DEBRA DOYlE JAMES D. MACDONALD
Spisek w pałacu
Krąg Magii
Bruce owi Coville,owi, który nie szczędził słów zachęty zdołał nam wbić do głowy nieco rozsąd,
Rozdział I
jarmarczny tragik
- Grosik, dobrzy ludzie! Przedstawienie za grosik!
Randal dreptał tam i z powrotem, wymachując przed zaintrygowanymi przechodniami pustą czapką.
Beret z zielonego filcu należał do Lys, pieśniarki, przyjaciółki Randala i jego towarzyszki podróży.
Czarnowłosa dziewczyna w chłopięcym ubraniu siedziała tuż obok na krawędzi olbrzymiej marmurowej
fontanny - ozdoby głównego rynku Pedy. Randal jeszcze raz machnął czapką, po czym położył ją na
bruku, a sam usiadł pod fontanną. Do delikatnego szelestu spadającej wody dołączyły pierwsze tony
pieśni.
Zgromadzony tłumek w jednej chwili ucichł. Uwaga niemal wszystkich skupiła się na śpiewającej
dziewczynie. Nieliczni, którzy wciąż patrzyli na Randala, oglądali wysokiego, mocno zbudowanego
chłopaka, bezustannie odgarniającego sprzed oczu długie brązowe włosy. Na sfatygowanych w
wędrówkach szatach chłopiec nosił czarną togę, wyposażoną w nieprawdopodobnie szerokie rękawy. Był
to oficjalny strój wędrownego czarodzieja, wychowanka Schola Sorceriae
-
Szkoły Czarodziejów w Tarnsbergu na brzegu Zachodniego Morza.
„Czas zapracować na śniadanie" - pomyślał Ran-dał, wsłuchując się w melodię pieśni. Słów nie rozumiał;
Lys śpiewała w swoim ojczystym języku, mowie Okcytanii, do której udali się po ucieczce z Widsegar-du.
Mimo to podczas trwającej wiele miesięcy wędrówki na południe zdążyli przećwiczyć ten numer tyle
razy, że chłopiec dokładnie wiedział, kiedy i jak wplatać w muzykę swoje czary.
Młody czarodziej skoncentrował się i bezgłośnie wyszeptał zaklęcie. W powietrzu popłynął głęboki
basowy trójdźwięk, którego tony kolejno cichły i pojawiały się w innych miejscach skali tak, by akord
zawsze współbrzmiał z melodią pieśni. Podkład udał się już za pierwszym razem. „Dobrze - pomyślał
Randal
-
a teraz wyższe rejestry". Skoncentrował się jeszcze raz i przywołał łagodny trel podobny do
dźwięków fletu, wznoszący się i opadający o oktawę wyżej od głosu Lys.
Niewidzialny flet od razu zagrał we właściwej tonacji i podążał za melodią bez żadnych fałszów lub
potknięć. Randal pozwolił sobie na uśmiech satysfakcji: muzyka udała się dziś bezbłędnie. „A teraz
światła...".
Spróbował wyczarować świetlisty obłok. Po chwili między Lys a fontanną wyrosła zwiewna zasłona
fosforyzującej mgły. Koncentrując się jeszcze bardziej, Randal zabarwił mgłę czerwoną poświatą,
pulsującą w takt najniższych akordów muzyki. W obłoku zaczęły krążyć niebieskie i zielone kule,
prowadzone dźwięcznym altem Lys i upstrzone złotymi cętkami,
pojawiającymi się tym gęściej, im głośniej brzmiała partia fletu.
Pierwsze czary, jakie zobaczył Randal, były bardzo podobnym pokazem światła i dźwięku. Jednak Madoc
Obieżyświat, czarodziej, który przed laty zaprezentował owe cuda w głównej sali zamku Doun, był
mistrzem sztuk magicznych, a nie zwykłym wędrownym czarodziejem. Randal spędził kilka ostatnich
miesięcy na szlifowaniu metodą prób i błędów rozmaitych czarodziejskich technik, pozwalających na
przywoływanie za każdym razem właściwych dźwięków lub barw i utrzymywanie ich w ryzach woli.
Bywały dni, kiedy Randal posługiwał się magią z łatwością; innym razem jego wysiłki przynosiły więcej
wstydu niż oklasków. Mimo wszystko ani on, ani Lys nie mieli powodów do narzekania. Jako wędrownym
artystom wiodło im się nienajgorzej: było dość pieniędzy, by się gdzieś posilić, a tu na południu, gdzie
noce były suche i ciepłe, sypiali pod gołym niebem i rzadko musieli płacić za nocleg.
Kiedy pieśń Lys dobiegła końca, Randal wyciszył muzykę i niedbałym gestem rozwiał świetlisty obłok.
Kłaniając się publiczności, nie omieszkał szybko zerknąć na porzuconą na bruku czapkę. Była pusta.
„Nie rozumiem - pomyślał, czując jednocześnie zdumienie i rozczarowanie. - To już drugi raz. Czy w tym
mieście mieszkają sami skąpcy? Od kilku tygodni nie mam żadnych kłopotów z zaklęciami, a Lys nigdy nie
potrzebowała magii, by pięknie śpiewać. Nie liczyłem na wiele, ale zasłużyliśmy chyba na jeden lub dwa
miedziaki".
Zamiast pieniędzy artyści doczekali się jedynie wątłych oklasków od gwałtownie rzedniejącego tłumu.
Randal westchnął i ukląkł, sięgając po pustą czapkę. Palce ledwo dotknęły zielonego filcu, gdy w berecie
wylądował nieduży mieszek z czarnego aksamitu. Rozległ się metaliczny brzęk. Randal podniósł sakiewkę
i zważył ją w dłoni. Była ciężka, a jej zawartość przesypywała się z dźwięcznym grzechotem. Ostrożnie,
obawiając się, że jego nagle obudzona nadzieja rozwieje się bez śladu, pociągnął za srebrną nitkę, jaką
ściągnięty był brzeg woreczka. Na dłoń chłopca wysypały ęię złote monety: więcej pieniędzy, niż
kiedykolwiek widział, odkąd porzucił zamek swojego wuja, by studiować magię.
Randal wsypał monety z powrotem do sakiewki. Wsuwając ją do kieszeni togi, podniósł głowę, by
spojrzeć na hojnego ofiarodawcę. Wzrok chłopca prześliznął się po niezwykle wysokich cholewach
skórzanych butów, krótkiej czarnej tunice ozdobionej srebrnymi haftami, by zatrzymać się na gładko
wygolonej inteligentnej twarzy, okolonej gęstwą rudych włosów.
- Stokrotne dzięki, mój panie - powiedział Randal, wyczerpując tym samym cały swój zasób okcytań-skich
słów.
Wytwornie ubrany nieznajomy skinieniem zachęcił czarodzieja do powstania z klęczek i wypowiedział
kilka zdań łagodnym przyjemnym głosem. Randal posłał Lys pytające spojrzenie. Dziewczyna sfrunęła z
krawędzi fontanny, zgrabnie lądując na chodniku. Jej oczy płonęły podnieceniem.
-
Zbieraj się, Randy - powiedziała wesoło. - Idziemy z tym jegomościem. Chce, byśmy wystąpili w
pałacu.
-
W pałacu? - wyszeptał zdumiony Randal, gdy razem z Lys ruszyli za nieznajomym. - Wiedziałem,
że jesteśmy świetni, ale nie sądziłem, że aż tak.
-
Tu, w Okcytanii - odrzekła pieśniarka - każde miasto jest niezależnym państwem, a władający
nimi dożowie są bogaci i potężni. Bierz, co ci przynosi los, i ciesz się. Skoro mamy zagrać dla Jego
Łaskawości, w najgorszym razie możemy spodziewać się porządnego obiadu, a może i kilku nowych
koszul.
Randal skinął głową, wciąż niepewny, czy niespodziewane zaproszenie jest uśmiechem losu, czy może
zwiastunem kłopotów. Lys zdawała się nie mieć żadnych wątpliwości; śmiała się i figlarnie poszturchiwała
Randala łokciem, kiedy podążali za nieznajomym przez zatłoczony rynek.
Ryży mężczyzna poprowadził ich po wiodących pod górę szerokich ulicach, wśród rzędów wysokich
kamiennych domów. Wspiąwszy się na szczyt wzgórza, ujrzeli olbrzymi marmurowy gmach - w istocie
zbiór wielu połączonych bielonymi murami budowli, rozrzuconych wśród zielonych trawników i słodko
pachnących ogrodów.
Randal i Lys podążyli za swoim przewodnikiem przez labirynt korytarzy, krużganków, przykrytych
szklanymi dachami ogrodów i krętych schodów. Rezydencja oszołomiła ich niebywałym przepychem.
Młody czarodziej z zapartym tchem podziwiał wymyślne malowidła zdobiące sufity i ściany; przeglądał się
w wypolerowanych parkietach, mozaikach z różnych gatunków drewna i nie mógł oprzeć się wrażeniu, że
mijane po drodze marmurowe posągi spoglądają ze wzgardą na jego poplamioną błotem togę i
zakurzone buty. „To musi być pałac. Któż jeśli nie książę mógłby otoczyć się takim luksusem?" - myślał,
czując się małym, nic nie znaczącym obszarpańcem.
Przewodnik wprowadził gości do niewielkiej komnaty, gdzie czekał już inny mężczyzna. Nieznajomi
zamienili kilka słów, po czym ryży młodzieniec powiedział coś do Randala.
-
Prosi, byś z nim poszedł. Ja mam zostać tutaj -przetłumaczyła Lys.
-
Czy mogę odmówić?
-
Nie sądzę. To posłaniec księcia. Lepiej będzie, jeśli go posłuchasz.
Randal wzruszył ramionami i poszedł za przewodnikiem, który już zniknął za drzwiami komnaty. Po
pokonaniu kolejnej serii korytarzy młodzieńcy dotarli do długiej i wąskiej sali. Posłaniec zatrzymał się,
odwrócił do Randala i wypowiedział krótkie zdanie. Domyśliwszy się, że polecono mu poczekać w tym
miejscu, czarodziej skłonił się lekko i złożył dłonie przed sobą w geście oczekiwania. Dworzanina
zadowoliła taka reakcja. Gdy tylko oddalił się, wychodząc innymi drzwiami, Randal począł rozglądać się
ciekawie po pomieszczeniu.
Jedną z dłuższych ścian komnaty zajmował szereg wysokich okien, wychodzących na okolony murem
ogród. Pozostałe ściany były zasłonięte sięgającymi sufitu regałami, których półki uginały się od ksiąg.
Widok opasłych woluminów na chwilę przeniósł Ran-dala w czasy początków jego nauki w Szkole
Czarodziejów. Chłopiec uśmiechnął się do siebie, przypomniawszy sobie bibliotekę w Tarnsbergu,
pierwszą, jaką zobaczył.
Miał wówczas trzynaście lat i spore kłopoty z czytaniem. W niespokojnej, pogrążonej w bezkrólewiu
Bre-slandii znajomość liter znaczyła mniej niż umiejętność władania mieczem. Mimo to Randal porzucił
przyszłość dziedzica jednej z północnych baronii, by móc zgłębiać tajniki sztuk magicznych. Wybierając
karierę czarodzieja, musiał przyrzec, że nie będzie posługiwał się rycerskim orężem. Teraz oprawne w
skórę tomy zdawały się wzywać go z wysokości półek biblioteki.
Młody czarodziej zadowolił się przejrzeniem najbliższych tytułów. Zaciekawiony, właśnie zaczął się
zastanawiać, czy sięgając po jedną z ksiąg nie popełniłby głupstwa, gdy z zadumy wyrwało go
skrzypnięcie otwieranych drzwi. Zza framugi wyłoniła się ruda głowa oraz dłoń, wykonująca przyzywający
gest. Randal przeszedł wzdłuż rzędów książek i w ślad za posłańcem przekroczył próg sąsiedniej komnaty.
Drzwi zatrzasnęły się za nim samoczynnie. Nagle Randala ogarnęła fala dziwnego, atakującego od
wewnątrz chłodu. Chłopiec poczuł obecność magicznych niematerialnych zamków i blokad, które
uaktywniły się nagle, zabezpieczając wejście. „Pułapka?" -pomyślał, walcząc z odruchem paniki. Nie
dostrzegając jednak żadnych bezpośrednich niebezpieczeństw, zmusił się do zachowania spokoju i tylko
uważnie rozejrzał się wokół. Porozrzucane w nieładzie księgi i re-
kwizyty potwierdziły jego przypuszczenia - znajdował się w pracowni mistrza sztuk magicznych.
Skoro tak, to czekający za wielkim biurkiem ciemnowłosy mężczyzna o haczykowatym nosie musiał być
czarodziejem, gospodarzem tego miejsca. Randal pomyślał, że ktoś ubrany w tak bogate szaty z
powodzeniem mógłby być samym księciem. Długą złotą togę nieznajomego zdobiły mistyczne symbole,
haftowane czarnymi i srebrnymi nićmi. Pod togą nosił sięgającą kostek tunikę, uszytą z karmazynowego
jedwabiu przedniej jakości. Czarodziej gestem odprawił posłańca i skinął na Randala.
-
Podejdź bliżej - rzekł. - Niech ci się przyjrzę.
Chłopiec posłuchał po chwili wahania. Nieznajomy przemówił w Zapomnianej Mowie, języku znanym
wszystkim czarodziejom. Teraz splótł długie palce i podłożywszy je pod brodę, zmierzył Randala
przenikliwym spojrzeniem.
-
Czy jesteś świadom - cedził powoli - że w tym mieście wszystko, co magiczne, należy do księcia?
Czy zdajesz sobie sprawę, że jedynym czarodziejem, którego Jego Łaskawość darzy na tyle wielkim
zaufaniem, by pozwolić mu na praktykowanie sztuk magicznych, jestem ja? Czy wiesz, jaka kara grozi
każdemu, kto sprzeciwi się woli Jego Łaskawości?
Randal osłupiał. „Lys nie ostrzegła mnie, że coś takiego może się zdarzyć - pomyślał, nagle zdjęty
strachem. - Już raz trafiliśmy z Nickiem do więzienia tylko za to, że wyglądałem jak czarodziej".
Wspomnienie było bolesne. Nicolas Wariner także był wychowankiem Szkoły Czarodziejów i pierw-
szym prawdziwym przyjacielem Randala. Zginął niedawno, w Widsegardzie, pomagając Randalowi w
walce ze zbuntowanym czarodziejem. „Gdybym nie poprosił Nicka o pomoc, żyłby do dziś" - wyrzucał
sobie chłopiec.
Na krótką chwilę żal i poczucie winy odebrało Randalowi mowę, co zresztą zdarzało mu się dość często
od czasu tych tragicznych wydarzeń. Tym razem młody czarodziej szybko odepchnął gorzkie myśli.
Bolesne wspomnienia okazały się o tyle pożyteczne, że niepostrzeżenie zniwelowały strach. Nadworny
mag księcia nie napawał już chłopca trwogą.
-
Nie, mistrzu - powiedział Randal, unosząc wzrok. - Nie znam obowiązujących tutaj praw.
Przybyłem do Pedy dopiero wczoraj.
Mistrz skinął głową.
-
Wczoraj wieczorem urządziłeś pierwszy pokaz na rynku, a dziś o świcie przyniesiono mi wieści.
Czarnowłosy czarodziej rozparł się na krześle. Jego głos zabrzmiał nagle miękko i łagodnie.
-
Na szczęście książę Vespian Niezrównany, władca Pedy, pozostawia mi znaczną swobodę w
sprawach dotyczących magii. Dlatego proszę: zabaw mnie.
Brzmiało to bardziej jak rozkaz niż prośba. Randal potrząsnął głową.
-
Przepraszam mistrzu, ale nie rozumiem...
-
Zabaw mnie - powtórzył czarodziej. - Zademonstruj jakiś czar. Pokaż, co potrafisz.
Randal spoglądał ponuro na ciemnowłosego mężczyznę. „Jak mam zadziwić mistrza czarodzieja?" -pytał
w duchu. Nareszcie ogarnięty rezygnacją zdecy-
i 16
dował się na prostą barwną iluzję. „Lepiej wyczarować coś, co zadziała na pewno, niż rzucać
skomplikowane zaklęcie, na jakim łatwo się potknąć".
Wyciągnął przed siebie dłonie i bezgłośnie poruszając wargami, wywołał drżącą niczym bańka mydlana
kulę światła: nie błękitny płomień, jakiego czarodzieje używali do oświetlania drogi i czytania w nocy, ale
ciepłą żółtą poświatę, unoszącą się w powietrzu i sprawiającą, że blizna na prawej dłoni chłopca odcinała
się ciemnym reliefem na tle białej skóry
Randal pozwolił kuli płonąć przez krótką chwilę, po czym wypuścił ją spomiędzy dłoni, by krążyła
swobodnie wokół komnaty. Wyszeptał jeszcze jedno zaklęcie i światło rozszczepiło się na dwie, a potem
na cztery oddzielne kule o różnych barwach. Świetlne globy zaczęły na przemian przygasać i rozpalać się
pełnym blaskiem, każdy w swoim własnym wewnętrznym rytmie. Pulsowały tak coraz szybciej, by po
kilku sekundach eksplodować z suchym trzaskiem. Powietrze wypełniło się migocącymi kolorowymi
iskierkami, które znikały, nim zdążyły opaść na podłogę.
Kiedy sczezła ostatnia iskierka, Randal opuścił ręce. Czekał. Ciemnowłosy czarodziej długo mierzył go
wzrokiem, nim wreszcie przemówił.
- Przychodzą mi do głowy dwa pytania - powiedział, marszcząc brwi. - Po pierwsze: co człowiek z północy
robi tak daleko od domu? A po drugie: dlaczego wychowanek Szkoły Czarodziejów, dysponujący tak
wielką mocą, trwoni swój czas zabawiając ludzi trywialnymi pokazami świateł i dźwięków?
% A
Pytania ugodziły Randała prosto w serce. Chłopiec zaczerpnął powietrza i powoli wypuścił je z płuc.
Potem odpowiedział.
-
W Breslandii mieszka mistrz czarodziej i potężny wielmoża. Obaj pragną mojej śmierci. Dlatego
nie mogę wrócić do domu.
Mistrz skinął głową.
-
To wystarczający powód - przyznał. - Wiem, że powiedziałeś prawdę, jak przystało na czarodzieja,
ale nie odpowiedziałeś jeszcze na drugie pytanie.
Randal spojrzał przed siebie niewidzącym wzrokiem i zacisnął pięści tak mocno, że jego prawa dłoń,
przecięta blizną, zaczęła pulsować tępym bólem.
-
Miewałem już do czynienia z potężną magią -powiedział powoli. - Zginęło od niej wielu ludzi, w
tym mój najlepszy przyjaciel. Światła i dźwięki może są prostą zabawą, jako rzekłeś, mistrzu, ale niosą
tylko radość, nie czyniąc nikomu szkody.
Tym razem mistrz milczał tak długo, że Randal zaczął się zastanawiać, czy nie uraził go swoją
odpowiedzią. Jednak kiedy nieznajomy czarodziej przemówił, w jego głosie nie było słychać gniewu;
raczej pewną dozę sympatii.
-
Cóż... - westchnął mistrz - dostałem odpowiedź, choć podejrzewam, że mógłbyś opowiedzieć mi
znacznie więcej. Twoja historia z pewnością byłaby bardzo zajmująca.
Mężczyzna po raz pierwszy uśmiechnął się do Randala.
-
Powiedz mi, jak mam cię nazywać w czasie twego pobytu tutaj?
-
Mam na imię Randal. Mistrzu, dlaczego powiedziałeś „w czasie pobytu"?
-Jego Łaskawość książę pozwala mi decydować o losie wędrownych magików zgodnie z moją wolą. Nie
zawracam mu głowy szczegółami. W tym przypadku, młodzieńcze, zamierzam wykorzystać twoje
zdolności do ulżenia mi w moich obowiązkach.
-
Jak długo będę musiał tu zostać?
-
Kilka tygodni... Co najmniej do nocy świętojańskiej.
Randal uspokoił się nieco. Nie wyglądało na to, że jego wizyta w tym mieście skończy się pobytem w
więzieniu, albo czymś jeszcze gorszym.
-
Co będę musiał robić? - spytał.
-
Masz pewne doświadczenie w urządzaniu magicznych pokazów - powiedział mistrz. - Są, jako
rzekłem, prostackie, ale wymagają pewnego talentu, a ty go posiadasz.
Raz jeszcze mag zmierzył chłopca uważnym spojrzeniem, rzuconym znad splecionych pod nosem dłoni.
-
Twoja obecność tutaj jest dla mnie uśmiechem losu - powiedział po namyśle. - Książę Vespian
kocha teatr. Teatr pozwala mu odpocząć od trosk i odpowiedzialności władcy, a ja znajduję przyjemność
w sprawianiu, by każde przedstawienie było czymś godnym zapamiętania. Jednak ostatnio spadły na
mnie znacznie pilniejsze sprawy.
-
Rozumiem - powiedział Randal. - Mam zatem dołączyć do książęcej trupy, czy tego chcę czy nie?
-
Obawiam się, że tak - powiedział mistrz, uśmiechając się. - Zostaniesz za to hojnie wynagrodzony,
obiecuję. Książę jest szczodry dla tych, którzy mu służą, a ja nauczę cię wszystkiego, co wiem o
magicznych technikach maskowania i tworzenia iluzji. Jednocześnie przejmiesz moje obowiązki w
teatrze, podczas gdy ja zajmę się innymi problemami.
Randal milczał przez długą chwilę. Nie bardzo wiedział, co myśleć o ofercie nieznajomego czarodzieja.
„To nawet nie jest oferta - poprawił się w myśli: - nie pozostawiono mi wyboru... Z drugiej strony pobyt w
pałacu będzie miłą odmianą po miesiącach spędzonych na szlaku, a poznawanie nowych zaklęć jest tym,
czym powinien się zajmować wędrowny czarodziej".
-
Kiedy mogę zacząć? - spytał.
Mistrz głośno klasnął w dłonie i drzwi komnaty otworzyły się, wpuszczając do środka rudowłosego
dworzanina. Mistrz wyrzekł kilka słów po okcytań-sku i zwrócił się do Randala.
-
Ten człowiek zaprowadzi cię do twojego pokoju we wschodnim skrzydle. Naukę rozpoczniemy
jutro zaraz po śniadaniu. I jeszcze jedno: zauważyłem, że masz pewne trudności z porozumiewaniem się
w tutejszym języku. Nie przejmuj się tym. Do rana na pewno znajdę jakieś rozwiązanie.
Randal zamyślił się.
-
Mistrzu... - zaczął z wahaniem.
-
Petrucio - podpowiedział czarodziej.
-
Mistrzu Petrucio, będę szczęśliwy ucząc się od ciebie i pomagając ci we wszystkim, w czym
zechcesz, ale muszę zapytać o moją przyjaciółkę Lys. Co się z nią stanie?
Petrucio uśmiechnął się jeszcze raz.
- Pieśniarka? O ile wiem, nie złamała żadnego prawa. Jest wolna i może odwiedzać cię, kiedy zechce. Jeśli
jednak śpiewa tak dobrze, jak mi mówiono, jestem pewien, że i dla niej znajdzie się miejsce w książęcej
trupie. Teraz zostaw mnie samego. Zobaczymy się rankiem.
Rozdział II ^
Teatr
Takiej wygody Randal nie zaznał od czasu, kiedy porzucił dom dla kariery czarodzieja. Przydzielona mu
komnata w przeznaczonym dla służby skrzydle olbrzymiego pałacu przy jego dawnym pokoju w zamku
Doun wydawała się godną samego króla. Tutaj, zamiast ciasnej klitki o zimnych kamiennych murach, w
jakiej mieszkał razem z kuzynem Walterem, miał do własnej dyspozycji olbrzymią sypialnię z drewnianym
parkietem, wielkimi oknami i tynkowanymi na biało ścianami. Zamiast wąskiej i twardej pryczy dostał
miękkie łóżko, ale największy zachwyt wzbudziła w nim wysoka szafa, ustawiona w rogu komnaty i
wypełniona całkiem nowymi szatami, skrojonymi na jego miarę.
Obudziło go słońce, zaglądające do sypialni przez kryształowo czyste szyby. Gdy tylko skończył się
ubierać, usłyszał głośne pukanie. Otworzył drzwi i ujrzał nieznajomego młodzieńca w pałacowej liberii.
Dworzanin skłonił się i rzekł:
JL 22
-
Mistrz Petrucio prosi cię, panie, byś raczył dotrzymać mu towarzystwa przy śniadaniu.
Zaprowadzę cię, kiedy będziesz gotów.
Randałowi, który chłopięce lata spędził jako paź, a potem giermek w zamku swojego wuja, nie była obca
dworska etykieta. Chłopiec nie zwlekając odwzajemnił ukłon.
-
Prowadź.
W tejże chwili poraziła go osobliwa myśl. „W jakim języku z nim rozmawiam?". Natychmiast przypomniał
sobie wczorajszą obietnicę Petrucia i zrozumiał, że posłaniec przemówił po okcytańsku, a on sam
odruchowo odpowiedział w tej samej mowie.
Dworzanin zaprowadził Randala przed próg pracowni Petrucia. Chłopiec otworzył drzwi i ujrzał mistrza,
czekającego za stołem, nakrytym dla dwóch osób.
-
Witaj! - zawołał czarodziej, wskazując dłonią puste krzesło. - Mam nadzieję, że dobrze spałeś.
-
O tak - skwapliwie przyznał Randal, zajmując miejsce naprzeciw Petrucia. - Boję się, że zanadto
polubię takie życie. Na północy nie mieszkamy w takich luksusach.
Mistrz przyjrzał mu się uważnie.
-
Czy mimo wszystko zamierzasz tam powrócić?
-
Przynajmniej do Tarnsbergu - powiedział Randal. - Pewnego dnia będę musiał zjawić się tam, jeśli
mam przystąpić do egzaminów mistrzowskich.
„To nie nastąpi prędko - dodał w myśli - a ja nie jestem pewien, czy chcę zajmować się tym rodzajem
magii, którego znajomości wymaga się od mistrza. Zbyt wiele to kosztuje".
Zanim Randal zdążył powiedzieć cokolwiek jeszcze, otworzyły się drzwi i do pracowni wszedł młodzieniec,
niosący tacę pod srebrną pokrywą. Sługa postawił tacę między czarodziejami, zdjął pokrywę i
bezszelestnie się oddalił.
-
Poza tym - dokończył Randal, śledząc wzrokiem odchodzącego dworzanina - Breslandia to mój
dom.
-
W rzeczy samej - wymamrotał Petrucio i wbił wzrok w naczynia na tacy. - Wyśmienicie! Nie ma
jak jajecznica na maśle na rozpoczęcie dnia.
Randal skinął głową z uśmiechem i obrzucił spojrzeniem srebrne sztućce, spoczywające przy jego talerzu.
Nóż i łyżka nie były mu obce, choć nigdy dotąd nie widział tak eleganckich i finezyjnie wykonanych.
Jednak na widok niewielkiego dwuzębnego narzędzia, leżącego obok na serwetce, ściągnął brwi nieco
zbity z tropu. Z drugiej strony stołu dobiegł go chichot Petrucia.
-
Nazywamy to widelcem. Widzę, że masz przed sobą jeszcze wiele nauki.
-
Widelec - powtórzył pod nosem Randal, po czym przeniósł wzrok na czarodzieja. - Mistrzu... a
skoro mowa o nauce... może i mam jej wiele przed sobą, ale jedną umiejętność tajemniczym sposobem
posiadłem w ciągu tej nocy.
Chłopiec ostrożnie ułożył widelec na serwetce.
-
Jak to możliwe, mistrzu - ciągnął - że mówię tutejszym językiem, skoro nie dalej jak wczoraj
znałem mniej niż tuzin słów?
-
Ależ chłopcze! - zawołał ubawiony Petrucio. -Sądziłem, że wędrowny czarodziej potrafi rozpoznać
efekt działania czaru.
-
Owszem, potrafię - powiedział Randal. - Zastanawiam się tylko, dlaczego takich zaklęć nie używa
się w szkole. Kiedy pomyślę, ile nocy spędziłem nad książką, próbując nauczyć się, jak powiedzieć w
Zapomnianej Mowie „świeczka jest na stole" ...
Petrucio sięgnął po łyżkę i nałożył sobie, a potem Randalowi porcję jajecznicy.
-
To nowy czar - powiedział. - Mój własny. Opracowałem go, bazując na moich badaniach nad
naturą języka. Niestety rzucanie tego zaklęcia wymaga bliskiego doskonałości zrozumienia, jak działa
dany język, a taką wiedzę nabywa się po dziesiątkach lat studiów.
Czarodzieje zamilkli i zajęli się jedzeniem. Po śniadaniu Petrucio odchylił się do tyłu na krześle i zaklaskał
w dłonie. Przy stole wyrósł sługa, który błyskawicznie uprzątnął nakrycia. Petrucio odprowadził go
wzrokiem do drzwi, po czym znów spojrzał na Randala.
-
Nie tak dawno temu - powiedział cicho - opowiedziano mi zajmującą historię. Podobno w jednym
z północnych krajów zdarzyło się, że pewien uczeń Szkoły Czarodziejów wbrew wszelkim prawom i
tradycjom zabił człowieka mieczem. Czy słyszałeś może o tym wypadku?
Randal zacisnął pięści i przełknął ślinę. „Prawdziwy czarodziej nie może skłamać - myślał. - Jeśli to zrobi,
jego magia będzie rosła spaczona i prędzej czy później obróci się przeciwko niemu". Nadludzkim
wysiłkiem woli chłopiec podniósł głowę, by spojrzeć w oczy mistrzowi. Smukła śniada twarz Petrucia była
nieodgadniona.
-
Owszem, słyszałem - powiedział wreszcie Randal. - To ja jestem owym uczniem.
Duma nie pozwoliła mu na dodanie czegokolwiek jeszcze, choć mógł spróbować usprawiedliwić swój
czyn. Był to wszak akt desperacji. Randala uwięził jego nauczyciel, mistrz czarodziej, który zamierzał
ofiarować krew chłopca demonom. Sięgnięcie po ceremonialny miecz było jedyną szansą na ocalenie;
klinga przecięła prawą dłoń Randala do kości, pozostawiając mu pamiątkę w postaci szpetnej blizny.
„Zapłaciłem już za złamanie zakazu posługiwania się rycerskim orężem - pomyślał Randal. - Jeśli książę
Ve-spian zamierza mnie wygnać... Cóż, nie znajdę się w gorszym położeniu niż wczoraj o tej samej porze".
Jednak Petrucio uśmiechał się.
-
Wspaniale - rzekł po chwili. - Zatem mogę dotrzymać obietnicy, jaką złożyłem memu
przyjacielowi. To on opowiedział mi tę historię, dodając, że pewnego dnia w moje progi może zawitać
wędrowny czarodziej z blizną na prawej dłoni. Prosił, bym udzielił ci wszelkiej pomocy, na jaką będzie
mnie stać.
Randal odetchnął. Wraz z uspokojeniem spłynęło nań zdumienie: nie znał wielu osób, które mogłyby
rozmawiać o nim z mistrzem czarodziejem.
-
Czy twój przyjaciel, mistrzu, nie nazywa się przypadkiem Madoc Obieżyświat?
Petrucio uśmiechnął się szerzej.
-
Przypadkiem, tak.
-
Mistrz Madoc był pierwszym czarodziejem, jakiego spotkałem - powiedział Randal. - Wiele mu
zawdzięczam.
JL 26
A *
Chłopiec zamilkł na chwilę wspominając postać maga w zakurzonych szatach wędrowca, który przed laty
zawitał do zamku Doun, by oczarować jego mieszkańców fantastyczną feerią barw i dźwięków. Madoc
był bystrym obserwatorem i znawcą ludzkich charakterów, a zarazem potężnym czarodziejem. Ktoś, kto
nazywał go swoim przyjacielem, z pewnością był osobą godną szacunku i zaufania.
-
Nie widziałem go, odkąd opuściłem szkołę -podjął Randal. - Co teraz porabia?
-
Włóczy się, jak zwykle - Petrucio wzruszył ramionami. - Nie zagrzał tu miejsca. O tobie wyrażał się
serdecznie i bardzo chwalił twoje zdolności.
-
Mam nadzieję, że okażę się godny jego dobrej opinii. Obawiam się, że nie należałem do
najbardziej obiecujących uczniów.
-
Sądzę, że możemy zaufać osądowi Madoca. Wczoraj pokazałeś mi, co potrafisz, i według mnie
potrzebujesz tylko odrobiny praktyki w magii barw, iluzji i maskowania, a wnet będziesz gotów do pracy z
aktorami księcia.
Poranek upłynął Randalowi na nauce nowych zaklęć, zwłaszcza specjalistycznych scenicznych iluzji, jakie
mogły przydać mu się podczas pracy w książęcym teatrze. Około południa od strony wewnętrznych drzwi
pracowni rozległo się charakterystyczne pukanie: dwa szybkie stuknięcia, przerwa, a potem jeszcze trzy.
Petrucio spojrzał na drzwi, a następnie na stojącego przed nim Randala. Młody czarodziej właśnie
zakończył konstruowanie iluzji, która sprawiła, że wy-
glądał na o kilkanaście lat starszego i kilkadziesiąt funtów cięższego niż w rzeczywistości. Mistrz ścią-
-
Randal... - powiedział roztargnionym głosem. -Bądź tak dobry i wyjdź na chwilę do biblioteki,
dobrze? Możesz czytać co chcesz, ale nie wracaj, dopóki cię nie zawołam. Przy okazji zobaczymy, jak
długo zdołasz podtrzymać iluzję.
Randal był zaskoczony, ale bez słowa spełnił polecenie. Wciąż ukryty za twarzą i ciałem innego mężczyzny
wyszedł do sąsiedniej komnaty, na chybił trafił sięgnął po książkę i opadł na jedno ze stojących pod
oknem krzeseł. Siedział dość długo, pogrążony w lekturze, podczas gdy zza zamkniętych drzwi pracowni
dobiegały przytłumione, przeplatające się głosy Petrucia i jego niespodziewanego gościa.
Minęło już południe, kiedy drzwi pracowni uchyliły się i wyszedł zza nich Petrucio.
-
Wybacz, że musiałem w taki sposób przerwać twoje zajęcia - powiedział mistrz. - Czasem to się
zdarza. Już czas, byś pokazał się w teatrze. Kiedy tam dotrzesz, powiedz Vincente'owi, że jesteś moim
nowym pomocnikiem, i poproś, by powiedział ci, jakich efektów będzie potrzebował do przedstawienia.
Nad tym, z czym nie poradzisz sobie sam, popracujemy jutro z samego rana.
Randal przybrał swój naturalny wygląd i pożegnawszy Petrucia, oddalił się. Znalezienie teatru zajęło mu
więcej czasu, niż się spodziewał - być może dlatego, że nigdy dotąd teatru nie widział. Nareszcie stanął
przed olbrzymimi dwuskrzydłowymi drzwia-
gnął brwi.
mi, inkrustowanymi mahoniem i macicą perłową. „Czerń i srebro to zapewne barwy księcia" - pomyślał,
po czym ostrożnie popchnął drzwi i prześliznął się przez szczelinę. Tuż za progiem zatrzymał się i potoczył
wokół zdumionym wzrokiem.
Teatr był olbrzymią, wysoko sklepioną salą z dużą sceną na przeciwległym do drzwi końcu. Nad
proscenium wznosił się masywny marmurowy łuk, podtrzymujący ciężką czarną kurtynę, teraz
podciągniętą do góry, a po opuszczeniu zapewne przesłaniającą większą część sceny. Światło wpadało do
sali poprzez rzędy okien, umieszczonych tuż pod stropem. Gigantyczne kandelabry i niezliczone
świeczniki na ścianach nie pozostawiały wątpliwości co do sposobu oświetlania teatru w nocy.
Przy scenie stała grupa mężczyzn i kobiet. Randal dostrzegł wśród nich Lys, gorączkowo klarującą coś
temu samemu mężczyźnie, który wczoraj przyprowadził wędrowców do pałacu. Aksamitną tunikę
zastąpiła dziś zwyczajna biała koszula i czarne pończochy, ale płomiennie rude włosy nie pozostawiały
wątpliwości.
Kiedy Randal podchodził do sceny, rudowłosy dworzanin wybiegł mu naprzeciw, szczerząc zęby w
radosnym uśmiechu.
- Widzę, że mistrz Petrucio przydzielił nam, biednym aktorom, własnego czarodzieja. Serdecznie witam.
Ja jestem Vincente, a resztę z nas z pewnością wkrótce poznasz. Powiedz mi, czy potrafisz wyczarować
ducha?
Randal zamrugał oczami, nieco oszołomiony tym potokiem słów.
-
Ducha?
-
Potrzebny nam duch do ostatniego aktu tragedii - wyjaśnił Vincente. - Petrucio obiecał, że
sporządzi nam jednego, ale książę obarcza go tyloma obowiązkami, że mistrz w ogóle nie ma dla nas
czasu. Chodzi mi o...
-
Duch... - wymamrotał Randal.
Zamyślił się na chwilę, po czym rzucił zaklęcie iluzji wzrokowej. Przy podwójnych drzwiach na końcu sali
pojawiła się mglista postać, która bezszelestnie pożeglowała w stronę sceny.
-
Coś w tym rodzaju?
-
Nienajgorzej - Vincente zmarszczył brwi. - Będziemy musieli dać mu odpowiednią twarz i
popracować nad głosem, ale skoro potrafisz wyczarować coś takiego na poczekaniu, to sądzę, że nie
będzie żadnych kłopotów.
-
Mówiłam ci, że Randy jest dobry - wtrąciła Lys, stając obok Vincenta.
Pieśniarka popatrzyła na Randala. Jej błękitne oczy promieniały radością.
-
Spodoba ci się praca tutaj, zobaczysz. Książę Ve-spian uwielbia sztuki, dlatego zbudował ten teatr
i dlatego stworzył stałą trupę aktorską, zamiast najmować przyjezdnych artystów.
Jeden z aktorów skinął głową i uśmiechnął się szyderczo.
-
Kiedy tylko książę zbudował teatr w swoim pałacu, każdy inny władca w Okcytanii koniecznie
musiał zrobić to samo. Jednak większość dworów nadal wynajmuje wędrowne trupy, dlatego takich
przedstawień
-
Ducha?
-
Potrzebny nam duch do ostatniego aktu tragedii - wyjaśnił Vincente. - Petrucio obiecał, że
sporządzi nam jednego, ale książę obarcza go tyloma obowiązkami, że mistrz w ogóle nie ma dla nas
czasu. Chodzi mi o...
-
Duch... - wymamrotał Randal.
Zamyślił się na chwilę, po czym rzucił zaklęcie iluzji wzrokowej. Przy podwójnych drzwiach na końcu sali
pojawiła się mglista postać, która bezszelestnie pożeglowała w stronę sceny.
-
Coś w tym rodzaju?
-
Nienajgorzej - Vincente zmarszczył brwi. - Będziemy musieli dać mu odpowiednią twarz i
popracować nad głosem, ale skoro potrafisz wyczarować coś takiego na poczekaniu, to sądzę, że nie
będzie żadnych kłopotów.
-
Mówiłam ci, że Randy jest dobry - wtrąciła Lys, stając obok Vincenta.
Pieśniarka popatrzyła na Randala. Jej błękitne oczy promieniały radością.
-
Spodoba ci się praca tutaj, zobaczysz. Książę Ve-spian uwielbia sztuki, dlatego zbudował ten teatr
i dlatego stworzył stałą trupę aktorską, zamiast najmować przyjezdnych artystów.
Jeden z aktorów skinął głową i uśmiechnął się szyderczo.
-
Kiedy tylko książę zbudował teatr w swoim pałacu, każdy inny władca w Okcytanii koniecznie
musiał zrobić to samo. Jednak większość dworów nadal wynajmuje wędrowne trupy, dlatego takich
przedstawień
-
Ducha?
-
Potrzebny nam duch do ostatniego aktu tragedii - wyjaśnił Vincente. - Petrucio obiecał, że
sporządzi nam jednego, ale książę obarcza go tyloma obowiązkami, że mistrz w ogóle nie ma dla nas
czasu. Chodzi mi o...
-
Duch... - wymamrotał Randal.
Zamyślił się na chwilę, po czym rzucił zaklęcie iluzji wzrokowej. Przy podwójnych drzwiach na końcu sali
pojawiła się mglista postać, która bezszelestnie pożeglowała w stronę sceny.
-
Coś w tym rodzaju?
-
Nienajgorzej - Vincente zmarszczył brwi. - Będziemy musieli dać mu odpowiednią twarz i
popracować nad głosem, ale skoro potrafisz wyczarować coś takiego na poczekaniu, to sądzę, że nie
będzie żadnych kłopotów.
-
Mówiłam ci, że Randy jest dobry - wtrąciła Lys, stając obok Vincenta.
Pieśniarka popatrzyła na Randala. Jej błękitne oczy promieniały radością.
-
Spodoba ci się praca tutaj, zobaczysz. Książę Ve-spian uwielbia sztuki, dlatego zbudował ten teatr
i dlatego stworzył stałą trupę aktorską, zamiast najmować przyjezdnych artystów.
Jeden z aktorów skinął głową i uśmiechnął się szyderczo.
-
Kiedy tylko książę zbudował teatr w swoim pałacu, każdy inny władca w Okcytanii koniecznie
musiał zrobić to samo. Jednak większość dworów nadal wynajmuje wędrowne trupy, dlatego takich
przedstawień
JL 30
jak nasze nie zobaczysz w żadnym innym mieście. Możesz mi wierzyć - aktor zapalał się coraz bardziej. -
To próby, próby i jeszcze raz próby. Wędrowne zespoły nie mają czasu...
-
Skoro mowa o próbach, Montalban - Vincente znacząco spojrzał na kolegę - to chyba czas wziąć
się do pracy. Randal, pierwszy akt rozgrywa się w czasie od świtu do wczesnego poranka. Potrzebujemy
odpowiedniego światła. Dasz sobie radę?
-
Chyba tak - powiedział czarodziej. - Gdzie mam stać podczas rzucania zaklęć?
Kilka minut później Randal stał za czarną aksamitną kurtyną, oświetlając czerwonawym światłem scenę,
gdzie Vincente i Montalban próbowali pierwszą odsłonę sztuki. Do chwili, gdy odległy dźwięk gongu
obwieścił początek przerwy obiadowej, czarodziej stworzył już więcej niż tuzin magicznych wschodów
słońca. Jak się okazało, Vincente miał określone wyobrażenia dotyczące barwy nieba podczas każdej
kwestii, wygłaszanej przez niego lub Montalbana. Randal szybko pojął, że w przeciwieństwie do aktorów,
którzy muszą pamiętać tylko niektóre partie tekstu, on będzie musiał nauczyć się na pamięć całej sztuki.
„Dobrze, że w szkole uczyłem się technik zapamiętywania - myślał. - Będę musiał tylko udawać, że sztuka
jest szczególnym rodzajem zaklęcia".
Kilka następnych dni upłynęło w podobny sposób. Rano Randal uczył się nowych zaklęć, by po południu
dołączyć do Vincentego i innych aktorów w książęcym teatrze. Ćwicząc pod kierunkiem Petrucia, mło-
dy czarodziej poprawił swoje umiejętności kontrolowania mocy do tego stopnia, że wkrótce potrafił
maskować iluzją wygląd czterech aktorów jednocześnie, nie czując przy tym zmęczenia.
Lys bardzo odpowiadała praca w teatrze i sceniczna rola siostry bohatera sztuki. Po raz pierwszy od
bardzo długiego czasu przebywała wśród ludzi mówiących jej własnym językiem i hołdujących tym
samym co ona obyczajom. Ponadto przynależność do trupy teatralnej najwyraźniej sprawiała jej
olbrzymią satysfakcję. Obserwując ją podczas prób, Randal zastanawiał się czasem, czy jego przyjaciółka
nie znalazła sobie domu wśród aktorów księcia. Jeśli tak, to pobyt w Pedzie mógł okazać się ostatnimi
chwilami, jakie spędzą razem. Chłopiec polubił życie w pałacu i pracę z mistrzem Petruciem, ale przede
wszystkim był wędrownym czarodziejem. Surowe prawa Szkoły Czarodziejów nakazywały mu
przemierzać świat w poszukiwaniu magicznej wiedzy.
„Nie zostanę tutaj - powiedział sobie pewnego dnia, gdy stał w teatrze obok Vincentego i obserwował Lys
próbującą nową scenę z Montalbanem - nie mogę, jeśli mam zostać mistrzem. Jeśli chcę kiedykolwiek
przygotować się do powrotu do Tarnsbergu, nie mogę wiecznie trzymać się z dala od szlaku. Ale Lys...
Oto życie, do jakiego się urodziła".
- Patrz teraz - wyszeptał Vincente, chwytając Randala za łokieć. - Dotąd opuszczaliśmy Montalbana na
linie ze stryszku. Dziś wypróbujemy wejście spod sceny przez zapadnię. Obserwuj, a potem powiesz mi,
co o tym sądzisz.
Randal kiwnął głową i skupił całą uwagę na Mon-talbanie, odgrywającym scenę pojawienia się
niegodziwego wuja.
-
Żaden z tych sposobów nie przypomina magicznego portalu - powiedział wreszcie. - Dziwię się, że
książę nie zlecił Petruciowi sporządzenia jednego lub dwóch magicznych przejść oprócz tych wszystkich
zapadni.
-
Myślał o tym - odparł Vincente. - Tyle, że teatr nie jest nowy. Urządzono go w przebudowanym
skrzydle pałacu.
-
Rozumiem.
Randal zamyślił się. Magiczne portale, jeśli miały być stałe, należało budować razem z budynkiem,
którego miały być częścią. Stworzenie tymczasowego przejścia pochłaniało więcej energii, niż
najpotężniejszy nawet mistrz chciałby poświęcić dla sprawy nie dotyczącej życia i śmierci.
-
Zapadnia będzie lepsza - zadecydował chłopiec. - Choć ani trochę nie wygląda na prawdziwą
magię.
-
Nie musi - odparł Vincente. - Błysk światła i głośny huk powinien wystarczyć do zamaskowania
wszelkich niezręczności.
Randal skinął głową i skupił się na obserwowaniu aktorów. Po kolejnej próbie Lys podeszła do krawędzi
sceny.
-
I jak było? - spytała.
-
Lepiej niż ostatnim razem - powiedział Vincente. - Obawiałem się, że będziemy musieli okroić tę
scenę, ale jeszcze ją dopracujemy
Czarnowłosa pieśniarka usiadła na proscenium,
spuszczając nogi za rampę.
-
Świetnie - powiedziała, przeciągając się niczym kot. - Nie macie pojęcia, jak dobrze być znowu w
teatrze. Przez ostatnie trzy lata wyłącznie śpiewałam, albo występowałam jako akrobatka, a przecież
urodziłam się w rodzinie aktorów i gra jest tym, co robię najlepiej.
Vincente uśmiechnął się.
-
Jesteś cennym nabytkiem dla naszej trupy... Myślałaś o tym, by zostać z nami po letnim
przedstawieniu?
Randal wstrzymał oddech i odwrócił wzrok; nie był jeszcze przygotowany na tak brutalne potwierdzenie
swoich obaw. Tymczasem Lys ze smutkiem potrząsnęła głową i westchnęła.
-
Sama nie wiem... - powiedziała cicho. - Dobrze jest być znowu wśród swoich, a służba u księcia
nie jest najgorszym zajęciem, ale... Randy i ja trzymamy się razem, od kiedy się spotkaliśmy. Zawdzięczam
mu życie. Zostanę tak długo jak on i ani dnia dłużej.
Randal poczuł, że rumieni się ze szczęścia. Zawsze był wdzięczny Lys za jej przyjaźń, ale nie przypuszczał,
że dziewczyna przywiązuje do niej aż tak wielką wagę.
-
Poza tym - mówiła Lys - coś ciągnie mnie do Breslandii. Pieśń nie została dośpiewana do ostatniej
zwrotki, jeśli wiesz, co mam na myśli.
Dziewczyna zawahała się, jakby szukając właściwych słów.
-
Moja rodzina chciała powędrować do tamtego kraju... Czuję, że powinnam na swój sposób
dokończyć to, co oni zaczęli.
Randal był zdumiony tym, co powiedziała Lys, a także tonem jej głosu, z którego ulotniła się zwykła
hardość i pewność siebie. Nim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, podwójne drzwi na końcu sali
teatralnej otworzyły się z hukiem. Do stojącej przy scenie grupy podbiegł dworzanin w czarno-srebrnej
liberii. Zdyszany posłaniec złożył pospieszny ukłon Lys i Randalowi, po czym odciągnął Vincentego na
stronę.
Zaskoczony Randal obserwował rozgrywającą się scenę spod ściągniętych brwi. Vincente stał, kiwając
głową, podczas gdy posłaniec pośpiesznie klarował mu coś półgłosem. Kiedy skończył, aktor podszedł do
pozostałych. Na jego skupionej przed chwilą twarzy wykwitł niepewny uśmiech.
- Przepraszam was - powiedział. - Wygląda na to, że jestem pilnie potrzebny gdzie indziej. Kończymy na
dziś. Jutro zaczniemy od miejsca, w którym przerwaliśmy próbę.
Rudowłosy aktor skłonił się i szybko oddalił. Randal odprowadzał go zaniepokojonym spojrzeniem,
usiłując poukładać myśli cisnące mu się do głowy. Z jakiegoś powodu nagle odejście Vincentego
skojarzyło mu się z dziwnym pukaniem do drzwi pracowni Petrucia podczas pierwszej lekcji iluzji.
Wówczas mistrz wyprosił chłopca na zewnątrz, udzielając równie skąpych wyjaśnień, jak teraz Vincente.
„Może to dlatego, że jestem tu obcy?" - zastanawiał się młody czarodziej. „Czasem wydaje mi się, że w
pałacu dzieje się więcej, niż mogłoby się wydawać".
, * * ^ Rozdział
Sekretne przejścia
minęło kilka tygodni, czego Randal prawie nie zauważył, dzieląc swój czas między naukę i próby. Zbliżała
się noc świętojańska, a wraz z nią termin premiery. Próby stawały się coraz intensywniejsze. Vincente,
zawsze uśmiechnięty i uprzejmy, okazał się mistrzem w wyciskaniu z podwładnych największego wysiłku,
na jaki było ich stać. Randal nader często wracał do swojej komnaty długo po zmroku.
Ostatnia próba okazała się wyjątkowo długa i wyczerpująca. Randal wyczarowywał jeden wschód słońca
za drugim, a iluzoryczny duch defilował przez salę teatralną tyle razy, że chłopiec wkrótce stracił rachubę.
Nareszcie Vincente zlitował się nad aktorami i ogłosił przerwę.
Za kulisami na żelaznym trójnogu stała kamienna kadź, wypełniona wodą z miodem i miętą; Randal
zanurzył w niej kubek i osuszył go kilkoma potężnymi łykami. „Iluzje i zabawy światłem może i są
trywialne - myślał, ponownie napełniając kubek - ale wyczaruj tego odpowiednio dużo, a okażą się
równie wyczer-
ł 36
A*
pujące jak magiczna błyskawica albo przepowiadanie przyszłości".
Wciąż dzierżąc swój kubek, Randal dołączył do Lys i Vincentego, stojących przy brzegu sceny. Aktorzy
patrzyli na krzątaninę pałacowych sług, wynoszących z magazynku pod sceną długie miękko wyściełane
ławy i ustawiających je w równych rzędach na widowni. Randal szybko obliczył, ile osób może oglądać
letnie przedstawienie, i osłupiał.
-
Skąd wezmą się ci wszyscy ludzie? - zapytał.
-
Zewsząd - Vincente wzruszył ramionami. - Ostatecznie to będzie nie byle jakie święto, a nasz
książę musi dbać o reputację. Zaproszono wszystkie znamienite rody Pedy, a inne grody wysyłają swoich
ambasadorów. Zobaczysz tu ludzi przybyłych aż z Breslandii.
Randal pociągnął mały łyk z trzymanego w dłoni kubka.
-
Myślałem, że kupcy z Pedy nie podróżują tak daleko na północ.
-
Kupcy z Pedy nie zapuszczają się dalej niż do Widsegardu - przyznał Vincente. - Jednak Jego
Łaskawości, naszemu jedynemu władcy, zdarza się czasem pożyczyć trochę złota temu lub owemu
wielmoży z północy... Oczywiście na umiarkowany procent.
-
A na cóż im cudze złoto? - Lys wyglądała na szczerze zdziwioną.
Randal wzruszył ramionami.
-
Wojaczka kosztuje - powiedział ponuro. - Żywność... broń... żołd dla najemników.
Chłopiec pomyślał o kufrach wypełnionych złotymi monetami, tkwiących w skarbcu zamku Doun. Jego
wuj trzymał je na wypadek, gdyby niepokoje w Bre-słandii przyniosły zbyt wiele kłopotów, by mogli sobie
z nimi poradzić rycerze z Doun i skromna zamkowa armia.
-
W Breslandii zawsze gdzieś toczy się wojna - ciągnął Randal - a na wojnie, jak to na wojnie:
zwycięzca bierze wszystko. Jeśli książę wspiera właściwą stronę, odzyskuje swoje pieniądze z niemałym
zyskiem.
-
Tak właśnie jest - zgodził się Vincente. - Co prawda te sprawy nie interesują mnie zbytnio, ale
słyszałem, że nasz książę, oby los zawsze się do niego uśmiechał, daje posłuch swojemu sumieniu i
pozwala zaczerpnąć ze skarbca Pedy tylko tym, których motywy uzna za sprawiedliwe. Może o tym nie
słyszałeś, ale w mieście jest już poseł z Breslandii, przybyły właśnie w takiej misji.
-
Wiesz, jak się nazywa? - spytał Randal, bez wielkiej nadziei na odpowiedź.
„Nawet jeśli poznam jego imię - myślał - zapewne okaże się, że o nic o nim nie wiem. Minęło sporo czasu,
odkąd opuściłem kraj".
Vincente wzruszył ramionami.
-
Obawiam się, że dyplomaci i aktorzy raczej nie interesują się sobą nawzajem. Mawiają jednak, że
to prawy człowiek.
Lys uśmiechnęła się krzywo.
-
Prawy czy nie - powiedziała do Vincentego - jestem pewna, że na takich układach Peda wychodzi
najlepiej.
Randal nie mógł się nie zgodzić; bogactwo księcia rzucało się w oczy. Wszystko w pałacu aż ociekało
zbytkiem: od niebywale obfitych posiłków w jadalni dla służby po marmurowe posągi w pięknych
ogrodach. Również poza murami pałacu nie sposób było nie zauważyć efektów szczęśliwych rządów
Vespiana. Nawet najubożsi mieszkańcy Pedy wyglądali na szczęśliwszych i lepiej odżywionych niż zamożni
mieszczanie z grodów dalekiej północy, takich jak Tattinham czy Cingestoun.
Czarodziej w milczeniu przyglądał się dworzanom, ustawiającym ostatnie ławy. Nagle jego uwagę
przykuło poruszenie przy bocznych drzwiach sali. Kilku potężnie zbudowanych mężczyzn o czerwonych z
wysiłku twarzach taszczyło do środka coś olbrzymiego i ciężkiego. Po chwili zza drzwi wyłonił się czarny
masywny tron, wyrzeźbiony z pojedynczego bloku drewna, z poręczami w kształcie skaczących delfinów i
łbem lwa wieńczącym niebywale wysokie oparcie.
Randal skinął głową w stronę osiłków, walczących z osobliwym meblem.
-
Przypuszczam, że to miejsce dla księcia.
Vincente uśmiechnął się.
-
Szpetny, prawda? I bardzo niewygodny... przynajmniej tak mówią. Mimo to musisz przyznać, że
robi wrażenie.
Vincente mówił coś jeszcze, ale jego słowa zagłuszył okrzyk przestrachu. Jeden z tragarzy potknął się o
róg ławy, opadł na jedno kolano, a podstawa tronu wyślizgnęła mu się z dłoni. Pozostali mężczyźni
desperacko starali się podtrzymać ładunek, ale ciężar był zbyt wielki dla zmęczonych rąk. Tron przechylał
się
coraz szybciej i wreszcie z trzaskiem spadł prosto na
Przeraźliwy wrzask rozniósł się echem po sali teatralnej. Vincente błyskawicznie zeskoczył ze sceny i
trzema potężnymi susami dopadł przewróconego kolosa.
-
Lys! - zawołał przez ramię. - Sprowadź nadwornego medyka, migiem! Randal, pomóż nam to
podnieść!
Nawet z odległości Randal wyraźnie widział krew, tryskającą z przygniecionej nogi w miejscu, gdzie
wrzynała się w nią krawędź podstawy tronu. „Zmiażdżona kość przecięła tętnicę. Biedak wykrwawi się na
śmierć, nim dotrze tu medyk" - pomyślał i nie tracąc czasu wypowiedział zaklęcie lewitacji. Wielki
drewniany tron majestatycznie uniósł się w powietrze. W chwili, gdy grzmotnął na parkiet kilka jardów
dalej, Randal przepychał się już przez zbiegowisko, otaczające rannego mężczyznę.
-
Znam uzdrawiające zaklęcia, przepuśćcie mnie!
Czarodziej wyciągnął dłonie nad zgruchotaną nogą.
Badał uszkodzenia magicznym zmysłem, właściwym wszystkim czarodziejom, a sięgającym dalej niż
wzrok i dotyk. „Zasklepić przeciętą arterię... potem poukładać odłamki kości na miejscach i zainicjować
ich zrastanie... na koniec wzmocnić go i ulżyć w bólu".
Zaklęcia uzdrawiające, jakich dawno temu nauczył się od mistrza Balpesha, wciąż były świeże w jego
pamięci; zaklęcia, które Balpesh nazywał najwyższą formą magii, mimo iż bardzo niewielu czarodziejów
decydowało się na zgłębianie tej gałęzi sztuk magicznych. Ran-
nogę nieszczęśnika.
40
#
dal wypowiedział odpowiednie słowa i poczuł, że ranny mężczyzna zapada w uzdrawiający sen. Vincente,
Lys i zebrani wokół dworzanie patrzyli w zdumieniu, jak ustaje krwawienie, a zmiażdżona noga powoli
wyprostowuje się, zrastając w swym naturalnym kształcie. Oddech mężczyzny stał się głębszy i bardziej
regularny.
Randal wstał i otarł pot z czoła.
-
Będzie spał, dopóki nie wydobrzeje. Okryjcie go kocem. Zaklęcia mogły spowodować
wychłodzenie ciała.
Czarodziej przecisnął się przez gwarne zbiegowisko i ciężko opadł na jedną z ław. Uzdrawianie zawsze
było wyczerpujące, a ten przypadek zmęczył go bardziej niż inne, ponieważ wymagał bardzo intensywnej
i szybkiej pracy.
Po minucie lub dwóch obok Randala usiadł Vincente. Poważna twarz rudego aktora była niemal tak
blada, jak lico rannego mężczyzny.
-
To było wspaniałe - powiedział do Randala. -Lecz jeśli potrafisz robić takie rzeczy, to dlaczego u
licha nie zostaniesz nadwornym czarodziejem jakiegoś magnata, zamiast bawić się w teatr?
-
Jestem tylko wędrownym czarodziejem - Randal skrzywił się ponuro. - Tacy nie zostają
nadwornymi magami.
-
Ranga nie ma znaczenia - upierał się Vincente. -W Okcytanii jest więcej książęcych dworów
poszukujących czarodzieja niż mistrzów, którzy mogliby zaspokoić popyt. Dokądkolwiek byś się udał,
zyskałbyś znaczenie i posłuch, zyskałbyś władzę. Tu, w Pe-dzie, mistrz Petrucio jest prawą ręką Vespiana.
Randal gwałtownie potrząsnął głową, z całej siły zaciskając splecione pod brodą dłonie. Blizna dała
0
sobie znać falą tępego bólu.
-
Nie chcę posłuchu i władzy - powiedział, zwracając ku aktorowi złowrogo błyszczące oczy. -
Widziałem, czym kończą się igraszki z wyższą magią
1
próby naprawiania świata... Nie chcę przeżywać tego jeszcze raz.
Tymczasem do rozmawiających podeszła Lys; stanęła za Randalem i położyła rękę na jego ramieniu.
-
Daj mu spokój, Vincente - powiedziała do aktora, który już otwierał usta, by zaprotestować. - Ma
swoje powody. Byłam z nim i wiem, o czym mówi.
Vincente wstał i uśmiechnął się.
-
Wobec tego ani słowa więcej. Ustawmy na miejscu krzesło Jego Łaskawości i wracajmy do
próby... Idziesz, Randal?
Dobiegała północ, kiedy Vincente nareszcie uznał, że przedstawienie wygląda mniej więcej tak, jak
oczekiwał. Randal żegnał się z aktorami, z trudem powstrzymując ataki ziewania. Na koniec powiedział
dobranoc Lys i powlókł się do swojej komnaty.
Trąc dłońmi załzawione oczy, chłopiec przemierzał ciemne i ciche korytarze. Inne części pałacu zapewne
rozbrzmiewały światłami i muzyką; dwór mógł bawić się do świtu, ale w skrzydle dla służby nie spali
jeszcze tylko książęcy aktorzy. Takie i inne myśli przewijały się przez głowę Randala, gdy w ciszę, dotąd
przerywaną jedynie monotonnym echem jego kroków, wdarł się pośpieszny tupot. Nim nowy dźwięk w
pełni dotarł do świadomości czarodzieja, zza zakrętu ko-
rytarza wypadł pałacowy posłaniec, który w pełnym biegu zderzył się z Randalem i upadł, pośliznąwszy
się na wypolerowanym parkiecie.
- Szukasz kogoś? - spytał czarodziej, czując, jak zalewa go fala niepokoju. Posłaniec o tej porze nie mógł
oznaczać niczego dobrego. - Czy mistrz Petrucio chce się ze mną widzieć?
Posłaniec potrząsnął przecząco głową, po czym zerwał się z podłogi i pomknął dalej. Randal odprowadzał
go osłupiałym wzrokiem, dopóki czarno-srebrna liberia sługi nie rozpłynęła się w mroku korytarzy.
„Dziwne. Zazwyczaj ci ludzie są wzorem uprzejmości i dworskich manier, a ten potrącił mnie i nawet nie
przeprosił - pomyślał Randal i zaraz skarcił się w duchu - a kimże u licha jestem, że chciałbym, by słudzy
księcia kłaniali mi się w pas? Czarodziejem bez grosza, przyjezdnym nie należącym nawet do dworu.
Lepiej będzie, jeśli będę o tym pamiętać".
Jednak uczucie niepokoju nie opuszczało go, a kiedy odczynił zaklęcia, zabezpieczające drzwi jego
komnaty, niepokój przerodził się w lęk. Czar ustąpił zbyt łatwo, tak jakby został przez kogoś złamany, a
potem pośpiesznie założony ponownie. Randal zamarł z dłonią zaciśniętą na gałce drzwi, walcząc z
pragnieniem odwrócenia się i ucieczki. „Tak zaczęły się moje kłopoty w Widsegardzie - myślał - od
złamanych magicznych pieczęci i niezapowiedzianego gościa w moim pokoju".
Randal wyprostował się, wziął głęboki wdech i otworzył drzwi. Komnata była pusta i wyglądała tak jak
wtedy, gdy z niej wychodził. Błękitna poświata
44
magicznego światła nie wydobyła z mroku niczego podejrzanego. Czując się cokolwiek głupio, chłopiec
otworzył szeroko drzwi szafy z ubraniami, ale tam również nie było nikogo. Jednak poszukiwania coraz
bardziej utwierdzały go w przekonaniu, że choć wszystko było na swoim miejscu, cała komnata została
skrupulatnie przeszukana.
„Tu dzieje się coś dziwnego" - pomyślał Randal, przygotowując się do sporządzenia kolejnej magicznej
blokady drzwi, tym razem takiej, by natychmiast poczuł każdą próbę jej przełamania, nawet we śnie. Po
kilku minutach, czując się tak bezpiecznie, jak tylko mógł w takich okolicznościach, zwalił się w ubraniu na
łóżko. Nim zmorzył go upragniony sen, pomyślał jeszcze, że rano będzie musiał poprosić o radę Petrucia.
Następnego dnia przy śniadaniu, smarując masłem kolejną chrupiącą bułkę, Randal chrząknął i
powiedział:
-
Wydaje mi się, że wczoraj wieczorem ktoś przeszukał mój pokój.
Widelec Petrucia zawisł nad talerzem jajecznicy.
-
Naprawdę? - zdziwił się mistrz, podnosząc wzrok. - Czy założyłeś zwykłe blokady na drzwi
komnaty?
-
Owszem, i kiedy wróciłem z próby, blokady wciąż były na miejscu. Wiem jednak, że ktoś
przełamał czar, a potem założył go na nowo.
Randal przerwał, by przywołać wspomnienia z poprzedniej nocy.
-
I jeszcze jedno - podjął po chwili. - Kiedy wracałem do wschodniego skrzydła, wpadł na mnie czło-
wiek, biegnący w przeciwną stronę. Był w pałacowej liberii, ale sądzę, że równie dobrze mógł być tu obcy.
Petrucio zmarszczył brwi.
-
Czy mógłbyś mi go pokazać... stworzyć jego wizerunek, jak ducha w teatrze?
-
Spróbuję.
Randal skoncentrował się, usiłując przypomnieć sobie twarz i sylwetkę nieznajomego. Kiedy uznał, że
wyobraził go sobie wystarczająco dokładnie, wypowiedział zaklęcie iluzji wzrokowej. Obok stołu zadrgało
powietrze. Anomalia stopniowo przeistoczyła się w przestrzenny wizerunek dworzanina z nocnej
przygody.
Petrucio wstał i obszedł drżącą postać dookoła, przyglądając się jej spod ściągniętych brwi.
-
Jesteś pewien? - rzucił wreszcie.
-
Całkowicie.
Mistrz skinął głową.
-
Obawiałem się, że coś takiego może się wydarzyć. Zlikwiduj iluzję i chodź za mną.
Petrucio podszedł do ściany i popchnął jedną z płyt boazerii. Prostokąt wypolerowanego drewna
przesunął się w prawo z cichym stuknięciem, odsłaniając ciemny otwór. „Tajne przejście. Ciekawe, dokąd
prowadzi" - pomyślał Randal, czując przyjemny dreszcz emocji.
Petrucio stał już w przejściu, skąd wyczekująco spoglądał na Randala. Młody czarodziej roześmiał się w
duchu z własnego podniecenia. „Dokądkolwiek prowadzi, zdaje się, że zaraz się tego dowiem" - pomyślał
i śmiało ruszył w mrok.
i 46
A
wiek, biegnący w przeciwną stronę. Był w pałacowej liberii, ale sądzę, że równie dobrze mógł być tu obcy.
Petrucio zmarszczył brwi.
-
Czy mógłbyś mi go pokazać... stworzyć jego wizerunek, jak ducha w teatrze?
-
Spróbuję.
Randal skoncentrował się, usiłując przypomnieć sobie twarz i sylwetkę nieznajomego. Kiedy uznał, że
wyobraził go sobie wystarczająco dokładnie, wypowiedział zaklęcie iluzji wzrokowej. Obok stołu zadrgało
powietrze. Anomalia stopniowo przeistoczyła się w przestrzenny wizerunek dworzanina z nocnej
przygody.
Petrucio wstał i obszedł drżącą postać dookoła, przyglądając się jej spod ściągniętych brwi.
-
Jesteś pewien? - rzucił wreszcie.
-
Całkowicie.
Mistrz skinął głową.
-
Obawiałem się, że coś takiego może się wydarzyć. Zlikwiduj iluzję i chodź za mną.
Petrucio podszedł do ściany i popchnął jedną z płyt boazerii. Prostokąt wypolerowanego drewna
przesunął się w prawo z cichym stuknięciem, odsłaniając ciemny otwór. „Tajne przejście. Ciekawe, dokąd
prowadzi" - pomyślał Randal, czując przyjemny dreszcz emocji.
Petrucio stał już w przejściu, skąd wyczekująco spoglądał na Randala. Młody czarodziej roześmiał się w
duchu z własnego podniecenia. „Dokądkolwiek prowadzi, zdaje się, że zaraz się tego dowiem" - pomyślał
i śmiało ruszył w mrok.
Gdy obaj znaleźli się za ścianą, mistrz zamknął tajne drzwi, wyczarował zimny płomień i żwawo podążył
przez wąski korytarz, pociągając za sobą Randala. Tunel rozgałęział się w kilku miejscach, ale Petrucio bez
wahania wybierał właściwą drogę. Nareszcie dotarli do niskich drzwi. Gdy Petrucio otworzył je, Randal ze
zdumieniem skonstatował, że patrzy na wnętrze dużej komnaty... przez otwór kominka. Nim zdążył
wyrazić swoje zaskoczenie, mistrz wstąpił na palenisko i pochylając się pod gzymsem, wyszedł na środek
pomieszczenia. Uczyniwszy to samo, chłopiec ciekawie rozejrzał się wokół. Na jednej ze ścian komnaty,
nad olbrzymimi dwuskrzydłowymi drzwiami wisiał herb, wyobrażający srebrne lwy i delfiny na czarnym
polu. Po drugiej stronie mniejsze otwarte drzwi wychodziły na jeden z wielu pałacowych korytarzy.
Petrucio podszedł do większych drzwi, przywołał Randala gestem i bez pukania popchnął ciężkie skrzydło;
ustąpiło bezszelestnie, odsłaniając przestronną komnatę, wyposażoną jedynie w kilka krzeseł i
sekre-tarzyk. Przed jednym z okien siedział śniady mężczyzna odziany w niewyszukane, niemal ubogie
szaty. W ręku trzymał niewielki zwój, zapisany drobnym pismem.
Mężczyzna podniósł głowę i w milczeniu przyglądał się niespodziewanym gościom. Petrucio zastygł w
głębokim ukłonie. Zaskoczony Randal wahał się przez chwilę, ale odruchy nabyte w czasie, gdy służył jako
giermek w zamku swojego wuja, szybko wzięły górę. On również zgiął się dwornie i zamarł, czekając, co
będzie dalej.
47 i
Mężczyzna na krześle przemówił cichym, przyjemnie brzmiącym głosem.
-
Witaj, mój przyjacielu. Jakież to pilne sprawy sprowadzają cię dziś do mnie?
-
Stało się to, czego się obawiałem, książę - powiedział Petrucio, prostując grzbiet. - Diuk próbuje
swoich starych sztuczek.
Randal wyprostował się także, unosząc głowę dokładnie w momencie, w którym mężczyzna odkładał
zwój na parapet, obrzucając przybyłych uważnym spojrzeniem. Słowa i zachowanie Petrucia powiedziały
chłopcu, że stanął przed obliczem samego księcia Vespiana Niezrównanego, suwerena miasta Peda.
„A więc to jest Jego Łaskawość" - pomyślał Randal, czując się nieco rozczarowany. „Raczej nie wygląda na
potężnego władcę. Nie ma w nim nic imponującego... i nawet Vincente ubiera się lepiej". Spod
spuszczonej uniżenie głowy chłopiec rzucił jeszcze jedno ukradkowe spojrzenie i uznał, że pierwsze
wrażenie było mylące. Mimo niepozornego wyglądu książę roztaczał wokół siebie aurę dostojeństwa i
budził respekt, przypominając Randalowi jego przyjaciela Madoca Obieżyświata. Mistrz Madoc wyglądał i
ubierał się jak półdziki wieśniak z dalekiej północy, ale nikt, kto go poznał, nie śmiał wątpić, że jest on
jednym z najpotężniejszych czarodziejów Breslandii. W ten sam sposób, co rychło odkrył Randal, ten, kto
spojrzał na Vespiana dwa razy, nie miał wątpliwości, z kim ma do czynienia: z absolutnym władcą Pedy i
okolicznych ziem.
Książę posłał Randalowi badawcze spojrzenie, po czym znów przeniósł wzrok na Petrucia.
-
Rozumiem, że dowiesz się, co knuje diuk, i pokrzyżujesz jego plany - powiedział beznamiętnym
głosem.
-
Oczywiście, książę - odrzekł czarodziej.
-
Zatem życzę dobrego dnia, czarodzieju. Doceniamy twoje wysiłki.
Randal i Petrucio skłonili się ponownie i zaczęli wycofywać ku drzwiom, gdy zatrzymał ich głos księcia.
-
Jeszcze jedno, mistrzu Petrucio.
-
Tak, wasza miłość?
-
Chciałbym, żebyś choć raz zapukał, nim tu wejdziesz.
Książę zachichotał, dając do zrozumienia, że żartował. Petrucio również się roześmiał.
-
Gdybym pukał, książę, skąd wiedziałbyś, że to ja?
Wciąż uśmiechnięty Petrucio oddalił się, dyskretnie pociągając za sobą oszołomionego Randala. Po chwili
obaj weszli do wnętrza kominka i tajnym korytarzem dotarli do pracowni mistrza czarodzieja.
W komnacie ktoś był. Randal stanął jak wryty, widząc chudego, ubranego z miejska mężczyznę, piszącego
coś przy stole Petrucia. Nieznajomy z pewnością nie był czarodziejem. U jego pasa wisiał poręczny sztylet,
a z drugiej strony długa szpada o rękojeści wyświeconej od częstego używania. „Nie wiem, kto to jest
-pomyślał Randal - ale wygląda na niebezpiecznego".
Słysząc trzask przesuwanej płyty boazerii, nieznajomy gwałtownie odwrócił się. Petrucio nie wydawał się
zaskoczony jego obecnością.
-
Tak szybko z powrotem? - spytał, unosząc jedną brew.
49 JL
Mężczyzna skinął głową, zerkając ciekawie na Ran-
-
Nowe wieści - rzucił krótko i podał mistrzowi skrawek pergaminu. - Wszystko jest tutaj.
Petrucio szybko przejrzał dokument.
-
To niewiele.
-
Mogę przynieść więcej informacji - nieznajomy wzruszył ramionami - ale wiesz, dokąd będę
musiał się udać, by je zdobyć.
-
Rób, co uważasz za stosowne - powiedział Petrucio. - Zostawiam ci wolną rękę, ale bardzo
proszę, bądź dyskretny.
-
Oczywiście. To... ja już pójdę.
Mężczyzna wstał, ukłonił się i wyszedł z pracowni. Po jego odejściu zapanowała cisza. Petrucio przez kilka
sekund wpatrywał się w zamknięte drzwi, po czym zwrócił się do Randala.
-
Pokazałem ci dziś rzeczy, o jakich większość mieszkańców Pedy nie ma nawet pojęcia. Teraz
potrzebuję twojej pomocy. Czy mogę na ciebie liczyć?
Randal zamyślił się na chwilę.
-
Pomogę ci z przyjemnością, mistrzu - powiedział wreszcie - byle w honorowy sposób.
Petrucio uśmiechnął się. Randalowi zdało się, że był to uśmiech ulgi.
-
Znakomicie - powiedział mistrz. - Zapewne domyśliłeś się już, że moje obowiązki nie ograniczają
się tylko do zabawiania Jego Łaskawości.
-
Byłem ciekaw, czym się zajmujesz, gdy ja wyczarowuję iluzje dla Vincentego - przyznał Randal. -
Nie rozumiem tylko, co to wszystko ma wspólnego ze
dala.
mną. Dlaczego ktoś przeszukał moją sypialnię? Zjawiłem się w mieście kilka tygodni temu, nie mając
pojęcia o księciu, teatrze, a tym bardziej pałacowych intrygach.
-
To, co wiesz lub czego nie wiesz, pozostaje tajemnicą dla większości ludzi.
Petrucio okrążył stół i podszedł do otwartego okna.
-
Ostatecznie jesteś czarodziejem - podjął, założywszy ręce za plecami. - Ktoś, kto szperał w twoich
rzeczach, chciał zapewne dowiedzieć się czegoś o tobie.
Randal uśmiechnął się krzywo.
-
Jeśli tak, to nie dowiedział się wiele. Poza starym ubraniem i kajetem nie mam niczego, co nie
pochodzi z pałacu. Zresztą kajet zawsze noszę przy sobie.
-
Bardzo rozsądnie - pochwalił Petrucio. - Zapewne już się domyśliłeś, że w mieście są ludzie,
którzy nie darzą Jego Łaskawości miłością, tak jak większość mieszkańców. Ponieważ to mnie książę
obarcza zadaniem tropienia spisków, a ty jesteś moim pomocnikiem, mimo woli stałeś się jednym z ich
celów.
Randal przypomniał sobie dziwne wydarzenia i rozmowy ostatnich kilku godzin.
-
Podejrzewasz, mistrzu, że ktoś zamierza odebrać księciu władzę?
-
Wiem na pewno, że tak jest - powiedział Petrucio i westchnął boleśnie. - Obawiam się, że tego
problemu długo nie uda się rozwiązać. Książę jest człowiekiem o miękkim sercu, wręcz sentymentalnym.
Rozpieszcza swego najgroźniejszego wroga, darowuje mu rezydencję poza miastem, wypłaca pensję i
zapewnia wszystko, czego ten mógłby potrzebować.
A czymże ów człowiek odwdzięcza się za dobroć? Bezustannym spiskowaniem! Ale książę Vespian jest,
jak już mówiłem, sentymentalny i nie zgadza się na zgładzenie Bartolomea.
- Bartolomeo? - podchwycił Randal. - Któż to
- Brat Vespiana - odrzekł Petrucio. - Identyczny brat bliźniak, młodszy o kwadrans i równie nikczemny, jak
książę jest dobry.
taki?
Zatem książę ma brata bliźniaka, którego nie darzy zaufaniem - pomyślał Randal. - To musi komplikować
życie Jego Łaskawości".
-
Muszę przyznać, że spałbym znacznie lepiej, pokrzepiony wieścią, że diuka Bartolomea spotkał
śmiertelny wypadek - ciągnął Petrucio. - Jednak książę stanowczo zakazał krzywdzić jego brata. W
rezultacie sabotowanie poczynań diuka często zajmuje mnie bardziej, niżbym sobie życzył.
Randal popatrzył na Petrucia.
-
Powiedziałem, że pomogę ci, jak tylko będę mógł, i zrobię to.
-
Znakomicie - powiedział mistrz, odwracając się plecami do okna. - Czy czujesz się na siłach, by
zbudować jedną z owych teatralnych iluzji na sobie? Musisz wyglądać zupełnie inaczej niż czarodziej
ćwiczący codziennie z aktorami.
Randal zamyślił się. W czasie nauki u mistrza Petrucia zdarzało mu się przybierać cudzą postać, ale nigdy
na dłuższy czas, ponieważ jedynym sposobem na
sprawdzenie jakości iluzji było przejrzenie się w lustrze. Jednak zasada była taka sama, czy rzucało się
czar na siebie, czy na kogoś innego, a w ciągu ostatnich tygodni Randal nabył niezgorszej praktyki.
-
Chyba dam sobie radę - powiedział po chwili.
-
Wobec tego słuchaj...
Petrucio podsunął sobie pod nos pergamin, otrzymany od nieznajomego. Odchrząknął i zaczął czytać na
głos:
-
Wysoki mężczyzna, szczupły i muskularny; niebieskie oczy; krótkie proste i czarne włosy,
gdzieniegdzie poprzeplatane siwizną; mała szpiczasta bródka; ubiera się zgodnie z miejscową modą; nie
nosi broni.
-
Niezbyt szczegółowe informacje - wymamrotał Randal.
-
Muszą ci wystarczyć. Postaraj się.
Randal zamknął oczy i puścił wodze wyobraźni, starając się na podstawie skąpego opisu stworzyć w myśli
kompletny wizerunek człowieka. Następnie pomyślał raczej, niż wypowiedział, słowa zaklęcia, które
przyoblekły go w iluzoryczną postać.
Nie poczuł niczego, ale gdy zerknął na swoje odbicie w wypolerowanej podstawie świecznika, z mosiężnej
gładzi spojrzał nań obcy mężczyzna. „Udało się" - pomyślał z ulgą.
-
Czy to wystarczy? - spytał głośno.
-
Nienaj gorzej - Petrucio z uznaniem pokiwał głową. - Czy jeśli będziesz musiał, zdołasz
podtrzymać iluzję przez cały dzień?
-
Po całych tygodniach ćwiczeń z Vincentem i aktorami... nie sądzę, bym miał z tym poważniejszy
problem.
-
Znakomicie. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć.
Petrucio wziął ze stołu bryłkę białej kredy i podał
ją Randalowi.
-
Weź to. Pójdziesz na główny rynek Pedy...
-
Wiem, gdzie to jest - wtrącił Randal. - Lys i ja urządziliśmy tam dwa występy.
-
Zatem wiesz także, że jest tam fontanna z czterema rzędami stopni prowadzących do sadzawki.
Randal skinął głową. Petrucio odszedł od okna i stanął przed chłopcem, patrząc mu prosto w oczy.
-
Podejdziesz do schodków po północnej stronie i kredą narysujesz krzyżyk tuż przy lewej krawędzi
trzeciego stopnia od dołu. Potem pójdziesz do najbliższej gospody i zamówisz obiad. Masz tu pięć
srebrnych talarów...
Mistrz poszperał w przepastnej kieszeni i wyłowił stamtąd pięć monet.
-
Zapłacisz nimi za posiłek.
-
Wszystkimi?
Randal wytrzeszczył oczy na leżące już na jego dłoni pieniądze: błyszczące krążki srebra z wybitą pieczęcią
księcia Vespiana i jego wizerunkiem. W większości zajazdów w Breslandii można było posilić się i
przenocować za jednego miedziaka, a nawet tu, na południu, ceny nie były tak wysokie, by za obiad
trzeba było płacić srebrem.
-
Wszystkimi - powiedział twardo Petrucio.
-
A co potem?
-
Potem patrz, co się będzie działo, i wróć do pałacu, kiedy uznasz, że już czas. Oczywiście przed
północą; musisz zdążyć na przedstawienie.
„Kiedy uznam, że już czas". Randal westchnął w duchu.
-
Skąd mam wiedzieć, kiedy to będzie?
-
Co z tobą, Randal? - powiedział Petrucio z błyskiem irytacji w oku. - Wychowanek Szkoły
Czarodziejów nie powinien zadawać takich pytań. Istnieje zbyt wiele możliwych odpowiedzi. Z pewnością
wybierzesz właściwy moment, chyba że pomyliłem się w swoich ocenach.
Petrucio podszedł do drzwi pracowni: nie tych, przez które zwykle wchodził Randal, lecz innych,
mniejszych. Gdy je otworzył, chłopiec ujrzał, że wychodzą nie na pałacowy korytarz, ale na ulicę
prowadzącą w dół ku centrum miasta.
-
Zmykaj już - powiedział mistrz. - Będę czekał na ciebie w pracowni.
Randal przestąpił przez próg i usłyszał za sobą głuchy łomot zamykanych drzwi. Gdy się odwrócił, ujrzał
przed sobą tylko gładką powierzchnię pałacowego muru: bez szczelin, nierówności, bez najmniejszego
nawet śladu wejścia. Chłopiec rozejrzał się, próbując zachować w pamięci wygląd miejsca, w którym
opuścił pałac. Potem westchnął i ruszył w dół, w stronę głównego rynku Pedy.
Jak zawsze, gdy opuszczał pałacowe mury, by udać się z jakąś sprawą do miasta, Randal z zachwytem
przyglądał się otaczającym go budynkom: przestronnym, przewiewnym, o wielkich oknach i cienkich
ścianach z kamienia lub cegły. Na północy nikt nie ośmieliłby się wznosić tak kruchych, choć niewątpliwie
pięknych gmachów. Chłopiec przypomniał sobie
swój dom: zamek Doun w samym środku Breslandii. Jego mury, zbudowane z olbrzymich granitowych
bloków, miały wiele stóp grubości i dawały pewne schronienie w razie ataku.
Wspomnienia obudziły w Randalu tęsknotę. Minęło kilka miesięcy odkąd wraz z Lys opuścił Breslandię,
lata od chwili, gdy po raz ostatni widział Tarnsberg i Szkołę Czarodziejów, a z zamku Doun wyruszył w
świat, kiedy miał dwanaście wiosen. Głosu o akcencie z rodzinnych stron nie słyszał od czasu, gdy w
Widsegardzie zginął jego przyjaciel Nick Wariner, a on sam musiał uciekać na południe. „Odkąd Petrucio
rzucił na mnie urok, narzucając znajomość tutejszego języka, nawet własna mowa brzmi dla mnie obco" -
myślał z goryczą Randal.
Nim dotarł do stóp wzgórza, był już gotów zamienić wszystkie bogactwa Pedy na kubek ciemnozłotego
breslandzkiego jabłecznika i wesoły głos kuzyna Waltera. Przemierzając obce ulice, pełne obcych ludzi,
Randal coraz bardziej nasiąkał melancholią. Otrząsnął się z niej dopiero, gdy stanął u wylotu ulicy
wychodzącej na główny rynek Pedy. Barwny tłum, płynący przez gąszcz straganów, na których
handlowano wszystkim - od owoców po naczynia ze szczerego złota - okazał się znakomitym lekarstwem
na smutek. Rozglądając się ciekawie, Randal jął przeciskać się przez ciżbę w stronę fontanny.
Po kilku minutach siedział na schodkach przy brzegu sadzawki, z miną człowieka, który postanowił
poświęcić cały dzień na przyglądanie się handlującym mieszkańcom miasta. Prawą dłonią namacał w
kiesze-
ni kawałek kredy. Po kilku chwilach pochylił się i udając, że poprawia but, szybko nakreślił krzyżyk z lewej
strony trzeciego stopnia marmurowych schodów.
„Jak dotąd idzie jak po maśle - pomyślał, prostując się i rozglądając nerwowo. - A teraz gospoda".
Znalezienie właściwej gospody wcale nie było łatwe. Po północnej stronie targowiska były aż trzy. Randal
długo łamał sobie głowę, nim zdecydował, że najbliżej fontanny znajduje się tawerna o nazwie Pod
Czaplą.
Młody czarodziej wstał i ruszył w stronę gospody. Zatrzymał się tuż za drzwiami, by rozejrzeć się po
cienistym wnętrzu. Główna sala Czapli wydała mu się czysta i przytulna. Klienci zajmowali mniej więcej
połowę miejsc. Randal podszedł do tęgiego mężczyzny w białym fartuchu, zajętego zmiataniem
okruchów z niedawno zwolnionego stolika.
-
Chciałbym zjeść obiad - powiedział czarodziej.
Dobył z kieszeni pięć srebrnych monet i trzasnął
nimi w stół. Mężczyzna zręcznie zgarnął pieniądze, ledwie na nie zerknąwszy.
-
Mam dla pana coś specjalnego - mruknął, strzepując ściereczkę. - Proszę za mną.
Karczmarz zaprowadził Randala do mniejszej sali, pozbawionej okien i również zastawionej stolikami.
Chłopiec był tu jedynym gościem. Mężczyzna wskazał mu miejsce, po czym wyszedł, zamykając za sobą
drzwi.
Młody czarodziej czekał bardzo długo, albo przynajmniej tak mu się zdawało. Skoro nic się nie działo,
wkrótce zaczął wiercić się niespokojnie, zastanawiając
58
A*
się, czy aby na pewno wybrał właściwą gospodę. Skaczący Delfin mieścił się zaledwie dwa domy dalej -a
jeśli Petrucio miał na myśli właśnie Delfina? Trwał tak w coraz bardziej dręczącej niepewności, kiedy
nagle drzwi otworzyły się ponownie i do środka wszedł posługacz, niosący talerz z mięsem i serem oraz
wielką szklanicę wody.
Randal łapczywie rzucił się na jedzenie - wszak nie zdążył skończyć śniadania. Posiłek nie był tak
wyszukany jak pałacowe dania, ale równie sycący. Chłopcu przyszło na myśl, że życie w tym mieście
bardzo się różni od takiego, do jakiego musiał przywyknąć, odkąd opuścił zamek Doun, by studiować
sztuki magiczne. Madoc Obieżyświat nie mylił się, gdy roztaczał przed dwunastoletnim giermkiem uroki
bycia czarodziejem. „Będziesz głodny częściej niż syty i więcej nocy spędzisz na lodowatej ziemi niż pod
bezpiecznym dachem" - ostrzegał mistrz. Z drugiej strony, w ciągu ostatnich kilku tygodni życie Randala
przypominało piękny sen. Dopiero po włamaniu do sypialni zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem w
pałacu nie dzieje się coś złego - coś, czego nie rozumiał. Nowa myśl przejęła go falą chłodu. „Madoc miał
rację we wszystkim. Powiedział: być może nawet przetrwasz to wszystko, ale tej chwili zapewne nie
dożyje żaden z twoich przyjaciół. Nick zginął tylko dlatego, że zachciało mi się poprosić go o pomoc".
- Lys... - szepnął sam do siebie. - A co będzie z Lys?
Nadstawianie własnego karku to jedno, ale Randal czuł, że jeśli kolejny oddany przyjaciel miałby cierpieć
z powodu jego uczynków, to byłoby to więcej, niż
59 J
A
mógłby znieść. Spojrzenie chłopca padło na naczynie z wodą. Pod ręką było wszystko to, co potrzebne do
zajrzenia w przyszłość - czemu więc nie spróbować? Randal przysunął szklanicę bliżej, zatopił w niej
wzrok i wyszeptał słowa zaklęcia.
Przez długi czas woda w szklance pozostawała krystalicznie czysta. Potem gdzieś przy dnie pojawiła się
barwna plamka: czerwień kwitnącej róży, zachodzącego słońca, albo krwi. „Krew" - pomyślał Randal,
koncentrując się na plamce. Niepostrzeżenie czerwień wypełniła całe jego pole widzenia, po czym
odpłynęła w dal, stając się rzeką krwi, płynącą przez piaszczyste jałowe ziemie.
Randal żeglował wysoko w powietrzu, niczym orzeł wypatrujący ofiary. Nagle spostrzegł, że rzeka nie jest
rzeką, lecz czerwonym sznurem, którego końce krępowały dwóch mężczyzn. Obaj mieli na twarzach
maski - proste białe maski bez otworów, z niezgrabnie wyrysowanymi oczami, ustami i nosem - i obaj byli
ubrani w bogate szaty: jeden miał na sobie biały płaszcz z czarną podszewką, a drugi czarny płaszcz z
białą podszewką.
Mężczyźni mocowali się, ciągnąc sznur każdy w swoją stronę. Brązowe brzegi rzeki przemieniły się w
deski sceny książęcego teatru. Nagle między przeciwnikami pojawił się Petrucio. Sznur był owinięty wokół
jego szyi; mistrz dusił się. Randalowi zdało się, że słyszy głos Madoca Obieżyświata, przemawiającego doń
z wielkiej odległości:
- Tylko ty możesz ich powstrzymać, chłopcze. Magicznej mocy należy używać, a nie trwonić.
JL 60
-
Nie mogę - jęknął Randal, niezdolny odwrócić oczu od rozgrywającej się w dole walki. - Cena jest
zbyt wysoka. Dziś wiem to na pewno.
-
Wysoka czy niska - powiedział znajomy głos -wszyscy musimy ją płacić. To powinność
czarodziejów.
Zgrzyt naciskanej klamki gwałtownie ściągnął Randala do rzeczywistości. Chłopiec znów był w tawernie.
Siedział w pustej sali, wpatrując się w szklankę z wodą, w której pływało tylko jego własne odbicie.
Uświadomiwszy sobie, że patrzy na swoją prawdziwą twarz, na chwilę wpadł w panikę. Pośpiesznie
wyszeptał zaklęcie, mając nadzieję, że iluzja pojawi się na czas.
Drzwi otworzyły się i do sali wszedł mężczyzna.
-
Tak? - powiedział Randal, starając się nadać swojemu głosowi znudzony ton.
Zarzucił łokieć na oparcie krzesła i zmrużywszy oczy, spokojnie obejrzał przybysza od stóp do głów. „Nosi
miecz - stwierdził - i jest dobrze ubrany, choć nie w pałacowej liberii... Zaraz... Skąd mi to przyszło do
głowy?". Nagle przypomniał sobie: „To na niego wpadłem wczoraj w nocy, kiedy przeszukano mój pokój".
-
Doszły nas wieści o twoim przybyciu, panie -powiedział nieznajomy. - Mam nadzieję, że jesteś
zadowolony z warunków.
„Za kogo on mnie bierze? - zastanawiał się Randal -i o jakich warunkach mówi?". Potem przyszła mu do
głowy jeszcze jedna myśl: „Jak, do diabła, mam kontynuować tę rozmowę i niczego nie zełgać?
Czarodziej, który skłamał, nie może już ufać swojej mocy".
Starannie ważąc każde słowo, Randal powiedział prawdę:
-
Czekam tu bardzo długo. Chciałbym zająć się już swoim zadaniem.
-
Znakomicie - ucieszył się mężczyzna. - Zatem chodźmy.
Nieznajomy wyprowadził Randala z gospody. Gdy znaleźli się na zewnątrz, czarodziej zatrzymał się i
powiódł dokoła zdumionym wzrokiem. Dotąd był przekonany, że zaglądanie w przyszłość nie zajęło mu
więcej niż kilka minut. Tymczasem zapadł zmierzch; niebo między budynkami było już ciemne, a liczne
pochodnie i latarnie napełniały rynek migotliwym blaskiem. „Czy szukają mnie w pałacu? - zadumał się
Randal. - Aktorzy będą przygotowywać się do przedstawienia i oczekują mojej pomocy".
-
Powóz już czeka - powiedział nieznajomy. - Czy jest coś, co musisz załatwić, zanim pojedziemy?
-
Nie - odparł Randal. I była to prawda.
Przewodnik skinął głową i poprowadził chłopca do
wylotu najbliższej uliczki. W mroku czekał tęgi mężczyzna, pilnujący czwórki koni, zaprzężonych do
wysokiej karocy.
-
Nareszcie jesteście - powiedział woźnica z wyrzutem. - Mam pietra zawsze, kiedy tu przyjeżdżam.
Randal i mężczyzna z gospody wsiedli do powozu. Woźnica zatrzasnął za nimi drzwi i jął pośpiesznie
wspinać się na wysoki kozioł. Karoca zachybotała się z bolesnym jękiem resorów.
-
Wio! - zawołał woźnica i powóz z turkotem potoczył się po bruku.
» 62
Randal wyglądał przez okno, przybrawszy obojętny wyraz twarzy Karoca wyjechała z miasta i teraz
pędziła w stronę jednej z wsi, jakie otaczały Pedę. „Dokąd oni mnie wiozą? - zastanawiał się chłopiec. -W
mojej wizji pojawił się teatr, ale jedziemy przecież w przeciwnym kierunku".
Po kilkunastu minutach karoca minęła bramę jednego z gospodarstw i wtoczyła się do stodoły. Tam
czekał już inny powóz z oknami zasłoniętymi grubymi czarnymi zasłonami. Randal i jego przewodnik
przesiedli się doń i raz jeszcze powieziono ich w mrok.
W trzęsącym się zaciemnionym powozie Randal czuł się jak krasnal w pudle na kapelusze. Mimo to nie
mógł powstrzymać uśmiechu złośliwej satysfakcji na myśl, że kilka warstw czarnego aksamitu to za ma-.
ło, by czarodziej stracił poczucie kierunku. Nakreślił już tyle magicznych kręgów - każdy opatrzony
znakami czterech stron świata - że potrafił odnaleźć północ za pomocą szóstego zmysłu, nawet w
całkowitej ciemności.
Powóz zatoczył wielki krąg i teraz jechał z powrotem w stronę miasta. Randal zachował to spostrzeżenie
dla siebie i cierpliwie czekał. Wkrótce w turkot kół wkradło się nowe brzmienie; karoca zakołysała się,
zwolniła i wreszcie stanęła.
Ktoś otworzył drzwi powozu, wypuszczając Randala i jego towarzysza podróży na wysypaną żwirem,
oświetloną pochodniami alejkę. Wokół rozpościerał się wykwintny ogród, a za starannie przystrzyżonymi
krzewami i marmurowymi posągami wznosiły się mury wiejskiego dworku, spowite bladą księżycową po-
światą. Po ogrodzie przechadzali się uzbrojeni mężczyźni. Ich miecze różniły się od lekkiej broni,
rozpowszechnionej wśród dworzan Vespiana: swoimi długimi i szerokimi klingami przywodziły na myśl
ciężkie miecze, jakimi Randal posługiwał się podczas lekcji fechtunku w zamku Doun.
Przewodnik poprowadził czarodzieja przez ogród, a potem przez długi westybul dworku. Tutaj również,
podobnie jak w pałacu księcia, ściany były otynkowane i ozdobione fantazyjnymi malowidłami. Z
półkolistych wnęk patrzyli na przechodzących herosi z brązu i marmuru. Randal i jego towarzysz
przekroczyli próg drzwi, strzeżonych przez dwóch wartowników, i weszli do niedużej komnaty, w której
jedynym umeblowaniem był stół i kilka krzeseł. Latarnie zawieszone w czterech kątach rzucały mdły blask
na środek pokoju, gdzie z pochyloną głową stał mężczyzna zakuty w łańcuchy.
Randala ogarnęło przerażenie, jeszcze zanim rozpoznał w więźniu człowieka spotkanego tego ranka w
pracowni Petrucia. Wszystko, co wydarzyło się do tej pory, było dlań przygodą: tajemniczą, ale
ekscytującą. Teraz młody czarodziej poczuł lodowaty dreszcz, a cała przyjemność pierzchła, ustępując
miejsca pospolitemu strachowi.
-
Dobrze znamy twoją reputację, mistrzu Edmon-dzie - powiedział przewodnik Randala, - ale mój
pan jest podejrzliwy i żąda jej potwierdzenia.
Mężczyzna wyciągnął palec w stronę więźnia.
-
To szpieg, którego schwytaliśmy dziś po południu. Zabij go.
L 64
światą. Po ogrodzie przechadzali się uzbrojeni mężczyźni. Ich miecze różniły się od lekkiej broni,
rozpowszechnionej wśród dworzan Vespiana: swoimi długimi i szerokimi klingami przywodziły na myśl
ciężkie miecze, jakimi Randal posługiwał się podczas lekcji fechtunku w zamku Doun.
Przewodnik poprowadził czarodzieja przez ogród, a potem przez długi westybul dworku. Tutaj również,
podobnie jak w pałacu księcia, ściany były otynkowane i ozdobione fantazyjnymi malowidłami. Z
półkolistych wnęk patrzyli na przechodzących herosi z brązu i marmuru. Randal i jego towarzysz
przekroczyli próg drzwi, strzeżonych przez dwóch wartowników, i weszli do niedużej komnaty, w której
jedynym umeblowaniem był stół i kilka krzeseł. Latarnie zawieszone w czterech kątach rzucały mdły blask
na środek pokoju, gdzie z pochyloną głową stał mężczyzna zakuty w łańcuchy.
Randala ogarnęło przerażenie, jeszcze zanim rozpoznał w więźniu człowieka spotkanego tego ranka w
pracowni Petrucia. Wszystko, co wydarzyło się do tej pory, było dlań przygodą: tajemniczą, ale
ekscytującą. Teraz młody czarodziej poczuł lodowaty dreszcz, a cała przyjemność pierzchła, ustępując
miejsca pospolitemu strachowi.
-
Dobrze znamy twoją reputację, mistrzu Edmon-dzie - powiedział przewodnik Randala, - ale mój
pan jest podejrzliwy i żąda jej potwierdzenia.
Mężczyzna wyciągnął palec w stronę więźnia.
-
To szpieg, którego schwytaliśmy dziś po południu. Zabij go.
Randal zaniemówił na dłuższą chwilę. Mimo paraliżującej go trwogi, nadludzkim wysiłkiem woli zdołał
utrzymać obojętny wyraz twarzy. Naraz groza sytuacji dotarła doń w pełni. „Nazwał mnie mistrzem i
widzi, że nie noszę broni. Ci ludzie wynajęli czarodzieja, by za nich mordował... Myślą, że ja nim jestem".
Jako tako opanowawszy zdenerwowanie, Randal przyjrzał się zakutemu w łańcuchy mężczyźnie. Choć
mocno poturbowany - zapewne bito go, by wydobyć informacje o zamiarach księcia - wciąż stał o
własnych siłach. Teraz powoli podniósł głowę i śmiało spojrzał czarodziejowi w oczy.
„Nie mogę tego zrobić - pomyślał Randal - ale jeśli odmówię, zgubię i jego, i siebie. Nie umknę
strażnikom, nie zabijając przynajmniej kilku z nich". Pozostało tylko jedno wyjście. Młody czarodziej
przywołał do siebie całą swoją magię i jednym tchem wyrecytował zaklęcie wzrokowej iluzji - a
dodatkowo kilka innych zaklęć.
- Fiat! - zawołał, kończąc budowanie czaru. -Niech się stanie!
W tejże chwili rozległ się ogłuszający huk. Z dłoni czarodzieja wystrzeliła błyskawica, która uderzyła w
skutego mężczyznę, rozsiewając dookoła deszcz błękitnobiałych płomieni. Więzień zgiął się z bólu. Jego
ciało w jednej chwili sczerniało, skurczyło się i rozsypało w proch. Niczym nie podtrzymywane łańcuchy
grzmotnęły o podłogę z metalicznym łoskotem. Gorący wiatr, jaki magicznym sposobem zerwał się w
zamkniętej komnacie, porwał ze sobą niewielki stos popiołu; szara chmura zawirowała i rozpłynęła się
bez śladu w powietrzu.
Towarzyszący Randalowi mężczyzna przyglądał się w milczeniu pustym kajdanom.
- Dziękuję, mistrzu - powiedział wreszcie. - Jestem pewien, że mój pan będzie zadowolony.
„Dopóki nikt nie wejdzie za te krzesła - pomyślał Randal. - Zaklęcia uzdrawiające powinny były uśpić tego
człowieka. Pozostanie niewidzialny, dopóki się nie poruszy, ale jeśli go znajdą... wtedy będzie niewe-
Przewodnik stał już przy wewnętrznych drzwiach komnaty, gestem przywołując czarodzieja do siebie.
Randal wszedł za nim do sąsiedniego pomieszczenia i aż jęknął ze zdumienia. Na środku komnaty stał
mężczyzna. Randal znał go: spotkał się z nim nie dalej jak dziś rano. Oto znowu znalazł się w obecności
księcia Vespiana.
Mężczyzna zbliżył się do przybyłych i młody czarodziej przyjrzał mu się uważniej. Tym razem dostrzegł
różnice i to raczej w sposobie poruszania się niż w wyglądzie, tym niemniej zauważalne. „Skoro nie jest
księciem, to musi być...".
Randal zgiął się w głębokim ukłonie.
- Jestem do twoich usług, diuku Bartolomeo.
Rozdział V
Lochy ^
Randal wyprostował się i spojrzał w zimne oczy Bartolomea.
-
Błąd, mistrzu Edmondzie - powiedział brat Ve-spiana. - Nazywaj mnie księciem, bo już niebawem,
z twoją pomocą, zostanę nim.
Młody czarodziej pokłonił się jeszcze raz, by ukryć szok, wywołany niedawnym wspomnieniem. „Moja
wizja, oczywiście... dwaj walczący bracia... a ja wpadłem w sam środek całej intrygi".
-
Jak sobie życzysz, mój książę - powiedział głośno.
Bartolomeo uśmiechnął się i zwrócił do posłańca.
-
Podoba mi się ten człowiek, Carvelli. Pokaż mu jego pokój i wróć do mnie. Mamy wiele spraw do
omówienia.
-
Chodźmy, mistrzu Edmondzie - powiedział Ca-rvelli. - Twoja sypialnia jest już gotowa.
Posłaniec Bartolomea wyprowadził Randala tą samą drogą, którą weszli do gabinetu diuka. Przechodząc
przez sąsiednią komnatę, młody czarodziej niespokojnie zerknął na leżące na podłodze łańcuchy.
Z ulgą skonstatował, że jego niedoszła ofiara nadal pozostaje niewidzialna - i najpewniej nieprzytomna.
Prosty czar niewidzialności prysnąłby, gdyby więzień się poruszył.
„Muszę tu wrócić, zanim się obudzi - pomyślał Randal. - To jeden z ludzi Vespiana. Jeśli schwytają go
znowu, czeka go jeszcze gorszy los. I mnie także".
Carvelli zaprowadził czarodzieja do zbytkownie urządzonego pokoju, wyposażonego w kominek, łoże z
baldachimem i marmurową umywalnię z dzbanem i misą, ale pozbawionego okien. Następnie oddalił się,
pozostawiając Randala samego. Gdy zamknął drzwi, dał się słyszeć cichy chrobot przesuwanego rygla.
„Muszę wrócić do pałacu i ostrzec mistrza Petrucia" - pomyślał Randal, rozpoczynając oględziny komnaty.
Nie było w niej innych drzwi niż te, przez które wszedł, a kanał komina przegradzała stalowa krata,
wmurowana kilka stóp nad rusztem. Luksusowe wnętrze, ale jednak więzienie.
Czarodziej podszedł do drzwi. „Zamknięte. Czemu mnie to nie dziwi? - Przyłożył ucho do deski. -Ktoś tam
stoi i stara się być cicho. Chyba strażnik" -pomyślał, po czym wypowiedział zaklęcie magicznego
rezonansu: czaru, który odbijał się od każdego magicznego obiektu, innego czaru lub czarodzieja, by
powrócić do źródła niczym echo. Randal wykrył nikły ślad magicznej energii, tak słabej, że mogła
pochodzić najwyżej od znachorki lub lichego czarodzieja-samouka. „Przy odrobinie szczęścia, ktokolwiek
to jest, nawet nie zauważył czaru. A jeśli zauważył... cóż,
czemu mistrz Edmond nie miałby rozejrzeć się po swoim nowym mieszkaniu?" - pomyślał Randal.
Nieco podniesiony na duchu, przygotował czar otwierający zamki oraz drugi, wyciszający hałasy.
Następnie położył dłoń na drzwiach, by poczuć raczej niż usłyszeć odsuwający się rygiel. Odczekał jeszcze
sekundę, po czym ostrożnie uchylił drzwi i wyjrzał przez szczelinę. Widok na korytarz zasłaniały szerokie,
opancerzone plecy.
Randal zamknął drzwi, nie wiedząc, czy ogarniające go uczucie jest radością, czy pogardą. Wprowadzony
przez księcia zakaz posługiwania się magią zdziałał przynajmniej tyle dobrego, że Bartolomeo i jego ludzie
nie bardzo wiedzieli, jak radzić sobie z czarodziejami. „Będą potrzebowali czegoś więcej niż zamki i
wartownicy, jeśli nie chcą, by nowy najemnik wymknął im się z rąk" - pomyślał i wypowiedział zaklęcie,
jakim posługiwał się w teatrze przy sporządzaniu efektów dźwiękowych. Po sekundzie, uśmiechając się
do siebie z satysfakcją, słuchał coraz głośniejszego odgłosu kroków, brzmiącego tak, jakby ktoś skradał się
za zakrętem korytarza.
Szuranie nieistniejących stóp ucichło tuż za rogiem. Zastąpił je blaszany szczęk zbroi - to wartownik
odszedł, by sprawdzić, kto nadchodzi. Randal odczekał chwilę i ponownie uchylił drzwi. Tym razem nikt
nie zasłaniał mu widoku.
Młody czarodziej szybko wymknął się z komnaty. Kiedy wartownik powrócił na posterunek, drzwi były już
zamknięte, a obok nich stał Carvelli albo przynajmniej jego dość wierna kopia.
„Wygląd chyba mi się udał - pomyślał Randal -mam nadzieję, że głos również".
-
Kiedy ostatnio polerowałeś napierśnik? - spytał żołnierza, patrząc nań z góry i starając się nadać
swemu głosowi arogancki ton.
Wartownik zmieszał się.
-
Tego ranka, panie, nim poszedłem na wartę.
-
Następnym razem przyłóż się lepiej.
-
Tak jest, panie!
Randal szybkim krokiem odszedł w głąb korytarza. „Teraz ma nad czym się zastanawiać. Nie będzie
pamiętał, że kiedykolwiek odchodził z posterunku" -pomyślał. Wciąż skryty pod postacią Carvellego,
skierował swe kroki do komnaty, w której pozostawił uśpionego więźnia. Jej drzwi pilnowało dwóch
wartowników. „Zapewne nie płacą im za myślenie ani za kwestionowanie tego, co widzą - pomyślał
Randal -Skoro moja iluzja zadziałała raz, zadziała i drugi".
Czarodziej pomaszerował ku drzwiom z taką miną, jakby był właścicielem dworku i wszystkiego, co się w
nim znajduje. Strażnik po prawej stronie usłużnie otworzył przed nim drzwi i zamknął je natychmiast, gdy
Randal przekroczył próg.
Uwagę chłopca przykuły stłumione głosy, dobiegające zza drzwi gabinetu Bartolomea. Najwyraźniej
toczył się tam zażarty spór. Randal znieruchomiał w nadziei, że usłyszy coś, co mogłoby mu się później
przydać.
-
Na wszystkie demony! - grzmiał głos prawdziwego Carvellego. - Wcale mi się to nie podoba!
Wasza miłość wybaczy, ale zawsze uważałem, że sprowa-
dzenie tu obcego to najgorszy z możliwych pomysłów, i nadal tak uważam.
- On jest nam potrzebny, Carvelli - łagodnie perswadował Bartolomeo. - Doceniam to, co uczyniłeś dla
mnie w przeszłości i co jeszcze uczynisz, ale zgodzisz się chyba, że iluzja to nasza jedyna szansa na
przedarcie się przez ochronę mojego brata. Szkoda tylko, że twoje możliwości nie sięgają tak daleko.
-
Mało tego - ciągnął Bartolomeo. - Potrzebujemy kogoś, kto potrafi zabić Petrucia. Bez czarodzieja
ani rusz, mój drogi. Mój brat też to wie. Jak sądzisz, czemu zakazał posługiwania się magią w obrębie
miasta?
-
Panie, skoro musisz polegać na wynajętym czarodzieju - nalegał Carvelli - uczynisz mądrze, nie
utrzymując go przy życiu dłużej, niż to konieczne.
-
I nie zamierzam, ale na razie jest nam potrzebny. Zbliża się północ. Lepiej zacznijmy się
przygotowywać.
Za drzwiami zaszurały odsuwane krzesła. Ktoś chwycił za klamkę. „Nie mogą mnie tu zobaczyć!"
-pomyślał Randal. Przypadł plecami do ściany i pośpiesznie rzucił na siebie czar niewidzialności. „Jeśli się
poruszę albo ktoś mnie dotknie, to będzie mój koniec".
Drzwi otworzyły się, wpuszczając do komnaty prawdziwego Caryellego, Bartolomea, oraz kogoś, kogo
Randal nie znał. Trzej mężczyźni w milczeniu przemierzyli pokój, podeszli do drugich, zewnętrznych drzwi
i wyszli na korytarz.
Randal z westchnieniem ulgi rozproszył iluzje, jakie dotąd podtrzymywał, zachowując jedynie wygląd
tajemniczego mistrza Edmonda. Następnie ukląkł
- Ale...
obok mężczyzny, którego wcześniej kazano mu zabić. Nieznajomy leżał bez ruchu obok rozkutych kajdan,
ale jego rany zagoiły się już pod wpływem uzdrawiających zaklęć. „Muszę go stąd wydostać. Może od
niego dowiem się czegoś więcej" - pomyślał Randal. Wyciągnął rękę i dotknął czoła mężczyzny; powieki
leżącego rozchyliły się. Randal szybko przykrył dłonią jego usta; niepotrzebnie - nieznajomy nie próbował
wypowiedzieć ani słowa.
Czarodziej cofnął dłoń i położył palec na ustach, gestem nakazującym milczenie. Potem wstał i cicho
podszedł do zewnętrznych drzwi. Przez dłuższą chwilę nasłuchiwał dźwięków, dobiegających z korytarza.
„Ktoś idzie!". Randal podbiegł do drzwi prowadzących do gabinetu Bartolomea i zajrzał do ciemnego
teraz wnętrza. Upewniwszy się, że pokój jest pusty, pomógł nieznajomemu wstać i pociągnął go za sobą
przez próg.
Zamknął drzwi dosłownie w ostatniej chwili. Do pokoju obok ktoś wszedł. Słysząc zbliżające się kroki,
Randal i jego towarzysz przywarli plecami do ściany. Raz jeszcze czarodziej wypowiedział zaklęcie
niewi-dzialności, ukrywając siebie i nieznajomego. „Mam nadzieję, że się nie poruszy" - pomyślał.
Skrzypnęły drzwi. Mrok rozdarła poszerzająca się smuga błękitnego światła, jakie wkrótce wypełniło cały
pokój. Do środka wszedł Carvelli z zimnym płomieniem unoszącym się nad głową. „A więc to on jest
nadwornym magikiem Bartolomea" - pomyślał Randal. To dlatego zdołał wedrzeć się do mojej komnaty.
Jeśli jednak skończył jakąś szkołę magii, to ja jestem królem elfów".
Tymczasem Carvelli podszedł do biurka Bartolomea i jął szperać wśród leżących tam stosów
dokumentów. Chwytał jeden papier za drugim, szybko przebiegał po nich wzrokiem i gniewnie odrzucał
na podłogę.
-
Gdzie to jest? Gdzie to jest? - mamrotał przez cały czas. - Aha, mam!
Magik znalazł to, czego szukał. Pośpiesznie złożył kartkę na czworo i wepchnął ją do sakiewki za pasem.
W następnej chwili zamarł. „O nie! Zauważył coś" -pomyślał Randal.
Carvelli powoli odwrócił się od biurka. Lewą ręką wyciągnął zza pasa sztylet, a prawą dobył miecz.
-
Kto tu jest? Pokaż się zaraz! - zawołał, rozglądając się niespokojnie.
Nagle zamachnął się i ciął powietrze przed sobą. W następnej chwili okręcił się na pięcie, by ze świstem
machnąć mieczem z drugiej strony. „Wie, że ktoś tu jest - być może, usłyszał oddech któregoś z nas - ale
nie ma pojęcia, kto i gdzie. Nie wie też, jak działa nie-widzialność" - myślał Randal.
Jednak Carvelli okazał się przebiegły. Magik samouk wyczarował jeszcze jeden zimny płomień: tym razem
na podłodze. Plama światła rozpostarła się u jego stóp i zaczęła rozszerzać we wszystkich kierunkach,
zalewając upiorną poświatą kolejne sprzęty w komnacie. Randal wiedział, że gdy magiczny blask dotrze
do ściany, otoczy postacie niewidzialnych obserwatorów, ujawniając ich kontury.
Carvelli rozglądał się nerwowo. Randal rozważał różne możliwości. „Mógłbym zaskoczyć go magicz-
nym ciosem. Nie miałby szans, tyle że nie używałem takich zaklęć od śmierci Nicka, i za nic nie chciałbym
zacząć teraz. Jeśli będę musiał, rozpalę rękojeść jego miecza, a gdy upuści broń, uniosę go czarem
lewitacji i wyrzucę przez okno".
Plama błękitnego światła dopełzła do stóp Randala i zaczęła piąć się po jego nogach. Czarodziej nie śmiał
spojrzeć w dół, bojąc się przedwcześnie złamać czar niewidzialności, ale Carvelli i tak zobaczył intruza.
-
Mam cię, szpiegu! - wysyczał. - Wiedziałem, że nie można ci ufać.
Rzucił się w przód, celując mieczem w serce czarodzieja. Randal skoczył w bok i ostrze chybiło, rozrywając
jedynie szeroki rękaw togi. Carvelli wycofał się po pchnięciu, odwracając tak, by stanąć twarzą w twarz z
przeciwnikiem. Randal wiedział, że nie jest już niewidzialny i że następny cios będzie precyzyjniejszy.
„Trzeba działać" - pomyślał i otworzył usta, by wyrecytować zaklęcie, które rozpaliłoby do białości
rękojeść miecza Carvellego.
Nie zdążył wypowiedzieć ani słowa, gdyż w tej samej chwili uratowany nieznajomy postąpił o krok
naprzód, pojawiając się tuż za Carvellim. Mężczyzna wziął zamach i wymierzył potężny cios w tył czaszki
magika. Błękitne światło zgasło; Randal usłyszał raczej, niż zobaczył, że nieznajomy złapał wpół osuwające
się ciało i cicho złożył je na podłodze.
-
Musiałeś to zrobić? - wymamrotał.
Machinalnie wyczarował własny zimny płomień,
by rozproszyć ciemności.
-
Miałem wszystko pod kontrolą - dodał.
Nieznajomy gorączkowo szperał w sakiewce u pasa Carvellego. Naraz uniósł głowę, by zmierzyć Randala
lodowatym spojrzeniem.
-
Nie wiem, kim jesteś, czarodzieju, ale wiem, że nie możesz być tym, kogo udajesz. Trzymaj się z
dala ode mnie i moich spraw.
-
Spotkaliśmy się tego ranka - powiedział Randal cicho, by nie usłyszały go straże, czekające za
drzwiami sąsiedniej komnaty. - Jestem wędrownym czarodziejem i służę Petruciowi. Jeśli powiesz mi,
czego tu szukasz, może będę mógł ci pomóc.
Nieznajomy zignorował go.
-
Świetnie, jest!
Skrawek papieru zniknął w jego kieszeni.
-
Co to jest? - spytał Randal.
-
Lista wszystkich zdrajców w pałacu. A teraz wynośmy się stąd i wracajmy do Pedy.
-
Nie możesz stąd wyjść tak po prostu - zauważył Randal. - Mogę zmienić twój wygląd.
Nieznajomy ruchem głowy wskazał nieprzytomnego Carvellego.
-
Może przemienisz mnie w niego?
-
Niezły pomysł - Randal jeszcze raz spojrzał na uratowanego przez siebie człowieka. - Może
zdradzisz mi swoje imię? Wolałbym nie wołać do ciebie „hej, ty" przez resztę nocy.
-
Możesz mówić do mnie Hernando - powiedział mężczyzna z krzywym uśmiechem. - To nie jest
moje prawdziwe imię, ale spełni swoje zadanie.
-
Wobec tego, Hernando, stój przez chwilę spokojnie.
Po raz drugi tej nocy Randal sporządził magiczną podobiznę Carvellego. Tym razem oryginał leżał bez
przytomności tuż obok, umożliwiając wprowadzenie korekt do iluzorycznego wizerunku. Młody
czarodziej czuł, że stworzył znacznie wierniejszą kopię od poprzedniej.
-
Gotowe - powiedział, cofając się o krok i przyglądając swemu dziełu z zadowoleniem. - Teraz nie
odróżniłaby was jego własna matka.
Hernando zignorował ten komentarz i pochylił się nad zwiotczałym ciałem magika.
-
Musimy go związać i gdzieś ukryć. Pomóż mi, zamiast gadać.
Randal i Hernando ściągnęli pończochy z chudych nóg Carvellego, by użyć ich do spętania jego stóp i
dłoni.
-
Wepchniemy go pod biurko - wysapał Hernando, zaciskając ostatni węzeł. - Czy możesz
wyczarować coś, co przytrzymałoby go tam na pewien czas?
Randal skinął głową.
-
Uczynię go niewidzialnym i zabezpieczę węzły magicznymi pieczęciami. Niewidzialność utrzyma
się, dopóki magik się nie poruszy, a nie poruszy się, dopóki nie złamie pieczęci. Powinniśmy zyskać
wystarczająco dużo czasu na ominięcie wartowników i powrót do miasta.
Młody czarodziej pomógł Hernandowi wepchnąć pod biurko związanego Carvellego. Następnie założył
magiczne pieczęcie na węzły i okrył czarem niewi-dzialności zwiniętą w kłębek postać. Po chwili
sobowtóry mistrza Edmonda i Carvellego szybkim kro-
kiem wymaszerowały z gabinetu i mijając straże przy drzwiach sąsiedniej komnaty, wyszły na korytarz.
Poza dwoma wartownikami nie było tam nikogo. Randal i Hernando przemierzali kolejne, równie puste
korytarze, kierując się w stronę dziedzińca. Nagle Randal zatrzymał się i nadstawił uszu. Z oddali doszły
go głosy i tupot wielu nóg.
-
Chyba mamy kłopoty - wyszeptał. - Nie sądzę, by spodziewali się, że mistrz Edmond tak wcześnie
opuści swoją komnatę.
Hernando nie tracił czasu.
-
Tędy, szybko! - rzucił.
Szpieg chwycił Randala za przedramię i wciągnął do jednego z wąskich bocznych korytarzy, niewątpliwie
przeznaczonych wyłącznie dla służby. Minąwszy w biegu kilka ostrych zakrętów, uciekinierzy dotarli do
ślepego zaułka, zamkniętego zaryglowanymi na głucho drzwiami.
-
Gdzie jesteśmy? - wysapał Randal.
-
W lochach.
-
Nie wiedziałem, że Bartolomeo...
-
Teraz już wiesz. Potrafisz otworzyć te drzwi?
Randal wymamrotał zaklęcie otwierające zamki.
Gdy tylko szczęknęły odsuwane rygle, Hernando pchnął drzwi, przeciągnął Randala przez próg i zamknął
drzwi za sobą.
-
Zarygluj je teraz.
Randal spełnił polecenie i odwrócił się, czekając, aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Był w więzieniu
Bartolomea. Stał u wylotu mrocznego tunelu, oświetlonego jedynie księżycową poświatą, sączącą się
przez zakratowane okienka w sufitach cel. Drugi koniec tunelu również zamykały ciężkie, okute żelazem
drzwi. Uciekinierzy ruszyli wzdłuż korytarza, mijając kolejne żelazne kraty, jakimi zamknięte były cele.
Więzienie było puste. Tylko w ostatniej celi Randal dostrzegł jasną plamę na słomie, pokrywającej
kamienną podłogę. Leżał tam mężczyzna w białej koszuli; na odgłos kroków odwrócił się i spojrzał w górę.
Zaskoczenie odebrało Randalowi mowę - to był Vincente. Aktor był zarośnięty, brudny i poturbowany, ale
jego rude włosy niezbicie świadczyły o tym, że jest to ten sam mężczyzna, z którym Randal spędził cały
poprzedni wieczór na próbie letniego przedstawienia.
Randal zrzucił maskę mistrza Edmonda i podszedł do kraty, zamykającej wejście do celi.
-
Co ty tutaj robisz, Vincente?
Aktor uniósł się na łokciu.
-
Jacyś ludzie napadli mnie, kiedy wracałem do domu - powiedział słabym głosem. - Zarzucili mi
worek na głowę i zdjęli dopiero tutaj.
-
Jak długo tu jesteś? - spytał Hernando.
-
Nie jestem pewien... ale minęły przynajmniej dwa dni, odkąd mnie tu zawlekli i porzucili.
-
Dwa dni?!
Zimny dreszcz przebiegł Randalowi po grzbiecie. Przecież rozmawiał z aktorem nie dalej jak wczoraj przed
północą. „Jeśli to jest prawdziwy Vincente, to w książęcej trupie znalazł się jego sobowtór, a to
oznacza...".
W tok jego myśli wdarł się dźwięk, który sprawił, że Randal oblał się zimnym potem. W sforsowanych
przed minutą drzwiach na końcu tunelu zgrzytnął przekręcany klucz. Czarodziej gorączkowo
wypowiedział zaklęcie, przywracając sobie postać mistrza Ed-monda - w samą porę.
Pchnięte z ogromną siłą drzwi otworzyły się z trzaskiem. W smugę księżycowego światła wstąpił
Bartolomeo, otoczony przyboczną strażą.
Rozdział
Spisek
Randal z wahaniem przygotował się do zadania magicznego ciosu. „Mam nadzieję, że Hernando poradzi
sobie z otworzeniem drzwi z drugiej strony. Tylko co z biednym Vincentem...?".
Nim zdążył cokolwiek uczynić, ciszę przerwał Bartolomeo.
-
Aaa, Carvelli! - zawołał. - Widzę, że sprowadziłeś już mistrza Edmonda. Znakomicie! Zatem
bierzmy się do roboty.
Diuk zwrócił się do Randala.
-
No i co, czarodzieju? Czy zdołasz sprawić, bym wyglądał tak samo, jak ten człowiek?
Bartolomeo wyciągnął palec w stronę przestraszonego Vincentego. Randal wyzwolił przygotowany czar z
więzów woli, pozwalając niewykorzystanej energii na rozproszenie się.
-
Z łatwością, wasza miłość - powiedział, zginając się w ukłonie.
Była to prawda. Bartolomeo i Vincente byli niemal jednakowego wzrostu i postury. Choć diuk był o kil-
81 I
ka lat starszy od gwiazdy książęcego teatru, różnica nie była na tyle duża, by przysporzyć młodemu
czarodziejowi poważniejszych kłopotów.
-
Obyś się nie mylił - powiedział Bartolomeo. - Ta iluzja ma zwieść mistrza Petrucia, nadwornego
czarodzieja mojego brata, a mawiają, że ma on wielkie doświadczenie w tej materii.
-
Istotnie, słyszałem o tym - odparł Randal - ale Petrucio nie będzie szukał iluzji tam, gdzie nie
podejrzewa jej istnienia.
„Nawet jeśli Petrucio nie podejrzewa jeszcze najgorszego, z pewnością zacznie, gdy zamienię z nim kilka
słów" - dodał w myśli, unosząc ręce w teatralnym geście, zapożyczonym od ducha ze sztuki książęcej
trupy. Młody czarodziej rozpoczął konstruowanie czaru, jaki miał nadać diukowi wygląd uwięzionego
aktora. Pragnąc utwierdzić swego mocodawcę w jego fałszywym wyobrażeniu o magii, przeciągał
wszystkie czynności tak bardzo, jak tylko mógł, urozmaicając je mnóstwem niepotrzebnych, acz
efektownych gestów i min. Urządzał własny magiczny pokaz, na nowo kształtując i kolorując twarz
Bartolomea.
-
Fiat! - zawołał gromkim głosem, utrwalając iluzję na miejscu.
W wyglądzie mężczyzn po obu stronach więziennej kraty nie było teraz żadnej różnicy, jeśli nie liczyć
brudu i sińców na twarzy prawdziwego Vincentego. Randal opuścił ręce, mając nadzieję, że w
zamieszaniu, jakie wywołał, nikt nie zauważył odsuniętego rygla w zamku celi. Przynajmniej tyle mógł
zrobić dla
Vincentego, nie demaskując się, a nie chciał po prostu zostawiać aktora na łasce i niełasce Bartolomea.
Diuk triumfalnie spojrzał na Hernanda.
-
No i co powiesz, Carvelli? Nadal utrzymujesz, że nie powinienem wtajemniczać mistrza Edmonda
w nasze plany?
Hernando potrząsnął głową.
-
Nie, panie. Iluzja zaiste jest wyśmienita, ale... jak długo się utrzyma?
Randal stłumił uśmiech, cisnący mu się na usta. Zamaskowany szpieg najwyraźniej obawiał się o trwałość
swojej tymczasowej maski.
-
Będzie trwać, dopóki nie pozwolę jej się rozproszyć - powiedział Randal-Edmond, najbardziej
obojętnym głosem, na jaki było go stać. - Podobnie jak wszystkie czary tego rodzaju - dodał po chwili.
-
Wobec tego nie traćmy czasu - powiedział Bartolomeo, zacierając dłonie. - Powozy już czekają.
Dokonamy dziś wielkich czynów.
Diuk okręcił się na pięcie, aż zafurkotał jego długi płaszcz, i dziarskim krokiem pomaszerował w stronę
wyjścia z więzienia. Tuż za nim podążyli żołnierze, a na końcu Randal i Hernando, pozostawiając
Vincentego samego w ciemnościach. „Jeśli choć raz dotknie drzwi, zauważy, że są otwarte. Reszta zależy
od niego" - pomyślał Randal, przemierzając korytarze dworku z oczami wbitymi w miecz idącego przed
nim żołnierza.
Na dziedzińcu czekały dwa powozy. Lokaj uchylił drzwiczki pierwszego, wpuszczając Bartolomea do
ciemnego wnętrza. Diuk zdecydowanym gestem nakazał Randalowi, by wsiadł do karocy razem z nim.
Wstępując na stopień, młody czarodziej obejrzał się przez ramię - do drugiego powozu posłusznie wsiadał
Hernando i jeden z ludzi Bartolomea.
Diuk gwałtownie załomotał pięścią o dach karocy. Trzasnęły lejce. Powóz szarpnął i z chrzęstem potoczył
się po żwirowanej alejce.
Tym razem zasłony nie były zaciągnięte i Randal mógł obserwować trasę, jaką zdążali w stronę Pedy.
Kiedy na drodze konie puściły się kłusem, młody czarodziej rozparł się na jedwabnych poduszkach,
starając się wyglądać tak, jakby niczemu się nie dziwił. Głowę miał jednak pełną splątanych myśli i mniej
lub bardziej prawdopodobnych domysłów. „Jak wiele już wiem - pytał sam siebie - a co tylko
podejrzewam? Bartolomeo zamierza zrobić coś złego podczas dzisiejszego przedstawienia... Zapewne
chce zabić Ve-spiana, skoro mówił o zajęciu miejsca swojego brata".
Randal mimo woli zatopił w diuku ponure spojrzenie, a jego myśli galopowały coraz szybciej. „Jak mam
uratować księcia? Wydaje się sprawiedliwym władcą, a Bartolomeo jest niegodziwcem".
Siedzący naprzeciw Bartolomeo złowił spojrzenie czarodzieja i westchnął, jakby się nad czymś
zastanawiał.
- Wiem, że jesteś gotów do odegrania swojej roli -zaczął, przerywając tok myśli Randala. - Chciałbym
jednak, byś posłuchał mnie przez chwilę uważnie. Mogę zaoferować ci znacznie więcej niż suma, jaką ci
obiecałem.
„A może zabić go tu, na miejscu?" - zastanawiał się Randal, nie spuszczając wzroku z Bartolomea. Musiał
wytężyć całą swoją wolę, by odeprzeć pokusę pokazania łotrowi swojej prawdziwej twarzy „Od lat
potrafię posługiwać się magicznymi ciosami i błyskawicami. Używałem ich przeciwko ludziom i
czarodziejom... Co powstrzymuje mnie teraz?". Randal westchnął w duchu. Dobrze znał przyczyny swej
niechęci do magicznych technik walki, ale ta wiedza wcale nie przynosiła mu ulgi. „Widziałem, jak mój
przyjaciel ginie od magii... Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam znów użyć tych zaklęć".
-
Oczywiście nasza pierwsza umowa pozostaje w mocy - ciągnął Bartolomeo, nieświadom
wewnętrznej walki, jaką toczył jego towarzysz. - Unieszkodliwisz Petrucia w sposób, jaki uznasz za
najskuteczniejszy, ale dopiero gdy stanę przed wszystkimi na scenie. Kiedy się tam zjawię, wykonasz swój
ruch; dokładnie wtedy i nie wcześniej.
Randal skinął głową.
-
Zrobię wszystko, co obiecałem.
„Na szczęście niczego ci nie obiecywałem" - dodał w duchu. Myśl ta skojarzyła mu się z obietnicami, jakie
rzeczywiście złożył sobie i innym. „Książę nie chce, by jego bratu stała się krzywda, a ja nie chcę
postępować wbrew jego woli".
-
Znakomicie - ucieszył się Bartolomeo.
Diuk był okrutnym i bezdusznym człowiekiem, ale - jak zauważył Randal - tej nocy emocje rozwiązały mu
język, skłaniając do gadulstwa, przynoszącego ulgę napiętym jak postronki nerwom. Bartolomeo pochylił
się w stronę czarodzieja i spojrzał nań błyszczącymi oczami.
85 '
% A
-
Powiedz, czy zgodzisz się zostać moim nadwornym czarodziejem? - spytał półgłosem. - Obiecane
złoto należy do ciebie, bez względu na odpowiedź.
Randal nie odpowiedział. „Niech myśli, że słucham z uwagą". Bartolomeo przełknął ślinę i podjął wątek.
-
Kiedy Petrucio umrze, zostaniesz jedynym czarodziejem w mieście. Pomyśl o potędze i
bogactwach...
Diuk przysunął się jeszcze bliżej Randala i zniżył głos do szeptu.
-
Tak czy owak chciałbym zlecić ci jeszcze jedno zadanie... Zabij Carvellego. Nie ufam mu. Dopóki
żyje, jest dla mnie zagrożeniem.
Bartolomeo wyprostował się i spojrzał w okno.
-
Poza tym, kto potrzebuje domorosłego magika, kiedy ma pod ręką czarodzieja z Tarnsbergu? -
dorzucił normalnym już głosem.
Randal poczuł mdłości. „Ta żmija zdradza nawet własnych ludzi. Carvellemu obiecał, że zabije Edmon-da,
kiedy tylko ten spełni swoje zadanie". Czarodziej z trudem opanował drżenie głosu.
-
Mamy dziś zbyt wiele do zrobienia, by rozmawiać o jutrze, wasza miłość - powiedział, siląc się na
spokój. - Mogę obiecać jedno: udzielę odpowiedzi, kiedy książę będzie już martwy.
-
On już nie żyje, choć jeszcze o tym nie wie - powiedział Bartolomeo ze złym uśmiechem. - Nie
doczeka świtu, a sprawi to mój miecz.
Westchnąwszy w duchu raz jeszcze, Randal odwrócił wzrok od diuka i udał, że całkowicie pochłonął go
widok za oknem. „Książę Yespian nie życzy sobie
krzywdzić brata - myślał - lecz jeśli Petrucio i ja nie zdołamy pokrzyżować planów Bartolomea, książę
zginie... Wtedy to, czego chce lub nie, przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie".
W tejże chwili minął czas na oddawanie się rozmyślaniom. Rozpędzony powóz przejechał przez bramę
pałacu - olbrzymie wrota z kutego żelaza, ozdobione wizerunkami lwów i delfinów - i potoczył się wzdłuż
podjazdu, mijając rzędy uzbrojonych wartowników.
Randal wcisnął się głębiej w poduszki, starając się za wszelką cenę ukryć swoje przerażenie. Twarze
wszystkich wartowników były dla niego nowe, a przecież w ciągu kilku tygodni pobytu w pałacu zdążył
poznać większość żołnierzy pałacowej straży. Jednocześnie czarodziej rozpoznał kilku dworzan w liberii:
byli to ludzie, którzy wcześniej patrolowali ogród przy dworku Bartolomea. Czy książę wiedział o tym czy
nie, jego brat zdążył już opanować pałac.
Oba powozy zatrzymały się gwałtownie przed jasno oświetlonym wejściem do pałacu. Nim Randal
zdecydował, co powinien uczynić, drzwiczki otworzyły się i fałszywy Vincente zniknął w tłumie dworzan.
Po chwili obok powozu pojawił się mężczyzna, który podróżował wraz z Hernandem w drugiej karocy.
- Chodźmy, mistrzu - powiedział z szacunkiem. -Zaprowadzę cię na miejsce.
Młody czarodziej tylko kiwnął głową, czując, że nie może ufać swemu głosowi. Wysiadł z powozu.
Poprawiwszy na sobie togę, podążył w ślad za nowym przewodnikiem, który poprowadził go przez jasno
oświetlony korytarz, prowadzący do głównej sali ba-
lowej pałacu księcia Vespiana. Wewnątrz sali powietrze wypełniała muzyka, gwar i śmiech. W żółtawym
blasku niezliczonych świec falował różnobarwny tłum mężczyzn i kobiet w wytwornych strojach.
Karnawał równonocy istotnie przyciągnął gości z całego cywilizowanego świata. Randal dostrzegł
ambasadorów sąsiednich państw-miast, otyłego kupca z Widsegardu, a także jednego lub dwóch
mężczyzn w długich wschodnich szatach. Jednak nigdzie w zasięgu wzroku nie było ani mistrza Petrucia,
ani księcia Vespiana.
W pewnym momencie nad gwarem wielu głosów uniósł się znajomy alt Lys, dobiegający z drugiego
końca sali. Randal uśmiechnął się do siebie. Pieśniarka mogła pójść dokądkolwiek bez wzbudzania
niczyich podejrzeń. „Będzie mogła zanieść wieści do Petrucia, nawet jeśli nie uda mi się wymknąć na tak
długo, by zrobić to samemu" - pomyślał czarodziej, gwałtownie przeciskając się przez tłum w stronę, z
której dobiegał śpiew. Gdy dotarł na miejsce, opadły mu ręce. Owszem, Lys była tam: odziana w piękną
czarno-srebrną suknię i z niezrównaną wprawą grająca na zupełnie nowej lutni. Szkopuł w tym, że siedząc
wysoko, na galerii dla muzyków, była całkowicie niedostępna.
Randal zmarszczył brwi, zastanawiając się gorączkowo nad następnym krokiem. „Jak mam ją zawiadomić,
że tu jestem?" - myślał, patrząc na przyjaciółkę. Nagle znalazł rozwiązanie. Tak jak czynił to setki razy na
okcytańskich targowiskach, wyczarował akord, zawieszając go nad muzyką Lys, po czym rozmnożył
*
go w kilka linii melodycznych, tworząc ruchliwy gobelin dźwięków.
Zaskoczona pieśniarka spojrzała w tłum, kłębiący się pod galerią muzyków. Była doświadczoną artystką,
więc nie zgubiła rytmu i nie sfałszowała ani jednej nuty. Po chwili płynnie zmieniła piosenkę na inną, tę
samą, którą najczęściej zabawiała widzów w swojej wędrówce z Widsegardu do Okcytanii.
„Wie, że wróciłem - pomyślał Randal z satysfakcją - ale jak mam dać jej znać, gdzie ma mnie szukać, bez
zwracania uwagi wszystkich gości?". Ponownie zerknął na galerię i aż przygryzł wargę z gniewu. Kiedy
roztrząsał swój problem, Lys zniknęła, a jej miejsce zajął kwartet muzyków. Za artystami stał wysoki
rudowłosy mężczyzna, wypatrujący czegoś w kolorowym tłumie gości.
Vincente.
„Nie - przypomniał sobie Randal - diuk Bartolomeo. Muszę się stąd wydostać i opowiedzieć o wszystkim
Petruciowi. Księciu nie wolno pojawić się na przedstawieniu". Czarodziej rozejrzał się i z niemałą ulgą
zauważył, że najbliższym wyjściem były niepozorne drzwi, wiodące do kwater służby i aktorów. Patrząc
wzdłuż rzędu kolumn, znów ujrzał rudowłosego mężczyznę, tym razem idącego przez salę i znikającego w
jednym z bocznych korytarzy.
Znów Vincente.
Randal nie wierzył własnym oczom. „Może to jeden z dworzan?". Czarodziej potrząsnął głową. Był
pewien, że widział znajomego aktora. Jeszcze raz spojrzał na galerię.
89 JL
Vincente stał tam tak samo jak przedtem.
„Jeden z nich musi być prawdziwym Vincentem -myślał Randal - albo to jego nieznany sobowtór. Tylko
dlaczego jeszcze tutaj jest, skoro pod aktora podszył się Bartolomeo...? A jeśli nie pracuje dla
Bartolomea, to dla kogo?".
Młody czarodziej zrozumiał, że proste przekazanie ostrzeżenia przez Lys może nie wystarczyć. Sprawy za
bardzo się skomplikowały. Musiał sam opowiedzieć wszystko Petruciowi - i to szybko, zanim sytuacja
wymknie się spod kontroli.
Randal spojrzał na wartownika, pilnującego wyjścia z sali. „Muszę przejść obok, nie zwracając jego uwagi.
Szkoda, że niewidzialność nie działa w przypadku poruszających się przedmiotów" - myślał. Przez chwilę
rozważał zastosowanie kolejnej iluzji. „Nic z tego -zdecydował wreszcie - ludzie zauważą zmianę. Ponadto
utrzymuję już trzy iluzje. To jeszcze nie jest szczyt moich możliwości, ale już bardzo blisko". Czarodziej
gniewnie potrząsnął głową. „Jestem wędrownym czarodziejem. Powinienem wiedzieć, jak
niepostrzeżenie wymknąć się z sali pełnej ludzi". Nagle przypomniały mu się słowa Vincentego,
wypowiedziane podczas próby kilka tygodni temu: „Błysk światła i głośny huk powinien wystarczyć do
zamaskowania wszelkich niezręczności". Randal uśmiechnął się do siebie i ruszył w stronę wyjścia. Gdy
znalazł się o krok od wartownika, uruchomił czar, jaki przygotował po drodze.
Świece w najbliższym kinkiecie nagle zapłonęły wysokimi na stopę płomieniami. Oczy wszystkich -w tym
strażnika - zwróciły się w stronę błękitnożół-
tego rozbłysku i patrzyły w zdumieniu, jak dziesięć woskowych słupków w jednej chwili topi się do
mosiężnych podstaw. W tym samym momencie Randal trzema szybkimi krokami minął wartownika, by
puścić się biegiem, gdy tylko znalazł się w korytarzu.
Nikt go nie gonił. „Gdy to wszystko się skończy, będę musiał podziękować Vincentemu za podsunięcie mi
pomysłu" - pomyślał Randal. Przez kilka minut na chybił trafił przeszukiwał korytarze, po czym skierował
się do pracowni Petrucia. „Może wciąż czeka tam na mnie?" - zastanawiał się gorączkowo. „Nie
zauważyłem go w tłumie gości. Jeśli go nie będzie, spróbuję przynajmniej dotrzeć stamtąd do księcia".
Biegnąc przez pałacowe korytarze, nagle usłyszał odległy gong, a potem wołanie herolda:
- Wszyscy goście proszeni są do teatru, gdzie wraz z Jego Łaskawością, księciem Vespianem
Niezrównanym, suwerennym władcą Pedy, obejrzą sztukę pod tytułem Zemsta bratanka!
Młody czarodziej pobiegł jeszcze szybciej, obawiając się, że jeśli czegoś nie zrobi, w pałacu wydarzy się
tragedia większa niż jakakolwiek z odgrywanych dla księcia przez jego utalentowanych aktorów.
Rozdział
x ^
maski
Drzwi pracowni Petrucia były zamknięte, ale przez szczelinę przy podłodze przesączało się światło.
„Dobrze. Wciąż pracuje" - pomyślał Randal i nie pukając, obrócił gałkę.
-
Mistrzu Petrucio?! - zawołał, przestępując próg. - Mistrzu Petrucio!
-
Nie ruszaj się, ty...! - niski kobiecy głos kipiał gniewem.
Randal odwrócił się i ujrzał Lys, przebraną już w teatralny kostium. Płomienie świec, płonących w
wieloramiennym lichtarzu, igrały miriadami refleksów wśród złotych nitek, jakimi przetkana była materia
jej sukni. Jeszcze jaśniej błyszczał uniesiony do ciosu nóż.
-
Nie wiem, kim jesteś, ale nie powinieneś móc tak po prostu otworzyć tych drzwi - głos pieśniarki
drżał z emocji.
-
Lys... - powiedział Randal, powoli unosząc dłonie. - Możesz odłożyć nóż. To ja.
-
Randy?
92
Na twarzy Lys malowała się dezorientacja. „No tak - pomyślał Randal - przecież wciąż wyglądam jak
mistrz Edmond".
-
Powinienem zostawić cię w Tarnsbergu - powiedział po breslandzku i pozwolił iluzji zgasnąć.
Pozbywszy się własnej maski poczuł się silniejszy, choć iluzje, jakimi obdarzył Hernanda i Bartolomea,
wciąż czerpały z jego rezerw magicznej energii.
Lys opuściła nóż.
-
To naprawdę ty! - zawołała z nerwowym śmiechem.
-
Zgadza się - przytaknął. - Ale co ty tutaj robisz? Zaraz zacznie się przedstawienie.
-
Wiem. Mistrz Petrucio zastępuje cię w teatrze, a mnie poprosił, bym tu na ciebie czekała.
Powiedział, że oprócz mnie będziesz jedyną osobą, która zdoła otworzyć drzwi. Chyba martwi się o
ciebie.
-
A ja o niego - powiedział Randal. - Czy zostawił dla mnie jakąś wiadomość?
Lys skinęła głową.
-
Powiedział, że sytuacja zmienia się zbyt szybko, by mógł dać ci jakiekolwiek wskazówki i że
powinieneś postępować w sposób, jaki uznasz za stosowny.
-
To wszystko?
Randal był rozczarowany. Miał nadzieję, że wszystkie jego rozterki skończą się, gdy znajdzie Petrucia.
-
Diuk Bartolomeo będzie próbował zabić księcia. Ktoś musi go powstrzymać - powiedział po
chwili.
Lys odłożyła nóż. Nie wyglądała na bardzo zdziwioną - zapewne Petrucio powiedział jej o
niebezpieczeństwie.
*
-
Zatem wracajmy do teatru.
Randal zgasił świece dmuchnięciem magicznego wiatru, a potem wraz z Lys wyszedł na korytarz. Razem
pobiegli w stronę książęcego teatru. Przed wejściem dla aktorów Randal zatrzymał się.
-
Poszukaj Petrucia za kulisami - powiedział. - Powiedz mu, by powstrzymał Vincentego za wszelką
cenę.
-
Vincente? A co on...?
-
Później ci wyjaśnię. Ja pójdę na widownię i ostrzegę księcia.
W samą porę Randal przypomniał sobie, że przed wejściem między ludzi Bartolomea powinien znów
przybrać postać mistrza Edmonda. Pośpiesznie wypowiedział odpowiednie zaklęcia, zauważając, że przy
każdej zmianie postaci iluzja coraz łatwiej poddaje się jego woli. Gdy był gotów, pobiegł co tchu wzdłuż
korytarza. W pobliżu głównego wejścia do teatru zatrzymał się na chwilę dla złapania oddechu, po czym
splótł ręce na piersi i ruszył dalej krokiem bardziej stosownym dla siwowłosego mistrza Edmonda.
Wartownicy przy drzwiach nie zwrócili nań uwagi.
W teatrze goście księcia Vespiana zajmowali już niemal wszystkie rzędy wyściełanych ław. Stojąc w
tylnym rogu sali, spomiędzy kolumn podpierających balkony Randal widział księcia, siedzącego na środku
pierwszego rzędu. Masywny tron wznosił się nad głowami widzów niczym olbrzymia drewniana góra. W
drugim rzędzie, zaledwie kilka stóp od Vespiana, zajął miejsce mistrz Petrucio.
„Muszę ich ostrzec" - pomyślał Randal i starając się nie zwracać niczyjej uwagi, jął przesuwać się
94
w stronę sceny, ukrywając się za kolejnymi kolumnami. Nie uszedł daleko, gdy poczuł czyjąś dłoń na
swoim ramieniu. Odwrócił głowę i ujrzał człowieka, który eskortował go z powozu do pałacu.
- Dobrze, że jesteś, mistrzu - powiedział sługus Bartolomea z wyraźną ulgą w głosie. - Myślałem już, że się
zgubiłeś. Lepiej się pośpieszmy. Jeśli nie zajmiesz się w porę czarodziejem Vespiana, cała akcja spali na
panewce, zanim na dobre się rozpocznie.
Ujął Randala za łokieć i poprowadził w stronę sceny. Zatrzymali się przy rzędzie ław, w którym siedział
mistrz Petrucio. „Tak blisko - myślał Randal. - Ale jeśli go zawołam, ten żołnierz mnie zabije... Chyba że
zajmę się najpierw nim".
Randal powoli zacisnął pięści. Blizna na prawej dłoni zabolała go, choć nie było jej widać zza
iluzorycznego wizerunku mistrza Edmonda. „To nie jest moja walka - myślał. Nadal mogę stąd wyjść i
pozwolić tym ludziom pozabijać się bez mojej pomocy... Ale Petrucio... Nie mogę zawieść jego zaufania".
Randal westchnął i zaczął przygotowywać czar, jaki pozbawiłby jego strażnika przytomności, dając
czarodziejowi swobodę działania na wystarczająco długi czas, by mógł obronić się przed innymi ludźmi
Bartolomea i przekazać mistrzowi swoją wiadomość. Tymczasem przyszedł mu do głowy inny pomysł.
„Przecież mogę użyć magicznego rezonansu - pomyślał z ulgą. - Petrucio zauważy czar. Będzie wiedział, że
to ja".
Nie tracąc czasu, wymamrotał zaklęcie. Tak jak się spodziewał, magiczne echo powróciło doń z kilku
różnych źródeł. Randal wyczuł obecność pewnej licz-
by drobnych uroków, działających na scenie i za kulisami - były to zapewne maski aktorów i iluzoryczne
efekty, przygotowane do pierwszego aktu. „Petrucio zastępuje mnie, tak jak obiecał".
Spoza pomniejszej magii echo mistrza czarodzieja uderzyło Randala niczym bezgłośny grom. Kiedy jednak
czar rezonansu wygasł, zdumiony młodzieniec zmarszczył brwi. Celowo skierował większą część czaru w
stronę Petrucia, ale ciemnowłosa postać w wyszywanej złotą nicią todze prawie nie miała w sobie magii.
Echo mistrza dobiegało skądinąd.
„Iluzja?" - zastanawiał się Randal. Już miał wypowiedzieć zaklęcie dostrzegania prawdy, gdy poczuł łokieć,
wbijający mu się między żebra.
-
Przygotuj się, mistrzu - wyszeptał żołnierz. -Patrz na scenę.
Randal spojrzał akurat w momencie, gdy na scenę wychodziła Lys. Była nienaturalnie blada i miała
roztargniony wyraz twarzy. Pieśniarka odwróciła się ku lewej stronie sceny i wyrecytowała kwestię,
zapowiadającą pierwsze pojawienie się Vincentego - tytułowego bratanka.
-
Któż to jest, kto mój dom nocą nachodzi?
Dokładnie we właściwym momencie na scenę
wkroczył Vincente. „Nie - przypomniał sobie Randal - to Bartolomeo!". Podobieństwo do rudowłosego
aktora było dokładne, ale przy uważniejszej obserwacji czarodziej zdołał wykryć w jego postaci nikłe ślady
własnej magii. Diuk odziany był w czarno-srebrny kostium, jaki Vincente wybrał dla bratanka, by złożyć
hołd księciu. W dłoni dzierżył szpadę.
i 96
A *
Randal wstrzymał dech. Bartolomeo podszedł do krawędzi sceny, jakby zamierzał wygłosić pierwszy
monolog. Zamiast tego wrzasnął na cały głos:
-
Wszystkiego dobrego, bracie!
Po czym skoczył przed siebie i zatopił miecz w ciele Vespiana. W kilku miejscach sali rozległy się okrzyki
strachu. W tej samej chwili mistrz Petrucio - albo też jego imitacja - rozpłynął się bez śladu w powietrzu.
Bartolomeo wyrwał z piersi księcia zakrwawioną klingę, wskoczył na scenę i uniósł dłoń.
-
Mieszkańcy Pedy! - zawołał, przekrzykując wrzawę.
Tłum, który cisnął się do rannego księcia, na głos Bartolomea zatrzymał się i uciszył. Jednak nim diuk
zdążył cokolwiek dodać, na widowni znów zapanowało poruszenie. Oto zza kulis wypadła na scenę
jeszcze jedna postać w czarno-srebrnych szatach, trzymająca przed sobą obnażoną szpadę. „Vincente!"
-pomyślał Randal.
-
Tchórz! - okrzyk aktora odbił się gromkim echem od stropu sali. - Morderca! Walcz ze mną,
łotrze!
Bartolomeo odwrócił się ku przeciwnikowi. Szczęknęła stal. Dwóch Vincentow zmierzyło się wzrokiem
znad skrzyżowanych kling.
Sługus diuka mamrotał do ucha Randala coś o dobrej robocie i załatwieniu mistrza, ale młody czarodziej
nie słuchał go. Był zbyt zajęty ponownym uruchamianiem czaru rezonansu w desperackiej próbie
odnalezienia Petrucia. I tym razem nie udało się zlokalizować mistrza. Co gorsza, echo jego mocy
znacznie osłabło. „Muszę dostać się do księcia. Jeśli nie zaj-
mę się nim, wkrótce umrze, a rana jest zbyt poważna, bym mógł wyleczyć ją na odległość" - pomyślał
Randal i popatrzył na wzburzoną publiczność. Niektórzy goście cisnęli się w stronę pierwszych rzędów i
księcia. Inni rzucili się do ucieczki. Krzycząc i przewracając ławy, biegli w stronę wyjść, zablokowanych
przez żołnierzy Bartolomea. Powietrze wypełniał ogłuszający rumor. „Nigdy nie przedrę się przez ten
oszalały tłum". Czarodziej zerknął na swojego anioła stróża. Uwagę wartownika przykuła szermiercza
potyczka na scenie. „Czas na moją słynną scenę zniknięcia" - pomyślał Randal i pobiegł do wyjścia.
Stojący za drzwiami wartownik opuścił halabardę, zagradzając nią przejście.
- Rozkaz diuka! - warknął Randal, zdecydowanym gestem odpychając ostrze na bok.
Po chwili, przez nikogo nie ścigany, gnał co tchu wzdłuż pałacowego korytarza. Schody prowadzące nad
scenę były niedaleko, tuż za zakrętem. Randal odnalazł właściwe drzwi, szybko otworzył je zaklęciem i
przesadzając po kilka stopni naraz, zaczął szybko wspinać się na poddasze.
Schody wyprowadziły go do rozległego, choć niskiego pomieszczenia z klapą na samym środku podłogi.
Czarodziej uniósł klapę; stąd widział wszystko, co dzieje się na scenie. Na proscenium Vincente i
Bartolomeo wciąż walczyli zażarcie, obserwowani przez przestraszonych aktorów, zbitych w gromadkę za
kulisami. W innych okolicznościach Randal patrzyłby z podziwem na styl pojedynku: same pchnięcia,
riposty i żadnego z owych szerokich cięć, jakie pozwalały
JL 98
ciężkim breslandzkim mieczom przebijać się przez skórzane kurty i stalowe kolczugi. Teraz jednak uwagę
młodzieńca przykuwali sami walczący. „Widziałem to w mojej wizji: dwaj identyczni przeciwnicy, a
między nimi walczący o życie Petrucio" - pomyślał Randal.
-
Ile mam ci zapłacić, byś opuścił szpadę?! - zawołał jeden Vincente do drugiego, po odparowaniu
kolejnego sztychu.
-
Morderco! - odkrzyknął drugi. - Nie chcę twoich przeklętych pieniędzy!
Pojedynek toczył się dalej. Za walczącymi Randal dostrzegł Vespiana, opartego bezwładnie o poręcz
swego tronu. Jeden z dworzan usiłował zatamować krwawienie czymś, co wyglądało na koronkową
chustkę. Kilka stóp dalej Hernando, wciąż ukryty pod postacią Carvellego, przeciskał się przez tłum,
najwyraźniej usiłując dotrzeć do księcia. „Będzie potrzebował pomocy. Sam go stąd nie wydostanie"
-pomyślał Randal, rozglądając się po zawalonym rupieciami poddaszu. Na jednym z kołków,
umocowanych nieopodal do dachu, wisiał zwój grubej liny. Czarodziej zdjął ją i przywiązał jeden koniec
do krokwi, dokładnie nad otworem w podłodze. Następnie ujął zwój i już miał rzucić go w dół, gdy
zatrzymała go pewna myśl. „Lepiej będzie, jeśli przywrócę sobie swój własny wygląd - zdecydował. -
Ludzie Bartolomea nie do końca wiedzą, kim jestem, a poza tym w ten sposób nikt nie zobaczy mistrza
Edmonda pomagającego księciu". Krótkim zaklęciem rozproszył iluzję i cisnął linę przez otwór. Nie tracąc
czasu, owinął dłonie w szerokie rękawy togi i ująwszy linę
99 i
przez materiał, błyskawicznie zjechał na scenę. Gdy tylko uderzył stopami o deski, zobaczył Lys, biegnącą
ku niemu zza kulis. W oczach dziewczyny czaiła się trwoga.
-
Randy! Musisz pomóc księciu!
-
Próbuję się do niego dostać, ale wszyscy stoją mi na drodze - powiedział Randal, patrząc na pas
sceny, dzielący jego i Lys od rannego Vespiana.
Na proscenium, na przemian przyskakując i odskakując od siebie, wciąż walczyli dwaj identyczni
mężczyźni, tak pochłonięci sobą, że nawet nie zauważyli obecności Randala.
-
Chodź za mną - powiedziała Lys i nie czekając, pobiegła na skrzydło sceny.
Randal dobiegł do niej akurat w momencie, gdy unosiła ciężką klapę w podłodze, podobną do tej, przez
jaką sam dostał się na scenę. Pieśniarka bez wahania opuściła się w mroczną czeluść. Randal zrobił to
samo. Spiesząc się, nie próbował nawet wyczarować magicznego płomienia, tylko podążał za głosem Lys,
która odnajdywała drogę po omacku.
-
Tu trzymamy rekwizyty, materiały i dekoracje -mówiła pieśniarka już znacznie spokojniejszym
głosem. - Gdzieś tu powinny być drugie drzwi. Pamiętasz? Wczoraj wieczorem służba wynosiła stąd
ławy... O nie. Drzwi są zamknięte od zewnątrz.
-
Zajmę się tym - powiedział Randal.
Namacał ręką prostokąt drzwi i wypowiedział zaklęcie otwierające zamki. Mieli coraz mniej czasu.
Czarodziejowi wydawało się, że rzucanie czaru trwa całe wieki. Nareszcie usłyszał szczęknięcie odsuwane-
I 100
A *
go skobla. Randal pchnął drzwi i zmrużył oczy, uderzony światłem i głośną wrzawą. Kilka stóp przed sobą
ujrzał nieprzytomnego Vespiana, wciąż leżącego na swym tronie. Garstka dworzan rozpaczliwie
próbowała rozpędzić tłum, cisnący się, by zobaczyć, co się stało z władcą. Z rany pod ramieniem księcia
wciąż lała się krew.
-
Zamknij oczy - powiedział Randal do Lys.
W następnej chwili wyczarował wielką kulę światła, która popłynęła pod sufit, przyciągając wzrok
obecnych, po czym eksplodowała z wystarczająco jasnym błyskiem, by czasowo oślepić wszystkich
patrzących. Jednocześnie Randal doskoczył do księcia, pociągając za sobą Lys.
-
Złap za nogi! - rzucił, wsuwając ręce pod ramiona Vespiana.
Nim ktokolwiek zdążył ochłonąć po niespodziewanej iluminacji, Randal i Lys na wpół zanieśli, a na wpół
zawlekli bezwładne ciało do składziku pod sceną. Czarodziej szybko zatrzasnął za sobą drzwi i zawiesił w
powietrzu zimny płomień, oświetlający twarz księcia białobłękitnym blaskiem.
Władca Pedy był w złym stanie. Czarny aksamit jego tuniki przesiąkł na wylot, a z rany pod ramieniem
wciąż sączyła się spieniona czarna krew. Śniada twarz bladła coraz bardziej. Jej widok obudził w Randalu
wspomnienie kuzyna Waltera, umierającego od ran po walce z demonem w wieży mistrza Balpesha.
-
Nie jest za późno, prawda? - spytała Lys z nadzieją w głosie. - Możesz mu pomóc?
-
Mam nadzieję - powiedział młody czarodziej.
Większość czarodziejów pogardzała magią uzdrawiającą, uznając ją za godną jedynie wiejskich
znachorów, ale Randal uczył się jej od mistrza, który uczynił ją swoją specjalnością.
Lys nachyliła się nad rannym księciem i podniosła wzrok na Randala.
-
On próbuje coś powiedzieć - wyszeptała - ale nie mogę go zrozumieć.
Randal wstrzymał swoje przygotowania. Lys miała rację: książę szeptał coś bardzo cicho. Z lekko
rozchylonych ust rannego płynął potok słów. Młody czarodziej przysunął się bliżej i zamarł, starając się
nie wydawać żadnego dźwięku. „Nic dziwnego, że Lys nie może go zrozumieć" - pomyślał zdumiony i
spojrzał na przyjaciółkę.
-
To Zapomniana Mowa.
-
Wiesz, co on mówi?
Randal skinął głową.
-
To zaklęcie kontynuacji. Podtrzymuje działanie innych czarów bez udziału czarodzieja, który je
uruchomił... nawet po jego śmierci.
-
Ale książę nie jest czarodziejem! - zaprotestowała Lys.
-
Rzeczywiście, nie jest - wymamrotał Randal.
Po chwili namysłu wypowiedział zaklęcie rozpraszające iluzję i zachłysnął się ze zdumienia. Mężczyzną
wykrwawiającym się przed nim na podłodze był mistrz Petrucio.
-
Mistrzu Petrucio! - zawołał Randal. - Co tutaj robisz? I gdzie jest książę?
102
Mistrz nie odpowiedział, wciąż szepcąc słowa zaklęcia.
-
Fiat! - zakończył wreszcie, po czym zaczerpnął głęboki haust powietrza i wypuścił je z
westchnieniem. - Czar skończony... i ja... ja chyba także...
-
Nie pozwolę ci umrzeć - powiedział Randal, chwytając rannego za ramiona. - Uzdrowię cię, ale
powiedz mi szybko, gdzie jest książę i co się tu dzieje?
-
Aaa, Randal... - wyszeptał Petrucio. - Domyślałem się, że to ty.
Oczy mistrza powoli otworzyły się i spojrzały na młodego czarodzieja.
-
Bartolomeo chce zabić księcia... Nie spodziewałem się...
Powieki Petrucia zaczęły drżeć, by po chwili zamknąć się znowu.
-
Książę, mistrzu! Gdzie jest książę? - nalegał Randal.
-
Vespian? - głos Petrucia był coraz słabszy. - Jest tam, gdzie zawsze... jest w...
Słowa odpłynęły w ciszę.
Rozdział
Przyjaciele księcia
- Szybko, Randy! - ponaglała Lys. - Zrób coś, nim będzie za późno!
Randal recytował już zaklęcia zasklepiające rany i przywracające siłę. Oddech Petrucia wyrównał się, a z
jego piersi przestała wyciekać krew. Wkrótce mistrz pogrążył się w uzdrawiającym śnie.
Randal usiadł na podłodze, przy jednym z drewnianych słupów podpierających scenę. Na kilka chwil jego
własny oddech stał się ciężki i świszczący. Czary uzdrawiające pochłaniały olbrzymie ilości energii, a on
tego dnia posłużył się nimi już dwukrotnie, raz dla Hernanda i raz dla Petrucia.
Nad głową czarodzieja deski sceny łomotały pod butami walczących mężczyzn: Vincente - albo jego
sobowtór - uparcie nacierał na diuka mordercę. Randal zapragnął położyć się w ciemnym składziku i
przeczekać całą awanturę. Musiał zebrać całą siłę woli, by zmusić się do wstania. „Kimkolwiek jest ten
Vincente, jego furia pozwala mi zyskać na czasie. Nie wolno mi zmarnować tej szansy" - pomyślał
czarodziej, zerkając w górę.
105
* A
Lys podążyła wzrokiem za spojrzeniem przyjaciela. Kiedy wstał, ona również zerwała się na równe nogi.
-
Co teraz zrobimy? - spytała.
-
Uratujemy księcia - odparł Randal, patrząc na śpiącego Petrucia - albo przynajmniej spróbujemy,
skoro nawet nie wiemy, gdzie jest.
Czarodziej usłyszał ciche westchnienie.
-
Wiesz co... - zaczęła Lys. W jej głosie brzmiała złość. - Zanim cokolwiek zrobisz, chcę się upewnić,
czy wszystko zrozumiałam. Ty jesteś Randal, tak? Randal z Doun, nie jakiś inny czarodziej, który
przypadkiem wygląda jak on? Zgadza się?
Randal niepewnie skinął głową. Dziewczyna spojrzała nań krzywo, krzyżując ręce na piersi.
-
Zatem musisz być tym samym Randalem z Doun, który nie dalej jak wczoraj przysięgał, że nigdy
już nie będzie próbował naprawiać świata.
-
No tak, ale...
-
Czy ty na pewno wiesz, co robisz?
Teraz zirytował się Randal.
-
Ja jestem Randal, ty jesteś Lys, a ten człowiek tutaj to mistrz Petrucio. Na razie to wszystko, co
wiem na pewno.
Młody czarodziej przerwał na chwilę, by się uspokoić.
-
Może nie pamiętasz, ale to książę przyjął nas pod swój dach i otoczył opieką - podjął już
spokojniejszym tonem. - Korzystałem z jego gościny i nie zamierzam stać bezczynnie, kiedy ktoś usiłuje go
zamordować.
-
Wybrałeś znakomity moment na okazywanie wdzięczności.
•r
Pieśniarka przez chwilę patrzyła na przyjaciela w milczeniu, jakby się nad czymś zastanawiała. Randal nie
wiedział, czy jej oczy są wilgotne od łez, czy to tylko złudzenie, wywołane jaskrawym blaskiem świetlnej
kuli.
-
Zatem idziesz - powiedziała zrezygnowanym tonem. - A co potem?
-
Znajdę księcia i uratuję go... jeśli zdołam.
Randal spojrzał na Petrucia, wciąż pogrążonego
w głębokim śnie na zakurzonej podłodze składziku. Po chwili podniósł głowę.
-
Tu będziesz bezpieczna - powiedział. - Na wszelki wypadek założę magiczne blokady na wszystkie
wejścia. Kiedy Petrucio poczuje się lepiej, złamie je bez trudu. Nie sądzę, by ktokolwiek inny w mieście
potrafił to zrobić.
Lys już od dłuższej chwili gniewnie kręciła głową.
-
Nie zamierzam siedzieć bezczynnie w tej ciemnicy, kiedy ty będziesz próbował dać się zabić.
-
Zabić czarodzieja jest trudniej niż ci się wydaje -powiedział Randal - ale pewnie i tak cię nie
przekonam.
Młody czarodziej szybko założył magiczną blokadę na drzwi pod rampą.
-
Chodźmy - rzucił, zmierzając do wyjścia w suficie.
Upewniwszy się, że w pobliżu nie ma nikogo z ludzi Bartolomea, Randal otworzył klapę na całą szerokość,
błyskawicznie wspiął się na scenę i wciągnął za sobą Lys. Potem zamknął klapę i zabezpieczył ją magiczną
blokadą. „Przynajmniej Petrucio jest bezpieczny" - pomyślał.
107
* A
Randal i Lys ostrożnie wyjrzeli zza skrzydła sceny i stwierdzili, że sytuacja nie zmieniła się na lepsze.
Vincente i Bartolomeo wciąż pojedynkowali się na proscenium. Czarodziej mógł rozpoznać diuka,
wyczuwając własną magiczną energię w maskującej go iluzji. Tymczasem coś innego przykuło jego
uwagę. „Vincente... - pomyślał - jest w nim coś dziwnego. Chciałbym wiedzieć, co to jest".
Na widowni goście nie tłoczyli się już przy tronie, ale zbili w strwożoną ciżbę na środku sali. Żołnierze w
czerni i srebrze rozstawili się gęsto wzdłuż ścian i zablokowali wszystkie wyjścia. Niektórzy dzierżyli
ciężkie kusze, napięte i gotowe do strzału. Randal dobrze wiedział, że posłana z takiej broni strzała z
łatwością przebija nawet stalową zbroję. Nie dziwił się, że nikt z gości nie próbuje uciekać.
Jak dotąd straże nie wtrącały się do wydarzeń na scenie, gdzie Vincente i Bartolomeo wymieniali
śmiercionośne pchnięcia. Deski proscenium jęczały pod stąpnięciami identycznie obutych nóg, kiedy
walczący na przemian nacierali na siebie i cofali się, parując kolejne ataki. Smukłe klingi raz po raz
zderzały się i ślizgały po sobie, napełniając teatr metalicznym dźwiękiem. Żołnierze obserwowali
widowisko w milczeniu, jak pod potężnym urokiem. „To strach - zrozumiał nagle Randal. - Strach ich
powstrzymuje. Nie wiedzą, który Vincente jest prawdziwy, a nie chcą zabić Bartolomea".
Nagle walczący odstąpili od siebie i zamarli ze szpadami skrzyżowanymi na linii wzroku. Bartolomeo i
Vincente byli godnymi siebie przeciwnikami. Żaden
JL 108
A*
nie przewyższał drugiego szybkością ani umiejętnościami, jakby rzeczywiście byli bliźniakami. Randal
wiedział, że obaj zdali sobie z tego sprawę i teraz obserwują się uważnie, szukając u przeciwnika
pierwszej oznaki słabości lub wahania: okazji do zdobycia przewagi.
Nagle zza kulis po stronie przeciwnej niż ta, gdzie stali Randal i Lys, wypadła na scenę smukła rudowłosa
postać.
Trzeci Vincente.
Prawdziwy Vincente; Randal był pewien, że patrzy na porwanego przez Bartolomea aktora. Rudy
młodzieniec odziany był w czarne pończochy i obszerną białą tunikę, obszarpaną i poplamioną, tę samą,
którą miał na sobie, kiedy Randal odnalazł go w lochach dworku. Podobnie jak jego sobowtóry, Vincente
trzymał w ręku szpadę. „Skoro to prawdziwy Vincente - zastanawiał się Randal - a jeden z pozostałych to
Bartolomeo, to kim jest trzeci i po czyjej stronie stoi naprawdę?".
Przybysz stanął między walczącymi w pozycji szermierczej i z impetem opuścił szpadę prosto na
skrzyżowane klingi. Rozległ się metaliczny zgrzyt. Trzy skrzyżowane ostrza oparły się o deski sceny.
Vincente uśmiechnął się i śpiewnym głosem zadeklamował wers otwierający drugi akt Zemsty bratanka.
- Bracia, zatem znów się spotykamy!
Bartolomeo wycharczał przekleństwo. Koncentrując się mocniej, Randal zdołał przedrzeć się przez iluzję i
dostrzec prawdziwe rysy diuka.
Ku zdumieniu czarodzieja, drugi czarno-srebrny Vincente roześmiał się głośno i cofnął o krok, prezentując
gardę.
109 i
m
-
Zaiste, szczęśliwe to spotkanie, mój bracie - wyrecytował głośno drugi wers sztuki.
Teraz roześmiał się także prawdziwy Vincente. Niczym na dany znak, obaj zwrócili szpady przeciw
samotnemu diukowi.
Bartolomeo cofnął się, a jego wzrok pobiegł ku rozstawionym pod ścianami kusznikom. „Nic z tego"
-pomyślał Randal i nim ktokolwiek zdążył wydać rozkaz strzału, wyczarował powietrzny wir: uderzenie
wichury, która w jednej chwili zdmuchnęła wszystkie świece w teatrze i natychmiast ucichła. Sala
pogrążyła się w nieprzeniknionej ciemności. Od strony widowni dały się słyszeć pojedyncze okrzyki
strachu. Randal złowił uchem brzęknięcie zwalnianej cięciwy i głuche stuknięcie grotu wbijającego się w
drewno.
W powietrzu rozszedł się swąd palonych włosów i świece, dymiąc i strzelając iskrami, zapłonęły
ponownie. Randal osłupiał. „Kto to zrobił? - zastanawiał się gorączkowo. - Przecież nie ja, a Petrucio to
mistrz, nie amator."
Uwagę czarodzieja przykuł ruch na tyłach sali. To był Carvelli - nie zamaskowany Hernando, który w tejże
chwili jął przeciskać się przez tłum w stronę najbliższego wyjścia, z miną świadczącą o tym, że nie
zamierza pozwolić się zatrzymać byle strażnikowi. Mężczyzna stojący w otwartych tylnych drzwiach
teatru był prawdziwym Carvellim, magikiem na służbie Bartolomea, łotrem, którego Hernando ogłuszył i
pozostawił w gabinecie diuka.
-
Panie mój, Bartolomeo! - zawołał magik. - Panie mój, zdrada!
110
A f
Ale zamaskowany Bartolomeo zniknął. Na scenie pozostali tylko dwaj aktorzy: prawdziwy Vincente w
brudnej tunice oraz drugi odziany w czarno-srebr-ne szaty. Mężczyźni wymienili spojrzenia i puścili się
biegiem za kulisy.
-
Dokąd oni pobiegli? - szepnęła Lys tuż przy uchu przyjaciela.
Randal wzdrygnął się, jakby wyrwano go ze snu.
-
Nie wiem... - zaczął niepewnie.
Nagle skojarzenia ułożyły mu się w głowie w logiczną całość.
-
Tajne przejście - powiedział. - Za kulisami musi być wejście do ukrytego korytarza.
-
Zdołasz je odnaleźć jakimś magicznym sposobem?
-
To trochę potrwa, ale mogę spróbować... Nie, zaczekaj! Pracownia Petrucia!
Raz jeszcze czarodziej wypowiedział zaklęcie iluzji, przywdziewając maskę mistrza Edmonda, czarodzieja
wynajętego przez Bartolomea.
-
Miejmy nadzieję, że straże przy wejściu dla aktorów wciąż uważają Edmonda za sojusznika.
Ruszajmy.
Mieli szczęście. Słowa „Rozkaz diuka" otworzyły im drogę niczym najprawdziwsze zaklęcie. Kiedy tylko
znaleźli się w bezpiecznym miejscu, Randal przywrócił sobie rzeczywistą postać i pobiegł co tchu przez
kręte korytarze służbowego skrzydła pałacu. Lys podążyła za nim tak szybko, jak tylko pozwalała jej długa
suknia.
Dogoniła go, kiedy przekraczał próg pracowni Petrucia.
111 JL
% A
-
Właśnie przypomniałam sobie, dlaczego tak lubię spodnie i krótkie tuniki - wystękała żałośnie, z
trudem łapiąc oddech. - Z tej sukni można by zrobić namiot.
Randal stał już przy boazerii, zasłaniającej wejście do sekretnego tunelu. Odszukał właściwe miejsce,
nacisnął i odsunął płytę na bok.
-
Tędy przejdziemy do prywatnych pokoi księcia -powiedział, patrząc w głąb korytarza. - Jeśli
Vespian jeszcze żyje, na pewno go tam znajdziemy.
-
No to na co czekamy? - spytała rezolutnie Lys i mijając Randala, śmiało wkroczyła do mrocznego
korytarza.
Zatrzymała się tak nagle, że idący z tyłu Randal wpadł na nią, tracąc równowagę.
-
Cicho...! - szepnęła, podnosząc palec. - Co to za dźwięki?
Randal znieruchomiał i wsłuchał się w ciszę. Teraz i on usłyszał odgłosy, z jakimi zdążył się dobrze
zapoznać w ciągu ostatniej godziny: brzęknięcia i zgrzyty dwóch cienkich pedańskich kling, zderzających
się i ślizgających po sobie w zaciekłym szermierczym starciu.
-
Zbliżają się do nas - szepnęła Lys. - Uciekajmy.
Nie spuszczając oczu z korytarza, Randal i Lys pośpiesznie wycofali się do pracowni. Lys natychmiast
ruszyła do drzwi, ale Randal złapał ją za rękę i zaciągnął w róg komnaty.
-
Nie ruszaj się - szepnął. - Będziemy niewidzialni, ale nie wolno ci się poruszyć. Chcę zobaczyć, co
się wydarzy.
Oboje przywarli plecami do wyłożonej drewnem ściany. Randal wymamrotał zaklęcie - w samą porę.
Szczękanie metalu o metal ucichło i zamiast niego dał się słyszeć coraz głośniejszy tupot nóg. Po chwili z
wylotu tajnego tunelu wyłoniła się ciemna sylwetka, a zaraz potem druga. Postacie przypadły do siebie w
szermierczym starciu na samym środku pracowni Petrucia. Świszczące w powietrzu klingi błyskały raz po
raz w smudze księżycowego światła i słabym blasku świec, płonących w korytarzu za otwartymi drzwiami
pracowni.
Walczący byli jednakowego wzrostu i postury, ale Randal zdołał rozróżnić ich po szatach. Mężczyzna
odziany w czarno-srebrną tunikę rysował się mrocznym cieniem na tle szarych ścian, ale srebrne nitki w
jego stroju odbijały światło, migocąc niczym roje odległych gwiazd. Obszerna biała koszula drugiego była
ruchomą bladą plamą, poruszającą się w przód i w tył przy każdej wymianie ciosów.
„To musi być Vincente - pomyślał Randal. - Vincente, którego uwolniłem z lochów Bartolomea. Zatem
drugi to zapewne sam Bartolomeo".
Chwila koncentracji potwierdziła jego przypuszczenia. Iluzja, jaką zamaskował diuka, wciąż działała.
Wyglądało na to, że drugi mężczyzna dopadł Bartolomea gdzieś po drugiej stronie sekretnego przejścia i
próbował go powstrzymać. Nim Randal zdążył uczynić cokolwiek, by położyć kres walce, Bartolomeo
zaskoczył przeciwnika nagłym wypadem i wbił szpadę w jego pierś.
Vincente wypuścił broń z dłoni i osunął się na podłogę. Bartolomeo przez chwilę przypatrywał mu się w
milczeniu.
113
* A
-
Byłeś sprytny - powiedział - ale spóźniłeś się. Jeśli chodzi o twojego brata, to kimkolwiek jest
naprawdę, zrobię z nim to samo co z moim, kiedy tylko Peda będzie należeć do mnie.
Diuk przykląkł na jedno kolano, by wytrzeć skrwawione ostrze rękawem koszuli pokonanego. Potem
wstał i szybkim krokiem wszedł do sekretnego tunelu.
Gdy tylko zniknął w mroku, Randal podbiegł do leżącego, rozpraszając czar niewidzialności. Nie zwlekając
wyczarował zimny płomień, wypełniając komnatę błękitnym blaskiem, po czym ukląkł przy głowie
Vincentego. Z rany młodzieńca sączyła się krew. Na białym suknie tuniki powoli rosła szpetna ciemna
plama.
Lys uklękła naprzeciw Randala. W nienaturalnym błękitnym świetle jej nieszczęśliwa twarz wydawała się
pozbawiona barwy.
-
Czy on umarł? - spytała cicho pieśniarka.
-
Nie, rana nie jest śmiertelna. Mogę go uzdrowić - Randal uśmiechnął się ponuro. - Gdyby
Bartolomeo wolał załatwiać swoje sprawy do końca, zamiast wygłaszać mowy, sytuacja byłaby zupełnie
inna.
-
Ulecz go, skoro potrafisz - powiedział głos, dobiegający zza pleców czarodzieja.
Bez wątpienia był to głos Vincentego; podczas trwających wiele godzin prób w teatrze Randal i Lys
doskonale poznali jego brzmienie. Czarodziej obejrzał się. Mówiącym istotnie był Vincente: Vincente w
czerni i srebrze, ten sam, który wyzwał Bartolomea, kiedy ten zranił mistrza Petrucia. Przybysz postąpił
114
0
krok naprzód, przyglądając się smutno skrwawionej postaci swego sobowtóra.
-
Oto kolejny człowiek, który tej nocy drogo zapłacił za swoją wierność - powiedział rudowłosy
mężczyzna. - Uczyń dla niego, co w twojej mocy, ale spiesz się. Wiem, dokąd uda się diuk.
Randal skinął głową i zajął się zasklepianiem rany aktora. Potem zesłał nań uzdrawiający sen. „Na
szczęście nie był w aż tak złym stanie, jak mistrz Petrucio. Dziś to już moje trzecie uzdrawianie" -
pomyślał, skończywszy pracę. Kiedy wstał, zatoczył się od chwilowego zawrotu głowy. Mężczyzna w
czerni
1
srebrze złapał go za ramię i pomógł utrzymać równowagę.
-
Doskonale - powiedział. - Zatem ruszajmy.
-
Jedną chwileczkę...
Głos należał do Lys. Pieśniarka stała na progu sekretnego przejścia. W wyciągniętej przed siebie dłoni
znów trzymała nóż.
-
Powiedz mi zaraz, kim właściwie jesteś? - spytała, gniewnie marszcząc brwi.
-
Tym samym Vincente, jakiego znasz z teatru, panno Lys - odparł mężczyzna, zginając się w
dwornym ukłonie - jak również szczerym przyjacielem księcia, co, jak mniemam, ma teraz większe
znaczenie.
Powiedziawszy to, Vincente minął dziewczynę, ignorując nóż, po czym zniknął w ciemnym tunelu. Randal
i Lys pośpieszyli za odgłosem jego kroków, oświetlając sobie drogę zimnym płomieniem. Po minucie
kluczenia w labiryncie korytarzy aktor zatrzymał się przy drewnianej płycie, odsunął ją na bok
115 JL
* A
*
ii
i wstąpił do wnętrza zaciemnionej komnaty. Randal i Lys stanęli tuż za nim.
W blasku zimnego płomienia Randal dostrzegł proste łóżko i rzędy półek z książkami. Mężczyzna w
czarno-srebrnych szatach („Niech już będzie Vincente - pomyślał Randal - skoro utrzymuje, że ma prawo
do tego imienia") przesunął płytę na miejsce i lekko popchnął swoich towarzyszy w stronę podwójnych
drzwi po drugiej stronie komnaty.
Vincente przyłożył oko do szczeliny między skrzydłami drzwi, patrzył przez chwilę, po czym wyprostował
się i potrząsnął głową.
- Już tu jest - wyszeptał, zwracając się do Randala. - To nam nieco utrudni zadanie.
Czarodziej zgasił magiczny płomień, pochylił się i zajrzał do sąsiedniej komnaty przez dziurkę od klucza.
Nazbyt wąskie pole widzenia nie pozwoliło mu w pełni zaspokoić ciekawości, ale zobaczył wystarczająco
wiele, by rozpoznać książęce apartamenty. Odwiedził je raz tego ranka - a może był to wczorajszy ranek?
- kiedy towarzyszył Petruciowi podczas audiencji u Vespiana.
Za książęcym biurkiem siedział mężczyzna, ale nie był to książę. Szczupła postać poruszyła się, położyła
stopy na blacie i rozparła na krześle, szukając najwygodniejszej pozycji. Teraz Randal rozpoznał
nieznajomego: to był Carvelli, nadworny magik diuka Bartolomea.
Nagle drzwi na przeciwległej ścianie otworzyły się i do komnaty wszedł Bartolomeo, wciąż ukryty pod
postacią Vincentego. Carvelli zerwał się na równe nogi.
JL 116
A*
-
Którym z nich jesteś? - zapytał magik. Bartolomeo roześmiał się triumfalnie.
-
Znasz mnie, Carvelli. Vespian zginął z mojej ręki i teraz ja jestem prawowitym władcą Pedy!
Rozdział
Taniec z miefeami
Randal przyciskał oko do dziurki od klucza, starając się uważniej przyjrzeć dwóm mężczyznom w
sąsiednim pokoju. Mimo jego wysiłków Bartolomeo i Ca-rvelli co chwila znikali z pola widzenia. W tej
sytuacji trudno było odróżnić rzeczywistość od iluzji bez rzucenia czaru magicznego rezonansu. Wreszcie
czarodziej dał za wygraną. Odsunął się od drzwi i zamknąwszy oczy skoncentrował się na wyczuwaniu
wszelkich śladów magicznej energii.
-
Zaraz, zaraz... - wymamrotał po chwili tyleż do siebie, co do Vincentego i Lys. - To nie Carvelli, to
Hernando.
-
Kto? - dwa zdziwione szepty zlały się w jeden.
-
Jeden z ludzi Petrucia - wyjaśnił Randal, znów pochylając się nad dziurką od klucza. - Stoi po
naszej stronie.
W sąsiednim pokoju Bartolomeo przechadzał się tam i z powrotem, wymachując szpadą, którą wciąż
trzymał w dłoni.
JL 118
-
Teraz ja rządzę, Carvelli! Sprowadź mi zaraz mistrza Edmonda, bym mógł odzyskać własną
postać.
Na twarzy zamaskowanego Hernanda Randal dostrzegł wahanie. Bartolomeo uniósł szpadę i wycelował
ją w stronę drzwi.
-
Pośpiesz się, Carvelli. Moi wierni poddani czekają na mnie w teatrze.
W ciemnej sypialni człowiek nazywający siebie Vincentem popukał Randala w ramię.
-
Ten mistrz Edmond... Czy znasz go na tyle dobrze, by przybrać jego postać?
-
Owszem - odrzekł Randal, uśmiechając się w duchu. - Mogę to zrobić.
-
Doskonale. Wróć do tunelu i skręć w lewo. Znajdziesz tam inne wyjście, prowadzące przez
kominek do komnaty obok gabinetu.
Randal skinął głową, przypominając sobie wędrówkę przez sekretny tunel, jaką wczorajszego ranka odbył
z mistrzem Petruciem.
-
Znam to wyjście.
-
Niech sługa diuka znajdzie tam mistrza Edmonda - ciągnął Vincente. - Im prędzej Bartolomeo
odzyska własną postać, tym prędzej rozwikłamy nasz problem.
Randal jeszcze raz skinął głową, po czym zanurkował w ciemnym tunelu. W biegu nadał sobie wygląd
mistrza Edmonda, tym razem szybko i bez najmniejszego trudu. Wyszedł spod kominka akurat w
momencie, w którym Hernando, zamknąwszy drzwi pod książęcym herbem, podążał w stronę drugich,
wychodzących na pałacowy korytarz. Czarodziej odchrząknął w zwiniętą dłoń.
119 i
* A
Hernando obejrzał się i doskoczył do Randala z oczami pałającymi gniewem.
-
Zjawiłeś się w samą porę - wysyczał. - Bartolomeo wygrał i to dzięki tobie. Gdybyś wykonał swoje
zadanie, Vespian żyłby do tej pory.
-
Vespian żyje - powiedział Randal. - Wciąż nie wiem, gdzie jest, ale wiem na pewno, że
Bartolomeo dostał niewłaściwego człowieka.
Wzburzony Hernando wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby.
-
Może więc nie wszystko stracone... Chodźmy, odegrajmy nasze role do końca.
Zamaskowany szpieg zawrócił w stronę książęcych apartamentów. Randal ruszył za nim. Przez drzwi,
zwieńczone srebrnymi lwami i delfinami, weszli do komnaty, gdzie zaledwie dzień wcześniej Randal
poznał księcia Vespiana. Tym razem czekał tam nań Bartolomeo, wciąż ukryty pod postacią Vincen-tego.
Diuk uśmiechnął się do czarodzieja.
-
Witam, mistrzu. Teraz spotykamy się w znacznie pomyślniejszych okolicznościach. Zlikwiduj tylko
maskę, w jaką mnie przebrałeś, i będziemy mogli cieszyć się zwycięstwem.
Randal skłonił się uniżenie.
-
Wedle twego życzenia, panie.
Czarodziej zaczął szeptać zaklęcia. Postać Vincen-tego zadrżała, a jej kontury zatraciły wyrazistość. Po
chwili iluzja rozproszyła się, odsłaniając prawdziwą twarz Bartolomea: tak podobną, a zarazem tak bardzo
różniącą się od oblicza księcia.
120
-
Znów jesteś sobą, panie - powiedział Randal, splatając ręce na piersi.
-
Dziękuję, mistrzu. W stosownym czasie okażę ci swoją wdzięczność w bardziej wymierny sposób,
a tymczasem...
Bartolomeo otworzył szufladę w książęcym biurku i wydobył stamtąd garść złotych monet.
-
Uważaj to za pierwszą część zapłaty za twoje usługi.
Randal potrząsnął głową.
-
O zapłacie pomówimy później, wasza miłość.
-
No i dobrze - mruknął diuk, wkładając pieniądze do kieszeni. - Chodź, Carvelli. Czas pokazać się w
teatrze - powiedział, zwracając się do Hernanda.
Bartolomeo i Hernando wyszli z gabinetu księcia. Randal poczekał, aż oddalą się na bezpieczną odległość,
po czym dopadł do drzwi sypialni.
-
Lys? - zawołał cicho. - Vincente?
Drzwi otworzyły się, wpuszczając do gabinetu pieśniarkę i aktora. Na twarzy Vincentego malowało się
napięcie, jakiego Randal wcześniej nie zauważył.
-
A więc uzurpator odzyskał swoją własną twarz -powiedział Vincente do siebie, a potem zwrócił
się do pozostałych. - Sprawdźmy zatem, kto w pałacu dochował wierności księciu, a kto nie. Jesteście ze
mną?
-
Dokąd idziemy? - spytała Lys.
Vincente uśmiechnął się smutno.
-
Dokąd mieliby pójść aktorzy, jeśli nie do teatru? Większość gości opowie się za Vespianem... jeśli
uwierzą, że mają jakiś wybór poza diukiem lub chaosem.
121
* A
Aktor przekroczył próg sekretnych drzwi i gestem ponaglił Randala i Lys. Jeszcze raz czarno-srebrna
postać powiodła ich przez labirynt ukrytych tuneli. Niektóre Randal pamiętał z wczorajszej wyprawy do
książęcych apartamentów, ale większość widział po raz pierwszy. Jednak Vincente odnajdywał drogę
bezbłędnie i bez zastanowienia.
-
Widzę, że dobrze znasz pałac - powiedział Randal głosem drżącym w rytmie szybko stawianych
kroków.
Trójka towarzyszy biegła truchtem wzdłuż ciasnego korytarza. Wilgotne kamienne ściany połyskiwały w
świetle zimnego płomienia.
-
Urodziłem się tu i wychowałem - odparł po chwili Vincente, nie odwracając się i nie zwalniając
kroku. - Sekretne przejścia to wspaniałe kryjówki dla małego chłopca. Kiedy dorosłem i dołączyłem do
książęcej trupy, znałem już pałac równie dobrze jak Jego Łaskawość.
Aktor roześmiał się.
-
Nie przypuszczałem, że moje dziecięce figle okażą się kiedyś tak cennym doświadczeniem.
Jesteśmy na miejscu.
Vincente zatrzymał się przy przegradzającej tunel ceglanej ścianie. W murze widniały niskie drzwi.
-
To znaczy gdzie? - spytała Lys. - W tym pałacu jest więcej tajnych przejść niż dziur w serze.
-
Jesteśmy wewnątrz łuku, wznoszącego się nad proscenium - wyjaśnił aktor. - Po prawej stronie
to lity kamień, ale ta strona jest wydrążona. To tędy uciekł Bartolomeo, kiedy zgasły świece. Nawiasem
mówiąc, wiecie, czyja to sprawka?
122
-
Moja - przyznał się Randal. - Diuk chciał wydać rozkaz swoim kusznikom.
-
To byłby błąd - powiedział Vincente - ale typowy dla niego. Większość strażników nadal jest
wierna księciu. Wydano im tylko złe rozkazy. Kiedy wszystko się uspokoi, książę bez trudu odróżni
zdrajców od oszukanych.
-
Skąd pewność, że książę jeszcze żyje? - spytała podejrzliwie Lys.
-
Nazwij to przeczuciem.
Vincente odwrócił się do drzwi, uchylił je nieznacznie i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Po chwili pokiwał
głową z miną wyrażającą satysfakcję.
-
Randal, sporządź iluzję, bym wyglądał dokładnie jak Vespian - powiedział, zamykając drzwi. -
Zakończmy wreszcie tę farsę.
Randal przypomniał sobie wypadek z tronem, jaki wydarzył się w teatrze podczas ostatniej próby. Przez
głowę przemknęły mu słowa, wypowiedziane wówczas przez Vincentego, słowa o władzy i potędze.
-
Jeśli ci pomogę - powiedział młody czarodziej, powoli cedząc słowa - jaką dasz mi gwarancję, że
zwrócisz tron księciu, kiedy odegrasz już swoją rolę?
Vincente zniósł natarczywe spojrzenie Randala, nawet nie mrugnąwszy okiem.
-
Klnę się na mój honor - powiedział prawie wesoło - że książę zasiądzie na tronie przed brzaskiem
albo ja zginę.
Randal milczał przez chwilę, nie spuszczając oczu z aktora.
-
Trzymam cię za słowo - wypalił wreszcie.
123
* A
-
Zgoda.
Oświetlona migotliwym blaskiem twarz Vincente-go stała się nagle poważna i uroczysta.
-
Powiedz mi jednak, czemu obchodzi cię, kto będzie rządził Pedą?
-
Nie wiem - odparł Randal. - Księcia właściwie nie znam... Ale widziałem miasto i myślę, że tylko
dobry człowiek zdołałby uczynić życie swoich poddanych tak spokojnym, dostatnim i wolnym od strachu.
Jeśli ja nie pomogę dobremu człowiekowi w potrzebie, to kto mnie pomoże?
-
Dobrze powiedziane - pochwalił Vincente. - Zatem do dzieła!
Randal skinął głową.
-
Stój spokojnie przez chwilę i nic nie mów.
Czarodziej po raz kolejny wymamrotał słowa,
tworzące magiczny wizerunek. Nagle zdziwił się: czar w osobliwy sposób wymykał mu się spod kontroli.
Elementy iluzji najpierw nie chciały poddać się jego woli, po czym zmuszone do posłuszeństwa zajmowały
swoje miejsce z nadspodziewaną łatwością. „Musiałem o czymś zapomnieć - wyrzucał sobie Randal.
-Gdybym nie był tak zmęczony...".
Nareszcie udało się.
-
Doskonale - powiedział Vincente, z zainteresowaniem przyglądając się swoim dłoniom. - Kiedy
dam znak, wyczaruj ducha. Tego samego, nad którym pracowaliśmy podczas prób. Postaraj się, by był tak
straszny, jak to tylko możliwe. Musi odciągnąć uwagę kuszników, kiedy będziemy defilować przed nimi na
scenie. Gdy dotrzemy do diuka, nie odważą się strzelać.
I 124
A *
-
Jestem gotów - powiedział Randal.
Vincente dobył szpady.
-
Zaczynaj!
Randal zaczął szeptać zaklęcie za zaklęciem, łącząc iluzję, światła i dźwięki w jeden czar, mający zawiesić
nad widownią zwiewną nieziemską istotę. Ze swego miejsca w tunelu nie widział wnętrza teatru, ale nie
stanowiło to dlań przeszkody. Wszak od blisko miesiąca ćwiczył scenę z pojawieniem się ducha, stojąc za
kulisami i kierując się jedynie krytycznymi uwagami Vincentego. „Kto by pomyślał, że tak będzie wyglądać
moje przedstawienie - dumał czarodziej. - Najpierw duch: biały i skrwawiony. Musi być wysoki, by
wszyscy mogli go dostrzec... Teraz dźwięk...".
Z wnętrza teatru dobiegł niski przeciągły jęk; najpierw cichy, potem coraz głośniejszy, przypominający
wycie wichru w koronach sosen. „Dobrze... Duch idzie w stronę sceny... Teraz niech przemówi..."
Randal poruszył ustami zjawy, jednocześnie kształtując wycie wichru w słowa.
-
Zdrada...! Zemsta!
Vincente gwałtownie otworzył drzwi.
-
Teraz! - zawołał i wybiegł na scenę. Randal i Lys natychmiast ruszyli za nim. Czarodziej zmusił się,
by nie patrzeć w stronę widowni i straszliwego półprzej-rzystego ducha, nad którego doskonaleniem
spędził tyle długich godzin. Całą uwagę skupił na dwóch mężczyznach, stojących na środku sceny.
Bartolomeo, już we własnej postaci, oraz przemieniony w Carvellego Hernando wpatrywali się w
osłupieniu w wiszącą przed nimi zjawę.
125 1
% A
-
Zdrajca! Uzurpator! - wołało grobowym głosem widmo.
Jak dotąd nikt nie zauważył przybycia nowych gości. Vincente stanął kilka stóp za diukiem i uniósł szpadę.
Krawędź lewej dłoni szybko przesunął po grdyce. Randal pojął, że może już zlikwidować iluzję. Duch
rozpłynął się w powietrzu, a aktor postąpił krok naprzód.
-
Witaj, bracie!
W zapadłej nagle ciszy głos aktora zagrzmiał wyjątkowo donośnie.
-
Uważasz, że stałeś się na tyle silny, by móc zasiąść na moim tronie i władać moją ziemią?
Bartolomeo odwrócił się. Jeśli widok całego i zdrowego Vespiana zaskoczył go w jakimkolwiek stopniu, to
ukrył to znakomicie.
-
Sądziłem, że już nie żyjesz - powiedział obojętnym tonem. - Teraz widzę, że się myliłem. Nie
szkodzi. To drobny problem i łatwy do naprawienia.
Diuk dobył szpady.
Kątem oka Randal dostrzegł jakiś ruch. Odwrócił głowę i ujrzał mężczyznę, pokonującego właśnie ostatni
stopień schodków przy proscenium. „Zapomniałem o nim. Co za głupi błąd" - pomyślał czarodziej. Na
scenę wpadł zdyszany Carvelli - prawdziwy Carvelli. Twarz magika wykrzywiał gniew.
-
Panie, przy twoim boku stoi oszust! - zawołał do Bartolomea. - Zabij go! To nasz wróg!
-
Ten człowiek łże - spokojnie powiedział Hernando. - To on jest oszustem. Czy mam go zabić,
wasza miłość?
Źf6
-
Jak uważasz, Carvelli - powiedział Bartolomeo. -Załatwcie to między sobą. Ja mam porachunki z
księciem.
Diuk nie spuszczał oczu z Vincentego. Naraz uśmiechnął się.
-
Co ty na to, bracie? Sprawdzimy, który z nas jest lepszy. Twoja szpada przeciwko mojej.
Zwycięzca bierze wszystko.
-
Nie pozostawiasz mi wyboru - odrzekł Vxncente i nie odwracając głowy dodał: - Cokolwiek się
stanie, czarodzieju, nie czyń niczego. To moja walka, nie twoja.
Randal skinął głową.
-
W porządku - powiedział diuk, śmiejąc się chrapliwie.
Po chwili namysłu odwrócił się do żołnierzy i. zawołał:
-
Będziemy walczyć jeden na jednego. Rozkazy przyjmiecie od zwycięzcy.
Kilka stóp obok Hernando i Carvelli stali już naprzeciw siebie z obnażonymi szpadami. Bartolomeo i
Vincente także przyjęli pozycję szermierczą. Przez dłuższą chwilę nikt się nie poruszał.
Nagle Hernando ruszył do przodu z głośnym stąpnięciem i prostując ramię wyprowadził potężny sztych.
Carvelli umknął w bok, dodatkowo parując cios klingą i odpowiedział własnym pchnięciem. Za późno.
Hernando zdążył już wycofać się poza zasięg szpady przeciwnika. W tej samej chwili starli się Bartolomeo
i Vincente.
Randal poczuł szarpanie za rękaw; to Lys odciągała go na bezpieczną odległość od walczących. Czaro-
127 i
dziej poddał się niechętnie, nie spuszczając oczu z szermierzy. Nieznany mu styl walki fascynował go.
Młodemu czarodziejowi z północy, przywykłemu do szerokich, ciężkich mieczy i grubych zbroi, potyczka
na scenie kojarzyła się bardziej z tańcem niż z walką na śmierć i życie. Czterej fechtujący się mężczyźni
wywijali lekkimi szpadami w skomplikowanych sekwencjach pchnięć, kontr, młynków i uników. Wąskie
klingi, przystosowane do kłucia, a nie cięcia, poruszały się tak szybko, że ich czubków nie sposób było
dostrzec.
Po kolejnym szturchnięciu zirytowanej Lys Randal otrząsnął się z zapatrzenia. „Lepiej zacznę
przygotowywać magiczny cios - pomyślał. - Jeśli zwycięży diuk, będziemy musieli wywalczyć sobie drogę
ucieczki".
Walka na scenie trwała. Czterej mężczyźni poruszali się sprawnie i z niemałą gracją wśród metalicznego
pobrzękiwania kling. Nagle Carvelli cofnął się o krok, swobodną dłonią wykonując okrężny ruch. Klinga
szpady Hernanda rozjarzyła się najpierw matową, a potem jaskrawą czerwienią. „Carvelli rozgrzewa
szpadę!" - pomyślał Randal. Sam użył raz tego wybiegu, by pozbawić broni napastnika zdecydowanego
uśmiercić go za wszelką cenę.
Nad sceną uniósł się swąd przypalanego ciała, ale Hernando nie odrzucił szpady. Zamiast tego przypuścił
atak, całkowicie zaskakując przeciwnika. Czubek klingi dotknął piersi magika i wniknął w nią tak gładko,
że na okrywającej ją tunice nie pojawiła się ani jedna zmarszczka. Hernando wycofał szpadę i nadal nie
128
wypuszczając jej z dłoni, przyjął pozycję obronną. Na rozgrzanej do czerwoności klindze skwierczała krew.
Na twarzy Carvellego pojawił się wyraz bezbrzeżnego zdumienia. Szpada wysunęła się z bezwładnej dłoni
i z brzękiem potoczyła po deskach sceny. Magik powoli osunął się na kolana, by po chwili runąć na twarz.
Dopiero wtedy Hernando puścił swoją szpadę.
Po śmierci Carvellego Bartolomeo i Vincente natarli na siebie ze zdwojoną furią. Nagle Bartolomeo,
walczący bliżej rampy, sięgnął lewą dłonią do kieszeni. W następnej chwili jego ramię zatoczyło łuk i w
twarz Vincentego uderzył rój złotych monet. Aktor cofnął się, odruchowo zamykając oczy, a diuk,
wykorzystując chwilową przewagę, rzucił się w przód, wyprowadzając potężne pchnięcie. Vincente
najwyraźniej spodziewał się ataku, bo w tym samym momencie uskoczył w bok. Klinga przeszyła czarny
rękaw tuniki. Na białej podszewce pojawiła się ciemna plama krwi.
Bartolomeo nie przewidział, że może chybić. Impet ciosu pociągnął go za sobą, na długą sekundę
pozbawiając równowagi. Szpada Vincentego zawirowała w młyńcu, wiążąc klingę przeciwnika. Aktor
naparł na diuka, zacieśniając zataczany przez klingę krąg, by ostatnim nieznacznym ruchem nadgarstka
wyłuskać szpadę z dłoni Bartolomea i cisnąć ją w powietrze.
Vincente oparł czubek szpady na grdyce diuka, który bez słowa opadł na kolana i uniósł ręce. Zapadła
pełna wyczekiwania cisza.
Wreszcie Vincente schował swoją broń.
- Powinienem cię zabić - powiedział do klęczącego Bartolomea - ale ostatecznie jesteśmy tej samej
130
krwi. Wracaj do swojej rezydencji i nie nachodź wię-
Aktor odwrócił się od diuka i ruszył w stronę Randala i Lys, czekających w tylnej części sceny.
- Przyjaciele - zaczął z uśmiechem - muszę wam powiedzieć...
Randal zamarł, widząc, że Bartolomeo podnosi się, jednocześnie wyciągając sztylet z cholewy buta. Nim
czarodziej zdążył otworzyć usta, diuk cicho i zwinnie skoczył do przodu, z nożem uniesionym do ciosu i
pełnym nienawiści wzrokiem utkwionym w plecach Vincenta.
Rozdział
Wdzięczność Książąt
Randalowi zdało się, że czas stanął w miejscu. Sztylet w dłoni Bartolomea poruszał się nieskończenie
powoli. Nikt prócz czarodzieja nie zauważył rozgrywającego się dramatu. Carvelli leżał martwy, a
Hernando przyciskał do piersi poparzoną dłoń, spoglądając ponuro na ciało magika samouka. Lys patrzyła
na Vin-centego od chwili, gdy ten odwrócił się od pokonanego przeciwnika. Sam Vincente był odwrócony
tyłem do mknącego w jego stronę ostrza.
Wszystko działo się niesłychanie powoli, niczym w koszmarnym śnie. Jednak Randal aż zbyt dobrze
zdawał sobie sprawę, że jest przytomny.
Bartolomeo skoczył naprzód. Zdawało się, że nic nie może powstrzymać go przed zatopieniem sztyletu w
ciele Vincentego. „Muszę odrzucić go na bok, ale mam mało czasu" - pomyślał Randal, unosząc dłoń i
zwalniając z więzów woli magiczny cios, jaki przygotował na początku pojedynku. Gwałtownie uwolniony
strumień energii trafił Bartolomea w pierś.
i 132
A *
*«
Młody czarodziej zastygł z wciąż uniesioną dłonią. „Za mocno. Uderzyłem go za mocno" - myślał z
rozpaczą, patrząc, jak siła ciosu zgina Bartolomea wpół i z impetem odrzuca do tyłu. Brat Vespiana
zatoczył w powietrzu szeroki łuk, by spaść z łomotem prosto na drewniany tron księcia.
Rozległ się suchy trzask. Randal powoli opuścił dłoń. Bartolomeo siedział na tym samym tronie, który tak
usilnie starał się zdobyć. Głowa diuka była odchylona do tyłu pod nienaturalnym kątem. Krawędź oparcia
trafiła go w szyję i zgruchotała ją. „Nie żyje. Chciałem go tylko zatrzymać, ale zabiłem go" - myślał ponuro
Randal.
Vincente obrócił się na pięcie i podbiegł do krawędzi sceny. Przez ciągnącą się w nieskończoność chwilę
zamaskowany aktor patrzył na nieruchomą twarz, tak podobną do tej, za jaką sam się ukrywał. Nagle
uniósł głowę.
- Zostawcie nas! Niech wszyscy stąd wyjdą! - zawołał do gości i strażników, z trudem panując nad głosem.
Vincente stał zwrócony twarzą do widowni, dopóki nie opróżniła się ostatnia ława. Dopiero gdy wszyscy
wyszli, odwrócił się w stronę Randala. Jego twarz pałała wściekłością.
-Jak śmiałeś?! - zawołał, powoli zbliżając się do czarodzieja. - Jak śmiałeś zaatakować go, choć wyraźnie ci
tego zakazałem?!
Randal poczuł narastający gniew. Postąpił krok w stronę aktora i gwałtownie wyrzucając w bok rękę,
wskazał leżący na scenie sztylet.
133 JL
* A
-
Oto dlaczego! - krzyknął. - Diuk zamierzał dźgnąć cię w plecy, a co do zakazów, to taki z ciebie
książę, jak i ze mnie! Zdaje mi się, że już zapomniałeś o swoim przyrzeczeniu!
Młody czarodziej wypowiedział zaklęcie, rozpraszając wszystkie podtrzymywane dotąd iluzje. Szpieg
Hernando odzyskał własną postać, a spod mirażu księcia Vespiana na powrót wychynął rudowłosy aktor.
Nagle tuż przed sceną ktoś przemówił głębokim dźwięcznym głosem.
-
Pośpiech w działaniu i pośpiech w mowie to dwa wielkie błędy, zwłaszcza w przypadku
czarodzieja. Niech odsłoni się przed nami rzeczywistość, byśmy mogli odnaleźć prawdę.
Głos należał do Petrucia. Mistrz, wciąż blady po wyrwaniu z objęć śmierci, ale teraz już zdrowy, wspiął się
po stopniach na scenę i uniósł dłoń. Kiedy przemówił ponownie, Randal poczuł nieokreśloną odmianę,
jakby nagle rozproszył się potężny czar. Za sobą usłyszał cichy okrzyk Lys.
Vincente nie był już Vincentem. Wraz z przełamaniem ostatniej iluzji, popularny aktor znikł ze sceny.
Człowiekiem, przed którym stał Randal, był książę Vespian Niezrównany, suwerenny władca Pedy.
Randal opuścił dłoń, która dotąd wskazywała sztylet Bartolomea. Nic, co mógł teraz powiedzieć, nie
odwróciłoby tego, co zdążył już powiedzieć. Mógł zrobić tylko jedno. Młody czarodziej opadł na jedno
kolano i skłonił głowę przed księciem.
-
Poddaję się twej woli, wasza miłość.
Randal klęczał, nie podnosząc głowy, przez, zdawałoby się, bardzo długi czas. Wreszcie książę przemówił.
- Idź do swej komnaty i pozostań tam, dopóki nie zostaniesz wezwany.
Czarodziej wstał, skłonił się, nie patrząc Vespianowi w oczy, po czym oddalił się, przez cały czas walcząc z
pokusą ucieczki. Przez dłuższy czas kluczył wśród pałacowych korytarzy, całkowicie ogłupiały. Nie mógł
pozbierać myśli. To, że w końcu dotarł do swojej komnaty, zawdzięczał bardziej szczęśliwemu trafowi niż
świadomym wysiłkom skołatanego umysłu. W sypialni natychmiast rzucił się na łóżko, nie zdjąwszy
nawet butów.
Nie mógł spać. Leżał z twarzą ukrytą w dłoniach, starając się wymazać z pamięci obraz diuka Bartolomea,
roztrzaskanego na drewnianym tronie księcia. „Nie chciałem go zabić - powtarzał sobie bez końca. -
Chciałem go tylko powstrzymać. Czy to moja wina, że stracił równowagę i upadł?". Jednak jako
prawdziwy czarodziej Randal nie mógł oszukiwać nawet samego siebie. „Gdybym nie użył magicznego
ciosu, Bartolomeo żyłby nadal".
Wspomnienia pojawiały się i zmieniały, kierując się własną niepojętą logiką. Miejsce Bartolomea zajął
Nicolas Wariner, leżący bez życia w jednej z wąskich uliczek Widsegardu. „To także moja wina - oskarżał
się czarodziej. - Gdybym nie poprosił o pomoc, gdybym nie był tak skory do igrania z magią silniejszą ode
mnie, Nick nadal cieszyłby się życiem".
Z piersi Randala wyrwał się głuchy jęk bólu. Chłopiec zaszlochał; w tej chwili gorąco pragnął móc wy-
135
* A
rzec się wszelkiej magii, nawet niewinnych sztuczek, jakimi zabawiał przechodniów na rynkach
okcytań-skich miast. Nie był w stanie uczynić tego przed rokiem, gdy żal po stracie przyjaciela był jeszcze
świeży w jego pamięci, i wiedział, że z równym powodzeniem mógłby próbować wyrzec się oddychania.
„Nick też tego nie potrafił - uświadomił sobie nagle. - Próbował żyć zwyczajnie, tak jak wszyscy, ale w
końcu i on dokonał wyboru i zginął jako czarodziej. Zawsze będę się czuł odpowiedzialny za jego śmierć,
ale wiem, że Nick nie chciałby, żeby poczucie winy powstrzymywało mnie przed posługiwaniem się
własną mocą, kiedy jest potrzebna".
Nagle do głowy przyszła mu inna myśl, nawet bardziej nęcąca niż perspektywa wyrzeczenia się magii.
„Mógłbym użyć swojej mocy teraz i uciec z pałacu. Lys poszłaby ze mną, a Petrucio nie zdołałby mnie
powstrzymać. - Randal rozważał przez chwilę różne możliwości ucieczki, ale zaraz skarcił się w duchu.
-Kiedy opuszczałem Doun, by studiować sztuki magiczne, zobowiązałem się ponosić wszelkie
konsekwencje swoich czynów. Oddałem się do dyspozycji księcia, więc teraz muszę przyjąć jego wyrok,
bez względu na to, jak będzie okrutny".
Wreszcie Randal zapadł w ciężki, urywany sen, który przez resztę nocy przynosił mu tylko koszmary: wizje
procesów i kar, obrazy toporów, stryczków i płonących stosów.
Następnego ranka wraz z pierwszymi promieniami słońca do komnaty Randala zawitał sam Petrucio.
136
Mistrz wszedł do sypialni gwałtownie i bez pukania, jakby magiczne blokady nie znaczyły więcej niż
papierowe łańcuchy. Przed sobą dźwigał olbrzymią, zapełnioną półmiskami tacę. Spod srebrnych pokryw
sączyły się smakowite wonie.
-
Wstawaj, młodzieńcze! - ryknął Petrucio, ustawiając tacę na jedynym stole w komnacie. - Przed
tobą daleka droga, a dobre śniadanie to najlepszy początek dnia.
Randal ociężale odwrócił się na drugi bok, otrząsając się z resztek koszmarnego snu. Po chwili usiadł
wśród gór pomiętej pościeli i zamrugał oczami. Nagle zrozumiał.
-
A więc wygnanie - wymamrotał.
Nadal był zbyt znużony, by poczuć cokolwiek poza rodzajem tępej ulgi.
-
Można to tak nazwać - powiedział Petrucio.
Mistrz nałożył na talerz kopiastą porcję jajecznicy,
kilka cienkich pasków bekonu, dołożył dwie kromki chleba i podał to wszystko Randalowi.
-
Wbrew temu, co myślisz, Jego Łaskawość nie zamierza cię karać. Zdołałem przekonać go, że
śmierć Bartolomea była nieszczęśliwym wypadkiem i że dokonałeś najwłaściwszego wyboru w danych
okolicznościach. Nie można było wymagać od ciebie więcej i nikt nie skrzywdzi cię z tego powodu.
Randal tylko skinął głową, bojąc się mówić, gdyż usta miał już wypchane bekonem. Gdy pochłonął
wszystko, co miał na talerzu, poczuł się pokrzepiony na ciele i duchu. Dopiero wówczas ciekawość wzięła
w nim górę nad zmęczeniem.
137 i
*A
-
Jeśli książę nie zamierza mnie karać, to czemu muszę odejść?
Petrucio uśmiechnął się przyjaźnie.
-
Mógłbym powiedzieć, że miejsce wędrownego czarodzieja jest na szlaku, ale to nie byłaby cała
prawda. Sedno problemu tkwi w tym, że Jego Łaskawość nie może pozwolić sobie na pozostawienie cię w
mieście, skoro już poznałeś jego mały sekret...
-
Ze Vincente to on?
Randal podniósł kawałek chleba i w zamyśleniu jął kruszyć go nad talerzem.
-
Lecz jeśli książę to Vincente, to kim jest ów człowiek, którego Bartolomeo więził w swoim
dworku?
-
Może lepiej będzie, jeśli opowiesz mi o swoich przygodach - powiedział Petrucio, marszcząc brwi.
-Być może, objaśnię ci wszystko dokładniej, kiedy sam dowiem się więcej o wydarzeniach wczorajszej
nocy.
Randal opowiedział mistrzowi o tym, co go spotkało od chwili wyjścia z pracowni. Kiedy skończył,
Petrucio pokiwał głową.
-
Teraz rozumiem. Dotąd nie wszystko było dla mnie jasne. Intryga diuka była bardziej subtelna niż
zazwyczaj. Gdybyś nie spotkał Carvellego, wracającego po przeszukaniu twojej komnaty, niczego bym się
nie domyślił, dopóki nie byłoby za późno. Jednak nawet wczoraj nie przypuszczałem, że wszystko zacznie
się tak szybko. Kiedy Hernando zawiadomił mnie, że Bartolomeo oczekuje kogoś spoza Pedy,
zaryzykowałem i podstawiłem ciebie, byś dowiedział się czegoś więcej. Próbowałem zorganizować
spotkanie z tobą
138
A *
przez twoją przyjaciółkę, ale wydarzenia potoczyły się zbyt szybko.
-
To nadal nie wyjaśnia, kim był trzeci Vincente -zaprotestował Randal. - Jednym był Bartolomeo,
którego sam zamaskowałem. Drugim był Vespian, przemieniony przez ciebie. Ale kim był człowiek,
odnaleziony przeze mnie we dworku?
-
A tak, Vincente - Petrucio skinął głową. - Vincente pracuje dla mnie, podobnie jak Hernando. Jest
na tyle uprzejmy, że użycza swego imienia i wyglądu księciu na czas, który Jego Łaskawość spędza z
aktorami.
Randal osłupiał.
-
Zatem Vincente, z którym pracowałem nad sztu-
ką-
-
Był w rzeczywistości księciem - dokończył mistrz. - Nie sądzę, byś spotkał prawdziwego Vincente
więcej niż trzy razy: po waszym występie przy fontannie, w celi dworku Bartolomea i wtedy, gdy leczyłeś
jego rany. A skoro o tym mowa, dobrze się wówczas spisałeś. Gdy dziś zaszedłem do mojej pracowni, był
na najlepszej drodze do całkowitego wyzdrowienia.
-
To dobrze - powiedział Randal.
Młody czarodziej odstawił pusty talerz na podłogę i niezdarnie zwlókł się z łóżka. Toga, w której zasnął,
owinęła się ciasno wokół jego łydek. Randal przeciągnął się i zabrał się do pakowania swojego skromnego
dobytku: głównie ubrań, jakie otrzymał po zamieszkaniu w pałacu.
-
Skoro mam opuścić Pedę tego ranka, czy Jego Łaskawość życzy sobie, bym udał się w jakieś
konkretne miejsce? - spytał po kilku minutach.
139 1
* A
-
W rzeczy samej, tak - odparł Petrucio, uśmiechając się nieznacznie. - Wiesz zapewne, że Vespian
od czasu do czasu pożycza złoto książętom Breslandii.
-
Wiem. Yincente... książę Yespian mówił mi kie-
Petrucio skinął głową.
-
Doskonale. Wiedz zatem, że właśnie dziś wyrusza z Pedy poseł jednego z północnych wielmożów.
Zawiezie do kraju pieniądze na opłacenie wojennej kampanii. Tak się złożyło, że skarbnik Vespiana
uskarża się na niewystarczającą liczebność eskorty. Włączenie do niej czarodzieja o twoich możliwościach
powinno zapewnić mu w miarę spokojny sen.
Randal roześmiał się.
-
W ten sposób Jego Łaskawość za jednym zamachem pozbył się kłopotliwego gościa i znalazł
strażnika dla swoich pieniędzy.
-
Książę darzy cię zaufaniem - łagodnie powiedział Petrucio. - Prosi, byś pozostał z wyprawą i
podtrzymywał skarbnika na duchu, dopóki całe złoto nie zostanie wydane. Kiedy jednak znajdziesz się
poza murami Pedy, powstrzymywać cię będzie tylko dane słowo.
-
Dopilnuję książęcego złota - powiedział Randal z westchnieniem.
Czarodziej położył ostatni strój na posłaniu i zwinął wszystko w zgrabny węzełek.
-
Co się stanie z Lys? - spytał, wiążąc pakunek paskiem.
-
Pojedzie z tobą - odparł Petrucio. - Widzisz... ona też zna sekret księcia.
dyś o tym.
140
Randal zarzucił węzełek na plecy.
-
Jestem gotów - powiedział. - Gdzie znajdę tego posła?
-
Wskażę ci drogę.
Dwaj czarodzieje podążyli przez pałacowe korytarze, o tej porze puste i ciche. Po chwili milczenia
odezwał się mistrz Petrucio:
-
Będzie mi brakowało twojej pomocy, Randal. Odkrywanie tajemnic przyszłości nigdy nie było
moją mocną stroną, ale wiem, że masz przed sobą wspaniałe perspektywy.
„Jeśli pożyję wystarczająco długo" - dodał w duchu Randal. Myśl pociągnęła za sobą następną.
-
Co stało się z prawdziwym mistrzem Edmon-dem? - spytał młody czarodziej.
-
Hernando poradził sobie z nim wczoraj rano. Nie pytaj, jak; raczej skutecznie, jak sądzę. Obawiam
się, że nie warto wnikać głębiej w jego metody.
Czarodzieje wyszli na rozległy dziedziniec w pobliżu jednej z tylnych bram pałacu. Czekał tam już tuzin
objuczonych mułów oraz oddział pieszych żołnierzy odzianych w kolczugi i skórzane kurty, uzbrojonych w
długie ciężkie miecze. Jeden pałacowy stajenny dzierżył uzdy trzech wierzchowców, a drugi
bezskutecznie usiłował zmusić do posłuszeństwa ogromnego bojowego rumaka: jednego z owych silnych
koni, od źrebięcia chowanych do noszenia rycerzy w bitwach.
Randal rozejrzał się, szukając wzrokiem Lys. Stała obok stajennego, wiodącego mniejsze konie. Czarodziej
uśmiechnął się, widząc ją znów w wędrownym
141 JL
* A
Randal zarzucił węzełek na plecy.
-
Jestem gotów - powiedział. - Gdzie znajdę tego posła?
-
Wskażę ci drogę.
Dwaj czarodzieje podążyli przez pałacowe korytarze, o tej porze puste i ciche. Po chwili milczenia
odezwał się mistrz Petrucio:
-
Będzie mi brakowało twojej pomocy, Randal. Odkrywanie tajemnic przyszłości nigdy nie było
moją mocną stroną, ale wiem, że masz przed sobą wspaniałe perspektywy.
„Jeśli pożyję wystarczająco długo" - dodał w duchu Randal. Myśl pociągnęła za sobą następną.
-
Co stało się z prawdziwym mistrzem Edmon-dem? - spytał młody czarodziej.
-
Hernando poradził sobie z nim wczoraj rano.. Nie pytaj, jak; raczej skutecznie, jak sądzę.
Obawiam się, że nie warto wnikać głębiej w jego metody.
Czarodzieje wyszli na rozległy dziedziniec w pobliżu jednej z tylnych bram pałacu. Czekał tam już tuzin
objuczonych mułów oraz oddział pieszych żołnierzy odzianych w kolczugi i skórzane kurty, uzbrojonych w
długie ciężkie miecze. Jeden pałacowy stajenny dzierżył uzdy trzech wierzchowców, a drugi
bezskutecznie usiłował zmusić do posłuszeństwa ogromnego bojowego rumaka: jednego z owych silnych
koni, od źrebięcia chowanych do noszenia rycerzy w bitwach.
Randal rozejrzał się, szukając wzrokiem Lys. Stała obok stajennego, wiodącego mniejsze konie. Czarodziej
uśmiechnął się, widząc ją znów w wędrownym
141 JL
stroju - znoszonej chłopięcej tunice i pończochach. Na jej ramieniu wisiała nowa lutnia w skórzanym
pokrowcu. Randal pomyślał, że ten podarunek musiał ją bardzo ucieszyć. Poprzedni instrument, prezent
od Nicka, straciła w Widsegardzie i choć nigdy się nie skarżyła, Randal wiedział, że bardzo jej go
brakowało.
-
I co ty na to? Znowu na szlaku - powiedziała, wychodząc Randalowi naprzeciw. - W dodatku
wracamy do Breslandii.
-
Przykro mi, że nie możemy zostać tu dłużej -odrzekł czarodziej.
Głos pieśniarki brzmiał radośnie, ale Randal nie potrafił otrząsnąć się z poczucia winy.
-
Okcytania to twój dom. Na pewno nie jest ci łatwo wyjeżdżać stąd tak nagle.
Lys potrząsnęła głową.
-
Będę tęskniła, to prawda, ale przypomnij sobie, co powiedziałam podczas pewnej próby.
Mówiłam, że zostanę tak długo jak ty i ani dnia dłużej. Mówiłam też, że w Breslandii czekają na nas
niezamknięte jeszcze sprawy. Skoro wracamy właśnie dziś, to znaczy, że nadeszła właściwa pora.
Tymczasem z bocznych drzwi pałacu wyskoczył na dziedziniec niewielki człowieczek, ubrany zgodnie z
miejscowym obyczajem. Zachowywał się hałaśliwie, uskarżając się na coś postawnemu mężczyźnie, który
spokojnie kroczył obok. Wyższy mężczyzna odziany był w zbroję breslandzkiego rycerza. Randal
wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę, nie wierząc własnym oczom.
-
Walter! - wrzasnął najgłośniej, jak potrafił.
142
Rycerz zatrzymał się i popatrzył w stronę, z której dobiegło go wołanie.
- Randy! - odkrzyknął i nie zwracając uwagi na drobnego człowieczynę, puścił się biegiem w stronę
Po chwili Randal uwiązł w mocarnym uścisku kuzyna; jedno ramię dociskało go do stalowej kolczugi, a
drugie serdecznie, choć boleśnie, waliło w grzbiet. Nareszcie Walter uwolnił go, odstąpił o krok i
trzymając za ramiona obejrzał od stóp do głów.
-
Więc to ty jesteś owym czarodziejem, o którym nie przestaje mówić człowiek księcia. Kiedy
widziałem cię po raz ostatni, wybierałeś się do Cingestoun. Co u licha robisz w Okcytanii?
-
Czym prędzej ucieka, jak zwykle - powiedziała Lys, wysuwając się zza czarodzieja.
Radosny uśmiech rycerza stał się jeszcze szerszy. W oczach zaszkliły mu się łzy.
-
Panna Lys, niech ja skonam! Widzę, że nadal strzeżesz mego kuzyna od kłopotów.
-
Bez powodzenia, jak dotąd - odparła Lys, również roześmiana. - Wierz mi, przeżyliśmy sporo
przygód, odkąd się z nami rozstałeś.
Randal rzucił kuzynowi zaintrygowane spojrzenie.
-
Powiedz, jak powiodła się wyprawa na Wyspy Zachodnie. Marynarze opowiadają o nich
niestworzone rzeczy. Jeśli dać im wiarę, to można tam spotkać wszystko: od piratów po morskie potwory
i kilka syren na dokładkę.
-
To wszystko prawda - skwapliwie przytaknął Walter. - Miałem w tej podróży wystarczająco dużo
czarodzieja.
kłopotów, by koszmary prześladowały mnie do końca mych dni. Daję słowo, nie chciałbym przeżywać
tego drugi raz, zwłaszcza przygód z chorobą morską.
-
"Więc cóż robisz tutaj? - spytał Randal, śmiejąc się.
Rycerz jakby się zawstydził.
-
Wieści o moich przygodach jakoś rozeszły się w Breslandii - powiedział, spuszczając wzrok. -
Kiedy baron pożyczył pieniądze od księcia, ludzie powiedzieli mu: „Dlaczego nie wyślesz bohatera, by
strzegł twego złota".
Walter wzruszył ramionami.
-
A ponieważ nie miałem nic lepszego do roboty, oto jestem.
-
Zatem przyrzekłeś posłuszeństwo owemu baronowi? - dopytywał się Randal.
-
Przyrzekłem tylko, że dopilnuję, by skarb trafił doń nienaruszony. Nic więcej. Poza tym to
człowiek honoru i nie dopatrzyłem się niczego złego w jego planie. Jak dotąd podróż przebiegała gładko.
Rycerz zamilkł na chwilę i posłał Randalowi uważne spojrzenie.
-
Nie masz chyba jakichś złych przeczuć, prawda?
-
spytał podejrzliwie.
Czarodziej roześmiał się.
-
Nie. Wszystkie koszmary, jakie ostatnio śniłem, dotyczyły tylko mnie.
-
Tak czy owak, cieszę się z twojego towarzystwa
-
powiedział Walter, prostując się. - Nie przeczę też, że pomoc czarodzieja może okazać się
nieoceniona. Dosiadajmy koni i ruszajmy. W południe chciałbym być już daleko za miastem.
i 144
Randal odwrócił się, by pożegnać mistrza Petrucia, ale czarodzieja nie było już na dziedzińcu. Podróżni
dosiedli swoich koni: Randal, Lys i skarbnik wspięli się na mniejsze wierzchowce, a Walter na bojowego
rumaka. Rycerz wydał rozkaz swojemu oddziałowi i karawana ruszyła w stronę bram pałacu.
Ulice Pedy były jeszcze ciche i puste. Wkrótce karawana wyjechała z miasta i piętrowe budynki ustąpiły
miejsca rozrzuconym z rzadka wiejskim chatom. Niebawem i one zniknęły; przed Randalem i jego
towarzyszami ciągnęła się tylko żółta wstęga gościńca.
Czarodziej w zamyśleniu przyglądał się mijanym stadom krów, gdy nagle usłyszał daleki tętent kopyt.
Obejrzał się i ujrzał jeźdźca na czarnym koniu, zbliżającego się od strony miasta. W promieniach
porannego słońca Randal wyraźnie dostrzegał plamę płomiennie rudych włosów.
-
Chyba wiem, kto to jest - powiedział cicho do Waltera. - Porozmawiam z nim.
Zawrócił konia, pragnąc pomówić z przybyszem sam na sam. Tak jak się spodziewał, był to Vincente.
Aktor wyglądał na wyczerpanego, jakby nie spał tej nocy ani minuty. Kiedy się zbliżył, Randal dyskretnie
wyszeptał zaklęcie magicznego rezonansu i uśmiechnął się do siebie, wyczuwając echo potężnej magii.
„Tak jak myślałem. Skoro jednak woli rozmawiać jako Vincente, nie będę się sprzeciwiał".
-
Cóż to wyciągnęło cię z pałacu tak wcześnie? -spytał, kiedy Vincente zatrzymał konia.
-
Wiadomość od Jego Łaskawości. Książę pragnie przeprosić cię za tak gwałtowne wyrzucenie z
mia-
145
* A
sta... i jeśli się nie mylę, także za słowa wypowiedziane w gniewie.
-
Niepotrzebnie - powiedział Randal. - Sądzę, że ma powody, by się na mnie gniewać.
Koń Vincentego kręcił się niespokojnie tam i z powrotem. Aktor milczał przez chwilę, jakby się nad czymś
zastanawiał.
-
Być może, masz rację - powiedział wreszcie - ale książę zawdzięcza ci życie i nie chce, byś
odjechał, mając go za niewdzięcznika.
Rudowłosy mężczyzna sięgnął do kieszeni, dobył stamtąd czarny aksamitny mieszek i rzucił go Randalowi.
-Jego Łaskawość pragnie, byś przyjął to jako drobny wyraz wdzięczności.
Czarodziej potrząsnął mieszkiem. Zadźwięczały monety - złote, sądząc po ich wadze i dźwięku, jaki
wydawały. Randal przyglądał się woreczkowi przez chwilę, po czym odrzucił go aktorowi.
-
Dam sobie radę i bez tego - powiedział. - Przekaż Jego Łaskawości, że nie potrzebuję jego złota... i
że jego przyjaźń ceniłbym sobie wyżej niż jego wdzięczność.
Vincente schował mieszek do kieszeni.
-
Książęta płacą złotem, nie wdzięcznością - w jego głosie pobrzmiewała teraz nutka melancholii.
-Nie mogą też pozwolić sobie na przyjaźń... Ale aktor czasem może.
Wyciągnął do Randala dłoń, tym razem pustą.
-
Będzie mi ciebie brakowało, Randal. Szkoda, że nie mieliśmy szansy na zademonstrowanie
twojego ducha tak, jak planowaliśmy.
146
Czarodziej roześmiał się i mocno uścisnął dłoń Vincentego.
-
Tak czy owak, był to sukces. Żegnaj, Vincente.
-
Zegnaj i powodzenia!
Aktor spiął konia ostrogami i pognał w stronę miasta, zostawiając za sobą żółty warkocz pyłu. Randal
przez chwilę odprowadzał go wzrokiem, po czym ruszył w ślad za karawaną. Po kilku minutach dołączył
do Waltera i Lys.
-
Kto to był? - zapytał kuzyn.
-
Nikt, kogo byś znał - odparł Randal. - Przyjaciel chciał się pożegnać.
Obejrzał się dyskretnie, ale Vincente znikł już za horyzontem. Randal westchnął, wyprostował plecy i
zwrócił oczy przed siebie: w stronę Breslandii i domu.
Przeczytaj pozostałe tomy ekscytującej seńi Krąg Magii
Debry Doyle i Jamesa D. macdonalda
Jako młody giermek Randal nie wątpi, że w przyszłości zostanie rycerzem - do chwili, gdy bramy zamku
przekracza tajemniczy mag.
Ku swemu zdumieniu Randal odkrywa, że sam posiada nadprzyrodzoną moc. Wiedziony impulsem,
porzuca poczucie bezpieczeństwa i pewną przyszłość, by zostać uczniem Szkoły Czarodziejów.
Wkrótce po rozpoczęciu nauki Randal odkrywa, że będzie musiał pokonać wiele przeszkód - i jednego
śmiertelnego wroga - zanim ze zwyczajnego ucznia awansuje do rangi wędrownego czarodzieja.
Krąg Magii
Debry Doyle i Jamesa D. fYlacdonalda
Randal złamał świętą zasadę, zakazującą czarodziejom i ich uczniom posługiwania się rycerskim orężem.
Musiał przyrzec, że nie będzie używał magii, dopóki pewien stary mistrz nie zwolni go z tej przysięgi.
Randal musi dotrzeć do odległej pustelni mistrza. Podróż jest tym bardziej niebezpieczna, że wędrowiec
nie może bronić się ani mieczem, ani czarami.
Kiedy Randal dociera wreszcie do celu, wieża okazuje się opuszczona. Młody czarodziej szybko odkrywa,
że ponure gmaszysko kryje w sobie straszliwą tajemnicę...
Krąg Magii
Debry Doyle i Jamesa D. macdonalda
Randal, młody czarodziej, rozpoczyna ryzykowną przygodę, kiedy nieznajomy mężczyzna przed śmiercią
powierza mu tajemniczy posążek. Zgodnie z ostatnią wolą umierającego, czarodziej ma przekazać figurkę
najemnikowi o imieniu Dagon.
Randal szybko odkrywa, że w posążku drzemie olbrzymia moc oraz że Dagon nie jest kimś, komu można
zaufać.
Jednak nie tylko najemnik pożąda posążka. Randala i jego przyjaciół tropi wpływowy wielmoża, mistrz
czarodziej i grupa magów ze starożytnego grodu Wid-segard.
Co więcej, potęga posążka wydaje się rosnąć. Czy Randal znajdzie dlań bezpieczne miejsce, nim zła moc
dosięgnie go i zniszczy?