Aleksander Minkowski
RYSUNEK NA OKŁADCE-ANNA LIPIŃSKA
OPRACOWANIE GRAFICZNE OKŁADKI-TOMASZ LIPIŃSKI
Skład i łamanie tekstu - Barbara Markowska,
ISBN 83-86289-09-0
Druk i oprawa: Łódzka Drukarnia Dziełowa Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45
1
Stałem przed nimi drwiąco uśmiechnięty, z rękami w kie-
szeniach.
- Osły - powiedziałem. - Stado osłów. Nie mogę patrzeć
na wasze ośle pyski.
Za plecami miałem odrapany mur naszego domu, z warsz-
tatu dobiegał zgrzyt rozwiertaka. Ojciec zjadł już kolację i do-
pasowywał sworzeń do korbowodu. Przez uchylone drzwi szo-
py wybiegał siny promień blasku, kładąc się na ich twarzach
wapienną bielą. Patrzyli na mnie w milczeniu. Czekałem, aż
się odezwą albo poruszą, zrobią cokolwiek, co mi pozwoli
splunąć im pod nogi i odejść. Oni jednak pozostawali nieru-
chomi. Tylko Rączka wodził końcem języka po górnej war-
dze.
- Czego jeszcze chcecie? - spytałem.
- Wiesz - powiedział Karol.
- No, to spłyńcie - rzuciłem. - Szkoda czasu.
- Nic nam nie powiesz? - zapytał cicho Rączka. - Ani
słówka, stary?
Odwróciłem się do nich plecami i ruszyłem wolno w stro-
nę warsztatu. Od pojemników na śmieci bił odór zgniłej kapu-
sty. Hałas w szopie przycichł na chwilę i znów się rozległ, bar-
dziej jeszcze zgrzytliwy i wibrujący.
Stali. Czułem, że nie odchodzą, że nie poruszyli się nawet,
że mierzą mi w kark zimnymi ślepiami. Przyjaciele. Kumple
serdeczni, moja cudowna paczka, za którą przedtem w ogień
bym skoczył.
- Artur!
Poznałem głos Marcina. Nie spodziewałem się, że właśnie
on mnie zawoła. Stanąłem. Wykonałem niechętnie półobrót.
- Przemyśl to sobie - powiedział cicho Marcin. - Nie od-
chodź w ten sposób. Możemy spotkać się jutro.
- Z wami? - uśmiechnąłem się. - Nie mam ochoty. Ani
jutro, ani za rok. Poszukajcie innego frajera.
Ruszyłem w kierunku szopy, ale nie wszedłem do środka,
skręciłem w lewo, przecisnąłem się przez dziurę w ogrodze-
niu. Z krzaków bryznęły na mnie krople po deszczu, który
spadł przed południem. Ziemia też była mokra i śliska. Sze-
dłem ścieżką na wyczucie, bo księżycowy sierp dawał niewie-
le światła. Było mi gorąco, w skroniach stukały młoteczki,
chciało mi się pić. Ojciec ochrzani, że nie przyszedłem mu po-
móc, mieliśmy dzisiaj razem pracować. Przyrzekłem oczyścić
gaźnik. Już go rozmontowałem, usunąłem rdzę, zostało naj-
trudniejsze - dysze. Trzeba się z nimi cackać, bo mają przekrój
włosa, a jak się rozkalibruje, zadrapie, nowe trzeba kupować.
Jestem dobry do delikatnej roboty, ojciec to wie, nie pierwszy
gaźnik każe mi czyścić. Tym razem jednak
nie gaźnik od motoru pana Wnuka ani od syrenki Sobczaków
-nasz gaźnik.
Będziemy mieli motor.
Kiedy ojciec przytargał do szopy kupę przerdzewiałego
żelastwa, uśmiechnąłem się kpiąco. Mama narobiła krzyku:
pięćset złotych?! Do pierwszego więcej niż tydzień, moje buty
się rozlatują, ona musi wreszcie kupić sobie sukienkę, a tutaj,
jak gdyby nigdy nic, całe pięćset złotych, na które tak liczyła.
Ojciec patrzył w ziemię i gniótł nie zapalonego sporta. Potem
obiecał, że jutro wydusi z Sobczaka te cztery stówy, które jest
winien za wyklepanie błotnika, i wszystko odda mamie. A ja
patrzyłem nieufnie na stertę złomu, która niegdyś była juna-
kiem. Z tego motor? Po miesiącu ojciec dokonał pierwszego
cudu odbudowując ramę. Nawet ją pokrył wiśniowym lakie-
rem: lśniła jak nowa.
Wtedy zacząłem wierzyć. Co wieczór, po powrocie z Za-
kładów, ojciec w pośpiechu zjadał kolację i szedł do szopy.
Nie grał już z Wnukiem w warcaby, nie chodził do Wasilkow-
skich oglądać w telewizji meczy ligowych; nie skusił go nawet
pojedynek „Legii” z „Górnikiem”, który wyludnił całe Grzy-
bowo. Matka wściekała się, bo wymówił Sobczakowi opiekę
nad syrenką na czas nieokreślony i została jej goła pensja oj-
cowska, bez dodatków wkalkulowanych w budżet. Ale junak
powoli zmartwychwstawał: rama wzbogaciła się o reflektor,
urosły jej koła. Zostało najtrudniejsze - napęd. To, co wydłu-
baliśmy z ojcem ze stosu żelastwa, mgliście tylko przypomina-
ło silnik...
Ścieżka wyprowadziła mnie do parku. Trochę kasztanów i
lip wokół placyku z pomnikiem Zwycięstwa. Koślawe ławki
bez
oparć. Jedyna latarnia z potłuczonym kloszem: dowód celno-
ści Józka Bubały, który go strzaskał już pierwszym strzałem z
procy, za co kwiaciarka Bubałowa zmuszona była uiścić solid-
ną karę, bowiem świadkiem wyczynu okazał się sam sierżant
Kowalczyk. Karę zapłacono pół roku temu, klosza jednak do-
tąd nie wymieniono...
Uśmiechnąłem się, przysiadłem na ławce. Pachniały lipy.
Nie opodal, w Rynku, przed budką z piwem tłoczyło się kilku
mężczyzn z kuflami w rękach. Jeden śpiewał fałszywie „Głę-
boka studzienkę”.
Ojciec będzie zły, że nie przyszedłem do warsztatu, gaź-
nik powinien być gotowy na jutro. Dlaczego na jutro? Nie ma
pośpiechu. Teraz nie spieszy mi się do nikogo ani donikąd. Je-
stem szczęśliwy. Spełniło się moje marzenie, moja nadzieja, a
raczej marzenie o nadziei - że mogę ją mieć, wolno mi się spo-
dziewać... Powinienem być szczęśliwy.
- Artur? A ja myślałem, że to dziewczyna, już cię pod-
rywać chciałem, ha, ha, ha! Włosy długie, oczy w niebo. Gra-
tulacje!
- Dziękuję - mruknąłem.
Mietek usiadł przy mnie, zapalił papierosa. Poczęstował,
odmówiłem. Był starszy ode mnie o rok, powtarzał drugą kla-
sę, barczysty, krępy, jasne włosy na jeża, ironiczne szarozielo-
ne oczy. Przez to kpiące spojrzenie nie przepadałem za nim.
Język też miał ostry, lubił wsadzać szpile. Nigdy nie było wia-
domo, mówi serio czy drwi.
- Jak tyś to zrobił? - zapytał. - Musiałeś wymyślić nie-
ziemską historię.
- Nie - odparłem. - Miała być prawdziwa.
- Mowa... - Mietek uśmiechnął się, mrugnął do mnie. -
Przyznaj się, zasunąłeś. Państwowotwórczo, co?
- Nie rozumiem - powiedziałem. - Państwowo... jak?
- Ideologicznie - wyjaśnił. - Nie strugaj naiwniaka, bra-
ciszku.
W aleję weszła jakaś para, facet obejmował dziewczynę,
szeptali coś do siebie. Nie dostrzegli nas, usiedli na sąsiedniej
ławce.
- Oczywiście - odparłem. - Wkleiłem nawet portrety
wodzów rewolucji. Ty wiesz wszystko, Mieciu.
Zmieszał się na moment. Długo wgniatał w ziemie nie-
dopałek obcasem mokasyna.
- Przepraszam - rzucił. - Nie poznałem się na tobie. W
Szekspira też z początku nie wierzono, jeszcze dziś mówi się,
że ktoś mu to wszystko napisał. Chodziłeś na konsultacje do
Rury?
Polonistka wiedziała, że biorę udział w konkursie, prosiła
nawet o pokazanie tekstu - wymigałem się jakoś. Wstyd. Na-
tychmiast rozszyfrowałaby wszystkie postacie, choć pozmie-
niałam imiona. A tamci, członkowie jury - byli to ludzie obcy,
anonimowi, jakby nierzeczywiści. Nie wierzyłem zresztą, że
dostrzegą mój tekst...
- Tylko nie mów nikomu - powiedziałem do Mietka. -
To ona napisała. Pod moim nazwiskiem, bo autorem musiał
być uczeń. Kapujesz?
- Dobra, koleś - Mietek klepnął mnie w plecy. - Wiesz, że
lubię pożartować. Grunt to humor, no nie? Jakem przeczytał w
gazecie twoje nazwisko, aż mnie zakłuło w dołku. Sława, bra-
cie, na cały kraj! Co na to twoja paczka?...
Zawiesił głos, jakby mi dawał do zrozumienia, że z ja-
kichś względów nie dopowie kilku jeszcze słów. Ze wie coś
albo się domyśla. Patrzył na mnie. A ja odwróciłem głowę i
popatrzyłem na zakochanych. Całowali się. Na pewno odkryli
już naszą obecność i nic sobie z niej nie robili. Zakochani.
Oboje w dżinsach, koszulkach sportowych. Padało na nich
światło od latarni ze stłuczonym kloszem. Spojrzałem w drugą
stronę; jeśli ludzie kochają się i nie mogą tego ukryć, nietak-
towny jest ten, kto podgląda. Powiedziałem to kiedyś mamie,
a ona: rozpusta, zgorszenie, bezeceństwo! Żeby w miejscu pu-
blicznym, przy ludziach?! Jak ja byłam panienką... Mowa. Od-
parłem, że w takim razie należy wybudować całowalnie, spe-
cjalne boksy z kwiatami i szklanym dachem, żeby widać było
księżyc, gdzie zakochani mogliby się do syta całować i trzy-
mać za ręce, nie budząc zgorszenia starszych pań. Dostałem
po łbie ścierką do naczyń, pewno za „starszą panią”, i usłysza-
łem, że jestem zepsuty do szpiku kości.
- Co na to twoi? - powtórzył cicho Mietek. - Bo mam
wrażenie...
Urwał. Znów dostrzegłem cienki uśmieszek.
- Nie rozumiem - mruknąłem. - Normalka. Czego ty
chcesz właściwie?
Poczułem na ramieniu dłoń Mietka. Milczał długą chwilę.
Przestał uśmiechać się, patrzył przed siebie z zadumą, niemal
smutkiem.
- Ty ich tak z mety nie potępiaj - odezwał się półgłosem.
- Przemyśl dobrze.
- Co mam przemyśleć? - zapytałem.
- Na ich miejscu czułbyś pewnie to samo.
- Możesz jaśniej?
- Kiedy czytam dobrą książkę - powiedział Mietek - wy-
daje mi się, że mógłbym napisać taką samą. Znasz to?
Trafił. Niegdyś, nim zabrałem się do pisania, odczuwałem
podobnie. Jak gdyby autor podejrzał moje uczucia i myśli.
Słowa, zdania, fabuła - przecież i ja mógłbym wymyślić na
przykład historię o pilocie i chłopcu z planety, na której rośnie
róża... „Mały Książę” - moja ulubiona książka. I piątki z wy-
pracowań. Pani Rurawska, polonistka: „Wygląda na to, że
masz uzdolnienia pisarskie, Arturze. Chyba myślisz o studiach
filologicznych?” Ja: „Raczej politechnika, proszę pani. Ojciec
mówi, że to fach najpewniejszy. Naczelny inżynier Zakładów
jeździ polskim fiatem”. Śmiech w klasie, jakbym dowcip po-
wiedział. Tylko Rura nie uśmiecha się, patrzy w dziennik:
„Tak, no cóż, to twoja sprawa, Arturze”...
- Znam - odparłem.
- Może im się teraz wydawać, że potrafiliby tak samo
-powiedział Mietek. - Albo i lepiej. Żałują, że nie wzięli udzia-
łu w konkursie.
- Bzdura - rzuciłem. - Sami mnie namawiali. Żaden nie
myślał o starcie, wszyscy do mnie, że ja, niby, jeden... Wyrę-
czali mnie nawet w różnych rzeczach, bo to był kawał roboty,
a termin krótki, na odrabianie zadań domowych czasu mi nie
starczało. Karol załatwiał matmę, Marcin chemię i fizykę,
Rączka pomagał w warsztacie staremu...
- No właśnie! - podchwycił Mietek. - Dziwisz się teraz?
Zadra, braciszku. Tobie sława, wakacje w Złotych Piaskach,
druk w gazecie, a im...
- Druk? - przerwałem mu. - Myślisz, że to wydruku-
ją?...
Mietek popatrzył na mnie ze zdziwieniem.
- Z choinki się urwałeś? - powiedział. - A jak niby?
Pierwsze nagrody zawsze się drukuje.
- Nie chcę! - rzuciłem. - Nie pozwolę. Mam chyba pra-
wo nie zgodzić się na druk...
- Nie pajacuj - powiedział Mietek. - Możesz to kolegom
zasunąć, ale nie mnie. Słyszałeś o gościu, który by nie chciał
zobaczyć w gazecie swojego kawałka? Kokiet z ciebie, bra-
ciszku.
Zaśmiał się, znów poklepał mnie po plecach. A ja sie-
działem zastygły, półprzytomny: wydrukują... w gazecie...
każdy będzie mógł przeczytać... i ona też... za nic!
Jak mogłem o tym nie pomyśleć?!
Trzeba coś zrobić. Natychmiast. Napisać do Warszawy,
wysłać depeszę... że co? Dlaczego? Jak wytłumaczyć, że nie
chcę, aby drukowano?
- A ich to dręczy - usłyszałem głos Mietka - zawiść, naj-
bardziej ludzkie z uczuć. Marcin i Karol też są dobrzy z pol-
skiego... Nawet Rączka może przypuszczać, że wykosiłby cię,
gdyby napisał...
- Daj spokój - przerwałem mu. - Wcale nie o to chodzi
między nami. Jak myślisz, mogę zabronić publikacji?
- Ten znowu swoje! - Mietek huknął się dłonią w udo. -
Czyś ty chory? Nie, nie możesz, braciszku. Tekst jest teraz
własnością Wydawnictwa, wolno im zrobić, co zechcą.
- Niemożliwe... - szepnąłem, zamykając oczy.
Mietek trącił mnie w ramię, spojrzałem na niego.
- Coś ty tam powypisywał, braciszku? Dyra obsmarowa-
łeś? Doniosłeś, że stary kombinuje na lewo?
- Stary nie kombinuje - rzuciłem. - Zresztą, nie twój in-
teres.
- Może coś o Joaśce? - zaśmiał się Mietek.
Wstałem z ławki. Zakochani już się nie całowali, patrzyli
w niebo, pewno szukali swojej szczęśliwej gwiazdy.
- Cześć! - powiedziałem.
- Nie miej im za złe - rzucił Mietek. - Przyjaciel to też
człowiek. Cała buda plotkuje, że koniec z waszą przyjaźnią.
Zawiść? Może nie tak. Ale spółka. Karol przyniósł gazetę
z wiadomością o konkursie: pamiętnik, wspomnienie, nowela,
młodzież o sobie, prace indywidualne lub kolektywne, obję-
tość do czterdziestu stron maszynopisu, cenne nagrody. Mar-
cin natychmiast zwrócił się z tym do mnie: Spróbuj, Artek, pi-
sać potrafisz, tematów nie brakuje. Rączka sypnął tematami:
draka z dyrektorem, pomoc przy zbiórce ziemniaków, akcja
„Niewidzialnej Ręki”, likwidacja bandy Ryżego, która wymu-
szała okup na uczniach młodszych klas. Serwowali mi proble-
my, pomysły, przypominali ciekawe zdarzenia z ostatnich lat.
A przecież z tego nie skorzystałem. Napisałem o czymś
zupełnie innym, sekretnym, moim wyłącznie. Dlatego nie po-
kazałem im tekstu, tłumacząc, że nie zostawiłem sobie kopii.
Byli trochę rozżaleni, ale machnęli ręką. Zapewniałem ich, że
nie mam szansy nawet na wyróżnienie: nie wyszło mi.
Kłamałem. Czułem, że wyszło.
Oni zaś, kiedy pisałem, cackali się ze mną jak z jajkiem.
Więc spółka?
Kiedy Karol chorował, też pomagaliśmy jego matce:
noszenie węgla, zakupy, bielizna do magla. Po kolei co-
dziennie przerabialiśmy z Karolem materiał szkolny. I cóż z
tego? Zwyczajna rzecz, nawet nam nie podziękował: między
przyjaciółmi to niepotrzebne.
- Czemu nie jesz? Artek, do ciebie mówię!
Spojrzałem na matkę, miała czerwoną twarz od pochy-
lania się nad płytą kuchenną. Ojciec w milczeniu przeżuwał
kaszankę.
- Marzy - mruknął. - Po tej nagrodzie dostał komplet-
nego hysia. Dlaczegoś nie przyszedł do warsztatu?
- Coś mi wypadło. Jutro ci zrobię ten gaźnik.
- Na jutro miał być zapłon - powiedział ojciec, przeła-
mując kromkę razowca i zgarniając nią z talerza brunatne
okruchy kaszanki.
Matka z brzękiem cisnęła patelnię do zlewu, odkręciła
kran. Najpierw syk pary, potem piskliwy jazgot druciaka.
- Kiedy wreszcie skończysz? - rzuciła znad zlewu. -
Sobczak znowu mnie pytał.
- Zaczeka - mruknął ojciec.
- Albo nie. - Druciak rozjazgotał się jeszcze wścieklej. -
Znajdzie sobie innego. I Wnuk też znajdzie, zobaczysz!
- Nic się nie bój, Jagna...
Ojciec wytarł usta grzbietem dłoni i ziewnął szeroko.
Wstawał do pracy o piątej, był już zmęczony. Czekał, aż mat-
ka zwolni zlew, żeby się umyć i uciec do łóżka.
- A kto ma się bać? - zapytała matka. - Potrzebuję pie-
niędzy, Może mi powiesz, w czym on pojedzie do Bułgarii?
Nawet spodni porządnych nie ma, wyrósł, te zielone do kostek
mu nie sięgają.
- Ja go nie wysyłam do Bułgarii - powiedział ojciec i
uśmiechnął się lekko. - Tutaj też można wypocząć. Lasy, je-
zioro. Co, Artek?
Nie odpowiedziałem. Patrzyłem nieruchomo w talerz z
resztkami kaszanki. Nie chciało mi się jeść.
- Daj mu spokój, Antoni.
- Przypuszczam, że można by dostać równowartość w
gotówce... - półgłosem odezwał się ojciec.
- Za co dostać? - spytała mama.
- No, zamiast Bułgarii - wyjaśnił nie patrząc na mnie. -
Byłby ładny pieniądz. Ubranie mu potrzebne, buty, swetra też
nie ma, ciepła kurtka na zimę, może starczyłoby i na rower...
co?
Dopiero teraz na mnie spojrzał. Pytająco, niepewnie. By-
łem pochłonięty kaszanką.
- A daj że spokój... - usłyszałem głos matki.
Czułem, że i ona patrzy na mnie z uwagą. Jazgot urwał
się, brzęknęła odstawiana patelnia. Duża niebieska mucha z
buczeniem tłukła o szybę.
- Nie - powiedziałem cicho.
- Pewno, że nie! - podchwyciła mama. - Bułgaria to Buł-
garia, pieniędzy za to nie dadzą. Nagroda przecież. Pamiętasz,
chciałeś wymienić na gotówkę bony towarowe, coś je od Rady
Zakładowej dostał na pierwszego maja. Nie wyszło.
- Fakt - zgodził się ojciec. Zdjął koszulę i ruszył wolno
do zlewu. - Jak sobie chcecie, nie nalegam. Myślałem tylko...
Nie dokończył. Wsadził głowę pod kran, odkręcił kurek.
Ramiona i plecy miał pokryte splotami muskułów, w pochyle-
niu rysowały się szczególnie wyraziście. Chciałbym tak być
umięśniony.
- Jutro nie będzie warsztatu - powiedziała matka. -Wszy-
scy idziemy na działkę.
- Jagna!... - jęknął ojciec spod kranu.
- Na działkę! - powtórzyła twardo mama. - Sama nie
dam rady, wszystko chwastami zarosło.
Ta działka za miastem nie była dla nas przyjemnostką,
miejscem letniego wypoczynku; stanowiła pozycję w bu-
dżecie. Ziemniaków i kapusty starczało na całą zimę, ogór-
ków, sałaty i pomidorów do późnej jesieni. Rosły tam również
rzodkiewki, cebula, buraki i koper, a za żywopłot służyły krza-
ki porzeczek. Jabłonka pośrodku działki była moją własnością:
zasadziłem ją z ojcem sześć lat temu, w tym roku po raz
pierwszy miała zaowocować.
Ojciec zakręcił kran, po omacku znalazł ręcznik. Matka
krzątała się w pokoju, ścieląc łóżko.
- Idę do siebie - powiedziałem.
Od wiosny byłem królem życia: przenosiłem swoje rzeczy
z kuchni na strych, mając do wyłącznej dyspozycji kilkadzie-
siąt metrów mrocznawej przestrzeni, pachnącej jabłkami, sia-
nem i wysuszonym drewnem. Dopiero późnojesienne chłody
zapędzały mnie z powrotem do kuchni, bo strych nie miał
ogrzewania.
- Zaczekaj - powiedział ojciec wycierając ręcznikiem ra-
miona i szyję. - Co się tam u was stało?
- Co się miało stać... - mruknąłem. - Wszystko w po-
rządku.
- Chłopaki nie przychodzą.
- Koniec roku szkolnego. - Wzruszyłem ramionami. -
Każdy ma kupę zajęć.
- Kręcisz, Artek.
- Może nie? - zaatakowałem. - Szkoła, odrabianie lekcji,
potem gonisz mnie do warsztatu albo matce w domu muszę
pomagać. Kiedy mam się spotykać z kolegami?
Ojciec odwiesił ręcznik, rozczesał grzebykiem mokre,
sterczące włosy.
- Kręcisz - powtórzył. - Przedtem jakoś znajdowałeś
czas.
- Bo mi się chciało - mruknąłem.
- A teraz?
- Polubiłem samotność - odparłem niby to żartobliwie,
manewrując między stołem a ścianą w kierunku drzwi. - Od-
kryłem, że najfajniej jest człowiekowi z sobą samym. Z książ-
ką albo gitarą...
Ojciec przytrzymał mnie w progu, obrócił twarzą do sie-
bie...
- Już nie będzie zespołu big-beatowego? - zapytał z
uśmieszkiem. - A ja wierzyłem, że zakosicie Beatlesów. Karol
odgrażał się, że podbijecie cały świat.
- Niech podbija - rzuciłem. - Beze mnie.
Ojciec położył mi ręce na ramionach. Był wciąż jeszcze
wyższy ode mnie, ale różnica malała z każdym miesiącem. do
nadgonienia jakieś sześć centymetrów.
- Nie podobało mi się, że gnasz na złamanie karku, Mar-
cin skinie na ciebie palcem. Mówiłem ci. Ale bez kolegów też
nie jest dobrze - powiedział.
- Nie narzekam - mruknąłem.
- O co wam poszło? - zapytał ojciec.
Milczałem chwilę. Potem spojrzałem w okno, szyba za-
szła parą, widać było przez nią mdły kontur świateł po stronie
ulicy.
- Zawiść - rzuciłem sucho. - Szlag ich trafił, że dostałem
nagrodę. Uważają się za wspólników.
Ojciec zdjął ręce z moich ramion. Twarz mu się nachmu-
rzyła, sapnął, zaczął masować dłonią włochatą pierś.
- Pora spać - powiedział. - Wal do siebie, Artek. Nie da
rady, jutro musi być działka, gaźnik zrobisz pojutrze. Jak się
weźmiemy ostro, za trzy tygodnie motor będzie na chodzie.
Jeszcze zdążymy poszaleć przed tą twoją Bułgarią. Nie gnie-
wasz się?
- Nie - odparłem, pochylając głowę. - Wiem przecież, że
z forsą jest krucho.
- Myślałem o twoich potrzebach - ojciec uśmiechnął się.
- Ale i z tego wybrniemy... - pochylił się do mnie. - Nic matce
nie mów, szykuje się niespodzianka, od pierwszego podwyżkę
dostaję...
Mrugnął do mnie, klepnął w policzek. Kołyszącym się
krokiem odszedł do pokoju. Ten krok został mu z czasów, kie-
dy służył w marynarce.
Obudziłem się późno, miałem dzień wolny od zajęć: os-
tatnia rada pedagogiczna przed wystawieniem rocznych ocen.
Przez okno w suficie wpadał mocny, jasnobłękitny blask, do-
latywało ćwierkanie wróbli, które czarną chmarą oblepiły ga-
łęzie klonu.
Usiadłem na materacu. Mój strych urządzony był komfor-
towo: miałem tutaj regały z desek pooddzielanych cegłami,
okrągły stół z brzozowego kloca, szafkę z mnóstwem szuflad,
olbrzymi fotel pokryty kolorową płócienną płachtą, żeby nie
widać było dziur w zetlałej skórze. Dziury w ścianach zasła-
niała mapa Polski
i kolekcja plakatów, uzbierana dzięki przyjaźni z kierowni-
kiem kina: w zamian za pomidory z działki i pomoc przy kon-
serwacji motoroweru dostałem afisze z „Cyrku straceńców”,
„Struktury kryształu”, „Polowania na muchy”, „Kardiog-
ramu”, „Krajobrazu po bitwie”. Nadawały strychowi wygląd
wesoły i kolorowy.
Zrobiłem świecę, później mostek, wykonałem dwanaście
pompek i tyleż przysiadów. Potem zszedłem na dół, do kuch-
ni. Matki nie było, domyśliłem się, że poszła na działkę. Nie
wiedziała, że mam dziś wolny dzień, inaczej ja także byłbym
już na działce.
Umyłem się szybko, zjadłem dwie kromki chleba z mar-
moladą, popiłem szklanką kawy z mlekiem. Przyszło mi na
myśl, że postąpiłem trochę po świńsku, ukrywając przed
mamą, że nie mam dziś lekcji. Ona się tam męczy, a ja... Do
dyni, czy nie wolno mi się troszkę pobyczyć?! Marcin, na
przykład, nic nie robi w domu, jego starzy uważają, że powi-
nien się tylko uczyć, podobno matka nawet mu buty czyści. Z
tymi butami to chyba lipa, dowcip Karola, ale fakt, że obo-
wiązków nie ma żadnych, po szkole jest wolny jak wróbel.
Mają niektórzy życie...
Uświadomiłem sobie, że myślę o Marcinie ze wzgardliwą
niechęcią... Nigdy przedtem w ten sposób o nim nie myślałem.
Coś nowego. Ale i sytuacja jest nowa, zaskakująca, jakiej nig-
dy bym się nie był spodziewał: zdrada.
Mocne słowo. Może zbyt mocne. Po prostu rozczarowa-
nie. Okazali się inni, niż sądziłem, w godzinie próby nie wy-
trzymali, obnażyli się, pękli.
Przedtem Joaśka, a teraz oni.
Poszedłem na górę, wyciągnąłem gitarę zza szafki,
wziąłem
kilka akordów. Była to melodia skomponowana przez Karola -
cygańska, tęskna, dopiero w refrenie wybuchająca dziką gwał-
townością. Zanuciłem tekst.
Karolowi i Rączce tekst się podobał, Marcinowi nie.
Twierdził, że ułożyłem go zgrabnie, ale treść jest równie ponu-
ra, co banalna. Czułem, że ma rację, ale broniłem się: nie pe-
symizm, lecz protest przeciwko zimnym draniom, są przecież
tacy, a banał... piosenka ma prawo być banalna, inaczej nie
wpadnie w ucho. Rączka uważał, że w przyszłości będzie to
szlagier, przebój nad przeboje - gdy staniemy się sławni.
Sławni....Carol's Big-Band”, ARKAMARA (od ARtur,
KA-
rol, MArcin, RączkA) albo, lepiej jeszcze, ARKAMAR-
SJA-NIE... Nigdy w to na serio nie wierzyłem. Chyba tylko
Karol i Rączka traktowali poważnie bajkę o Wielkim Podboju.
Dlaczego więc Marcin trzyma teraz z nimi?
Cisnąłem gitarę na materac, zbiegłem na dół po trzesz-
czących, drewnianych schodach.
- Uważaj, wariacie! - krzyknęła za mną sąsiadka, pani Ko-
ziołowa. - Nogi połamiesz!
Wyszedłem na podwórze. Słońce uderzyło mnie w oczy,
oślepiło na moment. Nie piekło jeszcze, ale za parę godzin bę-
dzie potężny upał. Przeciągnąłem się, odetchnąłem głęboko:
powietrze było rześkie, pachniało świeżą zielenią. Od rogu po-
dwórza biegły głośne plaśnięcia, spojrzałem w tamtą stronę i
zobaczyłem Joannę.
Miała na sobie kraciastą spódniczkę mini i odwieczny ja-
snobłękitny sweterek, który niegdyś był ciemnoniebieski, nim
spłowiał od słońca i prania. Rude, prawie czerwone włosy spa-
dały luźno poniżej ramion.
Czyściła dywan - olbrzymi, liszajowaty, poprzecierany ze
starości. Jeleń zamiast pyska miał postrzępioną dziurę. Trze-
paczka z furkotem spadała na jeleni zad, wzniecając obłoczki
kurzu.
Chciałem już odejść, kiedy zobaczyłem Nerwusa - wypadł
z bramy i ostrym krokiem szedł w stronę Joaśki. Był w sa-
mych tylko spodenkach kąpielowych, suchy, żylasty, o po-
marszczonej twarzy małpiszona. Pracował jako stróż nocny i
sypiał potem do obiadu.
- Ty łobuzico! - wrzasnął. - Gdzie trzepiesz?! Ile razy
mówiłem, żeby trzepać po tamtej stronie?!
- Trzepak jest tutaj - powiedziała spokojnie Joanna,
okładając dywan trzepaczka.
- A przenieść nie łaska?!
- Wszyscy tu trzepią, panie Prażuch. Nie dam rady prze-
nieść trzepaka, za słaba jestem.
Nerwus uniósł w górę zaciśniętą pięść.
- Sto razy przenosiłem na tamten koniec podwórza i cią-
gle wraca pod moje okno! - krzyknął. - Czyja to robota, pa-
nienko? Czyj dowcip, pytam?
- Nie mój - odparła Joaśka. - Daj mi pan święty spokój.
- To ja chcę spokoju, ruda wydro! - zawył piskliwie -
Spać chcę po pracy, rozumiesz?! Zabieraj tę szmatę i swoje
gołe nogasy, bo jak nie...
- Nic panu do moich nóg - rzuciła ostro Joanna, przesta-
jąc trzepać i odwracając się twarzą do Nerwusa.
- I tylko nie wydra, dobrze?
Prażucha aż zatkało z wściekłości. Posiniał, zgiął się do
skoku.
- Jeszcze pyskujesz?! - sapnął. - Zdejmę pas, przyłożę,
spiorę do krwi, ty smarkulo zatracona!...
Joanna spojrzała na jego spodenki kąpielowe i parsknęła
śmiechem, wyszczerzając równe, białe zęby. Nerwus raptow-
nie przygasł, rozejrzał się bezradnie.
- Bywa, panie Prażuch - wtrąciłem się, stanąwszy ple-
cami do Joanny. - Jedni mają szacunek dla człowieka pracy, a
inni nie.
Prażuch z rezygnacją pochylił głowę.
- Teraz już nie zasnę... - wymamrotał. - Jak mnie wybić
ze snu, koniec. A przez całą noc oka nie zmrużyłem, była kon-
trola...
Powoli, ze schyloną wciąż głową, odszedł do bramy.
Wsadziłem ręce w kieszenie. Nad dachami zataczały koła
cztery białe gołębie Walka Dudziaka. Wałek-Gołębiarz stał na
dachu obok komina i kręcił kijem z uwiązaną na końcu chust-
ką.
- Świnia - usłyszałem. I po pauzie: - To ty przeniosłeś
trzepak.
- Zgadza się - rzuciłem w przestrzeń, pochłonięty ob-
serwowaniem białych ptaków. - Przeszkadzał przy szopie. Te-
ren jest nasz, a dywanów nie mamy.
- Świnia - powtórzyła Joanna. - Nerwusowi tego nie po-
wiedziałeś.
- Nie pytał - uśmiechnąłem się kpiąco. - Trzeba sza-
nować ludzi pracy. Mogłaś trzepać na krzakach, za ogro-
dzeniem, tam ziemia niczyja.
- Zapamiętam to sobie, Artur. Zapamiętam dobrze ten
twój numer z Nerwusem.
Chciałem odwrócić się do niej, wyciągnąć ręce...
- W porząsiu - powiedziałem. - Postaram się regularnie
wzbogacać ci pamięć. Podobno futra z wydry są bardzo dro-
gie.
- Poproszę Stacha, żeby z tobą pogadał. Tym razem two-
ja paczka ci nie pomoże.
Usłyszałem jej śmiech - złośliwy, triumfujący. Splunąłem.
Roztarłem ślinę czubkiem buta. Brat Joanny był starszy ode
mnie o dwa lata, pracował w Zakładach jako pomocnik toka-
rza. Wtedy drogo zapłacił za uderzenie mnie w twarz...
Więc i Joanna już wie. Wszyscy wiedzą.
No, to co? Mogę się od nich wszystkich odgrodzić. Nie-
potrzebni mi. Potrafię wymyślić sobie i dziewczynę, i przyja-
ciół, takich, którzy mnie nigdy nie zawiodą. Napiszę ich sobie.
- Zobaczymy jeszcze, kto kogo - rzuciłem, patrząc z
ukosa na Joannę.
Joanna opuściła trzepaczkę, długą chwilę przyglądała mi
się w milczeniu.
- Nie wątpię, że cię stać na najgorsze świństwo - powie-
działa. - Uprzedzam, Artur. Jeśli coś się zdarzy, będę wiedzia-
ła, że to ty. Powiem ojcu.
Zaśmiałem się cicho, trochę sztucznie. Całe szczęście, że
nie zdążyłem jej powiedzieć tego, co chciałem napraw-
dę...”Nie wątpię, że cię stać na najgorsze świństwo”...
A ja...
Dureń.
Obserwowałem, jak zdejmuje z trzepaka ciężki dywan,
zwija go w wałek, usiłuje zarzucić na ramię. Chciałem pod-
biec, pomóc. Nie zrobiłem tego.
Tamtej Joanny już nie było. Jej sobowtór nic mnie nie po-
winien obchodzić.
Szła wolno, uginając się pod ciężarem rulonu. Stanęła
przed drzwiami, pchnęła je końcem wałka - nie ustąpiły. Wte-
dy zaczęła balansować, klamki jednak dosięgnąć nie mogła,
rulon był dłuższy od jej ręki.
Podszedłem. Chciałem otworzyć.
- Won! - syknęła.
Zsunęła wałek z ramienia, oparła go o ścianę, otworzyła
drzwi. Potem wciągnęła dywan do sieni.
Zagryzłem wargę. Poczułem w ustach słony smak.
...Beata czesała przed lustrem swoje długie czerwone
włosy, a ja widziałem równocześnie jej twarz i tył głowy, było
to niezwykłe, jakbym przenikał przez nią spojrzeniem.
- Którą sukienkę włożyć? - zapytała.
Miała dwie do wyboru, granatową z białymi wypustkami i
jasnozieloną, krótką, wyciętą owalnie na ramionach.
- Oczywiście zieloną - powiedziałem. - Pasuje do twoich
włosów. Nie za krótka?
Odniosłem wrażenie, że Beata lekko poczerwieniała. Od-
wróciła się, szukając czegoś na półce z książkami.
- No wiesz... - mruknęła
A ja byłem po prostu zazdrosny, nie chciałem, żeby cała
szkoła oglądała jej nogi. Nie mogłem powiedzieć tego Beacie.
Pewnie siedziała z igłą dobrych kilka godzin, skracając su -
kienkę. Ma prawo ubierać się, jak chce.
- Mam do ciebie prośbę - powiedziałem.
- No?
Stanąłem przy oknie, plecami do Beaty. Patrzyłem na na -
sze
podwórko, białe od śniegu, z odrażającą, brudną plamą śmiet -
nika i smukłą sylwetką klonu o nagich, czarnych gałęziach.
Nasz dom, po drugiej stronie podwórza, jakby uginał się pod
śnieżną czapą. Błyskawice pęknięć na murze przecinały lisza-
je wykruszonego tynku. Dom przeznaczony do rozbiórki, stara
zmurszała rudera. Już rok temu mieliśmy się przenieść do no-
wych bloków na Wrzosowej - czteropiętrowe, w różnych odcie -
niach niebieskości, od fioletu po rozjaśniony granat. W każ-
dym mieszkaniu łazienka, woda bieżąca, centralne ogrzewa-
nie, na dziedzińcu przyrządy sportowe, plac zabaw dla malu -
chów, boisko do siatkówki - uznano jednak, że inne budynki
są zagrożone bardziej i mamy czekać jeszcze sześć miesięcy.
Rodzice wcale nie są zmartwieni: matka, bo urodziła się tutaj,
ojciec ze względu na warsztat w szopie - tam nie pozwolą mu
postawić warsztatu.
Jestem świadkiem śmierci starego miasta. Grzybowscy
radni zdecydowali, że nie opłaca się remontować przegniłych
chałup, wystawionych niegdyś na mokradle, wilgotnych i cia-
snych, bez kanalizacji - i nowe osiedla budują za rzeką, na
wzgórzach. Ludzie przenoszą się na tamten brzeg, ulica po
ulicy, a popękane budynki zrównywane są z ziemią za pomocą
walców drogowych i buldożerów. Stare Grzybowo kona. Dawni
mieszkańcy przychodzą na place, gdzie niegdyś stały ich
domy, i patrzą tępo na trawę porastającą czerwonawe połacie
zmiażdżonych cegieł. Pies Butrymów, łaciaty czarno- biały
kundel, nie zechciał przeprowadzić się na tamten brzeg. Po
dwóch dniach wrócił na stare miejsce i warczał surowo na bul -
dożery, a potem przycichł, zaszył się
w krzewach tarniny. Nie reagował na wezwania Butryma, na-
wet boczek wędzony nie złamał melancholijnego uporu kun -
dla. Zdziwaczał w końcu, pogryzł chłopca, który go chciał wy -
płoszyć z krzaków, trzeba było psa zastrzelić.
Ludzie mają rozum, więc mieszkają za rzeką, lecz mają
także serca i te prowadzą ich do nie istniejących już dziel nic.
„Tutaj, panie, stała komoda o, tu, w tym miejscu, jeszcze mój
dziadek, panie, no i nie chciała przejść przez drzwi ani roze -
brać się nie dawała, więc trzeba było...” A ja nie mam nic
przeciwko przeprowadzce za rzekę, przeciwnie, już się nie
mogę doczekać. Nowe miejsce - nowe życie. Bez warsztatu, w
którym trzeba pracować. Bez balii do kąpieli i ubikacji na po -
dwórzu; smrodliwej, pełnej sinych much.
Zakłady zabiły stare miasto i uratowały mieszkańców.
Szkoda, że nie wszyscy to akceptują: „Lepiej zgnić na wła-
snym, niż przyzwyczajać się do cudzego...” Słowa starej Sob-
czakowej. Tam, za rzeką, nie będzie mogła hodować prosia-
ków i kur, tu nieustannie szwendających się pod nogami.
Klonu jednak będzie mi żal. Wyrósł na moich oczach -z
krzywego patyka przemienił się w piękne drzewo.
- No więc? - powtórzyła Beata
- Kiedy będziemy grali... - Chrząknąłem, przygładziłem
włosy, nie przestając patrzyć w okno. - Będziesz tań czyła,
oczywiście. Tylko, wiesz...
- Dokończ.
- O Jacka mi chodzi - mruknąłem. - Nie lubię go.
- Ja też.
- Właśnie! - podchwyciłem. - Zresztą, tańczy jak pajac,
po kaczemu kuprem wywija Śmiech.
- Nie przesadzaj - powiedziała Beata. - Tańczyć on
umie.
- Startuje do ciebie! - nie wytrzymałem. - Taki bezczel -
ny, że parę razy chciałem go huknąć w ucho. Twoja spra wa,
ma się rozumieć...
Urwałem, zacisnąłem palce na parapecie. Usłyszałem ci-
chy śmiech Beaty, a może wydało mi się tylko.
- Zależy ci, żebym z nim nie tańczyła?
- Twoja sprawa - powtórzyłem sucho.
- Zależy ci, Jasiu?
- Powiedzmy - odparłem po pauzie.
- Dlaczego? - zapytała półgłosem.
Odwróciłem się do niej. Siedziała na otomanie z podku-
lonymi nogami, przyszywając do sukni purpurową sztuczną ró-
życzkę.
- Lepiej nie - doradziłem. - Wyzywające. I tak będzie ci
dobrze w tej sukni.
Przyszywała dalej, z leciutkim półuśmiechem.
- Dlaczego zależy ci, żebym nie tańczyła z Jackiem? Nie
odpowiedziałeś.
Bo... Nawet przed sobą samym nie chciałem tego nazwać.
Wzruszyłem ramionami. Żartobliwy grymas:
- Przecież oboje go nie lubimy.
- Jego stary jest kierownikiem kwaterunku... - Beata od-
ginała płócienne płatki róży. - Ojciec mówi, że jak będą nam
dawali mieszkanie na Zarzeczu... No, rozumiesz. Kil ka razy
pytał, czy jestem z nim w dobrych stosunkach, czy mnie za-
prasza do domu.
- Zapraszał? - spytałem, wymuszając na sobie obojętny
ton.
- Tak.
- Byłaś?
Długa pauza. Krwawy zaciek na łagodnej zieleni. Róża
jest już przyszyta. Ogryzanie nitki. - Nie. Ulga. I posępna, tępa
złość.
- Idź - powiedziałem - przyjaźń z Jackiem może się op-
łacić, dostaniecie lepsze mieszkanie. Twój stary ma głowę na
karku.
- Zostaw w spokoju ojca - rzuciła sucho Beata. - Zech cę,
to pójdę.
- Dobra myśl - uśmiechnąłem się. - Może i ja spróbuję
podlizać się Jackowi.
- Twój stary nigdy by na to nie pozwolił - powiedziała
Beata. - Jest uczciwy i nie uznaje protekcji. Pozwolenie na
warsztat dostał bez żadnych chodów, no nie?
Trafiła. Wiedziałem, jak ojciec załatwiał to pozwolenie, ile
butelek wyniosłem do skupu po wizycie inspektora Kryska.
Inni zapewne wiedzieli również: w Grzybowie wszyscy wiedzą
o wszystkich wszystko.
- Być może - odparłem. - Świat jest właśnie taki i nie ma
co się buntować. Walcz o serce Jacka. Pomogę ci.
- Chcesz kapciem po łbie?
- Pomogę ci jeszcze dzisiaj - powiedziałem. - Twój oj-
ciec będzie zadowolony.
- Jeszcze słówko i wylecisz za drzwi.
- Pomogę ci jeszcze dzisiaj - powtórzyłem.
- Jazda stąd.
- Że co?... -jakbym oprzytomniał.
- Wyjdź. W tej chwili.
- Beata...
Wyciągnęła rękę, wskazując palcem drzwi. Była czer-
wona, zaciskała wargi, w oczach płonęły złe ogniki.
Wyszedłem.
A potem była szkolna zabawa, świetlica z kolorowymi
lampionami, pęki taśm bibułkowych pod sufitem i my na estra-
dzie - Marcel, Karbol, Nóżka i ja - szarpałem struny gitary,
Karbol śpiewał do mikrofonu „Płoną góry, płoną lasy...”, pary
kłębiły się gęsto po parkiecie. Trochę dziewczyn siedziało na
ławkach pod ścianami, ale Beaty wśród nich nie było, tańczyła
bez przerwy, nie opuściła ani jednego kawałka. Piękna była w
tej swojej leśnej sukience z purpurową różą, wiotka i długono -
ga, włosy miedziane falami ślizgały się po ramionach... Z Miet-
kiem najpierw, potem z Wackiem Jargiełłą, znów z Mietkiem i
dostojnie z historykiem Rewiczem, błazeńsko z Józkiem Po -
lewką, niższym od niej o głowę, figurowo z Bartkiem Kudel-
skim.
Nie spojrzała na mnie ani razu.
A Jacek wciąż kręcił się gdzieś w pobliżu Beaty, coraz
bardziej skracając dystans, jakby szykował się do startu. Zer-
kał na mnie raz po raz, udawałem, że go nie widzę.
Ignac, brat Beaty, tańczył sztywno ze swoją sympatią,
Martą Poraj z trzeciej „c”. Nosił obcisłą koszulkę polo, pod-
kreślającą atletyczną muskulaturę ramion i klatki piersio wej.
Marta zapraszała go na wszystkie nasze zabawy.
Zagraliśmy „Oczi cziornyje” i wtedy Jacek znalazł się przy
Beacie, wyprzedzając chemika, który szedł właśnie w jej stro -
nę. Chemik poprosił więc siedzącą obok Beaty Jadźkę-Pyzę,
niską i krągłą jak antałek. Jacek pertraktował z Beatą Miał na
sobie nowy garnitur, wyglądał w nim świetnie: wysoki, smu -
kły, z
kędzierzawą ciemną czupryną.
Beata zerknęła w moim kierunku, zdążyłem uciec wzro-
kiem. Kątem oka widziałem, jak wstaje, kładzie dłoń na ramie-
niu Jacka.
Tańczą. Rytm jeszcze jest wolny, gorący. „Oczi cziornyje,
oczi zguczije...” - śpiewa do mikrofonu Karbol. Jacek mocno
obejmuje Beatę. Czuję na sobie ciasny uścisk jego ramienia.
Słyszę przyśpieszony oddech, widzę przymknięte powieki.
Do dyni!...
Wściekle uderzam w struny. Tempo rośnie gwałtownie.
Ramię Jacka cofa się niechętnie, tańczą osobno, Beata ryt-
micznie potrząsa niewidzialnymi kastanietami, miedziane wło-
sy falują.
„Kak chaczu ja was, kak bajuś ja was...” - ryczy Karbol.
Teraz znowu powinno być tempo powolne. Nie zwal niam
jednak, reszta musi do mnie się dostosować. Kar bol, zdziwio-
ny, powtarza refren. I jeszcze raz. I kończymy.
- Szajba ci odbiła? - pyta szeptem Nóżka.
Uśmiecham się, nie odpowiadam. Jacek odprowadza Be-
atę na miejsce. Zostaje przy niej. Rozmawiają. Beata stoi do
mnie plecami. Gramy „Kazaczoka”, potem „Cóż wiemy o miło-
ści”. Jacek tańczy z Beatą. Przytuleni policzek przy policzku.
Urywam. Cała orkiestra milknie.
- Dla uroczej pary, Beaty i Jacka: Pucio, Pucio!
I zaczynam samotnie starą piosenkę Młynarskiego „Je-
steśmy na wczasach”. Do gitary przyłącza się saksofon, wcho-
dzi perkusja. Karbol, rozbawiony, wyśpiewuje o pannie Krysi,
co królowała na turnusach, nie od dzisiaj. Szukam wzrokiem
Beaty, nie ma jej na parkiecie. Nie ma jej również na sali. Po -
bladły Jacek patrzy na mnie z nienawiścią.
Świństwo zrobiłem. Taka zapowiedź to ośmieszenie.
Jeszcze biegną po sali chichoty. Jacek odwraca się, wy-
chodzi, pewnie chce szukać Beaty. A ja mam dość muzy -
kowania. Czuję obrzydzenie do siebie. Paskudny niesmak.
- Zagrajmy naszą piosenkę - proponuje Marcel.
Kręcę głową przecząco. Nóżka mnie podtrzymuje:
- Dosyć, teraz adapter. Ja też mam chętkę potańczyć.
Kłaniamy się, schodzimy z estrady. Nie przystajemy na proś -
by, aby grać dalej. - I nam się coś należy od życia - replikuje
Marcel.
Podchodzi do mnie Pyza, koleżanka Beaty.
- Obrzydliwe to było - rzuca gniewnie. - Jak mogłeś?
- Nie twój interes - ucinam.
Rozglądam się za Małgosią - fajna dziewczyna, kumpel,
jedna z ładniejszych w budzie, wiem, że mnie lubi. Będę się
bawił z Małgośką. Ale nie widzę jej, pewnie już poszła do
domu. Głośnik przenosi z adapteru przeboje „Andrzeja i Elizy.
- Gdybyśmy mieli instrumenty... - wzdycha Nóżka. - Do-
bry wzmacniacz elektroniczny, bylibyśmy nie do zdarcia...
Idę wolno przez salę, rozglądając się, z rękami w kiesze-
niach. Wymijam tańczące pary.
Ciężka dłoń na ramieniu. Ignac. - Dwa słowa, bracisz ku.
Wyjdziemy?
Oczy zwężone w kocie szparki, zaciśnięte usta. Nie mam
szans. Wypukłe bicepsy sportowca pod koszulką polo. Zaczer -
wieniony byczy kark.
Mogę odmówić. Honor mi jednak nie pozwala, głupia am -
bicja, żeby się nie zeszmacić. Kiwam głową i ruszam z Igna -
cym do wyjścia.
Dziedziniec szkolny. Mrok. Czarne kontury drzewek, za-
pach wilgotnej ziemi.
- Zakpiłeś z mojej siostry. Ośmieszyłeś przed budą.
Niech bije. Po co ta gadka?
Jakiś ruch w ciemności, może złudzenie.
- Nie wolno zażartować? - uśmiecham się sztucznie.
- Za takie żarty dostaje się po ryju.
W porządku, będę z nim się bił, dostanę, ale i on ober wie.
Pewnie też się cieszył, że siostrę podrywa syn kierownika
kwaterunku. Rodzinny spisek.
- Spróbuj - rzucam.
Spodziewam się ciosu w żołądek, z całych sił napinam
mięśnie brzucha. Ignac jednak nie zaciska pięści.
Uderza mnie w twarz otwartą dłonią. Raz, drugi
Tego nie oczekiwałem. Wściekłość odbiera mi siły, od-
dech, wzrok. Trzecie smagnięcie w policzek.
I wtedy z ciemności skacze ktoś na Ignaca, ramieniem
oplata mu gardło. Ignac próbuje zrzucić z siebie Nóżkę, ale
nie daję mu czasu, uderzam głową w żołądek. Karbol rzuca
się Ignacowi pod nogi, Ignac pada, obrywa od Nóżki parę kop-
niaków.
- Dosyć - mówi Karbol. - Na drugi raz bij uczciwie, a nie
dłonią po twarzy. I z dala od naszej paczki.
Ignac wstaje ciężko, otrzepuje ubranie.
- Gówniarze - rzuca przez zęby. - Trzech na jednego.
- To ty zacząłeś z Jankiem - odpowiada mu Nóżka.
- Ale nie skończyłem - zwraca się do mnie Ignac. - Je-
szcze pogadamy.
Odchodzi. Czuję krew w ustach. Chcę być wściekły na
Ignaca, rozniecam w sobie nienawiść. Nic z tego nie wy-
chodzi.
Krępa sylwetka rozpływa się w mroku...
2
Polonistka Rurawska pochyliła się nad dziennikiem. Oku-
lary zsunęły się jej z nosa, poprawiła je, pochyliła się jeszcze
niżej.
- Niedobrze z tobą, Joanno - powiedziała półgłosem, nie
przestając patrzeć w dziennik.
Joanna stała opierając się dłońmi o pulpit i spoglądała nie-
ruchomo przed siebie.
- Trzy dwóje... - ciągnęła cicho Rura - dostatecznie,
dwie czwórki...I znowu dwa. Zaraz zobaczymy, jaki masz sto-
pień z ostatniego wypracowania. - Wzięła zeszyt z ogromnej
sterty, zaczęła przewracać strony. - Niedostatecznie, Joanno.
- Spodziewałam się - powiedziała Joanna.
- Dlaczego? - Rura uniosła głowę znad zeszytu. - Co się
z tobą dzieje?
- Nic, pani profesorko.
- W połowie okresu była wyraźna poprawa. - Polonistka
rozejrzała się po klasie. - Myślałam nawet, że uda się postawić
ci czwórkę na koniec roku, a tymczasem...
- Wtedy pomagał jej Artur - wtrąciła z tyłu Zośka-Klu-
cha.
- Wtedy? - zdziwiła się polonistka. - Przecież zobowią-
załeś się pracować z Joanną do końca roku szkolnego.
Wstałem. Popatrzyłem tępo na wyczyszczoną do blasku
tablicę. Tylko u góry widniała data: 15 maja.
Przypomniałem sobie moje zajęcia z Joanną, stół w kącie
pokoju, żółte kółko lampy, pokreślony brudnopis. „Wokulski
był oczywiście bardzo uczciwym człowiekiem, jak też nad-
zwyczaj bardzo ambitnym...” Dlaczego „oczywiście”, Joasiu?
To słowo nic nie wnosi nowego, niczego tu nie wyjaśnia.
Trzeba używać tylko słów niezbędnych, które coś znaczą. Dla-
czego „bardzo uczciwym”? Po prostu: „był uczciwym czło-
wiekiem”. Gdybyś kochała kogoś, jak byś powiedziała: „ko-
cham” czy „bardzo kocham”? Dla mnie „kocham” brzmi peł-
niej bez komentarza „bardzo”... Poczerwieniała i raptem po-
czerwieniałem, szybko odwróciłem wzrok, zagadałem spiesz-
nie: A już to „jak też nadzwyczaj” jest po prostu okropne!
Pewnie chciałaś, żeby zabrzmiało wykwintnie, a wyszła pre-
tensjonalna bzdura. Czy nie lepiej powiedzieć, że „Wokulski
był człowiekiem uczciwym i ambitnym”? W języku najważ-
niejsza jest prostota i trafność...
Gadałem tak i gadałem, łokcie nasze stykały się na stole,
czułem zapach włosów Joanny, łagodny leśny aromat, widzia-
łem jej profil obrysowany światłem lampy...
- To ja zrezygnowałam - powiedziała Joanna. Myślałam,
że sama dam sobie radę.
- Po co bujasz? - szepnęła głośno Klucha. - Powiedz, jak
było...
- Cóż za lekkomyślność! - oburzyła się polonistka. -
Chyba widziałaś, że pomoc Artura daje rezultaty, a raczej za-
czyna je dawać, powinnaś była...
- Przepraszam - przerwałem polonistce - to moja wina,
pani profesorko. Ostatnio nie miałem czasu.
- Pisał arcydzieło - skomentował ktoś z tylnych rzędów.
- Nasz mistrz...
- Niemądra złośliwość! - rzuciła surowo Rura. - Myślę,
że wszyscy powinni się cieszyć z sukcesu Artura. Tym nie-
mniej - zwróciła się do mnie - złamałeś przyrzeczenie. Obieca-
łeś pomagać Joannie do końca roku szkolnego. Nie jesteś w
porządku.
Milczałem. Wpatrywałem się tępo w pulpit.
- Skomplikowana sytuacja - poznałem głos Mietka. -
Oni nie rozmawiają ze sobą, pani profesorko. Zawieszenie sto-
sunków dyplomatycznych.
- Cóż to ma do rzeczy? - głos polonistki zabrzmiał ozię-
ble. - Pomoc w nauce nie jest prywatną sprawą, zwłaszcza gdy
się przyrzekło klasie i nauczycielowi. Gdyby ludzie współpra-
cowali ze sobą tylko dla przyjemności, niejedno biuro trzeba
by było zamknąć.
- Ja nie chciałam - wtrąciła Joanna. - Jestem gotowa...
- Rozmawiam z Arturem - przerwała jej Rurawska i
zwróciła się do mnie: - Zapewniałeś mnie, że wyciągniesz Jo-
annę. Tymczasem wygląda na to, że będzie miała poprawkę z
polskiego i zmarnowane wakacje. Uważasz, że jesteś w po-
rządku?
...Nazajutrz rano czekałem na nią przed domem. Pog-
nałem do szkoły dopiero za pięć ósma, ledwo udało mi się zdą-
żyć. Beaty
nie było na lekcjach. Podczas dużej pauzy podszedł do mnie
na korytarzu Jacek, blady, z krzywym uśmieszkiem.
- Aż taki jesteś zazdrosny?
- Odejdź, bo cię strzelę - powiedziałem cicho.
- Ja gwiżdżę na tamten dowcip. Ale Beata nigdy ci nie
daruje.
- Odejdź - powtórzyłem. - Nie twój interes.
- Chcesz się dowiedzieć, co mi powiedziała Beata? - za-
pytał Jacek.
- Chcę, żebyś się odchrzanił ode mnie - rzuciłem nie pa-
trząc na Jacka, pełen obrzydzenia do niego i do siebie.
- Powiedziała mi, dlaczego to zrobiłeś.
Odwróciłem się na pięcie. Odszedłem. Nóżka, który stał
obok, zapytał, czy mam zamiar spotkać się z Jackiem po lek-
cjach.
- Warto nakłaść picusiowi - uśmiechnął się pokazując
krzywe zęby. - Chociaż wątpię, czy to pomoże. Koniec z Be -
atą, staruszku.
- Jaki koniec? - wzruszyłem ramionami. - Jeszcze po-
czątku nie było. Myślisz, że mi zależy?
- Widzę, że za ślepych nas bierzesz - zaśmiał się Nóżka.
- Cała klasa wie, że szalejesz za Beatą. A już my, kumple...
- Zostaw go - wtrącił Karbol. - Miej trochę taktu, Nóżka.
Po lekcjach zamknąłem się w szopie, rozmontowałem
sprzęgło w motorze pana Wnuka, ojciec miał je dzisiaj napra -
wiać, źle chwytało. Nie poszedłem do Marcela na spotkanie z
chłopakami.
Rozkręcałem wolno śrubę po śrubie i przez szczelinę między
deskami obserwowałem podwórko. Wreszcie zobaczyłem Be-
atę, wychodziła z siatką, pewnie po zakupy. Wyszedłem z
warsztatu, niby przypadkiem zderzyłem się z nią przy bramie.
- Cześć - powiedziałem. - Przygotuj wypracowanie,
wpadnę koło piątej.
Beata stanęła. Długą chwilę patrzyła na mnie w milczeniu.
- Dedykacja z estrady była tylko świństwem - odezwała
się cicho - ale pobicie Ignaca to już podłość.
Chciała odejść, zagrodziłem jej drogę.
- Pozwól, że ci wytłumaczę - zacząłem - sam nie wiem
co mnie napadło...
- Przepuść.
- Beata...
- Przepuść!
- Przepraszam cię za ten durny dowcip, żałuję...
- Przepuść, słyszysz?!
- Ale Ignac uderzył mnie w twarz! - krzyknąłem. - Ot-
wartą dłonią! I nie wołałem kolegów, oni sami...
Odepchnęła mnie. Ruszyła ostro. Znów zastąpiłem jej
drogę.
- Uderzył mnie w twarz - powtórzyłem tępo. - Oni wi-
dzieli. Ja cię przepraszam, Beata...
Patrzyła mi prosto w oczy, obojętnie, zimno, nawet bez
wrogości.
- Zmasakrowaliście mi brata - powiedziała. - Bo ujął się
za mną. Ty... A przecież mi się podobałeś. Pojąć tego nie
mogę.
Odeszła. Już nie próbowałem jej zatrzymać. Coś przepa-
dło,
znikło na zawsze. Pomyślałem wtedy, że czas jest karą dla
lekkomyślnych, wyrokiem bez odwołania: nie cofniesz go.
Nie pojmowała, jak mogłem jej się podobać... Rozumiem.
Nie rozpoznała we mnie od razu łajdaka i świni, maskowałem
się chytrze: Fantasta, marzyciel! Wiszące ogrody nad Grzybo-
wem, szklane ściany o zmieniających się barwach, wakacyjne
wycieczki na Księżyc, piosenka magiczna... Czy wierzyłem w
magiczną pieśń, kiedy opowiadałem o niej Beacie? „Coś jak
zaklęcie, rozumiesz, melodia i słowa w czarodziejskim połą -
czeniu, człowiek zaśpiewa i poczuje się szczęśliwy. Plemiona
afrykańskie mają przecież pieśni, które wprawiają je w eksta-
zę. Więc może być coś takiego. Znajdę właściwe słowa, połą-
czę je... Może mi się przyśnią. Albo... miłość. Tylko się nie
śmiej Beata. Wszystko, co genialne, stworzone zostało przez
zakochanych. Czy jestem zakochany?... Jejku, matka kazała
mi biec do magla, zaraz zamykają!...” Opowiadałem Beacie o
życiu roślin. W domu Marcela znalazłem kiedyś rozsypujący
się ze starości tomik Huxleya „Drwiący Piłat” - opis podróży na
Daleki Wschód. W Kalkucie autor zwiedził słynny Instytut Bo-
taniczny profesora Bose'a.
Przeczytałem Beacie ten fragment, była poruszona „Więc
kwiaty, gdy sieje zrywa cierpią?” „Tak” - powie działem. „Ale to
jeszcze nie najstraszniejsze. Pomyśl o wycinaniu lasów, o za-
truwaniu roślinności przez chemię. Cywilizacja jest podobno
humanitarna a tymczasem mordujemy masowo przyrodę. I ona
to czuje. Cierpi”. „Co można zrobić?” - zapytała Beata „Zrezy-
gnować z przemysłu? Nie produkować mebli?” „Meble mogą
być plastykowe” - odparłem. „A przemysł mógłby koegzysto -
wać z przyrodą,
gdyby ludziom bardziej na tym zależało. Filtry, zabezpie-
czenia. Ostrożność, owszem, kosztowna, lecz opłacalna: przy-
roda daje nam tlen. Karmi nas. I jest piękna”.
Albo pojazd kosmiczny, o którym opowiadałem, że zmon-
tuję w naszym warsztacie, gdy tylko ukażą się w sprzeda ży
silniczki kwantowe - taką dwuosobową rakietkę...
Oszukałem ją. Śliczna gadka i mała nikczemność. Wiado -
mo: człowiek nie w gadaniu się sprawdza, W czynach. Oj ciec
zawsze to powtarza, gdy wstawiam mu okrągłe mowy.
Wygląda na to, że utraciłem Beatę na zawsze. Chyba nic
się już nie da odkręcić.
Nie poszedłem do Beaty o piątej. Może powinienem był
pójść. Ale i ja się zaciąłem. Nie uznała przeprosin, drugi raz
przepraszać nie będę. Mam swój honor. Niech Jacek pomaga
jej z polaka...
- Uważasz, że jesteś w porządku? - powtórzyła Rura.
- Chyba nie - odpowiedziałem po pauzie, wciąż wpatru-
jąc się w pulpit. - Ale nie mogliśmy dłużej uczyć się razem...
- Trzeba mnie było o tym zawiadomić - powiedziała po-
lonistka. - Na pewno kto inny zgodziłby się pomagać Joannie.
- Łukasz Arciszewski by się zgodził... - dobiegł z tyłu
rozbawiony głos.
- Spokój! - Rura uderzyła dłonią w dziennik. - Nic
w tym zabawnego. Siadaj, Artur. A ty, Joanno... - znów
zajrzała do dziennika, studiowała go parę chwil. - W
pierwszym okresie dostateczny z dwoma, na półrocze dwója,
za trzeci okres trójka z minusem, a teraz... Bardzo mi przykro,
będziesz miała poprawkę.
- Tak jest - odpowiedziała spokojnie Joanna, ale poz-
nałem po jej twarzy, że ten spokój nie przyszedł łatwo: Joanna
zbladła, nawijała na palec pasemko włosów, szarpała je, jakby
chciała wyrwać. - Rozumiem, pani profesorko.
Dzwonek. Chciałbym podejść do Joanny, szepnąć, że nie
tylko ja jestem winien, że faktycznie mógł ktoś inny, a w ogó-
le ta cała sprawa... Gwar. Nikt nie patrzy na mnie, nikt do
mnie nie podchodzi. Joaśka rozmawia z Kluchą, Marcin mówi
coś do Karola, Rączka oddaje Łukaszowi pożyczony długopis.
- Tak to jest już, staruszku - usłyszałem. - Ktoś nawala, a
ty odpowiadasz.
Uśmiechnąłem się porozumiewawczo do Mietka i czułem
wstręt do siebie za ten uśmiech, ale w mojej sytuacji nie moż-
na przebierać. Nigdy nie przepadałem za Mietkiem. Znałem
go, zresztą, od niedawna, bo powtarza drugą klasę i dołączył
do nas rok temu. Cieszy się: jemu też groziła bomba z polaka,
wyciągnął jakoś na tróję.
- Jest, ale nie tak - wtrąciła się Baśka Nawrot. - Artur dał
słowo, że Joaśka przejdzie. Wystawił ją.
- A nie ona jego? - rzucił kpiąco Mietek. - Ktoś tu kogoś
wystawił, fakt. Łukasz za świadka...
- Zejdźcie ze mnie! - cisnąłem ze złością.
Chciałem wyjść z klasy, zderzyłem się w drzwiach z Ko-
łodziejem, profesorem wuefu - wysoki, jasnowłosy, z koźlą
bródką:
- Chłopaki, w sobotę akademia na zakończenie roku
szkolnego, część artystyczna, potem zabawa. Wystąpicie?
Mówił do Marcina, patrzył na Karola, na mnie.
- Mamy grać na zabawie? - spytał Marcin.
- Przede wszystkim część artystyczna. Przygotujcie ja-
kąś piosenkę, najlepiej oryginalną, własną. Zdążysz napisać,
Artur?
- Nie zdążę - odpowiedziałem. - I raczej...
- W porządku - przerwał mi Marcin. - Przygotujemy ja-
kiś zabawny tekścik. Wystąpimy, panie profesorze.
Lubimy Kołodzieja, równy gość, były mistrz wojewódz-
twa w rzucie oszczepem. Dawał nam w kość na treningach, ale
zajęliśmy pierwsze miejsce w międzyszkolnym turnieju siat-
kówki.
- Beze mnie - rzuciłem. - Nie będę na akademii. Muszę
pojechać z ojcem...
- Może pan być spokojny - znowu przerwał mi Marcin. -
ARKAMARSJANIE nie nawalą.
- Polegam na was, chłopaki. - Kołodziej trącił mnie w
ramię, uśmiechnął się do Marcina, przejechał dłonią po czu-
prynie Rączki. - Tylko żeby mi tekst był przyzwoity, pamiętaj,
Artur!
Wyszedł. Spodziewałem się, że Marcin powie coś do
mnie, ale on spokojnie pakował teczkę. Zabawne. Czyżby
mieli zamiar poradzić sobie beze mnie? A może liczą, że ja do
nich przybiegnę, zgodzę się na ich żądanie, uściskam czule i
wszystko będzie po staremu? Frajerzy. Niech spróbują sami
ułożyć okolicznościowy tekst. Zrozumieją wówczas, że na-
gród literackich nie dostaje się za darmo.
Przerzuciłem torbę przez ramię i wyszedłem z klasy. Dzi-
siaj działka. Okopywanie, pielenie, podlewanie - ech, jak ja to
lubię... Już wolę do północy siedzieć z ojcem w warsztacie,
ubabrany po łokcie towotem.
- Zaczekaj, stary. - Na dziedzińcu dogonił mnie Mietek.
- Jest interesik. Chcesz załapać trochę smalcu?
- Jaki interes? - spytałem.
- Bulba chce z tobą pogadać. Ma propozycję.
Znałem Bulbę z widzenia: tyczkowaty, z nosem jak karto-
fel, najchętniej czas spędzający przy budce z piwem na rogu
Sosnowej i Górnej. Był pomocnikiem stolarskim w fabryce
mebli, ale go wyrzucono, z powodu tej budki. Podobno nie na-
rzeka: zarabia, i wcale dobrze, jako harmonista na wiejskich
uroczystościach.
- Dla mnie? - byłem zdziwiony. - Cóż to za propozycja?
- Przyjdź o czwartej pod pomnik - powiedział Mietek. -
Dowiesz się.
- Nie mogę o czwartej. Idę na działkę.
- No to o siódmej.- Mietek zrobił do mnie oko. - Z Bulbą
nie stracisz, staruszku. Złoty interesik...
W krzyżu mnie łupało od ciągłego zginania się w pół, ręce
miałem poparzone pokrzywami. Ojciec okopywał pomidory,
obaj zerkaliśmy na matkę i uśmiechaliśmy się do siebie ponu-
ro. Ojcu tęskno było do szopy, do swojego junaka, który już
lada dzień będzie na chodzie.
- Ruszacie się - rzuciła matka spomiędzy kapuścianych
grządek - jak te muchy w oleju!
- Nie jestem na urlopie - odciął się ojciec. - Mam już w
kościach osiem godzin harówy. Tobie dobrze.
- Mnie dobrze? - Matka wstała z kucek, wzięła się pod
boki, obrzuciła nas obu gniewnym spojrzeniem. - Jeden się
uczy, drugi pracuje, a ja bąki zbijam. Pranie zrobiło się samo,
wasze podarte koszule cerował święty Wincenty, a w ambula-
torium posprzątał jego kuzyn.
Matka ma pół etatu w przychodni dentystycznej, pie-
niądze niewielkie, ale też się liczą.
- Czy ja coś mówię? - Ojciec wolał uniknąć dyskusji na
temat, komu lepiej. - Każdy orze, jak może. Chyba wystarczy
na dzisiaj?
- A niech tam - matka machnęła ręką. - Wam nie zależy,
to i mnie też.
Umyliśmy ręce w beczce z wodą do podlewania, matka
podała ojcu ręcznik, wytarła mu plecy. Obserwowałem ich
ukradkiem, oboje byli bardzo zmęczeni. Znów myśl powraca-
jąca często: nie będę żył jak oni, za wszelką cenę wyrwę się z
tego... Może literat, może inżynier, nie wiem jeszcze, pewne
jest tylko, że trzeba studiować, zdobyć dyplom, zostać kimś,
kto nie musi zasuwać po pracy na działkę. Ojciec mówi, że in-
żynierowie w Zakładach dobrze zarabiają i mają ciekawą ro-
botę, ale i odpowiedzialność nielichą: niech się coś stanie, za-
wsze odpowiada inżynier, jak oficer w wojsku. No to co? Nie
boję się odpowiedzialności za to, co biorę na siebie...
A sprawa Joanny?...
- Coś się tak skrzywił? - spytała matka.
- Ręce mam poparzone - mruknąłem. - Pokrzywska pie-
kielne...
- Posmaruję ci w domu oliwą.
Szliśmy ścieżką do miasta, my przodem, matka parę kro-
ków za nami.
- Urywam się na chwilę - powiedziałem do ojca. - Za pół
godzinki będę w warsztacie.
- Spotkanie z paczką?
Mruknąłem coś niewyraźnie, skręciłem w lewo. Było już
pięć po siódmej, Bulba z Mietkiem pewnie czekają. Szedłem
Spacerową w stronę pomnika Zwycięstwa, niebo było ciem-
noniebieskie, jakieś takie liliowe, ze srebrnymi plamkami ob-
łoków, a na zachodzie powleczone cieniutką różowością.
Pachniało kwiatem lipowym, miodem, wilgotną ziemią. Dla-
czego ojciec jest zwyczajnym robotnikiem? Owszem, z kwali-
fikacjami, ale jest przecież zdolny, mógłby zajść dużo wyżej.
Jego brat jest lekarzem w Olsztynie. „Nie mogliśmy obaj stu-
diować” - powiedział mi kiedyś ojciec. „Pomagałem Józkowi,
a sam... No i ożeniłem się młodo, obowiązki, synku, rodzina,
bratu co miesiąc trzysta, matce też trzeba było pomagać... Pa-
miętaj, nie żeń się za wcześnie!” Pośmialiśmy się wtedy, po-
wiedziałem, że nigdy się nie ożenię, kocham wolność.
- Cześć, Artur.
Przystanąłem. Popatrzyłem na Karola. Jakby tu czekał na
mnie. Oparł się plecami o pień lipy.
- No? - rzuciłem.
- Masz nam może coś do powiedzenia?
Ogarnęła mnie raptem wściekła chętka wygarnięcia mu
wszystkiego.
- Owszem - powiedziałem. - Że jesteście zwyczajni,
cwani naciągacze. Ale nie tak cwani, żeby zrobić mnie w ko-
nia. Jasne?
- A ja wierzyłem, że wróci ci rozum - odezwał się cicho
Karol. - Że sobie przypomnisz.
- Co mam sobie przypomnieć? - spytałem z drwiącym
uśmieszkiem.
- Przyjaźń. Nasze wspólne plany. Twoje obietnice.
- Po pierwsze, nie było żadnych obietnic. Po drugie, był-
bym ostatnim durniem, gdybym wyrzekł się dla was...
- Nie „dla was” - przerwał mi Karol. - Chyba „dla nas”,
Artek. Mieliśmy przecież razem...
Wtedy ja mu przerwałem:
- Razem od początku do końca, ale nie na mój koszt.
Zrozumiałeś?
- Tobie trafiła się szansa.
- Tak jest! - wykrzyknąłem triumfalnie. - Zapracowałem
na nią. Sam. A wy chcielibyście przyjść do gotowego, zagar-
nąć moje, co? Wybijcie to sobie z głowy, panowie eks-przyja-
ciele. Poznałem się na was. Cześć!
- Niedobrze z tobą, Artek.
Chciałem już odejść. Przystanąłem jednak.
- Bo nie daję się wydoić? - spytałem z jadowitą słody-
czą. - Ano, taki już jestem. Dziwak ze mnie, Karolku. Uwa-
żam, że do wspólnego dochodzi się wspólnie, a nie dojeżdża
na garbie kolegi. Uszanowanko.
Zostawiłem go, odszedłem szybkim krokiem, ręce w kie-
szeniach, pogwizdując. Było mi wesoło, cholernie wesoło, tak
wesoło, że... Chcieli załatwić sprawę, ustąpić. Zresztą samo
wycofanie się już by nie wystarczyło, nie wiem czy wystar-
czyłyby przeprosiny. Gorycz zostanie. Wątpię, czy kiedykol-
wiek będzie między nami jak dawniej, jeżeli nawet uznają, że
nie mieli moralnego prawa... Ależ oni wcale nie mają zamiaru
tego uznać!
Do dyni z nimi. Do dyni z Joanną. Do dyni z całą moją
kochaną klasą. Nadejdzie jeszcze czas, gdy będą się chwalić,
że byłem ich szkolnym kolegą. Zobaczymy.
Na ławce obok pomnika siedzieli Bulba i Mietek. Mietek
chował w dłoni papierosa, Bulba miał carmena przyklejonego
do warg.
- Spóźniasz się - rzucił, nie wyjmując z ust papierosa. -
Nieklawo jak na początek.
- Na początek czego? - spytałem, siadając między nimi:
Mietek posunął się, zrobił mi miejsce.
- Naszej cennej współpracy. - Bulba zaśmiał się rechotli-
wie. - Szczeniak jeszcze jesteś, ale biorę cię, bo masz łeb.
- Nie jestem panną na wydaniu - mruknąłem do Bulby. -
Chciałbym wiedzieć, o co idzie.
- O panny na wydaniu - powiedział Bulba. - Jak również
o panów młodych, jubilatów, solenizantów i srebrne wesela.
Kapujesz już?
- Nie zanadto - odparłem.
- Można dobrze zarobić. - Bulba wypluł niedopałek. - Za
wierszyk rocznicowy minimum dwa czerwońce. Za hymn na
cześć młodej pary pięć stów jak nic. No i grałbyś z nami. Do
harmonii i skrzypiec przyda się gitara, a za to też ci wskoczą
dwa czerwońce od imprezy, nie licząc poczęstunku. Szczęśli-
wyś, synu?
Spodziewał się pewnie, że mu na szyję się rzucę. A ja my-
ślałem: pięć stów, dwie stówy, cztery stówy... Duże pieniądze.
Starym będzie można pomóc. Dla mnie sporo zostanie. Moto-
rower? Albo i skuter nawet. Adapter stereo, płyty. W księgarni
każdą nowość.
- No jak, szczęśliwyś, synu? - powtórzył niecierpliwie
Bulba.
- Wiadomo... - mruknąłem.
- Wierszyki, pioseneczki, wiem, że to umiesz. A wiejs-
kie ćwoki nie pożałują grosza za pieśń pochwalną, czasem
przytargasz do domu i prosiaka.
Pieśń pochwalna - jarmarczna tandeta w rodzaju „Niech
nam żyje i rozkwita nasz kochany Józef Kmita”... ARKA-
MARSJANIE, podbój kontynentów, radio, telewizja... Z kim?!
Nie ma już ARKAMARSJAN, nie ma przyjaciół, z którymi
chciałem dokonać rzeczy wielkich. Szczeniackie mrzonki.
Trzeba być realistą, patrzeć na świat okiem trzeźwym i chłod-
nym. Dlaczego nie miałbym pisać tandety za duże pieniądze?
Okazja, tylko frajer ją puści.
- Zastanowię się - powiedziałem.
- Nad czym? - Bulba huknął mnie w plecy. - Do roboty,
synu, mam już dla ciebie pierwsze zamówienie. W niedzielę
żeni się Antek Buras z Gałkowic, syn bogatego gospodarza.
Idzie za niego Magda Popielówna, wiesz może, jej ojciec ma
pasieki za rzeką, też forsy jak lodu. Odmaluj ich pięknie, o sta-
rych nie zapomnij, że szacowni wielce. Co cię, zresztą, będę
uczył. Jak ci wyjdzie piosneczka, nie pożałujemy, synu.
- A pan by nie potrafił? - spytałem.
- Ja? - Bulba roześmiał się, szczerząc zęby. - Ja, synu,
różne rzeczy potrafię, a od wierszyków wolę mieć ciebie. Ten
o Burasie i Popielównej zrób na melodię „Żołnierz drogą ma-
szerował”, wieś ją lubi.
Czemu nie - uśmiechnąłem się:
Antek Buras z Magdą Popiel
Skaczą dziś w małżeńską topiel.
Biedny będziesz, mój Antoni,
I niejedną łzę uronisz.
Bulba nie kupił żartobliwej improwizacji.
- No, no - mruknął - tylko bez takich. Może być na we-
soło, ale z respektem. Zdążysz na sobotę?
- Spróbuję - odparłem wymijająco. - Może mi się uda.
- W sobotę przećwiczymy, a w niedzielę występ. Pa-
miętaj, nie nawal, synu. To jest najlepszy smalec, jaki tu może
być. Dyrektor Zakładów tyle nie zarobi.
Szedłem do domu powtarzając w myślach to ostatnie zda-
nie: „Dyrektor Zakładów tyle nie zarobi, dyrektor Zakładów
tyle nie...” Możliwe. Nawet bardzo prawdopodobne. Ojciec
stoi osiem godzin przy szlifierce, dorabia po pracy, matka
sprząta ambulatorium, uprawiamy działkę i w domu wciąż
brakuje forsy. A Bulbie leci tu pięćset, tam dwieście, za frajer,
trochę pilikania na harmoszce, wóda, żarcie weselne... Nie tak
jest, jak trzeba. Czy ja to wymyśliłem? Jest i koniec. Trafia mi
się okazja, nie wolno jej puścić. Niech moi dawni kumple im-
prowizują ambitnie na szkolnych akademiach, niech marzą o
karierze Beatlesów, niech szlifują żmudnie nutkę po nutce. Ta-
kich marzycieli są w Polsce tysiące, a sławnych zespołów za-
ledwie kilka. Ja zmądrzałem. Będę pracował z Bulbą i znosił
do domu stosy czerwonych papierków. Nie jestem frajer.
Nie jestem frajer.
Gdy wszedłem do szopy, ojciec wstał z klęczek i odłożył
żarówkę uczepioną do długiego kabla.
- Już wiem, dlaczego sprzęgło nie chwytało - powie-
dział. - Koniec linki był źle zamocowany. Słabo dokręciłeś.
- Przepraszam - mruknąłem. - Wkrótce kupimy sobie
nowy motor. Albo i syrenkę na raty.
- Co ty pleciesz, Artek?
Usiadłem na skrzyni, uśmiechnąłem się do ojca.
- Będę zarabiał dużo pieniędzy. Za wierszyki na cześć
nowożeńców i tym podobne. Żartowałeś z mojej bazgraniny, a
bazgranina pięknie się nam opłaca.
- Co ty pleciesz? - powtórzył podejrzliwie ojciec.
Zreferowałem mu propozycję Bulby. Wysłuchał w mil-
czeniu.
- Będę zarabiał więcej niż twój dyrektor - powiedziałem.
- I całkiem uczciwie.
- Coś mi tu nie gra - po pauzie odezwał się ojciec. - Na
przykład ten Bulba... Śliski facet.
- Czepiasz się - mruknąłem. - Przecież nie będę się z
nim przyjaźnił.
- Cała sprawa jest śliska. - Ojciec objął dłonią pod-
bródek. - Nie podoba mi się.
- Czepiasz się - powtórzyłem. - Będę pisał piosenki i
brał za to pieniądze. To wszystko. Co ci się nie podoba? Za
każdy tekst dostanę pięćset złotych.
- Ile?...
- Pięćset. A może i więcej.
Ojciec wziął do ręki francuski klucz i odkręcił śrubę, po-
tem wkręcił ją powoli.
- Twoja paczka się zgadza? - zapytał.
- Moja paczka nie istnieje - odparłem. - Chyba się cie-
szysz. Zawsze mówiłeś, że marnuję z nimi kupę czasu.
- Mówiłem - posępnie przytaknął ojciec. - No i co? To
byli dobrzy koledzy.
- Ja też tak myślałem.
- A jesteś pewien, że nie miałeś racji? Zupełnie pewien?
Nie odpowiedziałem. Wstałem ze skrzyni, wziąłem do
ręki tryb, przejechałem palcem po tłustych, brunatnych zę-
bach.
- Zaczynam nowe życie - odezwałem się półgłosem,
oglądając tryb. - Z wiekiem nabiera się rozumu. Nie pot-
rzebuję nikogo.
- Joasi też?
Odwróciłem się gwałtownie do ojca, zbyt gwałtownie.
Spojrzał na mnie z żartobliwym uśmieszkiem, mrużąc oczy.
Nie przypuszczałem, że wie.
- Też - odparłem. - Nikogo.
Ojciec kucnął przy silniku, kilka razy poruszył dźwigien-
ką sprzęgła, wykręcił jakąś śrubę, obejrzał ją w ostrym blasku
żarówki.
- Rozumiem - powiedział do śruby. - Samotnikom najle-
piej. Nikt im nie robi niespodzianek, niczego od nich nie wy-
maga, o nic nie ma żalu. Jeśli zdarzają się im konflikty, to tyl-
ko z własnym sumieniem...
- Co masz na myśli? - rzuciłem nerwowo. - Jestem w po-
rządku!
- Oczywiście - zgodził się ojciec, wkręcając śrubę na
miejsce. - Nie wątpię, synku. Gdybyś nie był w porządku, na
pewno poszedłbyś do nich i w paczce zapanowałaby zgoda.
- Dlaczego ze mnie kpisz? - zapytałem cicho.
Ojciec wyprostował się, wycisnął sprzęgło i zaczął prze-
rzucać biegi. Wchodziły lekko, bez zgrzytu.
- Gites - powiedział. Można przystąpić do składania ca-
łości. Matka niby się gniewa, ale będzie szczęśliwa, gdy ją
weźmiemy na spacer własnym motorem. A te piosenki... - po-
ruszył kierownicą, obrócił rączkę gazu. - Pisz, synku. Niektó-
rzy budują sobie z wazeliny całkiem wygodne życie. Z wie-
kiem skóra na kolanach twardnieje i klęczenie staje się nawet
przyjemne. Najtrudniej zacząć, potem już leci.
- Czego ty chcesz ode mnie?! - warknąłem. – Jaka waze-
lina?!
Ojciec odwrócił się, położył mi rękę na ramieniu.
- Zarabiam niewiele - powiedział. - Ale nigdy nie muszę
wstydzić się swojej roboty. Ciekaw jestem, jak się poczujesz
po napisaniu takiego wierszyka.
- Ani to kradzież, ani oszustwo, ani...
- Dosyć! - przerwał mi ostro. - Bierz się do roboty, póź-
no już.
Szedłem za nią. Bezszelestnie rozsuwałem krzaki i prze-
mykałem się od drzewa do drzewa, nie tracąc z oczu ani na
moment seledynowej sukienki. Domyślałem się, że idzie do
leśniczówki: jej ciotka, żona gajowego, miała kurzą farmę,
niegdyś chodziliśmy tam z Joanną po jajka, teraz też miała ze
sobą dobrze mi znany wiklinowy koszyk z pokrywką. Ciotka
Joanny sprzedawała jajka po cenie dużo niższej niż w geesie.
Dlaczego idę za nią?
Nie wiedziałem.
Wyobraziłem sobie nie ogolonego faceta w brudnej ko-
szulce gimnastycznej. Zagradza drogę Joaśce, chwyta ją za
rękę, rozpaczliwy krzyk... Podbiegam z boku. Sierp w szczę-
kę. Facet pada. Zrywa się, ucieka. Drobiazg, mówię do Joan-
ny, akurat szedłem tędy, nie ma o czym gadać.
Wściekły lis. Pojawiają się tu czasem wściekłe lisy. Jo-
anna zastyga w przerażeniu, ale ja jestem już między nią i li-
sem, walę pałką w spieniony pysk.
Trzask, na Joannę wali się spróchniały konar, uderza w
głowę. Leży, nieprzytomna. Biorę ją na ręce, niosę tuląc moc-
no,
całuję miedziane włosy... Powieki Joanny unoszą się, patrzy
na mnie, ramionami oplata mi szyję...
Zagapiłem się: wlazłem w usypisko zeszłorocznych su-
chych gałązek, strzeliło jak z karabinu.
Joanna stanęła, spojrzała w moim kierunku.
- Kto tam? - usłyszałem. - No?
Nawet cienia lęku, ton zły, rozkazujący.
- Widzę cię, wyłaź!
Wsadziłem ręce w kieszenie, wyszedłem na ścieżkę.
- Czego chcesz? - spytałem. - Myślisz, że bawię się z
tobą w chowanego?
- To ty... - twarz Joanny skamieniała, jakby starto z niej
wszelki wyraz. - Przepraszam.
Odwróciła się, poszła ścieżką. Stałem chwilę, ogłupiały,
potem dogoniłem ją.
- Momencik - powiedziałem sucho. - Jak już spotka-
liśmy się, trzeba załatwić pewną sprawę.
- Nie mam z tobą żadnych spraw.
- Mylisz się - rzuciłem jeszcze oziębłej. - Oboje pod-
padliśmy Rurze, nie chcę mieć u niej krzyżyka. Trzeba jakoś...
- Masz piątkę - przerwała mi. - Zostaw mnie w spokoju.
Chciała odejść, ale nie pozwoliłem.
- Oboje podpadliśmy - powtórzyłem z uporem. - Cała
klasa jest teraz przeciwko mnie. Nie mam ochoty być za ofia-
rę.
- Czego chcesz?
Patrzyłem na Joannę. W ciemnoniebieskich oczach był
chłód, wargi układały się we wzgardliwy uśmieszek. Polero-
wana miedź
włosów harmonijnie kontrastowała z seledynową sukienką.
Jak to było?...
... Piwnica przyozdobiona kolorową bibułką, do cegieł
przyczepione arkusze z karykaturami Marcela, Jacka, Małgosi,
Jadźki-Pyzy. Jest i moja podobizna: kudłaty, nogi jak żerdzie,
olbrzymie wyłupiaste oczy. Czołowe miejsce zajmuje karykatu-
ra polonistki z podpisem: „Do leniwej kreatury strzela Rura z
grubej rury”. Polonistka mierzy z działa do klęczącego Mietka,
Mietek przerażony zasłania twarz.
Gra adapter. Pachnie pleśnią, wilgocią, od betonowej
podłogi bije chłód. Na filmach amerykańskich bohaterowie też
bawią się w piwnicach, ale są to piwnice trochę inne... Nie na-
rzekamy na piwnicę Jadźki. Obejmuję Beatę, wyczuwam pod-
bródkiem jej policzek, „Trubadurzy” śpiewają nam „Cóż wiemy
o miłości”. Jacek dolał wina do kompotu, dwa kieliszki tylko,
ale w głowie przyjemne wirowanie, uszy pieką. Od wina? Nie-
możliwe. Raczej od ciepła Beaty, od delikatnego rysunku że-
ber pod moimi palcami...
- Dobrze tańczysz - mówi szeptem Beata.
Banał. Ale nie idzie o słowa, tylko o ten szept. Dobrze ml
Znam takie chwile, kiedy bym chciał wywrócić świat do góry
nogami, uczynić coś wielkiego, wspaniałego dla wszystkich i
czuję, że starczy mi na to sił, jestem potężny, wszechmogący
- teraz właśnie. Dla Beaty. Zawsze chce się tylko dla kogoś,
nigdy dla siebie: na przykład dla mamy, gdy wraca zmęczona
z ambulatorium i pada na łóżko, leży z zamkniętymi oczyma,
oddycha nierówno, nogi ma opuchnięte w kostkach. Dlaczego
musi tak ciężko pracować?
Dom, działka i Jeszcze ambulatorium, a słaba jest, serce
ma nie najlepsze... Moja żona nie będzie tak się męczyć.
Skończę politechnikę albo uniwersytet, do czarnych prac będą
już wówczas automaty, znikną kolejki po mięso, zawiłe kalku-
lacje, żeby starczyło do pierwszego. Grzybowo po tamtej stro-
nie rzeki będzie słoneczne i kolorowe. Wrócę tutaj po stu-
diach, może jako inżynier do Zakładów, może pisarz... Dlacze -
go większość sławnych pisarzy mieszka w Warszawie? Nie
znam stolicy, byłem tam tylko raz, ze szkolną wycieczką.. Ale
wydaje mi się, że opowiadać nasz świat, nowe prawdy o nim,
można i stąd. Pulsu ludzkiego nie zagłuszają hałasy, wirówka
nie przesłania obrazów, wszystko jest czyste, ostrzejsze.
Tam, w Warszawie, ulegałem wrażeniu, że ludzie żyją na niby:
udają pośpiech, własną ważność, powagę, a faktycznie są za-
gonieni i bezradni, obcy sobie w tramwajach i na chodnikach.
Tu u nas każdy zna każdego. Nie może być lipy, oszustwa.
Wiadomo, że Bulba to cwaniaczek, pan Wójcik za miasto ser-
ce by oddał, a wędliny przywożą do sklepu we wtorki i piątki
Beata śmieje się, błyska białymi zębami:
- Pan Wójcik i wędliny!... Masz ty skojarzenia Jasiu. A ja
bym chciała wynieść się z Grzybowa, niech tylko zrobię matu-
rę, zniknę natychmiast.
- Akademia Medyczna?
- Oczywiście. To raz na zawsze postanowiłam.
- W Grzybowie nie za dużo lekarzy.
- Miałabym pracować w naszym szpitalu? Cztery łóżka
na krzyż. Prymityw. Nie ma głupich, Janek.
- Po tamtej stronie rzeki zbuduje się duży szpital, naj-
nowocześniejszy.
- Nie słyszałam.
- Usłyszysz. Na pewno się zbuduje. Prawdziwy lekarz
idzie tam, gdzie jest najbardziej potrzebny.
- Lekarz nie człowiek?
- Odbijany! - woła Karbol.
Jacek klaszcze mi koło ucha, ze smutkiem wypuszczam
Beatę, odchodzę do stołu, nalewam sobie szklankę kompotu.
- Kochasz się w niej? - pyta Nóżka,
Denerwująco bezpośredni. Niby kumpel, ale nie znoszę
takich pytań. Niski, ruchliwy, perkusista z talentem, gdyby go
podszkolić, dać dobry sprzęt, zakosiłby niejedną sławę. Ojciec
Nóżki, magazynier w Zakładach, też ma zdolności muzyczne,
gra na skrzypcach ze słuchu - ma żal do syna, że woli perku -
sję od skrzypiec.
- Odczep się - mruczę.
- A Beatka zadurzona w tobie po uszy - mówi półgłosem
Nóżka. - Gołym okiem widać. Nie udało się Ryśkowi Planie,
odpadł Boguś Golik, Pietrek Bilski odskoczył. A ty, proszę...
- Dasz mi spokój? - rzucam.
Nóżka śmieje się, robi do mnie oko. Wiem, że nie ma w
nim złośliwości, czysta szczerość: cieszy się, że Beata raz po
raz zerka na mnie zza Jackowego ramienia, W przeciwień -
stwie do Marcela, który jest logiczny i zasadniczy, Nóżka ma
naturę spontaniczną, ulega odruchom, nastrojowi chwili. Jeśli
czasem zachowa się jak słoń wśród porcelany, mam przynaj-
mniej pewność, że chciał dobrze, tylko mu nie wyszło. Gdyby
nie Karbol ze swoim opanowaniem i pogodą ducha, a także
czymś, co nazwałbym ironicznym dystansem do drobiazgów,
zderzenia między Marcelem
i Nóżką już dawno rozbiłyby naszą paczkę.
- Duszno tu - mówi Nóżka. - Na twoim miejscu wziąłbym
Beatę na księżycowy spacer.
Płyta kończy się, podchodzę do Beaty, podaję jej szklan-
kę kompotu. Pije łapczywie.
- Chcesz się przejść? - pytam.
Patrzy na mnie, wolno kiwa głową. Idziemy na górę po
krętych drewnianych schodach, Beata bierze z wieszaka swój
kożuszek, wyleniały, z łatami na łokciach. Znika pod nim sele-
dynowa sukienka Wychodzimy.
Przedwiośnie, pachnie mokrą ziemią, księżyc rozświetla
srebrnie bezludną uliczkę. Obejmuję Beatę ramieniem. Pierw-
szy raz. Serce bije mi szybko, podchodzi do gardła Milczymy.
Potem stajemy naprzeciw siebie. Wolniutko, jakbym łamał
opór powietrza, przybliżam twarz do jej twarzy i wi dzę, jak
oczy Beaty zamykają się, cienie długich rzęs spadają na po-
liczki.
Całuję ją w usta.
- Czego chcesz? - powtórzyła niecierpliwie.
Ta sama seledynowa sukienka, ale twarz inna: wroga, peł-
na podejrzliwości.
- Mogę pójść do Rury - powiedziałem - namówię ją,
żeby cię przepytała za kilka dni. Weźmiemy się ostro...
- Co ty knujesz, Artek?
- Tym razem nic złego - rzuciłem. - W drodze wyjątku.
Proponuję kilkudniowe zawieszenie broni w naszym wspól-
nym interesie. Ty unikniesz poprawki, a ja odpowiedzialności
za to. Potem znowu możemy się nie znać.
Widziałem, że jest zaskoczona, waha się, rozważa.
- Tak ci zależy na reputacji? - spytała nie patrząc na
mnie.
- Owszem - odparłem. - U Rury. Chcę mieć dalej
piątki z polskiego i sympatię starej.
Szansa uniknięcia poprawki przeważyła: Joanna skinęła
głową.
- Dobrze - powiedziała. - Na parę dni mogę zapomnieć,
co o tobie myślę.
- Nie musisz - uśmiechnąłem się krzywo. - Byle nam to
nie przeszkadzało w robocie. Jutro o czwartej u mnie.
Odeszła. Patrzyłem, jak się oddala, smukła, dumnie wy-
prostowana, jakby tą swoją postawą chciała zaakcentować
obojętność i wzgardę dla sojusznika z konieczności.
Westchnąłem. Wsadziłem ręce w kieszenie i zawróciłem
w stronę domu: niełatwo będzie wytłumaczyć starym, że przez
kilka dni nie będzie mnie na działce ani w warsztacie.
3
Zamknąłem książkę. Joanna jeszcze coś notowała, schylo-
na nisko nad zeszytem. Rude włosy kładły się na stole.
- Na dziś wystarczy - powiedziałem. - Dziesiąta za kwa-
drans.
Niebo w okienku było ciemnogranatowe, z wysoko za-
wieszonym żółtym plastrem księżyca. Joanna skończyła noto-
wać, zamknęła zeszyt:
- Wystarczy. Ja też mam dosyć.
- Na jutro wieczór przygotujesz te trzy rozdziały. -
Pchnąłem podręcznik w jej stronę, wrzuciła go do torby. -
Konspekt w punktach.
- Konspektu nie zdążę. - Już wstała, szykowała się do
odejścia. - Wyłożę ci ustnie.
- Musisz. - Patrzyłem w górę, na księżyc. - Będzie ci
potrzebny do powtórki. Nastaw sobie budzik na czwartą rano.
Spojrzała na mnie ze złością:
- Moja rzecz. Obejdzie się bez konspektu. Cześć, idę.
Uśmiechnąłem się do niej. W ostatnim momencie na-
dałem uśmiechowi odcień ironiczny.
- Jedziemy na jednym wózku - powiedziałem. – Jeśli
Rura cię zgasi, podpadniemy oboje. Zaręczyłem, że będziesz
umiała wszystko. Na jutro musisz zrobić szczegółowy kon-
spekt z trzech rozdziałów.
Joanna westchnęła. Tym razem jej spojrzenie wyrażało
bezradność, prawie rozpacz.
- Ty tak specjalnie? - zapytała cicho. - Żeby dać mi w
kość?
- Oczywiście - zamknąłem oczy, czułem piasek pod po-
wiekami. - Sprzysięgliśmy się z Rurą, żeby cię zadręczyć. Je-
stem przecież twoim najzajadlejszym wrogiem.
- Cześć, Artek.
- Stach wie, że tu przychodzisz? - spytałem, gdy już była
przy drzwiach.
- Nie - odpowiedziała po pauzie. - W domu myślą, że
uczę się z Zochą. Idę naokoło, przez drugą bramę.
- Posiedź jeszcze chwilę - poprosiłem, nie patrząc na Jo-
annę.
- Nie. Lecę! Cześć!
A jednak nie wyszła od razu. Puścił rzemyk torby, zaczęła
go poprawiać, nie mogła dać sobie rady z klamrą.
- Stach mnie unika - powiedziałem. - A tak się odgrażał,
że mi wleje...
- Gdyby ci wlał, bylibyście kwita.
Pasek nie wchodził do klamry, był postrzępiony na końcu.
Wpychała go z coraz większą irytacją.
- Masz rację - odezwałem się cicho. - Nawet bym nie
próbował się bronić. Może wówczas ty...
- Nie - przerwała mi, gniewnie mocując się z paskiem. -
Uczymy się tylko. Przypadkiem kawałek drogi musimy jechać
na jednym wózku. Nic więcej.
- Może wówczas ty zrozumiałabyś coś niecoś - dokoń-
czyłem. - Po niewczasie, rzecz jasna. Zresztą i tobie już nie za-
leży - powiedziałem, wyraźnie akcentując słowa. - Wiem, że
spotykasz się z Łukaszem. Ale nie musimy boczyć się na sie-
bie, w końcu nie ma o co. Było, przeszło.
... Ciepło jej rąk, zapach włosów - taki ziołowy, jesienny.
- Jasiu, czy to naprawdę miłość? Podobno w naszym
wieku nie ma poważnych uczuć, mama tak mówi Dopiero lu -
dzie dojrzali potrafią naprawdę kochać.
- Brednie - odpowiedziałem. - Nie mogę być bez ciebie.
Nigdy nie będę mógł. I to ma być nie naprawdę?
- Nigdy... Nie mów tak. Zapeszysz...
- A ty? Też nigdy?
- Też. Tak przynajmniej myślę. Nie wyobrażam sobie,
żebym kiedykolwiek mogła być bez ciebie.
I poszliśmy tego wieczoru aż nad samą rzekę, podmarzłe
błoto chrzęściło pod stopami, nagie gałęzie drzew rzucały na
ścieżkę księżycowe cienie. Trzymałem Beatę za rękę i cały
czas szliśmy w milczeniu, bo nie było słów do wyrażenia tego,
co chciałem jej powiedzieć. W wodzie drżały światełka dźwi -
gów, na Zarzeczu rodziły się dwa pierwsze bloki nowego
Grzybowa. Raptem zrobiło mi się żal naszych spękanych, cia -
snych kamieniczek, kocich łbów na ulicy, komórek i szop za
parkanami, bielizny suszącej się na podwórkach, starczych
twarzy wpisanych od świtu do zmierzchu w kwadraciki okien.
Tak już nie będzie. Bezosobowe, jasne bloki, wymuskane
skwerki, pawilony handlowe zamiast warzywnej budki pani Ja-
gielskiej, asfaltowe jezdnie - ile trzeba czasu, żeby w to wro -
snąć, oswoić się, wyhodować niepowtarzalność? Sam byłem
zdziwiony, że coś takiego czuję, dokładnie w ten sam sposób,
jak stary Kuźma: „Ale gdzież wam młodym zrozumieć, dla was
świat musi być na tranzystorach...” Otóż nie. Uświadomiłem to
sobie właśnie wtedy, nad rzeką, patrząc na bloki podciągnięte
już do drugiego piętra i trzymając w dłoni ciepłą dłoń Beaty.
Pomyślałem, że będzie mi brakowało starego Grzybowa, gdy
go wyburzą do końca.
Powiedziałem to głośno.
- Nie znasz naszych - odparła z uśmiechem Beata. - Po-
budują swoje komórki, rozwieszą bieliznę, zasadzą rzodkiew-
kę pod oknami. Grzybowiacy nie dadzą się tak łatwo wyrzucić
z przeszłości.
Chyba racja, pomyślałem, mój stary na pewno postawi
szopę w podwórzu, musi mieć swój warsztat, inni tak samo...
Pasek wszedł wreszcie w klamrę.
- W ogóle nie wiem, o czym mówisz - powiedziała Jo-
anna, kładąc dłoń na klamce. - A że spotykam się z Łukaszem,
to chyba moja rzecz. Gdybyś był dziewczyną, pierwszy zakrę-
ciłbyś się przy nim.
- Jasne - uśmiechnąłem się. - Szkoda, że pan naczelnik
kwaterunku nie ma jeszcze córki.
- Ale ma brata, któremu twój stary naprawił motor od ło-
dzi i nie chciał wziąć ani grosza.
- W porząsiu - warknąłem. - Wiem, że jesteś bezinte-
resowna, i jeśli już coś, to z prawdziwej miłości. Takiej wiecz-
nej, na zawsze.
Wydało mi się, że przybladła. Przez chwilę wpatrywała
się we mnie, a ja nie umiałem rozszyfrować wyrazu jej oczu.
- Nic z tego - odezwała się wreszcie - nie sprowokujesz
mnie, Artek. Muszę uniknąć poprawki. Będę tu jutro o czwar-
tej.
Wyszła. Słyszałem jej kroki na schodach. Zerwałem się ze
stołka, podbiegłem do drzwi:
- Joaśka!
Rytm kroków nie zmienił się, wygasł z wolna. Trzasnęły
drzwi na dole. Rzuciłem się na materac, zacisnąłem palce na
skroniach. Coś wymknęło się spod kontroli i leciało w dół, ro-
snąc jak śnieżna kula.
Straciłem Joannę. Uświadomiłem to sobie w kształcie
ostatecznym właśnie teraz: że się zgodziła na pomoc z polskie-
go i przychodzi tu do mnie, dowodzi niezbicie, że nie czuje już
nic.
Wstałem. Zdjąłem ze ściany gitarę, uderzyłem w struny.
Pierwszy akord wypadł fałszywie, drugi zabrzmiał harmonij-
nie...
Zasnąłem w ubraniu, z gitarą na piersiach. Kiedy się obu-
dziłem, z okienka w dachu płynął rozrzedzony poblask przed-
rannego słońca. W głowie szalał tabun koni, boleśnie tłukąc
kopytami.
Szedłem tą ścieżką do rzeki, po obu stronach ciągnęły się
ściany tarninowej zieleni, pod nogami nie chrzęścił lód, tylko
suche gałązki. Małgośka wysunęła się do przodu. Szła zwin-
nie, zrywając liście i ze śmiechem rzucając za siebie. Słońce
rozświetlało jej czarne, krótko przycięte włosy. Najładniejsza
w klasie. Może i w całej szkole nawet. Oliwkowa cera, zielon-
kawe, skośnie wycięte oczy - Elka Taylor, jak ją nazywał pan
Kołodziej. Występowała w szkolnym kółku dramatycznym i
twierdziła, że zostanie aktorką, nie musi więc rozpaczać, że z
matmy, fizyki i chemii ledwo dociąga do trój: byle matura, po-
tem już da sobie radę, na egzaminie wstępnym do Szkoły Te-
atralnej bierze się pod uwagę przede wszystkim talent.
Wyszliśmy na brzeg. Było tu pusto i cicho, bo daleko od
miasta: dobra, piaszczysta plaża, z której korzystali wszyscy,
znajdowała się dużo bliżej, za zakrętem rzeki, oddzielona od
nas Półwyspem Brzóz.
- Odwróć się - powiedziała Małgośka.
Stanąłem do niej plecami, zdjąłem koszulę i spodnie, ci-
snąłem sandały w żółtawy, gorący piach. Zapiekło w stopy.
Od wody ciągnął lekki wiaterek, pachniało wodorostami i ża-
bim skrzekiem. Po tamtej stronie Grzybówki obok dwóch
ukończonych już bloków pięły się wzwyż trzy następne. Na
rusztowaniach migały
ciemne plamki ludzkich sylwetek.
- Już. Idziemy do wody?
Miała na sobie pomarańczowy kostium frotte, podk-
reślający świeżą, jeszcze bladobrązową opaleniznę. Uś-
miechała się do mnie.
- Dlaczego uparłaś się na tę plażę? - spytałem. - Na
miejskiej jest weselej. Muzyka z głośnika, lody w budce.
- Nie wiesz dlaczego, Artek? Naprawdę nie wiesz?
- Nie mam pojęcia - powiedziałem, podchodząc do wody
i zanurzając stopę.
- Zgadnij.
- Bo nie znosisz tłoku. Bo wrzaski z radia kłócą się z
pięknem natury. Bo tu jest bezludnie i dziko.
- Nie - powiedziała Małgośka, ostrożnie wchodząc do
wody. - Odwróć, Artek.
- Co mam odwrócić? - nie zrozumiałem.
Stała w wodzie po kolana, zwilżając ramiona i plecy
przed kąpielą. Grzybówka spływała z gór, była przejrzysta i
zimna, prawie lodowata w kontraście z gorącym powietrzem.
- Tyś chciał na miejską, a ja nie chciałam. Powód był ten
sam. - Znów uśmiechnęła się do mnie, mrużąc oczy przed
słońcem. - Miałeś ochotę, żeby cię zobaczono ze mną, żeby to
doszło do Joaśki, żeby przestano gadać...
- Bzdura! - przerwałem jej gniewnie. - Nic mnie Joaśka
nie obchodzi. Ani to, co gadają! Jeżeli tak myślisz, możemy
się więcej nie spotykać.
Chlapnęła na mnie strugą zimnych bryzgów, aż się skur-
czyłem. Pognałem do niej, umknęła, dając nura pod wodę. Już
nie
czułem chłodu, spokojnie płynąłem żabką, czekając, aż się
wynurzy. Czy rzeczywiście dlatego chciałem z nią pójść na
miejską plażę? Nonsens... A jednak trochę racji w tym chyba
jest, nigdy dawniej Małgośka mi się nie podobała, była przez
krótki czas sympatią Marcina, potem tańczyła na zabawach z
Szuleniem... Zaraz, Łukasz chodzi teraz z Joanną... Więc
ona...
Wypłynęła tuż obok mnie, odrzuciła kosmyk włosów spa-
dający na oczy.
- Ale zimna. Wracamy do brzegu!
Dopłynąłem do środka rzeki, zawróciłem, Małgośka już
się wygrzewała na piasku. Wyszedłem z wody i położyłem się
przy niej. Teraz piasek nie parzył, rozgrzewał przyjemnie.
- Sądzisz według siebie - powiedziałem, obserwując jej
twarz skierowaną pod strumień promieni słonecznych. -
Chcesz, żeby Łukasz się dowiedział, ale nie tak wprost. Chytra
jesteś.
Roześmiała się, nie otwierając oczu.
- Tyś skończył z Joaśką, a ja z Łukaszem - rzuciła. - Nie
ma co o nim gadać. Kiedy jedziesz do Bułgarii?
- W sierpniu - odparłem. - Drugiego sierpnia.
- Może się tam spotkamy. Ojciec dostał trzytygodniowe
wczasy w Złotych Piaskach, zabiera mnie ze sobą. Premia za
wynalazek.
- Zamiast forsy? - spytałem.
- Forsę też dostanie - powiedziała Małgośka. - Mam
obiecane spodnie z weluru, takie jasnoniebieskie. Kosztują w
komisie tysiąc dwieście złotych. Nie wystąpisz w sobotę na
akademii?
- Nie - mruknąłem.
- Mietek powiedział mi, że dostałeś lepszą propozycję.
Od Bulby. Podobno szykuje ci się ciężki pieniądz. - Czekała,
aż się odezwę, milczałem jednak. - Zerwałeś z paczką na
amen?
- Piecze to słońce - powiedziałem. - Chodźmy do wody.
- Śmiać się chciało z tych waszych planów. - Małgośka
usiadła, otrzepała włosy z piasku. - W każdej budzie są kandy-
daci na etat „Skaldów”, amatorzy sławy. A tymczasem...
- Komu chciało się śmiać? - przerwałem Małgośce.
- Wszystkim nam - odparła. - Wiesz jak jest, Artek. Ty-
siące chłopaków brzdąka na gitarach i układa kawałki. Ow-
szem, nieźle wam to wychodzi, ale żeby porównywać się ze
„Skaldami”... - uśmiechnęła się. - Klawo, żeś zmądrzał.
Klęknąłem naprzeciw Małgośki, wbiłem dłonie w piasek.
- Ty oczywiście znasz się na muzyce - powiedziałem. -
Jako przyszła gwiazda ekranu musisz mieć ucho. Ale te wiel-
kie plany były żartem Marcina. Po prostu wstawiał ci bomby,
kiedy kręcił z tobą. Opowiadał nam, mieliśmy niezły ubaw.
- Czemu się wściekasz? - zapytała cicho Małgośka, wpa-
trując się we mnie z niepokojem. - Nie chciałam cię urazić...
- Mnie urazić? - roześmiałem się. - To przecież komple-
ment, że zmądrzałem, a śmiech to zdrowie, Gosiu, niech sobie
klasa poużywa. Chętnie dostarczę świeżych pretekstów.
Małgośka przysunęła się do mnie bliżej. Miała morelową
cerę, aż się chciało polizać. Nie wiem, dlaczego bawiła mnie
jej ładna twarzyczka, jak z żurnala mody dla dziewcząt. Chcia-
łem, żeby mi się podobała. Więcej: miałem dziką ochotę zako-
chać się w Małgosi, tak naprawdę, przynajmniej na miesiąc.
Patrzyłem w jej oczy, tatarsko wycięte, zielonkawe, i czegoś
mi w nich brakowało. Zanadto ładne? Nie. Puste jakieś, gład-
ko spolerowane, bez zaczepienia. Przecież nonsens, powie-
działem sobie, nie ma ludzi pustych, w każdym coś jest, tylko
się trzeba dokopać. W Małgośce też musi być, poszukam,
znajdę...
- Nie lubią cię, bo jesteś ważniak - powiedziała. - A już
po nagrodzie nadąłeś się jak balon, tak mówią. Jeśli idzie o
mnie, nie zgadzam się z nimi.
- Dlaczego? - spytałem.
- Po prostu wiesz, ile jesteś wart. Masz prawo. A oni by
chcieli...
- Czego by chcieli? - podchwyciłem.
- Kolektyw, wiadomo. - Małgośka uśmiechnęła się
wzgardliwie. - Nie lubią, jak się ktoś wyróżnia. Mnie też nie
kochają. Jakbym była winna, że urodziłam się z taką właśnie
twarzą, ładna, więc głupia. Szczególnie dziewczęta mają mi to
za złe, chyba zauważyłeś.
- Hm... - mruknąłem.
- A na ciebie uwzięli się, kiedy zerwałeś z paczką. Wła-
ściwie nikt nie wie, o co poszło, ale uważają, że ty jesteś wi-
nien. Do tego jeszcze numer z Joaśką na zabawie... - zaśmiała
się. - Aleś ją przerobił!
Stanąłem na rękach i majtając nogami w powietrzu ru-
szyłem
w stronę wody. Pogrążyłem się w chłód, dla rozgrzewki po-
płynąłem delfinem, potem przeszedłem w crawl. Małgośka ob-
serwowała mnie na brzegu, pomachałem jej, gestem wezwa-
łem do siebie. Pokręciła głową przecząco.
Zawróciłem od środka rzeki, ostatnich kilkanaście metrów
przepłynąłem pod wodą. Wyskoczyłem na piasek i chciałem
pochwycić Małgośkę. Wywinęła się:
- Nie! Zimny jesteś!
Pognałem za nią, złapałem z tyłu, śmiejącą się i piszczącą
przycisnąłem do siebie. Szamotanina. Upadliśmy na piach.
- Wariat! Sadysta!
Raptem przestała się śmiać. Patrzyła ponad moim ra-
mieniem. Odwróciłem się i zobaczyłem Marcina z Karolem,
obserwowali nas, uśmiechnięci.
- Cześć - powiedział Marcin. - Przeszkodziliśmy w mor-
derstwie?
- Jakbyś zgadł - odpowiedziała Małgośka. - Chciałam go
właśnie udusić. Pomożecie mi?
- Przyjaciół nie mordujemy. - Marcin mrugnął do mnie. -
Nawet przejściowo nadąsanych. Od dwóch godzin szukamy
cię po całym mieście, staruszku.
Wyciągnąłem się na piasku, podłożyłem ramiona pod gło-
wę. Słońce schowało się za obłok, więc nie musiałem zamykać
oczu. Patrzyłem w niebo, na białe, postrzępione chmurki leni-
wie płynące przez błękit.
- Musimy zrobić próbę przed sobotą - powiedział Karol.
- Marcin napisał całkiem ładną melodię, idzie o tekst. Zdążysz
do czwartej?
- O czwartej u Karola - rzucił Marcin. - Nie nawal, sta-
ruszku. Będziesz?
- Nie - odparłem, patrząc w niebo.
- Dość tych wygłupów. - Karol stanął nade mną, sypnął
mi na brzuch garść piasku. - Tamtej historii nie było. W po-
rządku, Artek. Paczka wycofuje się i przeprasza.
- Nie - powtórzyłem.
- Może chcesz przeprosin na piśmie? - zapytał Marcin. -
Możemy ci namalować śliczną laurkę. O czwartej odbędzie się
uroczyste wręczenie. Gra?
- Dajcie mi spokój - powiedziałem nie zmieniając po-
zycji, zapatrzony w niebo. - Spłyńcie stąd.
Milczeli chwilę. Twarz Karola cofnęła się, znikła z pola
widzenia. Słyszałem obok siebie szybki oddech Małgosi. Pa-
trzyłem w górę, usiłując policzyć białe kłębuszki.
- Małgośka, zostaw nas samych - powiedział cicho Mar-
cin. - Bardzo cię proszę, na kilka minut.
Nie zdążyła wstać, chwyciłem ją za rękę.
- Zostaniesz tutaj - rzuciłem. - Nie mam z nimi o czym
gadać.
- Czy tobie kompletnie szajba odbiła? - zapytał Karol. -
Przecież skreślamy sprawę. Przepraszamy cię. O co ci jeszcze
chodzi?
- O nic - powiedziałem. - Spróbujcie zrozumieć i spłyńcie
stąd.
Było mi sucho w ustach, w skroniach huczało. Miałem
wrażenie, że patrzę z boku na samego siebie, bezradny i
wściekły. Artur leży na piasku i uśmiecha się ze wzgardą. Dał-
bym mu w mordę. Dlaczego mnie nie wyręczą? Dlaczego sto-
ją, rozglądając się niepewnie, przestępując z nogi na nogę?
- Zastanów się - usłyszałem głos Marcina. – Czekamy o
czwartej.
Odeszli. Puściłem rękę Małgosi. Zaczęła ją masować, ob-
serwując mnie z jakimś lękiem, zdumieniem.
- Mało mi palców nie pogruchotałeś... - szepnęła.
- Przepraszam - rzuciłem.
- Artur... Co oni ci zrobili?
Usiadłem. Przez chwilę patrzyłem na Małgośkę, jakbym
ją widział po raz pierwszy.
- Co oni ci zrobili? - powtórzyła.
- Oddali mi przysługę - powiedziałem, wciąż jej się
przyglądając. - Cholerną przysługę, moja śliczna. Udowodnili
mianowicie, że nie jestem ich wart, mały, plugawy człowie-
czek. Wspaniali byli, Małgorzatko, tak szlachetni, że aż boli w
dołku, nie uważasz?
- Dziwny jesteś...
- W tym mój urok! - zaśmiałem się. - We wtorki i piątki
wieczorem potrafię unosić się w powietrzu i robić bu.
- Co robić?
- Bu - powtórzyłem triumfalnie. - Najprawdziwsze,
z aluminium i szkła! Mogę cię pocałować?
Cofnęła się, choć nie wykonałem żadnego ruchu. W ta-
tarskich, zielonych oczach pojawiło się wreszcie coś do na-
zwania: przestrach.
- Zaraz cię pocałuję - oświadczyłem. - Przygotuj się psy-
chicznie i zamknij oczy.
- Przecież ty się kochasz w Joannie.
- Ja?! - Skoczyłem na nogi, uniosłem w górę ramiona: -
Słońce i błękit, obłoki i chmurki! Na świadków was biorę, że
nie -
mam pojęcia, o kim mówi ta czarnowłosa piękność! Chcesz ze
mną chodzić?
Ton był rzeczowy, z wysokich rejestrów ściągnięty w dół.
- Wygłupiasz się...
- Jeśli chcesz ze mną chodzić, możemy zacząć od zaraz -
powiedziałem. - Oto moja ręka. Na złość Łukaszom i Joan-
nom, na pohybel szlachetnym i wspaniałym. No więc?
Odwróciła się, poszła wolno wzdłuż brzegu, zgarbiona, z
pochyloną głową. Zrobiło mi się głupio. Pomyślałem, że jest
w niej coś przecież, a ja urządzam cyrk.
- Gosiu! - zawołałem.
Nie zatrzymała się, nie spojrzała na mnie. Padłem na pia-
sek, ścisnąłem palcami skronie. Czułem wargami kłujące, su-
che ziarna.
Znów kapuśniak. Tłuste, rozgotowane skwarki. Kość, na
której nie zostało ani śladu mięsa.
- Co się tak krzywisz? - rzuciła gniewnie matka. - Ana-
nasa ci podać?
- Mam dość kapuchy... - mruknąłem.
- Jak pójdziesz na swoje, wynajmiesz sobie chińskiego
kucharza. - Matka huknęła pokrywką o garnek. - Żeby mi nic
nie zostało na talerzu.
Zmusiłem się do przełknięcia pierwszych paru łyżek, na-
stępne poszły już łatwiej. Zerkałem z niechęcią na patelnię z
grzejącymi się kopytkami. Wiedziałem, że będę musiał zjeść
wszystko, mama nie popuści.
- Dzisiaj też nie będę mógł pójść na działkę - powie-
-działem. - Muszę się przygotować do matmy, jutro odpo-
wiadam.
- Dziwna historia. - Matka przyglądała mi się z unie-
sionymi brwiami. - Przez cały rok wystarczał ci kwadrans na
lekcje, a teraz raptem zrobiłeś się strasznie pracowity.
- Właśnie dlatego, że przedtem kwadrans - odparłem.
-Chyba że się zgadzasz na tróje.
- Dobra, dobra... - pokrywka znów rąbnęła o garnek.
- Szczęście, że koniec roku za tydzień. Do magla po bie-
liznę też nie masz czasu pójść?
- Pójdę. - Uśmiechnąłem się do mamy. - Tylko się nie
złość.
Odpowiedziała uśmiechem. Uśmiech rozjaśniał jej twarz,
robiła się wtedy ładna i bardzo młoda, jak gdyby zawstydzona.
Kiedyś musiała być śliczną dziewczyną. Podsłuchałem mono-
log sąsiadki: „Ech, Jagna, Jagna, potrzebne ci to było? Maciej
jest teraz doktorem w województwie, byłabyś panią doktoro-
wą; eleganckie stroje, fryzjer, kosmetyczka... A tak co? Miło-
ści zachciało ci się, no, to masz życie”. „A mam - odpowie-
działa mama. - I nie żałuję, żebyś wiedziała, Magda, ani tro-
chę”. Zagoniona ciągle, zapracowana, licząca każdy grosz...
Ale jak na siebie patrzą czasami! Ojciec uśmiecha się nieśmia-
ło, mama czerwienieje jak smarkula...
- Przestań gapić się w sufit. Kopytka ci wystygną.
Napełniła kamionkę kapuśniakiem, z wierzchu postawiła
talerz z kopytkami i całość ulokowała w siatce. Obiad dla ojca:
umówili się, że prosto z pracy przyjdzie na działkę. Idiota je-
stem, pomyślałem nagle, jeszcze śmiem się wahać, pieniądze
zarobione przy Bulbie odmienią wszystko, będziemy żyć jak
ludzie - nad czym tu dumać?
- Rzucisz ambulatorium - powiedziałem. - Już wkrótce.
A na działce będziemy sadzić kwiaty i chodzić tam tylko dla
przyjemności.
- Jeśli się dowiem, że grasz w toto-lotka, włoję ci pasem.
- W totka gra ojciec. - Zaśmiałem się. - Ja znam lepszy
sposób. Gwarantowany.
- Coś ty znowu wymyślił? - spytała z niepokojem mama.
- Uważaj, Artek...
- Nic złego - zapewniłem. - Chyba mi ufasz.
- Ojciec gra w totka?
Wygadałem się, psiakość... Wiedziałem, że mam w tej
sprawie trzymać język za zębami. Dziesięć złotych tygod-
niowo: „Jak trafię przynajmniej czwórkę, wtedy powiemy
matce, a na razie - sza...”
- Powinien grać - odparłem. - Wszyscy ludzie grają. Nie
wiesz, dlaczego nie gra?
Chwyciło.
- Twój ojciec ma dobrze w głowie - powiedziała mama,
wciągając gumowce na obrzmiałe łydki. - Nie wyrzuca pienię-
dzy w błoto. A ty... - przysunęła taboret, usiadła przede mną. -
Ty byś mógł pomóc - odezwała się po pauzie. - Nie wiadomo,
gdzie nas wsadzą, może i na ostatnie piętro... Żeby na parterze,
rozumiesz, i ździebełko miejsca na warsztat, najlepiej w krań-
cowym bloku...
- Nie rozumiem - powiedziałem, patrząc ze zdziwieniem
na matkę.
- Przecież uczysz się z jego chłopakiem w jednej klasie.
Kolega twój. Czasem wystarczy jedno słówko...
Patrzyła na mnie wyczekująco, niepewnie. Czułem, że
krew uderza mi do twarzy.
- Nie! - wydusiłem. - Nigdy!
- Dlaczego? Spróbować chyba możesz. Ot, jak kolega z
kolegą.
- Łukasz nie jest moim kolegą - powiedziałem. - Nie tra-
wię go.
Matka raptem wpadła w gniew, jakby wybuchem złości
chciała coś osłonić:
- W głowie masz przewrócone, smarkaczu! Coś ty taki
ważny?! Jak trzeba coś dla domu załatwić, można się prze-
móc! Nie trawi, patrzcie! No to się zbierz w sobie i przetraw, i
pouśmiechaj się do niego, znajdź dobre słowo, jakąś przysługę
oddaj. Jeśli się dzisiaj żyć nie nauczysz, jutro biedny będziesz,
rozumiesz to? Z ludźmi trzeba w zgodzie, w przyjaźni, ty im, a
oni tobie...
- Przestań! - krzyknąłem, zrywając się z krzesła.
Umilkła. Patrzyła na mnie rozszerzonymi oczami, jak
by przestraszona.
- Mówiłaś o tym z tatą? - spytałem cicho. - On też?
- Twój ojciec jest taki sam wariat - powiedziała z re-
zygnacją mama. - Gdybym ja się nie zakręciła koło tego, nig-
dy by nie dostał pozwolenia na budowę warsztatu. I tak ze
wszystkim. Niedaleko pada jabłko od jabłoni.
- To dobrze - szepnąłem. - Dlatego nas kochasz.
Zaskoczył mnie jej śmiech - swobodny, pełen ulgi,
szcze-
rego rozbawienia. Patrzyła na mnie i śmiała się, pokazując
mocne, białe zęby:
- Ech, ty, cwaniaczku sakramencki, spryciarzu pie-
kielny! Gdybym miała pas pod ręką... - Klepnęła mnie w poli-
czek, wstała, wzięła siatkę. - No, to się ucz. Ale jak się do-
wiem, że zamiast nauki ganiałeś z kolegami, biedny będziesz.
Wyszła. W ten sposób obwód został zamknięty, pomyś-
lałem, mam właściwe zakończenie dla swego pamiętnika, tyl-
ko wątpliwe, czy byłaby wówczas nagroda.
- Pucio, pucio! - rzuciłem przed siebie i z nienawiścią
przebiłem widelcem kluskę.
Joanna ze znużeniem odsunęła zeszyt.
- To już wszystko - sapnęła. - Jutro mogę odpowiadać.
Jeśli mi się nie pokiełbasi.
- Nie ma prawa - powiedziałem. - Na trójkę wyciąg-
niesz. Gdybyś nawet coś pokręciła. Rura doceni wysiłek.
Wstała, wrzuciła do torby książki i zeszyt. Spojrzała na
zegarek:
- Ósma dopiero. Nareszcie się wyśpię. Cztery noce za-
rwane. Dziękuję ci.
Powiedziała to spokojnie, bez żadnego akcentu. Uprzejma
obojętność.
- Nie ma za co - rzuciłem.
- Zocha wie, że mi pomagasz, powiedziałam jej. A jak
ona, to już i cała klasa.
- Teraz ja ci dziękuję. - Uśmiechnąłem się. - Uratowałaś
mi reputację. Łukasz nie jest zły?
- A Małgośka?
Więc jednak. Mogła odpowiedzieć „nie”, pożegnać się,
odejść. Czy to znaczy, że... Nic nie znaczy. Automatyczna ripo-
sta.
Tylko nie podkładać własnych intencji, nie wmawiać w siebie
tego, czego nie ma i być już nie może. Z tamtym koniec.
Uświadomiłem sobie, gdybym nie był Joannie obojętny,
nie zgodziłaby się na wspólną naukę.
I raptem, dziko i rozpaczliwie, zapragnąłem podbiec do
niej, chwycić za ręce, przyciągnąć, zajrzeć w oczy. „Joaśka,
miła moja, zapomnij! Wybacz mi. Jestem osioł, dureń zarozu-
miały głupiec. Co tylko chcesz. Strzel mnie w gębę, bardzo cię
proszę, i zapomnijmy, niech będzie jak dawniej...”
Czas - bezlitosna potworność. Lecą godziny, dni, ty-
godnie, bez znaczenia i wagi, aż raptem sekunda! Jedna, jedy-
na marna sekunda, i okazuje się, że nie można jej cofnąć, nie
sposób wymazać.
Dlaczego?
- Trochę - powiedziałem z uśmieszkiem. - Ale wytłuma-
czyłem jej, że nie ma powodu.
- Ja Łukaszowi nawet nie musiałam tłumaczyć.
Jasne.
Dziewczynom łatwo to przychodzi. Cudowna zdolność
zapominania, skreślenia tego, co staje się niewygodne. Przy-
sięgi, obietnice... Słowa, taki zwyczajowy tekst: „nigdy”, „na
zawsze”, „kocham”, wszyscy wszystkim to mówią, gdy świeci
księżyc, nawet wydaje się, że to prawda, a potem przechodzi i
tylko dureń może mieć pretensje. Po prostu tak już jest.
Dlaczego Joanna miałaby stanowić wyjątek? Bo ją uwa-
żam za wyjątkową, niezwykłą? Bo umie przedziwnie dekla-
mować
Gałczyńskiego i człowiekowi się zdaje, że jedzie w zaczaro-
wanej dorożce, słyszy stukanie kopyt, a dorożkarz ma skrzy-
dła? Bo podchwytuje projekt przebudowania świata na zasa-
dach muzycznej harmonii i zgłasza z zapałem własne wnioski,
jakby to było na serio? „A bohaterstwo tylko wtedy, gdy bę-
dzie szło o życie ludzkie, nie uważasz, Artek?
To absurd narażać się dla ratowania, powiedzmy, pło-
nących magazynów. Życie jest cenniejsze od rzeczy”. Albo:
„Uczą nas poczucia obowiązku, odpowiedzialności, różnych
reguł i praw. Gdyby zamiast tego nauczono ludzi miłości do
ludzi, reguły i prawa byłyby zbyteczne. Tylko jak to zrobić,
Artek?...”
- Jasne - powiedziałem. - Wszystko jest...
Nie zdążyłem dokończyć. Z dołu dobiegło gwałtowne pu-
kanie.
- Spodziewasz się kogoś? - zapytała z niepokojem Jo-
anna. - Tak wali, że...
Zszedłem na dół, odsunąłem rygiel. W progu stał Stach,
pochylony, z zaciśniętymi pięściami.
- Gdzie ona jest?!
- Kto? - udałem zdziwienie.
- Gdzie jest Joanna?! - warknął. - Widziano, jak szła do
ciebie. Gadaj, bo...
- Nie ma jej tu - rzuciłem chłodno. - Jeśli szukasz pre-
tekstu do draki, mogłeś wymyśleć coś lepszego.
Chwycił mnie za koszulę na piersiach, szarpnął:
- Jest u ciebie! Widziano. Nie wiem jak ją zaciągnąłeś,
ale...
- Puść!. - Spróbowałem się wyrwać, koszula pękła.
- Jak ojciec to zobaczy, będziesz musiał odkupić.
Twarz Stacha poczerwieniała, koszulę jednak puścił.
- Ty gnojku - syknął - jeśli jej natychmiast nie wy-
puścisz, połamię ci kości. Zrozumiałeś?
- Nie jestem bojący. - Uśmiechnąłem się ze sztuczną
swobodą. - A Joanny tutaj nie ma. Proszę, możesz wejść i
sprawdzić.
To go zbiło z tropu. Przyglądał mi się podejrzliwie, ale
nie wszedł do środka, choć odsunąłem się robiąc mu przejście.
- Aśka! - krzyknął. - Ej, Aśka, jesteś tam?
Odpowiedziała mu cisza. Przed progiem zebrała się
grup-
ka kilkuletnich gapiów, obserwowali nas, rozbawieni. Stach
odwrócił się, przywołał jednego z nich.
- Widziałeś, jak tu wchodziła? - zapytał. - Gadaj, Woj-
tek.
- Trochę widziałem - odpowiedział malec, zerkając z
obawą na Stacha. - Ale nie na pewno...Szła tędy, a potem
zniknęła.
- No, proszę. - Wzruszyłem ramionami. - Szła, zniknęła.
Nie mogła zniknąć za rogiem? Jeszcze krok i ulica. Właź,
sprawdzaj.
- Dobra... - mruknął Stach. - Ale niech się okaże, że była
u ciebie. Dostanie się jej i tobie, Artek. Pamiętaj, uprzedziłem.
- Cholernie straszysz - rzuciłem kpiąco. - Jeśli Joaśka
zechce się ze mną spotykać, nic ci do tego.
- Uprzedziłem - powtórzył Stach. - Wleję obojgu. Moja
siostra nie ma praw spotykać się z takim jak ty.
Patrzył mi prosto w oczy, przenikliwie, ponuro. Stanąłem
w rozkroku, wsadziłem ręce w kieszenie.
- Co masz do mnie? - spytałem półgłosem.
- Zapomniałeś? - odwrócił się do malców: - Jazda stąd! -
Rozbiegli się spłoszeni. - Ona ci może daruje, bo jest głupia.
Ale ja nigdy. Zapamiętaj dobrze, żebyś potem nie żałował.
- Cholernie straszysz - powtórzyłem. - Ale ja się nie
boję. Możemy to załatwić choćby teraz.
Stach wpatrywał się we mnie długą chwilę. Potem splu-
nął, roztarł ślinę czubkiem pantofla.
- Dowiem się, gdzie była - powiedział. - Niech się tylko
okaże...
Nie dokończył. Odszedł. Zaryglowałem drzwi, wróciłem
na strych. Joanna stała przy drzwiach, blada, z torbą w ręku.
- Słyszałam.. - odezwała się szeptem. - Jak ja stąd wyj-
dę?
- Boisz się brata? - spytałem. - Mogę cię odprowadzić do
domu.
- Obejdzie się - mruknęła. - Nie mogę wyjść. Będzie te-
raz obserwował bramę, a jak jest wściekły... - Spojrzała na
mnie:
- Chciałeś żeby wszedł?
- Nie miałem wyboru - odparłem. - Sądziłem, że go w
ten sposób przekonam. I udało się.
- Nie całkiem. - Joanna patrzyła na moją podartą ko-
szulę. - Będziesz miał od starych... Zdejmij. Przynieś igłę i
nici.
- Sam zaszyję - bąknąłem, dziwnie zażenowany.
- Zdejmij - powtórzyła stanowczo. - No, prędzej.
Ściągnąłem koszulę. Nie patrząc na Joannę podszedłem
do komody, w jednej z szufladek znalazłam pudełko z nićmi,
podałem jej. czułem się głupio. Kątem oka obserwowałem, jak
przewraca koszulę na lewą stronę, nawleka igłę śliniąc koniu-
szek nitki. Rude pasma w nieładzie kładły się na ramionach,
twarz była skupiona, posępna.
- Niepotrzebnie... - mruknąłem. - Mógłbym sam.
Joanna nie odpowiedziała. Równiutkim, ledwo widocz-
nym ściegiem spinała brzegi rozdarcia.
- Głupio zrobiłaś - powiedziałem patrzą przez okienko w
suficie na ciemne konary klonu wrysowane w gęstniejący,
miękki fiolet. - Trzeba było wyjaśnić w domu nasz układ.
Wspólny interes, nic więcej. Stach zrozumiałby.
- On cię nienawidzi.
Nienawidzi?... Nienawiść wyobrażałem sobie jako pasję,
ponure zapamiętanie bez odwrotu. Wyrok.
- Chyba nie to - wyrwało mi się. - Po prostu nie cierpi...
- Nienawidzi - powtórzyła spokojnie Joanna.
- Za tę bójkę? - spytałem cicho.
- Stach wie, dlaczego zrobiłeś ten numer na zabawie.
Chciał nawet, żebym nie spotykała się z Łukaszem. Wy-
tłumaczyłam mu, że gwiżdżę na posądzenia, zwłaszcza twoje.
Powiedziała to obojętnie, przyjaźnie niemal. Wolałbym
wściekłość, pretensje... Uśmiechnąłem się:
- Pewnie trafiłem, jeśli mnie za to nienawidzi.
Joanna odgryzła nitkę, przewróciła koszulę na prawą
stro-
nę, obejrzała szew. Ja także spojrzałem: był niewidoczny.
- W porządku - powiedziała - możesz włożyć.
Wciągnąłem koszulę, upchałem w spodnie. Znowu spoj-
rzałem w okno, na gałąź klonu.
- A ty? - spytałem.
- Muszę wyjść stąd. Wymyśl coś, Artek.
- Co byś zrobiła, gdybym cię teraz pocałował? - zapy-
tałem wpatrując się w konar.
- Wydrapałabym oczy.
- Dziękuję - powiedziałem. - To by znaczyło, że niena-
widzicie mnie oboje. Widocznie zasłużyłem.
Wpatrywałem się w gałąź do bólu w oczach.
- Lepsze jednak to niż obojętność.
- Wymyśl coś, żebym mogła się stąd wydostać. Muszę,
słyszysz?
- Wierzysz w sny? - zapytałem szeptem. - Przyśniło nam
się to wszystko. Taki niedobry, durny sen. Koszmar. Ale mo-
żemy się przebudzić i powiedzieć sobie...
- Czy ty doprawdy nie rozumiesz, że tamto się skoń-
czyło? Nawet gadać się nie chce. Wykombinuj coś, żebym
mogła wyjść.
Przysunąłem taboret do okna, wszedłem nań i uniosłem
ramę, podpierając ją pogrzebaczem.
- Tędy - powiedziałem - przez dach. Z drugiej strony jest
drabina. Czasami człowiek staje na skrzyżowaniu i waha się,
w którą stronę skręcić, w lewo czy w prawo, i wtedy wiele za-
leży od innego człowieka, od tego, czy się zrozumieją, przeba-
czą sobie i niekiedy...
Zabrnąłem w to zdanie, splątane i mętne, czułem jak palą
mnie policzki, stałem na krześle, wdychając głęboko chłodną,
wieczorną rześkość. Nie widziałem Joanny. Chciałem żeby
milczała, żeby nie odzywała się ani słowem. Urwałem nie do-
kończone
zdanie, wpiłem się palcami w obramowanie okna.
- Tyś już skręcił - usłyszałem. - Gdzie ta drabina?
- Wyjdziesz na dach. Od strony podwórza zasłoni cię
klon, drabina jest przystawiona za kominem. Zejdziesz po niej
do ogródka Sobczaków.
- Przepuść mnie. Dziękuję za pomoc z polaka.
Zszedłem powoli z taboretu. Chciałem krzyknąć: „Dla-
czego?!”... Przecież to było głupstwo, szczeniacka zagrywka,
przepraszam cię, przepraszam Łukasza, twojego brata przepra-
szam, już nigdy więcej, zrozum...”
A może nie głupstwo? Posądziłem ją. Więcej: dałem pu-
blicznie dowód. Jeśli nie miałem racji, trudno mi darować, a
jeśli miałem... tym bardziej.
Ciężki frajer ze mnie. Ruda, piegowata, chudzielec. Gdzie
jej do Małgośki. Zależy mi, bo urażona ambicja. Tylko to. A
że z Łukaszem dalej się spotyka, więc miałem rację - syn kie-
rownika kwaterunku, lepsze mieszkanie za rzeką, zimny ra-
chunek... Jasne, że miałem rację.
- Nie ma za co - mruknąłem. - Cześć, Joaśka.
Weszła na taboret, z kocią zwinnością skoczyła na
dach.
Jeszcze przez moment widziałem ją na tle ciemniejącego fiole-
tu, potem zniknęła.
4
Pokój Bulby lśnił: szafa, stół, przeszklony kredens z od-
pustowymi bibelotami, stoliczek przy tapczanie przykryty ko-
ronkową serwetką - wszystko to było na najwyższy połysk. Na
ścianie
wisiała pluszowa makatka przedstawiająca rozkoszną sylwetkę
dziewczęcia na tle ogrodu pałacowego.
Żona Bulby, tęga kobieta z koroną jasnozłotych warkoczy
wokół głowy, wniosła tacę z czterema szklankami herbaty i ta-
lerzykiem kruchych ciasteczek.
- Nie ma nic mocniejszego? - mruknął Bulba, odkładając
harmonię.
Dwaj jego wspólnicy, skrzypce i flet, zaśmiali się, patrząc
przypochlebnie na panią Bulbową.
- Nie ma - ucięła Bulbowa. - W niedzielę sobie popije-
cie.
Odeszła do kuchni. Bulba westchnął, bezradnie rozłożył
ręce:
- Taka już jest, kawał cholery... A pioseneczka dobra
-zwrócił się do mnie.
- Masz dryg, Artur. „Niech nam żyją państwo młodzi”
-zanucił, mrugając do wspólników - „jej uroda serce słodzi, a
walory męskie jego, wprawią w podziw niejednego...” Dobre!
I wystarczy imiona zmienić, żeby pasowało do każdego wese-
la.
- Fakt! - przytaknął skrzypek. - Troszkę tylko poz-
mieniać i nikt się nie pokapuje. Na przyszły tydzień mamy im-
prezę w Brzezince, będzie w sam raz.
- Nie bardzo - wtrącił flet, drobny człowieczek z prze-
rzedzoną na czole czuprynką. - Jakie tam męskie walory u Ma-
ciejczaka, pokurcz przecie, tyle że morgi... Śmiech byłby.
- Drobiazg - powiedziałem. - Zmienimy na „...walory
duszy jego wprawią w zachwyt niejednego”. Duszę chyba ma
w porządku?
Bulba zarechotał, walnął mnie w plecy.
- Masz baśkę, synek! Du... sza u Maciejczaka jak ten
piec, ogniem płonie do Tereski Mazurek. Narzeczona jest
młodsza od niego o dwadzieścia lat prawie.
Skrzypek podniósł się z krzesła, zapakował instrument do
futerału.
- Lecę - powiedział - teściowie w gości przychodzą.
- Ja też znikam - przyłączył się flet. - No, to do niedzieli.
- Piosenki się nauczcie - rzucił Bulba. - Żeby do kartki
nie zaglądać, bo złe wrażenie.
- No, to do niedzieli, synek - zwrócił się do mnie - zaja-
dę po ciebie motorem, czekaj w południe przed chałupą.
Wyszedłem. Wieczór był chłodny, od wschodu ciągnął
ostry wiaterek, tarmosząc gałęzie drzew rosnących wokół po-
mnika. Żółte smugi latarń kołysały się na chodniku. Szedłem
wolno, obejmując ramieniem gitarę. Dostrzegłem światło w
oknie Karola, przystanąłem, przez muślinową firankę widać
było dwie sylwetki: Karol i Marcin.
O czym rozmawiają? Ramię Marcina raz po raz unosiło
się i opadało, szatkując powietrze. Karol kręcił głową, jakby
czemuś zaprzeczał. Zniknęli z pola widzenia, potem pojawili
się znowu. ARKAMARSJANIE...
Uśmiechnąłem się krzywo, chciałem odejść, lecz coś mnie
zatrzymało pod oknem. W rękach Marcina pojawiła się gitara,
nie usłyszałem dźwięków przez zamknięte okno, widziałem
tylko, jak szarpie struny, rytmicznie poruszając głową.
Obejdą się beze mnie. Gdy będą sławni, najlepsi poeci za-
czną
ubiegać się o zaszczyt pisania dla nich tekstów. A do sławy
tylko krok - byle zdobyć dobre instrumenty i akustykę, najle-
piej angielski wzmacniacz... Uśmiechnąłem się, jak gdyby mo-
gli to widzieć, wzgardliwie i kpiąco.
Marcin położył rękę na ramieniu Karola. Wtedy objawił
się Rączka, pewnie leżał dotąd na materacu gumowym, za-
wsze na nim się kładł, gdy przychodziliśmy do Karola. Powie-
dział coś, Marcin skinął aprobująco.
Zacisnąłem zęby. Wcale nie chcę być z nimi, powie-
działem sobie. Nic mnie nie obchodzą. Dziś Joasia odpo-
wiadała z polaka, Rura postawiła jej dostatecznie, spojrzała
przy tym na mnie z aprobującym uśmiechem, udałem, że nie
widzę. Joaśka odpowiadała dobrze, ani razu się nie zająknęła.
Potem, na przerwie, rozmawiałem z Małgosią, puściłem mimo
uszu ironiczną uwagę o moich talentach pedagogicznych, za-
proponowałem głośno spotkanie wieczorem, tak żeby usłyszał
przechodzący obok Łukasz. Obiecałem, że po nią wstąpię i
pójdziemy na spacer, może uda się wypożyczyć łódkę do sta-
rego Murły i popływamy po rzece… Potem podszedł pan Ko-
łodziej, zapytał o jutrzejszy występ, powiedziałem, że się od-
będzie, ale bez mojego udziału. Był trochę zły, machnął ręką.
Na ostatniej lekcji kartka od Marcina: „Artek, dosyć już tego,
czyś ty zgłupiał? U Karola o siódmej. Ostatni raz wyciągamy
rękę. M.”
Jest ósma. Nie doczekali się. Wcale nie wyglądają na
zmartwionych. Rączka szczerzy zęby w uśmiechu, Karol prze-
jeżdża mu dłonią po czuprynie...
Odwróciłem się od okna, ruszyłem ostro. Miałem wciąż
przed oczyma roześmianą twarz Rączki. Splunąłem. Pełno śli-
ny
w ustach. Iść do Małgośki? Wiatr, chłodno, jakoś jutro się wy-
tłumaczę. Do warsztatu? Ojciec wykańcza motor, bardzo mu
się przydam, montaż jest pracochłonny, a syrenka Sobczaka
czeka już na przegląd, więc pełne ręce roboty... Nie. Wejdę po
cichu do siebie na górę, położę się, poczytam Lema. „Dzienni-
ki gwiazdowe”, cudowne przygody Ijona Tichego...
Wtedy ich zobaczyłem. Siedzieli na ławce w opustoszałej
alei, zwróceni do mnie plecami, nieruchomi.
Wiele bym dał, żeby usłyszeć, o czym mówią. Chyba jed-
nak milczeli, bo nie dochodził mnie żaden dźwięk. Łukasz
trzymał ramię na oparciu ławki. Nie dotykał Joanny.
- Podglądasz?
Odwróciłem się gwałtownie. Mietek mrużył oczy w uś-
miechu. Miałem ochotę trzasnąć go w zęby, zapanowałem nad
sobą.
- Kogo?! - spytałem, udając zdziwienie.
- Ślepy jesteś? Tam, na ławce, Łukasz z Joaśką.
- Gdzie? - Przyłożyłem dłoń daszkiem do oczu.
- A, rzeczywiście. No to co?
- Faktycznie nic. - Mietek jakby się zmieszał. - Dokąd
lecisz?
- Do Małgośki - odparłem. - Czeka na mnie. Cześć, sta-
ry.
- Momencik... - chwycił mnie za rękaw kurtki.
- A może by tak... jakiś numer? Przestraszyć ich na przy-
kład...
Patrzył na mnie, radośnie uśmiechnięty, pewien, że zaak-
ceptuję.
- Odpada - mruknąłem. - Numerów zbiorowych nie
uznaję. - Jeśli już coś, to sam.
- Aleś ty ważniak, Artur. - Mietek wzruszył ramionami.
- Jak chcesz. Mogę zabawić się z nimi i bez ciebie.
- Odwal się od nich - powiedziałem. - Zakochanym nie
wolno przeszkadzać. Ciebie też ktoś mógłby dopaść, jak byś
siedział na ławce z Krystyną, fajnie by ci było?
Mietek mrugnął do mnie.
- Dobra jest - rzucił wesoło. - Chciałem tobie zrobić
przyjemność. Dla mnie mogą tu się ściskać do rana.
Znów pokonałem w sobie chętkę strzelenia go w zęby.
Nie dostrzegłem wyciągniętej ręki. Skręciłem w uliczkę, przy
której mieszkała Małgosia.
...Marcela chyba lubię najbardziej. Jest poważny, jakiś
skoncentrowany wewnętrznie, jak gdyby wszystko, co go ota -
cza, wymagało namysłu. Jego ojciec pracuje w wytwórni me-
bli, ma podobno talent do drzewa, Marcel ten ta lent po nim
odziedziczył - lecz nie do desek lipowych, mahoniu i palisan-
dru - do muzyki. Słyszałem, że zdarza się tak z dziedzicze -
niem talentu: ojciec aktor, a syn rzeźbiarz, syn literat, a ojciec
wybitny uczony. Cóż to jest talent? Chyba potrzeba tworzenia
nowego, odkrywania stref nie tkniętych. Pasja. Pan Madej bu-
duje stoliki i szafki, których lekkość przyrównuje się do powie-
trza, a wdzięk do ptaków. Marcel pisze muzykę delikatną i
równie pełną wdzięku, melodyjną i pastelową. Jego piosenki
śpiewa cała szkoła, nucą je nawet nauczyciele. A przecież nie
chodził nigdy do szkoły muzycznej, sam wyuczył się nut, prze -
studiował podręcznik kompozycji. Gry na
gitarze i skrzypcach także nauczył się bez niczyjej pomocy, z
„Samouczka gitarzysty” i „Początków skrzypka”, jeszcze w
siódmej klasie.
Jest wysoki, chudy i małomówny - przeciwieństwo pulch-
nego, długowłosego Karbola, który w sukience wyglądałby jak
dziewczyna. Głos ma Karbol również dziewczęcy prawie, wy-
soki, dźwięczny i aksamitny. Tłumaczymy mu, żeby nie naśla-
dował Marka Grechuty, bo podrabianiem daleko nie zajdzie -
trzeba mieć własny styl, jeśli się mierzy wysoko.
A my mierzymy.
Jeżeli moje teksty okażą się równie dobre jak muzyka
Marcela, Karbol zacznie śpiewać „pod siebie”, a Nóżka poha-
muje nieprzewidziane improwizacje na perkusji - mamy szan-
se. Pod warunkiem...
Bez dobrych instrumentów i wzmacniającej aparatury ni-
czyjej uwagi na siebie nie zwrócimy. Jak dotąd, gramy na byle
czym: gitary najtańsze, perkusja z werbli harcers kich i kawał-
ków miedzianej blachy...
Zgadaliśmy się w ósmej.
- I żadna Warszawa ani Kraków - powiedział wtedy Mar-
cel. - Zostaniemy tutaj, w Grzybowie, choćby cały świat ręce
do nas wyciągał. Niechaj tu przyjeżdżają na koncerty. A my,
jeśli gdzieś wyruszymy na turnee, będziemy wracać.
- Dlaczego? - nie zrozumiał Nóżka.
- Bo trzeba mieć honor - wyjaśnił mu krótko Marcel. -Je-
steśmy stąd.
Nikt nie mianował go szefem zespołu, stał się nim w spo -
sób naturalny i żaden z nas tego nie kwestionował. Męczył
nas. Przed
każdym występem w szkole zmuszał do szlifowania najdrob-
niejszej nutki, piłował jak najstraszniejszy belfer. Cichym, sta-
nowczym głosem wypominał mi potknięcia w tekstach i żądał
poprawek, a ja buntowałem się, lecz w końcu musiałem przy-
znawać mu rację. Zwłaszcza tępił odkrywcze stwierdzenia w
rodzaju „miłość to wielkie uczucie” lub „każdy starzec był mło-
dy”.
To z jego inicjatywy daliśmy koncert w Klubie Zakłado-
wym. Za biletami! Wstęp dziesięć złotych, po koncercie ca -
łonocna zabawa. Graliśmy do czwartej rano, słaniając się ze
zmęczenia. Dochód wręczyliśmy uroczyście Przewodni-
czącemu Rady, panu Wójcikowi - na przebudowę miasta. Był
wzruszony. Na naszą prośbę dyrektor Zakładów nie uprzedził
go, że po zabawie nastąpi niespodzianka...
...Czy tylko to nas łączy? Chyba nie. Wspólny cel jest bez
wątpienia spoiwem w przyjaźni, ale można przecież być jedy -
nie wspólnikami. Jesteśmy przyjaciółmi., Umiem milczeć z
Marcelem, z Karbolem licytować się w fantazji, rechotać
szczerze z dowcipów Nóżki. Gdy chorowałem na grypę azja-
tycką i matka nikogo do mnie nie wpuszczała, Marcel, Karbol i
Nóżka wleźli przez dach po drabinie. Wiedzieli, że mogą się
zarazić, i liczyli się z tym. Mimo to przyszli. Nóżka przyniósł
gumę do żucia, Karbol komiksy, Marcel przepisał mi do zeszy -
tu fizykę i chemię. Fajnie było. Beata przysłała liścik, przeczy-
tałem go, gdy odeszli...
Zatrzasnąłem brulion z brudnopisem, cisnąłem pod stół.
Fajnie!... Oni to przeczytają w gazecie, wszyscy przeczytają,
cała klasa, szkoła, nauczyciele... Czułości, sentymenty. Przy-
jaźń. Nakłamałem, naplotłem bzdur, od początku do końca.
Powiedzmy, że to prawda. Kiedy pisałem, było dokładnie
tak, w ten właśnie sposób widziałem i czułem. Myliłem się:
ani przyjaźń, ani miłość. Wszystko wzięło w łeb, rozsypało się
w ciągu chwili. Z Joanną - wiadomo. A „przyjaciele” pokazali
pazurki, zdjęli maski. Gdybym mógł poprawić swój pamięt-
nik, wytrzebić bliskości. W to miejsce wpisałbym chłodną po-
chwałę samotności człowieka, którego nie rozumieją i który
nie daje się zrobić w konia, więc traci wszystkich. Ale nie roz-
pacza. Świadomość, że okazał charakter, wynagradza mu osa-
motnienie. Uczy się żyć. Demaskuje fałsz, interesowność i
małostkowość. Jest sam i nie narzeka.
Sam? Uśmiechnąłem się, spojrzałem na budzik: trzecia,
Małgośka powinna już być na dole, akademia szkolna pewnie
się skończyła. Zbiegłem po schodach.
- Dokąd? - zawołała z kuchni matka. - Dywan miałeś
wytrzepać!
- Wytrzepię! - krzyknąłem. - Za godzinę!
- I do apteki po...
Byłem już na ulicy. Małgośka nadchodziła od rynku, w
przepisowej białej bluzce i granatowej spódnicy, tylko panto-
fle miały nieprzepisowo podwyższony obcas, ale tego Ruraw-
ska zapewne nie dostrzegła.
- Jak tam? - spytałem. - Gładko poszło?
Z czarnymi włosami, śniada, zielonooka - wyglądała fak-
tycznie jak filmowa aktorka. Uśmiechała się do mnie. Chłopcy
z sąsiednich domów patrzyli z podziwem, nawet Nerwus,
przechodząc, cmoknął znacząco i zrobił do mnie oko.
- Rura pytała o ciebie - powiedziała Małgośka podając
mi
rękę i dostrzegłem, że jej wzrok zatrzymał się przez moment
na
mojej koszuli, tam gdzie był szew po rozdarciu. - Karol wyja-
śnił, że dostałeś gorączki i wpakowano cię do łóżka.
- Adwokat... - mruknąłem. - Nikt go nie prosił. Urwałaś
się z akademii?
Niecierpliwie czekałem na odpowiedź, choć się sam przed
sobą do tego nie przyznawałem. Małgośka jakby odgadła.
- Tuż przed końcem - odparła, patrząc w bok. - Oni już
wystąpili, musieli trzy razy bisować.
- Czy ja cię pytałem o nich?
- Ale chcesz wiedzieć, nie udawaj. Śpiewali twoją pio-
senkę....
- Którą? - nie wytrzymałem.
- O samotnym wędrowcu. Tak jakoś zaśpiewali, że było
do śmiechu. Karol wygłupiał się, robił miny. Ubaw!
Pięści zacisnęły się same. Jakbym dostał w twarz. Sze-
dłem obok Małgośki po wyszczerbionym chodniku, z ogród-
ków za parkanami dolatywał słodki aromat kwiatów, na gałę-
ziach lip kłóciły się wróble.
- W porządku - powiedziałem. - To przecież jest żar-
tobliwa piosenka. Tylko frajerzy kwękają, że brak im ży-
czliwości i przymawiają się o dobre słowo.
Uśmiechnąłem się do Małgośki, wziąłem ją za rękę. Mi-
nęła nas grupka chłopaków z drugiej „c”, skinąłem im niedba-
le. Byłem pewien, że dostrzegli nasze splecione dłonie. Niech
to rozgłoszą: Artur chodzi z najładniejszą dziewczyną w bu-
dzie, za ręce się trzymali, szli w stronę rzeki, a miny mieli...
Stary Murło schował piątkę do kieszeni drelichowych
spodni i bez słowa dał mi kluczyk. Zeszliśmy nad wodę.
Otworzyłem kłódkę i wywlokłem z kółka zardzewiały
łańcuch, potem zepchnąłem łódź z mulistej łachy.
- Zabrudzę się. - Małgośka spojrzała z niepokojem na ła-
weczkę uwalaną zeschłym błotem. - Będzie draka w domu...
- To nie płyń - mruknąłem. - Poczekaj tu na mnie, za go-
dzinę wrócę.
- A nie mógłbyś oczyścić ławki?
Wskoczyłem do łodzi, umocowałem wiosła w dulkach.
- Nie jestem Marcin - rzuciłem przez ramię - zapom-
niano wychować mnie na dżentelmena. Jak zauważyłaś, cho-
dzę w pocerowanej koszuli.
- Dlaczego jesteś złośliwy? - zapytała półgłosem Mał-
gośka.
Dlaczego?... To nie była złośliwość. Złość. Czułem iry-
tację, najchętniej odpłynąłbym sam, zostawiając Małgośkę na
przystani. Ale już była w łódce, oczyszczała ławeczkę z gru-
dek błota i piachu.
- Przepraszam - powiedziałem. - Nie będę więcej.
Siadłem do wioseł, skierowałem łódź pod prąd, ku
środ-
kowi rzeki. Wiosła były ciężkie, łódź niezgrabna. Od-
powiadało mi to. Zaciskając zęby rozcinałem z pasją wodę po-
pękanymi piórami.
- Zmieniłeś się, Artek. Nie ten sam jesteś.
Żartobliwa piosenka o samotności, ubaw na całą budę.
Chcieli ze mnie zakpić. Wyobraziłem sobie szarżującego Ka-
rola, jego pulchną twarz, wykrzywioną w grymasie cierpienia;
usłyszałem zawodzący głos, przechodzący w pisk, w płaczliwe
pojękiwanie. Grzmotnąłem wiosłami o wodę, na łódź spadła
fontanna bryzgów.
- Artek!
- Przepraszam. - Uśmiechnąłem się czule do Małgośki. -
Co jeszcze śpiewali?
- Ułożyli całkiem śmieszne kuplety. Na Rurę, Koło-
dzieja, panią dyrektor. Nawet na siebie. - Zanuciła:
Rączka, nóżka, werbel w oku,
Karol wyje, Marcin z boku
Mord popełnia na gitarze –
Kiedy sąd ich za to skarze?
- Nigdy - mruknąłem - to nie jest nawet przestępstwo. Po
prostu nic.
- Sali się podobało - powiedziała Małgośka, przyglą-
dając się z ukosa. - Musieli bisować.
Więc i do tego nie jestem już potrzebny, pomyślałem. W
porządku. Ja ich także nie potrzebuję. Zobaczymy. Próbowali
pogodzić się, odtrąciłem... Jeden zero dla mnie. A mecz jesz-
cze nie skończony.
- Nie ten sam, powiadasz... - odezwałem się, ospale za-
nurzając wiosła. - Jaki, Małgosiu?
Połapała się w mojej wolcie myślowej.
- Chyba umęczony - odparła po chwili. - Nikt właściwie
nie wie, dlaczego zerwałeś z paczką. Oni, tak samo jak ty, na-
brali wody w usta.
- Zdradził cię ktoś? - spytałem.
Po prawej w tył odpływały bloki nowego Grzybowa, po
lewej nachylone brzozy, pijąc wodę koniuszkami witek. Słoń-
ce odbijało się w lekko zmarszczonym nurcie.
- Ja po prostu nie wierzę w przyjaźń - usłyszałem. - W
siódmej klasie jeszcze wierzyłam, miałam przyjaciółkę. Żad-
nych tajemnic, rozumiesz. A ona wszystko powtórzyła chłopa-
kom. Od
tamtego czasu nie jestem już taka głupia.
- Najpierw zdrada, później upokorzenie - powiedziałem.
- Samego siebie nie można przecież zdradzić. Najlepiej same-
mu.
- Fakt - zgodziła się. - Chyba że miłość.
Znów grzmotnąłem wiosłami o wodę. Starłem się z prą-
dem, pokonałem opór, łódź pomknęła do przodu, chlupiąc i
poskrzypując.
- Aleś ty silny, Artek!
Skręciłem w lewo, do półwyspu zarośniętego głogami.
Łódź z rozpędu wbiła się w piasek, wyskoczyłem, podałem
rękę Małgośce.
Owalna zielona łączka z żółtymi plamkami kaczeńców.
Białe brzózki wokół.
- Ślicznie!... Nigdy tutaj nie byłam.
Wziąłem Małgośkę za ręce, wolno przyciągnąłem do sie-
bie. Zamknęła oczy. Tuż przed sobą miałem jej rozchylone
usta, słyszałem nierówny, przyśpieszony oddech.
Uwolniła dłonie, zarzuciła mi ramiona na szyję. Było w
tym geście coś teatralnego, na pokaz - uśmiechnąłem się i tak-
że zamknąłem oczy.
Zobaczyłem Joannę.
Byliśmy tutaj zeszłego lata. Pachniały dzikie róże, złociły
się główki kaczeńców, słońce spływało po listkach brzóz. Sta-
liśmy naprzeciw siebie, nie dotykając się, w milczeniu.
Otworzyłem oczy. Poruszyłem się. Ramiona Małgośki
opadły, powieki uniosły się, patrzyła na mnie z jakimś bezrad-
nym zdziwieniem.
- Nie mogę - powiedziałem cicho. - My przecież udaje-
my.
Odwróciła się gwałtownie, pobiegła do brzegu. Idiota je-
stem, pomyślałem, kompletnie głupi cymbał. Popatrzyłem na
brzózki, potem schyliłem się, zerwałem kilka kaczeńców i po-
szedłem do łódki. Małgośka siedziała już na ławeczce, sztyw-
no wyprostowana, zapatrzona w wodę. Podałem jej kwiatki.
- Przepraszam - powiedziałem. - Wybacz, Małgośka.
Wzięła kaczeńce, chwilę im się przyglądała i wrzuciła
do
rzeki.
5
Rura popatrzyła na nas z jakimś niezwykłym u niej, bez-
radnym, ciepłym uśmiechem.
- Nie lubię pożegnań - powiedziała - a już zwłaszcza
rozstań na zawsze. Niestety, nie spotkamy się za dwa miesią-
ce. Wyjeżdżam z Grzybowa, mąż mój został przeniesiony do
Białegostoku.
- Szkoda... - rozległ się cichy głos Zośki.
- Żałujesz? - Polonistka roześmiała się, mrugnęła do nas
figlarnie, po łobuzersku. - Może nowy nauczyciel nie odkryje
twego wstrętu do Mickiewicza.
- Jaki wstręt?! - oburzyła się Klucha. - Ja naprawdę prze-
czytałam „Dziady”, tylko nie mogłam sobie przypomnieć...
- Już dobrze, nie przejmuj się - powiedziała wesoło
Rura. - Ważne, że w końcu sobie przypomniałaś. Jak spędzisz
wakacje?
- W Krakowie u ciotki - odparła Klucha. - Ciocia jest
nudna,
ale jej syn przyrzekł mi w liście pokazać smoka wawelskiego.
Podobno pojawił się znowu...
- ... i marzy o tłustym kąsku - wtrącił Rączka. – Zje na-
szą Kluseczkę i otruje się.
Rura nie próbowała uciszyć śmiechu. Zocha pogroziła
pięścią Rączce, ale i jej kąciki ust wygięły się w górę.
- A ty, Raczkowski, dokąd się wybierasz? - zapytała po-
lonistka.
- Do Brzeziny, pani profesorko. Tata jest wspólnikiem w
gospodarstwie. Pasanie krówek, gra na fujarce, okopywanie
ziemniaków. Całkiem jak u Szymona Szymonowicza.
- Na całe dwa miesiące? - spytała Rura.
- Ojciec chętnie posłałby go na cztery - odezwał się Ka-
rol. - U nich w domu...
- Zamknij się - mruknął Rączka, czerwieniejąc. - Ja nie
narzekam.
Polonistka zdjęła okulary, przetarła szkła chusteczką.
- Poproś ojca, żeby zajrzał do mnie jutro - powiedziała.
- Nie! - przestraszył się Rączka. - Pomyśli, że się skarży-
łem, a ja wcale...
- Powiedz ojcu, że czekam na niego o czwartej. - Rura
włożyła okulary i jej oczy straciły bezbronny wyraz, stały się
znów poważne. - Ty, Karol, jedziesz, zdaje się, na obóz har-
cerski?
- Nie, pani profesorko. Wybieramy się z Marcinem na
biwak. Namiot, kocher, wędki. Mamy już upatrzone miejsce w
lasku, koło Brzeziny, niedaleko jeziora.
- Koło Brzeziny? - Rura spojrzała na Karola z zacieka-
wieniem.
- Żeby Rączce się nie nudziło - powiedział Karol mru-
gając do przyjaciela.
- Jak padnie na twarz przy pieleniu, któryś z nas go za-
stąpi, a wieczorami będziemy opracowywać nowy repertuar.
Jesteśmy zapisani do wojewódzkiego turnieju zespołów mu-
zycznych, w październiku eliminacje.
- Artura nie bierzecie ze sobą? - spytała Rura.
W klasie zrobiło się cicho. Zacisnąłem palce na krawędzi
pulpitu. Czyżby polonistka nie wiedziała? Sądziłem, że wszy-
scy wiedzą, zwłaszcza po sobotniej akademii.
- Artur jedzie do Złotych Piasków - odpowiedział spo-
kojnie Karol.
- Ale dopiero w sierpniu, czy nie tak?
- W lipcu jadę z ojcem na włóczęgę po Polsce. - powie-
działem, patrząc w okno. - Motorem. To już od dawna zapla-
nowane.
Klasa nadal milczała. Czułem, że to milczenie jest skiero-
wane przeciwko mnie, jakkolwiek nie było w nim nic prócz
obojętności.
- Już wyzdrowiałeś? - zapytała Rura. - Podobno w so-
botę miałeś wysoką gorączkę.
- Nie miałem gorączki - mruknąłem.
Spodziewałem się jakiejś uwagi, komentarza, żarciku
z
tylnych ławek. Pragnąłem spięcia, eksplozji. „Czego chcecie?!
- wrzasnąłbym wówczas. - Dlaczego trzymacie z nimi, a nie ze
mną?! Do dyni, co ja wam zrobiłem? Nienawidzicie indywi-
dualistów, szczególnie takich, co się wyróżniają, każdy musi
być podobny do was, broń Boże inny, i zawsze do dyspozycji,
skromniutki, grzeczny, gotów spełniać kolektywne życzenia.
A jeśli nie
mam już ochoty grać w zespole i układać piosenek? To sprawa
między mną a paczką, co wam do tego?! Co wam do tego, że
zrobiłem numer Joannie? Odczepcie się do jasnej!...” Ani żar-
tu, ani uwag. Cisza.
- W każdym razie uczciwie popracowałeś z Joanną - po-
wiedziała Rura. - Nie spodziewałam się, że w ciągu kilku dni
odrobicie tak duże zaległości. Przepuszczam Joasię z czystym
sumieniem. - Spojrzała po klasie: - Chyba możemy wspólnie
wyrazić uznanie Arturowi.
Cisza. Potem jakiś niewyraźny pomruk i głos Marcina:
- Oczywiście, pani profesorko.
- Nie trzeba! - rzuciłem. - Zrobiłem to tylko dla pani. Bo
przyrzekłem.
Rura wyszła zza katedry, zbliżyła się do mnie.
- Klasa chce, żeby wasz zespół wszedł do finału turnieju
- powiedziała cicho. - Chce, żebyście nadal byli przyjaciółmi.
A więc wiedziała wszystko. Uśmiechnąłem się, wzru-
szyłem ramionami.
- Za dużo chcą - odparłem. - Nie do wszystkiego wolno
wtykać nos. Zwłaszcza gdy nie wie się, o co poszło.
- A może wiedzą?
Odruchowo spojrzałem na Marcina. Wcale nie po to, żeby
zaprzeczył. A jednak nieznacznie poruszył głową, dał mi znak,
że nie.
- Wszystko jedno - powiedziałem z uporem. - Zresztą,
nie zależy mi. Nie jestem sentymentalny, pani profesorko.
Polonistka wróciła do katedry, wyjęła z teczki różowawy
plik świadectw. Rozłożyła je przed sobą wachlarzykiem.
- Cieszę się - powiedziała - że wszyscy zostali promo-
wani do następnej klasy. Arciszewski.
Łukasz wstał, podszedł do katedry, wziął od Rury świa-
dectwo, ukłonił się, stukając obcasami. W tym momencie sta-
nęła mi przed oczyma scena mojego powrotu z wesela, gdzie
grałem z Bulbą...
W szopie paliło się światło, żółtymi smużkami wyciekało
spomiędzy desek. Pchnąłem drzwi i wszedłem do środka. Oj-
ciec siedział na skrzyni, podpierając pięścią podbródek. Pa-
trzył na mnie nieruchomo. Od ulicy dobiegł warkot zapusz-
czonego motoru, zryw, potem oddalające się terkotanie.
- Dobry wieczór - powiedziałem.
- Gdzie byłeś?
Oparłem gitarę o ścianę. Wyjąłem z kieszeni banknoty i w
milczeniu położyłem je na skrzyni obok ojca. Pięćdziesiątkę
zostawiłem sobie.
- Jest druga w nocy. Gdzie byłeś, Artur?
- Przecież wiesz - odezwałem się cicho. - Mówiłem ci
wtedy. Na weselu. Grałem. Te pieniądze...
- Nie potrzebuję ich - przerwał mi, wciąż nieruchomy, z
pięścią wbitą w podbródek. - Zabierz.
Miał zapadnięte policzki z ciemną szczeciną zarostu, oczy
zmęczone, w czerwonych obwódkach.
- Dlaczego? - spytałem szeptem. - Przecież ja dla was...
- Jest druga w nocy - powtórzył. - Wiem, że ci różnych
rzeczy brakuje. Robimy z matką wszystko, co w naszej mocy.
- Czy ja się skarżę? - Czułem, jak krew odpływa mi z
twarzy, w ustach robi się sucho. - Jeśli mogę pomóc...
- Nie trzeba. Nie w ten sposób. Mamy co jeść i w co się
ubrać. Jest druga w nocy.
- Ukradłem? Zabiłem kogoś? - Mówiłem szeptem, a zda-
wało mi się, że krzyczę. - To była ciężka harówka, aż mi palce
spuchły! Uczciwa praca!...
- Spodobało ci się? - zapytał półgłosem ojciec, patrząc
mi prosto w oczy.
Milczałem. Światło nagiej żarówki biło z dołu w górę,
przenikliwie ostre. Zmontowany junak stał zwrócony kie-
rownicą do drzwi, jakby chciał stąd uciec. Ojciec oderwał pię-
ści od podbródka, wyjął z kieszeni paczkę sportów, zapalił,
wydmuchał przed siebie smużkę sinego dymu.
- Ty nie chcesz zrozumieć. Uciekasz. Jak mały śmier-
dzący tchórz.
- Przed czym? - spytałem samymi wargami, plecami
przyciśnięty do chropowatych desek, wyczuwając przez ko-
szulę ich ciepłą szorstkość.
- Przed sobą - odparł.
- Ja?... Dlaczego?... - z wysiłkiem obracałem przysycha-
jącym do podniebienia językiem. - Nie wiesz...
- Nie wiem - powiedział ojciec. - Wyczuwam tylko. Po
jednej stronie jest godność, po drugiej pycha. Przemyśl. Bo
niektórzy mylą.
I już nie patrząc na mnie wstał, wyszedł z warsztatu.
Zgasiłem lampę. Ciemność była lepka, odrażająca, a ja nie
mogłem się z niej wydostać, nie mogłem zrobić kroku.
Wtedy właśnie, jak w jaskrawym blasku nie osłoniętej ża-
rówki, zobaczyłem to - wyraźnie, ostro. Ja i oni.
Nie chciałem pogodzić się z paczką, ponieważ rację mia-
łem ja. A oni wycofali się nie dlatego, że to zrozumieli, uznali.
Zrobili
to w imię przyjaźni. Nie chcę wrócić do nich w ten sposób.
Nie mogę... Więc? Godność czy pycha?
Myłem ropą silnik syrenki, w twarz bił mi naftowy fetor.
Musiałem spieszyć się. bo o drugiej Sobczak miał przyjść po
wóz, ojciec przyrzekł mu, że będzie gotowy. Nie dostrzegłem
stojącego w progu Łukasza, zauważyłem go, gdy wszedł do
warsztatu.
- Cześć, Artek - powiedział. - Ale tu cuchnie.
- Uważaj, bo się pobrudzisz - mruknąłem. Miał na sobie
popielate spodnie i jasnożółtą koszulę.
- Przecież mógłbyś to robić na zewnątrz, nie w zamk-
niętym pomieszczeniu.
Racja. Osioł ze mnie. Mogłem wytoczyć wóz na podwó-
rze, nie dusiłbym się w smrodzie.
- Czego chcesz? - spytałem, pędzlując motor brunatnym,
oleistym płynem.
- Podobno masz namiot - odezwał się po pauzie. - Po-
życzyłbyś na dwa dni?
Spojrzałem na niego z ukosa. Dotykał łokciem imadła,
rozmazując na rękawie smolistą plamę. Uśmiechał się do mnie
jakby nigdy nic.
- Joasi i tobie niczego nie mogę odmówić - rzuciłem,
szczerząc zęby. - Pod warunkiem, że zaprosicie mnie na wese-
le.
- Może zaprosimy - odparł. - Idę na wycieczkę z bratem.
Joanna odmówiła.
Powiedział to głosem szczególnym i raptem zrozumiałem,
że nie przyszedł do mnie po namiot, lecz po coś innego, a
prośba o
pożyczenie jest tylko pretekstem. Zanurzyłem się w cuchnącą
czeluść pod maską syrenki, przejechałem pędzlem po karterze,
potem zacząłem zawzięcie pucować blachę błotnika.
- Wiesz dlaczego? - usłyszałem.
- Nie jestem prorokiem! - krzyknąłem, nie wychylając
głowy.
- Myślałem, że wiesz. Tę wycieczkę planowaliśmy wspó
lnie...
Wyprostowałem się, odstawiłem wiadro z ropą.
- A skąd niby mam wiedzieć? - zapytałem.
Patrzył na mnie bezradnie, z jakąś rozpaczliwą deter-
minacją.
- Uczyliście się razem przez te cztery dni... - powiedział
cicho.
- No to co?
- Chodzisz z Małgośką.
Podszedłem do niego blisko, byliśmy tego samego wzro-
stu, twarz Łukasza znalazła się naprzeciw mojej.
- Czego ty chcesz ode mnie? - zapytałem.
Cofnął się, oparł dłonie o stół, pomyślałem, że później
długo je będzie musiał szorować, aby zeszły plamy smaru.
- Uczyliście się razem przez cztery dni - powtórzył. - Z
nią coś się dzieje. Powiedz.
- Nie jestem prorokiem ani psychologiem - rzuciłem. - I
nic mnie to nie obchodzi. Jak sam powiedziałeś, chodzę z
Małgośką.
- Więc na Joannie ci nie zależy...
Było to stwierdzenie, wyczułem jednak na końcu ledwo
zarysowany pytajnik, pauzę, zawieszenie głosu. Wzruszyłem
ramionami.
- Mam ci się wyspowiadać? - spytałem.
- A ja ją kocham.
- Spowiednikiem także nie jestem - powiedziałem ostro.
- Idź z tym do niej i nie zawracaj mi głowy. Mam robotę.
Teraz Łukasz zbliżył się do mnie, odrywając ręce od stołu
i znacząc nimi na spodniach ciemnobrązowe ślady.
- Cztery dni uczyliście się razem... - szepnął. - I ona jest
inna niż była, nie ma czasu dla mnie, złośliwości, przycinki...
Dlaczego?
- Dobrze. - Uśmiechnąłem się krzywo. - Pójdę do niej i
poproszę o życzliwość dla ciebie. Jeśli chcesz, mogę nawet w
twoim imieniu się oświadczyć.
- Nie kpij! - krzyknął, blednąc raptownie, zaciskając pię-
ści. - Wiedziałem, że jesteś świnia, ale że taka...
Urwał, opuścił ręce. Odwróciłem się od niego. Świeżo
wymyta syrenka jaśniała matowym, szarym blaskiem.
- Przepraszam - powiedziałem. - Nic się nie wydarzyło
w ciągu tych czterech dni. Jej nie zależy już na mnie. Możesz
być pewien.
- Nie jestem - usłyszałem.
Jakieś przyjemne ciepło napełniło mi piersi, chciałem po-
łożyć ręce na ramionach Łukasza, zajrzeć mu w oczy i
spytać...
Nie. To, że ma dosyć Łukasza, niczego przecież nie do-
wodzi. Nie zapytam, dlaczego brak mu pewności. Dlaczego
przypuszcza, że Joannie jeszcze na mnie zależy. Dlaczego tu
przyszedł.
- Ona mi nigdy nie daruje - powiedziałem cicho. - Ani
Stach. Ta historia jest już zamknięta.
- Chcę cię o coś zapytać - usłyszałem.
- Pytaj. - Bez potrzeby przestawiłem wiadro z ropą, po-
tem zacząłem szmatą wycierać ręce. - No więc?
- Powiedz, dlaczego to wtedy zrobiłeś?
Cisnąłem szmatę w kąt. Podszedłem do Łukasza i po-
łożyłem mu rękę na ramieniu.
- To była nie tylko zazdrość - powiedziałem. - Chociaż
zazdrość też. Ale przede wszystkim nie wiedziałem, jak jest
naprawdę. Rozmawiałeś z ojcem o nich?
- O kim?... - patrzył na mnie zdumiony, nie rozumiejąc
- Żeby dostali lepsze mieszkanie - rzuciłem, niecierp-
liwie, niemal zachłannie wpatrując się w niego. - Rodzina Jo-
aśki. W blokach na Zarzeczu.
- Dlaczego?...
- Nie odstawiaj idioty! - warknąłem wściekle. - Gadałeś
z ojcem? Joaśka prosiła cię?
- Puść! - szarpnął się, uwolnił ramię, które gniotłem ze
wszystkich sił. - Ty! Ty...
- Nie ma co się złościć - powiedziałem łagodnie. - Lu-
dzka sprawa, Łukasz. Ja też chciałem cię prosić o wsta-
wiennictwo...
- Milcz! - przerwał mi. - Za posądzenie Joanny o coś ta-
kiego powinienem zęby ci wybić. Ale nie będę brudził rąk.
Ruszył do drzwi. Zastąpiłem mu drogę.
- Wal - powiedziałem.
- Odejdź.
- Wal! - zacisnąłem powieki. - Śmiało, nie oddam. Ci-
sza.
- A więc dlatego to zrobiłeś. Bo myślałeś, że ona...
Otworzyłem oczy. Łukasz stał przy syrence, opierając się
plecami o drzwiczki.
- Każdy sądzi według siebie - powiedziałem. - Wido-
cznie jestem podły facet. A innych mam za jeszcze podlej-
szych.
- W takim razie... - Łukasz oblizał spierzchnięte wargi. -
To znaczy, że spotykała się ze mną tylko po to, żeby się na to-
bie odegrać.
- Nie wiem.- Patrzyłem na jego poplamione spodnie,
ubrudzoną smarem koszulę. - Chyba nie. Bo już nie jest na
mnie wściekła. Czułbym, gdyby tak było. Jestem jej obojętny.
- Ja też - szepnął Łukasz. - Od samego początku. Teraz
już wiem, że spotykała się ze mną tylko na złość tobie. Może
mnie trochę lubiła. To wszystko.
- Jest brzydka - powiedziałem. - Rude czupiradło z cerą
nieboszczyka i ślepiami jak u sowy. Kocham się w niej!
Oderwał plecy od syrenki, spojrzał obojętnie na wyszar-
gane spodnie. Wyszedł ze spuszczoną głową, a ja z całych sił
kopnąłem wiadro: po klepisku rozlała się brunatna, cuchnąca
ciecz.
Zakłady mieściły się na Zarzeczu: rozległy kompleks hal
ze szkła i aluminium, z trzema smukłymi sylwetkami komi-
nów i dwupiętrowym pawilonem dyrekcji. Szkoła zakładowa
znajdowała się obok, w długim parterowym budynku z czer-
wonej cegły,
otoczonym młodymi klonami.
Czekałem w alei prowadzącej do gmachu szkolnego. Po
lewej, na boisku, kilku chłopców grało w koszykówkę, a ra-
czej trenowało rzuty - błyskawicznie podawali sobie piłkę i nie
patrząc ciskali do kosza. Mieli świetną technikę. Usłyszałem
głos dzwonka, potem z bramy szkolnej wypłynął pierwszy,
rzadki jeszcze strumień uczniów. Koszykarze przerwali tre-
ning, odeszli do budynku, przerzucając się piłką.
Minęła mnie pierwsza grupka, potem druga, trzecia:
- Cześć, gitara!
- Przenosisz się do nas?
- Serwus, Artek!
Niektórych znałem z ulicy, ze szkolnych zabaw. Macha-
łem im ręką, odpowiadałem na pozdrowienia. Dostrzegłem
wreszcie krępą sylwetkę z płóciennym workiem prze-
wieszonym przez ramię.
Szedł sam, tak jak tego chciałem. Ruszyłem w jego kie-
runku, chciał mnie minąć, wyciągnąłem rękę:
- Na dwa słowa.
- Czego?
Ton był zimny, opryskliwy. Znów zawahałem się, po raz
nie wiadomo który przez ostatnich kilka godzin. Przełamałem
to w sobie.
- Chcę cię przeprosić - powiedziałem półgłosem.
- Spłyń.
- Chcę cię przeprosić - powtórzyłem, czując pieczenie
uszu, narastającą suchość w gardle. - To było świństwo.
- Zejdziesz mi z drogi? - warknął.
- Wiem, że ty wiesz, że to było świństwo... - zabełkota-
łem, język zaczynał przysychać mi do podniebienia. - Ale
chcę, żebyś wiedział... że i ja wiem... - Spojrzałem na niego
błagalnie: - Rozumiesz?
- Chałę mnie to obchodzi - mruknął, a jednak nie od-
szedł, stał i patrzył na mnie.
- Przepraszam - powiedziałem. - Kolejno... Najpierw za
numer na zabawie, potem za drakę na dziedzińcu... Ale to
jeszcze nie wszystko.
- Czego chcesz?
- Przede wszystkim chcę was przeprosić za posądzenie.
Od tego się zaczęło. Za takie jedno posądzenie, że chcecie,
niby, rozumiesz...
- Kończ i spływaj - rzucił. - Bełkotu nie chwytam.
- Ona była wtedy u mnie - powiedziałem cicho - uczy-
liśmy się, żeby nie miała poprawki, ja ją przekonałem, że
musi, to nie była nasza prywatna sprawa, zobowiązałem się
wcześniej, zresztą ci powiem, liczyłem, że się pogodzimy i nic
z tego nie wyszło, nie mogło wyjść, więc tylko uczyliśmy się,
i wtedy ty...
- Wiem, że była u ciebie.
Spojrzałem na niego. Włosy miał jasne, jak ojciec i mat-
ka, jej rude były nie wiadomo skąd. Przyglądał mi się spode
łba, czujnie, bez życzliwości. Tylko usta mieli z Joanną jedna-
kowe: pełne, szerokie, jakby murzyńskie.
- Powiedziała ci?
- Tak. A teraz spływaj.
- Dlaczego mnie nie zlejesz? - spytałem. - Masz prawo,
Stach.
- Spłyń, powiedziałem. Zejdź mi z drogi.
- Już spływam. - Uśmiechnąłem się do niego bezradnie.
- Nie myśl, że czegoś chcę od ciebie. Tyle tylko, żebyś wie-
dział, co czuję.
- Po co?
Nie umiałem mu wytłumaczyć. Nie umiałem nawet się
przyznać, że dobrze mi z tym przepraszaniem, jakbym się ką-
pał w zimnej, przezroczystej wodzie. Nigdy nie doznawałem
podobnego uczucia... Wyzwolenia, lekkości. Spuściłem głowę.
Przymknąłem oczy i zobaczyłem ojca siedzącego na skrzyni,
pochylonego, z podbródkiem na pięści: „Przemyśl. Bo niektó-
rzy mylą”.
- Byłem cholerny ważniak. Przepraszam cię - powie-
działem do Stacha.
Ruszyłem przed siebie, a on stał i obserwował, jak się od-
dalam. Może pomyślał, że odbiła mi szajba. Może zrozumiał.
Leżał przede mną nieduży gazetowy wycinek, przykrojo-
ny równiutko, wzdłuż czarnych linii. KONKURS. Warunki,
termin składania, adres. Nagrody.
Pierwsza - indywidualna: miesięczny wyjazd do Bułgarii;
lub zespołowa: instrumenty muzyczne i wzmacniacz elektro-
niczny produkcji NRD.
Nagrodę zespołową przysądza się w przypadku, gdy auto-
rem pracy jest kolektyw uczniów.
Schowałem wycinek do szuflady, obok telegramu z za-
wiadomieniem o nagrodzie: „Gratulujemy pierwszego miejsca
w naszym konkursie stop prosimy potwierdzić że praca indy-
widualna stop jury”.
To było nazajutrz po otrzymaniu depeszy. Siedzieliśmy
nad
rzeką, Marcin przebierał leniwie palcami po strunach gitary,
Karol leżał w cieniu pod sosną: majowe słońce prażyło, jakby
to był lipiec. Rączka podszedł do wody, zanurzył w niej stopę
i wyszarpnął gwałtownie.
- Lód! - krzyknął.
- Bo z gór - powiedział Marcin. - Kąpać się będzie moż-
na nie wcześniej niż za miesiąc.
Gryzłem trawkę, wyciągnięty obok Karola. Powietrze za-
siąkło zapachem ciepłej żywicy przemieszanym z wonią kwit-
nących kasztanów i aromatem czeremchy. Patrzyłem na rzekę,
a widziałem morze - bezkresne, seledynowe, przelewające się
lśniącymi falami. Nigdy nie byłem nad morzem, znałem je tyl-
ko z filmów. Rozkołysany seledyn i złota linia piasku z kolo-
rowymi grzybkami parasoli, narty wodne za motorówką, stado
przechylonych białych żagli. Winogrona, brzoskwinie. Jacht
przybrany lampionami, orkiestra w srebrnych frakach, kelne-
rzy z tacami soków, malusieńkich kanapek. „To ten... Zdo-
bywca pierwszej nagrody... Ten kędzierzawy brunet z gitarą...
Laureat...”
- Odpisałeś już? - usłyszałem głos Karola.
- Jutro odpiszę - powiedziałem - w niedzielę i tak nie
wysyłają poczty.
- To dobrze, Artek.
- Dlaczego dobrze? - spytałem, unosząc się na łokciu i
ze zdziwieniem patrząc na Karola.
- Pomyśleliśmy sobie... - Karol urwał, spojrzał na Marci-
na. - Ty mu powiedz.
Marcin przeleciał palcami po strunach, potem odłożył gi-
tarę, przeciągnął się sennie.
- Pewnie sam już o tym myślałeś - powiedział półgło-
sem. - Masz wybór.
- Jaki wybór?
Rączka usiadł w kucki obok Marcina. Patrzył na mnie
mrużąc oczy. Milczeli. Poczułem niepokój, jakiś nerwowy lęk.
- Są dwa rodzaje nagród - po pauzie odezwał się Marcin.
- Indywidualne i zbiorowe.
Wstałem, oparłem się ramieniem o pień sosny. Patrzyłem
na nich kolejno, jeszcze łudząc się, że żartują, że chcą mi zro-
bić kawał. Byli poważni i jakby zażenowani.
- Chyba nie zamierzacie...
- Stary, to nasza szansa! - krzyknął nagle Rączka, zrywa-
jąc się z kucek. - Kapujesz? Te instrumenty i wzmacniacz
enerdowski, właśnie to, o czym marzymy! Przecież nie po-
wiesz, żeś o tym nie myślał, no, stary!...
- Perkusja i elektryczna gitara - powiedział cicho Karol.
- I jeszcze akustyka. Wyobrażam sobie, jak to zabrzmi.
- Nonsens. - Wzruszyłem ramionami. - Potwierdzenie
jest formalnością. Oni wiedzą, że to praca indywidualna.
- Pisał jeden, ale wysiłek wspólny - odezwał się Marcin.
- Potrafimy to udowodnić... jeżeli zechcesz.
- Mam zrezygnować z Bułgarii? - szepnąłem, przytu-
lając policzek do chropowatego pnia. - Żądacie tego?
Marcin podniósł się z trawy, podszedł do mnie, położył
rękę na pniu. Staliśmy naprzeciw siebie, nieruchomi, jakby
skamienieli. Trwało to minutę, może kilka minut.
- Jesteśmy przyjaciółmi, Artur.
- To co?! - krzyknąłem histerycznie. - Przyjaciele po-
winni się cieszyć, że dostałem nagrodę! A wy... wy... - za-
jąknąłem się. - Uknuliście za moimi plecami! We trójkę, po ci-
chu, przeciwko mnie...
- Oszalał - mruknął Rączka. - Nie wolisz pojechać do
Bułgarii na turnee artystyczne? I do Francji, do Włoch, może
do samej Brazylii? Człowieku, czy ci szajba odbiła?
Nie odbiła mi. Raptem spłynął na mnie spokój, zdolność
chłodnego myślenia, trzeźwej oceny sytuacji. Przyjaciele! Do-
brzy, dopóki byliśmy na równych prawach i jeden drugiemu
nie miał powodu zazdrościć. Gdy równowaga zachwiała się,
skaczą mi do gardła.
- Nic z tego - powiedziałem. - Nie zafunduję ci perkusji,
Rączka. Ani Marcinowi i Karolowi gitar elektrycznych. Poja-
dę do Bułgarii, zasłużyłem na to. Pamiętnik jest mój.
Marcin zrobił krok w moją stronę, stanęliśmy twarzą w
twarz.
- Nie chcemy, żebyś nam cokolwiek fundował - usły-
szałem. - Instrumenty mogą być twoją własnością. Idzie o ze-
spół, o naszą szansę. Może wmawiamy tylko w siebie, że je-
steśmy dobrzy. Dzięki instrumentom i akustyce sprawdzimy,
cośmy warci, zmierzymy się w województwie z innymi zespo-
łami...
- Ale dlaczego moim kosztem? - przerwałem mu.
- Bo innej możliwości nie mamy. I jesteśmy przyjaciół-
mi, Artur.
- Momencik - uśmiechnąłem się krzywo - wyjaśnijmy
rzecz najważniejszą. Prośba czy żądanie?
Spojrzeli po sobie. Wahanie trwało nie dłużej niż kilka se-
kund.
- Żądanie - powiedział Marcin. - Od przyjaciela ma się
prawo żądać. Chodzi o nasze wspólne marzenie. Każdy z nas
mógłby się znaleźć na twoim miejscu i wtedy, wraz z pozosta-
łymi, zażądałbyś tego samego.
- A więc żądanie?
- Tak - potwierdził twardo Karol. - Przyjaciół od przyja-
ciela.
Zrobiłem krok w tył i miałem ich przed sobą - jednakowo
skupionych, poważnych, czekających.
- Byłych przyjaciół - powiedziałem. - Przyślę wam z
Bułgarii kolorową widokówkę. Cześć.
Ruszyłem brzegiem, pełen złośliwej satysfakcji, rozgo-
ryczenia i gniewu. Chciałem być sam. Teraz i zawsze.
- Artur! - Nie odwróciłem się, nie zwolniłem kroku. -
Artur, pomyśl nad tym!... Jutro przyjdziemy...
Czy mieli prawo żądać? Może, gdyby nazwali to prośbą...
Znów wysunąłem szufladę, wyjąłem blankiet telegramu z
przyklejonymi paskami: „Gratulujemy pierwszego miejsca
stop prosimy potwierdzić że...”
Jeszcze nie potwierdziłem. Dlaczego? Pięć razy sięgałem
po kopertę i pięć razy ją odkładałem. Nie ma pośpiechu, mó-
wiłem sobie, i tak wiedzą, że napisałem sam.
Gdyby nazwali to prośbą? Bzdura. Kiedy robiłem coś dla
Rączki albo Marcin dla mnie, nie czekaliśmy na prośby ani na
podziękowania. Nie ma czegoś takiego między przyjaciółmi.
A w tej sprawie?
Po kolei. Najpierw nie chciałem się wyrzec Bułgarii. Po-
tem zwątpiłem w przyjaźń. Potem oni chcieli mnie upokorzyć,
wycofując żądanie...
A jeżeli nie chcieli upokorzyć? Jeśli naprawdę zrozumieli,
że nie wolno im żądać ode mnie - nieuczciwości?
Tępy ból, łomotanie w skroniach. Zatrzasnąłem szufladę,
zbiegłem po schodach na dół.
- Za godzinę masz być na działce! - krzyknęła za mną
matka.
Nikomu nie powiedzieli, uświadomiłem sobie, to była
sprawa między przyjaciółmi: nikomu.
Ojciec wyprowadzał z garażu junaka lśniącego wiśnio-
wym lakierem. Uśmiechnął się do mnie.
- Zdążyłeś na czas - powiedział. - Zaraz wypróbujemy.
Zapalił. Motor ryknął ochryple, z rury buchnął kłąb sinych
spalin. Maszyna dygotała na wysokich obrotach.
- Pięknie pracuje! - zawołał ojciec, przekrzykując ryk
silnika. - Jedziemy?
Wskoczyłem na tylne siedzenie. Ojciec zmniejszył gaz,
powoli puścił sprzęgło. Junak uspokoił się, dostojnie wypłynął
z podwórza na ulicę. Dojechaliśmy do pomnika, potem rundka
wokół ratusza i nagłym zrywem na szosę. Uciekające lipy,
gwizd wiatru. Most przez Grzybówkę, białe bloki Zarzecza,
srebro i szkło zakładowych hal i znowu szosa, sznurek umyka-
jących drzew.
- Ile na liczniku? - wrzasnąłem.
- Prawie osiemdziesiąt... Szybciej nie wolno, nie dotarty.
Motor zwolnił, wtoczył się w ścieżkę między kasztanami,
pokonał kilka piaszczystych wzniesień i oto znaleźliśmy się
nad jeziorem, mając przed sobą niebieskawe lustro zamknięte
w ramie zieleni. Ojciec zatrzymał się, oparł junaka o pień.
- Ładnie tu - powiedział. - A na włóczędze będzie jesz-
cze ładniej. Szkoda, że ze mną nie pojedziesz.
- Jak to?... - wytrzeszczyłem oczy.
- Przesunięto mi urlop na sierpień - wyjaśnił ponuro. -
Sam się, zresztą, zgodziłem, dostaliśmy pilne zamówienia.
Wiesz, jak
jest, nie mogłem odmówić, i tak fachowców brakuje.
- Szkoda - westchnąłem. - Bardzo mi zależało na tej
wyprawie.
Brzeg był stromy, spadał do wody piaszczystym urwis-
kiem. Ojciec zbliżył się do krawędzi, cisnął w dół mały ka-
myk.
- Zdaje mi się, że jesteś ostatnio w lepszym nastroju -
powiedział. - Nie ma to jak wakacje.
- Mhm... - potwierdziłem, patrząc w bok. - Zaczynam
być w lepszym nastroju - dorzuciłem po pauzie.
Spodziewałem się pytania. Nie padło. Ojciec wrócił do
motoru, zapalił go, wsłuchał się w rytm silnika i zaczął małym
śrubokrętem regulować gaźnik. Dźwięk wyrównał się, zmienił
ton.
- Teraz dobrze - powiedziałem. - Może warto trochę
przyśpieszyć zapłon.
Zwiększył gwałtownie obroty, ostro zredukował, znowu
zwiększył.
- Racja - przytaknął. - Masz ucho, synu. Jeszcze trochę i
będzie z ciebie regularny fachowiec. Wracamy, trzeba porobić
na działce.
Znowu pęd, łomot wiatru w uszach.
- Może jednak wypuścimy się razem na tę włóczęgę -
powiedziałem.
Nie usłyszał. Wiatr zagłuszył słowa, warkot motoru roz-
szarpał je w strzępy.
Na łące nie opodal plaży miejskiej uczniowie młodszych
klas układali na stertę sosnowe gałęzie. Jedni znosili je z po-
bliskiego
zagajnika, inni montowali stos, którego wysokość sięgała już
trzech chyba metrów. O siódmej miało zapłonąć pożegnalne
ognisko. Pan Kołodziej, w zielonym dresie i siatkowej cza-
peczce, dyrygował budową, wydając dyspozycje konstrukto-
rom stosu. Ukłoniłem się, pomachał mi ręką:
- Nie pomógłbyś?
- Chętnie - odparłem. - Ale mam pilną sprawę do zała-
twienia.
- ARKAMARSJANIE wystąpią z nowym repertuarem? -
zapytał. - Podobno szykujecie niespodziankę na ognisko.
- Coś w tym rodzaju... - bąknąłem, odwracając głowę.
- Tylko bez przesadnych złośliwości! - Kołodziej żar-
tobliwie pogroził mi palcem. - Te kuplety na sobotniej akade-
mii były świetne, bardzo dowcipne i w dobrym tonie. Zacho-
waj ten styl, Artur.
Skinąłem głową, ruszyłem szybko w stronę zagajnika.
Doleciał mnie przytłumiony odgłos werbla, stanąłem, później
przyspieszyłem kroku. Po chwili zobaczyłem ich.
Jeszcze mnie nie dostrzegli. Rączka grzmocił w perkusję,
mitygowany szturchańcami przez Karola, potem wszedł Mar-
cin z gitarą i Rączka przycichł, akcentując tylko rytm.
Stanąłem za gęstym krzakiem tarniny, słuchając nowej
melodii Marcina. Była smutna, jakaś taka cygańska, przywo-
dząca na myśl toczące się nocą wozy wędrowne. Pastelowe
przejścia, monotonnie powtarzający się refren z wplecioną na-
trętnie, wibrującą basową nutą.
Patrzyłem na nich. Wpatrywałem się pilnie, do bólu w
oczach,
nieruchomo, i w miarę owego patrzenia ulatniał się ze mnie
gniew, niechęć, poczucie krzywdy. Jak gdybym raptem nas
zobaczył razem w innym wymiarze.
Z pewnością nie mieli racji - żądając. Więcej: domagali
się ode mnie oszustwa, okłamania jury, nieuczciwości. A ja,
oszołomiony emocją, pełen gorączki i rozgoryczenia, przez
cały ten czas szukałem winy w sobie i znajdowałem ją, i bro-
niłem się przed nią bezradnie, rozpaczliwie, tępo. Krzykiem
niczego się nie wyjaśni. Niczemu nie posłuży zacietrzewienie i
wściekłość.
Rozumiem wreszcie. Gdybym miał zrezygnować z Buł-
garii - opisując uczciwie jurorom całą sytuację i prosząc o
zmianę nagrody indywidualnej na zespołową - uczyniłbym to
nie pod ich naciskiem. Byłaby to moja dobra wola, bezintere-
sowny dar dla przyjaciół.
Czy tak zrobię?
Nie wiem jeszcze. Wiem tylko, że uwolniłem się od cię-
żaru i mogę teraz do nich podejść, i nie patrzeć w bok, nie od-
wracać oczu.
Zapewne nie zdawali sobie sprawy, że domagają się ode
mnie nieuczciwości. Że nie jest to rzecz jedynie między nami.
Nawet Marcin z pewnością o tym nie pomyślał...
Właśnie opuścił gitarę, usiadł pod sosną, wsparł się pleca-
mi o pień.
- Brakuje drugiej gitary - usłyszałem. - Szkoda, psia
kostka.
- Mogę spróbować - powiedział Karol.
- Nie dasz rady. - Rączka walnął pałeczką w bęben. -
Przy śpiewie będziesz się mylił.
Karol spojrzał na Rączkę, potem na Marcina.
- A może by jednak... - odezwał się półgłosem i urwał.
- Myślisz o nim? - zapytał po pauzie Marcin.
- Nic z tego nie będzie - mruknął Rączka. - Lepiej dać
spokój.
Marcin przeczesał palcami splątane włosy, podrapał się w
kark.
- Chyba racja - westchnął. - Na upór nie ma sposobu. On
nam tego nie przebaczy.
Czy się przesłyszałem?...
- Ja bym też się zaparł na jego miejscu - powiedział ci-
cho Rączka.
- Nawet gdybyśmy cię przyszli przeprosić? - zapytał Ka-
rol, siadając obok Marcina i opierając się plecami o pień.
- Jakie tam przeprosiny... - Rączka przejechał pałeczką
po bębnie, wydobywając zeń serię nerwowego terkotu. - nic
mu nie powiedzieliśmy. Gest. Miał prawo wściec się jeszcze
bardziej.
- Nie może tak być w przyjaźni - rzucił sucho Marcin.
Chwycił leżącą na mchu gitarę, wziął kilka akordów.
Grał
gniewnie, z pasją, wściekle szarpiąc struny.
- Jakoś to będzie - powiedział Karol. - Obejdziemy się
bez drugiej gitary.
Rozsunąłem gałązki tarniny i wyszedłem na polanę. Sta-
nąłem przed nimi w rozkroku, uśmiechnięty.
- Melduje się druga - powiedziałem. - Jeżeli sobie ży-
czycie.
Patrzyli na mnie w jakimś omamieniu, pełnej zdumienia
nieruchomości. Marcin wodził koniuszkiem języka po górnej
wardze. Byle nie wracać do tamtego, pomyślałem, byle nie
roztrząsać. Mrugnąłem do Rączki.
- Cześć, Artur - odezwał się cicho.
- No, to jak? - zapytałem. - Reflektujecie na drugą gi-
tarę?
Teraz ja wyciągnąłem rękę. Mogłem to zrobić, bo zrozu-
miałem. Nie prosiłem ich o łaskę. Po prostu wróciłem do przy-
jaciół.
- A ja wiedziałem, że przyjdziesz w końcu – powiedział
Marcin, nie odrywając ode mnie oczu. - I że właśnie tutaj.
- Prorok! - Roześmiałem się głośno, nieco sztucznie. -
Nie wiesz czasem, jakie numery wyjdą tej niedzieli w totka?
Nie podchwycili śmiechu.
- Gwiżdżę na totka - powiedział cicho Marcin. – To
ważniejsze.
Odwróciłem się. Z zagajnika dobiegły głosy zbierających
drzewo. Na wodzie tańczyły wesołe słoneczne błyski.
- Ładna melodia - powiedziałem szeptem. - Macie już do
niej słowa?
- Marcin napisał ją pod wiersz Leśmiana - usłyszałem
głos Rączki. - Ale nie mamy jeszcze kupletów na ognisko.
- Będą - rzuciłem, wpatrując się w błyski na rzece. -
Można tu z wami posiedzieć?
- Żadne siedzenie! - warknął nagle Marcin. - Gdzie gita-
ra? Wal do chaty na jednej nodze i targaj ją tu galopem, za
dwie godziny ognisko.
- Tak jest, szefie! - tym razem błazeńska mina wyszła mi
bez zarzutu. - Już się targa!
- A w biegu pomyśl o kupletach - dorzucił Karol - ani
myślę dłużej odwalać z Marcinem twoją robotę!
- Rozkaz, panowie!
Zerwałem się, pobiegłem przez łąkę, olimpijskim skokiem
przesadziłem krzak głogu. W locie dopędził mnie łobuzerski
gwizd Rączki.
Płomienie, trzaskając, rwały się w górę. Staliśmy za osło-
ną krzewów, niczym za kurtyną na galowym koncercie, pa-
trzyłem na półkole siedzących i w pierwszym rzędzie dostrze-
głem rudą grzywę włosów, prawie tak ognistą jak buchające
płomienie.
- Uważaj, bo oczy sobie zepsujesz... - trącił mnie w żebro
Rączka.
- Nie twój interes - burknąłem.
- Oczy zepsujesz, a Małgośki nie wypatrzysz - Rączka
wyszczerzył krzywe zębiska. - Nie ma tu twojej panienki.
Dobrze wiedział, kogo wypatruję, poznałem to po jego
minie. Karol zrobił do mnie oko, wzruszyłem ramionami.
- Tylko nie pomyl się - upomniał Marcin. - Wchodzisz
dwa takty przede mną, gdy Rączka skończy solówkę.
- Będę pamiętał - obiecałem.
Marysia Królik skończyła deklamować Tuwima, usunęła
się na bok wśród oklasków. Przed półkolem stanął pan Koło-
dziej, uniósł rękę do góry.
- A teraz - zapowiedział - gwóźdź programu, ulubieńcy
szkoły i okolic, przyszłe gwiazdy pięciu kontynentów.
- ARKAMARSJANIE!... - rozległ się chóralny wrzask.
Pierwszy szedł Marcin, za nim Karol i Rączka, na końcu
ja... Cisza. Długi moment zdumienia, a potem łoskot braw:
- W komplecie!... ARKAMARSJANOM hurraa!...
Widziałem z bliska Joannę. Miałem wrażenie, że ona też
się do mnie uśmiecha i chciałem odpowiedzieć, lecz wargi od-
mówiły posłuszeństwa. Skłoniłem się nisko. Potem Rączka za-
siadł przy perkusji, odchrząknął, przymierzył się i puścił pa-
łeczki w ruch.
- Nie wytrzyma... - szepnął mi do ucha Marcin. - Jak wi-
dzi publiczność, dostaje fioła, trzeba go będzie uszczypnąć,
żeby przestał...