Życie Jezusa w roku
liturgicznym
Nota biograficzna
Artykuły
Książki
Biblioteka
Rekolekcje
Refleksje
Inne
m@malinski.pl
Nowość
List do Kardynała
www.malinski.pl
Biblioteka
ks. Mieczysław Maliński
http://www.malinski.pl/?inc=read&id=966
1 z 12
2011-01-15 23:02
ŻYCIE JEZUSA W ROKU LITURGICZNYM
strona 1
ZWIASTOWANIE
Szła szybko, choć ciążył Jej nieznośnie tobołek na plecach. Bolały Ją nogi.
Słońce stało już wysoko. Pot spływał utartymi ścieżkami po Jej twarzy i po szyi.
Nie była przyzwyczajona do takich długich marszów. Na szczęście to ostatni
dzień.
Miała być w domu przed porą deszczową. Z pewnością rodzice wtedy Jej się
spodziewali. Ale jakieś tam sprawy ludzi zatrzymały Ją w świątyni aż do tego
czasu.
Chciała wszystko załatwić do końca, bo nie wiedziała, czy tam jeszcze kiedyś
powróci. Zdecydowała się towarzyszyć swoim rodzicom w ich starości.
Towarzyszyć im aż do śmierci. Jak długo ta starość trwać będzie - oby jak
najdłużej. Potem co zrobi ze sobą, tego nie planowała. Co Bóg da: tak, jak Jej
Bóg dalszy los sam wyznaczy. Ruszyła w drogę przed paroma dniami. I był to
dla Niej czas jakiegoś podsumowania dotychczasowego życia. Czas samotności i
ciszy.
Na drodze rzadko tylko natrafiała na ludzi. Nie zwracano na Nią uwagi: na
biedną, wędrującą samotnie dziewczynę z węzełkiem na plecach. Mogła trwać w
swojej niezamąconej ciszy. Dopiero teraz. Kiedyś, przed laty, gdy szła na służbę
do świątyni, wyobrażała sobie, że tam znajdzie ostoję ciszy i spokoju. To było
jedno z Jej rozczarowań. Życie w świątyni było wirem i to wirem rozkręcającym
się coraz bardziej w miarę upływu lat. Wir ludzi, spraw, problemów. Dojrzewała
do samodzielności szybciej, niżby tego nawet chciała. Myślała, że w świątyni
znajdzie atmosferę modlitwy, skupienia. A tylko Bóg Ją uchronił od tego, że nie
uległa zgorszeniu. To, na co patrzyła, określała nieraz słowem "szaleństwo".
Czasem przypominało straszliwy czy śmieszny cyrk. Rozgrywki ideologiczne
pomiędzy faryzeuszami a saduceuszami. Walka o władzę pomiędzy
faryzeuszami i kapłanami. Walka o władze pomiędzy najwyższym kapłanem a
sanhedrynem. W tych walkach posługiwanie się wszelkimi metodami, łącznie z
szukaniem pomocy u Rzymian - co już dla przeciętnego Żyda było nie do
pojęcia.
Nie, nie chciała do tego wracać. Podniosła głowę do góry. Głęboki błękit
nieba, rozciągające się jak okiem sięgnąć przestrzenie pagórkowate, pokryte
ostrą, stepową trawą, na nich rozrzucone kępy krzaków i drzew. Słońce stało
wysoko, ale na szczęście wiał suchy wiatr.
Przypomniała się Jej rozmowa z faryzeuszem, która tkwiła w Jej pamięci jak
bolesny cierń. Tak. Faryzeusze. Faryzeusze pozostają zwycięzcami na placu
boju - przynajmniej dla szerokich mas narodu wybranego - faryzeusze ze swoim
Talmudem. W nim wszystko jest wyraźnie określone, przepisane, wyliczone, ma
swoje paragrafy, punkty i podpunkty. Nawet gdy chodzi o takie szczegóły jak
mycie rąk po powrocie do domu, jak obmywanie kubków i garnków, nie mówiąc
już o sposobie zachowania się w czasie szabatu, gdzie przepisy są już bardzo
drobiazgowe, łącznie z wyznaczeniem ilości kroków, które w szabat wolno
uczynić. Kompletne wariactwo. Owszem, są różnice pomiędzy nauką
poszczególnych rabbi, ale one nie wykraczają poza detale tak drobne, że aż
śmieszne. Właśnie - albo w to uwierzyć, albo wyśmiać. A wtedy w co uwierzyć?
Jak żyć? Jaka inna możliwość? Czy saduceusze, którzy cynicznie twierdzą, że
nie ma zmartwychwstania, nie istnieje nieśmiertelność dusz ani Opatrzność
Boża i równie cynicznie współpracują z okupantem rzymskim.
Znowu się szarpnęła. Nie chcę wracać do tamtego świata. Nie. Chcę wreszcie
pić ze źródła, spać na trawie, zrywać owoce z drzewa, a nawet powspinać się po
drzewach, bawić się z dziećmi, opowiadać im bajki na dobranoc, odwiedzać stare
ks. Mieczysław Maliński
http://www.malinski.pl/?inc=read&id=966
2 z 12
2011-01-15 23:02
ciotki i starych wujków, palić ogniska i śpiewać, ile tylko siły w gardle. I śmiać
się pełnym głosem, ażby się echo niosło. Czy jeszcze mnie będzie na to stać?
Czy jeszcze tak potrafię żyć? Poczuła się stara. Za dużo widziałam. Za dużo
przeżyłam.
Wstrząsnęła się na wspomnienie swoich pierwszych lat tam spędzonych. To
były dni - całe okresy - grozy i męki. Przyszła służyć Bogu, a co zastała - to była
rzeźnia. Początkowo mdlała albo prawie mdlała na widok zabijanych wołów,
baranów, gołębi. W czasie jakiegokolwiek ze świat to nie były pojedyncze
sztuki, ale setki i tysiące. A to, co się działo w czasie Świąt Paschy, było czymś
nierzeczywistym. Później już jakoś przywykła. Ale do końca unikała ołtarza
ofiarnego. Ale do końca nie znosiła dymu, który śmierdział tłuszczem
zwierzęcym i palonym mięsem. Gdyby tylko to. Ale wszystko inne. A to
wdzieranie się na teren świątyni targowiska. Za zezwoleniem cichym kapłanów,
zresztą przepłacanych przez handlarzy. Wprowadziły się stada baranów, wołów,
gołębi. Trwała wymiana pieniędzy na kramach bankierów.
Najbardziej kochała proroków. Zwłaszcza Jeremiasza i Izajasza. Ale nie
tylko. Miała swoje ulubione teksty, którymi żyła, które pozwalały Jej żyć.
Teksty, które były treścią Jej modlitw i rozmyślań. Choćby zdanie Ozeasza:
"Miłosierdzia chcę, nie ofiary". Albo Izajasz: "Ten lud czci mnie wargami, ale
sercem swym daleko jest ode mnie. Ale czci mnie na próżno, ucząc zasad
podanych przez ludzi". I znowu Izajasz: "Mój dom ma być domem modlitwy dla
wszystkich narodów. Lecz wy uczyniliście z niego jaskinię zbójców". Ale to były
Jej skarby odkryte prawie przypadkowo, które zachwycały swym pięknem i
głębią. Przez faryzeuszy były zapomniane, a nawet wręcz świadomie odsuwane.
Była przekonana, że gdyby ktoś chciał tak uczyć albo postępować, byłby przez
nich potępiony.
Z zamyślenia wyrwał Ją tętent koni. Za chwilę wyłonił się zza wzgórza
oddział konny. Rzymianie. W hełmach przyozdobionych grzywami, w
półpancerzach, z nagimi rękami, z mieczami u pasa i dzidami. Oddział karny -
pomyślała. Znała ich obyczaje. Na czoło nasunęła głęboko pled przykrywający
Jej głowę. Chustę ochraniającą Jej twarz podciągnęła też prawie do wysokości
oczu. Zeszła z drogi. Wciąż szła, nie spostrzegając ich na pozór. Zbliżyli się.
Słyszała ich głośne rozmowy, pochrapywanie koni, tętent kopyt grzmiał Jej w
uszach. Przejeżdżali tuż obok. Jeden z nich pokazał na Nią ręką i coś
powiedział. Najbliżsi wybuchnęli śmiechem. Ale nie zatrzymali się. Został po
nich tylko obłok kurzu i ostry zapach końskiego potu. Odetchnęła.
Jak oni są znienawidzeni przez naród, przez wszystkich po kolei, do szpiku
kości: przez faryzeuszów i kapłanów, nazarejczyków i saduceuszów, choć ci
ostatni tak chętnie się nimi posługują, a wreszcie przez cały lud.
Przyłapała się na tym, że prowadzi prawie dialog wewnętrzny z samą sobą.
Ale te wspomnienia wzburzyły Ją. Gdy wychodziła z Jerozolimy, już za murami
miasta, na wzgórzu Golgota wisiał na krzyżu człowiek. Jeszcze żył. Tylko raz
spojrzała w jego kierunku. Ale ten widok miała jeszcze do tej chwili pod
powiekami. Rozciągnięte ręce i nogi przybite do drzewa. Straszna twarz. Usta
otwarte, łapiące powietrze. I oczy. Oczy szeroko otwarte. Przerażone. Okropne.
I roje much. Uciekła przestraszona. Tak jak i uciekali inni przechodnie, oprócz
paru gapiów i dwóch żołnierzy rzymskich, którzy stali pod krzyżem na straży.
Biedny nasz naród - westchnęła. Dyszy zemstą. Chęcią odwetu. Za
wszystkie krzywdy. Za krzyżowanie bohaterów, którzy podrywali się do
powstań. Za wszystkie upokorzenia. Choćby za spisy świętego ludu. I czeka na
wyzwolenie spod tego jarzma, które od rana do wieczora ugniata mu kark.
Mesjasz. Aż zwolniła kroku z przejęcia. Niechby już przyszedł. Boże, daj Go
wreszcie naszemu udręczonemu narodowi, Niechby stanął na czele narodu.
Zestrzelił w sobie wszystkie jego pragnienia. Zjednoczył go. Daj Mu, Boże,
mądrość Salomona, siłę Samsona, pobożność Dawida. Daj nam Mesjasza.
Wyczekiwanie całego narodu. Przez wszystkich. Od dziecka do starca. Jedyne to
jest światło w ciemności, która zaległa w narodzie. Daj, niech zbawi nasz lud.
ks. Mieczysław Maliński
http://www.malinski.pl/?inc=read&id=966
3 z 12
2011-01-15 23:02
Prawdą. Nauką. Powiedzeniem do końca, kim Ty jesteś, czego od nas chcesz.
Jak mamy żyć. Daj nam Mesjasza. Wyczekiwanie całego narodu. Utęsknienie.
Daj nam Go, proszę.
Modliła się gorąco o przyjście Mesjasza od lat. Wierzyła, że Bóg wysłucha Jej
próśb. Że wysłucha próśb zanoszonych przez cały udręczony naród. W świątyni
klękała albo siadywała najchętniej przed zasłoną dzielącą Święte Świętych od
reszty świątyni i modliła się, by Bóg się zmiłował i zesłał Mesjasza, jak zsyła
rosę na wyschniętą ziemię, jak daje księżyc ciemnej nocy.
W miarę jak płynęły godziny i dni Jej wędrowania do Nazaretu, to, co się w
Niej kotłowało i burzyło do bólu serca, do bólu głowy, to wszystko uspokajało
się. Cisza, która wisiała nad polami, i przestrzeń, niebo otwarte, za którym
tęskniła tkwiąc w świątyni, jakby nadały gnębiącym Ją sprawom inny wymiar.
Jakby zaczęła inaczej patrzeć - z mądrością starca, z pobłażliwością filozofa, z
dobrocią matki. Uciszała się. Upodabniała się do świata przyrody, w który
wchodziła: świata wspaniałego, bogatego, pięknego, wiecznego i dlatego
wyrozumiałego.
Bo właściwie ja jestem dziewczyna z Nazaretu i miasto wcale mi nie
odpowiada, a co dopiero świątynia. Niech się tam oni dalej kłócą, zrywają sobie
głowy nawzajem, sprzeczają się, czy powinno się płacić podatek cesarzowi, czy
też nie i czy w niebie będą się ludzie żenić i za mąż wychodzić. Mnie to
naprawdę nic a nic nie obchodzi - mówiła do siebie. - I chyba to naprawdę nie
jest wcale ważne.
No, to już się starzeję, skoro mówię ze sobą. Bo z kim tu mówić, gdy na
niebie tylko skowronki, a na ziemi motyle. Tam miała grupę wróbli: dziewcząt i
kobiet służących tak jak Ona świątyni, które bardzo chętnie świergotały.
Zresztą uważały Ją za milczka. Spośród nich najbardziej przywiązana była do
Anny, córki Fanuela z pokolenia Asera, jak ją nazywały: prorokini. Dzieliła je
różnica wieku. Anna miała chyba osiemdziesiąt lat. Stanęła Jej przed oczami ich
seniorka. Znała jej życiorys dobrze, zresztą ta się z nim nie kryła. Mąż jej
umarł po siedmiu latach pożycia małżeńskiego. Jako wdowa zdecydowała się
zostać w świątyni. Teraz już nie była w stanie podejmować się żadnych prac. Ale
trwała przy świątyni, modląc się i poszcząc. Prorokini. Mówiła, że słyszy głosy,
które jej nakazują, zakazują, obwieszczają. Maria nie bardzo wiedziała, jak to
być może. Nigdy nie słyszała żadnych głosów. Jeżeli - to światło, jeżeli - to
ciszę, jeżeli - to radość, jeżeli - to miłość do Boga, która była i światłem, i ciszą,
i pokojem, i radością. Anna była bardzo mądrą i świątobliwą kobietą. Maria
miała wobec niej dużo szacunku i sympatii. Skąd ta przyjaźń między Nią a
Anną? Maria sama sobie zadawała to pytanie. Chyba stąd, że Annie leżał na
sercu los narodu żydowskiego i upatrywała jedyne dla niego zbawienie w
Mesjaszu.
Cieszyła się drogą, którą jeszcze miała przed sobą. I już nie chciała więcej
myśleć o świątyni. Chciała o tym wszystkim zapomnieć. Cieszyła się, że zobaczy
wnet rodziców i już będzie wreszcie mogła żyć normalnym życiem. Wstawać ze
wschodem słońca i kłaść się z kurami. Chodzić po wodę do studni, mleć na
żarnach i piec placki w piecu. Już miała dość tych miejskich wygód. Cieszyła się
wolnością, wiatrem, zapachem pól, szerokością horyzontów. Podskakiwałaby
chętnie, gdyby nie tłumoczek na plecach i obawa, że ktoś Ją może zobaczyć. -
Ale kto zobaczy, nikogo nie ma, a Pan Bóg na pewno tylko by się ucieszył.
Dawno się nie widziała z rodzicami. Przez pierwsze parę lat spotykała ich,
gdy przychodzili do Jerozolimy na Święto Paschy. W ostatnich latach już tylko
krewni albo przyjaciele przynosili Jej od nich pozdrowienia i jakieś drobne,
wzruszające upominki. Tłumaczyli, że chociaż rodzice są zdrowi, to jednak nie
są w stanie podjąć tak dalekiej drogi, Pogodziła się z tym. Jednak rokrocznie,
kiedy świątynia zapełniała się tłumami ludzi, wyczekiwała ich.
Dawno się nie widziała z rodzicami. To jedno z większych umartwień, jakie
Bogu składała w ofierze. Ale teraz była tak bardzo ich ciekawa. Jak żyją. Jak
wyglądają. Jak sobie dają radę.
ks. Mieczysław Maliński
http://www.malinski.pl/?inc=read&id=966
4 z 12
2011-01-15 23:02
Wreszcie ukazał się Jej Nazaret w całej okazałości. Już od paru godzin
pojawiał się przed Jej oczami, to znowu znikał szczyt wzgórza nazaretańskiego,
wzbudzając wspomnienia. Teraz przystanęła z bijącym sercem. Patrzyła
rozradowanymi oczami na swoje rodzinne miasto. Rozłożone wygodnie w
szerokiej niecce wspinało się ostatnimi domami na wyrastające nad nim
wzgórze. Pomarańczowo-żółta tonacja ziemi i skał przetykana białymi
kwadracikami domów i zielonymi plamami ogrodów.
Dawno tu nie była. Wiele lat minęło od chwili, kiedy jako dziewczynka
wyjechała do Jerozolimy. Teraz przypomniały się Jej różne szczegóły. Odszukała
poszarpaną kreskę ścieżki zbiegająca na sam dół do źródła, jeszcze dla Niej
niewidocznego. Tyle razy schodziła po niej, trzymając się matki za suknię. Tak,
a ta ścieżka na prawo, idąca już wzdłuż zbocza, prowadzi właśnie do ich domu.
Wciąż go jeszcze nie widziała. Zasłaniał go potężny załom skalny. Z trudem
powstrzymywała się, aby nie biegnąć.
Na drodze pojawili się jacyś ludzie. Ukradkiem spoglądając, próbowała w ich
twarzach rozpoznać znajome rysy. Nie poznawała jednak nikogo. Weszła do
miasteczka. Przywitała Ją szeroka droga i pierwsze zabudowania. Przed
domami, w cieniu palm, siedziały kobiety. Rozmawiały. Niektóre z nich były
zajęte jakąś pracą. Spostrzegły Ją: Ją obcą-nieobcą. Gdy się zbliżyła, umilkły.
Najchętniej podeszłaby, przywitała się z nimi, przysiadła obok nich i pogadała.
Wstrzymała Ją jednak nieśmiałość i pośpiech, by jak najszybciej spotkać się z
rodzicami. Przyglądały się ciekawie. Oglądały się za Nią. Czuła na sobie ich
pytający wzrok.
Weszła na placyk. Po lewej stronie skała i źródło, tak dobrze przechowane w
Jej pamięci. Skręciła ku niemu. Ogarnął Ją cień skały i chłód, jaki niosła woda.
Tyle razy śnione w snach, opowiadane w opowiadaniach - gdy pytana była o
Nazaret, mówiła:
"Ale najpiękniejszym miejscem w Nazarecie, poza moim domem, jest nasze
źródło". Nachyliła się. Czy jest większy cud na świecie niż woda? Nadstawiła
obie dłonie pod płynącą strugę. Poczuła jej zimno przenikliwe aż do bólu.
Obmyła twarz uważnie, żeby nie rozchlapać tego skarbu, nie sponiewierać go. I
piła z ręki, tak jak wtedy, gdy była dzieckiem. Piła i piła bez końca. Aż poczuła,
że ktoś stoi za Nią. W pierwszej chwili pomyślała, że to Jej matka. Odwróciła się
gwałtownie. Ale nie. Jakaś obca kobieta z dzbanem czekała na swą kolej,
uśmiechając się. Maria wyszła z cienia skały. Poczuła się odświeżona i
wypoczęta. Zdolna do życia i dalszej drogi. Zgarniała z twarzy krople wody.
Odnalazła bez trudu "swoją ścieżkę", ścieżkę do swojego domu. Dróżka wiła
się pomiędzy zabudowaniami. Wszystko było takie samo, jak wtedy, tylko jak
gdyby przybladło, spełzło, zmalało, wcisnęło się w ziemię.
Ich dom był wysoko położony. Już z daleka zobaczyła ogród. Zaniepokoił Ją.
Był zaniedbany. Chwasty rozpleniły się. Dlaczego? Co się stało? Matka tak dbała
o ogród. Czyżby była chora? Ale zaniedbania były zastarzałe. Przyspieszyła
kroku. Dom coraz bardziej bielał pomiędzy zielonością. Jeszcze kilka kroków.
Stanęła przerażona. Okna były założone kamieniami. Wejścia bronił duży,
płaski kamień. Przed domem panował nieład. Jakieś porozbijane skorupy,
rozrzucona słoma, śmieci. Stała tak chwilę. Z osłupienia przebudził Ją głos
kobiety, która niepostrzeżenie wyszła spomiędzy krzaków.
- To Ty jesteś Maria, córka Joachima i Anny? - mówiła spokojnym, łagodnym
głosem.
- Tak.
- Rodzice Twoi nie żyją. Spodziewali się, że przyjdziesz przed porą
deszczową. Najpierw umarł ojciec, a wkrótce po nim matka. Nie chorowali
długo.
Nic nie odpowiedziała.
- Zawołam męża, pomożemy Ci odsunąć kamień.
Stała zdrętwiała, jak rażona piorunem. Oparła się o litościwe jakieś drzewo.
Zdawało się Jej, że jeszcze moment, a zapadnie się, rozpłynie, wtopi się w
ks. Mieczysław Maliński
http://www.malinski.pl/?inc=read&id=966
5 z 12
2011-01-15 23:02
ziemię, zniknie. Skierowała głowę w stronę kobiety, która przyniosła Jej tę
straszną wiadomość, żeby szukać u niej jakiegoś wytłumaczenia, wyjaśnienia,
pociechy. Ale tam już nie było nikogo. Może to był sen, przemknęło Jej przez
myśl. Ale nie. Usłyszane słowa potwierdzała trupia martwota. Jakby chciała
przywrócić życie, które stąd odeszło, zbliżyła się do drzwi. Zdjęła z ramion
tobołek. Chwyciła mocno kamień tarasujący wejście. Był ciężki. Ale i Ona była
silna. Zaparła się nogami, pchnęła całą siłą ramienia. Drgnął. Potem już
ostrożnie odtoczyła go trochę. Z wnętrza wionęła na Nią starość i stojące,
zbutwiałe powietrze. Weszła. W izbie panował nieład. Kurz pokrywał wszystko
grubą warstwą. Sprzęty były niedbale rozsunięte. Na podłodze wszędzie jakieś
skorupy i słoma. Patrzyła na to, doszukując się logiczności, ładu, który tu być
powinien, który przechowała w swojej pamięci. I poczęła robić porządek, wciąż
na wpół przytomna. Znajdowała na ziemi, po kątach, jakieś drobiazgi
najdroższe, które pamiętała z dzieciństwa, wywołujące fale obrazów, zdarzeń,
słów, które wtedy mówiła, które wtedy słyszała. Do przytomności przywołał Ją
głos:
- Przyprowadziliśmy Ci kozę i kury Twoich rodziców.
Rozgdakały się, spacerując po izbie. Kobieta z mężczyzną w milczeniu
zdejmowali kamienie z otworów okiennych. W izbie robiło się coraz jaśniej.
Maria wciąż porządkowała. Ustawiała sprzęty na właściwym miejscu. Zbierała
skorupy. Zamiatała. Pot z kurzem zalepiał Jej oczy, wciskał się do ust.
Kobieta znowu weszła i położyła na stole owoce, dzbanek z mlekiem i chleb.
- Czy zostaniesz z nami? - spytała.
- Czy zostanę z wami? Nie wiem - pytanie sensowne, przecież spadło na Nią
nieprzygotowaną.
Właściwie, po co? Jeżeli rodzice nie żyją, pobyt Jej w Nazarecie traci cel.
Przyszła po to, aby pomóc im w ich starości. A wrócić do Jerozolimy? Z
pewnością przyjmą Ją z otwartymi ramionami. Właściwie wcale nie chcieli Jej
puścić do domu. Tam naprawdę jest dużo pracy. Ale nie ciągnęło Jej do
świątyni. Na razie powinnam chyba pozostać w Nazarecie. Chyba jestem
przemęczona. A więc na razie tutaj. Tym bardziej, że nie mogę odejść z tego
domu jak od czegoś obcego. Porzucić tego, co było budowane przez moich
rodziców z taką miłością, trudem i znojem. Przynajmniej trzeba tym jakoś
rozporządzić, zadecydować, komuś to oddać, przeznaczyć, albo wydzierżawić.
Nie. Ale najpierw powinnam odwiedzić ich grób. Spytała kobietę:
- Czy możesz mnie zaprowadzić do nich?
- Chcesz iść na cmentarz? - zdziwiła się.
- Tak.
To było niedaleko za miastem. Weszły na miejsce odludne, najwyraźniej
nieuczęszczane.
- Twoja rodzina starała się przygotować Twoim rodzicom najlepszy grób, na
jaki ją było stać.
Kobieta prowadziła Ją pewnie pomiędzy grobowcami. Aż wreszcie
przystanęła i wskazując ręką, powiedziała:
- To tu.
Maria spojrzała. Duża piwniczka. Solidny kamień zamykający wejście.
Starała się sobie uprzytomnić, że to jest miejsce spoczynku Jej rodziców.
Usiadła naprzeciw grobu. Zatopiła się w modlitwie.
- To ja już sobie pójdę. Do domu trafisz - usłyszała głos kobiety.
Została sama. Było cicho. Czasem tylko tę ciszę przerywał wrzask sępów.
Przepraszała rodziców, że Jej tyle czasu z nimi nie było, że nie towarzyszyła im
nawet w ostatnich chwilach i przy śmierci. Chciałaby trwać wiecznie z nimi.
Prosiła Boga o miłosierdzie nad nimi. O opiekę nad sobą.
Wróciła do domu uspokojona, żeby się zabrać do dalszego sprzątania. Tylko
nie była już sama. Przyszli Jej do pomocy. Rodzina. I ciotki, i kuzynki. Witali się
z Nią wszyscy serdecznie. Ale równocześnie witali Ją jako Tę, którą odzyskali na
zawsze. Dowiedziała się, że czekali na Nią. A potem słuchała, jak opowiadali Jej
ks. Mieczysław Maliński
http://www.malinski.pl/?inc=read&id=966
6 z 12
2011-01-15 23:02
o tym wszystkim, co wydarzyło się przez lata Jej nieobecności. Zasypywali Ją
wiadomościami. Jakby chcieli nadgonić Jej niewiedzę. Ale słuchała tego
wszystkiego jeszcze jak ktoś obcy. Podczas gdy oni Ją uważali już za swoją.
Wreszcie kuzynostwo przyszli, aby Ją poprosić na wieczerzę.
Podczas wieczerzy dowiedziała się jeszcze więcej: że już przygotowywano
Jej zamążpójście. Poczuła się nagle zagrożona. Wiedziała, że na tę trudność
natrafi. Ale nie spodziewała się, że już, od razu, na samym początku. W
świątyni złożyła ślub, że pozostanie dziewicą do śmierci. I chciała tego
dotrzymać.
- Ja nie myślę o zamążpójściu - odparła poważnie.
Nie zrozumieli, w jakim sensie to powiedziała.
- Wydaje Ci się, że wciąż jesteś dzieckiem. I na Ciebie przychodzi czas. A
chłopców w Nazarecie mamy dość.
Jak się okazało, nie tylko rodzina potraktowała Jej powrót jako coś
naturalnego. Również całe miasteczko, po którym ta wieść rozeszła się lotem
błyskawicy. Zaraz na drugi dzień z rana przyszli do Niej sąsiedzi z prośbą, aby
obejrzała ich dziecko. Rozchorowało się i nie wiedzą, co mu jest. Byli pewni, że
poradzi. Nie tylko umie opiekować się chorymi. Wszystko umie. Niejedną
sprawę ludzie z Nazaretu załatwiali w Jerozolimie za Jej pośrednictwem.
Wieczorem jakaś kobieta przyniosła len, prosząc Ją, żeby go uprzędła na
pieluszki dla dziecka.
- Moje ręce są twarde. Nie potrafię snuć tak cienkich, delikatnych nitek.
Każdy następny dzień przynosił nowe biedy ludzkie, choroby, kłopoty. A to
ktoś nogę zwichnął. Ktoś inny poranił sierpem rękę. Rodzice przyprowadzali Jej
dzieci, aby je zabawiała, gdy musieli wyjść w pole albo do miasta. Odpłacali Jej
za usługi czym mogli - dobrym słowem, mąką, serem. Pomagali Jej porządkować
ogród, ktoś nawet przyniósł pień z pszczołami. Wieczorami schodziły się do Niej
kobiety z dziećmi. Prosiły, aby opowiadała. Więc mówiła im o świątyni, o
nabożeństwach, o Panu Bogu. Pismo Święte znała na pamięć całymi partiami.
Śpiewała im psalmy. Miała miły, głęboki głos.
Marzyła o jednym: o krosnach. O takich, jakie miała w Jerozolimie.
Rozpytywała się, kto by potrafił je zrobić. Wszyscy jednomyślnie wskazali
Józefa, tego z rodu Dawidowego.
- Ojciec nie, ale on z pewnością potrafi. On wszystko zrobi. Trochę mruk, no
bo to z rodu królewskiego, ale przecież biedak. Żyją z pracy rąk. Może go sobie
nawet przypominasz. Znasz ich przecież.
Tak, chyba coś sobie przypominała, ale jak przez mgłę.
- Może nie pamiętasz Józefa, bo oni mieszkają na drugim końcu miasteczka.
Poszła. Był wysoki, czarny, silnie zbudowany. Dobrze mówili, że mruk.
Patrzył pochmurnie i milczał, i słuchał uważnie.
- Czy potrafisz?
Namyślał się, jakby nie dość było poprzedniego milczenia.
- Spróbuję, ale razem z Tobą. Nigdy tego nie robiłem.
Długo mu wyjaśniała, pomagając gestami rąk, rysując palcem na piasku.
Odtąd przychodziła do niego prawie codziennie. Przeważnie pod wieczór.
Stawała przy nim i patrzyła, jak pochylony nad warsztatem robił dla Niej
krosna. Potem, gdy były już gotowe, składał je w Jej izbie.
Wreszcie nadeszła radosna chwila, gdy po raz pierwszy zasiadła przy nich do
pracy. Ale w działaniu wychodziły usterki, niedociągnięcia. Józef przychodził,
aby poprawiać. Potem przychodził, chociaż nie było już koniecznej potrzeby.
Patrzył na Jej skupioną twarz, na zręczne ruchy rąk.
Zachodzili do Niej ojcowie i matki w poszukiwaniu żony dla ich synów. Cóż,
była w ich oczach panną na wydaniu. Sprawa zamążpójścia interesowała nie
tylko ich, ale - jak to dawali do zrozumienia - również Ją. Wobec tego
opowiadali o swoich synach. Wymieniali ich zalety. Niektórzy nie omieszkiwali
określać ich wad. Obiecywali, że ich przyślą do Niej, ot, za jakąś sprawą.
Nie mogła tych spotkań uniknąć. Wobec tego wysłuchiwała cierpliwie,
ks. Mieczysław Maliński
http://www.malinski.pl/?inc=read&id=966
7 z 12
2011-01-15 23:02
przyjmowała drobne upominki i odwzajemniała się również jakimiś drobiazgami.
Wciąż nie wiedziała, jak ta sprawa dalej się potoczy. Ufała bezgranicznie Bogu i
gorliwie się modliła.
Dla Marii rysowało się coraz wyraźniej pytanie: co dalej robić? Albo wrócić
do Jerozolimy, albo zostać. Ale wtedy tylko jako mężatka. Najprościej byłoby
wrócić. Coraz bardziej jednak czuła, że to nie jest słuszne wyjście. Rozumiała,
że w pewnym sensie należy do tej społeczności, że jest jej bardziej potrzebna,
stokroć bardziej niż w Jerozolimie. Ale równocześnie zdawała sobie sprawę z
trudności: tu obyczaj każe wyjść za mąż. Tam nie byłaby wyjątkiem. Tutaj
pozostawanie w panieństwie naruszy prawo zwyczajowe, tym samym odetnie Ją
od społeczeństwa. Będzie jakimś zgorszeniem. A przynajmniej kimś
nienormalnym. Nie chciała rezygnować z tego ślubu, który kiedyś Bogu złożyła.
Nie składała go pochopnie. Dorastała do niego latami. Chciała stać się wyłączną
własnością Boga. I chciała tą miłością, która Ją coraz bardziej ogarniała,
obdzielać wszystkich. Zwłaszcza tych, którzy miłości potrzebowali. Potem, w
miarę upływu czasu, nigdy tego kroku nie żałowała. I nie żałowała go i teraz. I
chciała tak pozostać.
Modliła się gorąco do Boga, prosząc o pomoc, o światło, o wskazanie drogi.
Wreszcie Bóg Jej ukazał wyjście: Józef.
Wiedziała, że pokochał Ją od pierwszej chwili całą siłą prostego serca.
Wiedziała, choć jej tego dotąd nigdy nie powiedział. I Ona go pokochała, za jego
dobroć, za prostotę, delikatność, mądrość. Wiedziała, że jest bardzo nieśmiały i
nie odważy się zrobić pierwszego kroku. Wobec tego sama zdecydowała się to
uczynić.
Przygotowywała się do tej rozmowy długo i uważnie. Układała sobie w głowie
każde słowo. Budowała uważnie poszczególne zdania, aby pokrótce powiedzieć
mu wszystko. Ale miotały Nią fale niepewności. Co on na to powie. Czy mnie
zrozumie. Czy potrafi zrozumieć. Czy mnie nie uzna za nienormalną. Czy nie
wyśmieje. Modliła się gorąco. Byle zechciał wysłuchać. Byle zechciał zrozumieć.
Żeby się zgodził. Starannie wybrała dzień. Chwilę. Zaczęła:
- Chciałam ci powiedzieć coś bardzo ważnego.
Popatrzył na Nią pytająco:
- Proszę, mów.
Nie wytrzymała tego wzroku, swojej powagi, którą sobie założyła.
Rozpłakała się. Podbiegła do niego, uchwyciła jego ręce i pełna nieśmiałości,
obawy i niepewności zaczęła mówić:
- Kocham cię i chcę być z tobą przez całe życie. Ale jak brat z siostrą, jak
siostra z bratem. Ja złożyłam Bogu ślub czystości. I tak chcę zostać. Bo Go
kocham nade wszystko i chcę wszystkim ludziom służyć. Rozumiesz mnie? -
podniosła na niego oczy.
- Rozumiem Cię - był poważny i wzruszony.
- Wiem, że najlepiej, gdybym wróciła do świątyni. Ale myślę, że tu jestem
bardziej niż tam potrzebna. A poza tym myślę, że razem moglibyśmy dużo
dobrego zrobić dla ludzi. - Przerwała. - Chyba jesteśmy tu potrzebni? -
zapytała.
Spojrzała powtórnie na niego. Po jego twarzy płynęły łzy.
- Jesteś tu potrzebna.
- Ale powiedz, zgadzasz się?
Odpowiedział Jej natychmiast:
- Tak, zgadzam się. I będzie wszystko tak, jak Ty chcesz, tak jak mówisz.
Nieprzytomna z radości zaczęła go całować po rękach, mówiąc:
- Dziękuję, dziękuję ci.
Potem zaczęło się przygotowywanie do ślubu. Przeżywała ten czas jako
jeden z najpiękniejszych okresów Jej życia. Była wdzięczna Bogu za ten dar,
jaki otrzymała: za Józefa. Przygotowywała dom na wspólne zamieszkanie.
Trzeba było go trochę przerobić, a w ogóle to odremontować, odświeżyć. Trzeba
było wymienić stare meble, naprawić te, które się jeszcze nadawały do użytku.
ks. Mieczysław Maliński
http://www.malinski.pl/?inc=read&id=966
8 z 12
2011-01-15 23:02
Oczywiście, główny ciężar tych prac przejmował Józef.
Jak zwyczaj nakazywał, Józef prowadził Ją do swoich krewnych, aby
przedstawić im przyszłą żonę, tę, która wejdzie w skład rodu. Chodziła z
Józefem również do ważnych członków swojej rodziny, aby przedstawiać
swojego wybranego. Wszyscy byli jednomyślni, że wybór po jednej jak po
drugiej stronie był trafny. Maria z radością stwierdzała, jaką sympatią i
szacunkiem otaczany jest Jej Józef: jak doceniają jego pracowitość, jego
mądrość. Przy okazji ze zdziwieniem niejakim dowiedziała się, że ich decyzja
nie była niespodzianką dla większości członków rodziny, że obserwowali ich
bacznie, że od dawna już byli przekonani o miłości Józefa do Niej i
zaakceptowali tę decyzję, a nawet bardzo się cieszyli jego wyborem. Słyszała
komplementy pod swoim adresem: że pracowita, gospodarna, mądra.
Wiadomość o ślubie rozniosła się po miasteczku. Chłopcy zazdrościli
Józefowi. Kobiety przytakiwały: dobrze wybrała. Wprawdzie biedny, ale przecież
z królewskiego rodu.
Nadszedł dzień zaślubin. Błogosławieństwo rodziców. Modlitwa.
Przyrzeczenie wierności, przy którym popłakała się ze wzruszenia. Wieczorem
przyjęcie, przy lampionach, w ogrodzie pod palmami, przewidywane dla grona
najbliższych osób stało się uroczystością całego miasteczka. Późnym wieczorem
zeszła się młodzież na muzykę i tańce.
Na dobrą sprawę liczyła się z tym i przygotowała się dobrze na tę
ewentualność. Napożyczała konwi na wodę, wypełniła je dobrym winem. O
pomoc przy pieczeniu jagnięcia i baranów nie musiała prosić. Kuzyni podjęli się
tego. To Ona wymyśliła, że przyjęcie będzie pod lampionami rozwieszonymi na
drzewach i sznurach. Gdzieś to kiedyś tak widziała. Spodobało Jej się i teraz ten
czyjś pomysł wykorzystała. Było wszystko, co trzeba. Muzykanci przygrywali
całą noc. Józef rozpromieniony witał przychodzących gości, sadzał przy stołach,
pilnował, żeby byli obsłużeni, żeby im nie brakło jadła, wina, bakalii, słodyczy.
Były i tańce, i śpiewy. Było tak, jak sobie wymarzyła.
Zamieszkać mieli pod wspólnym dachem, zgodnie z tym jak obyczaj
nakazuje, dopiero za parę miesięcy. Trudniej było Jej znosić ten okres, bo Józef
wyjechał na robotę. Niechętnie, ale nie chciał sprzeciwiać się ojcu. Ojciec
rozumiał jego rozterkę, ale miał jeden argument nie do odparcia, który mu
wyraźnie przedłożył:
- Ożeniłeś się, będziesz potrzebował pieniędzy. Przyjdą dzieci na świat.
Przyjdą nowe wydatki. Musisz być na to przygotowany. No, powiedz sam, nie
mam racji?
Józef przytaknął:
- Słusznie. Ale...
- Nie ma żadnego ale. A nie daj Boże jakaś choroba twoja albo Marii. Parę
miesięcy przeleci jak z bata strzelił. Wrócisz akurat wtedy, gdy powinieneś z Nią
zamieszkać.
W tym czasie nastąpiło Zwiastowanie. Było wcześnie rano. Maria przed
chwilą wstała, ogarnęła się i klękła do modlitwy. Lubiła modlić się, mając przed
sobą wschodzące słońce. Wczesne rano to był jedyny czas, kiedy mogła się
modlić bez przeszkód. Później sprawy ludzi wypełniały Jej dzień bez reszty.
Przymknęła oczy. Skupiła się, jak zawsze, na fakcie obecności Bożej. Powoli
spływała na Nią cisza, uspokojenie. Trwała tak w tym bezmiarze pokoju, aż
wreszcie sformułowała swoją codzienną prośbę:
- Daj nam Mesjasza, Boże, daj nam Mesjasza.
I nagle usłyszała Głos:
- Bądź pozdrowiona, łaskiś pełna, Pan z Tobą.
Nie, nie przesłyszała się. Podniosła oczy. Oślepiła Ją łuna światła we
wszystkich kolorach tęczy, która zlewała się z kulą słońca wychodzącego zza
wzgórza. W tym blasku i w tym głosie, choć cichym, była taka potęga, że Maria
zadrżała. Nie z przerażenia, paniki przed czymś, co by Jej zagrażało. Ale ze
ks. Mieczysław Maliński
http://www.malinski.pl/?inc=read&id=966
9 z 12
2011-01-15 23:02
zdumienia, osłupienia wobec piękna i mocy, która się nagle Jej objawiła. Głos
mówił dalej:
- Nie bój się, Mario, znalazłaś bowiem łaske u Boga. Oto poczniesz i
porodzisz Syna i dasz Mu imię Emanuel. Będzie On wielki i będzie nazwany
Synem Najwyższego.
Jeszcze nie zdążyła ochłonąć z wrażenia, jakie na Niej wywarło objawienie
się Anioła Bożego, gdy teraz spadała na Nią niepojęta zapowiedź. Rozumiała
treść tego oświadczenia z dokładnością taką, jak się widzi drobne kamyki na
dnie czystego źródła. Przyjdzie Ten, który ma przyjść, wyczekiwanie całego
naszego narodu, i ja mam być Jego matką. Zachwyt, który zaczął w Niej
wzbierać falą, został zatrzymany całkiem ludzką refleksją, która jak z innego,
ziemskiego świata wtargnęła ostrym, zimnym chłodem. Ale przecież ślubowałam
Bogu dziewictwo. Głos, jakby odpowiadając na Jej obawy, mówił dalej:
- Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego zacieni Cię. To Święte,
które się z Ciebie narodzi, będzie nazwane Synem Bożym.
To już przekraczało Jej możliwości pojmowania. Ale równocześnie było dla
Niej jasnością blasku słońca, że ma się wydarzyć coś, co nie wydarzyło się nigdy
dotąd: że będzie matką Mesjasza za działaniem Boga samego. Poczuła się
niegodna tego daru, który się ma stać Jej udziałem. Ale zarazem wybuchła w
Niej radość tak ogromna, wdzięczność dla Boga tak wielka, że przewyższyła
wszystkie opory. Na miłość Boga chciała odpowiedzieć miłością, na jaką tylko
mogła się zdobyć:
- Oto ja, służebnica Pańska, niech mi się stanie według słowa Twego.
I wtedy stało się w Niej. Poczuła się tak, jakby się świat zapadł, jakby słońce
się w Niej zapaliło. Serce tłukło się w Niej jak oszalałe, aż do utraty tchu. Była
zupełnie nieprzytomna ze szczęścia. Zdawało Jej się, że umiera i śmierć połączy
Ją na zawsze z Bogiem. Gdy oprzytomniała, wiedziała, że poczęła.
Później, z perspektywy dni, wydarzenie to mogło się wydać niepojętym
snem. I to, co Anioł mówił, i to, co Ona mu odpowiedziała. I to, co się w Niej
stało. Dziecię jednak, które nosiła w swym łonie, świadczyło, że to wszystko
było rzeczywistością. Tamto szczęście, tamta radość wciąż w Niej trwała.
Jedno tylko napełniało Marię niepewnością i lękiem: jak to przyjmie Józef.
Czy zrozumie. Czy potrafi zrozumieć. Bała się, że może nie uwierzyć, że może
poczuć się przez Nią oszukany, zdradzony - że go utraci. A przecież go kochała.
Tęskniła za nim. Modliła się. Prosiła Boga, by uchronił Józefa od cierpienia.
Płynęły tygodnie, miesiące. I Józef za Nią tęsknił. Po paru miesiącach nie
wytrzymał. Wyrwał się z roboty na kilka dni. Obiecywał ojcu, że po powrocie
wszystko nadrobi. W domu matka przyjęła go gratulacjami:
- Pan Bóg pobłogosławił wam.
Józef nic nie rozumiał:
Spodziewała się wybuchu radości. Usłyszała wypowiedziane zmienionym
głosem:
- Coś ty powiedziała?
To nie był głos Józefa. Zwróciła się ku niemu. Stał stężały jak żona Lota, z
bladą, kamienną twarzą.
- Coś ty powiedziała? - powtórzył raz jeszcze i ruszył ku niej. Uchwycił ją
mocno w ramiona. Ujrzała jego oczy wpatrzone w nią. Zdziwione, przerażone,
nieprzytomne. Przestraszyła się. Nie poznawała w nim tego spokojnego,
opanowanego, dobrego syna, jakiego znała. Zaczęła mówić zdławionym głosem:
- Nie zdaje mi się. Już po Niej widać. Zresztą sąsiadki też tak mówią.
Wypuścił ją z objęć nagle, tak jak ją objął, aż się zachwiała, i wybiegł na
dwór.
- Józefie, co ci - zdążyła za nim zawołać, nie rozumiejąc nic z tego.
Ale jego już nie było.
Nie wierzył. Nie chciał wierzyć. Plotki. Pusta gadanina. Chciał Ją jak
najprędzej zobaczyć. Biegł na wpół przytomny. Mówił coś do siebie. Ludzie
oglądali się za nim ze zdumieniem. Ale wiedział, że to prawda, że się tylko broni
ks. Mieczysław Maliński
http://www.malinski.pl/?inc=read&id=966
10 z 12
2011-01-15 23:02
nadaremnie. "A więc zdradziła mnie". To zdanie narastało w nim, ogarniało go
coraz bardziej. Doprowadzało do szaleństwa.
I wtedy Ją zobaczył. Szła pod górę drogą od źródła i niosła dzban na
ramieniu. Jeszcze była daleko. Skrył się pomiędzy drzewami. Oparł się ciężko o
pień, bo chyba nie utrzymałby się na nogach. Wszystko, co w nim się tak
kotłowało, opadło jak spieniona fala. Patrzył, jak szła lekka, zwiewna, trochę
przechylona na bok pod ciężarem dzbana. Ogarnęła go ta sama czułość, to samo
wzruszenie jak zawsze, gdy na Nią patrzył. Przecież ja Ciebie kocham. I będę
Cię kochał, jak długo będę żył. Chciał podejść, przywitać się z Nią. Ale
natychmiast z tego zrezygnował. Bał się wyjaśnień. Nie chciał, by musiała
mówić, że przeprasza, że Ona kogo innego pokochała, że prosi, aby on to
zrozumiał, że życzy mu, aby sobie znalazł kobietę, która go pokocha tak, jak
Ona pokochała ojca tego dziecka. Stał tak przez jakąś chwilę, a potem odwrócił
się i załamany, z obwisłymi rękami, począł iść w kierunku domu rodzinnego. Nie
doszedł, bo i po co. Co będzie mówił matce. Jak będzie się przed nią tłumaczył.
Wróci do ojca na robotę.
Szedł miotany sprzecznymi uczuciami. Przecież mówiła, że chce być
dziewicą. Mówiła, że go kocha. Na pewno nie kłamała. Ona nie potrafi kłamać. A
więc jak mogła go zdradzić? Zmieniła swoje plany życiowe w tak krótkim czasie.
Złamała przysięgę złożoną Bogu z miłości dla człowieka?
Ojciec zdziwił się, gdy zobaczył Józefa. Dlaczego tak prędko wrócił, przecież
mógł zostać jeszcze. Józef na wszelkie pytania odpowiadał wymijająco. Ale
ojciec nie chciał na tym poprzestać. Spytał o to, co dla każdego Żyda było
najważniejsze:
- Maria spodziewa się dziecka?
- Tak.
Twarz ojca rozjaśniła się. Bardzo Marię kochał.
- To dlaczego jesteś taki ponury? Czemu chociaż teraz się nie cieszysz?
Trzeba się spieszyć z robotą, aby jak najprędzej wrócić do domu i pomóc Marii.
Józef wyraźnie marudził w pracy. Ojciec stale go popędzał. Nadszedł dzień
powrotu. Wieczorem ojciec, licząc pieniądze, powiedział:
- No, nareszcie będziemy w domu.
- Ja do domu nie wracam - oświadczył Józef.
Ojciec osłupiał.
- A Maria? A dziecko? Co to ma znaczyć?
Józef milczał. Ojciec zdawał się rozumieć.
Zerwał się. Podszedł do niego. Hamując gniew, zaczął mówić:
- Boisz się obowiązków? Mogłeś w takim razie iść na pustynię, a nie żenić
się.
Oburzenie go ponosiło. Chwycił Józefa za suknię pod szyją.
- Musisz wrócić.
Józef potrząsnął spuszczoną głową:
- Nie wrócę.
- No to wynoś się ode mnie. Nie chcę cię znać. Bez ciebie wychowam dziecko
- huknął mu nad głową.
Józef wybiegł z domu. Szedł przed siebie, dopóki zmęczenie nie zwaliło go z
nóg. Był zdecydowany: nie zamieszka z Marią. Nie może, nie jest w stanie.
Niezależnie od wszystkiego. Nie mógłby patrzeć na Nią ani na Jej dziecko. Woli
cierpieć w samotności. Pozostanie sam. Położył się pod jakąś kępą krzaków i
rozszlochał. Wreszcie znużony usnął. We śnie był Nazaret i ich dom, i Maria.
Tłumaczyła mu z radością, że go kocha, ale nade wszystko kocha Boga. Nagle
znikła mu z oczu. A on szedł za Nią wciąż gdzieś pod górę. Pod taką wysoką
górę jak góra Synaj, na której Mojżesz otrzymał od Boga przykazania. Szedł
uparcie, bo był pewien, że Ona tam jest. Nagle ktoś zagrodził mu drogę. To był
Anioł. Wyraźnie czekał na niego z posłaniem. I nagle Józef już wiedział
wszystko. Wszystko stało się dla niego jasne i proste. Aż dziwił się, że mógł
tego wcześniej nie wiedzieć. Nie potrzebował już żadnych słów Anioła. Ale ten,
ks. Mieczysław Maliński
http://www.malinski.pl/?inc=read&id=966
11 z 12
2011-01-15 23:02
nie zważając na jego rozradowaną twarz, przekazywał uroczyście swoje
posłanie:
- Józefie, synu Dawida, nie bój się przyjąć do siebie Maryi, małżonki twojej.
To bowiem, co się w Niej poczęło, pochodzi z Ducha Świętego. Oto Ona porodzi
Syna, któremu nadasz imię Jezus.
strona: [1] [2] [3] ...
ks. Mieczysław Maliński
http://www.malinski.pl/?inc=read&id=966
12 z 12
2011-01-15 23:02