Watson, Ian Powolne Ptaki i inne opowiadania

background image

Ian Watson

Powolne Ptaki

i inne opowiadania

background image

Powolne Ptaki
Czarna Ściana w Jerozolimie
Rentgenowscy rozbitkowie
Transatlantycki maraton pływacki
Okna
Peruka z krwi i kości
Stowarzyszenie sennej telewizji

background image

Powolne Ptaki

Tego roku majowy festiwal, którego głównym punktem były zawody

łyżwiarskie odbywał się w Tuckerton. Późnym rankiem, kiedy sędziowie
wyznaczali na szklanej gładzi tor za pomocą czerwonych chorągiew wa-
runki do popołudniowych zawodów. Nie padało, szkło nie będzie więc
zalane wodą jak zeszłego roku w Atherton. Nie było jaskrawego słońca,
które oślepiało widzów przed dwoma laty w Buckby. I wiatr, dość sil-
ny; ale nie porywisty: idealny, żeby zawodnicy mogli nabrać prędkości
wykorzystując żagle, a jednocześnie nie zwalający z nóg jak przed czte-
rema laty w Edgewood, kiedy zdarzyło się wiele kontuzji. Po zawodach
miało być pieczenie wieprzka, a właściwie spożywanie jego smakowitych
owoców, bo wieprzek obracał się z wolna na rożnie już od trzydziestu
sześciu godzin. Miały być też otwarte beczki przedniego piwa. Na ra-
zie jednak wszystkie myśli Jasona Babbidge’a pochłaniało sprawdzanie
łyżew i pięknego, szafranowego żagla. Miał on wysokość rosłego męż-
czyzny i zrobiony był z najlepszego, starego jedwabiu łatanego w kilku
tylko miejscach. Uchwyt z giętkiego jesionu ściągnięty był w łuk mocną
konopną linką. Jason niczym harfiarz trącał ją w skupieniu, sprawdzając
naciąg. Część zawodników wyszła już na taflę demonstrując przy aplau-
zie widzów swoje umiejętności. Byli to przeważnie ludzie z Tuckerton,
zachowujący się; jakby byli właścicielami tafli i znali ją lepiej niż goście,
choć oczywiście niczym nie różniła się ona od takiego samego szkła koło
Atherton. Młodszy brat Jasona, Daniel, gwizdnął z podziwem na widok
miejscowego zawodnika zataczającego na pełnej szybkości idealne kręgi,
z fioletowym żaglem, trzepocącym przy halsowaniu.

– Spójrz na niego, Jason!
– Co, Bob Marchant? Miał wywrotkę w zeszłym roku. Po co się mę-

czyć przed gwizdkiem?

background image

Teraz wyszły na szkło dwie siostry z Buckby, które z dobranymi czar-

nymi żaglami zataczały wokół siebie ósemki, o włos od zderzenia.

– Idź, Jason, pokaż im – zachęcał brata Daniel.
Zawodnicy z innych wsi też zaczynali wychodzić na szkło, ale Jason

zauważył, że Max Tarnover stał nieopodal, obserwując ich wyczyny z
uśmiechem wyższości. Mistrz Tarnover z Tuckerton, ubiegłoroczny zwy-
cięzca z Atherton mimo ulewy... Biorąc z niego przykład, a nawet idąc
dalej, Jason odwrócił się od wydarzeń na tafli i lustrował tłum widzów.

Zauważył wuja, Johna Babbidge,’a, prowadzącego ożywioną rozmo-

wę z jakimś człowiekiem z Edgewood tuż koło orkiestry dętej. Nie było
to najdogodniejsze miejsce do towarzyskiej pogawędki, widocznie więc
ubijali jakiś interes. Tymczasem na łące za orkiestrą dzieciaki z pięciu wsi
roiły się jak pszczoły wokół przygotowanych dla nich atrakcji. Ci zaś do-
rośli, którzy nie interesowali się popisami orkiestry, rozgrzewką zawodni-
ków ani plotkami, oblegali kramy z towarami i wytworami rzemiosła. Na
święcie zebrało się chyba z tysiąc osób i pobliska wioska wyglądała– na
całkiem wyludnioną. Nawet dla starych ludzi przygotowano derki, ławy,
i puste baryłki.

Kiedy orkiestra opuściła instrumenty, żeby odpocząć po odegraniu

“Tańca kwiatów”, ponad gwar głosów wzbił się przerażony lek owcy. To
jakiś wieśniak wskoczył do małej zagrody, gdzie jagnie, prawie już do-
równujące wielkością ostrzyżonej i broniącej się przed nim matce, wpy-
chało się, pod je brzuch, usiłując ssać i chować się jednocześnie. Śmiejąc
się wieśniak podniósł jagnię za szyję i tylne nogi, żeby ocenić jego wagę
i może zdobyć jakąś nagrody. Teraz przeciskała się przez tłum matka
Jasona, przeżuwając resztę pasztecika.

– Powodzenia, synu ! – uśmiechnęła się.
– Mówiłem ci, mamo – że życzenie powodzenia przynosi pecha – za-

protestował Jason.

– A wypchaj się ! Do licha z zabobonami ! – Dotknęła szyi, jakby

chciała popchnąć ostatni kęs, ale naprawdę pokazywała, że nie nosi żad-
nych amuletów.

– Chyba się trochę poruszam. – Zrzuciwszy sandały Jason osiadł, żeby

założyć łyżwy. Potem przy pomocy brata podniósł się i stał z kolanem w

background image

iks, na wrzynających się w trawę łyżwach, podczas gdy Daniel mocował
mu do ramion żagiel. Jason uchwycił sznurki kierujące rejką i żaglem.

– W porządku. – Poruszył żaglem w jedną i w drugą stronę. –

Chodźmy.

Ale w chwili, kiedy miał wkroczyć na szkło, w odległości niespełna

stu metrów nad taflą pojawił się powolny ptak.

Zmaterializował się tuż przed jedną z sióstr Buckby. Nie mogąc już

skręcić, nie miała innego wyboru, jak paść na plecy. Krzycząc ze złości, a
może też z bólu, przejechała pod powolnym ptakiem na wznak, na znisz-
czonym żaglu...

Nazywano je powolnymi ptakami, bo leciały w powietrzu z dostojną

prędkością dwóch metrów na minutę. Wyglądem też trochę przypomi-
nały ptaki, ale tylko trochę. Ich walcowate metalowe ciała zaokrąglały się
w przedniej części, w tylnej zwężały się w usterzony ogon, a pośrodku
miały dwa krótkie skrzydła. Te skrzydła nie mogły mieć nic wspólnego
z utrzymywaniem ich masy w powietrzu; ptaki miały obwód końskiego
tułowia i długość dwóch leżących mężczyzn. Może te skrzydła służyły do
utrzymywania kierunku albo wysokości. Barwę miały srebrnoszarą, ale
była to tylko barwa ich zewnętrznej powłoki z miękkiego metalu podob-
nego do ołowiu. Pod jego półcentymetrową warstwą wewnętrzny kadłub
był czarny i sztywny jak stal. Dzioby ptaków miały zawsze po kilka rys
od zderzeń z różnymi przeszkodami w ciągu wielu lat. Powolne ptaki
utrzymywały stale tę samą wysokość nad powierzchnią ziemi – brzuch
na poziomie ludzkich ramion – i zmieniały kurs, omijając solidniejsze bu-
dynki i stare drzewa; ale przez wszystkie słabsze przeszkody po prostu
się przeciskały. Stąd charakterystyczne rysy na każdym. Jednak znacznie
łatwiejszym sposobem ich rozróżniania były rysunki i napisy wydrapa-
ne na ich bokach : inicjały w sercach, daty, nazwy miejscowości, urywki
tekstów. Z tego można było wywnioskować, ile było tych powolnych pta-
ków. Bo nikt nigdy nie widział dwa razy tego samego. Każdy z nich poja-
wiał się – nad wzgórzem, w dolinie, pośrodku doliny – leciał powoli przez
jakiś czas, od godziny do doby, pokonując odległość od kilkudziesięciu
metrów do dwóch, trzech kilometrów. I znowu znikał, żeby ukazać się
znienacka zupełnie gdzie indziej, daleko lub blisko, po długim czasie albo
prawie natychmiast. Zazwyczaj ptak znikał, żeby: pojawić się ponownie.

background image

Nie zawsze jednak. Kilka razy w roku, na obszarze tego wyspowego kra-
ju, powolny ptak osiągał kres swojej wędrówki. Niszczył wtedy siebie
i cały teren w promieniu czterech kilometrów, topiąc wszystko w taflę
szkła. Spolaryzowana, ściśle ograniczona strefa śmierci. Kilka metrów od
jej obrzeża człowiek mógł ujść cało, chwilowo tylko ogłuszony i oszoło-
miony. Jak dotąd nie zdarzyło się, żeby powolny ptak eksplodował nad
już istniejącą taflą szkła. W rezultacie wiele wsi i miasteczek wyrastało jak
najbliżej tego, co już zostało zniszczone, a wieść o powstaniu nowej tafli
powodowała przesuwanie się tam gospodarstw i całych osad. Większość
jednak ludności trzymała się fatalistycznie dawnych, historycznych miej-
scowości. Liczyli na to, że żaden powolny ptak nie wybuchnie tam za ich
życia. A gdyby nawet tak się stało, to i tak nie będą nic o tym wiedzieć.
Chyba że szkło pokryłoby tylko część miejscowości, a wtedy, po okresie
żałoby, pozostali przy życiu mieszkańcy mogliby poczuć się bezpiecz-
nie. Co prawda, na dłuższą metę cały kraj od wybrzeża do wybrzeża, z
północy na południe, będzie jedną wielką taflą szkła. Albo może raczej
szachownicą stykających się kręgów, szklaną mozaiką. A co między nimi?
Spłachcie pustynnego piasku, jeżeli klimat będzie coraz suchszy z powo-
du odbicia promieni słonecznych od szkła. Albo bagna. Ale do tego było
jeszcze daleko: sto, dwieście, trzysta lat. Więc ludzie nie przejmowali się
zbytnio. Przyzwyczaili się do tego przez całe życie, a przed nimi ich ro-
dzice. Może któregoś dnia powolne ptaki przestaną się pojawiać. I znikać.
I wybuchać. Tak jak kiedyś zaczęły. W każdym razie według wszystkich
danych sytuacja wyglądała tak samo wszędzie na świecie. Jedynie oceany
były bezpieczne. Może więc pewnego dnia ludzkość będzie musiała prze-
siąść się na tratwy. Tylko z czego je wtedy zbuduje? Tymczasem ludzie
jakoś żyli i większość od dawna już przestała zadawać pytania. Bo odpo-
wiedzi nie było.

Siostra pomogła dziewczynie wstać. Chyba nic sobie nie złamała.

Ucierpiała głównie jej godność – i oczywiście; żagiel. Wszyscy łyżwiarze
zatrzymali się i wrogo przyglądali się rakiecie. Jej brzuch i boki były nie-
mal pozbawione napisów i widząc to kilku chłopców wysypało się na ta-
fla trzymając w pogotowiu scyzoryki, zardzewiałe gwoździe i inne ostre
narzędzia. Sędzia zgonił ich gniewnym gestem.

background image

– Sio ! Wynoście się ! – Jego spojrzenie zatrzymało się na fasonie,

który przez chwilę pomyślał, że sędzia zwróci się do niego, ten jednak
zawołał :

– Mistrzu Tarnover! – i Max Tarnover mijając Jasona podjechał do

Sędziego.

Po krótkiej naradzie sędzia przyłożył dłonie do ust.
– Opóźniamy start o pół godziny – huknął. – Młoda dama musi mieć

szansę naprawy żagla, bo jak wszyscy – widzieli, nie była to jej wina. Jason
odnotował lekki grymas rozbawienia na twarzy Tarnovera, bo teraz pozo-
stali zawodnicy musieli albo jeździć dalej, tracąc energię na przedłużoną
rozgrzewkę, albo zejść z tafli na przerwę, rozładowując się psychicznie.
Prawie wszyscy wybrali przerwę i napoje orzeźwiające.

– To ci szczęście ! – parsknęła pani Babbidge, kiedy Max Tarnover

przechodził koło nich.

Tarnover zatrzymał się przed fasonem.
– Prawdę mówiąc, myślę, że z jej żagla nic nie będzie – wyznał. –

Ale ca można zrobić? Inaczej te siostry z Buckby miałyby pretensje. “Na
pewno by wygrała, gdyby hej dali dziesięć minut na naprawę żagla. Nie
jej wina, że wyrosło przed nią to paskudztwo”. – Tarnover obrzucił łaska-
wym spojrzeniem żagiel Jasona. – Jak taras forma?

Daniel Babbidge wpatrywał sil w Tarnovera z mieszaniną ubóstwie-

nia i wrogości wynikającej z kibicowania bratu. Sam Jason kiwnął tylko
głową i powiedział: – Nieźle. – Nie był pewien czy Tarnover okazuje mu
uprzejmość, czy ostentacyjną wyższość. A może to pytanie oznaczało, że
Tarnover rzeczywiście uznaje Jasona za poważnego rywala w tegorocznej
walce o srebrny puchar?

Młodszy brat wyraźnie uznał odpowiedź Jasona za niewystarczają-

cą.

– Jak pan myśli, mistrzu – odezwał się cienkim głosem – gdzie się

podziewają te ptaki, kiedy nie są u nas?

Dobre pytanie : bez odpowiedzi, ale Max Tarnover zapewne poczu-

je się zobowiązany, żeby coś powiedzieć, choćby tylko dla podtrzyma-
nia swojej opinii światowca. Jason poczuł przypływ sympatii do brata,

background image

a matką chłopców zorientowawszy się w sytuacji powiedziała karcącym
głosem

– Nie zawracaj mistrzowi Tarnoverowi głowy. Na pewno nie miał

czasu, żeby się nad tym zastanawiać.

– Ależ nie, zastanawiałem się – powiedział Tarnover.
– I co? – naciskał chłopiec.
– Hm... może nigdzie się nie podziewają.
Pani Babbidge parsknęła śmiechem i Tarnover zaczerwienił się.
– Mam na myśli to, że może przestają być w jednym miejscu i w tej

samej chwili pojawiaj ą się w innym miejscu.

– Gdyby tak można jeździć na łyżwach ! – roześmiał się Jason. – Tyle,

że trochę wolno... W ostatniej chwili i tak wszyscy by takiego przegonili.

– Muszą się gdzieś podziewać – upierał się Daniel. – Może przenoszą

się gdzieś, gdzie ich nie widzimy. Do jakiegoś innego miejsca z innymi
ludźmi. Może to oni budują ptaki.

– Słuchaj, piegusie, ptaki nie pochodzą ani z Rusji, ani z Merki, ani z

żadnego innego kraju. Gdzie jest więc to twoje inne miejsce?

– Może jest tutaj, tylko go nie widzimy.
– Może świnie mają skrzydła.
– O, jeśli o to chodzi, to jestem pewna, że nasza maciora Betsy nie mo-

głaby latać, nawet gdyby miała skrzydła. Najwyżej wisiałaby w powietrzu
tak jak to, i równie ciężko.

– Ważyła pani kiedyś takiego ptaka?
– Wyglądają dość ciężko, mistrzu Tarnover. Tarnover z rozpiętym ża-

glem nie mógł przecisnąć się obok pani Babbidge, zadowolił się więc tym,
że nie patrząc na nią mruknął:

– Jak nie potrafimy nic sensownego na ich temat powiedzieć, to są-

dzę, że lepiej nic nie mówić.

– Wcale nie lepiej – zaprotestował Daniel. – One rozwalaj ą świat.

Kawałek po kawałku. Zupełnie jakby prowadziły z nami wojnę.

Jason poczuł przypływ dowcipu.

background image

– Może tak jest. Może ci inni ludzie, o których mówił Daniel, pro-

wadzą z nami wojnę, tylko zapomnieli nas o tym zawiadomić. A kiedy
nas całkiem pokryją szkłem, będą tu przyjeżdżać na wakacje, żeby sobie
pojeździć na łyżwach.

– Diablo długa wojna, jeżeli tak – warknął Tarnover. – Ciągnie się od

przeszło stu lat.

– Może dlatego te ptaki tak wolno latają? – wtrącił Daniel. – Może

nasz rok to dla tamtych jedna godzina? Może dlatego ptaki nie spadają.
Bo nie mają czasu.

Na twarzy Tarnovera odmalowała się prawie wściekłość.
– A co, jeżeli te ptaki przybywaj ą jako kara za nasze grzechy? Jeżeli

są po prostu nadprzyrodzonym dowodem...

– ...że Bóg się o nas troszczy? I że pewnego dnia nam przebaczy? –

Pani Babbidge uśmiechnęła się promiennie. – Chyba nie jest pan jednym
z nich? Inteligentny, młody człowiek jak pan. Ja nie palę i nawet świec
w oknach i nie wiążę supłów na prześcieradle, żeby przepędzić ptaki. –
Potargała rudą czuprynę młodszego syna. – Wszyscy umrzemy wcześniej
czy później. Przyzwyczaisz się do tego, kiedy dorośniesz. Kiedy przycho-
dzi czas śmierci, trzeba umierać: Tarnover był wściekły, ale młody Daniel
również wyglądał na zmartwionego.

– A kiedy ma się pragnienie, trzeba się napić! – korzystając z okazji,

Tarnover wyminął panią

Babbidge i odszedł.
Roześmiała się odprowadzając go wzorkiem.
– Stracił trochę wiatru – powiedziała.
Czterdziestu jeden zawodników oprócz Jasona i Tarnovera zebra-

ło się na starcie. Nie było wśród nich dziewczyny, która miała wypadek;
mimo wszelkich starań odpadła z wyścigu i siedziała ponuro razem z wi-
dzami. Potem sędzia z Tuckerfion gwizdnął i ruszyli.

Tor miał kształt długiego bochenka chleba. Najpierw przez tysiąc

dwieście metrów biegł łagodną krzywizną wzdłuż skraju tafli, potem
skręcał raptownie półkolem i zawracał po prostej do Tuckerton. Na koń-
cu prostej drugie ostre półkole sprowadzało go do linii startu i finiszu.

background image

Uczestnicy mieli przebyć trzy okrążenia. Przy dłuższej trasie różnice mię-
dzy czołówką a maruderami mogłyby doprowadzić do zmieszania dna
torze. Przed pierwszym wirażem Jason prowadził stawkę, całoroczny
trening owocował. Jego łyżwy pewnie ślizgały się po lodzie, wiatr zdecy-
dowanie popychał go do przodu. Na samym zakręcie przerzucając żagiel
w nowe położenie zauważył, że Max Tarnover trzyma się czwartej po-
zycji. Postanowiwszy zwiększyć jeszcze przewagę Jason przy wejściu na
prostą przeszedł tak blisko chorągiewki; że omal jej nie przewrócił. Chcąc
to naprawić odbił w prawo i stracił kilka metrów. Kiedy wśród dopingu
mieszkańców Atherton po raz pierwszy minął linię mety, Tarnoveir znaj-
dował się na trzecim miejscu i nie wysilał się zbytnio, żeby przesunąć się
do przodu – Jason zrozumiał, że Tarnover zwyczajnie wypuszcza go na
prowadzenie. Ale jazda na łyżwach z żaglem tonie to samo co zwykły
bieg, w którym prowadzący z reguły odpada z walki o zwycięstwo. fason
rwał do przodu. Mimo to, po drugim okrążeniu Tarnover był tylko o dzie-
sięć metrów za nim i płynął bez widocznego wysiłku, jakby on i jego ża-
giel, wiatr i tafla były jednym. Zauważywszy spojrzenie Jasona Tarnover
uśmiechnął się i przyśpieszył, żeby zmusić prowadzącego do jeszcze
większego wysiłku. Wchodząc na ostatnie okrążenie Jason odnotował w
myśli postęp, jaki zrobił powolny ptak, znaj dujący się teraz na lewo od
niego i posuwający się ogólnie w kierunku Edgewood. Nawet maruderzy
powinni zdążyć ukończyć bieg, zanim ptak przetnie im drogę, obliczył.

Ten krótki moment nieuwagi był błędem : Tarnover zbliżył się nie-

bezpiecznie, z żaglem ustawionym pod kątem, który musiał strasznie ob-
ciążać przeguby. Już teraz odchodził w prawo, żeby wyprzedzić Jasona.
I w tej chwili Jason zrozumiał, jak może wygrać pozwalając Tarnoverowi
myśleć, że zmusił go już do maksymalnego wysiłku – tak żeby Tarnover
nabrał się i dał z siebie wszystko zbyt wcześnie.

– Nie dogonisz mnie !– krzyknął Jason na wiatr, domyślając się, że

Tarnover weźmie to za przechwałkę i uzna, że Jason nie ma żadnej takty-
ki.

Jednocześnie lekko zwolnił, mając nadzieję, że rywal tego nie zauwa-

ży, jako że stało to w sprzeczności z wcześniejszą przechwałką. Udając pa-
nikę pozwolił Tarnoverawi wyjść na prowadzenie – i zobaczył, że Tarnover
nadal ściska z całej °siły rejkę żagla, mimo że faktycznie poruszał się nieco

background image

wolniej niż poprzednio. Nieświadomie Tarnover utrzymywał niewłaści-
wy kąt żagla i niepotrzebnie forsował nadgarstki.

Tarnover sunął teraz na czele. fason natychmiast uwolnił się od wszel-

kiego napięcia psychicznego. Z lekkością i wdziękiem trzymał się o kilka
metrów z tyłu, tam gdzie mógł korzystać z “oka” powietrza za plecami
Tarnovera. Wytrzymał tak tło połowy ostatniej prostej, czując się jak sokół,
który zanim spadnie na ofiarę, unosi się w powietrzu za pomocą lekkich
tylko drgnień skrzydeł.

Jeszcze nie teraz, jeszcze nie teraz. Potem nagle zmieniając pochylenie

żaba wyskoczył znów na prowadzenie. To był błąd. To był błąd od począt-
ku. Bo kiedy wyprzedzał Tarnovera ten się roześmiał.

Ustawiwszy swój brązowo-pomarańczowy żagiel pod bardziej natu-

ralnym, korzystniejszym kątem Tarnover zaczął pracować nogami jak sza-
tan. Już był znów na przedzie. O pięć metrów. O dziesięć. I już wpadł na
końcową krzywiznę. Usiłując dogonić go w niewielu chwilach, jakie pozo-
stały; Jason już wiedział, jak został nabrany, chociaż zrozumienie przyszło
zbyt późno. Tarnover tak chytrze skupił uwagę Jasona na żaglach przez
to, że swój trzymał tak nienaturalnie tworząc to dogodne “oko” powietrza
– że Jason całkowicie zlekceważył sprawę nóg i łyżew, przestał je śledzić
z sekundy na sekundę. Wystarczyła chwila, żeby się ocknął i poderwał do
największego wysiłku, ale ta chwila okazała się fatalna. Jason minął linii
mety o metr za zeszłorocznym zwycięzcą, który zwyciężył również w tym
roku.

Jason wyhamował i mimo goryczy porażki zdawał sobie sprawę, że

musi zachować się sportowo, żeby Tarnover nie wykorzystał i tej okazji.
Głośno; żeby wszyscy słyszeli, zawołał

– Wspaniale, Max ! Wspaniały bieg ! Rzeczywiście zaskoczyłeś mnie

tam na wirażu.

Tarnover uśmiechnął się na użytek widzów.
– Jesteście strasznie hałaśliwą rodziną – powiedział pod nosem i od-

jechał, żeby raz jeszcze odebrać srebrny puchar.

Dużo później tego popołudnia, posilony pieczenią i piwem, Jason

wywijając pustym kuflem rozmawiał w hałaśliwym tłumie z Bobem
Marchantem. Z Bobem, który miał tak widowiskową wywrotkę w zeszłym

background image

roku. Może dlatego teraz jechał zbyt ostrożnie i zajął jedno z ostatnich
miejsc. Niebo pokryły ciężkie chmury, zapadał zmierzch. Wkrótce ludzie
zaczną rozchodzić się do domów. Jeden z kolegów Jasona z Atherton; Sam
Partridge, przepchnął się do Jasona.

– Słuchaj, twój braciszek jest na tafli. Wdrapał się na grzbiet ptaka i

jedzie na nim.

– Co?
Jason momentalnie wytrzeźwiał i, pobiegł za Partridge’em, a Bob

Marchant za nimi.

I rzeczywiście; w odległości może dwustu metrów w zapadającym

mroku Daniel siedział okrakiem na powolnym ptaku. Jego ruda czupryna
wykluczała wątpliwości. Teraz wielu innych ludzi zauważyło go i poka-
zywano go palcami. Rozlegały się okrzyki zachęty, tu i ówdzie gniewne
protesty.

Jason ścisnął Partridge’a za ramię.
– Ktoś musiał go podsadzić. Nie wiesz, kto to zrobił
Nie mam pojęcia. Powinien dostać lanie:
– Daniel Babbidge ! – krzyknęła gdzieś w pobliżu pani Babbidge. Wiec

ona też zobaczyła. Ostrożnie weszła na tafle, pilnując się, żeby nie stracić
równowagi. Jason i jego towarzysze natychmiast znaleźli się przy niej.

– Spokojnie, mamo – powiedział. – Zaraz ściągnę tego małego urwi-

połcia.

Bob Marchant po rycersku zaoferował swoje ramię i odprowadził

pani Babbidge z powrotem na pewny grunt.-Jason i Partridge ruszyli po
szklistej nawierzchni w asyście co najmniej tuzina ciekawskich.

– Czy ktoś widział, kto go podsadził? – dopytywał sie Jason. Nikt się

nie przyznawał.

Kiedy grupa była o dobre dwadzieścia metrów od ptaka, wszyscy

prócz Jasona stanęli. Idąc dalej sam, Jason powiedział groźnie, zniżając
głos tak, żeby tylko brat go słyszał:

– Złaź natychmiast. Wystawiasz matkę i mnie na pośmiewisko.

background image

– Nie – szeptem odpowiedział Daniel wczepiony w ptaka, ściskając

go kolanami jako dżokej, z dłońmi przywartymi jak przyssawki. – Chce
zobaczyć dokąd on pójdzie.

– Do diabła ! Nie będę tracił czasu na kłótnie. Złaź w tej chwili !
Jason złapał brata za kostki i pociągnął, ale jedynym skutkiem było

to, że sam podjechał bliżej do ptaka. Obok stopy Dana widniało serce z
przeplecionymi inicjałami ZB i EF. Jason odwrócił się i zawołał:

– Hej, tam; pomóżcie mi ! Niech ktoś przyjdzie i mnie podsadzi !
Nikt się nie kwapił z pomocą, nawet Partridge.
– To was nie ugryzie ! Ptaka można dotykać.
Każde dziecko to wie. – Ze złością wrócił ostrożnie do nich. – Do

diabła, Sam !

Tym razem Sam Partridge z ociąganiem zrobił kilka kroków, za nim

paru innych. Ale nagle stanęli wytrzeszczając oczy. Wyraz ich twarzy
zdumiał Jasona na chwilę – dopóki Sam Partridge nie pokazał ręką; dopó-
ki Jason się nie obejrzał.

Powietrze za nim było puste. Powolny ptak nagle znikł. Zabierając ze

sobą jeźdźca.

W pół godziny później tylko goście z Atherton i gospodarze pozo-

stali na terenach sportowych Tuckerton. Grupy z Buckby, Edgewood i
Hopperton odeszły do siebie. Wujek John wciąż jeszcze pocieszał chlipią-
cą panią Babbidge. Większość twarzy w otaczającym ją tłumie wyrażała
współczucie, chociaż wśród części ludzi, z Tuckerton wyczuwało się też
niezadowolenie, że oto wybryk jednego wyrostka rzucił cień na ich majo-
wą uroczystość.

Jason z płonącym wzrokiem rozglądał się po zebranych.
– Czy ktoś widział, kto podsadził mojego brata? – krzyknął. – Przecież

nie mógł wsiąść sam, prawda? Gdzie jest Max Tarnover? Gdzie on jest?

– Czyżbyś chciał oskarżyć mistrza Tarnovera? – zahuczał potężny far-

mer z dużą brodawką na policzku. – Uważaj na zakrętach, bo możesz się
przewrócić.

– Gdzie on jest, do diabła? Wujek John położył rękę na ramieniu sio-

strzeńca.

background image

– Jason, chłopcze, uspokój się. W ten sposób nie pomożesz matce.
Ale wtedy tłum się rozdzielił i ukazał się Tarnover ze srebrnym pu-

charem w ręku.

– Słucham, mistrzu Babbidge – powiedział. – Podobno chciał pan ze

mną mówić.

– Czy widział pan, kto podsadził mojego brata na tego ptaka? Widział

pan?

– Nie widziałem – odpowiedział Tarnover zimno. – Niewłaściwe py-

tanie, uświadomił sobie Jason.

Bo przecież jeżeli Tarnover sam to zrobił, to nie mógł samego siebie

widzieć.

– No to, czy pan....
– Hej, tam – wtrącił się ten sam farmer. – Spytałeś go i dostałeś odpo-

wiedź.

– I myślę, że twój brat też dostał odpowiedź na swoje pytanie – po-

wiedział Tarnover. – Mam nadzieję, że jest z niej zadowolony. Oczywiście
wyrażam też swoje głębokie współczucie pani Babbidge. Jeżeli chłopca
spotkało coś złego, ale przecież nic nam na ten temat nie wiadomo, praw-
da?

– No właśnie !
Jason sprężył się, ale wujek John przytrzymał go.
– Daj spokój, chłopcze. Nie ma sensu.
Długa droga do domu. upłynęła trójce pozostałych Babbidge’ów w

przygnębiającym milczeniu, chociaż niektórzy podpici mieszkańcy wsi
idąc za nimi wesoło śpiewali. Co jakiś czas Jason rozglądał się szukając
Sama Partridge’a, ale Sam skutecznie go unikał.

Następnego dnia, drugiego maj a, pani Babbidge otrząsnęła się i

ogłosiła “dzień porządków”, co oznaczało ,czułe zajmowanie sio ubra-
niami; książkami i starymi zabawkami Daniela, a potem schowanie ich
głęboko. Jasona odesłała do jego pracy w tartaku, złajawszy go przedtem,
że snuje się za nią jak cień. Jason pracował przy cieciu desek, a po głowie
tłukły mu się w kółko wciąż te same gniewne, bezsilne myśli: “Dla mnie
on jest mordercą... Nie daje się dziecku noża do zabawy. Nic go to nie

background image

wzruszyło. Był zimny jak lód. Zadowolony z siebie...” Ale co można było
na to poradzić? Ptak mógł tam wisieć jeszcze przez wiele godzin. Tyle że
wyszło inaczej...

Wyruszyć na poszukiwanie Daniela? Ale jak? I dokąd? Ptaki pojawia-

ły się jak chciały. Tu, tam, wszędzie. Bez ładu i składu. Wiec poszukiwania
też byłyby bez sensu. Wyprawa, żeby udowodnić, że Daniel żyje. A gdyby
się okazało, że żyje, wówczas Tarnover nie byłby mordercą. – “Dla mnie
jest mordercą...” Myśli Jasona krążyły bezsilnie. Było to jak jazda na łyż-
wach ze związanymi nogami.

W trzy dni później zauważono powolnego ptaka przy drodze do

Edgewood. Jim Mitchell, cieśla z Edgewood, odszukał Jasona w tartaku,
żeby go o tym zawiadomić. I tak miał tu coś do załatwienia. Jego wizyta
była niewątpliwie dowodem życzliwości, ale Jasona nie tyle podniosło to
na duchu, co przepełniło poczuciem winy. Bo teraz musiał iść i zobaczyć na
własne oczy, choć było jasne, że nie ma tam nic do oglądania. Odłożywszy
narzędzia pośpieszył do domu po łyżwy i żagiel, i pojechał do Edgewood.
Ptak jeszcze tam był, ale był to inny ptak. Nie miał wydrapanego serca ze
splecionymi inicjałami ZB i EF. A w cztery dni później przyszła wiado-
mość z Buckby o ptaku dostrzeżonym kilka kilometrów na zachód od wsi,
przy głównej drodze do Harborough. Tym razem fason pożyczył konia
i pojechał. Okazało się, że wiadomość była spóźniona ptak, przeleciał o
dzień wcześniej Mimo to Jason czuł się w obowiązku obejrzeć miejsce jego
ukazania się, żeby sprawdzić, czy nie ma tam ciała lub jakichś śladów.

W tydzień później ptak zniknął niedaleko Atherton; akurat w chwili;

kiedy Jason przybył na miejsce.

Potem pewnego wieczoru Jason poszedł do piwiarni “Pod Kłosem”.

już od wielu tygodni tu nie był; teraz postanowił się upić przy długim
barze pod trofeami z wyścigów konnych.

Popijali tam już Sam Partridge i Frank Yardley, a w jakąś godzinę póź-

niej zjawił – się również Ned Darrow ze swoją zalatującą piwem radą.

– Posłuchaj Jason, po diabła latasz za każdym razem, kiedy ktoś wy-

patrzy cholernego ptaka?

background image

Rób tak dalej i wyjdziesz na cholernego durnia. A co będzie, jak ptak

wyskoczy w Tuckerton? Prędzej czy później musi się to zdarzyć. Czy tam
też polecisz z wywieszonym językiem?

– Stale zwalniasz się z pracy – powiedział Frank Yardley. – Skończy

się tak, że, cię wyleją. Ja ci radzę, -żyj jak wszyscy.

– A ja nie wiem – odezwał się niespodziewanie Sam Partridge. –

Myślę, -że człowiek ma prawo dochodzić swojej krzywdy. Jeżeli Tarnover
rzeczywiście zrobił to świństwo Babbidge’omr..

– Jakie “jeżeli”? -przerwał mu gniewnie Jason.
– Spokojnie, Jason. Chciałem powiedzieć, że jeżeli zrobił to świństwo

Babbidge’om, którzy są z Atherton, to tak, jakby zrobił to nam wszystkim,
nie?

– Dzięki temu, że niektórzy nie śpieszyli się z pomocą.
Sam się zaczerwienił.
– Nie rzucaj się na oślep na wszystkich. Pewnie, że nikt nie jest dosko-

nały; ale pamiętaj, kto jest twoim przyjacielem, a kto wrogiem.

– Będę pamiętał, nie bój się.
Frank przechylił pusty kufel.
– Słusznie. Czyja kolejka?
I tak to szło, aż następnego ranka Jason obudził się z ciężką głową.
Wieczorem do drzwi Babbidge’ów zapukał Ned.
– Ptak nad taflą, Sam kazał ci powiedzieć oświadczył – Może przeje-

dziemy się, żeby go obejrzeć.

– O ile pamiętam, wczoraj wieczorem tłumaczyłeś mi; że to strata

czasu.

– Co innego latać po całym hrabstwie, ale to tylko spacer, wieczór jest

ładny. Zresztą, jak ci się nie chce... Tyle że moglibyśmy potem wypić parę
piw “Pod Kłosem”.

Chłopakom musiało go brakować przez te ostatnie kilka tygodni.

Szybko zgarnął łyżwy i żagiel.

– A co z kolacją ? – spytała matka. – Krupnik na baraniej głowie.

background image

– Przecież się nie zepsuje do jutra. Mogę zjeść coś “Pod Kłosem”.

Może i lepiej, żebyś się trochę rozerwał – powiedziała matka. – Nawet się
cieszę. Zajmę się trochę szyciem.

W dwadzieścia minut później fason; Sam i Ned byli już na środku ta-

fli. Niebo było purpurowe z ławicami chmur, a wzdłuż horyzontu płynęła
rzeka złota: marna pogoda na jutro, ale piękna dzisiaj . Szklana przestrzeli
połyskiwała czerwonymi i złotymi refleksami: jezioro krwi, złota i rozto-
pionego metalu. Początkowo nie zauważyli pojedynczego łyżwiarza ani
on ich, aż znaleźli się całkiem blisko powolnego ptaką. Sam zorientował
się pierwszy.

– Hej, kto to jest? – spytał.
Brązowo-pomarańczowy żagiel. Jason poznał go od razu...
– To Tarnover !
– No to teraz masz okazje, żeby się dowiedzieć – powiedział Ned.
– Mówisz poważnie?
Ned wyszczerzył zęby.
– Dlaczego nie? To może być zabawne. Łapmy go.
Trzej łyżwiarze rozbiegli się, żeby otoczyć Tarnovera, który też ich

rozpoznał i zaczął zawracać. Za ostro. Albo trafił na kałuże wody na
szkle. Ku uciesze Jasona, Max Tarnover, mistrz pięciu wsi, przewrócił się
jak długi. Złapali go. Nie trzeba było wielkiej siły, żeby przytrzymać łyż-
wiarza, choćby nie wiem jak szarpał się i wierzgał, ale Jason wymierzył
Tarnoverowi cios w szczękę, po którym ten stracił przytomność.

– Po co, do diabła, to zrobiłeś? – spytał Sam, podtrzymując Tarnovera,

żeby się nie potłukł padając.

– A jak inaczej wsadzimy go na ptaka?
Sam spojrzał na Jasona; potem powoli kiwnął głową.
Nie była to najłatwiejsza operacja – wciągnięcie bezwładnego i cięż-

kiego ciała na wolno poruszający się przedmiot, kiedy samemu stoi się
na śliskiej powierzchni – ale po zdjęciu łyżew okazało się to możliwe.
Wkrótce Tarnover leżał na metalowym cielsku ze zwisającymi nogami.
Jason pośpiesznie odciął scyzorykiem linkę od żagla Tarnovera i związał
mu kostki pod brzuchem ptaka. W tym momencie Tarnover ocknął się

background image

i półprzytomnie starał się wyprostować. Jęknął, zachwiał się, odzyskał
równowagę.

– Babbigde... Partridge, Ned Darrow...? Co wy do diabła robicie?
Jason oparł ręce na biodrach.
– Tak sobie tylko żartujemy, tak jak ty z moim bratem. Który zaginął

przez ciebie, może na zawsze.

– Ja nie...
– Przyznaj się, to może cię odetniemy.
– Albo i nie -powiedział Ned. – W każdym razie nie przed zamknię-

ciem piwiarni. Ale nie trać nadziei, może cię uwolnimy.

Tarnover napiął mięśnie nóg próbując więzów.
Skrzywił się.
– Naprawdę nie chciałem zrobić krzywdy twojemu bratu.
Sam uśmiechnął się krzywo:
– My też nie chcemy ci zrobić krzywdy. To nie nasza wina, jeżeli ptak

postanowi odlecieć. Zresztą jest tu dopiero od jakiejś godziny. Równie do-
brze może tu wisieć przez całą noc. Dobrze mówię?

– Tak jest – powiedział Ned. – A ja mam pragnienie. Ścigamy się?

Ostatni stawia.

– On się przyznał, że to zrobił – powiedział Jason. – Słyszeliście.
– Słuchaj, naprawdę żałuję, jeżeli.
– Zamknij się – powiedział Sam. – Możesz się tu trochę pomaryno-

wać za to, co zrobiłeś Babbidge’om. Możesz sobie pomyśleć o tym, jak
żałujesz.

– Partridge postawił żagiel.
Jason niezupełnie tak sobie wyobrażał swoją zemstę. Czuł się trochę

rozczarowany. Jednak dla Tarnovera sprawa była poważna: Czoło mistrza
pokryło się potem. Jason również postawił żagiel i wszyscy trzej młodzi
ludzie odjechali... Odwrócili się w stronę małej postaci Tarnovera przy-
wiązanej do metalowego wierzchowca.

– Gdybym to był ja – zauważył Sam – to posuwałbym się do -przodu

aż bym spadł na szkło...

background image

Można się trochę potłuc, ale to jest sposób.
– Nie ma po co wracać – powiedział Ned. – Hej, co on wyrabia?
Postać fiknęła kozła. Widocznie Tarnover wpadł w panikę i stra-

cił głowę, bo wyglądało to, jakby wychylił się próbując rozwiązać nogi.
Nagle odległa postać obróciła się wokół ptaka i-teraz wisiała głową w dół
machając rękami: Albo może Tarnover liczył na to, że sznur zerwie się pod
jego ciężarem, ale tak się nie stało. A z chwilą; kiedy znalazł się w tej pozy-
cji, nie mógł już wrócić już do poprzedniej ani też posuwać, się stopniowo
do przodu ptaka.

Ned gwizdnął.
– Ale się teraz załatwił ! Sam się, cholera, ukrzyżował.
Jason zawahał się zanim powiedział:
– Może powinniśmy wrócić? Wiecie, człowiek może umrzeć; jak wisi

za długo głową w dół... Nagle cały ten epizod wydał mu się jakiś nieprzy-
jemny, odrażający.

– Wracać? – oburzył się Sam Partridge. – Wczoraj wieczorem to ty się

odgrażałeś. A czyj to był pomysł, żeby go przywiązać do ptaka? Chciałeś
dać mu nauczkę i ma teraz nauczkę: My ci tylko pomagamy.

Bardzo wam dziękuje.
– Dosyć już tego gadania. Przecież nie zwiędnie jak bukiet kwitów,

zanim wypijemy po dwa piwka. Pojechali więc z powrotem “Pod Kłosa”
w Atherton.

O pół do jedenastej trzej młodzi ludzie, nieco mniej pewnie trzyma-

jąc się na nogach, wysypali się z piwiarni na ulicę. Sierp księżyca wyglądał
co jakiś czas przez przerwy w chmurach dając niewiele światła.

– Ja idę spać -dowiedział Sam. – Niech ten pedał sam znajdzie sposób,

jak zleźć.

– A nawet, jak nie zlezie? – zawtórował mu Ned.
– W ten sposób nikt się nie dowie. Potrzebny nam wróg do końca ży-

cia? Chcesz tego, Jason? A tak nie wiadomo, co będzie. Może się zdarzyć,
że Tarnover przyprowadzi twojego brata.

Zarzuciwszy zwinięty żagiel na ramię i machając łyżwami Ned od-

szedł ulicą. Ale... – Jason czuł się tak, jakby wlazł w łajno. Wszystko to

background image

jakoś mu śmierdziało. Myśl o Tarnoverze wiszącym głową w dół nie da-
wała mu spokoju.

– Ale co? – spytał Sam.
Jason udał; że ziewa.
– Nic: Cześć: – I ruszył do domu.
Jak tylko jednak zniknął Samowi z oczu; skręcił w pierwszą uliczką

prowadzącą na szkło. Panowały tam ciemności bez gwiazd tylko z prze-
błyskami światła księżycowego, ale wiał równy wiatr i na tafli nie było się
o co przewrócić. Ptak nie mógł się posunąć dalej jak o sto metrów. Jason,
popędził w jego stronę.

Powolny ptak znajdował się tam, gdzie powinien, ale Tarnovera na

nim nie było. Kiedy Jason stanął, żeby się lepiej rozejrzeć, z ciemności po-
derwały się postacie, które dotąd leżały przykryte żaglami. Sześć: Osiem.
Dziewięć. Wszystkie czaiły się w odległości dwustu, trzystu metrów od
ptaka; nie za blisko i nie od strony Atherton. Pozostawiły szeroki korytarz,
który teraz zamknęły. Jason stał nieruchomo, kiedy ludzie z Tuckerton
zbliżyli się do mego, wiedząc, że nie ma żadnych szans. Max Tarnover
podjechał pierwszy w towarzystwie potężnego farmera z brodawką.

– Wróciłem po ciebie – zaczął Jason.
Farmer odezwał się, ale nie do Jasoną.
– No proszę. To wspaniale z jego strony. Mógł się nie fatygować, bo

Tim Earnshaw i tak trafił na mistrza Tarnovera: Więc cc z nim robimy?

– Oko za oko – podpowiedział inny głos.
– Niech idzie poszukać swojego braciszka – zaproponował trzeci. –

zamiast posyłać innych w swoich sprawach... Bezczelny facet.

Max Tarnover nic nie mówił: Stał tylko w milczeniu.
Wkrótce Jasona posadzono na grzbiecie ptaka i związano mu nogi

pod jego brzuchem. Związano mu również dłonie i na wszelki wypadek
koniec sznura przeciągnięto przez jego pasek. Po kilku minutach wszyscy
łyżwiarze pomknęli do Tuckerton. Jason został sam. Przypomniawszy so-
bie słowa Sama usiłował przesunąć się do przodu, ale z rękami przywią-
zanymi do pasa okazało się to niemożliwe. Poza tym bał się, że straci rów-
nowagę tak jak Tarnover. Siedział i myślał o matce. Może się zaniepokoi,

background image

że Jason nie wraca; może pójdzie i obudzi wujka Johna. A może już śpi.
Ale może obudzi się w nocy, zajrzy do jego pokoju i przyśle pomoc. Z roz-
paczliwą koncentracją usiłował wysyłać do matki myli i obrazy. Minęła
godzina, potem dwie; tak w każdym razie sądził na podstawie przesuwa-
nia się sierpa księżyca. Najchętniej opadłby, do przodu i zasnął. To mo-
głoby być najlepsze; .wtedy o niczym by nie wiedział. Wciąż jeszcze był
tak pijany, że mógłby zasnąć z twarzą przywartą do metalu. Ale wtedy
mógłby przez sen ześlizgnąć się z grzbietu ptaka. Jak matka przeżyje po-
dwójną stratę? Wyglądało to tak, jakby na rodzinę. Babbidge’ów spadło
przekleństwo. Oczywiście; to przekleństwo miało imię i nazwisko : Max
Tarnover, Przez chwilę więc Jason przeklinał go i wyobrażał sobie zemstę
z udziałem wszystkich mieszkańców Atherton. Krwawa wendeta. Domy
w płomieniach. Może jakiś gwałt: Zabójstwa nawet. Koniec z majowymi
festiwalami. Ale czy Sam i Ned opowiedzą o wszystkim? I czy mieszkańcy
Atherton będą aż tak oburzeni, żeby zniszczyć harmonię– pięciu wiosek
w świecie, w którym tak niewiele rzeczy dawało oparcie? Na dodatek ja-
kieś niezbyt życzliwe dusze mogły powiedzieć, że to Jason; Sam i. Ned
wszystko zaczęli.

Jason był tak pochłonięty wyobrażaniem sobie przyszłej wendety

między Atherton i Tuckerton, że prawie zapomniał, gdzie się znajduje.
Nie czuł żadnego ruchu, nie miał zupełnie poczucia, że dokądś jedzie.
Kiedy sobie uświadomił swoje położenie, było to dla niego wstrząsem.

Siedział na ptaku.
Tylko od jak dawna?
Tkwi tutaj ile, sześć godzin? Ptak mógł się tak unosić przez całą dobę.

W takim razie miałby jeszcze osiemnaście godzin na ratunek. A dyby ptak
był tu tylko przez pół doby, to dawało by mu czas do rana. Tylko.

Przyłapał się, że myśli o tym, co kryje się pod metalową powłoką pta-

ka. Coś, co potrafi przekształcić osiem kilometrów krajobrazu w szklaną
taflę, niewątpliwie. Ale także inne rzeczy. Takie, które pozwalają ptakowi
ignorować grawitację.

Rzeczy; które umożliwiają mu pojawianie się i znikanie. Może nawet

jakiś rodzaj mózgu?

background image

– Czy mnie słyszysz, Ptaku? – odezwał się. Może nikt dotąd nie pró-

bował rozmawiać z powolnym ptakiem.

Powolny ptak nie odpowiadał.
Może nie potrafi mówić, ale słyszy: Może reaguje na polecenia.
– Nie znikaj, póki na tobie siedzę – powiedział mu. – Zostań tu. Leć

tak jak teraz.

Ponieważ jednak ptak robił to już przedtem, Jason nie wiedział czy

ptak go słucha, czy nie.

– Wyląduj, ptaku. Osiądź na szkle. Zatrzymaj się.
Ptak go nie słuchał. Jason poczuł się głupio. Nic nie wiedział o ptaku:

Nikt nic o nim nie wiedział.

Ale ktoś gdzieś wiedział: Chyba że powolne ptaki rzeczywiście po-

chodziły od Boga, jako karzące cuda. Mające przejąć ludzi lękiem przed
Bogiem. Ale dlaczego Bóg miałby chcieć, żeby ludzie się go bali? Chyba,
że Bóg oszalał i wtedy ptaki mogły być jego posłańcami.

Były czymś irracjonalnym, czymś z innego świata, czymś, czego ich

ofiary nie mogły zrozumieć, podobnie jak kolonia mrówek nie rozumie
buta ogrodnika odsłaniającego ich białe jaja przed słońcem i wróblami.

Może coś z innego świata zagnieździło się w oceanach, coś, co nie

lubi istot lądowych. Żadnych. Ludzi ani owiec, ptaków, robaków, roślin...
Mało prawdopodobne: Woda morska przegryzłaby metal. Po raz pierw-
szy w swoim życiu Jason myślał z takim napięciem.

– Czym ty jesteś, ptaku? Po co tu przybyłeś? A po co, myślał, jest

wszystko inne? Po co jest świat i niebo, i gwiazdy? Mogłaby przecież ist-
nieć tylko nicość na zawsze. Może na tym polega istota śmierci: nicość na
zawsze. I życie człowieka jest jak powolny ptak. Pojawia się i znika; z ni-
cości w nicość: W niezmierzony czas później niebo za jego plecami zaczął
rozświetlać brzask przetwarzając czerń w szarość. Ta szarość rozlewała się
stopniowo, w miarę jak grube chmury filtrowały wschodzące, ale niewi-
doczne słońce. Wkrótce zrobiło się całkiem jasno. Musiała być piąta, może
szósta. Ale szara tafla pozostawała całkowicie pusta.

Kim ja jestem, zastanawiał się Jason chłodno i spokojnie. Dlaczego

mam świadomość świata? Dlaczego ludzie mają umysły i myślą? Po raz

background image

pierwszy w życiu czuł, że naprawdę myśli – i myślenie prowadziło doni-
kąd.

Uświadomił sobie, że przygotowuję się do śmierci. Tak jak cała zie-

mia będzie musiała umrzeć kawałek po kawałku stapiając się w szkło.
Wtedy nikt już nie będzie myślał i nie będzie miało żadnego znaczenia,
że jakiś Jason Babbidge przestał myśleć o pół do siódmej pewnego ranka
pod koniec maja. Ostatecznie to samo działo się co noc, kiedy zasypiał. Też
przestawał myśleć. Przestać myśleć. Może wszystko będzie wtedy czyst-
sze i jaśniejsze: Mniej zanieczyszczone, mniej gorączkowe: czysta szklana
kula. Zupełnie spokojna; nawet gdyby Słońce pochłonęło Ziemię. Cisza,
na zawsze, skoro nie będzie nikogo, kto by słuchał.

Może to miały ludziom powiedzieć powolne ptaki. A tymczasem lu-

dzie tylko wydrapywali na nich swoje inicjały. I serca: I jeszcze nazwy
miejsc, które w jednym błysku stopiły się w szkło; albo takich, które się
stopią.

Staję się filozofem, pomyślał ze zdziwieniem Jason. Widocznie prze-

skoczył w stan jakiejś nadświadomości: pełna jasność, jednak bez świado-
mości otoczenia: Bo nie zdawał sobie w pełni sprawy, że przybyła pomoc,
dopóki nie został przecięty sznur krępujący jego, kostki, go czym prawa
noga gwałtownie podskoczyła w górę i Jason spadł z drugiej strony ptaka
prosto w oczekujące na niego -ramiona. Sam Partridge, Ned Darrow, Frank
Yardley, wujek John i Brian Sefton z tartaku, który kucnął z nożem pod
brzuchem ptaka, i rozciął drugi sznur uwalniając dłonie Jasona. Oddalili
się pośpiesznie prowadząc między sobą Jasona, który stawiał słaby opór,
wyciągając ręce w stronę ptaka.

– Już wszystko dobrze, chłopcze – pocieszał go wujek John.
– Nie, ja chcę odlecieć – protestował.
– Co?
W tym momencie powolny ptak, który był tu i tak dość długo, znikł.

Jason jak żaczarowany wpatrywał się w miejsce, gdzie znajdował się jesz-
cze przed chwilą. W końcu wujek i koledzy musieli go siłą odprowadzić
z niczym nie wyróżniającego się miejsca na tafli jak jakiegoś idiotę. Jak
kogoś, kto postradał zmysły.

background image

Ale Jasonowi nie na długo odjęło mowę. Wkrótce zaczął nauczać.

Albo wygłaszać kazania. Jedno albo drugie. A ludzie go słuchali; najpierw
w Atherton, potem i gdzie indziej. Mówiono o nim, że nauczył się od po-
wolnego ptaka mądrości. Nawiązał kontakt z ptakiem podczas całonocne-
go czuwania tam na tafli. Jego nauka o nicości i ciszy szerzyła się, trafiając
na żyzny grunt wszędzie tam, gdzie jeszcze był żyzny grunt a nie szkło,
czyli jeszcze w większej części kraju. Pewien może paradoks krył się w
tym, że z taką elokwencją mówi o milczeniu . Ale w ten sposób zmuszał
jakby ciszę szklanych jezior do śpiewu i ludzie słuchali tego jako czegoś
nowego. I Jason wędrował po całej wyspie. To był drugi paradoks, bo jego
nauki były pochwałą bierności, błogiego oczekiwania na śmierć, którą nie
była czymś tylko osobistym, była również śmiercią słońca, gwiazd i wszel-
kiego istnienia, była kosmiczną śmiercią przetwarzającą jednostkową
śmiertelność. Czasami nawet przemawiał do tłumu siedząc na grzbiecie
ptaka, który się pokazał w pobliżu – jakby kusił los albo zachęcał, nawet
błagał ptaka, żeby go zabrał ze sobą. Nigdy jednak nie siedział dłużej jak
godzin, potem schodził na dół, drżący ale i spokojnie rozpromieniony. Z
tego powodu znany był nie tylko jako “Milczący Prorok”, lecz także jako
“Człowiek, który jeździ na powolnych ptakach”.

W sumie można powiedzieć, że czynił wiele dobrego dla psychicz-

nego zdrowia tych wspólnot, które przetrwały, i jego słowa zawędrowały
nawet za ocean. Jego matka umierając była z niego dumna – tak myślał
– choć w jej stosunku do niego przy całej czułości był zawsze pewien dy-
stans...

W wiele lat później, kiedy Jason Babbidge zbliżał się do sześćdzie-

siątki, i nadal żaden ptak nie zabrał go ze sobą, osiadł na stałe w Atherton
w swoim dawnym domu, do którego przybywali pielgrzymi milczenia,
zapewniając dobrobyt całej wiosce a uwłaszcza piwiarni “Pod Kłosem”,
prowadzonej obecnie przez córkę dawnego właściciela. W każde majowe
święto odbywał się festiwal, ale teraz już zawsze; na tafli Atherton. Jednak
nie były to już wyścigi; bo przecież w biegu życia nie można wygrać. Teraz
było to święto, balet na łyżwach, odtworzenie wydarzeń sprzed wielu
lat – misterium pasyjne odgrywane przez cztery wioski. Tuckerton ze

background image

wszystkimi swoimi mieszkańcami zostało przed dziesięciu laty– zamie-
nione w szkło przez ptaka, który eksplodował w takim miejscu; że krąg
zniszczenia zetknął się dokładnie ze skrajem starej tafli w miejscu, gdzie
stało Tuckertow. Pewnego ranka, na dzień przed festiwalem, rozległo się
pukanie do drzwi Jasona. Jego gospodyni, Martha Prestidge, wyszła po
zakupy i Jason otworzył sam.

W drzwiach stał chłopiec. Rudowłosy i piegowaty.
Przez chwilę Jason go nie poznawał. Potem jednak zrozumiał, że to

Daniel: Daniel nie zmieniony. Może trochę, może o rok starszy.

– Dan...?
Chłopiec oglądał Jasona z niedowierzaniem: łysawa głowa, obwisły

brzuch, patykowałe nogi i wielka laska z rączką w kształcie głowy ptaka,
na której spoczywała dłoń z wątrobianymi plamami.

– Jason – powiedział chłopiec po chwili – ja wróciłem.
– Wróciłeś? Ale...
– Teraz już wiem, czym są ptaku To jest broń. Rakiety. Dziesiątki i

setki tysięcy. Toczy się wojna, ale jest to jednocześnie jakby gra: planszo-
wa gra rozgrywana przez maszyny. Maszyny, które myślą. W ich czasie
gra toczy się zaledwie od kilku dni. Rakiety dążąc do swoich celów wę-
drują przez czas. Ale ze względu na prawa skutku i przyczyny nie mogą
przemieszczać się w czasie w tamtym świecie. Dlatego robią to w naszym
świecie, w świecie równoległym.

– To bzdury. Nie chce tego słuchać.
– Musisz, Jason i Można to u nas zatrzymać, zanim będzie za późno.

Wiem jak. Obie strony mogą oddziaływać wzajemnie na swoje rakiety i
unieszkodliwiać je w swoim świecie – czyli eksplodować w naszym – jeże-
li potrafią je odpowiednio szybko wykryć. Ale tam wojna całkowicie wy-
mknęła się spod kontroli ludzi. Zwycięstwo ważne jest tylko dla maszyn,
które są ukryte głęboko pod powierzchnią. Budują wielkie ilości ptaków z
materiału skorupy ziemskiej i automatycznie wysyłają je w inny czas.

– Dan, przestań.
– Spadłem tam z ptaka, ale do jeziora, więc się nie zabiłem, tylko

potłukłem. Zostały tam jeszcze kawałki lądu koło baz. Ludzie stamtąd

background image

postawili mnie na nogi. Zostało im najwyżej kilka godzin w ich czasie, ale
dla nas to dziesięciolecia. Przyniosłem im wielką nadzieję, bo dowiedzieli
się, że nie wszelkie życie zginie, tylko ich. Życie może przetrwać. Musimy
tylko zbudować maszyn, która uniemożliwi ich maszynom wykrywanie
powolnych ptaków u nas. Trzeba wywołać zakłócenia w powietrzu. Takie
fale. Jak fale światła, tylko niewidzialne.

– Bredzisz.
– Wtedy ptaki będą się nadal pojawiać, ale będą nieszkodliwe. A

za sto albo za kilkaset lat przestaną się pojawiać, bo jedna ze stron tam
osiągnie :zwycięstwo. Jedna z maszyn wojennych uzna, że przegrała, i
podda się. Oczywiście powinna móc poddać się już– teraz, ale w mózgu
maszyn zaprogramowano element irracjonalizmu; który nie pozwala im
poddać się zbyt wcześnie. Zanim któraś to zrobi, na lądach nie będzie już
żywej duszy. Niektórzy tam myślą, że maszyny zaczną w ostatniej fazie
wojny pokrywać szkłem oceany. Ale my możemy zbudować zakłócasz fal
Zakodowano tę wiedzę w moim mózgu. Wydobycie właściwych meta-
li, sporządzenie narzędzi i budowa potężnego źródła energii zajmie nam
kilka lat... – Danielowi zabrakło tchu. – Mieli prototyp powolnego ptaka.
Wsadzili mnie na ,niego i wysłali z powrotem w nasz czas. Wycelowali
dobrze. Pojawił się zaledwie kilkanaście kilometrów stąd. Więc przysze-
dłem do domu.

– Prototyp? Fale w powietrzu? Źródło energii? Co to wszystko ma

znaczyć?

– Mogę ci wytłumaczyć.
– To tylko słowa. Bezmyślna gadanina: Ach, kiedy wreszcie ucichnie

ta paplanina świata.

– Daj mi trochę czasu i ja...
– Czasu? Ty chcesz czasu? Zwariowanego cykania ludzkich umysłów

zamiast wielkiej, czystej pustki; wiecznej ciszy? Odrzucasz posłuszeń-
stwo? Chcesz, żebyśmy bez przerwy wiercili się bezcelowo, ogłuszając
sami, siebie hałaśliwą gadaniną?

– Posłuchaj ... Na pewno miałeś długie i ciężkie życie, Jason. Może nie

powinienem zaczynać od ciebie.

background image

– Ależ właśnie że powinieneś, mój ty w gorącej wodzie kąpany bra-

ciszku. A poza tym nie uważam, żeby moje życie poszło na marne. Daniel
postukał się w czoło.

– To wszystko jest tutaj, ale trzeba to zapisać. A potem zrobić ko-

pie i rozesłać wszędzie – a wypadek, gdyby Atherton zostało zniszczone .
Wtedy ktoś inny będzie wiedział, jak zbudować nadajnik.

Życie będzie trwało dalej . Oni tam uważaj , że ludzie .są jedyną ro-

zumną rasą w całym wszechświecie. Dlatego mamy obowiązek żyć dalej .
Tamci niszczyli się sami, kłócąc się o to jak żyć. Ale my mamy jeszcze dość
czasu. Możemy zbudować statki, które polecą do gwiazd. Na ten temat
trochę wiem. Powiadam ci, moja wizyta sprawiła im naprawdę radość w
tych ich ostatnich godzinach, bo zrozumieli, że wszystko jest jeszcze moż-
liwe.

– Och, Daniel, Daniel – jęknął Jason. Podobny patriarsze wzniósł

swoją laskę i z całej siły uderzył nią Daniela w głowę.

Wmawiał sobie, że nie widział krwi w rudych włosach Daniela. Ale

widział. Ciało chłopca osunęło się na próg. Z, wysiłkiem Jason wciągnął je
do środka, a potem z jeszcze większym wysiłkiem po dębowych schodach
na strych, gdzie jego gospodyni prawie nigdy nie zaglądała. Ciało musiało
po jakimś czasie zacząć cuchnąć, ale można je było w coś zawinąć.

Powrót Marthy z zakupów przerwał Jasonowi. Zostawiając ,ciało na

podłodze wyszedł, zamknął drzwi na klucz i klucz włożył do kieszeni.
Stało się zwyczajem domu zapraszanie wybranych gości po majowej uro-
czystości; wiadomo więc było, że przez całą resztę dnia Marcha będzie
sprzątać; gotować i w ogóle doprowadzać dom do porządku jak to go-
spodyni, dała Jasonowi do zrozumienia, żeby się nie plątał pod nogami.
Poszedł więc na tafle i tam; na jej idealnie płaskiej powierzchni stał i me-
dytował. Mieszkańcy wioski i przybysze z okolicy na widok jego samotnej
postaci z zadowoleniem kiwali głowami. Ich prorok był spokojny i nada-
wał ich życiu sens. Życiu i śmierci. Przedstawienie, misterium pasyjne
na łyżwach, zostało następnego dnia odegrane jak zwykle z uczuciem i
wdziękiem.

Dopiero na trzeci dzień, Jason zdołał się zmusić do powtórnego wej-

ścia na strych, tym razem z workami i sznurem. Otworzył drzwi. Ale pozą

background image

ciemną plamą zakrzepłej krwi na podłodze nie było nic. Nic, tylko róż-
ne graty upchnięte pod ścianami. Żadnego trupa. I otwarte okno. Więc
jednak nie zabił Daniela. Chłopiec doszedł do siebie po ciosie. Jasonem
targnęły sprzeczne uczucia, naruszając jego zwykłe opanowanie. Wyjrzał
przez okno, jakby się spodziewał, że ujrzy chłopca leżącego na bruku. Ale
nie było tam żadnego śladu Daniela. Przeszukał całe Atherton, jak nawie-
dzony, nie zadając pytań, ale zaglądając wszędzie z napięciem. Nie znala-
złszy żadnego śladu wziął wóz i konia i pojechał do Edgewood. Stamtąd
objechał dokoła całą taflę przez Buckby i Hopperton, teraz już wypytując,
czy nie widziano rudowłosego chłopca: Mieszkańcy wiosek opowiadali
sobie potem, że Jason Babbidge znowu miał widzenie.

Nie wpłynął rok, a z daleka zaczęty nadciągać wieści o nowym na-

uczycielu, głoszącym nową nauki Ten nowy nauczyciel był bardzo młody,
ale on też jeździł na powolnym ptaku i to dużo dalej niż Milczący Prorok.
Z tym nowym nauczycielem nie wszystko jednak było w porządku, bo
nie pamiętał niektórych szczegółów swojego posłannictwa; tego, co miał
ludziom przekazać. Wtedy w przystępie rozpaczy bił się pięściami po gło-
wie. Paradoksalnie takie teatralne sceny odpowiadały jakimś niespokoj-
nym; awanturniczym rysom jego audytorium. Wierzyli mu, bo widzieli
jego udrękę; która odbijała ich ‘własne tłumione niepokoje i pragnienia.
Jason Babbidge z ogniem, nie szczędząc sił występował przeciwko no-
wym ideom. Całe filozoficzne piękno, jakim obdarzył ginący świat, zosta-
ło zagrożone, choć niechętnie więc, ale wezwał do “krucjaty” przeciwko
nowemu nauczycielowi, w obronie swojej wizji Posłuszeństwa. W dwa
lata później być może żałował swoich słów, bo w ich rezultacie ludzie
deptali pola między strefami zniszczenia uzbrojeni w bosaki, widły, sie-
kiery i sierpy. Płonęły wsie, setki ludzi zginęły i gwałcono kobiety – jak w
koszmarnej wizji Jasona poprzedzającej jego objawienia. W trzecim roku
tej nie kończącej się wojny między “pacyfistami” a “obrońcami życia”
Jason umarł, kryjąc gorycz pod maską spokoju. Pochowano go przywią-
zując jego ciało do powolnego ptaka. Najwierniejsi żałobnicy towarzyszyli
ptakowi w milczącej procesji, aż znikł wraz z ciałem po kilku godzinach.
Wkrótce potem, całkiem niespodziewanie, po Bitwie na Tafli Ashton woj-
na się skończyła zwycięstwem obrońców życia pod wodzą ich rudowłose-
go przywódcy, który; jak zauważono, był uderzająco podobny do starego

background image

Jasona Babbidge’a. Zupełnie; jakby w świecie walczyły dwie przeciwstaw-
ne zasady istnienia, dwa aspekty tej samej istoty, dwa oblicza tego same-
go człowieka. W pięćdziesiąt lat później; kiedy już przeszło jedną trzecią
lądu pokrywało szkło i klimat zaczął się pogarszać, Uniwersytet Obrony
Życia w Ashton zbudował wreszcie obiecaną maszynę i od tego czasu
powolne ptaki nadal pojawiały się i znikały, ale już nie wybuchały. A w
sto lat później powolne ptaki przestały się pokazywać Gdzieś tam wojna
dobiegła kresu, Logicznie i ostatecznie. Ale do tego czasu z Ziemi, której
powierzchnia w czterech piątych będzie pustynią lub bagnem, spomię-
dzy naszyjników szklanych paciorków wy startuje pierwszy gwiazdolot.
Będzie się nazywał “Powolny Ptak”. Bo będzie leciał do gwiazd -powoli.
Powoli w kategoriach ludzkich, bo przez dwa pokolenia. Ale i tak stosun-
kowo szybko. W ślad za nim poleci drugi statek pod nazwą “Daniel”.

Po tym ogromnym, wyczerpującym wybuchu energii dalszych wy-

praw nie będzie. Reszta ludzkości zajmie się uprawianiem tego, co pozo-
stało z jej ogródka między wydmami bagnami i hektarami szkła. To, czy
któryś ze statków znajdzie nową ojczyzną – równie gościnną jak stara,
choćby i częściowo pokryta martwym szkłem Ziemia – pozostanie sprawą
wiary.

Osiemdziesięcioletni Daniel, który nigdy nie przyznał się do swojego

nazwiska, leżał na łożu śmierci w Ashton. Tego pokój był nieprzyzwoicie
zatłoczony, choć dobrze przewietrzony ciepłym podmuchem idącym od
tafli Ashton i dobrze oświetlony srebrzystą poświatą odbitą od szklistego
bezmiaru. Umierający starzec, przykryty tylko cienkim prześcieradłem,
sam przypominał teraz ptaka wychudzony, kościsty, ze spiczastym no-
sem, małymi oczkami i kogucim grzebieniem rudych włosów na głowie.
Uniósł słabą rękę, jak przyzywał tych najbliżej stojących jeszcze bliżej . W
rzeczywistości chciał dotknąć starej rany na głowie, która ostatnio zaczęła
mu bardzo dokuczać, jakby miała się rozpęknąć albo zapaść do środka,
otwierając drzwi pamięci – chociaż ukryty tam klucz nie był już potrzeb-
ny, bo ludzie z jego uniwersytetu odkryli wszystko samodzielnie, skoro
tylko dowiedzieli się, że coś takiego istnieje. Pochyliły się nad nim twarze,
śmiałe, oddane twarze.

– Więc przestały wybuchać? – upewnił się.
– Tak, tak, już wiele lat temu! – uspokoili go.

background image

– A gwiazdy...?
– Zbudujemy statki. Nauczymy się, jak to zrobić.
Koścista dłoń opadła na prześcieradło.
– Nazwijcie jeden z nich...
– Tak?
– Daniel. Dobrze?
Obiecali mu to.
– W ten sposób... mój duch... poleci w kosmiczną ciszę.
Słowa te zdziwiły nieco świadków jego zgonu, którzy nie mogli znać

ostatniej myśli Daniela : że dzień startu będzie mógł być dniem pojedna-
nia między nim a bratem.

+ + +

background image

Czarna Ściana w Jerozolimie

Niedługo po moim powrocie do Anglii pojawiły się te sny. Nocami

czworonożny Anioł w lśniącej zbroi niesie mnie na swoim grzbiecie w
domeny, gdzie staję się świadkiem okrucieństw i cudów – dopóki jakaś
Harpia, Ropucha-Budda albo Kobieta-Wir nie zmuszą nas do odwrotu.
Tymczasem w Izraelu bojowe śmigłowce atakują rakietami arabskie domy
i samochody – to niedobra wojna, niedobra wojna!

Czy donoszę o moich snach Rycerzom Czarnej Ściany z Jerozolimy?

Może swoim zachowaniem narażam się na wizytę zabójcy? Zdecydowanie
stanowię połączenie, kanał. Czy Czarna Ściana może się pojawić w moim
własnym kraju, zwłaszcza gdyby Jerozolima zgorzała, nie daj Boże!, w
bliskowschodnim holokauście? Czy dziś to gór zielonej Anglii krok jego będzie
sięgał zboczy? Czy ujrzy kto na łąkach Anglii, jak Anioł-Centaur pysznie kroczy?

Poza naszym światem czyhają inne potencjalne wymiary, pasożytnicze i
ekspansjonistyczne, szukające własnego miejsca pod prawdziwym słoń-
cem.

Mówię chyba trochę nieskładnie.

Jakiś czas przed zdobyciem Jerozolimy przez Saladyna w 1187 roku

templariusze wydalili ze swojego zakonu i z Ziemi Świętej niejakiego
Roberta de Sourdeval.

W latach dwudziestych XX wieku robotnicy odnawiający meczet

al-Aksa na Wzgórzu Świątynnym znaleźli w przestrzeni pod stropem
budowli ukryty pergamin wzmiankujący o owym wydaleniu. Zbrodnia
Sourdevala pozostawała zagadką, dopóki w latach pięćdziesiątych XX
wieku antykwariuszowi dzieł sztuki ze wschodniej Jerozolimy nie spre-
zentowano innego dokumentu, który znalazł się następnie w posiadaniu
pewnego milionera z branży konfekcyjnej, Amerykanina polskiego pocho-
dzenia, wykazującego namiętne zainteresowanie „okultystyczną" stroną
historii, kabałą, sufizmem, masonerią i tak dalej.

background image

Dokument ów, kopia listu napisanego po łacinie przez Sourdevala do

nieznanego adresata, to najwcześniejszy odnotowany opis Czarnej Ściany
w Jerozolimie oraz kryjących się za nią „demonicznych" istot. Istnieją też
dwa inne opisy, jeden sporządzony po hebrajsku przez pewnego rabi-
na, drugi po arabsku przez jakiegoś sufi, ale żaden z nich nie jest równie
przejrzysty.

Dlaczego templariusze wydalili Sourdevala? Ten zakon rycerski miał

obsesję na punkcie dawnej Świątyni Salomona. W miejscu, gdzie niegdyś
stała, założyli swoją główną siedzibę, adaptując w tym celu meczet al-Aksa.
Dla templariuszy Świątynia Salomona była kulminacyjnym osiągnięciem
architektury sakralnej. Jej proporcje geometryczne, jako wykoncypowane
z Biblii, miały zawierać klucz do zrozumienia czasu i przestrzeni, jak by-
śmy to dziś powiedzieli, a przez to mogły ujawnić fundamentalną wiedzę
o wszechświecie i samym życiu. Dla Sourdevala jego twierdzenia o ist-
nieniu w sąsiedztwie Świątyni ściany – istnieniu choćby ulotnym i wizjo-
nerskim – zamykającej istoty bardziej demoniczne niż anielskie, musiały
pociągnąć za sobą wyklęcie. Jego świadectwo należało zataić.

Chyba jednak za bardzo wybiegam naprzód...

Byłem wykładowcą historii sztuki, szczególnie interesowała mnie

sztuka apokaliptyczna, Altdorfer i tak dalej. Philip Wilson był też drugo-
rzędnym poetą – z naciskiem na słowo był. Marzyłem o tym, że pewnego
dnia zaszokuję ludzi czymś ważkim i trwałym, formatu Williama Blake'a.
Jednak, jak to ujął jeszcze inny William, Butler Yeats, Szukałem tematu i szu-
kałem daremnie.
Jak na razie pisałem zgrabne wierszyki inspirowane głów-
nie wizjami innych artystów. Czyżbym nie miał własnej niepowtarzalnej
wizji i czy nie wynikało to aby z braku wiary religijnej? Yeatsowi udało się
znaleźć własne tematy i wizje. Czy Jerozolima

– rzeczywista Jerozolima, kipiący tygiel religii, a nie ta z głośnych

wersów Blake'a – nie mogła podsunąć mi czegoś odpowiedniego i zna-
czącego?

background image

Miałem roczny urlop naukowy i żadnych zobowiązań. Trish odeszła

ode mnie, ale wtedy rad już byłem z tego. Początkowo jej namiętne pasje
i niechęci działały stymulująco, z czasem jednak jęły przypominać samo-
lubne fanaberie, rodzaj autoindukowanej histerii, w której miałem w pełni
współuczestniczyć albo być atakowanym za brak zaangażowania i zapa-
łu. Ostatecznie zdałem sobie sprawę, że Trish w nosie ma moją poezję,
innymi słowy moją rzeczywistą wewnętrzną jaźń. Na szczęście nie mie-
liśmy dzieci, co utrudniałoby rozstanie. Trish była zawsze zbyt zajęta, by
mieć dzieci, a potem stała się też zbyt zajęta dla mnie. Owszem, mogłem
w październiku pojechać na tydzień do Jerozolimy i zostać tam dłużej,
gdybym odczuł taką potrzebę. Trish przechodziła fazę odrazy do dóbr
materialnych i jak gdyby nigdy nic pojechała do jakiejś aśramy w Indiach,
żeby się bardziej uduchowić. Po powrocie mogła zażądać części domu i
moich dochodów, chwilowo jednak miałem i swobodę, i fundusze.

Kierowca limuzyny, który wiózł mnie chyżo z lotniska Lod – siadłem

na przednim siedzeniu, żeby mieć lepszy widok – okazał się byłym lon-
dyńczykiem, który emigrował przed dziesięcioma laty i szczycił się swoją
izraelskością. Był bardzo opalony i chodził w szortach.

Skręciwszy na jedyną prawdziwą autostradę w Izraelu, łączącą Tel

Awiw z Jerozolimą, zadzwonił – rozmawiając po hebrajsku – z komórki
do hotelu YMCA, gdzie zarezerwowałem sobie pokój. Szatom, szalom.

– Oczekują pana, a ja zaklepałem już sobie kurs powrotny na lotni-

sko.

Rad byłem, że jego limuzyna ma klimatyzację. Ta jasność i ten upał!

Szeroka autostrada przecinała coś, co jawiło się moim oczom jako spalone
dzikim słońcem jałowe pustkowie. Kiedy zaczęliśmy piąć się przez czer-
wonawobrunatne pogórze, po obu stronach drogi pojawiły się zdezelo-
wane metalowe pudła wielkości kontenerów na gruz.

To pozostałości wojny o niepodległość, wyjaśnił ekslondyńczyk,

wraki samochodów pancernych domowej roboty, które przebijały się
przez arabską blokadę, żebyśmy mogli dostarczyć żywność do oblężonej

background image

Jerozolimy. Przyjechał tam kilka dekad później, niemniej głęboko się z
tym wszystkim utożsamiał.

Przebijały się przez blokadę? Och, te pudła pełzły po tym zboczu,

po którym nasz samochód pędził teraz gładko, podczas gdy diabły – a
przynajmniej Arabowie – ziali z zasadzki ogniem i siarką.

– Wielu z nas zginęło w tych konwojach. I nadal giniemy
– A to jakaś bomba samochodowa, a to ostrzał z broni maszynowej

szkolnego autobusu. A światowe media nie zostawią na nas suchej nitki,
kiedy tylko nie jesteśmy krystalicznie czyści i nie nadstawiamy drugiego
policzka, wie pan, co mam na myśli? Ale my żyjemy dalej. Cóż mamy
robić? Wskoczyć do morza?

Kiwnąłem z zakłopotaniem głową.
– Życie jest tu zwykle całkiem normalne, nie musi pan się obawiać o

bezpieczeństwo.

Zabrzmiało to jak wypowiedź rzecznika ministerstwa turystyki albo

imigracji. Ciekaw byłem, czy trzymał broń w schowku na rękawiczki.

Myśli te opuściły mnie, gdy tylko pojawiły się, wysoko i jeszcze w

oddali, pierwsze olśniewająco białe bloki mieszkalne. Już sama jasność
tych budynków, ukazujących się w miarę jak pięliśmy się coraz wyżej!
Wszystkie wykonane, zauważcie, zgodnie z prawem, z miejscowego
kamienia, nawet hotel Hilton musiał się dostosować. Nic dziwnego, że
niektórzy uważają Jerozolimę za niebiańskie miasto tu, na ziemi. Pnie się
człowiek wyżej i wyżej, oglądając ciąg białych bastionów czy szańców
przedmieść, niczym Dantejskie kręgi piekielne odwrócone i przemienione
z negatywnej ciemności w świetlistość. Tamci Żydzi z 1948 roku w swoich
ponurych powolnych piecach szturmowali nieomal same niebiosa – za-
powiadani przez oślepiające niebo – niejako dla przywrócenia panowania
aniołów, ponownego ich wyniesienia na szczyty, trony i dominacje, a te-
raz anioły rzeczywiście miały swoje dominium, zbrojne w broń jądrową.
Trochę się plączę w tej teologii, ale jak by to powiedział mój kierowca:
"wiecie, co mam na myśli?"

background image

Hotel YMCA okazał się znacznie okazalszy, niżby sugerowała jego

nazwa. Ta elegancka budowla z lat trzydziestych XX wieku, usytuowana
bezpośrednio naprzeciw bardzo szykownego Hotelu Króla Dawida, chlu-
biła się wysoką dzwonnicą, przypominającą gotową do startu kamienną
rakietę kosmiczną. Ogród ozdobiony palmami i strzelistymi cedrami, bia-
łe skrzydła z bizantyńskimi kopułami po obu stronach. Arkadowy hali
recepcyjny przypominał turecki pałac. Żeby zorientować się w terenie,
postanowiłem dołączyć do grupki gości wybierających się na wycieczkę
po mieście z przewodnikiem.

Był już wieczór. Pozostawiwszy bagaże, siadłem z egzemplarzem

„Jerusalem Post" przy stoliku na tarasie i zamówiłem kotlety jagnięce i
piwo – goldstar okazał się dostatecznie słodowy. Przeczytałem, że kobieta
kapral została zasztyletowana przez jakiegoś Araba w dolinie Jordanu, że
armia wysadziła w powietrze kilka arabskich domów, a pod samochód
członka Knesetu podłożyła bombę podziemna ekstremistyczna grupa ży-
dowska z powodu sporu o umiejscowienie jakiegoś tam grobu. Wydawało
się, że już za kilka miesięcy sytuacja polityczna doprowadzi do wybuchu,
tymczasem jednak bogaci turyści nadal wysypywali się z autokarów.

Nazajutrz rano spotkałem Alona, mojego przewodnika, przysadzi-

stego, niefrasobliwego gościa wchodzącego w wiek średni. Wieńcząca
jego łysiejącą czaszkę Kippa dawała jakże potrzebną ochronę przed słoń-
cem. Moimi współtowarzyszami wycieczki byli: szwedzkie małżeństwo o
włosach koloru blond, Svensenowie, ich raczej pospolita i nieśmiała nasto-
letnia córka oraz pani Dimet, amerykańska wdowa, niska i gwałtowna w
ruchach dama o ptasiej aparycji i kręconych włosach.

Alon dał nam do zrozumienia, że przed wyruszeniem mamy sobie

wszyscy kupić po butelce wody, aby zapobiec odwodnieniu, po czym
dyskretnie wypytał o naszą przynależność religijną, aby móc nas oprowa-
dzić w sposób dający jak największe korzyści.

Stwierdziłem, że jestem agnostykiem, Szwedzi okazali się ateistami,

oboje rodzice pracowali jako historycy na uniwersytecie w Umea.

background image

– Przez pół roku jest tam ciemno – wyjaśniła pani Sven-sen. –

Przyjechaliśmy tu ze względu na historię i światło. Światło naturalne, nie
religijne.

-A kimże miałabym być, jeśli nie żydówką? – powiedziała pani Dimet.

– Kiedy Bóg przemówił do Abrahama, promienie oświeciły wszystkie na-
rody świata, ale większość ludzi utraciła to światło. To prawdziwy cud,
że przyjechałam w końcu tu, do Izraela! Chociaż uważam, że chasydzi są
trochę zwariowani. Bóg sobie chyba żarty stroi, kiedy nosi się przy takim
upale polskie futrzane kapelusze i długie czarne płaszcze.

Żadne z nas nie było więc chrześcijaninem. Alan zauważył roztrop-

nie:

– Zazwyczaj, kiedy oprowadzam ludzi, mówię po prostu: "Tutaj

ukrzyżowano Chrystusa". Dzisiaj powiem: "Tutaj, jak się twierdzi, ukrzy-
żowano Chrystusa". – Skłonił się pani Dimet. – Ma pani rację, że ultraorto-
doksi są zwariowani. Ci fanatycy odmawiają płacenia podatków i służby
w armii. Niektórzy nie chcą nawet mówić po hebrajsku, bo uważają, że to
język święty. A jednak ich wpływy polityczne dają im wszelkiego rodzaju
przywileje. – Zniżył głos: – Może tu dojść do wojny domowej Żydów prze-
ciwko Żydom. Jak podczas oblężenia Jerozolimy przez Rzymian przed
dwoma tysiącami lat! W obrębie murów Żydzi toczyli bratobójczą walkę z
Żydami, stawiając jednocześnie opór oblegającym legionom!

Wtedy Rzymianie, teraz – Arabowie. Perspektywa taka głęboko

zmartwiła tego niefrasobliwego skądinąd człowieka. Svensenowie rodzi-
ce zasępili się współczująco.

I tak wyruszyliśmy w długim, czarnym mercedesie Alona. Zabytki,

jeszcze raz zabytki, i wreszcie zaparkowaliśmy przy Ścianie Płaczu. Setki
ortodoksyjnych żydów wszelkich sekt, w dziewiętnastowiecznych stro-
jach zimowych, schodziły niespiesznie po nachylonym placu w oślepiają-
cym słońcu, aby modlić się przy ścianie, kiwając monotonnie głowami w
futrzanych kapeluszach. Najwyraźniej wszystkie te różnorako przyodzia-
ne podgrupy ultrawierzących czuły do siebie zaciekłą niechęć. Przystojni
młodzi mężczyźni z sił obronnych, ciemnoskórzy, o lśniących zębach, z
automatami przewieszonymi przez ramię, mieli na oku ruch wiernych.

background image

– Jeśli chcecie – powiedział Alon – możecie na kartce papieru napisać

modlitwę i wsunąć ją w szczelinę ściany. Nikt nie będzie protestować.

Wręcz przeciwnie, ci żarliwi wyznawcy całkowicie nas zignorują,

tak jak ignorowali siebie nawzajem. Zastanowiłem się nad tym i pomy-
ślałem: czemu nie! Wyrwawszy karteczkę z notesu, nagryzmoliłem: „Czy
mógłbym dostać jakiś temat?". Złożyłem papier kilka razy, podszedłem
do ściany i wsunąłem moją prośbę między wiele innych. Kiedy wróciłem,
Svensenowie popatrywali na mnie z zaciekawieniem.

Pani Dimet umknęła pomodlić się do sektora kobiecego. Za wielkim

fragmentem muru granicznego widoczne było Wzgórze Świątynne, któ-
rego, niestety, nie mogliśmy odwiedzić. Zajęte od czasu zwycięstw islamu
przez bardzo święte przybytki muzułmańskie, było teraz niebezpiecz-
nym punktem zapalnym. Dwa tygodnie wcześniej jakiś kanadyjski Jan
Chrzciciel uzbrojony w nóż rozpoczął swoje kazanie wewnątrz meczetu
al-Aksa. Wywołało to rozruchy, użyto gazu łzawiącego, padły strzały.
Podczas nieobecności pani Dimet Alon uraczył nas opowieścią o tym, jak
to pewien odłam ekstremistycznych nacjonalistów żydowskich stara się
wymazać wszelkie ślady meczetu al-Aksa oraz Kopuły Skały i odbudo-
wać Świątynię Salomona w całej, okazałości, po czym zapanować miałyby
rządy boże.

– Najpierw muszą rytualnie uśmiercić i spalić nieskazitelnie czerwo-

ną jałówkę. Hodują ją specjalnie na tę okazję.

– Co to znaczy „jałówka"? – spytali Szwedzi.
– Młoda dziewicza krowa.
– Dlaczego ci ludzie chcą spalić krowę?
– Z jej popiołów przygotują pastę, która uświęci nowe fundamenty.

Jałówka musi być. nieskazitelnie czerwona.

– Nieskazitelna jałowość – zauważyli zabawnie Svensenowie.
O dziwo, Brygada Czerwonej Jałówki nie zaliczała się w poczet skłó-

conych ultraortodoksów. Ultrasi nie kiwnęliby palcem, żeby odbudo-
wać Świątynię, bowiem Mesjasz zrobi to za nich – wszyscy muszą robić
wszystko za nich.

background image

Od Ściany Płaczu przeszliśmy do pobliskiej Via Dolorosa. Jakże

wszystko to było ciasno stłoczone, tuż obok siebie.

Na dziedzińcu, a zarazem placu zabaw arabskiej szkoły podstawowej,

dominikanie w brązowych habitach zbierali się na cotygodniową proce-
sję po wyłożonej kamiennymi płytami drodze, którą przeszedł Chrystus
przed ukrzyżowaniem.

– Tak naprawdę, w pierwszym wieku poziom miasta leżał o trzy me-

try niżej...

Był piątek, dlatego żadni arabscy uczniowie nie byli obecni, kiedy

elegancki zakonnik z mikrofonem w ręku i radiomagnetofonem prze-
wieszonym przez ramię ogłaszał po włosku stacje Drogi Krzyżowej. Jego
pulchny azjatycki konfrater odczytywał każdą stację po angielsku. Na
czele procesji torował drogę jakiś Arab, paradujący dumnie w czerwonym
fezie, wprowadzonym przez władze imperium osmańskiego jako symbol
władzy, inaczej mogłoby dojść do niepokojów. Nasz wymarsz obserwo-
wali izraelscy żołnierze.

Zdumiało mnie, jak wąska była ta droga – ciasny bazar sprzedawców

pamiątek i sklepów spożywczych. Sadzący wielkimi susami Arab, ciągną-
cy na małym wózku arbuzy, z trudem zdołał przemknąć obok wojskowe-
go dżipa.

Pojawiła się mimo to grupa Amerykanek, awangarda dźwigająca

na ramionach niczym taran pomniejszoną dwukrotnie replikę krzyża.
Równie ostentacyjnie zachowywała się ekipa pobożnych Słowian. Po
modłach w niewielkim pobliskim meczecie jakiś imam prowadził swoje
stadko dwudziestu kilku wiernych po tejże drodze w przeciwnym kie-
runku, podczas gdy grupa francuskich pielgrzymów adorowała na klęcz-
kach płytę pamiątkową znaczącą jedną ze Stacji. Ci konkurencyjni wierni,
niemający dostatecznego wsparcia, stali się obiektem wściekłego ataku.
Imam posuwał się naprzód niczym krab, wykrzywiając twarz i machając
ramionami, choć w rzeczywistości nikogo nie uderzał. – Pieprzeni chrze-
ścijanie! – warknął, czy może coś skatologicznego. Pogrążeni w modlitwie
pielgrzymi wcale na to nie zważali.

Po chwili Via wzięła ostry zakręt, jakby linia uskoku sejsmicznego

przesunęła ją w bok. Dalej była już osłonięta dachem, znaleźliśmy się na

background image

krytym suku. Gdy dotarliśmy do kościoła Grobu Świętego, tłok i przepy-
chanki wyznaniowe jeszcze się nasiliły. Prawosławni Grecy strzegli przy-
prawiającego o klaustrofobię „grobu" Chrystusa z różowego marmuru,
podczas gdy chrześcijanie koptyjscy zazdrośnie panowali nad jednym
kamieniem na jego tyłach, do którego przybudowali małe sanktuarium.
Ogrodzony ząb startej skały był wszystkim, co pozostało ze wzgórza
Golgoty. Niewiele dalej znajdowało się miejsce Zmartwychwstania. I ten
hałas w kościele, ten hałas.

– To istny dom wariatów – zauważyła pani Svensen.
– Większość rasy ludzkiej jest obłąkana – oświadczył jej mąż. –

Wyznania i ideologie to historia szaleństwa. Tutaj to wszystko się miesza.

Pani Dimet szczebiotała z zapałem:
– Prawo Powrotu pozwala każdemu Żydowi wrócić do domu,

Etiopczykom, Jemeńczykom, i mnie, jeśli zechcę. Najpierw była diaspo-
ra, rozproszenie, a teraz niczym jakiś cud mamy możliwość powrotu. To
prawdziwe błogosławieństwo.

– Mówimy o różnych rzeczach – skwitował Svensen. Alon wydął

wargi.

– Według Mahometa cała ziemia rozciągnęła się z Jerozolimy i z

Jerozolimy zostanie ostatecznie zwinięta niczym zwój księgi. Bo Jerozolima
jest osią świata.

Stare Miasto, zapchane budowlami różnych stylów i epok, pełne ry-

walizujących wiar i ras, zdawało się bliskie przekroczenia masy krytycz-
nej. Gdyby tylko serce Jerozolimy można było rozwinąć w tuzin różnych
wymiarów pod kątem prostym wzajemnie do siebie. Inaczej, wydawało
mi się, cały ten nadmuchany wszechświat może się lada chwila zapaść
w siebie w jakimś ostatecznym przegrzanym wielkim zgniocie – zanim
dojdzie do apokaliptycznej eksplozji, w której mógłby wybuchnąć nowy
kosmos, jasny niczym nuklearna kula ognia, rozsiewając iluminację, jak
to ponoć uczynił ongiś Bóg. Zrozumiałem, dlaczego jakiś przybysz, jak
tamten kanadyjski świr, mógł ulec złudzeniom i uroić sobie, że doznał
niepowtarzalnego przemienienia. Takie to było miejsce, takie miejsce.

Właśnie wtedy zauważyłem młodą kobietę, z wyglądu Latynoskę,

rzucającą spojrzenia na prawo i lewo. Lśniące czarne włosy, wzburzone

background image

i falujące pod chustką, oliwkowa karnacja, śmiałe, nawiedzone oczy.
Przypominała mi Trish, w tym sensie, w jakim negatyw przywodzi na
myśl zdjęcie, jej mroczną antytezę, płomienną, obsesyjną. Kobieta była
ubrana w sukienkę z kremowego perkalu z długim rękawem i jasnobrą-
zowe skórzane sandały. Kiedy ją podziwiałem, zaczepiła jakiegoś mło-
dego grekoprawosławnego kapłana. Słuchał jej przez moment, po czym
niecierpliwie zmarszczył brwi i odszedł zamaszystym krokiem. Ją także
straciłem z oczu.

Dostrzegłem ją ponownie, kiedy nasza szóstka zatrzymała się na

lunch przed kafejką nieopodal Cytadeli.

Słońce paliło z bezchmurnego nieba, nadając kamieniom odcień

pszczelego wosku. Czy byliśmy właśnie w dzielnicy chrześcijańskiej czy
ormiańskiej ? Rdzenni mieszkańcy Jerozolimy wiedzieliby to z dokładno-
ścią do cala. Przy sąsiednim stoliku para brzuchatych, włochatych Greków
w czarnych toczkach sączyła kawę z cynamonem. Nam, turystom, podano
blade omlety, Alonowi – pite z humusem.

Uśmiechnął się do nas szeroko.
– W Izraelu nie je się humusu, tylko się go wyciera. – Czego nie

omieszkał zademonstrować.

Wychudły, pręgowany kociak przysiadł obok, świdrując nas spojrze-

niem. Pani Dimet wydłubała litościwie z omletu kawałki wędzonego ło-
sosia i rzuciła zagłodzonemu zwierzakowi, który zamruczał, przełykając
rybę.

Inny przewodnik prowadził przez plac swoją grupę. Nagle oderwała

się od nich ta sama latynoska dziewczyna i ruszyła w naszą stronę, pa-
trząc na odznakę Alona, oznajmiającą o jego biegłości w angielskim, nie-
mieckim oraz jidysz.

– Przepraszam, czy pan jest przewodnikiem? – Amerykański akcent,

choć sądząc po wymowie, nie był to jej ojczysty język.

– Owszem – przyznał – ale jestem już zajęty.
– Proszę mi powiedzieć tylko jedno. Wie pan może, gdzie jest Czarna

Ściana?

background image

Po raz pierwszy usłyszałem wtedy o Czarnej Ścianie, ale najwyraź-

niej podobnie było z Alonem!

– Nie znam żadnej Czarnej Ściany.
– Ależ musi pan!
Alon pokręcił głową. Odwrócił wzrok. Kobieta pospieszyła nieprzy-

tomnie, żeby dogonić swoją grupę.

– Kto to był? – zapytała pani Dimet.
– Pewnie jakaś charyzmatyczka.
– A co to za Czarna Ściana? – spytałem.
– Nie mam pojęcia. Może pomyliło jej się z Kaabą w Mekce. –

Zastanowił się. – Po arabsku czarny znaczy też mądry. Mądra ściana?
Może chodziło o zachodnią, ach, o Ścianę Płaczu. My, przewodnicy, mu-
simy uważać na takich ludzi. To miasto przyprawia niektórych gości o
niezdrową gorączkę.

W tym momencie pojawiła się charakterystyczna postać króla Dawida,

w barwnej szacie, w koronie i z niewielką harfą.

– Czy to też jakiś szaleniec? – szepnęła pani Dimet.
– Nie, to Australijczyk. Pozuje do zdjęć. Jest tu już od lat. Po zwiedze-

niu Cytadeli zawiózł nas na wysoką promenadę,

skąd mogliśmy przynajmniej dostrzec z oddali złotą Kopułę Skały

oraz Górę Oliwną zaścieloną nagrobkami. Słońce paliło ziemię i białe bu-
dynki, a my popijaliśmy wodę z naszych butelek. Potem przejechaliśmy
do sanktuarium holokaustu Yad Vashem, gdzie pani Dimet szlochała,
sztuczne gwiazdy wszechświata migotały w podziemnych ciemnościach
– każda symbolizowała duszę ofiary nazizmu – a głos z taśmy intonował
bez końca nazwiska zabitych dzieci.

Ściana tamtej Latynoski mogła być co najwyżej kilkoma pomalowa-

nymi kamieniami na Starym Mieście, zasłoniętymi obecnie przez pla-
kat dotyczący innego ludobójstwa, tego na Ormianach. Słowa i nazwy
uwznioślały tutaj wszystko, podczas gdy rzeczywistość była znacznie
mniej okazała – na przykład rzeka Jordan, według Alona, przypominała
raczej wielki rów.

background image

Kiedy siedziałem tego wieczoru, popijając piwo, na tarasie hotelu

YMCA, pojawiła się znów ta sama kobieta. A więc i ona się tam zatrzyma-
ła. Przyjrzawszy mi się, podeszła do mego stolika.

– Przepraszam, pan był z tym przewodnikiem, który nie chciał mi od-

powiedzieć, bo go nie wynajęłam. Co on panu powiedział, jak odeszłam?

– Może pani usiądzie? Usiadła.
Jakże była piękna. Starannie dobierałem słowa.
– Powiedział, że nie zna żadnej Czarnej Ściany. Że czarny znaczy też

po arabsku mądry. Może ta Czarna Ściana to ściana mądrości.

– Tak! To tam na Starym Mieście. Wiem. Przedstawiłem się.
– Jestem poetą – rzekłem. – Przyjechałem do Jerozolimy napisać

wiersz. Tyle tu światła i tyle ciemności.

Nazywała się Isabella Santos. To ulga, że może zwierzyć się sympa-

tycznemu cudzoziemcowi, a poza tym zaczęła już wpadać w desperację.

Przyjechała z południowej Kalifornii, gdzie pracowała jako kasjerka

w supermarkecie. Wcale nie była taka szalona i impulsywna, jak sobie wy-
obrażałem. Zawsze żyła skromnie. Kiedy jej kościół lokalny organizował
pielgrzymkę do Ziemi Świętej, początkowo nie zamierzała wydawać na to
swoich oszczędności.

– A potem miałam sny...
Sny o mieście ze lśniącego kamienia, wałach obronnych, bramach,

basztach, kopułach, kościołach i meczetach, i tłocznych bazarach. Mieście,
po którym mogła latać jak ptak nad uliczkami pełnymi mnichów w habi-
tach, odzianych na czarno Żydów o włosach w puklach, jaskrawo ubra-
nych Beduinek, i zawsze docierała w końcu, już samotnie, do pozbawionej
spojeń ściany ze lśniącego bazaltu czy gagatu, na której widziała zarys
własnej postaci obwiedziony cienko srebrzystym światłem, jakby nie-
wyraźne odbicie jej ciała stanowiło przejście. Przytulała się do własnego
odbicia, twarz do twarzy, dłoń do dłoni, aż wreszcie drzwi ustępowały, i
choć ściana ją przytrzymywała, mogła dojrzeć zawartość ciemnego bez-
kresu czającego się po drugiej stronie.

background image

– Nie mówiłam o tym nikomu, bo by mnie nie zabrali. Sądziłam, że

łatwo znajdę tę ścianę, bo przecież mnie przyzywała. Ale teraz boję się, że
ona ukazuje się tylko czasami – i to w różnych miejscach, raz tu, raz tam.
A jutro jedziemy do Betlejem, potem nad Morze Martwe, no i odlatujemy
do domu.

– A co jest za tą ścianą, panno Santos?
– Dziwne istoty. Świetliste istoty. Czekają. To zupełnie tak, jakby ten

mrok zawierał wiele szachownic, przejrzystych, jedna ponad drugą, ni-
czym piętra budynku t ciemnego szkła.

Aż się paliłem, żeby to zanotować. "Sen Isabelli Santos", wiersz nar-

racyjny Philipa Wilsona.

– Nie potrafię ocenić rozmiarów tych istot.
– A czemu one są w ciemności?
– To znaczy, czy one są w piekle? Wydają się cudowne, ale i dziwne.

Jednego nazywam Aniołem-Sfinksem, drugiego Aniołem-Centaurem. Nie
przypominają mi niczego, co znam. Czuję w nich jakąś moc i czekającą na
mnie mądrość.

Łyknąłem piwa.
– A dlaczego pani zdaniem to właśnie pani miewa takie wizje?
Myślałem, że nie powie, ale to po prostu wylało się z niej.
– Moja babka była bruja. Rozumie pan?
Wiedźma, czarownica, znachorka. Może ta babcia żuła peyotl w ja-

kiejś meksykańskiej wiosce.

– Kiedy umarła, moi rodzice przyjechali do Kalifornii. Nie chcieli pa-

miętać o takich rzeczach. Moja matka jest normalną kobietą, katoliczką.

Dar albo przekleństwo przeskoczyły jedno pokolenie. Zdecydowanie

żadne tam przeciętne urojenie Jana Chrzciciela. To było dla mnie coś.

– Jak zobaczyłam zdjęcia Jerozolimy w broszurach, które dał nam

ksiądz, miałam sny. Wcale o nie nie prosiłam! Jeśli dziś w nocy będę śnić
-jak byłam młodsza, lunatykowałam – może pójdę do tej Czarnej Ściany.
Jestem tu tak blisko. Gdyby mnie pan zobaczył, pójdzie pan za mną?

Do Starego Miasta było ledwie kwadrans piechotą, w dół, pro-

sto, a potem stromo pod górę, ale trudno mi było sobie wyobrazić, aby

background image

somnambulik mógł odbyć taką wyprawę. Czy ona myślała, że ja będę tu
siedział przez pół nocy, na wypadek gdyby wyszła w transie przez głów-
ne wejście hotelu YMCA?

– Może oboje poszlibyśmy od razu na Stare Miasto trochę się rozej-

rzeć? – zaproponowałem. – O ile nikt na panią nie czeka, no i jeśli będzie-
my się trzymać z dala od dzielnicy arabskiej.

– Och, pójdzie pan?
Zupełnie jakbym uwolnił ją z zamknięcia. Mimo swoich obsesji

pewnie się bała wyruszać bez towarzystwa, nawet na jawie. Na Starym
Mieście praktycznie wszystko zamykano o zmierzchu, a Alon wspominał,
że samotne kobiety mogły być zaczepiane i przez Arabów, i przez Żydów.
Ja też nie byłem zbyt pewny siebie.

Oboje powinniśmy zabrać cieplejsze ubrania, ale ktoś z jej grupy mógł

ją zatrzymać i okazja przepadnie. Jak się żwawo uwiniemy...

Byliśmy w dzielnicy żydowskiej na obsadzonym drzewami placu,

który pamiętałem z porannej wycieczki. Sklepione kamienne przejście z
jednej strony było wszystkim, co pozostało z okazałej synagogi, zniszczo-
nej podczas walk w 1948 roku. Jak to się nazywało? Ach, tak, Hurva, po
hebrajsku „ruiny". W XVIII wieku pewien rabin oraz imigranci z Polski
wznieśli pierwotny gmach, ale rozwścieczeni wierzyciele spalili świątynię
– po czym odbudowano ją wspaniale w następnym stuleciu. Dwukrotne
ruiny. Gwiazdy świeciły jasno ale nie było księżyca. Dygotałem, podobnie
panna Santos, ale ona nie zważała na chłód.

– Czuję ją! Jest blisko! – Rozejrzała się, po czym wskazała ruiny.

Szerokie schody wiodły na taras wychodzący na sklepione wejście.

Pospieszyliśmy w tamtą stronę i weszliśmy na górę. Przypomniałem

sobie tablice informacyjne w środku, ale teraz ledwo je było widać.

Wcześniej tego samego dnia wszędzie widziałem chropawe kamie-

nie. Tego wieczoru, słabo oświetlona światłem gwiazd na tyłach pustki,
była tam ściana, jakże czarna, czysta i gładka.

– Tak, tak...!

background image

Gdyśmy się zbliżyli, pojawiła się srebrzysta sylwetka. Isabella Santos

nie miała wątpliwości, kto to jest. Podbiegła do niej.

Czy można wtopić się w ścianę? Tak, ponieważ tak właśnie się stało.

Skroś niej mogłem zajrzeć do rysującej się niejasno wielkiej czeluści, gdzie
stały szeregi postaci, w oddali, w górze i w dole, dokładnie tak, jak mi
opisywała – inaczej z trudem bym się zorientował, co oglądam. Jako że
widok był nadal niewyraźny, naparłem do przodu – i drzwi, to znaczy
"ona", Isabella, panna Santos, otworzyły się.

Z krzykiem, obdarzona znowu solidną materialnością, oderwała się

od swojego konturu, wymachując ramionami, unosząc się w tej domenie,
oddalając się powoli niczym astronauta, który odłączył się od swego po-
jazdu. Natychmiast cofnąłem się chwiejnie, żeby nie pójść w jej ślady.

Postacie, jakie widziałem na tych przejrzystych powierzchniach, były

dziwacznymi chimerami, hybrydami człowieka lub anioła ze zwierzęciem
– wyczekującymi właściwego momentu, nieruchomymi niczym pionki w
grze, pasywnymi, lecz pełnymi mocy. Było to wspaniałe i groźne! W prze-
strzeni po drugiej stronie nie działała siła ciężkości, ale panna Santos z
pewnością mogła oddychać, bo wrzasnęła ponownie, trzepocząc rękoma
i kopiąc w daremnym wysiłku, żeby popłynąć lub polecieć z powrotem,
jednocześnie dryfowała coraz dalej.

– Isabello! – krzyknąłem, a ona szarpnęła głową. Dźwięk mego głosu

chyba przebudził tamte figury. Zapanowało nagłe poruszenie: niektóre
z lśniących istot wymieniły się przestrzeniami, w górę, w dół, na skos.
Odnosiło się wrażenie, że wszystko powróciło do życia.

Uśmiechnięta, przypominająca siedzącego Buddę istota-ropucha

otworzyła usta. Wyrzuciła na zewnątrz język, rozwijając go niczym zwój
pozornie nieskończonej długości, coraz bliżej, coraz bliżej dziewczyny.
Istota musiała już chyba rozwinąć wszystkie swoje wnętrzności! Koniec
języka otoczył Isabellę w talii i pociągnął mimo jej wrzasków.

Piękna skrzydlata kobieta o cudownych nagich piersiach, poniżej

pasa bardziej jednak przypominająca trąbę powietrzną aniżeli żywe ciało,
podniosła rękę. Jej ramię wyciągnęło się w niewiarygodny wręcz sposób,
odwijając się niczym kabel, aż pochwyciła Isabellę za łokieć. Promienny
królewski Człowiek-Orzeł zamachnął się nogą jak tajski bokser – i ona

background image

wydłużyła się niezmiernie, aż jej szponiasta łapa pochwyciła dziewczynę
za kolano.

Te trzy istoty rozerwały Isabellę na sztuki.
Trysnęła krew i rozsnuła się w próżni na kształt obłoczków, kiedy

każde ze stworzeń ciągnęło część dziewczyny ku swojej osobistej prze-
strzeni.

Ogarnięty zgrozą i przerażeniem, uskoczyłem do tyłu. Wpatrywałem

się w pustą sylwetkę przypominającą obrys postaci ofiary morderstwa,
wykonany kredą na podłodze czy chodniku po usunięciu ciała. Sylwetka
kurczyła się już, aż w końcu zasklepiła się i pozostała tylko Czarna Ściana,
a w parę chwil i ona stała się jedynie chropawą skorupą muru zrujnowa-
nej synagogi.

Wstrząśnięty i rozdygotany, powlokłem się przez prawie opustosza-

ły labirynt uliczek. Gdybym wówczas nie popchnął... ale przecież Isabella
chciała wejść w domenę tych istot – nie, to żadne usprawiedliwienie!

Stałem się świadkiem czegoś obrzydliwego i zdumiewającego. Czy

Sourdeval albo tamten sufi czy rabin widzieli podobne działania ze strony
tych istot? Mogłem przecież być jedynym żyjącym świadkiem na ziemi. A
tak a propos świadków, czy ktoś nie zauważył, jak wychodziłem w towa-
rzystwie Isabelli z ogrodu hotelu YMCA?

Jakże mogłem spać tamtej nocy? Znalazłszy się z powrotem w zaci-

szu mojego pokoju, musiałem w końcu zapaść w sen, tak jak stałem, w
ubraniu, opadłszy bezwładnie na fotel, bo potem zobaczyłem jasne słońce
za firanką – była 8.30 rano.

Przez moment czułem się kompletnie zdezorientowany, po czym

tamten nocny koszmar zalał mnie niczym dławiąca, lodowata fala – tyle
że to nie był sen, lecz rzeczywistość, rzeczywistość odmienna i niespo-
dziewana. Chwilę potem dostrzegłem z mojego okna dwóch mężczyzn
w granatowych mundurach i czapkach z daszkiem – policjantów – kro-
czących w stronę głównego wejścia hotelu. Pilot grupy Isabelli pewnie

background image

już doniósł ojej zniknięciu. Jej nieobecność nie miała usprawiedliwienia, a
grupa musiała jechać dalej do Betlejem.

Nie mogłem rozmawiać z policją, nie mogłem im nic powiedzieć.

Aresztowaliby mnie jako podejrzanego o zamordowanie Isabelli i ukrycie
zwłok. W najlepszym razie trafiłbym do szpitala psychiatrycznego specja-
lizującego się w przypadkach szaleństwa na tle religijnym. Rozum diabli
wzięli! To, co teraz wiedziałem, było tak zdumiewające i niepokojące. A
jednocześnie nieomal przewidziałem to, co zaszło – czyż sam nie dumałem
nad tym, że Jerozolima, ta oś świata, powinna mieścić ukryte wymiary?

Ale nie takie, jakie widziałem: zamieszkane przez stworzenia rozry-

wające człowieka na sztuki! W ramach jakiejś gry przekraczającej moje
zrozumienie.

Przyznaję, że doznałem tchórzliwego poczucia ulgi, kiedy nikt mnie

nie nagabywał i nie oskarżył, że spędziłem z Isabella poprzedni wieczór.
I kiedy zobaczyłem, że jej grupa ładuje się z całym bagażem do autokaru.
Uznałem, że nie mieli wyboru i musieli kontynuować objazd bez niej. Co
mogła zrobić policja? Sprawdzić prosektoria i szpitale, skontaktować się z
amerykańską ambasadą, wypełnić doniesienie o zaginięciu człowieka?

Nieszczęsna Isabella z południowej Kalifornii nie była z pewnością

jedyną osobą, która wyczuła z daleka Czarną Ścianę. Musieli być też inni.
Muszą istnieć jacyś wyznawcy, badacze tej tajemnicy, a gdzieżby indziej
jak nie w Jerozolimie, o ile nie zostali rozerwani na śmierć? Nie miałem
jeszcze odwagi, by wrócić na Plac Ruin, nawet w świetle dnia.

Zadzwoniłem za to do redakcji „Jerusalem Post" i zamieściłem wia-

domość w dziale ogłoszeń drobnych: "Czarna Ściana, Centaur, Ropucha-

Budda – Co o Tym Wiecie? Proszę o Pilny Kontakt, hotelowy numer tele-

fonu" i tak dalej. Dodałem też wiersz, na który mi się zebrało:

Jakże rozpromieniona,
A jednak ściana mroku,
Ta nocy zasłona,
Jest w Starym Jeruzalem.

background image

Zabijałem czas, odwiedzając Muzeum Izraela, Muzeum Rockefellera

i tak dalej.

Nazajutrz rano moje dziwaczne ogłoszenie przyciągało uwagę na tle

przyziemnych wiadomości o samochodach, pomocach domowych i loka-
lach do wynajęcia. W gazecie była też historia o zaginięciu człowieka, ale
dotyczyła izraelskiego żołnierza, którego rzekomo porwano. Oddalenie
się członka grupy religijnej nie byłoby chyba niczym niezwykłym, nawet
gdyby policja ujawniła takie informacje. Wróciłem na Stare Miasto, by błą-
kać się jego zaułkami i dotrzeć ostatecznie na Plac Hurva, z pozoru całkiem
bezpieczne miejsce. W okolicy było mnóstwo ludzi. W ruinach synagogi
grupa francuskich nastolatków oglądała ilustrowane tablice informacyjne
pod kierunkiem nauczyciela, wychudłego mężczyzny o wyglądzie filozo-
fa, w cienkim czarnym garniturze. Tylna ściana wyglądała najzupełniej
normalnie. Zjadłem lunch w koszernej restauracji ze wspaniałym wido-
kiem z tarasu na Kopułę Skały, obecnie niedostępną, tak jak niedostępna
była teraz Czarna Ściana.

Kiedy wróciłem do hotelu, czekały na mnie trzy wiadomości w po-

staci numerów telefonu. Wycofałem się w zacisze pokoju, aby odbyć roz-
mowy.

Męski głos zaproponował, bym wstąpił do Koła Wielo-wyznaniowej

Poezji Religijnej. Jakaś kobieta oświadczyła, że pracuje w wywiadzie jako
kryptolog i chciała wiedzieć, jakiego szyfru używam – uznałem, że jest
stuknięta. Jednakże trzecia osoba, do której zadzwoniłem, mężczyzna mó-
wiący ze środkowoeuropejskim akcentem, powiedział mi:

– Czarna Ściana może się pojawiać w różnych miejscach.
– Ja widziałem ją w ruinach Synagogi Hurva. Głośno zaczerpnął

tchu.

– Sam pan ją widział? To był przypadek?
– Nie, to nie był przypadek.
– Musimy się spotkać. Gdzie pan teraz jest?

background image

Mężczyzna w średnim wieku, który podszedł do mnie na tarasie

hotelu YMCA, z czarną torbą przewieszoną przez ramię, był przysadzi-
sty, łysy i opalony na brąz. Miał na sobie dżinsy, niebieską, rozpiętą pod
szyją koszulę i lekką ciemnoniebieską marynarkę. Nazywał się Adam
Jakubowski, był Polakiem, archeologiem. Wyjaśniłem, skąd się wziąłem
w Izraelu.

– Widziałem tę ścianę tylko jeden jedyny raz – powiedział cicho. –

Pan jej szukał i rzeczywiście pan ją odnalazł? Skąd się pan dowiedział?

Musiałem mu zaufać, bo inaczej do niczego bym nie doszedł.
– Będzie pan bardzo dyskretny? v
– Co znaczy „dyskretny"?
– Małomówny.
– Och tak, będę bardzo małomówny, panie Wilson!

Przetrawił to, co mu zrelacjonowałem, po czym opowiedział mi o

templariuszach i Sourdevalu. Kolekcjonerem, któremu sprzedano list
Sourdevala, był stryjeczny dziadek Adama Jakubowskiego.

– Po hebrajsku sam rozumiał. Zapłacił uczonym za przetłumaczenie

dokumentów z łaciny i arabskiego. Czarna Ściana go zafascynowała, więc
wynajął agenta w Jerozolimie, a ten odnalazł kilku współczesnych świad-
ków, których doświadczenie ze Ścianą bardzo przeraziło. Mój dziadek
przyjeżdżał tu kilkakrotnie. Ostatnim razem zobaczył Ścianę i to, co się za
nią kryje. Wówczas, jak mówił, pojawiło się to powinowactwo.

Powinowactwo. Podobne temu, które sprowadziło tu Isabellę

Santos.

Czy Jakubowski i jego stryjeczny dziad spowodowali też pojawienie

się konturów-drzwi w tym szczególnym materiale ściany?

W rzeczy samej. Jakubowski podjął potem temat cieni. I handlarzy

cieni. W dawnych czasach, aby zapewnić budowlom siłę i stabilność, skła-
dano w ofierze zwierzęta, albo nawet ludzi. Alternatywą było zwabienie

background image

kogoś na miejsce i zmierzenie rzucanego przezeń cienia – człowiek taki
umierał w przeciągu roku. Cień można było nawet pochwycić i zmierzyć
gdzie indziej.

– Handlarze cieni to ludzie, którzy sprzedawali architektom obrysy

cudzych cieni.

W przekonaniu Jakubowskiego występowała tu pewna analogia. To,

co było rzucane na Ścianę, nie dzięki promieniom słońca, lecz dzięki ja-
kiejś emanacji z drugiej strony samej Ściany, przypominało cień – w który
widz mógł się wpasować. W tym momencie widz ów znajdował się w
stanie chwiejnej równowagi między naszą rzeczywistością a tamtą.

– Czarna Ściana mogła się pojawiać już od chwili wzniesienia przez

Salomona pierwotnej świątyni.

– W co grają te istoty?
– W grę o władzę, jak sądzę. Władza musi w tym odgrywać wielką

rolę.

– A czym one są? Jakubowski rozłożył ręce.
– Wiem tyle co i pan.
Około setki ludzi w Izraelu i w innych krajach wiedziało o Czarnej

Ścianie. Istniało jakby bractwo, stawiające sobie za cel odkrywanie jej se-
kretów, rodzaj współczesnego zakonu templariuszy. Nazywali się KBW,
od angielskiej wersji słów Rycerze Czarnej Ściany. Nazwę taką zapropo-
nował Stryjeczny Dziad. Czy była pretensjonalna, czy głęboko poruszają-
ca i stosowna?

– Czy w tym bractwie są też jakieś siostry?
– Och, kilka. Pańska panna Santos zostałaby przyjęta, gdyby nie... –

Skrzywił się. – Dzięki niej i pana doniesieniu uzyskaliśmy kluczowe nowe
dane. NależyJpan do nas, panie Wilson. Daje to większą wiedzę, ale i nie-
sie pewne zobowiązania.

– Zobowiązania?
– Sam pan wspomniał o zachowaniu tajemnicy. Milczenie.
Znaleźć w Jerozolimie temat życia i podlegać cenzurze? Nigdy nie

napisać i nie opublikować wielkiego przełomowego poematu na ten te-
mat? W tamtych okolicznościach była to oczywiście myśl trywialna i

background image

samolubna, w porównaniu z ważkimi konsekwencjami wydarzeń – mimo
to doprowadzała mnie do szału.

– Nie przypominam sobie, żebym prosił o przyjęcie do tego waszego

KGB.

– KBW. Pańskie ogłoszenie było podaniem o przyjęcie, czyż nie tak?

Inaczej, po co bym tu przychodził? Naprawdę nie chciałbym na tak wcze-
snym etapie naszej znajomości uderzać w zbyt ponure tony. – Urwał i
uśmiechnął się z żalem. – Nie jestem dyplomatą, co? Coś panu pokażę.

Rozejrzawszy się, sięgnął do swojej torby, podał mi teczkę ze zdję-

ciami. Aż sapnąłem. Fotografie ukazywały ciemność, niewyraźne płasz-
czyzny i ich odległych, roziskrzonych mieszkańców. Aparat fotograficzny
uchwycił część domeny po drugiej stronie Czarnej Ściany!

-Kto je zrobił?
– Ja. Całkiem niedawno. – Puknął w swoją torbę. – Przez długi czas

na wszelki wypadek nosiłem ze sobą aparat fotograficzny. To konkretny
dowód, panie Wilson, konkretny dowód!

Te fotografie były z pewnością dowodem dla mnie, choć osoba po-

stronna miałaby kłopoty z interpretacją ich zawartości.

– Wspomniałem o powinowactwie – podjął Jakubowski. – Fotografia

rodzi takie powinowactwo, i oto trzymamy ją w ręku.

– Chce pan powiedzieć, że to zdjęcie może nam posłużyć za swego

rodzaju kartę wstępu?

Pokazał mi inne zdjęcie: bardzo ziarniste, powiększone ujęcie Istoty-

Sfinksa.

– To powiększenie uzyskane na komputerze. Nie rzucam słów na

wiatr, mówiąc, że można zdobyć większą wiedzę. Może nawet – tu zniżył
głos – możliwa będzie swego rodzaju ekspedycja. Choć wobec tego, co
spotkało pannę Santos...

Właśnie.
KGB. KBW... Przypomniałem sobie zwariowaną kobietę, do której

dzwoniłem.

– Co wie o Czarnej Ścianie izraelska służba bezpieczeństwa?

background image

– Dwóch naszych członków zajmuje wysokie stanowiska w Shabaku,

jeden w Mossadzie, ale same organizacje nic nie wiedzą.

Opowiedziałem mu o kobiecie.
– Na pewno do nas nie należy, ale poprosiłbym o numer telefonu.
Żeby można ją było sprawdzić, na wypadek gdyby jednak coś wie-

działa?

– Więc macie wpływy w tym Shab... jak mu tam?
– Shabaku. Może pan słyszał inną nazwę: Shin Beth. Pokręciłem gło-

wą.

Okazało się, że Shabak to wewnętrzna służba bezpieczeństwa, a

Mossad, jak wszystkim wiadomo, to wywiad zewnętrzny. Zacząłem od-
nosić wrażenie, że dyskrecja na temat Czarnej Ściany jest czymś możli-
wym do wyegzekwowania nie zwykłą prośbą, lecz tylko groźbą.

Jakubowski chyba odczytał mój wyraz twarzy.
– Nie chciałbym używać zbyt mocnych słów, ale jest to sprawa donio-

słej wagi, mająca być może straszliwe konsekwencje dla świata, może dla
całej ludzkości, rozumie pan?

Skinąłem głową. Chciałem obejrzeć więcej fotografii, ale hotelowy

taras nie zapewniał dyskrecji.

– Jak długo może pan pozostać w Izraelu, panie Wil– son?
– Nie mam żadnych zobowiązań do początku stycznia, ale moja wiza

ważna jest tylko przez miesiąc.

– Można to łatwo zmienić. Chciałbym, żeby został pan tu jak najdłu-

żej. Oczywiście, spieszę dodać, nie na własny koszt – poza środkami mego
stryjecznego dziadka dysponujemy funduszami kilku naszych członków,
którzy mogą sobie na to pozwolić. Chce pan zostać w hotelu czy wolałby
pan małe mieszkanie? Zorganizujemy panu życie towarzyskie. Do tego
wycieczki, wizyty. Nie będzie pan próżnować.

– Jak dla mnie, brzmi świetnie.
Mieszkanie? Chciałem oderwać się od obowiązków domowych, za-

kupów, sprzątania i tak dalej. W pokoju hotelowym miałem biurko, okno
od frontu, znośne oświetlenie. Wystarczyłoby. Choć pewnie kosztowało
to znacznie więcej niż mieszkanie.

background image

Tak się zaczęło moje życie w Izraelu. Nie do końca pełne, bo na przy-

kład nigdy nie musiałem kupować warzyw na przypominającym róg obfi-
tości Targu Mahane Yehuda. Wybuchła tam bomba, zabijając starą kobietę
i raniąc około dwudziestu osób.

Naszym starszym rangą pracownikiem Shabaku był przysadzisty,

brodaty Avner Dotan. Specjalność: wywiad elektroniczny. Uzyskał wgląd
w informacje na temat policyjnego dochodzenia w sprawie zniknięcia
Isabelli Santos, a policji nieformalnie odradzono prowadzenie dalszych
działań. Jak przypuszczam, pozwoliło to też KBW upewnić się, że Isabella
nie jest li tylko wytworem mojej wyobraźni. Urządziliśmy dla niej krótkie
nabożeństwo żałobne w ruinach Hurva, odprawione przez nowojorskie-
go rabina Bena Feinsteina. Do grona moich nowych znajomych należeli
przeróżni ludzie, nie było jednak wśród nich kapłana któregoś z wyznań
chrześcijańskich. Rabi Ben był tak bardzo zreformowany, że mógł włączyć
do swoich modlitw rzymskokatolicką wnuczkę meksykańskiej czarowni-
cy. Nadal miałem ogromne wyrzuty sumienia z powodu okropnej śmierci
Isabelli. Uhonorowaliśmy ofiarę Ściany – czy miały paść kolejne?

Po jakimś czasie odbyło się spotkanie w domu Avnera Dotana.

Rozważaliśmy na nim różne podejścia do sprawy – różne ujęcia, można
by rzec. Na podłodze leżały powiększenia fotografii tamtych istot.

– Może te trzy istoty – rzekł Dotan – wcale nie miały zamiaru znisz-

czyć Isabelli Santos, ale każda chciała ją posiąść, żeby zdobyć punkt w
owej grze, na czymkolwiek by ona polegała.

– I tak, cholera, na jedno wychodzi! – wykrzyknął Jock Fraser.
Nie potrafiłem rozgryźć Frasera. Ten muskularny, wiecznie spoco-

ny Szkot podawał się za właściciela ziemskiego z jakiejś małej wysepki
Hebrydów Wewnętrznych. Kształcił się w Glasgow, w szkole o rzekomo
wiekowych tradycjach, pochłoniętej na początku XX wieku przez roz-
szerzającą się dzielnicę slumsów – nieprzekonujące, a może prawdziwe?
Urozmaicone życie inżyniera pracującego dla kompanii naftowych zawio-
dło go do Nigerii, Indonezji i w inne tropikalne rejony. Miał niewątpliwie
bujną wyobraźnię literacką: pocąc się w Indonezji, napisał kilka powieści

background image

miłosnych wydanych pod kobiecym pseudonimem, a opublikował też
potajemnie historię wolnomularzy, wśród których rzekomo zajmował
wysoką pozycję. Masoni byli, oczywiście, spadkobiercami tradycji tem-
plariuszy. Trzy lata wcześniej, kiedy Fraser zatrzymał się w Jerozolimie,
aby odwiedzić miejsce, gdzie wznosiła się ongiś Świątynia Salomona, i bę-
dąc nieco na rauszu, jak to chętnie sam przyznawał – a więc mając dobrze
naoliwione wrota, czy raczej zawiasy, percepcji – ujrzał Czarną Ścianę.
Żeby zbadać to bliżej, załatwił sobie pracę w rafinerii naftowej w Hajfie.
Masoński uścisk dłoni na jakimś przyjęciu w ambasadzie brytyjskiej po-
sunął naprzód jego poszukiwania, jego rozmówcą okazał się drugi Szkot
z naszej grupy, Hamish Mackintosh. Szkotów można przecież spotkać
wszędzie.

Mackintosh, wysoki, muskularny, zbliżający się do pięćdziesiątki i z

początkami siwizny, był szefem ochrony naszej ambasady w Tel Awiwie.
Ten były oficer wojskowy i alpinista poznał Avnera Dotana dzięki kontak-
tom zawodowym. A jego własne objawienie w kwestii Ściany... ach, nie-
istotne, tak jak nieistotne są tu historie życiowe innych moich współtowa-
rzyszy badań, Izraelczyków, Ormian, Arabów. Wspomnę tylko o Tomaso
Pascolim z Rzymu. Pascoli, znaczący armator morski, był Rycerzem w
Watykanie i, jak podejrzewam, stanowił kanał kontaktowy naszej grupy z
pewnym wysoko postawionym kardynałem, liczącym się kandydatem na
przyszłego papieża.

Załóżmy, że istoty te zaciekle walczyły o pierwszeństwo przez tysiąc

czy może kilka tysięcy lat – choć jak miałyby mierzyć czas? Czy siedziały
po prostu bez ruchu, niczym ropucha albo pająk wyczekujący na jakieś
poruszenie, wibrację czy nagłe przemieszczenie któregoś ze współmiesz-
kańców ich świata?

– Możliwe – zauważył Mackintosh – że niektóre z tych istot są względ-

nie dobrotliwe, a przynajmniej nie śmiertelnie niebezpieczne. – Wskazał
rozłożone na podłodze ziarniste powiększenia. – Gdybyśmy tylko zdołali
nawiązać kontakt z jedną z nich – wejść na jej długość fali. Może wyko-
rzystując powinowactwo fotografii? Jakbyśmy wysyłali sygnał dostrojony
tylko do jednego odbiornika.

background image

– Przypuśćmy – powiedział Avner – że wywiesimy jeden z wizerun-

ków jako plakat na Starym Mieście, w miejscu, gdzie Czarna Ściana już się
ukazywała? To znaczy, wywiesimy na bardzo krótko.

– Moglibyśmy wyzwolić nie wiadomo co – przestrzegł rabin

Feinstein.

Mackintosh skinął głową.
– Najpierw użyjemy ogólnego widoku i zobaczymy, czy uda się przy-

wołać samą Czarną Ścianę. Już to będzie wielkim przełomem.

Czy było odpowiedniejsze miejsce niż wypalone mury tamtej syna-

gogi? Plac Hurva leżał co prawda w sercu dzielnicy żydowskiej, ale o trze-
ciej nad ranem nie będzie tam przecież tłoku, a dostęp do ruin łatwo było
kontrolować. Avner dał znać policji i wojsku, że Shabak ma tam prowa-
dzić pewną „operację", więc patrole nie powinny przeszkadzać. Upierał
się też, że powinniśmy pójść tam uzbrojeni, na wypadek jakiejś erupcji z
Czarnej Ściany. Pożyczanie broni z arsenału Shabaku nie byłoby rozsąd-
ne, ałe ojciec Avnera miał kałasznikowa jeszcze z czasów, kiedy osobom,
które zabiły terrorystę w akcji, pozwalano zatrzymać broń, a młodszy brat
jego kolegi Avrahama przyjechał do domu na przepustkę z karabinem
szturmowym galil.

Kilka dni później nasza szóstka zebrała się wieczorem w ruinach

przy świetle gwiazd. Ja, z uwagi na moje oczywiste powinowactwo z tym
miejscem. Ben, trzymając plakat – gdyby zdarzyło się coś złego, jako rabin
potrafiłby może zaradzić. Jock zgłosił się na ochotnika jako kamerzysta, w
czym miał najwyraźniej pewne doświadczenie. Adam czekał w gotowo-
ści z aparatem fotograficznym. Avner i Avraham przynieśli oba automaty
ukryte w długich sportowych torbach. Trzech innych Izraełczyków stało
na czatach na zewnątrz. Gdyby zainteresował się nami ktoś z przechod-
niów, byliśmy ekipą telewizyjną.

Mrucząc coś pod nosem, Ben zbliżył się i przykleił taśmą samoprzy-

lepną do kamieni powiększenie widoku zza Czarnej Ściany. Ledwie od-
stąpił do tyłu, hebanowy połysk jął się rozszerzać wokół plakatu, jakby

background image

spod papieru wypływał lśniący czarny atrament. W niespełna pół minuty
jedna ze ścian synagogi przypominała gładki gagat albo bazalt,

Ben podszedł ostrożnie i oderwał plakat.
W jego miejscu wyłonił się prostokątny otwór, za którym ziała mrocz-

na otchłań, oświetlona mdławo przez zwarte płaszczyzny, na których sta-
ły lub siedziały istoty. Były tam: nieruchome, mocno rozświetlone.

Jock posuwał się pomału naprzód, filmując. Obok niego Adam

uwieczniał ten zdumiewający widok z pożądliwością paparazzi, który
wślizgnął się na sekretne spotkanie znakomitości – chociaż nie miał moto-
cykla zapewniającego szybki odwrót. Dwójka naszych obrońców wymie-
rzyła broń. Czy przed ośmiuset pięćdziesięciu laty Sourdeval, pocąc się
mimo nocnego chłodu, nie dobył w podobnej sytuacji pałasza?

W przestrzeni po drugiej stronie otworu nastąpiło poruszenie, jakby

zwrócono na nas uwagę.

– Na razie dosyć! – krzyknął Ben. Niczym strażak z tarczą ochron-

ną, trzymał teraz plakat odwrócony w drugą stronę. Szeroko rozłożyw-
szy ręce, zasłonił otwór. W napięciu stał, jakby czekając, aż coś go dźgnie
przez tę cienką osłonę – ale hebanowy blask kurczył się szybko niczym
tafla oleju spływającego do miski olejowej. Kiedy odsunął plakat na bok,
pozostał tylko zwykły kamienny mur.

Tym razem w mieszkaniu Adama. Z odtwarzacza leciało w jego tele-

wizorze nagranie wideo. Na podłodze leżało wiele dalszych powiększo-
nych zdjęć.

– Myślę, że to, co widzimy – odezwał się Avner – to nie są same isto-

ty, tylko ich reprezentacje albo symbole. Kiedy coś się wydarza, każde z
nich animuje swój wizerunek. Istoty przejmują kontrolę, poruszają się i
działają.

– Jeśli tak jest – rzekł Ben – a rzeczywiste istoty są gdzieś indziej, to

powiększenie wizerunku może otwierać do niego dostęp, tak jak ikona na
ekranie komputera uruchamia program.

Zdecydowanie byliśmy coraz bliżsi wysłania ekspedycji.

background image

Który z symboli przywodził na myśl jeśli nie dobrotliwość, to przy-

najmniej tolerancję i mądrość? Kto z nas stanie się astralnautą, który zapu-
ści się w takie rejony?

Byłem świadkiem tego, jak Isabellę rozrywano na sztuki w tamtej

strefie. Czy takie poćwiartowanie może mieć wymiar symboliczny? Czy
tych części nie da się potem znowu złożyć w całość? Przypomniał mi się
Orfeusz. Wyruszył do krainy cieni, aby ratować swoją żonę, ale ta niestety
obejrzała się za siebie. Nawiedzone przez boga kobiety rozerwały potem
Orfeusza na strzępy, a Muzy zebrały części jego ciała, ale niestety nie zdo-
łały ich połączyć. A gdyby im się udało? "Orfeusz w Jeruzalem", wiersz
Philipa Wilsona... Niech szlag trafi ten artystyczny egotyzm, który znów
zaczynał podnosić głowę. I niech szlag trafi koncepcję powinowactwa –
powiązanie mnie z Isabellą, która została już wessana w tamte regiony,
popchnięta przeze mnie.

Czy moi nowi znajomi nie traktowali mnie czasem jak osobę zbędną,

którą można spisać na straty, nowicjusza, który istotnie dostarczył im bez-
cennej wskazówki, chociaż najzupełniej przypadkowo? Czy może uważali
mnie za człowieka odpowiedzialnego i godnego szacunku?

Owszem, zgłosiłem się na ochotnika. Owszem, zgodziłem się. Jakże

Orfeusz mógłby odmówić? Czy Billy Blake przepuściłby okazję odwiedze-
nia scenerii swoich wizji? „Potężny był ciąg Pustki, by wessać Istnienie!"
– pisał. Nie wstrzymywały mnie żadne więzy rodzinne.

Wykonano powiększenie zdjęcia całej mojej postaci, aby dzięki powi-

nowactwu można mnie było potem za pomocą tego wizerunku przywołać
z powrotem do Jerozolimy i normalności – być może! – o ile miasto to
można nazwać miejscem normalnym. Jakiś uzbrojony w nóż Palestyńczyk
wpadł w szał w dzielnicy chrześcijańskiej i poranił kilka zakonnic. Miałem
zabrać w plecaku aparat fotograficzny, pistolet z tłumikiem – odbyłem
przyspieszony kurs posługiwania się bronią – wysokokaloryczny pro-
wiant i butelki z wodą, malutki magnetofon, i wreszcie notes, na wypadek
gdyby energia istoty, którą obraliśmy za cel, szkodziła aparaturze elektro-

background image

nicznej. Miałem wyruszyć dobrze wyposażony, chociaż wszystko to było
szaloną improwizacją.

*

Zdecydowaliśmy się na istotę, którą Isabella nazwała Aniołem-

Centaurem. Postać o potężnie wysklepionej klatce piersiowej i pobruż-
dżonym, poważnym obliczu. Jej pośladki przechodziły w drugą, krót-
szą i włochatą parę tylnych nóg. Z ramion wyrastały przezroczyste jak
u wróżek skrzydła – oznaka wrażliwości niepasującej do reszty postaci?
Przypominał skoczka w szachach; czyżby powinowactwo z Rycerzem
Czarnej Ściany?

Z Rzymu przyleciał Tomaso Pascoli, niski, zadbany i wytworny męż-

czyzna o przerzedzonych ciemnych włosach, bez wątpienia obserwator z
ramienia Watykanu. Wespół z nim tudzież trzema A – Adamem, Avnerem
i Avrahamem – jak również Johnem, Benem i dwoma ludźmi mającymi
stać na czatach, raz jeszcze udałem się w nocy do ruin Hurva. Niepełny
księżyc wisiał na niebie.

– Śmiały z pana człowiek – rzekł do mnie signor Paoli, ocierając czo-

ło elegancką chusteczką, choć noc była chłodna. – I nawet z wyobraźnią.
Dante naszych czasów! Ludzie obdarzeni wyobraźnią nie zawsze idą na
takie ryzyko.

– Dante to niezupełnie moja klasa.
– Ach, do tego skromność.
I wyrzuty sumienia. I ambicja.
Jock odłożył kamerę wideo i wyjął piersiówkę.
– Dziesięcioletnia jednogatunkowa słodowa whisky. Boski trunek.
– Sądzę, że nie powinienem teraz pić – stwierdziłem, choć zrobiłbym

to z rozkoszą.

– A ja sądzę, że powinienem. – Jock odkręcił piersiówkę, pociągnął

łyka i podał ją mnie. – Może kropelka w darze dla bogów okaże się na
miejscu.

Któż to mógł wiedzieć? Dołożyłem butelkę do plecaka.

background image

Jock ujął mnie za łokieć w niezgrabnym geście bezsłownej męskiej

sympatii.

Dwóch A wymierzyło kałasznikowa i galila, trzeci przy-kleił do ka-

miennej ściany plakat z Aniołem-Centaurem. Po dwóch godzinach czasu
ziemskiego miał użyć odwróconego plakatu z moim wizerunkiem, aby
przywołać mnie, miejmy nadzieję, z powrotem. Po obu stronach plakatu
jęła się rozszerzać lśniąca ciemność. Czy byłem kompletnie pomylony?
Kiedy Adam zerwał plakat ze ściany niczym bandaż, zalało nas światło –
och, to tylko nasz reflektor do zdjęć dokumentalnych!

Potężny był ciąg, który mnie porwał, a ja patrzyłem spod zmrużonych

powiek na otaczający mnie zalany słońcem krajobraz kamiennej pustyni;
pod stopami miałem tylko piasek i kamienie. Na drugą stronę przesze-
dłem mimowolnie. Za mną nie było ani śladu powtórnego wyjścia. Czy
moi towarzysze nadal mnie widzieli? Uniosłem rękę w geście pozdrowie-
nia, po czym osłoniłem dłonią oczy – nie pomyśleliśmy o okularach sło-
necznych. Rejon wizerunków-symboli był dość mroczny, a wyruszyłem
w nocy, jednak tutaj była pełnia dnia. Niezbyt daleko ode mnie wznosiło
się płaskowzgórze, jego spękane, strome ściany pokrywały długie poły
rumowisk skalnych. Na płaskim jak stół wierzchołku stał budynek biały
jak śnieg, nad jego kopułą wyrastały dwie bliźniacze wysokie wieże, pod-
stawę skrywało zbocze. Sądząc po obecności tej budowli, mogłem zostać
przeniesiony do Masady, skalnej warowni na pustyni judejskiej, gdzie
Rzymianie oblegali zelotów. Wszystko inne na tym pustkowiu było pło-
we, brudnożółte, brązowe lub szare w cieniu rzucanym przez oślepiające
słońce.

Skąd więc biały marmur budowli na tym płaskowzgórzu? Materiał

sprowadzono niechybnie z daleka i wniesiono pracowicie na górę. Cóż
za przedsięwzięcie, cóż za ostentacja. Przypomniałem sobie, że król
Herod wzniósł sobie luksusowy trójpoziomowy pałac na górnym zboczu
Masady, z widokiem na wysuszone, poszarpane pustkowie, tylko po to,
żeby popisać się swoją potęgą.

Pot błyskawicznie wysychał na skórze. Gdybym tylko wziął kapelusz

przeciwsłoneczny... W ogóle nie brałem tego pod uwagę. Sięgnąłem do
plecaka po butelkę z wodą i pociągnąłem łyka. W rozedrganej dali do-
strzegłem skupisko białych cieni. Jakieś obozowisko?

background image

Musiały mnie wyśledzić czyjeś bystre oczy. Ledwom zaczął masze-

rować przez kamienistą pustynię, dostrzegłem jakieś poruszenie, które
przybrało wkrótce postać kilku istot zmierzających w moją stronę.

Musiały to być konie lub wielbłądy, niosące jeźdźców w białych sza-

tach – trzech, może czterech. Tak, czterech.

Kiedy wierzchowce podjechały bliżej, okazało się, że to ani konie, ani

wielbłądy, lecz zgoła odmienne stwory. Czworonożne, o długich szyjach,
jedwabistej sierści, podrygującym kroku i pokrytych łuską ogonach jak u
ogromnych szczurów. Nie należały do królestwa zwierząt, jakie znałem.

Szaty czterech jeźdźców okrywały ich całych – widać było tylko dło-

nie i oczy. Trzech zsiadło z wierzchowców. Mieli brązowe ręce. Kremowe
oczy, jasnobrązowe źrenice. Z kanałów łzowych ciekła pomarańczowa
wydzielina. Przejrzyste błony chroniły oczy przed pyłem.

Dosiadający wierzchowca przywódca zwrócił się do mnie, ale nie

zrozumiałem ani słowa. Z nadzieją wyrzekłem: szalom i salam i wskazałem
lśniącą budowlę na płaskowzgórzu – mój cel, jak mniemałem.

– Jestem Anglikiem – dodałem i poczułem, że to niedorzeczność. –

Przybyłem tu z powodu Anioła-Centaura.

Wywiązała się niezrozumiała dyskusja, po czym dwaj z nich przy-

trzymali mnie lekko, a ich towarzysz uwolnił mnie od plecaka i wyrzucił
jego zawartość na ziemię. Przyklęknął, przeglądając moje rzeczy. Obrócił
w dłoniach pistolet, po czym zajrzał do lufy, wyraźne niczego nie rozu-
miejąc – na szczęście broń była zabezpieczona. Otworzył butelkę i uniósł
skraj szaty, żeby powąchać płyn, odsłaniając przy tym brązowy podbró-
dek bez zarostu, cienkie usta i wąski nos. Po kilku próbach odkręcił pier-
siówkę Jocka. Tym razem nozdrza mu zadrgały. Zakręcając ją szczelnie,
powiedział coś szybko. Następnie przejrzał mi kieszenie, po czym zdjął mi
zegarek i podał dowódcy. Tamten założył go sobie na rękę jak bransoletę.
Obrabowano mnie. Byłem niemal pewien, że zaraz ktoś dobędzie noża.

Ale nie. Moje rzeczy poszły do sakwy przy siodle, a gdy tylko prze-

szukujący mnie dosiadł znowu swego wierzchowca, popchnięto mnie,
bym usiadł za nim.

background image

W obozowisku ujrzałem odsłonięte, szczupłe brązowe oblicza, ludz-

kie niewątpliwie, choć zarazem subtelnie odmienne. Inne odgałęzienie
drzewa ewolucyjnego? Jak inaczej wyjaśnić te wierzchowce tudzież gro-
madkę żylastych kotowatych stworzeń rozmiarów sporego psa, wałęsają-
cych się po obozie?

Poprowadzono mnie, jeszcze chwiejącego się na nogach, po odby-

tej przejażdżce, do największego namiotu. Odchylone poły wpuszczały
światło i powietrze. Na ziemi leżały bogate kobierce. W głównym po-
mieszczeniu dominował imponujący idol Anioła-Centaura z białego mar-
muru. Do zadu przytroczono mu skórzane siodło, zupełnie jakby posąg
był zabawką młodego plemiennego księcia, który siedział obok niego po
turecku na frędzlastej poduszce – ta drobna postać była na pewno jakimś
książątkiem, bo zasłonę na głowie spinała jej złota lub mosiężna obręcz
korony. Zasadnicza różnica między posągiem a ikoną polegała na tym, że
posąg miał głowę jak u mojego wierzchowca. Na drugiej poduszce zasia-
dała zasłonięta postać ubrana na czarno, znacznie – dłonie i skórę wokół
oczu pokrywały głębokie zmarszczki.

Drewniane szafki, rzeźbione skrzynie, niskie stoliki. Zasłony oddzie-

lały mnie od innych pomieszczeń. Dobiegały stamtąd kobiece szepty i
chichoty.

Moja eskorta złożyła raport, następnie sprezentowano moje rzeczy

Czarnej Szacie, która podała niektóre młodemu księciu, w tym także pi-
stolet. Broń wylądowała między przednimi stopami posągu, podobnie
piersiówka ze słodową whisky od Jocka tudzież mój zegarek, aparat foto-
graficzny i flesz. Złożone bożkowi w ofierze?

Kiedy młody książę zwrócił się do mnie, zorientowałem się, że to

nie chłopak, lecz dziewczyna. Więc może kapłanka kultu Centaura?
Uśmiechnąłem się, wzruszyłem ramionami, wykonałem kilka gestów.
Dziewczyna wskazała na mnie, po czym gwałtownym ruchem skierowała
palec w stronę zadu posągu. Popchnięto mnie pospiesznie i posadzono w
siodle. Czyjeś dłonie pociągnęły moje ręce, każąc objąć tors statui, i splo-
tły mi z przodu palce. Siedziałem okrakiem na marmurowym wizerunku,
obejmując go kurczowo. Niezwykłe, niezwykłe. Czy to był sąd nade mną,
oddanie honorów czy może coś innego?

background image

Czarna Szata dobyła zza pazuchy mały srebrzysty flet i zagrała kilka

tonów, przypominających sygnał zgłoszenia się abonenta w słuchawce
telefonu...

Dosiadając mojego sztucznego rumaka, znalazłem się momentalnie

gdzie indziej. Promienie słoneczne wlewały się przez okna bez szyb do
sali o posadzce z bursztynowych płyt. Na każdej z nich wyryto srebrny
symbol. Litery nieznanego alfabetu, znaki nieznanego zodiaku? Moja
broń i reszta sprzętu spadły na sąsiednią płytę.

Ociężały ruch! Jakieś piętnaście metrów dalej znalazł się w pomiesz-

czeniu Anioł-Centaur, jakby zaistniał w tymże samym momencie. Czujna
obecność, był o połowę większy od posągu. Ogromna, koniowata głowa,
metaliczna i kanciasta – czy była to maska skrywająca bardziej ludzkie
oblicze? Oczy miał jak czarne szkliste jeziora. Srebrna kolczuga osłaniała
czworonożne ciało. Czarne, wysokie buty na czterech stopach, czarne rę-
kawice na obu rękach. Skrzydła miał rozłożone. Skuliłem się ze strachu za
marmurowym torsem, kiedy zbliżał się niespiesznie, parskając. Doznałem
wrażenia, że stoję przed potężną, a obcą istotą.

Jego pysk się poruszył, a wargi -jego elastycznej maski! – wyciągnęły

się, nie rozdzielając. Rozległ się dudniący głos.

– Nie rozumiem cię! – krzyknąłem.
– Ro-zu-miem – powtórzył jak echo. Poruszył wargami, jakby prze-

żuwał i przetrawiał to słowo. Teraz już wznosił się przede mną. Skrzydła
poruszyły się lekko, pęd powietrza zmierzwił mi włosy. Ręka istoty wy-
ciągnęła się – podobnie jak tamte kończyny, które pochwyciły Isabellę
Santos – i podniosła moją broń, zbadała i odrzuciła. Mój aparat fotogra-
ficzny przeszedł podobną pobieżną kontrolę.

– Teraz rozumiem – oznajmiła istota. – Jak się tu dostałeś?
Mówiła po angielsku, jakby właśnie uzyskała dostęp do jakiejś ogrom-

nej skarbnicy języków.

Podejrzewam, że rozdziawiłem wtedy usta.
– Czy to twój język? – spytała niecierpliwie.

background image

– Tak, tak.
– Jak się tu dostałeś?
Opowiedziałem o Isabelli i o ścianie, o powinowactwach i fotogra-

fiach – wtedy Anioł-Centaur jeszcze raz zlustrował bliżej mój aparat.
Zadawał pytania, na które udzielałem odpowiedzi. W końcu pozwoliłem
sobie zapytać:

– Czym jesteś? Gdzie się znajdujemy?
Jak niebawem wyszło na jaw, byłem potrzebny Aniołowi-Centaurowi,

dlatego raczył udzielić mi pewnych informacji...

Po chwili zacząłem pojmować, że obecność naszego świata powoduje

powstawanie odzwierciedleń w czymś, co można by chyba nazwać multi-
wersum. A może należałoby rzec: powstawanie echa, kopii zapasowych?

Kosmos rejestrował informacje we własnej tkance, może w tych

drobnych, zwiniętych wymiarach rzeczywistości, na temat których snują
spekulacje współcześni fizycy. Pojawił się rodzaj kaskady, z naszej rzeczy-
wistości do mniejszych, miniaturowych rzeczywistości-widm, przyjmują-
cych istnienie współzależne – do wersji wielkiego oryginału, wariacji na
mniejszą skalę. W porównaniu z naszą materialną rzeczywistością tamte
domeny przypominały sen.

Materia jest utworzona ze skupionej energii, ale nasza jest bardziej

skupiona – jak lód na morzu, polewa na cieście, skórka na wypiekach.
Stąd, być może, triumf nauki i technologii w naszym świecie, a nawet
wielkich religii, zwartych pakietów wierzeń.

Czarodziejstwo przenikało do tych bąblowych światów, mocą woli

i symbolów, a w każdej z tych sfer energia skupiała się bądź zlewała w
rządzącą moc dominującego anioła lub demona. Większość z tych istot
była ambitna i asertywna, i angażowała się w agresywno-obronną walkę
o wpływy. Ich celem – ku któremu się kierowały i z którym mogły wcho-
dzić w pewne interakcje – była pierwotna rzeczywistość naszego świata.
Jakże owe demony domen pragnęły wyrwać się z ograniczeń i osiągnąć
bezkres!

– Staniesz się moim kanałem – rzekł łaskawie Anioł– -Centaur, jakby

wyświadczał mi łaskę. – Moim połączeniem. Ujściem dla mojej triumfal-
nej erupcji.

background image

Jego erupcji w nasz świat! A więc to nie zwykły ludzki świat roz-

wijał się z Jerozolimy, ale sfera tej istoty i setka jej podobnych – zwinięte
w sobie, wyczekujące. Spowodowałem powstanie mostu między naszą a
inną rzeczywistością. Nic dziwnego, że rywalizujące Anioły rozerwały na
sztuki moją poprzedniczkę Isabellę, tak bardzo pragnęły ją posiąść.

– Lepiej, że to ja niż ktoś inny – oświadczył Anioł. – Poszczęściło ci

się, Philip-Wilsonie. Twoja służba nie będzie ciężka, a już z pewnością nie
niewolnicza. – Jego stopy zadreptały w tanecznym rytmie.

Wyobraziłem sobie eksplozję światła i mocy z Czarnej Ściany, wyda-

jącą na świat Anioła-Centaura, który stanąłby nad Jerozolimą niczym je-
den z jeźdźców Apokalipsy, wierzchowiec i jeździec zjednoczone w jednej
istocie, karmiącej się energiami naszego wszechświata. Nie mogło dojść
do takiego szaleństwa. To przejście należało zamknąć, powinowactwo
wymazać.

– Nagroda twoja będzie wielka – rzekł Anioł.
To samo demony obiecywały w przeszłości doktorowi Faustowi i

komu tam jeszcze. Jakże można by zmusić ludzi do służby temu Aniołowi?
Nas, z naszą bronią jądrową i nie tylko?

– Panując nad waszym światem, zdobędę też kontrolę nad innymi

sferami.

Czyżby miał się rozpętać Armagedon?
Zsunąłem się do tyłu z siodła, z obolałym siedzeniem. Zapomniany

pistolet leżał obok. Może ten Anioł był głupi albo miał klapki na oczach.
Szybko podniosłem broń, odbezpieczyłem i strzeliłem, strzeliłem, strzeli-
łem.

Kiedy się wyłoniłem w ruinach Synagogi Hurva, nadal strzelałem.
– To ja, Philip! – krzyknąłem, kiedy Avner i Avraham wymierzyli we

mnie z automatów. Światło otworu przygasło. Obróciwszy się, ujrzałem,
jak krajobraz pustynny ściąga się w sobie, a oleisty blask Czarnej Ściany
spływa szybko niczym do otworu ściekowego, ustępując miejsca starym
kamieniom. Żaden z moich towarzyszy nie widział Anioła w jego pałacu.
Myślę, że mój pierwszy strzał uszkodził błonę dzielącą mnie od miejsca

background image

pochodzenia. Nie miałem pojęcia, czy zraniłem Anioła w kolczudze, ale
z pewnością mnie nie ścigał. Na wypadek gdyby obaj A wzięli mnie za
terrorystę, wypuściłem broń. Księżyc stał wysoko, rzucając białe światło.

– Jasna cholera, do czego strzelałeś? – spytał Jock.
– Do Anioła-Centaura. Adam podniósł broń i wtedy:
– Sza! – Wsłuchał się w noc, czy krzyk Pascoliego nie sprowadził

chmary policji i wojska. Dzięki Bogu, miałem tłumik. Czarna Ściana znik-
nęła bez śladu.

Opuściwszy teren synagogi, ulotniliśmy się pojedynczo przez oświe-

tlone księżycem uliczki, trzymając się w cieniu. Pół godziny później zebra-
liśmy się wszyscy znowu w mieszkaniu Avnera, gdzie zacząłem wreszcie
opowiadać, zwilżywszy gardło sokiem pomarańczowym, podczas gdy
gospodarz i Pascoli nagrywali moje słowa. Kiedy skończyłem, rabi Ben
powiedział:

– Nie powinniśmy więcej otwierać tej ściany.
– Nie możemy nikomu mówić ojej istnieniu – dodał Pascoli.
– Miejcie na uwadze – zauważył Adam– że polegamy na świadectwie

jednej osoby, i to obdarzonej kreatywną wyobraźnią.

Straciłem aparat fotograficzny i magnetofon. Nie na wiele mi się

przydały.

– Doświadczenia Philipa mogą być subiektywne. Ktoś inny mógłby

odebrać to inaczej.

– Wierzę mu! – Głos Jocka zabrzmiał gniewnie. – Nie sugerujesz chy-

ba na serio, by wysłać następną wyprawę?

– Mam wrażenie – rzekł Ben – że zebraliśmy dostateczne dowody.
– Wszystkie pochodzą od Philipa.
– Jedno jest pewne – zauważył Avner. – Musimy zachować kontrolę

nad każdą piędzią ziemi w Jerozolimie.

Było to bardzo izraelskie spojrzenie na sprawę tak kosmicznej wagi.

background image

Co się tyczy napisania eposu na miarę Blake'a o Jerozolimie, Aniołach

i Armagedonie... no bo pisanie jakiego innego wielkiego poematu mógł-
bym w ogóle brać pod uwagę, choćby tylko dla własnej satysfakcji, wy-
łącznie do szuflady? Wszelkie takie ambicje udaremniała teraz nie tylko
budząca grozę prawda, lecz także lęk, że nieodzowna przy tym twórcza
koncentracja wytworzy powinowactwo. Spłodzony przeze mnie tekst
mógłby się okazać zgubny.

Sytuacja polityczna robiła się naprawdę groźna. Palestyńscy chłopcy,

ćwiczeni na męczenników, ciskali kamieniami w żołnierzy, a ci odpowia-
dali strzałami. Jakiś arabski informator zginął z rąk własnych rodaków.
Torturowano i zamordowano jakiegoś rabina, a jego synagogę spalono. W
odwecie dokonano rakietowego ataku na posterunki policji na terenach
administrowanych przez Arabów.

Hamish Mackintosh odwiózł mnie z hotelu na lotnisko Lad na po-

ranny lot.

– Czas cię stąd ewakuować, synu. Robi się niebezpiecznie. Słowo

przestrogi: będziesz pamiętał o bezpieczeństwie, dobrze?

Rozumiałem, jakie bezpieczeństwo ma na myśli. Demony domen

muszą pozostać za Ścianą, nikt nie powinien o nich wiedzieć.

Poczułem się jak Sourdeval wydalony z Ziemi Świętej – tyle że KBW

miało kontaktować się ze mną raz na dwa tygodnie, a potem raz na mie-
siąc, za pomocą szyfrowanych e-maili, na które oczekiwano odpowiedzi.
Avner przygotował mnie do tego. Wyobrażałem sobie nawet, że agenci
izraelskiego wywiadu sprawdzają mnie okresowo, nie wiedząc o mnie
nic, poza tym, że moje działania albo ich brak mają wyjątkowe znaczenie.

Jakim wielkim slalomem, a może szalomem, była ta jazda, wciąż w

dół wielkimi zakosami, z przyprawiających o zawrót głowy wyżyn, na ja-
kie się wzniosłem parę tygodni temu? Jakbyśmy się rozwijali ku krańcom
Ziemi, w moim przypadku ku jednemu z nich, czyli Anglii. Gdzie, jak
mniemałem, znajdę się z dala od tego wszystkiego.

Jakże się myliłem.

background image

+ + +

Przełożył Piotr Lewiński

background image

Rentgenowscy rozbitkowie

(The Roentgen Refugees), ukazało się w "NF" 1/93

Na niebie połyskiwały zorze: tańczące upiory przebrane w różo-

we, fioletowe i pomarańczowe całuny z trudem tylko utrzymywane na
dystans przez światło dzienne i powracające co noc w pełnej... jakby to
powiedzieć... chwale? Czy była to chwała, czy raczej gniew? Tak, to była
demonstracja gniewu. Co noc kurtyny szyderczego pseudopłomienia
zasłaniają prawie wszystkie gwiazdy, zapowiadając ten nie tak odległy
dzień mgławicowości, kiedy cały widzialny Wszechświat może zostać
sprowadzony do kilkudziesięciu lat świetlnych średnicy i sztuka astrono-
mii umrze, pozostawiając tylko przypadkowe zerknięcia przez rozedrga-
ne zasłony rozrzedzonych świecących gazów.

Jechali wojskową ciężarówką, której kierowcą był żołnierz nazwi-

skiem Kruger, a dowódcą wulgarny major Woltjer.

– To nie może być Syriusz! – Woltjer obejrzał się gniewnie przez ra-

mię na czwórkę pasażerów oskarżając ich o niekompetencję, mimo że nie
byli astronomami ani fizykami. – Dojeżdżamy teraz do farmy Smitsdorpa.
– Jego wzrok spoczął na Andrei Diversley, przyciśniętej zbyt blisko do
hinduskiego genetyka obejmującego ją w talii. Cóż za bezwstydny afront
wobec jego afrykanerskich zasad w towarzystwie innych białych! Jego
spojrzenie chłostało i gwałciło za to Angielkę. A przecież apartheid był
teraz, jak się zastanowić, czymś tak mało ważnym!

– Niemożliwe! Co pani sądzi, panno Diversley?
– To prawda, majorze. Psia Gwiazda zrobiła nam świński kawał.
– Co prawda, to prawda.
Farma Smitsdorpa odzyskiwała trawiastą pokrywę całkiem dobrze

w porównaniu z nagimi terenami, przez które przejeżdżali. Tu i ówdzie
może nawet zbyt dobrze. Trzeba będzie te kawałki przebadać: glebę, pę-
draki, owady, mikroorganizmy. Teraz ich trasa prowadziła ku niskim

background image

wzgórzom, gdzie część napromieniowanych nasion przechowanych pod
gołym niebem i zasianych na kontrolnych zagonach wydała niezwykle
wysokie plony, które jednak mogą się okazać genetycznie zdegenerowane
i nieprzydatne do spożycia.

Woltjer robił wszystko, co mógł, żeby ją zawstydzić i zmusić do od-

klejenia się od Hindusa, ale ona tylko wzruszyła ramionami.

– To nie jest moja dziedzina, majorze.
Zmęczony odwracaniem głowy zapatrzył się przed siebie na falujące

przestrzenie spalonej ziemi, na której już nigdy nie będą się pasły stada
bydła.

– Uczeni! – skomentował.
Ciekawe, co chciał przez to powiedzieć, zastanawiał się Simeon

Merrick, który siedział za Andreą i jej Hindusem obok milczącego, szowi-
nistycznie zamkniętego Szweda Gunnara Marholma. Że uczeni wszelkiej
maści ponoszą jakąś odpowiedzialność za wydarzenia we wnętrzu Psiej
Gwiazdy?

Katastrofa. Niewątpliwie. Ale, o dziwo, tym razem nie była to wina

człowieka. Po tylu latach straszenia wojną jądrową, wyczerpywaniem się
zasobów, przeludnieniem, zatruciem środowiska i wszystkimi klęskami
zapowiadanymi w latach osiemdziesiątych, kiedy niejasno przeczuwa-
na katastrofa wreszcie się zdarzyła (co do tego, że przyjdzie, zgodni byli
wszyscy), nadeszła całkiem nieoczekiwanie ze źródła zupełnie nie zwią-
zanego z działalnością człowieka.

Czy jednak na pewno nie związanego? Czy sądząc, że było to nieza-

leżne od nas, nie ulegamy iluzji?

Co człowiek takiego zrobił, że Bóg w swojej mądrości dopuścił... nie,

zesłał!... to kosmiczne zjawisko? Że aż tak wstrząsnął porządkiem na nie-
bie i porządkiem życia na Ziemi?

Co człowiek takiego zrobił dziesięć lat temu, co wreszcie przeważy-

ło szalę Bożej sprawiedliwości? Simeon przeczesywał poprzednie dzie-
sięciolecie w poszukiwaniu jakiegoś wstrząsającego zła, ale nie mógł go
znaleźć.

Jakie ziemskie wydarzenia mogły spowodować przerażający wybuch

Psiej Gwiazdy, równie absurdalny i szokujący dla astronomów, jak i dla

background image

tego afrykanerskiego żołnierza Woltjera? Jakie pasmo grzechów? Może po
prostu zbyt wielu ludzi przestało wierzyć w Boga?

To śmieszne! Żadne wydarzenie ani ciąg wydarzeń nie mogły wpły-

nąć na decyzję Boga. (A jednak przypomnij sobie, Simeonie, Sodomę i
Gomorę! One przekroczyły miarę, masę krytyczną grzechu, posunęły się
za daleko!) Chyba nowoczesny Bóg nie był tak małostkowym dyktatorem,
brutalnie podpalającym gwiazdę, żeby zgładzić swoich synów i córki?

Winy dopatrywać się raczej należało w całym przebiegu ludzkiej

historii, nagromadzeniu grzechów. Sama Południowa Afryka grzeszyła
wyzyskiem i segregacją rasową. A jednak, a jednak, zadręczał się Simeon,
dlaczego, o Panie, wybrałeś tę właśnie chwilę? I dlaczego to nie biali zginę-
li? Dlaczego to nie potężni i bogaci wymarli? Dlaczego spadło to na czar-
nych, brązowych i żółtych? Na ubogich i wydziedziczonych? Dlaczego
to oni znikli? Dlaczego przeżyli majorowie Woltjerowie tego świata, zjeż-
dżając po raz pierwszy w życiu do przepastnych kopalń, z których po-
chodziło ich bogactwo, i chroniąc się tam, podczas gdy na powierzchni
czarni górnicy zostali napromieniowani potworną dawką 8500 rentgenów
i zginęli? Podobny wzorzec powtórzył się na całej kuli ziemskiej. Żenujące
skargi na zacofanie ucichły na zawsze. Tylko wysokorozwinięte narody
rozporządzały środkami i technologią zapewniającą przeżycie. Słyszał,
jak w Johanesburgu ludzie typu Woltjera mówią o wybuchu Supernowej
jako o "akcji oczyszczającej". Akcja oczyszczająca! Wszystkie polityczne i
moralne źródła wyrzutów sumienia usunięto przez naładowane cząstki
biegnące w ślad za rozbłyskiem światła, który dał kilka krótkich miesięcy
ostrzeżenia. Wielka czystka. Dlaczego?

A Woltjer nadal był wściekły na Andreę za jej czułości z Hindusem,

który miał czelność przeżyć i który teraz przyjmował te białoliberalne
pieszczoty z tak zachłanną nonszalancją.

– To nie powinna być Psia Gwiazda!
– Rzeczywiście – powiedział szorstko Gunnar Malholm, żeby go

uciszyć. – Nie powinna. Czy więc my jesteśmy w jakiś sposób winni?
Albo nauka? Czy nie wie pan, że to się już zdarzyło kilkakrotnie w hi-
storii Ziemi? Niech pan sobie zajrzy do podręczników geologii! Znajdzie
pan tam masowe wymieranie fauny. Prawdopodobnie ostre dawki około

background image

500 rentgenów co 300 milionów lat. I jedna dawka dochodząca do 25 000
rentgenów od czasów prekambryjskich. Zgoda, że tym razem wybuchła
bardzo niefortunna gwiazda. Tak blisko nas. I z tak wysokim szczytowym
promieniowaniem.

Simeon wyjrzał przez okno na odradzającą się ziemię. Błogosławiony

widok odnawiającego się chlorofilu. Ale wszędzie wokół leżały setki
szkieletów bydła, ze strzępami skóry na białych kościach.

A między nimi nie brakowało i szkieletów ludzi. Kruger jechał pół-

ciężarówką nie próbując nawet ich omijać.

– Wszechświat nie ma wobec nas żadnych zobowiązań, majorze –

mruknął Szwed.

A swoją drogą, jak Bóg pomógł tym, którzy sami sobie pomogli! Ci,

którzy przez cały czas zgarniali płody Ziemi, mieli największe zapasy do
ukrycia przed Jego gniewem... i ukryli je z powodzeniem! Szwecja też
wyszła bez szwanku z Wielkiej Czystki zachowując prawie dziewięćdzie-
siąt procent ludności. Co nie znaczy, że Szwecja może być oskarżona o
zagarnianie płodów jak inne kraje rozwinięte. Jej kartoteka była bez za-
rzutu. Czy to dlatego Gunnar Marholm zachowywał się z taką lodowatą
wyższością, zastanawiał się Simeon. Bo czuł, że przetrwanie jego narodu
nosiło piętno prawdziwych piratów planety, którzy przeżyli burzę z nieco
większymi stratami niż socjaldemokratyczna Szwecja, bez tej ich steryl-
nej doskonałości? A jednak o całe niebo lepiej niż takie Indie z połówką
jednego procenta uratowanych. Albo Nigeria, z jedną dziesiątą procenta!
Wielka Brytania, czołowy ekskolonialista, uratowała 52 procent. Ameryka
54 procent, głównie białych. A Południowa Afryka, przez którą teraz je-
chali, zaliczyła 80 procent: wyłącznie białych, gdyż inni nie byli uważani
za Południowych Afrykańczyków z definicji.

Szwedzi są jednak biali. Zostali wybieleni tym samym pędzlem, co

Brytania, Ameryka, Niemcy i Francja.

Bóg pomaga tym, którzy pomagają sobie sami. Cisi i ubodzy płoną

jak plewy.

Czy zatem Bóg jest nielogiczny? Niekonsekwentny? A przecież nie

mogło być tak, żeby Bóg nie miał z tym nic wspólnego. Simeon cofnął

background image

się przed tą myślą. Bóg nie mógł niczego przeoczyć, nie mógł postąpić
nielogicznie ani źle. Musiał mieć jakiś Cel.

Pół procenta. Nie, Indie nie wyszły na tym najlepiej. Stąd pieszczo-

ty Angielki, poczucie winy, które może ukoić tylko ulegając doktorowi
Subbaiahowi Sharmie, stając się niewolnicą jego erotycznych apetytów...

– Dane geologiczne, Gunnar? – podjął przygnębiony i zdenerwowany

Simeon, podczas gdy półciężarówka miażdżyła kości Zulusów czy Xhosa.
– Jedynym porównywalnym wydarzeniem, o jakim naprawdę wiemy, jest
Supernova z Betlejem, gwiazda trzech królów, którą Bóg rozpalił, żeby
nam obwieścić nadejście Swojego Syna. To jest drugie takie wydarzenie.

– Co drugie? Drugie Przyjście? Ha! Dzieło przypadku. Gdyby się zda-

rzyło pięćdziesiąt lat temu, przeżyłyby jakieś szczątkowe grupki, a może
i to nie. A teraz...

– Tak? – zawołała Andrea obejmując doktora Sharmę, wiercąc nożem

w swoim sumieniu. – A teraz co?

– Teraz – Marholm wzruszył ramionami, bo prowadzili ten spór nie

po raz pierwszy – przeżyły setki milionów. Może nawet pół miliarda.

– Tak, głównie ludności krajów rozwiniętych.
– Nie mamy jeszcze pełnych danych – przypomniał jej Marholm.

Sharma roześmiał się. Żywy trup, upiór, chodzące przypomnienie o tych
wiecznie wydziedziczonych.

– Wygląda na to, że jednak cisi nie odziedziczyli Ziemi, jak obiecywa-

ła wasza Biblia. Oni ją tylko pokryli kośćmi!

Andrea uścisnęła go, kochając za całe tak gwałtowne zakończenie

cierpienia Trzeciego Świata. Ona sama przesiedziała tę kosmiczną burzę
w schronie "Jama Goblinów" koło Bath, jako obywatel klasy A w grupie
specjalistów rolniczych.

– Ale, do licha – wyrzucił z siebie Woltjer, kiedy wydawało się, że

spór wygasa – powiedzmy sobie szczerze, że miało to swoje dobre strony.
Na przykład znikła kwestia przeludnienia! Nie musimy się już martwić
o to, że ktoś nas zepchnie z powierzchni planety. Albo że wyczerpiemy
wszystkie zasoby. Czy nie mam racji?

background image

– Ależ tak! – wykrzyknął Sharma. – Ma pan rację, sir. Czy to nie miłe,

że trzy miliardy ludzi odeszło, żeby zrobić panu miejsce?

Przedstawia się jako nieboszczyk, myślał Simeon, ale jego conocne

erotyczne pojękiwania zadają temu kłam. Chyba że potraktować to jako
nekrofilię na odwrót.

– Och, Subby? Proszę cię!
Jakże sama obecność tego hinduskiego uczonego naruszała w oczach

majora Woltjera doskonałość i schludność zadekretowanego przez same-
go Boga programu oczyszczania!

– Oprócz nas, kolorowych, wiele innych istot nie musi już odczuwać

winy, że zajmują miejsce na Ziemi. – Ale on wykorzystywał tę Andreę.
– Takich jak wszystkie duże ssaki. Dobre, co, majorze? Żegnajcie słonie,
żyrafy i wielbłądy. Pa, pa, wieloryby, foki i delfiny. Pa, pa, kruki i orły,
gołębie i sokoły. Pa, pa.

Panie Boże, który w łaskawości swojej zesłałeś na Egipt plagi, żeby

ocalić swój lud, czy to Ty również zesłałeś tę plagę z Psiej Gwiazdy, żeby
ocalić swoich wybranych, żeby ten rodzaj ludzki niecałkowicie zniszczył
sam siebie, co wydawało się tak prawdopodobne, i w ten sposób pozbawił
Twoją Ziemię korony stworzenia? Za wcześnie, o Panie, za wcześnie, żeby
zakończyć Twój plan.

– Drugie Przyjście? Drugie Betlejem? – Simeon wypowiedział te sło-

wa na głos i Subbaiah Sharma rzucił się na nie łakomie.

– Ci, którzy mają, dostaną więcej. Oto jest nowa biblia, Simeonie. Ci,

którzy mają mało, nie będą mieli nic. Zostaną pozbawieni nawet ceremo-
nii pogrzebu.

Półciężarówka zmiażdżyła kolejny szkielet Afrykanina. Wiele ich tu

leżało, istny pochód szkieletów. Wznowienie dawnych migracji ludów
Bantu.

Woltjer tylko się uśmiechnął.
– Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają.
Mijali stosy wyschniętych kości, przez które przeciskała się świeża

trawa. Tysiąc szkieletów bydła, tysiąc szkieletów ludzi. Chociażbym je-

background image

chał doliną suchych kości, zła się nie ulęknę, modlił się Simeon do Boga,
który wie.

Anonimowa mączka kostna w łachmanach odrzuconych europej-

skich ubrań.

– Nie powinno ich tutaj być! – mruczał Woltjer. – To była strefa nie-

dozwolona dla czarnych. Widocznie głupie czarnuchy myślały, że mogą
zająć nasze tereny, kiedy my się ewakuowaliśmy.

– Może resztka ich godności kazała im wejść na te ziemie, które kiedyś

były ich własnością – powiedział spokojnie Hindus. – Umrzeć w obliczu
rentgenowskiej burzy ze słowami na ustach: to jest nasza ziemia i nigdy
więcej już jej nam nie odbierzecie. Bo teraz nie ma już nikogo, kto mógłby
nam ją odebrać! – Widać już nowe uprawy – wskazał Kruger.

Podczas gdy pracowali wśród podejrzanie bujnej pszenicy, kuku-

rydzy i sorgo, Woltjer przechadzał się kopiąc czasem jakąś kość. Kruger
opuścił miejsce kierowcy i podszedł do Andrei i Sharmy z chytrym wyra-
zem twarzy.

– Czy myślicie, że wystąpią mutacje? Wśród owadów i innych rze-

czy? Czytałem kiedyś o mutantach w jednej książce. O tym, jakie potwory
i mieszanki mogą powstać po wojnie atomowej.

Sharma spojrzał na niego z niesmakiem.
– Ale to nie była wojna jądrowa. Nie ma skażenia izotopami promie-

niotwórczymi. Radioaktywność wywołana promieniami kosmicznymi to
sprawa drugorzędna. Nie będzie żadnych potworów krążących po ziemi.

– Naprawdę?
– Niestety, nic równie interesującego. Tylko proces wymierania naj-

bardziej napromieniowanej fauny. Odtąd będzie to świat bardzo małych
stworzeń i człowieka. Człowiek stanie się olbrzymi. Owady, mikroorgani-
zmy i, rzecz jasna, trochę ryb w oceanie. Ale przede wszystkim człowiek:
człowiek górujący nad wszystkim. A że nasiona są bardzo odporne na
promieniowanie, człowiek wyżywi się zbożem i warzywami. Nareszcie
będzie to świat wegetariański! Jeszcze kilka milionów ludzi umrze, zanim
dojdziemy do obfitości. Nie trzeba dodawać, że w krajach uboższych.

– Naprawdę?

background image

– Wówczas Człowiek Zachodni będzie miał planetę wyłącznie dla

siebie. Człowiek Europejski. Człowiek Przyszłości. Jakże rozwiniętą tech-
nicznie cywilizacją będzie się cieszyć za kilka dziesięcioleci, kiedy wszyst-
kie te nieprzyjemne zajścia zostaną zapomniane: raz na zawsze znikną
społeczne problemy i aberracje zakłócające porządek rzeczy!

– Daj spokój, Subby. Nie poniżaj się wdając się z nim w dyskusję.

Jesteś wart dziesięciu Afrykanerów.

Sharma szorstko strząsnął dłoń Andrei.
– Dziesięciu Hindusów i pies! Wiedziałaś, że zachodni pies zjadał tyle

co dziesięciu Hindusów? Ciekawe, ile psów i kotów uratowało się w za-
chodnich schronach?

– Obowiązywały w tej sprawie przepisy, Subby. Bardzo surowe. Ale

musiała też być operacja Arka Noego.

– Ha, ha.
– Dla kur, świń i innych zwierząt. Żeby móc odbudować ich pogło-

wie. Musimy mieć białko pochodzenia zwierzęcego.

– Ilu Hindusów warta jest jedna angielska świnia? Albo angielska

kura?

– Przecież my też straciliśmy ludzi, Subby!
– Tak, waszych Hindusów i przybyszów z Indii Zachodnich. Cóż za

nieostrożność z waszej strony.

– Straciliśmy też białych.
Wzruszył ramionami.
– Proletariat.
Andrea zajęła się swoją botaniką. Chyba miała wilgotne oczy, ale

Simeon nie był pewien, bo właśnie wtedy Kruger wydał okrzyk zdumie-
nia i puścił się biegiem do samochodu. Przyniósł stamtąd dwie strzelby z
lunetami i rzucił jedną Woltjerowi.

Simeon przyjrzał się wzgórzom osłaniając oczy przed jaskrawym

słońcem... i osłaniając umysł przed tymi tańczącymi welonami na niebie,
ponad ulotną watą chmur.

Zobaczył poszarpaną kolumnę obdartych ludzi schodzących po

zboczu z kierunku Broederskop. Prowadził ją wysoki biały mężczyzna

background image

z czerwono-białym sztandarem powiewającym ze złoconego łacińskiego
krzyża.

Kiedy podeszli bliżej, Simeon dostrzegł rysunek na sztandarze. Była

to biała czaszka na krwistoczerwonym tle.

Alpha Canis Majoris A. Syriusz, Psia Gwiazda – źródło energii odległe

o niespełna dziewięć lat świetlnych od Ziemi, z masą dwukrotnie większą
niż Słońce i dwudziestopięciokrotnie jaśniejsze, choć tylko z jedną trzecią
jego gęstości i wcale nie kandydujące do roli Supernowej, sądząc z jego
miejsca w diagramie Hertzsprunga – Russella – jednak wybuchło, wyrzu-
cając od 10764976 do 10765076 ergów w postaci promieni kosmicznych,
co wywołało potężny ruch w górnych warstwach atmosfery ziemskiej i
ogólnoświatowe napromieniowanie na poziomie morza trwające trzy dni
i dochodzące do 8500 rentgenów, podczas gdy normalnie tło promienio-
twórcze wynosi zaledwie 0,03 rentgena na rok...

W rezultacie zmarły trzy miliardy istot ludzkich. Tych, dla których

zabrakło miejsc w schronach.

Zginęła też większość ptaków, zwierząt lądowych i ryb z płytkich

wód.

Większość flory straciła liście (ale miała szanse odżycia drogą bezpł-

ciową lub przez nasiona i zarodniki).

Niebo rozogniło się czerwienią, zielenią i fioletem naładowanych czą-

stek uwięzionych w polu magnetycznym Ziemi. Niebo nigdy nie było tak
piękne.

Jednak niewielu tylko mogło chwalić uroki tego widoku.
Za milion lat przyczyny tego będą zapisane w księdze skał...
– Myślałem, że nie wpuściliście do schronów żadnych Afrykanów –

rzucił niewinnie Sharma.

– Afrykanów? Jakich Afrykanów? To my jesteśmy Afrykanami. To

właśnie znaczy Afrykaner! Chyba chodzi panu o Bantu.

– Terminologia spaczonych umysłów.
– Nie, to prawda. My tu byliśmy pierwsi, przed Bantu.
– A teraz jesteście po Bantu.
– Właśnie tak!

background image

Woltjer ujął mocniej strzelbę i przyłożył ją do ramienia.
– Nie będzie pan chyba strzelał bez powodu?
– Nie, panno Diversley. Na razie tylko na nich patrzę. Ale ci Bantu

wkraczają do strefy zakazanej.

– Co? – zawołał Sharma. – Pan chyba oszalał!
– Chyba że są służbą lub najemnymi pracownikami i mają przepust-

ki.

– Znakomicie, to obejmuje i mnie! Kwalifikuję się chyba jako pracow-

nik najemny? Dziękuję, że mnie pan uspokoił, majorze.

– Subby...!
– Dobrze, wszystko w porządku, Andrea.
Tak, dla Subby'ego wszystko będzie w porządku później, pomyślał

Simeon ze złośliwością, nad którą nie potrafił zapanować. Subby odbi-
je sobie swoje rasowe upokorzenia w nocy. Zawstydzony swoją myślą
uszczypnął się aż do bólu.

– Znam tego faceta ze sztandarem. Nazywa się Frensch, był pasto-

rem. Nie spodziewałem się, że przeżyje, widocznie znalazł jakiś schron.
Ciekawe, gdzie się podziewał przez ostatni rok.

– Miłośnik czarnuchów – dodał major.
– Wygląda, że zamierzają przejść przez te poletka, panie majorze.
– Widzę, Marholm. Zmarnują zasiewy. Stratują naszą żywność swo-

imi brudnymi nogami.

Woltjer odsunął lufę strzelby od idących i strzelił. Rozległ się straszny

huk zostawiając po sobie ogłuszającą ciszę. Andrea zakryła uszy zamyka-
jąc huk wystrzału w głowie.

Marholm uspokajającym gestem położył dłoń na ręce Woltjera.
– Nie martw się, jestem dobrym strzelcem. Celowałem, żeby nie tra-

fić. Chcę, żeby ominęli zasiewy. Teraz tylko patrzę.

Kolumna rzeczywiście zmieniła kierunek obchodząc róg obsianego

pola.

– Tak lepiej – mruknął Woltjer opuszczając strzelbę. – Poznaję jedne-

go z tych Bantu. Nazywa się Stephen Ambola. Miałem z nim kłopoty, choć

background image

nie jest to właściwie ekstremista polityczny. Raczej agitator religijny, jak
Alice Lenshina. Pamiętacie jej Ludowy Kościół Afrykański?

Złocony krzyż i sztandar z białą czaszką obeszły uprawne pole i znów

skierowały się w stronę półciężarówki.

Początkowo pochód skojarzył się Simeonowi z parodią dziewiętna-

stowiecznych badaczy Afryki: na czele biały człowiek niosący symbol
imperium, za nim kolumna chudych czarnych postaci. Potem nastąpiło
przesunięcie i ujrzał... zmaltretowaną średniowieczną krucjatę. Wyprawę
nie rycerzy i panów, ale ludzi głodujących i chorych, płonących ślepą
wiarą. Jakby wyszła z rogu jakiegoś upiornego obrazu Hieronima Boscha.
Krucjata dziecięca. Krucjata niewinnych i skrzywdzonych.

– Czego chcecie? – huknął Woltjer. – Znam cię, Frensch. Co tu ro-

bisz?

Brodacz przekazał krzyz ze sztandarem idącemu za nim Afrykaninowi,

który uchwycił go i z determinacją wbił w ziemię. Większość wędrowców
przykucnęła wyczerpana. Stephen Ambola i Frensch podeszli.

– Odłóżcie te cholerne strzelby. Kogo chcecie zabić? My wam nic nie

zrobimy.

– Bantu nie mają prawa tu przebywać. Tu jest Państwowe

Gospodarstwo Doświadczalne. Nie możemy ryzykować, że nam stratują
zbiory swoimi brudnymi nogami. Zabierz ich stąd, Frensch.

– Jakie to ma znaczenie? – wykrzyknął Ambola. – Stare spory!

Zapomnijcie o nich, mamy dla was Nowinę, prawda? – zwrócił się do
Frenscha.

– Przecież mamy ją stale przed oczami! – Frensch trącił butem ludzką

czaszkę, a potem niedbałym ruchem wskazał szyderczo barwne kurtyny
falujące nad mknącymi chmurami.

– Nowina? Jaka nowina? – Simeon poczuł przemożną ciekawość.

Gotów był uwierzyć prawie we wszystko w tej dolinie szkieletów, w obli-
czu tego anachronicznego pochodu obdartych ludzi. Fanatyków. Tak, nie-
wątpliwie. Ale czy wymyślili jakieś Lepsze wyjaśnienie niż on sam? Albo
Papież, który wraz z Kolegium Kardynałów i masą wiernych schronił się
przed rentgenowską burzą pod grubymi murami Watykanu.

background image

Ogłoszona w trzy miesiące później encyklika "In Hoc Tempore Mortis"

była dokumentem bardziej pojednawczym niż żałobnym. Proponowała
środki łagodzące w okrutnej sytuacji. Pobożne życzenia dla FAO i innych
agencji międzynarodowych. Był to program na przeżycie, a tymczasem
cały dylemat teologiczny pozostawał nietknięty: dlaczego i skąd zezwo-
lenie Boga, żeby tylko jedna dziesiąta jego owczarni, w zasadzie górne
dziesięć procent bogatych i białych, przeżyła, podczas gdy dziewięć dzie-
siątych ubogich i cichych zginęło. Dlaczego i skąd ta przeróbka ucha igiel-
nego w taki sposób, żeby bogacze mogli przez nie przejść z całym dobyt-
kiem, zostawiając głodujące hordy za murami miasta na pewną śmierć?

Ten wychudzony Afrykanin w podartej koszuli i zdartych plasty-

kowych klapkach wpatrywał się w Simeona płonącymi, inteligentnymi
oczami.

– Przynoszę nowiny tym, którzy cieszą się, że przeżyli! – zaintono-

wał. – Oni nie przeżyli. Oni zostali przeklęci przez Boga. Tak samo wy, jak
i my. Wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci, którzy dziś chodzą po Ziemi,
to dusze przeklęte. Bóg zabrał do siebie zbawionych i zostawił wyklętych.
Jako Bóg Miłosierny zabrał bardzo, bardzo wielu. Wszystkich, których
mógł zbawić. Ale jako Bóg Sprawiedliwy nie mógł zbawić wszystkich.
Wszyscy, którzy dziś żyją, to ludzie, których zbawić nie mógł. W żaden
sposób.

– Zamknij się, Ambola – warknął Woltjer, ale Ambola nie miał takiego

zamiaru.

– Kim jesteście, dusze przeklęte?
– Jesteśmy zespołem z Organizacji do spraw Wyżywienia i Rolnictwa

ONZ – odpowiedziała Andrea Diversley przymilnie.

– To Południowa Afryka jest teraz członkiem ONZ? Proszę, jakie

cuda! Wszystkie cuda piekła!

– Jesteśmy botanikami, zajmujemy się genetyką roślin.

Napromieniowane nasiona...

– Ha! Uprawiacie piekielne ugory. Tracicie tylko swój czas, piękna

pani.

Woltjer wymierzył Amboli cios kolbą karabinu, ale ten zręcznie usko-

czył.

background image

– Uniżenie przepraszam, baas. Zapomniałem, że w piekle jest jeszcze

policja.

– Słuchajcie, potępieńcy, Nowiny, której się dowiedziałem – przerwał

Frensch. – Spójrzcie na zbawionych w niebie, widać ich nawet w dzień.
– Tu dźgnął palcem w niebo, wskazując przerażające całuny chwały nad
barankami chmur.

– Tak – szepnął z przestrachem Simeon. – Teraz widzę.
– Simeon! Co ty wygadujesz?
– Ja naprawdę widzę. Papież się myli. "In Hoc Tempore Mortis" jest

tak niezadowalające. Chociaż idziemy doliną śmierci...

– Czy nie widzisz, potępieńcze, że idziemy doliną życia? Życia tych

dusz w górze. Ich błogosławione życie rzuca cień swojej chwały na nas,
tutaj w dole.

– Więc zjonizowane cząstki to dusze, czy tak? – roześmiał się z wyż-

szością Szwed. – Czegoś takiego jeszcze nie słyszałem. W takiej sytuacji
można się spodziewać, że różne kulty mesjanistyczne będą wyrastać jak
grzyby po deszczu, ale my, przyjacielu, my mamy do wykonania swoją
pracę.

Frensch zmierzył Szweda spojrzeniem.
– To nie jest kult mesjanistyczny, potępieńcze, bo nigdy już nie bę-

dzie żadnego Mesjasza. Mesjasz przyszedł, zabrał swoich i odszedł. Nas
zostawił. Ale autorytet Jego Kościoła trwa nadal, nie ma powodu, żeby
kwestionować naszą wiarę. Tyle, że teraz nie jest to wiara w zbawienie,
lecz wiara w potępienie. Kościół Odrzuconych. Zbielała czaszka spadająca
z krzyża. Musimy więc iść i budzić ludzi tak zadowolonych, że przeżyli,
podczas gdy w istocie zostali zważeni, policzeni i odrzuceni.

– Kościół Odrzuconych, tak, to ma sens – mruknął Simeon. – W prze-

ciwnym razie Bóg postępowałby nielogicznie. Okazałby niesprawiedli-
wość. A to jest niemożliwe.

Frensch podszedł i objął Simeona.
– Witaj w gronie potępionych, bracie. Pomóż głosić Słowo. Musimy

teraz pójść do miast i innych krajów, żeby nieść potępionym nowinę o ich
potępieniu.

background image

– Simeon! – wtrącił się Szwed. – To jest jeszcze głupsze niż demon-

stracje poczucia winy w wykonaniu Andrei.

Angielka rzuciła mu mordercze spojrzenie i przywarła do hinduskie-

go genetyka.

– To była po prostu klęska naturalna, nie widzisz tego? – ciągnął

Szwed. – Taka, jakie zdarzały się już w przeszłości. Na przykład dinozau-
rom. Tyle że my, w odróżnieniu od wielkich gadów, potrafimy rozumieć i
kształtować własną przyszłość! Na tym polega bycie człowiekiem.

Simeon potrząsając głową odmawiał zgody.
Te ich nowe zasiewy były tylko kroplą w oceanie ogólnej dewastacji

Ziemi... w dolinie suchych kości, podczas gdy cisi i pokornego serca zo-
stali zabrani do Nieba, gdzie przemienili się w te roztańczone, upiorne,
piękne welony wysoko nad chmurami. Ten symbol potępienia zatknięty
w spękaną ziemię: złocony, drewniany krzyż z powiewającą chorągwią,
ta biała czaszka na tle czerwieni piekielnych ogni, które palą, lecz nie spa-
lają... I ci obdarci, żarliwi rozbitkowie-krzyżowcy!

Oto była ostatnia krucjata, krucjata absolutnej wiary i absolutnej roz-

paczy.

Ogłupiały Woltjer potrząsnął głową jakby miał uszy pełne wody.

Podniósł strzelbę, ale nikt nie zwracał na niego uwagi.

Andrea zawisła na szyi Hindusa i wpiła mu się w usta na oczach

Afrykanów i Afrykanerów.

Gunnar Marholm zamknął się w zimnej północnej twierdzy swojego

umysłu, patrząc niewidzącymi oczami na kości rozsypane po afrykańskiej
ziemi.

Nad chmurami pląsała tęcza radosnych barw.
W ciszy słychać było tylko lekki poszum wiatru. Ani śladu ptaka lub

zwierzęcia.

– To nie powinien być Syriusz – wystękał major Woltjer rozglądając

się zmrużonymi oczami, ze strzelbą gotową do strzału, choć znikąd nie
groziło żadne niebezpieczeństwo. Cisza połknęła jego słowa jak krowa
muchę.

background image

Kościół Potępionych w milczeniu siedział w kucki jedząc i odpoczy-

wając.

Frensch i Ambola wrócili na miejsca przy swojej chorągwi.
Wiał wiatr.
Roztańczone płomienie na niebie, fiolet, zieleń i czerwień.
I pustka Ziemi.

+ + +

Przełożył Lech Jęczmyk

background image

Transatlantycki maraton pływacki

Najdłuższy dystans pokonany kiedykolwiek przez istotę ludzką wy-

nosi 1826 mil, z biegiem Missisipi. Było to w roku 1930. Jednakże w tym
przypadku pływakowi Fredowi P. Newtonowi z Clinton w Oklahomie
nie chodziło o ustalenie rekordu prędkości. Dwudziestosiedmioletni Fred
spędził w wodzie 742 godziny w ciągu blisko sześciu miesięcy. Jego śred-
nia prędkość wynosiła nieco poniżej dwóch i pół mili na godzinę.

Z kolei w 1981 roku doszło do przepłynięcia najdłuższego dystansu

bez odpoczynku. W tym to roku czterdziestoletni Richard Hoffman poko-
nał 299 mil płynąć bez przerwy z biegiem rzeki Parany w Argentynie. (W
Paranie nie ma piranii.) Spędził on w wodzie osiemdziesiąt siedem i pół
godziny. Jego średnia wynosiła trzy i pół mili na godzinę.

Jednakże, zarówno Fred jak i Ricardo płynęli z prądem rzek. Oceany

to zupełnie inna sprawa.

Rekordzistą oceanicznym jest Walter Poenish senior z USĄ. W 1978

roku przepłynął on sto dwadzieścia dziewięć mil z Kuby na Florydę w
równe trzydzieści cztery i pół godziny. Sześćdziesięcioczteroletni Walter
używał płetw i płynął w klatce przeciwko rekinom.

Przypomnijmy jeszcze jeden rekord: w pływaniu na wytrzymałość.

Rekord kobiecy należy do Myrtle Huddleston. W 1931 roku spędziła ona
w basenie ze słoną wodą na Coney Island osiemdziesiąt siedem i pół go-
dziny. Wśród mężczyzn rekordzistą jest Charles "Zimmy" Żibbelman, ka-
leka bez nóg, który wytrzymał sto sześćdziesiąt osiem godzin w basenie w
Honolulu w 1941, w roku Pearl Harbor.

Tyle tytułem wstępu przed przejściem do opisu największych spor-

towych zawodów w dziedzinie sportów wodnych jakie kiedykolwiek
przedsięwzięto: transatlantyckiego maratonu pływackiego w roku 1990.

Jako zastępca koordynatora tego ambitnego i heroicznego projektu,

mam zamiar bronić zarówno koncepcji wyścigów, jak i sposobu w jaki
zostały rozegrane. Z dumą zwracam się w stronę starożytnego, pante-
onu olimpijskiego, obdarzającego laurami sławy tych, którzy dokonywali

background image

nadludzkich wyczynów bez względu na cenę. Zwracam się także do wy-
imaginowanego Sądu Historii, w którego ławach zasiadają zmarli – ofiary
głodu, nieszczęść, chorób, wojen, nikczemności. Ponieważ jak wszyscy
wiemy, celem wyścigu pływackiego przez Atlantyk było zgromadzenie
funduszów na rzecz ofiar wieloletniej suszy w nieszczęsnych krajach gra-
niczących z Saharą.

Trasa z nomen omen Cape Race (Przylądek Wyścigów) w Nowej

Funlandii do dowolnego miejsca w Europie.

Zimny prąd labradorski powinien przenieść zawodników szybko na

południe do Golfsztromu. Z kolei ten ciepły prąd powinien skierować pły-
waków w kierunku Irlandii. Dystans: w przybliżeniu 2450 mil.

Przyjmując średnią prędkość dwie mile na godzinę przez czterna-

ście godzin dziennie, zawodnicy powinni pokonać planowaną odległość
w ciągu trzech miesięcy. Poza pierwszym tygodniem lub dwoma, kiedy
potrzebne będą gumowe stroje chroniące przed zimnem, temperatura nie
powinna stanowić problemu.

Oczywiście były też inne sprawy sporne, których rozwiązanie zajęło

rok wstępnych dyskusji.

Czy zawodnicy muszą spędzić cały czas w wodzie? Jeść w wodzie?

Wydalać w wodzie? Jeżeli tak, to w jaki sposób? Pływając nago? Czy mają
spać w wodzie, używając kamizelek ratunkowych lub gumowych ponto-
nów?

Tutaj pojawiła się kwestia "robaczywienia", według wyrażenia ukute-

go przez pewnego złotoustego dziennikarza. Ciało zanurzone przez długi
czas w wodzie przybiera wreszcie purchlasty, jak u zarażonych trądem,
wygląd; skóra staje się chora. Kiedy doda się do tego skutki dziewięćdzie-
sięciodniowej zerowej grawitacji – obrzmiali pływacy po dotarciu do celu,
mogliby z trudem wyczołgać się na brzeg jak nadęte larwy, co trudno by-
łoby nazwać przyjemnym widokiem.

Stało się oczywiste, że zawodnicy powinni spać na pokładach stat-

ków pomocniczych, a ponieważ pływacy mogą znajdować się o wiele mil
morskich od siebie, każdy z nich będzie potrzebował osobnego statku, z
bezstronnym sędzią na pokładzie – by mieć pewność, że statki przez noc

background image

nie zmieniły pozycji – co łatwo sprawdzić przy systemie nawigowania za
pomocą satelity.

Następnie poruszono kontrowersyjną kwestię, czy można wykorzy-

stać płetwy. Walter Poenish ich używał. Dlaczego wszyscy zawodnicy nie
mieliby mieć identycznych w rozmiarze i kształcie płetw? Płetwy napraw-
dę mogły okazać się jedynym sposobem, żeby zawody nie przeciągnęły
się poza okres trzech miesięcy. Pływacy mogli napotkać sztormy. Na góry
lodowe zmuszające ich do zmiany kursu. Gdyby zawody przeciągały się
ponad trzy miesiące, jesień zaczęłaby zmieniać się w zimę i Atlantyk stał-
by się zabójczy. Z drugiej jednak strony, co by było, gdyby do zawodów
zgłosił się jakiś beznogi "Zimmy" Zibbelman?

A co z chrapami? Tak długi czas stałego uderzania przez fale może

spowodować zniszczenie tkanki lub uszkodzenie mózgu.

Może więc płynąć cały czas z twarzą pod wodą jak ryba? Ale to z

kolei mogłoby powodować deprywację sensoryczną (co i tak mogło wy-
stąpić), a w rezultacie halucynacje i obłęd. Pływacy mogliby skończyć w
przekonaniu, że są dorszami.

W roku 1989 odbyła się wielka konferencja w stolicy Liberii Monrowii;

specjalnie wybrano na miejsce spotkania Trzeci Świat, żeby podkreślić fi-
lantropijny cel zawodów. Konferencja trwała miesiąc i uczestniczyły w
niej wszystkie zainteresowane strony: Federacja Olimpijska, organizacje
pływackie, delegaci Ministerstw Sportu z poszczególnych krajów, re-
prezentanci międzynarodowych firm sponsorujących wyścig takich jak
Hoffmann-LeRoche, Union Carbide, Nestles i Philip Morris, Inc.

Stopniowo dopracowywano ostatnie szczegóły. Maksimum stu za-

wodników. Dla każdego statek pomocniczy z urządzeniami telewizyjny-
mi, żeby akwanauci mogli udzielać wywiadów w czasie kiedy nie znaj-
dują się w wodzie. Aparatura sonarowa wykrywająca rekiny. Zasady na
wypadek spotkania z górami lodowymi i meduzami. Kierowanie statków
handlowych i wojennych z dala od trasy zawodów. Wynajęcie supertan-
kowca jako bazy dostawczej i szpitalnej, z pokładem wykorzystanym na
lądowisko , dla dziesięciu helikopterów, wyposażonych w urządzenia do
filmowania z powietrza. I wiele innych – włącznie z międzynarodowym
totalizatorem sportowym do oceny dziennej stawki zawodników. Data

background image

startu wyścigu: pierwszy czerwca 1990 roku, dokładnie w rok od zakoń-
czenia konferencji w Monrowii. To wystarczający czas na przygotowania,
wybór zawodników i trening.

Wbrew romantycznej arturiańskiej nazwie, Nowofundlandzki

Półwysep Avalon – zakończony Cape Race jest zazwyczaj zimnym, wiecz-
nie wilgotnym miejscem. Jednąk 1. czerwca 1990 roku potrzeba by pędzla
Raoula Dufy'ego, by oddać scenerię brzegu: ciągnąca się na milę zapora
tratw, pontonów i setek statków pomocniczych z flagami swoich zawod-
ników, pole namiotów i markiz wesołych jak na średniowiecznym turnie-
ju; helikoptery niby ważki brzęczące ponad głowami; jaskrawo czerwono-
żółty sterowiec z armatką startową sterczącą z gondoli.

Pozwólcie mi przedstawić, tak jak to robią sprawozdawcy sportowi,

tych pływaków, którzy mieli się okazać najlepsi w najbliższych tygo-
dniach.

Ale nie. Poczekajmy.
Na Nowofundlandach indywidualność tych zawodników, ich jed-

nostkowe lub narodowe charaktery ukryte były pod kostiumami płetwo-
nurków (identycznymi, poza jaskrawymi numerami na ramionach).

Pozwólmy więc, by padł strzał. Pozwólmy, żeby naszych stu pły-

waków ruszyło do wody. I przenieśmy się do tego ranka, kiedy statki
pomocnicze liderów opuściły Zimny Prąd Labradorski i znalazły się w
Golfsztromie; a nasi mistrzowie po raz pierwszy pojawili się wcześnie
rano na pokładzie, już nie pokryci czarną gumą, ale tylko we własnych,
dobrze pokrytych tłuszczem skórach, na płetwiastych stopach i w kostiu-
mach pływackich.

Proszę pozwolić mi na przedstawienie najelegantszego z pływaków,

monsieur Jean-Pierre Bouvarda, z jego cienkim, podkręconym, nawo-
skowanym wąsem i w długim, trójkolorowym trykocie, jaki noszono w
Deauville około 1890 roku.

I twardego; ale zawsze grzecznego i niewzruszonego kapitana hono-

rowego Jima Turville-Hamiltona, dżentelmena atletę i oficera Brytyjskich
Specjalnych Sił Powietrznych, którego pasiaste kąpielówki ozdobione są
wzorem w parasole.

background image

I "pływaka Zenu", Toshiro Tanakę z wytatuowaną opaską kamikaze i

amputowanymi uszami, żeby poprawić opływową linię ciała.

I "pływaka marksisfowsko-leninowskiego", z małej Albanii, towa-

rzysza Zuga, mającego przypięty klamrą do brwi mikrofilm z wydaniem
dzieł wybranych Stalina i przemówień Enwera Hodży. Poprzez tłumacza
towarzysz Zug ogłosił, że pozostanie na zawsze na wojennej ścieżce z re-
wizjonistyczną pływaczką z ZSRR, uroczą Anastazją Dimitrową i asem
pływackim neokapitalistycznych Chin, Ki Bingo.

Następnie jest "pływaczka Jezusa chodzącego po wodzie", oślepia-

jąco piękna czempionka pięcioboju SallyAnn Johnson, była modelka z
Playboya i podobno dziewica z przyczepionym do dekoltu mikrofilmem
z Biblią. Sponsorowana przez Kościół Chrześcijańskich Większości, płynie
na chwałę Pana.

I kto mógłby przeoczyć Leilę Fouad z Fundamentalistycznej Jamharyi

Islamskiej, pokrytą w zastępstwie chadoru i yaszmaku czarną wazeliną?
Każde jej wyjście z Atlantyku do namiotu na pokładzie łodzi musi być
osłonięte siedmioma welonami. Pięć razy dziennie przez megafon z głów-
nego masztu rozlega się wezwanie do modlitwy i Leila przez minutę uno-
si się bez ruchu, z głową w kierunku Mekki.

Do Golfsztromu dopłynęło w sumie dziewięćdziesięciu sześciu pły-

waków, ale my skoncentrujemy uwagę na tych ośmiu: Fouad, Johnson,
Ki, Dimitrowa, Zug, Tanka, Tuiville-Hamilton i Bouvard. (A może powin-
niśmy także dodać imię Rene Armanda z Genewy; choć z innych powo-
dów).

Znowu dokonajmy skoku o dalsze sześć tygodni. Nasi czempioni wy-

sunęli się daleko do przodu. Pięćdziesięciu innych pływaków rozciągnęło
się wzdłuż wielu mil po wodach Atlantyku.

Do tego czasu ponad czterdziestu odpadło, padając ofiarą zmęcze-

nia, halucynacji, anomii, rozpaczy, a w jednym przypadku szaleństwa.
Zdarzyły się trzy wypadki śmiertelne: utonięcie, atak serca i co dziwniej-
sze, śmierć z przechłodzenia. Jeden z pływaków zniknął w sposób niewy-
tłumaczalny.

background image

Większość zawodników, która przetrwała, utrzymywała się na kur-

sie, chociaż nie wszyscy. Nowozelandczyk skręcił na południe ponie-
siony przez południową odnogę Golfsztromu. W końcu Północny Prąd
Równikowy zabierze go z powrotem na Karaiby, to znaczy, jeżeli przeży-
je. Duńczyk zaś nie wpłynął wystarczająco głęboko w Golfsztrom, którego
północna odnoga niesie go teraz bezlitośnie w stronę Grenlandii.

Wyjątki z wywiadów:
L e i 1 a F o u a d: "Niosę wodę przez pustynię. Nie, nie tak. Niosę

wodę do pustyni. Do wielkiej pustyni Sahary, gdzie ludzie umierają z pra-
gnienia. Każda przepłynięta mila jest kolejną milą wody dla spieczonych
gardeł. Jestem Beduinką: każdej nocy rozpinam swój namiot na innej fali,
ale gwiazdy są te same!"

Ki: "Mao przepłynął Żółtą Rzekę. Tysiąc rąk przesunie górę. Ocean

podda się tysiącom pociągnięć ramion".

D i m i t r o w a: "Nadzieja, energia, chwała dla przyszłości, uścisk dłoni

ponad wodą. Gdybym była baleriną, przetańczyłabym po wierzchołkach
fali. Są rozległe jak stepy. Jestem trojką pędzącą w stronę radości".

J o h n s o n: "Dziękuję Panu za moje muskuły, dziękuję McDonaldowi

za dobre proteiny. Gdybym nie była dziewicą, czułabym się jak Samson,
któremu obcięto włosy. Mówię wam, każda kolejna fala to nowy pas na
fladze wolności. Każde uderzenie mojego serca jest modlitwą".

T u r v i 11 e – H a m i 1 t o n: "Nie chcę podbijać własnego bębenka,

ale czuję się trochę jak kapitan Scott czy sir Edmund Hillary".

B o u v a r d: "La question natatoire est, au fond, une question pheno-

menologique ou 1'on s'adresse a notre univers fluide contemporain".

T a h a k a: "Cząsteczka: ja. Fala: coś. Razem: byt.
Śmierć lub splendor.
Z u g: "Śmierć pływającym psom".

background image

Podczas ostatniej dekady na Saharze wskutek suszy umarło szacun-

kowo piętnaście do trzydziestu milionów ludzi. Od chwili gdy narodziła
się idea zawodów do momentu dopłynięcia zawodników do środkowe-
go Golfsztromu zginęło prawdopodobnie kolejnych trzysta tysięcy dusz:
dziewięć procent, można powiedzieć, od całości śmiertelnego zadłuże-
nia.

Ale nie te liczby pasjonują obecnie mass media. Hazardowanie się po-

stępami naszych czempionów osiągnęło chorobliwe szczyty. W grę wcho-
dziły ogromne sumy, a pięć procent wszystkich pieniędzy stawianych na
zawodników przeznaczonych było na Fundusz Sahary.

Można bez przesady powiedzieć, że sumy przechodzące z ręki do

ręki dorównywały obrotom na giełdzie światowej i na międzynarodo-
wym rynku walutowym – ze względu zaś na emocjonalne, narodowe i
ideologiczne implikacje rywalizacji Sally-Ann, Toshiro czy Anastazji (plus
interwencje spekulantów), zaczęły one powodować znaczne fluktuacje na
rynkach walutowych różnych krajów.

Dlatego na przykład powtarzające się skurcze i gorączka Rene

Armanda, sponsorowanego – przez główne banki szwajcarskie, spowodo-
wały lawinowy spadek wartości franka szwajcarskiego. Na nieszczęście
cały Fundusz na rzecz Sahary trzymany był właśnie we frankach szwaj-
carskich, uważanych przedtem za równie niewzruszone jak północna ścia-
na Eigeru. Połowa zebranych pieniędzy stopniała jak śnieg w słonecznej
dolinie. Ale nie śmieliśmy wycofywać ich zbyt pośpiesznie.

Dzień sześćdziesiąty piąty: nieprzyjemny incydent. Towarzysz Zug

dogonił Anastazję Dimitrową i zaczął napastować ją w wodzie. Zanim
łódź pomocnicza zdołała interweniować "Dżentelmen Jim", który płynął
przed nią tylko w niewielkiej odległości, usłyszawszy jej krzyki rycersko
zawrócił, żeby pośpieszyć Rosjance z pomocą.

Później wyszło na jaw, że ojciec Jima Turvill-Hamiltona zamieszany

był w powojenną intrygę zorganizowaną przez Brytyjczyków, a mającą na
celu destabilizację nowego komunistycznego rządu w kraju Zuga. Albion
przeciwko Albanii.

background image

Natychmiast zaczęły się rozmowy na temat dyskwalifikacji: Jim wy-

stąpił o ukaranie Zuga, Zug – Jima i Anastazji, Anastazja – Zuga. Robiono
porównanie z rzekomym podstawieniem nogi amerykańskiej biegaczce
Mary Decker podczas olimpiady w 1984 roku przez eks-południowoafry-
kańską studentkę nauk politycznych, Zolę Budd, które wywołało falę pro-
testów przeciwko apartheidowi wzdłuż i wszerz Ameryki; mogłyby być
one znacznie poważniejsze, gdyby Mary Decker była czarna.

Mimo że tyle czasu spędziliśmy przygotowując się na różne możli-

we wypadki nie ustaliliśmy zasad, jakie powinny znaleźć zastosowanie w
przypadku nieprzyzwoicie zachowujących się wobec siebie zawodników
na terenie eksterytorialnego przecież oceanu.

Zug płynął dalej na czele.
Jim i Anastazja płynęli przez pewien czas ręka w rękę, ku zgorszeniu

Sally-Ann Johnson.

Monsieur Bouvard określił zdarzenie jako "un crime passionel poli-

tique".

Leila Fouad założyła ogromne czarne gogle.

Dzień siedemdziesiąty: kapitan Turville-Hamilton ogłosił swoje za-

ręczyny w wodzie z Anastazją Dimitrową: funt brytyjski spadł z 50 do
35 centów. Spekulanci zaczęli spekulować na temat możliwości przyszłej
wartości negatywnej dla funta, gdzie, jeden funt szterling miałby wartość
(powiedzmy) minus pięciu centów amerykańskich. Pozostający przez
długi czas u władzy konserwatywny rząd brytyjski ogłosił, że pozostaje
niewzruszony. Wreszcie pojawiło się ekonomiczne narzędzie pozwala-
jące zlikwidować zadłużenie narodowe. Rząd USA również może chcieć
je zastosować, ze względu na swój deficyt budżetowy wynoszący trylion
dolarów.

Dzień siedemdziesiąty trzeci: towarzysz Zug zaatakował prze-

ganiającą go Leilę Fouad, podpływając blisko i zdzierając z niej czarne
gogle, w trakcie modlitwy. Nastąpił błyskawiczny jednostronny atak

background image

nuklearny Fundamentalistycznej Jamharyi Islamskiej na ojczyznę Zuga.
W jego wyniku towarzysz Zug pozostał jedynym żyjącym Albańczykiem.
Niewzruszony Zug ogłosił (przez tłumacza), że dopóki choć jeden czło-
nek prawdziwej Albańskiej Partii Komunistycznej pozostaje przy życiu,
Lenin, Stalin i Enwer Hodża są w bezpiecznych rękach.

Dzień osiemdziesiąty: prawdopodobnie z powodu efektów ubocz-

nych amputacji uszu (zmysł kierunku uszkodzony przez pasożyty?)
Toshiro Tanaka zaczął pływać w kółko.

T a n ą k a: "Morza, wodna sfera w przestrzeni; nie ma lądu, linia pro-

sta biegnie wskroś, nie w poprzek!" Następnego dnia Tanaka zanurkował
jak lśniąca foka; i więcej się nie wynurzył.

Jen także poszedł w dół. Na nieszczęście Fundusz na rzecz Sahary

został przeniesiony w tajemnicy z franków szwajcarskich na jeny.

Jednakże kapłani Zen stwierdzili, że Tanaka wypłynął na powierzch-

ni morza japońskiego. Jen poprawił się lekko, po czym poszedł na dno.

Ponieważ wszystkie główne waluty fluktuowały zgodnie z wynika-

mi zawodów, to co pozostało z Funduszu (na dzień dzisiejszy) zostało
pospiesznie przetransferowane na rachunki różnych pomniejszych walut
przez dziwaczejącego z dnia na dzień głównego księgowego. Pieniądze
dla Trzeciego Świata powinny być trzymane w bankach Trzeciego Świata,
wyjaśnił. Stąd jego nagłe zaufanie do wietnamskiego donga, kolumbijskie-
go peso (niestety, w Kolumbii rozpoczęła się wojna domowa), tureckiego
lira (natychmiastowa hiperinflacja) i malawijskiego banda (przewrót woj-
skowy),

Dzień osiemdziesiąty piąty: na głowie Sally-Ann Johnson przysiadła

na chwilę irlandzka mewa, jak gołąbek z arki.

Dzień dziewięćdziesiąty: Ki Bingbo wyszedł na brzeg w Connemara,

w Zatoce Ballyconneely i złożył samokrytykę.

background image

Towarzysz Zug pojawił się jako drugi, w godzinę później i wkrótce

w, tajemniczych okolicznościach zniknął w szeregach IRA.

Sally-Ann Johnson dopłynąwszy do brzegu oświadczyła, że ponie-

waż Connemara nie wydaje się być terytorium amerykańskim, ona nie za-
mierza postawić na nim ani jednego palca. Odwróciła się z powrotem do
morza, by popłynąć do ojczyzny. Nuklearna szpiegowska łódź podwodna
marynarki USA ujawniła się w końcu, żeby zapędzić ją na brzeg.

Leila Fouad także odmówiła dotknięcia tej ziemi – zamieszkałej

przez niewiernych i przesiąkniętej alkoholem. Monsieur Bouvard stanął
na plaży w County Elare, wypił szampana, wypalił gauloisa i zacytował
Kartezjusza. (Płynę, więc jestem).

Kapitan Turville-Hamilton z galanterią przeprowadził swą sowiecką

narzeczoną na brzeg, omijając skały (możecie zobaczyć zrealizowany póź-
niej film o młodej parze, ulubieńcach świata. W rolach głównych Anastazja
i amerykański aktor, niezwykle podobny do Turville-Hamiltona, z którym
wkrótce uciekła, by później powrócić stęskniona za ojczyzną do Rosji.
(Tytuł: "Rydwany Wody").

Niestety, okazało się że poza ulokowaniem uszczuplonego Funduszu

w dziwacznych walutach, księgowy sprzeniewierzył duże sumy i zniknął
bez śladu.

Kiedy, nie bez kłopotów, szczątki funduszu zostały wydobyte z mia-

sta Ho Szi Mina, Bogoty, Ankary i Lilongwe, wszystkie ogromne rachunki
zapłacone i nagrody rozdane, okazało się, że nic nie zostało.

To nie powinno nas zniechęcać! Zasada była słuszna. Powinniśmy

myśleć nawet bardziej ambitnie. Na większą skalę.

Jeżeli można przepłynąć Atlantyk, to dlaczego nie może być pokona-

ny większy, ale za to cieplejszy Pacyfik?

Żeby udzielić tak potrzebnej pomocy narodom Sahary, proponuję

zorganizować Wielkie Zawody Pływackie na Pacyfiku! Susza w Afryce
trwa dalej. Sahara rozprzestrzenia się z roku na rok. Mamy wystarcza-
jąco dużo czasu, by zorganizować jeszcze większe międzynarodowe za-
wody. Już widzę oczami wyobraźni trasę z Kalifornii via Północny Prąd
Równikowy do Filipin (tylko 8700 mil), albo z Punta Parinas w Peru, dro-
gą wyznaczoną przez Południowy Prąd Równikowy do Nowej Gwinei

background image

(oltało 9200 mil). Krótsza droga zabrałaby około 310 dni, co wydaje się
zupełnie rozsądnym przedziałem czasu – mieści się w jednym roku.

Oczywiście potrzebne będą klatki przeciwko rekinom. Muszą zostać

specjalnie zaprojektowane, żeby, były odpowiednio duże i zapewniały każ-
demu z pływaków poczucie całkowitej wolności i przestrzeni. Śmieszne~
byłoby przepływać ogromny Pacyfik w małej klatce! Już widzę je, dwa
razy dłuższe i szersze od olimpijskiego basenu pływackiego, i wysokie na
sto jardów (na wypadek ogromnych fal) wystające przed dziobami łodzi
pomocniczych. Wykonanie ich jest całkowicie możliwe dzięki technikom
wypracowanym przy konstruowaniu morskich wież wiertniczych.

W okresie 300 dni zawodnicy prawdopodobnie rozproszą się bardziej

niż stało się to na Atlantyku. Nawet ci z czołówki mogą się znaleźć jeden
od drugiego na odległość pół, a nawet całego dnia. Czy to może zmniej-
szyć zainteresowanie światowej widowi? Bardzo w to wątpię.

Marzy mi się coś wielkiego. Czy nie można by pewnego dnia opłynąć

całego świata?

+ + +

przekład : Dorota Malinowska

background image

Okna

– Skąd się wzięły Okna, Danny?
– Wiadomo, z Marsa.
-Wyprawa Venturera znalazła je na Marsie. Ale jak przypuszczasz,

skąd się tam wzięły?

– Tato, czy mogę dostać Okno na urodziny?
– Jak mi odpowiesz...
– Wiesz, że nikt tego nie wie. – Spróbuj zgadnąć.
– Może robili je Marsjanie.
– Jacy Marsjanie, Danny?
– Może Okna to są Marsjanie!
– To skąd się biorą mali Marsjanie?
– Odłamuje się jedno Okno i ustawia się je w ziemi. Z niego wyrasta

drugie Okno pod kątem, e-e-e, czterdziestu pięciu stopni. Potem z dru-
giego wyrasta trzecie Okno, co tworzy triadę. Triada Okien jest jak wielki
pryzmat pusty w środku.

– I co wtedy?
– Nic. Póki się nie oderwie jednego Okna, żeby zacząć od nowa.
– Zatem, żeby Okna się rozmnażały, potrzeba interwencji z ze-

wnątrz.

– Jak z pszczołami zapylającymi kwiaty.
– Niezupełnie. Potrzebna jest istota, która jest ciekawa, zachłanna i

ma ręce.

– Albo macki. Albo kleszcze. Może pradawni Marsjanie byli...
– Ośmiornicami? Krabami?
– To głupie!
– Okna też nie mają wielkiego sensu, Danny. Chyba że zostały zosta-

wione na Marsie specjalnie po to, żebyśmy je znaleźli.

background image

– Może wyrosły z marsjańskiej gleby same z siebie, jak olbrzymie

kryształy?

– Zaledwie kilka lat temu było tylko sześć triad. Teraz na Ziemi są ich

miliony i nadal je rozmnażamy.

– Ogrodnicy też rozsadzają rośliny, żeby je rozmnażać.
– Ale to nie są rośliny. Nie wiemy, co to jest.
– Jeżeli myślisz, tato, że to są najeźdźcy, to jesteś paranoik. Okna nie

mogą nic robić bez nas. Nasz nauczyciel mówi, że z tego powodu nie mogą
być maszynami von Neumanna.

– Co to za maszyny?
– Takie, które mogą się rozmnażać. Od nazwiska Johna von Neumanna,

geniusza od komputerów. Przypuśćmy, że jakaś obca rasa chce opano-
wać wszechświat. Najprostszym sposobem byłoby rozesłać maszyny von
Neumanna do najbliższych układów gwiezdnych. Maszyny te z materiału
asteroid budowałyby swoje kopie. Część zostawałaby na miejscu, więk-
szość ruszałaby do następnych gwiazd. Te, które zostały, badałyby swoje
układy słoneczne i przesyłałyby informacje do swoich twórców, albo ma-
jąc wzorce DNA swoich twórców budowałyby żłobki i odtwarzały swoich
twórców. Ale Okna tylko stoją. Czy moglibyśmy i my mieć jedno?

– Nie, bo zrobiłyby się z niego trzy.

To jest kwintesencja przynajmniej setki takich rozmów, które Danny

ze mną przeprowadził, zanim mój opór wreszcie osłabł. Rząd nasz w swo-
jej mądrości postanowił, że każda osoby prywatna może posiadać Okna,
jeżeli tylko wykupi licencję i ma skończone osiemnaście lat, jakby posiada-
nie Okna było odpowiednikiem prowadzenia samochodu albo kupowa-
nia alkoholu. Co prawda, system licencyjny pozwalał rządowi na kontro-
lowanie ilości Okien w kraju i ich lokalizacji – z wyłączeniem, oczywiście,
dzikich. Limit wieku, rzekomo dla ochrony wrażliwej młodzieży, był tu
dodatkową wymówką, która zresztą nie miała najmniejszego sensu, bo
dzieciaki miały aż nadto okazji, żeby gapić się na Okna. Okna były wszę-
dzie. Jestem przekonany, że rząd kierował się głównie chęcią pozyskania
dodatkowych pieniędzy. Podobno w osiemnastym wieku rząd brytyjski

background image

obłożył podatkiem zwykłe szyby okienne. Pamiątką tego są zamurowane
okna w różnych starych budynkach. Teraz mieliśmy podatek okienny w
nowej formie. Mnie to nie przeszkadzało. Potrafiłem, się oprzeć nalega-
niom Danny'ego przez lata.

Rzecz jasna, początkowo Okna były diablo drogie: rzadkie cuda z

Marsa. Po sześciu czy siedmiu latach widziało się Okna na każdym kro-
ku; chętne ludzkie ręce rozmnożyły je i cena ich odpowiednio spadła. Nie
sądzę, żeby widziało się zbyt wiele Okien w Mongolii Zewnętrznej albo
na Nowej Gwinei. Ale większość miejsc na Ziemi szczyciła się bogatym
plonem Okien – prywatnych, publicznych, firmowych i innych.

"Tato, kiedy dorosnę, chcę być pomywaczem Okien!". To Danny, w

wieku ośmiu lat. W tamtym roku jego matka zginęła w wypadku samo-
chodowym. Danny widział wtedy Okno tylko raz na własne oczy, chociaż
w telewizji pokazywano je często i Danny wymyślił sobie, że skoro zwy-
kłe okna trzeba myć, to Okna z Marsa też wymagają mycia.

W pewnym sensie miał rację. W pierwszym okresie niektórzy spryt-

ni biznesmeni zbili fortunę wmawiając ludziom, że mycie marsjańskich
Okien wymaga szczególnych umiejętności i środków chemicznych. Teraz
właściciele po prostu zlewali je ogrodowym wężem. Okna nie ulegały za-
drapaniom i nie matowiały. Nie były też zbyt kruche, chociaż cegła rzuco-
na z odpowiednią energią mogła rozbić Okno i zniszczyć widok.

Widok...
Pamiętam, jakby to było wczoraj, że pierwszy. prawdziwy widok

przez marsjańskie Okno zobaczyliśmy z Dannym, kiedy on miał osiem
lat.

Owo Okno, które wówczas kosztowało jeszcze tyle co Rolls Royce,

było wystawione w domu towarowym Harrodsa i musieliśmy stać w ko-
lejce, żeby do niego podejść.

Wyglądało jak szklana tafla rozmiarów drzwi w mieszkaniu, z po-

grubioną podstawą na dole, wyrastającą ze skrzynki z ziemią. Z jednego
boku wyrastało z niego drugie, jeszcze ślepe i nie w pełni uformowane
Okno, czerpiąc materiał z gleby zapewne drogą osmozy, a może także

background image

z powietrza przesyconego aromatami świeżo palonej kawy, pasztetów z
dziczyzny i serów.

Widok w Oknie nie przedstawiał rozciągającego się za nim działu de-

likatesów, lecz krajobraz księżycowy: kratery i głazy, czarne jak noc cienie
i oślepiająco białe równiny pod rozgwieżdżonym niebem. Widok był nie-
zwykle realny. Zdawało się, że można wejść w ten księżycowy krajobraz
– tyle że nikt nie potrafił przejść przez Okno.

Ten księżyc z decydowanie nie był naszym księżycem, bo na niebie

wisiały dwa słońca. Jedno małe, oślepiająco błękitne, drugie wielkie, czer-
wone.

Z jego małą łapką w mojej dłoni krok po kroku przeciskaliśmy się z

Dannym przez tłum, obchodząc wokół Okno. Z drugiej strony widok był
inny. Pokazywał on łąkę zielonych mchów, otoczonych kępami drzewia-
stych paproci, których liśćmi kołysał wiatr. Cytrynowe oświetlenie, ba-
ranki chmur na niebie. Przelatują tłuste, włochate owady, przypominające
ogromne pszczoły.

Okno na obcy świat z obcym życiem.

W miarę jak Okna mnożyły się w ciągu następnych lat, przekonali-

śmy się o zakresie – i ograniczeniach – dostępnych nam widoków.

Wiele Okien pokazywało planety i księżyce pozbawione życia. Inne

pokazywały światy z roślinnością i istotami żywymi. Żadna z tych istot
żywych nie zdradzała objawów wysokiej inteligencji. Nigdy nie wypa-
trzyliśmy oznak cywilizacji, nawet w postaci ruin.

Czy niektóre Okna pokazywały obce cywilizacje? Czy takie Okna zo-

stały natychmiast przejęte przez władze? Mało prawdopodobne. Nowe
widoki pojawiały się nieustannie w nowo wyrosłych Oknach i tajemnicy
nie udałoby się utrzymać.

Pewna część Okien ukazywała obrazy Ziemi i ludzi. Bezludne kra-

jobrazy można było przypisać jakimś okolicom w Chinach, Kanadzie,
Argentynie lub Australii. Sceny z ludźmi można było umiejscowić dokład-
nie: winnica we Włoszech, stacja kolejowa w Japonii.

background image

Może po prostu jeszcze nie natrafiliśmy na widok obcej cywiliza-

cji. Może pierwszy taki widok znajdziemy po pięćdziesięciu milionach
Okien, albo po stu milionach. Czy to miała być zachęta? Przynęta mająca
nas skłonić do tworzenia coraz to nowych Okien?

Ludzie wciąż rozdzielali triady i osadzali każdą część osobno, żeby

je rozmnożyć.

– Zgoda, Danny, kupimy Okno.
Do tego czasu była na Marsie i wróciła druga ekspedycja. Venturer

Dwa nie znalazł nowych gniazd Okien ani nic innego, co wywołałoby po-
ruszenie na Ziemi, To prawda, że nie przeczesano drobiazgowo całego
Marsa, ale może na naszej bratniej planecie nie było już nic do odkrycia
poza skałami, piargami i pustkowiem.

Może kiedyś powstanie stała baza ludzi na Marsie, a może nie.
– Gdzie je ustawimy, tato?
– Przy tarasie. Wyrzucimy róże. Ale ograniczymy się do jednej triady,

zgoda? Nie będziemy ich rozsadzać.

– Wtedy nie można obejrzeć widoku z drugiej strony. – Można, tylko

trzeba skorzystać z drabiny.

Badania naukowe nad Oknami nie przyniosły, mówiąc oględnie, re-

welacji. Nie wiedzieliśmy nic o ich wewnętrznej strukturze, kiedy były
całe i demonstrowały widok.

Z drugiej strony można je było tłuc i topić – co niszczyło tę strukturę –

żeby analizować ich skład chemiczny. Składały się głównie z krzemu plus
inne pospolite pierwiastki. Widocznie potrafiły przekształcać materiał z
otoczenia w potrzebne im składniki we właściwych proporcjach. Co czy-
niło je zaiste niezwykłymi przedmiotami, tak niezwykłymi, że nauka nie
wiedziała, co z nimi począć.

background image

Dopóki żyła Ruth, pracowałem jako projektant wyposażenia domo-

wego. (Ruth została zabita przez ciężarówkę z przyczepą, która zarzuciła
na chodnik).

Zacząłem od kuchni, potem zacząłem robić łazienki. To ja zapro-

jektowałem Wielorybią Wannę w kształcie kaszalota (tylko mniejszą!). A
także wannę-krokodyla i wannę-hipopotama. Że nie wspomnę o kabinie
natryskowej Grota Nimfy. Po śmierci Ruth musiałem się zająć Dannym i
pracowałem na zlecenia w domu. Wymyśliłem totemowe kurtki z głowa-
mi zwierząt albo ludzi jak Hitler czy Yoko Ono. Projektowałem sedesy w
kształcie zwierząt z otwartymi paszczami. Siadało się na skraju paszczy
a na zakończenie opuszczało jęzor. Projektowałem umywalki z hologra-
ficznymi nagimi damami pluskającymi się w zbiorniku. Wszystko to zy-
skiwało popularność wśród ludzi mających za dużo pieniędzy: Dlaczego
nikt nie pomyślał o tym wcześniej? Bo nikt nie wiedział, że jest zapotrze-
bowanie na takie rzeczy, póki ja ich nie wymyśliłem. Można było zawsze
na mnie liczyć, że wyskoczę z jakąś nową ekstrawagancją.

Może kiedyś ktoś napisze książka o moich udziwnionych projektach.

Gdybym pisał do niej wstęp, zasugerowałbym, że byłem zwiastunem
czegoś, co miało dopiero nadejść, a mianowicie wykorzystania inżynierii
genetycznej do tworzenia z mięsa i futra zwierząt przedmiotów na użytek
człowieka: łóżek, które masują i ogrzewają, krzeseł dostosowujących się
do kształtu siedzącego, sedesów żywiących się odchodami.

Niewykluczone, że mój brak entuzjazmu dla Okien wynikał z podej-

rzenia, że nas też ktoś wykorzystuje. Plus to, że one same siebie projekto-
wały.

Nasze Okno z jednej strony pokazywało w dzień ożywioną ulicę tar-

gową, niewątpliwie arabską, w nocy zaś tę samą ulice prawie zupełnie
opustoszałą. Widok z drugiej strony przedstawiał niezmienną złocistą
pustynie. Słońce tak wolno wędrowało przez niebo, że dzień mógł tam
trwać rok.

Urządziliśmy oblewanie Okna.

background image

Wśród innych gości Danny zaprosił swoją pierwszą w życiu sympa-

tię imieniem Thea (skrót od Dorothea), pulchną, rudą szesnastolatkę. Ja
zaprosiłem swoją aktualną dystyngowaną przyjaciółkę, Denise. Denise
była trzydziestoletnią popielatowłosą rozwódką z nieco zadartym no-
sem, zgrabną figurą i ironicznym, zaczepnym spojrzeniem. Byliśmy w
łóżku trzy razy w ciągu tyluż miesięcy. Dwa razy była słodka, raz okrop-
na. Denise nadawała na kilku częstotliwościach zrozumienia i przyjaźni,
a jednocześnie na pewnej fali, która nie budziła we mnie najmniejszego
zaufania; było to coś skrycie niszczącego osobowość, jakieś egoistyczne
okrucieństwo. Obawiałem się, że przy bardziej długotrwałym związku
może to zagłuszyć przyjemniejsze częstotliwości. Teraz jednak była to
szczypta niebezpieczeństwa dodająca naszemu związkowi pieprzyku.
Denise zmuszała mnie do ciągłego napięcia. (Gdybym się z nią ożenił,
mogłaby mnie zamęczyć na śmierć.)

Gwoździem naszego przyjęcia wcale nie było nasze nowe Okno. W

ostatnich dziesięciu latach ludzie naoglądali się dość Okien. Ośrodkiem
zainteresowania była Donna Jean Scott, geolog z drugiej ekspedycji na
Marsa.

D J była drobną czarnoskórą kobietą z Nowego Orleanu, która bły-

skawicznie bogaciła się na honorariach z telewizji, prawach do książki,
konsultacjach i reklamie. Załoga Venturera Dwa składała się z siedmiu
mężczyzn i czterech kobiet. D-J zyskała wielką popularność, kiedy zdra-
dziła, skąd się wzięła ta proporcja – zaproponował ją psycholog-astrolog z
Kalifornii, stojący na czele Ośrodka Numerologii Emocjonalnej.

Ściągnąłem ją na przyjęcie przez Sama Jakobsa, szefa londyńskiego

oddziału międzynarodowej korporacji, dla którego zaprojektowałem uni-
kalną zwierzęcą łazienkę. D J reklamowała ostatnio nowy ośrodek tury-
styczny na Antarktydzie, który firma Sama uruchomiła w ramach działal-
ności ubocznej. Antarktyda i Mars były pod pewnymi względami bardzo
do siebie podobne. Oba miejsca były pustynne i piekielnie zimne. Nie
muszę mówić, że czarna skóra znakomicie kontrastowała z bielą lodów,
a śnieżne połacie filmowane przez czerwony filtr bardzo przypominały
marsjańskie wydmy.

Moje motywy, żeby ściągnąć na przyjęcie Donnę Jean Scott były wie-

lorakie. Po pierwsze, żeby zrobić przyjemność Danny'emu i podbudować

background image

go w oczach przyjaciółki. Po drugie, żeby pohamować jej młodzieńczą zu-
chwałość – ktoś ze statusem (czy raczej sławą) D J powinien powściągnąć
najbardziej rozwydrzoną pannicę. Po trzecie, żeby dać do zrozumienia
Denise, że potrafię zainteresować damę z wielkiego świata. A także dla-
tego, że stawszy się na koniec posiadaczem Okna, szukałem gwarancji,
potwierdzenia.

Wieczór był słoneczny. Na ruszcie skwierczały kebabcze i bratwur-

sty. Lutnista w średniowiecznym stroju ładny pomysł – śpiewał ballady.
Dwóch wynajętych kelnerów krążyło z tacami zimnego Hocka i cieplej-
szego burgunda. D J uprzejmie podziwiała ruchliwy arabski rynek i obco-
planetarną pustynię.

– Czy to Mars? – spytała Thea wskazując obraz pustyni.
– Nie, kochanie, to nie ten kolor.
– Może to jakaś okolica Marsa, której pani nie odwiedziła? – powie-

działa Denise. – Leżała za następną wydmą, ale nasypało się pani piasku
do butów i wróciła pani na statek.

– Jeździliśmy pojazdami pustynnymi – pouczyła ją D J. – A gdyby

komuś nasypało się piasku do butów, byłby nieboszczykiem.

– Szkoda, że nie ma tam piramid i wielbłądów – ciągnęła Denise. – To

musi być strasznie nudne miejsce, ten Mars. Poza Oknami.

Przypomnienie, że Okna zostały odkryte przez pierwszą wyprawę?
– Nuda, kochanie, to stan duszy. A w miejscu takim, jak Mars, nuda

zabija.

– Naprawdę jest aż tak źle? – spytała niewinnym głosem Denise.
– Chodzi mi o to, że jeżeli człowiek nie ma się na baczności przez cały

czas...

– Donna Jean – wtrąciłem się – byłaś, zdaje się, na miejscu odkrycia

pierwszych Okien?

– Tak, zajrzeliśmy tam. Nadal stało tam sześć triad, takich samych

jak wtedy. Pamiętacie, że pierwsza wyprawa przywiozła dwie nie tknięte
triady na Ziemię. Ale przedtem rozebrali jedną, która wypuściła dwie ko-
pie. Patrzcie, to wasze Okno też już pączkuje.

I rzeczywiście.

background image

– Czy Okna mogą kiedyś zająć całą Ziemi? – spytała Thea. D J roze-

śmiała się.

– Nie, bo to zależy od konsumentów. Musi istnieć jakaś granica na-

sycenia rynku, podobnie jak dla każdego innego produktu. Należy rozpa-
trywać modę na Okna jako zjawisko ekologiczne. Po jakimś czasie nisza
wypełnia się, tak samo jak w przyrodzie, i zapotrzebowanie spada.

– Czy nie myśli pani, że to Obcy nas mogą obserwować przez Okna?

Że do tego właśnie służą? – odezwał się Danny.

– Wątpię. W jaki sposób ten obraz miałby do nich dotrzeć? – Za po-

mocą szybszych od światła cząstek, których nie potrafimy wykryć.

– I na których istnienie nie ma żadnego dowodu. – D J potrząsnęła

głową i wzniosła szklanka z burgundem. Za wasze nowe Okno i jego po-
tomstwo. Żeby pokazały coś naprawdę fascynującego.

– Nie sądzicie, że Okna są jak automaty do gry? – zauważyła Denise.

– Gramy i gramy w nadziei, że kiedyś trafimy na wielką wygraną.

Przyszedł mi do głowy obraz toalet wzorowanych na automatach do

gry, w których spuszczałoby się wodę za naciśnięciem dźwigni. Co stary
Freud mówił na temat pieniędzy? Że pieniądze są jak fekalia? Że groma-
dzenie pieniędzy to powrót do dziecięcego syndromu zatrzymywania
stolca.

Gdybym zaprojektował toalety wzorowane na automatach do gry,

mogłyby trafić do głębokiej podświadomości bogatych nabywców...

Czy też wzbudziłyby w moich klientach niewytłumaczalny lęk przed

bankructwem, powodując zatwardzenie?

Wymagało to przemyślenia.

Okno numer dwa wyrosło w ciągu tygodnia. Kiedy tylko osiągnęło

pełne rozmiary, ukazały się obrazy. Jeden przedstawiał lodowiec, który
mógł się znajdować na Ziemi albo na jakiejś planecie w drugim końcu
galaktyki. Trudno było osądzić; słońce i księżyc wyglądały bardzo po-
dobnie do naszych. Drugie przedstawiało sawannę, zdecydowanie już
nie na Ziemi. Pasły się na niej szczudłowate stwory przypominające szare

background image

flamingi z głowami gazeli. Co jakiś czas stwory rzucały się do ucieczki,
może spłoszone przez jakiegoś skradającego się drapieżnika, a może po
prostu, żeby nie wyjść z wprawy

Danny spędzał długie godziny przyglądając się tym widokom, jakby

się czuł właścicielem tej sawanny i tego lodowca.

– Dwie wiśnie – powiedziała Denise, kiedy przyszła następnym ra-

zem.

Nie rozumiem.
– Dwie wiśnie z automatu do gry na owoce. Najniższa wygrana. –

Objęła mnie w pasie i przytuliła się czule. Może po prostu, żeby nie wyjść
z wprawy.

W owym czasie jakaś część mnie uznała, że większość mojej twórczej

energii została zmarnowana lub wykorzystana dla celów groteskowych.
W tym samym czasie inna część mnie nadal produkowała nowe pomy-
sły w rodzaju toalet w kształcie automatów do gry. Okna dawały jakby
perwersyjne odbicie mojej działalności. Tworzyły coraz to nowe obrazy
odległych miejsc... które nie warte były odwiedzin. Nawet, gdyby istniała
taka możliwość.

Jedyne naprawdę pociągające widoki przedstawiały Ziemię.
Czyżby to był prawdziwy cel Okien? Zniechęcić nasz Dostarczyć nam

mnóstwa pustych obcoplanetarnych krajobrazów, plus garść ziemskich
widoków, gdzie nareszcie działo się coś interesującego?

Czyżby Okna były dobrotliwym, choć zagadkowym dziedzictwem

jakiejś wyższej obcej cywilizacji, która znajdowała się w przededniu zała-
mania, a może emigracji do sąsiedniej galaktyki lub osiągnięcia nirwany?
Czyżby miały nas ostrzec przed marnowaniem czasu na daremne poszu-
kiwania?

Zawsze uważałem się za pioniera mody. Czyżby mój obecny nastrój

miał zarazić całą ludzkość, w miarę jak Okna będą się. rozmnażać ukazu-
jąc nowe pustynne miejsca?

background image

Ale rozważmy też możliwość złośliwego spisku. Czy Okna mogły

zostać umieszczone na Marsie po to, żeby nam odebrać ducha? Że w rze-
czywistości wszechświat jest pełen bajecznych światów i cudów, marzeń
i przygód, miast i pałaców? A my, po obejrzeniu miliona Okien, nigdy
byśmy w to nie uwierzyli.

Możliwe też, że się zwyczajnie starzałem. Danny chyba wolał puste

obce krajobrazy od arabskiego bazaru. Były dla niego bardziej pociąga-
jące. To samo z Theą. Może odpowiadało to poczuciu dojmującej pustki
wieku dojrzewania, temu hormonalno-elegijnemu smutkowi, który skła-
nia do pisania marnej poezji.

Z naszego drugiego Okna zaczęło wyrastać trzecie, mające dopełnić

triady.

Ostatnie Okno włączyło obraz pewnego popołudnia, kiedy byłem w

domu sam. Wyszedłem do ogródka, żeby zobaczyć, co się tam dzieje.

Ujrzałem smaganą wichrami i oświetloną zimnym blaskiem tundrę.

Światło rozsiewał kwartet małych księżyców. Na niebie dominowała jed-
na wielka konstelacja. Natychmiast pomyślałem o niej jako o "Małpie".
Małpa iskała się z pcheł, czyli mniejszych gwiazd. Może nasze Słońce było
jedną z tych pcheł, ale raczej nie.

To urocze i niesamowite: w słoneczne popołudnie stać i oglądać noc

na obcej planecie. Tak, urocze. Oto było okno w mój własny mrok.

A jakże olśniewający byłby to widok, gdyby nad tą tundrą wzeszło

słońce po zachodzie naszego Słońca i nie musielibyśmy wtedy zapalać
wieczorem lampy na tarasie. Oszczędność elektryczności dzięki nieznanej
gwieździe.

Kiedy w godzinę później wrócił Danny z nieodłączną teraz Theą, za-

chwycili się tundrą w świetle księżyców i wyszczerzoną małpą na krzy-
wych nogach drapiącą się pod pachami, która zajmowała środek nieba.

– A co jest od wewnątrz? – spytał Danny.
– Właśnie, co pokazuje druga strona? – zawtórowała mu Thea.
Wzruszyłem ramionami. – Nie zajrzałeś, tato?

background image

– Pomyślałem, żeby zostawić to wam – skłamałem.
Danny przyniósł z szopy dwa wysokie stopnie.
– Przynieś też drabinę – przynaglała go Thea. – Chcę wejść do środka.

Możemy tam wejść oboje.

Drabina plus dwa ciała wciśnięte między trzy płaszczyzny wielkości

drzwi?

– Będzie wam tam ciasno – powiedziałem.
– Wcale nie będzie ciasno. Będzie zabawnie – nalegała Thea.
– Jak sobie chcecie.
I Danny poszedł po naszą lekką aluminiową drabin.
Czy będą się tam ściskać i całować, w przestrzeni między trzema

światami?

Przez chwilę wyobraziłem sobie (i natychmiast odrzuciłem) projekt

wykorzystania triady Okien jako kabiny natryskowej. Bo któż chciałby
wchodzić do kabiny po drabinie?

Ale to doprowadziło mnie do myśli, że nikt nie próbował wprowa-

dzić Okien do wnętrza domów. Oczywiście trudno wprawić na miejsce
zwykłej szyby Okno, które wypuszcza dwa następne. Ale może jest jakieś
zastosowanie dla Okien we wnętrzu?

Miejmy nadzieję, że nie takie, jak wykorzystywanie dolnej części

nóg słoni jako stojaków na parasole. Elementy stroju i dekoracji wnętrz
z martwych zwierząt, zebr, krokodyli, tygrysów, zdecydowanie wyszły z
mody. Zostały potępione. Jednak odwieczne pragnienie myśliwego, żeby
udekorować swoją jaskinię trofeami polowań, musiało znaleźć ujście. Stąd
mój sukces z wannami i toaletami w kształcie zwierząt.

W tym momencie usłyszałem znajomy tryumfalny ryk samochodu

Denise. Dojeżdżając na miejsce, Denise zawsze dawała gaz do dechy, za-
nim się zatrzymała. Zupełnie jakby samochód był zakatarzonym dziec-
kiem, a ona z przesadnym staraniem wycierała mu nos.

Wpuściłem ją i bez pytania nalałem jej Campari z wodą sodową,

a sobie whisky. Kątem oka, przez otwarte drzwi na taras, zauważyłem
Danny'ego, który balansował na stopniach. Ze środka triady wystawał ko-
niec drabinki, ruda głowa właśnie znikała z pola widzenia.

background image

Dlaczego ludzie piją Campari? Dla mnie to miało smak płynu do płu-

kania ust. Według mnie Campari z wodą sodową powinno się stosować
wyłącznie w gabinetach dentystycznych jako środek dezynfekcyjno-uspo-
kajający.

Denise i ja trąciliśmy się szklankami.
– Na zdrowie.
– Salute.
Wyraźnie wpadałem w coraz głębszą depresję, tak jak Danny zagłę-

biał się teraz w ciasny graniastosłup dalekich światów. Wszystko wyda-
wało mi się nieudane i bezwartościowe.

Może najbardziej przygnębiająca w tym wszystkim była niemożli-

wość przekroczenia granicy światów, nawet jeżeli nie były one warte od-
wiedzin. W ten sposób drażniły podwójnie. Nagle poczułem nienawiść do
Okien, choć prawdopodobnie była to tylko nienawiść do samego siebie.

Krzyk rozciął popołudnie niczym nóż rozcinający ciało.

Wybiegłem z domu, Denise za mną. To nie był krzyk, jaki wydaje

ktoś, komu nadepnięto na palce.

– Danny! – zawołałem.
– Thea! – krzyknęła Denise. Widocznie zauważyła, że ruda czupryna

też znikła. Tylko dlaczego wołała Theę? Czy dlatego, że ja tego zaniedba-
łem? Zapewne!

Danny pośpiesznie wychodził ze środka triady na schodki, omal ich

nie przewracając.

– Tato, na pomoc, tato! – krzyczał.
Podbiegłem i podtrzymałem go.
– Co z Theą?
– Nie ma jej, tato. Nie ma. Błysnęło światło, zrobił się przeciąg i... ona

przeszła przez Okno! Jest po drugiej stronie!

– Zejdź ze schodków! Puść mnie tam!

background image

Danny pośpiesznie zszedł, a ja stanąłem na górnym schodku, prze-

chyliłem się przez krawędź i zajrzałem do środka.

Złota pustynia. Thea stała rozglądając się w przerażeniu. Oddychała,

nie padła otruta i nie straciła przytomności. Machała bez przekonania ręką
raz w jedną stronę, raz w drugą. Nie widziała mnie, może nie widziała też
Okna. Paliło słońce.

Sawanna. Tam też stała Thea, po kolana w trawie. Kilka tych flamin-

go-gazeli podskakiwało w tle. Thea stała jak skamieniała, blada, wpatrzo-
na w jeden punkt.

Trzecie Okno.,.
Jeszcze raz Thea. Tym razem w mieście. Nie było to miasto na Ziemi.

Kolumny z różnokolorowych płyt przebite czarnymi wieżycami pięły się
ku staremu, pochmurnemu niebu. Płyty przyczepione do wież, jak kwiaty
łubinu. Thea stała na poboczu szerokiej brunatnej ulicy, po której porusza-
ły się pojazdy jak mętne banie na miękkich kołach. Thea krzyczała, zbliżały
się do niej... istoty. Były to pionowe szare walce, z oczami i jakimiś innymi
organami na szczycie, z małymi kaczymi łapami i cienkimi, wiciowatymi
rękami. Chodzące robaki obwieszone jakimiś torebkami, pudełkami i gro-
nami srebrzystych kulek.

To była główna wygrana Obcych.
Nagrodę stanowiło natychmiastowe przeniesienie do tego miasta.
A przy okazji na pustynię. I na sawannę. Przerażającą główna wy-

grana.

W jaki sposób Thea mogła być jednocześnie w tym mieście i zarazem

w dwóch innych miejscach? Naparłem na Okna. Żeby lepiej widzieć, czy
żeby ratować Theę? Sam nie wiem.

Okna rozdzieliły się z trzaskiem. Triada stała się opartymi o siebie

trzema oddzielnymi Oknami.

Czym prędzej zszedłem na dół, odstawiłem schodki i ustawiłem Okna

w jednym rzędzie, żeby wszyscy mogli zobaczyć Theę w trzech osobach.
Oraz miasto z jego mieszkańcami.

– Dlaczego to zrobiłeś? – wyjąkała Denise.
– Obcy – powiedziałem.

background image

Danny rzucił się na Okno z sawanną, jakby mógł pójść w ślady Thei.

Nie mógł.

– Jakim cudem ona jest w trzech miejscach? – spytała osłupiała

Denise.

Na pustyni Thea zaczęła wspinać się na wydmę.
Na sawannie udeptywała trawę, jakby chciała sobie, przygotować

gniazdo, bezpieczne miejsce.

W mieście Obcy tworzyli dyskretny i zaciekawiony krąg wokół Thei.

Wywijali i potrząsali w jej stronę swoimi wiciowatymi kończynami.

– Okna się mnożą – powiedziała Denise – i ją też rozmnożyły... Czy

któraś z nich jest prawdziwa? Czy inne są tylko jej odbiciami? Wygląda
jak żywa we wszystkich trzech.

– To prawda – zgodziłem się. – Tylko dokąd ona pójdzie na pustyni?

Albo na sawannie? Na sawannie może znaleźć jedzenie i wodę... ale na
pustyni? Mój Boże.

W mieście Thea przestała krzyczeć i tylko trzęsła się ze strachu, wpa-

trując się w Obcych.

– Rozbiłeś triadę! – powiedział oskarżycielskim tonem Danny. –

Rozerwałeś ją. Teraz Thea jest uwięziona po drugiej stronie. Ona nie może
wrócić!

– Nic nie rozbijałem. Musieliśmy to zobaczyć. Skąd ci przyszło do

głowy, że ona mogłaby wrócić?

– To ja mógłbym pójść za nią, być z nią!
– Na pustyni, żeby tam umrzeć?
– Więc o to chodziło – powiedziała cicho Denise. – Nie chciałeś stracić

syna. Ty draniu.

– Ja... wcale nie dlatego. Jak sobie wyobrażasz pójście za nią, Danny?
– Teraz to już niemożliwe – wtrąciła Denise. – Uniemożliwiłeś to.
Obcy rozsunęli się. Podjechał jeden z baniastych pojazdów. Wijące

się kończyny zapędziły Theę do środka. Danny zrobił głęboki wdech, za-
mknął oczy i rzucił się na Okno z miastem. Jakby zamykając oczy mógł
przedostać się na drugą stronę.

background image

Uderzył całym ciężarem ciała w Okno, które śię przewróciło. Uderzyło

o stalowy brzeg ogrodowego rusztu. Danny rozciągnął się jak długi.

Okno pękło. Obraz znikł. Na pustyni i na sawannie też. Thea odwró-

ciła się gwałtownie, jakby usłyszała nagły huk albo poczuła, że coś się zry-
wa. Przez chwilę rozglądała się zaskoczona. Potem na sawannie wróciła
do udeptywania trawy, a na pustyni podjęła marsz ku grzbietowi złotej
wydmy.

Miasto znikło, pęknięta szyba była pusta.
– Ty durniu skończony – powiedziałem do Danny'ego, pomagając

mu wstać.

– Durniu? Durniu? – wyrwał się z moich rąk. – Przez ciebie stracili-

śmy miasto.

– Chyba chcesz powiedzieć, że straciliśmy ją.
– Tak, tak. To okropne... że stłukłeś Okno. Gdybym ich nie rozdzielił,

nie mógłbyś tego zrobić.

Widząc wyraz twarzy Danny'ego, poczułem to samo lodowate puste

ssanie, jakiego doświadczyłem, kiedy zginęła Ruth. Uczucie, jakbym był
opróżniany. Przestraszyłem się, że jednak straciłem syna.

Straciliśmy też przez głupotę miasto Obcych, najważniejsze z miliona

Okien. Tylko nas troje je widziało – nas czworo, jeżeli liczyć Theę. Ale jak
ją liczyć? Nie było już jej na Ziemi.

A przecież jednak mogłem ją liczyć.
Thea Pierwsza, tam, na pustyni, znikająca za grzbietem wydmy w

poszukiwaniu wody i życia.

Thea Druga, na sawannie, też wyruszająca w drogę. Teraz zrozu-

miałem, dlaczego udeptywała trawę. Żeby zaznaczyć miejsce, w którym
przybyła, żeby móc je potem odnaleźć. Ile czasu potrzeba, Żeby trawa się
podniosła?

Czy każda Thea sądziła, że jest jedyna? Pewnie tak. Cóż to za zwa-

riowany system transportowy, który produkuje dwie skazane na pewną
śmierć kopie podróżnika?

background image

Nigdy dotąd Okna nie przekazywały nic poza obrazami. Czy nigdy

już nic innego nie przekażą? Ten jedyny raz Okno przekazało człowieka,
a myje zniszczyliśmy.

– Danny! Jak zostało uruchomione Okno? Co wy tam robiliście?
Patrzył na mnie z wyrzutem.
– Całowaliście się? Czy robiliście coś więcej? – nalegałem. – Czy...
– Jesteś brutalny – przerwała mu Denise.
– Ona tam umrze – powiedział Danny.
– Może będą ją dobrze traktować w tym mieście– spróbowałem go

uspokoić. – Może nawet potrafią ją odesłać.

– Przez stłuczone Okno? – spytała Denise.
– A co z tymi innymi Theami? – dopytywał się mój syn.
– Może to są tylko fantomy? Jak ktoś może się rozdzielić na trzy oso-

by?

– O ile wiem, Bogu się to raz udało – powiedziała Denise.
Uśmiechnąłem się.
– Będziemy musieli zameldować o tym, co się stało.
– Przecież nikt nam nie uwierzy – zaoponowała Denise.
– Musimy, ponieważ biedna Thea znikła. Zaginęła. Także dlatego, że

zobaczyliśmy pozaziemską cywilizację, do której Okna mogą nas prze-
nieść!

– Jaki mamy na to dowód?
– Jeżeli wszyscy przysięgniemy...
Denise kiwnęła głową w stronę dwóch pozostałych Okien.
– Jedyny dowód właśnie odchodzi.
– Na pewno wróci, jeżeli nie znajdzie...
– Ja bym nie wracał – powiedział Danny. – Szedłbym przed siebie.
Jęknąłem. Dlaczego nie wpadło mi do głowy, żeby skoczyć po apa-

rat? Teraz już za późno. Thea znikła za grzbietem wydmy. Na sawannie,
w oddali, na pół zasłonięta przez trawy, mogła ujść za każdy rodzaj stwo-
rzenia.

background image

Danny rozpłakał się. Potem zaciął kląć. Denise dała pokaz pociesza-

nia. Mnie nie pozwolił się nawet dotknąć.

– Posłuchaj ! – dorwałem się wreszcie do głosu. – Ona znikła, do ja-

snej cholery! Nie możemy udawać, że Thea wyszła z domu i ktoś ją na
przykład porwał. Musimy powiedzieć prawdę jej rodzicom. Musimy wy-
tłumaczyć sprawa policji. Musimy być uczciwi!

Wszystko to było prawdą, o czym Danny i Denise mieli się stopniowo

przekonać.

Tak więc złożyliśmy zeznania, choć nie przyznaliśmy się do żadnego

przestępstwa. Przyjechali rodzice. Przyjechała policja. Przyjechali rządowi
eksperci, żeby zabrać do zbadania stłuczone Okno wraz z dwoma pozo-
stałymi. Przyjechali dziennikarze z kamerzystami. I odjechali.

W ślad za nimi w dwa dni później przyjechała Donna Jean Scott i sko-

łowany tym wszystkim przez chwilę myślałem, że przyleciała z Marsa.

– Kochanie – powiedziała do mnie w pustym ogródku – tak ci współ-

czuje. Musiałam przyjechać, bo w pewnym sensie to ja inaugurowałam
twoje Okno. Czy opowiesz mi szczegółowo, jak się to wszystko stało?

Zrozumiałem, że nie jest to wizyta prywatna. Mimo to opowiedzia-

łem jej wszystko do najdrobniejszych szczegółów. Włącznie z tym, że nie
krzyknąłem imienia Thei. Liczyłem na to, że kobieta z Marsa może zro-
zumieć moje poczucie osamotnienia. Bez wątpienia straciłem Denise, co
raczej nie było katastrofą. Gorzej, że straciłem też Danny'ego, choć nadal
mieszkaliśmy pod wspólnym dachem.

– Można by pomyśleć – powiedziała D J – że podwyższony stan świa-

domości... co tu kryć, erotycznej, może uruchomić Okno.

– Danny wyskoczył stamtąd natychmiast – przerwałem jej – i był

kompletnie ubrany.

– Nie szkodzi. To nie wyklucza podniecenia. Rzecz w tym, czy to mia-

sto Obcych było już widoczne, kiedy oni weszli do środka. Nie wiesz?

– Na zewnątrz widzieliśmy tundrę.

background image

– Czy jesteś pewien, że miasto robaków było już widoczne wcześniej?

To bardzo ważne. Bo jeżeli nie, to może podniecenie dzieciaków wywoła-
ło też obraz, nie tylko przeniosło Theę?

– Danny nie był ze mną zbyt rozmowny, jak ci już mówiłem, a eksper-

ci zadali już wystarczająco dużo pytań.

– Wiem. Ale nikt nie wysunął takiego przypuszczenia. Bo wszystko

zdarzyło się w mgnieniu oka. Jeżeli pozwolisz, chciałabym porozmawiać
z Dannym:

– Proszę bardzo. On cię poważa. Siedzi teraz na górze i zamartwia

się.

Ddwadzieścia minut później D J wróciła z pokoju Danny'ego.
Z drabiny widać było sawannę – oświadczyła. To wszystko, co wi-

dział. Przyznaje, że był seksualnie podniecony i przepełniony duchem
przygody. Thea właśnie się odwracała, Danny stał na najniższym szczeblu
i byli do siebie przyciśnięci. Danny chwycił ją za tyłek i wtedy błysnęło.
Thea krzyknęła. Danny obejrzał się i ujrzał miasto. Potem powiał wiatr i
Thea znalazła się za Oknami.

– Gdyby Danny zszedł z drabiny, on też by przepadł? –

Prawdopodobnie. Podejrzewam, że mamy do czynienia z doświadcze-
niem powtarzalnym.

– Jak chcesz to zrobić? To Okno jest zniszczone.
– Trzeba wziąć inną nowo utworzoną triadę. Nie podglądać ostat-

niego Okna. Nie zapuszczać do środka luster. Potem wejść tam z kimś,
kto cię podnieca. Popieścić się i odwrócić. Obce miasto może rozbłysnąć i
wciągnąć cię. To samo miasto lub jakaś inna cywilizowana okolica.

– Plus dwie inne, po których możesz wędrować aż do śmierci. To ma

być system transportowy? To wariactwo.

– Ważne, że działa. Spełnia swoje zadanie. Nie myślę, żeby Okna za-

programowano na nieskończoną liczbę widoków. Myślę, że każde nowe
Okno otrzymuje widok drogą jakiegoś oddziaływania na odległość. I za-
wsze jest to widok jakiejś planety albo księżyca, prawda? Nigdy pustka

background image

kosmiczna. Umysł w stanie pobudzenia może skierować przypadkowe
połączenie na świat, w którym też żyją istoty myślące.

– Plus do dwóch innych światów. Kto by chciał brać udział w takim

eksperymencie?

– Ja. Byłam już na Marsie. Ciągnie mnie, żeby zobaczyć inny układ

gwiezdny, bez względu na to, co z tego wyniknie. Myślę, że trzeba mieć
partnera z dużym ładunkiem uczuciowym. Najlepiej kogoś, kto jest oso-
biście głęboko związany z Oknami.

– Myślisz o Dannym?
– O tobie, mój drogi. Dużo o tobie wiem. Jesteś przepełniony poczu-

ciem winy i pogardy do siebie, tęsknotą i pożądaniem.

– Czy nie za dużo tych pochlebstw? Uśmiechnęła się.
– Kiedy się jest zamkniętą z dziesięcioma facetami w blaszanej puszce

przez dwa lata, człowiek uczy się czytać w ludzkich sercach i przyjmować
to, co w nich znajdzie, ze zrozumieniem. W przeciwnym razie wszyscy
zginą.

– To, co proponujesz, nie wydaje się dobrą receptą na przeżycie.
– Jest czas na walkę o przetrwanie i czas na poświęcenia. Czas ry-

zyka. Czas pod niebem. Jak chcesz stawić czoło pogardzie i gniewowi
Danny'ego, jeżeli nie spróbujesz pójść w ślady jego dziewczyny?

– Czy po dwóch latach spędzonych w puszce stałaś się też ekspertem

od manipulowania cudzymi uczuciami?

– Możliwe.
– Gdzie miałby się odbyć ten twój eksperyment?
– Może u Sama Jacobsa? Wyjeżdża w podróż służbową. Zainstalujemy

u niego nowe Okno i pozwolimy mu się rozrosnąć.

– Kto to jest "my'"?
– Ja i kilku znajomych. Chciałabym, żeby twój syn też był przy tym.
– Żeby mógł zobaczyć, jak odchodzę w obcoplanetarną dal?
– Żeby mógł znów nabrać do swojego starego szacunku.

background image

Wieczór przed wyznaczonym eksperymentem Donna Jean przyszła

do mnie na kolację we dwoje. Prawie mnie uwiodła, jednak nie do końca.
Danny'ego nie było już w domu; został ulokowany u Sama Jacobsa. D-J
rozmyślnie doprowadziła mnie do szczytu podniecenia i tam mnie zosta-
wiła. Pokazała mi siebie i odmówiła mi siebie. Gdybym był jaskiniowcem,
sięgnąłbym po maczugę, ale przecież nie jesteśmy jaskiniowcami.

– To jest bezwstydny wyzysk – poskarżyłem się, siląc się na dowcip.

(D J była wówczas prawie naga) – Wyzyskujesz bezwstydnie swoje moż-
liwości.

– Kto tu kogo wyzyskuje, kochanie – zamruczała. – Ty wyzyskujesz

mnie. A twoi szefowie ciebie.

– Zwiększam twój ładunek, kochanie, na wypadek, gdyby to się oka-

zało kluczem do całej sprawy. Nie powinieneś zresztą mówić o wyzyski-
waniu seksu, ty, z twoimi nimfami w natryskach, gołymi pięknościami w
wannie i zwierzęcymi toaletami.

– Przyznaję się do winy – jęknąłem.
– Zwiększaj w sobie też ładunek winy.
– Jesteś niezwykłą kobietą, moja specjalistko od geologii. Zdaje mi się,

że zaczynam się w tobie kochać.

– Zdaje ci się. Ale możesz sobie wyobrazić, że tak jest.
Długo nie mogłem zasnąć tej nocy (samotnie).

Nowo wyrosła triada została umieszczona w małym ogródku na

tyłach domu, otoczonym wysokim murem, dość podobnym do mojego
ogródka. Do triady przystawiono moje schodki, obok leżała ta sama alu-
miniowa drabinka: nie szczędzono pieniędzy, ani wysiłku. Koledzy D-J
zawiesili wysoko kamery wideo, żeby utrwalić scenę wewnątrz triady i
widok w ostatnim Oknie. Na razie nikt nie wiedział, co pokazuje szóste
Okno. Nie było świadków na wypadek, gdyby świadomość obserwato-
rów mogła wpłynąć na przedwczesne uruchomienie Okna. Dlatego też
kamery nie były monitorowane.

background image

Zewnętrzne widoki przedstawiały nieziemskie bagno z odrażającymi

czołgającymi się stworami; żółtą, smaganą falami plażę z palmami koko-
sowymi w tle i równinę kipiącego błota.

Pokazano mi zapisy pierwszych dwóch widoków wewnętrznych.

Zobaczyłem nieziemski las żłobkowanych, beczkokształtnych drzew z ol-
brzymimi parasolowatymi liśćmi i zwisającymi żółtymi owocami. Grunt
pokrywały aksamitne fioletowe porosty. Zobaczyłem też skalisty stok z
rzadkimi, sztywnymi tworami przypominającymi korale w kształcie jele-
nich rogów.

Koledzy D-J trzymali się dyskretnie wnętrza domu, uważając, żeby

nam nie wchodzić w drogę. Danny był z nimi.

Oba krajobrazy wewnętrzne dawały szansę przeżycia, przynajmniej

przez jakiś czas. Gdyby któryś z obrazów przedstawiał pozbawiony at-
mosfery księżyc albo roztopioną lawę, eksperyment zapewne zostałby
odwołany.

Zacząłem od powiedzenia Danny'emu, jeszcze w domu, że ruszam

na poszukiwanie Thei, potem wyszedłem na zewnątrz, gdzie zostałem
ogniście ucałowany przez Donnę Jean. D-J i ja zostaliśmy zaopatrzeni w
mocne buty i spodnie oraz nieprzemakalne kurtki z kapturami, wyposa-
żone w liczne kieszenie pełne przydatnych rzeczy, w tym małych apara-
tów odbiorczych i pistoletów. Oboje mieliśmy też odblaskowe okulary.
Wszystko na koszt zespołu D J. Był to ekwipunek pozostały po wyprawie
marsjańskiej i przygotowany na wypadek, gdyby Venturer Dwa wylądo-
wał w amazońskiej dżungli albo w Arktyce. Czułem się idiotycznie stojąc
w tym stroju w małym miejskim ogródku.

– Okay chodźmy. Ja pierwsza, ty gonisz. – D-J weszła na schodki, a ja

podałem jej drabinkę, tak żeby mogła wsunąć ją do środka triady.

D-J, ustawiając drabinkę na ziemi, a następnie schodząc po niej

w głąb, uważała, żeby nie spojrzeć na nowe Okno jeszcze bez widoku.
Ustaliliśmy, że będziemy zwróceni twarzami do beczkowatego lasu, aż do
chwili, kiedy się przytulimy i oboje odwrócimy.

– Chodź do mnie – powiedziała cicho. – Woda jest ciepła.

background image

Zacząłem schodzić po drabinie. Pięć szczebli do dołu. Cztery. Trzy.

Teraz robiło się ciasno, czułem jej piersi na swoich udach, potem na ple-
cach. Dwa.

Stałem jedną stopą na ziemi. Na Ziemi. – Okay – powiedziałem.
– Obie stopy, cwaniaku. – Obie – zgodziłem się.
– Puść drabinę. Teraz obydwoje się odwrócimy i ty mnie popieścisz.
Wyglądaliśmy jak para z balu przebierańców, która utkwiła w ciasnej

szklanej windzie... sytuacja była absurdalna, ale, do licha, czułem podnie-
cenie.

– Jak doliczę do sześciu. Po łacinie to jest sex. – Bardzo zabawne.
– Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, seks.
Z trudem udało nam się odwrócić. Przez kurtkę dotknąłem jej piersi.
Ostatnie Okno było puste, ale tylko przez krótką chwilę. Nagle roz-

błysnęło i widok przedstawiał...

Ku naszemu zaskoczeniu kontakt radiowy przez Okna nie stanowi

problemu. Trzeba tylko mieć radia po obu stronach.

Mamy dwa radia w tym skalistym terenie.
Są dwa następne, też nasze, w nieziemskim lesie.
I jeszcze dwa w obcej cywilizacji, do której trafiliśmy, ta "szczęśliwa"

Donna Jean i ja. (Plus, oczywiście, te, które miał zespół w domu Sama
Jacobsa).

Możemy rozmawiać ze sobą i z tymi w domu, na Ziemi.
Nasza tryumfująca bliźniacza para z obcej cywilizacji ma masę do

opowiadania: o tętniącym życiem mieście, w którym wylądowali, i o jego
jaszczuropodobnych mieszkańcach, którzy nie rozerwali przybyszów na
strzępy, ale okazali gościnność i inteligentne zaciekawienie. Ta dwójka
uczy się już miejscowego języka.

Druga para naszych bliźniaków brnie po skalistym zboczu bez końca,

żywiąc wbrew wszystkiemu nadzieję, że znajdą jakieś bardziej gościnne

background image

miejsce. Przynajmniej jest tam chłodno, choć trzeba uważać na parzące
promienie białego słońca.

A my? My od dwóch dni wędrujemy wśród beczkokształtnych drzew

i zastanawiamy się, kiedy mamy napić się po raz pierwszy wody ze stru-
mienia, spróbować owoców, a nawet ustrzelić któregoś z miniaturowych
plamiastych niedźwiadków na mięso.

Dziwne jest mówić do siebie przez radio i słuchać swoich własnych

odpowiedzi.

– Halo, Donna wśród skał – mówi moja D-J. – Hej, kochanie, jesteś

teraz Skalną Madonną!

– Na Marsie było gorzej – nadchodzi odpowiedź ze spierzchniętych

warg. – Niedużo. Troszeczkę. I cały czas mamy z górki.

– Jutro rano spróbujemy miejscowej gruszki. Jedno z nas. Wszystko

jedno które. Jeżeli jedno z nas się otruje, dni drugiego i tak są policzone.

– My tu możemy jeść miejscowe jedzenie – nadaje D-J z jaszczurowe-

go miasta.

– Niektórzy to mają szczęście – rzuca moja D-J.
Ja nie gadam za dużo z moimi bliźniakami. Nie lubię dźwięku swo-

jego głosu.

Zapada wieczór pod parasolami z liści. Pod stopami puszysty fiole-

towy mech. Czas na nocny spoczynek. Rozpalimy ognisko z kory i gałęzi,
choć nie widzieliśmy żadnych śladów drapieżników. Jakieś drapieżniki
muszą tu być, bo w przeciwnym razie mininiedźwiadki zadeptałyby las.
A może mininiedźwiadki nie są skore do rozmnażania.

– Robimy tu postój, D-J?
– Tak. Koniec rozmów, Ziemia i reszta. Musimy nazbierać chrustu.

Później, kiedy siedzieliśmy w ciemnościach przy ognisku wsłuchani

w odległe, nie budzące lęku skrzeki i piski, odezwało się radio.

– Tu Ziemia. Słyszycie nas?
D-J i jej bliźniaczki potwierdzają.

background image

– Z powodu tej historii z radiem doszliśmy do wniosku, że Okna są

jednak jakimś rodzajem urządzenia przekaźnikowego. Rodzajem galak-
tycznej książki telefonicznej. Wyraźnie używaliśmy ich w jakiś kretyński
sposób, mnożąc je całymi milionami. Prawdopodobnie zresztą chodzi o
przekazywanie sprzętu, nie ludzi. Z powodu tego potrajania. Musi istnieć
sposób na przekazywanie rzeczy bez ludzi. Będziemy nad tym pracować.
Może gdyby się nam jakoś udało przesłać przez Okno drugie Okno, mie-
libyśmy drzwi w obie strony. Nie wiemy na razie, jak zmieścić Okno do
wnętrza triady... ale jeżeli wy tam wytrzymacie jeszcze trochę, to jest szan-
sa, że was wyciągniemy.

– Wszystkie trzy kopie? – pyta Donna ze skał.
– Tak, nad tym też trzeba się zastanowić. Może połączycie się w jedno.

Może trzy egzemplarze są wysyłane różnymi trasami i łączą się w miejscu
przeznaczenia, jak w systemie kontrolnym w przypadku utraty sygnału.

– Mnie osobiście się nie śpieszy – wtrąca mój bliźniak z miasta jasz-

czurów. – Próbuję zainteresować naszych gospodarzy nowymi rozwią-
zaniami wnętrz. Doceniam, że w tym skalnym miejscu D-J i ja mamy na-
prawdę ciężko...

– To nie żarty – rzuca ta druga Donna. – Cztery, pięć dni i koniec z

nami. Jeżeli nie zdarzy się jakiś cud.

– A my tu w lesie – mówi moja D-J – jeszcze nic nie wiemy. Jeżeli to, co

zerwiemy i upolujemy, nie jest trujące, to chyba uda nam się przetrwać.

Z niedowierzaniem słucham głosu swego bliźniaka. Jest mną, a jed-

nak nie jest mną. Trudno mi pogodzić się z faktem, że istnieję gdzie indziej
i że ta istniejąca tam osoba jest mną. Albo, że on jest przekonany, że jest
prawdziwym mną: A tak przecież jest. Jeżeli Okna potrafią robić kopie lu-
dzi, to czyż ludzie nie są niczym więcej niż skomplikowanymi maszynami
biologicznymi? Możliwe, tylko że takie rozważania to strata czasu.

To dziwne, ale nie mam teraz poczucia daremności... choć przyznaję,

że mój bliźniak na tym skalnym zboczu może mieć poczucie śmiertelnej
daremności. Siedząc tutaj przy ognisku pod nieziemskimi drzewami czuję
się wreszcie dziwnie szczęśliwy. W końcu dokądś przybyłem, choć nie
wiem, gdzie to jest. Znalazłem nawet kogoś naprawdę bliskiego.

Obejmuję D-J, ona przytula się do mnie.

background image

– Dobranoc, Ziemio – wyłączam radio. – Będziemy się kochać? – pro-

ponuję.

– Tak – słyszę w odpowiedzi.

Dzisiaj dotarliśmy do skraju lasu. Zjedliśmy tutejsze gruszki i nie za-

chorowaliśmy. Przed nami za płytką rzeką, rozciąga się błękitna łąka z
zagajnikami parasolowatych drzew. Widać też prymitywną wioskę lub
obozowisko. Z plamiastymi mieszkańcami, którzy mają dwie nogi, dwie
ręce i guzowate głowy z kępkami włosów. Obserwujemy ich przez lornet-
kę.

– Wyglądają na dość prymitywnych – mruczy DJ.
– Może nie zawsze tacy byli. A może wiele Okien rozregulowało się,

odkąd je po raz pierwszy zaprojektowano, miliony lat temu. Może zmie-
niły się klimaty. Wyrosły lasy. Przesunęły się pustynie. Wypiętrzyły się
góry. Może Okna można przesuwać po krajobrazie w poszukiwaniu wła-
ściwego miejsca, tylko my nie wiemy, jak się to robi.

Milion lat temu ci mieszkańcy wioski mogli być jeszcze zwierzętami.
Mogą mieć wyżej rozwiniętych kuzynów o tysiąc mil stąd.
W porównaniu ze zwierzętami oni sami sprawiają wrażenie rozwi-

niętych. Co mamy do stracenia? Spróbujmy.

– Mamy do stracenia siebie, DJ. Bo ja już nie czuję się zagubiony.
Ruszamy więc w bród przez rzekę.

+ + +

przekład : Lech Jęczmyk

background image

Peruka z krwi i kości

Powiew musnął moją twarz,
Zjeżyły się włosy na mym ciele
(Księga Hioba 4,15)

Postanowiłem wracać z Japonii do Europy statkiem handlowym.

Sądziłem, że tak będzie taniej niż samolotem – zresztą nie lubię latać – a
ponadto miałbym czas na dokończenie szkicu książki o japońskim teatrze
lalek. Wcześniej rozważałem możliwość podróży statkiem z Jokohamy
do Nachodki, a dalej koleją transsyberyjską przez ocean lądu. Lecz taka
podróż, choć tańsza, a przy tym krótsza niż rejs morski, wzbudzała moje
obawy swą uciążliwością i brakiem wygód. Ponadto chciałem jak najdłu-
żej zatrzymać w duszy nastrój japońszczyzny, aby – przelany w powsta-
jącą książkę – przyczynił się do jej sukcesu. Dlatego też nagła konfron-
tacja z Syberią w pociągu pełnym, jak sobie wyobrażałem, samowarów,
babuszek, mundurów wojskowych i tłoczących się wielonarodowych
podróżnych, ściśniętych jak sardynki w puszce, wydała mi się wręcz nie-
wskazana. Sądziłem natomiast, że pośród pustki Pacyfiku mój japoński
nastrój skrystalizuje się przybierając postać najodpowiedniejszych słów.
Tam mógłbym medytować w pełnym skupieniu, siedząc przy ulubionej
maszynie napisać stroniczkę lub dwie, potem wstać i przejść się po pokła-
dzie, całkowicie oderwany od świata, zdolny duchem powrócić w czasy
Chikamatsu. Pasażerów – intruzów byłoby niewielu, najwyżej dziesięciu.
Nie mówiliby moim językiem, wybrałbym bowiem obcy statek, ani wło-
ski, ani japoński. (Siebie uważałem częściowo, duchem przynajmniej, za
Japończyka.)

Nadchodzące tygodnie miały być dla mnie okresem łagodnego od-

stawiania od piersi mej ukochanej Japonii i – ciągnąc metaforę – spokojne-
go dojrzewania mojej książki.

Miały też okazać się, już od pierwszych dni, fatalną pomyłką.

background image

Zarezerwowałem miejsce na "Lubece", kontenerowcu wyruszają-

cym w rejs z Jokohamy, dwadzieścia tysięcy kilometrów non-stop, drogą
przez Kanał Panamski. Gdy się jest na drugim końcu świata, wydaje się,
że Włochy i Niemcy dzieli krótka podróż koleją. Poza tym w Lugano, w
Szwajcarii, miałem kilkoro przyjaciół, których, przed udaniem się ku ma-
jestatycznej dekadencji rodzinnego domu w okolicach Palermo, gorąco
pragnąłem odwiedzić.

Po przyjeździe z Kioto pociągiem pozwoliłem sobie na luksus i wzią-

łem taksówkę ze stacji w Tokio aż do doków miałem bowiem sporo baga-
żu. Taksówka, podobnie jak wszystkie, pomalowana była w niesamowite,
żółto-czerwone pasy, a z odtwarzacza stereo wydobywały się dźwięki
francuskich piosenek. Lecz był w niej również, przyczepiony z tyłu do sie-
dzenia kierowcy, emaliowany wazonik, w nim zaś delikatna kompozycja z
kwiatów. Pogratulowałem sobie, że w ten sposób żegna mnie prawdziwa
Japonia. Kierowca mógł sobie wyglądać jak gangster i tak samo prowadzić
swoją toyotę, lecz każdego ranka przed wyjściem do pracy z przejęciem
układał bukiecik ze świeżych kwiatów do swojego samochodu.

Gdy przyjechaliśmy do portu, było wczesne popołudnie.
Odprawiłem bagaż na cle, po czym kierowca zręcznie poprowadził

mnie do "Lubeki", gdzie pomógł mi wnieść torby i rzeczy po trapie na
pokład. "Chłopiec okrętowy" – jeśli jest to właściwe określenie dla bar-
dzo wysokiego blond okazu rasy nordyckiej – wyprosił taksówkarza na
ląd, a sam zajął się mną, prowadząc do kabiny oraz informując bezbłędną
angielszczyzną, że kolacja zostanie podana o dziewiątej trzydzieści, a z
portu wychodzimy z odpływem o trzeciej nad ranem. Po czym zniknął.

Rozejrzałem się po małej kajucie z zadowoleniem. Była bardzo ładna

i schludna, w jasnych, pastelowych kolorach. Znajdowała się tam poje-
dyncze łóżko-koja, stoliczek, wymarzony pod maszynę do pisania, krze-
sło i obrazek na ścianie przedstawiający, oczywiście, statek handlowy na
pełnym morzu. Powiesiłem ubrania w szafie, rozpakowałem maszynę do
pisania – ukłon w stronę intencji – po czym, pod wpływem nagłego im-
pulsu, zdecydowałem się zejść na ląd i spojrzeć na Japonię jeszcze jeden,
ostatni raz.

background image

Złapałem jakąś taksówkę polującą w dokach na klienta i kazałem się

zawieźć na handlową ulicę Motomachi – byłem, w końcu, bona fide, tury-
stą. Stamtąd, w miarę jak zapadał zmierzch, powędrowałem do dzielnicy
chińskiej, do restauracji, w której podawano surowe ryby. Po raz ostatni
zjadłem kolację, na którą składały się paski oleistego mięsa tuńczyka na
kulkach ryżu i flaszeczka sake. Około dziesiątej wróciłem na "Lubekę".

Do tamtej pory nie spotkałem na statku nikogo oprócz chłopca okrę-

towego, Klausa.

Kiedy następnego dnia zbudziłem się na dźwięk gongu wzywającego

na śniadanie, którym podzwaniał ktoś w korytarzu idący wzdłuż kajut,
statek był już daleko w morzu, kołysząc się łagodnie z lewej burty na pra-
wą i z powrotem w ponadczasowym rytmie morskiej podróży.

Prędko wziąłem prysznic, oskrobałem twarz i byłem w jadalni w sie-

dem lub osiem minut później.

Od tej chwili zaczęło się publiczne upokarzanie. Upokarzanie, które,

w szoku pierwszej chwili, odebrałem jako skierowane wyłącznie do mnie,
lecz szybko pojąłem, że dotyczy w równej mierze ośmiu osób, nas, pasaże-
rów z biletami, lub ofiar. Była to bowiem zabawa kapitana i oficerów.

Moja inicjacja w grze nastąpiła prawie natychmiast.
Kapitan, mężczyzna o czerwonej twarzy i mięsistych dłoniach, pod-

niósł się i przedstawił mnie, Gina Landolfi, drugiemu oficerowi, Herr
Jungerowi (podróżował z córką, która zajmowała jedną z kajut pasażer-
skich), głównemu mechanikowi, Herr Hausmanowi oraz stewardowi
Herr Grunewaldowi, który zajęty był podawaniem śniadania. Następnie
pozostałym pasażerom. Były tam trzy brytyjskie pary oraz szesnastolet-
ni chłopiec, Japończyk. (Oczywiście, fakt, że tak wielu Brytyjczyków na
raz trafiło się na niemieckim statku, spowodował znaczne przyśpieszenie
tempa "zabawy"). Winę za tę sytuację przypisuję, po części, Brytyjczykom,
którzy robili wszystko, by przemienić obecnych tam Niemców w ich wła-
sne karykatury. Lecz nie tylko, jak miałem dopiero odkryć... LECZ NIE
TYLKO!

Siedzieliśmy wszyscy przy ogromnym stole, który jak stół bilardowy,

miał wystającą krawędź, zapobiegającą spadaniu szklanek i talerzy na
podłogę. "Lubeka" najwyraźniej nie miała stabilizatorów. Mogła żeglować

background image

szybciej, wkręcając się gładko między fale, za to mocno kołysała się na
boki. Za moim krzesłem znajdowało się szerokie okno. Na ścianie przede
mną, za krzesłem kapitana, wisiało pogodne malowidło przedstawiające
pałac Sans Souci w Poczdamie.

– Jedną sprawę muszę postawić zupełnie jasno, panie Landolfi –

powiedział kapitan, a jego twarz zabarwiła się nagle na buraczkowo.
Właściwie to grzmotnął pięścią w stół, aż zadźwięczały sztućce. – To jest
mój statek i tutaj będzie pan słuchał mnie. Wczoraj został pan zaproszony
na kolację. NIE BYŁO PANA. Na tym statku będzie pan robił to, co ja roz-
każę. Czy to jest jasne? Zawsze uważałem, że Włosi są nieodpowiedzialni.
Czy pan też odniósł takie wrażenie, Herr Grunewald, w czasie ostatniej
wojny? Ach, gdyby nie Włochy. – Mimochodem wskazał dyżurnemu ste-
wardowi, by nałożył stos kiełbasek na mój talerz.

Rozmowę przy stole podjęto jak gdyby nie zaszło nic nadzwyczajne-

go.

Rozmawiano po angielsku o pogodzie, jaka może przytrafić się na

morzu. Japoński chłopiec nie odzywał się. (Było jasne, że po angielsku nie
mówi prawie wcale, a po niemiecku bardzo słabo. Ja, znając język japoński,
powinienem był wziąć go pod swoje skrzydła. Jego ojciec, fanatyczny mili-
tarysta, wysyłał go do Niemiec, by tam zdobył kwalifikacje pilota szybow-
cowego, zakładając, że przy okazji nauczy się mówić biegle po niemiecku.
Pechowo jednak dla gorliwego młodzieńca nikt na statku nie posługiwał
się niemieckim. Tego pierwszego ranka, widząc jak mnie skarcono – lecz
nie rozumiejąc ani słowa – wpatrywał się we mnie płonąc wrogością jak
pilot kamikaze.) Stwierdzenie, że byłem wstrząśnięty do głębi, byłoby nie-
domówieniem. Nie będę szczegółowo opowiadał wszystkich incydentów,
które tak bardzo zakłóciły mój spokój i udręczyły "japońskiego ducha", że
po kilku dniach – mając przed sobą wieczność i nieskończoną monotonię
pustki oceanu aż do Panamy – straciłem nadzieję na możliwość napisania
choćby jednej strony książki lub skoncentrowania się na czymkolwiek.
Wpadłem w tak wielką rozpacz, że rozważałem nawet – prawie na serio –
czy by nie wypaść za burtę. Zrobić COKOLWIEK, byleby tylko oddalić się
od tego nieszczęsnego statku-więzienia! (Powinienem wyjaśnić, że ładow-
nie "Lubeki" tak były obciążone dodatkowymi kontenerami – mocowano
je łańcuchami piętrowo – że z pokładu załogi wystarczyło zrobić krok, by

background image

znaleźć się w oceanie.) Muszę jednak opowiedzieć kilka incydentów, tło
późniejszych wydarzeń.

Jak już wspomniałem wcześniej, brytyjscy pasażerowie – z których

dwoje odbywało na "Lubece" podróż dookoła świata, zaś czworo dołączy-
ło w Kolombo – oraz niemieccy oficerowie zaangażowani byli w amator-
skie przedstawienie, dramat odtwarzający sceny z czasów drugiej wojny
światowej. Pasażerowie grali role brytyjskich oficerów, przetrzymywa-
nych (wraz z ich paniami) pod strażą brutalnie uprzejmego komendanta,
zdecydowanych zachwiać jego pozycją za pomocą licznych acz subtelnych
aktów sabotażu – takich jak na przykład dowcipne powiedzonka, których
kapitan nie był w stanie do końca zrozumieć.

Drobna, ale hardego ducha pani Hetherington zapytała pewnego

razu Herr Grunewalda, zupełnie przypadkiem i niewinnie, czy w czasie
gdy służył w brunatnych koszulach, nauczył się kroku defiladowego; i czy
to jest trudne? Ani się obejrzała, a już podstarzały steward wyrzucał przed
siebie nogi w hitlerowskim marszu paradując przez cały salon – dokład-
nie wtedy, gdy przypadkiem pojawił się tam kapitan.

Lecz ten "niewinny" brytyjski dowcip otrzymał ripostę; nieco później

wszyscy widzieliśmy, jak główny mechanik podniósł prawą rękę przed
kapitanem w nazistowskim pozdrowieniu – a kapitan odpowiedział po-
dobnie. Niemcy na swój własny sposób również byli subtelni, chociaż w
odosobnieniu, na środku Pacyfiku, gdzie raz tylko jeden statek pojawił się
z daleka na horyzoncie, zabawa ta stawała się aż nazbyt prawdziwa.

Do tego stopnia, że gdy jakiś statek rzeczywiście przepływał obok nas

w dwa tygodnie później, wszyscy pasażerowie brytyjscy – a ja wraz z nimi
– przypadliśmy do burty wymachując rękami i krzycząc "Na pomoc! Na
pomoc! Ratujcie nas!" Nikt, rzecz jasna, na drugim statku nie słyszał na-
szego wołania; za to kapitan "Lubeki" usłyszał je aż nadto dobrze i zbiegł
do nas z mostku kapitańskiego w napadzie bezsilnej wściekłości.

Zazwyczaj posiłki były dla kapitana i oficerów czasem odwetu.

Ponieważ nie mogli nas głodzić – opłaciliśmy przecież wyżywienie, a oni
postawili sobie za punkt honoru, byśmy otrzymali równowartość co do
centa – postanowili nas UTUCZYĆ... Karmili nas jak strażnicy więzienni

background image

odpowiedzialni za zdrowie grupy głodujących sufrażystek. Kapitan walił
pięścią w stół podkreślając swym ulubionym gestem wagę słów.

– To mięso było niezłe – wołał do Herr Grunewalda. – Co to było?

(Mógł sobie pytać. Mięso, które jedliśmy, dostarczano, głęboko zamro-
żone, prosto z Niemiec. Nie wierzyli w aprowizację w obcych portach,
takich jak Kolombo czy Jokohama. Czy była to wieprzowina, jagnina czy
wołowina, wszystkie smakowały tak samo.) – Przynieść więcej mięsa dla
wszystkich!

W stosunku do mnie była to wymyślna tortura zważywszy moje

upodobanie do subtelności kuchni japońskiej. Szkodziło również pani
Hetherington, która miała słaby żołądek, ale trzymała się dzielnie. Lecz
był to dopiero wstęp do doskonalszego jeszcze, sadystycznego rytuału,
który kapitan ustanowił w każdy niedzielny poranek zamiast nabożeń-
stwa. Zwoływano nas na godzinę jedenastą na górny pokład; załoga zbie-
rała się na pokładzie dolnym. Na haku połączonym z wagą zawieszano
płócienne siedzenie. Byliśmy publicznie ważeni.

Odczytywano głośno wagę danego dnia oraz dla porównania tę z

zeszłego tygodnia, z notesu kapitana. Za każdym razem załoga wiwato-
wała lub gwizdała, zależnie od tego, czy – lub o ile – pasażer przybrał na
wadze. (W istocie bardzo szybko zaczęliśmy wszyscy systematycznie tyć,
z wyjątkiem tylko dzielnej pani Hetherington, która, jak przypuszczam,
zwracała każdy posiłek po powrocie do swej kajuty. Szkoda, że ja nie opa-
nowałem jogi w takim stopniu.) Pomysłowym wytłumaczeniem takiego
procederu, w odpowiedzi na mój sprzeciw, była rzekomo konieczność
zadeklarowania "wagi trapowej" "Lubeki" władzom Panamy, by zezwoli-
ły one na przejście przez Kanał. Kapitan spełniał więc tylko metodycznie
swoją powinność. Jak można było spierać się z takim – tak, tak – przebły-
skiem geniuszu?

Kapitan może i "wypełniał rozkazy" swej własnej, natchnionej inwen-

cji, lecz na statku zdecydowanie panował nieład. To, że my, pasażerowie,
próbowaliśmy podkopać jego autorytet, było ironią, bowiem wśród za-
łogi, która uważała kapitana za niezrównoważonego tyrana i obłudnego
służbistę, autorytet ten był już mocno nadszarpnięty. Nie wolno było za-
praszać kobiet na statek, a kapitan – w drodze do Japonii – wziął sobie
pasażerkę do łóżka. Japonkę. Kochankę na rejs.

background image

Jakby dla wyrażenia oburzenia załogi na takie krzyżowanie ras – lub

ich zazdrości – chiński kucharz, jedyny niearyjczyk w załodze, "wypadł
za burtę" gdzieś na Oceanie Indyjskim. "Lubeka" zawróciła i zgodnie z
regulaminem krążyła w poszukiwaniu przez kilka godzin, lecz ciała nie
znaleziono. Podejrzewaliśmy oczywiście, że został wyrzucony nocą za
burtę.

Pod pokładem wybuchały walki, a jeden mężczyzna, pozbawiony

przednich zębów, przebywał w areszcie.

Nastawienie załogi tego statku do ludzi Wschodu było dla mnie

udręką, bynajmniej nie dlatego, że mnie, Włocha (gorzej, bo Sycylijczyka),
uważano za kogoś w rodzaju europejskiego Azjaty: śniady, pobudliwy i
niesolidny.

Kolejną torturą, zaraz po męczarni posiłków, było hobby Herr Jungera

– amatorskie filmy z jego życia rodzinnego, które wyświetlał w salonie po
kolacji, aby nas "rozerwać".

W tej sprawie nie mieliśmy wyboru. Nie można było wycofać się do

kajuty, aby z kopią "Dudnienia fal w Horikawie" Chikamatsu zwinąć się
na łóżku. Pani Granger, która wraz ze swym mężem opływała świat tanim
kosztem na pokładzie "Lubeki" (gorzko tego żałując), usiłowała uniknąć
jednej projekcji protestując, że widziała te filmy już dwukrotnie i robiąc
kąśliwe uwagi na temat jakości filmoteki w tym pływającym obozie je-
nieckim. Wtedy kapitan dosłownie dorwał ją w swoje łapy, wykręcił jej
ramię na plecy, po czym – rechocząc jowialnie – zaprowadził do salonu i
posadził w fotelu.

Drugi oficer, Herr Junger, był wielkim mężczyzną o posiwiałych, sza-

leńczo rozwianych, naelektryzowanych włosach. W czasie drugiej wojny
światowej pływał na krążowniku "Graf Spee". Żonę zawsze zostawiał w
domu. W tej podróży wyjątkowo towarzyszyła mu córka. Rejs dookoła
świata był dla niej podarunkiem z okazji dwudziestych pierwszych uro-
dzin. Przyjęcie z szampanem miało odbyć się na dzień przed Panamą –
wtedy właśnie wypadała data urodzin – a my wszyscy byliśmy, oczywi-
ście, zaproszeni. Fraulein Junger była dość ładna i miała sporo wdzięku;
uroczo potrząsała główką, kiedy była zniecierpliwiona. Posiadała wszelkie
zalety, tak mi się zdawało, mieszczańskiej GEMUTLICHE HAUSFRAU.

background image

Herr Junger podróżował z jednym jeszcze, nieodłącznym kompanem.

Był nim groteskowy, czerwono-niebieski gipsowy krasnal ogrodowy o
imieniu Friedolin – maskotka i powiernik drugiego oficera.

Wszystkie filmy opowiadały o przygodach Friedolina. Świat widzia-

ny okiem ogrodowego krasnala – co zdawało się sugerować, że w głębi
serca Herr Junger był sentymentalny. (Ale nie śpieszyłbym się z uogól-
nieniami na temat cech narodowych. Stereotyp jest jak przekleństwo.) –
Oto – oświadczał Herr Junger – są piramidy. A to jest Friedolin. – I dzięki
doskonałości jego kamery obydwa obiekty były równie ostre. Friedolin
wydawał się tak samo wielki jak Wielka Piramida.

Lecz gorsze jeszcze miało nadejść. Friedolin, ze swym czerwonym

nosem i wielkim brzuchem napęczniałym od mięsa i piwa – ten obleśny
Nibelung – okazał się mieszaniną złośliwej lubieżności, aryjskiej dumy i
skłonności do okrutnych psikusów.

Jedna z filmowych sentencji pokazywała wieśniacze łodzie otaczają-

ce "Lubekę" w jakimś azjatyckim porcie. Właśnie wtedy drugi oficer roz-
kazał spłukać pokłady i opróżnić okrętowe ścieki. Jakżeż zaśmiewał się
Friedolin siedząc bezpiecznie na relingu jak na grzędzie i patrząc jak miej-
scowi, żółci obszarpańcy biorą przymusową kąpiel. Fakt, że ludzie ci mieli
prawdopodobnie religię, pałace, filozofów i przedstawienia symboliczne
trzy tysiące lat wcześniej, nie miał dla Friedolina znaczenia. Jego pojęcie o
sztuce było daleko bardziej wymagające.

Ujęcie: azjatycka ulica; śliczne, smukłe kobiety ubrane w

GHEONGSAM oddalają się od kamery; Friedolin puszcza oko na widok
rozkołysanych bioder i nóg ukazujących się w wysoko rozciętych spódni-
cach. Kamera przybliża – jak na fotografii – jedną parę nóg i prowadzi ją
aż do końca egzotycznej ulicy.

– Aha! – wykrzyknął Herr Junger – tej Friedolin nie dostał. To ta, któ-

ra umknęła!

Częstował nas wieloma takimi obrazkami; zdjęciami azjatyckich ko-

biet, z których większość nie miała należeć do Friedolina. Chociaż niektó-
re...

background image

Dawał nam do zrozumienia, że Friedolin zaspokajał swe żądze w

rozmaitych burdelach azjatyckich, choć, oczywiście, w obecności pań nie
mogło to być nic prócz aluzji.

To wszystko, w pewien sposób, tłumaczy fakt, że kapitan wziął so-

bie japońską pasażerkę, aby nie dać się prześcignąć krasnalowi drugiego
oficera.

Najgorszy ze wszystkich był obraz tratw w jakiejś zatoce. Na tra-

twach głodujący wietnamscy uciekinierzy, których spokojnie obserwuje
Friedolin.

– Ta zbyt chuda dla Friedolina – komentował Herr Junger.
Friedolin nie był wcale wiarołomny. Tak do końca nie były to prze-

cież istoty ludzkie.

Kamera pokazuje w zbliżeniu zrozpaczoną twarz kobiety, która po-

mimo wszystko zachowała urodę.

– O, ale z tą mógłby się zabawić!
Fraulein Junger interesowała się filmami, lecz zupełnie inaczej niż

Friedolin. Odkryłem to pewnego dnia, gdy podekscytowana rozmawiała
ze mną przez chwilę na pokładzie. Miała ze sobą kamerę ojca i właśnie
wybiegła zrobić kilka ujęć. Herr Junger posłał kogoś z załogi biegiem do
jej kajuty z wiadomością, że "Lubeka" zderzyła się z małym wielorybem.

Rzeczywiście, "Lubeka" na poziomie linii wodnej miała bardzo pęka-

ty dziób. Choć można by sądzić, że ostrzejszy kształt prułby wodę łatwiej,
było jednak inaczej. Taka "grucha" lepiej rozpraszała przeszkody przed
statkiem. A w parze z brakiem stabilizatorów zaoszczędzała, zapewne, je-
den dzień w całej podróży – przynosząc korzyści właścicielom. Mały wie-
loryb rzeczywiście roztrzaskał się o tę "gruchę" i pozostał już gdzieś tam
pod burtą. Z miejsca przy relingu, gdzie staliśmy, samo zwierzę nie było
widoczne, ale jego krew odznaczała się bardzo wyraźnie. Długie, czer-
wone pasma krwi opływały nas mieniąc się w błękitnej wodzie Pacyfiku
ku zachwytowi Fraulein, stanowiły bowiem przepiękny kontrast kolory-
styczny.

– Ooo! – wykrzykiwała filmując zawzięcie.
Brakowało tylko Friedolina. Fraulein Junger zlekceważyła krasnala.

Nie przyniosła go z kajuty ojca i nie dała nasycić oczu widokiem krwi.

background image

Szkoda. Mój łokieć byłby z rozkoszą, przypadkiem, zepchnął

Friedolina do morza. Dokładnie tak, jak zepchnięto chińskiego kucharza.
(Choć podejrzewam, że konsekwencje takiego "przypadku" mogłyby być
dla mnie fatalne. Nie topi się bezkarnie bóstw domowych innego człowie-
ka.) – Ach – westchnęła rozczarowana, kiedy pasmo krwi rozpłynęło się w
wodzie. Opuściła kamerę.

– Zapomniała pani Friedolina – zauważyłem dość kwaśno.
Wydęła usta.
– Pan nie przepada, zdaje mi się, za filmami mojego ojca.
– Raczej nie. Ale zgodziłbym się wyjątkowo z Friedolinem, że płeć

piękną należy oglądać od tyłu.

– Och, to jeszcze nic strasznego. W kraju znam wiele par bar-

dzo ZŻYTYCH, ale z cudzymi mężami i żonami. Nie potępiamy tego.
Powiedziałabym, że cieszymy się, gdy uda się wyrwać na wakacje z jed-
nym tylko mężem. Po powrocie wychodzę za mąż – dodała.

– A więc zażywa pani kuracji wypoczynkowej na zapas?
– Wcale nie! – Zaczerwieniła się na myśl, że posądzam ją o zamiar

zostania kobietą, która sypia z tym i z tamtym, podczas gdy jej przyszłe
zachowanie miało być wzorem higienicznej poprawności.

– Zastanawiam się jednak po co, będąc u progu małżeństwa, przeży-

wać monotonię oceanów tego świata. I to tak długo?

Całe trzy miesiące! Dziwne!
– Skoro pan już o to pyta, Herr Landolfi, i ponieważ nigdy więcej

pana nie zobaczę po zejściu z tego statku, wytłumaczę to panu. – Fraulein
Junger poprawiła włosy, które rozwiewał wiatr.

Powinienem dodać, że jej twarz o różowych policzkach, jasnobłękit-

nych oczach i zadartym nosku okolona była krótkimi, czarnymi lokami.
Buzia jak z bombonierki.

– Wyglądam jak mała MADCHEN, prawda? Aby zostać żoną mojego

Carla i wejść w towarzystwo, którym się otacza, powinnam prezentować
się dojrzalej. Chcę być kobietą. Ci jego znajomi, ich żony i kochanki...!
Wysłał mnie w tę podróż, bym dorosła. Kiedy wrócę, będę wyglądała zu-
pełnie inaczej.

background image

– Ale jak? – chciałem wiedzieć.
– Zobaczy pan. Na przyjęciu urodzinowym.
– Proszę, niech mi pani powie teraz. Jestem zaintrygowany.
– Nie byłoby niespodzianki i popsułoby mi całą zabawę.
– A tylko zabawa się liczy, prawda? (PODOBNIE JAK SMUGI KRWI

W MORZU, pomyślałem.) – Proszę mi powiedzieć. Nie zdradzę sekretu
nikomu.

Ustąpiła.
– No, dobrze. Ojciec ma dla mnie niezwykły prezent. Perukę z dłu-

gich czarnych włosów. Będę ją nosić, kiedy wrócę do kraju, na swój ślub.
Będę światową kobietą.

– Ale... przecież chyba każdy może kupić perukę? Mogłaby pani ku-

pić sobie jakąś w Niemczech i założyć następnego dnia.

– Nie. Nie rozumie pan. W towarzystwie wyśmiano by mnie. To było-

by zbyt nagłe DIE VERWANDLUNG... przeobrażenie. Takie już są zasady
naszej małej etykiety. Muszę sama wywalczyć moje długie włosy. To musi
być trofeum. Prawdziwa zdobycz. Tak jest ze wszystkim. Opalenizna spod
ultrafioletowej lampy to zwyczajne OSZUSTWO.

– Chce pani powiedzieć, że to tak jak indiański skalp.
– O TYM nie pomyślałam! – zaczęła się oddalać.
– Proszę poczekać! Więc wszyscy pani znajomi umówią się i "uwie-

rzą" (z braku lepszego zajęcia...), że wyhodowała pani takie długie włosy
w czasie rejsu?

– Czy zauważył pan – zaczęła rozmarzonym głosem – wszystkie te

piękne włosy w filmach mojego ojca? Marnują się tylko u tych kobiet, ale
tylko rasy Wschodu mają tak silnie rosnące włosy. I dlatego mogą je sprze-
dawać, a potem hodować sobie nowe.

– Prawdopodobnie sprzedają swoje włosy, ponieważ głodują – za-

protestowałem rozdrażniony. – Sprzedają je perukarzom, ponieważ jest
to jedyny sposób, w jaki mogą zdobyć nieco pieniędzy na woreczek ryżu.
To chyba gorsze niż sprzedawanie ciała. Sprzedają życie – lata spędzone
w czasie, gdy włosy rosły. To jest... – Ach. Tak pan myśli?

– To nie są owce, proszę pani.

background image

Zrobiła grymas jakby zaraz miała się rozpłakać.
– Powierzyłam panu mój sekret! A pan mnie karci. Nie jest pan wcale

dżentelmenem.

Lecz ja nic nie mogłem poradzić na to, że przypominały mi się, za-

rejestrowane na filmie aliantów, sterty włosów zgolonych więźniom w
obozach koncentracyjnych. Ta myśl jednak dostarczyła mi pomysłu, jak
wybrnąć z sytuacji. Nie chciałem sprzeczać się z nią. Nie na statku, gdzie
była oczkiem w głowie swego taty.

– No dobrze, ale proszę nie zużyć całej kliszy na morze – powiedzia-

łem. – Pani ojciec będzie chciał zrobić film z przyjęcia urodzinowego.

– On ma mnóstwo filmów w swojej kajucie – odparowała. – I wiele

jeszcze wywołanych, których pan nie widział.

Tym razem rzeczywiście zniecierpliwiona i naburmuszona odeszła

do swojej kajuty.

Zgodnie z jej obietnicą – lub groźbą – dwa dni później, po kolacji z

podwójnych porcji cielęciny, odbyła się jeszcze jedna projekcja.

Zapędzono nas do salonu, zaciągnięto zasłony, przyciemniono świa-

tła. Na ekranie zamigotały białe cyfry, po nich zaś ręcznie sterowany tech-
nikolor.

Na spokojnym, błękitnym morzu unosiła się dżonka wyładowana

ludźmi i ich dobytkiem. Osiemdziesiąt czy też dziewięćdziesiąt osób tło-
czyło się w maleńkiej łodzi, która cudem do tej pory nie zatonęła.

– To było sześć miesięcy temu – objaśnił Herr Junger. – Jacyś "ludzie

z łódek". Z Wietnamu. "Lubeka" natknęła się na nich na otwartym morzu.
Niestety, nie mogliśmy wziąć ich na hol. Nasz statek wytwarza zbyt wiel-
kie fale za rufą. Dżonka byłaby się wywróciła.

Friedolin z bezczelną życzliwością przyglądał się uciekinierom.
– Nie mogliśmy też przyjąć ich na pokład. Był zastawiony kontenera-

mi, jak zawsze.

Kamera przeszukiwała dżonkę pokazując z bliska uniesione w górę

twarze. Zatrzymała się dłużej na postaci ubranej w brudną, podartą spód-
nicę i bluzkę, nadzwyczaj pięknej kobiety o długich, czarnych włosach. W
miarę jak "Lubeka" poddawała się kołysaniu fal, Friedolin – usadowiony

background image

pewnie w swym punkcie obserwacyjnym – wydawał się potakiwać. –
Naturalnie daliśmy im jedzenie i wodę oraz przekazaliśmy drogą radiową
ich pozycję. Cały majątek zrabował im wcześniej patrol komunistyczny
albo piraci.

Następne klatki filmu były niedoświetlone i trwały tak krótko, że

zastanawiałem się, czy kamera nie została włączona przez przypadek –
może gipsowymi paluchami Friedolina? Lub może cała sekwencja została
źle wywołana.

Lecz wiem na pewno, że widziałem półnagą kobietę leżącą na koi.

Fala czarnych włosów rozpościerała się wokół niej jak wachlarz. Wiem
również, że w tym właśnie momencie Fraulein Junger spojrzała w moją
stronę.

Następne ujęcie pokazywało dżonkę, oddalającą się poza spienionym

kilwaterem "Lubeki". Było już późne popołudnie, słońce przesunęło się
o kilka godzin. Na rufie dżonki można było dostrzec łysą postać w łach-
manach (może starego człowieka, może młodej kobiety), przyciskającą do
piersi jakieś zawiniątko tak kurczowo, jakby było całym jej życiem. Mogło
to być dziecko, mogło być pożywienie.

– Mamy nadzieję, że zaholowano ich do portu. Lecz kto by ich chciał?

– westchnął Herr Junger. – Mimo wszystko nakarmiliśmy ich dobrze. Choć
obawiam się, że zbyt wielka ilość mięsa mogła zaszkodzić ich żołądkom.

– Czy na pewno zostali uratowani? – dopytywała się pani

Hetherington.

– Nie wiem. Nie słyszeliśmy o nich. Tak wiele dżonek dryfuje po

chińsich wodach. To wina komunizmu. My spełniliśmy swój obowiązek.

– Biedne duszyczki, lecz co można zrobić? – zastanawiała się pani

Hetherington. – W naszym kraju też jest zbyt wielu emigrantów. Trzeba
być litościwym, ale oni dezorganizują gospodarkę.

Przez chwilę zdawało się, że zmowa milczenia połączyła niemieckich

oficerów i brytyjskich pasażerów. Zastanawiałem się, czy tylko ja jeden
oglądałem prawdziwy przebieg wydarzeń...

Byliśmy na morzu już całą wieczność. Przepłynęliśmy największą

nieskończoność, jaką można znaleźć na Ziemi. Lecz następnego dnia mie-

background image

liśmy wpłynąć na szlaki Panamy i ujrzeć inne statki oczekujące wraz z
nami na przejście Kanału.

I tak nadszedł dzień urodziń Fraulein. Skończyła dwadzieścia jeden

lat.

Uroczystość miała rozpocząć się o zmierzchu, jak tylko słońce za-

nurzy się za horyzontem. Sygnałem do otwarcia szampanów nie miały
być fajerwerki wystrzeliwane w niebo. W tym miejscu, u zbiegu tak wielu
szlaków, mogłyby zostać mylnie odebrane jako SOS rozbitków. Nie fe-
jerwerki więc, lecz "zielony błysk", szczególne zjawisko naturalne, które
tego wieczora mieliśmy nadzieję ujrzeć. (Gdyby nie wystąpiło, to trudno.
Nie miało aż tak wielkiego znaczenia...) W bezchmurne, spokojne, upal-
ne dnie, takie jak tamten na Pacyfiku, jeśli obserwuje się horyzont zaraz
po zanurzeniu się północnego bieguna słońca, z przyczyny jakiejś atmos-
ferycznej osobliwości wzdłuż linii horyzontu rozbłyska na sekundę lub
dwie jaskrawe, zielone światło.

Zebraliśmy się wszyscy, by nań oczekiwać: pasażerowie, oficerowie

i Fraulein. Widzieliśmy już taki błysk, choć słaby, ze trzy razy w czasie
ostatnich kilku tygodni. Wypatrywanie go nabrało "mistycznego" zna-
czenia. Jak gdyby ten błysk światła pędził z Azji, przez cały Pacyfik, by
zrównać się z nami. Gdybyśmy mogli zjawisko to sfilmować i wyświetlić
w zwolnionym tempie, zobaczylibyśmy w nim pagody i dżungle, pola
ryżowe, górę Fudżi i Angkor Wat – oceaniczny odpowiednik mirażu pu-
stynnego lub gór widzianych z daleka.

– Tak! – krzyknęła pani Hetherington, wskazując zupełnie niepo-

trzebnie kierunek, bowiem nam wszystkim oczy aż wychodziły z orbit.

Był to najsilniejszy ze wszystkich dotychczasowych błysków. I zaraz

zniknął. Pierwszy szampan wystrzelił natychmiast; struga piany przesko-
czyła burtę.

Wkrótce szklanki były pełne, a kapitan wygłosił krótką mowę.

Wypiliśmy toast na cześć Fraulein Junger, a ona cieszyła się – buzia z bom-
bonierki była cała w uśmiechach.

Herr Junger wyjął okrągłe pudło jak na kapelusze i wręczył je

Fraulein.

background image

Fraulein rozerwała wstążkę pozwalając jej sfrunąć do morza.

Rozwinęła się jak czerwony wąż pędzący w stronę rufy.

Z pudła Fraulein wyjęła długą, czarną perukę. Lśniące i bujne wło-

sy. – Oooch! – wykrzyknęła i pomknęła do kajuty przymierzyć ją przed
lustrem. Wróciła po pięciu minutach odmieniona. Wtedy przyjęcie rozpo-
częło się na dobre.

Wszyscy wypiliśmy za dużo, nawet Brytyjczycy.
Na szczęście lub nieszczęście, nadszedł czas kolacji. Dla odzyskania

równowagi.

– Poczekajcie – zawołała Fraulein, kiedy zajmowaliśmy miejsca przy

stole. Pieszczotliwie pogładziła swe nowe, długie włosy. – Nie chcę mieć
na nich soku z mięsa.

– Sosu – poprawił ją kapitan. – FLEISCHSAFT znaczy po angielsku

sos.

– Oczywiście – zgodził się jej ojciec. Na tę szczególną okazję przy-

niósł Friedolina i umieścił pośrodku stołu, by prezydował. Friedolin był
niepocieszony. – To jest nadzwyczajna peruka dla nadzwyczajnej córki.
Nie jakaś tam zbieranina z włosów wielu osób. Kupiłem ją specjalnie dla
Ciebie, LIEBCHEN. Dobrze zapłaciłem tej kobiecie.

Fraulein pobiegła założyć swoje nowe włosy w kajucie, a my usiedli-

śmy do stołu.

Dwie minuty później wróciła z niezadowoloną miną. Policzki miała

pobladłe. Nadal nosiła perukę.

– Nie mogę jej zdjąć! – przyjrzała się po kolei brytyjskim pasażerom.

– Co to za dowcip! Kto nalał do środka kleju?

– Nonsens – powiedział Herr Junger. – Dotykałaś jej wewnątrz przed

założeniem. Zdejmuje się z łatwością.

– Ale ona nie chce zejść.
– Pozwól, może jest nieco za ciasna.
Próbował zdjąć perukę, podczas gdy Herr Grunewald kręcił się nie-

cierpliwie, by już podawać wieczorne mięso. Ojciec Fraulein mocował się
z głową córki, aż krzyknęła z bólu.

– Przestań!

background image

– Ciągnie cię chyba za twoje własne włosy? – spytała pani Hetherington

udając współczucie.

– Nie! – Fraulein złapała się za głowę. – Czuję się jakbym miała druty

w głowie. Wetknięte w mózg. Żywe jak nerwy. Miesza mi się w głowie.
Mam szalone myśli, to nie są ludzkie słowa. Nie mogę znieść bólu, kiedy
mnie ciągniesz.

Peruki nie dało się zdjąć. Zielony błysk z Azji przytwierdził ją do gło-

wy dziewczyny.

Trzeba było dać Fraulein środek uspokajający i zaprowadzić ją do

łóżka.

Tego wieczora, wyjątkowo, nie było dokładki mięsa, choć Friedolin

obserwował nieudaną uroczystość ani chudszy ani mniej jowialny niż
zwykle.

Peruki nie udało się zdjąć również następnego dnia. Przywarła jak

czarna pijawka.

Dopłynęliśmy do Panamy i unosiliśmy się na szerokiej, błękitnej

przestrzeni wraz z kilkoma innymi statkami handlowymi, skierowanymi
w stronę szczeliny pomiędzy dwoma Amerykami.

Posadzono Fraulein na pokładzie, w słońcu, o wiele gorętszym te-

raz, gdy znajdowaliśmy się blisko lądu. Owinięto ją w stare prześcieradło,
a jednego z członków załogi, elektryka, który również pełnił obowiązki
pokładowego golibrody, wezwano na górę z nożyczkami, by ściął obce
włosy z jej głowy. Nagle stało się bardzo ważne, by wyrzucić do oceanu
wszystkie pasma, aż do ostatniego, jeszcze po tej stronie. Aby odpłynęły z
powrotem do Azji, zanim "Lubeka" porzuci Pacyfik dla innego morza.

Kiedy fryzjer zrobił pierwsze cięcie, Fraulein straszliwie krzyknęła.
– Nie! – wyrwała mu nożyczki, po czym złapała się za głowę. – Jaki

ból! One żyją! To tak jakby mi ktoś przypalał ciało ogniem! Te włosy żyją!
Zapuściły korzenie. Ona nie żyje. Wiem, że nie żyje. Ale żyje w nich. Jej
dusza spłynęła we włosy jak Samson i jego siła!

Potem mówiła przez chwilę jakby rozmawiała ze sobą dwoma głosa-

mi, w dwóch językach.

background image

To nie mogło być prawdą, a jednak... Przerażeni, nie wiedzieliśmy,

co robić ani co powiedzieć. Może błagać o przebaczenie. Kogoś, czyjego
języka nie znało żadne z nas.

+ + +

background image

Stowarzyszenie sennej telewizji

Zawsze uważałem, że mam interesujące sny, ale mimo to byłem zdu-

miony, kiedy zaczęły je przerywać ogłoszenia reklamowe.

Właśnie wspinałem się po drabince sznurowej na dach latarni mor-

skiej, żeby zdążyć na samolot, który miał stamtąd zaraz wystartować – w
moim śnie, oczywiście – gdy nagle wszystko zniknęło i wokół mnie zaczę-
ły tańczyć puszki konserw w takt wesołej muzyczki, głównie instrumen-
tów perkusyjnych.

Etykiety ukazywały jakiś dziwny owoc czy warzywo; najpierw wzią-

łem to za kukurydzę, ale zaraz zdecydowałem, że bardziej przypomina
włochatego banana. Za moment puszki otworzyły się same i p a r u j ą c a
zawartość wypadła na unoszące się w powietrzu talerze. Musiały to więc
być samoogrzewające się konserwy, tylko że, jak na razie, nikt nie wpro-
wadził samoogrzewających się konserw na rynek. Pozbawione włochatej,
żółtej skórki wnętrza "owoców" wyglądały raczej na parówki.

Chór bezcielesnych głosów zaśpiewał radośnie: "Strzel sobie puszkę

kalopków!" – i już byłem z powrotem na drabince sznurowej. Śniłem da-
lej...

– Słyszałaś kiedyś o tropikalnych owocach, które nazywają się kalop-

ki? – spytałem następnego ranka Phyllis, kiedy przyszedłem do szkoły.
Phyllis uczy geografii.

– W Centrum Handlowym Trzeciego Świata można kupić każdy

egzotyczny owoc – powiedziała. – Kwiaty hibiskusa, bulwy pochrzynu,
owoce chlebowca. Może tam uda ci się to kupić.

– Ale słyszałaś o nich kiedyś?
– Nie – przyznała. – Co to jest? Skąd to się sprowadza?
Nie z Trzeciego Świata, pomyślałem, tylko ze świata moich snów.

Tylko od kiedy w snach są przerwy na ogłoszenia?

background image

Uchwyciłem się tej myśli. Tak się złożyło, że komercyjną sieć telewi-

zyjną od tygodnia paraliżowała fala strajków; a chociaż raczej nie uważa-
łem się za tak zagorzałego telewidza, by cierpieć z tego powodu, to może
jednak nieświadomie byłem nim? Czyż nie jesteśmy wszyscy przyzwycza-
jeni, w mniejszym lub większym stopniu, do reklam? Czy nie jest smutną
prawdą, że ogłoszenia są często lepsze od samego programu? Pewnie dla-
tego moja podświadomość czuła potrzebę zapełnienia luki...

Przyznaję, że była to bardzo daleko idąca hipoteza, ale naprowadziła

mnie na myśl, że skoro ja, rzadko oglądający telewizję, widzę we śnie ogło-
szenia reklamowe, to o ile silniejsze objawy muszą wystąpić u uczniów – z
których każdy to nałogowy telewidz?

W tym dniu na drugiej lekcji było wychowanie obywatelskie; zde-

cydowałem więc, że omówimy rolę środków masowego przekazu. Kto
wie, może byłem pierwszym dorosłym, który zaobserwował to dziwaczne
zjawisko?

W trakcie zajęć zapytałem klasę:
– Czy komuś z was śniło się kiedyś, że ogląda telewizję? Na przykład

wczoraj. Spróbujcie sobie przypomnieć.

Niestety, nikt niczego nie pamiętał, co nie było w końcu takie niezwy-

kłe. A więc zadałem im proste zadanie domowe: położyć przy łóżkach
papier i ołówek i zapisać pierwszą myśl, jaka im przyjdzie do głowy po
przebudzeniu – ponieważ jest to niezawodny sposób na przypomnienie
sobie snu. Jakkolwiek absurdalną, oderwaną i zupełnie pozbawioną zna-
czenia wydaje się taka myśl, to jednak uświadomienie jej sobie prowadzi
do wydobycia wszystkich szczegółów z mroków amnezji na światło dnia
– niczym sznura powiązanych jedwabnych chustek wyłaniających się z
rękawa magika.

Moje własne sny znów zostały przerwane tej nocy. Spałem w swoim

kawalerskim mieszkaniu, biorąc udział we wspaniałej, skomplikowanej
historii szpiegowskiej, wyprodukowanej przez mój zamroczony umysł,
gdy nagle pojawiła się reklama krucli najwidoczniej jakiejś chrupiącej za-
kąski rozkosznie drażniącej kubki smakowe.

background image

Następnego ranka miałem uczyć tę samą klasę historii Rewolucji

Francuskiej, ale najpierw sprawdziłem zadanie. Okazało się, że prawie
połowa uczniów zrobiła to, o co prosiłem – zapewne ze względu na nie-
zwykłość polecenia. Zapytałem wprost:

– Czy ktoś z was miał sen, w trakcie którego pojawiły się jakieś rekla-

my, tak jak w telewizji?

Klasowa piękność, seksowna piętnastolatka Mitzi Hayes podniosła

rękę. Ona jedna.

– Jakiś głos proponował mi coś chrupkiego i smacznego.
– Jak się to nazywało?
– Precle.
Wybuchła powszechna wesołość; reszta klasy była przekonana, że

dziewczyna stroi sobie ze mnie żarty.

– Pomyśl, Mitzi.
– Nie... to były krucle; na pewno tak!
– Czy ktoś jeszcze?
Nikt się nie odezwał, więc szybko przeszedłem do Robespierre'a,

zdecydowany uniknąć typowej nauczycielskiej pułapki, by zaprosić Mitzi
po lekcjach do kawiarni i porozmawiać o jej nocnych przeżyciach...

Zamiast tego umieściłem w lokalnej gazecie niewielkie ogłoszenie:

"Krucle i kalopki! Każdy, kto o nich śni, proszony jest o odpowiedź.
Skrytka pocztowa 17. Dyskrecja zapewniona."

Dla dobra sprawy sięgnąłem głębiej do kieszeni i umieściłem podob-

ne anonsy w czterech gazetach o zasięgu ogólnokrajowym.

Po tygodniu miałem już jedenaście odpowiedzi. Znamienne, że więk-

szość nadeszła z Appleby, a żaden z nadawców nie zamieszkiwał dalej niż
dwadzieścia mil od miasta.

Tak więc cała nasza dwunastka – bo z uwagi na dyskrecję wyłączy-

łem Mitzi – zebrała się razem któregoś wieczoru w moim mieszkaniu.

background image

Był emerytowany dentysta, antykwariusz, fryzjerka damska, rzeźnik,

sprzedawczyni hamburgerów, ekspedientka, sekretarka, bezrobotny hy-
draulik, mechanik samochodowy, pani w średnim wieku zarabiająca jako
medium, listonosz i nauczyciel (ja). Założyliśmy Stowarzyszenie Sennej
Telewizji – ze mną jako prezesem – i próbowaliśmy znaleźć jakieś roz-
wiązanie zagadki, a także osobę odpowiedzialną za przerywanie naszych
snów.

Dentysta nazywał się Max Edmunds; jego zdaniem w naszym prze-

ciętnym, a przez to idealnie się do tego celu nadającym Appleby wielka
agencja reklamowa ulokowała laboratorium badawcze mające skonstru-
ować prototyp nadajnika snów, który mógłby zakłócać rytm fal mózgo-
wych śpiących ludzi i przekazywać im określone informacje. Jako dowód
wskazał brak odpowiedzi na moje anonsy umieszczone w prasie krajowej,
świadczący o ograniczonym zasięgu oddziaływania aparatu. Na razie
nadawano próbnie tylko żartobliwe reklamy wymyślonych produktów,
ale wkrótce taki napastliwy sposób reklamy stanie się groźną rzeczywi-
stością.

Nawiasem mówiąc, do tej pory ukazało się nam podczas nocnych

fantazji kolejnych parę produktów oprócz powtórzeń krucli i kalopków;
wszystkie były egzotycznymi i apetycznie wyglądającymi artykułami
spożywczymi: kalakik, proszek, po posypaniu którym kromka chleba na-
tychmiast wypuszczała liczne kapelusze brązowych grzybków; humbisz,
oleisty płyn, który w oczach zmieniał pół litra wody w homara w auszpi-
ku; ampatuza, musujące złote wino w samochłodzących się butelkach...
Po co mówić dalej? Tymczasem telewizja znów zaczęła pokazywać rekla-
my, lecz nasze senne wizje się nie skończyły.

Mary Gallagher, medium, początkowo była zdania, że to żartobliwe

przesłanie od duchów z tamtego świata. Jednak gdy Elsie Levin, sprze-
dawczyni hamburgerów u MacDonalda, zasugerowała, że może to wca-
le nie reklama, lecz jakieś eksperymenty wojskowe lub próby z kontrolą
umysłów, Mary dolała oliwy do ognia, mówiąc:

– A może wśród nas jest jeden z n i c h? Jeśli to sprawka ludzi, a nie

duchów, no to przecież mogli przeczytać pańskie ogłoszenie tak samo jak
my, panie Peck.

background image

Wzajemnie udowadnianie sobie naszych uczciwych zamiarów ubra-

ło nam prawie pół godziny i dopiero Glenda Scott, fryzjerka, skierowała
dyskusję na właściwy tor.

– A może nie ma żadnego nadajnika snów – powiedziała. W każdym

razie nie w Appleby i nie w naszym świecie? A jeżeli istnieje świat równo-
legły do tego; świat, w którym ludzie naprawdę jedzą takie rzeczy? I po-
trafią nadawać sny tak jak my programy telewizyjne? Może natrafiliśmy
jakoś na ich kanał, na którym nadają wyłącznie reklamy? Kiedyś jedna z
suszarek do włosów w naszym salonie odbierała rozmowy radiowe pogo-
towia ratunkowego. "Doktor Muhammed wzywa karetkę!".

Max Edmunds skinął głową.
– Plomby w zębach też mogą czasem odbierać programy radiowe.
Glenda rozpromieniła się.
– A więc przechwytujemy audycje z innego świata. To nie znaczy, że

z t a m t e g o – dodała pod adresem Mary.

– Ale gdzie on jest? – spytał Tom Pimm, rzeźnik. – Nie widać go.
– Jasne, że nie. W jaki sposób? Przecież nie śpi pan, a ponadto znajdu-

je się w naszym świecie.

Max strzelił palcami.
– Aha! Chyba trafiliście w sedno sprawy! Od dawna wiadomo, że jeśli

pozbawi się kogoś snu przez odpowiednio długi okres czasu, to ten ktoś
zacznie mieć halucynacje. Człowiek musi śnić, a jeżeli nie śpi i nie może
tego robić, zaczyna śnić na jawie. Pozwólcie, że zaproponuję, by ktoś z nas
zgłosił się na ochotnika i nie spał przez kilka dni, podczas gdy pozostali
będą na zmianę pilnować, żeby nie zasnął. Zobaczymy, co się stanie.

Jon Rhys Jones, nasz bezrobotny hydraulik, podniósł rękę.
– Wydaje mi się, że najlepiej będzie, jeśli ja się zgłoszę. I tak nie mam

nic do roboty, no nie? A żona wyjechała w odwiedziny do matki.

– Decyzja należy do ciebie, Brian – zwrócił się do mnie Max, jako do

prezesa. – Z początku wystarczy jedna osoba towarzysząca, ale po pierw-
szych paru dniach potrzeba będzie kilku opiekunów.

Poddałem wniosek głosowaniu; został przyjęty jednogłośnie, więc

natychmiast ułożyliśmy plan dyżurów.

background image

– Pokój się kołysze – mamrotał pięć dni później Jon, gdy Glenda i Rog

(nasz listonosz) spacerowali z nim wokół saloniku w jego domu. – Nie
mogę ustać.

Podprowadzili go do sofy i Max sprawdził mu puls; potem Glenda

usiadła przy nim i miarowo waliła go po twarzy, jak czarujący gliniarz, od
czasu do czasu urozmaicając to szczypaniem i potrząsaniem.

Był późny sobotni wieczór. Oprócz Glendy, Roga i Maxa byłem też

ja oraz. Mary Gallagher i Tom Pimm. Puste puszki po piwie walały się
po dywanie, chociaż nie pozwoliliśmy naszemu ochotnikowi na spoży-
wanie żadnego alkoholu, który mógłby mu pomóc stracić przytomność.
Telewizor był włączony i radio w kuchni grało muzykę pop. Wszystko po
to, by nie zasnąć. O dwunastej miała przyjść nocna zmiana.

Przez cały tydzień nękały nas senne reklamy – wszystkich oprócz

Jona – zachwalając ostatnio między innymi sklesz, słoiczek fioletowej pa-
sty do smarowania kalopków.

Była jedenasta trzydzieści, kiedy się to stało.
Nagle część sufitu zaczęła się świecić – i sypnęło jak z rogu obfitości.

Albo jakby jednoręki bandyta wypłacił w produktach żywnościowych. W
powietrzu pojawiły się puszki, słoiki, flakoniki, butelki – i spadały na dy-
wan. Jedna uderzyła Mary w nogę; nasze medium pisnęło przeraźliwie.
Wszyscy odskoczyliśmy pod ściany, ciągnąc Jona za sobą.

W rzeczy samej deszcz produktów nie padał dłużej niż minutę, ale to

wystarczyło, by środek pokoju pokryła gruba warstwa kalopków, skleszu,
kalakiku, humbiszu i innych rzeczy – dość, by zapełnić pół tuzina lodó-
wek. Gdy tylko grad żywności przestał padać, Max podskoczył, porwał
puszkę kalopków i oderwał wieczko. Natychmiast odstawił ze stłumio-
nym okrzykiem i zaczął dmuchać na palce. Później pospieszył do kuchni
i wrócił ze sztućcami i talerzami. Po chwili wszyscy zajadali się skwier-
czącymi owoco-parówkami; wszyscy oprócz biednego Jona, który padł
jak długi na sofę i zaraz zasnął. Bóg mi świadkiem, że już same kalopki
smakowały przewybornie; ale posmarowane skleszem były wprost nie-
biańskie.

background image

– Trzeba im to przyznać – nadmienił Tom Pimm, oblizując palce. –

Pierwsza klasa. W życiu nie jadłem lepszych parówek. – Nasza pierwsza
dostawa z zaświatów, co? – Glenda mrugnęła do Mary.

Właśnie wtedy rozległ się dzwonek. Nocna zmiana przybyła w samą

porę, by przyłączyć się do uczty. Jednak nie zdołaliśmy zjeść nawet poło-
wy.

Dyżury pochłaniały mnóstwo czasu, a jeśli chodzi o dobrowolną

bezsenność, to tylko niektórzy z nas mogli poświęcić kilka dni pod rząd.
Następnym ochotnikiem był antykwariusz Don Thwaite, potem Glenda
wzięła tydzień urlopu w salonie, a potem zgłosiła się Mary Gallagher.
Do tej pory zgromadziliśmy już spory zapas żywności w moim mieszka-
niu, które wybraliśmy na kwaterę główną i miejsce czuwania kolejnych
ochotników. Osobiście zająłem się inwentaryzacją dóbr. Jednak wszy-
scy byliśmy rozdrażnieni i wyczerpani, gdy po czterech tygodniach całe
Stowarzyszenie Sennej Telewizji zebrało się, by dokonać podziału wpły-
wów. Ponadto w powietrzu wisiało kilka kryzysów domowych, z powodu
długich godzin, na jakie niektórzy członkowie stowarzyszenia tajemniczo
znikali współmałżonkom.

Lecz w naszych snach pojawiały się nowe reklamy, kusząc jeszcze

wspanialszymi przysmakami.

Mary stłumiła ziewnięcie.
– Z pewnością musi być lepszy sposób ! Cała jestem w sińcach!
– Ale jak inaczej sprawić, by produkty się zmaterializowały? – spytał

Rog.

Mary spojrzała wokół; większość nas siedziała na podłodze.
– Dwanaścioro – powiedziała w zadumie. – Gdyby tylko było nas

trzynaścioro...

– Trzynastka przynosi pecha – sprzeciwiła się Elsie.
– Czemu trzynaścioro? – zapytał Tom.

background image

– To liczba uczestników sabatu – powiedział Don Thwaite. – Do tego

zmierzasz, prawda? – Zachichotał drwiąco. – Niestety, tak się składa, że
nie jestem czarownicą!

– Ja też nie! – warknęła obrażona Mary. – Medium to nie czarownica

!

– W średniowieczu nie zauważyliby tej różnicy – rzekł Max.
– Jeśli o mnie chodzi – powiedział Don – to medium może sobie być,

czym chce. Ta żywność z pewnością nie została sprowadzona czarami
Mary i nie jest z ektoplazmy. Wątpię, czy pochodzi z krainy czarów lub z
piekła.

– Mówię tylko – nie ustępowała Mary – że wcieliliśmy już w życie je-

den dziwny pomysł, podsunięty przez pana Edmundsa, i wypalił. Jednak
to wcale nie znaczy, że ten sposób jest jedyny lub najlepszy. Liczba trzy-
naście musi się jakoś...

Po namyśle wyznałem:
– Prawdę mówiąc, naprawdę jest nas trzynaścioro. W szkole mam

uczennicę, której także śnią się reklamy.

– No, to czemu nie powiedziałeś wcześniej? – wrzasnął Tom Pimm. –

Na miłość boską, żeby tylko istniał jakiś łatwiejszy sposób!

– Uważałem, że jest za młoda, żeby ją w to wciągać.
– Ile ma lat?
– Piętnaście.
– Właśnie w tym wieku – wtrącił uczenie Don Thwaite – u dzieci

ujawniają się zdolności paranormalne. Ze względu na rozliczne stresy
okresu dojrzewania i wzbierający wulkan seksualizmu...

– Teraz lepiej ją wciągnij – stwierdził Tom.
– Taki jest głos ogółu – przytaknął Rog, z podkrążonymi oczami.
– Nie mogę tego zrobić! Jestem nauczycielem. Jak mogę zaprosić

uczennicę do udziału w czymś, co wygląda na sabat?

– Całkiem po prostu – powiedziała Glenda, podrzucając słoiczek

skleszu. – To jej pochlebi.

– Odmawiam. To zbyt ryzykowne.

background image

Jednak zostałem przegłosowany.

– To jest Mitzi – powiedziałem w następną sobotę, wprowadzając

dziewczynę do pokoju.

Starałem się żeby moje zaproszenie nie zabrzmiało zbyt dwuznacz-

nie, mimo że prosiłem, by nikomu o nim nie wspominała; podkreśliłem z
naciskiem, że chodzi o spotkanie z grupą moich znajomych, których in-
teresują jej sny. Mimo to Mitzi zjawiła się u moich drzwi ubrana w mini
spódniczkę i ażurową bluzeczkę, z włosami upiętymi w koński ogon, roz-
taczając dyskretny zapach perfum.

Jeżeli rozczarowała się odkrywając u mnie Stowarzyszenie Sennej

Telewizji w pełnym składzie, to uczucie to rozwiało się bez śladu, kiedy
skosztowała kalopków ze skleszem i schrupała parę krucli – podczas gdy
ja wyjaśniałem jej, co wydarzyło się w czasie kilku ostatnich tygodni.

– Więc co mam robić? – zapytała, sadowiąc się na środku pokoju.
– No właśnie o to chodziło – powiedziała Mary. – Moim zdaniem

powinniśmy wszyscy chwycić się za ręce i zamknąć oczy.

– Jeżeli ona ma robić za wiedźmę-dziewicę – powiedział Rog mierząc

Mitzi łakomym spojrzeniem – to może potrzebny byłby ołtarz, świece i
czarny kogut? I chyba powinna się rozebrać.

– Nie trzeba – powiedziałem stanowczo. – Spróbujemy tak, jak mówi

Mary. I zaśpiewamy chórem "Strzel sobie puszkę kalopków" oraz inne
piosenki.

Po chwili, czując się dziwnie nieswojo, jakbyśmy przenieśli się z po-

wrotem w czasy dzieciństwa i zabaw w kółko graniaste, wszyscy kręcili-
śmy się w koło, śpiewając kuplety. Niespecjalnie wyglądało to na sabat
czarowników-złodziejaszków. Jednak szybko ogarnęło nas jakieś prymi-
tywne poczucie wspólnoty i zmieszanie ustąpiło; naprawdę wczuliśmy
się w swoje role...

I sufit znowu zaświecił.

background image

Jednak nie posypały się kalopki, ani krucle.
Zamiast nich, z góry opuściło się coś, co mogę opisać tylko jako "dra-

binę ze światła". Jej szczeble i boki były jak z neonowych rurek, ale bez
szkła.

– Och – westchnęła Elsie. – Och!
Przez chwilę wydawało się, że nikt nie zdoła wygłosić lepszego ko-

mentarza, ale nagle odezwała się Mary:

– Trzynaście szczebli; policzcie sami. Zrobiliśmy to; miała rację.
– Ale co to jest? Drabina Jakubowa? – spytał zdumiony Jon Rhys

Jones.

– Nie widzę jakoś mnóstwa wchodzących i schodzących aniołów –

mruknął Don Thwaite.

– Ponieważ nic po niej nie schodzi – poddał myśl Tom Pimm – to

może ktoś z nas wdrapie się do góry i sprawdzi?

Wszystkie oczy zwróciły się na autora pomysłu, który wykręcił się

pospiesznie:

– Jestem trochę za ciężki, no nie? A to wydaje się kruche.
Obrzucił Mitzi fachowym spojrzeniem.
– Dziewczyna jest z nas najlżejsza.
– I gdyby nie ja, nie byłoby drabiny, no nie? – powiedziała.
Nie zważając, że światło może ją poparzyć lub porazić prądem,

chwyciła się drabinki. Szybko wspięła się na górę, zatrzymując się tylko
raz, by obciągnąć spódniczkę – co i tak na niewiele się zdało – i zniknęła
w blasku.

Minutę później ukazała się jej twarz i jedna dłoń. Mitzi spojrzała na

nas z wysoka, wołając:

– Hej, tu czeka na nas prawdziwa uczta! Chodźcie tu, wszyscy! – i

znów zniknęła nam z oczu.

– Nie wiem, czy powinniśmy iść wszyscy – zastanawiał się Joh Rhys

Jones. – Czytałem tę książkę o tajemniczych zniknięciach, wiecie... No,
może ktoś z nas powinien zostać tutaj. Jeżeli Tom uważa, że jest zbyt cięż-
ki...

background image

Jednak twarz Toma przybrała wyraźnie głodny wyraz. Tak więc w

końcu to nasza ekspedientka Sandra – nieśmiałe stworzenie – została na
dole z Bobem mechanikiem.

Jako prezes, pierwszy poszedłem w ślady Mitzi. W chwilę potem wy-

nurzyłem się z podłogi w obszernej budowli bez ścian. Białe, stojące krę-
giem kolumny podtrzymywały kopulasty strop, szerokie schody prowa-
dziły na rozpościerający się wokół trawnik, a kilkaset metrów dalej zielenił
się las. Dwie fontanny tryskały strumieniami wody padającej z pluskiem
do alabastrowych mis. W powietrzu słychać było śpiew ptaków, chociaż
żadnych nie dostrzegłem. Natomiast zauważyłem kalejdoskop wirujących
barw między fontannami. Z początku sądziłem, że to po prostu tęcza pyłu
wodnego; ale zmiany były zbyt szybkie, a kolory zbyt intensywne. Wokół
rozchodził się zapach lilii i róż, chociaż na zielonej murawie nie zauważy-
łem żadnych kwiatów.

Inne kuszące aromaty unosiły się znad długiego stołu zastawionego

przysmakami, które Mitzi właśnie degustowała.

Niebawem my też.

– Ale gdzie jesteśmy? – zastanawiała się Glenda, skubiąc wafel po-

smarowany humbiszem.

Tom Pimm dostojnie podniósł w górę otwartą butelkę ampatuzy i

pewnie miał zamiar wygłosić swoje zdanie na ten temat... gdy po pola-
nie przeleciał dźwięk gongu. Prawie sto metrów dalej powietrze zaczęło
świecić i pałac Aladyna – coś pośredniego między Taj Mahal a chińską
pagodą – wyłonił się z nicości jak obraz na zdjęciu robionym Polaroidem.
Grupa ludzi w kusych tunikach wyszła na trawnik, boso, i radośnie ru-
szyła w kierunku naszej rotundy i oczekującej uczty. Kiedy nas zauważyli,
stanęli jak wryci.

Podszedł do nas tylko jeden mężczyzna oraz kobieta. Ona była wier-

ną kopią Brigitte Bardot, on zaś przypominał Cary Granta w średnim wie-
ku.

Pozostali wyglądali jak Omar Sharif, Greta Garbo, Sophia Loren –

wszyscy w swoich najlepszych latach... Dałem spokój

background image

– O rany! – wykrzyknęła Mitzi.
Tylko ona jedna wśród nas była ubrana jak tamci. Pewnie dlatego

Bardotka zwróciła się do niej.

– Skąd tu?
– Wspięliśmy się po drabinie z mieszkania pana Pecka... zaczęła

Mitzi.

– Mieszkania?
– Mnóstwo domów w jednym – skomentował Cary Grant. –

Dwudziesty, dwudziesty pierwszy. Ulubiony okres. Z przeszłości.
Niesamowite.

– Tam zaświecił się sufit. Tak jak tu – Mitzi wskazała palcem na po-

sadzkę rotundy.

Bardotka weszła w blask. Tymczasem zacząłem wyjaśniać Cary

Gramowi nasze sny o kalopkach i kruclach, ale Bardotka wróciła, zanim
opowiedziałem wszystko.

– Prawda. Zajrzałam. Niespodzianka dla dwojga na dole!
– Ludzie, czy wy musicie mówić hasłami z krzyżówek? mruknął Don

Thwaite.

– Krzyżówek? – Bardot wyglądała na lekko zdziwioną. Nie, bez gnie-

wu. Odkryty słaby punkt psychofizyczny. Może nadmierna zmiana rze-
czywistości?

Cary Grant szturchnął ją łokciem.
– Podróżnicy w czasie zwabieni przez snożyw. Wielka aprobata !
– Nie wiem, czy to prawda, czy sen – powiedziała Mitzi.
Cary Grant przyłożył jej dłoń do czoła, jak gdyby sprawdzając, czy

nie ma gorączki.

– Siódmy stopień frustracji – powiedział do kobiety. Dwunasty sto-

pień pożądania! Dziesiąty stopień wyobraźni. Zgadza się !

– Dziura w czasie – rzekła Bardotka. – Kłopotliwe.
– Nonsens. Nieszkodliwe. Można przyzwać przodków z czasów

przed Snem. Na przykład Spearshakera. "W tym śnie śmiertelnym ma-

background image

rzenia przyjść mogą, kiedy zrzucimy z siebie więzy ciała", pamiętasz? A
potem wymazać pamięć. Bezpiecznie.

– Przypominam: nie można wymazać pamięci podświadomej.

Poza tym najprawdopodobniej przyzwie się czarne sny, a nie białe.
Czarodziejów, czarownice, dzikusów. Pamiętaj: liczba trzynaście.

– A co ma z tym wspólnego liczba trzynaście? – przerwałem im.
– Proste – powiedziała Bardotka. – Trzynastoboczne kryształy rezo-

nansowe wszczepione tutaj – dotknęła swojego czoła. Pomagają nam pod-
łączyć się do Siły. Strumienia Rzeczywistości. Energia w materię; materia
w energię. Wszechświat przez cały czas oscyluje między rzeczywistością
a snem, jak jeden gigantyczny mózg. Uchwyć moment przejścia i dowol-
nie formuj fragmenty. Zmień swoją postać. Jedz snożyw, jakby nigdy nic.
Wszystko skomercjalizowane, oczywiście. Wielki Komózg koordynuje
wszystkie umysły przez kryształki. Sny opatentowane i zastrzeżone.
Inaczej anarchia.

– Chcesz powiedzieć, że możecie dowolnie zmieniać rzeczywistość?
Bardotka skinęła głową.
– Wszystko jest snem. To naukowo uzasadnione.
I wyjaśniła mi, ale nie mogłem zrozumieć ani słowa z jej wyjaśnień.

Właśnie doszła do aspektów ekonomicznych – siła nabywcza rynku, psy-
chofizyczny popyt i podaż – kiedy Cary Grant ulitował się wreszcie.

– Jedzcie, pijcie, weselcie się – powiedział i zachęcił gestem resztę

swoich gości, którzy wyglądali jak gwiazdy filmowe z naszych czasów.

– Czekaj – rzekł Max Edmunds – jeżeli to jest świat ze snów, to jak on

wygląda n a p r a w d ę?

– Głębiej? Pod wszystkimi warstwami snów? Gdyby je usunąć? –

Cary Grant wzruszył ramionami. – Kto wie? Może jest martwy. Tylko
nagie skały...

W tej chwili tłum gości z Gretą Garbo na czele ruszył do stołu i po-

rwał nas ze sobą.

Tom Pimm poklepał się po brzuchu.

background image

– Pełny – oznajmił poufnie.
– A więc pora na afro – powiedziała Bardotka.
– Deser? Nie przełknę już ani okrucha.
– Afro. Afrodyzjak – odparła i zagwizdała melodyjnie. Z wirującego

między fontannami kalejdoskopu zaczęły się rozchodzić opary odurzają-
cego zapachu.

Muszę opuścić zasłonę milczenia na wydarzenia, jakie miały miejsce

na zielonej murawie. Wystarczy, jeśli powiem, że byliśmy bardzo zmęcze-
ni, kiedy ludzie z przyszłości odprowadzili nas z powrotem do świecące-
go miejsca w posadzce rotundy.

Odprowadzili? Niemalże zapędzili.
– Możecie przynajmniej powiedzieć, który to wiek? – Maxowi

Edmundsowi przyszło do głowy, by o to zapytać, gdy doprowadzali go do
otworu; ale Bardotka tylko poklepała go po głowie i wepchnęła w blask.

Tom Pimm oblizał wargi.
– Czy wasze posiłki zawsze się tak kończą?
Bardotka mrugnęła porozumiewawczo i Pimm też zniknął w otwo-

rze. Następna była Mitzi, ale Cary Grant najpierw dotknął jej czoła.

– Zerowy stopień frustracji. Pierwszy stopień pożądania rzekł do

Bardotki.

Zaśmiała się.
– Niech idzie ostatnia. Dziura może się zamknąć wcześniej. Jeden po

drugim zostaliśmy pospiesznie wepchnięci do otworu. Na dole zobaczy-
liśmy, że nieśmiała Sandra i Bob ubierają się szybko, odwróceni do nas
plecami. Gaz afro musiał dotrzeć i tu...

Ostatnia zeszła Mitzi. Gdy tylko dotknęła stopami dywanu, drabina

zaczęła znikać i sufit przygasł. Wkrótce mieliśmy nad głowami zwykły
tynk. Świecący okrąg znikł razem z drabinką.

Tom Pimm zatarł ręce.
– Dobra! To w następną sobotę spotykamy się znowu!

background image

Jednak w ciągu następnego tygodnia nie śniło mi się nic ciekawego, a

w sobotę okazało się, że pozostałym też nie.

Cała nasza trzynastka chwyciła się za ręce, tańcząc wokoło pokoju i

wyśpiewując kuplety. Mimo to nic nie zabłysło. Nic nie spadło z sufitu. W
końcu zrezygnowaliśmy.

– To przez Mitzi – stwierdziła Mary Gallagher. – Powinna była pozo-

stać czysta. Dziewicą. Tak jak mówił kiedyś pan Edmunds... Jak oni ją tam
nazwali? Czynnik spółkujący?

– Czynnik zespalający – autorytatywnie pokiwał głową Max Edmunds.

– To kwestia energii psychicznej dojrzewającego libido. Ona była tym pa-
ranormalnym kanałem łączącym nasze sny ze światem przyszłości. Była
seksualnym wulkanem, lecz wyładowała kipiącą w niej energię.

– A czyja to wina? – Tom spojrzał na mnie oskarżycielsko. – Widziałem,

coście robili po jedzeniu.

Zacząłem się bronić. Zaciekle. W dużym stopniu dlatego, że minął

już tydzień i znowu rządziły nami normalne reguły zachowania.

– Nie wińcie mnie! Bardotka zaaranżowała to specjalnie, żeby załatać

dziurę czasową!

– I teraz już nigdy nie będziemy tak dobrze jadać. Wszystko przez

pana. Żaden z nas nie dotknąłby Mitzi – Tom stał się płomiennym obrońcą
moralności.

– Pan był zbyt zajęty Gretą Garbo – wytknąłem. Jednak stałem na

straconej pozycji, bo Glenda zauważyła mściwie:

– A co to było mówione na początku o dwunastym stopniu pożąda-

nia, a potem o pierwszym? Ależ narobił pan bigosu. Zresztą czego można
się spodziewać po zaprzysięgłym starym kawalerze? Prawdopodobnie
dziewczyna straciła zdolności na zawsze.

Odwróciłem się do Mitzi, która wpatrywała się uparcie w widok za

oknem. Zastanawiałem się, dlaczego ma na sobie workowaty sweter i sta-
re dżinsy; ale to z pewnością nie miało z tym nic wspólnego.

background image

– Lepiej podzielmy zapasy – powiedział Tom, jakby to on był preze-

sem. Nikt się nie sprzeciwił. Pimm ruszył grabić moją spiżarnię.

– Czy nie moglibyśmy spróbować innego sposobu? – spytałem.
Jon Rhys Jones obrzucił mnie złym spojrzeniem.
– To już koniec, nie rozumiesz, chłopie?
Szczególnie nie spodobało mi się to "chłopie".

Jednak to nie był koniec.
Dwa miesiące później Mitzi stwierdziła, że jest w ciąży. Nic mi nie

powiedziała. Dowiedziałem się o tym po raz pierwszy, kiedy przyszli do
mniej dwaj policjanci. Mitzi była nieletnia i kontakty seksualne z nią stano-
wiły przestępstwo. Nawet sugerowano delikatnie, że rzecz nie odbyła się
za jej przyzwoleniem. Coś jakby gwałt, a nie uwiedzenie. Myślę jednak,
że to tylko policja chciała mnie nakłonić, abym przyznał się do czegoś po-
ważniejszego, co by lepiej wyglądało w raportach.

Oczywiście opowiedziałem o wszystkich wydarzeniach, które do-

prowadziły do tej kłopotliwej sytuacji, i odesłałem policjantów do Glendy,
Dona, Maxa i innych członków Stowarzyszenia po potwierdzenie. Do tej
pory zjadłem już wszystkie produkty z przyszłości i wyrzuciłem puste
puszki na śmietnik. Poradziłem policjantom, by poszukali tych opakowań
na wysypisku za miastem. Może nawet znajdą je jeszcze na wierzchu.
Jeżeli dobrze się przyłożą...

– A więc – powiedział pierwszy policjant, ignorując moje dobre rady

i pracowicie skrobiąc coś w notesiku – przyznaje się pan dobrowolnie do
odbycia stosunku płciowego z Mitzi Hayes tu, w tym mieszkaniu...

– Nie, nie tu; tam na górze – pokazałem palcem.
– Na s u f i c i e? Jak muchy?
– Wyżej...
– Na strychu?
– Nie, w przyszłości... I to popsuło wszystko.
– Ja też tak sądzę – zgodził się policjant numer dwa.

background image

Mimo to byli bardzo uprzejmi; aresztowali mnie tylko i obiecali

sprawdzić moje zeznania – między innymi u Mitzi, która najwidoczniej
podczas przesłuchania zapomniała powiedzieć o stowarzyszeniu. No, to
było zrozumiałe.

Ponadto powiedziałem im o ogłoszeniach, jakie umieściłem przed

kilkoma miesiącami w gazetach. Po cóż miałbym to robić, gdyby cała hi-
storia nie była szczerą prawdą? Obiecali to też sprawdzić.

Czy uwierzycie, że nikt z byłych członków Stowarzyszenia Sennej

Telewizji nie potwierdził moich zeznań? Kilku przyznało, że zna mnie z
widzenia, inni przysięgali, że nigdy w życiu mnie nie widzieli.

Kiedy znalazłem się na wolności za kaucją, oczekując procesu za sek-

sualne wykorzystanie nieletniej i pozbawiony pracy do czasu wyjaśnienia
sytuacji – John Rhys Jones pewnej nocy wśliznął się do mojego mieszka-
nia.

– Strasznie mi przykro, chłopie – tak w skrócie brzmiało to, co miał do

powiedzenia – ale wiesz, jak to jest, kiedy ma się rodzinę, o której trzeba
myśleć, i interes, taki jak sklep mięsny. Nie mogliśmy pozwolić się za-
mieszać w orgię! Dobrze, że mała Mitu była na tyle rozsądna, by wybrać
doświadczonego człowieka, takiego jak Tom...

Tak to było.
Najśmieszniejsze w całej tej historii okazało się to, że na początku mo-

głem dostać tylko kilka miesięcy, a nawet wyrok w zawieszeniu. Niestety,
nie po tym, co powiedziałem policji.

Skierowano mnie na obserwację psychiatryczną.
Czytałem o takich przypadkach jak mój. Ktoś popełnia błahe wykro-

czenie i na bliżej nieokreślony czas zostaje wydany na pastwę zapracowa-
nych psychiatrów więziennych. Ponieważ uznaje się go za szaleńca, może
odsiedzieć pięć lat, zanim podejmą jakąś decyzję. Albo dziesięć.

Natychmiast schowałem dumę do kieszeni i przysiągłem, że złoży-

łem fałszywe zeznania.

Nikt mi nie uwierzył.

background image

To przez te ogłoszenia w gazetach. Najbardziej rozwścieczające było

to, że przecież wcale nie musiałem o nich wspominać. Tylko jak inaczej
mogłem wyjaśnić historię powstania Stowarzyszenia Sennej Telewizji?

Tyle, że ono nigdy nie powstało, zgodnie z zeznaniami innych człon-

ków – których nazwiska na pewno wybrałem na chybił trafił z książki
telefonicznej lub adresowej.

Jedno było w tym wszystkim pocieszające. Nie uznano mnie za nie-

bezpiecznego wariata. Tak więc nie wysłano mnie do surowo strzeżone-
go zakładu dla stukniętych kryminalistów gdzieś na smaganym wiatrem
odludziu. Zamiast tego zamknięto mnie w zakładzie dla umiarkowanie
groźnych przypadków, gdzie pensjonariusze mogą wyplatać koszyki i
hodować kapustę dla dyrektora lub też zajmować się innymi użytecznymi
zajęciami.

Mija już sześć miesięcy, a tak jak się obawiałem, mój przypadek nie

doczekał się wyjaśnienia.

Więzienne jedzenie jest okropne, jeśli zakosztowało się skleszu i ka-

lopków. Gotowana kapusta, tłuczone kartofle, żylasty stek; to wystarczy,
żeby wywrócić żołądek każdego szanującego się smakosza.

Jednak robię postępy.
Ponieważ jestem w grupie pensjonariuszy uznawanych za nieszko-

dliwych, pielęgniarze czasem pozwalają nam pracować bez nadzoru.
Korzystam z tej sposobności, by opowiedzieć moim współtowarzyszom o
przysmakach przyszłości. Nie zapominając też o orgii, która miała miejsce
po uczcie.

Wybieram wtedy dwunastu uczniów, by tańczyli wokół mnie, śpie-

wając:

"Prosimy ze łzami, sypnijcie kruclami!" oraz:
"Chcemy dzban duży – ampatuzy!"
Oczywiście nie ma tu Mitzi. Trzymają nas z daleka od kobiet.

Rozważcie jednak: trzech z moich uczniów nie ma jeszcze dwudziestu lat.
Morris, Martin i Paul. Morris znalazł się tu za ekshibicjonizm. Mamin to

background image

podglądacz. Paul kradł damską bieliznę suszącą się na sznurach. Na swój
sposób są oni wulkanami seksu i z konieczności dziewiczo czystymi.

Wszyscy mamy niepokojące sny, od kiedy namówiłem moich

uczniów, by wypluwali swoje nocne porcje largactilu i chlorpromazyny,
jak tylko pielęgniarze się odwrócą.

Śpimy niespokojnie, chociaż jeszcze nie ze względu na reklamy ka-

lopków i krucli. Wystarczy jednak, że przeprowadzę małą kampanię pro-
pagandową i że więzienna kuchnia nadal będzie nas karmiła klajstrowatą
kapustą...

Pomyślcie. Dziesiąty stopień frustracji. Dziesiąty stopień pożądania.

Dziesiąty stopień wyobraźni!

Dziś po południu prawie nam się udało. Cała trzynastka tańczyła w

warsztacie pośród porzuconych koszyków. Morris aż się spocił; i nie tylko
z wysiłku. Paulowi ślina ciekła z ust. Marlinowi oczy wyszły na wierzch.

I pojawiło się świecące miejsce na suficie. Nie jakaś plama słoneczne-

go światła. To była Dziura.

– Nie zatrzymujcie się! – krzyknąłem – "Strzel sobie puszkę kalop-

ków! Chcemy humbiszu! Ampatuzy!"

Właśnie w tej chwili stojący na czujce Sparky Jones, alkoholik, do-

strzegł przez dziurkę od klucza zbliżającego się szybko pielęgniarza
Turnera.

Tak więc musieliśmy przerwać taniec. Blask zagasł natychmiast.
Jednak jutro na pewno nam się uda. Albo za tydzień. Stowarzyszenie

Sennej Telewizji wznowiło obrady.

Krucle i kalopki, jakże za wami tęsknię!

+ + +

Przełożył Zbigniew A. Królicki


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Watson, Ian Zimne Światło i inne opowiadania
Ian Watson Powolne Ptaki
Ian Watson Powolne Ptaki
duma o hetmanie i inne opowiadania zeromski LJZHM2RIPTYEBTZZAAXVX42HYXF2XUAIPLXAYSA
Stos Kłpotów I Inne Opowiadania (m76)
Bułhakow Michaił ?talne jaja i inne opowiadania
pawe%b3+huelle+ +pierwsza+mi%b3o%9c%e6+i+inne+opowiadania 2BGWX7DIVYZ3XHOOHDA7IS4E5WZNVSPAAI24I5A
Jeonghui Oh Miłość zeszłej jesieni i inne opowiadania
bohumil hrabal ?erzysci i inne opowiadania
duma o hetmanie i inne opowiadania zeromski LJZHM2RIPTYEBTZZAAXVX42HYXF2XUAIPLXAYSA
Bułyczow Kirył Retrogenetyka i inne opowiadania
Kochanski [Zabujca czarownic i inne opowiadania]
Antologia Złota podkowa 38 Trzy dni śledztwa i inne opowiadania
Jan Himilsbach Lzy Soltysa i inne opowiadania
Steinbeck John Kasztanek i inne opowiadania

więcej podobnych podstron