademjê duchown¹ w Petersburgu, – na-
zwisko moje – Czerniawin, Wissarjon Czerniawin... – odpar³ cichym g³osem.
– Akademjê duchown¹! – zawo³a³ pan Uljanow. – To¿ to najwy¿szy zak³ad naukowy, a wy
ojcze Wissarjonie, zagrzebaliœcie siê w dziurze wiejskiej! Jak to mo¿e byæ?
Pop podniós³ wylêk³e oczy i szepn¹³:
– Nie wiem, czy mogê otwarcie mówiæ... Bojê siê, ¿e ktoœ pods³ucha...
– Nam mo¿ecie œmia³o mówiæ... – rzek³a Marja Aleksandrówna.
– Wiem... – szepn¹³ pop. – Znam syna pañstwa – Aleksandra Iljicza...
– Ta–ak? – zdziwi³a siê pani Uljanowa. – Gdzie ksi¹dz spotyka³ go?
– W Kazaniu... Mamy wspólnych znajomych... – odpar³ wymijaj¹co.
– Niech¿e ojciec opowiada, jak siê to sta³o, ¿e uczonego kap³ana pos³ano do takiej g³uchej
parafji?
Ojciec Wissarjon obejrza³ siê podejrzliwie i szepn¹³, pochylaj¹c siê nad sto³em:
– Jestem œcigany przez biskupa eparchjalnego i œwiêtobliwy Synod...
– Za co?
– Sprzeciwia³em siê polityce koœcielnej, nie chcia³em byæ urzêdnikiem cerkiewnym, bo
moje powo³anie – kap³añstwo, utwierdzenie w prawdziwej wierze Chrystusowej...
Nagle siê o¿ywiaj¹c, œmielej i g³oœniej mówiæ zacz¹³:
– Rosja jest dzikim jaszcze, prawie pogañskim krajem, drodzy pañstwo! Kap³ani nasi po-
winni byæ mosjonarzami! Przecie¿ nasz ciemny, niepiœmienny lud od chrzeœcijañstwa nic nie
wzi¹³. Nic! Dawniej bi³ g³ow¹ o podnó¿ek drewnianego ba³wana Peruna, a teraz po tysi¹cu
lat bije g³ow¹ przed malowanemi na drzewie ikonami. Bóg dla niego – to ikona, a o Duchu
nic nie wie. Nie wie, nie myœli i poj¹æ nie mo¿e! Mi³oœci, œwiat³a, nadziei i wiary niemasz
wœród naszego ludu, a, co – straszniejsze, ten lud zuchwale odrzuca nawet najdrobniejsz¹
oznakê wiary – modlitwê i staje siê ponurym bluŸnierc¹!
Umilk³, namyœlaj¹c siê.
– Ch³op nasz modli siê o urodzaj, o zwiêkszenie roli, o odebranie jej od posiadaczy wiel-
kich obszarów... – ci¹gn¹³ dalej ojciec Wissarjon. – Tylko to zaprz¹ta jego g³owê. Obietnic¹
ziemi mo¿na zaprowadziæ go do nieba i do piek³a! Cesarz Aleksander II zwolni³ ch³opów, ale
przywi¹za³ ich do ma³ych szmatów ziemi, które nie mog¹ im daæ nic poza nêdznym bytem
i ci¹g³¹ walk¹ z g³odem... Nazwano go „Oswobodzicielem”! Ktoœ m¹dry doradzi³ mu, aby
skierowa³ myœl ludu na ci¹g³e po¿¹danie ziemi i obezw³adni³ jego si³y zwodniczemi obietni-
cami. Szatañski plan!... Za to cesarz zgin¹³ z r¹k rewolucjonistów...
Wszyscy milczeli. Wo³odzia wpatrywa³ siê w blad¹, znêkan¹ twarz ojca Wissarjona.
– Jak¿e¿ ja mogê poci¹gn¹æ ten lud do nauki Chrystusa, gdy mi ka¿¹ oszukiwaæ go, nak³a-
niaæ do pokory, ubóstwiania cara i uleg³oœci z³ym w³adzom? Nie mogê! Nie mogê!...
Westchn¹³ i doda³ szeptem:
– Napisa³em o tem rozprawê. Teraz jestem œcigany, œledzony przez policjê, zes³any na
wieœ... Kap³an!... To – wielkie s³owo! Straszliwa odpowiedzialnoœæ! Byliœcie pañstwo na po-
grzebie tej dziewczyny... Wiem ja, co siê dzieje na wsi... Wiem, bo s³yszê na spowiedzi o rze-
czach okropnych! Nie s¹ to zbrodnie, bo czy¿ nazwiemy ten s³owem napad wilka na jagniê?
¯yjemy w nieprzeniknionym mroku. Mê¿owie na œmieræ bij¹ ¿ony swoje, gdy poczuj¹ po-
ci¹g do innej kobiety. ¯ony dosypuj¹ mê¿om trucizny do wódki, aby siê uwolniæ od nich.
Dziewczyny prowadz¹ ¿ycie rozpustne, a póŸniej biegn¹ do znachorek, aby uwolni³y je od
32
nastêpstw nieuniknionych; pijañstwo, pierwotne obyczaje; ¿ycie ludzkie nie ma ¿adnej war-
toœci: zabiæ cz³owieka, zabiæ z wyszukan¹, azjatyck¹ pomys³owoœci¹, aby czu³, ¿e umiera, to
– jest nasz naród? Nikt nie wie, nie przeczuwa, co z tego wynikn¹æ mo¿e...
– Rewolucja, bunt? – szeptem spyta³ pan Uljanow.
– Nie! – zawo³a³ m³ody pop. – Naród, jak dziki, drapie¿ny zwierz, wyrwie siê z klatki
i wszystko utopi w wichrze zbrodni, w powodzi krwi, w p³omieniach... Czas ten ju¿ nadchodzi!
Podniós³ rêkê i trz¹s³ ni¹ nad g³ow¹, ciê¿ko oddychaj¹c.
– To straszne! – rzek³a Marja Aleksandrówna.
– Mo¿e szko³y nasze uratuj¹ nas od klêski? – spyta³ pan Uljanow.
– To zbyt d³uga droga i wobec nastroju naszego ludu nawet niebezpieczna. Ksi¹¿ka nie
nakarmi g³odnych. Uczyæ z po¿ytkiem mo¿na tylko sytych i spokojnych ludzi. A u nas – g³ód
i nienawiœæ... Nie ³udŸmy siê!
To powiedziawszy, ojciec Wissarjon powsta³ od sto³u, trzykrotnie prze¿egna³ siê i szepn¹³
b³agalnym g³osem:
– Nie powtarzajcie, drodzy pañstwo, nikomu naszej rozmowy! Nie bojê siê, lecz chcia³-
bym przebyæ w tych okolicach przez d³u¿szy czas...
Wyszli na dwór, gdzie sta³ wózek.
Furmana nie by³o.
– Wo³odzia, pobiegnij–no do Chalina! Pewno, robotnik wasz, ojcze Wissarjonie, ucztuje
z innymi po pogrzebie na „pominkach”
3
) – powiedzia³ pan Uljanow.
Ch³opak chcia³ spe³niæ rozkaz ojca, gdy wtem na ganek chaty Chalina zaczêli wychodziæ
ch³opi i wieœniaczki. Zamaszyœcie, po trzykroæ czynili na piersiach znak krzy¿a i, zataczaj¹c
siê i potykaj¹c, schodzili ze stopni.
Tu¿ za ogrodzeniem zaczêli œpiewaæ niesfornym chórem jak¹œ skoczn¹ piosenkê.
Furman, pijany i s³aniaj¹cy siê, bieg³ ku swemu wózkowi.
– Honorowy, poczesny pogrzeb wyprawili córce... Ha! Œwieæ Bo¿e nad dusz¹ raby twojej,
Nastasji... – mrucza³, gramol¹c siê na kozio³.
Wózek potoczy³ siê ulic¹, podnosz¹c ob³oki kurzu.
Pijany ch³op ok³ada³ szkapê biczem i wykrzykiwa³ z³ym g³osem:
– Ja z ciebie, œcierwo, skórê zedrê, gnaty po³amiê!...
Rodzice Wo³odzi powrócili do domu.
Ch³opak pozosta³ i patrzy³ za znikaj¹cym na zakrêcie drogi, skacz¹cym na kamieniach
i dudni¹cym okutemi ko³ami wózkiem ma³ego, bladego popa.
Widzia³ go wyraŸnie przed sob¹ z rêk¹, groŸnie podniesion¹ nad g³ow¹, a obok opas³ego
ojca Makarego, pieszcz¹cego miêkk¹ brodê i srebrny krzy¿ ze z³otym wieñcem, niebiesk¹
emalj¹ i drogiemi kamyczkami nad g³ow¹ Chrystusa Ukrzy¿owanego.
– Dwóch duchownych... – myœla³. – Jacy¿ ró¿ni i obaj dziwni!... Który z nich lepszy, praw-
dziwszy, który – gorszy?
Odpowiedzi nie mia³ znik¹d. Czu³ siê na rozdro¿u w gmatwaninie pojêæ...
Zmru¿y³ czarne oczy i mocno zacisn¹³ usta.
Przypomnia³ sobie, ¿e mia³ obejrzeæ ¿ebraka, który zanocowa³ u wójta. Otrz¹sn¹³ siê z drê-
cz¹cych go zw¹tpieñ i pobieg³ do chaty, gdzie znajdowa³ siê przybysz. Ujrza³ go otoczonego
wieœniaczkami i dzieæmi, garn¹cemi siê do niego.
3
Pominki – uczta pogrzebalna.
33
By³ to „Ksenofont w ¿elazie”, stary ch³op, chudy, o czarnej twarzy i mêczeñskich, nieprzy-
tomnych oczach. W lecie i zimie chodzi³ boso, w jednej i tej samej dziurawej, wyœwiechtanej
sukmanie. Na wynêdznia³ym ciele nosi³ ciê¿ki ³añcuch i koszulê z w³osia koñskiego dla umar-
twienia. Na piersi mia³ du¿y, ciê¿ki obraz Chrystusa w wieñcu cierniowym.
Starzec ani chwili nie milcza³. Mówi³ bez przerwy. By³a to mieszanina modlitw, przypo-
wieœci, plotek i nowin, zebranych z ca³ej Rosji, któr¹ od wielu lat przebiega³ bez celu, gnany
¿¹dz¹ w³óczêgostwa.
Opowiada³ o klasztorach, relikwjach œwiêtych mêczenników, o ich ¿ywotach; o wiêzie-
niach, gdzie pêdzi³o rozpaczliwie, beznadziejne ¿ycie tysi¹ce ch³opów; o buntach; o jakiemœ
oczekiwanem „bia³em piœmie”, maj¹cem daæ wieœniakom ziemiê, prawdziw¹ wolnoœæ i szczê-
œcie; o cholerze, „rozrzucanej” po wsiach przez lekarzy i nauczycieli; pokazywa³ talizmany
na wszelkie choroby i nieszczêœcia: szczyptê Ziemi Œwiêtej, od³amek koœci œwiêtej Anny,
buteleczkê z wod¹ ze studni œw. Miko³aja Cudotwórcy; œmiej¹c siê, podœpiewuj¹c i dzwoni¹c
³añcuchami, przepowiada³, ¿e wkrótce przyjdzie Antychryst – wróg Boga i ludzi, ¿e prze-
trwaj¹ 606 dni jego panowania tylko ci, którzy s¹ do ziemi przybici brzemieniem cierpieñ
i niesprawiedliwoœci, a s¹ nimi ch³opi. Im te¿ dane bêdzie prawo s¹dziæ krzywdzicieli; zawi-
ta potem ponownie Chrystus, na tysi¹c lat ustanowi byt ludzi od p³uga, aby przed koñcem
œwiata doznali radoœci ¿ycia ziemskiego.
Œpiewa³, krzycza³, modli³ siê, p³aka³ i œmia³ siê nieprzytomnie stary ¿ebrak, czarny, jak
ziemia.
Przygl¹da³ mu siê bacznie ma³y W³odzimierz. Myœli przeró¿ne budzi³y dziwne opowiada-
nia starca.
Przed chat¹ wójta nagle zajecha³ z brzêkiem dzwoneczków powóz, za którym konno pê-
dzi³o dwóch policjantów.
Do izby wszed³ urzêdnik. Przywita³ siê z wójtem wynioœle i zapyta³:
– W twojej wsi mieszka Darja Ugarowa, wdowa po ¿o³nierzu, zabitym na wojnie turec-
kiej?
– Mieszka... – odpar³ wylêk³y ch³op, dr¿¹cemi rêkami nak³adaj¹c na sukmanê mosiê¿n¹
blachê z napisem „wójt” – oznakê jego w³adzy. – Ko³o Krzywego W¹wozu stoi chata Ugaro-
wej...
– Wska¿ mi chatê wdowy! – rozkaza³ urzêdnik i wyszed³ z izby.
Poszli, odprowadzani przez t³um wieœniaczek, œpiewaj¹cego Ksenofonta i nadbiegaj¹cych
zewsz¹d ch³opów.
Ko³o ma³ej chaty z dziuraw¹ strzech¹ ze sczernia³ej, zgni³ej s³omy, z wybitemi szybami,
zatkniêtemi szmatami brudnemi, doi³a krowê niem³oda kobieta; dwie dziewczynki drewnia-
nemi wid³ami wyrzuca³y gnój z chlewu.
– W imieniu prawa zabieram Darji Ugarowej dom, rolê i ca³¹ majêtnoœæ za niewyp³acenie
podatków, zaleg³ych od œmierci mê¿a! – oznajmi³ surowym g³osem urzêdnik. – Spe³nijcie
wasze obowi¹zki!
Skin¹³ na konnych policjantów. Ci wyprowadzili krowê i zaczêli nak³adaæ pieczêcie na
dom i chlew.
– S¹siedzi, dobrodzieje! – wrzasnê³a, podnosz¹c rêce, wieœniaczka. – Poratowanie dajcie,
z³ó¿cie siê, zap³aæcie! Wiecie sami, jaka nêdza w domu! Ch³opa niema... przepad³ na woj-
nie... Có¿ ja biedna, samotna zrobiæ mog³am?... Ani p³uga, ani robotnika... Sama wychodzê
34
w pole z soch¹ drewnian¹, ci¹gn¹ j¹ krowa i moje dziewczyny nieletnie... Gdyby nie krowa –
jedyna karmicielka, dawnobyœmy z g³odu pomar³y... Ratujcie!... Zap³aæcie!
Ch³opi pospuszczali g³owy i ponuro patrzyli w ziemiê. Nikt siê nie poruszy³, nikt s³owa
nie wyrzek³.
– No, tak! – rzek³ urzêdnik. – Darja Ugarowa musi dziœ jeszcze opuœciæ zagrodê. Wójt
dopilnuje, aby nie z³ama³a pieczêci do koñca sprawy, bo inaczej...
Pogrozi³ piêœci¹, skin¹³ g³ow¹ i wsiad³ do powozu.
Za nim ruszyli konni policjanci, prowadz¹c na postronku krowê.
T³um siê nie rozchodzi³. Sta³ w milczeniu i s³ucha³ zawodzeñ, skarg i szlochu Darji. Szar-
pa³a na sobie p³ócienn¹ koszulê, przepasan¹ sznurkiem; rwa³a w³osy i krzycza³a przeraŸliwie,
jak zraniony ptak.
Roztr¹ciwszy t³um, podszed³ do niej Ksenofont.
Brzêcz¹c ³añcuchami, ukl¹k³ przed p³acz¹c¹, zrozpaczon¹ wieœniaczk¹. Przyciskaj¹c palce
do czo³a, ramion i piersi, szepta³ modlitwê i patrza³ nieprzytomnemi, pa³aj¹cemi oczami.
Wreszcie dotkn¹³ czo³em ziemi i rzek³ uroczyœcie:
– Raba bo¿a, Darjo! Nie masz–li nikogo, ktoby broni³ ciebie i te ukochane przez Chrystu-
sa dziatki? Nie masz–li nikogo, ktoby opiekowa³ siê wami?
– Nikogo, ach, nikogo!... Sieroty my samotne, nieszczêœliwe... – odezwa³a siê Darja, wy-
buchaj¹c szlochem; prawie zemdlona, œciêta z nóg rozpacz¹ bezsilnie opar³a siê o œcianê cha-
ty.
– W imiê Ojca, Syna i Ducha Œwiêtego, amen! – zawo³a³ ¿ebrak. – Tedy oto ja, niegodny
s³uga Chrystusa, biorê was ze sob¹... Pójdziemy razem na ¿ebractwo, na tu³aczkê... w znoju,
w mrozie, w s³otê, burzê i zamieæ œnie¿n¹... od wsi do wsi, od miasta do miasta, od klasztoru
do klasztoru... po ca³em niezmierzonem obliczu Rusi œwiêtej!... Jako ptaki bêdziemy, co nie
orz¹, nie siej¹, a Bóg plon im zsy³a, co w sercach dobrych ludzi wyrasta... Nie rozpaczajcie...
nie p³aczcie!... Z niebios Chrystus Umêczony i Matka Jego Przeczysta zeœle wam pomoc...
Zbierajcie siê... W drogê dalek¹, znojn¹... W imiê Chrystusowe... a¿ dnia, gdy przyjdzie po-
mstowanie i nagroda dla uciœnionych, we ³zach i bólu ton¹cych... W drogê!
Uj¹³ za rêce dziewczynki i poszed³, dzwoni¹c ¿elazem. Dzieci nie opiera³y siê. Sz³y po-
kornie, cicho p³acz¹c.
Darja spojrza³a za odchodz¹cemi, ogarnê³a zrozpaczonym wzrokiem ubog¹ chatê, rozwa-
lony chlew, po³amany p³ot podwórka i porzucony skopek z resztkami mleka na dnie.
Krzyknê³a przenikliwie, doganiaj¹c Ksenofonta, postukuj¹cego kosturem, i cicho postêpu-
j¹ce przed nim dziewczynki w brudnych koszulach p³óciennych, bose, z powichrzonemi w³o-
sami lnianemi.
Rozbieg³y siê baby po izbach i po chwili otoczy³y odchodz¹cych na tu³aczkê ¿ebracz¹,
znosz¹c chleb, jaja, kawa³y miêsa, drobne miedziaki. Oddawa³y ja³mu¿nê Ksenofontowi
i Darji, szepc¹c:
– W imiê Bo¿e...
– Chrystus wynagrodzi... – odpowiada³ ¿ebrak, chowaj¹c datki do worka.
Ca³a wieœ odprowadza³a a¿ do skrzy¿owania dróg dawnych s¹siadów, porzucaj¹cych na
zawsze gniazdo rodzinne.
Dalej ¿ebracy szli ju¿ sami.
Tylko Wo³odzia, kryj¹c siê w krzakach, sun¹³ za nimi.
35
Ksenofont modli³ siê szeptem, Darja cicho p³aka³a, dziewczynki, ju¿ uspokojone i urado-
wane zmian¹ w ich ¿yciu, bieg³y naprzód i zrywa³y kwiaty.
Na polach pracowali ch³opi.
Drobne, chude koniki ci¹gnê³y sochy o jednym lemieszu, wykutym przez kowala wiejskie-
go, lub o ostrym korzeniu – z braku ¿elaza.
Wielki znój i wysi³ek bi³y z pochylonych ³bów s³abych koników i z wyprê¿onych karków
i ramion ludzi, id¹cych przy radle.
Koniki sapa³y dychawicznie, ch³opi pokrzykiwali zdyszanemi g³osami:
– O–o–o–ej! O–o–o–ej!
Wo³odzia pomyœla³, ¿e s¹ to te¿ bur³aki, ci¹gn¹cy sznur, uwi¹zany do ciê¿kiej krypy, pe³-
nej nêdzy i pracy bez wytchnienia i nadziei.
Tymczasem id¹ce skrajem drogi dziewczynki zatrzyma³y siê i sta³y nieruchomo, zapatrzo-
ne w dno rowu, biegn¹cego wzd³u¿ szosy.
Wypad³o stamt¹d dwóch wyrostków. Krzyczeli i klêli ohydnie, œmiej¹c siê i poprawiaj¹c
na sobie portki i koszule.
Uciekali w pole, gdzie sta³a bia³a, kosmata szkapa, zaprzê¿ona do drewnianej sochy.
Za nimi wygramoli³a siê dziewczyna, z potarganemi w³osami, bosa, w brudnej, wysoko
podkasanej jubce.
Sz³a, leniwie naci¹gaj¹c na ramiona i bujne, rozros³e piersi p³ócienn¹ koszulê, rozdart¹ na
plecach i zawalan¹ ziemi¹. Zna³ j¹ Uljanow. By³a to pastuszka, niemowa.
Przystanê³a. Niebieskiemi oczami bezmyœlnie i obojêtnie patrzy³a na krocz¹cych drog¹
¿ebraków, drapi¹c siê pod pachami.
Wyrostki dobiegli do sochy. Schyleni nad ni¹ ju¿ szli, odwalaj¹c p³ytk¹ skibê i z³oœliwemi
okrzykami poganiaj¹c konia:
– O–o–o–o–ej! O–o–o–ej!
Ma³y Uljanow nie poszed³ dalej.
Usiad³ za krzakami przy drodze i zap³aka³ ciê¿kiemi, gryz¹cemi ³zami. Nic go nie rado-
wa³o.
Niebo szafirowe i g³êbokie, z³ocisty kurz na szosie, kwiaty polne, zieleniej¹ce pola, s³oñ-
ce gor¹ce, jaskrawe, – wszystko wyda³o mu siê szarem, beznadziejnem, chorem i nêdznem.
W g³osach ptaków s³ysza³ jedn¹ tylko nutê – nutê jêkliwej skargi.
Przesta³ p³akaæ. Porwa³a go natomiast potê¿na nienawiœæ.
Ko³owa³y przed nim postacie, wiruj¹ce w mêtnym, szarym zmroku.
Bóg, ojciec z orderem na piersi, wójt, rudy Sierio¿ka, wysoki komisarz policji Bogatow,
doktór Titow, stara, pomarszczona znachorka, blady pop wiejski, którego goni³ opas³y ojciec
Makary, pr꿹ce siê lubie¿ne nagie piersi dziewki bezmyœlnej.
Z pola sz³a do niego z³a, namiêtna skarga od p³ugów i soch:
– O–o–o–o–ej! O–o–o–ej!
36
ROZDZIA£ IV.
Uljanow nigdy nie odznacza³ siê szczeroœci¹ i zbytni¹ weso³oœci¹, ale po powrocie ze wsi
nawet koledzy spostrzegli zmianê w jego twarzy, g³osie i postawie.
Unika³ rówieœników i nigdy nie prowadzi³ z nimi rozmów. Tak, przynajmniej, im siê wy-
dawa³o. W istocie by³o inaczej.
Wo³odzia, wróciwszy z wakacyj, przygl¹da³ siê kolegom bacznie. Bada³ ich tak, jakgdyby
widzia³ ch³opaków po raz pierwszy.
Zrobi³ przegl¹d ca³ej gromadki kolegów i przelotnie zada³ im kilka niespodziewanych py-
tañ.
O, teraz pozna³ dobrze tych ch³opców!
Ten – syn dowódcy pu³ku, mówi³ tylko o znaczeniu swego ojca, o jego karjerze, o orde-
rach, surowoœci, z jak¹ pokara³ niesfornych ¿o³nierzy, oddaj¹c ich pod s¹d wojenny, na pewn¹
œmieræ.
Drugi – syn kupca, che³pi³ siê bogactwem rodziców; rozpowiada³ o zarobkach firmy pod-
czas dorocznego jarmarku w Ni¿nim–Nowogrodzie, o sprytnej aferze, dziêki której dostarcza-
no do wojska partjê zgni³ego sukna na p³aszcze ¿o³nierskie.
Inny – syn dyrektora wiêzienia, œmiej¹c siê brutalnie, rozwodzi³ siê szczegó³owo nad spo-
sobami drêczenia aresztantów. Mówi³, jak ich karmi¹ czosnkiem i œledziami, jak pozbawiaj¹
ich wody, jak ci¹gle budz¹ po nocach i tak wymêczonych, cierpi¹cych ludzi znienacka pod-
daj¹ badaniu sêdziów œledczych; opisywa³ ponure sceny stracenia, które widzia³ z okna swe-
go mieszkania.
Ma³y, dobroduszny Rozanow chwali³ siê tem, ¿e jego ojciec, radca guberjalny, zewsz¹d
otrzymuje piêkne i drogie upominki i, ¿e on sam nosi mundurek z prawdziwego angielskiego
kortu, podarowanego mu w dzieñ imienin przez pewnego kupca, maj¹cego pilny interes do ojca.
Gruby bezbarwny Kolka Szy³ow wyœmiewa³ ojca swego, proboszcza katedralnego i pro-
kuratora s¹du konsystorskiego, wspominaj¹c o tem, jak drogo p³ac¹ bogaci panowie, ¿¹daj¹-
cy rozwodu, i jak powa¿ny, szanowany w mieœcie i nosz¹cy z³ot¹ mitrê podczas nabo¿eñstwa
kap³an zamyka siê z klientami w swojej kancelarji; uk³ada z nimi plan sztucznych dowodów
zdrady i cudzo³óstwa, oraz innych „bezecnych œwiñstw”, jak siê wyra¿a³ cyniczny synalek.
Ka¿dego niemal namaca³, dotkn¹³, zbada³ ponury Wo³odzia i dopiero wtedy zacz¹³ opo-
wiadaæ im o ¿yciu wieœniaków, strasznem, beznadziejnem i mrocznem. Wspomina³ o Darji
Ugarowej, o z³owró¿bnej przepowiedni m³odego popa, o œmierci Naœæki, o ¿ebraku Kseno-
foncie, o nêdznych, œmiesznych sochach ch³opskich, gdzie, zamiast ¿elaznego lemiesza, tkwi³
wygiêty korzeñ dêbowy; opisywa³ rozpustê, panuj¹c¹ na wsi, praktyki znachorek, ciemnotê
ludu i jego niewyraŸne, mgliste nadzieje.
37
– Straszne to ¿ycie! – szepta³ ch³opak. – Tylko patrzeæ jak powstan¹ ch³opi, niech tylko
znajdzie siê jakiœ nowy Pugaczew czy Razin. Pohulaj¹ oni wtedy!
– E–e, nie taki straszny djabe³, jak go maluj¹! – machn¹wszy rêk¹, zawo³a³ syn pu³kowni-
ka. – Mój ojciec pchnie swoich ¿o³nierzy. Ci dadz¹ salwê, trrrach! i – po wszystkiem! Tym
zwierzêtom tylko to siê nale¿y!
Inni siê zaœmiali, podtrzymuj¹c kolegê.
Od tego dnia Uljanow przesta³ rozmawiaæ z kolegami.
Ca³y odda³ siê nauce i czytaniu. Robi³ jakieœ wyci¹gi, zapisuj¹c je w grubym kajacie i do-
daj¹c w³asne uwagi. Brat Aleksander przypadkiem przejrza³ kajet Wo³odzi. Nic o tem nie
powiedzia³, lecz zacz¹³ mu dawaæ ksi¹¿ki do czytania.
Wo³odzia uczy³ siê dobrze i wci¹¿ zaczytywa³ siê klasykami rzymskimi. W czwartej kla-
sie ju¿ prawie nie pos³ugiwa³ siê s³ownikiem.
Nauczycieli nie lubi³, bo i nie by³o zaco.
Kapelan g³uchy i sepleni¹cy „wali³” z ksi¹¿ki, oczu od niej nie odrywaj¹c. ¯¹da³, aby
uczniowie umieli wszystko napamiêæ, s³owo w s³owo tak, jak sta³o w „pana profesora, dok-
tora œwiêtej teologji, przewielebnego protojereja Soko³owa” podrêczniku, przez œwiêtobliwy
synod aprobowanym i polecanym.
Na wszelkie, nieraz bardzo kazuistyczne pytania uczniów odpowiada³ stereotypowemi
s³owy:
– Co musicie wiedzieæ, tom powiedzia³ i to znajdziecie w doskona³ej ksi¹¿ce doktora œwiê-
tej teologji, przewielebnego ojca Dymitra Soko³owa na stronicy 76-ej...
Wo³odzia, który, po powiedzeniu brata o nieistnieniu Boga, obawia³ siê wszczynaæ z nim
rozmowê na tematy religijne, mia³ du¿o w¹tpliwoœci. Chcia³ zapytaæ o nie kapelana, lecz, gdy
ten odes³a³ go do 101-ej stronnicy podrêcznika Soko³owa, machn¹³ rêk¹ i ju¿ siê do niego nie
zwraca³. Zapytany sypa³ od deski do deski najautentyczniejszemi s³owami „pana profesora
i doktora œwiêtej teologii”, dostawa³ pi¹tkê i siada³ ponury, zrozpaczony.
Nauczyciel matematyki, Eugraf Ornamentow, olbrzymi kud³aty drab w ciemnych okularach
na czerwonym nosie, zawsze pijany, w chwilach gniewu zapomina³ o miejscu, gdzie siê znaj-
dowa³, i wypluwa³ ohydne, ludowe przekleñstwa. Gniewa³ siê czêsto, bo, mimo, ¿e ka¿dego
roku odrabia³ jedne i te same zadania, uczniowie nic z matematyki nie umieli i stali przy ta-
blicy, jak „ba³wany Króla Niebieskiego”, pod³ug okreœlenia krewkiego Ornamentowa.
Jedyn¹ jego ostoj¹ by³ ma³y Uljanow.
Gdy przyje¿d¿a³y w³adze szkolne na wizytacjê gimnazjum, wylêk³y i zmieszany Ornamen-
tow wo³a³ do tablicy W³odzimierza i ten rozwi¹zywa³ zawi³e zadanie, podyktowane przez
przyby³ego urzêdnika ministerjalnego.
Profesorem ³aciny i greki by³ od dwóch lat wspania³y m¹¿, o g³osie basowym, z ³atwoœci¹
przechodz¹cym w dŸwiêczny tenor, o d³ugiej, kruczej brodzie, piêknej, bladej twarzy i nie-
bieskich oczach, szyderczo œwiec¹cych siê za szk³ami z³otych binokli. Nazywa³ siê Arsen-
jusz Kiri³owicz Iljin.
Wœród uczniów starszych klas kr¹¿y³y wieœci, ¿e wspania³y Arsenjusz Kiri³owicz by³ lowe-
lasem i amatorem przygód mi³osnych, za które zosta³ z Moskwy przeniesiony na prowincjê.
Istotnie tak te¿ i by³o. Nawet Wo³odzia s³ysza³ o tem w domu.
Pan Uljanow ze œmiechem opowiada³ Marji Aleksandrównie o romansie profesora Iljina
z inspektorow¹ gimnazjum.
38
Inspektor, schorowany, sterany ¿yciem i ci¹g³¹ gr¹ w karty, niedawno siê o¿eni³ z m³od¹
dziewczyn¹, niemal niepiœmienn¹ szwaczk¹, która zdradzaæ go zaczê³a nazajutrz po œlubie,
narazie z uczniami 8-ej klasy, a potem z majestatycznym, przystojnym Arsenjuszem Kiri³o-
wiczem.
£acinista doskonale wiedzia³, ¿e „m³ode wilki”, jak nazywa³ swoich wychowanków, poin-
formowane by³y dok³adnie o jego romantycznych awanturach, wiêc, wchodz¹c do klasy przy-
biera³ tajemnicz¹, lekko ironiczn¹ minê, a niebieskie oczy mówi³y bez s³ów:
– Wszystko, co wiecie o mnie, schowajcie dla siebie!
Iljin odrazu sta³ siê bo¿yszczem dla Uljanowa. Profesor zna³ klasyków rzymskich i grec-
kich wyœmienicie, kocha³ siê w historji staro¿ytnej, pamiêta³ nazwê ka¿dej rzeczy ze œwiata
antycznego, piêknie deklamowa³ „Eneidê”, a heksametry homerowe z ust jego p³ynê³y, jak
cudowna muzyka, z niczem nie zrównana.
Miêdzy profesorem a uczniem z tego powodu nawi¹za³y siê nici milcz¹cej przyjaŸni.
Pewnego razu Iljin spotka³ W³odzimierza na ulicy i zatrzyma³ go.
– Có¿ to, m³ody wilku, lubisz stary œwiat? Zamierzasz poœwiêciæ siê filologji? – spyta³,
¿yczliwie patrz¹c na ch³opaka.
– Nie wiem jeszcze, panie profesorze, – odpar³ Uljanow.
– Czas ju¿ okreœliæ swoje upodobania i wybraæ prawdziw¹ linjê ¿yciow¹ – zauwa¿y³ ³aci-
nista.
– Tak... Sam te¿ tak myœlê... ale... ale...
Ch³opak nagle urwa³.
– Ale – co? – zapyta³ Iljin.
– Wci¹¿ mi siê zdaje... zdaje, ¿e teraŸniejsze ¿ycie jest jakieœ nieprawdziwe, sztuczne... ¿e
coœ ma siê staæ i wszystko nagle siê urwie... – szepn¹³ W³odzimierz.
– Hm – mrukn¹³ profesor, z podziwem patrz¹c w powa¿ne oczy ucznia. – Hm! Takie masz
myœli?
– Tak!
– No, tedy niema innego wyboru. Syp, ch³opcze, na filologjê! – zawo³a³ Iljin. – Bo wi-
dzisz, ja z temi myœlami chodzê po tej g³upiej ziemi ju¿ trzydzieœci zgór¹ lat i tak sobie po-
wiedzia³em: „Poco masz, Arsenjuszu Kiri³owiczu, pozostawaæ w towarzystwie ró¿nych œwiñ,
draniów, ³apowników, idjotów, gdy mo¿esz z rozkosz¹ spêdziæ kilka godzin dziennie z wiel-
kimi ludŸmi i to z jakimi! Z Homerem, Wergiljuszem, Owidjuszem, Ksenofontem, Demoste-
nesem, Cyceronem, Platonem!”
Niestety, gdy Wo³odzia przeszed³ do klasy szóstej, Arsenjusz Iljin zosta³ przeniesiony do
Moskwy, zabieraj¹c ze sob¹ pani¹ inspektorow¹.
Tego nie móg³ zrozumieæ Uljanow.
Piêkny œwiat antyczny, wykuty w marmurze pos¹gów, w granicie potê¿nych œwi¹tyñ i na-
gle do tego œwiata cudów, genjuszów, wielkich wodzów i myœlicieli sfrunê³a g³upia, kochli-
wa, rozpustna inspektorowa, nieinteligentna szwaczka.
Wzruszy³ ramionami i odrazu przesta³ ¿a³owaæ profesora.
Wyczu³ nieprawdê, nieszczeroœæ w jego ¿yciu i w s³owach.
Nastêpc¹ jego by³ têpy kretyn, formalista i nieuk.
Profesor rosyjskiej literatury, seminarzysta B³ahowidow, do rozpaczy doprowadza³ Ulja-
nowa. Ch³opak przeczyta³ prawie ca³¹ literaturê rosyjsk¹ i mia³ o niej w³asny s¹d. Zna³ klasy-
39
ków i gniewa³ siê na nich, ¿e przewa¿nie pisali o szlachcie, carach i genera³ach. Lubi³ Czer-
nyszewskiego, Niekrasowa, To³stoja, Kolcowa, bo mówi³ o narodzie. Œmia³ siê z Aksakowa
za jego d¹¿enie do po³¹czenia siê Rosji ze S³owianami Zachodu. W Kazaniu spotyka³ zes³a-
nych Polaków i pozna³ przepaœæ, dziel¹c¹ ich od Rosjan.
Profesor stosowa³ metodê g³uchego kapelana. Zmusza³ uczniów do powtarzania niecieka-
wych, tendencyjnych stronic podrêcznika urzêdowego, nic od siebie nie dodaj¹c.
Zreszt¹ miewa³ w³asne pomys³y... Urz¹dza³ niedzielne odczyty literackie. Wychwala³ tych
pisarzy ojczystych, którzy szerzyli swemi utworami, wzmacniali mi³oœæ ku panuj¹cej dyna-
stji, wszystkich zaœ innych nazywa³ buntownikami i zdrajcami.
By³ tak têpy, uparty i tak chcia³ otrzymaæ za swoje lojalne przekonania kolejny order i ran-
gê, ¿e Uljanow, zamierzaj¹cy rozpocz¹æ z nim debaty, splun¹³ tylko i zaniecha³ zamiaru.
Nada³ mu przezwisko: „Bydlê z orderem”; przyros³o ono do seminarzysty na ca³y czas jego
pedagogicznej karjery.
W klasie siódmej zasz³y wa¿ne wypadki, stanowi¹ce o ¿yciu W³odzimierza Uljanowa.
Wakacje spêdzali razem z bratem Aleksandrem, który ju¿ by³ studentem, pracuj¹cym nad
matematyk¹ i naukami przyrodniczemi.
Na przechadzkach Aleksander bardzo powa¿nie rozmawia³ z m³odszym bratem, podziwia³
jego oczytanie, myœl g³êbok¹ i jasn¹ logikê dowodzeñ.
Opowiedzia³ mu o rewolucyjnej partji „Woli Ludu” i przyzna³ siê, ¿e nale¿y do niej.
– Chcemy – mówi³ Aleksander – aby ca³y lud nasz, a wiêc przedewszystkiem najliczniej-
szy jego od³am – w³oœciañstwo zabra³o g³os w sprawach rz¹dzenia Rosj¹. Musimy zmusiæ
dynastjê, aby zwo³a³a konstytuantê, przez któr¹ bêdzie ustalona forma rz¹dzenia krajem. Wte-
dy dopiero zniknie ciemnota i nêdza ludu – naszego mêczennika uciemiê¿onego!
W³odzimierz s³ucha³.
Gdy brat skoñczy³, spyta³ go:
– W jaki sposób zmusicie cara do tego? Lud nasz jest rz¹dzony tak, jakgdyby by³ bezmyœl-
nem stadem. Sam nie potrafi nic zrobiæ, bo jest nieufny i dot¹d nie nauczy³ siê iœæ ramiê w ra-
miê; widzia³em to na ka¿dym kroku na wsi.
– Partja szuka wspó³czuj¹cych sobie w ko³ach liberalnej szlachty – odpar³ Aleksander. –
Ona ma wp³ywy i potrafi dotrzeæ do cara...
– Dziwi mnie to! – zawo³a³ ch³opak. – Przecie¿, je¿eli lud bêdzie mia³ g³os, zmniejszy siê
dobrobyt szlachty? Ona nie podtrzyma was!
– Wtedy zastosujemy teror! – krzykn¹³ Aleksander.
– Co da³y wam bomby ¯elabowa i Perowskiej? Cara Aleksandra III-go i dawny, miko³a-
jewski, ¿o³nierski rz¹d? – wzruszy³ ramionami W³odzimierz.
– Sk¹d ty o tem wszystkiem wiesz?
– Mówi³ mi o tem nasz nauczyciel historji – odpowiedzia³ W³odzimierz. – Ten, którego
w po³owie roku przys³ano do gimnazjum, Szymon Aleksandrowicz Ostapow... Ale chcê za-
daæ ci jeszcze jedno pytanie. Powiedz, czy macie na celu dobro ca³ej Rosji, czy tylko w³o-
œciañstwa??
– Co za pytanie? – zdziwi³ siê brat. – Rzecz prosta: chodzi nam o ca³¹ Rosjê, od szczytu
do do³u!
W³odzimierz uœmiechn¹³ siê pogardliwie i, niedbale podnosz¹c ramiona, powiedzia³:
– Je¿eli tak – bawicie siê w mrzonki!
40
– Dlaczego?!
– Dlatego, ¿e wszyscy bêd¹ niezadowoleni i powstanie ci¹g³a wewnêtrzna walka. Przypu-
œæmy nawet na chwilê, ¿e ch³opi bêd¹ mieli przewagê w rz¹dzie. Marz¹ oni tylko o jednem:
zdobyæ jak najwiêcej ziemi. Ostapow dowodzi, ¿e w³aœnie idea³em sta³a siê zaborczoœæ, a to
dogadza d¹¿eniom, apetytom i marzeniom ca³ego ludu. Ale porzuæmy ten temat. Interesuje
mnie inna sprawa. Ch³opi, uzyskawszy wp³ywy na rz¹d, ogarniêci odwieczn¹ ¿¹dz¹ ziemi,
odrazu wytworz¹ nowych obszarników, których zkolei znienawidz¹ i dawni posiadacze ziem
i biedota wiejska. Gdzie¿ tu zdrowy sens, je¿eli chodzi o ca³¹ Rosjê, od szczytu a¿ do do³u?
Wybuchn¹³ suchym œmiechem i zmru¿y³ oczy.
Nieraz powracali bracia do tego sporu, a Aleksander zawsze musia³ przyznaæ, ¿e m³odszy
brat prowadzi go do zw¹tpienia w zbawiennoœæ programu „Woli Ludu”.
Pewnego razu W³odzimierz rzek³ do brata:
– Chêtnie rzuci³bym bombê w cara i jego pomocników, ale do twojej partji nie pójdê ni-
gdy!
– Dlaczego!?
– Jest to zbiorowisko „œwiêtych szaleñców”! Poco macie w imieniu ludu myœleæ, ¿¹daæ
i robiæ? On sam potrafi w swoim czasie wrzasn¹æ, zag³uszaj¹c wybuchy waszych bomb, a te-
ror obmyœli taki, ¿e sam ¯elabow zarumieni³by siê, jak ¿ak!
– To te¿ Ostapow ci powiedzia³? – spyta³ Aleksander.
– Nie, to ja ci mówiê! – odpar³ ch³opak powa¿nym g³osem. – Wiem, ¿e tak bêdzie, bo
nasz lud jest dziki, krwio¿erczy, nikogo i niczego nie ¿a³uje, nie ma przywi¹zania do prze-
sz³oœci, gdy¿ by³a ona dla niego, jak i teraŸniejszoœæ, – macoch¹; nie ma ¿adnych zasad i nie
zna innej przeszkody, oprócz brutalnej si³y, przed któr¹ siê tylko ugnie.
Wiêcej ju¿ nigdy o „Woli Ludu” nie rozmawiali.
Aleksander wkrótce zaproponowa³ bratu czytanie razem z nim dzie³ Karola Marksa.
Ksi¹¿ki te odrazu porwa³y W³odzimierza.
Porzuci³ dla nich ulubionych klasyków rzymskich i nie wertowa³ wspania³ego „Realnego
s³ownika klasycznych staro¿ytnoœci” Lübkera, co czyni³ dla w³asnej przyjemnoœci. Spieszy³
siê teraz z odrobieniem niezbêdnych lekcyj i zabiera³ siê do Marksa, robi¹c notatki i zapisu-
j¹c ca³e stronice w³asnemi myœlami.
Gdy starszy brat ze zdumieniem patrzy³ na niego, mówi³ podnieconym, zachwyconym g³o-
sem:
– To wam potrzebne i – nic wiêcej! Tu – taktyka, strategja i niew¹tpliwe zwyciêstwo!
– To dobre dla uprzemys³owionego pañstwa, a nie dla naszej „Rusi œwiêtej” z jej drewnia-
nemi sochami, kurnemi izbami i znachorami! – zaprzecza³ brat.
– To dobre dla walki jednej klasy przeciwko ca³emu spo³eczeñstwu! – odpowiada³ W³o-
dzimierz.
W gimnazjum wszystko sz³o po dawnemu. Ujlanow wci¹¿ by³ pierwszym uczniem. Na-
wet gdyby nie by³ tak staranny i zdolny, ³atwo by mu przysz³o utrzymaæ siê na tem stanowi-
sku.
Koledzy pozostawali daleko za nim.
Niektórzy z nich nie wyszli poza ramy beznadziejnego mieszczañstwa. 16–to lub 17–to
letni m³odzieñcy lubowali siê w pijatykach i hazardowej grze w karty; oddawali siê rozpu-
œcie, czyni¹c nocne wyprawy na przedmieœcie, do ciemnych uliczek, gdzie groŸnie, zuchwale
41
pali³y siê czerwone latarnie domów publicznych; romansowali obcesowo z pokojówkami,
szwaczkami i przybywaj¹cemi do miasta dziewczynami wiejskiemi, poszukuj¹cemi zarobku.
Nikt nic nie czyta³, nikogo nic nie zajmowa³o i nie poci¹ga³o. Jedna myœl kierowa³a
wszystkimi. Skoñczyæ za wszelk¹ cenê gimnazjum, a po niem uniwersytet lub inn¹ uczelniê,
zostaæ urzêdnikiem i spokojnie pêdziæ beztroskie ¿ycie, opromieniane od czasu do czasu
znaczniejsz¹ ³apówk¹, now¹ rang¹, orderem lub wy¿sz¹ nominacj¹ s³u¿bow¹.
By³ to okres martwoty ducha, spodlenia charakterów, rabiego milczenia i s³u¿alczoœci bez-
granicznej, – nudne, zgni³e trzêsawisko ¿ycia, na które ze œlep¹ bezwzglêdnoœci¹ nadepnê³a
ciê¿ka stopa Aleksandra III-go; okres, w którym koœció³, nauka, talenty ugiê³y siê przed po-
têg¹ dynastji. By³a to cisza przed straszliw¹ burz¹, milczenie drêcz¹ce, budz¹ce trwogê, przed
któr¹ uciekano siê do bezwolnej pokory, do bezmyœlnego bytu, do istnienia, kierowanego
z wysokoœci tronu przez pomazañca Bo¿ego.
W³odzimierz rozumia³ to i przebaczy³ „Woli Ludu” marzycielstwo bezpodstawne i roz-
paczliwe. Czu³, ¿e by³ to ¿ywio³owy protest. Nie chodzi³o tu ani o Rosjê, ani o lud. Trzeba
by³o wstrz¹sn¹æ ca³ym krajem, zniewoliæ go do wyjœcia ze stanu biernoœci, chocia¿by przez
wybuch maszyny piekielnej.
Pomiêdzy nim a bratem urwa³a siê jednak, napozór bez przyczyny, niæ za¿y³oœci i blisko-
œci duchowej. By³ dla Aleksandra zbyt trzeŸwym, œmia³o patrz¹cym prawdzie w oczy, suro-
wym. Nie ukrywa³ zreszt¹, ¿e nie uwa¿a brata za stworzonego na rewolucjonistê.
Aleksander pisa³ rozprawê naukow¹. Ca³emi dniami siedzia³ pochylony nad mikroskopem,
studjuj¹c jakieœ robaki.
– Prawdziwy rewolucjonista nie powinien tyle czasu traciæ na jakieœ robaki! – myœla³ W³o-
dzimierz z oburzeniem.
– Na wsi umieraj¹ Naœæki, oddane w rêce dzikich ojców i ciemnych znachorek; na ¿ebrac-
two id¹ Darje i ich córki; ulubion¹ zabaw¹ dzieci po miastach jest topienie psów i kotów;
buszuje radca kolegjalny Bogatow; pije i gada o pokorze i moralnoœci ojciec Makary; wszy-
scy milcz¹ i chodz¹ z obleœnemi minami, a tu – robaki! Co komu po tem, aby wiedzieæ, czy
maj¹ one serce i mózg, czy nie? Tu o stu dwudziestu miljonach ludzi myœleæ trzeba, nie zaœ
o robakach!
W³odzimierz poczu³ ostro swoje osamotnienie.
Nie mia³ ju¿ nikogo, z kim móg³by podzieliæ siê nurtuj¹cemi go myœlami.
Pozosta³ przy nim tylko Karol Marks. Nowe i coraz bardziej porywaj¹ce prawdy ods³ania³
przed m³odzieñcem zuchwa³y, zimny myœliciel.
Ucieszy³ siê W³odzimierz, otrzymawszy pewnej niedzieli zaproszenie do profesora Osta-
powa, którego bardzo lubi³. M³ody, o bladej, prawie przezroczystej twarzy i du¿ych piwnych
oczach nauczyciel spotka³ go z serdeczn¹ poufalnoœci¹.
Œciskaj¹c mu rêkê, mówi³:
– Dawno mia³em zamiar zaprosiæ pana do siebie, aby przeprosiæ za bzdury, któremi naj-
czêœciej ugaszczam klasê. Zreszt¹ dla niej to arcystrawna rzecz, ale przed panem, który, jak
wywnioskowa³em z odpowiedzi jego, nie tylko czyta³ du¿o, lecz potrafi³ zrozumieæ, czem jest
nasza piêkna wspó³czesnoœæ, – czujê siê zawsze zawstydzony!
W³odzimierz zmiesza³ siê i coœ mrucza³.
– Nie, proszê nie przeczyæ! Wiem przecie¿ sam i zdajê sobie sprawê ze swoich postêpków
– przerwa³ mu profesor. – Lecz có¿ pan chce? „Chcia³aby dusza do raju, ale grzechy nie
42
wpuszczaj¹”! Nie nale¿ê do bohaterów! Bojê siê w³asnego cienia, có¿ dopiero kuratora okrê-
gu lub gubernatora?! Oprócz tego s³aby ze mnie cz³owiek, bardzo s³aby!
Wprowadzi³ goœcia do saloniku, gdzie siedzia³o kilka osób, widocznie, przyjezdnych, bo
W³odzimierz nigdy ich w mieœcie nie spotyka³.
Jeden z obecnych, w mundurze studenckim, opowiada³ o ¿yciu w stolicach.
Obraz, kreœlony ze swad¹, z talentem naracyjnym i ironj¹, jeszcze bardziej upewni³ Ulja-
nowa o celowoœci istnienia chocia¿by marzycielskiej partji „Woli Ludu”.
– Moi panowie! – zakoñczy³ student swoje opowiadanie. – By³em, jak wiecie, zes³any na
Syberjê i powiem wam, ¿e tam jest stokroæ lepiej ni¿ w Petersburgu, pod opiekuñczym skrzy-
d³em jego cesarskiej moœci, najjaœniejszego pana, Aleksandra Aleksandrowicza Wszechrosji!
Tam jest nienawiœæ i oczekiwanie czegoœ nowego, nieuniknionego. W stolicy – mrok egipski
i klajster; w mózgach – siedem chudych krów faraonowych!
– Beznadziejna sytuacja! – mrukn¹³ jeden z goœci.
– I tak, i nie! – zawo³a³ student. – Wszyscy usi³uj¹ o niczem nie myœleæ, a jednak wyczu-
waj¹, ¿e tak d³ugo nie potrwa. Coœ siê musi staæ!
– Ale co? – zapyta³ Ostapow.
– Nie wiem! Jedno tylko niezawodne, ¿e coraz wiêcej ludzi przechodzi dobrze postawio-
ny uniwersytet – wiêzienie! Stamt¹d wychodz¹ ludziska zdecydowani na wszystko! – rzek³
ze œmiechem. – Nie bêd¹ to nasi domoroœli jakobini z duszyczkami lojalnemi, mimo teatral-
nych bomb, schowanych w zanadrzu!
– Acha! – pomyœla³ W³odzimierz i poruszy³ siê ¿ywiej na krzeœle.
Student spojrza³ na niego podejrzliwie.
– Hm... – mrukn¹³. – M³odych goœci zaprasza pan profesor...
Ostapow uœmiechn¹³ siê.
– To brat Aleksandra Uljanowa – szepn¹³ i doda³ g³oœno: – W³odzimierz Iljicz, mimo swe-
go m³odocianego wieku, jest bardzo rozs¹dnym cz³owiekiem.
– Kiedy tak, to ju¿ dobrze! – rzek³ student. – Wiêc p³ynê dalej! Powiadam wam, panowie,
¿e widzia³em siê z Michaj³owskim, Lepeszyñskim i innymi, którzy spróbowali i ¿elaznych
krat i czystego powietrza syberyjskiego. Ju¿ inaczej gadaj¹, chocia¿ nie tak, jak ci, co pow¹-
chali Marksa.
– Jakie¿ s¹ pr¹dy? – pytano.
– Pr¹d jasny – ¿adnych rozmów, tylko rewolucja, ogólna, wszechrosyjska przeciwko caro-
wi wszechrosyjskiemu, ot co! – zawo³a³ student, œmia³emi oczami patrz¹c na s³uchaczy. –
Wszech–ro–syj–ska re–wo–lu–cja!
Zapanowa³o d³ugie milczenie. Nikt nie wiedzia³, co ma powiedzieæ wobec tak powa¿nej
nowiny.
I nagle odezwa³ siê uczeñ gimnazjalny.
Twarz mia³ blad¹, lecz ponure oczy patrzy³y twardo, g³os nie zdradza³ ¿adnego wzrusze-
nia. Wyczuwa³o siê w nim nawet zimne szyderstwo:
– Ci panowie ze œwie¿ego powietrza syberyjskiego – niczego siê nie nauczyli, lub nie zro-
zumieli Marksa. Na dnie ich duszy dr¿y, jak owczy ogon, ta sama lojalnoœæ, jak¹ tu zarzuco-
no „Woli Ludu”. I to prawda! Partja ta posiada lojaln¹ duszê... Wszechrosyjska rewolucja
udaæ siê nie mo¿e – to œmieszny plan! Ch³opi obecnie przeciwko cerkwi nie podnios¹ buntu;
przeciwko policji i lekarzom – owszem, ale wyr¿n¹wszy tych wrogich i obcych im ludzi, na
43
kolanach poczo³gaj¹ siê do stopni tronu i ³apówkê carowi z³o¿¹ – g³owy policjantów i esku-
lapów! Rewolucja powinna byæ skierowana nie przeciwko carowi, lecz przeciwko wszystkie-
mu, aby kamienia na kamieniu nie pozosta³o, ¿eby trawa dziesiêæ lat nie œmia³a rosn¹æ na
pobojowisku! Takiej rewolucji mo¿e dokonaæ nie g³upi, ciemny naród, lecz jedna, zorganizo-
wana porwana has³em partja!
Wszyscy ze zdumieniem s³uchali m³odzieñca o wystaj¹cych policzkach mongolskich
i oczach skoœnych.
Po d³ugiem milczeniu student klasn¹³ w d³onie i zawo³a³:
– Ja wam powiem, ¿e o tym malcu pos³yszy ca³y œwiat! Zapiszcie, com powiedzia³ w tej
chwili. To ³ebski ch³opak jak Boga kocham!
Od tego czasu pomiêdzy Ostapowem i jego uczniem stanê³a niema umowa.
Profesor wyk³ada³ historjê dla niego tylko. Mówi³ œmiele i otwarcie. Szczególnie siê zapa-
li³, opowiadaj¹c o dekabrystach, których uwielbia³. Rylejew, Pestel, Wo³konskij wzbudzali
w nim zachwyt prawdziwy. Spostrzeg³ jednak, ¿e Uljanow s³ucha go z zimn¹ obojêtnoœci¹.
Zakoñczy³ wyk³ad ju¿ z mniejszym patosem i szuka³ póŸniej W³odzimierza na korytarzu gim-
nazjalnym.
– Co pan myœla³ o dekabrystach? – spyta³, dotykaj¹c jego ramienia.
– Myœla³em, ¿e byli romantykami – odpar³. – Rewolucja, wszczêta przez najs³absz¹, znie-
nawidzon¹ klasê, – to awantura, drobny, nic nie znacz¹cy epizod!
Ostapow wkrótce by³ zmuszony zmieniæ ton swoich wyk³adów.
Syn radcy gubernjalnego opowiedzia³ o nich swemu ojcu, który doniós³ o nieprawomyœl-
nym profesorze kuratorowi. Historyk otrzyma³ pierwsze ostrze¿enie i surowe upomnienie od
dyrektora gimnazjum, rzeczywistego radcy stanu i kawalera kilku orderów.
Zaczê³y siê urzêdowe lekcje, jednostajne, pod³ug bezczelnie fa³szywej i arogancko g³upiej
ksi¹¿ki s³awnego w dziejach szkolnictwa I³owajskiego.
Ostapow wyk³ada³ monotonnym g³osem, wpar³szy wzrok w czarny blat sto³u i nie podno-
sz¹c oczu na klasê. Czu³ siê ma³ym, nikczemnym, niemal pod³ym. Wstyd i wyrzuty sumienia
pali³y go i ¿ar³y.
Ponuro i pogardliwie s³ucha³ go W³odzimierz.
Pewnego wieczora przybieg³a po niego s³u¿¹ca od Ostapowa, prosz¹c, aby natychmiast
odwiedzi³ go w wa¿nej sprawie.
Niechêtnie ubra³ siê i poszed³.
Ostapow siedzia³ w rozpiêtym szlafroku, nieogolony, w rozche³stanej na piersi koszuli.
W³osy w nie³adzie spada³y na spocone czo³o.
Oczy nieruchome i jarz¹ce siê patrzy³y wprost przed siebie nieprzytomnym wzrokiem.
Profesor nawet nie s³ysza³ wejœcia W³odzimierza.
Siedzia³ przy stole. Przed nim sta³a du¿a karafka z wódk¹ i nape³niony do po³owy kieli-
szek, a obok – lustro, w którem uporczywie przegl¹da³ siê pijany ju¿ Ostapow. Mrucza³ ci-
cho, tajemniczo:
– Ha! Znowu przylecia³eœ? No có¿? Nic nowego i straszniejszego nie powiesz! Wszystko
s³ysza³em... Da³eœ mi cyrograf, podpisa³em go. S³yszysz? Podpisa³em, wisielcze!
Wyszczerzy³ zêby i z ca³ej si³y uderzy³ piêœci¹ w lustro. Z brzêkiem i ³oskotem upad³o na
pod³ogê, a za nim potoczy³y siê karafka, kieliszek i podrêcznik I³owajskiego.
OtrzeŸwiony gwa³townym ruchem, podniós³ oczy i spostrzeg³ Uljanowa.
44
– A–a! – przeci¹gn¹³. – Przyszed³ pan, mimo ¿e... O tem na póŸniej! Siadaj, pan! Mo¿e
wódeczki?... Takiej dobrej, mocnej z any¿em... Piotr Wielki lubi³ tak¹... Nasz rosyjski Anty-
chryst!... Piotr Wielki, cieœla Saardamski, nowator, pogromca zgni³ego zachodu... Najpierw
okrad³ go, a póŸniej pobi³... Chytra to by³a bestja – Piotr Wielki, car z kijem grubym!... Wy-
r¹ba³ w kurnej chacie okno na Europê... poobcina³ kud³atym bojarom brody i za¿¹da³, aby ich
za dandysów uwa¿ano... Weso³ek! Synka swego, za mi³oœæ do patrjarchalnoœci œwiêto–rosyj-
skiej, za przywi¹zanie do kurnych chat, zabobonów, ko³tuniastych, zawszawionych bród wiê-
zieniem drêczy³ i kijem zat³uk³...
W³odzimierz siedzia³ nieruchomy, nie rozumiej¹c, co siê sta³o z Ostapowym.
– Pijany jestem! – zaœmia³ siê na ca³y g³os profesor. – Pijany! Rosyjski cz³owiek szczê-
œliwszy jest od innych. Ma ucieczkê od bólu, rozpaczy, wyrzutów sumienia... Zachodni cz³o-
wiek w takich wypadkach strzela sobie w ³eb, rzuca siê do rzeki lub stryczek sobie z szelek
zak³ada i – kaput! A my – dajemy nura do Nirwany – wódki – matki! Ha – ha – ha! Tak, mój
m³odzieñcze, i pana to nie minie, bo masz za du¿o w g³owie i w sercu... Awdotja, dawaj wód-
ki i dwa kieliszki! A ruszaj siê, jak najzwinniejsza gracja, na Bachusa!
Wystraszona s³u¿¹ca przynios³a now¹ karafkê. Ostapow nala³ do kieliszków i, podnosz¹c
swój, rzek³:
– In vino veritas! Ave, amice, morituri te salutant! Bibamus!
– Ja nie bêdê pi³! – opryskliwie, z obrzydzeniem odpowiedzia³ Uljanow.
– Nie godzien jestem w tak szlachetnej kompanji... – zacz¹³ z³oœliwym, szyderczym szep-
tem Ostapow i raptem skurczy³ siê ca³y, zblad³, dr¿eæ zacz¹³ i ogl¹daæ siê na wszystkie stro-
ny, mrucz¹c:
– Widzisz? Widzisz?! Tam! Tam! – znowu! Jak iskierki... Zapal¹ siê... zgasn¹ i znów siê
zapal¹... To oni!... Id¹... ur¹gaæ bêd¹... przeklinaæ...
W³odzimierz mimowoli spojrza³ w kierunku rêki Ostapowa. W pó³ciemnych k¹tach czai³
siê mrok, na œcianach ledwie dostrzegalne pe³z³y cienie, rzucane przez migaj¹cy p³omieñ lam-
py i pal¹cych siê na biurku œwiec.
– Nikogo niema! – rzek³ spokojnym g³osem, patrz¹c na profesora.
– Nikogo?... Tymczasem... ale przyjd¹... O! oni nigdy nie wybacz¹ i przyjd¹... – szepta³
Ostapow.
Umilkn¹³ i po chwili mówiæ zacz¹³, nie patrz¹c na siedz¹cego przed nim Uljanowa:
– Judasz zdradzi³ Chrystusa, mi³uj¹c go, lecz straciwszy wiarê w niego, jako w Mesjasza praw-
dziwego... Wzi¹³ za jego g³owê 30 srebrników, ¿eby pokazaæ ca³emu œwiatu, ¿e wiêcej nie wart,
jako zwyk³y œmiertelnik... Nawet zwróci³ synhedrjonowi te srebrniki... A póŸniej przysz³y do nie-
go ma³e, chy¿e, z³oœliwe biesy... Œmiaæ siê jê³y, szarpaæ, znêcaæ siê... Ogania³ siê nim, a one szep-
ta³y: „IdŸ na górê, gdzie nad urwiskiem roœnie suche drzewo!” Powtarza³y mu to przez ca³y dzieñ,
ca³¹ noc i jeszcze przez ca³y dzieñ. Poszed³ i usiad³ pod drzewem, patrz¹c na ¿ó³t¹ równinê i na
mêtn¹, dalek¹ smugê Jordanu. Wtedy wyp³ynê³a przed nim i o¿y³a twarz Chrystusa; zsinia³e, ¿ó³ci¹
i octem napojone usta poruszy³y siê i szepnê³y: „Zdrajco, sprzeda³eœ Boga swego!”... Z powrozu
opaski zadzier¿gn¹³ Judasz pêtlê i zawisn¹³ nad urwiskiem... jako ofiara sumienia... Sumienia!
Przetar³ oczy i wypi³ kieliszek wódki.
Zerkn¹³ nieprzytomnemi oczami po ciemnych k¹tach i szepta³ dalej:
– Teraz do mnie przylatuj¹ biesy te... chy¿e, ognikami b³yskaj¹ce i tu i tam... Po nich wsta-
je we mgle... piêæ szubienic... a na nich powieszeni... Pestel, Rylejew, Bestu¿ew, Kachow-
45
skij, Murawjew... wszyscy, którzy chcieli naprawiæ antychrystusowe szaleñstwo Piotra... Ro-
sjê zbawiæ... oœwieciæ... podnieœæ... Patrz¹ na mnie strasznym wzrokiem, nienawidz¹cym
i krzycz¹ obrzêk³emi wargami: „Zdrajca! Zdrajca!” Bo to ja ul¹k³em siê kuratora, pokornie
wys³ucha³em wymówek i za srebrniki milczê o mêczennikach œwiêtych... Milczê, jak zdraj-
ca, jak tchórz... O–o! Id¹ ju¿ id¹! Widzisz?...
Z trudem uspokoi³ W³odzimierz profesora, pomóg³ mu przebraæ siê i wyprowadzi³ z do-
mu. D³ugo chodzili, milcz¹c, a gdy Ostapow otrzeŸwia³ ostatecznie, poszli do Uljanowych.
Ch³opak szepn¹³ matce o zajœciu i odda³ profesora pod jej opiekê. Ostapow spêdzi³ noc
w oficynie razem z m³odymi Uljanowymi, a nazajutrz Marja Aleksandrówna napisa³a list do
rodziny profesora, radz¹c, aby ktoœ przyjecha³ i zaopiekowa³ siê chorym.
W dwa dni póŸniej w mieszkaniu Ostapowa zjawi³a siê siostra profesora – Helena, szes-
nastoletnia dziewczyna. Po miesi¹cu zjecha³ ojciec – stary lekarz wojskowy.
Profesor powoli powraca³ do zdrowia i równowagi. Nie odzyska³ tylko ju¿ nigdy ani daw-
nego spokoju, ani swobody. Pêdzi³ jednostajne, szare ¿ycie nauczyciela, z dnia na dzieñ, od
rangi do rangi, od orderu do orderu. Nie cieszy³o go to i nie budzi³o ¿adnych wspomnieñ.
Zobojêtnia³ na wszystko, jak tylu innych w tem œmierteln¹ cisz¹ zatrutem panowaniu Alek-
sandra III – cara, mi³uj¹cego pokój... pokój cmentarzyska.
46
ROZDZIA£ V.
Przed œwiêtami Bo¿ego Narodzenia pan Uljanow otrzyma³ now¹ nominacjê. Zosta³ dyrek-
torem wszystkich szkó³ ludowych. Rozpocz¹³ swoje czynnoœci od zwiedzenia zak³adów na-
ukowych w ca³ym obwodzie. Zabra³ ze sob¹ W³odzimierza, korzystaj¹c z feryj œwi¹tecznych.
Podró¿ odbywali sankami pocztowemi, zapuszczaj¹c siê nieraz w rzadko odwiedzane miej-
scowoœci, gdzie wœród lasów czai³y siê osiedla bez koœcio³ów i bez szkó³, bez lekarzy i w³adz.
W³odzimierz pamiêta³ z wyk³adów Ostapowa, ¿e ca³y obwód kazañski stanowi³ niegdyœ
potê¿ne, o wysokiej cywilizacji pañstwo bu³garskie, po którem nic nie pozosta³o, oprócz na-
zwy rzeki Wo³gi. Do tego kraju w wieku XIII wpadli Tatarzy, pêdz¹c przed sob¹ niezliczone
szczepy, porwane fal¹ mongolsk¹, mkn¹c¹ na zachód z g³êbin Azji. Resztki tej hordy spoty-
ka³ teraz Wo³odzia; byli to Wotiacy, Meszczeriaki. Czeremisy, Czuwasze i Mordwini, obok
Tatarów i rosyjskich wieœniaków.
Ciemne mrowisko ludzi, ró¿ni¹cych siê pomiêdzy sob¹ strojem, mow¹, wiar¹, obyczajami
i zabobonami – pierwotnemi, nieraz mrocznemi i krwawemi.
Nieprzejednana wrogoœæ panowa³a miêdzy osiedlami, zamieszka³emi przez tubylców ró¿-
nych szczepów.
Rosjanie pogardliwie spogl¹dali na dawnych najeŸdŸców, nazywaj¹c ich „tatarwa” lub
„bia³ooka czudŸ”; ci ze swej strony odp³acali zimn¹ nienawiœci¹. Samotny Tatar lub Wotiak
nie móg³ bezpiecznie przejœæ przez wieœ rosyjsk¹; ch³op – wielkorus nie odwa¿y³by siê je-
chaæ bez towarzyszy w pobli¿u wsi czuwaszskiej lub czermiskiej.
Spory i bójki wybucha³y nawet tu¿ przed koœcio³em po skoñczonem nabo¿eñstwie, lub
poœród dzieci w szkole.
Uljanow sta³ siê œwiadkiem bardzo ciekawego i pouczaj¹cego widowiska.
Popasali w ma³ej wiosce, czekaj¹c na posi³ek i œwie¿e konie.
Ch³opak poszed³ nad rzekê, gdy¿ zdaleka spostrzeg³ du¿e zbiegowisko ludzi. Ma³emi ku-
pami ci¹gnêli na œrodek zamarzniêtej rzeki, d¹¿¹c od wiosek, po³o¿onych na dwóch przeciw-
leg³ych brzegach.
Nad urwiskiem sta³ t³um bab i dzieci. Wieœniaczki opowiedzia³y W³odzimierzowi, ¿e dwie
rozdzielone rzek¹ wioski prowadz¹ d³ugo trwaj¹cy spór o ³¹kê na wyspie, wiêc postanowi³y
sprawê zakoñczyæ waln¹ bitw¹.
Rozpoczêto j¹ od ohydnych wyzwisk i przekleñstw, poczem zaczê³y siê biæ ma³e ch³opa-
ki, po nich – wyrostki; trwa³o to jedna nied³ugo, bo ca³y ten drobiazg zmiot³y t³umy m³odych
i starych ch³opów, rzucaj¹cych siê w wir bitwy.
Zapaœnicy uzbroili siê, zacisn¹wszy kamienie w rêku i omotawszy piêœci grubemi rzemie-
niami, jak to czynili niegdyœ gladjatorzy. Najtê¿si ch³opi, od których zale¿a³o ostateczne zwy-
47
ciêstwo, wymachiwali d³ugiemi i ciê¿kiemi dr¹gami lub nawet dyszlami wozów. Bójka trwa-
³a krótko, bo mieszkañcy wotiackiej wioski cofnêli siê przed zuchowatym atakiem Tatarów
z przeciwnego brzegu. Na œniegu pozosta³o kilku rannych, a mo¿e i zabitych; krew, niby
szkar³atne maki, wykwit³a na lodzie.
Uljanow myœla³ nad tem, w jaki sposób mo¿na by³oby poci¹gn¹æ wszystkich tych niena-
widz¹cych siê wzajemnie tubylców, nale¿¹cych do fiñskiej i mongolskiej rasy, ku wspólne-
mu celowi. Rozumia³, ¿e to by³o marzycielstwo, którem siê oszukiwa³a bezwiednie partja
„Woli Ludu”.
– Tu trzeba tyle hase³, ile jest szczepów! – szepn¹³ z szyderczym uœmiechem na zarumie-
nionej od mrozu twarzy.
Po wiêkszych wsiach ju¿ dzia³a³y niedawno za³o¿one szko³y ludowe. W³odzimierz z cie-
kawoœci¹ przygl¹da³ siê nauczycielom i nauczycielkom.
Pewna czêœæ ich spokojnie wita³a nowego dyrektora. Nie mieli ci ludzie nic do ukrywania.
Te same, co i w gimnazjum, podrêczniki, zalecane przez koœció³ i rz¹d, ten sam program,
og³upiaj¹cy i oszukañczy.
Wiêkszoœæ jednak nauczycieli, jak to odrazu zauwa¿y³ spostrzegawczy ch³opak, nie mia³a
czystego, prawomyœlnego sumienia. W rozmowie z dyrektorem byli nieufni, ostro¿ni, wstrze-
miêŸliwi. W ich oczach ³atwo mo¿na by³o wyczytaæ nie¿yczliwoœæ dla przedstawiciela rz¹du.
Pan Uljanow tego nie spostrzega³ jednak. Wszystko napozór by³o w porz¹dku. S³ucha³ obojêt-
nie skarg na marne uposa¿enie, na nêdzê, na niechêæ ludnoœci do szko³y, a nawet wrogi stosunek
do nauki i nauczycielstwa; to nie wchodzi³o w zakres jego dzia³alnoœci, o tem musia³y myœleæ
w³adze centralne. Na jego odpowiedzialnoœci le¿a³o, aby wszystko siê odbywa³o przepisowo.
Odje¿d¿a³ zadowolony i spokojny, nie podejrzewaj¹c nawet, ¿e w kuferkach nauczycieli
ludowych le¿a³y starannie zamaskowane broszurki pisarzy „Woli Ludu”, którzy œmielej, ni¿
urzêdowi, p³atni „uczeni”, rozprawiali siê z historj¹ „Rusi Œwiêtej”.
Z ciê¿kim sercem powraca³ do domu m³ody Uljanow.
Rozumia³, ¿e lud nie jest jednolity, bo, podzielony na wrogie szczepy, ho³duje dzielnico-
wemu patrjotyzmowi i nie zna wspólnych d¹¿eñ i zasad.
Widzia³ bezdenn¹ przepaœæ pomiêdzy wsi¹ a miastem, pomiêdzy w³oœciañstwem a inteli-
gencj¹, której ch³opi nie rozumieli i nie lubili, bo by³a dla nich albo uosobieniem rz¹du, albo
czemœ djabelskiem z ca³¹ jej wiedz¹, nauk¹ i obcemi obyczajami.
– Tylko D¿engiz–chan, lub inny wielki najeŸdŸca móg³ daæ sobie z nimi radê! – myœla³
W³odzimierz. – Krwaw¹ rêk¹ gna³ ich wraz ze sob¹ na podbój œwiata, prowadz¹c ku celowi,
przez siebie wytkniêtemu. Nic siê od tego czasu nie zmieni³o, wiêc i teraz potrzebny jest tyl-
ko nowy chan, lub nasz rosyjski zuchwa³y, brutalny antychryst – Piotr Wielki, nowator–ma-
rzyciel z grubym kijem w mocnej ³apie!
O swoich wra¿eniach obszernie opowiada³ ch³opak w domu Ostapowych.
Lubili go tam wszyscy i nazywali pieszczotliwie – Wola.
Po raz pierwszy us³ysza³ to imiê z ust drobnej, z³otow³osej Heleny i, sam nie wiedz¹c dla-
czego, zarumieni³ siê po uszy.
Stary doktór Ostapow s³ucha³ ze zdumieniem opowiadania powa¿nego Woli, mówi¹cego,
jak doros³y, o sformowanych pojêciach cz³owiek.
Logika, jasna bez przesady i porywów myœl; prosta, a silna dialektyka zastanawia³y stare-
go lekarza. Nieraz myœl¹c o tem, formu³owa³ swoje wra¿enia w ten sposób:
48
– Ani moje pokolenie, ani rówieœnicy syna nie mieli tej surowej, jasnej i œmia³ej myœli.
Ha! W ¿ycie wchodzi m³oda generacja, ca³kiem do nas niepodobna. Mo¿e ona potrafi nie tyl-
ko budowaæ b³yskotliwe gmachy na glinianych fundamentach, lecz istotnie wznieœæ coœ wiel-
kiego i wiecznego – piramidê rosyjskiego Cheopsa, naprzyk³ad!
Godzinami rozmawia³ stary doktór z W³odzimierzem. Ch³opak wola³ to, ni¿ s³uchaæ obo-
jêtnego, pe³nego zw¹tpienia g³osu profesora.
Pewnego razu, gdy W³odzimierz twierdzi³ z g³êbokiem przekonaniem o mo¿liwoœci zmia-
ny pogl¹du na prawo i moralnoœæ, m³ody Ostapow rzuci³ gorzkie, bezsilne s³owa:
– Nic z tego nie bêdzie! Rosja skazana jest na zag³adê...
Wszyscy uczuli ch³ód od tych beznadziejnych, upokarzaj¹cych myœli.
Tylko Uljanow bacznie spojrza³ na profesora i odpowiedzia³ natychmiast:
– Rosja liczy 130 czy 150 miljonów ludzi, a na ca³ej kuli ziemskiej zamieszkuje chyba
dwa miljardy, czuj¹cych i cierpi¹cych tak samo. Niech¿e ginie Rosja, aby zwyciê¿y³a praw-
da... ogólnoludzka.
– Nie, doprawdy, tego ju¿ za wiele! – zawo³a³ lekarz.
– Nie mo¿emy ustanawiaæ czysto–rosyjskiej prawdy – odpowiedzia³ W³odzimierz. – Nie
ma ona ani celu, ani œrodków.
– A ogólnoludzka prawda?
– Nad ni¹ wszyscy wspólnie bêd¹ pracowali: my, Anglicy, Murzyni i Hindusi. Razem le-
piej i szybciej to pójdzie!
– Jaka¿ to prawda? – spyta³ profesor.
– Nie wiem jeszcze, ale czujê j¹... tu, tu...
To mówi¹c, W³odzimierz palcem dotkn¹³ czo³a.
W k¹ciku cicho siedzia³a Helena, pochylona nad robótk¹.
Przy ostatnich s³owach W³odzimierza podnios³a na niego oczy, a gdy wskaza³ na swoje
czo³o, przymknê³a powieki i cicho westchnê³a.
Po odejœciu ojca i brata, nie odrywaj¹c siê od haftowanego ga³ganka, spyta³a:
– Czy Wola jest przekonany, ¿e wyczucie prawdy mieœci siê tylko w mózgu?
– Tak! – odpowiedzia³. – Tylko w mózgu.
– Ja myœlê inaczej! – zaprzeczy³a, potrz¹saj¹c jasn¹ g³ówk¹. – Wielkie ideje wtedy tylko
mog¹ mieæ w³adzê nad ludŸmi, gdy zmieniaj¹ siê w uczucia. To znaczy, ¿e w okresach two-
rzenia, utrwalenia i przyjêcia prawdy musi dzia³aæ serce...
– Nie! Skoro serce wchodzi w grê, zaczynaj¹ siê kompromisy – nie znoszê i nie uznajê
ich! – zawo³a³ opryskliwie.
– Czy Wola nigdy nie pójdzie za g³osem serca?
– Nie, nigdy! Serce jest wrogiem rozumu.
Westchnê³a i umilk³a, ni¿ej pochylaj¹c siê nad sto³em.
– Dlaczego, Lena, westchnê³a? – zapyta³ W³odzimierz.
D³ugo nie odpowiada³a. W³odzimierz cierpliwie czeka³, patrz¹c jak œwiat³o lampy k³adzie siê
z³otemi plamami na g³adko uczesanych w³osach i muska d³ugie, grube warkocze dziewczyny.
– Smutno mi jest... – szepnê³a.
Uljanow milcza³.
– Smutno mi jest – powtórzy³a i nagle podnios³a na niego du¿e, niebieskie oczy, pe³ne
gor¹cych b³ysków. – Wola jest niedobry!
49
W³odzimierz nie odzywa³ siê.
– Czy Wola nic nie kocha w ¿yciu?
Pomyœla³ i odpar³:
– ¯yczê dobra i prawdy wszystkim ludziom ca³ego œwiata...
– A wiêc – kocha?
– Nie! Na to sam rozum wystarczy – rzek³ spokojnie.
Po chwili Helena, nie spuszczaj¹c z niego oczu, szepnê³a.
– I nikogo... nie kocha?
Chcia³ odpowiedzieæ, lecz nagle zmiesza³ siê i z ¿ywym rumieñcem na twarzy zacz¹³ prze-
gl¹daæ ilustrowane wydanie Puszkina, le¿¹ce na stole.
– Naprzyk³ad, czy mnie... kocha Wola? – doszed³ cichy jej szept.
Uljanow drgn¹³ i zacisn¹³ zêby.
– Bo ja kocham Wolê... kocham, jak ojca, jak kocha³am matkê... o, nie! kocham wiêcej –
tak, jak Boga!
Przez zaciœniête zêby odpowiedzia³:
– Niebardzo przekonywaj¹ce porównanie!... Boga, Leno, niema! Jest to przestarza³a idea,
przypadkowo pozostaj¹ca w obiegu.
Oczu jednak nie podniós³ na ni¹, ba³ siê spojrzeæ w jej Ÿrenice, pe³ne b³ysków serdecz-
nych.
– Dla mnie Bóg istnieje! Ja kocham Go, a obok Niego – Wolê! – szepnê³a.
– Leno! – rzuci³ zduszonym g³osem, jakgdyby wo³anie o ratunek.
Nie widzia³, lecz domyœli³ siê, ¿e wyci¹ga do niego r¹czkê, drobn¹ z do³eczkami nad ka¿-
dym paluszkiem.
Porwa³ j¹, poci¹gn¹³ prawie brutalnie, uczu³ przy swojej piersi bij¹ce serce Leny, wiêc przy-
garn¹³ j¹ do siebie i, mru¿¹c ciemne oczy skoœne, wpi³ siê ustami w jej zimne, dr¿¹ce wargi.
– Twoja, twoja na ca³e ¿ycie, do ostatniego tchu!... – szepnê³a z uniesieniem.
– Na ca³e ¿ycie! – powtórzy³ i nagle jakiœ ch³ód zakrad³ siê do piersi ch³opca.
Nie wiedzia³, czy poczu³ fa³sz w tych s³owach gor¹cych, czy z³e przeczucie go tknê³o.
Helena, jak prawdziwa kobieta, ju¿ planowa³a ca³e ich ¿ycie.
– Wola ukoñczy uniwersytet i stanie siê adwokatem, broniæ bêdzie tylko najnieszczêœliw-
szych, najbardziej pokrzywdzonych, jak naprzyk³ad Darjê, która posz³a na tu³aczkê; ja prze-
studjujê medycynê i bêdê leczy³a najbiedniejszych i opuszczonych...
Dalsz¹ rozmowê przerwa³ profesor Ostapow. Stan¹³ na progu i zawo³a³:
– ChodŸcie, przyjaciele, na kolacjê!
Po tej rozmowie z Len¹ Uljanow stara³ siê ka¿d¹ woln¹ chwilê spêdzaæ u Ostapowych.
Zarzuci³ nawet Marksa. W okresie pierwszej mi³oœci wydawa³ mu siê zbyt zimnym i bez-
wzglêdnym.
Marja Aleksandrówna domyœla³a siê prawdy i by³a zadowolona z obrotu sprawy.
– Bardzo porz¹dna i mi³a dziewczyna! – zwierza³a siê mê¿owi. – Z dobrej rodziny, powa¿-
na, uczciwa. Mo¿e, Bóg da,– ¿e dojdzie to do skutku. Cieszy³abym siê z tego!
– Naturalnie! – zgadza³ siê Uljanow. – Ojciec – genera³, najlepszy lekarz w mieœcie. To –
partja!
– Najwa¿niejsze, ¿e to bardzo wartoœciowa panienka, rozs¹dna i dobrego serca! – popra-
wi³a mê¿a pani Uljanowa.
50
– Chwa³a Bogu! – wo³a³, zacieraj¹c rêce, ojciec.
Nikt nie wiedzia³, ¿e W³odzimierz w tym czasie prze¿ywa³ mêki zw¹tpienia.
Czu³, ¿e zdradza coœ, co jest wa¿niejsze od jego osobistego ¿ycia. Przypomnia³ sobie pija-
nego Ostapowa, majacz¹cego o wyrzutach sumienia Judasza. Rozumia³ teraz Judasza... Ro-
zumia³, ¿e on sam jeszcze podœwiadomie, nieuchwytnie zdradzi³ Lenê.
– A gdyby¿ tak, jak by³o z ³y¿wami i z ³acin¹? Porzuciæ Lenê i wzi¹æ siê znowu za Mark-
sa, za swoje notatki, za ksi¹¿ki?
Nie móg³ jednak przezwyciê¿yæ siê i szed³ do Ostapowych, mêczeñskim wzrokiem patrzy³
w niebieskiego oczy Leny, uœmiecha³ siê do b³ysków na jej z³otych warkoczach i czu³ przy-
jemny dreszcz podniecenia, gdy, marszcz¹c brwi, uwa¿nie s³ucha³a jego mowy.
M³ody by³, nie móg³ zrozumieæ, ¿e skoro nasunê³o mu siê porównanie uczucia do tej s³od-
kiej dziewczyny z zami³owaniem do ³y¿ew, odrywaj¹cych go od pracy, to nie kocha³ jej na
ca³e ¿ycie, do ostatniego tchu.
Nie wiedzia³ o tem i walczy³ z poch³aniaj¹c¹ go pierwsz¹ mi³oœci¹, walczy³... Poddawa³
siê jej s³odkiemu czarowi i strz¹sa³ z siebie jej urok, aby w chwili s³aboœci znowu po ni¹
wyci¹gn¹æ rêce. Odczuwa³ to, co prze¿ywali œwiêci pañscy podczas kuszenia, sprowadzaj¹-
cego ich z dróg bo¿ych. Poddawali siê pokusie, ju¿ dotykali spragnionemi ustami czarownej
czary zatrutej i odtr¹cali j¹, aby w mêce trwaæ, a¿ znów upadali i marzyli o nowej, piêknej
zjawie, ponêtnej, kusz¹cej. Pogarszali sob¹, buntowali siê przeciwko s³aboœci ducha, drêczyli
siebie i – zwyciê¿ali w imiê bo¿e, krocz¹c drog¹, ostremi kamieniami i cierniami okryt¹.
– W imiê jakiego boga mam walczyæ? – pyta³ sam siebie W³odzimierz. – Kto ¿¹da ode
mnie tej ofiary?
Niema odpowiedzi – tylko gdzieœ w labiryncie mózgu œlizga siê, jak chy¿y w¹¿, myœl
dziwna, niepokoj¹ca, niby nakaz w³adny:
– Musisz byæ samotny, wyzwolony z trosk ¿yciowych, niczem nieskrêpowany! Oddaj
wszystkie si³y, ca³¹ potêgê rozumu, ca³y ¿ar nikogo nie kochaj¹cego serca!...
– Czemu lub komu mam oddaæ? – szepta³, czuj¹c dreszcz, wstrz¹saj¹cy nim.
– Znowu – milczenie. Nowa walka, zw¹tpienie, wyrzuty sumienia, s³aboœæ, niebieskie oczy
Leny, w³osy z³ote i – mêka, mêka ponad si³y!...
Aleksander Uljanow, skoñczywszy z robakami i mikroskopem, zacz¹³ zapraszaæ do siebie
kolegów i znajomych. W oficynie gwarno by³o, niemal codzieñ, a pokój nape³nia³y ob³oki
dymu i g³osy spieraj¹cej siê m³odzie¿y.
Na widok starego Uljanowa, pyszni¹cego siê z otrzymanego niedawno krzy¿a œwiêtego
W³odzimierza, nadaj¹cego mu dziedziczne szlachectwo, m³odzie¿ milk³a odrazu i nawi¹zy-
wa³a zdawkowe, banalne rozmowy. Jednak do uszu ojca dosz³y oddzielne wyrazy. By³y to
straszne s³owa: rewolucja, wola ludu, bohaterski czyn ¯elabowa...
Robi³ póŸniej gorzkie wyrzuty synowi, mówi¹c, ¿e ta „banda bezbo¿ników” doprowadzi
do zguby ca³¹ rodzinê.
Jednak s³uchy o zebraniach w domu radcy stanu i kawalera orderu œw. W³odzimierza do-
sz³y wkoñcu do policmajstra.
Zaprosi³ do siebie Uljanowa i po przyjacielsku uprzedzi³ o tem, ¿e ju¿ ma na oku i pod
obserwacj¹ jego dom i szczególnie Aleksandra Iljicza, jak siê wyrazi³ „m³odzieñca o niepo-
spolitym genjuszu uczonego, lecz, niestety, zara¿onego zbrodniczemi marzeniami masonów
i rewolucjonistów z partji morderców œwiêtego cara, Aleksandra „Oswobodziciela”.
51
Stary zrobi³ tak¹ awanturê synowi i tak siê uniós³, ¿e a¿ zemdla³. Chorowa³ ciê¿ko ca³e
dwa tygodnie, dogl¹dany przez doktora Ostapowa.
Aleksander przeniós³ swoje zebrania do jakiegoœ konspiracyjnego lokalu. W domu zapa-
nowa³y spokój i zgoda.
Wiedz¹c, ¿e ojciec lubi szachy, Aleksander czêsto grywa³ z nim, a stary nigdy ju¿ nie wsz-
czyna³ rozmowy o niestosownem i niebezpiecznem postêpowaniu jego, jako syna kawalera
tak wysokiego orderu.
Nie mia³ ju¿ ¿adnych podejrzeñ.
W³odzimierz myœla³ tak samo.
Gwa³townie przejrza³ jednak, bo pewnego razu, powróciwszy do domu, spostrzeg³ wygl¹-
daj¹c¹ z pod poduszki brata ksi¹¿kê. Wzi¹³ j¹ do r¹k i zdziwi³ siê ogromnie.
By³a bardzo ciê¿ka. Korzystaj¹c z nieobecnoœci brata, obejrza³ j¹ starannie. Kawa³ ¿elaza,
wydr¹¿ony poœrodku, mia³ zewnêtrzny wygl¹d ksi¹¿ki.
Straszna myœl b³ysnê³a w g³owie ch³opca. Zdawa³o mu siê, ¿e zrozumia³ wszystko.
– Jesteœ nieostro¿ny, Sasza! – rzek³, gdy brat powróci³ do domu. – takie rzeczy nale¿y
ukrywaæ starannie.
Brat zmiesza³ siê i nic nie odpowiedzia³.
– Ta–ak! – pomyœla³ W³odzimierz. – Robaki nie przeszkodzi³y Aleksandrowi zostaæ rewo-
lucjonist¹, a mnie Lena zabiera du¿o czasu i myœli moje sprowadza na mieszczañskie, ego-
istyczne tory. Trzeba z tem skoñczyæ!
Nie móg³ jednak...
Ró¿ne myœli, zwi¹zane z odkryciem, uczynionem w pokoju brata, mêczy³y go. Waha³ siê
i boryka³ ze sob¹. Sta³ na rozdro¿u i d³ugo nie znajdowa³ wyjœcia.
Zblad³ i wychud³ straszliwie. Jednak milcza³ i z zaciêtoœci¹ rozpaczliw¹ zaciska³ usta. Czu³
siê jak cz³owiek, po raz pierwszy podpisuj¹cy wyrok œmierci.
Tak trwa³o przez ca³e lato.
Na jesieni 1886 roku nagle zmar³ ojciec.
By³ to ciê¿ki czas. Wtedy jeszcze bardziej pokocha³ Lenê. Ona jedna umia³a pocieszyæ
stroskan¹ matkê i ukoiæ jej ból i têsknotê. Pani Uljanowa nigdy nie przecenia³a mê¿a, têskni-
³a jednak za nim, prze¿ywszy tyle lat razem, w doli i niedoli. Marja Aleksandrówna kocha³a
mê¿a mi³oœci¹ matki, zdaj¹c sobie sprawê ¿e ten nierozumny, s³u¿alczy pó³–Ka³muk astra-
chañski przeszed³ swoj¹ drogê ¿yciow¹, zawdziêczaj¹c jej, która budzi³a w nim godnoœæ
ludzk¹ i wskazywa³a na znaczenie i prawdziw¹ treœæ jego pracy.
Córki Marji Aleksandrówny, œmia³e i inteligentne, przepada³y za Len¹ i otwarcie nazywa-
³y j¹ szwagierk¹.
W³odzimierz tylko nie robi³ ju¿ ¿adnych planów i wyrzek³ siê marzeñ. Z dnia na dzieñ
oczekiwa³ nowego ciosu, który musia³ spaœæ na rodzinê i zmieniê, a mo¿e nawet zburzyæ
wszystko. On jeden wiedzia³ o tem lepiej, ni¿ nawet ten, po myœli którego cios ten mia³ byæ
zadany. Nie mia³ z³udzeñ i nadziei.
W marcu nastêpnego roku, gdy W³odzimierz uczêszcza³ ju¿ do 8–mej klasy, po mieœcie
gruchnê³a wieœæ, ¿e w rocznicê œmierci Aleksandra II-go z rêki ¯elabowa, w Petersburgu zo-
sta³ wykryty zamach na ¿ycie panuj¹cego cara.
Wœród aresztowanych spiskowców okaza³ siê Aleksander Iljicz Uljanow, a wœród podej-
rzewanych – siostra Anna.
52
Zrozpaczona i przybita do samej ziemi ogromem nieszczêœcia Marja Aleksandrówna, po-
stanowi³a jechaæ do Petersburga. Dzieci nie mog³y puœciæ jej samej. Zwróci³y siê wiêc do sta-
rych, dobrych znajomych, lecz nikt nie chcia³ nara¿aæ siê w³adzom, okazuj¹c za¿y³oœæ z ro-
dzin¹ zbrodniarza, podnosz¹cego rêkê na cara. Niektórzy z nich nie przyjmowali nawet m³o-
dych Uljanowych. Stary przyjaciel ojca, Szy³ow, unika³ spotkania z nimi i ju¿ nigdy nie wpa-
da³ na partjê szachów.
– Intelingentne spo³eczeñstwo zosta³o spodlone do reszty! – rzuci³ W³odzimierz i pogar-
dliwie splun¹³, gdy wraz z siostr¹ powraca³ od dawnych przyjació³, którzy nie chcieli nawet
wpuœciæ ich do swego mieszkania.
Z Marj¹ Aleksandrówn¹ wyruszy³a w dalek¹ podró¿ Lena Ostapowa pod pozorem zebra-
nia informacyj o wst¹pieniu na medycynê.
Nieszczêœliwa matka nie zdo³a³a jednak pomóc synowi. Car Aleksander, „mi³uj¹cy pokój”,
umia³ mœciæ siê na wrogach pomazañca Bo¿ego.
Proœba matki o zamianê kary œmierci na do¿ywotnie wiêzienie zosta³a odrzucona.
Na ponurym podwórku fortecy Schlüsselburskiej, która widzia³a od czasów Piotra nieprze-
rwany ³añcuch okrucieñstw, dokonanych nad wrogami despotyzmu, – Aleksander Uljanow
zosta³ powieszony.
Marja Aleksandrówna powróci³a do domu.
Napozór, wydawa³a siê zupe³nie spokojn¹, posiwia³a tylko nagle, oczy jej przygas³y, a g³owa
siê trzês³a, jakgdyby nigdy nieustaj¹cy dreszcz wstrz¹sn¹³ wychud³em, wyczerpanem cia³em.
Helena Ostapowa nazajutrz po powrocie zaprosi³a do siebie W³odzimierza.
Uljanow spostrzeg³ wielk¹ zmianê w ukochanej dziewczynie.
Nie by³a to ju¿ promienna, pogodna Lena.
Jakiœ cieñ pad³ na ni¹. Nabra³y zimnego spokoju niebieskie oczy, zacisnê³y siê mocno
œwie¿e, gor¹ce wargi, znikn¹³ rumieniec, g³os nabra³ twardego dŸwiêku metalu. Powita³a go
bez dawnych wybuchów radoœci i szczêœliwego œmiechu.
D³ugo milcza³a, wpatruj¹c siê w mizern¹, surow¹ twarz W³odzimierza.
– Zrozumia³am... – rzek³a.
Podniós³ na ni¹ zdziwiony wzrok.
– Przecierpia³eœ i ju¿ znalaz³eœ ujœcie dla smutku i gniewu! – szepnê³a.
Milcza³.
– Wiem, ¿e teraz nie czas myœleæ o sobie, o mnie, o mi³oœci, o ¿yciu szczêœliwem...
wiem!... Nasta³ czas zemsty za œmieræ Aleksandra.
– O, tak! – wyrwa³o siê W³odzimierzowi.
– Opowiadano mi o procesie zamachowców... By³o ich kilku... Ci, którzy obmyœlili ca³¹
rzecz, zwalili wszystko na Aleksandra i jego towarzyszy... Partja, przera¿ona i zdemoralizo-
wana, ukry³a siê, rozpad³a... Tchórze! Nikczemnicy!...
Uljanow nachmurzy³ brwi i milcza³.
– Koniecznem jest pokazaæ rz¹dowi, ¿e protest nie wygas³! Nowe bomby powinny byæ
rzucone! Gniew narodu nale¿y podtrzymaæ! Nie w¹tpiê, ¿e ty o tem myœla³eœ i postanowi³eœ
pójœæ w œlady brata. Wola, odpowiedz!
W³odzimierz jeszcze ni¿ej spuœci³ g³owê i nie odzywa³ siê.
– Mów! – szepnê³a namiêtnie. – Twoje siostry przysiêg³y byæ wrogami Romanowych, a ty
milczysz? Boisz siê? – pyta³a.
53
Uljanow podniós³ g³owê.
Surowa, zawziêta twarz by³a spokojna. Ciemne oczy patrzy³y zimno.
– Nie bojê siê! – odpar³ suchym, chrapliwym g³osem
– Wiêc co postanowi³eœ?
Opar³ g³owê na rêkach i, nie patrz¹c na Lenê, mówi³, niby spowiada³ siê przed samym sob¹:
– Wiedzia³em dawno, ¿e brat zamierza wykonaæ zamach. Znalaz³em u niego czêœæ maszyny pie-
kielnej... Przera¿a³o mnie to... Ani chwili nie w¹tpi³em, ¿e skoñczy siê to œmierci¹ brata... W wypad-
ku niepowodzenia powiesi³ go Aleksander III; gdyby zamach siê – uda³ – uczyni³by to samo nastêp-
ca jego... Innego wyjœcia nie by³o, nie mog³o byæ! Mia³em mo¿noœæ uprzedziæ nieszczêœcie, uprosiæ
brata, powiedzieæ o wszystkiem matce... Nie uczyni³em tego... Ja jeden wiem, jakie mêki przesze-
d³em! Pozwoli³em Aleksandrowi wyjechaæ z bombami... na œmieræ. Nie mog³em post¹piæ inaczej!
Cz³owiek powinien ¿yæ dla idei i celu, zapominaj¹c o sobie... Powstrzymywaæ go nie wolno!
Przerwa³ i patrzy³ nieruchomo przed siebie.
– A teraz? Co bêdziesz robi³? Milcza³? Cierpia³? – spyta³a Lena i dotknê³a rêk¹ czo³a W³o-
dzimierza.
Spojrza³ na ni¹ zmru¿onemi oczami i rzek³, akcentuj¹c ka¿de s³owo:
– Ja bomby rzucaæ nie myœlê! Jest to zabawa w bohaterstwo. G³upia, nêdzna awantura!
Bezcelowy rozlew krwi... Ja przysiêgam zemœciæ siê na Romanowych, lecz czas na to nie
przyszed³ jeszcze... Przyjdzie niebawem... Wtedy poleje siê krew! Morze krwi!
– A je¿eli ten czas nie przyjdzie?
– Przyjdzie... Ja go przyœpieszê! – odpowiedzia³, uderzaj¹c piêœci¹ w stó³.
Lena popatrzy³a na niego ze zdumieniem.
Myœla³a, ¿e ten m³odzieniec rzuca puste, szumne frazesy, aby oszukaæ j¹ i siebie, uspra-
wiedliwiæ swoje tchórzostwo i bezczynnoœæ. Nagle spostrzeg³a wyraz ostrych oczu jego, skie-
rowanych na siebie. Sta³y siê podobne w tej chwili do przenikliwych Ÿrenic ptaka drapie¿ne-
go. Pali³y j¹ i dociera³y do najtajniejszych zak¹tków jej mózgu.
Wyczu³a, ¿e on widzi wszystko i rozumie ka¿de drgnienie myœli.
Opuœci³ oczy i powiedzia³:
– Nie bojê siê niczego i nikogo oszukaæ nie zamierzam! Serce ka¿e mi zrzuciæ bombê
natychmiast, nie zwlekaj¹c, lecz rozum wskazuje, ¿e dla zemsty dojrzeje chwila wtedy, kiedy
bêdzie siê robi³ porachunek za wieki ca³e i gdy nakreœlony zostanie plan wieków przysz³ych.
Ja tego dokonam, Leno!
Wielka si³a i gor¹cy poryw zabrzmia³y groŸnie w zd³awionym g³osie W³odzimierza.
Na chwilê jedn¹ podda³a siê temu wra¿eniu, lecz tylko na jedn¹ chwilê. Przysz³o natych-
miast zw¹tpienie i bolesne podejrzenie o nieszczeroœæ, o usi³owanie odwrócenia jej uwagi
w inn¹ stronê.
Milcza³a z wyrzutem patrz¹c na niego.
W³odzimierz znowu wpi³ siê w ni¹ ostrym wzrokiem skoœnych oczu i blady uœmiech prze-
bieg³ po ustach jego.
Wsta³. Na twarzy widaæ by³o wahanie.
Sycz¹cym, prawie z³ym g³osem mówi³:
– Móg³bym odejœæ teraz bez s³owa. Leno. Wiem, co myœlisz o mnie. Nie bêdê siê t³uma-
czy³. Robiê tak, jak chcê! Powiem tylko, ¿e jesteœ jedynym cz³owiekiem, którego kocha³em,
i – ostatnim. Powrócê do ciebie, gdy spe³ni siê to, o czem mówi³em tu przed chwil¹!
54
Mocno zacisnê³a rêce i szepnê³a:
– Ja ciebie nigdy nie zapomnê...
Czeka³a, ¿e zbli¿y siê do niej i, jak to czyni³ zwykle, przytuli do siebie w milczeniu.
W³odzimierz nie uczyni³ tego. Ogarn¹³ j¹ raz jeszcze zagadkowym, nieuchwytnym wzro-
kiem i pomyœla³ z niechêci¹ i pogard¹:
– Nie uwierzy³a! Uwa¿a mnie za tchórza!
Odrazu sta³a siê obc¹ dla niego, niepotrzebn¹; jeszcze chwila, jeszcze jedno s³owo i –
mog³aby siê by³a wydaæ wrogiem, dla którego nie znalaz³by, mo¿e, innego uczucia, oprócz
nienawiœci.
Nie ogl¹daj¹c siê wiêcej, wyszed³.
Nie cierpia³ nad roz³¹k¹ i nie têskni³ do Leny.
Z gimnazjum powraca³ teraz wprost do domu, spêdza³ ca³y czas z matk¹, uczy³ siê zapa-
miêtale i czyta³.
Sta³ siê jeszcze bardziej milcz¹cy i skupiony.
Matka zapyta³a go o przyczynê zerwania znajomoœci z Ostapowymi.
Sk³ama³, mówi¹c, ¿e dano mu do zrozumienia, aby nie nara¿a³ Ostapowych na przykroœci
z powodu bliskich stosunków z rodzin¹ zamachowca.
– Niech profesor Ostapow w spokoju otrzyma orderek, o który mu tak bardzo chodzi! –
zakoñczy³ ze œmiechem.
Pozostawszy sam w swoim pokoju, pomyœla³, ¿e przecie¿ pope³ni³ nikczemnoœæ, bo spodli³
w oczach matki starego przyjaciela, z³otow³os¹ Lenê i bezbronnego, obojêtnego na wszystko
profesora.
– Ech! – machn¹³ rêk¹ pogardliwie. – Wszystko jest dobre, co najprêdzej i najproœciej do
celu prowadzi! Teraz przynajmniej bêdê mia³ spokój!
Bardzo prêdko zapomnia³ o wszystkiem. Uczy³ siê zapamiêtale, przygotowuj¹c siê do
matury. Egzaminy wypad³y œwietnie.
W³odzimierz Uljanow zosta³ odznaczony z³otym medalem i wst¹pi³ do uniwersytetu w Ka-
zaniu, zapisawszy siê na wydzia³ prawny.
Na wakacje razem z matk¹ i siostrami pojecha³ do ciotki, a gdy na jesieni powróci³, do-
wiedzia³ siê od kolegów, ¿e doktór Ostapow z córk¹ wyjechali do Petersburga, a profesor
dosta³ nominacjê na inspektora gimnazjum w Ufie.
W³odzimierz westchn¹³.
Ci¹gle czujny, kontroluj¹cy samego siebie, ustali³, ¿e nie by³o to westchnienie smutku, lecz
raczej ulgi, – œwiadomoœæ swobody ostatecznej, niczem nie skrêpowanej.
– To, co utraci³em, by³o drogie, to, co uzyska³em – jest wielkie, jak najwspanialszy skarb!
Wolnoœæ! – szepn¹³ do siebie.
Czu³ siê potê¿nym.
55
ROZDZIA£ VI.
¯ycie uniwersyteckie w Kazaniu by³o znacznie bujniejsze, ni¿ w stolicach pod nieustaj¹-
cym ani na chwilê dozorem ¿andarmów i policji politycznej, do której potajemnie nale¿eli
niektórzy studenci i profesorowie.
W Kazaniu poza karjerowiczami, stanowi¹cymi przewa¿aj¹c¹ wiêkszoœæ, istnia³y liczne
kó³ka studentów, marz¹cych o zmianie stosunków w Rosji. Wszystkie jednak by³y kierowane
przez „Wolê Ludu”, czyli socjalistów–rewolucjonistów.
W³odzimierz Uljanow zosta³ wci¹gniêty do tych kó³ek, uczêszcza³ na ich konspiracyjne
zebrania, podj¹³ siê nawet pisania broszur i ulotek dla ludu. Jednak prace jego odrzucono
z oburzeniem. Nie odpowiada³y one myœlom przywódców i by³y uznane za herezjê, za zdra-
dê idea³ów partji.
Uljanow wycofa³ siê z grona rewolucyjnych kolegów i przyczai³ siê, czekaj¹c na sposob-
noœæ do ataku na ca³¹ partjê „Woli Ludu”, któr¹ pozna³ gruntownie.
Nied³ugo czeka³. W Moskwie i Petersburgu, z powodu brutalnoœci policji, studenci og³o-
sili strajk i przestali uczêszczaæ do wy¿szych uczelni.
Uniwersytet kazañski poszed³ za ich przyk³adem.
Na wiecu, odbywaj¹cym siê w sali aktowej, przywódca socjalistów–rewolucjonistów wy-
st¹pi³ z d³ugiem przemówieniem, ¿¹daj¹c ostrego protestu przeciwko panuj¹cemu systemowi
i manifestacji na rzecz zwo³ania konstytuanty.
Po mówcy na katedrze zjawi³ siê niewysoki, barczysty student o wybitnie mongolskiej
twarzy.
Po sali przeszed³ szept:
– To brat powieszonego Aleksandra Uljanowa...
W³odzimierz s³ysza³ to i patrzy³ na zebranych z³emi, zmru¿onemi oczami.
– Koledzy! – zawo³a³. – Mowa moja bêdzie krótka. Powiem wam, ¿e jesteœcie stadem
baranów, prowadzonych przez koz³y...
Szmer zdziwienia i pomruk gniewny przebieg³ po t³umie studentów.
– Precz z nim! Precz! – zawo³a³o kilka g³osów.
– S³uchajmy! S³uchajmy! – krzyknêli inni studenci.
– Wasi przywódcy marz¹, ¿eby car i jego rz¹d us³uchali g³upich ¿¹dañ zwo³ania konstytu-
anty. Tak¹ potêgê chc¹ zmusiæ do tego skam³aniem lub terrorem osobistym?! Koledzy, jest to
droga, godna g³upców...
– Precz! Precz! – zerwa³y siê oburzone okrzyki.
– ... godna g³upców, zapamiêtajcie to sobie dobrze! – ci¹gn¹³ Uljanow. – Car jest poma-
zañcem bo¿ym i za takowego siê uwa¿a...
56
– Brawo, kolega Uljanow! Brawo! – ryknê³a prawomyœlna czêœæ studentów.
– Nie wymieniaæ nazwisk! Mamy wœród nas szpiegów! – rozleg³y siê ostrzegawcze g³osy.
– Car, pomazaniec bo¿y, uwa¿a, ¿e w³adza jego nie jest z tego œwiata, lecz boska. W tem
przeœwiadczeniu jest wychowany, a wiêc ma inaczej skierowan¹ myœl, ni¿ nasza. Nie zna on
mieszczañskiej moralnoœci i tchórzostwa. O, carowie s¹ odwa¿ni! Z ³atwoœci¹ przecinaj¹
¿ycie poddanych i chêtnie oddaj¹ swoje! Terrorem ich zastraszyæ nie mo¿na, a có¿ dopiero
g³upiemi, bezsilnemi protestami studentów i œmiesznemi, bezwolnemi formu³kami „Woli
Ludu” o konstytuancie! Dlaczego socjaliœci–rewolucjoniœci nie ¿¹daj¹ raczej przydzia³u zie-
mi na ksiê¿ycu?!
– Brawo! A to tnie tych jakobinów! – rozlega³y siê weso³e krzyki.
– Precz! Precz z prowokatorem! Zrywa strajk! – wo³ali, wymachuj¹c piêœciami, zagorzali
ludowcy.
– Dacie mi skoñczyæ, czy nie? – krzykn¹³ chrapliwie Uljanow. – Boicie siê prawdy?
– Niech mówi! Niech mówi! – podtrzymano go.
Na sali zapad³a groŸna cisza.
– Konstytuanta oznacza³aby odsuniêcie od tronu lokajów carskich. Karmieni i op³acani hojnie
nie zechc¹ straciæ ciep³ego k¹ta. Ho, nie tacy oni g³upi, moi drodzy! Któ¿ wiêc us³ucha niczem
nie popartych ¿¹daæ naszych jakobinów w czapkach urzêdowych i o duszach tych¿e lokajów, mo¿e
nieco zbuntowanych, ale marz¹cych o ciep³ym k¹ciku przy t³ustym pierogu carskim. Kto?
– Zdrajca! Oszczerca! Agent rz¹dowy! – wo³a³a rozwœcieczona partja „Woli Ludu”.
– Zuch! To ich wsadza na kó³! – œmieli siê prawomyœlni i bezpartyjni.
Jednak s³uchali dalej, bo zuchwa³y mówca rêkê podniós³ i oczami grozi³.
– Nie têdy droga, koledzy! Chcecie protestowaæ? Dobrze! Idê z wami, ale chodŸmy do
koszar, do ¿o³nierzy – ch³opskich synów, na wieœ. zbierzmy si³y i z broni¹ w rêku poka¿my,
¿e umiemy ¿¹daæ i ¿e wszyscy paœæ potrafimy za wykonanie naszej woli! ChodŸmy, ale za-
raz, nie zwlekaj¹c, bo za godzinê szpiegowie powy³apuj¹ nas, prawomyœlni i bezpartyjni tchó-
rze pomog¹ im, a partja „Woli Ludu” czmychnie do krzaków, zostawiaj¹c kogoœ na po¿arcie,
bo „wodzowie” s¹ potrzebni do pisania ulotek z bzdurami i bajdami dla dzieci!...
Wybuchnê³a istna burza krzyków, wyzwisk, obelg.
– Precz z prowokatorem! Wyrzuciæ za drzwi oszczercê! Jakiem prawem przemawia w ta-
kim tonie? Zrywa wiec! Zdrajca.
Wiec zosta³ istotnie zerwany, poniewa¿ pomiêdzy studentami rozgorza³ spór, a nawet bójka.
Uljanow sta³ na katedrze i s³ucha³ uwa¿nie, pogardliwie. Gdy siê na chwilê uciszy³ ha³as,
rzuci³ szyderczym g³osem:
– Zdaje mi siê ¿e jestem na zgromadzeniu konstytuanty rosyjskiej, bo tak¹ tylko w istocie
byæ mo¿e... Ale ja j¹ rozpêdzê na cztery wiatry!
Spokojnie opuœci³ katedrê. Patrz¹c twardym wzrokiem, szed³ pomiêdzy rozstêpuj¹cymi siê
przed nim studentami, miotaj¹cymi nañ przekleñstwa, i porzuci³ salê.
Wyszed³ na korytarz, gdzie czekali na niego koledzy Zegrzda i £adygin.
Uljanow spojrza³ na nich i szepn¹³.
– Teraz uciekajmy, bo opamiêtaj¹ siê i zechc¹ obiæ mnie!
Pobiegli ca³ym pêdem. W³odzimierz zgad³. Studenci t³umnie wypadali z sali i gonili ucie-
kaj¹cych. W tej chwili zjawi³a siê policja i pedle. Zaczê³y siê areszty. Wœród zatrzymanych
studentów znalaz³ siê te¿ i W³odzimierz Uljanow.
57
Rada uniwersytecka, konferuj¹ca wspólnie z urzêdnikami w³adz administracyjnych, d³ugo
wa¿y³a sprawê, czy Uljanow ma byæ oddany pod s¹d, czy te¿ nale¿y ukaraæ go inaczej?
Wkoñcu postanowiono wydaliæ go z uniwersytetu na zawsze i wys³aæ do Kokuszkino pod
dozór policji. Wszyscy bowiem uznali, ¿e znakomicie oœmieszy³ partjê „Woli Ludu” i spara-
li¿owa³ zamiar jej wywo³ania zamieszek studenckich.
– Tego m³odzieñca jabym chêtnie przyj¹³ na dobr¹ pensjê do policji tajnej! – zauwa¿y³
pu³kownik ¿andarmski.
– Nie pójdzie! – mrukn¹³ inspektor uniwersytetu.
– Wiem! – uœmiechn¹³ siê ¿andarm. – Zreszt¹, nie by³bym pewien takiego agenta; móg³by
odegraæ podwójn¹ rolê. Bywa³y ju¿ takie wypadki!
Tego¿ dnia W³odzimierz w towarzystwie w¹satego wachmistrza ¿andarmów wyje¿d¿a³
z miasta.
W drodze myœla³ o tem, ¿e, gdyby Helena Ostapowa mieszka³a w Kazaniu, to, dowie-
dziawszy siê o jego mowie na wiecu, uwa¿a³aby go za nikczemnego zdrajcê i prowokatora.
Na tê myœl uœmiecha³ siê z³oœliwie i, patrz¹c na wachmistrza, rzek³ do niego ze œmiechem:
– ¯ycie jest zabawn¹ historj¹, panie ¿andarmie!
– E–e! – odpar³ z niechêci¹. – Nic zabawnego... Pensja ma³a, pracy du¿o...
– Oj! – zawo³a³ ubawiony Uljanow. – Bojê siê, ¿e pan przejdzie do „Woli Ludu”, bo ona
broni wszystkich pokrzywdzonych, to i panu przyobieca podwy¿kê pensji.
– ¯artuje pan student, a mnie, doprawdy, nie do œmiechu! ¯ona ma rodziæ za miesi¹c, a do-
datku do pensji jak niema, tak niema! – mrukn¹³ wachmistrz.
W³odzimierz czu³ siê wyœmienicie. Jakaœ wielka radoœæ sp³ynê³a na niego. Wszystko do-
ko³a przykrywa³a bia³a p³achta œnie¿na, mróz tê¿a³ z godziny na godzinê, jemu zaœ wydawa³o
siê, ¿e ju¿ nadesz³a wiosna, promienna, wezbrana nadmiarem si³ czynnych, bujnych.
Czu³ siê zupe³nie wyzwolonym.
Zerwa³ ze wszystkiem, co wi¹za³o go z ¿yciem normalnem, szarem, mieszczañskiem.
Teraz móg³ zacz¹æ iœæ drog¹, któr¹ z tak¹ dok³adnoœci¹ nakreœli³ sobie, oznaczaj¹c na niej
ka¿dy krok. Los jego zosta³ postanowiony, a wierzy³, ¿e s¹dzonem mu by³o wykorzystaæ go
do koñca, w czyn wprowadziæ wszystkie myœli, które ju¿ od kilku lat uk³ada³y siê w g³owie
jego i przybiera³y formy, ze stali odlane.
– Teraz dopiero bêdê siê uczy³! Uczy³! Uczy³!
Nic go ju¿ od nauki oderwaæ nie mog³o. Wiedzia³, ¿e nie uwik³a siê w ¿adne awantury
polityczne. Zerwa³ tak stanowczo stosunki z „Wol¹ Ludu”, ¿e nikt z tej partji w ca³ym kraju
nadwo³¿añskim nie zajrza³by do niego. Z drugiej strony by³y zwrócone na niego oczy policji,
¿andarmów, szpiegów. Ka¿dy krok jego, ka¿de g³oœniejsze powiedzenie by³yby odrazu wia-
dome w³adzom.
Uœmiecha³ siê do tych myœli, jakgdyby przynosi³y mu nies³ychane, wymarzone szczêœcie.
W swoim pokoiku w Kokuszkino wpad³ odrazu w pasjê, w prawdziwy sza³ nauki.
W ci¹gu dwóch lat przeszed³ ca³y kurs nauk wydzia³u prawnego i by³ gotów do dyplomu.
Pos³a³ podanie o dopuszczenie go do egzaminów w Kazaniu lub Petersburgu, lecz otrzyma³
stanowcz¹ odmowê. Wtedy kilkakrotnie wszczyna³ zabiegi o uzyskanie pozwolenia na wy-
jazd zagranicê. Nie mia³y jednak ¿adnego skutku.
Jedno tylko uzyska³ przez ten czas. Dowiedzia³ siê bowiem, ¿e wygnanie jego potrwa trzy
lata. Wkrótce wystarano siê dla niego o prawo na powrót do Kazania. Nic go ju¿ jednak nie
58
ci¹gnê³o do tego miasta, gdzie uniwersytet zosta³ dla W³odzimierza zamkniêty. Postanowi³
tedy przenieœæ siê do Samary.
W tym czasie dokona³ olbrzymiej pracy. Pozna³ dzie³a wszystkich socjologów i szczegól-
nie starannie i wszechstronnie przestudjowa³ Marksa.
Krytycznie i trzeŸwo patrz¹cy na ¿ycie m³odzieniec musia³ przyznaæ, ¿e na wygnaniu sa-
marskiem sta³ siê powa¿nym teoretykiem marksizmu.
Nie znosi³ teorji, pogardza³ ni¹ podobnie, jak i ludŸmi suchej, formalnej doktryny.
Uspakaja³ siebie, rozumuj¹c w ten sposób:
– Ka¿dy lekarz narazie jest tylko teoretykiem. Jednak, gdy przeprowadzi z mniej lub wiê-
cej pomyœlnym wynikiem kilka porodów, lub zar¿nie nieszczêœliwego pacjenta, staje siê prak-
tykiem i pomaga ludzkoœci w walce z cierpieniami. Niezawodnie tak te¿ bêdzie i ze mn¹.
Chêtnie zrobiê nie jedn¹, a tysi¹c wiwisekcyj, aby wykierowaæ siê na têgiego specjalistê!
Odczuwa³ nieraz ¿¹dzê nieprzepart¹, aby przemówiæ do ogó³u.
Do jakiego? Do inteligencji prowincjonalnej, pijanej, graj¹cej w karty, têpej i na wszystko
obojêtnej? Do œlepych wyznawców formu³ek „Woli Ludu”? Do ch³opów?
– Nie! – myœla³. – Jest to materja³ nie do przerabiania zapomoc¹ pisanego s³owa! Tam
potrzeba piêœci, kija lub jeszcze bardziej skutecznych narzêdzi przemocy!
Zupe³nie przypadkowo natrafi³ na klasê podatniejsz¹.
W zamieszkiwanym przez niego domu czêsto spotyka³ stró¿a, zawsze pijanego i chwilami
strasznego w swej wœciek³oœci. T³uk³ wtedy swoj¹ babê i dzieci, goni³ psy, wynagradzaj¹c im
miot³¹ i ciska³ siê na wszystkich.
– Co wam siê sta³o, Grzegorzu? – zapyta³ pewnego razu Uljanow, podchodz¹c do stró¿a.
– Niech to wszyscy czarci wezm¹! – rykn¹³ ze wœciek³oœci¹. – Ziemi ma³o, a i ta rola, co
nam pozosta³a, nic nie rodzi! W mieœcie w zimie ¿adnego zarobku! Brat bezrobotny siedzi
u mnie na karku i ja muszê go karmiæ... Sk¹d wzi¹æ?!
W³odzimierz usiad³ tego¿ wieczora i napisa³ dwie ulotki – ka¿d¹ w piêciu egzemplarzach.
Jedn¹ o proletaryzacji w³oœcian, drug¹ – o bezrobociu. Ukry³ je w skrzyni z ziemniakami i po-
szed³ do Grzegorza. D³ugo wys³uchiwa³ jego skarg, wypytywa³ o ¿ycie na wsi i o ciê¿ki los
bezrobotnego, opowiada³, objaœnia³, radzi³.
Rezultat by³ nieoczekiwany i szybki. Bracia stali siê jego pomocnikami i starannie rozno-
sili ulotki po okolicznych wsiach i po fabrykach.
W drugim roku wygnania, W³odzimierz pozna³ mieszkaj¹c¹ w tym¿e domu dziewczynê.
Ma³a, œniada, o czarnych oczach i wydatnych wargach uœmiecha³a siê do niego bezczelnie
i zachêcaj¹co.
Dowiedzia³ siê od Grzegorza, ¿e trudni³a siê szyciem sukien, lecz nie pogardza³a innym,
bardziej ³atwym zarobkiem, przyjmuj¹c u siebie mê¿czyzn.
Spotkawszy j¹ na schodach , Uljanow spyta³:
– Panienka ma na imiê Grusza?
– Sk¹d pan wie? – odpar³a pytaniem i zaœmia³a siê zaczepnie.
– Gubernator poinformowa³ mnie o tem! – odpowiedzia³ ¿artobliwie.
– Ten do mnie nie przychodzi... – odpar³a. – Moi goœcie – nie tacy wielcy panowie! Mo¿e
i pan wst¹pi do mnie?
– Wst¹piê! – zgodzi³ siê. – A kiedy?
– Chocia¿by dziœ wieczorem... – szepnê³a.
59
Przyszed³. Rozejrza³ siê po pokoiku. Zwyk³e legowisko biednej prostytutki.
Szerokie ³ó¿ko, stolik, dwa krzese³ka, umywalka, na œcianach dwa oleodruki, przedstawia-
j¹ce nagie kobiety i kilka fotografij pornograficznych.
Dodatek niezwyk³y stanowi³a maszyna do szycia i obraz Chrystusa w k¹cie z pal¹c¹ siê
przed nim lampk¹ olejn¹.
– Ha! – zawo³a³ Uljanow weso³ym g³osem. –A co tu robi Syn Bo¿y? Napatrzy³ siê biedak
na ró¿ne hece, odbywaj¹ce siê na tem ³o¿u!
Dziewczyna, ju¿ rozpinaj¹ca na sobie bluzkê, nagle spowa¿nia³a. Iskry mrocznego gniewu
zamigota³y w jej oczach.
– Niech patrzy, niech! – szepnê³a. – Musi wiedzieæ, ¿e zbawia³ œwiat, a biednych ludzi nie
potrafi³ z nêdzy wyrwaæ! Musz¹ oni sami dawaæ sobie radê, kto jak mo¿e: jeden z no¿em
w rêku, a ja – na tem ³ó¿ku. Niech¿e patrzy!
Uljanow zamyœli³ siê. Wyobrazi³ sobie tê prostytutkê, pe³n¹ nienawiœci i zrozumienia w³a-
snej nêdzy, w chwili gdyby jej dano nó¿ do r¹k i powiedziano:
– IdŸ i mœcij siê bezkarnie!
Pohula³aby ona!
Uœmiechn¹³ siê mimowoli i ze wspó³czuciem spojrza³ na dziewczynê.
Sama o tem nie wiedz¹c, nauczy³a go wielkiej rzeczy – wykorzystaæ potêgê nienawiœci.
Spostrzeg³a jego uœmiech i zapyta³a podejrzliwie:
– Dlaczego siê œmiejesz?
¯eby nie zdradziæ siê przed ni¹ ze swoich myœli, odpowiedzia³:
– Chrystus dla panienki by³ nielitoœciwy, a pomimo to pali siê przed nim lampka. Z tego
siê œmia³em...
Wzruszy³a niedbale ramionami i mruknê³a:
– Niech wie, ¿e i ja mam w sercu dobroæ...
Spojrza³a na goœcia i rzek³a powa¿nie:
– No, có¿? Mam siê rozbieraæ? E–e, kiedy ty jakiœ dziwny, niesamowity jesteœ!
– Pogadamy ze sob¹ bez rozbierania siê – odpar³ weso³o. – Niech panienka nie obawia siê
– zap³acê!
– G³upi jesteœ! Ja tylko za pracê biorê pieni¹dze! – zawo³a³a. – Nie jestem ¿ebraczk¹, któ-
ra stoi pod cerkwi¹ z wyci¹gniêt¹ rêk¹...
Z Grusz¹ Uljanow prêdko siê zaprzyjaŸni³.
Bywa³ u niej i jako jej klient, p³ac¹c regularnie, a wtedy mówi³a do niego poufale – „ty”
i traktowa³a go doœæ brutalnie. Czêœciej jednak odwiedza³ j¹, jako znajomy i s¹siad. Czêsto-
wa³a go wtedy herbat¹ z obwarzankami, rozmawia³a powa¿nie, skupiona i zawstydzona.
Przed jego odwiedzinami sprz¹ta³a ³ó¿ko i wynosi³a umywalkê do sieni. Zwracaj¹c siê do
niego, mówi³a z szacunkiem: „W³odzimierz Iljicz” i nie pozwala³a sobie na ¿adn¹ poufa³oœæ,
ani nawet na ¿art.
Gdy wybuchn¹³ strajk na fabryce Z³okazowych, Uljanow napisa³ ulotkê o taktyce robotni-
ków i sabota¿u, a te ulotki rozdawa³a Grusza, maj¹ca tam licznych znajomych. Zaaresztowa-
no j¹, odstawiono do wydzia³u œledczego, g³odzono, bito, ¿¹daj¹c wskazania organizacji, do
której nale¿a³a.
Nic nie powiedzia³a i W³odzimierza nie wyda³a.
Skazano j¹ na dwa lata wiêzienia.
60
Uljanow wkrótce zapomnia³ o niej. By³a dla niego ma³¹, malutk¹, ledwie dostrzegaln¹
wiech¹ na drodze jego, biegn¹cej w nieznan¹ dal, gdzie tylko on jeden wyraŸnie widzia³ swój
cel, niczem nie zamglony, zawsze jasny.
Przypomnia³ mu o dziewczynie brat stró¿a, powracaj¹cy z wiêzienia, gdzie odwiedza³ ja-
kiegoœ wieœniaka.
– Grusza kaza³a pozdrowiæ pana i powiedzieæ, ¿e dla niej jest obojêtne, gdzie zgniæ –
w szpitalu, czy w wiêzieniu...
Uljanow wzruszy³ ramionami, jakgdyby mówi¹c:
– No, to i dobrze!
Nie mia³ czasu zaprz¹taæ sobie g³owy takiemi drobiazgami, od³amkami ¿ycia.
Otoczony s³ownikami i samoukami studjowa³ w tym okresie jêzyki obce.
Mia³¿e¿ myœleæ o œmiesznej prostytutce, pal¹cej lampkê ofiarn¹ przed œwiêtym obrazem,
spogl¹daj¹cym na ³o¿e rozpusty?
Nie mia³ w sobie ani cienia sentymentalnoœci. Nie by³ zdolny do porównania tej dziew-
czyny upad³ej z ma³¹ lampk¹ ofiarn¹. Dla niego by³a ona drzazg¹, od³upan¹ przy r¹baniu lasu
¿ycia.
Mia³¿e¿ zastanawiaæ siê nad losem ka¿dej drzazgi, gdy chodzi³o mu o kniejê, – gêsty,
mroczny, nieprzebyty bór?
61
ROZDZIA£ VII.
Weso³oœæ i radosne uczucie wolnoœci nie opuszcza³o W³odzimierza Uljanowa. Nic nie
mog³o zabiæ lub chocia¿by zachmurzyæ tego nastroju. Otrzymane przez niego wiadomoœci
o œmierci siostry Olgi, rozpaczy i chorobie matki œlizga³y siê po nim, jak chwilowe cienie,
znikaj¹ce bez œladu.
Czu³ siê tak, jak wódz na polu bitwy.
Wszystko zosta³o zbadane dok³adnie, obmyœlane, przygotowane. Wróg, w swoim czasie
otoczony z czterech stron otrzyma mia¿dz¹cy cios. Zwyciêstwo wyczuwa³o siê tak wyraŸnie,
¿e na myœl o bitwie, jakiœ rozkoszny dreszcz przeszywa³ wodza.
Wygl¹da³ niecierpliwie koñca pobytu w Samarze.
Nareszcie nasta³ upragniony dzieñ. Uljanow natychmiast wyjecha³ do Petersburga; niedaw-
no z³o¿y³ podanie o dopuszczenie go do egzaminu dyplomowego na uniwersytecie.
Z nikim nie podtrzymuj¹c stosunków w stolicy, z³o¿y³ egzamina i zapisa³ siê do adwokatury.
Czytaj¹c papier o tem, uœmiecha³ siê zagadkowo. Przypomnia³ sobie niebieskie oczy i z³o-
tow³os¹ g³ówkê, pochylon¹ nad sto³em. Przemknê³a myœl:
– Helena mieszka w Petersburgu. Móg³bym pójœæ do niej i powiedzieæ, ¿e jeden drobny
etap przeszed³em i ¿e przejdê wszystkie, bo tak postanowi³em!
Skrzywi³ usta pogardliwie i szepn¹³:
– Poco?
Powróci³ do Samary, gdzie zamieszka³a Marja Aleksandrówna, i rozpocz¹³ karjerê ad-
wokack¹.
Pierwsz¹ spraw¹, oddan¹ mu, by³a obrona robotnika, oskar¿onego o kradzie¿.
Uljanow odwiedzi³ swego klienta w wiêzieniu. Ma³y, o z³ych, biegaj¹cych oczach cz³o-
wiek, ujrzawszy adwokata, zacz¹³ przysiêgaæ na wszystkie œwiêtoœci, ¿e nie dotkn¹³ niczego
i ¿e kupiec oskar¿y³ go o kradzie¿ przez szczególn¹ do niego nienawiœæ.
– Kiedyœ na wiecu, panie adwokacie, powiedzia³em, ¿e on ³upi nas ze skóry i pije krew.
Zemœci³ siê na mnie teraz... – twierdzi³ robotnik.
Tego by³o doœæ dla m³odego obroñcy.
Wyst¹pi³ na s¹dzie i dowodzi³, ¿e kradzie¿ w pewnych okolicznoœciach nie mo¿e byæ ka-
ran¹, bo robotnik móg³ by³ potajemnie zabraæ jak¹œ drog¹ czêœæ maszyny i spieniê¿yæ j¹, gdy-
by posiada³ instynkty zbrodnicze, z punktu widzenia utartego prawa. Nie uczyni³ tego, dowo-
dz¹c uznawanej przez ogó³ moralnoœci; dopiero teraz, z powodu wrogich dla niego uczuæ
handlarza, zosta³ postawiony pod prêgierzem ciê¿kiego oskar¿enia.
Stary, powa¿ny prokurator, uœmiechn¹³ siê pob³a¿liwie, wskazywa³ na nieodparte poszlaki
i dowody, œwiadcz¹cego przeciwko pods¹dnemu.
62
Uljanow odpiera³ to swemi argumentami. Prokurator zkolei zbija³ twierdzenia obroñcy.
Sprawa, drobna i zwyk³a, zaci¹gnê³a siê do wieczora. Wreszcie oskar¿yciel i obroñca wyczer-
pali swoje dowodzenia i umilkli.
Prezes s¹du, zniecierpliwiony d³ug¹ procedur¹, surowym g³osem rzek³, zwracaj¹ siê do
oskar¿onego.
– Pods¹dny! Do was nale¿y ostatnie s³owo!
Znudzony, g³odny i ziewaj¹cy robotnik wsta³ leniwie i mrukn¹³:
– Niewiadomo, poco by³o tyle gadaniny! Ukrad³em, bo ukrad³em, lecz có¿ w tem nadzwy-
czajnego?... Nie ja – pierwszy, nie ja – ostatni...
W³odzimierz Uljanow przegra³ sprawê. Spojrzawszy na klienta, prokuratora i s¹d, parskn¹³
beztroskim œmiechem.
Niebywa³a weso³oœæ zapanowa³a na sali.
Ten anegdotyczny wystêp m³odego adwokata zadecydowa³ o jego karjerze. Kilka nastêp-
nych spraw Uljanow znowu przegra³, wiêc zaniecha³ praktyki.
Rozumia³, ¿e nie mia³ zdolnoœci do obracania siê w granicach twardych paragrafów ko-
deksu karnego, nie umia³ wykorzystaæ faktów w œciœle ograniczonej p³aszczyŸnie prawa.
Chcia³ raczej prawo nagi¹æ do wypadków, nieraz odrzucaj¹c kompetencjê w jego zakresie
pewnych zjawisk o szerszem znaczeniu. Dowodzi³, ¿e sprawiedliwoœæ jest ró¿na dla poszcze-
gólnych warstw spo³eczeñstwa. To, co dobre jest i sprawiedliwe dla ³apownika – urzêdnika
z uniwersyteckiem wykszta³ceniem, to nie mo¿e byæ zastosowane do ciemnego wieœniaka, lub
zawsze g³odnego wyrobnika. Nieraz mimowoli stawa³ siê oskar¿ycielem, obroñc¹ i sêdzi¹
w jednej osobie. Taka logika Uljanowa spotyka³a siê z szyderstwem lub pogardliwym uœmie-
chem wykwalifikowanych sêdziów.
W biegu pewnej sprawy prokurator zauwa¿y³ zjadliwie:
– Obroñca, widocznie, zamierza staæ siê prawodawc¹, wprowadzaj¹cym ca³kiem nowe idee
do kodeksu!
– Tak! Mam ten zamiar! – natychmiast odpowiedzia³ Uljanow z takim wyrazem twarzy
i takim tonem, ¿e nikt nie móg³ zrozumieæ, czy powa¿nie mówi ten nieudolny adwokacik,
czy drwi.
Wyrzekaj¹c siê karjery prawniczej, W³odzimierz zacz¹³ studjowaæ now¹ ustawê fabryczn¹
i pog³êbia³ swoj¹ wiedzê w zakresie socjologji. Pracowa³ nad broszur¹ o rynkach, o ekonomicz-
nych b³êdach ludowej partji i zacz¹³ pisaæ du¿¹ rozprawê, zatytu³owan¹ „Przyjaciele Ludu”,
zaznaczaj¹c w niej wyraŸnie drogi i cel walki, któr¹ musia³a wszcz¹æ socjaldemokratyczna par-
tja, dopiero pod wp³ywem teorji Marksa i Engelsa organizuj¹ca siê na terenie Rosji.
Nie skoñczywszy z tem, wyjecha³ do Petersburga, szukaj¹c w stolicy ludzi jednakowo
z nim myœl¹cych.
Nie znajdywa³ ich jednak. W kó³kach marksistów przewodzi³a liberalna inteligencja, za-
patruj¹ca siê na socjalizm teoretycznie, widz¹ca w nim historyczn¹ fazê ekonomicznego roz-
woju, w której masy ludnoœci odgrywa³y biern¹ rolê.
Ludzie nie wychodzili poza granicê panuj¹cej ideologji, marzyli o zmianach istniej¹cego prawa
i porz¹dku pañstwowego wobec nowej, nadchodz¹cej fazy dziejowej w rozwoju spo³eczeñstwa.
Miotano siê bezsilnie, nie widz¹c wyjœcia z labiryntu sprzecznoœci i usypiaj¹c ¿¹dzê czy-
nu skromn¹ prac¹ nad rozpowszechnieniem wœród robotniczej masy broszurek liberalnego
„komitetu oœwiecenia”.
63
Jednak nawet tak niewinn¹ dzia³alnoœæ nale¿a³o ukrywaæ w mroku konspiracji, bo surowy
rz¹d carski œciga³ j¹ i têpi³ nieub³aganie.
Uljanow kilka razy spotyka³ siê z kierownikami komitetu oœwiecenia i kó³ek, szerz¹cych
uœwiadomienie w klasie robotniczej.
Spotkania te skoñczy³y siê gwa³townem zerwaniem.
Uljanow patrzy³ na marksistów petersburskich z tak Ÿle ukrywan¹ pogard¹, ¿e doprowa-
dzi³ ich do oburzenia, chocia¿ nie jeden z wyznawców Marksa pod badawczym wzrokiem
przyby³ego z nad Wo³gi „towarzysza” czu³ siê zmieszanym, przygnêbiony i pyta³ siebie:
– Jacy¿ my jesteœmy rewolucjoniœci?!
– Czy wasza partja ma na celu rewolucyjn¹ walkê o socjalistyczny nastrój Rosji? – rzuca³
im pytanie Uljanow g³uchym, chrapliwym g³osem.
– Niezawodnie! – odpowiadali mu marksiœci. – Wiemy, ¿e musi wybuchn¹æ walka klasowa.
– Tymczasem trudnicie siê rozdawaniem og³upiaj¹cych broszurek nêdznego komitetu
oœwiatowego, kierowanego przez liberaln¹ inteligencjê, zawsze bezwoln¹, tchórzliw¹, zatrut¹
do rdzenia, do ostatniej komórki mózgu ideologj¹ bur¿uazji. Có¿? My wam nie bronimy tego!
IdŸcie swoj¹ drog¹ ku w³asnej zgubie!
Takie twierdzenie obrazi³o wszystkich.
– W imieniu kogo, jakich „my” przemawia do nas towarzysz Uljanow? – wo³ano ze
wszystkich stron.
W³odzimierz mru¿y³ oczy i rzuca³ z³e, sycz¹ce s³owa:
– Mówiê do was w imieniu tych, którzy zaczynaj¹ ju¿ zrywaæ wszelkie stosunki z tak
zwanem spo³eczeñstwem i wkrótce wyci¹gn¹ rêce do naturalnego wroga bur¿uazji, z któr¹ oni
nic wspólnego nie maj¹ i mieæ nie chc¹.
–– Któ¿ to jest? Gdzie takie warstwy siê znajduj¹?
– Dowiecie siê o tem niebawem! – odpowiedzia³ Uljanow i ju¿ wiêcej nigdy nie widziano
go na zebraniach kó³ek socjal-demokratów petersburskich.
Oburzali siê na niego, bo s³yszeli, ¿e nazywa ich pogardliwie „skowronkami liberalizmu
bur¿uazyjnego”. Zapomnieliby o zuchwa³ym marksiœcie nadwo³¿añskim, gdyby nie ca³y sze-
reg utworów tego zagadkowego cz³owieka.
By³y to tak zwane „¿ó³te kajeciki”, wykonane na hektografie, a nabieraj¹ce coraz szersze-
go rozg³osu i niezwyk³ej poczytnoœci.
Pisane prostym, raczej prostackim, jurnym stylem, doskonale przystosowanym do podkre-
œlenia zasadniczej myœli, nie mog³y one byæ zaliczone do utworów literackich lub naukowych.
Nosi³y cechy surowoœci i gniewu fanatycznych ojców koœcio³a, mia³y charakter bulli papie-
skiej, pe³nej doœwiadczenia o nieomylnoœci swojej, przykuwa³y uwagê œmia³oœci¹ rewolucyj-
nego ujêcia.
Jednoczeœnie autor „¿ó³tych kajecików” wydrwiwa³, oœmiesza³ libera³ów i „umundurowa-
nych” socjalistów, rzuca³ na nich cieñ podejrzeñ, obdziera³ z uroku, którym byli otoczeni
w ko³ach robotników nieoœwieconych i nie posiadaj¹cych zdrowego s¹du o ludziach.
Socjal-demokraci, jak niegdyœ ludowcy, poczuli w Uljanowie silnego przeciwnika, tygrysa
drapie¿nego, podstêpnego, umiej¹cego napadaæ z ró¿nych stron, a zawsze znienacka i z ca³¹ si³¹.
Tymczasem W³odzimierz podró¿owa³ po Rosji, zatrzymuj¹c siê w miastach fabrycznych.
Zawiera³ znajomoœci z robotnikami, wœród których nie tyle sam przemawia³, ile s³ucha³ in-
nych uwa¿nie, spokojnie. Jednak, gdy odje¿d¿a³, robotnicy powtarzali sakramentalny frazes:
64
– Nie uznajemy pañstwa, spo³eczeñstwa, prawa, koœcio³a i moralnoœci, nie chcemy znik¹d
pomocy! My stanowimy si³ê i w walce krwawej zdobêdziemy z w³asnej woli wspólnemi si³a-
mi wolnoœæ i sprawiedliwoœæ, pod³ug w³asnego zrozumienia!
W tym okresie pozna³ W³odzimierz dwóch doœæ inteligentnych robotników – Babuszkina
i Sza³dunowa i z nimi razem wci¹ga³ do organizacji innych robotników, pisa³ ulotki i broszu-
ry, rzuca³ je w œrodowisko pracuj¹cego proletarjatu, siej¹c pierwsze ziarna bezwzglêdnej wal-
ki z ca³em spo³eczeñstwem.
W Petersburgu pracuj¹c w kó³kach robotniczych, gdzie wyk³ada³ socjologjê, czyta³ i ko-
mentowa³ Marksa oraz s³ynny „manifest komunistyczny”, a jeszcze wiêcej wypytywa³, s³u-
cha³ i myœla³ o budz¹cej siê do czynu duszy ludzi bezdomnych, niepewnych jutra, przez ni-
kogo niebronionych i bezkarnie wyzyskiwanych.
W jednem z kó³ek, zorganizowanych w fabrycznej dzielnicy Petersburga – Ochcie, pozna³
wyrobnicê z fabryki Torntona.
Piêkna, rozros³a dziewczyna o p³owych warkoczach, bujnej piersi i œmia³ych oczach mia³a
na imiê Naœcia.
Uljanow, œciskaj¹c jej drobn¹, lecz tward¹ d³oñ, przypomnia³ sobie Naœækê z Kokusznika,
bit¹ przez pijanego ojca, oszukan¹ przez m³odego szlachcica i zamordowan¹ przez znachor-
kê wiejsk¹.
– Tej – to byle kto nie skrzywdzi! – pomyœla³, patrz¹c z uœmiechem na robotnicê.– Rezo-
lutna i odwa¿na niewiasta. Nie pozwoli sobie do kaszy dmuchaæ!
Tego wieczora mówi³ o programie Erfurckim. Robotnicy s³uchali w skupieniu, a on swo-
im zwyczajem, akcentuj¹c s³owa, powtarza³ najwa¿niejsze punkty i usi³owa³ wywo³aæ w s³u-
chaczach d¹¿enie do przejawu woli i czynu.
Nie czu³ siê jednak spokojnym. Obecnoœæ piêknej Naœci, tryskaj¹cej m³odoœci¹, ¿ywio³ow¹
si³¹ i ¿arem krwi, dra¿ni³a go. Mimowoli zatrzymywa³ na niej swój wzrok coraz czêœciej,
szuka³ jej Ÿrenic, a w nich – odpowiedzi na milcz¹ce pytanie.
Widzia³ jej oczy œmia³e, harde, niemal zuchwa³e, w których wyczyta³ te¿ niewypowiedzia-
ne ustami pytanie. Wysoka, bujna pierœ falowa³a gwa³townie, zwinne, silne cia³o chwilami
prê¿y³o siê lubie¿nie i leniwie.
Spojrzenia, rzucane przez Uljanowa na dziewczynê, przy³apa³ Babuszkin. W przerwie, gdy
podano herbatê, podszed³ do W³odzimierza i szepn¹³ mu do ucha:
– Naœcia Kozyrewa – piœmienna dziewczyna i partyjna robotnica, tylko, ostrzegam was
przed ni¹, bo nie jest zupe³nie pewna...
– Jakie¿ macie podejrzenia? – spyta³.
– ¯adnych! Nic z³ego nie chcia³em powiedzieæ o niej. Wiem tylko, ¿e lubi ¿ycie weso³e
i uwodzi m³odego in¿yniera fabrycznego. Przepada za ni¹, a ona – to nale¿y do niego, to mie-
si¹cami unika go...
– Nie mówiliœcie jej, ¿e nie godzi siê zadawaæ z bur¿uazj¹? – spyta³.
– Nie! Na rêkê nam to. Przez ni¹ dowiadujemy siê, co zamierza czyniæ przeciwko robotni-
kom dyrekcja fabryczna.
– A-a! – przeci¹gn¹³ Uljanow. – Nie trzeba jej broniæ tych mi³ostek.
Powiedzia³ to i uczu³ wielk¹ przykroœæ. Zda³ sobie sprawê, ¿e by³ o Naœciê zazdrosny.
– Odprowadzê was do domu, towarzyszko! – szepn¹³, podchodz¹c do niej.
Spojrza³a na niego ostro i, b³ysn¹wszy oczami, odpowiedzia³a leniwie:
65
– Dziêkujê...
D³ugo chodzili po ciemnych ulicach przedmieœcia, doszli do lasu w Palustrowie i ju¿ przed
œwitem stanêli przez ma³ym, drewnianym domkiem.
– Tu mieszkam... – rzek³a, przeci¹gaj¹c siê. – Jutro niedziela, mo¿na spaæ, ile siê zmie-
œci...
– A prawda! – zawo³a³. – Jutro niedziela.
Naœcia nic nie odpowiedzia³a. Zapuka³a w okienko. Zaspana, rozczochrana kobieta z dziec-
kiem na rêku, uchyli³a drzwi i warknê³a:
– Psia krew! Nastraszy³aœ mnie. Myœla³am, ¿e to znów policja...
Dziewczyna, nie ¿egnaj¹c Uljanowa, wesz³a do sieni i ju¿ z jej mroku skinê³a na niego
g³ow¹.
Wszed³. S³ysza³, jak zgrzytn¹³ klucz w zamku, ciemnoœæ otoczy³a to, lecz wkrótce uczu³,
¿e mocne, gor¹ce ramiê otoczy³o go i popchnê³o ku drzwiom.
Szybko siê odwróci³, pociemku odnalaz³ zwinne cia³o Naœci, przycisn¹³ do siebie, zacz¹³
ca³owaæ usta, policzki, szyjê i miêkkie w³osy, ciê¿ko oddychaj¹c i szepc¹c s³owa pogmatwa-
ne, niewiadomo sk¹d przychodz¹ce mu na pamiêæ.
Weszli do ma³ej izdebki, nic nie mówi¹c do siebie...
Uljanow opuœci³ cha³upê, dopiero ko³o drugiej popo³udniu.
Czu³ znu¿enie, jakiœ niesmak, pogardê dla siebie i ¿al.
Zacz¹³, jak zwykle, analizowaæ swój nastrój.
– Tfu, do djab³a! – mrukn¹³. – Piêkna samica, niema co mówiæ! Ma³o takich po ziemi
chodzi... Œmia³a jest, o nic nie pyta i niczego nie ¿¹da... Tylko poco ja siê wda³em w tak¹ hi-
storjê? Nie bêdê móg³ teraz mówiæ przy niej spokojnie i stanowczo. Bêdzie zawsze myœla³a,
¿e, przecie¿, niczem siê od tego in¿yniera nie ró¿niê...
Przypomnia³ sobie rzucone przypadkowo s³owa Naœci:
– Chcê siê przekonaæ, czy te socja³y mog¹ coœ prawdziwego zrobiæ. Je¿eli nie, to nie war-
to gadaæ i nara¿aæ siê. Trzeba wtedy inaczej sobie radziæ.
Nie wypytywa³ jej o to, co mia³a na myœli, bo nagle oplot³a go ramionami i tuliæ siê zaczê-
³a, ³asiæ, jak kotka.
Dwa dni nie widzia³ Naœci, a gdy spotka³ j¹, powracaj¹c z zebrania, poszed³ za ni¹ i spê-
dzi³ noc w ciemnej izdebce robotnicy.
W kilka dni póŸniej przyszed³ do niego Babuszkin i opowiedzia³, ¿e Naœcia zrobi³a skan-
dal w fabryce, uderzy³a w twarz in¿yniera, zalecaj¹cego siê do niej, i pobieg³a na skargê do
dyrekcji.
– Co siê sta³o? – spyta³ Uljanow. – Dlaczego to zrobi³a?
– Nie wiem! – odpar³ robotnik. – Szalona dziewczyna!... Znaj¹ j¹ dobrze w ca³ej dzielni-
cy. Coœ musia³o jej strzeliæ do g³owy... Kto babê zrozumie?
Zaœmia³ siê i j¹³ opowiadaæ o nabyciu nowego hektografu do drukowania ulotek nielegal-
nych.
Tego¿ wieczora na zebranie kó³ka przysz³a Naœcia i po skoñczonem czytaniu i dysputach
W³odzimierz razem z ni¹ opuœci³ lokal.
– Przepêdzi³am in¿ynierka! – zawo³a³a ze œmiechem. – Teraz mam ciebie. Nikogo nie chcê
wiêcej! ChodŸmy zabawiæ siê dziœ do jakiejœ restauracji, gdzie gra muzyka i gdzie du¿o œwia-
t³a.
66
Spojrza³ na ni¹ z ponurem zdumieniem.
– Chodzi³aœ tam ze swoim in¿ynierem? – spyta³.
– Chodzi³am! Nie jestem przecie¿ bydlêciem, które mo¿e ca³e ¿ycie spêdzaæ w brudnym
chlewie, w ciemnoœci, nie znaæ ani chwili radosnej – odpar³a. – Ja chcê ¿yæ!
– Nie mam czasu, moja droga! – mrukn¹³ niechêtnie. – Ja nie od tych rzeczy jestem.
– A od jakich? – zapyta³a i przymru¿y³a jedno oko.
– Od walki... – chcia³ powiedzieæ, lecz rozmyœli³ siê, bo przypomnia³ sobie, ¿e wcale nie
walczy³ o zdobycie tej dziewczyny, a ona, by³ przekonany, myœla³a w³aœnie o tem.
– Powiedz! – nalega³a.
– Nie mam czasu ani na muzykê, ani na œwiat³o restauracji – mrukn¹³. – Dla mnie to nie
jest potrzebne.
– Ale dla mnie potrzebne! – zawo³a³a.
– Dasz sobie radê sama! – rzek³ brutalnie.
– Dam! – zgodzi³a siê bez gniewu i leniwie przeci¹gnê³a siê, patrz¹c na Uljanowa z pod
opuszczonych powiek.
Nie wiedzia³, co ma ze sob¹ uczyniæ. Czu³ zak³opotanie i milcza³.
– ChodŸ do mnie! – szepnê³a, przyciskaj¹c siê do niego.
Uwa¿a³ to za naj³atwiejsze i najprostsze wyjœcie z przykrej sytuacji. Po drodze kupi³ na
straganie ulicznym kilka pomarañcz i pude³ko karmelków.
Rano wychodzili razem. Ona – do fabryki; on – do konspiracyjnego mieszkania na wyspie
Bazylijskiej.
Odprowadzi³ j¹ do bramy gmachu przêdzalni Torntona.
Naœcia spojrza³a na niego chytrym, skrz¹cym siê ironj¹ wzrokiem i powiedzia³a g³osem
zagadkowym:
– Bêdê przez ca³e ¿ycie dumna, ¿e mia³am takiego kochanka. W³odzimierz Iljicz Uljanow!
Ho, ho, to – nie ¿art!
– Niewielki honor! – uœmiechn¹³ siê z przymusem.
– Nie mów czego nie myœlisz! – zaprzeczy³a. – Wiem, ¿e prêdko o tobie ca³a Rosja s³y-
szeæ bêdzie.
– Prorokujesz? – spyta³ z szyderstwem.
– Mo¿e... – odpowiedzia³a i szybko wesz³a do bramy, gdy¿ syrena fabryczna ryknê³a prze-
raŸliwie.
Uljanow unika³ odt¹d spotkania z dziewczyn¹. Pracowa³ teraz w oddalonej dzielnicy,
w kó³kach zak³adów Puti³owskich i nawi¹zywa³ stosunki z warsztatami marynarki wojennej
w Kronsztadzie; by³o to przedsiêwziêcie nader niebezpieczne. W³adze wojskowe, bowiem,
trzyma³y majtków i robotników w surowym rygorze.
Powróci³ w³aœnie z twierdzy kronsztadzkiej, gdy wpad³ do niego Babuszkin.
– •le, Iljiczu! – zacz¹³ ju¿ od progu. – Wiesz co siê sta³o? Naœcia Kozyrewa znalaz³a so-
bie kochanka!
– Chyba nie pierwszego? – zapyta³ obojêtnym g³osem Uljanow.
– Nie ¿artujcie z tem, towarzyszu! – ofukn¹³ go robotnik. – Mo¿e siê zasypaæ teraz ca³a or-
ganizacja nasza! Ta dziewka zwi¹za³a siê ze starszym wachmistrzem ¿andarmów! Rozumiecie?
– Dlaczego nie mam zrozumieæ? – wzruszy³ ramionami. – Jestem przekonany, ¿e nic nam
nie grozi. Na wszelki wypadek przenieœcie hektografy do innego lokalu. Najlepiej bêdzie,
67
je¿eli przewieziecie do jad³odajni Technologicznego Instytutu i oddacie memu przyjacielowi,
Hermanowi Krasinowi. Chocia¿ nie obawiam siê niczego...
– ¯andarm wyci¹gnie z niej tajemnicê, bo dlatego, pewno, uda³ siê do niej, – mówi³ Ba-
buszkin, bardzo wzburzony i niespokojny.
– E-e! – machn¹³ rêk¹ W³odzimierz. – Posiada ona inne przynêty, ni¿ tajemnice naszych
kó³ek, mi³y towarzyszu! B¹dŸcie dobrej myœli!
Istotnie, chocia¿ widziano Naœciê, spêdzaj¹c¹ z dziarskim, przystojnym wachmistrzem ca³e
wieczory w restauracjach i teatrzykach, organizacja d³ugo ¿adnych przykroœci nie mia³a.
Babuszkin spotka³ dziewczynê na ulicy i chcia³ przejœæ niepostrze¿enie, lecz ona zatrzy-
ma³a go i rzek³a:
– Powiedzcie W³odzimierzowi Iljiczowi, ¿eby by³ o swoje sprawy spokojny, a o mnie powiedŸ-
cie mu, ¿e ja chcê ¿yæ i nie jestem stworzona na mniszkê lub mola ksi¹¿kowego. Mam w sobie
du¿o nienawiœci, ale jeszcze wiêcej radoœci. Chcê sobie po¿yæ, aby ta radoœæ nie umar³a przed
czasem, bo wtedy có¿ mi pozostanie? Utopiæ siê, powiesiæ, czy karbolu ³ykn¹æ? Jeszcze pohulam
przedtem, naœmiejê siê, nacieszê dosyta, a dalej – to siê zobaczy. Mo¿e do was powrócê i umrê na
barykadach. Tymczasem chcê ¿yæ... PowiedŸcie mu o tem i bywajcie zdrowi!
Babuszkin powtórzy³ tê rozmowê Uljanowowi.
W³odzimierz wzruszy³ ramionami i rzek³ tylko tyle:
– No, widzicie, towarzyszu, ¿e nic nam nie grozi?
Zapomniano o niej wkrótce, gdy nagle Uljanow otrzyma³ przez nieznanego mu robotnika
list. Pisa³a Naœcia, ostrzegaj¹c, ¿e policja tajna œledzi Iljicza, Babuszkina, Szapowa³owa,
Katañsk¹ i nauczycielkê Knipowicz, poniewa¿ ustalone zosta³o, ¿e broszury „Kto czem ¿yje”
oraz „Król G³ód”, wydane potajemnie przez drukarniê ludow¹, a podpisane nazwiskiem „Tu-
lin”, by³y napisane przez Uljanowa.
W³odzimierz nie przerwa³ swej pracy, lecz siê ukrywa³ tak umiejêtnie, ¿e ¿aden agent po-
licyjny nie móg³ go wyœledziæ. Kilka razy omal, ¿e nie ujêto go na ulicy, lecz zawsze spokoj-
ny i odwa¿ny rewolucjonista zna³ specjalne plany miasta – sieæ domów przechodnich, kon-
spiracyjnych legowisk, skrytek w piwnicach, w sk³adach wêgla i w szopach, stoj¹cych po
ogrodach warzywnych, ci¹gn¹cych siê w okolicach Petersburga.
Wymyka³ siê wiêc z r¹k szpiclów i puszcza³ w obieg coraz to nowe, bardziej silne, stanow-
cze, niepokoj¹ce rz¹d, a porywaj¹ce robotników ulotki i broszury. Z ca³ej grupy œciganych
dosta³a siê do wiêzienia tylko nauczycielka Knipowicz, zdradzona przez szpiega tajnego, ze-
cera drukarni ludowej, a wraz z aresztowan¹ kilku jej znajomych, do partji nienale¿¹cych, lecz
ukrywaj¹cych u siebie nielegalne broszury.
Nieraz zaczaja³ siê Uljanow w ksiêgarni Ka³mykowej w œródmieœciu, gdzie w³adze nie
spodziewa³y siê spotkaæ odwa¿nego rewolucjonisty.
Przez czas swego pobytu w stolicy Uljanow nawi¹za³ rozleg³e stosunki konspiracyjne,
dobrze zamaskowane. Mia³ nawet pewnego przyjaciela – Morsina, palacza kot³ów w pa³acu
Aniczkowskim. Dwa dni spêdzi³ u niego Uljanow w okresie najenergiczniejszych poszukiwañ
go po przedmieœciach. W bluzie robotniczej, umazany wêglem, pomaga³ mu przy piecach,
myœl¹c, ¿e móg³by z ³atwoœci¹ dokonaæ zamachu na cara, lecz nie robi³ tego, bo nie widzia³
¿adnego po¿ytku z romantyczno–rewolucyjnych czynów szaleñców.
Jednak wkrótce policja tak œcisnê³a go osaczywszy ze wszystkich stron, ¿e pozosta³a mu
jedna tylko droga ucieczki – zagranicê. ¯¹da³ tego za³o¿ony przez Uljanowa i szybko rozra-
68
staj¹cy siê „Zwi¹zek bojowników o wyzwolenie klasy robotniczej”, nalegali te¿ przyjaciele,
przeczuwaj¹cy w m³odym rewolucjoniœcie, zawsze weso³ym, wytrwa³ym, odwa¿nie patrz¹-
cym prawdzie w oczy, wybitnego wodza.
Wystarano siê dla niego o paszport zagraniczny i Uljanow znikn¹³ z oczu œcigaj¹cych go
agentów rz¹du, posiadaj¹c dla w³adz cudzoziemskich zapasowy paszport, wydany na zmy-
œlone nazwisko.
W Berlinie W³odzimierz stan¹³ w ma³ym hoteliku wpobli¿u Moabitu, zwiedza³ miasto
i uczêszcza³ na zebrania socjalistów niemieckich. Tu pozna³ wielu s³yn¹cych przywódców
partji, lecz nie znalaz³ bezpoœrednich nici, któremi móg³by siê zwi¹zaæ z nimi.
Zrozumia³, ¿e wszyscy myœleli w zakresie parlamentarnej pracy, walcz¹c na wyborach
o najwiêksz¹ iloœæ mandatów do Reichstagu. Tak¹ bur¿uazyjn¹ ideologj¹ by³ zara¿ony nawet
najbardziej energiczny ze wszystkich – Karol Liebknecht, o czem siê W³odzimierz wkrótce
przekona³.
Uljanow spotka³ go na zebraniu w Szarlottenburgu i podszed³ do niego.
– Powiadomiono mnie o was, towarzyszu – oœwiadczy³ Liebknecht, pos³yszawszy nazwi-
sko rosyjskiego socjalisty. – Mówiono mi, ¿e psujecie krew Struwemu i Potresowowi.
– Ró¿nie bywa – odpar³ W³odzimierz z uœmiechem. – Chcia³em zapytaæ was, towarzyszu,
jak d³ugo niemiecka socjaldemokracja bêdzie tak beznadziejnie drepta³a na jednem miejscu,
niby kura przed linj¹, nakreœlon¹ kred¹ na stole tu¿ przed jej dziobem?
– O jakiej linji mówicie? – spyta³ Liebknecht.
– Linj¹ t¹ jest parlamentaryzm – bur¿uazyjna pu³apka dla ³atwowiernych biedaków, – od-
par³ spokojnie.
Niemiecki socjalista wzruszy³ ramionami.
– Czegó¿ chcecie? – mrukn¹³. – Nie mamy innych sposobów.
– Wy – Niemcy, kraj tak uprzemys³owiony, posiadaj¹cy ca³¹ armjê robotników, bezrobot-
nych i wyw³aszczonych wieœniaków, nie macie innych sposobów?! – zawo³a³ z szyderczym
œmiechem. – Ale¿ to zupe³na kapitulacja? IdŸcie wiêc na ¿o³d do kajzera...
Liebknecht uwa¿nie spojrza³ na mówi¹cego.
– Partja nasza nie jest doœæ energiczna dla wyst¹pieñ rewolucyjnych i zajêta jest walk¹
w zakresie praktycznych zagadnieñ ekonomicznych – rzek³.
– Ja te¿ mia³em na myœli praktyczne zagadnienia ekonomiczne, dlatego s¹dzê, ¿e lepiej
odrazu zagarn¹æ ca³y dom, ni¿ czekaæ dziesiêæ lat, a¿ w³aœciciel odst¹pi za wysok¹ zap³atê
jeden pokój w suterenie! – powiedzia³ Uljanow.
– Jak to zrobiæ, je¿eli wogóle nie jest to utopj¹? – spyta³ Liebknecht.
– Jak wy macie to uczyniæ, – nie wiem, – odpowiedzia³ W³odzimierz. – Powiem tylko, jak
to bêdzie zrobione w Rosji, kraju, pozbawionym wielkich oœrodków fabrycznych, gdzie ogól-
na iloœæ robotników nie przekracza tej, jak¹ posiada nieomal ka¿dy poszczególny niemiecki
obwód przemys³owy. Nie mówiê ju¿ o ró¿nicy intelektualnej, towarzyszu!
– Bardzo jestem ciekaw! – odezwa³ siê Niemiec.
– Zadam pytanie: czy nie myœlicie o tem, ¿e dobrze zorganizowana, karna i na wszystko
zdecydowana grupa, rzuciwszy dobrze obmyœlane has³a, zasadniczo poci¹gaj¹ce rzesze pra-
cuj¹cych, mo¿e dokonaæ rewolucji? Czy nie s¹dzicie, ¿e potrafi ona rozbiæ istniej¹ce spo³e-
czeñstwo, przeraziwszy je terrorem bezwzglêdnym, i z pomoc¹ tego¿ œrodka uj¹æ w swoje
rêce ster w³adzy nad biern¹ i wahaj¹c¹ siê czêœci¹ klasy, o któr¹ chodzi? – spyta³ Uljanow.
69
– Myœlê, ¿e tak jest istotnie – mrukn¹³ Liebknecht.
– Zostanie to wykonane w Rosji! – zawo³a³ Rosjanin. – I tylko t¹ drog¹ konspiracji i za-
przysiê¿enia ideologów mo¿na dojœæ do celu. Wczeœniej czy póŸniej i Niemcy obior¹ tê dro-
gê, bo innej niema, towarzyszu! Wierzcie mi!
– Gdzie¿ mo¿na znaleŸæ tak¹ grupê idejowców? – westchn¹³ Liebknecht, mierz¹c wzro-
kiem drobn¹, lecz barczyst¹ postaæ stoj¹cego przed nim cz³owieka o zmru¿onych, przenikli-
wych oczach.
– „Est modus in rebus...” – odpowiedzia³ Uljanow i rozpocz¹³ rozmowê z Liebknechtem
o mo¿liwoœci otrzymania z partyjnej kasy niemieckich socjalistów subsydjum na szerzenie
marksizmu w Rosji dla wzmocnienia wspólnego frontu bojowników o dalszy los pracuj¹cych.
Po trzytygodniowym pobycie w Niemczech, Uljanow przyby³ do Pary¿a. Mia³ wskazanych
kilka adresów studentów Rosjan, studjuj¹cych w stolicy Francji.
Imiê jego by³o ju¿ dobrze im znane. Pokazali mu Pary¿, gdzie szczególnie zainiteresowa-
³o go muzeum „des Arts et Métters” oraz bibljoteki, sk¹d niemal przemoc¹ wywlekali go
nowi znajomi.
– Ech! – wzdycha³. – Gdybym tak móg³ przewieŸæ to wszystko do Rosji!
Pewnego dnia wpad³ do niego m³ody student Arinkin i zawo³a³ radoœnie:
– Pawe³ Lafargue, wódz socjalistów francuskich, zgodzi³ siê przyj¹æ was, towarzyszu, na
krótk¹ rozmowê. Spieszmy siê!
Uljanow rozeœmia³ siê.
– Przyj¹æ? Krótka rozmowa? Có¿ to za bur¿uazyjne s³owa?! Lafargue bêdzie rozmawia³
ze mn¹ tyle czasu, ile ja zechcê!
Pojechali do Lafargue’a.
Francuz ostrym i szyderczym wzrokiem ogarn¹³ postaæ i mongolsk¹ twarz goœcia.
– Czy towarzysz jest Rosjaninem? – spyta³ z grzecznym uœmiechem.
– Tak! – zaœmia³ siê Uljanow. – Mistrza z pewnoœci¹ zastanowi³y tatarskie rysy mojej oso-
by?
– Przyznam siê, ¿e tak! – odpowiedzia³.
– Mamy u siebie ma³o czystych rosyjskich typów! – odpar³ W³odzimierz. – Proszê pamiê-
taæ, ¿e 300 lat byliœmy w niewoli tatarskiej. Pozostawili nam Azjaci doœæ niepoci¹gaj¹ce ob-
licza, lecz i bardzo cenne cechy charakteru. Jesteœmy zdolni do rozumowanego okrucieñstwa
i do fanatyzmu!
Lafargue z uprzejmym uœmiechem pochyli³ g³owê i, zmieniaj¹c temat rozmowy, zapyta³:
– Chcia³bym wiedzieæ, jaki jest w³aœciwie poziom inteligencji socjalistów rosyjskich?
– Najbardziej inteligentni studjuj¹ i komentuj¹ Marksa – ze spokojem odpowiedzia³ goœæ.
– Studjuj¹ Marksa! – zawo³a³ Francuz. – Lecz czy rozumiej¹?
– Tak!
– Puff! – wykrzykn¹³ Lafargue. – Oni go nie rozumiej¹! Nawet we Francji nikt go zrozu-
mieæ nie mo¿e, a jednak partja nasza istnieje ju¿ dwadzieœcia lat i wci¹¿ siê rozwija!
– Rozumie zato Marksa Lafargue i inni przywódcy! – zawo³a³ Uljanow. – To wystarczy!
Masy lubi¹ powodowaæ siê cudzym rozumem i ¿yæ pod tward¹ rêk¹.
– Tak s¹dzicie, towarzyszu? Dziwnie to brzmi w ustach socjalisty! Gdzie¿ wolnoœæ i sza-
cunek dla kolektywu? – pyta³ Francuz, z coraz wiêkszem zainteresowaniem s³uchaj¹c chra-
pliwej mowy Rosjanina, o przykrym dla pary¿anina akcencie.
70
– Wolnoœæ jest przes¹dem bur¿uazyjnym. Kolektyw korzysta z rozumu wybitnych kierow-
ników i to mu powinno wystarczyæ! Zreszt¹ dla dobra kolektywu – musi on byæ trzymany
¿elazn¹ rêk¹ – mówi³ spokojnie i z przekonaniem Uljanow.
– Tedy car jest idealnym typem w³adzy dla was, towarzyszu!
– Dla mnie – nie! Dla kolektywu, z którego wyszed³ car – tak! Car nie myœli o wszechro-
syjskim kolektywie, tylko o szlachcie i bur¿uazji... – odpowiedzia³ W³odzimierz.
Rozmawiali jeszcze d³ugo. ¯egnaj¹c goœcia, Lafargue szepn¹³ do niego:
– Chcia³bym doczekaæ siê czasu, kiedy wy, towarzyszu, zaczniecie dzia³aæ pod³ug swego
planu!
– Spodziewam siê, ¿e czas ten ju¿ siê zbli¿a, mistrzu! – odpar³ Uljanow.
W kilka dni póŸniej siedzia³ ju¿ w ma³ej kawiarence w Genewie, zapatrzony w turkusow¹
taflê jeziora Lemañskiego.
Przy stoliku zajêli miejsca wypróbowani rewolucjoniœci rosyjscy, przebywaj¹cy oddawna
na wygnaniu. Byli to Plechanow – ojciec socjalizmu rosyjskiego, Akselrod – jego organizator
i Wiera Zasulicz – jego sztandar.
Z szacunkiem patrza³ Uljanow na surow¹ twarz Plechanowa i jego brwi krzaczaste. Na-
uczy³ siê od niego wielu potrzebnych rzeczy, czytaj¹c ksi¹¿ki i artyku³y starego rewolucjoni-
sty w nielegalnych rosyjskich pismach zagranicznych. Wpatrywa³ siê z uwielbieniem,
z rzewn¹ mi³oœci¹ w ten uparcie zaciœniête usta, które wypowiedzia³y nigdy niezapomniane
s³owa, ognistemi g³oskami zapisane w duszy Uljanowa:
– Dobro rewolucji stanowi najwy¿sze prawo! Pozbawienie tyranów ¿ycia nie jest morder-
stwem!
Wspania³e, potê¿ne s³owa wielkiego wodza i nauczyciela! Takie zrozumia³e, drogie dla
Uljanowa, bo szepta³ je jeszcze ustami ch³opaka, nosz¹cego mundurek uczniowski.
Z rozczuleniem patrza³ na Akselroda, – cz³owieka-maszynê, pisz¹cego od rana do nocy,
pêdz¹cego od miasta do miasta, kontroluj¹cego, doradzaj¹cego, poruszaj¹cego ca³ym mecha-
nizmem partji, zapominaj¹cego o sobie w p³omiennym, burzliwym porywie.
W³odzimierz wywar³ na wszystkich silne wra¿enie. Wyczuli w nim niewyczerpane si³y,
nieugiêt¹ wolê i niezwyk³y spryt rewolucyjny, oparty na zrozumieniu duszy warstw spo³ecz-
nych i okolicznoœci, w których wypada³o dzia³aæ.
Uljanow mówi³ ma³o o sprawach bezpartyjnych, tem bardziej, ¿e odczu³ ch³ód, którym
wia³o od ca³ej postaci Plechanowa. Stary lew by³ gniewny na tego m³odzika, który oœmieli³
siê wy³amywaæ z programowych poczynañ szeregowców socjaldemokracji.
W³odzimierz opowiada³ o swoich wra¿eniach zagranicznych. Nie skrywa³ swego zachwy-
tu przed cywilizacj¹ zachodu.
– Czegó¿byœmy dokazali przy takich œrodkach materjalnych i technicznych! – zawo³a³. –
Tymczasem u nas, je¿eli mam powiedzieæ szczer¹ prawdê, to, oprócz cara, niemamy nawet
kogo ograbiæ. ¯ebrak na ¿ebraku! Wspania³e tu s¹ rzeczy. Tak wspania³e, ¿e z bólem serca
podniós³bym na nie rêkê!
– Czy¿ w Rosji niczegobyœcie, towarzyszu, nie ¿a³owali – spyta³ Akselrod.
– W Rosji – niczego! – odpar³ bez wahania. – Czegobym mia³ ¿a³owaæ? W Rosji biæ i bu-
rzyæ – ³atwo! Bi³ nas od tysi¹ca lat ze wszystkich stron, kto chcia³! Wariagi, Pieczyngi, Tata-
rzy, Polacy, samozwañcy, Szwedzi, nasi carowie, policja. Tysi¹cami pal¹ siê wsie co roku,
niby fury s³omy. Tysi¹ce ludzi umiera z chorób i z g³odu. Czego mamy ¿a³owaæ na naszej
71
bezgranicznej p³aszczyŸnie, pokrytej lasami, glin¹ i bagnami tundry? Naszych kurnych chat,
o cuchn¹cych strzechach ze zgni³ej s³omy? Tych zaduchu pe³nych bar³ogów, gdzie ludzie
wlok¹ pod³e ¿ycie obok krów i ciel¹t, jedz¹ z jednej misy, na jednem ³o¿u mno¿¹ siê, rodz¹
dzieci i umieraj¹? Naszego ¿ycia kator¿ników, bez idei, pe³nego zabobonów: pocz¹wszy od
ofiar dla domowych biesów a¿ do zachwytu przed zachodnim parlamentaryzmem? – Doko³a
nas pustkowie, gdzie albo nas bili, albo my mordowaliœmy. A wœród tego wszystkiego – pier-
wotny, ciemny, jak dziewiczy las, rosyjski ch³op – rab boga, rab cara i rab djab³a...
– Jednak miasta nasze, nasza sztuka, literatura... – zaprotestowa³a Zasulicz.
– Miasta? – powtórzy³ Uljanow. – S¹ one gdzieœ daleko, zreszt¹ s¹ to tymczasem wielkie
wsie. Oœrodki nieraz wspania³e, a tu¿ obok – nêdza! Sztuka, literatura? Piêkne s¹ niezawod-
ne! Lecz Puszkin – metys i dworak; Szczedrin – gubernator, To³stoj – hrabia, Niekrasow,
Turgieniew, Lermontow, Dzier¿awin, ¯ukowskij – szlachta, bur¿uazja! Ca³a sztuka wysz³a
ze dworów i pa³aców, lub natchnion¹ zosta³a przez wrogów klasy pracuj¹cej. Nienawiœæ do
tych twórców silniejsza jest od zachwytu nad ich dzie³em!
– A na zachodzie, na zgni³ym zachodzie, towarzyszu? – spyta³ z surowym b³yskiem zim-
nych oczu Plechanow.
– Czy¿ mo¿na porównywaæ?! – zawo³a³ Uljanow. – Tu na ka¿dym kroku potê¿ne, genjal-
ne wcielenie w realne formy zorganizowanej woli ludzi, d¹¿¹cych do tego, aby z dum¹ po-
wiedzieæ: „my potrafiliœmy skierowaæ pierwotne si³y natury do ³o¿yska rozumnych potrzeb
cz³owieka! Jesteœmy w³adcami ziemi!”
– Co za zachwyty! – uœmiechnê³a siê Zasulicz. – Nie zna pan tego raju w³adców ziemi!
– Byæ mo¿e, – zgodzi³ siê spokojnie. – Zachwycam siê tem, co ju¿ jest zrobione. Lecz
widzê te¿ s³abe strony. Zachodni cz³owiek zbytnio wierzy w wartoœæ istoty ludzkiej, ¿ywi
nadmiar szacunku dla swej pracy i czuje godnoœæ osobist¹. S³owem – jest indywidualist¹. To
zrodzi³o egoizm bezgraniczny. Tymczasem wielkich, niebywale wielkich dzie³ dokonaj¹ masy
zmechanizowane, poruszane w³adnym, twardym intelektem kierowniczym, rozumiej¹cym
cele ogólnoludzkie, zbiorowe!
– Dalekie widzicie przed sob¹ horyzonty! – zauwa¿y³ Plechanow.
– Widzê je wyraŸnie, wiêc s¹ bliskie! – odpar³ Uljanow. – Zachód musi zgin¹æ przez par-
lamentaryzm, który po¿era go, jak tr¹d. Zadaniem naszem jest – ochroniæ Rosjê przed t¹ nie-
uleczaln¹ chorob¹!...
– Œmia³a myœl! – szepn¹³ Akselrod.
– Zdrowa i jasna! – poprawi³ go Uljanow, wstaj¹c i ¿egnaj¹c siê z nowymi znajomymi.
72
ROZDZIA£ VIII.
Na jesieni Uljanow powróci³ do Petersburga.
D³ugo nie móg³ uporz¹dkowaæ i skonkretyzowaæ wszystkich swoich wra¿eñ zagranicz-
nych. Musia³ jednak przyznaæ, ¿e zachód mu zaimponowa³.
– Tam dopiero mo¿na zrozumieæ s³owa Maksyma Gorbiego, który w³o¿y³ je w usta jedne-
go ze swoich bohaterów: „Cz³owiek – to brzmi dumnie!” Tyle pracy, wysi³ku myœli, twórczo-
œci wspania³ej i œmia³ej! S¹ to narody, wydaj¹ce ze swego ³ona „nadludzi” – myœla³ W³odzi-
mierz.
I nagle to ostatnie s³owo – „nadludzie” wzbudzi³o w nim zw¹tpienie.
Zacz¹³ siê zastanawiaæ.
– Twórca, wznosz¹cy wspania³y gmach z „Tysi¹ca i jednej nocy”; rzeŸbiarz, wykuwaj¹cy
w marmurze piêkny pos¹g; malarz, daj¹cy genjalny w formie i barwie obraz; poeta, pisz¹cy
dla dŸwiêcznie brzmi¹cych strof; literat, ujmuj¹cy w jednym eposie ca³okszta³t œwiata, byli¿-
by nadluŸmi? Hm! Czy nie s¹ oni, jednak, raczej œlepcami, albo nikczemnymi fa³szerzami,
oszukuj¹cymi ludzkoœæ? Czy¿ mo¿na spokojnie tworzyæ, gdy doko³a panuj¹ ucisk, nêdza,
formu³a odwieczna „homo homini lupus est?” Jakiem prawem szafuj¹ swoim genjuszem dla
tego, co potrzebne jest dla tysiêcy, wtedy, gdy miljony biedaków nie maj¹ si³, aby doczo³gaæ
siê do tych utworów natchnionych i podnieœæ na nie oczy? Jak mo¿na zag³uszaæ jêki, szloch
i przekleñstwa upoœledzonych t³umów dŸwiêcznemi wierszami i genjaln¹ muzyk¹? Kto uczci-
wie odwa¿y siê odwracaæ uwagê ludzkoœci od codziennych, drêcz¹cych k³opotów na wielkie
zjawiska w dziejach tego œwiata, dziejach, któremi kieruj¹ mo¿ni i silni, a nêdzni i s³abi maj¹
prawo tylko umieraæ w milczeniu, za co wystawiaj¹ im zbiorowe pomniki z napisem, ¿e po-
leg³o ich w takiem a takiem miejscu tyle lub wiêcej tysiêcy? Epos, wielkie utwory literackie!
Nikt ze œmia³oœci¹ i uczciwoœci¹ nie powiedzia³ nigdy wprost i bez ob³udy: „Precz z przegni-
³em spo³eczeñstwem, w którem mo¿e istnieæ Louvre, obrazy i rzeŸby wielkich mistrzów, na-
uka wszechpotê¿na, a obok – wiêzienie, wypchane pod sam dach wy³amuj¹cymi siê poza
sztuczne normy spo³eczeñstwa ludŸmi, i dalej, na wschodzie – kryta zgni³¹ s³om¹ chata, a pod
jej œcian¹, stara znachorka, bij¹ca desk¹ ciê¿arn¹ dziewczynê wiejsk¹ po wystaj¹cem brzu-
chu! Wszyscy, wszyscy oszukuj¹ siebie: i ciemiê¿yciele i uciemiê¿eni! Usi³uj¹ dojœæ do po-
rozumienia w parlamentach, strze¿onych przez wojsko i policjê... Nie! Nigdy najwiêkszy gen-
jusz nie zaradzi z³emu! Tu potrzebna jest wola zbiorowa, nie znaj¹ca litoœci, gniew oskar¿y-
ciela i sêdziego w jednej postaci, nie stawiaj¹cej przed sob¹ innego celu, prócz zupe³nego
zwyciêstwa.
Myœli te krok po kroku doprowadzi³y go do okreœlonych wniosków. By³ przekonany, ¿e na
pomoc towarzyszy zagranicznych liczyæ nie mo¿e, raczej spodziewa³ siê sprzeciwu, ciosu
73
w plecy. Uœmiechn¹³ siê prawie weso³o i, widz¹c wchodz¹cego do pokoju towarzysza partyj-
nego, zawo³a³, œciskaj¹c mu rêkê:
– Piotr Wielki przer¹ba³ okno od zachodu i wpuœci³ do stêch³ej Rosji powiew œwie¿ego
powietrza, teraz my otworzymy do Europy okno od wschodu, a przez nie wyrwie siê niszcz¹-
cy huragan, towarzyszu!
Robotnik spojrza³ ze zdumieniem na Uljanowa. Ten poklepa³ go po ramieniu i rzek³
z uœmiechem:
– To nic! Odpowiedzia³em g³oœno na w³asne swe myœli!
Usiedli i zaczêli konferowaæ o drukowaniu nowych ulotek, które mia³y byæ rozrzucone po
fabrykach w zwi¹zku z oczekiwanym strajkiem.
Znowu zaczê³a siê potajemna praca agitacyjna.
Policja dowiedzia³a siê wkrótce o powrocie niebezpiecznego rewolucjonisty, umiej¹cego
wywijaæ siê z r¹k œcigaj¹cych go szpiclów.
Uljanow by³ spokojny, jak zwykle, i z pedantyczn¹ dok³adnoœci¹ wykonywa³ swoje czyn-
noœci. Zawsze w wyznaczonym terminie artyku³ jego by³ przygotowany do druku, o okreœlo-
nej godzinie stawia³ siê na zebrania partyjne, na czas bi³ ulotki na hektografie i rozdawa³ je
przychodz¹cym na umówione miejsce kolporterom.
Pracowa³, jak maszyna, zimna, sprawna, dok³adna. ¯ywi³ siê byle czem, spa³ zaledwie parê
godzin, ustawicznie ukrywaj¹c siê w ró¿nych, dobrze mu znanych i bezpiecznych miejscach.
Id¹c pewnej nocy przez wyspê Bazylijsk¹, spostrzeg³ cz³owieka, który go ani na krok nie
odstêpowa³.
Uljanow zatrzyma³ siê, udaj¹c, ¿e czyta naklejony na œcianie komunikat rz¹du w sprawie
poborowych, i czeka³ spokojnie.
Id¹cy za nim nieznajomy, mijaj¹c go, mrukn¹³:
– Towarzyszu, dzielnica otoczona jest policj¹. Ratujcie siê!
W³odzimierz przyjrza³ siê nieznajomemu. Nigdy go nie widzia³.
– Mo¿e jakiœ szpicel? – pomyœla³ i szed³ dalej, baczny i gotów w ka¿dej chwili ukryæ siê
w dziedziñcu pobliskiej kamienicy, wychodz¹cej na trzy ulice.
Wkrótce przekona³ siê, ¿e na wszystkich rogach tkwi³y tajemnicze postacie cywilów i pa-
trole policji.
– Ob³awa... – domyœli³ siê. – Czekaj¹, a¿ noc zapadnie.
Spojrza³ na zegarek. Dochodzi³a godzina siódma. Wszed³ do najbli¿szej bramy i ukry³ siê
w klatce schodowej. Przesiedzia³, czytaj¹c demonstracyjnie arcy-konserwatywnego „Obywate-
la”, a¿ do 9-ej. Wyjrza³ przez bramê. Szpicle i policjanci pozostawali na swoich placówkach.
Uljanow przeszed³ na drug¹ stronê ulicy i zapuœci³ siê do ciemnej czeluœci w¹skiego zau³-
ka. Ujrza³ tu ¿ó³t¹, odrapan¹, brudn¹ kamienicê z pal¹c¹ siê latarni¹, na której czernia³ napó³
starty napis: „Przytu³ek nocny”.
Wszed³ do sieni i wyci¹gn¹³ do dozorcy piêæ kopiejek, prosz¹c o miejsce.
Jednooki cz³owiek, siedz¹cy przy kantorku, ogl¹da³ go podejrzliwie. Jasne, biegaj¹ce nie-
spokojnie oko obmacywa³o postaæ klienta.
Nic podejrzanego nie dostrzeg³ jednak. Zwyk³y robotnik w wyszarza³em palcie, wykrzy-
wionych butach z cholewami i zat³uszczonej czapce.
– Bezrobotny? – rzuci³ pytanie.
Uljanow w milczeniu skin¹³ g³ow¹.
74
– Paszport! – rzek³ dozorca i wyci¹gn¹³ rêkê, okryt¹ du¿emi piegami.
Przeczyta³ podany mu papier, wystawiony na nazwisko Bazylego Ostapienki, wieœniaka
z guberni Charkowskiej, zecera.
Zapisa³ do ksiêgi, schowa³ pieni¹dze do pude³ka i z brzêkiem rzuci³ na stó³ mosiê¿n¹ bla-
szankê z numerem.
– Drugie piêtro, trzecia izba, – mrukn¹³ i, wydobywszy z pod kantorka czajnik, nala³ her-
baty do zat³uszczonej, dawno niemytej szklanki.
Uljanow odnalaz³ swoje miejsce w ciemnej, zakopconej izbie, pe³nej zaduchu, bo ob³oki
dymu tytoniowego i trzydzieœci, cuchn¹cych potem, wódk¹ i brudnem ubraniem postaci le¿a-
³o na pryczach w pozach nieprzymuszonych i malowniczych. Niektórzy klienci przytu³ku le-
¿eli zupe³nie nadzy z ropi¹cemi siê wrzodami na ciele, z ranami na spracowanych stopach.
Wy³apywali na sobie wszy i klêli, z³orzecz¹c wszystkim i bluŸni¹c ohydnie.
Nikt nie spa³ jeszcze. Gwar rozmów dolatywa³ te¿ z innych izb, wychodz¹cych do w¹skie-
go korytarza.
Ujrzawszy nowego klienta, jakiœ brodaty, pó³nagi drab, krzykn¹³:
– Hrabia raczy kroczyæ! Cicho, chamy, stulcie gêby przed wysokorodnym, nieznajomym
panem! CzeϾ panu hrabiemu!
– Czeœæ wam, generale! – odpowiedzia³ Uljanow, œmiej¹c siê weso³o.
– Dlaczego myœlicie, ¿e jestem genera³em? – zapyta³ zdumiony drab.
– Bo prêdko oni tak wszyscy wygl¹daæ bêd¹. Myœla³em, ¿e ju¿ siê zaczê³o od was! – od-
powiedzia³, zdejmuj¹c palto.
Wszyscy œmiaæ siê zaczêli.
– To myœlisz, ¿e tak bêdzie? – zada³ pytanie stary ¿ebrak, owiniêty w ³achmany.
– Powiedz...! – podtrzymali go inni.
– Jak¿esz mo¿e byæ inaczej?! – odpar³. – Czy¿ myœlicie, ¿e na wieki starczy nam cierpli-
woœci, aby przymieraæ z g³odu i tu³aæ siê po tych brudnych legowiskach? Nie, braciszkowie!
Doœæ tego! Tylko patrzeæ, jak zapêdzimy genera³ów, hrabiów i wszelkich panów do tych dziur,
a sami bêdziemy mieszkali w ich pa³acach.
– A to ci chwacki pasa¿er! – zachwycali siê s¹siedzi. – Gada jak z ksi¹¿ki, a co s³owo, to
szczere z³oto! Czas ju¿ braæ siê do roboty i skoñczyæ z temi psami! Za d³ugo pij¹ nasz¹ krew!
– Cierpieæ i milczeæ potrzeba! – odezwa³ siê nagle cichy g³os z pryczy, ton¹cej w mroku.
– Cierpieæ i milczeæ, aby byæ godnymi Chrystusa-Zbawiciela umêczonego...
To powiedziawszy, jakiœ niem³ody, ponury ch³op zacz¹³ ha³aœliwie drapaæ sobie pierœ, ogl¹-
daæ wyczochrane robactwo i dusiæ je na krzywym, grubym, jak kopyto, paznogciu.
Uljanow zaœmia³ siê szyderczo i spyta³:
– Wesz?
– Wesz! To – ju¿ pi¹ta; ca³a prycza zara¿ona – odmrukn¹³.
– Cierpieæ i milczeæ potrzeba! – naœladuj¹c go, rzek³ W³odzimierz. – Nie mo¿esz wytrzy-
maæ dŸgniêcia wszy, a prawisz o cierpliwoœci, bracie mi³y! Albo nas chcesz oszukaæ, albo
siebie samego, chrzeœcijaninie!
S³uchacze ryknêli œmiechem. „Chrzeœcijanin” nie odzywa³ siê wiêcej.
– Ech! – zawo³a³ nagi drab. – Gdyby tak mnie na sêdziego powo³ali, jabym tam d³ugo nie
gada³! No¿em po gardle i – do rowu. Tyle tej nienawiœci we mnie siê zebra³o niczem wszy
i pluskiew w pryczach. Ech!
75
– Mo¿e doczekacie siê, towarzyszu! – pocieszy³ go W³odzimierz.
– Oj! Chocia¿by jeden, jedyny taki dzionek prze¿yæ, to póŸniej ju¿ umrzeæ nie ¿al! Za ca³¹
krzywdê, za nêdzê!
– Mo¿e doczekacie siê! – powtórzy³ Uljanow, k³ad¹c siê i otulaj¹c paltem.
Nic nie mówi³ wiêcej.
Spêdzaj¹cy w przytu³ku noc biedacy cichemi g³osami opowiadali o swoich cierpieniach,
nêdzy i klêskach ¿yciowych.
Jeden po drugim milkli i zasypiali.
Uljanow nie móg³ zasn¹æ. Oczekiwa³ rewizji policyjnej i nads³uchiwa³ czujnie.
Gdzieœ niedaleko zegar wydzwoni³ pó³noc.
W przytu³ku panowa³a cisza. Ludzie, zgnieceni ko³em ¿ycia, spe³zaj¹cy siê tu zewsz¹d,
niby pokaleczone robactwo, zapadali w ciê¿ki, niespokojny sen.
Nagle Uljanow us³ysza³ wyraŸny szmer i cichy szept:
– Wañka, chodŸ! Ju¿ mo¿na...
Dwóch ludzi wyœlizgnê³o siê z pó³ciemnej izby, oœwietlonej wysoko pod sufitem zawie-
szon¹ lampk¹ naftow¹, straszliwie kopc¹c¹, i zniknê³o w mroku korytarza.
Wkrótce rozleg³y siê ostro¿ne, skradaj¹ce siê kroki i do izby ze œpi¹cemi postaciami mio-
taj¹cych siê i pomrukuj¹cych we œnie nêdzarzy wesz³o dwóch mê¿czyzn i dwie kobiety.
Po chwili wszyscy le¿eli ju¿ w szeregu innych na brudnej pryczy, szepc¹c niewyraŸnie,
jakgdyby æwierkaj¹ce gdzieœ za piecem œwierszcze.
W chwilê póŸniej dosz³y odg³osy poca³unków...
Z korytarza rozleg³y siê nagle ciê¿kie kroki kilkunastu ludzi i g³oœne okrzyki:
– Rewizja we wszystkich naraz izbach! Spieszyæ siê!
Na progu wyros³y postacie barczystych policjantów i dozorców z latarkami.
Weszli do izby, pobudzili uœpionych ludzi, zrywali okrywaj¹ce ich ³achmany, przeszuki-
wali ubranie i ogl¹dali paszporty, œwiec¹c w oczy, zmru¿one od œwiat³a i przera¿enia.
Uljanow, nie podnosz¹c siê z pryczy i jêcz¹c, wyci¹gn¹³ swój paszport. Policjant obejrza³
go, odnotowa³ nazwisko w ksi¹¿ce i zwróci³ dokument. Rewizja sz³a dalej wœród westchnieñ,
wystraszonych g³osów nocnych mieszkañców przytu³ku, pogró¿ek policjantów, pogardliwych
wyzwisk.
Jeden z dozorców wyda³ nagle przeraŸliwy krzyk:
– Ach, nierz¹dnico, rozpustna wiedŸmo, djablico! W przytu³ku taka ohyda?!
W³odzimierz ostro¿nie podniós³ g³owê. Ujrza³ stoj¹c¹ w œwietle latarek niem³od¹ ju¿ ko-
bietê o twarzy zniszczonej, pijackiej. Rozwirzchone w³osy spada³y na chude, obna¿one ra-
miona i wynêdznia³¹ pierœ. Sta³a, szeroko otwieraj¹c wydête wargi i szczerz¹c zgni³e, po³a-
mane zêby.
Patrzy³a wzrokiem szyderczym, z³ym, twardym.
– Precz st¹d, do kobiecej izby! – krzycza³ dozorca, tupi¹c nogami i b³yskaj¹c jednem
okiem. – Taka parszywa owca ca³e stado psuje!
Kobieta œmia³a siê bezczelnie.
– E-e! macie tu, jak widzê, nie jedn¹ parszyw¹ owcê! – zaœmia³ siê policjant i zwlók³ z pry-
czy drobn¹, mo¿e piêtnastoletni¹ dziewczynê, o dziecinnej jeszcze twarzyczce. Zupe³nie na-
gie, szczup³e, wiotkie cia³o wi³o siê, jak w¹¿, w rêkach têgiego mê¿czyzny.
Uljanow z ciekawoœci¹ przygl¹da³ siê ca³emu zajœciu.
76
Dozorca ok³ada³ piêœciami olbrzymiego draba, obok którego znaleziono dziewczynê i krzy-
cza³:
– Zabieraj swoje szmaty i precz z przytu³ku, natychmiast, bo ka¿ê wyrzuciæ ciebie na zbi-
ty ³eb!
– Zaco? – pozornie zdumionym g³osem pyta³ drab, niby nic nie rozumiej¹c. – Gdyby wy-
pad³a mi z kieszeni kopiejka, dozorca nie gniewa³by siê na mnie, a trzeba by³o na nieszczê-
œcie wypaœæ dziewczynie – zaraz gwa³t! Dziwny charakter ma pan dozorca!
Dziewczyna tymczasem, bluzgaj¹c, niby b³otem, wstrêtnemi s³owami, wyrywa³a siê i szu-
ka³a wœród porozrzucanych ³achmanów koszuli swojej i spódnicy, patrz¹c doko³a wœciek³e-
mi, groŸnemi i bezwstydnemi oczami. By³y to oczy dziecka. Ich wyraz budzi³ jednak trwogê.
Zdawa³o siê, ¿e ¿mija jadowita wbija nieruchome, mœciwe, nie migaj¹ce i nie znaj¹ce strachu
Ÿrenice.
Dziewczyna znalaz³a wreszcie swoje brudne szmaty, szybko siê ubra³a i stanê³a, podpar³-
szy siê piêœciami w boki.
G³os jej, niby st³uczone szk³o, dzwoni³ ostro i przenikliwie.
Krzycza³a, odchodz¹c od zmys³ów:
– Psy nieczyste, katy, pad³o cuchn¹ce! Zagnaliœcie mnie do ciemnej jamy i nie pozwalacie
broniæ siê, jak mogê, przed œmierci¹ g³odow¹! ¯eby was stryczek nie min¹³! Oby was z³a
choroba spotka³a! Oj, biada wam! Przyjdzie na was czas, gdy za wszystko przed ludem od-
powiecie! Wtedy ja stanê przed nim i powiem to, co wiem o was, psy, zbóje, oprawcy, mê-
czyciele! Tfu! Tfu!
Pluta na policjantów, dozorców i rzuca³a coraz straszliwsze i ohydniejsze s³owa.
Wypchniêto j¹ z izby.
Rewizja przesz³a pomyœlnie. Wszyscy mieli dokumenty w porz¹dku. Jeden tylko „chrze-
œcijanin” wzbudzi³ podejrzenie jak¹œ niedok³adnoœci¹ w paszporcie. Zabrano go do policji.
W³odzimierz uœmiechn¹³ siê z³oœliwie i pomyœla³:
– Dobrze mu tak! Niech teraz cierpi i milczy... Prorok, psia krew, rabia dusza zgni³a!
Reszta nocy minê³a w spokoju.
O œwicie dozorcy przynieœli kubki, du¿y czajnik z herbat¹ i chleb. Po posi³ku wypêdzono
nocuj¹cych z przytu³ku. Uljanow wyszed³, kryj¹c siê w ich t³umie.
Szed³, myœl¹c o dziewczynie-dziecku, maj¹cej groŸne oczy ¿mii.
– Chcia³bym j¹ spotkaæ! Da³bym jej ulotki do rozrzucenia, bo taka ju¿ niczego siê nie ulêk-
nie. Niema nic do stracenia...
Jednak nie spotka³ jej. Przez labirynt ma³o uczêszczanych uliczek i w¹skich zau³ków d¹¿y³
w stronê Newskiej rogatki. Mia³ tam przyjació³. Powiedziano mu jednak, ¿e nie mo¿e tu po-
zostaæ, gdy¿ mieszkania poddano pod dozór policji. Wskazano zato szko³ê, gdzie w charak-
terze robotnika, pobielaj¹cego sufity i œciany, móg³by zmyliæ szpiclów.
Nauczycielk¹ szko³y by³a znajoma Uljanowa od kilku lat – Nadzieja Konstantynówna
Krupskaja, partyjna socjaldemokratka, posiadaj¹ca obszerne stosunki, a œmia³a i czynna, cho-
cia¿ milcz¹ca i wstydliwa.
Spotyka³ j¹ u socjalistów, „skowronków liberalnej bur¿uazji”, u Ka³mykowoj i u Knipowicz.
Nie piêkna, raczej nawet brzydka, pozostawia³a jednak po sobie ciep³e i radosne wspo-
mnienie. Zale¿a³o to od równowagi ducha, spokoju, nigdy nie znikaj¹cej pogody i g³êbokiej
wiary w ideje, którym s³u¿y³a.
77
Cicha, skromna, ma³omówna nauczycielka umia³a s³uchaæ i rozumia³a ka¿dy odruch my-
œli i nastroju spotykanych ludzi.
Uljanow wiedzia³, ¿e nale¿a³a do jego nielicznych przyjació³ z warstw inteligencji rewo-
lucyjnej; s³ysza³ nawet, ¿e stacza³a o niego za¿arte spory ze Struwem i innemi socjalistami
petersburskimi.
Spêdzi³ w szkole kilka dni.
Rozmawiali ze sob¹ du¿o.
W³odzimierz, który zawsze pamiêta³ o swoim celu i w rozmowach nigdy nie dawa³ porwaæ siê
uniesieniu, frazeologii, marzycielstwu, i, napozór wydaj¹c siê zupe³nie szczerym, z pani¹ Krupsk¹
zapomnia³ o surowym rygorze wzglêdem siebie i zwierza³ siê jej z najtajniejszych myœli.
Ujrzawszy w jej spokojnych, rozumnych oczach g³êbokie wspó³czucie dla siebie i niemy
zachwyt, nagle siê zamyœli³.
Wyda³a mu siê stworzon¹ na ¿onê dla niego. Tak, jak on, niczego od ¿ycia nie ¿¹da³a dla
siebie. Gotowa by³a w ka¿dej chwili wszystko poœwiêciæ dla sprawy. Czyta³a du¿o, mia³a dar
krytyki i orjentacji, zna³a jêzyki obce i niczego siê nie ba³a.
Mog³a siê staæ najlepsz¹ pomocnic¹, idealnym wprost, najwierniejszym przyjacielem.
Popatrzy³ na ni¹ uwa¿nie i spyta³, mru¿¹c oczy:
– Coby towarzyszka powiedzia³a, gdyby dowiedzia³a siê, ¿e uczyni³em coœ takiego, co
spo³eczeñstwo okreœla s³owem pod³oœæ lub zbrodnia?
Podnios³a na niego spokojny, pogodny wzrok i natychmiast odpar³a prosto, bez afektacji:
– Nie w¹tpi³abym, ¿e uczyniliœcie to dla dobra idei.
Uljanow cicho siê rozeœmia³ i zatar³ rêce.
– A gdybym zawo³a³ nagle z patosem, jak Czernow
4
: „Nadziejo Konstantynówno, bêdê
dyktatorem Wszechrosji”?! – spyta³ ze œmiechem.
– Uwierzy³abym bez wahania! – odpowiedzia³a, patrz¹c na niego ³agodnie i szczerze.
– Hm, hm! – mrukn¹³. – W takim razie myœlê, ¿e mo¿e, uczynilibyœmy m¹drze, zwi¹zaw-
szy nasze ¿ycie i id¹c przez nie razem a¿ do koñca... do szubienicy, czy... do dyktatury, Na-
dziejo Konstantynówno!
Spuœci³a na chwilê oczy i spokojnie, bez ¿adnego wzruszenia rzek³a:
– Powiedzia³abym – tak, je¿eli wam to dogadza, towarzyszu!
– Dogadza!
Wiêcej o tem nie mówili. Zreszt¹ nie mogli nawet mówiæ, bo w nocy do Krupskiej wpad³
pos³any przez Babuszkina robotnik i powiadomi³, ¿e ko³o szko³y ju¿ siê krêc¹ szpicle.
Uljanow umkn¹³ w stronê cesarskiej fabryki porcelany; w kilka dni póŸniej przeniós³ siê
do œródmieœcia, gdzie w wypadkach zaostrzonego poœcigu czu³ siê najbezpieczniej.
Jednak policja by³a ju¿ na jego tropie.
W grudniu uczyniono na niego ob³awê w ca³em mieœcie. Zrewidowano mieszkania wszyst-
kich podejrzanych osób, nie wy³¹czaj¹c nawet libera³ów.
Uljanow zosta³ schwytany i osadzony w wiêzieniu.
Krupskaja dostarcza³a mu ksi¹¿ek i powiadomi³a Marjê Aleksandrównê o areszcie syna. Starusz-
ka przyjecha³a do Petersburga i odwiedzi³a W³odzimierza. Uspokoi³ j¹, ¿e nic powa¿nego mu nie
grozi, gdy¿ ¿andarmi mieli tylko podejrzenia, nie znalaz³szy ¿adnych obci¹¿aj¹cych go dowodów.
4
Znany rosyjski dzia³acz z partii socjalistów-rewolucjonistów.
78
Tak te¿ by³o w istocie. Uljanowa nawet nie oddano pod s¹d i zarz¹dzeniem w³adz policyj-
nych zes³ano na Sybir na przeci¹g lat trzech.
– Jadê na urlop wypoczynkowy i na polowanie! – powiadomi³ Krupsk¹ z wiêzienia, prze-
sy³aj¹c jej wypo¿yczon¹ ksi¹¿kê z listem, napisanym mlekiem pomiêdzy drukowanemi linja-
mi.
79
ROZDZIA£ IX.
Dobiega³ koñca trzeci rok wygnania.
Minê³y te lata w zupe³nym niemal spokoju. Syberyjskie w³adze by³y znacznie liberalniej-
sze i nie wysila³y siê nad gnêbieniem politycznych zes³añców.
W³odzimierz Uljanow ¿y³ we wsi Szuszenskoje, niedaleko od miasta Minusinska, po³o-
¿onego na malowniczych brzegach rzeki Jenisej.
Wkrótce, po odbytem wiêzieniu przyby³a tu z matk¹ swoj¹ Nadzieja Konstantynówna
Krupskaja.
W kilka tygodni po przybyciu sta³a siê ona ¿on¹ Uljanowa. Nie czuli oboje ani wielkich
uniesieñ, ani radoœci i szczêœcia, które dla kochaj¹cych serc przemienia ca³¹ ziemiê na raj s³o-
neczny, a szmer lasu i podmuchy wiatru – w czarodziejsk¹ muzykê, nieznan¹, bosk¹. Nie czuli
tego i nie myœleli o tem.
Podali sobie rêce, jako dwaj przyjaciele, z³¹czeni wiêzami, nie mniej silnemi od mi³oœci
i oddania siê wzajemnego, – wiernoœci¹ dla idei, dro¿szej nad w³asne ¿ycie i jedynej. By³a
dla nich pokarmem, s³oñcem, powietrzem. Ze zmierzchem jej nast¹pi³aby chwila konania dla
wyznawców jej i krzewicieli.
Zupe³ne zaufanie mia³ Uljanow do Nadziei Krupskiej, ona – niczem niezachwnian¹, fana-
tyczn¹ wiarê w jego si³y.
Czas syberyjskiego wygnania w piêknym, ¿yznym kraju Minusiñskim pêdzili z po¿ytkiem.
Tu w ostatecznej formie skrystalizowa³y siê myœli W³odzimierza i u³o¿ony zosta³ plan jego
dzia³alnoœci na przysz³e ¿ycie.
Przeczyta³ niezliczon¹ iloœæ ksi¹¿ek. Dostarczali mu ich z Petersburga przyjaciele jego
i Krupskiej, a tak¿e mieszkaj¹cy we wsi Karatuzie Polak, in¿ynier-górnik, Eugenjusz Ró¿yc-
ki, który, chocia¿ zajmowa³ stanowisko urzêdowe, sprzyja³ wszystkim zes³añcom.
Na wygnaniu W³odzimierz wykoñczy³ swoj¹ pracê o rozwoju kapitalizmem. Zacz¹³ j¹
w wiêzieniu, gdzie pisa³ potajemne mlekiem na odwrotnej stronie arkusików, zape³nionych
niewinnemi cytatami z dzie³ autorów rosyjskich i zagranicznych. Tylko taki rêkopis móg³ siê
przedostaæ poza bramê wiêzienn¹. Mleko nalewa³ do ma³ych ka³amarzy, zrobionych z ugnie-
cionego w palcach chleba.
– Pewnego razu do mojej celi szeœæ razy wchodzili dozorcy, wiêc szeœæ razy ³yka³em ka³a-
marze! – ze œmiechem opowiada³ Uljanow ¿onie i z westchnieniem dodawa³ ¿artobliwie.
– Szkoda, ¿e prêdko wypuœcili mnie z wiêzienia! Trzeba by³oby d³u¿ej nad t¹ ksi¹¿k¹ po-
pracowaæ, bo tu nie tak ³atwo o potrzebne materja³y!
Na Syberji nagrzewa³ arkusiki nad lamp¹ naftow¹, a zapisane mlekiem s³owa ciemnia³y
i wystêpowa³y na bia³em tle.
80
Nie odrywaj¹c siê od pracy, czyta³ i pisa³ Uljanow; wraz z Krupsk¹, z polecenia Struwego,
t³umaczy³ Engelsa i Webba, zarabiaj¹c dodatkowo. By³o to niezbêdne, bo rz¹d wyznaczy³ na
jego utrzymanie tylko osiem rubli na miesi¹c i zaledwie drobne sumy przysy³a³y co miesi¹c
Marja Aleksandrówna i siostra W³odzimierza – Elizarowa.
Jedyn¹ rozrywk¹ Uljanowa stanowi³y dalekie przechadzki i polowania. Strzela³ zaj¹ce i cie-
trzewie zapamiêtale, lecz poniewa¿ zbytnio siê œpieszy³, – zdobycz nie by³a obfita. Lubi³ jed-
nak to namiêtnie i nie opuszcza³ sposobnoœci spêdzenia czasu ze strzelb¹ w polu lub w lesie.
Podczas wypraw myœliwskich, pozna³ ch³opa syberyjskiego, niezale¿nego, ufnego w swo-
je si³y i prawie nie uznaj¹cego przedstawicieli obcych mu w³adz centralnych. Ujrza³ W³odzi-
mierz, rozumiej¹cy duszê ch³opa nadwo³¿añskiego, ró¿nicê i podobieñstwa, zachodz¹ce po-
miêdzy ludnoœci¹ syberyjsk¹ a rosyjsk¹.
Ró¿nica polega³a na tem, ¿e ch³op syberyjski nie posiada³ ¿¹dzy ziemi. Móg³ mieæ j¹ w do-
wolnej iloœci.
Nie by³o tam obszarów, nale¿¹cych do szlachty, lub nadanych dekretem carskim urzêdni-
kom i wojskowym za wiern¹ s³u¿bê pañstwow¹.
Zupe³nie inaczej czu³ siê ch³op rosyjski. Pamiêta³ dok³adnie i nigdy o tem nie zapomnia³,
¿e niegdyœ, czy to za chanów mongolskich, czy za carów moskiewskich, ziemia nale¿a³a do
w³adcy, a uprawiana i wykorzystywana by³a przez ludzi od rad³a. Dopiero od Piotra Wielkie-
go, a szczególnie od czasów caryc Katarzyny II i El¿biety, które obdarza³y swoich kochan-
ków maj¹tkami ziemskiemi, zaczêto odbieraæ ziemiê ch³opom.
Wieœniacy nigdy nie uznawali tego i wci¹¿ wyczekiwali na „bia³e pismo”. Ten zagadko-
wy, mistyczny akt, urojony w mrocznych g³êbinach ch³opskiego mózgu, mia³ zwróciæ zagar-
niêt¹ nieprawnie ziemiê jej naturalnym w³aœcicielom.
Kilka razy w dziejach rosyjskich nastêpowa³y dni, gdy w³oœcianie usi³owali odebraæ j¹
samowolnie, podnosili bunty ch³opskie, wstrz¹saj¹ce Rosj¹ od czasów Katarzyny a¿ do roku
1861, do manifestu Aleksandra II o wolnoœci.
Wybucha³y one i póŸniej, lecz, na skutek militaryzacji kraju i rozszerzenia sieci admini-
stracyjnej, mia³y charakter lokalny i zostawa³y t³umione w zarodku.
Ch³op syberyjski – potomek kryminalnych zbrodniarzy, wysy³anych do azjatyckich prowin-
cyj imperjum, lub mieszaniec z Mongo³ami ró¿nych szczepów, marzy³ o oddzieleniu siê od
Rosji, której nie lubi³ i ba³ siê, bo narzuca³a mu swój system, obcy, k³opotliwy i wymagaj¹cy
du¿ych kosztów.
Podobieñstwo jednak obydwóch typów ch³opskich by³o ra¿¹ce.
Oba by³y zasadniczo anarchiczne i bierne. Nawyk³e, pod³ug dawnych tradycyj, rz¹dziæ siê
samodzielnie w obrêbie swojej dzielnicy rozumem komuny w³oœciañskiej, by³y podtrzymy-
wane w tem nawyknieniu przez rz¹d. W³adze centralne by³y zmuszone do oddania komunom
czêœci swoich zadañ, nie mog¹c na tak wielkiej przestrzeni dosiêgn¹æ ka¿dego poszczególne-
go obywatela.
Oba typy odznacza³y siê skrajn¹ biernoœci¹. S³abo oœwiecone nie d¹¿y³y do ¿adnego postêpu
i tylko w³adza pañstwowa narzuca³a w³oœcianom zmianê trybu ¿ycia i systemu gospodarczego.
Uljanow zrozumia³ to wszystko i dobrze zapamiêta³.
Nie w¹tpi³ wcale, ¿e w³oœciañstwo ulega nakazom rz¹du wy³¹cznie pod naciskiem si³y,
uznaj¹c za najlepszych w³adców tych, którzy odznaczali siê stanowczoœci¹ i zdolnoœci¹ do
przejawów swej woli bezwzglêdnej.
81
Gdy myœla³ o tem, uœmiecha³ siê, zaciera³ rêce i szepta³:
– O, Karolu Marksie, by³eœ wielkim znawc¹ duszy bydlêcia ludzkiego! Wyczu³eœ, jak nikt
inny, ni¿ lubi ono chodziæ w stadzie, a stado potrzebuje pasterza z batem i psa z ostremi k³ami!
Powraca³ ze swych wypraw myœliwskich weso³y i podniecony, mówi¹c do ¿ony:
– Droga moja! Ma³o zna³em wieœ rosyjsk¹, za wyj¹tkiem mojej nadwo³¿añskiej, lecz tu
przechodzê przez niczem niezast¹piony uniwersytet.
Opowiada³ o swoich spostrze¿eniach i wra¿eniach, pytaj¹c ze œmiechem:
– Powiedz mi tylko: kto i w jaki sposób poprowadzi za sob¹ w³oœciañstwo? Normalnym
sposobem nikt tego nie doka¿e! Ch³opa rosyjskiego nale¿y pêdziæ przed siebie kijem Piotra
Wielkiego, kulomiotami lub bagnetami wspó³czesnych gubernatorów, a nam có¿ pozostaje?
Jeszcze bardziej skuteczny bat! Nale¿y wynaleŸæ go! Musi to byæ jednak taki bat, ¿eby jego
klaœniêcie poruszy³o niebo i ziemiê! Nad tem nale¿y powa¿nie pomyœleæ?
Zastanawia³ siê nad tem Uljanow, b³¹kaj¹c siê bez celu po stepie. Zwierza³ siê tylko przed
¿on¹, a gdy mówi³, zni¿a³ g³os, zaciska³ zêby i mru¿y³ oczy, jak gdyby widzia³ wroga przed
sob¹. Widocznie, straszne by³y te myœli i s³owa, bo Nadzieja Konstantynówna mia³a twarz
blad¹ i z przera¿enia przeciska³a rêce do piersi. Jednak nie przeczy³a, bo pa³a³a wiar¹ nieza-
chwnian¹ w tego cz³owieka, tak groŸnie szczerego, a twardego, jak kamieñ.
Zrzadka odwiedzali innych zes³añców, rozrzuconych w s¹siedztwie, lecz z nimi o swoich
najtajniejszych myœlach nigdy nie rozmawia³ W³odzimierz. Wiedzia³, ¿e to, co postanowi³,
nie mog³o byæ przez nich przyjête. Nie odeszli zbyt daleko od lojalnego socjalizmu niemiec-
kich towarzyszy, a ¿aden z nich nie dorównywa³ œmia³oœci¹ myœli Plechanowowi, chocia¿, po
osobistem poznaniu go, ju¿ nie by³ pewien Uljanow swego mistrza.
Nie lubi³ W³odzimierz czêstych odwiedzin towarzyszy wygnania. Powodowa³y one zaostrze-
nie dozoru, rewizje, dociekania, szpiegostwo, co zak³óca³o spokój, tak potrzebny do normalnej
pracy i g³êbokiego namys³u. Pozatem zbyt bliskie stosunki towarzyskie prowadzi³y do staræ
i nieporozumieñ na tle ¿ycia prywatnego powstawa³y plotki, drobne k³ótnie, a nawet s¹dy ho-
norowe, doœæ czêste w ko³ach zdenerwowanych ludzi, znêkanych d³ugiem wygnaniem.
Uljanow do swoich rozmyœlañ powa¿nych, niemal ascetycznych, potrzebowa³ ciszy i sa-
motnoœci.
Narazie ze strzelb¹ na ramieniu zapuszcza³ siê w stepy. Siada³ w cieniu brzóz i napawa³
siê wiekiem bezbrze¿nych ³anów i ³¹k zielonych, pokrytych bujn¹ traw¹, wspania³emi kwia-
tami o jaskrawych barwach i woni odurzaj¹cej: fio³ków nocnych, bia³ych, ¿ó³tych i czerwo-
nych lilij, g³ogów i innych bez liku, o nazwie jemu nieznanych. Stada byd³a, owiec i tabuny
koni pas³y siê bez dozoru. Na po³udniu ledwie dostrzegalnem, granatowem pasmem maja-
czy³y dalekie góry – odnogi Sajanów.
Rzadkie wsie, rozleg³e, bogate, ci¹gnê³y siê wœród pól pszenicy i gajów brzozowych.
W g³êbokich jarach i roz³ogach bieg³y wartkie potoki i rzeki, mkn¹c ku ³o¿ysku Jeniseju.
Kryj¹c siê w trawie, sunê³y stadka cietrzewi stepowych, przepiórek i dropi. Wysoko, niby
czarna plama na b³êkitnym namiocie pogodnego nieba, tkwi³ olbrzymi berkut–sêp, wypatru-
j¹cy zdobyczy, kwili³ drapie¿nie, jêkliwe, cienko, niby siê ¿ali³, ¿e nie dano mu nadmiaru si³y,
aby wszystko móg³ zabiæ i rozszarpaæ.
Tu i ówdzie ponad traw¹ i krzakami wznosi³y siê s³upy i p³yty z czerwonego piaskowca.
By³y to dolmeny, staro¿ytne cmentarzyska niezliczonych szczepów, od wieków odbywaj¹cych
wêdrówki przez ¿yzne równiny ku nieznanemu celowi.
82
Uljanow wiedzia³, ¿e wielcy wodzowie Mongo³ów d¹¿yli tym szlakiem na Zachód, pozo-
stawiaj¹c za sob¹ trupy swoich i obcych wojowników, œpi¹cych wieki ca³e snem nieprzebu-
dzonym pod czerwonemi monolitami.
– Daleka by³a droga i mglisty cel wnuków D¿engiza, – myœla³ W³odzimierz. – a jednak
doszli do równiny polskiej i wêgierskiej i, gdyby nie spory i nie zawiœæ, kto wie, czy nie uj-
rza³yby ich mury Rzymu i Pary¿a? A wszak¿e zaszli daleko, bo a¿ na Œl¹sk, pod Budapeszt
i Wiedeñ! Tym samym szlakiem najeŸdŸców mkn¹ moje myœli, szlakiem, ju¿ przetartym przez
potê¿ne hordy bez liku...
Po prawej stronie Jeniseju ci¹gnê³y siê du¿e wsie bogatych kozaków, osadzonych tu nie-
gdyœ przez carów dla obrony po³udniowych granic Syberji. Pozostali tu na zawsze, chocia¿
nikt ju¿ nie myœla³ o napadzie na potê¿ne imperjum, które, niby paj¹k olbrzymi, rozpar³o siê
szerok¹ sieci¹, rzucon¹ na pi¹t¹ niemal czêœæ ca³ej planety.
Wœród nich w miejscach mniej ¿yznych rz¹d osiedli³ ch³opów wyw³aszczonych, biedaków bez-
domnych, pozbawionych w Rosji swoich zagonów. I tu w tym piêknym kraju wlekli oni ¿ywot nêdz-
ny – ciemni, leniwi, zazdroœni i Ÿli. Kradli kozakom konie i byd³o, kosili ich ³¹ki, wyr¹bywali las.
wyjmowali z sieci i wiersz – ryby, podpalali domy, a w bójkach mordowali bogatych s¹siadów.
Za rzek¹, dalej od ska³ nadbrze¿nych, koczowali tatarzy, strzeg¹c tabunów koni i stad
owiec. Oganiali siê od zgraj wilków i od band z³ych ludzi, bezkarnie czyni¹cych napady na
surowych wyznawców wojowniczego proroka z Mekki.
Wrogoœæ, nigdy nie przemijaj¹ca, panowa³a pomiêdzy obydwoma brzegami Jeniseju, któ-
ry, œciœniêty czerwonemi urwiskami Kizy³-Kaja, toczy³ siê z pluskiem, i pomrukiem, wiruj¹c,
pieni¹c siê wœród kamieni podwodnych i d¹¿¹c ku oceanowi, gdzie panowa³ bia³y duch, sza-
lej¹cy w iskrz¹cych siê pa³acach lodowych i przemawiaj¹cy groŸnie rykiem wichrów pó³noc-
nych i mroŸnym oddechem œmierci.
Tu rodzi³y siê i kszta³towa³y myœli Uljanowa, œmia³e do zuchwalstwa, niemal szaleñstwa;
tu dojrzewa³y i krzep³y w przysiêgi gor¹ce a surowe, niby ascetyczne wybuchy fanatycznego
proroka, niby ponure mod³y sekciarzy, ukrytych po leœnych kaplicach i bar³ogach pustelni-
ków, zapatrzonych w zaœwiaty.
Tymczasem on sam, œcigany wygnaniec, myœla³ spokojnie, bez uniesieñ i marzycielstwa
o rzeczach zwyk³ych, z ziemi i jej ³ez zrodzonych a zap³odnionych w samej chwili narodzin
przez nienawiœæ g³uch¹, niem¹ i œlep¹; przerzuca³ mosty nad przepaœciami; podminowywa³
groŸne twierdze, zwodzi³ i na manowce prowadzi³ tysi¹ce wrogów.
Tu, s³uchaj¹c plusku wartkiego pr¹du Jeniseju, wyczuwaj¹c ka¿de drgnienie potê¿nych si³
pierwotnej natury, szepty cieniów, wychodz¹cych z pod czerwonych kamieni dawnych cmen-
tarzysk, zrozumia³, ¿e wœród bojowników o losy uciemiê¿onych, powo³anych do budowania
nowego ¿ycia, on by³ jedynym, który posiada³ si³ê, wolê i umiejêtnoœæ wodza.
Mia³¿eœ zgin¹æ za kratami wiêzienia, na szubienicy, od kuli lub na dalekim wygnaniu po-
nownem? By³oby to bezmyœlnem szafowaniem si³, niezbêdnych dla wielkiego celu!
Przyszed³ do przekonania, ¿e nie mo¿e pozostaæ w Rosji – rabiej, ciemnej, carskiej, nieru-
chomej, jak gnij¹cy, zaroœniêty rzês¹, wodorostami i sitowiem staw.
Pragn¹³ wolnoœci, œwie¿ego powietrza, swobody ruchu, g³êbokiego oddechu i czynu, ni-
czem nieskrêpowanego.
Wiedzia³, ¿e po wys³aniu go na Syberjê i po aresztowaniu uczniów, wychowanych przez
niego, partja szybko stacza³a siê ku upadkowi. Nic siê w niej nie dzia³o; z trudem zaledwie
83
podtrzymywano ³¹cznoœæ pomiêdzy pozosta³ymi cz³onkami. Drobna, ¿mudna praca nad
uœwiadomieniem dawa³a b³ahe wyniki. On czu³ siê powo³anym do wielkiego dzie³a.
– Kruszê ska³y, pos³uguj¹c siê m³otkiem do u¿ytku domowego – myœla³ z gorycz¹, – tym-
czasem potrzebujê m³ota – ciê¿kiego, mocnego i mia¿d¿¹cego. Móg³by to byæ du¿y dziennik
rosyjski, wydawany zagranic¹ i rozpowszechniany regularnie przez niewidzialne kana³y po
Rosji. Wiem, ¿e bêdzie on m³otem burz¹cym i tworz¹cym, czujê siê na si³ach uj¹æ go i zadaæ
im ciosy nieomylne!
Od tej chwili ciê¿y³o mu wygnanie.
Przesta³ spaæ, jeœæ, chodzi³ milcz¹cy i niespokojny, trawiony gor¹czk¹ pracy i ¿¹dz¹ wy-
konania obmyœlonego planu.
Z takim to utajnionym zamiarem, po skoñczonym terminie przymusowego pobytu na Sy-
berji, powróci³ do Petersburga, pozostawiwszy ¿onê w Ufie.
Rozejrza³ siê po stolicy, zbada³ dok³adnie stan partji i nastrój w ko³ach rewolucyjnych,
naradza³ siê z wybitnymi przywódcami ruchu socjalistycznego, a zrozumiawszy wszystko,
napisa³ do ¿ony krótki list:
– Wszystko, o czem myœla³em, patrz¹c na stepy minusiñskie i potê¿ny pr¹d Jeniseju, zi-
œci³o siê lub ma siê wkrótce ziœciæ. Wyje¿d¿am zagranicê. Czekaj listu, po którym natych-
miast przyje¿d¿aj.
Uljanow ju¿ widzia³ przed sob¹ wymarzony m³ot, a by³ on podobny do m³ota Tora, wyku-
waj¹cego ostre groty, tarcze, pancerze i miecze, rozbijaj¹cego nim góry i g³owy wrogów,
wrzucanych do mrocznej Walhali, sk¹d niema powrotu po wieki wieków.
M³ot ten kruszy³ i rozwala³ piêtrz¹ce siê ska³y przeciwieñstw, lecz budowaæ nie móg³, bê-
d¹c narzêdziem zniszczenia.
– Najpierw zburzyæ stare, obaliæ, wytêpiæ do szczêtu, a póŸniej tworzyæ nowe! – myœla³
Uljanow, zaciskaj¹c zêby i mru¿¹c skoœne oczy.
84
ROZDZIA£ X.
W ma³ej piwiarni, jakich setki spotkaæ mo¿na na przedmieœciach Monachjum, przy stoli-
ku ko³o okna siedzia³a skromnie ubrana kobieta o powa¿ne, skupionej twarzy.
Przed ni¹ sta³ kufel piwa. Nie tknê³a go jednak. Niecierpliwie spogl¹da³a na zegarek. Wi-
docznie czeka³a na kogoœ.
Zegar nad lad¹ wybi³ godzinê 11-t¹.
W tej chwili drzwi siê otwar³y i do pó³ciemnego lokalu wszed³ ma³y, barczysty mê¿czyzna
w szarem palcie i wygniecionym, miêkkim kapeluszu. Obejrza³ siê uwa¿nie. O tej godzinie
w piwiarni, gdzie siê zwykle gromadzili robotnicy, nikogo nie by³o.
Wchodz¹cy goœæ zwróci³ skoœne oczy w stronê samotnej postaci kobiety w czarnym p³asz-
czu i podszed³ do stolika.
– Bachariow? – mrukn¹³.
Twierdz¹co skinê³a g³ow¹.
Mê¿czyzna usiad³ i pytaj¹co ogl¹da³ nieznajom¹.
Do stolika zbli¿y³ siê w³aœciciel piwiarni.
– Jasne? Ciemne? – zada³ zwyk³e pytanie.
– Proszê o szklankê kawy – odpowiedzia³ goœæ.
Niemiec poszed³ do kuchni, pykaj¹c fajk¹.
– Doktór Jordanow? – zapyta³a kobieta.
– Jordanow...
– Pan wydaje ten dziennik „Iskry” wzywaj¹cy do walki o sprawiedliwoœæ?
Chwilê siê waha³, lecz pochyli³ g³owê i szepn¹³:
– Przypuœæmy, ¿e tak, ale o co chodzi?
Natychmiast odpowiedzia³a:
– Chcê daæ znaczn¹ sumê na wydawnictwo. Wiem, ¿e redakcja ma ci¹g³e k³opoty finanso-
we, zwyk³e zreszt¹, dla nielegalnych gazet zagranic¹, wiêc...
Umilk³a, bo zbli¿a³ siê kelner, nios¹c du¿¹ fili¿ankê kawy.
Gdy odszed³, mówi³a dalej:
– Wyjaœniê wszystko! Jestem siostr¹ Bachariowa, powieszonego za organizacjê zamachu
na Miko³aja II-go... Chce siê mœciæ... Ale nie na carze, bo to do niczego nie prowadzi... Ca³e
z³o nietylko jest w carze. Nie ten, to drugi bêdzie... Ca³y ustrój winien...
Cz³owiek o skoœnych oczach nieznacznie siê uœmiechn¹³ i s³ucha³:
– W „Iskrze” prowadzi pan walkê z socjal-rewolucjonistami, nazywaj¹c ich tchórzami,
romantykami, drobnemi bur¿ujami. Tak jest w rzeczywistoœci! Znam ich dobrze! „Iskra” zbi-
ja teorje legalnych socjalistów, nieub³aganie d¹¿¹cych do oportunizmu i podporz¹dkowania
85
siê bur¿uazyjnym idea³om. Tymczasem dziennik pana postokroæ ma racjê, dowodz¹c, ¿e nie
mamy ani chwili do stracenia w tworzeniu prawdziwej socjalistycznej i rewolucyjnej partji,
która w najciê¿szym nawet okresie powinna rozpocz¹æ walkê przeciwko caryzmowi, bur¿u-
azji i jej pomocnikom z poœród socjal-rewolucjonistów, demokratów i libera³ów!
– Hm, hm – mrukn¹³ doktór Jordanow. – Pani istotnie uwa¿nie czyta artyku³y „Iskry”, jed-
nak, nie rozumiem, co to ma wspólnego z zamiarem dokonania zemsty za œmieræ terorysty
Bachariowa?
– Chcê rozbiæ, zniweczyæ socjal-rewolucjonistów, którzy posy³aj¹ na œmieræ p³omienne
g³owy, podczas, gdy sami kryj¹ siê i nadal oszukuj¹ ludzi! – wybuchnê³a kobieta.
– Ta-ak? – przeci¹gn¹³, uwa¿nie przygl¹daj¹c siê nieznajomej i œledz¹c wyraz jej twarzy.
– Hm... propozycja do omówienia... musimy siê naradziæ w swojej grupie...
– Martow, Protesow, Zasulicz nie bêd¹ chyba czynili sprzeciwu... – zaczê³a.
– Pani, jak widzê, jest dobrze obeznana ze sk³adem kierowników, „Iskry”? – spyta³
z ironj¹.
– O, tak! – odpar³a ¿ywo. – Noszê siê oddawna z zamiarem porozumienia siê z wami...
– Jakie¿ warunki? – przerwa³ jej pytaniem.
– Narazie mog³abym dysponowaæ sumê 3000 marek... ¿¹dam, aby dopuszczono mnie do
sta³ej wspó³pracy... Posiadam dobry styl, jestem wykszta³con¹... ukoñczy³am wy¿sze kursy
procesora Piotra Lesgafta w Petersburgu.
– Jak nazwisko pani? – spyta³ spokojnie, ogarniaj¹c j¹ ³agodnem spojrzeniem.
– Roszczyna Wiera Iwanowna Roszczyna... mój m¹¿ jest weterynarzem na Kubani...
Cz³owiek o skoœnych oczach siedzia³ zamyœlony. twarz jego mia³a rzewny, dobrotliwy
wyraz. Jednak z pod opuszczonych powiek, wzrok jego niepostrze¿enie œlizga³ siê po twarzy
siedz¹cej przed nim kobiety. Nie usz³y jego bacznoœci b³yski triumfu w jej bladych oczach
i nerwowe ruchy palców.
Podniós³ g³owê i rzek³ cicho:
– Muszê siê naradziæ z kolegami, Wiero Iwanowna! Jutro dam odpowiedŸ. Spotkamy siê
tu o tej samej godzinie przy tym stoliku...
Skin¹³ na kelnera, zap³aci³ i, ze szczerym uœmiechem na twarzy uœcisn¹wszy d³oñ nowej
znajomej, wyszed³.
D³ugo kr¹¿y³ po mieœcie, a¿ wreszcie, obejrzawszy siê doko³a, szybko skierowa³ siê do
dzielnicy Schwabig i znikn¹³ w podwórku starej, doœæ brudnej kamienicy.
Wpad³ do ma³ego mieszkania i zawo³a³ do kobiety, krz¹taj¹cej siê w kuchni:
– Moja droga! Rzuæ do wszystkich djab³ów to pitraszenie i leæ natychmiast po Parwusa,
Bobrowa i Ró¿ê Luxemburg. Powinna byæ u Parwusa. Niech przychodz¹ tu, nie zwlekaj¹c ani
chwilki. Od nich wpadnij do naszego zecera Blumenfelda i zawo³aj go tu. Tylko siê œpiesz,
œpiesz! Periculum in mora!
Mówi³ weso³ym g³osem. By³ w wybornym humorze.
W godzinê póŸniej, wci¹¿ kr¹¿¹c po pokoju, opowiada³ zebranym towarzyszom o schadz-
ce w piwiarni i zakoñczy³ s³owami:
– Przebiegli s¹ ¿andarmi – czcigodni £opuchin, Siemiakin, von Kotten, Klimowicz, Har-
ting, ale i W³odzimierz Uljanow, chocia¿ znany tu jest jako niewinny bu³garski lekarz Jorda-
now, ma olej w g³owie! Cha-cha-cha! Chc¹ oni wœlizgn¹æ siê do naszej organizacji, okupiw-
szy siê 3000 marek. Œwietnie! Ja pieni¹dze wezmê, bo wtedy rozdmuchamy nieco nasz¹
86
„Iskrê”. Nie³atwo podsycaæ j¹ temi groszami, które zbieraj¹ ubodzy towarzysze i posy³aj¹ nam
przez Babuszkina, Lepeszyñskiego, Skubika i Goldmana... 3000 marek – to ogromna suma!
Wezmê j¹, a ¿andarmów w pole wyprowadzê! Ho, ho, wyprowadzê!
Œmia³ siê na g³os i zaciera³ rêce.
Jednak towarzysze zaprotestowali. Milcza³a tylko, jak zwykle, Nadzieja Konstantynówna,
wpatrzona w mê¿a, jak w têczê.
Atak rozpocz¹³ Parwus, gadatliwy nadmiernie, zapalaj¹cy siê, jak kupa suchej s³omy, tupa³
nogami, wymachiwa³ rêkami i wprost odchodzi³ od zmys³ów:
– Braæ pieni¹dze od ¿andarmów i szpiegów? To zbrodnia, zdrada! Tego nam nigdy nie
przebaczy Plechanow, grupa „Wolnoœci Pracy”, nasza i inne pokrewne partje. Pamiêtaæ nale-
¿y, ¿e...
Mówi³ ca³¹ godzinê i mówi³by jeszcze, gdyby nagle nie przyskoczy³ do niego Uljanow i,
mru¿¹c oczy, zimnym, straszliwie spokojnym g³osem oznajmi³:
– Doœæ! Ja pieni¹dze od ¿andarmów wezmê! Pluæ chcê na to, co szczekaæ bêd¹ g³upcy
i co pomyœl¹ „pokrewne” partje! Istnieje cel, to przedewszystkiem, a jak¹ siê drog¹ do niego
d¹¿y, jest to obojêtne dla mnie!
Bobrow nerwowym ruchem podniós³ ramiona i skrzywi³ siê.
Spostrzeg³ to Uljanow i, patrz¹c na niego badawczo, powtórzy³:
– Ja te pieni¹dze wezmê!... Chodzi wam o bur¿uazyjn¹ „przyzwoitoœæ”? Dlaczego¿ wtedy
przyklasnêliœcie mi, gdy zorganizowa³em napad na pocztê w Tule i zdoby³em kilka tysiêcy
rubli? Przecie¿ zginê³y wtedy nietylko pieni¹dze bur¿ujów, lecz i biednych ch³opów, ubogich
robotników, a wy wo³aliœcie: „brawo, brawo!” odrzuæcie przes¹dy, towarzysze! A nie bójcie
siê! Ca³¹ odpowiedzialnoœæ biorê na siebie. Cha! Cha! Ca³¹! Ca³¹! Jak siê mówi w liturgji: „I
teraz, i zawsze, i na wieki wieków!”
Spór urwa³ siê. Uljanow uœmiechn¹³ siê i rzek³:
– Towarzyszu Blümenfeld, wy znacie wszystkich Rosjan w Lipsku, DreŸnie i Mona-
chjum...
– I w Berlinie! – dorzuci³ zecer z dum¹.
– I w Berlinie! – zawo³a³ Uljanow ze œmiechem... – Jutro przed 11-t¹ zajrzyjcie do piwiar-
ni i powiedŸcie, kogo to do mnie podes³ali ¿andarmi? Powiedzia³a mi, ¿e siê nazywa – Rosz-
czyna... Bêdê czeka³ na rogu wieœci od was i wtedy dopiero pójdê po pieni¹dze.
D³ugo jeszcze rozmawiali ze sob¹ towarzysze. W³odzimierz Uljanow z tak¹ rozbrajaj¹c¹
prostot¹ i przekonywuj¹c¹ si³¹ uspokaja³ ich rewolucyjne sumienie, ¿e wkrótce œmiali siê,
wyobra¿aj¹c sobie g³upie miny agentów ochrany carskiej, z³apanych na lep tak ³atwej prowo-
kacji.
Po ich odejœciu, Uljanow, uœmiechaj¹c siê chytrze, podyktowa³ Krupskiej kilka listów do
najbli¿szych przyjació³, opisuj¹c ca³e zajœcie, swój plan i postanowienie nie zwracaæ siê do
zara¿onych bur¿uazyjnemi przes¹dami Martowa, Akselroda i Potresowa, którzy stanêliby mu
na przeszkodzie. Podpisuj¹c te listy dopisa³ w³asnorêcznie:
– Widzê, ¿e bêd¹ zmuszony przekszta³ciæ umys³y tych ludzi, nazywaj¹cych siebie socjali-
stami, albo nawet zerwaæ z nimi. Moralnoœæ i legalne œrodki i walki nie le¿¹ na naszej dro-
dze. My niesiemy ze sob¹ rewolucjê w ca³em ¿yciu i we wszystkich pojêciach ludzkich. Za-
pamiêtajcie sobie dobrze te s³owa!
Skoñczywszy zatar³ rêce i chodzi³ po pokoju, œmiej¹c siê g³oœno i mrucz¹c weso³o:
87
– Hm... hm... hm...
Nazajutrz do Uljanowa, stoj¹cego w pobli¿u piwiarni, podbieg³ Blümenfeld. Sepleni¹c
i pluj¹c co chwila szepn¹³:
– Znam tê babê... Jest to Szumi³owa, krewna agentki ochrany Zenajdy Gengross–¯uczen-
ko, tej, która „przewali³a” terorystów Bachariosa, Iwana Rasputina, Akimowa i Sawina, a te-
raz ukrywa siê przed zemst¹ socjal–rewolucjonistów w Lipsku i Hajdelbergu. To – szpicle,
W³odzimierzu Iljiczu, prawdziwi szpicle z szajki szubrawca Hartinga!... S³ysza³em, ¿e
¯uczenko ukrywa s³u¿bowego pseudonimu „Michejew”.
– Dziêkujê wam, towarzyszu! – rzek³ Uljanow i poszed³ do piwiarni.
Usiad³ przy stoliku, zajêtym przez Szumi³ow¹, i uœmiechaj¹c siê do niej ¿yczliwie, rzek³:
– Grupa nasza uwa¿a, ¿e walka z drobno-bur¿uazyjn¹ partj¹ socjal-rewolucjonistów odpo-
wiada jej zamierzeniom. Zgadzamy siê na propozycjê pani.
– Bardzo dobrze! – odpar³a napozór spokojnie. – Oto s¹ pieni¹dze – 3000 marek. Kiedy
mogê stawiæ siê do redakcji, aby rozpocz¹æ pracê? Mam gotowy artyku³ o agitacji naszych
wspólnych wrogów przeciwko „Iskrze”...
– Zaraz... zaraz... – szepn¹³ Uljanow, starannie licz¹c i uwa¿nie ogl¹daj¹c banknoty.
Skoñczy³, schowa³ paczkê do kieszeni tu¿urka, zapi¹³ palto i podniós³ szyderczy wzrok na
siedz¹c¹ przed nim kobietê. Pochyli³ siê nad sto³em i dobitnie przemówi³ cichym, sycz¹cym
g³osem:
– Szanowna pani Szumi³owa! Proszê wyraziæ nasz¹ wdziêcznoœæ jeszcze bardziej szanow-
nej Zenajdzie Teodorównie ¯uczenko, czcigodnemu panu radcy Hartingowi oraz innych
„ochrannikom” – za tak cenny dar! Zu¿yjemy go z po¿ytkiem, proszê mi wierzyæ! Co do
wspó³pracy z nami, to mo¿e pani siê nie œpieszyæ, chyba ¿e zechcia³aby spotkaæ u nas kilku
najenergiczniejszych bojowców partji socjal-rewolucjonistów, pragn¹cych od pewnego czasu
bli¿ej poznaæ Zenajdê Teodorównê? Pieni¹dze zwrócimy wkrótce z procentami, z procenta-
mi szanowna pani!
Wsta³ i z g³oœnym œmiechem skierowa³ siê ku wyjœciu.
– Potwór! – syknê³a Szumi³owa, zaciskaj¹c piêœci.
Obejrza³ siê i zmru¿y³ oczy.
„Iskra” od tego dnia nabra³a nowego rozpêdu. Ataki jej na marzycielstwo drobnych bur¿u-
jów –socjal-rewolucjonistów, na oportunizm socjal-demokratów, na Struwego i Tugan-Bara-
nowskiego z ich „legalizowanym marksizmem” stawa³y siê coraz ostrzejsze i wœcieklejsze,
odrywaj¹c od tych partyj coraz liczniejsze zastêpy robotników.
Uljanow tylko do tego d¹¿y³. Jego dziennik dawa³ rozbitkom teoretycznego socjalizmu
gotowy program i plan pracy, narzuca³ im rewolucyjn¹ wolê czynu; wyprowadza³ poza mury
spo³eczeñstwa; nawo³ywa³ do budowania w³asnemi si³ami twierdzy prawdziwego socjalizmu,
wypowiadaj¹cego wojnê przestarza³ym bogom: pañstwu, spo³eczeñstwu, koœcio³owi, rodzi-
nie i moralnoœci mieszczañskiej.
– Wszystkie ideje, prawa, sympatje umar³y, oprócz jednej – rewolucji dla stworzenia nie
bur¿uazyjnej republiki, lecz dla za³o¿enia na ruinach dawnego œwiata – pañstwa pracy. To jest
jedynym celem, do którego d¹¿yæ musim, na nic i na nikogo siê nie ogl¹daj¹c, id¹c przez
zbrodnie, krew, trupy, depc¹c wszelkie prawo! Zwyciêstwo nasze powinno byæ bezwzglêdne
i bezwzglêdnem bêdzie nasze postêpowanie! – mówi³ Uljanow do robotników, przybywaj¹-
cych do niego dla ustalenia programu 2-go zjazdu socjal-demokratycznej partji.
88
Wtedy m³oda partja rosyjskich socjalistów by³a jeszcze zjednoczona i ¿adne pr¹dy rozbie¿-
ne nie nurtowa³y jej. Na czele partji stali „bo¿kowie” rosyjskiego socjalizmu: Plechanow,
Dejcz, Akselrod, Martow, Zasulicz, Potresow. Œmia³e artyku³y „Iskry” przera¿a³y ich. Zaczê-
³y nadlatywaæ pierwsze zimne powiewy, zwiastuny nieuniknionej walki.
Burza zosta³a jednak za¿egnana z powodu wypadków zewnêtrznych.
„Iskra” d³u¿ej nie mog³a siê drukowaæ w Niemczech. W³aœciciele drukarni, naciskani przez
policjê, dzia³aj¹c¹ pod wp³ywem tajnej agentury carskiej, nie chcieli biæ pisma w swoich za-
k³adach.
Plechanow nalega³ na przeniesienie „Iskry” do Genewy. Mia³ zamiar poddaæ j¹ osobistej
kontroli i wp³ywowi swemu, lecz Uljanow postanowi³ przekoczowaæ do Londynu, aby jesz-
cze bardziej uniezale¿niæ siê od starego nauczyciela i oddanych mu bezkrytycznie socjalistów.
Ca³e dnie i noce bezsenne spêdza³ teraz w g³êbokiej zadumie. Musia³ dokonaæ tego, co
postanowi³. Nie mia³ na to pieniêdzy. Przejazd do Anglji i wydawanie tam pisma wymaga³y
znacznego kapita³u.
Pieni¹dze z Rosji przychodzi³y rzadko i by³y to drobne sumki, po groszu zbierane w œro-
dowiskach robotniczych. Policja nieraz przy³apywa³a te posy³ki, lub, wpadaj¹c na tron zbió-
rek, rekwirowa³a pieni¹dze, a ludzi wtr¹ca³a do wiêzienia.
– Ciê¿ka sytuacja! – mrucza³ Uljanow. – Jak tu wybrn¹æ?
Wyszed³ z domu i na rowerze pojecha³ za miasto. Potrzebowa³ samotnoœci dla namys³u.
W powrotnej drodze ju¿ póŸno wieczorem odwiedzi³ niejakiego Walcisa, £otysza-grawera.
By³ on w swoim czasie zes³any na Sybir za podrabianie pieniêdzy, lecz umkn¹³ zagranicê i te-
raz pracowa³ w zak³adzie graficznym. Przychodzi³ nieraz do Uljanowa i prosi³ siê do roboty.
W³odzimierz zbywa³ go niczem, bo uwa¿a³ go za cz³owieka ciemnego i nie posiadaj¹cego
trwa³ych przekonañ rewolucyjnych.
Teraz zapuka³ do jego pokoju w ma³ym, brudnym hoteliku.
– Przychodzê do was w wa¿nej sprawie, towarzyszu! – rzek³. – Czy mogê liczyæ, ¿e potra-
ficie zachowaæ tajemnicê?
– Jak¿eby mog³o byæ inaczej? – odpowiedzia³ uradowany z zaufania Walcis.
– Czy moglibyœcie sporz¹dziæ w swoim zak³adzie, potajemnie przed wszystkimi, dobr¹
kliszê banknotu rosyjskiego i wydrukowaæ chocia¿by dwieœcie sztuk? – szepn¹³ Uljanow.
– Muszê siê przedtem dobrze zastanowiæ – odpar³ grawer.
Minê³o kilka dni niespokojnego oczekiwania. Uljanow nie móg³ usiedzieæ w domu. Po
skoñczonej pracy wychodzi³ z domu i b³¹ka³ siê po mieœcie.
Miota³ siê, jak dziki zwierz w klatce. Towarzysze w Rosji czekali na nowe numery „Iskry”,
tymczasem pismo nie wychodzi³o i brakowa³o pieniêdzy na przejazd do Londynu.
Dosz³y go wieœci, ¿e Plechanow szydzi³ pocichu, widz¹c, jak niepokorna, buntownicza
„Iskra” powoli umiera.
W chwili ostatecznego zdenerwowania Uljanowa póŸno w nocy do mieszkania jego
w Schwabing zapukano pod³ug umówionego znaku.
Wszed³ Walcis. Mia³ tajemnicz¹ minê.
Szepn¹³:
– Zapalcie lampê!
Gdy œwiat³o b³ysnê³o, £otysz wyj¹³ spod po³y palta spor¹ paczkê, mocno obowi¹zan¹
sznurkiem.
89
Uljanow spojrza³ i krzykn¹³:
– Pieni¹dze! „Iskra” bêdzie ¿y³a!
– Piêæset banknotów po 10 rubli ka¿dy! – chwali³ siê Walcis. – Robota czysta! Tu nikt
i nic nie spostrze¿e! Zrobi³em próbê. Zmieni³em w banku dziesiêæ takich papierków. Posz³o
g³adko!
W³odzimierz œciska³ rêce grawera i dziêkowa³ mu, œmiej¹c siê i ciesz¹c.
– Nigdy nie zapomnê wam tej przys³ugi! – mówi³. – Dajcie-no mi teraz kliszê, mo¿e siê
jeszcze raz przydaæ!
– Klisza pêk³a przy odbijaniu 511-go banknotu – mrukn¹³ Walcis, spuszczaj¹c oczy.
Uljanow przelotnie spojrza³ na niego i rzek³ spokojnie:
– Pêk³a – powiadacie? No, niech i tak bêdzie! Dziêkujê wam, towarzyszu!
Walcis odszed³.
Krupskaja, patrz¹c na mê¿a, spyta³a:
– Czy nie myœlisz, Wo³odzia, ¿e ten cz³owiek bêdzie teraz bi³ fa³szywe banknoty?
– Niezawodnie, ¿e bêdzie! – zawo³a³ weso³ym g³osem. – Nic to mnie nie obchodzi. Bê-
dzie bi³, a¿ go wpakuj¹ do wiêzienia. tymczasem do roboty!
Podzieli³ du¿¹ paczkê na ma³e, po sto rubli w ka¿dej. Nazajutrz rozdano je towarzyszom,
aby w ró¿nych dzielnicach zmienili na pieni¹dze niemieckie.
Ko³o godziny trzeciej W³odzimierz Uljanow kupowa³ ju¿ funty angielskie i bilety do Lon-
dynu, a Nadzieja Konstantynówna pakowa³a ksi¹¿ki i szczup³¹ walizkê, gdzie siê mieœci ich
skromny, raczej ubogi dobytek.
W Londynie rozpoczê³a siê o¿ywiona praca.
Przyby³ nowy wspó³pracownik. By³ to m³ody socjalista, Leon Bronsztejn, znany pod pseu-
donimem Trockij. Niedawno uciek³ z wiêzienia syberyjskiego i przedar³ siê zagranicê. Znali
go ju¿ w kó³kach studenckich i robotniczych, gdzie z powodzeniem wystêpowa³ jako komen-
tator marksizmu.
M³ody rewolucjonista mia³ nieprzeparty poci¹g do dziennikarstwa i zacz¹³ codziennie pi-
sywaæ w „Iskrze”.
Uljanow przygl¹da³ mu siê uwa¿nie. Pewnego razu, gdy Trockij wyszed³ do niego, rzek³
do Krupskiej:
– Ten m³odzieniec posiada pierwszorzêdne zdolnoœci agitacyjne i, poniewa¿ niczem siê
nie krêpuje, niezawodnie wysoko zajdzie. Jako cz³owiek swej rasy jest impulsywny, rzutki,
lecz niewytrwa³y. Potrzebuje on takiego mentora, jak ja, który nigdy siê nie zapala, ja zaœ
potrzebujê jego, bo tymczasem tylko on, jak mi siê zdaje, potrafi do koñca myœleæ i dzia³aæ,
pod³ug mego planu.
Nadzieja Konstantynówna odezwa³a siê cicho:
– Ma za du¿o aplombu i styl posiada przykry, arogancki, feljetonowy, arbitralny, a bez
przekonywuj¹cej g³êbi i prostoty...
– M³ody jeszcze! – zaœmia³ siê W³odzimierz. – Niebawem nauczy siê wszystkiego! Chcê
go wprowadziæ do naszej grupy z Plechanowym. Bêdzie on siódmym, co dobrze dla g³oso-
wania, i nasz – co niezbêdne dla przeprowadzenia moich wniosków!
Jednak Plechanow s³yszeæ nie chcia³ o Trockim, do grupy nie przyj¹³ i do komitetu swojej
„Jutrzni” oraz „Iskry” nie dopuœci³.
Trockij obra¿ony wyjecha³ do Pary¿a.
90
Kierunek, nadany „Iskrze” przez Uljanowa, nie podoba³ siê Plechanowowi. Pró¿no jednak
przyje¿d¿a³ sam do Londynu i konferowa³ z W³odzimierzem, ten powtarza³:
– Jestem zwolennikiem rewolucyjnego, wojuj¹cego marksizmu i takim pozostanê, chocia¿-
bym mia³ byæ porzuconym przez wszystkich!
Pewnego razu zaprosi³ Plechanowa na przechadzkê.
Powióz³ go do Highgate i zaprowadzi³ na cmentarz.
– Co za fantazja w³óczyæ siê po tym œmietniku? – zapyta³ Plechanow.
– Za chwilê, Jerzy Walentynowiczu, nie powtórzycie tych s³ów! – szepn¹³ Uljanow.
Przeszli jeszcze kilkaset kroków i stanêli przed skromnym pomnikiem.
– Karol Marks! – przeczyta³ na g³os Plechanow.
– Karol Marks – powtórzy³ W³odzimierz. – Usi¹dŸmy tu w milczeniu i oddajmy siê zadu-
mie. Miejsce to zas³uguje na to...
Siedzieli d³ugo, nic nie mówi¹c do siebie.
Uljanow pochyli³ g³owê i z pod oka obserwowa³ starego rewolucjonistê. Z¿yma³ siê, bo
poczu³, jak zimny dreszcz przebiega³ mu po grzbiecie.
– Ten cz³owiek myœli w tej chwili o sobie... – szepn¹³ bezdŸwiêcznie.
Wyprostowa³ siê i zacz¹³ mówiæ, wbijaj¹c wzrok w blade oczy Plechanowa:
– Ja nie umiem wyg³aszaæ b³yskotliwych frazesów. Powiem wprost, co myœlê w tej chwili.
Uk³ada³o siê to w mojej g³owie od dawna, – od dnia, gdy po raz pierwszy spotka³em was,
Jerzy Walentynowiczu; zg³êbi³em wszystko do dna, dok³adnie, bo tylko tak¹ myœl uznajê. Na
g³os powtarza³em to, co mam powiedzieæ w tej chwili, powtarza³em tu, wywo³uj¹c w pamiê-
ci oblicze najwiêkszego z proroków, – starego Karola Marksa. On s³ysza³ spowiedŸ moj¹
i utwierdzi³ mnie w zamiarze...
Plechanow podniós³ krzaczase brwi i s³ucha³.
– Je¿eli pracuj¹ca klasa bêdzie oczekiwa³a swego uprawnienia przez panuj¹c¹ bur¿uazjê –
wszystko przepadnie. Uprawnienie to bêdzie dane wtedy, gdy nasi wrogowie posi¹d¹ broñ
nie do zwalczenia. Technika i chemja d¹¿¹ ku temu. Musimy przedtem zgnieœæ bur¿uazjê,
musimy przedtem trzymaæ ca³y œwiat w stanie nigdy nie gasn¹cej rewolucji, musimy odrzu-
caæ wszystko, co nam zdradliwie obiecuje i daje pañstwo bur¿uazyjne, musimy mieæ zawsze
w pogotowiu ukryty sztylet i kamieñ w zanadrzu, aby uderzyæ znienacka w momencie najod-
powiedniejszym! Innej drogi niema, niema, Jerzy Walentynowiczu!
Stary socjalista nachmurzy³ czo³o i mrukn¹³ niechêtnie:
– Tymczasem fa³szujecie pieni¹dze! Hañbicie œwiête idea³y rewolucji i socjalizmu?
Uljanow zacisn¹³ szczêki i zmru¿y³ oczy.
– Fa³szujê pieni¹dze, lecz z chwil¹, gdy zaczynaj¹ one s³u¿yæ rewolucji, staj¹ siê prawdzi-
wemi! – wybuchn¹³. – Hañbê odczuwaj¹ zwyciê¿eni, zwyciêzcy nie znaj¹ tego s³owa!
– A jednak... – zacz¹³ Plechanow.
– Nic wiêcej! – przerwa³ mu W³odzimierz. – Bol¹ mnie s³owa wasze, och, jak bol¹!
Dokoñczê wiêc tego, o czem myœla³em nieraz nad grobem Marksa. Muszê dokoñczyæ,
szczególnie po tem, com us³ysza³ od was! WiedŸcie, ¿e nie zatrzymam siê przed rozbi-
ciem partji, przed zerwaniem z wami, przed oskar¿eniem najciê¿szem i druzgoc¹cem,
które rzucê wam, nie zamyœlê siê ani na chwilê, ¿eby zgnieœæ was, którego kocham
i uwielbiam szczerem sercem, zdeptaæ, a imiê wasze zohydziæ na wieki! Nie mam nic dla
siebie, oprócz idei, a tej broniæ bêdê zêbami, pazurami, s³owem, bagnetami i szubienica-
91
mi! IdŸcie ze mn¹ do koñca, a imiê wasze pozostanie jasnem, jak s³oñce! Je¿eli odst¹pi-
cie mnie – gorzej wam!
– Pogró¿ka? – spyta³ Plechanow.
– Ostrze¿enie i gor¹ce b³aganie! – wyrwa³ siê Uljanowowi namiêtny szept.
Wiêcej nic nie mówili do siebie i powracali do Londynu, zgnêbieni, zamyœleni.
Plechanow wkrótce wyjecha³. Rozstanie siê by³o zimne i krêpuj¹ce dla obydwóch. Na po-
¿egnanie obaj nie wiedzieli, co maj¹ sobie powiedzieæ.
Wkrótce Uljanow wyjecha³ na ca³y miesi¹c do Bretanji.
Pozostawi³ w redakcji kilka artyku³ów dla „Iskry”, podpisanych owym pseudonimem –
„Lenin”.
Pierwszy raz uczyni³ to bezwiednie. Napisa³ pierwsze nazwisko, jakie przysz³o mu na pamiêæ.
„Lenin”?
Nagle wyp³ynê³a we wspomnieniach niegdyœ kochana, uduchowiona twarz Heleny, z³oci-
ste warkocze, oczy pe³ne zachwytu i b³ysków rzewnych.
– Czy s³ysza³a ona o mnie? – pomyœla³ z westchnieniem. – Mo¿e, uwa¿a mnie za potwo-
ra, jak ta Szumi³owa? Ech! Z pewnoœci¹ dawno ju¿ zapomnia³a! W innem niezawodnie obra-
ca siê œrodowisku ta... córka genera³a.
Jednak czu³ woko³o siebie jakieœ lekkie szmery, jakieœ drgania powietrza, jakgdyby drob-
ne motyle muska³y twarz jego i dotyka³y powiek.
Zdziwi³ siê nawet, bo wpad³ w zadumê, ogarniêty wspomnieniami m³odoœci.
W tej chwili Nadzieja Konstantynówna zapyta³a go o adres jednego z towarzyszy w No-
wym Jorku. Niestosowne myœli rozwia³y siê natychmiast, niespodziewanie nap³ywaj¹ce wspo-
mnienia prysnê³y sp³oszone.
– G³upstwo wszystko! – szepn¹³. – „Lenin” z tej samej przyczyny, a raczej bez ¿adnej przy-
czyny, co inne pseudonimy: Ulin, Iljin, Iwanow, Tulin; dlatego, dlaczego w Niemczech by-
³em – doktorem Jordanowym, Modraczkiem – w Pradze, a tu – Richterem. Nic innego!
Wszystko g³upstwo, drobiazg, czcze wra¿enie wobec celu ¿ycia!
Œmia³ siê d³ugo, szyderczo i cicho przed samym sob¹, i nikt o myœlach jego wiedzieæ nie œmia³.
Bowiem wtedy przekroczy³ ju¿ niewidzialny rubikon.
Na tamtym brzegu pozosta³y jego osobiste uczucia i marzenia, na tym – sta³ on, a z nim
wszystko, czego dokonaæ zamierza³. Tu nie widzia³ nic dla siebie. Czu³ siê najwy¿szym ka-
p³anem idei, któr¹ uwa¿a³ za najszczytniejsz¹.
Œmia³ siê wiêc z tego, co opuszczone na przeciwleg³ym brzegu, pozostawa³o takie nêdz-
ne, drobne, na zawsze dalekie.
– A teraz? Ach, tak! Gdzie¿ zapisa³ adres tego towarzysza z Nowego Jorku, sk¹d „Iskra”
otrzymywa³a dwa razy do roku po sto dolarów?
W Bretanji spotka³ siê z matk¹.
Rozmawiali z sob¹ krótk¹ chwilê. Marja Aleksandrówna zrozumia³a duszê syna. Wszyst-
ko by³o poza nim. On zaœ ca³y by³ w przysz³oœci, któr¹ zamierza³ budowaæ. Nie pozosta³o
w nim miejsca dla niej – matki! Zasmuci³o to j¹, bo biedne, kochaj¹ce serce matczyne pra-
gnê³o mi³oœci i uczucia ciep³ego; chcia³o ujrzeæ dziecko... syna.
Uspokoi³a siê jednak prêdko, bo wra¿liwa i pe³na wyrozumia³oœci ujrza³a, ¿e w sercu W³o-
dzimierza niema miejsca nawet dla niego samego. Sta³ siê cz³owiekiem–maszyn¹, pracuj¹-
cym pod³ug wy¿szego nakazu, wskazuj¹cego cel daleki, czy bliski, jemu tylko widzialny.
92
W³odzimierz ca³e dnie, wieczory, a nawet noce, spêdza³ nad morzem.
Wciska³ siê pomiêdzy poszczerbione ska³y, wy¿arte przez ba³wany i wichry, i zapada³
w zadumê.
Przygl¹da³ siê, jak nadbiegaj¹ce fale przyp³ywu bi³y w strome urwiska, rozpryskiwa³y siê
w pianê i bryzgi, cofa³y siê i znowu mknê³y z sykiem, hukiem i pluskiem wœciek³ym. Zdawa-
³o siê, ¿e nie mia³y mocy zadaæ ciosu tym ska³om czarnym, twardym, odwiecznym. Par³y,
zderza³y siê z piersi¹ brzegu i odbiega³y...
Jednak bystre oczy W³odzimierza spostrzeg³y g³êbokie szczeliny w urwistych spychach,
pe³ne mroku zag³êbienia w granitowej zbroi ska³ i od³amy niezliczone, staczaj¹ce siê na zale-
wany wod¹ zdziar nadbrze¿ny.
By³a to robota fal i zdobycz ich...
– Wieki przemin¹ – myœla³ Uljanow – i nic z tej twierdzy skalnej nie pozostanie! Siwe,
spienione morze wdzieraæ siê pocznie tam, gdzie teraz skrzêtny rolnik ziarno rzuca na rolê
zaoran¹. O, gdyby wiedzia³o morze, czego chce i do czego d¹¿y! Podwoi³oby wysi³ek, po-
mno¿y³oby szeregi fal potê¿nych i zdoby³oby za jednym zamachem to, na co teraz, walcz¹c
bezmyœlnie, wieki ca³e trawi. Nie tak czyniê ja! Przebijam i dr¹¿ê pierœ starych pojêæ i ma-
rzeñ odrywam od nich ska³ê po skale, po³aæ po po³aci, lecz wiem, ¿e za t¹ przegrod¹ le¿y
od³ogiem nizina. Chcê zdobyæ j¹, zalaæ falami moich myœli i now¹ twierdzê wznieœæ, potê¿-
ne zamczysko, którego zdobyæ nie potrafi nikt, nikt!
Tymczasem fale odbiega³y. Ju¿ nie dociera³y do skalistych przyl¹dków i ciemnych zatok;
ukojone, omdlewaj¹ce liza³y kamieniste ³achy, rozbija³y siê bezsilnie o ostre krawêdzie raf
poszczerbionych i odchodzi³y dalej, coraz dalej, znikaj¹c w bia³ej zwarze morza, w skot³o-
wanej mgle, w szalonym tañcu spienionych ba³wanów, nad któremi miota³y siê i szybowa³y
mewy, krzycz¹c jêkliwie:
– Sza³! Sza³! sza³!
Wtedy wzrok wytê¿a³ i szuka³ blizn na ska³ach, ran, zadanych kipiel¹ przyp³ywu. Nic nie
dostrzega³... Nic!
Spych granitowy sta³ niewzruszony, potê¿ny i dumny, pierœ wystawiaj¹c kamienn¹, ur¹ga-
j¹c morzu i wichrom.
Powiew bryzy zalatywa³ tu, szemra³ wœród suchych, twardych traw, sycza³ po szczelinach
i rozpadlinach g³êbokich:
– Nie si³a, lecz czas! Czas! Czas!
Uljanow rêce zaciska³, chcia³ groziæ, przeklinaæ i miotaæ s³owa nienawiœci, lecz nie móg³
i milkn¹³, oczarowany, oniemia³y.
Zapala³y siê na morzu i p³onê³y, sun¹c od horyzontu a¿ do w¹skich wybrze¿y ¿wirowych,
– smugi œwiat³a cudnego.
Ró¿owe, zielone, z³ociste – o œwicie, szkar³atne i fioletowe – w godzinê zorzy wieczornej,
okrywa³y, pieœci³y, koi³y morze wzburzone, gniewne bez przyczyny, bez wytchnienia.
Milk³o, pluska³o pokorne, obezw³adnione, ³agodnie namiêtne, szemra³o cicho– szepta³o
gor¹co, a rzewnie, niby tajemnicê powierzaj¹c niemym, ska³ami naje¿onym brzegom:
– Przeminie wszystko, a prawda pozostanie. Prawda, ¿yj¹ca dalej ni¿ kraina, gdzie s³oñce
wschodzi i zachodzi... dalej! Dalej!
– Gdzie¿ ona? – pyta³ Uljanow. – Gdzie¿? Rzuæ mnie tam, a zdobêdê j¹ i oddam ludzko-
œci zbiedzonej, potem, krwi¹ i ³zami zlanej! Gdzie¿?
93
Nadlatywa³y mewy lotn¹ czered¹ i jêcza³y:
– Sza³! Sza³! Sza³!
94
ROZDZIA£ XI.
Uljanow miota³ siê po pokoju i mówi³ do siebie, chocia¿ Krupskaja siedzia³a przy stole.
Nie zwraca³ na ni¹ ¿adnej uwagi, nie spostrzega³ nawet jej obecnoœci.
Wykrzykiwa³, zaciskaj¹c piêœci:
Dobrze! Doskonale! Komitet przeg³osowa³ mnie?... Musimy przenieœæ „Iskrê” do Gene-
wy? Teraz – koniec! Wiem, co bêdzie... W¹tpliwoœci nie mam! Plechanow zagarnie nasz¹
gazetê! Bêdê zmuszony zerwaæ z Plechanowym i innymi, wyst¹piæ do walki. To boli... to
gnêbi mnie!
Zatoczy³ siê nagle i upad³ zemdlony. Drgawki straszliwe wstrz¹snê³y stê¿a³em cia³em;
zgrzyta³ zêbami i rzêzi³, jêcz¹c i mrucz¹c s³owa bez zwi¹zku.
Nadzieja Konstantynówna z trudem doprowadzi³a go do przytomnoœci.
Otworzy³ oczy i, widocznie, natychmiast przypomnia³ sobie wszystko.
Zakl¹³ i szepn¹³, patrz¹c w okno, za którem wznosi³a siê brudna, ceglasta œciana:
– Pisz!
Krupskaja natychmiast usiad³a przy stole.
– Napisz do Trockiego, aby siê œpieszy³ z przyjazdem do Genewy. On doprowadzi do ze-
rwania stosunków z Plechanowym i jego grup¹... Chcê pozostaæ nieco na uboczu. Na wszelki
wypadek... Przygotuj te¿ listy do tych m³odych studentów Zinowjewa i Kamieniewa. Gor¹ce
to g³owy i zuchwa³e serca. niech przyje¿d¿aj¹... •le to, ¿e nie mam przy sobie ¿adnego têgie-
go Rosjanina, Ÿle i przykro, lecz na wojnie nie mo¿na zwa¿aæ na to, kto porwie za broñ. By-
leby siê bi³! Napisz prêdzej!...
Zupe³nie rozbity, chory, gor¹czkujemy przyjecha³ Uljanow do Genewy. Znalaz³ ju¿ tam
Trockiego. D³ugo naradza³ siê z nim i z przyby³ym do Szwajcarii £unaczarskim.
Ucieszy³ siê, poznawszy tego wspania³ego mówcê, o g³osie g³êbokim, szlachetnym, wzbu-
dzaj¹cym zaufanie i szacunek. By³ to prawdziwy Rosjanin o wysokiej kulturze i du¿ej wiedzy.
Uljanow nie posiada³ siê z radoœci.
– Taki nabytek! Taki nabytek! – myœla³, zacieraj¹c rêce.
Jednak radoœæ jego wkrótce os³ab³a.
Pozna³ £unaczarskiego dok³adnie, nachmurzy³ czo³o i mrucza³ do siebie:
– No, i có¿ z tego, ¿e mam Rosjanina?! Niesie na sobie przekleñstwo rasy – ów na niczem
realnem nie oparty maksymalizm myœli. Wierzy w zwyciêstwo nasze, jak w jakiœ cud nad-
przyrodzony, który gwa³townie odmieni myœli i przyrodê ludzk¹. Œwiêty Miko³aj, czy rosyj-
skie, g³upie, rabie „awos” – te nasze „potêgi” maj¹ i nad nim w³adzê. On pójdzie za mn¹,
lecz p³akaæ bêdzie i biæ siê w pierœ, gdy ujrzy, ¿e krwi¹ bêdziemy zatwierdzali nasze prawo,
¿e przez niewolê poprowadzimy ludzkoœæ do wolnoœci!
95
Trockij wkrótce rozpocz¹³ atak przeciwko Plechanowowi.
Ca³a redakcja „Iskry” zebra³a siê w kawiarni Landolta. Omawiano projekt trzeciego zjaz-
du rosyjskich socjalistów. Trockij broni³ programu, opracowanego przez Lenina. £unaczar-
skij podtrzymywa³ go. Plechanow i Akselrod zbijali dowodzenia nowych cz³onków partji.
Jednak robotnicy i studenci, przys³uchuj¹cy siê debatom, wypowiedzieli siê za programem
Lenina.
Trockij, zwracaj¹c siê do Plechanowa, zawo³a³ z szyderczym œmiechem:
– Czy rozumiecie, towarzyszu, dlaczego zostaliœmy podtrzymani przez cz³onków partji?
Dlatego, ¿e wy ju¿ nie znacie i nie wyczuwacie pracuj¹cej klasy. Emigracja wy¿ar³a w was
poczucie rosyjskiej rzeczywistoœci, a s³owa i myœli wasze s¹ dobre dla legalnych socjalistów
europejskich, lecz nie dla nas! Staliœcie siê ju¿ okazami muzealnemi!
Od tego dnia nie tylko w komitecie partji, lecz i w redakcji „Iskry” stosunki z grup¹ Ple-
chanowa tak siê zaostrzy³y, ¿e Uljanow, Martow i Potresow odmówili swej wspó³pracy.
W³odzimierz z Krupsk¹ i Martowym pracowali ca³emu dniami i nocami, pisz¹c listy
i okólniki, wyjaœniaj¹c sytuacjê w partji i ¿¹daj¹c pieniêdzy na now¹ gazetê.
W parê tygodni póŸniej zjawi³ siê ma³y œwiatek „Naprzód”.
Gdy pierwszy próbny numer le¿a³ ju¿ na stole, a Trockij odczytywa³ artyku³y, skierowane
przeciwko Plechanowowi i oskar¿aj¹ce starego wodza o tchórzostwo, a ¿¹daj¹ce nowego
zjazdu partji dla omówienia programowej i taktycznej dzia³alnoœci, Uljanow, jeszcze s³aby
i chory, zaciska³ zimne rêce i niemal z rozpacz¹ patrzy³ w lazurowe niebo, szepc¹c nierucho-
memi wargami s³owa, same jakgdyby cisn¹ce mu siê do g³owy. By³y to s³owa Chrystusa,
wy³kane w chwili miotania siê ducha, têsknicy i wahania:
– Bo¿e, oddal ode mnie ten kielich mêki!
W chwili, gdy mia³ rozgorzeæ bój œmiertelny, rozumia³ Uljanow, ¿e odt¹d ju¿ sam ma po-
prowadziæ pracuj¹cych ku pa³aj¹cemu w oddali ognisku, nad którym gra³a ³una krwawa;
musia³ uj¹æ w swoje rêce losy miljonów zrozpaczonych nêdzarzy, pchn¹æ ich na walkê
z zastêpami wrogów, chocia¿by wœród nich byli bracia i mistrzowie, dla których serca bi³y
uwielbieniem rzewnem.
Niebo nie odpowiedzia³o na milcz¹ce wo³anie Uljanowa.
Bój siê rozpocz¹³.
Pada³y ciê¿kie oskar¿enia, oszczerstwa, p³omienne s³owa oburzenia, nienawiœci; twarde,
jak kamienie, myœli, gnêbi¹ce lub porywaj¹ce.
Ma³y, ubogi „Naprzód” dopi¹³ celu.
Mimo intryg i wysi³ków Plechanowa, odby³ siê trzeci zjazd rosyjskiej socjalistycznej par-
tji. Sta³ siê on pierwszym kongresem bolszewików i zarodkiem partji komunistycznej, do któ-
rej przy³¹cza³o siê coraz wiêcej dawnych stronników genewskiej grupy starych „bo¿ków”
i wodzów socjalizmu. Nie pomog³y zabiegi Bebla, usi³uj¹cego sk³oniæ Lenina do zgody
z mieñszewikami Plechanowa i proponuj¹cego s¹d rozjemczy.
Dla Uljanowa ju¿ wszystko by³o jasne. Drogi jego nauczyciela rozminê³y siê na zawsze
z drogami rewolucyjnego marksizmu. Plechanow by³ dla niego ju¿ tylko agentem bur¿uazji,
wrogiem, który musia³ byæ zgnieciony do reszty.
Po raz pierwszy otwarcie, na ca³y œwiat rzuci³ Uljanow zuchwale has³a komunizmu rosyj-
skiego, nawo³uj¹c robotników, aby siê nie zatrzymywali na tworzeniu bur¿uazyjnej republiki
w Rosji i aby siê nie dali usidliæ gnij¹cemu parlamentaryzmowi Zachodu.
96
– D¹¿ymy do za³o¿enia pierwszej socjalistycznej Rzeczypospolitej w Rosji – mówi³ do
towarzyszy, przybywaj¹cych do niego. – Jest to naszym idea³em. Nie chcê was oszukiwaæ
obietnic¹, ¿e odrazu dojdziemy do celu. W zbyt ciê¿kich warunkach, istniej¹cych w naszym
kraju i wszêdzie zagranic¹, gdzie panuje fa³sz, podnosimy sztandar walki. Wierzê jednak, ¿e
potrafimy rozpaliæ rewolucjê, która odrazu stanie na rubie¿y pomiêdzy bur¿uazyjnym a so-
cjalistycznym przewrotem. Dalsze kroki bêd¹ ³atwiejsze! Pog³êbienie rewolucji doprowadzi
nas jeszcze bli¿ej do osi¹gniêcia idea³u. Nie cofniemy siê nigdy!
Imiê Uljanowa-Lenina stawa³o siê coraz g³oœniejszem, porywa³o nowe zastêpy zwolenni-
ków i oddanych towarzyszy, wytwarza³o kadry zaciek³ych wrogów.
O osobiste przyjazne stosunki nie dba³. Chodzi³o mu tylko o zwiêkszenie iloœci oddanych
sprawie towarzyszy.
Nieprzyjació³ siê nie ba³ i mawia³ s³owami poety:
– Uznanie dla nas nie w radosnych krzykach t³uszczy, lecz w nienawiœci i przekleñstwach
wrogów obalonych.
Kiedy w Rosji po nieudanej wojnie z Japoni¹ wybuchnê³a bur¿uazyjna rewolucja, podtrzy-
mana przez socjalistów, Lenin przekrad³ siê potajemnie do Petersburga.
Mieñszewicy, kierowani z Genewy przez Plechanowa, stworzyli Radê robotniczych dele-
gatów, do której natychmiast weszli bolszewicy: Trockij, Zinowjew, Kamieniew, Badajew
oraz inni, nadaj¹c energiczny i prawdziwie rewolucyjny bieg pierwszej w dziejach ludzkoœci
instytucji, gdzie klasa robotnicza ujmowa³a w swoje rêce w³adzê, wypowiada³a wojnê bur¿u-
azji i rzuca³a has³a rewolucji socjalnej.
Siedz¹c na galerji sali, gdzie obradowa³a Rada robotnicza, nieznany nikomu, ukryty w t³u-
mie publicznoœci, Lenin przys³uchiwa³ siê mowom mieñszewików i wyszkolonych przez sie-
bie towarzyszy partyjnych.
Myœla³, zaciskaj¹c zêby:
– Tylko przemoc, gwa³t, nies³ychany teror zjednoczy tych ludzi i poprowadzi ku memu
celowi. ¯adnego mi³osierdzia i litoœci, chocia¿by to by³ ojciec lub ¿ona! Kto nie ze mn¹, ten
musi zgin¹æ!
Mru¿y³ oczy i, patrz¹c na mówi¹cych mieñszewików, rozprawiaj¹cych o wspó³pracy z rz¹-
dem, szepta³:
– Zginiesz! I ty, i ty... Zginiecie wszyscy!
Patrz¹c na swoich stronników, zadawa³ sobie mêcz¹ce pytanie:
– Czy s¹ oni doœæ silni, mê¿ni i wytrwali, aby nie dopuœciæ do rozpêdzenia rad robotni-
czych, tworz¹cych siê wszêdzie?
Pojecha³ do Moskwy, bo wiedzia³, ¿e tam najpierw wybuchnie zbrojne powstanie robotni-
ków, a na ulicach wyrosn¹ barykady.
Naradza³ siê i dawa³ wskazówki Szancerowi – Muratowi, przywódcy dojrzewaj¹cego po-
wstania.
Fale rewolucji przelewa³y siê od zachodniej granicy a¿ do W³adywostoku.
W³adze traci³y g³owê i oddawa³y bez oporu swoje placówki. Armja, pozostaj¹ca jeszcze
na terenie wojny, przechodzi³a na stronê ludu.
Nikt nie wiedzia³ o tem, ¿e przewrotny Witte da³ milcz¹c¹ zgodê na wybuch oburzenia
i protestu, aby zniewoliæ Miko³aja II-go do podpisania dekretu o nowej konstytucji, przewi-
duj¹cej zwo³anie Dumy pañstwowej.
97
Rozumia³ zaufany przyjaciel Aleksandra III-go, ¿e parlamentaryzm olœni i porwie wszyst-
kie wzburzone warstwy ludnoœci i na czas d³u¿szy uspokoi umys³y.
Rozumia³ to i Lenin. Obawia³ siê, ¿e Witte potrafi uj¹æ rewolucjê w spokojne ³o¿ysko par-
lamentaryzmu. Dlatego te¿ przez swoich stronników nadawa³ burzliwy, rewolucyjny charak-
ter Radzie robotniczej i podsyca³ d¹¿enie do zbrojonych powstañ.
Wybuchnê³o ono wreszcie w Moskwie, lecz zach³ysnê³o siê we w³asnej krwi na Preœni.
Wtedy wrogowie Wittego, aby oczerniæ go w oczach monarchy, pchnêli ca³y swój aparat
na st³umienie rewolucji. Pracowaæ zaczê³y oddzia³y karne Rinna, hrabiego Mellera, barona
Rennenkampfa, skrzypia³y szubienice, pod gradem kul pada³y setki skazanych na œmieræ re-
wolucjonistów, wiêzienia zosta³y wype³nione po brzegi politycznymi przeciwnikami cara.
Witte, w obawie o swoj¹ karjerê, rozpêdzi³ Radê robotniczych delegatów, wtr¹caj¹c naj-
bardziej radykalnych mówców do wiêzienia i oddaj¹c ich pod s¹d.
Uljanow Lenin ukry³ siê w Finlandji.
W ma³ej mieœcinie fiñskiej potajemnie zamieszka³ obywatel niemiecki, drukarz z zawodu,
Erwi Weikoff. Odbywa³ ci¹g³e wycieczki pomiêdzy Kuokka³¹, Perkiarwi, Wyborgiem i Hel-
singorfem, a wszêdzie miewa³ spotkania z ró¿nymi ludŸmi, d¹¿¹cymi do niego z Rosji.
Pewnej nocy do ma³ego domku, stoj¹cego w podwórzu, otoczonem œwierkami, zapukano
trzy razy, a po krótkiej przerwie – jeszcze dwa.
By³ to znak umówiony.
Ma³y, barczysty cz³owiek o potê¿nej czaszce ³ysej, otworzy³ drzwi. Na progu sta³ m³ody
robotnik w czarnym palcie z nastawionym ko³nierzem.
– W³odzimierzu Iljiczu, to ja – Badajew! Przyprowadzam wam goœci – rzek³, wyci¹gaj¹c
rêkê do gospodarza.
– Ach, bardzo siê cieszê, towarzyszu! – odpowiedzia³ Lenin. – WchodŸcie, proszê!
Do pokoju wesz³o trzech marynarzy i m³ody pop o szeroko rozwartych, marzycielskich
oczach.
Wszyscy usiedli. Badajew opowiada³:
– Towarzysze Dybienko, ¯elezniakow i Szustow byli majtkami na pancerniku „Patiom-
kin”, który podniós³ flagê rewolucyjn¹.
– Pozdrawiam was, towarzysze! – zawo³a³ Lenin. – Proletarjat nigdy nie zapomni wasze-
go czynu! Sta³ siê on bowiem zarodkiem rewolucji we flocie! Opowiedzcie mi ca³y przebieg
sprawy.
Marynarze d³ugo mówili ponuremi g³osami. Gdy doszli do rozbrojenia ich w porcie ru-
muñskim. Dybienko rzek³:
– Uciekliœmy z Rumunji i szukaliœmy was po œwiecie, abyœcie postanowili, co mamy ro-
biæ teraz?
Lenin odpowiedzia³ natychmiast:
– Pojedziecie zagranicê i stamt¹d bêdziecie kierowaæ towarzyszami, s³u¿¹cymi we flocie
wojennej.
– Znamy wszystkich w Sewastopolu, Odessie, Kronsztadzie...– wtr¹ci³ Szustow.
– Tak te¿ myœla³em! – ucieszy³ siê Lenin. – Bêdziemy posy³ali im nasze gazety i broszury,
aby towarzysze byli gotowi stan¹æ w naszych szeregach.
– Oni stan¹ wszyscy, jak jeden m¹¿! – zawo³ali majtkowie. – Tylko przedtem wymorduj¹
oficerów, którzy znêcaj¹ siê nad nimi i krzywdz¹.
98
Lenin podniós³ g³owê i d³ugo patrza³ na mówi¹cych. Uœmiechn¹³ siê prawie dobrotliwie,
niby do dzieci, i rzek³ dobitnie:
– Oddamy oficerów na wasz s¹d, towarzysze!
– My z nimi poigramy po swojemu! – mruknêli.
– Poigracie! waszego wyroku zmieniaæ nie bêdziemy – odpowiedzia³ ³agodnie i oczy zmru-
¿y³.
Naradzali siê szeptem i, otrzymawszy od Lenina list, wyszli.
Badajew, wskazuj¹c oczami na popa, rzek³:
– Ojciec Grzegorz Gapon prowadzi³ robotników przed pa³ac Zimowy, aby prosiæ cara o dy-
misjê dla z³ych ministrów i o nadanie konstytucji.
Lenin nie odzywa³ siê, zaciskaj¹c szczêki i mru¿¹c oczy.
Milcza³ d³ugo, swoim zwyczajem nieznacznie przygl¹daj¹c siê popowi, siedz¹cemu przed
nim.
Wreszcie wyszepta³:
– Gdy spotka³em was zagranic¹, by³em przekonany, ¿e pop Gapon jest agentem ochrany,
pod³ym prowokatorem, prowadz¹cym g³upi t³um najciemniejszych robotników pod salwy
gwardji cara!
Gapon drgn¹³ i z³o¿y³ rêce na piersi, wpatruj¹c siê w przenikliwe Ÿrenice Lenina.
– Teraz, gdy patrzê na was, waham siê... Uwa¿am was raczej za cz³owieka, nierozumiej¹-
cego, co czyni³. Prosiæ cara? B³agaæ tyrana na kolanach? O co? O to, co mo¿na wyrwaæ mu
z gard³a tylko si³¹, wyrwaæ wraz z sercem jego i g³ow¹?! Szaleñcy! Ob³¹kañce! Dusze rabie!
To mówi¹c, Lenin zacz¹³ biegaæ po izbie i trzaskaæ w palce.
Po chwili zatrzyma³ siê przed milcz¹cym popem i, wbijaj¹c w niego ostry wzrok, rzuci³:
– Có¿, nic nie mówicie?! S³ucham!
Pop poruszy³ siê i, przyciskaj¹c blade d³onie do piersi, jêkn¹³:
– Ludzie œlepi oskar¿aj¹ mnie o zdradê... A ja? A ja od piêciu lat budzê w robotniczych
dzielnicach ducha, wzmacniam wiarê w przyjœcie królestwa Bo¿ego na ziemi...
Wci¹gn¹³ powietrze i dalej mówi³:
– Mia³em widzenie prorocze i g³os us³ysza³em rozkazuj¹cy: „Odmieni³o siê serce tyranów,
wiêc prowadŸ za sob¹ ludzi, aby serce to wyla³o strugê dobroci!”
– A ono wyla³o strugê o³owiu z karabinów! – wybuchn¹³ z³ym œmiechem Lenin. – Twój
Bóg nie zna cara i doradzi³ ci czyn zbrodniczy, straszny!... Có¿ zamierzacie czyniæ teraz?
– Nie wiem! – szepn¹³ Gapon z namiêtnoœci¹. – Myœl moja miota siê na bezdro¿u...
– Ja wska¿ê wam drogê prawdziw¹ – rzek³ po namyœle Lenin. – JedŸcie zagranicê, wejdŸ-
cie do rodzin emigrantów, dotrzyjcie do bogatych domów i do najbiedniejszych, a wszêdzie
opowiadaj¹ce o tem, co uczyni³ car z b³agaj¹cym t³umem, z krzy¿ami i ikonami. Powtarzaj-
cie jak s³owa Biblji jedno i to samo: „Cara i jego obroñców musimy zgnieœæ rêkami spraco-
wanych ludzi!” Rozumiecie?
– Rozumiem...– odpowiedzia³ cicho pop.
– IdŸcie teraz! Muszê porozmawiaæ z towarzyszem na osobnoœci – rzek³ Lenin, odprowa-
dzaj¹c Gapona do progu.
Gdy siê za nim zamknê³y drzwi, a za chwilê stuknê³a furtka, Lenin spojrza³ na Badajewa
i spyta³:
– Agent?
99
– Nie! – zaprzeczy³ stanowczo.
– Wasza sprawa! – wzruszy³ ramionami Lenin. – Co chcecie uczyniæ z nim?
– Podejmuje siê przewoziæ przez granicê wszystko, co mu polecimy: broñ, granaty, niele-
galne druki... Na popa nikt nie zwróci uwagi.
Lenin ze zdumieniem spojrza³ na robotnika i podniós³ ramiona.
– Kto poleci³ wam przyprowadziæ do mnie tego cz³owieka? – spyta³ nagle.
– Nie obawiajcie siê! – odpar³ Badajew. – Dobry partyjny towarzysz, œmia³y, wypróbowa-
ny! Nazywa siê Malinowski.
– Malinowski? Malinowski? – powtórzy³ W³odzimierz. – Acha, przypominam sobie.
Mówi³ mi o nim Leon Trockij. Z wagi i z innymi kandydatami ma od naszej partji pójœæ do
Dumy.
– W³odzimierzu Iljiczu! – zawo³a³ Badajew. – Zwolnijcie mnie! Ja przecie¿ nie mogê roz-
patrywaæ bud¿etu pañstwowego, wnosiæ poprawek do projektów nowych praw! Ciemny je-
stem, nie uczony! A tu nie ¿arty: praca parlamentarna!
Lenin wybuchn¹³ g³oœnym œmiechem i œmia³ siê d³ugo, zacieraj¹c rêce. Wreszcie uspokoi³
siê nieco i powiedzia³ klepi¹c robotnika po ramieniu:
– A poco macie rozpatrywaæ bud¿ety, projekty praw? Powinniœcie przy ka¿dej sposobno-
œci wychodziæ na trybunê i powtarzaæ, ¿e klasa pracuj¹ca nie uznaje ¿adnych bur¿uazyjnych
projektów i bud¿etów, ¿e d¹¿y do obalenia zmursza³ych, cuchn¹cych instytucyj pañstwowych,
¿e rozpêdzi na cztery wiatry cara, ministrów, bur¿uazjê, a gdy siê bêd¹ opierali, poœle ich na
latarnie! To wszystko, co macie umieæ tymczasem, bracie mi³y!
Badajew ze zdziwieniem patrzy³ na mówi¹cego.
– Jak¿e¿ tak? – pyta³ z pow¹tpiewaniem. – Zbior¹ siê w tej dumie ministrowie, genera³o-
wie, powa¿ni panowie, bogacze, a my takie s³owa bêdziemy mówili?!
– Czy¿ myœlicie, ¿e ministra i bogacza stryczek nie ud³awi? – spyta³ Lenin.
– To wiadomo... – mrukn¹³ robotnik. – Tylko takiej mowy s³uchaæ nie zechc¹.
– G³upiej mowy waszej o bud¿ecie nie bêd¹ s³uchali, a o szubienicy jeszcze jak pos³u-
chaj¹! – zaœmia³ siê Lenin, ¿artobliwie patrz¹c na Badajewa.
Nagle urwa³ œmiech i, pochylaj¹c nisko g³owê, spojrza³ spode³ba i mrukn¹³:
– Gapon – zdrajca, kupiony przez rz¹d...
– Nie! – zawo³a³ Badajew. – Znaj¹ go oddawna w ko³ach robotniczych.
– Gapon – sprzedajny zdrajca! – powtórzy³ z naciskiem Lenin. – PowiedŸcie o tem Troc-
kiemu. Niech napomknie o nim przewódcom mieñszewików i socjal–rewolucjonistów. Oni
ju¿ za³atwi¹ z nim porachunki! Dziœ zmieniê mieszkanie. Powiadomiê was o miejscu. Teraz
idŸcie ju¿, bo mam jeszcze du¿o do zrobienia.
Po odejœciu Badajewa, Lenin natychmiast przeniós³ siê do innego domu i zaczai³ siê. Przez
kilka dni nikt z partyjnych towarzyszy nic o nim nie wiedzia³.
Tymczasem przed dawnem mieszkaniem Lenina przez ca³y dzieñ siedzia³a starucha, sprze-
daj¹ca z koszyka karmelki, jab³ka i ziarna s³onecznikowe. Przygl¹da³a siê bacznie przechod-
niom i na trzeci dzieñ spostrzeg³a m³odego popa, który szybkim krokiem kilka razy przecho-
dzi³ przed domem, usi³uj¹c nieznacznie zajrzeæ szpary ogrodzenia do podwórka.
Gdy zbli¿aj siê do koñca ulicy, podszed³ do niego elegancki mê¿czyzna ma³ego wzrostu,
o miêsistej, wygolonej twarzy i zezuj¹cem oku, co chwila znikaj¹cem pod drgaj¹c¹, ciê¿k¹
powiek¹.
100
Starucha podnios³a swój koszyk i podrepta³ przez miasteczko, wykrzykuj¹c:
– Jab³ka! Cukierki! S³onecznikowe ziarna-a-a!
Zatrzyma³a siê przy ma³ej chatce i, obejrzawszy siê ostro¿nie, wœlizgnê³a siê do sieni.
Na stuk wyszed³ Lenin.
– Towarzyszu! – szepnê³a. – Pop Gapon kr¹¿y ko³o waszego domu, a z nim razem czatuje
Iwan Manasewicz-Manuj³ow, ochrannik i agent Wittego.
– Dobrze, towarzyszu Szymonie! Teraz dowiedŸcie siê, gdzie mieszka Gapon i powiadom-
cie Rutenberga, o którym pisa³ do mnie Nachamkes.
Z temi s³owami Lenin zamkn¹³ drzwi.
Up³ynê³o kilka tygodni. W³odzimierz kry³ siê w Teriokach, Perkiarwi, Usikirce i Helsin-
gorfie. Powróci³ wreszcie do Kuokka³y, do dawnego mieszkania. zasta³ tam towarzysza Szy-
mona.
– No, opowiadajcie, jak siê to wszystko odby³o? – spyta³, potrz¹saj¹c rêk¹ robotnika.
– Gapon mieszka³ w Teriokach. Wyœledzi³em go i powiadomi³em in¿yniera Rutenberga.
Przyszed³ do popa z dwoma jeszcze towarzyszami, dorêczy³ mu oskar¿enie i wyrok... Zwi¹-
zali i... powiesili. Policja znalaz³a Gapona. Wisia³ ju¿ od paru dni. Na piersi mia³ arkusz z wy-
rokiem œmierci od socjal-rewolucjonistów.
– Psu – psia œmieræ! – zaœmia³ siê Lenin. – Ten Rutenberg – dobry in¿ynier, ale i kat, co
siê zowie! Móg³by siê i nam przydaæ, gdyby przeszed³ do nas!
– Nie przejdzie! – odpowiedzia³ Szymon. – To – druh Sawinkowa, socjal–rewolucjonista
zakuty!
– Szkoda! – westchn¹³ Lenin. – jakby go pos³a³ zabiæ tego b³azna rewolucji!
– Kogo?
– Borysa Sawinkowa!... – cicho œmiej¹c siê, odpowiedzia³ Lenin.
Towarzysz Szymon ze zdumieniem zajrza³ w zmru¿one oczy stoj¹cego przed nim Lenina.
Ten w milczeniu uœmiechn¹³ siê dobrotliwie i chytrze zarazem, kiwn¹³ g³ow¹, a palcem wska-
za³ na ziemiê.
– Czy teraz, czy póŸniej poœlê go tam! – szepn¹³ z naciskiem.
– Zaco?
– Ja wiem – zaco! – warkn¹³ Lenin, bior¹c do r¹k ksi¹¿kê i siadaj¹c przy oknie.
Szymon opuœci³ mieszkanie Lenina.
Dopiero gdy wszyscy siê przekonali, ¿e nowa konstytucja by³a aktem oszukañczym, za-
sadniczo zmienionym i niemal zniesionym, partja za¿¹da³a od Lenina, aby wyjecha³ zagrani-
cê, poniewa¿ policja polityczna by³a ju¿ na jego tropie i coraz ciaœniejsza ko³em otacza³a
znienawidzonego przez rz¹d wodza klasy robotniczej.
Odje¿d¿aj¹c, po¿egna³ odprowadzaj¹cych go towarzyszy s³owami:
– Przekonaliœcie siê, ¿e nie mamy wspólnych dróg ani z caratem, ani z bur¿uazj¹ wraz z jej
przegni³ym do reszty parlamentaryzmem. Niech krocz¹ po tej drodze te warstwy robotnicze,
które nie maj¹ odwagi i wstrêtu do niewoli. My bez ich pomocy zdobêdziemy w³adzê nad
krajem, swoje ustanowimy prawo i swoj¹ wymierzymy sprawiedliwoœæ wrogom naszym! Nie
zapomnimy te¿ o tych towarzyszach, którzy, ulegaj¹c woli fa³szywych proroków i zbrodni-
czych kierowników, staj¹ na drodze naszej ku zwyciêstwu proletarjatu. Nie ustawajcie w or-
ganizowaniu siê, w powiêkszaniu szeregów waszych, w przygotowaniach do ostatecznej bi-
twy!
101
By³y to s³owa tak œmia³e, ¿e wyda³y siê wszystkim przechwa³k¹ bez treœci i znaczenia.
Reakcja zaczê³a ju¿ pokazywaæ k³y, szala³y s¹dy wojenne, grupy nacjonalistyczne otwar-
cie wypowiada³y siê za rozpêdzeniem i zniesieniem Dumy, ¿¹da³y zastosowania najsurow-
szych sposobów ujarzmienia rewolucjonistów, wychodz¹cych ze swych skrytek podziemnych,
i przeciêcia raz na zawsze przedwczesnych marzeñ budz¹cej siê Rosji.
Któ¿ móg³ w tym okresie wierzyæ pe³nym nadziei i si³y s³owom odje¿d¿aj¹cego wodza?
S³uchali go towarzysze z niedowierzaniem i szeptali, smutnie kiwaj¹c g³owami:
– Nim s³oñce wzejdzie, rosa oczy wyŸre!...
102
ROZDZIA£ XII.
Nikomu nie pokaza³ odje¿d¿aj¹cy z Rosji Lenin swego oblicza.
By³o ono straszne.
Gdy siedzia³ sam w wagonie i patrza³ na sun¹ce przed oknami smêtne krajobrazy, oblicze
jego sta³o siê tragiczn¹ mask¹ nienawiœci.
Nienawidzi³ teraz wszystko i wszystkich.
Praca kilku lat wydawa³a mu siê marn¹, nêdzn¹, pozbawion¹ rozpêdu i si³y.
Nienawidzi³ Plechanowa, Struwego, Bebla, dawnych przyjació³ – Martowa i Potresowa,
nienawidzi³ Trockiego.
– Oni wszyscy chc¹, – szepta³ przez zêby, – abym po upadku powstania i wzmo¿eniu siê
reakcji paln¹³ sobie w ³eb, jako najwiêkszy zbrodniarz, niemal zdrajca, w rodzaju Gapona,
jako potwór, posy³aj¹cy ludzi na pewn¹ œmieræ!
Zaœmia³ siê cicho i z³oœliwie, bo uœwiadomi³ sobie dok³adnie, ¿e myœl o mo¿liwoœci sa-
mobójstwa ani razu nie przychodzi³a mu do g³owy.
Wiedzia³, ¿e jest Ÿle, ¿e Rosja, przera¿ona „sto³pyñskiemi krawatami”, jak nazywano szu-
bienice, któremi prezes rady ministrów – Piotr Sto³ypin pokry³ ca³y kraj, zapada siê w otch³añ
bezdennego mroku i zgnêbienia.
Przed oczami Lenina przesz³y setki robotników, w³oœcian, ¿o³nierzy i rewolucyjnej inteli-
gencji, – wszystkich odwiedzaj¹cych go w Kuokkale i Teriokach.
Rozmawia³ z nimi i s³ysza³, a jeszcze bardziej wyczuwa³ niewypowiadane myœli. By³y one
mroczne i beznadziejne. Wszyscy byli przekonani, ¿e rewolucja zosta³a na d³ugie lata zd³a-
wiona, robotnicze organizacje wytêpione, ¿e nale¿y zrewidowaæ programy partyjne i d¹¿yæ
najwy¿ej do zatwierdzenia legalnej socjal-demokratycznej frakcji w parlamencie.
Lenin kipia³ gniewem. Nienawidzi³ swoich upadaj¹cych na duchu stronników. Nigdy nie
mia³ przyjació³, bo nie uznawa³ przyjaŸni, ¿¹daj¹c tylko oddania siê sprawie.
Ka¿dego z najbardziej wiernych towarzyszy móg³by bez wahania odtr¹ciæ, rozdeptaæ, po-
s³aæ na œmieræ, gdyby siê okaza³ niepotrzebnym lub szkodliwym. Czuli to wszyscy i unikali
bli¿szych z nim stosunków. ¯y³ zapatrzony w sprawê. Przestawa³ byæ cz³owiekiem. Zmienia³
siê w maszynê, to burz¹c¹ prze¿yte ideje, to przekszta³caj¹c¹ ruch swoich kó³ i trybów, odpo-
wiadaj¹c wiernie na wszystkie, najbardziej zawi³e, nieprzewidziane odruchy zewnêtrzne.
Przypomnia³ sobie nagle wypadek, który mia³ miejsce w Kuokkale. Obudzi³ on dawne
wspomnienia z nad Wo³gi i z Syberji i zmusi³ Lenina do zaciœniêcia zêbów i milczenia, cho-
cia¿ gotów by³ przeklinaæ i rozwalaæ g³owy w³asnemi rêkami.
Kalinin, jeden z najbli¿szych uczniów jego, przyprowadzi³ ze sob¹ kilku ch³opów, delega-
tów partji pracy w Dumie Pañstwowej. Goœcie patrzyli nieufnie, zpode³ba i milczeli.
103
– Witam was, towarzysze, – zacz¹³ Lenin, dobrotliwie uœmiechaj¹c siê do wieœniaków. –
Spodziewam siê, ¿e razem pójdziemy do celu – do zupe³nej zmiany ustroju Rosji?
Stary ch³op, siedz¹cy naprzeciw Lenina, podejrzliwie zerkn¹³ w jego stronê i pomyœla³:
– E-e, nie oszukasz nas! Znamy siê na takich buntownikach w miejskich tu¿urkach i sztyw-
nych ko³nierzykach! Ró¿nemi drogami chadzamy!
Nie powiedzia³ tego na g³os i tylko mrukn¹³:
– To siê poka¿e... Musimy wpierw dobrze siê przyjrzeæ wam – bolszewikom...
Lenin odrazu wyczu³ nieufnoœæ, niemal wrogoœæ. Ostro¿nie, krok po kroku j¹³ wyjaœniaæ
cel rewolucji – wytêpienie bur¿uazji.
– Robotnicy zagarn¹ w swoje rêce fabryki i banki i dadz¹ wam ziemiê, p³ugi, traktory,
kosiarki... – mówi³.
Wieœniak znowu zerkn¹³ na niego i przerwa³.
– Ch³opi sami potrafi¹ przyw³aszczyæ ziemiê. Nas – mrowie! Gdy siê podniesiemy, – kto
nas wstrzyma? ¯o³nierze – synowie nasi strzelaæ do nas nie bêd¹, oj, nie bêd¹! My z ziemi¹
i panami poradzimy sobie w jeden mig!
– Doskonale! – zawo³a³ Lenin. – Proletarjat poprowadzi was wtedy do nowych zdobyczy
rewolucji, towarzysze!
– Poczekajcie-no trochê! – upomnia³ go ch³op, ponuro spogl¹daj¹c na czysty ko³nierzyk
i bia³e, nie znaj¹ce ciê¿kiej pracy rêce Lenina. – Proletarjat – to niby pracuj¹cy lud?
– Tak! – odpowiedzia³ W³odzimierz, jeszcze nie rozumiej¹c, do czego zmierza wieœniak,
spokojny, twardy, jak g³az, albo pion starego dêbu.
– Jaka¿ wasza praca, twoja, naprzyk³ad? – spyta³ i sztywnym, zgiêtym, niby ¿elazny hak,
palcem, czarnym, o popêkanej skórze, dotkn¹³ ostro¿nie bladej, miêkkiej d³oni Lenina.
By³ to niespodziewany obrót sprawy.
Prorok i wódz robotników zmru¿y³ oczy i po chwili odpar³ ³agodnym g³osem:
– Pracujê g³ow¹, aby Rosja mog³a ¿yæ szczêœliwie...
– T-a-a-k! – mrukn¹³ ch³op, patrz¹c na swoich towarzyszy, którzy szyderczo uœmiechali
siê pod w¹sem i g³askali k³aczaste brody. – To i car tak samo powiedzia³by, i policjant, i na-
uczyciel!
Nagle siê o¿ywiaj¹c, mówiæ zacz¹³, wymachuj¹c czarnemi, zgrzybia³emi rêkami:
– Nie, bratku! To ju¿ my nieraz s³yszeliœmy! Oj, nieraz! Ty, mi³y cz³owieku, przy p³ugu
pochodŸ, boso, w twardych portkach p³óciennych, poznaj krwawicê naszej pracy, ch³ód
i mróz, troskê o rodzinê, lêk przed nieurodzajem, g³odem, chorobami... Ech!
Lenin odpowiedzia³ wymijaj¹co:
– My was poprowadzimy ku lepszej doli, towarzysze! Staniemy przed waszemi szeregami
i poprowadzimy.
Ch³opi zamienili pomiêdzy sob¹ bystre spojrzenia.
Starzec, g³adz¹c brodê, mrukn¹³:
– Teraz to ju¿ wiemy... Wy nas poprowadzicie? Nie pytacie tylko, co nam potrzeba?
– No, to mówcie, chocia¿ i sami wiemy – odezwa³ siê Lenin, ³agodnie patrz¹c na ch³o-
pów.
– Co tu d³ugo gadaæ?! – ci¹gn¹³ stary wieœniak. – Nie chcemy cara, bo o wojnie od czasu
do czasu myœli, ludzi nam porywa, podatkami ciœnie. Nie chcemy monarchji, bo póki ona
bêdzie, póty wy buntów wszczynaæ nie zaniechacie i – nigdy spokoju nie zaznamy! Z obszar-
104
nikami i szlacht¹ damy sobie radê. Od czegó¿ siekiery, dr¹gi i po¿ar? Hê? Tak to! Tego chce-
my i do tego zmierzamy, mi³y cz³owieku!
Leninowi oczy na chwilê b³ysnê³y, lecz pohamowa³ siê i spyta³ jeszcze bardziej ³agodnym
g³osem:
– Nic nie mówiliœcie o bur¿uazji, o kapitalistach, którzy p³ac¹ wam tanio za chleb, a dro-
go ¿¹daj¹ za towary swoich fabryk? Dobrze wam z nimi, towarzysze? Czy¿ potrzebni wam
s¹ uczeni, adwokaci i inna inteligentna kanalja, oszukuj¹ca was i ci¹gn¹ca w objêciach bur-
¿uazji, aby ona mog³a z³upiæ z was skórê?!
Ch³opi milczeli, namyœlaj¹c siê i od czasu do czasu œlizgaj¹c zagadkowym wzrokiem po
przys³uchuj¹cych siê rozmowie robotnikach.
Jeden z wieœniaków, potê¿ny, barczysty, spojrza³ œmia³emi oczami niebieskiemi i rzek³
spokojnie, lecz dobitnie:
– S³yszeliœmy ju¿ te wasze gadania w Dumie! Puste one, czcze, niem¹dre. Kuku³cze s³owa!
– Kuku³cze?! – wyrwa³o siê oburzonemu Kalininowi.
– Jak raz – kuku³cze! – zaœmia³ siê ch³op. – Nie macie nic: ani domu, ani roli, a do cu-
dzych gniazd ochoczy jesteœcie i za gospodarzy we wszystkiem siê podajecie! bur¿uje daj¹
nam p³ugi, wyborowe ziarna na zasiew, piêkne byd³o, dobre towary. Có¿? p³acimy za wszyst-
ko, bo s¹ to rzeczy potrzebne. Na ca³ym œwiecie p³ac¹ – p³acimy i my. A có¿ wy nam dacie?
Nie umiecie rz¹dziæ fabrykami, prowadziæ gospodarstwa. Kowal, œlusarz, cieœla – to, bracie
mój, nie m¹dry cz³ek, który wszystko umie... Jak¿e te¿ mo¿na bez adwokata i uczonych siê
obejœæ? Któ¿ wtedy doradzi? Nie wy przecie¿.
– My wam dopomo¿emy odebraæ ziemiê, zagarniêt¹ przez carów i bur¿ujów – wtr¹ci³ Le-
nin.
– Dziêkujemy! – odezwali siê ch³opi chórem. – W tej sprawie pójdziemy razem z wami.
– To ju¿ i zgoda! – zawo³a³ W³odzimierz.
Wieœniacy uœmiechnêli siê chytrze.
– Po prawdzie powiemy, – mrukn¹³ stary, – powiemy, aby póŸniej sporu nie by³o pomiê-
dzy nami! Ziemiê odbierzemy, ale nikomu do naszych spraw mieszaæ siê nie pozwolimy...
Nasz bêdzie wtedy rz¹d. Nie dopuœcimy ani buntów, ani wojny...
– A robotnicy? – wybuchn¹³ Kalinin. – Có¿ wy sobie myœlicie? My siê z tem nie pogodzi-
my nigdy? Taki wam strajk urz¹dzimy, ¿e gor¹co bêdzie!
Lenin z groŸnym wyrzutem spojrza³ na towarzysza.
Ch³opi jednak ju¿ podnieœli g³owy i, ponuro patrz¹c na wszystkich, milczeli.
– Jakoœ za³atwimy polubownie nasze sprawy – rzuci³ pojednawczo Lenin, chocia¿ oczy
mia³ zmru¿one i mocno zaciska³ szczêki. – Za³atwimy...
Stary wieœniak nie zwróci³ na te s³owa ¿adnej uwagi. Wsta³ i, oci¹gaj¹c na sobie sukmanê,
rzek³:
– Odrazu powiem, co „ziemia” myœli o was! Wiemy, ¿e od robotników bunt i niepokój id¹.
My zmusimy do zniesienia wielkich fabryk, gdzie tysi¹ce siê was gromadz¹. Rozrzuciæ ka¿e-
my ma³e fabryczki po ca³ej Rosji, zdaleka jedn¹ od drugiej. Gdy na ka¿dej fabryce bêdzie po
stu robotników, my sobie z nimi damy radê! Spokój bêdzie, bo teraz pracowaæ nie mo¿emy...
Obecni przy rozmowie robotnicy wszczêli ha³as. Rozleg³y siê krzyki, pogró¿ki, wyzwiska:
– Bur¿uje! Czytaæ nie umiej¹, a ju¿ o pognêbieniu robotników marz¹! Nauczyli was do-
brze lokaje bur¿uazji, ca³e to pad³o inteligenckie, te szuje liberalne! Zdrajcy!
105
Wieœniacy spogl¹dali na siebie, jakgdyby pytaj¹c, czy nie czas rêkawy zakasaæ i biæ ciê¿-
kiemi, stardnia³emi piêœciami.
Lenin przy³apa³ spojrzenia ich i myœli.
Zaœmia³ siê nagle dŸwiêcznie, szczerze i weso³o.
– Towarzysze! – krzykn¹³ przez œmiech. – Zabawna historja! O co siê k³ócicie? Wszyscy
maj¹ racjê! Towarzysze od ziemi myœl¹ o ziemi, bo to dla nich pierwsze do zdobycia. Robot-
nicy – o w³adzy politycznej, poniewa¿ jest to ich najwa¿niejsze zadanie. Zdobywajmy razem
placówki naszych wrogów, a póŸniej dojdziemy do porozumienia i w innych sprawach. Có¿
mamy dzieliæ skórê niedŸwiedzia, którego tymczasem nie upolowaliœmy?!
Robotnicy mruczeli i z³oœliwie spogl¹dali na wieœniaków. Ch³opi patrzyli na nich pogar-
dliwie i mówili:
– Dlaczego nie porozumieæ siê?... My gotowi. Tylko najpierw ziemia!
Wreszcie opuœcili mieszkanie Lenina.
Towarzysze rzucili siê na swego wodza i osypywali go wyrzutami:
– Mówiliœcie z nimi, a tymczasem to s¹ – zdrajcy rewolucji! Co to znaczy? Wstyd! Hañba!
Lenin porwa³ siê z krzes³a, przyskoczy³ do wzburzonych robotników i krzykn¹³ sycz¹cym
g³osem:
– Doœæ! Doœæ! Ch³opów jest sto miljonów, s³yszycie wy – pó³g³ówki? Muszê z nimi
politykowaæ ci¹gle. Z nimi bêdzie trudniejsza, d³u¿sza walka, ni¿ z carem i bur¿uazj¹!
Rozumiecie?
Towarzysze umilkli, patrz¹c na wœciek³¹ twarz Lenina.
Spostrzeg³szy to, uspokoi³ siê natychmiast i nawet uœmiechn¹³.
– Powiem wam tylko jedno, a wy zapamiêtajcie to sobie dobrze! – rzek³. – Gdy bêdziemy
robili rewolucjê socjaln¹, – wieœ, „ziemia” rzuci has³o ch³opskiej bur¿uazyjnej rewolucji.
Po wyjœciu towarzyszy, Lenin zacz¹³ biegaæ po pokoju i zacieraæ rêce, ciesz¹c siê i wy-
krzykuj¹c:
– Nie pomyli³em siê ani o jotê! Zrozumia³em wszystko tam nad Wo³g¹ i Jenisejem. Nic
siê nie zmieni³o! Szed³em dobr¹ drog¹. Bez inicjatywy i kierownictwa proletarjatu w³oœciañ-
stwo jest zerem dla rewolucji, przygotowywanej przeze mnie. Zero! Ale ja to tego zera do-
dam nowe, ogromne liczby!
Umilkn¹³ i, mru¿¹c oczy, rzuci³ przez zaciœniête zêby:
– Chocia¿bym mia³ wytêpiæ piêædziesi¹t miljonów ch³opów! S¹ oni chciwymi niewolni-
kami, a ja ugnê ich krwawym batem, widmem strasznej œmierci, uciskiem, jakiego nie znali
nigdy! Zmieniê ich na nowych rabów proletarjatu, a¿ siê opamiêtaj¹ i pójd¹ z nami ramiê przy
ramieniu!
Splun¹³. Nienawidzi³ w tej chwili tego mrowiska ciemnych ludzi od p³uga, stoj¹cych na
jego drodze.
By³ samotny zupe³nie, lecz myœl o ciê¿kiej walce z w³oœciañstwem, doda³a mu chêci do
¿ycia.
Odje¿d¿a³, maj¹c przy sobie Nadziejê Konstantynównê, milcz¹c¹, skromn¹, surow¹ – po-
s³uszne narzêdzie w jego rêku, i kilku m³odych ludzi obcej mu rasy.
Jeden z robotników, odprowadzaj¹cych go, zapyta³:
– jak siê to sta³o, W³odzimierzu Iljiczu, ¿e najbli¿si wasi pomocnicy: Trockij, Swerd³ow,
Joffe, Zinowjew, Kamieniew, Stiek³ow s¹ ¿ydami?
106
Lenin zmru¿y³ oczy i odpowiedzia³:
– Z Rosjanami nie mo¿na porywaæ siê na takie rzeczy! Natychmiast zaczn¹ bawiæ siê
w mrzonki, têskniæ do duszy wszechœwiata, myœleæ o uszczêœliwieniu ludzkoœci, a gdy urwie
im siê guzik od bluzy, wpadn¹ w rozpacz, si¹d¹, p³acz¹c na brzegach „rzek babiloñskich”,
biæ siê w pierœ zaczn¹, skruchê odczuwaæ i na niebo baraniemi oczami spogl¹daæ. Dla naszej
sprawy najlepsi byliby Amerykanie, Anglicy lub Niemcy. Z braku ich, biorê innych, nie ma-
j¹cych w sobie krwi rosyjskiej, towarzyszu!
Zaœmia³ siê z³ym œmiechem.
– Wy jesteœcie nasz, rosyjski cz³owiek, a przecie¿ prowadzicie do celu i na duchu nie upa-
dliœcie? – zada³ robotnik nowe pytanie.
– Jaki¿ ja rosyjski cz³owiek? – odpar³, wzruszaj¹c ramionami. – Ojciec – Ka³muk astra-
chañski, matka – z domu Blank, nazwisko – pochodzenia obcego... Ja od Ka³muków odzie-
dziczy³em œmia³oœæ do burzenia i zuchwa³oœæ do budowania nowego œwiata na ruinach
i cmentarzach starego!
Spojrza³ na zdumionego towarzysza i urwa³ nagle.
Uœmiechn¹³ siê dobrotliwie i ³agodnym g³osem doda³:
– Za¿artowa³em z was, przyjacieli! Jaki¿ ze mnie cudzoziemiec? Urodzi³em siê nad Wo³g¹
i od dzieciñstwa s³ucha³em opowieœci o Stieñce Razinie, Jemielce Pugaczowie i innych roz-
bójnikach i buntownikach. Cha–cha–cha!
– No, przecie¿, uspokoiliœcie mnie! – zawo³a³ robotnik.
– Uspokoi³em? To – dobrze! Powiem wam teraz coœ innego – ci¹gn¹³ Lenin. – Ja w rozpacz
nie wpadnê nigdy i przed niczem siê nie zawaham.! Wierzê, ¿e to, co dziœ przegraliœmy, jutro
odbijemy! Nie podobny w tem jestem do rosyjskiego cz³owieka! A to dlatego, ¿e w m³odoœci
wyrzuci³em z serca mi³oœæ dla siebie i troskê o ¿ycie w³asne. Niczego nie pragnê, oprócz zwy-
ciêstwa partji, i dojdê do niego prêdko, tylko patrzeæ, towarzyszu! Nie myœlcie o tych obcych
nam z krwi pomocnikach naszych! Czy¿ zaprz¹tacie sobie g³owê tem, czy to Rosjanin, czy te¿
kto inny sfabrykowa³ dla was m³otek, pi³ê, tokarkê? Nie! myœlcie o tych obcych nam z krwi
pomocnikach naszych! Czy¿ zaprz¹tacie sobie g³owê tem, czy to Rosjanin, czy te¿ kto innych
sfabrykowa³ dla was m³otek, pi³ê, tokarkê? Nie! Wiêc niech wam nie chodzi o to, kto: Rosja-
nin, ¯yd, Polak, £otysz czy Murzyn da wam pañstwo socjalistyczne! Aby tylko da³!
Robotnik zaœmia³ siê i rzek³ z przekonaniem w g³osie:
– Pewno, ¿e tak!
– No, widzicie, jakie to proste i jasne?!
– Pewno, ¿e tak! – powtórzy³ robotnik i wiêcej ju¿ o nic nie pyta³.
Lenin zamieszka³ narazie w Zurychu. Pracowa³ tu nad stworzeniem naraz dwu dzienników,
ciu³aj¹c grosz po groszu z przysy³anych mu z Rosji niedobitków jego partji drobnych zapo-
móg pieniê¿nych.
G³ównym wrogiem dla niego byli teraz mieñszewicy i na now¹ walkê z nimi ostrzy³ nó¿.
Nie mia³ te¿ wygórowanego pojêcia o zachodnich towarzyszach, ujêtych w karby demo-
kratycznej ideologji.
W Stuttgarcie w koñcu r. 1907 po raz pierwszy wypróbowa³ zachodnio-europejsk¹ socjal-
demokracjê, zwo³an¹ na kongres II Miêdzynarodówki.
Lenin zaproponowa³ do przyjêcia wniosek, ¿eby, na wypadek wojny europejskiej, wszyst-
kie partje socjalistyczne d¹¿y³y do wybuchu wojny cywilnej przeciwko kapitalizmowi, pod-
107
nosz¹c sztandar rewolucji socjalnej. Podtrzyma³a go tylko Ró¿a Luxemburg i propozycja zo-
sta³a odrzucona z ca³¹ stanowczoœci¹. Bebel zasadniczo zgadza³ siê z myœl¹ wniosku, lecz ze
wzglêdów taktycznych uwa¿a³ przeprowadzenie go za niew³aœciwe.
Lenin z pogardliwym wyrazem na twarzy zawo³a³ wtedy:
– Pamiêtajcie, ¿e za kilka lat albo przyjmiecie mój wniosek, albo te¿ przejdziecie w szere-
gi wrogów proletarjatu!
Nacisn¹³ czapkê na g³owê i zamierza³ opuœciæ salê posiedzeñ.
Jednak nie uczyni³ tego.
– Nie wolno cofaæ siê. Kongres przyjmie nikczemn¹ „gutaperkow¹” formu³ê, która os³abi nas.
Zosta³ i wraz z Zinowjewym i Ró¿¹ Luxemburg przeforsowali poprawkê, obowi¹zuj¹c¹
partyjnych socjalistów do wysi³ków, skierowanych przeciw wojnie i kapitalizmowi.
Nazajutrz, przegl¹daj¹c dzienniki, Lenin œmia³ siê d³ugo i z³owrogo.
Ca³a prasa socjalistyczna rzuci³a siê na niego z wœciek³oœci¹, nazywaj¹c do „anarchist¹”,
Maratem, zbrodniarzem i szaleñcem, opêtanym przez manjê wielkoœci i ambicjê osobist¹.
– G³upcy! G³upcy œlepi! – sycza³ przez œmiech.
Gdy wzi¹³ do r¹k gazety rosyjskich socjalistów, kierowanych przez Plechanowa, przesta³
siê œmiaæ. Uspokoi³ siê nagle i czyta³ uwa¿nie, zatrzymuj¹c siê na poszczególnych wyrazach
i s³owach.
Skoñczy³ i, zamkn¹wszy oczy, siedzia³ zamyœlony.
– Czyta³aœ? – spyta³ Krupskiej, ruchem g³owy wskazuj¹c stos rozrzuconych po biurku
i pod³odze dzienników.
– Przegl¹da³am dzisiejsze pisma – odpar³a. – Atak przeciwko tobie na ca³ej linji!
– Atak... – szepn¹³. – Atak, który skoñczy siê ich klêsk¹! Tymczasem nic nie obchodzi
grzeczniutki, dobrze wychowany i wytresowany, jak piesek cyrkowy, socjalizm europejski.
Rozprawiê siê z nim póŸniej! Przyjdzie czas, gdy na mnie po³amie zêby... Ale nie mogê po-
zostawiæ bez odpowiedzi naszych pó³g³ówków, owczym pêdem brn¹cych za Plechanowym.
On wie co robi i tylko dot¹d nie odkry³ swoich kart! Inni id¹ za nim, o niczem nie myœl¹c.
Nie mogê d³u¿ej czekaæ! Muszê otworzyæ oczy partyjnych towarzyszy i w proch obróciæ sta-
re „ikony” socjalistyczne... albo... albo przynajmniej obryzgaæ je b³otem od stóp do g³ów.
Muszê z tem zrobiæ porz¹dek!
Schwyci³ „Jutrzniê” i na g³os czyta³.
– S³yszysz? – zawo³a³. – Nazywaj¹ mnie Nieczajewym. Tyle lat ze mn¹ pracuj¹, a dot¹d
nie znaj¹ mnie. Ja i – Nieczajew!! Co mam z nim wspólnego? Nienawiœæ klasow¹, wiarê
w zbawiennoœæ rewolucji, energjê do walki? Ale to maj¹ Plechanow, Kautzky, Bebel, Lafar-
gue, ba! nawet Czernow i Sawinkow. Nieczajew by³ wœciek³y œlepiec, bez namys³u porywa-
j¹cy siê na czyny szalone. O, jam nie taki! O ka¿dym swoim kroku myœla³em lata ca³e i nogê
stawiam tam– gdzie znam ka¿dy kamieñ, najmniejsze Ÿdziebe³ko trawy. Znam i przewidzieæ
mogê ka¿de drgnienie duszy narodu rosyjskiego, którego nikt nie zna i nie zna³ nigdy... Do-
wód najlepszy – nie rozumiej¹ mnie!
Krupskaja zaœmia³a siê cicho.
– Co ci przysz³o do g³owy? – spyta³ Lenin.
– Kiedyœ czyta³am twoj¹ charakterystykê. Ju¿ nie pamiêtam, kto pisa³, ¿e jesteœ najzdol-
nieszym uczniem jezuitów, ¿e w tobie siê skojarzy³y wady i talenty Machiavelego, Talleyran-
da, Napoleona, Bismarka, Bakunina, Balanqui i Nieczajewa – rzek³a ze œmiechem.
108
– Do takiego biografia mo¿na zastosowaæ okreœlenie popów rosyjskich, którzy o g³upcach
mówi¹, ¿e s¹ „ba³wanami króla Niebieskiego”! – odpar³ i zacz¹³ siê œmiaæ g³oœni i weso³o.
By³ to œmiech dziwne beztroski i zupe³nie szczery.
Lenin przeniós³ siê do Genewy, gdzie za³o¿y³ dziennik i tu, w jaskini „lwa” – Plechanowa
rozpocz¹³ wojnê z mieñszewikami.
Nazwa³ ich „zgni³kami” i „pobitemi psami”, szczekaj¹cemi na w³asny cieñ.
Wreszcie napisa³ artyku³, który przerazi³ nawet Nadziejê Konstantynównê.
Lenin dowodzi³, ¿e m i e ñ s z e w i c y z a p r z e d a l i s i ê b u r ¿ u a z j i.
– Tak nie mo¿na pisaæ! – zaprotestowa³a Krupskaja. – Jest to ju¿ wyraŸne oszczerstwo!
Któ¿ uwierzy, ¿e Plechanow, Dejcz, Czcheidze s¹ zaprzedañcami?!
Lenin œmia³ siê, patrz¹c na ni¹, a w jego oczach by³a tak g³êboka pogarda dla obaw ¿ony
i jej oburzenia, ¿e umilk³a i zgêbiona wysz³a z pokoju.
Socjaliœci nie pozostawili tego oskar¿enia bez odpowiedzi.
Lenin zosta³ powo³any prze s¹d partyjny.
Stawi³ siê spokojny, beztroski, tylko w Ÿrenicach jego zapala³y siê szydercze ogniki.
Na zapytanie, czy mia³ zamiar wzbudziæ w szerokich ko³ach robotniczych nieufnoœæ do
partji, uœmiechn¹³ siê i odpar³:
– U¿y³em zupe³nie œwiadomie takich wyrazów, aby robotnicza klasa zrozumia³a moje s³o-
wa literalnie, czyli, ¿e jesteœcie k u p i e n i przez bur¿uazjê.
– Przecie¿, jest to ohydne oszczerstwo! – zawo³ali sêdziowie, zrywaj¹c siê z miejsc.
Lenin obojêtnym wzrokiem ogarn¹³ zgromadzenie i, wzruszaj¹c ramionami, spokojnym
g³osem oœwiadczy³:
– Zwalczaj¹c przeciwnika nale¿y zawsze u¿ywaæ wyrazów, wzbudzaj¹cych w t³umie naj-
gorsze podejrzenia. W³aœnie tak uczyni³em.
– Gdzie¿ s¹ pañskie zasady moralnoœci? – z oburzeniem zapyta³ jedne z sêdziów.
– Któ¿ to, towarzyszu, opowiedzia³ wam takie brednie, ¿e ja mam zasady i ¿e ho³dujê
moralnoœci? – odpowiedzia³ pytaniem, mru¿¹c oczy.
– Istniej¹ zasady etyczne, niezmienne... – rozpocz¹³ sêdzia.
Lenin niecierpliwie przerwa³ mu:
– Towarzyszu, nie traæcie s³ów i czasu! W moim s³owniku pojêcia te nie istniej¹. Zasada
moja – rewolucja; moralnoœæ – rewolucja!... To ju¿ i wszystko! Dla powodzenia wszystkie
drogi i œrodki s¹ dopuszczalne.
– Nawet fa³szowanie pieniêdzy, lub „po¿yczki” od ¿andarmów? – krzykn¹³ z miejsc dla
publicznoœci jakiœ m³odzieniec, bij¹c siê w pierœ. – Có¿ na to odpowiecie, towarzyszu Ulja-
now?!
Lenin uœmiechn¹³ siê zagadkowo i odpar³ ³agodnym, dobrotliwym g³osem, niby do dziec-
ka mówi³:
– Odpowiem! Towarzyszu, czy nie macie przy sobie kliszy banknotu, a ja go odbijê na
rzecz partji i rewolucji? A, mo¿e znacie jakiegoœ ¿andarma, który chcia³by daæ pieni¹dze na
mego „Proletarjusza”, bo ja chêtnie wezmê?...
Wszcz¹³ siê ha³as, krzyki oburzenia, przekleñstwa.
Lenin podniós³ g³owê i chrapliwym g³osem zawo³a³:
– Towarzysze! Niemam nic wiêcej do powiedzenia wam. Odchodzê i oœwiadczam, ¿e wy-
rok wasz nie zwi¹¿e mi r¹k, ¿e bêdê postêpowa³ tak, jak tego wymagaj¹ sprawy rewolucji
109
i partji bolszewików, czyli istotnych socjalistów, nie zaœ lokajów, nadskakuj¹cych liberalnym
fa³szerzom i demokratycznym szanta¿ystom!
Jednak przeciwnicy szkodzili mu w Genewie na ka¿dym kroku. Nie móg³ nawet znaleŸæ
drukarni dla siebie. Zmuszony by³ przenieœæ siê do Pary¿a.
Lenin z Krupsk¹ pêdzili tu ciê¿kie ¿ycie.
W Rosji wszystko siê pochowa³o lub leg³o zduszone przez wzmagaj¹c¹ siê, ponur¹ re-
akcjê.
Socjaliœci albo siê wyrzekali swoich przekonañ i przechodzili do obozu legalnych libera-
³ów, albo op³akiwali minione czasy nadziei, twierdz¹c, ¿e rewolucja zamar³a na d³ugie lata,
a mo¿e nawet na zawsze. Nikt ju¿ nie szuka³ nowych dróg i tylko z dalekiego Pary¿a zalaty-
wa³ samotny, a potê¿ny g³os:
– Nie dawajcie siê oszukaæ grabarzom rewolucji, któr¹ mieñszewicy i inni zdrajcy naszej
sprawy nazywaj¹ chaosem. Prze¿yliœmy okres wielkiej rewolucji nie dlatego, ¿e by³ og³oszo-
ny manifest 17 paŸdziernika 1905 r. o rosyjskiej konstytucji, nie dlatego, ¿e bur¿uazja zaczê-
³a protestowaæ przeciwko zgrzybia³ym formom rz¹du, lecz dlatego, wy³¹cznie dlatego, ¿e
w Moskwie wybuchnê³o zbrojne powstanie robotników i ¿e przed œwiatowym proletarjatem
na jeden miesi¹c zab³ys³a petersburska rada robotniczych delegatów, jako gwiazda przewod-
nia. Echa jej nie umr¹! Rady zwyci꿹!
Te s³owa œmia³e, nadziej¹ opromienione, œwieci³y, jak dalekie b³yskawice. Dla jednym by³y
one ostatniemi pomrukami odlatuj¹cej burzy, dla drugich – fa³szywemi ogniami, puszczane-
mi dla postrachu, dla innych, a tych coraz mniej pozostawa³o w Rosji, brzmia³y one – niby
rzewne s³owa Ewangelji, któr¹ kiedyœ w mrocznej epoce przeœladowania chrzeœcijan g³osili
z ukrycia aposto³owie i ich uczniowie, podtrzymuj¹c i pokrzepiaj¹c wiarê œciganych, umêczo-
nych, trwog¹ ogarniêtych, niepewnych ani dnia ani godziny wyznawców drogiej i jedynej dla
nich prawdy.
Tymczasem rozproszona i prawie zgaszona partja nie mog³a zaopatrywaæ swojego proro-
ka i wodza w œrodki pieniê¿ne.
Drobne sumy, przysy³ane z Rosji, nie starczy³yby na utrzymanie Lenina, Krupskiej, Zinow-
jewa i Kamieniewa, a tymczasem wiêksz¹ czêœæ zapomóg oddawano na drukowanie gazety
„Socjal-Demokrata”, gdzie rzucano has³a nadziei i nawo³ywano do czujnoœci, aby nie zmar-
nowaæ chwili, nadaj¹cej siê do podniesienia czerwonego sztandaru.
By³y to lata g³odu i nêdzy ostatecznej.
Lenin, ¿ywi¹c siê czarn¹ kaw¹ i suchym chlebem, dnie ca³e spêdza³ w Narodowej Biblio-
tece i opracowywa³ szereg ksi¹¿ek, które mia³y siê staæ póŸniej biblj¹ nowej sekty rewolucyj-
nego proletarjatu.
Nie zwraca³ ju¿ ¿adnej uwagi na napaœci socjalistów z innych obozów, na ich drwiny
i oszczerstwa, – pracowa³, nie upadaj¹c na duchu, niez³omnie wierz¹c w d¹¿¹cy œwit nowej
rewolucji.
– Sk¹d macie tê wiarê i pewnoœæ, ¿e przyjd¹ inne czasy, kiedy pracuj¹ce warstwy bêd¹
mog³y d¹¿yæ do swego celu? – pyta³ go nieraz Kamieniew.
Takie same pytanie czyta³ Lenin w oczach Krupskiej i Zinowjewa.
Podnosi³ g³owê, nads³uchiwa³, baczny i drapie¿ny.
Zdawa³o siê, ¿e to dziki zwierz wietrzy i czyha, czuj¹c zbli¿aj¹c¹ siê zdobycz.
Mru¿y³ skoœne oczy, zaciera³ rêce i szepta³ przenikliwie:
110
– Wielka wojna jest nieunikniona... Wyczuwam j¹ ka¿dym fibrem duszy. S³yszê jej ciê¿ki
chód, a z dniem ka¿dym rozlegaj¹ siê g³oœniej, bli¿ej jej twarde kroki. Nadchodzi nasz czas!
Godzina ostatecznej walki i zwyciêstwa!
Wiêcej nic nie mówi³. Chory, blady, g³odny, w podartem ubraniu bieg³ do bibljoteki, czy-
ta³, pisa³, jakgdyby siê obawia³, ¿e nie zd¹¿y na czas zakoñczyæ pracy, gdy¿ lada chwila ubo-
gi emigrant – skrzêtnie zbiera³, systematyzowa³ i o¿ywia³ has³a, uk³ada³ „œwiêt¹ ksiêgê” no-
wej wiary, broñ bitewn¹ i narzêdzia zniszczenia wrogiej twierdzy.
Po ciê¿kich latach ucisku, sumienie uciemiê¿onego narodu rosyjskiego budziæ siê zaczê³o.
Na dalekiej Lenie syberyjskiej wyzysk i znêcanie siê kapita³u doprowadzi³o do powstania
robotników w kopalniach z³ota.
Echa strza³ów ¿andarmskich do bezbronnych ludzi ponios³o ponur¹, dra¿ni¹c¹ wieœæ po-
nad bezkresne równiny Rosji.
Odpowiedzia³o im wrzenie w œrodowiskach fabrycznych, w ko³ach inteligencji, w Dumie
pañstwowej, w prasie rosyjskiej i zagranicznej.
Rz¹d ul¹k³ siê i natychmiast rewolucyjne ¿ywio³y zajê³y nowe placówki. W Petersburgu
i Moskwie zjawi³y siê legalne, chocia¿ skrajne pisma „Gwiazda”, „Prawda” i „Myœl”.
Lenin rzuci³ ca³¹ powódŸ swoich artyku³ów.
Podnosi³ w towarzyszach partyjnych gasn¹c¹ wiarê w mo¿liwoœæ rewolucji socjalnej, zo-
hydza³ parlamentaryzm, przytacza³ nowe oskar¿enia, potêpiaj¹ce przeciwników, i twierdzi³,
¿e zachodzi socjalizm przegni³ razem z legalizmem socjal-demokratów.
Ciska³ zuchwale w twarz ca³ego œwiata rêkawicê, oœwiadczaj¹c, ¿e tylko rosyjski proletar-
jat rewolucyjny posiada si³ê do zburzenia starego, prze¿ytego, ton¹cego, w marazmie spo³e-
czeñstwa i do wyprowadzenia ludzkoœci na drogê prawdziwego postêpu, id¹c na czele pracu-
j¹cych wszystkich ras i narodów.
W tym okresie o¿ywiaj¹cego siê ruchu, partja za¿¹da³a od Lenina, aby zamieszka³ w po-
bli¿u rosyjskiej granicy. Potrzebowa³a bowiem ci¹gle rad jego i kierownictwa.
Natychmiast porzuci³ Pary¿ i przeniós³ siê narazie do Pragi.
Codziennie przybywali tu towarzysze z Petersburga i Moskwy. Stosunki z Rosj¹ nie prze-
rywa³y siê odt¹d ani na chwilê. Lenin znowu z³¹czy³ i powiêkszy³ szeregi partji, kierowa³
gazet¹ „Prawd¹”, w której umieszcza³ artyku³y, odzywaj¹c siê na wszystkie echa ¿ycia, przy-
gotowywa³ mowy dla najbardziej œmia³ego pos³a do Dumy, towarzysza Malinowskiego.
Lenin odm³odnia³. Niewyczerpany zasób siê burzy³ siê w nim i tryska³. Nie spa³, nie jad³, nara-
dzaj¹c siê z goœæmi, pracuj¹c przy biurku, rozsy³aj¹c listy prywatne, cyrkularze, komunikaty.
Stawa³ siê znowu wodzem.
Towarzysze myœleli, ¿e kieruje ¿yciem partji w prze¿ywanej dobie. On zaœ przygotowywa³
partjê do wielkich czynów, bo czu³ i wierzy³ niez³omnie, ¿e chwila dawno oczekiwana zbli¿a
siê szybko i nieub³aganie.
W tym czasie Lenin zwo³a³ zjazd partji w Pradze czeskiej dla omówienia taktyki, uzgod-
nionej z okolicznoœciami momentu politycznego.
Przed rozpoczêciem obrad otrzyma³ list cyfrowy. Odczyta³ go i uœmiechn¹³ siê zagadkowo.
Na zjeŸdzie zbli¿y³ siê do niego nieznajomy cz³owiek i, przygl¹daj¹c mu siê podejrzliwie,
rzek³:
– Niezmiernie siê cieszê, ¿e was poznajê, towarzyszu! Jestem delegatem od socjalistycz-
nej Lewicy Dumy Pañstwowej. Wyg³asza³em pisane przez was mowy...
111
– Malinowski? – przerwa³ mu Lenin.
– Tak! – potwierdzi³ nieznajomy.
– S¹dzê, ¿e macie do pomówienia ze mn¹ na osobnoœci... – szepn¹³ Lenin.
– Istotnie... chcia³em... – zacz¹³ Malinowski.
– Nie tutaj! – potrz¹sn¹³ g³ow¹ Lenin. – Przyjdziecie do mnie dziœ wieczorem. Bêdziemy
sami... W cztery oczy ³atwiej siê mówi. Prawda?
– Rzecz jasna, ¿e ³atwiej! – zgodzi³ siê. – Przyjdê do was, W³odzimierzu Iljiczu.
Oko³o pó³nocy zjawi³ siê w pokoju Lenina i niespokojnym wzrokiem szpera³ po wszyst-
kich k¹tach.
– Widzê, ¿e macie coœ wa¿nego do powiedzenia! – uœmiecha³ siê Lenin. – Mówcie œmia³o
– nikt nas nie pods³ucha.
Usiedli i pochylili ku sobie g³owy, jak dwaj spiskowcy.
– Spotka³a mnie pewna przykroœæ... – zacz¹³ Malinowski niepewnym, dr¿¹cym g³osem. –
Towarzysze twierdz¹, ¿e posiadaj¹ dowody... dowody...
– ¯e s³u¿ycie na dwa fronty: rewolucji i policji! – dokoñczy³ za niego Lenin.
– To ju¿ wiecie? – spyta³, ze zdumieniem i trwog¹ patrz¹c w jarz¹ce siê Ÿrenice W³odzi-
mierza.
Ten w milczeniu skin¹³ g³ow¹ i czeka³, nie spuszczaj¹c wzroku z niespokojnie biegn¹cych
oczu goœcia.
– Oszczerstwo! Krzywda mi siê dzieje, W³odzimierzu Iljiczu! – zawo³a³ i uderzy³ siê
w piersi. – Wiecie, ¿e by³em mieñszewikiem, lecz stopniowo, po d³ugich obserwacjach i na-
myœle, przeszed³em do bolszewików i wykonam wszystkie wasze zlecenia, towarzyszu!
– Doœæ! – sykn¹³ Lenin. – Ani s³owa wiêcej! Wiem wszystko, „towarzyszu Romanie”.
Wszystko! Od waszej pierwszej zwyk³ej kradzie¿y i ostatniej – z w³amaniem, za co skazano
was na wiêzienie, – do rozmów tajnych z szefem ¿andarmów, Kur³owym, i z Bieleckim z de-
partamentu policji!
Malinowski porwa³ siê na równe nogi i siêgn¹³ do kieszeni.
Lenin zaœmia³ siê szyderczo.
– Zostawcie rewolwer w spokoju! Nic wam nie zagra¿a ze strony naszej partji... tymcza-
sem, – szepn¹³. – Potrzebni nam jesteœcie, bo tylko wy jeden... z zezwolenia departamentu
policji mo¿ecie bezkarnie wyg³aszaæ w Dumie to, co my wam podyktujemy. Dla partji jest
obojêtnem, kto wypowiada nasze myœli: uczciwy socjalista, czy pod³y prowokator. Chodzi
nam o to, aby Rosja s³ysza³a, co myœlimy i do czego d¹¿ymy.
Towarzysz Roman milcza³, ze zdumieniem i nieufnoœci¹ patrz¹c na Lenina, który uœmie-
cha³ siê do niego uprzejmie i ci¹gn¹³ dalej:
– Przez ca³y czas wspó³pracy z nami bêdziemy bronili was przed wszelkiemi zarzutami.
Je¿eli zaczniecie uchylaæ siê od tego...
W³odzimierz wsta³ i podszed³ do Malinowskiego. Dotkn¹³ jego kieszeni i rzek³:
– Rewolwer, ani nawet ca³y korpus ¿andarmów nie uratuj¹ was, towarzyszu. Zginiecie
tego¿ dnia, w którym centralny komitet partji wyda na was wyrok œmierci. A teraz b¹dŸcie
spokojni tymczasem! Zupe³nie spokojni!
Rozstali siê, mocno potrz¹saj¹c sobie rêce i rozmawiaj¹c ¿yczliwie.
Ledwie zamknê³y siê drzwi za prowokatorem, z szafy wyœlizgn¹³ siê Zinowjew, a z pod
³ó¿ka wype³zn¹³ Mura³ow, stary partyjny robotnik.
112
Œmiali siê cicho i mówili do Lenina:
– Ale¿ zabiliœcie mu, Iljiczu, æwieka do g³owy! Cha, cha, cha!
W³odzimierz zacisn¹³ usta i szepn¹³:
– Szkodnik to i ostatni szubrawiec, jednak partja ma z niego wiêcej korzyœci ni¿ niebez-
pieczeñstwa. Musimy go broniæ wszelkiemi sposobami. Wyœpiewa on nam kiedyœ wszystko,
co potrzebujemy wiedzieæ, a póŸniej nast¹pi likwidacja...
– Œmieræ? – zapyta³ Zinowjew.
– Tacy ¿yæ d³ugo nie powinni – z uœmiechem ³agodnym odpowiedzia³ Lenin. – Zapamiê-
tajcie tylko dobrze dzieñ dzisiejszy, bo, byæ mo¿e, ¿e bêdziecie zmuszeni poœwiadczyæ roz-
mowê moj¹ z prowokatorem i z wami.
W milczeniu skinêli g³owami.
– Chcê wprowadziæ Malinowskiego do centralnego komitetu partji; zapewnijcie jednog³o-
œne obranie go na kongres jutrzejszy! – doda³ W³odzimierz.
Znowu skinieniem g³owy potwierdzili rozkaz wodza.
Nie mieli ¿adnych zw¹tpieñ i cienia wahañ.
Szli przecie¿ ku celowi partji.
Dla niej gotowi byli oddaæ ¿ycie... swoje i innych, chocia¿by dla tego musieli wytêpiæ
po³owê ca³ej ludzkoœci.
By³ to wy¿szy nakaz. Dla nich – promienny idea³, dla wrogów – zbrodnia ponura.
113
ROZDZIA£ XIII.
Burza nadci¹ga!
Ledwie pad³y te s³owa, burza rozszala³a. Burza w górach, – wœciek³a, ognista, zgie³kliwa,
stug³osa burza.
Zrodzi³a j¹ chmura czarna.
Ta, co od œwitu wzbiera³a na wschodzie.
By³a o brzasku dnia jako opary nad bagnem. W po³udnie wyros³a w potworny zwa³ ¿ó³ta-
wych, mêtnych mgie³, sp³ywaj¹cych z bladoœci nieba. Przed zachodem s³oñca stwardnia³a
w p³achtê ciemn¹ o plamach ob³oków bia³ych, szybko mkn¹cych.
O tej godzinie szkar³atnego zmoru zwisa³a czarna, jak kir ¿a³obny, ca³¹ wschodni¹ po³aæ
nieba przyt³oczy³a.
Jeszcze czeka³a w bezruchu, niby potwór brzemienny, w lêku porodu niemy.
A¿ zawy³a z bólu, szarpi¹ce ³ono.
Wyrzuci³a westchnienie potê¿ne.
Pochyli³a oddechem swoim ga³êzie drzew i pomarszczy³a srebrne wstêgi potoków. Zwinê-
³a macki, rozpostarte bezw³adnie, wyprê¿y³a pierœ i ryknê³a g³osem mêki niezmiernej.
Wpad³ g³os zgrozy rozpaczliwej w w¹wozy gór tatrzañskich, bieg³ potokiem rozszala³ym,
smaga³ i targa³ ³o¿ysko skalne.
Z hukiem toczy³y siê kamienie, obsuwa³y siê lawiny piargów, pluska³y i wybiega³y na stro-
me brzegi potoki wzburzone i wylêk³a struga rzeki, co by³a jak krew w ostatnich b³yskach
s³oñca.
Rozdarte ³ono chmury roni³o p³ód ognisty – skrêty wê¿owe piorunów.
Przed chwil¹ zrodzone, ju¿ wœciek³e, wbija³y ¿¹d³a w wierchy gór, spada³y w doliny,
str¹ca³y grube piony drzew, ³ama³y konary, rzyga³y p³omieniem na strzechy schronisk hal-
nych.
Ich porykom wtórowa³y góry ³oskotem tocz¹cych siê g³azów, trzaskiem druzgotanych
œwierków i echem potê¿nem.
Rozszala³o ono, rozpêta³o siê. Niby strachem porwana kozica, przesadza³o doliny i bieg³o
wierchami w pop³ochu. Stacza³o siê na do dolin g³êbokich, mknê³o naoœlep, uderza³o w zwi-
saj¹ce krawêdzie ska³, w biegu wstrzymywa³o potoki spienione i ginê³o hen! gdzieœ pod
œcian¹ czarnych smreków, na pastwiskach opustosza³ych.
Znowu westchnê³a chmura i dyszeæ jê³a raz po raz, z bólu wielkiego, w rozpaczy mêki.
W poszumie, œwiœcie, wyciu, zawodzeniach podmuchu potwornego utonê³y wszystkie g³o-
sy. B³yskawice spada³y chy¿ym biegiem wê¿owym bez dŸwiêku, oniemia³o echo p³ochliwe.
Tylko ciê¿ko dysza³a pierœ, rozrywana jêkiem wyj¹cym.
114
Pokotem po³o¿y³ ten dech przepotê¿ny czarn¹ po³aæ lasu, popchn¹³ ku przepaœci lawinê
piaszczyst¹, zrzuci³ nadó³ od prawieków le¿¹ce zwa³y ska³, mchem i kosodrzewin¹ obros³ych,
a nie ul¿y³ brzemiennemu ³onu.
Wyplusnê³o ono z g³êbin nieznanych strugi wody; rozp³ynê³o siê we z³ach, wype³ni³o po-
nad brzegi koryta potoków, zmy³o i ponios³o wœród wirów i piany zerwane darniska, krzaki,
szmaty ³¹k, szcz¹tki zagród i bezw³adne w przera¿eniu dzikiem stadko owiec.
W³zawem ³kaniu rozedrga³a siê, rozprys³a, roztopi³a chmura brzemienna i z ostatniemi
strugami deszczu spad³a na ziemiê struchla³¹.
Na zachodzie cienk¹ kresk¹ znaczy³a siê niezagas³a zorza wieczorna. Na zrzucaj¹cem
ciemne spowicia niebie zapala³y siê gwiazdy...
Dwuch ludzi, ukrytych pod zwisaj¹c¹ ska³¹, wysz³o na œcie¿kê i wzrokiem ogarnia³o dale-
kie, ton¹ce w miêkkim mroku doliny i góry.
– Zrozumia³em wszystko! – zawo³a³ jeden.
Podniós³ ku niebu potê¿n¹ twarz natchnion¹ i ca³¹ piersi¹ wci¹gn¹³ wonny powiew halny.
– Zrozumia³em wszystko! Zamierzasz w proch i nicoœæ obróciæ nieprawnoœæ pokoleñ, na
ruinach i zgliszczach zbudowaæ œwi¹tyniê wolnej ludzkoœci. Widzê, jak na jawie, ojczyznê
moj¹, kierowan¹ niczem nieksrêpowanym duchem. Przeczuwa³em w miotaniach duszy ten
czas znojny, bom mówi³ do braci:
Tli³o w mej piersi zarzewie,
Materja³ skier tak bogaty,
¯e jeno d¹æ w palenisko,
A p³omieñ ogarnie œwiaty...
Pali siê œwiat... Niech¿e ginie
W tej strasznej skier zawierusze,
Byleby wysz³y z niej ca³o
Nasze stêsknione dusze...
Rêce poniós³, w natchnieniu ogarniaj¹c ziemiê ca³¹, i zawo³a³:
– Lenin! Lenin! Wielkim prorokiem jesteœ, nauczycielem, mesjaszem ludów uciemiê¿o-
nych!
Ten, któremu poeta gorej¹cy rzuci³ s³owa zachwytu, kiwn¹³ nag¹, okr¹g³¹ czaszk¹, oczy
zmru¿y³ i odpar³ chrapliwie:
– Jam jest! Przyjœcie moje przepowiedzia³ przed 140 laty inny buntownik – walcz¹cy
o szczêœcie uciemiê¿onych... Pugaczow! Na szafocie rzuci³ katom s³owa prorocze: „Jam nie
orze³, ino pisklê orle; orze³ szybuje jeszcze pod ob³okami, lecz spadnie, spadnie!” Otom
spad³!
Skurczy³a siê twarz o wystaj¹cych policzkach, oczach skoœnych i wargach sinych, wydêtych.
Œmia³ siê cicho... d³ugo... bez dŸwiêku i bez wyrazu.
Poeta dr¿eæ zacz¹³ na ca³em ciele, wpatruj¹c siê w tê zjawê, blad¹ plam¹ wystêpuj¹c¹
w ciemnoœci, niby zwid straszliwego oblicza, wy³aniaj¹cego siê z mg³y zapomnienia.
Skoœne oczy, wystaj¹ce policzki, wargi grube, okryte rzadkim porostem w¹sów, ¿ó³tawa
skóra nagiej czaszki rozp³ywaæ siê jê³y w mêtny kr¹g, biegn¹cy w dal niezmierzon¹, okiem
nieogarniêt¹.
Jacyœ jeŸdŸcy na ma³ych wierchowcach pêdz¹, a ziemia jêczy i têtni pod tysi¹cami krzep-
kich, lotnych kopyt. Ludzie w spiczastych czapach, w baranich ko¿uchach wyj¹ i gwi¿d¿¹
115
przeraŸliwie. Z sykiem mkn¹ strza³y. Po³yskuj¹ podniesione w zamachu ostrza mieczów. Mi-
goc¹ wysuniête naprzód ¿¹d³a w³óczni. Pêdz¹ jak wicher, a doko³a luny i sza³ p³omieni nad
grodami i ³anami ¿yta. Przy ogniskach wybucha zgrzytliwy œmiech i przeszywaj¹ go jêki,
szloch zgrozy i rozpaczy. W po³yskach i drganiach szkar³atnych jêzyków p³omieni miotaj¹ siê
branki nagie. Ich bia³e cia³a i w³osy rozplecione k³êbi¹ siê wszêdzie, niby piana grzywiastych
fal. Zbrojni ludzie o oczach skoœnych porywaj¹ je z g³uchym œmiechem, zd³awionym ¿¹dz¹.
Padaj¹ na stratowan¹ trawê.
Poœród chybkich przygaœniêæ ognisk garn¹ do siebie bia³e, nagie cia³a, szybko i drapie¿nie
zdobywaj¹ je i tu¿ w ob³okach dymu, w zgie³ku œmiechu i okrzyków, w obliczu œmierci sza-
lej¹ w uciechach namiêtnych. Do groŸnych wodzów na postronku wlok¹ zwalczonych knia-
ziów ruskich i t³umy jeñców. Œmiej¹ siê wodzowie, rozradowani zwyciêstwem, i w³asnemi
rêkami podcinaj¹ gard³a, otwieraj¹ piersi, wyrywaj¹ serca wrogów. Krew, lament, rzê¿enie
konania, krzyk boleœci mordowanych, szloch niewiast, nagich i ob³êdem skutych, rzucanych
pod nogi zwyciêzcom. Syci uciech i krwi wodzowie mongolscy pokornym kniaziom, co
klêcz¹ na skraju drogi, darowuj¹ swoje siostry i córy, a ruscy bojarowie w lêku o ¿ycie wiod¹
na namiotów najeŸdŸców swoje niewiasty. Z mroku wyp³ywaj¹ tatarskie oblicza potomków
zwyciêzców i zwyciê¿onych, ponura, drapie¿na g³owa Iwana GroŸnego i jeszcze groŸniejsze
widma okrucieñstwa carów ruskich i nie znaj¹cej mi³osierdzia potêgi ich, tratuj¹cej narody
i ludzi... £upy doko³a i trupy pomordowanych; zgliszcza i ruiny; szubienice i lochy wiêzien-
ne; szloch, jêki, przekleñstwa, nienawiœæ, bunt i znowu – szubienice, kajdany, mogi³y bez
liku, otaczaj¹ce, niby mroczne wiechy, znikaj¹cy na wschodzie szlak stratowany, krwi¹ zla³y
i ponury, jak stare cmentarzysko...
Lenin wci¹¿ siê œmia³. Cicho... d³ugo... bez dŸwiêku i bez wyrazu...
Poeta przetar³ oczy i oprzytomnia³.
Zajrza³ g³êboko w mroczne oczy skoœne, w szerok¹ twarz o grubych wargach; rzadki za-
rost nad grubemi wargami i na brodzie, wzrok zatrzyma³ na mocnej, okr¹g³ej czaszce ³ysej,
œwiec¹cej siê w ciemnoœci i wzdrygn¹³ siê ca³y.
– Otom spad³... – szepnê³y wydête, sine wargi Lenina.
Poeta milcza³.
Spojrza³ ku wschodowi. Tam zawis³ bezdenny, okiem nie przenikniony mrok.
Obróci³ twarz na zachód. Za czarn¹ zas³on¹ gas³y resztki zorzy.
Jakgdyby zrywaj¹ca siê znag³a burza przysz³a zgroza bezmierna. Poeta rêkê podniós³
i rzek³ g³osem, w duszy zrodzonym:
– A jeœli w mroku i zbrodni ziemiê tê pogr¹¿ysz – zginiesz i przeklinaæ siê bêd¹ wnuki
wnuków naszych...
Lenin œmia³ siê, a z grubych warg jego s¹czy³ siê ostry, przenikliwy syk.
Trz¹s³ siê ca³y i oczy skoœne mru¿y³...
Gdzieœ daleko – daleko, ju¿ za górami przebieg³ g³uchy pomruk przelewaj¹cej siê nad
œwiatem burzy.
S³aby pomruk... Nawet echo nie odpowiedzia³o mu.
Nie s³ysza³o odg³osu odlatuj¹cej burzy, a, mo¿e, nie rozumia³o dalekiej groŸby?...
116
ROZDZIA£ XIV.
Lenin, rozstawszy siê z poet¹ w uzdrowisku górskiem, – Zakopanem, powraca³ samotny
do swojej chaty w wiosce Poroninie.
Przeniós³ siê tu wraz z Krupsk¹ i Zinowjewym z Krakowa, gdzie mieszka³ przez pewien
czas, chc¹c byæ bli¿ej granicy rosyjskiej. Codziennie pieszo przychodzi³ ze wsi Poronina na
pocztê lub do Zakopanego, gdzie mia³ kilku przyjació³ – Polaków i Rosjan.
Tu przybywali ró¿nemi drogami, a najczêœciej szlakiem przemytników – przez „zielon¹
granicê”, rosyjscy rewolucjoniœci z partji bolszewików dla narad ze swoim wodzem. Powra-
cali, nios¹c zaszyte w ubraniach, czapkach i butach napisane przez niego artyku³y, broszury
i ulotki, rozchodz¹ce siê po Rosji w tysi¹cznych odbitkach.
Teraz, po wycieczce w góry, wch³aniaj¹c ca³¹ piersi¹ o¿ywcze powietrze, œwie¿e i czyste
po burzy, jeszcze przemawiaj¹cej zdaleka g³uchym pomrukiem, powraca³ do domu.
Mia³ przed sob¹ kilka kilometrów drogi.
Pomyœla³, ¿e mo¿e wst¹piæ do znajomego Rosjanina Wigi³owa i po¿yczyæ od niego rowe-
ru, lecz nie uczyni³ tego. Postukuj¹c okut¹ lask¹ góralsk¹, szed³ drog¹ na Poronin.
Przypomnia³ sobie natchnione s³owa poety polskiego, b³ogos³awi¹ce go na wielkie dzie³o
wprowadzenia ludzkoœci na drogê niebywa³ego w dziejach postêpu ducha.
Uœmiechn¹³ siê chytrze i mrukn¹³:
– Obietnic¹ oswobodzenia narodów uciemiê¿onych wstrz¹snê ca³ym œwiatem!
Znowu siê zaœmia³ ju¿ g³oœniej.
Myœl jego bieg³a dalej. Zdawa³o siê, ¿e czyni³a przegl¹d siê, kontrolowa³a zdobyte pla-
cówki, wysuniête naprzód posterunki, bada³a nieprzyjacielskie twierdze.
Ka¿dy inny wpad³by w rozpacz i zw¹tpienie. Doko³a bowiem piêtrzy³y siê wrogie, potê¿-
ne przeszkody.
Wojna europejska, któr¹ od kilku lat przepowiada³, wybuchnê³a. Ocenia³ sytuacjê z zimn¹
rozwag¹. Nie w¹tpi³, ¿e europejskie mocarstwa skupiaj¹, gromadz¹ ca³y zasób siê wewnêtrz-
nych, ¿e postanowi³y doprowadziæ do koñca ostateczny porachunek.
– Bêdziemy œwiadkami krwawej rzezi pomiêdzy imperjalistycznymi drapie¿nikami! –
pomyœla³ i znowu siê zaœmia³ wymachuj¹c lask¹.
W Rosji wzmagaj¹cy siê patrjotyzm, sztucznie podtrzymywany przez prasê i rz¹d, zmusi³
rewolucyjne partje do milczenia, lub do ukrycia siê po mysich norach.
Wiedzia³ Lenin, ¿e w ko³ach socjalistów niemieckich i francuskich uwa¿ano go za szaleñ-
ca i fanatyka, wierz¹cego w socjaln¹ rewolucjê; mieñszewicy, z Plechanowym, Martowym,
Danem, Akselrodem na czele, usi³owali wykopaæ przepaœæ pomiêdzy swoj¹ partj¹ a bolsze-
wikami, prowadz¹c za¿art¹ kampanjê przeciwko „anarchizmowi” ich wodza; Trockij, Joffe,
117
Urickij pracowali nad pogodzeniem obydwu od³amów socjalizmu; w samym obozie organi-
zacji, stworzonej przez Lenina, panowa³ rozk³ad i rozbie¿noœæ w taktyce: zdolni ludzie, jak
£ozowski, Wolski, £unczarskij i Aleksinskij zwalczali bolszewickie centrum, kierowane
przez Lenina, Kamieniewa, Zinowjewa i Krupsk¹.
Wszystko jakgdyby przesz³o do obozu wrogów.
– Kogó¿ mam w swoich szeregach? – pyta³ Lenin. – Trzech wiernych towarzyszy, którzy
zreszt¹ mog¹ ulêkn¹æ siê ostatniego, stanowczego s³owa w chwili krytycznej? Ma³e grupki
partyjnych robotników, jak wyspy na burzliwem morzu, otoczonych nieprzyjació³mi. Liebk-
necht, Ró¿a Luxemburg, mo¿e Klasa Zetkin w Niemczech... Tak! Oni nie zdradz¹, nie odst¹-
pi¹ od naszych hase³, lecz jak post¹pi ca³a masa, tych kilka miljonów zorganizowanych w II-
ej Miêdzynarodówce robotników, kierowanych przez starych wodzów, jak Kautsky, Bebel,
Plechanow, Wanderwelde, Vaillant, Scheidemann, Ladzari? Wyprowadzone na manowce, czy
pójd¹ te rzesze za g³osem rewolucyjnego sumienia i zdrowego rozs¹dku?
Lenin przystan¹³ i zamyœli³ siê na chwilê.
– Nie! – szepn¹³. – Tam na zachodzie nie znajdê sojuszników...
Zaœmia³ siê i gwizdn¹³ przeci¹gle.
– Wiêc có¿? – spyta³ kogoœ, ukrytego w mroku. – Wiêc có¿? Pochyliæ g³owê pokornie,
czekaæ na lepsze czasy i milczeæ?
Œmiech stawa³ siê coraz bardziej sycz¹cy, szyderczy.
We wspomnieniach o¿y³y nagle ³añcuchy zielonych i ró¿owych gór, widzianych z podo-
b³ocznej prze³êczy, gdzie zaprowadzi³ go rozmi³owany w swoich wierchach i „halach” poeta
polski, nieugiêty i mocny jak ska³a, zrodzony z niej ca³y – od stóp do g³owy.
Widzia³ Lenin za kamienn¹ przegrod¹, za zas³on¹ z mgie³ i krzy¿uj¹cych siê promieni s³o-
necznych ca³¹ ziemiê.
Ujrza³ j¹ tak¹, jak¹ zna³ od lat g³êbokiej zadumy, troski ciê¿kiej, nienawiœci pal¹cej.
By³a to kraina ³ez, p³aczu i zgrzytu zêbów...
Od wieków, wieków niezliczonych, od zamierzch³ych czasów potê¿nych, dumnych cesa-
rzy czterech stron œwiata, siedz¹cych na tronie Assyru i Babilonu, od tajemniczych królów-
kap³anów, synów egipskiego Ra – s³oñca, od boskich w³adców Chin i tak bez koñca, przez
epoki, stulecia, po przez miecze i ber³a koronowanych drapie¿ników, mêdrców i œwiêtych...
Kraina wiecznej, krwawej przemocy garstki mo¿nych, m¹drych i zbrojnych nad mrowiskiem
nêdznych, bezbronnych, bezradnych.
– Cha! cha! cha! – rozleg³ siê g³oœny, z³y œmiech stoj¹cego na drodze cz³owieka w wysza-
rza³em ubraniu i zniszczonem obuwiu.
– Cha!–cha!–cha! – œmia³ siê Lenin, oczy skoœne mru¿y³, zaciska³ szczêki, a¿ ko³o ma-
³ych, przyciœniêtych do czaszki uszu zadrga³y guzy miêœni. – Cha–cha–cha! To s¹ moje za-
stêpy! Wszyscy ci, którym pozostawiono jedyne prawo – p³akaæ, ryczeæ, wyæ z rozpaczy, zê-
bami zgrzytaæ z nienawiœci!... Oni pójd¹ za mn¹!... Najnieszczêœliwsi, najciemniejsi, najbar-
dziej zdeptani na czele, na pierwszy ogieñ, a za nimi ci, co ju¿ cierpieæ i milczeæ umiej¹. Lecz
ja wyszarpnê z nich tak¹ nienawiœæ zimn¹, ¿e a¿ zgrzytn¹ zêbami i pójd¹ za mn¹... pójd¹!...
Uœmiecha³ siê cicho, niemal ³agodnie, jak zwykle, gdy wiedzia³, ¿e rozwa¿y³ wszystko
dok³adnie i by³ pewien powodzenia.
Szed³ dalej, obojêtnym wzrokiem œlizgaj¹c siê po usianem gwiazdami niebie. By³o mu ono
obce, nieciekawe dla niego, bo dalekie, nieuchwytne. Oczy weso³e, ostre, przenikliwe wbija³
118
w ziemiê, w góry, czarn¹ zêbat¹ œcian¹ wystêpuj¹ce na niebie, w lasy ciemne, w okna chat
góralskich, które œwieci³y siê z obydwuch stron drogi.
Ziemiê wyczuwa³ ca³¹ swoj¹ istot¹.
Przenika³y go przyziemne drgania, zalatywa³y od pól, boru i chat ubogich szmery i szepty;
rozumia³ je i odpowiada³ na nie myœlami i cich¹ radoœci¹, odczuwan¹ w sercu.
Dziwne s¹ zrz¹dzenia nieznanego ludziom przedwiecznego wyroku!
Oto w tej chwili, w mroku nocnym, na drodze, piaskiem zasypanej, wpobli¿u wiosek, ukry-
tych w roz³ogach górskich, szed³ samotny cz³owiek. Niós³ pod kopu³¹ potê¿nej czaszki myœl,
maj¹c¹ wstrz¹sn¹æ œwiatem ca³ym; tu pod namiotem starych wierzb przydro¿nych zapala³y
siê ognie w zuchwa³ych oczach skoœnych, widz¹cych wszystko, co ¿y³o, myœla³o i cierpia³o
za temi górami i za dalekim horyzontem, a zamierzaj¹cych ¿arem swym zap³odniæ nienawiœæ,
aby wyda³a obfity, wiekuisty plon mi³oœci; przez rozklekotany, drewniany mostek, przerzuco-
ny nad wartkim potokiem, kroczy³ cz³owiek o ¿ó³to-bladej twarzy dalekich przodków mon-
golskich i myœla³ o zburzeniu wszystkiego, co przez wieki krwawej walki i orlego lotu genju-
szu budowa³y tysi¹ce pokoleñ, d¹¿¹cych do szczêœcia i kierowanych podœwiadomem d¹¿e-
niem do bóstwa.
W nieznanym, drobnym zak¹tku górskim szed³ taki cz³owiek. W tej samej chwili we wspa-
nia³ych pa³acach w³adców, parlamentów, bogaczy, w œwi¹tyniach wiary i nauki, w zacisznych
pracowniach twórców wojny, wiedzy, pokoju i ³adu p³yn¹³ swojem ³o¿yskiem niczem nie
zm¹cony potok codziennych trosk i zagadnieñ, jakgdyby wyrytem przed wiekami i na wieki
korytem. Nikt nie przeczuwa³ d¹¿¹cej katastrofy, spowodowanej s³owem, które mog³o kiedyœ
staæ siê cia³em; nikt nie podejrzewa³, ¿e gdzieœ w zaciszu Tatr oddycha³ i myœla³ cz³owiek,
posiadaj¹cy moc, ¿eby siê og³osiæ drugim Mesjaszem – bia³ym lub czarnym, promiennym lub
mrocznym, Chrystusem lub Antychrystem...
Nikt o tem nie wiedzia³.
Ludzkoœæ, zagnana szybkim pêdem ¿ycia, sz³a wydeptan¹ od wieków œcie¿k¹ bezimien-
nych bohaterów i mêczenników, patrz¹c obojêtnie na wiechy zmursza³ych, zbutwia³ych idej,
nie widz¹c przed sob¹ innego celu, oprócz ciemnej czeluœci grobu.
Dawno wyzby³a siê wiary i nadziei, nie marzy³a o nowych Mesjaszach i nie s³ysza³a kro-
ków cz³owieka o skoœnych oczach nienawidz¹cych, o zaciêtych w uporze wargach, zwartych
niez³omnem postanowieniem.
Lenin zbli¿a³ siê do Poronina.
Spostrzeg³ samotn¹ postaæ, stoj¹c¹ na drodze. Wymin¹³ j¹, przygl¹daj¹c siê bacznie.
Ujrza³ m³odego mê¿czyznê. Na twarzy piêknej, uduchowionej p³onê³y w bladem œwietle
wschodz¹cego ksiê¿yca, oczy natchnione.
– Przepraszam... – doszed³ Lenina cichy okrzyk. – Czy mam przyjemnoœæ widzieæ towa-
rzysza W³odzimierza Iljicza Uljanowa–Lenina?
W³odzimierz przystan¹³, podejrzliwie patrz¹c na nieznajomego.
– Jestem Lenin – odpar³ i przybra³ czujn¹, gotow¹ do obrony postawê.
– Przys³ano mnie do was, towarzyszu, – rzek³ m³odzieniec. – Dziœ przyby³em z Rosji...
Jestem cz³onkiem centralnego komitetu socjal-rewolucjonistów, Sielaninow, Micha³ Paw³o-
wicz Sielaninow, partyjne imiê „Muromiec”. Widzicie, ¿e mam zupe³ne zaufanie? Prosi³bym
o to samo ze strony waszej, towarzyszu!
Lenin ogl¹da³ go bacznie, nieufnie i milcza³.
119
Nieznajomy uœmiecha³ siê nieznacznie i szepn¹³:
– Nie mam przy sobie ¿adnej broni... Gotów jestem poddaæ siê rewizji osobistej. Przyby-
³em tu nie dla zamachu terorystycznego na was, lecz dla rozmowy powa¿nej... ostatecznej...
Lenin potrz¹sn¹³ g³ow¹ i spyta³:
– Jesteœmy blisko domu... Mo¿e zechcecie wst¹piæ do mnie?
– Wola³bym pomówiæ z wami tu. W domu nie jesteœcie sami... – odpar³ Sielaninow.
– Jak chcecie? – wzruszy³ ramionami Lenin. – Usi¹dŸmy tedy. Powracam z gór... Znu¿ony
jestem...
Usiedli obok siebie na stosie kamieni i milczeli d³ugo.
Lenin ze zdziwieniem podniós³ oczy na nieznajomego.
– Zaraz... – szepn¹³ Sielaninow, odpowiadaj¹c na nieme pytanie. – Chcê jak najwyraŸniej
sformu³owaæ swoje pytania i ¿¹dania.
– ¯¹dania? – powtórzy³ W³odzimierz i zmru¿y³ oczy,
Nagle zrozumia³ cel przybycia pos³a.
Sielaninow zada³ pierwsze pytanie:
– Zamierzacie rozpocz¹æ rewolucjê w okresie wojny?
– Tak!
– Zamierzacie oddaæ w³adzê polityczn¹ masie robotniczej?
– Tak!
– Zamierzacie postawiæ proletarjat zdeklasowany na czele ludo rolnego? – dopytywa³ Sie-
laninow.
– Tak! Wiecie o tem, bo pisa³em nieraz o naszym programie partyjnym na okres rewolu-
cyjny, – odpar³ Lenin.
– Wiemy! – potwierdzi³ m³odzieniec. – W tej w³aœnie sprawie partja moja pos³a³a mnie
dla porozumienia siê z wami, towarzyszu.
– O có¿ chodzi?
– Proponujemy wspó³pracê na ca³ej linji rewolucyjnej...
– Na ca³ej? Czy dobrze s³ysza³em? – wyrwa³o siê Leninowi szydercze pytanie.
– Tak, lecz... do chwili zwyciêstwa rewolucji – odpowiedzia³ Sielaninow.
– To zabawne! – zaœmia³ siê W³odzimierz. – Mo¿e bêdziecie uprzejmi wyjaœniæ szczegó³y
tak niezwyk³ej propozycji?
– W³aœnie w tym celu przybywam – odpowiedzia³ m³odzieniec. – Centralny Komitet so-
cjal-rewolucjonistów bêdzie wspó³dzia³a³ z wami do chwili obalenia dynastji, zniesienia mo-
narchji i wyw³aszczenia ziemi. Bêdzie dopomaga³ wam w uregulowaniu ¿ycia pracuj¹cego
proletarjatu, ¿¹da jednak niemieszania siê do polityki w³oœciañstwa. Ma on bowiem swoje
idea³y i tradycje...
– Tradycje drobnych bur¿ujów, stokroæ gorszych od wielkich, bo w³oœcianie s¹ ciemni
i bierni! – przerwa³ mu Lenin z pasj¹.
Sielaninow zajrza³ g³êboko w jarz¹ce siê Ÿrenice W³odzimierza i Powtórzy³ z si³¹:
– W³oœciañstwo ma swoje idea³y i tradycje klasowe! Partja nasza potrafi z tych stu miljo-
nów ludzi uczyniæ najpotê¿niejszy od³am spo³eczeñstwa, który pokieruje dalszemi losami
Rosji.
– Chcecie rewolucji ch³opskiej, drobno bur¿uazyjnej, a my mamy przelewaæ dla niej nasz¹
krew, ¿eby wpaœæ pod nowe jarzmo i, kto wie, czy nie ciê¿sze i nie trudniejsze do zrzucenia?
120
– Dopomo¿emy wam do zatwierdzenia sprawiedliwoœci – zawo³a³ Sielaninow.
– Nie! Sprawiedliwoœæ zapanuje wtedy, gdy my j¹ ustanowimy, my – pracuj¹cy proletar-
jat! – wybuchn¹³ Lenin.
– Zginiecie! – szepn¹³ m³odzieniec. – Wczeœniej czy póŸniej ¿ywio³owa si³a ludzi ziemi
zmiecie was, jak przyniesione z obcego kraju suche liœcie!
– Bardzo poetyczne porównanie, lecz nie przekonywuj¹ce bynajmniej! – zaœmia³ siê Le-
nin szyderczo. – Damy sobie radê z owemi stu miljonami ciemnych, chciwych ludzi. Est
modus in rebus, towarzyszu!
– Trudne zadanie! – uœmiechn¹³ siê Sielaninow. – Nie dokoñczyliœcie ³aciñskiego tekstu,
W³odzimierzu Iljiczu, a, mo¿e, nie znacie go? Rzymski poeta powiedzia³ dalej: „suni certi
denique fines, quod ultra citraque nequit consistere rectum!” Niez³omna prawda ca³ej spra-
wy tkwi w mi³oœci do ziemi, w³asnym potem zlanej, towarzyszu! Jej nie oddamy nikomu!
Mówiê o rosyjskiej ziemi, gdzie od prawieków pokolenia przodków naszych odwala³y skiby
i ciê³y brózdy!
Lenin sycz¹cym g³osem mówi³:
– My te wasze sto miljonów podzielimy na trzy – cztery od³amy i rzucimy je do walki
pomiêdzy sob¹! Wielka to zasada i m¹dra: „divide et impera!”
– Zginiecie! – powtórzy³ z naciskiem Sielaninow.
– Doprowadzimy do koñca nasz plan! W Rosji uda siê socjalna rewolucja.
– Zginiecie! – jak echo, rozleg³ siê szept gor¹cy.
– Zwyciê¿ymy! – odpowiedzia³ sycz¹cy g³os.
– Nie przyjmiecie wiêc naszej pomocy i naszych warunków?
– Nie! Postokroæ nie! – krzykn¹³ Lenin i lask¹ uderzy³ w kamieñ z rozmachem. Pêk³a
i okuty koniec jej zary³ siê w g³êboki piasek i lotny kurz.
– Tak samo siê stanie z wami! – zauwa¿y³ Sielaninow. – Wasza broñ rozpryœnie siê i zie-
mia pokryje j¹.
– Nie bawcie siê w gus³a, towarzyszu! – oburzy³ siê Lenin.
– Zapamiêtajcie sobie dobrze dzisiejszy wypadek z lask¹ i moje s³owa! – rzek³ m³odzie-
niec wstaj¹c i patrz¹c na W³odzimierza.
– Nie udawajcie wieszczbiarza lub czarownika! – odpowiedzia³ Lenin zmy³ g³osem i, po-
chylaj¹c g³owê, doda³:
– Powiedzcie waszym towarzyszom, ¿e za ich usi³owania odwieœæ mnie od mego celu
partja nasza poœle ich na stryczek, czego i wam, Czernowowi i Sawinkowowi z duszy ¿yczê!
Zawróci³ siê i poszed³ w kierunku domu.
– Zginiecie! – doszed³ go zdaleka dŸwiêczny, natchniony g³os. – Zginiecie i wy, i partja
wasza!
Lenin szed³ do domu i zaciera³ rêce.
– Wybornie! Boj¹ siê mnie i ju¿ podsy³aj¹c kusicieli – myœla³. – Wielkie, prawdziwe po-
wodzenie!
W domu zasta³ niemal wszystkich towarzyszy i przyby³ych z Rosji emisarjuszy. Pokój by³
ca³y przesi¹kniêty dymem. Rozlega³y siê wzburzone g³osy spieraj¹cych siê ludzi.
Ujrzawszy wchodz¹cego, rzucili siê do niego obst¹pili.
– Nie czytaliœcie dziœ „Vorwaertsa”, Iljiczu? Klêska! Niemiecka socjal-demokracja posta-
nowi³a uchwaliæ kredyty na wojnê! W Reichstagu tylko jeden Liebknecht, bêdzie protesto-
121
wa³, ale nikt nie w¹tpi, ¿e pozostanie samotny! Klêska! Zdrada! Za nic maj¹ niemieccy towa-
rzysze rezolucje Stuttgarck¹ i jej potwierdzenie na zjeŸdzie w Bazylei!
Lenin skoczy³ naprzód, roztr¹ci³ otaczaj¹cych go towarzyszy i, porwawszy „Vorwaerst”,
przeczyta³ sprawozdanie z posiedzenia niemieckiego parlamentu.
Zblad³ strasznie. Tar³ spocone czo³o i patrza³ na zebranych nieprzytomnych wzrokiem.
Wreszcie zacisn¹³ zêby i wykrztusi³:
– Tego nie mo¿e byæ! To nacjonaliœci wydali sfa³szowany numer „Vorwaertsa”. Rekiny
imperjalizmu zdolne s¹ do wszystkiego!
Omawiali d³ugo niepokoj¹c¹ wiadomoœæ. Nikt nie myœla³ tej nocy o œnie. Przed pó³noc¹
dostarczono Leninowi depeszê z Berlina.
Telegrafowa³a Klara Apfelbaum.
Odczytawszy krótkie doniesienie, Lenin, ciê¿ko oddychaj¹c, usiad³, jakgdyby si³y opuœci-
³y go nagle.
W¹tpliwoœci nie by³o. Parlamentarne trakcje socjalistów niemieckich, francuskich i angiel-
skich by³y zdecydowane uchwaliæ kredyty na wojnê.
W pokoju zapanowa³o g³uche milczenie.
Wszyscy wpatrywali siê w twarz Lenina.
Stawa³a siê coraz ¿ó³tsza i bardziej ponura. Przenikliwe oczy rozwar³y siê szeroko, usta
zacisnê³y siê kurczowo, drga³y powieki i guzy, wyrastaj¹ce ko³o uszu. Z pó³mroku wyziera³a
dzika, skamienia³a we wœciek³oœci i nienawiœci twarz mongolska, a palce, skubi¹ce rzadk¹
brodê, kurczy³y siê i prostowa³y, niby szpony drapie¿nego ptaka.
D³ugo nie odzywa³ siê Lenin. Wreszcie wsta³ i rzuci³ chrapliwie:
– Druga Miêdzynarodówka umar³a!...
Zdumieli siê obecni, s³ysz¹c te bluŸniercze s³owa, wypowiedziane o potê¿nej organizacji,
szerok¹ sieci¹ ogarniaj¹cej stary i nowy œwiat.
Jeszcze wiêksze zdumienie, a raczej przera¿enie wywo³a³o nastêpne powiedzenie wodza
i nauczyciela.
– O, karta nasza jeszcze nie bita! Za³o¿ymy trzeci¹ Miêdzynarodówkê; ona nie zdradzi
proletarjatu; ona nie wbije no¿a w plecy socjalnej rewolucji! My bêdziemy jej twórcami!
Towarzysze, ¿egnajcie! Muszê pisaæ...
Usiad³ przy stole i zamyœli³ siê.
Pisa³ do œwitu. Rzuca³ straszne obelgi i oskar¿enia zdrajcom pracuj¹cych rzesz; nawo³y-
wa³ robotników wszystkich ludów do protestu przeciwko ugodowcom, s³ugom kapita³u, tchó-
rzom nikczemnym i wymachiwa³ czerwon¹ flag¹, na której pali³y siê s³owa: „Tworzyæ now¹
miêdzynarodówkê dla ostatniej, zwyciêskiej bitwy uciemiê¿onych przeciwko ciemiê¿com!”
Kilka dni, prawie nie odrywaj¹c siê od pracy, pisa³ Lenin, redaguj¹c komunistyczny mani-
fest o wojnie, rozsy³aj¹c listy na wszystkie strony œwiata, przekonywuj¹c, buntuj¹c sumienia,
nawo³uj¹c do walki, poddaj¹c anatemie wczoraj jeszcze uwielbianych wodzów, a dziœ zdraj-
ców sprawy, wrogów pracuj¹cych t³umów.
Pewnego wieczora w ma³ym wiejskim domku, zajmowanym przez Lenina, zjawi³a siê po-
licja austrjacka i patrol wojskowy.
Ktoœ zadenuncjowa³ tajemniczego Rosjanina, oskar¿aj¹c go o szpiegostwo na rzecz Rosji.
Po zrewidowaniu mieszkania, aresztowano go i odstawiono do wiêzienia w Nowym S¹czu.
Lenin nie myœla³ o gro¿¹cem mu niebezpieczeñstwie. Inne, wa¿niejsze myœli poch³ania³y go.
122
Tymczasem z dniem ka¿dym coraz czarniejsze chmury zbiera³y siê nad jego g³ow¹.
Austrjackie doraŸne s¹dy wojenne nie zadawa³y sobie zbytnich k³opotów z osobnikami,
podejrzanemi o szpiegostwo. Na pocz¹tku wojny prawie codziennie rozstrzeliwano zupe³nie
przypadkowo pojmanych, niewinnych ludzi. To te¿ polscy socjaliœci poruszyli wszystkie sprê-
¿yny, aby zwolniæ Lenina z wiêzienia.
Przywódca austrjackich socjalistów, Wiktor Adler, powiadomiony przez nich o ca³ej spra-
wie, mia³ drug¹ rozmowê z prezesem rady ministrów, hrabi¹ Stürgkhiem; gor¹co z patosem
dowodzi³, ¿e uwiêzienie tak znanego wodza wywo³a niechybnie oburzenie rosyjskich sfer
robotniczych, biernie lub nawet wrogo wzglêdem wojny usposobionych, wskazywa³ na nie-
zliczone korzyœci pozostawienia na wolnoœci Lenina, pracuj¹cego nad wybuchem rewolucji
w Rosji w okresie tocz¹cej siê wojny.
Wyjaœnienia Adlera trafi³y do przekonania ministra, który po raz pierwszy pos³ysza³ wtedy
o partji i programie bolszewików, natychmiast informuj¹c o wszystkiem swój sztab general-
ny i rz¹d niemiecki.
Z Wiednia wys³ano rozkaz uwolnienia W³odzimierza Uljanowa–Lenina.
Podczas trwania korespondencji w jego sprawie Lenin przebywa³ w wiêzieniu.
Siedzia³ w g³êbokiej zadumie w celu, gdzie zosta³ umieszczony jeszcze jeden wiêzieñ.
By³ to równie¿ Rosjanin, – prosty ch³op bez ziemi, ciemny, niepiœmienny. Przyby³ do Au-
strji przed rokiem na roboty polne, gdy¿ w domu przymiera³ z g³odu. Opowiedzia³ o tem
wszystkiem Leninowi i doda³, ¿e zosta³ aresztowany kiedy przechodzi³ granicê.
Zapytany przez patroluj¹cych ¿o³nierzy, dok¹d idzie, odpar³ ze szczeroœci¹, ¿e jako rezer-
wista, powraca do ojczyzny, aby stan¹æ do wojska w dobie wojny.
Podczas rewizji znaleziono u niego list z planami dróg szosowych i wyliczeniem pu³ków
austrjackich, stoj¹cych w pobli¿u granicy rosyjskiej.
– Kto wam da³ ten list? – wykrzykn¹³ Lenin, s³uchaj¹c opowiadania towarzysza niedoli.
– Rz¹dca posiad³oœci, w której pracowa³em, jako robotnik – odpowiedzia³. – Da³ mi list
i kaza³ dorêczyæ w Moskwie swemu znajomemu. Nie wiedzia³em, co w tym liœcie pisa³, a te-
raz powiadaj¹ mi, ¿e by³em szpiegiem.
Skoñczy³ i westchn¹³ ciê¿ko.
Lenin wiêcej nie s³ucha³ ch³opa i nie rozmawia³ z nim. Myœla³ nad sprawami, znacznie
wa¿niejszemi od losu ciemnego wieœniaka, nikomu niepotrzebnego.
Uk³ada³ w myœlach plan nieomylnego ataku na drug¹ Miêdzynarodówkê.
Gdy wreszcie praca zosta³a ukoñczona w najdrobniejszych szczegó³ach, zacz¹³ siê przy-
s³uchiwaæ temu, co mówi³ le¿¹cy na pryczy ch³op. Biedak, widocznie, czu³ nieprzepart¹ po-
trzebê wynurzenia siê z myœli, trapi¹cych go. Mówi³ bez przerwy, przeskakuj¹c z przedmiotu
na przedmiot.
Pewnego ranka przyszed³ po niego patrol i odstawi³ do s¹du.
Ch³op powróci³ dopiero pod wieczór. By³ spokojny i dziwnie pogodny. Oczy jarzy³y mu
siê niezwyk³ym blaskiem, radoœæ bi³a z rozjaœnionej twarzy.
– No, jak tam sprawa wasza? – spyta³ go Lenin obojêtnie.
– Skoñczona... – odpowiedzia³, uœmiechaj¹c siê ³agodnie.
– Widzê, ¿e dobrze posz³o? – rzek³ W³odzimierz. – Zwolnili was?
Ch³op chytrze spojrza³ na mówi¹cego i szepn¹³:
– Wyrok œmierci...
123
Lenin drgn¹³ i podniós³ na niego zdumione oczy. Nie spostrzeg³ najmniejszego wzrusze-
nia i niepokoju na ogorza³ej, g³êbokiemi, niby brózdy na roli, zmarszczkami pociêtej twarzy
ch³opa.
Sta³ wyprostowany i palcami rozczesywa³ rudaw¹ brodê, spadaj¹c¹ mu na pierœ.
Uœmiechn¹³ siê z jakimœ dziwnym wyrazem na twarzy i cicho spyta³:
– W Boga i Syna Bo¿ego wierzysz?
– Boga nie znam, a Jezusa z Nazarei powa¿am, bo strachu napêdzi³ mo¿nym i nieprawym
– odpar³ Lenin, z wymuszonym œmiechem.
– Boga znaæ nikt nie mo¿e, Jego potrzeba czuæ! G³êboko ukry³ siê On w cz³owieku, bra-
cie... oj, g³êboko! A cz³owiek, to mocna rzecz, potê¿na... Przez jego skorupê nawet Bogu nie
³atwo siê przedostaæ!
Pomyœla³ chwilê i dorzuci³:
– Dobrze to, ¿e Chrystusa powa¿asz... pochwalam!...
– Zaco? – spyta³ Lenin, dziwi¹c siê sobie, ¿e o obcych mu pojêciach podtrzymuje rozmowê.
– Zato, ¿e czujesz w cz³owieku najnêdzniejszym jaœniej¹cego Boga!... Syn ubogiej dzie-
wicy, o której s¹siedzi z pewnoœci¹ sobie powtarzali ohydne, sproœne rzeczy, i nagle – Syn
bo¿y! Nikt nie wiedzia³, dlaczego jest Synem Boga. Sam te¿ objaœniæ nie móg³, a wierzy³
w to, inni te¿ uwierzyli i wierz¹ wieki ca³e... Dlatego tak siê dzieje, ¿e ka¿dy cz³owiek jest
Synem Bo¿ym, bratem Chrystusowym...
– I Zbawicielem, do którego mod³y zanosz¹ ludzie ciemni, ulegaj¹c namowom popów! –
doda³ Lenin ze z³ym œmiechem.
– Nie, mi³y cz³owieku, nie! Zbawiciel by³ jeden... A wiesz, dlaczego?
– Mówisz, jak bardzo oczytany mnich... – zauwa¿y³ W³odzimierz.
– Jaki ja oczytany?! – podnosz¹c chude ramiona, odpar³ ch³op. – Gdy swój zagon straci-
³em, w³óczêg¹ by³em d³ugie lata, w klasztorach ¿y³em, pracuj¹c na kawa³ek chleba, z mni-
chami uczonymi lubi³em rozmawiaæ...
– Oni to nauczyli ciê cerkiewnych bredni? – wtr¹ci³ pytanie Lenin.
Ch³op potrz¹sn¹³ g³ow¹ i szepn¹³:
– Nie! Nie oni. Od pewnego pustelnika, kryj¹cego siê w lasach na Kamie, pozna³em prawdê.
– Do sekciarzy nale¿ysz?
– Nie! – zaprzeczy³ wieœniak. – Szuka³em u nich prawdy, ukojenia, pociechy, – nie znala-
z³em nic. Same oszukañstwo!...
– Spodziewam siê! – zawo³a³ Lenin. – Nie powiedzia³eœ jednak, dlaczego Jezusa uwa¿asz
za prawdziwego Syna Bo¿ego?
Ch³op usiad³ na pryczy i, opar³szy g³owê na rêku, odpowiedzia³:
– Dlatego, ¿e mia³ zuchwa³oœæ tworzenia... Zuchwa³oœæ bosk¹, albowiem tworzy³ prawdê
wœród nieprawoœci, uczyni³ aposto³ów – z nêdzarzy, wieœniaków, rybaków; umar³ych wskrze-
sza³, a póŸniej przykaza³: „N i e s ¹ d Ÿ c i e!”
– Nie rozumiem... – przyzna³ siê Lenin, z zaciekawieniem patrz¹c na towarzysza.
– Proste to! – odpar³, dotykaj¹c jego ramienia. – Pos³uchaj! Bóg nie jest Bogiem tylko dla-
tego, ¿e pozostaje na niebie sam w sobie, wszechpotê¿ny, wszechwiedz¹cy, ¿e œmiertelny
Twórca. Nie! Jest takim dlatego, ¿e razem z Nim potêgê, wiedzê i tworzenie nosz¹ w sobie
archanio³y, anio³y, duchy z³e i ludzie s³abi. Ka¿dy z nich ma swój los i swoje przeznaczenie...
coœ jakby termin i zadan¹ pracê do wykonania. Chrystus zrozumia³ to pierwszy i jedyny. Nie
124
myœla³ o tem, ¿e tylko On cierpi, znosi znój i mêkê, raduje siê i p³acze; wiedzia³, ¿e ka¿dy
cz³owiek tak samo, a, mo¿e, jako s³abszy, jeszcze wiêcej cierpi, g³êbiej siê raduje. Chrystus
poznawa³, pojmowa³, mi³owa³, w poszanowaniu mia³ i jawnogrzesznicê, i Marjê, i Martê,
i Judasza, i Jana-Aposto³a, i cesarza rzymskiego. „Nie s¹dŸcie!” – poucza³, tylko nie doda³
jeszcze: „zajrzyjcie w ka¿de serce, w ka¿d¹ duszê!...”
– Dlaczego¿ nie doda³? – spyta³ Lenin.
– Gdy¿ w tedy nie przyszed³ by³ czas – szepn¹³ ch³op. – Ludzie nie okupili grzechu pier-
worodnego... Musieli przejœæ przez drogê krzy¿ow¹, któr¹ wskaza³ im Chrystus, Zbawiciel
nasz.
S³uchaj¹c dziwnego towarzysza wiêziennego, Lenin przypomnia³ sobie ¿ebraka wiejskie-
go, „Ksenofonta w ¿elazie” i uœmiechn¹³ siê rzewnie. Ch³op spostrzeg³ to i ucieszy³ siê.
Zacz¹³ mówiæ œmielej i g³oœniej:
– Musimy przejœæ panowanie Antychrysta i pokusy jego. Z Bo¿ej woli przyjdzie on, jako
drugi syn Bo¿y; poprzedzaæ go bêd¹ wojny, bunty, mór, choroby i zbrodnie. Wtedy ludzie
zaczn¹ poznawaæ jeden drugiego, ³¹czyæ siê dla walki i obrony, jak ¿o³nierze, stawiaj¹c nad
sob¹ wodzów, tworz¹c kompanje, pu³ki, armje, i – przetrwaj¹! Ci, których nie dosiêg³y s³owa
Zbawiciela, jak stado wieprzy, opêtanych przez szatanów, skocz¹ do morza i otch³añ poch³o-
nie ich. Pozostali utworz¹ na ziemi „gród œwiêty”„,Niebiañskie Jeruzalem...”
– W Rosji „œwiêtej”? – zapyta³ Lenin.
– Ech! Co znaczy Rosja w takiej sprawie?! Drobne ziarnko piasku, kropla w morzu! –
odpowiedzia³ ch³op. – Rosja mo¿e zgin¹æ, lecz my – naród g³osiæ prawdê bêdziemy wszyst-
kim ludom! My im tê prawdê damy!
– My! – zaœmia³ siê Lenin. – Rosyjska prawda?
– A jaka¿ inna? – zdziwi³ siê wieœniak. – Powiedz, kto inny mo¿e to uczyniæ?! inne naro-
dy ¿yj¹ w dostatku i pysze, myœl¹, ¿e s¹ równe anio³om potê¿nym. Nie! Z naszych borów
ciemnych, z naszych stepów, gdzie doko³a niebo ³¹czy siê z ziemi¹, z naszych chat kurnych,
s³om¹ krytych, z naszych wiêzi, gdzie dzwoni¹ ³añcuchami niewinni, ciemni ludzie – stam-
t¹d ona przyjdzie, jasna i potê¿na Prawda! Tylko my ludzie od sochy, m³ota i kajdan mamy
zuchwa³oœæ tworzenia. Mamy miejsca poddostatkiem, siê niespo¿yty zasób, u siebie nie znaj-
dujemy nic do roboty, jesteœmy robotnikami œwiata. Tylko krzykn¹æ, a zbudujemy pa³ac, czy
œwi¹tyniê, jakich nikt nie ogl¹da³ dot¹d!
Umilkn¹³ i patrza³ nieruchomym wzrokiem na Lenina.
W³odzimierz ju¿ zupe³nie powa¿nie spyta³:
– Jak¿e budowaæ i tworzyæ bêd¹ ludzie ciemni od sochy i kurnej chaty? Nie potrafi¹ prze-
cie¿?
– Nie obawiaj siê, cz³owieku mi³y! Chodz¹ po ziemi naszej – ubodzy, ciemni, chodz¹ te¿
œwiêci i m¹droœci pe³ni... Ci naucz¹ nas, nie bój siê! Bóg – nie ino dla robaków nêdznych,
lecz i dla or³ów o skrzyd³ach szerokich, mocarnych... Dla wszystkich œwieci jedno s³oñce –
Prawda Bo¿a!
– Nie widzê nawet œwitania tego s³oñca – mrukn¹³ Lenin.
– Ty nie widzisz, mi³y, ale inni widz¹ ju¿ i tu, i tam... Ujrza³em j¹ przed sob¹ w tym ostat-
nim dniu ¿ycia... i radujê siê, ¿e dano mi ujrzeæ j¹ – promienn¹, jak zorza! Wielkie to szczê-
œcie?!
Ch³op zamyœli³ siê i milcza³.
125
Lenin przygl¹da³ mu siê bacznie. Powoli uœwiadamia³ sobie obraz duszy rosyjskiej – mak-
symalizm d¹¿eñ – albo wszystko, albo nic; mistyczn¹ wiarê w mo¿liwoœæ za³o¿enia na ziemi
„Niebiañskiego Jeruzalem”; tajemnicze przeœwiadczenie o pos³annictwie narodu i wieczn¹
têsknotê i poczuwanie siê do odpowiedzialnoœci i mêczeñstwa za szczêœcie ca³ej ludzkoœci
od kresu do kresu ziemi, bez samolubstwa, bez mi³oœci dla swojej ojczyzny, sk³adanej, jak
jagniê ofiarne, na o³tarzu Boskiej Prawdy dla dobra wszystkich, wszystkich, jak œwiat szero-
ki, a, mo¿e, dalej, a¿ po granicê najdalszych, ledwie dostrzegalnych na niebie gwiazd i mg³a-
wic œwietlnych.
Ch³op nie tkn¹³ przyniesionego posi³ku.
Klêcza³, zwróciwszy twarz ku wschodowi, ¿egna³ siê zamaszyœcie i bi³ pok³ony, uderzaj¹c
czo³em w deski pryczy.
Po pó³nocy obudzono wiêŸniów. Dozorca i ¿o³nierz z bagnetem wyprowadzili ch³opa.
Odszed³ w milczeniu, skupiony, pogodny.
Lenin d³ugo nads³uchiwa³, lecz towarzysz nie powróci³.
Zrana dowiedzia³ siê, ¿e wyrok zosta³ wykonany.
W³odzimierz zacisn¹³ zêby, a¿ skrzypnê³y, i wyrzêzi³ g³ucho:
– Mówi³eœ: „nie s¹dŸcie”! Tymczasem ciebie os¹dzono i stracono? O, ja bêdê s¹dzi³ bez
litoœci, bez ¿alu... kara³ ca³¹ potêg¹ nienawiœci i bólu mego!
Nowy dzieñ przyniós³ œmieræ ciemnemu prostakowi, wierz¹cemu w powstanie „grodu
œwiêtego”, gdzie ludzie ludzi s¹dziæ nie bêd¹, i – wolnoœæ – dla cz³owieka o umyœle zuchwa-
³ym, pysznym, w którym zapad³ ju¿ wyrok bez mi³osierdzia i p³onê³a ¿¹dza kary, rêk¹ mœciw¹
wymierzonej.
126
ROZDZIA£ XV.
Przysz³o lato 1915 roku.
Z ma³ego domku, z wisz¹cym nad drzwiami szyldem ubogiej restauracyjki „Puits de Ja-
cob” wyszed³ ma³y, krêpy cz³owiek, o ¿ó³tej twarzy i ciemnych oczach skoœnych.
Popatrzy³ na lazurowe niebo i szed³ w stronê Belvoir-Parku, uœmiechaj¹c siê do niebie-
skiej, tryskaj¹cej blaskiem oœlepiaj¹cym tafli jeziora Zurychskiego.
Na wybrze¿u stan¹³ i ogl¹da³ przechodz¹c¹ publicznoœæ, ogarniaj¹c z³ym, ponurym wzro-
kiem wystrojone kobiety, mê¿czyzn w bia³ych spodniach i koszulach sportowych, czeredê
weso³ych, szczêœliwych dzieci.
£uki brwi mongolskich marszczy³y siê, zaciête wargi drga³y chwilami, coœ szepc¹c bez dŸwiêku.
Nagle uœmiechn¹³ siê radoœnie i przyjaŸnie.
Wysoki, atletyczny cz³owiek w jasnem ubraniu i miêkkim kapeluszu szed³ sprê¿ystym kro-
kiem, zlekka ko³ysz¹c siê na mocnych biodrach.
– Hallo, Mr. Lenin! – krzykn¹³ zdaleka i na ogolonej, spalonej s³oñcem i wiatrem twarzy
wykwitn¹³ ³agodny, prawie dziecinny uœmiech.
Patrz¹c stalowemi oczami, w których migota³y iskierki weso³oœci i lekkiej ironji, zamaszy-
œcie potrz¹sn¹³ rêk¹ Lenin i poklepa³ go po ramieniu.
– No, có¿, jedziemy? – spyta³, nabijaj¹c fajkê.
– A jak¿e! – odpowiedzia³ W³odzimierz. – Dziœ mam wyj¹tkowo wolny dzieñ. Chcê go
spêdziæ z po¿ytkiem i przyjemnoœci¹ Mr... King.
– Pan zawsze musi siê potkn¹æ na mojem nazwisku! – zaœmia³ siê Amerykanin.
– Muszê wyznaæ, ¿e przez moje gard³o nie przechodzi ono z ³atwoœci¹! – zgodzi³ siê Le-
nin. – Te¿ jakieœ z³e duchy podszepnê³y przodkom pana takie okropne nazwisko! King? Król!!
Pomyœleæ tylko!
Amerykanin parskn¹³ œmiechem.
– Nie wiedzieli staruszkowie, ¿e ich marnotrawny potomek bêdzie mia³ tak bardzo rady-
kalnego znajomego – zawo³a³, pykaj¹c gêstemi k³êbami dymu. – Pojedziemy dziœ na Uto-
kulm. Straszna spiekota, z pewnoœci¹, nie spotkamy tam nikogo. Obawiam siê tylko, ¿e panu,
Mr. Lenin, bêdzie gor¹co w tem ciemnem ubraniu?
– Bynajmniej! – odpowiedzia³ weso³ym g³osem W³odzimierz. – Poniewa¿ posiadam tylko
jeden garnitur, wiêc, wk³adaj¹c go dziœ, zapowiedzia³em mu, ¿eby by³ przewiewny i lekki,
jak chiton grecki!
King znowu otoczy³ siê dymem i œmia³ siê g³oœno.
Zêbat¹ kolejk¹ elektryczn¹ podnieœli siê na sam szczyt. Z ¿elaznej werandy hotelu rzucili
wzrok na le¿¹cy przed nimi krajobraz.
127
Bia³o-¿ó³ta plama Zurychu, niby krêci kopiec na brzegu niebieskiego jeziora, zielona doli-
na Limmatu, ³añcuchy gór skrz¹cych siê œniegiem; mg³y z³ociste i fioletowe; majacz¹ce w od-
dali, spowite chmurami, bia³e, mêtne turbany olbrzymów górskich, lazurowe niebo i srebrne
lœni¹ce ob³oki na niem – wszystko to wch³ania³y zachwycone dusze.
Milczeli, zapatrzeni w nieogarnion¹ okiem, wspania³¹, wielobarwn¹ paletê wielkiego mi-
strza – natury.
Mr. King westchn¹³ i rzek³ cicho:
– My nie mamy takich krajobrazów w Stanach Zjednoczonych! prawie wszêdzie koleje tn¹
ziemiê, horyzont zas³aniaj¹ dymy fabryk, kopalni, stacyj elektrycznych. Muszê co piêæ lat
przyje¿d¿aæ tu, aby odpocz¹æ od wœciek³oœci ¿ycia amerykañskiego. Przywo¿ê tu swoich sy-
nów, niech ucz¹ siê kochaæ naturê i rozmieæ, ¿e jej odwieczna praca i energja wspanialsza
jest i potê¿niejsza od wysi³ków ludzkich!
Lenin uœmiecha³ siê zagadkowo.
Gdy Amerykanin umilk³, rzek³ drwi¹cym g³osem:
– A ja, patrz¹c na tê panoramê, tak¹ ³agodn¹, spokojn¹, szczêœliw¹, widzê w oddali, ot tam!
– na wschodzie puste, nagie p³aszczyzny Rosji, góry przez nikogo nie zamieszka³e, krête dro-
gi bagniste, wydeptane przez miljony dzwoni¹cych kajdanami ludzi! Krocz¹ w tej chwili z ni-
sko opuszczonemi g³owami, przygarbieni, do ziemi przybici pod siek¹cym ich batem cara,
a d¹¿¹ wszyscy do wiêzienia, cerkwi lub mogi³y. Gdybym mia³ synów, przywióz³bym ich tu,
a oni krzyknêliby z nienawiœci¹: „Sprawiedliwoœci! Zemsty! Nowego ¿ycia!”
Amerykanin pomyœla³ chwilê i powiedzia³ cichym, powa¿nym g³osem:
– Myœla³em wczoraj ca³y wieczór o pogl¹dach i ideach pana. Zastanowi³y mnie... Przysze-
d³em jednak do przekonania, ¿e jesteœ pan marzycielem, utopist¹. Nie mo¿na, przecie¿, z Uto-
kulmu skoczyæ jednym susem na szczyt Rigi? Dlatego potrzebny jest samolot, albo kolejka
linowa, jak nad Niagar¹, albo w w¹wozach Skalistych Gór!
Lenin nic nie odpowiedzia³. Sta³ zapatrzony w dalekie szczyty, okrywaj¹ce siê coraz bar-
dziej gêstemi zwojami miêkkich, srebrzystych ob³oków.
– ChodŸmy wy¿ej, na sam szczyt! – zaproponowa³ Mr. King.
Lenin skin¹³ g³ow¹ w milczeniu. W¹sk¹ kamienist¹ œcie¿k¹ szli wœród zwa³ów skalnych
i drobnych krzaczków rododendronów, czepiaj¹cych siê korzeniami szczelin i sypkich piar-
gów.
Doszli wreszcie i usiedli na kamieniach.
Pod nimi ci¹gn¹³ siê zêbaty ³añcuch Albis, a nad nimi p³ynê³y bia³awe smugi i p³achty
ob³oków.
Mr. King spojrza³ na Lenina i powtórzy³:
– Rozmyœla³em nad nasz¹ wczorajsz¹ rozmow¹! Przyszed³em do przekonania, ¿e plan pana
stworzenia cz³owieka-maszyny i spo³eczeñstwa–maszyny jest chybiony. Znajd¹ siê zawsze
osobniki tak wybitne, dla których nie bêdzie miejsca w ¿adnym zbiorowym mechanizmie.
Je¿eli pan umieœci takich ludzi w systemie. – Zburz¹ go, rozsadz¹, wstrzymaj¹ harmonijny
bieg, pomimo w³asnej chêci, kierowani indywidualn¹ wol¹ swoj¹. S¹ to ludzie, o ca³¹ g³owê
wy¿si od t³umu.
– Spo³eczeñstwo skróci swój tu³ów o jedn¹ tak¹ g³owê, bo w³adza i prawo nale¿¹ do istot-
nej wiêkszoœci – odpar³ Lenin spokojnie.
– Ale ta g³owa bêdzie niezawodnie nale¿a³a do genujsza – zauwa¿y³ Amerykanin.
128
– T³um posiada zbiorowy genjusz i to musi wystarczyæ.
– Historja, podobno, nie zna takich wypadków – wzruszy³ ramionami Mr. King. – Genju-
sze przychodz¹ na œwiat niemal zawsze z g³êboko anarchicznemi charakterami – w sensie
niepoddania siê regule masy; genjalne g³owy prowadz¹ za sob¹ t³umy, nigdy – odwrotnie.
Lenin milcza³. Amerykanin spojrza³ na niego i doda³:
– Etapy postêpu... epoki historyczne w dziejach narodów, to biografje genjuszów na ró¿-
nych polach pracy.
Lenin wci¹¿ siê nie odzywa³.
Pykaj¹c fajk¹ i lekko ko³ysz¹c siê na kamieniu, Mr. King mówi³:
– W zakresie pogl¹dów materjalistycznych Ameryka przeœcignê³a wszystkie inne kraje.
Dosz³a do tego drog¹ popierania wybitnych indywidualnoœci. Posiadamy ca³e dynastje dzie-
dzicznych indywidualnych zdolnoœci, granicz¹cych z genjalnoœci¹. Nale¿y pamiêtaæ, ¿e wy-
³oni³y siê one z najni¿szych, nieraz najnêdzniejszych warstw spo³eczeñstwa. To przeczy twier-
dzeniu pana, Mr. Lenin, ¿e tylko dziedziczna bur¿uazja jest zdolna do uciemiê¿ania s³abszych.
Pan, mo¿e, nie wiem, jakie myœli rodz¹ siê w g³owach potomków pastuchów, ulicznych sprze-
dawców gazet, drobnych handlarzy, zwyk³ych majtków, nieraz – kryminalnych zbrodniarzy!
Lenin podniós³ g³owê i s³ucha³ uwa¿nie.
– Myœl¹ oni o zmianie pustyni na plantacje bawe³ny. Maj¹ opracowane plany i kosztorysy
potê¿nych tam Missisipi i jej dop³ywach; wiedz¹ o mo¿liwoœci podniesienia urodzajnoœci gle-
by zapomoc¹ pr¹dów elektrycznych wysokiego napiêcia; marz¹ o zast¹pieniu r¹k ludzkich
traktorami w rolnictwie, a w przemyœle – skomplikowanemi, dok³adnemi maszynami, poru-
szanemi elektrycznoœci¹, któr¹ dostarcz¹ w dowolnej iloœci wodospady, wartkie rzeki, wiatr
i bij¹ce w brzegi fale morskie; s¹ przekonani, ¿e wkrótce porzuc¹ kopalnie wêgla, gdzie w po-
cie czo³a i z nara¿eniem ¿ycia pracuj¹, jak niewolnicy, ludzie ró¿nych barw. Wszystko zast¹-
pi elektrycznoœæ! Zaopatrzy nas w ciep³o, œwiat³o i si³ê. Znikn¹ t³umy robotników, ustanie ich
ciê¿ka praca i przestanie istnieæ zwalczona przestrzeñ. Elektryczna energja i chemja stan¹ siê
karmicielkami i s³u¿ebnicami ludzkoœci Ba! Jeden z moich kolegów – in¿ynier-chemik, jak
ja, twierdzi, ¿e za 50 lat chemja bêdzie dostarcza³a w³ókna na ubranie, syntetycznego pokar-
mu, a w po³¹czeniu z elektrycznoœci¹ i biologi¹ – czarodziejskiego panaceum w walce ze
œmierci¹! Znam pewnego agronoma, opracowuj¹cego system gospodarki rolnej pod ziemi¹
na wypadek oziêbienia powierzchni naszej planety... Inny znów – biolog pracuje nad uregu-
lowaniem p³odnoœci much i nad wytwarzaniem dowolnie, czy to mêskich, czy ¿eñskich osob-
ników, nosz¹c siê z myœl¹ o sztucznem wychowaniu genjuszów, narazie... wœród owadów
i jaszczurek!
Lenin siedzia³ zas³uchany. Mia³ szeroko otwarte oczy, pe³ne b³ysków. Wch³ania³ ka¿de
s³owo.
Spostrzeg³szy zainteresowanie siê Rosjanina, Amerykanin ci¹gn¹³ dalej:
– W innych dziedzinach wiedzy praktycznej kipi równie¿ wytê¿ona praca! Werbujemy
obecnie kadry ludzi, najzdolniejszych do przyjêcia i rozwoju pewnych doktryn, czy to nauko-
wych, czy technicznych; formujemy armjê wysoko wykwalifikowanych robotników o zupe³-
nie harmonijnym stosunku fachowoœci do fizjologicznych i psychologicznych odruchów; pro-
jektujemy za³o¿enie specjalnej organizacji dla racjonalnego wykorzystania czasu. aby ¿adna
chwila nie by³a stracona bez po¿ytku.
– Jakie to wspania³e! – wyrwa³ siê Leninowi okrzyk zachwytu.
129
– Bardzo wspaniale, ale równie¿ niebezpieczne, m y d e a r! – zauwa¿y³ Mr. King. – Za-
dam panu kilka pytañ, które objaœni¹ moj¹ obawê. Czy nie grozi ludzkoœci niebezpieczeñ-
stwo, ¿e na gruncie podobnych eksperymentów zjawi siê cz³owiek, umys³owo niezwyk³e po-
tê¿ny, i podporz¹dkuje wszystkich swojej woli, byæ mo¿e, skierowanej na najstraszliwszy
ucisk? Czy tworzenie armji najzdolniejszych robotników, najbardziej przystosowanych do
pewnych czynnoœci, nie stanie siê pocz¹tkiem nowej klasy uprzywilejowanej i czy nie powsta-
nie wskutek tego jeszcze bardziej g³êboka przepaœæ pomiêdzy warstwami spo³ecznemi? Czy
nie poci¹gnie to za sob¹ wybuchu nienawiœci, rewolucji, wojny? Wreszcie – co uczynimy
z miljonami szeregowych, zwyk³ych robotników, systematycznie wyrzucanych za burtê ¿ycia
pañstwowego przez maszyny nie¿ywe i przez maszyny ¿ywe i myœl¹ce, jakimi bêd¹ specjali-
œci, dobrani na podstawie œcis³ych badañ naukowych?
Lenin d³ugo nie odpowiada³. Zmarszczki porusza³y mu siê na czole, przymkniête powieki dr¿a³y.
– Szeregowcy powinni powstaæ – sykn¹³, – wymordowaæ nadmiar ludzi–maszyn, potrzeb-
nych zaœ trzymaæ ¿elazn¹ rêk¹, gwa³tem, terorem zmusiæ ich do s³u¿enia ca³emu spo³eczeñ-
stwu, które bêdzie kontrolowa³o sprawiedliwego podzia³u produktów.
Amerykanin zaœmia³ siê szyderczo.
– Zburzenie wy¿szej formy cywilizacji dla dobra t³umu biernego i ciemnego? Powrót do
starych metod gospodarstwa? – spyta³.
– O, nie! – wybuchn¹³ Lenin. – Proletarjat posiada wielk¹ wynalazczoœæ w zakresie prze-
ra¿aj¹cego teroru! Potrafi on zmusiæ fachowców do pracy wytê¿onej, sumiennej i postêpo-
wej. Oprócz tego, jak mrowisko, zacznie on wytwarzaæ œciœle obliczone kadry specjalistów
we wszystkich dziedzinach. Bêdzie to nastêpnym etapem pracy biologów i psychologów!
Mr. King oczy szeroko otworzy³.
– God! – zawo³a³. – Zabrn¹³ pan jedn¹ nog¹ w mroczne œredniowiecze, z jego gwa³tem
i przemoc¹, drug¹ – w krainê dalekich, fantastycznych wieków! Ani na jednem, ani na dru-
giem nic zbudowaæ panu siê nie uda!
– Zobaczymy! – sykn¹³ Lenin i zêby zacisn¹³.
– Nie zobaczymy! – zaprzeczy³ Amerykanin.
– Strach o ¿ycie i twarda, niemi³osierna rêka cudów mog¹ dokazaæ?! – szepn¹³ Lenin.
– Cudów – nie! Zbrodni – tak! – pad³a stanowcza odpowiedŸ.
Po tych s³owach, wypowiedzianych z oburzeniem, Amerykanin wsta³ i, nie patrz¹c na Le-
nina, rzek³:
– Myœla³em, ¿e pan d¹¿y do rewolucji, aby wstrz¹sn¹æ zmaterjalizowanym, mieszczañskim
œwiatem i utorowaæ drogê dla ducha... Tak myœla³em... Tymczasem pan marzy o bandytyzmie
na wszechœwiatow¹ skalê. To straszne!
– Dla pana, Mr. King, który sobie przyje¿d¿a co piêæ lat na wypoczynek do Szwajcarji,
wypchany dolarami! – zawo³a³ Lenin, z nienawiœci¹ patrz¹c na potê¿n¹ figurê Amerykanina.
– Ale takich, jak pan, na œwiecie jest , powiedzmy, miljon, a reszta – tysi¹c siedemset miljo-
nów nie maj¹ tak eleganckiego ubrania, ani dziesiêciu chocia¿by dolarów na dzieñ jutrzejszy
i s¹ g³odni. Rozumie pan? G³odni! Nasze przys³owie rosyjskiej mówi: „g³odnego s³owika nie
mo¿na nakarmiæ najpiêkniejszemi piosenkami”! Duch! Cz³owiek dolarów oœmiela siê prawiæ
o duchu!
Œmia³ siê zuchwale, bezczelnym, z³ym wzrokiem ma³ych oczu czarnych wpatruj¹c siê
w czerstw¹ twarz zdumionego i oburzonego Amerykanina.
130
Mr. King w milczeniu skin¹³ g³ow¹ i odszed³.
Lenin pozosta³, czerni¹c siê na kamieniu, jak du¿y, posêpny ptak. Patrzy³ nadó³, na rozci¹-
gaj¹ce siê w ró¿ne strony doliny, na kwadraty winnic i pól, na b³yszcz¹ce nici stalowych szyn,
na szare plamy wiosek, miasteczek, na po³yskuj¹ce kopu³y i krzy¿e Zurychu, na taflê spokoj-
nego jeziora, które le¿a³o na dole, jak p³yta z lapis-lazuli.
Nie widzia³ nic. Wzrok jego przebija³ mgliste opary i chmury, gromadz¹ce siê na wscho-
dzie i bieg³ dalej i dalej...
Spodziewa³ siê ujrzeæ nêdzne zagony ch³opów rosyjskich i – nie pozna³ ich.
Toczy³y siê tam olbrzymie traktory, poruszane elektrycznoœci¹ i zastêpuj¹ce pracê tysiêcy
rolników spoconych, zziajanych, i koni, z wysi³kiem ci¹gn¹cych p³ugi.
Dymi³y kominy setek elektrowni i fabryk bez liku; w schludnych domkach wieœniaczych
œwieci³y siê okna, rzêsiœcie oœwietlone.
Odœwiêtnie ubrani robotnicy, o rêkach czystych i obliczach spokojnych, powracali do domu
bez poœpiechu i radoœci. Byli wszyscy podobni do siebie, jak bliŸniêta, w jednakich strojach,
nie ró¿ni¹c siê pomiêdzy sob¹ ani wyrazem twarzy, ani ruchami.
Lenin zrozumia³, ¿e te ludzkie zjawy, zrodzone w jego wyobraŸni, s¹ maszynami, posia-
daj¹cemi harmonijnoœæ ruchów i straszliw¹ si³ê zbiorow¹, pozbawion¹ namiêtnoœci.
– Czy s¹ szczêœliwi ci ludzie? – b³ysnê³a nag³a myœl.
– S¹ spokojni – dobieg³a odpowiedŸ.
Lenin patrzy³ wci¹¿, wbijaj¹c czarne oczy w daleki, mglisty horyzont.
a placach miasteczek i osad – tam, gdzie niegdyœ sta³y przybytki Bo¿e, wznosi³y siê teatry,
muzea i szko³y.
Nie dochodzi³ uszu Lenina, chocia¿ nads³uchiwa³ z natê¿eniem, ani brzêk kajdan, ani jê-
kliwe, rabie zawodzenia:
– O–ej! O–ej!
Prawie dr¿¹c z obawy, ¿e ujrzy straszne widowisko, szuka³ wszêdzie bezmyœlnej twarzy
le¿¹cej w trumnie Naœæki z zaostrzonym nosem i nieprzymkniêtem okiem, po którem biega³a
mucha czarna.
Nie s³ysza³ zaklêæ starej znachorki Anny, bij¹cej ciê¿arn¹ dziewczynê deskê po brzuchu.
Nie móg³ znaleŸæ wœciek³ego ze znu¿enia olbrzyma–bur³aka, z owrzodzon¹ piersi¹, ani
pastuszki–niemowy, obci¹gaj¹cej na sobie jubkê i drapi¹cej siê pod pachami...
Wszystko minê³o, co trapi³o i nienawiœci¹ przepe³nia³o duszê jego.
Nad bezkresn¹ p³aszczyzn¹ niby szmer lekkiego ³agodnego wiatru nios³y siê s³owa koj¹ce:
– Równoœæ... szczêœcie...
Oprzytomnia³ nagle, bo przechodz¹ca grupa turystów rozmawia³a g³oœno. Lenin podchwy-
ci³ urwane zdanie:
– Socjaliœci okazali siê dobrymi patrjotami...
Zjawa prysnê³a. Surowa prawda zajrza³a szyderczo w oczy skoœne, czarne i ostre.
Zerwa³ siê i bieg³ prawie ku kolejce, aby prêdzej dostaæ siê do miasta i pisaæ, rzucaæ
w œwiat gor¹ce, zrozumia³e s³owa zemsty, proste, a zuchwa³e nawo³ywania do walki o to, co
zagrabili, przyw³aszczyli sobie mo¿ni, bogaci, potê¿ni, depc¹c obojêtnie po znêkanych cia-
³ach miljonów, setek miljonów pracuj¹cych w pociec czo³a, bez wytchnienia, bez nadziei.
Ja wam wniosê wyzwolenie! – szepta³ gor¹co. – PójdŸcie za mn¹, a s³owo nadziei cia³em
siê stanie!
131
Ze szczytu Utokulmu powróci³ innym cz³owiekiem.
¯y³ tylko nienawiœci¹, z nienawiœci czerpa³ p³omieñ swoich myœli i si³ê s³ów, od nienawi-
œci kreœli³ szlak ku mi³oœci dla jêcz¹cej ludzkoœci i znowu postanawia³, ¿e doprowadzi j¹ do
celu – jasn¹ i promienn¹, sk¹pan¹ w o¿ywczem Ÿródle krwi, zahartowan¹ i wykut¹ w ogniu
zemsty za wieki ucisku.
– Nie s¹dŸcie! – dochodzi³ go nieraz szept straconego w wiêzieniu austrjackiem wieœniaka.
Wzdryga³ siê i odpowiada³ w duchu:
– G³upie, ciemne, rabie byd³o!
Na krótki czas oderwa³ siê od swoich myœli, niby gêsta mg³a, otaczaj¹cych go. Czu³ siê
chorym i przepracowanym. Zreszt¹ uwa¿a³ za konieczne na pewien czas znikn¹æ z oczu rz¹-
du szwajcarskiego. Wje¿d¿aj¹c do wolnego kraju, podpisa³ zobowi¹zanie, ¿e nie bêdzie za-
k³óca³ spokoju.
Fizycznie nie zak³óca³ go, lecz polemiczne artyku³y jego, przedrukowane w szwajcarskich
pismach socjalistycznych, zaniepokoi³y opinjê publiczn¹ i w³adze. Zaczêto przygl¹daæ mu siê
bacznie, œledziæ ka¿dy jego krok. Wyczuwa³y siê w tem wp³ywy politycznych agentów Rosji
i jej aljantów.
Postanowi³ wyjechaæ. Skorzysta³ z zaproszenia mieszkaj¹cego na Capri pisarza rosyjskie-
go Maksyma Gorkiego.
Pewnego dnia znikn¹³ bez œladu, porozumiawszy siê przedtem listownie z w³oskimi so-
cjalistami, Nittim i Serratim.
Zasta³ Gorkiego chorego i zgnêbionego.
Olbrzymi, niezgrabny cz³owiek, o twarzy ciê¿kiej, z gruba wyciosanej, o oczach myœl¹cych
i surowych, z radoœci¹ spotka³ ma³ego, ruchliwego przyjaciela, który za³o¿ywszy rêce do kie-
szeni spodni i zadar³szy g³owê, œwidrowa³ go przenikliwemu Ÿrenicami i mówi³ niby do sie-
bie:
– •le! Do djab³a – Ÿle! Cera, jak ziemia, oczy podkute, wargi blade, ¿ycia na obliczu ani
krzty! Jak¿e¿ tak mo¿na? Powinno siê oszczêdzaæ talent, bo taki spotyka siê nie czêsto... Ja
gadam i gadam, a on, jak ten kot w bajce Kry³owa: „s³ucha i zajada”, coprawda, zdaje siê,
jakieœ pigu³ki, ale w ka¿dym razie zajada!...
Obaj œmiali siê g³oœno i przyjaŸnie.
Kilka dni spêdzili razem.
Zwykle wyje¿d¿ali wczesnym rankiem na barce starego rybaka, Giovanni Spadaro, i, ko-
³ysz¹c siê na ³agodnych falach lazurowego morza, gwarzyli cichemi g³osami o wszystkiem
i o niczem, co umiej¹ czyniæ tylko prawdziwi Rosjanie, ni¿¹c na jedn¹ niæ zupe³nie ró¿ne
myœli i wra¿enia. Lecz trwa³o to zwykle nied³ugo.
Zupe³nie przypadkowe s³owo otrzeŸwia³o Lenina.
Mru¿y³ nagle oczy. Nie widzia³ wtedy bia³ych i ró¿owych ¿agli rybackich; przejrzystych,
szafirowych fal; srebrnych, niby lec¹ce ³abêdzie, ob³oków; szybuj¹cych mew; dalekich dy-
mów parowców; zieleni¹ i kwiatami okrytych stromych barwnych ska³ Capri. Przed oczami
stawa³y mu szeregi towarzyszy partyjnych, w zgie³ku i panice szukaj¹cych wodza, a tu¿ inne
t³umy – zbrojne i gniewne, pêdz¹ce do ataku.
– Przekleñstwo! – szepta³ Lenin i piêœci zaciska³.
Gorkij niemal ze ³zami w oczach mówi³ o straszliwych klêskach, ponoszonych przez Ro-
sjê na polach bitwy, o setkach tysiêcy zamordowanych wieœniaków.
132
– Ile ³ez p³ynie teraz po wsiach naszych! – mówi³ za³amuj¹c rêce. – Ile szlochów i krzy-
ków rozpaczy s³ysz¹ nasze chaty nêdzne!
Lenin spogl¹da³ na niego twardym wzrokiem i odpowiada³:
– Niech tak bêdzie! Du¿o ludzi gnieŸdzi siê w tych chatach. Na sto wojen starczy...
Wszystkich nie wymorduj¹! tymczasem jest to woda na nasz m³yn... Niech– no jeszcze g³ód
przyjdzie i przyciœnie dobrze! Rewolucja nabrzmieje, jak wrzód. Tylko dotkn¹æ i – pêknie!
Cha–cha! Za tê krew ch³opów i robotników wylejemy ca³e morze krwi naszych wrogów
i morderców!
Stary rybak, lubi¹cy beztroski, szczery œmiech W³odzimierza, w takie chwile z niepoko-
jem i obaw¹ przys³uchiwa³ siê chrapliwym, g³uchym tonom mowy jego.
– Ale¿ to straszne! – ¿achn¹³ siê Gorkij. – Rewolucja przez tak¹ hekatombê niewinnych
ludzi, poszarpanych, zmia¿d¿onych! Nie! Nie!
Lenin marszczy³ brwi mongolskie i mówi³:
– G³upiec tylko boi siê zbroczyæ miecz krwi¹, skoro ma miecz w rêku i wie, poco go ma!
Dla rewolucji nie masz zbyt wielkich ofiar, wierzaj mi, Aleksy Maksymowiczu! Pamiêtaj, ¿e
my jesteœmy synami buntu narodu naszego. Niech–¿e wrogowie nasi dopomog¹ bunt ten
wszcz¹æ i podnieœæ go a¿ pod ob³oki, jak czerwon¹ falê!
– To okropna prawda! – szepn¹³ pisarz.
– Okropna? – zaœmia³ siê Lenin. – To mówisz ty? Maksym Gorkij? Cz³owiek, który wy-
szed³ z najciemniejszej, najbardziej zdeptanej warstwy ludu? Ty – znawca duszy bosiaka bez-
domnego, nienawidz¹cej dziewki publicznej, zbuntowanego ch³opa i robotnika, o œwitaj¹cej
myœli rewolucyjnej?! WstydŸ siê? Prze¿ywamy ¿elazne czasy! Dziœ nie dano nam g³askaæ
ludzi po g³owie. Rêce opadaj¹ ciê¿ko, by strzaskaæ czaszki, zmia¿d¿yæ koœci bez mi³osier-
dzia!
Umilkn¹³ i po chwili doda³:
– Najwy¿szem pragnieniem naszem sta³o siê wytêpienie wszelkiego gwa³tu! Piekielnie
ciê¿kie zadanie!... Gwa³tem i uciskiem dojdziemy do rozwi¹zania go. Innej drogi niema, bo
cz³owiek nie jest zdolny do tworzenia rzeczy i pojêæ idealnych, doskona³ych w chwili dowol-
nej! Potrzebne by³y wieki niewoli, aby zrodzi³ siê bunt, przejd¹ dziesiêciolecia nowego uci-
sku i panowania ¿elaznej rêki, nim z buntu wy³oni siê prawdziwa wolnoœæ, która jest niczem
innem, tylko równoœci¹...
Gorkij nic nie odpowiedzia³.
Nie chcia³ rzucaæ goryczy zw¹tpienia do duszy przyjaciela, mówi¹cego z takiem g³êbokiem
przekonaniem, silnem, rozbrajaj¹cem.
Wielki pisarz rozumia³, ¿e Lenin w tej chwili przemawia³ nie do niego, lecz do zbiedzo-
nych t³umów, marz¹cych œlepo o równoœci, do nêdzarzy ciemnych, których zamierza³ prowa-
dziæ ku dalekiemu celowi, kryj¹cemu siê w z³owrogiej mgle.
Milcza³.
Lenin otrzyma³ wkrótce list od ¿ony. Donosi³a o kongresie socjalistycznym, który, na ¿¹da-
nie Lenina, mia³ siê odbyæ w Szwajcarii.
Nie zwlekaj¹c ani chwili, po¿egna³ pisarza, znajomych rybaków, partnerów, z którymi
chêtnie grywa³ w szachy, i powróci³ do Zurychu.
Na czas przyby³ do Zimmerwaldu, gdzie z nienawiœci¹ w oczach i g³osie œciera³ siê namiêt-
nie z wodzami socjalizmu europejskiego: Ledebournem, Serratim, Rakowskim, Ladzarim,
133
Brizonem, Maringiem, Heglundem, Horterem; zwalcza³ ich, zohydzaj¹c, stawiaj¹c pod prê-
gierzem ciê¿kich podejrzeñ, obdzieraj¹c z uroku czci, nara¿aj¹c na poœmiewisko; wywo³ywa³
oburzenie t³umu i krzyki nienawiœci; oskar¿a³ o zdradê i tchórzostwo; rzuca³ obelgi; niesu-
miennie spekulowa³ s³owami przeciwników; mówi³ prostym, twardym, nieraz zbyt dosadnym
stylem, pos³ugiwa³ siê logik¹ ostr¹, jak klinga miecza; powtarza³ wkó³ko g³ówn¹ myœl; zmu-
sza³ s³uchaczy do przyjêcia jego wniosku; pozbawia³ ich swobody wyboru; przemawia³ g³o-
sem chrapliwym, g³uchym, bez cienia patosu, lecz ruchem r¹k, g³owy i ca³ego cia³a, groŸnym
lub dobrotliwym, ironicznym wyrazem twarzy, przenikliwym spojrzeniem ma³ych, bacznych
oczu rozprasza³ szeregi przeciwników, odrywaj¹c od nich coraz t nowych zwolenników. Krok
za krokiem, niby walcz¹c na bagnety, torowa³ sobie drogê i, poruszywszy instynkty zgroma-
dzonych szeregowych towarzyszy partyjnych, wbija³ w ich mózgi swoj¹ formu³ê o zamianie
wojny imperjalistycznej na wojnê cywiln¹ przeciwko rz¹dom i kapitalizmowi.
Nie dbaj¹c o oskar¿enia, ¿e zdradza ojczyznê, na kongresie w Kienthalu w pó³ roku póŸ-
niej cisn¹³ zuchwale, straszne s³owa, ¿e Rosja mo¿e zgin¹æ, aby siê tylko uda³a rewolucja
socjalistyczna, i wtedy ju¿ za³o¿y³ podwaliny trzeciej Miêdzynarodówki.
Ju¿ wtedy sformu³owa³ jasno to, o czem myœla³ na szczycie Utokulmu. Powtarza³ to ci¹-
gle, wt³acza³ w g³owy garn¹cych siê do niego internacjonalistów. Mówi³, tupi¹c nog¹ z wœcie-
k³oœci¹ i podnosz¹c piêœæ, niby ciê¿ki m³ot kowalski:
– Cz³owiek jest zbyt g³upi, aby wystarczyæ samemu sobie. Dziesiêciu lub milion wolnych
g³upców – to stado! Demokratyzm i wolnoœæ – to bezczelny pomys³ bur¿uazji i zabobon naj-
g³upszy! Najlepsz¹ formê rz¹du dla ludzkoœci stanowi bezgraniczny despotyzm, który doko-
nywany jest nie na korzyœæ rz¹dz¹cych i ciemiê¿ców, lecz dla dobra uciemiê¿onych i za ich
wol¹.
Przys³uchiwali siê tym s³owom wodza najnêdzniejsi, œcigani parjasi ducha, ci, co „chle-
bem tylko ¿yæ mog¹”, ziej¹cy zemst¹, podsycani zawiœci¹, b³yskali oczami i piêœci zaciskali.
powtarzaj¹c s³owa straszliwej ewangelji:
– Bezgraniczny despotyzm uciemiê¿onych...
Za Mesjaszem gwa³tu w imiê m³odoœci d¹¿yli coraz liczniejsi aposto³owie buntu, zag³ady,
krwi rozlewu i marzeñ szaleñczych.
W r. 1917, jak huk pioruna, rozdzieraj¹cego niebo i ziemiê, nad brzegi spokojnego, lazu-
rowego jeziora Zurychskiego przylecia³a wieœæ:
– W Rosji rewolucja! Car zrzek³ siê tronu!
Lenin zatar³ rêce, zmru¿y³ oczy i kilka razy powtórzy³:
– Nasta³ mój czas! Nasta³ mój czas!
Szuka³ dróg do Rosji. Wszystkie by³y straszliwie d³ugie.
Pozatem wszêdzie po swojem wyst¹pieniu w Zimmerwaldzie móg³ napotkaæ niezwalczo-
ne trudnoœci w pañstwach, sprzymierzonych z Rosj¹, a nawet spodziewaæ siê napadu agen-
tów rz¹du petersburskiego.
Najkrótsza droga prowadzi³a przez Niemcy i Szwecjê. Uœwiadamia³ sobie, ¿e posypi¹ siê
na niego oskar¿enia o zdradê ojczyzny, lecz widzia³ przed sob¹ tylko takie wyjœcie z sytuacji.
Nie wahaj¹c siê, postanowi³ obraæ tê jedyn¹ drogê. Zaryzykowa³ sob¹ w imiê rewolucji.
Internacjonaliœci szwajcarscy z Plattenem, Pannekockiem i Henriet¹ Roland-Holstem na
czele skomunikowali siê z Liebknechtem, który przez innych socjalistów uzyska³ pozwolenie
na przejazd przez terytorjum niemieckie dla Lenina, Krupskiej, Zinowjewa, Rakowskiego i in-
134
nych. Porozumiawszy siê z socjalistami zagranicznymi co do zamiaru swego, Lenin na grani-
cy szwajcarskiej wsiad³ do niemieckiego zaplombowanego wagonu i ruszy³ w drogê. Jednak
obawia³ siê, ¿e towarzysze partyjni z oburzeniem przyjm¹ wiadomoœæ o jego postanowieniu.
¯eby siê zabezpieczyæ przed roz³amem w³asnej partji, zaprosi – do Berna internacjonalistów
wszystkich pañstw, aby podpisali protokó³ o celach i warunkach przejazdu rosyjskich komu-
nistów przez Niemcy. Jednoczeœnie w swojem imieniu zwróci³ siê z listem po¿egnalnym do
robotników szwajcarskich, wyjaœniaj¹c swoje zamiary rewolucyjne i zaznaczaj¹c swoj¹ wro-
goœæ dla rz¹dów imperjalistycznych, nie wy³¹czaj¹c niemieckiego i austrjackiego.
W Berlinie Scheideman, Noske, Ledebour z innymi ugodowcami zamierzali spotkaæ siê
z wodzem rosyjskiego proletarjatu. Pos³yszawszy o tem, Lenin zerwa³ siê z miejsca i krzykn¹³
do swoich towarzyszy:
– PowiedŸcie tym zdrajcom, ¿e, je¿eli chc¹, abym ich spoliczkowa³, niech wchodz¹...
Sta³, blady i wœciek³y.
Nikt z niemieckich socjalistów nie zaryzykowa³ stan¹æ przed ma³ym cz³owiekiem o szero-
kich barach i przenikliwych oczach mongolskich.
W pobli¿u granicy rosyjskiej, ktoœ zauwa¿y³:
– Teraz dopiero zaczn¹ nas obrzucaæ obelgami i oskar¿aæ o zamiar szpiegostwa i zdrady
Rosji. zacznie siê taniec wiedŸm na ³ysej Górze! Brr...
Lenin spojrza³ na mówi¹cego obojêtnie i mrukn¹³:
– Plujê na to! Idê do swego celu. Droga przez Niemcy by³a najkrótsza z tych, które pro-
wadz¹ do niego.
Wzruszy³ ramionami i zacz¹³ nuciæ francusk¹ piosenkê kabaretow¹:
„Tu ne sais rien, mon gâ...”
135
ROZDZIA£ XVI.
W³odzimierz Lenin, samotny i ostro¿ny, odbywa³ dalekie wycieczki po Piotrogrodzie. Spo-
strzega³ ka¿dy szczegó³, ³owi³ i utrwala³ w pamiêci urwane s³owa, wyczuwa³ utajone myœli.
By³ wszêdzie. Wystawa³ godzinami w d³ugich kolejkach przy sklepach spo¿ywczych i chy-
trze, chocia¿ na pozór obojêtnie, podsyca³ oburzenie, panuj¹ce w t³umie. W okreœlonych go-
dzinach wyczekiwa³ wyjœcia ze szpitali ludzi, odwiedzaj¹cych rannych i chorych ¿o³nierzy,
przywo¿onych z frontu, gdzie armjê spotyka³a klêska po klêsce. Razem z ch³opami rozpacza³
nad zagonami, opuszczonemi przez m³odych, kipi¹cych ¿yciem wieœniaków, i z braku r¹k
le¿¹cemi od³ogiem; przepowiada³ nieurodzaj i g³ód; oblicza³ straty wojsk na trzy miljony lu-
dzi, gin¹cych w obronie bogaczy i szlachty; robotnikom i robotnicom, odwiedzaj¹cym synów
lub przyjació³, szepta³ tajemniczo o sprawiedliwych i m¹drych has³ach bolszewików; zbiedzo-
nym, zrozpaczonym kobietom z warstw inteligencji rzuca³ przera¿aj¹ce s³owa o tem, ¿e
Niemcy wynaleŸli nowe armaty i truj¹ce pociski, które bêd¹ zmiata³y naraz ca³e pu³ki; napo-
myka³ o genera³ach, podkupionych przez przeciwników.
– Nie wolno nam – Rosjanom, nieprzygotowanym do wojny, znosiæ d³u¿ej znêcania siê
nad sob¹! Musimy zniewoliæ rz¹d do zaniechania wojny. Inaczej – zach³yœniemy siê we w³a-
snej krwi!
– Có¿ robiæ? Có¿ robiæ? – zapyta³a go pewnego razu sêdziwa staruszka, za³amuj¹c rêce
w rozpaczy.
Lenin pochyli³ siê do niej i szepn¹³:
– Niech powstanie naraz ca³y naród, niech zagarnie w³adzê w swoje rêce i krzyknie:
„Skrzywdzeni, mordowani, przy³¹czcie siê do nas! Budujmy nowe ¿ycie, piêkne i sprawie-
dliwe!”
– A je¿eli inni nie zechc¹? – spyta³a.
– Wtedy zrobimy to sami, zawar³szy pokój z Niemcami. Mamy u siebie roboty w bród! – odpar³.
– Niemcy, widz¹c ³atw¹ zdobycz, mog¹ oderwaæ od Rosji potrzebne im obszary? Co wte-
dy? – szepnê³a.
Niecierpliwie wzruszy³ ramionami i sykn¹³:
– Co stanowi dla nas Rosja?! My musimy urz¹dzaæ swoje w³asne ¿ycie wolnych ludzi ziemi!
Staruszka podnios³a na niego oburzone oczy, a twarz jej obla³ gor¹cy rumieniec.
– Zdrajco! Jesteœ, pewno, z bandy tego sprzedawczyka Lenina! – krzyknê³a.
W³odzimierz musia³ szybko wycofaæ siê z otaczaj¹cego go t³umu i znikn¹æ w bramie naj-
bli¿szego domu.
Rozmawia³ z ¿o³nierzami, którzy uciekali z frontu i d¹¿yli do domu, unosz¹c ze sob¹ kara-
biny. Tych nie potrzebowa³ pouczaæ; by³ to t³um niesforny, podbudzony niepowodzeniami po
136
wojnie, panuj¹cem na szczytach ³apownictwem, brakiem broni– ³adunków i prowjantów. Rzu-
ca³ im has³a komunistyczne, które roznosili po ca³ej Rosji, jak zarazki straszliwej choroby.
Ostro¿nie i oglêdnie wtr¹ca³ siê do rozmów ¿o³nierzy, gromadz¹cych siê przed koszarami,
i zatruwa³ ich podejrzeniami, ¿e rz¹d tymczasowy marzy o nowym carze i zniesieniu zdoby-
czy rewolucji.
Po paru tygodniach Lenin wiedzia³ ju¿ i rozumia³ wszystko.
Chodz¹c po mieszkaniu jednego z towarzyszy partyjnych, podsumowa³ wszystko, wy-
ci¹gn¹³ wnioski i zatar³ rêce.
Mru¿¹c oczy, rzek³ do Nadziei Konstantynówny:
– Moja droga! Powiedz Zinowjewowi, aby zwo³a³ do mnie odpowiedzialnych towarzyszy.
Muszê daæ im plan dzia³ania.
Wieczorem tego¿ dnia mówi³ do zebranych g³osem spokojnym, g³uchym, nie zapalaj¹c siê
ani na chwilê:
– Opracowa³em program. Jest nader prosty i zupe³nie niezbêdny. Nale¿y mieæ wszêdzie
swoich agitatorów: w armji, w t³umie, w Radzie ¿o³nierskich i robotniczych delegatów, w ko-
szarach i w fabrykach! Musz¹ rozk³adaæ armjê, bo je¿eli tego nie uczyni¹, pu³ki frontowe
wyr¿n¹ nas. Musz¹ krzyczeæ wszêdzie, ¿e bolszewicy ¿¹daj¹ zakoñczenia wojny. Wtedy do-
piero przyci¹gniemy do siebie ¿o³nierzy i w³oœciañstwo. Nie mo¿emy przepuœciæ ¿adnego
zarz¹dzenia w³adz i legalnych socjalistów, aby zawsze wystawiaæ ¿¹dania bardziej radykalne
i tem parali¿owaæ wp³yw tych instytucyj. Narazie to ju¿ i wszystko! I nadal, jak dot¹d czyni-
liœmy zarzucaæ miasta naszemi gazetami, plakatami i broszurami; organizowaæ kadry bojó-
wek i zbroiæ siê, zbroiæ na gwa³t! Pamiêtajcie, ¿e musimy byæ gotowi w ka¿dej chwili do ujê-
cia steru wypadków w swoje rêce!
Jak paj¹k snuje swoj¹ sieæ, przeci¹gaj¹c j¹ pomiêdzy ga³êziami drzew, jak wicher, rozno-
sz¹cy zarodki chorób, jak w epoce Nerona pierwsi chrzeœcijanie, z ust do ust podaj¹cy s³od-
kie, pokrzepiaj¹ce s³owa Nauczyciela, – tak przêdli niewidzialne nici wielkiego spisku, tak
krzewili now¹ ewangeljê towarzysze sprzysiê¿eni, kierowani przez Trockiego, Kamieniewa,
Zinowjewa, £unczarskiego, Stiek³owa i Bucharina, rozsiewaj¹c coraz dalej i dalej has³a nie-
pokoj¹ce, budz¹ce nadziejê i przera¿enie.
Ten, w którego imieniu czyniono to, zostawa³ w cieniu, tajemniczy, ukryty przed okiem
ludzkiem, – ma³y cz³owiek o twarzy mongolskiej i oczach bacznych, ostrych, nieugiêtych.
Zaczai³ siê, jak paj¹k drapie¿ny, czyhaj¹cy na zdobycz w ciemnej norze, gotowy do skoku
i napadu; okry³ siê, jak straszliwy Jehowa, chmurami i mg³ami, gdzie mog³y siê zrodziæ ³agod-
ne b³yski dnia i czarne, ponure zwoje mroków nocnych.
Czeka³ nieprzenikniony, niepojêty, zagadkowy i groŸny zarazem.
Patrzy³ na wszystko spokojnie, pewny biegu wypadków.
Jeden pod drugim odchodzili ministrowie bru¿uazyjni i inteligentni, gnêbieni trosk¹ o los
ojczyzny, a bezsilni; po nich przyszed³ drobny, ambitny adwokacik, Aleksander Kierenskij,
podaj¹cy siê za zwolennika formu³y zimmerwaldskiej, lecz pozuj¹cy na Napoleona. Miota³
siê beznadziejnie, poci¹gaj¹c do rz¹du coraz to nowych ludzi: to miljonera, to wczorajszego
kator¿nika–socjalistê; daremnie usi³owa³ zadowoliæ rosn¹ce z dnia na dzieñ ¿¹dania armji
i t³umu ulicznego, którego bo¿yszczem chcia³ byæ; w tym poœcigu szalonym za popularno-
œci¹ rozk³ada³ w³asnemi rêkoma armjê, odtr¹ca³ od siebie wytrawnych i rozumnych polity-
ków, otwiera³ drogê czekaj¹cemu na swoj¹ kolej bolszewizmowi.
137
W t³umacz obudzi³y siê ju¿ instynkty drapie¿ne. Nie by³o sposobu uspokoiæ ich i za-
dowoliæ.
Kierenskij rzuci³ na stó³ ostro¿nie atuty: kontrolê Rad ¿o³nierskich nad rozkazami dowód-
ców i zniesienie kary œmierci nawet dla dezerterów i zdrajców.
Pos³yszawszy o tem, Lenin zatar³ rêce i zawo³a³:
– Cha! Cha! Ten krzykacz ju¿ siê wyczerpa³! Teraz jest w naszym rêku! Armja wkrótce
pójdzie za nami, bo to ju¿ nie armja, lecz zbrojny t³um, niebezpieczny i niepoczytalny.
– Kierenskij zniós³ radykalnie karê œmierci... – zauwa¿y³a Nadzieja Konstantynówna. – To
mo¿e wywrzeæ wra¿enie...
– Cha! Cha! – œmia³ siê Lenin. – To – oznaka zupe³nej dezorientacji! Jak mo¿na
w czasach rewolucyjnych odrzucaæ tak¹ broñ, jak¹ jest kara œmierci? To – s³aboœæ,
tchórzostwo, brak rozumu! My podniesiemy tê broñ! Wtedy, gdy partja nasza otworzy
swoje atuty!
W Radzie robotniczych i ¿o³nierskich delegatów sz³a nieprzerwana walka pomiêdzy so-
cjal–demokratami, ludowcami i bolszewikami, którzy nie pozwalali Radzie po³¹czyæ siê
z rz¹dem i zrealizowaæ swoich umiarkowanych projektów.
G³ód i zamieszanie w Rosji ros³y.
Wreszcie pewnego dnia na pocz¹tku lipca, Lenin znowu zwo³a³ swoich towarzyszy i, mru-
¿¹c oczy, zapyta³ cicho, znacz¹co:
– Czy nie spróbowaæ otwartej, zbrojnej walki o w³adzê?
Zapanowa³o g³êbokie, trwo¿ne milczenie. Wszyscy zrozumieli, ¿e pad³y s³owa, rozstrzy-
gaj¹ce losy rewolucji, partji i nielicznego grona sprzysiê¿onych,
– Zaczynaæ! – rozleg³ siê dŸwiêczny, œmia³y g³os.
To mówi³ Stalin, Gruzin, odwa¿ny organizator bojówek.
Inni zaprotestowali. Spierano siê d³ugo i postanowiono od³o¿yæ wyst¹pienie zbrojne. Ro-
zumieli, ¿e Rada robotniczych delegatów mog³a jeszcze wstrzymaæ t³umy; na froncie pozo-
stawa³y wierne dot¹d rz¹dowi pu³ki; prowincja nie przesi¹ka³a dostatecznie rozk³adowemi
has³ami bolszewików; wieœ, zagadkowa wieœ rosyjska, siedziba Boga, biesów, mêczeñstwa
biernego, dzikich, ¿ywio³owych porywów, milcza³a.
Jednak robota agitatorów nie posz³a na marne.
Zrozpaczone, g³odne, czuj¹ce brak silnej w³adzy t³umy samorzutnie wyleg³y na ulicê z bro-
ni¹ w rêku. Bolszewicy zmuszeni byli stan¹æ na ich czele.
Zamach nie uda³ siê.
Rz¹d i Rada posiada³y dosyæ jeszcze zbrojnych siê, aby móc st³umiæ wybuch. Bolszewic-
cy wodzowie zostali aresztowani i wrzuceni do wiêzienia.
Wœród nich jednak nie by³o tego, którego imiê, jak p³on¹ce „Mane, Tekel, Fares”, nieraz
zapala³o siê na œcianach wspania³ego gabinetu Aleksandra III-go w Zimowym pa³acu, gdzie
obra³ sobie siedzibê „Aleksander IV-ty”, jak szyderczo nazywa³ Kierenskiego Trockij.
Lenin i Zinowjew zniknêli bez œladu.
Daremnie szuka³ ich Kierenskij i kierownicy Rady robotniczo–¿o³nierskiej – Czcheidze,
Ceretelli, Czernow i Sawinkow.
Nie pomog³o wyznaczenie olbrzymiej nagrody pieniê¿nej za wykrycie lub pojmanie „zdraj-
ców ojczyzny”.
Nikt nic o wodzu proletarjatu nie wiedzia³.
138
Kierenskij tymczasem triumfowa³. wyg³asza³ coraz bardziej napuszone mowy, kreowa³ siê
na dyktatora Rosji, lecz, spostrzeg³szy, ¿e niewidzialny wróg niemal codziennie umieszcza³
w gazetach swoje artyku³y, ul¹k³ siê ich groŸnego znaczenia.
Znowu zaczê³o siê miotanie szaleñcze, bez³adne, nikczemne.
Jednego dnia projektowa³ Kierenskij dyktaturê wojenn¹ carskiego genera³a Korni³owa,
nazajutrz zdradza³ go, og³asza³ wrogiem ojczyzny i stawia³ go niemal poza prawem.
Nawo³ywa³ do nowej ofenzywy na froncie, przysiêga³, ¿e Rosja wykona swoje zobowi¹-
zania wzglêdem sprzymierzonych i wytrwa do zwyciêskiego koñca; jednoczeœnie coraz g³ê-
biej rzuca³ do armji ziarna demoralizacji, schlebia³ ¿o³nierzom, obiecywa³ to, czego spe³niæ
nie móg³; ok³amywa³ i zwodzi³.
Konferowa³ z pos³ami cudzoziemskimi o obronie frontu i tu¿ na poczekaniu zwo³ywa³
„naradê demokratyczn¹”, sk³adaj¹c¹ siê ze zdecydowanych przeciwników wojny.
Odgra¿a³ siê z bezczelnem zuchwalstwem, ¿e zdusi wszelkie oznaki buntu i niekarnoœci,
a tymczasem nie wiedzia³ tego, ¿e broniæ go bêd¹ tylko uczniowie szkó³ wojskowych: dzieci
i m³odzie¿, porwane czczemi frazesami „b³azna rewolucji”, oraz bataljon dziewcz¹t i m³odych
kobiet, dowodzonych przez Boczkariow¹.
Kierenskij nie uœwiadamia³ sobie ani rzeczywistej sytuacji, ani swego wp³ywu, urojonego
w zaciszu gabinetu cesarskiego, ani swoich siê.
Wiedzia³ o tem dok³adnie ktoœ inny.
Chodzi³ w³aœnie po poddaszu szopy, stoj¹cej na podwórzu domu robotnika Jemeljanowa
niedaleko od Piotrogrodu, przy stacji Razliw.
By³ to W³odzimierz Lenin.
Zaciera³ rêce, œmia³ siê i mówi³ do towarzyszy Jemeljanowa i Ali³ujewa:
– Stary Kry³ow napisa³ w jednej ze swoich bajek, ¿e „us³u¿ny g³upie niebezpieczniejszy jest
od wroga”. Bur¿uje mog¹ teraz mówiæ tak o Kierenskim! „Aleksander IV-ty” by³ naszym najlep-
szym sprzymierzeñcem! Wpuœci³ nas do Rosji, rozwali³ armjê i zohydzi³ samego siebie w oczach
wszystkich. Mo¿emy teraz iœæ i niemal go³emi rêkami braæ w³adzê. Rz¹du niema... Byæ mo¿e, trze-
ba bêdzie popukaæ z kulomiotów w mo³ojców-mieñszewików, ale i to nie zabierze du¿o czasu!
– Poczekaæ trzeba trochê, Iljiczu, bo, s³ysz, genera³owie ruszaæ siê zaczêli, kozaków pod-
burzaj¹ przeciwko nam i jakieœ oficerskie bataljony tworz¹. Nie czas jeszcze!
– Wiem! – œmia³ siê Lenin. – Nie spieszy mi siê, bo wiem, ¿e nasza sprawa z dniem ka¿-
dym na lepsz¹ drogê wychodzi! Wrogowie nasi sami siê poŸr¹...
Pisa³ listy, artyku³y, ulotki; szerz¹c podejrzliwoœæ, oburzenie, nienawiœæ; rozpowszechnia-
j¹c plotki, oszczerstwa; oskar¿aj¹c rz¹d i id¹cych z nim socjalistów o imperialistyczne ten-
dencje, nawo³uj¹c do organizacji, do zbrojenia siê; nalegaj¹c na zawarcie natychmiastowego
europejskiego pokoju bez aneksji i kontrybucji; ¿¹daj¹c oddania pe³nej w³adzy robotniczym,
¿o³nierskim i w³oœciañskim Radom.
Socjaliœci-mieñszewicy, zatrwo¿eni rosn¹c¹ rewolucyjnoœci¹ fabrycznych robotników,
wytê¿yli si³y i wpadli wreszcie na œlad Lenina.
Wódz zosta³ na czas poinformowany.
Wyjecha³ z Razliowa i przeniós³ siê do Finlandji. Zatrzymawszy siê w Wyborgu, spowo-
dowa³ straszliw¹ rzeŸ oficerów miejscowej za³ogi, co natychmiast echem siê odezwa³o
w Kronsztacie, gdzie marynarze wymordowali swoich oficerów i faktycznie zaw³adnêli
twierdz¹ i ca³¹ flot¹ na Ba³tyku.
139
Krwawy œlad ci¹gn¹³ siê za Leninem, a¿ raptem siê urwa³.
Straszliwy cz³owiek przepad³ nagle, jakgdyby zapad³ siê pod ziemiê.
Tymczasem mieszka³ on spokojnie w domu policmajstra Helsingforsu, Rowio, który sprzy-
ja³ bolszewizmowi i uwielbia³ jego twórcê.
Pomiêdzy Leninem a Piotrogrodem wkrótce nawi¹za³ siê bliski kontakt.
Zorganizowa³ go i starannie podtrzymywa³ Finlandczyk, socjalista Smilga, który te¿ wkrót-
ce przewióz³ W³odzimierza do Wyborga, jako zecera, Konstantyna Iwanowa.
Lenin z pomoc¹ Smilgi przygotowywa³ pu³ki finlandzkie i flotê ba³tyck¹ do walki z wojska-
mi rz¹dowemi; agitowa³ wœród rosyjskich ¿o³nierzy, rozlokowanych na granicy, prowadzi³ uk³a-
dy z lwem skrzyd³em socjal-rewolucjonistów i rozwin¹³ w ca³ej pe³ni wœciek³¹ agitacjê na wsi.
Obawia³ siê wtedy autorytetu Korni³owa, usi³uj¹cego obudziæ patrjotyzm i ratowaæ Rosjê.
Wiedzia³, ¿e by³aby to ciê¿ka walka.
– Jakim sposobem zwalczymy bojowego,– zdolnego genera³a, nie maj¹c fachowych ofice-
rów w swoich szeregach? – zadawa³ sobie pytanie i kl¹³ straszliwie.
Myœla³ o tem w dzieñ i w nocy, nie móg³ spaæ ani jeœæ.
Doszed³ wkrótce do takiego stanu, ¿e w jakimœ rozpaczliwym ob³êdzie podbieg³ do spo-
tkanego w Wyborgu pu³kownika sztabu generalnego, id¹cego w otoczeniu kilku uzbrojonych
kozaków, i zawo³a³:
– Towarzyszu pu³kowniku! PrzechodŸcie na stronê robotników, którzy, wczeœniej czy póŸ-
niej zwyci꿹! Je¿eli pu³kownik nie pójdzie z nimi – skoñczy na stryczku lub pod ciosami
kolb; je¿eli zgodzi siê na moj¹ propozycjê, mianujemy go wodzem naszych siê zbrojnych!
– Jak œmiesz tak mówiæ do mnie, zdrajco! – zawo³a³ oburzony oficer i, skin¹wszy na ko-
zaków, rozkaza³: – Aresztowaæ tego cz³owieka! Odstawiæ do s¹du!
Kozacy otoczyli Lenina.
W³odzimierz obejrza³ siê i skrzywi³ usta.
Spostrzeg³ w³ócz¹cych siê po ulicy ¿o³nierzy.
Byli to ci, którzy przed dwoma miesi¹cami mordowali swoich oficerów.
Pijani, w rozpiêtych p³aszczach, rozche³stanych bluzach i w czapkach, zsuniêtych na ty³
g³owy, œpiewali, klêli i gryŸli ziarna s³onecznikowe, przezwane „orzechami rewolucji”.
Niewielka grupa ¿o³nierzy sta³a, przygl¹daj¹c siê zajœciu.
Lenin nagle podniós³ rêkê i krzykn¹³:
– Towarzysze! Ten bur¿uj–pu³kownik, ten ¿³opacz krwi ¿o³nierskiej, siedzia³ w sztabie
bezpiecznie, a nas gna³ na œmieræ! Teraz aresztowa³ mnie za to, ¿e nie chcia³em mu powie-
dzieæ, gdzie siê ukrywa nasz Iljicz, nasz Lenin!
W jednej chwili t³umy ¿o³nierzy sypnê³y siê ze wszystkich stron. Wylêkli kozacy uciekli.
Pu³kownik, widz¹c to, chcia³ wyci¹gn¹æ rewolwer z pochwy. Nie zd¹¿y³. Jeden z nadbiegaj¹-
cych ¿o³nierzy uderzy³ go kamieniem w g³owê. Upad³, a w tej samej chwili zaczê³y siê nad
nim podnosiæ piêœci i ciê¿kie buty ¿o³dactwa, rycz¹cego wœciekle i miotaj¹cego bluŸniercze
przekleñstwa.
Lenin zdaleka obejrza³ siê.
Na bruku le¿a³y jakieœ skrwawione szmaty.
Uœmiechn¹³ siê ³agodnie i rzek³ na g³os:
– Rodzona matka nie pozna³aby teraz czcigodnego pu³kownika! Tak go urz¹dzili ¿o³nie-
rze wielkiej rewolucji rosyjskiej! Hm... hm...
140
Zapomnia³ o nim po chwili.
Myœla³ teraz, ¿e trzeba wys³aæ listy do Piotrogrodu, z napomnieniem surowem, aby towa-
rzysze nie bawili siê w narady, posiedzenia, kongresy i ró¿ne inne gadania.
– Rewolucja ¿¹da tylko jednego – zbroiæ siê, zbroiæ! – szepta³, szybko id¹c ku domowi.
Gdzieœ na bocznej ulicy rozleg³ siê strza³ i wœciek³e krzyki t³umu. Zajrza³, ostro¿nie wy-
chylaj¹c g³owê z poza progu domu.
Jacyœ ludzie bili kogoœ, wlok¹c go po kamieniach bruku co chwila wybuchaj¹c bezmyœl-
nym œmiechem.
G³owa bitego cz³owieka t³uk³a siê i podskakiwa³a po kamieniach, a za ni¹ ci¹gn¹³ siê krwa-
wy œlad.
– „Œwiêty” gniew ludu budzi siê... – pomyœla³ Lenin i uœmiechn¹³ siê zagadkowo.
– Nie s¹dŸcie...! – wyp³yn¹³ z tajników wspomnieñ gor¹cy szept.
Ujrza³ Lenin celê wiêzienia austrjackiego, i klêcz¹c na pryczy dziwnego ch³opa – skazañ-
ca, bij¹cego pok³ony i zamaszyœcie kreœl¹cego nad sob¹ znak krzy¿a.
– Nie! – szepn¹³ z gniewem. – Oskar¿ajcie, s¹dŸcie i kar¹ wymierzajcie sami! Nasta³ czas
zemsty za wieki jarzma i udrêki. Wrogowie wasi musz¹ polec, a ich groby chwastami zapo-
mnienia porosn¹æ! S¹dŸcie, bracia, towarzysze!
T³um przebiega³ z rykiem, œwistem, tupotem nóg. Wlók³ po jezdni m³odego oficera, bi³
go, tratowa³, szarpa³.
– Niech ¿yje socjalna rewolucja! – krzykn¹³ Lenin. – Niech ¿yje w³adza Rad robotników,
¿o³nierzy, wieœniaków!
– Ho! Ho! Ho! – odpowiedzia³ mu t³um i bieg³ dalej, znêcaj¹c siê nad zabitym.
Lenin odprowadza³ oddalaj¹cych siê morderców dobrotliwem wejrzeniem czarnych oczu
i szepta³:
– Jeden z moich atutów! Rzucê go, rzucê...
Na wie¿y pobliskiej uderzy³ dzwon na nabo¿eñstwo wieczorne.
Zachodz¹ce s³oñce zapali³o ognie i blaski na z³otym krzy¿u, godle mêki.
Lenin przyjrza³ siê zmru¿onemi oczami i rzek³ wyzywaj¹co:
– No, i có¿? Gdzie¿ potêga Twoja i Twoja nauka mi³oœci? Milczysz i nie sprzeciwiasz siê?
I bêdziesz milcza³, bo to my zatwierdzamy prawdê!
141
ROZDZIA£ XVII.
Ciemna noc listopadowa wisia³a nad Piotrogrodem. W ³o¿yskach ulic warstwi³ siê mrok,
ciê¿ki, mroŸny. Rzadkie latarnie, pozosta³e po krwawych dniach lipcowych i nieustaj¹cych
walkach, oœwietla³y s³abo wyboist¹ jezdniê Newskiego Prospektu, mêtne, ciemne okna do-
mów i wystawy sklepowe, zabite deskami.
Prószy³ œnieg.
Tu i ówdzie z wnêk bram wygl¹da³y blade twarze ¿o³nierzy i czarne czapki poli-
cjantów. G³ucho szczêka³y opierane o chodniki kolby karabinów. B³yska³y ostrza ba-
gnetów.
Ulica by³a pusta. Cisza czai³a siê wszêdzie, groŸna, pe³na naprê¿onej. czujnej trwogi.
Nagle od wybrze¿a kana³u Mojki rozleg³ siê ³oskot otwieranej bramy i drugi – g³oœniejszy
zatrzaskiwanej, ciê¿kiej furty.
Szybkie kroki id¹cego cz³owieka odezwa³y siê trwo¿nem echem, odbijaj¹cem siê od do-
mów opustosza³ej ulicy.
Przechodzieñ, nasun¹wszy czapkê z daszkiem na oczy i podniós³szy ko³nierz, wyszed³ na
Newski Prospekt i skrêci³ ulic¹ Morsk¹ ku ³ukowi, prowadz¹cemu na plac Zimowy.
Pod olbrzymi¹ ark¹ kroki rozlega³y siê jeszcze donoœniej, hucza³y niby warkot bêbna.
Id¹cy ju¿ widzia³ przed sob¹ ciemne kontury pa³acu Zimowego i wysmuk³¹ sylwetkê ko-
lumny aleksandrowskiej; zamierza³ przeci¹æ plac, kieruj¹c siê ku wyspie Bazylijskiej, gdy od
strony bia³ego gmachu Admiralicji gruchnê³o kilka strza³ów.
Kule z lekkiem klaskaniem uderzy³y w mur i od³upa³y tynk, z szelestem spadaj¹cy na przy-
sypany œniegiem chodnik.
Przechodzieñ potkn¹³ siê i run¹³ na jezdniê.
– Cha! Cha! – zasycza³ z poza grubych bloków granitowej podstawy ³uku œmiech. – Szcze-
kacz Kierenskij boi siê o swoj¹ skórê. Ktoœ jeszcze broni pa³acu i osoby kuglarza rewolucji!
Jak myœlicie, towarzyszu Antonow-Owsienko, co bêdzie jutro?
Mówi³ to cz³owiek ma³ego wzrostu, o szerokich barach i du¿ej g³owie, ton¹cej w starej
czapce robotniczej.
Jego towarzysz – blady, chudy, odziany w p³aszcz ¿o³nierski, wzruszy³ ramionami i, zdej-
muj¹c okulary, odpar³:
– W³odzimierzu Iljiczu, ja ju¿ swoje s³owo powiedzia³em. Stolica jutro do wieczora zo-
stanie zdobyta... Dwa dni biegam po wszystkich fabrykach i koszarach. Czterdzieœci tysiêcy
uzbrojonych robotników, pu³ki Paw³owski i Preobra¿eñski na pierwszy rozkaz Lenina wyjd¹
z broni¹ na ulicê. Od was teraz wszystko zale¿y...
– Jam gotów! – sykn¹³ Lenin.
142
Mongolska twarz skurczy³a siê, przez w¹skie szparki zmru¿onych, skoœnych oczu po³y-
skiwa³y czarne Ÿrenice, oœwietlone latarni¹ elektryczn¹.
– Jam gotów! – powtórzy³. – Tylko oni jeszcze siê wahaj¹...
– Kto? – zapyta³ Antonow. – Zinowjew, Kamieniew?
– Tak! Oni, a i inni, oprócz m³odzie¿y, nie s¹ pewni zwyciêstwa. Muszê ich przekonaæ, bo
zaczynaæ bez wiary w triumf by³oby zbrodni¹ przed proletarjatem!
– Cofaæ siê ju¿ nie mo¿ecie! – zawo³a³ Antonow. – W swoim artykule zapowiedzieliœcie
stanowczo termin walki o w³adzê komunistów. Cofaæ siê za póŸno!
– Ja siê nie cofam! – zaœmia³ siê Lenin. – Ja tylko d¹¿ê do osi¹gniêcia ogólnego porywu
i wysi³ku najwiêkszego.
– Rzeknijcie s³owo, W³odzimierzu Iljiczu, a za godzinê nie bêdzie opornych... – mrukn¹³
Antonow i ponuro spojrza³ na Lenina. – Wyr¿nê chocia¿by ca³y centralny komitet partji i ca³¹
Radê robotniczych i ¿o³nierskich deputatów!
Trzeci, ukryty w ciemnem za³amaniu muru, zgrzytn¹³ zêbami.
– Co wam jest, towarzyszu Chalajnen? – spyta³ Lenin.
£aman¹ mow¹ odpowiedzia³:
– Znacie fiñskich rewolucjonistów, ochraniaj¹cych was? PowiedŸcie, a my zrobimy porz¹-
dek... Nikt ju¿ nie bêdzie mia³ odwagi sprzeciwiaæ siê wam...
Znowu zgrzytn¹³ zêbami i wyprostowa³ siê. By³ jak m³ody d¹b, twardy, nieugiêty.
Lenin œmia³ siê cicho.
– Obaczymy... Dzisiejsza noc poka¿e – szepn¹³. – Teraz chodŸmy!
Nie kryj¹c siê, wyszli na Newski prospekt, rozmawiaj¹c g³oœno o rzeczach obojêtnych.
Zatrzymano ich ko³o pa³acu Aniczkowskiego.
Patrol przegl¹da³ legitymacje.
By³y wydane na imiê sekretarzy Rady robotniczej i delegata, powracaj¹cych z pa³acu Zi-
mowego, gdzie rezydowa³ rz¹d tymczasowy.
Poszli dalej.
Na ulicy, gdzie podziemnem korytarzem przep³ywa³a rzeczka Ligowka, spostrzegli
przed gmachem dworca kolejowego patrole ¿o³nierskie, a w bramach wszystkich domów
– zaczajone kupki ludzi – m³odych i starych, w ubraniach cywilnych i w wojskowych
p³aszczach.
Posuwaj¹c siê w stronê pa³acu Taurydzkiego, spotykali coraz liczniejsze gromady robotni-
ków i ¿o³nierzy, ukrytych w pó³ciemnych zau³kach i we wnêkach domów. samotne postacie
i znaczniejsze t³umy ci¹gnê³y ku Lugowce i placowi Znamienskiemu. Dalekie przedmieœcia
wyplusnê³y te milcz¹ce groŸne cienie, czaj¹ce siê i czo³gaj¹ce w mroku nocnym, ³o¿yskami
ubogich, brudnych ulic.
– Awangarda proletarjackiej rewolucji!... – szepn¹³ Lenin i zatar³ rêce. – Ci nie zdradz¹!
– Nie zdradz¹! – powtórzy³ Antonow. – Innych zgromadziliœmy wpobli¿u poczty, fortecy
i gmachu Banku Pañstwowego...
Umilkli, szybk¹ id¹c naprzód.
Doszli do du¿ego, rzêsiœcie oœwietlonego gmachu, otoczonego obszernym ogrodem. Nie
zdejmuj¹c palt i czapek, weszli do sali, zat³oczonej robotnikami, ¿o³nierzami, studentami.
Spostrze¿ono ich odrazu. Po sali przebieg³ szept zdumienia:
– W³odzimierz Lenin! Kierenskij kaza³ aresztowaæ go... Lenin nie zna strachu!
143
Towarzysze tymczasem zamaszystym krokiem przedzierali siê przez t³um, d¹¿¹c do sto³u
prezydjalnego, stoj¹cego na wysokiem wzniesieniu.
Lenin wszed³ na estradê, zerwa³ z g³owy czapkê i, maj¹c j¹ obydwiema rêkami, zacz¹³
mówiæ.
G³os jego brzmia³ brutalnie, myœli pada³y twarde, proste, zrozumia³e; frazesy krótkie, nie
upiêkszone fachow¹ wymow¹, urwane nieraz na pó³s³owie, uderza³y, jak ciê¿kie kamienie;
by³a to mowa pe³na si³y wewnêtrznej, przekonania niezwalczonego, swady niemal szalonej,
gotowej wybuchn¹æ w nienawiœæ i bluŸnierstwo.
£ysa czaszka miota³a siê w mêtnem, przepojonem dymem powietrzu, podnosi³y siê, niby
m³oty i bi³y w stó³ piêœci, zapala³y siê i gas³y ognie w oczach, które wszystko ogarnia³y, ba-
da³y ka¿d¹ twarz, odpowiada³y na ka¿dy wykrzyknik, grozi³y i pochwala³y, ocenia³y najdrob-
niejszy szczegó³, nieuchwytny grymas na obliczach zgromadzonych.
Mowa by³a d³uga, lecz Lenin, niby wbijaj¹c gwoŸdzie w drzewo, co raz to powtarza³ jedn¹
i tê sam¹ zwrotkê:
– Oczekiwaæ d³u¿ej by³oby zbrodni¹! By³oby zdrad¹ rewolucji! Powstanie zbrojne powin-
no byæ rozpoczête natychmiast. Rz¹d obecny nie ma ani zdrowego sensu, ani planu, ani siê,
ani ratunku. Ulegnie nam! Zawarcie pokoju zaproponujemy jutro! ziemiê wieœniakom – na-
tychmiast! Fabryki – robotniczym masom natychmiast! Albo zwyciêstwo rewolucji, albo zwy-
ciêstwo reakcji!! Je¿eli zbrojne powstanie wybuchnie dziœ – zwyciêstwo, je¿eli bêdziemy
zwlekali , klêska! Zw³oka, to – zbrodnia, to – zdrada! Zwyciêstwo nasze bêdzie wymaga³o
dwuch lub trzech dni bitwy. Niech ¿yje socjalna rewolucja! Niech ¿yje dyktatura proletarja-
tu! Niech ¿yje zbrojne powstanie!
Zerwa³a siê burza okrzyków, oklasków; do Lenina cisnêli siê, t³ocz¹c i przedzieraj¹c przez
t³um robotnicy, ¿o³nierze; ludzie krzyczeli, wyci¹gali do niego rêce, bili siê w piersi. W tym
zgie³ku utonê³y krzyki protestów i g³osy, wo³aj¹ce:
– Szaleñstwo! Utopja!
Na estradê wbieg³ nagle olbrzymi marynarz i g³osem, pokrywaj¹cym zgie³k i ha³as, oznajmi³:
– Kr¹¿ownik „Aurora” na wezwanie towarzysza Lenina rzuci³ kotwicê na Newie! Dzia³a
jego skierowaliœmy na fortecê i pa³ac Zimowy! Czekamy sygna³u!
Nieopisany entuzjazm ogarn¹³ ca³e zgromadzenie. Nawet ci, co przed chwil¹ protestowali,
krzyczeli teraz wraz z innymi:
– Niech ¿yje zbrojne powstanie!
Lenin uderzy³ piêœci¹ w stó³ i podniós³ wysoko nad g³ow¹ rêkê z zaciœniêt¹ w niej czapk¹:
– Towarzysze! O œwicie musicie byæ na miejscach, na najniebezpieczniejszych miejscach,
w szeregach awangardy rewolucji! – wo³a³ chrapliwie.
– Niech ¿yje Lenin! – rwa³y siê i wybucha³y nowe okrzyki.
Powsta³ zgie³k, zamieszanie: ludzie wybiegali z sali, t³oczyli siê przy drzwiach, szukaj¹c
swego ubrania. Inni otoczyli stó³ prezydjalny i s³uchali, co mówi³ cz³owiek o bladej twarzy
i zaciêtych wargach; wbi³ czarne oczy, krucz¹ czuprynê, rozmiotan¹ w nie³adzie, pochyli³ nad
map¹ i, zdawa³o siê, grozi³ haczykowatym nosem, na którym po³yskiwa³y binokle.
– Tak! Tak! Towaszysz Trockij ma racjê! – potakiwali chor¹¿y Krylenko i barczysty mary-
narz Dybienko, wpatruj¹c siê w plan Piotrogrodu.
– Wys³aæ telegram do towarzysza Murawjewa, aby zaczyna³ „katarynkê” w Moskwie –
rzek³ Lenin, dotykaj¹c ramienia Trockiego.
144
– Telegram przygotowany! – odpar³ Trockij, patrz¹c przez szk³a binokli zuchwa³emi, œwi-
druj¹cemi oczami. – Towarzysz Wo³odarskij pojedzie na telegraf i wyœle depeszê.
– Czy uda mi siê oszukaæ bacznoœæ rz¹dowych cenzorów? – zapyta³ m³ody student.
– Telegraf w naszym rêku od po³udnia. Cenzorowie przy³¹czyli siê do partji – rzek³ Antonow.
Lenin zaœmia³ siê g³oœno, zacz¹³ pocieraæ rêce i chodziæ po estradzie, powtarzaj¹c:
– A, to dobrze! To dobrze!
Nagle spowa¿nia³ i skin¹³ na Antonowa.
– Zaczynajcie, towarzyszu, natychmiast, aby siê nie cofnêli ci, co nie maj¹ odwagi!
Cz³owiek w ¿o³nierskim p³aszczu nic nie odpowiedzia³ i wybieg³ z sali.
Lenin usiad³ na uboczu i nie s³ucha³ narad dowódców, którzy nazajutrz mieli poprowadziæ
proletarjat na zwyciêstwo lub na œmieræ.
Wydoby³ z kieszeni kajet i zacz¹³ pisaæ.
Zbli¿y³ siê Trockij i ze zdumieniem patrza³ na niego.
– Piszê artyku³, coœ na kszta³t naszego manifestu; powinien on stanowiæ podwaliny nowe-
go prawa – odpowiedzia³ Lenin na milcz¹ce pytanie towarzysza. – Zróbcie wszystko, aby ten
artyku³ by³ jutro w dziennikach.
– Otoczê drukarniê „Prawdy” bataljonem Paw³owskiego pu³ku i dziennik z artyku³em wa-
szym zjawi siê – rzek³ Trockij.
Lenin zacz¹³ siê œmiaæ, zacieraæ rêce i powtarzaæ:
– Dobrze i tak, je¿eli inaczej nie mo¿na!... Dobrze i tak!
Dokoñczy³ i odda³ zapisane arkusiki Trockiemu.
Dotkn¹³ jego ramienia i spyta³:
– Jak bêdziemy tytu³owali naszych ministrów? Ministrami nie mo¿emy ich nazywaæ. Sta-
ry to i znienawidzony tytu³! Pomyœlcie tylko! Minister Plewe, minister Goremykin, minister
Kierenskij... Do djab³a! To – na nic! Samo takie zestawienie mo¿e wzbudziæ w masach nie-
ufnoœæ i zgubiæ ca³¹ sprawê. Minister – to przeklête, potrzykroæ przeklête s³owo!
– Mo¿e... „komisarzami ludowymi” – poda³ myœl Trockij.
– Ludowy komisarz?... – mrukn¹³ Lenin. – Ludowy komisarz... Mo¿e, to i dobre?... Pach-
nie rewolucj¹, a to grunt dla mas... Komisarz ludowy!... Zupe³nie dobrze!
Zatar³ rêce i rzek³ ze œmiechem:
– Ju¿ pisa³em w naszych dziennikach o tem „Czy utrzyma proletarjat w³adzê w swoich
rêkach”. ¯e w³adza zostanie zagarniêta – o tem ju¿ nie mo¿e byæ mowy i w¹tpliwoœci. Lecz
jak j¹ utrzymaæ – nale¿y wyjaœniæ t³umom...
– To sprawa dalsza! – odpar³ Trockij. – Najpierw musimy dojœæ do w³adzy, a póŸniej...
Lenin zmarszczy³ brwi i gniew zapali³ zimne ognie w oczach skoœnych.
– Nic na póŸniej! Wszystko odrazu!... Ja wiem, co nale¿y czyniæ. Nie jestem tylko pewny
centralnego komitetu partji komunistycznej i wszelkich ugodowców. Mo¿e zechc¹ bawiæ siê
w sentymentalizm i prawowiernoœæ bur¿uazyjn¹? Do djab³a! Ja jeszcze zagranic¹ wszystko
sobie u³o¿y³em. Znam lud rosyjski od dnia do szczytów. Na górze panuje utopja i brak woli,
dalej przepaœæ, a nie na dnie – nieporuszone, uœpione si³y! Obudziæ je – to nasze zadanie.
A droga, prowadz¹ca do celu – wyraŸna, raczej nie droga, lecz bita szosa!
Trockij pochyli³ g³owê i pytaj¹co spojrza³ na przyjaciela.
– W jaki sposób doszliœmy do wypadków dnia dzisiejszego i do tej sali? – ci¹gn¹³ Lenin.
– Drog¹ zrozumienia niemych d¹¿eñ i mas zgody na ¿¹dania ich instynktów. by³y one znu¿o-
145
ne i zgnêbione wojn¹, wiêc rzuciliœmy has³o: „Precz z wojn¹”! Ch³opi niechêtnie patrzyli na
zabieranie im ludzi od p³ugów – has³o nasze trafi³o wnet do przekonania, a gdy rzucimy inne
– „ziemia dla wieœniaków? – przejd¹ dusz¹ i cia³em na nasz¹ stronê. Robotnicy, tyle razy i tak
d³ugo oszukiwani przez socjal–demokratów, pozbawieni nadziei na polepszenie bytu, w jed-
nej chwili stanêli w naszych szeregach, nad któremi widnia³y czerwone p³achty z napisami –
„Kontrola nad produkcj¹ i prac¹ – robotnikom”. Teraz damy im jeszcze wiêcej.
– A bur¿uazja, inteligencja? – zapyta³ s³uchaj¹cy tej rozmowy stary, brodaty robotnik.
– Ta musi wygin¹æ! Zmieciemy tê klasê z drogi zwyciêskiego proletarjatu, towarzyszu! –
zawo³a³, zaciskaj¹c piêœci, Lenin.
– A! Nareszcie! Nareszcie doczekam siê godziny zemsty! – krzykn¹³ robotnik. – Za nêdzê
ca³ego ¿ycia, za zabicie radoœci od dzieciñstwa, za córkê–prostytutkê, za...
Lenin podszed³ do niego i po³o¿y³ mu rêce na ramionach.
Wpatrywa³ mu siê w oczy d³ugo, a póŸniej zmru¿y³ powieki i przez zêby szepn¹³:
– Dokonacie zemsty, towarzyszu, w ca³ej pe³ni, od pocz¹tku i do koñca! Dam wam tê spo-
sobnoœæ. Jak siê nazywacie?
– Piotr Bogomo³ow. Kowal z fabryki w Obuchowie...
– Towarzyszu Bogomo³ow, gdy w³adza bêdzie do nas nale¿a³a, przypomnijcie mi rozmo-
wê dzisiejsz¹, dam wam mo¿noœæ zemsty do dna, do syta, a, gdybyœcie przyszli do mnie
z córk¹ wasz¹, – to i jej dam!... Niech odbije na wrogach proletarjatu nêdzê i hañbê swoj¹!...
W tej chwili z poza olbrzymich okien sali przybieg³ i szarpn¹³, zadzwoni³ szybami suchy
trzask dalekiej salwy.
Wszyscy umilkli i wstrzymali oddech.
S³ychaæ by³o, jak têtni³y serca.
Z ró¿nych stron dolatywa³y oddzielne odg³osy strza³ów, zlewa³y siê w salwy i zamiera³y.
Gdzieœ zaturkota³ kulomiot. Jeszcze jeden... jeszcze...
Po ciemnem niebie œlizgnê³o siê bia³e ¿¹d³o projektora i wnet po niem buchn¹³ strza³
armatni. Zadr¿a³y z ¿a³osnym brzêkiem szyby okien i zgas³a stoj¹ca na stole lampka elek-
tryczna.
– To – „Aurora!” – zawo³a³ Zinowjew. – Bombarduje fortecê?
– Zaczêliœmy nareszcie! – westchn¹³ Lenin i, roz³o¿ywszy ramiona, przeci¹gn¹³ siê.
Ze zmru¿onemi oczami i rozchylonemi wargami grubemi by³ podobny do du¿ego zwierza
drapie¿nego.
– Zaczêliœmy... – szeptem odpowiedzieli mu siedz¹cy przy stole ludzie.
– W szczêœliw¹ godzinê! – odezwa³ siê uroczystym, zachwyconym g³osem kowal i prze-
¿egna³ siê nabo¿nie.
Lenin tupn¹³ nog¹ i zwróci³ do niego z³oœliw¹ pe³n¹ pogardy twarz.
– Nie przychodŸcie do mnie, towarzyszu, bo nic dla was nie uczyniê! – sykn¹³. – Jesteœcie
niewolnikiem starych, obezw³adniaj¹cych przes¹dów, g³upich, jadowitych zabobonów o Bo-
gu. Taki z was rewolucjonista, jak ze mnie metropolita!
Splun¹³ i poszed³ ku wyjœciu z sali, wo³aj¹c:
– Suchanow! Idê siê przespaæ u was...
Kowal jednak zaszed³ mu drogê i mrukn¹³:
– Ja wam popów r¿n¹æ i dusiæ bêd¹ temi oto rêkami, bo oni pomagali carom gnêbiæ nas...
Ale Bóg – to co innego. On mówi do cz³owieka...
146
– Je¿eli mówi, to s³uchajcie Go, a mnie dajcie spokój! – przerwa³ mu Lenin.
– Tak! Odzywa On siê g³osem duszy... tam gdzieœ g³êboko... Oj, nie mówcie tak, towarzy-
szu Lenin, nie mówcie hardo, bo nieraz us³yszycie Go, gdy ciê¿ko wam bêdzie, a myœl, jak
zb³¹kany ¿ebrak g³odny, bêdzie sta³a na skrzy¿owaniu dróg, nie wiedz¹c, dok¹d iœæ – na pra-
wo czy na lewo? Oj, nie mówcie! Bóg – to wielka rzecz!
Lenin nic nie odpowiedzia³. nawet nie spojrza³ na mówi¹cego.
Robotnik sta³ jeszcze chwilê i patrzy³ na niego. Mrucz¹c, szybko wyszed³ z sali.
– Ciemne, g³upie bydlê, oszukane przez koœció³! – powiedzia³ Lenin i, zwracaj¹c siê do
Trockiego, doda³:
– S³yszeliœcie, jak¹ nienawiœci¹ brzmia³ g³os tego starca, gdy mówi³ o zemœcie? To by³ zew
instynktu! Wykorzystanie jego doprowadzi nas do zwyciêstwa!
– A je¿eli wszystkie instynkty ciemnego, dzikiego jeszcze narodu przerw¹ siê nazewn¹trz?
– spyta³ stoj¹cy wpobli¿u Zinowjew.
Tej rozmowie przys³uchiwa³ siê wysoki, chudy cz³owiek, o zapad³ej piersi. Twarz jego ci¹-
gle kurczy³a siê i drga³a. Zimne, nieprzytomne oczy pozostawa³y szeroko otwarte, nierucho-
me. Podszed³ i z bladym uœmiechem na twarzy rzuci³ przez zaciœniête zêby:
– Jest na to rada! Zdusiæ, przeraziæ terorem, jakiego œwiat nie widzia³ nigdy, terorem, wy-
konywanym w imiê wy¿szych hase³, ni¿ ¿¹dze instynktu... Trzeba tylko potrafiæ wynaleŸæ
takie has³a, rzuciæ, aby pêk³y w t³umie, jak maszyna piekielna z hukiem, ogniem, krwi¹.
Lenin podniós³ na niego badawczy. ostry, podejrzliwy wzrok. Nie przypomnia³ sobie tego
cz³owieka.
Pytaj¹co spojrza³ na Trockiego.
Ten pochyli³ siê i rzek³:
– Towarzysz Dzier¿yñski... Ma³o znacie go, W³odzimierzu Iljiczu, chocia¿ to nasz stary,
bojowy druh. Odda³ nam wielkie przys³ugi podczas propagandy w armji na froncie. Uwa¿am
towarzysza Dier¿yñskiego obok Dziewa³towskiego i Krylenki za najzdolniejszego i najener-
giczniejszego dzia³acza naszej partii.
Lenin wyci¹gn¹³ d³oñ do Dzier¿yñskiego.
– Pozdrawiam was, towarzyszu! Cieszê siê, s³ysz¹c to... Jesteœcie Polakiem? Ceniê Pola-
ków, bo jest to naturalny, historyczny element rewolucyjny...
– Jestem Polakiem, – sykn¹³ Dzier¿yñski – Polakiem z dusz¹ pe³n¹ nienawiœci i pragnie-
nia zemsty.
– Nad kim? – spytali z nag³ym niepokojem Lenin i Trockij.
– Nad Rosj¹... – odpar³ Dzier¿yñski bez namys³u.
– Nad Rosj¹?
– Tak! Nad Rosj¹ carsk¹, która rzuci³a siew spodlenia do narodu polskiego. Magnatów
potrafi³a przywi¹zaæ do tronu, a lud wieœniaczy zmusi³a do samowolnego, w obronie w³asnej
na³o¿enia kajdan, niewolniczego, œlepego umi³owania ziemi i tradycyj!
– Towarzysz Dzier¿yñski ho³duje nacjonalizmowi i patrjotyzmowi?! – pogardliwie krzy-
wi¹c usta, spyta³ Lenin.
– Nie! – potrz¹sn¹³ g³owê Dzier¿yñski. – Chcê tylko widzieæ Polaków w pierwszych huf-
cach proletarjackiej armji; tymczasem jest ot niemo¿liwe, bo ojczyznê mi³uj¹ do fanatyzmu,
towarzyszu!
– Znajdziemy na nich sposoby! – uspokoi³ g Trockij.
147
Dzie¿yñskiemu twarz zadrga³a straszliwie, a¿ musia³ j¹ œcisn¹æ obydwiema rêkami. Oczy
rozwar³y siê jeszcze szerzej, kurcz wykrzywi³ cienkie, blade wargi.
– Zamierzacie, towarzysze, wci¹gn¹æ Polskê w sferê waszych dzia³añ? – spyta³.
– Teraz chodzi nam o Rosjê – wymijaj¹co odpowiedzia³ Lenin.
– Teraz... a póŸniej? – pad³o nowe pytanie i jeszcze straszliwy kurcz przebieg³ po bladej
twarzy Dzier¿yñskiego.
Patrzy³ na stoj¹cych przed nim towarzyszy zastyg³ym, nieruchomym wzrokiem, niemal
ob³¹kanym, lecz groŸnym.
– Polska wejdzie w plan œwiatowej rewolucji proletarjackiej – odpowiedzia³ Trockij, bo
Lenin w milczeniu uwa¿nie przygl¹da³ siê Polakowi.
– Zdaje mi siê, ¿e rozumiem was – mrukn¹³ po chwili, robi¹c krok w stronê Dzier¿yñskie-
go. – Cieszê siê, ¿e pozna³em was... Oddamy w wasze rêce œciganie wrogów proletarjatu i re-
wolucji.
Dzier¿yñski nagle wyprostowa³ siê i wysoko podniós³ g³owê. Zdawa³o siê, ¿e chce niebo
powo³aæ na œwiadka s³ów swoich.
Dobitnie rozdzielaj¹c s³owa i sylaby, rzuci³ krótkie zdanie:
– We krwi utopiê ich...
– Rewolucja klasowa za¿¹da tego od was... – szepn¹³ Lenin.
– Spe³niê!... – pad³a odpowiedŸ.
Do sali wbieg³ student bez czapki z karabinem w rêku:
– Dworce kolejowe opanowane prawie bez strza³u... Walka idzie i pocztê, Bank Pañstwo-
wy, stacjê telefoniczn¹...
Wybieg³ z sali, przewracaj¹c krzes³a i potr¹caj¹c wychodz¹cych ludzi.
Gdzieœ daleko przelewa³y siê echa strza³ów armatnich, ciê¿ko toczy³y siê nad miastem
i uderza³y w olbrzymie okna, wstrz¹saj¹c niemi.
Przez szyby s¹czy³y siê ju¿ pierwsze mêtne strugi przedœwitu.
148
ROZDZIA£ XVIII.
Od strony angielskiego wybrze¿a sun¹³ du¿y samochód.
Szofer ogl¹da³ siê na wszystkie strony. Dziwi³ siê, ¿e mimo 9-ej godziny, na ulicach nie
by³o ¿adnego ruchu. Ani powozów, ani przechodniów.
Gdzieœ szczêka³y kulomioty i rozdziera³y powietrze salwy karabinów.
Nad domami unosi³y siê stada sp³oszonych go³êbi, opada³y na dachy i natychmiast wzbi-
ja³y siê wysoko, zataczaj¹c szerokie ko³a nad miastem.
Z pobliskiego zau³ka wybieg³o kilku ¿o³nierzy i zast¹pi³o drogê samochodowi.
– Kto jedzie? – pad³y groŸne pytanie i bagnety wysunê³y siê naprzód.
Przera¿ony szofer dr¿¹cym g³osem odpowiedzia³:
– In¿ynier Bo³dyrew, dyrektor fabryki tytoniowej...
jeden z ¿o³nierzy otworzy³ drzwiczki wozu i, zagl¹daj¹c do œrodka, mrukn¹³:
– N-no! Wychodziæ! Z rozkazu wojenno–rewolucyjnego komitetu samochód podlega re-
kwizycji. Obywatel jest wolny. Uprzedzam jednak: idŸcie zpowrotem, bo w tej dzielnicy o ku-
lê ³atwo!
– Jakiem prawem... – zacz¹³ siedz¹cy w karetce samochodu wspania³y mê¿czyzna o d³u-
gich, siwiej¹cych bokobrodach i w¹sach.
Do wozu wœlizgn¹³ siê po³yskuj¹cy bagnet i zajrza³a ponura twarz ¿o³nierza.
– To nasze prawo! – mrukn¹³.
– Gwa³t... Przemoc... – mówi³, wychodz¹c z wozu, in¿ynier Bo³dyrew. – Bêdê siê skar¿y³
ministrowi...
¯o³nierz zaœmia³ siê cicho:
– Niech-no tylko obywatel nie zwleka, bo za godzinê wszystkich ministrów wrzucimy do
wiêzienia... Iwanow! Siadaj przy szoferze i oddaj samochód(d komendantowi!
Jeden z ¿o³nierzy natychmiast wsiad³ do samochodu i, szczerz¹c zêby, rzuci³ zdumionemu
in¿ynierowi:
– Basta! najeŸdziliœcie siê, napiliœcie naszej krwi, teraz na nasz przysz³a kolej! Ruszaj!
Bo³dyrew, nic nie mówi¹c, poszed³ ku mostowi Aleksandryjskiemu.
Nie by³ zbytnio zdziwiony.
Miotanie siê drobnego adwokata Kierenskiego, którego fala rewolucyjna wypadkowo wy-
nios³a na stanowisko kierownika rz¹du; jego zdrada sprawy genera³a Korni³owa, zamierzaj¹-
cego wprowadziæ ³ad w kraju i utrzymaæ obronny front na zachodnich granicach; zjawienie
siê stanowi¹cej drugi rz¹d Rady robotniczych i ¿o³nierskich deputatów, kierowanych przez
obcokrajowców Ceretellego i Checheidzego; wyzywaj¹cy ton dzienników bolszewickich,
¿¹daj¹cych dla Rady pe³nej w³adzy, – wszystko wskazywa³o na mo¿liwoœæ wojny domowej.
149
Oczekiwa³ jej, rozumia³, ¿e musia³a byæ za¿art¹ i krwaw¹, poniewa¿ zna³ naród rosyjski; nie
myœla³ jednak, ¿e moment ten nast¹pi tak prêdko.
Zdawa³o siê nawet dyrektorowi, ¿e zasz³y pewne wypadki odraczaj¹ce pocz¹tek wojny
wewnêtrznej.
W Pa³acu Zimowym odbywa³y siê posiedzenia zwo³anej dla ratowania ojczyzny rady de-
mokratycznej; og³oszono zjazd robotniczych i ¿o³nierskich delegatów; mog³o to opóŸniæ,
a nawet, byæ mo¿e, uczyniê niewykonalnem zbrojne wyst¹pienie bolszewików, dzia³aj¹cych
pod wp³ywem ukrywaj¹cego siê w Finlandji Lenina.
I nagle – nietylko powstanie, ale ju¿ objawy nowej w³adzy: rekwizycja samochodów pry-
watnych i zupe³nie wyraŸny, wrogi nastrój powstañców.
– NajeŸdziliœcie siê, napiliœcie naszej krwi, teraz – na nas przysz³a kolej... – przypomnia³
sobie dyrektor s³owa ¿o³nierza.
Bardzo powa¿ne i zatrwa¿aj¹ce objawy zaniepokoi³y Bo³dyrewa.
Nie chodzi³o mu ju¿ o wojnê.
Rozumia³, ¿e armja, rozpraszaj¹ca siê, samowolnie opuszczaj¹ca front, wiecuj¹ca nad ka¿-
dym rozkazem dowództwa i znêcaj¹ca siê bezkarnie nad oficerami, nie mo¿e wstrzymaæ tak
silnego przeciwnika, jak Niemcy. Obawia³ siê tylko tego, ¿eby Rosja nie odpad³a od sprzy-
mierzeñców w sposób hañbi¹cy i nie zosta³a zgnieciona przez wroga zewnêtrznego, wci¹gniê-
ta w wir wojny domowej, o przebiegu nieobliczalnym w skutki.
Szed³, kieruj¹c siê ku litejnemu prospektowi, sk¹d nie dochodzi³y jeszcze ¿adne odg³osy
bojów ulicznych. Widzia³ wyraŸne chmury, gromadz¹ce siê nad ojczyzn¹ i usi³owa³ znaleŸæ
dla niej mo¿liwe drogi ratunku i nadziei.
Te myœli przys³oni³y przed nim nieuniknion¹, zawsze ciê¿k¹ i przykr¹ rozmowê z ¿on¹.
Wiedzia³, ¿e tak bêdzie, bo powtarza³o siê to coraz czêœciej i gwa³towniej.
Uœwiadamia³ sobie, ¿e sam dawa³ powód do zajœæ domowych, nie widzia³ dla siebie uspra-
wiedliwienia i to gniewa³o go i sprawia³o przykroœæ.
Szczególnie drêczy³o go przekonanie, ¿e, mimo mocnego postanowienia, nic nie móg³
zmieniæ w swojem ¿yciu. By³ bezsilny, bezradny wobec nastroju, który ogarn¹³ go przed trze-
ma laty i pozbawi³ woli. Pojmowa³ ca³¹ œmiesznoœæ, bezcelowoœæ, nietrwa³oœæ sytuacji,
w jak¹ popad³ w okresie nag³ego podniecenia i podra¿nienia nerwowego.
– Choroba, sza³, ale nic na to nie poradzê... – szepta³ do siebie w chwili wyrzutów sumienia.
Zamyœlony doszed³ do Litejnego prospektu, biegn¹cego od wybrze¿a rzeki do œródmieœcia.
Nie zdo³a³ jednak przejœæ stu kroków, gdy z dachu najbli¿szego domu niespodziewanie
rozleg³ siê suchy turkot kulomiotu.
Bo³dyrew podniós³ g³owê, lecz nic nie spostrzeg³. Dochodzi³ go tylko zdyszany szczêk kara-
binu maszynowego i g³oœne echo, odbijane od domów, stoj¹cych na przeciwleg³ej stronie ulicy.
Sypa³y siê czerwone od³amki ceg³y i kawa³y tynku, rozpryskuj¹cego siê w k³êby bia³ego ku-
rzu; z brzêkiem pêka³y szyby i z wy¿szych piêter spada³y na chodnik drzazgi potrzaskanych ram.
Kulomiot umilk³, a wtedy we framugach wybitych okien zjawili siê ludzie i dali salwê,
mierz¹c wysoko.
In¿ynier postanowi³ ukryæ siê w bramie, lecz w tej chwili z dachu z ³oskotem i brzêkiem
blachy stoczy³ siê i upad³ tu¿ przed nim policjant ze skrwawion¹ twarz¹.
Bo³dyrew umkn¹³ do bramy, gdzie sta³ ju¿ ca³y t³um przechodniów.
– Ginie nasza Rosja œwiêta!... – wzdycha³a jakaœ staruszka.
150
– To bandyci, zdrajcy ojczyzny chc¹ zgarn¹æ stolicê – wtórowa³ jej gruby, brodaty kupiec
i nagle zacz¹³ siê ¿egnaæ, niby w koœciele.
Siedz¹cy na stopniu schodków blady m³odzieniec w zniszczonem ubraniu, zapewne – ro-
botnik, zaœmia³ siê szyderczo.
– No tak! Stare pieœni! – odezwa³ siê. – Komu potrzebna jest ta wasza „œwiêta Rosja”,
gdzie po wiêzieniach mordowano ludzi?! Komu? Wam, tylko wam! A my – pracuj¹cy lud nic
od nie mieliœmy. Dla was by³a ona matk¹, a macoch¹ – dla nas! Teraz my wam zaœpiewamy,
o czem marzyliœmy oddawna... Koniec! Przyszed³ nasz czas!...
Do rozmowy wmieszali siê inni i rozgorza³ spór.
– Mo¿na by³o dojœæ do porozumienia bez przelewu krwi! – wo³ano.
– Bezw¹tpienia! Tylko robotnicy tego nie chcieli. Bez rewolucji – ani rusz!
– Wybrali te¿ zdrajcy czas na powstanie! Wojna domowa, a tu wróg stoi na progu ojczy-
zny! – krzykn¹³ starszy cz³owiek w uniformie urzêdnika.
Robotnik powsta³ i z³ym g³osem odpar³:
– Kraczcie, kraczcie, nic nie pomo¿e! Poco mamy porozumiewaæ siê z wami? Sami mo-
¿emy wyrwaæ wam wszystko i – wyrwiemy! póŸno teraz!
– Zdrajcy! – krzykn¹³ kupiec, podchodz¹c do robotnika z zaciœniêtemi piêœciami. – Ojczy-
zny broniæ nale¿y – nie bunty podnosiæ, psie syny!
Robotnik znowu siê zaœmia³:
– Najlepszy czas dla buntu, panie kupie! Gdyby nie wojna – rozdusilibyœcie nas, a teraz
was to czeka! Tak, panie bur¿uj, nadchodzi ostatnia wasza godzina!
Kupiec rzuci³ siê na mówi¹cego i uderzy³ go w pierœ. S³aby, chudy cz³owiek upad³ pod
ciê¿kim ciosem. Jeden ze stoj¹cych wpobli¿u mê¿czyzn zacz¹³ kopaæ le¿¹cego. Robotnik
zerwa³ siê i wybieg³ na ulicê, krzycz¹c:
– Towarzysze! Bolszewików bij¹!
Bo³dyrew nie czeka³ d³u¿ej, szybko wyszed³ i zawin¹³ do najbli¿szej bramy. Widzia³, jak
kilku uzbrojonych robotników pêdzi³o ju¿ przez ulicê i otoczy³o poturbowanego.
Po chwili wywleczono z bramy kupca i okaza³ego m³odzieñca w urzêdniczej czapce. Pro-
wadzono ich, popêdzaj¹c kolbami i piêœciami, lecz nagle grupa siê zatrzyma³a.
Szybko ustawiono aresztowanych pod murem.
Robotnicy odbiegli na œrodek ulicy i dali salwê.
Na chodniku pozosta³y dwa nieruchome cia³a.
Bo³dyrew nie patrzy³ na le¿¹ce trupy, bo czu³, ¿e ogarnia go przera¿enie, a dreszcz wstrz¹-
sa ca³em cia³em.
Zacz¹³ badaæ siebie.
Nie! Nie by³ to lêk o ¿ycie w³asne. Czu³ raczej zgrozê wobec nieznanej jeszcze, lecz ju¿
nad¹¿aj¹cej klêski. Nie widzia³ jej, nie s³ysza³ jej g³osu, lecz czu³, jak zmorê, t³ocz¹c¹ pieœæ
i zaciskaj¹c¹ gard³o zimnemi palcami.
Odg³osy strzelaniny dochodzi³y zdaleka.
paru przechodniów przewinê³o siê przed bram¹, gdzie sta³ w ukryciu Bo³dyrew. Poszed³
za nimi i skrêci³ w boczn¹ ulicê. Musia³ jednak stan¹æ. Chodnik i jezdnie by³y przegrodzone.
T³um wyrostków w czapkach gimnazjalnych budowa³ barykadê. Znoszono z dziedziñców
kamienie, kawa³y wêgla, kloce drzewa, skrzynie, sto³y. Szybko wyrós³ spory szaniec; nad nim
trzepota³a czerwona chor¹giew.
151
Ch³opcy pracowali w poœpiechu. Jedni dŸwigali jeszcze ciê¿kie worki i deski, drudzy ju¿
nabijali karabiny i zajmowali stanowiska na barykadzie.
Ktoœ krzykn¹³ przeraŸliwie:
– ¯o³nierze!
Wszyscy ukryli siê za szañcem. T³um, przygl¹daj¹cy siê pracy ch³opców, rozproszy³ siê
w jednej chwili. zagrzmia³a salwa. Nad oddzia³em. sun¹cym ulic¹, podniesiono bia³¹ p³achtê.
Odezwa³a siê tr¹bka.
Kilku ch³opców, wymachuj¹c chustkami, posz³o na spotkanie ¿o³nierzy.
– Poco strzelacie? – pytali ich ¿o³nierze.
– My za towarzysza Lenina walczymy! – odpowiedzieli chórem.
– To¿ i my idziemy mu na pomoc ku Zimowemu Pa³acowi – odpowiedzia³ podoficer, pro-
wadz¹cy oddzia³.
Z wylotu poprzecznej ulicy wysz³o kilku uzbrojonych ludzi i stanê³o na chodniku.
– Has³o? – krzyknêli.
– Proletarjat... – odpowiedzieli ¿o³nierze.
W tej chwili pad³y strza³y. Oddzia³ rozsypa³ siê w pop³ochu, na bruku, p³awi¹c siê we krwi,
d³ugo miota³y siê cia³a ¿o³nierzy i dwuch uczniów gimnazjalnych, niby ryby, wyrzucone na
brzeg.
– Bo¿e!... – j¹kn¹³ Bo³dyrew i ju¿ bieg³ blady, dr¿¹cy, na nic niepomny. Mia³ jedno tylko
pragnienie – ukryæ siê czem prêdzej w swem zacisznem mieszkaniu, aby nic nie s³yszeæ i nie
widzieæ. Wpad³ do sieni domu i skierowa³ siê do windy.
– Maszyna nieczynna – odpar³ stary portjer niechêtnym g³osem.
– Bardzo przykra nowina... – zauwa¿y³ in¿ynier.
– Bêdzie gorzej... Winda to – g³upstwo! Nie wysoko, mo¿e pan zajœæ na piechotê. Prosty
lud obchodzi siê bez windy, wiêc i bur¿uje mog¹...
Bo³dyrew ze zdumieniem spojrza³ na portjera. Cz³owieka tego zna³ od 15 lat. By³ zawsze
grzeczny, cichy, us³u¿ny. Teraz spogl¹da³ na in¿yniera ponurym wzrokiem i mia³ z³oœliwy
uœmiech na twarzy.
– Szybko zmieniliœcie siê... obywatelu... – mrukn¹³ Bo³dyrew.
– ¯a³ujê, ¿e przysz³o do tego dopiero na stare lata! – odpar³ portjer prawie zuchwale.
In¿ynier nic ju¿ wiêcej nie mówi³. Wszed³ na drugie piêtro i zadzwoni³.
Pokojówka otworzy³a mu drzwi i patrzy³a na niego zagadkowem spojrzeniem.
– Pani w domu! – spyta³.
– W domu, – odpar³a. – Pani nie chcia³a daæ mi dziœ urlopu przed po³udniem, a tymcza-
sem...
– Zapewne – przerwa³ Bo³dyrew. – przecie¿ nale¿y wprzód podaæ œniadanie.
– Mam teraz wa¿niejsze sprawy! – odpar³a zapalczywie. – Wszystkie s³u¿¹ce musz¹ byæ
dziœ na wiecu... Mo¿ecie pañstwo sami przyrz¹dziæ sobie œniadanie i nakryæ do sto³u... Nie
umrzecie!...
Bo³dyrew zrozumia³ wszystko i pomyœla³:
– Niewolnicy czuj¹ wolnoœæ i podnosz¹ g³owy. Od nich niecierpimy siê najwiêcej...
Zrzuci³ p³aszcz i wszed³ do gabinetu.
Zacz¹³ chodziæ po pokoju i rozcieraæ zziêbniête rêce.
Czu³ nieznoœn¹ trwogê. jakieœ z³e przeczucie kamieniem le¿a³o na sercu.
152
Ten dzieñ, jego dzieñ, zosta³ zatruty przedtem, nim powróci³ do domu.
Zwykle czu³ siê w mocy i pod urokiem prze¿yæ, w stanie cichego rozmarzenia. Dziœ z te-
go nastroju œladu nie pozosta³o.
Przeszed³ do pokoju ¿ony.
Siedzia³a przy biurku i na odg³os jego kroków nawet nie podnios³a g³owy.
– Marie... – rzek³ cicho.
Pani Bo³dyrew nagle opuœci³a g³owê na rêce i zaczê³a ciê¿ko szlochaæ.
– Marie... Marie... – powtarza³ wzruszonym g³osem.
– Widzê teraz, jak jestem ci obojêtn¹... – zaczê³a mówiæ przez ³zy. – W takiej strasznej
chwili nie pomyœla³eœ o mnie, pozostawi³eœ mnie samotn¹... Doko³a strza³y... S³u¿ba odrazu
sta³a siê brutalna i wyzywaj¹ca... A ty... ty... wolisz przebywaæ z tamt¹ kobiet¹!... Dla niej
wszystko – uczucie i troska, a dla mnie – nic! Zaco! Przed rokiem jeszcze, pozostaj¹c sama,
ca³e noce przep³akiwa³am, t³uk³am g³ow¹ o œcianê w rozpaczy... Mia³am jednak nadziejê... ¿e
powrócisz... ¿e zrozumiesz ró¿nicê pomiêdzy tamt¹... baletnic¹, a matk¹ twoich synów... ko-
biet¹, która w niedoli i doli zostawa³a przy tobie... Pomyli³am siê! To ju¿ nie sza³, nie spóŸ-
nione fantazje, to – mi³oœæ! Ty kochasz j¹... Troszczy³eœ siê w tê straszn¹ noc o ni¹, tylko
o ni¹!
£kanie przerwa³o jej s³owa.
Wsta³a i zap³akanemi, zrozpaczonemi oczami patrzy³a na zmieszanego mê¿a. Sta³ przed
ni¹ i myœla³, ¿e mog³aby siê wydaæ z kobiet¹ m³od¹. Zgrabna, wynios³a postaæ, czarne, wspa-
nia³e w³osy, w których gdzie–niegdzie tylko po³yskiwa³y srebrne nici, twarz œci¹ga³a, piêkne
oczy szafirowe i œwie¿e jeszcze, gor¹ce wargi, niemal dziewczêce, – nic nie mówi³o o staro-
œci. Tylko dwie g³êbokie zmarszczki ko³o ust i mêczeñski, zbola³y wyraz oczu œwiadczy³y
o g³êbokiem cierpieniu i smutku tej kobiety.
– Marie... – rzek³ Bo³dyrew. – Ja wiem, ¿e jestem winien i nie zas³ugujê na przebacze-
nie... Nieszczêœliwy poryw... jakiœ prawie chorobliwy, a nieprzeparty poci¹g do tamtej kobie-
ty... C’est plus fort que moi... By³em niespokojny o ciebie i bardzo wczeœnie wyjecha³em...
D³ugo nie mog³em dostaæ siê na tê stronê, bo wszystkie mosty by³y podniesione, a póŸniej,
wyobraŸ sobie, zarekwirowano mi samochód, szed³em piechot¹... kry³em siê przed kulami...
by³em œwiadkiem strasznych wypadków... wstrz¹saj¹cych...
Jak ma³e wylêk³e dziecko, uj¹³ ¿onê za rêkê i urywanym g³osem opowiada³ o swoich przej-
œciach.
– Czeka nas wielkie nieszczêœcie! – powtarza³ ci¹gle.
Milcza³a, nie mog¹c pohamowaæ ³kañ, wzbieraj¹cych w sercu, i zapomnieæ urazy, ciê¿kiej,
bolesnej, przechodz¹cej chwilami w nienawiœæ.
W przedpokoju rozleg³ siê dzwonek, niecierpliwy, gwa³towny.
Za chwilê wpad³ wysoki, smag³y m³odzieniec.
– Cieszê siê, ¿e widzê was razem! – zawo³a³. – Mamo czy Grzegorza jeszcze niema?
– Nie! – odpowiedzia³a pani Bo³dyrewa, wycieraj¹c ³zy – Czy mia³ przyjœæ?
– P³aczesz? – spyta³ m³odzieniec i,– patrz¹c na ojca z szyderczym uœmiechem, doda³: –
Kolejna eskapada romantyczna? Aj! Aj! W twoim wieku, ojcze, to ju¿ œmieszne! Dziwiê siê
tylko, ¿e mama przez trzy lata nie przyzwyczai³a siê do tych wystêpów goœcinnych swego
p³omiennego pana i w³adcy!
– Piotrze! – upomina³a syna pani Bo³dyrewa, z niepokojem spogl¹daj¹c na mê¿a.
153
Ten zaœ siedzia³ w fotelu, blady i zamyœlony. Widocznie, nie s³ysza³ nawet szyderczych
s³ów syna.
– Walerjanie! – rzek³a, z trwog¹ dotykaj¹c jego ramienia i z trosk¹ patrz¹c na tê wypiesz-
czon¹ twarz, tak bezwoln¹, podatn¹, lekkomyœln¹ i porywcz¹ jednoczeœnie. Chwilami nienawi-
dzi³a tych oczu niebieskich, pulchnych warg, bia³ego czo³a, miêkkich, z³ocistych bokobrodów
i bujnej, prawie m³odzieñczej czupryny, nienawidzi³a, jako ¿ona opuszczona, zdradzona.
Chwilami znowu czu³a jednak tkliwoœæ dla niego, bezbronnego wobec wszystkiego, co
wychodzi³o poza granice normalnego bytu przeciêtnych ludzi.
Zna³a swego mê¿a, wiedzia³a, przecie¿, ¿e nie w³asn¹ prac¹, nie wysi³kiem mózgu i miê-
œni doszed³ do dobrobytu. Szczêœliwy zbieg okolicznoœci wp³yn¹³ na los jego, daj¹c niezale¿-
ne stanowisko.
Bo³dyrew potrafi³ tylko nie popsuæ sobie karjery. By³ uczciwy, systematyczny w pracy bez
nadmiernego oddania siê jej, tyle, ile wymaga³a od niego i nic poza tem. By³ zadowolony ze
swej sytuacji i wiêkszych ambicyj nie posiada³.
W tej chwili podniós³ na ¿onê zamglone, niebieskie oczy, w których nie zagas³y jeszcze
b³yski przera¿enia i smutku.
– Co? – szepn¹³ zdumiony, jakgdyby przebudzony z ciê¿kiego snu. – Pyta³aœ mnie o coœ,
Marie?
– Piotr przyszed³ i oczekuje na Grzegorza... – rzek³a.
– Co u was s³ychaæ? – zapyta³ pan Bo³dyrew, patrz¹c na syna.– jak siê zachowuj¹ wasi
robotnicy?
– •le! – zawo³a³ syn. – Dziœ zrana stanê³a tylko dziesi¹ta czêœæ robotników. Reszta posz³a
za bolszewikami. Pozostali urz¹dzili wiec i wywieŸli na taczkach wszystkich in¿ynierów.
Oszczêdzali tylko mnie za to, ¿e tak objaœnili, po ludzki ich traktowa³em i razem z nimi pra-
cowa³em przy obrabiarkach. Obrali mnie na stanowisko dyrektora. Sytuacja sta³a siê g³upia
i bardzo dra¿liwa. Odmówi³em i poda³em siê do dymisji. Inaczej nie mog³em post¹piæ wobec
zarz¹du naszego. Musia³em byæ solidarnym!
– Zapewne! – zgodzi³ siê ojciec. – Zarz¹d oceni to niezawodnie, gdy nastan¹ czasy nor-
malne.
– Nie nastan¹! – rzek³ powa¿nym g³osem syn.
– Nie nastan¹? – zapyta³a pani Bo³dyrewa.
– Mo¿e... kiedyœ... w ka¿dym razie nieprêdko – odpar³ m³ody in¿ynier. – Jestem przekona-
ny, ¿e rewolucja siê uda i w³aœnie taka, o jakiej marz¹ ci ludzie. Cieszê siê z tego!
– Co ty mówisz, Piotrze! – oburzy³ siê ojciec.
– Mówiê to, co myœlê! – odpar³ syn. – Nie mo¿na by³o d³u¿ej znosiæ takiego stanu. Ci, co
najciê¿ej pracuj¹, w gruncie rzeczy pozostaj¹ na stopniu niewolników, lub niepo¿¹danych,
chocia¿ niezbêdnych maszyn, które siê wyrzuca, gdy pracuj¹ nie dostatecznie sprawnie, lub,
gdy na skutek kalkulacji w³aœcicieli, nie s¹ potrzebne...
– Wszêdzie istnieje ten sam system – broni³ siê pan Bo³dyrew.
– Wszêdzie te¿ jest Ÿle. Zrozumieli to kapitaliœci amerykañscy i, wybieraj¹c z masy robot-
niczej najlepsze, najzdolniejsze okazy, czyni¹ z nich uczestników przedsiêbiorstwa w czêœci,
sprawiedliwie i rzetelnie obliczonej. Innym krajom, a pierwszej zkolei – Rosji, rewolucja ju¿
œwieci ³un¹ w oczy... – z rumieñcem na twarzy odpowiedzia³ Piotr.
W gabinecie wzi¹³ s³uchawkê.
154
Pan Bo³dyrew wzi¹³ s³uchawkê.
Zblad³ nagle i prawie bez siê opuœci³ siê na fotel. Szepta³, rz꿹c i nie mog¹c z³apaæ tchu:
– Nasze sk³ady zosta³y zrabowane przez oddzia³ marynarzy i robotników. fabryka podpa-
lona... Telefonuje mi o tem nasz prezes...
Piotr Bo³dyrew trzasn¹³ w palce i, chodz¹c po pokoju, Mówi³:
– Tego siê bojê najwiêcej! Dziki instynkt naszego t³umu, podsycany nadmiarem mœciwo-
œci, odda siê burzeniu... Co wtedy bêdzie z Rosj¹? Chêtnie bêdê wspó³pracowa³ z wyzwolo-
nym ostatecznie ludem, lecz nie z burzycielami! To – okropne! Pojedziesz do fabryki?
– Prezes mówi, ¿e w ca³ej okolicy wre bitwa pomiêdzy buntownikami i pu³kiem Seme-
nowskim, podtrzymuj¹cym rz¹d – szepn¹³ zgnêbiony in¿ynier.
Do gabinetu wszed³ Grzegorz Bo³dyrew.
Podobny by³ do matki, tak samo jak starszy brat. Te same w³osy krucze, smag³a twarz,
wielkie oczy niebieskie. Tylko, o ile brat kipia³ ¿yciem i zapa³em, o tyle ca³a postaæ Grzego-
rza zdradza³a marzycielstwo i sk³onnoœæ do g³êbokich rozmyœlañ.
– Ach! Zjawi³ siê nasz metafizyk! – zawo³a³ Piotr na widok brata.
– Co siê dzieje! Co siê dzieje! – zawo³a³, sk³adaj¹c rêce, Grzegorz. – We wszystkich dziel-
nicach – bitwa! Z trudem, bocznemi ulicami dotar³em do was!
– A co u ciebie s³ychaæ? – spyta³ ojciec.
– Nic dobrego! Rada robotnicza postanowi³a zamkn¹æ nasz¹ fabrykê, jako niepotrzebn¹
dla proletarjatu, bo robimy myd³o pachn¹ce, wodê koloñsk¹ i proszek do zêbów, – odpar³ ze
smutnym uœmiechem.
– Ale robicie te¿ œrodki lecznicze! – zawo³a³ Piotr.
– Wskazywaliœmy im na to. Powiedzieli, ¿e wszelkie aspiryny, piramidony s¹ dobre dla
bur¿ujów, nie dla ludu robotniczego. Wszystkie zapasy zarekwirowano i wywieziono, niewia-
domo dok¹d. W fabryce zaœ rozlokowano oddzia³y powstañców z podmiejskich fabryk. Wi-
dzia³em na w³asne oczy, jak robotnicy odkrêcali mosiê¿ne i bronzowe czêœci aparatów i wy-
nosili naczynia z platyny i srebra... Piêkna rewolucja w XX wieku!
– Piêkna, nie piêkna, ale rewolucja i do tego – rosyjska! Inn¹ byæ nie mo¿e, bracie! Dzi-
kim jesteœmy narodem, a dzikoœæ nasz¹ spotêgowa³ ucisk niezbywa³y, zbrodniczy, g³upi, gra-
nicz¹cy ze zdrad¹ Rosji! – zawo³a³ Piotr.
– Rewolucja powinna porwaæ ca³y naród, poci¹gn¹æ go ku sobie! – zaprotestowa³ m³od-
szy brat. – Jak¿e¿ osi¹gnie to, gdy siê splami pospolitym rabunkiem, ohydn¹ zbrodni¹?
– Twoje rozumowania dobre s¹ dla kwakrów lub ewangelickich chrzeœcijan, Grzegorzu,
nie dla nas! My – pó³pogañski jeszcze naród, b³¹kamy siê w mroku – mówi³ Piotr.
– Nasza inteligencja nie ustêpuje europejskiej, nasza sztuka jest wszêdzie podziwiana –
powiedzia³ Grzegorz.
– Mój drogi! – zawo³a³ starszy brat. – S¹ to stare, zupe³nie nieprzekonywaj¹ce dowodze-
nia! Nasza inteligencja myœlowa i twórcza obliczona jest na dwa lub trzy miljony, a pozosta-
³e 150 miljonów w okresach epidemji lub g³odu t³uk¹ kijami, lub r¹bi¹ siekierami lekarzy,
nauczycieli, agronomów, weterynarzy, bo oni bezpoœrednio „cholerê roznosz¹”; baby topi¹
wiedŸmy, bo one swemi czarciemi sztukami powoduj¹ gniew Bo¿y. Pomiêdzy nami a ludem
– przepaœæ. ¯adnego mostu nie potrafimy przez ni¹ przerzuciæ!
– To – prawda! – zgodzi³ siê pan Bo³dyrew. – Dwadzieœcia szeœæ lat znam robotnika. Gdy
mówiê z nim o rzeczach fachowych, rozumiemy siê wybornie. Doœæ jednego s³owa o czemœ ¿ycio-
155
wem, ogólnem, natychmiast mam wra¿enie, ¿e s³owa moje nie dochodz¹ do robotnika... W oczach
jego spostrzegam zmieszanie, nieufnoœæ, wrogoœæ. Myœlicie, ¿e ch³op rozumie robotnika, lub
mieszczucha? Nie! bywa³em na wsi u brata Sergjusza i wiem, ¿e ch³opi nienawidz¹ w³aœcicieli
ziemskich, s¹ pe³ni podejrzliwoœci wzglêdem ludzi z miasta i pogardy dla robotnika...
– Tak! – zawo³a³ Piotr. – Niestety, nie posiadamy spo³eczeñstwa. Mamy kilka warstw, ni-
czem ze sob¹ nie z³¹czonych, wzajemnie usposobionych wrogo, a je¿eli dodamy do tego ró¿-
nice dzielnicowe, religijne, szczepowe – obraz staje siê rozpaczliwie beznadziejnym!
– W jaki sposób potrafi Lenin po³¹czyæ to wszystko? – zapyta³ Grzegorz.
– W tem pytanie! – zgodzi³ siê Piotr. – Dowiemy siê wkrótce, je¿eli zwyciê¿y ten zagad-
kowy wódz proletarjatu.
– ChodŸcie na œniadanie! – rzek³a pani Bo³dyrewa, otwieraj¹c drzwi. – Sama wszystko
przyrz¹dzi³am, bo s³u¿ba rozbieg³a siê po wiecach.
Przy stole panowa³o milczenie. Pani Bo³dyrewa by³a smutna i ukradkiem wyciera³a ³zy.
Spostrzeg³a, ¿e m¹¿ mia³ blad¹, stroskan¹ twarz.
By³a przekonana, ¿e niepokoi siê o swoj¹ kochankê, która ca³kowicie zaw³adnê³a starzej¹-
cym siê, zawsze jednak pe³nym werwy, dowcipu i wspania³ego zdrowia in¿ynierom. Myli³a
siê jednak pani Bo³dyrewa. M¹¿ jej myœla³ w tej chwili o rewolucji i ani razu nawet nie przy-
pomnia³ sobie zalotnej panny Tamary, jej œwie¿ej, ró¿owej twarzyczki, otoczonej z³ocistemi
kêdziorkami puszystych w³osów.
Synowie wspó³czuli matce i czuli rosn¹c¹ pogardê dla niew³aœciwego, spóŸnionego roman-
su ojca; nigdy zreszt¹ nie powa¿ali go szczerze. Nie imponowa³ im wcale. Spostrzegli dawno
jego lekkomyœlnoœæ, biernoœæ i brak si³y, która zdobywa ¿ycie przebojem, nie zatrzymuj¹c siê
przed walk¹. Czu³ to sam Bo³dyrew w tej chwili z dok³adnoœci¹, sprawiaj¹c¹ mu niemal ból
fizyczny. Wiedzia³, a raczej przeczuwa³, ¿e nadchodzi czas ciê¿kich prób, nowe, nieznane
¿ycie; dla ogarniêcia go rozumem, przeciwstawiæ siê d¹¿¹cym wrogim zjawiskom nie mia³
ju¿ siê. Nie potrafi³by ¿yæ inaczej, ni¿ dotychczas, ani myœleæ kategorjami cz³owieka walcz¹-
cego, zdobywaj¹cego. Uœwiadamia³ sobie bezbronnoœæ, swoj¹ s³aboœæ, zw¹tpienie we w³asn¹
wartoœæ. Przed tem mêcz¹cem uczuciem znika³y wyrzuty sumienia, gdy z niepokojem i za-
wstydzeniem spogl¹da³ na smutn¹, zap³akan¹ ¿onê; zapomnia³ o odczuwanem zawsze skrê-
powaniu wobec synów, krytykuj¹cych go i zwykle unikaj¹cych d³ugich rozmów z ojcem.
Teraz ten przykry nastrój odst¹pi³ go. Coœ wielkiego, ogarniaj¹cego wszystko i ch³on¹ce-
go wszelkie odruchy duszy, przysz³o i przyt³oczy³o go.
Po œniadaniu mê¿czyŸni wyszli na miasto, aby rozejrzeæ siê w sytuacji. Strzelanina usta³a.
Ulic¹ przeci¹ga³ oddzia³ ¿o³nierzy. œpiewali pieœni rewolucyjne.
Na Newskim prospekcie, gdzie koncentrowa³o siê ¿ycie stolicy, t³umy ludzi p³ynê³y chod-
nikami. Na wie¿y miejskiej powiewa³a czerwona flaga. Rozleg³y siê okrzyki:
„Niech ¿yje socjalna republika”!
Ulic¹ Morsk¹ wyszli na plac przed Pa³acem Zimowym. Ujrzeli tu obóz wojenny.
Sta³y armaty i kulomioty; le¿a³y rozrzucone w nie³adzie, wdeptane w œnieg i b³oto puste
³uski naboi; dymi³y kuchnie ruchome; parska³y konie; ³aman¹ linj¹ ci¹gnê³y siê barykady.
Mury gmachu sztabu generalnego i ministerstwa spraw zagranicznych, upstrzone bia³emi
plamami odbitego tynku i dziurami od kul, ¿a³oœnie spogl¹da³y czarnemi oknami o wybitych
szybach. Wszêdzie sta³y oddzia³y ¿o³nierzy i zbrojnych robotników, skupionych przy p³on¹-
cych ogniskach. Rozprawiali o wypadkach dnia.
156
– Dru¿yny z fabryki Ko³omienskiej wywa¿y³y bramy pa³acowe! Zaraz pójd¹ do ataku! –
krzyczeli powstañcy, spogl¹daj¹c w stronê pa³acu.
Z turkotem kó³ przez plac przejecha³y furgony Czerwonego Krzy¿a.
Bo³dyrew spostrzeg³, ¿e na granitowych stopniach kolumny, wzniesionej na pami¹tkê od-
parcia armji Napoleona, le¿y kupa cia³. By³y to ofiary rewolucji. Z pod p³aszczów i palt cy-
wilnych, narzuconych na poleg³ych, wygl¹da³y nogi w grubych butach, sztywne, martwe.
Na wewnêtrznych podwórzach olbrzymiego gmachu pa³acowego przelewa³y siê g³ucho
strza³y. Dwie salwy, a po nich trzecia – bez³adna, za któr¹ rozleg³y siê burzliwe krzyki, kilka
strza³ów pojedyñczych, g³uchy gwar wœciek³ych g³osów, brzêk rozbijanego szk³a, ³oskot ¿ela-
za, trzask drzewa i – owe salwy. Z g³ównej bramy wybieg³y w pop³ochu kupy robotników
i ¿o³nierzy, chowa³y siê za barykadami i strzela³y w poœpiechu i zamieszaniu.
Trwa³o to jednak nied³ugo, bo z bramy wy³oni³y siê sprawne szeregi szarych ¿o³nierskich syl-
wetek. Id¹cy na przodzie strzelali w stronê placu, inni– gêstemi salwami zasypywali dziedziniec.
– Junkrów i babski bataljon Boczkariowoj wziêto we dwa ognie! – wo³ali robotnicy, le¿¹-
cy w pobli¿u ukrytych za kuchni¹ obozow¹ Bo³dyrewa z synami. – Ostatni to obroñcy Kie-
renskiego!
– Nasi wyparli tych szerszeni z pa³acu! – krzyczeli inni.
Istotnie pa³ac by³ zdobyty.
Na wysokiem drzewcu, gdzie niedawno jeszcze powiewa³y dumne sztandary carskie, œli-
zgnê³a siê i ³opotaæ zaczê³a du¿a czerwona p³achta.
Na ten sygna³ wszystko, co ¿y³o, rzuci³o siê na obroñców pa³acu.
Zaczê³a siê rzeŸ.
Bo³dyrew widzia³, jak wznosi³y siê kolby karabinów i, niby potê¿ne cepy, spada³y na jun-
krów, jak k³uto ich bagnetami, strzelano, przyk³adaj¹c lufy do piersi i brzuchów. Napastnicy
walczyli ze sob¹ o miejsce, aby zadaæ cios wrogom proletarjatu.
Wychowañcy szkó³ wojennych rozpaczliwie bronili siê resztkami siê i nie prosili o mi³o-
sierdzie.
Grupa robotników otoczy³a dwuch junkrów, wyrwa³a im z r¹k karabiny, obali³a, zgniot³a
i okry³a szamoc¹cemi siê cia³ami, niby zgraja psów – rannego zwierza. Bito ich kolbami i piê-
œciami, kopano nogami, k³uto, r¹bano, wyrywano w³osy, wybijano zêby i oczy. Wœciekli,
skrwawieni, sza³em porwani ludzie d³ugo miotali siê i szamotali nad ofiarami, chocia¿ z nich
pozosta³y tylko straszliwe, zgroz¹ przejmuj¹ce szmaty.
Powstañcy ryczeli, wyli, rzygali ohydnemi, bluŸnierczemi przekleñstwami, znêcaj¹c siê
nad trupami.
Kolby uderza³y w miêkkie szmaty, przepojone krwi¹ i przy ka¿dym ciosie bluzgaj¹ce czer-
wonemi strugami. Obcasy ciê¿kich butów grzêz³y w skrwawionej masie poszarpanych cia³,
rozbitych g³ów, miêszaniny w³osów, ³achmanów, mózgu i b³ota.
W innem miejscu wybuchnê³y ryki i œmiech, g³uchy, z³y, rozradowany ponuro.
To ¿o³nierze Paw³owskiego pu³ku zaatakowali cofaj¹cy siê z pa³acu szturmowy bataljon
kobiet. Broni³y siê odwa¿nie i coraz czêœciej przechodzi³y na bagnety. Wtedy ¿o³nierze cofali
siê, lecz po chwili znowu rzucali siê do ataku. Bataljonowi odciêto odwrót, otoczono ciasnem,
¿elaznem pierœcieniem i œciœniêto ze wszystkich stron. Rozpoczê³a siê dzika walka na piêœci
i zêby. Trwa³a jednak nied³ugo. Co chwila wyrywano kobiety z za³amanych szeregów, szar-
pano je, zdzierano z nich ubranie.
157
Rozleg³y siê wybuchy œmiechu i krzyku:
– Stara wiedŸma! Do piek³a z ni¹!
Wtedy wznosi³ siê karabin, dochodzi³ g³uchy odg³os trzaskaj¹cych koœci i pó³naga postaæ
znika³a w kot³uj¹cej siê ci¿bie.
Rozwœcieczeni, zagrzani bitw¹ ¿o³nierze porywali m³ode ochotniczki, wlekli je za w³osy,
za nagie ramiona, za resztki ubrania i znikali z rozpaczliwie szamoc¹cemi siê kobietami
w dziedziñcach pobliskich domów.
Olbrzymi, piegowaty ¿o³nierz przerzuci³ sobie przez ramiê obna¿on¹ do pasa dziewczynê
i bieg³ z ni¹ przed plac. Kasztanowate w³osy rozmiot³y siê doko³a bladej, drobnej twarzy. Pier-
si jak dwa p¹czki ró¿y z dra¿ni¹cem wyzwaniem prê¿y³y siê ostatnim wysi³kiem ¿ycia. Bia³e,
ledwie przykryte pasmami i skrawkami podartego p³aszcza cia³o zwisa³o bezw³adnie, omdla-
³e, wyczerpane bitw¹, zdjête zgroz¹ hañby i œmierci.
¯o³nierz dobieg³ do furgonu Czerwonego krzy¿a. Zajrza³ do wnêtrza nieprzytomnemi ocza-
mi, rz꿹c, wyci¹gn¹³ karabin i wrzasn¹³:
– Precz!
Strzeli³, kul¹ przebijaj¹c p³ócienn¹ budê.
Lekarz, sanitarjuszka i ¿o³nierz, siedz¹cy na koŸle, natychmiast wyskoczyli z furgonu i za-
mieszali siê w t³umie.
¯o³nierz cisn¹³ swoj¹ zdobycz na dno wozu, a¿ drgn¹³ i zgrzytn¹³ na resorach; wgramoli³
siê do wnêtrza i opuœci³ po³ê furgonu.
T³um otoczy³ wóz.
Ludzie stali w milczeniu, niby przed obliczem wielkiej tajemnicy w chwili pogañskiego
nabo¿eñstwa, strasznego i ponurego.
Z furgonu dochodzi³ urywany, zdyszany ryk i s³abe, ¿a³osne jêki.
W tej chwili z pod arki Sztabu Generalnego wytoczy³ siê samochód pancerny.
¯o³nierze z karabinami, z powiewaj¹cemi czerwonemi wstêgami na czapkach i rêkawach
stali na stopniach samochodu i le¿eli na jego b³otnikach. Poœrodku, wy¿ej od wszystkich, sta³
cz³owiek w szarej, robotniczej czapce i czarnem palcie cywilnem. Szeroka, o wystaj¹cych
policzkach i grubych wargach twarz ³agodnie, radoœnie siê uœmiecha³a, skoœne oczy biega³y,
badawczym wzrokiem ogarniaj¹c t³um i ca³y plac. Cz³owiek ten mia³ oczy owada, który
w okamgnieniu obejmuje olbrzymi¹ iloœæ szczegó³ów, patrz¹c tysi¹cami Ÿrenic naraz.
Ktoœ z t³umu pozna³ go.
– Niech ¿yje Lenin!
– Niech ¿yje towarzysz Lenin – nasz wódz! – rozleg³ siê krzyk.
– Lenin! Lenin! Niech ¿yje Lenin! – targnê³y powietrzem setki gardzieli.
Ludzie podnosili siê na palce, zadzierali g³owy, t³oczyli siê i potr¹cali, ¿eby lepiej widzieæ
tego, kto prowadzi³ ich ku lepszej, wymarzonej przysz³oœci.
– Ust¹pcie z drogi, towarzysze! – wo³a³ szofer. – Drogê dla towarzysza Lenina!
– Co siê tu u was dzieje? – spyta³ Lenin dobrotliwym g³osem, spostrzeg³szy niezwyk³e
b³yski w oczach ludzi, otaczaj¹cych furgon.
– Cha! Cha! – zagrzmia³ œmiech. – ¯o³nierz porwa³ bur¿ujkê ze szturmowego bataljonu, no
i... Cha! Cha! Cha! Po takim zuchu odechce siê jej broniæ pa³acu i bur¿ujów... Cha! Cha! Cha!
Lenin skrzywi³ usta ze wstrêtem i jeszcze bardziej zmru¿y³ skoœne oczy. W w¹skich szpar-
kach, niby wêgle roz¿arzone, œwieci³y siê jego czarne, przenikliwe Ÿrenice. Bada³ nastrój,
158
wch³ania³ w siebie myœli t³umu. Poj¹³ przyczynê tej bladoœci twarzy, te mroczne, drapie¿ne
po³yski oczu i dr¿enie mocno zaciœniêtych warg... Uœmiechn¹³ siê weso³o i beztroskim g³o-
sem odkrzykn¹³:
– Niech siê zabawi wierny obroñca proletarjatu! Wszystko od dziœ nale¿y do was, towa-
rzysze! Rabujcie zrabowane!
– Oho – ho – ho! – zawy³ t³um. – Lenin! Niech ¿yje Lenin!... Ach! Nasz on – umi³owany,
wódz,... ojciec! Lenin! Lenin!
Pancerny samochód powolnie sun¹³ naprzód, a za nim, popychaj¹c siê, bieg³ t³um, Lenin
zatrzyma³ siê w pobli¿u miejsca, gdzie dobijano resztki junkrów i kobiet bataljonu ochotni-
czego.
– Skoñczyæ z nimi! – krzykn¹³ Lenin. – Œpieszcie siê na oglêdziny pa³acu, waszego pa³a-
cu, towarzysze, bracia, walcz¹cy o wolnoœæ i szczêœcie proletarjatu, o promienn¹ przysz³oœæ
ludzkoœci! Za mn¹!
Tymczasem z furgonu Czerwonego Krzy¿a wyskoczy³ piegowaty olbrzym. Leniwemi ru-
chami poprawia³ na sobie ubranie, uœmiecha³ siê lubie¿nie i zuchowato spogl¹da³ na wpatrzo-
nych w niego powstañców.
– Dogodzi³em dziewce, oj, dogodzi³em... a, mo¿e, to córka jakiegoœ genera³a? Wysoko-
rodne pokrewieñstwo... Cha – cha – cha!
Uczyni³ bezwstydny ruch i nagle krzykn¹³:
– Stawajcie w ogonek! No, kto pierwszy? Generalska córka czeka... ca³kiem gotowa.
T³um, œmiej¹c siê i mrucz¹c, prawie bezwiednie spe³ni³ ohydny rozkaz, t³ocz¹c siê i usta-
wiaj¹c w d³ug¹ kolejkê. Do furgonu wskoczy³ wyrostek o jednem oku, bez czapki. Nie mia³
butów na nogach. Z prawej stopy zwisa³y brudne szmaty porwanej onuczy.
– Bogaty narzeczony dostanie siê tej dziewce! æ wo³ano w t³umie.
– Cha – cha – cha! – ryczeli ¿o³nierze.
Ktoœ gwizdn¹³ przeraŸliwie, w³o¿ywszy palce do ust.
Nagle powsta³o zamieszanie.
Grzegorz Bo³dyrew roztr¹ca³ t³um i, b³yskaj¹c oczami, przedziera³ siê do furgonu. Wsko-
czy³ do wozu i znikn¹³ za zwisaj¹cem p³ótnem.
– Œpieszno mu... Patrzcie–no, jaki p³omienny! – wo³ano doko³a. – W ogonek stawaj! Nie
ust¹pimy... po sprawiedliwoœci trzeba, bez szulerki!
Wybuchn¹³ œmiech, ¿arty i wyzwiska zgni³e, straszliwe.
Urwa³y siê po chwili. Z furgonu wypad³ jednooki wyrostek, i potoczy³ siê po stratowanym,
topniej¹cym œniegu, niby wyrzucony kloc drzewa.
Na furgonie zjawi³ siê Grzegorz.
Trzyma³ w rêku rewolwer. Patrzy³ groŸnie i krzycza³.
– Kto siê wa¿y dotkn¹æ tej kobiety – temu ³eb rozwalê! Hañba! Walcz¹cy o wolnoœæ pro-
letarjat gwa³ci kobietê bezbronn¹! WstydŸcie siê, obywatele!
T³um znieruchomia³, umilkn¹³, przyczai³ siê.
Jednak trwa³o to krótko. Rozleg³ siê drwi¹cy g³os:
– Proletarjat nie zna hañby! To bur¿uazyjny przes¹d!
Grzegorz Bo³dyrew nie spostrzeg³, ¿e stoj¹cy w pobli¿u niego ¿o³nierz ukradkiem podniós³
karabin i z rozmachem uderzy³ go kolb¹ w pierœ. Jak ra¿ony piorunem, m³odzieniec pad³ na-
wznak, znikaj¹c we wnêtrzu furgonu.
159
Stary Bo³dyrew uczu³ nagle niczem nieprzezwyciê¿ony, zwierzêcy strach przed tem, co
musia³o siê staæ. Nie uœwiadomiona rozumem myœl o potêdze t³umu, o zagra¿aj¹cem niebez-
pieczeñstwie i bezcelowoœci obrony wybuchnê³a w ob³êdny strach i zmusi³a miêœnie do czy-
nu. Nie ogl¹daj¹c siê pobieg³ ku ³ukowi, s³ysz¹c, ¿e ktoœ œciga go. zdyszany, zatrzyma³ siê
wreszcie. Obejrza³ siê. Tu¿ za nim sta³ blady, dr¿¹cy Piotr.
Patrzyli na siebie oczami zbrodniarzy, którzy przed chwil¹ dokonali mordu. Milczeli, jak
dwaj spiskowcy. W oczach ich miota³y siê strach, wstyd i nienawiœæ. Nie wyrzekli do siebie
ani s³owa.
Powrócili na plac biegiem. Furgonu nie znaleŸli. Odjecha³ ju¿. Oddzia³y powstañców od-
p³ynê³y ku placowi. Nowe t³umy, wynurzaj¹ce siê ze wszystkich ulic, porwa³y Bo³dyrewych.
Biegli razem z innymi; zgubili siê w ci¿bie; byli nawet radzi, ¿e mog¹ nie patrzeæ sobie
w oczy. Czuli siê drzazgami, unoszonemi przez potê¿ny wir, wezbrany, oszala³y. W sercu
mieli gryz¹cy wstyd i pogardê dla samych siebie. jakieœ g³osy – donoœniejsze od zgie³kliwe-
go gwaru tysiêcy ludzi wo³a³y w³adnie do czynu, natychmiastowego, œmia³ego, niezbêdnego,
jak obrona w³asnego ¿ycia.
Doko³a rwa³y siê ryk, gwizd, œmiech, wrzaski:
– Do pa³acu! Do pa³acu!
160
ROZDZIA£ XIX.
Na placu dobijano jeszcze ostatnich obroñców rz¹du tymczasowego, gdy Lenin wchodzi³
ju¿ do pa³acu Zimowego.
Chalajnen i Antonow-Owsienko na czele fiñskich i ³otewskich rewolucjonistów torowali
dla niego drogê w t³umie.
¯o³nierze, robotnicy, z³odzieje, bandyci, wypuszczeni przez powstañców z wiêzieni kry-
minalnych, ¿ebracy, zapominaj¹cy nagle o swojem kalectwie, s³u¿ba pa³acowa, dozorcy z s¹-
siednich domów, prostytutki, wyrobnice i nawet dzieci; t³umy wyj¹cych, rycz¹cych, œmiej¹-
cych siê ob³êdnie ludzi przebiega³y nieskoñczone amfilady wspania³ych sal o wybitych kula-
mi oknach i od³upanych gzymsach marmurowych sufitów.
Pijany ch³op, otoczony gromadk¹ rozeœmianych kobiet, sta³ przed olbrzymim zwierciad³em
w rzeŸbionej, z³oconej ramie. Przygl¹da³ siê sobie d³ugo, z powa¿n¹ twarz¹, poprawiaj¹c ba-
rankow¹ czapkê i g³adz¹c brodê. Po chwili przysz³a mu do g³owy myœl weso³a. Zacz¹³ tupaæ
nogami, podœpiewywaæ i nagle puœci³ siê w tan, przysiadaj¹c i bij¹c ho³upce. Podsun¹³ siê tak
blisko do lustra, ¿e otar³ siê o szklan¹ taflê rêkawem ko¿ucha. Rozgniewa³o go to. Przystan¹³
i z³emi oczami przygl¹da³ siê chwilê, a póŸniej rzygn¹³ potokiem zgni³ych przekleñstw i z
ca³ej si³y kopn¹³ szk³o nog¹. Rozprysnê³o siê w kawa³y, rozsypa³o siê z brzêkiem. T³um zary-
cza³, wybuchn¹³ œmiechem i wyciem.
Rzucono siê do niszczenia.
Rozbijano lustra, wazy rzeŸbione, zrywano ze œcian obrazy i deptano nogami; kilku wy-
rostków, po³amawszy krzes³o, ciska³o od³amkami drzewa w ¿yrandol wenecki, zas³aniaj¹c
twarze i g³owy przed sypi¹cemi siê kawa³kami barwnego szk³a i lampek elektrycznych; ko-
biety zdrziera³y draperje, szarpa³y obicia kanap i foteli, zrywa³y jedwabne tkaniny, okrywaj¹-
ce œciany.
– Grabcie, brachy, zagrabione! – wrzeszcza³ blady robotnik, bagnetem dziobi¹c pos¹¿ek
amora z malachitu.
Trzask niszczonych mebli, ³oskot zrzucanych obrazów, w kamieniu rzeŸbionych wazonów,
pos¹gów, zegarów z bronzu ³¹czy³y siê z krzykiem i przekleñstwami rabusiów, wszczynaj¹-
cych k³ótniê i bijatykê o zdobycz.
¯o³nierze strzelali do piêknych g³owic kolumn marmurowych, selenitowych i malachito-
wych, bili kolbami w zwierciad³a i obrazy, w kamienne blaty sto³ów, w po³yskuj¹ce emalj¹
i mozaik¹ szafki, biurka; bagnetami rozpruwali kobierce, makaty chiñskie, japoñskie, turec-
kie; str¹cali na posadzkê portrety w ciê¿kich ramach z³otych, uwieñczonych koronami cesar-
skiemi.
W ma³ym gabineciku wisia³ samotny portret Aleksandra III-go.
161
T³um, wbieg³szy, stan¹³, zdjêty przera¿eniem.
Z mroku spogl¹da³o ciê¿kie, nieruchome oblicze cara.
Zimne, niebieskie oczy, zdawa³o siê, ¿y³y.
W czarnym mundurze, z samotnym, bia³ym krzy¿ykiem œw. Jerzego na piersi, na któr¹
spada³a d³uga, szeroka broda, car sta³ z rêk¹ w zanadrzu i patrzy³ surowo, przenikliwie.
– Aleksander Aleksandrowicz, imperator... – rozleg³ siê g³os, w którym brzmia³ strach. –
Srogi by³ car... Aleksander III, ojciec Miko³ajki...
– Kat! Morderca ch³opów i robotników... Tyran! – krzyknêli inni. – Biæ bo!
Zwleczono portret z œciany, po³amano ramy. Dziesi¹tki r¹k chwyta³y p³ótno malowid³a,
wpija³y weñ palce, drapa³y, ³ami¹c i wykrêcaj¹c sobie paznogcie, a¿ krew plamiæ zaczê³a bla-
de oblicze cara.
Rozwœcieczona tem stara baba, owiniêta w jedwabn¹ kotarê, zrabowan¹ przed chwil¹, sko-
czy³a obydwiema nogami i przerwa³a p³ótno. Ze zgrzytem odrywa³y siê twarde, sztywne pa-
sma portretu. Pozosta³ tylko skrawek z kawa³kiem czo³a i jednem surowem, przenikliwie po-
³yskuj¹cem okiem.
– Patrzysz jeszcze na nas?! Grozisz?! – piskliwym wœciek³ym g³osem krzykn¹³ stary ro-
botnik z karabinem na ramieniu. – Tyœ mnie pos³a³ na Sybir, kacie, wypi³eœ ca³e moje zdro-
wie, moj¹ krew! Ja ci siê odwdziêczê... Czekaj! Czekaj!
Szerokim ruchem r¹k odsun¹³ t³um i zacz¹³ odpinaæ rzemyk, podtrzymuj¹cy spodnie. Ob-
na¿y³ siê i usiad³ nad portretem, bezmyœlny, ciemny, jak noc.
Milcza³, patrz¹c wprost przed siebie nieruchomemi oczami.
T³um rycza³, wybuchaj¹c œmiechem, ¿artami i wykrzykuj¹c sproœne s³owa.
– Lenin! Lenin przemawia! Œpieszcie siê towarzysze! – donios³y siê g³oœne nawo³ywania
biegn¹cych przez s¹siedni¹ salê ludzi.
– Lenin przemawia! Lenin! – powtarza³ t³um.
Wybiegli wszyscy, pracuj¹c ³okciami i piêœciami, przeklinaj¹c i wrzeszcz¹c oszala³emi,
ochryp³emi g³osami.
Na zmiêtym kobiercu wœród drzazg po³amanych ram i kawa³ków z³ocenia pozosta³y
skrawki cesarskiego portretu, zniewa¿onego tem, czem tylko mog³a bluzn¹æ œlepa i dzika
zemsta niewolnika.
W ogromnej sali malachitowej, zape³nionej dymem cuchn¹cej majorki, zaœmiecionej ³upi-
nami ziaren s³onecznikowych, zawziêcie gryzionych przez zwyciêzców, na stole sta³, góruj¹c
nad t³umem, barczysty Lenin.
Mia³ na sobie rozpiête palto, miota³ siê na wszystkie strony, wymachiwa³ rêkami i bi³ s³o-
wami, niby m³otem w twardy kamieñ niepodatny.
– Towarzysze, bracia! – krzycza³, mru¿¹c oczy. – Towarzysze, bracia! Zwyciê¿yliœcie
w stolicy. Pracuj¹cy proletarjat ca³ego œwiata nie zapomni nigdy waszej odwagi i porywu! Za-
³o¿ycie teraz nowe pañstwo. Pañstwo proletarjatu! Musi siê ono staæ maszyn¹ do zgniecenia
wszystkich wrogów waszych... Jeszcze d³ugo bêdzie trwa³a walka. Nie cofajcie siê, pamiê-
tajcie, ¿e w tej chwili towarzysze wasi zdobywaj¹ Moskwê, a inni – przelewaj¹ krew we
wszystkich miastach Rosji. Zwyciêstwo nale¿y do was, towarzysze! Wy, tylko wy, bêdziecie
rz¹dziæ, s¹dziæ i korzystaæ z bogactw kraju! Niema wiêcej praw, krêpuj¹cych wolnoœæ robot-
ników, ¿o³nierzy i wieœniaków! Niema przywilejów! Precz z wojn¹!
Grzmi¹ce okrzyki, ryk i wycie przerwa³y mowê Lenina.
162
On sta³, niewzruszony, i bacznie, jak czujny zwierz, patrzy³, s³ucha³ i, mru¿¹c oczy, swo-
im instynktem wch³ania³ ukryte, nie wyrywaj¹ce siê nazewn¹trz myœli i ¿¹dze tego t³umu.
Podniós³ rêkê i uciszy³ zebranych.
– Jutro zaproponujemy wszystkim pañstwom walcz¹cym na frontach zawarcie pokoju bez
aneksji i kontrybucji! Zaproponujemy zawieszenie broni pomiêdzy Niemcami a nami! Ziemiê,
zagarniêt¹ przez carów i bur¿ujów, oddajemy ch³opom!
– Oho – ho – ho! – przemknê³o przez salê.
– Fabryki, banki, koleje, statki – wezm¹ robotnicy i bêd¹ odt¹d sami kierowali wszystkiem!
– Lenin! Niech ¿yje Lenin! – targnê³y powietrzem burzliwe okrzyki, brzmi¹ce radoœci¹
i zachwytem.
Ludzie cisnêli siê do sto³u, wyci¹gali rêce do mówcy. Wreszcie dosiêgli go, porwali, unie-
œli nad g³owami i szli z nim, jak chodzili niegdyœ, uginaj¹c siê pod ciê¿arem obrazów œwiê-
tych, noszonych w procesjach koœcielnych.
Lenin sta³ siê od tej chwili nowym mesjaszem, bóstwem dla tych g³odnych, uciœnionych,
ciemnych, œlepych t³umów. Krzycza³ coœ jeszcze, wymachiwa³ czapk¹, lecz wszystko tonê³o
w zgie³ku, w burzy tysi¹cznych g³osów.
W jednej z sal przez t³um przebili siê rewolucjoniœci fiñscy, stanowi¹cy przyboczn¹ stra¿
Lenina. Obok niego stan¹³ nieodstêpny, mocny, jak d¹b, Chalajnen, a pomiêdzy szeregami
Finów przeciskali siê do wodza Trockij, Zinowjew, Kamieniew, Unszlicht, Dzier¿yñski, Wo-
³odarskij, Urickij, Kalinin, Krasin, Joffe, Nechamkes i ci wszyscy, którzy pozostawali
w pierwszych szeregach wodzów i kierowników lipcowej i paŸdziernikowej rewolucji prole-
tarjatu.
Do Lenina zbli¿y³ siê £unczarskij i, pochylaj¹c siê do ucha, szepn¹³:
– Towarzyszu! Proletarjat czyni gwa³ty, burzy niezrównane skarby sztuki, wynosi obrazy
z galerji Ermita¿u.
Lenin podniós³ g³owê i przygl¹da³ siê rozradowanym, czerwonym, dzikim, bezmyœlnym
twarzom ludzi, stoj¹cych w t³umie.
– Dziœ jest ich dzieñ! – odpar³ spokojnie. – Zabytki sztuki nie s¹ im potrzebne, towarzy-
szu, a i Rosja bez nich siê obejdzie! Tymczasem wolno im wszystko... tymczasem... Taka jest
ich wola... tak¹ czuj¹ ¿¹dzê... w dniu dzisiejszym!
Poprzedzani przez fiñskich strzelców szli dalej poprzez wspania³e sale, któremi t³oczy³y
siê przed nimi rozszala³e kupy powstañców i t³uszczy ulicznej. Pod nogami dzwoni³o pot³u-
czone szk³o, zawadza³y od³amki mebli, kawa³ki pos¹gów, tynku, jakieœ szmaty pêta³y nogi.
Gdy Lenin wyszed³ na wybrze¿e, ktoœ roztr¹ci³ otaczaj¹cych go ¿o³nierzy i stan¹³ przed
nim.
Wysoki cz³owiek o bladej twarzy i d³ugich, siwiej¹cych bokobrodach sta³ bez czapki, zgu-
bionej w œcisku. Ponura stanowczoœæ, granicz¹ca z rozpacz¹, zapali³a mroczne ognie w ja-
snych oczach, usta dr¿a³y, a skurcz gwa³towny krzywi³ je co chwila. Przez zaciœniête zêby
mówi³:
– Obywatelu! Mój syn nie móg³ dopuœciæ, aby wolny lud gwa³ci³ bezbronn¹ kobietê... Zra-
niono go za to,... zabrano... Nie wiem: gdzie i poco... ¯¹dam sprawiedliwoœci, obywatelu!
Lenin obejrza³ siê nieznacznie.
T³um pozosta³ we wnêtrzu pa³acu, nie mog¹c przecisn¹æ siê przez w¹skie drzwi prywatne-
go wyjœcia z apartamentów carskich i przez szeregi fiñskich strzelców.
163
Nikt z tych, dla których sta³ siê bóstwem, nie móg³ go s³yszeæ.
Spojrza³ na stoj¹cego przed nim cz³owieka i rzek³, zwracaj¹c siê do zdobywcy Zimowego
pa³acu:
– Towarzyszu Antonow! Dopomó¿cie pierwszemu bur¿ujowi, odwo³uj¹cemu siê do spra-
wiedliwoœci proletarjatu. My mamy najwy¿sze prawo do sprawiedliwoœci, przetrwawszy wiek
niewoli. Nasze prawo – s¹d doraŸny i doraŸne mi³osierdzie!
Lenin wsiad³ do samochodu wraz z Chalajnenem i kilkoma Finnami.
Auto ryknê³o i pobieg³o wzd³u¿ wybrze¿a. Za nim sunê³y inne, wioz¹c przysz³ych komi-
sarzy ludowych i strzelców eskorty.
Antonow-Owsienko wypytywa³ in¿yniera Bo³dyrewa o szczegó³y wypadku, telefonowa³
z kancelarji pa³acowej do szpitali, poczem skin¹³ na dwóch ¿o³nierzy i kaza³ odprowadziæ
Bo³dyrewa na registracyjny punkt Czerwonego Krzy¿a.
T³um niechêtnie opuszcza³ siedzibê carów, wypierany z gmachu przez ¿o³nierzy.
Jednak stopniowo sale opustosza³y.
Antonow wraz z organizatorem bojówek komunistycznych, towarzyszem Frunze, obcho-
dzi³ parter i pierwsze piêtro.
– Pohulali nas! – œmia³ siê Antonow, wskazuj¹c na wysadzone drzwi szaf, rozsypane pa-
piery, pot³uczone zwierciad³a, pos¹gi, wazy, ¿yrandole, po³amane meble, zdarte tapety i ma-
katy, porwane kobierce i zrzucone na posadzkê portrety i obrazy. – Pohulali...
Frunze nic nie odpowiedzia³.
Ju¿ mieli zejœæ na podwórze, gdy do s³uchu ich dosz³y g³oœne wybuchy œmiechu, œpiewy
i pisk kobiet.
Poszli na te odg³osy i znaleŸli siê wkrótce w prywatnych apartamentach rodziny carskiej.
Ha³as dochodzi³ z dalszych pokoi.
Otworzyli drzwi i stanêli w podziwie.
W jasnej, obszernej komnacie, o œcianach, okrytych z³ocist¹ tkanin¹, sta³y dwa wspania³e
³o¿a, miêkkie meble, bia³a toaleta, zawalona od³amkami zbitego lustra i flakonów.
W rogu wisia³y obrazy œwiête i na srebrnych ³añcuchach wspania³a, rzeŸbiona lampka ko-
œcielna. Portrety i obrazy le¿a³y ju¿ na pod³odze.
By³ to sypialny pokój cara i carowej.
Zgromadzi³a siê w nim niewielka grupa marynarzy i kilka dziewczyn ulicznych. nagie, rozpust-
ne, przeraŸliwe nawo³uj¹ce, le¿a³y na ¿ó³tych at³asowych pokrowcach z wyhaftowanemi na nich
czarnemi or³ami herbowemi. Bezwstydnemi wyuzdanemi ruchami podnieca³y mê¿czyzn, krzycz¹c:
– Jam caryca... Hej, towarzyszu, chcesz byæ carem? IdŸ–¿e do mnie!
Na ³o¿ach, nie skrêpowane obecnoœci¹ ludzi, odbywa³y siê ohydne orgje, mroczne mister-
jum dzikiego sza³u.
Frunze namarszczy³ brwi. Antonow tar³ czo³o i myœla³, ¿e inaczej w marzeniach wyobra-
¿a³ sobie pierwszy dzieñ wyzwolenia proletarjatu. Widzia³ go podczas bezsennych nocy, po
wiêzieniach niezliczonych i w wilgotnych okopach na froncie. Mia³ to byæ czerwony dzieñ,
w którym krew musia³a wystêpowaæ z ziemi, tryskaæ z cia³ mordowanych wrogów ludu, sp³y-
waæ z nieba. Dzieñ skupienia powa¿nego, zimnej zemsty, wobec których nie pozostawa³o ani
chwili czasu na rozpustê.
Ju¿ szczêki œcisn¹³, a¿ miêœnie siê poruszy³y ko³o uszu, ju¿ chcia³ krzykn¹æ, gdy nagle
jeden z marynarzy, tul¹c do siebie nag¹ dziewczynê, zawo³a³:
164
– Cha! Cha! Towarzysze! Zabawcie siê z nami... Hulaj, dusza – dziœ ¿yjemy, jutro gnije-
my... Hu – ha! Mañka, ugaszczaj goœci!...
Frunze spojrza³ na przyblad³¹ twarz Antonowa i b³ysn¹³ oczami. Hamowa³ zrywaj¹c¹ siê
w nim burzê na widok spodlenia proletarjatu, ich zgni³ych, dzikich namiêtnoœci, poza które-
mi nie istnia³o nic oprócz zachcianek cia³a.
– Jeœæ, piæ i oddawaæ siê rozpuœcie – to ich idea³, – myœla³ oddany komunizmowi Frunze.
– Najlepsze, najœmielsze umys³y pracowa³y dla wyzwolenia proletarjatu, tysi¹ce bojowników
o now¹ erê w historji ludzkoœci zginê³y w wiêzieniach, w kopalniach syberyjskich, przykuci
do taczek, na szubienicy i w policyjnych zakamarkach, gdzie duszono rewolucjonistów i za-
bijano jak psy wœciek³e! Dla kogo wszystkie te ofiary bez liku? Dla tych zdzicza³ych, bez-
wstydnych zwierz¹t, dla prostytutek nagich, rozpustnych?
Antonow myœla³ inaczej, proœciej i potê¿niej:
– Psy i suki! – mrucza³. – Gdybym móg³, kaza³bym postawiæ ich pod œcianê i strzela³bym
z Kolta w ³eb ka¿demu i ka¿dej!
Porwa³ go gniew namiêtny, niepohamowany. Musia³ zerwaæ go na czemœ, rozproszyæ, ukoiæ.
Obrzuci³ pokój wzrokiem zamglonym, bo krwi¹ zasz³y mu oczy.
Spostrzeg³ obrazy œwiête, wisz¹ce w ciemnym k¹cie.
Zbola³a, surowa twarz Bogarodzicy Kazañskiej i s³odkie wszystko wybaczaj¹ce oczy Chry-
stusa b³ogos³awi¹cego wystêpowa³y z pó³mroku.
Antonow nagle zblad³ jeszcze bardziej, dr¿¹cemi palcami przetar³ okulary i j¹³ wpatrywaæ
siê w obrazy, jakgdyby po raz pierwszy widzia³ je.
Myœl pracowa³a usilnie:
– Gdybyœcie istnieli, zg³adzilibyœcie sami to brudne stado wieprzy i œwiñ, w ohydzie i bez-
wstydzie miotaj¹cych siê przed wami w tym dniu, gdy nast¹pi³o b³ogos³awieñstwo przez was
pañstwo nêdznych, ubogich i skrzywdzonych... Lecz wy zachowujecie milczenie?... Jesteœcie
star¹ bajk¹ dla dzieci!... Kawa³kami drzewa, szmatami p³ótna, warstw¹ farby!... Giñcie, roz-
proszcie siê bez œladu, jak widziad³a nocne!
Wyrwa³ z pochwy rewolwer i zacz¹³ strzelaæ raz po raz. Za ka¿dym strza³em sypa³y siê
kawa³ki ram i szk³a, pêka³o i zwisa³o podziurawione, podarte p³ótno obrazów œwiêtych.
Przera¿eni marynarze i nagie dziewczyny z krzykiem, wyciem i dzikim skowytem w po-
p³ochu wybiegali, pozostawiaj¹c karabiny, p³aszcze i sukniê. Jedna z uciekaj¹cych prostytu-
tek porwa³a pokrowiec z or³em dwug³owym i bieg³a, owijaj¹c siê w jedwabn¹ tkaninê, pl¹-
cz¹c siê w jej ciê¿kich zwojach, padaj¹c i z jazgotem oszala³ym czo³gaj¹c siê ku drzwiom.
Frunze przygl¹da³ siê towarzyszowi w milczeniu. wyci¹gn¹³ do niego rêkê i mocno po-
trz¹sn¹³ j¹. Antonon nic nie mówi³, sta³ blady i wœciek³y, czuj¹c podnosz¹c¹ siê w sercu roz-
pacz bezmiern¹, jakgdyby przed chwil¹ po¿egna³ kogoœ bardzo drogiego, który ju¿ nigdy nie
powróci i przez nikogo nie bêdzie zast¹piony.
Pa³ac wkrótce opustosza³. Tylko w sieniach przy wejœciach pozosta³y patrole.
Antonow, skin¹wszy na ¿o³nierzy swego oddzia³u, obchodzi³ oficyny urzêdów pa³acowych,
zagl¹da³ wszêdzie, sprawdza³ czy nie pozostali gdzie obcy ludzie, lub czy nie tli siê nieostro¿-
nie rzucony papieros. Doszli do wewnêtrznego podwórza, Tu jeszcze uwijali siê ¿o³nierze,
robotnicy, czerñ. Wybiegali z suteryn, gdzie mieœci³y siê piwnice z winem, wynosili butelki;
zataczaj¹c siê i œpiewaj¹c, szli ku bramom.
Antonow zbieg³ nadó³.
165
Przy pal¹cych siê czerwonemi p³omykami œwiecach odbywa³a siê uczta zwyciêzców. Œpie-
waj¹c pijanemi, zachrypniêtemi g³osami, œmiej¹c siê i co chwila wyrzucaj¹c bluŸniercze, roz-
pustne przekleñstwa, pili na umów. Uderzeniem d³oni w dno butelek wybijali korki i, zadar³-
szy g³owy, wylewali wino do gardzieli, sapi¹c i be³koc¹c g³oœno; inni odkrêciwszy krany
w beczkach, podstawiali pod strugê wyciekaj¹cego wina szeroko rozwarte usta, ¿³opi¹c i cmo-
kaj¹c wstrêtnie.
Co chwila obsuwa³y siê na ziemiê pijane cia³a i le¿a³y, chrapi¹c i rz꿹c.
Antonow zacisn¹³ piêœci i krzykn¹³:
– Precz st¹d!
¯o³nierze szczêknêli karabinami, uderzaj¹c kolbami w posadzkê.
Ucztuj¹cy t³um, zataczaj¹c siê, kln¹c, opuszcza³ piwnicê.
– Rozbiæ beczki! – zakomenderowa³ Antonow.
¯o³nierze wysadzili dna, wal¹c w nie kolbami, drewnianemi m³otami do nabijania obrê-
czy lub ciê¿kiemi dêbowemi zydlami; wyrywali czopy beczek.
Strugi czerwonego i bia³ego wina z pluskiem tryska³y z poœród pêkaj¹cych klepek i p³ynê-
³y po bia³ych p³ytach posadzki.
Gdy ¿o³nierze wyszli z suteryn pa³acowych i skierowali siê w stronê Ermita¿u, do piwnicy
skradaæ siê zaczê³y ciemne postacie. Mê¿czyŸni z butelkami, kobiety z wiadrami, nawet dzie-
ci z blaszankami w rêkach, wszyscy zbiegali nadó³ i, œwiec¹c sobie zapa³kami, czerpali wino
i biegli, ustêpuj¹c miejsce innym, coraz t³umniej nap³ywaj¹cym z miasta.
Nikt nie widzia³ w mroku, na ciemnej, wch³aniaj¹cej migotliwe b³yski zapa³ek i p³omycz-
ków latarek powierzchni wylanego wina p³ywaj¹cych topielców–pijaków, którzy pozostali
wœród beczek i przewróconych sto³ów i ³aw.
Spostrze¿ono ich dopiero nad ranem, gdy wynoszono ju¿ resztki wina, zmieszanego z b³o-
tem i ohydnemi œladami przebywania pijanego t³umu.
Gdy ostatni rabusie opuszczali piwnice pa³acu, na jego murach naklejano czerwone plaka-
ty, wzywaj¹ce do wstrzemiêŸliwoœci i trzeŸwoœci w imiê szczêœcia i wysokich idea³ów prole-
tarjatu, rozpoczynaj¹cego œwietlan¹ erê w dziejach œwiata...
166
ROZDZIA£ XX.
Lenin jecha³ w do fortecy œw. Piotra i Paw³a. Na naro¿nikach i na kopule katedry, dumnie
podnosz¹cej ostr¹ „ig³ê” dzwonnicy ze z³ot¹ galer¹ na szczycie, powiewa³y ju¿ czerwone flagi.
Plac przed koœcio³em, blanki i podwórka cytadeli by³y szczelnie zape³nione przez ¿o³nie-
rzy, robotników i ciekawy t³um uliczny. Powitano Lenina burzliwemi okrzykami. On szed³,
otoczony eskort¹ i towarzyszami, na œrodek placu, gdzie dla niego przygotowano mównicê.
Wst¹pi³ na ni¹ i d³ugo patrzy³ na zwolna milkn¹cy t³um. Gdy ostatnie pomruki zacich³y na
blankach murów i kru¿gankach katedry, wyci¹ga³ rêce, niby obj¹æ, ogarn¹æ chcia³ wszystkich
tu zebranych, stoj¹cych w oczekiwaniu namiêtnem.
– Towarzysze! – zawo³a³. – Po raz pierwszy w dziejach naszego kraju rewolucja st¹pa po
kamieniach tego straszliwego miejsca. Po raz pierwszy dumnie i zwyciêsko powiewaj¹ nad
niem sztandary czerwone, sztandary wyzwolenia! Wieki widzia³y tu rewolucjonistów, w lêku
œmiertelnym d¹¿¹cych ku miejscu stracenia, lub dzwoni¹cych kajdanami w kazamatach i lo-
chach fortecy. Zgo³a inne flagi bi³y czerwieni¹ w oczy wykonawców woli carów i bur¿uazji.
By³y to skrwawione, szkar³atne, krwi¹ zlane cia³a mêczenników, straconych rêk¹ kata za
walkê o wolnoœæ!
– Œmieræ carowi! Precz z bur¿uazj¹! – buchnê³y z³e, og³uszaj¹ce okrzyki.
– Car bêdzie oddany pod s¹d robotników, w³oœcian i ¿o³nierzy! – ci¹gn¹³ Lenin, gdy siê
uciszy³o znowu. – Bur¿uazja zostanie wytêpiona, jako najstraszliwszy wróg nasz, wróg pro-
letarjatu! Odbierzecie od niej ziemiê, fabryki, kapita³y, w³adzê; bur¿uazja zmarnieje, bo to
tylko stanowi³o jej si³ê. Je¿eli zaœ oœmieli siê sprzeciwiaæ wam, zginie w potokach krwi! Pro-
letarjat bêdzie nielitoœciwy i zwyciêstwo rewolucji utrwali na zawsze! Towarzysze! Wszyst-
ko nale¿y do pracuj¹cych i nic bez ich woli i zgody nie zostanie postanowione!
– Œmieræ ministrom! – rozleg³ siê krzyk. – Znajduj¹ siê w cytadeli! Oddaæ ich w rêce
nasze!
Nie zdo³a³ przebrzmieæ ten krzyk niebezpieczny, podburzaj¹cy, gdy Lenin rêkê podniós³ i,
uprzedzaj¹c inne g³osy, zawo³a³ donoœnie:
– Towarzysz nie wyra¿a woli proletarjatu, ¿¹daj¹c bur¿uazyjnej zemsty nad nieszkodliwe-
mi nikczemnikami. Kierenskij umkn¹³ i zamierza prowadziæ na stolicê wojska. Lecz wiemy,
¿e nasi towarzysze ju¿ uniemo¿liwili ten zamiar. Wojska Kierenskiego rozpad³y siê i ¿adna
kompanja nie dojdzie do Piotrogrodu!
– Niech ¿yje Lenin! Lenin! Lenin! – przelewa³a siê fala krzyków.
Finowie uciszyli t³um.
– Towarzysze! Któ¿ pozosta³? Niemowlêcy Tereszczenko, œmieszny ministerek, kukie³ka
dziecinna, i inni, co nic nie zrobili ani z³ego, ani dobrego, bo nie mogli nic zrobiæ, nie maj¹c
167
ani rozumu, ani woli, ani w³adzy? Musz¹ oni wykryæ nam wszystkie tajemnice carskiego rz¹-
du, nieznane narodowi uk³ady, najwa¿niejsze dokumenty i tem przys³u¿yæ siê proletarjatowi.
Zwolnimy ich, bo tymczasem s¹ nam potrzebni. Ministrowie Kierenskiego nie s¹ dla was
bardziej niebezpieczni ni¿ wróble na dachu, towarzysze!
T³um rykn¹³ œmiechem, nios³y siê zewsz¹d okrzyki:
– Och, Lenin! Och Iljicz, têgi ch³op! Ostry a jêzyk, niczem brzytwa! Cha – cha – cha!
Ministrów nazwa³ wróblami na dachu! Och, rozœmieszy³ nas! Lenin! Lenin!
Inni wo³ali jeszcze g³oœniej:
– Wypuœæ wróbli z klatki...! Hej, czem oni s¹ dla nas? Plun¹æ i rozetrzeæ...
– Dobrze, towarzysze, spe³nimy wasze ¿yczenie! Ministrowie po przes³uchaniu ich przez
towarzyszy Trockiego, Przeobra¿eñskiego, Zalkinda i Rykowa zostan¹ zwolnieni – krzykn¹³
Lenin. – A teraz rozchodŸcie siê do domów po znojnym dniu, a b¹dŸcie baczni, aby nigdzie
nie zaczai³ siê wróg rewolucji i proletarjatu! Niech ¿yje socjalistyczna republika! Niech ¿yje
pracuj¹cy lud ca³ego œwiata!
– Hurra! Hurra! – wy³ t³um. – Niech ¿yje Lenin! Niech ¿yje rewolucja!
Lenin sta³ i przygl¹da³ siê krzycz¹cym bezmyœlnie ludziom.
Bada³ ka¿d¹ parê oczu, ka¿den grymas, ws³uchiwa³ siê w ryk, chwytaj¹c ostrym s³uchem
oddzielne s³owa; zamienia³ siê w jakiœ najczulszy mikrofon, odpowiadaj¹cy ledwie zapalaj¹-
cej siê w mózgu myœli tych tysiêcy ludzi, ka¿demu jeszcze podœwiadomemu nastrojowi, ro-
dz¹cemu siê dopiero uczuciu.
Widzia³ przed sob¹ to morze g³ów o pa³aj¹cych oczach i szeroko rozwartych ustach, lecz
odró¿nia³ wyraŸnie ka¿d¹ twarz, poznawa³ j¹ w szczegó³ach, czu³ ¿¹dze i pragnienia wszyst-
kich i ka¿dego zosobna. Przemawia³ do nich ich myœlami, budzi³ w nich to, co le¿a³o g³êbo-
ko w ich mrocznych duszach niewolników nienawidz¹cych, spe³nia³ ich zatajone marzenia;
by³ w³adc¹, bo¿yszczem tego t³umu; czu³ siê jednak s³ug¹ jego, biegn¹cym przed orszakiem;
wiedzia³, ¿e ju¿ nie mo¿e siê zatrzymaæ ani na mgnienie oka, bo pozostanie sam; nie mo¿e
siê cofn¹æ, bo zgniecie go ta t³uszcza rozszala³a, ¿¹dna coraz to nowych ofiar, wstrz¹sów
i obietnic, gdy¿ wymaga³y tego nagle wyzwolone si³y, zduszone ciê¿k¹ stop¹ ucisku, obez-
w³adnione okrucieñstwem rz¹du, podstêpem koœcio³a, zgnêbione nieudanemi próbami socja-
listów-ugodowców.
Fiñscy strzelcy i bataljon pu³ku Paw³owskiego zrêcznym manewrem odciêli wiêksz¹ czêœæ
zgromadzonych od mównicy i, niby toruj¹c dla nich drogê, oczyœcili plac, blanki i boczne
podwórka ko³o rowelinów, gdzie jeszcze niedawno pêdzili smutne ¿ycie wrogowie cara.
Lenin z towarzyszami pozostali sami na placu.
Na kru¿ganku katedry sta³ jednak t³um, zbity g³owa przy g³owie.
Byli to ci, o których Leninowi nie chodzi³o. GawiedŸ uliczna, s³u¿ba domowa, drobni
urzêdnicy, jakieœ kobiety w chustkach na g³owach i szalach na ramionach – przeró¿ne typy,
przerzucaj¹ce siê w dobie rewolucji z jednego obozu do drugiego „polityczna galareta”, jak
zwykle mawia³.
Narazie chcia³ kazaæ, aby usuniêto tê gromadê ludzi, lecz po chwili pomyœla³, ¿e s¹ to ci,
którzy najszybciej roznios¹ po mieœcie potrzebne wieœci. Nale¿a³o uczyniæ tak, aby mogli
potwierdziæ zwyciêstwo partji. Podniós³ g³owê i weso³ym g³osem krzykn¹³:
– Towarzysze! Zajrzyjmy w oczy ciêmiê¿ców naszych! Do katedry!
Szybko zbieg³ po stopniach i wszed³ do przedsionka œwi¹tyni.
168
Ludzie t³oczyli siê przed nim, milkn¹c i ¿egnaj¹c siê nabo¿nie.
Lenin wkroczy³ do koœcio³a w czapce, a za nim szli komisarze, fiñscy strzelcy, prowadze-
ni przez Chalajnena, i ¿o³nierze, a nikt nie obna¿y³ g³owy.
T³um skamienia³ i ze zgroz¹ patrza³ na bezbo¿ników. Gdyby koœció³ by³ przepe³niony ludŸ-
mi, Lenin nie uczyni³by tego, bo nie potrafi³by uprzedziæ wybuchu oburzenia. Z t¹ gawiedzi¹
eskorta da³aby sobie radê, wiêc nie obawia³ siê i postanowi³ daæ pierwsz¹ naukê. Skutki jej
i donios³oœæ dla przebiegu „wiecznej rewolucji” obmyœla³ na wygnaniu syberyjskim, po wiê-
zieniach i na emigracji zagranic¹.
Los sprzyja³ mu.
Otwar³y siê z³ote podwoje „bramy cesarskiej” w wielkim o³tarzu, i duchowieñstwo w ry-
tualnych szatach, z krzy¿ami w rêkach i ewangelj¹, niesion¹ na g³owie przez opas³ego arcy-
diakona, wysz³o na spotkanie nowych w³adców stolicy.
Lenin stan¹³ i pogardliwie spogl¹da³ na popów, œpiewaj¹cych i dymi¹cych kadzielnicami.
– Albowiem rzek³ Chrystus, Zbawiciel nasz: „Ka¿da w³adza od Boga jest...” – zacz¹³ pro-
boszcz katedralny przemówienie swoje, ze zgorszeniem i strachem patrz¹c na ma³ego barczy-
stego cz³owieka w robotniczej czapce, z pod daszka której pytaj¹co i przenikliwie b³yska³y
zmru¿one oczy mongolskie.
– Doœæ tej komedji! – dobitnie rzek³ Lenin. – W³adza pracuj¹cych nie jest od ¿adnego z ist-
niej¹cych bogów, tylko – od warsztatów i p³ugów, z potu i krwi! Doœæ tego! Nie znamy wa-
szych bajek o bogach. Nie potrzebujemy tego opjum, tego haszyszu, krêpuj¹cego wolê ludu!
Bogów nie ma ani na niebie, ani na ziemi! Nigdzie! Nigdzie!
Duchowieñstwo w lêku cofaæ siê zaczê³o; jeden z popów, zakasawszy ciê¿k¹ szatê, bieg³,
pl¹cz¹c siê w jej po³ach.
Lenin wybuchn¹³ œmiechem, a za nim komisarze, ¿o³nierze i t³um, przed chwil¹ zgorszo-
ny i strwo¿ony.
Ta zmiana nastroju nie usz³a uwagi Lenina, wiêc, zwracaj¹ siê do popów, zawo³a³:
– Gdyby wasz Bóg istnia³, to i wtedy odst¹pi³by on was, – s³u¿alców carskich, pasibrzuchów,
pijaków, rozpustników, ciemiê¿ycieli pracuj¹cego ludu. Lecz niema Go nigdzie! Pokara³by mnie
za s³owa moje, a tymczasem widzicie? Cofacie siê i uchodzicie, pos³yszawszy prawdê!
Lenin spostrzeg³, ¿e ten i ów z t³umu wcisn¹³ czapkê na g³owê, a stoj¹ca wpobli¿u kobie-
ta, zamierzaj¹ca zrobiæ znak krzy¿a, nagle opuœci³a rêkê i uœmiechnê³a siê zagadkowo.
Otoczony komisarzami i eskort¹ Lenin poszed³ dalej. Wzd³u¿ œcian ci¹gnê³y siê grobowce
carów i ich ma³¿onek. Bia³y i ró¿owy marmur, korony, krótkie, z³ocone napisy...
Chalajnen zatrzyma³ siê przy jednym grobowcu i uderzy³ weñ kolb¹ karabinu. ¯o³nierze
i t³um rzucili siê do rozbijania pobliskich grobowców, wywlekali trumny z zabalsamowane-
mi resztkami dawnych w³adców. otwierali je, zrywali z³ote przedmioty, drogie tkaniny i wle-
kli sztywne, zabalsamowane zw³oki po posadzce, œmiej¹c siê, krzycz¹c i dopuszczaj¹c siê
sproœnych, bezwstydnych ¿artów.
– Wrzuæcie te lalki do Newy! – poradzi³ Lenin, dobrotliwie patrz¹c na rozzuchwalony,
rozbawiony t³um, niby ojciec na dzieci swawolne.
Wyci¹gniêto cia³a i trumny na plac i wleczono dalej a¿ do murów; wœród gwizdu, wycia,
krzyku i œmiechu str¹cono wszystko do rzeki.
T³um z weso³emi okrzykami powraca³ do katedry, lecz baczny na wszystko Lenin zjawi³ siê
na kru¿ganku. Twarz mu siê œmia³a. Wo³a³, wyci¹gaj¹c rêce do biegn¹cych ku niemu ludzi.
169
– Wyrzuciliœcie te niepotrzebne œmiecie, te relikwje bur¿uazji! Pokazaliœcie ca³emu œwia-
tu, co myœlicie o koronowanych katach!...
– Towarzyszu... – przerwa³ mu cz³owiek w czapce listonosza. – Pozosta³ tam jeszcze Piotr
Wielki... Poigralibyœmy z nim...
Lenin wybuchn¹³ beztroskim œmiechem.
– To, ju¿ widzê, nie chcecie, towarzyszu, nic dla mnie zostawiæ? Podarujcie mi Piotra
Wielkiego!
– Cha! Cha! Darowujemy ze wszystkiemi gnatami, je¿eli jeszcze pozosta³y!... Podarunek
dla Lenina, ho – ho – ho! – zarycza³ ubawiony t³um.
– A wiecie, dlaczego proszê o niego? – zapyta³ Lenin, mru¿¹c oczy i dotykaj¹c rêk¹ brody.
– Nie wiemy! Nie wiemy! Niech mówi towarzysz Lenin! – rozleg³y siê krzyki i œmiech.
– Mam szacunek dla dwóch tylko carów – dla Iwana GroŸnego i Piotra Wielkiego! Ta!
Szacunek...
– Oho – ho! – odezwa³ siê t³um.
– ...dlatego, ¿e obaj krew puszczali bojarom, popom, s³owem bur¿uazji. Iwan broni³ wie-
œniaków, Piotr sta³ siê pierwszym rewolucjonist¹. Bêd¹ naszymi nauczycielami w sztuce tê-
pienia wrogów. Rozumiecie?!
Lenin skoñczy³ i z drwi¹cym uœmiechem patrzy³ na st³oczon¹ przed nim gromadê ludzi.
– Cha – cha! – rozleg³ siê znowu œmiech. – Darowujemy Leninowi Piotra Wielkiego ze
wszystkiemi flakami, na wieczyste w³adanie!
Lenin kiwa³ g³ow¹, wtórowa³ t³umowi cichym, sycz¹cym œmiechem i zaciera³ rêce. Pochy-
laj¹c siê do Swerd³owa, rzek³ z naciskiem:
– Towarzyszu! Ka¿cie natychmiast odrestaurowaæ zburzone grobowce...
By³ niezmiernie szczêœliwy. Dziœ pierwszego zaraz dnia zrozumia³, ¿e jest stworzony na
wodza ludu. Wiedzia³ do jakiego celu poprowadzi te masy œlepe w nienawiœci; mia³ wolê nie-
ugiêt¹, aby czyniæ to; dziœ przekona³ siê, ¿e potrafi wolê swoj¹ narzuciæ. Wynios³y go na
szczyt fali si³y ¿ywio³owe, nie bêdzie siê im opiera³, jednak... ulegaj¹c potêdze mas, czêœæ tej
potêgi skieruje w ³o¿ysko, przez siebie przygotowane.
Jakgdyby potwierdzaj¹c ten plan, zbli¿y³ siê do niego, stary, o zbiedzonej twarzy wieœniak.
Mia³ na sobie porwany ko¿uch i czapczynê, z której wyziera³y k³aki brudnej waty. Zwichrzo-
na, szczeciniasta broda, z zapl¹tanemi w niej zdŸb³ami s³omy i resztkami jakiegoœ jedzenia,
okrywa³a ciemn¹, wêglem i kurzem zawalan¹ twarz a¿ do oczu. Malutkie, wylêk³e, chytre
oczki biega³y niespokojnie i ciekawie.
Zdj¹³ czapkê i zbli¿y³ siê do Lenina.
– Wysokorodny panie... – zacz¹³.
– Sk¹d¿e wiecie, ¿e jestem wysokorodny? – przerwa³ mu Lenin.
– Jak¿e¿ inaczej – naczelnikiem teraz jesteœcie... – odpowiedzia³.
– W³ó¿cie czapkê, towarzyszu, bo naczelnikiem teraz jesteœcie wy, nie ja! Z pewnoœci¹,
pracujecie, jako ³adownik wêgla na kolei?
– Jakbyœcie wiedzieli, ³adownikiem jestem...
– Có¿ chcecie mi powiedzieæ? – zapyta³ Lenin.
– Gadali ludzie, ¿e Lenin nosi na g³owie koronê z³ot¹, a w rêku trzyma „bia³e pismo”... –
mrukn¹³. – A teraz sam widzê, ¿e szczekali tylko. Ani korony, ani pisma...
Lenin zaœmia³ siê.
170
– Korony nie noszê, bo jak¿ebym j¹ nosi³, kiedy sam chcê zerwaæ j¹ ze wszystkich cesa-
rzy œwiata? A pismo mam – jest nim wolnoœæ dla was, towarzyszu, szczêœliwe ¿ycie, rów-
noœæ! Nie potrzebujecie teraz przed nikim zdejmowaæ czapki, nikogo siê lêkaæ. Wy jesteœcie
sami „sol¹ ziemi”, jej gospodarzem!
– To ju¿ nie mam staæ bez czapki przed moim naczelnikiem? – spyta³ ch³op.
– Pocó¿ robiliœcie to?
– Bo gdy nie zdejmowa³em czapki, bi³ mnie w ucho i str¹ca³ j¹ – odpar³ ch³op. – Kiedyœ
tak mnie uderzy³, ¿e krew trysnê³a i na lewe ucho nie s³yszê...
Lenin zamyœli³ siê na chwilê i krzykn¹³:
– No, to idŸcie do tego „naczelnika” i uczyñcie z nim to, czego doznaliœcie od niego, a –
dobrze! Nie ¿a³ujcie piêœci!
– Ho – ho – ho! – wyli s³uchacze i œmiali siê, widz¹c, ¿e ch³op bieg³ ju¿ z podwórza i,
zaciskaj¹c ogromne, twarde piêœci, rycza³:
– Acha! Teraz czekaj, ja z ciebie duszê wytrz¹snê!
Lenin zwróci³ siê do otaczaj¹cych go ludzi, w zachwycie, strachu i podziwie patrz¹cych
na niego, i rzek³ dobitnie:
– Proletarjat musi obaliæ swoich wrogów, którzy znêcali siê nad nim! Uczyni to rz¹d, ob-
rany przez was, towarzysze! Powtarzam, ¿e ka¿dy mo¿e dokonaæ zemsty nad bur¿ujem za
swoj¹ ciê¿k¹ obrazê. Naszym wybaczymy wszystkie winy, bur¿ujom – ¿adnej!
– Œmieræ bur¿ujom! – krzykn¹³ Trockij.
– Œmieræ s³ugom bur¿uazji – urzêdnikom i oficerom! – doda³ Zinowjew.
– Œmieræ, œmieræ! – nios³y siê coraz wœcieklejsze g³osy z t³umu.
– Je¿eli jest taka wola wasza, towarzysze, bracia drodzy, czyñcie, co ka¿e wam sumienie
proletarjackie! – pokry³ te g³osy chrapliwy krzyk Lenina. – W tem sumieniu tai siê wielka
m¹droœæ. Oto czujê, ¿e myœlicie w tej chwili: Jak¿e bêdê zabija³ wszystkich urzêdników i ofi-
cerów? Wszak¿e wœród nich mogê zabiæ synów robotników, wieœniaków?
– Prawda! Pewno, ¿e tak myœlimy! – rozleg³y siê zmiêszane g³osy.
– W sumieniu swojem znaleŸliœcie ju¿ odpowiedŸ. S³yszê j¹. S¹ n a s i urzêdnicy, n a s
i oficerowie, którzy wyszli z proletarjatu i proletarjatowi s³u¿yæ bêd¹. Ale s¹ tacy, co gnietli
wszystkich, obsypani ³askami ca³a, orderami, pieniêdzmi i ziemi¹, zabran¹ wam! Tym œmieræ!
Œmieræ ksi¹¿êtom, bogaczom, genera³om, spogl¹daj¹cym na nas, jak na byd³o brudne! Tym
œmieræ!
T³um zerwa³ siê z miejsca, jak kupa liœci, porwanych przez wicher. Biegli ku bramie cyta-
deli, rycz¹c:
– Œmieræ ksi¹¿êtom, bogaczom, genera³om! Œmieræ ciemiê¿com!
Lenin zaciera³ rêce, mru¿y³ oczy i milcza³.
– Samos¹d... teror... – szepn¹³ Trockij, szarpi¹c czarn¹ bródkê.
– Samos¹d!... teror – powtórzy³ Lenin. – Nie mamy czasu do stracenia. Szeregi wrogów
rewolucji powinny byæ zdziesi¹tkowane!
Zaturkota³y zaje¿d¿aj¹ce samochody.
Lenin, komisarze i ¿o³nierze eskorty wsiadali do wozów.
Wyjechali z bramy fortecy.
O kilka kroków od niej, du¿a grupa ludzi, krzycz¹c i kln¹c, bi³a kogoœ. Wznosi³y siê i opa-
da³y piêœci. T³um szamota³ siê i przewala³ z chodnika na jezdniê.
171
Lenin stan¹³ w samochodzie.
Ujrza³ jakiegoœ staruszka, ma³ego, siwego, jak go³¹b.
Mia³ na sobie p³aszcz generalski z czerwonemi klapami i szlify z³ote ze srebrnym zygza-
kiem – oznak¹ dymisjonowanego oficera.
Siwe w³osy w kilku miejscach ju¿ nasi¹k³y krwi¹.
Staruszek co chwila chyli³ siê pod spadaj¹cemi nañ ciosami i zatacza³ siê, trac¹c przytom-
noϾ. Nie pozwalano mu upaϾ i bito, kopano, szarpano.
Lenin zamyœli³ siê i zmarszczy³ brwi.
Usiad³ jednak i niedbale kiwn¹³ rêk¹, szepn¹wszy:
– Ich pierwszy dzieñ... dzieñ gniewu...
Nie ogl¹da³ siê wiêcej. Samochód szybko mkn¹³ wybrze¿em.
Przed pa³acem wielkiego ksiêcia Miko³aja Miko³ajewicza kupa wyrostków ciska³a kamie-
niami do du¿ych okien na parterze, a inni zbiegali schodami, wynosz¹c zrabowane rzeczy.
– Ich pierwszy dzieñ... – powtórzy³ Lenin.
Zmru¿ywszy oczy, zacz¹³ liczyæ czerwone flagi, powiewaj¹ce nad domami, pa³acami
i gmachami urzêdów i przygl¹daæ siê bacznie t³umom przechodniów, wzburzonych, biegn¹-
cych w ró¿nych kierunkach i radoœnie wymachuj¹cych rêkami. tu i ówdzie tkwi³y patrole
i niewielkie oddzia³y ¿o³nierzy z czerwonemi wstêgami na rêkawach obok – grupki uzbrojo-
nych robotników.
Gdzieœ zdaleka dochodzi³ turkot kulomiotu i salwy karabinowe.
By³y to ostatnie echa dogasaj¹cej bitwy o w³adzê w stolicy, ostatnie chwile obroñców rz¹-
du Kierenskiego, który w przebraniu wieœniaczki miota³ siê w okolicy Piotrogrodu, pró¿no
szukaj¹c wiernych pu³ków dla wyzwolenia zdradliwie opuszczonych przez niego kolegów –
ministrów.
Lenin rzek¹ do Chalajnena:
– Ka¿cie, towarzyszu, jechaæ na g³ówny telegraf! Muszê wiedzieæ, jak stoj¹ sprawy w Mo-
skwie.
172
ROZDZIA£ XXI.
Na przedmieœciu „Piaski” otoczony staremi lipami wznosi siê piêkny pa³ac z koœcio³em,
wybudowanym dla cesarzowej El¿biety przez znakomitego Rastrellego.
Ró¿ne wypadki widzia³y mury pa³acu „Smolnego”.
Romanse i dumne marzenia carowej; mod³y pobo¿nych mniszek, którym z biegiem czasu
oddano ten wspania³y gmach, a póŸniej jednostajne ¿ycie arystokratycznych pensjonarek, tak
zwanych „szlachetnych dziewic”; w tym okresie, jak kr¹¿y³y plotki dworskie, zagl¹da³ tu nie-
raz Aleksander II, posiadaj¹cy klucz od bocznej furty dawnego klasztoru, – wszystko to prze-
minê³o, i nad gmachem powiewa³a teraz czerwona flaga, god³o rewolucji.
Tu mieœci³ siê sztab partji bolszewickiej i Rady komisarzy ludowych, kierowanej przez
Lenina.
Sam on chodzi³ w tej chwili po obszernym, prawie pustym pokoju. Kilka krzese³, kanapa
i biurko, zawalone dziennikami, ksi¹¿kami i paskami papieru z korekt¹ artyku³ów.
Lenin chodzi³ szybko, prawie bieg³, w³o¿ywszy rêce do kieszeni tu¿urka, i myœla³.
Móg³ nie spaæ, nie jeœæ, lecz potrzebowa³ codziennie godziny samotnoœci.
Nazywa³ tê czêœæ dnia „prac¹ kanalizacyjn¹”.
Wyrzuca³ z g³owy niepotrzebne myœli i resztki wra¿eñ, wymiata³ b³ahe wspomnienia; uk³a-
da³ starannie, sortowa³ i przechowywa³ wszystko to, co by³o wartoœciowe i znacz¹ce. Gdy
porz¹dek by³ zrobiony, zaczyna³ pog³êbiaæ „kana³”, prowadziæ nowe odnogi. Do ³o¿yska ich
wp³ywa³y, wpada³y ró¿ne myœli i mknê³y narazie niesfornym potokiem, a¿ rozbijaæ siê zaczy-
na³y po coraz drobniejszych rozga³êzieniach mózgu, a wtedy wyjaœnia³o siê wszystko, uk³a-
da³o w plan. Myœl pracowa³a spokojnie, zimno, sprawnie nad wykonaniem zamierzenia
z szybkoœci¹ i nieomylnoœci¹. Nic wtedy nie stawa³o na przeszkodzie dyktatorowi Rosji.
Widzia³ drogê swoj¹ wyraŸnie.
Nie ukrywa³ przed sob¹, ¿e piêtrz¹ siê na niej niebezpieczne przeszkody. Nie w¹tpi³ jed-
nak, ¿e zwalczy je. Nie by³o to przeœwiadczenie marzyciela. By³ cz³owiekiem najrealniejszym
na œwiecie. Ka¿d¹ myœl usi³owa³ natychmiast wprowadziæ w czyn. Gdy okazywa³ siê szko-
dliwym – bez wahania odrzuca³ go. Dla Lenina istnia³ tylko cel. Aby go osi¹gn¹æ, wyrzek³
siê dobrowolnie osobistego ¿ycia. Nie zna³ ciep³a rodzinnego, nie chcia³ mi³oœci, nie rozu-
mia³ szczêœcia poza prac¹ w imiê dobra sprawy; d¹¿¹c do celu, nie odczuwa³ ani wahania,
ani pokus.
Mia³ przed sob¹ walkê i musia³ zwyciê¿yæ za ka¿d¹ cenê.
Nie istnia³o nic, coby mog³o go wstrzymaæ. Zbrodnia, nikczemnoœæ, fa³sz, zdrada nie wzru-
sza³y go, nie znajdywa³y echa w jego duszy. By³y dla niego œrodkami, narzêdziem, kamienia-
mi do wytkniêcia drogi.
173
Istnia³ i dzia³a³ poza granicami moralnoœci.
Cel... tylko cel, taki, o jakim nikt nie œmia³ nawet marzyæ przed nim!
Ogrom zadania nie przera¿a³ go. Mia³ przecie w rêku równie¿ ogromny m³ot do wykucia
z potê¿nej, surowej bry³y tego, co chcia³ wznieœæ u mety swego ¿ycia, – 150 miljonów bier-
nych, o potê¿nych si³ach Rosjan, uœpionych, dzikich, gotowych i zarazem obojêtnych na
wszystko.
Nikt nigdy nie posiada³ takiej armji!
Czy¿by ju¿ nale¿a³a do niego dusz¹, sercem i cia³em?
Odpowiedzia³, nie boj¹c siê zajrzeæ prawdzie w oczy, zmierzyæ siê z ni¹:
– Nie! Sercem – tak!
Rzucone dot¹d obietnice, odpowiadaj¹ce œmia³ym marzeniom robotników i wieœniaków,
przyci¹ga³y ku niemu œlepe, zrozpaczone serca niewolników. Czu³ w sobie pewnoœæ Sparta-
kusa – rozbójnika, wiêŸnia i gladjatora, bo i on te¿ zbieg³ na Wezuwjusz namiêtnych, mœci-
wych czynów, skrzykn¹³ do siebie wszystkich, ogarniêtych nienawiœci¹ niewolników, pobi³
na g³owê pretorów rzymskich. Jednak Spartakus zgin¹³ dlatego, ¿e w szeregach jego przyja-
ció³ powsta³y niesnaski. On by³ inny, ni¿ buntowniczy Spartakus. Umia³ trzymaæ swoich zwo-
lenników w karbach pos³uchu nie si³¹ i postrachem, lecz przebieg³em wynoszeniem ich przed
t³umem, ponad siebie. Dla nich – triumfy, dla niego – powodzenie sprawy.
Wielomiljonowy olbrzym rosyjski tymczasem nie nale¿a³ do niego.
Ró¿ne si³y w³ada³y nim i przerzuca³y z jednej ostatecznoœci w drug¹: od bohaterskiego
mêczeñstwa na froncie, fanatycznego patrjotyzmu i ascetycznej cierpliwoœci – do barykad
ulicznych, krwawych wyst¹pieñ przeciwko carowi lub ubóstwianym przez siebie wodzem.
Skruszyæ i zniweczyæ nazawsze te rozbie¿ne si³y, aby ca³e to morze ludzkie pokornie liza³o
brzeg, na którym stoi meta komunizmu, – o tej chwili myœla³, chodz¹c po nieprzytulnym po-
koju Smolnego pa³acu, W³odzimierz Iljicz Lenin, prezes Rady komisarzy ludowych, dykta-
tor, mesjasz Rosji, mkn¹cej nieznan¹ w dziejach ludzkoœci drog¹.
Marszczy³ brwi, szarpa³ brodê i mru¿y³ oczy.
Wypuk³e, kopulaste czo³o, zdawa³o siê, drga³o i prê¿y³o siê pod nawa³nic¹ szalej¹cego
w niem orkanu myœli, lecz serce bi³o równo, oczy patrzy³y zimno, wprost przed siebie, jakgdy-
by usi³owa³y z dok³adnoœci¹ niezwyk³¹ odmierzyæ odleg³oœæ do jemu tylko znanych punktów.
Podniós³ g³owê.
Ktoœ dobija³ siê do drzwi.
– Wejœæ! – zawo³a³ Lenin.
Na progu stan¹³ Chalajnen.
– Jakaœ obywatelka prosi o przyjêcie. – rzek³ niepewnym g³osem.
Lenin nachmurzy³ czo³o.
– Ma jak¹œ proœb¹? Mo¿e, bur¿uazyjna kobieta?
– Powiada, ¿e nie ma ¿adnej proœby! Lekarka...
– Wpuœæcie j¹, towarzyszu!
Po chwili wesz³a ma³a, chuda kobieta, lat 45-ciu w skromnym, czarnym p³aszczu i z welo-
nem ¿a³obnym, spadaj¹cym z kapelusza.
Uœmiechnê³a siê i radoœnie zawo³a³a:
– Nie pomyli³o mnie przeczucie! To jest pan, W³odzimierzu Iljiczu! Nasz m¹dry, surowy
„Wola”!
174
Lenin zmru¿y³ oczy i jakgdyby siê zaczai³.
– Wola? – powtórzy³. – Tak nazywano mnie tylko w jednem miejscu...
– W domu mego ojca, doktora Ostapowa, gdzie wyczuto ju¿ wtedy, ¿e jest pan – „Wol¹”!
– szepnê³a wzruszona.
– Helena?! Helena Aleksandrówna?!
– Tak! – uœmiechnê³a siê rzewnie. – Nie pozna³by mnie pan! Du¿o wody up³ynê³o od chwi-
li naszego po¿egnania w Samarze!
– O, du¿o! – zawo³a³. – Jak¿e wszystko siê zmieni³o! Doprawdy, wydaje mi siê, ¿e stule-
cia przemknê³y ju¿! Ale, ale! Pani w ¿a³obie? Czy po ojcu?
– Nie! Ojciec i m¹¿ dawno ju¿ umarli. To po synu. Zabito go w Galicji podczas odwrotu
genera³a Brusi³owa.
– To pani wysz³a zam¹¿? Za kogo?
– Za doktora Remizowa. Jestem te¿ lekark¹ – odpar³a. Lenin siê zaœmia³ szyderczo:
– A widzi pani? Mówi³a mi pani niegdyœ, ¿e nigdy nie zapomni o mnie... Wszystko siê
zmienia... wszystko mija, Heleno Aleksandrówno. Proszê siadaæ!
To mówi¹c, posun¹³ krzes³o w jej stronê i, usiad³szy na biurku, patrzy³ na ni¹, badaj¹c jej
twarz, oczy, drobne zmarszczki ko³o powiek i ust i przebiegaj¹c wzrokiem ca³¹ jej postaæ, od
bucików do kapelusza ¿a³obnego.
Pozna³ te oczy niebieskie, pe³ne b³ysków dobrotliwych, a gor¹cych; przypomnia³ usta, jesz-
cze œwie¿e i barwne; dojrza³ wymykaj¹ce siê z pod kapelusza pasemko w³osów z³ocistych.
– A widzi pani? – powtórzy³, skoñczywszy swoje obserwacje.
Podnios³a na niego pogodn¹ twarz i patrzy³a ³agodnemi oczami, bez lêku i podziwu, tak,
jak patrz¹ doœwiadczone kobiety na dziecko, chocia¿by najcudowniejsze.
– Czeka³am na pana d³ugo... PóŸniej nadzieja zgas³a nazawsze. Teraz widzê, ¿e mia³am
racjê – powiedzia³a z uœmiechem, bez goryczy.
– No? Proszê? – zapyta³, przechylaj¹c g³owê nabok, jakgdyby przygotowuj¹c siê do d³u-
giego, cierpliwego s³uchania.
– Bardzo lubiliœmy pana... Wszyscy... – zaczê³a. – Obchodzi³ nas bardzo los jego. S³ysze-
liœmy coœ-niecoœ o panu, chocia¿ ci¹gle znika³ nam z oczu nasz przyjaciel Uljanow!
– Wiêzienie, konspiracja, nieprzerwane krecie ¿ycie, wygnanie syberyjskie, emigracja,
przeklêta emigracja, wy¿eraj¹ca duszê! – wybuchn¹³.
– Tak! Tak! – kiwnê³a g³ow¹. – S³yszeliœmy jednak, ¿e nasz „Wola” Uljanow przeistoczy³
siê w groŸnego publicystê, który siê dziœ podpisywa³ – „Iljin”, jutro – „Tulin”... Dowiedzia-
³am siê, ¿e podobno pan siê o¿eni³ na Syberji... Wspomina³a o tem Lepeszyñska...
– A – a! – przeci¹gn¹³ Lenin. – Wtedy to pani zadecydowa³a, ¿e ju¿ nigdy nie powrócê?
– Nie! Wczeœniej... daleko wczeœniej...
– To ciekawe!
– To bardzo proste! – zaprzeczy³a. – W artyku³ach i broszurach, pisanych przez pana, wy-
czu³am, ¿e dla niego nie istnieje nic poza ide¹ i celem. Mia³am te podejrzenia zawsze... Tym-
czasem, jako kobieta, chcia³am mieæ, oprócz wielkiego celu, swój, w³asny, ma³y! Jestem pe³-
na bur¿uazyjnych przes¹dów...
Uœmiechnê³a siê spokojnie. Lenin zauwa¿y³ g³oœno:
– Najniewinniejszy tymczasem z bur¿uazyjnych przes¹dów!
– Tymczasem? – zdziwi³a siê Helena. – Czy¿ mo¿e byæ inaczej, je¿eli chodzi o kobiety?
175
– O, mo¿e! – zawo³a³. – Nie bêdê szuka³ przyk³adów daleko! Wymieniê moj¹ ¿onê – Na-
dziejê Konstantynównê. Dla niej istnieje tylko ogólny cel; jestem dla niej wozem, dostarcza-
j¹cym j¹ i innych do mety.
– Czy¿ to mo¿liwe? – zapyta³a.
– Rêczê pani swoj¹ g³ow¹, ¿e Nadzieja Krupsakaja znajdzie w sobie si³ê i równowagê
ducha, aby wyg³osiæ nad moim grobem mowê polityczn¹ i nie uroniæ ani jednej ³zy! Wyko-
rzysta œmieræ moj¹ w celach propagandy! – w g³osie jego brzmia³a duma.
– To potworne! – zawo³a³a, podnosz¹c rêce.
– To m¹dre dla ¿ony Lenina! – odpar³, krzywi¹c usta.
Umilkli.
Pierwsza przerwa³a milczenie pani Remizowa.
– D³ugo nie wiedzia³am, ¿e Lenin, ten nowy pseudonim, to – pan! – rzek³a. – Chcia³am
siê przekonaæ i przypomnieæ panu.
– „Lenin” – to na czeœæ pani, Heleno Aleksandrówno! – zawo³a³ z beztroskim, szczerym
œmiechem – Ma pani dla mnie interes? Rad bêdê spe³niæ ¿yczenie pani! Doprawdy, niech pani
mi wierzy. Podobno, mam miljony wad, ale wiem, ¿e mam jedn¹ zaletê – umiem ceniæ daw-
nych... przyjació³.
– W³aœciwie, nie mam ¿adnego szczególnego interesu – odpar³a. – Jestem lekarzem i prze-
³o¿on¹ przytu³ku dla bezdomnych dzieci. Dziœ dosz³y mnie pog³oski, ¿e nowa w³adza ma
dokonaæ zmian w sk³adzie kierowników wszystkich instytucyj. Chcia³am prosiæ, aby mnie nie
wydalano... Spe³niam obowi¹zki swoje sumiennie i nadal tak czyniæ zamierzam... Znam swo-
ich wychowanków i mam na nich dobry wp³yw...
Lenin szybko napisa³ kilka s³ów na skrawku papieru i poda³ Helenie, mówi¹c:
– Niech pani nosi przy sobie ten cyrograf! To wystarczy w ka¿dym wypadku. Tymczasem
mamy na g³owie pilniejsze zadania, ni¿ przytu³ki dla dzieci! Rozpoczynaj¹c pracê twórcz¹,
zwrócê siê do pani, Heleno Aleksandrówno.
Powsta³a, zamierzaj¹c odejœæ.
– Niech pani pozostanie! – poprosi³. – Dawno ju¿ nie rozmawia³em z nikim tak, jak teraz.
Czujê siê, jakgdybym sam do siebie mówi³ na g³os, bez owijania w bawe³nê, bez ogl¹dania
siê na s³uchacza... Wszystko jest takie jasne i proste, – jestem przekonany, ¿e pani mnie z ³a-
twoœci¹ zrozumie!
– Dawniej rozumia³am pana... – odpar³a.
– Dawniej to by³o coœ innego! – zawo³a³. – By³em ca³y pod wra¿eniem œmierci brata mego
Aleksandra, a i pani, zdaje siê, te¿.
– Ach! – powiedzia³a cicho. – Czyta³am po rozstaniu siê naszem pewn¹ broszurê i organi-
zacji zamachu na Aleksandra III. To brat pana obmyœli³ sporz¹dzenie maszyny piekielnej na-
kszta³t ksi¹¿ki oprawnej, któr¹ spiskowcy mieli rzuciæ do powozu cara. Gdyby nie zdrada,
nie powieszonoby takiego dzielnego rewolucjonisty!
Kiwn¹³ g³ow¹ i przeszed³ siê po pokoju.
W³o¿ywszy rêce do kieszeni spodni, zacz¹³ mówiæ cichym g³uchym g³osem:
– Œmieræ jego, ³zy matki, œci¹ganie nas przez ¿andarmów, ci¹g³e rewizje, docinki nauczy-
cieli, drwiny, szykany bogatych kolegów, g³upie, ohydne „nauki moralne”, udzielane mi przez
popa gimnazjalnego, obudzi³y we mnie nienawiœæ, ¿¹dzê zemsty! O, wczeœnie, bardzo wcze-
œnie zacz¹³em siê kszta³ciæ na mœciciela za œmieræ brata i za uciemiê¿enie ludu! Wychowy-
176
wa³em siebie na realnego, zimnego mœciciela i wodza. Dziœ radowa³em siê, widz¹c, jak t³um
kucharek, stró¿ów i ho³oty miejskiej wlók³ po b³ocie i bruku zabalsamowane zw³oki Alek-
sandra III! Muzyk¹ najwspanialsz¹ wydawa³ mi siê chrzêst pustej czaszki jego, skacz¹cej na
kamieniach! Ta scena dwa razy œni³a mi siê w m³odoœci i powtórzy³a siê na jawie we wszyst-
kich szczegó³ach!...
– S³ysza³am o tem... – szepnê³a Helena. – Przerazi³am siê! Móg³ pan œci¹gn¹æ na siebie
oburzenie czerni...
– Cha – cha! – zaœmia³ siê Lenin, mru¿¹c oczy. – Piotr Wielki zmusi³ Rosjê, jak niesforne-
go, dzikiego rumaka, by odrazu dêba stan¹³ i chodzi³ na tylnych nogach, niby na arenie cyr-
kowej! Ja potrafiê uczyniæ to po raz drugi! A ta „czerñ” i wszystko inne bêdzie zmuszone
odrzuciæ, zdeptaæ, opluæ bo¿yszcza swoje, wczoraj jeszcze uwa¿ane za nietykalne, cudowne,
zes³ane z nieba!
Helena s³ucha³a w milczeniu.
Lenin, nagle urwa³ i, spojrzawszy na ni¹, spyta³ z uœmiechem:
– By³a pani kiedyœ zwolenniczk¹ „Woli Narodu”? Posy³a³a mnie z bomb¹ na cara? Czy
pozosta³a ani socjal-rewolucjonistk¹, czy przesz³a do socjal-demokratycznego obozu?
– Do socjal-demokratów nie mam przekonania! – odpar³a, spokojnie wzruszaj¹c ra-
mionami.
– Dlaczego?
– Nie wierzê w skutki teoretycznego, ugodowego i ewolucyjnego socjalizmu. D³uga to
droga, a dla Rosji stokroæ d³u¿sza ni¿ dla innych ludów!
– Hm! Hm! Bardzo m¹dre! Ja te¿ od pierwszych dni studjów nad marksizmem nie wierzê
w to i nigdy nie uwierzê! – krzykn¹³ i pocz¹³ zacieraæ rêce. – Wiêc?...
– Pozosta³am socjal-rewolucjonistk¹ z przekonañ – rzek³a. – Do partji nie nale¿ê, gdy¿ nie
nadajê siê do pracy potajemnej.
– Zwolenniczka Wiktora Czernowa i tych co marz¹ o konstytuancie? – mrukn¹³, marsz-
cz¹c brwi.
– Kierownicy nie graj¹ roli – rzek³a, spokojnie poprawiaj¹c kapelusz. – Chodzi mi o to, ¿e
Rosja – to jedna wielka rola, na której przed wszystkimi innymi powinny czuæ siê dobrze
i szczêœliwie sto miljonów wieœniaków–oraczy, i siewców. Rosja do nich nale¿a³a i nale¿eæ
bêdzie...
– Nie bêdzie! – zawo³a³ Lenin i tupn¹³ nog¹. – Nie bêdzie nale¿a³a tak, jak to sobie wy-
obra¿a Czernow i jego g³upia, pod³a banda, która od osiemdziesiêciu lat ci¹gle robi gwa³t,
a w chwili niebezpieczeñstwa chowa siê w krzaki!
– Co pan mówi?! – zaprotestowa³a ¿ywo.
– Ech, proszê pani! Nie mo¿na wierzyæ piœmid³om i obietnicom tych szanta¿ystów rewo-
lucji. Oni nic nie mog¹ zrobiæ, bo nie maj¹ wytkniêtych dróg i stanowczoœci, tak samo, jak
i socjal-demokraci. nadzieje pok³adaj¹ w altruizmie, w zdrowym rozumie rz¹du i bur¿uazji
ziemiañskiej. Zaœlepieñcy! Nigdy siê tego nie doczekaj¹! A gdyby siê sta³ taki cud, to natych-
miast wytworz¹ oni z ch³opów now¹ bur¿uazjê, z któr¹ ju¿ ¿aden rewolucjonista sobie nie
poradzi! Bêdzie to kamieñ, spi¿, martwe, niedostêpne trzêsawisko...
– Pocó¿ nowa rewolucja, je¿eli masa wieœniacza stanie siê posiadaczk¹ ca³ej ziemi? – spy-
ta³a, ze zdumieniem patrz¹c na Lenina.
Chodz¹c po pokoju, potrz¹saj¹c ramionami i g³ow¹ ³ys¹, mówi³ chrapliwie:
177
– Bywaj¹ w historji okresy prze³omowe... Nagle coœ pêknie z hukiem i przed ludzkoœci¹
utworzy siê przepaœæ bez dna... Rozumie pani? Bez dna! Co robiæ? Stan¹æ i czekaæ? Na co
mamy czekaæ? Mo¿e, przepaœæ siê zape³ni czemœ, albo zamkn¹ siê jej czeluœcie? Nie! tego
nie bywa! Nigdy! Nigdy! Doszliœmy do kilkunastu lat do przepaœci i stoimy, nie wiedz¹c, co
mamy dalej robiæ. Nikt siê nie oœmiela rzuciæ i wykonaæ zuchwa³ego projektu. Ale ja siê na
to porwa³em!
Spojrza³ na Helenê i doda³ poœpiesznie:
– Ja ... tu nie chodzi o mnie – W³odzimierza Uljanowa... Uwa¿am siê za tego wybrañca,
w którym skojarzy³y siê wszystkie myœli i d¹¿enia uciemiê¿onych... dlatego siê odwa¿y³em...
– Có¿ zamierza pan uczyniæ? – spyta³a szeptem.
– Chcê wydobyæ z ludu naszego si³y uœpione. Najwiêcej ich w prostym wiejskim ludzie.
Nieznany, nieoceniony, czarowny skarb, strze¿ony przez ró¿ne czarne djabelskie potêgi.
One pierwsze siê wyrw¹ i zaczn¹ szaleæ. Po tej wichurze wyst¹pi¹ na œwiat³o dzienne praw-
dziwe si³y, jeszcze œpi¹ce, leniwe i bierne. Ale obudz¹ siê wkrótce!... Jednym skokiem prze-
sadz¹ one przepaœæ i popêdz¹ naprzód, porywaj¹c za sob¹ inne narody! Nikt siê sprzeci-
wiaæ nie bêdzie, bo mi³oœæ i troska o losy ludzkoœci bêd¹ kierowa³y nami, Heleno! Nic nie
stanie nam na przeszkodzie, wszystko zgnieciemy, zmieciemy i zburzymy w imiê wielkie-
go budowniczego...
– Wielkiego budowniczego?... – zapyta³a, podnosz¹c oczy na ¿ó³t¹ twarz Lenina.
– Jest nim cz³owiek wolny, o ¿yciu ziemskiem, myœl¹cy, a nie zatruty mrzonkami... – od-
powiedzia³ g³ucho.
– Nie rozumiem... – przerwa³a mu Helena.
– Biblja mówi, ¿e kiedyœ ludzie jêli siê szalonej pracy wzniesienia wie¿y Babel, bo chcieli
zajrzeæ Bogu w oczy. Zbudowawszy j¹, ludzie zrozumieliby, ¿e tajemnicze niebo – to pusty-
nia kosmiczna; myœl swoj¹ skierowaliby na sprawy ziemskie, które jedynie mog¹ utrwaliæ
mi³oœæ i sprawiedliwoœæ ludzk¹. M¹dre przys³owie nasze mówi, ¿e „nie obiecuj ¿órawia
w niebie, daj siniczkê w rêce!” Tymczasem ludzkoœæ ulêk³a siê bezmyœlnie urojonego Boga,
przerwa³a zuchwa³¹ pracê, wymordowa³a budowniczych i poró¿ni³a siê nazawsze. Odt¹d pa-
nuje prawo nieludzkie, obce, wrogie, truj¹ce nas i obezw³adniaj¹ce... My zbudujemy inny
œwiat, posiejemy w nim ludzkie myœli, zrozumia³e i podnosz¹ce si³y do potêgi, jakiej nie zna³
¿aden Bóg!
Wszed³ t³um towarzyszy; to przerwa³o rozmowê.
Helena odesz³a.
Lenin zmru¿y³ oczy, wielkim wysi³kiem woli otrz¹sn¹³ siê z wra¿eñ i myœli, oddawna nie-
wypowiadanych g³oœno, i spyta³ obojêtnym g³osem:
– Co nowego macie do zakomunikowania?
Wys³ucha³ uwa¿nie raportów o zarz¹dzeniach socjalistów innych obozów, projektuj¹cych
przyœpieszenie zwo³ania konstytuanty dla przyjêcia projektu o ziemi i dla zawarcia pokoju
z Niemcami.
– Ta - ak! – mrukn¹³ Lenin. – Chc¹ wyprzedziæ nas! Nie uda siê... Towarzysze! Przed go-
dzin¹ zosta³y wys³ane telegramy do rz¹du berliñskiego i do g³ównodowodz¹cego na naszym
froncie z propozycj¹ pokoju. Ta sprawa jest w toku! Za³atwimy j¹ bez s³awetnej konstytuan-
ty. Niech siê zbierze dziœ wieczorem Rada komisarzy ludowych! Wyst¹piê z wnioskiem od-
powiednim.
178
Towarzysze wyszli.
Lenin kaza³ po³¹czyæ siê telegraficznie z g³ówn¹ kwater¹ na froncie. Obok niego stanêli
przy aparacie Gruzin Stalin i chor¹¿y Krylenko.
Rozmowa trwa³a przesz³o godzinê.
G³ównodowodz¹cy, genera³ Duchomin, odmówi³ komisarzom pos³uszeñstwa w sprawie
natychmiastowego zawarcia pokoju z Niemcami; wymaga³ upowa¿nienia rz¹du centralnego,
uznanego przez ca³¹ Rosjê.
Lenin uœmiechn¹³ siê, czytaj¹c wstêgê telegraficzn¹ z odpowiedzi¹ Duchomina, i kaza³
zadepeszowaæ:
– Generale Duchomin! Imieniem rz¹du rosyjskiej republiki zwalniamy was ze stanowiska
g³ównodowodz¹cego i na to stanowisko mianujemy chor¹¿ego Krylenkê.
Gdy telegrafista skoñczy³, Lenin da³ mu znak, ¿e mo¿e odejœæ.
Ledwie siê zamknê³y drzwi za ¿o³nierzem, podszed³ do Krylenki i szepn¹³:
– Towarzyszu, weŸ natychmiast oddzia³ marynarzy, ruszaj do g³ównej kwatery i wykonaj
rozkaz, dany Duchoninowi. Genera³ ma byæ zabity... Gdyby wynik³y jakieœ zaburzenia w woj-
sku. nie wahaj siê przed zastosowaniem nawet masowej kary œmierci. Bawiæ siê w pó³œrodki
nie mamy prawa!
Na powiedzeniu Rady komisarzy ludowych Lenin przedstawi³ plan pokoju z Niemcami
i przeforsowa³ listê kandydatów delegacyj pokojowych, któremi mia³ kierowaæ Leon Trockij.
Z podziwem i prawie przera¿eniem s³uchali towarzysze wymienianych nazwisk nikomu nie-
znanych ludzi: farmaceuty Bryljanta, niepiœmiennego wieœniaka Ostaszkowa, felczera Pio-
trowskiego, prowokatora carskiej ochrany von Schneura, rewolucjonisty Mœcis³awskiego, stu-
denta Karachana, nauczycielki ludowej Bicenko i drobnego dziennikarza – emigranta Rosen-
felda-Kamieniewa.
Oni to mieli przemawiaæ w imieniu wielkiej, „œwiêtej Rosji”, prowadziæ uk³ady z Niem-
cami, które mia³y wys³aæ do Brzeœcia Litewskiego wykszta³conych, oddanych ojczyŸnie lu-
dzi: dyplomatów, uczonych i genera³ów?
Kilku towarzyszy chcia³o protestowaæ. Jeden z nich krzykn¹³ z rozpacz¹:
– Sprzedajemy Rosjê!
Lenin wyczu³ niepokój i oburzenie, panuj¹ce na sali, i porozumiewawczo spojrza³ na Dy-
bienkê.
Olbrzymi majtek natychmiast wyszed³. Po chwili otwar³y siê drzwi. Na salê weszli Cha-
lajnen z oddzia³em Finnów i ponury morderca oficerów w Kronsztacie, marynarz ¯eleznia-
kow, prowadz¹cy za sob¹ pluton uzbrojonych majtków.
Szczêknê³y kolby opuszczonych na ziemiê karabinów. ¯o³nierze zastygli w nieruchomych,
groŸnych postawach.
Na sali siê uciszy³o. Rabi przestrach malowa³ siê na twarzach czterdziestu dwóch cz³on-
ków Komitetu wykonawczego przy radzie komisarzy ludowych.
Lenin z ³agodnym uœmiechem na twarzy i weso³emi b³yskami w oczach oznajmi³:
– Zgodnie z postanowieniem Rady i Komitetu rozpoczynamy uk³ady z Germanj¹, co zo-
staje polecone towarzyszowi Trockiemu. Niech sumienie wasze bêdzie spokojne, towarzysze!
Pamiêtajcie, ¿e ka¿da umowa z imperjalistycznym rz¹dem niemieckim bêdzie nic nie znacz¹-
cym skrawkiem papieru, gdy¿ wkrótce podpiszemy inn¹ – z proletarjuszem niemieckim,
z rz¹dem Karola Liebknechta!
179
Towarzysze uspokoili swoje rewolucyjne sumienie.
Jednak¿e wytrawni niemieccy dyplomaci, oceniaj¹c dok³adnie sytuacj¹ Rosji, zapropono-
wali tak ostre warunki, ¿e nawet bolszewicka delegacja nie odwa¿y³a siê przyj¹æ ich bez po-
rozumienia siê z Piotrogrodem.
By³ to wielki cios dla nowych w³adców dawnego imperjum.
Lenin namyœla³ siê d³ugo, bo nie wiedzia³, w jaki sposób w chwili, gdy jeszcze istnia³a
Rada socjalistów wrogich od³amów, gdy na prowincji ¿y³y has³a patrjotyczne, rzucone przez
genera³ów Korni³owa i Aleksejewa, móg³by przekonaæ towarzyszy o koniecznoœci pokoju za
wszelk¹ cenê, aby rewolucja mog³a choæ na krótki czas odetchn¹æ swobodnie i babraæ nowe-
go rozpêdu.
Korzystaj¹c ze zw³oki, Niemcy i Austrjacy ju¿ pêdzili przed sob¹ czerwon¹, niesforn¹ arm-
jê, na po³udniu wkroczyli na Ukrainê, od pó³nocy zajêli Psków i dla wywarcia nacisku posy-
³ali samoloty, które zaczê³y coraz czêœciej kr¹¿yæ nad Piotrogrodem.
– Musimy zostaæ jedynymi panami sytuacji. GroŸna jest dla nas konstytuanta, wiêc rozpê-
dzimy j¹ na cztery wiatry! – szepta³ do siebie prezes Rady komisarzy ludowych.
Ten zuchwa³y czyn nale¿a³o jednak przygotowaæ starannie.
Ca³¹ noc przechodzi³ Lenin po pokoju, obmyœlaj¹c plan ataku.
– Gdy wszystkie najpotrzebniejsze i najczynniejsze warstwy spo³eczeñstwa bêd¹ po naszej
stronie, – nie potrzebujemy niczego siê obawiaæ ! – myœla³. – Potrafimy wtedy przeprowa-
dziæ w ¿ycie postanowienia naszej Rady.
nazajutrz wszyscy, w najdalszych zak¹tkach frontu i prowincji, wszêdzie, gdzie istnia³ te-
legraf, wiedzieli o nowych dobrodziejstwach Rady komisarzy.
Cios by³ zadany pewn¹ i wprawn¹ rêk¹.
By³ to manifest nowego rz¹du, pozwalaj¹cy ¿o³nierzom na w³asn¹ rêkê zawieraæ pokój
z nieprzyjacielem i powracaæ do domu; doradzaj¹cy ch³opom zagarniêcie ziemi i dobytku
w³aœcicieli wielkich posiad³oœci, nie czekaj¹c na zwo³anie konstytuanty; daj¹cy zgodê na to,
aby ludy nierosyjskiego pochodzenia bezkarnie odrywa³y siê od dawnego imperjum i tworzy-
³y w³asne, samodzielne pañstwa; nawo³uj¹cy wreszcie robotników do ujêcia w swoje rêce ka-
pitalistycznych przedsiêbiorstw i faktycznego ich prowadzenia w³asnemi si³ami.
Wszczynaj¹c i przerywaj¹c pokojowe uk³ady, targuj¹c siê, zwodz¹c, rzucaj¹c coraz to
nowe, czcze, lecz efektowne frazesy, w rodzaju „ani pokój, ani wojna”, Trockij i jego szwa-
gier – Kamieniew tymczasem powstrzymywali ofenzywê Niemców.
Obaj – Lenin i Trockij czekali na wyniki wyborów do przysz³ej konstytuanty. Wkrótce
przekonali siê, ¿e ludowcy zwyciê¿yli i ¿e bolszewicy nie zdobêd¹ wiêkszoœci g³osów w in-
stytucji, która mia³a ustaliæ formê rz¹du w kraju i pokierowaæ jego losami.
Dowiedziawszy siê o tem, Lenin zatar³ rêce i rzek³ weso³o:
– Bardzo dobrze! Normaln¹ drog¹ dojdziemy do zwyciêstwa!
– Normaln¹? – spyta³ Trockij, nie rozumiej¹c.
– Tak! – zawo³a³ Lenin. – Przez krew i wojnê domow¹, w której zdusimy odrazu wszyst-
kich wrogów! Radykalniejsza to droga od œliskich œcie¿ek kompromisów i szermierek jêzy-
kowych!
– Z konstytuant¹ ³atwo nie pójdzie... – zauwa¿y³ Trockij.
– Nie powtarzajcie g³upstw, towarzyszu! – oburzy³ siê Lenin. – Przed kilkoma miesi¹cami
Duma Pañstwowa tak samo mówi³a o carze. Ale, ale! Ka¿cie, aby cara z rodzin¹ przewiezio-
180
no z Tobolska do Jekaterynburga. Myœla³em o tem minionej nocy... Powinien byæ bli¿ej nas,
abyœmy mogli mieæ go w ka¿dej chwili w rêku. Jekaterynburg – dobre miejsce! Mamy tam
twardych ludzi w radzie robotniczej – Jurowskich, Wojkowa i Bie³oborodowa. Mo¿emy po-
legaæ na nich!
– Tak, to – prawda, – zgodzi³ siê Trockij. – lecz, Iljiczu, czy mo¿emy targn¹æ siê na kon-
stytuantê?
Lenin stan¹³ przed nim z zaciœniêtymi piêœciami i sykn¹³:
– Nie mo¿ecie otrz¹sn¹æ siê z tych prze¿ytków! Jedni t³uk¹ siê ³bami przed krzy¿ami i po-
s¹gami œwiêtych, inni – przed autorytetami ludzi i instytucyj! Mrok doko³a mnie, œlepota, nie-
wolnicza myœl!
Splun¹³ zamaszyœcie i nagle siê uspokoi³. Uœmiechn¹³ siê nawet i rzek³, dotykaj¹c rêki to-
warzysza:
– Lekarzu, ulecz siê sam! Pamiêtaj, ¿e niema na ziemi nieœmiertelnych ludzi i nieœmiertel-
nych instytucyj... Wszystko umiera, wszystko upada i w proch siê obraca. Tak przecie¿ mówi³
i twój Jehowa? M¹dry to by³ Bóg, bo na ludzkie stado mia³ twardy bicz!
Trockij zamyœlony i zaniepokojony odszed³.
Lenin pozosta³ sam.
Chodzi³ po pokoju i trzaska³ w palce.
Wreszcie uchyli³ drzwi i zawo³a³:
– Towarzysza Chalajnena do mnie! Natychmiast!
Finn stan¹³ przed nim i patrzy³ w oczy wodza nieruchomym, oddanym wzrokiem.
– Towarzyszu! Biegnijcie i sprowadŸcie do mnie Feliksa Dzier¿yñskiego. Niech przyjdzie
z tymi, którym ufa ca³kowicie.
Chalajnen wybieg³, a Lenin zacz¹³ chodziæ po pokoju, nuc¹c jak¹œ piosenkê i pogwiz-
duj¹c.
By³ zupe³nie spokojny i ju¿ o niczem nie myœla³. Wypi³ szklankê herbaty i, usiad³szy przy
biurku, rozwin¹³ gazetê. Po chwili zacz¹³ rozwi¹zywaæ zadanie, które znalaz³ w dziale sza-
chów. Twarz mia³ pogodn¹; ³agodny uœmiech b³¹ka³ siê po wydêtych wargach i kry³ siê
w rzadkich mongolskich w¹sach, opadaj¹cych nisko.
Zegar na wie¿y koœcio³a Smolnego wydzwoni³ pó³noc. Z ostatniem uderzeniem, zapukano
do drzwi pokoju.
– Mo¿na wejœæ! – krzykn¹³ weso³ym g³osem Lenin, wstaj¹c.
Wszed³ Dzier¿yñski. Twarz mu drga³a, powieki marszczy³y siê, poruszane skurczem; chu-
de, wêz³owate palce zgina³y siê drapie¿ne i prostowa³y.
– Potrzebny wam jestem? – spyta³ cichym, przenikliwym g³osem. – Przyszed³em i przy-
prowadzi³em ze sob¹ pewnych ludzi. S¹ to Urickij, Wo³odarskij i Peters. Prowadzimy razem
wywiad...
– Urickij? – spyta³ Lenin i przymru¿y³ oko.
Dzier¿yñski skrzywi³ usta, wyra¿aj¹c tym ruchem uœmiech, i szepn¹³:
– Tak! To on sprowokowa³ mord oficerów i nas³a³ marynarzy, aby zabili w szpitalu cho-
rych ministrów, Szyngarjowa i Kokoszkina; z jego te¿ polecenia majtkowie zamordowali
w Soczi by³ego premjera carskiego, Iwana Goremykina z ca³¹ rodzin¹... On – to!
Lenin œciska³ rêce przyby³ych towarzyszy.
Wreszcie spyta³ cicho, prawie groŸnie:
181
– Czy mogê byæ z wami szczerym?
W milczeniu skinêli g³owami.
Wtedy rzek³ krótko:
– Siadajcie i s³uchajcie! To, o czem bêdê mówi³, tymczasem musi pozostaæ w tajemnicy...
Przewidujê, ¿e wkrótce wybuchnie wojna domowa, taka prawdziwa, rosyjska wojna, w któ-
rej siê swoich nie szczêdzi! Nie wiem, czy zrozumiecie to, bo nie jesteœcie Rosjanami... ale
zapewniam was, ¿e wojna domowa bêdzie taka, o jakiej nikomu siê nie œni³o! Cha! Cha!
Czasy Pugaczowa i Dymitrów Samozwañców – to fraszki, zabawy dziecinne!
Œmia³ siê d³ugo, a potem mówi³:
– Dla wojny, nawet domowej, aby j¹ wygraæ, niezbêdn¹ jest armja. Mamy du¿o bagnetów
i ch³opów, trzymaj¹cych je w mocnych d³oniach; nie mamy natomiast oficerów! Przeciwna stro-
na posiadaæ ich bêdzie. Towarzysze, zróbcie tak, aby wa³êsaj¹cy siê bez roboty lub ukrywaj¹cy
siê oficerowie przeszli na nasz¹ stronê dobrowolnie, czy z musu, pod wp³ywem... strachu.
– A – a! – odezwa³ siê Dzier¿yñski. – Nareszcie! Potrafimy to zrobiæ – b¹dŸcie spokojni,
W³odzimierzu Iljiczu! Bêdziemy œcigali ich, trapili przera¿eniem, g³odem, wiêzieniem, mor-
dem, dokonywanym na opornych i schwytanych z broni¹ w rêku! Rewolwer w naszych oskar-
¿eniach wyolbrzymieje do rozmiarów najwiêkszego dzia³a, scyzoryk zmieni siê w zatruty
sztylet! Za³o¿ymy tajne stowarzyszenie kontrrewolucyjne i wci¹gniemy setki bia³ych ofice-
rów. Gdy uwik³amy w naszych sieciach tysi¹ce ³atwowiernych, uczynimy wybór. Najlepszych
oddamy wam, resztê... ziemi! Zmusimy do pos³uchu tych, którzy s¹ nam potrzebni. Zmusi-
my! Od czegó¿ maj¹ matki, siostry, ¿ony, dzieci? Wrzucimy to wszystko do lochów wiêzie-
nia, jako zak³adników, drêczyæ w lêku œmiertelnym trzymaæ bêdziemy! Damy do wyboru ofi-
cerom – albo wiern¹ s³u¿bê w naszej armji, albo œmieræ rodzin, a dla nich mêkê, któr¹ obmy-
œlimy z Petersem pod³ug recepty Wilkiego Inkwizytora!
– Tak! Widzê, ¿e rozumieliœcie mnie, towarzyszu! – zawo³a³ Lenin, zacieraj¹c rêce. – A te-
raz inne sprawy, nie mniej wa¿ne. S³uchajcie! Musicie mieæ w pogotowiu ludzi, aby zg³adziæ
Miko³aja Krwawego z rodzin¹... kilku pewnych terorystów... na wszelki wypadek.
Wszyscy podnieœli g³owy, s³uchaj¹c spokojnego, prawie weso³ego g³osu Lenina.
– Czy nie bêdzie s¹du nad carem? – spyta³ Wo³odarskij. – Tak, jak to uczyni³a wielka re-
wolucja francuska?
Lenin odpowiedzia³ nie odrazu.
Waha³ siê chwil kilka, a¿ rzek³ dobitnie:
– S¹dziæ cara publicznie by³oby niebezpieczn¹ tragikomedj¹, bo nie wiemy, jak siê bêdzie
zachowywa³. A nu¿ zdobêdzie siê na wypowiedzenie s³ów, porywaj¹cych lud? Albo potrafi
umrzeæ œmierci¹ bohatera? Nie wolno nam robiæ nowych mêczenników i œwiêtych! Nie mo-
¿emy te¿ pozostawiæ go przy ¿yciu, aby nie porwali go niemieccy lub angielscy krewniacy,
albo kontr-rewolucjoniœci, czyni¹c z cara i jego rodziny nowe fetysze! jasne?
– Rozumiemy! – szepnêli towarzysze.
– Jeszcze raz pytam, czy mogê na was polegaæ i nie obawiaæ siê zdradzenia tajemnicy? –
spyta³ Lenin, ostrym wzrokiem ogarniaj¹c ka¿d¹ twarz siedz¹cych przed nim ludzi. – Obie-
cujê wam, ¿e proletarjat nie zapomni o waszej przys³udze i wiernej obronie jego sprawy. Po-
trafi on nietylko karaæ zdrajców, lecz tak¿e byæ wdziêcznym za us³ugi. Ma on ciê¿k¹, nielito-
œciw¹ d³oñ, spadaj¹c¹ na wrogów i zdrajców w chwili wykrycia zbrodni, umie te¿ t¹ sam¹
rêk¹ wynagrodziæ wspania³omyœlnie, wynieœæ na szczyt s³awy...
182
W milczeniu skinêli g³owami i wargi zacisnêli mocniej.
– Od jutra zaczynajcie! – doda³ Lenin, wstaj¹c. – Nie mamy czasu do stracenia. Djablo
du¿o gadali towarzysze, a tego, co najwa¿niejsze, nie zrobili! Teraz musimy siê œpieszyæ!
Po¿egna³ wszystkich z ³agodnym uœmiechem na twarzy, a gdy wyszli, zmru¿y³ oczy i pod-
szed³ do okna, przeci¹gaj¹c siê leniwie i ziewaj¹c g³oœno.
Ujrza³ z³ocony krzy¿ katedry Smolnej. Pada³y na niego blade promienie ksiê¿yca. Lœni³
siê, jakgdyby z diamentu skrz¹cego by³ wykuty.
Zaœmia³ siê Lenin i mrukn¹³:
– Zniknij! Ciê¿ysz zbytnio nad t¹ ziemi¹. Nawo³ujesz do mêki i pokory, a my pragniemy
¿ycia i buntu!
Wzrok jego pad³ na zegar.
Dochodzi³a godzina pierwsza.
– Czas widm, djab³ów i zjaw straszliwych – pomyœla³ – a tymczasem ¿adna nie przycho-
dzi... ¿adna... Cha – cha!
Zamkn¹³ czy i drgn¹³.
Wynurzy³a siê nagle twarz Dzier¿yñskiego.
Blada, nieprzytomna, o zapad³ych, zimnych, zezowatych oczach, do po³owy ukrytych pod
drgaj¹cemu powiekami, o kurcz¹cych siê straszliwie miêœniach policzków i wykrzywionych,
zapad³ych wargach.
Œmia³a siê cicho i wydawa³a lekki syk.
Lenin obejrza³ siê doko³a i uœmiechn¹³ siê radoœnie:
– Ten towarzysz pozostanie twardy, jak mur!
Skrzypnê³y drzwi i poruszy³a siê zmiêta, zawalana rêkami ¿o³nierzy draperja.
Do pokoju szybko wœlizgn¹³ siê nieznajomy cz³owiek.
– Poco wchodzicie o tak póŸniej porze? – zapyta³ Lenin i nagle oczy mu b³ysnê³y.
Przypomnia³ sobie drogê ko³o ma³ej wioski góralskiej w Tatrach i bladego m³odzieñca
o pa³aj¹cych oczach.
– Poco wchodzicie? – powtórzy³, bacznie patrz¹c na stoj¹cego ko³o drzwi cz³owieka i nie-
znacznie posuwaj¹c siê do biura.
– Poznaliœcie mnie? Jestem Sielaninow. By³em u was w Poroninie, towarzyszu... Przycho-
dzê raz jeszcze ostrzec was... Je¿eli zrobicie zamach na konstytuantê...
Nie skoñczy³, bo w kurytarzu rozleg³ siê przeci¹g³y, trwo¿ny dzwonek.
To Lenin, ostro¿nie skradaj¹c siê, doszed³ do biurka i nacisn¹³ guzik elektryczny.
Wbieg³ Chalajnen z ¿o³nierzami.
– WeŸcie go! – rzek³ spokojnie Lenin. – Ten cz³owiek zakrad³ siê do mnie i grozi³ mi...
Finnowie porwali Sielaninowa i wywlekli go z pokoju.
Lenin rzuci³ siê na sofê i natychmiast usn¹³.
By³ straszliwie znu¿ony, a sumienie mia³ spokojne.
Nie s³ysza³ nawet, ¿e na podwórzu, tu¿ pod jego oknami, hukn¹³ samotny strza³ rewolwe-
rowy i rozleg³ siê ponury g³os Chalajnena:
– Wyrzuciæ cia³o na ulicê!...
Zegar wydzwoni³ jeden raz...
G³ucho, przeci¹gle, niby na pogrzeb... Godzina widm i djab³ów minê³a...
183
ROZDZIA£ XXII.
W domu pañstwa Bo³dyrewych po pewnym czasie zapanowa³ spokój. S³owo to nie zupe³-
nie œciœle okreœla³o stan rzeczy. W³aœciwie ¿adnego spokoju nie by³o. Zjawi³a siê mo¿liwoœæ
istnienia. W prze¿ywane krwawe, burzliwe czasy podnosi³o siê to do potêgi szczêœcia.
Po zdobyciu Piotrogrodu przez komunistów mieszkanie in¿yniera Bo³dyrewa zosta³o za-
rekwirowane. Na szczêœcie dosta³o siê ono jego dawnym robotnikom. ¯y³ z nimi zawsze
w dobrych stosunkach, wiêc narazie nie robili ¿adnych przykroœci, pozostawiwszy dla rodzi-
ny w³aœciciela mieszkania, a swego by³ego dyrektora dwa pokoje i rozlokowawszy siê w in-
nych z ¿onami i gromad¹ dzieci.
Dra¿ni³y i smuci³y pañstwa Bo³dyrewych dochodz¹ce odg³osy t³uczonych zwierciade³
i porcelanowych drobiazgów, ³oskot przewracanych mebli, niemilkn¹cy ani na chwilê ha³as,
tupot nóg uganiaj¹cych po mieszkaniu dzieciaków, niesfornych, wrzaskliwych, k³ótnie kobiet,
waœni¹cych siê o zagarniêt¹ kanapê, kobierzec lub o miejsce przy piecu w kuchni. Przyzwy-
czaili siê stopniowo do nowej sytuacji. ¯yli, staraj¹c siê nie pokazywaæ ludziom na oczy i jak
najmniej spotykaæ siê z nimi, chocia¿ nieraz spostrzegli, ¿e ¿ony robotników wynosz¹ z do-
mu rzeczy, nale¿¹ce do mieszkania, i sprzedaj¹ je na mieœcie.
– Trudno! – szepta³ Bo³dyrew do ¿ony. – Nie smuæ siê, Masza! Je¿eli burza przeminie, jak z³y
sen, – nabêdziemy wszystko, co stracimy. Usprawiedliwiam robotników. Co maj¹ biedacy robiæ?
Zagarnêli wszystko w swoje rêce, a teraz z g³odu przymieraj¹. Fabryki pozostaj¹ nieczynne, praca
nie idzie, bo przeró¿ne komitety naradzaj¹ siê, uk³adaj¹ nowe plany, k³óc¹ siê... Nikt nic nie p³aci,
chleba, miêsa, mas³a na targu niema. Ludzie wprost zmuszeni s¹ grabiæ i sprzedawaæ zrabowane
rzeczy! Chwa³a Bogu, ¿e choæ nikt nas nie rusza, ¿e mamy swój k¹t i synów przy sobie!
To mówi¹c, prze¿egna³ siê nabo¿nie i, z wdziêcznoœci¹ spojrzawszy na œwiêty obraz, obj¹³ ¿onê.
– Masz s³usznoœæ, drogi! – szepnê³a. – Wczoraj, gdy chodzi³am na poszukiwanie kaszy
i mleka, spotka³am genera³ow¹ Uszakow¹. Opowiada³a mi wprost przera¿aj¹ce rzeczy! Do
nich codzieñ wyrywa³y siê bandy czerwonych gwardzistów, dokonywa³y rewizyj, wynosi³y
wszystko, co wpada³o pod rêkê, l¿y³y, potr¹ca³y, a w koñcu uprowadzi³y ze sob¹ genera³a.
Pani Uszakowa daremnie poszukuje mê¿a ju¿ drugi tydzieñ.
– Zabity? – spyta³ Bo³darew, bledn¹c i wylêk³ym wzrokiem spogl¹daj¹c na ¿onê.
– Z pewnoœci¹... Ona sama te¿ tak myœli, lecz jeszcze ³udzi siê nadziej¹! – odpar³a. –
Straszne czasy! Kara, dopust Bo¿y!
Oni jednak czuli siê zadowoleni.
Pamiêtnego dnia zdobycia Pa³acu Zimowego, Bo³dyrew z synem Piotrem póŸno w nocy
odnaleŸli Grzegorza. Mia³ silnie pot³uczon¹ pierœ, lecz móg³ opuœciæ szpital. Maj¹c mandat
Antonowa–Owsienko, Bo³dyrew zabra³ syna i przewióz³ go do domu.
184
Od tego czasu ¿yli jak w norze lecz doœæ spokojnie.
Ca³y kapita³ rodziny, z³o¿ony w banku, dosta³ siê w rêce zdobywców Piotrogrodu, a w dwa dni
póŸniej równa³ siê zeru, gdy¿ Rada komisarzy ludowych znios³a system pieniê¿ny i zniszczy³a wszel-
kie papiery wartoœciowe. Bo³dyrewowie jednak posiadali sporo srebra, klejnotów, ubrania, bielizny
i futer, mogli wiêc prowadziæ handel zamienny z przybywaj¹cymi do stolicy wieœniakami.
Dawa³o to mo¿noœæ istnienia ca³ej rodzinie. Pani Bo³dyrewa na piecyku naftowym sporz¹-
dza³a skromne obiady, wcale do kuchni nie zagl¹daj¹c, gdzie z dniem ka¿dym rozpala³a siê
coraz bardziej za¿arta wojna domowa pomiêdzy ¿onami robotników, a za ich namow¹ i wœród
mê¿czyzn. Nieraz wieczorem, po powrocie robotników z wieców i nigdy nie skoñczonych
narad, rozleg³y siê ohydne wyzwiska, przekleñstwa, a po nich – ponure wycie, ³oskot padaj¹-
cych mebli brzêk rozbijanych szyb – odg³osy bójek.
Nieraz po takiej burdzie Bo³dyrewowie musieli iœæ i robiæ opatrunek potrubowanym. Bija-
tyki sta³y siê codziennem zjawiskiem. Dopomaga³a temu wódka. Chocia¿ alkohol pozosta-
wa³ zakazany, jednak wszechmocni ¿o³nierze, pod pozorem rewizji, zaczêli plondrowaæ sk³a-
dy win i sklepy monopolu spirytusowego, sprzedaj¹c zdobycz z wolnej rêki.
Ze wszystkiem tem godzi³a siê inteligentna, kulturalna rodzina in¿yniera.
Pani Bo³dyrewa, widz¹c, jak lekkomyœlny i bezwolny m¹¿ jej zmienia siê pod wp³ywem
niespodziewanie spadaj¹cych ciosów; jak powoli zacieœniaj¹ siê bli¿sze wiêzy duchowe po-
miêdzy nim a synami, od paru lat zgorszonymi panuj¹cemi w domu stosunkami, nieraz my-
œla³a, ¿e dopiero teraz czuje siê naprawdê szczêœliwa, tak¹, jak¹ by³a w pierwszych latach
ma³¿eñstwa. Bez skargi i rozgoryczenia znosi³a drobne przykroœci, niewygody i pracê, której
zmuszona by³a siê podj¹æ dla mê¿a i synów.
Pomagali jej, jak mogli. Robotnicy mieli poddostakiem.
Dziwnej siê wydawa³o, ¿e takie zwyk³e, oddawna funkcjonuj¹ce urz¹dzenia, jak wodoci¹-
gi miejskie i stacja elektryczna, kierowane rêkami nowych administratorów–bolszewików,
zaczê³y szwankowaæ i nieraz przerywa³y swoj¹ dzia³alnoœæ. Rury wodoci¹gowe i kanalizacyj-
ne zamarza³y i pêka³y. M³odzi in¿ynierowie zmuszeni byli naprawiæ je i nosiæ wodê w ku-
b³ach z kranów ulicznych, wystawaæ godzinami w kolejkach, oczekuj¹c na wyznaczon¹ przez
nowe prawo porcjê nafty, wêgla na opa³, chleba i innych produktów spo¿ywczych.
In¿ynierowie narazie zmobilizowali wszystkich robotników i wspólnemi si³ami podtrzy-
mywali porz¹dek w domu, naprawiaj¹c to, co siê psu³o.
Taki stan rzeczy przetrwa³ zaledwie miesi¹c.
Jeden z robotników, potrzebuj¹c dla domu kawa³ka rury, poprostu odkrêci³ j¹ od maszyny
fabrycznej.
Towarzysz partyjny zadenuncjowa³ go przed komisarzem bolszewickim. Robotnik zosta³
aresztowany, oskar¿ony o kradzie¿ maj¹tku narodowego i stracony. Nie przesz³o to jednak
bezkarnie i dla Bo³dyrewych.
W ich pokojach by³a zarz¹dzona rewizja, przyczem odebrano im wszystkie dro¿sze rze-
czy. Piotr, za to, ¿e poleci³ robotnikowi zdobyæ kawa³ rury, zosta³ osadzony w lochach „nad-
zwyczajnej komisji dla walki z kontr-rewolucj¹, sabota¿em i spekulacj¹”, czyli „czeki”, przy
ul. Grochowej.
Prokurator, ci¹gle pijany zamiatacz ulic, nieustannie obiecywa³ aresztowanemu bur¿ujo-
wi, ¿e ka¿e go straciæ i grozi³ podczas dochodzenia s¹dowego rewolwerem, co chwila przy-
stawiaj¹c go do piersi lub czo³a m³odego in¿yniera.
185
Na szczêœcie robotnicy i majstrowie z fabryki, gdzie pracowa³ Piotr, wnieœli podanie
o zwolnienie go.
Piotr Bo³dyrew po dwóch tygodniach powróci³ do domu i, uœmiechaj¹c siê zagadkowo,
szepta³ do rodziców i brata:
– Napatrzy³em siê w „czeka” ró¿nych piêknych rzeczy i przeszed³em wspania³¹ szko³ê...
Nie chcia³ jednak opowiadaæ w domu o szczegó³ach. Obawia³ siê robotników, którzy chêt-
nie pods³uchiwali pode drzwiami. Mo¿na by³o siê spodziewaæ denuncjacji, bo pomiêdzy lo-
katorami mieszkania Bo³dyrewych na tle k³ótni takie wypadki ju¿ siê zdarzy³y.
Podczas przechadzek po mieœcie, Piotr opowiedzia³ ojcu, ¿e w tym najwy¿szym s¹dzie,
gdzie siê wymierza³a sprawiedliwoœæ proletarjacka, panuj¹ warunki straszliwe, wo³aj¹ce o po-
mstê do nieba.
Codziennie rozstrzeliwano ludzi bez s¹du, dopuszczano siê prowokacji, jak za dawnych cza-
sów policji politycznej, wy³udzano pieni¹dze za zwolnienie z wiêzienia, bito aresztowanych,
znêcano siê w taki sposób, o jakim w najbardziej ponurych okresach caratu nie s³yszano nigdy.
– Uwa¿am, ¿e kto siê tam dostanie, powinien odrazu zamówiæ dla siebie trumnê i nabo-
¿eñstwo ¿a³obne! – szepta³ z uœmiechem Piotr. – Tylko trafem mo¿na wyjœæ ca³o z tego
mrocznego przybytku sprawiedliwoœci.
Z przera¿eniem patrzyli na siebie, porozumiewaj¹c siê oczami i szepc¹c:
– •le! Coraz gorzej!
Pan Bo³dyrew wœród niezliczonych, wiêkszych i mniejszych przykroœci, k³opotów, rewi-
zyj, trwogi i codziennej obawy o rodzinê i w³asne ¿ycie, zapomnia³, zdawa³o siê zupe³nie
o spóŸnionej mi³oœci, niedawno tak potê¿nie trzymaj¹cej go w swej w³adzy.
Pewnego razu id¹c Newskim Prospektem, przypomnia³ sobie o uroczej Tamarze.
Przeszed³ most i skierowa³ siê w stronê domu, gdzie wynaj¹³ przed rokiem przytulne
mieszkanko dla tancerki.
Zdziwi³ siê, ¿e na dzwonek jego otworzy³a mu drzwi ta sama pokojówka, któr¹ zna³ od-
dawna. Wiedzia³, ¿e nowe prawo zakazywa³o pos³ugiwaæ siê prac¹ najemn¹ i za niewykona-
nie tego kara³o surowo.
– Ryzykuje Tamara... – pomyœla³ Bo³dyrew i zapyta³ pokojówki: – Czy pani jest w domu?
Sprytna dziewczyna opuœci³a oczy i, – uœmiechaj¹c siê dwuznacznie, odpar³a przyt³umio-
nym g³osem:
– Pani jest w domu, tylko nie mo¿e nikogo przyj¹æ... W³aœnie przed chwil¹ przyby³ do pani
komisarz naszej dzielnicy, wiêc...
Bo³dyrew nie s³ucha³ dalej. Zrozumia³ wszystko. Dochodzi³y go wybuchy weso³ego œmie-
chu, zalotny szczebiot Tamary, podniecony g³os mêski, a nawet, jak mu siê wyda³o, echa po-
ca³unków, przyg³uszonych brzêkiem szk³a.
Rzuci³ spojrzenie na wieszad³o i uœmiechn¹³ siê. Wisia³y tam skórzana kurtka szwedzka
i taka¿ czapka z du¿ym daszkiem – ulubiony strój nowych komisarzy, szabla i teczka – nie-
odstêpne symbole w³adzy komunistów.
– Proszê powiedzieæ pani, ¿e by³em, aby z³o¿yæ jej ¿yczenia szczêœliwego ¿ycia – rzek³ ze
szczerym œmiechem. – Niestety, nie mogê daæ panience ¿adnego napiwka, bo nic nie mam!
Znowu siê zaœmia³ i wyszed³. Stan¹wszy na pierwszem piêtrze, wzi¹³ siê za boki i zacz¹³
œmiaæ siê, zataczaj¹c i zacieraj¹c rêce. Oddawna nic go tak szczerze nie ubawi³o. Stukn¹w-
szy sobie pary razy palcem w czo³o, wyszed³ na ulicê.
186
Mia³ przed sob¹ d³ug¹ drogê na piechotê.
Taksówki by³y zarekwirowane od pierwszym dni paŸdziernikowej rewolucji, doro¿ki
i tramwaje jeszcze nie kursowa³y, bo woŸnice, konduktorzy i mechanicy wci¹¿ debatowali nad
nowemi warunkami i wyg³aszali radykalne mowy, opowiadaj¹c siê po stronie Rady komisa-
rzy ludowych i jej prezesa, „towarzysza” Lenina. Wpoœród sporów politycznych szalej¹cy
mot³och zapomnia³ nawet o tem, ¿e dostawa³ zaledwie pó³ funta marnego chleba na dzieñ,
a o wódce nie œmia³ marzyæ, bo za u¿ywanie jej wrzucano do wiêzienia; zreszt¹, sprzedawa-
na potajemnie dosz³a do straszliwie wygórowanej ceny, dostêpnej wy³¹cznie dla biurokratów
sowieckich.
Bo³dyrew, znu¿ony d³ug¹ przechadzk¹, powróci³ do domu nad wieczorem i, spostrzeg³szy
stroskan¹ twarz ¿ony i niepokój w jej pytaj¹cych oczach, przygarn¹³ j¹ do siebie, uca³owa³
w czo³o i szepn¹³ weso³o:
– B¹dŸ spokojna, Masza! Wszystko jest bardzo dobrze... Skoñczy³em z tem wszystkiem,
co tobie zatruwa³o ¿ycie, a mnie hañbi³o. Skoñczy³em na zawsze!...
W tydzieñ póŸniej Bo³dyrew z synami otrzyma³ wezwanie do komisarjatu pracy.
Jakiœ robotnik w skórzanej czapce, brutalnie patrz¹c na nich, zapyta³:
– Bur¿uje! Czy chcecie s³u¿yæ proletarjatowi? Potrzebujemy waszej wiedzy tymczasem,
nim bêdziemy mieli swoich fachowców... Je¿eli nie zgodzicie siê, odbierzemy wam kartki
aprowizacyjne, bo „kto nie pracuje, ten nie je!” Cha – cha! Tak powiedzia³ nasz Lenin! No,
có¿? Zgadzacie siê? Pamiêtajcie, ¿e w razie odmowy spotkaj¹ was ró¿ne inne kary, a mamy
ich du¿y zapas dla was, wrogów rewolucji!
Bo³dyrewowie zamienili miêdzy sob¹ porozmiewawcze spojrzenia.
– Przystajemy na propozycjê wasz¹ – odpar³ za wszystkich Piotr. – Nie jesteœmy wrogami
rewolucji...
– Znam ja was, psy podstêpne! – zawo³a³ robotnik–komisarz. – Prawie wszyscy uprawia-
nie sabota¿ i bojkot proletarskiej Rosji. Nie w smak wam socjalna rewolucja! Chcielibyœcie
po dawnemu gnêbiæ nas?!
Stary Bo³dyrew nie wytrzyma³. Zaœmia³ siê i spyta³:
– Towarzyszu! Niezawodnie byliœcie robotnikiem, czy majstrem w fabryce; napisane to jest
na waszych rêkach spracowanych. PowiedŸcie mi szczerze, uczciwie, czy w biurze fabrycz-
nem bur¿uje rozmawiali z wami tak, jak to czynicie wy?
Robotnik nie spodziewa³ siê takiego pytania i zmiesza³ siê.
Po chwili jednak przybra³ dawn¹ zuchwa³¹ postawê i mrukn¹³ groŸnie:
– No, wy macie gêby wygadane! Wiadoma rzecz!
Wyda³ in¿ynierom jakieœ w¹skie pasemka papieru z adresami fabryk, gdzie mieli praco-
waæ od jutra.
Rozpoczê³a siê praca dla proletarjatu.
Robotnicy z ma³emi wyj¹tkami spêdzali ca³e dnie poza warsztatami.
Naradzali siê i spierali za¿arcie o sposobach kontroli nad fabryk¹, opracowywali fanta-
styczne plany prowadzenia w³asnemi si³ami przedsiêbiorstwa, ustanawiali godziny zajêæ,
œpiewali „Miêdzynarodówkê”, niszczyli maszyny, poniewa¿ zamieniali na prowjanty najdro¿-
sze czêœci mechanizmów i znajduj¹ce siê na sk³adzie materja³y.
In¿ynierowie, protestuj¹cy przeciwko takiej gospodarce i nawo³uj¹cy do pracy, wkrótce
byli znienawidzeni przez robotników i oskar¿eni o bur¿uazyjne metody prowadzenia robót.
187
Na szczêœcie sprawê ich uj¹³ w rêce naczelny komisarz pracy – cz³owiek inteligentny kaza³
wszystkim stawiæ siê do biura, i uwa¿nie s³ucha³ skarg robotników oraz objaœnieñ Bo³dyre-
wych.
podczas toku rozprawy rozleg³y siê radosne wiwaty i krzyki ludzi, t³ocz¹cych siê w kory-
tarzach komisarjatu.
– Niech ¿yje Lenin! Niech ¿yje rewolucja!
Do sali, gdzie siê odbywa³a rozprawa, wszed³ wódz proletarjatu, a za nim wpad³ t³um robot-
ników. Porozumiawszy siê z komisarzem pracy, Lenin uwa¿nie przyjrza³ siê spokojnym, inteli-
gentnym twarzom in¿ynierów i zatrzyma³ ostry wzrok swój na oskar¿aj¹cych ich robotników,
powtarzaj¹cych wkó³ko frazesy, wyczytane z powodzi ulotek i dzienników bolszewickich.
Lenin kiwn¹³ g³ow¹ i uœmiechn¹³ siê uprzejmie, prawie ³agodnie.
Podniós³ oczy na t³um, oczekuj¹cy z ciekawoœci¹ wyroku samego dyktatora, i rzek³ chra-
pliwie:
– Towarzysze, opuœæcie natychmiast salê!
Poniewa¿ Kuno Chalajnen i dwóch fiñskich ¿o³nierzy, przyby³ych z Leninem, zrêcznie uto-
rowali im drogê, skierowuj¹c ku drzwiom, sala wkrótce zosta³a uwolniona od gapiów.
Lenin usiad³ przy stole i, zwracaj¹c siê do oskar¿ycieli, rzuci³ pytanie:
– Co zrobiono w fabryce przez czas pracy tych in¿ynierów?
Oskar¿yciel odczyta³ listê dokonanych robót.
– Dlaczego praca zosta³a przerwana?
– Mieliœmy wa¿ne wiece i... materja³ów zabrak³o, bo towarzysze wynieœli je ze sk³adów
fabrycznych – odpowiedzia³ jeden z robotników.
– Co powie o tem towarzysz–in¿ynier? – zapyta³ Lenin.
Bo³dyrew odpar³:
– Istotnie na sk³adach nie znaleziono materja³ów. Dlaczego – nie wiem, bo kontrola nie
nale¿a³a do mnie. Jestem doradc¹ technicznym. gdybym mia³ bronz, miedŸ i stal, naprawi³-
bym uszkodzone maszyny. Chc¹c pracowaæ sumiennie i wydajnie, wskazywa³em komitetowi
fabrycznemu na koniecznoœæ obowi¹zkowej pracy chocia¿by przez szeœæ godzin...
– Tymczasem ile godzin pracowali towarzysze? – spyta³ Lenin.
Bo³dyrew spokojnym g³osem odpowiedzia³:
– Komitet prowadzi³ listê, wiêc mo¿e poinformuje was, towarzyszu prezesie rady Komi-
sarzy ludowych...
Lenin skin¹³ g³ow¹ na oskar¿yciela, który, zajrzawszy do swej teki, oznajmi³:
– Wypada³o... po dwie godziny i to... nie codzieñ...
Lenin wsta³ i, mru¿¹c oczy, powiedzia³ dobitnie:
– Kradzie¿ majêtnoœci publicznej, szkodliwe marnowanie czasu. sabota¿, przykryty rewo-
lucyjnemi wiecami, towarzysze?! Dyktatura proletarjatu zosta³a wprowadzone przez was
poto, abyœmy mogli zdeptaæ bur¿uazjê i ka¿dy inny wrogi nam od³am spo³eczeñstwa. Dlate-
go niezbêdna jest wytê¿ona praca ka¿dego robotnika. Nie szeœæ, nie osiem, a dziesiêæ, czter-
naœcie lub dwadzieœcia cztery godzin pracy! S³yszycie?!
Robotnicy porwali siê z miejsc i krzyczeæ zaczêli:
– To – gorsza katorga ni¿ za bur¿ujów?! Gdzie¿ zdobycze rewolucji? Gdzie¿ raj socjali-
styczny, o którym pisaliœcie i gard³owaliœcie? Gdzie wyzwolenie ludu pracuj¹cego? Ani chle-
ba, ani wypoczynku po ciê¿kiej pracy w jarzmie kapitalistów!!
188
Lenin uœmiechn¹³ siê dobrotliwie, chocia¿ wydête wargi krzywi³y mu siê i drga³y.
– Towarzysze! – rzek³. – Zrobiliœcie rewolucjê i zwyciê¿yliœcie, aby zbudowaæ raj, o któ-
rym mówicie. ¯eby budowaæ, trzeba napracowaæ siê, a nie gadaæ, nie gadaæ, co wy od trzech
miesiêcy robicie! Patrzê na was i myœlê: oto ci dobrzy ludzie i dzielni rewolucjoniœci wdra-
pali siê na wysokie drzewo, usiedli na najwy¿szej ga³êzi, podziwiani przez ca³y œwiat, a tym-
czasem dla zabawy sami r¹bi¹ ga³¹Ÿ, na której siê znajduj¹! Baczcie, abyœcie nie runêli
z wierzcho³ka drzewa i nie rozbili sobie ³bów. Któ¿ wtedy szczekaæ bêdzie?!
Na sali rozleg³ siê g³oœmy œmiech.
Lenin zrozumia³, ¿e ma ju¿ stronników w obecnych przy rozprawie œwiadkach, wiêc
ci¹gn¹³ dalej z uœmiechem zjadliwym:
– Nic siê nie robi wbrew waszej woli! Spe³niamy wasze nakazy. Postanowiliœcie w znoju
najwiêkszym pracowaæ tak, ¿eby w dwa miesi¹ce odrobiæ zaleg³¹ od dziesiêciu lat pracê, ¿eby
w dwa lata dogoniæ Europê, która wyprzedzi³a nas o lat piêædziesi¹t! Tymczasem ten znój –
to dwie godziny pracy i szeœæ gard³owania?! Jak wam gêby nie spuchn¹, mili towarzysze?
Zazdroœcicie, widaæ Kierenskiemu, który tylko gada³ – w dzieñ i w nocy? Przez sen nawet
podobno wyg³asza³ mowy! Nie chcieliœcie przecie, s³ysza³em to na wiecach, iœæ za rad¹ KuŸ-
my Purtkowa, nakazuj¹cego „poœpieszaæ powoli”? Pamiêtajcie, ¿e nasi wrogowie nie œpi¹!
A gdy rusz¹ na nas, ¿adne gadanie nie pomo¿e! Mo¿ecie przegadaæ sprawê swoj¹ i umilkn¹æ
dopiero, gdy stryczek genera³ów zdusi wam szyjê!... Praca, praca, praca, towarzysze! Praca
i wysi³ek konieczne s¹ dla powodzenia waszej rewolucji i waszego szczêœcia!
Umilkn¹³ i, szepn¹wszy kilka s³ów do komisarza pracy, oznajmi³ spokojnym, stanowczym
g³osem:
– Imieniem pracuj¹cych postanawiam: in¿ynierowie pozostaj¹ nadal w fabryce, komiteto-
wi stawiam za warunek niezbêdny, aby tygodniowo wyrabia³ tyle, ile dawa³a fabryka w pierw-
szym okresie pracy in¿ynierów! Je¿eli nie spe³nicie tego, staniecie przed s¹dem doraŸnym za
sabota¿! Proletarjat nie zna lenistwa i litoœci, towarzysze!
Milczeli robotnicy i rozchodzili siê posêpni.
Czuli, ¿e nieznana dot¹d ciê¿ka. przera¿aj¹co groŸna rêka spada na nich.
In¿ynierowie, podtrzymani wyrokiem Lenina, gor¹co namawiali robotników do pracy, za-
chêcali w³asnym przyk³adem, doradzali, lecz ci kiwali g³owami i mruczeli:
– Teraz ju¿ póŸno! Maszyny do po³owy popsute, materja³ów nie mamy. Nikt nie poradzi
na to!
Jeden po drugim zapisywali siê do czerwonej armji, uciekali na wieœ, z któr¹ robotnik ro-
syjski nigdy nie zrywa³ wiêzów pokrewieñstwa; bardziej inteligentni ubiegali siê o posady
w niezliczonych urzêdach nowej Rosji, z dniem ka¿dym zmieniaj¹cej siê w pañstwo biuro-
kratów, ¿eruj¹cych na ciele narodu.
Wreszcie fabrykê zamkniêto. Bo³dyrewowie byli wolni. Smuci³o ich to, poniewa¿ nie zga-
dzali siê ze swoimi kolegami, którzy, uwa¿aj¹c panowanie bolszewików za zjawisko krótko-
trwa³e, uporczywie bojkotowali „rz¹d najeŸdŸców i zdrajców”.
Bo³dyrew i synowie jego myœleli inaczej. Nie wierzyli w prêdkie wygaœniêcie rewolucji,
bo, pod³ug ich zdania, by³a ona zaledwie jednym z etapów potê¿nego ruchu i musia³a przejœæ
kilka okresów w przeci¹gu szeregu lat. Jako uczciwi obywatele obywatele, nie mogli i nie
chcieli pozostawiaæ ojczyzny bez pomocy, widz¹c, jak j¹ rozdziera³y i burzy³y niewprawne
rêce teoretyków, marzycieli, zbrodniarzy i ciemnych prostaków.
189
Piotr Bo³dyrew mówi³:
– My – fachowcy musimy pozostaæ na stanowisku swojem, bo jesteœmy potrzebni ka¿de-
mu rz¹dowi. Pamiêtajmy, ¿e ostatnie s³owo, stanowcze, decyduj¹ce s³owo powie wieœniak.
On tupnie nog¹, zaklnie, ugnie opêtañców i ³ad ustanowi na d³ugo. Jak¿e¿ siê obejdzie bez
fachowych ludzi? Przecie¿ w³oœciañstwo nie uwierzy ho³ocie w skórzanych kurtkach, z teka-
mi pod pach¹, tym tysi¹com przeró¿nych komisarzy, którzy burz¹ Rosjê i ¿¹daj¹, aby wieœ
¿ywi³a ich! Ch³opi wogóle nic wspólnego z miastem nie mieli, a teraz nagle to miasto wsa-
dzi³o im na kartki komisarzy–paso¿ytów, obcych im i nie otoczonych nawet szacunkiem, bo
s¹ ciemni i niepiœmienni nieraz. W³adze ¿¹daj¹ od w³oœcian chleba, miêsa, mas³a dla czerwo-
nej armji, niczem za to nie p³ac¹c, bo miasto samo nie posiada ¿adnych towarów, oprócz
dzienników, broszur, hase³ i innych rewolucyjnych dekoracyj. My musimy czekaæ na przyj-
œcie ch³opa z mocnym kijem i tward¹ piêœci¹, aby pomóc mu w odrodzeniu chorej ojczyzny!
Takie myœli zmusi³y in¿ynierów do ponownego zg³oszenia siê w komisarjacie pracy. Po-
wiedziano im, ¿e zostan¹ wezwani, gdy proletarjat bêdzie potrzebowa³ ich fachowej pomocy.
Tymczasem komisarz dzielnicowy, korzystaj¹c z tego, ¿e czêœæ robotników mieszkaj¹cych
w domu Bo³dyrewa, wyjecha³a na wieœ, ulokowa³ kilka rodzin.
Byli to ¿ebracy oraz ciemne osobistoœci z poœród najgorszych mêtów wielkomiejskich.
Zaczê³y siê natychmiast kradzie¿e i bójki, a po nich – rewizje, ci¹g³e nachodzenie milicji,
oddzia³ów wojskowych, w³adz œledczych, sk³adaj¹cych siê z robotników, ¿o³nierzy i dawnych
kucharek. Najwiêcej cierpieli od tych wizyt „bur¿uje”, którym za ka¿dym razem coœ zabiera-
no i na dobitkê wymyœlano do „grabie¿ców pracuj¹cego ludu”.
¯ycie z dnia na dzieñ stawa³o siê nieznoœniejszem.
Kobiety szpiegowa³y pani¹ Bo³dyrew¹ i donosi³y milicji o kupowanych przez ni¹ zapasach
¿ywnoœci, o „nadmiernej” iloœci posiadanego ubrania, bielizny i obuwia. Po nocach wdzierali
siê jacyœ ludzie, podaj¹cy siê za agentów walki ze spekulacj¹, rekwirowali chleb, m¹kê i ró¿-
ne rzeczy, nale¿¹ce do rodziny bur¿uazyjnej, obsypywali obelgami i za ka¿dym razem kradli
to i owo.
Wreszcie nadszed³ kres cierpliwoœci.
By³o to na pocz¹tku grudnia. Szala³y mrozy. Bo³dyrewy siedzieli w swoich pokojach w fu-
trach, bo w nieopalonem mieszkaniu panowa³ przejmuj¹cy ch³ód i wilgoæ.
Nagle w s¹siednim pokoju, zajmowanym przez szeœæ rodzin robotniczych, rozleg³y siê
przeraŸliwe krzyki. P³aka³a i jêcza³a ¿a³oœnie jakaœ kobieta.
Pani Bo³dyrewa d³ugo nads³uchiwa³a, poczem rzek³a:
– Mo¿e coœ z³ego przydarzy³o siê tej kobiecie? Zajrzê do niej...
Wesz³a i po chwili powróci³a, blada i wzruszona.
– Grzegorzu! – zawo³a³a, zwracaj¹c siê do m³odszego syna. – Biegnij natychmiast po dok-
tora Lebediewa i proœ, ¿eby wnet przyszed³. Jakaœ robotnica ma poród! Œpiesz siê!
Znajomy lekarz przyby³ natychmiast, zbada³ chor¹ i oznajmi³:
– Nie mamy ani chwili do stracenia! Jednak w lokalu po³o¿nicy panuje taki straszny nie-
porz¹dek, i brudy, ¿e grozi jej zaka¿enie i œmieræ. Nie wiem, co robiæ?
Pani Bo³dyrewa spojrza³a na mê¿a i synów.
– Moi drodzy. – rzek³a, – wyjdŸcie na miasto, a my tymczasem przeniesiemy chor¹ do
mego pokoju. Nie mo¿na biedaczki zostawiæ bez pomocy!
Mê¿czyŸni wyszli, lecz gdy powrócili, spotka³a ich zap³akana pani Bo³dyrewa.
190
– Wiecie, jak¹ nikczemnoœæ uczyni³a kobieta, któr¹ niemal od pewnej œmierci uratowali-
œmy? Po skoñczonym porodzie bezczelnie oznajmi³a, ¿e nie ruszy siê ju¿ z mego pokoju.
Natychmiast te¿ wprowadzi³a siê ca³a rodzina: jej matka, m¹¿, czworo dzieci...
Rozmowê tê pos³yszano w s¹siednim, bo rozleg³ siê ostry, z³oœliwy g³os kobiety:
– Bur¿uje przeklête! Mieszkaj¹ w czystoœci i bogactwie i myœl¹, ¿e my jesteœcie gorsi od
nich! Doœæ tego! Napili siê naszej krwi, teraz my – gór¹!
Wyplunê³a jakieœ zgni³e wyzwiska i umilk³a.
– Niema rady! – zawyrokowa³ Bo³dyrew. – Trzeba uciekaæ...
– Dok¹d? – spyta³a ¿ona.
– Na wieœ, do brata Sergjusza. dawno zaprasza³ nas. Na wsi, mo¿e, spokojniej bêdzie –
odpowiedzia³ szeptem.
– To dobra myœl! – podtrzymali go synowie.
Kilka dni up³ynê³o, zanim uda³o siê Bo³dyrewym otrzymaæ pozwolenie na wyjazd ze sto-
licy. W wolnej republice proletarjackiej ca³¹ ludnoœæ oprócz nale¿¹cych do partji bolszewi-
ków, jak skazañca do taczki, przykuto do swego miejsca. Znajomi robotnicy dopomogli jed-
nak i rodzina Bo³dyrewych, ograbiona do szczêtu, przenios³a siê do maj¹tku Rozino w obwo-
dzie Nowogrodzkim.
Westchnêli z ulg¹, przypominaj¹c sobie ostatni¹ przed wyjazdem z Piotrogrodu rekwizy-
cjê, pozbawiaj¹c¹ ich resztek mienia, ci¹g³e rewizje i kontrole paszportów w poci¹gu, po-
dejrzliwoœæ milicji i obelgi bezkarne, doznawane od w³ócz¹cych siê wszêdzie marynarzy.
W Rodzinie panowa³ spokój i dostatek.
Dopiero teraz zrozumieli Bo³dyrewy, jak ma³o cenili dobrobyt i dobrodziejstwa cywiliza-
cji. Pojmowali te¿, ¿e cz³owiek kulturalny zbyt wielk¹ wagê przywi¹zuje do zbytków, wcho-
dz¹cych w tryb codziennego ¿ycia.
Piotr ze œmiechem mówi³:
– Dawniej gniewa³em siê na praczkê za Ÿle wyprasowany ko³nierzyk, a teraz mogê cho-
dziæ zupe³nie bez ko³nierzyka. Wszystko na œwiecie jest warunkowe!
Jednak fala rewolucyjna szybko dotoczy³a siê i do Rozina.
Pewnego razu we dworze zjawi³a siê gromada ch³opów. Prowadzi³ ich ponury cz³owiek
w oficerskim p³aszczu bez szlifów. Mia³ z³¹ twarz i oczy pe³ne nienawiœci i zaciêtoœci.
Za¿¹da³, aby w³aœciciel maj¹tku wyszed³ do „ludu”.
Sergjusz Bo³dyrew zaprosi³ przyby³ych wieœniaków do dworu.
„Lud”, stan¹wszy przed „panem”, milcza³, chrz¹kn¹³ i tr¹ca³ siê ³okciami.
Wreszcie wyst¹pi³ nieznajomy cz³owiek i rzek³ hardo:
– W wa¿nej sprawie przyszliœmy do was... towarzyszu bur¿uju...
Bo³dyrew przygl¹da³ mu siê bacznie. Po chwili klasn¹³ w d³onie i zawo³a³:
– Nie pozna³em was narazie! Klim Gusiew? Dawno was nie widzia³em. To wy przepili-
œcie swoj¹ chatê i ziemiê, a potem porzuciliœcie? Có¿ robicie teraz?
Nie dopowiedzia³ wszystkiego pan By³dyrew. Wiedzia³, ¿e pijany ch³op pope³ni³ w pobli-
skiem miasteczku jak¹œ zbrodniê, zosta³ skazany na wiêzienie i wykluczony z „obczyzny”,
czyli pierwotnej, nieœmiertelnej komuny w³oœciañskiej.
– Jestem pe³nomocnikiem Rady robotniczych i w³oœciañskich delegatów na ca³y obwód –
odpar³ z dum¹, zuchwale patrz¹c na „bur¿uja”.
– Z czem przychodzicie do mnie? – spyta³ Bo³dyrew.
191
Gusiew, unikaj¹c jego wzroku, mrukn¹³:
– Przyszliœmy do was, towarzyszu, aby za¿¹daæ od was oddania ch³opom waszej ziemi,
byd³a, inwentarza i dworu. Nale¿y to teraz do ludu!
Na potwierdzenie tych s³ów groŸnie podniós³ piêœæ.
Bo³dyrew zmarszczy³ brwi. Nie podoba³ mu siê argument „prawny” niepiœmiennego pija-
ka Gusiewa.
– Piêœæ schowajcie, cz³owieku, bo inaczej nie dojdziemy do niczego! – rzek³ surowym
g³osem. – Z gazet wiem, ¿e w styczniu ma siê zebraæ konstytuanta. Ona uchwali nowe prawo
o ziemi. Zaczekajmy! Do terminu nied³ugo ju¿!
Pog³aska³ siw¹ brodê, sp³ywaj¹c¹ mu na pierœ, i spogl¹da³ na ch³opów spokojnie i ¿yczliwie.
Gusiew nagle zakl¹³ ohydnie:
– Nie zwódŸ nas, bur¿uju, krzywdzicielu! Doœæ ju¿ wycisn¹³eœ z nas ³ez, potu i krwi! Od-
dawaj wszystko! Bacz, abyœmy nie urwali ci g³owy i nie zaœwiecili ci do oczu, cha–cha –
ch³opsk¹ iluminacj¹!
– Grozisz? – spyta³ Bo³dyrew i, zwracaj¹c siê do ch³opów, zawo³a³:
– Có¿ milczycie, s¹siedzi? ¯y³em z wami w przyjaŸni. Wy wiecie, ¿e ja nie wyciska³em
z was ani potu, ani ³ez, ani krwi! Brednie to g³upie tego bezdomnego w³óczêgi, pijaka, aresz-
tanta! Mówcie! Chcê wiedzieæ, czy sprawiedliwoœæ ¿yje w waszych sercach!
Ch³opi przestêpowali z nogi na nogê i pomrukiwali:
– No... pewno, ¿e... niby po dobremu ¿yliœmy... Ucisku nie by³o ¿adnego... Co mówiæ?!
Tylko rozkaz wyszed³, ¿eby ziemiê i dobytek wszelki panom odbieraæ i... dzieliæ... Przyszli-
œmy, aby po s¹siedzku, po dobremu, doradziæ... zgodê wasz¹ na to mieæ... bo i tak... weŸmie-
my...
– WeŸmiecie? krzykn¹³ Bo³dyrew. – A jakim¿e to prawem? Zbrodniarzami chcecie byæ?
Co na to powie rz¹d, gdy ustali siê ³ad w kraju? Nie pomyœleliœcie o tem?
– Za twego ¿ycia, bur¿uju, nie bêdzie innego rz¹du, oprócz nas – robotników i ch³opów! –
zaœmia³ siê Gusiew. – Oddawaj, inaczej sami weŸmiemy!
Bo³dyrewa, starego, dymisjonowanego pu³kownika, bohatera dwuch wojen, nie³atwo by³o
nastraszyæ. Wyprostowa³ siê dumnie i odpar³, wyraŸnie akcentuj¹c ka¿de s³owo:
– Nie oddam, nie maj¹c w rêku pisanego i zatwierdzonego przez rz¹d prawa! Je¿eli Zgro-
madzenie Narodowe postanowi – oddam bez s³owa sprzeciwu. Teraz, je¿eli chcecie, mo¿ecie
czyniæ gwa³t i zbrodniê, lecz odpokutujecie za to ciê¿ko! Opamiêtajcie siê póki czas! IdŸcie
do domu, pomyœlcie, a o tem, co uradzicie, niech mi wójt doniesie.
Skin¹³ rêk¹ i wyszed³.
Ch³opi opuœcili dwór w ponurem milczeniu.
– Sprawiedliwie gada³ „pan”... – mrukn¹³ jeden z wieœniaków. – Mo¿na zaczekaæ...
– Czekajcie... Czekajcie! – rzuci³ siê na niego Gusiew. – Doczekacie siê nowych policjan-
tów, wiêzienia i batów... Bur¿uje w konstytuancie ustal¹ stary porz¹dek, a wy, jak byd³o, pój-
dziecie w ich jarzmo... Braæ! Braæ póki czas!
– N–no, jak braæ, to braæ... – rozleg³y siê jeszcze nieœmia³e g³osy.
W godzinê póŸniej do dworu przybieg³ wójt.
Miêtosi³ czapkê, czu³ siê zak³opotany, ogl¹da³ siê tchórzliwie.
– Biada, panie, biada! Oszala³ lud... Ostatnie przychodz¹ czasy! Postanowili ch³opom ode-
braæ wam ziemiê, byd³o, dom, maszyny, a was i pani¹... wygnaæ ze dworu. Kazali mnie po-
192
wiedzieæ, ¿ebyœ bez zw³oki wyprawi³ przyjezdnych krewniaków, bo, jak mówi Gusiew, –
objadaj¹ ch³opów... To nie my tego chcemy... tylko ten... Gusiew... Podjudzi³ wszystkich, jak
ten djabe³ kusiciel... Biada!
Pochyli³ siê do ucha pana Bo³dyrewa i szepn¹³:
– Przebierzcie siê, panie, w ch³opski przyodziewek i czekajcie. Ja po was przyœlê wóz...
Mój syn, wasz chrzeœniak, odwiezie wszystkich do miasta... Bezpieczniej tam bêdzie...
Stary pu³kownik przyblad³ i namyœla³ siê d³ugo.
Odezwa³ siê wreszcie:
– Dziêkujê wam, wójcie! Przyœlijcie Iwana z wozem...
Wójt wyszed³, a pan Bo³dyrew skierowa³ siê do salonu, gdzie zgromadzi³a siê ca³a
rodzina.
Spokojnym g³osem, który ani razu nie zadr¿a³ mu, oznajmi³, ¿e postanowi³ oddaæ ch³o-
pom maj¹tek i pozostaæ, aby ciemni w³oœcianie nie zmarnowali gospodarstwa.
– Bêdê ich doradc¹ i pomocnikiem! – zawo³a³. – Nie mam prawa porzucaæ placówki swo-
jej. je¿eli ma przejœæ do ludu, niech¿e lud ma najwiêkszy po¿ytek z niej, czego beze mnie nie
potrafi osi¹gn¹æ. Pozostajê! Co do was, to ch³opi ¿¹daj¹, abyœcie odjechali... Brat Walerjan
zabierze swoj¹ rodzinê i ¿onê moj¹. Zamieszkacie u mego przyjaciela Kostomarowa. Siedzi
on na ma³ym zgonie roli, pracuje, jak zwyk³y ch³op, wiêc od niego ziemi nie odbior¹. Najnie-
bezpieczniejsze to miejsce na te czasy.
¯ona Sergjusza Bo³dyrewa – sêdziwa staruszka zaprotestowa³a.
– Ja pozostanê przy tobie! – zawo³a³a. – Nie opuszczê ciebie. Na wojnê za tob¹ pojecha-
³am, jako sanitarjuszka, to teraz nie godzi mi siê pozostawiaæ ciebie samego... Dzieci nie
mieliœmy, ¿yliœmy dla siebie, mo¿emy wiêc i umrzeæ razem... Pozostanê i nie staraj siê mnie
odwieϾ od tego zamiaru. Koniec! Postanowiono!
Wzruszony Bo³dyrew nie przeczy³. Podszed³ do ¿ony i rzek³ prosto:
– Dziêkujê ci, Juljo!
Naradza³ siê z bratem, prosi³ go o przechowanie pewnych dokumentów i kilku klejnotów,
które mog³yby byæ zczasem spieniê¿one; poleca³ mu, aby uprzedzi³ starego dziwaka Kosto-
marowa, ¿e, byæ mo¿e, wkrótce zjedzie do starego druha na d³u¿szy pobyt.
– Obawiam siê, – mówi³, – ¿e ch³opki wpadn¹ w sza³, jak i wasi robotnicy! Gdy stracê
nadziejê – przyjadê do Kostomarowa i bêdê pomaga³ mu.
Po zachodzie s³oñca in¿ynier z rodzin¹ odjecha³.
Dwór w Rozinie opustosza³.
W staro¿ytnym domu, pamiêtaj¹cym pyszny wiek El¿biety, pozosta³a sêdziwa para starusz-
ków.
Siedzieli w pó³ciemnym pokoju i rozmawiali przyciszonym g³osem.
– powiedz, czy jest chocia¿ jeden cz³owiek w okolicy któremu uczyniliœmy krzywdê? –
pyta³a staruszka. – Za có¿ tyle nienawiœci do nas?!
Westchnê³a i zap³aka³a gorzko.
M¹[ d³ugo nic nie mówi³.
Przeszed³ siê kilka razy po pokoju i, namyœliwszy siê, zacz¹³ szeptaæ:
– Kwestja to zawi³a, oj, bardzo zawi³a! Odpowiadamy nie za swoje winy... Za grzechy
rz¹du, szlatchy, urzêdników, inteligencji, za zbrodnie cara musimy ponieœæ karê. Uwa¿ano
ch³opa za byd³o, którem rz¹dziæ mo¿na tylko batem. Ciemnego nie chciano z ciemnoœci wy-
193
prowadziæ. Kopano coraz g³êbsz¹ przepaœæ pomiêdzy w³oœciañstwem a rz¹dem i inteli-
gencj¹... No, i doczekaliœmy siê dni zemsty! Dziki i ciemny ch³op sam wyrwa³ siê z ciemni-
cy... My dla niego – nie jesteœmy tylko dobrymi s¹siadami – Sergjuszem i Julj¹, których znaj¹
od piêædziesiêciu lat. Jesteœmy „panami”, uczonymi, bliskimi ludŸmi dawnych w³adz, a wiêc
– wrogami...
D³ugo rozmawiali, smutnie pochyliwszy ku sobie stroskane, sêdziwe g³owy.
Nagle z brzêkiem rozprysnê³a siê szyba, du¿y kamieñ wpad³ do pokoju, a przez rozbite
okno wlecia³ obok mroŸnego powietrza.
G³uchy gwar dochodzi³ z podwórza.
Bo³dyrew wyjrza³ przez okno. Zwarty t³um ch³opów, poprzedzanych przez Gusiewa, pro-
wadz¹cego za sob¹ baby wiejskie z workami w rêkach, sun¹³ ku stopniom ganku.
– Otwieraæ! Otwieraæ! – rozlega³y siê g³osy.
Przera¿ona s³u¿ba ucich³a. Bo³dyrew prze¿egna³ siê i poszed³ ku drzwiom.
Wbieg³ Gusiew, a za nim, krzycz¹c i potr¹caj¹c siê, wdar³y siê baby. Zaczê³y natychmiast
wrzucaæ do worków stoj¹ce na sto³ach przedmioty, zrywaæ firanki, wy³amywaæ drzwiczki szaf
i kredensów.
– Zabierajcie wszystko, bo to teraz – wasze! Koniec z bur¿ujami, teraz ka¿da rzecz nale¿y
do ludu! – wrzeszcza³ Gusiew, wymachuj¹c kijem.
– Opamiêtajcie siê, ludzie! – wo³a³ Bo³dyrew, lecz t³um, z³orzecz¹c, odepchn¹³ go i bieg³
dalej.
Z dziedziñca i od zabudowañ folwarcznych dochodzi³y zgie³kliwe krzyki i wycie ch³opów.
Baby, podburzone przez Gusiewa, szala³y. £ama³y meble, t³uk³y lustra, niszczy³y fortepian,
wyrywaj¹c struny, wykrêcaj¹c klawisze, zdzieraj¹c obicie mebli, draperje, kobierce.
Wreszcie wybieg³y, dŸwigaj¹c worki ze zdobycz¹.
– Spaliæ tê star¹ szopê! – krzykn¹³ nagle Gusiew, miotaj¹cy siê w t³umie.
Ktoœ wsun¹³ pal¹c¹ siê ¿erdŸ pod okap drewnianego dachu, inny pola³ naft¹ œcianê i pod-
pali³. Jêzyki p³omieni zaczê³y lizaæ sczernia³e, suche deski starej budowli, dym wyrywa³ siê
ze szczelin pomiêdzy belkami i poszyciem krokwi. Up³ynê³o kilka minut i ca³y budynek
stan¹³ w ogniu.
– Zatarasowaæ drzwi! – wrzasn¹³ jakiœ g³os kobiecy. – Niech siê upiek¹ w swojej norze
wrogowie ludu! Szczury ¿ar³oczne!
Spokojni i nawet potulni ch³opi, nabo¿ni, lubuj¹cy siê w tajemniczych ksi¹¿kach religij-
nych, zas³uchani nie tyle w znaczenie, ile w sam dŸwiêk powa¿nych, majestatycznych, uro-
czystych s³ów starej, s³owiañskiej mowy cerkiewnej; baby i dziewki wiejskie, garn¹ce siê
niemal codziennie do dobrej, ³agodnej staruszki, aby po¿aliæ siê, pop³akaæ nad swoim losem
niewolnic, drêczonych, poniewieranych przez pijanych mê¿ów i ojców, poradziæ siê w cho-
robie dzieci, dostaæ zapomogê, napisaæ list, lub skargê do w³adz; starcy, którzy przychodzili
przed ka¿dem œwiêtem do dworu, aby pogwarzyæ z „panem” o sprawach domowych, wys³u-
chaæ objaœnieñ niezrozumia³ych, zawi³ych zarz¹dzeñ gubernatora, policji, urzêdu skarbowe-
go, wyprosiæ krowê, lub konia dla zubo¿a³ego s¹siada, – wszystkich ich tej nocy zimowej
ogarn¹³ sza³.
T³um krzycza³, wy³, gwizda³, œmia³ siê dziko, bezmyœlnie.
Spogl¹daj¹c na szkar³atne p³achty p³omieni, z hukiem miotaj¹cych iskry i czerwone wê-
gle, na s³upy czarnego i bia³ego dymu, na lunê, pl¹saj¹c¹ na ciemnem niebie, s³uchaj¹c trza-
194
sku desek i krokwi, ¿a³osnego brzêku pêkaj¹cych szyb, czuj¹c na sobie gor¹cy dech ognia,
szybko po¿eraj¹cego star¹ siedzibê Bo³dyrewych, – t³um przewala³ siê niespokojnie z miej-
sca na miejsce, kl¹³ i bluŸni³.
Jakaœ starucha o nieprzytomnych oczach, w których biega³y krwawe odb³yski po¿aru, bez
przyczyny zakazuje jubkê wy¿ej kolan, z jazgotem przeraŸliwym wykrzykiwa³a:
– Palcie, palcie, ludzie Bo¿y! Gdy spalimy dom, ju¿ nigdy nie powróc¹ panowie!
Inna, rzygaj¹c ohydnemi s³owami, wtórowa³a jej:
– Matko Przeczysta, Chryste Panie, pozwoliliœcie mi do¿yæ dnia radosnego!
G³os jej za³ama³ siê w dymie gryz¹cym, wiêc pluæ zaczê³a i wyrzucaæ zgni³e, rozpustne
wyzwiska i przekleñstwa wœciek³e, do bluŸnierstw podobne.
Jakiœ ch³op, bezmyœlnie podryguj¹cy przed gankiem, nagle krzykn¹³:
– Pan i pani przy oknie, ludzie prawos³awni!
Ogieñ dosiêgn¹³ ju¿ zamieszka³ej czêœci domu.
Bo³dyrew, porwawszy omdla³¹ z przera¿enia ¿onê, wlók³ j¹ ku wyjœciu. Drzwi by³y zata-
rasowane, narzucanemi przez ch³opów klocami drzewa. Nie móg³ wywa¿yæ ich stary pu³kow-
nik, wiêc krzes³em wybi³ szybê w sieni i zamierza³ t¹ drog¹ ratowaæ ¿ycie.
Ch³opi przygl¹dali siê miotaj¹cej siê przed oknem siwej g³owie Bo³dyrewa, podnosz¹cego
osuwaj¹c¹ siê ci¹gle ¿onê.
Do okna przyskoczy³ jakiœ wyrostek i cisn¹³ w starca kamieniem. natychmiast zawy³ t³um,
zaskowyta³ i grad kamieni posypa³ siê na siw¹ g³owê i pierœ, okryt¹ d³ug¹, srebrzyst¹ brod¹.
Bo³dyrew nagle znikn¹³. Widocznie upad³, zgodzony kamieniem.
W tej chwili z trzaskiem, zgrzytem i hukiem zawali³ siê pu³ap, wyrzuci³ wysoko, pod same
niebo s³upy iskier, p³on¹cych ¿agwi i wêgli.
– Hurra–a–a! – przenios³y siê nad t³umem radosne, triumfuj¹ce krzyki i brzmia³y d³ugo,
zag³uszane ³oskotem zawalaj¹cych siê belek i œcian.
– Wyprowadzajcie konie! – przebi³ siê przez zgie³k i ha³as przeraŸliwy krzyk.
Wszyscy pomknêli ku zabudowaniom gospodarczym, lecz nie zd¹¿yli dobiec, bo stajnia,
kryta s³om¹, spichrz i drewniany barak z lokomobil¹, maszynami i narzêdziami rolniczemi,
zasypywane pal¹cemi siê ¿agwiami, odrazu stanê³y w p³omieniach.
Rozleg³ siê cienki, ¿a³osny kwik i trwo¿ne r¿enie koni, syk ognia, zgrzyt i trzask p³on¹ce-
go drzewa...
„Ch³opska iluminacja”, jedna z niezliczonych, któremi rozœwietlona by³a Rosja, przygas³a
dopiero o œwicie...
Ch³opi i baby, wymachuj¹c rêkami i krzycz¹c wzburzonemi g³osami, powracali do swoich
chat, pêdz¹c byd³o, zabrane z obory Bo³dyrewych.
– Ech, Akimie Semenowiczu, weso³a nocka by³a! – krzycza³ jednooki wieœniak, klepi¹c
wójta po ramieniu.
– Czysta robota! – odpar³, b³yskaj¹c ponuremi oczami. – Wszystko docna po¿ar³y p³omie-
nie. Nic nie pozosta³o! Maszyn szkoda! Nowe, dobre by³y...
– Ma³a bieda – krótki ¿al! – pisnê³a id¹ca obok kobieta, schylona pod ciê¿kim worem,
wypchanym zrabowanemi we dworze rzeczami. – Nasze prawo teraz! Wszystko nale¿eæ ma
do ludu... Tak poucza³ towarzysz Gusiew!
Odczuwaj¹c nag³¹ i serdeczn¹ wdziêcznoœæ dla Stwórcy, wysoki wieœniak z opalon¹ brod¹,
zawo³a³ w uniesieniu:
195
– Grub¹ œwiecê postawiê przed ikon¹ œw. Miko³aja Cudotwórcy za to, ¿e bez ¿adnej przeszkody
zakoñczyliœmy sprawê raz na zawsze! Nasza – ziemia, ca³a do nas nale¿y matka – karmicielka!
– Patrzcie tylko, aby spadkobiercy Bo³dyrewa nie powrócili – odezwa³ siê ostrzegawczy
g³os. – Oj, na Sybir pogoni¹ nas za tê noc, braciszkowie. Chryste Pani, zlituj siê nad nami,
obroñ rabów Twoich!
Ch³opi zaczêli ogl¹daæ siê bojaŸliwie, ¿egnaæ i szeptaæ modlitwy.
Pos³ysza³ to Gusiew i, zsuwaj¹c czapkê na ty³ g³owy, krzykn¹³:
– Nie bójcie siê, towarzysze! Nigdy nie powróc¹... Dla spokoju i pewnoœci wbijemy na
pogorzelisku pal z osiki. To ju¿ murowane – nigdy nie powróci tu ¿aden Bo³dyrew!
– Wbijemy pal... dlaczego nie wbiæ?!... – mruczeli ch³opi.
Tak szli, gwarz¹c, to raduj¹c siê ponuro, to czuj¹c wielki strach, pe³zn¹cy zewsz¹d w sza-
rem, niepewnem œwietle zimowego, mroŸnego przedœwitu.
W tej chwili w Piotrogrodzie maszyny drukarskie ze zjadliwym, z³ym szczêkiem bi³y ode-
zwê W³odzimierza Iljicza Lenina do ch³opów:
– Mówimy do was: nie czekajcie na ¿adne prawo, bierzcie sobie ziemiê, zagarniêt¹ przez
s³ugi cara, przez bogaczy i szlachtê! Zmiatajcie ze swej drogi wrogów swoich, ciemiê¿ców
i wyzyskiwaczy! Przys³uguje wam prawo skrzywdzonych, zrzucaj¹cych kajdany. Spieszcie
siê, bo w³aœciciele ziemskich obszarów czekaj¹ na posi³ki, prowadzone przez genera³ów car-
skich! Oni nios¹ dla was s¹dy doraŸne, œmieræ, baty, wiêzienia i katorgê! Spiszcie siê i pa-
miêtajcie, ¿e tego, co zagarniecie, nikt wam nigdy nie odbierze! Niech ¿yje socjalna rewolu-
cja! Niech ¿yje robotniczo–w³oœciañski rz¹d! Niech ¿yje dyktatura proletarjatu!
Lenin napisa³ tê odezwê przed pó³noc¹, powróciwszy z posiedzenia rady komisarzy ludo-
wych. S³uchaj¹c mów towarzyszy, uczu³ smutek i trwogê, ogarniaj¹c¹ go.
Id¹c d³ugiemi korytarzami Smolnego Instytutu, myœla³:
– Czy naprawdê jestem i bêdê dyktatorem miljonów ch³opów i robotników? Czy mam doœæ
si³y, aby narzuciæ im swoj¹ wolê? Chcê to uczyniê, bo wola moja nigdy nie bêdzie skierowana
dla mego osobistego dobra. Wszystko, nie wy³¹czaj¹c ¿ycia swego, chcê poœwiêciæ dla sprawy
– zwolnienia pracuj¹cych z wiêzów niewolnictwa najemnego. Tymczasem wydaje mi siê, ¿e
t³um w³ada mn¹, narzuca mi swoje nakazy, a ja z trudem wyb³agaæ mogê o spe³nienie okruszy-
ny swoich d¹¿eñ... Czy¿bym by³ niewolnikiem t³umu? Tego zbiorowiska obcych ludzi, gard³u-
j¹cych robotników, ciemnych, najgorszych ch³opów? Musia³em, ustêpuj¹c im, aby wyrwaæ od
nich prawo na dyktaturê aprowizacyjn¹, jeszcze raz powo³aæ ch³opów do burzenia najlepszych,
najkulturalniejszych gospodarstw... Zreszt¹, poco mam obawiaæ siê tego! Dyktatura przechodzi
do mnie, a gdy bêdê j¹ czu³ zaciœniêt¹ w rêku, odwrócê wszystko tak, jak zechcê!...
Smutek jednak nie rozwia³ siê po tych rozmyœlaniach twórcy nowej rewolucji...
W tym¿e czasie w pokoju, str¿e¿onym przez zbrojnych ³otewskich rewolucjonistów, utrzy-
mywanych w karbach przez Petersa i £acisa, le¿a³ na sofie Feliks Dzier¿yñski. Nie spa³, bo
cierpia³ od lat kilku na bezsennoœæ.
Przez te nieskoñczenie d³ugie pasmo dni i nocy mêczeñskich straszne, ob³êdne myœli drê-
czy³y i tru³y dawnego kator¿nika, socjalistê, cz³owieka, utkanego z nerwów, rozszala³ych
z nienawiœci i ¿¹dzy zemsty.
Pa³a³ nienawiœci¹ do ca³ego œwiata. Marzy³ o zemœcie nad wszystkiem, co ¿y³o i co by³o
dzie³em r¹k ¿yj¹cych istot. Pragn¹³ widzieæ doko³a siebie krew, cia³a zamordowanych i umê-
czonych, cmentarzyska, ruiny i zgliszcza, a nad tem – ciszê œmierci.
196
Teraz le¿a³ z szeroko otwartemi oczami. Drgaj¹ce, czerwone, nabrzmia³e powieki co chwi-
la przykrywa³y jarz¹ce siê, to z³e, to mêczeñskie Ÿrenice; rêkami œciska³ kurcz¹c¹ siê kon-
wulsyjnie blad¹, wychud³¹ twarz, sycza³ z bólu, krzywi¹c usta w straszliwym uœmiechu cier-
pienia, i zgrzyta³ zêbami.
PóŸno w nocy przyniesiono mu kartkê od Lenina.
Dyktator pisa³, ¿e ma do niego zupe³ne zaufanie, wiêc poleca mu wa¿n¹ sprawê, która
mo¿e zawa¿yæ na losach rewolucji. Przewidywana jest wojna domowa, aby zdusiæ opor-
nych i zdobyæ p4rowincjê. Bêdzie zorganizowana du¿a armja oraz gwardja pretorjanów
dla obrony Rady kosiarzy ludowych. Wejd¹ do niej £otysze, Finowie i Chiñczycy, spro-
wadzeni w swoim czasie przez rz¹d carski na roboty wojenne. Tych ludzi trzeba od¿y-
wiaæ suto. Po¿ywienia poddostatkiem musz¹ te¿ mieæ ¿o³nierze, walcz¹cy na frontach
wewnêtrznych. Nie mo¿na zostawiæ bez aprowizacji miast, bo w nich ³atwo wybuchn¹
bunty. Prowjant dla robotników, ¿o³nierzy i miast powinna dostarczyæ wieœ, lecz – zubo-
¿a³a i wyczerpana, – nie zechce uczyniæ tego dobrowolnie. Rada komisarzy poleca towa-
rzyszowi Dzier¿yñskiemu obmyœliæ sposoby zniewolenia ch³opów do zwo¿enia produk-
tów na punkty aprowizacyjne. Plan ten ma byæ wykonany przez niego samodzielnie, bez
kontroli i w najkrótszym czasie.
O tej kartce Lenina myœla³ Dzier¿yñski, wij¹c siê i miotaj¹c na twardej sofie.
Wreszcie, spostrzeg³szy pierwsze szare b³yski œwitu, usiad³ i œciskaj¹c w g³owê w zimnych
d³oniach, sycza³:
– Ja z tej dziczy ciemnej, okrutnej, pogañskiej w swojem chrzeœcijañstwie sekciarskiem,
rozpustnej, tchórzliwej i niewolniczej wycisnê wszystko, chocia¿by mia³a ona ca³¹ krew
swoj¹ wys¹czyæ! Wnuki ich pamiêtaæ mnie bêd¹!
Klasn¹³ w d³onie.
Na progu wyros³a sylwetka ¿o³nierza–£otysza.
Bezbarwna twarz, zimne, prawie bia³e oczy, szare w³osy, wymijaj¹ce siê z pod daszka
czapki, pozostawa³y nieruchome, jak ca³a silna, zwinna postaæ szyldwacha.
Dzier¿yñski spyta³ nagle:
– Nienawidzicie, towarzyszu, Rosjan, tych robotników gard³uj¹cych, tych ch³opów ciem-
nych, jak noc, tych inteligentów, którzy uciskali wszystkie podbite narody: Polaków, £oty-
szów, Finnów, Tatarów, Ukraiñców, ¯ydów?...
¯o³nierz spojrza³ surowo i badawczo.
– To – psy wœciek³e! – warkn¹³.
– Psy wœciek³e!... – powtórzy³ Dzier¿yñski. – Nie mo¿na oszczêdzaæ wœciek³ych, nie nale-
¿y ¿ywiæ dla nich litoœci...
¯o³nierz milcza³, sztywny, czujny.
Dzier¿yñski milcza³, sztywny, czujny.
Dzier¿yñski rzuci³ na papier kilka s³ów i rzek³:
– Poœlijcie, towarzyszu, ten list do Malinowskiego i powiedŸcie Petersowi, aby przyszed³
do mnie!
Upad³ na sofê, wyczerpany tym wysi³kiem i widokiem ¿ywego cz³owieka, sycza³ z bólu
i zaciska³ zêby, aby nie zawyæ, nie jêkn¹æ.
Za drzwiami szczêknê³y karabiny. Zmieniali siê £otysze na czatach.
W tym czasie w Rozinie dopali³y siê ostatnie belki i deski.
197
Na stratowanym, okopconym œniegu pozosta³y czarne, ponure zgliszcza i stercz¹ce szkie-
lety kominów popêkanych. Unosi³y siê smugi dymu i k³êby pary.
We wsi ch³opi dzielili byd³o, k³ócili siê i obrzucali wstrêtnemi wyzwiskami. Skoñczyli
wreszcie i rozproszyli siê po chatach, patrz¹c w niebo dziêkczynnym wzrokiem i szepc¹c
w pobo¿nem rozrzewnieniu:
– Chryste Bo¿e, Zbawicielu nasz! Niech imiê Twoje b³ogos³awione bêdzie na wieki wie-
ków, boœ pocieszy³ nas nêdznych i ubogich i nagrodê nam zes³a³ za lata ucisku i niedoli?
Hosanna, hosanna Bogu naszemu na wysokoœciach!
Nad lasem z krzykiem i nawo³ywaniem chrapliwem podnosi³a siê, kr¹¿¹c zgie³kliwie
i miotaj¹c siê w mroŸnej mgle, czarna chmara kruków i wron... Z noclegu odlatywa³a na ¿er.
Kraka³a drapie¿nie, z³owrogo.
198
ROZDZIA£ XXIII.
W Smolnym Instytucie, siedzibie Rady komisarzy ludowych, przed samemi œwiêtami Bo-
¿ego Narodzenia zauwa¿yæ siê dawa³ jakiœ niepokój.
W korytarzach nie t³oczy³y siê gromady ludzi, przychodz¹cych tu w sprawach wa¿nych
i bez ¿adnego celu, albo z zamiarem przyjrzenia siê bli¿ej temu, co siê dzia³o, spotkania siê
oko w oko z komisarzami, którzy siê znêcali nad olbrzymim organizmem Rosji.
Korytarze by³y prawie puste. Tkwi³y tylko tu i ówdzie patrole Finnów i £otyszów, a z poza
szczelnie zamkniêtych drzwi biur i sal dochodzi³y g³osy ukrytych ¿o³nierzy i ciê¿ki ³oskot
karabinów.
Ko³o po³udnia do sali narad otoczona uzbrojonymi robotnikami przesz³a grupa ludzi, do-
t¹d tu nie widzianych. Szli w milczeniu, niepewnym wzrokiem ogl¹daj¹c siê na wszystkie
strony.
Wprowadzono ich do sali.
Przy stole i na estradzie zgromadzili siê komisarze i kilkunastu cz³onków wykonawczego
i wojenno–rewolucyjnego komitetu.
– Wys³añcy Rady robotniczych, ¿o³nierskich i w³oœciañskich delegatów! – oznajmi³ robot-
nik z czerwon¹ opask¹ na ramieniu i karabinem w rêku.
– S³uchamy was, towarzysze! – rzek³ Lenin, przeszywaj¹c wzrokiem przyby³ych.
Na czo³o deputacji wyst¹pi³ chudy, niem³ody cz³owiek i mówiæ zacz¹³ dr¿¹cym g³osem:
– Jesteœmy przedstawicielami socjal–demokratów i rewolucjonistów; przybywamy z ramie-
nia Rady, która dziedzicznie piastuje w³adzê rz¹du.
Lenin uœmiechn¹³ siê weso³o i odpowiedzia³:
– Towarzysze znajduj¹ siê w tej chwili w siedzibie jedynego rz¹du rosyjskiego, nie dzie-
dzicznego, coprawda, lecz rewolucyjnego! Ta nieœcis³oœæ nie ma w chwili obecnej szczegól-
nego znaczenia. Prosimy o wyjaœnienie powodów przybycia!
Delegat odchrz¹kn¹³ i rzek³:
– Socjal–rewolucjoniœci zapytuj¹ komisarzy ludowych, jakiem prawem uzurpowali ich
projekt oddania ziemi ch³opom?
Lenin pochyli³ ³ys¹ czaszkê nad sto³em i œmia³ siê. Szerokie ramiona podnosi³y siê wyso-
ko. Gdy uniós³ g³owê, oczy jego pe³ne by³y weso³ych, chytrych b³ysków.
– Chocia¿ projekt wasz nie odpowiada³ naszym pogl¹dom na ziemiê, uzurpowaliœmy go,
poniewa¿ w³oœcianie ¿yczyli sobie takiego w³aœnie prawa. Dlaczego poœpieszyliœmy siê z opu-
blikowaniem waszego projektu? Dlatego, ¿e w waszym rêku pozosta³by skrawkiem papieru,
w naszym – przybra³ ju¿ ¿ywe kszta³ty.
– To demagogja! – zawo³ali deputaci.
199
– To dobrze, czy Ÿle? – spyta³ naiwnym g³osem Lenin, szyderczo patrz¹c na socjalistów.
– To bezczelna uzurpacja! – krzyczeli.
– Ka¿da uzurpacja dla tych, którym coœ uszczkniêto z pod nosa, wydaje siê bezczeln¹.
Uzurpatorowie patrz¹ na to innem okiem – ³agodnie i pob³a¿liwie wtr¹ci³ Lenin. – Co dalej?
Wyst¹pi³ inny towarzysz. By³ straszliwie blady i wargi mu dr¿a³y. Z trudem wydusza³ z sie-
bie s³owa:
– W imieniu socjal–demokratycznej frakcji Rady protestujê przeciwko haniebnemu poko-
jowi, do którego d¹¿¹ komisarze ludowi. Naród rosyjski nigdy nie przebaczy wam tej obelgi!
– Towarzysze ¿ycz¹ dalszego ci¹gu wojny na froncie? – ze wspó³czuciem w g³osie zapyta³
Lenin.
– Tak! Naród nie zniesie hañby! – krzykn¹³ delegat.
– Towarzysze maj¹ armjê, na której mog¹ siê oprzeæ w swoim szlachetnym zamiarze? –
dopytywa³ dyktator.
– Nie! Niestety! Wy potrafiliœcie doprowadziæ wojska do zupe³nego rozk³adu!
– Przepraszam, lecz muszê wskazaæ na now¹ i bardzo powa¿n¹ nieœcis³oœæ! – zawo³a³
Lenin. – W kwestji „rozk³adu” ustêpujemy wam pierwszeñstwo. Trudno! Historja tego do-
wodzi. – Doœæ wspomnieæ posuniêcia waszego „Napoleona”, – Kierenskiego, Soko³owa z je-
go s³ynnym rozkazem Nr. 1 i mówców z waszego obozu, odwiedzaj¹cych front. Nam pozo-
sta³o tylko postawiæ kropkê nad „i”. Postawiliœmy j¹!
Delegat milcza³, zbity z tropu. To widz¹c, Lenin tym¿e ³agodnym, rozbrajaj¹cym tonem
ci¹gn¹³ dalej:
– Wy uprzejmie utorowaliœcie nam drogê, podj¹wszy siê dobrowolnie „czarnej roboty”.
Wiecie dobrze, ¿e wojna obecnie jest niemo¿liwa. Naród, zmêczony, wyczerpany, nie da ni-
komu rekrutów. Armja wojny ma doœæ, marzy o wypoczynku. Pozostaje tylko – pokój za
wszelk¹ cenê. Czynimy to i na naszem miejscu, nawet wielki ksi¹¿ê Miko³aj Miko³ajewicz
nic innego nie wymyœli³by. Co do mnie, to zawsze mia³em przekonanie, ¿e lepiej wstrzymaæ
siê od uderzenia, ni¿ machn¹æ piêœci¹ i... dostaæ w pysk, a¿ œwieczki w œlepiach stan¹. Radzê
wam o tem, towarzysze, pamiêtaæ i w dzieñ i w nocy!
Deputacja wyczu³a ukryt¹ pogró¿kê. Wzburzy³o to towarzyszy.
Podnieœli krzyk:
– Nie pozwolimy uzurpatorom znêcaæ siê nad krajem i zagra¿aæ zwo³aniu Zgromadzenia
Narodowego. Ono jedno ustaliæ mo¿e prawo i opracowaæ warunki pokoju. Bêdziemy bronili
konstytuanty wszystkiemi si³ami! Pamiêtajcie o tem i wy!
Lenin przeci¹gn¹³ siê leniwie. Spokojnie, bez gniewu i podniecenia odpar³:
– Rozstrzelamy was z kulomiotów!
Rozmowa by³a skoñczona. Deputacja oddali³a siê wzburzona i zgnêbiona.
Komisarze otoczyli swego wodza i z niepokojem patrzyli w jego czarne, przenikliwe oczy.
– zerwanie ze wszystkimi socjalistami w takim niebezpiecznym momencie, w chwili tak
bardzo odpowiedzialnej... – mrukn¹³ Kamieniew, nie patrz¹c na Lenina.
– Rêkawica, rzucona konstytuancie, to groŸna rzecz – doda³ Tomskij.
– bardzo groŸna i zupe³nie nie obliczona na nastrój w³oœciañstwa i armji – dorzuci³ Troc-
kij, zdejmuj¹c binokle.
Zapanowa³o milczenie, ciê¿kie, mêcz¹ce.
Odezwa³ siê Swerd³ow:
200
– Pogró¿ka, poparta czynem, przestaje byæ pogró¿k¹ i staje siê faktem przekonywuj¹cym.
Na to odpowiedzia³ Stalin, b³yskaj¹c bia³emi zêbami i p³omieniem namiêtnych oczu:
– Dziœ jeszcze mo¿emy obsadziæ Piotrogród naszemi wojskami! Wystarczy wiernych pu³-
ków grenadjerskiego, paw³owskiego i kulomiotowego! Bêdzie cicho, jak makiem zasia³!
Lenin nads³uchiwa³ uwa¿nie. Gdy towarzysze wyczerpali swoje obawy i dowodzenia, rzek³
twardym g³osem:
– Partja, do której, jak mi siê zdaje, nale¿ymy wszyscy, za¿¹da³a wprowadzenia dyktatury
proletarjatu. Odst¹piæ od niej nie mo¿emy, nie sprzeniewierzaj¹c siê partji. Jestem bardzo
zdziwiony, i¿ muszê wyk³adaæ wam w tej chwili g³ówne zasady dyktatury i partji, towarzy-
sze! Doprawdy, w takim momencie jest to groŸniejsze od targniêcia siê na s³awetne Zgroma-
dzenie Narodowe, hipnotyzuj¹ce was!
Opar³szy ³okcie na stole, mówi³ bez oburzenia i patosu, jakgdyby prowadzi³ pogadankê
w kó³ku przyjació³:
– Dyktatura jest potêg¹, opart¹ bezpoœrednio na przemocy, nie znaj¹c¹ ¿adnych prawnych
ograniczeñ. St¹d logiczny wniosek: dyktatura proletarjatu posiada funkcje pañstwa, które jest
jedynem Ÿród³em i twórc¹ prawa. Prawo to powinno byæ takiem, aby sta³o siê maszyn¹ dla
zgniecenia wrogich od³amów spo³ecznych i wrogich ideologij. Tylko zdrajcy lub g³upcy mog¹
¿¹daæ tolerancji dla wrogów dyktatury i rz¹du, reprezentuj¹cego interesy i ideje jednej tylko
klasy! Takie s¹ zasady! Odst¹pienie od nich – zbrodnia, szaleñstwo lub zdrada! Polityka par-
tji zostanie w odpowiedniej chwili poparta bagnetami i karabinami maszynowemi!
Pe³ne si³y i odwagi oœwiadczenie Lenina wywar³o wra¿enie.
Nawet wahaj¹cy siê cz³onkowie Rady i Komitetu zamyœlili siê, czy nie lepiej istotnie by-
³oby nie dopuœciæ do konstytuanty, ni¿ mieæ w niej ciê¿kie starcia o wynikach w¹tpliwych.
Mimowoli jednak przychodzi³y mu na pamiêæ dosadne s³owa dyktatora: – Lepiej wstrzy-
maæ siê od uderzenia, ni¿ machn¹æ piêœci¹ i dostaæ w pysk, a¿ œwieczki w œlepiach stan¹!
Widocznie, Lenin wyczu³ zw¹tpienia towarzyszy, bo z weso³ym beztroskim œmiechem zawo³a³:
– Je¿eli biæ to tak, ¿eby niebo nik³¹ szmatk¹ siê wyda³o! O tych sprawach bêdziemy jesz-
cze nieraz rozprawiali, bo s¹ to posuniêcia zasadnicze!
Towarzysze zaczêli wychodziæ, Lenin, zgarn¹wszy pod pachê le¿¹ce przed nim papiery,
poszed³ do swego lokalu.
Spotka³a go w korytarzu Nadzieja Konstantynówna.
– Zasz³o co nowego? – spyta³, patrz¹c na ¿onê.
– Czekaj¹ na ciebie przedstawiciele gmin ¿ydowskich. Ju¿ dwie godziny siedz¹. Mówi-
³am, ¿eby jutro przyszli; odpowiedzieli, ¿e jutro ju¿ musz¹ odjechaæ... – objaœni³a Krupskaja.
– ¯ydzi? – zapyta³. – A ci czego chc¹ ode mnie? Tylu ich rodaków pracuje w naszej ra-
dzie, a oni akurat do mnie! Mo¿e, uwa¿aj¹ mnie za ¿yda?
– Nie! – zaœmia³a siê. – Wiedz¹ przecie¿, je jesteœ Uljanow i nawet... szlachcic!
– By³y szlachcic! – poprawi³ j¹ ¿ywo.
– By³y... – powtórzy³a, bior¹c go za rêkê. – W ka¿dym razie – wiedz¹ o tem!
Lenin uchyli³ drzwi i stan¹³ zdumiony.
Przy œcianach w sztywnych postawach, w uroczystem milczeniu rozsiedli siê ¿ydzi. Byli
to nie co rewolucyjni ¿ydzi z Bundu, których Lenin dobrze zna³ oddawna.
At³asowe i aksamitne szuby, szerokie lisie czapy z nausznikami i zwisaj¹cemi tasiemka-
mi, d³ugie siwe brody, sêdziwe twarze, srebrne loki, spadaj¹ce ze skroni na ramiona, ³zawe
201
oczy w czerwonych obwódkach nabrzêk³ych, zaognionych powiek, pomarszczone d³onie,
w nieruchu skupionym z³o¿one na kolanach.
Lenin, obejrzawszy ka¿dego z goœci uwa¿nie, z pytaj¹cym wyrazem twarzy sta³ przed nimi.
Jeden ze starców podniós³ siê i rzek³ po rosyjsku:
– Pozdrawiamy ciebie, wodza uciemiê¿onych! Grono rabinów izraelickich i cadyków,
wys³anych przez radê duchown¹, przyby³o do ciebie z b³aganiem serdecznem.
Zdumienie Lenina ros³o z chwili na chwilê.
– S³ucham was, – rzek³ i usiad³ przy biurku.
– Przybyliœmy, aby prosiæ b³agalnie, ¿ebyœ oddali³ od siebie rodaków naszych, obranych
na komisarzy ludowych!
– Powarjowaliœcie?! – krzykn¹³ Lenin. – Trockij, Zinowjew, Kamieniew, Radek, to¿ to
najlepsi, najenergiczniejsi towarzysze, to ci, którzy zak³adaj¹ podwaliny ¿ycia nowej ludzko-
œci! Historja bêdzie mówi³a o nich, zapisuj¹c ich imiona obok Marksa, Lassala!
– Wodzi! – odpar³ uroczyœcie rabin–t³umacz, objaœniwszy cadykom po hebrajsku s³owa
Lenina. – Wodzu! Ty wiesz, ¿e warunki ¿ycia ¿ydów w Rosji uczyni³y z nich rewolucjoni-
stów; przeœladowania zmusi³y nas do dania wykszta³cenia naszym synom, aby dodaæ im siê
do walki. Od ponurych czasów niewoli egipskiej i babiloñskiej jesteœmy internacjonalistami
i nacjonalistami jednoczeœnie. Mo¿emy ¿yæ i pracowaæ wszêdzie, lecz nigdy nie wychodzi-
my poza granice gminy. Ona – ul, my – rój pszczó³! Rozumiemy, ¿e w Rosji tylko ¿ydzi mogli
dostarczyæ organizatorów i przewódców rewolucji. Przyklaskiwaliœmy i b³ogos³awiliœmy ich
do chwili obalenia imperjum okrutnych Romanowych i doprowadzenia narodu do dnia kon-
stytuanty. W tym momencie rola ¿ydów mia³a byæ skoñczona; stawali siê szeregowymi oby-
watelami republiki rosyjskiej.
– Znowu konstytuanta? – wyrwa³o siê Leninowi pytanie. – Jakiœ przeklêty dzieñ, w któ-
rym wszyscy zaprz¹taj¹ sobie g³owy t¹ spraw¹!
– Konstytuanta – to najwy¿szy wyraz odruchów duszy, serca i m¹droœci narodu! – podno-
sz¹c palec, szepn¹³ rabin. – Nie wierzycie tysi¹cu wybrañców, zgromadŸcie na szerokich b³o-
niach dwa miljony rosyjskich obywateli i zapytajcie o ich wolê! Gorze wam, jeœli trzydziestu
ludzi kierowaæ zechce miljonami! Istnieje u narodów semickich przys³owie, g³osz¹ce: „je¿eli
nawet umiesz najwspanialej jeŸdziæ konno, nie wa¿ siê wsi¹œæ na pysk swego wierzchowca!”
Lenin milcza³, zamieniony w s³uch.
Rabin mówi³ dalej:
– Rada duchowna posiada œcis³e wiadomoœci, ¿e komisarze, wœród których jest du¿o na-
szych rodaków, knuj¹ zamach na konstytuantê, a niektórzy z nich, jak Wo³odarskij, czyli
Moj¿esz Goldstein, Guzman i Moj¿esz Radomyœlskij, ukrywaj¹cy siê pod przybranym nazwi-
skiem Urickij, stali siê katami, morduj¹ bez s¹du, w sposób najokrutniejszy wrogów nieuzna-
nej tymczasem rady komisarzy ludowych. My na to zezwoliæ nie mo¿emy!
– A có¿ to wam szkodzi, – ¿e ¿ydzi wytêpi¹ tych, którzy urz¹dzali pogromy, lub tych, któ-
rzy z czasem mogliby je powtórzyæ? – spyta³ Lenin, podnosz¹c ramiona.
Rabin po hebrajski t³umaczy³ jego s³owa. Cadyki kiwali g³owami i patrzyli okr¹g³emi, pta-
siemi oczami. Najstarszy z nich cichym, ledwie dos³yszalnym g³osem przemówi³.
Rabin sk³oni³ siê z uszanowaniem i powtórzy³ s³owa jego po rosyjsku.
– M¹dry, sêdziwy cadyk rzek³: „Biada nam, biada! Albowiem nierozumne czyny i nieprawoœci
naszych rodaków spowoduj¹ klêskê, o jakiej nie czytamy w kronikach narodu ¿ydowskiego.”
202
– Czy porozumieliœcie siê ju¿ z Trockim i innymi? – zada³ pytanie Lenin.
– W tej chwili nasi ludzie oznajmiaj¹ im nasze ¿¹dania... – odpowiedzia³ rabin.
– Wiêc có¿? – rzek³ Lenin. – Je¿eli siê zgodz¹ i odejd¹, stanie siê zadoœæ waszym... ¿¹da-
niom.
Rabin pochyli³ g³owê i szepn¹³:
– Oni s¹ odszczepieñcami wybranego narodu, odrzucili nasz¹ wiarê i nie uznaj¹ naszego
prawa; oni siê nie zgodz¹! B³agamy ciebie, abyœ zechcia³ odprawiæ ich od siebie! Twoja spra-
wa – rosyjska, niech Rosjanie czyni¹, co im nakazuje sumienie!
Lenin zerwa³ siê z krzes³a i krzykn¹³ gniewnie:
– Jakiem prawem wtr¹cacie siê w sprawy Rady komisarzy ludowych?
Och³on¹wszy, spojrza³ na dziwnych goœci.
Siedzieli nieruchomo, sztywnie, patrzyli okr¹g³emi oczami, ³zawemi, otoczonemi obwód-
kami zaognionych powiek.
Po d³ugim milczeniu, stary cadyk wyrzek³ kilka s³ów.
Rabin natychmiast przet³umaczy³, patrz¹c na Lenina:
– M¹dry cadyk rzek³: „gdy ¿¹danie nasze nie zostanie uwzglêdnione, chmura zawiœnie nad
wami, a z chmury paœæ mo¿e deszcz ¿yciodajny lub... piorun niszcz¹cy”.
– Mili moi starcy! – odpar³ szyderczo Lenin. – Mo¿ecie „b³agaæ”, dowodziæ, pragn¹æ, lecz
¿¹daæ i groziæ – wara wam od tego! Jest to przywilejem proletarjatu! S³yszycie? Mo¿ecie
odejœæ – teraz! Rozmowa nasza dobieg³a koñca...
Odwróci³ siê do nich plecami i milcza³. Kipia³ ca³y. Rêka ci¹gnê³a siê do dzwonka elek-
trycznego.
– Kazaæ Chalajnenowi wyprowadziæ tych „kap³anów” nieistniej¹cego Jehowy, postawiæ
pod mur i wypuœciæ w nich dwie paczki nabojów z Kolta.
Nie odwa¿y³ siê jednak na to. Nie dlatego, ¿eby siê ba³ ich osobiœcie. Targa³ siê i nie na
takie czyny, lecz nie chcia³. Któ¿ móg³by zast¹piæ ¿ydów w partji?
Arystokraci i bur¿uazja – naturalni wrogowie proletarjatu? Nigdy! Ch³opi? Ci do pewnej
chwili s¹ sprzymierzeñcami, ale mog¹ siê staæ najstraszliwszymi przeciwnikami. Nie!
Ciemny, rozgadany robotnik rosyjski? Dobry jest tylko na miêso armatnie, na rozbijanie
g³ów bezbronnym bur¿ujom i inteligentom, na burzenie dorobku cywilizacyjnego.
Rosjanie – niewytrwali, nieobliczalni, niekonsekwentni, chwiejni, miotaj¹cy siê pomiêdzy
ascez¹ i anarchj¹, nie mog¹ zast¹piæ ¿ydów, przepojonych nienawiœci¹, a zwi¹zanych œwia-
domie lub dziedzicznie instynktem „roju”.
Takie by³o niez³omne przekonanie Lenina.
Nie nacisn¹³ wiêc guzika dzwonka elektrycznego i czeka³ cierpliwie a¿ za ostatnim z izra-
elickich kap³anów z cichym szmerem zamknê³y siê drzwi.
Przeszed³ siê po pokoju, zaciskaj¹c zimne palce.
Rozmyœla³ d³ugo nad s³owami cadyków i postanowi³ nic o swej rozmowie z nimi towa-
rzyszom – ¿ydom nie wspominaæ.
– Podejrzliwi s¹ i czujni... – rozwa¿a³ Lenin. – Mog¹ pomyœleæ, ¿e w g³êbi mojej duszy
czaj¹ siê zarodki antysemityzmu...
D³ugo nie móg³ siê uspokoiæ.
Zdawa³o mu siê, ¿e jeszcze s³yszy miêkki szelest at³asowych szub i cichy syk oddechu
sêdziwych starców. Zewsz¹d pytaj¹co i ostro patrzy³y na niego okr¹g³e, ptasie oczy w czer-
203
wonych obwódkach zmêczonych powiek, biela³y siwe brody i srebrne i skrêty loków, spada-
j¹cych na ramiona. Szemra³y ledwie dos³yszalne echa spokojnej, ufnej w swoj¹ si³ê i znacze-
nie pogró¿ki:
– Z chmury paœæ mo¿e deszcz ¿yciodajny lub... piorun niszcz¹cy...
– Sk¹d ma paœæ? Kiedy? Na kogo? – pyta³ siebie Lenin.
Za drzwiami, na korytarzu szczêkn¹³ karabin szyldwacha.
Lenin zaœmia³ siê cicho.
– Spróbujcie! – szepn¹³ i z moc¹ zacisn¹³ piêœæ.
204
ROZDZIA£ XXIV.
W Kijowie w domu rabinatu odbywa³o siê potajemne zgromadzenie przedstawicieli izra-
elickich. Gmach synagogi i przytykaj¹ce do niej budynki by³y bacznie strze¿one przez m³o-
dych ¿ydów, czaj¹cych siê na rogach ulic i w pobliskim ogrodzie.
W sali radnej przy okr¹g³ym stole siedzieli rabini i cadyki w szatach rytualnych, powa¿ni,
skupieni i strwo¿eni. W g³êbokiem milczeniu stali wys³añcy gmin, st³oczeni, nieruchomym,
gorej¹cym wzrokiem wpatrzeni w starszyznê.
Powsta³ podtrzymany pod ³okcie sêdziwy cadyk i rzek³:
– Izajasz prorok mówi³: „Biada narodowi grzesznemu, ludowi nieprawoœci¹ obci¹¿onemu, nasie-
niu z³emu, synom z³oœliwym: opuœcili Pana, bluŸnili œwiêtego Izraelowego, obrócili siê wstecz
5
.”
Usiad³, g³ow¹ sêdziw¹ trz¹s³ i ciê¿ko oddycha³.
Podniós³ siê m³ody rabin przyjezdny i, zwróciwszy siê do zebranych, mówi³:
– Sêdziowie i wierni prawu Moj¿eszowemu! Poleciliœcie mi zbadaæ, zg³êbiæ sprawê
wa¿n¹. Uczyni³em to. Rzucam oskar¿enie na g³owê ukrywaj¹cych siê pod obcemi nazwiska-
mi, z³oœliwych synów Izraela. Stwierdzi³em, ¿e nieprawoœci czyni¹ i we krwi chadzaj¹. Zbrod-
nia to przed Panem, bo izraelska krew przelana zosta³a przez nich! Zbrodnia to przed ludem
naszym! Rosjanie i inne narody, widz¹c ¿ydów œród morderców nielitoœciwych, nienawiœci¹
pa³aæ przeciwko nam zaczynaj¹. Poleje siê krew narodu wybranego, zgin¹ winowajcy i nie-
winni mê¿owie, niewiasty, dziatki! Ze s³owami opamiêtania zwróciliœmy siê do synów z³o-
œliwych, w nieprawoœci trwaj¹cych, lecz oni ty³em siê odwrócili ku Panu. Nie nachylili uszu
ku proœbom i radom kap³anów jego. Serca ich pozosta³y zimne na proroctwo Izajaszowe, g³o-
sz¹ce: „Ziemia wasza ogo³ocona, miasta wasze ogniem popalone, krainê wasz¹ przed wami
cudzoziemcy po¿eraj¹ i spustoszeje, jako w zburzeniu nieprzyjcielskiem”. Oskar¿am przeto
nieprawych wielkiem oskar¿eniem, pod³ug Miszny i Tosefty, zgodnie z tekstem Makkot, al-
bowiem „zetrze z³oœniki i grzeszniki spo³em, a którzy Pana opuœcili, bêd¹ wyniszczeni”.
Oskar¿am i ¿¹dam œmierci dla nich, jako ¿e prawo da³ nam Moj¿esz: „Kto uderzy cz³owieka,
a ten zamrze, ma byæ œmierci¹ karany”!
Znowu podnieœli rabini cadyka sêdziwego, a ten rêk¹ potrz¹sn¹³ i rzek³ powa¿nym g³osem:
– Powtarzam za Ezechielem s³owa Jehowy: „Przeto¿ i Ja bêdê czyni³ w zapalczywoœci: nie
sfolguje oko moje, ani siê zmi³uje, a gdy bêd¹ wo³aæ do uszu moich g³osem wielkim – nie
wys³uchania ich”!
– Amen! – wyrzekli rabini i cadyki, pochylaj¹c g³owy.
– Amen! – westchn¹³ t³um.
5
Proroctwo Izajaszowe, I. 4.
205
S³uga synagogalny umieœci³ na stole urnê. Wszyscy obecni st³oczyli siê doko³a. Rabin
oskar¿yciel czyta³ nazwiska, a dr¹¿cy, wiekowy cadyk wyjmowa³ z urny kartki.
Cisza zaleg³a salê.
Rabin wykrzykiwa³:
– Salomon Szur!
Cadyk odpowiada³:
– Bia³a kartka.
– Moj¿esz Rozenbuch!
– Bia³a...
Trwa³o to d³ugo. Og³aszano coraz to inne nazwiska, a po nich odzywa³ siê s³aby g³os starca:
– Bia³a...
Nareszcie, gdy rabin odczyta³:
– Dora Frumkin...
Cadyk podniós³ nad g³ow¹ kartkê i rzek³ uroczyœcie:
– Czarna!...
Prawie do pó³nocy odbywa³o siê g³osowanie. Czarne kartki wykonawców wyroku œmierci
pad³y na Dorê Frumkin, Kanegissera, Faniê Kap³an, Jankiela Kulmana, Moj¿esza Estera i piê-
ciu innych cz³onków gmin ¿ydowskich, które dostarczy³y synhedrjonowi nazwisk ochotni-
ków, gotowych zg³adziæ zbrodniarzy, œci¹gaj¹cych na ca³y naród izraelski nienawiœæ i zemstê
œwiata chrzeœcijañskiego.
Sala powoli opustosza³a. Tylko cadyki, kiwaj¹c g³owami, d³ugo pozostawali w niej, szep-
tali coœ do siebie i wzdychali.
Tej nocy w tajemnicy zapad³ wyrok.
Nikt o nim nie wiedzia³, bo gmina, jak rój pszczó³, umia³a dzia³aæ spo³em, milczeæ i ukry-
waæ zamiary swoje.
jednoczeœnie w innem te¿ miejscu by³a postanowiona œmieræ znienawidzonych komisarzy
ludowych, sro¿¹cych siê coraz bardziej.
Lenin ani na chwilê nie przerywa³ swojej pracy. Wytê¿a³ wszystkie si³y i zdolnoœci swoje,
aby zburzyæ to, co przeszkadza³o mu w budowie nowego ¿ycia.
Zwierza³ siê z planów swoich przed Nadziej¹ Konstantynówn¹, w³aœciwie przed samym
sob¹.
Siedzia³a milcz¹ca, nieruchoma. Czu³a siê przedmiotem, niezbêdnym w tej chwili wynu-
rzeñ Lenina.
– Socjalizm... socjalizm – to mrzonka! – mówi³. – Dla niego nie doœæ rozwoju kapitali-
stycznego przemys³u i proletaryzowania spo³eczeñstwa. Nie! Dla socjalizmu konieczne jest
jeszcze coœ, co ma siê zrodziæ tu i tu!
Z temi s³owami uderzy³ siê w czo³o i pierœ.
– Nie chodzi mi o socjalizm!... Jest niemo¿liwy, bo ludzkoœæ nie posiada poczucia i po-
trzeby ofiarnoœci...
Spostrzeg³szy, ¿e ¿ona podnios³a na niego oczy z milcz¹cem pytaniem, zawo³a³:
– Tak! Tak! Jestem tylko lawin¹, przebijaj¹c¹ gwa³tem drogê dla socjalizmu w przysz³o-
œci! Teraz chcê zburzyæ przeszkody: w³asnoœæ prywatn¹, indywidualnoœæ, koœció³ i rodzinê.
S¹ to przeklête twierdze, wstrzymuj¹ce postêp! O kapitalistach i bur¿ujach nie myœlê. Za mie-
si¹c lub dwa nic z nich nie pozostanie. Nie byli ani zorganizowani, ani nie mieli odwagi prze-
206
ciwstawiæ siê nam. Id¹ jak barany pod nó¿! Cha! Cha! Trudno bêdzie z ch³opami, bo s¹ naj-
mocniejszymi drobnymi bur¿ujami! Pazurami i zêbami trzymaj¹ siê ziemi...
– Masz jakiœ plan? – wtr¹ci³a nieœmia³ym g³osem Krupskaja. – Wybuchn¹³ weso³ym œmie-
chem i odpar³:
– Ju¿ zabi³em im klina do g³owy, opublikowawszy dekret o wykonaniu wyw³aszcze-
nia ziemi samorzutnie przez ch³opów bez udzia³u jakiejkolwiek w³adzy! Ju¿ tam piêk-
ne iluminacje urz¹dzaj¹ nasi potulni, pobo¿ni ch³opkowie, podrzynaj¹ gardziele i piek¹
swoich panów” w pal¹cych siê dworach! Teraz uda³o mi siê rozbiæ partjê socjal–rewo-
lucjonistów, przeci¹gaj¹c na swoj¹ stronê ich lewy od³am. Skusi³em ich s³u¿b¹ w „cze-
ka”, gdzie mog¹ wypuœciæ, ile zechc¹ krwi z posiadaczy du¿ych obszarów ziemi! Bêd¹
siê starali! Teraz wbijamy w ch³opskie ³by przeœwiadczenie, ¿e konstytuanta, jak dziu-
rawa, znoszona podeszew, nikomu nie jest potrzebna, bo ziemiê ju¿ posiedli na wie-
czyste w³adanie!
– Znowu du¿o piszesz... nocami – szepnê³a nadzieja Konstantynówna, z niepokojem spo-
gl¹daj¹c na ¿ó³t¹ twarz mê¿a.
– Có¿ chcesz, moja droga? Nasza dyktatura sta³a siê dyktatur¹ dziennikarzy! – zaœmia³ siê.
– My dopiero odwodzimy potêgi drukowanego s³owa, które coprawda natychmiast popiera-
my czynem!
Odezwa³ siê dzwonek telefonu. Lenin zdj¹³ tr¹bkê z aparatu. Po chwili weso³ym, radosnym
g³osem mówi³ do kogoœ:
– Bardzo siê cieszê! Proszê przyjœæ. Czekam!
Zwracaj¹c siê do ¿ony rzek³:
– Za kwadrans bêdê mia³ wizytê...
Krupsakaja, o nic nie pytaj¹c, wysz³a.
W kilka minut póŸniej zjawi³ siê sekretarz Lenina i zameldowa³:
– Helena Aleksandrówna Remizowa...
– Proszê! – ¿ywo odpar³ Lenin i poszed³ ku drzwiom.
Do gabinetu wesz³a Helena. Mia³a blad¹, wzburzon¹ twarz, usta jej dr¿a³y, w oczach mi-
gota³y iskry gniewu.
– Przychodzê do pana ze skarg¹! – zawo³a³a bez powitania.
– Co siê sta³o? – zapyta³ Lenin, uœmiechaj¹c siê ironicznie.
– By³am w cerkwi ze swoimi wychowañcami. Ach! To wprost straszne! Wierzyæ mi siê
nie chce! Raptownie wdarli siê ¿o³nierze czeki, powypêdzali modl¹cych siê, szukaj¹cych
ukojenia i pocieszenia!... Proszê pomyœleæ, ¿e to teraz Bo¿e narodzenie! ¯o³nierze bij¹ ludzi,
bluŸni¹ straszliwie, str¹caj¹ ze œcian obrazy, wy³amuj¹ podwoje, prowadz¹ce do o³tarza, zwle-
kaj¹ z jego stopni biskupa, znêcaj¹ siê nad nim, a póŸniej strzelaj¹ do obrazów i krzy¿ów...
To straszne! To mo¿e wywo³aæ wybuch oburzenia ludu, wojnê domow¹!
– A czy lud siê sprzeciwia³, odgra¿a³, wszczyna³ bunt? – spyta³ Lenin, spokojnie patrz¹c
na Helenê.
– Nie! W pop³ochu ucieka³, t³ocz¹c siê i w œcisku walcz¹c ze sob¹ na piêœci – odpar³a, na
to wspomnienie wzdrygaj¹c siê ca³a.
– No widzi pani, ¿e wszystko idzie jak najlepiej! – zauwa¿y³ ze œmiechem.
– Ale¿ by³y tam dokonane rzeczy straszne – bluŸniercze, œwiêtokradzkie! – wybuchnê³a. –
I wszystko pod p³aszczykiem rozkazów Lenina!
207
– Dlaczego pani mówi w imieniu Boga? – wzruszy³ ramionami obojêtnie. – Czy Bóg siê
bardzo gniewa³? Czy grzmia³? Czy pokara³ ¿o³nierzy „czeki”? Pani milczy! Wiêc, znaczy, nie
gniewa³ siê i ni kara³? Wyœmienicie! Dlaczegó¿ pani jest tak oburzona, Heleno Aleksandrów-
no?...
Nic nie mówi³a, z przera¿eniem patrz¹c na niego.
Uj¹³ j¹ za rêkê i rzek³:
– Droga Heleno! Niech siê pani uspokoi! Nie zrobiono tego bez mojej wiedzy... Ja jestem
temu winien i ca³kowicie biorê na swoj¹ odpowiedzialnoœæ bluŸnierstwo, œwiêtokradztwo
i wszelkie skutki gniewu bo¿ego. Wszystko! Wszystko!
Przyjrza³ siê jej bacznie i doda³:
– Widzi pani, ja muszê zburzyæ koœció³ i wypleniæ religijnoœæ. S¹ to kajdany, ciê¿kie kaj-
dany ducha! Koœció³ prawos³awny nie jest wojuj¹cy, jak katolicyzm, nie potrafi³ wyzwoliæ
siê ze zbrodniczych r¹k rz¹du. Sta³ siê narzêdziem jego, ¿andarmem duchowym! Uczy bier-
noœci, rabiej pokory, pos³uchu milcz¹cego!
Przeszed³ siê po pokoju, poczem mówi³ przenikliwym g³osem:
– Jak¿ebym móg³ z opêtanym religj¹ hipnoz¹ ludem przer¹bywaæ w ciemnym, odwiecz-
nym borze szerok¹ drogê szczêœcia i prawdziwej, dumnej wolnoœci cz³owieka? Jak?!
– To straszne! – szepnê³a.
– Mo¿liwe, lecz czy zrozumia³e? – spyta³ pochylaj¹c siê ku niej.
Milcza³a, nie mog¹c och³on¹æ ze wzruszenia i otrz¹sn¹æ siê ze wspomnieñ widzianych
rzeczy, przejmuj¹cych lêkiem, niemo¿liwych do pomyœlenia.
Lenin pochyli³ siê jeszcze ni¿ej such¹, gor¹c¹ d³oni¹ znowu dotkn¹³ jej rêki.
– Heleno!... Heleno!... niech mi pani wierzy, bo ja nigdy nie mówiê piêknie brzmi¹cych
frazesów. Niech mi pani wierzy! Dla Boga, jeœli istnieje jakaœ wy¿sza potêga w kosmosie,
w owem tajemniczem niebie, bardzo, zreszt¹, zaszarganem przez Kopernika i Galileusza,
a tak¿e dla wierz¹cych w bóstwo bêdzie stokrotnie lepiej, je¿eli ludzie przetrwaj¹ okres no-
wych wstrz¹sów i przeœladowañ!
– Nie rozumiem! – szepnê³a.
– Wierz¹cy biernie z przyzwyczajenia, bezmyœlnie pobo¿ni stan¹ siê bojownikami swego
Boga, broniæ Go bêd¹ i uwielbiaæ w myœli i sercu. Zjawi siê nie religijnoœæ, jako œrodek ucie-
miê¿enia, lecz wiara, p³omienna wiara aposto³ów i mêczenników, ta, która z góry z posad
zrzuca i cudów dokazuje! Ta nowa, wyzwolona, krwi¹ i mêk¹ o¿ywiona wiara zrodzi uczucia
prawdziwie chrzeœcijañskie, a z nich najpierwsze – ofiarnoœæ – pocz¹tek i koniec moich d¹-
¿eñ – socjalizm na ziemi! Czy pani zrozumia³a, Heleno?
– Tak... – jêknê³a prawie z rozpacz¹.
Wiêcej ju¿ o tem nie mówili.
Rozmawiali o rzeczach innych.
Rozstali siê, mocno uœcisn¹wszy sobie rêce.
Z szafirowych oczu Heleny s¹czy³y siê ³agodne blaski. Rozumia³a W³odzimierza Uljano-
wa, przebacza³a mu bezwzglêdnoœæ jego, surowoœæ fanatyka i ascety, przekonania twarde, jak
ska³a... Takich ludzi nigdy nie spotyka³a. Imponowa³ jej, przera¿a³ i zachwyca³.
Ze smutkiem myœla³a, ¿e, gdyby ¿y³ syn jej, odda³aby go temu potê¿nemu cz³owiekowi,
aby s³u¿y³ mu wiernie w imiê szczêœcia narodu i ludzkoœci ca³ej.
Ciê¿kie czasy prze¿ywa³ Lenin, chocia¿ weso³oœæ i bujna swada nie opuszcza³y go.
208
Przeciwnicy jego, czuj¹c, ¿e knuje coœ przeciwko nim i konstytuancie, obsypywali dykta-
tora ciê¿kiemi oskar¿eniami i oszczerstwami.
Szczególnie chêtnie pos³ugiwano siê wynikami œledztwa, przeprowadzonego jeszcze przy
Kierenskim. Mieñszewicy, posiadaj¹cy dokumenty s¹dowe, dowodzili, ¿e Lenin i jego pomoc-
nicy byli p³atnymi agentami Niemiec. Opierali swoje twierdzenia na tem, ¿e Rada Komisarzy
ludowych otrzyma³a z Niemiec pieni¹dze przez niejak¹ Sumenson, mieszkaj¹c¹ w Sztokholmie.
Zarzut by³ ciê¿ki i wywiera³ wra¿enie w szerokich masach ludnoœci. Nawet komuniœci byli
zbici z tropu i z pow¹tpiewaniem kiwali g³owami, pytaj¹c siebie:
– Lenin nic na to nie odpowiada?... To – dziwne!...
Dyktator, dowiedziawszy siê o skutkach agitacji przeciwników, zatar³ rêce i zaœmia³ siê
weso³o.
– Dobrze! – zawo³a³ i skin¹³ na stenografistkê. – Proszê zapisaæ krótkie oœwiadczenie moje
i jutro umieœciæ w gazetach!
Przeszed³ siê po pokoju i podyktowa³:
– Pieni¹dze istotnie by³y otrzymane od towarzyszki Sumenson. O ich pochodzeniu wiedz¹
dok³adnie Karol Liebknecht, Klara Zetkin, Ró¿a Luxemburg, Franz Platten i inni internacjo-
naliœci zagraniczni. ¯¹damy stanowczych dowodów, ¿e wskazana suma, niedostateczna jed-
nak aby sprzedaæ Rosjê Wilhelmowi II–mu, pochodzi z kasy g³ównego sztabu niemieckiego,
jak twierdz¹ oszczercy, którym odpowiemy wkrótce innemi argumentami.
Zaœmia³ siê weso³o i raz jeszcze powtórzy³:
– Do jutrzejszych gazet najgrubszym drukiem!
Po wyjœciu stenografistki, telefonicznie porozumiewa³ siê z Dzier¿yñskim i Petersem.
W nocy rozleg³ siê niecierpliwy sygna³ telefonu.
Mówi³ Dzier¿yñski:
– Za³atwiliœmy wszystko. £otysze przy³apali trzech dziennikarzy, posiadaj¹cych materja³y
œledztwa. Przed kwadransem zostali straceni...
Dziêkujê! – odpowiedzia³ Lenin. – A miejcie baczne oko nad t¹ sfor¹ szczekaj¹c¹!
– Wiemy o ka¿dym ich zamiarze! – brzmia³a odpowiedŸ. – Jutro ma byæ próbna manife-
stacja na czeϾ Zgromadzenia Narodowego, wyznaczonego na 6 stycznia.
Lenin nachmurzy³ czo³o i rzek³:
– Ju¿ mówi³em, jak macie post¹piæ.
– Jesteœmy przygotowani! – doszed³ z³y, sycz¹cy g³os Dzier¿yñskiego.
Lenin powiesi³ s³uchawkê.
W kilka godzin póŸniej, mimo silnego mrozu, sta³ przy otwartem oknie i nads³uchiwa³.
Zastyg³e zimowe powietrze dziwnie wyraŸnie donosi³o odg³osy salw karabinowych i z³oœli-
wy, zdyszany turkot kulomiotów.
Na dziedziniec pe³nym pêdem zajecha³a motocykletka. Wyskoczy³ z niej ¿o³nierz fiñski
i znikn¹³ w sieni pa³acu.
Po chwili wchodzi³ do gabinetu dyktatora.
– Manifestacja rozproszona. Oko³o piêciuset demonstrantów poleg³o. Sztandary i plakaty
zerwane i zniszczone. Ludnoœæ miasta spokojna. Patrole nasze z kulomiotami czuwaj¹ na
skrzy¿owaniach ulic, towarzyszu! – meldowa³ urywanym g³osem.
– Dobrze! Mo¿ecie odejœæ! – rzek³ Lenin.
B³ysn¹³ czarnemi oczami i szepn¹³:
209
– Macie ju¿ dwa argumenty, panowie mieñszewicy i ludowcy! Nie obawiajcie siê zw³oki
– przyjd¹ inne jeszcze...
O jednym z nich myœla³ przez ca³¹ noc ubieg³¹.
Pos³a³ ¿o³nierza po towarzyszy Trockiego, Kamieniewa, Zinowjewa, Stalina, Antonowa,
Urickiego, Muratowa, Piatakowa i Dybienkê.
– Jakie wieœci z frontu? – spyta³, gdy wszyscy wezwani zgromadzili siê w gabinecie.
– Bardzo z³e! – odpar³ niechêtnie Trockij. – Donosz¹ nam, ¿e Niemcy zamierzaj¹ rozpo-
cz¹æ now¹ ofenzywê w celu zdobycia Piotrogrodu. Wtedy – koniec rewolucji! W ko³ach
kontr-rewolucyjnych czekaj¹ na Niemców, jak na zbawienie duszy!
Lenin siê zaœmia³ i mrukn¹³:
– To ju¿ prawdziwa zdrada! A na nas psy wieszaj¹, ¿e my chcemy pokoju!
– Ludnoœæ Piotrogrodu i Moskwy wygl¹da Niemców, którzy maj¹ przywróciæ dawny po-
rz¹dek, wprowadziæ na tron dynastjê, a z nami zrobiæ koniec! – zawo³a³ Zinowjew, chwyta-
j¹c siê za gêst¹, kêdzierzaw¹ czuprynê.
Lenin obojêtnie wzruszy³ ramionami.
– Towarzysz prezes zanadto sobie lekcewa¿y sytuacjê! – zauwa¿y³ z³oœliwie Urickij. – Tu
trzeba coœ obmyœleæ, postanowiæ radykalnie! Nie mo¿na siê bawiæ w têpienie innych socjali-
stów rêkami polskiego szlachcica Dzier¿yñskiego gdy wróg stoi na progu! Imperjalizm nie-
miecki jest silny i nie bêdzie robi³ ¿artów, gdy wkroczy do Piotrogrodu, spotykany entuzja-
stycznie przez ludnoϾ.
– Tak! Towarzysz Urickij ma s³usznoœæ! – podtrzyma³ go Kamieniew, porozumiewawczo
patrz¹c na Trockiego.
Lenin s³ucha³ uwa¿nie, a przed jego bacznym wzrokiem nie ukry³y siê najmniejsze odru-
chy wra¿eñ i niewypowiedzianych myœli towarzyszy.
– Wyczuwam, ¿e towarzysz Urickij niezadowolony jest z mego zaufania do Dzier¿yñskie-
go? Nie chcê nieporozumieñ pomiêdzy nami. Dzier¿yñskiemu poleci³em dra¿liw¹ sprawê, aby
nie nara¿aæ was – izraelitów na niebezpieczeñstwo. Posiadam informacje, ¿e gmina uprze-
dza³a was... Czy tak?
Milczeli chwilê, poczem skinêli g³owami.
– No, wiêc z tem koniec? Chyba zrozumieliœcie teraz? Dzier¿yñskiemu ufam, bo przypo-
mina mi piekieln¹ maszynê, na³adowan¹ nienawiœci¹.
– To szaleniec, manjak! – zawo³a³ Zinowjew histerycznym patosem. – Czy wiecie, towa-
rzyszu, ¿e on szpieguje nawet nas?!
Lenin uœmiechn¹³ siê ³agodnie, co zmusi³o towarzyszy do szczególnej czujnoœci. Znali ten
uœmiech. Wzbudza³ obawê, ¿e w tej chwili spadnie ciê¿ki cios, nieodparty, niespodziewany i szybki.
Jednak Lenin zaœmia³ siê weso³o i rzek³:
– Ten szalony Polak prosi³ mnie niedawno, abym wyznaczy³ nadzór nad nim samym. Taki
z niego fanatyk! Nikomu, nawet sobie nie wierzy!
– Malinowskiego zwabi³ do siebie przed tygodniem i kaza³ zabiæ! – zawo³a³ Urickij, tupi¹c
nogami. – Zabi³, z pewnoœci¹, bo nikt nie widzia³ od tego czasu towarzysza Malinowskiego!
Lenin zmru¿y³ oczy i szepn¹³:
– Trochê siê poœpieszy³... Trochê tylko... Tymczasem ten agent carskiej policji wiêcej nam
przyniós³ korzyœci, ni¿ szkody... No, ale i tak, wczeœniej czy póŸniej musia³ zgin¹æ... Wkrót-
ce nie by³by ju¿ nam potrzebny.
210
Machn¹³ niedbale rêk¹ i rzek³:
– Towarzysze! Przez trzy dni, które pozostaj¹ nam do nowego roku, musicie tr¹biæ w pra-
sie we wszystkie tr¹by jerychoñskie, ¿e proletarjat musi chwyciæ za broñ i odeprzeæ germañ-
skich imperjalistów od czerwonej stolicy. Skierujcie na to ca³¹ energjê i zdolnoœci wasze!
PuϾ w ruch aparat agitacyjny!
– Armja nie zechce podstawiaæ raz jeszcze swojej g³owy – zauwa¿y³ Antonow ponuro.
– Tak! – mrukn¹³ Mura³ow. – Wiedz¹ dobrze, ¿e zbraknie nam materja³ów wojennych
i prowjantu. Na wojnê domow¹ – pójd¹, biæ siê z wrogiem zewnêtrznym – nie zgodz¹ siê!
– Poœlemy tedy rozbójników zbrojnych, proletarjat rewolucyjny! – zawo³a³ Lenin. – Fran-
cuska rewolucja dowiod³a czego mo¿e dokonaæ nawet nieuzbrojony lud!
Trockij uœmiechn¹³ siê zjadliwie.
– Francuska, nie rosyjska... – sykn¹³.
Lenin nagle siê zaœmia³ tak szczerze, a¿ mu ³zy wyst¹pi³y na oczy.
– Nic nie rozmiecie! – mówi³, zanosz¹c siê od œmiechu. – Przecie¿ przewidujê, ¿e je¿eli
Niemcy plun¹ z kulomiotów, – nasze rewolucyjne dru¿yny rozprosz¹ siê, jak stado myszy!
Jednak wyst¹pienie nasze mieæ bêdzie skutki pierwszorzêdnej wagi. Pos³uchajcie!
Przechodz¹c od jednego do drugiego, chwytaj¹c za rêce i klepi¹c po ramionach, objaœnia³
przez œmiech:
– Rewolucyjna armja wyst¹pi³a... Udekorujemy to urbi et orbi pompatycznie, ho, ho! po-
trafimy piêknie przybraæ ten fakt! Co z tego wyniknie? Zamilkn¹ nasi oszczercy – socjaliœci
z dogorywaj¹cej po Kierenskim Radzie; zamyœl¹ siê kontr-rewolucjoniœci, marz¹cy o stwo-
rzeniu nowej armji ochotniczej; przeci¹gniemy na swoj¹ stronê oficerów, których ju¿ nie pu-
œcimy potem; Francuzi i Anglicy odnios¹ g³owy i niezawodnie natr¹ z now¹ si³¹ na zacho-
dzie; Niemcy zmuszeni bêd¹ odci¹gn¹æ od naszego frontu kilka dywizyj i stan¹ siê bardziej
podatni do pokojowego z nami traktatu; nasze wyst¹pienie przeciwko Niemcom raz na za-
wsze rozwieje pod³e oskar¿enie nas o s³u¿bê na rzecz Germanji; gdyby tak by³o, musia³by
sztab Wilhelma opublikowaæ kompromituj¹ce nas dokumenty, czego nie mo¿e uczyniæ, bo
dokumentów takich nie posiada...
Wszyscy siê zdumieli.
By³ to plan szatañski, stworzony w proroczem zrozumieniu stanu rzeczy.
– Machiaveli... – pomyœla³ Trockij, z szacunkiem patrz¹c na ¿ó³t¹ twarz i kopulast¹ czasz-
kê Lenina.
– Niech ¿yje Iljicz! – wrzasn¹³ namiêtny Gruzin – Stalin.
Ten okrzyk podchwycili natychmiast Mura³ow, Piatakow, Dybienko i Antonow.
Po chwili i inni towarzysze przy³¹czyli swoje g³osy do gor¹cej, ¿ywio³owej owacji na czeœæ
tego mêdrca o twarzy mongolskiej i przebieg³ych, weso³ych oczach drobnego przekupnia.
Lenin œmia³ siê, umiejêtnie ukrywaj¹c swoj¹ radoœæ.
Czu³, ¿e odniós³ wielkie zwyciêstwo i, ¿e towarzysze, na których mu bardzo zale¿a³o, sta-
li siê w tej chwili jego ludŸmi.
Chcia³ umocniæ swój triumf ostatecznie.
– Zrozumieliœcie mój plan? Zajmijcie siê nim starannie i szybko! Poniewa¿, jednak, nasza
„czeka” bêdzie mia³a du¿o pracy, mianujmy, towarzysze, Wo³odarskiego szefem wywiadu
politycznego, Urickiego – kierownikiem zbrojnych siê tej instytucji, a Dzier¿yñskiemu od-
dajmy najbrudniejsz¹ robotê – s¹d. Mówiê: najbrudniejsz¹, bo to i – krwawe dzie³o i takie,
211
za które przeklinaæ nas bêd¹, poniewa¿ s¹d ten nie bêdzie normowany ¿adnem innem pra-
wem, oprócz osobistego przekonania prokuratora, sêdziego i... kata w jednej osobie. Zgoda?
– Nie protestujemy! – odezwali siê towarzysze.
– Doskonale! Do roboty zatem! – zakoñczy³ naradê Lenin.
Towarzysze wyszli, a on biega³ po pokoju, zaciera³ rêce i, mru¿¹c oczy skoœne, chytre,
œmia³ siê cicho, ur¹gliwie.
W trzy dni póŸniej syrena, ustawiona na dachu Smolnego Instytutu, rycza³a d³ugo, groŸ-
nie, rzucaj¹c nowe has³o, poprzednio zapomoc¹ dzienników i agitatorów wbite w g³owy ro-
botników, ch³opów okolicznych i ró¿nych wyrzutków, wykolejeñców, zbrodniarzy, krêc¹cych
siê ko³o „rz¹du proletarjatu”.
Lenin nie pomyli³ siê.
Wszystko, przewidziane przez niego, dokonywa³o siê niby na rozkaz wprawnego re¿yse-
ra. Zmyli³, oszuka³, zwiód³ wszystkich: aljantów carskiej Rosji, Niemców, kontr-rewolucjo-
nistów, socjalistów, proletarjat i... w³asnych towarzyszy.
Myœl¹c o nich, Lenin krzywi³ usta i szepta³:
– Oni siê boj¹ konstytuanty, jako najwy¿szego wyrazu woli ludu... Teraz ten wyraz gnieŸ-
dziæ siê bêdzie we mnie... Ja zaœ rozpêdzê lub zgniotê konstytuantê, podpiszê pokój i zacisnê
wszystko w jednym roku... Nikt mi siê nie oprze teraz!
Postanowi³ zadaæ nowy cios sprzeciwiaj¹cym siê dyktaturze proletarjatu socjalistom. Kaza³
zwo³aæ wielki wiec informacyjny w mane¿u Michaj³owskim. Krzycza³y o tem wszystkie
dzienniki; czerwone afisze i plakaty, rozwieszone na ulicach nawo³ywa³y ludnoœæ na wiec,
wyznaczony na pierwszego stycznia r. 1918.
W wiljê tego dnia w gabinecie Lenina zjawi³ siê Wo³odarskij w towarzystwie nieznajome-
go cz³owieka o niespokojnych ruchach i biegaj¹cych oczach.
– Przyprowadzi³em towarzysza Guzmana, mego pomocnika, – rzuci³ Wo³odarskij. – Mamy
do zakomunikowania wa¿n¹ sprawê. Czy tu nikt nas nie pods³ucha?
Lenin wzruszy³ ramionami i odpar³ z uœmiechem:
– Tu? Chyba nikt...
– Towarzyszu, posiadamy bardzo wa¿ne i zupe³nie œcis³e informacje. Pewna organizacja
przygotowuje zamach...
– Na kogo? Na mnie? – spyta³.
– Nie wiemy dok³adnie na kogo. Powiadomiono nas tylko, ¿e na komisarzy ludowych –
szepn¹³ Guzman i podniós³ palec do góry.
– Jaka¿ to organizacja? – zada³ pytanie Lenin i z ciekawoœci¹ czeka³ odpowiedzi, nie
spuszczaj¹c podejrzliwego wzroku z oczu komisarzy.
Po krótkim namyœle odpowiedzia³ Wo³odarskij:
– Organizacja mieszana... Wchodz¹ do niej biali oficerowie i socjal–rewolucjoniœci... o ile
wiemy...
– Posiadacie nieœcis³e informacje? – zawo³a³ Lenin. – Carscy oficerowie nie bior¹ w tem
udzia³u. Mogli tysi¹c razy targn¹æ siê na zamach, a nie uczynili tego. S¹ pozbawieni ducha
i odwagi... ¯ywe trupy polityczne! Socjal–rewolucjoniœci, albo... zreszt¹ nie ma to znacze-
nia! Có¿ poradzimy na te knowania? Znacie domniemanych wykonawców zamachu?
– Nie! Wiem tylko, ¿e zamach jest przygotowany – odpowiedzia³ Wo³odarskij. – Przyszli-
œmy, aby powstrzymaæ was, towarzyszu, od zamiaru wyst¹pienia na jutrzejszym wiecu!
212
Lenin przeszed³ siê po pokoju.
Zaciska³ rêce i œmia³ siê.
– Powstrzymaæ nie? Zapowiedzia³em przecie¿ swoj¹ mowê! Wyst¹piê, towarzysze! – odpar³.
Patrzyli na niego ze zdumieniem.
– Myœlicie, ¿e mo¿na mnie nastraszyæ? Cz³owiek, który oddawna o sobie nie myœli, nie
zna strachu. Wiecie, przecie¿ ¿e zagranic¹ chodzi³em samotny na rozmowy z agentami poli-
cji politycznej? Pamiêtacie, ¿e po przyjeŸdzie do Piotrogrodu, przed wyst¹pieniem lipcowem,
odwiedza³em koszary i wyg³asza³em mowy. Przechodzi³em wtedy wœród szeregów nienawi-
dz¹cych mnie, uzbrojonych oficerów dawnej gwardji carskiej i ¿o³nierzy, przekonanych, ¿e
jestem zdrajc¹ ojczyzny, i gotowych rozszarpaæ mnie. By³o to nieraz i nie dwa, a dziesiêæ,
dwadzieœcia! Rezultat by³ zawsze jeden i ten sam! Po mowie mojej ¿o³nierze wynosili mnie
na rêkach, a oficerowie zmuszeni byli siê ukrywaæ przed gniewem oszukanych przez nich
szeregowców! Tak bêdzie i teraz. Skoro zacznê mówiæ, nikt ju¿ nie odwa¿y siê napaœæ mnie.
Nikt!
D³ugo spierali siê jeszcze komisarze, lecz Lenin by³ nieub³agany. Mia³ myœl rzutk¹, ela-
styczn¹, bo ³atwo przechodzi³ od jednego postanowienia do drugiego, uwa¿aj¹c je za lepsze,
praktyczniejsze, lecz w wypadkach wziêcia odpowiedzialnoœci na siebie i nara¿enia ¿ycia nie
zna³ wahania.
Musieli mu wiêc ust¹piæ.
Nazajutrz o godzinie 11-ej wchodzi³ ju¿ do mane¿u, zat³oczonego tak szczelnie, ¿e ludzie
poruszaæ siê nie mogli. gdy stan¹³ na mównicy i spojrza³ na t³um, wyda³o mu siê, ¿e widzi
olbrzymi ³an, gdzie chwiej¹ce siê g³owy, niby k³osy dojrza³e, tworzy³y fale.
– W takim œcisku nikt strzeliæ nawet nie potrafi – pomyœla³, z uœmiechem dobrotliwym
patrz¹c na najbli¿sze szeregi widzów.
Przez ca³¹ godzinê g³uchym, chrapliwym g³osem, wymachuj¹c rêkami i t³uk¹c niemi
w mównicê, niby m³otem w kowad³o, podkreœlaj¹c ruchami ³ysej czaszki najwa¿niejsze po-
jêcia, wbija³ Lenin w g³owy s³uchaczy kilka niezbêdnych myœli, powtarzaj¹c je wkó³ko w co-
raz to innej formie i odmiennym, bardziej stanowczym tonem.
Objaœnia³ koniecznoœæ obrony przed imperjalizmem niemieckim, obiecywa³ prêdko koniec
wojny, która zakoñczy siê skierowanem do proletarjatu b³aganiem, germañskiej bur¿uazji
o pokój.
– Wy go nie dacie rz¹dowi Wilhelma, – wo³a³ Lenin, – bo wiecie, ¿e lada dzieñ powstanie
w Berlinie socjalistyczny rz¹d Karola Liebknechta, z którym warunki pokoju bêd¹ warunka-
mi wojny z kapitalizmem Anglji i Francji o dyktaturê proletarjatu w Europie! Wy tylko – ro-
botnicy i wieœniacy Rosji, jesteœcie awangard¹ œwiatowej rewolucji! Wieœniacy maj¹ w po-
siadaniu ca³¹ ziemiê i dostarcz¹ walcz¹cemu proletarjatowi potrzebnych produktów w imiê
wolnoœci, równoœci, wiecznego pokoju! Bacznie tylko, aby wrogowie nie oszukali was! Ju¿
teraz ¿¹daj¹ od nas pos³uchu dla konstytuanty, do której wejd¹ jawni i tajni zdrajcy pracuj¹-
cego ludu!
Podnios³y siê krzyki stronników i przeciwników Lenina.
Dyktator mówi³ dalej.
Doszed³ wreszcie do opisu dobrobytu, jaki zapanuje w Rosji, gdy wszyscy pracowaæ bêd¹,
jako bracia, dla ogó³u, gdy zapomn¹ i ciê¿kich latach niewoli i ucisku; pyta³ surowo, niby
ojciec, upominaj¹cy dzieci:
213
– Czy¿ myœlicie, towarzysze, bracia i siostry, ¿e dla przysz³ego szczêœcia waszego nie
warto przetrwaæ kilku miesiêcy niewygód, niedostatków i wysi³ków?
Zerwa³a siê burza okrzyków:
– Niech ¿yje Lenin! Ojciec nasz! Wódz! Opiekun! Obroñca! ProwadŸ nas! Naucz!
Lenin odniós³ rêkê i krzykn¹³:
– Pamiêtajcie, coœcie postanowili w tej chwili. Obrona kraju! Praca i chleb dla armji! Od-
rzucenie konstytuanty, która now¹ waœæ rozpali w narodzie i wiêzy na wieœniaków na³o¿y
nieskruszone!
– Pamiêtamy! Przysiêgamy! – odezwa³y siê okrzyki.
T³um drgn¹³, docisn¹³ siê do mównicy, porwa³ Lenina i, podaj¹c go sobie z r¹k do r¹k,
wyniós³ z mane¿u.
Lenin wsiad³ do samochodu, a za nim chcia³ wsun¹æ siê Trockij.
– Nie! – rzek³ dyktator. – mam do pomówienia z towarzyszem Plattenem. On pojedzie
ze mn¹!...
Szwajcarski internacjonalista natychmiast wszed³ do samochodu.
Lenin uœmiechn¹³ siê i myœla³, ¿e poco mia³ jechaæ z Trockim, nad którego g³ow¹ zaciê¿y³
wyrok, wyraŸnie brzmi¹cy w s³owach deputacji ¿ydowskiej? Najlepsz¹ towarzyszk¹ odwagi
jest ostro¿noœæ.
Myœli te przerwa³y dwa strza³y rewolwerowe.
Ich suchy trzask ledwie przebi³ siê przez zgie³k okrzyków i wycie t³umu, wylegaj¹cego
z mane¿u.
Siedz¹cy obok Lenina Platten jêkn¹³ i schwyci³ siê za ramiê. Przez zaciœniête na rêkawie
palce s¹czy³a siê krew.
– Jestem ranny... – szepn¹³.
Samochód ca³ym pêdem ruszym z miejsca.
Lenin obejrza³ siê. W œcianie samochodu spostrzeg³ dwa otwory od kul.
– Dobrze strzelali, – pomyœla³, – lecz niezupe³nie...
Skrzywi³ usta pogardliwie.
W korytarzach Smolnego Instytutu natychmiast zaroi³o siê od towarzyszy. Komisarze lu-
dowi, przedstawiciele wszelkich organizacyj, komitetów i dowódcy wiernych pu³ków przy-
bywali, aby dowiedzieæ siê o zdrowie swego wodza i o szczegó³y zamachu.
Lenin spotyka³ wszystkich ¿yczliwie i œmia³ siê weso³o, mówi¹c:
– Nie mam pojêcia o tem, kto strzela³ do mnie. Œledztwo zarz¹dzone. Towarzysz Dzier-
¿yñski poka¿e, co umie.
Najwy¿szy sêdzia nie zjawia³ siê tymczasem. Telefon w jego biurze nie odpowiada³ wca-
le. Pos³any po niego motocyklista powróci³ z wiadomoœci¹, ¿e towarzysz Dzier¿yñski od rana
nie by³ widziany w gmachu „czeki”. £otysze, stoj¹cy na wewnêtrznych posterunkach, spo-
strzegli go wychodz¹cego o godzinie 7-ej rano na ulicê. Od tego czasu nie powraca³.
Antonow, pe³ni¹cy obowi¹zki komendanta pa³acu, wzmocni³ posterunki na korytarzach,
schodach i doko³a gmachu. Dopiero póŸno w nocy wyrzuci³ „Smolny” ze swego wnêtrza
obcych ludzi. Na najwy¿szem Piêtrze, gdzie mieszali Lenina i inni komisarze, zapanowa³a
cisza.
Dyktator siedzia³ w swoim pokoju i spokojnie pisa³ artyku³, w którym gromi³ bur¿uazjê
i jej najemnych morderców za zamiar zadania rewolucji œmiertelnego ciosu w plecy.
214
Pisa³, zarzucaj¹c na papier krótkie, dobitne zdania, naje¿one cudzys³owami, znanemi ka¿-
demu cytatami z Pisma œwiêtego i wyj¹tkami z bajek najpopularniejszych, dosadnych i z³o-
œliwych.
Tak siê zag³êbi³ w pracy, ¿e nie s³ysza³ cichej rozmowy za drzwiami i szmeru kroków cz³o-
wieka, st¹paj¹cego po kobiercu, okrywaj¹cym pokój.
Ujrza³ go przypadkowo, podnosz¹c od papieru oczy, aby przypomnieæ sobie koñcow¹ stro-
fê bajki Kry³owa o „Œwini i dêbie”.
Przed nim sta³ Dzier¿yñski. Zimne oczy wbi³ w oblicze dyktatora i krzywi³ kurcz¹ce siê
usta.
– Szuka³em was przez ca³y dzieñ... – rzek³ Lenin, uœmiechaj¹c siê do straszliwie drgaj¹cej
twarzy Dzier¿yñskiego.
– Wiem, – odpar³, – by³em na mieœcie... Szuka³em sprawców zamachu. Jeszcze wczoraj
mówi³em Wo³odarskiemu, gdzie ma ich znaleŸæ... Nie chcia³, czy nie œmia³...
Spojrza³ znacz¹co na Lenina i d³ugo wytrzymywa³ ostry, badawczy blask czarnych oczu
mognolskich.
– No, i có¿? – spyta³ Lenin.
– Pochowali siê, jak krety pod ziemiê, – szepn¹³, – lecz ja ich wytropiê, Kaza³em areszto-
waæ Wo³odzimirowa...
– Mego szofera?! – wykrzykn¹³ Lenin.
– Waszego szofera... Ob by³ w zmowie z zamachowcami – szepn¹³ Dzier¿yñski. – Zreszt¹,
przekonacie siê wkrótce, towarzyszu. Zostawcie tylko tê sprawê mnie!
Lenin skin¹³ g³ow¹ i wzruszy³ ramionami.
Dzier¿yñski, nic nie mówi¹c wiêcej, opuœci³ pokój.
Dyktator znowu pochyli³ siê nad biurkiem.
Cicho skrzypia³o pióro. Du¿e litery pisma wi¹za³y siê w krzywe, faliste linje, nad któremi,
jak nad zaroœlami krzaków, podnosi³y siê do wysokich drzew podobne – wykrzykniki, znaki
zapytania i cudzys³owy bez koñca.
Praca sz³a swoim trybem. Rewolucja proletarjatu nie dopuszcza³a zw³oki, chwiejnoœci,
obawy, cofania siê, wzruszeñ, pozbawiaj¹cych równowagi.
Albo wszystko, albo nic! Albo zaraz, albo nigdy!
Lenin pisa³... Szeleœci³ papier. Jak cykanie zjadliwego owadu cienko zgrzyta³o pióro.
W korytarzu i na dworze rozlega³y siê twarde, ciê¿kie kroki.
Zbrojni w karabiny i granaty £otysze strzegli proroka wolnoœci i szczêœcia nêdzarzy, goto-
wi w ka¿dej chwili porwaæ, przebiæ bagnetem, rozszarpaæ œmia³ka, wdzieraj¹cego siê do kuŸ-
ni promiennego jutra...
215
ROZDZIA£ XXV.
Do Piotrogrodu ze wszystkich stron Rosji d¹¿yli ch³opi, robotnicy, mieszczanie i szlachta,
wybrani do konstytuanty.
W tem œrodowisku ró¿norodnych ludzi wrza³a wytê¿ona praca.
Dwie najruchliwsze partje – ludowcy i bolszewicy agitowali zawziêcie, poci¹gaj¹c przy-
jezdnych pod swoje sztandary.
Socjal–rewolucjoniœci, obawiaj¹c siê zbrojnego zamachu Lenina na Zgromadzenie Naro-
dowe, wy³onili z siebie komitet obrony, kierowany przez Borysa Sawinkowa. Werbowano
¿o³nierzy i ochotników z poœród ró¿nych wyrzutków spo³eczeñstwa, nawet z „czarnych secin”
carskich, ukrywaj¹cych siê na prowincji, gdzie has³a komunistów nie zwyciê¿a³y dot¹d. Za-
mierzano w chwili stosownej rzuciæ siê na Radê komisarzy ludowych i wyr¿n¹æ ich do nogi.
Lenin wiedzia³ o tem i dzia³a³ w tajemnicy.
Piotrogród by³ podzielony na dzielnice, czujnie strze¿one przez wierne wojsko i dru¿yny
robotnicze. Niemal codzieñ znikali bez œladu najbardziej energiczni wrogowie dyktatury pro-
letarjatu, o losie ich wiedzia³a tylko „czeka”, straszliwa czerwona kloaka, ociekaj¹ca krwi¹,
i jej twórca – Lenin.
Chocia¿ zrêczni agitatorowie bolszewiccy z powodzeniem rozk³adali masê delegatów kon-
stytuanty, komisarze nie byli jednak pewni ostatecznych wyników.
5-go stycznia roku 1918 Lenin naradza³ siê d³ugo z Dybienk¹ i Antonowym, a póŸniej
opracowywa³ manifest proletarjatu do konstytuanty, z ¿¹daniem uznania w³adzy Rady komi-
sarzy ludowych i Komitetu Wykonawczego, za co obiecywa³ dopuœciæ zwo³anie Zgromadze-
nia Narodowego z g³osem doradczym.
– Towarzyszu! – wo³ali Trockij, Zinowjew, Kamieniew i inni. – Jesteœmy zaledwie czwart¹
czêœci Zgromadzenia Narodowego, jak¿e mo¿emy ¿¹daæ i wystawiaæ takie wprost zuchwa³e
wymagania? Wojna domowa nieunikniona, a wtedy prowincja – zgubiona dla nas!
Lenin s³ucha³ uwa¿nie, t³umaczy³, przekonywa³ chwiejnych a gdy zrozumia³, ¿e nic nie
wskóra, zawo³a³:
– Po³owê Zgromadzenia stanowi¹ socjal–rewolucjoniœci. S¹ to „gard³uj¹ce draby”. ¯adnej
si³y nie osiadaj¹. Rozpêdzimy tê ho³otê!
D³ugo jeszcze trwa³y narady. Towarzysze wychodzili niespokojni. Zbli¿aj¹cy siê dzieñ
obrad konstytuanty nie wró¿y³ dla nich nic dobrego.
Tylko W³odzimierz Lenin widzia³ wyraŸnie przebieg wypadków.
6-go stycznia czerwone wojska bezkarnie rozstrzeliwa³y na ulicach licznych demonstran-
tów. marynarze Dybienki otoczyli Pa³ac Taurydzki, gdzie mia³o odbywaæ siê Zgromadzenie
Narodowe, wygra¿ali i obsypywali obelgami przybywaj¹cych delegatów.
216
Zgromadzenie, po wys³uchaniu ¿¹dañ Rady komisarzy ludowych, odmówi³o uznania jej
za najwy¿sz¹ w³adzê w Rosji. Wtedy do sali wkroczy³ oddzia³ zbrojnych marynarzy, a olbrzy-
mi, ponury bosman ¯elezniakow rozpêdzi³ delegatów.
Lenin przez kilka dni uwa¿nie studjowa³ dzienniki wszystkich obozów i stawa³ siê coraz
weselszy. Zacieraj¹c rêce, rzek³ do Nadziei Konstantynówny:
– Mój zamach na s³awetn¹ „wolê ludu” uda³ siê! Naród, znu¿ony bezsiln¹ powodzi¹ s³ów
i czczych hase³, przyj¹³ ze spokojem wiadomoœæ o zgodnie wymarzonej konstytuanty. Pragnie
tylko czynu, nie s³ów. My podbijemy go czynem!
Przeszkody na tej drodze nie by³y jednak ostatecznie usuniête.
Pozostawali Niemcy.
Rozpoczynali ofenzywê.
Lenin rozumia³, ¿e zdobycie przez nich stolicy zada cios rewolucji, – gdy¿ prawie ca³a
ludnoœæ kraju bêdzie uwa¿a³a Niemców za zbawców Rosji.
Nale¿a³o powstrzymaæ nieprzyjaciela od tego zamiaru. Lenin postanowi³ pokrzy¿owaæ pla-
ny Niemców i uczyniæ bezcelowym marsz ich na Piotrogród.
Na posiedzeniu Komitetu Wykonawczego wniós³ projekt przeniesienia siê do Moskwy.
– Ucieczka?! – wybuchnê³y okrzyki. – Kapitulacja przed imperjalizmem?! Zginêliœmy!
Trockij wyst¹pi³ z d³ug¹ i gor¹c¹ moc¹. Dowodzi³, ¿e opuszczenie Piotrogrodu spowoduje
ostateczn¹ klêskê partji.
– Smolny Instytutu otoczony jest legend¹, sta³ siê fetyszem! – wo³a³. – Gdy zniknie legen-
da, – rozwieje siê urok naszej w³adzy. Nie mamy prawa czyniæ tego!
– Musimy pozostaæ i umrzeæ z honorem na naszych stanowiskach! – krzykn¹³ z patosem
Zinowjew, podnosz¹c nad g³ow¹ Piêœæ.
Towarzysze przera¿onemi, oburzonemi g³osami wypowiadali swoje zdania i z wœciek³o-
œci¹ napadali na wodza. jeszcze chwila i móg³by byæ zgubiony w oczach pokornego przed
chwil¹ i wielbi¹cego go t³umu ludzi, wyci¹gniêtych przez niego z nêdzy i nicoœci.
Lenin s³ucha³, nie przerywaj¹c nikomu, spokojny, prawie weso³y. Nikt nie widzia³, ¿e pal-
ce mu kurczy³y siê, jak pazury drapie¿nego zwierza. Rêce trzyma³ na kolanach, ukryte pod
sto³em, aby nie zdradzi³y jego uczuæ.
Nareszcie zgie³k i wrzawa uciszy³y siê. Wszyscy patrzyli na wodza groŸnie, podejrzliwie.
Lenin wsta³ i mówiæ zacz¹³.
G³os dr¿a³, przerywany sycz¹cemi, chrapliwemi westchnieniami.
– Podziwiam was, towarzysze! Zachwycam siê waszem bohaterstwem i wiernoœci¹ dla
sprawy proletarjatu! Zaiste imiona wasze przejd¹ do historji obok imion Dantona, Marata,
Robespierre’a! Nie omieszkam daæ oceny waszej proleraskiej odwagi przed najszerszemi
warstwami narodu! Czeœ wam, uwielbienie i mi³oœæ pracuj¹cych rzesz! Jesteœcie prawdziwy-
mi wodzami! Przekonaliœcie mnie i zawstydziliœcie! Istotnie niech umrze rewolucja, niech
w kajdany pójd¹ miljony dowierzaj¹cych wam ludzi, aby honor wasz, imiê bojowników nie
zosta³y poni¿one! Zostajemy w Piotrogrodzie i bêdziemy w spokoju czekali na swój los...
Opuœci³ g³owê, piêœciami wspar³ siê o stó³ i g³osem g³uchym, w którym brzmia³y ju¿ echa
z trudem hamowanego szyderstwa, ci¹gn¹³:
– Wstydzê siê swej myœli o wycofaniu siê z Piotrogrodu! Wstydzê siê... A mo¿e, nie powi-
nienem siê wstydziæ jej? Opowiem wam, towarzysze, jak rozumowa³em... Je¿eli Ÿle praco-
wa³ mój mózg, powiecie mi o tem; je¿eli mia³em s³usznoœæ – rozwa¿cie sprawê raz jeszcze
217
na zimno, bez ognistych s³ów i wybuchu pierwszych wra¿eñ, najsilniejszych, bardzo szlachet-
nych, a nie zawsze najtrafniejszych. Doprawdy wstyd mi zaprz¹taæ wasze g³owy bohaterów,
prawdziwych obroñców proletarjatu, rozmyœlaniami cz³owieka praktycznego, dla którego ist-
nieje tylko cel i którym w³ada tylko jedna myœl! Wstydzê siê swego zimnego serca i materja-
listycznego rozumu! Nie, wolê nic nie mówiæ o swoich rozwa¿aniach! Jestem porwany uro-
kiem waszych s³ów, piêknych, podnios³ych!
– Niech mówi Iljicz! – krzykn¹³ Stalin.
– Niech mówi! – podtrzymali go inni, bij¹c piêœciami w stó³ i tupi¹c nogami.
– Bydlêta!... – sykn¹³ Trockij, pochylaj¹c siê ku Kamieniewowi i Urickiemu.
Nie powiedzia³ tego g³oœno i zacz¹³ przecieraæ binokle, pochylaj¹c czarn¹, drapie¿n¹ g³owê.
– Skoro pozwalacie, powiem, co myœla³! – zacz¹³ Lenin, ostrym wzrokiem, przebijaj¹c po
twarzach zebranych. – Postanowiliœcie jeszcze w paŸdzierniku podpisaæ pokój z Niemcami.
Bez niego zdobycze rewolucji wisz¹ na w³osku. To rozumie ka¿dy z was... Zajêcie naszej sie-
dziby przez nieprzyjaciela – to koniec rewolucji, no, i œmieræ jej bohaterów – wasza œmieræ
drodzy towarzysze! Chcia³em opuœciæ Piotrogród... Dla celów wojny nie jest on potrzebny
Wilhelmowi Hohenzollernowi. Czyni to dlatego, aby wzi¹æ nas do niewoli i w zarodku znisz-
czyæ groŸn¹ dla imperjalizmu rewolucjê. Je¿eli odejdziemy, ofensywa natychmiast zostanie
wstrzymana przez Niemców. Nie pójd¹ za nami w g³¹b Rosji. Pamiêtaj¹ o losie Napoleona,
wiedz¹, ¿e przestrzeñ jest najlepsz¹ twierdz¹ nasz¹! Powiadacie, ¿e umrze legenda Smolnego
Instytutu? Myœla³em, ¿e legenda ta otacza, opromienia was – bohaterów, wodzów, proroków!
Legenda ta pójdzie za wami wszêdzie, chocia¿by na szczyt Kaukaskich gór, lub na tundrê
Sybiru, aby tylko tam powiewa³ sztandar czerwony i jaœnia³y wasze imiona, towarzysze!
Pomruk zdumienia przemkn¹³ po sali.
– Mêdrzec! – z zachwytem szepn¹³ Stiek³ow–Nachamkes.
– Prorok jasnowidz¹cy! – odezwa³ siê g³oœno Boncz–Brujewicz.
– My tylko czujemy, on – myœli za wszystkich! – doda³ z westchnieniem Piatakow.
– Zdumiewaj¹ca si³a myœli! – wykrzykn¹³ Newskij.
– Pozwólcie dokoñczyæ towarzysze! – zwróci³ siê Lenin do obecnych. – Pomyœlcie na
chwilê, ¿e jesteœcie ju¿ w Moskwie. Nie w jakimœ „instytucie” lub w przygodnym pa³acu
Krzesiñskiej, lecz w Kremlu! W Kremlu!
– W Kremlu! – wybuchn¹³ ogólny krzyk zachwytu.
– Stulecia historji natworzy³y tam legend bez liku! Do nich wp³ynie jeszcze jedna, nowa,
czerwona, najszlachetniejsza legenda. wasza legenda obroñców praw proletarjatu, towarzy-
sze! Kto nie zna Kremlu? Oczy, myœli i serca ca³ej Rosji bêd¹ skierowane na was! Wasz g³os
przebrzmi z jego bia³ych murów na ca³y kraj, na ca³y œwiat! Mówicie: „honor, kapitulacja,
opuszczona placówka”. Jaki piêkny poryw! Tak mówi³ te¿ Kutuzow, broni¹cy Moskwy przed
Napoleonem, a jednak cofn¹³ siê, odda³ stolicê na zniszczenie, lecz zwyciê¿y³. Zwyciêzców
nie s¹dz¹, towarzysze! Honor wodzów widzê w zwyciêstwie, nie w œmierci bohaterskiej, bez-
myœlnej, niepotrzebnej, wspania³ej, a nieraz szkodliwej! Je¿eli wy, pomni na honor, umrzecie
na szubienicach, kto zast¹pi was? Kto poprowadzi rewolucjê i losy proletarjatu ku ostatecz-
nemu zwyciêstwu? Tak myœla³em z trosk¹ i bólem przedtem, nim przedstawi³em wam plan
przeniesienia siê do Moskwy, na Kreml... Wasze bohaterstwo p³omienne posiada³o we mnie
zw¹tpienie... Teraz bêdê s³ucha³, co wy powiecie, bo tylko to jest wol¹ najlepszej czêœci pro-
letarjatu, dumy rewolucji!...
218
Ca³y Komitet wykonawczy, komisarze, nawet stoj¹cy na czatach ¿o³nierze, otoczyli Leni-
na, cisnêli siê do niego, jak owce do pasterza, jak dzieci do ojca, bili siê w piersi, krzyczeli:
– ProwadŸ nas! Za tob¹ pójdziemy wszêdzie!
Nawet Trockij i Kamieniew wo³ali, wymachuj¹c rêkami:
– Niech ¿yje Lenin – wódz!
Dyktator spostrzeg³ to odrazu i, podniós³szy rêkê, uciszy³ zgie³k.
– Niech legenda nie opuszcza ca³kowicie Smolnego Instytutu! Czujê, ¿e ¿¹dacie tego i ¿¹-
danie jest sprawiedliwe i m¹dre. Postanówmy wiêc, ¿eby czerwony sztandar naszej partji
powiewa³ nadal nad tym pa³acem, gdzie po raz pierwszy proletarjat rzuci³ potê¿ne, w³adne
s³owo o dyktaturze swojej. Tego has³a broniæ bêdzie oddany sprawie, mój stary druh, wypró-
bowany bojownik, natchniony wódz – Zinowjew i nasi wierni towarzysze z „czeki”, tej piê-
œci proletarjatu. – Wo³odarskij i Urickij! Ofiarnoœci¹ swoj¹, prac¹ i odwag¹ zapisz¹ oni w hi-
storji nowe imiona najs³awniejszych!
Nowe krzyki i wiwaty przenios³y siê po sali, wyla³y siê do kurytarzy i brzmia³y d³ugo, bie-
gn¹c dalej i dalej.
Lenin przeszed³ do swego gabinetu, szybko chodzi³ z k¹ta w k¹t, zaciera³ rêce i, krzywi¹c
usta, sycza³:
– Raby, byd³o ciemne...! Buntownicy œlepi...!
Z wœciek³oœci¹ kopn¹³ stoj¹ce na drodze krzes³o i, odczuwaj¹c stras6liwe wyczerpanie,
upad³ na kanapê.
– Taka godzina równa siê piêciu latom ¿ycia! – sykn¹³ przez zaciœniête zêby.
D³ugo nie móg³ siê uspokoiæ. Zrywa³ siê i biega³ po pokoju, rozk³ada³ rêce i mówi³ do siebie:
– Umrzeæ! Naj³atwiejsza rzecz! Koniec i spokój... Niczego innego nie ¿yczy³bym sobie, lecz
nie mogê... Muszê przebiæ ciemnoœæ, muszê przer¹baæ las! Bêdzie to mojem dzie³em. Nic nie
zbudujê nowego i wiecznego. Bêdê szczêœliwy, je¿eli mi siê uda zmusiæ ludzkoœæ, by nie ogl¹da³a
siê poza siebie, lecz patrzy³a w przysz³oœæ, tylko w przysz³oœæ, zrzuciwszy urok grobowców. Za-
cznie wtedy kie³kowaæ myœl o nowym ustroju spo³ecznym i wy³oni siê w czyn, który trwaæ bê-
dzie do czasu, a¿ zginie pamiêæ o mnie. Uczyniê wszystko, aby j¹ wyrzeŸbiæ we wspomnieniach
ludzi mi³oœci¹, czy nienawiœci¹, zachwytem lub pogard¹, b³ogos³awieñstwem pokoleñ, czy ich
przekleñstwem! Pragnê staæ siê nowym „œwiêtym” proletarjatu, aby tajemniczy zwi¹zek pomiê-
dzy mn¹, nawet umar³ym, a ¿ywymi trwa³. Wobec takiego celu nizkie pochlebstwo przed t³umem,
ca³y ten fa³sz ohydny, ob³udne obietnice i p³yn¹ce st¹d w³asne upokorzenie niczem jest, – niczem
te¿ jest ¿ycie moje i ¿ycie miljonów ludzi! Wiek nasz czci rozum i wielkoœæ, po³¹czone w jednym
genjuszu. Mnie wystarczy kult dla mego rozumu! Wyznawcy usi³uj¹ zawsze naœladowaæ tego,
którego ubóstwiaj¹. Niech–¿e naœladuj¹! Dopomo¿e to im do zrzucenia na zawsze nieznoœnych
wiêzów przesz³oœci z jej przes¹dami, pomy³kami i staremi trumnami!
Po³o¿y³ siê nawznak na kanapie i, wpatrzony w sufit, usi³owa³ wiêcej o niczem nie my-
œleæ. Dochodzi³ go g³uchy ha³as, trzask desek, ³oskot rzucanych na ziemiê ciê¿kich przed-
miotów, nawo³ywanie, okrzyki ludzi, turkot samochodów.
Domyœli³ siê, ¿e towarzysze zarz¹dzili ju¿ pakowanie dokumentów Rady komisarzy ludo-
wych i przewiezienie plik papierów i skrzyñ na dworzec kolejowy. Nie wiedzia³ jednak dyk-
tator, ¿e wœród pracuj¹cych zamiesza³o siê kilku przygodnych pomocników, nikomu niezna-
nych; przyszli z ulicy, gdzie przed Smolnym Instytutem stale gromadzi³ siê t³um ciekawych
ludzi, nie maj¹cych ani przytu³ku bezpiecznego ani pracy.
219
Wbiegali razem z ¿o³nierzami do gmachu, sk³adali do skrzyñ dokumenty, zabijali paki
i wynosili. Niektóre skrzynie spada³y z trzaskiem i ha³asem na za³amaniach schodów, toczy³y
siê nadó³ i rozsypywa³y siê. Wtedy nios¹cy je ludzie wszczynali pop³och, biegali w zamie-
szaniu, szukaj¹c nowych skrzyñ, inni szybko przegl¹dali rozsypane papiery, chowali do kie-
szeni, za cholewy butów, do czapek.
W kilka dni póŸniej £otysze i Finnowie na placach Kremlu szkolili naprêdce sformowane
bataljony z kulisów chiñskich, rozrzuconych przez obalony rz¹d carski w przyfrontowym pa-
sie, a teraz zebranych zewsz¹d i przeznaczonych do obrony nowych w³adców.
Wojska te wchodzi³y w sk³ad oddzia³u karnego wszechrosyjskiej „czeki”.
W Moskwie, przy ul. Bolszaja £ubianka, w domu, nale¿¹cym do towarzystwa asekuracyj-
nego „Kotwica”, ukry³a siê „wszechrosyjska do walki z kontrrewolucj¹, sabota¿em i speku-
lacj¹”.
¯ycie i œmieræ 150–miljonowego narodu zosta³y oddane w rêce prezesa „czeki” – Feliksa
Dzier¿yñskiego, posiadaj¹cego prawo kary œmierci bez zatwierdzenia wyroków przez Radê
komisarzy ludowych i centralnego komitetu wykonawczego.
Legenda Kremlu od¿y³a...
Z poza grubych murów Kitaj–horodu, z zakamarków, z ciemnych lochów, z labiryntu
mrocznych komnat, w¹skich, potajemnych przejœæ, wynurzy³o siê straszliwe widmo cara Iwa-
na GroŸnego i jego kata wszechw³adnego – Maluty Skuratowa. Za nimi sunê³y, niby zgraja
wilków, cienie pretorjanów krwawych – ponurych „opriczników”, szalej¹cych po ca³ym kra-
ju, p³awi¹cych siê we krwi, wo³aj¹cych g³osami z³owró¿bnemi: „S³owo i czyn”.
Widma z podziwem i strachem patrzy³y na przechadzaj¹cego siê po placu Kremlowskim
ma³ego cz³owieka o ³ysej czaszce, mongolskich policzkach, wargach i oczach.
Chodzi³, za³o¿ywszy rêce do kieszeni wyp³owia³ego palta, a obok st¹pa³ wysoki, chudy
cz³owiek w szaro–zielonej kurcie i d³ugich butach z cholewami. Szed³ przygarbiony, zaciska-
j¹c blademi d³oñmi szar¹, zniszczon¹ twarz, wykrzywian¹ przez zrywaj¹ce siê co chwila
drgawki; nieruchomy wzrok wbija³ w okr¹g³e kamienie starego bruku.
S³ysza³y widma s³owa straszne, przera¿aj¹ce.
Dzier¿yñski opowiada³ o pracy, wrz¹cej w „czeka”, o tysi¹cach mêczonych i mordowanych
ludzi, porwanych w domach i na ulicach przez ¿o³nierzy ³otewskich i chiñskich.
– ¯adna tajemnica nie pozostanie w cieniu! – szepta³ Dzier¿yñski, zagl¹daj¹c w oczy Le-
nina. – Umiemy zmusiæ do szczeroœci o, umiemy!
Lenin zaciska³ rêce i patrzy³ doko³a ostrym, twardym wzrokiem. Gdy pada³ na t³ocz¹ce siê,
niewidzialne widma, pierzcha³y w pop³ochu, w lêku niewypowiedzianym.
Dzier¿yñski zatrzyma³ siê i rzek³:
– Dziœ bêdê prowadzi³ œledztwo w sprawie zamachu. Waszego szofera Wo³odzimirowa
przywioz³em tu. PrzychodŸcie, towarzyszu, pos³yszcie rzeczy wa¿ne. koniecznem jest, aby-
œcie s³yszeli!
– Kiedy? – spyta³ Lenin.
– Dziœ wieczorem... – szepn¹³ Dzier¿yñski.
– Przyjadê...
Rozstali siê i poszli w ró¿ne strony.
Cienie starego Kremlu spogl¹da³y oczami, pe³nemi rozpaczy i strachu niemego.
Zerwa³ siê wiatr mroŸny.
220
Widma rozwia³y siê, jak mg³awica nad moczarami.
Wtedy wychynê³y inne zjawy. Blade, pokrwawione, umêczone cienie ludzi zmar³ych przez
d³ugie pasmo wieków w lochach katowni kremliñskiej.
Wykrzykiwa³y twarze straszne, miota³y d³ugie rêce pod nisko zwisaj¹ce chmury, œniegiem
brzemienne, œmia³y siê bezdŸwiêczne, cieszy³y siê radoœci¹ wœciek³¹, bluzga³y przekleñstwa-
mi i wzdycha³y jêkliwie:
– Zemsta za nas...! Zemsta za nas...!
Te cienie jêcz¹ce tworzy³y korowody ponure. W zwojach zamieci wy³y i pl¹sa³y, wznosi³y
siê coraz wy¿ej, igra³y z p³acht¹ czerwon¹, ³opoc¹c¹ na wie¿y, œmia³y siê przeci¹gle i znika-
³y, ton¹c w wirach i strugach smagaj¹cej œnie¿ycy.
221
ROZDZIA£ XXVI.
Wy³ wiatr i ciska³ suchym, zmarzniêtym œniegiem w ciemne okna domów, ci¹gn¹cych siê
wzd³u¿ Bolszoj £ubianki. ¯adnego przechodnia nie mo¿na by³o spostrzec na pustej ulicy,
chocia¿ wskazówka zegara na wie¿y dobiega³a dopiero godziny 11-ej.
Samotny cz³owiek w wyszarza³em palcie, podniós³szy wytarty barankowy ko³nierz, wynu-
rzy³ siê z poza rogu poprzecznej ulicy. Szed³, patrz¹c na skrz¹ce siê pod nogami œnie¿ne za-
spy, kurz¹ce siê pod smaganiem wichru.
Z bramy domu o wybitych szybach i od³upanym przez kule tynku wypad³o trzech ¿o³nie-
rzy i, otaczaj¹c przechodnia, pyta³o groŸnie:
– Dok¹d idziesz? Pokazaæ legitymacjê!
Zapytany podniós³ oczy na ¿o³nierzy, a ci skamienieli, prostuj¹c siê i szepc¹c:
– Towarzysz W³odzimierz Iljicz Lenin!
Uœmiechn¹³ siê ¿yczliwie i spyta³:
– Poka¿cie mi gmach „czeki”!
– Stoicie przed nim, towarzyszu, – odpar³ ¿o³nierz wylêk³ym g³osem.
Lenin obrzuci³ uwa¿nym wzrokiem olbrzymi dom o du¿ych oknach, do po³owy zabitych
deskami, ciemnych, jakgdyby œlepych.
– Co u licha?! – mrukn¹³ niezadowolonym g³osem – Œpi¹ tam wszyscy?...
Jakgdyby odpowiadaj¹c mu, gdzieœ z wnêtrza gmachu wyrwa³ siê zdyszany turkot motoru
samochodowego. Jakieœ jeszcze inne dŸwiêki ³¹czy³y siê z odg³osami maszyny. Po chwili
umilk³o wszystko. Cisza zapad³a g³ucha, niepokoj¹ca.
– Co to by³o? – spyta³ Lenin, patrz¹c na ¿o³nierzy.
– „Czeka” rozstrzela³a skazanych... – szepn¹³ podoficer. – Zawsze przytem puszczaj¹
w ruch samochód ciê¿arowy, ¿eby zag³uszyæ strza³y kulomiotów, krzyki zabijanych, jêki...
Nic wiêcej nie mówi¹c, Lenin skierowa³ siê ku bramie domu i zadzwoni³.
Zachrypniêty g³os zapyta³
– Kogo czarci nios¹ o tej porze! OdchodŸ od bramy, bo strzelê...
– Prezes Rady komisarzy ludowych do towarzysza Dzier¿yñskiego – odpowiedzia³ Lenin.
Pos³ysza³ tupot nóg uciekaj¹cego szyldwacha i przeraŸliwy gwizdek.
Minê³o kilka minut nim otwarto furtkê. Jakiœ cz³owiek, ma³y, krêpy, o twarzy pooranej
osp¹, wyjrza³ ostro¿nie, podejrzliwie i w milczeniu przepuœci³ Lenina.
Zamkn¹wszy za nim furtkê, szed³ zty³u i mrucza³:
– Musimy byæ czujni... Ju¿ kilka razy wchodzili do nas ludzie uzbrojeni, zamierza-
j¹c zabiæ towarzyszy Dzier¿yñskiego i Petersa... Polacy i £otysze Ÿli s¹ na nich... Nie
wyszli ju¿ st¹d, lecz s¹ te¿ inni, którzy zaprzysiêgli zemstê. Wczoraj w ogrodzie uni-
222
wersyteckim znaleziono towarzysza Bagisa, powieszonego przez niewykrytych z³oczyñ-
ców...
Mrucz¹c, prowadzi³ Lenina przez podwórze.
Przy ¿ó³tych p³omykach latarni naftowych, s³abo oœwietlaj¹cych dziedziniec, wznosi³ siê
wysoki, œlepy mur, znikaj¹cy u góry we mgle zamieci, potrzaskany i poszczerbiony. Na pozo-
sta³ym tynku widnia³y krwawe nasi¹ki i sople. Pod murem le¿a³y nieruchome, nagie cia³a,
pokurczone, skulone, rzucone, jak zwa³ szmat. Nad niemi unosi³a siê lekka zadymka pary. na
uboczu sta³ du¿y ciê¿arowy samochód, pomalowany na czarno.
Lenin przystan¹³ i obejrza³ siê za skradaj¹cym siê zty³u cz³owiekiem.
OdŸwierny zrozumia³ nieme pytanie skoœnych oczu i znowu mruczeæ zacz¹³:
– Tu tracimy skazañców. Kulomiot umieœciliœmy w okienku suteryny. Nastawiony jest tak,
¿e przechodz¹cy przed nim ginie odrazu...
Zaœmia³ siê ponuro i doda³:
– Produkcja masowa... inaczej nie mo¿na!
Lenin skin¹³ g³ow¹ w stronê nagich trupów i spyta³:
– Co robicie... z tem?
– Czêœæ wywieziemy za miasto, gdzie jutrzejsi skazañcy przygotowuj¹ ju¿ dla nich i dla
siebie groby. Innych zabior¹ do szpitali, gdzie lekarze ucz¹ siê na nich. Pewien uczony profe-
sor czêsto tu przychodzi i opowiada, ¿e dla nauki dobre nast¹pi³y czasy, bo trupów w bród!
Niewiadomo nigdy, komu i z czem mo¿na dogodziæ!
Zaœmia³ siê piskliwie, szerok¹ d³oni¹ zas³aniaj¹c usta.
Wchodzili po schodach na drugie piêtro. Wszêdzie sta³y posterunki ¿o³nierskie. Krzyki,
jêki, p³acz dochodzi³y zdaleka; rozlega³y siê g³uche odg³osy strza³ów.
Lenin szed³ wyprostowany, oddycha³ ciê¿ko; czu³ dreszcz, wstrz¹saj¹cy nim.
Weszli do obszernej poczekalni, z biegn¹cym w g³¹b lokalu korytarzem, gdzie przy ka¿-
dych drzwiach przechadzali siê ¿o³nierze chiñscy.
– Zameldujê towarzyszowi – prezesowi czeki... – rzek³ siedz¹cy przy biurku chudy blon-
dyn o zmêczonych, zaczerwienionych oczach.
Po jego odejœciu, Lenin ca³¹ si³¹ woli pohamowa³ ogarniaj¹ce go wzburzenie. Cicho tu
by³o. Tylko od czasu do czasu rozlega³y siê chrapliwe g³osy Chiñczyków i dzwonki, natrêtne,
niecierpliwe.
Urzêdnik d³ugo nie powraca³. Stoj¹cy przy drzwiach ¿o³nierze spogl¹dali na nieznanego
im cz³owieka pogardliwie i zagadkowo. Widzieli, ¿e przybywaj¹cy tu w ró¿nych sprawach
rzadko opuszczali gmach. Widzieli ich wchodz¹cych do poczekalni, wychodz¹cych – prawie
nigdy.
Na mêki mogli przyjœæ t¹ drog¹, dla umêczonych – istnia³y inne wyjœcia.
Lenin pomyœla³:
– Stworzyliœmy pañstwo w pañstwie. „Czek¹” mo¿e siê staæ silniejsz¹ od Rady komisarzy
ludowych...
W g³êbi korytarza otwar³y siê drzwi i do poczekalni szybkim krokiem wszed³ Dzier¿yñ-
ski.
– Przyszed³em, Feliksie Edmundowiczu – powiedzia³ Lenin. – Trudno siê dostaæ do was!
– Myœla³em, ¿e przyjedziecie samochodem, a tymczasem doniesiono mi, ¿e jakiœ cz³owiek
kilka razy przeszed³ przed domem „czeki”... Musimy byæ ostro¿ni Czyhaj¹ na nas...
223
– Macie dobry wywiad – zauwa¿y³ Lenin z uœmiechem.
– Towarzysze Blumkin i Jagoda s¹ specjalistami od wywiadu – odpowiedzia³ Dzier¿yñski.
– Proszê do mnie!
Szli korytarzem. Na drzwiach widnia³y napisy „pokój Nr. 1, komisja œledcza tow. Rozso-
china„, „komisja œledcza tow. Ozolina...” Tabliczki z nazwiskami – Rittnera, Mien¿yñskiego,
Artuzowa, Guzmana, Blumkina biela³y na drzwiach.
– Tu przes³uchujemy oskar¿onych – objaœni³ Dzier¿yñski, widz¹c, ¿e Lenin czyta napisy.
– W koñcu korytarza mieœci siê sala kolegjum „czeki” i dwa pokoje: biuro statystyczne i ar-
chiwum.
– A reszta gmachu?
– Cele ogólne i osobne dla wiêŸniów. Dla najbardziej obci¹¿onych – ciemnice i suterynach
i lochach – odpar³, dumny z ³adu, panuj¹cego w instytucji.
– W œrodku miasta! – zdziwi³ siê Lenin.
– Sztandary powinny powiewaæ na miejscach widocznych, uczêszczanych! – zaœmia³ siê
cicho Dzier¿yñski. – Jesteœmy sztandarem w³adzy proletarjatu, – krwawej zemsty i gwa³tu nad
jego wrogami. marzy³em o ulokowaniu siê w katedrze Bazylego B³ogos³awionego, lecz bu-
dynek – na nic!
– Paradoksalny zamiar! – zawo³a³ Lenin.
– Paradoks zastêpuje nam logikê, towarzyszu! – znów zaœmia³ siê Dzier¿yñski. – Wszyst-
ko, co robimy, jest paradoksem, a, urzeczywistniaj¹c go, nabieramy niezwyk³ej si³y i uroku
w oczach ludzi o zgni³ej, tchórzliwej myœli.
– Uwa¿acie, Feliksie Edmundowiczu, ¿e dziêki paradoksowi mo¿na d³ugo przetrwaæ?
Dzier¿yñski przepuœci³ przed sob¹ Lenina i, patrz¹c na niego, rzek³ dobitnie:
– Przez ca³y czas sprawnego funkcjonowania „czeki”, towarzyszu! Zarêczam wam...
Usiedli. Dzier¿yñski zapali³ – papierosa i namyœla³ siê, kurcz¹c twarz i tr¹c drgaj¹ce po-
wieki.
Lenin ogl¹da³ gabinet.
Biurko, dwa fotele, trzy krzese³ka, szeroka sofa ze zmiêtem pos³aniem; na pod³odze – jasno
ró¿owy, gruby kobierzec, z czarnemi plamami w kilku miejscach. Na biurku wœród czerwonych
teczek z papierami i na œcianie za sto³em spostrzeg³ Lenin pistolety Mauzera i Parabellum.
– Towarzysz mieszka w swoim gabinecie? – zapyta³ Lenin.
– Nie! – odpar³ Dzier¿yñski, podejrzliwie patrz¹c na niego. – Mam kilka konspiracyjnych
mieszkañ. Nie dowierzam nawet swoim ludziom, bo i wœród nich byli zdrajcy. Poluj¹ na mnie
zewsz¹d.
Umilkn¹³ i schyli³ siê nad papierami, przegl¹daj¹c je i podpisuj¹c.
Skoñczy³ i mrukn¹³:
– Dziœ mamy „na wydatki” 150 ludzi... Grupa bia³ych agitatorów, dzia³aj¹cych na wsi...
– Na wydatki? Co to znaczy? – zapyta³ Lenin.
– Do stracenia, bo œledztwo skoñczone, – odpar³ Dzier¿yñski. – Mo¿emy zacz¹æ z Wo³o-
dzimirowym?
Lenin skin¹³ g³ow¹. Dzier¿yñski zdj¹³ s³uchawkê telefonu i rzuci³ krótki rozkaz:
– Natychmiast ma siê stawiæ u mnie towarzysz Fedorenko! – zawo³a³ Dzier¿yñski, k³ad¹c
rewolwer zpowrotem. – Proszê przyst¹piæ do badania Wo³odzimirowa w obecnoœci prezesa
Rady komisarzy ludowych.
224
Przyby³y sêdzia zatrzyma³ na Leninie zimne, niebieskie oczy i sk³oni³ siê przed nim
z uprzejmym uœmiechem.
– Bardzo siê dobrze sk³ada! – rzek³ dŸwiêcznym g³osem. – Poproszê prezesa komisarzy
usi¹œæ przy oknie i odwróciæ fotel w ten sposób, ¿eby nie byæ widzialnym, ot tak! Doskonale!
Klasn¹³ w d³onie. Ze szczêkiem karabinów weszli ¿o³nierze, wprowadzaj¹c areszto-
wanego.
D³ug¹ chwilê panowa³o milczenie. Ludzie mierzyli siê wzrokiem, pytali o coœ, co nurto-
wa³o ich, badali siebie bez s³ów.
Wreszcie zabrzmia³ uprzejmy g³os Fedorenki:
– Doprawdy, nie chcielibyœmy ¿eby was, towarzyszu W³odzimirow, mia³a spotkaæ krzyw-
da! Tymczasem bezsilni jesteœmy, bo zachowujecie tajemnicê, któr¹ wykryæ musimy za
wszelk¹ cenê...
Wo³odzimirow nie odpowiada³.
Fedorenko ci¹gn¹³ dalej spokojnie, grzecznie:
– Przypomnijmy wiêc wszystko, co towarzysz raczy³ nam zakomunikowaæ! Przed wybu-
chem rewolucji proletarjatu byliœcie kapitanem gwardji carskiej, a póŸniej zapisaliœcie siê do
zwi¹zku szoferów i przyjêliœcie posadê w gara¿ach Rady komisarzy ludowych. O ile mi siê
zdaje, powtórzy³em wszystko œciœle?
– Tak... – szepn¹³ Wo³odzimirow.
– Bardzo siê cieszê! – zawo³a³ sêdzia œledczy. – Teraz pozostaj¹ rzeczy dra¿liwsze. Towa-
rzysz zezna³, ¿e w chwili odjazdu towarzysza Lenina z mane¿u, mimo rozkazu ruszaæ, nie
wykona³ go i czeka³ na zamachowców, przedzieraj¹cych siê przez t³um, zebrany na wiecu.
– Tak... – brzmia³a krótka odpowiedŸ.
– To znaczy, ¿e byliœcie w zmowie ze zbrodniarzami?
– Tak... Zamierzaliœmy zabiæ Trockiego, który mia³ jechaæ z Leninem – objaœnia³ szofer.
– Ilu by³o zamachowców? – spyta³ Dzier¿yñski, trzês¹c g³ow¹, bo skurcz straszliwy wy-
krzywi³ mu twarz.
Wo³odzimirow milcza³.
– Kto kierowa³ zamachowcami? Kto pos³a³ ich?
¯adnej odpowiedzi.
– Kto kierowa³ nimi? Kto nas³a³ zbrodniarzy? – powtórzy³ Dzier¿yñski, zacinaj¹c blade
wargi.
Badany podniós³ g³owê i rzek³ twardym g³osem:
– Jestem w waszym rêku, mo¿ecie mnie straciæ, ale nic nie dowiecie siê. Chcê umrzeæ za
ojczyznê, umêczon¹ przez...
Nie dokoñczy³, bo buchn¹³ strza³. Kula utkwi³a w prawem ramieniu Wo³odzimirowa.
Jêkn¹³, lecz zacisn¹³ zêby i spogl¹da³ na bezw³adnie zwisaj¹c¹, krwawi¹c¹ rêkê.
– Bêdziesz mówi³, psie? – sykn¹³ Dzier¿yñski.
Aresztowany milcza³. Prezes czeki miota³ siê, bi³ piêœciami w stó³, ciska³ na pod³ogê czer-
wone teczki i rozrzuca³ papiery.
Rzêzi³ i ciê¿ko oddycha³.
Fedorenko niewzruszonym g³osem rzek³:
– Trudna rada z tak bohaterskiem milczeniem! Mo¿na podziwiaæ... Jednak musimy wie-
dzieæ prawdê!
225
Wsta³ i nacisn¹³ guzik dzwonka.
S³ysz¹c, ¿e drzwi siê otwieraj¹ i wchodz¹ nowi ludzie, Lenin ostro¿nie wyjrza³.
Zobaczy³ Wo³odzimirowa, dr¿¹cego, z blad¹, przera¿on¹ twarz¹, zwrócon¹ ku wejœciu.
Lenin spostrzeg³ czarn¹ ka³u¿ê krwi, zbieraj¹cej siê ko³o nóg szofera i powoli wsi¹kaj¹cej
w grupy dywan.
– Poco tu ró¿owy kobierzec?... Lepsze by³yby ciemne, bardzo ciemne barwy – pomyœla³
mimowoli i znowu cofn¹³ siê za wysokie oparcie fotelu.
Rozleg³ siê g³os Fedorenki:
– Niech ¿o³nierze wyjd¹ i czekaj¹ w korytarzu! A wiêc porozmawiajmy teraz spokojnie!
Oskar¿ony nie bêdzie przeczy³, ¿e ta kobieta jest jego ma³¿onk¹, Zofj¹ Paw³ówn¹ Wo³odzi-
mirow¹, a ten mi³y ch³opczyk – to jego synek – Piotruœ?
Wo³odzimirow milcza³. Lenin znowu wyjrza³. Twarz badanego skamienia³a i tylko
w oczach jego miota³a siê rozpacz i wahanie.
Dr¿¹ca kobieta, o bladej, zniszczonej twarzy ponuro patrzy³a w ziemiê i œciska³a r¹czkê
ch³opca lat dziesiêciu o g³êboko zapad³ych oczkach i nieprzytomnej z przera¿enia twarzy.
Dziecko nie p³aka³o, tylko g³oœno szczêka³o z¹bkami, tul¹c siê do matki.
Fedorenko nagle zmieni³ ton. G³os jego sta³ siê sycz¹cy i urywany.
– Doœæ tych zabaw... – mówi³. – Je¿eli nie wymienisz nazwisk zamachowców i tych, kto
ich pos³a³, w twoich oczach rozstrzelamy tê sukê i jej szczeniê... N–no!
Nikt siê nie odezwa³. Fedorenko klasn¹³ w d³onie. Wpadli ¿o³nierze.
– Rozkrzy¿owaæ kobietê i ch³opca na œcianie! – krzykn¹³ sêdzia. – A trzymajcie mocno
tego draba, aby siê nie wyrwa³!
W jednej chwili otoczyli ¿o³nierze matkê i dziecko, podnieœli, przycisnêli do œciany i roz-
ci¹gnêli im rêce i nogi.
Wo³odzimirowa milcza³a, wci¹¿ patrz¹c w ziemiê. Ch³opak szamota³ siê, wi³ i krzycza³:
– Mamo! Mamusi! Ojciec, ratuj nas, nie daj... Oni chc¹ nas zabiæ!
Fedorenko spokojnie zauwa¿y³, patrz¹c na aresztowanego:
– Ju¿ wiemy, ¿e jesteœ mê¿em tej kobiety i ojcem – ch³opca. obesz³o siê bez waszych ze-
znañ! Teraz dowiemy siê reszty... W³asow, strzelajcie!
Gruby, o czerwonej twarzy wachmistrz da³ ognia. Kula uderzy³a w mur tu¿ nad g³ow¹ ko-
biety, zasypuj¹c j¹ od³amkami tynku; druga utkwi³a w œcianie ko³o ucha, trzecia – tu¿ przy szyi...
– Teraz zajmijcie siê ch³opakiem – sykn¹³ Fedorenko. – Dwie kule próbne, trzeci¹ musicie
umieœciæ w czole!
Kula g³ucho klasnê³a nad g³ow¹ ch³opaka. Twarz mu siê wykrzywi³a, skurczy³ siê ca³y i ze-
mdla³.
Wo³odzimirow szarpn¹³ siê z r¹k trzymaj¹cych go ¿o³nierzy i jêkn¹³:
– Zlitujcie siê nad nimi... powiem wszystko...
– S³uchamy! – rzek³ obojêtnie Fedorenko i, zwracaj¹c siê do wachmistrza doda³: – W³ó¿-
cie nowe naboje do rewolweru!...
Wo³odzimirow jeszcze walczy³ ze sob¹. Straszliwa mêka szala³a w jego nieprzytomnych,
znêkanych oczach.
– S³uchamy, do stu djab³ów! – nie wytrzyma³ Dzier¿yñski, tupi¹c nogami.
– Zamach by³ obmyœlony przez prawych socjal–rewolucjonistów i ¿ydów... – szepn¹³ Wo-
³odzimirow.
226
– Nazwiska wykonawców? – spyta³ sêdzia.
– Nie znam wszystkich... by³o ich dziesiêciu... przypadkowo s³ysza³em nazwiska Leontje-
wa, Schura i Frumkin... – mówi³, nie patrz¹c na nikogo, aresztowany.
– Frumkin – kobieta? Piêkna, m³oda ¿ydówka? Na imiê ma Dora? – spyta³ Fedorenko,
mru¿¹c oczy.
– Tak... – szepn¹³ Wo³odzimirow.
– Nie rozumiem, poco by³a tak d³uga, bohaterska scena zapierania siê? – podnosz¹c ra-
miona, z szyderstwem zauwa¿y³ Fedorenko. – Ale jeszcze jedna formalnoœæ!... Muszê skon-
frontowaæ oskar¿onego z osob¹, nader nas interesuj¹c¹. W³asow, dajcie znaæ, aby dostarczo-
no tu Nr. 15-ty! A biegiem, biegiem... towarzyszu!
Dzier¿yñski i Fedorenko naradzali siê, pal¹c papierosy...
– B³agam, aby ¿o³nierze nie mêczyli wiêcej mojej rodziny! – zawo³a³ rozpaczliwie Wo³o-
dzimorow.
– Za chwilkê! – odpar³ uprzejmie i spokojnie sêdzia. – Od was tylko zale¿y, abyœmy zu-
pe³nie zwolnili sympatyczn¹ pani¹ i mi³ego Piotrusia...
Do gabinetu wprowadzono kogoœ. Lenin ostro¿nie podniós³ g³owê. Tu¿ przy progu sta³a
kobieta.
Wydawa³o siê, ¿e zst¹pi³a z jakiegoœ obrazu.
– Gdzie ja widzia³em tak¹ postaæ? – pomyœla³ Lenin, tr¹c czo³o. – Zdaje siê, na jakimœ
obrazie z czasów wielkiej rewolucji francuskiej? A, mo¿e nie...
Wysoka, wiotka, o dumnie osadzonej piêknej g³owie sta³a m³oda ¿ydówka. Bia³a, jak mle-
ko, twarz, p³on¹ce oczy, czarne ³uki brwi, namiêtne usta i olbrzymi wêze³ kruczych w³osów,
drobnemi kêdziorkami spadaj¹cych na kark i natchnione czo³o, – wszystko by³o doskona³e
w linji, rysunku i barwie.
– Judyta... – szepn¹³ Lenin...
Sta³a spokojna, wynios³a z opuszczonemi wzd³u¿ kszta³tnych bioder rêkami. Ledwie do-
strzegalnie falowa³a wysoka pierœ.
Fedorenko, lubie¿nie mru¿¹c oczy, d³ugo przygl¹da³ siê jej. Wreszcie spyta³ zmienionym
g³osem:
– Imiê i nazwisko piêknej... pani?
Nie poruszy³a siê nawet i nie spojrza³a na sêdziów.
– Jaka pani niedobra! – cicho zaœmia³ siê Fedorenko. – Wiemy przecie¿, ¿e zachwycamy
siê w tej chwili piêknoœci¹ i wdziêkiem panny... Dory Frumkin...
Nie zmieni³a postawy; nawet powieki jej nie drgnê³y. Zdawa³o siê, ¿e nic nie s³yszy i nie
widzi przed sob¹.
– Czy to jest Frumkin, o której oskar¿ony mówi³ nam? – zada³ sêdzia pytanie Wo³odzimi-
rowi.
– Tak... – szepn¹³ oficer, boj¹c siê spojrzeæ na stoj¹c¹ przy drzwiach kobietê.
Przy tem strasznem dla niej s³owie nie zdradzi³a najmniejszego wzruszenia i niepokoju.
– W³asow! – zawo³a³ urywanym g³osem sêdzia. – OdprowadŸcie Dorê Frumkin do mojej
kancelarji i powiedzcie, aby Maria Aleksandrówna zajê³a siê ni¹. Wkrótce przyjdê...
¯o³nierze wyprowadzili aresztowan¹.
– W³odzimierzu Iljiczu! – zawo³a³ Dzier¿yñski. – WychodŸcie teraz i oznajmijcie, ¿e za
cenne zeznania darujecie ¿ycie obywatelowi Wo³odzimirowi, chocia¿ zas³u¿y³ na œmieræ.
227
Lenin powsta³ i, patrz¹c na dawnego szofera i sêdziów, nie móg³ wyrzec ani s³owa.
Fedorenko zbli¿y³ siê do niego i zacz¹³ rozmowê, chwal¹c siê swojem doœwiadczeniem
i opowiadaj¹c o dawnych czasach, gdy, jako rotmistrz ¿andarmów, potajemnie sprzyja³ praw-
dziwym rewolucjonistom. Lenin s³ucha³ go zimno, z wyrazem wstrêtu na twarzy.
Dzier¿yñski tymczasem wyda³ jakieœ rozkazy.
¯o³nierze, zwolniwszy kobietê i ch³opca wyszli. Wo³odzimirow tuli³ do siebie dr¿¹cego,
s³aniaj¹cego siê synka i mêczeñskim, zbola³ym wzrokiem patrzy³ w surowe oczy ¿ony.
– Jesteœcie wolni, zupe³nie wolni – sykn¹³ Dzier¿yñski, ogl¹daj¹c siê poza siebie, gdzie
sta³ wachmistrz W³asow. – Proszê wychodziæ... Najpierw kapitan Wo³odzimirow, a póŸniej
kobieta... dziecko – naostatku.
Wo³odzimirow ruszy³ naprzód, ledwie jednak doszed³ do drzwi i wyci¹gn¹³ rêk¹ do klam-
ki, pad³ strza³. Œmiertelnie ugodzony w g³owê cz³owiek run¹³ na ziemiê. ¯ona rzuci³a siê do
niego, lecz w tej chwili W³asow wypuœci³ kulê. Upad³a na cia³o mê¿a bez ¿ycia. Drzwi na-
tychmiast siê otwar³y; wbieg³ chiñski ¿o³nierz. Schwyciwszy ch³opaka, zdusi³ mu gard³o i wy-
niós³ z pokoju. Chiñczycy, popêdzani przez wachmistrza, za nogi wyci¹gali do korytarza za-
bitych i zacierali œlady krwi.
– Pañstwo stoi na przemocy, sile i gwa³cie! – przypomnia³y mu siê s³owa jego, tak czêsto
powtarzane.
– Czy na takim gwa³cie, jaki widzia³em tu, mo¿na budowaæ pañstwo? Czy to jest droga
do nowego ¿ycia ludzkoœci? – wirowa³y w g³owie jego pytania.
Znowu siê wzdrygn¹³ i ze wstrêtem s³ucha³ opowiadania Fedorenki o niezwyk³ej celnoœci
oka grubego wachmistrza.
– Przykleja³em skazanym srebrne piêæ kopiejek, drobn¹ monetkê, na piersi, a ten ch³op
kul¹ wbija³ j¹ w serce! – œmiej¹c siê, mówi³ z zachwytem.– Kanalja... ohydny kat... – pomy-
œla³ Lenin, jednak nic nie powiedzia³.
Pamiêta³ s³owa Dzier¿yñskiego, ¿e „czeka” jest sztandarem dyktatury proletarjatu, a on –
W³odzimierz Lenin by³ jego dyktatorem i byæ takim chcia³ jak najd³u¿ej, bo nikogo innego
wœród tysiêcy towarzyszy nie widzia³.
Znowu zamajaczy³a przed jego wzrokiem daleka, ma³a, œwietlana, promienna przysz³oœæ
œwiata zwolnionego z kajdan przesz³oœci.
Musia³ tam zajœæ z ka¿d¹ cenê.
Zacisn¹³ zêby i milcza³.
– Wo³odzimirowy umarli z wdziêcznoœci¹ w sercu dla was, towarzyszu! Lekka, przyjem-
na œmieræ, a dla was – dobry omen!
Zaœmia³ siê Lenin, lecz nic nie odpowiedzia³. Nie mia³ siê i odwagi.
Szybko wyszed³, skin¹wszy g³ow¹ w stronê Dzier¿yñskiego i Fedorenki.
W sieni oczekiwa³ na niego agent „czeki”. Mia³ go eskortowaæ do Kremlu z rozkazu Dzier-
¿yñskiego.
– Jak siê nazywacie, towarzyszu? – zapyta³ go Lenin, gdy ju¿ wyszli na ulicê.
Chcia³ pos³yszeæ g³os cz³owieka, który przed chwil¹ nikogo nie zamordowa³ i nie widzia³
mêki i konania.
– Apanasewicz, pomocnik komendanta „czeki” – od par³, salutuj¹c po wojskowemu.
Lenin wypytywa³ go o straszny dom œmierci.
Agent na wszystko odpowiada³ jednakowo:
228
– Zapytajcie o to, towarzyszu naszego prezesa. Ja nic nie wiem!
Jednak, gdy doprowadzi³ dyktatora do bramy Kremlu, zatrzyma³ go i szepn¹³:
– Je¿eli potrzebny wam bêdzie cz³owiek zuchwa³y, na wszystko gotowy, przypomnijcie
sobie moje nazwisko: Apanasewicz!
– Apanasewicz... – powtórzy³ Lenin i obejrza³ siê.
Agent znika³ ju¿ w kot³uj¹cych siê strugach i ob³okach zamieci, szybkim krokiem id¹c
w stronê katedry œw. Bazylego.
Wygwizdywa³ jak¹œ piosenkê ludow¹...
229
ROZDZIA£ XXVII.
Ponury nastrój, niby kleszcze zimne. lub œliskie skrêty p³aza wstrêtnego, œciska³ serce
i mózg Lenina. Czu³ siê tak, jakgdyby sam przed chwil¹ wyszed³ z wiêzienia. Chcia³ siê
uœmiechn¹æ, przypominaj¹c sobie radoœæ, niemal pijan¹, bujn¹, gdy niegdyœ opuœci³ celê,
a furtka wiêzienna zatrzasnê³a siê za nim przy ul. Szpalernej w Petersburgu. Nie zdoby³ siê
jednak na uœmiech.
Potar³ czo³o i zacz¹³ chodziæ po pokoju, w³o¿ywszy wilgotne rêce do kiszeni tu¿urka.
Uœwiadomi³ sobie wkrótce swoje uczucia. Stanowczo nie myli³ siê. Mia³ wra¿enie, ¿e
w straszliwym gmachu, gdzie panowa³ Dzier¿yñski, pozostawi³ kogoœ, potrzebuj¹cego pomocy
i obrony. Odczuwa³ potrzebê powrotu, by zas³oniæ kogoœ piersi¹ swoj¹... Kogo? Dlaczego?
Wzruszy³ ramionami i mrukn¹³.
– Djabelnie trudno zabijaæ ludzi! Zabijaæ, maj¹c ci¹gle na ustach s³owa mi³oœci dla wszyst-
kich uciemiê¿onych, nieszczêœliwych, umêczonych!
Zgrzytn¹³ zêbami i zacisn¹³ piêœci za³o¿onych do kieszeni r¹k.
– W katowni „czeki” jêcz¹ i cierpi¹ sami uciemiê¿eni, nieszczêœliwi bezmiernie, umêcze-
ni mêk¹ niewypowiedzian¹... Powróciæ tam i rozkazaæ zwolniæ wszystkich... zabroniæ znêca-
nia siê, mordu ob³êdnego! Tak! Tak!
Doszed³ do okna i przystan¹³.
Na placu wewnêtrznym przechadzali siê ¿o³nierze na warcie.
Smaga³a ich zamieæ, œcina³ im krew w ¿y³ach mroŸny powiew wiatru.
Nie mieli ciep³ego ubrania, wiêc tupali nogami, bili rêkami, biegali, aby siê rozgrzaæ.
Lenin pomyœla³:
– Ginêli na froncie za ciemiê¿ców, gin¹ teraz w wyst¹pieniach rewolucyjnych, bêd¹ gin¹æ
haniebn¹ œmierci¹, gdyby rewolucja zosta³a zd³awiona; nie myœl¹ jednak o tem, wszystko
znosz¹ cierpliwie, bo ufaj¹ mi i wierz¹ w rzucone przeze mnie has³a. Wierz¹ mi! Czy¿ mogê
zawieœæ ich zaufanie? Posiaæ w ich sercach rozpacz i zw¹tpienie? Czy¿ mam prawo poddaæ
siê w³asnym uczuciom?
Przeszed³ siê po pokoju i szepn¹³:
– Nigdy! Nigdy!
Jednak mêcz¹cy niepokój nie opuszcza³ go. Dra¿ni³a go i gnêbi³a jakaœ niepewnoœæ; nieja-
sny, g³uchy nakaz brzmia³ bezustannie, wo³aj¹c, aby powraca³ do ponurego gmachu „czeki”.
Zadzwoni³.
– Proszê zatelefonowaæ do towarzysza Dzier¿yñskiego, aby siê wstrzyma³ z badaniem
aresztowanej Frumkin do mego przyjazdu, – rzek³ do sekretarza. – Niech natychmiast po-
dadz¹ samochód!
230
Wypi³ szklankê wody i chodzi³ po pokoju, trzaskaj¹c w palce niecierpliwie.
W kwadrans potem zaje¿d¿a³ przed gmach „czeki”. Znalaz³ bramê otwart¹ i ujrza³ oddzia³
¿o³nierzy, prezentuj¹cych broñ przed dyktatorem. spotka³ go przy wejœciu Dzier¿yñski, Liaris
i Blumkin.
Na podwórzu sta³ t³um zaaresztowanych tej nocy ludzi. Skulone, dr¿¹ce postacie, wylêk³e,
blade twarze, oczy ponure, podle, nikczemnie ³aszcz¹ce siê lub ob³êdnie zrozpaczone.
Lenin, otoczony komisarzami, szybko przeszed³ do poczekalni drugiego piêtra.
– Chcê byæ obecnym przy badaniu Dory Frumkin! – oznajmi³ Lenin, patrz¹c w zezuj¹ce,
podejrzliwe oczy Dzier¿yñskiego.
Prezes „czeki” nic nie odpowiedzia³. Zwierzêca czujnoœæ zaczai³a siê na kurcz¹cej siê,
wynêdznia³ej twarzy. Szarpa³ ma³¹ bródkê i tar³ drgaj¹ce, opuchniête powieki.
Lenin zrozumia³ obawy Dzier¿yñskiego i uœmiecha³ siê ³agodnie.
– Towarzyszu! – szepn¹³, obejmuj¹c go wpó³. – Ciekaw jestem, co powie Frumkin. Mo¿e-
my dowiedzieæ siê od niej rzeczy wielkiej wagi... Podejrzewam, ¿e ¿ydowscy socjaliœci
z „Bundu” przy³¹czyli siê do wrogiego obozu. Muszê o tem wiedzieæ...
Dzier¿yñski skin¹³ g³ow¹ w milczeniu.
Nic nie mówi¹c, prowadzi³ Lenina wewnêtrznemi schodami nadó³.
Przechodz¹c ko³o zamkniêtych drzwi jednego z pokojów parterowych, rzek³:
– Zabierzemy Fedorenkê...
Pchn¹³ drzwi. Lenin zajrza³ i stan¹³, jak wryty.
Zobaczy³ stoj¹c¹ nawprost drzwi szerok¹ sofê, wyœcie³an¹ czerwonym aksamitem. Na ja-
skrawem, gor¹cem tle, niby marmurowy pos¹g, le¿a³a naga postaæ kobiety. Fala, czarnych
w³osów sp³ywa³a na pod³ogê; piêkne, wysmuk³e biodra, rozchylone bezsilnie, nieruchomo
zastyg³e w bezwstydnej pozie, rêce bezw³adnie odrzucone, zwisa³y w omdleniu; bujne strze-
liste piersi grozi³y swoim bezruchem, niby ostrza w³óczni... Œmierci¹ i zgroz¹ wia³o od obna-
¿onych, wystawionych na spojrzenia ludzkie tajemnic piêknego cia³a kobiecego, œwiec¹cego
w pó³mroku.
– Dora Frumkin... – wyrwa³ siê Leninowi szept przenikliwy.
– To – kanalja... rozpustnik... ¿adnej nie przepuœci!... – warkn¹³ Dzier¿yñski, wstrz¹saj¹c
ramionami.
Kryj¹c siê w k¹cie pokoju, ubiera³ siê w poœpiechu Fedorenko.
– Wlecz j¹ na badania! – krzykn¹³ Dzier¿yñski i zacz¹³ siê œmiaæ.
Po chwili ¿andarm, obleœnie uœmiechaj¹c siê i poprawiaj¹c krawat, wyszed³ na œrodek po-
koju. Spostrzeg³szy Lenina, wykrzywi³ twarz i rzek³ b³azeñskim tonem:
– Taka dziewuszka, ¿e palce lizaæ! Szko³a by³o opuœciæ okazjê... Podobne krasawice coraz
rzadziej siê spotykaj¹... Jestem znawc¹ kobiet!... Gotów jestem g³owê oddaæ , je¿eli jakikol-
wiek rzeŸbiarz wykryje w tym cudzie piêknoœci chocia¿ jedn¹ wadê... Junona, Wenus, Diana,
Terpsychora... natura wszystko da³a jednej kobiecie!... Fedorenko nie taki niedo³êga, ¿eby nie
oceni³ tego i nie zakosztowa³! O, nie! Fedorenko – ch³opak zuchowaty!...
Widz¹c, ¿e komisarze s³uchaj¹ go spokojnie, zawo³a³:
– Marja Aleksandrówna!
Wesz³a oty³a, czerwona, lœni¹ca od potu i t³uszczu kobieta w czarnej halce i niebieskiej
bluzce. Kurczy³a w uœmiechu zak³opotania i s³u¿alczoœci wstrêtn¹ owrzodzon¹ twarz i k³ania-
³a siê raz po raz.
231
Fedorenko zawo³a³:
– Marjo Aleksandrówna, potrafiliœcie uœpiæ tê boginiê antyczn¹, musicie teraz obudziæ
aresztantkê i odprowadziæ do du¿ej sali... A niech – no tam chiñskie poczwary bêd¹ w pogo-
towiu...
Zwracaj¹c siê do Lenina, rzek³ z uk³onem:
– Mo¿emy zejœæ do suteryn...
Ruszyli w milczeniu,
Szli d³ugim, za³amuj¹cym siê kurytarzem, w¹skim i brudnym.
Dwie latarnie naftowe ledwie oœwietla³y go z dwóch koñców. Kilku szyldwachów chiñ-
skich przechadza³o siê, szczêkaj¹c karabinami, opieranemi o cementow¹ posadzkê.
Ma³e, niskie drzwi, zamkniête na k³ódki ci¹gnê³y siê z obydwóch stron.
– niech towarzysz trzyma siê z dala od tej celi – uprzedzi³ Fedorenko, patrz¹c na Lenina.
Ten spojrza³ pytaj¹co.
¯andarm zaœmia³ siê cicho i szepn¹³.
– Jest to cela „naturalnej” œmierci! Zara¿ona wszelkiemi mo¿liwemi chorobami: g³odowy
i plamisty dur, gruŸlica, skorbut, cholera, nosacizna, nawet, zdaje siê, d¿uma... Wszystko to
zastêpuje nam katów i oszczêdza pracy. Mr¹ tu ludziska, jak muchy... Mieœci siê tam stu wiêŸ-
niów, a komplet zmieniamy gruntownie co tydzieñ...
Znowu siê zaœmia³.
– Rozniesienie epidemjê po mieœcie! – rzek³ surowym g³osem Lenin.
– To przewidziane! – zaprzeczy³ Fedorenko. – O, my znamy siê na higjenie! Codzieñ
rano... zreszt¹, uwiêzieni nie wiedz¹, czy to ranek, czy dzieñ, czy noc, bo jest to ciemnica,
gdzie siê pali jedyna ma³a lampka elektryczna, – wsuwamy skrzyniê drewnian¹... WiêŸnio-
wie sk³adaj¹ do niej cia³a umar³ych; Chiñczycy zalewaj¹ odrazu wapnem, zabijaj¹ skrzyniê
deskami i wywo¿¹ za miasto, gdzie wrzucaj¹ do rowów, równie¿ nape³nionych wapnem...
¯adne niebezpieczeñstwo nie grozi Bia³okamiennej Moskwie!
Z innych cel dochodzi³y krzyki, p³acz i jêki ludzi.
– Szalej¹ z rozpaczy! – uœmiechn¹³ siê Dzier¿yñski. – Jêcz¹ z g³odu, bo to dobry sposób
na wzbudzenie szczeroœci w zeznaniach!
Ktoœ dobija³ siê do zamkniêtych drzwi i dzikim g³osem wy³:
– Kaci! B¹dŸcie przeklêci... Oprawcy!... Piæ! Piæ!...
– Ach! – zawo³a³ Fedorenko. – To, „œledziowcy”!
Lenin zwróci³ ku mówi¹cemu blad¹ twarz.
– Niektórych karmimy tylko bardzo s³onemi œledziami, nie daj¹c im ani kropli wody. Drê-
czy ich pragnienie, wiêc z³orzecz¹! Tacy albo trac¹ zmys³y, albo wpadaj¹ w omdlenie. Pierw-
szych przeznacza³y „na wydatki”, drugim – obiecujemy du¿o zimnej, czystej wody... Cha!
Cha! Niechybny to œrodek! Staj¹ siê pokorni jak jagniêta...
Lenin milcza³, a Fedorenko, widz¹c w tem niem¹ pochwa³ê, prawi³ dalej:
– Mamy lokale, gdzie zamkniêci s¹ ludzie, którym nie pozwalamy spaæ i doprowadzamy
tem do ob³êdu lub zeznañ. W innych znów dzia³amy na upartych „moralnym biczem”. S³ysz¹
oni, ¿e w s¹siedniej celi torturuj¹ ich ¿ony lub dzieci... Lecz to wszystko dla najbardziej za-
twardzia³ych! Takich mamy nie du¿o... najczêœciej wystarcza nastraszyæ parê razy tem, ¿e s¹
ju¿ prowadzeni na stracenie... Zaczynaj¹ œpiewaæ wszystko, co wiedz¹...!
Fedorenko pobieg³ naprzód i otworzy³ drzwi.
232
Weszli do sporej sali, o ³ukowatych sklepieniach, oœwietlonej kilkoma jasnemi lampami.
W k¹cie sta³o biurko i dwa taburety.
Na murach pozbawionych okien, widnia³y bryzgi i czarne strugi skrzep³ej, w¿artej w ce-
mentowy tynk krwi.
Dzier¿yñski usiad³ przy stole, posun¹wszy drugi taburet w stronê Lenina.
Chuda, zaciek³a twarz, gorej¹co, bezsenne oczy i trzês¹ce siê palce Dzier¿yñskiego prze-
ra¿a³y Lenina. Przygl¹da³ siê z lêkiem Ÿrenicom nieruchomym i co chwila opadaj¹cym po-
wiekom, spostrzeg³ straszliw¹ zaciêtoœæ i bezmyœlne okrucieñstwo krzywi¹cych siê ust, nie
znaj¹cych œmiechu.
– Torquemada – œredniowieczny inkwizytor, czy kat rewolucji paryskiej, Fouquier–Tinvil-
le? – przysz³a Leninowi do g³owy myœl nag³a i drêcz¹ca.
Zdawa³o mu siê, ¿e coœ nader wa¿nego zale¿y od prawid³owej odpowiedzi na to pytanie.
Fedorenko krzykn¹³ do ¿o³nierza, stoj¹cego przy wejœciu:
– Biegnijcie po Marjê Aleksandrównê! Niech siê œpieszy!
Lenin nagle siê skrzywi³ prawie boleœnie.
– Nazywajcie, towarzysze, tê agentkê swoj¹ jakoœ inaczej, nie... Marj¹ Aleksandrówn¹... –
szepn¹³ i nagle zmru¿y³ oczy skoœne ze wœciek³oœci¹, gotow¹ wybuchn¹æ z ca³¹ si³¹.
– Dlaczego? – spytali ze zdziwieniem – Towarzyszka £opatina jest akuszerk¹ i wyœwiad-
cza nam niepospolite przys³ugi w s¹dowych procesach kobiet.
Lenin, zaciskaj¹c piêœci, sykn¹³:
– Dlatego, ¿e:
Urwa³ nagle. Uœwiadomi³ sobie, ¿e serce mu siê zbuntowa³o przeciwko czerwonej, oty³ej
agentce, oœmielaj¹cej siê nosiæ imiê jego matki, zmar³ej przed czterema laty, samotnej, wiecz-
nie stroskanej staruszki.
– Dlatego, ¿e... – powtórzy³ i spostrzeg³ w tej chwili szydercze b³yski w zimnych oczach
by³ego ¿andarma. Pohamowa³ siê gwa³townie i uœmiechn¹³ siê chytrze, Strzepn¹³ palcami
i dokoñczy³ g³osem beztroskim:
– Ech – drobiazg! Wprost imiê to nasunê³o mi pewne wspomnienia, nie licuj¹ce z tak nie-
urodziw¹ osob¹, jak obywatelka £opatina. Ale to – bagatela! Nie zwracajcie na to uwagi, to-
warzysze!
Œmia³ siê weso³o, niewymuszenie, powtarzaj¹c:
– Jak Marja Aleksandrówna, to – niech bêdzie Marja Aleksandrówna!
Nie chcia³, nie mia³ prawa pokazaæ nagle ogarniaj¹cych go uczuæ i s³aboœci przed tymi
ludŸmi, trzymaj¹cymi wysoko sztandar dyktatury proletarjatu i opuszczaj¹cymi piêœæ jego na
g³owy wrogów.
Œmia³ siê wiêc, czuj¹c jednak, ¿e spokój i równowaga nie powracaj¹. Gdzieœ g³êboko
w piersi podnosi³ siê drobny dreszczyk, wzmaga³ siê, potê¿nia³ i wstrz¹sa³ ca³em cia³em
z tak¹ si³¹, ¿e a¿ g³owa dr¿a³a i kurczy³y siê barki szerokie.
Do sali wpad³a gromada Chiñczyków. Krzyczeli chrapliwemi g³osami, szczerzyli ¿ó³te
zêby, krzywili dzikie, ciemne twarze.
Po nich wesz³o czterech dozorców, prowadz¹c blad¹, s³aniaj¹c¹ siê Dorê Frumkin.
Pozosta³a naga, lecz nie usi³owa³a nawet zas³oniæ nagoœci swojej ramionami. Rêce by³y
opuszczone bezsilnie. Tylko oczy ukry³a pod powiekami i d³ugiemi rzêsami czarnemi. Za ni¹
wœlizgnê³a siê okr¹g³a, jak kula, Marja Aleksandrówna.
233
Oskar¿on¹ postawiono przed sto³em sêdziów.
Mê¿czyŸni ogarniali wzrokiem natchnion¹ twarz i piêkne, budz¹ce zachwyt kszta³ty
¿ydowskiej dziewczyny.
Lenin z zapartym oddechem patrzy³ na to bia³e cia³o i myœl¹ bieg³ wstecz, ku tym dniom,
gdy zachwycony sta³ przed marmurowemi pos¹gami mistrzów w Luwrze, DreŸnie, Mona-
chjum.
Jednak w tej sali o niskich sklepieniach i md³ej woni nie móg³ nie myœleæ, ¿e pod bia³¹,
gor¹c¹ skór¹ dziewczyny kr¹¿y krew, bije serce, miotaj¹ siê myœli i uczucia, prê¿y siê dusza
w rozpaczy i têsknicy niewypowiedzianej.
Raptem przysz³y mu na pamiêæ urywki z „Pieœni nad Pieœniami”.
– Lepsze s¹ piersi twoje nad wino. Piêkne s¹ jakoby lica twego, jako synogarlice; szyja
twoja, jako klejnoty! Otoœ ty jest piêkna, a oczy twoje, jako go³êbice, w³osy twoje jako stado
kóz, które zst¹pi³y z góry Galaad! Zêby twoje, jako trzody owiec postrzy¿onych, wychodz¹-
cych z k¹pieli! Jako tkanina karmazynowa wargi twoje oprócz tajemnych twoich; jako po³o-
wy równe jab³ka granatowego, tak jakoby twoje! Jako wie¿a Dawidowa szyja twoja. Dwie
piersi twoje, jak dwoje bliŸni¹tek sarny, które siê pas¹ miêdzy linjami!...
Myœli jego przerwa³ drwi¹cy g³os Fedorenki:
– Czy powiesz, dziewko, kto pos³a³ ciebie, abyœ strzela³a do wodzów narodu?
Zamar³a w nieruchomej postawie, œwieci³a siê tajemnicz¹ biel¹ marmuru, jak kamieñ mil-
cz¹ca.– Je¿eli nie wska¿esz innych zbrodniarzy, umrzesz w mêkach! – zawo³a³ ¿andarm i,
podbieg³szy do dziewczyny, zacz¹³ kopaæ j¹, drapaæ piersi, wyrywaæ w³osy i pluæ w twarz.
– ¯ydówka, wra¿a krew! ty... ty...
J¹³ wyrzucaæ straszne, ohydne s³owa, padaj¹ce, jak bryzgi cuchn¹cej, zgni³ej cieczy.
Dora Frumkin oczu nie podnios³a nawet. Milcza³a, podobna do g³azu nieczu³ego, obojêtna
na wszystko, jakgdyby ¿ycie ju¿ odlecia³o od niej.
Fedorenko powróci³ na swoje miejsce i uderzy³ piêœci¹ w stó³.
– Z t¹ dziewk¹ nic sobie nie poradzimy – szepn¹³. – Hej, tam który! PrzyprowadŸcie tu
aresztowan¹ z siódmej celi!
Nie zwracaj¹c uwagi na nikogo, chodzi³ po sali, kln¹c ponuro.
Wprowadzono sêdziw¹ ¿ydówkê. Dwuch Chiñczyków trzyma³o j¹ za rêce.
Ujrza³a stoj¹c¹ nag¹ dziewczynê i nagle osunê³a siê na ziemiê z jêkiem przeci¹g³ym:
– Dora...
– Mino Frumkin! Jako matce oskar¿onej o zamach na ¿ycie towarzyszy Lenina i Trockie-
go, radzê wam namówiæ córkê, aby powiedzia³a nam prawdê, bo inaczej zginie œmierci¹
straszliw¹!
Stara ¿ydówka jêcza³a, wbijaj¹c zrozpaczone gorej¹ce oczy w zamar³¹ nieruchom¹ twarz
dziewczyny,
– Dora... córuchno! – ³ka³a.
Drgnê³y powieki dziewczyny, dreszcz wstrz¹sn¹³ nagiem cia³em.
Na chwilê, krótk¹, jak gasn¹ca w mroku iskra, otwar³y siê oczy p³omienne, zajaœnia³y Ÿre-
nice i znowu znik³y za zas³on¹ d³ugich rzês.
W tem jednem spojrzeniu by³a odpowiedŸ i rozkaz. Chwytaj¹c siê za siwe w³osy, matka
kiwa³a siê i zawodzi³a g³ucho, ¿a³oœnie:
– A... – a – a... a!
234
– Mo¿e Mina Frumkin wie coœ o zamachu? – spyta³ Dzier¿yñski, zaciskaj¹c kurcz¹c¹ siê
twarz i szarpi¹c brodê.
– A... a... a... a! – jêcza³a stara ¿ydówka.
– Postawiæ tê wiedŸmê i zmusiæ, aby patrzy³a! – krzykn¹³ Fedorenko.
¯o³nierze podnieœli Minê Frumkin, a oty³a, czerwona Marja Aleksandrówna spoconemi
palcami rozdziera³a jej powieki.
Fedorenko skin¹³ na Chiñczyków.
Popchnêli Dorê do muru. Czterech ¿o³nierzy rozkrzy¿owa³o j¹ na œcianie, a dwuch, wydo-
bywszy no¿e, stanê³o przy niej, oczekuj¹c sygna³u sêdziów.
– Zaczynaj! – warkn¹³ ¿andarm.
Przywarli do nagiego cia³a, jak drapie¿ne zwierzêta.
Rozleg³ siê cichy, przenikliwy styk i ostry zgrzyt zêbów.
Chiñczycy odbiegli ze œmiechem chrapliwym i skowytem.
Na murze biela³o nagie cia³o dziewczyny, a krew sp³ywa³a po niem z odciêtych piersi...
– A – a – a – a! – wy³a matka, szamoc¹c siê z trzymaj¹cymi j¹ ¿o³nierzami.
– Kto pos³a³ ciebie na morderstwo? – spyta³ Fedorenko.
¯adnej odpowiedzi. Tylko Mina Frumkin wy³a coraz rozpaczliwiej, niby g³odna wilczyca,
z sykiem i œwistem rwa³ siê oddech Dory.
– Dalej!... – rzuci³ Dzier¿yñski.
Chiñczycy uderzyli no¿ami w oczy dziewczyny. P³omienne, natchnione rozp³aka³y siê
krwawemi ³zami...
– A... a... a.... a... – miota³o siê pod sklepieniem rozpaczliwe, ob³êdne zawodzenie sêdzi-
wej ¿ydówki.
Z g³oœniejszym syczeniem oddycha³a mêczona.
– Powiedz, kto pos³a³ po ciebie... – zacz¹³ Fedorenko, lecz przerwa³ mu blady Lenin. Sko-
œne oczy ciska³y iskry, a palce kurczy³y siê i prostowa³y.
– Skoñczyæ! – krzykn¹³ nieswoim g³osem, zrywaj¹c siê z miejsca.
Fedorenko zwróci³ na niego zimne, szydercze oczy i z pogardliw¹ uprzejmoœci¹ pochyli³
g³owê.
– Skoñczyæ! – powtórzy³.
Jeden z Chiñczyków uderzy³ no¿em.
Nagie, skrwawione, cia³o, nagle obmiêk³e, skulone, upad³o na cementow¹ posadzkê.
W tej¿e chwili Mina Frumkin wyrwa³a siê z r¹k ¿o³nierzy, odtr¹ci³a usi³uj¹c¹ pochwyciæ
j¹ agentkê, przywar³a, wczepi³a siê rêkami w martwe cia³o córki.
¯andarm w milczeniu wskaza³ na staruchê oczami i opuœci³ rêkê ku ziemi.
Niem przyskoczyli ¿o³nierze, stara ¿ydówka podnios³a siê, i, potrz¹saj¹c siw¹ g³ow¹ rzu-
ci³a jakieœ s³owo.
Hebrajskie, jedno tylko s³owo, bo wtem spad³ ciê¿ki cios kolby. Zwinê³a siê i cia³em swo-
jem przykry³a umêczon¹ córkê.
– Twarde sztuki... – mrukn¹³ Dzier¿yñski, zapalaj¹c papierosa.
– Zbyt poœpieszyliœmy siê... – zauwa¿y³ Fedorenko niezadowolonym g³osem. – Gdyby tak
jeszcze pomêczyæ... Marja Aleksandrówna ucich³aby zemdlon¹... dokonalibyœmy jeszcze parê
operacyj... mo¿e, powiedzia³aby sama, lub ta... stara klacz.
Lenin podszed³ do niego i zajrza³ mu w oczy.
235
Wiedzia³ ¿e, gdyby by³ tu Chalajnen, kaza³by mu przebiæ bagnetem tego kata, w eleganc-
kim granatowym tu¿urku. Teraz musi go uderzyæ w twarz, obaliæ na ziemiê i deptaæ nogami,
jak gadzinê jadowit¹, pod³¹.
Czu³, ¿e coœ nakazuje mu tak post¹piæ z tym oprawc¹ w tu¿urku granatowym i jasnym kra-
wacie.
Ju¿ wyci¹gn¹³ z kieszeni piêœæ zaciœniêt¹, gdy nagle Fediorenko z uprzejmym uœmiechem,
nisko pochylaj¹c g³owê, przemówi³ drwi¹cym g³osem:
– Towarzysz W³odzimierz Iljicz przekona³ siê teraz, ¿e s³u¿ymy proletarjatowi wiernie
i oddanie? Staliœmy siê maszynk¹, która gniecie do szczêtu jego wrogów i pozbawia ¿ycia
odrazu setki ludzi. Proletarjat powinien zwalczyæ! Si³a i postrach s¹ jedyn¹ broni¹ jego! Ona
ugnie filozofów, uczonych, poetów...
Ten straszny cz³owiek powtarza³ jego s³owa!
On – W³odzimierz Lenin, rzucaj¹c je w miljonach gazet, ulotek, plakatów i telegramów
sta³ siê twórc¹ „czeki”, wodzem tego szalonego, fanatycznego ob³¹kañca – Torquemady –
Dzier¿yñskiego i tej ¿mii z szeregów ¿andarmskich, ich ojcem duchowym, ich natchnieniem.
Zrozumia³ to odrazu, wszystko przypomnia³ sobie i uœwiadomi³, wskrzesi³ w pamiêci ar-
tyku³y wrogów, oskar¿aj¹cych go o to, ¿e ukrzy¿owa³, storturowa³, pohañbi³ Rosjê.
– Tak, jak Fedorenko, – Dorê!... – pomyœla³.
On to uczyni³, nie Fedorenko, nie Dzier¿yñski, nie inni, tylko on, który zwo³a³ pod swoje
sztandary dzicz pó³–mongolsk¹, pijan¹ od wódki, krwi i nienawiœci, mœcicielki, ob³¹kañców,
zbrodniarzy, ponurych kator¿ników, prostytutki...
On, tylko on – W³odzimierz Uljanow – Lenin, a wiêc...
Uœmiechn¹³ siê do Fedorenki ³agodnie i odpar³:
– Istotnie, s³u¿ycie wiernie proletarjatowi! Nie zapomni on o wdziêcznoœci dla was, towa-
rzysze!... Narazie trudno pozostawaæ obojêtnym...
– My ju¿ przyzwyczailiœmy siê – sykn¹³ Dzier¿yñski. – Coraz szersze ko³a ludnoœci uwa-
¿ane s¹ przez Radê komisarzy ludowych za wrogów, wiêc musimy siê œpieszyæ, aby nad¹-
¿yæ... aby nad¹¿yæ za wami, towarzyszu!
– Tak, tak! – kiwaj¹c g³ow¹, szepta³ Lenin, staraj¹c siê zachowaæ spokój i uprzejmy
uœmiech na ¿ó³tej twarzy mongolskiej.
Odprowadzony przez Dzier¿yñskiego, Fedorenkê i patrol wewnêtrzny wsiad³ do samocho-
du i odjecha³ do Kremlu.
Czeka³ na niego sekretarz.
– Wa¿ne doniesienia od naszej delegacji pokojowej – rzek³, podaj¹c kilka telegramów.
Lenin usiad³ przy biurku i odczytywa³ depesze Trockiego. Zmarszczy³ brwi i tar³ czo³o.
Wieœci nie by³y pomyœlne. Niemcy wystawili nowe, jeszcze bardziej ciê¿kie ¿¹dania. Cz³o-
nek delegacji rosyjskiej, by³y genera³ carski, Ska³on, pozbawi³ siê ¿ycia, zostawiaj¹c pe³en
oskar¿eñ list.
– Odpowiem jutro, po posiedzeniu Rady, – szepn¹³. – Proszê zwo³aæ j¹ na godzinê 8–m¹ rano.
Sekretarz wyszed³, lecz wkrótce zapuka³ do drzwi.
– Towarzysz Dzier¿yñski przys³a³ motocyklistê u pismem – rzek³, wchodz¹c. – Prosi o na-
tychmiastow¹ odpowiedŸ.
Poda³ kopertê. Lenin otworzy³ j¹ i wyj¹³ czerwony arkusik z wyrokiem œmierci dla oby-
watelki Remizowej, u której przed zamachem mieszka³a Dora Frumkin. Na osobnej kartce
236
prezes „czeki” pisa³ ¿e skazana wnios³a proœbê do towarzysza Lenina o mi³osierdzie. Dzier-
¿yñski doradza³ odmowê, gdy¿ jakiœ stosunek pomiêdzy stracon¹ Frumkin a obywatelk¹ Re-
mizow¹ istnia³ niezawodnie.
– Remizowa?... Remizowa? – powtórzy³ Lenin. – Kiedyœ s³ysza³em to nazwisko...
Wzruszy³ ramionami i napisa³ na czerwonej kartce dwa s³owa:
– Wyrok z zatwierdzam.
Sekretarz opuœci³ gabinet.
Lenin chodzi³ po pokoju. Czu³ dreszcze i ch³ód przenikliwy.
Nie móg³ siê uspokoiæ.
– Napi³bym siê gor¹cej herbaty... – pomyœla³.
Spojrza³ na zegarek. Dochodzi³a godzina czwarta. Zamieæ nie ustawa³a. Siek³a szyby, sze-
leœci³a po murach, wy³a w kominach.
Lenin stara³ siê o niczem nie myœleæ. Wiedzia³, ¿e natychmiast ogarn¹ go ciê¿kie zw¹tpie-
nia, os³abiaj¹ce wahania, zrodzone pod sklepieniem „czeki”. Tymczasem musia³ byæ twardy,
nieustêpliwy i spokojny, bo przeczuwa³ now¹ potyczkê w Radzie komisarzy. Ju¿ zacz¹³ ob-
myœlaæ plan swego przemówienia i sposób postêpowania z najbardziej odpornymi towarzy-
szami, gdy spostrzeg³ le¿¹c¹ na posadzce kopertê listu Dzier¿yñskiego.
Podniós³ j¹ i przeczyta³ czerwony napis: „Wszechrosyjska nadzwyczajna komisja œledcza
w sprawach kontrrewolucji, sabota¿u i spekulacji”.
– Œledcza komisja? Czeka – uœmiechn¹³ siê Lenin, podnosz¹c ramiona. – Nie! Jest to nie-
znana dot¹d formu³a sprawiedliwoœci. Rêkawica, rzucona moralnoœci ca³ego œwiata! Oskar-
¿yciel i – jednoczeœnie sêdzia i kat!... To nie mieœci siê w ¿adnej prawniczej g³owie zachod-
niej! U nas, w Rosji, „œwiêtej” ujdzie! Przecie¿ policmajster Bogatow opowiada³, ¿e ch³opi
sami oskar¿yli cygana i Tatarów o kradzie¿ koni, sami os¹dzili na œmieræ i pokarali ich, zabi-
jaj¹c dr¹gami i oddaj¹c na po¿arcie mrówkom! Ch³opów to nie zdziwi, a o nich mnie tym-
czasem najwiêcej chodzi!
Zaœmia³ siê g³oœno i krêci³ kopertê w palcach. Po chwili spostrzeg³, ¿e we wnêtrzu jej ¿ê³y
ma³y, zmiêty, skrawek papieru.
Rozwin¹³ i krzykn¹³ przeraŸliwie.
By³a to kartka, na której przed trzema miesi¹cami napisa³ dla Heleny Aleksandrówny Re-
mizowej upowa¿nienie na zwracanie siê do niego osobiœcie w ka¿dej sprawie...
Remizowa! Helena... Remizowa.
Z³ocista g³ówka, pochylona nad haftem, niebieskie oczy, pe³ne ³agodnych b³ysków... na-
miêtne usta, posy³aj¹ce go na zemstê za powieszonego brata... To – ona prosi³a go o mi³o-
sierdzie?!
Skoczy³ do telefonu. Wywo³ywa³ numer „czeki”.
Dzier¿yñski d³ugo nie podchodzi³ do aparatu. Wreszcie Lenin us³ysza³ jego g³os.
– Proszê tymczasem zawiesiæ wyrok nad Remizow¹ i jutro porozumieæ siê ze mn¹! –
krzykn¹³ zdyszanym g³osem.
Dzier¿yñski nie odpowiada³. Widocznie, przegl¹da³ papiery. Ich ostry szelest wyraŸnie
dochodzi³ uszu Lenina.
– Obywatelka Remizowa, Helena Aleksandrówna, zamiêszana w sprawie zamachu z dnia
1 stycznia roku bie¿¹cego; oskar¿onej udowodniono, ¿e w jej mieszkaniu w Petersburgu, przy
ulicy Preobra¿eñskiej pod nr. 21, przebywa³a wykonawczyni zamachu, obywatelka Dora
237
Frumkin. Obywatelka Remizowa zosta³a skazana na œmieræ przez rozstrzelanie powolnym
g³osem czyta³ Dzier¿yñski.
– Wstrzymajcie wyrok do jutra... – znowu krzykn¹³ Lenin.
– Przed kilkoma minutami powiadomiono mnie, ¿e wyrok zosta³ wykonany. W³aœnie czy-
tam: Remizowa, No. 1780, przes³ana z Petersburga w zwi¹zku z...
Lenin rzuci³ s³uchawkê i rycza³:
– Przekleñstwo... Przekleñstwo!... Pod³y potwór... Kat krwawy... bez serca... ob³êdny...
zbrodniczy...
Zwykle sprawnie pracuj¹cy umys³ zada³ odrazu pytanie:
– Kto? O kim mówisz?
Lenin œcisn¹³ skronie i zawy³ przeci¹gle, tak, jak wy³a zrozpaczona , oszala³a sêdziwa
¿ydówka w lochach „czeki”.
– To ja–a! To ja – a –a!
Drzwi siê uchyli³y i do gabinetu i zajrza³ zaniepokojony sekretarz.
Lenin odrazu zamilk³, zacisn¹³ zêby, oczy zmru¿y³ i, wk³adaj¹c rêce do kieszeni, spyta³
obojêtnie:
– Co siê sta³o?
– Zdawa³o mi siê, ¿e... wo³aliœcie, W³odzimierzu Iljiczu...
– Nie! – odpar³ krótko. – Lecz dobrze, ¿e przyszliœcie. Siadajcie i piszcie. Bêdê dyktowa³.
Chodzi³ po pokoju, kurczy³ i prostowa³ palce i rzuca³ urywane zdania:
– Jakkolwiek ciê¿ki bêdzie pokój dla Rosji... pamiêtaæ... pamiêtaæ musimy, ¿e... wszelkie
ofiary... nawet ¿ycie swoje... i najbli¿szych... najdro¿szych... najdro¿szych istot... powinniœmy
oddaæ... dla dobra proletarjatu... który wyrwie wrogom wszystko... co w tej chwili stracili-
œmy...
Sekretarz zapisa³ i czeka³.
Lenin nie odzywa³ siê... Sta³ przed oknem, nieruchomy.
G³owa dyktatora trzês³a siê, szerokie ramiona podnosi³y siê i opada³y... w oczach czu³ gry-
z¹cy ¿ar...
– Mnie nikt, nikt nie zwróci Heleny... Heleny...
£za stoczy³a siê po ¿ó³tych policzkach, pozostawiaj¹c po sobie pal¹cy œlad.
Lenin œcisn¹³ palcami gard³o, aby nie zawyæ, westchn¹³ g³êboko, ukradkiem obtar³ wilgot-
ne oczy, odwróci³ siê i g³uchym, chrapliwym g³osem wyrzêzi³:
– Jutro dokoñczymy, towarzyszu... Znu¿ony jestem... Myœl nie pracuje. Ciemno doko³a...
zamieæ jêczy... mroŸno... Noc ju¿ g³êboka... tylko umieraæ mo¿na... umieraæ... w tak¹ noc
przeklêt¹!
Spojrza³ na zdziwionego sekretarza i nagle krzykn¹³ cienko, przenikliwie:
– Precz! Precz!
M³odzieniec wypad³ wylêk³y.
Lenin odtworzy³ w pamiêci fanatyczn¹, drgaj¹c¹ twarz Dzier¿yñskiego, wzdrygn¹³ siê ca³y,
zatka³ palcami uszy i oczy, zwar³ szczêki i run¹³ na kanapê, sycz¹c:
– Helenê zabito! Zabito...
Pode drzwiami zmieniali siê ¿o³nierze na czatach i powtarzali ponuremi g³osami parol
nocny:
– Lenin... Lenin...
238
ROZDZIA£ XXVIII.
Moskwa umiera³a... z g³odu, przera¿a³a i nieustaj¹cego ani na chwilê rozlewu krwi.
Przebrzmia³y ju¿ echa haniebnego pokoju z Niemcami.
Lenin przypomnia³ sobie te dni z dreszczem i wstrêtem. On – Rosjanin by³ zmuszony b³a-
gaæ komisarzy – ¿ydów i £otyszów, aby przystali na niewymownie ciê¿kie, upokarzaj¹ce
warunki niemieckie, bo, nie osi¹gn¹wszy pokoju, w³adza proletarjatu rozwia³aby siê, jak z³a
mara. Uzyskawszy z trudem zgodê towarzyszy, westchn¹³ z ulg¹ i raz jaszcze dowiód³, ¿e
dyktatura proletarjatu w istocie swej by³a dyktatur¹ dziennikarzy.
W setkach artyku³ów haniebny pokój by³ przedstawiony, jako dobrodziejstwo nowego rz¹-
du, zamierzaj¹cego daæ Rosji mo¿noœæ odetchniêcia i nabrania nowych siê. Oszukiwano
i og³upiano ³atwowiernych robotników i ciemnych ch³opów obietnic¹ bliskiej rewolucji
w Niemczech i po³¹czenia siê z towarzyszami Zachodu, sk¹d Rosja mia³a czerpaæ nowe za-
soby dla szybkiego rozwoju kraju i przeœcigniêcia „zgni³ej Europy”.
Zamilk³y te echa.
Zubo¿a³a, wyludniona Moskwa pêdzi³a nêdzne istnienie, a chlaszcz¹ca i ³opoc¹ca na wie-
trze czerwona chor¹giew komunizmu, zdawa³o siê, odlicza³a, nakszta³t aparatu kontroluj¹ce-
go, wci¹¿ nowe i nowe potoki krwi, wylewanej przez „czeka” na Bolszoj £ubiance i na Ar-
bacie.
Na rynkach i placach snu³y siê ponure, obszarpane, wychud³e postacie dawnych urzêdni-
ków, oficerów, inteligentnych kobiet, nieraz arystokratek, które nie zd¹¿y³y ukryæ siê na Kry-
mie lub zagranic¹. Mê¿czyŸni sprzedawali na ulicach resztki mienia, papierosy i dzienniki;
starsze kobiety – jakieœ pieczywo i ³akocie, przyrz¹dzone w domu, m³odsze coraz czêœciej –
w³asne cia³o.
Milicja i patrole wojskowe polowa³y na ubogich, wynêdznia³ych „spekulantów”, odbiera-
³y ich lichy zarobek i wtr¹ca³y do lochów „czeki”, gdzie gnano ich pod ziej¹cy kulami kara-
bin maszynowy, ustawiony w groŸnem okienku suteryny. Nikt nie mia³ czasu zajmowaæ siê
drobnemi sprawami, karaæ wiêzieniem i ¿ywiæ w okresie szalej¹cego g³odu. Za³atwiano siê
szybko i raz na zawsze. Kulomiot przez ca³e noce rzyga³ kulami.
Czarny samochód wyrzuca³ ze swego wnêtrza nowe stosy trupów, odwo¿¹c je za miasto.
Od czasu do czasu przez ulice Moskwy pêdzi³y limuzyny dworskie z komisarzami w skó-
rzanych kurtkach i z nieodstêpnemi teczkami pod pach¹, god³em w³adzy nad ¿yciem i œmier-
ci¹ zwalczonego i uciemiê¿onego spo³eczeñstwa.
Po nocach do g³odnych wilków podobne sunê³y patrole, wdziera³y siê do mieszkañ wy-
straszonych obywateli, przeprowadza³y rewizje, zabiera³y ze sob¹ mê¿czyzn, kobiety, dzieci,
gna³y ich na poniewierkê i œmieræ.
239
Po napadzie w³adz skrada³y siê inne gromady. Byli to bandyci; pod postaci¹ komisarzy
wdzierali siê do domów prywatnych, dokonywali gwa³tów i grabie¿y, staczali walki z milicj¹
i zrozpaczonymi mieszkañcami znêkanej stolicy.
Milcza³y dzwony koœcielne, a na placach i Moœcie KuŸnieckiem orkiestry wojenne ha³aœliwie
gra³y „Miêdzynarodówkê”, Cerkwie, muzea, uniwersytet sta³y zamkniête, opustosza³e, lecz w te-
atrach i teatrzykach najlepsi artyœci, z niedawnym ulubieñcem cara, Teodorem Szalapinym na cze-
le, œpiewali, grali, tañczyli i dawali przedstawienia przed gawiedzi¹ uliczn¹, pijanemi od krwi ¿o³-
nierzami, wyrzutkami, ciemnemi i zbrodniczemi, wynurzaj¹cemi siê z dna rosyjskiego ¿ycia.
Lenin po pamiêtnej nocy, spêdzonej u Dzier¿yñskiego, z Kremlu nie wyje¿d¿a³.
Posiada³ œcis³e wiadomoœci, ¿e po Moskwie grasuje nieuchwytny Borys Sawinkow, odwa¿-
ny terorysta, przygotowuj¹cy zamachy. Dowodzi³y tego codziennie niemal znajdywane trupy
zabitych komisarzy i agentów rz¹du.
Na Dzier¿yñskiego i Fedorenkê, id¹cych w przebraniu, na jednej z ludnych ulic uczyni³a
napad grupa Polaków, zabijaj¹c dawnego ¿andarma i rani¹c prezesa „czeki”. ¿ydowska orga-
nizacja tajna têpi³a swoich rodaków, pracuj¹cych w moskiewskiej „czeka”, któr¹ kierowa³
podstêpny i okrutny Guzman. M³ody oficer Klepikow, nieodstêpny towarzyszu Sawinkowa,
celnemi strza³ami k³ad³ trupem ludzi w skórzanych kurtkach, w sposób niepojêty unikaj¹c
poœcigu i zasadzek.
Trockij, Kamieniew, Rykow i Bucharin bez silnej eskorty nie mieli odwagi pokazaæ siê za
murami strze¿onego przez £otyszów i Finnów pa³acu Kremliñskiego.
Zaczê³y kursowaæ wieœci, niepokoj¹ce, straszne dla nowych w³adców.
Powsta³ jakiœ nieznany jeszcze „zwi¹zek ratowania ojczyzny i wolnoœci”, przygotowuj¹cy
powstanie i marz¹cy o zdobyciu Moskwy, zgniecionej krwawemi rêkami Lenina, Trockiego
i Dzier¿yñskiego, oraz Piotrogrodu, gdzie szala³ Zinowjew.
„Czeka” porywa³a coraz to nowe setki, tysi¹ce winnych i niewinnych ludzi i mia¿d¿y³a ich
ko³ami swej krwawej maszyny.
Do Moskwy nadchodzi³y protesty z zagranicy, na co Rada komisarzy ludowych odpowia-
da³a pe³nemi wykrêtów i fa³szu notatkami, podyktowanemi przez Lenina, a Guzman dokony-
wa³ napadów, zamordowa³ angielskiego kapitana Kromy, kilka rodzin francuskich, wreszcie
poleci³ swemu agentowi Blumkinowi, aby sprowokowa³ zamach socjal–rewolucjonistów na
pos³a niemieckiego w Moskwie, barona Mirbacha...
Lenin, czytaj¹c energiczne protesty w pismach cudzoziemskich, mru¿y³ oczy i œmia³ siê,
mówi¹c:
– Wszystko to ob³udne sztuczki! Europa upi³a siê krwi¹ i wszystko zniesie, wytrzyma i ze
wszystkiem nie pogodzi! Przecie¿, boj¹c siê nas, rzucaj¹c gromy przekleñstw, kokietuje nas,
jak stara prostytutka! Pamiêtacie, jak b³agalnie i s³u¿alczo zagl¹dali nam w oczy przedstawi-
ciel Francji – kapitan Sadoul, angielski agent Lockart, Amerykanin Robins, podes³any przez
pos³a Stanów Zjednoczonych? Nie uda³o im siê powstrzymaæ nas od podpisania traktatu po-
kojowego i przeszkodziæ organizacji armji dla celów rewolucyjnych, wiêc siê miotaj¹ i od-
gra¿aj¹. Ale, powiada wam, towarzysze, doœæ kiwn¹æ na nich palcem i oznajmiaæ, ¿e, cho-
cia¿ nie uznajemy ¿adnych umów cara z nimi, jednak damy im koncesje na Kaukazie lub
Uralu, – natychmiast przybiegn¹ i, jak psy, ogonem merdaæ zaczn¹!...
Nadchodzi³y do Kremlu stosy listów i podañ z proœbami o litoœæ dla ludzi, umieraj¹cych
w wiêzieniach i skazanych na karê œmierci.
240
Podania te by³y skierowywane najczêœciej do Lenina, niektóre – do ¿ony wszechw³adnego
dyktatora.
Pewnego razu Krupskaja przysz³a do mê¿a i nieœmia³ym g³osem mówiæ zaczê³a:
– S³ysza³am, ¿e Dzier¿yñski, Wo³odarskij, Urickij i Guzman dopuszczaj¹ siê niebywa³ych
okrucieñstw... Chcia³am prosiæ, abyœ siê wda³ w te sprawy, bo to, przecie¿, s¹ rzeczy okrop-
ne, nie do zniesienia, hañbi¹ce proletarjat, naród, rz¹d!
Lenin opuœci³ g³owê.
Krupskaja spostrzeg³a, ¿e ko³o uszu mê¿a wyros³y potê¿ne guzy miêœni:
Nag³ym ruchem zwróci³ do niej wykrzywion¹ gniewem i rozpacz¹ twarz i krzykn¹³ cien-
kim g³osem:
– Ja tylko mogê wszystko znieœæ... wszystko zd³awiæ w sobie, a oni – wrogowie narodu
zas³uguj¹ na mi³osierdzie?! Naturalnie! Ja muszê zacisn¹æ serce, w dzieñ i w nocy odpêdzaæ
od siebie czarne, straszliwe myœli, bo to – Lenin, potwór, oprawca, warjat, a oni – biedni,
niewinni, skrzywdzeni! OdejdŸ precz i nie wa¿ siê mówiæ mi o litoœci!
Maksymowi Gorkiemu, napadaj¹cemu na straszliw¹ „czeka”, odpowiedzia³ listem opry-
skliwym i raz na zawsze zmusi³ pisarza nie tylko do milczenia, ale nawet do ob³udnych t³u-
maczeñ okrucieñstwa rosyjskiego narodu.
W dziennikarz swoich dyktator opublikowa³ oœwiadczenie, ¿eby nie zwracano siê do nie-
go lub do ¿ony w sprawach uwiêzionych, gdy¿ proœby skutki mieæ nie bêd¹.
W marcu nadesz³y pierwsze doniesienia o zbrojnych powstaniach przeciwko w³adzy So-
wietów. D³ugi okres wojny domowej, niezdecydowanie i opieszale podtrzymywanej przez
dawnych aljantów, rozpocz¹³ Jaros³aw, po d³ugiej walce utopiony we krwi powstañców, gdy¿,
oprócz zabitych w bitwach, stracono z wyroku s¹du doraŸnego 3500 oficerów.
W Penzie jeñcy wojenni – Czesi, sformowawszy pod dowództwem genera³ów Czeczeka,
Syrowoja i Hajdy, swoje pu³ki, rozpoczêli marsz na Ural.
Podnosili siê kozacy na Donie, Kubani, w Orenburgu, w Zabajkalu. Wyp³ywa³y na widow-
niê dziejow¹ znane imiona „bia³ych” wodzów: Korni³ow, Kaledin, Krasnow, hetman Dutow,
Denikin, Wrangel.
Zdemoralizowani ¿o³nierze i niesforne t³umy robotników, nale¿¹cych do czerwonej armji,
cofa³y siê wszêdzie w nie³adzie, œci¹gaj¹c ku Moskwie.
Na zachodzie–pó³nocy i na Syberji zaczynali dzia³aæ genera³owie, Judenicz, Miller, A³ma-
zow, Ko³czak, hetman Siemionow i groŸny szaleniec i mistyk „bia³y Dzier¿yñski” – Ungern–
Sternberg.
Uciemiê¿ony naród podnosi³ g³owê. Wszyscy wygl¹dali zbawców i byli gotowi dopo-
móc im.
Rada komisarzy ludowych traci³a g³owê. W panice przybiegali towarzysze do swego wo-
dza i krzyczeli, rw¹c na sobie w³osy:
– Ostatnia bije godzina! Œmieræ idzie... Co powiecie, W³odzimierzu Iljiczu? Co z nami
bêdzie?
Lenin uœmiecha³ siê szyderczo i mówi³:
– Co bêdzie? Was powiesz¹ biali za z³odziejstwo i morderstwo, mnie – za ideê, a wszystkich
rycza³tem – za szyjê! Nie chcecie tego? No, to trzeba skoñczyæ z udawaniem wielkich administra-
torów. Do pracy siê bierze, towarzysze, tak, jak to by³o w dni rewolucji paŸdziernikowej! Trockij,
dobry organizator, niech bierze Tuchaczewskiego, Brusi³owa, Budennoja, Blüchera, Frunzego i Ej-
241
che, niech tworzy na gwa³t prawdziw¹ armjê, agituje, przyci¹ga do naszych szeregów wszelkimi
sposobami i obietnicami niemieckich, austrjackich, wêgierskich jeñców wojennych i by³ych ce-
sarskich oficerów, niech rozpoczyna wojnê obronn¹ i zaczepn¹! Og³osiæ musimy „wojenny ko-
munizm” i rzuciæ has³o: wszystko dla wojny w imiê zwyciêstwa proletarjatu!
– Kontr-rewolucja posiada znaczne si³y i zostanie podtrzymana przez Francjê, Angljê i Ja-
ponjê – zauwa¿y³ Kamieniew. – Mam wiadomoœci od naszych agentów Joffego, Woronow-
skiego, Litwinowa, Radka, ¿e interwencja ju¿ postanowiona w Pary¿u i Londynie, mówi¹
nawet o mo¿liwoœci blokady w celu zag³odzenia Rosji...
Lenin zaœmia³ siê.
– Nie taki straszny djabe³, jak go maluj¹, towarzysze! – zawo³a³. – Trudna jest interwencja
i posy³anie desantów do Rosji z jej pustymi przestrzeniami! Wszystko siê ograniczy najwy-
¿ej do portów... Bagatela! Nasi domowi patrjoci sami siê rozsypi¹, jak ba³wany z wysychaj¹-
cej gliny!
– Niewiadomo! – Wtr¹ci³ Rykow. – Tam s¹ zdolni, bojowi dowódcy, jak genera³owie Kor-
ni³ow, Denikin, Wrangel Judenicz...
– Niezawodnie! – wzruszy³ ramionami Lenin. – My przeciwko nim poœlemy krawca–dzienni-
karza Trockiego, ¿ó³todziobego kapitana Tuchaczewskiego, wachmistrza Budennoja... Oni bêd¹
wkuwaæ w ch³opskie ³by zawsze tylko jedno: „W³adza – wieœniakom i robotnikom, wolnoœæ
i szczêœcie – proletarjatowi”, a „biali” genera³owie narazie mrukn¹: „ziemia ch³opom”, a po pierw-
szem zwyciêstwie zaczn¹ gard³owaæ: „Niech ¿yje wielka, niepodzielna Rosja, niech ¿yje ojczulek
– car! Hm, hm! Jak myœlicie: pójd¹ za nimi ch³opi, którzy zagarnêli ju¿ ziemiê i powyrzynali
swoich panów? Nigdy! Chodzi wiêc o dwie rzeczy: wdêbiæ w g³owy ch³opom i robotnikom, ¿e
„biali” nios¹ im stryczek, i przygotowaæ armjê do powa¿nych dzia³añ wojennych!
Wszyscy milczeli i z g³êbokim szacunkiem s³uchali g³uchego, pewnego si³y i przekonania
g³osu Lenina.
On zaœ zamyœli³ siê i rzek³ po chwili:
– Jest jeszcze jedna sprawa... wa¿na, bardzo wa¿na i nag³a! Musimy przewieŸæ cara z Je-
katerynburga do Moskwy. Nie mo¿emy oddaæ go „bia³ym”! tanie siê on niebezpieczn¹ dla
nas broni¹ w ich rêku... Dziœ na wieczór og³asza posiedzenie, na które przybyli wezwani prze-
ze mnie towarzysze z Jekaterynburga.
W gabinecie Lenina tego¿ dnia odby³a siê tajemnicza narada. Komisarze i cz³onkowie
komitetu wykonawczego: Swerd³ow, Trockij, Kalinin, Bucharin. Dzier¿yñski ze swoimi agen-
tami Awanesowym i Petersem, kierownicy „czeki” w Jekaterynburgu: Pieszkow, Jurowskij
i Wojkow naradzali siê d³ugo nad tem, dok¹d ma byæ przewieziona rodzina carska.
Wobec szalej¹cych wszêdzie pomiêdzy Wo³g¹ a Uralem powstañ, postanowiono by³o po-
zostawiæ czasowo Miko³aja I, w domu Ipatjewa w Jekaterynburgu pod pozorem miejscowej
Rady robotniczych, ¿o³nierskich i w³oœciañskich delegatów.
Na tem skoñczy³a siê narada i towarzysze opuœcili gabinet dyktatora.
Lenin zatrzyma³ tylko komunistów, przyby³ych z Jekaterynburga i d³ugo jeszcze rozmawia³
z nimi.
– Gdybym powiedzia³, ¿e cara i rodzinê jego powinniœmy zg³adziæ, komisarze moskiew-
scy natychmiast podnieœliby krzyk. S¹ nader wra¿liwi na odezwy dzienników cudzoziem-
skich! Z wami bêdê mówi³ otwarcie...
Pochyli³ siê do Wojkowa, Jurowskiego i Pieszkowa, szepc¹c:
242
– Przy najmniejszem niebezpieczeñstwie zajêcia waszego miasta przez „bia³ych”, zabije-
cie ca³¹ rodzinê „Miko³aja Krwawego”, nikogo nie szczêdz¹c, aby œwiadków nie pozosta³o!
Wiecie, ¿e zaczn¹ siê dochodzenia, awantury, krzyki! Krewniacy z Niemiec i Anglji, którzy
dotychczas nic dla poratowania Romanowych nie uczynili, nagle stan¹ siê szlachetni, pe³ni
wspó³czucia! ¯a³obê przy dworze og³osz¹! Cha – cha! Rada komisarzy ludowych bêdzie
zmuszona z³o¿yæ wtedy ca³¹ odpowiedzialnoœæ za mord na wasz¹ radê jekaterynbursk¹. Mu-
sicie kogoœ oskar¿yæ i straciæ, aby siê na tem sprawa urwa³a na zawsze.
– Oskar¿ony prezesa naszej rady Jachontowa, bo to by³y mieñszewik, cz³owiek niepewny!
– zauwa¿y³ ze œmiechem Wojkow.
– Znajd¹ siê i inni – doda³ Jurowskij, znacz¹co patrz¹c na towarzyszy.
– Zg³adzeni Romanowych poleci³bym towarzyszom Jurowskiemu i Bie³oborodowowi –
rzek³ Pieszkow.
– Podtrzymujê zdanie towarzysza – powiedzia³ Wojkow, zgarniaj¹c wty³ jasne, kêdzierza-
we w³osy.
– Dobrze, polecam to wam, towarzyszu Jurowskij! – zawo³a³ Lenin, – a uprzedŸcie mnie
o tem telegraficznie, tylko bardzo konspiracyjnie... O naszem dzisiejszem postanowieniu nikt
nie powinien wiedzieæ. Nikt!
Spojrza³ na nich badawczo, przenikliwie i ¿egnaæ zacz¹³.
Po wyjœciu ich, Lenin zatar³ rêce i szepn¹³:
– Spe³ni siê jedynie osobiste marzenie ca³ego mego ¿ycia!...
Odprowadza³ na dworzec odje¿d¿aj¹cych do Jekaterynburga komunistów i, œciskaj¹c im
rêce, powtórzy³ kilka razy:
– A œpieszcie siê, œpieszcie, drodzy towarzysze!
Czeka³ z niecierpliwoœci¹ na wiadomoœci. Nie spa³ nawet, trawiony gor¹czk¹ wewnêtrzn¹
i niepokojem drapie¿nym. Nic go nie mog³o poruszyæ i wstrz¹sn¹æ.
Z obojêtnoœci¹ wys³ucha³ doniesienia o rozszarpaniu Wo³odarskiego przez t³um w Piotro-
grodzie, o zdobyciu Kazania przez „bia³ych”, o zwyciêskim pochodzie Czechów i klêskach
„czerwonej armji” na Syberji i pod Archangielskiem.
Nie móg³ o niczem myœleæ. W dzieñ i nocy widzia³ przed sob¹ ukoronowan¹ g³owê Roma-
nowa, syna mordercy brata; napawa³ siê jêkami i ³kaniem zabijanych dzieci cara, dr¿a³ na myœl,
¿e, byæ mo¿e, wkrótce zostanie powo³any do kabla telegraficznego i us³yszy umówione s³owa:
– Jesteœmy gotowi...
Nareszcie w po³owie lipca przysz³a ta chwila wymarzona.
Telegrafowa³ prezes Rady jekaterynburskiej, Jachontow. Omawia³ sposoby obrony miasta
i ochrony koronowanych wiêŸniów przed zbli¿aj¹cemi siê „bia³emi” wojskami.
Lenin szczegó³owo wypytywa³ o wszystko, doradza³, dziêkowa³ Jachontowowi za wydajn¹
pracê i dodanie siê sprawie.
Po skoñczonej rozmowie telegraficznej pozosta³ przy aparacie i czeka³. Po kilku minutach
sygnalizowa³ Jurowskij.
– Jesteœmy gotowi... – wystuka³ aparat.
– Skoñczcie! – zatelefonowa³ dy¿urny urzêdnik na rozkaz Lenina.
W trzy dni potem po ca³ym œwiecie mknê³a ju¿ ponura wieœæ, ¿e car z najbli¿sz¹ rodzin¹
zosta³ zamordowany bez s¹du w lochach domu Ipatjewa, zamienionego przez Radê jekate-
rynbursk¹ na wiêzienie najpotê¿niejszego niedawno monarchy w Europie.
243
Oskar¿enia, spadaj¹ce na Lenina z powodu bezprzyk³adnego okrucieñstwa i bezprawia,
nawet w okresie rewolucyjnym wo³aj¹cego o pomstê do nieba, wkrótce umilk³y, gdy¿ serca
ludzkie stwardnia³y, a myœl miota³a siê w krwawych oparach wojny, codziennego, uprawnio-
nego mordu.
Oszukana Europa, zbici z tronu stronnicy cara i strwo¿enia ch³opi uwierzyli, ¿e prezes
Rady jekaterynburskiej Jachontow wraz komunistami Gruzinowym, Malutinym, sfanatyzowa-
nemi obywatelkami Aproskinoj, Mironowoj i dziewiêciu „czerwonymi ¿o³nierzami” bez wie-
dzy w³adz centralnych wymierzyli sprawiedliwoœæ, podyktowan¹ gniewem ludu, zabijaj¹c
Miko³aja Krwawego, jego ma³¿onkê – ksiê¿niczkê Hesk¹ – dzieci i nieliczne oddane im oso-
by ze œwity.
Lenin po œmierci rodziny cesarskiej odrazu siê uspokoi³.
Mimo szalej¹cego jeszcze po ca³ym œwiecie wichru napaœci, oskar¿eñ, przekleñstw, naj-
czarniejszych przepowiedni, klêsk czerwonej armji i zwyciêskiej ofenzywy kontr-rewolucyj-
nych wojsk, zachowywa³ niezwyk³y spokój. Odbywa³ nieskoñczone narady z in¿ynierami,
zamierzaj¹c wprowadziæ elektryfikacjê w kraju, aby o¿ywiæ zamieraj¹cy przemys³ i olœniæ
ludnoœæ ciemnej Rosji nowem dobrodziejstwem rz¹du proletarjackiego, obdarzaj¹cego ubo-
gie chaty o strzechach s³omianych – œwiat³em elektrycznem.
By³ tak tem przejêty, jakgdyby widzia³ w elektrycznoœci ucieczkê przed piêtrz¹cemi siê
trudnoœciami.
Kry³y siê w nastroju dyktatora inne, g³êbsze przyczyny. Spad³ z niego ciê¿ar nieznoœny.
Czu³, ¿e spe³ni³ konieczny obowi¹zek, zakoñczy³ w³asne ¿ycie i teraz by³ wolny. Wolny od
s³owa, danego na zaraniu œwiadomoœci ¿yciowej. Pamiêta³ o niem zawsze. By³o dla niego
t³em pracy i rozmyœlañ, wyst¹pieñ zuchwa³ych, zamiarów jeszcze œmielszych, w stoj¹cych na
granicy ob³êdu, czem przera¿a³ wrogów i poci¹ga³ serca i dusze stronników.
S³owo to pad³o z ust jego w chwili najciê¿szej. Pamiêta³ o niej, jak o policzku, jak
o krzywdzie niepomszczonej.
Widzia³ oburzon¹ twarz dziewczêc¹, ciskaj¹ce ognie gniewu oczy niebieskie, rozwichrzo-
ne w³osy z³ote i usta, wymawiaj¹ce zdania napozór obojêtne, a zatrute zw¹tpieniem, byæ
mo¿e, pogard¹.
S³owo jego, wymówione g³osem ponurym, zimnym, sta³o siê cia³em, stosem cia³ skrwa-
wionych, posiekanych, pohañbionych...
Nic go ju¿ teraz nie ³¹czy³o z przesz³oœci¹.
Istnia³ w przysz³oœci absolutnej, w nadbycie wielkiego organizmu, narodu, mo¿e ca³ej
ludzkoœci.
W duszy mia³ pustkê zimn¹, zagas³e pogorzelisko, jak cz³owiek, który zrobi³ ostatni wysi-
³ek w wielkiej pracy ca³ego ¿ycia nad t¹ pustyni¹, gdzie nie by³o ani rozpaczy, ani nadziei,
przelatywa³a spokojna, nieznaj¹ca wahañ myœl.
Mknê³a jak wicher p³omienny, który doko³a rzuca³ b³yski gor¹ce, zapala³ serca ludzi, bu-
rzy³ swym pr¹dem wszystko napotkane na drodze, lecz dla niego by³a to martwa bry³a, któr¹
obraca³, ku³ i ciska³ dalej w otch³añ czasu, w pogmatwany labirynt wypadków.
Stawa³ siê maszyn¹ potê¿n¹, z obojêtnoœci¹ i poœpiechem wyrzucaj¹c¹ z siebie s³owa,
myœli i czyny, jakgdyby obce, zimne. Pracowa³a sprawnie z coraz wiêkszym rozpêdem i szyb-
koœci¹, wch³aniaj¹c w siebie ró¿ne zewnêtrzne zjawiska i przetwarzaj¹c je w inne – potrzeb-
ne, wielkie i ma³e, mocne, jak g³azy, i kruche, niby cienkie, rozpryskuj¹ce siê p³ytki szklane.
244
Innemi oczami zacz¹³ patrzeæ na ludzi.
Nie mierzy³ ju¿ ich zwyk³¹ miar¹ wartoœci ludzkiej.
Widzia³ przed sob¹ tylko czêœci wielkiej maszyny, któr¹ on, jak motor, nigdy nie spoczy-
waj¹cy, porusza³ bezustannie i gna³, po¿eraj¹c przestrzeñ i czas.
Ju¿ nie ogl¹da³ siê na to, ¿e ró¿ni ludzie, jak Trockij, Zinowjew, Stalin i Dzier¿yñski, mio-
tali siê w systemie motoru, jak rozpêtane, rozpêdzone ko³a, nie myœla³, ¿e pomiêdzy nimi
mog¹ powstaæ tarcia i rozbie¿noœæ ruchu. Czu³, ¿e on – motor nadaje wszystkiemu ogólny
kierunek, jednakowo wartki pêd, wspólny bieg. Wiedzia³, ¿e w razie nieharmonijnego ruchu
nie zawaha siê przed odrzuceniem zawadzaj¹cej czêœci maszyny, ¿e strzaska j¹ na setki
od³amków, zniszczy, przetopi.
Siedz¹c w swoim gabinecie, zaciska³ rêce i zastanawia³ siê nad tem, co ju¿ zrobi³ i do cze-
go zmierza³.
Wtedy wyp³ywa³a przed nim oœwietlona meta, poza któr¹ widzia³ wyraŸnie nowe ¿ycie
ludzkoœci i jakieœ nieznane s³oñce, wschodz¹ce nad ziemi¹ odrazu w zenicie. Cofaj¹c siê
wzrokiem wstecz, obojêtnem okiem ogarnia³ zgie³k, chaos sprzecznych d¹¿eñ i idej, ruiny,
groby, stosy mêczenników zamordowanych, miljony walcz¹cych, rzeki, morza czerwone od
krwi, wdycha³ md³e, zgni³e powiewy, zalatuj¹ce od wype³nionych trupami, ledwie przysypa-
nych ziemi¹ do³ów.
– Zburzenie... œmieræ... chaos i nic pozatem!... Dopiero zaczynam stawiaæ pierwsze kro-
ki... – szepta³ i pyta³ kogoœ, podnosz¹c brwi:
– A mo¿e na tem tylko urwie siê moje ¿ycie? Któ¿ znajdzie w sobie upór i si³y, aby wy-
prowadziæ lud z chaosu i krwawej mg³y? Kto poprowadzi dalej dzie³o moje? Myœl o nim zro-
dzi³a siê nie w chwili namiêtnego uniesienia, nie w wichrze gniewu, nie w porywie oburze-
nia. W mêkach poczê³a j¹ dusza moja i w ³onie swem nosi³a pod sercem d³ugie, mêczeñskie
lata! ¯ywi³a j¹ octem i pio³unem, poi³a trosk¹ o ludzi, o ich pot, ³zy i krew. Do snu ko³ysa³o
zawodzenie jêkliwe, szloch, nigdy nie milkn¹cy i nieukojony. Naucza³y i b³ogos³awi³y na
¿ycie zuchwa³e – wielka m¹droœæ cz³owieka i wielka nêdza jego serca, niezmierzona, dumna,
si³a, tworz¹ca wspania³e dzie³a i depc¹ca po miljonach s³abych i ciemnych, Jakiœ nakaz przed-
wieczny roztworzy³ oczy moje, abym ujrza³ promienn¹ sprawiedliwoœæ, pogr¹¿ony w ohydzie
zbrodni. istota nieznana, potêga wszechw³adna przeciê³a niæ mego ¿ycia i pchnê³a moj¹ myœl,
namiêtnoœci i si³y na dzie³o zburzenia, wstrz¹su, opamiêtania i tworzenia nowego bytu. Kto
czu³ ten nakaz? Kto s³ysza³ g³os, ¿¹daj¹cy ofiary i wysi³ku na ustawienie wiech, wskazuj¹-
cych drogi? Gdzie¿ jest ten, który prze¿y³ chwile ekstazy niemej i mo¿e zast¹piæ mnie?
Niepokój œciska³ mu serce. Zna³ twórców bolszewizmu rosyjskiego – swoich najbli¿szych
pomocników. Byli to ludzie zuchwali, przejêci ide¹, ambitni, nie znaj¹cy ¿adnych hamulców.
jednak nie byli podobni do niego. On zaœ – utkany z woli i myœli, posiada³ umys³ praktyczny,
giêtki, pozbawiony d¹¿eñ egoistycznych, indywidualista nieograniczony, absolutny, przejêty
jednoczeœnie myœl¹ o zniszczeniu wolnoœci ducha i uczuæ drog¹ podniesienia ogó³u do w³a-
snego poziomu, aby wszyscy stali siê równi, jednakowi, nabrali wspólnego rozpêdu i si³y,
niszcz¹c indywidualnoœæ na rzecz komuny. On cofa³ siê i napada³, umia³ uznaæ swoje b³êdy,
nie wahaj¹c siê, odrzuciæ to, co przed chwil¹ uwa¿a³ za najkonieczniejsze, – robi³ to jednak
dlatego, aby znowu napadaæ i kroczyæ naprzód, ci¹gle naprzód!
Trockij i inni uparci w swoich postanowieniach, dumni, pewni siebie, nieugiêci w zamia-
rze byæ zawsze kierownikami nieomylnymi i zwyciêskimi, wierzyli w istnienie rzeczy niemo-
245
¿ebnych i na nich porywaæ siê nie œmieli, myœl¹c o kompromisie pomiêdzy mo¿liwoœci¹ a ab-
surdem... Wreszcie ka¿dy z nich pragn¹³ byæ niezast¹pionym, wy¿szym od innego, uwa¿aj¹c
go za wspó³zawodnika, nieraz nawet za wroga. Ludzie ci – staj¹c pod nowemi sztandarami,
nie wyrzekli siê starych kajdan, uznawali niewzruszone zasady moralnoœci, czuli siê bezsilni
przed zwyczajami i tradycjami, myœleli kategorjami logiki dawnych pokoleñ, nie wierzyli we
wszechpotêgê si³y brutalnej, czarodziejskiej.
– Muszê ¿yæ, bo na bezdro¿e wyjdzie komunizm i zginie w przepaœci sprzecznoœci i niewiary
w powodzenie! – myœla³ Lenin. – Oni wszyscy nie wiedz¹ w Boga... Ja wierzê w bóstwo... W to,
którego zew przepotê¿ny s³ysza³em zawsze. Nie znam jego imienia, widzê jednak, jak siê wy³ania
ono z chaosu, z mg³awic krwawych. poznajê bóstwo, jak poznajemy jasnoœæ, nastêpuj¹c¹ po mro-
ku. Do tego bóstwa zrozumia³ego, bliskiego, ludzkiego, prowadzê wszystkich ludzi od skraju do
skraju ziemi... Bóg siê objawia³ ludom w postaci s³upa ognistego, pa³aj¹cego krzaku, piorunu nisz-
cz¹cego. Pragnê byæ s³upem, krzakiem i piorunem, aby ujrza³o stado ludzkie prawdziwe oblicze
Boga ziemskiego, któremu mo¿na w Ÿrenice zajrzeæ, d³oni¹ dotkn¹æ, g³os jego us³yszeæ... Jestem
tym, który podnosi cz³owieka na szczyt góry, prowadz¹c go œcie¿k¹ kamienist¹, krwawi¹c¹ stopy,
zmuszaj¹c¹ s³abym padaæ i wiæ siê w m¹kach g³odu, pragnienia i lêku; dojd¹ ze mn¹ tylko silni
i wytrwali, a, stan¹wszy na cyplu podob³ocznym, rzekn¹ œmiele: „Bóstwo, ukrywaj¹ce siê od wie-
ków, uka¿ nam prawdziwe oblicze swoje, albowiem oczyœci³a nas mêka niezmierna, strach wy-
zwoli³ z wiêzów troski o siebie i oto opad³a z nas skorupa po¿¹dliwoœci, – równi jesteœmy tobie,
towarzyszu w ¿yciu kosmicznem, Wielki Kowalu, pos³uguj¹cy siê si³ami nieznanych nam sfer,
chocia¿ echa ich brzmi¹ w naszych duszach, a b³yski przeszywaj¹ serca”.
Chcia³by w tej chwili podzieliæ siê myœlami swemi z kimœ bliskim, bardzo drogim, wyro-
zumia³ym i dobrym bezmiernie.
– Matka? – pomyœla³ i westchn¹³. – Odesz³a... odesz³a z bolesnem zw¹tpieniem, czy za-
myœlone przez syna dzie³o dobre bêdzie i sprawiedliwe... Kona³a, miotana niepokojem
i trwog¹. Któ¿ inny móg³by zrozumieæ mnie i bez obawy pochwaliæ lub zganiæ?
Patrz¹c z mroku niebieskie, s¹cz¹ce ³agodny po³ysk oczy, lœni¹ siê z³ote w³osy, oœwietlone
lamp¹ naftow¹, poruszaj¹ siê purpurowe, namiêtne wargi.
– Heleno! Heleno! – szepce dyktator i rêce wyci¹ga. Nagle ³agodna twarz majacz¹ca kur-
czy siê, okrywa zmarszczkami, blednie, wykrzywia siê przeraŸliwie, oczy wychodz¹ z orbit,
pe³ne ob³êdnego przera¿enia, usta czerniej¹ i rozwarte szeroko, wyj¹ przeci¹gle:
– Mi³osierdzia! Zabijaj¹!... Litoœci!...
Lenin g³owê opuszcza, oczy palcami zaciska i dr¿y, szczêka zêbami. Zrywa siê po chwili,
piêœci¹ grozi i wo³a:
– Zniknij, zjawo przesz³oœci! Zniknij, zgiñ na wieki!...
Po chwili jêczy i b³aga kogoœ, kto stoi blisko – blisko, szeleœci oddechem i szepce gor¹co.
B³aga Lenin ¿a³oœnie i d³ugo:
– OdejdŸ!... Nie drêcz!... Przebacz!...
Otrz¹sa siê, oczy przeciera i rzuca wzrok na kalendarz.
Odwraca kartkê.
– 30 sierpnia... – odczytuje machinalnie.
Coœ zapisa³ sobie na ten dzieñ? Ach! Wielki wiec, na którym ma daæ wyjaœnienia z powo-
du zamordowania Miko³aja Krwawego, oczyœciæ od zarzutów partjê, rzuciæ cieñ podejrzenia
na ludowców, wyszydziæ i poni¿yæ cudzoziemskich dyplomatów i pismaków! Tak, to – jutro!
246
Maszyna zaczyna pracowaæ sprawnie, ca³ym pêdem, z zaciek³oœci¹ ruchu i si³y.
Lenin planuje swoj¹ mowê, spokojnie, twardo, logicznie, przekonywuj¹co.
Skoñczy³ i po³o¿y³ siê na kanapie, patrz¹c w sufit.
O niczem nie myœli.
Widzi przed sob¹ morze g³ów, pa³aj¹cych, bezmyœlnych i ponurych oczu, ust krzycz¹cych,
ramion podniesionych... Stado bierne, œlepe, zb³¹kane i on – pasterz, wódz, prorok, wznie-
siony na grzbiet fali morza, na wy¿ynê mównicy czerwonej.
Zasypia... Œpi bez snów.
Budz¹ go kroki wbiegaj¹cego cz³owieka.
Otwiera oczy i spostrzega stoj¹cego przed nim sekretarza.
– W Piotrogrodzie ¿yd Kanegisser zabi³ Urickiego! – wo³a zdyszanym g³osem. – Uprze-
dzono zamach ¿ycia Schneura na towarzysza Zinowjewa...
– Odpadaj¹ kó³ka maszyny... – mruczy Lenin, snuj¹c myœl, podœwiadomie trawi¹c¹ go
w nocy. Spostrzega zdumienie i przestrach na twarzy sekretarza, przytomnieje ostatecznie.
– Dyktatura proletarjatu jest wielk¹ maszyn¹, niszcz¹c¹ stary œwiat – mówi z uœmiechem.
– Wrogowie staraj¹ siê zniszczyæ j¹, lecz ³ami¹ zaledwie poszczególne ko³a... Naprawimy j¹
i bêdzie, jak dawniej, druzgota³a, dusi³a! Proszê u³o¿yæ telegram z ubolewaniem i wys³aæ do
czerwonego Piotrogrodu!
Nazajutrz ko³o po³udnia wchodzi³ na wiec.
Przed nim szli Finnowie, dowodzeni przez Chalajnena, toruj¹cego drogê do mównicy,
okrytej czerwon¹ tkanin¹.
Nagle powsta³o zamieszani.
Ktoœ wykrzykn¹³ g³oœno:
– Za naród umêczony! Za zbrodnie!
Niezawodnie g³os ten, wysoki i dŸwiêczny, nale¿a³ do kobiety m³odej, porwanej oburze-
niem lub rozpacz¹ namiêtn¹. Przeszy³ gwar niby b³yskawiczny cios ostrej szabli.
Finnowie stanêli, a wtedy rozleg³ siê strza³, samotny, bliski.
Lenin potkn¹³ siê i j¹³ rêkami chwytaæ powietrze, poczu³, ¿e pada w ciemn¹ otch³añ...
Finnowie podtrzymali go, porwali na rêce i wynieœli.
Za nimi przeraŸliwie wy³ t³um, pada³y przekleñstwa i jakieœ okrzyki zgrozy czy triumfu;
ludzie siê szamotali, wlok¹c kogoœ i szarpi¹c na szmaty, bezkszta³tne, skrwawione...
W godzinê póŸniej po Moskwie bieg³a raduj¹ca jednych trwo¿¹ca innych wieœæ.
Fania Kap³an i Moj¿esz Glanc dokonali zamachu na wodza proletarjatu, zraniwszy go lekko.
Wierny rz¹dowi t³um zamordowa³ Glanca na miejscu. Finnom uda³o siê obroniæ kobietê
i odstawiæ j¹ do „czeki”.
Odpowiedzialnoœæ za podstêpny cios, zadany rewolucji, mieli ponieœæ kontr-rewolu-
cjoniœci.
O tem ju¿ dyktator nie wiedzia³.
By³ nieprzytomny i miota³ siê w gor¹czce.
Kula przeszy³a mu ramiê i utkwi³a w grzbiecie.
Lekarze z pow¹tpiewaniem kiwali g³owami. Rana by³a ciê¿ka, mo¿e œmiertelna...
Lenin le¿a³ z otwartemi oczami, krzywi³ spieczone usta i szepta³ przenikliwie, gor¹co:
– OdejdŸ... Nie drêcz... Przebacz!... Towarzysze!... Wolnoœæ i szczêœcie ludzkoœci le¿¹ na
waszych barkach... Miko³aj Krwawy... Nie drêcz!... Przebacz! Hele...
247
Nie skoñczy³, bo zacz¹³ rzêziæ ciê¿ko. W gardle bulgota³a i sycza³a nabiegaj¹ca krew, na
bladych wydêtych wargach wykwita³y, p³atki czerwonej piany...
248
ROZDZIA£ XXIX.
Wieœæ o zamachu na Lenina z b³yskawiczn¹ szybkoœci¹ roznios³a siê po ca³ym kraju. Bu-
dzi³a ró¿ne myœli, zmusza³a do nowych poczynañ.
Kontr-rewolucjoniœci, zgrupowali doko³a prowadz¹cych wojnê domow¹ „bia³ych” genera-
³ów i zwalczani przez dyktatora socjaliœci podnieœli g³owy.
Ze wszystkich koñców Rosji przychodzi³y do Moskwy doniesienia o wybuchaj¹cych
powstaniach, tworzeniu siê miejscowych rz¹dów – jaskrawo prawicowych; liberalno–in-
teligenckich; socjalistycznych; z³o¿onych z ludowców, nale¿¹cych do Zgromadzenia Na-
rodowego; wreszcie – miêszanych, przypominaj¹cych niesforny, rozbie¿ny rz¹d Kieren-
skiego.
Pomiêdzy temi nowotworami wkrótce rozgorza³y walki klasowe i idejowe, co os³abia³o
znaczenie i si³y powstaj¹cych rz¹dów.
O tem dok³adnie wiedziano w Kremlu, gdzie Rad¹ komisarzy ludowych, w zastêpstwie
Lenina, kierowali Trockij, Kamieniew, Stalin, Bucharin, Rykow, Cziczerin.
Trockij, pomys³owy organizator i œwietny, porywaj¹cy mówca, dokazywa³ cudów. Pod jego
naciskiem, wci¹gniêci do „czerwonej” armji oficerowie z wielkiej wojny w przyœpieszonem
tempie kszta³cili proletarjackich oficerów i ujmowali w karby samowolne, rozpuszczone woj-
ska, wprowadzaj¹c z ramienia komisarzy ludowych surow¹ dyscyplinê.
Zniesiono bezpowrotnie wiece i rady ¿o³nierskie, ustalono taki ³ad i bezwzglêdny pos³uch,
o jakich w koszarach i szeregach przedwojennej armji nigdy nie s³yszano. Specjalni komisa-
rze polityczni, postawieni przy dowódcach, zajêci byli wychowaniem ¿o³nierzy w duchu pa-
trjotyzmu komunistycznego i dozorem nad strojem oficerów i ¿o³nierzy.
„Wojenny komunizm” ogarn¹³ ca³¹ Rosjê, pozostaj¹c¹ pod rz¹dami Kremlu.
Zasad¹ prawa sta³a siê formu³a: „wszystko, co nie jest wyraŸnie dozwolone, zostaje suro-
we zakazane i karane bez litoœci”.
„Czeka” pracowa³a, jak olbrzymi m³ot, burz¹cy ¿ycia ludzkie. Ca³a ludnoœæ sk³ada³a siê
ze szpiegowanych i szpieguj¹cych.
Mury mia³y uszy i oczy. Ka¿de s³owo niebaczne okupywane by³o œmierci¹.
W ca³ym kraju wy³awiano resztki dawnej szlachty, arystokracji i kapitalistów, prowoko-
wano, oskar¿ano o nieistniej¹ce spiski, zamachy i zbrodnie, rzucano pod rzygaj¹ce kulami
karabiny maszynowe, pracuj¹ce w lochach gmachów, zajêtych przez oddzia³y „czeki”.
Trockij szala³, targa³ czarn¹ bródkê i krzycza³ przeraŸliwie, wpadaj¹c w histerjê:
– Musimy wytêpiæ bur¿uazjê i szlachtê, aby na nasienie nie pozosta³o nikogo! Nie mamy
prawa szczêdziæ wrogów, którzy mog¹ rozsadziæ nas od wewn¹trz!
Chiñskie, ³otewskie, fiñskie i madjarskie oddzia³y karne pracowa³y w dzieñ i w nocy.
249
Oficerowie, zmuszeni g³odem i znêcaniem siê do s³u¿by na rzecz dyktatury proletarjatu,
dozorowani przez podejrzliwych agentów rz¹du, pracowali ze wszystkich siê, dopomagaj¹c
tym, którzy wymordowali ich ojców i braci, zgwa³cili siostry i córki, zabili cara i hañb¹ okry-
li ojczyznê, zdradziwszy aljantów i podpisuj¹c ciê¿ki dla sumienia narodowego pokój w Brze-
œciu–Litewskim.
Ich wytê¿ona praca mia³a po¿¹dane dla Trockiego skutki.
Czerwona armja zaczê³a stawiaæ kontr-rewolucji za¿arty opór, a nawet tu i ówdzie prze-
chodziæ do ataku zwyciêskiego.
Wszelkiego rodzaju specjaliœci zmuszeni byli pod groŸb¹ oskar¿enia o sabota¿, stan¹æ do
pracy w fabrykach.
By³o to zadanie trudne, prawie niewykonalne. Zniszczone, zrabowane i popalone przez
robotników i ¿o³nierzy zak³ady przemys³owe, z braku materja³ów, nie mog³y byæ natychmiast
naprawione i uruchomione. Z trudem uda³o siê in¿ynierom puœciæ w ruch niektóre fabryki,
zaledwie czêœciowo, lecz i te co chwila stawa³y, wyczerpawszy zasoby surowców.
– Wojna ¿ywi wojnê! – powtarza³ w swoich mowach i artyku³ach Trockij, przypominaj¹c
sobie s³owa Napoleona. – Zwalczcie nieprzyjaciela, stoj¹cego przed wami, a znajdziecie tam
wszystko, co jest wam potrzebne, a co dostarczaj¹ „bia³ym” cudzoziemcy!
Oddzia³y karne i ca³e zastêpy komisarzy grasowa³y po wsiach.
– Znoœcie chleb dla wojska! – nawo³ywano. – Pamiêtajcie, ¿e zwyciêstwo armji jest zwy-
ciêstwem waszem. Jej klêska poci¹gnie za sob¹ pozbawienie was ziemi i karê œmierci dla was
z wyroku s¹dów dawnych w³aœcicieli i „bia³ych” genera³ów!
Wylêkli wieœniacy, pod wp³ywem mów, lub pod naciskiem bagnetów i kar, zwozili zapasy
¿ywnoœci na punkty aprowizacyjne, wzdychaj¹c, kln¹c w duchu i dr¿¹c przed nadchodz¹c¹
zim¹, bo zrozumieli, ¿e mia³a przynieœæ ze sob¹ g³ód i choroby.
W tem œrodowisku ch³opskiem, ponurem, przera¿onem, oddawna ju¿ przebywa³a rodzina
in¿yniera, Walerjana Bo³dyrewa.
Zamieszkali w zwyk³ej chacie, nale¿¹cej do Kostomarowa.
By³ to cz³owiek lat 60-ciu, pochodz¹cy ze starej rodziny szlacheckiej, wykszta³cony, za m³o-
du d³ugo przebywaj¹cy zagranic¹. Ju¿ w wieku dojrza³ym porwa³a go idea Leona To³stoja
o „zbli¿eniu siê do natury”, która stanowi najczystsze Ÿród³o moralnoœci, g³êboko chrzeœcijañ-
skiej. Kostomarow osiad³ od lat trzydziestu na ma³ym szmacie roli, prowadzi³ ¿ycie zwyk³ego
wieœniaka, pracuj¹c osobiœcie bez pomocy najemnych robotników w polu i ko³o domu. Po-
wszechny szacunek i mi³oœæ otacza³y go za to. Dowody uznania mia³ podczas szalej¹cej wichu-
ry rewolucyjnej, gdy ch³opi okoliczni obrali go na prezesa rady wieœniaczej. Zrzek³szy siê tego
zaszczytu, potrafi³ on jednak wstrzymaæ swoich s¹siadów od napadów na dwory szlacheckie,
od mordu i „iluminacyj”. Przekona³ w³aœcicieli rozleg³ych posiad³oœci, aby dobrowolnie oddali
ch³opom ziemiê, zostawiaj¹c dla siebie tyle, ile mogli sami wraz z rodzin¹ uprawiaæ.
Obwód, w którym mieszka³ Kostomorow, by³ niezawodnie jednym z bardzo nielicznych,
gdzie rewolucja ch³opska nie skoñczy³a siê ¿ywio³owym wybuchem dzikiego i krwawego
mordu.
Stary dziwak przyj¹³ rodzinê Bo³dyrewych uprzejmie, lecz podejrzliwie.
Na wstêpie odrazu spyta³:
– PowiedŸcie mi szczerze, Walerjanie Piotrowiczu, czy macie zamiar tylko ukrywaæ siê
przed rewolucj¹, czy te¿ pracowaæ?
250
– Chcemy pracowaæ, a brat mówi³ mi, ¿e moglibyœmy pomagaæ panu, – odpar³ Bo³dyrew.
– Pomocy nie potrzebujê, bo sam dajê sobie radê od trzydziestu lat – rzek³ Kostomarow. –
Jednak, skoro chcecie pracowaæ i jesteœcie in¿ynierami, przychodzi mi do g³owy pewna myœl...
Usiedli i d³ugo siê naradzali.
W parê tygodni póŸniej w du¿ej szopie, stoj¹cej na skraju wsi To³kaczewo, powsta³o nie-
znane dot¹d w Rosji przedsiêbiorstwo komunalne.
By³y to warsztaty dla naprawy i ulepszenia narzêdzi rolniczych.
Wkrótce jednak plan zosta³ znacznie rozszerzony. Na proœbê Rady wieœniaczej dostarczo-
no z miasta nieczynn¹ lokomibilê, tokarkê i kilka innych mechanizmów, wywiezionych ze
zburzonej przez rewolucyjne t³umy fabryczki.
In¿ynierowie wci¹gnêli do przedsiêbiorstwa zbieg³ych do wsi przed g³odem w miastach
i przymusowym poborem do wojska œlusarzy i kowali i rozpoczêli pracê na szerok¹ skalê.
Spó³ka komunalna, kierowana przez starego Bo³dyrewa i Piotra, zaczê³a produkowaæ p³u-
gi amerykañskie, kosiarki, maszyny do siewu, ¿niwiarki i drobne narzêdzia rolniczego.
Grzegorz Bo³dyrew namówi³ ch³opów, aby zwozili z pobliskiej fabryki metalurgicznej, spa-
lonej przez robotników, i z porzuconej kopalni – szlakê i glinê. Z tych materja³ów przyrz¹dza³
nawozy sztuczne i ceg³ê. In¿ynierowie, wiedz¹c, ¿e bêd¹ mieli k³opot z paliwem, zaczêli wspól-
nie z ch³opami kilku wiosek eksploatowaæ dawno opuszczone szyby, dostarczaj¹c wêgiel do
To³kaczewa i znaczn¹ czêœæ paliwa zmieniaj¹c w mieœcie na potrzebne towary i materja³y.
Pani Bo³dyrewa mia³a du¿o pracy z wy¿ywieniem produkuj¹cej komuny, rozrastaj¹cej siê
z ka¿dym dniem.
Skromny warsztat do naprawy starych p³ugów i kucia koni stawa³ siê fabryk¹, posiadaj¹c¹
swoje filje w kopalniach wêgla i gliny.
Pani Bo³dyrewa zosta³a mianowana przez spó³kê g³ównym buchalterem przedsiêbiorstwa,
bo prowadzi³a ksiêgi w tak wzorowym porz¹dku, ¿e przybywaj¹cy t³umnie komisarze nie tyl-
ko z Nowogrodu, lecz nawet z Moskwy nie mogli siê nadziwiæ. Ksiêgi œwiadczy³y najwy-
mowniej o zasadzie komunistycznej kontroli pracuj¹cych nad przedsiêbiorstwem, o odrzuce-
niu metod, stosowanych przez kapitalizm.
Rz¹d proletarjatu, zaniepokojony powa¿nie upadkiem przemys³u, otacza³ opiek¹ powsta-
j¹c¹ w To³kaczewie komunê produkcyjn¹. Dowody tego mieli m³odzi Bo³dyrewy w chwili
powo³ania do wojska wszystkich mê¿czyzn do lat 40-tu.
Natychmiast stawili siê do biura poborowego.
Przewodnicz¹cy, pos³yszawszy ich nazwisko, uœmiechn¹³ siê chytrze i rzek³:
– E–e, nie! Poco mamy posy³aæ was na front? Tam niezawodnie przejdziecie na stronê
„bia³ych”! Potrzebni nam tu jesteœcie i tu pozostaniecie w swojej komunie. Pracujcie, jak
dawniej...!
Wystawi³ dla nich œwiadectwa uwolnienia i po¿egna³.
Ch³opi cieszyli siê z takiego wyniku. Lubili pracowitych, pomys³owych i zdolnych in¿y-
nierów, rozumieli, ¿e istnienie pracuj¹cej komuny zabezpiecza³o ich przed najazdem komisa-
rzy. Podarowali Bo³dyrewym kawa³ ziemi i wspólnemi si³ami zbudowali dla nich dom.
¯ycie stawa³o siê coraz bardziej znoœne i normalne.
Pani Bo³dyrewa gor¹co dziêkowa³a Bogu za opiekê i pomoc, widz¹c ju¿, ¿e wyprowa-
dzi³ ich z mrocznego labiryntu piêtrz¹cych siê zewsz¹d niebezpieczeñstw i ciosów nieprze-
widzianych.
251
Ze zdumieniem i szacunkiem patrzy³a teraz na mê¿a i synów.
Byli to ju¿ inni ludzie, których przedtem nie zna³a.
Stary Bo³dyrew z dziwn¹ ³atwoœci¹ otrz¹sn¹³ siê ze swej gnuœnoœci i lekkomyœlnoœci. Od-
m³odnia³, nabra³ chêci do ¿ycia i walki.
Rutyna d³ugoletniego, wprawnego administratora, wielkie doœwiadczenie fachowe i grun-
towna wiedza obudzi³y siê w ca³ej pe³ni. Umia³ obliczyæ wszelkie mo¿liwoœci, oceniæ sytu-
acjê, wybrn¹æ z matni trudnoœci, jakie nagromadza³ codziennie naiwny rz¹d ludzi ciemnych,
brutalnych, nieprzygotowanych do trudnych zadañ ¿yciowych. Lawirowa³ zrêcznie, zmusza-
j¹c do powa¿nego namys³u niewykszta³conych, a bardzo pewnych siebie i opornych komisa-
rzy, zawsze potrafi³ przekonaæ wahaj¹cych siê towarzyszy komuny.
Posiadaj¹c z natury miêkki charakter, nawi¹za³ najlepsze, przyjazne stosunki z ch³opami,
wywiera³ na nich wp³yw moralny tak wielki, ¿e przychodzili do niego t³umnie po rady, a uwa-
¿ali za szczêœcie, gdy odwiedza³ ich w domu.
Pani Bo³dyrewa, zawsze spokojna, uprzejma i dobra, w ka¿dej chwili by³a gotowa dopo-
móc s¹siadkom w ich k³opotach domowych.
Kroi³a dla nich suknie, uœmierza³a waœnie domowe, uczy³a dzieci i leczy³a, jak mog³a
i umia³a.
Synowie, pod wp³ywem, niegdyœ panuj¹cych w domu utarczek pomiêdzy rodzicami i œmiesz-
nych spóŸnionych mi³ostek ojca, w Piotrogrodzie tracili coraz bardziej szacunek dla niego, mi-
mowoli patrz¹c na matkê z pogardliwe politowaniem. Teraz zmienili siê do niepoznania. Zdol-
noœci i energja starego Bo³dyrewa imponowa³a im i wzbudza³a nieraz nieukrywany zachwyt.
Utalentowani w swoim zawodzie, pracowici i nie cofaj¹cy siê przed ¿adn¹ czynnoœci¹, szli do
ojca po radê, s³uchali uwa¿nie i uznawali jego autorytet i wyrobienie ¿yciowe. Podziwiali równo-
wagê ducha, pracowitoœæ i umys³ matki, nazywaj¹c j¹ swojem „ministrem spraw zagranicznych”.
Istotnie, pani Bo³dyrewa posiada³a niezrównan¹ umiejêtnoœæ przemawiania do ludzi
i ujarzmienia zbyt porywczych. Wieœniacy szli do niej, jak do s¹du najwy¿szego.
Rodzina Bo³dyrewych, niedawno rozpierzch³a i p³ynna, luŸnie ze sob¹ zwi¹zana, stawa³a
siê mocn¹, zahartowan¹, spojon¹ wzajemnym szacunkiem i mi³oœci¹, czemœ twardem, nie-
wzruszonem jak stal, jak ska³a granitowa.
Nigdy nie rozmawiali ze sob¹ o tak nieoczekiwanie wybuchaj¹cych wypadkach, burz¹cych
ich ¿ycie, jako ludzi bogatych i szanowanych w towarzystwie.
Raz tylko, podœwiadomie odpowiadaj¹c na myœli, które siê rodzi³y czasami w g³owach
synów, Bo³dyrew rzek³:
– Przewaga prawdziwego inteligenta zawiera siê w tem, ¿e w ka¿dej sytuacji potrafi zaj¹æ
odpowiednie stanowisko i zas³u¿yæ na szacunek.
Pomyœla³ chwilê i doda³:
– I wiecie co? Ten szacunek jest cenniejszy i trwalszy od tego, jaki zdobywa siê drog¹
wysokiego urzêdu, urodzenia i maj¹tku! Tam mo¿e siê on rozprysn¹æ w jednej chwili. Tu –
nigdy, bo oparty jest a zrozumieniu naszej wartoœci realnej!
Grzegorz Bo³dyrew, zarz¹dzaj¹c kopalniami, czêsto wyje¿d¿a³ z To³kaczewa i zwiedza³
dalsze wsie, sk¹d ch³opi wysy³ali swoich ludzi do szybów wêgla i gliny.
Przekona³ siê wkrótce, ¿e wysi³ki Rady komisarzy ludowych, skierowane do rozbicia w³o-
œcian i do rozk³adu rodziny, w sposób niezwykle szybki dochodzi³y do nieoczekiwanych wy-
ników.
252
Przekona³ siê o tem jeszcze bardziej, gdy komisarze za¿¹dali od komuny Bo³dyrewych, aby
zorganizowa³a produkcjê soli z wody mineralnej w pobli¿u Starej Rusy.
Komuna wydelegowa³a Grzegorza.
Pewnego razu, siedz¹c w chacie miejscowego komisarza – ch³opa, us³ysza³ wœciek³e krzy-
ki, tupot nóg i nawo³ywania g³oœne:
– S¹siedzi, na pomoc! Bij¹ nas ³obuzy! Do broni!
Grzegorz wyszed³ z chaty.
Ch³opi, uzbrojeni w rewolwery, karabiny, przyniesione do wsi przez uciekaj¹cych z frontu
¿o³nierzy, biegli z zawziêtemi twarzami i z wœciek³oœci¹ w oczach.
Przy ostatnich domach ju¿ wrza³a bitwa. Rozlega³y siê strza³y, rwa³y siê dzikie okrzyki
i przekleñstwa, b³yska³y bagnety, siekiery, wznosi³y siê i opada³y ciê¿kie k³onice, dr¹gi.
Bitwa trwa³a d³ugo. Kilka trupów, deptanych przez walcz¹cych, zaleg³e pobojowisko. na-
reszcie wszystko ucich³o. Ch³opi rozeszli siê po domach, unosz¹c w oczach ognie bitewne.
Komisarz, zastêpuj¹cy dawnego wójta, opowiedzia³ in¿ynierowi o przyczynach zatargu.
– Biada, towarzyszu! – skar¿y³ siê, kiwaj¹c g³ow¹. – •le siê to skoñczy... Komisarze z mia-
sta przys³ali do wsi tych ³obuzów – ch³opów, którzy oddawna utracili ziemiê i gdzieœ tam
w³óczyli siê po œwiecie. Przyszli teraz, ¿¹daj¹c ziemi, odbieraj¹ innym ch³opom byd³o, p³ugi,
statki domowe... Gwa³t! Krzywda nam siê dzieje! Pomyœleæ tylko, co to za ludzie! Piotr Fro-
³ow – piêæ razy w kryminale siedzia³ za kradzie¿e, £ukasz Borin, – zes³any do katorgi za
napad na pocztê i zamordowanie urzêdnika; Szymon Agapow – ¿ebrak, w³óczêga bezdomny,
pijaczyna, rozpustnik, umie pieœni œpiewaæ, weso³e historje opowiadaæ i tyle tego! Nam ta-
kich s¹siadów nie potrzeba!... My ca³e ¿ycie trzymaliœmy siê pazurami tej ziemi – matki,
polewaliœmy j¹ swoim potem, a teraz musimy siê dzieliæ z ³obuzami, nicponiami, leniucha-
mi, ludŸmi nikczemnymi. Dlaczego? Czy to pod³ug prawa?
Pochyli³ siê do Grzegorza i szepn¹³:
– Prawdê powiem: tego przy carze nie by³o... A teraz niby to swój rz¹d mamy. Ech! Zdale-
ka wszystko piêknem siê wydaje, a zbliska...
Spojrza³ badawczo na Grzegorza, szukaj¹c wspó³czucia w jego oczach.
In¿ynier przywyk³ ju¿ mieæ siê na bacznoœci wobec zbyt szczerych wynurzeñ nieznajo-
mych ludzi, wiêc odpowiedzia³ spokojnie:
– Wszystko siê u³o¿y, towarzyszu! Narazie tylko wydaje siê to i owo niedogodnem.
– U³o¿y siê? Je¿eli nie, to sami sobie poradzimy... – mrukn¹³ komisarz.
– Oby tylko nie tak, jak dziœ! – zauwa¿y³ Bo³dyrew. – Nie ujdzie to wam p³azem!
– Obaczymy... – warkn¹³ komisarz i ponuro spojrza³ na in¿yniera.
Dwa tygodnie spêdzi³ Grzegorz w wiosce i doczeka³ siê sprawdzenia swojej przepo-
wiedzi.
W kilka dni po bitwie ch³opów z pogardzan¹ przez nich „biedot¹”, czyli bezrolnymi, ode-
rwanymi od w³oœciañstwa ludŸmi, póŸno w nocy, gdy w chatach dawno ju¿ zgas³y œwiat³a,
wtargn¹³ do wsi konny oddzia³ nowogrodzkiej „czeki”. Pobici i wyparci przez ch³opów „³obu-
zy” zbiegli do miasta, oskar¿yli s¹siadów i pogwa³cenie dekretów rz¹du i przyprowadzili ze
sob¹ ¿o³nierzy, dowodzonych przez komisarza, agenta „czeki”.
Pobudzono mieszkañców wioski i wywleczono z chat na wiec.
Przestraszeni s³uchali groŸnej mowy komisarza, ma³o co rozumiej¹c, gdy¿ by³ to cudzo-
ziemiec – £otysz, Ÿle w³adaj¹cy mow¹ rosyjsk¹.
253
Zrozumieli jednak, ¿e chodzi³o o „biedotê” i jakiœ kontrrewolucyjny zamach, dokonany
przez ch³opów. Zrozumieli ostatecznie, gdy komisarz kaza³ wszystkim stan¹æ w szereg i, od-
liczaj¹c ka¿dego pi¹tego, stawia³ osobno.
Jeden z ¿o³nierzy objaœni³:
– Towarzysze w³oœcianie! Ci ludzie staj¹ siê zak³adnikami i bêd¹ rozstrzelani, je¿eli nie
wydacie swoich s¹siadów, którzy zabili bezrolnych towarzyszy, upominaj¹cych siê o ziemiê...
– Ziemiê daliœmy im... Oni obdzierali nas, zabieraj¹c krowy, konie, p³ugi... Niema takiego
prawa! – zawo³a³ stoj¹cy wœród zak³adników komisarz wiejski.
– Jakto! – wrzasn¹³ dowódca oddzia³u. – Nie wiecie, ¿e w³asnoœæ prywatna zosta³a znie-
siona na zawsze? Wszystko jest wspólne... No! bêd¹ liczy³ do trzech. Powiadajcie, kto z was
bra³ udzia³ w bitwie?
Ch³opi opuœcili g³owy i milczeli posêpnie.
– Raz... dwa... – liczy³ przejezdny komisarz, wyjmuj¹c z pochwy rewolwer.
– Trzy!
Nikt s³owa nie wyrzek³. Stoj¹cy przy zak³adnikach agent „czeki” przy³o¿y³ lufê rewolwe-
ru do ucha komisarza wiejskiego. i wystrzeli³. Ch³op z roztrzaskan¹ g³ow¹ run¹³ na ziemiê.
Zrozumieli wieœniacy ca³¹ prawdê. Zaczêli wnet mruczeæ do siebie i potr¹caæ siê ³okciami.
Z szeregów wyst¹pi³o oœmiu ch³opów i, zdejmuj¹c czapki, be³kotali niepewnemi g³osami:
– Wybaczcie, towarzyszu komisarzu! My nie wiedzieliœmy i broniliœmy siê przeciwko
gwa³towi. jakoœ siê sta³o, ¿e tamtych zabito, a innych pokaleczone... Wybaczcie!
Komisarz skin¹³ na ¿o³nierzy. Otoczyli stoj¹cych przed szeregiem wieœniaków i wyprowa-
dzili za wieœ.
Z³emi, mrocznemi oczami patrzyli za nimi ch³opi, wy³y i zawodzi³y baby, p³aka³y dzieci
przera¿one.
Po chwili buchnê³a salwa. ¯o³nierze powrócili sami.
– Pogrzebiecie tamtych póŸniej! – zawo³a³ komisarz. – A teraz pamiêtajcie, ¿e dekrety s¹
poto, aby je wykonywano!
Ch³opi milczeli zgnêbieni i przera¿eni.
Komisarz ci¹gn¹³ dalej:
– Musicie obraæ teraz now¹ Radê dla swojej wsi. Rz¹d wystawia swoich kandydatów.
Rozwin¹³ arkusz papieru i odczyta³ nazwiska wy³¹cznie bezrolnych ch³opów,– znienawi-
dzonej, pogardzanej „biedoty”, by³ych aresztantów, w³óczêgów, ¿ebraków.
– Kto protestuje? – zapyta³ komisarz, podnosz¹ rewolwer.
Nikt siê nie odezwa³.
– Jednog³oœnie obrani! – zakoñczy³ ceremonijê „wolnych i nieprzymuszonych” wyborów
i komisarz i kaza³ podaæ konia.
Przez ca³y czas pobytu Grzegorza Bo³dyrewa we wsi Apraksinoj urz¹dzi³a „biedota”.
„W³adze” podzieli³y mieszkañców na bogatych, czyli „ku³aków” i na „œredniaków”. Zaczê³o
siê od wyw³aszczenia bogatych ch³opów, a gdy z nimi skoñczono, przyst¹piono do rekwiro-
wania nadmiaru byd³a i majêtnoœci, nale¿¹cych do „œredniaków”.
Trwa³o to doœæ d³ugo. Nowi w³adcy, nie krêpuj¹c siê niczem, ufni w pomoc w³adz central-
nych, wyprawiali do miasta odebrane u s¹siadów byd³o i prowjanty, zmieniali zdobycz na
wódkê, nowe ubranie, buty lakierowane lub przegrywali w karty. Wieœ szybko ubo¿a³a. Ch³o-
pi ze strachem czekali nadejœcia wiosny i rozpoczêcia robót polnych.
254
Nie mieli ani ziarna na zasiew, ani dobrych p³ugów, ani koni...
Surowa zimna pó³nocna okrywa³a pola, ulice i chaty wioski grub¹ p³acht¹ œniegu. Ch³opi
nie wychodzili z domów, obawiaj¹c siê pokazywaæ na oczy rozpanoszonej „biedocie”, ci¹gle
pijanej, bezczelnej, zuchwa³ej. Z rozpacz¹ patrzyli na puste pó³ki, umieszczone w prawym
k¹cie izb pod pu³apem, i wzdychali.
Sta³y tam niegdyœ ikony zbawiciela, Bogarodzicy, œwiêtego Miko³aja Cudotwórcy, obrazy ja-
skrawe, w szatach z b³yszcz¹cego metalu, na których zapala³y siê i migota³y iskierki od p³on¹cych
przed niemi lampek olejnych i œwiec woskowych. Œcigani przez w³adze za wiarê w Boga wieœnia-
cy ukryli je w lochach, gdzie przechowywano ziemniaki i kapustê kiszon¹. Pod brzemieniem trwo-
gi i nieszczêœæ wydostawali po nocach obrazy œwiête i stawiali na dawnych, nale¿¹cych do nich
miejscach, zapalali œwieczki i, bij¹c pok³ony, b³agali o przebaczenie i mi³osierdzie.
Modlitwy by³y krótkie, nic nie znacz¹ce, uparte, niewolnicze b³agania:
– Bo¿e, zmi³uj siê! Bo¿e, zmi³uj siê!
I tak bez koñca – dziesi¹tki, setki namiêtnych, jednostajnych jêków, przerywanych g³uchemi
uderzeniami kolan i g³ów o pod³ogê, westchnieniami ciê¿kiemi i szmerem r¹k, któremi kreœlo-
no znak krzy¿a, mocno, rozpaczliwie przyciskaj¹c sobie palce do czo³a, ramion i piersi.
Obrazy ze œw. Miko³ajem o¿ywia³y w pamiêci cara, który opuszczony przez wszystkich,
zgin¹³ z r¹k rz¹du robotników i ch³opów.
By³ dla ludu pomazañcem Bo¿ym, ziemskim Bogiem, znienawidzonym, lecz pe³nym od-
wiecznego uroku.
– To – kara Bo¿a za niego, za cara – ojczulka! – szeptali ch³opi ze strachem i wydobywali
ukryty w szczelinach pomiêdzy belkami œcian zakopcony, po¿ó³k³y portret Miko³aja II-go,
stawiali go pomiêdzy ikonami i znowu bili pok³ony, wzdychali i skam³ali ¿a³oœnie:
– Bo¿e, zmi³uj siê nad rabami twoimi! Bo¿e, zmi³uj siê! Bo¿e, zmi³uj siê!
Byle zaszczeka³ pies na ulicy, lub dosz³y odg³osy kroków, w pop³ochu œci¹gano z pó³ek
obrazy œwiête i portret cara, wciskano pomiêdzy ziemniaki, zwoje przêdzy lnianej, belki do-
mostw lub pod puste kadzie i kamienie, zdmuchiwano œwieczki i trwo¿nie wygl¹dano przy-
bysza.
Czasem, kryj¹c siê pomiêdzy chwastami ogrodów warzywnych i w zaroœlach nad jarem,
przedziera³ siê do wioski zebra³ wêdrowny, unika³ spotkania z komisarzami, wchodzi³ do
pierwszej od skraju chaty, rozmowê zaczyna³, bada³, maca³ ostrym, podejrzliwym wzrokiem
ka¿d¹ twarz, ka¿d¹ parê oczu, zadawa³ przebieg³e pytania, wzdycha³, lêkiem przejmowa³,
przera¿aj¹cemi przepowiedniami gnêbi³, wtr¹ca³ w otch³añ rozpaczy, napomyka³ o czemœ nie-
wyraŸnem, tajemniczem i, poznawszy ludzi, przekrada³ siê póŸniej od chaty do chaty i, bo-
jaŸliwie ogl¹daj¹c siê, szepta³ szybko, niby siê obawiaj¹c, ¿e nie skoñczy na czas.
By³y to ponure, straszne opowieœci. Skrawki, okruchy prawdy tonê³y we mgle domys³ów
i tajemniczego, mistycznego fa³szu.
– Znaki straszne pokaza³y siê na niebie... Krzy¿, obalony przez wê¿a... miecz ognisty...
jeŸdziec blady na koniu rudym... Anio³ ze œwiecznikiem dymi¹cym... Antychryst przyszed³
i pañstwo swoje na ziemi zak³ada... Widzia³ go we œnie pustelnik Arkadjusz b³ogos³awiony
z Atosu... Dwa ów Antychryst posiada oblicza: jedno – Lenina, drugie – Trockiego...
– Bo¿e, zmi³uj siê nad nami! – wzdychali ch³opi.
– Nasamprzód podniós³ rêkê Antychryst na pomazañców Bo¿ych... Umar³ ju¿ œmierci¹
mêczeñsk¹ nasz car nieszczêœliwy, przez s³ugi niewierne porzucony, rych³o patrzeæ padn¹
255
w proch cesarz austrjacki, cesarz niemiecki, a po nich – inni... Cara – mêczennika zamordo-
wali... a g³owê jego pos³ali do Moskwy... do Kremlu... Lenin plu³ na ni¹ i Trockij plu³, a po-
tem w piecu pali³... Gdy to robili, burza straszna rozszala³a i wszystkich w przera¿eniu po-
gr¹¿y³a... W Kremlu straszy³o póŸniej przez dni dziewiêæ... Czerwoni ¿o³nierze widzieli b³¹-
kaj¹ce siê po nocach blade, gniewne, z³owró¿bne zjawy... Patrjarcha Filaret... pierwszy car
Micha³ Teodorowicz... Iwan – groŸny car... Zamordowany przez Tatara Godunowa – Dymitr
– niemowlê... surowa carewna Sofja... mocarny Piotr Wielki z ciê¿kim kijem w rêku... PóŸ-
niej kara Bo¿a dosiêg³a Lenina... Postrzelony – umiera... Widzenia ma krwawe... miota siê...
zrywa siê z ³o¿a i wyje po nocach: „Ratujcie, zach³ysnê siê we krwi... Krew ju¿ zalewa ca³y
Kreml!” Wierni ¿o³nierze uratowali w Jekaterynburgu carewicza m³odego i carewnê Tatjanê,
tê, która mi³osierna by³a dla rannych ¿o³nierzy... Mnich z Wa³aamu Florjan wywióz³ z A³apa-
jewska zw³oki zamordowanej, Bogu mi³ej wielkiej ksiê¿ny, mniszki pobo¿nej – El¿biety Teo-
dorówny i pogrzeba³ j¹ w pobli¿u Jerozolimy, w Ziemi œwiêtej. Przy grobie jej cuda siê obja-
wiaj¹ – uzdrowienia chorych, jasnowidzenia prorocze, pocieszenie zrozpaczonych... Nastêp-
ca tronu, carewicz Aleksy, ukrywa siê na Syberji i jest pod opiek¹ s³awnego wodza Ko³czaka,
który wy¿nie prêdko bolszewików za Ural i na Moskwê pójdzie... Francuzi i Anglicy s¹ ju¿
na Muraniu, w Archangielsku, w Odesie i pomagaj¹ naszym...
Mówi³ i mówi³, roznosz¹c trwo¿ne i pogmatwane wieœci po wsiach zgnêbionych, w roz-
paczy i strachu ¿yj¹cych.
Przebiega³y Rosjê jakieœ staruchy, straszne, trêdowate, pozbawione nosów i warg, pó³ob³¹kane.
Szeleszcz¹c zachrypniêtemi, wy¿artemi przez choroby gardzielami i potrz¹saj¹c rêkami
nad siwemi, powichrzonemi g³owami, sycza³y, jak sowy:
– W Kijowskiej £awrze
6
bolszewicy powyrzucali z grobów zw³oki œwiêtych pañskich,
czaszki i koœci zmar³ych pustelników, od wieków s¹cz¹ce wonny olej, obrazy cudowne, zbez-
czeœcili œwiêtoœci i popalili. £otysze, Finnowie, Madjarzy i Chiñczycy mêcz¹, morduj¹ bisku-
pów i popów. mnichów wieszaj¹ na drzewach przydro¿nych, wbijaj¹ na pale, nad zakonnica-
mi bezeceñstwa czyni¹... W dzieñ Wielkiej Nocy strzelali do patrjarchy Tichona, a on, acz-
kolwiek ranny, nie przerwa³ nabo¿eñstwa i, wo³aj¹c wielkim g³osem: „Chrystus zmartwych-
wsta³, Alleluja!” krew swoj¹ Bogu–Ojcu i Synowi jego ze ³zami ofiarowa³!... Antychryst pa-
nuje, pan wszelkiej nieprawoœci i z³oœliwoœci szatañskiej... Znaki widome i g³osy tajemne
nawo³uj¹: „Powstañ, lud Bo¿y, zrzuæ antychrystowe plemiê i Bogu swemu s³u¿ wiernie, al-
bowiem w Nim tylko moc, nadzieja i zbawienie!”
Znika³y staruchy tajemnicze, jak szare, chy¿e myszy, bieg³y dalej, roznosz¹c trwo¿ne opo-
wieœci, budz¹ce ponury lêk, os³abiaj¹cy ducha, skradaj¹c siê, jak widma nocne, szerzy³y
strach od s³onecznych gajów Krymu, a¿ po pustynne, tundr¹ poci¹gniête brzegi morza Bia³e-
go... Sia³y dreszcz mistyczny.
– Antychryst przyszed³... – szeptali ciemni ch³opi. – Zguba, œmieræ idzie, zag³ada rodzaju
ludzkiego... Któ¿ z nas oprze siê? Kto zwalczy wroga Chrystusowego? Gorze nam! Gorze!
Z jêkiem i westchnieniami wpadali w bezw³ad, w rozpacz, odbieraj¹c¹ resztki si³ i myœli.
Wygl¹dali Archanio³a z ognistym mieczem kary i z tr¹b¹ z³ocist¹, wo³aj¹c¹ na s¹d ostateczny
przed koñcem œwiata.
We wsi, gdzie przebywa³ Grzegorz, dzia³o siê coraz gorzej.
6
Klasztor
256
Komisarze z „biedoty”, widz¹c przestrach i pokorn¹ obojêtnoœæ, zaczêli znêcaæ siê nad
ludnoœci¹. Targali za brody starców, ur¹gali sêdziwym wieœniaczkom. Porywali m³ode kobie-
ty i dziewczêta, poili je wódk¹, urz¹dzali z niemi orgje dzikie, rozpustne, obdarowuj¹c sztu-
kami barwnych perkalików, pstremi chustkami, wst¹¿kami.
Zgnêbione jednostajnem, ubogiem i nêdznem ¿yciem, kobiety szybko zrozumia³y swoj¹
sytuacjê. By³y po¿¹dane, wiêc mog³y wykorzystaæ to. Pozbawione trwa³ych zasad moralnych
wkrótce przesz³y cia³em i dusz¹ na stronê zwyciêzców.
Nowa klêska spad³a na wieœ. Rozwiewa³y siê, jak opary nad ³¹kami, tradycje rodzinne,
stare, dobre obyczaje.
Obok chaty, zamieszka³ej przez Grzegorza Bo³dyrewa, sta³ dom niegdyœ bogatego wieœnia-
ka, Filipa Kuklina.
Zupe³nie zrujnowany przez komisarzy wpad³ w rozpacz. Jedynem podtrzymaniem jego sta-
³a siê ¿ona, m³oda, rezolutna Darja. Nikogo siê nie obawiaj¹c, ur¹ga³a w³adzom, sypi¹c do-
sadne s³owa, niby z rogu obfitoœci
Urodziwa baba o œmia³ych oczach i bia³ych, równych zêbach wpad³a w oko sekretarzowi
rady wiejskiej. Pod jakimœ zmyœlonym pozorem zwabi³ j¹ do siebie i zatrzyma³ na hulankê
z muzyk¹, wódk¹, tañcami. Darja powróci³a do domu pijana, weso³a, rozbawiona.
Na wyrzuty i upomnienia mê¿a macha³a rêk¹ i powtarza³a:
– Gwi¿d¿ê na ciebie i na nasze ¿ycie marne! Choæ krótko, a u¿yjê! Chcê ¿yæ dla siebie...
Zrozpaczony m¹¿ pobi³ j¹.
Darja tej¿e nocy uciek³a z domu. Pró¿no szuka³ jej zaniepokojony wieœniak. Zjawi³a siê po
trzech dniach i przynios³a ze sob¹ papierek, zatwierdzaj¹cy rozwód, otrzymany na jej ¿¹danie.
Kuklin poszed³ na skargê do rady wiejskiej.
– Takie prawo! – zawo³ali komisarze ze œmiechem. – ka¿dy mo¿e siê rozwodziæ i ¿eniæ,
chocia¿by na przeci¹g jednego dnia. Nie masz teraz ¿adnej w³adzy nad ¿on¹! Je¿eli uczynisz
jej coœ z³ego, w wiêzieniu zamkniemy... Teraz koniec z niewolnictwem kobiet! S¹ wolne
i równe nam!
Ch³op przekonywa³, namawia³, b³aga³ Darjê, aby powróci³a do domu.
– Wolna jestem! – odpowiedzia³a, b³yskaj¹c zêbami. – Podoba mi siê nasz nowy sekre-
tarz. Za niego pójdê!
– WychodŸ lepiej za mnie! – mrukn¹³ m¹¿.
– Po raz drugi! – zawo³a³a. – Niema g³upich!
Kuklin chodzi³ ponury i milcz¹cy. Prze¿uwa³ jakieœ myœli ciê¿kie. Wreszcie przesz³y one
w wybuch wœciek³oœci dzikiej, nieokie³znanej. Przy³apa³ niewiern¹, lekkomyœln¹ ¿onê, zwi¹-
za³ i bi³ d³ugo, metodycznie, postêpuj¹c wed³ug „m¹droœci” narodowej: „bij i s³uchaj, czy
oddycha; gdy przestanie, polej wod¹ i znów bij, aby czu³a i rozumia³a!”
Przez dwa dni torturowa³ Darjê, a gdy zwolni³ j¹ od sznurów, pogrozi³ palcem i, chmurz¹c
czo³o, mrukn¹³:
– Teraz mam serce lekkie. Mo¿esz iœæ... A pamiêtaj, je¿eli zaskar¿ysz, ubijê na œmieræ, i ¿a-
den komisarz, a nawet sam Lenin ciebie nie ochroni! Pamiêtaj!
Baba nie myœla³a o skardze. Sama siê z mê¿em za³atwi³a. Zdoby³a gdzieœ flaszkê wódki,
domiesza³a do niej sublimatu i, ³asz¹c siê do mê¿a, rozradowanego z powrotu ¿ony, zmusi³a
go do wypicia.
Kuklin zmar³.
257
Darja, stawiona na s¹d, nic nie ukry³a, opowiedziawszy ze wszystkiemi szczegó³ami swoj¹
zbrodniê.
Usprawiedliwiono j¹, na mocy wyg³oszonej przez Lenina zasady, ¿e „sprawiedliwoœæ” pro-
letarjacka jest zmienn¹ i zale¿n¹ od okolicznoœci. Ta sama zbrodnia mo¿e byæ karana œmier-
ci¹ lub uznana za zas³ugê przed pracuj¹cym ludem.
Zosta³ zabity „ku³ak”, bogaty ch³op, drobny bur¿uj, uczyni³a to wolna kobieta, oddana
komunizmowi. Poczytywano jej to za zas³ugê i wypuszczono na wolnoœæ.
Grzegorz z przera¿eniem przygl¹da³ siê rozpuœcie, otwarcie panosz¹cej siê na wsi. Komi-
sarze i przyje¿d¿aj¹cy agitatorzy umiejêtnie siali j¹ przez kobiety wiejskie, ciemne, ¿¹dne
zabaw i ³akome na stroje, wino i przysmaki.
– Tresuj¹c je ³agodnemi sposobami, jak zwierzêta – myœla³ m³ody in¿ynier, rozumiej¹c, ¿e
zarazê podstêpnie rzucono w podatne œrodowisko.
Z prawdziw¹ radoœci¹ opuszcza³ wieœ, powracaj¹c do swojej komuny w To³kaczewie.
Tu znalaz³ te¿ groŸne zmiany.
Z Moskwy przyszed³ dekret, wprowadzaj¹cy przymusowe nauczanie.
Starzy, niepiœmienni ch³opi i siwe staruchy, uwa¿aj¹ce alfabet za czarci wymys³, zmuszeni
byli uczêszczaæ do szko³y razem z dzieæmi i wnukami.
Przys³any z miasta nauczyciel–komunista wyœmiewa³ doros³ych, pozbawiaj¹c ich powagi
w oczach m³odzie¿y, wymyœla³ brzydkiemi s³owami i pod niebiosa wychwala³ zdolnoœci ma-
³oletnich uczniów.
Z nauk¹ doros³ych wieœniaków jakoœ nie sz³o i wkrótce myœl o natychmiastowem, na roz-
kaz z Kremlu, wykorzenieniu analfabetyzmu zosta³a porzucona. nauczyciel zwróci³ ca³¹ uwa-
gê swoj¹ i si³y na wykszta³cenie m³odego, pokolenia w duchu komunistycznym.
Dzieci przechodzi³y gruntownie, ucz¹c siê napamiêæ, nieskomplikowany zreszt¹ „kate-
chizm” komunistyczny, stanowi¹cy podwalinê nauki; bardzo powolnie i opieszale zdobywa³y
sztukê pisania i czytania oraz rachunku najprostszego, odrabiaj¹c zadania kred¹ na œcianach
z braku tablic. Poniewa¿ w To³kaczewie nie znalaz³o siê wolnego budynku na szko³ê, urz¹-
dzono j¹ wiêc w starej, wal¹cej siê szopie.
£awek nie by³o, wiêc uczniowie siedzieli na pod³odze, w ko¿uchach i dziurawych butach
filcowych, marzn¹c i coraz czêœciej zapadaj¹c na zdrowiu.
Na inne nauki rz¹d proletarjacki nie zwraca³ ¿adnej uwagi. Najpierw nale¿a³y one do wie-
dzy bur¿uazyjnej, powtóre sam profesor nie mia³ o nich pojêcia, a wiêc pogardza³ niemi, jak
najnêdzniejszym zabobonem œwiata kapitalistycznego.
Nauczyciel wiejski, licz op³acany, otoczony nieufnoœci¹ i nienawiœci¹ ch³opów, wiedzia³,
¿e ktoœ, daleko m¹drzejszy od niego, myœla³ tak samo i innym myœleæ w tej sposób rozkaza³.
By³ to prezes Rady komisarzy ludowych, W³odzimierz Iljicz Lenin. dyktator w swoim cza-
sie przyszed³ do wniosku, ¿e nale¿y poddaæ proletarjackiej kontroli z punktu widzenia mater-
jalistycznej filozofji wszystkie nauki, nie wy³¹czaj¹c wiedzy przyrodniczej.
Jego pomocnik, wysoce wykszta³cony komisarz oœwiaty – £unczarskij, historyk Pokrow-
skij i córka genera³a – Aleksandra Ko³³ontaj pracowali nad przeróbk¹ historji, nad wykreœle-
niem z literatury utworów i idei bur¿uazyjnych, a chemjê i fizykê, jako oparte na niez³omnych
i niezmiennych prawach, uwa¿ali za wrogie dla proletarjatu nauki, niemal za przes¹dy œre-
dniowieczne, gdy¿ Lenin nie uznawa³ nic trwa³ego i osnutego na zasadach sta³ych.
Inne jeszcze zlecenia wype³nia³ nauczyciel szko³y we wsi To³kaczewo.
258
Musia³ wpoiæ w swoich wychowanków, ¿e Bóg i koœció³ s¹ dla ludu odurzaj¹cem i truj¹-
cem opjum, o którem sam mia³ s³abe wyobra¿enie, nigdy go na oczy nie widz¹c.
Wprowadza³ te¿ do szko³y now¹ organizacjê „Komunistycznej m³odzie¿y wiejskiej”, czy-
li tak zwany „Komsomo³”. Dziatwa szkolna mia³a posiadaæ równe z doros³ymi ludŸmi przy-
wileje, niezale¿noœæ od rodziny, prawo s¹du nad wykroczeniami kolegów, kontroli nad na-
uczycielem, oraz jeden tylko obowi¹zek – szpiegowanie i donoszenie w³adzom o postêpkach
i s³owach rodziców i mieszkañców wioski.
Ta metoda pedagogiczna odrazu da³a smutne wyniki, bo trzech ch³opów i dwie baby
wrzucono do wiêzienia w pobliskiem mieœcie za sarkanie na rz¹d robotniczo–w³oœciañ-
ski.
Pani Bo³dyrewa, dowiedziawszy siê o tem, wyci¹gnê³a gorliwego, chocia¿ niebardzo m¹-
drego nauczyciela na rozmowê o systemie wychowawczym i przekona³a siê o zasadniczej,
bardzo g³êboko przemyœlanej idei.
– Zrewolucjonizowane dzieci, usposobione wrogo dla doros³ych, stanowi¹ najlepszy spo-
sób zrewolucjonizowania a nawet rozbicia rodziny i spo³eczeñstwa – pisa³ towarzysz Lenin!
– z zachwytem w g³osie wo³a³ nauczyciel.
Plan by³ wyraŸny i w sercu Bo³dyrewej wzbudzi³ trwogê. W ciemnej, niczem nie hamo-
wanej, nie kierowanej ¿adn¹ ide¹ masie w³oœciañstwa myœl, rzucona przez Lenina, prawdo-
podobnie, tak¿e nieopatrznie, pod wp³ywem taktyki demagogicznej, jak pamiêtne, okupione
niewinn¹ krwi¹ i zburzeniem dorobku ca³ych pokoleñ has³o: „Rabujcie zrabowane!” – mog³a
mieæ skutki nieobliczalne i groŸne.
Organizacjê m³odzie¿y komunistycznej zakoñczono prêdko.
Mia³a ona wytworzyæ kadry prawowiernych komunistów wykszta³conych w zakresie pro-
pagandy idei Lenina i uprzywilejowanych w ka¿dej dziedzinie ¿ycia pañstwa proletrjackiego.
Nauczyciel dawa³ przyk³ad swoim uczniom. Cz³owiek m³ody i weso³y potrzebowa³ roz-
rywki i zabawy.
Nie móg³ obojêtnie patrzeæ na rozros³e, dorodne dziewuchy wiejskie, otaczaj¹ce go pod-
czas pogadanek szkolnych.
Jedna z nich – puco³owata, rumiana kacia Filimonowa podoba³a mu siê szczególnie.
Zacz¹³ zalecaæ siê do niej i wkrótce namówi³ do odwiedzenia go. Od tego czasu wymyka³a
siê do niego po nocach.
Rodzice krzywo patrzyli na to, robili córce gorzkie wymówki, lecz ona ze œmiechem odpo-
wiada³a:
– Teraz ka¿da kobieta woln¹ jest i mo¿e sob¹ rozporz¹dzaæ!
Tak te¿ czyni³a do chwili, gdy przekona³a siê, ¿e zasz³a w ci¹¿ê.
Nauczyciel wyrzuci³ j¹ od siebie i swoje uczucia zwróci³ ku innej dziewczynie.
Kacia porodzi³a syna. W³adze zabra³y go natychmiast wraz z matk¹ i odes³a³y do miasta.
W przytu³ku, gdzie go karmi³a, mia³ pozostaæ na zawsze.
Dziecko musia³o nale¿eæ do pañstwa, gdy¿ wychowanie domowe, pieszczoty matki, cie-
p³o rodzinne czyni³y dziecko niezdolnem czuæ i myœleæ, jak na proletarjusza przysta³o.
Dotychczas cicha wieœ To³kaczewo zosta³a niebawem wstrz¹œniêta wypadkami, które co-
raz bardziej niepokoi³y Bo³dyrewych.
Wieœ, gdzie siê znajdowa³a komuna przemys³owa, tak bardzo potrzebna dla w³adz, d³ugo
nie odczuwa³a najazdu komisarzy, zwykle obdzieraj¹cych ludzi na mocy dekretów i bez ¿ad-
259
nych dekretów. To³kaczewo wype³nia³o sumiennie wszelkie przepisy prawne i ¿adnych zatar-
gów z w³adzami nie mia³o.
Jednak po pewnym czasie przybyli do wsi jacyœ agitatorzy z Moskwy. BluŸnili przeciwko
Bogu, zrzucili krzy¿ z cerkiewki, znêcali siê nad popem, nawo³ywali m³odzie¿ do rozpusty,
urz¹dzali dni wolnej mi³oœci, gdzie ofiar¹ pada³y m³ode kobiety i dziewczyny, ¿¹dne zabaw
i upominków.
To³kaczewo spotka³y losy wsi Apraskinoj.
Powsta³y spory, rodziny zaczê³y siê rozpadaæ; na ulicach i w okolicy wa³êsa³y siê t³umy
uciekaj¹cych z domu dzieci, które wêdrowa³y z jednej wsi do drugiej, a¿ dociera³y do miasta.
Nikt siê niemi nie opiekowa³, bo rodzice, przejêci niesnaskami w domu, rozwodami, k³ótnia-
mi, bójkami i skargami do w³adz, niemieli czasu na poszukiwanie zaginionych.
Pewnego razu pani Bo³dyrewa, rozmawiaj¹ca ze znajom¹ wieœniaczk¹, spostrzeg³a m³od¹
dziewczynê, przechodz¹c¹ przed domem.
By³a to córka komisarza wiejskiego – Mania Szulgina.
– Jak siê miewasz? – spyta³a j¹ pani Bo³dyrewa. – S³ysza³am, ¿e zam¹¿ idziesz. Za kogo?
– Za Szczepana Lutowa – odpar³a, rumieni¹c siê – W³aœnie mamy siê spotkaæ i ustaliæ
dzieñ œlubu.
– Daj, Bo¿e, szczêœcia! – ¿yczy³a jej pani Bo³dyrewa.
– Dziêkujê! – zawo³a³a dziewczyna i pobieg³a dalej.
Sz³a ku domowi Lutowych.
Szczepan, ch³opak 18–letni, czeka³ na ni¹ przed bram¹.
Obj¹³ j¹ wpó³ i poprowadzi³ w stronê stoj¹cego za domem spichrza.
– Dok¹d idziemy? – spyta³a zdziwiona.
– Muszê tam zajrzeæ... – odpowiedzia³ wymijaj¹co.
Otworzy³ drzwi szopy, wszed³ i nagle poci¹gn¹³ dziewczynê za sob¹.
– S³uchaj, Mañka – rzek³, zamykaj¹c drzwi. – Nale¿ysz do komunistycznej m³odzie¿y,
wiêc musisz spe³niaæ ¿¹dania towarzyszy. Chcê, abyœ mi siê natychmiast odda³a! Œlub – to
g³upie przes¹dy, obyczaj bur¿ujski!
Skromna uczciwa dziewczyna milcza³a, w przera¿eniu patrz¹c w ponure oczy ch³opca.
– No, có¿ nic nie mówisz? – spyta³ i obj¹³ j¹, okrywaj¹c szyjê jej poca³unkami i g³oœno
oddychaj¹c. Twarz mia³ blad¹ i zamglone oczy.
– Puœæ mnie! – krzyknê³a i chcia³a siê wyrwaæ z jego r¹k.
– Toœ ty taka? – warkn¹³. – Hej, towarzysze, chodŸcie tu!
Z poza zwalonych stert s³omy r¿anej wynurzy³o siê kilku wyrostków. Zakneblowano
dziewczynie usta i zdarto ubranie.
Szczepan, obaliwszy j¹ na ziemiê, upad³ na ni¹. Walczyli d³ugo. dziewczyna by³a silna
i zwinna. Jednak towarzysze pomogli i obezw³adnili j¹.
Ch³opak, dusz¹c Maniê za gard³o i wyrzucaj¹c krótkie, urywane s³owa, zniewoli³ j¹. Wy-
rostki, ciê¿ko dysz¹c, drapie¿nie œledzili ruchy miotaj¹cych siê cia³.
Wreszcie Szczepan podniós³ siê i przeci¹gn¹³ lubie¿nie.
– Dobra dziewka! – mrukn¹³. – Ale i ze mnie – dobry towarzysz! Bierzcie j¹, kto chce!
Do samej nocy zemdlona dziewczyna i rozpustne wyrostki pozostawali w ciemnym spi-
chrzu, gdzie pachnia³o ¿ytem, pleœni¹ i myszami.
Ch³opcy wymknêli siê chy³kiem i powrócili do domu niespostrze¿enie.
260
Maniê znaleziono dopiero po tygodniu martw¹.
Le¿a³a naga, okryta siñcami, pokrwawiona i zmarzniêta.
S¹d bez trudu wykry³ zbrodniê i ch³opców odstawiono do miasta. Bawili tam przez dwa dni.
Powrócili zuchwali, butni, chwal¹ siê tem, ¿e s¹ uniewinni³ ich, a nawet pochwali³ za wymie-
rzenie kary dziewczynie, nie wype³niaj¹cej zobowi¹zañ prawdziwej proletarjackiej kobiety wol-
nej, równej mê¿czyŸnie. Nie mia³a bowiem prawa odmawiaæ po¿¹daj¹cym jej komunistom.
Nic nie pomog³y skargi ojca Mani, wiêc przyszed³ do Bo³dyrewych, aby wyp³akaæ siê
i u¿aliæ.
Powa¿ny, stateczny Szulgin, spostrzeg³szy, ¿e Bo³dyrewy, w obawie przed wszystko s³y-
sz¹cemi i widz¹cemi murami, milcz¹, ze wspó³czuciem patrz¹c na niego, rzek³, podnosz¹c
dwa palce do góry:
– Przysiêgam przed wami, jak przed Bogiem, ¿e zemszczê siê...!
Spe³ni³ przysiêgê.
Szczepan Lutow nagle przepad³. Nikt go ju¿ nigdy nie zobaczy³.
Jakaœ starucha opowiada³a póŸniej na ucho pani Bo³dyrew, ¿e na w³asne oczy widzia³a,
jak Szulgin w noc ksiê¿ycow¹ niós³ coœ ciê¿kiego do przerêbli i, uwi¹zawszy stary kamieñ
m³yñski, wrzuci³ do rzeki.
Po tym wypadku zaszed³ inny, który wzburzy³ ca³¹ wieœ.
Stara Wasylisa Leontjewa przybieg³a do Bo³dyrewych i, szlochaj¹c g³oœno, rozpaczliwym
g³osem zawodzi³a:
– Ratujcie, radŸcie, dobrzy ludzie! Dziœ dowiedzia³am siê strasznej prawdy! Moja córka
bêdzie mia³a dziecko od mê¿a mego... od swego ojca! Grzech wielki... zbrodnia przed Bo-
giem i ludŸmi! DoradŸcie, co robiæ? Och! O–o!
Bo³dyrewy myœleli d³ugo, nie wiedz¹c, co maj¹ powiedzieæ.
Wreszcie Bo³dyrew rzek³:
– Nie wiemy, czy jest to teraz zbrodni¹... Nowe prawa inaczej na rzeczy patrz¹. NaradŸcie
siê z komisarzem, s¹siadko!
Starucha pojecha³a do miasta na skargê.
Odprawiono j¹ niczem.
Sêdziowie szydzili z niej i œmiali siê g³oœno:
– Hej, stara! Có¿eœ myœla³a, ¿e twój m¹¿ nie ma oczu? Woli on m³od¹ córkê od takiej sta-
rej szkapy! Nie widzimy w tem ¿adnej zbrodni. S¹ to stare przes¹dy g³upie! Powracaj do
domu i patrz, jak siê mi³uj¹ ojciec z córk¹. Có¿ to, nie znasz Starego Testamentu? Opowiada
on o takich wypadkach. Czem¿e twój stary gorszy jest od proroków tam jakichœ. Jary on jesz-
cze i ochoczy! K³aniaj mu siê od nas, kobieto, i nie zawracaj nam g³owy g³upstwami. Wielka
rzecz, ¿e – córka! Baba jak ka¿da inna...
Starucha surowo patrzy³a na sêdziów suchemi, z³emi oczami i rzek³a spokojnie:
– Popamiêtacie mnie... Oj, popamiêtacie, bezbo¿niki!
Tej¿e nocy sp³on¹ drewniany dom s¹du, podpalony nieznan¹, mœciw¹ rêk¹.
Winê zwalono na kilku kontr-rewolucjonistów, by³ych urzêdników i rozstrzelano ich, po-
niewa¿ kara istnieje na to, aby siê znalaz³ zas³uguj¹cy na ni¹.
Tymczasem Wasylisa powróci³a na wieœ.
W nocy, bez szmeru st¹paj¹c bosemi nogami, obla³a naft¹ i podpali³a z³o¿one w sieni
³uczywo, wysz³a z chaty, zaryglowa³a drzwi i wsunê³a pod s³omian¹ strzechê pal¹c¹ siê drza-
261
zgê. Dom sp³on¹³ jak stóg suchego siana, a w trzasku belek i w syczeniu ognia utonê³y roz-
paczliwe krzyki gin¹cych ludzi, pró¿no szukaj¹cych ratunku.
Wasylisa przez dwa dni b³¹ka³a siê po wsi z zawini¹tkiem, okrytem szalem.
S¹siadki z podziwem patrzy³y na kawa³ek drewna, otulonego szmatami.
Starucha potrz¹snê³a zawini¹tkiem, ca³owa³a, przyciskaj¹c do piersi, i pieszczotliwym g³o-
sem nuci³a:
– Aj, luli, aj, luli, wnuczku, spij, sierotko!
Doszed³szy do zamkniêtej cerkwi, d³ugo patrzy³a na zielon¹ kopu³ê bez krzy¿a i nagle za-
czê³a podskakiwaæ i krzyczeæ przeraŸliwie:
– Hej–ha! Hej–ha! Czerwony ogieñ po¿ar³ grzeszników; czerwony ogieñ po¿ar³ sêdziów.
Hej–ha, puœci³am dobre, gor¹ce p³omienie... Hej–ha!
Naczelnik milicji, pos³yszawszy to, kaza³ odwieŸæ ob³¹kan¹ do miasta i doniós³ w³adzom
o przechwa³kach staruchy.
Wasylisa z miasta nie powróci³a.
– Rozstrzelali j¹ z pewnoœci¹? – szepnê³a do mê¿a pani Bo³dyrewa, dowiedziawszy siê
o tem.
M¹¿ nic nie odpowiedzia³. Przegl¹da³ przys³an¹ z miasta gazetê.
Nagle podniós³ g³owê i, spojrzawszy na ¿onê dziwnym wzrokiem, przeczyta³:
– Proletarjat odrzuca od siebie star¹ moralnoœæ wrogich klas. Nie potrzebuje ¿adnej mo-
ralnoœci. ¯yje rozumem praktycznym, który stokrotnie wy¿szy jest i czystszy od sztucznej,
ob³udnej moralnoœci bur¿uazji. My uzdrowimy, uszlachetnimy œwiat i, gdybym nie czu³ wstrê-
tu do bur¿uazyjnych, g³upich s³ów, powiedzia³bym, ¿e proletarjat jest œwiêty, m¹dry i bez
grzechu!
Spojrzeli na siebie ze zgroz¹, i bólem.
– Tak pisze towarzysz Leon Trockij... – szepn¹³ Bo³dyrew.
Westchnêli ciê¿ko i opuœcili g³owy.
Przed oknami pod komend¹ nauczyciela maszerowali m³odzi komuniœci i darli siê na ca³e
gard³o:
„Ju¿ od wschodu b³yska œwit –
Nowy my tworzymy œwiat
I nowy wykuwamy byt,
Jak dla równego brata brat...”
262
ROZDZIA£ XXX.
Na kilku frontach szala³a wojna domowa. Coraz to nowe wiêksze i mniejsze armje powsta-
wa³y przeciwko dyktatorom kremliñskim. Odciêci od ca³ego œwiata blokuj¹cymi Rosjê aljan-
tami i podtrzymywanemi przez nich „bia³emi” wojskami, komisarze, jak ¿eglarze na ton¹cych
okrêtach, ciskali w przestrzeñ swoje „S.O.S.”. By³o to jednak nie rozpaczliwe wo³anie o po-
moc, lecz groŸne ostrze¿enie, czynione „wszystkim, wszystkim”, ca³emu œwiatu, ¿e proletar-
jat czyha na stosown¹ chwilê, aby wywiesiæ na szczycie wie¿y Eiffla, na Westminsterze, na
Kapitolu Waszyngtoñskim, nad Wiedniem, Rzymem i Berlinem czerwon¹ flagê rewolucji.
Czerwoni ¿o³nierze znêcali siê nad schwytanymi do niewoli „bia³ymi” oficerami, wycinaj¹c
im na ramionach szlify, a z bioder zdzieraj¹c pasy skóry zdzieraj¹c pasy skóry, przypiekane nad
ogniem, wyd³ubywano oczy; r¹bano siekierami; polewano wod¹ na mrozie, zamieniaj¹c ludzi
na s³upy lodowe; topiono w przerêblach setki zwi¹zanych sznurami „wrogów proletarjatu”.
„Biali” p³acili komunistom okrucieñstwem za okrucieñstwo. Komisarzom wyrzynano na
piersiach piêciopromienne gwiazdy; odr¹bywano uszy, nosy i d³onie; wêdzono nad ogniskami;
próbowano na jeñcach ostrza szabel kozackich; strzelano do nich, jak do ¿ywych tarcz; powie-
szonymi „czerwonymi” ¿o³nierzami zdobiono drzewa przydro¿ne, aleje parków i œcie¿ki leœne.
Komuniœci – ch³opi z nad Wo³gi, znalaz³szy rannego ociera „bia³ej” armji, rozpruli mu
brzuch i, wyci¹gn¹wszy jelita przybili je gwoŸdziem do s³upa telegraficznego. Bij¹c jeñca
kijami i potr¹caj¹c, zmusili go do biegania woko³o przy rykach œmiechu, a¿ upad³, wyci¹-
gn¹wszy z siebie wnêtrznoœci, któremi omota³ s³up.
Ch³opi na Uralu, podtrzymuj¹cy „bia³ych” genera³ów, znêcali siê nad komisarzami bardzo
pomys³owo. Zdar³szy z nich ubranie, dokonali ³atwej operacji wprowadzenia do kiszki od-
chodowej patronów z dynamitem i, zapaliwszy lont Bockforda, spowodowali wybuch ¿ywe-
go pocisku. W innem miejscu komuniœci, id¹c za przyk³adem uralskich w³oœcian, nabijali jeñ-
com usta prochem, obowi¹zywali szmatami i drutami, poczem rozs¹dzali ¿ywy granat wœród
wybuchów ponurej weso³oœci i ¿artów.
Wojna domowa ogarnê³a ca³¹ Rosjê i stawa³a siê coraz bardziej zaciek³¹, okrutn¹ i dzik¹.
Rosyjski cz³owiek w kraju swoim niczego i nikogo nie ¿a³owa³ i nie oszczêdza³. Ludzi
wszêdzie by³o bez liku, niby karaluchów i pluskiew w brudnych, kurnych, cuchn¹cych cha-
tach; wsie oddawano na pastwê p³omieni bez mi³osierdzia, bo czy¿ nie obojêtne by³, ¿e pod-
palono je, gdy i tak ka¿dego roku po¿ary poch³ania³y s³omiane, nêdzne wsie i drewniane,
chaotycznie zbudowane miasta?
Wylêkli, ograbiani przez „czerwonych” i „bia³ych” mieszkañcy wiosek i miast codziennie
spotykali innych w³adców i ciemiê¿ców, œpiewaj¹c naprzemian to „Miêdzynarodówkê”, to
„Bo¿e, chroñ cara”, trac¹c pojêcie o prawie, moralnoœci i cz³owieczeñstwie.
263
Cudzoziemskie wojska nie mia³y powodu do litoœci dla Rosjan, bo albo pamiêta³y o zdra-
dzie ich wzgl¹dem aljantów, albo o ciê¿kiej niewoli w g³êbi olbrzymiego kraju. Francuzi,
Anglicy, Japoñczycy, Niemcy, Austrjacy, Madjarzy, Czesi, Polacy, £otysze, rzygali kulami
i pociskami swoich dzia³, dŸgali bagnetami, wieszali i rozstrzeliwali tê „dzicz wschodni¹”
tych „Tatarów ob³¹kanych i okrutnych”.
Rosja krwawi³a straszliwie.
Z ni¹ razem, o niczem ju¿ nie wiedz¹c, krwawi³ ten, który zamierza³ wykuæ dla niej lep-
szy œwietlany byt.
W³odzimierz Lenin le¿a³ w ciemnym pokoju bocznej oficyny Kremlu, przez d³ugie mie-
si¹ce walcz¹c ze œmierci¹.
Fania kap³an mierzy³a dobrze. Zdawa³o siê, ¿e zamierza³a zadaæ mêkê dyktatorowi za
mêkê, któr¹ udrêczy³ naród.
Kula, zatrzymuj¹c siê w koœci pacierzowej, przebi³a wa¿ne sploty nerwowe. Lekarze, ota-
czaj¹cy rannego, ca³¹ nadziejê pok³adali w sile tego barczystego, krêpego cz³owieka o kopu-
lastej czaszce, mongolskich policzkach i oczach skoœnych teraz ci¹gle przys³oniêtych sinemi
powiekami.
Przytomnoœæ powraca³a choremu rzadko i na krótko.
D³ugie doby mija³y w cierpieniach, malignie, krzykach ob³êdnych, przeraŸliwych. Lenin
miota³ siê, zgrzyta³ zêbami i bredzi³ ca³emi godzinami. Wyg³asza³ mowy, a lewa rêka o skur-
czonych palcach wykonywa³a ruchy, niby narzuca³a ogromne litery na olbrzymim papierze.
By³y chwile, ¿e le¿a³ nieruchomy z rêkami i stopami zimnemi, bezw³adnemi.
– Parali¿? – pytali, spogl¹daj¹c na siebie, lekarze.
Lecz ranny nagle podnosi³ rêkê i znowu pisa³ na niewidzialnym papierze, mrucz¹c urywa-
nym g³osem:
– ¯ycie... szczêœcie... Helena... wszystko dla rewolucji. towarzysze!...
PóŸniej szamota³ siê z dozoruj¹cymi go sanitarjuszami, usi³owa³ podnieœæ ciê¿kie, na-
brzmia³e powieki i krzycza³:
– Dzier¿yñski... Torquemaga... ¿andarm Fedorenko – pies plugawy... wœciek³y... Pod mur
z nimi!... Powiedz mi. ...Feliksie Edmundowiczu... czy Chiñczycy zadusili ...Piotrusia
...Dora... Dora ach, ach! Dora Frumkin... Gdzie Dora? Towarzysze... powiedzcie Plechanowi,
¿e... ciê¿ko zabijaæ.
Jêcza³ d³ugo, ¿a³oœnie, a z pod sinych powiek toczy³a siê ³za i nieruchomia³a nagle, jakg-
dyby zamarza³a na wystaj¹cym policzku, koœcistym, ¿ó³t¹ obci¹gniêtym skór.
Zgrzyta³ zêbami i porusza³ blademi, wydêtemi wargami, szepc¹c niewyraŸnie:
– Socjalizm, wszechludzka równoœæ... furda!...mrzonki!... Najpierw precz z wolnoœci¹... to
nie dla proletarjatu... póŸniej teror... taki, ¿eby Iwan GroŸny... w grobie siê wzdrygn¹³ ...i tak
przez pó³ wieku, mo¿e, przez stulecie ca³e... Wtedy... zrodzi siê jedyna cnota... jedyna ostoja
socjalizmu... ofiarnoœæ... Lêkiem wyzwoliæ cia³a... Heleno!... Taki nakaz... straszny... To nie ja...
Znowu zapada³ w bezw³ad. Myœli, b³¹kaj¹ce siê w mózgu, odlatywa³y w mrok; czu³, ¿e
stacza siê w otch³añ bez dna... wiruje wœród od³amków œwiatów, poszarpanych cia³ ludzkich,
porwany przez pr¹d potê¿ny...
Rzêzi³, wyrzucaj¹c ob³êdne s³owa, bez zwi¹zku i znaczenia, s³abn¹³, pogr¹¿aj¹c siê w mil-
czenie, nieruchomy, prawie nie¿ywy. Wtedy pochylali siê nad nim lekarze, dotykali pulsu,
nads³uchiwali, czy bije jeszcze serce Lenina – serce nikomu nieznane, tajemnicze, jak Rosja,
264
– porywcza i obojêtna, zbrodnicza i œwiêta, mroczna i jasna, nienawidz¹ca i mi³uj¹ca, pochy-
laj¹ca g³owê, jak skrzydlaty serafin Bo¿y, i zuchwale podnosz¹ca groŸne oblicze Lucyfera;
jêcz¹ca, jak sierota na skrzy¿owaniu dróg rozstajnych, i przera¿aj¹ca dzikim œwistem i okrzy-
kiem Stieñki Razina, wata¿ki okrutnego; p³acz¹ca krwawemi ³zami Chrystusa i we krwi bra-
ci nurzaj¹ca siê, jak najeŸdŸca tatarski.
Tak myœla³ oddany dyktatorowi, uwielbiaj¹cy go doktór Kramer, trwog¹ o ¿ycie przyjacie-
la zgnêbiony i przera¿ony.
Lecz serce jeszcze bi³o s³abem, ledwie uchwytnem têtnem.
Dopiero po trzech tygodniach rozwar³y siê czarne oczy skoœne i ze Ÿdziwieniem ogl¹da-
³y pokój pó³ciemny, majacz¹ce w mroku stroskane, niespokojne twarze Nadziei Konstanty-
nówny.
Zacz¹³ mówiæ s³abym g³osem.
Wypytywa³ o wypadki i znowu zapada³ w sen, czy omdlenie.
Teraz jednak przytomnoœæ coraz czêœciej powraca³a. Tylko chwilami drêtwia³y mu prawa
rêka i noga, nie móg³ uczyniæ ¿adnego ruchu, ani s³owa przemówiæ.
Czasami chcia³ powiedzie coœ, zapytaæ, lecz jêzyk odmawia³ mu pos³uszeñstwa, be³kota³,
wydaj¹c urywane mruczenie i bluzgaj¹c œlin¹.
– Objaw paralityczny... – szeptali lekarze.
Lenin zwalcza³ jednak te ataki. zaczyna³ mówiæ i znów porusza³ siê swobodnie.
Nadzieja Konstantynówna spostrzeg³a, ¿e chory coraz czêœciej krzywi siê, marszcz¹c czo-
³o, i oczy mru¿y.
Pochyli³a siê nad nim i spyta³a:
– Mo¿e, chcesz czego? Powiedz mi!
Uczyni³ znak, aby siê ni¿ej nachyli³a, i szepn¹³:
– Mózg mój zacz¹³ pracowaæ... Muszê pomyœleæ nad ró¿nemi sprawami... Chcia³bym po-
zostaæ sam...
Krupskaja by³a ucieszona. Lenin niezawodnie powraca³ do zdrowia, bo po¿¹da³ samotno-
œci, podczas której tak potê¿nie pracowa³a myœl jego. Porozumia³a siê z lekarzami i ranny
pozosta³ sam w pó³ciemnym pokoju.
Le¿a³ z otwartemi oczami, patrz¹c w sufit.
Pozostawa³ d³ugo bez ruchu, wreszcie zmarszczy³ czo³o i szepn¹³:
– Marja Ebner Esechenbach... Tak, niezawodnie – Eschenbach!... Jak to? „Cierpienie –
wielki mistrz. Ono podnosi dusze ludzi”... Hm, hm! Alfred de Vigny napisa³ kiedyœ coœ po-
dobnego: „Mo¿liwe, ¿e cierpienie jest niczem innem, jak prowadzeniem najbardziej treœci-
wego ¿ycia...”
Umilkn¹³ i tar³ czo³o. Po chwili mrukn¹³ w zamyœleniu:
– Kto powiedzia³, ¿e „dla ulepszenia” gatunku cz³owieka po¿yteczne s¹ okrucieñstwo,
gwa³t, niedola, niebezpieczeñstwo, wstrz¹sy duchowe, zag³êbienie siê we w³asnem „ja” ...po-
trzebne jest wszystko z³e, straszne, tyraniczne, zwierzêce i podstêpne tak¿e, jak i wszystko,
przeciwne temu? Kto to powiedzia³? Ach – tak! Nietzsche! Dotychczas wszystko w porz¹d-
ku! ...Cierpienie i okrucieñstwo... Cierpienie zrodzi³o okrucieñstwo, okrucieñstwo rodzi cier-
pienie... Wkoñcu – œwietlana meta – lepszy gatunek „cz³owieka” ...wy¿sza forma jego bytu
...Dla tego ¿adna ofiara nie jest zbyteczna! ¯adna... A Helena? Z³otow³osa Helena w ¿a³ob-
nym welonie? ...Niebieskie oczy ...usta wykrzywione, krzycz¹ce!...
265
Jêkn¹³ i przymkn¹³ oczy.
– A je¿eli ca³e okrucieñstwo i cierpienie zakoñcz¹ siê powrotem do dawnego ¿ycia? Poco
tyle ofiar, tyle ³ez, krwi jêków? Poco zginê³a Helena i Dora – piêkna, naga Sulamit, kochan-
ka Salomonowa, i Zofja Wo³odzimirowa, i ma³y Piotruœ, i ten blady Sielaninow, który odna-
laz³ mnie a¿ w Tatrach?... Poco?
Myœli bieg³y warto, jedna po drugiej, niby ktoœ bardzo szybki i wprawny niza³ per³y na
sznurek g³adki i œliski.
Lenin szepta³ i s³ucha³ sam siebie.
– Nie jestem pewny... Wiêc eksperyment? Próba? Szalona, okrutna próba? Cha–cha! Nikt
na ni¹ siê nie wa¿y³: ani francuscy przywódcy komuny, ani Blanqui i Bakunin, ani Marks
i Liebknecht... Oni – marzyli... Ja – zrobi³em. Ja? Po wsiach wierz¹, ¿e jestem Antychrystem...
Antychrystem...
Umilkn¹³ i zwar³ szczêki rozpaczliwym ruchem.
Podnosz¹c oczy, mówiæ zacz¹³ prawie g³oœno:
– Nie wierzê, ¿ebyœ istnia³ i rz¹dzi³ œwiatem, Ty – Bóg! Jeœli przebywasz w tajemniczej
krainie, daj znak, objaw swoj¹ wolê, chocia¿by gniew swój! Oto ja – Antychryst bluŸniê prze-
ciwko Tobie; przekleñstwa i ohydne szyderstwa ciskam w oblicze Twoje! Pokaraj mnie, lub
daj dowód, ¿e istniejesz! Daj! Zaklinam Ciebie!
D³ugo czeka³, nads³uchiwa³, pa³aj¹cemi oczami wodz¹c po suficie i œcianach.
– Nakreœl na murze ogniste: „Mane, Tekel, Fares”! B³agam! Zaklinam!
Cisza niezm¹cona panowa³a w pokoju.
Lenin s³ysza³ tylko têtnienie krewi w skroniach i swój sycz¹cy oddech.
–Milczysz? – rzek³, zaciskaj¹c piêœæ. – Nie jestem wiêc Antychrystem, ale mo¿e, i Ty nie
istniejesz? Jesteœ prastar¹, zgrzybia³¹ legend¹, ruinami dawnej œwi¹tyni, w której straszy?...
A gdybym by³ zwyk³ym œmiertelnikiem i zawo³a³ na ca³y œwiat: „Pogardzam Tob¹, bo...”
Wbiegli lekarze.
Lenin be³kota³ s³owa, roztargane na strzêpy, pogmatwane; pianê mia³ na wargach; le¿a³
zwieszony z ³ó¿ka, bezw³adny, zimny.
Znowu mija³y tygodnie walki ze œmierci¹.
W krótkich chwilach przytomnoœci Lenin z przera¿eniem patrzy³ w pracy k¹t pokoju, gdzie
pozosta³y mosiê¿ne haki od wisz¹cych tu niegdyœ obrazów œwiêtych i szeroka smuga, zakop-
cona dymem lampki olejnej.
Coœ szepta³. Lekarze starali siê zrozumieæ dŸwiêki, uporczywie powtarzane przez chore-
go, lecz by³y to s³owa, nie maj¹ce ¿adnego znaczenia i takie dziwne w ustach W³odzimierza
Lenina.
Dr¿¹c i ukradkiem, bojaŸliwie patrz¹c w k¹t, powtarza³:
– Zjawa... zjawa... zjawa.
Niezawodnie gor¹czka zatruwa³a mózg, ukryty we wspania³em czole, jak kopu³a, podno-
sz¹cem siê nad przenikliwemi, gorej¹cemi oczami. Bredzi³ w malignie. Co chwila traci³ przy-
tomnoϾ.
W nocy, gdy pielêgniarka i Nadzieja Konstantynówna zasypia³y, Lenn otwiera³ oczy i cze-
ka³, szczêkaj¹c zêbami i ciê¿ko dysz¹c.
Sunê³y przed nim lekkie mg³y, niby nici przejrzyste, niby ¿a³obny welon Heleny Remizo-
wej...
266
Przychodzi³a, blada, z twarz¹ wykrzywion¹, z oczami, w których miota³y siê przera¿enie
i rozpacz, stawa³a nawprost wezg³owia i wyci¹ga³a czerwony skrawek papieru, z pal¹cem siê
na nim s³owem: „Œmieræ”! Sta³a d³ugo, g³ow¹ potrz¹sa³a i grozi³a le¿¹cemu, lub przeklina³a,
podnosz¹c rêce...
Odchodzi³a powolnie, a za ni¹ sunê³a naga postaæ Dory, okrytej fal¹ czarnych w³osów,
zbli¿a³a siê do ³o¿a, pochyla³a siê nad nim i roni³a na pierœ Lenina krwawe ³zy...
W powietrzu drga³a i t³uk³a siê po k¹tach jêkliwa, ¿a³osna nuta:
– O – o – o – oj! – O – o – o – oj!
– Czy to bur³aki ci¹gn¹ krypê ciê¿k¹ i jêcz¹ pod chyl¹cymi ich ku ziemi, tn¹cym barki
sznurem mokrym? – miota siê myœl drêcz¹ca, chwiejna, usi³uj¹ca omamiæ, oszukaæ.
Z mg³y zwisaj¹cej czo³ga siê na kolanach, siwa, groŸna Mina Frumkin, skar¿y siê, szlocha
bez ³ez i wœród zawodzeñ i jêków ciska krótkie hebrajskie przekleñstwo, ciê¿kie, jak g³az.
Za ni¹ kroczy wysoki, blady, o oczach p³omiennych Sielaninow... a tu¿ – tu¿ za nim car
bez g³owy... caryca, wyrywaj¹ca sobie bagnet, wbity w brzuch: ...carewicz z twarz¹ krwi¹
zalan¹; ...ca³y korowód miotaj¹cych siê, straszliwych zjaw... Skam³anie... szczêk zêbów... syk
urywanego oddechu... szamotanie siê... westchnienia.
Nie! to jego zêby wydaj¹ zgrzyt ostry, jego gard³o skam³a, jêczy, jego pierœ z sykiem dy-
sze... to on, W³odzimierz Lenin chce siê porwaæ z ³ó¿ka i s³abn¹cemi ramionami, w oplocie
banda¿y, walczy z nadziej¹ Konstantynówn¹, sanitarjuszk¹ i dy¿urnym lekarzem.
– Och! – wzdycha z ulg¹ i zapada w sen g³uchy i œlepy.
Nad ranem budzi siê chory i znowu myœli.
Mêtny œwit s¹czy siê przez szpary firanek; zjawy, sp³oszone zalatuj¹cemi tu odg³osami
z pa³acu i korytarzy, nie przychodz¹. Zaczai³y siê gdzieœ po k¹tach i czyhaj¹, lecz wyjrzeæ ze
skrytek swoich nie œmi¹... przeklête duchy nocne, mamid³a drêcz¹ce!...
Po po³udniu kaza³ przyprowadziæ do siebie agenta „czeki” Apanasewicza i pozosta³ z nim
sam na sam.
Patrzy w skoœne oczy dyktatora nieznany Leninowi cz³owiek, jakiœ dziwny, tajemnicy, jak
w¹¿. Nie wiadomo, czy tylko spogl¹da nieruchomym wzrokiem, czy mierzy przestrzeñ dla
skoku.
Lenin szepce, ledwie poruszaj¹c ustami:
– Zjawy... umêczonych przychodz¹ do mnie... gro¿¹, przeklinaj¹... To nie ja zabi³em! To –
Dzier¿yñski!... Nienawidzê go!... Torquemada... oprawca... szaleniec krwawy! Zabij go! Za-
bij go!
Chce wyci¹gn¹æ rêkê do stoj¹cego przed nim cz³owieka. Nie mo¿e. Zimne rêce ci꿹 mu,
niby o³owiem nalane... Wargi zaczynaj¹ lataæ, jêzyk sztywnieje, wystêpuje piana na usta
i sp³ywa na brodê, szyjê i pierœ...
– Za... tow... bra... Hel... z³ot... – szeleszcz¹ bez³adnie i rozpryskuj¹ siê jêki, pomruki, be³kot...
Lekarz odsy³a agenta. Apanasewicz odchodzi, kiwaj¹c g³ow¹ i szepc¹c s³u¿alczo:
– Ciê¿ko chory! taki cios... wódz narodu... jedyny... niezast¹piony...
Znowu pe³z³y jednostajne, d³ugie dni gor¹czki i zrywaj¹cego siê na krótko sza³u, wlok³y
siê nieskoñczenie, ciê¿kie godziny omdlenia, nieprzytomnych szeptów, niewypowiedzianych
skarg beznadziejnych, jêków g³uchych, krzyków chrapliwych.
Miota³ siê Lenin i walczy³ z niewidzialnemi postaciami, które t³oczy³y siê ko³o jego ³o¿a,
zagl¹da³y mu pod powieki, p³aka³y krwawo nad nim, zawodzi³y ponuro, sycza³y, jak ¿mije...
267
Nie wiedzia³, ¿e wybuchnê³a przepowiadana przez niego w licznych mowach i artyku³ach
rewolucja w Kilonji i lotem b³yskawicy przemknê³a po ca³ej germanji, zmuszaj¹c Hohenzol-
lernów do abdykacji, a armjê niemieck¹ – do cofniêcia siê poza Ren i do zawieszenia broni;
nie przeczuwa³, ¿e ju¿ rozprys³o siê na czêœci dumne imperjum Habsburgów i, ¿e we wszyst-
kich krajach wœród chaosu wypadków, sporów i zawieruchy rewolucyjnej podnosi³ g³owê g³o-
szony z Kremlu komunizm. Ju¿ przemawia³ œmia³o ustami Liebknechta i Ró¿y Luksemburg
w Berlinie; ju¿ nawo³ywali do dyktatury proletarjatu Leon Jogiches – Tyszka – w Monachjum,
Bela Kuhn – w Budapeszcie, Majsza i Miller w Pradze, lecz g³osów ich nie s³ysza³ twórca
i prorok komunizmu wojuj¹cego. Boryka³ siê ze œmierci¹.
W rzadkie chwile przytomnoœci, ba³ siê pozostaæ sam, a w nocy, widz¹c, ¿e pielêgniarkê
zmorzy³ sen, budzi³ j¹ i b³agalnie patrza³ na ni¹, mówi¹c tylko oczami, pe³nemi gor¹cych,
niespokojnych b³ysków:
– Bojê siê... nie œpijcie, towarzyszko!
Wracaj¹c znag³a do œwiadomoœci, a nie mog¹c wydaæ g³osu i nawet poruszyæ rêk¹, dr¿a³
i z lêkiem bezmiernym oczekiwa³ drêcz¹cych go zjaw.
Przychodzi³y do niego i stawa³y z obydwóch stron ³o¿a.
Inne widma, wyzieraj¹ce zewsz¹d, trzês¹c siê od z³oœliwego œmiechu, mknê³y chy³kiem,
znikaj¹c bez œladu w otch³ani pustki bez kresu, zaczynaj¹cej siê tu¿ przed Ÿrenicami jego
i uchodz¹cej w dal kosmosu.
By³y to straszne zwidy, najstraszniejsze i najokrutniejsze.
Brat Aleksander, czerwono–siny, z wywalonym jêzykiem obrzêk³ym i czarnym, ze strycz-
kiem, zaciskaj¹cym mu szyjê, majaczy³ przed nim, jakgdyby ko³ysz¹c siê na sznurze szubie-
nicy i rzuca³ s³owa niewyraŸne, ciê¿kie i niemi³osierne. Rzêzi³, z wysi³kiem ruszaj¹c opuch-
niêtemi wargami i d³ugim, sztywnym jêzykiem:
– Ginêliœmy na szubienicach... w lochach Schlüsselburga, w kopalniach Sybiru... Pestel,
Kochowskij, Rylejew, Bestu¿ew... ¯elabow...Cha³turin... Perowskaja... Kobalczych... ja – brat
twój... i setki... tysi¹ce mêczenników – umieraliœmy z radosn¹, dumn¹ myœl¹, ¿e torujemy
narodowi naszemu drogê do szczêœcia... Lecz oto przyszed³eœ ty... w proch, w nicoœæ obróci-
³eœ ofiarê nasz¹... zabi³eœ w nas radoœæ i spokój... Przygotowaliœmy drogê dla ciebie... zdraj-
cy... oprawcy... tyrana... Przeklêty b¹dŸ na wieki wieków!... Przeklêty!
Odzywa³a siê g³osem groŸnym w swej boleœci druga postaæ, stoj¹ca przy ³o¿u... Siwa g³o-
wa trzês³a siê, g³êboko zapad³e oczy b³yska³y ponuro... podnosi³a siê wysoko d³oñ o palcach
skrzywionych jak szpony.
– Znowu Mina Frumkin, stara ¿ydówka... – t³ucze siê pod czaszk¹ myœl i szybuje, jak nie-
toperz, b³yskawicznie, bez szmeru.
Lecz zjawa szeptaæ zaczyna gor¹co i gniewnie:
– Nie oszukasz siebie! – Pró¿no!... Musisz poznaæ mnie... Jam matka twoja!... Uczy³am ciebie
mi³oœci dla ludu uciemiê¿onego... pobudza³am do rzucenia mu promienia œwiat³a... krzewi³am
wiarê w potêgê najwy¿sz¹, która jest wszystkiem i poza któr¹ – nie masz nic... Przela³eœ morze
krwi... rozpêta³eœ dzikie ¿¹dze ciemnego ludu... na zbrodnie pos³a³eœ go... na Boga rêkê zbrod-
nicz¹ podnios³eœ... Szalony, nie wiesz, ¿e przes¹dzone s¹ drogi ¿ycia ludzi i ludów! Nic nie uczy-
nisz poza tem!... Ka¿den wysi³ek dumny zginie w g³êbinie wieków, jak ziarnko piasku na pusty-
ni... Zostanie po nim wspomnienie czarne i imiê twoje znienawidzone, przeklinane przez pokole-
nia, a¿ staniesz siê mar¹ ob³êdn¹ i utoniesz w niepamiêci po wieki wieków... Przeklêty b¹dŸ!...
268
Zbiera³ ca³¹ wolê, wszystkie si³y, s³ab¹, zdrêtwia³¹ rêk¹ zrzuca³ ze stolika flaszki i szklan-
ki, budzi³ dozoruj¹cych go ludzi i sycza³:
– Nie œpijcie!... Nie œpijcie... Oni mnie zamorduj¹... Brat... Matka... Helena... Dora... Sie-
laninow... wszyscy, wszyscy czyhaj¹ na mnie!... Nie œpijcie!... B³agam... rozkazujê!...
Powoli, s³abn¹c, przeminê³a gor¹czka a z ni¹ razem odesz³y majaki nocne, zjawy okrutne,
nielitoœciwe.
Lenin ju¿ siadywa³ na ³ó¿ku i przegl¹da³ dzienniki.
Dowiedzia³ siê o wszystkiem.
Wojna skoñczona! Rewolucja hula po œwiecie! Komunizm wzmaga siê i potê¿nieje. Jego
mózg – dzie³a Ró¿a Luxemburg, serce jego p³omienne – Karol Liebknecht i rêka ¿elazna –
Leon Jogiches dzia³aj¹, rozbijaj¹c szeregi ugodowców socjalistycznych i ciosy zadaj¹c prze-
ra¿onym imperjalistom!
Có¿ wobec tych radosnych wypadków znaczy³y wysi³ki Anglji i Francji, aby zwolnionym,
niepotrzebnym na froncie materja³em wojennym wzmocniæ si³y kontrrewolucji w Rosji? Pro-
letarjat w Europie powstanie i zwyciê¿y, a wtedy...
– Precz g³upie, bezsilne zjawy – wytwory mózgu, trawionego gor¹czk¹! – myœla³ Lenin. –
Jak¿e nêdznie brzmi¹ g³osy wasze, jak¿e bezsilne i ja³owe s¹ groŸby i œmieszne – przekleñ-
stwa, strachy na ma³e dzieci nierozumne!
O wszystkiem teraz zapomnia³ Lenin; porwa³y go ca³kowicie wypadki. ¯y³ w nich i dla
nich. Zwo³ywa³ komisarzy – kolegów, doradza³, poucza³, wahaj¹cych siê przekonywa³, do
nowych czynów popycha³, pisa³ dla nich mowy, projektowa³ wiece, kongresy, kierowa³
wszystkiem.
Widzia³ i rozumia³, ¿e praca kipia³a. By³ przekonany, ¿e powodzenie „bia³ych” armij po-
winno siê skoñczyæ prêdko, bo ju¿ zdarza³y siê w nich wypadki zdrady, zamieszek i rozk³a-
du. jak tu i ówdzie kontr-rewolucyjni genera³owie przeb¹kiwali nieopatrznie o powrocie do
dawnego ustroju monarchicznego, przera¿aj¹c i podnosz¹c przeciwko sobie w³oœcian, robot-
ników, ¿o³nierzy i zwiêkszaj¹c tarcia pomiêdzy ró¿nemi rz¹dami dzielnicowemi, istniej¹ce-
mi w Rosji.
Œmia³ siê cicho Lenin, oczy mru¿y³ i rêce zaciera³.
Wkrótce chodziæ zacz¹³, jeszcze niepewnie, chwiejnie, potykaj¹c siê co chwila i przysta-
j¹c, aby odetchn¹æ, nabraæ si³, ledwie tlej¹cych w jego barczystem ciele.
Przybywa³y delegacje nieraz z dalekich miejscowoœci, aby ujrzeæ na w³asne oczy dyktatora,
przekonaæ siê, ¿e ¿yje, ¿e jest gotów do walki, do obrony wspania³ych zdobyczy rewolucji.
Odwiedza³y go grupy robotników, ukradkiem przed „Bia³ymi” przedzieraj¹cych siê z po-
³udnia, z kopalni wêgla i ¿elaza, z fabryk metalurgicznych na Uralu, z warsztatów i tkackich,
po³o¿onych w obwodzie moskiewskim; przychodzili powa¿ni, zaniepokojeni i skupieni ch³o-
pi z bliskich i dalekich wsi.
Ze wszystkimi rozmawia³ Lenin, przyjaŸnie, jak równy z równymi, rozumiej¹c ka¿d¹ myœl
i najmniejszy odruch duszy, wypytuj¹c uwa¿nie, zadaj¹c niespodziewane pytania, wyjaœnia-
j¹c to, czego nie dopowiadali, lub nie chcieli wyznaæ delegaci.
Robotnicy utyskiwali na wyczerpuj¹ce prace przymusowe, z³e od¿ywianie, brak potrzeb-
nych instrumentów i surowe kary.
– Nawet dawniej tego nie by³o! – oburzonym g³osem skar¿y³ siê przed Leninem stary ro-
botnik. – Pracowaliœmy dziesiêæ godzin, jedliœmy dosyta, mogliœmy kupowaæ, co siê zechcia-
269
³o, za z³e obejœcie awantury robiliœmy, strajki, bunty. A teraz? mamy tylko stêch³y chleb z ple-
wami, such¹ rybê œmierdz¹c¹; towarów ¿adnych; ¿ony nasze i my sami chodzimy, jak ¿ebra-
cy, dzieci te¿ nic nie maj¹; napó³ nagie, bose nie mog¹ z domu wyjœæ, ani do szko³y, ani na
zabawê... Pracujemy po 12 godzin, nie licz¹c dodatkowej roboty, dobroczynnej, na rzecz pañ-
stwa w dni œwi¹teczne?!
Je¿eli policzyæ, to po 14 godzin wypadnie!... Je¿eli nie wyjœæ w swoim czasie–bez chleba
zostawiaj¹ nas komisarze, do s¹du ci¹gn¹, a jak siê powtórzy, to i pod mur stawiaj¹...
Lenin s³ucha³ i oczy mru¿y³, myœl¹c:
– Mo¿na tak rz¹dziæ, póki szaleje wojna... A co bêdzie, gdy siê skoñczy? Jak damy sobie radê?
Robotnikom odpowiada³ z dobrotliwym uœmiechem:
– Trudno, towarzysze! Wasze pañstwo, wasz rz¹d... Musicie zwyciê¿yæ kontrrewolucjê,
wtedy inaczej bêdzie... Wkrótce po³¹czymy siê z zachodnimi towarzyszami. Wszystkiego
bêdziecie mieæ w bród, gdy zajrzymy do kieszenie europejskich bur¿ujów! Bogactw nazbie-
rali oni dla was niewyczerpane zasoby! Cierpliwoœci! Tymczasem – wszystko dla zwyciêstwa
proletarjatu! Nie uskar¿ajcie siê, nie zniechêcajcie, pracujcie ze wszystkich si³, bo koniec ju¿
blisko! Wierzcie mnie!
Odchodzili z przeb³yskami nadziei w sercach, zachwyceni prostot¹, szczeroœci¹ i zrozu-
mieniem ich krzywdy przez „swego Iljicza”.
Lenin po ich odejœciu notowa³ sobie nazwiska delegatów, a sekretarz wyprawia³ do preze-
sów Rad i „czeki” listy poufne, aby zwrócono na niezadowolonych robotników baczn¹ uwa-
gê i stanowczo przeciêto rosn¹ce protesty.
Ch³opi g³uchemi g³osami zanosili skargi „ziemi”.
– Nie mo¿emy œcierpieæ rozpanoszonej „biedoty”, tych nicponiów, marnuj¹cych ziemiê,
krzywdz¹cych prawdziwych ziemiorobów! nie poznajemy wsi; nieprawoœæ wszelka, ohyda
miejska trap nas! To – nieporz¹dek! Tak nie wolno z ch³opami postêpowaæ! My pocimy siê,
karki gniemy, rêce, nogi zbijamy sobie przy pracy, a tu przyje¿d¿aj¹ ³obuzy w skórzanych
kurtkach i wszystko zabieraj¹! Pocó¿ pracujemy wtedy? To nie pod³ug prawa! Nie! Daæ –
damy, ino tyle, ile mo¿emy, po sprawiedliwoœci. Patrz sam, W³odzimierzu Iljiczu, co siê dzie-
je! Wieœniacy w Tambowskiej guberni zaczêli pracowaæ tylko tyle, ile dla rodziny wystarczy!
Gdzie tam! Przyjechali komisarze, nabrali zak³adników i zagrozili, ¿e rozstrzelaj¹ ich, je¿eli
ch³opi nie bêd¹ uprawiali ca³ej roli, je¿eli ch³opi nie bêd¹ uprawiali ca³ej roli. myœla³a „zie-
mia”, ¿e to pogró¿ka dla strachu, a oni piêciu–dziesiêciu ch³opów postawili pod mur, no,
i skoñczyli z nimi! Tak z nami nie igrajcie, bo to siê musi skoñczyæ Ÿle! My dawno wziêliby-
œmy siê za karabiny i siekiery, ino wojna nam zbrzyd³a, a tej posoki mamy pod same gard³o!
Cierpimy jeszcze, ale na wszystko przychodzi koniec, Iljiczu! Na wszystko! Powiedz swoim
komisarzom, aby po sprawiedliwoœci rz¹dzili, ³obuzów–ho³otê zabrali od nas, bo my ich
wyr¿niemy, jak chwasty na polu...
Lenin zamieni³ siê w s³uch, kiwa³ g³ow¹, wyra¿a³ wspó³czucie, obiecywa³ upomnieæ ko-
misarzy, aby nie krzywdzili „ziemi”.
W duchu myœla³:
– Acha! Wylaz³ bur¿uj... Potê¿ny, o miljonie g³ów... uparty, cierpliwy nieskoñczenie, ale
i groŸny, jak potwór apokaliptyczny.
Nie odwa¿a³ siê przed nim na pogró¿ki i nie donosi³ w³adzom o œmia³ych s³owach i bun-
towniczych myœlach w³oœcian. Chcia³, ¿eby mu wierzyli i byli pe³ni zaufania dla niego – ta-
270
kiego prostego w mowie, o chytrych oczach ch³opskich i weso³ej twarzy cz³owieka, który
jakgdyby wczoraj odszed³ od p³uga, rozumie wszystkie potrzeby, biedy i krzywdy „ziemi”.
Pewnego dnia z delegacj¹ w³oœcian z nad Wo³gi przyby³ siwy, bezbarwny cz³eczyna, jakoœ
dziwnie ubrany, patrz¹cy na Lenina zagadkowemi oczami, ³agodnemi i przebieg³emi.
– Pewno jakiœ sekciarz – pomyœla³ dyktator.
Ch³opi zanosili zwyk³e skargi. Ucisk, grabie¿, bezprawie, komisarze... s³owa te powtarzali
bez koñca, ci¹gle powracaj¹c do nich.
Ma³y cz³eczyna, s³uchaj¹c utyskiwaæ wieœniaków, uœmiecha³ siê chytrze i szepta³:
– Pró¿noœæ wszystko!... Dobrze jest i sprawiedliwie siê dzieje. U³o¿y siê wszystko, s¹sie-
dzi! Nie smuæcie, nie siejcie troski w sercu W³odzimierza Iljicza... Niech rych³o do zdrowia
powraca!... Przed nim jeszcze wielka praca... nie skoñczona... wielka, oj, wielka!
Gdy delegacja ¿egna³a Lenina i opuszcza³a jego pokój, siwy cz³eczyna podszed³ do dykta-
tora i szepn¹³, ostro patrz¹c na niego:
– Pozwól mi, W³odzimierzu Iljiczu, pozostaæ i na osobnoœci powiedzieæ ci to, z czem tu
przyszed³em.
– Zostañcie, towarzyszu! – zgodzi³ siê natychmiast Lenin, dla ch³opów wyrozumia³y, ni-
gdy niezapominaj¹cy o „potworze, osiadaj¹cym miljon g³ów”, których œci¹æ nie mog³yby
wszystkie „czeki” pañstwa proletarjatu.
Pozostali sam na sam.
Chytry uœmiech nagle znikn¹³ z twarzy goœcia. Wyprostowa³ siê i uroczystym g³osem rzek³:
– Dawno nie widzieliœmy siê, W³odzimierzu Iljiczu!
Lenin spojrza³ na niego pytaj¹co.
– Dawno! – ci¹gn¹³ cz³eczyna. – Raz tylko spotkaliœmy siê... w Kokuszkino nad Wo³g¹...
Herbatê z was pi³em... Rodzice twoi zaprosili... Uczciwi ludzie byli, dobrzy...
– Ach! – zawo³a³ Lenin i klasn¹³ w d³onie. – Ju¿ wiem! Ma³y, chudy popik, przyby³y na
pogrzeb dziewczyny wiejskiej...
– Tak, tak! Ojciec Wissarjon Czerniawin... – kiwn¹³ g³ow¹ goœæ. – Brata waszego zna³em...
œwieæ, Bo¿e, nad jego dusz¹...
– Na stare lata zmuszony by³em do roli siê zabraæ, bo popów nie macie w czci.
Zaœmia³ siê cicho i tajemniczo.
Milczeli d³ugo, mierz¹c siê wzrokiem, prze³apuj¹c ka¿dy b³ysk oczu, ka¿d¹ rodz¹c¹ siê myœl.
Pierwszy odezwa³ siê pop:
– Przyszed³em wyraziæ wam wdziêcznoœæ, W³odzimierzu Iljiczu! Wdziêcznoœæ ze szcze-
rego serca, znaj¹cego mi³oœæ i nosz¹cego w sobie zrozumienie g³êbokie.
To powiedziawszy, nag³ym ruchem uklêkn¹³ i pochyli³ siê nisko, czo³em dotykaj¹c pod³ogi.
– Wdziêcznoœæ dla mnie? – wybuchn¹³ œmiechem Lenin. – My waszych biskupów, popów
i mnichów – darmozjadów przetrzebiliœmy i na cztery wiatry rozpêdziliœmy. Cha! Cha! Ko-
niec z tem! Amen! Wstañcie z kolan, jam nie ikona...!
Wissarjon Czerniawin wsta³, uœmiechn¹³ siê chytrze i szepn¹³:
– Oj, nie koniec! Oj, nie koniec! Pocz¹tek dopiero... Za to w³aœnie wdziêcznoœæ chcia³em
ci z³o¿yæ, pok³on do samej ziemi... – szepn¹³.
– Bredzisz, przyjacielu! – machn¹³ rêk¹ Lenin.
– Myœlisz, ¿e zabi³eœ wiarê? – pocz¹³ szeptaæ pop. – E–e, nie! Oni zrozumieli wszystko,
wszystko! Wiedz¹, jak trawa roœnie, s³ysz¹, co rzeka szemrze! Porozumiewaj¹ siê teraz roz-
271
wa¿nie, ostro¿nie, podejrzliwie, bez poœpiechu si³y skupiaj¹... Przemówi¹ naraz wszyscy,
a bêdzie to pomruk, który pos³yszy ca³y œwiat! Zmusz¹ oni, aby pochylili przed nimi g³owy
buntem ogarniêci, nic nie mi³uj¹cy robotnicy i komisarze, ludzie obcy z krwi lub ducha! Ch³o-
pi ciemni, których ty oœwieci³eœ, do ¿ycia powo³a³eœ, d³oni¹ tward¹, spracowan¹ ujm¹ ¿ycie
ojczyzny i poprowadz¹ bez wahañ. Za to wdziêcznoœæ ci przynoszê, W³odzimierzu Iljiczu,
od siebie – s³ugi Bo¿ego, od „ziemi” i od duszy umêczonego za lud brata twego, Aleksandra
Uljanowa. Przyjmij go, wszechmog¹cy, mi³osierny Bo¿e, do przybytku œwiêtych Twoich!
Lenin, robi¹c straszliwy wysi³ek, wsta³ i opar³ siê o stó³ rêkami. Oczy mia³ szeroko roz-
warte, a w nich miota³ siê strach dziki, ob³êdny
Stary pop oczy wzniós³ do góry i szepn¹³ z przejêciem namiêtnem:
– Umieramy przeœladowani, œcigani, umêczeni! Ach! Dobrze, szlachetnie i s³odko dla su-
rowej prawdy podlegaæ nienawiœci bezwstydnych despotów, tyranizuj¹cych wolnoœæ w imiê
wolnoœci, katuj¹cych duszê, aby pozna³a m¹droœæ przedwieczn¹!
– Precz! – krzykn¹³ Lenin i zatoczy³ siê, jak pijany.
– Precz! – powtórzy³ chrapliwie i nagle, zgrzytn¹wszy zêbami, upad³ na fotel w drgawkach.
Coœ zadzwoni³o przeci¹gle, syknê³o, pêk³o... Ca³y œwiat zawirowa³, w szalonej spirali
mkn¹c w otch³añ wzburzon¹, skot³owan¹, gdzie snu³y siê czarne tumany i pe³z³y, niby blade
wê¿e, mg³awice majacz¹ce, kreœl¹ce w mroku zawi³e, tajemne zygzaki...
Ma³y, siwy cz³eczyna wyœlizgn¹³ siê z pokoju i, ujrzawszy pielêgniarkê, rzek³ do niej
³agodnie:
– IdŸcie do niego, siostro, snadŸ nie ca³kiem zdrów jeszcze nasz W³odzimierz Iljicz...
Wyszed³ spokojny, uœmiechniêty.
Ciê¿ki i d³ugi atak ponownie pozbawi³ Lenina przytomnoœci i si³.
Uporawszy siê z nim, d³ugo pozostawa³ w zadumie, nie spostrzegaj¹c nikogo i nie odpo-
wiadaj¹c na pytania obecnych.
jedna i ta sama, niedostêpna myœl œwidrowa³a, drêczy³a mózg jego:
– Czy¿by wysi³ek mój poto by³, aby doprowadziæ lud do przeciwnego bieguna? By³oby to
szyderstwem losu... przekleñstwem najstraszniejszem... Jak¿e¿ ciê¿kie zw¹tpienia rzuci³ do
duszy mojej ten pop szalony! Nie! Nigdy!
Zadzwoni³ trzy razy, gwa³townie, niecierpliwie.
Wbieg³ sekretarz.
– Piszcie, towarzyszu! – gor¹czkowym, chrapliwym g³osem zawo³a³ Lenin. – W Moskwie
przebywa pop Wissarjon Czerniawin. Schwytaæ i rozstrzelaæ... dziœ jeszcze!...
272
ROZDZIA£ XXXI.
Lekarze nie wierzyli w³asnym oczom, patrz¹c na Lenina.
Gotowi byli myœleæ, ¿e sta³ siê cud. Ten beznadziejnie chory cz³owiek, napó³ sparali¿owa-
ny, wpadaj¹cy w ob³êd, nagle siê podniós³, wyprostowa³ bary, uœmiechn¹³ siê chytrze i weso-
³o, jakgdyby mówi³:
– Tylko ja jeden coœ wiem, ale nikomu tajemnicy swojej nie powierzê!
Wprost z ³ó¿ka prawie przeszed³ do sali rady komisarzy ludowych.
By³ wielki czas po temu!
Komisarze, oprócz rzucaj¹cego siê po ca³ym froncie Trockiego i ponurego, upartego Stali-
na, potracili g³owy.
„Bia³e” armje Ko³czaka i Denikina odnosi³y zwyciêstwa nad komunistami. Wszystkie
obietnice Lenina, rzucone na ca³y œwiat, zawiod³y i nie zosta³y wype³nione.
Najpierw rozwia³a siê nadzieja na trwa³y pokój i zatwierdzenie socjalizmu w przeci¹gu
dwuch miesiêcy; nie sprawdzi³a siê przepowiednia o zwyciêskiej rewolucji w Niemczech.
Powstanie proletarjatu, które istotnie wybuchnê³o w Monachjum i Berlinie, runê³o. Niemcy,
kochaj¹cy swój kraj i kulturê, niezale¿nie od tego, czy byli to oddani Hohenzollernom imper-
jaliœci, czy liberali, socjaliœci, kierowani przez Scheidemanna, Adolfa Hitlera i Noskego, zd³a-
wili komunizm w zarodku. „Spartakusowcy” zostali zwyciê¿eni, a rozwœcieczony t³um robot-
ników, ¿o³nierzy i oficerów znêca³ siê na ulicy nad Liebknechtem, Luxemburg i Jogichesem,
przewo¿onymi do wiêzienia, gdzie wodzowie komunizmu zostali zamordowani.
Niemiecka republika przesz³a do obozu najniebezpieczniejszych, bo idejowo zorganizo-
wanych wrogów dyktatury proletarjatu.
Wnet za ni¹, zrzuci³y bolszewickie jarzmo Wêgry, Czesi i pañstwa ba³kañskie; we W³o-
szech komuniœci nie odwa¿yli siê nawet na proklamowanie powstania, chocia¿ po wiêkszych
i mniejszych miastach mot³och uliczny, olœniony rozmachem rosyjskiej rewolucji, pokrzyki-
wa³ weso³o:
– Viva Lenin! Viva il bolcevismo!!
Lenin wiedzia³ ju¿ o tem podczas swej choroby, czytaj¹c dzienniki i naradzaj¹c siê z kole-
gami. Przedstawiono mu istotny stan rzeczy raz jeszcze, natychmiast po przybyciu jego do
sali Rady komisarzy.
Wszyscy obecni z wyrzutem patrzyli na niego, z zapartym oddechem oczekuj¹c s³ów dyk-
tatora. Namyœla³ siê krótko. Podniós³ g³owê i, mru¿¹c oczy, powiedzia³:
– Teraz my sami musimy zaszczepiæ komunizm w Germanji... Nale¿y bez zw³oki rozpo-
cz¹æ dyplomatyczne stosunki z kapitalistycznemi pañstwami, wyra¿aj¹c nasz¹ szczer¹ chêæ
do pokojowego z niemi wspó³¿ycia...
273
– To zdrada idei!.... Kompromis!... œmieræ komunizmu! – krzyknêli Zinowjew i Kamie-
niew, t³uk¹c piêœciami w stó³. – oportunizm zbrodniczy!
– Musimy ¿yæ z s¹siadami formalnie w dobrych stosunkach – ci¹gn¹³ spokojnie Lenin, –
potrzebujemy od nich towarów, brakuj¹cych nam, pieniêdzy i specjalistów dla naprawy nasze-
go zniszczonego przemys³u. Dopuœcimy kapitalistów zagranicznych, aby o¿ywili handel i u³a-
twili naszym komisjom ekonomicznym i dyplomatycznym wolny wstêp do swoich pañstw,
gdzie bêdziemy szerzyli nasz¹ agitacjê. Jednoczeœnie socjaliœci o zabarwieniu Zimmerwaldu
i Kienthalu musz¹ dokonaæ roboty rozk³adowej wewn¹trz tych pañstw. Rosyjski proletarjat musi
za wszelk¹ cenê zakoñczyæ wojnê domow¹ zwyciêstwem i odetchn¹æ trochê. Przez ten czas
wzmocniony nasze placówki w Polsce, Niemczech, Czechach i zaczniemy od pocz¹tku...
– nie mamy ¿adnych si³ w Niemczech. Tam wszystko zgnietli imperjaliœci i ugodowi to-
warzysze... – zauwa¿y³ Cziczerin.
– Nie dajcie mi skoñczyæ! – wybuchn¹³ Lenin. – Posiadamy olbrzymi¹ armjê, z³o¿on¹
z kilkuset tysiêcy rosyjskich jeñców w Niemczech. Musz¹ oni byæ zorganizowani i rozloko-
wani na linji Elby. Towarzysze Busch i Kork pisali mi o tem. Jeñcy uderz¹. Pójdziemy przez
Polskê. M³ode, s³abe, zniszczone pañstwo nie bêdzie stawia³o oporu...
Dzier¿yñski drgn¹³ i nieruchomy wzrok wbi³ w Lenina.
Odezwa³ siê Trockij. Mówi³ g³osem szyderczym:
– Taki plan wymaga du¿o z³ota... W kraju naszym fabryki stoj¹, g³ód, epidemje, niezado-
wolenie rosn¹, towarzyszu prezesie Rady komisarzy ludowych! Tymczasem jesteœmy zbunto-
wanymi nêdzarzami...
Lenin spojrza³ na niego pogardliwie. Uœmiechn¹³ siê i rzek³ dobitnie:
– mamy brylanty Romanowych, nieprzebrane skarby w Ermita¿u i innych muzeach. Sprze-
daæ wszystko!...
Zaœmia³ siê cicho.
– Fabryka papierów pañstwowych ma rozpocz¹æ druk pieniêdzy cudzoziemskich! – rzuci³
chrapliwym g³osem. – Po up³ywie dwuch miesiêcy bêdziemy mieli pó³miljona uzbrojonych
ludzi na terenie nieprzyjacielskim. Pamiêtajmy, ¿e otaczaj¹ nas narody, zgnêbione wojn¹, nie-
zadowolone, wygl¹daj¹ce pokoju. Zaczniemy od Czecho–S³owacji i Polski, po nich nast¹pi
kolej na Rumuniê i Jugos³awjê. Po pierwszych powodzeniach przy³¹cz¹ siê do nas W³ochy.
Dziœ dostarczono mi œcis³ych informacyj, ¿e mimo niepowodzenia, niemiecki proletarjat pój-
dzie pod naszym sztandarem. Czy d³ugo potem zdo³a przetrwaæ Francja? Padnie, a z ni¹ ru-
nie Anglja! Dla tego planu musimy mieæ w przygotowaniu wszystko do ostatniego skrawka
papieru. Nikt nie wytrzyma naszego nacisku zbrojnego od wewn¹trz i z zewn¹trz!... Nie
mamy prawa wpadaæ w rozpacz i zw¹tpienie, towarzysze! Precz z panik¹! Musimy trochê
odetchn¹æ, zebraæ siê z si³ami i – do dzie³a!
Pod wp³ywem wrz¹cej energji, spokoju i niegasn¹cej ani na chwilê wiary Lenina, rozpo-
czê³a siê nowa praca.
Formowano i szkolono olbrzymi¹ armjê, bito fa³szywe funty i dolary, sprzedawano niemal
na ulicach wszystkich stolic œwiata brylanty, per³y, z³ote serwisy, nale¿¹ce do korony i ko-
œcio³ów; wywo¿ono zagranicê obrazy, rzeŸby; handlowano staremi ikonami, zabytkami mu-
zealnemi, zbiorami ksiêgarskiemi; obdzierano ze wszelkich kosztownoœci œwi¹tynie; wytê¿o-
no wszystkie si³y na zwalczanie rz¹du syberyjskiego, posiadaj¹cego prawie ca³y „z³oty skarb”
pañstwa.
274
Lenin myœla³ o wszystkiem.
Niewidzialnemi szczelinami s¹czy³ propagandê komunistyczn¹ i pieni¹dze na rewolucjê
œwiatow¹; zwo³ywa³ narady fachowców, planuj¹c elektryfikacjê kraju i zaprowadzenie w ka¿-
dej chacie ch³opskiej œwiat³a elektrycznego; ustawia³ motory powietrzne do poruszenia dyna-
mo–maszyn; budowa³ samoloty; projektowa³ nowe uniwersytety i szko³y dla wychowania
specjalistów o psychologii proletarjackiej; podtrzymywa³ fantastyczne projekty nowych fa-
bryk; przyjmowa³ delegacje ch³opskie; pisa³ w³asnorêcznie kartki z pozwoleniem dla wieœnia-
ków i robotników na przewiezienie kolejami wiêkszej iloœci towarów i produktów; osobiœcie
sprawdza³, czy jego rozkazy zosta³y wykonane i rozes³ane; zasypywa³ wszystkie dzienniki
artyku³ami; wydawa³ ksi¹¿ki i broszury; wyg³asza³ mowy agitacyjne, usypiaj¹ce podejrzli-
woœæ narodu, koj¹ce cierpienie jego i budz¹ce nadziejê.
Kipia³ i p³on¹³ ca³y; wytê¿a³ si³y w szalonym, niedoœcignionym poœpiechu.
Urzêdy nie mog³y nad¹¿yæ za nim. Komisarze tracili g³owy i upadali ze znu¿enia, popêdzani
przez osobiste telefoniczne rozkazy i potok drobnych kartek dyktatora z coraz to nowemi po-
mys³ami. On zaœ wszystko robi³ na czas i wymaga³ œcis³oœci i systematycznoœci w wykonaniu
zleceñ. Poch³ania³a go myœl nad naukow¹ organizacj¹ pracy i nad utworzeniem „ligi racjonal-
nego wykorzystania czasu”. Komisje ³ama³y sobie g³owy nad tem zagadnieniem i wyniki swo-
ich badañ codziennie referowa³y dyktatorowi, nie ukrywaj¹c przed nim, ¿e wszelkie doœwiad-
czenia s¹ bardzo utrudnione z powodu demoralizacji, panuj¹cej wœród rzesz robotniczych.
Lenin siê œpieszy³.
On jeden tylko wiedzia³ o przyczynie swego poœpiechu.
Napada³y go chwile odrêtwienia i obojêtnoœci mêcz¹cej i strasznej. Czu³ wtedy nieznoœny
ciê¿ar w g³owie i ch³ód przenikliwy. Myœl z trudem p³ynê³a w mózgu, jakgdyby przeciska³a
siê mozolnie przez szczeliny w kamieniu.
Rozumia³, ¿e pod czaszk¹ jego dziej¹ siê rzeczy dziwne i nieuniknione.
Nie mia³ zw¹tpienia, i¿ by³y to objawy groŸne.
Raz jeden tylko, patrz¹c na odwiedzaj¹cych go doktora Kramera i Maksyma Gorkiego,
w obecnoœci Nadziei Konstantynówny rzek³, zmuszaj¹c siê do weso³ego uœmiechu:
– Popamiêtajcie moje s³owa, ¿e skoñczy siê to parali¿em!...
– Potrzebny wam jest d³u¿szy odpoczynek – zauwa¿y³ doktór.
– Nie mam ju¿ ani chwili do stracenia! – odpar³ Lenin z naciskiem.
Istotnie nie mia³. Obmyœli³ nowy, zawi³y plan polityczny. By³ gotów w szczegó³ach, mu-
sia³ wiêc przyst¹piæ do wykonania.
Niepokoi³o go pewne zjawisko, wywo³ane przez has³a, które rzuci³ w paŸdzierniku 1917
roku.
Uroczyœcie oznajmi³, ¿e wszystkie narodowoœci, wchodz¹ce w sk³ad dawnego imperjum
rosyjskiego, mog¹ same okreœliæ swój stosunek polityczny do pañstwa proletarjatu, a nawet
oderwaæ siê ca³kowicie.
Ca³a Rosja pokry³a siê samodzielnemi republikami. Os³abia³o to kraj i nie pozwala³o Ra-
dzie komisarzy ¿¹daæ od odosobnionych czêœci ¿ywnoœci i ludzi dla armji.
Lenin zacz¹³ rozk³adaæ te drobne ugrupowania, korzystaj¹c z panuj¹cych w nich waœni ide-
jowych, przy³¹cza³ je do zwi¹zku sfederowanych republik, niepokorne ludy podbija³, walcz¹c
z Kaukazem, kozaczyzn¹ i Ukrain¹, wreszcie, przekreœli³ obietnice pierwszego dekretu i za-
cisn¹³ „zwolnione” przez proletarjat, a podbite niegdyœ przez carów narody w rêkach Kremlu.
275
Odwieczna zaborczoœæ rosyjska, pogarda dla s³abszych ludów, obudzi³a siê w pó³mongol-
skiej, pó³s³owiañskiej duszy Lenina, wybuchnê³a z ca³¹ si³¹ i stanowczoœci¹, poniewa¿ odpo-
wiada drapie¿nemu instynktowi narodu. Nog¹ przycisn¹³ powalonych i ¿elazn¹ rêk¹ zdusi³
za gard³o. Ludy i szczepy zosta³y niewolnikami rz¹du moskiewskiego, przera¿aj¹cego nas³a-
nemi agentami krwawej „czeki” i oddzia³ami karnemi.
Odt¹d by³y zmuszone podzieliæ losy zaborców i razem z nimi d¹¿yæ do nieznanego celu,
coraz bardziej zanikaj¹cego wœród gromadz¹cych siê doko³a, st³oczonych, groŸnych chmur.
Zagarniêcie bogatej Ukrainy i Kaukazu doda³o si³ zmagaj¹cej siê z przeciwnoœciami Ra-
dzie komisarzy ludowych. Czerwona armja zwalczy³a najstraszniejszego wroga – rz¹d sybe-
ryjski. GroŸny to by³ przeciwnik, zbli¿aj¹cy siê do Permiu i ju¿ zapowiadaj¹cy dzieñ z³o¿e-
nia zdobycia Moskwy. Upad³ nagle, w chwili, gdy wodzowie g³oœno marzyli o carze i Zgro-
madzeniu Narodowem, z czego skorzystali baczni na wszystko przewódcy komunizmu, umie-
jêtnie i podstêpnie podnosz¹c przeciwko nim ludnoœæ rosyjsk¹ i mongolsk¹.
Bogata Syberja dostarczy³a znacznych zasobów chleba, miêsa, z³ota i ludzi.
Wtedy Lenin zwo³a³ nadzwyczajne posiedzenie Rady i Oznajmi³:
– mamy teraz jeden tylko front po³udniowy. Nie przetrzyma jednak d³ugo, bo ju¿ zgni³...
Czas rozpocz¹æ wojnê z „kapitalistyczn¹ miêdzynarodówk¹” – z Zachodem. Pierwszy cios ma
spaœæ na Polskê. Po jej trupie przejdziemy do Niemiec i podniesiemy tam powstanie proletar-
jatu. Gdy bêdziemy mieæ swój rz¹d w Berlinie, nastanie koniec Europy! Wojna z Polsk¹, to-
warzysze! Mianujê prezesem przysz³ego rz¹du komunistycznego w Polsce towarzysza Woro-
szi³owa, który zaprosi do wspó³pracy ludzi pod³ug swego wyboru. Na czele armji, jako kie-
rownik polityczny, po porozumieniu siê z nieobecnym tow. Trockim, stanie Kamieniew, ma-
j¹c przy sobie jako odpowiedzialnych dowódców fachowych – Tuchaczewskiego, Sergejewa,
Budennoja i Gay–chana. Wojenno–rewolucyjny komitet przyjmuje plan, opracowany przez
towarzyszy Szaposznikowa, Gittisa, Korka i Kuka. Nasza ¿elazna piechota i bohaterska ka-
walerja powinny utopiæ zbrodniczy rz¹d Pi³sudskiego we krwi zmia¿d¿onej armji polskiej!
Na Wilno – Miñsk – Warszawê – marsz!
Zdziwili siê komisarze, bo takim stanowczym i wojowniczym tonem Lenin nigdy nie prze-
mawia³. Pozostawia³ g³oœne frazesy innym.
On zaœ czyni³ to teraz w pe³ne œwiadomoœci.
W mózgu rosyjskiego ch³opa, a nawet inteligenta ¿y³a nieprzeparta ¿¹dza wielkiej, niepo-
dzielnej Rosji. Polska, gwa³tem i podstêpem przy³¹czona do dawnego imperjum, sta³a siê od-
dawna jedn¹ z prowincyj zachodnich. G³osiciele idei wolnoœci ludów nie mogli o tej „prowin-
cji” zapomnieæ. Powtórne zbrodnicze pogwa³cenie praw wolnej Polski nie wywo³a³oby oburze-
nia w narodzie rosyjskim. Lenin wiedzia³ o tem dobrze i wykuwa³ nowe kajdany, zamierzaj¹c
utopiæ Polskê we krwi, przeraziæ terorem i wcieliæ do republiki rad komunistycznych.
Przed niczem siê nie cofa³. Moralnoœæ dyktatora by³a moralnoœci¹ ca³ego narodu.
Komisarze rozchodzili siê, omawiaj¹c mo¿liwoœci nadchodz¹cych wypadków i pochwala-
j¹c m¹dry plan swego wodza.
Po skoñczonej naradzie Lenin kaza³, aby stawiono przed nim carskiego genera³a Brusi³owa.
– Towarzyszu generale! – rzek³ do niego bez powitania dyktator. – Rozkazujê wam napi-
saæ odezwê do narodu o wojnie z Polsk¹ i wzi¹æ udzia³ w ostatecznych przygotowaniach szta-
bu. Je¿eli spostrzegê wahanie, lub zdradê, tego¿ dnia zginiecie w „czeka”! Nie mam nic wiê-
cej do powiedzenia.
276
S³u¿alcy genera³, niedawno jeszcze ulubieniec cara, sk³oni³ siê pokornie i wyszed³.
Lenin pozosta³ sam. Usiad³ w fotelu i zamkn¹³ oczy. Czu³ przejmuj¹cy go trwog¹ ciê¿ar
w g³owie i bez przerwy wrz¹c¹ w niej pracê jakichœ si³ nieznanych. By³y one jak zgie³k roju
pszczó³, lub nieustaj¹cy ani na chwilê ruch mrowiska.
Oddycha³ ciê¿ko i kurczy³ palce, wpijaj¹ce siê w skórê fotelu.
Nagle poczu³ na sobie uporczywy wzrok, przebijaj¹cy opuszczone powieki i zagl¹daj¹cy
mu do mózgu.
Spojrza³ i drgn¹³.
Przy stole sta³ Dzier¿yñski. Z twarz¹ straszliwie siê kurcz¹c¹, usta krzywi³, a oczy blade,
nieruchome wbija³ w Ÿrenice dyktatora.
– Feliksie Edmundowiczu... – szepn¹³ Lenin.
Dzier¿yñski post¹pi³ krok naprzód i szybkim, drapie¿nym ruchem pochyli³ g³owê.
– Przyszed³em... – sykn¹³, – aby przypomnieæ wam nasz¹ pierwsz¹ rozmowê w pa³acu
Taurydzkim w dzieñ powstania... Przyrzekliœcie postawiæ mnie na czele rz¹du polskiego, to-
warzyszu...
– Wyznaczy³em Woroszi³owa – odpowiedzia³ Lenin. – Musi to byæ Rosjanin, gdy¿ Rosja
bêdzie prowadzi³a wojnê z Polsk¹.
– Towarzyszu... podniós³ g³os Dzier¿yñski, gro¿¹c oczami, – towarzyszu, rzekliœcie s³o-
wo... Mo¿na ok³amywaæ ciemnych ch³opów waszych, oszala³ych robotników, buntowniczych
i leniwych, ale nie mnie!... Ja wiem, czego ¿¹dam!... Wy nie rozumiecie tego, na co siê pory-
wacie! Wy nie znacie polskiego ludu! To nie Rosjanie! Polacy mi³uj¹ sercem ka¿d¹ grudkê
ziemi, ka¿de drzewo, ka¿d¹ ceg³ê koœcio³a... Oni mog¹ siê k³óciæ i za bary wodziæ, lecz, gdy
o kraj pójdzie, gorze temu œmia³kowi, który nañ siê targnie!... Tam tylko ja oszukaæ, omamiæ,
uœpiæ bacznoœæ i trwogê potrafiê! Tylko ja! Za moj¹ wiern¹ s³u¿bê, za morze przelanej krwi,
za pogardê i nienawiœæ, otaczaj¹ce imiê moje, ¿¹dam tego!
Wyprostowa³ siê, lecz wzroku nie spuszcza³ z oczu Lenina.
Ciê¿ko oddycha³ i zaciska³ rêk¹ twarz drgaj¹c¹. Chwilami kurczy³a siê, tak, ¿e ods³ania³a
mu zêby i dzi¹s³a, jakgdyby krzycza³ przeraŸliwie, to znów rozchyla³a usta i zwê¿a³a oczy
w straszliwej masce œmiechu.
Lenin patrza³ na niego. Od³amki, skrawki myœli niepotrzebnych, wyrywaj¹cych siê ze-
wsz¹d, wirowa³y w g³owie:
– Rozstrzela³ Helenê... zamordowa³ Dorê... Ach, Apanasewicz?!
Milczenie trwa³o d³ugo.
Dzier¿yñski uderzy³ d³oni¹ w stó³ i szepn¹³:
– ¯¹dam! S³yszysz ty, kusicielu, najeŸdŸco tatarski? Wyjdê st¹d albo z dokumentem, pod-
pisanym przez ciebie, albo poto, aby oznajmiæ, ¿e umar³eœ... Wiedz, ¿e moi ludzie s¹ tu wszê-
dzie... Je¿eli zechcê, ka¿ê wymordowaæ wszystkich w Kremlu... ¯¹dam!
Jeszcze raz uderzy³ piêœci¹ w stó³ i umilkn¹³.
Lenin wyci¹gn¹³ rêkê do dzwonka elektrycznego.
– Nie trudŸ siê... dzwonek nie dzia³a – sykn¹³ Dzier¿yñski, szyderczo patrz¹c na dyktato-
ra. – Zreszt¹, dziœ w Kremlu na warcie stoj¹ moi ludzie...
Lenin nagle siê zaœmia³. ¯ó³ta twarz sta³a siê uprzejma i weso³a.
– chcia³em prosiæ o papier! – zawo³a³. – Tylko o papier, cha, cha!
– Mam przy sobie napisany dekret – odpar³ Dzier¿yñski. – Podpiszecie go, towarzyszu...
277
Po³o¿y³ przed nim drukowany na maszynie arkusz.
Lenin przebieg³ go oczami i podpisa³.
– Dobrze to wszystko obmyœliliœcie, Feliksie Edmundowiczu – szepn¹³. – Gracz z was!
– W Moskwie, oprócz was, s¹ inni, co myœl¹ o tem i owem – odpowiedzia³, chowaj¹c do-
kument. Zajrza³ g³êboko w zmru¿one oczy Lenina i rzek³ dobitnie:
– A pamiêtajcie, ¿e gdybyœcie odwo³ali dekret lub czyhali na moje ¿ycie, – zginiecie, W³o-
dzimierzu Iljiczu!
Lenin nic nie odpowiedzia³. Zanurzy³ siê w fotelu i spokojnie patrza³ na kurcz¹c¹ siê twarz
Dier¿yñskiego, na jego opuchniête powieki i szaleñcze oczy. Znowu uœmiechn¹³ siê ¿yczli-
wie i spyta³:
– Mo¿e napijecie siê herbaty, Feliksie Edmundowiczu? Zaraz Gorkij przyjdzie, bêdzie nam
objaœnia³, dlaczego ch³op nasz posiada tyle okrucieñstwa. Cha! Cha!
Dzier¿yñski niedbale machn¹³ rêkê.
– Dziêkujê! – mrukn¹³. – Niebardzo ja wierzê w rozum tego waszego genjusza. Powiada,
¿e ch³op jest okrutny dlatego, ¿e wódkê pije i czyta „¯ywoty œwiêtych”! To dobre dla dzie-
ci... Gdyby wódka i „¯ywoty œwiêtych” tak dzia³a³y, to ca³a ludzkoœæ sta³aby siê zgraj¹ ban-
dytów. Tymczasem dzieje siê to tylko w Rosji...
– No, przecie¿, co do okrucieñstwa, to wy, chocia¿ nie Rosjanin, wszystkich chyba prze-
œcignêliœcie – cicho siê œmiej¹c i mrugaj¹c do niego, szepn¹³ Lenin.
Dzier¿yñski zrozumia³ szyderstwo. Skurcz przemkn¹³ mu po twarzy. Œciskaj¹c skronie,
odpar³:
– Ja w rachubê nie idê... Nie móg³bym zabiæ cz³owieka na ulicy... Muszê mieæ dla tego
log i podwórko „czeki”, bo w niej ¿yje idea... strachem zmusiæ ludzi do najwy¿szej odwagi...
– Hm... hm – mrukn¹³ z wyraŸnem szyderstwem Lenina.
– Odwaga ta polega na zapomnieniu o sobie w imiê ofiarnoœci dla innych... – dokoñczy³
Dzier¿yñski.
Lenin nic nie odpowiedzia³. Pomyœla³ tylko:
– Zdrajca, jak Konrad Wallenrod, czy zwyk³y warjat, sadysta?
Dzier¿yñski wyszed³ cicho, bez szmeru.
Lenin by³ z³y i mrucza³ do siebie z wœciek³oœci¹.
– Zamach, pierwszy zamach na moj¹ wolnoœæ! Inni nie wa¿yli siê na to nigdy, ten szale-
niec... Jak post¹piæ?
Nie widzia³ wyjœcia z nieoczekiwanej sytuacji. Nie w¹tpi³, ¿e Dzier¿yñski zdolny by³ do
wykonania swoich pogró¿ek.
– Nie mam prawa ryzykowaæ swojem i towarzyszy ¿yciem... Pozostawmy tê bol¹czkê cza-
sowi... Gdy Dzier¿yñski bêdzie w Polsce, obmyœlê coœ na niego... W ka¿dym razie do „cze-
ki”, tego pañstwa w pañstwie, nie powróci ju¿!
Przysz³y ciê¿kie czasy. Rok zmagania siê olbrzymiej Rosji z ma³¹, wyczerpan¹ i ogo³ocon¹
przez wojnê œwiatow¹ Polsk¹.
Pierwsze powodzenia upoi³y czerwon¹ armjê.
Kamieniew, Woroszi³ow i Tuchaczewskij ju¿ obliczyli œciœle dzieñ wejœcia do Warszawy
i powiadomili o tem Moskwê.
Parli wprost przed siebie, pijani od zwyciêstwa, przelewu krwi, wyroków œmierci, znêcañ
siê nad oficerami i inteligentnymi ¿o³nierzami „szlacheckiej” Polski.
278
Genera³owie polscy: Pi³sudski, Halle, ¯eligowski, Szeptycki, Sosnkowski i Sikorski umie
dobieraæ ludzi. Zjawiali siê m³odzi oficerowie – odwa¿ni, zdolni, nieugiêci. Legjony, walcz¹-
ce niedawno z armj¹ cara, bi³y siê z tak¹¿ werw¹ z czerwonemi wojskami, tworzy³a siê armja
ochotnicza i szybko sz³a do boju, powstawa³y oddzia³y partyzanckie, dowodzone przez ludzi
szalonej odwagi. Odezwy Pi³sudskiego i Hallera zapali³y serca m³odzie¿y polskiej i kobiet.
W szeregach obroñców walczy³y tysi¹ce studentów, uczniów gimnazjalnych, dzieci nie-
mal, dziewczyn i m³odych kobiet. Arystokrata – obok wieœniaka, ksi¹dz – obok robotnika –
socjalisty. 11–letni ch³opak – obok powstañca z r. 1863-go. P³omieniem buchnê³a mi³oœæ do
ojczyzny. By³a jak burza, przed któr¹ nic ostaæ siê nie mog³o.
Sztab polski przeniós³ walkê nad Wis³ê. W chwili, gdy czerwone patrole ju¿ wchodzi³y do
przedmieœæ Warszawy, armja dzikiego proletarjatu rosyjskiego zosta³a rozbita. Cofa³a siê
w pop³ochu, trac¹c tysi¹ce ludzi, artylerjê, uchodz¹ce zagranicê, gdzie sk³ada³a broñ. Niedo-
bitki tylko dotar³y do Rosji, gdzie, jak podczas ofenzywy Niemców po przerwanych naradach
pokojowych w Brzeœciu, wygl¹dano teraz zbawców – Polaków.
Jeszcze jedna karta Lenina zosta³a zabita.
Rada komisarzy ludowych, zebrana na posiedzenie, z nieukrywan¹ niechêci¹ patrzy³a na
Lenina, s³uchaj¹cego spokojnie, niewzruszenie wyjaœnienia Kamieniewa i Tuchaczewskiego
o przebiegu nieudanej wojny.
Gdy skoñczyli, Lenin strzepn¹³ palcami i rzek³ g³uchym g³osem:
– Przegraliœmy! Ha! Walczyæ bez mi³oœci w sercu z tymi, którzy kochaj¹ ziemiê, naród,
tradycje – nie jest rzecz¹ ³atw¹, towarzysze! Mamy naukê na przysz³oœæ. Musimy zaszczepiæ
w armji i w³oœciañstwie umi³owanie ojczyzny kumunistycznej i œwiadomoœæ, przeciwn¹ po-
siadanej przez Polaków. Oni uwa¿aj¹ za swój obowi¹zek obronê Zachodu przed zalewem
Wschodu. My musimy poczuwaæ siê do odpowiedzialnoœci za krzewienie komunizmu od
oceanu do oceanu!...
– jakaœ mocno zawi³a sofistyka! – pogardliwie zauwa¿y³ Zinowjew, patrz¹c na towa-
rzyszy.
Lenin nie zwróci³ na niego ¿adnej uwagi.
– Mamy przed sob¹ zadanie – skoñczyæ z wojn¹ domow¹ – mówi³ dalej. – Skierowaæ na
Denikina i Wrangla wszystkie si³y i zgnieœæ kontr-rewolucjê na zawsze! Obj¹wszy rz¹dy nad
ca³¹ Rosj¹ niepodzielnie, zaczniemy now¹ grê. Myœla³em, ¿e do tego dojdzie, ¿e czerwona
armja potrafi walczyæ nie tylko, gdy w siedmiu na jednego uderza”, lecz i z równemi si³ami.
Widzê teraz, ¿e nie wychowaliœcie w niej ducha odpornoœci i spokoju, niezbêdnego do zwy-
ciêstwa. Musicie naprawiæ to! Zaczniemy now¹ grê!
Urwa³ nagle i umilkn¹³ na jedn¹ chwilê! Ale wystarczy³o tego nieuchwytnie krótkiego
momentu,– aby myœl Lenina pêdem b³yskawicy obieg³a, opasa³a ca³y œwiat. Ujrza³ luny nad
Indjami, a huk i zgie³k bitwy walczy³ z odg³osami burzy, szalej¹cej nad szczytami Himala-
jów. Miljony ¿ó³tych wojowników, jak potworne fale, mknê³y na Zachód. Czarne hordy Mu-
rzynów wdziera³y siê do Europy od po³udnia, pozostawiaj¹c po sobie zgliszcza i pobojowi-
ska.
– zaczniemy now¹ grê! – powtórzy³ Lenin, uderzaj¹c piêœci¹ w stó³. – Przeczuwa³ j¹ filo-
zof–marzyciel Wo³odzimierz So³owjow. Podniesiemy Azjê przeciw Europie! Podniesiemy
Hindusów, Murzynów i Arabów przeciwko Anglji, Francji i Hiszpanji! Wzniecimy rewolucjê
kolorowych przeciwko bia³ym ludom. Staniemy na czele ruchu i rêkami ¿ó³tych, czarnych
279
i bronzowych towarzyszy obalimy stary œwiat! Musimy ze wschodu czerpaæ si³y dla naszego
dzie³a! Rozpocz¹æ pracê nad zwo³aniem kongresu Azjatów! Og³osimy „œwiêt¹ wojnê” prze-
ciwko Anglji, tej twierdzy kapitalizmu i odwiecznego ³adu. Miljard uciemiê¿onych ludzi sta-
nie w naszych szeregach!
Znowu, jak zwykle, potrafi³ Lenin rzuciæ oœlepiaj¹ce has³o, otworzyæ szerokie horyzonty,
natchn¹æ wiar¹ i nadziej¹.
Czerwona armja wkrótce zwali³a siê huraganem na front genera³a Wrangla, rozbi³a jego
wojska, zmusi³a do wycofania siê poza granice Rosji; cudzoziemcy w pop³ochu porzucili Krym,
Kaukaz i Odessê; fala uciekinierów rosyjskich wyplunê³a do Europy, na d³ug¹, ciê¿k¹ tu³aczkê.
Nad Rosj¹ powiewa³a czerwona fala komunizmu, a jej cieñ dosiêga³ na zachodzie granicy
polskiej, ³otewskiej, rumuñskiej, na wschodzie – fal oceanu Spokojnego.
W ró¿nych miastach rosyjskich odbywa³y siê kongresy przedstawiciel azjatyckich narodów.
Przebiegali komisarze podsuwali im myœl o walce z Anglj¹ i Francj¹, kreœlili granice olbrzy-
miego pañstwa z has³em „Azja dla Azjatów” i podszeptywali im:
– My poprowadzimy was na wielki podbój œwiata!
Nikt tu nie mówi³ o komunizmie, o zniesieniu w³asnoœci prywatnej, o prawie piêœci, o wal-
ce z Bogiem.
Inne tu brzmia³y mowy – podstêpne, fa³szywe, lecz dzia³aj¹ce na wyobraŸnie marz¹cych
o wolnoœci ras, na których ci¹¿y³o nielitoœciwie jarzmo bia³ych zaborców, zapominaj¹cych
o nauce Jezusa z Nazarei.
Komisarze, podsycaj¹c w kolorowych ludziach nienawiœæ do Anglji i zatruwaj¹c umys³y
mo¿liwoœci¹ rych³ego odwetu, zacierali rêce i widzieli ju¿ w swej drapie¿nej wyobraŸni nowe
stosy miêsa, rzuconego na pastwê armat i kulomiotów w imiê has³a, przera¿aj¹cego Europê.
Wreszcie robota agitacyjna by³a skoñczona.
W Moskwie zwo³ano kongres trzeciej Miêdzynarodówki, aby uchwaliæ wspólny plan dzia³añ.
W wielkiej tronowej sali Kremlu odbywa³y siê narady Miêdzynarodówki. Wœród rosyjskich
i zachodnio–europejskich delegatów widnia³y turbany Hindusów, zawoje Afgañczyków, Ara-
bów i Berberów, czerwone i czarne fezy Turków i Persów, jedwabne czapeczki Chiñczyków
i Annamitów, okr¹g³e g³owy Japoñczyków i lœni¹ce, hebanowe twarze Murzynów ze Stanów
Zjednoczonych Ameryki, z Sudanu i z ziemi Zulusów.
Na fotelu tronowych, z dwug³owym or³em cesarskim na oparciu siedzia³ olbrzymi Murzyn,
o szyi byka, szerokiej twarzy, przeciêtej linj¹ bia³ych zêbów.
Przewodniczy³ zebraniu z wysokoœci tronu Rurykowiczów, maj¹cy przy sobie do pomocy
w kierowaniu obradami towarzysza Karachana i „hinduskiego profesora”, Mayawlewi Mo-
hammed Barantu³³ê.
Kongres przyj¹³ jednog³oœnie uchwa³ê o „œwiêtej wojnie” przeciwko Anglji. Przy³¹czy³ siê
do tego postanowienia pose³ okrutnego Amanullaha, emira Afganistanu. Mia³o to wielkie
znaczenie w oczach muzu³manów, gdy¿ uczeni, wp³ywowi „ulema” zamierzali uznaæ emira
za „mahdi” – „miecz Allacha i wrêczyæ mu ukrywany w Mecce zielony sztandar krwawego
Proroka.
Wszystko sz³o po myœli Lenina i znajduj¹cych siê pod jego wp³ywem komisarzy z biura
politycznego.
Podejmowano wschodnich delegatów serdecznie i hucznie. Pokazywano, jak i innym cu-
dzoziemcom, odwiedzaj¹cym Moskwê, rzeczy, dowodz¹ce wielkiego dobrobytu Rosji. By³y
280
to: fabryka tkacka, drukarnia, wzorowy domek robotniczy, wspó³czesna chata wieœniacza,
szko³a, przytu³ek dla dzieci, czytelnia, urz¹dzone starannie, dla zaimponowania i zbicia z tro-
pu naiwnych goœci, którzy nie podejrzewali nawet, ¿e reszta fabryk pozostaje nieczynna, ¿e
w jednym pokoju zarekwirowanych mieszkañ i pa³aców gnieŸdzi siê po trzy rodziny robotni-
cze, ¿e na wsi nic siê nie zmieni³o, chyba to, ¿e znik³y nafta, œwiece, myd³o i materja³y na
ubrania, ¿e szko³y, przytu³ki i czytelnie nie maj¹ œrodków nawet na opa³, ¿e s¹ ogniskiem
rozpusty i chorób.
Lenin zaprasza³ do siebie delegatów i prowadzi³ rozmowy w³aœciwym mu, ujmuj¹cym spo-
sobem, zmuszaj¹cym do szczeroœci.
Gadatliwi Murzyni z Ameryki i Sudanu krzyczeli, wymachiwali d³ugiemi, ma³piemi rêka-
mi, szczerzyli potê¿ne k³y i obiecywali powstaæ, jak jeden m¹¿, aby wymordowaæ bia³ych
ciemiê¿ców.
Tylko Zulus milcza³ i ponuro spogl¹da³ na czarnych rodaków. Gdy uspokoili siê nieco,
mrukn¹³ pogardliwie:
– Przys³owie powiada: „dziêkuj za ka¿d¹ radê, ale zwa¿aj na rozum w³asny i na si³y swo-
je”. Nie rêce dadz¹ nam wolnoœæ, chocia¿by potê¿ne by³y. Tylko rozum! Tylko rozum da nam
szczêœcie...
Umilk³ i odszed³ od rozmawiaj¹cych z Leninem towarzyszy.
– G³osowaliœcie za wojn¹ z Anglj¹? – spyta³ go komisarz Karachan.
– Tak! – odpar³ Zulus. – Ale wojna bywa ró¿na. Nie tylko miecze dzwoni¹ i obalaj¹ ludzi.
Nie tylko piêœæ przemawia do rozumu...
Azjaci zawsze skupieni, zaczajeni i podejrzliwi, patrzyli na ruchliwych komisarzy niewzru-
szonym wzrokiem czarnych oczu, o Ÿrenicach, ukrytych za nieprzeniknion¹ zas³on¹ tajemni-
czoœci. S³uchali uwa¿nie, zachowuj¹c milczenie.
Japoñczyk Komura, wys³uchawszy gor¹cej mowy Lenina, wzruszy³ ramionami i mrukn¹³,
wci¹gaj¹c w siebie powietrze:
– Wy nie mo¿ecie kierowaæ nami. Naród wasz jest ciemny, na duchu s³aby i okrutny. Zna-
my was z wojny 1905 roku. My – ludzie z Nippon poprowadzimy Azjê!...
Nie pocieszy³a te¿ Lenina rozmowa z Wan–hu–Koo, którego zaprosi³ na d³ug¹ pogawêdkê
do swego gabinetu.
Zacieraj¹c rêce i uœmiechaj¹c siê zagadkowo, Chiñczyk rzek³ z uk³onem, pe³nym uszano-
wania:
– M¹dry panie, który nie bronisz mnie niegodnemu nazywaæ siebie „towarzyszem”, po-
zwól, ¿e wyra¿ê zdumienie moje cz³owieka nieoœwieconego i nêdznego! Chcesz skasowaæ sto
lat pracy ludzkiej, które dziel¹ Rosjê od Zachodu?... To ci siê nie uda... My – Chiñczycy, któ-
rzy mamy do odrobienia 500 lat, musimy osi¹gn¹æ wszystko to, co wywy¿szy³o Europê. Chce-
my mieæ kapitalistyczn¹ gospodarkê, demokracjê i parlament, tylko taki, do którego wejd¹
najlepsi, najuczciwsi, najm¹drzejsi ludzie. Niech tam bêd¹ potomkowie cesarza, mandaryno-
wie, bankierzy, wieœniacy, kulisi. Musz¹ byæ jednak najlepsi wœród najlepszych. Oni bêd¹
myœleæ i pracowaæ nie dla siebie i swoich przyjació³, lecz dla ca³ego narodu! Tak myœlimy,
czcigodny towarzyszu, m¹dry, szanowny panie!
Ale szczególnie zaniepokoi³a Lenina rozmowa z Hindusem.
By³ to wykszta³cony Aurobindo Chendarwakar, wys³any przez Mahatmê Ghandi. Kremlo-
wi chodzi³o o Hindusów, bo, oni, pierwsi mogli zadaæ cios Anglji, stoj¹cej na drodze, któr¹
281
kroczy³ komunizm. Mia³ zamiar omówiæ z Chendarwakarem wspóln¹ akcjê i niezw³ocznie
wyst¹pienie górali pó³nocno–zachodnich prowincyj.
Do tego jednak nie dosz³o, bo rozmowa nagle skoñczy³a siê fatalnie.;Hindus, wys³uchaw-
szy objaœnienia programu komunistycznego, zawo³a³:
– Teraz widzê jasno! Komunizm jest rezultatem cywilizacji materjalistycznej i zwolen-
nicy jego w uwielbieniu martwej materji utracili ³¹cznik z ¿yciem rzeczywistem, przekszta³-
caj¹c siê w maszynê. Boimy siê jej! Ko³a maszyny wci¹gn¹ nas w swoje tryby i zêby, a¿
uczyni¹ z nas bierne w obojêtnoœci, bezduszne czêœci sk³adowe tej¿e maszyny. Jest ona
wytworem ciemnych si³ i od niej przyjdzie zguba! Zwróæcie siê do ucha i w nim szukajcie
Boga! Bóg to mi³oœæ, która zostawia po sobie ruiny, trupy i zemstê... ¯ywimy dla was do-
bre uczucia, bo, jak i my, walczycie z Anglj¹... Jednak drogi nasze s¹ rozbie¿ne... Wy nie
jesteœcie przeznaczeni na wodzów naszych... Dlaczego macie byæ wodzami? Kto powo³a³
was do tego?
Lenin musia³ gwa³townie przerwaæ tê rozmowê, bo do gabinetu jego wchodzili delegaci:
bu³garski – Kolaro, w³oski – Teraccini, angielski – Stewart, amerykañski – Amter, po³udnio-
wo–afrykañski – Stirner, finlandzki – Kuuisinen, wprowadzeni przez Radka i Joffego.
Tego¿ wieczora dyktator wezwa³ do siebie Cziczerina, Karacha, Litwinowa, Radka i d³u-
go rozmawia³ z nimi. Postanowiono rzuciæ znaczne sumy na przekupienie delegatów, na wy-
s³anie najzdolniejszych agitatorów do Indyj i Chin, aby walczyli z przes¹dami „dzikich po-
czwar”, ju¿ zatruty jadem cywilizacji zgni³ego Zachodu.
– Urabianie Azjatów nie pójdzie tak ³atwo... – westchn¹³ Karachan.
Jakgdyby w odpowiedzi na to wszed³ sekretarz i poda³ telegram.
–Towarzysze, – sykn¹³ Lenin. – Emir afgañski, podnosz¹cy powstanie przeciwko Anglji,
zosta³ rozbity na drodze do Kabulu. Mahatma Ghandi wypowiedzia³ siê przeciwko taktyce
wojuj¹cego komunizmu i postanowi³ przejœæ do „biernego oporu”. Szaleniec!
Towarzysze milczeli.
Lenin czu³, ¿e wiara w niego rozwiewa siê, jak mg³a poranna pod smaganiem wiatru.
Musia³ rzuciæ na stó³ now¹ kartê, aby natychmiast porwaæ wyobraŸniê komisarzy, uchro-
niæ ich przed ostatecznem zw¹tpieniem.
Karty tej nie mia³.
Przera¿aj¹ca obojêtnoœæ ogarnê³a go nagle. Czu³ potrzebê wypoczynku, samotnoœci i mil-
czenia. Zimno po¿egna³ towarzyszy i poszed³ do swego mieszkania.
Po³o¿y³ siê na kanapie i o niczem nie myœla³. By³ œmiertelnie znu¿ony.
Ktoœ zapuka³ do drzwi i wszed³.
Dy¿urny oficer z warty poda³ telegram.
– Do prezesa Rady komisarzy ludowych poufnie! – zameldowa³.
Lenin rozerwa³ kopertê i spojrza³ na podpis.
Telegrafowa³ prezes Rady komisarzy ukraiñskich, donosz¹c, ¿e ch³opi kilku obwodów
wyr¿nêli „biedotê”, pozabijali komisarzy, nauczycieli–komunistów i rozgrabili sk³ady apro-
wizacyjne.
– Pos³a³em oddzia³y karne, aby zmusiæ ch³opów do pos³uchu i zarekwirowaæ im pszenicê.
Trzy wsie zrównano z ziemi¹, – koñczy³ swoje doniesienie wysoki urzêdnik nowego rz¹du.
Sta³a siê rzecz najstraszniejsza. Rada komisarzy wystêpowa³a otwarcie przeciwko ch³o-
pom. Urok Kremlu i osobisty czar Lenina musia³y prysn¹æ bezpowrotnie.
282
– Co robiæ? – szepta³ Lenin. – Ch³opom nie potrzebni s¹ ani towarzysze zachodni, ani
wschodni! Nic ich nie obchodzi elektryfikacja i postêp komunizmu! ¯¹daj¹ pokoju, normal-
nej pracy, chleba, towarów... Ja im tego daæ nie mogê! Musia³bym rzuciæ w³oœciañstwu sto
tysiêcy traktorów, uruchomiæ fabryki... Ha! Mr. King... rozpowiada³ o potê¿nych maszynach,
ale potem odszed³ ode mnie i nawet siê nie obejrza³! Mr. King!...
Spojrza³. Przy drzwiach pozostawa³ wyprostowany oficer, czekaj¹cy na rozkazy.
Lenin zerwa³ siê na równe nogi i krzykn¹³ z wœciek³oœci¹:
– OdejdŸ!
Oficer wypad³ wylêk³y.
Lenin biega³ po pokoju i, przyk³adaj¹c sobie piêœci do czo³a, wo³a³ chrapliwie:
– Dajcie mi sto tysiêcy traktorów, maszyny dla fabryk, robotników pracowitych, facho-
wych, genjalnych in¿ynierów, a ruszê w œwiat z posad!
Wszed³ woŸny, który zwykle pali³ w piecach, i, œmiej¹c siê w ku³ak, mrukn¹³ ochryp³ym
g³osem:
– Dziœ zimno wam bêdzie spaæ, towarzyszu! Wêgla do Moskwy nie dostarczono... Ludzi-
ska gadaj¹, ¿e gdzieœ ko³o Charkowa g³odni kolejarze strajkuj¹ i poci¹gów nie puszczaj¹. Ha,
jak brzuch podci¹gnie, to cz³owieka wszelkie zuchwalstwo siê ima. Zimno wam bêdzie, to-
warzyszu, bo to na mróz bierze!
Lenin podszed³ do niego i zajrza³ mu w oczy.
– Je¿eli nie bêdziesz pali³, to nie w³ócz siê po domu... „towa – rzyszu”!
Wypchn¹³ go i zatrzasn¹³ drzwi.
Z ulicy dochodzi³y ponure tony i tchn¹ce zawiœci¹ i groŸb¹ s³owa miêdzynarodowego hym-
nu proletarjackiego:
Rz¹dz¹cy œwiatem samow³adnie
Królowe kopalñ, fabryk, hut
Tem mocni s¹, ¿e ka¿dy kradnie
Bogactwa, które stwarza lud!
W tej bandy kasie ogniotrwa³ej –
Stopiony w z³oto krwawy pot,
Na w³asnoœæ do nas przejdzie ca³y,
Jak nale¿noœci s³uszny zwrot!
Lenin d³ugo nads³uchiwa³; wreszcie zakl¹³, uszy zatka³ palcami i biega³ po pokoju, wyj¹c:
– O–o–o! Mr. King! Mr. King!...
283
ROZDZIA£ XXXII.
Up³ywa³y miesi¹ce i przemija³y, jak z³y sen. Z ciê¿kiej mg³y, wisz¹cej nad Rosj¹, wynu-
rza³y siê potworne, apokaliptyczne postacie i œlad swój znaczy³y krwi¹.
Lenin nie widzia³ tego, siedz¹c w zaciszu Kremla.
Jednak nie tylko nad ludnoœci¹ zawis³a mg³a nieznoœna, jadowita.
Wszechw³adny dyktator, opieraj¹cy siê na oddanej mu bezwzglêdnie partji komunistycz-
nej, otoczony wiern¹ gwardj¹, odczuwa³ j¹, byæ mo¿e, po stokroæ boleœniej.
Sto dwadzieœcia miljonów Rosjan z biegiem czasu dosz³y do straszliwej, choæ naturalnej
obojêtnoœci. Nic ju¿ ich przeraziæ nie mog³o. Kara œmierci nie wywiera³a ¿adnego wra¿enia,
przesta³a byæ batem, zmuszaj¹cym do spe³nienia rozkazów rz¹du proletarjackiego. Jedni umie-
rali, drudzy, z ca³ym spokojem oczekuj¹c œmierci, biernie sprzeciwiali siê woli panuj¹cej partji,
uciskaj¹cej ich coraz bezwzglêdniej. Rosja jeszcze nie mia³a si³ do nowego powstania, by³a
znu¿ona straszliwie; ch³op, robotnik, inteligent wiedzieli, ¿e niema nikogo, kto móg³by uj¹æ
w mocne d³onie ster pañstwa po komisarzach ludowych, gdyby t³um zrozpaczonych ludzi roz-
szarpa³ ich na ulicach Moskwy i Piotrogrodu. Kto ¿y³, zaciska³ zêby i czeka³ na cud, bez wzru-
szenia id¹c pod mur widz¹c œmieræ bliskich istot i dla op³akiwania ich nie maj¹c ³ez.
Lenin prze¿ywa³ inne mêki, byæ mo¿e, gorsze, o wiele straszniejsze, bo d³ugie, nigdy
nie ustaj¹ce.
Widzia³ upadek swego zuchwa³ego planu. Ratowa³ go, jak móg³, za cenê rewolucyjnego
sumienia, uroku i wp³ywu imienia swego.
By³ zmuszony dopuœciæ kapita³ cudzoziemski; terorem zniewalaæ robotników do pracy; ka-
pitulowaæ niemal codziennie przed w³oœciañstwem, które, zwalczywszy „biedotê”, coraz
szybciej i wyraŸniej tworzy³o now¹, potê¿n¹ liczebnie bur¿uazjê. „Ziemia” wy³oni³a ze swe-
go mrowiska ludzi rozwa¿nych, przebieg³ych i stanowczych. Umieli ju¿ wywieraæ nacisk na
wszystkie instytucje bolszewickie i nawet przekszta³caæ je.
Zrywa³y siê powstania na Kaukazie, w Turkiestanie i wœród Kirgizów. Wprawdzie t³umio-
no je z ca³em okrucieñstwem, lecz wywiera³y one szkodliwe dla Rosji wra¿enie zagranic¹
i budzi³y nadzieje w innych narodowoœciach, zgnêbionych przez rz¹d moskiewski.
Miasta, przemys³ i sami komisarze pozostawali na ³asce ch³opów, karmi¹cych nich niechêt-
nie, pod przymusem i groŸb¹.
Krwawa robota „czeki” po zamordowaniu katolickiego ksiêdza, pra³ata Budkiewicza, wy-
wo³a³a oburzenie ca³ego œwiata cywilizowanego. Lenin by³ zmuszony zreformowaæ tê insty-
tucjê, pozornie nadaj¹c jej inne oblicze i nazwê.
Wyczuwa³ dyktator, ¿e w g³êbi partji roœnie zw¹tpienie w jego nieomylnoœæ, ¿e grupa to-
warzyszy ze Stalinem i Mdiwanim na czele wystêpuje z ostr¹ krytyk¹ chwiejnej polityki Rady
komisarzy ludowych.
284
Lenin marzy³ o mo¿liwoœci nowej wojny, w ci¹gu której wszelkie metody rz¹dzenia kra-
jem znajdywa³y ³atwe objaœnienie i usprawiedliwienie.
Przyczyn do wojny, mimo nieprzerwanych pogró¿ek, zbrodni i intryg Kremlu, nie by³o.
Europa zrozumia³a, ¿e bolszewizm zapl¹ta³ siê we w³asnych sid³ach i spokojnie czeka³a
na rozgrywkê ostateczn¹.
Do pogr¹¿onego w nieweso³ych myœlach Lenina wesz³a osobista sekretarka dyktatora –
Fotijewa.
– W³odzimierzu Iljiczu! – zawo³a³a z weso³ym œmiechem. – Przyby³a na podwórze dzia-
twa z przytu³ku waszego imienia. Dzieci prosz¹, abyœcie wyszli do nich!
Lenin ociê¿ale podniós³ siê z fotelu i otworzy³ drzwi na balkon.
Na placyku wewnêtrznym sta³a gromadka dzieci.
Wygl¹da³y na najnêdzniejszych ¿ebraków w swoich ³achmanach ró¿nobarwnych, zniszczo-
nych: dziewczynki – w dziurawych szalach na ramionach, ch³opcy – w czapkach, z których
wyziera³y k³aki waty; dzieci bose, o szarych, z³oœliwych twarzach, ponurych oczach, otoczo-
nych sinemi cieniami, trzyma³y w rêkach czerwone chor¹giewki z napisami komunistyczne-
mi i portretami Lenina.
Ujrzawszy go, zaczê³y wymachiwaæ czerwonemi skrawkami papieru i wykrzykiwaæ:
– Niech ¿yje Iljicz!
Rozleg³a siê œpiewka „Miêdzynarodówki”.
Lenin przemówi³, patrz¹c na tê gromadê dzieci o ruchach ociê¿a³ych, leniwych i chorych:
– M³odzi towarzysze i towarzyszki! Wy bêdziecie wykañczaæ to, co my zaczêliœmy budo-
waæ. Jest to szczêœcie ludzkoœci. Pamiêtajcie o tem ci¹gle i nie traæcie si³ na przywi¹zanie do
rodziców, braci, przyjació³. Zapomnijcie o mi³oœci dla Boga, którego sfabrykowali popi–fa³-
szerze. Ca³e serce, ca³¹ duszê oddajcie na walkê o szczêœcie œwiata!
– Niech ¿yje Lenin! Lenin – ojciec nasz i wódz! – jak najg³oœniej krzyknêli wychowawca
i nauczycielka.
Dzieci wykrzykiwa³y coœ niewyraŸnego, œmia³y siê z³oœliwie i tr¹ca³y siê ³okciami.
Leninowi wyda³o siê, ¿e pos³ysza³ piskliwy g³os dziewczynki:
– Ojciec, a jeœæ nie daje!... Wci¹¿ ziemniaki i ziemniaki... Do cholery ciê¿kiej!
Delegacja, pokrzykuj¹c, opuœci³a dziedziniec kremliñski, nie ogl¹daj¹c siê na stoj¹cego na
balkonie Lenina.
Dzieci sz³y przez ca³e miasto.
W drodze krad³y jab³ka, ogórki i chleb ze straganów; wykrzykiwa³y sproœne s³owa i co
chwila rozprasza³y siê na wszystkie strony. Jeden z ch³opaków cisn¹³ kamieniem w wystawê
sklepow¹. Dziewczynka, mo¿e, trzynastoletnia, spostrzeg³szy przechodz¹cego czerwonego
oficera, szarpnê³a go za rêkaw i szepnê³a, bezczelnie zagl¹daj¹c w oczy:
– Daj rubla, to pójdê z tob¹...
Wreszcie doszli do przytu³ku.
By³ to ma³y pa³acyk, opuszczony przez w³aœciciela i zarekwirowany przez w³adze. Nad
frontem, opieraj¹cym siê na czterech kolumnach, wisia³a bia³a p³achta z napisem: „Przytu³ek
dla dzieci imienia W³odzimierza Iljicza Lenina”.
S³oñce zapada³o za drzewami parku i wysokiemi kamienicami.
Dzieci z ha³asem wchodzi³y do piêknej niegdyœ sali. Teraz panowa³y tu zniszczenie, za-
duch i brudy. Œciany, posiekane przez kule, powalane t³uszczem i upstrzone komunistyczne-
285
mi has³ami, pomieszanemi z ohydnemi napisami; szerokie prycze w dwa piêtra, niczem nie
okryte, pe³ne kurzu, œmieci i œladów zab³oconych nóg, ci¹gnê³y siê doko³a.
Wychowawca zapali³ latarniê naftow¹, a jeden z ch³opców postawi³ na stó³ miskê gotowa-
nych ziemniaków.
– Œcierwo! – warkn¹³ siedz¹cy na pryczy wyrostek. – Tylko na kartofle mog¹ siê zdobyæ!
Niech ich czarna œmieræ wydusi!
Po kolacji dziewczynki i ch³opcy zaczêli wchodziæ na nary, podk³adaj¹c pod g³owê zwi-
niête ³achmany, z³orzecz¹c i bluŸni¹c co chwila.
Do pokoju bez szmeru wœlizgnê³a siê dziewczynka lat czternastu. By³a lepiej od innych
ubrana.
Milcza³a, patrz¹c powa¿nie i surowo piwnemi oczami.
– Gdzie¿eœ siê wa³êsa³a, Lubka! – okrzykn¹³ j¹ wyrostek, prawie nagi, bezwstydnie roz-
walony na pryczy. – Je¿eli bêdziesz mnie zdradza³a, ja ci zêby powybijam!
Splun¹³ i zakl¹³ ohydnie.
Lubka, nie odpowiadaj¹c, rozebra³a siê i cicho wsunê³a wiotkie cia³o swoje pomiêdzy
wyrostkiem, a dziewczynk¹, le¿¹c¹ w skulonej postawie.
Na sali zapad³o milczenie.
Rozlega³ siê tylko g³oœny oddech zasypiaj¹cych i œpi¹cych dzieci.
Za piecem dar³ siê œwierszcz.
Gdzieœ niedaleko zawy³ ¿a³oœnie piesek, cienko, jêkliwie.
Ciszê przeszy³ sycz¹cy, urwany szept:
– No, no, Lubka...
– Zostaw mnie! – prosi³a dziewczynka.
– Stêskni³em siê do ciebie... no, nie broñ siê... przecie¿ nie pierwszy raz... Lubka, ty –
najmilsza ze wszystkich... Poca³uj... nie broñ siê!
– Zostaw mnie! – szepnê³a gor¹co. – Dziœ nie mogê, Kolka!... By³am z mam¹ w cerkwi... Bi-
skup odprawia³ nabo¿eñstwo... bardzo piêkne nabo¿eñstwo... wszyscy œpiewali... Pop³aka³am siê...
– G³upie brednie!... – zaœmia³ siê Kolka. – Wiara top – opjum dla ludzi... trucizna. ChodŸ-
¿e ju¿... chodŸ...
– Nie chcê! Nie rozumiesz, ¿e dziœ nie mogê? – zawo³a³a groŸnie.
Zaczêli siê szamotaæ, dysz¹c ciê¿ko i miotaj¹c przekleñstwa.
Dzieci zaczê³y siê budziæ i kl¹æ.
– Spaæ nie daj¹, psy parszywe!
Kolka wpad³ we wœciek³oœæ.
– Acha! Toœ ty taka? – krzykn¹³. –Pluæ chcê na ciebie – plugawkê! Nos zadziera... Obejdê
siê bez ciebie, ale ty popamiêtasz mnie, pad³o! Mañka, do mnie!
Jakaœ naga postaæ, ci¹gn¹c za sob¹ brudne ³achmany, przeskoczy³a przez le¿¹ce dzieci i ze
œmiechem upad³a na pryczê tu¿ przy wyrostku.
– Niech patrzy ta wyw³oka, jak siê kochaj¹ uczciwi komuniœci! – krzykn¹³ Kolka, obej-
muj¹c dziewczynê.
Dzieci podnosi³y siê ze swoich miejsc i otoczy³y miotaj¹ce siê cia³a towarzyszy. Patrzy³y
b³yszcz¹cemi oczami, zaciskaj¹c zêby i g³oœno oddychaj¹c.
Dopiero po pó³nocy w „przytu³ku dla dzieci imienia W³odzimierza Iljicza Lenina” zapa-
nowa³a cisza. Wszystko spa³o.
286
Tylko jedna postaæ, skulona pod dziuraw¹, poplamion¹ ko³dr¹, cicho p³aka³a, podnosz¹c
ramiona i wzdychaj¹c ¿a³oœnie.
By³a to Lubka.
Przeczuwa³a coœ niedobrego i by³a obra¿ona w swoich uczuciach, które ogarnê³y j¹ w cer-
kwi, gdzie tajemniczo p³onê³y ¿ó³te jêzyki œwiec woskowych, rozbrzmiewa³y g³osy chóru,
a biskup, siwy i dobrotliwy, przenikliwym g³osem mówi³ œpiewnie:
– Przemin¹ dni mêki i plagi, przyjdzie Chrystus Zbawiciel i rzeknie: „B³ogos³awieni ma-
luczcy, albowiem dla nich jest królestwo niebieskie Ojca mego!”
Usnê³a we ³zach i westchnieniach.
Ga³as przebudzi³ j¹. Dzieci wstawa³y, kln¹c i krzycz¹c k³ótliwie.
Kolka bezwstydny, nagi, obejmowa³ i szczypa³ Mañkê.
Nikt siê nie my³ i nie czesa³. Jeden tylko z ch³opaków, okryty b³otem od stóp do czubka
bezbarwnej g³owy, nala³ wody do miski, pozostawionej po zjedzonych ziemniakach, i my³
nogi.
Wniesiono imbryk z herbat¹, blaszane kubki i pokrajany na równe kawalki chleb. Dzieci
zaczê³y siê po¿ywiaæ.
Ujrzawszy wchodz¹cego wychowawcê, Kolka zawo³a³:
– Towarzyszu! Lubka Szanina by³a wczoraj w cerkwi. ¯¹dam s¹du nad ni¹, bo sprzenie-
wierzy³a siê zasadom komunistycznej m³odzie¿y!
S¹d odby³ siê natychmiast tu¿ przy stole, gdzie sta³ wykrzywiony imbryk i zardzewia³e,
brudne kubki.
Lubka zosta³a pozbawiona prawa korzystania z dobrodziejstw „przytu³ku imienia Lenina”.
Po chwili sta³a na ulicy i ogl¹da³a siê bezradnie.
Nie wiedzia³a, co mam ze sob¹ zrobiæ. Iœæ do matki, która sama przymiera³a z g³odu, nie
œmia³a.
Bezwiednie skierowa³a siê do miasta.
Na rynku, gdzie ka¿dego ranka przyje¿d¿ali ch³opi z kapust¹, ziemniakami i chlebem, za-
mieniaj¹c produkty wiejskie na ró¿ne przedmioty i ubranie, Lubce uda³o siê niepostrze¿enie
porwaæ ogródek. Pobieg³a z nim w stronê ludnych ulic.
Na Dmitrowce spotka³a bandê dzieci i wyrostków.
Zaczepi³y j¹ i wypytywa³y o Moskwê.
Sz³y ze wsi i z ma³ych miasteczek. Bezdomni i g³odni przybyli do stolicy, gdzie ³atwiej
by³o o po¿ywienie.
– Bêdê siê opiekowa³ tob¹! – rzek³ czarny, jak cygan, wyrostek, szczypi¹c Lubkê w udo.
– Dobrze! – odpar³a, krzywi¹c siê z bólu. – Ja wam poka¿ê Moskwê.
¯ycie ju¿ nauczy³o j¹, ¿e bez opieki nie mo¿na prze¿yæ nawet jednego dnia i ¿e opiekê
nale¿y okupiæ.
– Bêdziemy ¿yli ze sob¹ – doda³ wyrostek. – Na imiê mam Szymon, nazywaj mnie –
Sieñk¹... Ale pamiêtaj, je¿eli zdradzisz mnie, – zat³ukê!
– Dobrze! – zgodzi³a siê natychmiast.
Ch³opak wypytywa³ o jej los, a pos³yszawszy krótk¹, zwyk³¹ opowieœæ, zaœmia³ siê g³oœno
i zawo³a:
– A ja od rodziców uciek³em, oby ich tr¹d z¿ar³, bo zwêszy³em, ¿e czas daæ nura! G³ód
u nas w domu by³, a¿ wspominaæ straszno! Zmarnia³a i umar³a babka, a po niej m³odsza sio-
287
stra... Pewnej nocy widzê, ¿e ojciec bierze siekierê i trach! brata mego w ³eb. PóŸniej ca³y
tydzieñ syci byliœmy... Tylko ja na swoj¹ kolej nie czeka³em... Niech oni tam siê Ÿr¹, ja wolê
inaczej...
Dzieci przebiega³y t³umnie ulice, gapi³y siê na Kreml i na bramê Iwersk¹, gdzie pod naj-
wiêksz¹ œwiêtoœci¹ Rosji – cudownym obrazem Matki Boskiej widnia³ czerwony napis: „Wia-
ra i Bóg” – opjum dla narodu!”
Banda ¿ebra³a, ca³¹ gromad¹ otaczaj¹c przechodniów i skaml¹c, wystawa³a godziny ca³e
przed oknami jad³odajni, bij¹c siê o rzucone im koœci i kawa³ki chleba; czyha³a na w³aœcicie-
li straganów i porywa³a, co siê da³o; ch³opcy zapuszczali zrêczne, ma³e d³onie do kieszeni
wsiadaj¹cych do tramwaju ludzi; dziewczynki œciga³y m³odych mê¿czyzn i znika³y z nimi
w bramach domów. Powraca³y ociê¿a³ym krokiem, dzwoni¹c srebrnemi monetami.
– S³uchaj, Lubka! – szepn¹³ czarny wyrostek. – Widzisz tego starego wyw³okê? Ju¿ dwa
razy obejrza³ siê za tob¹... O! jeszcze... Widzisz? Oko zmru¿y³... PrzejdŸ–no ko³o niego...
Mo¿e zarobisz...
Dziewczynka sprê¿ystym krokiem dogoni³a starego cz³owieka o czerwonej twarzy i poro-
zumiewawczo spojrza³a na niego.
Ukry³a siê w bramie. Poszed³ za ni¹. Wkrótce szli razem. Lubka krzyknê³a:
– Sieñka, gdzie mam czekaæ na ciebie?
– Na Czerwonym Placu! – odkrzykn¹³ i machn¹³ rêk¹. Tak minê³o lato i jesieñ.
Dzieci spêdza³y noce na ³awkach, stoj¹cych na bulwarach, pod mostami, w parkach, lub
za miastem, tam – gdzie niegdyœ zwo¿ono œmiecie miejskie.
Przysz³y mrozy i wiatry zimne.
Œnieg przykry³ grub¹ warstw¹ podziurawione dachy, zniszczone jezdnie i chodniki stolicy.
Dzieci ka¿dego wieczora bieg³y na Czerwony Plac, Twersk¹, Kuznieckij Most i Arbat, –
jedyne ulice, podtrzymywane dla cudzoziemców w porz¹dku.
Nap³ywa³y tu rzesze bezdomnych ludzi. Ci walczyli krwawo o miejsce przy zgaszonych,
lecz jeszcze gor¹cych piecach asfaltowych, przy ogniskach dla rozgrzania przechodniów.
Czarny Sieñka, którego nazywano „atamanem” za postrach, który sia³ wœród innych, pra-
wie zawsze wywalcza³ dla siebie i Lubki najlepsze miejsce. Jednak¿e nieraz zmuszeni byli
spêdzaæ noce w ustêpach publicznych, w skrzyniach na œmiecie, w suterynach opuszczo-
nych, zawalaj¹cych siê kamienic, w studniach kanalizacyjnych, dr¿¹c z zimna i szczêkaj¹c
zêbami.
Ci¹gle g³odni i zrozpaczeni ch³opcy, pod dowództwem Sieñki, napadali na przechodniów,
rozbijali sklepy i staczali walki z innemi bandami, bij¹c siê na no¿e i kastety.
Podczas napadów nocnych patrole zabi³y i porani³y kilku ch³opaków z bandy „atamana”.
Przed œwiêtami Bo¿ego Narodzenia sro¿y³y siê straszne mrozy, a z niemi – niedostêpny
towarzysz – g³ód.
Ulice by³y puste ledwie przykryte ³achmanami dzieci nie œmia³y siê wynurzyæ siê ze swo-
ich skrytek.
Sieñka odnalaz³a na œmietniku miejsce, gdzie zwo¿ono gnój koñski. wykopano w nim do³y
i urz¹dzono ciep³e schroniska.
Pewnego wieczora Sieñka powróci³ z wywiadu.
– Hej, ho³oto! – krzykn¹³. – Bêdziecie mieæ wy¿erkê. Na œmietnik wyrzucono dziœ œcier-
wo koñskie. Ruszajmy na kolacjê!
288
Z weso³emi okrzykami wybieg³y dzieci ze swoich do³ów, nad któremi unosi³a siê ostro
pachn¹ca para, i otoczy³y trup konia.
No¿ami dzioba³y i kraja³y zmarzniêty kad³ub, zêbami szarpa³y i odrywa³y kawa³y ciemne-
go pad³a. Przez kilka dni banda by³a syta i szczêœliwa.
Jednak nie trwa³o to d³ugo. Dzieci zaczê³y chorowaæ,.
Cia³a ich okry³y siê wrzodami, które pêka³y, s¹cz¹c krew, puch³y i swêdzi³y ich nogi, rêce
i szyje, rany zjawi³y siê na wargach i jêzyku; gor¹czka pali³a chorych, dreszcze wstrz¹sa³y
nimi.
Sieñka zrozumia³, ¿e dzieje siê coœ z³ego. Z trudem wyczo³ga³ siê ze swej nory i zawlók³
do miasta, padaj¹c co chwila i jêcz¹c g³oœno.
Ujrzawszy milicjanta, zbli¿y³ siê do niego i zacz¹³ skam³aæ i wyæ:
– Ratujcie!... Jakiœ mór napad³ na nas... Ju¿ dwie dziewczyny zmar³y i le¿¹ niepogrzebane...
Milicjant odprowadzi³ ch³opca do biura, gdzie Sieñka opowiedzia³ wszystko, ledwie ru-
szaj¹c opuchniêtym jêzykiem.
Otoczono œmietnik wojskiem.
Lekarze obejrzeli chorych i w przera¿eniu cofnêli siê.
– Nosacizna! Nosacizna! – wo³ali ze zgroz¹.
W godzinê póŸniej za kupami œmieci ustawiono trzy kolumioty.
T³um wys³anych z wiêzieniach aresztantów politycznych zagl¹da³ do legowisk bezdom-
nych dzieci, wyci¹ga³ je z nor i do³ów, a, gdy skrytki opustosza³y, – rzygnê³y kulomioty.
Na gnoju, przysypanym stratowanym, topniej¹cym œniegiem i buchaj¹cym par¹, pozosta³y
nieruchome cia³a chorych dzieci i aresztantów. D³ugo wywlekano je póŸniej hakami, wrzuca-
no do skrzyñ z chlorkiem i wapnem i grzebano w g³êbokich do³ach, wykopanych tu¿ – na
œmietniku.
Wypadek epidemji nosacizny i innych chorób, szerzonych po Moskwie i ca³ym kraju przez
t³umy bezdomnych dzieci, przerzucaj¹cych siê z miasta do miasta, zwróci³ uwagê w³adz na
tak niebezpieczne zjawisko.
Przez ca³y tydzieñ milicja i patrole wojskowe urz¹dza³y ob³awy. Zgromadzono tysi¹ce
dzieci – obdartych, nêdznych, g³odnych i chorych.
Lenin przeczyta³ o tem w dzienniku „Prawda”, kierowanym przez Nadziejê Konstantynównê.
Natychmiast kaza³ zawezwaæ do siebie kierowniczkê komisarjatu opieki nad dzieæmi to-
warzyszkê Lilin¹.
Przed rewolucj¹ by³a ona marn¹ aktork¹, lecz póŸniej zrobi³a fantastyczn¹ karjerê.
Zosta³a ¿on¹ dyktatora Piotrogrodu, Zinowjewa, i wysokim komisarzem od kszta³towania
m³odych komunistów.
– Có¿ wy robicie w waszym komisarjacie? – zapyta³ Lenin opryskliwie.
Teatralnym gestem podnios³a rêce i zaczê³a deklamowaæ:
– Nasze dzieci nale¿¹ do spo³eczeñstwa, a wiêc do partji komunistycznej! Zabezpieczyli-
œmy je od mi³oœci rodzicielskiej, która jest szkodliwa, poniewa¿ wychowane w rodzinie dzie-
ci staj¹ siê od³amem antysocjalnym. Tymczasem my wychowujemy dzieci proletarjackie,
wrogie szczeniêtom bur¿uazyjnym!
– Doœæ tych g³upich frazesów! – sykn¹³ Lenin. – Oto le¿¹ przede mn¹ dzienniki „Komuni-
sta” i „Prawda” oraz raport towarzyszki Kalininej. Siedem miljonów bezdomnych dzieci, a z
nich zaledwie 80 000 w przytu³kach? Gin¹ fizycznie i moralnie! Choruj¹ na tr¹d, nosaciznê,
289
syfilis! Prostytucja nieletnich szerzy siê w sposób zatrwa¿aj¹cy... Wstyd! hañba! Niech towa-
rzyszka zaradzi z³emu, a pamiêta, ¿e wszelkiemi sposobami nale¿y ukrywaæ tê plagê przed
cudzoziemcami. W³aœnie maj¹ tu wkrótce przybyæ towarzysze z angielskiej „Labour Party”!
Lilina wziê³a do serca gniewne s³owa dyktatora.
Ob³awy trwa³y bez przerwy. Wy³apywano wszêdzie bezdomne dziewczêta, dzieci prawie, utrzy-
muj¹ce siê z nierz¹du. Znajdywano je w barakach robotniczych, nawet w wiêzieniach. Na ch³opa-
ków polowano po œmietnikach, po suterynach zburzonych domów, po cmentarzach, gdzie siê ukry-
wali przed mrozem i poœcigiem. W rzadko uczêszczanych miejscach k³adziono przynêtê – trupy
koni, psów, worek zgni³ych ziemniaków i urz¹dzano zasadzki, jak na dzikie zwierzêta.
Chorych na nosaciznê i tr¹d wyprowadzono za miasto, kazano kopañ rowy i rozstrzeliwa-
no. Z nimi razem ginêli chorzy na szkorbut i syfilis.
Pañstwo proletarjatu nie mia³o ani po¿ywienia dla nich, ani lekarstw, ani szpitali.
Rowy kopali dla siebie sami, a wapna i chlorku tymczasem nie brakowa³o.
Resztê wt³oczono do wagonów towarowych, zaplombowano i wys³ano na od¿ywienie siê
do ró¿nych, bardziej zasobnych miast.
Moskwa zosta³a oczyszczona od t³umów bezdomnych dzieci, które, jak psy zg³odzone,
w³óczy³y siê po ulicach i wy³y, skam³a³y pod oknami jad³odajni, cukierni, urzêdów i wspa-
nia³ych restauracyj, gdzie ucztowali cudzoziemscy socjaliœci, komisarze i zagraniczni chciwi
kupcy.
Angielscy i francuscy Towarzysze z zachwytem przygl¹dali siê jedynemu placowi i trzem
czystym ulicom stolicy, odrestaurowanym domom na Twerskoj i Kuznieckim Moœcie, ogo³oco-
nym sklepom, o wystawach, przepe³nionych zagranicznemi towarami, wspania³emu Kremlowi
i dekoracyjnym fabrykom, pokazywanym naiwnym goœciom przez wygadanych komisarzy.
Nie mogli och³on¹æ ze zdumienia, s³uchaj¹c w rzêsiœcie oœwietlonym Wielkim Teatrze
opery z genjalnym Szalapinym, œpiewaj¹cym tytu³ow¹ partjê, lub we wspania³ych restaura-
cjach zajadaj¹c kawior, nigdy niewidziane ryby, jarz¹bki i popijaj¹c szampanem.
– My God! – dziwili siê Anglicy, zaproszeni przez Lenina na bankiet. – Jakie oszczerstwa
rzucaj¹ bur¿uzje na komunistów, którzy w przeci¹gu kilku lat stworzyli w kraju taki nieby-
wa³y dobrobyt i ³ad! Te sandwicze z jarz¹bkiem i kawiorem s¹ wyœmienite! I am fed up, lecz
zjem jeszcze jeden!
Francuzi kiwali g³owami ze wspó³czuciem i wo³ali, gestykuluj¹c energicznie:
– Oh, oui! C’est merveilleux, vous savez!
Podczas, gdy do szklanek drogich goœci z nad Sekwany i Tamizy obficie dolewano szam-
pana Moët et Chandon, ozdobionego herbami carów na etykietach, – jeden z wagonów, wio-
z¹cych bezdomne dzieci do Charkowa, dobiega³ Kurska.
MroŸna noc ksiê¿ycowa otuli³a tajemnicz¹ mg³¹ ci¹gn¹ce siê doko³a planu pola, okryte
œniegiem.
Turkota³y ko³a wagonu i zgrzyta³y ³añcuchy.
Blade niebieskie œwiat³o przedziera³o siê przez szpary œcian i odrzucony ¿elazny blat, za-
mykaj¹cy okienko pod sufitem.
Cicho by³o w wagonie...
W mroku le¿a³y nieruchome cia³a. Okrywa³y siê wzajemnie. Tuli³y siê do siebie, opl¹tane
nogami i ramionami, wciska³y g³owy pod ³achmany, podkurcza³y kolana pod brody, palce
wtyka³y do ust...
290
Nikt nie rusza³ siê, nikt nic nie mówi³, nie wzdycha³, nie ¿ali³ siê, nie p³aka³ i nie jêcza³.
Przez te piêæ dni podró¿y w zimnym wagonie, zgrzytaj¹cym i skrzypi¹cym, wszystkie s³o-
wa zosta³y powiedziane, wszystkie westchnienia przebrzmia³y i unios³y siê do nieba, skargi,
zawarte w szlochu rozpaczliwym i jêkach ob³êdnych, zag³uszonych turkotem kó³ i dzwonie-
niem ³añcuchów, pad³y ze stygn¹cych warg, pêkaj¹cych od mrozu, i znieruchomia³y wraz
z cia³ami.
D³ugo i trwo¿nie rycza³a lokomotywa i stanê³a.
Jacyœ ludzie z latarniami podbiegli do ciemnego wagonu.
Zerwali plombê i odsunêli drzwi.
– Hej, wychodŸcie! – zawo³a³ starszy kolejarz z w¹sami, okrytemi szronem i soplami lodu.
– Wagon siê rozklekota³ do reszty. Damy inny...
Nikt nie odpowiedzia³, nikt siê nie poruszy³.
Œwiecili latarkami, ci¹gnêli le¿¹cych za rêce i nogi.
Pasa¿erowie czerwonego wagonu pozostali sztywni, skostniali, milcz¹cy.
– Zamarzli?... – szepn¹³ kolejarz z soplami na w¹sach,
– Zamarzli... – powtórzyli inni i ze strachem ¿egnaæ siê zaczêli, szepc¹c: – Wieczne odpo-
czywanie racz im daæ Panie!
W tej chwili w bia³ej sali Kremla podniós³ siê socjalista francuski i, wznosz¹c nad g³ow¹
puchar z szampanem, zawo³a³ dŸwiêcznym podniesionym g³osem:
– Niech ¿yje dyktatura proletarjatu! Niech ¿yj¹ towarzysz Lenin i jego dzielni wspó³pra-
cownicy! S¹ oni aposto³ami nowej sprawiedliwoœci i promiennego szczêœcia ludzkoœci ca³ej.
Niech ¿yje Rada komisarzy ludowych!...
Lenin, weso³y i uprzejmy, k³ania³ siê na wszystkie strony. Towarzyszka Lilina zalotnie
patrzy³a na mówcê.
Wszyscy byli wzruszeni i szczêœliwi, czuj¹c, ¿e wspania³a karta historji zapisana zostanie
rêk¹ m¹dr¹, a pe³n¹ mi³oœci do ca³ego œwiata. Nawet zimni Anglicy podnieœli siê i wszyscy
naraz z uczuciem krzyknêli:
– Hurra! Hurra! Hurra!
Kolejarze na dworcu w Kursku wywlekali z wagonu zamarzniête trupy dzieci i zrzucali je
na peron.
G³ucho uderza³y g³owy o deski i kamienie.
291
ROZDZIA£ XXXIII.
Rodzina Bo³dyrewych pêdzi³a ¿ycie pracowite, otoczona szacunkiem ch³opów i komisarzy.
Chocia¿ in¿ynierowie i pani Bo³dyrewa nie wtr¹cali siê do ¿ycia wsi, jednak ró¿ne, nie-
spodziewane niebezpieczeñstwa grozi³y im.
Wieœ zaczê³a dzia³aæ, narazie biernie, póŸniej czynnie sprzeciwiaj¹c siê zarz¹dzeniom i de-
kretom w³adz, burz¹cych resztki dobrobytu i ³adu.
Jak niegdyœ odwiedzali wsie i drobne osady wêdruj¹cy, nieznani w³óczêgowie i stare
¿ebraczki, roznosz¹c ponure i trwo¿ne wieœci, tak teraz przybywali gospodarze powa¿ni lub
m³odzie¿ w³oœciañska.
Zatrzymywali siê u ch³opów, pod pozorem wymiany byd³a na chleb, lub odwiedzaj¹c zna-
jomych w drodze do Moskwy, dok¹d jechali na zjazdy lub w sprawach urzêdowych.
Potajemnie zgromadzali gospodarzy, szeptali im do ucha s³owa tajemne, przekonywuj¹ce,
a budz¹ce zapa³ i zaciêtoœæ. Coraz czêœciej dawa³y siê s³yszeæ wykrzykniki:
– Doœæ tego! Czas uj¹æ rz¹dy w nasze rêce, cicho, bez ha³asu i krwi...
Odje¿d¿aj¹cy pozostawiali po sobie jakiœ broszurki, ulotki, pisane jêzykiem prostym, zro-
zumia³ym, a stanowczym.
Lenin, marzn¹cy o nag³em wytêpieniu analfabetyzmu, chocia¿ nie dokona³ tego w pe³nej
mierze, jednak ciemnocie ludu i obojêtnoœci niewolniczej zada³ cios œmiertelny. Nikt ju¿ nie
œmia³ marzyæ o zduszeniu w³oœciañstwa ¿elazn¹ rêk¹ caratu lub „czeki”, opieraj¹cej siê na
oddanych rewolucji £otyszach i Finnach. Lenin nauczy³ kilka miljonów ch³opów sztuki czy-
tania, przebijaj¹c ³o¿ysko, prowadz¹ce do mózgu „ziemi”. P³ynê³y niem nie tylko dzienniki,
broszury i proklamacje komunistyczne, lecz te¿ inne s³owo drukowane, zrodzone w niezna-
nych tajnikach mrowiska w³oœciañskiego. Wy³oni³o ono ze siebie umys³y praktyczne i stanow-
cze. Przys³uchiwano siê ich radom, czytano ich odezwy do „ziemi”.
Ch³opi nie chcieli ju¿ obieraæ do swoich rad kandydatów rz¹dowych nawet pod lufami
karabinów; dawali zak³adników, mówi¹c, ¿e posy³aj¹ ich na œmieræ; ustanawiali w³asne nor-
my podatków; têpili rozpanoszon¹ „biedotê”, a¿ dopóki nie wycofa³a siê ze wsi; wyparli na-
uczycieli–komunistów; agitatorów spotykali w groŸnej postawie, odbieraj¹cej przyjezdnym
ca³¹ wymowê i tupet; rozpustne baby i dziewczyny, skuszone przez komisarzy, znik³y bez
œladu; mo¿e, uciek³y do miast, mo¿e, le¿a³y w nikomu nieznanych grobach na dnie rzek i sta-
wów, lub w lesie, po do³ach, zawalonych kamieniami; m³odzie¿ komunistyczna, albo powró-
ci³a do rodziny, albo siê rozproszy³a po œwiecie i nikt o niej nie wspomina³, jak o chorych
psach i kotach, gin¹cych w lecie.
Umilk³y tajemnicze szepty o Antychryœcie i widomych znakach, zwiastuj¹cych przyjœcie
jego na ziemiê, zato zjawili siê nieznani dot¹d m³odzi ludzie o twarzach jasnych i natchnio-
292
nych, gromadzili ko³o siebie ch³opów, baby wiejskie i dziatwê, mówili s³owa biblijne, dora-
dzali stroskanym i ponurym ch³opom, kobietom zap³akanym oczy ku niebu zwracaæ i w niem
czerpaæ nadziejê i si³ê. Mod³y siê odbywa³y tajemne, a ju¿ nie by³y to rabie skam³ania o zmi-
³owanie, lecz proœby o nauczanie i pokierowanie czynami, aby zgodne by³y z prawd¹ przed-
wieczn¹.
W³adze centralne wiedzia³y o tem i walczy³y z odpornoœci¹ „ziemi”, z budz¹c¹ siê religij-
noœci¹.
Przybywa³y komisje œledcze, wpada³y oddzia³y karne, stawiano ukrytych duchownych i za-
k³adników pod mur i rozstrzeliwano, lecz skupione, groŸne oblicza w³oœciañskie sia³y trwo-
gê i powstrzymywa³y komunistów od znêcania siê nadmiernego.
S¹dy usi³owa³y zwaliæ winê na Bo³dyrewych, jako na bur¿ujów, lecz poszlak nie by³o ¿ad-
nych, a komisarjat przemys³u broni³ twórców po¿ytecznej komuny, rozwijaj¹cej siê coraz
bardziej.
Zaniepokojony zanikiem przemys³u rz¹d zwo³a³ w Moskwie ogólny zjazd fachowców na
naradê.
W³adzê wydelegowa³y m³odych Bo³dyrewych.
Bracia musieli natychmiast wyruszyæ do stolicy.
Na wstêpie wys³uchali d³ugich mów Lenina, Trockiego i innych twórców i kierowników
komunizmu i dyktatury proletarjatu.
Przemówienia te by³y naje¿one has³ami hucznemi i czczemi, bezsilnemi, oddawna powta-
rzanemi frazesami. Nawet delegaci uprzywilejowanej klasy robotniczej s³uchali mówców
obojêtnie. S³yszeli oni w swoim czasie bardziej œmia³e i og³uszaj¹ce s³owa. Przebrzmia³a bez
echa obietnica nast¹pienia raju socjalistycznego w grudniu 1917 r., czyli w dwa miesi¹ce po
rewolucji paŸdziernikowej.
Tymczasem wci¹¿ byli g³odni, pracowali na zniszczonych maszynach, zu¿ytemi narzêdzia-
mi, nadmiernie d³ugo, za niewykonanie robót, protesty i strajki rozstrzeliwani przez chiñskich
¿o³nierzy, lub czerwon¹ gwardjê; nie mieli ani ubrania, ani mieszkañ dogodnych i ciep³ych,
ani pomocy lekarskiej.
Teraz Lenin i Trockij mówili inaczej.
Wskazywali, ¿e Rosja nie posiada wspó³czesnych maszyn, ¿e robotnik jest ciemny, nie ma
wyrobienia fachowego i ¿e dopiero w r. 1927 nale¿y czekaæ zatwierdzenia socjalizmu.
Starsi robotnicy uœmiechali siê pow¹tpiewaj¹co i mruczeli:
– Do tego czasu m³otków i pi³ nie starczy, a có¿ dopiero socjalizmu!...
Ch³opi, gdy im prawiono o socjalizacji ziemi zapomoc¹ upañstwowionych potê¿nych trak-
torów, elektrycznoœci¹ i poruszanych maszyn dla zbioru urodzaju, patrzyli ponuro i milczeli.
„Ziemia” do tego nie d¹¿y³a. Jej myœl by³a zaprz¹tniêta innem pytaniem:
– Kiedy¿ przyjdzie rz¹d twardy, który ustali prawdziwy ³ad i pokój?
O tem ani Lenin, ani Trockij nie wspominali. S³owa ich nie znajdywa³y oddŸwiêku w umy-
s³ach i sercach ch³opów.
Piotr i Grzegorz Bo³dyrew uwa¿nie œledzili proces myœlowy dyktatorów i zrozumieli
wszystko.
Powracaj¹c do domu, Grzegorz powiedzia³ do brata:
– Dyktatura proletarjatu to nie w steku niedorzecznoœci. Miota siê, nie znajduj¹c wyjœcia
i brn¹c coraz dalej w nieziszczalnych obietnicach! To straszne!
293
– To – szaleñstwo, ob³êd! – zawo³a³ Piotr Bo³dyrew. – Fabryki zrujnowane; przemys³
przedwojenny by³ s³aby, a teraz nie istnieje wcale. Masy robotnicze pozostaj¹ na najni¿szym
stopniu wydajnoœci pracy i fachowego wykszta³cenia, a oni o socjalizmie natychmiastowym
bredz¹! Bo¿e sprawiedliwy! Mkniemy, jak warjaci, w poci¹gu, nie wiedz¹c, ¿e w budce ma-
szynisty kieruje lokomotyw¹ œlepy, g³uchy ob³¹kaniec! Klêska!
– Ch³opów zamierzaj¹ socjalizowaæ, zmieniæ w robotników rolnych! Maszyny pañstwowe
maj¹ oraæ ziemiê, kosiæ i ¿¹æ, wi¹zaæ snopy, sk³adaæ sterty, m³óciæ i mleæ!... Czy widzia³eœ,
jak spogl¹dali na Lenina wieœniacy?
– Cierpliwy nasz ch³op nieskoñczenie, a przecie¿ koniec temu bêdzie, straszny koniec!...
– odpar³ Piotr. – Niech–no tylko wieœ rzuci swoje has³a, œmia³o, a zobaczymy, co zaœpiewa
czerwona armja?! Gwardja kremliñska, wszyscy ci bandyci ³otewscy. fiñscy, chiñscy, wêgier-
scy godziny nie przetrzymaj¹! Oj, pohulaj¹ nasi ch³opkowie! Inaczej to bêdzie wygl¹da³o, ni¿
têpienie szlachty i „iluminacje” ch³opskie po maj¹tkach!... Przera¿enie ogarnia na sam¹ myœl!
– A przecie¿ musi taki dzieñ nast¹piæ!
– Nast¹pi! Przewidzieæ go tylko tymczasem nie mo¿na bo, powtarzam, nasz ch³op posiada
cierpliwoœæ zdumiewaj¹c¹!
In¿ynierowie pracowali dwa tygodnie w ró¿nych komisjach zjazdu, s³uchaj¹c nieskoñczo-
nych mów, ¿yczeñ, planów i nowych coraz fantastyczniejszych projektów.
By³a to praca nieprodukcyjna, bezcelowa, pró¿na, osnuta na fa³szu i ci¹g³em zwodzeniu
opinji przys³uchuj¹cych siê t³umów robotników i ch³opów. Œci¹gniêto ich zewsz¹d, aby po-
kazaæ troskê rz¹du o potrzeby wsi i losy rewolucji robotniczej.
– Ja tak d³u¿ej nie wytrzymam! – zawo³a³ Piotr do Brata. – Zabieram siê do obliczenia
projektu zaopatrzenia jednego tylko obwodu moskiewskiego w maszyny pod³ug planu komi-
sarzy.
M³ody in¿ynier pracowa³ przez kilka dni, uk³adaj¹c projekt rejonowej fabryki traktorów,
kosiarek i m³ócarek.
Wypada suma tak olbrzymia, ¿e, z pewnoœci¹, nawet po³owy jej nie posiada³ skarb zwi¹z-
ku socjalistycznych sfederowanych republik Rad robotniczych i w³oœciañskich, czyli Rosji,
jêcz¹cej pod jarzmem dyktatury proletarjatu.
Piotr Bo³dyrew wyst¹pi³ z mow¹ komisji fachowców.
Doœwiadczenie nauczy³o go, jak nale¿y przemawiaæ! Zacz¹³ od pochwa³ genjalnego planu
socjalizowania rolnictwa i od stwierdzenia mo¿liwoœci dokonania tego stopniowo. Rozwin¹³
swój plan z fachowego punktu widzenia.
S³uchano go uwa¿nie i projekt, jak zwykle, przyjêto jednog³oœnie.
Powróciwszy z bratem do domu, Piotr biega³ po pokoju i wo³a³ z wœciek³oœci¹:
– Potwory g³upie, brutalne! Có¿ dziwnego, ¿e ich oszukano?! S³uchali mnie z zapartym
oddechem, ryczeli z zachwytu i klaskali w d³onie! A przecie¿ ja chcia³em dowieœæ, ¿e wszel-
kie nadzieje na socjalizacjê rolnictwa s¹ mrzonkami idjotów! Najpierw nie mamy ¿adnej na-
dziei na zbudowanie zaprojektowanej przeze mnie fabryki, a, gdyby nawet zbudowano j¹,
potrzeba bêdzie 20 lat na zaopatrzenie jednego moskiewskiego obwodu. Dla piêciudziesiêciu
obwodów potrzeba bêdzie nie wiem, ile lat: najmniej sto, a mo¿e tysi¹c?! Tymczasem jutro
w gazetach niezawodnie zaczn¹ krzyczeæ, ¿e rz¹d przystêpuje do niezw³ocznego socjalizo-
wania rolnictwa w okrêgu stolicy! Nowy sposób propagandy i oszukañstwa bezczelnego, ob-
liczonego na g³upców!
294
– Tak! Tak! – kiwa³ g³ow¹ Grzegorz. – Nic z twego projektu, oprócz krzyku i przechwa³ek
komisarzy nie wyjdzie, ale te¿ skarb na tem nie ucierpi. Zdarza³o siê inaczej! Pamiêtasz mego
kolegê, chemika Stukowa? Niedawno przeczyta³em w dziennikach, ¿e komisarze domagaj¹
siê od Szwecji wydania go, bo do Skandynawów drapn¹³ szczêœliwie.
– Có¿ przeskroba³ ten Stukow? – ze œmiechem zapyta³ Piotr.
– Ach, to sprytna bestja! – odpowiedzia³ rad. – Wiesz, ¿e na Syberji rz¹dzi „syberyjski
Lenin”, – Smirnow. Podobno, straszliwie ambitna, lecz g³upia i têpa sztuka. Chodzi mu
o zaæmienie Lenina. Odezwa³ siê odwieczny separatyzm Syberji, pogardzaj¹cej „Rosj¹”!
Otó¿ Stukow pojecha³ do Smirnowa z projektem bajecznej fabryki chemicznej, wychodz¹c
z prawid³owego, zreszt¹, za³o¿enia, ¿e, skoro ma siê wêgla i drzewa w bród, dlaczego nie
mo¿e byæ przemys³u chemicznego? Smirnow wywali³ mu na sprowadzenie maszyn piêæ
miljonów rubli. Stukow wyjecha³ i tyle go widziano. Ani Stukowa, ani fabryki, ani miljo-
nów!
Bracia œmiali siê d³ugo.
– Œwinia, bo œwinia ten twój Stukow, ale co spryciarz, to spryciarz! – zawo³a³ Piotr. –
Wyeksploatowa³ psychologjê nieuka i nabra³ go. Za swój projekt nic nie wzi¹³em, ale na³a-
mi¹ sobie g³owy komisarze, zanim zrozumiej¹, ¿e albo ja jestem warjatem, albo te¿ ca³y kon-
gres sk³ada siê z g³upców.
wyszli na miasto.
Na Czerwonym Placu, na Twerskoj, Arbacie i Kuznieckim Moœcie panowa³ ³ad i porz¹-
dek. Gdy skrêcili w boczn¹ ulicê, zatrzyma³ ich milicjant.
– Towarzysze s¹ cudzoziemcami? – zapyta³.
– Nie! – odparli in¿ynierowie, pokazuj¹c legitymacje.
– No, to mo¿ecie iœæ swobodnie, bo cudzoziemcom nie pozwalamy ogl¹daæ bocznych ulic!
– rzek³ ze œmiechem milicjant. – Nêdza z bied¹! Niema czem siê chwaliæ!
Istotnie by³o to okreœlenie œcis³e.
Powyrywane z jezdni drewniane kostki, które u¿yto na opa³, po³amane p³yty chodników,
domy z obsypuj¹cym siê tynkiem i oderwanemi ¿elaznemi blatami na dachach: wybite szyby;
okna, zatkane szmatami lub pozabijane deskami; na œcianach œlady kul i pocisków armatnich;
wynêdznia³e postacie mieszkañców, nios¹cych na plecach jakieœ wory; bose, okryte strupami
nogi; nieczesane g³owy; gromadki bladych dzieci o oczach g³odnych i z³oœliwych; wszêdzie
kupy œmieci, smród nieznoœny, wydobywaj¹cy siê z nieczyszczonych nigdy i nieczynnych
kana³ów podziemnych; milczenie i cisza groŸna, ponura, beznadziejna.
Nie rozlega³y siê tu ¿adne g³oœniejsze s³owa, nie brzmia³ œmiech. Ludzie poruszali siê, jak
maszyny; twarze mia³y obojêtny, œmiertelnie zgnêbiony wyraz. zdawa³o siê, ¿e sine, mocno
zaciœniête usta nie mia³y si³ wydaæ okrzyku nienawiœci lub rozpaczy, ¿e w oczach zgas³y na-
zawsze b³yski weso³oœci i ¿e nawet ³zy bólu wysch³y bez œladu.
Ledwie przykryci ³achmanami, bosi mê¿czyŸni i kobiety o powierzchownych w³osach szli
przygarbieni, przyciœniêci do ziemi, uginaj¹c siê pod ciê¿arem ma³ych worków z ziemniaka-
mi lub dŸwiganych z pobliskiej studni kub³ów z wod¹.
Bo³dyrewy szli na Ma³¹ Dmitrowkê, gdzie mieszka³a znajoma rodzina Sergejewych.
Zastali wszystkich w domu, gdy¿ by³a to pora obiadowa.
Radoœnie powitali m³odych ludzi dawni przyjaciele.
Piotr, œciskaj¹c rêce znajomych, zawo³a³:
295
– Najpierw, jako prawowierny komunista, oœwiadczam: nie krêpujcie siê, pañstwo, jedz-
cie i nas nie czêstujcie, bo jesteœmy po œniadaniu!
– Herbaty siê napijemy razem – rzek³a pani Sergejewa. – A teraz proszê opowiadaæ o ro-
dzicach, o sobie. Dawno nie widzieliœmy siê... sto lat up³ynê³o chyba...
Bo³dyrewy opiowiadali o ¿yciu swojem i rozwoju za³o¿onej przez nich komuny, a póŸniej
jêli wypytywaæ o losy rodziny Sergejewych i wspólnych przyjació³.
Sêdziwy pan Sergejew, niegdyœ bardzo znany w Piotrogrodzie adwokat, zabra³ g³os:
– Prawie ca³e towarzystwo, w którem obracaliœmy siê, opuœci³o Piotrogród. Rz¹dzi tam
Zinowjew na prawach dyktatora, opieraj¹c siê na „czeka”, gdzie siê sro¿¹ £otysze. Miasto po
wyniesieniu siê Rady komisarzy ludowych, opustosza³o i zamar³o. Ju¿ podobno domy i piêk-
ne gmachy wal¹ siê, ulice nie s¹ zamiatane, wodoci¹gi i kanalizacja popsute beznadziejnie...
Przenieœliœmy siê do Moskwy. Kto móg³, ten uciek³ na po³udnie, a stamt¹d zagranic¹, na tu-
³aczkê... Du¿o wspólnych znajomych przez ten czas zginê³o w „czeka” i z wyroków s¹dów,
szczególnie podczas wojny domowej. S³abi na duchu i nie posiadaj¹cy przekonañ zmarnieli
i spodleli. Moglibyœmy wymieniæ kilka nazwisk ludzi dobrze znanych, którzy teraz dopoma-
gaj¹c komunistom do spustoszenia Rosji, albo stali siê ich agentami zagranic¹, gdzie sprze-
daj¹ skarby korony i szpieguj¹ emigrantów. Reszta jako–tako istnieje... przystosowa³a siê do
okolicznoœci... jak my, naprzyk³ad.
– Jak my – wtr¹ci³ Grzegorz.
– Wy – co innego! – zaprzeczy³ Sergejew. – Wam uda³o siê wymyœliæ genjaln¹ rzecz! Gdy
przeczyta³em o tem w dzienniku, podziwia³em wasz rozum! Wtedy to napisa³em do ojca wa-
szego. Ci, o których mówi³em, nic nie wymyœlili szczególnego. Potrafili tylko istnieæ spokoj-
nie wœród szalej¹cej burzy. Wiem, ¿e to rzecz nie ma³a i nie ³atwa! Ale to nie jest nasza za-
s³uga, bez pomocy bo¿ej nic nie zrobilibyœmy!
– Pomoc Bo¿a – to dobrze, ale... – zacz¹³ Piotr.
Pani Sergejewa przerwa³a mu, mówi¹c:
– M¹¿ przedstawia to nie œciœle! Pomoc Bo¿a wyrazi³a siê w zrozumieniu niektórych rze-
czy, pozostaj¹cych dot¹d w cieniu. Wierzyliœmy w Boga, uwa¿aliœmy siê za chrzeœcijan, lecz
nie postêpowaliœmy pod³ug nauki Chrystusowej, a nawet czêsto przeciwnie, co zauwa¿y³ To³-
stoj w swoim czasie. Teraz wyci¹gnêliœmy z Ewangelji nauki ¿yciowe, bo postêpki swoje
przystosowujemy do s³ów Zbawiciela! Zjawi³y siê czystoœæ obyczajów, mi³oœæ i moc w ro-
dzinie, prawdziwa uczciwoœæ, któr¹ nawet wróg szanuje, – i spokój ducha, bez miotania siê
codziennego i kompromisów. Wiemy, jak powinniœmy post¹piæ w ka¿dym wypadku, nie wa-
hamy siê, nie znamy paniki i rozpaczy. To w³aœnie chcia³ powiedzieæ mój m¹¿!
Grzegorz s³ucha³ zamyœlony. On dawno zrozumia³ tê zmianê w w³asnem ¿yciu i tem tylko
objaœnia³ powodzenie swojej rodziny i komuny oraz szacunek, którym ich otaczano.
Energiczny, weso³y Piotr zapyta³:
– No, ale napracowaliœcie siê pañstwo, z pewnoœci¹, tyle, ile przez ca³e ¿ycie dot¹d siê nie
zdarza³o?
– Z pewnoœci¹... – odpar³ Sergejew. Ka¿de z nas robi, co mo¿e i umie. ZnaleŸliœmy dla
siebie zajêcie, nie sprzeciwiaj¹ce siê naszym zasadom. ¯ona moja i córka szyj¹ suknie i ka-
pelusze dla nowej arystokracji proletarjackiej. Ja pracujê w komisarjacie handlu zagraniczne-
go. Znam prawo miêdzynarodowe i jêzyki obce, wiêc potrzebny jestem i ceniony. Synowie
zajêci s¹ w teatrze: jeden maluje dekoracje, drugi – przek³ada na jêzyk rosyjski cudzoziem-
296
skie sztuki, córka pomaga matce... I tak ¿yjemy... Cicho, lecz spokojnie. Inni te¿, je¿eli nie
zginêli, – jakoœ siê urz¹dzili. Nikt nie usi³owa³ ani zrobiæ karjery, ani siê wzbogaciæ. Pragn¹
tylko istnieæ, zachowuj¹c duszê ludzk¹.
Mê¿czyŸni poszli po obiedzie do pracy, a panie przyjmowa³y w s¹siednim pokoiku klient-
ki, ha³aœliwe, wymagaj¹ce, lecz, wobec dwuch cichych, wyrozumia³ych i ¿yczliwych kobiet,
milk³y i ju¿ grzecznie naradza³y siê z niemi.
Gdy Piotr zwróci³ na to uwagê pani Sergejewoj, odpar³a:
– Mamy ju¿ wœród ¿on, wybitnych komisarzy, a naszych klientek, prawdziwie przyjazne
dusze, Opowiadaj¹ nam o tem, co je smuci i niepokoi. Szczególnie obawiaj¹ siê nieustanne-
go szpiegowania w rodzinnem gronie. Zdarza³y siê wypadki, ¿e rozwody dawano przymuso-
we. Na tem tle rozgrywa³y siê ciê¿kie dramaty, nawet samobójstwa. Miêdzy innemi ¿ona zdo-
bywcy Piotrogrodu, Antonowa–Owsienko, gdy dano jej za szkodliwe przekonania rozwód,
zabi³a dwoje dzieci, a sama siê podpali³a... Komuniœci te¿ s¹ ludŸmi i cierpi¹ nieraz wiêcej,
ni¿ my, od ucisku rz¹dz¹cej grupy. Biedni s¹ oni, bardzo nieszczêœliwi, bo nie chlebem tylko
ma ¿yæ cz³owiek, a oni inaczej nie umiej¹...
In¿ynierowie po¿egnali przyjació³ i powracali do domu.
Szli w¹sk¹ uliczk¹, która, jak brudne koryto rynsztoka, bieg³a wœród czarnych, pochylo-
nych domków drewnianych.
Z poza rogu wynurzy³ siê smutny kondukt.
Bia³a, straszliwie chuda szkapa, rzucaj¹c rozpaczliwie ³bem i sapi¹c dychawicznie, z tru-
dem ci¹gnê³a wóz ze stoj¹c¹ na nim niezgrabn¹, zbit¹ z nieheblowanych desek trumn¹. Przez
szpary wyziera³a s³oma i jakieœ bia³e szmaty.
Przy koniu szed³ brodaty cz³owiek i co chwila smaga³ go batem.
Za wozem kroczy³o kilka zgnêbionych postaci. Ktoœ szlocha³ g³oœno.
Nagle koñ zachwia³ siê i run¹³ na ziemiê.
Wierzga³ nogami i co chwila usi³owa³ podnieœæ ciê¿ki ³eb pr꿹c d³ug¹, chud¹ szyjê. Pró¿-
no torturowa³ szkapê brodaty cz³owiek, wymachuj¹c batem, pró¿no kopa³ j¹ grubemi butami
w brzuch rozdêty; nie pomog³y wysi³ki ludzi, odprowadzaj¹cych nieboszczyka. Bia³a szkapa
dobieg³a ju¿ kresu ¿ycia, wierzgnê³a jeszcze kilka razy, drgnê³a, wyda³a œwiszcz¹cy chrap
i nagle, wyci¹gaj¹c szyjê i nogi, zesztywnia³a.
– A, pad³o przeklête! – zakl¹³ brodacz i w rozpaczy cisn¹³ bat na kamienie.
Ludzie naradzali siê krótko.
Zsunêli trumnê z wozu, oparli na ramionach i przygarbieni poszli ku miejscu ostatniego
spoczynku drogiej lub przyjaznej istoty.
Szloch usta³. Ciê¿ko oddychaj¹c i potykaj¹c siê na wyboistym bruku, zniknêli ludzie
w ciemnem za³amaniu ulicy.
Brodaty cz³owiek sta³ chwilê, kln¹c i drapi¹c siê w g³owê, wreszcie podniós³ bat i odszed³.
M³odzi in¿ynierowie szli za nim w oddali, kieruj¹c siê ku œródmieœciu. Nagle pos³yszeli
za sob¹ st³umione g³osy.
Obejrzeli siê i stanêli w zdumieniu.
Z czarnych, ubogich domków wypadli mieszkañcy.
Jak zgraja g³odnych psów st³oczyli siê przy trupie koñskim.
Po chwili rzucili siê na niego. B³ysnê³y siekiery i no¿e, rozleg³y siê krzyki i przekleñstwa.
Ludzie odbiegali, nios¹c skrwawione kawa³y koñskiego œcierwa. Inni walczyli ze sob¹, wyry-
297
waj¹c z le¿¹cego kad³uba wnêtrznoœci. Ma³a dziewczynka skaka³a na jednej nó¿ce i gryz³a
dymi¹cy och³ap, piszcz¹c drapie¿ne.
– Stworzy³ Bóg cz³owieka na obraz i podobieñstwo swoje i tchn¹³ w niego ducha swego!
– szepn¹³ Grzegorz i wzdrygn¹³ siê.
Piotr nic nie odpowiedzia³. Tylko zêbami zgrzytn¹³ i bieg³, nie ogl¹daj¹c siê.
W pokoju hotelu, gdzie byli ulokowani delegaci fachowi, znaleŸli przys³ane im materja³y
obrad. Po kolacji zaczêli przegl¹daæ stenogramy i protokó³y, gdy nagle ktoœ zapuka³ do drzwi.
Wszed³ urzêdnik milicji.
Takie wizyty nie nale¿a³y zwykle do przyjemnych, wiêc Bo³dyrewy patrzyli na niego zim-
nym, nieufnym wzrokiem.
Milicjant nagle rozeœmia³ siê g³oœno.
– Nie poznaliœcie mnie? – zawo³a³. – Jestem in¿ynier Burow.
– Burow! Szczepan Burow! – wykrzyknêli Bo³dyrewy, witaj¹c dawnego kolegê. – Sk¹d¿eœ
siê tu wzi¹³ i do tego w tak wspania³ej roli?
– A có¿ mia³em robiæ, moi drodzy? – zaœmia³ siê milicjant. – fabryki zdech³y, a ja nie mia-
³em zamiaru iœæ za ich przyk³adem, wiêc da³em nura do milicji, jako inspektor nad budynka-
mi i urz¹dzeniami miejskiemi. Coprawda nie mam z tem wiele roboty! Piszê codziennie po
dwa lub trzy protokó³y, ¿e ten lub inny dom czyha na to, aby siê zawaliæ, ¿e kanalizacja nie
dzia³a, bo j¹ zatka³y nieboszczyki... Ludziska w zimie ukrywali siê w tych kana³ach i umiera-
li sobie w samotnoœci.
Koledzy gwarzyli tak d³ugo, a¿ Burow wsta³ i rzek³:
– Muszê iœæ. Jestem dziœ wyznaczony do zrewidowania ró¿nych podejrzanych miejsc.
W³adze obawiaj¹ siê, czy nie run¹ dachy na g³owy goœci tak bardzo po¿ytecznych instytucyj.
Mo¿e chcecie, to pójdziemy razem? Warte obejrzenia!...
Grzegorz odmówi³, lecz Piotr zgodzi³ siê natychmiast.
Wyszli na miasto i wst¹pili do biura milicji.
Burow skin¹³ na trzech drabów, graj¹cych w karty na ³awce.
– Moi podkomendni! – szepn¹³, mru¿¹c oko. – Powiadam ci, kolego, ch³opy naschwa³!
Przetar³o, ugniot³o ich ¿ycie , jak piekarz ciasto. Zdaje siê, ¿e przed wojn¹ pêdzili ¿ywot
w katordze. Zbrodniarze, no, a teraz – agenci bezpieczeñstwa publicznego!
Draby tymczasem ubierali siê, zaci¹gaj¹c rzemienie z wisz¹cemi na nich rewolowerami,
i przyczepiali szable.
W pobli¿u mostu KuŸnieckiego Burow zatrzyma³ siê przed ciemnym domem dwupiêtro-
wym i zapuka³ do drzwi.
D³ugo nikt nie odpowiada³. Po trzecim dzwonku rozleg³ siê tupot bosych nóg na schodach.
Drzwi, spuszczone na ³añcuch, uchyli³y siê i wylêk³a twarz zajrza³a w szparê.
– Otwieraj, bo strzelê! – mrukn¹³ jeden z milicjantów, przyciskaj¹c nog¹ drzwi.
Weszli n(po schodach na drugie piêtro i zadzwonili znowu.
Ktoœ przekrêci³ mosiê¿ne oczko we drzwiach i rozleg³ siê g³os:
– Ach, towarzysz Burow!
Weszli do sieni, a stamt¹d do du¿ej sali, rzêsiœcie oœwietlonej lampkami acetylenowemi.
Okna by³y szczelnie zas³oniête grubemi draperjami – na pod³odze le¿a³ wspania³y, puszy-
sty kobierzec, t³umi¹cy kroki.
Oko³o stu goœci by³o na sali.
298
Grali w karty, ruletkê, domino. Kupy z³otych monet, ca³e garœcie brylantów i drogich kamie-
ni, pierœcionków, bransoletek, paczki dolarów i funtów angielskich przechodzi³y z r¹k do r¹k.
Wystrojone, obwieszone klejnotami, pó³nagie kobiety w pozach wyuzdanych siedzia³y i le-
¿a³y na kanapach i w fotelach, bezczelne, wyzywaj¹ce. Nagie dziewczynki roznosi³y szam-
pan, likiery i kawê...
Od czasu do czasu ten lub ów z goœci dawa³ znaki oczami i znika³ z jedn¹ z kobiet w g³êbi
korytarza; inni szeptali coœ do ucha us³uguj¹cym dziewczynkom i przechodzili z niemi do
bocznych pokoi.
Gra³a pianola w ma³ej salce, tañczy³y jakieœ pary; miota³y siê i podrygiwa³y rozpustne, lu-
bie¿nie przy wybuchach œmiechu i okrzykach podchmielonych widzów.
– Co to jest? – szepn¹³ Piotr, dotykaj¹c ramienia Burowa.
– Dla ciebie – wszystko, co chcesz, dla mnie – „z³ota krowa”! – odpar³ ze œmiechem. –
Jednak, jako dawny kolega, ostrzegam: nie graj, bo tu szuler siedzi przy szulerze; u mi³oœci¹
te¿ nale¿y byæ ostro¿nym... Ot, naprzyk³ad! Widzisz tê piêkn¹, groŸn¹ brunetkê? Jest to ksiê¿-
na, najprawdziwsza ksiê¿na z bardzo starej rodziny... Na dworze cesarskim triumfy zbiera³a.
Nie zd¹¿y³a zemkn¹æ zagranicê, przesz³a „czeka” i wszystko, co jest z ni¹ zwi¹zane... Spró-
bowa³a ulicy... a póŸniej odnalaz³a ten przytu³ek, utrzymywany przez cudzoziemca, bardzo
rz¹dowi potrzebnego... Ksiê¿na jest chora... no, wiesz na jak¹ chorobê mo¿na byæ chor¹ w ta-
kim zak³adzie... Nie leczy siê i, je¿eli zawita tu jakiœ komisarz, skusi biedaka i... zarazi. Zwie-
rza³a mi siê kiedyœ po pijanemu, ¿e teraz tylko w ten sposób mo¿e siê mœciæ za Rosjê... Patr-
jotka! Cha! Cha!
– Te kobiety mieszkaj¹ tu? – spyta³ Piotr.
– Nie! – zaprzeczy³ milicjant. – Jesteœ na bankiecie, czy raucie u ormiañskiego bogacza
z Turcji, Awanesa Kustand¿i, wœród jego przyjació³ i goœci. Widzisz tamten stolik przy oknie?
Tam szulerzy przegrywaj¹ w tej chwili tysi¹ce dolarów do tego czerwonego wieprza... Jest to
fabrykant niemiecki... Wygra³ du¿o, a biedaczyna nie wie, ¿e przegra wszystko, co zarobi³
w Rosji, bo sprzeda³ du¿¹ partjê aspiryny, salwarsanu, opjum i kokainy... W tem jest politycz-
na idea, mój drogi! Mamy „nep”, czyli now¹ ekonomiczn¹ politykê. Dopuszczamy cudzo-
ziemskie kapita³y, ale dochody z nich, o ile nie mo¿na ich skonfiskowaæ, zarekwiruj¹ w spo-
sób „prywatny” szulerzy, lub te piêkne, a niebezpieczne odaliski, wkoñcu zaœ dostojny Ku-
stand¿i zerwie swój haracz.
Piotr Bo³dyrew obejrza³ siê po sali.
Przy wejœciu milicjanci Burowa pili koniak i zajadali chlebem z kie³bas¹.
Przy stolikach sz³a gra, kr¹¿y³y pieni¹dze, brylanty i szklanki z winem; ma³e, nagie dziew-
czynki siedzia³y na kolanach goœci i bezwstydnie tuli³y siê do nich, dziecinnemi g³osikami
œpiewaj¹c sproœne piosenki i opowiadaj¹c ohydne anegdotki.
Po sali przechadza³ siê uœmiechniêty Kustand¿i, ogromny, do s³onia podobny Ormianin.
Na lœni¹cej siê twarzy, okrytej czerwonemi plamami i wrzodami, zwisa³ gruby, fioletowy
nos, zas³aniaj¹cy wierzchni¹ wargê. Ma³e, czarne i przebieg³e oczy œwieci³y siê drapie¿nie,
wszystko widz¹c, nad wszystkiem czuwaj¹c.
Podszed³ do Burowa i rzek³ piskliwie:
– Dziœ marny dzieñ... ¯adnego zarobku!
– Widzê! – odpar³ weso³o milicjant. – Oszczêdzê was, towarzyszu, na dzisiaj! Zap³acicie
mi tylko trzysta dolarów. Bagatelka, wobec tego, ¿e Niemiec Brandt zostawi u pana dwadzie-
299
œcia piêæ tysiêcy dolarów, a ten m³ody Amerykanin Savey, co to piêknie tañczy i gwi¿d¿e. –
co najmniej piêædziesi¹t tysiêcy. A inni? A to, co przewinie siê przez gabineciki i czarny bu-
duar piêknej pani Kustand¿i?... Nie! Trzysta dolarów – to drobiazg...
– Aj – aj – aj! – zapiszcza³ Ormianin. – Towarzyszu, prêdko bêdziecie miljonerem, jak
Rotschild!
– Wtedy do was na bankiet i raut nie przyjdê! – odpar³ Burow, klepi¹c gospodarza po ra-
mieniu.
Kustand¿i wcisn¹³ di kieszeni kurtki milicjanta paczkê banknotów.
– Napiszê protokó³, ¿e dokonana rewizja nie wykry³a nic karygodnego – rzek³ Burow. –
Chcê pokazaæ memu przyjacielowi wasz pa³acyk, towarzyszu Kustand¿i!
– Bardzo proszê! Mo¿e winka, koniaczku? – zaproponowa³ Ormianin.
– Nie, dziêkujemy... jesteœmy abstynentami surowymi! – zaœmia³ siê Burow.
– Aj – aj – aj! Napró¿no! – cmokaj¹c g³oœno, mrukn¹³ Kustand¿i. – Mo¿e jutro ju¿ ¿yæ nie
bêdziecie, poco siê krêpowaæ... Aj – aj – aj!
Ormianin pobieg³ na spotkanie nowych goœci.
Byli to jacyœ zupe³nie proœci ludzie, a ich groŸne, drapie¿ne twarze i œmia³e oczy zwraca³y
na siebie uwagê.
– Chi – chi! – cicho zaœmia³ siê Burow. – Weso³o tu dziœ bêdzie! Przybyli bandyci, a ci
z nimi sam herszt Cze³kan. Nie bój siê! Nikogo rabowaæ nie bêd¹ ci d¿entelmeni. Wczoraj
uda³a siê im pewna dochodowa impreza... Przyszli siê rozerwaæ, graæ w karty, hulaæ, bo co
maj¹ robiæ z pieniêdzmi? I tak jutro wpadn¹ w rêce „czeki”; sami pójd¹ pod mur, a pieni¹-
dze, je¿eli coœ zostanie z nich, – do kieszeni towarzysza Guzmana, prezesa tej wielce sza-
nownej instytucji!
– O ile zrozumia³em, to Kustand¿i da³ ci... ³apówkê? – szeptem zapyta³ Bo³dyrew.
– Fi, jakie bur¿uazyjne s³owo! – odpar³ ze œmiechem Burow. – Zap³aci³ mi okup. A có¿ ty my-
œlisz, ¿e ja ca³e ¿ycie zamierzam spêdziæ w tem bagnie komunistycznem? O, nie, mój drogi! Uciu-
³am sobie kilka tysiêcy dolarów i drapnê zagranicê. Doœæ ju¿ mam tych zbrodniarzy i oszustów?
Piotr z podziwem patrzy³ na kolegê. Pycie i jego ugniot³o i przerobi³o na swoj¹ mod³ê, –
inaczej, ni¿ jego brata Grzegorza i rodzinê Sergejewych.
– Nie s¹dŸ, a nie bêdziesz os¹dzony...
Spyta³ kolegê ju¿ spokojnym g³osem:
– Jak to mo¿e byæ, ¿e bandyci wchodz¹ do lokalu, w którym znajduje siê milicja?
– Cha – cha! Oni wiedz¹, ¿e Kustand¿i ju¿ tê sprawê za³atwi spokojnie! – zaœmia³ siê
Burow. – Ale chodŸmy! Poka¿ê ci lokal. Wart jest obejrzenia! Jestem przekonany, ¿e nic po-
dobnego nie istnieje na ca³ym œwiecie... Mo¿e w Buenos–Ayres, bo Kustand¿i przysiêga, ¿e
naœladowa³ najlepsze wzory argentyñskie. Myœlê jednak, ¿e ³¿e...
Szli d³ugim korytarzem. Z obu stron jego ci¹gnê³y siê pokoje, wspaniale przybrane kobier-
cami, wschodniemi tkaninami, wzorzystemi poduszkami, zwierciad³ami. Drzwi, zas³oniête
przezroczystemi draperjami, pozwala³y widzieæ wszystko, co siê dzia³o w pó³ciemnych przy-
tu³kach rozpusty.
Przychodzili tu goœcie z sali gry i z dancingu, przygl¹dali siê z zaciekawieniem, z podnie-
ceniem w oczach i robili g³oœne uwagi, ¿artuj¹c i œmiej¹c siê.
– Kraj, w którym rozpusta tak bezczelnie siê panoszy, skazany jest na zag³adê! dziwnie
powa¿nym g³osem zauwa¿y³ Burow.
300
Piotr ze zdumieniem podniós³ na niego oczy.
Milicjant, nie zmieniaj¹c tonu i patrz¹c ponuro, mówi³:
– Zgasili wiarê, pozamykali i zbezczeœcili koœcio³y, ikony œwiête sprzedali do muze-
ów zagranicznych. Gwa³t i rozpustê uczynili religj¹ swoj¹. To musi siê zemœciæ! Tem
bardziej, ¿e Lenin zupe³nie szczerze, jak fanatyczny asceta, pêdzi ¿ycie moralne, skrom-
ne i proste, wierzy niewzruszenie, ob³êdnie niemal, i¿ d¹¿y do szczêœcia ludzkoœci... Jest
w tem wszystkiem djabelski fa³sz, odurzaj¹ca ludzi trucizna, tumani¹ca mózgi i parali-
¿uj¹ca wolê. Gdyby Lenin przyszed³ do Kustand¿i, nie w¹tpiê, ¿e paln¹³by mu w ³eb,
a póŸniej – sobie!
Przeszli do „czarnego buduaru”. By³a to spora sala o wielkiem lustrze na suficie. Œciany,
draperje, kobierzec – wszystko czarne; na tem tle ponurem wisia³y w bia³ych ramach ciemne
sztychy, przedstawiaj¹ce sceny pornograficzne, straszne, wymyœlne, przejmuj¹ce dreszczem.
Na niskich otomanach, stosach poduszek i wprost na kobiercu le¿eli goœcie, trzymaj¹c
w objêciach nagie, wiotkie cia³a dziewczynek.
Bia³e, cienkie ramiona ich, niby japoñskie hafty jedwabne na czarnem tle, majaczy³y co
chwila. Leniwie, ociê¿ale pochyla³y siê nad stolikami i wrzuca³y do wysokich kieliszków z li-
kierami drobne pastylko kokainy, lub podawa³y srebrne tabakierki z odurzaj¹cym, zatrutym
proszkiem do w¹chania.
Goœcie powoli wpadali w b³ogi stan pó³omdlenia. œciskaj¹c ma³e, rozpustne dziewczynki,
le¿eli z rozmarzonemi twarzami i oczami szeroko rozwartemi, które widzia³y przed sob¹
blad¹ zjawê œmierci.
Niektórych porywa³ sza³ ob³êdny, zmusza³ do krzyków, wybuchów œmiechu, ryku zwie-
rzêcego. Ci rzucali siê na s³u¿ebnice, drapali ich bia³e cia³a, gryŸli cienkie szyje i gnietli w lu-
bie¿nym uœcisku, podniecaj¹c siê jêkami i krzykami bólu.
– ChodŸmy st¹d, chodŸmy! – szepn¹³ Piotr i bieg³ po korytarzu, jakgdyby z³e, chore wid-
ma goni³y go.
Na sali dancingowej tañczono namiêtne tango. M³ody Amerykanin, zag³uszaj¹c pianolê,
wygwizdywa³ melodjê, patrz¹c nieprzytomnie na wyœlizguj¹c¹ mu siê, jak w¹¿, tancerkê.
Inny cudzoziemiec szuka³ sobie pary, nawo³uj¹c bezradnie. Wszystkie kobiety by³y ju¿
zajête, wtedy przeszed³ do sali gry i zbli¿y³ siê do ksiê¿ny, obejmuj¹c j¹ wpó³.
Odepchnê³a spocone d³onie mê¿czyzny i patrzy³a dumnie na pochylonego nad ni¹ natrêta.
– Proszê pani¹ „towarzyszkê” do tanga – be³kota³ ³aman¹ mow¹ rosyjsk¹, rozdzieraj¹c
sobie pijane oczy.
Kobieta powolnym ruchem podnios³a siê.
– Hej. Tamara! – rozleg³ siê g³oœny okrzyk i wnet po nim przeraŸliwy œwist. – Pluñ na tego
bur¿ujskiego gacha i chodŸ tu!
Od stolika bandytów szed³ ku niej Cze³kan.
Rozros³y, zwinny, drapie¿ny w ka¿dym ruchu, pewny swej si³y, patrzy³ na kobietê po¿¹dli-
wie i rozkazuj¹co.
– N–no, biegnij tu, a œpiesz siê, dziewko! – krzykn¹³ i znowu gwizdn¹³, a tak g³oœnio, ¿e
z g³êbi lokalu przybieg³ zdyszany zaniepokojony Kustand¿i.
Kobieta wyprostowa³a siê dumnie i, mru¿¹c oczy, rzuci³a wyzywaj¹co:
– Uklêknij, chamie, uderz trzy razy g³upim ³bem w pod³ogê i proœ, wtedy mo¿e...
Cze³kan wybuchn¹³ œmiechem.
301
– Czyœ oszala³a, Tamarka? – zawo³a³. – Ile¿ to razy mia³em ciebie, zapomnia³aœ? Znowu
zaczynasz buntowaæ siê? Pod³a krew knaziowa szumieæ zaczyna? Ja ci to wybijê z g³owy!
N–no, nie dra¿nij mnie i œmigaj,... ksiê¿no wysokorodna, do Cze³kana!...
Gwizdn¹³ kilka razy, jak na psa, spogl¹daj¹c na Tamarê pogardliwie.
– Nie chcesz prosiæ pokornie, na kolanach, z pok³onem do ziemi? – zapyta³a groŸnie.
Odpowiedzia³ ohydnem, zgni³em przekleñstwem.
Tamara nagle podnios³a g³owê. Twarz jej wykrzywi³a siê straszliwie, usta rozwar³y siê sze-
roko i wyrzuci³y zgrzytliwe, z³e s³owa:
– Myœlicie, chamy, raby, których ojciec mój siek³ nahajem, ¿e ja przez ca³e ¿ycie bêd¹ siê
tu z wami podli³a, jak pies bezdomny–g³odny? Pamiêtam ja ciebie, Cze³kan, gdyœ by³ dozorc¹
domu i przywiod³eœ mnie z ulicy do swego bar³ogu. Umiera³am wtedy z g³odu, a tyœ handlo-
wa³ mn¹, bi³eœ, znêca³eœ siê nade mn¹, gdy chora, ¿ebrz¹ca ³achmaniarka nic zrobiæ nie mo-
g³am. Nikt wtedy nie móg³ dojrzeæ mego cia³a przez brudne szmaty... mam was doœæ, chamy,
psy nieczyste, wyrzutki! Swoje zrobi³am... Setki was gnije teraz... Bêdziecie przez ca³e ¿ycie
pamiêtaæ ksiê¿nê Tamarê!
Zaczê³a siê œmiaæ i tupaæ nogami.
– Pijana jesteœ! – krzykn¹³ Cze³kan i skoczy³ ku niej.
Tamara siêgnê³a do torebki.
Po chwili jeden po drugim pad³y trzy strza³y.
Bandyta zatoczy³ siê i run¹³, ugodzony w brzuch i g³owê. Kobieta le¿a³a nieruchoma, a z
ust jej wyp³ywa³a struga krwi.
Piotr Bo³dyrew szybko puœci³ lokal Awanesa Kustand¿i, nie czekaj¹c na Burowa.
Powróci³ do domu, obudzi³ brata i do œwitu dr¿¹cym g³osem opowiada³ mu o wypadkach
w spelunce starego Ormianina.
Nazajutrz w porannych dziennikach przeczyta³, ¿e dzielny komisarz milicji, Burow, wy-
œledzi³ groŸnego bandytê Cze³kana, który wraz ze swoj¹ kochank¹ Tamar¹ zakrad³ siê do pry-
watnego mieszkania cudzoziemca, tureckiego kupca Kustand¿i w celu rabunku. Burow po
krwawej walce zabi³ bandytów.
– Ten Burow daleko zajdzie! – uœmiechn¹³ siê Piotr. – Ze wszystkiego umie skorzystaæ.
Coprawda, na tak œliskiej drodze ³atwo siê poœlizgn¹æ...
– Kto mieczem wojuje, od miecza zginie! – odpowiedzia³ Grzegorz, wzruszaj¹c ramionami.
Za œcian¹ ktoœ gwizdaæ zacz¹³, a po chwili zaœpiewa³ wysokim tenorem:
„Kupitie bubliczki,
„Towaryszcz, bubliczki,
„ Za tri kopiejeczki chorosz towar!
7
7
Kupcie obwarzanki, towarzyszu, za trzy kopiejki dobry towar. Modna piosenka – „czastuszka” bolszewicka.
302
ROZDZIA£ XXXIV.
Czerwony Plac by³ oœwietlony reflektorami. Bia³e mury Kremlu, niby z lodu wzniesione
za³amuj¹ce siê, zêbate, majaczy³y jak grzywiasta fala zamarzniêtego morza. Na niebie, gwiaŸ-
dzistem, nasi¹k³em ³un¹ od œwiate³ ulicznych, znieruchomia³y w ci¹g³em czuwaniu, rozpêcz-
nia³y okr¹g³e kopu³y katedry Bazylego B³ogos³awionego. Du¿e i ma³e – zastyg³y, niby mar-
twe g³owy, zatkniête na palach, z nie¿yw¹ obojêtnoœci¹ patrz¹ce nadó³, gdzie kot³owa³ siê
w bia³ych promieniach latarni elektrycznych t³um, krzykliwy niesforny, dziki.
Rwa³y siê g³osy nieznane, bluŸniercze, obce tej nocy ciep³ej, wiosennej, rzewnej. Muzyka
p³ynê³a huczn¹, szerok¹ strug¹, wisia³a nad miastem, wyrywaj¹c siê z oœwietlonych teatrów,
kinematografów i restauracyj.
Zbli¿a³a siê pó³noc.
Tajemnicza godzina, gdy od wieków lud rosyjski, zapominaj¹c o nigdy nieprzemijaj¹cych
klêskach i mêkach, zanosi³ mod³y do Zbawiciela Œwiata. Umêczony przez ludzi, zmartwych-
wsta³ niegdyœ o tej godzinie i wst¹pi³ do promiennego królestwa Ojca swego niebieskiego.
Cicha, zadumana, przejêta urokiem wspomnieñ, odczuwaj¹ca ³askê Bo¿¹ noc...
Có¿ m¹ci³o j¹ teraz? Kto nape³nia³ j¹ zgie³kiem, zgrzytem, wrzaw¹ ha³aœliw¹, wichrem
zrywaj¹cych siê okrzyków bluŸnierczych, ohydnych, skoczn¹ muzyk¹, œmiechem dzikim,
przekleñstwem ob³êdnym?
Przez t³um sun¹³ pochód bezbo¿ników, pos³anych przez Kreml czerwony.
Na czele postêpowali ludzie, nios¹cy du¿y portret W³odzimierza Lenina, otoczony szkar-
³atnemi sztandarami, a za nim, œpiewaj¹c „Miêdzynarodówkê” i skoczne, sproœne piosenki,
d³ugi w¹¿ ludzi o twarzach bezczelnych i, mimo zuchwa³ych, weso³ych s³ów – posêpnych,
podobnych do skazañców, d¹¿¹cych na miejsce stracenia.
Nie wiedzieli, ¿e w tê noc Zmartwychwstania Syna Bo¿ego robili jeszcze jeden krok ku
Golgocie pohañbienia.
W t³umie, skacz¹c i szalej¹c, kr¹¿y³y postacie, przebrane za Boga, w szatach bia³ych, z d³u-
giemi siwemi w³osami i brodami; za Chrystusa, siedz¹cego na oœle twarz¹ do ogona; za apo-
sto³ów, nios¹cych w rêkach du¿e butelki z napisami: œwiêty opjum”, „b³ogos³awiona wódka”,
„cudowna trucizna”, za nimi w bezwstydnych podrygach, uœciskach i pl¹sach miotali siê mê¿-
czyŸni i kobiety w barwnych szatach, z napisami na piersiach: œw. Miko³aj; Aleksy – cz³o-
wiek Bo¿y, œw. Aleksander, œw. Grzegorz Rasputin, œw. Marja, œw. Katarzyna...
Wyrostki jechali konno na krzy¿ach, okrytych wstrêtnemi napisami; bezwstydne, wyuzda-
ne dziewki uliczne obna¿a³y siê, wrzeszcza³y przeraŸliwie i poœród wybuchów œmiechu rzu-
ca³y w zgie³k straszliwe bluŸnierstwa.
Pochód okr¹¿y³ katedrê i skierowa³ siê ku bramie Iwerskiej.
303
T³um szed³, nie uchylaj¹c czapek i krzycz¹c coraz g³oœniej, a¿ krzyk ten przeszed³ w jêkli-
we wycie, mo¿e grzeszne, ur¹gaj¹ce, mo¿e – przera¿one, rozpaczliwe...
Jakaœ kobieta rêce podnios³a do cudownego obrazu Bogarodzicy i skowytaæ zaczê³a ury-
wanym od wœciek³oœci lub strachu g³osem.
– Je¿eli mo¿esz, je¿eli istniejesz – ukarz nas – ukarz!
– Ho! ho! ho! – wy³ mot³och ponuro, ¿a³oœnie...
Na przedmieœciach, dok¹d nie dociera³ szalej¹cy t³um bezbo¿ników, dzia³y siê inne
rzeczy.
Bracia Bo³dyrewy szybko szli w stronê cerkwi, stoj¹cej na starym cmentarzu. Ciemne syl-
wetki, znacz¹ce siê w mroku nieoœwietlonych ulic i nêdznych zau³ków, d¹¿y³y do dalekiej
dzielnicy, gdzie sta³a cerkiew staro¿ytna, ocala³a podczas zmagañ rewolucyjnych. Pobo¿ni
przeciskali siê do g³ównej nawy obszernej œwi¹tyni, inni po kamiennych stopniach schodzili
do dolnego koœcio³a, mieszcz¹cego siê w lochach cerkwi.
Robotnicy z ¿onami i dzieæmi, wieœniacy, których œwiêto zosta³o w stolicy, bezdomni bie-
dacy, ¿ebrz¹ce staruchy, inteligenci w zniszczonych ubraniach, nieraz bosi, t³oczyli siê g³owa
przy g³owie. Twarze radosne, rozrzewnione, rozjaœnione; oczy, wpatrzone w oœwietlone ob-
razy œwiête, w b³yski, biegaj¹ce po bronzie i z³oceniu bramy, ukrywaj¹cej o³tarz; dr¿¹ce usta,
szepc¹ce s³owa modlitwy; rêce, czyni¹ce znak krzy¿a i trzymaj¹ce zapalone œwieczki wosko-
we; nad morzem g³ów p³ynê³y niebieskie, wonne smugi kadzid³a, a wy¿ej czai³ siê nieprze-
nikniony mrok pod kopu³¹.
Ludzie, zgromadzeni w œwi¹tyni Bo¿ej, zapomnieli w tej godzinie modlitwy o ¿yciu suro-
wem i mêczeñskiem. Nie czuli bólu ran, zadanych przez los niemi³osierny; odlecia³a rozpacz,
zimnemi palcami nieraz chwytaj¹ca za gard³o; rozwia³y siê ¿ale i skargi, które by³y jak mg³a
jadowita; jasne siê sta³y drogi rozstajne, pokrzy¿owane, niebezpieczne; przepad³o bez œladu
trzêsawisko, po którem od kilku lat kroczy³ lub umêczony, ton¹c i gin¹c; ukry³y siê g³êboko
³zy, przepe³niaj¹ce serca; myœl wyrwa³a siê z pod ciê¿kiej zmory œmierci i nêdzy i bieg³a pro-
mienistym szlakiem tam, gdzie przebywa³a przedwieczna Prawda, kreœl¹ca losy ludzkoœci
i prowadz¹ca j¹ ku celowi, nieogarniêtemu rozumem istot ¿yj¹cych; gdzieœ na dnie duszy roz-
kwita³a nadzieja, ¿e to marne, nêdzne istnienie jest chwil¹, przemijaj¹c¹, konieczn¹ i nie-
zbêdn¹ aby dokona³ siê wyrok, a S³owo sta³o siê cia³em. Wtedy wszystko nabiera³o znacze-
nia, barw i œwiat³a boskiego. Ka¿dy z modl¹cych siê pod t¹ ciemn¹ kopu³¹ cerkwi czu³ siê
bojownikiem za wielk¹ sprawê, jednym z tych, co wysoko podnosz¹ sztandar zbawienia
i osi¹gaj¹ zwyciêstwo ostateczne.
DŸwiêcznym tenorem czyta³ diakon, stoj¹cy przed o³tarzem:
– A pierwszego dnia szabbatu Marja Magdalena przysz³a rano, gdy jeszcze by³y ciemno-
œci, do grobu Chrystusa Pana i ujrza³a kamieñ, odwalony od grobu. Marja sta³a u grobu ze-
wn¹trz, p³acz¹c. Gdy tedy p³aka³a, nachyli³a siê i wejrza³a w grób. I ujrza³a dwu anio³ów,
w bieli siedz¹cych, jednego u g³owy, a drugiego u nóg, kêdy po³o¿one by³o cia³o Jezusowe.
Rzekli jej oni: „Niewiasto, czemu p³aczesz?” Rzek³a im: „Wziêto Pana mego, a nie wiem,
kiedy Go po³o¿ono”. A to rzek³szy, obróci³a siê nazad i ujrza³a Jezusa stoj¹cego, a nie wie-
dzia³a, i¿ Jezus by³. Rzek³ jej Jezus: „Niewiasto! Czemu p³aczesz? Kogo szukasz?” Ona,
mniemaj¹c, ¿eby by³ ogrodnik, rzek³a mu: „Panie! Jeœli Go ty wzi¹³, powiedz mi, gdzieœ Go
po³o¿y³, a ja Go wezmê!” Rzek³ jej Jezus: „Marjo!” Obróciwszy siê, ona rzek³a mu: „Rabbo-
ni!” (co siê wyk³ada mistrzu). Rzek³ jej Jezus: „Nie tykaj siê mnie, bom jeszcze nie wst¹pi³
304
do Ojca mego – ale idŸ do braci moich a powiedz im: Wstêpujê do Ojca mojego i Ojca wa-
szego, Boga mojego i Boga waszego”
8
Diakon skoñczy³ wysok¹, triumfuj¹c¹ nut¹.
Z o³tarza wyszed³ kap³an z krzy¿em i œwiec¹ p³on¹c¹ w rêkach.
G³osem, w którym dr¿a³y ³zy, zawo³a³:
– Bracia i siostry! Chrystus zmartwychwsta³, Alleluja! Hosanna, na wysokoœciach Bogu!
Poruszy³ siê t³um, padaj¹c na kolana i odpowiedzia³ radoœnie:
– Zaiste zmartwychwsta³ Pan! Alleluja! Alleluja!
Chór i modl¹ce siê rzesze pobo¿nych œpiewa³y budz¹cy wzruszenie hymn:
„Chrystus powsta³ z martwych
„Œmierci¹ swoj¹ zwyciê¿y³ œmieræ
„I ludziom dobrej woli
„¯ywot wieczny w niebie da³.
Usta³ œpiew. M³ody kap³an, pob³ogos³awiwszy zebranych krzy¿em i wod¹ œwiêcon¹, przemówi³:
– S³owami listu powszechnego b³ogos³awionego Jakóba Aposto³a zaklinam was, bracia
moi i siostry! Albowiem mówi Aposto³ Chrystusa Pana, Zbawiciela i Nauczyciela naszego:
„Niech wszelki cz³owiek bêdzie prêdki ku s³uchaniu, a leniwy ku mówieniu i leniwy ku gnie-
wowi. Albowiem gniew mê¿a nie sprawuje sprawiedliwoœci Bo¿ej. Przeto, odrzuciwszy wsze-
lakie plugastwo i obfitoœæ z³oœci, przyjmijcie w cichoœci s³owo wszczepione, które mo¿e zba-
wiæ dusze wasze. A b¹dŸcie czynicielami s³owa, a nie s³uchaczami tylko, oszukiwaj¹cymi
samych siebie. Bo jeœli kto jest s³uchaczem S³owa, a nie czynicielem, ten podobny bêdzie
mê¿owi, przypatruj¹cemu siê obliczu narodzenia swego we zwierciadle; bo siê obejrza³ i od-
szed³ i wnet zapomnia³, jakowy by³. Lecz ktoby pilniej wejrza³ w zakon doskona³ej wolnoœci
i wytrwa³ w nim, nie stawszy siê s³uchaczem, ale czynicielem uczynku, ten b³ogos³awiony
bêdzie w sprawie swojej”
9
.
Umilkn¹³ na chwilê i, ³zy ocieraj¹c, rzek³ cicho:
– Kara Bo¿a dosiêg³a nas ciê¿ka, bracia i siostry, lecz b³ogos³awicie j¹, bo oto staliœmy siê
czynicielami S³owa, a uczynki nasze sta³y siê S³owem wcielonem. Nic was zwalczyæ nie
mo¿e i potêgi piekielne, nieprawoœci nie dosiêgn¹ bramy duszy naszej! Podnieœcie serca wa-
sze ku Niebu, a oto zst¹pi wœród nas nauczyciel i b³ogos³awi dziatki swoje...
W tej chwili szmer przeszed³ po œwi¹tyni i wszystkie spojrzenia pobieg³y ponad g³ow¹ sto-
j¹cego przed rozwart¹ bram¹ kap³ana; oczy, rozpromienione b³yskiem zachwytu, patrzy³y
gdzieœ wy¿ej.
Obróci³ siê zdumiony pop i z cichym okrzykiem pad³ na kolana.
Na najwy¿szym stopniu o³tarza, sta³ cz³owiek wysoki, chudy i rêkê wznosi do b³ogos³awieñstwa.
Jasne, miêkkie w³osy falami spada³y na ramiona, broda sp³ywa³a na wyszarza³¹ sutannê
z prostym ¿elaznym krzy¿em na piersi; p³omiennne oczy ogarnia³y t³um; blada d³oñ kreœli³a
w powietrzu znak ofiary i zwyciêstwa Chrystusowego.
– Biskup Nekodyn, wiêziony i mêczony przez bolszewików w lochach klasztoru So³owiec-
kiego... powróci³! – bieg³ szept radosny.
Od o³tarza pad³y ciche, przenikliwe s³owa, pe³ne wiary gor¹cej i si³y niez³omnej:
– Pokój wam!
8
Ewang. Œw. Jana, XX, 11–17.
9
List œw. Jakóba, I, 19–25.
305
Z placu, gdzie sta³ t³um pobo¿nych, w chwili tej przedar³ siê do œwi¹tyni przeraŸliwy g³os
kobiecy:
– ¯o³nierze zbli¿aj¹ siê! Ratunku!
Biskup Nekodym dŸwiêcznym i silnym g³osem, brzmi¹cym rozkazem namiêtnym, powtó-
rzy³:
– Pokój wam!
Zeszed³ ze stopni o³tarza, trzymaj¹c krzy¿ ¿elazny w rêku, i ruszy³ przez t³um; za nim szed³
pop z diakonem i rzesze wiernych.
Mrowie ludzkie, œpiewaj¹c hymn Zmartwychwstania, wyleg³o na kru¿ganek i na plac.
T³um szed³ zwart¹ ci¿b¹. Tu¿ obok biskupa kroczyli Piotr i Grzegorz Bo³dyrewy, skupie-
ni, przejêci, na nic niepomni.
O niczem nie myœleli. Ktoœ inny, niezmiernie potê¿niejszy, zgarn¹³ w jedn¹ d³oñ ca³¹ wolê
ich, wszystkie odruchy uczuæ. Rozs¹dek przemawia³ s³abym g³osem. Niebezpieczeñstwo...
œmieræ! Jednak nie s³uchali napomnieñ... Brzmia³y dla nich, jak odg³osy uliczne, zalatuj¹ce
do œwi¹tyni. S³abe, nêdzne, obce, natrêtne. Musieli iœæ i – szli. Musieli!... Stali siê w tej chwili
drobnemi atomami, wiruj¹cemi pod tchnieniem orkanu, wyrywaj¹cego siê z przepaœcistej ot-
ch³ani wszechœwiata. Nie mogli, nie œmieli wyrwaæ siê poza granice wiru, musieli wraz z nim
do koñca przebyæ drogê nieznan¹, wykonaæ tajemnicze dzie³o.
Wszystkie myœli i uczucia utonê³y w œwiadomoœci niezbêdnego, wspólnego ruchu, bezi-
miennego bohaterstwa, nie ¿¹daj¹cej nagrody ofiary.
Od wylotu ulicy kroczy³y dwa oddzia³y wojska.
Rozwinê³y siê szeregi i stanê³y.
Rozleg³y siê s³owa komendy. Szczêknê³y karabiny, przerzucane na rêkê.
– Rozchodziæ siê, bo bêdziemy strzelali! – sepleni¹c, krzykn¹³ oficer–£otysz, dowodz¹cy
oddzia³em czerwonej gwardji.
Zbity w jedno cia³o t³um rozmodlony nie drgn¹³, nie zawaha³ siê, nie zatrzyma³ ani na
chwilê. Zwartym, niewzruszonym murem sun¹³ wprost na £otyszów.
– Raz!... dwa!... – krzykn¹³ oficer przeraŸliwie.
Zgrzytnê³y zamki karabinów. Ju¿ siê pochyli³y g³owy do kolb, ju¿ oficer podniós³ szablê
do sygna³u, gdy z szeregów drugiego oddzia³u wyrwa³ siê krzyk rozpaczliwy:
– Towarzysze, broñmy naszych braci przed £otyszami! My tu na swojej ziemi, nie te przy-
b³êdy!
Znowu szczêknê³y karabiny, zgrzytnê³y zamki i b³ysnê³y lufy, wymierzone w czerwonych
gwardzistów.
– Opuœæ strzelby! – skomenderowa³ oficer–£otysz. – Na lewo zwrot, marsz!
£otysze, ogl¹daj¹c siê nieufnie, szybko odeszli.
Rosyjscy ¿o³nierze zdjêli czapki i, zarzuciwszy karabiny na ramiê, szli przed pochodem.
G³osy ich ³¹czy³y siê z chorem pobo¿nych, œpiewaj¹cych:
„Chrystus powsta³ z martwych,
„Œmierci¹ swoj¹ zwyciê¿y³ œmieræ
„I ludziom dobrej woli
„¯ywot wieczny w niebie da³...”
Pochód p³yn¹³ ulicami umêczonej Moskwy, przecina³ palce, wch³ania³ nowe t³umy przejê-
tych uroczystoœci¹ chwili ludzi, ³¹czy³ siê z innemi procesjami, wychodz¹cemi z bliskich i da-
306
lekich cerkwi, i kroczy³, poprzedzany przez miarowo, twardo st¹paj¹cych ¿o³nierzy ku bra-
mie, z której, ton¹c w g³êbokiej framudze, spogl¹da³o ciemne oblicze Matki Boskiej Iwer-
skiej. T³um w milczeniu pad³ na kolana. Cisza zaleg³a doko³a.
Biskup Nekodym, wysoki, natchniony, podniós³ siê, b³ogos³awi³ zatopionych w modlitwie
i rzek³:
– Pokój wam!
T³um zacz¹³ rozpraszaæ siê, znikaj¹c w bocznych ulicach.
W kilka minut póŸniej plac opustosza³.
Rozlega³y siê tylko kroki ¿o³nierzy, stoj¹cych na warcie.
Dwuch szyldwachów zbli¿y³o siê do siebie.
– Œmia³y nasz lud, gdy o wiarê chodzi!... – mrukn¹³ jeden. – Przecie¿ kulomiotami mogli
go spotkaæ £otysze, Finnowie i Chiñczycy z rozkazu komisarzy...
Drugi uœmiechn¹³ siê tajemniczo i odpar³:
– Nie mieli odwagi... stchórzyli...
Pierwszy ¿o³nierz zamyœli³ siê, patrz¹c bacznie w oczy towarzysza.
– Chrystus zmartwychwsta³, bracie... – szepn¹³ po chwili, zdejmuj¹c czapkê.
– Zaiste zmartwychwsta³! – odpowiedzia³ drugi.
Podali sobie rêce i potrzykroæ na krzy¿ siê uca³owali tak, jak nauczy³a ich w dzieciñstwie
matka.
307
ROZDZIA£ XXXV.
Lenin przed chwil¹ wys³ucha³ raportu profesora instytutu weterynaryjnego.
Myœla³ o tem i szepta³:
– To straszne! Rêkawica – rzucona ca³emu œwiatu cywilizowanemu! Natura wydaje na
œwiat przera¿aj¹ce potwory!
Zacz¹³ przypominaæ sobie opowiadanie profesora:
– Wynalaz³ nowe bakterj¹. Wyhodowa³ je... „Czeka” da³a mu „¿ywy materja³”, ...osiem-
dziesiêciu aresztantów politycznych. Sprawdzi³ na nich dzia³anie swoich bakteryj. Wywo³uj¹
parali¿ i zabijaj¹ w ci¹gu kilu minut. Ma zamiar umieszczaæ je w pociskach, rzucanych
z samolotów. Niezawodna, skuteczna bron! Osiemdziesiêciu ludzi ju¿ uœmierci³. Potwór na-
uki! Kat, jak Dzier¿yñski...
– Jak ty sam... rozleg³ siê nieuchwytny uchem szept.
Rzuci³ siê na fotel.
Cierpienie wykrzywi³o mu twarz. Skoœne oczy mongolskie wysz³y z orbit.
Porwa³ go doznawany coraz czêœciej drêcz¹cy ból g³owy. Zdawa³o mu siê, ¿e by³a wykuta
z kamienia ciê¿kiego i z jednego tylko miejsca p³on¹cym potokiem wyrywa³y siê myœli bez-
³adne, pogmatwane, mêcz¹ce.
– Stalin, marz¹cy o trwaniu Rosji e chaosie rewolucji, – mimo ostatecznej zguby... Rykow,
zawsze pijany, krytykuj¹cy dyktaturê proletarjatu... Ch³opi oporni, ³¹cz¹cy siê coraz bardziej...
Profesor z bakterjami, zêbami wyrywaj¹cy serca osiemdziesiêciu politycznych aresztantów...
Bunt w wiêzieniu So³owieckiemu klasztoru i wymordowanie zamkniêtych w niem ludzi...
Nieruchome fabryki... G³ód... Socjalizm po dwuch miesi¹cach!...
Krzykn¹³ i run¹³ na pod³ogê.
Znaleziono go le¿¹cego bez ruchu...
Przeniesiono na ³ó¿ko.
Lekarze ogl¹dali go, badali d³ugo.
– Parali¿ prawej strony cia³a...
D³ugie miesi¹ce choroby, beznadziejnie jednostajnie, nudne. Œmiertelne znu¿enie i obojêt-
noœæ, przerywane atakami bólu g³owy, nie opuszcza³y go i obezw³adnia³y duszê.
Jednak zacz¹³ powoli chodziæ, wo³a³ do siebie komisarzy, rozmawia³ z nimi, radzi³, dykto-
wa³ dekrety, artyku³y, przegl¹da³ korespondencjê zagraniczn¹, czyta³ dzienniki.
S³abe cia³o nie mog³o zwalczyæ ducha.
P³on¹³, jak dogasaj¹ce ognisko, podsycane przez wicher smagaj¹cy; z pod kupulastej
czaszki wymyka³y siê czeredy myœli, niby szczury, opuszczaj¹ce gin¹cy okrêt.
308
Jeszcze raz wszystko zacisn¹³ w rêku i nikt z tych przeciwników, do których siê zwraca³
g³uchym g³osem przekonania niez³omnego, nie móg³ nie przyznaæ, ¿e i teraz Lenin „Rosjê
prowadzi rêk¹, tkniêt¹ parali¿em”.
On widzia³ jasno przebyt¹ drogê i tê, która znika³a teraz coraz czêœciej przed nim.
Wytêpi³ wszystko, co by³o twórczego, zdolnego do polotu myœli, do prawdziwej pracy dla
szczêœcia ludzkoœci; poni¿y³ pozosta³e dusze, serca, moralnoœæ i rozum do nêdznego pozio-
mu najgorszych, najciemniejszych istot, rozbudzi³ ¿¹dze, dzikie instynkty; z ich pomoc¹ zbu-
rzy³ dzie³o twórców, a gdy nasta³a chwila budowania, pozosta³ sam z nieruchom¹ praw¹ rêk¹
i nog¹, z tym bólem strasznym. co rozrywa i rozsadza mózg, z t¹ drêcz¹c¹ œwiadomoœci¹ bli-
skiej œmierci.
Odda³ w³adzê klasie robotniczej, wybrawszy z niej najzuchwalszych, najdrapie¿niejszych,
opar³szy siê na ludziach obcej krwi, aby niczego nie ¿a³owali, dla nikogo mi³osierdzia nie
mieli.
Teraz Stalin...
Ach, Stalin, zagadkowy Gruzin, to p³omienny, to milcz¹cy i twardy jak g³az.
Idzie œladami jego – Lenina.
On zburzy³ Rosjê, wymordowa³ dynastjê, zamêczy³ miljony ludzi, opar³szy siê na kilku
tysi¹cach oddanych mu komunistów.
Stalin ujrza³ przepaœæ, ku której d¹¿y partja, nie mog¹ca udŸwign¹æ i poci¹gn¹æ za sob¹
znêkanego cia³a Rosji; stworzy³ partjê w partji, sta³ siê wodzem biurokratów proletariackich,
rozbi³ zbudowany przez Lenina gmach komunizmu, opartego po wysi³ku bezowocnym na
wszechw³adnej „ziemi”, której niczem zwalczyæ nie móg³ zuchwa³y dyktator.
Stalina nale¿y usun¹æ... Gruzin nie uznaje kompromisu...
Rewolucja powinna trwaæ, aby zara¿a³a Europê, gdzie pod wp³ywem komunizmu wzmo-
g³a siê si³a kapitalizmu, ale Rosja ginie... ginie!... Ach, Azja...
Azja, byæ mo¿e, wybuchnie, jak potê¿ny wulkan, a Rosja skieruje potoki lawy ognistej na
Zachód, na przeklêty zachód, oporny, niewzruszony za murami bur¿uazji i niczem nie skrê-
powanego intelektu twórczego.
Ratunku! G³owa, g³owa pêka i p³onie!
Siada i pisze.
Oskar¿a Stalina, doradza, jak nale¿y go os³abiæ, obezw³adniæ, usun¹æ... Trockij powinien
prowadziæ rewolucyjn¹ Rosjê. Nie jest on nieustêpliwym, stanowczym; zato sk³onny jest do
kompromisów powa¿nych i posiada nadzwyczajne zdolnoœci, zreszt¹, on nie ma wyjœcia.
Obcy dla Rosji, wyklêty przez swój lud, znienawidzony zagranic¹, ma przed sob¹ tylko
jedn¹ drogê – rewolucjê, ci¹g³¹, nigdy nie wygasaj¹c¹ rewolucjê, oszczêdzaj¹c¹ „ziemiê”.
Pisze Lenin, z trudem wodzi sparali¿owan¹ prawic¹, podtrzymuj¹c j¹ i kieruj¹c lew¹ rêk¹.
Pisze testament...
Dla kogo?
Nie wie...
Przecie¿ nie ma nikogo, z kim ciê¿k¹ i bolesn¹ stanie siê roz³¹ka?
Nie umi³owa³ przez ca³e ¿ycie ¿adnej istoty.
Odda³ ca³¹ potêgê myœli i woli, ca³y, bez reszty, niszcz¹cy ¿ar serca Rosji, ciemnej, ucie-
miê¿onej, kajdanami dzwoni¹cej – ³kaj¹cej bez przerwy, jak bur³aki nad Wo³g¹:
– Oj–ej! Oj–ej!
309
Do niej skieruje te s³owa ostatnie, s³abn¹c¹ kreœlone rêk¹, do niej! Niech us³yszy je partja,
trzymaj¹ca w d³oni ster ¿ycia... ostatnia myœl pozostanie na papierze, jak setki, tysi¹ce innych,
co by³y, jak iskry w szlaku komety: jak szkar³at zarzewia... jak ciê¿kie, druzgoc¹ce uderzenia
m³ota...
Skoñczy³ i znu¿ony œmiertelnie wzywa sekretarkê, lecz natychmiast znowu ogarniaj¹ go
pal¹ce, pe³ne Ÿr¹cej trwogi myœli.
Nie jest spokojny o los swego dzie³a!... Trockij, Rykow, Cziczerin, Stalin?... Nie, to nie
kroi trwogi i troski! Trockij, Zinowjew, Kamieniew, Stiek³ow, a z nimi rzesza rewolucyjnych
¿ydów... Cha! Cha! Dobrze obmyœli³, ¿e do burzenia Rosji i zgrzybia³ego œwiata poci¹gn¹³
ten naród bez ojczyzny, rodzimej mowy, przejêty tradycj¹ walki o byt i ¿¹dz¹ zemsty... Coraz
wiêcej ¿ydów, oœmielonych przyk³adem Trockiego i Zinowjewa, staje w szeregach... coraz
wiêcej! To dobrze! Oni bêd¹ zmuszeni podsycaæ, pog³êbiaæ rewolucjê, bo inaczej krwi¹
¿ydowsk¹ upije siê Rosja po samo gard³o... Teraz nie maj¹ wyboru i wyjœcia... Zniewoleni s¹
¿yæ i dzia³aæ w rewolucyjnem morzu, rozko³ysaæ, podminowaæ, obaliæ ca³y œwiat... O, jak¿e
boli go g³owa!
Znowu wo³a, krzywi¹c blade, dr¿¹ce wargi.
Nie s³yszy swego g³osu...
Chce krzykn¹æ – nie mo¿e...
Jak¿e¿ straszliwie boli i p³onie g³owa!
Przyszed³ drugi, jeszcze ciê¿szy atak parali¿u i utrata mowy.
Przewieziono Lenina do pa³acyku w Gorkach pod Moskw¹.
W Kremlu, nawet chory, nie mog¹cy s³owa wyrzec sparali¿owanym jêzykiem, by³ dla Sta-
lina i Trockiego zawad¹, bo czyta³ dzienniki, s³ucha³ doniesieñ swojej sekretarki Fotiewoj
i Nadziei Konstantynówny, wo³a³ komisarzy, trz¹s³ nad g³ow¹ zdrow¹ lew¹ rêk¹ i be³kota³
bez³adnie, œlini¹c sobie brodê.
W Gorkach pozostawa³ zdala od walcz¹cych przeciwników.
Obaj mogli bezkarnie pos³ugiwaæ siê urokiem dogorywaj¹cego fetysza, którego imieniem
nazwali Piotrogród.
Lenin rozumia³, ¿e umiera. Pojmowa³, ¿e ju¿ pozosta³ samotny. Potok dziejowy omin¹³ go
i mkn¹³ swojem ³o¿yskiem.
Mia³ znaczenie has³a, otwartej, jeszcze ¿ywej ksiêgi nowego proroctwa, objawionej ewan-
gelji podnosz¹cych bunt niewolników.
Pod t¹ ewangelj¹ napisa³ ju¿ straszne s³owo: „Koniec”.
Wdziêczni uczniowie nazwali pó³nocn¹ stolicê jego imieniem – „Leningrad”.
– Œmieræ...
Nie chcia³ znikn¹æ z tego œwiata, nad którym zakreœli³ szeroki, krwawy ³uk, jak nieznana
kometa z³owró¿bna.
Nieprzebrana potêga czai³a siê jeszcze w mózgu i sercu W³odzimierza Lenina.
Zacz¹³ chodziæ, uczy³ siê pisaæ lew¹ rêk¹, specjaliœci – lekarze wykonywali razem z nim
æwiczenia, u³atwiaj¹ce powrót mowy.
Odwiedzali go komisarze, s³ucha³ ich i pojmowa³ wszystko.
Nie móg³ tylko odpowiedzieæ, rozpaczliwie wymachiwa³ rêk¹ i rycza³ g³ucho.
Wyje¿d¿aj¹c na spacer, patrzy³ na skrz¹ce siê zaspy œnie¿ne, na bia³e, nagie i smutne
brzozy.
310
Jakieœ wspomnienia budzi³y siê w nim.
– Ach, tak! Bia³e cia³o nagiej Dory... A póŸniej – krwawe ³zy... dwie czerwone, gor¹ce strugi.
– Apanasewicz, zabij Dier¿yñskiego! – be³koce.
Nadzieja Konstantynówna, s³ysz¹c rzê¿enie, pochyla siê nad nim i pyta:
– Czy nie czujesz zimna?
G³owa p³onie, miotaj¹ siê myœli w kopulastej czaszce, a ka¿da, jak ostra drzazga, rani, dra-
pie, krwawi mózg.
– Ratunku! – krzyczy pomrukiem niezrozumia³ym, a z ust przekrzywionych wybiega stru-
ga piany.
Powróciwszy do domu, po³o¿y³ siê do ³ó¿ka.
Cierpia³ na bezsennoœæ oddawna...
– Jak Dzier¿yñski... – myœla³ Lenin z rozpacz¹.
Patrzy³ w sufit przez ca³e dnie i ca³e noce.
Bia³a p³aszczyzna rozszerza³a siê, rozlewa³a, bieg³a w bezkresn¹ da³.
– To ju¿ nie sufit! – myœli Lenin. – Có¿ widzê przed sob¹...?
Ca³ym wysi³kiem woli przygl¹da siê, mru¿¹c lewe oko...
– Ach! To Rosja... Ale¿ jaka blada, bez kropli krwi w znêkanem ciele... Ca³a w ranach...
Nie! To groby... groby bez koñca... nieznane, bez krzy¿y...
Poruszy³o siê nagle olbrzymie cielsko blade.
Sta³o siê podobne do wydêtego brzucha zdech³ego konia, tego, co niegdyœ le¿a³ w lesie za
p³otami Kokuszkina nad Wo³g¹.
Roœnie, pêcznieje i – p¹ka z hukiem...
Z wnêtrza kad³uba wypadaj¹ straszne, sine, opuchniête, z odwalaj¹c¹ siê skór¹ trupy...
Helena Remizowa... z³otow³osa Helena... Sielaninow... Wissarjon Czerniawin... Dora...
Mina Frumkin... Wo³odzimirow... Piotruœ...
Za nimi wychodz¹ Trockij, Dzier¿yñski, Fedorenko, Chalajnen i weso³y, zacieraj¹cy rêce
malutki profesor z butelk¹, pe³n¹ bakteryj parali¿u...
Stanêli i chórem krzyknêli przeraŸliwie g³oœno, zgrzytliwie:
– Niech ¿yje rewolucja! Niech ¿yje dyktatura proletarjatu! Niech ¿yje wódz nasz – W³o-
dzimierz Lenin! Hurra–a–a!
Ktoœ promienny stan¹³ miêdzy nim, a towarzyszami.
Z³ociste w³osy, spadaj¹ce na ramiona, po³yskuj¹ w blasku s³oñca, jasna broda sp³ywa na
bia³¹ szatê, podniesiona rêka wskazuje na niebo. Cichy g³os brzmi surowo:
– Zaprawdê powiadam wam, ¿e uczynione w imiê mi³oœci zwa¿one zostanie wag¹ nie
waszej sprawiedliwoœci, s¹dzone i wybaczone!
Lenin zbiera si³y, opiera siê na ³okciu i be³koce:
– W imiê mi³oœci, Chry...
Piorun wytryskacz oczu promiennej postaci, oœlepia, uderza.
Pada Lenin i rzêzi, ju¿ nic nie widz¹c i nie s³ysz¹c, czuje tylko, ¿e toczy siê coraz szybciej
i zawrotnej; mrok otacza go i poch³ania resztki myœli, echa uczuæ...
W godzinê potem nad Kremlem obok czerwonej chor¹gwi powiewa³a czarna... – zwiastun
œmierci.
Ognisty krwawy ³uk zgas³, a niszcz¹ca bry³a nieznanej komety utonê³a w otch³ani ciemnej
bez dna, bez brzegów.
311
ROZDZIA£ XXXVI.
Na Czerwonem Placu naprzeciwko katedry œw. Bazylego B³ogos³awionego, naje¿onej ko-
pu³ami po³yskuj¹cej barwn¹ emalj¹ œcian, ³¹cz¹cej w sobie przesyt Bizancjum z barbarzyñsk¹
pych¹ wschodu, powsta³ dziwny budynek.
Drewniany, jednobarwny, geometrycznie pierwotny, ciemny, prawie czarny. Tworz¹ go œci-
œle okreœlone p³aszczyzny, bry³y ciê¿kie, bez polotu wyobraŸni i natchnienia.
Tak budowali przed tysi¹cleciami jêcz¹cy niewolnicy w Neniwie i Babilonie, tak wznoszo-
no œwi¹tyniê Salomona i pa³ace w³adców Egiptu. Ciê¿ko i groŸnie, bo wœród wznoszonych
murów siedzibê mia³y straszliwe bóstwa z Tygrysu, Eufratesu, z ziemi Chanaañskiej i Akkad,
albo bogom surowym równi królowie czterech stron œwiata, potomkowie Assura, Bela, Ra –
s³oñca niszcz¹cego.
Na frontonie widnieje jedno tylko s³owo „Lenin”.
Tu z³o¿ono zabalsamowane zw³oki dyktatora proletarjatu.
W trumnie szklanej, w bluzie wojskowej, z gwiazd¹ orderu „Czerwonego Sztandaru” na
piersi, spoczywa Lenin.
¯ó³ta, pergaminowa skóra jeszcze bardziej podkreœla mongolskie rysy twarzy; zaciœniêta
prawica, nieustêpliwa i zawsze do ciosu gotowa, nie zmiêk³a w obliczu œmierci i pozosta³a
jako m³ot kowala-burzyciela.
Zdawaæ siê mog³o, ¿e grobowiec groŸnego Tamerlana, zosta³ przeniesiony z serca Azji tu,
do Moskwy, gdzie panowali przez stulecia ca³e potomkowie D¿engiza – mongo³a, pó³-tatar-
scy kniaziowie moskiewscy i nareszcie w wieku XXX-ym – pó³-Mongo³, myœl¹ powracaj¹cy
do niezmierzonych stepów azjatyckich, górskich w¹wozów dzikich, z gnie¿d¿¹cemi siê
w nich hordami, znaj¹cemi tylko zniszczenie.
D³ugi w¹¿ ludzi od brzegu rzeki ci¹gnie siê do mauzoleum Lenina.
T³um sunie do ciemnej czeluœci otwartych drzwi prostok¹tnych, patrzy na stoj¹cych nieru-
chomo, jak pos¹gi, ¿o³nierzy z warty; kroczy w czerwonawym pó³zmroku, g³owa za g³ow¹,
przed szklan¹ trumn¹, popêdzany surowemi okrzykami:
– Nie zatrzymywaæ siê! Przechodziæ!
¯o³nierze, gawiedŸ uliczna, przyjezdni ch³opi, delegaci z dalekich prowincyj... defiluj¹
przed prorokiem i katem.
Tysi¹ce oczu œlizga siê po pergaminowej twarzy i zaciœniêtej w piêœæ d³oni, szuka czegoœ
pod mocno zwartemi powiekami wodza, pozostawia niewidzialne œlady myœli swoich w cie-
niu oczu jego, na wypuk³em, nagiem czole, w zmarszczkach ust.
P³ynie potok ludzi, sunie niby nieskoñczony szereg mrówek koczuj¹cych w poszukiwaniu
nowych dróg istnienia, milcz¹cy, skupiony, strwo¿ony, zatruty zw¹tpieniem.
312
Inne drzwi prostok¹tne, strze¿one przez dwóch ¿o³nierzy skamienia³ych, wyrzucaj¹ odwie-
dzaj¹cych œwi¹tyniê nowego proroka na Czerwony Plac, na który spogl¹da w naprê¿eniu
i sztywnoœci kopu³ i kopu³ek barwne, zadziwiaj¹ce dzie³o Iwana GroŸnego.
Potok rozbija siê na drobne odnogi, strumyki i wsi¹ka w korytarze ulic, jeszcze powa¿ny,
przejêty, zadumany.
Gdy owionie ludzi zaduch brudnych uliczek, gdy przemówi do nich nêdza, wyzieraj¹ca
zewsz¹d, gdy doniesie siê z podwórza „czeki” turkot karabinu maszynowego, morduj¹cego
robotników i ch³opów, pryœnie skupienie, rozwieje siê przejêcie i zaczai w tajnikach duszy
zaduma.
Wieœniaczka ci¹gnie za rêkaw mê¿a i szepce do niego:
– Ludzie gadaj¹, ¿e Lenin gnije i ¿e lekarze naprawiaj¹ go i maluj¹!
Ch³op patrzy na ¿onê d³ugo i odpowiada przez zêby:
– Niech gnije, przez niego Rosja ca³a przegni³a...
– Och! – wzdycha kobieta.
– ¯aden car nie mia³ takiego grobowca! – wo³a z dum¹ przechodz¹cy robotnik w czarnej
koszuli. – Poczeœnie pogrzebaliœmy Iljicza! Zmar³ i nie umar³, bo ka¿dy mo¿e go ogl¹daæ.
Le¿y jak ¿ywy... Wydaje siê, ¿e znu¿ony usn¹³!
S³uchaj¹cy go inny robotnik kiwa g³ow¹ i odpowiada cichym, smutnym g³osem:
– •le, ¿e z drzewa zbudowano mauzoleum... Sp³on¹æ mo¿e...
W pobli¿u katedry zatrzyma³a siê grupka ludzi, przed chwil¹ odwiedzaj¹cych grób Lenina.
Przystanêli i d³ugo w milczeniu patrzyli na zarysy bry³owatego, ciemnego gmachu i na bie-
lej¹cy na frontonie napis: „Lenin”.
– Umar³ Antychryst... – szepnê³a jakaœ kobieta, z lêkiem patrz¹c na wysokiego, chudego
cz³owieka o œmia³ych, gorej¹cych oczach.
– Skoro umar³ i nawet, mimo sztuki lekarskiej, zabalsamowany, gnije powoli, – nie by³ on
Antychrystem! – zauwa¿y³ przygnêbiony starzec i wzrok swój zwróci³ na wysokiego cz³owie-
ka, zapatrzonego w mauzoleum.
Zapanowa³o milczenie.
Wreszcie ten, na którego by³y skierowane spojrzenia otaczaj¹cych, otrz¹sn¹³ siê z zadumy
i szepn¹³:
– Nieœwiadomie wykona³ on wolê Przedwiecznego... By³ biczem Bo¿ym, którym ch³osta
sprawiedliwy Sêdzia w nieprawoœci ¿yj¹c¹ ludzkoœæ. Nie przeklinajcie go, nie z³orzeczcie,
bracia! Oto dope³ni³ kary, rzuconej na nas z Nieba i do opamiêtania przywiód³!
– Biskupie dostojny, ojcze Nekodymie!... – zawo³a³ ktoœ z otaczaj¹cych.
– Zaprawdê powiadam wam, ¿e ten cz³owiek dokona³ wielkiego dzie³a! – odpowiedzia³
biskup g³osem natchnionym. – Zabi³ ducha niewolnictwa, obudzi³ sumienia pysznych i mo¿-
nych, wiarê prawdziw¹ w duszy o¿ywi³, odegna³ od nas strach mêczeñstwa i œmierci, ¿e ino
duchem zdobywa siê wolnoœæ i szczêœcie na ziemi, a nagrodê – przed tronem Najwy¿szego.
Rêk¹ jego krwaw¹ i myœl¹ szalon¹ kierowa³ Bóg!
– Pozostawi³ po sobie jad œmiertelny... Dwa pokolenia, zatrute has³ami zgni³emi! – rzek³a
kobieta. – M³odzie¿, dzieci...
– Zaiste powiadam wam, ¿e s¹ one, jak kwiecie trawy. Wejdzie s³oñce, a powiêdn¹
i opadn¹, s³abe, nêdzne, nikomu nie drogie... – szepn¹³ Nekodym.
Rozleg³y siê westchnienia ciê¿kie i g³osy ciche:
313
– Oby Bóg da³...
– Pozostali Trockij, Stalin, Zinowjew, Kamieniew i tysi¹ce innych – rzek³ starzec. – Nie-
prawoϾ z nimi i przemoc.
Biskup spojrza³ na niego p³omiennemi oczami i w uniesieniu mówiæ zacz¹³:
– Œwiêty Jan, ulubiony uczeñ Jezusa Zbawiciela, na wyspie Pathmos mia³ objawienie
i wiernie zapisa³, albowiem Bóg ukaza³ mu prawdê. Aposto³ pañski mówi:
– I rzek³ mi Bóg: Nie pieczêtuj s³ów proroctwa ksi¹g tych, albowiem czas blisko jest. Kto
szkodzi, niech jeszcze szkodzi, a kto jest w plugastwie, niech jeszcze plugawieje, a kto spra-
wiedliwy jest, niech jeszcze bêdzie usprawiedliwion, a œwiêty niech jeszcze bêdzie poœwiê-
con! Oto przychodzê rych³o, a zap³ata moja ze mn¹ jest, abym odda³ ka¿demu wed³ug uczyn-
ków jego. Jam jest Alfa i Omega, pierwszy i ostatni, pocz¹tek i koniec!
Rzuci³ spojrzenie ³agodne na mauzoleum ponure, na plac, roj¹cy siê od ludzi, i szybko
poszed³ ku wylotowi najbli¿szej ulicy. Inni zd¹¿ali za nim.
Nie widzieli ju¿, jak z mauzoleum milicja wywleka³a starego ¿ebraka. Ob³êdnie krzycza³
i wy³, uchylaj¹c siê od spadaj¹cych na niego ciosów.
Chwytali go za odrywaj¹ce siê ³achmany, szarpali za w³osy i brodê, wlekli, popêdzaj¹c
piêœciami i pochwami szabel.
¯ebrak wyrywa³ siê, szamota³ i, pr꿹c siê, co chwila krzycza³, zawodz¹c ¿a³oœnie:
– Ludzie rosyjscy! Nie dajcie siê! Odebrano nam ojczyznê, wiarê wstyd! Teraz wodzowi
nêdzarzy – Leninowi skradziono mózg, serce wyrwano i zamkniêto w z³otej szkatule pod
siedmiu pieczêciami! Le¿y w grobie... nie mo¿e ju¿ myœleæ o nas i prowadziæ za sob¹ ubo-
gich, zb³¹kanych, skrzywdzonych... Ludzie dobrzy!
Skargi jego utonê³y w odg³osach modlitwy uciemiê¿onych, œpiewanej z ponur¹ uroczysto-
œci¹ przed grobem proroka i wodza:
„Wyklêty powstañ ludu ziemi!
„Powstañcie, których drêczy g³ód!
„Myœl nowa blaski promiennemi
„Dziœ wiedzie nas na bój, na trud!
„Przesz³oœci œlad d³oñ nasza zmiata,
„Przed ciosem niechaj tyran dr¿y –
„Ruszymy z posad bry³ê œwiata,
„Dziœ niczem, jutro wszystkiem – my!
Œpiew nagle siê urwa³.
Z bocznej ulicy na Czerwony Plac wynurza³ siê nowy t³um i sun¹³ w milczeniu. Doszed³
wreszcie do bramy Kremliñskiej i jêczeæ zacz¹³, skam³aæ, wyæ coraz g³oœniej i groŸniej:
– Umieramy z g³odu... Pracy i chleba!... Pracy i chleba! Umieramy...
Na murze, okrywaj¹c siê par¹, zaturkota³ kulomiot.
Odpowiada³ najnêdzniejszym, najg³odniejszym.
K O N I E C.