1.07.2010
Dziennik Jerzego Pilcha 24/2010
Jerzy Pilch
Wyjście z analfabetyzmu nie jest równoznaczne – choć niby pisać się umie – z wejściem w arkana
sztuki literackiej. Tołstoj, owszem, sporo miał do powiedzenia, ale bez języka niczego by nie
powiedział
Rysunek Katarzyna Leszczyc–Sumińska na podstawie zdjęcia Bogdana Krężla
3 czerwca
Kampania wyborcza nabiera rumieńców, zaczynają się wpadki i ekscesy; nie wszystkie wyglądają
wiarygodnie. Podobno podczas spotkania w Londynie jakiś szczery patriota cisnął w marszałka
Komorowskiego sztucznym penisem – nie bardzo chce mi się wierzyć. Podobno wczoraj czy
przedwczoraj telewizja całe wydarzenie pokazała – mimo iż siedzę przed telewizorem dniami
i nocami, ten akurat barwny epizod mi umknął, znów musiałem przysnąć, jak mówi poeta: starość
i czujność, dwa sprzeczne zeznania.
Dziś od rana różni, nie tylko swoi, ale i obcy, opowiadają, że Jan Pospieszalski na dniach wyjeżdża
do Anglii film biograficzny o miotaczu syntetycznych interesów nagrywać. Wygląda to na plotkę.
Owszem, świetny muzyk w wiadomy i – jak to muzycy – skrajny sposób zaangażował się
w politykę, ale ludzie potrafią wobec takich postaw być niesprawiedliwi, a nawet złośliwi.
Niebywale – szczerze mówiąc – złośliwi.
4 czerwca
Jeśli się nie da ustalić, czy pies jest wyznania ewangelicko-augsburskiego – trzeba szukać miotu
na ziemi cieszyńskiej – szanse są większe niż gdzie indziej. To chyba jasne. Ostatni pies mojej
matki z pochodzenia nie był naszej wiary, ale kilkanaście lat pod luterskim dachem zrobiło swoje.
Może zresztą i był, przynajmniej trochę musiał być, pochodził w końcu z Ochab, to są dalej nasze
rewiry.
Przywiózł go stamtąd świętej pamięci Kaziu Rulczyński, katolik twardy, ale człowiek
przeporządny, to on swego czasu wyjął zza pazuchy szczeniaka, który miał wszystkie papiery
z wyjątkiem kościelnego. Był? Nie był? Nawet jak na początku nie był, to na koniec – całą swą
fatalnie zwichrowaną pseudowilczurowatą mordą – był.
Odchodził ze świata jako istota swego protestantyzmu w pełni świadoma; jako zwierzę przez
reformację, wszelkie jej konsekwencje i wszelkie jej obrzędy w pełni ukształtowane; jako
stworzenie wszelkimi luterskimi zasadami i zabobonami do cna ogłuszone, ogłupiałe
i zdemolowane. Odchodził, ponieważ wybiła jego godzina, przyszły choroby, niedowłady, paraliże
– nawet doktor Blimke nie był w stanie jej (bo to suka była) pomóc, a jak Zbyszek Blimke
z choroby nie wyciągnie, wniosek jest jeden: bydlęciu – bez względu na wyznanie – pora na tamten
świat.
Nastała rozsądna ewangelicka żałoba i niespieszne – ale też nie ospałe – rozglądanie się za jakimś
nowym psiskiem. Z ziemi cieszyńskiej – rzecz jasna – pochodzącym. Zdawało się, że pójdzie jak
po maśle, rychło nadszedł meldunek, że tam a tam, bardzo niedaleko, trzy małe owczarki są
na zbyciu – ideał! Wszystkie nasze psy na Parteczniku miały pewien rys owczarkowaty;
w najbardziej dramatycznych pod względem estetycznym przypadkach ten rys był znikomy, ale był.
Sprawa w każdym razie załatwiona. Załatwiona? Niby tak, niby jednak nie. Coś się wlecze,
ślimaczy, rozłazi. Pies w zasadzie klepnięty, a klepnąć w zadek wciąż nie ma kogo.
Marysia Bujok pośredniczy! Też nic! A jak Marysia pośredniczy i nic, to znaczy: ogólnie słabo.
Marysia nawet mojej matce jest w stanie pewne rzeczy – to prawda: trudne – wytłumaczyć, a tego
przez trzy ćwierci stulecia nikt nigdy nie był w stanie. Ani śp. dziadkowie, ani śp. stary, ani śp. ja.
Sukces Marysi też oczywiście nie jest pełny, matka niektórych spraw nie przyjmie nawet w jej
przekładzie, ale – uwaga! – w niemym podziwie dla czystego chrześcijaństwa tamtej – udaje,
że przyjmuje! Skuteczniej się nie da!
A tu proszę! Osoba o takiej sile perswazji, o takim darze przekonywania psa sprowadzić nie jest
w stanie! I to psa na sprzedaż wystawionego! Tak jest! Gość psa sprzedać nie chce! Komu innemu
– tak! Nam – nie! Co jest grane? Wytłumaczenie – powiada matka – jest tylko jedno: właściciel,
najwyraźniej katolik zażarty, nienawidzi cię za to, co wypisujesz, i psa za karę nie sprzeda! Ma się
rozumieć łakomy jestem na męczeństwo, każde męczeństwo najwyższą chwałą dla artysty, nawet
małe, ale mimo euforii zachowuję resztki przytomności i mówię, nie bez aforystycznego zacięcia:
By kogoś nienawidzić za to, co pisze, trzeba go czytać, a czytelnictwo w naszych stronach nieco
kuleje ostatnimi czasy… – Marysia sprawdzi – puentuje matka.
Marysia nazajutrz sprawdza i wraca z dobrymi wieściami. – Nie czyta! – radośnie krzyczy już
od progu. – Nic nie czyta! – tryumfalne wypieki pojawiają się na jej policzkach. – Niczego nie
czyta i w ogóle nie ma pojęcia, że piszesz! – Czemu w takim razie psa nie chce sprzedać? – No nie
wiem.
Spojrzeliśmy z matką po sobie – sprawa była jasna: katolik nie tylko czyta, ale i kłamie, że nie
czyta. Klasyczna rzymska obłuda.
Następnego dnia matula pojechała do schroniska w Cieszynie i przywiozła braci: Maksymiliana
i Maurycego (białego Maksia i czarnego Maura). Ponieważ w schronisku takich rubryk nie ma – nie
wiadomo, czy są protestantami. Ale wiadomo, że nimi będą.
5 czerwca
W wywiadzie ogłoszonym w dzisiejszych „Wysokich Obcasach” Joanna Bator nie ukrywa, że jest
wielką pisarką. W zasadzie popieram tę taktykę, ma ona w tym wypadku silne uzasadnienie.
W literaturze nie tyle się pojawiła, ile mocno już uplasowała autorka z własnym językiem, frazą,
znajomością świata, głową na karku i licznymi historiami do opowiedzenia.
Język jest – rzecz jasna – kluczowy, w polskiej nierzeczywistości literackiej wciąż pokutuje pogląd,
że można być pisarzem bez języka; cały tabun piszących bezbarwnym gazetowym narzeczem
– branym przez nich mylnie za przezroczysty realizm – uważa się za, ma się rozumieć,
skrzywdzonych głosicieli prawdy; upominanie się o język uchodzi za ekstrawaganckie
pięknoduchostwo – tymczasem idzie o elementaria. Wyjście z analfabetyzmu nie jest równoznaczne
– choć niby pisać się umie – z wejściem w arkana sztuki literackiej. Tołstoj, owszem, sporo miał
do powiedzenia, ale bez języka niczego by nie powiedział. Mam na myśli – dodaję na wszelki
wypadek – nie język rosyjski, ale język Tołstoja.
Joanna Bator ma swój wielce intensywny, pełen obrazów, rytmu i zarazem ironicznego dystansu
język, też świadomość tego języka i w ogóle – kolejna rzadkość – dojrzałą świadomość literacką
– o rozmaitych sekretach swego warsztatu ciekawie, choć nie bez elementu nadmiernego
samozadowolenia, mówi. OK. Gdy wszakże pada w rozmowie (jak się okazuje nieco nieostrożnie
zatytułowanej „Odyska”) pytanie o narracyjne walory ostatniej powieści, na które pisarka
swobodnie odpowiada: „To rzeczywiście książka o sile słowa. Nie byłoby Odysa bez Homera”
– ogarnia mnie pewien popłoch. Przy całym uznaniu uważam, że na porównywanie się z Homerem
jest jednak za wcześnie. Rok, dwa bym mimo wszystko poczekał.
Jerzy Pilch
„Przekrój” 24/2010