BIELEJET PARUS ODINOKIJ
Gosudarstwiennoje izdatielstwo Dietskoj litieratury 1953
Okładkę projektował JANUSZ GRABIANSKI
Państwowe Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa 1968 r.
Wydanie VI. Nakład 120 000 + 257 egz. Ark. wyd. 16,
ark. druk. 15,25. Papier druk. mat. kl. V, 65 g,
70X100 z f-ki we Włocławku. Oddano do składania
w styczniu 1968 r. Druk ukończono w listopadzie 1968 r.
Łódzka Drukarnia Dziełowa, Łódź, ul- Rewolucji 1905 r. nr 45.
Zam. nr 92/A/68. N-41.
Cena zł 9.—
Pożegnanie
Około godziny piątej z rana na podwórzu folwarku rozległ się dźwięk
trąbki.
Przeszywający jej głos rozszczepił się jak gdyby na mnóstwo włókien
muzycznych, przepłynął przez sad morelowy, wybiegł w pusty step ku
morzu i długo i smutnie rozbrzmiewał w urwiskach zamierającym echem.
Był to pierwszy sygnał do odjazdu dyliżansu.
Wszystko się skończyło. Nadeszła gorzka chwila pożegnania.
Właściwie nie było się z kim żegnać. Przestraszeni wydarzeniami,
nieliczni letnicy zaczęli rozjeżdżać się w środku lata.
Obecnie spośród przyjezdnych pozostawała w folwarku jedynie
rodzina pewnego nauczyciela z Odessy, nazwiskiem Baczej, złożona z ojca
i dwóch chłopców: jeden miał trzy i pół, drugi osiem i pół roku. Starszy
nazywał się Pietia, młodszy Pawlik. Ale i oni opuszczali dzisiaj letnisko.
To im grała trąbka, dla nich wyprowadzono ze stajni duże, kare konie.
Pietia obudził się dużo wcześniej, nim trąbka zagrała. Spał
niespokojnie. Obudził go świergot ptaków. Ubrał się i wyszedł na
powietrze.
Ogród, step, podwórze — wszystko pogrążone było w chłodnym
cieniu. Słońce wychodziło z morza, zasłonięte jeszcze wysokim
urwiskiem.
Pietia miał na sobie miejskie ubranie od święta, z którego wyrósł
bardzo w ciągu lata: wełnianą granatową bluzę marynarską z naszytymi
wzdłuż kołnierza białymi tasiemkami, krótkie spodenki, długie
fildekosowe pończochy, buciki zapinane na guziki i okrągły słomkowy
kapelusz z dużym rondem.
Kuląc się z zimna Pietia obszedł z wolna fermę dokoła i żegnał
wszystkie miejsca i zakątki, gdzie tak mile spędził lato.
Podczas miesięcy letnich Pietia biegał prawie nago. Opalił się jak
Indianin, Przywykł chodzić boso po kłujących ostach, kapał się trzy razy
na dzień. Nad brzegiem morza smarował się od stóp do głowy czerwoną
gliną, rysował nią sobie na piersi desenie i stawał się w ten sposób
rzeczywiście podobny do czerwonoskórego, szczególnie kiedy wtykał w
kędziory niebieskie pióra owych zadziwiająco pięknych, bajecznych
ptaków, które wiły sobie gniazda w urwiskach. I oto teraz, po owym
wolnym życiu, po owej swobodzie — chodzić w ciasnej wełnianej
marynarskiej bluzie i drapiących pończochach, w niewygodnych bucikach,
w dużym słomkowym kapeluszu, którego gumka ociera uszy i ściska
gardło!...
Pietia zdjął kapelusz i zarzucił go na plecy. Teraz kapelusz kołysał się
na plecach jak koszyk.
Dwie grube kaczki minęły go kwakając z ożywieniem i spojrzawszy
pogardliwie na wyelegantowanego chłopca jak na obcego wsunęły się
jedna za drugą pod płot.
Czy zrobiły to demonstracyjnie, czy też go istotnie nie poznały — tak
czy owak Pietię ogarnęło takie przygnębienie i taki smutek, że o mało się
nie rozpłakał.
Poczuł się aż do głębi duszy obcy w tym zimnym i pustym świecie
wczesnego poranku. Nawet dół w kącie ogrodu warzywnego — wspaniały,
głęboki dół, na którego dnie tak przyjemnie i tak tajemniczo można było
piec kartofle w ognisku, nawet ten dół wydawał
się dziwnie obcy, nieznajomy. Słońce wznosiło się coraz wyżej.
Jakkolwiek podwórze i ogród były wciąż jeszcze pogrążone w cieniu,
wczesne promienie, jaskrawe i zimne, złociły już różowe, żółte i niebieskie
dynie, rozłożone na trzcinowym dachu chaty, w której mieszkali dozorcy.
Zaspana kucharka w kraciastej samodziałowej spódnicy i w płóciennej
koszuli, wyszywanej w czarne i czerwone krzyżyki, z żelaznym
grzebykiem w nie czesanych włosach, uderzając o próg samowarem
wytrząsała z niego pozostałe od wczoraj węgle.
Pietia stał przez chwilę przed kucharką i przypatrywał się koralom
podskakującym na jej starczej, pomarszczonej szyi.
— Odjeżdżacie? — zapytała obojętnie.
— Odjeżdżamy — odrzekł chłopiec i głos mu zadrżał.
— Szczęśliwej podróży.
Podeszła do beczki, w której wożono wodę, omotała rękę rąbkiem
kraciastej spódnicy i wyciągnęła kołek.
Gruba struga trysnęła łukiem uderzając o ziemię. Potoczyły się
okrągłe, lśniące krople wody obrastając szarym proszkiem kurzu.
Kucharka podstawiła samowar pod strugę. Samowar jęknął napełniając
się świeżą, ciężką wodą. Nie, doprawdy, znikąd współczucia!
Na krokietowym placyku, na polance, w altanie — wszędzie ta sama
niechętna cisza, ta sama pustka.
A przecież jakże wesoło, jak świątecznie było tu całkiem niedawno
jeszcze. Ile ślicznych dziewczynek i łobuzów chłopaków! Ile figli, ile
skandali, zabaw, bijatyk, kłótni, przeprosin, całusów przyjaźni!
Jaką wspaniałą uroczystość urządził dla letników właściciel folwarku
pan Rudolf w dniu urodzin swojej małżonki, Luizy.
Pietia nigdy nie zapomni tego święta.
Z rana zastawiono pod morelami ogromny stół, ozdobiony bukietami
polnych kwiatów. Środek jego zajmował słodki kołacz wielkości koła
roweru. We wspaniałe ciasto, grubo posypane cukrem, wetknięto
trzydzieści pięć zapalonych świec, które wskazywały na liczbę lat
solenizantki.
Wszyscy letnicy byli zaproszeni na poranną herbatę, podaną pod
morelowymi drzewami.
Dzień tak uroczyście rozpoczęty miał i dalej przebieg podobny i
zakończył się dziecięcym balem kostiumowym z muzyką i fajerwerkami.
Dzieci włożyły przygotowane uprzednio kostiumy maskaradowe.
Dziewczynki zamieniły się w rusałki i Cyganki, a chłopcy w Indian,
zbójców, chińskich mandarynów, marynarzy. Wszyscy mieli piękne,
jaskrawe, różnokolorowe kostiumy z papieru albo introligatorskiego
płótna.
Szeleściła bibułka spódniczek i płaszczy, na drucianych łodyżkach
chwiały się sztuczne róże, powiewały jedwabne wstęgi bębna. Ale
najpiękniejszy kostium — jakżeby mogło być inaczej ? — dostał Pietia.
Ojciec szył go własnoręcznie przez dwa dni, gubiąc co chwila binokle.
Miał krótki wzrok, przewracał raz po raz flaszeczkę z gumą arabską i
mamrotał pod nosem straszliwe przekleństwa pod adresem organizatorów
„tego szaleństwa” i w ogóle wszelkimi sposobami starał się podkreślić,
jaki wstręt budzi w nim ów „idiotyczny pomysł”.
Ale był to oczywiście tylko fortel. Bał się po prostu, że kostium
wyjdzie marnie i że będzie musiał się go wstydzić. Jakże się starał! Ale za
to kostium — niech mówią, co chcą — wyszedł wspaniałe.
Był to prawdziwy rynsztunek rycerski, sklejony znakomicie ze złotego
i srebrnego papieru, naciągniętego na druciany szkielet. Hełm, przybrany
wspaniałym pióropuszem, wyglądał zupełnie tak jak u rycerzy Walter
Scotta. Nawet przyłbicę można było podnosić i opuszczać.
Całość była tak piękna, że Pietię postawiono w drugiej parze obok Zoi,
najładniejszej dziewczynki na letnisku, ubranej w różowy kostium dobrej
wróżki.
Trzymając się pod ręce dzieci obeszły wokoło ogród przystrojony
chińskimi lampionami. To tu, to tam czerwone i zielone światła ogni
bengalskich wyrywały nieprawdopodobnie wyraziście krzaki i drzewa z
tajemniczej ciemności ogrodu. W altanie przy świetle świec,
umieszczonych pod szklanymi kloszami, dorośli jedli kolację. Ćmy
zlatywały się zewsząd do światła i z opalonymi skrzydełkami spadały na
obrus.
Cztery rakiety z sykiem wypełzły z gęstwiny bengalskiego dymu i z
trudem posuwały się w górę.
Ale istniał jeszcze gdzieś na świecie księżyc. Ujawniło się to wtedy
dopiero, kiedy Pietia i Zoja znaleźli się w głębi ogrodu. Poprzez listowie
drzew sączyło się światło księżyca tak jaskrawe i tak fantastyczne, że
nawet białka oczu dziewczynki lśniły jak niebieskawa stal i taki sam
połysk miała stojąca w beczce pod starą brzoskwinią ciemna woda, po
której pływała czyjaś łódeczka — zabawka.
Tu właśnie chłopczyk i dziewczynka zupełnie nieoczekiwanie dla
samych siebie pocałowali się i tak się tym zmieszali, że z przesadnie
głośnymi okrzykami pobiegli, dokąd oczy poniosą, i biegli tak długo, aż
znaleźli się na podwórzu poza domem. Tam bawili się fornale, którzy
przyszli powinszować gospodyni.
Na sosnowym stole, wyniesionym z czeladnej kuchni na powietrze,
stała beczka piwa, ćwierć wiadra monopolowej wódki, miska smażonej
ryby i pszenny kołacz. Pijana kucharka w nowej perkalowej bluzce z
falbankami ze złością podawała bawiącym się fornalom porcje ryby i
napełniała kubki. Harmonista w rozpiętym tużurku, rozstawiwszy nogi,
kiwał się na krześle i przebierał palcami po basowych klawiszach tracącej
oddech harmonii.
Dwóch wyprostowanych chłopaków o obojętnym wyrazie twarzy
wywijało polkę ująwszy jeden drugiego za boki. Kobiety w nowych nie
pranych chusteczkach, z policzkami wymalowanymi z kokieterii i dla
zmiękczenia skóry sokiem pomidorowym, stały w ciasnych bucikach z
koźlej skóry obejmując się ramionami.
Pan Rudolf i pani Luiza cofali się przed następującym na nich
fornalem.
Fornal był zupełnie pijany. Kilku ludzi trzymało go za ręce. Wyrywał
się. Krew ciekła mu z nosa na odświętną, rozerwaną przez pół koszulę.
Wymyślał okropnymi słowami.
Szlochając i zachłystując się swoim gniewnym, niemal wściekłym
łkaniem, krzyczał zgrzytając zębami jak we śnie:
— Trzy ruble pięćdziesiąt kopiejek za dwa katorżne miesiące!... Uch,
morda bezwstydna!... Puśćcie mnie do tego drania! Bądźcie ludźmi,
puśćcie mnie do niego: duszę z niego wyciągnę! Dajcie mi zapałki, puśćcie
mnie na słomę; zaraz im urządzę imieniny... Och, nie ma tu Griszki
Kotowskiego, ten zrobiłby z tobą porządek, ty draniu!
Światło księżyca lśniło w jego wywróconych oczach.
— No, no, no — bełkotał gospodarz cofając się — uważaj, Gawriła,
nie pozwalaj sobie zanadto, bo wiesz, że za takie słowa mogą teraz
powiesić.
— No to wieszaj! — krzyczał fornal bez tchu. — Dlaczego nie
wieszasz? Masz! Pij krew, pij!
Było to takie straszne, takie niepojęte, a co najważniejsza tak nie
harmonizowało z całą tą wspaniałą uroczystością, że dzieci rzuciły się do
ucieczki krzycząc, iż Gawriła chce zarżnąć pana Rudolfa i podpalić
folwark. Trudno wyobrazić sobie, jaki popłoch wszczął się wśród
zgromadzonych. Rodzice zabierali dzieci do pokojów. Wszędzie
zamykano okna i drzwi jak
przed burzą. Naczelnik ziemski, Czuwiakow, który przyjechał na parę dni
z wizytą do rodziny, przeszedł przez placyk krokietowy wywracając
nogami bramki, odrzucając z drogi młotki i kule. We wzniesionej ręce
trzymał dubeltówkę.
Daremnie pan Rudolf prosił, żeby się letnicy uspokoili. Na próżno
zapewniał, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Gawriłę związano i
wtrącono do piwnicy, a następnego dnia miała przyjechać po niego policja.
Pewnej nocy gdzieś daleko nad stepem ukazała się krwawa łuna.
Rankiem rozeszła się pogłoska, że spłonął sąsiedni folwark. Mówiono, że
to fornale go podpalili.
Przybysze z Odessy opowiadali, że w mieście są rozruchy. Krążyły
pogłoski, że w porcie płonie molo.
Po zabawie przyjechał o świcie policjant i zabrał Gawriłę. Nad rankiem
Pietia słyszał nawet przez sen dzwoneczki jego zaprzęgu.
Letnicy rozjeżdżali się. Wkrótce folwark opustoszał zupełnie.
Pietia zatrzymał się na chwilę obok tajemniczej beczki pod starą
brzoskwinią, popluskał witką po wodzie. Nie. I beczka była nie ta sama, i
woda nie ta sama, i stara brzoskwinia nie ta sama.
Wszystko, wszystko dokoła stało się obce, wszystko utraciło swój czar,
wszystko spoglądało na Ppetię jak gdyby z dalekiej przeszłości. Czy i
morze powita Pietię po raz ostatni równie zimno i obojętnie ? Pietia
pobiegł ku urwisku.
Morze
Niskie słonce oślepiło blaskiem oczy. Pod nim na całej przestrzeni
morze płonęło jak magnezja. Step urywał się nagle.
Srebrzyste krzaki dzikich oliwek drżały w rozpalonym powietrzu nad
przepaścią.
Stroma dróżka wiodła zygzakami w dół. Pietia przywykł zbiegać po
niej na bosaka. Teraz buciki przeszkadzały chłopcu. Podeszwy ślizgały się.
Nogi niosły go same. Nie sposób było je powstrzymać.
Aż do pierwszego zakrętu chłopiec walczył jeszcze jako tako z siłą
przyciągania ziemi. Wbijał w ziemię obcasy i chwytał za suche strzępy
korzeni zwisłych nad dróżką. Ale zgniłe korzenie rwały się, spod obcasów
sypała się glina. Chłopca otaczał obłok kurzu brązowego jak proszek
kakao.
Nos był zapchany kurzem, w gardle drapało. Pietia miał dosyć tego. A
niech się dzieje, co chce!
Krzyknął na cały głos, zamachał rękami i popędził w dół na złamanie
karku.
Wiatr rozbujał kapelusz na plecach. Kołnierz marynarski powiewał. W
pończochy wpiły się kolce. Robiąc straszliwe skoki po ogromnych
stopniach naturalnych schodów chłopiec zbiegł z rozmachem na suchy i
zimny, nie nagrzany jeszcze przez słońce piasek wybrzeża. Piasek ten był
niezwykłe biały i delikatny. Był grząski i głęboki, pełen zagłębień po
wczorajszych śladach, zatartych już trochę i nieforemnych, podobny do
kaszy manny w najlepszym gatunku.
Pochyły brzeg niemal niedostrzegalnie spadał ku wodzie. Pas, który
lizały co chwila szerokie języki białośnieżnej piany, był wilgotny, gładki,
twardy i chodziło się po nim lekko.
Najcudowniejsza w świecie plaża ciągnęła się pod urwiskami na sto
wiorst od Karolino-Bugaza do Dunaju, ówczesnej granicy Rumunii; o tej
wczesnej godzinie wydawała się dzika i zupełnie bezludna.
Uczucie samotności ogarnęło chłopca z nową siłą. Ale teraz była to
całkiem inna samotność: dumna i mężna samotność Robinsona na
bezludnej wyspie.
Przede wszystkim zaczął przyglądać się śladom. Patrzył okiem
doświadczonego i przewidującego poszukiwacza przygód.
Ślady otaczały go dokoła. Czytał je jak książkę Mayne Reida.
Czarna plama na ścianie urwiska i szare węgle mówiły o tym, że
mieszkańcy tych okolic nocą przybijali do brzegu na łódce i gotowali sobie
jedzenie przy ognisku. Rozchodzące się promieniście ślady mew
świadczyły o sztilu i obfitości drobnych rybek u wybrzeża.
Długi korek z francuską marką i wyrzucony przez fale na brzeg
plasterek cytryny, który zbielał w wodzie, nie pozostawiały żadnych
wątpliwości co do tego, że przed paru dniami przepływał po otwartym
morzu zagraniczny okręt.
Tymczasem słońce podniosło się nieco wyżej nad horyzont. Teraz
lśniła już nie cała powierzchnia morza, lecz długi pas na krańcu
widnokręgu i na fali łagodnie kładącej się na piasek zapalały się dziesiątki
migocących lśnień rażących oczy.
Pozostała część bezbrzeżnej tafli morza połyskiwała takim delikatnym,
takim smutnym błękitem sierpniowego sztilu, że mimo woli stawały w
pamięci słowa:
Samotny żagiel w niebios toni
Bieleje na błękicie fal...
chociaż żagla nie było nigdzie widać, a i morze nie wydawało się
bynajmniej zamglone. Pietia patrzy na nie z zachwytem.
Na morze można patrzeć bez końca — nie sprzykrzy się nigdy. Jest
coraz to inne, nowe i nie widziane. Zmienia się w oczach co chwila.
Niekiedy bywa ciche, jasnoniebieskie, tu i tam przerżnięte białymi
niemal pasami sztilu. To znów jaskrawoniebieskie, płomienne, migotliwe.
Czasem kołyszą się na nim białe baranki. Przy chłodnym wietrze woda
nabiera barwy ciemnego indygo i wtedy przypomina wełnę gładzoną pod
włos.
Gdy nadchodzi burza, morze staje się groźne. Wiatr gna potężne fale.
Pod ołowianym niebem latają z krzykiem mewy. Wzburzone fale wloką i
ciskają wzdłuż brzegu ciało jakiegoś zdechłego delfina. Jaskrawa zieleń
widnokręgu stoi niby ściana zębata ponad burymi chmurami sztormu.
Zielonkawe fale przypływu, ozdobione ruchomymi zygzakami piany, z
armatnim hukiem rozbijają się o brzeg. Ogłuszone powietrze odpowiada
spiżowym echem. Delikatna mgła rozpryśniętych kropel zwisa jak muślin
na całej ogromnej wysokości wstrząśniętego urwiska.
Ale główny czar morza tkwi w jakiejś tajemnicy, która od zawsze kryła
się w jego bezmiarze.
Czyż nie był tajemnicą jego fosforyczny blask, kiedy ręka zanurzona w
wodzie w bezksiężycową lipcową noc rozjaśniała się nagle, cała obsypana
niebieskimi iskrami ? Albo ruchome światła niewidocznych okrętów i
blade, powolne błyski dalekiej latarni morskiej? Lub też liczba ziarnek
piasku niedostępna dla ludzkiego umysłu? A wreszcie czyż nie pełne
tajemnic było widmo zbuntowanego pancernika, który zjawił się pewnego
dnia gdzieś bardzo daleko na morzu?
Jego pojawienie się poprzedził pożar w porcie odeskim. Łuna była
widoczna w promieniu czterdziestu wiorst. Natychmiast zaczęły krążyć
pogłoski, że to płonie molo. Potem zostało wymówione słowo:
„Potiomkin”.
Tajemniczy i samotny pojawił się kilkakrotnie na widnokręgu
zbuntowany pancernik, dostrzegany u besarabskich wybrzeży.
Fornale rzucili pracę w folwarkach i szli nad urwiska starając się
dojrzeć daleki dym. Niekiedy wydawało im się, że widzą go. Wówczas
zrywali czapki i koszule i wymachując mmi zaciekle, witali buntowników.
Ale Pietia nadaremnie mrużył oczy i wytężał wzrok — mówiąc
szczerze, nie widział nic na pustym bezmiarze morza.
Tylko raz jeden przez lunetę, którą udało mu się wyprosić na chwilę od
jakiegoś chłopca, dostrzegł jasnozieloną sylwetkę pancernika o trzech
kominach, z czerwoną chorągiewką na maszcie.
Okręt płynął szybko na zachód, w kierunku Rumunii. A następnego
dnia widnokrąg zasnuł się nagle ciężkim, ponurym dymem. To cala
eskadra czarnomorska szła śladem „Potiomkina”.
Rybacy, którzy przypłynęli na swoich dużych, czarnych łodziach do
ujścia Dunaju, przywieźli wiadomość, że „Potiomkin” przybył do
Konstancy, gdzie zmuszony był poddać się rządowi rumuńskiemu. Załoga
wysiadła na brzeg i rozeszła się — każdy w swoją stronę. Minęło jeszcze
kilka niespokojnych dni. I oto o świcie widnokrąg zasnuł się ponownie
dymem. To z Konstancy do Sewastopola powracała eskadra czarnomorska
holując na linie jak na arkanie schwytanego buntownika.
Opustoszały, bez załogi, z maszynami zalanymi wodą, z opuszczoną
chorągwią powstańczą, zanurzając się ciężko w wysokich falach
„Potiomkin” płynął powoli, otoczony ścisłym konwojem dymów. Długo
sunął wzdłuż wysokich urwisk Besarabii, skąd w milczeniu ścigali go
wzrokiem robotnicy z folwarków, żołnierze straży pogranicznej, rybacy,
fornalki. Patrzyli, póki cała eskadra nie znikła im z oczu.
I znowu morze stało się tak łagodne i ciche, jakby oblano je niebieską
oliwą.
Tymczasem na drogach stepowych zjawiły się oddziały strażników na
koniach, wysłane do granic Rumunii dla schwytania uciekinierów z
„Potiomkina”.
Pietia postanowił na pożegnanie wykąpać się naprędce.
Ale zaledwie chłopiec buchnął z rozpędu do morza i popłynął bokiem,
odpychając chłodną wodę gładkim jak atłas, brązowym ramieniem,
natychmiast zapomniał o wszystkim na świecie.
Najpierw, przepłynąwszy głębię nadbrzeżną, dotarł do pierwszej
mielizny.
Wszedł na nią i zaczął przechadzać się w wodzie po kolana oglądając
w przezroczystej tafli wodnej wyraźnie widoczne, przypominające łuskę,
piaszczyste dno.
Na pierwszy rzut oka wydawać się mogło, że dno to jest nie
zamieszkane. Ale wystarczyło przyjrzeć się dobrze, aby w zmarszczkach
piasku dostrzec życie. Poruszały się tam, to zjawiając się, to pogrążając w
piasku, malusieńkie dzbanuszki raka pustelnika. Pietia dobył z dna taki
jeden dzbanuszek i zręcznie wyciągnął z niego, podobne z kształtu do raka
— miało nawet maleńkie kleszcze — ciało mięczaka.
Dziewczynki nawlekały chętnie te muszelki na jedwabną nitkę.
Powstawały w ten sposób śliczne korale. Ale to nie było zajęcie godne
mężczyzny.
Później chłopiec spostrzegł w wodzie meduzę i pognał za nią. Meduza
wisiała niby przezroczysty abażur ze zwisającymi przezroczystymi
mackami. Wydawało się, że jest nieruchoma. Ale to się tylko tak zdawało.
Cienkie brzegi jej grubego dzwonu dyszały i drżały niebieskim
żelatynowym obrzeżeniem niby skraj spadochronu. Macki poruszały się.
Meduza cofała się skośnie w głąb, jak gdyby czuła zbliżające się
niebezpieczeństwo.
Ale Pietia dopędził ją. Ostrożnie, aby nie dotknąć jadowitego brzeżka,
parzącego jak pokrzywa, chłopiec chwycił meduzę obiema rękami za
dzwon i wyciągnął jej masywne, ale nietrwałe ciało z wody. Z rozmachem
rzucił stworzenie na brzeg.
Gubiąc w locie macki, które się oderwały, meduza opadła na mokry
piasek. Słońce zapłonęło natychmiast na śluzie niby srebrzysta gwiazda.
Pietia wydał okrzyk zachwytu i rzuciwszy się z mielizny w głębinę
oddał się swojemu ulubionemu zajęciu — nurkowaniu z otwartymi
oczami.
Co to była za rozkosz!
W głębinie otwarł się przed zdumionymi oczami chłopca przedziwny
świat podwodnego królestwa. Poprzez masę wodną, jak przez lupę, w
zwiększeniu wyraźnie były widoczne różnokolorowe kamyczki żwiru.
Pokrywały dno, podobne do kamieni bruku.
Źdźbła podwodnych roślin tworzyły jakby las z bajki, do którego
przenikały z góry mętnozielone promienie słońca bladego jak księżyc.
Wśród korzeni, rozstawiwszy niby rogi straszliwe kleszcze, przesuwał
się bokiem wielki, stary krab. Na swoich pajęczych nogach niósł wzdęte
pudło karku, pokryte wapiennymi brodawkami mięczaków.
Pietia nie zląkł się go ani trochę. Wiedział dobrze, jak należy
obchodzić się z krabami. Trzeba je śmiało chwytać dwoma palcami z góry
za tułów. Wtedy krab nie może w żaden sposób uszczypnąć.
Zresztą krab nie zainteresował chłopca. Niech sobie pełznie — nie
takie rzadkie z niego stworzenie. Cała plaża usiana jest zeschłymi
kleszczami i purpurowymi skorupkami.
Bardziej interesujące były koniki morskie.
Właśnie niewielka ich gromadka pojawiła się wśród wodorostów.
Miały toczone mordeczki — przypominały zupełnie koniki szachowe — i
ogonki zakręcone do przodu; jakby stojąc płynęły wprost do Pieti,
rozsunąwszy błoniaste pływaki — niczym maleńkie podwodne smoki.
Nie przypuszczały widocznie wcale, że mogą o tak wczesnej porze
natknąć się na myśliwego.
Serce chłopca zadrżało z radości. Miał w kolekcji swojej jednego tylko
morskiego konika, i to jakiegoś pomarszczonego zdechlaka. A z tych
każdy był duży i ładny.
Szaleństwem byłoby nie skorzystać z takiej wyjątkowej okazji.
Pietia wynurzył się na powierzchnię, żeby zaczerpnąć jak najwięcej
powietrza i jak najprędzej zacząć polowanie. Ale w tej samej chwili ujrzał
na urwisku ojca.
Ojciec wymachiwał słomkowym kapeluszem i coś krzyczał. Urwisko
było tak wysokie i głos rozlegał się tak grzmiąco, że do Pieti dochodziło
tylko donośne:
— ...cze — cze — cze — cze!...
Jednakże Pietia doskonale zrozumiał znaczenie owego „cze — cze —
cze!” Oznaczało ono, co następuje:
— Gdzie ty przepadasz, wstrętny chłopaku! Szukam ciebie po całym
letnisku. Dyliżans czeka! Chcesz, żebyśmy się przez ciebie spóźnili na
statek? Wyłaź natychmiast z wody, niegodziwcze!
Głos ojca przywrócił Pieti owo gorzkie uczucie rozstania, z którym się
dziś obudził. I chłopiec zaczął wołać tak strasznie głośno, że aż mu w
uszach huczało:
— Zaraz idę! Zaraz!
A w urwisku rozległo się grzmiące:
— ...az — ...az — az!...
Pietia szybko włożył ubranie wprost na mokre ciało — co, trzeba
przyznać, było bardzo przyjemne — i zaczął wdrapywać się na górę.
Na stepie
Dyliżans stał już na drodze obok bramy. Woźnica wlazł na koło i
umocowywał na dachu składane łóżka z żaglowego płótna odjeżdżających
letników i okrągłe kosze z granatowymi bakłażanami, które wysyłano przy
okazji z folwarku do Akermanu.
Mały Pawlik, ubrany z racji podróży w nowy niebieski fartuszek, w
nakrochmalonym pikowym kapelusiku, przypominającym foremkę do
galarety, stał w przezornej odległości od koni, z powagą badając wszystkie
szczegóły ich uprzęży.
Bezmiernie dziwiło go, że uprząż ta, prawdziwa uprząż prawdziwych
żywych koni, zrobiona jest zupełnie niepodobnie do uprzęży jego
ślicznego tekturowego konia Kudłatki. (Kudłatki nie zabrano na letnisko,
czekała ona teraz na swojego pana w Odessie).
Chyba sprzedawca, od którego kupiono Kudłatkę, coś tam poplątał!
W każdym razie trzeba nie zapomnieć natychmiast po przyjeździe
poprosić tatusia, żeby wyciął z czegokolwiek i przyszył do oczu Kudłatki
te czarne, bardzo ładne zasłony — nie wiadomo, jak się nazywają.
Przypomniawszy sobie w ten sposób o Kudłatce, Pawlik zaczął się
niepokoić. Jak ona tam żyje w komórce podczas jego nieobecności? Czy
ciocia daje jej owsa i siana? Czy myszy nie zjadły jej ogona? Prawdę
mówiąc z ogona zostało już niewiele — dwa-trzy włoski i gwoździk — ale
jednak.
Pawlika ogarnęło niezwykłe zniecierpliwienie, wysunął język i pobiegł
do domu, żeby przynaglić ojca i Pietię.
Ale mimo iż niepokoił go tak bardzo los Kudłatki, nie zapomniał ani
przez chwilę o swojej podróżnej torebce, która wisiała na tasiemce na jego
ramieniu. Trzymał ją mocno obiema rączkami
Oprócz tabliczki czekolady i kilku słonych placuszków marki
„Kapitan” leżał w niej jego główny skarb: skarbonka zrobiona z puszki
„Kakao Einem”. Tam przechowywał pieniądze, które zbierał na kupno
welocypedu.
Pieniędzy było już dosyć dużo: trzydzieści osiem — trzydzieści
dziewięć kopiejek.
Tatuś i Pietia, którzy napili się świeżego mleka prosto od krowy i
najedli się wiejskiego pszennego chleba, szli już do dyliżansu.
Pietia niósł ostrożnie pod pachą swoje skarby: słoik z
zakonserwowanymi w spirytusie morskimi jeżami i kolekcje motyli,
Żukow, muszelek i krabów.
Wszyscy troje pożegnali się serdecznie z gospodarzami, którzy wyszli,
aby odprowadzić ich do bramy, po czym wsiedli do dyliżansu i pojechali.
Droga okrążała folwark.
Dyliżans brzęcząc przywiązanym wiadrem przejechał obok
owocowego sadu, obok altanki, obok podwórza, gdzie mieściło się bydło,
oraz innego, gdzie mieściło się domowe ptactwo. Wreszcie zrównał się z
klepiskiem — równym, gładkim i dobrze ubitym placykiem, na którym
młóci się i czyści zboże.
Zaraz za wałem drogowym, gęsto porosłym siwymi od kurzu krzakami
z mnóstwem jagód podłużnych, podobnych do żółtych kropelek, zaczynał
się słomiany, świat klepiska.
Sterty starej i nowej słomy, wielkie i wysokie jak domy, tworzyły całe
miasto. Były tu prawdziwe ulice, zaułki i ślepe uliczki. Gdzieniegdzie pod
nawarstwionymi, niemal czarnymi ścianami bardzo starej słomy, torując
sobie drogę z twardej, jakby żelaznej ziemi, płonęły turkusowe knociki
pszenicznych kiełków, zadziwiająco czyste i jaskrawe.
Z komina parowego silnika waliły kłęby gęstego, opalowego** dymu.
Słychać było wycie i postukiwanie niewidocznej młockarni. Maleńkie
baby z widłami chodziły po
wierzchołku świeżej sterty brodząc po kolana w pszenicy. Cienie zboża
przenoszonego na widłach biegły po chmurze plew, którą przebijały
skośne ruchome snopy słonecznego światła.
Zamigotały worki, wagi, odważniki.
Potem przepłynął wysoki pagórek dopiero co wymłóconego ziarna
nakrytego brezentem, i dyliżans wyjechał na otwarty step.
Słowem, z początku wszystko było tak jak w poprzednich latach.
Dokoła na dziesiątki wiorst ciągnęło się otwarte, puste rżysko. Samotny
kurhan. Podobny do połysku miki blask liliowych nieśmiertelników. Suseł
siedzący obok swojej norki. Kawałek sznurka, przypominający
rozdeptanego gada. Ale nagle wzbił się przed nimi kurz i obok dyliżansu
truchtem przejechał niewielki oddział konnych strażników.
— Stój!
Dyliżans zatrzymał się.
Jeden z jeźdźców zbliżył się do dyliżansu.
Krótka kolba karabinu podskakiwała nad zielonym naramiennikiem z
cyfrą.
Skakała zakurzona, zsunięta na ucho czapka. Siodło skrzypiało i
pachniało nagrzaną skórą.
Koń chrapał, morda jego zatrzymała się na poziomie otwartego okna.
Duże jego zęby gryzły białą stal munsztuka. Trawiastozielona piana kapała
z czarnych, jakby gumowych warg. Gorący oddech delikatnych, cielisto-
różowych nozdrzy owionął wilgotnym tchnieniem pasażerów dyliżansu.
Czarne wargi wyciągnęły się do słomkowego kapelusza Pieti.
— Kogo wieziesz? — rozległ się skądsiś z góry głos żołnierza.
— Letników na statek — odparł nie do poznania cienki, spieszny, jakiś
służalczy głos woźnicy. — Jadą do Akermanu, a tam prosto na statek — i
do Odessy. Tu całe lato w folwarku mieszkali. Od samego początku
czerwca. Teraz jadą z powrotem do domu.
— No, pokaż.
I przez okno zajrzała czerwona twarz o żółtych wąsach i żółtych
brwiach, z podbródkiem oskrobanym na czysto i z owalną odznaką na
zielonym otoku czapki.
— Ktoście tacy?
— Letnicy — odparł ojciec z uśmiechem.
Widocznie żołnierzowi nie spodobał się ten uśmiech i owo zanadto
swobodne słowo „letnicy”, które mu się kpinami wydawało.
— Widzę, że letnicy — rzekł z wyraźnym niezadowoleniem, — To
mało, że letnicy! A coście za letnicy?
Dolna szczęka ojca drgnęła, bródka zadygotała. Zbladł z oburzenia i
drżącymi rękami zapiął na wszystkie guziki letni płaszcz, poprawił binokle
i zawołał ostrym falsetem:
— Jak śmiesz mówić ze mną takim tonem? Jestem wykładowcą
średnich zakładów naukowych, radca departamentu Baczej, a to są moje
dzieci — Pietia i Pawlik. Jedziemy do Odessy.
Na czole ojca wystąpiły różowe plamy.
— Przepraszam, wasza wielmożność — rzekł żołnierz i
wybałuszywszy zbielałe ze strachu oczy, wzniósł rękę z nahajką do czapki.
— Omyliłem się!
Był widocznie śmiertelnie przerażony nazwą nie znanej mu wprawdzie
dotychczas, ale tak groźnie brzmiącej rangi cywilnej „radca
departamentu”.
„Do diabła z nim! Jeszcze jakieś nieprzyjemności wyjdą z tego.
Doczekasz się jeszcze, że ci w pysk dadzą”.
Zaciął koma ostrogami i ruszył galopem.
— Dureń — rzekł Pietia, kiedy żołnierze byli już daleko. Ojciec
zawrzał znowu:
— Zamilcz! Ile razy ci mówiłem, żebyś nie odważył się wymawiać
tego słowa. Ten, kto często mówi „dureń”, sam jest nie bardzo mądry.
Zapisz to sobie w pamięci.
Kiedy indziej Pietia zacząłby oczywiście spierać się, ale teraz milczał.
Zbyt dobrze rozumiał zdenerwowanie ojca.
Ojciec, który zawsze z irytacją i pogardą mawiał o rangach i orderach,
który nigdy nie nosił urzędowego galowego fraka i nigdy nie zawieszał
swojej „Anny trzeciego stopnia”*, który nie uznawał żadnych przywilejów
stanowych i uparcie twierdził, że wszyscy mieszkańcy Rosji nie są niczym
innym, jak tylko „obywatelami”, nagle, w rozdrażnieniu nagadał Bóg wie
co. I to komu? Pierwszemu lepszemu żołnierzowi.
„Wykładowca średnich zakładów naukowych”... „Radca
departamentu”... „Jak śmiecie mówić takim tonem”...
— Ech, co za idiotyzm — mówiła zmieszana twarz ojca. — Ech, jaki
wstyd!
Tymczasem woźnica, jak to zwykle bywa podczas długich przejazdów
końmi, wśród ogólnego zamieszania zdążył już zgubić rzemyczek od bata i
macając biczyskiem chodził wśród przydrożnych krzaków piołunu, siwych
od kurzu.
Wreszcie znalazł rzemyczek i przywiązawszy go ściągnął węzeł
zębami.
— A niech ich kule biją!...— rzekł podchodząc do dyliżansu. — Jeżdżą
ci strażnicy po wszystkich drogach i jeżdżą, tylko ludzi straszą.
— Po co jeżdżą ? — spytał ojciec.
— Kto ich wie po co? Polują na kogoś czy co. Tu przedwczoraj, o
trzydzieści wiorst stąd, folwark dziedzica Bałabanowa spalono. Mówią, że
to podpalił jakiś zbiegły z „Potiomkina” marynarz. I teraz wciąż jeżdżą,
chcą złapać tego zbiegłego marynarza. Podobno gdzieś tu na stepie ukrywa
się. Takie to sprawy. Cóż, pojedziemy?
Mówiąc to woźnica wlazł na swój wysoki kozioł, ujął lejce i dyliżans
ruszył dalej.
Mimo iż poranek był bardzo piękny, wszystkim popsuł się już nastrój.
Widocznie w tym cudownym świecie błękitnego nieba, pokrytego
dzikimi tabunami białogrzywych obłoków, w świecie liliowych cieni,
biegnących faliście z kurhanu na kurhan po stepowych trawach, wśród
których zamigoce raz po raz końska czaszka albo rogi wołu, w świecie,
który był stworzony, zdawało się, wyłącznie dla ludzkiej radości i
szczęścia — w tym świecie nie wszystko działo się tak, jak należy.
O tym myśleli w dyliżansie i ojciec, i woźnica, i Pietia.
Tylko Pawlik myślał o czymś innym, o czymś swoim.
Zmarszczywszy mocno okrągłe, kremowe czoło na które opadał spod
kapelusika starannie podstrzyżony lok, chłopczyk siedział patrząc ze
skupieniem w okno swoimi uważnymi, piwnymi oczami.
— Tatusiu — rzekł nagle nie odrywając wzroku od okna — tatusiu, a
kto to jest cesarz ?
— Jak to, kto to jest cesarz?
— No, kto?
— Hm... Człowiek.
— Ależ nie. Ja sam wiem, że człowiek. Jakiś ty! Nie człowiek, lecz
kto? Rozumiesz.: kto?
— Nie rozumiem, czego chcesz.
— Ja się pytam: kto?
— Ależ na Boga... Kto i kto... No, jeżeli chcesz, pomazaniec.
— Czym pomazaniec?
— Co-o?
Ojciec spojrzał na syna surowo.
— No — jak? Jeżeli pomazaniec, to czym? Rozumiesz: czym?
— Nie gadaj głupstw!
I ojciec odwrócił się ze złością.
Wodopój
O dziewiątej z rana wjechali do dużej na pół mołdawskiej, na pół
ukraińskiej wsi, żeby napoić konie.
Ojciec wziął Pawlika za rękę i poszedł kupić melony. A Pietia pozostał
przy koniach, chciał być obecny przy ich pojeniu.
Woźnica podprowadził konie, ciągnące za sobą olbrzymi wóz
dyliżansowy, do wodopoju. Była to studnia, tak zwany „żuraw”.
Woźnica wsunął bat za cholewę i chwycił wiszącą pionowo bardzo
długą żerdź, na końcu której umocowany był na łańcuchu ciężki dębowy
cebrzyk. Przesuwając rękoma po żerdzi, zaczął opuszczać ją w głąb studni.
Żuraw zaskrzypiał. Jeden koniec ogromnego nosidła zaczął się pochylać,
jak gdyby pragnął zajrzeć do studni, a drugi — z przywiązanym do niego
dla zachowania równowagi wielkim, porowatym kamieniem — unosił się
lekko w górę.
Pietia oparł się mocno o brzeg studni i spojrzał w nią jak w lunetę.
Okrągły szyb, wyłożony głazami, pokryty miękkim, ciemnobrązowym
aksamitem pleśni, biegł daleko w głąb. I tam w zimnej ciemności błyszczał
maleńki krążek wody z wyraźnym jak na fotografii odbiciem jego
kapelusza.
Chłopiee krzyknął i studnię niby dzban gliniany napełnił grzmiący
głos.
Cebrzyk szedł bardzo długo w dół, stał się zupełnie maleńki, a wciąż
jeszcze nie sięgał wody. Wreszcie rozległ się daleki plusk. Cebrzyk
zanurzył się w wodzie, zachłysnął się i zaczął unosić się w górę.
Duże krople spadały do wody. Strzelały jak kapiszony.
Żerdź, wytarta przez mnóstwo rąk, tak że lśniła jak szkło, szła długo w
górę, póki nie ukazał się wreszcie mokry łańcuch. Żuraw zaskrzypiał po
raz ostatni. Woźnica chwycił silnymi rękami pudowy cebrzyk, by całą jego
zawartość wylać do kamiennego koryta.
Najpierw jednak sam napił się wody. Po woźnicy napił się również
Pietia. Na tym właśnie polegał główny urok wodopoju.
Chłopiec zanurzył nos i podbródek w doskonale przezroczystej, zimnej
jak lód wodzie. Cebrzyk obrósł od wewnątrz zielonym szlamem. Coś
niesamowitego, niemal zaczarowanego było w tym cebrzyku i szlamie.
Coś prastarego, tajemniczego, niezwykłego, coś, co dziecięcej wyobraźni
mówiło o młynie wodnym, o czarowniku-młynarzu, o wirach i o żabie-
królewnie. Od lodowatej wody aż zabolało w skroniach. Ale dzień był
gorący, więc Pietia wiedział, że ból minie szybko.
Pietia wiedział też bardzo dobrze, że trzeba ośmiu, dziesięciu wiader,
żeby napoić konie. Zejdzie z tym co najmniej pół godziny. Można
pospacerować.
Chłopiec przedostał się ostrożnie przez czarne jak szuwaks błoto
wodopoju, pełne śladów racic świńskich. Później skierował się wzdłuż
poiska po łączce pełnej gęsiego puchu.
Wodopój doprowadził go do mokradła zarosłego wysoką jak las
trzciną, turzycą i chwastami.
Tu nawet w najbardziej słoneczne południe panował mroczny chłód.
Mnóstwo odurzających zapachów z całą siłą uderzyło w nozdrza.
Szczególny, bardzo silny zapach mieszał się ze słodką, jak gdyby
orzechową wonią, od której zaczynała boleć głowa.
Krzaczki dziędzierzawy o ostrych liściach, pokryte czarno-zielonymi
torebkami, o mięsistych kolcach i długich, niezwykle delikatnych i
niezwykle białych, cuchnących kwiatach rosłym obok belaadony, lulka i
tajemniczej „sennej trawy”.
Na ścieżce duża ropucha siedziała z zamkniętymi oczami jak
zaczarowana i Pietia z całej siły starał się nie patrzeć na nią, żeby nie
ujrzeć nagle na jej głowie maleńkiej, złotej korony. W ogóle wydawało się,
że wszystko jest tu zaczarowane jak w jakimś lesie z bajki.
Może tu gdzieś w pobliżu szczupła Alonuszka o wielkich oczach
błąkała się rozpaczliwie opłakując swojego braciszka Iwanuszkę?
I gdyby w tej chwili wybiegł z gęstwiny biały baranek i zabeczał
dziecięcym, cienkim głosikiem, Pietia zemdlałby chyba ze strachu.
Chłopiec postanowił nie myśleć o baranku. Ale im bardziej usiłował
nie myśleć, tym więcej myślał. A im więcej myślał, tym straszniej było mu
samemu wśród czarnej zieleni tego przeklętego miejsca.
Z całej siły zmrużył oczy, żeby nie krzyknąć, i zaczął uciekać od tych
jadowitych zarośli. Biegł tak długo, aż dobiegł od tyłu do jakiegoś
niewielkiego obejścia.
Za płotem, na którym sterczało mnóstwo glinianych dzbanków, Pietia
spostrzegł jakieś ładne klepisko. Pośrodku tej maleńkiej areny, zasłanej
świeżą, dopiero co zwiezioną pszenicą, stała owiązana po babsku zsuniętą
na oczy chustką może dziesięcioletnia dziewczynka w długiej, fałdzistej
spódnicy i krótkiej perkalowej bluzeczce z bufiastymi rękawami.
Zasłaniając oczy łokciem od słońca, bosa, przestępując z nogi na nogę,
poganiała po kole dwa koniki zaprzęgnięte jeden za drugim na długim
postronku. Miękko rozrzucając słomę kopytami, koniki ciągnęły po grubej
warstwie błyszczącej pszenicy pokryty nacięciami kamienny wałek. Wałek
podskakiwał twardo, bez hałasu.
Za kamiennym wałkiem wlokła się dość szeroka deska, wygięta z
przodu jak narty.
Pietia wiedział, że w dolną powierzchnię tej deski wrzynało się wiele
ostrych krzemieni koloru bursztynu, krzemienie te wybijały szczególnie
dokładnie ziarno z kłosów.
Na tej szybko sunącej desce, utrzymując z trudem równowagę, stał
zawadiacko jak na saneczkach chłopaczek — rówieśnik Pieti, w rozpiętej
spłowiałej koszuli i w czapce z daszkiem zsuniętym na ucho.
Maleńka dziewczyneczka z jasną jak len główką trzymała się
kurczowo obiema rączkami nogawicy brata przykucnąwszy u nóg jego jak
myszka.
Po kole biegał starzec poruszając drewnianymi widłami pszenicę i
podrzucając ją koniom pod nogi. Jakaś stara kobieta długą, umocowaną na
kiju deską wyrównywała koło, podgarniając rozsypującą się słomę i
ziarno.
Nieco dalej, obok sterty, baba z czarnymi od słońca i żylastymi jak u
mężczyzny rękami kręciła z wysiłkiem korbą wialni. W okrągłym otworze
bębna migotały czerwone śmigła. Wiatr wywiewał z wialni lśniącą chmurę
plewy. Lekko jak muślin osiadała na ziemi, na łopuchach, sięgała grządek
warzywnych, gdzie między zeschniętymi krzakami zupełnie już dojrzałych
żółto-czerwonych pomidorów stepowych, rozpostarłszy szeroko łachmany,
tkwiło straszydło na wróble w podartej czapce z czerwonym daszkiem.
Tu, na tym maleńkim klepisku, pracowała widocznie cała rodzina
chłopska oprócz samego gospodarza. Gospodarz był na wojnie w
Mandżurii i bardzo możliwe, że siedział w owej chwili w kaoliangu, a
Japończycy strzelali do niego pociskami napełnionymi szimozą.
Ta młocka nędzna i mozolna nie była ani trochę podobna do owej
hałaśliwej, bogatej młocki, jaką Pietia przywykł widzieć na folwarku. Ale
nawet i ta skromna młocka miała dla Pieti swoisty urok. Bardzo pragnąłby
na przykład przejechać się na desce z krzemieniami albo przynajmniej
pokręcić korbą wialni. I kiedy indziej na pewno poprosiłby chłopczyka,
żeby wziął go ze sobą na deskę, ale trzeba było niestety śpieszyć się.
Pietia zawrócił.
Wraziły mu się w pamięć na zawsze wszystkie proste, wzruszające
szczegóły chłopskiej pracy: jasny połysk świeżo zżętej słomy i czysto
wybielona tylna ściana chaty, pod nią lalki z gałganków i malusieńkie,
wysuszone dynie, tak zwane „tarakucki”, jedyne zabawki chłopskich
dzieci; a na trzcinowym dachu bocian stojący na jednej nodze obok
swojego wielkiego, niedbale skleconego gniazda.
Szczególnie mocno utkwił Pieti w pamięci bocian, jego kusa
marynareczka z pikową kamizelką, czerwona trzcina jego nogi (drugiej,
podwiniętej wcale nie było widać) i długi, czerwony dziób, który wydawał
drewniany klekot, podobny do klekotu kołatki nocnego dozorcy.
Obok chatki z niebieskim szyldem „Zarząd Gminny” stały przywiązane
do słupków ganku trzy osiodłane kawaleryjskie konie.
Żołnierz z szablą tkwiącą między kolanami, w zakurzonych butach
siedział na stopniach w cieniu i kurzył machorkę zawiniętą w kawałek
gazety.
— Przepraszam, co wy tu robicie? — spytał Pietia.
Żołnierz leniwie obejrzał od stóp do głowy miejskiego chłopca, z
rozmachem daleko w bok splunął przez zęby żółtą śliną i rzekł obojętnie:
— Polujemy na marynarza.
„Co to za tajemniczy, straszny marynarz, który ukrywa się tu gdzieś w
pobliżu, na stepie, który podpala folwarki i którego chcą chwycić
żołnierze?” — myślał Pietia schodząc w dół po upalnej pustej ulicy do
jaju, do źródła. — „Może ten straszny rozbójnik napada na dyliżanse?”
Jasne, że Pietia nie powiedział nic o swoich obawach ani ojcu, ani
bratu.
Po co trwożyć ludzi na próżno ? Ale on sam wolał mieć się na
baczności i przezornie wsunął swoje kolekcje pod ławkę, bliżej ściany.
Zaledwie dyliżans ruszył i zaczął wspinać się pod górę, Pietia przywarł do
okna i począł rozglądać się na wszystkie strony, czy nie ukaże się gdzie
rozbójnik.
Pietia postanowił, że aż do przyjazdu do miasta za nic w świecie nie
opuści swego stanowiska.
W tym czasie ojciec i Pawlik, którzy nie podejrzewali widocznie
niebezpieczeństwa, zajęli się melonem.
W powłoczce z surowego płótna z wyszytymi w rogach czterema
bukietami, wyblakłymi od prania, leżało z dziesięć melonów kupionych po
kopiejce za sztukę. Ojciec wyciągnął jeden z nich, ścisły, szarozielony,
pokryty delikatną siateczką pęknięć i rzekł: „No, spróbujmy, jak smakują
te słynne melony”, po czym rozkroił go wzdłuż i otworzył jak pisankę.
Cudowny zapach napełnił dyliżans.
Ojciec wykroił scyzorykiem wnętrzności melona i silnym, zgrabnym
ruchem wyrzucił je za okno. Potem podzielił melon na cienkie, apetyczne
kawałki i ułożył je na czystej chusteczce do nosa mówiąc:
— Zdaje się, że niezły melonik.
Pawlik, który wiercił się niecierpliwie na swoim miejscu, chwycił
obiema rączkami największy kawałek i wgryzł się w niego po uszy. Aż
zasapał z rozkoszy i mętne krople soku zawisły na jego podbródku.
Ojciec natomiast wsunął do ust nieduży kawałek, żuł go przez chwilę,
zmrużył oczy z lubością i powiedział:
— Rzeczywiście doskonały!
— Rozkosz! — potwierdził Pawlik.
Teraz i Pietia, za którego plecami działy się te wszystkie sprawy,
wobec których nie sposób było pozostać dłużej obojętnym, nie wytrzymał,
zapomniał o niebezpieczeństwie i rzucił się na melon.
Zbieg
Na jakieś dziesięć wiorst przed Akermanem ukazały się winnice.
Ojciec i chłopcy dawno już zjedli melon i wyrzucili skórki przez okno.
Ogarnęła ich nuda. Zbliżało się południe.
Lekki wiatr poranny, który chłodem swoim przypominał o zbliżającej
się jesieni, ustał teraz zupełnie. Słońce paliło jak w połowie lipca, nawet
jakoś goręcej, bardziej sucho i szeroko.
Konie z trudem wlokły masywny dyliżans po piasku głębokim co
najmniej na trzy ćwierci arszyna. Przednie małe koła zapadały się w piasku
aż po tuleje. Tylne — duże, obracały się powoli, rozgniatając z chrzęstem
niebieskie muszelki.
Podróżni jechali w kłębach duszącego pyłu. Brwi i rzęsy posiwiały.
Piasek trzeszczał w zębach. Pawlik wybałuszał swoje jasnopiwne,
przejrzyste oczy i kichał straszliwie.
Woźnica przemienił się w młynarza.
A dokoła ciągnęły się nieskończone winnice.
Węzłowate łodygi starej latorośli winnej rosły na suchej ziemi, szarej
od domieszki kurzu, uszeregowane jak pola na szachownicy. Wyglądały
jak poskręcane od reumatyzmu. Może wydawałyby się szkaradne, gdyby
natura nie upiększyła ich klasycznie pięknymi liśćmi. Ostro wycięte,
pokryte wyraźną siatką wijących się żyłek i turkusowymi plamami
koperwasu, liście te w promieniach południowego słońca przeświecały
miodową zielenią.
Młode pędy winne biegnące stromo w górę owijały się dokoła
wysokich tyczek. Stare pędy gięły się pod ciężarem kiści.
Ale trzeba było mieć bystre oczy, żeby dojrzeć te kiście ukryte w
gęstwinie. Człowiek niedoświadczony mógł obejść całą dziesięcinę ziemi i
nie zauważyć ani jednej kiści, podczas gdy dosłownie każdy krzak był
pełen gron, które krzyczały: „Tu przecież jesteśmy, ty dziwaku! Masz nas
dokoła siebie chyba z dziesięć pudów. Bierz nas, jedz! Ech, ty ofermo!” I
nagle oferma spostrzegał tuż pod nosem jedną kiść, potem drugą, potem
trzecią... I cała winnica dokoła płonęła kiśćmi, które wyłoniły się jak przy
dotknięciu czarodziejskiej różdżki.
Ale Pietia był człowiekiem doświadczonym w tych sprawach. Kiście
winogron ukazywały mu się od razu. Nie tylko zauważył je natychmiast,
ale przejeżdżając dyliżansem obok, określał nawet ich gatunek.
Pietia znał mnóstwo gatunków winogron.
Duże, jasnozielone grona „czaus” o mętnych zarysach ziarenek,
widocznych przez grubą skórkę, zwisały w długich podobnych do piramid
dwu-i trzyfuntowych kiściach. Doświadczone oko nie pomyli ich nigdy z
takimi na przykład „damskimi paluszkami”, również jasnozielonymi, ale
bardziej jeszcze podłużnymi i błyszczącymi.
Delikatna, lecznicza „szaszla” w istocie nie różniła się niemal niczym
od różowego „muskatu”, ale jakaż była między nimi różnica! Okrągłe
gronka szaszły stłoczone były tak ciasno w maleńką, pełną wdzięku kiść,
że zatracały kształt stając się prawie sześciankami i w swoich
miodoworóżowych pęcherzykach jaskrawię odbijały słońce, podczas gdy
gronka różowego „muskatu” pokryte matowym, ametystowym pyłem nie
odbijały słońca wcale.
Ale wszystkie one — i granatowoczarna „Izabela”, i „czaus”, i
„szaszła”, i „muskat” — były tak kuszące w swojej dojrzałej, przejrzystej
krasie, że nawet wybredne motyle siadały na nich jak na kwiatach
zatapiając swoje wąsiki w zielonych wąsach winogron.
Gdzieniegdzie wśród krzewów można było spotkać namiot. Obok
niego stała zawsze beczka z siarczanem, jabłoń albo brzoskwinia rzucała
na nią plamy cienia.
Pietia z zazdrością spoglądał na przytulną słomianą budkę. Wiedział on
bardzo dobrze, jak przyjemnie siedzi się w takim szałasie na suchej,
gorącej słomie w upalnym cieniu popołudnia.
Nieruchome, duszne powietrze nasycone jest ostrą wonią kminku.
Ledwie dosłyszalnie trzaskają wysychające strączki groszku. Jakże
przyjemnie!
Krzaki winnej latorośli drżały i lśniły, obolałe przejrzystym szkliwem
upału.
I nad tym wszystkim rozpościerał się blady błękit niemal zupełnie
wypłowiałego wskutek żaru stepowego, omglonego nieba. Było cudownie.
I nagle wydarzyło się coś tak dalece nieoczekiwanego i niezwykłego,
że trudno było nawet uprzytomnić sobie, co zaszło najpierw, a co później.
W każdym razie najpierw rozległ się strzał. Ale nie był to dobrze
znany, niegroźny, dźwięczny wystrzał ze śrutówki, który tak często daje
się słyszeć w winnicach. Nie, to był złowrogi, straszliwy huk.
Jednocześnie na drodze zjawił się strażnik na koniu, z karabinem w
ręku.
Raz jeszcze wzniósł broń celując w głąb winnicy, ale widocznie
rozmyślił się i postanowił nie strzelać. Opuścił karabin w poprzek siodła,
spiął konia ostrogami, pochylił się i skoczył przez rów i przez wysoki wał
wprost między krzaki winnicy. Nacisnąwszy dłońmi czapkę pomknął
przed siebie łamiąc krzaki i po chwili znikł z oczu.
Dyliżans jechał dalej.
Przez pewien czas pusto było dokoła.
Nagle z tyłu, na wale otaczającym winnice, krzaki zachwiały się. Ktoś
zeskoczył do rowu, potem wygramolił się znowu na drogę.
Jakaś postać ludzka, osłonięta gęstym obłokiem kurzu, zaczęła szybko
doganiać dyliżans.
Prawdopodobnie woźnica siedzący wyżej zauważył ją wcześniej od
innych. Jednakże nie tylko nie zatrzymał koni, ale przeciwnie, stanął na
koźle, wzniósł bat i zatoczył nim wściekle koło ponad głową. Konie
poniosły.
Ale obcy człowiek zdążył już wskoczyć na stopień i otworzywszy tylne
drzwiczki zaglądał do wnętrza dyliżansu.
Dyszał ciężko, nie mógł złapać tchu.
Był to człowiek o krępej postaci, o młodej, bladej z przestrachu twarzy,
z piwnymi oczami, które wydawały się i wesołe, i śmiertelnie przerażone.
Na jego okrągłej, dużej, ostrzyżonej na jeża głowie tkwiła niezręcznie
nowiutka czapka z guziczkiem, taka jakie rzemieślnicy noszą od święta.
Jednocześnie wyzierająca spod jego obcisłej kurtki wyszywana fornalska
koszula nasuwała myśl, że jest fornalem.
Ale grube spodnie z gwardyjskiego sukna, którym kurz nadawał
aksamitny połysk, nie pasowały ani do rzemieślnika, ani do fornala.
Jedna nogawica nieco podarta odsłaniała cholewę ordynarnego
marynarskiego buta z podwójnym szwem.
„Marynarz” — przemknęła przez głowę Pieti straszliwa myśl i w tejże
chwili na ręku obcego człowieka, ściskającego klamkę, Pietia spostrzegł
niebieską wytatuowaną kotwicę.
Obcy człowiek nie mniej niż pasażerowie był zmieszany swoim
nagłym wtargnięciem.
Spojrzawszy na pana w binoklach, osłupiałego ze zdumienia, i na
dwoje wystraszonych dzieci, poruszy bezdźwięcznie wargami, jakby chciał
przywitać się czy przeprosić.
Ale tylko grymas podobny do wstydliwego uśmiechu zastygł na jego
twarzy.
Wreszcie machnął ręką i chciał już zeskoczyć ze stopnia na drogę, gdy
nagle ukazał się przed nimi oddział żołnierzy na koniach.
Obcy człowiek wyjrzał ostrożnie spoza karoserii dyliżansu, a
dostrzegłszy w kłębach kurzu żołnierzy, wskoczył szybko do środka
pojazdu i zatrzasnął za sobą drzwi.
Błagalnie spojrzał na pasażerów, potem nie mówiąc ani słowa, ku
przerażeniu Pieti, na czworakach wlazł pod ławkę, akurat tam, gdzie
chłopiec ułożył swoje kolekcje.
Pietia z rozpaczą spojrzał na ojca, ale ten z lekka przybladły siedział
najzupełniej nieruchomo, z twarzą obojętną i bródką wysuniętą
zdecydowanie naprzód. Ręce splótł na brzuchu i kręcił młynka wielkimi
palcami.
Postawą swoją zdawał się mówić: nic się nie zdarzyło, o nic nie należy
pytać, tylko siedzieć na miejscu jakby nigdy nic i jechać.
Nie tylko Pietia, ale nawet malutki Pawlik zrozumieli ojca natychmiast.
Niczego nie dostrzegać! W sytuacji, jaka się wytworzyła, było to
najprostsze i najlepsze.
Co do woźnicy, o nim nawet mówić nie trzeba. Poganiał konie nie
odwracając się nawet.
Słowem była to jakaś dziwna ale jednomyślna, powzięta w milczeniu
zmowa.
Dyliżans zrównał się z żołnierzami.
Kilka głów żołnierskich zajrzało do okien. Ale marynarz leżał głęboko
pod ławką. I w ogóle nie było go widać.
Widocznie żołnierze nie zauważyli nic podejrzanego w tym spokojnym
dyliżansie z dziećmi i bakłażanami.
Pojechali nie zatrzymując się.
Co najmniej pół godziny trwało ogólne milczenie. Marynarz leżał
nieruchomo pod ławką. Dokoła panował najzupełniejszy spokój.
Wreszcie w rzadkiej zieleni akacji ukazały się przed nimi pierwsze
domki miejskie.
Wtedy ojciec przerwał milczenie. Patrząc obojętnie w okno rzekł jakby
sam do siebie, jednakże umyślnie głośno:
— Oho, zdaje się, że już dojeżdżamy. Już widać Akerman. Co za
straszliwy upał! Na drodze ani żywej duszy!
Pietia od razu domyślił się intencji ojca. - Dojeżdżamy! Dojeżdżamy!
—zawołał.
Chwycił Pawlika za ramiona i zaczął go popychać ku oknu krzycząc z
udanym wzburzeniem:
— Patrz, Pawliku, patrz, jaki ładny ptaszek leci!
— Gdzie leci ptaszek? — spytał Pawlik z zainteresowaniem
wysuwając język.
— Ach Boże, jakiś ty głupi! Przecież tutaj, tutaj.
— Nie widzę.
— Jesteś widocznie ślepy.
W tej samej chwili usłyszeli za sobą jakiś szmer i natychmiast
zatrzasnęły się drzwi. Pietia obejrzał się szybko. Ale wszystko dokoła
pozostało bez zmian. Tylko but nie sterczał już spod ławki.
Pietia zajrzał pod ławę w obawie, czy aby nie ucierpiały jego kolekcje.
Ale pudełka były nienaruszone. Wszystko było w porządku. A Pawlik
kręcił się w dalszym ciągu przy oknie chcąc zobaczyć ptaszka.
— Gdzie ten ptaszek ? — popłakiwał krzywiąc buzię. — Pokażcie
ptaszka. Pie-e-e-e-tia, gdzie pta-a-a-szek.
— Nie drzyj się! — powiedział Pietia mentorskim tonem. — Nie ma
ptaszka, odleciał. Odczep się!
Pawlik westchnął głęboko: zrozumiał, że go po prostu oszukano, i
zdumiony zaczął zaglądać pod ławkę. Nikogo tam nie było.
— Tatusiu — wyrzekł wreszcie drżącym głosem — a gdzie ten pan?
Gdzie się podział?
— Nie gadaj — rzekł ojciec surowo.
I Pawlik umilkł posmutniały, łamiąc sobie głowę nad tajemniczym
zniknięciem ptaszka i nie mniej tajemniczym zniknięciem nieznajomego.
Koła zaturkotały po bruku. Dyliżans wjechał w cienistą ulicę,
wysadzoną akacjami.
Przemknęły szare, krzywe pnie słupów telefonicznych, czerwone
dachy z dachówek i niebieskie z blachy, w oddali mignęła przez chwilę
mętna woda.
Cienistą stroną przeszedł lodziarz w malinowej koszuli ze swoją
skrzyneczką na głowie.
Sądząc po słońcu było już po pierwszej. A statek „Turgieniew”
odpływał o godzinie drugiej.
Ojciec rozkazał, ażeby nie zatrzymując się w hotelu pojechano wprost
na przystań, skąd w tej samej chwili dobiegł długi i gruby gwizd
parostatku.
Parostatek „Turgieniew”
Nie należy zapominać, że wypadki opisane w tej książce wydarzyły się
przeszło trzydzieści lat temu. A parostatek „Turgieniew” nawet jak na owe
czasy był mocno przestarzałym statkiem.
Dość długi, lecz wąski, o dwu kolach, których czerwone śmigła były
widoczne w nacięciach długiego kadłuba, o dwu kominach, przypominał
raczej duży kuter aniżeli mały parostatek. Ale dla Pieti był on zawsze
istnym cudem budownictwa okrętowego i przejażdżka na nim z Odessy do
Akermanu wydawała mu się co najmniej przejazdem przez Ocean
Atlantycki.
Bilet drugiej klasy kosztował dosyć dużo: rubla i dziesięć kopiejek.
Kupowano dwa bilety: Pawlik jechał bezpłatnie.
Jednakże płynąć statkiem było znacznie taniej, a co najważniejsze
przyjemniej aniżeli wlec się trzydzieści wiorst w duszącym kurzu, w tzw.
„omnibusie”. Omnibusem nazywano żydowski pojazd-klekot z woźnicą w
podartym małomiasteczkowym chałacie, przepasanym z fantazją
czerwonym szalem, jaki nosili woźnice. Otrzymawszy pięć rubli i
wypróbowawszy zębami, czy dobre, ponury, rudy woźnica, z wiecznie
chorymi, zaróżowionymi oczami, zamęczał pasażerów karmiąc owsem co
dwie wiorsty swoje na pół martwe ze starości szkapy.
Ledwie zdążyli zająć miejsca i rozłożyć pakunki w ogólnej kajucie
drugiej klasy, gdy Pawlika zmęczonego zaduchem i drogą zmorzył sen.
Trzeba go było natychmiast położyć spać na czarnej ceratowej kanapce,
nagrzanej słońcem, wpadającym przez czworokątne okna.
A chociaż okna te okute były wyczyszczoną, lśniącą miedzią, jednakże
psuły one mocno wrażenie.
Jak wiadomo, na statku bezwzględnie powinny być okrągłe
iluminatory, które podczas burzy morskiej należy „uszczelniać”.
Pod tym względem bez porównania lepiej stały sprawy w mieszczącej
się na przodzie statku kajucie trzeciej klasy, gdzie były prawdziwe
iluminatory, jakkolwiek nie było tam wyściełanych kanap, jedynie zwykłe
drewniane ławki jak w konnym tramwaju.
Jednakże uważano, że jeździć trzecią klasą „nie wypada”, a pierwsza
klasa zanadto nadweręża kieszeń.
Ze względu na swoją pozycję społeczną rodzina nauczyciela z Odessy,
Baczeja, należała właśnie do owej średniej kategorii pasażerów drugiej
klasy. Było to w równej mierze przyjemne i wygodne w pewnych
wypadkach, jak niewygodne i poniżające w innych. Wszystko zależało od
tego, w której klasie jechali znajomi.
Toteż pan Baczej, żeby nie narazić się na niepotrzebne poniżenie, jak
mógł unikał odjazdów z letniska w towarzystwie bogatych sąsiadów.
Rozpoczął się właśnie najgorętszy sezon pomidorów i winogron.
Ładowanie trwało niesłychanie długo.
Pietia kilkakrotnie wychodził na pokład, żeby dowiedzieć się, kiedy
wreszcie odbiją od brzegu. Ale za każdym razem wracał z
przeświadczeniem, że sprawa nie posuwa się wcale naprzód. Tragarze szli
po schodkach nie kończącym się sznurem jeden za drugim ze skrzynkami i
koszami na ramionach, a ładunek na przystani wciąż jeszcze się nie
zmniejszał.
Chłopiec podchodził do pomocnika kapitana, który pilnował
ładowania, kręcił się koło niego, stawał przy nim, zaglądał z góry do
ładowni, dokąd spuszczano ostrożnie na łańcuchach beczki z winem — po
trzy, cztery sztuki naraz, związane ze sobą.
Niekiedy nawet, jakby niechcący, trącał pomocnika kapitana łokciem,
żeby zwrócić na siebie uwagę.
— Chłopcze, nie plącz się tu pod nogami — mówił pomocnik kapitana
na pół obojętnie, na pół gniewnie.
Ale Pietia nie obrażał się na niego. Chłopcu zależało bowiem tylko na
tym, żeby jakoś nawiązać rozmowę.
— Przepraszam, niech pan powie, czy prędko pojedziemy?
— Prędko.
— A kiedy prędko?
— Gdy załadujemy, to pojedziemy.
— A kiedy załadujemy?
— Wtedy, kiedy pojedziemy.
Pietia niby to śmiał się chcąc przypodobać się pomocnikowi.
— Nie, niech pan powie naprawdę, kiedy?
— Chłopcze, uciekaj i nie plącz się pod nogami!
Pietia odchodził z miną ożywioną i zadowoloną, jakby nie było między
nimi żadnych nieporozumień — oto, po prostu, porozmawiali i rozeszli się.
Oparłszy brodę o poręcz zaczynał rozglądać się po przystani, która już
sprzykrzyła mu się śmiertelnie.
Oprócz „Turgieniewa” ładowano tu jeszcze mnóstwo barek. Cała
przystań była zastawiona wozami pszenicy.
Z suchym, jedwabnym szelestem spływało ziarno po drewnianych
wyżłobieniach do kwadratowych luk ładowni.
Białe, rozpalone słońce wisiało z bezlitosną nudą nad tym zakurzonym
placem, pozbawionym w najmniejszym nawet stopniu poezji i piękna.
Zdawało się, że wszystko tu było aż do udręczenia szkaradne.
Cudowne pomidory, które do niedawna tak płomiennie i kusząco lśniły
w cieniu przywiędłych liści na grządkach, były tutaj stłoczone w tysiącach
jednakowych skrzynek.
Najdelikatniejsze gatunki winogron, których każda kiść w winnicy
wydawała się dziełem sztuki, wciśnięte zostały brutalnie w plecione z łozy
koszyki i obszyte w pośpiechu parcianką, na którą nalepiono zachlapane
klajstrem etykiety.
Pszenica, uprawiona i wyhodowana z takim trudem — dorodna,
burszanowa, przesycona zapachem gorącego pola — leżała na brudnym
brezencie i ludzie chodzili po niej depcząc ją butami.
Pośród worków, skrzynek i beczek spacerował akermański stójkowy w
białym płóciennym kitlu, z pomarańczowym sznurem od rewolweru na
czarnej szyi i z wielką szablą.
Nieruchomy upał nadrzeczny, kurz, leniwy, lecz bezustanny szum
powolnego ładowania zmorzyły Pietię i zachciało mu się spać.
Chłopiec, na wszelki wypadek, podszedł raz jeszcze do zastępcy
kapitana, żeby dowiedzieć się, czy prędko wreszcie pojadą, i raz jeszcze
otrzymał odpowiedź, że „kiedy załadujemy, to pojedziemy, a załadujemy
wtedy, kiedy pojedziemy”.
Ziewając i rozmyślając sennie o tym, że widocznie wszystko na
świecie jest towarem: i pomidory to towar, i barki — towar, i domki na
wybrzeżu — towar, i cytrynowożółte sterty obok tych domków — również
towar i bardzo możliwe, że nawet tragarze to też towar — Pietia skierował
się leniwym krokiem do kajuty i umieścił się obok Pawlika. Nie zauważył
nawet, kiedy zasnął, a gdy obudził się, okazało się, że statek był już w
drodze.
Położenie kajuty zmieniło się jakoś, nie wiadomo czemu. Zrobiło się w
niej o wiele jaśniej. Po suficie przebiegało lustrzane odbicie fali. Maszyna
pracowała. Słychać było pośpieszny stukot kół.
Pietia przegapił najciekawszą chwilę odpływania statku: przegapił
trzeci dzwonek, komendę kapitana, zdjęcie schodków.
Było to tym bardziej okropne, że ani ojca, ani Pawlika w kajucie nie
było. Oni prawdopodobnie przyglądali się temu wszystkiemu.
— Dlaczegoście mnie nie obudzili? — krzyknął Pietia. Miał uczucie,
jak gdyby podczas snu okradziony został z czegoś bardzo cennego.
Biegnąc z kajuty na pokład uderzył się niemiłosiernie w nogę o
miedziany ostry próg, ale nie zwrócił nawet uwagi na taki drobiazg.
— Obrzydliwcy!
Zresztą Pietia denerwował się zupełnie niepotrzebnie.
Chociaż statek rzeczywiście odbił już od przystani, jednakże wciąż
jeszcze szedł nie według właściwego swego kursu. A więc to, co
najciekawsze, nie dokonało się jeszcze.
Przed sobą mieli i „mała naprzód” „stop” i „w tył”, i „mała w tył”, i
całe mnóstwo najbardziej interesujących rzeczy, które chłopiec znał
doskonale.
Przystań oddalała się, stawała się maleńka i zostawała na uboczu.
Pasażerowie, których, jak się okazało, był pełen statek, stłoczyli się
wszyscy przy tej samej burcie. Wymachiwali w dalszym ciągu chustkami i
kapeluszami z takim szalonym zapałem, jak gdyby udawali się Bóg wie
dokąd, na kraj świata, podczas gdy naprawdę przebyć mieli zaledwie
trzydzieści wiorst licząc w linii prostej.
Ale takie już były tradycje podróży morskich oraz gorący temperament
mieszkańców południa.
Byli to przeważnie pasażerowie trzeciej klasy i tak zwani
„pokładowcy”, mieszczący się na dolnym przednim pokładzie, obok
ładowni. Nie mieli oni prawa przebywać na górnych pokładach
przeznaczonych wyłącznie dla „czystej” publiczności pierwszej i drugiej
klasy.
Pietia dojrzał ojca i Pawlika na górnym pokładzie. Niestrudzenie
wymachiwali kapeluszami.
W pobliżu nich stał kapitan i cała załoga statku: zastępca kapitana i
dwóch bosych marynarzy. Z całej załogi tylko kapitan i jeden z marynarzy
zajęci byli rzetelną pracą kierowania statkiem. Pomocnik kapitana i drugi
marynarz sprzedawali bilety. Trzymając w ręku różnokolorowe rulony i
zieloną kasę drucianą w rodzaju tych, jakie najczęściej spotkać można w
piekarniach, obchodzili pasażerów, którzy nie zdążyli nabyć biletów na
przystani.
Kapitan dawał komendę przechadzając się w poprzek pokładu —
między dwoma mostkami na skrzydłach statku. Jednocześnie marynarz
budzący zainteresowanie wśród pasażerów zaglądał do miedzianego kotła
dużego kompasu i obracał koło sterowe pomagając sobie od czasu do
czasu bosą nogą. Koło skrzypiało przy tym niemiłosiernie i łańcuchy
sterowe z hukiem przesuwały się z wolna w tył i w przód wzdłuż burty
grożąc co chwila nieostrożnym damom oberwaniem trenów przy sukniach.
Statek szedł do tyłu, skręcając powoli.
— W prawo, na burtę! — wołał kapitan do sternika ochrypłym,
skrzypiącym głosem żarłoka i grubianina, nie zwracając najmniejszej
uwagi na pasażerów, którzy z szacunkiem skupili się wokół kompasu. —
W prawo, na burtę! Bardziej na prawo. Jeszcze troszeczkę. Jeszcze
maleńką odrobinę. Dobrze! Tak trzymać!
Przeszedł na prawy mostek, zdjął pokrywkę tuby, od której szła w dół
rura, i zaczął stukać nogą w pedał. W głębi rozległo się dyń-dyń
dzwoneczka. Pasażerowie unieśli z powagą brwi w górę i w milczeniu
spoglądali na siebie. Zrozumieli, że kapitan zadzwonił do oddziału
maszyn.
Co robić? Czy wybiec na mostek, by popatrzeć, jak kapitan będzie
mówił przez tubę? Czy pozostać obok marynarza i kompasu? Pietia gotów
był rozerwać się.
Ale przeważyła tuba.
Chłopiec chwycił Pawlika za rękę i powlókł go ku mostkowi krzycząc
w podnieceniu, nie bez tajemniczego zamiaru zaimponowania dwóm
prześlicznym dziewczynkom swoją znajomością morskich spraw.
— Patrz, Pawliku, patrz, zaraz będzie mówił przez tubę: „naprzód”.
— Mała w tył — rzekł kapitan do tuby.
I natychmiast z dołu odezwał się dzwoneczek. Oznaczało to, że rozkaz
został przyjęty.
Fotografia
Oto Akerman już zniknął z oczu. Nie widać ruin starodawnej twierdzy
tureckiej. A statek szedł w dalszym ciągu niezmiernie szerokim limanem
Dniestru i zdawało się, że nigdy nie skończy się ta obrzydliwa woda koloru
kawy, oblana ołowianym blaskiem słońca. Woda była tak mętna, że cień
statku leżał na niej jak na glinie. Podróż wciąż jeszcze nie zaczęła się
nawet na dobre. Wymęczeni drogą przez liman, wszyscy czekali chwili
wypłynięcia na morze. Minęło półtorej godziny i parowiec zaczął
wypływać na pełne morze. Pietia przylgnął do burty bojąc się przegapić
najmniejszy choćby szczegół tej uroczystej chwili. Woda była już
wyraźnie jaśniejsza, chociaż wciąż jeszcze dosyć brudna.
Fale stawały się coraz większe i wyższe. Czerwone pałki bojek,
wskazujące farwater, sterczały z wody chwiejąc się na wszystkie strony
ostro zakończonymi grzybkami kapeluszy.
Czasami przepływały tak blisko burty, że Pietia widział wyraźnie
wewnątrz takiego grzybka żelazną klateczkę, do której na noc wstawiają
latarkę.
„Turgieniew” wyprzedził kilka czarnych łodzi rybackich i dwie barki z
mocno naciągniętymi, ciemnymi żaglami.
Łodzie zachwiały się, wzniosły i opuściły się na fali, jaką statek po
sobie zostawił.
Obok piaszczystego przylądka Karolino-Bugaz, z koszarami i z
masztem kordonu, wiodła w otwarte morze szeroka droga, wyznaczona
dwoma szeregami bojek.
Kapitan zaglądał co chwila do kompasu wskazując osobiście kurs
sternikowi.
Widocznie sprawa była poważna.
Woda stała się jeszcze jaśniejsza. Teraz była już wyraźnie zmieszana z
czystą, niebieskawą wodą morską.
— Wolniej! — rozkazał kapitan przez tubę.
Przed nimi odcinając się wyraźnie od żółtej wody limanu leżała
czarno-granatowa smuga wzburzonego morza.
— Mała naprzód.
Z otwartego morza wiał chłodny wiatr.
— Wolniej, wolniej!
Maszyna przestała niemal oddychać. Łopatki kół ledwie uderzały o
wodę. Płaski brzeg rozpostarł się tak blisko, że wydawało się, iż łatwo
można by dojść do niego w bród.
Malutka, oślepiająco biała latarnia kordonu; jej wysoki maszt
przystrojony w girlandy różnokolorowych flag morskich, które wiatr
porywał w jedną stronę; kanonierk, tkwiąca nisko wśród trzciny, maleńkie
postaci żołnierzy straży pogranicznej, piorących bieliznę w płytkiej,
przezroczystej wodzie — wszystko to, dokładnie oświetlone słońcem,
niemal bezszelestnie przepływało obok parostatku, wyraźne i przejrzyste
jak obrazek na kalkomanii
Bliskość morza przywróciła światu świeżość i czystość, jakby w jednej
chwili kurz zdmuchnięty został z pasażerów i ze statku.
Nawet skrzynie i kosze, które dotychczas były obrzydliwie nudnym
towarem, przeistaczały się z wolna w ładunek i w miarę zbliżania się do
morza zaczęły, jak przystoi ładunkowi, skrzypieć nieco.
— Wolniej!
Linie kordonu były już poza rufą, odwracały się, odchodziły w dal.
Statek otaczała czysta, ciemnozielona, głęboka woda. Zaledwie wypłynęli
na nią, natychmiast zaczęło się kołysanie i silny wiatr chlusnął pyłem
wodnym.
— Cała naprzód!
Ponure kłęby sadzy buchnęły obficie z syczących rur. Ukośny cień legł
na płóciennej zasłonie na rufie.
Walka z silną falą otwartego morza nie była widocznie łatwa dla
staruszki-maszyny. Zasapała jeszcze ciężej.
Miarowo skrzypiało zwiotczałe poszycie. Kotwica kłaniała się fali.
Wiatr zdążył już zerwać komuś z głowy słomkowy kapelusz, który
odpływał poza rufą chwiejąc się na szerokiej smudze piany.
Czterech niewidomych Żydów w ciemnych okularach szło gęsiego w
górę po schodkach przytrzymując jarmułki.
Usadowiwszy się na ławce na górnym pokładzie uderzyli nagle
smyczkami o struny. Rozdzierająco fałszywe dźwięki marsza „Na sopkach
Mandżurii” zmieszały się natychmiast z ciężkim sapaniem starej maszyny.
Po tychże schodkach wbiegł, na pokład jeden z dwu kelnerów,
usługujących na statku; poły jego fraka rozwiewały się, na dłoniach miał
niciane, względnie białe rękawiczki. Ze zręcznością kuglarza wymachiwał
lilipucią tacuszką z gazującą butelką lemoniady.
Tak rozpoczynało się morze.
Pietia zdążył już obejść cały statek. Okazało się, że wśród dzieci nie
znalazł takich, z którymi miałby chęć nawiązać bliższą znajomość.
Z początku co prawda miał trochę nadziei na owe dwie dziewczynki,
wobec których tak niefortunnie popisał się swoimi morskimi
wiadomościami.
Ale nadzieja ta okazała się złudna.
Przede wszystkim dziewczynki jechały pierwszą klasą i od razu,
rozmawiając z guwernantką po francusku, dały do zrozumienia, że
chłopiec jadący drugą klasą to nie dla nich towarzystwo.
Następnie, gdy tylko wypłynęli na morze, jedna z nich dostała morskiej
choroby. Leżała — Pietia widział to przez nie domknięte drzwi — na
aksamitnej kanapie w niedostępnej, z przepychem urządzonej kajucie
pierwszej klasy i ssała cytrynę, co było nie do zniesienia wstrętne.
A wreszcie druga dziewczynka, która pozostała na pokładzie, okazała
się nieznośną kapryśnicą i beksą mimo swojej niewątpliwej urody i
elegancji (miała na sobie krótki płaszczyk ze złotymi guzikami z rzeźbą
kotwicy i marynarską czapeczkę z czerwonym francuskim pomponem).
Sprzeczała się bez przerwy ze swoim ojcem, wysokim, niesłychanie
flegmatycznym panem z bokobrodami i w pelerynie. Był on jak dwie
krople wody podobny do lorda Glenarvana z książki „Dzieci kapitana
Granta”. Między ojcem a córką toczył się następujący dialog:
— Tata, mnie się chce pić.
— Chce się, odechce się, wytrzymasz — flegmatycznie odpowiadał
lord Gienarvan nie przestając patrzeć przez lunetę morską.
Dziewczynka tupała kapryśnie nogą i wołała jeszcze głośniej:
— Mnie się chce pić.
— Chce się, odechce się, wytrzymasz — z jeszcze bardziej
niezmąconym spokojem odpowiadał ojciec. Dziewczynka powtarzała z
zaciekłym uporem.
— Tata, mnie się chce pić. Tata, mnie się chce pić. Tata, mnie się chce
pić.
Ślina pieniła się na jej wykrzywionych złością wargach. Ciągnęła do
znudzenia głosem zdolnym przyprawić każdego o mdłości:
— Ta-a-a-ta, mnie się chce p-i-i-i-ić!
Na co lord Glenarvan odpowiadał jeszcze bardziej obojętnie, nie
śpiesząc się i nie podnosząc głosu:
— Chce się, odechce się, wytrzymasz.
Był to straszliwy pojedynek dwóch uparciuchów, który rozpoczął się
niemal już w Akermanie.
Jasne, że o zawarciu znajomości nawet nie można było marzyć.
Wówczas Pietia znalazł ciekawe zajęcie: zaczął chodzić krok w krok za
jednym z pasażerów. Dokąd ruszy się pasażer, tam i Pietia.
Było to tym bardziej ciekawe, że ów pasażer od dawna już zwrócił na
siebie uwagę chłopca pewną dziwacznością swojego zachowania.
Inni pasażerowie nic może nie zauważyli. Ale uwagę Pieti zwrócił
pewien szczegół i mocno go zaintrygował.
Oryginalność sprawy polegała na tym, że pasażer ten jechał bez biletu.
A przecież pomocnik kapitana doskonale o tym wiedział.
Jednakże, nie wiadomo czemu, nie tylko nic nie powiedział dziwnemu
pasażerowi, ale nawet jakby na mocy milczącej umowy pozwolił mu
chodzić, gdzie chce, nawet do kajuty pierwszej klasy.
Pietia widział dokładnie, co się wydarzyło, kiedy pomocnik kapitana
podszedł do dziwnego pasażera ze swoją drucianą kasą.
— Pański bilet — powiedział zastępca kapitana.
Pasażer szepnął mu coś na ucho. Pomocnik kapitana skinął głową i
rzekł:
— Proszę bardzo.
Potem nikt już me nagabywał dziwnego pasażera. A pasażer zaczął
przechadzać się po statku zaglądając wszędzie: do kajut, do oddziału
maszyn, do bufetu, do ustępu i do ładowni.
Kim on właściwie był?
Właścicielem ziemskim ? Nie. Właściciele ziemscy nie ubierali się tak
i nie zachowywali się w ten sposób.
Właściciel ziemski w Besarabii nosił zawsze płócienny płaszcz od
kurzu i białą czapkę podróżną z daszkiem zbrudzonym od chwytania
palcami.
Najczęściej miał też wąsy, przypominające kukurydzę stepową, i
niewielki pleciony koszyczek z kłódeczką. W koszyczku tym znajdowała
się zwykle puszka wędzonej skumbrii, pomidory, bryndza i dwie-trzy
kwarty młodego białego wina w zielonej butelce.
Właściciele ziemscy jeździli dla oszczędności drugą klasą, trzymali się
razem, nie wychodzili z kajuty i cały czas spędzali przy zakąskach i grze w
karty.
Pietia nie widział w ich kompanii owego dziwnego pasażera. Nosił on,
co prawda, letnią czapkę, ale nie miał za to ani płaszcza od kurzu, ani
koszyka.
Nie, z całą pewnością to nie był właściciel ziemski.
Może był jakimś urzędnikiem pocztowym albo nauczycielem.
Chyba nie.
Wprawdzie miał pod marynarką czesuczową koszulę z wykładanym
kołnierzem, spod którego zamiast krawata zwisał sznureczek z
pomponami, ale za to jaką wymowę miały podkręcone, czarne jak smoła
wąsy i wyskrobany podbródek.
A już absolutnie do żadnej kategorii pasażerów nie pasowały
niezwykle wielkie, ciemne binokle na mięsistym, wulgarnym nosie, z
którego nozdrzy wyglądały kępki długich włosków.
A w dodatku te spodnie w drobną krateczkę i sandały z mechanicznej
fabryki obuwia włożone na grube, białe, jakieś sołdackie skarpetki.
Nie, z całą pewnością coś w tym się kryło.
Z rękami wsuniętymi w kieszenie — a było mu to najsurowiej
zakazane — Pietia z miną człowieka niezależnego przechadzał się po
całym statku nie odchodząc ani na krok od dziwnego pasażera.
Najpierw dziwny pasażer stał przez chwilę w wąskim przejściu obok
oddziału maszyn tuż przy kuchni.
Z kuchni płynął gorzki czad, a z otwartych dymników oddziału maszyn
szedł gorący powiew, nasycony wonią przegrzanej pary, żelaza, wrzątku i
oliwy.
Szklana rama luku była podniesiona. Można było zajrzeć z góry do
oddziału maszyn i Pietia uczynił to z prawdziwą rozkoszą.
Znał tę maszynę jak swoje pięć palców. Ale za każdym razem
wywoływała w nim zachwyt. Chłopiec gotów był godzinami przypatrywać
się jej pracy.
Chociaż wszyscy wiedzieli, że maszyna ma przestarzałą konstrukcję,
że jest niewiele warta, jednakże nawet taka, jaka była, działała na
wyobraźnię swoją niezwykłą druzgocącą siłą.
Stalowe wały korbowe, oblane gęstą, zieloną oliwą, poruszały się tam i
z powrotem z lekkością zadziwiającą przy ich stupudowym ciężarze.
Tłoki szurgały. Migały korby z lanego żelaza. Miedziane tarcze
obrotowe mimośrodów ocierały się jedna o drugą, wywierając tajemniczy
wpływ na niedostrzegalną, drobiazgową pracę skromnych, ale niezmiernie
ważnych suwaków.
Nad całym tym chaosem, od którego kręciło się w głowie, unosiło się
nieproporcjonalnie wielkie koło rozpędowe, które obracało się na pierwszy
rzut oka powoli, ale po bliższym przyjrzeniu się — z potworną szybkością,
powodując jednostajny, gorący wiatr.
Strach przejmował, gdy się patrzyło na maszynistę, który chodził
wśród tych wszystkich poruszających się z nieubłaganą jednostajnością
spoideł i pochylony przytykał do nich długi nos swej oliwiarki.
Ale najbardziej niezwykła była w oddziale maszyn żarówka
elektryczna, jedyna na statku.
Wisiała pod blaszanym talerzem w siatce z grubego drutu. Jakże
niepodobna była ona do dzisiejszych płonących oślepiającym światłem
stuwatówek!
W jej sczerniałej szklanej gruszce świeciła się słabo, rozżarzona do
czerwoności, druciana, drżąca pętelka, grożąca pęknięciem przy każdym
silniejszym wstrząsie.
Ale jednak wydawała się istnym cudem. Związana była z
czarodziejskim słowem „Edison”, które w umyśle chłopca zatraciło już od
dawna znaczenie nazwiska, a nabrało tajemniczego znaczenia zjawiska
przyrody, jak np. „magnetyzm” czy „elektryczność”.
Później dziwny człowiek nie spiesząc się obszedł dokładnie pokłady.
Chłopcu zdawało się, że nieznajomy niepostrzeżenie, ale z wielką
uwagą ogląda pasażerów, którzy ulokowali się na swoich tobołach i
koszach dokoła masztu, przy burtach, pomiędzy pakami. Pietia gotów był
pójść o zakład — co zresztą było również najsurowiej zabronione — że ten
człowiek szuka kogoś potajemnie.
Nieznajomy przestępował dosyć bezceremonialnie przez śpiących
Mołdawian. Przeciskał się przez grupy Żydów, którzy spożywali na obiad
oliwki. Podnosił ukradkiem brzegi brezentu, którym nakryte były skrzynki
z pomidorami.
Jakiś człowiek spał na deskach pokładu zasłoniwszy twarz czapką i
wtuliwszy głowę w sznurkową poduszkę, którą spuszcza się zwykłe z
burty, ażeby osłabić uderzenie statku o przystań. Leżał rozrzuciwszy we
śnie ręce i całkiem po dziecinnemu podwinąwszy nogi.
Chłopiec spojrzał niechcący na te nogi w zagiętych do góry spodniach i
zdębiał: śpiący miał na nogach dobrze znane chłopcu marynarskie buty z
rudymi cholewami. Były to bez wątpienia te same buty, które Pietia
widział tegoż ranka pod ławeczką w dyliżansie.
Ale jeśli to był tylko przypadek, to nie mogła być przypadkiem inna
okoliczność. Na ręku pogrążonego we śnie człowieka, akurat na tym
samym mięsistym trójkącie, poniżej wielkiego i wskazującego palca,
dojrzał Pietia wyraźnie małą, niebieską kotwicę. Chłopiec o. mało nie
krzyknął, tak nieoczekiwane było to wszystko. Pohamował się jednak:
zauważył, że wąsaty pasażer również zwrócił uwagę na śpiącego. Wąsacz
przeszedł parokrotnie obok niego usiłując przyjrzeć się zasłoniętej czapką
twarzy. Ale nie udawało mu się to w żaden sposób. Wówczas przechodząc
obok nastąpił niby niechcący na rękę śpiącego. — Przepraszam. Śpiący
drgnął, następnie usiadł patrząc dokoła nic nie rozumiejącymi, zaspanymi
oczami.
— Cóż to takiego ? Dokąd ? — mamrotał bez sensu i tarł ręką
policzek, na którym widniał czerwony ślad odciśniętej liny. To był on, to
był ten sam marynarz!
Pietia ukrył się za występem ładowni i powstrzymując oddech zaczął
obserwować, co będzie dalej.
Ale nie zaszło nic szczególnego. Wąsacz przeprosił raz jeszcze i
poszedł dalej, a marynarz przewrócił się na drugi bok, lecz już nie spał,
tylko rozglądał się trwożnie — tak przynajmniej zdawało się Pieti — z
jakimś gniewnym zniecierpliwieniem.
Co zrobić? Czy pobiec do ojca? Czy opowiedzieć o wszystkim
pomocnikowi kapitana? Nie, nie!
Chłopiec dobrze pamiętał zachowanie się ojca w dyliżansie. Widocznie
w całym tym wydarzeniu było coś takiego, o czym nie trzeba było nikomu
mówić. Nikogo nie należało rozpytywać, tylko milczeć i udawać, że się o
niczym nie wie.
Chłopiec postanowił tedy odszukać wąsacza i zobaczyć, co on robi.
Znalazł go na pustym niemal pokładzie pierwszej klasy. Stał oparty o
łódź ratunkową, obciągniętą sznurowanym mocno brezentem.
Spod rufy dobiegał szum niewidocznego koła, które bałwaniło czarną
prawie wodę, pokrytą białą koronką piany. Panował tu hałas jak we
młynie. Dość długo już cień statku ślizgał się po lśniących falach, których
kolor, w miarę jak oddalały się od statku, stawał się wyraźnie granatowy.
Za rufą powiewała prześwietlona słońcem biało-granatowo-czerwona
flaga handlowa.
Za parostatkiem, rozszerzając się wciąż i gubiąc się gdzieś w dali,
biegła biała, szeroka i gładka droga jakby usłana śniegiem.
Z lewej strony ciągnęło się już wysokie, gliniaste wybrzeże Noworosji.
A wąsacz trzymał w ręku i ukradkiem oglądał jakiś przedmiot.
Pietia zbliżył się z tyłu niepostrzeżenie, wspiął się na palce i zobaczył
ów przedmiot — niedużą fotografię marynarza w pełnym umundurowaniu,
w zsuniętej zawadiacko marynarskiej czapce z napisem na wstążce;
KSIĄŻĘ POTIOMKIN TAURYDZ KI
Marynarzem tym był ów podróżny z kotwicą na ręku.
I naraz myśl, biegnąca niepojętymi drogami, naprowadziła Pietię z całą
jasnością na to, co zwracało uwagę, w powierzchowności wąsacza: wąsaty,
podobnie jak i tamten z kotwicą był przebrany.
„Człowiek za burtą”
Chłodny wiatr dął w kierunku, w którym jechali. Aby pomóc maszynie
i nadrobić czas stracony przy długotrwałym ładowaniu, kapitan rozkazał
rozpiąć żagiel.
Żadne święto, żadne podarunki nie zrodziłyby w Pieti zachwytu
równego temu, jaki wzbudził w nim ten drobiazg. Zresztą, ładny drobiazg!
Na tym samym statku jednocześnie i maszyna, i żagiel. Parowiec i
fregata jednocześnie!
Sądzę, że i wy, czytelnicy, bylibyście zachwyceni, gdyby nagle
spotkało was szczęście przejechania się po morzu prawdziwym parowcem
z rozpiętym żaglem.
Nawet i w owych czasach żagle rozpinano jedynie na bardzo starych
parowcach, i to nadzwyczaj rzadko. A teraz nigdy się to już nie zdarza.
Łatwo więc sobie wyobrazić, jak Pietia przeżywał to wydarzenie.
Rzecz jasna, że chłopiec zapomniał natychmiast o wąsaczu i o
uciekinierze.
Stał na dziobie jak zaczarowany nie spuszczając wzroku z bosego
marynarza, który krzątał się dość leniwie kolo luku wyciągając złożony
starannie żagiel.
Pietia wiedział doskonale, że to kliwer . Mimo to zbliżył się do
zastępcy kapitana, który — jako że innych marynarzy na statku nie było —
pomagał napinać żagiel.
— Przepraszam, niech pan powie, proszę, czy to kliwer?
— Kliwer — odrzekł zastępca niezbyt przyjaźnie.
Ale Pietia nie obraził się na niego ani trochę. Rozumiał doskonale, że
prawdziwy wilk morski powinien nawet być trochę grubiański. W
przeciwnym razie jaki byłby z niego marynarz?
Pietia w poczuciu własnej wyższości spojrzał na pasażerów z
powściągliwym uśmiechem i znowu, nieco niedbałym tonem, jak
rozmawiają równi sobie, zwrócił się do pomocnika kapitana:
— A niech pan powie, proszę, jakie jeszcze bywają żagle? Zdaje się,
grot-żagle i fok-żagte?
— Chłopcze, nie plącz się pod nogami — rzekł pomocnik z miną,
jakby go nagle zaczęły boleć zęby — idź stąd z Bogiem, do mamy, do
kajuty.
— Moja mama umarła — odparł Pietia z urażoną dumą grubianinowi.
— Jedziemy z tatusiem.
Ale starszy pomocnik nic na to nie odpowiedział i rozmowa urwała się.
Wreszcie rozpostarli kliwer.
Stateczek płynął teraz jeszcze szybciej. Widoczne już było, że zbliżają
się do Odessy. Przed nimi ciągnęła się biała mierzeja Suchego Limanu.
Jego płytka woda była tak gęsta i granatowa, że aż chwilami
przybierała czerwonawy odcień.
Potem ukazały się kryte dachówką domy niemieckiej kolonii Lustdorf i
wysoka, z gruba ciosana kircha z chorągiewką na iglicy.
A jeszcze dalej ciągnęły się letniska, ogrody, kąpieliska, wieże, latarnie
morskie...
Najpierw słynna wieża Kowalewskiego, z którą związane jest nawet
następujące znane podanie.
Pewien bogacz, pan Kowalewski, postanowił wybudować na własne
ryzyko wodociąg miejski. Oczywiście przyniosłoby mu to bajeczne zyski.
Pomyśleć tylko. Za każdy łyk wody ludzie musieliby płacić panu
Kowalewskiemu, ile by tylko zażądał. Albowiem w Odessie na ziemi
należącej do pana Kowalewskiego znajdowało się jedyne na całą okolicę
źródło wody do picia. Trudność polegała na tym, że woda ta była bardzo
głęboko i aby ją wydobyć, trzeba było zbudować ogromną wieżę ciśnień.
W pojedynkę trudno podołać takiemu przedsięwzięciu. Ale pan
Kowalewski nie chciał z nikim dzielić się przyszłymi zyskami. Zaczął
budować wieżę sam jeden. Budowa wypadła o wiele drożej, aniżeli
wynikało z kosztorysu. Krewni błagali go, żeby zrezygnował z tego
szaleńczego pomysłu, ale Kowalewski włożył już w to przedsięwzięcie
zbyt wiele pieniędzy i za późno było cofać się. Kontynuował więc budowę.
Wybudował wieżę w trzech czwartych, kiedy zabrakło mu środków na
dalszą robotę. Wówczas zastawił wszystkie swoje domy i ziemie, i
wreszcie udało mu się doprowadzić prace do końca. Była to olbrzymia
budowla, przypominająca rozrośniętą potwornie wieżę wiertniczą.
Mieszkańcy Odessy w niedzielę całymi rodzinami chodzili oglądać owo
cudactwo. Ale sama wieża, oczywiście, nie rozwiązywała sprawy. Trzeba
było sprowadzić z zagranicy maszyny, drążyć grunt, przeprowadzać rury.
Pan Kowalewski, zrozpaczony, zaczął szukać pieniędzy u odeskich
kupców i bankierów. Proponował im ogromne procenty. Błagał ich,
poniżał się, płakał. Bogacze, którzy nie chcieli mu wybaczyć tego, że
przedtem nie raczył dopuścić ich do spółki, byli teraz nieugięci. Nikt z nich
nie dał mu ani kopiejki. Kowalewski był doszczętnie zrujnowany,
zniszczony, zmiażdżony. Wodociąg stał się jego idee-fixe . Chodził całymi
dniami jak szalony wokół wieży, która pochłonęła cały majątek, i łamał
sobie głowę, skąd wziąć pieniędzy. Tracił powoli zmysły. Wreszcie
pewnego razu wdrapał się na sam szczyt przeklętej wieży i rzucił się w dół.
Wydarzyło się to przed pięćdziesięciu laty, ale dotychczas wieża,
sczerniała ze starości, stoi nad morzem w pobliżu bogatego handlowego
miasta jako ponura przestroga i straszliwy pomnik nienasyconaj chciwości
ludzkiej.
Z kolei ukazała się nowa biała latarnia morska, a za nią stara —
nieczynna.
Obie, oświetlone różowym słońcem, zachodzącym za złoty obłok
letniskowych akacji, stały nad urwiskiem takie wyraźne, takie bliskie, a co
najważniejsze, takie znajome, że Pietia gotów był dmuchać z całej siły w
kliwer, żeby tylko prędzej dojechać. Tutaj znał już każdy cal wybrzeża aż
do najdrobniejszych szczegółów. Wielka Fontanna, Średnia Fontanna,
Mała Fontanna, wysokie, urwiste brzegi, porosłe bzem i głogiem. W
wodzie, u brzegów, skały do połowy zielone od nalotu, a na tych skałach
łowiący ryby z bambusowymi wędkami i kąpielowicze. A oto i „Arkadia”,
restauracja na palach, podium dla orkiestry — z daleka maleńkie, nie
większe od budki suflera — różnokolorowe parasolki, obrusy, z którymi
igrał wiejący z morza wiatr. Wszystkie te niezapomniane szczegóły
ukazały się oczom chłopca, jeden wyraźniejszy od drugiego, jeden od
drugiego ciekawszy. Nie! Nigdy w życiu niepodobna byłoby zapomnieć
ich, jak niepodobna zapomnieć własnego imienia. Wymknęły się jakoś
tylko z pamięci na pewien czas. Teraz wracały pędem, jak wraca się do
domu z samowolnej eskapady.
Biegły jeden za drugim. Było ich coraz więcej i więcej. Wyprzedzały
się wzajemnie. Zdawało się, że wołają do chłopca na wyścigi.
— Witaj, Pietia! Nareszcie przyjechałeś! A nam wszystkim tak tęskno
było za tobą! Czyżbyś nas nie poznawał? Przypatrz się dobrze: przecież to
ja jestem, twoje ulubione letnisko, Marazli. Tak lubiłeś chodzić po moich
ślicznie przystrzyżonych, turkusowych trawnikach, chociaż było to jak
najsurowiej zabronione. Tak lubiłeś oglądać moje marmurowe posągi, po
których pełzały duże ślimaki o czterech rożkach, tak zwane „Ławriki-
Pawliki”, zostawiając za sobą dróżkę, jakby zrobioną z miki. Popatrz, jak
wyrosłem w ciągu lata! Spójrz, jakie gęste są teraz moje kasztany! Jakie
wspaniałe georginie i piwonie kwitną na moich klombach! Jakie cudowne
sierpniowe motyle siadają w mrocznym cieniu moich alei!
— A to ja jestem, „Radosna”! Niemożliwe, żebyś zapomniał o moich
kąpieliskach, mojej strzelnicy, mojej kręgielni! Spojrzyj tylko: podczas
gdyś ty zapodział się gdzieś, tu postawiono wspaniałą karuzelę z
łódeczkami i konikami. Niedaleko stąd mieszka twój przyjaciel i kolega,
Gawrik. Doczekać się nie może twojego przyjazdu. Prędzej więc, prędzej!
— A oto i ja! Witaj, Pietia! Nie poznajesz Langeronu? Patrz, ile barek
o płaskim dnie leży na moim brzegu, ile sieci rybackich suszy się na
zestawionych w kozły wiosłach! Przecież to na moim właśnie piasku
znalazłeś w zeszłym roku dwie kopiejki i wypiłeś potem — chociaż ci już
przez gardło przejść nie chciały — cztery kubki orzeźwiającego
chlebowego kwasu, od którego szczypało w język i kręciło w nosie. Czy
naprawdę nie poznajesz tego kiosku z kwasem? Stoi przecież, jakby nigdy
nic, na urwisku wśród burzanu, który rozrósł się w ciągu lata. Nawet
lunety nie potrzeba, żeby go zobaczyć.
— A oto i ja! I ja! Witaj, Pietia! Och, co tu było w Odessie podczas
twojej nieobecności! Witaj, witaj!
Im bardziej zbliżali się do miasta, tym łagodniejszy i cieplejszy stawał
się wiatr.
Słońce już zaszło, jedynie wierzchołki masztu z maleńkim, czerwonym
kołpakiem wiatraczka świeciły się w przejrzystym, różowawym niebie.
Zdjęto żagiel.
Stuk maszyn na statku rozlegał się echem wśród skał i urwisk
nabrzeżnych. Po maszcie w górę pełzało bladożółte światło.
Wszystkie myśli Pieti skupiły się tu, na wybrzeżu, w Odessie.
Nie uwierzyłby za nic, gdyby mu przypomniano, że tak niedawno, bo
nawet dziś z rana o mało nie płakał, żegnając się z folwarkiem.
Jaki folwark? Co za folwark? Zapomniał już o nim. Nie istniał już dla
niego... aż do przyszłego lata.
Prędzej, prędzej do kajuty, przynaglić ojca, zebrać pakunki!
Pietia odwrócił się, żeby pobiec, i nagle zlodowaciał ze zgrozy...
Marynarz z kotwicą na ręce siedział na stopniach schodków na przodzie
statku, a wąsacz bez binokli, z rękami w kieszeniach, skrzypiąc głośno
butami szedł wprost na niego.
Stanął tuż przed marynarzem, pochylił się i spytał półgłosem:
— Żukow?
— Czego Żukow? — cicho, jakby z wysiłkiem wyrzekł marynarz
blednąc wyraźnie i podnosząc się ze stopnia.
— Usiądź! Cicho bądź! Usiądź, mówię ci.
Marynarz stał w dalszym ciągu. Słaby uśmiech drżał na jego
poszarzałych wargach. Wąsacz nachmurzył się.
— Z „Potiomkina”? Serwus, mój drogi. Mógłbyś choć buty zmienić. A
myśmy czekali tu na was, czekali... No, co powiesz, Rodionie Żukow?
Przyjechaliście?
Mówiąc to wąsacz mocno ujął marynarza za rękaw. Twarz marynarza
wykrzywiła się.
— Nie ruchaj! — zakrzyknął straszliwym głosem, szarpnął się i z
całych sił pchnął wąsacza pięścią w pierś. - Nie ruchaj chorego człowieka,
ty morrrda!
Rękaw zatrzeszczał.
— Stój!
Ale było już za późno.
Marynarz wyrwał się i biegł po pokładzie przemykając się i klucząc
pomiędzy koszami, skrzyniami i ludźmi. Za nim biegł wąsacz.
Patrząc z boku można było pomyśleć, że tych dwóch dorosłych ludzi
bawi się w gonitwę.
Jeden za drugim wpadli do przejścia wiodącego do oddziału maszyn.
Potem wynurzyli się z innej strony. Pobiegli w górę po schodkach stukając
obcasami i ślizgając się na miedzianych stopniach.
— Stój, trzymaj! — krzyczał wąsacz sapiąc z wysiłku.
W ręku marynarza zjawiła się oderwana skądsiś w biegu listwa.
— Trzymaj, trzyma-a-a-aj!
Pasażerowie, ciekawi i przerażeni, stłoczyli się na pokładzie. Rozległ
się przeszywający gwizdek.
Marynarz przeskoczył w biegu przez wysoką pokrywę luku. Wymknął
się z rąk wąsacza, który zabiegł mu drogę z boku, nagły obrót — i
przeskoczył z powrotem przez luk wskakując na ławkę, z ławki — na
poręcz burty, po czym chwycił za drzewce flagi na rufie, z całej siły huknął
wąsacza między oczy i skoczył do morza.
Woda bryznęła nad rufą.
— Ach!
Wszyscy pasażerowie, co do jednego, cofnęli się, jakby pchnął ich w
tył podmuch wiatru.
Wąsacz trzymając się ręką za twarz miotał się obok burty i krzyczał
ochrypłym głosem:
— Trzymajcie, ucieknie! Trzymajcie, ucieknie!
Pomocnik kapitana z kołem ratunkowym w ręku biegł po schodkach
przeskakując po trzy stopnie naraz.
— Człowiek za burtą!
Pasażerowie pochylili się ku nim, jakby wiatr dmuchnął na nich z tyłu.
Pietia przecisnął się do burty. W dość dużej już odległości od statku,
pośród burzliwej, białej piany, chwiała się na fali niby boja głowa
płynącego człowieka.
Ale nie płynął on w kierunku statku, tylko oddalał się od niego
pracując z całej siły rękami i nogami. Po każdych trzech-czterech
wyrzutach rąk odwracał twarz o złym, naprężonym wyrazie.
Pomocnik kapitana domyślił się, że człowiek za burtą wcale nie
pragnie, żeby go „ratowano”. Przeciwnie, stara się on wszelkimi siłami
możliwie jak najbardziej oddalić od „wybawców”. Poza tym pływa
doskonale, a do brzegu jest już stosunkowo niedaleko.
A więc wszystko w porządku.
Denerwować się nie ma czym.
Daremnie wąsacz chwytał zastępcę kapitana za rękaw, miotał się w
złości, by zatrzymano statek i spuszczono szalupę.
— To przestępca polityczny! Będziecie za to odpowiadali.
Zastępca wzruszał flegmatycznie ramionami.
— Nie moja wina. Nie mam rozkazu. Zwróćcie się do kapitana.
Ale kapitan machnął tylko ręką. — I tak opóźniamy się. Gdzie tam,
łaskawy panie! Czyż ponadto nie mam pilniejszych spraw! Za pół godziny
przybijemy, wtedy łapcie sobie waszego politycznego. My natomiast
jesteśmy żeglugą handlową i prywatną. Polityką nie zajmujemy się i nie
mamy żadnych odnośnych instrukcji.
Wówczas wąsacz z pokiereszowaną mordą klnąc przez zęby zaczął
przeciskać się przez tłum gotowych do wyjścia pasażerów trzeciej klasy aż
do miejsca, gdzie podstawiono schodki.
Brutalnie rozpychał wystraszonych ludzi, deptał po nogach, trącał
koszyki i wreszcie znalazł się przy samej burcie, aby gdy tylko przybiją,
wyskoczyć na przystań.
Tymczasem głowa marynarza była już ledwie widoczna na falach
pośród chorągiewek, kołyszących się ponad rybackimi sieciami.
W Odessie nocą
Brzeg ciemniał szybko, stawał się niebieski, granatowy, liliowy. Na
lądzie zapadł już wieczór. Na morzu było jeszcze jasno. W lśniących,
drobnych falach odbijało się czyste niebo. Ale i tu czuło się bliskość
wieczoru.
Na skrzydłach statku, nie wiadomo kiedy, zapalono sygnalizacyjne
latarnie o wypukłych szkłach tak ciemnych i grubych, że w dzień
niepodobna było rozróżnić, jakiego są koloru. Teraz przeświecały zielono i
czerwono, i chociaż światło ich nie odcinało się jeszcze wyraziście na tle
półmroku, przecież widać je było wyraźnie.
Pietia wiedział, że właśnie tam w górze za Mikołajewskim Bulwarem
jaśniało i szumiało w najwyższym stopniu kuszące, niedostępne,
fantastyczne owo coś, o czym w rodzinie Baczeja mówiono z odcieniem
pogardliwego szacunku: „w centrum”.
W centrum mieszkali „bogaci”, to znaczy ci uprzywilejowani ludzie,
którzy jeździli pierwszą klasą, codziennie chodzili do teatru, obiad jadali
nie wiadomo czemu o godzinie siódmej wieczorem, zamiast kucharki mieli
kucharza, a zamiast niańki bonę; wielu z nich posiadało własną karetę, co
po prostu nie mieściło się już w wyobraźni zwykłego człowieka.
Jasne, że Baczejowie mieszkali bynajmniej nie w centrum.
Dorożka turkocąc po jezdni przejechała dołem ulicę Karantyńską,
następnie skręciwszy na prawo drogą pod górę wjechała do miasta.
W ciągu lata Pietia odwykł od miasta.
Ogłuszał go stukot końskich podków, krzeszących iskry z bruku, turkot
kół, dzwonki konnych tramwajów, tupot butów i dźwięczne stukanie lasek
o trotuar, wyłożony granatowymi płytami asfaltu.
W folwarku, na zżętych polach, na otwartym, rozległym stepie od
dawna złociła się już chłodna i smutna jesień. Tutaj, w mieście, panowało
jeszcze w całej pełni wspaniałe lato.
Nużący nocny upał zwisał nieruchomo w dusznym powietrzu ulic
wysadzanych akacjami.
W otwartych drzwiach niewielkich sklepików żółciły się blade języczki
lamp naftowych oświetlając słoje z farbowanymi landrynkami.
Wprost na trotuarze pod akacjami leżały góry arbuzów —
czarnozielonych, lśniących „tumanów” o woskowatych łysinach oraz
długich „klasztornych”, jasnych, w podłużne paski.
Gdzieniegdzie na rogu ukazywała się świetlana zjawa owocarni. W
oślepiającym, nie do zniesienia jaskrawym świetle dopiero co
wprowadzonych elektrycznych żarówek Persowie odkurzali
szeleszczącymi pióropuszami z angielskiej bibułki prześliczne owoce
krymskie — duże liliowe śliwki, pokryte turkusowym pyłem, i delikatne,
brązowe, bardzo drogie gruszki „bera Aleksander”.
Za żelazną kratą oplecioną dzikim winem widać było w ogródkach
klomby, na które padało światło z okien will. Na wspaniałych wielkich
georginiach, begoniach, nasturcjach trzepotały ogromne ćmy.
Od strony dworca słychać było gwizdki lokomotyw.
Przejechali obok znanej im apteki.
Za wielką szybą wystawową ze złotymi, szklanymi literami jaśniały
dwie kryształowe bańki, pełne fioletowego i zielonego płynu. Pietia był
pewien, że to była trucizna. Z tej apteki przynoszono dla umierającej
mamy straszne worki tlenowe. Ach, jakiż okropny, jak gdyby ochrypły
dźwięk wydawały one obok maminych warg, sczerniałych od lekarstw!
Pawlik spał na dobre. Ojciec wziął go na ręce. Główka dziecka chwiała
się i podskakiwała. Jego ciężkie, gołe nożyny zwisały z kolan ojca. Ale
paluszki mocno trzymały torebkę z upragnioną skarbonką.
Śpiącego odebrała z rąk ojca oczekująca państwa kucharka Dunia, gdy
dorożkarz zatrzymał się wreszcie przy bramie z trójkątną latarką, w której
słabo świecił wycięty numer.
— Witamy! Witamy!
Czując wciąż jeszcze pod nogami chwiejny pokład Pietia wbiegł do
frontowej sieni.
Jaka ogromna, pusta klatka schodowa, jak jasno oświetlona i
dźwięczna! Ile lamp! Na ścianie każdego piętra naftowa lampa, nad którą
kołysze się sennie daszek w jasnym kręgu światła.
Wyczyszczone aż do blasku miedziane tabliczki na drzwiach.
Kokosowe maty do wycierania nóg. Wózeczek dziecinny.
Wszystkie te do cna zapomniane rzeczy stanęły nagle przed
zdumionymi oczami Pieti w swoim pierwotnym wyglądzie.
Trzeba znowu przyzwyczaić się do nich.
Oto gdzieś w górze zgrzytnął klucz, zatrzasnęły się z hałasem drzwi i
w całej klatce schodowej rozległ się huk i dźwięczne głosy. Każdy okrzyk
grzmiał jak wystrzał z pistoletu.
Zza ściany dobiegły dźwięki fortepianu, lekkie, brawurowe, nieco
przygłuszone. To muzyka upartymi akordami przypominała chłopcu o
swoim istnieniu.
I wreszcie... Boże!... Kto to?
Z drzwi wejściowych wybiega zapomniana, ale tak ogromnie znajoma
dama w granatowej sukni z koronkowym kołnierzykiem i koronkowymi
mankietami. Oczy jej są zaczerwienione od łez, radosne wargi uniesione w
górę naprężone są od śmiechu. Podbródek jej drży — od śmiechu, a może
od łez.
— Pawlik!
Wyrywa Pawlika z rąk kucharki.
— Boż-że! Jaki się zrobił ciężki!
Pawlik otwiera czarne ze snu oczy i z bezgranicznie obojętnym
zdumieniem mówi:
— O! Ciocia?
I znowu zasypia.
No tak, wiadomo, wiadomo, że to ciocia! Doskonale znana, droga,
kochana, trochę tylko zapomniana ciocia. Jak można było jej nie poznać?
— Pietia! Chłopcze! Jaki duży!
— Ciociu wiesz, co było z nami? — zaczął Pietia od razu. — Ciociu,
ty o niczym nie wiesz! Ależ ciociu! Niech ciocia tylko posłucha, co z nami
było. Ciociu, ty wcale nie słuchasz! Ależ ciociu, posłuchaj tylko!
— Dobrze, dobrze, tylko nie wszystko naraz. Idź do pokoju. A gdzie
Wasilij Pietrowicz?
— Tutaj, tu jestem...
Po schodach wchodzi ojciec.
— Jesteśmy. Dzień dobry, Tatjano Iwanowno...
— Witamy! Witamy! Prosimy! Nie chorowaliście na statku?
— Ani trochę. Dojechaliśmy świetnie. Może macie drobne? Dorożkarz
nie ma reszty z trzech rubli.
— Zaraz, zaraz. Proszę nie szukać. Pietia, nie plącz się pod nogami...
Później opowiesz. Duniu, moja droga, proszę zbiec na dół odnieść
dorożkarzowi... Proszę wziąć tam u mnie na toalecie.
Pietia wszedł do przedpokoju, który wydawał mu się wielki, mroczny i
tak niezmiernie obcy, że nawet ów smagły, duży chłopiec w słomkowym
kapeluszu, który zjawił się nagle nie wiadomo skąd w orzechowej ramie
zapomnianego, ale znanego lustra, oświetlonego zapomnianą, ale znaną
lampą, nie od razu został rozpoznany.
A jego właśnie mógł Pietia poznać bez trudu, bo to przecież był on
sam,
W domu
Tam na folwarku był maleńki, czysto wybielony pokoik, a w nim trzy
płócienne składane łóżeczka, zasłane lekkimi pledami.
Żelazna umywalka. Stolik sosnowy. Stół. Świeca pod szklanym
kloszykiem. Zielone kraty żaluzji. Malowana podłoga, wytarta od ciągłego
mycia.
Jak przyjemnie zasypiał, ukołysany szumem morza, w tym pustym,
smutnym, chłodnym pokoju najadłszy się zsiadłego mleka z wiejskim
pszennym chlebem.
Tutaj było zupełnie inaczej!
Tutaj było obszerne mieszkanie, oklejone starymi tapetami i
zastawione meblami w pokrowcach.
W każdym pokoju deseń był inny i meble były inne. Wzorzyste tapety
jak gdyby zmniejszały wielkość pokoju. Umeblowanie, nazywane tu
„urządzeniem”, tłumiło kroki i głosy. Z pokoju do pokoju przenoszono
lampy.
W bawialni stały fikusy o twardych, woskowych liściach. Ich młode
pędy sterczały niby ostre strączki, zawinięte w safianowe futeraliki.
Światło przenoszonych lamp przebiegało z lustra na lustro. Na
fortepianie zadrżał wazonik, to dorożka przejechała ulicą. Turkot kół łączył
miasto z domem.
Pietia miał ogromną ochotę zaraz po wypiciu herbaty wybiec, choćby
na chwilę, na podwórze — dowiedzieć się, czy się co zmieniło, a nade
wszystko zobaczyć się z chłopcami.
Ale było już bardzo późno, po dziewiątej. Wszyscy chłopcy na pewno
śpią już od dawna.
Chłopiec dałby wiele za to, żeby opowiedzieć o zbiegłym marynarzu
ciotce albo chociażby Duni. Ale wszyscy byli zajęci; słali łóżka,
przygotowywali poduszki, wyjmowali z komody ciężkie, śliskie
prześcieradła, przenosili z pokoju do pokoju lampy.
Pietia chodził za ciocią następując na tren jej sukni i nudził:
— Ciociu, dlaczego mnie ciocia nie słucha? Posłuchajże!
— Widzisz, że jestem zajęta.
— Ciociu, no, co ci to szkodzi? — Jutro opowiesz.
— Oj, jaka ciocia jest, doprawdy! Nie da opowiedzieć. No, cio-o-ciu!
— Nie plącz się pod nogami. Opowiedz Duni.
Pietia powlókł się ponuro do kuchni, gdzie na oknie w drewnianej
skrzynce rósł szczypiorek.
Na desce obszytej żołnierskim suknem Dunia prasowała spiesznie
powłoczkę. Spod żelazka szła gęsta para,
— Duniu, proszę posłuchać, co się wydarzyło nam... — zaczął Pietia
żałosnym głosem, patrząc na goły, żylasty łokieć Duni z mocno
naciągniętą lśniącą skórą.
— Odejdź, paniczu, bo nie daj Boże oparzę cię żelazkiem.
— Ależ, proszę posłuchać tylko.
— Idź, opowiedz cioci.
— Ciocia nie chce. Już lepiej Duni opowiem. No, Du-u-niu.
— Idź, opowiedz panu.
— Och, Boże! Co za głupstwa Dunia mówi. Przecież tatuś wie.
— Jutro, paniczu, jutro.
— Ale ja chcę dzisiaj...
— Nie plącz się pod nogami. Mało macie pokojów, czy co, że jeszcze
do kuchni włazicie?
— Dunieczko, opowiem i zaraz pójdę, słowo honoru, jak Boga
kocham!
— Dopust boski z tym chłopcem! Przyjechał na moje utrapienie.
Dunia ze złością postawiła żelazko na konsolce . Chwyciła
wyprasowaną powłoczkę i z takim impetem pobiegła w głąb mieszkania,
że wiatr przeleciał po kuchni.
Pietia smętnie tarł oczy kułakiem — opanowało go nagle tak
uporczywe ziewanie, że dowlókł się z trudem do swojego łóżka i nie
mogąc oczu otworzyć, jak ślepy, zaczął ściągać z siebie kurtkę.
Zaledwie przyłożył rozpalony policzek do poduszki, zasnął
natychmiast tak mocno, że nie czuł nawet dotknięcia brody ojca, który
przyszedł, jak zwykle, pocałować go przed snem.
Natomiast z Pawlikiem było nieco więcej kłopotu. W dorożce rozespał
się do tego stopnia, że ojciec i ciocia z trudem zdołali go rozebrać.
Ale gdy tylko ułożono go w łóżku, chłopczyk szeroko otworzył
wyspane oczy, rozejrzał się ze zdumieniem i rzekł:
— Czy my jeszcze jedziemy?
Ciocia pocałowała go czule w gorącą, zarumienioną buzię.
— Nie, już przyjechaliśmy. Śpij, dziecinko.
Okazało się jednak, że Pawlik wyspał się już i nabrał chęci do
rozmowy.
— Ciociu, to ciocia?
— Ja, kociaku. Śpij.
Pawlik leżał długo z otwartymi szeroko, uważnymi, ciemnymi jak
oliwki oczami przysłuchując się nieznajomym miejskim odgłosom
mieszkania.
— Ciociu, co tu tak szumi? — spytał wreszcie wystraszonym szeptem.
— Gdzie szumi?
— Tam. Chrapie.
— To, dziecinko, woda w kranie,
— Czy ona nos wyciera ?
— Wyciera, wyciera, śpij.
— A co tam gwiżdże?
— To lokomotywa gwiżdże.
— A gdzie ?
— Cóż to, zapomniałeś? Na dworcu. Tu, naprzeciwko nas, jest
dworzec. Śpij.
— A dlaczego muzyka?
— To na górze grają na fortepianie. Czyż nie pamiętasz już, jak to się
gra na fortepianie?
Pawlik milczał długą chwilę.
Zdawało się, że śpi. Ale oczy jego błyszczały wyraźnie w zielonawym
świetle stojącej na komodzie nocnej lampki. Śledził z przerażeniem długie
promienie, które przesuwały się tam i z powrotem po suficie.
— Ciociu, co to takiego?
— Dorożkarze jadą z latarkami. Zamknij oczka.
— A to co?
Ogromna ćma, „trupia główka”, trzepotała się złowieszczo pod
sufitem.
— Motyl. Śpij.
— A on gryzie?
— Nie, nie gryzie. Śpij.
— Nie chcę spać. Ja się boję.
— Czegóż się boisz? Ubzdurałeś sobie coś. Taki duży chłopiec.
Pawlik westchnął głęboko — przejął go słodki dreszcz. Obiema
gorącymi rączkami chwycił rękę cioci i szepnął;
— Ciocia widziała Cygana?
— Nie, nie widziałam.
— A wilka ciocia widziała?
— Nie widziałam. Śpij.
— Kominiarza ciocia widziała?
— Kominiarza także nie widziałam. Możesz spać zupełnie spokojnie.
Chłopiec westchnął raz jeszcze głęboko, przewrócił się na drugi bok i
podłożył pod policzek stulone dłonie. Przymykając oczy powiedział:
— Ciociu, daj gańkę!
— Widzieliście państwo! A ja myślałam, żeś dawno odwykł od ganki.
„Gańką” nazywała się czysta, specjalnie na ten cel przeznaczona
chusteczka, którą Pawlik przywykł ssać w łóżku i bez której nie mógł w
żaden sposób usnąć.
— Ga-a-ańkę... — wołał przeciągle chłopczyk kaprysząc. Jednakże
ciocia nie dała „ganki”. Taki duży chłopczyk. Czas już odwyknąć.
Wówczas Pawlik kaprysząc w dalszym ciągu wpakował sobie do ust
róg poduszki, oślinił go, uśmiechnął się słabo, klejącymi się jak pierożki
oczami. Ale nagle ze zgrozą przypomniał sobie skarbonkę: a nuż ją
złodzieje ukradli? Ale martwić się nie miał już sił.
I chłopczyk usnął spokojnie
Gawrik
Tego samego dnia inny chłopiec, Gawrik — ten sam, o którym
opisując wybrzeża odeskie wspomnieliśmy już przelotnie — obudził się o
świcie z zimna.
Spał na brzegu morza obok łodzi, podłożywszy pod głowę gładki
kamień morski i zakrywszy twarz starą marynarką dziadka. Na nogi
marynarki nie starczyło.
Noc była ciepła, ale nad ranem zrobiło się chłodno. Bose nogi zziębły.
Gawrik przez sen ściągnął marynarkę z głowy i owinął stopy. Wówczas
zmarzła mu głowa.
Gawrik zaczął dygotać, lecz nie chciał się poddać. Postanowił przemóc
chłód. Ale nie mógł już zasnąć.
Nie da rady, do diabła, z tym spaniem; trzeba wstać.
Gawrik otworzył niechętnie oczy. Widział lśniące, cytrynowe morze, i
mroczną, ciemnowiśniową zorzę na niezwykle czystym, szarym niebie.
Dzień będzie upalny. Ale zanim słońce wzejdzie, o cieple nie ma nawet co
myśleć. Rzecz jasna, że Gawrik mógł sobie spać spokojnie wraz z
dziadkiem w chatce. Tam było ciepło i miękko. Ale który chłopiec
zrezygnowałby z rozkoszy przenocowania raz jeszcze na brzegu morza pod
gołym niebem?
Fala uderza o brzeg z rzadka, ledwie dosłyszalnie. Uderzy i cofa się
leniwie, wlokąc za sobą żwir.
Poczeka chwilę — i znowu taszczy żwir z powrotem, i znowu uderza.
Srebrzyścieczarne niebo całe usiane sierpniowymi gwiazdami.
Rozdwojona Droga Mleczna wisi nad głową jak fatamorgana rzeki.
Niebo odbija się w morzu tak doskonale, tak wspaniale, że leżąc na
ciepłym żwirze, zadarłszy do góry głowę nie rozróżnisz w żaden sposób,
gdzie niebo, a gdzie morze. Jak gdybyś był zawieszony w środku
gwiaździstej przepaści.
Na wszystkie strony rozpłomieniając się lecą gwiazdy spadające. W
burzanie cykają świerszcze. Gdzieś bardzo daleko szczekają psy.
Zdawałoby się, że gwiazdy są nieruchome. Ale nie. Gdy przyjrzysz się,
widzisz wyraźnie, że cały firmament obraca się z wolna. Jedne gwiazdy
opuszczają się za dachy letnisk. Inne, nowe, wyłaniają się z morza.
Ciepły wietrzyk staje się chłodniejszy.
Niebo jest coraz bielsze, bardziej przejrzyste. Morze ciemnieje.
Gwiazda poranna odbija się w ciemnej wodzie niby maleńki księżyc. Na
letniskach pieje sennie trzeci kur. Świta. Jakże można w taką noc spać pod
dachem?
Gawrik wstał, rozprostował z rozkoszą ręce, podwinął spodnie i
ziewając wszedł w wodę po kostki.
Zwariował, czy co? Nogi mu i tak zsiniały z zimna, a on włazi w
morze, którego sam widok wywołuje w człowieku dreszcz!
Jednakże chłopiec wiedział dobrze, co robi. Woda tylko wydawała się
zimna. W rzeczywistości była bardzo ciepła, o wiele cieplejsza od
powietrza. Chłopiec po prostu grzał w niej nogi.
Potem umył się i tak głośno wysiąkał nos w morze, że kilka maleńkich
rybek, śpiących beztrosko u brzegu, poruszyło się gwałtownie, bryzgając
wodą na wszystkie strony — wywróciły koziołka i znikły w głębinie.
Ziewając i patrząc zmrużonymi oczami na wschodzące słońce Gawrik
wytarł koszulą do sucha drobną, piegowatą twarz z sinoróżowym noskiem,
z którego złaziła skóra czyniąc go podobnym do młodego kartofelka.
— Och-och-och — rzekł zupełnie jak dorosły, powoli nakreślił znak
krzyża koło ust, gdzie dotychczas brak jeszcze było dwóch przednich
zębów, zakasał marynarkę i powlókł się na górę rozkołysanym, mocnym
krokiem odeskiego rybaka.
Przedzierał się przez gęste, bujne zarośla burzanu, który mokre jego
nogi i spodnie osypał żółtym pyłem swoich kwiatów.
Chałupka ich stała o trzydzieści kroków od brzegu na wzgórku z
czerwonej gliny, w której migotały kryształki łupku.
Była to właściwie nieduża szopa, sklecona z różnych odpadów
drewnianych: z kawałków pomalowanych desek rybackich łodzi, skrzynek,
dykty, masztów. Płaski dach był pokryty gliną, rosły na nim burzany i
pomidory.
Kiedy babka żyła jeszcze, bieliła ściany chatki dwa razy na rok — na
Wielkanoc i na Boże Narodzenie, żeby chatka nie raziła tak ludzkich oczu
swoim nędznym wyglądem. Ale babka umarła i oto już od trzech lat nikt
nie bielił chatki. Ściany jej pociemniały, a wapno odprysło. Jednakże
gdzieniegdzie pozostały jeszcze ślady kredy, wżartej w stare drzewo.
Przypominały one zawsze Gawrikowi babkę i jej życie, jeszcze mniej
trwałe niż kreda.
Gawrik był zupełnym sierotą. Ojca swojego nie pamiętał wcale. Matkę
przypominał sobie jak przez sen, jakieś buchające parą koryto, czerwone
ręce, kijowski tani pierścionek na śliskim, nabrzmiałym palcu i mnóstwo
tęczowych baniek mydlanych, które unosiły się dokoła jej żelaznych
grzebyków.
Dziadek wstał już. Chodził po malusieńkim, zaśmieconym ogródku,
porosłym chwastami Jaskrawą plamą odcinało się kilka dużych, późnych
kwiatów dyni — pomarańczowych, mięsistych, włochatych, ze słodkim
płynem na dnie przezroczystego kielicha.
Dziadek zbierał pomidory do podołka swojej starej — prastarej
koszuli, zupełnie wypłowiałej, a teraz różowej od wschodzącego słońca.
Między zadartą koszulą a workowatymi spodniami widoczny był
zapadły, brązowy brzuch z czarnym wgłębieniem pępka.
Pomidorów było już w ogrodzie bardzo niewiele. Prawie wszystkie już
zjedli. Dziadek zdołał zebrać osiem sztuk — malutkich, żółtawych. Więcej
nie było.
Starzec chodził po ogródku z opuszczoną siwą głową. Wtuliwszy
wyskrobany po żołniersku podbródek, raz po raz rozchylał bosą nogą
krzaki burzanu — czy nie znajdzie tam jeszcze czegoś ? Ale nic tam już
nie było. Duży kurczak ze strzępem szmatki na nodze biegł za dziadkiem i
dziobnąwszy tu i ówdzie ziemię, powodował lekkie drżenie dzwoneczków
koperku.
Dziadek i wnuczek nie przywitali się z sobą, nie powiedzieli sobie
dzień dobry. Ale nie oznaczało to bynajmniej, że się pokłócili. Przeciwnie,
byli wielkimi przyjaciółmi.
Po prostu ranek, który się rozpoczął, nie zapowiadał nic prócz pracy i
trosk. Nie było powodu okłamywać się wzajemnie próżnymi życzeniami.
— Wszystko zjedliśmy, nic nie zostało — mamrotał dziadek, jakby
kontynuując wczorajszą rozmowę. — Pomyślcie tylko! Osiem pomidorów
— czy to możliwe? Czyste kpiny!
— Pojedziemy chyba? — spytał Gawrik patrząc na słońce i osłaniając
oczy dłonią.
— Trzeba jechać — rzekł dziadek wychodząc z ogródka.
Weszli do chatki i napili się statecznie z wiadra, starannie nakrytego
czystą deszczułką.
Starzec odchrząknął i Gawrik odchrząknął. Dziadek ściągnął mocniej
pasek od spodni i Gawrik uczynił to samo. Potem dziadek zdjął z półki
kawałek wczorajszego sitkowego chleba wraz z pomidorami zawiązał go
w perkalową chusteczkę w czarne kółka.
Prócz tego wzięli pod pachę płaską beczułkę z wodą, wyszli z chałupy
i zawiesili kłódkę na drzwiach.
Była to zbytnia przezorność. Po pierwsze, niczego tam nie było, co
można by ukraść, po drugie, kto miałby sumienie okradać nędzarzy?
Gawrik zdjął z dachu wiosła i zarzucił je sobie na drobne, ale silne
ramię.
Dzisiaj dziadek i wnuczek mieli dużo roboty. Przedwczoraj szalała
burza. Fale podarły sieci. Ryby nie brały. Nie złowili nic. Nie mieli już ani
grosza.
Wczoraj morze uspokoiło się i na noc rozpięli sieci z haczykami..
Dzisiaj trzeba je zdjąć, zanieść na czas ryby do hal, nałożyć przynętę
na haczyki, żeby nie zmarnować pomyślnej pogody.
Z wysiłkiem ściągnęli po żwirze łódź do wody i ostrożnie zepchnęli ją
na fale.
Stojąc po kolana w morzu Gawrik postawił na dziobie skrzynkę na
ryby w kształcie małej zamkniętej łódeczki z dziurkami, pchnął mocno
łódź i z rozpędu upadł brzuchem na burtę; nad sunącą pod nim wodą
zwisały nogi, z których spadały lśniące krople.
Dopiero kiedy łódź odsunęła się o trzy-cztery sążnie, chłopiec wlazł do
niej, usiadł i razem z dziadkiem zabrał się do wiosła.
Każdy z nich pracował jednym wiosłem. Było to łatwe i zabawne: kto
kogo prześcignie?
Jednakże obaj siedzieli obojętnie, nachmurzeni i tylko pochrząkiwali.
Gawrika przyjemnie paliły dłonie. Wiosło zanurzone w przezroczystej,
zielonej wodzie sprawiało wrażenie przełamanego. Jego wąska łopatka
prężnie poruszała się pod wodą tworząc na powierzchni małe leje.
Łódź sunęła szarpiąc się z nagła, zwracając się to na prawo, to na lewo.
To dziadek naciśnie, to wnuczek naciśnie.
— Ech-ch! — stękał dziadek przechylając się mocno w tył. I łódź
szarpała się w lewo.
— Ech-ch-ch! — z jeszcze większym wysiłkiem stękał Gawrik. I łódź
wyrównywała nagle chód i skręcała w prawo.
Dziadek opierał się mocno o przednią ławeczkę swoją bosą nogą z
wykrzywionym wielkim palcem i szarpał wiosło nagłym ruchem. Ale i
wnuczek nie pozostawał w tyle. Obiema nogami opierał się i przygryzał
wargi.
— Zobaczycie, dziadku, nie nadążycie za mną — cedził przez
zaciśnięte zęby Gawrik oblewając się potem.
— A zobaczysz, że nadążę — stękał dziadek łapiąc ciężko oddech.
— Jak Boga kocham, nie nadążycie.
— To się pokaże.
— To się pokaże!
I choć dziadek napierał, jak tylko mógł, efektu żadnego nie było. Takie
to już lata. A i wnuczek wyrósł jak się patrzy. Mały, maleńki, a proszę, jaki
uparty! Z własnym dziadkiem się spiera!
Dziadek chmurzył się gniewnie, spoglądając z ukosa spod siwych brwi
na malca, który sapał u jego boku. I w jego starczych, wodnistych oczach
iskrzyło się radosne zdumienie. W ten sposób, nie pokonawszy jeden
drugiego, oddalili się co najmniej o wiorstę od brzegu. Tu pośród fal
kołysały się na korkach wypłowiałe chorągiewki ich sieci.
Teraz już całe morze pokryło się rybackimi łodziami, które wypłynęły
na połów.
Podskakując wysoko i wrzynając się z rozpędu w fale płaskim,
zębatym dnem, na jedną trzecią sterczącym z wody, przemknęła z
rozpostartymi żaglami nowiutka, niebieska ślicznotka — łódź „Nadia i
Wiera”.
Na jej rufie leżał niedbale rozwalony dobrze znany Gawrikowi rybak z
Małej Fontanny, Fiedia. Do warg jego przylgnęła czarna łuska słonecznika.
Spod ceratowego daszka granatowej czapki patrzały prześliczne
marzące oczy, przysłonięte kosmykiem włosów pociemniałych od
bryzgów wody.
Muskularnymi plecami przyciskał sterczący ostro drąg steru nie racząc
nawet rzucić spojrzenia na nędzną łódź dziadka.
Ale brat Fiedi, Wasia, w pasiastym trykocie z krótkimi rękawkami,
dostrzegł Gawrika, przestał rozkręcać linkę i osłaniając dłonią oczy od
słońca, zdążył krzyknąć:
— Hej, Gawriuszka, nic się nie bój, trzymaj się wody, to nie utoniesz! I
łódź „Nadia i Wiera” przemknęła obok nich bryzgając na dziadka i
wnuczka całą fontanną wody.
Nie było w tym oczywiście nic obraźliwego. Zwykły, przyjacielski
żart. Ale dziadek zrobił na wszelki wypadek taką minę, jak gdyby nie
dosłyszał. Lecz w głębi duszy pozostała jednakże uraza.
Toć i on, dziadek, posiadał niegdyś prześliczną łódź z nowiutkim,
mocnym żaglem. Łowił na niej makrele, I jak jeszcze łowił! Bywały dni,
że nieboszczka babka niosła ich do hal ze dwie albo i ze trzy setki.
Ale życie minęło... I dziadkowi pozostała tylko nędzna chałupa na
brzegu i stara łódź bez żagla.
Sprzedali żagiel podczas choroby babki. Nadaremnie: i tak umarła.
Teraz już nigdy dziadek nie dorobi się takiego żagla.
A co wart połów bez żagla? Czyste kpiny! Trochę byczków na haczyki
— to wszystko. Smutny los!
Gawrik wiedział doskonale, o czym dziadek rozmyśla. Ale nie zdradzał
się z tym. Przeciwnie. Aby odwrócić uwagę starca od gorzkich myśli,
zakrzątnął się rzeczowo koło sieci i wyciągnął pierwszą chorągiewkę.
Dziadek przelazł natychmiast przez ławeczki, stanął obok wnuczka i
czterema rękami zaczęli przesuwać mokry koniec sieci.
Wkrótce wyciągnęli haczyki. Ale byczków było na nich niewiele i w
dodatku sam drobiazg.
Gawrik chwytał trzepocącą się rybkę mocno za śliskie skrzela, zręcznie
wyrywał haczyk z jej chciwych szczęk i rzucał ją do spuszczonej na morze
skrzyneczki.
Ale zaledwie na trzech z dziesięciu haczyków znajdowała się
prawdziwa zdobycz — na pozostałych kołysał się nic niewart drobiazg
albo kraby.
— Nie łowią się na krewetki — mruczał dziadek zmartwiony. —
Widziane to rzeczy! Sam drobiazg. Trzeba mięsa na przynętę. Na mięso
pójdą z pewnością. Ale skąd go wziąć, tego mięsa, jeżeli w halach biorą po
jedenaście kopiejek za funt. Czyste kpiny.
Lecz w tej samej chwili napłynęło coś wielkiego z brązowym dymem.
Po falach przemknęły dwa ukośne cienie... Woda zaszumiała straszliwie i
tuż koło łodzi przepłynął statek parowy z obracającymi się niestrudzenie
czerwonymi łopatkami kół. Łódka najpierw skoczyła, potem opadła i
znowu ją podrzuciło.
Chorągiewki sieci znalazły się niemal pod kołami. Jeszcze troszkę, a
zostałyby zdruzgotane.
— Hej tam, na „Turgieniewie”! — wrzasnął dziadek jakimś nieswoim
głosem i rozcapierzył ręce, jakby chciał powstrzymać konia, który poniósł.
— Co się tam dzieje? Zmysły postradaliście? Sieci, parszywce, nie
widzicie, czy co?
Ale statek przemknął już szczęśliwie.
Oddalał się z hałasem, z trójkolorową chorągwią na rufie, z kołami i
szalupami ratunkowymi, z pasażerami, z kłębami burego dymu, jaki daje
węgiel kamienny — pozostawiając za sobą śnieżnobiałą koronkę na
czystej, ciemnozielonej wodzie.
Była już więc siódma godzina.
„Turgieniew” zastępował rybakom zegar. O siódmej wieczór szedł z
powrotem z Akermanu do Odessy. Trzeba było się śpieszyć, żeby nie
spóźnić się z byczkami do hal.
Dziadek i wnuczek zjedli w pośpiechu śniadanie — chleb i pomidory.
Zapili je wodą, która stała się już ciepła i nabrała dębowego posmaku, i
zabrali się spiesznie do sieci.
Tez mi koń!
Około dziewiątej Gawrik szedł już drogą do miasta. Na ramieniu
dźwigał skrzynkę z byczkami. Można było oczywiście przełożyć byczki do
koszyka, ale skrzynka robiła lepsze wrażenie. Wskazywała na to, że ryby
są świeżutkie, żywe, prosto z morza.
Dziadek pozostał, aby naprawić sieci.
Chociaż Gawrik dopiero co skończył dziewięć lat, dziadek powierzał
mu tak ważną sprawę jak sprzedawanie ryby. Polegał na wnuczku
całkowicie. Chłopiec ma swój rozum, nie jest dzieciakiem.
Na kimże zresztą miał dziadek polegać, jeśli nie na własnym wnuku?
W pełni zdając sobie sprawę z wagi i odpowiedzialności zlecenia
Gawrik stąpał poważnie, nawet nieco ponuro, po nagrzanej słońcem
ścieżce wśród pachnącego burzanu. W kurzu drogi pozostawały wyraźne
odbicia jego drobnych stóp wraz ze wszystkimi pięcioma palcami.
Skupionym, wzbudzającym zaufanie wyglądem zdawał się mówić:
„Wy tam, jak sobie chcecie — kąpcie się w morzu, leniuchujcie na plaży,
jeźdźcie na rowerach, pijcie przy budce wodę sodową — ja mam swoje
rybackie sprawy — łowić byczki na sieć z haczykami i sprzedawać je w
halach — reszta mnie nie obchodzi”.
Obok kąpieliska nad okienkiem kasy wisiała zamazana czarna
deseczka, a na niej wypisane było kredą: 18 stopni. Gawrik przechodząc
obok uśmiechnął się nawet pogardliwie: taki wstręt budziło w nim białe
ciało grubasa, który chusteczką nakrył łysinę. Grubas zatkał sobie palcami
nos i uszy, zanurzył się w zamulonej wodzie przybrzeżnej nie odchodząc
od liny ratunkowej, obrosłej brodą szlamu.
Wejść na urwisko można było dwojako: długim, łagodnym
wzniesieniem o trzech zakrętach albo też stromymi i niemal pionowymi
schodami o nadgniłych stopniach.
Jasne, te Gawrik wolał schody.
Przygryzając wargi chłopiec nabrał rozpędu. Dobiegł do samej góry nie
zatrzymując się ani razu dla nabrania tchu.
Pełną kurzu, ale cienistą uliczką wyszedł obok „Zakładu ciepłych
kąpieli morskich” wprost na szkołę kadetów. Tu znalazł się już prawie w
mieście.
Otwarty tramwaj konny wlókł się przez Bulwar Francuski pod
poplamionymi cieniem platanami do „Arkadii”. Od strony słonecznej okna
miały płócienne zasłony. Na tylnej platformie sterczał pęk trzcinowych
wędek z pływakami czerwono-granatowymi. Trzy raźne koniki stukały
podkowami po miałkim żwirze. Hamulec zgrzytał na zakrętach. Uwagę
chłopca przykuła przede wszystkim budka z kwasem. Była to skrzynia z
opadającym na dwie strony dachem, wzniesiona na dwóch palach. Od
zewnątrz pomalowana była olejną farbą na zielono, a od wewnątrz taką
samą — gęstą i lśniącą farbą — na biało.
Właściciel budki był uosobieniem nieprześcignionej, jakby świątecznej
urody i Gawrik, widząc go, za każdym razem nie mógł nie przystanąć na
rogu z uczuciem zachwytu i zazdrości.
Gawrik nie zastanawiał się nigdy nad tym, kim będzie, kiedy dorośnie.
Ale jeżeli ma już wybierać, oczywista, że chce sprzedawać kwas.
Wszyscy odescy właściciele budek z kwasem byli strojni i piękni jak z
obrazka. A ten szczególnie. Prawdziwy Wańka-klucznik.
No, bo proszę. Wysoka czapka z cienkiego granatowego sukna, jakie
nosili kupcy, blond kędziory, cholewy butów lśniące i sztywne jak butelki.
A koszula! Boże, w taką koszulę ubrać się można w pierwszy dzień
Wielkanocy — błyszcząca, czerwona, z rękawami jak banie, długa aż do
kolan, z mnóstwem granatowych szklanych guziczków!
A na koszuli czarna kamizelka sukienna ze srebrnym łańcuszkiem od
zegarka, umocowanym na srebrnej pałeczce w pętlicy.
Na sam widok jego płomiennej koszuli człowiek nabierał ochoty do
wypicia zimnego kwasu! A jak on pracuje! Zręcznie, szybko, czysto... Oto
zbliża się kupujący.
— Poproszę o szklaneczkę.
— Jakiego pan sobie życzy? Kwaśnego, słodkiego? Słodki po kopiejce
za kufel, kwaśny — dwa kufle za kopiejkę.
— Proszę kwaśnego.
— Proszę bardzo!
I momentalnie jedna ręka chwyta za kółko okrągłej skrzyni i zanurza
się w głęboki, lodowaty mrok, żeby wydostać stamtąd butelkę, podczas
gdy druga ręka wyciera gałgankiem i bez tego białą ladę, płucze w wiadrze
ogromny kufel z oszukańczym grubym dnem, elegancko wywraca ów
kufel i stawia go z hałasem przed kupującym.
Maleńki korkociąg wkręca się w korek. Butelka wciśnięta między buty
strzela z hukiem. Ruda piana pełznie z butelki na kształt długich loków.
A nasz chwat przechyla butelkę nad kuflem napełniając ćwierć kufla
żółtocytrynowym kwasem, a trzy czwarte pianą.
Kupujący zdmuchuje chciwie pianę i pije, pije, pije... a Wańka-
klucznik wyciera już z fantazją ladę i strąca mokrą kopiejkę z orłem do
blaszanego pudełeczka od landrynek firmy „B-ci Krochmalnikow”.
To mi człowiek! To mi życie!
Gawrik miał oczywiście ogromną ochotę napić się kwasu, ale nie miał
pieniędzy. Może w drodze powrotnej, ale i to było mocno wątpliwe.
Chodziło o to, że wprawdzie w skrzynce leżało około dwóch setek
byczków, ale dziadek był bardzo dużo winien handlarce, której zawsze
sprzedawali ryby. W zeszłym tygodniu wziął od niej trzy ruble na korki i
haczyki do sieci, a oddał tylko rubel czterdzieści pięć. W ten sposób
pozostało przeszło półtora rubla długu — suma ogromna.
Dobrze, jeżeli handlarka zgodzi się zatrzymać niecałą sumę. Ale jeżeli
całą? Wtedy trzeba będzie dziękować Bogu, jeśli starczy na mięso na
przynętę i na chleb, a o kwasie nie ma nawet co marzyć!
Gawrik splunął zupełnie tak, jak spluwali dorośli rybacy, kiedy
dokuczyła im troska.
Przełożył skrzynkę z jednego ramienia na drugie i poszedł dalej,
unosząc w wyobraźni obraz wystrojonego Wańki-klucznika i pachnący
chłód kwasu, którego nie udało mu się skosztować.
Dalej zaczynało się już prawdziwe miasto z wysokimi domami,
sklepami, składami i bramami.
Wszystko było upstrzone cieniem akacji, przez których srebrne liście
przeświecało słońce.
Na jezdni turkotała ciężka platforma. Plamy cienia przesuwały się z
góry na dół po koniach w wysokich niemieckich chomątach, po woźnicy,
po białych ściankach platformy z napisem: „Fabryka sztucznego lodu”.
Kucharki szły z koszykami. I po nich ześlizgiwał się cień. Psy z
wysuniętymi językami podbiegały do blaszanek, specjalnie umocowanych
na pniach drzewnych. Z zadartymi ku górze ogonami chłeptały ciepłą
wodę, bardzo wdzięczne Zarządowi Miejskiemu Odessy za to, że
zatroszczył się o nie, żeby nie wściekały się z pragnienia. Wszystko to było
dobrze znane i mało zajmujące.
Ale zdumienie Gawrika wzbudził wózek zaprzężony w pony. Podobnie
maleńkiego konika nie widział Gawrik jeszcze nigdy w życiu. Konik był
nie większy od cielaka, a jednocześnie zupełnie taki jak dorosły koń.
Koloru piaskowożółtego, tłuściutki, z jasnobrązową grzywką i
maleńkim, ale puszystym ogonem, w słomkowym kapelusiku z otworami
na uszy pony stał przed sienią w cieniu akacji, uniósłszy w górę kosmate
rzęsy, cicho i spokojnie jak dobrze wychowana panienka.
Konika otaczały dzieci.
Gawrik zbliżył się i długo stał w milczeniu, nie wiedząc jak
ustosunkować się do tego niezwykłego okazu. Nie ma co mówić, konik mu
się spodobał. Ale jednocześnie budził w nim jakieś nieprzyjemne uczucia.
Gawrik obszedł konika ze wszystkich stron. Koń jak koń: kopytka,
grzywka, ząbki. Ale jakiż maleńki! Aż budzi wstręt.
— Myślałby kto, że to koń! — powiedział z pogardą i zmarszczył nos.
— To nie koń, to nie koń — spiesznie przygadywała dziewczynka z
dwoma warkoczykami kucając z zachwytu i klaszcząc w ręce. — To wcale
nie koń, to tylko pony.
— A właśnie że koń — rzekł pomiro Gawrik i natychmiast nadąsał się
ze wstydu, że się nie powstrzymał i poniżył się do rozmowy z takim
smykiem z kokardkami.
— A właśnie pony, a właśnie pony!
— Z cyrku — ochrypłym basem odparł Gawrik nie zwracając się jakby
do nikogo — zwyczajny z cyrku.
— A właśnie że nie z cyrku, właśnie że nie z cyrku. Pony. Rozwożą na
nim naftę Nobla, na pony. Widzisz, tam są blaszanki.
Istotnie. Na wózku stały czyściutkie blaszanki z naftą. Dla Gawrika
było to czymś zupełnie nieoczekiwanym. Wszyscy wiedzą, że naftę kupuje
się w sklepiku po kopiejce kwarta do własnego naczynia.
Ale żeby rozwozić ją do domów na wózku, i to jeszcze na wózku
zaprzężonym w jakiegoś wystrojonego pony — to było już za wiele.
— Zwykły koń — gniewnie odciął Gawrik odchodząc.
— A właśnie że pony! pony! pony! — krzyczała za nim dziewczynka
jak papuga i klaskała w ręce kucając.
„Sama jesteś pony” — pomyślał Gawrik, ale nie miał niestety czasu na
porządną kłótnię.
Okrążając skwer przy dworcu, gdzie poza żelaznymi sztachetami
pachniały sucho i gorąco mirt i tuja o cierpkich, malutkich szyszkach,
chłopiec zatrzymał się, zadarł głowę do góry i patrzał dosyć długo na
tarczę zegara.
Całkiem niedawno nauczył się wreszcie poznawać godziny na zegarze.
Teraz nie mógł przejść obok zegara, żeby nie zatrzymać się i nie policzyć.
Na palcach jeszcze liczył te dziwne pałeczki rzymskich cyfr, tak
bardzo niepodobnych do zwykłych cyfr z arytmetyki. Wiedział tylko, że ta
z góry to dwanaście i że od niej należy zaczynać liczenie.
Gawrik postawił skrzynkę u nóg i zaczął poruszać wargami zaginając
mocno palce”.
— Jedna, dwie, trzy, cztery... — szeptał marszcząc czoło. Mała
wskazówka stała na dziewiątce, a duża na szóstce.
— Dziewięć i połówka — rzekł chłopiec wzdychając z zadowoleniem i
ocierając koszulą pot z nosa.
Tak by się zdawało. Ale nie wadziło sprawdzić.
— Proszę pana, która godzina?
Pan w czesuczowej marynarce przytknął do swojego o klasycznej linii
nosa złote binokle, zadarł do góry siwą bródkę, spojrzał przelotnie na
tarczę i rzekł szybko:
— Pół do dziesiątej.
— A jak tam, proszę pana, napisane — dziewięć i pół?
— To znaczy, że jest pół do dziesiątej — rzekł pan surowo nie patrząc
na chłopca, wsiadł do dorożki i odjechał oparłszy o kolana laskę z kościaną
główką.
Gawrik stał przez chwilę z półotwartymi ustami, w których brakowało
dwóch zębów, starając się pojąć, czy pan zażartował sobie z niego, czy też
tak jest istotnie.
Wreszcie postawił skrzynkę ha ramieniu, podciągnął spodnie i poszedł
dalej, kręcąc głową i uśmiechając się z niedowierzaniem.
Okazuje się, że dziewiąta i pół to to samo, co pół do dziesiątej.
Dziwne, bardzo dziwne. W każdym razie nie szkodziłoby zapytać kogoś,
kto się na tym zna.
Madame Storożenko
— Raki! Raki! Raki! Raki!
— Fladry! Fladry! Fladry!
— Makrele żywe! Makrele! Makrele!
— Byczki! Byczki! Byczki!
Spośród wszystkich przekupek najbardziej ostre i krzykliwe głosy
miały sprzedawczynie z rybnych hal.
Trzeba było być tak nieustraszonym jak gospodynie i kucharki odeskie,
żeby przejść bez pośpiechu tą aleją między stołami, koszykami i
skrzynkami, zawalonymi stosami ryb morskich, muszli i raków.
Pod olbrzymimi parasolami z żaglowego płótna i pod daszkami z desek
leżały wywalone na pokaz żywe skarby Morza Czarnego, lśniące i
dygocące.
Cóż za różnorodność form, barw i rozmiarów!
Natura uczyniła wszystko, co tylko mogła, żeby uchronić od zagłady
swoje przedziwne twory. Postarała się o to, aby były jak najmniej
dostrzegalne dla ludzkiego oka. Nadała im barwy wszystkich odcieni
morza.
Oto na przykład szlachetna i droga ryba, makrela, królowa Morza
Czarnego. Jej prężne ciało proste i gładkie jak wrzeciono połyskuje
najdelikatniejszymi odcieniami mory od jasnoniebieskiego do
ciemnogranatowego.
Gawrik wiedział, że zupełnie takiej samej barwy — niebieskiej z
granatowymi zmarszczkami fal — bywa morze daleko od brzegu, właśnie
tam, gdzie spotyka się przeważnie ławice makreli.
Patrzcie, jak przebiegłe są makrele!
Chociaż Gawrik codziennie widywał ryby, przywykł do nich i umiał z
odległości pół wiorsty wykryć w morzu ławicę makreli, jednakże za
każdym razem zachwycało go ich piękno i zdumiewała ich przemyślność,
A byczki. Przebywają u wybrzeża wśród skał, a także w piasku, nieco
głębiej. Toteż mają łuskę burego koloru albo żółtawą jak piasek.
Duże, płaskie fladry, które zwykły gnieździć się w szlamie na dnie
maleńkich, cichych zatok, zadziwiają czarnozielonym kolorem swojej
grubej skóry usianej płaskimi kościanymi cierniami, przypominającymi
muszelki. Oboje oczu mają umieszczone po jednej strome ciała, toteż
fladry przypominają dziecięce rysunki spotykane na płocie: głowa z
profilu, ale z dwojgiem oczu.
Prawda, brzuch mają fladry woskowego, prosięcego koloru, ale
przecież ryba ta nie pokazuje nigdy brzucha, bo leży zawsze na dok,
mocno wciśnięta w piasek.
I chłopca zachwycała przemyślność flader.
Były tam jeszcze maleńkie, czerwono-czarne, garbate rybki o dużej,
jakby skrwawionej łusce, Takie duże, różowe muszelki migocą w zatokach
o najczystszej wodzie.
Stada srebrzystego drobiazgu roją się na powierzchni morza kolo
brzegu zlewając się ze srebrnymi blaskami rannego słońca.
Nie ma co mówić, natura jest przebiegła. Ale Gawrik wiedział, że
człowiek jest jeszcze bardziej przebiegły. Niech tylko pozastawia
najprzeróżniejsze sieci, niech zarzuci przejrzyste sznureczki wędek, ich
cynowe blaszki, pstre piórka — i oto wszystkie te ryby, zupełnie
niedostrzegalne w morzu, zaczną cudownie połyskiwać swoimi
czarodziejskimi barwami w koszykach i na ladach! Byleby tylko były
pieniądze na dobry sprzęt rybacki! Szukając znajomej handlarki chłopiec
szedł obok koszy, w których roiło się od przezroczystych, jasnozielonych
raków.
Szeleszcząc wyciągały one w górę swoje kleszcze, rozwarte
konwulsyjnie na kształt nożyc. Płonęły stosy srebrzystego drobiazgu.
Sprężyste krewetki mlaskały pod mokrą siatką i bryzgały solą na
wszystkie strony.
Łuski jak z miki przylepiały się do bosych nóg. Pięty ślizgały się na
rybich wnętrznościach.
Wynędzniałe koty bazarowe z nieruchomymi, obłąkanymi oczami,
stuliwszy uszy i wystawiwszy drapieżnie łopatki, pełzały po ziemi w
poszukiwaniu zdobyczy.
Gospodynie ze sznurkowymi torbami w ręku, z których sterczała
marchewka, podrzucały na dłoni grube kawałki porąbanej fladry. Słońce
paliło. Ryby zasypiały.
Znajoma handlarka siedziała na dziecięcej ławeczce pod olbrzymim,
płóciennym parasolem, otoczona koszami z towarem.
Ogromna, ubrana mimo upału w zimowy żakiet z bufami, z
przewiązaną na krzyż piaskową chustką, z ciężką, zwisającą przez ramię
torebką, w tej chwili właśnie targowała się z kupującą.
Gawrik stanął z uszanowaniem opodal, czekając, aż będzie wolna.
Rozumiał doskonale, że obydwaj z dziadkiem są całkowicie zależni od tej
kobiety. Musi więc być jak najbardziej skromny i grzeczny. Zdjąłby na
pewno czapkę, gdyby ja posiadał. Ale nie miał czapki.
Więc zadowolił się tym, że postawił cichutko swoją skrzynkę na ziemi,
opuścił ręce i patrzał na swe bose nogi, aż po kostki pokryte szarym,
zamszowym kurzem
Mimo iż chodziło tylko o dwa dziesiątki byczków, handel trwał
strasznie długo.
Dziesięć razy kupująca odchodziła i dziesięć razy wracała. Dziesięć
razy handlarka chwytała miedziane szalki wagi, oblepione rybią łuską, i
dziesięć razy rzucała je z powrotem do koszyka z makrelami.
Gestykulowała szybko pulchnymi rękami w czarnych, nicianych
mitenkach , nie zapominając o wytwornym odchyleniu małych palców.
Ocierała rękawem sinoczerwoną, lśniącą twarz z czarnymi wąsikami i
z siwymi włoskami na podbródku. Konwulsyjnie wtykała wielkie żelazne
szpilki w granatowe, zatłuszczone włosy. Krzyczała ochrypłym głosem:
— Madame, o czym tu mówić? Takich byczków nie dostanie pani
nigdzie! Czy to byczki? To czyste złoto!
— Sam drobiazg — odpowiadała kupująca odchodząc z pogardą — nie
ma nawet co smażyć.
— Madame, niech pani wróci! Jeśli pani o tej rybie mówi, że „nie ma
co smażyć”, to ja nie wiem, gdzie pani znajdzie większą! Może u
Żydów!... To niech pani idzie do Żydów! Przecie pani mnie dobrze zna!
Nie śmiałabym nigdy wsunąć drobiazgu stałej klientce!
— Takie byczki — dziesięć kopiejek za dziesięć sztuk? Nigdy —
najwyżej osiem kopiejek.
— Niech pani weźmie dwa dziesiątki za dziewiętnaście.
— Lepiej wezmę za te pieniądze od kogo innego droższej ryby.
— Madame — ostateczna cena — osiemnaście. Nie chce pani, to już
trudno... Madame, więc dokąd pani idzie?
Wreszcie dobito targu i wydawszy rybę handlarka wsypała pieniądze
do torebki.
Gawrik czekał cierpliwie, aż go zauważą. Ale handlarka, choć już
dawno spostrzegła chłopca, udawała w dalszym ciągu, że go nie widzi.
Taki był zwyczaj na bazarze. Komu potrzebne są pieniądze, ten niechaj
czeka. Nic mu się nie stanie. Nie zdechnie z tego, że postoi.
— Komu świeżej ryby? Żywe byczki! Makrele, makrele, makrele! —
krzyczała handlarka nabrawszy tchu i nagle nie patrząc na Gawrika
odezwała się: — No? Pokaż!
Chłopiec otworzył nieco skrzynkę i podsunął ją handlarce.
— Byczki — rzekł z szacunkiem.
Zanurzyła dłoń w skrzynce i wyciągnęła zręcznie kilka byczków,
przelotnie spojrzała na nie i wpatrzyła się w Gawrika okrągłymi oczami,
które były tak samo granatowoczarne jak winogrona „Izabela”.
— No, gdzie są twoje byczki?
Gawrik milczał.
— Pytam się ciebie: gdzie byczki?
Chłopiec przestępował w udręce z nogi na nogę i uśmiechał się
skromnie, chcąc obrócić w żart nieprzyjemną rozmowę.
— Przecież tu są byczki. Trzyma je pani w ręku. Czy pani nie widzi?
— Gdzie byczki? — krzyknęła nagle handlarka czerwieniąc się z
gniewu jak burak. — Gdzie byczki? Pokaż mi, gdzie? Ja nie widzę. Może
to, co trzymam w ręku? To wszy, a nie byczki! Czy tu jest co smażyć? Tu
nawet nie ma co smażyć! Dlaczego nosicie mi wciąż sam drobiazgi Żydom
noście drobiazg!
Gawrik milczał.
Nie można naturalnie powiedzieć, żeby byczki były duże, ale w
każdym razie nie był to taki drobiazg, jak krzyczała handlarka. Jednakże
nie należało jej przeczyć. Wykrzyczawszy się, handlarka zaczęła
najspokojniej przekładać byczki ze skrzynki Gawrika do swojego kosza
odliczając zręcznie po dziesięć sztuk.
Ręce jej migały tak szybko, że Gawrik nie nadążył śledzić, jak liczyła.
Zdawało mu się, że go nabiera. Ale nie miał żadnej możliwości
sprawdzenia. W jej koszu leżały przecież także inne byczki.
Zorientuj się tu!
Groza ogarnęła Gawrika. Aż się spocił ze zdenerwowania.
— Okrągłe dwie i pół setki — rzekła handlarka przykrywając kosz
rogoża. — Bierz swoją skrzynkę. Do widzenia! Powiedz dziadkowi, że
będzie mi się należało od niego jeszcze osiemdziesiąt kopiejek. Niech
pamięta. I niech nie przysyła więcej drobiazgu, bo nie będę brała.
Chłopiec zdębiał. Chciał coś powiedzieć, ale gardło ścisnęło mu się w
skurczu.
A handlarka krzyczała już znowu nie zwracając na niego najmniejszej
ii wagi:
— Fladry! Fladry! Byczki! Byczki! Byczki!
— Madame Storożenko — wyrzekł wreszcie chłopiec z wysiłkiem —
madame Storożenko...
Obróciła się niecierpliwie.
— Jeszcze jesteś tutaj? No, co?
— Madame Storożenko, ile też pani daje za setkę?
— Trzydzieści kopiejek setka, więc siedemdziesiąt pięć kopiejek, a
wyście winni mi rubla pięćdziesiąt pięć i należeć mi się będzie od was
jeszcze osiemdziesiąt kopiejek. Tak powiedz dziadkowi. Do widzenia!
— Trzydzieści kopiejek setka!
Gawrik miał ochotę krzyczeć ze złości i obrazy. Gdyby tak można było
dać jej z całej siły kułakiem w mordę, tak żeby z nosa juszka popłynęła!
Albo ugryźć...
Ale zamiast tego uśmiechnął się przymilnie i wyrzekł bliski płaczu:
— Madame Storożenko, pani dawała zawsze po czterdzieści pięć.
— Podziękuj, że ci za taką lichotę po trzydzieści dałam. Idź z Bogiem!
— Madame Storożenko, przecie pani sama targuje po osiemdziesiąt...
— Idź, idź, nie zawracaj mi głowy! To mój towar. Po ile trzeba, po tyle
targuję. Ty mi uwagi nie zwracaj. Makrele, makrele, makrele!
Gawrik spojrzał na madame Storożenko. Siedziała na swojej dziecięcej
ławeczce — ogromna, nieprzystępna, majestatyczna.
Mógłby jej powiedzieć, że obydwaj z dziadkiem nie mają ani grosza,
że trzeba koniecznie kupić chleba i mięsa na przynętę, że potrzeba na to
tylko piętnaście — dwadzieścia kopiejek, nie więcej — ale czy warto było
poniżać się?
W chłopcu odezwała się nagle duma rybaka.
Otarł rękawem łzy, które szczypały jego oblazły nosek, wysiąkał nos
dwoma palcami w rynkowy kurz, zarzucił na ramię lekką skrzynkę i
odszedł swoim mocnym, czarnomorskim krokiem.
Szedł i myślał, gdzie by tu zdobyć chleba i mięsa.
Niższe szarże
Chociaż życie Gawrika było, jakeśmy widzieli, pełne pracy i trosk, tak
jak życie dojrzałego człowieka, jednakże nie należy zapominać, że miał on
tylko dziewięć lat.
Miał przyjaciół, z którymi lubił bawić się, biegał, bił się, łapał wróble,
strzelał z procy i w ogóle zajmował się tym wszystkim, czym zajmowali
się wszyscy chłopcy z niezamożnych domów.
Należał do kategorii tak zwanych „chłopców z ulicy”, toteż znajomości
miał bardzo szerokie.
Nikt nie bronił mu chodzić po najrozmaitszych podwórkach i bawić się
gdziekolwiek na ulicy.
Był wolnym ptakiem. Całe miasto należało do niego.
Jednakże, najbardziej wolny ptak ma swoje ulubione miejsca. Gawrik
zadomowił się głównie w rejonie nadmorskich ulic Radosnej i Małej
Fontanny. Tutaj panował on niepodzielnie wśród chłopców; z lękiem i
zachwytem spoglądali na jego niezależne życie.
Kolegów miał Gawrik wielu, lecz prawdziwego przyjaciela tylko
jednego — Pietię.
Najprościej byłoby pójść do Pieti i poradzić się w sprawie mięsa i
chleba. Pieniędzy oczywiście Pietia nie miał, a zwłaszcza tak dużej sumy
— piętnastu kopiejek. O tym nie można było marzyć. Ale Pietia mógł
ściągnąć z kuchni kawałek mięsa i wziąć z kredensu nieco chleba.
Gawrik był raz jeden z wizytą u Pieti podczas ubiegłego Bożego
Narodzenia i wiedział doskonale, że mają oni kredens, a w nim dużo
chleba, na który nikt nie zwraca specjalnej uwagi. Bardzo łatwo jest więc
wynieść pół bochenka. Tam u nich z tym się nie liczą.
Cała trudność polegała na tym, że nie wiadomo, czy Pietia wrócił już
ze wsi. Zdaje się, że już czas, żeby wrócił. Parokrotnie w ciągu lata
zachodził Gawrik do Pieti na podwórko dowiedzieć się, co słychać. Ale
Pieti wciąż jeszcze nie było i nie było.
Ostatnim razem kucharka Dunia powiedziała, że wrócą niedługo. To
było przed pięciu dniami. Może już przyjechali?
Gawrik udał się z hal na podwórko do Pieti. Na szczęście miał blisko:
na wprost dworca znajdowało się Kulikowe Pole, róg Kanatnej, tam obok
sztabu stał wielki, czteropiętrowy dom o dwu frontowych wejściach. Był to
bardzo piękny dom, świetnie przystosowany do wygodnego życia.
Przede wszystkim był niezastąpiony dla walk ulicznych, miał dwie
bramy. Jedna wychodziła na Kulikowe Pole, czyli po prostu Kuliczki,
druga na wspaniałe pustkowie, z krzakami i ze śmietnikiem niedużym co
prawda, ale za to wyjątkowo bogatym.
Jeśli poszukało się dobrze, można było znaleźć tam zawsze mnóstwo
użytecznych przedmiotów, poczynając od buteleczki od lekarstw, a
kończąc na zdechłym szczurze. Pietia miał szczęście! Nie każdy chłopiec
ma obok domu taki śmietnik! Po drugie, w pobliżu domu przechodziły
małe podmiejskie pociągi z lokomotywą przezywaną samowarkiem. Aby
więc podłożyć pod koła petardę czy kamień, nie trzeba było chodzić
daleko. Po trzecie — sąsiedztwo sztabu.
Tam, za wysoką kamienną ścianą, która wychodziła na polankę,
znajdował się tajemniczy świat ochraniany dniem i nocą przez
wartowników.
Tam huczały maszyny sztabowej drukarni. Wiatr przywiewał przez
sztachety mnóstwo najrozmaiciej obciętych papierowych skrawków,
wstążeczek, pasków.
Na tę właśnie polankę wychodziły okna mieszkań. Wdrapawszy się na
kamień można było zajrzeć przez kratę i zobaczyć, jak mieszkają
kanceliści, ci niesłychanie piękni, pewni siebie i zuchowaci młodzi ludzie,
w długich oficerskich spodniach, chociaż z żołnierskimi epoletami.
O kancelistach było wiadomo niezbicie, że to są najzwyklejsze „niższe
szarże”, a więc zwykli żołnierze. Ale jaka olbrzymia różnica była między
nimi a żołnierzami.
Poza właścicielami budek z kwasem — kanceliści byli to chyba
najbardziej eleganccy i strojni pięknisie w mieście.
Pokojówki z sąsiednich domów na widok kancelisty drżały i bladły,
gotowe lada chwila zemdleć. Paliły sobie niemiłosiernie skronie i włosy
szczypcami, pudrowały nos proszkiem do zębów i barwiły policzki
papierkami od cukierków. Ale kanceliści nie zwracali na nie uwagi.
Jeśli dla przeciętnego odeskiego żołnierza pokojówka była istotą
niedostępną i wyższą, to dla kancelisty była ona jedynie „wiejską
dziewuchą”, niegodną przelotnego nawet spojrzenia.
Kanceliści siedzieli samotnie i melancholijnie za okratowanymi
oknami na swoich żelaznych łóżkach i zdjąwszy mundury grali cicho na
gitarach. Nosili długie spodnie z wysokim, stębnowanym czerwonym
pasem, czyste koszule i czarny oficerski krawat.
Jeżeli zaś kancelista zjawił się na ulicy w niedzielę wieczór, to
najczęściej pod ręką z dwiema modystkami o wysokich fryzurach z
wałkiem.
Kanceliści byli niesłychanie bogaci. Gawrik widział na własne oczy,
jak kancelista jechał pewnego razu dorożką.
A jednakże, chociaż to jest bardzo dziwne, kanceliści byli tylko „niższą
szarżą”. I Gawrik widział na własne oczy, jak pewnego razu na rogu
Pirogowskiej i Kulikowego Pola generał ze srebrnymi epoletami bił
takiego kancelistę po twarzy i krzyczał groźnie:
— Jak ty stoisz, kanalio! Jak s-sto-o-isz!
I kancelista, wyprostowany, kręcąc głową i wybałuszając jak prosty
żołnierz jasne, chłopskie oczy, mamrotał:
— Zawiniłem, wasza wysokość! To po raz ostatni!
Ta właśnie dwojaka sytuacja sprawiła, że kanceliści uchodzili za istoty
dziwne, wspaniałe, a jednocześnie pożałowania godne, niby upadłe anioły
za karę strącone z nieba na ziemię.
Bardzo ciekawe było również życie zwykłych żołnierzy z warty, którzy
mieszkali razem z kancelistami. Żołnierze ci mieli też dwojaką naturę.
Jedna przejawiała się, kiedy stali parami, w pełnym rynsztunku przed
alabastrowymi schodami prowadzącymi do sztabu; co chwilę naśladując
kaprali prężyli się i prezentowali bron, to znaczy odchylali nieco w bok
natłuszczony bagnet przed wchodzącym lub wychodzącym oficerem.
Druga ich natura była zwykła, domowa, chłopska; przejawiała się
wówczas, kiedy siedzieli w koszarach, przyszywając guziki, czyszcząc
szuwaksem buty lub też grając w warcaby, albo jak mówili, w „damki”.
Na parapetach okien suszyli wiecznie miski i drewniane łyżki; leżało
tam mnóstwo nie dojedzonych kawałków czarnego, żołnierskiego chleba,
który chętnie oddawali żebrakom.
Skwapliwie korzystali z okazji, by porozmawiać z chłopcami, ale
pytania ich i wyrazy, jakich używali, były tego rodzaju, że chłopcom uszy
płonęły i rozbiegali się przejęci grozą.
Oba asfaltowane podwórza nadawały się doskonale do gry w „klasy”.
Asfalt pozwalał świetnie kreślić węglem lub kredą przegródki z cyframi.
Gładkie kamyczki morskie ślizgały się po nim wspaniałe.
A kiedy stróż nie mając już cierpliwości do tego dziecięcego harmideru
miotłą przeganiał graczy, bardzo wygodnie można było przenieść się zaraz
na sąsiednie podwórze.
Prócz tego w kamienicy znajdowały się cudowne, tajemnicze piwnice
pełne drzewa.
Niezwykłą rozkosz sprawiało ukrywanie się w nich pośród drew i
wszelakich rupieci, w mroku pełnym suchego kurzu, podczas gdy na
podwórzu w całej pełni jaśniał dzień. Słowem, dom, gdzie mieszkał Pietia,
był pod każdym względem doskonały.
Gawrik wszedł na podwórze i stanął pod oknami mieszkania Pieti,
mieszczącego się na trzecim piętrze.
Podwórko, przecięte na ukos ostrym południowym cieniem, było
zupełnie puste. Ani jednego chłopca. Widocznie wszyscy byli albo na wsi,
albo nad morzem.
W większości okien okiennice były zamknięte. Upalna, leniwa cisza
południa. Ani jednego dźwięku.
Tylko skądsiś z dala — być może aż z ulicy Botanicznej — dochodziło
skwierczenie i strzelanie smażącego się tłuszczu na rozpalonej patelni.
Sądząc po zapachu, smażyła się gdzieś ryba na słonecznikowym oleju.
— Pietia! — krzyknął Gawrik do góry, przykładając dłonie do ust.
Milczenie.
— Pie-et’-ka!
Okiennice dalej zamknięte.
— Pie-e-e-e-t'ka-a-a!
— Pie-e-e-et'ka-a-!
W kuchni otworzono lufcik i wyjrzała stamtąd owiązana białą chustką
głowa kucharki Duni.
— Jeszcze nie przyjechali — powiedziała prędko.
— A kiedy przyjadą?
— Oczekujemy dziś wieczór.
Chłopiec splunął i roztarł nogą. Przez chwilę milczał.
— Jak tylko przyjedzie, proszę powiedzieć, że Gawrik przychodził.
— Według rozkazu, wasza wielmożność.
— Przyjdę jutro wcześnie z rana.
— Nie masz po co przychodzić. Nasz Pietia pójdzie do gimnazjum.
Skończą się wszystkie wasze łobuzerki.
— Dobrze — burknął Gawrik posępnie — najważniejsze, żeby mu
powiedzieć. Pani powie?
— Powiem, nie płacz.
— Do widzenia.
— Do widzenia, piękne stworzenie!
Widocznie Duni tak bardzo uprzykrzyła się letnia bezczynność, że
zniżyła się do żartobliwej rozmowy z malutkim oberwańcem. Gawrik
podciągnął spodnie i powlókł się do domu. Sprawy stały źle. Co teraz
począć?
Gawrik mógł oczywiście pójść do starszego brata Tierientrja na Bliskie
Młyny. Ale przede wszystkim te Bliskie Młyny leżały Bóg wie gdzie —
tam i z powrotem nie mniej niż cztery godziny. A po drugie, nie wiadomo
wcale, czy Tierientij teraz po rozruchach jest w domu. Bardzo być może,
że ukrywa się gdzieś albo sam nie ma co jeść.
Po co zrywać nogi daremnie, nogi nie są rządowe.
Chłopiec wyszedł na polankę i przechodząc zajrzał w okna do
żołnierzy.
Dopiero co zjedli obiad i płukali łyżki przy parapecie okiennym. Stos
nie dojedzonych kawałków chleba sechł na upalnym słońcu.
Muchy pełzały po czarnych, gąbczastych kromkach z kasztanową,
kwaśnawą skórką.
Gawrik stanął za oknem, olśniony widokiem taj obfitości.
Przez chwilę milczał i nagle, nieoczekiwanie dla samego siebie, rzekł
szorstko:
— Dajcie trochę chleba!
Ale natychmiast opamiętał się, chwycił swoją skrzynkę i poszedł dalej
rzuciwszy żołnierzom swój „szczerbaty” uśmiech.
— Ech nie, ja tylko tak! Nie trzeba!
Ale żołnierze stłoczyli się przy oknie wołając i gwiżdżąc na chłopca:
— Hej! Pss... Dokąd uciekasz? Wracajże!
Wyciągali do niego przez kratę kawałki chleba.
W tych okrzykach i w tym hałasie było tyle wesołej dobroduszności, że
Gawrik zrozumiał, iż nie będzie w tym nic poniżającego, jeżeli weźmie od
nich chleba. Podszedł i podstawił koszulę.
Poleciały kawałki.
— To nic! Spróbujesz naszego żołnierskiego, kazionnego. Przywykaj!
Do chleba, którego rzucili około pięciu funtów, żołnierze dołożyli
jeszcze porządną porcję wczorajszej kaszy.
Chłopiec ułożył to wszystko starannie w skrzynce. Grube żarty na
temat skutków żołnierskiego jadła towarzyszyły mu, gdy odchodził do
domu, żeby pomóc dziadkowi naprawiać sieci.
Pod wieczór wypłynęli znowu na morze.
Łódź na morzu
Spostrzegłszy, że statek nie zatrzymał się i nie spuścił szalupy, ale
płynie w tym samym co poprzednio kierunku, marynarz uspokoił się
trochę i przyszedł nieco do siebie.
Przede wszystkim postanowił zrzucić odzież, która przeszkadzała mu
w pływaniu.
Pomagając sobie nagłymi zwrotami i wypluwając słoną i gorzkawą
wodę, zrzucił trzema ruchami marynarkę, ciężką od wody jak żelazo.
Marynarka z rozrzuconymi rękawami płynęła jakiś czas za nim, jak
gdyby była żywa, i jakby nie chcąc rozstać się z gospodarzem, usiłowała
owinąć się dokoła jego nóg.
Marynarz pchnął ją parokrotnie, pozostała w tyle i zaczęła tonąć
powoli, kołysząc się i zanurzając coraz bardziej, aż znikła w głębinie,
dokąd słabo docierały mętne snopy przedwieczornego światła. Najtrudniej
było ż butami. Przylgnęły, jak gdyby napełniono je klejem.
Marynarz z zawziętością zdzierał jedną nogą z drugiej te grube buty z
rudymi cholewami, które go zdradzały. Wiosłując rękami zdawał się
tańczyć w wodzie, to pogrążając się z głową, to wynurzając się z fali aż po
ramiona.
Buty nie poddawały się. Wówczas nabrał w płuca zapas powietrza i
chwycił but rękami. Zanurzywszy się z głową w falę szarpał go za śliski
obcas wymyślając najgorszymi słowami i przeklinając na czym świat stoi.
Wreszcie udało mu się ściągnąć przeklęty but. Z drugim poszło łatwiej.
Jednakże kiedy Rodion zdjął już oba buty i spodnie, poczuł wraz z ulgą
niesłychanie silne zmęczenie. W gardle paliło go od wody morskiej, której
mimo wszystko niemało się nałykał. Na domiar złego skacząc ze statku
uderzył się porządnie w nogę.
Nie spał już prawie dwie doby, przeszedł pieszo czterdzieści czy
pięćdziesiąt wiorst, przeżył tyle wzruszeń. Jak gdyby pociemniało mu w
oczach. Może zresztą dlatego, że szybko zapadał wieczór.
Woda straciła swoją dzienną barwę i stała się jakaś inna, chociaż
błyszcząca i jasnoheliotropowa na powierzchni, ale straszna, niemal
czarna w głębi.
Z dołu, z powierzchni morza, nie było wcale widać brzegu. Horyzont
zwęził się niesłychanie. Jedynie czyste niebo na skraju świeciło się
przejrzystą, zieloną barwą zachodu z ledwie widoczną, niewyraźną
gwiazdeczką.
Tam więc znajduje się brzeg, tam trzeba płynąć.
Marynarz miał na sobie już tylko koszulę i kalesony. Nie
przeszkadzały mu prawie zupełnie. Ale kręciło mu się w głowie, łamało w
stawach rąk i nóg i płynąć było coraz trudniej.
Chwilami wydawało mu się, że traci przytomność. Chwilami mdliło
go. To znowu ogarniał go nagły lęk. Samotność i głębina napawały go
strachem.
Przedtem nie zdarzało mu się to nigdy. Najpewniej zachorował.
Zdawało mu się, że jego mokre włosy są tak suche, gorące i twarde, że
aż kłują go w głowę.
Dokoła nie było żywej duszy. W górze, w pustym przedwieczornym
powietrzu przeleciał jakiś ptak trzepocąc grubymi skrzydłami, sam gruby
jak kot. W długim, zakrzywionym na końcu dziobie trzymał maleńką
rybkę.
Marynarza ogarnęło ponownie uczucie lęku. Bał się, że lada chwila
pęknie mu serce i że pójdzie na dno. Chciał krzyknąć, ale nie mógł
rozewrzeć warg.
Nagle usłyszał słaby plusk wioseł i po chwili ujrzał czarną sylwetkę
łodzi. Zebrał siły i ruszył za nią odpychając rozpaczliwie wodę nogami.
Dogonił łódź i zdołał uchwycić się wysokiej rufy.
Chwytając łódź rękami przysunął się jakoś do burty tam, gdzie
spuszczała się nieco niżej, i zajrzał do łodzi.
— No, nie wygłupiaj się! — krzyknął Gawrik ponurym basem
ujrzawszy mokrą głowę, która wysunęła się spoza rozkołysanej nagle
burty.
Pojawienie się tej głowy nie zdziwiło chłopca ani trochę. Odessa była
znana ze swoich pływaków.
Niektórzy z nich wypływali niekiedy o trzy, cztery wiorsty od brzegu i
wracali późnym wieczorem. Był to zapewne jeden z nich.
— Ale jeżeli jesteś już takim bohaterem, to nie chwytaj się cudzej łodzi
i nie odpoczywaj, tylko płyń o własnych siłach, bo ludzie są i bez ciebie
zmęczeni, wracają z pracy.
— No, no, nie rób głupstw, odczep się! Bo jak cię wiosłem poczęstuję!
I żeby skuteczniej odstraszyć go, chłopiec udawał, że podnosi wiosło,
zupełnie tak samo jak to czynił dziadek w podobnych okolicznościach.
— Ja... jestem chory... — rzekł płynący prawie bez tchu. Zza burty
wysunęła się drżąca ręka w przylepionym do niej wyszywanym rękawie
koszuli.
I nagle Gawrik zrozumiał, że to nie pływak. Pływacy nie pływają po
morzu w wyszywanych koszulach.
— Co to, czyś ty tonął?
Marynarz milczał. Jego ręce i głowa jak nieżywe zwisały na stronę
wewnętrzną łodzi, podczas gdy nogi w kalesonach wlokły się na zewnątrz,
po wodzie. Zemdlał.
Gawrik i dziadek rzucili wiosła i z trudem wciągnęli do łodzi
bezwładne, straszliwie ciężkie ciało.
— Uch, jaki gorący — rzekł dziadek łapiąc oddech. Rzeczywiście,
chociaż zemdlony dygotał na całym ciele i był mokry, cały płonął w
suchej, chorobliwej gorączce.
— Chcecie może pić? — zapytał Gawrik.
Marynarz nie odpowiedział. Jego oczy powleczone mgłą patrzyły
bezmyślnie, spieczone usta poruszyły się.
Chłopiec podał mu dębową beczułeczkę. Lecz ten odsunął ją słabym
ruchem ręki, z grymasem wstrętu przełknął ślinę i natychmiast
zwymiotował.
Głowa jego opadła uderzając o ławeczkę.
Po chwili jednak przyczołgał się do beczułki, namacał ją jak ślepy i
szczękając zębami o dębową listewkę napił się wody.
Dziadek pokręcił głową.
— To ci historia!
— Skąd jesteście? — spytał chłopiec.
Marynarz znów przełknął ślinę, chciał odpowiedzieć, ale tylko
wyciągnął rękę przed siebie, lecz ręka natychmiast opadła bezsilna.
— Oj, do diabła z tym! — wymamrotał szybko i niewyraźnie. — Nie
pokazujcie mnie ludziom... Marynarz jestem... ukryjcie mnie jakoś... bo
powieszą... jak Boga kocham, prawdę mówię na Święty...
Widocznie chciał się przeżegnać, ale nie mógł podnieść ręki. Chciał
uśmiechnąć się w zupełnej swojej bezsilności, ale zamiast uśmiechu na
ustach w oczach zjawiło się znów mętne szkliwo. I zemdlał ponownie,
Dziadek i wnuczek spojrzeli po sobie, ale nie rzekłi jeden do drugiego
ani słowa.
Czasy były takie, że najlepiej — wiedzieć i milczeć.
Położyli marynarza ostrożnie na dnie łodzi na kracie, gdzie chlupotała
nie wybrana woda, podsunęli mu pod głowę beczułeczkę i wzięli się do
wioseł.
Wiosłowali powoli, bez pośpiechu, tak ażeby dopłynąć do wybrzeża
wtedy, gdy będzie już zupełnie ciemno. Im ciemniej, tym lepiej. Pokręcili
się nawet trochę wśród znajomych skał, zanim dobili do brzegu.
Na szczęście nie było tam nikogo.
Panował ciepły, głęboki mrok, pełen świerszczy i gwiazd.
Dziadek i wnuczek wciągnęli łódź na brzeg. Żwir szeleścił tajemniczo.
Dziadek pozostał przy chorym, a Gawrik pobiegł, żeby popatrzeć, czy
nie ma nikogo w pobliżu.
Po chwili powrócił tak cicho, że prawie nie było słychać jego kroków.
Po krokach tych dziadek poznał, że wszystko jest w porządku. Ostrożnie,
choć z wielkim wysiłkiem, wyciągnęli marynarza z łodzi j postawili go na
nogi podtrzymując z obu stron.
Marynarz objął Gawrika za szyję i przycisnął do swojego niezwykle
gorącego ciała, które zdążyło już obeschnąć. Całym ciężarem obsunął się
na chłopca, widać nie rozumiejąc nawet, co się z nim dzieje.
Gawrik rozstawił nogi, żeby łatwiej zachować równowagę, i szepnął:
— Chodzić możecie?
Marynarz nic nie odpowiedział, ale zrobił jak lunatyk kilka chwiejnych
kroków.
— Powolutku, powolutku — przygadywał dziadek ująwszy marynarza
wpół przez plecy.
— Tu niedaleczko, dwa kroki.
Weszli wreszcie na górę. Nikt ich nie widział. A jeśliby nawet teraz
zobaczył, najpewniej nie zwróciłby w ogóle uwagi na białą, chwiejącą się
postać, którą prowadzili starzec i chłopczyk.
Był to zwykły widok: pijanego rybaka prowadzą krewni do domu. A że
przy tym nie wymyśla i wyśpiewując nie drze się na całe gardło, to po
prostu dlatego, że łyknął zbyt wiele gorzałki.
Ledwo marynarza wprowadzili w gorącą, wonną ciemność izdebki,
natychmiast opadł ciężko na drewnianą pryczę.
Dziadek zasłonił okienko kawałkiem dykty ze skrzynki i zamknął
szczelnie drzwi. Dopiero potem zapalił maleńką naftową lampkę bez
szkiełka, przykręcając knot jak można było najniżej.
Lampka stała w kącie na półce wyłożonej gazetą.
Leżał tu również chleb żołnierski, zawinięty w mokrą szmatkę, żeby
się nie zesechł, kubek zrobiony z puszki od konserw, blaszana miseczka z
żołnierską kaszą, dwie drewniane łyżki, trochę grubej, szarej soli w dużej,
granatowej muszli — słowem, całe ich nędzne, ale niezwykle starannie
utrzymane gospodarstwo.
Stara, sczerniała od kopcia ikona świętego Mikołaja-Cudotwórcy —
patrona rybaków — zawieszona w kącie nad półką, spoglądała podłużną
kawową plamą prastarego oblicza i niesamowitymi oczami kijowskiego
malowidła.
W tej chwili po odwiecznym obliczu pełzały z dołu ku górze kopeć i
światło lampki. Zdawało się, że twarz świętego żyje, że święty oddycha.
Dziadek nie wierzył już od dawna ani w Boga, ani w diabła. W życiu
swoim nie doznał od nich ani dobrego, ani złego. Ale w Mikołaja-
Cudotwórcę wierzył.
Jakże nie wierzyć w świętego, który człowiekowi pomaga w jego
ciężkim i niebezpiecznym rzemiośle? Toć w życiu dziadka nie było nic
bardziej ważnego aniżeli jego rybackie rzemiosło.
Ale trzeba przyznać, że w ostatnich czasach święty jakoś nie
dopisywał.
Kiedy dziadek był młodszy, miał siły, dobry sprzęt rybacki, żagiel,
Cudotwórca pomagał wtedy, owszem, owszem. Był z niego nie najgorszy
pożytek w gospodarstwie.
Ale im starszy był dziad, tym mniej pomocny stawał się święty.
Jasne, że jeżeli w gospodarstwie rybackim brak żagla i starzec z
każdym dniem coraz mniej ma sił, jeśli nie starcza pieniędzy na mięso na
przynętę, to żebyś był Cudotwórcą — ryba łowić się będzie drobna, do
niczego... Czegóż tu można żądać?
Widocznie i dla Cudotwórcy niełatwą jest sprawą przemóc biedę i
starość.
Zdarzało się jednak, iż majestatyczny, ale bezużyteczny święty rodził
w starcu uczucie goryczy i zawodu. Prawda, jeść nie prosi, wisi sobie
cichutko w kącie. No, niechaj już tam wisi: może kiedyś jeszcze
dopomoże. Z biegiem czasu starzec zaczął traktować Cudotwórcę raczej
pobłażliwie, a nawet jakby z pewną ironią.
Wracając z połowu do izdebki — a połów bywał teraz najczęściej
niesłychanie marny — dziadek gderał:
— No i co, stary pierniku, znowu leżymy z tobą na obie łopatki? Taki
drobiazg przywieźliśmy, że aż wstyd zanieść to do hal. Nie byczki, ale
wszy.
I dobrodusznie dodawał, żeby nie poniżać już tak strasznie
Cudotwórcy:
— Ale bo i prawda! Czy porządny, duży byczek pójdzie na krewetkę?
Prawdziwy, syty byczek gwiżdże sobie na krewetkę. Mięsa trzeba dla
porządnego, sytego byczka. A jak je zdobyć, owo mięso? Za cuda go się
nie kupi! Takie to dzieje!
Jednakże w tej chwili starzec nie miał głowy do świętego.
Marynarz niepokoił go bardzo. I nie tyle to, że gorączkował, że stracił
przytomność, ile przeczucie śmiertelnego niebezpieczeństwa, jakie groziło
marynarzowi z niewiadomych rąk.
Rzecz jasna, że dziadek coś niecoś miarkował, czegoś domyślał się.
Ale żeby człowiekowi pomóc, trzeba było wiedzieć o wiele więcej.
A marynarz jak na złość leżał nieprzytomny, wyciągnięty na zeszytej
ze skrawków kołdrze i patrzał przed siebie szeroko rozwartymi, nic nie
rozumiejącymi oczami.
Jedna jego teka zwisała z łóżka, a druga leżała na piersi. Na tej ręce
dziadek dostrzegł niedużą, niebieską kotwicę.
Od czasu do czasu marynarz jęcząc i oblewając się potem usiłował
gwałtownie podnieść się z łóżka, gryzł nieprzytomnie rękę, jak gdyby
chciał wygryźć kotwicę, jakby miał doznać natychmiastowej ulgi, gdyby
mu się to udało.
Dziadek przemocą układał go z powrotem na łóżku, a ocierając mu
czoło powtarzał:
— No, kładź się... Leż, mówię ci... I śpij, nie bój się, śpij!
W ogródku Gawrik gotował wodę w kociołku, żeby napoić chorego
herbatą. Właściwie nie herbatą, lecz raczej wywarem z pachnącego ziela,
które dziadek zbierał w maju na okolicznych wzgórzach, suszył i naparzał
zamiast herbaty.
„Działo na wieży, ognia?”
Noc minęła ogromnie niespokojnie. Marynarz rwał koszulę na piersi.
Było mu duszno. Dziadek zgasił lampkę i otworzył drzwi, żeby wpuścić
trochę świeżego powietrza.
Marynarz ujrzał gwiaździste niebo, ale nie rozumiał, co to takiego.
Nocny wietrzyk wpadł do izdebki i przyjemnie chłodził mu głowę.
Gawrik położył się w burzanie koło drzwi wsłuchując się w każdy
szelest. Aż do rana chłopiec nie zmrużył oczu. Ścierpła mu ręka. Dziadek
ułożył się na glinianej podłodze izby — i on -nie spał nasłuchując cykania
świerszczy, szumu fal i jęków chorego, który zrywał się raz po raz
wzburzony, krzycząc słabym, urywanym głosem-:
— Działo na wieży, ognia! Koszuba! Bijcie z wieży!...
I inne różności od rzeczy.
Wówczas dziadek ujmował go mocno za ramiona, potrząsał nim
ostrożnie i szeptał mu w same usta, z których buchał żar:
— Leż, nie krzycz. Na rany samego Pana Boga nie podnoś gwałtu.
Legnij tu i milcz. Skaranie!
I marynarz stopniowo przycichał zgrzytając zębami. Kim był ten
dziwny chory?
Wśród siedmiuset marynarzy, którzy opuścili pancernik „Potomkin” na
wybrzeżu Rumunii, był Rodion Żukow.
Spośród innych marynarzy zbuntowanego okrętu niczym się nie
wyróżniał.
Od pierwszej godziny powstania, od owej chwili, kiedy dowódca
pancernika w grozie i rozpaczy rzucił się na kolana przed załogą, kiedy
rozbrzmiały pierwsze salwy karabinowe i trupy niektórych oficerów
poleciały za burtę, kiedy marynarz Matiuszenko z hałasem wyważał drzwi
admiralskiej kajuty, tej samej kajuty, obok której dotychczas strach było
nawet przejść, od owej chwili Rodion Żukow żył, myślał i działał tak
samo, jak i większość zbuntowanych marynarzy — w lekkim zamroczeniu,
w upojeniu i w gorączce aż do chwili, gdy musieli poddać się Rumunom i
zejść na brzeg w Konstancy.
Nigdy dotychczas nie postała noga Rodiona na cudzej ziemi. A cudza
ziemia jak bezpłodna siła szeroka jest i gorzka.
„Potiomkin” stał tuż obok przystani.
Wśród feluk i statków towarowych, szary, o trzech kominach, w
otoczeniu czółen, jachtów i kutrów, obok nędznego rumuńskiego
krążownika był on niedorzecznie wielki.
Wysoko ponad wieżami działowymi, ponad szalupami i rejami wisiała
wciąż jeszcze andriejewska flaga, przecięta na ukos niebieskim krzyżem
jak paczka sznurkiem.
Ale oto flaga drgnęła, opadła, i powoli zaczęła się opuszczać.
Obiema rękami zdjął wówczas Rodion swoją marynarską czapkę i
skłonił się tak nisko, że końce nowych gieorgijewskich wstążek legły
miękko na piasku jak pomarańczowo-czarne kwiaty.
— Po prostu wstyd... całkiem wstyd! Dwunastocalowe działa, naboi aż
po uszy, celowniczowie — chłopcy na schwał. Źle, żeśmy nie posłuchali
Koszuby. Dorofiej Koszuba mówił słusznie: konduktorów, parszywców za
burtę! „Gieorgija Pobiedonosca” zatopić! Iść na Odessę, desant wysadzić.
Cały garnizon odeski poruszylibyśmy, wszystkich robotników, całe Morze
Czarne! Hej, Koszuba, Koszuba, gdybyśmy ciebie byli wtedy posłuchali...
A tymczasem nic z tego wszystkiego...
Po raz ostatni skłonił się Rodion przed swoim rodzimym okrętem...
— Dobra — wycedził przez zęby — dobra. Sprawy nie zaprzepaścimy.
I tak całą Rosję dźwigniemy.
W kilka dni później kupił za ostatnie pieniądze cywilne ubranie i nocą
przeprawił się przez Dunaj, koło Wilkowa, na rosyjską stronę.
Miał następujący plan: najpierw stepem dostać się do Akermanu,
stamtąd barką lub statkiem do Odessy, a z Odessy do rodzinnej wsi
Nierubajskie — dwa kroki. Tam zaś — zobaczy się...
Jedno wiedział Rodion z całą pewnością, że wszystkie drogi do
przeszłości są odcięte, że do jego dotychczasowego życia, niewolniczego
żyda marynarza na carskim pancerniku, i do ciężkiego, choć takiego
swojskiego, chłopskiego życia w domu, w chałupce sino bielonej z
granatowymi okienkami, pośród żółtych i różowych malw — nie ma
powrotu,
Teraz albo na szubienicę, albo ukrywać się, zorganizować powstanie,
palić majątki dziedziców, iść i odszukać w mieście komitet.
W drodze czuł się źle. Ale nie można było się już zatrzymać! Szedł,
mimo iż był chory.
I ot teraz... Co się z nim dzieje? Gdzie on leży? Dlaczego w drzwiach
kołyszą się gwiazdy? I czy to są gwiazdy? Noc otoczyła Rodiona czarnym
morzem.
Gwiazdy stłoczyły się, rozgorzały i płonęły przed jego oczami niskimi
światłami z okien kwarantanny. Zaszumiało miasto, zapłonęło w porcie
molo, ludzie pobiegli plącząc się w ogniu buntu. Wzdłuż jezdni salwy
karabinowe legły długimi szynami.
Noc jakby rozkołysała się na okręcie. Lustrzany krąg reflektora
przebiegał po falistym wybrzeżu rozżarzając do białości narożniki domów,
zapalając się w szybach, wyrywając z ciemności biegnących żołnierzy,
czerwone kawałki sztandarów, skrzynie z pociskami, lawety, powalone w
poprzek ulicy tramwaje konne. I oto Rodion widzi siebie przy armacie w
wieży.
Celowniczy przypadł oczami do dalekomierza. Wieża kręci się sama
kierując na miasto pustą lufę, lśniącą od wewnątrz lustrzanymi nacięciami.
Stop! Akurat na wprost granatowej kopuły teatru, gdzie okazały generał
odbywa radę wojenną przeciwko buntownikom.
Na wieży rozległ się długi, ostry dzwonek telefoniczny.
A może to świerszcze cykają w stepie?
Nie, to telefon. Elektryczny dźwigar z powolnym zgrzytaniem wynosi
z piwnicy pocisk — kołysze się on na łańcuchach — wprost do rąk
Rodiona.
A może to nie pocisk, lecz orzeźwiająca dynia? Ach, jak dobrze byłoby
napić się! Ale nie, nie, to pocisk. — Działo na wieży, ognia!
I w tej samej chwili zadzwoniło w uszach, jak gdyby uderzyło coś z
zewnątrz o pancerz wieży jak o bęben. Zapłonął ogień i buchnęła woń
palonego żwiru.
Zadrżała reda na całej swojej szerokości. Zakołysały się szalupy.
Żelazny pas legł między pancernikiem a miastem. Pocisk padł za daleko.
Rodiona palą ręce. Ale oto znowu świerszcze jak kryształowy strumyk
wciskają się między przejrzyste gwiazdy a burzan, A może to telefon
dźwięczy?
I drugi pocisk sam lezie z dźwigam do rąk marynarza. Wykończymy
generała, poczekaj!
— Działo na wieży, ognia!
— Legnij! Nie krzycz!... Może dać ci się napić? Leż cicho!
...I drugi raz padł w wodę zatoki. Znowu padł za daleko. To nic! Chyba
już za trzecim razem nie spudłujemy! Pocisków nie zabraknie. Mamy
pełne komory amunicji.
Lżejszy od puchu, a jednocześnie cięższy niż cały gmach, legł trzeci
pocisk w osłabionych dłoniach.
Aby go tylko jak najprędzej rzucić! Aby tylko jak najszybciej buchnął
dym z granatowej kopuły. A potem już pójdzie, pójdzie!
Ale jakoś nie odzywa się telefon, przestały cykać świerszcze... Pomarli
tam wszyscy na górze, czy co ?
A może to poranek nastaje, taki cichy i taki różowy?
Wydaje się, że wieża sama obraca się w tył.
„Zaprzestać ognia” — i pocisk wyśliznął się z rąk, które opadły, i
potoczyły się z powrotem do piwnicy zgrzytając łańcuchami dźwigam.
Nie, nie, to kubek wymknął się z palców i woda ścieka powoli z łóżka na
podłogę.
I cisza, cisza...
„Ale cóż to takiego? Ech, sprzedali, sprzedali wolność, diabły rogate!
Stchórzyli! Jak już bić, to bić do końca, żeby kamienia na kamieniu nie
zostawić!”
— Ognia, działo na wieży, ognia!
— Och, Boże, Boże, Mikołaju, Cudotwórco święty! Połóż się, wypij
jeszcze wody. Utrapienie z nim!
Bladoróżowa cisza poranka przylgnęła delikatnie i uspokajająco do
rozpalonego policzka Rodiona. Gdzieś daleko na złocistym urwisku piały
koguty.
Właściciel strzelnicy
Dziadek i wnuczek omówili sytuację i zadecydowali, że chorego nie
trzeba tymczasem nikomu pokazywać. Tym bardziej nie należy odsyłać go
do miejskiego szpitala, gdzie na pewno zażądają paszportu.
Dziadek orzekł, że marynarz ma zwyczajną, niezbyt nawet silną
gorączkę, która wkrótce minie. A potem niech sam o sobie pomyśli.
Tymczasem rozwidniło się już na dobre i trzeba było znowu wypłynąć
na morze. Chory nie spał.
Osłabiony po nocnych potach, leżał nieruchomo na wznak patrząc
żywymi, przytomnymi oczami na obraz Cudotwórcy z pękiem świeżych
bławatków wetkniętych za zgiętą, poczerniałą ze starości deskę.
— Czy ty mnie słyszysz? — spytał dziadek zbliżając się do chorego.
Marynarz poruszył słabo wargami, jakby chciał wymówić: „Słyszę”.
— Ulżyło ci?
Chory przymknął powieki na znak potwierdzenia.
— Może chcesz jeść?
Dziadek spojrzał z ukosa na półkę z chlebem i z kaszą. Marynarz
ledwie poruszył głową. „Nie”.
— No, jak chcesz... Słuchaj, synku... My musimy iść na połów, po
byczki, słyszysz? Więc ciebie zostawimy tu samego i zamkniemy na klucz.
Możesz nam ufać. Jesteśmy takimi ludźmi jak i ty — czarnomorcy.
Słyszysz? Leż sobie tu cichutko i odpoczywaj. A jeżeli ktoś zastuka, to
tylko milcz i nic więcej. My z Gawrikiem załatwimy szybko i prędziutko
wrócimy. Postawię tu wody w kubeczku, zechcesz, to się napij. I nie myśl
o niczym, możesz zupełnie polegać na nas, słyszysz?
Starzec rozmawiał z chorym jak z niemądrym dzieckiem, powtarzając
co dwa słowa: czy słyszysz?
Marynarz spoglądał na niego usiłując uśmiechać się oczami i raz po raz
przymykał je, jak gdyby mówił: bądź spokojny, rozumiem, dziękuję.
Rybacy zamknęli marynarza, udali się na połów i po czterech
godzinach wrócili znalazłszy wszystko w domu w zupełnym porządku.
Chory spał.
Tym razem szczęście im sprzyjało.
Zdjęli z sieci trzy i pół setki pięknych, dużych byczków i dziadek
spojrzawszy życzliwie na Cudotwórcę żuł przez chwilę pomarszczonymi
wargami, po czym powiedział:
— Nieźle. Dzisiaj nieźle. Choć na krewetkę tylko, ale duże. Daj ci
Boże zdrowie.
Lecz Cudotwórca mając pełną świadomość swojej mocy spoglądał na
dziadka surowo, a nawet z góry, jak gdyby chciał powiedzieć: „A tyś
jeszcze wątpił, starym piernikiem mnie nazywałeś. Sam jesteś stary
piernik”.
Dziadek postanowił, że sam pójdzie z byczkami do hal. Trzeba było
wreszcie uregulować stosunki z madame Storożenko. Bo i cóż to
ostatecznie — choćby nie wiem ile towaru przynosić, zawsze jeszcze
pozostaje dług, a gotówki ani kopiejki! W takim razie co za sens łowić
ryby?
Dzisiaj nadarzyła się właśnie najlepsza okazja. Takiego towaru me ma
potrzeby się wstydzić. Byczki — jeden w drugiego.
Gawrik też miał ochotę pójść dzisiaj do hal, żeby w drodze powrotnej
zobaczyć się z Piet’ką i napić się wreszcie kwasu na rogu.
Ale niebezpiecznie było pozostawiać marynarza samego, ponieważ
była to niedziela: na wybrzeże przyjedzie na pewno dużo ludzi z miasta
Dziadek dźwignął na ramię mokrą jeszcze skrzynkę, a Gawrik zmienił
wodę w kubku, okrył marynarzowi nogi, żeby go muchy nie gryzły, i
zawiesiwszy kłódkę na drzwiach, wyszedł przespacerować się trochę.
Całkiem niedaleko stąd na wybrzeżu znajdowały się różne budy
rozrywkowe: restauracyjka z ogrodem i kręgielnią, strzelnica, karuzela,
budki z wodą sodową i wschodnimi słodyczami, automaty-siłomierze —
słowem, maleńki jarmark. Pospacerować tam i pogapić się trochę
sprawiało chłopcu najżywszą przyjemność.
Msze nie skończyły się jeszcze. W górze nad urwiskami płynęły
dźwięki dzwonów nadmorskich cerkwi.
Wiatr, którego w dole nie czuło się wcale, lekko przesuwał od czasu do
czasu po niebie śnieżnobiały obłok, równie okrągły i wyraźny jak i owe
dźwięki.
Zabawa nie rozpoczęła się jeszcze na dobre: kilku wystrojonych
przybyszów z miasta kręciło się już w pobliżu karuzeli czekając, aż zdejmą
z niej wreszcie płócienny pokrowiec.
Z kręgielni dobiegał powolny, żelazny hurkot ciężkiej kuli puszczonej
po wąskiej desce. Kula toczyła się straszliwie długo. Łoskot malał z każdą
chwilą, aż nagle po krótkiej ciszy spoza zarosłego żółtymi akacjami
ogrodzenia dolatywał słaby, melodyjny stuk przewracających się kręgli.
Na strzelnicy od czasu do czasu ktoś strzelał. Niekiedy po zupełnie
słabym, urwanym wystrzale słychać było brzęk stłuczonej butelki albo
zaczynał szumieć mechanizm poruszającej, się tarczy strzelniczej.
Strzelnica przyciągała do siebie ludzi jak magnes.
Gawrik podszedł do budy i stanął przy drzwiach wdychając chciwie
zapach prochu nie dający się z niczym porównać. Charakterystyczny,
kwaskowaty i duszny smak wystrzału czuło się nawet na języku.
Och, te strzelby rozstawione tak kusząco na specjalnych stojakach!
Maleńkie, jakby odlewane kolby wyrobione starannie z ciężkiego jak
żelazo drzewa, z siateczką ostrych nacięć w miejscach, gdzie trzymało się
je ręką, aby się nic wyślizgiwały. Gruba, ale długa, szlifowana lufa z
niebieskiej hartowanej stali z maleńkim jak ziarno grochu wylotem.
Niebieska stalowa muszka. I zamek, który podnosił się tak prosto i łatwe.
Nawet najbogatsi chłopcy marzyli o takiej strzelbie. Słowo
„montechristo” wymawiano z biciem serca. Było ono ucieleśnieniem
bajecznego bogactwa, szczęścia, sławy i męstwa. Posiadać montechristo
było to nawet czymś więcej, aniżeli mieć własny rower.
Chłopcy, którzy je posiadali, znani byli daleko poza granicami swojej
dzielnicy. Tak właśnie mówiono o nich: „Ten Wołodia z Riszeliewskiej
ulicy, który ma montechristo”.
Jasne, że Gawrik nie śmiał marzyć o własnym montechristo,. Nie śmiał
nawet marzyć, żeby wystrzelić z tego tu, strzał bowiem kosztował
niegodziwie drogo: pięć kopiejek. Na taki strzał mógł sobie pozwolić tylko
bardzo zamożny człowiek.
Gawrik mógł jedynie marzyć o tym, żeby wycelować z tej cudownej
strzelby. Właściciel strzelnicy sprawiał mu czasami tę przyjemność.
Ale obecnie w strzelnicy znajdował się gość, teraz więc nie mogło być
nawet mowy o tym. Może kiedy klient odejdzie, Gawrik poprosi
właściciela i wtedy...
Ale gość nie śpieszył się z odejściem. Stał rozstawiwszy grube nogi w
topornych sandałach i nie strzelał, tylko rozmawiał z właścicielem
strzelnicy.
Gawrik skorzystał z chwili, kiedy właściciel obejrzał się, i powitał go
grzecznie:
— Szczęść Boże. Wesołych świąt.
Gospodarz odpowiedział z godnością skinieniem głowy, jak przystoi
na właściciela tak niezwykłego przedsiębiorstwa rozrywkowego. Był to
dobry znak. Właściciel jest, widać, w dobrym humorze i bardzo a bardzo
możliwe, że da potrzymać w ręku montechristo.
Chłopiec odważył się przybliżyć, a nawet stanął na progu strzelnicy.
Z cichym zachwytem oglądał zawieszone nad ladą pistolety, nakręcane
zabawki, służące jako cel, z których jedna szczególnie podobała się
chłopcu.
Był to pancernik japoński z armatami i z flagą pośród ostrozielonych
fal blaszanego morza. Z morza sterczał na kijku malutki krążek. Gdy się
trafiło w niego, wówczas pancernik rozłupywał się z hałasem na pół i
tonął, a zamiast niego wyskakiwał blaszany wachlarz wybuchu.
Zrozumiałe, że wśród zajączków grających na bębnie, wśród baletnic,
rybaków z butem na wędce i butelek sunących jedna za drugą na
nieskończonej taśmie japoński pancernik zajmował pierwsze miejsce ze
względu na wspaniały pomysł i artystyczne wykonanie.
Wszystkim było wiadomo, że Japończycy dopiero niedawno zatopili
pod Cuszimą całą flotę rosyjską, i wśród „strzelców” zawsze znalazł się
ktoś, kto miał ochotę zemścić się na Japończykach.
W strzelnicy była jeszcze prawdziwa malutka fontanna. Puszczano ją w
ruch na specjalne zamówienie. Właściciel kładł na wodną strugę
celuloidową kulkę. Woda podrzucała ją, obracała nią na wszystkie strony i
to opuszczała, to nagle podnosiła. Był to istny cud, zagadka natury.
Niesłychanie trudno było trafić w tę kulkę. Amatorzy wpadali w
hazard, wysyłali po dziesięć — piętnaście kul i najczęściej odchodzili z
niczym. Ale jeśli komuś udało się, mimo wszystko, trafić w kulkę, miał
prawo do dodatkowego wystrzału bezpłatnie.
— Więc nic takiego nie wydarzyło się wczoraj u was? — kontynuował
rozmowę gość bawiąc się elegancką strzelbą, która wydawała się całkiem
mała w jego wielkich łapach.
— Zdaje się, że nie.
— T-tak.
Strzelec szukał przez chwilę oczami i ważył, w co by tu wycelować.
Zdjął niebieskie binokle, które pozostawiły na jego mięsistym nosie dwa
koralowe odciski, i zaczął mierzyć w zająca z bębnem. Ale potem
rozmyślił się i opuścił strzelbę.
— I tutejsi rybacy nic takiego nie opowiadali?
— Nie opowiadali.
— Hm...
Gość wzniósł ponownie montechristo i znowu je opuścił.
— A ja słyszałem, jakoby wczoraj wieczorem na wprost tego brzegu
wypadł z „Turgieniewa” jakiś człowiek. Nic pan nie słyszał?
— Nic.
Gawrikowi oddech zamarł, jak gdyby wylano na niego z nagła całe
wiadro lodowatej wody. Serce tak się mu ścisnęło, że nie słyszał prawie
jego uderzeń. Nogi ugięły się pod nim. Bał się poruszyć.
— A ja słyszałem, że tutaj skoczył ze statku jakiś człowiek, którego
ściga policja. O tu, na wprost tego brzegu. Nie wie pan?
— Od pana słyszę po raz pierwszy.
Widać było, że właścicielowi strzelnicy sprzykrzył się ten wąsaty
gaduła. Właściciel grzecznie i z godnością kręcił w ręku zielone pudełko z
nabojami i o mało me zaczął ziewać. Uważał on, zresztą zupełnie słusznie,
że do strzelnicy przychodzi się po to, żeby strzelać. A jeśli masz ochotę
porozmawiać z człowiekiem, to — czemu nie? — można i porozmawiać
między jednym strzałem a drugim. Oczywiście, można by porozmawiać na
jakiś ciekawy temat: na przykład o wyścigach cyklistów na cyklodromie
albo też o rosyjsko-japońskiej wojnie.
Na jego zmiętoszonej, zbrużdżonej tajoną namiętnością twarzy
pechowca malowała się dręcząca nuda.
Gawrikowi było go żal z całego serca. Jak wszystkie inne dzieci,
Gawrik nie wiadomo czemu bardzo lubił tego człowieka z ukośnie
podstrzyżonynri baczkami, krzywymi jak u jamnika nogami, z włochatą,
tatuowaną piersią, przeświecającą przez siatkową koszulę.
Gawrik wiedział, że właściciel strzelnicy nie miał nigdy grosza przy
duszy, chociaż zarobki jego były wcale przyzwoite. Stale był komuś
winien, zawsze był czymś niesłychanie zatroskany. Krążyły o nim
pogłoski, że niegdyś był słynnym dżokejem, ale pewnego razu za jakąś
podłość uderzył właściciela cyrku szpicrutą po twarzy. Wypędzono go.
Pozbawiony kawałka chleba, z wilczym biletem w kieszeni, zaczął grać w
totalizatora i gra go zgubiła. Teraz grał we wszelkie gry hazardowe nie
gardząc nawet grą z chłopakami w „klipę” po kopiejce.
Straszliwy hazard dręczył go ustawicznie.
Wiedziano, że nieraz przegrywał wszystko, co miał na sobie. Na
przykład trzewiki, które nosił, nie były jego własnością. Przegrał je jeszcze
na początku lata w „oko” i teraz, zamykając swój zakład na noc,
zdejmował je i szedł do domu na bosaka trzymając pod pachą skrzynkę ze
strzelbami i pistoletami, które oddawał aż do rana na przechowanie
znajomemu dozorcy z Małej Arnauckiej ulicy, bał się bowiem, że może je
przegrać.
Pewnego razu — Gawrik widział to na własne oczy — założył się o
pół rubla z jakimś panem spacerującym nad brzegiem morza, że z
montechristo trafi wróbla w locie. Oczywiście spudłował.
Gawrik przyglądał się niemal ze łzami, jak zawstydzony, długo, z
udanym zdziwieniem przypatrywał się strzelbie, wzruszał ramionami i
wreszcie wsunął rękę gdzieś za podszewkę swej łatanej marynarczyny.
Wyciągnął stamtąd pół rubla i blady podał go owemu panu, który począł
ze śmiechem wymawiać się twierdząc, że to był żart tylko. Ale właściciel
strzelnicy spojrzał na niego nagle takimi obłąkanymi, budzącymi litość, a
jednocześnie groźnymi oczami, że tamten wziął spiesznie półrublówkę i
wsunął ją z zakłopotaniem do kieszeni swojej czesuczowej marynarki.
Tego dnia właściciel strzelnicy nie zamknął swojego zakładu w
obiadowej porze.
— ... Radzę panu wystrzelić w baletnicę. Zobaczy pan, jaki pikantny
fuch zrobi nóżkami — rzekł gospodarz chcąc przerwać rozmowę, która mu
się znudziła, i zwrócić uwagę gościa na strzelanie.
— Jednakże to dziwne, że nikt o niczym nie wie — rzekł gość i w tejże
chwili zauważył Gawrika.
Obrzucił go od stóp do głowy przelotnym spojrzeniem.
— Chłopcze, tyś tutejszy?
— Tutejszy — rzekł chłopiec nieoczekiwanie cienkim głosikiem.
— Rybacki?
— Rybacki.
— Czego się wstydzisz? Chodź tu, nie bój się.
Gawrik patrzał na sztywne, mocno zakręcone, czarne jak smoła wąsy,
na podłużny plaster nalepiony w poprzek policzka i przestępując
machinalnie z nogi na nogę zbliżał się, zdjęty trwogą, do nieznajomego
pana.
Pytania i odpowiedzi
— Masz ojca i matkę?
— Ni.
— Z kim mieszkasz ?
— Z dziadkiem?
— A dziadek kto taki
— Staruszek.
— Wiadomo, że stary, a nie młody, A co on robi?
— Ryby łowi,
— Więc jest rybakiem.
— Ano, rybak.
— A ty co?
— Chłopiec.
— To jasne, że chłopiec, a nie dziewczyna. Pytam się ciebie, co ty
robisz.
— A nic, dziadkowi pomagam.
— Więc razem łowicie ryby?
— Aha.
— T-ak. Rozumiem. Jakże wy łowicie?
— Tak, po prostu. Na noc stawiamy sieci, a potem z rana wyciągamy
byczki.
— Więc wyjeżdżacie w morze na łodzi?
— Aha!
— Co dzień?
— Jak to? O co pan pyta, bo nie rozumiem.
— Co za dureń z ciebie! Pytam cię, czy co dzień wyjeżdżacie w morze
na lodzi,
— A jakżeby inaczej?
— Rano i wieczór?
— Ni,
— Co ni?
— Tylko rano,
— A wieczór?
— I wieczorem też,
— Więc dlaczego mówisz, że tylko z rana, kiedy wieczorem także?
— Ni. Wieczorem stawiamy tylko sieci. A byczki to wyciągamy
raniutko.
— Rozumiem. Więc wieczorem też wyjeżdżacie.
— Ni. Wieczorem tylko stawiamy.
— Och, Panie Boże! Ale żeby postawię przecie trzeba przedtem
wyjechać na morze?
— A jakżeby inaczej?
— Więc wieczorem też wyjeżdżacie?
— Ni. Wieczorem nie wyciągamy. Wyciągamy tylko z rana.
— A wieczorem wychodzicie stawiać?
— A jakże!
— A więc wieczorem też wyjeżdżacie?
— Aha!
— No widzisz, jakiś ty dureń! Żeby się z tobą dogadać, trzeba
przedtem najeść się porządnie. Dlaczegoś ty taki durny?
— Ja mały.
Wąsaty pan spojrzał na Gawrika z nie ukrywanym szyderstwem i niby
z lekka, choć w gruncie rzeczy dosyć mocno prztyknął go w głowę.
— Ech, ty rybaczysko!
Ale chłopiec nie był bynajmniej durniem.
Wyczuł on natychmiast w wąsaczu chytrego i niebezpiecznego wroga.
Chodzi po wybrzeżu, wypytuje o marynarza. Udaje tylko, że przyszedł
strzelać. Na pewno jakiś tajniak. Jeszcze zwącha, że właśnie u nich w
chałupie ukrywa się zbieg. Może już wyśledził, nie daj Boże!
Gawrik od razu postanowił udawać małego głuptasa. Od głuptasa
niewiele można się dowiedzieć.
Chłopiec zrobił natychmiast głupią minę, taką, jaką jego zdaniem
powinien mieć mały dureń, wybałuszył bezmyślnie oczy i zaczął z
przesadnym zawstydzeniem przestępować z nogi na nogę drapiąc liszaj na
wardze.
Wąsacz widząc, że ma do czynienia z głupkiem, postanowił najpierw
pozyskać go sobie, a potem rozpytać o wszystko.
Nie bez podstawy sądził, że dzieci to ród ciekawski i spostrzegawczy i
że lepiej aniżeli dorośli wiedzą, co się dzieje dokoła.
— A jak się nazywasz, chłopcze?
— Gawrik.
— T-ak. A więc Gawriucha?
— Aha, Gawriucha.
— Słuchaj, Gawriucha, a chciałbyś wystrzelić?
Chłopiec zaczerwienił się aż po uszy. Jednakże opanował się
natychmiast i udając w dalszym ciągu głupiego zapiszczał cieniutkim
głosikiem:
— Ale ja nie mam pięciu kopiejek.
— Pewnie, że nie masz kapitałów. To nic. Możesz jeden raz
wystrzelić, ja zapłacę.
— Oj, czy pan się nie śmieje ze mnie?
— Nie wierzysz mi? No, dobrze... Widzisz?
I mówiąc to wąsacz położył na ladzie dużą, nowiutką
pięciokopiejkówkę.
— Pal!
Z zapartym ze szczęścia oddechem Gawrik spojrzał niezdecydowanie
na właściciela strzelnicy. Ale twarz tego ostatniego przybrała już surowy,
oficjalny wyraz, który wyłączał całkowicie jakąkolwiek możliwość
przyjacielskiego porozumienia.
Spojrzał na chłopca jak na nieznajomego i schyliwszy się grzecznie
nad ladą spytał:
— Z czego wolisz strzelać, młody człowieku, z pistoletu czy ze
strzelby? W tej chwili Gawrik poczuł się naprawdę głupi — tak go
zmieszało niespodziewane szczęście.
Uśmiechnął się idiotycznie i jąkając się niemal wymamrotał:
— Z montechristo.
Gospodarz eleganckim ruchem nabił strzelbę i podał ją chłopcu.
Gawrik sapiąc rzucił się na ladę i zaczął mierzyć w butelkę. Miał
oczywiście największą ochotę wystrzelić w japoński pancernik. Ale bał się
spudłować, a butelka była duża.
Starał się, jak tylko mógł, przedłużyć rozkosz celowania.
Przez chwilę mierzył w butelkę, potem w zająca, później w pancernik,
potem znowu w butelkę. Przesuwał muszkę z krążka na krążek łykając
ślinę i myśląc z przerażeniem, że oto zaraz wypali — i skończy się ta
niebiańska rozkosz.
Gawrik westchnął głęboko, położył strzelbę i patrząc z miną
winowajcy na właściciela rzekł do wąsacza:
— Proszę pana, ja już nie będę strzelał, bo się już i tak nacelowałem,
niech mnie pan lepiej poczęstuje w budce wodą sodową. To przecież taniej
wypadnie.
Wąsacz nie miał nic przeciwko temu i obaj starając się nie patrzeć na
właściciela, na jego pogardliwą, a jednocześnie szyderczo-obojętną minę,
udali się do budki.
Tu wąsacz okazał się nagle tak szczodry, że Gawrik aż krzyknął ze
zdumienia. Zamiast wody z syropem, która kosztowała dwie kopiejki,
wąsaty pan zażądał ni mniej, ni więcej, tylko całej dużej butelki wody
„fiołek” za osiem kopiejek.
Chłopiec nie chciał wierzyć własnym oczom, kiedy budkarz wyjął
białą butelkę z fioletową etykietką i odkręcił cieniutki drucik, którym
przymocowany był korek.
Korek wystrzelił, ale nie tak gwałtownie jak kwas, lecz cichutko,
zdecydowanie, delikatnie. I natychmiast przezroczysta woda zapieniła się,
a z szyjki zaczął się wydobywać lekki dymek, który rozprzestrzeniał
delikatny zapach najprawdziwszych fiołków.
Gawrik ujął ostrożnie obiema rękami, jak drogocenny przedmiot,
zieloną, musującą szklankę i zmrużywszy oczy od słońca pił czując, jak
pachnący gaz uderza w nos przez gardło.
Chłopiec łykał ten czarodziejski napój bogatych i wydawało mu się, że
na jego triumf patrzy cały świat: słońce, obłoki, morze, ludzie, psy,
cykliści, drewniane koniki karuzeli, kasjerka miejskiego kąpieliska... I
wszyscy mówią: „Patrzcie, patrzcie, ten chłopiec pije wodę «fiołek»!”
Nawet maleńka, turkusowa jaszczurka, która wyskoczyła z burzanu,
żeby ogrzać na słońcu swój paciorkowaty kark, wisiała zawieszona na
kamieniu i patrzała na chłopca zmrużonymi oczami, jak gdyby mówiła;
„Patrzcie na tego szczęśliwego chłopca. Pije wodę «fiotek»”
Gawrik pił, a jednocześnie obmyślał, jak się będzie wyłgiwał, jeżeli
wąsacz zacznie znowu piłować go pytaniami
W głowie chłopca dojrzał odpowiedni plan.
— No co, Gawriucha, smakowała ci woda „fiołek”?
— Dziękuję panu, w życiu nie piłem takiej smacznej wody.
— Myślę. A powiedz mi teraz: Wyjeżdżaliście na morze wczoraj
wieczorem?
— Wyjeżdżaliśmy.
— Parowiec „Turgieniew” widzieliście?
— A jakżeby nie? O mało nam sieci nie poharatał swoimi kołami
— A z parowca nikt nie skoczył?
Wąsacz patrzał na chłopca przenikliwymi, czarnymi oczami
Gawrik uśmiechnął się z wysiłkiem i zaczął mówić z przesadnym
wzburzeniem:
— Jak Boga kocham, skoczył! Bodajbym zginął! On ja-ak skoczy, a
bryzgi na wszystkie strony ja-ak polecą! A on jak popłynie, raz-dwa!
— Czekaj! Czy nie łżesz? Dokądże on popłynął?
— Jak Boga kocham, że nie łżę!
I Gawrik, chociaż wiedział, że to grzech, przeżegnał się pośpiesznie
cztery razy z rzędu.
— Jak popłynął, jak popłynął...
Rozmachując rękami chłopiec zaczął pokazywać, jak płynął marynarz.
— Ale dokąd?
— Tam — chłopiec machnął ręką w kierunku morza.
— A gdzie podział się potem?
— Potem jakaś łódź go zabrała.
— Łódź? Jaka?
— Taka, wie pan, duża, ogromna, oczakowska łódź z żaglem.
— Tutejsza?
— Ni.
— A jaka?
— Z Dużej Fontanny... Albo może z Lustdorfu. Taka cała
niebieściutka, a na pół czerwona, ogromna. Jak go zabrała, tak od razu
poszła dalej i szła, i szła prosto na Lustdorf. Jak Boga kocham...
— Nie zauważyłeś nazwy łódki?
— A jakże, widziałem: „Sonia”.
— „Sonia”? Doskonale. A czy ty nie łżesz?
— Na Krzyż Święty przysięgam, żebym szczęścia w życiu nie widział,
albo „Sonia”, albo „Wiera”
— „Sonia” albo „Wiera”?
— Albo „Sonia”, albo „Wiera”... albo „Nadia”.
— No, pamiętaj...
I zamiast zapłacić za wodę, wąsacz szepnął kioskarzowi na ucho coś
takiego, od czego mina mu natychmiast zrzedła. Po czym skinął na chłopca
i zaczął spiesznie biec pod górę w kierunku miasta — jak się chłopiec
domyślił — na podmiejski pociąg.
Gawrik tylko na to czekał.
Półtora funta żytniego
Trzeba czym prędzej uprzedzić marynarza.
Ale Gawrik był ostrożnym i sprytnym chłopcem. Najpierw poszedł za
wąsaczem obserwując go z daleka, aż przekonał się na własne oczy, że
tamten udał się rzeczywiście na górę i zniknął w zaułku.
Dopiero wówczas chłopiec pobiegł do chałupki.
Marynarz spał. Ale zaledwie szczęknął zamek, zerwał się i siadł na
łóżku obróciwszy do drzwi twarz z przerażonymi, błyszczącymi oczami.
— Nie bójcie się, to ja. Połóżcie się. Chory legł znowu na posłaniu.
Chłopiec długo krzątał się w kącie udając, że ogląda haczyki sieci
ułożonej w okrągłym, wiklinowym koszyku. Nie wiedział, jak przystąpić
do rzeczy, żeby nie zaniepokoić zbytnio chorego.
Wreszcie podszedł do łóżka i przez chwilę stał niezdecydowany
pocierając nogę o nogę.
— Lepiej wam?
— Lepiej.
— Rozumiecie wszystko?
— Rozumiem.
— Dać wam jeść?
Chory, wyczerpany do cna nawet tą krótką rozmową, poruszył głową i
zamknął oczy. Chłopiec pozwolił mu odpocząć. Po pewnym czasie rzekł
cicho z łagodną natarczywością:
— To wy wczoraj skakaliście ze statku „Turgieniew”?
Chory otworzył oczy i spojrzał na chłopca uważnie, ż wielkim
wysiłkiem, ale nic nie odpowiedział,
— Baczcie, co wam powiem — mówił Gawrik szeptem przysiadając
obok niego na łóżku. — Tylko nie ruchajcie się, leżcie cicho...
I chłopiec jak najostrożniej opowiedział marynarzowi o swoim
spotkaniu z wąsaczem.
Chory zerwał się znowu i usiadł na łóżku uchwyciwszy mocno za
deski. Nie spuszczał z chłopca rozszerzonych, nieruchomych oczu. Czoło
jego zwilgotniało. Wciąż jednak milczał.
Raz tylko przerwał milczenie, a mianowicie wtedy, kiedy Gawrik
powiedział, że wąsacz miał plaster na twarzy.
W tym miejscu opowiadania w oczach chorego zamigotał jakiś dziki i
z ukraińska wesoły błysk, i chory wycedził ochryple przez zęby:
— To na pewno kot go podrapał.
Jednakże nagle zaniepokoił się i trzymając się poręczy stanął na
drżących nogach.
— Dawaj — mamrotał pochylając się bezwładnie to na jedną, to na
drugą stronę — dawaj... byle gdzie... Na Chrystusa Pana!
— Połóżcie się! Toć chorzy jesteście!
— Dawaj... dawaj... Dawaj moje ubranie... Gdzie rzeczy?
Zapomniał zapewne, że zrzucił zwierzchnie ubranie na morzu i teraz
macał niezaradnie wychudłą ręką po łóżku, nie golony, straszny, podobny
do wariata w swojej białej koszuli i kalesonach.
Taka litość brała na jego widok, a jednocześnie wyglądał tak groźnie,
że Gawrik gotów był uciec ze strachu.
Przemógł jednakże lęk, objął mocno tułów chorego i próbował ułożyć
go z powrotem na łóżko. Chłopiec o mało nie płakał.
— Zlitujcie się nad sobą. Połóżcie się!
— Puść! Zaraz pójdę.
— Dokąd pójdziecie w kalesonach?
— Daj ubranie...
— Co wy też mówicie? Jakie ubranie? Kładźcie się z powrotem.
Niczego nie mieliście na sobie!
— Puść! Pójdę.
— Co za skaranie mam z wami, gdybyście tylko wiedzieli! Zupełnie
jak dziecko! Kładźcie się, powiadam wam! — krzyknął nagłe chłopiec
gniewnie, zniecierpliwiony. — Co się tu będę cackał z wami jak z
dzieciakiem!
Chory położył się pokornie i Gawrik spostrzegł, że oczy jego
przesłoniły się znowu szkliwem gorączki.
Marynarz zamruczał cichutko, marszcząc czoło i przeciągając się.
— Na Chrystusa Pana!. Niech mnie ktoś ukryje! Puśćcie mnie do
komitetu... Nie wiecie, gdzie jest Odeski Komitet?... Nie strzelajcie, do
diabła z wami, bo całą winnicę wystrzelacie...
I zaczął gadać od rzeczy.
„Źle” — pomyślał Gawrik. W tej samej chwili z zewnątrz dały się
słyszeć kroki. Ktoś zmierzał prosto do chałupki przez burzan, z hałasem
łamiąc krzaki.
Chłopiec skulił się nie śmiać nawet odetchnąć. Mnóstwo
najstraszliwszych myśli przemknęło mu przez głowę.
Ale wkrótce usłyszał znany mu kaszel. Do chałupki wszedł dziadek.
I po tym, jak starzec rzucił u progu pustą skrzynkę, jak nos wytarł i jak
długo i jadowicie żegnał się przed ikoną Cudotwórcy, Gawrik poznał bez
cienia wątpliwości, że dziadek wypił.
Zdarzało się to staruszkowi bardzo rzadko, najczęściej po jakimś
nadzwyczajnym wydarzeniu — wszystko jedno, po radosnym czy po
smutnym.
Tym razem sądząc z tego, jak zwrócił się stary do Mikołaja
Cudotwórcy, wydarzenie było raczej smutne.
— No co, dziadku, kupiliście mięso na przynętę?
— Mięso na przynętę?
Starzec spojrzał na Gawrika jakimś nieprzyjemnym wzrokiem i
podsunął mu pod nos figę.
— Masz mięso! Naczepiaj! I podziękuj naszemu piernikowi-
Cudotwórcy. Pomódl się do niego, durnego, bodajby pękł! Nałowić dużych
byczków — to on potrafi, ale ceny zrobić w halach odpowiednie — to nie
jego rzecz! Co powiecie, moi państwo? Za takiego byczka — trzydzieści
kopiejek za setkę! Czy to widziane rzeczy?
— Po trzydzieści kopiejek! — wykrzyknął chłopiec ze zgrozą.
— Po trzydzieści, żebym się z tego miejsca nie ruszył! Ja do niej: „Za
taki towar po trzydzieści kopiejek? Bójcie się Boga, madame Storożenko!”
A ona do mnie: „Wasz Bóg się do cen w halach nie wtrąca. My mamy
swoje ceny, a Bóg swoje. A jeżeli się nie zgadzacie, to idźcie do Żydów,
może oni wam dadzą o jakąś kopiejkę więcej, tylko zwróćcie mi najpierw
moje osiemdziesiąt kopiejek długu”. Widzieliście coś podobnego ? No, czy
za to nie plunąć babie w jej paskudne ślepia? A więc wyobraźcie sobie
państwo, żem jednak plunął! Nie bacząc na całe hale, plunąłem! Jak Boga
kocham. Pełne oczy jej naplułem!
Słowom tym towarzyszyły pośpieszne znaki krzyża.
Oczywiście skłamał. Nikomu naturalnie w oczy nie napluł. Zatrząsł się
tylko cały, zbladł i zaczął przerzucać ryby ze skrzynki do kosza madame
Storożenko mamrocząc: „Bierzcie i udławcie się; żeby wam te byczki
bokiem wylazły!”
A madame Storożenko najspokojniej przeliczyła ryby i podała
dziadkowi dwanaście kopiejek lepkimi miedziakami rzucając krótko:
„Jesteśmy kwita”.
Dziadek wziął pieniądze i natychmiast, płonąc od bezsilnego gniewu,
poszedł do monopolu i kupił za sześć kopiejek niebieską buteleczkę z
czerwoną główką. Odbił lak o specjalną tarkę, przybitą do akacji obok
szynku i trzęsącą się ręką wybił koreczek, zawinięty w cienką bibułkę.
Jednym haustem wlał wódkę do gardła i na zakąskę huknął cienką
butelkę o bruk rozbijając ją na drobne kawałki, chociaż mógłby dostać za
nią kopiejkę kaucji.
Potem idąc do domu, kupił po drodze dla wnuczka za kopiejkę
czerwonego lizaka — kogutka na sosnowym patyczku, zdawało mu się
bowiem wciąż, że Gawrik jest jeszcze malutkim chłopczykiem — i kupił
jeszcze dwa bardzo białe i bardzo kwaśne obarzanki dla chorego
marynarza.
Za pozostałe pieniądze nabył półtora funta żytniego chleba.
W drodze taka nim złość trzęsła, że dziesięć razy zatrzymywał się i
spluwał z wściekłością przed siebie, pewny, że pluje w podłe ślepia
madame Storożenko.
— Przysięgam na Święty Krzyż — powtarzał dysząc w twarz Gawrika
słodkawym zapachem wódki i wsuwając mu do ręki lizaka. — Spytaj,
kogo chcesz w halach, całe hale widziały, jak jej w te podłe ślepia
naplułem. A ty, dziecinko, zjedz kogutka, dobry. Taki dobry jak piernik.
W tej chwili starzec przypomniał sobie chorego i zaczął mu podsuwać
obarzanki.
— Nie ruszajcie go dziadku. On dopiero co zasnął. Niech odpoczywa.
Dziadek położył ostrożnie obarzanki na poduszce obok głowy
marynarza i powiedział szeptem:
— Tss! Tss! Niech sobie odpoczywa. A potem, jak się obudzi, będzie
jadł. Żytniego nie wolno mu teraz: ma kiszki bardzo słabe, a obarzanki
może jeść, nie zaszkodzą.
Popatrzywszy z upodobaniem na obarzanki i na chorego, stary pokiwał
głową i rzekł z czułością:
— Śpi i o niczym nie wie. Ech, marynarzu, marynarzu, kiepsko z tobą!
Posłał sobie w kącie marynarkę i ułożył się na spoczynek.
Gawrik wyszedł z chałupki, obejrzał się na wszystkie strony i mocno
zamknął za sobą drzwi. Postanowił nie tracąc ani chwili udać się na Bliskie
Młyny do starszego brata, Tierientija.
Decyzja ta zrodziła się w owej chwili, kiedy chłopiec usłyszał, jak
chory wymawiał w malignie słowo „Komitet”. Gawrik nie wiedział
dokładnie, co to znaczy Komitet. Ale kiedyś słyszał to słowo z ust
Tierientija.
Ranek
Pietia obudził się i zdumienie go ogarnęło, gdy ujrzał, że jest w
miejskim pokoju pośród zapomnianych mebli i obić.
Promień słoneczny przeciął pokój wcisnąwszy się przez szparę w
okiennicy. Pełne kurzu powietrze było jakby ukośnie przecięte od góry do
dołu. Oświetlony rzęsiście, zawieszony w powietrzu pył, niteczki,
ździebełka, poruszające się, a jednocześnie nieruchome, tworzyły na pół
przezroczystą ścianę.
Wielka mucha jesienna przelatując przez tę smugę świetlną rozjarzyła
się nagle i zgasła natychmiast.
Nie było słychać ani kwakania kaczek, ani histerycznego gdakania
kury, która zniosła jajko za domem, ani głupiej paplaniny indyków, ani
świeżego świergotu wróbla, kołyszącego się na cieniutkiej gałązce drzewa
morwowego, która wygięła się pod nim na kształt łuku.
Inne zupełnie, miejskie dźwięki dobiegały z zewnątrz i z wewnątrz
mieszkania.
W jadalni szurgały niegłośno wiedeńskie krzesła, brzęczała miseczka,
w której myto dźwięczącą melodyjnie szklankę. Rozlegał się „brodaty” —
w wyobraźni chłopca — głos ojca, męski i jakoś po miejsku obcy.
Dzwonek elektryczny rozbrzmiewał w korytarzu, Trzaskały drzwi to
frontowe, to kuchenne i Pietia rozpoznawał nagłe po dźwięku, które z nich
stuknęły.
A tymczasem z jakiegoś pokoju, którego okno wychodziło na
podwórze — ach tak, to z pokoju cioci! — dobiegały bez chwili przerwy
śpiewne podwórzowe wołania przekupniów. Zjawili się jeden za drugim ci
podwórzowi artyści, przybywający na występy gościnne, i każdy
wykonywał swoją krótką arię.
— Węgiel! Węgiel! — śpiewał skądsiś z daleka rosyjski tenor, jakby
opłakując swą minioną dziarskość i minione szczęście.
— Węgle-e!
Zastępował go niski, komiczny bas szlifierza:
— Ostrzę noże — nożyczki, brzytwy!... Ostrzę noże — nożżż,
brzytwww!... Nożenożżż... Brzytw...
W ślad za szlifierzem zjawił się blacharz napełniając podwórze
potężnymi ruladami aksamitnego barytonu:
— Lutuję, reperuję wiadra, rondle! Lutuję, reperuję wiadra, rondle.
Wbiegała pozbawiona głosu handlarka napełniając upalne powietrze
miejskiego ranka gardłowym recitatiwern:
— Gruszki, jabłka! Grass... Jabł... Pomidorrr!
Smutny handlarz starzyzną wyśpiewywał żydowskie kuplety:
— Stare rzeczy, stare rzeczy Starszcz... Starszsz...
I wreszcie wieńcząc cały ten koncert, prześliczną neapolitańską
canzonettą występowała nowiutka katarynka firmy „Nieczada” i rozlegał
się krzykliwy głos ulicznej śpiewaczki:
Ledwie zadrżą listeczki na wietrze,
skądsiś trele słowi-i-cze słychać,
wczoraj jeszcze chodziłaś w chusteczce,
dziś jedwabie na siebie włożyłaś.
Jaskółeczko, śpiewaj, co sercu dolega...
— Węgiel, węgiel! — zaśpiewał tenor rosyjski, gdy tylko katarynka
odeszła.
I koncert zaczął się od nowa.
Jednocześnie z ulicy dobiegał turkot dorożek, szum podmiejskiego
pociągu, dźwięki orkiestry wojskowej.
I nagle wśród całego tego harmideru rozległ się jakiś niesłychanie
znajomy syk, coś zgrzytnęło, zadźwięczało i jeden po drugim
rozbrzmiewały wyraźnie, jak gdyby wyliczając coś, miarowe, czysto
brzmiące dźwięki. Co to? Ależ słuchajcie, to przecież zegar! Ten sam
słynny stołowy zegar, który, jak głosiła legenda rodzinna, ojciec wygrał na
loterii-allegri będąc jeszcze narzeczonym mamy.
Jak mógł Pietia zapomnieć o nim ? Ależ rzeczywiście, to on! To on
„uderzał” czas. Jednakże chłopiec nie zdążył obliczyć ile. W każdym razie
jakoś bardzo dużo: może dziesięć, a może jedenaście. Mój Boże! Na
letnisku Pietia wstawał o siódmej... Zerwał się i ubrał się czym prędzej,
umył się — w łazience! — i wszedł do jadalni mrużąc oczy od słońca,
padającego na posadzkę gorącymi pasami.
— Oj, jak ci nie wstyd! — zawołała ciocia kiwając z wyrzutem głową,
jednocześnie uśmiechając się radośnie do siostrzeńca, który tak bardzo
wyrósł i opalił się. — Jedenasta. Umyślnie nie budziliśmy ciebie.
Chcieliśmy zobaczyć, jak długo będziesz się wylegiwał, ty wiejski
leniuszku. No, nic strasznego! Po podróży wolno. Siadaj czym prędzej. Z
mlekiem ci nalać czy bez? Do szklanki czy do twojej filiżanki?
Ach, prawda! Jakże mógł zapomnieć? Jego filiżanka! No tak, przecież
miał „swoją filiżankę” porcelanową z niezapominajkami i ze złotym
napisem: „W dniu imienin” — zeszłoroczny upominek Duni.
Ale spójrzcie, drodzy, nasz samowar! Okazuje się, że i o nim Pietia
zapomniał. I obarzanki grzały się, zawieszone na jego rączkach! I
cukierniczka z białego metalu w kształcie gruszki, i szczypce w kształcie
czapli!
Czekajcie, a żołądź dzwonka na sznurku pod wiszącą lampą... I zresztą
sama lampa: kula z drobniutkimi wisiorkami pod białym kloszem!
A tu co takiego ojciec trzyma w ręku? Toć to gazeta! Co prawda, to
prawda, Pietia zapomniał najzupełniej, że na świecie istnieją gazety.
„Odeskie Wiadomości” z malutką dymiącą lokomotywą nad rozkładem
jazdy pociągów i dymiącym stateczkiem nad rozkładem jazdy parowców.
(I dama w gorsecie w ogłoszeniach!) Ech, „Niwa”! „Serdeczne słowa”! Oj,
ile opasek nazbierało się w ciągu lata!
Słowem, Pietię otoczyło tyle „starych” nowości, że nie wiedział, na co
wpierw patrzeć.
A Pawlik zerwał się o świcie i już oswoił się najzupełniej z nowym
starym otoczeniem. Napił się już dawno mleka i teraz zaprzęga Kudłatkę
do zestawionego z krzeseł dyliżansu.
Od czasu do czasu przebiegał zafrasowany przez pokoje, trąbił na
swojej trąbce, niby to zwołując pasażerów.
W tej chwili Pietia przypomniał sobie o wczorajszych wydarzeniach i
aż zerwał się od stołu.
— Oj, ciotuchno! Przecież nie zdążyłem opowiedzieć cioci wczoraj!
Ach, co się nam przydarzyło, tego ciocia nie może sobie wyobrazić! Ja
zaraz opowiem! Tylko ty, Pawliku, nie przerywaj mi, proszę cię...
— Ależ ja już wiem, już wiem.
Pietia aż przybladł.
— I o dyliżansie ciocia wie?
— Wiem, wiem.
— I o parowcu?
— I o parowcu.
— I jak on skoczył wprost do morza?
— Wiem wszystko.
— Kto cioci opowiedział?
— Tatuś.
— No, tatusiu! — krzyknął Pietia zrozpaczony i aż tupnął obiema
nogami. — No, kto cię prosił, żebyś opowiadał, kiedy ja umiem opowiadać
lepiej od ciebie! Widzisz, zepsułeś mi wszystko! — Pietia o mało nie
płakał. Zapomniał nawet, że już jest dorosły i że jutro ma pójść do
gimnazjum.
Zaczął utyskiwać.
— Oj, ciotuchno, lepiej opowiem jeszcze raz, mnie wyjdzie o wiele
ciekawiej.
Ale cioci nagle poczerwieniał nos, oczy napełniły się łzami i
przyciskając palce do skroni powiedziała zbolałym głosem:
— Na Boga, na Boga! Nie trzeba! No, nie mogę tego słuchać
obojętnie; że też ludzie, którzy nazywają siebie chrześcijanami, mogą tak
męczyć się wzajemnie.
Odwróciła się wycierając nos malutką, koronkową chusteczką. Pietia
przerażony spojrzał na ojca. Ojciec patrzał poważnie i całkiem nieruchomo
w okno. Chłopcu zdawało się, że i w jego oczach również błyszczą łzy.
Pietia nie zrozumiał nic, prócz tego, że nie uda się chyba opowiedzieć
raz jeszcze wczorajszej historii. Wypił więc czym prędzej herbatę i pobiegł
na podwórko, żeby tam poszukać słuchaczy.
Dozorca całkiem obojętnie wysłuchał opowiadania i oświadczył:
— No cóż, zwykła sprawa. Bywa jeszcze inaczej.
A więcej nie było już komu opowiadać. Nusik Kogan, syn sklepikarza
z tego samego domu, pojechał jak na złość w odwiedziny do wuja na
Kujalnicki Liman. Wołodia Dybski przeprowadził się dokądś. Inni nie
wrócili jeszcze z letnisk.
Gawrik kazał Duni powiedzieć, że zajdzie dzisiaj, ale wciąż jeszcze go
nie było. Gdyby tak jemu opowiedzieć! A może by tak pójść do Gawrika
na wybrzeże?
Pieti nie wolno było chodzić samemu nad morze, ale pokusa była zbyt
silna.
Chłopiec wsunął ręce do kieszeni, obojętnie pokręcił się przez chwilę
pod oknami, a później równie obojętnie, żeby nie wzbudzić podejrzeń,
wyszedł na ulicę, dla zachowania pozorów przespacerował obok domu,
następnie skręcił za róg i popędził nad morze.
Ale pośrodku uliczki, na której znajdowały się ciepłe kąpiele morskie,
natknął się na bosego chłopaka. Coś znajomego... Któż to? Spójrzcie,
przecież to Gawrik!
Uczciwe słowo honoru
— O, Gawrik!
— O, Piet’ka!
Tymi dwoma okrzykami zdumienia i radości zakończył się właściwie
moment spotkania przyjaciół od serca.
Chłopcy nie całowali się, nie ściskali sobie rąk, nie zaglądali w oczy,
co bez wątpienia uczyniłyby na ich miejscu dziewczynki.
Nie rozpytywali o zdrowie, nie wyrażali głośno zachwytu. Postąpili,
jak przystało na mężczyzn, na czarnomorców, wyrazili swoje uczucia
krótkimi, powściągliwymi okrzykami i natychmiast przeszli do
konkretnych spraw, jak gdyby rozstali się dopiero wczoraj.
— Dokąd idziesz?
— Nad morze. A ty?
— Na Bliskie Młyny do brata.
— Po co?
— Trzeba. Pójdziesz?
— Na Bliskie Młyny?
— No to co?
— Bliskie Młyny...
Pietia nigdy nie był na; Bliskich Młynach. Wiedział, tylko, że to
strasznie daleko, gdzieś na krańcu świata.
Bliskie Młyny były w jego wyobrażeniu smutną krainą wdów i sierot.
Istnienie Bliskich Młynów ujawniało się zawsze, w wyniku jakiegoś
nieszczęścia.
Najczęściej pojęcie „Bliskie Młyny” towarzyszyło czyjejś nagłej
śmierci. Mówiono: „Słyszeliście, co za zmartwienie? Mąż Anżeliki
Iwanowny umarł nagle i pozostawił ją zupełnie bez środków do życia.
Przeprowadziła się z Marazlijewskiej na Bliskie Młyny”.
Z Bilskich Młynów nie było powrotu. Jeśli nawet wracał człowiek
stamtąd, to jedynie jako cień, ale i wtedy nie na długo, na godzinę; nie
więcej.
Mówiono: „Wczoraj przyszła do nas z Bliskich Młynów Anżelika
Iwanowna, której mąż umarł, nagle, posiedziała godzinę, nie więcej.
Trudno ją poznać. Cień...”
Kiedyś Pietia był z ojcem na pogrzebie pewnego nauczyciela, który
umarł nagle, i Pietia słyszał dziwne, straszne słowa, które duchowny
mówił nad grobem — o jakichś „siołach sprawiedliwych, jako że pokój
znajdą”... czy coś takiego.
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że „sioła sprawiedliwych” to nic
innego jak właśnie Bliskie Młyny, gdzie potem „spokój znajdą” krewni
nieboszczyka.
Pietia wyobrażał sobie wyraźnie te smutne sioła z mnóstwem
wiatraków, wśród których „spokój znajdą” cienie wdów w czarnych
chustkach i sierot w połatanych sukienkach.
Rozumie się, że pójście bez pozwolenia na Bliskie Młyny było
straszliwym przestępstwem. Było to bezwzględnie czymś o wiele gorszym
aniżeli dobrać się do kredensu po konfitury czy nawet przynieść do domu
w zanadrzu zdechłego szczura. To było prawdziwe przestępstwo. I
chociaż. Pietia miał ogromną ochotę pójść z Gawrikiem do zaczarowanej
krainy bolesnych młynów i na własne oczy zobaczyć cienie wdów
jednakże zdecydował się nie od razu.
Przez dziesięć minut męczyło go sumienie. Wahał się.
Zresztą nie przeszkadzało mu to od dawna, już kroczyć obok Gawrika
przez miasto i zachłystując się opowiadać o swoich przygodach w
podróży.
A więc kiedy w straszliwej walce z sumieniem zwyciężył bądź co bądź
Pietia, i głos sumienia został ostatecznie zduszony, przeszli już dobry
kawał drogi.
Zasady dobrego tonu nakazywały czarnomorskim chłopcom wszystko
na świecie traktować jak najobojętniej.
Jednakże opowiadanie Pieti wywarło, wbrew wszelkiemu oczekiwaniu,
ogromne wrażenie na Gawriku. Gawrik ani razu nie splunął pogardliwie
przez ramię i ani razu nie powiedział „łżesz”. Pieti wydawało się nawet, że
Gawrik przeląkł się. Ale Pietia przypisał to natychmiast swemu talentowi
narratora.
Poczerwieniał i krzyczał na całą ulicę, odtwarzając jak w teatrze tę
straszną scenę:
— Wtedy ten ja-ak palnie go po mordzie deszczułką z gwoździem!
Uczciwe słowo honoru! A wówczas on ja-ak krzyknie na cały statek: Stó-
ój! Stó-ój! Możesz mi napluć w oczy, jeżeli kłamię. A wtedy ten ja-ak
skoczy na poręcz i jak nie skoczy do morza — ba-bach! — aż poleciały
bryzgi, wysokie, do czwartego piętra, żebym tak jutra nie doczekał, na
Święty Krzyż!...
Pietia tak straszliwie wymachiwał rękami i tak podskakiwał, że aż
wywrócił przed jakimś sklepikiem kosz z rogalikami i chłopcy musieli biec
z wysuniętym językiem przez kilka ulic ratując się ucieczką przed
właścicielem kosza.
— A ten był jaki? — spytał Gawrik. — Z kotwicą na ręku czy jak?
— No tak! To zrozumiałe! — wrzeszczał podniecony Pietia dysząc
ciężko.
— Tu miał kotwicę?
— No chyba! A ty skąd wiesz?
— Marynarzy nie widziałem, czy co? — odburknął Gawrik i splunął
zupełnie jak dorosły.
Pietia spojrzał z zazdrością na swojego przyjaciela i splunął również.
Ale nie wyszło to wcale tak elegancko. Ślina nie odleciała daleko, lecz
kapnęła leniwie na kolano Pieti i trzeba było wycierać ją rękawem.
Wówczas Pietia postanowił sobie, że musi wyćwiczyć się nieco w
spluwaniu, i wprawiał się przez całą drogę tak energicznie, że nazajutrz
popękały mu wargi i bolały go, kiedy jadł melon.
— A tamten — spytał Gawrik — był w sandałach i w okularach?
— W binoklach.
— Niech i tak będzie.
— A ty skąd wiesz?
— Tajniaków nic widziałem, czy co ?
Skończywszy swoją historię Pietia oblizał pośpiesznie wargi i
natychmiast, bez chwili odpoczynku zaczął opowiadać ją znowu od
początku.
Trudno wyobrazić sobie, jaką mękę przeżywał przy tym Gawrik. W
porównaniu z tym, co sam wiedział, wszystkie przygody Pieti nie były
warte złamanego szeląga! Gdyby napomknął tylko, że ten sam tajemniczy
marynarz jest teraz w ich chałupce, Piet’ce natychmiast zrzedłaby mina.
Ale trzeba było milczeć i wysłuchiwać po raz drugi jego historii. I to
było nie do zniesienia.
A może jednak napomknąć? Tylko jednym słówkiem. Nie, nie, za nic
w świecie! Piet’ka rozpaple na pewno. A gdyby tak wziąć od niego
uczciwe słowo honoru? Nie, nie, i tak rozpaple. Albo kazać mu przysiąc na
cerkiew? Może, jeżeli kazać się przeżegnać — przysiąc na cerkiew — to
nie wypaple...
Słowem, Gawrika dręczyły wątpliwości.
Język swędził go tak bardzo, że chwilami chłopiec ściskał sobie wargi
palcami, żeby nie zacząć mówić.
Jednakże nic nie pomagało. Ogarniała go coraz bardziej nieprzeparta
chęć ujawnienia tajemnicy. A tymczasem Pietia opowiadał gorączkowo w
dalszym ciągu, malując jak jechał dyliżans, jak z krzaków winorośli
wyskoczył straszny marynarz i napadł na woźnicę, jak Pietia zaczął na
niego krzyczeć i jak tamten schował się pod ławką...
Tego było już za wiele. Gawrik nie wytrzymał.
— Daj uczciwe słowo honoru, że nikomu nie powiesz!
— Uczciwe słowo honoru — rzekł Pietia szybko bez mrugnięcia
okiem.
— Przysięgnij.
— Jak Boga kocham, na Święty Krzyż. A bo co?
— Powiem ci coś.
— No co?
— Ale nie powiesz nikomu?
— Żebym się z tego miejsca nie ruszył!
— Przysięgnij na szczęście!
— Żebym w życiu szczęścia nie zaznał! — z gotowością wyrzekł
Pietia przełykając z zaciekawieniem całą masę śliny i dodał dla większej
pewności: — Niech oślepnę! No co?
Gawrik szedł przez chwilę w milczeniu. Wciąż jeszcze walczył z
pokusą. Ale pokusa zwyciężała.
— Piet’ka — rzekł ochryple — przysięgnij na cerkiew!
Pietia, który płonął z niecierpliwości, by czym prędzej usłyszeć
tajemnicę, zaczął szukać oczami cerkwi.
Chłopcy przechodzili właśnie obok starego cmentarza. Nad wapiennym
murem, wzdłuż którego ulokowali się sprzedawcy wianków i nagrobków,
widać było wierzchołki starych akacji i marmurowe skrzydła smutnych
aniołów.
A więc Bliskie Młyny leżały rzeczywiście w bezpośrednim sąsiedztwie
ze śmiercią, skoro droga ku nim wiodła obok cmentarza.
Za akacjami i aniołami na bladoliliowym, omglonym niebie widniała
kopuła cmentarnej cerkwi.
Pietia pomodlił się żarliwie, zwrócony do złotego krzyża z łańcuchami,
i wyrzekł z przekonaniem.
— Jak Boga kocham, że nie powiem! No?
— Słyszysz, Piet’ka...
Gawrik zaciskał wargi i gryzł sobie rękę. W oczach miał łzy.
— Słyszysz Piet’ka... Jedz ziemię, że nie powiesz!
Pietia rozejrzał się uważnie na wszystkie strony i zobaczył pod murem
odpowiednią, dosyć czystą ziemię. Wydrapał paznokciem szczyptę i
wysunąwszy język, świeży i różowy jak siekana kiełbasa, położył na nim
szczyptę ziemi. Uczyniwszy to zwrócił na przyjaciela pytające,
wybałuszone oczy.
— Jedz! — rzekł Gawrik ponuro.
Pietia zmrużył oczy i zaczął starannie żuć ziemię. Ale w tej samej
chwili chłopcy usłyszeli na drodze dziwne, niezbyt głośne dzwonienie.
Dwaj żołnierze-konwojenci z czarnymi epoletami prowadzili pod
obnażonymi szablami aresztanta w kajdanach. Trzeci żołnierz kroczył za
nimi z rewolwerem i ciężką książką z pokwitowaniami w marmurkowej
okładce. Aresztant szedł ze spuszczoną głową w czapeczce z żołnierskiego
sukna i w takiej samej kapocie, spod której widać było szare kalesony.
Kajdany na nogach były niewidoczne — brzęczały one głucho w
nogawkach kalesonów — ale długi łańcuch kajdan od rąk zwisał z przodu i
dzwoniąc delikatnie, uderzał o kolana.
Aresztant podnosił go raz po raz ruchem, jakim duchowny podnosi
sutannę, przechodząc przez kałużę. Ogolony, z poszarzałą twarzą,
przypominał czymś żołnierza albo marynarza.
Widać było, że wstyd mu bardzo iść tak w biały dzień przez ulicę.
Starał się nie patrzeć ani w prawo, ani w lewo.
Żołnierzom było widocznie, również wstyd, ale nie spoglądali oni w
dół, przeciwnie, patrzyli gniewnie w górę, tak aby nie spotykać się ze
wzrokiem przechodniów.
Chłopcy zatrzymali się i stali z otwartymi ustami oglądając nasunięte
ukośnie czapki żołnierzy, granatowe sznury od rewolwerów i jaskrawo-
białe ostrza bujających się w rozkołysanych rękach szabel, na których
końcach migotały blaski słońca.
— Przechodzić, nie zatrzymywać się — rzekł gniewnie żołnierz z
książką. — Nie wolno patrzeć.
Konwojenci z aresztantem przeszli. Pietia otarł język rękawem i rzekł:
— No co?
— Czego?
— No, powiedz teraz.
Gawrik spojrzał nagle ze złością na przyjaciela, zgiął z pasją rękę i
podsunął załatany łokieć pod sam nos Pieti.
— Masz! Ugryź!
Pietia nie wierzył własnym oczom. Wargi jego drgnęły.
— Przecież jadłem ziemię — wyrzekł niemal ze łzami. Oczy Gawrika
błysnęły jakimś dzikim blaskiem, przysiadł na piętach, zakręcił się jak bąk
krzycząc obraźliwym tonem:
— Głupca oszukali, szturchańca mu dali i patyków pęk, bodajbyś pękł!
Pietia zrozumiał, że dał się nabrać: Gawrik nie miał pewno żadnej
tajemnicy, chciał sobie tylko zażartować z niego, zmusić go, żeby jadł
ziemię. To gniewa oczywiście, ale znów nie tak strasznie.
Kiedy indziej Pietia spłata Gawrikowi takiego psikusa, że Gawrik
pożałuje. Zobaczymy jeszcze!
— To nic, popamiętasz, draniu! — rzekł Pietia z godnością i
przyjaciele szli dalej, jakby nigdy nic.
Tylko od czasu do czasu Gawrik zaczynał wybijać bosymi piętami takt
i nucić:
Głupca oszukali,
szturchańca mu dali
i patyków pęk.
bodajbyś pękł!
Bliskie Młyny
Wędrówka była bardzo interesująca.
Pietia nie przypuszczał nigdy, że miasto jest takie duże. Ulice, których
dotąd nie znał, stawały się coraz bardziej biedne. Czasami napotykali
sklepy z towarem wyłożonym wprost na chodnik.
Pod akacjami stały tanie łóżka żelazne, pasiaste materace, stołki
kuchenne. Leżały stosy dużych, czerwonych poduszek, mioteł z prosa,
szczotek, sprężyn materacowych. Wszystkiego dużo i wszystko wielkie,
nowe i widocznie tanie.
Za cmentarzem zaczęły się składy drzewa, od których płynął dziwnie
przyjemny, gorący, ale nieco kwaśnawy zapach dębu.
Potem ciągnęły się magazyny — owies, siano, otręby — z zabawnie
wielkimi wagami na żelaznych łańcuchach. Stały tam odważniki,
olbrzymie jak w cyrku.
Dalej — składy desek ze schnącymi tarcicami. I tutaj przeważał gorący
zapach rozpiłowanego drzewa. Ale ponieważ była to sosna, więc zapach
nie wydawał się kwaśny, lecz przeciwnie: suchy, terpentynowy,
aromatyczny.
Na pierwszy rzut oka uderzało, że im bliżej Bliskich Młynów, tym
świat stawał się bardziej ordynarny i brzydszy.
Gdzie podziały się eleganckie „Bufety sztucznych wód mineralnych”,
połyskujące niklowymi kołowrotami z mnóstwem różnokolorowych soków
? Zastąpiły je teraz sklepiki spożywcze z granatowymi szyldami — śledź
na widelcu — i knajpy, gdzie przez otwarte drzwi widać było półki z
owalnymi, białymi imbrykami z namalowanymi na nich ordynarnie
kwiatami przypominającymi warzywa raczej aniżeli kwiaty.
Zamiast eleganckich dorożek po kiepskiej jezdni, zasypanej sianem i
otrębami, turkotały wozy ciężarowe.
Za to przedmiotów, które można było znaleźć na bruku, było tu bez
porównania więcej aniżeli w znanych Pieti dzielnicach. Raz po raz błyśnie
w kurzu ulicznym podkowa albo nakrętka, to znów pudełko od
papierosów.
Spostrzegłszy tego rodzaju przedmiot chłopcy rzucali się ku niemu na
wyścigi popychając się i krzycząc:
— Zamawiam bez podziału!
Albo:
— Zamawiam do podzału!
I w zależności od tego, kto pierwszy wykrzyknął, znaleziony przedmiot
stawał się święcie i bezwzględnie własnością osobistą albo też wspólną.
Chłopcy znajdowali tyle przedmiotów, że w końcu przestali je
podnosić robiąc wyjątek tylko dla pudełek od papierosów.
Pudełka były niezbędne do gry w „tekturki”. Każde z nich miało swoją
wartość, zależnie od obrazka. Postać ludzka liczyła się za piątkę, zwierzę
— za jeden, dom — za pięćdziesiąt.
Każdy chłopiec odeski nosił w kieszeni talię takich tekturek.
Grano również w papierki od cukierków, ale to już przeważnie
dziewczynki i całkiem mali chłopcy, do pięciu lat.
Co do Gawrika i Pieti, wiadomo było, że od dawna odnosili się do
papierków z najgłębszą pogardą i grali jedynie w tekturki.
W dzielnicach nadmorskich palono nie wiadomo czemu wyłącznie
„Cygankę” i „Jaskółkę”.
Co pociągającego znajdowali nadmorscy palacze w tych papierosach
— było nierozwiązalną zagadką. Wstrętne papierosiska!
Na jednych — jaskrawy, lakierowany portret czarnomorskiej Cyganki:
dymiący papierosik w koralowych usteczkach i róża w granatowych
włosach. „Cyganka” liczyła się wszystkiego za piątkę, a i to było
naciągnięte, bo postać Cyganki była namalowana tylko do pasa.
Na innych pudełkach — trzy nędzne jaskółki. Te warte były jeszcze
mniej: wszystkie razem trójkę.
Niektórzy dziwacy palili nawet „Zefiry”, bez żadnego w ogóle
obrazka, jedynie z napisem, tak że tekturka wcale nie liczyła się w grze. A
co najdziwniejsze, te właśnie papierosy były w sklepiku najdroższe.
Trzeba być kompletnym durniem, żeby kupować taką lichotę. Chłopcy
aż spluwali, kiedy natknęli się na pudełko po „Zefirach”.
Pietia i Gawrik niecierpliwie pragnęli stać się dorosłymi, żeby móc
palić papierosy. Nie ma obawy, oni już nie będą robili głupstw i będą
kupowali wyłącznie „Kercz” — świetne papierosy, gdyż na pokrywce
pudełka wymalowany był obrazek: miasto nadmorskie i port z mnóstwem
parowców.
Najlepsi nawet specjaliści od tekturek nie wiedzieli dokładnie, jak
powinno się liczyć „Kercz”, były bowiem rozbieżności w ocenie
parowców. W każdym razie „Kercz” notowany był na ulicznej giełdzie dla
równego rachunku jako pięćset.
Szczęście dopisywało chłopcom niezwykle.
Można było pomyśleć, że wszyscy palacze z dzielnicy cmentarza
postanowili wzbogacić Pietię i Gawrika: palili oni wyłącznie „Kercz”.
Chłopcy nie nadążali podnosić cennych pudełek. Z początku nie
wierzyli własnym oczom. Było to zupełnie tak jak we śnie, kiedy idzie się
drogą i co trzy kroki znajduje trzy ruble.
Wkrótce kieszenie ich były wypełnione po brzegi. Bogactwo tak
wielkie że aż przestało cieszyć. Nastąpił przesyt.
Pod wysokim i wąskim murem jakiejś fabryki, na którym na
poczerniałych od kopcia cegłach namalowane były tak wielkie drukowane
litery, że z bliska nie można ich było wcale odczytać, chłopcy rozegrali
kilka partii podrzucając tekturkę i śledząc, jaką stroną upadnie.
Lecz tym razem w grze nie było żądnego hazardu. Zbyt wiele tekturek
posiadał każdy z nich. Nie szkoda było przegrywać. Co za przyjemność
mogła sprawiać, taka gra?
Tymczasem miasto ciągnęło się i ciągnęło, a każda jego część miała
inny wygląd i charakter.
Najpierw przeważał w nim jakiś odcień cmentarny, więzienny. Potem
jakiś, „hurtowy” i zarazem szynkarski. Jeszcze dalej fabryczny.
Obecnie nad krajobrazem panowała niepodzielnie, kolej. Jeden za
drugim zjawiały się pakhauzy, blokposty, semafory... Wreszcie zastąpił
drogę szlaban, który opuścił się tuż przed ich nosem.
Z budki wyszedł zwrotniczy z zieloną chorągiewką Rozległ się
gwizdek. Spoza drzew wypłynął w górę obłoczek śnieżnobiałej pary i obok
zachwyconych chłopców przebiegła, tyłem duża lokomotywa, popychając
przed sobą tender.
Och, co za, widowisko! Już choćby, dlatego tylko warto było wyjść z
domu bez pozwolenia.
Jakże szybko i zawzięcie, stukały korbowody, jakże śpiewały, szyny, z
jaką niepokonaną, czarodziejską siłą pociągały z zawrotną szybkością
obracające się lane koła, omotane gęstą, a jednocześnie niemal przejrzystą
parą!
Duszę oczarowaną ogarnia szaleńczy poryw, wciąga ją nieludzki,
niepowstrzymany bieg maszyny, podczas gdy ciało z największym
wysiłkiem walczy z pokusą, opiera się i kamienieje ze zgrozy, opuszczone
na tę jedną chwilę przez duszę, która rzuciła się pod kola!
Chłopcy stali zacisnąwszy piąstki i rozstawiwszy nogi, bladzi, drobni, z
błyszczącymi oczami, z uczuciem jakby marzły im włosy na głowie. Och,
jakie to straszne było, a zarazem jakie wesołe! Gawrik, co prawda, znał to
uczucie już nie od dzisiaj, ale Pietia przeżywał je po raz pierwszy, Z
początku nie zwrócił nawet uwagi na to, że zamiast maszynisty z owalnego
okienka lokomotywy, wyglądał żołnierz w czapce bez daszka z czerwoną
obwódką i że na tendrze również stał żołnierz z ładownicą i karabinem.
Zaledwie lokomotywa znikła za zakrętem, chłopcy pobiegli, pędem; na
nasyp i przywarli uszami do gorących, aż do biała wytartych szyn,
huczących jak orkiestra.
Czyż nie warto było uciec bez pozwolenia z domu i znieść, potem
każdą karę za szczęście przywarcia, uchem do szyny, po której dopiero co,
właśnie przed chwilą — przeszła prawdziwa lokomotywa?
— Dlaczego stał na niej żołnierz zamiast maszynisty? — spytał Pietia,
kiedy nacieszyli się już słuchaniem szumu szyn i nabrawszy kamyczków z
podsypki toru poszli w dalszą drogę.
— Widocznie kolejarze znowu: strajkują — odpowiedział Gawrik
niechętnie.
— Co to znaczy: strajkują ?
— Strajkują — to znaczy: strajkują — bardziej jeszcze ponuro rzekł
Gawrik. — Nie idą do pracy. Wtedy zdarza się,, że zamiast nich prowadzą
pociąg żołnierze.
— A żołnierze nie strajkują?
— Żołnierze nie strajkują. Nie mają prawa. Naszego brata za to —
oho! — mogą do rot aresztanckich. Bardzo zwyczajnie.
— A inaczej toby strajkowali ?
— Co za pytanie!
— A twój brat Tierientij strajkuje?
— Jak czasem...
— Dlaczego strajkuje?
— Dlatego, że dlatego. Nie zawracaj głowy. Patrzaj lepiej: „Odessa
Towarowa”.. A za nią już Bliskie Młyny.
Pietia daremnie wyciągał szyję wpatrując, się w dal. Absolutnie
nigdzie nie było ani wiatraków; ani żadnych młynów wodnych.
Były tam: wieża ciśnień, żółty parkan kolejowego podwórza Odessy
Towarowęj, czerwone wagony, pociąg sanitarny z chorągiewką
Czerwonego Krzyża, stosy ładunków nakrytych brezentem, wartownicy.
— Gdzie są młyny? Gdzie?
— Tutaj są, tam za warsztatami kolejowymi, dziwaku!
Pietia nic nie odpowiedział, żeby nie okazać się znowu głupim.
Z takim zapałem kręcił na wszystkie strony głową, że aż otarł sobie
szyję o kołnierzyk, ale młynów nigdzie nie dostrzegł.
— Dziwne to!
Jednakże Gawrik nie zdradzał najmniejszego zdziwienia z tego
powodu. Kroczył energicznie wąską dróżką wzdłuż długiego, zakopconego
muru obok ogromnych okien o drobnych szybkach, wśród których było
niezmiernie wiele stłuczonych.
Pietia, który zmęczył się już porządnie, wlókł się za nim szurgając
bucikami po trawie ciemnej od kurzu i od sadzy. Niekiedy chrzęściły pod
nogami żelazne wiórki, wyrzucone widocznie przez okno. Gawrik wspiął
się na palce i zajrzał do środka.
— Patrz, Piet’ka, warsztaty kolejowe. Tu pracuje Tierientij. Nie
widziałeś nigdy? Chodź tutaj. Pietia wspiął się obok przyjaciela na palce i
zajrzał przez wybitą szybę. Ujrzał rozległe, mroczne wnętrze i maleńkie,
mętne kwadraciki przeciwległych okien. Wisiały szerokie rzemienie, stały
jakieś wielkie, martwe, żelazne przedmioty z kółeczkami. Wszędzie pełno
było żelaznych wiórków. Przez zakurzone szyby przedzierało się światło
słoneczne i rzucało na olbrzymią podłogę blade, pokratowane, świetlne
pasy. Na całej tej wielkiej, dziwnej przestrzeni, nie było widać żywej
duszy. Od góry do dołu panowała taka niema, taka grobowa cisza, że Pietię
lęk ogarnął i szepnął prawie niedosłyszalnie: — Nie ma nikogo.
I Gawrik pod wrażeniem jego szeptu jeszcze ciszej, samymi tylko
wargami.
— Pewnie znowu strajkują.
— Hej, wy tam, nie łobuzować pod oknami! — rozległ się nagle ponad
chłopcami szorstki glos.
Drgnęli i obejrzeli się. Obok nich stał uzbrojony żołnierz z płaszczem
wojskowym zwiniętym w rulon i przewieszonym przez ramię. Stał tak
blisko, że Pietia czuł wyraźnie okropny zapach żołnierskiego kapuśniaku i
szuwaksu.
Jasnożółta skórzana ładownica — ciężka, skrzypiąca, na pewno pełna
naboi — sterczała tuż obok chłopców groźna i bliska i żołnierz wydawał
się tak olbrzymi, że dwa rzędy miedzianych guzików wznosiły się z dołu
do góry na zawrotną wysokość, aż do nieba.
„Przepadłem” — pomyślał naraz Pietia przejęty grozą, czując, że lada
chwila wydarzy mu się owa haniebna nieprzyjemność, która zdarza się
zwykle bardzo małym dzieciom, gdy się nagle ogromnie przestraszą.
— Wiejmy! — krzyknął Gawrik cienkim głosem i przemknąwszy obok
żołnierza, dał z całych sił drapaka. Pietia rzucił się w ślad za przyjacielem
co siły w nogach. Zdawało mu się, że słyszy poza sobą tupot ciężkich,
żołnierskich butów.
Dał jeszcze gazu, ile tylko miał sił. Ale buty tupotały wciąż tak samo
blisko. Oczy nie widziały nic prócz migających przed nim brązowych pięt
Gawrika.
Serce stukało głośno i mocno. Żołnierz nie oddalał się. Wiatr szumiał
w uszach.
Dopiero przebiegłszy co najmniej wiorstę, Pietia uświadomił sobie
wreszcie, że to nie tupot butów żołnierskich, że to uderza go po plecach
słomkowy kapelusz, który zsunął mu się z głowy.
Chłopcy z trudem chwytali oddech. Po skroniach i szyi spływały
krople gorącego potu.
Ale zaledwie przekonali się, że żołnierza w pobliżu nie było,
natychmiast przybrali najzupełniej obojętne miny i wsunąwszy niedbale
ręce do kieszeni, poszli bez pośpiechu w dalszą drogę.
Udawali jeden przed drugim, że w ogóle nic się nie wydarzyło, a jeśli
nawet było inaczej, to przecież w zasadzie chodziło o takie głupstwo, że
mówić nawet nie warto.
Teraz szli już szeroką, nie brukowaną ulicą. Jakkolwiek na furtkach i
na domkach wisiały miejskie latarnie z numerami i szyldy sklepików i
warsztatów, a na jednym rogu widniała nawet apteka z różnokolorowymi
karafkami i złotym orłem, jednakże ulica ta sprawiała raczej wrażenie
wiejskiej aniżeli miejskiej.
— No, gdzie są te twoje Bliskie Młyny ? — zapytał Pietia kwaśno.
— A to jest podług ciebie co ? Może nie Młyny ?
— Gdzie?
— Jak to gdzie? Tutąj.
— Gdzie tutaj?
— No, tu, gdzie jesteśmy.
— A same młyny?
— Och, ty dziwaku! — rzekł Gawrik pobłażliwie. — Alboś widział
kiedy na Fontannie fontannę? Jakbyś był małym dzieckiem! Pytasz, a nic a
nic sam nie rozumiesz.
Pietia nie odpowiedział. Gawrik miał świętą rację. Istotnie Mała
Fontanna, Duża Fontanna, Średnia Fontanna. A żadnej fontanny, jak się
okazuje, tam nie ma. Po prostu „tak się nazywa”.
Nazywa się „Młyny”, a naprawdę żadnych młynów tam nie ma.
Zresztą młyny to nieistotny drobiazg. Ale gdzie są cienie niepodobnych
do siebie wdów i małe, blade sierotki w połatanych sukienkach? Gdzie
szare niebo i wierzby płaczące ? Gdzie bajkowo smutna kraina, skąd nie
ma powrotu ?
Nie warto nawet pytać Gawrika o to!
Pietia rozczarował się do cna: nie widział tu ani wdów, ani wierzb
płaczących, ani szarego nieba. Przeciwnie, niebo było gorące, wietrzne,
jaskrawe jak farbka do bielizny.
Na podwórzach połyskiwały morwy i akacje. W ogródkach jaśniały
spóźnione kwiaty dyni. Po szarej trawie szły gęsi zwracając głupie głowy
to na prawo, to na lewo, jak żołnierze na Kulikowym Polu. W kuźni
dzwoniły młotki i huczał miech kowalski. Oczywiście, że to wszystko też
było bardzo ciekawe. Ale trudno było rozstać się z wyobrażeniem
widmowego świata, gdzie jakoś tajemniczo znajdują „odpocznienie”
krewni zmarłych nagłą śmiercią mężczyzn.
I długo jeszcze walczył w duszy Pieti widmowy obraz bajecznych
młynów, miejsce „odpocznienia”, z żywym, różnobarwnym obrazem
kolejarskiego osiedla „Bliskie Młyny”, w którym mieszkał brat Gawrika
Tierientij.
Stryjek Gawrik
— Tutaj!
Gawrik pchnął nogą furtkę i chłopcy weszli do przywiędłego ogródka,
obsadzonego wkoło liliową grzebionatką. Natychmiast rzucił się ha nich
wielki pies o jasnych brwiach,
— Tss, Rudko — krzyknął Gawrik — nie poznałeś ?
Pies obwąchaJ go, poznał i uśmiechnął się kwaśno. Niepotrzebnie się
zaniepokoił. Zadarł kudłaty ogon zwijając go na kształt obarzanka, zwiesił
język i dysząc, szybko pobiegł w głąb podwórza, wlokąc źa sobą po
przeciągniętym wysoko drucie brzęczący łańcuch. Z drewnianej sieni
chatki osiedla wyjrzała wylękła kobieta. Spostrzegła chłopców i
wycierając ręce o perkalowy fartuch rzuciła poza siebie:
— To nic. To braciszek do ciebie przyszedł.
Spoza pleców kobiety wysunął się duży mężczyzna w pasiastym
marynarskim trykocie, z rękawami obciętymi aż do ramion grubych jak u
atlety.
Wyraz jego zmieszanej twarzy, pokrytej drobniutkimi kropelkami potu,
nie odpowiadał ani trochę jego atletycznej postaci. O ile postać jego była
silna, a nawet niejako groźna, o tyle twarz wydawała się dobroduszna,
niemal babska.
Podciągnąwszy rzemyk u spodni mężczyzna zbliżył się do chłopców.
— To Piet’ka z Kanatnej, róg Kulikowego Pola — rzekł Gawrik
skinąwszy niedbale głową w stronę przyjaciela — chłopak nauczyciela.
Nie bój się.
Tierientij spojrzał przelotnie na Pietię i bacznie przyglądał się
Gawrikowi swoimi niewielkimi oczami, w których migotały wesołe błyski.
— No, no, a gdzie te buty, co ci kupiłem na Wielkanoc? Dlaczego
chodzisz, jak nie przymierzając włóczęga z Diukowskiego Ogrodu?
Gawrik gwizdnął przeciągle i smutnie.
— E-e-ech! Gdzie tamte bu-u-ty!..
— Ech ty, oberwaócze!
Tierientij pokiwał głową z wyrzutem i udał się na tyły domu, dokąd
poszli za nim również chłopcy.
Tutaj ku nieopisanemu zachwytowi Pieti na starym stole kuchennym,
pod morwą, urządzony był kompletny mechaniczny warsztat ślusarski.
Syczała nawet lampa do lutowania. Z krótkiej lufy jak z armatki wybiegał
lazurowy płomień.
Dziecięca cynkowa wanienka oparta o drzewo dnem do góry i kolba do
lutowania w ręku Tierientija świadczyły o tym, że gospodarz zajęty jest
pracą.
— Majstrujesz? — spytał Gawrik spluwając zupełnie jak dorosły.
— Aha.
— A warsztaty stoją?
Tierientij jakby nie dosłyszał pytania, wsunął kolbę w płomień
lutownika i zaczął śledzić uważnie, jak się rozżarza. Mruczał przy tym:
— To nic. O nas możecie się nie bać. Kawałek chleba zawsze sobie
wymajstrujemy.
Gawrik usiadł na taborecie. Bose nogi nie sięgające ziemi założył jedną
na drugą. Ręce wcisnął pod kolano i kołysząc się powoli, zaczął prowadzić
ze starszym bratem stateczną gospodarską rozmowę.
Marszcząc oblazły nosek i ściągając brwi, wyblakłe zupełnie od słońca
i od soli, Gawrik oddawał pozdrowienia od dziadka i informował o cenach
na byczki, oburzał się na madame Storożenko, która — „takie ścierwo” —
cały czas trzyma za gardło i nie daje ludziom odetchnąć, i o wielu innych
jeszcze sprawach.
Tierientij potakiwał przesuwając ostrożnie nosek rozżarzonej kolby po
bryłce cyny, która pod jego dotknięciem topniała jak masło.
Na pierwszy rzut oka nie było w tym nic szczególnego, a tym bardziej
dziwnego, że brat przyszedł w gościnę do brata i rozmawia z nim o swoich
sprawach. Ale wziąwszy pod uwagę zatroskaną minę Gawrika, a w
dodatku przestrzeń, jaką musiał przebyć specjalnie po to, żeby tu przyjść,
nietrudno było domyślić się, źe Gawrik miał do niego ważną sprawę.
Tierientij spoglądał kilkakrotnie na Gawrika pytającym spojrzeniem,
ale Gawrik mrugał niedostrzegalnie w stronę Pieti i kontynuował
rozmowę, jakby nigdy nic.
A Pietia zapomniał o wszystkim na świecie, pochłonięty czarującym
widokiem lutowania. Nie odrywając wzroku śledził ruch olbrzymich
nożyc, które cięły gruby cynk jak papier.
Jednym z najbardziej zajmujących zajęć chłopców odeskich było
przypatrywanie się czarodziejskiej sztuce blacharza stojącego pośrodku
podwórza. Ale tamten — to nieznajomy człowiek, artysta na gościnnych
występach, kuglarz na scenie: szybko i zręcznie robił, co do niego należało
— zalutował czajnik, następnie przerzucał przez ramię zwinięte w rurkę
zrzynki blachy, chwytał fajerkę i odchodził sobie z podwórza wołając:
„Lutu-uu-ję, reperu-u-ję”
A tutaj był znajomy, brat przyjaciela, artysta pokazujący swoją sztukę
w domu jedynie wybranym. W każdej chwili można było go spytać: „A co
tam jest w blaszanej puszce, kwas czy co?” nie narażając się na szorstką
odpowiedź? „Idź sobie, chłopcze, skąd przyszedłeś. Nie przeszkadzaj
człowiekowi pracować”. Tu zupełnie co innego.
Z zachwytu Pietia aż język wysunął, co bynajmniej nie wypadało
takiemu dużemu chłopcu. Zapewne nigdy w ogóle nie odszedłby od stołu,
gdyby nie zauważył nagle dziewczynki, która z dzieckiem na ręku zbliżyła
się do morwy.
Dziewczynka nie bez wysiłku uniosła w górę grubego rocznego
dzieciaka z dwoma śnieżnobiałymi ząbkami w koralowych usteczkach i
zbliżyła się do Gawrika.
— Popatrz, kto przyszedł, aha! Gawrik przyszedł, aha! Powiedz
stryjkowi Gawrikowi: „Dzień dobry, stryjku Gawriku! Aha!”
Gawrik wsunął niezwykle poważnie rękę w zanadrze i ku
bezmiernemu zdziwieniu Pieti wyciągnął stamtąd czerwonego kogutka na
patyczku.
Przez trzy godziny mieć przy sobie taki przysmak i nie tylko nie
skosztować go, ale nawet nie pokazać, to mógł zrobić jedynie człowiek o
niesłychanej sile woli! Gawrik podał dziecku kogutka.
— Masz!
— Weź, Żeniu — zakrzątnęła się dziewczynka przysuwając dziecko do
samego kogutka. — Weź rączką. Widzisz, jaki upominek przyniósł ci
stryjek Gawrik. Weź kogutka rączką. O tak, o tak. Powiedz teraz
stryjkowi: „Dziękuje, stryjaszku!” No, powiedz: „Dziękuję, stryjaszku”!
Dziecko mocno trzymało pulchną, pobrudzoną rączką patyczek z
kolorowym cukierkiem na końcu i puszczało duże bańki śliny nie
odrywając od stryjka bezmyślnych, błękitnych oczu.
— Słyszycie, mówi: „Dziękuję, stryjaszku!” — trajkotała dziewczynka
i utkwiła zazdrosne spojrzenie w cukierku. — Po co wpychasz to do buzi?
— Poczekaj, pobaw się najpierw. Najpierw trzeba zjeść kaszkę, a wtedy
dopiero będzie można jeść kogutka... — ciągnęła dalej statecznie i
rozsądnie rzucając raz po raz szybkie, ciekawe spojrzenia na nieznajomego
ładnego chłopczyka w nowych bucikach na guziczki i w słomkowym
kapeluszu.
— To Pietia z Kanatnej, róg Kulikowego Pola. Idź pobaw się z nim,
Motiu.
Dziewczynka aż pobladła ze wzruszenia.
Przyciskając dziecko do siebie i patrząc spode łba na Pietię, cofała się,
aż przywarła plecami do nóg ojca.
Tierientij pogłaskał dziewczynkę po ramieniu, poprawił na jej
ostrzyżonej na zero główce biały czepeczek z falbankami i powiedział:
— Idź, Motiu, pobaw się z chłopczykiem, pokaż mu te swoje rosyjsko-
japońskie obrazki, które ci kupowałem, kiedy leżałaś chora. Idź, dziecko, a
Żeniusia oddaj mamie.
Motia ocierała się przez chwilę o nogę ojca. Twarzyczka jej
poczerwieniała ze zmieszania. W oczach jej stanęły łzy, a w uszach drżały
malutkie, turkusowe kolczyki.
Pietia zauważył, że takie kolczyki noszą najczęściej mleczarki.
— Nie bój się, dziecinko, chłopczyk nie zacznie bijatyki, nie bój się.
Motia zaniosła posłusznie dziecko do domu i wróciła wyprostowana,
jakby kij połknęła, z wciągniętymi policzkami, okropnie poważna.
Zatrzymała się o cztery kroki od Pieti i łyknąwszy powietrza rzekła
nienaturalnie cienkim głosikiem zacinając się i zezując:
— Chłopczyku, chcesz, pokażę ci rosyjsko-japońskie obrazki.
— Pokaż — rzekł Pietia owym ostrym, niedbałym głosem, jakiego
według przepisów dobrego tonu należało używać w rozmowie z
dziewczynkami. Splunął przy tym zręcznie przez ramię.
— Chodź, chłopczyku.
Dziewczynka z pewną kokieterią odwróciła się plecami do Pieti i
poruszając nienaturalnie ramionami pobiegła w podskokach w głąb
podwórza, za piwnice, gdzie urządziła gospodarstwo dla swoich lalek.
Pietia szedł za nią niedbałym krokiem. Patrząc na jej chudą szyjkę z
wgłębieniem i trójkątnym cypelkiem włosów chłopiec czuł, się tak
wzruszony że nogi uginały się pod nim.
Trudno powiedzieć; żeby to była gorąca miłość. Ale że sprawa skończy
się poważnym romansem, co do tego nie było dwóch zdań.
Miłość
Prawdę powiedziawszy Pietia kochał już w życiu wiele razy. Po
pierwsze, kochał tę malutką, czarniawą dziewczynkę, zdaje się, Wieroczkę,
z którą zapoznał się w zeszłym roku na choince u jakiegoś kolegi tatusia.
Kochał ją przez cały wieczór, siedział obok niej przy stole, potem czołgał
się po ciemku pod zgaszoną choinką po podłodze, śliskiej od opadłych
igieł.
Pokochał ją od pierwszego wejrzenia i był zrozpaczony, kiedy o wpół
do dziesiątej zaczęła wybierać się do domu. Kaprysił nawet i beczał, kiedy
jej warkoczyki i wstążeczki zaczęły znikać pod kapturkiem i szubką.
Natychmiast poprzysiągł sobie w myśli kochać ją aż do grobu i
podarował jej na pożegnanie otrzymaną z choinki tekturową mandolinę i
cztery orzechy: trzy złote i jeden srebrny.
Ale minęły dwa dni i z miłości jego nie pozostało nic prócz gorzkiego
żalu, że tak bezsensownie utracił mandolinę.
Później na letnisku, kochał ową Zoję w różowych pończochach wróżki,
z którą nawet całował się pod brzoskwinią obok beczki z wodą. Ale miłość
ta okazała się pomyłką, ponieważ następnego dnia Zoja tak bezczelnie
oszukiwała przy krokiecie, że musiał kropnąć ją porządnie po nogach
młotkiem od krokieta, po czym oczywiście o żądnym romansie nie mogło
już być mowy.
Jeszcze później była chwilowa namiętność do owej ładnej dziewczynki
na parowcu, która jechała pierwszą klasą i przez całą drogę kłóciła się ze
swoim ojcem, lordem Glenarvanem.
Ale to wszystko, oczywiście nie liczy się. Któż bowiem nie przeżywał
takich nierozsądnych pasji?
Jeśli chodzi o Motię, jest to zupełnie coś innego. Nie dość tego, że była
dziewczynką, że w uszach jej kołysały się błękitne kolczyki, że tak
niezwykle bladła i czerwieniła się i tak mile poruszała chudymi łopatkami
poza tym wszystkim była jeszcze siostrą przyjaciela. Właściwie nie siostrą,
lecz bratanicą. Ale wobec wieku Gawrika — właśnie siostrzyczką! Siostra
kolegi! Gzy może być w dziewczynce coś bardziej pociągającego i miłego
aniżeli to, że jest siostrą przyjaciela? Czy nie zawiera się już w tym
zarodek nieuniknionej miłości?
Pietia poczuł się od razu pokonany. Zanim doszli do celu, zakochał się
ostatecznie.
Jednakże, aby Motia nie domyśliła się tego, chłopiec przybrał
natychmiast pozory niesłychanej wyniosłości i obojętności.
Motia zaczęła mu grzecznie pokazywać swoje lalki, ułożone starannie
w łóżeczkach, i malutką kuchnię z najprawdziwszymi malusieńkimi
rondelkami, które ojciec zrobił jej ze zrzynków cynku — a które mówiąc
prawdę, ogromnie podobały się Pieti. Jednakże chłopiec splunął zaraz
niedbale przez zęby i chichocąc obraźliwie spytał:
— Mot’ka, dlaczegoś taka ostrzyżona?
— Miałam tyfus — odrzekła Motia głosikiem cieniutkim z urazy i
westchnęła tak głęboko, że aż zapiszczało jej w gardle jak u ptaszka. —
Co? Chcesz obejrzeć obrazki?
Pietia zgodził się pobłażliwie.
Usiedli obok siebie na ziemi i zaczęli oglądać kolorowe tanie litografie
o patriotycznej treści, przedstawiające przeważnie bitwy morskie.
Wąskie promienie reflektorów przecinały we wszystkich kierunkach
ciemnogranatowe, kleiste niebo. Padały złamane maszty z japońskimi
flagami. Z ostrych fal wylatywały białe fontanny wybuchów. W powietrzu
na kształt gwiazd pękały szimozy.
Japoński krążownik cały ogarnięty żółtoczerwonym płomieniem
pożaru tonął, zadarłszy do góry ostry dziób. W kaskadę wodną sypali się
malutcy ludzie o żółtych twarzach.
— Japończycy! —- szeptała dziewczynka zachwycona czołgając się na
kolanach obok obrazka.
— Nie Japończycy, lecz Japoszki — poprawił ją surowo Pietia, który
znał się na polityce.
Na innym obrazku zawadiacki kozak z czerwonymi lampasami, w
czarnej zsuniętej na ucho papasze, przed chwilą odrąbał nos Japończykowi,
który wysunął się zza wzgórza.
Z Japończyka biła łukiem w górę struga krwi. A krótki, pomarańczowy
nos z dwoma czarnymi nozdrzami leżał na wzgórku zupełnie oddzielnie,
budząc w dzieciach niepohamowany śmiech.
— Nie pchaj się do nas, nie pchaj się! — wołał Pietia śmiejąc się na
całe gardło i uderzając dłonią o suchą ziemię, całą zasypaną przez domowe
ptactwo wapiennymi gwiazdeczkami.
— Nie pchaj się! — powtarzała Motia spoglądając przez ramię na
ładnego chłopczyka i marszczyła drobny, ostry nosek, tak samo upstrzony
piegami jak nos Gawrika.
Trzeci obrazek przedstawiał tegoż Kozaka i to samo wzgórze. Teraz
zza wzgórza widać było kamasze uciekającego Japończyka. Napis pod
obrazkiem głosił:
GENERAŁ JAPOŃSKI NOGI
OJ LUDZIE.
LEDWIE UNIÓSŁ WŁASNE NOGI
OJ LUDZIEI
— Nie pchaj się, nie pchaj! — zaśmiewała się Motia przytulając się
ufnie do Pieti. — Prawda, niech się ten też nie pcha.
Pietia nachmurzony czerwienił się coraz bardziej i milczał starając się
nie patrzeć na chudziutką, gołą rączkę dziewczynki z dwoma lśniącymi na
przedramieniu krążkami po ospie, jasnocielistej barwy, podobnymi do
opłatków.
Ale stało się. Był już po uszy zakochany.
A kiedy okazało się, że oprócz rosyjsko-japońskich obrazków Motia
ma jeszcze doskonałe kamyczki, orzechy do gry w „króla-księcia”,
papierki od cukierków i nawet tekturki, miłość Pieti osiągnęła zenit.
Ach, co to był za szczęśliwy, wspaniały, jedyny w swoim rodzaju
dzień!
Pietia nie zapomni go nigdy w życiu!
Pietię zaciekawiło, w jaki sposób trzymają się kolczyki w uszach, i
dziewczynka pokazała mu przekłute niedawno uszy. Pietia zdecydował się
nawet dotknąć ucha Moti, które było w tym miejscu delikatne i nabrzmiałe
jak cząstka mandarynki.
Potem bawili się trochę w tekturki, przy czym Pietia ograł
dziewczynkę do nitki. Ale na twarzy jej odmalował się taki smutek, że
Pieti zrobiło się jej żal, i nie tylko zwrócił wszystkie wygrane tekturki, ale
podarował jej również wspaniałomyślnie swoje własne. Niechaj wie!
Następnie przywlekli dużo suchego burzanu i szczapek i napalili pod
lalczyną kuchnią. Było wiele dymu, ale ognia wcale. Więc zostawili to i
zaczęli bawić się w dyrdyra, czyli w chowanego.
Chowając się jedno przed drugim włazili do odległych i głuchych
miejsc, w których nawet trochę strasznie było siedzieć samemu.
Ale za to z jaką palącą radością, siedząc w zasadzce i zaciskając
obiema rękami usta i nos, żeby nie parsknąć śmiechem, nasłuchiwali
ostrożnego zbliżania się nieśmiałych kroków.
Jakże dziko tłukło się serce, jakże straszliwie dzwoniło w uszach!
I nagle zza rogu wyłania się z wolna połowa bladej ze wzruszenia,
szczupłej twarzy z zaciśniętymi mocno wargami. Oblazły nosek, okrągłe
oko, ostry podbródek, czepeczek z falbankami...
Oczy spotykają się. Oboje tacy wylękli, że lada chwila stracą
przytomność. I natychmiast niemożliwy, rozdzierający duszę krzyk
triumfu i zwycięstwa:
— Piet’ka! Dyr-dyra!
I oboje pędzą pełnym gazem — kto prędzej? — do miejsca, gdzie leży
pałeczka-stukałeczka.
— Dyr-dyra!
— Dyr-dyra!
W pewnej chwili dziewczynka schowała się tak daleko, że chłopiec
szukał jej całe pół godziny, póki wreszcie nie domyślił się, żeby przeleźć
przez płot w tyle domu i pobiec na wygon.
Motia przysiadła na piętach, na pół martwa ze strachu, w jamie zarosłej
zielskiem. Oparłszy swój chudy podbródek o podrapane kolana, patrzyła w
górę na niebo, po którym płynął przedwieczorny obłok.
Dokoła cykały świerszcze i dreptały krowy. Było nieopisanie strasznie.
Pietia zajrzał do jamy. Dzieci długo patrzyły sobie wzajemnie w oczy
czując niepojęte palące zmieszanie, niepodobne zupełnie do zmieszania
przy zabawie.
„Dyr-dyra, Mot’ka!” chciał krzyknąć chłopiec, ale nie mógł wymówić
ani słowa. Nie, to już na pewno nie była gra, ale coś zupełnie innego.
Motia wylazła ostrożnie z jamy i poszli zmieszani na podwórze, jakby
nigdy nic, popychając się ramionami, ale jednocześnie starając się nie
trzymać za ręce.
Chłodny cień obłoku prześlizgiwał się po nieśmiertelnikach miejskiego
wygonu.
Zresztą gdy tylko przeleźli z powrotem przez płot, Pietia ocknął się.
— Dyr-dyra! — zawołał podstępny chłopiec na całe gardło i rzucił się
ku pałeczce-stukałeczce, żeby „zadyrkać” czym prędzej dziewczynkę,
która się zagapiła.
Słowem, wszystko było takie niezwykłe, takie pociągające, że Pietia
nie zwrócił nawet uwagi na Gawrika, który zbliżył się w chwili, kiedy
zabawa była w całej pełni.
— Piet’ka, jak nazywa się tamten marynarz? — zapytał Gawrik
zafrasowany.
— Jaki marynarz?
— Co skoczył z „Turgieniewa”.
— Nie wiem...
— Tyś przecie opowiadał, że go jakoś tam nazwał na statku ten wąsaty
diabeł za śledczego?
— No tak... Ach tak!... Żukow. Rodion Żukow. Nie przeszkadzaj, my
się bawimy.
Gawrik odszedł zakłopotany, a Pietia natychmiast zapomniał o tym,
pochłonięty całkowicie nową miłością. Wkrótce przyszła mama Moti, aby
zawołać ich na kolację.
— Motiu, zaproś swojego kawalera, zje z nami kaszę, bo na pewno jest
głodny.
Motia zaczerwieniła się bardzo, potem zbladła, wyprostowała się mów,
jakby przełknęła kij, i rzekła stłumionym głosem:
— Chłopczyku, chcesz z nami jeść kaszę?
Dopiero teraz Pietia poczuł, że jest głodny. Przecie nie jadł dziś
obiadu!
Ach, nigdy w życiu nie jadł takiej smacznej, gęstej kaszy z
twardawymi, przydymionymi, wspaniałymi kartoflami i z maleńkimi
sześciankami słoniny!
Po tej najcudowniejszej kolacji, pod tą samą morwą, pod gołym
niebem, chłopcy wyruszyli do domu. Do miasta poszedł także i Tierientij.
Na chwilę wbiegł do domu i wrócił w krótkiej marynarce i
szewiotowej czapce z guziczkiem trzymając w ręku cienki żelazny pręcik
od parasolki, taki sam, z jakim spacerowali przeważnie odescy robotnicy w
święto.
— Tieriasza, nie idź, późno już — powiedziała żona błagalnie,
odprowadzając męża do furtki.
Spojrzała na niego z takim lękiem, że Pietię aż dreszcz przebiegł.
— Siedź lepiej w domu! Co wszystko...
— Muszę coś załatwić.
— Jak chcesz — rzekła pokornie. Tierientij mrugnął wesoło.
— Nic strasznego.
— Nie idź przez Towarową.
— Ma się rozumieć!
— No, szczęśliwej drogi!
Tierientij i chłopcy poszli w stronę miasta.
Jednakże teraz bynajmniej nie szli tą drogą, którą chłopcy przyszli.
Tierientij prowadził ich przez jakieś pustkowie, zaułki, ogródki. Droga ta
okazała się o wiele krótsza i bardziej bezludna.
Zupełnie nieoczekiwanie wyszli na znajomy im plac Sienny. Tutaj
Tierientij rzekł do Gawrika:
— Wpadnę do was dziś jeszcze. Skinął głową i zniknął w tłumie.
Słońce zaszło już. W niektórych sklepikach zapalono lampy. Pietię
ogarnęła groza: co też będzie w domu!
Szczęście skończyło się. Zbliżała się chwila zapłaty. Pietia usiłował nie
myśleć o tym, ale na próżno.
Boże, jak strasznie wyglądają nowe buciki! A pończochy! Skąd się
wzięły te wielkie, okrągłe dziury na kolanach! Z rana nie było ich wcale. O
rękach nie ma nawet co mówić — ręce jak u szewca. Na policzkach ślady
dziegciu. Boże, Boże!
Nie, doprawdy, strach wracać do domu!
No, żeby przynajmniej zbili. Ale najgorsze jest przecież to, że bić nie
będą, natomiast będą jęczeć, utyskiwać, mówić, rozdzierające duszę,
gorzkie ale — niestety! — zupełnie słuszne uwagi.
A w dodatku ojciec schwyci może za ramiona i zacznie trząść z całych
sił i krzyczeć: „Niegodziwcze, gdzieś ty się wałęsał? Chcesz mnie do
grobu wpędzić”, co jest, jak wiadomo, sto razy gorsze niż najokropniejsze
bicie.
Te i temu podobne gorzkie myśli sprawiły, że chłopiec wpadł w
zupełną rozpacz, którą zwiększał jeszcze żal z powodu tekturek oddanych
tak głupio w porywie namiętności pierwszej, spotkanej przypadkowo
dziewczynce.
„Mnie ukradziono”
Zdawało się, że nie ma takiej siły na świecie, która mogłaby uratować
Pietię od niesłychanego, skandalu. Jednakże nie na próżno miał na głowie
nie jeden, czubek, jak większość chłopców, lecz dwa, co, jak wiadomo,
jest najpewniejszą oznaką szczęściarzy. Los wybawił Pietię w sposób
najzupełniej nieoczekiwany..
Możną było spodziewać się raczej wszystkiego aniżeli, tego właśnie.
Niedaleko od placu Siennego po ulicy Staroportofrankowskiej biegi
Pawlik. Biegł sam jeden.
Z jego zamorusanej twarzy spływały łzy jak z wyżętej szmatki. W
otwartych, kwadratowych usteczkach drżał smutnie koniuszek języka. Z
nosa sączył się śluz.
Nie przestawał beczeć krzycząc bezustannie „a”, ale że jednocześnie
biegł nie zatrzymując się, wychodziło nic ciągłe „a-a-a”, lecz urywane „a!
a! a!”
— Pawlik?!
Dziecko spostrzegło Pietię, rzuciło się ku niemu czym prędzej i
uczepiło się obiema rączkami marynarskiej kurtki brata.
— Pietia! Pietia! — wołało drżąc i zachłystując się. — Pietiuszka!
— Co ty tu robisz, brzydki chłopaku? — spytał Pietia surowo.
Chłopiec dostał czkawki i nie mógł wymówić ani słowa.
— Pytam, co ty tu robisz? No! Niegodziwcze, gdzieś ty się wałęsał?
Chcesz mnie widać do grobu wpędzić! Nabiję ci mordę, to nabierzesz
rozumu.
Pietia chwycił Pawlika za ramiona i zaczął nim trząść dopóty, aż
Pawlik począł mówić poprzez czkawkę.
— Mnie... i!... mnie uk... ukradli!
I znowu zalał się łzami.
Co się stało?
Okazuje się, że nie tylko Pieti przyszła do głowy genialna myśl
odbycia samodzielnego spaceru nazajutrz po przyjeździe do miasta. Pawlik
również marzył o tym od dawna.
Nie miał oczywiście zamiaru iść tak daleko jak Pietia. Plany jego nie
wykraczały poza odwiedziny śmietnika i wyprawę na róg, aby zobaczyć,
jak obok wejścia do sztabu żołnierze salutują karabinami.
Ale jak na złość właśnie wtedy przyszedł na podwórze Jasiek-Rutiutiu,
inaczej mówiąc Pietruszka.
Wraz z innymi dziećmi Pawlik przyjrzał się całemu przedstawieniu,
które wydawało mu się zbyt krótkie. Zresztą rozeszły się pogłoski, że w
sąsiednim podwórzu będą pokazywali więcej.
Dzieci powędrowały za Jaśkiem-Rutiutiu na inne podwórze. Ale
okazało się, że przedstawienie tam było jeszcze krótsze, zakończyło się
ono tym, że Jasiek-Rutiutiu — długonosa lalka w kołpaku podobnym do
strączka czerwonego pieprzu i z drewnianą szyjką paralityka — zabił pałką
stójkowego. A wszyscy przecie wiedzą, że potem musi jeszsze koniecznie
zjawić się straszny potwór — coś pośredniego między żółtą, kudłatą
kaczką a krokodylem — i chwyciwszy Jaśka-Rutiutiu zębami za głowę,
powlec go do czyśćca.
A tego właśnie nie pokazano. Może dlatego, że zbyt mało miedziaków
padało z okien. Bez wątpienia na sąsiednim podwórzu sprawy będą
wyglądały lepiej.
Patrząc chciwym wzrokiem na pleciony koszyk z tajemniczo
schowanymi w nim lalkami dzieci przechodziły w ten sposób jak
zaczarowane z podwórza na podwórze, postępując za kobietą w pstrym
ubraniu, która dźwigała na plecach katarynkę, i za mężczyzną bez czapki,
który niósł pod pachą parawan.
Pawlika pożerała nieprzeparta ciekawość, tupał więc na swoich
mocnych nożynach w gromadzie innych dzieci. Z wysuniętym językiem i
szeroko otwartymi jasnoczekoladowymi oczami o wielkich czarnych
źrenicach szedł zapomniawszy o wszystkim na świecie: o cioci, o tatusiu, a
nawet o Kudłatce, której nie zdążył odstawić do stajni i nakarmić
porządnie owsem i sianem. Chłopiec stracił zupełnie poczucie czasu i
oprzytomniał dopiero wtedy, kiedy spostrzegł ze zdziwieniem, że jest już
wieczór i że idzie za katarynką po zupełnie nie znanej ulicy. Wszystkie
dzieci pozostały w tyle i rozeszły się już dawno. Był sam jeden.
Pstro ubrana kobieta i mężczyzna z parawanem szli szybko śpiesząc się
widocznie do domu. Pawlik ledwie mógł nadążyć za nimi. Miasto stawało
się coraz bardziej obce, podejrzane. Pawlikowi wydawało się, że
mężczyzna i kobieta złowrogo szepcą o czymś ze sobą.
Skręcając za róg odwrócili się oboje i Pawlik zaniepokojony ujrzał w
ustach kobiety papierosa. Zgroza go ogarnęła. Przez głowę przemknęła mu
nagle myśl, od której zadrżał. Wiadomo było przecież, że kataryniarze
zwabiają małe dzieci, kradną je, wyłamują im ręce i nogi, a potem
sprzedają je akrobatom do budy.
Och, jakże mógł zapomnieć o tym! Prawda ta była równie dobrze
znana jak to, że cukierkami „B-ci Krochmalnikow” można się otruć albo
że lodziarze wyrabiają lody z mleka, w którym kąpano chorych.
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że tylko Cyganki i inne
złodziejki porywające dzieci palą papierosy. Zaraz złapią go, zatkają mu
buzię szmatą i zaniosą gdzieś do osady Romanówki, gdzie będą mu
wyłamywali ręce i nogi robiąc z niego maleńkiego akrobatę.
Z głośnym bekiem rzucił się Pawlik do ucieczki i biegł tak długo, aż
natknął się nieoczekiwanie na Pietię.
Pietia zbił braciszka jak należy i przywlókł go uroczyście za rękę do
domu, gdzie panowała najzupełniejsza panika. Dunia szeleszcząc
nakrochmaloną spódnicą biegała z jednego podwórza na drugie. Ciocia
nacierała skronie ołówkiem od migreny. Ojciec kładł już płaszcz, żeby iść
do cyrkułu i zawiadomić o zaginięciu dzieci.
Ujrzawszy Pawlika zdrowego i całego ciocia rzuciła się ku niemu, nie
wiedząc, co robić, — płakać czy śmiać się.
Rozpłakała się i roześmiała jednocześnie. Potem przetrzepała mu
porządnie skórę. Później obcałowała całą jego zabeczaną mordkę i znowu
go zbiła.
I dopiero wtedy zwróciła się groźnie do Pieti:
— A ty, mój drogi?
— A ty gdzieś się wałęsał, zbóju?! — krzyczał ojciec chwytając
chłopca za ramiona.
— Szukałem Pawlika — odrzekł Pietia skromnie. — Podziękujcie mi.
I Pietia opowiedział natychmiast niezwykłą historię, jak gonił
kataryniarza, jak kataryniarz uciekał przed nim przez domy przechodnie,
jak on złapał go jednakże za kołnierz i zaczął wołać stójkowego. Wówczas
kataryniarz zląkł się i oddał Pawlika, ale sam zdołał zbiec.
— Inaczej wsadziłbym go do cyrkułu, przysięgam!
Chociaż opowiadanie Pieti wbrew oczekiwaniu nie wywołało w nikim
najmniejszego zachwytu, a tatuś zmrużył nawet oczy z grymasem wstrętu
mówiąc: „Jak ci nie wstyd tak mleć językiem, aż uszy puchną!”, jednakże
pozostawało faktem, że właśnie Pietia przyprowadził do domu zaginionego
Pawlika. Dzięki temu udało się Pieti szczęśliwie uniknąć niesłychanego
skandalu.
Nie na próżno był szczęściarzem.
Tymczasem Gawrik powrócił do chałupki, gdzie zastał dziadka i
marynarza ogromnie wzburzonych. Okazało się, że właśnie przed chwilą
była u nich jakaś komisja, rzekomo z Zarządu Miejskiego, żeby sprawdzić
pozwolenie na połów ryb. Wszystkie papiery zastali w porządku.
— A kto to leży tu u ciebie? — spytał nagle pan z teczką spostrzegłszy
marynarza.
Dziadek zmieszał się.
— Chory, czy co? Jeżeli chory, to dlaczego nie odwieziesz go do
szpitala?
— Nie — rzekł dziadek udając wesołą obojętność — on nie chory,
tylko pijany.
— Aha, pijany! Syn, czy jak?
— Ni.
— Obcy?
— Przecież mówię, wasza wielmożność, że pijany!
— Rozumiem, że pijany, ale skąd wziął się u ciebie?
— Jak to skąd ? — wymamrotał dziadek udając zdziecinniałego
zupełnie starca. — No, pijany, to pijany, wiadome rzeczy. Leżał w
burzanie i tyla.
Pan przyjrzał się bacznie marynarzowi.
— Cóż to, leżał w burzanie tak tylko w kalesonach ?
— Tak leżał.
— Hej, ty tam, chuchnij no! — krzyknął pan pochylając się całkiem z
bliska nad marynarzem,
Żukow udawał, że nic nie słyszy, i odwrócił się do ściany zakrywając
głowę poduszką.
— Pijany, a nie czuć go wódką — zauważył pan i dodał spoglądając
surowo na dziadka: — Pamiętaj!
I komisja odeszła.
Gawrikowi nie podobało się to wszystko.
Przechodząc obok restauracji zobaczył przy stoliku policjanta.
Policjant pił piwo stawiając kufel na grubym krążku tekturowym z
napisem: „Piwo Sanzenbachera”. Ale zajęty był nie tyle piwem, ile
spoglądaniem na srebrny zegarek.
Marynarz czuł się o wiele lepiej. Widocznie kryzys minął. Już nie
gorączkował.
Siedział na łóżku trąc nie golone policzki i mówił:
— Nie ma innej rady, tylko muszę się natychmiast ukryć.
— Dokądże pójdziesz bez spodni? — rzekł dziadek ze smutkiem. —
Póki nie ściemni się, trzeba siedzieć w chacie. Gawrik, chcesz jeść ?
— Jadłem u Tierientija.
Dziadek wysoko uniósł brwi. To tak. Więc wnuczek zdążył już być u
Tierientija. Zuch!
— Co tam słychać?
— Wybiera się do nas wieczorem.
Starzec poruszał przez chwilę wargami, dziwując się, jakim mądralą
stał się ten jego wnuczek, wszystko rozumie lepiej aniżeli ktokolwiek z
dorosłych. I co najważniejsze — sprytny, oj sprytny!
Mimo iż miał dopiero dziewięć i pół roku, Gawrik w wielu sytuacjach
życiowych orientował się lepiej aniżeli niejeden dorosły. Nic zresztą
dziwnego. Od najmłodszych lat chłopiec rósł wśród rybaków, a odescy
rybacy faktycznie niewiele się różnili od marynarzy, palaczy, robotników
doków, tragarzy portowych, od tej części ludności miejskiej najbardziej
nędzarskiej, która najbardziej kochała wolność.
Wszyscy ci ludzie nałykali się w życiu dosyć złego i doświadczyli na
własnej skórze, jak smakuje bieda, zarówno dorośli, jak i dzieci. Dzieciom
było może nawet gorzej aniżeli dorosłym.
Był to rok tysiąc dziewięćset piąty, rok pierwszej rewolucji rosyjskiej.
Wszyscy nędzarze, wszyscy upośledzeni i pozbawieni praw stawali do
walki z caratem. Rybacy zajmowali wśród nich nieostatnie miejsce. A
walka rozpoczynała się straszliwa: na śmierć i życie. Walka uczyła, jak
trzeba być sprytnym, przenikliwym, śmiałym.
Wszystkie te cechy rozwijały się z wolna i zupełnie niepostrzeżenie w
maleńkim rybaku.
Brat Gawrika, Tierientij, zajmował się również rybołówstwem, ale
potem ożenił się i zaczął pracować w warsztatach kolejowych. Z wielu
rzeczy Gawrik wnioskował, że jego starszego brata łączy coś z tym, co w
owych czasach głucho nazywano „ruchem”.
Odwiedzając Tierientija na Bliskich Młynach Gawrik słyszał często,
jak brat mówił takie słowa, jak „komitet”, „frakcja”, „podpunkt”.,. I
chociaż Gawrik nie rozumiał ich sensu, czuł, że są związane z innymi, dla
każdego zrozumiałymi: „strajk”, śledczy”, „odezwa”.
Szczególnie dobrze wiedział Gawrik, co to są odezwy — te karteczki
marnego papieru o drobnym, szarym druku. Pewnego razu na prośbę brata
Gawrik roznosił je nawet nocą po wybrzeżu i kładł je do łodzi rybackich,
tak żeby nikt nie widział.
Tierientij rzekł wówczas:
— A jeśli ktoś zobaczy — rzuć je wprost do wody i wiej. A jak złapią,
powiesz, żeś znalazł w burzanie.
Ale wszystko udało się szczęśliwie.
Oto dlaczego Gawrik postanowił opowiedzieć o marynarzu swojemu
bratu Tierientijowi. Chłopiec wiedział, że Tierientij na pewno znajdzie
rade na wszystko. Rozumiał jednak, że należy poradzić się kogoś jeszcze,
pójść jeszcze gdzieś, może właśnie do owego „komitetu”,
Tymczasem więc trzeba zaczekać. Ale czekanie zaczynało być
niebezpieczne.
Kilkakrotnie marynarz uchylał drzwi i wyglądał ostrożnie na zewnątrz.
Było już dosyć ciemno, jednak nie na tyle, żeby można wyjść w takim
stanie bez zwrócenia czyjejś uwagi, tym bardziej że na wybrzeżu
pozostawało jeszcze wiele ludzi, a od strony morza słychać było pieśni
jadących na łódkach.
Marynarz siadał znowu na łóżku i nie krępując się już obecnością
starca i Gawrika powtarzał głośno:
— Dranie... Krwiopijce... No, niech tylko wpadną mi kiedy w ręce! Nie
wiem, co z nimi zrobię... — I stukał cichutku w łóżko mściwą pięścią.
Pogoń
Zmierzch już zapadał, kiedy drzwi chałupki otworzyły się
nieoczekiwanie i wszedł barczysty człowiek zasłaniając sobą na chwilę
gwiazdy. Marynarz zerwał się z łóżka.
— To nic, to nic, siedźcie, to nasz Tierientij —rzekł Gawrik. Marynarz
usiadł usiłując w ciemności przyjrzeć się twarzy wchodzącego.
— Dobry wieczór — rzekł Tierientij. — Kto tu jest, nikogo nie widzę.
Dlaczego nie zapalacie lampy, nafty nie macie, czy co?
— Trochę będzie jeszcze — wystękał dziadek i zapalił lampkę.
— Jak się macie, dziadku, jak tam wasze sprawy? A ja wybrałem się
dzisiaj do miasta i myślę sobie, wpadnę do swoich krewniaków. Ech,
widzę, że jeszcze ktoś tu jest u was w chacie! Witajcie!
Tierientij pośpiesznie, ale bardzo uważnie przyjrzał się marynarzowi
przy słabym świetle rozpalającej się lampki.
— Nasz topielec — objaśnił dziadek z uśmieszkiem.
— Słyszałem.
Marynarz spoglądał na Tierientija z mroczną nieufnością.
— Rodion Żukow? — zapytał Tierientij niemal wesoło.
Marynarz drgnął, ale opanował się. Jeszcze mocniej wparł się dłońmi
w łóżko i mrużąc oczy wyrzekł z zuchwałym uśmiechem:
— Przypuśćmy, że Żukow. A wy kim jesteście, że mam obowiązek
wam odpowiadać? Ja, być może, jedynie przed Komitetem powinienem
odpowiadać.
Z ospowatej twarzy Tierientija znikł uśmieszek. Gawrik nigdy nie
widział swego brata tak poważnego.
— Możesz uważać mnie za Komitet — odrzekł Tierientij po chwili
namysłu i usiadł obok marynarza na łóżku.
— W jaki sposób możecie to udowodnić? — spytał marynarz uparcie,
odrzucając przyjacielskie „ty” i odsuwając się.
— To wy musicie najpierw udowodnić — odparł Tierientij.
— Zdaje się, że te okoliczności są dość wymowne. — I chory wskazał
gniewnie oczami na swoje nogi w kalesonach.
— To jeszcze nie dowód.
Tierientij podszedł do drzwi, uchylił je i rzekł z cicha przez szparę:
— Ilja Borysowicz, zajdźcie na chwilę!
Natychmiast dał się słyszeć szelest burzanu i do chałupki wszedł
maleńki, bardzo szczupły młody człowiek w binoklach z czarną założoną
za ucho tasiemką. Pod starym, rozpiętym tużurkiem widać było czarną,
satynową koszulę przepasaną rzemykiem. Na kędzierzawej głowie tkwiła
mała, przypłaszczona czapka.
Marynarzowi zdawało się, że widział już gdzieś tego „studenta”.
Młody człowiek stanął, poprawił binokle i spojrzał na marynarza
jednym okiem.
— No co? — spytał Tierientij.
— Widziałem towarzysza piętnastego czerwca z rana na Płatonowskim
nabrzeżu podczas warty honorowej przy zwłokach marynarza
Wakulińczuka bestialsko zamordowanego przez oficerów — rzekł młody
człowiek szybko, jednym tchem. — Byliście tam, towarzyszu?
— Fakt!
— Widzicie: Więc nie omyliłem się.
Wówczas Tierientij wyciągnął w milczeniu spod poły marynarki
paczkę i położył ją na kolanach marynarza.
— Para spodni, pasek, tużurek. Pantofli, niestety, nie dostaliśmy,
będziecie na razie tak chodzili, a potem kupicie. Ubierajcie się, nie traćcie
czasu, my możemy odwrócić się — powiedział jednym tchem młody
człowiek dodając: — bo mam wrażenie, że ten dom jest śledzony.
Tierientij mrugnął.
— Ano, Gawrik.
Chłopiec zrozumiał od razu i wyszedł cichutko z chałupki w ciemność
nocy. Stanął. Nasłuchiwał. Wydawało mu się, że w ogródku trzeszczy
sucha nać kartoflana.
Schylony, zrobił kilka kroków i oswoiwszy się z ciemnością spostrzegł
nagle pośrodku ogródka dwie nieruchome postacie.
Chłopcu zaparło oddech. Zaszumiało mu w uszach tak, że przestał
słyszeć szum morza. Zagryzłszy mocno wargi, przeszedł niesłyszalnymi
krokami za chałupkę, aby popatrzeć, czy na ścieżce nie ma nikogo. Na
ścieżce stali jeszcze dwaj, bielała bluza jednego z nich. Gawrik poczołgał
się na górkę i ujrzał na niej kilku stójkowych. Poznał ich od razu po
białych bluzach. Chałupa była otoczona.
Chłopiec chciał biec z powrotem, gdy nagle poczuł gorącą rękę,
chwytającą go mocno za kark. Szarpnął się, ale natychmiast dostał
kopniaka i padł twarzą w burzan.
Mocne ręce chwyciły go. Wydarł się i ku niezmiernemu swemu
przerażeniu ujrzał tuż przed swoim nosem wąsacza, jego otwarte usta, z
których buchał zapach mięsa pieczonego, jego twardy jak sosnowa deska
żołnierski podbródek.
— Oj-oj-oj! — umyślnie cienkim głosikiem zapłakał Gawrik.
— Milcz, smarkaczu... — zasyczał wąsacz.
— Pu-u-śćcie!
— No, no, pokrzycz ty mi tylko, draniaszku — wycedził wąsacz przez
zęby, ująwszy chłopca za ucho żelaznymi palcami.
Gawrik skulił się i krzyknął dzikim głosem zwróciwszy twarz do
chałupki;
— Uciekajcie!
— Milcz! Zabiję!
Wąsacz tak bardzo szarpnął za ucho, że zatrzeszczało. Chłopcu
wydawało się, że pękła mu głowa. Straszliwy ból, którego z niczym nie
można porównać, przeszył mózg. Jednocześnie poczuł Gawrik, jak zalewa
go fala nienawiści i wściekłości, od której pociemniało mu w oczach.
— Uciekajcie! — krzyknął raz jeszcze z całych sił, kurcząc się z bólu.
Wąsacz zwalił się na Gawrika, szarpiąc nadal jedną ręką jego ucho, a
drugą zatykając mu usta. Ale chłopiec tarzał się po ziemi, kąsał spoconą,
znienawidzoną, włochatą rękę i oblewając się łzami wrzeszczał jak
opętany:
— Uciekajcie! Uciekajcie! Ucie-ka-a-ajcie!
Wąsacz z wściekłością odepchnął chłopca i skoczył ku chałupce.
Rozległ się przeciągły gwizdek policyjny.
Gawrik podniósł się i zrozumiał od razu, że krzyk jego został
usłyszany. Trzy postacie — dwie duże i jedna maleńka — wyskoczyły z
chałupki i potykając się biegły przez ogródek.
Dwie białe bluzy zagrodziły im drogę. Zbiegowie chcieli zawrócić, ale
spostrzegli, że są okrążeni.
— Stój! — krzyknął w ciemności nieznajomy głos.
— Ilja Borysowicz, strzelajcie! — usłyszał chłopiec rozpaczliwe
wołanie Tierientija.
W tej samej chwili zabłysły światełka i rozległy się jeden po drugim
trzy strzały rewolwerowe, podobne do trzaskania z bicza. Po krzykach i
szamotaniu się Gawrik poznał, że w ciemności toczy się bójka.
Czyżby mieli ich schwytać? Przejęty grozą tak straszną, że nie
pozwalała mu niczego zrozumieć, Gawrik rzucił się naprzód, jak gdyby
mógł czymś pomóc.
Nie zdążył przebiec nawet dziesięciu kroków, kiedy zobaczył, że z
szamocącej się grupy wyrwały się znowu te same trzy postacie — dwie
duże i jedna maleńka — rzuciły się w kierunku urwiska i przepadły w
ciemności.
— Trzymaj! Trzyma-a-aj!
Czerwony słup ognia wzniósł się w górę. Uderzył grzmiący wystrzał z
policyjnego Smith-Wessona. W górze na urwiskach rozbrzmiewały
gwizdki policyjne. Wyglądało na to, że całe wybrzeże było obstawione.
Chłopiec zrozpaczony wsłuchiwał się w hałas pogoni. Nie mógł
zrozumieć, dlaczego Tierientij wybrał ten kierunek dla ucieczki. Trzeba
było być niespełna rozumu, żeby uciekać pod górę: tam czekała zasadzka i
tam schwycą ich na pewno. Lepiej było prześliznąć się wzdłuż wybrzeża.
Gawrik biegł jeszcze przez chwilę i wydawało mu się, że widzi, jak po
stromym i prawie pionowym urwisku wdrapują się trzy postacie. Tam
pewna zguba!
— Och, Tierientij, dokądże on polazł — szeptał chłopiec zrozpaczony
gryząc palce, żeby nie zapłakać; palące, tłumione łzy szczypały w nosie i
bulgotały w gardle.
I nagle w jednej sekundzie chłopiec zrozumiał, dlaczego uciekający
wdrapywali się na Urwisko. Nie wziął zupełnie pod uwagę... A to przecie
takie proste! Chodzi o to, że... Ale w tej chwili wąsacz dobiegł do
Gawrika, schwycił go pod pachę i rwąc na nim koszulę, powlókł go z
powrotem, Z całej siły wepchnął chłopca do chałupki, obok której stali już
dwaj stójkowi. Gawrik uderzył dotkliwie szczęką o framugę i upadł w kąt
na dziadka, który siedział na ziemi.
— Jeżeli uciekną — łby wam pourywam! — krzyknął wąsacz do
stójkowych i wybiegł z chałupki.
Gawrik usiadł obok dziadka podwinąwszy tak jak i tamten nogi.
Siedzieli w milczeniu, nasłuchując gwizdków i krzyków, które cichły
stopniowo w oddali.
Wreszcie hałas umilkł zupełnie.
Wówczas Gttwrik poczuł swoje ucho, o którym już przedtem
zapomniał. Bolało straszliwie. Zdawało się, że płonie. Strach było go
dotknąć.
— Och, drań, caluśkie ucho mi oderwał — wyrzekł Gawrik
powstrzymując się od łez i usiłując zachować pozory obojętności.
Dziadek spojrzał z ukosa. Oczy starca wydawały się być nieruchome,
straszna była ich głucha pustka. Wargi poruszały się miękko. Milczał
długo. Wreszcie pokiwał głową i rzekł z wyrzutem:
— Widzieliście, państwo, coś podobnego, żeby dzieciom ucha
obrywać? Czy to tak wolno ?
Westchnął ciężko i znowu zaczął żuć wargami. Nagle schylił się
nieporadnie do Gawrika, spojrzał z lękiem na drzwi — czy kto nie
podsłuchuje — szepnął:
— Nic nie słychać — czy poszli, czy zostali ?
— Wdrapali się na urwisko — szybko i cicho odparł chłopiec. —
Tierientij poprowadził ich do katakumb. Jeżeli ich po drodze nie postrzelą,
wymkną się na pewno.
Dziadek zwrócił się twarzą do Cudotwórcy, przymknął powieki i
przeżegnał się z wolna, ale z rozmachem, wciskając mocno złożone palce
w czoło, w brzuch, w oba ramiona. Maleńka, ledwie dostrzegalna łza
potoczyła się po policzku i zginęła w zmarszczce.
Dziadek
Pod wielu miastami w świecie znajdują się katakumby. Istnieją one w
Rzymie, w Neapolu, w Konstantynopolu, w Aleksandrii, w Paryżu,
Odessie.
Kiedyś, przed pięćdziesięciu laty, odeskie katakumby były
kamieniołomami, z których wybierano wapniaki do budowy. Obecnie
kamieniołomy te ciągną się zawikłanym labiryntem pod całym miastem, w
kilku miejscach wyjścia prowadzą poza jego granice.
Mieszkańcy Odessy wiedzieli o istnieniu katakumb, ale tylko nieliczni
schodzili do nich, a jeszcze mniej liczni znali dobrze ich rozmieszczenie.
Katakumby stanowiły w pewnej mierze tajemnicę miasta, jego legendę.
Jednakie Tierientij nie na darmo był kiedyś rybakiem. Wspaniale znał
wybrzeża odeskie i doskonale poznał wszystkie wyjścia prowadzące z
katakumb do morza.
Jedno z takich wyjść znajdowało się o sto kroków od chałupki,
pośrodku urwiska. Stanowiło ono wąską szczelinę, całą zarośniętą
głogiem. Ze szczeliny sączył się maleńki strumyk i zbiegał w dół po
urwisku wprawiając w drżenie niskie trawy i burzan.
Odparłszy pierwsze natarcie stójkowych i tajniaków Tierientij powiódł
towarzyszy wprost do znanej sobie jaskini.
Prześladowcy nie mieli pojęcia o jej istnieniu. Sądzili, że zbiegowie
chcą przedostać się do miasta przez podmiejskie letniska. Było to na rękę
policjantom. Cała okolica była otoczona. Uciekinierzy mieli nieuniknienie
wpaść w pułapkę.
Toteż po pierwszym wystrzale stójkowi otrzymali rozkaz nieużywania
broni.
Po kwadransie czekania naczelnik policji Aleksandrowskiego cyrkułu,
który kierował osobiście obławą, posłał stójkowego, aby dowiedział się,
czy schwytano przestępców.
Stójkowy udał się wygodną okólną drogą i po kwadransie wrócił
oznajmiając, że zbiegowie wcale nie zjawili się na górze. Nie było ich więc
ani na górze, ani na dole. Zatem gdzie się podzieli? Zupełnie
nieprawdopodobne było, żeby siedzieli gdzieś pośrodku urwiska w
krzakach, czekając, aż zostaną schwytani.
Niemniej jednak naczelnik rozkazał policjantom wleźć na górę i
przetrząsnąć każdy krzaczek. Klnąc na czym świat stoi, ślizgając się co
chwila po trawie i po glinie w swoich lakierowanych butach, polazł sam na
urwisko nie wierząc już „tym durniom”.
Przetrząsnęli po ciemku całe urwisko od dołu do góry i nic nie znaleźli.
Wyglądało to na istny cud. No, bo zbiegowie nie zapadli się przecież pod
ziemię!
— Wasza wielmożność! — rozległ się nagle z góry wystraszony głos.
Niech pan pozwoli tutaj!
— Co tam takiego?
— Ta tu są, wasza wielmożność, katakumby!
Naczelnik policji w białych rękawiczkach uchwycił za kolczaste
gałęzie. Ujęły go zaraz mocne łapy wciągając na malutki placyk.
Wąsacz zapalał zapałkę po zapałce. Przy ich świetle można było
dostrzec zarośniętą krzakami czarną, wąską szczelinę w skale.
Naczelnik policji zorientował się natychmiast, że sprawa jest
przegrana. Wymknęła im się taka zdobycz! Zatrząsł się z wściekłości,
zatupał ciasnymi butami i waląc pięściami w białych rękawiczkach, gdzie
popadło, w mordy, w szczęki, wąsy, wrzeszczał głośno ochrypłym od
krzyku głosem:
— Czego stoicie, du-urnie! Naprzód! Obszukać wszystkie katakumby!
Łby wam pourywam, mor-r-dy wam rozmiażdżę, do stu tysięcy diabłów!
Macie złapać tych łajdaków! Marsz!
Ale rozumiał sam, że rozkaz ten jest niewykonalny; żeby obszukać
wszystkie katakumby, trzeba było przynajmniej dwóch tygodni czasu. I to
na próżno, gdyż minęło więcej niż pół godziny i zbiegowie są już na
pewno od dawna w innym krańcu miasta.
Kilku stójkowych wlazło niechętnie w rozpadlinę i zapalając zapałki
jedna po drugiej, dreptało w pobliżu wejścia oglądając wilgotne wapienne
ściany podziemnego korytarza, który ginął gdzieś w mogilnym mroku.
Naczelnik policji splunął gwałtownie i pobiegł w dół pobrzękując
ostrogami. Wściekłość dusiła go. Szarpnął zbyt sztywno nakrochmalony
kołnierzyk pikowej bluzy z taką siłą, że oderwał haftki.
Stąpając wielkimi krokami po trzeszczącym burzanie zbliżył się do
chałupki i rozjuszony szarpnął drzwi. Stójkowi wyprostowali się
wystraszeni.
Naczelnik wszedł do izdebki i zastygł w bezruchu, stanąwszy w
szerokim rozkroku. Palce jego założonej w tył dłoni poruszały się
konwulsyjnie. Za naczelnikiem natychmiast wlazł wąsacz.
— Wasza wielmożność pozwoli sobie zameldować — szepnął
tajemniczo, wskazując okrągłymi oczami na dziadka — właściciel
konspiracyjnego mieszkania, a to jego chłopak.
Naczelnik nie patrząc na wąsacza wyciągnął ku niemu rękę, ujął go po
omacku wszystkimi pięcioma rozcapierzonymi palcami za spoconą mordę
i odepchnął go ze wściekłą odrazą.
— Ciebie, du-ur-rnia, nie pytam. Sam wiem.
Gawrika przejęła groza. Czuł, że zaraz stanie się coś okropnego. Blady
i maleńki, z czerwonym opuchniętym uchem spoglądał bez mrugnięcia
okiem na zgrabnego, barczystego oficera w niebieskich spodniach z
czarną, lakierowaną koalicyjką, przewieszoną przez ramię.
Naczelnik policji stał tak co najmniej minutę, która Gawrikowi wydała
się całą godziną, po czym usiadł bokiem na łóżku. Nie spuszczając wzroku
z dziadka wyciągnął nogę w lakierowanym bucie, wydobył z przylegającej
ściśle kieszeni srebrną papierośnicę i zapalił żółtego papierosa.
„Fabryki Asmołowa” — pomyślał Gawrik.
Naczelnik policji wypuścił dym nosem, wyrzekł:
— No-no — i wrzasnął na cały głos tak, że aż w uszach zadzwoniło:
— Wstań, łajdaku, w obecności oficera.
Dziadek zerwał się skwapliwie. Podkurczał czarne, bose nogi i
obciągał na swoim wątłym ciele koszulę wpatrując się w naczelnika policji
bezmyślnymi sołdackimi oczami.
Gawrik widział, jak drżała wyciągnięta szyja dziadka, jak napinała się
niczym lejce pod brodą sucha skóra z dawną szramą.
— Ukrywasz nielegalnych — wyrzekł naczelnik policji lodowatym
głosem.
— Ależ nie — wyszeptał dziadek.
— Gadaj: kto to był u ciebie przed chwilą?
— Skąd ja mogę wiedzieć.
— Aha, nie wiesz! — I oficer podniósł się z wolna.
Zacisnąwszy wargi palnął starca w ucho krótkim i dokładnie
wymierzonym ciosem tak silnie, że ten zachwiał się i uderzył całym ciałem
o ścianę.
— Mów, kto tu był?
— Skąd ja mogę wiedzieć... — rzekł starzec stanowczo, poruszając
szczękami.
Znowu mignęła pięść w białej rękawiczce. Z nozdrzy dziadka
popłynęły dwie wąskie strużki krwi. Starzec przymknął oczy, wtulił głowę
w ramiona i zaszlochał.
— Za co mnie wasza wielmożność bije? — rzekł dziadek cicho, ale
groźnie, wycierając nos i pokazując naczelnikowi policji rękę zbroczoną
krwią.
— Milczeć! — wrzasnął oficer.
Duża, aksamitna brodawka czerniała na jego gipsowej twarzy. Z
odrazą spoglądał na swoją zniszczoną rękawiczkę.
— Mów, kto tu był?
— Skąd ja mogę .wiedzieć...
Starzec zdążył zasłonić twarz rękami i odwrócić się. Cios spadł na
głowę. Spodnie obwisły na kolanach. Dziadek począł z wolna osuwać się
na ziemię.
— Niech go pan nie bije, on jest stary! — zawołał Gawrik ze łzami
rozpaczy, przyskakując do naczelnika policji.
Ale ten ostatni wychodził już z chałupki z krzykiem.
— Wziąć tego szelmę! Zawieźć go!
Stójkowi rzucili się na starca i chwycili go wyłamując mu łokcie.
Powlekli go z chałupki jak snop słomy. Gawrik usiadł na podłodze i gryząc
piąstki zapłakał, pełen gniewu i wściekłości.
Przez pewien czas siedział bez ruchu, nasłuchując jednym uchem
szumów i szelestów nocy. Na drugie ucho ogłuchł.
Chwilami chłopiec umyślnie zatykał sobie zdrowe ucho. Wówczas
ogarniała go ze wszystkich stron głucha, niema cisza. Przejmował go lęk,
jak gdyby w ciszy tej czyhało na niego jakieś niebezpieczeństwo.
Wówczas odkrywał ucho, jak gdyby chciał spiesznie wypuścić na
wolność zamknięte w nim dźwięki. Ale jedno ucho nie mogło pomieścić w
sobie całej ich różnorodności.
Chwilami słychać było rzadkie, potężne westchnienia morza i nic poza
tym. To znowu rozpoczynała się przeczysta muzyka świerszczy i wtedy
ustawał szum morza. To ciepły wietrzyk przebiegał po burzanie
napełniając noc szelestem, który nie pozostawiał miejsca ani dla
świerszczy, ani dla morza. Słychać było jedynie trzaski w lampce, w której
wypaliła się nafta.
Nagle chłopcu straszna wydała się samotność. Zdmuchnął pośpiesznie
płomyk i pobiegł za dziadkiem.
Cudowna noc sierpniowa zawisła nad światem. Czarne, migotliwe
niebo obsypało biegnącego chłopca gwiazdami. Cykanie świerszczy
rozlewając się w krąg wznosiło się aż do samej Drogi Mlecznej.
Ale co obchodziło udręczonego i skrzywdzonego chłopczyka obojętne
piękno, które nie mogło uczynić go szczęśliwym?
Gawrik biegł tak szybko, jak tylko pozwalały mu siły.
Dopiero w mieście na Staroportofrankowskiej ulicy dogonił dziadka
tuż obok cyrkułu.
Dwóch stójkowych — jeden siedząc, a drugi stojąc — wieźli dziadka
dorożką. Starzec ześliznąwszy się z siedzenia leżał u nóg stójkowego w
poprzek dorożki. Głowa jego podskakiwała uderzając silnie o stopień. Po
jego twarzy, brudnej od krwi i kurzu, przesuwało się światło latarni
ulicznych.
Gawrik rzucił się ku dorożce, lecz zatrzymała się ona już przy bramie
cyrkułu. Stójkowi wlekli potykającego się starca do bramy.
— Dziadku! — zawołał chłopiec.
Stójkowy uderzył z lekka Gawrika pochwą szabli po karku. Brama
zamknęła, się. Chłopiec został sam jeden.
Uparta ciocia
Dla Pieti nastała chwila najwyższego triumfu i radości.
Już przed godziną pierwszą Pietia zdążył obiec wszystkich znajomych
w całym domu pokazując swoją nowiutką czapkę uczniowską i
opowiadając w podnieceniu, jak zdawał przed chwilą egzamin.
Naprawdę to Pietia nie bardzo miał co opowiadać. Nie było właściwie
żadnego egzaminu — było to łatwe wstępne przepytywanie, trwające
piętnaście minut. Zaczęło się o wpół do jedenastej, a pięć minut po
jedenastej sprzedawca mieszczącego się obok gimnazjum sklepu wręczał
już chłopcu z eleganckim uśmiechem jego stary słomkowy kapelusz,
zapakowany w papier.
Czapkę włożył Pietia w sklepie przed lustrem i nie zdjął jej już z głowy
aż do wieczora.
— Ech, jak świetnie zdałem egzamin! — powtarzał Pietia podniecony,
krocząc szybko po ulicy.
Przeglądał się po drodze w każdej szybie, żeby jeszcze i jeszcze raz
ujrzeć siebie w czapce.
— Moj drogi — mówiła ciocia (a podbródek jej drżał od śmiechu) —
uspokój się. To nie był egzamin, tylko przepytywanie.
— Ależ ciociu! Jak możesz tak mówić? — czerwieniejąc z gniewu i
tupiąc nogami wrzeszczał Pietia na całą ulicę, gotów rozbeczeć się z urazy.
— Przecież ciocia nie widziała, a mówi! To był najprawdziwszy egzamin,
a ciocia siedziała wtedy w poczekalni i nie ma prawa tak twierdzić. Mówię
cioci, że to był egzamin!
— Oczywiście. Ja jestem głupia, a ty mądry! To było przepytywanie.
— A właśnie że egzamin!
— Ja jemu golone, a on mnie strzyżone.
Te słowa cioci były przejrzystą aluzją do starej ukraińskiej anegdoty o
pewnym uparciuchu, który posprzeczał się z żoną: czy pisarz gminny ma
brodę goloną czy strzyżoną. Uparciuch wbrew oczywistej prawdzie
krzyczał „strzyżone”, aż rozwścieczona żona wrzuciła go do rzeki. Tonąc,
wciąż jeszcze pokazywał palcami nad wodą: strzyżone.
Ale Pietia nie zwrócił wcale uwagi na tę aluzję, tylko powtarzał ze
łzami w glosie:
— A właśnie że egzamin, a właśnie że egzamin!
Ciocia miała dobre serce. Żal jej się zrobiło, że odbiera siostrzeńcowi
najdroższą część jego triumfu. „Egzamin” — ile warte jest samo to słowo!
Niech się chłopiec cieszy. Po co martwić go w tak uroczystym dniu.
Ciocia postanowiła więc jakoś zręcznie wybrnąć z sytuacji.
— Zresztą — rzekła z uśmieszkiem — może to ja się mylę. Zdaje się,
że to był rzeczywiście egzamin.
Pietia rozpromienił się.
— Oho, jeszcze jaki egzamin!
Ale w głębi duszy gryzło Pietię zwątpienie. Wszystko odbywało się
jakoś zbyt prędko i zbyt łatwo jak na prawdziwy egzamin.
Dzieci ustawiono co prawda parami i poprowadzono do klasy. Tam stał
istotnie długi stół, zasłany granatowym suknem. Siedzieli rzeczywiście
surowi nauczyciele w granatowych mundurach ze złotymi guzikami, z
orderami. Mieli złote okulary, a nakrochmalone mankiety samym swoim
widokiem wskazywały na to, że są twarde jak skorupa. Za stołem
egzaminatorów zwracała na siebie uwagę sutanna z mory i kobiece loki
popa.
Żołądek jakby osuwał się, nogi wilgotniały, lodowaty pot perlił się na
skroniach... Wszystko było tak, jak bywało od wieków.
Ale sam egzamin... Nie, teraz Pietia zrozumiał to doskonale, że jednak
to było tylko przepytywanie.
Zaledwie chłopcy usiedli w ławkach, jeden z nauczycieli wetknął
natychmiast nos w wielki papier, leżący na stole, i powiedział pięknie,
wyraźnie, zaokrąglając każde wymawiane słowo:
— No, cóż, rozpoczniemy. Aleksandrów Borys, Aleksandrów Mikołaj,
Baczej Piotr. Prosimy tu.
Usłyszawszy swoje imię i nazwisko, które zabrzmiało tak obco i tak
płomiennie zarazem w pustej i rozległej klasie, Pietia uczuł się tak, jakby
go znienacka uderzono w dołek pięścią. Nie przypuszczał bynajmniej, że
straszliwa chwila nastąpi tak szybko.
Był zaskoczony. Poczerwieniał i tracąc niemal przytomność zbliżył się
po śliskiej podłodze do stołu.
Trzej chłopcy oddani zostali nauczycielom do rozporządzenia. Pietia
dostał się w ręce popa.
— No-no — rzekł olbrzymi starzec zakasując szeroki rękaw sutanny.
Następnie zatknął na wąskiej piersi sztylet krzyża, który nosił na
srebrnym łańcuszku. Łańcuszek zrobiony był z płaskich ogniw naciętych
jak ziarenka kawy.
— Podejdź, młodzieńcze. Jak się nazywasz?
— Pietia.
— Piotr, mój drogi, Piotr. Pietia został w domu. Nazwisko jakie?
— Baczej.
— Syn Wasyla Pietrewicza? Nauczyciela szkoły rzemieślniczej?
— Tak.
Duchowny odchylił się na poręcz krzesła przybierając niedbałą pozę
rozleniwionego, jak to czynią palacze.
Przymrużył oczy i spojrzał na Pietię z niepojętym dla chłopca
uśmieszkiem.
— Znam go, a jakże. Liberalny pan. N-no... — Pop przechylił się
jeszcze bardziej w tył.
Teraz maleńkie krzesło kołysało się na dwóch tylnych nogach,
— Jakie znasz modlitwy? „Wierzę” umiesz?
— Umiem.
— Mów.
Pietia nabrał pełne usta powietrza i zaczął pędzić bez znaków
przestankowych, chcąc wyrzucić modlitwę jednym tchem:
— Wierzę w Boga Ojca Wszechmogącego Jezusa Chrystusa Syna Jego
jedynego narodził się z Marii Panny...
Tu wyczerpało się powietrze i Pietia zatrzymał się.
Bojąc się, że duchowny pomyśli, że zapomniał, chłopiec nabrał
szybko, z chlipiącym dźwiękiem, nową porcję powietrza, ale duchowny
machnął ręką przestraszony.
— Dosyć, dosyć, idź dalej.
Chłopiec stanął następnie przed matematykiem.
— Do ilu umiesz liczyć?
— Do ilu trzeba — powiedział Pietia, któremu triumf na egzaminie z
religii dodał odwagi.
— Doskonale. Licz do miliona.
Pieti zdawało się, że wpadł do przerębli, zrobił nawet całkiem mimo
woli taki ruch ustami, jakby się zachłysnął. Spojrzał zrozpaczony w prawo
i w lewo, szukając pomocy. Ale wszyscy dokoła byli zajęci, a matematyk
patrzał gdzieś w bok przez okulary. W jego szkłach odbijały się bardzo
wypukłe i bardzo wyraźne dwa duże okna klasy z zielenią ogrodu
gimnazjalnego, z niebieskimi kopułami Pantelejmonowskiego soboru i
nawet z wieżą Aleksandrowskiego cyrkułu, na której wisiały dwie czarne
kulki, oznajmiające, że gdzieś w rejonie drugim wybuchł pożar. Liczyć do
miliona!... Pietia przepadł z kretesem!
— Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem... — zaczął chłopiec
starannie zaginając ukradkiem palce i uśmiechając się niby łobuzersko, ale
w rzeczy samej smutnie. — Osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście...
Matematyk patrzał obojętnie w okno. Kiedy udręczony chłopiec
wyrzekł „siedemdziesiąt dziewięć”, nauczyciel powiedział:
— Dosyć. Tabliczkę mnożenia znasz?
— Jeden razy jeden — jeden, jeden razy dwa — dwa, jeden razy trzy
— trzy — zaczął Pietia szybko i dźwięcznie lękając się, żeby mu nie
przerwano, ale nauczyciel skinął głową.
— Dosyć.
— Umiem jeszcze dodawanie, odejmowanie, mnożenie i dzielenie.
— Dosyć. Idź dalej.
„Co to znaczy, nie dają ust otworzyć? To wprost gniewa”. Pietia
przeszedł do następnego nauczyciela z orderem na piersi przeświecającym
poprzez gęstą brodę.
— Czytaj od tego miejsca.
Pietia z szacunkiem wziął do ręki książkę w marmurkowej oprawie i
spojrzał na gruby, żółty paznokieć leżący na wydrukowanym dużymi
literami tytule: „Lew i piesek”.
— „Lew i piesek — zaczął Pietia dosyć żywo, chociaż jąkał się ze
wzruszenia. — Lew i piesek. W pewnym zwierzyńcu znajdował się lew.
Był on bardzo krwiożerczy. Dozorcy bali go się. Lew pożerał ogromnie
wiele mięsa. Właściciel zwierzyńca nie wiedział, co począć...”
— Dosyć.
Pietia o mało się nie rozpłakał. Nie doszło jeszcze nawet do pieska, a
on już — „dosyć”...
— Wiersz jakiś umiesz na pamięć?
Tej chwili Pietia oczekiwał z drżeniem tajemnego triumfu. Tu
nareszcie zabłyśnie pełnym blaskiem!
— Umiem „Żagiel”, wiersz M. Lermontowa.
— No, powiedz.
— Czy mam zadeklamować ?
— Jeśli potrafisz.
— Zaraz.
Pietia szybko cofnął nogę w tył, co było niezbędnym warunkiem
wyrazistej deklamacji, i przechylił dumnie głowę.
— Żagiel, wiersz M. Lermontowa — wygłosił przeciągając śpiewnie.
Samotny żagiel w niebios toni
Bieleje na błękicie fal
Skąd płynie? Dokąd? Za czym goni?
Ku jakim brzegom biegnie w dal?
Uczyniwszy szybko obiema rękami znak zdziwienia i pytania chłopiec
mówił dalej, śpiesząc się, żeby powiedzieć jak najwięcej, zanim go
zatrzymają;
Wrą fale, wicher oszalały
Ze skrzypem czoło masztu gnie...
I nie od szczęścia żagiel biały
Ucieka, nie ku szczęściu mknie!
Pietia pośpiesznie podkreślił gestem słowa — ale nauczyciel zdążył
zamachać rękami.
— Dosyć.
— Zaraz skończę, jeszcze tylko troszeczkę — wyjęczał chłopiec.
Najcichsze pod nim lśnią lazury...
— Dosyć, dosyć. Idź do domu.
— A więc nic już nie trzeba? Jeszcze umiem „Wyrusza w pochód”
wiersz A. Puszkina.
— Nic więcej nie trzeba. Możesz powiedzieć rodzicom, że jesteś
przyjęty. To wszystko.
Pietia był oszołomiony. Ze dwie minuty stał pośrodku klasy nie
wiedząc, co począć ze sobą.
Wydawało się rzeczą zupełnie nieprawdopodobną, żeby dokonało się
już owo straszliwe i zagadkowe wydarzenie, do którego przygotowywał się
z bijącym sercem przez całe lato.
Wreszcie chłopiec szurgnął niezręcznie nogą, potknął się i wybiegł z
klasy.
Ale po sekundzie wpadł z powrotem jak opętany i spytał głosem
urywającym się ze wzruszenia.
— Czy można już kupić czapkę uczniowską?
— Można, można. Idź już.
Pietia wybiegł do poczekalni, gdzie na złoconym krześle pod
gipsowym biustem Łomonosowa1 siedziała ciocia w letnim kapeluszu z
woalką i w długich rękawiczkach.
Krzyczał tak głośno że słyszeli go na pewno dorożkarze na ulicy. —
Ciociu, chodźmy prędzej! Powiedzieli, żeby kupić już uczniowską czapkę!
Aleksandrowski cyrkuł
Ach, co to była za rozkosz — kupować czapkę!
Najpierw długo przymierzali ją, potem targowali się, potem wybierali
znaczek, tę wykwintną srebrną ozdobę. Tworzyły ją dwie skrzyżowane
iglaste gałązki, a wśród nich „O. 5. G.” — monogram odeskiego piątego
gimnazjum.
Znaczek wybrali największy i najtańszy — za piętnaście kopiejek.
Sprzedawca przekłuł szydłem dwie dziurki w twardym otoku filcowej
czapki i umocował znaczek zagiąwszy od wewnątrz mosiężne łapki.
W domu czapka ze znaczkiem wywołała powszechny zachwyt.
Wszyscy pragnęli jej dotknąć. Ale Pietia nie pozwalał. Podziwiać ją — i
owszem, ale w ręce nie brać!
Tatuś, Dunia, Pawlik, wszyscy pytali jeden przez drugiego: „Ile
kosztuje”, jak gdyby to było najważniejsze.
Pietia odpowiadał wszystkim z zapałem:
— Rubel czterdzieści pięć czapka i piętnaście orzełek, ale nie o to
chodzi. Gdybyście widzieli, jak ja egzamin zdawałem, tobyście dopiero
wiedzieli!
Pawlik zezował zawistnie w kierunku czapki i sapał, gotów lada chwila
rozbeczeć się.
Następnie Pietia pobiegł pokazać czapkę na dole, w sklepiku,
Nusikowi Koganowi.
Nusik Kogan był znowu z wizytą na limanie. Utrapienie!
Nową czapką zainteresował się za to niezmiernie ojciec Nusika, stary
Kogan, sklepikarz.
Włożywszy okulary oglądał długo czapkę ze wszystkich stron, cmokał
językiem — „c-c-c” i wreszcie zapytał;
— Ile kosztuje?
Obiegłszy w kamienicy wszystkich znajomych Pietia udał się na
polankę i pokazał czapkę żołnierzom. Żołnierze również spytali, ile
kosztuje. Najgorsze, że nie było już komu pokazywać, a nie minęła jeszcze
polowa dnia! Pietia był zrozpaczony.
Nagle ujrzał Gawrika, który szedł obok płotu przytułku położniczego.
Pietia wybiegł na spotkanie przyjaciela, napełniając powietrze krzykiem i
wymachując czapką.
Ale co się stało z Gawrikiem? Jego maleńkie oczy były podkrążone
sińcami. Mrocznie i gniewnie lśniły na chudej, nie mytej twarzy. Koszulę
miał podartą. Jedno ucho liliowoczerwone, opuchnięte, rzucało się od razu
w oczy budząc grozę swoim nieprawdopodobnym wyglądem.
„Ech, jak wspaniale zdałem egzamin” — chciał zawołać Pietia, ale
słowa uwięzły mu w gardle.
Wyszeptał:
— Oj, z kim się biłeś?? Kto cię pobił?
Gawrik uśmiechnął się ponuro, spuszczając oczy.
— Pokaż no — rzekł zamiast odpowiedzi i wyciągnął rękę ku czapce.
— Ile kosztuje?
Chociaż danie czapki komuś do rąk wymagało wielkiego
przezwyciężenia, Pietia, co prawda z bólem serca, pozwolił Gawrikowi
wziąć ją do obejrzenia.
— Tylko nie zepsuj!
— Nie strachaj się.
Chłopcy usiedli pod krzaczkiem obok śmietnika i zaczęli dokumentnie
oglądać czapkę.
Gawrik wykrył w niej natychmiast moc tajemnic i możliwości, których
nie dostrzegły oczy Pieti.
Okazało się przede wszystkim, że można wyjąć cieniutkie stalowe
kółko, które usztywniało dno. Kółko było oklejone zardzewiałym papierem
i wyciągnięte z czapki było cenne samo przez się.
Bardzo łatwo było połamać je na mnóstwo malutkich stalowych płytek,
które przydać się mogły choćby na to, by je kłaść na szyny pod pociąg
podmiejski — ciekawe, co się z nimi wówczas stanie!
Po drugie, w czapce była czarna satynowa podszewka z
wydrukowanym złotym napisem: „Br. Guralnik”. Gdyby nadpruć ją
cokolwiek, można by chować za nią różne drobiazgi — nikt nie znajdzie
nigdy w życiu!
Po trzecie, skórzany daszek, pokryty od zewnątrz czarnym lakierem,
można było zrobić jeszcze bardziej błyszczącym, nacierając go mocno
zielonymi strączkami drzewa, które wśród chłopców nosiło nazwę
„lakierowego”.
Co do znaczka, to trzeba natychmiast wygiąć go zgodnie z modą i
nawet podciąć troszeczkę gałązki.
Chłopcy wzięli się zaraz z zapałem do roboty i pracowali dopóty, aż
wyczerpali wszystkie możliwe przyjemności, jakich czapka mogła im
dostarczyć.
Było to niejaką rozrywką dla Gawrika.
Ale gdy czapka utraciła ostatecznie ludzki wygląd i sprzykrzyła im się,
Gawrik stał się znowu ponury.
— Słuchaj, Piet'ka, wynieś kawałek chleba i dwa kawałki cukru —
rzekł nagle z udaną szorstkością. — Zaniosę dziadkowi.
— Dokąd?
— Do cyrkułu.
Pietia patrzał na przyjaciela szeroko otwartymi, nic nie rozumiejącymi
oczami.
Gawrik uśmiechnął się mrocznie i splunął pod nogi.
— No, czego patrzysz? Nie rozumiesz czy co? Malec z dębie? Naszego
dziadka wzięli wczoraj do cyrkułu. Trzeba zanieść wałówkę.
Pietia w dalszym ciągu nic a nic nie rozumiał.
Słyszał, że do cyrkułu zabierają pijaków, awanturników, złodziei,
włóczęgów. Ale Gawrikowego dziadka? Nie mieściło mu się to w głowie.
Pietia doskonale znał starca: chłopiec często przychodził w odwiedziny
do Gawrika na wybrzeże.
Ileż razy dziadek brał go wraz z Gawrikiem na morze na połów
byczków! Ile razy częstował go swoją szczególną, aromatyczną i
przydymioną herbatą, zawsze przepraszając, że nie ma cukru. Ile razy Pieti
przyczepiał ołowiankę i uczył go, jak należy przywiązywać sznurek do
wędki...
A jakie śmieszne przysłowia ukraińskie przechowały się w jego
pamięci dla najrozmaitszych sytuacji życiowych, jakie mnóstwo historii
znał z czasów kampanii tureckiej, jaką moc żołnierskich anegdot!
Bywało, siedzi podwinąwszy jak Turek nogi pod siebie, reperuje sieć
drewnianą igłą specjalnie w tym celu wystruganą i opowiada a opowiada.
Za brzuch trzeba się było trzymać ze śmiechu. I o tym, jak żołnierz
gotował siekierę, i o kanonierze, który dostał się do raju, i o ordynansie,
który tak sprytnie oszukał pijanego oficera...
W życiu swoim Pietia nie spotkał bardziej uprzejmego, gościnnego
gospodarza. Sam opowiada chętnie, ale i innych słucha z przyjemnością, z
radością.
Nieraz bywało Pietia zacznie coś opowiadać, zapali się, pocznie
wymachiwać rękami, załga się tak, że aż uszy puchną, a dziadek jakby
nigdy nic — siedzi i kiwa poważnie głową.
— A cóż sobie myślicie, nawet bardzo zwyczajnie mogło się coś
takiego przydarzyć!
I takiego człowieka zabrali do cyrkułu! Coś nieprawdopodobnego!
— Ależ za co? Za co?
— A właśnie za to!
Gawrik westchnął poważnie jak dorosły, milczał przez chwilę i nagle
przywarłszy do przyjaciela ramieniem szepnął tajemniczo:
— Słuchaj...
I opowiedział Pieti, co wydarzyło się w nocy.
Opowiedział oczywiście nie wszystko. Nie wspomniał ani słowem o
marynarzu ani o Tierientiju. Z jego opowiadania wynikało, że w nocy
przybiegli do nich, do chałupki, jacyś trzej ludzie, którzy ukryli się przed
stójkowymi. Poza tym wszystko odpowiadało ściśle temu, co się naprawdę
wydarzyło.
— I wtedy ten sam podlec ja-ak zacznie wykręcać mi ucho!
— Ja bym mu tak dał, tak dał!... — krzyknął Pietia wzburzony
błysnąwszy oczami. — Już ja bym mu tam wtedy pokazał!
— Zamknij się — rzekł Gawrik ponuro i ująwszy mocno za daszek
czapkę Pieti nasunął mu ją do połowy twarzy tak, że mu uszy sterczały.
Po czym Gawrik ciągnął dalej opowiadanie. Pietia słuchał go ze
zgrozą. — Kto to byli tamci? — spytał, kiedy Gawrik skończył. —
Złodzieje?
— Skądże? Mówię ci, przecie, kto: prości ludzie, komitetowi. +Pietia
nie rozumiał.
— Jacy?
— Ech, żeby z tobą rozmawiać, trzeba najpierw żytniego chleba się
najeść. Mówię ci przecie: komitetowi. To znaczy, że z komitetu.
Gawrik pochylił się całkiem blisko nad Pietią i wyszeptał dysząc mu w
same usta zapachem cebuli:
— Którzy robią strajki. Z partii. Rozumiesz?
— Więc dlaczego bili dziadka i odwieźli go do cyrkułu?
Gawrik uśmiechnął się pogardliwie.
— Ja mu sto, a on mi dwieście. Za to, że on ich ukrył. Ech, ty głowa!
Mnie by też wzięli, ale nie mają prawa: jestem mały. Wiesz, na jak długo
pakują do ciupy tych, którzy ukrywają? Oho! Tylko, żebyś...
Gawrik zniżył jeszcze bardziej głos i wyszeptał najcichszym, ledwie
dosłyszalnym szeptem rozglądając się na wszystkie strony;
— Tylko wiesz co, on nie posiedzi więcej niż tydzień. Tamci wszyscy
pójdą niedługo cyrkuły w całej Odessie rozbijać. Tych draniów powrzucają
co do jednego do Morza Czarnego, żebym tak szczęścia nie widział! Jak
Boga kocham!
Gawrik splunął znowu pod nogi i zupełnie innym już, rzeczowym
tonem powiedział:
— Więc wyniesiesz?
Pietia pobiegł do domu i po dwóch minutach wrócił z sześcioma
kawałkami cukru i pół bochenkiem sitkowego chleba w zanadrzu
marynarskiej bluzy.
— Wystarczy — rzekł Gawrik policzywszy cukier i zważywszy chleb
na dłoni. — Pójdziesz ze mną do cyrkułu?
Chociaż cyrkuł był niedaleko, jasne, że chodzić tam było bezwzględnie
zakazane. A Pietię, jak na złość, ogarnęła nagle nieopisana chęć, żeby iść
do cyrkułu.
I znowu w duszy chłopca rozpoczęła się zacięta walka z sumieniem i
walka ta trwała przez całą drogę.
A kiedy sumienie w końcu zwyciężyło, było już za późno: chłopcy
doszli właśnie do cyrkułu.
Wszystkie pojęcia i rzeczy w obecności Gawrika zatracały natychmiast
swoje zwykłe pozory i ujawniały mnóstwo cech dotychczas przed Pietią
ukrytych. Bliskie Młyny ze smutnego osiedla wdów i sierot przeistaczały
się w robotnicze osiedle z liliową grzebionatką w ogródkach, stójkowy
stawał się draniem, w czapce znajdowało się stalową obręcz.
I teraz oto cyrkuł.
Czym był on dotychczas w wyobrażeniu Pieti? Imponującym gmachem
rządowym na rogu Riszeliewskiej i Noworybnej, naprzeciwko
Pantelejmonowskiego soboru. Ile razy przejeżdżał Pietia obok niego
tramwajem konnym!
Najistotniejszą rzeczą w tym budynku była wysoka, czworokątna
wieża z maleńkim strażnikiem na górze. Dniem i nocą, obejmując z góry
spojrzeniem miasto, chodził człowiek w baranim kożuchu po balkoniku
dokoła masztu z poprzeczną belką. Maszt ten przypominał Pieti zawsze
wagę albo trapez. Wisiało na nim stale kilka złowróżbnych, czarnych
kulek, których liczba wskazywała na to, w której dzielnicy miasta wybuchł
pożar. A miasto było tak wielkie, że zawsze gdzieś się paliło.
U podnóża wieży mieściła się remiza odeskiej straży ogniowej.
Składała się ona z całego szeregu olbrzymich, okutych bram.
Od czasu do czasu, przy rozdzierających krzykach trąb, wyrywały się
stamtąd jedna za drugą czwórki szalonych koni-smoków z rozwiewającymi
się śnieżnobiałymi grzywami i ogonami.
Czerwony wóz straży ogniowej, złowróżbny, a jednocześnie
wyglądający jak zabawka, mknął przez jezdnię. Towarzyszyły mu
nieprzerwanie dzwony, a pozostawały po nim w powietrzu pomarańczowe
języki płomieni, które odrywały się od pochodni. Ogień odbijał się w
miedzianych hełmach. Widmo nieszczęścia unosiło się nad niefrasobliwym
miastem. Poza tym cyrkuł w oczach Pieti nie odznaczał się niczym
szczególnym.
Ale wystarczyło, żeby zbliżył się do niego Gawrik — i cyrkuł jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki obrócił się do Pieti wąskim zaułkiem,
na który wychodziły zakratowane okna aresztu.
Cyrkuł okazał się po prostu więzieniem.
— Poczekaj tutaj — rzekł Gawrik.
Przebiegł przez mokrą jezdnię i nie zauważony wśliznął się obok
stójkowego w bramę cyrkułu. Widać i tu Gawrik był jak u siebie w domu.
Pietia pozostał sam w niezbyt wielkim tłumie ludzi naprzeciwko
cyrkułu. Byli to krewni aresztowanych, z którymi usiłowali porozumieć się
przez ulicę.
Pietia nie przypuszczał, że w cyrkule może „siedzieć” tyle ludzi. Było
ich co najmniej stu.
Zresztą nie siedzieli bynajmniej. Jedni stali na parapetach trzymając się
krat otwartych okien, inni wyglądali wymachując rękami, jeszcze inni
podskakiwali starając się zobaczyć ulicę spoza głów i ramion.
Ku wielkiemu zdziwieniu Pieti nie było tu ani złodziei, ani pijaków,
ani włóczęgów. Przeciwnie: zwyczajni, prości, bardzo przyzwoici ludzie,
jakich można było spotkać codziennie obok dworca, na Langeronie, w
Aleksandrowskim parku, w tramwaju... Było również kilku studentów.
Jeden z nich zwracał ogólną uwagę czarną kozacką burką narzuconą na
białą bluzę ze złoconymi guzikami. Przyłożywszy dłonie do chudych
policzków krzyczał do kogoś w tłumie ogłuszającym, gardłowym głosem:
— Dajcie znać, proszę was, do Stowarzyszenia Krajan, że dzisiaj w
nocy towarzyszy Łordkipanidze, Krasikowa i Burowego wywołano z celi z
rzeczami. Potwarzam: Łordkipanidze, Krasikowa i Burowego. Dziś w
nocy! Zorganizujcie protestacyjną demonstrację! Pozdrowienia dla
towarzyszy!
Jakiś człowiek w tużurku i koszuli z rozpiętym kołnierzem, który
przypominał trochę Tierientija, wołał z innego okna:
— Niech Sierioża pójdzie do kantoru po moją wypłatę.
Rozlegały się głosy, które usiłowały przekonać się wzajemnie;
Nie ufajcie Afanasjewowi! Słyszysz, Afanasjewowi nie ufajcie!
— Kola siedzi w Bulwarnym!
U Pawła Iwanowicza w skrzynce za szafą!
— Najpóźniej — w środę!
Krewni krzyczeli również podnosząc ponad głową koszyki i dzieci.
Pewna kobieta trzymała na ręku dziewczynkę z takimi samymi jak u Moti
kolczykami. Wołała ona:
— O nas się nie bój! Ludzie nas nie opuszczają. Mamy co jeść. Patrz,
jaka nasza Wieroczka zdrowiutka!
Od czasu do czasu zbliżał się do tłumu stójkowy trzymając oburącz
szablę.
— Proszę nie zatrzymywać się naprzeciwko okien i nie rozmawiać z
aresztowanymi.
Ale natychmiast rozlegało się z okien przeszywające gwizdanie,
nieopisane przekleństwa i krzyki. Na stójkowego sypały się skórki od
arbuza, kukurydzane głąby, ogórki.
— Drań!
— Baszybuzuk!
— Idź bić Japończyków!
I stójkowy z szablą pod pachą wracał powoli pod bramę udając, że nic
szczególnego się nie zdarzyło.
Nie, stanowczo nie wszystko na świecie idzie tak dobrze, jak by to
mogło wydawać się na pierwszy rzut oka!
Gawrik wrócił ponury i zły.
— No co, widziałeś dziadka?
Gawrik nie odpowiedział ani słowa. Chłopcy poszli z powrotem. Obok
dworca Gawrik zatrzymał się.
— Biją go dzień w dzień — rzekł głucho, ocierając twarz podartym
rękawem. — Do zobaczenia.
I odszedł.
— Dokąd ty?
— Na Bliskie Młyny.
Przez Kulikowe Pole powlókł się Pietia do domu. Wiatr pędził obłoki
szarego, smutnego kurzu.
Chłopcu była tak ciężko na duszy, że nawet spłaszczona gilza, od
naboju karabinowego, którą znalazł na drodze, nie ucieszyła go ani trochę-.
We wstępnej klasie
Nastała jesień.
Pietia uczęszczał już do gimnazjum. Włożywszy mundurek Pietia z
dużego, opalonego chłopca z długimi nogami w fildekosowych
pończochach przeistoczył się w maleńkiego, ostrzyżonego na zero
wstępniaka z odstającymi uszami.
Długie spodnie sukienne i kurtka uczniowska, kupiona za trzydzieści
sześć rubli w sklepie z ubraniami Landesmana, wisiały na nim jak worek i
były bardzo niewygodne. Szeroki kołnierz ocierał delikatną szyję,
przywykłą do swobodnego wykroju marynarskiej bluzy.
Nawet pas, prawdziwy pas gimnazjalny z klamrą z melchioru , którego
Pietia po czapce najgoręcej pragnął — nawet pas zawiódł. Przesuwał się
wciąż pod pachę, klamra zjeżdżała na bok, koniec paska zwisał jak język.
Nie przydając jego postaci męskości — na co chłopiec tak bardzo
liczył — pasek, jak się okazało, stał się źródłem ciągłych kłopotów, które
wywoływały całkiem niestosowne kpiny ze strony dorosłych.
Ale za to jak dużo nieoczekiwanej radości przyniosło Pieti kupno
zeszytów, podręczników, materiałów piśmiennych!
Jak poważna okazała się cichą księgarnia niepodobna do innych,
znanych już chłopcu, sklepów z nic nie mówiącymi drobiazgami na ulicy
Riszeliewskiej albo w Pasażu! Była ona może nawet poważniejsza od
apteki, w każdym razie o wiele bardziej inteligentna.
Już sam jej widok, jej skromny szyld z napisem „Oświata” nakazywał
dla niej najgłębszy szacunek. W ciemny wieczór jesienny Pietia udał się z
ojcem do „Oświaty”. Było to senne królestwo grzbietów książek,
zielonkawo, jakoś po uniwersytecku oświetlonych płomieniami gazowymi,
co przypominało uniwersytet, i uwieńczonych kolorowymi głowami
przedstawicieli czterech ras ludzkich: czerwonej, żółtej, czarnej i białej.
Pierwsze trzy głowy odpowiadały ściśle nazwie danej rasy. Indianin
był rzeczywiście zupełnie czerwony. Chińczyk żółty jak cytryna, Murzyn
czarniejszy od smerfy. I tylko przedstawicielowi białej, panującej rasy
zrobiono ustępstwo: był on nie biały, ale jasnoróżowy, z karbowaną blond
bródką. Oczarowany Pietia oglądał niebieskie globusy z miedzianymi
południkami, czarne mapy gwiezdnego nieba, straszne, a zarazem
uderzająco jaskrawe tablice anatomiczne.
Wydawało się, że cała mądrość wszechświata zebrana w tym
przybytku udzielała się kupującym. Przynajmniej Pietia wracając
tramwajem do domu czuł się już niezwykle wykształcony. A przecież
spędzili w księgarni nie więcej niż pięć minut i kupili wszystkiego pięć
książek, z których najgrubsza kosztowała czterdzieści dwie kopiejki.
Potem kupiono prawdziwy tornister z cielęcej skóry z sierścią od
zewnątrz i mały koszyczek do śniadań.
Później wybrali najpiękniejszy piórnik z obrazkiem odbitym na
wspaniałej przykrywce. Ściśle dopasowana przykrywka skrzypiała jak
drewniane jajko. Wszystkie przedziały piórnika starannie i ze smakiem
zapełnił Pietia przyborami, dla których były przeznaczone, starając się
usilnie, żeby żadna przegródka nie pozostała pusta.
Zostały zatem ułożone różne rodzaje stalówek: niebieska z trzema
dziurkami, „kossodo”, „rondo”, „numer osiemdziesiąt sześć”, „Puszkin” z
kędzierzawą głową znakomitego pisarza — i mnóstwo innych.
Potem gumka ze słoniem, dwa ołówki — jeden do pisania, drugi do
rysowania, scyzoryk w oprawie z masy perłowej, droga obsadka za
dwadzieścia kopiejek, różnokolorowe pieczątki, pluskiewki, spinacze,
obrazki.
A wszystko to nowiutkie, lakierowane, upajająco pachnące —
wszystkie te drobne, wykwintne narzędzia pilności!
Przez cały wieczór Pietia obkładał gorliwie podręczniki i zeszyty w
granatowy papier sklejając go pieczątkami.
W rogach bibuł nalepiał obrazki. Lakierowane bukiety i aniołki mocno
przyciskały jedwabne wstążeczki.
Na wszystkich zeszytach widniał staranny napis:
Zeszyt ucznia klasy wstępnej O. 5. G. Piotra Baczeja
Pietia zaledwie mógł doczekać się ranka. Na dworze było jeszcze
prawie ciemno, a w domu paliła się lampa, kiedy chłopiec pobiegł do
gimnazjum, wyekwipowany od stóp do głowy jak na wojnę.
No, teraz żadna nauka nie oprze się Pieti! Przez trzy tygodnie chłopiec
z niesłychaną cierpliwością — w gimnazjum i w domu — zajmował się
ulepszaniem swojego naukowego gospodarstwa. Kilkakrotnie już odrywał
i przyklejał obrazki, obkładał ponownie podręczniki, zmieniał stalówki w
piórniku, aby było najładniej i najlepiej.
Bywało, że ciocia odezwała się;
— Lepiej byś lekcje odrabiał.
Pietia jęczał zrozpaczony:
— Oj, ciociu, dlaczego mówisz takie głupstwa? Jakież mogę odrabiać
lekcje, kiedy nic jeszcze nie jest gotowe?
Słowem, wszystko układało się cudownie.
Jedno tylko rzucało cień na radość uczenia się. Pieti nie wywołano do
odpowiedzi jeszcze ani razu i w zeszycie jego nie było jeszcze ani jednego
stopnia. Prawie wszyscy chłopcy w klasie poza Pietią mieli już oceny.
W każdą sobotę przynosił ze smutkiem swój pusty dziennik, ślicznie
obłożony w różowy papier, oklejony złotymi i srebrnymi gwiazdkami,
upiększony różnokolorowymi zakładkami. Aż oto pewnej soboty Pietia
wbiegł do jadalni nie rozbierając się, promieniejący, wzruszony, czerwony
ze szczęścia. Wymachiwał swoim nowiutkim dziennikiem krzycząc na całe
mieszkanie:
— Ciociu! Pawlik! Duniu! Chodźcie tu prędzej! Patrzcie, postawiono
mi stopnie! Ach, jaka szkoda, że tatuś ma teraz lekcje.
I rzuciwszy uroczyście dziennik na stół chłopiec odsunął się dumnie i
skromnie na bok, jak gdyby nie chciał przeszkadzać w przeglądzie stopni.
— Ano, ano! —-zawołała ciocia wbiegając do pokoju z wykrojoną z
papieru formą w ręku. — Pokaż swoje stopnie.
Wzięła zeszyt ze stołu i przebiegła go szybko oczami.
— Religia — dwa, rosyjski — dwa, arytmetyka — dwa, uwaga — trzy
i pilność — trzy — rzekła ciocia ze zdziwieniem kiwając głową. — Nie
rozumiem, co ciebie cieszy ? Same dwójki!
Pietia tupnął nogą ze złością.
— Wiedziałem, że tak będzie! — krzyknął o mało nie płacząc z
obrazy. — Jakżeż ciocia nie rozumie? Ważne to, że stopnie! Rozumiecie
— stopnie! A wy nie chcecie tego zrozumieć... Zawsze tak!...
I schwyciwszy gniewnie ów niezwykły zeszyt, Pietia pomknął na
podwórze, by pokazać stopnie chłopcom.
Tak zakończył się pierwszy świąteczny okres nauki Pieti. Potem
nastąpiły surowe dni powszednie, nudny okres kucia.
Gawrik nie przychodził i Pietia zapomniał o nim prawie, całkowicie
pochłonięty szkołą.
Na pewien czas i Gawrik zapomniał o istnieniu Pieti. Obecnie mieszkał
on na Bliskich Młynach, u Tierientija.
Dziadka jeszcze nie wypuścili. Siedział to w cyrkule
Aleksandrowskim, to w policji śledczej, dokąd wozili go często w nocy
dorożką. Alę starzec umiał widocznie trzymać język za zębami, albowiem
Tierientija do tej pory nie ruszano.
Gawrik nie wiedział dokładnie, gdzie podział się marynarz. Nie uważał
za potrzebne rozpytywać o to Tierientija. Zresztą z różnych szczegółów
mógł wnosić, że marynarz jest bezpiecznie ukryty i znajduje się gdzieś w
pobliżu.
Czyż mało było na Bliskich Młynach zakamarków i zakątków, w
których człowiek mógł zaszyć się, zniknąć, przepaść. I czyż mało było
takich ludzi, którzy na pewien czas znikali w dzielnicy Bliskich Młynów?
Nie było zgodne z zasadami Gawrika, żeby wściubiać nos w cudze
sprawy. I własnych okazało się aż nadto.
Tierientijowi i jego rodzinie było ciężko. Kolejarze strajkowali prawie
przez cały czas. Tierientij radził sobie jako tako biorąc do domu drobne
roboty ślusarskie. Ale po pierwsze, roboty było niewiele, a po drugie,
wiele czasu zajmowały nie cierpiące zwłoki sprawy, o których z rodziną
mówiło się jedynie półsłówkami.
Tierientij należał jak gdyby nie tylko do siebie. Czasami przychodzono
po niego nocą. Nie mówiąc ani słowa ubierał się i wychodził nieraz na całą
dobę.
W domu siedzieli ciągle jacyś przyjezdni, którym trzeba było warzyć
kaszę, gotować wodę w imbryku. W sieni nie wysychało jesienne błoto, a
pokój był stale pełen machorkowego dymu.
Chłopiec nie miał sumienia siedzieć na karku obarczonego rodziną
brata, należało wyżywić się samemu. Nie jest przecież dzieckiem. Trzeba
było również nosić wałówki dziadkowi do cyrkułu. O łowieniu ryb bez
dziadka nie można było oczywiście nawet marzyć. I pogoda była zresztą
marna — co drugi dzień burza.
Gawrik poszedł na wybrzeże, przetaszczył łódkę do sąsiadów i
zamknął chałupinę na kłódkę.
Teraz wałęsał się całymi dniami po mieście w starych butach swego
brata, szukając zarobku. Oczywiście najbardziej opłacałoby się żebrać. Ale
Gawrik gotów był raczej zdechnąć, aniżeli rękę wyciągnąć do przechodnia.
Jego krew rybaka wrzała na samą myśl o tym.
Nie! Przyzwyczajony był zdobywać chleb pracą. Nosił kucharkom
koszyki z hal do domu za dwie kopiejki. Pomagał tragarzom na stacji
Odessa Towarowa. Biegał do monopolu po flaszeczkę wódki dla
dorożkarzy, którym pod groźbą kary nie wolno było oddalać się od konia.
A jeśli już w żaden sposób nie mógł znaleźć roboty, a jeść mu się
chciało, udawał się na cmentarz do cerkwi i czekał na pogrzeb, żeby dostać
do czapki garść pogrzebowego dania, składającego się z gotowanego ryżu,
posypanego miałkim cukrem i obłożonego marmoladkami.
Rozdawanie ryżu na pogrzebach było odeskim zwyczajem, z którego
jak najszerzej korzystali żebracy cmentarni. Niektórym z nich mordy
rzetelnie pęczniały. Ale ponieważ jedli go nie tylko żebracy, ale i wszyscy
obecni na pogrzebie, więc Gawrik nie uważał za poniżające korzystać z tak
dogodnego obyczaju. Tym bardziej że marmoladki, trafiające się w ryżu,
można było zanieść dzieciom Tierientija jako upominek, bez którego
Gawrikowi nie wypadało przychodzić na nocleg.
Niekiedy Tierientij posyłał go, aby odniósł jakąś paczkę pod adresem,
którego należało się koniecznie nauczyć na pamięć i w żadnym razie nie
wolno było notować na papierze. Gawrikowi podobały się bardzo te
polecenia, które bez wątpienia miały jakiś związek z owymi sprawami,
jakimi nieustannie zajęty był Tierientij,
Paczkę — przeważnie były to papiery — Gawrik wsuwał głęboko w
kieszeń i przygładzał z góry, żeby nie sterczała. Wiedział on: „W razie
czego powiedzieć, że paczkę znalazł”.
Odszukawszy człowieka, trzeba powiedzieć koniecznie: „Dzień dobry
wujku, Zofia Iwanowna kłania się wam”. Człowiek odpowie: „Jak zdrowie
Zofii Iwanowny?” I dopiero wówczas można oddać paczkę, ale nie
wcześniej! Bardzo często człowiek otrzymawszy paczkę dawał całą
dziesiątkę „na tramwaj”.
Och, jak strasznie i jak wesoło było iść z takim zleceniem. Wreszcie
zdobywał sobie Gawrik pieniądze grą w „uszka”. Gra ta dopiero co weszła
w modę. Zapalały się do niej nie tylko dzieci, ale i dorośli. Grało się
guzikami od najrozmaitszych mundurów.
Ogólnie rzecz biorąc gra polegała na tym, że gracze kładli guziki w
polu zakreślonym linią, a potem kolejno rzucali w nie specjalnym
guzikiem-bitką, starając się przewrócić je orłem do góry. Każdy
przewrócony w ten sposób guzik uważany był za wygraną.
Gra w uszka nie była trudniejsza ani bardziej zajmująca od innych gier
ulicznych, ale był w niej szczególny diabelski czar: uszka nabywało się za
pieniądze. Można je było zawsze kupić i sprzedać. Na giełdzie ulicznej
miały swój kurs.
Gawrik grał w uszka wyśmienicie. Miał twarde, silne uderzenie i
bardzo celny wzrok. W krótkim czasie zyskał sobie sławę mistrza.
Woreczek jego był zawsze pełen najwspanialszych, drogich guzików.
Kiedy sprawy jego wyglądały szczególnie źle, sprzedawał część swojego
zapasu.
Ale woreczek jego nigdy nie był pusty. Następnego dnia Gawrik
wygrywał jeszcze więcej guzików, aniżeli ich sprzedawał w przeddzień.
W ten sposób to, co dla innych było rozrywką, dla chłopca stało się
czymś w rodzaju opłacalnego zawodu. Cóż robić? Trzeba jakoś wydobyć
się z matni!
Skrzynia na lawecie
Przybliżały się dni obfite w wydarzenia. Zdawało się, że nadciągają
ogromnie powoli. W rzeczywistości zbliżały się z niesłychaną szybkością
pociągu pośpiesznego.
Jakże dobrze znał Gawrik, mieszkaniec Bliskich Młynów, owo uczucie
oczekiwania na pędzący pociąg!
Pociąg jest jeszcze gdzieś daleko, nie widać go jeszcze i nie słychać,
ale przeciągłe terkotanie sygnalizującego dzwonka na stacji Odessa
Towarowa zapowiada już jego nadejście. Droga wolna. Zwrotnica otwarta.
Szyny lśnią nieruchomo. Dokoła najzupełniejsza cisza. Jednakże wszyscy
już wiedzą, że pociąg się zbliża i żadna siła nie może go zatrzymać.
Na przejeździe opuszcza się powoli szlaban. Chłopcy włażą prędko na
parkan stacyjny. Wylękłe ptaki sfruwają gromadnie z drzew i krążą nad
wieżą ciśnień. Z wysokości na pewno widzą już pociąg.
Z oddali dobiega ledwie dosłyszalny dźwięk trąbki zwrotniczego; I oto
całkiem niepostrzeżenie w ciszę wkrada się nikły szum. Nawet nie to. To
nie jest jeszcze szum. Jest to jak gdyby przeczucie szumu, najdelikatniejsze
drżenie szyn nasyconych nieuchwytnym szmerem, ale niemniej jednak jest
to drżenie, jest to dźwięk, jest to szum.
Teraz słychać go już wyraźnie: powolne wydechy pary, każdy następny
wyraźniejszy od poprzedniego.
A jednak wciąż jeszcze trudno uwierzyć, że za chwilę przemknie
pośpieszny. Lecz oto nagle z przodu ukazuje się niespodziewanie
lokomotywa omotana obłokiem pary. Zdaje się, że obłok ten tkwi
nieruchomo w końcu zadrzewionej alei.
Tak, nie ulega wątpliwości, zatrzymał się.
Ale wobec tego dlaczego zwiększa się tak potwornie z każdą sekundą?
Jednakże brak już czasu, by odpowiedzieć na to pytanie.
Odrzucając w bok kuliste obłoki pary przemknął pośpieszny pociąg,
owiewający zawrotnym wichrem kół, platform, szprych, buforów...
Wałęsający się po mieście całymi dniami Gawrik nie mógł nie czuć
zbliżania się wydarzeń. Znajdowały się jeszcze gdzieś w drodze — może
w połowie drogi między Odessą i Sankt-Petersburgiem — ale wkradał się
już do ciszy oczekiwania dający się nie tyle słyszeć, ile odgadnąć szum
nieuniknionego ruchu.
Chwiejąc się na nowiutkich kulach chodzili po ulicach zarośnięci ranni
w czarnych, włochatych mandżurskich papachach i w narzuconych na
ramiona płaszczach wojskowych z Krzyżami Świętego Jerzego.
Robotnicy przyjeżdżający z Rosji środkowej przywozili pogłoski o
strajku powszechnym. W tłumach obok cyrkułu mówiono o gwałtach. W
tłumach obok uniwersytetu i wyższych kursów dla kobiet mówiono o
wolności. W tłumach obok fabryki Gcna mówiono o zbrojnym powstaniu.
Pewnego razu w końcu września do portu wszedł duży, biały parowiec
ze zwłokami generała Kondratienki, który został zabity w Port Arturze.
Prawie cały rok wędrowała olbrzymia sześćdziesięciopudowa skrzynia
z ołowianą trumną po obcych ziemiach i morzach, aż dotarła wreszcie do
ojczyzny.
Tutaj w porcie postawiono ją na lawecie i powieziono przez szerokie
aleje odeskich ulic na dworzec.
Gawrik widział ponurą uroczystą procesję oświetloną bladym
wrześniowym słońcem i pogrzebowe sutanny duchownych, konnicę,
stójkowych w białych rękawiczkach, wstążki z krepy na gazowych
ulicznych latarniach.
„Mortusy” w czarnych, trójkątnych czapkach obszytych srebrnym
galonem nieśli na kijach szklane latarnie z bladymi językami świec, niemal
niewidocznymi przy dziennym świetle. Orkiestry wojskowe grały
nieprzerwanie i straszliwa ich muzyka mieszała się z chórem śpiewaków
archijerejskich.
Głosy dziecięce, nie do zniesienia wysokie, aż jękliwe, a jednocześnie
przygnębiające, wznosiły się w górę doskonale zgrane, drżąc pod
listowiem przywiędłych akacji, Blade słońce przeświecało przez liliowy
dym kadzidła. I niesłychanie powoli ciągnęła przez Puszkińską ulicę
laweta z ustawioną na niej wysoko ogromną, czarną skrzynią, zarzuconą
wieńcami i wstęgami.
Kiedy laweta zrównała się ze skwerem obok dworca, na żelaznych
sztachetach zjawił się student. Nad kędzierzawą głową machał czapką
studencką z całkowicie wyblakłym niebieskim lampasem i krzyknął:
— Towarzysze!
W tym olbrzymim tłumie milczącego ludu głos jego wydawał się
całkiem słaby, ledwie dosłyszalny. Ale słowo, które wykrzyknął —
„towarzysze” — było tak nieprawdopodobne, niezwykłe, wyzywające, że
usłyszeli je wszyscy i wszystkie głowy, ile ich tam było, zwróciły się ku
maleńkiej postaci zawisłej na masywnym ogrodzeniu skweru.
— Towarzysze! Pamiętajcie o Port Arturze, pamiętajcie o Cuszimie!
Pamiętajcie o krwawych dniach dziewiątego stycznia ! Car i jego
poplecznicy doprowadzili Rosję do niebywałej hańby, do niesłychanej
ruiny i nędzy! Ale wielki naród rosyjski żyje i żyć będzie! Precz z
samowładztwem!
Stójkowi ściągali już studenta. Lecz on zaczepiał nogami o ogrodzenie,
wymachiwał czapką i wołaj szybko jak opętany chcąc za wszelką cenę
zakończyć przemówienie:
— Precz z samowładztwem! Niech żyje wolność! Niech żyje rc...
Gawrik widział, jak go ściągnęli i poprowadzili trzymając za ręce.
Dzwony pogrzebowe płynęły nad miastem. Szczękały podkowy konnicy.
Trumnę ze zwłokami generała Kondratienki umieszczono w żałobnym
wagonie sankt-petersburskiego pociągu. Po raz ostatni zagrzmiały
orkiestry.
— Ba-a-aczność! Pociąg ruszył.
Żałobny wagon przepłynął z wolna poza jasnym ogrodzeniem
wyprężonych bagnetów unosząc czarną skrzynię z krzyżem na wieku,
przepłynął obok Odessy Towarowej, obok przedmieść zapchanych
tłumami stojących nieruchomo ludzi, obok milczących stacji i przystanków
— przez całą Rosję, na północ, do Petersburga. Widmo przegranej wojny
sunęło przez Rosję wraz z tym smutnym pociągiem.
Pieti zdawało się w ciągu tych kilku dni, że w domu ich jest
nieboszczyk. Stąpano cicho. Mówiono mało. Na ciocinej toaletce leżała
zmiętoszona chusteczka. Zaraz po obiedzie ojciec w milczeniu zasłaniał
lampę zielonym abażurem i do późnej nocy poprawiał zeszyty, przy czym
raz po raz spadały mu z nosa binokle, które przecierał podszewką tużurka.
Pietia przycichł. Rysował w specjalnym „zeszycie rysunkowym”
zamiast zadanych kul i ostrosłupów bitwę pod Tiurenczenką i krążownik
„Retwizan” o ostrym dziobie, otoczony fontannami wybuchających
japońskich min. Tylko niezmordowany Pawilk wprzęgał często Kudłatkę
do przewróconego krzesła i trąbiąc bezlitośnie w pomalowaną blaszaną
trąbkę, woził po przedpokoju „pogrzeb Kondratienki”. Pewnego razu
kładąc się spać Pietia usłyszał z jadalni głosy ojca i cioci.
— Nie można, nie można żyć — mówiła ciocia przez nos, jak gdyby
miała katar. Ale chłopiec wiedział doskonale, że jest zdrowa,
Pietia zaczął przysłuchiwać się.
— Dosłownie nie ma czym oddychać — mówiła dalej ciocia ze łzami
w głosie. — Na ich miejscu nie miałabym sumienia spojrzeć ludziom w
oczy, a oni — mój Boże! — jakby to było zupełnie w porządku. Idę przez
Bulwar Francuski i własnym oczom nie wierzę. Wspaniałe lando, rumaki
szarej maści, na koźle żołnierz-woźnica w białych rękawiczkach, hałas,
brzęk, blask... Dwie damy w białych chusteczkach z czerwonymi
krzyżami, w aksamitnych sobolowych rotundach, na palcach takie oto
brylanty, lornetki, brwi uczernione, oczy błyszczą od belladony, a
naprzeciw nich dwóch wykwintnych adiutantów z lustrzanymi szablami, z
papierosami w białych zębach. Śmiech, gwar.., I kto to? Madame Kaulbars
z córką i z wielbicielami pędzi do Arkadii, podczas kiedy Rosja spływa
dosłownie krwią i łzami! No, co można powiedzieć na to? Nie, pomyśleć
tylko — takie wielkie brylanty! A skąd, jeżeli spytać wolno? Nakradli,
nagrabili, napchali kieszenie... Och, jakże strasznie nienawidzę tego
całego, przepraszam za wyrażenie — draństwa! Trzy czwarte kraju
głoduje,.. Całe powiaty wymierają... Nie mogę już więcej, nie jestem w
stanie, proszę zrozumieć to!
Pietia usłyszał gwałtowne łkanie.
— Na Boga, Tatjano Iwanowno... Ale co robić? Co robić?
— Ach, skądże mam wiedzieć, co robić? Protestować, żądać, krzyczeć,
wyjść na ulicę...
— Błagam... Rozumiem... Ale proszę powiedzieć, co my możemy...
— Co my możemy? — krzyknęła naraz ciocia wysokim i czystym
głosem. — Możemy wszystko, wszystko! Jeżeli tylko zechcemy i nie
ulękniemy się. Możemy powiedzieć draniowi w oczy, że jest draniem,
złodziejowi, że jest złodziejem, tchórzowi, że jest tchórzem... A zamiast
tego siedzimy w domu i milczymy! Mój Boże, mój Boże, aż strach
pomyśleć, do czego doszła nieszczęśliwa Rosja! Generałowie — niedołęgi,
ministrowie — niedołęgi; car — niedołęga...
— Na Boga, Tatjano Iwanowno, dzieci usłyszą!
— I doskonale będzie, jeżeli usłyszą. Niech wiedzą, w jakim kraju
mieszkają. Podziękują nam za to w przyszłości. Niech wiedzą, że ich car
jest głupcem i pijakiem, i w dodatku bity w ciemię bambusową pałką.
Wyrodek! A najlepsi w kraju ludzie, najuczciwsi, najbardziej
wykształceni, najmądrzejsi gniją po więzieniach, po katorgach...
Ojciec przeszedł ostrożnie do dziecinnego pokoju — zajrzał, czy
chłopcy śpią. Pietia zamknął oczy i zaczął oddychać głęboko i miarowo,
udając, że śpi. Ojcięc pochylił się nad nim, pocałował go drżącymi
wargami w policzek i wyszedł na palcach szczelnie zamykając za sobą
drzwi.
Ale długo jeszcze dobiegały głosy z jadalni.
Pietia nie spał. Po suficie przesuwały się tam i sam smugi nocnych
świateł. Szczękały podkowy. Ledwie dosłyszalnie drżały szyby.
I chłopcu wydawało się, że to jeździ wciąż pod oknami tam i z
powrotem lśniące lando madame Kaulbars, która nakradła (wyobraźnia
rysowała Pieti okutą skrzynię na kołach) rządowych pieniędzy i brylantów.
Mgła
Tego wieczoru odsłoniło się przed Pietią wiele takich spraw, których
istnienia dotąd nie podejrzewał.
Dawniej istniały pojęcia o tyle powszechnie znane i nie
kwestionowane, że Pietia nigdy nawet o nich nie myślał.
Na przykład — Rosja. Było zawsze sprawą najzupełniej jasną i nie
ulegającą wątpliwości, że Rosja — to najlepszy, najpotężniejszy i
najpiękniejszy kraj na świecie. W przeciwnym razie dlaczego mieszkaliby
w Rosji?
Potem — tatuś. Tatuś — najmądrzejszy, najlepszy, najbardziej
odważny i wykształcony człowiek na ziemi.
Potem — car. O carze nie ma nawet co mówić. Car — to car.
Najmądrzejszy, najbardziej potężny i bogaty. W przeciwnym razie czym
wytłumaczyć, że Rosja należy właśnie do niego, a nie do jakiegoś innego
cesarza czy króla, na przykład do francuskiego?
No i oczywiście Bóg, o którym już w ogóle nie ma co mówić —
wszystko jest jasne.
I nagle cóż się okazało ? Okazało się, że Rosja jest nieszczęśliwa, że
oprócz tatusia są jeszcze jacyś najlepsi ludzie, którzy gniją po katorgach,
że car to głupiec i pijak i jeszcze w dodatku bity bambusową pałką po
głowie. Oprócz tego ministrowie — niedołęgi, generałowie — niedołęgi,
okazuje się, że nie Rosja zwyciężyła Japonię, co nie budziło dotychczas
najmniejszej wątpliwości, ale właśnie Japonia Rosję.
A najważniejsze, że o tym mówili tatuś i ciocia. Zresztą pewnych
rzeczy domyślał się również Pietia sam.
W cyrkule siedzieli porządni, trzeźwi ludzie, nawet taki niezwykły
starzec jak dziadek Gawrika, którego jeszcze ponadto bito. Marynarz
skoczył z parowca. Żołnierze zatrzymali dyliżans. W porcie stała warta.
Płonęło molo. Z pancernika ostrzeliwano miasto.
Nie, z tego wynika, że życie nie jest bynajmniej taką wesołą,
przyjemną, beztroską rzeczą, jaką wydawało się jeszcze całkiem niedawno.
Pietia miał ogromną ochotę spytać cioci, kto i dlaczego bił cara pałką
po głowie. A przede wszystkim dlaczego właśnie bambusową? Ale
chłopiec rozumiał już, że istnieją sprawy, o których lepiej nie mówić, tylko
milczeć, udając, że się nie wie o niczym. Tym bardziej że ciocia była w
dalszym ciągu tą samą uprzejmą, troszkę ironiczną, rzeczową ciocią, jaką
była dawniej, nie ujawniając niczym uczuć, które wyraziła tak szczerze raz
tylko owego wieczoru. Był już październik.
Akacje stały prawie nagie. Na morzu huczały burze. Wstawano i
ubierano się przy świetle lampy.
Całymi tygodniami mgła unosiła się ponad miastem. Sylwetki ludzi i
drzew rysowały się na jej tle jak na matowym szkle.
Lampy zgaszone o dziewiątej z rana zapalano znowu o piątej po
południu. Deszcz mżył. Czasami ustawał. Wiatr rozpędzał mgłę. Wówczas
rubinowa zorza płonęła długo na czystym jak lód niebie poza dworcem, za
halami, za płotami, za nagimi gałęziami drzew, które obsiadły gęsto
wronie gniazda — wielkie i czarne jak mandżurskie papachy.
Ręce marzły bez rękawiczek. Ziemia stawała się twarda. Ponad
strychami zwisała straszliwa przezroczysta pustka. W ciągu tych krótkich
godzin panowała cisza od ziemi do nieba. Cisza zalegała jakby
przezroczystym murem między miastem i Kulikowym Polem. Miasto
oddalało się nieskończenie ze swoimi trwożnymi pogłoskami,
tajemnicami, ze swoim oczekiwaniem wydarzeń, zarysowywało się
wyraźnie, niemal ostro, a zarazem straszliwie daleko, jakby przez
odwróconą lornetę. Ale pogoda psuła się, niebo szarzało, od morza
nadciągała gęsta mgła.
O dwa kroki nic nie było widać. Nastawał straszny, ślepy wieczór,
potem — noc.
Od morza dął przenikliwy wiatr. Z portu dochodził mroczny, budzący
grozę dźwięk syreny. Zaczynał się od niskich, basowych nut i nagle z
zawrotną szybkością przebiegał całą gamę chromatyczną, aż do
przeszywającego, chociaż miękkiego wycia, straszliwie wysokiego i
ponurego.
W takie wieczory strach ogarniał Pietię, kiedy podchodził do okna,
żeby uchylić okiennice i wyjrzeć na ulicę.
Na całej olbrzymiej i dzikiej przestrzeni Kulikowego Pola było ciemno,
choć oko wykol. Mrok przesycony mgłą łączył je ściśle z miastem. W
Kulikowe Pole przenikały tajemnice miasta. Wydawało się, że przesuwają
się one niedostrzegalnie od latarni do latarni, dławione przez mgłę.
Przemykały cienie nielicznych przechodniów. Czasami słychać było w
ciemności przeciągły, słaby gwizdek policyjny. Obok sztabu stał
wzmocniony posterunek. Rozbrzmiewały głośne kroki przechodzącego
patrolu.
Za każdym węgłem mógł się ktoś ukrywać, lada chwila mogło
wydarzyć się coś strasznego, coś nieoczekiwanego.
I pewnego razu wydarzyło się istotnie.
Około dziesiątej wieczorem Dunia, która poszła po naftę do sklepiku,
nie zdejmując chustki wpadła do jadalni z wiadomością, że przed pięciu
minutami na pustkowiu pod ścianą sztabu zastrzelił się wartownik.
Opowiedziała okropne szczegóły: żołnierz zdjął but, włożył lufę karabinu
do ust i wielkim palcem bosej nogi nacisnął cyngiel. Zmiażdżyło mu tył
głowy. Dunia stała śmiertelnie blada, ze spopielałymi wargami, wciąż
rozwiązując i zawiązując ciepłą chustkę z frędzlami.
— Najważniejsze, nawet karteczki, mówią, żadnej nie zostawił —
wyrzekła wreszcie. — Na pewno niepiśmienny.
Ciocia z całej siły ścisnęła skronie rękami.
— Ach, co tam karteczka... — krzyknęła ze łzami gniewu i złożyła
głowę na obrusie obok spodeczka z herbatą, w której odbijała się jak
najdokładniej, choć w ogromnym zmniejszeniu kołysząca się lampa
stołowa z białym abażurem. — Co tam karteczka! I tak jest wszystko
jasne...
Z kuchennego okna, wychodzącego na pustkowie, Pietia widział, jak
poruszały się latarnie karetki pogotowia i cienie ludzi.
Drżąc ze strachu i z zimna chłopiec siedział na lodowatym parapecie
okiennym w pustej kuchni, przytulony do zalanej deszczem szyby i nie był
w stanie oderwać oczu od ciemności, w której jak gdyby czuło się jeszcze
obecność śmierci.
Tej nocy Pietia długo nie mógł zasnąć. Przejęty grozą, wyobrażał sobie
wciąż bosego żołnierza, w całkowitym umundurowaniu wartownika, ze
zmiażdżoną tylną częścią głowy i siną, zagadkowo nieruchomą twarzą.
A jednak następnego ranka, pomimo całej grozy, Pietia nie mógł
oprzeć się pokusie spojrzenia na okropne miejsce.
Niepojęta siła ciągnęła go na pustkowie. Idąc do gimnazjum zboczył
tam i ostrożnie, na palcach, jak w cerkwi, zbliżył się po nadgniłej, mokrej
od deszczu i mgły trawie do miejsca, gdzie stało już kilku ciekawych.
Pod ścianą chłopiec zobaczył odciśnięty w wilgotnej ziemi nieduży
dołek wielkości ludzkiej głowy. Dołek był pełen deszczowej wody,
bladoróżowej od domieszki rozwodnionej krwi. W tym miejscu żołnierz
uderzył widocznie tyłem głowy o ziemię. To było wszystko, co zostało po
nocnym wydarzeniu. Pietia podniósł kołnierz uczniowskiego płaszcza
chroniący przed wilgocią powietrza i stał przez chwilę w miejscu drżąc z
zimna. Naraz spostrzegł u stóp jakiś niewielki krążek. Podniósł go i
zadrżał z radości. Była to pięciokopiejkówka czarna, cała w plamach, z
turkusowym liszajem śniedzi zamiast orła.
Znalezienie monety było oczywiście przypadkowe i nie pozostawało w
żadnym związku z wydarzeniem. Pięciokopiejkówka przeleżała tu
najpewniej od lata, kiedy zgubili ją robotnicy grający tu w orła czy reszkę
albo upuściła żebraczka, która nocowała tu pod krzakiem. Jednakże ta
moneta nabrała dla Pieti natychmiast znaczenia jakby zaczarowanej, nie
mówiąc już o tym, że było to duże bogactwo: pięć kopiejek!
Ojciec nie dawał Pieti nigdy pieniędzy do ręki. Uważał, że pieniądze
mogłyby z łatwością zdemoralizować chłopca. Znalazłszy pięć kopiejek
Pietia nie posiadał się z radości.
Cały ten dzień, czarodziejsko opromieniony znalezieniem pieniędzy,
stał się dla chłopca jednym wielkim świętem.
W klasie moneta przechodziła z rąk do rąk. Wśród kolegów znaleźli się
ludzie doświadczeni w tego rodzaju sprawach. Przysięgali żegnając się na
kopułę Pantelejmonowskiej cerkwi, że to z całą pewnością nic innego jak
nierozmienna pięciokopiejkówka, młodsza siostra nierozmiennego rubla.
Powinna przynieść Pieti niesłychane bogactwo.
Jeden z chłopców proponował nawet Pieti zamianę tego talizmanu na
śniadanie wraz z koszyczkiem i scyzorykiem na dodatek. Ale Pietia
oczywista odmówił z szyderczym śmiechem. Tylko skończony dureń
zgodziłby się na taką zamianę!
Pietia biegł bez tchu z gimnazjum do domu. Musiał czym prędzej
pokazać znalezioną monetę w domu i na podwórzu.
Jakaż była jego radość, kiedy ujrzał na podwórzu Gawrika!
Gawrik klęczał, dzieci otoczyły go siedząc w kucki. Gawrik uczył je
modnej gry w uszka.
Pietia nie zdążył jeszcze przywitać się, jak by należało po tak długim
niewidzeniu z przyjacielem, a już dał się ponieść hazardowi. Rozegrali na
próbę jedną partię guzikami Gawrika. Ale to podnieciło Pietię jeszcze
bardziej.
— Gawrik, daj mi dziesięć sztuk na początek — rzekł Pietia
wyciągając rękę drżącą z niecierpliwości. — Oddam ci, jak się tylko
odegram, jak Boga kocham!
— Nie ruchaj, nie kupisz — odrzekł Gawrik ponuro, wsypał guziki w
szary bajowy woreczek i związał go starannie sznureczkiem. — Guziki to
nie tekturki. To się kupuje za pieniądze. Mogę sprzedać, jeżeli chcesz.
Pietia nie obraził się na Gawrika ani trochę i nie nadąsał się. Rozumiał
doskonale, że przyjaźń przyjaźnią, a każda gra ma swoje nienaruszalne
zasady. Jeżeli guziki się kupuje, trzeba za nie zapłacić pieniędzmi i żadna
przyjaźń nie pomoże. Takie jest żelazne prawo ulicy.
Ale jak to zrobić?
Tak bardzo pragnął zagrać. Burza rozpętała się w duszy chłopca.
Wahał się krótką chwilę, wsunął rękę do kieszeni i podał Gawrikowi swoją
czarodziejską pięciokopiejkówkę.
Gawrik obeirzał uważnie ze wszystkich stron podejrzaną monetę i
pokiwał głową.
— Nikt tego nie weźmie.
— A właśnie że weźmie.
— A właśnie że nie weźmie!
— Głupiś!
— Sam jesteś głupi! Idź do sklepiku rozmienić.
— Idź ty rozmienić.
— Jeszcze co! Twoje pieniądze.
— Twoje guziki!
— Nie chcesz, to nie trzeba!
— Nie trzeba!
Gawrik wsunął spokojnie woreczek do kieszeni i splunął obojętnie
przez zęby daleko w bok. Wówczas Pietia popędził do sklepiku i poprosił
o zmianę pięciokopiejkówki na drobne. W czasie gdy sklepikarz zbliżał do
chorych oczu podejrzaną monetę, chłopiec przeżył mnóstwo najbardziej
poniżających uczuć, wśród których dominowała tchórzliwa niecierpliwość
złodzieja, który sprzedaje kradzione.
Pietia nie zdziwiłby się może wcale, gdyby w tej chwili zjawili się w
sklepiku stójkowi z szablami i odwieźli go dorożką do cyrkułu za
współudział w jakiejś tajemniczej i hańbiącej zbrodni.
Nareszcie sklepikarz opuścił monetę do skrzynki i obojętnie rzucił na
szalkę wagi pięć kopiejek drobnymi. Chłopiec pośpieszył na podwórze,
gdzie Gawrik sprzedawał już guziki innym chłopcom. Pietia kupił od niego
za wszystkie pieniądze kilka sztuk różnej wartości. Zaczęli grać. Pietia
zapomniał o wszystkim na świecie. Na podwórzu ściemniło się zupełnie,
kiedy Pietia nie miał już ani jednego guzika. Było to tym przykrzejsze, że
początkowo szczęście szalenie mu dopisywało i wygrane guziki nie
mieściły się już w kieszeni. A teraz niestety ani pieniędzy, ani guzików.
Pietia o mało nie płakał. Był w zupełnej rozpaczy. Gawrik zlitował się
nad przyjacielem. Pożyczył mu do odegrania się dwa guziki z tych
zwyczajnych. Ale Pietia zbytnio hazardował się i niecierpliwił — w ciągu
pięciu minut znowu przegrał wszystkie. Z Gawrikiem trudno było się
mierzyć.
Gawrik wsypał niedbale całą swoją wielką wygraną do woreczka i
odchodząc oświadczył, że jutro znowu przyjdzie.
Guziki
O jakże wiele ich było!
Dęte studenckie dziesiątki z nakładanymi orłami, Złote oficerskie
piątki z orłami wytłaczanymi. Brązowe — szkoły rzemieślniczej, z berłem
Merkurego opasanym wężami i z czapeczką o filuternych rożkach. Jasne
żeglarskie, na których krzyżowały się kotwice. Pocztowotelegraficzne z
pozieleniałymi błyskawicami i trąbkami. Artyleryjskie z armatami.
Sądowe z wytłoczonymi na nich kodeksami prawnymi. Miedziane
liberyjne, wielkości półrublówki, ozdobione heraldycznymi lwami. Grube
trójki galowych urzędniczych mundurów. Cieniutkie „cytrynki”
kancelistów z ostrymi, rżniętymi brzegami, które przy grze brzęczały jak
komary. Grube pospolitaki płaszczy gimnazjalnych, których srebrne
talerzyki były pośrodku całkowicie starte.
Fantastyczne skarby, cała heraldyka cesarstwa rosyjskiego skupiła się
na jedno szczęśliwe oka mgnienie w rękach Pieti. Dłonie chłopca czuły
wciąż jeszcze różnorodność form guzików oraz ich solidną ołowianą wagę.
A tymczasem był już doszczętnie zrujnowany, ogołocony i puszczony z
torbami.
Oto masz twoją czarodziejską, nierozmienną pięciokopiejkówkę!
Chłopiec myślał o guzikach, jedynie i wyłącznie o guzikach. Widniały
nieustannie przed oczami jak zjawa bogactwa, która przyśni się nocą Przy
obiedzie patrzał z roztargnieniem na talerz zupy, gdzie w oczkach tłuszczu
odbijało się co najmniej trzysta maluśkich abażurów wiszącej nad stołem
lampy, ale on widział w nich trzysta błyszczących guzików ze złotymi
orłami.
Z odrazą spoglądał na guziki ojcowskiego tużurka, obszyte suknem i
nie przedstawiające najmniejszej wartości.
W ogóle dzisiaj dopiero spostrzegł, że żyje w nędznej rodzinie, która
nie ma w całym domu ani jednego przyzwoitego guzika.
Ciocia od razu zwróciła uwagę na dziwne zachowanie się chłopca.
— Co się dzisiaj z tobą dzieje? — spytała wpatrując się przenikliwie w
niezwykle wzburzoną twarz Pieti. — Może chłopcy na podwórzu pobili
cię?
Pietia ze złością zaprzeczył ruchem głowy.
— A może znowu nałapałeś dwój? To powiedz lepiej wprost, zamiast
siedzieć tak i męczyć się.
— Ale gdzie tam! I nie rozumiem, dlaczegoście się do mnie
przyczepili.
— A czyś ty czasem nie chory?
— Oj, mój Boże!...
Pietia o mało nie rozpłakał się od tych pytań.
— No, jak chcesz. Nie chcesz powiedzieć, to nie trzeba. Mecz się.
I Pietia męczył się rzeczywiście łamiąc sobie głowę nad tym, skąd
wziąć pieniędzy niezbędnych do jutrzejszej gry. Nawet spał niezbyt
dobrze, dręczony pragnieniem jak najprędszego odegrania się. Z rana
zdecydował się na subtelny wybieg. Długo i czule wiercił się obok ojca
wsuwając głowę pod jego łokieć, całował czerwoną, porowatą szyję,
pachnącą świeżością po umyciu. Ojciec gładził „kolącą” główkę
malutkiego gimnazjalisty i przyciskał ją do tużurka z wstrętnymi guzikami.
— No co, Pietiusza, no co, malutki?
Chłopiec czekał tylko na to pytanie, na to lekkie drżenie w głosie ojca,
wskazujące na to, że ojciec niczego mu teraz nie odmówi, o cokolwiek by
go prosił.
— Tatusiu! — rzekł chłopiec kręcąc się koło ojca i z udaną
nieśmiałością poprawiając pasek. — Tatusiu, daj mi pięć kopiejek!
— Po co? — spytał ojciec, który nigdy, nawet w chwilach największej
serdeczności nie rezygnował z surowych zasad wychowania.
— Bardzo mi potrzebne.
— Nie, powiedz na co.
— Nie, daj mi.
— Nie, powiedz. Muszę wiedzieć, na co masz zamiar wydać te
pieniądze. Na coś pożytecznego dam ci z przyjemnością, a na rzecz
szkodliwą nie dam. Więc powiedz mi, na co potrzebne ci są pieniądze?
Jakże miał Pietia powiedzieć ojcu, że pieniądze są mu niezbędne do
hazardowej gry? Jasne, że było to zupełnie niemożliwe. Wówczas Pietia
zrobił niewinną minkę dobrze wychowanego chłopczyka, któremu
zachciało się łakoci.
— Kupię sobie czekoladkę — rzekł cicho.
— Czekoladkę? Wyśmienicie! Trudno mieć coś przeciwko temu. Pietia
rozpromienił się.
Ojciec podszedł bez słowa do biurka, otworzył je i podał
oszołomionemu chłopcu tabliczkę czekolady z ruchomym obrazkiem na
opakowaniu, zapieczętowaną na kształt listu pięcioma lakowymi
pieczęciami.
Pietia ze łzami w oczach wziął czekoladę i wymamrotał:
— Dziękuję, tatusiu.
Z ciężkim sercem poszedł do gimnazjum.
Jednakże było to więcej niż nic. Można było spróbować zamienić
czekoladę na guziki. Ale nie sądzone mu było grać tego dnia.
Zaledwie chłopiec minął Kulikowe Pole i wyszedł na Noworybną,
gdzie mieściło się gimnazjum, spostrzegł natychmiast, że w mieście dzieje
się coś ważnego, że wydarzyło się coś uroczystego i radosnego.
Mimo wczesnej godziny ulice były pełne ludzi. Wszyscy czynili
wrażenie niesłychanie podnieconych i zajętych, chociaż nikt się nigdzie nie
śpieszył. Ludzie stali gromadkami obok bram albo zatrzymywali się na
rogach otaczając kioski. Wszędzie rozwijano gazety. Mżył deszcz czyniąc
ich szare płachty jeszcze bardziej szarymi.
Na wszystkich bramach zawieszone były flagi narodowe, biało-
granatowo-czerwone. Pietia zwykł był wnioskować z nich o zamożności
właściciela domu. Niektóre były niewielkie, wyblakłe, na krótkich kijach,
byle jak przymocowanych do bramy. Inne były całkiem nowe, ogromne,
obszyte trójkolorowym sznurem ze wspaniałymi trójkolorowymi
chwastami aż do samego trotuaru.
Wiatr z trudem obracał te ciężkie, wilgotne płótniska, które wyraźnie
pachniały farbą.
Okazało się, że gimnazjum jest zamknięte. Naprzeciw biegli uradowani
gimnazjaliści. Woźny gimnazjalny, w białym fartuchu włożonym na
zimowe palto z barankowym kołnierzem, przeciągał cienki drut wzdłuż
fasady od drzewa do drzewa. A więc wieczorem będzie iluminacja!
Iluminowano zawsze podczas galówek. Na przykład w dniu imienin cara.
Te trzy magiczne słowa — iluminacja, galówka oraz imieniny —
stanowiły dla chłopca jakby trzy płaszczyzny szklanego wisiorka. Takie
wisiorki od cerkiewnych kandelabrów były bardzo cenione wśród odeskich
chłopców. Wystarczyło zbliżyć do oczu ten maleńki graniastosłup, a świat
jarzył się natychmiast patriotyczną tęczą „carskiego dnia”.
Ale czy dziś jest carski dzień ? Nie. O carskim dniu zawsze wiadomo z
góry z kalendarza. A dziś na tatusia kalendarzu do wydzierania kartek
cyfra była czarna, nie zapowiadająca ani iluminacji, ani galówki, ani
imienin.
Co się zatem stało ? Czy carowi znowu, jak w ubiegłym roku, urodził
się następca tronu? Nie, nie! Nie może być, żeby co roku chłopak! Na
pewno to coś innego. Ale co w takim razie?
— Powiedzcie — zapytał Pietia woźnego — co jest dzisiaj takiego ?
— Wolność — odpowiedział woźny.
Chłopcu wydało się, że woźny nie powiedział tego na serio.
— Nie, bez żartów.
— Co za żarty? Mówię, że wolność.
— Jak to — wolność ?
— A właśnie tak, że wolno wam dzisiaj iść do domu, bo nie będzie
lekcji. Odwołane.
Pietia obraził się.
— Słuchajcie, pytam was poważnie — rzekł surowo, utrzymując jak
tylko mógł najlepiej powagę gimnazjalisty odeskiego piątego gimnazjum.
— A ja mówię poważnie, że idź sobie do domu do rodziców, którzy się
nie mogą ciebie doczekać, a nie pętaj się pod nogami pracującego
człowieka.
Pietia wzruszył pogardliwie ramionami i z miną człowieka
niezależnego, jakby spacerował sobie, odszedł od woźnego, który nabrał
wstrętnego przyzwyczajenia rozmawiania z gimnazjalistami tonem
wychowawcy klasowego.
Stójkowy, do którego Pietia zwrócił się ze swoim zapytaniem jako do
przedstawiciela władzy, spojrzał z góry na smagłego chłopaczka i bez
pośpiechu rozprostował rude wąsy.
Nagle nieoczekiwanie, zupełnie z żydowska kalecząc słowo, rzekł:
— Wolnoszcz!
Chłopiec obrażony do reszty powlókł się do domu.
Na ulicach było coraz bardziej rojno. Migały czapki studenckie,
karakułowe mufeczki kursistek, duże ronda kapeluszy liberałów.
Kilkakrotnie Pietia usłyszał niezupełnie zrozumiałe słowo „wolność”.
Wreszcie na ulicy Kanatnej zwróciła na siebie jego uwagę gromadka
ludzi skupionych obok arkusza, nalepionego na deskach parkanu przy
składzie drzewa.
Pietia przecisnął się bliżej i przeczytał drukowane słowa:
MANIFEST NAJWYŻSZY
„...My, z Bożej łaski, Mikołaj Drogi, Imperator i Samowładca
Wszechrosyjski, Król Polski, Wielki Książę Finlandzki... i tak dalej, i
tak dalej, i tak dalej.
Nieporządki i rozruchy w stolicy i w wielu miejscowościach Naszego
Wielkiego Imperium napawają serca Nasze wielkim i ciężkim
smutkiem. Dobro Cesarza Rosyjskiego jest nierozłączne od dobra
narodu i smutek narodu jest Jego smutkiem.
Z rozruchów ninie powstałych może wyniknąć głębokie rozdwojenie
narodu i groźba dla całości i jedności Naszej Dzierżawy .
Służba dla dobra Ojczyzny, na co przysięgaliśmy, skłania Nas, aby
wszystkimi siłami rozumu i władzy Naszej dążyć do najrychlejszego
powstrzymania tak niebezpiecznych dla państwa nieporządków”.
Pietia doczytał nie be z trudu do tego miejsca zacinając się na trudnych
i mglistych słowach: „ninie powstałych”, „skłania Nas”, „najrychlejszego
powstrzymania” i na mnóstwie wielkich liter, które sterczały z wierszy
wbrew wszelkim zasadom pisowni i w najzupełniej nieoczekiwanych
miejscach jak osmalone pnie po pożarze.
Chopiec nie zrozumiał nic, prócz tego, że z carem jest widocznie źle i
że prosił wszystkich, żeby mu przyszli z pomocą, czym kto może.
Wyznać trzeba, że w głębi duszy chłopcu zrobiło się nawet nieco żal
biednego cara, szczególnie gdy Pietia przypomniał sobie, że car dostał
bambusową pałką po głowie.
Ale dlaczego wszyscy dokoła cieszą się i rozwieszają flagi — to było
niezrozumiałe. Może coś wesołego napisane jest jeszcze dalej ? Jednakże
chłopiec nie miał dość wytrwałości, żeby przeczytać do końca ten smutny
carski list.
Zauważył zresztą, że prawie każdy podchodzący do afisza wyszukiwał
w nim przede wszystkim w środku miejsce, które nie wiadomo czemu
najbardziej się wszystkim podobało. Miejsce to każdy prawie czytał na
głos i zwracał się triumfująco do innych wołając:
— Aha! Rzeczywiście, czarne na białym: dać nietykalność osobistą,
wolność sumienia, słowa, zebrań i związków.
Przy tym niektórzy nie zwracając uwagi na to, że znajdują się na ulicy,
wołali „hura!” i całowali się jak na Wielkanoc. I nagle chłopiec stał się
świadkiem sceny, która wstrząsnęła nim do głębi duszy.
Do tłumu podjechała dorożka, z której wyskoczył zręcznie jakiś pan w
nowiutkim, ale już wklęśniętym cylindrze, przeczytał szybko słynne
miejsce przytknąwszy do nosa krzywe binokle, potem pocałował
trzykrotnie ogłupiałego woźnicę w miedzianoczerwoną brodę, bęcnął na
dorożkę i wrzeszcząc na całą ulicę: „Pół rubla na wódkę! pędź, bydlę!” —
przepadł z oczu równie szybko, jak się zjawił. Słowem, był to dzień
niezwykły pod każdym względem. Chmury przetarły się. Deszczyk ustał.
Przeświecało słońce podobne do masy perłowej.
Po podwórzu spacerował Nusik Kogan w swojej czarnej kurtce
gimnazjalnej z haftkami zamiast guzików i w czapce bez znaczka
gimnazjalnego marząc o tym, jak to on teraz wobec nadania wolności
wyznania wstąpi do gimnazjum i jaki piękny znaczek będzie nosił na
czapce.
Pietia długo grał z nim w klasy zatrzymując się po każdym skoku i nie
przestając opowiadać straszliwych rzeczy o gimnazjum. Straszył:
— A potem on ciebie ja-ak wyrwie i ja-ak zacznie pytać, a ty ja-ak nie
będziesz umiał ani w ząb, a wtedy on ci ja-ak powie: „możesz iść na
miejsce, siadaj” — i jak wlepi ci pałę, to wtedy będziesz wiedział!
Na co rozsądny Nusik odpowiadał promieniejąc wewnętrznie:
— Dlaczego? A jeżeli będę dobrze odrabiał lekcje?
I wzruszył ramionami.
— Wszystko jedno — rżnął Pietia nielitościwie, skacząc na jednej
nodze i usiłując wyrzucić noskiem bucika kamyczek z komórki „niebo”.
— Wszystko jedno! Ja-ak wlepi pałę!
Potem Pietia poczęstował Nusika czekoladą, a Nusik pobiegł do
sklepiku i przyniósł „ot taką garść rodzynków”.
Pietię zawołano na śniadanie. Zaprosił do siebie Nusika. Ojciec był już
w domu.
— A! — zawołał wesoło ujrzawszy Nusika. — Należy spodziewać się,
że będziemy mieli wkrótce przyjemność widzieć cię gimnazjalistą, młody
człowieku! Winszuję, winszuję!...
Nusik szurgnął nogą grzecznie i godnie.
— Czemu nie? — rzekł spuszczając z nieśmiałą godnością oczy i
poczerwieniał mocno z radości.
Ciocia promieniała. Ojciec promieniał. Pawlik hałasował w korytarzu
bawiąc się w „wolność”, przy czym przewrócone i ustawione rzędem
krzesła nakrywał nie wiadomo dlaczego dywanikiem i czołgał się pod nimi
dmąc niemiłosiernie w trąbkę, bez której, ku utrapieniu wszystkich, nie
obchodziła się żadna zabawa.
Ale dziś nikt nie zabraniał chłopczykowi, więc hałasował, ile dusza
zapragnie.
Co chwila przybiegała z podwórza Dunia opowiadając ze wzruszeniem
miejskie nowiny. To widziano obok dworca tłum z czerwonym sztandarem
— ”ani przejść tamtędy!” To na Riszeliewskiej podrzucano w górę
żołnierzyka: „On biedaczek tylko tak podlatuje, tylko tak podskakuje!” To
ze wszystkich stron biegli ludzie do cyrkułu, gdzie, jak mówią,
wypuszczano aresztowanych. „Jakaś kobieta biegnie z dziewczynką na
rękach, a łzy jej z oczu kapią i kapią”. To postawiono przy sztabie wartę z
kadetów — nikogo z obcych do żołnierzy sztabowych nie dopuszczają,
nawet odpędzają od okien. Ale jeden zdążył jednakie dobiec do okna,
stanął na kamieniu i jak zawołał:
„Niech żyje wolność!” A tamci żołnierze ze swoich okienek do niego
znowu: „Niech żyje wolność!”
Wszystkie te nowiny przyjmowano z radością, ze skwapliwymi
pytaniami:
— A co policja?
— A co on?
— A co ona?
— A co oni?
— A co na Greckiej?
Od czasu do czasu dorośli otwierali balkon i nie zważając na chłód
wychodzili popatrzeć, co się dzieje na ulicy. W końcu Kulikowego Pola
można już było rozróżnić ciemną masę ludu i czerwony sztandar.
Wieczorem przyszli goście, co się już dawno nie zdarzało: koledzy
tatusia, kursistki — znajome cioci. Wieszak w przedpokoju był pełen
czarnych palt, mantylek, kapeluszy o szerokim rondzie, karakułowych
czapek.
Pietia widział, jak krajano w kuchni siekaną kiełbasę, świetną wędlinę i
bochenki chleba.
A zasypiając po tym męczącym, ale wesołym dniu słyszał dobiegający
z jadalni wesoły gwar obcych głosów, śmiechy, brzęk łyżeczek.
Wraz z jasnym światłem lampy przenikał z jadalni do dziecinnego
pokoju niebieskawy dym papierosów, który wprowadzał do świeżego i
ciepłego powietrza coś tchnącego męskością i swobodą, czego w domu nie
było, albowiem ojciec nie palił.
Za oknem było o wiele jaśniej niż zazwyczaj; ze słabym światłem
latarni ulicznych mieszały się różnobarwne, jakby żelatynowe świetlne
kreski iluminacji.
Pietia wiedział, że zamiast flag rozwieszone są teraz po całym mieście,
na drutach, sześciograniaste lampiony ze szkiełkami zakopconymi od
palącej się wewnątrz świecy.
Podwójne pasma jednakowych światełek ciągną się w głąb prostych i
długich ulic odeskich. Wabią one coraz dalej i dalej w tajemniczą dal
zmienionego nie do poznania miasta, z ulicy na ulicę, jak gdyby obiecując
gdzieś, może tuż-tuż obok, tu oto za rogiem, jakieś wspaniałe,
różnobarwne widowisko niezwykłej piękności i blasku.
Ale za rogiem wciąż ta sama długa ulica, te same jednostajne, choć
różnobarwne pasma lampionów, które są tak samo zmęczone paleniem się,
jak człowiek spacerowaniem wśród nich.
Czerwone, zielone, liliowe, żółte, niebieskie smugi światła, obracając
się we mgle spadają na przechodniów, prześlizgują się po fasadach
domów, łudzą obietnicą ukazania za rogiem czegoś o wiele piękniejszego i
nowego.
Cała ta męcząca różnorodność, która zawsze nazywała się
„imieninami”, „galówką”, „carskim dniem”, dzisiaj nazywa się równie
wielobarwnym słowem: „konstytucja”.
Słowo „konstytucja” rozlegało się raz po raz w jadalni wśród rozgwaru
obcych basów i srebrzystego brzękania łyżeczek od herbaty.
Pietia zasnął ukołysany gwarem gości, którzy rozeszli się niezwykle
późno — na pewno około godziny dwunastej.
W piwnicy
Zaledwie rozeszła się na Bliskich Młynach pogłoska, że wypuszczają
aresztowanych, Gawrik pobiegł natychmiast do cyrkułu.
Tierientij, który w ostatnim tygodniu nie nocował w domu i nie
wiadomo skąd zjawił się wczesnym rankiem, odprowadził Gawrika do
rogu, ponury, chwiejący się na nogach ze zmęczenia.
— Ty, Gawriucha, idź na spotkanie starego, tylko nie prowadź go, broń
Boże, tutaj! Bo przy tej całej po stokroć przeklętej wolności na pewno
obok cyrkułu pełno jest tych łajdaków. Przyciągniesz mi tu ze sobą
jakiegoś szpicla i „zasypiecie” mi mieszkanie i ludzi. Słyszysz?
Gawrik skinął głową.
— Słyszę,
Mieszkając na Bliskich Młynach chłopiec nauczył się wiele rozumieć i
dowiedział się o wielu sprawach. Nie było już tajemnicą dla niego, że w
mieszkaniu Tierientija zbiera się Komitet Strajkowy.
Ile razy Gawrik musiał przesiedzieć całą noc na ławeczce przy furtce
cicho gwiżdżąc, kiedy obok domu zjawiali się obcy ludzie!
Kilkakrotnie widział nawet marynarza, który skądsiś przychodził o
świcie i znikał szybko. Ale był niemal nie do poznania... Nosił teraz
przyzwoite palto sukienne, czapkę z młoteczkami, a co najważniejsze —
niewielkie, kokieteryjne wąsiki i bródkę, które odmieniły go tak bardzo, aż
chłopiec wierzyć nie chciał, że to istotnie ten sam człowiek, którego
wyratował i razem z dziadkiem na morzu.
Wystarczyło jednakże wpatrzyć się w jego piwne, wesołe oczy, w jego
kapryśny uśmiech, w kotwicę na ręce, a natychmiast znikały wszelkie
wątpliwości.
Zgodnie z niepisanymi, lecz niewzruszonymi zasadami Bliskich
Młynów — nigdy nie dziwić się niczemu, nigdy nikogo nie poznawać i
trzymać język za zębami — Gawrik spotykając marynarza udawał, że go
widzi po raz pierwszy. Podobnie postępował również marynarz wobec
Gawrika.
Raz tylko Żukow odchodząc skinął chłopcu głową jak dobremu
znajomemu, mrugnął do niego i uderzywszy go po ramieniu, zupełnie jak
kogoś dorosłego, zaśpiewał:
Nie płacz mi, Marusiu, nie płacz mi niebogo...
Po czym schyliwszy głowę, znikł w ciemnej sieni.
Ale Gawrik domyślał się, że spośród wszystkich, którzy przychodzili
do Tierientija, wśród przedstawicieli fabryki Gena, mechanicznego młyna
Wajnsztajna, doków, fabryki Brodskiego i wielu, wielu innych, marynarz
był najbardziej groźnym i najbardziej niebezpiecznym gościem.
Należał on bez wątpienia do owej słynnej i tajemniczej „organizacji
bojowej”, o której tak wiele mówiono ostatnio nie tylko na Bliskich
Młynach, ale i w całym mieście.
— Słyszę — rzekł Gawrik. — Ale dokąd mam zaprowadzić naszego
staruszka na taki ziąb, jeżeli nie na Bliskie Młyny.
Tierientij zamyślił się.
— Słuchaj, co ci powiem — rzekł wreszcie — najpierw zaprowadź go
nad morze do chałupki. Na wypadek gdyby nawet ktoś was śledził, niechaj
widzi, gdzieście poszli. Przeczekacie w waszej budzie do wieczora, a jak
się tylko ściemni, idźcie wprost pod taki adres... Zaraz ci powiem, a ty
zapamiętaj sobie dobrze: Mała Arnaucka, numer piętnasty. Wejdziesz do
dozorcy i zapytasz o Józefa Karłowicza. Powiesz mu, zapamiętaj sobie
dobrze: „Dzień dobry, Józefie Karłowiczu, Zofia Pietrowna przysłała, żeby
dowiedzieć się, czy dostaliście list z Mikołajewa”. Wtedy on ci odpowie:
„Już od dwóch miesięcy nie ma listów”. Rozumiesz?
— Rozumiem.
— Potrafisz powtórzyć? Ano, to powiedz.
Gawrikowi z naprężenia uwagi sfałdowato się czoło. Zmarszczył nosek
i wyrzekł w skupieniu jak na egzaminie:
— A więc, Mała Arnaucka piętnaście, zapytać dozorcę o Józefa
Karłowicza, powiedzieć: „Dzień dobry, Józefie Karłowiczu, przysłała do
was Zofia Pietrowna, żeby dowiedzieć się, czy dostaliście list z
Mikołajewa”. Wtedy tamten ma mi odpowiedzieć: „Już od dwóch miesięcy
nie ma listów”.
— Dobrze. Potem możesz śmiało powiedzieć mu, że cię przysłał
Tierientij i niech on naszego staruszka weźmie tymczasem do siebie i
nakarmi go, a potem się zobaczy. Wpadnę tam... Rozumiesz?
— Rozumiem.
— No to bądź zdrów.
Tierientij zawrócił do domu, a Gawrik pobiegł do cyrkułu. Biegł
pędem, przedzierając się przez tłum, który w miarę zbliżania się do dworca
stawał się coraz bardziej zwarty.
Poczynając od placu Siennego spotykał zwalnianych z cyrkułu
aresztantów. Szli albo jechali dorożką, z koszykami jak z dworca,
wymachując czapkami, w towarzystwie krewnych, znajomych,
towarzyszy.
Tłumy ludzi biegły jezdnią odprowadzając ich, krzycząc bez przerwy:
— Niech żyje wolność! Niech żyje wolność!
Obok Aleksandrowskiego cyrkułu, otoczonego wzmocnionymi
patrolami konnej i pieszej policji, stał tłum tak olbrzymi i zwarty, że nawet
Gawrik nie zdołał przecisnąć się przezeń! Tutaj można było z łatwością
rozminąć się ze starcem.
Na samą myśl o tym, że w wypadku, gdyby istotnie się rozminęli,
dziadek może przyprowadzić za sobą na Bliskie Młyny „szpika”, poty
uderzyły na chłopca.
Z bijącym sercem pobiegł w zaułek, ażeby obejść jakoś tłum, za
wszelką cenę przedostać się do cyrkułu i złapać dziadka. Nieoczekiwanie
spostrzegł go o dwa kroki od siebie.
Ale mój Boże! Co się stało z dziadkiem! Gawrik z trudnością go
poznał.
Naprzeciw chłopca, trzymając się bliżej murów, chwiejąc się na
zgiętych nogach, jak gdyby były z waty, ciężko szurgając podartymi
butami po żwirze i przystając co trzy kroki, szedł zgrzybiały starzec ze
srebrną szczeciną brody, o niebieskich, wyblakłych, łzawiących oczach i o
wpadniętych bezzębnych ustach. Gdyby nie koszyk huśtający się w drżącej
ręce starca, Gawrik za nic w świecie nie poznałby dziadka.
Ale ten doskonale znany trzcinowy, pleciony koszyk, obszyty brudnym
płótnem, rzucił mu się od razu w oczy i serce chłopca ścisnęło się
nieopisanym bólem.
— Dziadku! — krzyknął przerażony — dziadku, czy to wy?
Dziadek nie drgnął nawet na to nieoczekiwane wołanie. Zatrzymał się
bez pośpiechu i z wolna zwrócił w stronę Gawrika twarz z obojętnie
żującymi wargami, nie wyrażającymi ani radości, ani wzruszenia — nic,
prócz pokornego, spokojnego oczekiwania.
Można by pomyśleć, że nie widzi wnuka, tak dalece nieruchome były
jego załzawione oczy spoglądające gdzieś w przestrzeń.
— Dziadku, dokąd idziecie? — zapytał Gawrik głośno, jakby pytał
głuchego.
— Na Bliskie Młyny.
— Tam nie można — rzekł Gawrik szeptem rozglądając się ostrożnie.
— Tierientij powiedział, żeby na Bliskie Młyny, broń Boże, nie
przychodzić.
Starzec rozejrzał się również na wszystkie strony, ale jakoś nazbyt
powoli, obojętnie, machinalnie.
— Dziadku, chodźmy tymczasem do domu, potem się zobaczy.
Dziadek, drepcząc pokornie w miejscu, zawrócił w przeciwną stronę i
bez słowa zaczął posuwać się naprzód, z wysiłkiem stawiając nogi.
Gawrik podsunął dziadkowi ramię i starzec oparł się o nie mocno.
Powolutku przeszli przez wzburzone miasto nad morze niby ślepiec z
przewodnikiem: chłopiec na przodzie, dziadek cokolwiek z tyłu.
Starzec często przystawał i odpoczywał. Dwie godziny szli od cyrkułu
do wybrzeża. Drogę tę Gawrik przebiegał zwykle w piętnaście minut.
Pogięta i zardzewiała kłódka leżała w brązowym burzanie obok
chałupki. Drzwi wisiały ukośnie na górnym zawiasie i skrzypiały kołysane
przez wiatr. Jesienne ulewy spłukały z poczerniałych desek ostatnie ślady
babcinej kredy. Dach był cały usiany łopuchami, gospodarowali tu
widocznie łowcy ptaków, którzy w pustej chałupce urządzali sobie
zasadzkę.
W izdebce wszystko było przewrócone do góry nogami. I zszyta ze
skrawków kołdra i poduszka — wilgotne, powalane gliną — poniewierały
się w kącie. Jednakże skrzynka stała nietknięta na swoim miejscu. Starzec
nie śpiesząc się wszedł do swojego domu i przysiadł na skraju łóżka.
Postawił koszyk na kolanach i patrzył obojętnie w kąt, nie zwracając
najmniejszej uwagi na zniszczenia w mieszkaniu.
Mogło się zdawać, że wszedł tutaj, żeby odpocząć, posiedzi oto ze
dwie minuty, odsapnie i pójdzie sobie powolutku dalej.
Przez stłuczoną szybę dął ostry, zimny wiatr, przesycony wodnym
pyłem z przypływu. Burza szalała wzdłuż pustego wybrzeża. Białe płaty
mew i piany unosiły się z wiatrem ponad huczącymi skałami Uderzenia fal
odbijały się echem w nadbrzeżnych pieczarach.
— Po co siedzicie, dziadku? Kładźcie się!
Dziadek położył się posłusznie. Gawrik podał mu poduszkę i okrył go
kołdrą. Starzec skurczył nogi. Miał dreszcze.
— Jakoś to będzie, dziadku. Słuchajcie, co wam powiem. Kiedy się
zmierzchnie, pójdziemy stąd w jedno miejsce. A tymczasem leżcie.
Dziadek milczał i cały jego wygląd zdradzał najzupełniejszą
obojętność i pokorę. Nagle zwrócił na Gawrika podpuchnięte, jakby
wychodzące z orbit oczy, długo żuł zapadniętymi ustami i wyrzekł
wreszcie:
— A łodzi nie uniesie?
Gawrik pośpiesznie uspokoił go mówiąc, że łódź znajduje się w
bezpiecznym miejscu, u sąsiadów. Starzec z aprobatą skinął głową i
umilkł. W godzinę później przewrócił się na drugi bok i jęknął z cicha.
— Dziadku, boli was ?
— Odbili... — wyrzekł dziadek i uśmiechnął się nieśmiało, odsłaniając
różowe, bezzębne dziąsła. — Caluśką wątrobę odbili...
Gawrik odwrócił się. Do samego wieczora starzec nie wyrzekł już ani
słowa. Skoro się tylko ściemniło, chłopiec powiedział:
— Chodźmy, dziadku.
Starzec podniósł się, wziął swój koszyk i poszli obok zabitych deskami
will, obok zamkniętej strzelnicy i restauracji do miasta, na Małą Arnaucka
piętnaście.
Wypytawszy dozorcę Gawrik bez trudu odnalazł w ciemnej piwnicy
mieszkanie Józefa Karłowicza i zastukał do drzwi obitych podartym
wojłokiem.
— Kto tam? — rozlegał się głos, który wydawał się Gawrikowi
znajomy.
— Czy to mieszkanie Józefa Karłowicza?.
— A czego chcecie ?
— Otwórzcie proszę. Ja do was od Zofii Pietrowny.
Drzwi otworzyły się natychmiast i chłopiec ujrzał ku najwyższemu
swemu zdumieniu właściciela strzelnicy, który stał na progu z lampą
naftową w ręce. Spojrzał na chłopca z niewzruszonym spokojem nieco z
góry i rzekł nie ruszając się z miejsca:
— Jestem Józef Karłowicz. No, a co dalej?
— Dzień dobry, Józefie Karłowiczu — wyrzekł chłopiec starannie,
niby dobrze wyuczoną lekcję. — Przysłała do was Zofia Pietrowna, żeby
dowiedzieć się, czy dostaliście list z Mikołajewa.
Ogarnąwszy chłopca zdziwionym spojrzeniem od stóp do głowy, co
trwało ze dwie minuty, chociaż chłopiec był wcale nieduży, właściciel
strzelnicy wyrzekł jeszcze bardziej wyniośle:
— Już od dwóch miesięcy nie ma listów.
Milczał przez chwilę, po czym dodał kiwając z wyrzutem głową:
— Widzicie, jaka niesłowna paniusia! Aj — aj — aj!
I nagle przybrał nader uprzejmą minę polskiego magnata,
przyjmującego w swojej posiadłości nuncjusza. Nie pasowało to w
najmniejszej mierze do jego bosych nóg i braku koszuli pod marynarką.
— Uprzejmie proszę, młody człowieku. Zdaje się, że odwiedzaliście
nieraz mój zakład? Co za przyjemne spotkanie! A ten staruszek, jeśli się
nie mylę, to wasz dziadek? Wejdźcie, proszę, do pokoju.
Dziadek i wnuczek znaleźli się w norze, która nawet ich uderzyła
swoim nędznym wyglądem.
Och, nie tak, zupełnie nie tak wyobrażał sobie Gawrik życie tego
potężnego, najbogatszego człowieka, właściciela strzelnicy i — pomyśleć
tylko — czterech montechristo!
Chłopiec zdziwiony oglądał puste, zielonawe od wilgoci ściany.
Myślał, że zobaczy rozwieszone na nich strzelby i pistolety. Ale zamiast
tego wszystkiego ujrzał jeden jedyny gwóźdź, na którym wisiały
niesłychanie zniszczone szelki, podobne zresztą do lejców.
— A gdzie są pana strzelby? — zawołał Gawrik niemal ze zgrozą.
Józef Karłowicz udał, że nie dosłyszał tego pytania.,
Szerokim gestem zaprosił, by usiedli na krześle, i odchodząc w kąt
rzekł głucho:
— Czy macie mi coś zakomunikować?
Gawrik w imieniu brata poprosił go o tymczasowe schronienie dla
dziadka.
— Powiedz bratu, że wszystko będzie zrobione, niechaj nie wątpi —
rzekł szybko Józef Karłowicz. — Mam znajomości w mieście. Myślę, że w
końcu uda mi się urządzić go jako nocnego stróża.
Gawrik zostawił dziadka u Józefa Karłowicza, przyrzekł zachodzić od
czasu do czasu i wyszedł. Przy drzwiach dogonił go właściciel mieszkania.
— Powiedz Tierientijowi — rzekł szeptem — że Zofia Pietrowna
prosiła o powtórzenie mu, iż ma porządny zapas orzechów, tylko, niestety,
nie bardzo dużych. Nie greckich. On zrozumie. Niech zorganizuje
transport. Zrozumiałeś mnie?
— Zrozumiałem — rzekł Gawrik, który już przywykł do podobnych
poruczeń. — Nie greckich, i żeby sam po nie przysłał.
— Tak właśnie.
Józef Karłowicz wsunął rękę gdzieś za podszewkę swojej strasznej
marynarki, poszperał tam i podał Gawrikowi dziesiątkę.
— Proszę, weź na cukierki. Niestety, nic więcej nic mogę dać.
Podarowałbym ci z przyjemnością montechristo, daję słowo, ale...
Józef Karłowicz rozłożył ze smutkiem ręce i jego pooraną bruzdami
twarz przebiegł konwulsyjny skurcz
— Ale niestety wskutek mojego nieszczęsnego charakteru nie mam już
ani jednej sztuki.
Gawrik poważnie i z prostotą przyjął dziesiątkę, podziękował i wyszedł
na ulicę, oświetloną pełgającym światłem lampionów.
Honorowy dług
Z rana Pietia wyniósł z alkierza dwie pary letnich skórzanych sandałów
i po drodze do gimnazjum sprzedał je handlarzowi starzyzny za cztery
kopiejki.
Kiedy w ciągu dnia zjawił się Gawrik, chłopcy natychmiast ustawili
guziki. Pietia przegrał wszystkie, które dopiero co kupił od Gawrika,
jeszcze szybciej aniżeli poprzednim razem.
Było to zupełnie zrozumiałe: w grze siły przyjaciół były rażąco
nierówne.
Niemal wszystkie guziki nadmorskiej dzielnicy znajdowały się w
woreczkach Gawrika. Mógł on ryzykować wiele, podczas kiedy Pietia
musiał drżeć nad każdą „dwójką” i decydował się tylko na nędzne stawki,
co prowadzi, jak wiadomo, do szybkiej przegranej.
Następnego dnia straciwszy już całkowicie panowanie nad sobą wziął
po kryjomu szesnaście kopiejek — resztę, którą Dunia zostawiła na
kredensie.
Postanowił zachować się tym razem mądrzej i ostrożniej. Przede
wszystkim dla pomyślności gry niezbędna była prawdziwa, porządna bitka.
Bitka Pieti — duży i bardzo ładny na oko liberyjny guzik z lwami i
hrabiowską koroną — mimo, że taka piękna, była do niczego: zbyt lekka.
Należało uczynić ją cięższą. Pietia udał się na dworzec, przedostał się na
zapasowy tor i na dalekim odcinku za składami, na wpół żywy ze strachu,
ściął plombę z towarowego wagonu.
W domu wbił ją młotkiem w tarczę bitki, potem wyszedł na Kulikowe
Pole i położył bitkę pod pociąg podmiejski. Podniósł ją z szyn wspaniale
spłaszczoną, gorącą, ciężką. Teraz nie ustępowała już najlepszym bitkom
Gawrika.
Wkrótce nadszedł Gawrik i rozpoczęła się gra. Chłopcy walczyli
długo i zacięcie.
Jednakże okazało się, że mieć dobrą bitkę — to jeszcze nie wszystko.
Trzeba być mistrzem! Koniec końców Pietia przegrał nie tylko wszystko,
co posiadał, ale jeszcze pozostał winien.
Gawrik zapowiedział, że nazajutrz przyjdzie odebrać dług.
Dla Pieti zaczęły się godziny ciężkie jak zły sen.
— Na kredensie leżała reszta, szesnaście kopiejek — spokojnie
powiedział ojciec przed wieczorem. — Czyś ty jej nie brał ?
Pietia uczuł nagły przypływ krwi do serca i natychmiast krew
odpłynęła znowu.
— Nie — rzekł, jak mógł najobojętniej.
— Spójrz mi w oczy.
Ojciec ujął chłopca za podbródek i odwrócił ku sobie jego twarz.
— Uczciwe słowo honoru — rzekł Pietia starając się ze wszystkich sił
patrzeć ojcu prosto w oczy. — Jak Boga kocham.
Lodowaciejąc z przerażenia chłopiec zwrócony do ikony przeżegnał
się. Sądził, że w tejże sekundzie grom przebije sufit i uderzy w niego.
Przecież Bóg powinien go ukarać niezwłocznie za takie bezczelne
krzywoprzysięstwo! Jednakże dokoła panował spokój.
— To bardzo dziwne — odparł ojciec z zimną krwią. — Mamy zatem
złodzieja w domu, Ja i ciocia nie mamy oczywiście potrzeby brać
potajemnie pieniędzy z kredensu. Pawlik bawi się cały dzień na oczach
dorosłych i też nie mógł tego zrobić. Tyś dał słowo honoru. Pozostaje
zatem tylko przypuszczenie, że uczyniła to Dunia, która służy u nas pięć
lat...
Dunia czyściła, w owej chwili lampę w przedpokoju.
Położyła natychmiast szkiełko i ściereczkę na konsolce lustra i stanęła
w drzwiach. Nie tylko szyja jej, ale nawet ręce obnażone do łokci stały się
czerwone. Duża, dobroduszna twarz była cała w plamach, malowała się na
niej udręka.
— Żebym tak w życiu szczęścia nie zaznała — krzyknęła — jeżeli tej
reszty z rynku panicz nie przegrał do Gawrika w guziki!
Ojciec spojrzał na Pietię.
Chłopiec zrozumiał, że musi natychmiast błyskawicznie powiedzieć
coś szlachetnego, wzniosłego, sprawiedliwego, a jednocześnie strasznego,
co zdjęłoby z niego w tejże chwili wszelkie podejrzenia.
Przed minutą mógłby się jeszcze może przyznać. Ale teraz, kiedy
sprawa dotyczy guzików — za nic!
— Nie macie prawa tak mówić! — wrzasnął Pietia ochrypłym głosem i
jaskrawy rumieniec kłamliwego oburzenia zjawił się na jego twarzy. —
Kłamiecie!
Ale zdawało mu się, że i tego mało.
— Wy... wy... sami jesteście na pewno złodziejką! — krzyknął Pietia
tupiąc nogami.
Ojciec kiwał głową z wyrzutem, poważnie i smutnie, nie będąc w
stanie zrozumieć, co dzieje się w duszy chłopca.
Podczas gdy Dunia krzątała się bezmyślnie po kuchni zbierając swoje
rzeczy i żądając zwolnienia, Pietia wybiegł do dziecinnego pokoju i tak
strasznie trzasnął drzwiami, że na poręczy łóżka zakołysał się emaliowany
wizerunek Anioła-Stróża.
Chłopiec gniewnie odmówił, gdy mu oświadczono, że powinien
przeprosić Dunię. Położył się do łóżka udając chorego. Zostawiono go w
spokoju.
Ojciec nie pocałował go na noc.
Pietia słyszał, jak ciocia namawiała Dunię, żeby pozostała, i jak Dunia
szlochając zgodziła się wreszcie.
W nocy Pietia budził się często przejęty grozą swojego postępowania.
Gotów był biec do kuchni i całować nogi Duni błagając ją o przebaczenie.
Ale jeszcze większy niepokój ogarniał chłopca na myśl o Gawriku, który
zażąda jutro pieniędzy.
Z rana korzystając z chwili, kiedy ojciec zaprowadził Pawlika do
łazienki, by go umyć, Pietia wyjął z szafy stary, urzędowy mundur ojca.
Legenda rodzinna głosiła, że mundur ten kazał sobie ojciec uszyć zaraz
po skończeniu uniwersytetu i miał go na sobie raz jeden w życiu, kiedy
uległ naleganiom przesądnych krewnych mamy, którzy żądali, aby w
chwili gdy ojciec szedł z mamą do ślubu, wszystko było jak u ludzi. Od
owego czasu mundur wisiał w szafie zapomniany przez wszystkich.
Okazało się, że guzików jest na nim bardzo wiele, ale w większości
były one zbyt drobne i nie nadawały się do gry.
Dużych było tylko cztery, ale i one zawiodły nadzieje Pieti, Grube,
białe trójki, które wyszły już prawie z użycia, nie przedstawiały zbyt
wielkiej wartości.
Przyszyte sumiennie do cienkiego sukna przez starannego odeskiego
krawca z ubiegłego wieku, nie poddawały się nożyczkom. Pietia wydarł je
niecierpliwie zębami wraz z kawałkami sukna.
Czy warto mówić, że i tym razem spotkało Pietię najzupełniejsze
niepowodzenie w grze?
Dług jego wobec Gawrika wzrósł straszliwie.
Pietia zaplątał się ostatecznie, Gawrik spoglądał na przyjaciela z
ponurym współczuciem, nie zapowiadającym nic dobrego.
— No, Piet’ka, jakże to będzie? — zapytał surowo.
Trudno było omylić się co do znaczenia tych słów. Sens ich był mniej
więcej taki: „Cóż to takiego, bracie? Nabrałeś na kredyt guzików i nie
zwracasz? To smutne. Trzeba ci będzie nabić mordę. Przyjaźń —
przyjaźnią, ale na to nie ma rady. Musowo tak. Sam rozumiesz. Guziki —
to nie jakieś tam tekturki, za guziki płaci się pieniędzmi. Już się za to na
mnie nie gniewaj”.
Pietia nie gniewał się zresztą. Rozumiał on, że Gawrik ma
najzupełniejszą rację. Westchnął tylko ciężko i poprosił, żeby Gawrik
troszeczkę jeszcze poczekał. Gawrik zgodził się,
Pietia przemęczył się cały wieczór. Od natężenia umysłu zaczęły go
nawet tak strasznie palić uszy, że w padającym na nie świetle lampy robiły
wrażenie rubinowych.
Chłopiec rozważył tysiące sposobów szybkiego wzbogacenia się, ale
wszystkie one albo były zanadto fantastyczne, albo zanadto zbrodnicze.
Wreszcie przyszedł mu do głowy pomysł zadziwiająco prosty, a
jednocześnie wspaniały. Toż nieboszczyk dziadek, tatuś mamy, był
majorem! O, jakże mógł zapomnieć o tym?
Nie tracąc ani chwili Pietia wyrwał kartkę z zeszytu arytmetycznego i
zaczął pisać do babci, do mamusinej mamy, list do Jekatierynosławia.
Obsypując babcię pieszczotliwymi nazwami i donosząc jej o swoich
wspaniałych sukcesach w gimnazjum — co było, prawdę powiedziawszy,
wielką przesadą — Pietia prosił babcię o przesłanie mu pamiątki, i to jak
najprędzej — oficerskiego munduru nieboszczyka dziadka.
Sprytny chłopiec doskonale zdawał sobie sprawę, czym najłatwiej
zjednać serce dobrej staruszki, która tak samo święcie czciła pamięć
dziadka, jak mocno kochała Pietię, swojego najstarszego wnuczka.
Chłopiec donosił jej dalej, że idąc za przykładem dziadka-bohatera,
postanowił nieodwołalnie stać się bohaterem, i dlatego wybiera karierę
wojskową, a mundur jest mu niezbędny dla podtrzymywania w sobie stale
ducha rycerskiego.
Pietia żywił nadzieję, że na mundurze majora będzie mnóstwo guzików
— ze dwadzieścia, jeżeli nie ze trzydzieści sztuk, świetnych oficerskich
piątek z wytłaczanymi orłami.
Według obliczeń Pieti przesyłka powinna nadejść z pewnością najdalej
za tydzień, nie później.
Pietia opowiedział o wszystkim Gawrikowi i uzyskał jego
najzupełniejszą aprobatę. Chłopcy wspinając się na palce wrzucili razem
list do dużej, żółtej skrzynki z wizerunkiem poleconej przesyłki z pięcioma
łąkowymi pieczęciami i dwoma skrzyżowanymi trąbkami pocztowym.
Teraz nie pozostało nic innego, tylko spokojnie czekać.
W przeczuciu niezmierzonych bogactw Gawrik otworzył Pieti nowy,
nieograniczony kredyt i Pietia przegrywał niefrasobliwie przyszły spadek
po dziadku.
Ciężki tornister
Minął tydzień i drugi, a przesyłka od babci nie nadchodziła.
Chociaż car ogłosił „wolność”, rozruchy wzmagały się. Poczta
pracowała marnie. Ojciec nie otrzymywał już z Moskwy gazety
„Wiadomości Rosyjskie” i siedział wieczorami w milczeniu,
zdenerwowany, nie wiedząc, co dzieje się na świecie i co należy sądzić o
wydarzeniach.
Wstępną klasę zwolniono z lekcji na czas nieokreślony. Pietia pętał się
całymi dniami bez zajęcia. W ciągu tego czasu zdążył już przegrać do
Gawrika na kredyt tyle guzików, że aż strach brał pomyśleć.
Pewnego razu przyszedł Gawrik i powiedział ze złowieszczym
uśmiechem:
— No, nie oczekuj teraz tak prędko swoich guzików. W tych dniach
zacznie się powszechny.
Miesiąc temu Pietia nie zrozumiałby może jeszcze, o czym Gawrik
mówi. Ale teraz było to zupełnie jasne: jeśli powszechny, zatem „strajk”.
A nowiny, jakie przynosił Gawrik, nie budziły wątpliwości. Pietia
zauważył już dawno, że na Bliskich Młynach, nie wiadomo czemu, wiedzą
o wszystkim o wiele wcześniej niż w mieście. Wiadomość ugodziła go w
serce.
— A może zdążą nadejść?
— Chyba nie.
Pietia aż pobladł.
— A jak będzie z długiem? — spytał Gawrik uparcie. .
Drżąc z niecierpliwości, by jak najprędzej rozpocząć grę, Pietia dał z
pośpiechem uczciwe słowo honoru i przysiągł na Święty Krzyż, że jutro,
tak czy inaczej, na pewno skwituje się.
— Pamiętaj, bo jak nie, to wiesz... — rzekł Gawrik, rozstawiając po
marynarsku nogi w szerokich spodniach koloru liliowego.
Wieczorem tegoż dnia Pietia wykradł ostrożnie słynną skarbonkę
Pawlika. Zamknąwszy się w łazience, nożem stołowym wyciągnął ze
skarbonki wszystkie oszczędności — czterdzieści trzy kopiejki miedzią i
srebrem.
Uskuteczniwszy zadziwiająco zręcznie i szybko tę skomplikowaną
operację chłopiec nawrzucał do opustoszałej blaszanki wszelakiego
brzęczącego śmiecia: gwoździków, plomb, kościanych guzików,
kawałków żelaza.
Było to absolutnie niezbędne, albowiem oszczędny i porządny Pawlik
dwa razy dziennie — z rana i wieczorem — sprawdzał całość kasy:
podnosił blaszankę do ucha i z wysuniętym językiem grzechotał
kopiejkami rozkoszując się dźwiękiem i wagą swoich skarbów. Można
sobie wyobrażę, jaki ryk podniósłby, gdyby wykrył kradzież! Ale
wszystko udało się pomyślnie.
Kładąc się spać Pawlik potrząsnął blaszanką pełną śmiecia i stwierdził,
że kasa znajduje się w zupełnym porządku.
Wiadomo zresztą, że nieuczciwie zdobyte bogactwa nie przynoszą
człowiekowi korzyści. W ciągu trzech dni Pietia przegrał pieniądze
Pawlika.
Nie było nadziei na szybkie otrzymanie munduru dziadka. Gawrik
zaczął znowu energicznie domagać się zwrotu długu.
Codziennie, siedząc na parapecie okiennym, czekał Pietia na Gawrika.
Z przerażeniem myślał o tyra okropnym dniu, kiedy wykryje się
wszystko: i guziki, i sandały, i mundur ojca, i skarbonka Pawlika. A
przecież — wcześniej czy później — musi się to wykryć z wszelką
pewnością. O, wtedy stanie się coś straszliwego!
Ale chłopiec usiłował nie myśleć o tym, męczyło go wieczne i
bezpłodne marzenie niefortunnych graczy — marzenie o odegraniu się!
Chodzenie po ulicach było niebezpieczne, jednakże Gawrik zjawiał się
regularnie i zatrzymywał się pośrodku podwórza kładąc dwa palce do ust.
Rozlegał się wspaniały gwizd. Pietia z pośpiechem kiwał przyjacielowi
przez okno i zbiegał schodami kuchennymi w dół.
— Dostałeś guziki? — pytał Gawrik.
— Uczciwe słowo honoru, jutro będą na pewno! Dalibóg! Ostatni raz!
Pewnego pięknego dnia Gawrik oświadczył, że nie ma zamiaru dłużej
czekać. Oznaczało to, że odtąd Pietia, jako niewypłacalny dłużnik, staje się
niewolnikiem Gawrika dopóty, dopóki nie spłaci całego długu.
Takie było okrutne, ale najzupełniej sprawiedliwe prawo ulicy, Gawrik
z lekka uderzył Pietię po ramieniu niby błędny rycerz, który mianuje sługę
swoim giermkiem,
— Teraz będziesz wszędzie ze mną chodził — rzekł dobrodusznie i
dodał surowo: — przynieś tornister.
— Po co... tornister?
— Dziwaku, a guziki w czym będziesz nosił?
I oczy Gawrika błysnęły chytrze i wesoło.
Co prawda Pieti podobała się bardzo perspektywa takiej wesołej
niewoli. Od dawna już miął ochotę powałęsać się z Gawrikiem po mieście.
Ale chodziło o to, że Pieti wobec wydarzeń zakazano jak najsurowiej
wychodzić poza bramę. Teraz zaś mógł mieć zupełnie spokojne sumienie:
to nie jego wina, taka jest wola Gawrika, którego musi słuchać koniecznie.
Chętnie by nawet nie poszedł, ale nie może: takie już są zasady gry.
Pietia pobiegł do domu i przyniósł tornister.
— Włóż go — rzekł Gawrik.
Pietia włożył posłusznie. Gawrik obejrzał ze wszystkich stron małego
gimnazjalistę w długim aż po pięty szynelu z pustym tornistrem na
plecach. Oględziny wypadły widocznie zadowalająco.
— Masz legitymację uczniowską?
— Mam.
— Pokaż!
Pietia wyjął legitymację. Gawrik otworzył ją i wysylabizował pierwsze
słowa:
„Dbając o swój honor, gimnazjalista nie może nie dbać o honor swojej
uczelni”...
— Dobrze — powiedział zwracając legitymację. — Schowaj. Może się
przydać.
Potem Gawrik obrócił Pietię plecami do siebie i naładował tornister
ciężkimi woreczkami guzików.
— Teraz przejdziemy wszędzie bardzo swobodnie — rzekł Gawrik
zapinając tornister i z zadowoleniem poklepał jego wierzch z cielęcej
skóry.
Pietia niezupełnie zrozumiał znaczenie tych słów, ale
podporządkowując się powszechnemu prawu ulicy — jak najmniej pytać
się i jak najwięcej wiedzieć — milczał. Chłopcy opuścili ostrożnie
podwórze.
Tak zaczęły się ich wspólne wędrówki po mieście ogarniętym przez
rozruchy.
Chodzenie po ulicach stawało się z dniem każdym coraz bardziej
niebezpieczne. Jednakże Gawrik nie przerywał swojego tajemniczego i
pociągającego życia wędrownego mistrza. Im bardziej niespokojnie, im
straszniej było w mieście, tym uporczywiej łaził Gawrik do najgłuchszych,
najbardziej niebezpiecznych zakątków. Czasami Pieti zaczynało się nawet
wydawać, że między Gawrikiem a rozruchami istnieje jakiś
niewytłumaczony związek.
Od rana do wieczora chłopcy wałęsali się po jakichś drugich i trzecich
podwórkach, gdzie Gawrik załatwiał z chłopakami najprzeróżniejsze
interesy, dotyczące nabywania, sprzedaży i zamiany guzików. Na jednych
podwórzach odbierał długi. Na innych grał. Jeszcze na innych załatwiał
jakieś tajemnicze rachunki z dorosłymi, którzy ku najwyższemu zdumieniu
Pieti widocznie zajmowali się tak samo gorliwie guzikami, jak i dzieci.
Taszcząc na plecach ciężki tornister Pietia szedł wszędzie pokornie za
Gawrikiem. I znowu w obecności Gawrika miasto w czarodziejski sposób
przeistaczało się przed zdumionymi oczami Pieti ukazując swoje
przechodnie domy, piwnice, dziury w parkanach, drewniane szopy,
oszklone galerie, wszystkie swoje tajemnice.
Pietia widział przeraźliwą, a zarazem malowniczą nędzę odeskich
ruder, o których istnieniu nie miał aż do tej chwili najmniejszego
wyobrażenia.
Kryjąc się w bramach przed strzałami i obchodząc leżące w poprzek
jezdni wozy tramwajowe chłopcy kluczyli po mieście, aż po jego najdalsze
peryferie.
Dzięki gimnazjalnemu mundurowi Pieti udawało im się z łatwością
przenikać do dzielnic obstawionych przez wojsko i policję. Gawrik
nauczył Pietię podchodzić do naczelnika posterunku i mówić jęczącym
tonem.
— Panie oficerze, niech pan pozwoli nam przejść na tamtą stronę, my z
kolegą mieszkamy tam, w tym szarym domu, mama jest na pewno bardzo
niespokojna, że tak długo nie wracamy.
Chłopiec wyglądał tak dobrodusznie i tak przyzwoicie w mundurze, z
tornistrem z cielęcej skóry, że najczęściej oficer nie mający prawa
wpuszczać kogokolwiek do podejrzanej dzielnicy, robił wyjątek dla
dwojga przestraszonych dzieciaków.
— Wiejcie, tylko ostrożnie. Trzymajcie się bliżej ścian. I żebym was
więcej nie widział. No, fora!
W ten sposób chłopcy mogli zawsze przedostać się do każdej
dzielnicy, absolutnie niedostępnej dla innych.
Parokrotnie byli na Małej Arnauckiej w starym greckim domu z
wewnętrznym podwórzem. Tam była fontanna w kształcie piramidy z
porowatych kamieni morskich, z zieloną żelazną czaplą u góry. Z dzioba
ptaka ongiś biła woda.
Gawrik zostawiał Pietię na podwórzu, a sam biegł dokądś, w dół do
piwnicy, skąd przynosił mnóstwo woreczków z niezwykle ciężkimi
guzikami. Z pośpiechem napychał nimi tornister Pieti i chłopcy uciekali
szybko z tego cichego podwórza, otoczonego starożytnymi,
przekrzywionymi galeriami.
Na tym właśnie podwórzu Pietia spostrzegł dziadka Gawrika. Na
zgiętych nogach szedł on z wolna przez podwórze ku śmietnikowi.
— O! Dziadek! — krzyknął Pietia. — Co pan tutaj robi! Myślałem, że
pan jest w cyrkule.
Ale dziadek popatrzył na chłopca nie poznawszy go. Przełożył wiadro
z jednej ręki do drugiej i wymamrotał głucho:
— Ja tu tera... stróżuję... Dozorca nocny... tak... I poszedł powolutku
dalej.
Chłopcy chodzili do portu, na Czumkę, do Diukowskiego Ogrodu, na
Peresyp, do fabryki Gena. Byli wszędzie, oprócz Bliskich Młynów.
Na Bliskie Młyny Gawrik powracał sam po dniu pracy.
Ciocia i tatuś oszaleliby chyba, gdyby mogli sobie tylko wyobrazić,
jakie zakątki zwiedził przez ten czas Pietia.
Bomba
Ale pewnego dnia przyszedł kres tego cudownego, choć straszliwego
życia włóczęgi.
Owego pamiętnego dnia Gawrik przyszedł wcześniej niż zwykle i
chłopcy udali się natychmiast do miasta.
Gawrik miał twarz szarą, skupioną, nieruchomą, ze zsiniałymi z zimna,
mocno zaciśniętymi wargami. Szedł szybko i zamaszyście, wsunąwszy
ręce głęboko w kieszenie swoich szerokich spodni — malutki, zgarbiony,
zdecydowany. Tylko jego przezroczyste jak u dziadka nieruchome oczy
migotały chwilami niespokojnym, złym blaskiem. Pietia ledwie nadążał za
przyjacielem. Chłopcy niemal biegli ulicą taką bezludną, jaką widzimy
jedynie we śnie,
W szarym powietrzu wisiało napięte oczekiwanie czegoś. Kroki
dźwięcznie rozbrzmiewały na płytach trotuaru. Pękała pod obcasem, niby
odłamek szyby, tafelka lodu, który pokrył płytką kałużę.
Naraz gdzieś daleko w centrum rozległ się niegłośny łoskot. Można
było pomyśleć, że to wieziona na ciężarowej platformie piramida pustych
skrzynek nagle rozpadła się i skrzynki posypały się na jezdnię. Gawrik
przystanął, nasłuchując słabych odgłosów echa.
— Co to? — spytał Pietia szeptem. — Skrzynki?
— Bomba — rzekł Gawrik sucho i pewnie. — W kogoś rzucili.
O dwie ulice dalej wybiegła naprzeciw chłopców kobieta z
koszyczkiem, z którego sypał się węgiel drzewny i owoce pigwy.
— Oj, Jezu Chryste Panie, oj, Bogurodzico, Matko Święta!... —
mamrotała kobieta bezmyślnie, usiłując drżącą ręką naciągnąć chustkę,
która zsunęła się z głowy. — Oj, Boże, co to się dzieje, na kawałeczki
rozerwało
— Gdzie?
— Na Policyjnej... Tak oto idę, a on tak oto jedzie... I jak szarpnie... na
drobne kawałki... Boże, zlituj się... Konie pozabijało, powóz na drobne
kawałki...
— Kogo?
— Naczelnika policji... Z Aleksandrowskiego cyrkułu... Oto tak — ja,
a oto tak — on... A tamten bojowiec naprzeciwko, a w ręku trzyma,
wyobraźcie sobie, zwykłą paczuszkę, nawet zawiniętą w gazetę...
— Złapali?
— Niby tego bojowca? Ale gdzie tam! Jak nie rzucą się wszyscy w
różne strony — już i śladu po nim nie ma... po bojowcu, po tamtym —
mówią, że to jakiś marynarz przebrany...
Kobieta pobiegła dalej. Gawrik, chociaż tak bardzo był opanowany,
schwycił Pietię za ramię i przytupnął nogami.
— To tego samego, który bił dziadka pięścią w mordę — zaczął
szeptać gorąco i prędko. — A niechaj trzyma ręce przy sobie, prawda ?
— Prawda — rzekł Pietia lodowaciejąc.
Tego dnia chłopcy wstępowali dwukrotnie na Małą Arnaucka ulicę, na
podwórze z fontanną i z czaplą.
Po raz pierwszy, zabrawszy „towar”, jak wyraził się Gawrik, udali się
w Aleje Aleksandrowskie, otoczone przez wojsko. Przepuszczono ich bez
szczególnych trudności.
Minęli kilka domów i oto Gawrik wciągnął Pietię do jakiejś bramy.
Chłopcy przeszli przez rozległe, bezludne podwórze obok Kozackiej
stąpając po pustych magazynkach i karabinowych gilzach, wdeptanych
żołnierskimi obcasami w twardą, zamarzła ziemię.
Zeszli do piwnicy i posuwali się długo w wilgotnym mroku obok szop
z drzewem, aż wyszli na inne podwórze. Z tego podwórza wąską szczeliną
między dwoma wysokimi, ponurymi murami można było przedostać się na
inne znowu podwórze.
Gawrik znał tu widocznie doskonale wszystkie przejścia i zakamarki.
Szczelina była tak wąska, że Pietia, przeciskając się za Gawrikiem, raz
po raz ocierał się tornistrem o mury. Wydostali się wreszcie na owo trzecie
podwórze, wąskie, wysokie i ciemne jak studnia.
Wnioskując z tego, jak długo wypadło im tu się przedzierać, ile zrobić
zakrętasów i zygzaków, dom na tym podwórzu powinien był wychodzić na
jakąś inną ulicę.
Podwórze było calutkie zasłane tłuczonym szkłem i tynkiem. Okna
domu, wznoszącego się dokoła podwórza, miały szczelnie zamknięte
okiennice. Dom robił wrażenie nie zamieszkanego.
Dźwięczna cisza panowała dokoła.
Ale poza tą ciszą po drugiej stronie domu na nie znanej ulicy można
było nie tyle słyszeć, ile domyślać się niespokojnego hałasu, jakiegoś
ruchu.
Oprócz tego z góry, jak gdyby z nieba, rozlegały się z rzadka głośne
strzały, napełniając podwórze studziennym bulgotem. Pietia z tornistrem
przywarł do muru i zmrużył oczy drżąc na całym ciele. Natomiast Gawrik
wsadził bez pośpiechu dwa palce do ust i gwizdnął.
Gdzieś w górze stuknęła okiennica i rozległ się głos:
— Zaraz!
Po chwili, która Pieti wydawała się godziną, z sieni kuchennych
schodów wyskoczył czerwony, spocony człowiek bez palta, w powalanej
tynkiem marynarce.
Pietia zobaczył go i zdumiał się. Był to Tierientij.
— Dawaj, dawaj, dawaj! — mruczał Tierientij ocierając rękawem
mokrą twarz.
Nie zwracając uwagi na Pietię, rzucił się do jego tornistra.
— Daj prędzej! Dziękuję, w samą porę! Bo już nic a nic nie mieliśmy.
Rozpiął niecierpliwie rzemyki, sapiąc przełożył woreczki z tornistra do
kieszeni i rzucił się z powrotem wołając:
— Niech Józef Karłowicz natychmiast przyśle jeszcze. Taszczcie, co
tylko jest. Inaczej nie utrzymamy się.
— Dobra — rzekł Gawrik — przyniesiemy.
Nagle w mur pod dachem uderzyła kula i chłopców osypał ceglasty
pył.
Pośpieszyli tą samą drogą z powrotem na Małą Arnaucka i wzięli
drugą partię „towaru”. Tornister był tym razem taki ciężki, że Pietia ledwie
mógł go dźwigać,
Teraz chłopiec rozumiał już doskonale, co to za guziki. Kiedy indziej
rzuciłby wszystko i uciekłby do domu. Ale tego dnia opanował go aż do
dna duszy hazard niebezpieczeństwa o wiele potężniejszy aniżeli hazard
gry i Pietia nie zgodziłby się za nic w świecie zostawić towarzysza
samego. Poza tym nie mógł zrezygnować ze sławy, jaka przypadnie w
udziale Gawrikowi. Myśl, że nie miałby potem prawa opowiadać o swoich
przygodach, kazała mu natychmiast zlekceważyć wszelkie
niebezpieczeństwo.
Gawrik i Pietia ruszyli w powrotną drogę. Ale jakże zmieniło się
miasto w tym czasie! Wrzało w nim teraz!
Ulice pełne łudzi biegnących w różne strony nagle pustoszały,
wymiecione żelazną miotłą salwy.
Chłopcy podchodzili już do posterunku, gdy naraz Gawrik schwycił
Pietię za rękę i wciągnął go szybko do najbliższej bramy.
— Stój!
— Bo co?
Nie wypuszczając ręki Pieti, Gawrik wyjrzał ostrożnie z bramy i
natychmiast gwałtownie się cofnął, przyciskając się plecami do muru pod
czarną tablicą z nazwiskami lokatorów.
— Słuchaj, Piet’ka... Dalej nie przejdziemy... Tam chodzi ten sam
czort, który mi ucho wykręcał... Patrzaj...
Pietia podszedł na palcach do wylotu bramy i wyjrzał. Przy posterunku,
obok powyłamywanych żelaznych sztachet skwerku i ustawionych w kozły
karabinów, przechadzał się pan w czarnym palcie sukiennym, w
karakułowej sterczącej czapce. Odwrócił się i Pietia ujrzał ogoloną,
ordynarną twarz o mięsistym nosie. Było coś bardzo znanego w tej
nieznajomej twarzy. Pietia widział ją już gdzieś. Ale gdzie? Coś
przeszkadzało chłopcu przypomnieć sobie. Może przeszkadzał mu
niebieskawy cień nad górną wargą?
I nagle przypomniał sobie. Oczywiście, to ten sam wąsacz z parowca
„Turgieniew”, tylko ogolony, bez wąsów. Zapamiętał go sobie wtedy na
całe życie. Pietia poznałby go wśród tysiąca innych, nawet ogolonego.
— Wąsacz — szepnął Pietia stając przy Gawriku tornistrem do muru
— ten, co łapał marynarza. Tylko teraz bez wąsów. Pamiętasz, mówiłem
ci, a ty się jeszcze śmiałeś.
— Widzisz go, zgolił, żeby go nie poznali... Drań... On mnie zna jak
zły szeląg — rzekł Gawrik gniewnie. — Jak amen w pacierzu, nie
przedostaniemy się.
— A może przedostaniemy się?
— Kpisz sobie ?
Gawrik wyjrzał z bramy.
— Chodzi.
Gawrik ścisnął piąstkę i zaczął ze złością gryźć pałce.
— A oni siedzą tamoj i czekają... Och, ścierwo!
W zupełnej i głębokiej ciszy, jaka zapadła na chwilę, słychać było
dalekie strzały. Odgłosy ich przetaczały się gdzieś daleko po dachach
miasta.
— Słuchaj, Piet’ka — rzekł naraz Gawrik — rozumiesz, oni siedzą
tamoj i na próżno czekają... bez towaru... Ich tamoj powystrzelają
wszystkich, ot tak zwyczajnie... A ja nie mogę pójść, bo ten czort na
pewno przyczepi się do mnie!
Gniewne łzy zabłysły w oczach Gawrika. Pociągnął mocno nosem,
wysiąkał go na ziemię i ze złością spojrzał Pieti w oczy.
— Słyszysz, co ci powiadam?
— Słyszę — wyrzekł Pietia samymi tylko wargami, blednąc pod tym
gniewnym, przyjacielskim, upartym, a jednocześnie błagalnym
spojrzeniem towarzysza.
— Będziesz mógł pójść sam? Nie zestrachasz się?
Wzburzenie nie pozwoliło Pieti słowa wymówić. Przełknął mocno
ślinę, skinął głową. Rozglądając się jak złodziej na wszystkie strony i
wyglądając za bramę Gawrik począł napychać kieszenie Pieti swoimi
woreczkami.
— Słyszysz, oddasz wszystko, cały towar. To, co jest w tornistrze,
oddasz i co w kieszeniach. A jeżeli się wsypiesz, milcz i odpowiadaj, żeś
znalazł na ulicy i o niczym nie wiesz, zrozumiałeś ?
— Zrozumiałem.
— Jak tylko oddasz, biegnij tutaj z powrotem, będę czekał na ciebie tu
w bramie. Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem.
Z kieszeniami tak wypchanymi, że aż przeszkadzały, skamieniały
niemal ze strachu i wzruszenia Pietia zbliżył się do posterunku.
— Gdzie idziesz? Nie widzisz, czy co? — krzyknął wąsacz
przyskakując do chłopca.
— Proszę pana — wyjęczał Pietia zwykłym, cieniutkim głosikiem
Gawrika — proszę, niech pan mnie przepuści, mieszkamy tu w pobliżu
Alei Aleksandrowskiej, w tym dużym, szarym domu, mama bardzo
niespokojna: na pewno myśli, że mnie zabili.
I całkiem naturalne łzy trysnęły mu z oczu spływając po
zamorusanych, pulchnych policzkach. Wąsacz spojrzał z odrazą na
malutką postać wstępniaka i ujął za tornister.
Podprowadził chłopca do trotuaru i popchnął z lekka kolanem.
— Wiej!
Nie czując nóg Pietia pobiegł do znanego mu domu.
Sztab bojowców
Chłopiec wpadł do bramy, zaczął przeciskać się przez podwórze.
Przechodząc tędy przed godziną z Gawrikiem, Pietia nie odczuwał
zbytniego niepokoju. Czuł wówczas, że znajduje się pod niezawodną
opieką przyjaciela sprytnego i doświadczonego. Nie musiał myśleć
samodzielnie, był jedynie posłusznym towarzyszem wyprawy,
pozbawionym własnej woli. Myślał i działał za niego tamten, silniejszy.
Teraz chłopiec był sam jeden. Mógł liczyć tylko na siebie, poza tym na
nikogo.
I natychmiast pod nieobecność Gawrika otaczający Pietię świat stał się
groźny, olbrzymi i pełen ukrytych niebezpieczeństw.
Niebezpieczeństwo taiło się w kamiennych arkadach wewnętrznej
galerii, wśród złowróżbnych skrzynek i starych, połamanych mebli.
Tkwiło nieruchome w środku podwórza za morwą, ogryzioną zębami koni.
Wyzierało z czarnego otworu śmietnika.
Wszystkie przedmioty dokoła chłopca urosły do przesadnych
rozmiarów. Olbrzymie konie kozackie tłoczyły się nacierając na Pietię
złocisto-atłasowymi, tańczącymi zadami. Potworne ogony ze świstem
uderzały o tornister.
Kozacy w granatowych szarawarach z czerwonymi lampasami skakali
na jednej nodze wsunąwszy drugą nogę w strzemię.
— Kolu-umna-a tró-ójkowa w pra-a-wo! — krzyczał ochrypłym
głosem chorąży.
Wyciągnięta z pochwy szabla zawisła lustrzanym łukiem w powietrzu
nad przypłaszczonymi, zsuniętymi na bakier czapkami dońskich Kozaków.
Pietia zszedł do piwnicy.
Długo posuwał się po omacku w dusznym, choć zimnym mroku,
oddychając przesyconym kurzem powietrzem. Groza ogarniała chłopca za
każdym razem, kiedy o rzęsy jego ocierała się pajęczyna, która wydawała
mu się skrzydłem nietoperza.
Wreszcie wydostał się na drugie podwórze. Było tu pusto.
Teraz dopiero, wśród tej niezwykłej pustki, odczuł Pietia w całej pełni
swoją straszliwą samotność. Gotów był pędem biec z powrotem, ale
tysiące wiorst i tysiące strachów dzieliło go od ulicy, od Gawrika.
W ciasnym przejściu między drugim a trzecim podwórzem panowała
cisza, przekraczająca pojęcie ludzkie, taka, że chciało się krzyczeć z całej
siły, nie szczędząc gardła. — Krzyczeć przeraźliwie, z pasją, opętańczo,
byleby tylko nie słyszeć tej ciszy.
Taka cisza bywa jedynie w przerwie między dwoma wystrzałami.
Teraz należało wsunąć do ust dwa palce i gwizdnąć. Ale Pietia
uświadomił sobie nagle, że nie umie gwizdać dwoma palcami. Spluwać
przez zęby nauczył się już dawno, a gwizdać — nie. Nie pomyślał o tym.
Zapomniał.
Chłopiec wsunął niezręcznie dwa palce do ust i dmuchnął, ale świstu
nie było słychać. Zrozpaczony dmuchnął raz jeszcze, z całej siły. Tylko
ślina i syk.
Wówczas Pietia natężył wszystkie swe siły i krzyknął mrużąc oczy:
— E-e!
Zabrzmiało to całkiem słabo. Ale dźwięczne echo wypełniło
natychmiast pustą studnię podwórza.
Jednakże nikt nie odpowiedział. Cisza była jeszcze straszliwsza.
W górze zgrzytnęło coś ogłuszająco i na dół zleciał kawał strąconej
rynny pociągając za sobą odłamki cegły, drzazgi, tynk.
.
— E-e! E-e! — krzyczał chłopiec na całe gardło.
Na górze ktoś uchylił okiennicy i wyjrzała nieznajoma twarz.
— Czego krzyczysz? Przyniosłeś? Biegiem tu na górę! Prędziutko!
I twarz znikła.
Pietia rozejrzał się niezdecydowanie. Ale był sam. Nie było z kim
naradzić się. W górze znowu zgrzytnęło coś i znowu spadł w dół duży
kawał otynkowania rozsypując się tuż u nóg Pieti.
Kurcząc się skoczył chłopiec jednym susem do sieni kuchennych
schodów. Plącząc się w połach zbyt długiego, uszytego „na wyrost”
płaszcza, zaczął wspinać się w górę po hałaśliwych żelaznych schodach
— Prędzej, prędzej! — wołał z góry głos.
Ciężki tornister obijał się boleśnie o plecy. Napchane kieszenie
przeszkadzały przy każdym kroku. Zrobiło mu się nagle gorąco. Czapka
stalą się od wewnątrz gorąca i mokra. Pot spływał na brwi, na oczy. Twarz
płonęła.
A rozdrażniony, błagalny głos nie przestawał wołać:
— Daj, dajże już, do diabła tam z tobą!
Zaledwie Pietia dysząc ciężko, z wysuniętym z natężenia językiem
dotarł na czwarte piętro, natychmiast chwycił go za ramiona człowiek w
porządnym, ale brudnym palcie z barankowym kołnierzem, bez czapki, z
mokrymi, lepiącymi się do czoła włosami.
Jego kokieteryjne wąsiki i bródka nie odpowiadały ani trochę osypanej
wapnem, rozpalonej, prostej twarzy o zadartym nosie.
Jego zuchwałe oczy, wesołe, a zarazem jakby przerażone, jasno lśniły
pod krzaczastymi brwiami, pobielonymi wapnem. Robił wrażenie
człowieka zajętego jakąś bardzo trudną, a co najważniejsze, bardzo pilną
pracą, od której go oderwano. Śpieszył się niesłychanie. Chwycił Pietię
silnymi rękami za ramiona.
Chłopcu zdawało się, że będą nim trząść za chwilę, jak to czynił ojciec,
kiedy go ogarniała wściekłość. Aż kucnął ze strachu. Ale ów człowiek
zajrzał mu łagodnie w- oczy.
— Przyniosłeś? — spytał prędkim szeptem i nie czekając odpowiedzi
wciągnął chłopca do pustej kuchni jakiegoś mieszkania, w którego głębi —
Pietia wyczuł to od razu — zachodziło coś wielkiego i straszliwego, co
normalnie nie mogłoby się dziać w mieszkaniu.
Człowiek obrzucił Pietię przelotnym spojrzeniem i natychmiast, nie
mówiąc ani słowa, wsunął ręce w jego odstające kieszenie. Zaczął
wyciągać z nich z pośpiechem pękate woreczki. Pietia stał przed nim
rozłożywszy ręce.
W tym człowieku z wąsikami i z bródką było coś bardzo znajomego.
Pietia widział go gdzieś na pewno, Ale gdzie i kiedy ?
Chłopiec natężał pamięć z całych sił, lecz nie mógł sobie przypomnieć.
Coś przeszkadzało mu, coś go dezorientowało. Może wąsiki i bródka?
Tymczasem człowiek ów zręcznie wyciągnął z kieszeni Pieti wszystkie
cztery woreczki.
— Wszystko ? — zapytał.
— Nie, jeszcze mam w tornistrze.
— Zuch chłopak! — krzyknął człowiek. — Oj, dziękuję! I to
gimnazjalista!
Zachwycony ujął mocno za daszek czapki Pieti i nasunął ją chłopcu aż
do połowy uszu.
W tej samej chwili Pietia ujrzał tuż koło swojego nosa zakopconą,
nieprzyjemnie pachnącą prochem, krępą rękę z maleńką, niebieską
kotwicą.
— Marynarz — krzyknął Pietia.
Ale w tejże chwili w głębi mieszkania coś runęło. Powietrze
zafalowało.
Z półki spadł rondel. Marynarz miękkim, kocim ruchem rzucił się do
korytarza, zdążywszy jednak krzyknąć:
— Siedź tutaj!
Po minucie gdzieś tuż obok rozległo się sześć kolejnych wystrzałów.
Pietia rzucił czym prędzej tornister i zaczął go rozpinać drżącymi palcami.
W tej samej chwili z korytarza do kuchni przeszedł chwiejnym
krokiem Tierientij. Był bez marynarki, w samej tylko koszuli z oderwanym
rękawem. Rękawem tym była przewiązana jego głowa. Spod opatrunku
spływała po skroni krew. W prawej ręce trzymał rewolwer.
Ujrzawszy Pietię chciał coś powiedzieć, ale machnął ręką i najpierw
napił się wody nachyliwszy twarz pod kran.
— Przyniosłeś? — spytał zduszonym głosem między dwoma łykami
wody bijącej z szumem w jego nieprawdopodobnie białą twarz. — Gdzie
Gawriuszka? Żyje?
— Żyje.
Ale Tierientij nie miał widocznie czasu na rozpytywanie. Nie ocierając
twarzy zaczął natychmiast wydobywać woreczki z tornistra.
— Tak czy owak nie utrzymamy się — mamrotał ledwie stojąc na
nogach. — Będziemy uciekać po dachach... Oni tamoj armatę stawiają. A
ty, chłopaczku, wiej, bo cię tutaj postrzelą... Wiej prędko. Dziękuję ci,
bądź zdrów.
Tierientij usiadł na chwilę na taborecie, ale zaraz zerwał się i
wycierając rewolwer o kolano pobiegł przez korytarz, skąd słychać było
bezustanne trzaski strzałów i dźwięk tłukących się szyb.
Pietia schwycił lekki tornister i rzucił się ku drzwiom. Ale ciekawość
kazała mu zatrzymać się na chwilę i spojrzeć w głąb korytarza. Przez
otwarte na oścież drzwi Pietia ujrzał pokój zawalony połamanymi
meblami.
Pośrodku ściany, oklejonej tapetą w brązowe bukiety, Pietia zauważył
dużą dziurę z obnażoną cegłą.
Kilku ludzi przywarłszy do parapetów wyrwanych okien raz po raz
strzelało w dół z rewolwerów.
Pietia dostrzegł przewiązaną głowę Tierientija i barankowy kołnierz
marynarza. Migała jeszcze jakaś czarna włochata burka i studencka
czapka.
A wszystko to płynęło i tonęło w niebieskawych włóknach dymu.
Marynarz przyklęknął na jedno kolano u parapetu okna, na którym
leżała metalowa podstawa, i co chwila wysuwał na zewnątrz rękę, która
drgała przy każdym wystrzale. Krzyczał wściekłym głosem:
— Ognia! Ognia! Ognia!
Wśród tego całego ruchu, nieporządku, krzątaniny, dymu jeden tylko
człowiek z żółtą, obojętną woskową twarzą i czarną dziurką nad
zamkniętym okiem — był zupełnie spokojny.
Leżał niewygodnie na podłodze w poprzek pokoju, pośród pustych
magazynków i gilz, twarzą zwrócony do sufitu.
Stłuczone binokle, których czarny sznurek zaczepił się o jego twarde i
białe ucho, leżały tuż przy głowie na przyprószonej tynkiem posadzce.
Obok na podłodze, jak gdyby specjalnie tam umieszczona, leżała bardzo
zniszczona czapka technika z pękniętym daszkiem.
Pietia spojrzał na tego człowieka i zrozumiał nagle, że to trup.
Chłopiec odskoczył w tył. Nie pamiętał, jak wydostał się i dobiegł do
bramy, gdzie czekał na niego Gawrik.
— No jak, odniosłeś?
— Odniosłem.
Pietia zachłystując się opowiedział o wszystkim, co widział w
dziwnym mieszkaniu.
— Oni nie utrzymają się tak czy owak. Będą uciekać po dachach... —
szeptał dysząc ciężko — tam armatę przeciwko nim stawiają...
Gawrik zbladł i przeżegnał się. Po raz pierwszy w życiu widział Pietia
swojego przyjaciela tak bardzo przerażonego.
Całkiem blisko, niemal tuż przy nich, zagrzmiał wystrzał armatni.
Żelazne echo odbiło się o dachy.
— Przepadło! — krzyknął Gawrik zrozpaczony. — Wiej!
Chłopcy wyskoczyli na ulicę i pobiegli przez miasto, które odmieniło
się po raz trzeci w ciągu tego ranka.
Teraz Kozacy byli już niepodzielnymi gospodarzami. Wszędzie
słychać było nieprzerwane szczękanie podków koni.
Sotnie kozackie ukryte w podwórzach wyskakiwały nagle z bram
łupiąc nahajkami na prawo i na lewo.
Nie było gdzie ukryć się przed nimi: wszystkie sienie frontowe i bramy
zamknięte były na głucho, pilnowane przez posterunki wojska i policji.
Każdy zaułek stał się pułapką.
Resztki rozproszonych demonstrantów biegły w rozsypce, gdzie oczy
poniosą, bez żadnej nadziei na ocalenie. Kozacy doganiali ich i siekali
pałaszami jednego po drugim.
Na Małej Arnauckiej przebiegł obok chłopców środkiem jezdni
człowiek o krzywych nogach, bez palta i bez czapki. Pod pachą trzymał
żerdź z czerwonym sztandarem. Był to właściciel strzelnicy. Biegł
utykając i klucząc, rzucając się to tu, to tam.
Być może kiedy indziej zrodziłoby to w chłopcach zdziwienie, teraz
budziło jedynie grozę.
Co chwila Józef Karłowicz odwracał straszliwie bladą, wymęczoną
twarz z obłąkanymi oczami. Za nim pędzili truchtem dwaj dońscy Kozacy.
Podkowy dźwięcznie ślizgały się, krzesząc na granitowym bruku iskry,
blade przy dziennym świetle.
Po chwili Józef Karłowicz znalazł się pomiędzy końmi. Przepuścił je,
wymknął się i rzuciwszy się w bok chwycił za klamkę frontowego wejścia.
Drzwi były zamknięte. Szarpał je w rozpaczy, bił w nie z całej mocy
nogami, napierał na nie ramieniem. Drzwi nie ustępowały. Kozacy
zawrócili konie i wjechali na trotuar.
Józef Karłowicz zgarbił się, schylił głowę i obiema rękami przycisnął
sztandar do piersi. Szabla zalśniła. Plecy drgnęły. Marynarka pękła na
ukos. Właściciel strzelnicy szarpnął się i odwrócił.
Przez sekundę widać było jego wykrzywioną bólem twarz z ukośnie
podciętymi baczkami.
— Łajdaki! Satrapi! Kaci! — krzyczał z pasją na całą ulicę. — Precz z
samowładztwem!
Ale w tejże samej chwili — ostro i jednocześnie — błysnęły dwie
szable. Upadł, przyciskając w dalszym ciągu sztandar do odsłoniętej,
włochatej piersi z granatowym tatuażem.
Jeden z Dońców schylił się nad nim i coś z nim zrobił.
Po chwili obaj Kozacy pędzili dalej wlokąc za sobą na sznurku ciało
człowieka, które na martwoszarym bruku pozostawiało długi, czerwony,
niezwykle jaskrawy ślad.
Z zaułka wysypał się tłum i rozłączył chłopców.
Pogrom
Tego dnia Pietia stracił zupełnie poczucie czasu.
Kiedy dotarł wreszcie do domu, wydawało mu się, że to już zmierzch,
a w rzeczywistości nie było jeszcze nawet godziny drugiej. W okolicy
Kulikowego Pola i sztabu było zupełnie cicho i spokojnie.
Wypadki w mieście dochodziły tutaj w postaci pogłosek i oddalonych
wystrzałów. Ale do pogłosek i do strzałów przyzwyczajono się już od
dawna.
Pod niskim, niemal czarnym niebem czuć było surowy chłód
zbliżającego się śniegu. Przy takiej pogodzie wieczór rozpoczyna się od
rana. W mętnym, niebieskawym powietrzu przeleciało już kilka maleńkich
śnieżynek. Ale twarda ziemia była wciąż jeszcze zupełnie czarna, bez
śladów siwizny.
Pietia wszedł kuchennymi schodami, zrzucił w kuchni pusty tornister i
ostrożnie przeszedł do dziecinnego pokoju. Ale było tak wcześnie, że nikt
nie zaczął się jeszcze niepokoić z powodu nieobecności chłopca.
Zobaczył ciche, spokojne pokoje, usłyszał niemal bezdźwięczne
brzęczenie rozpędzonej maszyny do szycia, poczuł zapach gotującego się
barszczu i nagle ogarnęła go ochota, aby rzucić się tatusiowi na szyję,
przytulić się policzkiem do jego tużurka, rozpłakać się i opowiedzieć o
wszystkim.
A pragnienie to zrodziło się we wstrząśniętej duszy chłopca jedynie na
krótką chwilę, ustępując miejsca innemu, nowemu — opanowanemu i
milczącemu poczuciu odpowiedzialności i tajemnicy. Pierwszy raz w życiu
chłopiec zrozumiał po prostu i poważnie, że bywają w życiu sprawy, o
których nie należy mówić nawet najbliższym krewnym i kochanym
ludziom, lecz tylko wiedzieć o nich samemu i milczeć, choćby to było nie
wiem jak trudne.
Ojciec kołysał się na bujaku zdjąwszy binokle i założywszy ręce za
głowę. Pietia podszedł i usiadł obok niego na krześle trzymając statecznie
ręce na kolanach.
— I cóż synku? Znudziło ci się próżnowanie? Nie szkodzi, ponudź się
trochę. Wkrótce unormuje się wszystko i w zakładach naukowych
rozpoczną się znowu zajęcia. Pójdziesz do gimnazjum. Nałapiesz dwój.
Lżej ci będzie na duszy.
I uśmiechnął się swoim miłym uśmiechem.
W kuchni trzasnęły drzwi, w przedpokoju rozległy się szybkie kroki.
Na progu jadalni stanęła Dunia. Oparła się bez sił o drewnianą framugę,
mocno przyciskając ręce do piersi.
— Oj, proszę pana...
Więcej nie mogła wymówić ani słowa.
Oddychała szybko, łykając z wysiłkiem powietrze półotwartymi
ustami. Spod zsuniętej chustki na jej niezwykle bladą twarz opadł kosmyk
włosów z wetkniętą w nie szpilką.
W ostatnich czasach w domu przyzwyczajono się do tego, że tak nagle
wpadała do pokoju. Co dzień prawie przynosiła jakąś nowinę z miasta. Ale
tym razem jej obłąkane oczy, konwulsyjny oddech, cały jej niepoczytalny
wygląd wskazywały na to, że zaszło coś zupełnie niezwykłego, okropnego.
Wniosła ze sobą ciszę tak mroczną i złowieszczą, że wydawało się,
jakoby zegar zaczął tikać dziesięć razy głośniej, a w okna wstawiono szyby
z matowego szkła. Stukot maszyny do szycia urwał się natychmiast. Ciocia
wbiegła przykładając palce do skroni o lazurowych żyłkach.
— Co?... Co się stało?
Dunia milczała poruszając bezdźwięcznie wargami.
— Na Kanatnej biją Żydów — wyrzekła wreszcie ledwie dosłyszalnie
— pogrom.
— To niemożliwe! — krzyknęła ciocia i usiadła na krześle trzymając
się za serce.
— Niech mnie śmierć nagła! Żydowskie sklepiki wszystkie na amen
rozbijają. Komodę z drugiego piętra wyrzucili na bruk. Za jakieś dziesięć
minut dojdą do nas.
Ojciec zerwał się z fotela blady, z trzęsącą się szczęką, usiłując
nieposłuszną ręką włożyć binokle.
— Co to się dzieje, Boże!
Wzniósł oczy ku ikonie i przeżegnał się dwukrotnie. Dunia wzięła to za
jakiś znak. Ocknęła się, weszła na krzesło i zaczęła gwałtownie zdejmować
ikonę.
— Co Dunia robi?
Ale Dunia nie odpowiadając biegała po pokojach i zbierała ikony.
Rozstawiała je skrzętnie na parapetach, zwracając je ku ulicy i podkładając
pod nie książki, pudełka, puszki od herbaty — wszystko, co jej tylko w
ręce wpadło.
Ojciec śledził z roztargnieniem jej ruchy.
— Nie rozumiem... Co Dunia robi?
— Oj, proszę pana, a jakżeby? — mamrotała przerażona. —- A
jakżeby? Żydów biją... A Rosjan nie ruszają... Kto ma ikony na oknach —
do tych nie wchodzą!
Twarz ojca wykrzywiła się nagle.
— Nie wolno! — krzyknął wysokim, załamującym się głosem i zaczął
z całej siły walić pięścią w stół. — Nie wolno!... Zabraniam!... Słyszy
Dunia? Natychmiast proszę przestać... Ikony istnieją nie po to... To jest...
świętokradztwo... Natychmiast...
Okrągłe, wykrochmalone mankiety wysunęły się z rękawów. Twarz
zbladła śmiertelnie, różowe plamy wystąpiły na wysokim, sklepionym
czole.
Pietia nigdy jeszcze nie widział ojca takiego: trząsł się cały i był
przerażający. Rzucił się do okna i chwycił ikonę.
Ale Dunia trzymała ją mocno i nie puszczała jej.
— Panie! Co pan robi? — krzyczała w rozpaczy. — Toż oni pozabijają
wszystkich na amen! Tatjano Iwanowno! Pozabijają wszystkich na amen!
Na nic zważać nie będą!...
— Milczeć! — wrzasnął ojciec; żyły na czole nabrzmiały mu
straszliwie. — Milczeć! Ja tu jestem gospodarzem! Nie pozwolę u siebie w
domu... Niech przychodzą! Niech zabijają wszystkich!... Bydło!... Dunia
nie ma prawa... Nie ma...
Ciocia załamywała z chrzęstem palce.
Ale ojciec stał już bez ruchu. Przywarł głową do tapet i zasłonił twarz
rękami.
— Idą! — krzyknęła Dunia.
Zapadła cisza.
Z ulicy słabo dobiegał zgrany śpiew. Można było pomyśleć, że gdzieś
bardzo daleko stąd przechodzi procesja albo pogrzeb.
Pietia wyjrzał ostrożnie przez okno. Na ulicy ani żywej duszy. Nad
bezludnym Kulikowym Polem wisiało ołowiane niebo jeszcze bardziej
ciemne, jeszcze niżej opuszczone.
Kilka długich nitek śniegu, nawianego przez wiatr i lekkiego jak puch
łabędzi, leżało w bruzdach gołej ziemi.
Tymczasem śpiew stawał się coraz wyraźniejszy. Wówczas Pietia
zobaczył zupełnie wyraźnie, że owa niska i ciemna chmura, widoczna na
horyzoncie Kulikowego Pola na prawo od dworca, nie była wcale chmurą,
lecz zbliżającym się z wolna tłumem.
W domu zatrzaskiwano lufciki.
W kuchni słychać było czyjeś przygłuszone, bardzo ciche kroki,
dreptanie, szelest spódnic i w przedpokoju zjawiła się zupełnie
nieoczekiwanie starsza kobieta trzymając za rękę zapłakaną, jaskraworudą
dziewczynkę.
Kobieta ubrana była jakby przyszła z wizytą: w czarnej spódnicy z
mory, w mantylce i w fildekosowych mitenkach. Na głowie sterczał
zsunięty nieco na bok malutki, ale wysoki, czarny kapelusik z kogucimi
piórami. Zza jej ramienia wyglądała matowoblada, okrągła twarz Nusika i
cylinder męża jej, Borysa.
Była to madame Kogan z całą swoją rodziną.
Nie ważyła się przekroczyć progu pokoju i długo robiła reweranse w
drzwiach unosząc jedną ręką spódnicę, a drugą przyciskając do serca.
Słodki, uprzejmy, a zarazem obłąkany uśmiech widniał na jej ruchliwej,
pomarszczonej twarzyczce.
— Panie Baczej! — zawołała przeszywającym, ptasim głosikiem
wyciągając ku ojcu obie drżące ręce w mitenkach. — Panie Baczej!
Tatjano Iwanowno! Zawsze byliśmy dobrymi sąsiadami! Czyż ludzie są
winni, że wierzą w innego Boga!
Nagie upadła na kolana.
— Uratujcie moje dzieci! — krzyczała jak opętana, łkając. — Niech
rozbijają wszystko, ale niech oszczędzą dzieci!
— Mamo, nie waż się poniżać! — krzyknął gniewnie Nusik wsuwając
ręce do kieszeni i odwrócił się, aż było widać jego podgoloną z tylu,
niebieskawą szyję.
— Naumie, czy ty będziesz wreszcie milczał? — zasyczał Borys. —
Czy chcesz, żebym cię uderzył w twarz? Twoja matka wie, co robi. Ona
wie, że pan Baczej jest inteligentnym człowiekiem. On nie dopuści do
tego, żeby nas zabito.
— Na Boga, madame Kogan, co pani robi? — mamrotała ciocia
zrywając się i podnosząc Żydówkę. — Jak pani nie wstyd? Oczywiście,
oczywiście! Ach Boże, proszę, wejdźcie... Panie Kogan... Nusiku...
Doreczko... Co za nieszczęście!
Podczas kiedy madame Kogan szlochając, obsypując tatusia i ciocię
tysiącem wyrazów dziękczynienia, wobec których gotowi byli zapaść się
pod ziemię ze wstydu, wpychała dzieci i męża do dalszych pokoi — śpiew
za oknem wzmagał się i zbliżał z każdym krokiem.
Przez Kulikowe Pole szedł w kierunku domu niewielki tłum,
rzeczywiście przypominający procesję.
Na przedzie szli dwaj siwi starcy w zimowych paltach, ale bez czapek,
niosąc na ręczniku z haftowanymi rogami portret cara. Pietia poznał
natychmiast tę niebieską wstęgę biegnącą przez ramię i podobny do
żołędzia owal carskiej twarzy. Za portretem kołysały się chorągwie
cerkiewne, wzniesione wysoko w zimnym, jak gdyby niebieskawym
powietrzu.
Dalej widać było mnóstwo dobrze, ciepło ubranych kobiet i mężczyzn,
kroczących statecznie w kaloszach, butach, botach. Z szeroko rozwartych
ust buchała biała para. Śpiewali: „Zbaw, Pa-a-nie, lu-u-dzie Twoje i
błogosław mie-e-nie Twoje...”'
Wyglądali tak pokojowo i tak statecznie, że na twarzy ojca zjawił się
nawet na chwilę niezdecydowany uśmiech.
— No, widzicie — powiedział — idą sobie ludzie cicho, spokojnie, nie
ruszają nikogo, a wy...
Ale w tej właśnie chwili orszak zatrzymał się naprzeciwko domu po
drugiej stronie ulicy. Z tłumu wybiegła wysoka, wąsata kobieta o
czerwonawofioletowych policzkach, przewiązana na krzyż dwiema
chustkami. Jej wypukłe, czarne oczy, koloru winogron „Izabela”,
wpatrzyły się w okna energicznym, okrutnym spojrzeniem. Szeroko, po
męsku rozstawiła grube nogi w białych wojłokowych pończochach i
pogroziła domowi pięścią.
— A, żydowskie mordy! — krzyknęła przeszywającym straganiarskim
głosem — ukryliście się? To nic, zaraz was znajdziemy! Prawosławni
ludzie, wystawiajcie ikony!
Z tymi słowami, uniósłszy z przodu spódnicę, przebiegła
zdecydowanie przez jezdnię podnosząc w biegu duży kamień ze stosu
przygotowanego do remontu bruku.
W ślad za nią wyszło z tłumu ze dwudziestu długorękich dryblasów o
bujnych czuprynach, z trójbarwnymi kokardami na paltach i kurtkach. Nie
śpiesząc się przeszli przez ulicę jeden za drugim i każdy z nich mijając stos
kamieni pochylał się nisko i zręcznie.
Gdy przeszedł ostatni, na miejscu, gdzie wznosił się stos, była gładka
ziemia.
Zapadła martwa cisza. Zegar nie tikał już, ale strzelał, a okna miały
czarne szyby. Cisza trwała tak długo, że ojciec zdążył powiedzieć:
— Nie rozumiem... Gdzież wreszcie jest policja?... Dlaczego nie
wysyłają ze sztabu żołnierzy?
— Ach, jaka tam policja! — krzyknęła ciocia z histeryczną pasją. Głos
jej urwał się.
Cisza stała się jeszcze straszliwsza. Borys, który przysiadł na brzeżku
krzesła pośrodku bawialni, w zsuniętym na czoło cylindrze, chorymi
oczami patrzał nieruchomo w kąt pokoju.
Nusik chodził tam i z powrotem po korytarzu z rękami w kieszeniach.
Teraz stanął nasłuchując. Jego mięsiste wargi wykrzywiał wzgardliwy,
sztuczny uśmiech.
Cisza trwała jeszcze przez jedną, nie do zniesienia długą chwilę i
pękła. Gdzieś na dole palnął o szybę pierwszy kamień. I wówczas orkan
rzucił się na dom. Szyby poleciały na chodnik. Zagrzmiała żelazna blacha
zerwanego szyldu. Rozległ się trzask rozbijanych szyb, drzwi i okien.
Widać było, jak wytaczano na bruk puszki z landrynami, beczułki,
konserwy.
Zezwierzęcony tłum otoczył dom gwiżdżąc i wyjąc.
Portret w złotej ramie z koroną podnosił się ukośnie to tu, to tam.
Wydawało się, że oficer w epoletach z niebieską wstęgą poprzez ramię,
otoczony chorągwiami, wspina się raz po raz na palce, chcąc zajrzeć przez
głowy.
— Panie Baczej. Pan widzi, co się dzieje? — szeptał Kogan załamując
z cichym chrzęstem palce — za dwieście rubli towaru!
— Tata, przestań! Nie waż się poniżać! — krzyknął Nusik. — To nie
ma nic wspólnego z pieniędzmi!
Pogrom trwał w dalszym ciągu.
— Proszę pana! Chodzą po mieszkaniach, szukają Żydów!
Madame Kogan krzyknęła i zatrzepotała się w ciemnym korytarzu jak
kura, kiedy ujrzy nóż.
— Dora! Naum! Dzieci!
— Proszę pana! Idą po naszych schodach!...
Na schodach słychać było donośny, hałaśliwy zgiełk głosów,
zdziesięciokrotniony w pudle frontowej klatki schodowej.
Ojciec trzęsącymi się rękami, ale niezwykle prędko zapiął się na
wszystkie guziki i rzucił się do drzwi rozdzierając obiema rękami pod
brodą wykrochmalony kołnierzyk, który dusił mu gardło. Ciocia nie
zdążyła krzyknąć, kiedy już był na schodach.
— Na Boga, Wasiliju Pietrowiczu!
— Panie, niech pan nie idzie, zabiją!
— Tatusiu! — krzyknął Pietia Trzucił się za ojcem. Wyprostowany,
sprężysty, ze skamieniałą twarzą, w czarnej marynarce ojciec chrzęszcząc
mankietami biegł szybko w dół po schodach.
Naprzeciw niego rozstawiając szeroko nogi wspinała się ciężko kobieta
w białych wojłokowych pończochach. Jej ręce w rucianych mitenkach
trzymały mocno wielki brukowiec. Ale oczy jej były teraz nie czarne, lecz
niebieskawobiałe, powleczone matową błoną jak u zdechłego wołu. Za nią
wchodziły spocone dryblasy w granatowych sukiennych czapkach.
— Moi panowie — krzyczał ojciec wysokim falsetem zupełnie
niestosownie i szyja jego spurpurowiała — kto wam dał prawo wdzierania
się do cudzych domów? To grabież. Nie pozwalam!
— A ty kto jesteś? Właściciel domu?
Kobieta przełożyła kamień z prawej ręki do lewej i nie patrząc na ojca
palnęła go z całej siły pięścią w ucho.
Ojciec zachwiał się, ale nie pozwolono mu upaść: czyjaś czerwona,
piegowata ręka złapała go za jedwabną klapę marynarki i szarpnęła go
naprzód. Stare sukno zatrzeszczało i rozlazło się.
— Nie bijcie go, to nasz tatuś! — krzyknął Pietia nieswoim głosem
zalewając się łzami. — Nie macie prawa! Durnie!
Ktoś ze złością szarpnął nagle ojca z całej siły za rękaw. Rękaw
oderwał się. Okrągły mankiet ze spinką potoczył się po schodach. Pietia
spostrzegł na nosie ojca zadraśnięcie, z którego sączyła się krew, widział
jego krótkowzroczne oczy pełne łez — binokle mu strącono — jego
roztrzepane włosy, rozwiane na obie strony.
Ból nie do wytrzymania objął serce chłopca. W owej chwili gotów był
umrzeć, byleby nie ważyli się już dotknąć ojca.
— Uch, bestie! Bydło! Zwierzęta! —jęczał ojciec przez zęby. A z góry
ciocia i Dunia biegły już z ikonami w rękach.
— Co wy robicie, panowie, bójcie się Boga! — powtarzała ciocia ze
łzami w oczach.
Dunia podnosząc jak najwyżej ikonę Zbawiciela z woskową gałązką
pomarańczowego kwiatu za szkłem krzyczała gniewnie:
— Oszaleliście, czy co? Już prawosławnych chrześcijan bijecie? Wy
się najpierw dobrze przypatrzcie, a potem zaczynajcie, leźcie sobie,
skądeście przyszli. Nie ma tu żadnych Żydów. Idźcie sobie z Bogiem!
Na ulicy rozległy się gwizdki stójkowych, którzy zjawili się jak zwykle
akurat w pół godziny po pogromie. Kobieta w białych pończochach
złożyła brukowiec na stopniach, wytarła starannie ręce o rąbek spódnicy i
skinęła głową.
— No, dosyć tu tego. Nie za wiele dobrego naraz. Czy słyszycie, jak
się tam nasze stójkusy denerwują. Hajda tera na Żyda na Małofontańską
róg Botaniczej.
I stękając uniosła ciężkie spódnice i zaczęła schodzić ze schodów.
Mundur oficerski
W ciągu kilku najbliższych dni chodnik przed domem zasłany był
kamieniami, tłuczonym szkłem, odłamkami skrzyń, zdeptanymi kulkami
farbki, ryżem, gałganami i najrozmaitszymi domowymi rupieciami.
Na polance w krzakach można było znaleźć niespodziewanie album z
fotografiami, bambusową etażerkę, lampę albo żelazko.
Przechodnie obchodzili starannie te rupiecie, jakby samo zetknięcie się
z nimi mogło uczynić człowieka uczestnikiem pogromu i splamić go na
całe życie.
Nawet dzieci, które z ciekawością i ze zgrozą schodziły do
rozgromionego sklepiku, wsuwały umyślnie ręce do kieszeni, żeby nie
skusiły ich poniewierające się na podłodze miętowe pierniki albo
rozdeptane pudełko papierosów „Kercz”.
Ojciec chodził całymi dniami po pokojach jakiś odmłodniały, surowy,
bardziej sprężysty niż zwykle, z wyraźnie posiwiałymi skroniami, z
podbródkiem energicznie wysuniętym naprzód. Surdut zaszyto po
mistrzowsku — uszkodzeń nie było widać.
Życie wracało do normalnego biegu.
Na ulicach nie strzelano już. W mieście panował spokój i cisza. Obok
domu przejechał pierwszy po strajku tramwaj-kareta, ogromny,
bezsensowny pojazd, w rodzaju miejskiego dyliżansu z olbrzymimi
tylnymi i z maleńkimi przednimi kołami.
Na dworcu gwizdnął parowóz.
Przyniesiono „Wiadomości Rosyjskie”, „Niwę” i „Serdeczne Słowo”.
Pewnego razu Pietia spojrzawszy w okno spostrzegł obok bramy
wjazdowej żółtą pocztową karetę. Serce chłopca oblało się żarem i
zamarło. Pocztylion otworzył tylne drzwiczki i wyjął z karety przesyłkę.
— Od babci! — zawołał Pietia i zaczął bębnić pięścią po parapecie.
Ach! przecie zapomniał o tym zupełnie! Ale teraz na widok żółtej karety
przypomniały mu się naraz i guziki, i zniszczony zupełnie mundur, i
sprzedane sandały, i skarbonka Pawlika — słowem, wszystkie jego
przestępstwa, które mogły zostać lada chwila wykryte. Rozległ się
dzwonek. Pietia wpadł do przedpokoju.
— Nie ważcie się ruszać! — krzyczał podniecony. — To do mnie! To
do mnie!
Rzeczywiście, ku ogólnemu zdumieniu na płótnie widniał wypisany
dużymi literami napis: „Dla Pieti Baczeja do rąk własnych”.
Łamiąc sobie paznokcie chłopiec zdarł płótno żaglowe, zaszyte mocno
surowymi nićmi. Nie miał cierpliwości starannie zdjąć skrzypiącego
wieka, przybitego długimi, cienkimi gwoździkami.
Pietia chwycił tasak kuchenny i otworzył byle jak skrzynkę, lekką jak
skrzypce. Wyjął coś troskliwie zawiniętego w bardzo stary numer gazety
„Inwalida Rosyjski”. Był to surdut oficerski.
— Mundur dziadka — oznajmił Pietia uroczyście. — Oto on!
Nic więcej przesyłka nie zawierała.
— Nie... nie rozumiem... — wybąkała ciocia.
— Dziwna fantazja przesyłać dziecku jakieś wojskowe relikwie —
zauważył sucho ojciec wzruszając ramionami. — Zadziwiająco...
niepedagogicznie!
— Ach, przestańcie mówić, jeżeli nie rozumiecie! Zuch babcia! —
zawołał chłopiec zachwycony i pobiegł z upragnioną paczką do
dziecinnego pokoju.
Spod najcieńszej bibułki angielskiej błysnęły starannie owinięte złote
guziki. Pietia zaczął je pośpiesznie rozwijać.
Ale mój Boże, co to takiego? Guziki są bez orłów!
Guziki były całkiem gładkie i nie różniły się niczym od najtańszych
żołnierskich pospolitaków. Pietia naliczył ich, co prawda, szesnaście sztuk.
Ale za to wszystko nie można było otrzymać więcej niż trzy piątki.
Jak to wytłumaczyć? Później, po wielu latach, Pietia dowiedział się, że
za czasów cara Aleksandra II guziki oficerskie nie miały orłów. Ale kto to
mógł przewidzieć? Chłopiec był zupełnie zgnębiony. Siedział na
parapecie, opuściwszy na kolana niepotrzebny mundur.
Za oknem obok termometru leciały płatki śniegu. Chłopiec śledził je
obojętnie nie odczuwając wcale radości na widok pierwszego śniegu.
Przed oczami jego jeden za drugim wyłaniały się obrazy wydarzeń,
których uczestnikiem i widzem był całkiem niedawno. Ale obecnie to
wszystko wydawało się chłopcu takie dalekie, takie mgliste,
nieprawdopodobne jak sen. Jakby to wszystko wydarzyło się gdzieś w
zupełnie innym mieście, może nawet w innym kraju.
A jednak Pietia wiedział, że to nie był sen. To było tam oto, całkiem
blisko, za Kulikowym Polem, za mlecznym dymem śniegu, który unosił
się między niebem a ziemią.
Gdzie jest teraz Gawrik? Co się stało z Tierientijem i z marynarzem?
Czy udało się im ujść po dachach? Ale na te pytania nie było odpowiedzi.
A śnieg nie przestawał padać, coraz bardziej gęsty, pokrywał czarną
ziemię Kulikowego Pola czystą, radosną pierzyną zimy, która wreszcie
nadeszła.
Choinka
Przyszło Boże Narodzenie.
Pawlik obudził się przed świtem. Wigilia była dla niego podwójnym
świętem: w tym dniu przypadały jego urodziny.
Łatwo sobie wyobrazić, z jaką niecierpliwością chłopiec oczekiwał
nadejścia owego radosnego, ale zarazem dziwnego dnia, od którego mieć
będzie nagle cztery lata!
Dlaczego wczoraj miał trzy, a dzisiaj już cztery? Kiedy to się zdąży
zrobić ? Chyba w nocy.
Pawlik od dawna postanowił podpatrzyć owo tajemnicze oka mgnienie,
od którego dzieci stają się o rok starsze. Obudził się wśród nocy, szeroko
otworzył oczy, ale nie zauważył nic szczególnego. Wszystko było jak
dawniej: komoda, lampka nocna, sucha gałązka palmowa za ikoną.
Ile ma teraz, trzy czy cztery lata?
Chłopczyk zaczął uważnie oglądać swoje ręce i poruszać pod kołdrą
nogami. Nie, ręce i nogi są takie same, jakie były wieczorem, kiedy kładł
się spać. Ale może głowa troszeczkę urosła? Pawlik obmacał uważnie
głowę — policzki, nos, uszy... Wydawały się takie same jak wczoraj.
Dziwne to.
Tym bardziej dziwne, że z rana będzie miał już na pewno cztery. To
wie z całą pewnością. Ile więc ma teraz? Nie może być, żeby dotychczas
wciąż jeszcze było trzy. Ale z drugiej strony i na cztery jakoś nie wygląda.
Dobrze byłoby obudzić tatusia. Kto jak kto, ale on na pewno wie.
Jednakże wyłazić spod ciepłej kołderki i stąpać boso po podłodze... nie,
dziękuję pięknie! Lepiej udawać, że się śpi, i z zamkniętymi oczami
oczekiwać przeistoczenia.
Pawlik zamknął oczy i natychmiast nie zdając sobie z tego sprawy
zasnął, a kiedy obudził się, spostrzegł od razu, że nocna lampka zgasła już
dawno i w szczelinie okiennicy świta niebieskawo ciemne światło brzasku
zimowego poranka.
Teraz nie było najmniejszej wątpliwości, że już — cztery.
W mieszkaniu wszyscy spali jeszcze mocno i nawet w kuchni nie
słychać było krzątaniny Duni. Czteroletni Pawlik zeskoczył zręcznie z
łóżeczka i „ubrał się sam”, to znaczy nałożył tyłem na przód staniczek z
płóciennymi guziczkami i wsunął bose nóżki w buciki.
Otwierając ostrożnie obiema rękami ciężkie, skrzypiące drzwi,
skierował się do bawialni. Była to wielka podróż malutkiego człowieka po
pustym mieszkaniu. Tam po ciemku, napełniając cały pokój mocnym
zapachem choiny, stało coś ogromnego, mglistego, co opuściło aż do
samej posadzki ciemne gałęzie z obwisłymi papierowymi łańcuchami.
Pawlik wiedział już, że to choinka. Potem, gdy oczy jego przywykły do
mroku, obszedł ostrożnie aksamitne drzewo, ledwie dostrzegalnie
migocące srebrnymi nićmi.
Na każdy drobny krok chłopczyka choinka odpowiadała czujnie
delikatnym, papierowym szumem, drżeniem, szelestem tekturek i
pukawek, najdelikatniejszym brzękiem szklanych kul.
Gdy oczy Pawlika przywykły do mroku, spostrzegł w kącie stolik z
upominkami i natychmiast rzucił się ku niemu zapominając na chwilę o
choince. Podarunki były wspaniałe, daleko ładniejsze, aniżeli oczekiwał:
łuk i strzały w aksamitnym kołczanie, przepyszna książka z barwnymi
obrazkami — „Ptasia ferma babci Tatjany”, prawdziwa „dorosła” loteryjka
i koń — większy jeszcze, ładniejszy, a co najważniejsze bez porównania
„nowszy” aniżeli Kudłatka. Prócz tego leżały blaszane pudełeczka z
landrynkami „George Borman”, czekoladki z przesuwanymi obrazkami i
malutki torcik w okrągłym pudełku.
Pawlik nigdy w życiu nie oczekiwał takich bogactw. Pełen stół
zabawek i słodyczy — i wszystko to należy wyłącznie do niego.
Jednakże chłopcu wydawało się, że wszystkiego jeszcze za mało.
Przetaszczył powoli z dziecinnego pokoju do bawialni swoje stare
zabawki, między innymi też obszarpaną Kudłatkę i dołączył je do nowych.
Teraz było dużo zabawek, tak dużo jak w sklepie, ale i ta ilość wydawała
mu się niedostateczna.
Pawlik przyniósł swoją słynną skarbonkę i postawił ją pośrodku stołu,
na bębnie, jako główny symbol swojego bogactwa.
Zbudowawszy tę triumfalną wieżę z zabawek i nacieszywszy się nią do
syta, chłopczyk wrócił znowu do choinki. Dawno już niepokoił go pewien
niezwykły duży piernik oblany różowym lukrem, zawieszony zupełnie
niewysoko na włóczkowej nitce. Piernik ten w kształcie gwiazdy z dziurką
pośrodku był tak piękny, że rodził nieprzepartą chęć zjedzenia go czym
prędzej.
Nie widząc wielkiego nieszczęścia w tym, że na choince będzie o jeden
piernik mniej, Pawlik odczepił go od gałązki i wsunął do buzi. Odgryzł
porządny kawałek, ale ku zdziwieniu swojemu zauważył, że piernik wcale
nie jest tak smaczny, jak można było tego oczekiwać. Więcej nawet,
piernik był wprost wstrętny: twardy, żytni, niesłodki, mocno pachnący
melasą . A przecież jego wygląd zewnętrzny kazał przypuszczać że
właśnie takie pierniki jedzą śnieżnobiałe, gwiazdkowe anioły, śpiewające z
nut w niebie.
Pawlik z odrazą zawiesił z powrotem na gałązce nadgryziony piernik.
Było jasne, że to jakieś nieporozumienie. Prawdopodobnie w sklepie
przypadkiem włożyli taki nic niewarty piernik.
W tej samej chwili Pawlik zauważył inny piernik, jeszcze ładniejszy,
polany niebieskim lukrem. Wisiał on dosyć wysoko i Pawlik musiał
przystawić krzesło. Nie zdejmując piernika z gałązki, chłopczyk odgryzł
róg i natychmiast wypluł go — tak dalece nieprzyjemny okazał się i ten
piernik.
Mimo to trudno było pogodzić się z myślą, że wszystkie pozostałe
pierniki są również do niczego.
Pawlik postanowił skosztować po kolei wszystkie pierniki, które
wisiały na choince. I zaraz wziął się do dzieła. Z wysuniętym na bok
językiem, sapiąc i stękając chłopczyk wlókł ciężkie krzesło dokoła
choinki, wdrapywał się na nie, nadgryzał piernik, przekonywał się, że to
świństwo, złaził i taszczył krzesło dalej.
Wkrótce Pawlik popróbował już wszystkich pierników oprócz dwóch
widzących pod samym sufitem — gdzie nie można było dotrzeć. Pawlik
stał długo zamyślony, zadarłszy główkę do góry. Pierniki wabiły go swoim
pięknem tym więcej, że nie mógł ich dosięgnąć.
Chłopczyk był pewny, że te pierniki nie zawiodą jego nadziei. Myślał
już nawet o tym, jakby postawić krzesło na stół i w ten sposób spróbować
dosięgnąć ich.
Ale w tej samej chwili dał się słyszeć szelest świątecznej sukni i ciocia
z promiennym uśmiechem zajrzała do bawialni.
— A-a, nasz solenizant wstał wcześniej od wszystkich! Co ty tu
robisz?
— Chodzę kolo drzewka — odparł skromnie Pawlik patrząc na ciocię
ufnymi, szczerymi oczami dobrze wychowanego dziecka.
— Ach, ty mój kociaku serdeczny! „Koło”! Nie koło, lecz dokoła!
Kiedy ty się wreszcie tego oduczysz! No, winszuję ci, winszuję!
I chłopczyk znalazł się w gorących, uperfumowanych ramionach cioci.
A z kuchni biegła pośpiesznie czerwona ze zmieszania Dunia niosąc
przed sobą delikatną, niebieską filiżankę ze złotym napisem: „W dniu
imienin”.
Tak rozpoczął się ten wesoły dzień, któremu sądzone było zakończyć
się w sposób zupełnie nieoczekiwany i straszny.
Wieczorem przyprowadzono do Pawlika gości — chłopców i
dziewczynki. Wszyscy byli tacy mali, iż Pietia uważał za rzecz niegodną
siebie nie tylko bawić się, ale nawet rozmawiać z nimi.
Czując na sercu przytłaczający ciężar Pietia siedział w ciemnym
dziecinnym pokoju na parapecie okiennym i patrzał w strojne, zamarznięte
okna, gdzie pośród lodowatych paproci lśnił złoty orzech latarni ulicznej.
Złowieszcze przeczucie omraczało duszę Pieti.
A z bawialni płynęło gorejące, trzaskające światło choinki, która
płonęła mnóstwem świec i złotego deszczu. Słychać było porywające
dźwięki fortepianu. To ojciec z wykrochmalonymi mankietami,
wygładziwszy fałdy surduta, grał zawadiacką polkę. Mnóstwo mocnych
nóżek dziecięcych bezładnie tupotało dokoła choinki.
— Trudna rada, przecierp, Kozacze — rzekła ciocia przechodząc obok
Pieti. — Nie zazdrość. Przyjdzie i na ciebie kolej.
— Ach, ciociu, ty zupełnie nic nie rozumiesz — rzekł chłopiec
żałośnie. — Idź sobie!
Lecz oto nastąpiła długo oczekiwana chwila rozdawania orzechów i
pierników. Dzieci obstąpiły choinkę i wspinając się na palce wyciągnęły
ręce do pierników błyszczących jak ordery. Choinka zachwiała się,
zaszeleściły łańcuchy.
I naraz rozległ się dźwięczny, przerażony głosik:
— Oj, patrzcie, mój piernik jest nadgryziony!
— Oj, i mój!
— Ja mam dwa i oba objedzone...
— Ej — rzekło któreś z dzieci tonem rozczarowania — one nie są już
wcale nowe. Ktoś je już jadł.
Ciocia siała czerwona aż po uszy wśród nadgryzionych pierników,
wyciągniętych ku niej ze wszystkich stron. Wreszcie zatrzymała spojrzenie
na Pawliku.
— Toś ty zrobił, brzydki chłopaku?
— Ja tylko, ciotuchno, troszeczkę skosztowałem — rzekł Pawlik
niewinnie, spoglądając na rozgniewaną ciocię szeroko otwartymi oczami,
bursztynowymi od świateł choinki. I dodał z westchnieniem: — Myślałem,
że są smaczne, a okazało się, że to tylko dla gości.
— Będziesz ty cicho, łobuzie? — krzyknęła ciocia załamując ręce i
pobiegła do kredensu, gdzie było na szczęście jeszcze wiele słodyczy.
Każdy z pokrzywdzonych został natychmiast zaspokojony i skandal był
zatuszowany.
Wkrótce zaczęto odnosić sennych gości do domów. Uroczystość
skończyła się. Pawlik zajął się doprowadzeniem do porządku swoich
skarbów.
Jednocześnie w drzwiach dziecinnego pokoju stanęła z tajemniczą
miną Dunia i przywołała Pietię.
— Paniczu, na kuchennych schodach czeka na ciebie ten przeklęty
Gawrik — szepnęła rozglądając się.
Pietia skoczył do kuchni.
Gawrik siedział na wysokim parapecie opierając się plecami o
lodowate okno, które połyskiwało niebieskawym światłem księżyca. Spod
baszłyka błyszczały maleńkie, gniewne oczy. Chłopiec sapał ciężko.
W pierwszej chwili Pietia pomyślał, że Gawrik przyszedł po odbiór
długu. Miał już na końcu języka relację o nieszczęściu, jakie przytrafiło mu
się z guzikami dziadka, i gotów był dać uczciwe słowo honoru, że nie
później jak za dwa dni zwróci dług.
Ale Gawrik wyciągnął spiesznie z zanadrza watowanej kurtki cztery
dobrze znane woreczki i podał je Pieti.
— Schowaj je i będziemy kwita — rzekł cicho i stanowczo. — Po
Józefie Karłowiczu zostały, po nieboszczyku.
Po tych słowach Gawrik przeżegnał się.
— Schowaj i trzymaj, aż się przydadzą.
— Schowam — odparł Pietia szeptem.
Gawrik milczał długo. Wreszcie zdecydowanym ruchem wytarł nos
pięścią i zlazł z parapetu. — No, Piet'ka... Bywaj zdrów...
— A tamci? Uszli wtedy?
— Uszli po dachach. Teraz szukają ich wszędzie.
Gawrik zastanowił się, czy nie powiedział czegoś zbytecznego, lecz
potem pochylił się ufnie do samego ucha Pieti i szepnął:
— Oj, ile ludzi złapali! No, ale ich nie złapią. Mówię ci to. Oni
posiedzą sobie do czasu w katakumbach. Wszystkie ichnie bojowce są
tamoj. A żonę Tierientija z maleńkimi dziećmi — z Żenią i z Motieczką —
właściciel domu wyrzuca z mieszkania. Takie to dzieje...
Gawrik potarł frasobliwie brwi.
— Nie wiem, co mam z nimi teraz zrobić. Będziemy pewnie musieli
wszyscy razem przeprowadzić się z Bliskich Młynów do chałupki dziadka.
A dziadek, wiesz, stał się zupełnie do niczego. Pewnie zemrze niedługo.
Ty do nas kiedyś, Pietia, wpadnij przecie. Tylko nie teraz — przeczekaj
trochę. Najważniejsze, schowaj dobrze woreczki. No nic. Nie płacz mi,
Marusiu, nie płacz mi, niebogo. Dawaj łapę.
Gawrik sztywno wyciągnął do Pieti dłoń i pobiegł szybko, stukając po
schodach swoimi rozłażącymi się bucikami.
Pietia wrócił do dziecinnego pokoju i ukrył woreczki w tornistrze pod
książkami.
Ale w tej samej chwili drzwi otworzyły się na oścież z niezwykłym
hałasem i do pokoju wszedł szybko ojciec trzymając w rękach swój
pokiereszowany mundur.
— Co to znaczy? — spytał takim cichym głosem, że chłopiec o mało
nie zemdlał.
— Jak Boga ko... — wybąkał Pietia nie mając siły przeżegnać się.
— Co to znaczy! — wrzasnął ojciec i zatrząsł się, cały purpurowy.
I w tej samej sekundzie jak gdyby w odpowiedzi na gniewny głos ojca
z bawialni rozległ się rozdzierający duszę ryk Pawlika.
Malec wbiegł chwiejąc się na słabych z przerażenia nożynach i objął
ojca za kolana. Jego czworokątne usteczka były tak szeroko rozwarte, że
wyraźnie widać było wrzeszczące gardziołko. Maleńki języczek dygotał.
Łzy płynęły. W pulchnej rączce podrygiwała otwarta skarbonka
wypełniona zamiast pieniędzmi wszelakim brzęczącym śmieciem.
— T-ta-t-ta!... — bąkał Pawlik poprzez czkawkę. — Pie-et'-t’ka mnie
o... ik...o... okradł!
— Uczciwe słowo ho... — zaczął Pietia, ale ojciec trzymał go już
mocno za ramiona.
— Niegodziwy chłopaku, łobuzie — krzyczał — wiem o wszystkim!
Ty grasz w hazardowe gry! Kłamczuchu!
Zaczął trząść Pietią z taką wściekłością, jakby chciał wytrząsnąć z
chłopca duszę. Dolna szczęka ojca drgała i na czarnym sznurku
podskakiwały binokle, które ześliznęły się ze spoconego, porowatego jak
korek nosa.
— W tej chwili dawaj tu te... jak je tam nazywacie... uszka, czuszka,
duszka czy jak...
— Uszka... — wybąknął Pietia z nieszczerym uśmiechem w nadziei, że
wszystko jeszcze da się jakoś obrócić w żart.
Ale usłyszawszy słowo „uszka” z ust syna, ojciec zawrzał jeszcze
bardziej.
— Uszka? Doskonale... Gdzie one są? W tej sekundzie dawaj je tu.
Gdzie jest to paskudztwo uliczne? Gdzie te mikroby? W ogień! Pod
blachę! Żeby śladu po nich nie zostało.
Ogarnął pokój gwałtownym spojrzeniem i skoczył ku tornistrowi.
Pietia szlochając biegł za nim przez cały korytarz aż do samej kuchni,
dokąd ojciec szerokim, nerwowym krokiem szybko i z odrazą niósł
woreczki jak zdechłe kocięta.
— Tatuśku! tatuśku! — wołał Pietia chwytając go za łokcie — tatuśku!
Ojciec odtrącił Pietię szorstko, potem odsunął z hałasem rondel i z
pasją, walając mankiety sadzą, wsunął woreczki do ognia pod blachę.
Chłopiec zamarł ze zgrozy.
— Uciekajcie! — zawołał nieswoim głosem.
Ale w tej samej chwili pod blachą zaczęło strzelać. Rozległ się
niewielki wybuch.
Z fajerki buchnął różnobarwny płomień. Makaron wyleciał z rondelka i
przylgnął do sufitu. Blacha kuchenna pękła. Ze szczelin wydobywał się
gryzący dym, który w jednej chwili napełnił kuchnię.
Kiedy zalano blachę wodą i wygrzebano popiół, znaleziono w nim
mnóstwo wypalonych gilz do naboi rewolwerowych.
Ale Pietia nie pamiętał już wszystkiego. Stracił przytomność. Położono
go do łóżka. Płonął cały. Założono mu termometr. Miał trzydzieści
dziewięć i siedem.
Kulikowe Pole
Zaledwie skończyła się szkarlatyna, zaczęło się zapalenie płuc. Pietia
przechorował całą zimę. Dopiero w połowie Wielkiego Postu zaczął
chodzić po mieszkaniu.
Zbliżała się wiosna. Najpierw wczesna wiosna, zupełnie jeszcze
wczesna. Już nie zima, ale jednak jeszcze nie wiosna.
Nietrwały śnieg południa, którym chłopcu nie udało się nacieszyć w
tym roku, stopniał już dawno. Były suche, szare dni odeskiego marca.
Pietia wałęsał się na słabych nogach po pokojach, które stały się nagle,
skoro tylko wstał z łóżka, maleńkie i bardzo niskie. Stawał na pakach
przed lustrem w ciemnym przedpokoju i ogarniał go nieznośny żal, gdy
przyglądał się swojej wychudłej, bladej twarzy, z ciemnymi sińcami pod
zmienionymi do niepoznania oczami, jakimiś wylękłymi i zdumionymi.
Od rana do południa chłopiec pozostawał w mieszkaniu sam: ojciec
biegał na lekcje, ciotka wychodziła z Pawlikiem na przechadzkę.
Nastrój pustych pokoi przyprawiał o lekki zawrót głowy. Ostre tykanie
wahadła budziło lęk swoją upartą, nieubłaganą nieustannością. Pietia
podchodził do okien. Były jeszcze po zimowemu szczelnie opatrzone — z
wałkiem pożółkłej waty między ramami, posypanej warstwą drobniutkich
papierowych ścinków.
Chłopiec widział całą nędzę suchego, szarego bruku, czerstwą ziemię
Kulikowego Pola, szare niebo z niedostrzegalnymi, prawie wodnistymi
śladami błękitu. Z okna kuchni widać było niebieskie gałązki bzu na
polance. Pietia wiedział, że jeśli oderwie się zębami ich gorzki naskórek to
odsłoni się zadziwiająco zielony, pistacjowy miąższ.
W powietrzu dźwięczał z rzadka pogrzebowym tonem niski bas
wielkopostnego dzwonu, rodząc w sercu uczucie pustki i przygnębienia.
A jednakże w tym ubogim świecie tkwiły już — czekając tylko swojej
godziny — potężne moce wiosny. Dawały się odczuć we wszystkim. Ale
najsilniej — w cebulkach hiacyntów.
Pokojowa wiosna była jeszcze ukryta w ciemnej komórce. Tam, wśród
rupieci, wśród pachnących myszami domowych gratów ciocia
porozstawiała wzdłuż ścian wąskie doniczki. Pietia wiedział, że
holenderskie cebulki muszą rozwijać się w ciemności. W ciemności
komórki dokonywała się tajemnica wegetacji.
Z jedwabistej, wyschniętej łupiny cebulki wydostawał, się młody, ale
mocny, strzelisty pęd. I chłopiec wiedział, że właśnie na samą Wielkanoc
w cudowny sposób pojawią się na grubej nóżce kwiatostany
bladoróżowych, białych i liliowych hiacyntów.
A tymczasem dziecięce serce Pieti dręczyło się i tęskniło w tym
pustym, szarym świecie przedwiośnia.
Dnia przybywało i chłopiec nie miał już czym wypełnić godzin między
obiadem a wieczorem, które się niemożliwie rozciągnęły. Och, jakie były
długie te nużące godziny oczekiwania wiosny! Były jeszcze dłuższe niż
puste ulice biegnące w nieskończoną dal w kierunku Bliskich Młynów.
Pieti wolno już było spacerować w pobliżu domu.
Chodził powoli tam i z powrotem po suchym trotuarze mrużąc oczy od
blasku słońca, które zachodziło za dworcem.
Jeszcze rok temu dworzec wydawał się Pieti krańcem miasta. Za
dworcem zaczynała się już geografia. A teraz chłopiec wiedział, że za
dworcem ciągnie się dalej miasto, biegną długie, pełne kurzu ulice
przedmieść. Wyobrażał je sobie wyraźnie, biegnące na zachód. Tam w
perspektywie, wypełniając sobą szeroką szczelinę między jednostajnymi
domami z cegły, wisi niesamowita tarcza czerwonego przedpotopowego
słońca, pozbawionego promieni, a jednakże oślepiającego jaskrawym,
posępnym światłem.
Na dwa tygodnie przed Wielkanocą furmani przywieźli budulec na
Kulikowe Pole. Zjawili się cieśle, kopacze, dziesiętnicy. Po ziemi
przeciągnięto we wszystkich kierunkach taśmy miernicze. Dziesiętnicy ze
składanymi żółtymi arszynami w zewnętrznych kieszeniach odmierzali
działki. Rozpoczynano budowę wielkanocnych bud jarmarcznych.
Dla Pieti największą przyjemnością było wałęsanie się po Kulikowym
Polu wśród skrzynek z wielkimi gwoździami, wśród szkieł, pił, desek,
wiórów! Usiłował odgadnąć, gdzie co wybudują. Każdy nowy rząd
wbitych pali, nowy rów, każda odmierzona taśmą i oznaczona palikami
działka nie dawała spokoju wyobraźni.
Rozbudzona fantazja rysowała budy nieopisanej piękności, pełne
cudów i tajemnic, podczas kiedy doświadczenie przekonywało rozsądnie,
że wszystko będzie dokładnie takie samo jak w ubiegłym roku. Nie lepsze,
nie gorsze. Ale fantazja nie mogła się z tym pogodzić — żądała czegoś
nowego, niebywałego. Pietia podchodził do robotników, do dziesiętników,
kręcił się koło nich, pragnąc dowiedzieć się czegoś.
— Przepraszam, czy pan nie wie, co tu będzie?
— Wiadomo co. Buda.
— Wiem, że buda, ale jaka?
— Wiadomo jaka, drewniana.
Chłopiec udawał, że chichoce, chcąc się przymilić.
— Ja przecież sam wiem, że drewniana. Ale dowcipniś z pana. Ale co
w niej będzie? Cyrk?
— Cyrk.
— Jakże cyrk, kiedy cyrk jest okrągły, a to nie jest okrągłe.
— A więc nie cyrk.
— Może panopticum ?
— Panopticum.
— Takie malutkie?
— A więc nie panopticum.
— Nie, na serio, co?
- Ustęp.
Pietia spąsowiał na dźwięk nieprzyzwoitego wyrazu, ale śmiał się
jeszcze głośniej, gotów znieść wszelkie upokorzenia, żeby choć
czegokolwiek się dowiedzieć.
— Cha-cha-cha! Nie, naprawdę, powiedzcie, co tu będzie.
— Idź, chłopcze, idź, tu nie miejsce dla ciebie. Spóźnisz się do szkoły.
— Ja nie chodzę jeszcze do gimnazjum. Miałem szkarlatynę, a potem
zapalenie płuc.
— To idź, połóż się do łóżka, a nie plącz się pod nogami. Nie zawracaj
ludziom głowy!
I Pietia odchodził uśmiechając się z przymusem i łamiąc sobie w
dalszym ciągu głowę nad nie rozwiązanym zagadnieniem
Jedno było wiadomo: tak czy owak, póki nie pokryją bud u góry
płótnem i nie pozawieszają obrazków, niczego się nie dowie. Było to tak
niemożliwe, jak niemożliwe jest odgadnąć, jakiego koloru będzie kwiat
hiacyntu, który rozwinie się z bladej łodygi pierwszego dnia Wielkanocy.
Wiedziano również, że w jednym z tych kuferków znajduje się kobieta-
rusałka z biustem kobiety i pokrytym łuskami ogonem zamiast nóg. Ale
jak ona tam żyje bez wody? A może w tym kufrze znajduje się wanna?
Albo też kobietę-rusałkę zapakowano w mokry szłam? Co do tego
wszystkiego można było jedynie snuć przypuszczenia.
W Wielką Sobotę przywieziono do bud jakieś w najwyższym stopniu
tajemnicze zielone skrzynki i kuferki z napisem: „Ostrożnie”. Ale żaden z
odeskich chłopców nie wiedział, co zawierają te skrzynki. Można było
tylko przypuszczać, że są to figury woskowe, czarodziejskie stoliki
kuglarzy lub też ciężkie, płaskie żmije o mętnych oczach i rozdwojonym
żądle.
Pietia szalał z niecierpliwości oczekując rozpoczęcia się odpustu.
Zdawało mu się, że nic jeszcze nie ma gotowego, że wszystko przepadło,
że może w tym roku wcale odpustu nie będzie.
Ale obawy jego okazały się płonne. Na pierwszy dzień świąt wszystko
było gotowe: obrazy pozawieszane, słupy flag wybielone, plac obficie
polany z długich, zielonych beczek, które poprzedniego dnia jeździły od
rana do nocy pomiędzy budami, czerniąc suchą ziemię lśniącymi
grzebieniami wody.
Słowem, Wielkanoc zjawiła się i zakwitła właśnie tego dnia, kiedy
przypadała według kalendarza.
Dzwony dzwoniły aż do umęczenia, wśród puszystych obłoków
unosiło się wypoczęte słońce. Ciocia w białej koronkowej sukni krajała
wędlinę zagiąwszy skórkę szynki, grubą i okrągłą jak futerał od
rewolweru.
Na ciastach stały cukrowe baranki. Różowy Chrystus wznosił w górę
papierową chorągiew. Dokoła zielonego pagórka rzeżuchy leżały barwne
pisanki, natarte aż do glansu masłem, odbijając wypukłe, wymyte okna.
Kędzierzawe hiacynty, w wazonach owiniętych różową karbowaną
bibułką, napełniały pokój swoim dusząco słodkim, a zarazem trupim,
pogrzebowym aromatem, tak mocnym, że aż gęstym, i miało się wrażenie,
jakby te liliowe włókna w promieniach słońca dymiły nad wielkanocnym
stołem.
Ale ten pierwszy właśnie dzień Wielkanocy był dla Pieti szczególnie
nieznośnie długi i nudny. Pierwszego dnia Wielkanocy zakazane były
bowiem wszystkie bez wyjątku widowiska i zabawy. Dzień ten policja
poświęcała Bogu. Ale za to o godzinie dwunastej następnego dnia —
korzystając z zezwolenia władz — ludzie zaczynali weselić się.
Z uderzeniem dwunastej rozległ się gwizdek dyżurnego stójkowego i
pośrodku Kulikowego Pola na wysokim, bielonym maszcie rozwinęła się
trójkolorowa chorągiew.
I natychmiast zaczęło się dziać coś przekraczającego ludzkie
wyobrażenie. Zagrzmiały tureckie bębny orkiestr wojskowych. Rozległy
się dźwięki katarynek i organków na karuzelach. Rozbrzmiały
przeszywające, gardłowe, małpie okrzyki kuglarzy zwołujących
publiczność z wybielonych pomostów bud. Zawirowała karuzela,
pomknęły pojazdy i koniki.
W zawrotnie niebieskie o rzadkich obłokach niebo uderzały wątłe
stateczki huśtawek. Wszędzie walono uporczywie, bez wytchnienia w
niewielkie miedziane dzwony i trójkątne blachy.
Wśród ciżby przechadzał się sprzedawca niosąc na głowie lśniący
szklany dzban z lodowatą, zabarwioną wodą, w której pływało kilka
plasterków cytryny, kawałek lodu i wszystko było opromienione srebrem
słońca.
Ospowaty żołnierz spod Port Artura, we włochatej, czarnej papasze,
zrzuciwszy zręcznie buty wdrapywał się już, otoczony tłumem ludzi, na
namydlony słup, na którego wierzchołku leżała nagroda: brzytwa i pędzel.
W ciągu siedmiu dni od południa do zachodu huczała zawrotna
karuzela Kulikowego Pola napełniając mieszkanie Baczejów wielogłosym
zgiełkiem przedmieść, które przyszły, żeby się zabawić.
Cały dzień od rana do nocy Pietia spędzał na Kulikowym Polu. Nie
wiadomo czemu był pewny, że tu właśnie spotka się z Gawrikiem. Bardzo
często ujrzawszy w tłumie liliowe spodnie i marynarską czapkę z
kotwicami na guzikach — tak Gawrik ubrany był ubiegłej Wielkanocy —
Pietia biegł pędem rozpychając ludzi, ale zawsze nadaremnie.
Coś wspólnego z Bliskimi Młynami miała ta zabawa ludowa: w rękach
wielu mężczyzn widziało się, podobnie jak u Tierientija, cieniutkie żelazne
laseczki, a mnóstwo dziewczynek miało takie same turkusowe kolczyki jak
Motia.
Ale oczekiwania Pieti były płonne. Skończył się ostatni dzień
jarmarku. Orkiestry zagrały po raz ostatni marsz „Tęsknota za ojczyzną”.
Opuszczono flagę. Wszędzie słychać było trele gwizdków policyjnych.
Plac opustoszał. Wszystko skończyło się aż do następnej Wielkanocy.
Smutny zachód płonął długo i posępnie poza strojnymi budami, za
żelaznymi kołami nieruchomych wózków, za pustymi słupami.
Z rzadka tylko, wśród niewypowiedzianie smutnej ciszy świąt, które
już przeminęły, rozlegał się wstrząsający, głuchy ryk lwa i ostry chichot
hieny.
Nazajutrz z rana przyjechali furmani z platformami i w dwa dni później
nie pozostało śladu po odpuście. Kulikowe Pole przemieniło się znowu w
czarny, nudny plac, skąd całymi dniami dobiegały przeciągłe głosy kaprali
musztrujących żołnierzy:
— W pra-a-wo! Az, dwa!
— W le-e-e-e-wo! Az, dwa! — Zwr-o-o-o-ot! Az, dwa!
A dni stawały się coraz dłuższe, coraz trudniejsze do zapełnienia. I oto
pewnego razu Pietia wybrał się nad morze z wizytą do Gawrika.
Żagiel
Dziadek umierał.
I Gawrik, i Motia, i mama Moti, i Pietia, który spędzał teraz nad
morzem niemal całe dni — wszyscy wiedzieli, że dziadek umrze wkrótce. I
dziadek również wiedział o tym.
Od rana do wieczora leżał na zapadającym się żelaznym łóżku, które
wyniesiono z chałupki na świeże powietrze, na ciepłe kwietniowe słońce,
Kiedy Pietia podszedł do niego po raz pierwszy, żeby się przywitać,
zmieszała go ostrość rysów i zupełna niemal przejrzystość twarzy dziadka,
której delikatny podskórny lazur odbijał od czerwonej poduszki.
Twarz obrośnięta dość długą, białą brodą, spokojna i jasna, uderzyła
Pietię swoim pięknem i powagą. Ale najdziwniejsze i najstraszniejsze było
w niej to, że nie miała ona jak gdyby wieku, że znajdowała się już poza
czasem.
— Dzień dobry, dziadku — rzekł Pietia.
Starzec zwrócił ku niemu oczy o bezkrwistych, fioletowych
powiekach, długo patrzał na małego gimnazjalistę, ale go widocznie nie
poznał.
— Toż to ja, Pietia, z Kanatnej, róg Kulikowego.
Dziadek patrzał nieruchomo w dal.
— Wyście mu, dziadku, zeszłego, roku jeszcze pion odlewali z plomby
— przypomniał Gawrik. — Nie przypominacie sobie?
Cień dalekiego niby obłok wspomnienia przemknął po twarzy starca.
Uśmiechnął się świadomym, jasnym uśmiechem odsłaniając dziąsła i
wyrzekł cicho, ale bez szczególnego wysiłku:
— Pion. Tak. Robiłem. Ołowiany.
I spojrzał przyjaźnie na Pietię, poruszając wargami.
— Tak, tak. Wyrósł. Idź sobie, dziecinko. Idź. Pobaw się kamyczkami
na brzegu. Pobaw się. Tylko uważaj, żebyś nie wpadł do wody.
Widocznie Pietia wydawał mu się zupełnie jeszcze małym
dzieciątkiem, takim jak prawnuk jego Żenia, który pełzał tuż obok wśród
żółtych dmuchawców. Od czasu do czasu starzec podnosił głowę chcąc
nacieszyć się swoim gospodarstwem.
Po sprowadzeniu się rodziny Tierientija wszystko zmieniło się tu nie
do poznania. Można było pomyśleć, że przywieźli tu ze sobą kawałek
Bliskich Młynów.
Żona Tierientija wygładziła na Wielkanoc glinianą podłogę, pobieliła
chatę wewnątrz i na zewnątrz.
Odmłodzona chatka lśniła wesoło w słońcu wymytymi oknami,
obrzeżonymi niebieską farbką.
Dokoła niej zieleniały dmuchawce, gotowe lada chwila zakwitnąć, a
wśród nich rozmieszczone były lalki Moti niby wielkie panie, które
wyjechały na letnisko.
Na sznurkach suszyła się różnokolorowa bielizna. Motia z chłopięco
ostrzyżoną główką polewała grządki przyciskając obiema rękami do
brzucha ogromną polewaczkę. Na drucie między dwoma słupami biegł z
kwaśnym uśmiechem pies Rudko. Obok ogródka dymił gliniany piec, z
wstawionym zamiast fury żelaznym garnczkiem bez dna. Smacznie
pachniała przydymiona kasza.
Mama Moti w fałdowanej spódnicy stała schylona nad korytem.
Dokoła niej unosiły się w powietrzu bańki mydlane.
I dziadkowi wydawało się niekiedy, że czas cofnął się, że on, dziadek,
ma znowu czterdzieści lat. Nieboszczka babka pobieliła właśnie chałupkę.
Po żółtych dmuchawcach czołga się wnuczek Tierientij. Na dachu leży
maszt z nawiniętym na nim nowiutkim, dopiero co kupionym żaglem. I oto
zwali sobie maszt na ramię, chwyci pod pachę wiosła, drewniany ster
zaszpachlowany minią, i pójdzie na brzeg przygotować łódź.
Ale pamięć wracała szybko. Starca zaczynały nagle dręczyć
gospodarskie troski. Z wysiłkiem unosił się na łokciu i przywoływał
Gawrika.
— Co wam trzeba, dziadku?
Starzec długi poruszał wargami gromadząc siły.
— Czy nie uniosło łodzi? — pytał wreszcie i brwi jego podnosiły się
na kształt trójkąta.
— Nie uniosło, dziadku, nie uniosło. Połóżcie się lepiej.
— Trzeba by ją smołą...
— Zrobię dziadku, nie bójcie się. Legnijcie.
Dziadek kładł się pokornie, ale po chwili przywoływał Motię.
— Co ty tam robisz, dziecinko?
— Podlewam kartofle.
— Dobrze robisz. Podlewaj. Nie żałuj wody. A perz wyrywasz?
— Wyrywam, dziadku.
— Bo inaczej wszystko zagłuszy. No idź, dziecinko, odpocznij, pobaw
się swoimi laleczkami.
Dziadek opadał znów ciężko na wznak.
Ale nagle Rudko zaczynał szczekać i starzec zwracał ku niemu
gniewne oczy z obwisłymi brwiami. Wydawało mu się, że krzyczy bardzo
głośno, po gospodarska, na rozbrykanego psa: „Ano, Rudko, cisz... Ot
przeklęły! Do budy! Cisz...!
A w rzeczy samej wychodziło ledwie dosłyszalne;
— Ćć, ćć, ćć...
Alę przeważnie dziadek patrzał nieruchomo w dal. Tam, między
dwoma nadbrzeżnymi wzgórzami, widniał niebieski trójkąt morza z
mnóstwem rybackich żagli. Spoglądając na nie starzec mówił powoli sam
do siebie;
— Tak. To prawda. Wiatr lubi żagiel. Z żaglem to zupełnie nie to co
bez żagla. Z żaglem płyniesz sobie, dokąd chcesz. Chcesz — idź do
Dofinówki, chcesz, to do Lustdorfu. Z żaglem można iść i do Oczakowa, i
do Chersonia, i nawet do Eupatorii. A bez żagla z samymi tylko wiosłami
to co! Czyste kpiny! Do Wielkiej Fontanny w cztery godziny nie
dowiosłujesz. I z powrotem cztery godziny. Nie, skoro jesteś rybakiem, to
musisz mieć żagiel. A bez żagla lepiej nie wypływać na morze. Wstyd i
tyla. Łódź bez żagla, a człowiek bez duszy to jedno. Tak.
Przez cały czas dziadek nie przestawał myśleć o żaglu.
Kiedyś nocą bowiem wstąpił na chwilę Tierientij, żeby zobaczyć się z
rodziną. Przyniósł dzieciom upominki, żonie zostawił trzy ruble na
sprawunki i powiedział, że w najbliższych dniach postara się o nowy
żagiel.
Od tego czasu dziadek przestał się smucić.
Bezustannie marzył o nowym żaglu. Tak dokładnie, tak wyraźnie
widział przed sobą ten nowy żagiel, jakby stał już przed nim — mocny,
szorstki, wydęty od świeżego wiatru.
Osłabiony nieodstępną myślą o żaglu, dziadek na pół tracił
przytomność. Przestawał pojmować, gdzie jest i co się z nim dzieje,
pozostawało mu jedynie czucie.
Świadomość oddzielająca go od wszystkiego, co nie było nim,
zatracała się z wolna. Rozpływał się jak gdyby w otaczającym go świecie
przeistaczając się w zapachy, dźwięki, barwy...
Kołując w górę i w dół przeleciał motyl kapustnik cytrynowymi
żyłkami na kremowych skrzydełkach. I dziadek był jednocześnie motylem
i jego lotem.
Rozbijała się o żwir fala — był jej świeżym pluskiem. Czuł na wargach
słony smak przyniesionej przez wiatr kropelki — był wietrzykiem i solą.
Wśród jaskrów siedziało dziecko — był tym dzieckiem, a jednocześnie był
owymi lśniącymi, żółciutkimi kwiatkami, ku którym wyciągały się
dziecięce rączki.
Był żaglem, słońcem, morzem... Był wszystkim.
Ale nie doczekał się żagla.
Pewnego dnia Pietia przyszedł nad morze i nie zastał starca koło
chałupki. W miejscu gdzie zwykle stało jego łóżko, teraz były ustawione
kozły, a na nich strugał deskę obcy wysoki starzec z kijowskim
krzyżykiem na czarnej szyi.
Długie strużyny spiralą zwijały się giętko, wypełzały spod hebla.
Obok stała Motia w nowej, ale nieładnej, nie pranej ani razu płóciennej
sukience i w ciasnych bucikach.
— U nas dzisiaj dziadek umarł — rzekła podchodząc tuż do chłopca —
chcesz popatrzeć?
Dziewczynka zimną ręką ujęła rękę Pieti i starając się nie skrzypieć
bucikami wprowadziła go do izby.
Dziadek leżał z zamkniętymi oczami i z podwiązanym chustką
podbródkiem na tym samym marnym łóżku. W jego dużych rękach,
ułożonych wysoko na piersi nad ikoną świętego Mikołaja, tkwiła żółta
świeczka. Przez wymytą szybę wpadał snop takiego jaskrawego i gorącego
słonecznego światła, że płomienia świeczki nie było wcale widać. Nad
stopionym wydrążeniem wosku widać było jedynie czarny knocik, dokoła
którego powietrze drżało wskazując na to, że świeca się pali.
Na trzeci dzień pochowano dziadka.
Nocą w wigilię pogrzebu zjawił się Tierientij, który nic nie wiedział o
śmierci dziadka. Na ramieniu trzymał ogromną, ciężką paczkę. Był to
obiecany żagiel.
Tierientij rzucił go w kąt i przez pewien czas stał przed dziadkiem,
którego złożono już w sosnową, nie malowaną trumnę. Potem, nie
przeżegnawszy się, mocno pocałował starca w twarde, lodowate wargi i
odszedł w milczeniu.
Gawrik odprowadził brata wybrzeżem do Małej Fontanny. Tierientij
wydał kilka zarządzeń w sprawie pogrzebu, na który oczywiście przyjść
nie mógł, uścisnął młodszemu bratu rękę i znikł.
Czterech jasnowłosych rybaków niosło dziadka na ramionach, w
lekkiej, otwartej trumnie.
Na przodzie obok mortusa w podartym mundurze, który dźwigał na
ramieniu z gruba ciosany krzyż, szedł czyściutki, umyty Gawrik. Na
ręczniku niósł ogromną miskę pogrzebowego ryżu.
Za trumną szli: mama Moti z Żenią na ręku, Motia, Pietia i kilku
sąsiadów-rybaków w odświętnych ubraniach, razem osiem osób. Ale w
miarę zbliżania się do cmentarza ludzi zbierało się coraz więcej.
Wiadomość o pogrzebie starego rybaka, którego pobito w cyrkule,
obleciała w niepojęty sposób całe wybrzeże od Langeronu do Lustdorfu.
Z nadmorskich zaułków wychodzili rybacy całymi rodzinami —
małofontańscy, średniofontańscy, z letniska Waltucha, z Arkadii, ze
Złotego Brzegu — łącząc się z konduktem.
Teraz za nędzną trumną dziadka w głębokim milczeniu kroczył tłum
liczący około trzystu ludzi.
Był to ostatni dzień kwietnia. Zbierało się na deszcz. Wróble
rozpostarłszy skrzydła kąpały się w miękkim kurzu zaułków. Szare,
asfaltowe niebo unosiło się nad ogrodami. Szczególnie ostro odcinała się
na jego tle młoda, jednostajna zieleń, przywiędła, zwisająca w oczekiwaniu
deszczu.
Na podwórkach sennie piały koguty. Ani jeden promień słońca nie
przenikał przez skłębione chmury, od których biło dusznością.
Tuż koło cmentarza do rybaków zaczęli przyłączać się robotnicy i
kolejarze z Czumki, Sachalińczyka, Odessy Towarowej, Mołdawianki,
Bliskich i Dalszych Młynów, Cmentarny stójkowy spoglądał z
niespokojnym zdziwieniem na olbrzymi tłum walący przez bramę.
Cmentarz, podobnie jak miasto, miał swoją główną ulicę, plac
kościelny, centrum, bulwar, przedmieścia. Wydawało się, że nawet śmierć
jest bezsilna wobec władzy bogactwa. Nawet po śmierci człowiek był w
dalszym ciągu bogaty albo biedny.
Tłum przeszedł w milczeniu przez główną aleję obok marmurowych,
granitowych rodzinnych grobów — tych maleńkich, ale pełnych
przepychu will, gdzie za żelaznymi sztachetami wśród czarnej zieleni
cyprysów i mirtów stały z opuszczonymi skrzydłami wyniosłe kamienne
anioły. Tutaj każda działka ziemi, kupiona za bajońskie sumy, stawała się
drogą spadku własnością całych dynastii bogaczów. Tłum minął centrum i
skręcił na mniej bogatą alejkę, gdzie nie było grobów rodzinnych i
mauzoleów. Za żelaznymi sztachetami leżały tu marmurowe płyty
otoczone krzakami bzu i żółtej akacji. Deszcze zmyły pozłotę z
wytłoczonych liter i maleńkie ślimaki cmentarne pokrywały poszarzałe z
biegiem czasu marmurowe tablice. Potem zaczęły się drewniane
ogrodzenia i pagórki z darni. Dalej — smutne roty gołych mogił
żołnierskich z krzyżami podobnymi jeden do drugiego, jak trzymane na
baczność karabiny.
Ale nawet i ta dzielnica okazała się nadto bogata dla dziadka. Dziadka
zakopano na wąskiej łączce, usianej liliowymi skorupkami wielkanocnych
kraszanek, tuż koło muru, za którym przesuwały się już czapki konnej
policji. Ludzie zwartym pierścieniem okrążyli mogiłę, w którą opuszczała
się z wolna na ręcznikach lekka, nędzna trumna.
Pietia widział wokół pochylone głowy oraz ręce, które mięły czapki i
kaszkiety.
Cisza była zupełna i posępna, a niebo duszne, aż chłopcu wydawało
się, że jeśli rozlegnie się jakikolwiek ostry dźwięk, w przyrodzie zajdzie
coś straszliwego — huragan, orkan, trzęsienie ziemi.
Ale wszystko dokoła było przytłaczająco ciche.
Motia, podobnie jak Pietia, przygnębiona tą ciszą, trzymała się jedną
ręką za uczniowski pasek Pieti, a drugą za spódnicę matki patrząc
nieruchomo, jak nad mogiłą wyrasta żółty gliniany wzgórek.
Wreszcie wśród tłumu zaczął się lekki, niemal bezdźwięczny ruch.
Ludzie podchodzili do świeżej mogiły jeden za drugim, nie śpiesząc się i
nic popychając, żegnali się znakiem krzyża, kłaniali się w pas i podawali
rękę najpierw mamie Moti, następnie Gawrikowi.
A Gawrik, który dał Pieti do trzymania miskę z ryżem,
zmarszczywszy, jak wypadało po gospodarsku brwi, nabierał ryż nowiutką
drewnianą łyżką, każdemu po trochu, żeby starczyło dla wszystkich i kładł
go w złożone dłonie i do czapek. Ludzie wsypywali ryż do ust, ostrożnie, z
szacunkiem, starając się nie upuścić ani ziarenka i odchodzili ustępując
miejsca następnym.
To było wszystko, co rodzina dziadka mogła zaofiarować przyjaciołom
i znajomym dzielącym jej smutek.
Niektórym z rybaków, gdy zbliżali się po ryż, Gawrik mówit kłaniając
się:
— Kazał wam się pokłonić Tierientij, prosił, żebyście nie zapomnieli:
jutro o dwunastej godzinie majówka na własnych łodziach naprzeciwko
Arkadii.
— Przyjedziemy.
Wreszcie w pustej misce pozostały tylko cztery marmoladki. Wówczas
Gawrik ukłonił się z godnością tym, dla których nie starczyło, i
powiedział: „Wybaczcie” — i rozdał cztery smakowite kąski Żeni, Pieti i
Moti, nie zapominając jednakże o sobie. Dając Pieti marmoladkę rzekł:
— Nie bój się, to dobra, Braci Krochmalnikow. Zjedz za spokój duszy.
Pojedziesz jutro z nami na majówkę?
— Pojadę — odparł Pietia i pokłonił się w pas mogile tak samo, jak to
czynili wszyscy inni.
Tłum rozszedł się bez pośpiechu. Cmentarz opustoszał. Gdzieś daleko
za murem dał się słyszeć samotny głos, który zanucił pieśń. Podchwycono
ją chórem.
„Więc żegnaj nam, druhu, przeszedłeś uczciwie i mężnie szlachetną
swą drogę!”
Ale natychmiast rozległ się gwizdek policyjny. Pieśń urwała się. Pietia
usłyszał tupot mnóstwa nóg biegnących za murem. I wszystko ucichło.
Kilka kropel deszczu zrosiło mogiłę. Ale deszczyk jak gdyby straszył
tylko — ustał nie zdążywszy rozpadać się na dobre. Zrobiło się jeszcze
bardziej duszno, ponuro.
Motia z mamą, Gawrik i Pietia po raz ostatni przeżegnali się i poszli do
domu. Pietia pożegnał przyjaciół koło Kulikowego Pola.
— Więc nie zapomnij! — rzekł Gawrik znacząco.
— Ale skądże! — skinął głową z godnością.
Potem, jakby nienaumyślnie, podszedł do Moti. Czerwieniąc się od
uczucia poniżenia, że musi zwracać się z pytaniem do dziewczynki, spytał
prędko:
— Słuchaj, Motiu, co to jest majówka?
Motia przybrała poważny, nieco uroczysty wyraz twarzy i
odpowiedziała :
— Robotnicza Wielkanoc.
Majówka
Przez całą noc padał ciepły deszczyk. Zaczął się w kwietniu, a
skończył się w maju. O dziewiątej z rana wiatr uniósł ostatnie krople.
Nad morzem wisiała parna mgła zlewając się z zachmurzonym jeszcze
niebem. Widnokręgu nie było... Kąpieliska zawisły jak gdyby w mlecznym
powietrzu. Tylko faliste i lśniące odbicia kołków kołysały się na wodzie
koloru butelkowego szkła.
Gawrik i Pietia wiosłowali zanurzając z rozkoszą wiosła w wodzie,
która nawet na oko była ciepła.
Najpierw wiosłowali usilnie — kto kogo prześcignie? Ale Pieti trudno
było mierzyć się z Gawrikiem. Maleńki rybak bez trudu pokonywał
małego gimnazjalistę i łódka kręciła się wciąż.
— No, chłopcy, nie róbcie głupstw — nawoływał Tierientij, który
siedział na dziobie bawiąc się swoją żelazną laseczką — przewrócicie
łódź!
Chłopcy przestali rywalizować, ale natychmiast wymyślili inną grę —
kto będzie mniej pryskał.
Dotychczas pryskali niewiele. Ale gdy zaczęli się o to starać, woda jak
na złość poczęła pryskać spod wioseł. Wówczas chłopcy zaczęli popychać
jeden drugiego ramionami i łokciami.
— Odejdź, pętaku! — wołał Pietia śmiejąc się na całe gardło.
— Sam jesteś pętak — mruczał Gawrik zagryzając wargi i nagle puścił
niechcący spod wiosła taką fontannę, że Tierientij ledwie zdążył uchronić
się, przysiadając na dnie.
Obaj chłopcy dusili się. ze śmiechu, na wargach Pieti zjawiły się aż
bańki śliny.
— Czemu pryskasz, ty diable?
— Odczep się...
Tierientij chciał już rozgniewać się nie ma żarty, ale nagle i jego
ogarnęła niepowstrzymana chłopięca wesołość. Zrobił wściekłą minę,
uchwycił się rękami za obie burty i zaczął kołysać łódź z całej siły.
Chłopcy przewrócili się jeden na drugiego, stuknęli się głowami i
wrzasnęli przeraźliwie. Potem poczęli wściekle tłuc wiosłami wodę,
oblewając Tierientija z obu stron całą fontanną bryzgów.
Tierientij nie pozostał dłużny: nachylił się zręcznie nad wodą, odwrócił
twarz mrużąc oczy i zaczął błyskawicznie pracować dłońmi, oblewając
chłopców. Po chwili wszyscy trzej byli przemoczeni od stóp do głów.
Wówczas śmiejąc się do rozpuku i sapiąc powalili się na ławeczki z
bezsilnym jękiem.
Wietrzyk rozpraszał mgłę. Z wody chlusnęło nagle w oczy słońce, jak
gdyby naraz podstawiono pod łódkę lustro.
Brzeg wyłaniał się z mgły jak obrazek kalkomanii.
Jasny dzień majowy zagrał wszystkimi swoimi niebieskimi, liliowymi i
zielonymi barwami.
— No, nadokazywaliśmy się dosyć — rzekł surowo Tierientij ocierając
rękawem mokre czoło z białą atłasową szramą. — Jedźmy dalej.
Chłopcy spoważnieli i zabrali się do wioseł.
Pietia równomiernie sapał wysunąwszy język. Mówiąc prawdę,
zmęczył się trochę. Ale za nic w świecie nie przyznałby się do tego wobec
Gawrika.
Poza tym niezmiernie niepokoiło chłopca pytanie: czy to już majówka,
czy jeszcze nie majówka? Jednakże nie miał ochoty pytać, żeby się znów
nie okazać głupim, jak wtedy z Bliskimi Młynami.
Motia powiedziała, że majówka to robotnicza Wielkanoc. Ale płyną
już oto chyba więcej niż pół godziny wzdłuż wybrzeża, a dotychczas
jeszcze nie widać ani ciasta, ani szynki, ani kraszanek. Zresztą być może,
że to tak być powinno. Przecież to nie zwykła Wielkanoc, ale robotnicza.
Jednakże w końcu chłopiec nie wytrzymał.
— Powiedzcie — odezwał się do Tierientija — czy to już prawdziwa
majówka, czy jeszcze nie?
— Jeszcze nie majówka.
— A kiedy będzie? Czy prędko?
Powiedziawszy to Pietia przygotował natychmiast przesadnie wesoły,
przymilny uśmiech.
Na podstawie długoletniego doświadczenia rozmów z dorosłymi
wiedział, że odpowiedzą mu zaraz: „Jak się zacznie, to będzie”. „A kiedy
się zacznie?” „Jak będzie, to się zacznie”.
Ale ku zdziwieniu Pieti Tierientij odparł mu zupełnie jak dorosłemu:
— Najpierw pojedziemy do Małej Fontanny, weźmiemy pewnego
człowieka, a potem już zaczniemy majówkę.
Istotnie, na Małej Fontannie skoczył do łodzi wyelegantowany pan z
laseczką i z plecioną sznurkową torbą. Z rozmachem usiadł koło
Tierientija, obejrzał się niepewnie na brzeg i rzekł:
— No, do wiosła.
Był to marynarz. Ale, mój Boże, jakżeż był wystrojony.
Chłopcy patrzyli na niego z na pół otwartymi ustami, zachwyceni i
zmiażdżeni jego nieoczekiwaną wspaniałością. Nawet nie przypuszczali
dotychczas, że człowiek może być tak piękny.
Nie dość, że miał na sobie kremowe spodnie, zielone skarpetki i
olśniewająco białe pantofle.
Nie dość, że z kieszeni granatowej marynarki wyłaniała się jedwabna
pąsowa chusteczka, a w krawacie o deseniu „pawie oko” iskrzyła się
podkówka z szafirów.
Nie dość, że na piersi wydymał się sztywno nakrochmalony
półkoszulek, a szczęki marynarza opierały się o wysoki wykrochmalony
kołnierzyk, którego rogi były zagięte jak rogi wizytówki.
I wreszcie nie dość, że sztywny kapelusz słomkowy „canotier” z
pasiastą wstążką zsunięty był jak u jakiego eleganta na tył głowy.
Nie dość tego wszystkiego.
Na brzuchu jego chybotał się łańcuszek z mnóstwem breloków, a na
wykwintnie rozsuniętych palcach widniały szare niciane rękawiczki. To
już dobijało ostatecznie.
Jeżeli dotychczas chłopcy niezupełnie jeszcze rozstrzygnęli
zagadnienie, kto jest na świecie najwspanialszy — kanceliści czy
właściciele budek z kwasem — to teraz śmiesznie byłoby nawet pomyśleć
o tym
Można było śmiało — z zamkniętymi oczami — oddać wszystkich
właścicieli budek z kwasem i wszystkich kancelistów tylko za zakręcone
wąsiki marynarza.
Chłopcy aż przestali wiosłować zapatrzeni w eleganta.
— Oj, Piet’ka! — krzyknął Gawrik — patrz, on nosi rękawiczki.
Marynarz splunął przez zęby tak daleko, jak chłopcy nigdy nawet we
śnie nie spluwali, i spojrzawszy gniewnie na Gawrika rzekł:
— A komu to potrzebne, żeby każdy jeden wybałuszał oczy na moją
kotwicę? Włożyłem na nią pokrowiec. No, braciszkowie, dosyć już tych
głupstw.
Marynarz nagle przybrał pełną godności pozę, podkręcił wąsy spojrzał
groźnie na Tierientija, który dusił się ze śmiechu, i wrzasnął:
— Hej, na kutrze! Słuchać mojej komendy! Wio-sła-a-a... na wodę!
Az! Az! — zaśpiewał udając bosmana. — Prawe kontruj, lewe — napieraj!
Az! Az!
Chłopcy napierali. Łódź skręciła w otwarte morze, które gorzało przed
nimi płomiennym srebrem południa.
Tam, o pół wiorsty od brzegu, widać było skupisko łodzi rybackich.
Pietię ogarnęło palące uczucie radosnego lęku. Z podobnym uczuciem
szedł po raz pierwszy za Gawrikiem jesienią poprzez otoczone przez
policję dzielnice miasta.
Ale wówczas chłopcy byli sami. Teraz byli z nimi potężni i tajemniczy
dorośli, którzy nie zdradzali niczym, że kiedyś przedtem widzieli Pietię.
A jednakże chłopiec rozumiał, że doskonale znają go i pamiętają.
Marynarz mrugnął nawet raz do Pieti, jakby chciał powiedzieć: Jakoś
żyjemy, bracie!
Pietia również udawał, że widzi marynarza pierwszy raz w życiu.
I było to wesołe, chociaż nieco straszne. W ogóle wszyscy w łodzi byli
w jakimś podnieconym, podniosłym, w jakimś nazbyt radosnym nastroju.
Wkrótce łódź znalazła się wśród mnóstwa innych łodzi rybackich,
które kołysały się na wodzie naprzeciw Arkadii, w miejscu z góry
umówionym.
Cała flotylla różnobarwnych łodzi otoczyła starą, odrapaną łódź
nieboszczyka dziadka.
Wszyscy rybacy, którzy wczoraj szli za trumną starca —
małofontańscy, średniofontańscy, z letniska Waltucha, z Arkadii, ze
Złotego Brzegu — zebrali się dziś tutaj. Przyszli i z dalszych okolic, z
Lustdorfu i Dofinówki. Znalazł się nawet któryś z Oczakowa. Wszystko to
byli starzy znajomi — sąsiedzi i przyjaciele. Korzystając z okazji rybacy
rozmawiali zwiesiwszy za burtę ręce i czupryny. Panował hałas niczym w
halach targowych. Każdą nową łódź witano okrzykami, bryzgami,
pluskiem wioseł.
Zaledwie łódź dziadka uderzając o burty wjechała w krąg, gdzie
pływało już kilka pustych butelek od piwa „Sanzenbacher”, gdy ze
wszystkich stron rozległy się okrzyki:
— Witaj, Tierientjju!
— Ostrożnie! Nie zatop naszych pudeł swoim pancernikiem.
— Oj, włóczęgi! Przepuśćcie głównego politycznego!
— Tieriocha, miły druhu! Skąd wytrzasnąłeś tego młodego człowieka?
Toć on zabójczy! — kamizelka pikowa, blamanże, parle-franse...
Tierientij wydał grube policzki i z pełnym godności zażenowaniem
kłaniał się na wszystkie strony, wymachując czapeczką z guziczkiem.
— Siła złego na jednego! — wołał cienkim głosem. — Walcie
przynajmniej nie od razu, ale kolejno: Bywaj, Fiedia, bywaj, Stiepan!
Witaj, dziadku Wasiliju! O, Mitia! Cały i zdrowy! Myślałem, że cię już
dawno małofontańskie byczki zjadły. No, ilu was tu na funt suszonych!
Sasza! Zachodź od lewej!
Odcinając się w ten sposób nacierającym na niego druhom-
towarzyszom Tierientij mrużył oczy i uśmiechał się rozciągając usta od
ucha do ucha. Rozglądał się z zadowoleniem i czytał na głos nazwy
otaczających go łodzi.
— „Sonia”, jeszcze jedna „Sonia” i jeszcze „Sonia”, i znowu „Sonia”, i
„Sonia” z Lustdorfu, i jeszcze trzy „Sonie” z Langeronu. To dopiero!
osiem Soń, a ja jeden! „Nadia”, „Wiera”, „Luba”, „Szura”, „Motia” Oj,
mamo, mamusiu!... Gdzieżeśmy wjechali?... Zawracaj! — wołał
zasłaniając twarz czapką z udanym przestrachem.
Oprócz tych łodzi były jeszcze cztery „Ole”, sześć „Natasz”, nie mniej
niż dwunastu „Trzech króli” i jeszcze jedna oczakowska łódź z trochę
dziwną, ale interesującą nazwą: „Aj, zuch Puszkin!”
Kiedy zapanowała cisza i porządek, Tierientij pchnął marynarza
łokciem:
— Rozpoczynaj, Rodia.
Marynarz zdjął bez pośpiechu kapelusz, położył go na kolanach i
malutkim grzebykiem rozczesał wąsiki. Potem wstał, rozstawił nogi, żeby
łatwiej zachować równowagę, i rzekł wyraźnie i głośno tak, by go wszyscy
słyszeli:
— Witajcie, towarzysze, odescy rybacy. Pozdrawiam was w dniu
Pierwszego Maja! — Twarz jego stała się naraz energiczna, mocno
uwydatniły się szczęki i zadarty nos.
— Słyszałem, iż ktoś zainteresował się, kto to taki tu do was przyjechał
— elegancki wykrochmalony paniczyk w rękawiczkach, parle-franse. Na
to mogę wam odpowiedzieć, że jestem członkiem Rosyjskiej
Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej, frakcji bolszewików, przysłanym
do was przez Odeski Zjednoczony Komitet. I jestem takim samym
człowiekiem pracy i marynarzem jak wy wszyscy. A co się tyczy
kamizelki pikowej i białych spodni, to na to pytanie mogę wam też bardzo
chętnie odpowiedzieć jednym pytaniem. Wy tu przecie wszyscy odeskie
rybaki i z pewnością wiecie: dlaczego ryba skumbria ma na sobie taką
ładną niebieską skórę z granatowymi paskami, jak gdyby z mory? Nie
wiecie? To mogę wam to bardzo łatwo objaśnić. Chodzi o to, aby owej
skumbrii nie było widać w naszym niebieskim Morzu Czarnym i żeby nie
tak prędko można ją było złapać na nasz rybacki haczyk. Zrozumiałe?
Na łodziach rozległ się śmiech. Marynarz mrugnął porozumiewawczo,
potrząsnął głową i rzekł:
— A więc i ja jestem jak owa ryba, która ubiera się specjalnie w taką
skórę, żeby od razu nie można jej było zauważyć.
Na łodziach roześmieli się jeszcze głośniej.
— Dobra ryba!
— Cały delfin!
— A czy się nie boisz złapać kiedy na haczyk?
Marynarz poczekał, aż umilkną okrzyki, i odezwał się:
— Ano, chwyć mnie. Śliski jestem.
Potem ciągnął dalej:
— Oto patrzę dokoła, towarzysze, i myślę o naszej wodzie i ziemi.
Słoneczko świeci. W morzu wszelakiej ryby do diabła i trochę. Na polach
ile chcesz pszenicy. W sadach różny owoc: jabłka, morele, wiśnie,
czereśnie, grusze. Rosną winogrona. Na stepie konie, woły, krowy,
owieczki. W ziemi srebro, złoto, żelazo — wszelakie różne metale.
Używać mógłbyś, ile dusza zapragnie. Zdawałoby się, że dla wszystkich
wystarczy. Zdawałoby się, że wszyscy mogliby być zadowoleni i
szczęśliwi. Ale co się okazuje? Nie! Wszędzie muszą być bogacze, którzy
nie pracują wcale, lecz zagarniają dla siebie wszystko, i wszędzie są ludzie
biedni, nędzarze, którzy pracują dzień i noc jak przeklęci i mają z tego tyle,
co brudu za paznokciem. No i dlaczego tak się dzieje? Mogę wam na to
odpowiedzieć całkiem zwyczajnie. Weźmy rybaka. Co robi rybak ? Łowi
ryby. Nałowi i idzie do hal. Ile też mu na ten przykład dają za setkę
byczków? Trzydzieści — czterdzieści kopiejek!
Marynarz przerwał i rozejrzał się dokoła.
— Jeszcze podziękujesz, jeżeli dadzą ci trzydzieści — rzekł podobny
do dziadka starzec, który ułożył się na dziobie niezgrabnej łodzi „Delfin”.
Przywiozłem przedwczoraj cztery setki, a ona nie chce mi płacić więcej jak
po dwadzieścia pięć, żebyś nawet pękł! A sama sprzedaje je zaraz po
osiemdziesiąt kopiejek.
Wszyscy ożywili się. Marynarz uderzył w najbardziej czułą strunę.
Każdy chciał wypowiedzieć swoje żale. Jeden uskarżał się, że bez żagla to
nie życie. Inni mówili, że hale duszą człowieka.
Podczas gdy dorośli hałasowali, chłopcy nie próżnowali również.
Niektórzy rybacy wzięli z sobą na majówkę dzieci. W łodziach siedziały
dobrze wychowane dziewczynki w nowiutkich płóciennych sukienkach i
bose zasępione chłopaczki z łuszczącą się od opalenizny skórą na
morelowych policzkach. Mieli na sobie satynowe koszulki i rybackie
czapeczki z kotwicami na guzikach. Jasne, że wszyscy oni byli druhami-
towarzyszami Gawrika.
Dzieci nie pozostawały w tyle za dorosłymi.
Natychmiast zaczęły się zaczepiać wzajemnie i nie upłynęły dwie
minuty, jak zawrzała istna bitwa morska, przy czym Gawrik dostał po
twarzy zdechłym byczkiem, a Pietia upuścił czapkę do wody i o mało mu
nie utonęła.
Zaczął się taki zgiełk i poleciały takie bryzgi, że Tierientij musiał
krzyknąć:
— No, dosyć tego dokazywania, bo wam wszystkim uszy poobrywam!
A marynarz mówił dalej usiłując przekrzyczeć hałas:
— Okazuje się więc, że burżuje zabierają nam trzy czwarte naszej
pracy... A my co? Jak tylko podniesiemy głowę, to oni — szablą po
czaszce — trach! Biją nas jeszcze wciąż, towarzysze, mocno biją.
Wznieśliśmy czerwony sztandar na „Potiomkinie” — nie utrzymaliśmy go
w ręku. Zrobiliśmy powstanie — i znowu to samo. Be naszej robotniczej
krwi polało się w całej Rosji— aż strach pomyśleć! Ilu nas zginęło na
szubienicach, w carskich katowniach, w ochranie. Nie trzeba mówić wam
o tym, sami wiecie. Wczoraj, zdaje się, chowaliście jednego ze swoich,
dobrego staruszka, który cicho i niepostrzeżenie oddał życie za szczęście
wnuków i prawnuków. Przestało bić jego stare, szlachetne, robotnicze
serce. Odeszła jego droga nam wszystkim dusza. Gdzie ona jest, owa dusza
? Nie ma jej i nigdy już nie będzie... A może teraz buja nad nami jak mewa
i cieszy ją to, że nie zaprzepaszczamy naszej sprawy i gotujemy się wciąż i
wciąż do walki o naszą wolność, póki nie zrzucimy ostatecznie z naszego
karku znienawidzonej władzy.
Marynarz umilkł i zaczął wycierać chusteczką spocone czoło. Wiatr
igrał pąsową małą szmatką niby maleńkim sztandarem.
Najzupełniejsza, głęboka cisza unosiła się nad łodziami.
A od strony wybrzeża słychać było już trwożne gwizdki stójkowych.
Marynarz spojrzał w tamtą stronę i mrugnął:
— Nasi przyjaciele zaniepokoili się. To nic. Gwiżdż, gwiżdż! Może co
wygwiżdżesz, draniu!
Ze złością zgiął rękę wyciągając ramię w kierunku brzegu, usłanego
mnóstwem strojnych parasolek i panam.
— Masz figę!
I natychmiast piękny Fiedia, który rozłożył się na rufie swojej
wspaniałej lodzi „Nadia i Wiera”, zagrał na harmonii marsz „Tęsknota za
ojczyzną”.
Nie wiadomo skąd na wszystkich łodziach zjawiły się kraszanki, małe
rybki, chleb, butelki.
Marynarz wsunął rękę do swojej plecionej torby, wydobył zakąskę i
rozdzielił ją równo pomiędzy wszystkich w łodzi. Pietia dostał wyborną
suchą rybkę, dwa klasztorne obarzanki i liliowe jajko.
Okazało się, że majówka to istotnie wesoła robotnicza Wielkanoc.
Stójkowi gwiżdżąc biegali po wybrzeżu. Łodzie zaczęły oddalać się we
wszystkie strony.
Obłoki podniosły spoza widnokręgu swoje gipsowe głowy.
Fiedia zwrócił oczy ku niebu, spuścił rękę za burtę i zaśpiewał czystym
i dźwięcznym tenorem znaną pieśń marynarzy.
Rozpostarło się morze szeroko
skłębione falami sinemi
towarzyszu, jedziemy daleko,
odjeżdżamy od ojczystej ziemi.
Iskrzyły się wiosła. Odpływała pieśń.
Towarzyszu, na wachcie stać brak mi już sił —
do palacza się palacz odezwie...
Pieśń już było ledwie słychać.
Wówczas marynarz dał chłopcom komendę:
— Wiosła-a-a... na wodę!... Az! A-a-a-az! Az!
I uderzywszy Tierientija w plecy zanucił:
Czarne nasze morze,
biały okręt nasz,
pływa mój najmilszy
już od czterech lat.
— No, łobuzy! Dalejże pomagać!
I Tierientij, i obaj chłopcy podchwycili wesoło:
Nie płacz mi, Marusiu,
Nie płacz mi niebogo,
do ciebie powrócę,
ożenię się z tobą.
Biała mewa przemknęła bezdźwięcznie tuż nad łodzią na nieruchomo
rozpostartych skrzydłach. Zdawało się, że pochwyciła w locie wesołą
piosenkę i uniosła ją w koralowym dziobie niby trzepocącą się srebrną
rybkę.
Chłopcy długo ścigali ptaka wzrokiem myśląc, że to może śnieżnobiała
dusza dziadka przyleciała popatrzeć na jego łódź i na swoich wnuków.
Majówka była zakończona.
Ale do brzegu przybili nieprędko — ze dwie godziny jeszcze kluczyli
po morzu czekając na odpowiednią chwilę.
Najpierw wysadzili Tierientija koło Złotego Brzegu, a potem odwieźli
marynarza na Langeron.
Marynarz długo rozglądał się na wszystkie strony, zanim zeszedł na
brzeg. Wreszcie skinął ręką: „Jakoś nic — może jakoś się uda”... —
chwycił pod pachę swoją elegancką laseczkę z melchiorową gałką w
kształcie końskiej głowy i wyskoczył z łodzi.
— Dziękuję, chłopaczki! — mruknął spiesznie — do miłego
zobaczenia się!
I z tymi słowami znikł w tłumie spacerowiczów.
Pietia wrócił do domu w obiadowej porze z pęcherzami na dłoniach i z
czerwoną, w ciągu jednego dnia opaloną twarzą.
Pomyślny wiatr
Minął tydzień. W ciągu tego czasu Pietia nie był ani razu nad morzem.
Był zajęty przygotowaniami do odjazdu na folwark. Musiał to z tatusiem,
to z ciocią chodzić do miasta po sprawunki.
Wszystko dokoła było już letnie.
Maj w Odessie nie różni się niczym od czerwca. Miasto dusiło się w
trzydziestostopniowym upale. Nad balkonami i nad sklepami spuszczone
były pasiaste markizy z czerwonymi draperiami . Odcinał się od nich ostro
cień zakwitających akacji.
Psy biegały z wysuniętymi językami w poszukiwaniu wody. W
wylotach między domami wyłaniało się nagle rozpłomienione morze. W
„centrum” przy zielonych stolikach pod wielkimi płóciennymi parasolami
siedzieli wekslarze i kwiaciarki.
Obcasy więzły w rozmiękłym asfalcie. Na jezdni gotowano w wielkich
kotłach smołę.
Cóż to była za rozkosz — przez cały dzień chodzić po sklepach i
załatwiać przyjemne wakacyjne sprawunki: serso, sandały, siatki na
motyle, wędki, piłki, fajerwerki... a potem z lekkimi paczkami o
dziwacznych kształtach wracać do domu letnim otwartym tramwajem.
Ciało Pieti męczyło się jeszcze w dusznym mieście, lecz niecierpliwa
dusza wybiegała już daleko naprzód i jechała parowcem, na wskroś owiana
błękitnym wiatrem podróży.
Ale pewnego dnia wczesnym rankiem rozległ się na podwórzu
znajomy świst. Chłopiec pobiegł do okna i zobaczył pośrodku podwórka
Gawrika.
Po chwili Pietia był już na dole. Gawrik miał minę niezwykle
zatroskaną. Jego szarawa twarz, zaciśnięte energicznie wargi i gniewne,
błyszczące oczy świadczyły o tym, że stało się jakieś nieszczęście.
Pieti ścisnęło się serce.
— No co — rzekł zniżając mimo woli głos aż do szeptu — no co ?
Gawrik odwrócił się zasępiony.
— Nic. Chcesz pojechać z nami łodzią?
— Kiedy?
— A zaraz. Ja, Motia i ty. Pod żaglem.
— Szczekasz.
— Pies szczeka.
— Pod żaglem?
— Możesz mi w oczy plunąć, jeżeli nie.
— Na spacer?
— Niechaj będzie na spacer. Chcesz?
— Co za pytanie!
— No to — szybko! Jechać łodzią pod żaglem!
Byłoby zbyteczne dodawać, że Pietia nie pobiegł na górę po czapkę. W
dziesięć minut chłopcy byli już na brzegu.
Łódź, z umocowanym masztem i zwiniętym żaglem zsunięta do
połowy na morze, kołysała się na lekkiej fali.
Motia krzątała się boso na dnie łodzi układając w skrzynce pod rufą
beczułkę z wodą i bochenek żytniego chleba.
— Piet’ka, pchnij — rzekł Gawrik napierając ramieniem na rufę.
Chłopcy wparli się w burtę i bez zbytniego wysiłku zepchnęli łódź skacząc
do niej już w biegu.
— Naprzód!
Gawrik zręcznie rozwiązał i napiął nowy czworokątny żagiel. Słaby
wietrzyk wydął go natychmiast. Łódź pociągnęło bokiem. Klęknąwszy na
rufie Gawrik z trudem założył ster.
Łódź poczuła ster i zaczęła sunąć prościej.
— Uwaga!
Pietia ledwie zdążył przysiąść i pochylił się.
Przekręcony wiatrem przeszedł żagiel nad samą głową od lewej strony
ku prawej odsłaniając iskrzące się morze i zamykając widok na gliniasty
brzeg, na którym mama Moti stała po kolana w burzanie i dzikiej
pietruszce osłaniając ręką oczy.
Gawrik nacisnął rękojeść steru i przywarł do niej plecami. Maszt
pochylił się z lekka. Woda dźwięcznie zaszemrała po burcie. Podskakując i
pluszcząc płaskim dnem po fali łódź wyszła na otwarte morze i popłynęła
wzdłuż brzegu.
— Dokąd jedziemy ? — spytał Pietia.
— Zobaczysz.
— A daleko?
— Dowiesz się.
W oczach Gawrika zalśnił znowu ten sam zły, skupiony błysk.
Pietia spojrzał na Motię. Dziewczynka siedziała na dziobie, bose nogi
zwiesiła za burtę i patrzyła nieruchomo przed siebie. Policzki miała mocno
zapadnięte; wiatr targał jej włosy nie dość jeszcze odrosłe, żeby można
było zapleść je w warkoczyki.
Przez pewien czas wszyscy milczeli.
Nagle Gawrik wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął z niej duży zegarek
z czarnej stali. Z powagą przyłożył go do ucha, słuchał przez chwilę, jak
tika, a następnie otworzył nie bez trudu pokrywkę swoim marmurkowym
paznokciem, usianym mnóstwem białych plamek, które, jak wiadomo,
przynoszą człowiekowi szczęście.
Gdyby Gawrik wyciągnął z kieszeni żywą żmiję albo garść
drogocennych kamieni, Pietia nie byłby bardziej zdziwiony.
Własny zegarek kieszonkowy! To było prawie to samo, co własny
rower albo własne montechristo. Może nawet więcej.
Pieti dech zaparło. Nie wierzył swoim oczom. Był zgnębiony.
A Gawrik zaczął tymczasem w skupieniu liczyć wskazującym palcem
cyfry mrucząc pod nosem:
— Jedna godzina, dwie, trzy, cztery, pięć... Dziewięć i jeszcze trochę.
To nic. Zdążymy.
— Pokaż! — krzyknął Pietia nie posiadając się ze zdumienia.
— Nie rusz, nie kupisz.
— To twój?
— Nie.
I ciągnąc Pietię za rękaw do siebie szepnął mu tajemniczo:
— Partyjne. Z Komitetu. Rozumiesz?
— Rozumiem — szepnął Pietia, chociaż nawet nie zaczynał rozumieć.
— Słuchaj, co ci powiem — ciągnął dalej Gawrik spoglądając z ukosa
na Motię. — Naszego marynarza złapali. Słyszysz? Siedzi teraz w
więzieniu. Szósty dzień. Po tamtej majówce złapali go na Langeronie. Ale
dokumet ma on oczywiście na inne nazwisko. Jak dotychczas nic
strasznego. Lecz jeżeli tamte dranie wykryją, to już módl się i postaw
Bogu świeczkę — zaraz go powieszą. Słyszysz? A oni mogą lada chwila
wykryć. Zgolą mu wąsy. Znajdą jakiegoś judasza, postawią oko w oko i
wykryją. Teraz rozumiesz, jaka to brzydka sprawa?
— Łżesz! — krzyknął Pietia przerażony.
— Jeżeli ci mówię, to znaczy, że wiem. Więc teraz słuchaj dalej. Póki
on siedzi tamoj, jeszcze nie wykryty, jemu na wolności urządzają ucieczkę.
Komitet urządza. Dzisiaj właśnie równo o dziesiątej i pół będzie uciekał z
więzienia prosto na Wielką Fontannę, a stamtąd na naszej łodzi pod
żaglem z powrotem do Rumunii. Teraz rozumiesz, dokąd jedziemy? Na
Wielką Fontannę. Przeprawiamy łódź. A zegarek przyniósł mi Tierientij z
Komitetu, żeby nijakiego spóźnienia nie było.
Gawrik wyjął znowu zegarek i zaczął patrzeć na niego uważnie.
— Bez ździebka dziesiąta. Zdążymy w samą porę.
— A jakże on ucieknie? — szeptał Pietia. — Przecież go tam pilnują i
dozorcy, i wartownicy.
— To nic. O dziesiątej i pół ma właśnie spacer. Wyprowadzają ich na
spacer na podwórze więzienne. Musi tylko przez ogródek przebiec, a na
małofontańskiej drodze czeka już na niego Tierientij z dorożką. I w te pędy
do łodzi. Rozumiesz?
— Rozumiem. Ale jakżeż on przelezie przez mur więzienny? Toć mur
wysoki! O, taki! Do drugiego piętra. Zanim przelezie, zastrzelą go z
karabinu.
Gawrik skrzywił się.
— Ależ nie! Słuchaj przecie. Po co ma leźć przez mur. Tierientij mur
wysadzi.
— Jak to wysadzi?
— Dziwaku! Mówię, że wysadzi. Zrobi w nim wyłom. Nocą jeden
człowiek z Komitetu podłoży tanamid, a dzisiaj o dziesiątej i pół z rana,
akurat kiedy marynarz zacznie spacer, Tierientij podpali lont z tamtej
strony i w te pędy do dorożki. I będzie czekał. Tanamid ja-ak wy-bu-chnie!
Pietia spojrzał surowo na Gawrika.
— Co wybuchnie?
— Tanamid.
— Co takiego?!
— Tanamid — powtórzył Gawrik cokolwiek mniej pewnie. — A co?
— Nie tanamid, lecz dynamit! — rzekł Pietia pouczająco.
_ Niech będzie dynamit. Nieważne, byleby mur rozerwało.
Pietia teraz dopiero uświadomił sobie w całej pełni sens słów Gawrika.
Poczuł, jak plecy jego pokryły się „gęsią skórką”. Spojrzał na przyjaciela
wielkimi, ciemnymi oczami.
— Daj słowo honoru, że to prawda.
— Juści, że słowo honoru.
— Przeżegnaj się.
— Na Święty Krzyż, na cerkiew.
Gawrik szybko z przejęciem przeżegnał się na klasztorne kopuły
Wielkiej Fontanny. Ale Pietia wierzył mu i tak. Kazał mu przeżegnać się
tylko dla porządku. Całą duszą swoją Pietia czuł, że to prawda.
Gawrik zwinął żagiel. Łódź uderzyła o maleńkie molo dla łódek. Brzeg
był pusty i dziki.
— Czy nie masz chusteczki ? — spytał Gawrik Pietię.
— Mam.
— Pokaż!
Pietia wyjął z kieszeni chusteczkę do nosa, na widok której ciocia z
pewnością zemdlałaby. Ale Gawrika zadowoliła ona w zupełności. Skinął
poważnie głową.
— Dobra. Schowaj.
Potem spojrzał na zegarek. Była „dziesiąta i ździebełko”.
— Ja zostanę w łodzi — rzekł Gawrik — a ty i Motia biegnijcie na
górę i stójcie tam w zaułku. Będziecie czekali. Jak tylko podjadą,
zamachajcie chusteczką, żebym rozwinął żagiel. Rozumiesz dobrze,
Piet’ka?
— Rozumiem dobrze... A jeżeli wartownik postrzeli ich?
— Spudłuje — rzekł Gawrik z przekonaniem i uśmiechnął się z
powagą. — Wartownik jest akurat z Dofinówki, znajomy. Leć, Piet’ka. Jak
tylko zauważysz ich, zaraz zacznij wymachiwać. Potrafisz?
— Co za pytanie!
Pietia i Motia wyleźli z łodzi i pobiegli na górę.
Tutaj, jak i na całym wybrzeżu od Lustdorfu do Langeronu, dzieci
znały każdą ścieżkę. Przedzierając się przez kwitnące krzaki dzikiego bzu,
chłopiec i dziewczynka wdrapali się na wysokie urwisko i zatrzymali się w
zaułku między dwiema willami. Było widać stąd szosę i morze.
Daleko w dole malutka łódź kołysała się koło lilipuciego mola. A sam
Gawrik był ledwie widoczny.
— Motia, słuchaj, co ci powiem — rzakł Pietia rozejrzawszy się
dokoła. — Ja wlezę na morwę — stamtąd dalej widać — a ty chodź po
zaułku i też patrz i uważaj. Kto pierwszy spostrzeże.
Mówiąc prawdę, można było nie wdrapywać się na morwę, bo i z
urwiska również wszystko było doskonale widać. Ale Pietia poczuł się już
zwierzchnikiem. Miał ochotę dokonywać wyczynów i komenderować.
Chłopiec z rozbiegu wdrapał się z trudem na drzewo rozdzierając przy
tym spodnie na kolanach. Ale to nie tylko nie zmieszało go, lecz na
odwrót, uczyniło go jeszcze bardziej groźnym i dumnym.
Usiadł na gałęzi jak na koniu i nachmurzył się.
— No, czego stoisz? Masz chodzić!
— Zaraz.
Dziewczynka podniosła na Pietię wylękłe oczy, pełne oddania,
obciągnęła obiema rękami spódniczkę i poszła z powagą zaułkiem ku
drodze.
— Stój! Zaczekaj!
Motia zatrzymała się.
— Słuchaj, co ci powiem. Jak tylko ich zobaczysz, zaraz wołaj do
mnie. A jak tylko ja zobaczę, zaraz będę wołał do ciebie. Chcesz?
— Chcę — odparła cieniutkim głosikiem dziewczynka.
— No, idź już.
Motia odwróciła się i poszła w głębokim cieniu zielonawomlecznych
akacji, gotowych lada chwila zakwitnąć. Na pokrytej kurzem drodze
zostawały ślady jej maleńkich, bosych pięt.
Doszła do rogu, postała tam i zawróciła.
— Jeszcze nie jadą. A u ciebie?
— I u mnie jeszcze nie jadą. Przechadzaj się dalej.
Z początku zabawa ta bardzo się chłopcu podobała.
Ogromnie przyjemnie było siedzieć wysoko na drzewie wpatrując się z
natężeniem w koniec zaułka — czy nie ukaże się pędząca dorożka.
O jakże wyraźnie wyobrażał sobie Pietia spienionego konia i woźnicę
wymachującego nad głową świszczącym batem! Dorożka nadjeżdża
pędem! Z rewolwerami w ręku wyskakują z niej Tierientij i marynarz. Za
nimi biegną dozorcy. Tierientij i marynarz odstrzeliwują się. Dozorcy
jeden za drugim padają zabici. Pietia, ile sił w rękach, wymachuje
chusteczką, zeskakuje zręcznie z drzewa i przeganiając wszystkich pędzi
do łodzi, żeby pomóc rozwinąć żagiel. A Motia dopiero teraz domyśliła
się, że to oni przyjechali. Nic dziwnego — toż to dziewczynka. Ale czas
mijał, a nikogo nie było. Zaczęło być trochę nudno. Pieti sprzykrzyło się
spoglądanie na olśniewająco białą szosę — toczyła się po niej kareta z
angielskim woźnicą, ubranym jak Eugieniusz Oniegin, to przejeżdżała z
hałasem fura wioząca sztuczny lód. Wówczas stawało się szczególnie
gorąco i szczególnie chciało się pić.
Chłopiec zdążył już dawno i ze wszystkimi szczegółami obejrzeć
sąsiednią willę: jaskrawozielone trawniki, żwir na dróżkach, statuę
poplamioną liliowymi kleksami cienia, wazon, z którego zwisały długie,
ostre liście aloesu i artystę malującego krajobraz.
Artysta z podkręconymi wąsikami, z bródką hiszpańską, w aksamitnym
berecie siedział pod parasolem na składanym płóciennym krzesełku i
odchylając się w tył, uderzał długim pędzlem o płótno na sztalugach.
Uderzy — przyjrzy się z zadowoleniem, znowu uderzy i znowu się
przyjrzy.
A na odchylony w bok duży palec lewej ręki nasunięta jest paleta, owa
bez porównania ładniejsza od samego obrazu owalna deszczułka, na której
zmieszane są w obłędnym, ale czarodziejskim chaosie wszystkie barwy,
wszystkie odcienie morza, nieba, gliny, bzu, trawy, obłoków, łodzi...
Tymczasem dawno już przyjechała zakurzona dorożka i zaułkiem szli z
wolna dwaj ludzie. Przed nimi biegła Motia wołając: — U mnie już
przyjechali! Machaj! Machaj!
Pietia o mało nie spadł z drzewa. Wyciągnął chustkę z kieszeni i zaczął
gwałtownie wywijać nią nad głową.
Łódź zakołysała się silniej i Pietia ujrzał, jak Gawrik skoczył i
wymachuje rękami.
Pod morwą, na której siedział Pietia, przeszli Tierientij i marynarz. Po
ich pąsowych twarzach spływał pot. Chłopiec słyszał ich ciężki oddech.
Marynarz szedł bez czapki utykając mocno. Jego eleganckie kremowe
spodnie — te same, w których Pietia widział go ostatni raz na majówce,
były rozdarte i zabrudzone ceglastym pyłem.
Brudny, na pół rozdarty półkoszulek odsłaniał wypukłą, lśniącą od
potu pierś.
Zaciśnięte pięści były jakby omotane niebieskimi sznurkami żył.
Wąsiki zwisały. Na obrośniętej twarzy mocno uwydatniały się szczęki.
Oczy iskrzyły się suchym blaskiem. Grdyka poruszała się.
— Dzień dobry! Witajcie! — krzyknął Pietia.