background image

Ian Watson

 

Powolne Ptaki 

i inne opowiadania

background image

Powolne Ptaki
Czarna Ściana w Jerozolimie
Rentgenowscy rozbitkowie
Transatlantycki maraton pływacki
Okna
Peruka z krwi i kości
Stowarzyszenie sennej telewizji

background image

Powolne Ptaki  

Tego roku majowy festiwal, którego głównym punktem były zawody 

łyżwiarskie odbywał się w Tuckerton. Późnym rankiem, kiedy sędziowie 
wyznaczali na szklanej gładzi tor za pomocą czerwonych chorągiew  wa-
runki do popołudniowych zawodów. Nie padało, szkło nie będzie więc 
zalane wodą jak zeszłego roku w Atherton. Nie było jaskrawego słońca, 
które  oślepiało  widzów  przed  dwoma  laty  w  Buckby.  I  wiatr,  dość  sil-
ny; ale nie porywisty: idealny, żeby zawodnicy mogli nabrać prędkości 
wykorzystując żagle, a jednocześnie nie zwalający z nóg jak przed czte-
rema laty w Edgewood, kiedy zdarzyło się wiele kontuzji. Po zawodach 
miało być pieczenie wieprzka, a właściwie spożywanie jego smakowitych 
owoców, bo wieprzek obracał się z wolna na rożnie już od trzydziestu 
sześciu  godzin.  Miały  być  też  otwarte  beczki  przedniego  piwa.  Na  ra-
zie  jednak  wszystkie  myśli  Jasona  Babbidge’a  pochłaniało  sprawdzanie 
łyżew  i  pięknego,  szafranowego  żagla.  Miał  on  wysokość  rosłego  męż-
czyzny i zrobiony był z najlepszego, starego jedwabiu łatanego w kilku  
tylko miejscach. Uchwyt z giętkiego jesionu ściągnięty był w łuk mocną 
konopną linką. Jason niczym harfiarz trącał ją w skupieniu, sprawdzając 
naciąg. Część zawodników wyszła już na taflę demonstrując przy aplau-
zie  widzów  swoje  umiejętności.  Byli  to  przeważnie  ludzie  z  Tuckerton, 
zachowujący się; jakby byli właścicielami tafli i znali ją lepiej niż goście, 
choć oczywiście niczym nie różniła się ona od takiego samego szkła koło 
Atherton. Młodszy brat Jasona, Daniel, gwizdnął z podziwem na widok 
miejscowego zawodnika zataczającego na pełnej szybkości idealne kręgi, 
z fioletowym żaglem, trzepocącym przy halsowaniu. 

– Spójrz na niego, Jason! 
– Co, Bob Marchant? Miał wywrotkę w zeszłym roku. Po co się mę-

czyć przed gwizdkiem? 

background image

Teraz wyszły na szkło dwie siostry z Buckby, które z dobranymi czar-

nymi żaglami zataczały wokół siebie ósemki, o włos od zderzenia. 

– Idź, Jason, pokaż im – zachęcał brata Daniel. 
Zawodnicy z innych wsi też zaczynali wychodzić na szkło, ale Jason 

zauważył,  że  Max  Tarnover  stał  nieopodal,  obserwując  ich  wyczyny  z 
uśmiechem wyższości. Mistrz Tarnover z Tuckerton, ubiegłoroczny zwy-
cięzca  z Atherton  mimo  ulewy...  Biorąc  z  niego  przykład,  a  nawet  idąc 
dalej, Jason odwrócił się od wydarzeń na tafli i lustrował tłum widzów. 

Zauważył wuja, Johna Babbidge,’a, prowadzącego ożywioną rozmo-

wę z jakimś człowiekiem z Edgewood tuż koło orkiestry dętej. Nie było 
to najdogodniejsze miejsce do towarzyskiej pogawędki, widocznie więc 
ubijali jakiś interes. Tymczasem na łące za orkiestrą dzieciaki z pięciu wsi 
roiły się jak pszczoły wokół przygotowanych dla nich atrakcji. Ci zaś do-
rośli, którzy nie interesowali się popisami orkiestry, rozgrzewką zawodni-
ków ani plotkami, oblegali kramy z towarami i wytworami rzemiosła. Na 
święcie zebrało się chyba z tysiąc osób i pobliska wioska wyglądała– na 
całkiem wyludnioną. Nawet dla starych ludzi  przygotowano derki, ławy, 
i puste baryłki. 

Kiedy orkiestra opuściła instrumenty, żeby odpocząć po odegraniu 

“Tańca kwiatów”, ponad gwar głosów wzbił się przerażony lek owcy. To 
jakiś wieśniak wskoczył do małej zagrody, gdzie jagnie, prawie już do-
równujące wielkością ostrzyżonej i broniącej się przed nim matce, wpy-
chało się, pod je brzuch, usiłując ssać i chować się jednocześnie. Śmiejąc 
się wieśniak podniósł jagnię za szyję i tylne nogi, żeby ocenić jego wagę 
i  może  zdobyć  jakąś  nagrody.  Teraz  przeciskała  się  przez  tłum  matka 
Jasona, przeżuwając resztę pasztecika. 

– Powodzenia, synu ! – uśmiechnęła się. 
– Mówiłem ci, mamo – że życzenie powodzenia przynosi pecha – za-

protestował Jason. 

– A  wypchaj  się  !  Do  licha  z  zabobonami  !  –  Dotknęła  szyi,  jakby 

chciała popchnąć ostatni kęs, ale naprawdę pokazywała, że nie nosi żad-
nych amuletów. 

– Chyba się trochę poruszam. – Zrzuciwszy sandały Jason osiadł, żeby 

założyć łyżwy. Potem przy pomocy brata podniósł się i stał z kolanem w 

background image

iks, na wrzynających się w trawę łyżwach, podczas gdy Daniel mocował 
mu do ramion żagiel. Jason uchwycił sznurki kierujące rejką i żaglem. 

–  W  porządku.  –  Poruszył  żaglem  w  jedną  i  w  drugą  stronę.  – 

Chodźmy. 

Ale w chwili, kiedy miał wkroczyć na szkło, w odległości niespełna 

stu metrów nad taflą pojawił się powolny ptak. 

Zmaterializował się tuż przed jedną z sióstr Buckby. Nie mogąc już 

skręcić, nie miała innego wyboru, jak paść na plecy. Krzycząc ze złości, a 
może też z bólu, przejechała pod powolnym ptakiem na wznak, na znisz-
czonym żaglu... 

 Nazywano je powolnymi ptakami, bo leciały w powietrzu z dostojną 

prędkością dwóch metrów na minutę. Wyglądem też trochę przypomi-
nały ptaki, ale tylko trochę. Ich walcowate metalowe ciała zaokrąglały się 
w przedniej części, w tylnej zwężały się w usterzony ogon, a pośrodku 
miały dwa krótkie skrzydła. Te skrzydła nie mogły mieć nic wspólnego 
z utrzymywaniem ich masy w powietrzu; ptaki miały obwód końskiego 
tułowia i długość dwóch leżących mężczyzn. Może te skrzydła służyły do 
utrzymywania kierunku albo wysokości. Barwę miały srebrnoszarą, ale 
była to tylko barwa ich zewnętrznej powłoki z miękkiego metalu podob-
nego do ołowiu. Pod jego półcentymetrową warstwą wewnętrzny kadłub 
był czarny i sztywny jak stal. Dzioby ptaków miały zawsze po kilka rys 
od  zderzeń  z  różnymi  przeszkodami  w  ciągu  wielu  lat.  Powolne  ptaki 
utrzymywały stale tę samą wysokość nad powierzchnią ziemi – brzuch 
na poziomie ludzkich ramion – i zmieniały kurs, omijając solidniejsze bu-
dynki i stare drzewa; ale przez wszystkie słabsze przeszkody po prostu 
się przeciskały. Stąd charakterystyczne rysy na każdym. Jednak znacznie 
łatwiejszym sposobem ich rozróżniania były rysunki i napisy wydrapa-
ne na ich bokach : inicjały w sercach, daty, nazwy miejscowości, urywki 
tekstów. Z tego można było wywnioskować, ile było tych powolnych pta-
ków. Bo nikt nigdy nie widział dwa razy tego samego. Każdy z nich poja-
wiał się – nad wzgórzem, w dolinie, pośrodku doliny – leciał powoli przez 
jakiś czas, od godziny do doby, pokonując odległość od kilkudziesięciu 
metrów do dwóch, trzech kilometrów. I znowu znikał, żeby ukazać się 
znienacka zupełnie gdzie indziej, daleko lub blisko, po długim czasie albo 
prawie natychmiast. Zazwyczaj ptak znikał, żeby: pojawić się ponownie. 

background image

Nie zawsze jednak. Kilka razy w roku, na obszarze tego wyspowego kra-
ju,  powolny  ptak  osiągał  kres  swojej  wędrówki.  Niszczył  wtedy  siebie 
i  cały  teren  w  promieniu  czterech  kilometrów,  topiąc  wszystko  w  taflę 
szkła. Spolaryzowana, ściśle ograniczona strefa śmierci. Kilka metrów od 
jej obrzeża człowiek mógł ujść cało, chwilowo tylko ogłuszony i oszoło-
miony. Jak dotąd nie zdarzyło się, żeby powolny ptak eksplodował nad 
już istniejącą taflą szkła. W rezultacie wiele wsi i miasteczek wyrastało jak 
najbliżej tego, co już zostało zniszczone, a wieść o powstaniu nowej tafli 
powodowała przesuwanie się tam gospodarstw i całych osad. Większość 
jednak ludności trzymała się fatalistycznie dawnych, historycznych miej-
scowości. Liczyli na to, że żaden powolny ptak nie wybuchnie tam za ich 
życia. A gdyby nawet tak się stało, to i tak nie będą nic o tym wiedzieć. 
Chyba że szkło pokryłoby tylko część miejscowości, a wtedy, po okresie 
żałoby,  pozostali  przy  życiu  mieszkańcy  mogliby  poczuć  się  bezpiecz-
nie. Co prawda, na dłuższą metę cały kraj od wybrzeża do wybrzeża, z 
północy na południe, będzie jedną wielką taflą szkła. Albo może raczej 
szachownicą stykających się kręgów, szklaną mozaiką. A co między nimi? 
Spłachcie pustynnego piasku, jeżeli klimat będzie coraz suchszy z powo-
du odbicia promieni słonecznych od szkła. Albo bagna. Ale do tego było 
jeszcze daleko: sto, dwieście, trzysta lat. Więc ludzie nie przejmowali się 
zbytnio. Przyzwyczaili się do tego przez całe życie, a przed nimi ich ro-
dzice. Może któregoś dnia powolne ptaki przestaną się pojawiać. I znikać. 
I wybuchać. Tak jak kiedyś zaczęły. W każdym razie według wszystkich 
danych sytuacja wyglądała tak samo wszędzie na świecie. Jedynie oceany 
były bezpieczne. Może więc pewnego dnia ludzkość będzie musiała prze-
siąść się na tratwy. Tylko z czego je wtedy zbuduje? Tymczasem ludzie 
jakoś żyli i większość od dawna już przestała zadawać pytania. Bo odpo-
wiedzi nie było.

  Siostra  pomogła  dziewczynie  wstać.  Chyba  nic  sobie  nie  złamała. 

Ucierpiała głównie jej godność – i oczywiście; żagiel. Wszyscy łyżwiarze 
zatrzymali się i wrogo przyglądali się rakiecie. Jej brzuch i boki były nie-
mal pozbawione napisów i widząc to kilku chłopców wysypało się na ta-
fla trzymając w pogotowiu scyzoryki, zardzewiałe gwoździe i inne ostre 
narzędzia. Sędzia zgonił ich gniewnym gestem. 

background image

–  Sio  !  Wynoście  się  !  –  Jego  spojrzenie  zatrzymało  się  na  fasonie, 

który przez chwilę pomyślał, że sędzia zwróci się do niego, ten jednak 
zawołał : 

–  Mistrzu  Tarnover!  –  i  Max  Tarnover  mijając  Jasona  podjechał  do 

Sędziego. 

Po krótkiej naradzie sędzia przyłożył dłonie do ust. 
– Opóźniamy start o pół godziny – huknął. – Młoda dama musi mieć 

szansę naprawy żagla, bo jak wszyscy – widzieli, nie była to jej wina. Jason 
odnotował lekki grymas rozbawienia na twarzy Tarnovera, bo teraz pozo-
stali zawodnicy musieli albo jeździć dalej, tracąc energię na przedłużoną 
rozgrzewkę, albo zejść z tafli na przerwę, rozładowując się psychicznie. 
Prawie wszyscy wybrali przerwę i napoje orzeźwiające. 

– To ci szczęście ! – parsknęła pani Babbidge, kiedy Max Tarnover 

przechodził koło nich. 

Tarnover zatrzymał się przed fasonem. 
– Prawdę mówiąc, myślę, że z jej żagla nic nie będzie – wyznał. – 

Ale ca można zrobić? Inaczej te siostry z Buckby miałyby pretensje. “Na 
pewno by wygrała, gdyby hej dali dziesięć minut na naprawę żagla. Nie 
jej wina, że wyrosło przed nią to paskudztwo”. – Tarnover obrzucił łaska-
wym spojrzeniem żagiel Jasona. – Jak taras forma? 

Daniel Babbidge wpatrywał sil w Tarnovera z mieszaniną ubóstwie-

nia i wrogości wynikającej z kibicowania bratu. Sam Jason kiwnął tylko 
głową i powiedział: – Nieźle. – Nie był pewien czy Tarnover okazuje mu 
uprzejmość, czy ostentacyjną wyższość. A może to pytanie oznaczało, że 
Tarnover rzeczywiście uznaje Jasona za poważnego rywala w tegorocznej 
walce o srebrny puchar? 

Młodszy brat wyraźnie uznał odpowiedź Jasona za niewystarczają-

cą. 

– Jak pan myśli, mistrzu – odezwał się cienkim głosem – gdzie się 

podziewają te ptaki, kiedy nie są u nas? 

Dobre pytanie : bez odpowiedzi, ale Max Tarnover zapewne poczu-

je  się  zobowiązany,  żeby  coś  powiedzieć,  choćby  tylko  dla  podtrzyma-
nia  swojej  opinii  światowca.  Jason  poczuł  przypływ  sympatii  do  brata, 

background image

a matką chłopców zorientowawszy się w sytuacji powiedziała karcącym 
głosem 

–  Nie  zawracaj  mistrzowi  Tarnoverowi  głowy.  Na  pewno  nie  miał 

czasu, żeby się nad tym zastanawiać. 

– Ależ nie, zastanawiałem się – powiedział Tarnover. 
– I co? – naciskał chłopiec. 
– Hm... może nigdzie się nie podziewają. 
Pani Babbidge  parsknęła śmiechem i Tarnover zaczerwienił się. 
– Mam na myśli to, że może przestają być w jednym miejscu i w tej 

samej chwili pojawiaj ą się w innym miejscu. 

– Gdyby tak można jeździć na łyżwach ! – roześmiał się Jason. – Tyle, 

że trochę wolno... W ostatniej chwili i tak wszyscy by takiego przegonili. 

– Muszą się gdzieś podziewać – upierał się Daniel. – Może przenoszą 

się gdzieś, gdzie ich nie widzimy. Do jakiegoś innego miejsca z innymi 
ludźmi. Może to oni budują ptaki. 

– Słuchaj, piegusie, ptaki nie pochodzą ani z Rusji, ani z Merki, ani z 

żadnego innego kraju. Gdzie jest więc to twoje inne miejsce? 

– Może jest tutaj, tylko go nie widzimy. 
– Może świnie mają skrzydła. 
– O, jeśli o to chodzi, to jestem pewna, że nasza maciora Betsy nie mo-

głaby latać, nawet gdyby miała skrzydła. Najwyżej wisiałaby w powietrzu 
tak jak to, i równie ciężko. 

– Ważyła pani kiedyś takiego ptaka? 
– Wyglądają dość ciężko, mistrzu Tarnover. Tarnover z rozpiętym ża-

glem nie mógł przecisnąć się obok pani Babbidge, zadowolił się więc tym, 
że nie patrząc na nią mruknął: 

– Jak nie potrafimy nic sensownego na ich temat powiedzieć, to są-

dzę, że lepiej nic nie mówić. 

–  Wcale  nie  lepiej  –  zaprotestował  Daniel.  –  One  rozwalaj  ą  świat. 

Kawałek po kawałku. Zupełnie jakby prowadziły z nami wojnę. 

Jason poczuł przypływ dowcipu. 

background image

– Może tak jest. Może ci inni ludzie, o których mówił Daniel, pro-

wadzą z nami wojnę, tylko zapomnieli nas o tym zawiadomić. A kiedy 
nas całkiem pokryją szkłem, będą tu przyjeżdżać na wakacje, żeby sobie 
pojeździć na łyżwach. 

– Diablo długa wojna, jeżeli tak – warknął Tarnover. – Ciągnie się od 

przeszło stu lat. 

– Może dlatego te ptaki tak wolno latają? – wtrącił Daniel. – Może 

nasz rok to dla tamtych jedna godzina? Może dlatego ptaki nie spadają. 
Bo nie mają czasu. 

Na twarzy Tarnovera odmalowała się prawie wściekłość. 
– A co, jeżeli te ptaki przybywaj ą jako kara za nasze grzechy? Jeżeli 

są po prostu nadprzyrodzonym dowodem... 

– ...że Bóg się o nas troszczy? I że pewnego dnia nam przebaczy? – 

Pani Babbidge uśmiechnęła się promiennie. – Chyba nie jest pan jednym 
z nich? Inteligentny, młody człowiek jak pan. Ja nie palę i nawet świec 
w oknach i nie wiążę supłów na prześcieradle, żeby przepędzić ptaki. – 
Potargała rudą czuprynę młodszego syna. – Wszyscy umrzemy wcześniej 
czy później. Przyzwyczaisz się do tego, kiedy dorośniesz. Kiedy przycho-
dzi czas śmierci, trzeba umierać: Tarnover był wściekły, ale młody Daniel 
również wyglądał na zmartwionego. 

– A kiedy ma się pragnienie, trzeba się napić! – korzystając z okazji, 

Tarnover wyminął panią 

Babbidge i odszedł. 
Roześmiała się odprowadzając go wzorkiem. 
– Stracił trochę wiatru – powiedziała. 
  Czterdziestu  jeden  zawodników  oprócz  Jasona  i  Tarnovera  zebra-

ło się na starcie. Nie było wśród nich dziewczyny, która miała wypadek; 
mimo wszelkich starań odpadła z wyścigu i siedziała ponuro razem z wi-
dzami. Potem sędzia z Tuckerfion gwizdnął i ruszyli. 

Tor  miał  kształt  długiego  bochenka  chleba.  Najpierw  przez  tysiąc 

dwieście  metrów  biegł  łagodną  krzywizną  wzdłuż  skraju  tafli,  potem 
skręcał raptownie półkolem i zawracał po prostej do Tuckerton. Na koń-
cu prostej drugie ostre półkole sprowadzało go do linii startu i finiszu. 

background image

Uczestnicy mieli przebyć trzy okrążenia. Przy dłuższej trasie różnice mię-
dzy czołówką a maruderami mogłyby doprowadzić do zmieszania dna 
torze.  Przed  pierwszym  wirażem  Jason  prowadził  stawkę,  całoroczny 
trening owocował. Jego łyżwy pewnie ślizgały się po lodzie, wiatr zdecy-
dowanie popychał go do przodu. Na samym zakręcie przerzucając żagiel 
w  nowe  położenie  zauważył,  że  Max  Tarnover  trzyma  się  czwartej  po-
zycji. Postanowiwszy zwiększyć jeszcze przewagę Jason przy wejściu na 
prostą przeszedł tak blisko chorągiewki; że omal jej nie przewrócił. Chcąc 
to naprawić odbił w prawo i stracił kilka metrów. Kiedy wśród dopingu 
mieszkańców Atherton po raz pierwszy minął linię mety, Tarnoveir znaj-
dował się na trzecim miejscu i nie wysilał się zbytnio, żeby przesunąć się 
do przodu – Jason zrozumiał, że Tarnover zwyczajnie wypuszcza go na 
prowadzenie. Ale  jazda  na  łyżwach  z  żaglem  tonie  to  samo  co  zwykły 
bieg, w którym prowadzący z reguły odpada z walki o zwycięstwo. fason 
rwał do przodu. Mimo to, po drugim okrążeniu Tarnover był tylko o dzie-
sięć metrów za nim i płynął bez widocznego wysiłku, jakby on i jego ża-
giel, wiatr i tafla były jednym. Zauważywszy spojrzenie Jasona Tarnover 
uśmiechnął  się  i  przyśpieszył,  żeby  zmusić  prowadzącego  do  jeszcze 
większego wysiłku. Wchodząc na ostatnie okrążenie Jason odnotował w 
myśli postęp, jaki zrobił powolny ptak, znaj dujący się teraz na lewo od 
niego i posuwający się ogólnie w kierunku Edgewood. Nawet maruderzy 
powinni zdążyć ukończyć bieg, zanim ptak przetnie im drogę, obliczył. 

Ten krótki moment nieuwagi był błędem : Tarnover zbliżył się nie-

bezpiecznie, z żaglem ustawionym pod kątem, który musiał strasznie ob-
ciążać przeguby. Już teraz odchodził w prawo, żeby wyprzedzić Jasona. 
I w tej chwili Jason zrozumiał, jak może wygrać pozwalając Tarnoverowi 
myśleć, że zmusił go już do maksymalnego wysiłku – tak żeby Tarnover 
nabrał się i dał z siebie wszystko zbyt wcześnie. 

– Nie dogonisz mnie !– krzyknął Jason na wiatr, domyślając się, że 

Tarnover weźmie to za przechwałkę i uzna, że Jason nie ma żadnej takty-
ki. 

Jednocześnie lekko zwolnił, mając nadzieję, że rywal tego nie zauwa-

ży, jako że stało to w sprzeczności z wcześniejszą przechwałką. Udając pa-
nikę pozwolił Tarnoverawi wyjść na prowadzenie – i zobaczył, że Tarnover 
nadal ściska z całej °siły rejkę żagla, mimo że faktycznie poruszał się nieco 

background image

wolniej niż poprzednio. Nieświadomie Tarnover utrzymywał niewłaści-
wy kąt żagla i niepotrzebnie forsował nadgarstki. 

Tarnover sunął teraz na czele. fason natychmiast uwolnił się od wszel-

kiego napięcia psychicznego. Z lekkością i wdziękiem trzymał się o kilka 
metrów z tyłu, tam gdzie mógł korzystać z “oka” powietrza za plecami 
Tarnovera. Wytrzymał tak tło połowy ostatniej prostej, czując się jak sokół, 
który zanim spadnie na ofiarę, unosi się w powietrzu za pomocą lekkich 
tylko drgnień skrzydeł. 

Jeszcze nie teraz, jeszcze nie teraz. Potem nagle zmieniając pochylenie 

żaba wyskoczył znów na prowadzenie. To był błąd. To był błąd od począt-
ku. Bo kiedy wyprzedzał Tarnovera ten się roześmiał.

Ustawiwszy swój brązowo-pomarańczowy żagiel pod bardziej natu-

ralnym, korzystniejszym kątem Tarnover zaczął pracować nogami jak sza-
tan. Już był znów na przedzie. O pięć metrów. O dziesięć. I już wpadł na 
końcową krzywiznę. Usiłując dogonić go w niewielu chwilach, jakie pozo-
stały; Jason już wiedział, jak został nabrany, chociaż zrozumienie przyszło 
zbyt późno. Tarnover tak chytrze skupił uwagę Jasona na żaglach  przez 
to, że swój trzymał tak nienaturalnie tworząc to dogodne “oko” powietrza 
– że Jason całkowicie zlekceważył sprawę nóg i łyżew, przestał je śledzić 
z sekundy na sekundę. Wystarczyła chwila, żeby się ocknął i poderwał do 
największego wysiłku, ale ta chwila okazała się fatalna. Jason minął linii 
mety o metr za zeszłorocznym zwycięzcą, który zwyciężył również w tym 
roku. 

Jason wyhamował i mimo goryczy porażki zdawał sobie sprawę, że 

musi zachować się sportowo, żeby Tarnover nie wykorzystał i tej okazji. 
Głośno; żeby wszyscy słyszeli, zawołał

– Wspaniale, Max ! Wspaniały bieg ! Rzeczywiście zaskoczyłeś mnie 

tam na wirażu. 

Tarnover uśmiechnął się na użytek widzów. 
– Jesteście strasznie hałaśliwą rodziną – powiedział pod nosem i od-

jechał, żeby raz jeszcze odebrać srebrny puchar. 

 Dużo później tego popołudnia, posilony pieczenią i piwem, Jason 

wywijając  pustym  kuflem  rozmawiał  w  hałaśliwym  tłumie  z  Bobem 
Marchantem. Z Bobem, który miał tak widowiskową wywrotkę w zeszłym 

background image

roku.  Może  dlatego  teraz  jechał  zbyt  ostrożnie  i  zajął  jedno  z  ostatnich 
miejsc. Niebo pokryły ciężkie chmury, zapadał zmierzch. Wkrótce ludzie 
zaczną rozchodzić się do domów. Jeden z kolegów Jasona z Atherton; Sam 
Partridge, przepchnął się do Jasona. 

– Słuchaj, twój braciszek jest na tafli. Wdrapał się na grzbiet ptaka i 

jedzie na nim. 

– Co? 
Jason  momentalnie  wytrzeźwiał  i,  pobiegł  za  Partridge’em,  a  Bob 

Marchant za nimi. 

I rzeczywiście; w odległości może dwustu metrów w zapadającym 

mroku Daniel siedział okrakiem na powolnym ptaku. Jego ruda czupryna 
wykluczała wątpliwości. Teraz wielu innych ludzi zauważyło go i poka-
zywano go palcami. Rozlegały się okrzyki zachęty, tu i ówdzie gniewne 
protesty. 

Jason ścisnął Partridge’a za ramię. 
– Ktoś musiał go podsadzić. Nie wiesz, kto to zrobił 
Nie mam pojęcia. Powinien dostać lanie: 
– Daniel Babbidge ! – krzyknęła gdzieś w pobliżu pani Babbidge. Wiec 

ona też zobaczyła. Ostrożnie weszła na tafle, pilnując się, żeby nie stracić 
równowagi. Jason i jego towarzysze natychmiast znaleźli się przy niej. 

– Spokojnie, mamo – powiedział. – Zaraz ściągnę tego małego urwi-

połcia. 

Bob  Marchant  po  rycersku  zaoferował  swoje  ramię  i  odprowadził 

pani Babbidge z powrotem na pewny grunt.-Jason i Partridge ruszyli po 
szklistej nawierzchni w asyście co najmniej tuzina ciekawskich. 

– Czy ktoś widział, kto go podsadził? – dopytywał sie Jason. Nikt się 

nie przyznawał. 

Kiedy  grupa  była  o  dobre  dwadzieścia  metrów  od  ptaka,  wszyscy 

prócz Jasona stanęli. Idąc dalej sam, Jason powiedział groźnie, zniżając 
głos tak, żeby tylko brat go słyszał: 

– Złaź natychmiast. Wystawiasz matkę i mnie na pośmiewisko. 

background image

– Nie – szeptem odpowiedział Daniel wczepiony w ptaka, ściskając 

go kolanami jako dżokej, z dłońmi przywartymi jak przyssawki. – Chce 
zobaczyć dokąd on pójdzie. 

– Do diabła ! Nie będę tracił czasu na kłótnie. Złaź w tej chwili ! 
Jason złapał brata za kostki i pociągnął, ale jedynym skutkiem było 

to, że sam podjechał bliżej do ptaka. Obok stopy Dana widniało serce z 
przeplecionymi inicjałami ZB i EF. Jason odwrócił się i zawołał: 

– Hej, tam; pomóżcie mi ! Niech ktoś przyjdzie i mnie podsadzi ! 
Nikt się nie kwapił z pomocą, nawet Partridge. 
– To was nie ugryzie ! Ptaka można dotykać. 
Każde  dziecko  to  wie.  –  Ze  złością  wrócił  ostrożnie  do  nich.  –  Do 

diabła, Sam ! 

Tym razem Sam Partridge z ociąganiem zrobił kilka kroków, za nim 

paru  innych.  Ale  nagle  stanęli  wytrzeszczając  oczy.  Wyraz  ich  twarzy 
zdumiał Jasona na chwilę – dopóki Sam Partridge nie pokazał ręką; dopó-
ki Jason się nie obejrzał. 

Powietrze za nim było puste. Powolny ptak nagle znikł. Zabierając ze 

sobą jeźdźca. 

 W pół godziny później tylko goście z Atherton i gospodarze pozo-

stali  na  terenach  sportowych  Tuckerton.  Grupy  z  Buckby,  Edgewood  i 
Hopperton odeszły do siebie. Wujek John wciąż jeszcze pocieszał chlipią-
cą panią Babbidge. Większość twarzy w otaczającym ją tłumie wyrażała 
współczucie, chociaż wśród części ludzi, z Tuckerton wyczuwało się też 
niezadowolenie, że oto wybryk jednego wyrostka rzucił cień na ich majo-
wą uroczystość. 

Jason z płonącym wzrokiem rozglądał się po zebranych. 
– Czy ktoś widział, kto podsadził mojego brata? – krzyknął. – Przecież 

nie mógł wsiąść sam, prawda? Gdzie jest Max Tarnover? Gdzie on jest? 

– Czyżbyś chciał oskarżyć mistrza Tarnovera? – zahuczał potężny far-

mer z dużą brodawką na policzku. – Uważaj na zakrętach, bo możesz się 
przewrócić. 

– Gdzie on jest, do diabła? Wujek John położył rękę na ramieniu sio-

strzeńca. 

background image

– Jason, chłopcze, uspokój się. W ten sposób nie pomożesz matce. 
Ale wtedy tłum się rozdzielił i ukazał się Tarnover ze srebrnym pu-

charem w ręku. 

– Słucham, mistrzu Babbidge – powiedział. – Podobno chciał pan ze 

mną mówić. 

– Czy widział pan, kto podsadził mojego brata na tego ptaka? Widział 

pan? 

– Nie widziałem – odpowiedział Tarnover zimno. – Niewłaściwe py-

tanie, uświadomił sobie Jason. 

Bo przecież jeżeli Tarnover sam to zrobił, to nie mógł samego siebie 

widzieć. 

– No to, czy pan.... 
– Hej, tam – wtrącił się ten sam farmer. – Spytałeś go i dostałeś odpo-

wiedź. 

– I myślę, że twój brat też dostał odpowiedź na swoje pytanie – po-

wiedział Tarnover. – Mam nadzieję, że jest z niej zadowolony. Oczywiście 
wyrażam  też  swoje  głębokie  współczucie  pani  Babbidge.  Jeżeli  chłopca 
spotkało coś złego, ale przecież nic nam na ten temat nie wiadomo, praw-
da? 

– No właśnie ! 
Jason sprężył się, ale wujek John przytrzymał go. 
– Daj spokój, chłopcze. Nie ma sensu. 
Długa droga do domu. upłynęła trójce pozostałych Babbidge’ów w 

przygnębiającym  milczeniu,  chociaż  niektórzy  podpici  mieszkańcy  wsi 
idąc za nimi wesoło śpiewali. Co jakiś czas Jason rozglądał się szukając 
Sama Partridge’a, ale Sam skutecznie go unikał. 

  Następnego  dnia,  drugiego  maj  a,  pani  Babbidge  otrząsnęła  się  i 

ogłosiła  “dzień  porządków”,  co  oznaczało  ,czułe  zajmowanie  sio  ubra-
niami; książkami i starymi zabawkami Daniela, a potem schowanie ich 
głęboko. Jasona odesłała do jego pracy w tartaku, złajawszy go przedtem, 
że snuje się za nią jak cień. Jason pracował przy cieciu desek, a po głowie 
tłukły mu się w kółko wciąż te same gniewne, bezsilne myśli: “Dla mnie 
on jest mordercą... Nie daje się dziecku noża do zabawy. Nic go to nie 

background image

wzruszyło. Był zimny jak lód. Zadowolony z siebie...” Ale co można było 
na to poradzić? Ptak mógł tam wisieć jeszcze przez wiele godzin. Tyle że 
wyszło inaczej... 

Wyruszyć na poszukiwanie Daniela? Ale jak? I dokąd? Ptaki pojawia-

ły się jak chciały. Tu, tam, wszędzie. Bez ładu i składu. Wiec poszukiwania 
też byłyby bez sensu. Wyprawa, żeby udowodnić, że Daniel żyje. A gdyby 
się okazało, że żyje, wówczas Tarnover nie byłby mordercą. – “Dla mnie 
jest mordercą...” Myśli Jasona krążyły bezsilnie. Było to jak jazda na łyż-
wach ze związanymi nogami. 

  W  trzy  dni  później  zauważono  powolnego  ptaka  przy  drodze  do 

Edgewood. Jim Mitchell, cieśla z Edgewood, odszukał Jasona w tartaku, 
żeby go o tym zawiadomić. I tak miał tu coś do załatwienia. Jego wizyta 
była niewątpliwie dowodem życzliwości, ale Jasona nie tyle podniosło to 
na duchu, co przepełniło poczuciem winy. Bo teraz musiał iść i zobaczyć na 
własne oczy, choć było jasne, że nie ma tam nic do oglądania. Odłożywszy 
narzędzia pośpieszył do domu po łyżwy i żagiel, i pojechał do Edgewood. 
Ptak jeszcze tam był, ale był to inny ptak. Nie miał wydrapanego serca ze 
splecionymi inicjałami ZB i EF. A w cztery dni później przyszła wiado-
mość z Buckby o ptaku dostrzeżonym kilka kilometrów na zachód od wsi, 
przy głównej drodze do Harborough. Tym razem fason pożyczył konia 
i pojechał. Okazało się, że wiadomość była spóźniona ptak, przeleciał o 
dzień wcześniej Mimo to Jason czuł się w obowiązku obejrzeć miejsce jego 
ukazania się, żeby sprawdzić, czy nie ma tam ciała lub jakichś śladów. 

W tydzień później ptak zniknął niedaleko Atherton; akurat w chwili; 

kiedy Jason przybył na miejsce. 

Potem pewnego wieczoru Jason poszedł do piwiarni “Pod Kłosem”. 

już od wielu tygodni tu nie był; teraz postanowił się upić przy długim 
barze pod trofeami z wyścigów konnych. 

Popijali tam już Sam Partridge i Frank Yardley, a w jakąś godzinę póź-

niej zjawił – się również Ned Darrow ze swoją zalatującą piwem radą. 

– Posłuchaj Jason, po diabła latasz za każdym razem, kiedy ktoś wy-

patrzy cholernego ptaka? 

background image

Rób tak dalej i wyjdziesz na cholernego durnia. A co będzie, jak ptak 

wyskoczy w Tuckerton? Prędzej czy później musi się to zdarzyć. Czy tam 
też polecisz z wywieszonym językiem? 

– Stale zwalniasz się z pracy – powiedział Frank Yardley. – Skończy 

się tak, że, cię wyleją. Ja ci radzę, -żyj jak wszyscy. 

–  A  ja  nie  wiem  –  odezwał  się  niespodziewanie  Sam  Partridge.  – 

Myślę, -że człowiek ma prawo dochodzić swojej krzywdy. Jeżeli Tarnover 
rzeczywiście zrobił to świństwo Babbidge’omr.. 

– Jakie “jeżeli”? -przerwał mu gniewnie Jason. 
– Spokojnie, Jason. Chciałem powiedzieć, że jeżeli zrobił to świństwo 

Babbidge’om, którzy są z Atherton, to tak, jakby zrobił to nam wszystkim, 
nie? 

– Dzięki temu, że niektórzy nie śpieszyli się z pomocą. 
Sam się zaczerwienił. 
– Nie rzucaj się na oślep na wszystkich. Pewnie, że nikt nie jest dosko-

nały; ale pamiętaj, kto jest twoim przyjacielem, a kto wrogiem. 

– Będę pamiętał, nie bój się. 
Frank przechylił pusty kufel. 
– Słusznie. Czyja kolejka? 
I tak to szło, aż następnego ranka Jason obudził się z ciężką głową. 
 Wieczorem do drzwi Babbidge’ów zapukał Ned. 
– Ptak nad taflą, Sam kazał ci powiedzieć oświadczył – Może przeje-

dziemy się, żeby go obejrzeć. 

–  O  ile  pamiętam,  wczoraj  wieczorem  tłumaczyłeś  mi;  że  to  strata 

czasu. 

– Co innego latać po całym hrabstwie, ale to tylko spacer, wieczór jest 

ładny. Zresztą, jak ci się nie chce... Tyle że moglibyśmy potem wypić parę 
piw “Pod Kłosem”. 

Chłopakom  musiało  go  brakować  przez  te  ostatnie  kilka  tygodni. 

Szybko zgarnął łyżwy i żagiel. 

– A co z kolacją ? – spytała matka. – Krupnik na baraniej głowie. 

background image

–  Przecież  się  nie  zepsuje  do  jutra.  Mogę  zjeść  coś  “Pod  Kłosem”. 

Może i lepiej, żebyś się trochę rozerwał – powiedziała matka. – Nawet się 
cieszę. Zajmę się trochę szyciem. 

 W dwadzieścia minut później fason; Sam i Ned byli już na środku ta-

fli. Niebo było purpurowe z ławicami chmur, a wzdłuż horyzontu płynęła 
rzeka złota: marna pogoda na jutro, ale piękna dzisiaj . Szklana przestrzeli 
połyskiwała czerwonymi i złotymi refleksami: jezioro krwi, złota i rozto-
pionego metalu. Początkowo nie zauważyli pojedynczego łyżwiarza ani 
on ich, aż znaleźli się całkiem blisko powolnego ptaką. Sam zorientował 
się pierwszy. 

– Hej, kto to jest? – spytał. 
Brązowo-pomarańczowy żagiel. Jason poznał go od razu... 
– To Tarnover ! 
– No to teraz masz okazje, żeby się dowiedzieć – powiedział Ned. 
– Mówisz poważnie? 
Ned wyszczerzył zęby. 
– Dlaczego nie? To może być zabawne. Łapmy go. 
Trzej łyżwiarze rozbiegli się, żeby otoczyć Tarnovera, który też ich 

rozpoznał  i  zaczął  zawracać.  Za  ostro.  Albo  trafił  na  kałuże  wody  na 
szkle. Ku uciesze Jasona, Max Tarnover, mistrz pięciu wsi, przewrócił się 
jak długi. Złapali go. Nie trzeba było wielkiej siły, żeby przytrzymać łyż-
wiarza, choćby nie wiem jak szarpał się i wierzgał, ale Jason wymierzył 
Tarnoverowi cios w szczękę, po którym ten stracił przytomność. 

– Po co, do diabła, to zrobiłeś? – spytał Sam, podtrzymując Tarnovera, 

żeby się nie potłukł padając. 

– A jak inaczej wsadzimy go na ptaka? 
Sam spojrzał na Jasona; potem powoli kiwnął głową. 
 Nie była to najłatwiejsza operacja – wciągnięcie bezwładnego i cięż-

kiego ciała na wolno poruszający się przedmiot, kiedy samemu stoi się 
na  śliskiej  powierzchni  –  ale  po  zdjęciu  łyżew  okazało  się  to  możliwe. 
Wkrótce  Tarnover  leżał  na  metalowym  cielsku  ze  zwisającymi  nogami. 
Jason pośpiesznie odciął scyzorykiem linkę od żagla Tarnovera i związał 
mu  kostki  pod  brzuchem  ptaka.  W  tym  momencie  Tarnover  ocknął  się 

background image

i  półprzytomnie  starał  się  wyprostować.  Jęknął,  zachwiał  się,  odzyskał 
równowagę. 

– Babbigde... Partridge, Ned Darrow...? Co wy do diabła robicie? 
Jason oparł ręce na biodrach. 
– Tak sobie tylko żartujemy, tak jak ty z moim bratem. Który zaginął 

przez ciebie, może na zawsze. 

– Ja nie... 
– Przyznaj się, to może cię odetniemy. 
– Albo i nie -powiedział Ned. – W każdym razie nie przed zamknię-

ciem piwiarni. Ale nie trać nadziei, może cię uwolnimy. 

Tarnover napiął mięśnie nóg próbując więzów. 
Skrzywił się. 
– Naprawdę nie chciałem zrobić krzywdy twojemu bratu. 
Sam uśmiechnął się krzywo: 
– My też nie chcemy ci zrobić krzywdy. To nie nasza wina, jeżeli ptak 

postanowi odlecieć. Zresztą jest tu dopiero od jakiejś godziny. Równie do-
brze może tu wisieć przez całą noc. Dobrze mówię? 

– Tak jest – powiedział Ned. – A ja mam pragnienie. Ścigamy się? 

Ostatni stawia. 

– On się przyznał, że to zrobił – powiedział Jason. – Słyszeliście. 
– Słuchaj, naprawdę żałuję, jeżeli. 
– Zamknij się – powiedział Sam. – Możesz się tu trochę pomaryno-

wać  za  to,  co  zrobiłeś  Babbidge’om.  Możesz  sobie  pomyśleć  o  tym,  jak 
żałujesz. 

– Partridge postawił żagiel. 
Jason niezupełnie tak sobie wyobrażał swoją zemstę. Czuł się trochę 

rozczarowany. Jednak dla Tarnovera sprawa była poważna: Czoło mistrza 
pokryło się potem. Jason również postawił żagiel i wszyscy trzej młodzi 
ludzie odjechali... Odwrócili się w stronę małej postaci Tarnovera przy-
wiązanej do metalowego wierzchowca. 

– Gdybym to był ja – zauważył Sam – to posuwałbym się do -przodu 

aż bym spadł na szkło... 

background image

Można się trochę potłuc, ale to jest sposób. 
– Nie ma po co wracać – powiedział Ned. – Hej, co on wyrabia? 
Postać  fiknęła  kozła.  Widocznie  Tarnover  wpadł  w  panikę  i  stra-

cił głowę, bo wyglądało to, jakby wychylił się próbując rozwiązać nogi. 
Nagle odległa postać obróciła się wokół ptaka i-teraz wisiała głową w dół 
machając rękami: Albo może Tarnover liczył na to, że sznur zerwie się pod 
jego ciężarem, ale tak się nie stało. A z chwilą; kiedy znalazł się w tej pozy-
cji, nie mógł już wrócić  już do poprzedniej ani też posuwać, się stopniowo 
do przodu ptaka. 

Ned gwizdnął. 
– Ale się teraz załatwił ! Sam się, cholera, ukrzyżował. 
Jason zawahał się zanim powiedział: 
– Może powinniśmy wrócić? Wiecie, człowiek może umrzeć; jak wisi 

za długo głową w dół... Nagle cały ten epizod wydał mu się jakiś nieprzy-
jemny, odrażający. 

– Wracać? – oburzył się Sam Partridge. – Wczoraj wieczorem to ty się 

odgrażałeś. A czyj to był pomysł, żeby go przywiązać do ptaka? Chciałeś 
dać mu nauczkę i ma teraz nauczkę: My ci tylko pomagamy. 

Bardzo wam dziękuje. 
– Dosyć już tego gadania. Przecież nie zwiędnie jak bukiet kwitów, 

zanim wypijemy po dwa piwka. Pojechali więc z powrotem “Pod Kłosa” 
w Atherton. 

 O pół do jedenastej trzej młodzi ludzie, nieco mniej pewnie trzyma-

jąc się na nogach, wysypali się z piwiarni na ulicę. Sierp księżyca wyglądał 
co jakiś czas przez przerwy w chmurach dając niewiele światła. 

– Ja idę spać -dowiedział Sam. – Niech ten pedał sam znajdzie sposób, 

jak zleźć. 

– A nawet, jak nie zlezie? – zawtórował mu Ned. 
– W ten sposób nikt się nie dowie. Potrzebny nam wróg do końca ży-

cia? Chcesz tego, Jason? A tak nie wiadomo, co będzie. Może się zdarzyć, 
że Tarnover przyprowadzi twojego brata. 

Zarzuciwszy zwinięty żagiel na ramię i machając łyżwami Ned od-

szedł ulicą. Ale... – Jason czuł się tak, jakby wlazł w łajno. Wszystko to 

background image

jakoś mu śmierdziało. Myśl o Tarnoverze wiszącym głową w dół nie da-
wała mu spokoju. 

– Ale co? – spytał Sam. 
Jason udał; że ziewa. 
– Nic: Cześć: – I ruszył do domu. 
Jak tylko jednak zniknął Samowi z oczu; skręcił w pierwszą uliczką 

prowadzącą na szkło. Panowały tam ciemności bez gwiazd tylko z prze-
błyskami światła księżycowego, ale wiał równy wiatr i na tafli nie było się 
o co przewrócić. Ptak nie mógł się posunąć dalej jak o sto metrów. Jason, 
popędził w jego stronę. 

 Powolny ptak znajdował się tam, gdzie powinien, ale Tarnovera na 

nim nie było. Kiedy Jason stanął, żeby się lepiej rozejrzeć, z ciemności po-
derwały się postacie, które dotąd leżały przykryte żaglami. Sześć: Osiem. 
Dziewięć. Wszystkie czaiły się w odległości dwustu, trzystu metrów od 
ptaka; nie za blisko i nie od strony Atherton. Pozostawiły szeroki korytarz, 
który  teraz  zamknęły.  Jason  stał  nieruchomo,  kiedy  ludzie  z  Tuckerton 
zbliżyli się do mego, wiedząc, że nie ma żadnych szans. Max Tarnover 
podjechał pierwszy w towarzystwie potężnego farmera z brodawką. 

– Wróciłem po ciebie – zaczął Jason. 
Farmer odezwał się, ale nie do Jasoną. 
– No proszę. To wspaniale z jego strony. Mógł się nie fatygować, bo 

Tim Earnshaw i tak trafił na mistrza Tarnovera: Więc cc z nim robimy? 

– Oko za oko – podpowiedział inny głos. 
– Niech idzie poszukać swojego braciszka – zaproponował trzeci. – 

zamiast posyłać innych w swoich sprawach... Bezczelny facet. 

Max Tarnover nic nie mówił: Stał tylko w milczeniu. 
Wkrótce Jasona posadzono na grzbiecie ptaka i związano mu nogi 

pod jego brzuchem. Związano mu również dłonie i na wszelki wypadek 
koniec sznura przeciągnięto przez jego pasek. Po kilku minutach wszyscy 
łyżwiarze pomknęli do Tuckerton. Jason został sam. Przypomniawszy so-
bie słowa Sama usiłował przesunąć się do przodu, ale z rękami przywią-
zanymi do pasa okazało się to niemożliwe. Poza tym bał się, że straci rów-
nowagę tak jak Tarnover. Siedział i myślał o matce. Może się zaniepokoi, 

background image

że Jason nie wraca; może pójdzie i obudzi wujka Johna. A może już śpi. 
Ale może obudzi się w nocy, zajrzy do jego pokoju i przyśle pomoc. Z roz-
paczliwą koncentracją usiłował wysyłać do matki myli i obrazy. Minęła 
godzina, potem dwie; tak w każdym razie sądził na podstawie przesuwa-
nia się sierpa księżyca. Najchętniej opadłby, do przodu i zasnął. To mo-
głoby być najlepsze; .wtedy o niczym by nie wiedział. Wciąż jeszcze był 
tak pijany, że mógłby zasnąć z twarzą przywartą do metalu. Ale wtedy 
mógłby przez sen ześlizgnąć się z grzbietu ptaka. Jak matka przeżyje po-
dwójną stratę? Wyglądało to tak, jakby na rodzinę. Babbidge’ów spadło 
przekleństwo. Oczywiście; to przekleństwo miało imię i nazwisko : Max 
Tarnover, Przez chwilę więc Jason przeklinał go i wyobrażał sobie zemstę 
z udziałem wszystkich mieszkańców Atherton. Krwawa wendeta. Domy 
w płomieniach. Może jakiś gwałt: Zabójstwa nawet. Koniec z majowymi 
festiwalami. Ale czy Sam i Ned opowiedzą o wszystkim? I czy mieszkańcy 
Atherton będą aż tak oburzeni, żeby zniszczyć harmonię– pięciu wiosek 
w świecie, w którym tak niewiele rzeczy dawało oparcie? Na dodatek ja-
kieś niezbyt życzliwe dusze mogły powiedzieć, że to Jason; Sam i. Ned 
wszystko zaczęli. 

Jason  był  tak  pochłonięty  wyobrażaniem  sobie  przyszłej  wendety 

między Atherton  i  Tuckerton,  że  prawie  zapomniał,  gdzie  się  znajduje. 
Nie  czuł  żadnego  ruchu,  nie  miał  zupełnie  poczucia,  że  dokądś  jedzie. 
Kiedy sobie uświadomił swoje położenie, było to dla niego wstrząsem. 

Siedział na ptaku. 
Tylko od jak dawna? 
Tkwi tutaj ile, sześć godzin? Ptak mógł się tak unosić przez całą dobę. 

W takim razie miałby jeszcze osiemnaście godzin na ratunek. A dyby ptak 
był tu tylko przez pół doby, to dawało by mu czas do rana. Tylko. 

Przyłapał się, że myśli o tym, co kryje się pod metalową powłoką pta-

ka. Coś, co potrafi przekształcić osiem kilometrów krajobrazu w szklaną 
taflę, niewątpliwie. Ale także inne rzeczy. Takie, które pozwalają ptakowi 
ignorować grawitację. 

Rzeczy; które umożliwiają mu pojawianie się i znikanie. Może nawet 

jakiś rodzaj mózgu? 

background image

– Czy mnie słyszysz, Ptaku? – odezwał się. Może nikt dotąd nie pró-

bował rozmawiać z powolnym ptakiem. 

Powolny ptak nie odpowiadał. 
Może nie potrafi mówić, ale słyszy: Może reaguje na polecenia. 
– Nie znikaj, póki na tobie siedzę – powiedział mu. – Zostań tu. Leć 

tak jak teraz. 

Ponieważ jednak ptak robił to już przedtem, Jason nie wiedział czy 

ptak go słucha, czy nie. 

– Wyląduj, ptaku. Osiądź na szkle. Zatrzymaj się. 
Ptak go nie słuchał. Jason poczuł się głupio. Nic nie wiedział o ptaku: 

Nikt nic o nim nie wiedział. 

Ale ktoś gdzieś wiedział: Chyba że powolne ptaki rzeczywiście po-

chodziły od Boga, jako karzące cuda. Mające przejąć ludzi lękiem przed 
Bogiem. Ale dlaczego Bóg miałby chcieć, żeby ludzie się go bali? Chyba, 
że Bóg oszalał i wtedy ptaki mogły być jego posłańcami. 

Były czymś irracjonalnym, czymś z innego świata, czymś, czego ich 

ofiary nie mogły zrozumieć, podobnie jak kolonia mrówek nie rozumie 
buta ogrodnika odsłaniającego ich białe jaja przed słońcem i wróblami. 

Może coś z innego świata zagnieździło się w oceanach, coś, co nie 

lubi istot lądowych. Żadnych. Ludzi ani owiec, ptaków, robaków, roślin... 
Mało prawdopodobne: Woda morska przegryzłaby metal. Po raz pierw-
szy w swoim życiu Jason myślał z takim napięciem. 

–  Czym  ty  jesteś,  ptaku?  Po  co  tu  przybyłeś? A  po  co,  myślał,  jest 

wszystko inne? Po co jest świat i niebo, i gwiazdy? Mogłaby przecież ist-
nieć tylko nicość na zawsze. Może na tym polega istota śmierci: nicość na 
zawsze. I życie człowieka jest jak powolny ptak. Pojawia się i znika; z ni-
cości w nicość: W niezmierzony czas później niebo za jego plecami zaczął 
rozświetlać brzask przetwarzając czerń w szarość. Ta szarość rozlewała się 
stopniowo, w miarę jak grube chmury filtrowały wschodzące, ale niewi-
doczne słońce. Wkrótce zrobiło się całkiem jasno. Musiała być piąta, może 
szósta. Ale szara tafla pozostawała całkowicie pusta. 

Kim ja jestem, zastanawiał się Jason chłodno i spokojnie. Dlaczego 

mam świadomość świata? Dlaczego ludzie mają umysły i myślą? Po raz 

background image

pierwszy w życiu czuł, że naprawdę myśli – i myślenie prowadziło doni-
kąd. 

Uświadomił sobie, że przygotowuję się do śmierci. Tak jak cała zie-

mia  będzie  musiała  umrzeć  kawałek  po  kawałku  stapiając  się  w  szkło. 
Wtedy nikt już nie będzie myślał i nie będzie miało żadnego znaczenia, 
że jakiś Jason Babbidge przestał myśleć o pół do siódmej pewnego ranka 
pod koniec maja. Ostatecznie to samo działo się co noc, kiedy zasypiał. Też 
przestawał myśleć. Przestać myśleć. Może wszystko będzie wtedy czyst-
sze i jaśniejsze: Mniej zanieczyszczone, mniej gorączkowe: czysta szklana 
kula. Zupełnie spokojna; nawet gdyby Słońce pochłonęło Ziemię. Cisza, 
na zawsze, skoro nie będzie nikogo, kto by słuchał. 

Może to miały ludziom powiedzieć powolne ptaki. A tymczasem lu-

dzie  tylko  wydrapywali  na  nich  swoje  inicjały.  I  serca:  I  jeszcze  nazwy 
miejsc, które w jednym błysku stopiły się w szkło; albo takich, które się 
stopią. 

Staję się filozofem, pomyślał ze zdziwieniem Jason. Widocznie prze-

skoczył w stan jakiejś nadświadomości: pełna jasność, jednak bez świado-
mości otoczenia: Bo nie zdawał sobie w pełni sprawy, że przybyła pomoc, 
dopóki nie został przecięty sznur krępujący jego, kostki, go czym prawa 
noga gwałtownie podskoczyła w górę i Jason spadł z drugiej strony ptaka 
prosto w oczekujące na niego -ramiona. Sam Partridge, Ned Darrow, Frank 
Yardley, wujek John i Brian Sefton z tartaku, który kucnął z nożem pod 
brzuchem ptaka, i rozciął drugi sznur uwalniając dłonie Jasona. Oddalili 
się pośpiesznie prowadząc między sobą Jasona, który stawiał słaby opór, 
wyciągając ręce w stronę ptaka. 

– Już wszystko dobrze, chłopcze – pocieszał go wujek John. 
– Nie, ja chcę odlecieć – protestował. 
– Co? 
W tym momencie powolny ptak, który był tu i tak dość długo, znikł. 

Jason jak żaczarowany wpatrywał się w miejsce, gdzie znajdował się jesz-
cze przed chwilą. W końcu wujek i koledzy musieli go siłą odprowadzić 
z niczym nie wyróżniającego się miejsca na tafli jak jakiegoś idiotę. Jak 
kogoś, kto postradał zmysły. 

background image

 Ale Jasonowi nie na długo odjęło mowę. Wkrótce zaczął nauczać. 

Albo wygłaszać kazania. Jedno albo drugie. A ludzie go słuchali; najpierw 
w Atherton, potem i gdzie indziej. Mówiono o nim, że nauczył się od po-
wolnego ptaka mądrości. Nawiązał kontakt z ptakiem podczas całonocne-
go czuwania tam na tafli. Jego nauka o nicości i ciszy szerzyła się, trafiając 
na żyzny grunt wszędzie tam, gdzie jeszcze był żyzny grunt a nie szkło, 
czyli jeszcze w większej części kraju. Pewien może paradoks krył się w 
tym, że z taką elokwencją mówi o milczeniu . Ale w ten sposób zmuszał 
jakby ciszę szklanych jezior do śpiewu i ludzie słuchali tego jako czegoś 
nowego. I Jason wędrował po całej wyspie. To był drugi paradoks, bo jego 
nauki były pochwałą bierności, błogiego oczekiwania na śmierć, którą nie 
była czymś tylko osobistym, była również śmiercią słońca, gwiazd i wszel-
kiego  istnienia,  była  kosmiczną  śmiercią  przetwarzającą  jednostkową 
śmiertelność. Czasami nawet przemawiał do tłumu siedząc na grzbiecie 
ptaka, który się pokazał w pobliżu – jakby kusił los albo zachęcał, nawet 
błagał ptaka, żeby go zabrał ze sobą. Nigdy jednak nie siedział dłużej jak 
godzin, potem schodził na dół, drżący ale i spokojnie rozpromieniony. Z 
tego powodu znany był nie tylko jako “Milczący Prorok”, lecz także jako 
“Człowiek, który jeździ na powolnych ptakach”. 

W sumie można powiedzieć, że czynił wiele dobrego dla psychicz-

nego zdrowia tych wspólnot, które przetrwały, i jego słowa zawędrowały 
nawet za ocean. Jego matka umierając była z niego dumna – tak myślał 
– choć w jej stosunku do niego przy całej czułości był zawsze pewien dy-
stans... 

   

W wiele lat później, kiedy Jason Babbidge zbliżał się do sześćdzie-

siątki, i nadal żaden ptak nie zabrał go ze sobą, osiadł na stałe w Atherton 
w swoim dawnym domu, do którego przybywali pielgrzymi milczenia, 
zapewniając dobrobyt całej wiosce a  uwłaszcza piwiarni “Pod Kłosem”, 
prowadzonej obecnie przez córkę dawnego właściciela. W każde majowe 
święto odbywał się festiwal, ale teraz już zawsze; na tafli Atherton. Jednak 
nie były to już wyścigi; bo przecież w biegu życia nie można wygrać. Teraz 
było  to  święto,  balet  na  łyżwach,  odtworzenie  wydarzeń  sprzed  wielu 
lat  –  misterium  pasyjne  odgrywane  przez  cztery  wioski.  Tuckerton  ze 

background image

wszystkimi swoimi mieszkańcami zostało przed dziesięciu laty– zamie-
nione w szkło przez ptaka, który eksplodował w takim miejscu; że krąg 
zniszczenia zetknął się dokładnie ze skrajem starej tafli w miejscu, gdzie 
stało Tuckertow. Pewnego ranka, na dzień przed festiwalem, rozległo się 
pukanie do drzwi Jasona. Jego gospodyni, Martha Prestidge, wyszła po 
zakupy i Jason otworzył sam. 

W drzwiach stał chłopiec. Rudowłosy i piegowaty. 
Przez chwilę Jason go nie poznawał. Potem jednak zrozumiał, że to 

Daniel: Daniel nie zmieniony. Może trochę, może o rok starszy. 

– Dan...? 
Chłopiec oglądał Jasona z niedowierzaniem: łysawa głowa, obwisły 

brzuch, patykowałe nogi i wielka laska z rączką w kształcie głowy ptaka, 
na której spoczywała dłoń z wątrobianymi plamami. 

– Jason – powiedział chłopiec po chwili – ja wróciłem. 
– Wróciłeś? Ale... 
– Teraz już wiem, czym są ptaku To jest broń. Rakiety. Dziesiątki i 

setki tysięcy. Toczy się wojna, ale jest to jednocześnie jakby gra: planszo-
wa gra rozgrywana przez maszyny. Maszyny, które myślą. W ich czasie 
gra toczy się zaledwie od kilku dni. Rakiety dążąc do swoich celów wę-
drują przez czas. Ale ze względu na prawa skutku i przyczyny nie mogą 
przemieszczać się w czasie w tamtym świecie. Dlatego robią to w naszym 
świecie, w świecie równoległym. 

– To bzdury. Nie chce tego słuchać. 
– Musisz, Jason i Można to u nas zatrzymać, zanim będzie za późno. 

Wiem jak. Obie strony mogą oddziaływać wzajemnie na swoje rakiety i 
unieszkodliwiać je w swoim świecie – czyli eksplodować w naszym – jeże-
li potrafią je odpowiednio szybko wykryć. Ale tam wojna całkowicie wy-
mknęła się spod kontroli ludzi. Zwycięstwo ważne jest tylko dla maszyn, 
które są ukryte głęboko pod powierzchnią. Budują wielkie ilości ptaków z 
materiału skorupy ziemskiej i automatycznie wysyłają je w inny czas. 

– Dan, przestań. 
–  Spadłem  tam  z  ptaka,  ale  do  jeziora,  więc  się  nie  zabiłem,  tylko 

potłukłem.  Zostały  tam  jeszcze  kawałki  lądu  koło  baz.  Ludzie  stamtąd 

background image

postawili mnie na nogi. Zostało im najwyżej kilka godzin w ich czasie, ale 
dla nas to dziesięciolecia. Przyniosłem im wielką nadzieję, bo dowiedzieli 
się, że nie wszelkie życie zginie, tylko ich. Życie może przetrwać. Musimy 
tylko zbudować maszyn, która uniemożliwi ich maszynom wykrywanie 
powolnych ptaków u nas. Trzeba wywołać zakłócenia w powietrzu. Takie 
fale. Jak fale światła, tylko niewidzialne. 

– Bredzisz. 
–  Wtedy  ptaki  będą  się  nadal  pojawiać,  ale  będą  nieszkodliwe.  A 

za sto albo za kilkaset lat przestaną się pojawiać, bo jedna ze stron tam 
osiągnie  :zwycięstwo.  Jedna  z  maszyn  wojennych  uzna,  że  przegrała,  i 
podda się. Oczywiście powinna móc poddać się już– teraz, ale w mózgu 
maszyn zaprogramowano element irracjonalizmu; który nie pozwala im 
poddać się zbyt wcześnie. Zanim któraś to zrobi, na lądach nie będzie już 
żywej duszy. Niektórzy tam myślą, że maszyny zaczną w ostatniej fazie 
wojny pokrywać szkłem oceany. Ale my możemy zbudować zakłócasz fal 
Zakodowano  tę  wiedzę  w  moim mózgu.  Wydobycie  właściwych meta-
li, sporządzenie narzędzi i budowa potężnego źródła energii zajmie nam 
kilka lat... – Danielowi zabrakło tchu. – Mieli prototyp powolnego ptaka. 
Wsadzili mnie na ,niego i wysłali z powrotem w nasz czas. Wycelowali 
dobrze. Pojawił się zaledwie kilkanaście kilometrów stąd. Więc przysze-
dłem do domu. 

– Prototyp? Fale w powietrzu? Źródło energii? Co to wszystko ma 

znaczyć? 

– Mogę ci wytłumaczyć. 
– To tylko słowa. Bezmyślna gadanina: Ach, kiedy wreszcie ucichnie 

ta paplanina świata. 

– Daj mi trochę czasu i ja... 
– Czasu? Ty chcesz czasu? Zwariowanego cykania ludzkich umysłów 

zamiast  wielkiej,  czystej  pustki;  wiecznej  ciszy?  Odrzucasz  posłuszeń-
stwo?  Chcesz,  żebyśmy  bez  przerwy  wiercili  się  bezcelowo,  ogłuszając 
sami, siebie hałaśliwą gadaniną? 

– Posłuchaj ... Na pewno miałeś długie i ciężkie życie, Jason. Może nie 

powinienem zaczynać od ciebie. 

background image

– Ależ właśnie że powinieneś, mój ty w gorącej wodzie kąpany bra-

ciszku. A poza tym nie uważam, żeby moje życie poszło na marne. Daniel 
postukał się w czoło. 

–  To  wszystko  jest  tutaj,  ale  trzeba  to  zapisać. A  potem  zrobić  ko-

pie i rozesłać wszędzie – a wypadek, gdyby Atherton zostało zniszczone . 
Wtedy ktoś inny będzie wiedział, jak zbudować nadajnik. 

Życie będzie trwało dalej . Oni tam uważaj , że ludzie .są jedyną ro-

zumną rasą w całym wszechświecie. Dlatego mamy obowiązek żyć dalej . 
Tamci niszczyli się sami, kłócąc się o to jak żyć. Ale my mamy jeszcze dość 
czasu. Możemy zbudować statki, które polecą do gwiazd. Na ten temat 
trochę wiem. Powiadam ci, moja wizyta sprawiła im naprawdę radość w 
tych ich ostatnich godzinach, bo zrozumieli, że wszystko jest jeszcze moż-
liwe. 

–  Och,  Daniel,  Daniel  –  jęknął  Jason.  Podobny  patriarsze  wzniósł 

swoją laskę i z całej siły uderzył nią Daniela w głowę. 

Wmawiał sobie, że nie widział krwi w rudych włosach Daniela. Ale 

widział. Ciało chłopca osunęło się na próg. Z, wysiłkiem Jason wciągnął je 
do środka, a potem z jeszcze większym wysiłkiem po dębowych schodach 
na strych, gdzie jego gospodyni prawie nigdy nie zaglądała. Ciało musiało 
po jakimś czasie zacząć cuchnąć, ale można je było w coś zawinąć. 

Powrót Marthy z zakupów przerwał Jasonowi. Zostawiając ,ciało na 

podłodze wyszedł, zamknął drzwi na klucz i klucz włożył do kieszeni. 
Stało się zwyczajem domu zapraszanie wybranych gości po majowej uro-
czystości; wiadomo więc było, że przez całą resztę dnia Marcha będzie 
sprzątać; gotować i w ogóle doprowadzać dom do porządku jak to go-
spodyni, dała Jasonowi do zrozumienia, żeby się nie plątał pod nogami. 
Poszedł więc na tafle i tam; na jej idealnie płaskiej powierzchni stał i me-
dytował. Mieszkańcy wioski i przybysze z okolicy na widok jego samotnej 
postaci z zadowoleniem kiwali głowami. Ich prorok był spokojny i nada-
wał  ich  życiu  sens.  Życiu  i  śmierci.  Przedstawienie,  misterium  pasyjne 
na łyżwach, zostało następnego dnia odegrane jak zwykle z uczuciem i 
wdziękiem.

Dopiero na trzeci dzień, Jason zdołał się zmusić do powtórnego wej-

ścia na strych, tym razem z workami i sznurem. Otworzył drzwi. Ale pozą 

background image

ciemną plamą zakrzepłej krwi na podłodze nie było nic. Nic, tylko róż-
ne graty upchnięte pod ścianami. Żadnego trupa. I otwarte okno. Więc 
jednak nie zabił Daniela. Chłopiec doszedł do siebie po ciosie. Jasonem 
targnęły sprzeczne uczucia, naruszając jego zwykłe opanowanie. Wyjrzał 
przez okno, jakby się spodziewał, że ujrzy chłopca leżącego na bruku. Ale 
nie było tam żadnego śladu Daniela. Przeszukał całe Atherton, jak nawie-
dzony, nie zadając pytań, ale zaglądając wszędzie z napięciem. Nie znala-
złszy żadnego śladu wziął wóz i konia i pojechał do Edgewood. Stamtąd 
objechał dokoła całą taflę przez Buckby i Hopperton, teraz już wypytując, 
czy nie widziano rudowłosego chłopca: Mieszkańcy wiosek opowiadali 
sobie potem, że Jason Babbidge znowu miał widzenie. 

 Nie wpłynął rok, a z daleka zaczęty nadciągać wieści o nowym na-

uczycielu, głoszącym nową nauki Ten nowy nauczyciel był bardzo młody, 
ale on też jeździł na powolnym ptaku i to dużo dalej niż Milczący Prorok. 
Z tym nowym nauczycielem nie wszystko jednak było w porządku, bo 
nie pamiętał niektórych szczegółów swojego posłannictwa; tego, co miał 
ludziom przekazać. Wtedy w przystępie rozpaczy bił się pięściami po gło-
wie. Paradoksalnie takie teatralne sceny odpowiadały jakimś niespokoj-
nym; awanturniczym rysom jego audytorium. Wierzyli mu, bo widzieli 
jego udrękę; która odbijała ich ‘własne tłumione niepokoje i pragnienia. 
Jason  Babbidge  z  ogniem,  nie  szczędząc  sił  występował  przeciwko  no-
wym ideom. Całe filozoficzne piękno, jakim obdarzył ginący świat, zosta-
ło zagrożone, choć niechętnie więc, ale wezwał do “krucjaty” przeciwko 
nowemu  nauczycielowi,  w  obronie  swojej  wizji  Posłuszeństwa.  W  dwa 
lata  później  być  może  żałował  swoich  słów,  bo  w  ich  rezultacie  ludzie 
deptali pola między strefami zniszczenia uzbrojeni w bosaki, widły, sie-
kiery i sierpy. Płonęły wsie, setki ludzi zginęły i gwałcono kobiety – jak w 
koszmarnej wizji Jasona poprzedzającej jego objawienia. W trzecim roku 
tej  nie  kończącej  się  wojny  między  “pacyfistami”  a  “obrońcami  życia” 
Jason umarł, kryjąc gorycz pod maską spokoju. Pochowano go przywią-
zując jego ciało do powolnego ptaka. Najwierniejsi żałobnicy towarzyszyli 
ptakowi w milczącej procesji, aż znikł wraz z ciałem po kilku godzinach. 
Wkrótce potem, całkiem niespodziewanie, po Bitwie na Tafli Ashton woj-
na się skończyła zwycięstwem obrońców życia pod wodzą ich rudowłose-
go przywódcy, który; jak zauważono, był uderzająco podobny do starego 

background image

Jasona Babbidge’a. Zupełnie; jakby w świecie walczyły dwie przeciwstaw-
ne zasady istnienia, dwa aspekty tej samej istoty, dwa oblicza tego same-
go człowieka. W pięćdziesiąt lat później; kiedy już przeszło jedną trzecią 
lądu pokrywało szkło i klimat zaczął się pogarszać, Uniwersytet Obrony 
Życia  w Ashton  zbudował  wreszcie  obiecaną  maszynę  i  od  tego  czasu 
powolne ptaki nadal pojawiały się i znikały, ale już nie wybuchały. A w 
sto lat później powolne ptaki przestały się pokazywać Gdzieś tam wojna 
dobiegła kresu, Logicznie i ostatecznie. Ale do tego czasu z Ziemi, której 
powierzchnia w czterech piątych będzie pustynią lub bagnem, spomię-
dzy naszyjników szklanych paciorków wy startuje pierwszy gwiazdolot. 
Będzie się nazywał “Powolny Ptak”. Bo będzie leciał do gwiazd -powoli. 
Powoli w kategoriach ludzkich, bo przez dwa pokolenia. Ale i tak stosun-
kowo szybko. W ślad za nim poleci drugi statek pod nazwą “Daniel”. 

Po tym ogromnym, wyczerpującym wybuchu energii dalszych wy-

praw nie będzie. Reszta ludzkości zajmie się uprawianiem tego, co pozo-
stało z jej ogródka między wydmami bagnami i hektarami szkła. To, czy 
któryś  ze  statków  znajdzie  nową  ojczyzną  –  równie  gościnną  jak  stara, 
choćby i częściowo pokryta martwym szkłem Ziemia – pozostanie sprawą 
wiary. 

 Osiemdziesięcioletni Daniel, który nigdy nie przyznał się do swojego 

nazwiska, leżał na łożu śmierci w Ashton. Tego pokój był nieprzyzwoicie 
zatłoczony, choć dobrze przewietrzony ciepłym podmuchem idącym od 
tafli Ashton i dobrze oświetlony srebrzystą poświatą odbitą od szklistego 
bezmiaru.  Umierający  starzec,  przykryty  tylko  cienkim  prześcieradłem, 
sam przypominał teraz ptaka wychudzony, kościsty, ze spiczastym no-
sem, małymi oczkami i kogucim grzebieniem rudych włosów na głowie. 
Uniósł słabą rękę, jak przyzywał tych najbliżej stojących jeszcze bliżej . W 
rzeczywistości chciał dotknąć starej rany na głowie, która ostatnio zaczęła 
mu bardzo dokuczać, jakby miała się rozpęknąć albo zapaść do środka, 
otwierając drzwi pamięci – chociaż ukryty tam klucz nie był już potrzeb-
ny, bo ludzie z jego uniwersytetu odkryli wszystko samodzielnie, skoro 
tylko dowiedzieli się, że coś takiego istnieje. Pochyliły się nad nim twarze, 
śmiałe, oddane twarze. 

– Więc przestały wybuchać? – upewnił się. 
– Tak, tak, już wiele lat temu! – uspokoili go. 

background image

– A gwiazdy...? 
– Zbudujemy statki. Nauczymy się, jak to zrobić. 
Koścista dłoń opadła na prześcieradło. 
– Nazwijcie jeden z nich... 
– Tak? 
– Daniel. Dobrze? 
Obiecali mu to. 
– W ten sposób... mój duch... poleci w kosmiczną ciszę. 
Słowa te zdziwiły nieco świadków jego zgonu, którzy nie mogli znać 

ostatniej myśli Daniela : że dzień startu będzie mógł być dniem pojedna-
nia między nim a bratem.

+ + +

background image

Czarna Ściana w Jerozolimie 

Niedługo po moim powrocie do Anglii pojawiły się te sny. Nocami 

czworonożny Anioł  w  lśniącej  zbroi  niesie  mnie  na  swoim  grzbiecie  w 
domeny,  gdzie staję się świadkiem okrucieństw i cudów – dopóki jakaś 
Harpia, Ropucha-Budda albo Kobieta-Wir nie zmuszą nas do odwrotu. 
Tymczasem w Izraelu bojowe śmigłowce atakują rakietami arabskie domy 
i samochody – to niedobra wojna, niedobra wojna!

Czy donoszę o moich snach Rycerzom Czarnej Ściany z Jerozolimy? 

Może swoim zachowaniem narażam się na wizytę zabójcy? Zdecydowanie 
stanowię połączenie, kanał. Czy Czarna Ściana może się pojawić w moim 
własnym  kraju,  zwłaszcza  gdyby  Jerozolima  zgorzała,  nie  daj  Boże!,  w 
bliskowschodnim holokauście? Czy dziś to gór zielonej Anglii krok jego będzie 
sięgał zboczy? Czy ujrzy kto na łąkach Anglii, jak Anioł-Centaur pysznie kroczy?
 
Poza naszym światem czyhają inne potencjalne wymiary, pasożytnicze i 
ekspansjonistyczne, szukające własnego miejsca pod prawdziwym słoń-
cem.

Mówię chyba trochę nieskładnie.

Jakiś czas przed zdobyciem Jerozolimy przez Saladyna w 1187 roku 

templariusze  wydalili  ze  swojego  zakonu  i  z  Ziemi  Świętej  niejakiego 
Roberta de Sourdeval.

W  latach  dwudziestych  XX  wieku  robotnicy  odnawiający  meczet 

al-Aksa  na  Wzgórzu  Świątynnym  znaleźli  w  przestrzeni  pod  stropem 
budowli ukryty pergamin wzmiankujący o owym wydaleniu. Zbrodnia 
Sourdevala  pozostawała  zagadką,  dopóki  w  latach  pięćdziesiątych  XX 
wieku antykwariuszowi dzieł sztuki ze wschodniej Jerozolimy nie spre-
zentowano innego dokumentu, który znalazł się następnie w posiadaniu 
pewnego milionera z branży konfekcyjnej, Amerykanina polskiego pocho-
dzenia, wykazującego namiętne zainteresowanie „okultystyczną" stroną 
historii, kabałą, sufizmem, masonerią i tak dalej.

background image

Dokument ów, kopia listu napisanego po łacinie przez Sourdevala do 

nieznanego adresata, to najwcześniejszy odnotowany opis Czarnej Ściany 
w Jerozolimie oraz kryjących się za nią „demonicznych" istot. Istnieją też 
dwa  inne  opisy,  jeden  sporządzony  po  hebrajsku  przez  pewnego  rabi-
na, drugi po arabsku przez jakiegoś sufi, ale żaden z nich nie jest równie 
przejrzysty.

Dlaczego templariusze wydalili Sourdevala? Ten zakon rycerski miał 

obsesję na punkcie dawnej Świątyni Salomona. W miejscu, gdzie niegdyś 
stała, założyli swoją główną siedzibę, adaptując w tym celu meczet al-Aksa. 
Dla templariuszy Świątynia Salomona była kulminacyjnym osiągnięciem 
architektury sakralnej. Jej proporcje geometryczne, jako wykoncypowane 
z Biblii, miały zawierać klucz do zrozumienia czasu i przestrzeni, jak by-
śmy to dziś powiedzieli, a przez to mogły ujawnić fundamentalną wiedzę 
o wszechświecie i samym życiu. Dla Sourdevala jego twierdzenia o ist-
nieniu w sąsiedztwie Świątyni ściany – istnieniu choćby ulotnym i wizjo-
nerskim – zamykającej istoty bardziej demoniczne niż anielskie, musiały 
pociągnąć za sobą wyklęcie. Jego świadectwo należało zataić.

 

Chyba jednak za bardzo wybiegam naprzód...
 

Byłem  wykładowcą  historii  sztuki,  szczególnie  interesowała  mnie 

sztuka apokaliptyczna, Altdorfer i tak dalej. Philip Wilson był też drugo-
rzędnym poetą – z naciskiem na słowo był. Marzyłem o tym, że pewnego 
dnia zaszokuję ludzi czymś ważkim i trwałym, formatu Williama Blake'a. 
Jednak, jak to ujął jeszcze inny William, Butler Yeats, Szukałem tematu i szu-
kałem daremnie.
 Jak na razie pisałem zgrabne wierszyki inspirowane głów-
nie wizjami innych artystów. Czyżbym nie miał własnej niepowtarzalnej 
wizji i czy nie wynikało to aby z braku wiary religijnej? Yeatsowi udało się 
znaleźć własne tematy i wizje. Czy Jerozolima

–  rzeczywista  Jerozolima,  kipiący  tygiel  religii,  a  nie  ta  z  głośnych 

wersów Blake'a – nie mogła podsunąć mi czegoś odpowiedniego i zna-
czącego?

background image

Miałem roczny urlop naukowy i żadnych zobowiązań. Trish odeszła 

ode mnie, ale wtedy rad już byłem z tego. Początkowo jej namiętne pasje 
i niechęci działały stymulująco, z czasem jednak jęły przypominać samo-
lubne fanaberie, rodzaj autoindukowanej histerii, w której miałem w pełni 
współuczestniczyć albo być atakowanym za brak zaangażowania i zapa-
łu. Ostatecznie zdałem sobie sprawę, że Trish w nosie ma moją poezję, 
innymi słowy moją rzeczywistą wewnętrzną jaźń. Na szczęście nie mie-
liśmy dzieci, co utrudniałoby rozstanie. Trish była zawsze zbyt zajęta, by 
mieć dzieci, a potem stała się też zbyt zajęta dla mnie. Owszem, mogłem 
w październiku pojechać na tydzień do Jerozolimy i zostać tam dłużej, 
gdybym  odczuł  taką  potrzebę.  Trish  przechodziła  fazę  odrazy  do  dóbr 
materialnych i jak gdyby nigdy nic pojechała do jakiejś aśramy w Indiach, 
żeby się bardziej uduchowić. Po powrocie mogła zażądać części domu i 
moich dochodów, chwilowo jednak miałem i swobodę, i fundusze.

 

Kierowca limuzyny, który wiózł mnie chyżo z lotniska Lod – siadłem 

na przednim siedzeniu, żeby mieć lepszy widok – okazał się byłym lon-
dyńczykiem, który emigrował przed dziesięcioma laty i szczycił się swoją 
izraelskością. Był bardzo opalony i chodził w szortach.

Skręciwszy na jedyną prawdziwą autostradę w Izraelu, łączącą Tel 

Awiw z Jerozolimą, zadzwonił – rozmawiając po hebrajsku – z komórki 
do hotelu YMCA, gdzie zarezerwowałem sobie pokój. Szatom, szalom.

– Oczekują pana, a ja zaklepałem już sobie kurs powrotny na lotni-

sko.

Rad byłem, że jego limuzyna ma klimatyzację. Ta jasność i ten upał! 

Szeroka autostrada przecinała coś, co jawiło się moim oczom jako spalone 
dzikim słońcem jałowe pustkowie. Kiedy zaczęliśmy piąć się przez czer-
wonawobrunatne pogórze, po obu stronach drogi pojawiły się zdezelo-
wane metalowe pudła wielkości kontenerów na gruz.

To  pozostałości  wojny  o  niepodległość,  wyjaśnił  ekslondyńczyk, 

wraki  samochodów  pancernych  domowej  roboty,  które  przebijały  się 
przez arabską blokadę, żebyśmy mogli dostarczyć żywność do oblężonej 

background image

Jerozolimy.  Przyjechał  tam  kilka  dekad  później,  niemniej  głęboko  się  z 
tym wszystkim utożsamiał.

Przebijały  się  przez  blokadę?  Och,  te  pudła  pełzły  po  tym  zboczu, 

po którym nasz samochód pędził teraz gładko, podczas gdy diabły – a 
przynajmniej Arabowie – ziali z zasadzki ogniem i siarką.

– Wielu z nas zginęło w tych konwojach. I nadal giniemy
– A to jakaś bomba samochodowa, a to ostrzał z broni maszynowej 

szkolnego autobusu. A światowe media nie zostawią na nas suchej nitki, 
kiedy tylko nie jesteśmy krystalicznie czyści i nie nadstawiamy drugiego 
policzka,  wie  pan,  co  mam  na  myśli? Ale  my  żyjemy  dalej.  Cóż  mamy 
robić? Wskoczyć do morza?

Kiwnąłem z zakłopotaniem głową.
– Życie jest tu zwykle całkiem normalne, nie musi pan się obawiać o 

bezpieczeństwo.

Zabrzmiało to jak wypowiedź rzecznika ministerstwa turystyki albo 

imigracji. Ciekaw byłem, czy trzymał broń w schowku na rękawiczki.

Myśli te opuściły mnie, gdy tylko pojawiły się, wysoko i jeszcze w 

oddali,  pierwsze  olśniewająco  białe  bloki  mieszkalne.  Już  sama  jasność 
tych budynków, ukazujących się w miarę jak pięliśmy się coraz wyżej! 
Wszystkie  wykonane,  zauważcie,  zgodnie  z  prawem,  z  miejscowego 
kamienia,  nawet  hotel  Hilton  musiał  się  dostosować.  Nic  dziwnego,  że 
niektórzy uważają Jerozolimę za niebiańskie miasto tu, na ziemi. Pnie się 
człowiek  wyżej  i  wyżej,  oglądając  ciąg  białych  bastionów  czy  szańców 
przedmieść, niczym Dantejskie kręgi piekielne odwrócone i przemienione 
z negatywnej ciemności w świetlistość. Tamci Żydzi z 1948 roku w swoich 
ponurych powolnych piecach szturmowali nieomal same niebiosa – za-
powiadani przez oślepiające niebo – niejako dla przywrócenia panowania 
aniołów, ponownego ich wyniesienia na szczyty, trony i dominacje, a te-
raz anioły rzeczywiście miały swoje dominium, zbrojne w broń jądrową. 
Trochę się plączę w tej teologii, ale jak by to powiedział mój kierowca: 
"wiecie, co mam na myśli?"

 

background image

Hotel YMCA okazał się znacznie okazalszy, niżby sugerowała jego 

nazwa. Ta elegancka budowla z lat trzydziestych XX wieku, usytuowana 
bezpośrednio naprzeciw bardzo szykownego Hotelu Króla Dawida, chlu-
biła się wysoką dzwonnicą, przypominającą gotową do startu kamienną 
rakietę kosmiczną. Ogród ozdobiony palmami i strzelistymi cedrami, bia-
łe skrzydła z bizantyńskimi  kopułami po obu stronach. Arkadowy hali 
recepcyjny  przypominał  turecki  pałac.  Żeby  zorientować  się  w  terenie, 
postanowiłem dołączyć do grupki gości wybierających się na wycieczkę 
po mieście z przewodnikiem.

Był  już  wieczór.  Pozostawiwszy  bagaże,  siadłem  z  egzemplarzem 

„Jerusalem Post" przy stoliku na tarasie i zamówiłem kotlety jagnięce i 
piwo – goldstar okazał się dostatecznie słodowy. Przeczytałem, że kobieta 
kapral została zasztyletowana przez jakiegoś Araba w dolinie Jordanu, że 
armia wysadziła w powietrze kilka arabskich domów, a pod samochód 
członka Knesetu podłożyła bombę podziemna ekstremistyczna grupa ży-
dowska z powodu sporu o umiejscowienie jakiegoś tam grobu. Wydawało 
się, że już za kilka miesięcy sytuacja polityczna doprowadzi do wybuchu, 
tymczasem jednak bogaci turyści nadal wysypywali się z autokarów.

   

Nazajutrz  rano  spotkałem Alona,  mojego  przewodnika,  przysadzi-

stego,  niefrasobliwego  gościa  wchodzącego  w  wiek  średni.  Wieńcząca 
jego łysiejącą czaszkę Kippa dawała jakże potrzebną ochronę przed słoń-
cem. Moimi współtowarzyszami wycieczki byli: szwedzkie małżeństwo o 
włosach koloru blond, Svensenowie, ich raczej pospolita i nieśmiała nasto-
letnia córka oraz pani Dimet, amerykańska wdowa, niska i gwałtowna w 
ruchach dama o ptasiej aparycji i kręconych włosach.

Alon dał nam do zrozumienia, że przed wyruszeniem mamy sobie 

wszyscy  kupić  po  butelce  wody,  aby  zapobiec  odwodnieniu,  po  czym 
dyskretnie wypytał o naszą przynależność religijną, aby móc nas oprowa-
dzić w sposób dający jak największe korzyści.

Stwierdziłem, że jestem agnostykiem, Szwedzi okazali się ateistami, 

oboje rodzice pracowali jako historycy na uniwersytecie w Umea.

background image

–  Przez  pół  roku  jest  tam  ciemno  –  wyjaśniła  pani  Sven-sen.  – 

Przyjechaliśmy tu ze względu na historię i światło. Światło naturalne, nie 
religijne.

-A kimże miałabym być, jeśli nie żydówką? – powiedziała pani Dimet. 

– Kiedy Bóg przemówił do Abrahama, promienie oświeciły wszystkie na-
rody świata, ale większość ludzi utraciła to światło. To prawdziwy cud, 
że przyjechałam w końcu tu, do Izraela! Chociaż uważam, że chasydzi są 
trochę zwariowani. Bóg sobie chyba żarty stroi, kiedy nosi się przy takim 
upale polskie futrzane kapelusze i długie czarne płaszcze.

Żadne z nas nie było więc chrześcijaninem. Alan zauważył roztrop-

nie:

–  Zazwyczaj,  kiedy  oprowadzam  ludzi,  mówię  po  prostu:  "Tutaj 

ukrzyżowano Chrystusa". Dzisiaj powiem: "Tutaj, jak się twierdzi, ukrzy-
żowano Chrystusa". – Skłonił się pani Dimet. – Ma pani rację, że ultraorto-
doksi są zwariowani. Ci fanatycy odmawiają płacenia podatków i służby 
w armii. Niektórzy nie chcą nawet mówić po hebrajsku, bo uważają, że to 
język święty. A jednak ich wpływy polityczne dają im wszelkiego rodzaju 
przywileje. – Zniżył głos: – Może tu dojść do wojny domowej Żydów prze-
ciwko  Żydom.  Jak  podczas  oblężenia  Jerozolimy  przez  Rzymian  przed 
dwoma tysiącami lat! W obrębie murów Żydzi toczyli bratobójczą walkę z 
Żydami, stawiając jednocześnie opór oblegającym legionom!

Wtedy  Rzymianie,  teraz  –  Arabowie.  Perspektywa  taka  głęboko 

zmartwiła tego niefrasobliwego skądinąd człowieka. Svensenowie rodzi-
ce zasępili się współczująco.

I tak wyruszyliśmy w długim, czarnym mercedesie Alona. Zabytki, 

jeszcze raz zabytki, i wreszcie zaparkowaliśmy przy Ścianie Płaczu. Setki 
ortodoksyjnych  żydów  wszelkich  sekt,  w  dziewiętnastowiecznych  stro-
jach zimowych, schodziły niespiesznie po nachylonym placu w oślepiają-
cym słońcu, aby modlić się przy ścianie, kiwając monotonnie głowami w 
futrzanych kapeluszach. Najwyraźniej wszystkie te różnorako przyodzia-
ne podgrupy ultrawierzących czuły do siebie zaciekłą niechęć. Przystojni 
młodzi mężczyźni z sił obronnych, ciemnoskórzy, o lśniących zębach, z 
automatami przewieszonymi przez ramię, mieli na oku ruch wiernych.

background image

– Jeśli chcecie – powiedział Alon – możecie na kartce papieru napisać 

modlitwę i wsunąć ją w szczelinę ściany. Nikt nie będzie protestować.

Wręcz  przeciwnie,  ci  żarliwi  wyznawcy  całkowicie  nas  zignorują, 

tak jak ignorowali siebie nawzajem. Zastanowiłem się nad tym i pomy-
ślałem: czemu nie! Wyrwawszy karteczkę z notesu, nagryzmoliłem: „Czy 
mógłbym dostać jakiś temat?". Złożyłem papier kilka razy, podszedłem 
do ściany i wsunąłem moją prośbę między wiele innych. Kiedy wróciłem, 
Svensenowie popatrywali na mnie z zaciekawieniem.

Pani Dimet umknęła pomodlić się do sektora kobiecego. Za wielkim 

fragmentem muru granicznego widoczne było Wzgórze Świątynne, któ-
rego, niestety, nie mogliśmy odwiedzić. Zajęte od czasu zwycięstw islamu 
przez  bardzo  święte  przybytki  muzułmańskie,  było  teraz  niebezpiecz-
nym  punktem  zapalnym.  Dwa  tygodnie  wcześniej  jakiś  kanadyjski  Jan 
Chrzciciel uzbrojony w nóż rozpoczął swoje kazanie wewnątrz meczetu 
al-Aksa.  Wywołało  to  rozruchy,  użyto  gazu  łzawiącego,  padły  strzały. 
Podczas nieobecności pani Dimet Alon uraczył nas opowieścią o tym, jak 
to pewien odłam ekstremistycznych nacjonalistów żydowskich stara się 
wymazać wszelkie ślady meczetu al-Aksa oraz Kopuły Skały i odbudo-
wać Świątynię Salomona w całej, okazałości, po czym zapanować miałyby 
rządy boże.

– Najpierw muszą rytualnie uśmiercić i spalić nieskazitelnie czerwo-

ną jałówkę. Hodują ją specjalnie na tę okazję.

– Co to znaczy „jałówka"? – spytali Szwedzi.
– Młoda dziewicza krowa.
– Dlaczego ci ludzie chcą spalić krowę?
– Z jej popiołów przygotują pastę, która uświęci nowe fundamenty. 

Jałówka musi być. nieskazitelnie czerwona.

– Nieskazitelna jałowość – zauważyli zabawnie Svensenowie.
O dziwo, Brygada Czerwonej Jałówki nie zaliczała się w poczet skłó-

conych  ultraortodoksów.  Ultrasi  nie  kiwnęliby  palcem,  żeby  odbudo-
wać Świątynię, bowiem Mesjasz zrobi to za nich – wszyscy muszą robić 
wszystko za nich.

   

background image

Od  Ściany  Płaczu  przeszliśmy  do  pobliskiej  Via  Dolorosa.  Jakże 

wszystko to było ciasno stłoczone, tuż obok siebie.

Na dziedzińcu, a zarazem placu zabaw arabskiej szkoły podstawowej, 

dominikanie w brązowych habitach zbierali się na cotygodniową proce-
sję po wyłożonej kamiennymi płytami drodze, którą przeszedł Chrystus 
przed ukrzyżowaniem.

– Tak naprawdę, w pierwszym wieku poziom miasta leżał o trzy me-

try niżej...

Był  piątek,  dlatego  żadni  arabscy  uczniowie  nie  byli  obecni,  kiedy 

elegancki  zakonnik  z  mikrofonem  w  ręku  i  radiomagnetofonem  prze-
wieszonym przez ramię ogłaszał po włosku stacje Drogi Krzyżowej. Jego 
pulchny  azjatycki  konfrater  odczytywał  każdą  stację  po  angielsku.  Na 
czele procesji torował drogę jakiś Arab, paradujący dumnie w czerwonym 
fezie, wprowadzonym przez władze imperium osmańskiego jako symbol 
władzy, inaczej mogłoby dojść do niepokojów. Nasz wymarsz obserwo-
wali izraelscy żołnierze.

Zdumiało mnie, jak wąska była ta droga – ciasny bazar sprzedawców 

pamiątek i sklepów spożywczych. Sadzący wielkimi susami Arab, ciągną-
cy na małym wózku arbuzy, z trudem zdołał przemknąć obok wojskowe-
go dżipa.

Pojawiła  się  mimo  to  grupa  Amerykanek,  awangarda  dźwigająca 

na  ramionach  niczym  taran  pomniejszoną  dwukrotnie  replikę  krzyża. 
Równie  ostentacyjnie  zachowywała  się  ekipa  pobożnych  Słowian.  Po 
modłach w niewielkim pobliskim meczecie jakiś imam prowadził swoje 
stadko dwudziestu kilku wiernych po tejże drodze w przeciwnym kie-
runku, podczas gdy grupa francuskich pielgrzymów adorowała na klęcz-
kach płytę pamiątkową znaczącą jedną ze Stacji. Ci konkurencyjni wierni, 
niemający dostatecznego wsparcia, stali się obiektem wściekłego ataku. 
Imam posuwał się naprzód niczym krab, wykrzywiając twarz i machając 
ramionami, choć w rzeczywistości nikogo nie uderzał. – Pieprzeni chrze-
ścijanie! – warknął, czy może coś skatologicznego. Pogrążeni w modlitwie 
pielgrzymi wcale na to nie zważali.

Po chwili Via wzięła ostry zakręt, jakby linia uskoku sejsmicznego 

przesunęła ją w bok. Dalej była już osłonięta dachem, znaleźliśmy się na 

background image

krytym suku. Gdy dotarliśmy do kościoła Grobu Świętego, tłok i przepy-
chanki wyznaniowe jeszcze się nasiliły. Prawosławni Grecy strzegli przy-
prawiającego  o  klaustrofobię  „grobu"  Chrystusa  z  różowego  marmuru, 
podczas  gdy  chrześcijanie  koptyjscy  zazdrośnie  panowali  nad  jednym 
kamieniem na jego tyłach, do którego przybudowali małe sanktuarium. 
Ogrodzony  ząb  startej  skały  był  wszystkim,  co  pozostało  ze  wzgórza 
Golgoty. Niewiele dalej znajdowało się miejsce Zmartwychwstania. I ten 
hałas w kościele, ten hałas.

– To istny dom wariatów – zauważyła pani Svensen.
–  Większość  rasy  ludzkiej  jest  obłąkana  –  oświadczył  jej  mąż.  – 

Wyznania i ideologie to historia szaleństwa. Tutaj to wszystko się miesza.

Pani Dimet szczebiotała z zapałem:
–  Prawo  Powrotu  pozwala  każdemu  Żydowi  wrócić  do  domu, 

Etiopczykom, Jemeńczykom, i mnie, jeśli zechcę. Najpierw była diaspo-
ra, rozproszenie, a teraz niczym jakiś cud mamy możliwość powrotu. To 
prawdziwe błogosławieństwo.

–  Mówimy  o  różnych  rzeczach  –  skwitował  Svensen.  Alon  wydął 

wargi.

–  Według  Mahometa  cała  ziemia  rozciągnęła  się  z  Jerozolimy  i  z 

Jerozolimy zostanie ostatecznie zwinięta niczym zwój księgi. Bo Jerozolima 
jest osią świata.

Stare Miasto, zapchane budowlami różnych stylów i epok, pełne ry-

walizujących wiar i ras, zdawało się bliskie przekroczenia masy krytycz-
nej. Gdyby tylko serce Jerozolimy można było rozwinąć w tuzin różnych 
wymiarów pod kątem prostym wzajemnie do siebie. Inaczej, wydawało 
mi się, cały ten nadmuchany wszechświat może się lada chwila zapaść 
w siebie w jakimś ostatecznym przegrzanym wielkim zgniocie – zanim 
dojdzie do apokaliptycznej eksplozji, w której mógłby wybuchnąć nowy 
kosmos, jasny niczym nuklearna kula ognia, rozsiewając iluminację, jak 
to ponoć uczynił ongiś Bóg. Zrozumiałem, dlaczego jakiś przybysz, jak 
tamten  kanadyjski  świr,  mógł  ulec  złudzeniom  i  uroić  sobie,  że  doznał 
niepowtarzalnego przemienienia. Takie to było miejsce, takie miejsce.

Właśnie  wtedy  zauważyłem  młodą  kobietę,  z  wyglądu  Latynoskę, 

rzucającą spojrzenia na prawo i lewo. Lśniące czarne włosy, wzburzone 

background image

i  falujące  pod  chustką,  oliwkowa  karnacja,  śmiałe,  nawiedzone  oczy. 
Przypominała  mi  Trish,  w  tym  sensie,  w  jakim  negatyw  przywodzi  na 
myśl  zdjęcie,  jej  mroczną  antytezę,  płomienną,  obsesyjną.  Kobieta  była 
ubrana w sukienkę z kremowego perkalu z długim rękawem i jasnobrą-
zowe  skórzane  sandały.  Kiedy  ją  podziwiałem,  zaczepiła  jakiegoś  mło-
dego grekoprawosławnego kapłana. Słuchał jej przez moment, po czym 
niecierpliwie zmarszczył brwi i odszedł zamaszystym krokiem. Ją także 
straciłem z oczu.

   

Dostrzegłem  ją  ponownie,  kiedy  nasza  szóstka  zatrzymała  się  na 

lunch przed kafejką nieopodal Cytadeli.

Słońce  paliło  z  bezchmurnego  nieba,  nadając  kamieniom  odcień 

pszczelego wosku. Czy byliśmy właśnie w dzielnicy chrześcijańskiej czy 
ormiańskiej ? Rdzenni mieszkańcy Jerozolimy wiedzieliby to z dokładno-
ścią do cala. Przy sąsiednim stoliku para brzuchatych, włochatych Greków 
w czarnych toczkach sączyła kawę z cynamonem. Nam, turystom, podano 
blade omlety, Alonowi – pite z humusem.

Uśmiechnął się do nas szeroko.
–  W  Izraelu  nie  je  się  humusu,  tylko  się  go  wyciera.  –  Czego  nie 

omieszkał zademonstrować.

Wychudły, pręgowany kociak przysiadł obok, świdrując nas spojrze-

niem. Pani Dimet wydłubała litościwie z omletu kawałki wędzonego ło-
sosia i rzuciła zagłodzonemu zwierzakowi, który zamruczał, przełykając 
rybę.

Inny przewodnik prowadził przez plac swoją grupę. Nagle oderwała 

się od nich ta sama latynoska dziewczyna i ruszyła w naszą stronę, pa-
trząc na odznakę Alona, oznajmiającą o jego biegłości w angielskim, nie-
mieckim oraz jidysz.

– Przepraszam, czy pan jest przewodnikiem? – Amerykański akcent, 

choć sądząc po wymowie, nie był to jej ojczysty język.

– Owszem – przyznał – ale jestem już zajęty.
– Proszę mi powiedzieć tylko jedno. Wie pan może, gdzie jest Czarna 

Ściana?

background image

Po raz pierwszy usłyszałem wtedy o Czarnej Ścianie, ale najwyraź-

niej podobnie było z Alonem!

– Nie znam żadnej Czarnej Ściany.
– Ależ musi pan!
Alon pokręcił głową. Odwrócił wzrok. Kobieta pospieszyła nieprzy-

tomnie, żeby dogonić swoją grupę.

– Kto to był? – zapytała pani Dimet.
– Pewnie jakaś charyzmatyczka.
– A co to za Czarna Ściana? – spytałem.
–  Nie  mam  pojęcia.  Może  pomyliło  jej  się  z  Kaabą  w  Mekce.  – 

Zastanowił  się.  –  Po  arabsku  czarny  znaczy  też  mądry.  Mądra  ściana? 
Może chodziło o zachodnią, ach, o Ścianę Płaczu. My, przewodnicy, mu-
simy uważać na takich ludzi. To miasto przyprawia niektórych gości o 
niezdrową gorączkę.

W tym momencie pojawiła się charakterystyczna postać króla Dawida, 

w barwnej szacie, w koronie i z niewielką harfą.

– Czy to też jakiś szaleniec? – szepnęła pani Dimet.
– Nie, to Australijczyk. Pozuje do zdjęć. Jest tu już od lat. Po zwiedze-

niu Cytadeli zawiózł nas na wysoką promenadę,

skąd  mogliśmy  przynajmniej  dostrzec  z  oddali  złotą  Kopułę  Skały 

oraz Górę Oliwną zaścieloną nagrobkami. Słońce paliło ziemię i białe bu-
dynki, a my popijaliśmy wodę z naszych butelek. Potem przejechaliśmy 
do  sanktuarium  holokaustu  Yad  Vashem,  gdzie  pani  Dimet  szlochała, 
sztuczne gwiazdy wszechświata migotały w podziemnych ciemnościach 
– każda symbolizowała duszę ofiary nazizmu – a głos z taśmy intonował 
bez końca nazwiska zabitych dzieci.

Ściana tamtej Latynoski mogła być co najwyżej kilkoma pomalowa-

nymi  kamieniami  na  Starym  Mieście,  zasłoniętymi  obecnie  przez  pla-
kat  dotyczący  innego  ludobójstwa,  tego  na  Ormianach.  Słowa  i  nazwy 
uwznioślały  tutaj  wszystko,  podczas  gdy  rzeczywistość  była  znacznie 
mniej okazała – na przykład rzeka Jordan, według Alona, przypominała 
raczej wielki rów.

background image

   

Kiedy  siedziałem  tego  wieczoru,  popijając  piwo,  na  tarasie  hotelu 

YMCA, pojawiła się znów ta sama kobieta. A więc i ona się tam zatrzyma-
ła. Przyjrzawszy mi się, podeszła do mego stolika.

– Przepraszam, pan był z tym przewodnikiem, który nie chciał mi od-

powiedzieć, bo go nie wynajęłam. Co on panu powiedział, jak odeszłam?

– Może pani usiądzie? Usiadła.
Jakże była piękna. Starannie dobierałem słowa.
– Powiedział, że nie zna żadnej Czarnej Ściany. Że czarny znaczy też 

po arabsku mądry. Może ta Czarna Ściana to ściana mądrości.

– Tak! To tam na Starym Mieście. Wiem. Przedstawiłem się.
–  Jestem  poetą  –  rzekłem.  –  Przyjechałem  do  Jerozolimy  napisać 

wiersz. Tyle tu światła i tyle ciemności.

Nazywała się Isabella Santos. To ulga, że może zwierzyć się sympa-

tycznemu cudzoziemcowi, a poza tym zaczęła już wpadać w desperację.

Przyjechała z południowej Kalifornii, gdzie pracowała jako kasjerka 

w supermarkecie. Wcale nie była taka szalona i impulsywna, jak sobie wy-
obrażałem. Zawsze żyła skromnie. Kiedy jej kościół lokalny organizował 
pielgrzymkę do Ziemi Świętej, początkowo nie zamierzała wydawać na to 
swoich oszczędności.

– A potem miałam sny...
Sny  o  mieście  ze  lśniącego  kamienia,  wałach  obronnych,  bramach, 

basztach, kopułach, kościołach i meczetach, i tłocznych bazarach. Mieście, 
po którym mogła latać jak ptak nad uliczkami pełnymi mnichów w habi-
tach, odzianych na czarno Żydów o włosach w puklach, jaskrawo ubra-
nych Beduinek, i zawsze docierała w końcu, już samotnie, do pozbawionej 
spojeń ściany ze lśniącego bazaltu czy gagatu, na której widziała zarys 
własnej  postaci  obwiedziony  cienko  srebrzystym  światłem,  jakby  nie-
wyraźne odbicie jej ciała stanowiło przejście. Przytulała się do własnego 
odbicia, twarz do twarzy, dłoń do dłoni, aż wreszcie drzwi ustępowały, i 
choć ściana ją przytrzymywała, mogła dojrzeć zawartość ciemnego bez-
kresu czającego się po drugiej stronie.

background image

– Nie mówiłam o tym nikomu, bo by mnie nie zabrali. Sądziłam, że 

łatwo znajdę tę ścianę, bo przecież mnie przyzywała. Ale teraz boję się, że 
ona ukazuje się tylko czasami – i to w różnych miejscach, raz tu, raz tam. 
A jutro jedziemy do Betlejem, potem nad Morze Martwe, no i odlatujemy 
do domu.

– A co jest za tą ścianą, panno Santos?
– Dziwne istoty. Świetliste istoty. Czekają. To zupełnie tak, jakby ten 

mrok zawierał wiele szachownic, przejrzystych, jedna ponad drugą, ni-
czym piętra budynku t ciemnego szkła.

Aż się paliłem, żeby to zanotować. "Sen Isabelli Santos", wiersz nar-

racyjny Philipa Wilsona.

– Nie potrafię ocenić rozmiarów tych istot.
– A czemu one są w ciemności?
– To znaczy, czy one są w piekle? Wydają się cudowne, ale i dziwne. 

Jednego nazywam Aniołem-Sfinksem, drugiego Aniołem-Centaurem. Nie 
przypominają mi niczego, co znam. Czuję w nich jakąś moc i czekającą na 
mnie mądrość.

Łyknąłem piwa.
– A dlaczego pani zdaniem to właśnie pani miewa takie wizje?
Myślałem, że nie powie, ale to po prostu wylało się z niej.
– Moja babka była bruja. Rozumie pan?
Wiedźma, czarownica, znachorka. Może ta babcia żuła peyotl w ja-

kiejś meksykańskiej wiosce.

– Kiedy umarła, moi rodzice przyjechali do Kalifornii. Nie chcieli pa-

miętać o takich rzeczach. Moja matka jest normalną kobietą, katoliczką.

Dar albo przekleństwo przeskoczyły jedno pokolenie. Zdecydowanie 

żadne tam przeciętne urojenie Jana Chrzciciela. To było dla mnie coś.

–  Jak  zobaczyłam  zdjęcia  Jerozolimy  w  broszurach,  które  dał  nam 

ksiądz, miałam sny. Wcale o nie nie prosiłam! Jeśli dziś w nocy będę śnić 
-jak byłam młodsza, lunatykowałam – może pójdę do tej Czarnej Ściany. 
Jestem tu tak blisko. Gdyby mnie pan zobaczył, pójdzie pan za mną?

Do  Starego  Miasta  było  ledwie  kwadrans  piechotą,  w  dół,  pro-

sto, a potem stromo pod górę, ale trudno mi było sobie wyobrazić, aby 

background image

somnambulik mógł odbyć taką wyprawę. Czy ona myślała, że ja będę tu 
siedział przez pół nocy, na wypadek gdyby wyszła w transie przez głów-
ne wejście hotelu YMCA?

– Może oboje poszlibyśmy od razu na Stare Miasto trochę się rozej-

rzeć? – zaproponowałem. – O ile nikt na panią nie czeka, no i jeśli będzie-
my się trzymać z dala od dzielnicy arabskiej.

– Och, pójdzie pan?
Zupełnie  jakbym  uwolnił  ją  z  zamknięcia.  Mimo  swoich  obsesji 

pewnie się bała wyruszać bez towarzystwa, nawet na jawie. Na Starym 
Mieście praktycznie wszystko zamykano o zmierzchu, a Alon wspominał, 
że samotne kobiety mogły być zaczepiane i przez Arabów, i przez Żydów. 
Ja też nie byłem zbyt pewny siebie.

Oboje powinniśmy zabrać cieplejsze ubrania, ale ktoś z jej grupy mógł 

ją zatrzymać i okazja przepadnie. Jak się żwawo uwiniemy...

   

Byliśmy  w  dzielnicy  żydowskiej  na  obsadzonym  drzewami  placu, 

który pamiętałem z porannej wycieczki. Sklepione kamienne przejście z 
jednej strony było wszystkim, co pozostało z okazałej synagogi, zniszczo-
nej podczas walk w 1948 roku. Jak to się nazywało? Ach, tak, Hurva, po 
hebrajsku „ruiny". W XVIII wieku pewien rabin oraz imigranci z Polski 
wznieśli pierwotny gmach, ale rozwścieczeni wierzyciele spalili świątynię 
– po czym odbudowano ją wspaniale w następnym stuleciu. Dwukrotne 
ruiny. Gwiazdy świeciły jasno ale nie było księżyca. Dygotałem, podobnie 
panna Santos, ale ona nie zważała na chłód.

–  Czuję  ją!  Jest  blisko!  –  Rozejrzała  się,  po  czym  wskazała  ruiny. 

Szerokie schody wiodły na taras wychodzący na sklepione wejście.

Pospieszyliśmy w tamtą stronę i weszliśmy na górę. Przypomniałem 

sobie tablice informacyjne w środku, ale teraz ledwo je było widać.

Wcześniej tego samego dnia wszędzie widziałem chropawe kamie-

nie. Tego wieczoru, słabo oświetlona światłem gwiazd na tyłach pustki, 
była tam ściana, jakże czarna, czysta i gładka.

– Tak, tak...!

background image

Gdyśmy się zbliżyli, pojawiła się srebrzysta sylwetka. Isabella Santos 

nie miała wątpliwości, kto to jest. Podbiegła do niej.

Czy można wtopić się w ścianę? Tak, ponieważ tak właśnie się stało. 

Skroś niej mogłem zajrzeć do rysującej się niejasno wielkiej czeluści, gdzie 
stały szeregi postaci, w oddali, w górze i w dole, dokładnie tak, jak mi 
opisywała – inaczej z trudem bym się zorientował, co oglądam. Jako że 
widok był nadal niewyraźny, naparłem do przodu – i drzwi, to znaczy 
"ona", Isabella, panna Santos, otworzyły się.

Z krzykiem, obdarzona znowu solidną materialnością, oderwała się 

od swojego konturu, wymachując ramionami, unosząc się w tej domenie, 
oddalając się powoli niczym astronauta, który odłączył się od swego po-
jazdu. Natychmiast cofnąłem się chwiejnie, żeby nie pójść w jej ślady.

Postacie, jakie widziałem na tych przejrzystych powierzchniach, były 

dziwacznymi chimerami, hybrydami człowieka lub anioła ze zwierzęciem 
– wyczekującymi właściwego momentu, nieruchomymi niczym pionki w 
grze, pasywnymi, lecz pełnymi mocy. Było to wspaniałe i groźne! W prze-
strzeni po drugiej stronie nie działała siła ciężkości, ale panna Santos z 
pewnością mogła oddychać, bo wrzasnęła ponownie, trzepocząc rękoma 
i kopiąc w daremnym wysiłku, żeby popłynąć lub polecieć z powrotem, 
jednocześnie dryfowała coraz dalej.

– Isabello! – krzyknąłem, a ona szarpnęła głową. Dźwięk mego głosu 

chyba  przebudził  tamte  figury.  Zapanowało  nagłe  poruszenie:  niektóre 
z lśniących istot wymieniły się przestrzeniami, w górę, w dół, na skos. 
Odnosiło się wrażenie, że wszystko powróciło do życia.

Uśmiechnięta,  przypominająca  siedzącego  Buddę  istota-ropucha 

otworzyła usta. Wyrzuciła na zewnątrz język, rozwijając go niczym zwój 
pozornie  nieskończonej  długości,  coraz  bliżej,  coraz  bliżej  dziewczyny. 
Istota musiała już chyba rozwinąć wszystkie swoje wnętrzności! Koniec 
języka otoczył Isabellę w talii i pociągnął mimo jej wrzasków.

Piękna  skrzydlata  kobieta  o  cudownych  nagich  piersiach,  poniżej 

pasa bardziej jednak przypominająca trąbę powietrzną aniżeli żywe ciało, 
podniosła rękę. Jej ramię wyciągnęło się w niewiarygodny wręcz sposób, 
odwijając się niczym kabel, aż pochwyciła Isabellę za łokieć. Promienny 
królewski  Człowiek-Orzeł  zamachnął  się  nogą  jak  tajski  bokser  –  i  ona 

background image

wydłużyła się niezmiernie, aż jej szponiasta łapa pochwyciła dziewczynę 
za kolano.

Te trzy istoty rozerwały Isabellę na sztuki.
Trysnęła krew i rozsnuła się w próżni na kształt obłoczków, kiedy 

każde ze stworzeń ciągnęło część dziewczyny ku swojej osobistej prze-
strzeni.

Ogarnięty zgrozą i przerażeniem, uskoczyłem do tyłu. Wpatrywałem 

się  w  pustą  sylwetkę  przypominającą  obrys  postaci  ofiary  morderstwa, 
wykonany kredą na podłodze czy chodniku po usunięciu ciała. Sylwetka 
kurczyła się już, aż w końcu zasklepiła się i pozostała tylko Czarna Ściana, 
a w parę chwil i ona stała się jedynie chropawą skorupą muru zrujnowa-
nej synagogi.

   

Wstrząśnięty i rozdygotany, powlokłem się przez prawie opustosza-

ły labirynt uliczek. Gdybym wówczas nie popchnął... ale przecież Isabella 
chciała wejść w domenę tych istot – nie, to żadne usprawiedliwienie!

Stałem się świadkiem czegoś obrzydliwego i zdumiewającego. Czy 

Sourdeval albo tamten sufi czy rabin widzieli podobne działania ze strony 
tych istot? Mogłem przecież być jedynym żyjącym świadkiem na ziemi. A 
tak a propos świadków, czy ktoś nie zauważył, jak wychodziłem w towa-
rzystwie Isabelli z ogrodu hotelu YMCA?

 

Jakże mogłem spać tamtej nocy? Znalazłszy się z powrotem w zaci-

szu mojego pokoju, musiałem w końcu zapaść w sen, tak jak stałem, w 
ubraniu, opadłszy bezwładnie na fotel, bo potem zobaczyłem jasne słońce 
za firanką – była 8.30 rano.

Przez  moment  czułem  się  kompletnie  zdezorientowany,  po  czym 

tamten nocny koszmar zalał mnie niczym dławiąca, lodowata fala – tyle 
że to nie był sen, lecz rzeczywistość, rzeczywistość odmienna i niespo-
dziewana. Chwilę potem dostrzegłem z mojego okna dwóch mężczyzn 
w granatowych mundurach i czapkach z daszkiem – policjantów – kro-
czących  w  stronę  głównego  wejścia  hotelu.  Pilot  grupy  Isabelli  pewnie 

background image

już doniósł ojej zniknięciu. Jej nieobecność nie miała usprawiedliwienia, a 
grupa musiała jechać dalej do Betlejem.

Nie  mogłem  rozmawiać  z  policją,  nie  mogłem  im  nic  powiedzieć. 

Aresztowaliby mnie jako podejrzanego o zamordowanie Isabelli i ukrycie 
zwłok. W najlepszym razie trafiłbym do szpitala psychiatrycznego specja-
lizującego się w przypadkach szaleństwa na tle religijnym. Rozum diabli 
wzięli! To, co teraz wiedziałem, było tak zdumiewające i niepokojące. A 
jednocześnie nieomal przewidziałem to, co zaszło – czyż sam nie dumałem 
nad tym, że Jerozolima, ta oś świata, powinna mieścić ukryte wymiary?

Ale nie takie, jakie widziałem: zamieszkane przez stworzenia rozry-

wające  człowieka  na  sztuki!  W  ramach  jakiejś  gry  przekraczającej  moje 
zrozumienie.

Przyznaję, że doznałem tchórzliwego poczucia ulgi, kiedy nikt mnie 

nie nagabywał i nie oskarżył, że spędziłem z Isabella poprzedni wieczór. 
I kiedy zobaczyłem, że jej grupa ładuje się z całym bagażem do autokaru. 
Uznałem, że nie mieli wyboru i musieli kontynuować objazd bez niej. Co 
mogła zrobić policja? Sprawdzić prosektoria i szpitale, skontaktować się z 
amerykańską ambasadą, wypełnić doniesienie o zaginięciu człowieka?

Nieszczęsna Isabella z południowej Kalifornii nie była z pewnością 

jedyną osobą, która wyczuła z daleka Czarną Ścianę. Musieli być też inni. 
Muszą istnieć jacyś wyznawcy, badacze tej tajemnicy, a gdzieżby indziej 
jak nie w Jerozolimie, o ile nie zostali rozerwani na śmierć? Nie miałem 
jeszcze odwagi, by wrócić na Plac Ruin, nawet w świetle dnia.

Zadzwoniłem za to do redakcji „Jerusalem Post" i zamieściłem wia-

domość w dziale ogłoszeń drobnych: "Czarna Ściana, Centaur, Ropucha-

Budda – Co o Tym Wiecie? Proszę o Pilny Kontakt, hotelowy numer tele-

fonu" i tak dalej. Dodałem też wiersz, na który mi się zebrało:

   

Jakże rozpromieniona,
A jednak ściana mroku,
Ta nocy zasłona,
Jest w Starym Jeruzalem.

background image

   

Zabijałem czas, odwiedzając Muzeum Izraela, Muzeum Rockefellera 

i tak dalej.

   

Nazajutrz rano moje dziwaczne ogłoszenie przyciągało uwagę na tle 

przyziemnych wiadomości o samochodach, pomocach domowych i loka-
lach do wynajęcia. W gazecie była też historia o zaginięciu człowieka, ale 
dotyczyła  izraelskiego  żołnierza,  którego  rzekomo  porwano.  Oddalenie 
się członka grupy religijnej nie byłoby chyba niczym niezwykłym, nawet 
gdyby policja ujawniła takie informacje. Wróciłem na Stare Miasto, by błą-
kać się jego zaułkami i dotrzeć ostatecznie na Plac Hurva, z pozoru całkiem 
bezpieczne miejsce. W okolicy było mnóstwo ludzi. W ruinach synagogi 
grupa francuskich nastolatków oglądała ilustrowane tablice informacyjne 
pod kierunkiem nauczyciela, wychudłego mężczyzny o wyglądzie filozo-
fa, w cienkim czarnym garniturze. Tylna ściana wyglądała najzupełniej 
normalnie. Zjadłem lunch w koszernej restauracji ze wspaniałym wido-
kiem z tarasu na Kopułę Skały, obecnie niedostępną, tak jak niedostępna 
była teraz Czarna Ściana.

Kiedy wróciłem do hotelu, czekały na mnie trzy wiadomości w po-

staci numerów telefonu. Wycofałem się w zacisze pokoju, aby odbyć roz-
mowy.

Męski głos zaproponował, bym wstąpił do Koła Wielo-wyznaniowej 

Poezji Religijnej. Jakaś kobieta oświadczyła, że pracuje w wywiadzie jako 
kryptolog i chciała wiedzieć, jakiego szyfru używam – uznałem, że jest 
stuknięta. Jednakże trzecia osoba, do której zadzwoniłem, mężczyzna mó-
wiący ze środkowoeuropejskim akcentem, powiedział mi:

– Czarna Ściana może się pojawiać w różnych miejscach.
–  Ja  widziałem  ją  w  ruinach  Synagogi  Hurva.  Głośno  zaczerpnął 

tchu.

– Sam pan ją widział? To był przypadek?
– Nie, to nie był przypadek.
– Musimy się spotkać. Gdzie pan teraz jest?

background image

 

Mężczyzna  w  średnim  wieku,  który  podszedł  do  mnie  na  tarasie 

hotelu YMCA, z czarną torbą przewieszoną przez ramię, był przysadzi-
sty, łysy i opalony na brąz. Miał na sobie dżinsy, niebieską, rozpiętą pod 
szyją  koszulę  i  lekką  ciemnoniebieską  marynarkę.  Nazywał  się  Adam 
Jakubowski, był Polakiem, archeologiem. Wyjaśniłem, skąd się wziąłem 
w Izraelu.

– Widziałem tę ścianę tylko jeden jedyny raz – powiedział cicho. – 

Pan jej szukał i rzeczywiście pan ją odnalazł? Skąd się pan dowiedział?

Musiałem mu zaufać, bo inaczej do niczego bym nie doszedł.
– Będzie pan bardzo dyskretny? v
– Co znaczy „dyskretny"?
– Małomówny.
– Och tak, będę bardzo małomówny, panie Wilson!
   

Przetrawił  to,  co  mu  zrelacjonowałem,  po  czym  opowiedział  mi  o 

templariuszach  i  Sourdevalu.  Kolekcjonerem,  któremu  sprzedano  list 
Sourdevala, był stryjeczny dziadek Adama Jakubowskiego.

– Po hebrajsku sam rozumiał. Zapłacił uczonym za przetłumaczenie 

dokumentów z łaciny i arabskiego. Czarna Ściana go zafascynowała, więc 
wynajął agenta w Jerozolimie, a ten odnalazł kilku współczesnych świad-
ków,  których  doświadczenie  ze  Ścianą  bardzo  przeraziło.  Mój  dziadek 
przyjeżdżał tu kilkakrotnie. Ostatnim razem zobaczył Ścianę i to, co się za 
nią kryje. Wówczas, jak mówił, pojawiło się to powinowactwo.

Powinowactwo.  Podobne  temu,  które  sprowadziło  tu  Isabellę 

Santos.

Czy Jakubowski i jego stryjeczny dziad spowodowali też pojawienie 

się konturów-drzwi w tym szczególnym materiale ściany?

W rzeczy samej. Jakubowski podjął potem temat cieni. I handlarzy 

cieni. W dawnych czasach, aby zapewnić budowlom siłę i stabilność, skła-
dano w ofierze zwierzęta, albo nawet ludzi. Alternatywą było zwabienie 

background image

kogoś na miejsce i zmierzenie rzucanego przezeń cienia – człowiek taki 
umierał w przeciągu roku. Cień można było nawet pochwycić i zmierzyć 
gdzie indziej.

– Handlarze cieni to ludzie, którzy sprzedawali architektom obrysy 

cudzych cieni.

W przekonaniu Jakubowskiego występowała tu pewna analogia. To, 

co było rzucane na Ścianę, nie dzięki promieniom słońca, lecz dzięki ja-
kiejś emanacji z drugiej strony samej Ściany, przypominało cień – w który 
widz  mógł  się  wpasować.  W  tym  momencie  widz  ów  znajdował  się  w 
stanie chwiejnej równowagi między naszą rzeczywistością a tamtą.

– Czarna Ściana mogła się pojawiać już od chwili wzniesienia przez 

Salomona pierwotnej świątyni.

– W co grają te istoty?
– W grę o władzę, jak sądzę. Władza musi w tym odgrywać wielką 

rolę.

– A czym one są? Jakubowski rozłożył ręce.
– Wiem tyle co i pan.
Około setki ludzi w Izraelu i w innych krajach wiedziało o Czarnej 

Ścianie. Istniało jakby bractwo, stawiające sobie za cel odkrywanie jej se-
kretów, rodzaj współczesnego zakonu templariuszy. Nazywali się KBW, 
od angielskiej wersji słów Rycerze Czarnej Ściany. Nazwę taką zapropo-
nował Stryjeczny Dziad. Czy była pretensjonalna, czy głęboko poruszają-
ca i stosowna?

– Czy w tym bractwie są też jakieś siostry?
– Och, kilka. Pańska panna Santos zostałaby przyjęta, gdyby nie... – 

Skrzywił się. – Dzięki niej i pana doniesieniu uzyskaliśmy kluczowe nowe 
dane. NależyJpan do nas, panie Wilson. Daje to większą wiedzę, ale i nie-
sie pewne zobowiązania.

– Zobowiązania?
– Sam pan wspomniał o zachowaniu tajemnicy. Milczenie.
Znaleźć w Jerozolimie temat życia i podlegać cenzurze? Nigdy nie 

napisać i nie opublikować wielkiego przełomowego poematu na ten te-
mat?  W  tamtych  okolicznościach  była  to  oczywiście  myśl  trywialna  i 

background image

samolubna, w porównaniu z ważkimi konsekwencjami wydarzeń – mimo 
to doprowadzała mnie do szału.

– Nie przypominam sobie, żebym prosił o przyjęcie do tego waszego 

KGB.

– KBW. Pańskie ogłoszenie było podaniem o przyjęcie, czyż nie tak? 

Inaczej, po co bym tu przychodził? Naprawdę nie chciałbym na tak wcze-
snym  etapie  naszej  znajomości  uderzać  w  zbyt  ponure  tony.  –  Urwał  i 
uśmiechnął się z żalem. – Nie jestem dyplomatą, co? Coś panu pokażę.

Rozejrzawszy się, sięgnął do swojej torby, podał mi teczkę ze zdję-

ciami. Aż sapnąłem. Fotografie ukazywały ciemność, niewyraźne płasz-
czyzny i ich odległych, roziskrzonych mieszkańców. Aparat fotograficzny 
uchwycił część domeny po drugiej stronie Czarnej Ściany!

-Kto je zrobił?
– Ja. Całkiem niedawno. – Puknął w swoją torbę. – Przez długi czas 

na wszelki wypadek nosiłem ze sobą aparat fotograficzny. To konkretny 
dowód, panie Wilson, konkretny dowód!

Te fotografie były z pewnością dowodem dla mnie, choć osoba po-

stronna miałaby kłopoty z interpretacją ich zawartości.

– Wspomniałem o powinowactwie – podjął Jakubowski. – Fotografia 

rodzi takie powinowactwo, i oto trzymamy ją w ręku.

– Chce pan powiedzieć, że to zdjęcie może nam posłużyć za swego 

rodzaju kartę wstępu?

Pokazał mi inne zdjęcie: bardzo ziarniste, powiększone ujęcie Istoty-

Sfinksa.

–  To  powiększenie  uzyskane  na  komputerze.  Nie  rzucam  słów  na 

wiatr, mówiąc, że można zdobyć większą wiedzę. Może nawet – tu zniżył 
głos – możliwa będzie swego rodzaju ekspedycja. Choć wobec tego, co 
spotkało pannę Santos...

Właśnie.
KGB.  KBW...  Przypomniałem  sobie  zwariowaną  kobietę,  do  której 

dzwoniłem.

– Co wie o Czarnej Ścianie izraelska służba bezpieczeństwa?

background image

– Dwóch naszych członków zajmuje wysokie stanowiska w Shabaku, 

jeden w Mossadzie, ale same organizacje nic nie wiedzą.

Opowiedziałem mu o kobiecie.
– Na pewno do nas nie należy, ale poprosiłbym o numer telefonu.
Żeby można ją było sprawdzić, na wypadek gdyby jednak coś wie-

działa?

– Więc macie wpływy w tym Shab... jak mu tam?
– Shabaku. Może pan słyszał inną nazwę: Shin Beth. Pokręciłem gło-

wą.

Okazało  się,  że  Shabak  to  wewnętrzna  służba  bezpieczeństwa,  a 

Mossad, jak wszystkim wiadomo, to wywiad zewnętrzny. Zacząłem od-
nosić wrażenie, że dyskrecja na temat Czarnej Ściany jest czymś możli-
wym do wyegzekwowania nie zwykłą prośbą, lecz tylko groźbą.

Jakubowski chyba odczytał mój wyraz twarzy.
– Nie chciałbym używać zbyt mocnych słów, ale jest to sprawa donio-

słej wagi, mająca być może straszliwe konsekwencje dla świata, może dla 
całej ludzkości, rozumie pan?

Skinąłem  głową.  Chciałem  obejrzeć  więcej  fotografii,  ale  hotelowy 

taras nie zapewniał dyskrecji.

– Jak długo może pan pozostać w Izraelu, panie Wil– son?
– Nie mam żadnych zobowiązań do początku stycznia, ale moja wiza 

ważna jest tylko przez miesiąc.

– Można to łatwo zmienić. Chciałbym, żeby został pan tu jak najdłu-

żej. Oczywiście, spieszę dodać, nie na własny koszt – poza środkami mego 
stryjecznego dziadka dysponujemy funduszami kilku naszych członków, 
którzy mogą sobie na to pozwolić. Chce pan zostać w hotelu czy wolałby 
pan małe mieszkanie? Zorganizujemy panu życie towarzyskie. Do tego 
wycieczki, wizyty. Nie będzie pan próżnować.

– Jak dla mnie, brzmi świetnie.
Mieszkanie? Chciałem oderwać się od obowiązków domowych, za-

kupów, sprzątania i tak dalej. W pokoju hotelowym miałem biurko, okno 
od frontu, znośne oświetlenie. Wystarczyłoby. Choć pewnie kosztowało 
to znacznie więcej niż mieszkanie.

background image

 

Tak się zaczęło moje życie w Izraelu. Nie do końca pełne, bo na przy-

kład nigdy nie musiałem kupować warzyw na przypominającym róg obfi-
tości Targu Mahane Yehuda. Wybuchła tam bomba, zabijając starą kobietę 
i raniąc około dwudziestu osób.

Naszym  starszym  rangą  pracownikiem  Shabaku  był  przysadzisty, 

brodaty Avner Dotan. Specjalność: wywiad elektroniczny. Uzyskał wgląd 
w  informacje  na  temat  policyjnego  dochodzenia  w  sprawie  zniknięcia 
Isabelli  Santos,  a  policji  nieformalnie  odradzono  prowadzenie  dalszych 
działań. Jak przypuszczam, pozwoliło to też KBW upewnić się, że Isabella 
nie jest li tylko wytworem mojej wyobraźni. Urządziliśmy dla niej krótkie 
nabożeństwo żałobne w ruinach Hurva, odprawione przez nowojorskie-
go rabina Bena Feinsteina. Do grona moich nowych znajomych należeli 
przeróżni ludzie, nie było jednak wśród nich kapłana któregoś z wyznań 
chrześcijańskich. Rabi Ben był tak bardzo zreformowany, że mógł włączyć 
do swoich modlitw rzymskokatolicką wnuczkę meksykańskiej czarowni-
cy. Nadal miałem ogromne wyrzuty sumienia z powodu okropnej śmierci 
Isabelli. Uhonorowaliśmy ofiarę Ściany – czy miały paść kolejne?

Po  jakimś  czasie  odbyło  się  spotkanie  w  domu  Avnera  Dotana. 

Rozważaliśmy na nim różne podejścia do sprawy – różne ujęcia, można 
by rzec. Na podłodze leżały powiększenia fotografii tamtych istot.

– Może te trzy istoty – rzekł Dotan – wcale nie miały zamiaru znisz-

czyć Isabelli Santos, ale każda chciała ją posiąść, żeby zdobyć punkt w 
owej grze, na czymkolwiek by ona polegała.

– I tak, cholera, na jedno wychodzi! – wykrzyknął Jock Fraser.
Nie  potrafiłem  rozgryźć  Frasera.  Ten  muskularny,  wiecznie  spoco-

ny Szkot podawał się za właściciela ziemskiego z jakiejś małej wysepki 
Hebrydów Wewnętrznych. Kształcił się w Glasgow, w szkole o rzekomo 
wiekowych  tradycjach,  pochłoniętej  na  początku  XX  wieku  przez  roz-
szerzającą się dzielnicę slumsów – nieprzekonujące, a może prawdziwe? 
Urozmaicone życie inżyniera pracującego dla kompanii naftowych zawio-
dło go do Nigerii, Indonezji i w inne tropikalne rejony. Miał niewątpliwie 
bujną wyobraźnię literacką: pocąc się w Indonezji, napisał kilka powieści 

background image

miłosnych  wydanych  pod  kobiecym  pseudonimem,  a  opublikował  też 
potajemnie  historię  wolnomularzy,  wśród  których  rzekomo  zajmował 
wysoką  pozycję.  Masoni  byli,  oczywiście,  spadkobiercami  tradycji  tem-
plariuszy. Trzy lata wcześniej, kiedy Fraser zatrzymał się w Jerozolimie, 
aby odwiedzić miejsce, gdzie wznosiła się ongiś Świątynia Salomona, i bę-
dąc nieco na rauszu, jak to chętnie sam przyznawał – a więc mając dobrze 
naoliwione  wrota,  czy  raczej  zawiasy,  percepcji  –  ujrzał  Czarną  Ścianę. 
Żeby zbadać to bliżej, załatwił sobie pracę w rafinerii naftowej w Hajfie. 
Masoński uścisk dłoni na jakimś przyjęciu w ambasadzie brytyjskiej po-
sunął naprzód jego poszukiwania, jego rozmówcą okazał się drugi Szkot 
z  naszej  grupy,  Hamish  Mackintosh.  Szkotów  można  przecież  spotkać 
wszędzie.

Mackintosh, wysoki, muskularny, zbliżający się do pięćdziesiątki i z 

początkami siwizny, był szefem ochrony naszej ambasady w Tel Awiwie. 
Ten były oficer wojskowy i alpinista poznał Avnera Dotana dzięki kontak-
tom zawodowym. A jego własne objawienie w kwestii Ściany... ach, nie-
istotne, tak jak nieistotne są tu historie życiowe innych moich współtowa-
rzyszy badań, Izraelczyków, Ormian, Arabów. Wspomnę tylko o Tomaso 
Pascolim  z  Rzymu.  Pascoli,  znaczący  armator  morski,  był  Rycerzem  w 
Watykanie i, jak podejrzewam, stanowił kanał kontaktowy naszej grupy z 
pewnym wysoko postawionym kardynałem, liczącym się kandydatem na 
przyszłego papieża.

Załóżmy, że istoty te zaciekle walczyły o pierwszeństwo przez tysiąc 

czy może kilka tysięcy lat – choć jak miałyby mierzyć czas? Czy siedziały 
po prostu bez ruchu, niczym ropucha albo pająk wyczekujący na jakieś 
poruszenie, wibrację czy nagłe przemieszczenie któregoś ze współmiesz-
kańców ich świata?

– Możliwe – zauważył Mackintosh – że niektóre z tych istot są względ-

nie dobrotliwe, a przynajmniej nie śmiertelnie niebezpieczne. – Wskazał 
rozłożone na podłodze ziarniste powiększenia. – Gdybyśmy tylko zdołali 
nawiązać kontakt z jedną z nich – wejść na jej długość fali. Może wyko-
rzystując powinowactwo fotografii? Jakbyśmy wysyłali sygnał dostrojony 
tylko do jednego odbiornika.

background image

– Przypuśćmy – powiedział Avner – że wywiesimy jeden z wizerun-

ków jako plakat na Starym Mieście, w miejscu, gdzie Czarna Ściana już się 
ukazywała? To znaczy, wywiesimy na bardzo krótko.

–  Moglibyśmy  wyzwolić  nie  wiadomo  co  –  przestrzegł  rabin 

Feinstein.

Mackintosh skinął głową.
– Najpierw użyjemy ogólnego widoku i zobaczymy, czy uda się przy-

wołać samą Czarną Ścianę. Już to będzie wielkim przełomem.

 

Czy było odpowiedniejsze miejsce niż wypalone mury tamtej syna-

gogi? Plac Hurva leżał co prawda w sercu dzielnicy żydowskiej, ale o trze-
ciej nad ranem nie będzie tam przecież tłoku, a dostęp do ruin łatwo było 
kontrolować. Avner dał znać policji i wojsku, że Shabak ma tam prowa-
dzić pewną „operację", więc patrole nie powinny przeszkadzać. Upierał 
się też, że powinniśmy pójść tam uzbrojeni, na wypadek jakiejś erupcji z 
Czarnej Ściany. Pożyczanie broni z arsenału Shabaku nie byłoby rozsąd-
ne, ałe ojciec Avnera miał kałasznikowa jeszcze z czasów, kiedy osobom, 
które zabiły terrorystę w akcji, pozwalano zatrzymać broń, a młodszy brat 
jego  kolegi Avrahama  przyjechał  do  domu  na  przepustkę  z  karabinem 
szturmowym galil.

Kilka  dni  później  nasza  szóstka  zebrała  się  wieczorem  w  ruinach 

przy świetle gwiazd. Ja, z uwagi na moje oczywiste powinowactwo z tym 
miejscem. Ben, trzymając plakat – gdyby zdarzyło się coś złego, jako rabin 
potrafiłby może zaradzić. Jock zgłosił się na ochotnika jako kamerzysta, w 
czym miał najwyraźniej pewne doświadczenie. Adam czekał w gotowo-
ści z aparatem fotograficznym. Avner i Avraham przynieśli oba automaty 
ukryte w długich sportowych torbach. Trzech innych Izraełczyków stało 
na czatach na zewnątrz. Gdyby zainteresował się nami ktoś z przechod-
niów, byliśmy ekipą telewizyjną.

Mrucząc coś pod nosem, Ben zbliżył się i przykleił taśmą samoprzy-

lepną do kamieni powiększenie widoku zza Czarnej Ściany. Ledwie od-
stąpił do tyłu, hebanowy połysk jął się rozszerzać wokół plakatu, jakby 

background image

spod papieru wypływał lśniący czarny atrament. W niespełna pół minuty 
jedna ze ścian synagogi przypominała gładki gagat albo bazalt,

Ben podszedł ostrożnie i oderwał plakat.
W jego miejscu wyłonił się prostokątny otwór, za którym ziała mrocz-

na otchłań, oświetlona mdławo przez zwarte płaszczyzny, na których sta-
ły lub siedziały istoty. Były tam: nieruchome, mocno rozświetlone.

Jock  posuwał  się  pomału  naprzód,  filmując.  Obok  niego  Adam 

uwieczniał  ten  zdumiewający  widok  z  pożądliwością  paparazzi,  który 
wślizgnął się na sekretne spotkanie znakomitości – chociaż nie miał moto-
cykla zapewniającego szybki odwrót. Dwójka naszych obrońców wymie-
rzyła broń. Czy przed ośmiuset pięćdziesięciu laty Sourdeval, pocąc się 
mimo nocnego chłodu, nie dobył w podobnej sytuacji pałasza?

W przestrzeni po drugiej stronie otworu nastąpiło poruszenie, jakby 

zwrócono na nas uwagę.

– Na razie dosyć! – krzyknął Ben. Niczym strażak z tarczą ochron-

ną, trzymał teraz plakat odwrócony w drugą stronę. Szeroko rozłożyw-
szy ręce, zasłonił otwór. W napięciu stał, jakby czekając, aż coś go dźgnie 
przez tę cienką osłonę – ale hebanowy blask kurczył się szybko niczym 
tafla oleju spływającego do miski olejowej. Kiedy odsunął plakat na bok, 
pozostał tylko zwykły kamienny mur.

 

Tym razem w mieszkaniu Adama. Z odtwarzacza leciało w jego tele-

wizorze nagranie wideo. Na podłodze leżało wiele dalszych powiększo-
nych zdjęć.

– Myślę, że to, co widzimy – odezwał się Avner – to nie są same isto-

ty, tylko ich reprezentacje albo symbole. Kiedy coś się wydarza, każde z 
nich animuje swój wizerunek. Istoty przejmują kontrolę, poruszają się i 
działają.

– Jeśli tak jest – rzekł Ben – a rzeczywiste istoty są gdzieś indziej, to 

powiększenie wizerunku może otwierać do niego dostęp, tak jak ikona na 
ekranie komputera uruchamia program.

Zdecydowanie byliśmy coraz bliżsi wysłania ekspedycji.

background image

Który z symboli przywodził na myśl jeśli nie dobrotliwość, to przy-

najmniej tolerancję i mądrość? Kto z nas stanie się astralnautą, który zapu-
ści się w takie rejony?

 

Byłem  świadkiem  tego,  jak  Isabellę  rozrywano  na  sztuki  w  tamtej 

strefie. Czy takie poćwiartowanie może mieć wymiar symboliczny? Czy 
tych części nie da się potem znowu złożyć w całość? Przypomniał mi się 
Orfeusz. Wyruszył do krainy cieni, aby ratować swoją żonę, ale ta niestety 
obejrzała się za siebie. Nawiedzone przez boga kobiety rozerwały potem 
Orfeusza na strzępy, a Muzy zebrały części jego ciała, ale niestety nie zdo-
łały ich połączyć. A gdyby im się udało? "Orfeusz w Jeruzalem", wiersz 
Philipa Wilsona... Niech szlag trafi ten artystyczny egotyzm, który znów 
zaczynał podnosić głowę. I niech szlag trafi koncepcję powinowactwa – 
powiązanie mnie z Isabellą, która została już wessana w tamte regiony, 
popchnięta przeze mnie.

Czy moi nowi znajomi nie traktowali mnie czasem jak osobę zbędną, 

którą można spisać na straty, nowicjusza, który istotnie dostarczył im bez-
cennej wskazówki, chociaż najzupełniej przypadkowo? Czy może uważali 
mnie za człowieka odpowiedzialnego i godnego szacunku?

Owszem, zgłosiłem się na ochotnika. Owszem, zgodziłem się. Jakże 

Orfeusz mógłby odmówić? Czy Billy Blake przepuściłby okazję odwiedze-
nia scenerii swoich wizji? „Potężny był ciąg Pustki, by wessać Istnienie!" 
– pisał. Nie wstrzymywały mnie żadne więzy rodzinne.

Wykonano powiększenie zdjęcia całej mojej postaci, aby dzięki powi-

nowactwu można mnie było potem za pomocą tego wizerunku przywołać 
z powrotem do Jerozolimy i normalności – być może! – o ile miasto to 
można nazwać miejscem normalnym. Jakiś uzbrojony w nóż Palestyńczyk 
wpadł w szał w dzielnicy chrześcijańskiej i poranił kilka zakonnic. Miałem 
zabrać  w  plecaku  aparat  fotograficzny,  pistolet  z  tłumikiem  –  odbyłem 
przyspieszony  kurs  posługiwania  się  bronią  –  wysokokaloryczny  pro-
wiant i butelki z wodą, malutki magnetofon, i wreszcie notes, na wypadek 
gdyby energia istoty, którą obraliśmy za cel, szkodziła aparaturze elektro-

background image

nicznej. Miałem wyruszyć dobrze wyposażony, chociaż wszystko to było 
szaloną improwizacją.

 

Zdecydowaliśmy  się  na  istotę,  którą  Isabella  nazwała  Aniołem-

Centaurem.  Postać  o  potężnie  wysklepionej  klatce  piersiowej  i  pobruż-
dżonym,  poważnym  obliczu.  Jej  pośladki  przechodziły  w  drugą,  krót-
szą i włochatą parę tylnych nóg. Z ramion wyrastały przezroczyste jak 
u wróżek skrzydła – oznaka wrażliwości niepasującej do reszty postaci? 
Przypominał  skoczka  w  szachach;  czyżby  powinowactwo  z  Rycerzem 
Czarnej Ściany?

Z Rzymu przyleciał Tomaso Pascoli, niski, zadbany i wytworny męż-

czyzna o przerzedzonych ciemnych włosach, bez wątpienia obserwator z 
ramienia Watykanu. Wespół z nim tudzież trzema A – Adamem, Avnerem 
i Avrahamem – jak również Johnem, Benem i dwoma ludźmi mającymi 
stać na czatach, raz jeszcze udałem się w nocy do ruin Hurva. Niepełny 
księżyc wisiał na niebie.

– Śmiały z pana człowiek – rzekł do mnie signor Paoli, ocierając czo-

ło elegancką chusteczką, choć noc była chłodna. – I nawet z wyobraźnią. 
Dante naszych czasów! Ludzie obdarzeni wyobraźnią nie zawsze idą na 
takie ryzyko.

– Dante to niezupełnie moja klasa.
– Ach, do tego skromność.
I wyrzuty sumienia. I ambicja.
Jock odłożył kamerę wideo i wyjął piersiówkę.
– Dziesięcioletnia jednogatunkowa słodowa whisky. Boski trunek.
– Sądzę, że nie powinienem teraz pić – stwierdziłem, choć zrobiłbym 

to z rozkoszą.

– A ja sądzę, że powinienem. – Jock odkręcił piersiówkę, pociągnął 

łyka i podał ją mnie. – Może kropelka w darze dla bogów okaże się na 
miejscu.

Któż to mógł wiedzieć? Dołożyłem butelkę do plecaka.

background image

Jock ujął mnie za łokieć w niezgrabnym geście bezsłownej męskiej 

sympatii.

Dwóch A wymierzyło kałasznikowa i galila, trzeci przy-kleił do ka-

miennej ściany plakat z Aniołem-Centaurem. Po dwóch godzinach czasu 
ziemskiego  miał  użyć  odwróconego  plakatu  z  moim  wizerunkiem,  aby 
przywołać mnie, miejmy nadzieję, z powrotem. Po obu stronach plakatu 
jęła  się  rozszerzać  lśniąca  ciemność.  Czy  byłem  kompletnie  pomylony? 
Kiedy Adam zerwał plakat ze ściany niczym bandaż, zalało nas światło – 
och, to tylko nasz reflektor do zdjęć dokumentalnych!

Potężny był ciąg, który mnie porwał, a ja patrzyłem spod zmrużonych 

powiek na otaczający mnie zalany słońcem krajobraz kamiennej pustyni; 
pod stopami miałem tylko piasek i kamienie. Na drugą stronę przesze-
dłem mimowolnie. Za mną nie było ani śladu powtórnego wyjścia. Czy 
moi towarzysze nadal mnie widzieli? Uniosłem rękę w geście pozdrowie-
nia, po czym osłoniłem dłonią oczy – nie pomyśleliśmy o okularach sło-
necznych. Rejon wizerunków-symboli był dość mroczny, a wyruszyłem 
w nocy, jednak tutaj była pełnia dnia. Niezbyt daleko ode mnie wznosiło 
się  płaskowzgórze,  jego  spękane,  strome  ściany  pokrywały  długie  poły 
rumowisk skalnych. Na płaskim jak stół wierzchołku stał budynek biały 
jak śnieg, nad jego kopułą wyrastały dwie bliźniacze wysokie wieże, pod-
stawę skrywało zbocze. Sądząc po obecności tej budowli, mogłem zostać 
przeniesiony  do  Masady,  skalnej  warowni  na  pustyni  judejskiej,  gdzie 
Rzymianie oblegali zelotów. Wszystko inne na tym pustkowiu było pło-
we, brudnożółte, brązowe lub szare w cieniu rzucanym przez oślepiające 
słońce.

Skąd więc biały marmur budowli na tym płaskowzgórzu? Materiał 

sprowadzono niechybnie z daleka i wniesiono pracowicie na górę. Cóż 
za  przedsięwzięcie,  cóż  za  ostentacja.  Przypomniałem  sobie,  że  król 
Herod wzniósł sobie luksusowy trójpoziomowy pałac na górnym zboczu 
Masady, z widokiem na wysuszone, poszarpane pustkowie, tylko po to, 
żeby popisać się swoją potęgą.

Pot błyskawicznie wysychał na skórze. Gdybym tylko wziął kapelusz 

przeciwsłoneczny... W ogóle nie brałem tego pod uwagę. Sięgnąłem do 
plecaka po butelkę z wodą i pociągnąłem łyka. W rozedrganej dali do-
strzegłem skupisko białych cieni. Jakieś obozowisko?

background image

Musiały mnie wyśledzić czyjeś bystre oczy. Ledwom zaczął masze-

rować  przez  kamienistą  pustynię,  dostrzegłem  jakieś  poruszenie,  które 
przybrało wkrótce postać kilku istot zmierzających w moją stronę.

Musiały to być konie lub wielbłądy, niosące jeźdźców w białych sza-

tach – trzech, może czterech. Tak, czterech.

Kiedy wierzchowce podjechały bliżej, okazało się, że to ani konie, ani 

wielbłądy, lecz zgoła odmienne stwory. Czworonożne, o długich szyjach, 
jedwabistej sierści, podrygującym kroku i pokrytych łuską ogonach jak u 
ogromnych szczurów. Nie należały do królestwa zwierząt, jakie znałem.

Szaty czterech jeźdźców okrywały ich całych – widać było tylko dło-

nie i oczy. Trzech zsiadło z wierzchowców. Mieli brązowe ręce. Kremowe 
oczy,  jasnobrązowe  źrenice.  Z  kanałów  łzowych  ciekła  pomarańczowa 
wydzielina. Przejrzyste błony chroniły oczy przed pyłem.

Dosiadający  wierzchowca  przywódca  zwrócił  się  do  mnie,  ale  nie 

zrozumiałem ani słowa. Z nadzieją wyrzekłem: szalom i salam i wskazałem 
lśniącą budowlę na płaskowzgórzu – mój cel, jak mniemałem.

– Jestem Anglikiem – dodałem i poczułem, że to niedorzeczność. – 

Przybyłem tu z powodu Anioła-Centaura.

Wywiązała się niezrozumiała dyskusja, po czym dwaj z nich przy-

trzymali mnie lekko, a ich towarzysz uwolnił mnie od plecaka i wyrzucił 
jego zawartość na ziemię. Przyklęknął, przeglądając moje rzeczy. Obrócił 
w dłoniach pistolet, po czym zajrzał do lufy, wyraźne niczego nie rozu-
miejąc – na szczęście broń była zabezpieczona. Otworzył butelkę i uniósł 
skraj szaty, żeby powąchać płyn, odsłaniając przy tym brązowy podbró-
dek bez zarostu, cienkie usta i wąski nos. Po kilku próbach odkręcił pier-
siówkę Jocka. Tym razem nozdrza mu zadrgały. Zakręcając ją szczelnie, 
powiedział coś szybko. Następnie przejrzał mi kieszenie, po czym zdjął mi 
zegarek i podał dowódcy. Tamten założył go sobie na rękę jak bransoletę. 
Obrabowano mnie. Byłem niemal pewien, że zaraz ktoś dobędzie noża.

Ale nie. Moje rzeczy poszły do sakwy przy siodle, a gdy tylko prze-

szukujący  mnie  dosiadł  znowu  swego  wierzchowca,  popchnięto  mnie, 
bym usiadł za nim.

 

 

background image

W obozowisku ujrzałem odsłonięte, szczupłe brązowe oblicza, ludz-

kie  niewątpliwie,  choć  zarazem  subtelnie  odmienne.  Inne  odgałęzienie 
drzewa ewolucyjnego? Jak inaczej wyjaśnić te wierzchowce tudzież gro-
madkę żylastych kotowatych stworzeń rozmiarów sporego psa, wałęsają-
cych się po obozie?

Poprowadzono  mnie,  jeszcze  chwiejącego  się  na  nogach,  po  odby-

tej  przejażdżce,  do  największego  namiotu.  Odchylone  poły  wpuszczały 
światło  i  powietrze.  Na  ziemi  leżały  bogate  kobierce.  W  głównym  po-
mieszczeniu dominował imponujący idol Anioła-Centaura z białego mar-
muru. Do zadu przytroczono mu skórzane siodło, zupełnie jakby posąg 
był zabawką młodego plemiennego księcia, który siedział obok niego po 
turecku na frędzlastej poduszce – ta drobna postać była na pewno jakimś 
książątkiem, bo zasłonę na głowie spinała jej złota lub mosiężna obręcz 
korony. Zasadnicza różnica między posągiem a ikoną polegała na tym, że 
posąg miał głowę jak u mojego wierzchowca. Na drugiej poduszce zasia-
dała zasłonięta postać ubrana na czarno, znacznie – dłonie i skórę wokół 
oczu pokrywały głębokie zmarszczki.

Drewniane szafki, rzeźbione skrzynie, niskie stoliki. Zasłony oddzie-

lały  mnie  od  innych  pomieszczeń.  Dobiegały  stamtąd  kobiece  szepty  i 
chichoty.

Moja  eskorta  złożyła  raport,  następnie  sprezentowano  moje  rzeczy 

Czarnej Szacie, która podała niektóre młodemu księciu, w tym także pi-
stolet.  Broń  wylądowała  między  przednimi  stopami  posągu,  podobnie 
piersiówka ze słodową whisky od Jocka tudzież mój zegarek, aparat foto-
graficzny i flesz. Złożone bożkowi w ofierze?

Kiedy  młody  książę  zwrócił  się  do  mnie,  zorientowałem  się,  że  to 

nie  chłopak,  lecz  dziewczyna.  Więc  może  kapłanka  kultu  Centaura? 
Uśmiechnąłem  się,  wzruszyłem  ramionami,  wykonałem  kilka  gestów. 
Dziewczyna wskazała na mnie, po czym gwałtownym ruchem skierowała 
palec w stronę zadu posągu. Popchnięto mnie pospiesznie i posadzono w 
siodle. Czyjeś dłonie pociągnęły moje ręce, każąc objąć tors statui, i splo-
tły mi z przodu palce. Siedziałem okrakiem na marmurowym wizerunku, 
obejmując go kurczowo. Niezwykłe, niezwykłe. Czy to był sąd nade mną, 
oddanie honorów czy może coś innego?

background image

Czarna Szata dobyła zza pazuchy mały srebrzysty flet i zagrała kilka 

tonów,  przypominających  sygnał  zgłoszenia  się  abonenta  w  słuchawce 
telefonu...

   

Dosiadając mojego sztucznego rumaka, znalazłem się momentalnie 

gdzie indziej. Promienie słoneczne wlewały się przez okna bez szyb do 
sali o posadzce z bursztynowych płyt. Na każdej z nich wyryto srebrny 
symbol.  Litery  nieznanego  alfabetu,  znaki  nieznanego  zodiaku?  Moja 
broń i reszta sprzętu spadły na sąsiednią płytę.

Ociężały ruch! Jakieś piętnaście metrów dalej znalazł się w pomiesz-

czeniu Anioł-Centaur, jakby zaistniał w tymże samym momencie. Czujna 
obecność, był o połowę większy od posągu. Ogromna, koniowata głowa, 
metaliczna i kanciasta – czy była to maska skrywająca bardziej ludzkie 
oblicze? Oczy miał jak czarne szkliste jeziora. Srebrna kolczuga osłaniała 
czworonożne ciało. Czarne, wysokie buty na czterech stopach, czarne rę-
kawice na obu rękach. Skrzydła miał rozłożone. Skuliłem się ze strachu za 
marmurowym torsem, kiedy zbliżał się niespiesznie, parskając. Doznałem 
wrażenia, że stoję przed potężną, a obcą istotą.

Jego pysk się poruszył, a wargi -jego elastycznej maski! – wyciągnęły 

się, nie rozdzielając. Rozległ się dudniący głos.

– Nie rozumiem cię! – krzyknąłem.
– Ro-zu-miem – powtórzył jak echo. Poruszył wargami, jakby prze-

żuwał i przetrawiał to słowo. Teraz już wznosił się przede mną. Skrzydła 
poruszyły się lekko, pęd powietrza zmierzwił mi włosy. Ręka istoty wy-
ciągnęła  się  –  podobnie  jak  tamte  kończyny,  które  pochwyciły  Isabellę 
Santos – i podniosła moją broń, zbadała i odrzuciła. Mój aparat fotogra-
ficzny przeszedł podobną pobieżną kontrolę.

– Teraz rozumiem – oznajmiła istota. – Jak się tu dostałeś?
Mówiła po angielsku, jakby właśnie uzyskała dostęp do jakiejś ogrom-

nej skarbnicy języków.

Podejrzewam, że rozdziawiłem wtedy usta.
– Czy to twój język? – spytała niecierpliwie.

background image

– Tak, tak.
– Jak się tu dostałeś?
Opowiedziałem o Isabelli i o ścianie, o powinowactwach i fotogra-

fiach  –  wtedy  Anioł-Centaur  jeszcze  raz  zlustrował  bliżej  mój  aparat. 
Zadawał pytania, na które udzielałem odpowiedzi. W końcu pozwoliłem 
sobie zapytać:

– Czym jesteś? Gdzie się znajdujemy?
Jak niebawem wyszło na jaw, byłem potrzebny Aniołowi-Centaurowi, 

dlatego raczył udzielić mi pewnych informacji...

Po chwili zacząłem pojmować, że obecność naszego świata powoduje 

powstawanie odzwierciedleń w czymś, co można by chyba nazwać multi-
wersum. A może należałoby rzec: powstawanie echa, kopii zapasowych?

Kosmos  rejestrował  informacje  we  własnej  tkance,  może  w  tych 

drobnych, zwiniętych wymiarach rzeczywistości, na temat których snują 
spekulacje współcześni fizycy. Pojawił się rodzaj kaskady, z naszej rzeczy-
wistości do mniejszych, miniaturowych rzeczywistości-widm, przyjmują-
cych istnienie współzależne – do wersji wielkiego oryginału, wariacji na 
mniejszą skalę. W porównaniu z naszą materialną rzeczywistością tamte 
domeny przypominały sen.

Materia jest utworzona ze skupionej energii, ale nasza jest bardziej 

skupiona  –  jak  lód  na  morzu,  polewa  na  cieście,  skórka  na  wypiekach. 
Stąd,  być  może,  triumf  nauki  i  technologii  w  naszym  świecie,  a  nawet 
wielkich religii, zwartych pakietów wierzeń.

Czarodziejstwo przenikało do tych bąblowych światów, mocą woli 

i symbolów, a w każdej z tych sfer energia skupiała się bądź zlewała w 
rządzącą moc dominującego anioła lub demona. Większość z tych istot 
była ambitna i asertywna, i angażowała się w agresywno-obronną walkę 
o wpływy. Ich celem – ku któremu się kierowały i z którym mogły wcho-
dzić w pewne interakcje – była pierwotna rzeczywistość naszego świata. 
Jakże owe demony domen pragnęły wyrwać się z ograniczeń i osiągnąć 
bezkres!

– Staniesz się moim kanałem – rzekł łaskawie Anioł– -Centaur, jakby 

wyświadczał mi łaskę. – Moim połączeniem. Ujściem dla mojej triumfal-
nej erupcji.

background image

Jego  erupcji  w  nasz  świat! A  więc  to  nie  zwykły  ludzki  świat  roz-

wijał się z Jerozolimy, ale sfera tej istoty i setka jej podobnych – zwinięte 
w sobie, wyczekujące. Spowodowałem powstanie mostu między naszą a 
inną rzeczywistością. Nic dziwnego, że rywalizujące Anioły rozerwały na 
sztuki moją poprzedniczkę Isabellę, tak bardzo pragnęły ją posiąść.

– Lepiej, że to ja niż ktoś inny – oświadczył Anioł. – Poszczęściło ci 

się, Philip-Wilsonie. Twoja służba nie będzie ciężka, a już z pewnością nie 
niewolnicza. – Jego stopy zadreptały w tanecznym rytmie.

Wyobraziłem sobie eksplozję światła i mocy z Czarnej Ściany, wyda-

jącą na świat Anioła-Centaura, który stanąłby nad Jerozolimą niczym je-
den z jeźdźców Apokalipsy, wierzchowiec i jeździec zjednoczone w jednej 
istocie, karmiącej się energiami naszego wszechświata. Nie mogło dojść 
do  takiego  szaleństwa.  To  przejście  należało  zamknąć,  powinowactwo 
wymazać.

– Nagroda twoja będzie wielka – rzekł Anioł.
To  samo  demony  obiecywały  w  przeszłości  doktorowi  Faustowi  i 

komu tam jeszcze. Jakże można by zmusić ludzi do służby temu Aniołowi? 
Nas, z naszą bronią jądrową i nie tylko?

– Panując nad waszym światem, zdobędę też kontrolę nad innymi 

sferami.

Czyżby miał się rozpętać Armagedon?
Zsunąłem się do tyłu z siodła, z obolałym siedzeniem. Zapomniany 

pistolet leżał obok. Może ten Anioł był głupi albo miał klapki na oczach. 
Szybko podniosłem broń, odbezpieczyłem i strzeliłem, strzeliłem, strzeli-
łem.

   

Kiedy się wyłoniłem w ruinach Synagogi Hurva, nadal strzelałem.
– To ja, Philip! – krzyknąłem, kiedy Avner i Avraham wymierzyli we 

mnie z automatów. Światło otworu przygasło. Obróciwszy się, ujrzałem, 
jak krajobraz pustynny ściąga się w sobie, a oleisty blask Czarnej Ściany 
spływa szybko niczym do otworu ściekowego, ustępując miejsca starym 
kamieniom. Żaden z moich towarzyszy nie widział Anioła w jego pałacu. 
Myślę, że mój pierwszy strzał uszkodził błonę dzielącą mnie od miejsca 

background image

pochodzenia. Nie miałem pojęcia, czy zraniłem Anioła w kolczudze, ale 
z pewnością mnie nie ścigał. Na wypadek gdyby obaj A wzięli mnie za 
terrorystę, wypuściłem broń. Księżyc stał wysoko, rzucając białe światło.

– Jasna cholera, do czego strzelałeś? – spytał Jock.
– Do Anioła-Centaura. Adam podniósł broń i wtedy:
–  Sza!  –  Wsłuchał  się  w  noc,  czy  krzyk  Pascoliego  nie  sprowadził 

chmary policji i wojska. Dzięki Bogu, miałem tłumik. Czarna Ściana znik-
nęła bez śladu.

   

Opuściwszy teren synagogi, ulotniliśmy się pojedynczo przez oświe-

tlone księżycem uliczki, trzymając się w cieniu. Pół godziny później zebra-
liśmy się wszyscy znowu w mieszkaniu Avnera, gdzie zacząłem wreszcie 
opowiadać,  zwilżywszy  gardło  sokiem  pomarańczowym,  podczas  gdy 
gospodarz i Pascoli nagrywali moje słowa. Kiedy skończyłem, rabi Ben 
powiedział:

– Nie powinniśmy więcej otwierać tej ściany.
– Nie możemy nikomu mówić ojej istnieniu – dodał Pascoli.
– Miejcie na uwadze – zauważył Adam– że polegamy na świadectwie 

jednej osoby, i to obdarzonej kreatywną wyobraźnią.

Straciłem  aparat  fotograficzny  i  magnetofon.  Nie  na  wiele  mi  się 

przydały.

– Doświadczenia Philipa mogą być subiektywne. Ktoś inny mógłby 

odebrać to inaczej.

– Wierzę mu! – Głos Jocka zabrzmiał gniewnie. – Nie sugerujesz chy-

ba na serio, by wysłać następną wyprawę?

– Mam wrażenie – rzekł Ben – że zebraliśmy dostateczne dowody.
– Wszystkie pochodzą od Philipa.
– Jedno jest pewne – zauważył Avner. – Musimy zachować kontrolę 

nad każdą piędzią ziemi w Jerozolimie.

Było to bardzo izraelskie spojrzenie na sprawę tak kosmicznej wagi.

background image

   

Co się tyczy napisania eposu na miarę Blake'a o Jerozolimie, Aniołach 

i Armagedonie... no bo pisanie jakiego innego wielkiego poematu mógł-
bym w ogóle brać pod uwagę, choćby tylko dla własnej satysfakcji, wy-
łącznie do szuflady? Wszelkie takie ambicje udaremniała teraz nie tylko 
budząca grozę prawda, lecz także lęk, że nieodzowna przy tym twórcza 
koncentracja  wytworzy  powinowactwo.  Spłodzony  przeze  mnie  tekst 
mógłby się okazać zgubny.

Sytuacja polityczna robiła się naprawdę groźna. Palestyńscy chłopcy, 

ćwiczeni na męczenników, ciskali kamieniami w żołnierzy, a ci odpowia-
dali strzałami. Jakiś arabski informator zginął z rąk własnych rodaków. 
Torturowano i zamordowano jakiegoś rabina, a jego synagogę spalono. W 
odwecie dokonano rakietowego ataku na posterunki policji na terenach 
administrowanych przez Arabów.

Hamish Mackintosh odwiózł mnie z hotelu na lotnisko Lad na po-

ranny lot.

–  Czas  cię  stąd  ewakuować,  synu.  Robi  się  niebezpiecznie.  Słowo 

przestrogi: będziesz pamiętał o bezpieczeństwie, dobrze?

Rozumiałem,  jakie  bezpieczeństwo  ma  na  myśli.  Demony  domen 

muszą pozostać za Ścianą, nikt nie powinien o nich wiedzieć.

Poczułem się jak Sourdeval wydalony z Ziemi Świętej – tyle że KBW 

miało kontaktować się ze mną raz na dwa tygodnie, a potem raz na mie-
siąc, za pomocą szyfrowanych e-maili, na które oczekiwano odpowiedzi. 
Avner przygotował mnie do tego. Wyobrażałem sobie nawet, że agenci 
izraelskiego  wywiadu  sprawdzają  mnie  okresowo,  nie  wiedząc  o  mnie 
nic, poza tym, że moje działania albo ich brak mają wyjątkowe znaczenie.

Jakim wielkim slalomem, a może szalomem, była ta jazda, wciąż w 

dół wielkimi zakosami, z przyprawiających o zawrót głowy wyżyn, na ja-
kie się wzniosłem parę tygodni temu? Jakbyśmy się rozwijali ku krańcom 
Ziemi,  w  moim  przypadku  ku  jednemu  z  nich,  czyli Anglii.  Gdzie,  jak 
mniemałem, znajdę się z dala od tego wszystkiego.

Jakże się myliłem.

background image

+ + +

Przełożył Piotr Lewiński

background image

Rentgenowscy rozbitkowie 

(The Roentgen Refugees), ukazało się w "NF" 1/93

Na  niebie  połyskiwały  zorze:  tańczące  upiory  przebrane  w  różo-

we, fioletowe i pomarańczowe całuny z trudem tylko utrzymywane na 
dystans przez światło dzienne i powracające co noc w pełnej... jakby to 
powiedzieć... chwale? Czy była to chwała, czy raczej gniew? Tak, to była 
demonstracja  gniewu.  Co  noc  kurtyny  szyderczego  pseudopłomienia 
zasłaniają prawie wszystkie gwiazdy, zapowiadając ten nie tak odległy 
dzień  mgławicowości,  kiedy  cały  widzialny  Wszechświat  może  zostać 
sprowadzony do kilkudziesięciu lat świetlnych średnicy i sztuka astrono-
mii umrze, pozostawiając tylko przypadkowe zerknięcia przez rozedrga-
ne zasłony rozrzedzonych świecących gazów.

Jechali  wojskową  ciężarówką,  której  kierowcą  był  żołnierz  nazwi-

skiem Kruger, a dowódcą wulgarny major Woltjer.

– To nie może być Syriusz! – Woltjer obejrzał się gniewnie przez ra-

mię na czwórkę pasażerów oskarżając ich o niekompetencję, mimo że nie 
byli astronomami ani fizykami. – Dojeżdżamy teraz do farmy Smitsdorpa. 
–  Jego  wzrok  spoczął  na Andrei  Diversley,  przyciśniętej  zbyt  blisko  do 
hinduskiego genetyka obejmującego ją w talii. Cóż za bezwstydny afront 
wobec  jego  afrykanerskich  zasad  w  towarzystwie  innych  białych!  Jego 
spojrzenie chłostało i gwałciło za to Angielkę. A przecież apartheid był 
teraz, jak się zastanowić, czymś tak mało ważnym!

– Niemożliwe! Co pani sądzi, panno Diversley?
– To prawda, majorze. Psia Gwiazda zrobiła nam świński kawał.
– Co prawda, to prawda.
Farma Smitsdorpa odzyskiwała trawiastą pokrywę całkiem dobrze 

w porównaniu z nagimi terenami, przez które przejeżdżali. Tu i ówdzie 
może nawet zbyt dobrze. Trzeba będzie te kawałki przebadać: glebę, pę-
draki,  owady,  mikroorganizmy.  Teraz  ich  trasa  prowadziła  ku  niskim 

background image

wzgórzom, gdzie część napromieniowanych nasion przechowanych pod 
gołym  niebem  i  zasianych  na  kontrolnych  zagonach  wydała  niezwykle 
wysokie plony, które jednak mogą się okazać genetycznie zdegenerowane 
i nieprzydatne do spożycia.

Woltjer robił wszystko, co mógł, żeby ją zawstydzić i zmusić do od-

klejenia się od Hindusa, ale ona tylko wzruszyła ramionami.

– To nie jest moja dziedzina, majorze.
Zmęczony odwracaniem głowy zapatrzył się przed siebie na falujące 

przestrzenie spalonej ziemi, na której już nigdy nie będą się pasły stada 
bydła.

– Uczeni! – skomentował.
Ciekawe,  co  chciał  przez  to  powiedzieć,  zastanawiał  się  Simeon 

Merrick, który siedział za Andreą i jej Hindusem obok milczącego, szowi-
nistycznie zamkniętego Szweda Gunnara Marholma. Że uczeni wszelkiej 
maści ponoszą jakąś odpowiedzialność za wydarzenia we wnętrzu Psiej 
Gwiazdy?

Katastrofa. Niewątpliwie. Ale, o dziwo, tym razem nie była to wina 

człowieka. Po tylu latach straszenia wojną jądrową, wyczerpywaniem się 
zasobów, przeludnieniem, zatruciem środowiska i wszystkimi klęskami 
zapowiadanymi  w  latach  osiemdziesiątych,  kiedy  niejasno  przeczuwa-
na katastrofa wreszcie się zdarzyła (co do tego, że przyjdzie, zgodni byli 
wszyscy), nadeszła całkiem nieoczekiwanie ze źródła zupełnie nie zwią-
zanego z działalnością człowieka.

Czy jednak na pewno nie związanego? Czy sądząc, że było to nieza-

leżne od nas, nie ulegamy iluzji?

Co człowiek takiego zrobił, że Bóg w swojej mądrości dopuścił... nie, 

zesłał!... to kosmiczne zjawisko? Że aż tak wstrząsnął porządkiem na nie-
bie i porządkiem życia na Ziemi?

Co człowiek takiego zrobił dziesięć lat temu, co wreszcie przeważy-

ło  szalę  Bożej  sprawiedliwości?  Simeon  przeczesywał  poprzednie  dzie-
sięciolecie w poszukiwaniu jakiegoś wstrząsającego zła, ale nie mógł go 
znaleźć.

Jakie ziemskie wydarzenia mogły spowodować przerażający wybuch 

Psiej Gwiazdy, równie absurdalny i szokujący dla astronomów, jak i dla 

background image

tego afrykanerskiego żołnierza Woltjera? Jakie pasmo grzechów? Może po 
prostu zbyt wielu ludzi przestało wierzyć w Boga?

To śmieszne! Żadne wydarzenie ani ciąg wydarzeń nie mogły wpły-

nąć  na  decyzję  Boga.  (A  jednak  przypomnij  sobie,  Simeonie,  Sodomę  i 
Gomorę! One przekroczyły miarę, masę krytyczną grzechu, posunęły się 
za daleko!) Chyba nowoczesny Bóg nie był tak małostkowym dyktatorem, 
brutalnie podpalającym gwiazdę, żeby zgładzić swoich synów i córki?

Winy  dopatrywać  się  raczej  należało  w  całym  przebiegu  ludzkiej 

historii,  nagromadzeniu  grzechów.  Sama  Południowa Afryka  grzeszyła 
wyzyskiem i segregacją rasową. A jednak, a jednak, zadręczał się Simeon, 
dlaczego, o Panie, wybrałeś tę właśnie chwilę? I dlaczego to nie biali zginę-
li? Dlaczego to nie potężni i bogaci wymarli? Dlaczego spadło to na czar-
nych,  brązowych  i  żółtych?  Na  ubogich  i  wydziedziczonych?  Dlaczego 
to oni znikli? Dlaczego przeżyli majorowie Woltjerowie tego świata, zjeż-
dżając po raz pierwszy w życiu do przepastnych kopalń, z których po-
chodziło ich bogactwo, i chroniąc się tam, podczas gdy na powierzchni 
czarni górnicy zostali napromieniowani potworną dawką 8500 rentgenów 
i zginęli? Podobny wzorzec powtórzył się na całej kuli ziemskiej. Żenujące 
skargi na zacofanie ucichły na zawsze. Tylko wysokorozwinięte narody 
rozporządzały  środkami  i  technologią  zapewniającą  przeżycie.  Słyszał, 
jak w Johanesburgu ludzie typu Woltjera mówią o wybuchu Supernowej 
jako o "akcji oczyszczającej". Akcja oczyszczająca! Wszystkie polityczne i 
moralne źródła wyrzutów sumienia usunięto przez naładowane cząstki 
biegnące w ślad za rozbłyskiem światła, który dał kilka krótkich miesięcy 
ostrzeżenia. Wielka czystka. Dlaczego?

A Woltjer nadal był wściekły na Andreę za jej czułości z Hindusem, 

który  miał  czelność  przeżyć  i  który  teraz  przyjmował  te  białoliberalne 
pieszczoty z tak zachłanną nonszalancją.

– To nie powinna być Psia Gwiazda!
–  Rzeczywiście  –  powiedział  szorstko  Gunnar  Malholm,  żeby  go 

uciszyć.  –  Nie  powinna.  Czy  więc  my  jesteśmy  w  jakiś  sposób  winni? 
Albo nauka? Czy nie wie pan, że to się już zdarzyło kilkakrotnie w hi-
storii Ziemi? Niech pan sobie zajrzy do podręczników geologii! Znajdzie 
pan tam masowe wymieranie fauny. Prawdopodobnie ostre dawki około 

background image

500 rentgenów co 300 milionów lat. I jedna dawka dochodząca do 25 000 
rentgenów od czasów prekambryjskich. Zgoda, że tym razem wybuchła 
bardzo niefortunna gwiazda. Tak blisko nas. I z tak wysokim szczytowym 
promieniowaniem.

Simeon wyjrzał przez okno na odradzającą się ziemię. Błogosławiony 

widok  odnawiającego  się  chlorofilu.  Ale  wszędzie  wokół  leżały  setki 
szkieletów bydła, ze strzępami skóry na białych kościach.

A między nimi nie brakowało i szkieletów ludzi. Kruger jechał pół-

ciężarówką nie próbując nawet ich omijać.

–  Wszechświat  nie  ma  wobec  nas  żadnych  zobowiązań,  majorze  – 

mruknął Szwed.

A swoją drogą, jak Bóg pomógł tym, którzy sami sobie pomogli! Ci, 

którzy przez cały czas zgarniali płody Ziemi, mieli największe zapasy do 
ukrycia  przed  Jego  gniewem...  i  ukryli  je  z  powodzeniem!  Szwecja  też 
wyszła bez szwanku z Wielkiej Czystki zachowując prawie dziewięćdzie-
siąt procent ludności. Co nie znaczy, że Szwecja może być oskarżona o 
zagarnianie płodów jak inne kraje rozwinięte. Jej kartoteka była bez za-
rzutu. Czy to dlatego Gunnar Marholm zachowywał się z taką lodowatą 
wyższością, zastanawiał się Simeon. Bo czuł, że przetrwanie jego narodu 
nosiło piętno prawdziwych piratów planety, którzy przeżyli burzę z nieco 
większymi stratami niż socjaldemokratyczna Szwecja, bez tej ich steryl-
nej doskonałości? A jednak o całe niebo lepiej niż takie Indie z połówką 
jednego procenta uratowanych. Albo Nigeria, z jedną dziesiątą procenta! 
Wielka Brytania, czołowy ekskolonialista, uratowała 52 procent. Ameryka 
54 procent, głównie białych. A Południowa Afryka, przez którą teraz je-
chali, zaliczyła 80 procent: wyłącznie białych, gdyż inni nie byli uważani 
za Południowych Afrykańczyków z definicji.

Szwedzi są jednak biali. Zostali wybieleni tym samym pędzlem, co 

Brytania, Ameryka, Niemcy i Francja.

Bóg pomaga tym, którzy pomagają sobie sami. Cisi i ubodzy płoną 

jak plewy.

Czy zatem Bóg jest nielogiczny? Niekonsekwentny? A przecież nie 

mogło  być  tak,  żeby  Bóg  nie  miał  z  tym  nic  wspólnego.  Simeon  cofnął 

background image

się przed tą myślą. Bóg nie mógł niczego przeoczyć, nie mógł postąpić 
nielogicznie ani źle. Musiał mieć jakiś Cel.

Pół procenta. Nie, Indie nie wyszły na tym najlepiej. Stąd pieszczo-

ty Angielki,  poczucie winy,  które  może ukoić  tylko  ulegając  doktorowi 
Subbaiahowi Sharmie, stając się niewolnicą jego erotycznych apetytów...

– Dane geologiczne, Gunnar? – podjął przygnębiony i zdenerwowany 

Simeon, podczas gdy półciężarówka miażdżyła kości Zulusów czy Xhosa. 
– Jedynym porównywalnym wydarzeniem, o jakim naprawdę wiemy, jest 
Supernova z Betlejem, gwiazda trzech królów, którą Bóg rozpalił, żeby 
nam obwieścić nadejście Swojego Syna. To jest drugie takie wydarzenie.

– Co drugie? Drugie Przyjście? Ha! Dzieło przypadku. Gdyby się zda-

rzyło pięćdziesiąt lat temu, przeżyłyby jakieś szczątkowe grupki, a może 
i to nie. A teraz...

– Tak? – zawołała Andrea obejmując doktora Sharmę, wiercąc nożem 

w swoim sumieniu. – A teraz co?

– Teraz – Marholm wzruszył ramionami, bo prowadzili ten spór nie 

po raz pierwszy – przeżyły setki milionów. Może nawet pół miliarda.

– Tak, głównie ludności krajów rozwiniętych.
–  Nie  mamy  jeszcze  pełnych  danych  –  przypomniał  jej  Marholm. 

Sharma roześmiał się. Żywy trup, upiór, chodzące przypomnienie o tych 
wiecznie wydziedziczonych.

– Wygląda na to, że jednak cisi nie odziedziczyli Ziemi, jak obiecywa-

ła wasza Biblia. Oni ją tylko pokryli kośćmi!

Andrea  uścisnęła  go,  kochając  za  całe  tak  gwałtowne  zakończenie 

cierpienia Trzeciego Świata. Ona sama przesiedziała tę kosmiczną burzę 
w schronie "Jama Goblinów" koło Bath, jako obywatel klasy A w grupie 
specjalistów rolniczych.

– Ale, do licha – wyrzucił z siebie Woltjer, kiedy wydawało się, że 

spór wygasa – powiedzmy sobie szczerze, że miało to swoje dobre strony. 
Na przykład znikła kwestia przeludnienia! Nie musimy się już martwić 
o to, że ktoś nas zepchnie z powierzchni planety. Albo że wyczerpiemy 
wszystkie zasoby. Czy nie mam racji?

background image

– Ależ tak! – wykrzyknął Sharma. – Ma pan rację, sir. Czy to nie miłe, 

że trzy miliardy ludzi odeszło, żeby zrobić panu miejsce?

Przedstawia się jako nieboszczyk, myślał Simeon, ale jego conocne 

erotyczne pojękiwania zadają temu kłam. Chyba że potraktować to jako 
nekrofilię na odwrót.

– Och, Subby? Proszę cię!
Jakże sama obecność tego hinduskiego uczonego naruszała w oczach 

majora Woltjera doskonałość i schludność zadekretowanego przez same-
go Boga programu oczyszczania!

– Oprócz nas, kolorowych, wiele innych istot nie musi już odczuwać 

winy, że zajmują miejsce na Ziemi. – Ale on wykorzystywał tę Andreę. 
– Takich jak wszystkie duże ssaki. Dobre, co, majorze? Żegnajcie słonie, 
żyrafy i wielbłądy. Pa, pa, wieloryby, foki i delfiny. Pa, pa, kruki i orły, 
gołębie i sokoły. Pa, pa.

Panie Boże, który w łaskawości swojej zesłałeś na Egipt plagi, żeby 

ocalić swój lud, czy to Ty również zesłałeś tę plagę z Psiej Gwiazdy, żeby 
ocalić swoich wybranych, żeby ten rodzaj ludzki niecałkowicie zniszczył 
sam siebie, co wydawało się tak prawdopodobne, i w ten sposób pozbawił 
Twoją Ziemię korony stworzenia? Za wcześnie, o Panie, za wcześnie, żeby 
zakończyć Twój plan.

– Drugie Przyjście? Drugie Betlejem? – Simeon wypowiedział te sło-

wa na głos i Subbaiah Sharma rzucił się na nie łakomie.

– Ci, którzy mają, dostaną więcej. Oto jest nowa biblia, Simeonie. Ci, 

którzy mają mało, nie będą mieli nic. Zostaną pozbawieni nawet ceremo-
nii pogrzebu.

Półciężarówka zmiażdżyła kolejny szkielet Afrykanina. Wiele ich tu 

leżało,  istny  pochód  szkieletów.  Wznowienie  dawnych  migracji  ludów 
Bantu.

Woltjer tylko się uśmiechnął.
– Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają.
Mijali stosy wyschniętych kości, przez które przeciskała się świeża 

trawa. Tysiąc szkieletów bydła, tysiąc szkieletów ludzi. Chociażbym je-

background image

chał doliną suchych kości, zła się nie ulęknę, modlił się Simeon do Boga, 
który wie.

Anonimowa  mączka  kostna  w  łachmanach  odrzuconych  europej-

skich ubrań.

– Nie powinno ich tutaj być! – mruczał Woltjer. – To była strefa nie-

dozwolona dla czarnych. Widocznie głupie czarnuchy myślały, że mogą 
zająć nasze tereny, kiedy my się ewakuowaliśmy.

– Może resztka ich godności kazała im wejść na te ziemie, które kiedyś 

były ich własnością – powiedział spokojnie Hindus. – Umrzeć w obliczu 
rentgenowskiej burzy ze słowami na ustach: to jest nasza ziemia i nigdy 
więcej już jej nam nie odbierzecie. Bo teraz nie ma już nikogo, kto mógłby 
nam ją odebrać! – Widać już nowe uprawy – wskazał Kruger.

Podczas  gdy  pracowali  wśród  podejrzanie  bujnej  pszenicy,  kuku-

rydzy i sorgo, Woltjer przechadzał się kopiąc czasem jakąś kość. Kruger 
opuścił miejsce kierowcy i podszedł do Andrei i Sharmy z chytrym wyra-
zem twarzy.

– Czy myślicie, że wystąpią mutacje? Wśród owadów i innych rze-

czy? Czytałem kiedyś o mutantach w jednej książce. O tym, jakie potwory 
i mieszanki mogą powstać po wojnie atomowej.

Sharma spojrzał na niego z niesmakiem.
– Ale to nie była wojna jądrowa. Nie ma skażenia izotopami promie-

niotwórczymi. Radioaktywność wywołana promieniami kosmicznymi to 
sprawa drugorzędna. Nie będzie żadnych potworów krążących po ziemi.

– Naprawdę?
– Niestety, nic równie interesującego. Tylko proces wymierania naj-

bardziej napromieniowanej fauny. Odtąd będzie to świat bardzo małych 
stworzeń i człowieka. Człowiek stanie się olbrzymi. Owady, mikroorgani-
zmy i, rzecz jasna, trochę ryb w oceanie. Ale przede wszystkim człowiek: 
człowiek  górujący  nad  wszystkim. A  że  nasiona  są  bardzo  odporne  na 
promieniowanie, człowiek wyżywi się zbożem i warzywami. Nareszcie 
będzie to świat wegetariański! Jeszcze kilka milionów ludzi umrze, zanim 
dojdziemy do obfitości. Nie trzeba dodawać, że w krajach uboższych.

– Naprawdę?

background image

–  Wówczas  Człowiek  Zachodni  będzie  miał  planetę  wyłącznie  dla 

siebie. Człowiek Europejski. Człowiek Przyszłości. Jakże rozwiniętą tech-
nicznie cywilizacją będzie się cieszyć za kilka dziesięcioleci, kiedy wszyst-
kie  te  nieprzyjemne  zajścia  zostaną  zapomniane:  raz  na  zawsze  znikną 
społeczne problemy i aberracje zakłócające porządek rzeczy!

– Daj spokój, Subby.  Nie poniżaj się wdając się z nim w dyskusję. 

Jesteś wart dziesięciu Afrykanerów.

Sharma szorstko strząsnął dłoń Andrei.
– Dziesięciu Hindusów i pies! Wiedziałaś, że zachodni pies zjadał tyle 

co dziesięciu Hindusów? Ciekawe, ile psów i kotów uratowało się w za-
chodnich schronach?

– Obowiązywały w tej sprawie przepisy, Subby. Bardzo surowe. Ale 

musiała też być operacja Arka Noego.

– Ha, ha.
– Dla kur, świń i innych zwierząt. Żeby móc odbudować ich pogło-

wie. Musimy mieć białko pochodzenia zwierzęcego.

–  Ilu  Hindusów  warta  jest  jedna  angielska  świnia? Albo  angielska 

kura?

– Przecież my też straciliśmy ludzi, Subby!
– Tak, waszych Hindusów i przybyszów z Indii Zachodnich. Cóż za 

nieostrożność z waszej strony.

– Straciliśmy też białych.
Wzruszył ramionami.
– Proletariat.
Andrea  zajęła  się  swoją  botaniką.  Chyba  miała  wilgotne  oczy,  ale 

Simeon nie był pewien, bo właśnie wtedy Kruger wydał okrzyk zdumie-
nia i puścił się biegiem do samochodu. Przyniósł stamtąd dwie strzelby z 
lunetami i rzucił jedną Woltjerowi.

Simeon  przyjrzał  się  wzgórzom  osłaniając  oczy  przed  jaskrawym 

słońcem... i osłaniając umysł przed tymi tańczącymi welonami na niebie, 
ponad ulotną watą chmur.

Zobaczył  poszarpaną  kolumnę  obdartych  ludzi  schodzących  po 

zboczu  z  kierunku  Broederskop.  Prowadził  ją  wysoki  biały  mężczyzna 

background image

z czerwono-białym sztandarem powiewającym ze złoconego łacińskiego 
krzyża.

Kiedy podeszli bliżej, Simeon dostrzegł rysunek na sztandarze. Była 

to biała czaszka na krwistoczerwonym tle.

Alpha Canis Majoris A. Syriusz, Psia Gwiazda – źródło energii odległe 

o niespełna dziewięć lat świetlnych od Ziemi, z masą dwukrotnie większą 
niż Słońce i dwudziestopięciokrotnie jaśniejsze, choć tylko z jedną trzecią 
jego gęstości i wcale nie kandydujące do roli Supernowej, sądząc z jego 
miejsca w diagramie Hertzsprunga – Russella – jednak wybuchło, wyrzu-
cając od 10764976 do 10765076 ergów w postaci promieni kosmicznych, 
co wywołało potężny ruch w górnych warstwach atmosfery ziemskiej i 
ogólnoświatowe napromieniowanie na poziomie morza trwające trzy dni 
i dochodzące do 8500 rentgenów, podczas gdy normalnie tło promienio-
twórcze wynosi zaledwie 0,03 rentgena na rok...

W rezultacie zmarły trzy miliardy istot ludzkich. Tych, dla których 

zabrakło miejsc w schronach.

Zginęła  też  większość  ptaków,  zwierząt  lądowych  i  ryb  z  płytkich 

wód.

Większość flory straciła liście (ale miała szanse odżycia drogą bezpł-

ciową lub przez nasiona i zarodniki).

Niebo rozogniło się czerwienią, zielenią i fioletem naładowanych czą-

stek uwięzionych w polu magnetycznym Ziemi. Niebo nigdy nie było tak 
piękne.

Jednak niewielu tylko mogło chwalić uroki tego widoku.
Za milion lat przyczyny tego będą zapisane w księdze skał...
– Myślałem, że nie wpuściliście do schronów żadnych Afrykanów – 

rzucił niewinnie Sharma.

– Afrykanów?  Jakich Afrykanów?  To my  jesteśmy Afrykanami.  To 

właśnie znaczy Afrykaner! Chyba chodzi panu o Bantu.

– Terminologia spaczonych umysłów.
– Nie, to prawda. My tu byliśmy pierwsi, przed Bantu.
– A teraz jesteście po Bantu.
– Właśnie tak!

background image

Woltjer ujął mocniej strzelbę i przyłożył ją do ramienia.
– Nie będzie pan chyba strzelał bez powodu?
– Nie, panno Diversley. Na razie tylko na nich patrzę. Ale ci Bantu 

wkraczają do strefy zakazanej.

– Co? – zawołał Sharma. – Pan chyba oszalał!
– Chyba że są służbą lub najemnymi pracownikami i mają przepust-

ki.

– Znakomicie, to obejmuje i mnie! Kwalifikuję się chyba jako pracow-

nik najemny? Dziękuję, że mnie pan uspokoił, majorze.

– Subby...!
– Dobrze, wszystko w porządku, Andrea.
Tak, dla Subby'ego wszystko będzie w porządku później, pomyślał 

Simeon  ze  złośliwością,  nad  którą  nie  potrafił  zapanować.  Subby  odbi-
je  sobie  swoje  rasowe  upokorzenia  w  nocy.  Zawstydzony  swoją  myślą 
uszczypnął się aż do bólu.

– Znam tego faceta ze sztandarem. Nazywa się Frensch, był pasto-

rem. Nie spodziewałem się, że przeżyje, widocznie znalazł jakiś schron. 
Ciekawe, gdzie się podziewał przez ostatni rok.

– Miłośnik czarnuchów – dodał major.
– Wygląda, że zamierzają przejść przez te poletka, panie majorze.
– Widzę, Marholm. Zmarnują zasiewy. Stratują naszą żywność swo-

imi brudnymi nogami.

Woltjer odsunął lufę strzelby od idących i strzelił. Rozległ się straszny 

huk zostawiając po sobie ogłuszającą ciszę. Andrea zakryła uszy zamyka-
jąc huk wystrzału w głowie.

Marholm uspokajającym gestem położył dłoń na ręce Woltjera.
– Nie martw się, jestem dobrym strzelcem. Celowałem, żeby nie tra-

fić. Chcę, żeby ominęli zasiewy. Teraz tylko patrzę.

Kolumna rzeczywiście zmieniła kierunek obchodząc róg obsianego 

pola.

– Tak lepiej – mruknął Woltjer opuszczając strzelbę. – Poznaję jedne-

go z tych Bantu. Nazywa się Stephen Ambola. Miałem z nim kłopoty, choć 

background image

nie jest to właściwie ekstremista polityczny. Raczej agitator religijny, jak 
Alice Lenshina. Pamiętacie jej Ludowy Kościół Afrykański?

Złocony krzyż i sztandar z białą czaszką obeszły uprawne pole i znów 

skierowały się w stronę półciężarówki.

Początkowo pochód skojarzył się Simeonowi z parodią dziewiętna-

stowiecznych  badaczy  Afryki:  na  czele  biały  człowiek  niosący  symbol 
imperium, za nim kolumna chudych czarnych postaci. Potem nastąpiło 
przesunięcie i ujrzał... zmaltretowaną średniowieczną krucjatę. Wyprawę 
nie  rycerzy  i  panów,  ale  ludzi  głodujących  i  chorych,  płonących  ślepą 
wiarą. Jakby wyszła z rogu jakiegoś upiornego obrazu Hieronima Boscha. 
Krucjata dziecięca. Krucjata niewinnych i skrzywdzonych.

– Czego chcecie? – huknął Woltjer. – Znam cię, Frensch. Co tu ro-

bisz?

Brodacz przekazał krzyz ze sztandarem idącemu za nim Afrykaninowi, 

który uchwycił go i z determinacją wbił w ziemię. Większość wędrowców 
przykucnęła wyczerpana. Stephen Ambola i Frensch podeszli.

– Odłóżcie te cholerne strzelby. Kogo chcecie zabić? My wam nic nie 

zrobimy.

–  Bantu  nie  mają  prawa  tu  przebywać.  Tu  jest  Państwowe 

Gospodarstwo Doświadczalne. Nie możemy ryzykować, że nam stratują 
zbiory swoimi brudnymi nogami. Zabierz ich stąd, Frensch.

–  Jakie  to  ma  znaczenie?  –  wykrzyknął  Ambola.  –  Stare  spory! 

Zapomnijcie  o  nich,  mamy  dla  was  Nowinę,  prawda?  –  zwrócił  się  do 
Frenscha.

– Przecież mamy ją stale przed oczami! – Frensch trącił butem ludzką 

czaszkę, a potem niedbałym ruchem wskazał szyderczo barwne kurtyny 
falujące nad mknącymi chmurami.

–  Nowina?  Jaka  nowina?  –  Simeon  poczuł  przemożną  ciekawość. 

Gotów był uwierzyć prawie we wszystko w tej dolinie szkieletów, w obli-
czu tego anachronicznego pochodu obdartych ludzi. Fanatyków. Tak, nie-
wątpliwie. Ale czy wymyślili jakieś Lepsze wyjaśnienie niż on sam? Albo 
Papież, który wraz z Kolegium Kardynałów i masą wiernych schronił się 
przed rentgenowską burzą pod grubymi murami Watykanu.

background image

Ogłoszona w trzy miesiące później encyklika "In Hoc Tempore Mortis" 

była  dokumentem  bardziej  pojednawczym  niż  żałobnym.  Proponowała 
środki łagodzące w okrutnej sytuacji. Pobożne życzenia dla FAO i innych 
agencji międzynarodowych. Był to program na przeżycie, a tymczasem 
cały dylemat teologiczny pozostawał nietknięty: dlaczego i skąd zezwo-
lenie  Boga,  żeby  tylko  jedna  dziesiąta  jego  owczarni,  w  zasadzie  górne 
dziesięć procent bogatych i białych, przeżyła, podczas gdy dziewięć dzie-
siątych ubogich i cichych zginęło. Dlaczego i skąd ta przeróbka ucha igiel-
nego w taki sposób, żeby bogacze mogli przez nie przejść z całym dobyt-
kiem, zostawiając głodujące hordy za murami miasta na pewną śmierć?

Ten  wychudzony  Afrykanin  w  podartej  koszuli  i  zdartych  plasty-

kowych  klapkach  wpatrywał  się  w  Simeona  płonącymi,  inteligentnymi 
oczami.

– Przynoszę nowiny tym, którzy cieszą się, że przeżyli! – zaintono-

wał. – Oni nie przeżyli. Oni zostali przeklęci przez Boga. Tak samo wy, jak 
i my. Wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci, którzy dziś chodzą po Ziemi, 
to dusze przeklęte. Bóg zabrał do siebie zbawionych i zostawił wyklętych. 
Jako  Bóg  Miłosierny  zabrał  bardzo,  bardzo  wielu.  Wszystkich,  których 
mógł  zbawić. Ale  jako  Bóg  Sprawiedliwy  nie  mógł  zbawić  wszystkich. 
Wszyscy, którzy dziś żyją, to ludzie, których zbawić nie mógł. W żaden 
sposób.

– Zamknij się, Ambola – warknął Woltjer, ale Ambola nie miał takiego 

zamiaru.

– Kim jesteście, dusze przeklęte?
– Jesteśmy zespołem z Organizacji do spraw Wyżywienia i Rolnictwa 

ONZ – odpowiedziała Andrea Diversley przymilnie.

–  To  Południowa  Afryka  jest  teraz  członkiem  ONZ?  Proszę,  jakie 

cuda! Wszystkie cuda piekła!

–  Jesteśmy  botanikami,  zajmujemy  się  genetyką  roślin. 

Napromieniowane nasiona...

– Ha! Uprawiacie piekielne ugory. Tracicie tylko swój czas, piękna 

pani.

Woltjer wymierzył Amboli cios kolbą karabinu, ale ten zręcznie usko-

czył.

background image

– Uniżenie przepraszam, baas. Zapomniałem, że w piekle jest jeszcze 

policja.

– Słuchajcie, potępieńcy, Nowiny, której się dowiedziałem – przerwał 

Frensch. – Spójrzcie na zbawionych w niebie, widać ich nawet w dzień. 
– Tu dźgnął palcem w niebo, wskazując przerażające całuny chwały nad 
barankami chmur.

– Tak – szepnął z przestrachem Simeon. – Teraz widzę.
– Simeon! Co ty wygadujesz?
– Ja naprawdę widzę. Papież się myli. "In Hoc Tempore Mortis" jest 

tak niezadowalające. Chociaż idziemy doliną śmierci...

– Czy nie widzisz, potępieńcze, że idziemy doliną życia? Życia tych 

dusz w górze. Ich błogosławione życie rzuca cień swojej chwały na nas, 
tutaj w dole.

– Więc zjonizowane cząstki to dusze, czy tak? – roześmiał się z wyż-

szością Szwed. – Czegoś takiego jeszcze nie słyszałem. W takiej sytuacji 
można się spodziewać, że różne kulty mesjanistyczne będą wyrastać jak 
grzyby po deszczu, ale my, przyjacielu, my mamy do wykonania swoją 
pracę.

Frensch zmierzył Szweda spojrzeniem.
– To nie jest kult mesjanistyczny, potępieńcze, bo nigdy już nie bę-

dzie żadnego Mesjasza. Mesjasz przyszedł, zabrał swoich i odszedł. Nas 
zostawił. Ale autorytet Jego Kościoła trwa nadal, nie ma powodu, żeby 
kwestionować naszą wiarę. Tyle, że teraz nie jest to wiara w zbawienie, 
lecz wiara w potępienie. Kościół Odrzuconych. Zbielała czaszka spadająca 
z krzyża. Musimy więc iść i budzić ludzi tak zadowolonych, że przeżyli, 
podczas gdy w istocie zostali zważeni, policzeni i odrzuceni.

– Kościół Odrzuconych, tak, to ma sens – mruknął Simeon. – W prze-

ciwnym  razie  Bóg  postępowałby  nielogicznie.  Okazałby  niesprawiedli-
wość. A to jest niemożliwe.

Frensch podszedł i objął Simeona.
– Witaj w gronie potępionych, bracie. Pomóż głosić Słowo. Musimy 

teraz pójść do miast i innych krajów, żeby nieść potępionym nowinę o ich 
potępieniu.

background image

– Simeon! – wtrącił się Szwed. – To jest jeszcze głupsze niż demon-

stracje poczucia winy w wykonaniu Andrei.

Angielka rzuciła mu mordercze spojrzenie i przywarła do hinduskie-

go genetyka.

–  To  była  po  prostu  klęska  naturalna,  nie  widzisz  tego?  –  ciągnął 

Szwed. – Taka, jakie zdarzały się już w przeszłości. Na przykład dinozau-
rom. Tyle że my, w odróżnieniu od wielkich gadów, potrafimy rozumieć i 
kształtować własną przyszłość! Na tym polega bycie człowiekiem.

Simeon potrząsając głową odmawiał zgody.
Te ich nowe zasiewy były tylko kroplą w oceanie ogólnej dewastacji 

Ziemi... w dolinie suchych kości, podczas gdy cisi i pokornego serca zo-
stali zabrani do Nieba, gdzie przemienili się w te roztańczone, upiorne, 
piękne welony wysoko nad chmurami. Ten symbol potępienia zatknięty 
w spękaną ziemię: złocony, drewniany krzyż z powiewającą chorągwią, 
ta biała czaszka na tle czerwieni piekielnych ogni, które palą, lecz nie spa-
lają... I ci obdarci, żarliwi rozbitkowie-krzyżowcy!

Oto była ostatnia krucjata, krucjata absolutnej wiary i absolutnej roz-

paczy.

Ogłupiały  Woltjer  potrząsnął  głową  jakby  miał  uszy  pełne  wody. 

Podniósł strzelbę, ale nikt nie zwracał na niego uwagi.

Andrea  zawisła  na  szyi  Hindusa  i  wpiła  mu  się  w  usta  na  oczach 

Afrykanów i Afrykanerów.

Gunnar Marholm zamknął się w zimnej północnej twierdzy swojego 

umysłu, patrząc niewidzącymi oczami na kości rozsypane po afrykańskiej 
ziemi.

Nad chmurami pląsała tęcza radosnych barw.
W ciszy słychać było tylko lekki poszum wiatru. Ani śladu ptaka lub 

zwierzęcia.

– To nie powinien być Syriusz – wystękał major Woltjer rozglądając 

się zmrużonymi oczami, ze strzelbą gotową do strzału, choć znikąd nie 
groziło  żadne  niebezpieczeństwo.  Cisza  połknęła  jego  słowa  jak  krowa 
muchę.

background image

Kościół Potępionych w milczeniu siedział w kucki jedząc i odpoczy-

wając.

Frensch i Ambola wrócili na miejsca przy swojej chorągwi.
Wiał wiatr.
Roztańczone płomienie na niebie, fiolet, zieleń i czerwień.
I pustka Ziemi.

 

+ + +

 

Przełożył Lech Jęczmyk

background image

Transatlantycki maraton pływacki 

Najdłuższy dystans pokonany kiedykolwiek przez istotę ludzką wy-

nosi 1826 mil, z biegiem Missisipi. Było to w roku 1930. Jednakże w tym 
przypadku  pływakowi  Fredowi  P.  Newtonowi  z  Clinton  w  Oklahomie 
nie chodziło o ustalenie rekordu prędkości. Dwudziestosiedmioletni Fred 
spędził w wodzie 742 godziny w ciągu blisko sześciu miesięcy. Jego śred-
nia prędkość wynosiła nieco poniżej dwóch i pół mili na godzinę.

Z kolei w 1981 roku doszło do przepłynięcia najdłuższego dystansu 

bez odpoczynku. W tym to roku czterdziestoletni Richard Hoffman poko-
nał 299 mil płynąć bez przerwy z biegiem rzeki Parany w Argentynie. (W 
Paranie nie ma piranii.) Spędził on w wodzie osiemdziesiąt siedem i pół 
godziny. Jego średnia wynosiła trzy i pół mili na godzinę.

Jednakże, zarówno Fred jak i Ricardo płynęli z prądem rzek. Oceany 

to zupełnie inna sprawa.

Rekordzistą oceanicznym jest Walter Poenish senior z USĄ. W 1978 

roku przepłynął on sto dwadzieścia dziewięć mil z Kuby na Florydę w 
równe trzydzieści cztery i pół godziny. Sześćdziesięcioczteroletni Walter 
używał płetw i płynął w klatce przeciwko rekinom.

Przypomnijmy jeszcze jeden rekord: w pływaniu na wytrzymałość. 

Rekord kobiecy należy do Myrtle Huddleston. W 1931 roku spędziła ona 
w basenie ze słoną wodą na Coney Island osiemdziesiąt siedem i pół go-
dziny. Wśród mężczyzn rekordzistą jest Charles "Zimmy" Żibbelman, ka-
leka bez nóg, który wytrzymał sto sześćdziesiąt osiem godzin w basenie w 
Honolulu w 1941, w roku Pearl Harbor.

Tyle tytułem wstępu przed przejściem do opisu największych spor-

towych  zawodów  w  dziedzinie  sportów  wodnych  jakie  kiedykolwiek 
przedsięwzięto: transatlantyckiego maratonu pływackiego w roku 1990.

Jako zastępca koordynatora tego ambitnego i heroicznego projektu, 

mam zamiar bronić zarówno koncepcji wyścigów, jak i sposobu w jaki 
zostały  rozegrane.  Z  dumą  zwracam  się  w  stronę  starożytnego,  pante-
onu olimpijskiego, obdarzającego laurami sławy tych, którzy dokonywali 

background image

nadludzkich wyczynów bez względu na cenę. Zwracam się także do wy-
imaginowanego Sądu Historii, w którego ławach zasiadają zmarli – ofiary 
głodu,  nieszczęść,  chorób,  wojen,  nikczemności.  Ponieważ  jak  wszyscy 
wiemy,  celem  wyścigu  pływackiego  przez Atlantyk  było  zgromadzenie 
funduszów na rzecz ofiar wieloletniej suszy w nieszczęsnych krajach gra-
niczących z Saharą.

Trasa  z  nomen  omen  Cape  Race  (Przylądek  Wyścigów)  w  Nowej 

Funlandii do dowolnego miejsca w Europie.

Zimny prąd labradorski powinien przenieść zawodników szybko na 

południe do Golfsztromu. Z kolei ten ciepły prąd powinien skierować pły-
waków w kierunku Irlandii. Dystans: w przybliżeniu 2450 mil.

Przyjmując  średnią  prędkość  dwie  mile  na  godzinę  przez  czterna-

ście godzin dziennie, zawodnicy powinni pokonać planowaną odległość 
w ciągu trzech miesięcy. Poza pierwszym tygodniem lub dwoma, kiedy 
potrzebne będą gumowe stroje chroniące przed zimnem, temperatura nie 
powinna stanowić problemu.

Oczywiście były też inne sprawy sporne, których rozwiązanie zajęło 

rok wstępnych dyskusji.

Czy zawodnicy muszą spędzić cały czas w wodzie? Jeść w wodzie? 

Wydalać w wodzie? Jeżeli tak, to w jaki sposób? Pływając nago? Czy mają 
spać w wodzie, używając kamizelek ratunkowych lub gumowych ponto-
nów?

Tutaj pojawiła się kwestia "robaczywienia", według wyrażenia ukute-

go przez pewnego złotoustego dziennikarza. Ciało zanurzone przez długi 
czas w wodzie przybiera wreszcie purchlasty, jak u zarażonych trądem, 
wygląd; skóra staje się chora. Kiedy doda się do tego skutki dziewięćdzie-
sięciodniowej zerowej grawitacji – obrzmiali pływacy po dotarciu do celu, 
mogliby z trudem wyczołgać się na brzeg jak nadęte larwy, co trudno by-
łoby nazwać przyjemnym widokiem.

Stało się oczywiste, że zawodnicy powinni spać na pokładach stat-

ków pomocniczych, a ponieważ pływacy mogą znajdować się o wiele mil 
morskich od siebie, każdy z nich będzie potrzebował osobnego statku, z 
bezstronnym sędzią na pokładzie – by mieć pewność, że statki przez noc 

background image

nie zmieniły pozycji – co łatwo sprawdzić przy systemie nawigowania za 
pomocą satelity.

Następnie poruszono kontrowersyjną kwestię, czy można wykorzy-

stać płetwy. Walter Poenish ich używał. Dlaczego wszyscy zawodnicy nie 
mieliby mieć identycznych w rozmiarze i kształcie płetw? Płetwy napraw-
dę mogły okazać się jedynym sposobem, żeby zawody nie przeciągnęły 
się poza okres trzech miesięcy. Pływacy mogli napotkać sztormy. Na góry 
lodowe zmuszające ich do zmiany kursu. Gdyby zawody przeciągały się 
ponad trzy miesiące, jesień zaczęłaby zmieniać się w zimę i Atlantyk stał-
by się zabójczy. Z drugiej jednak strony, co by było, gdyby do zawodów 
zgłosił się jakiś beznogi "Zimmy" Zibbelman?

A co z chrapami? Tak długi czas stałego uderzania przez fale może 

spowodować zniszczenie tkanki lub uszkodzenie mózgu.

Może więc płynąć cały czas z twarzą pod wodą jak ryba? Ale to z 

kolei mogłoby powodować deprywację sensoryczną (co i tak mogło wy-
stąpić), a w rezultacie halucynacje i obłęd. Pływacy mogliby skończyć w 
przekonaniu, że są dorszami.

W roku 1989 odbyła się wielka konferencja w stolicy Liberii Monrowii; 

specjalnie wybrano na miejsce spotkania Trzeci Świat, żeby podkreślić fi-
lantropijny  cel  zawodów.  Konferencja  trwała  miesiąc  i  uczestniczyły  w 
niej wszystkie zainteresowane strony: Federacja Olimpijska, organizacje 
pływackie,  delegaci  Ministerstw  Sportu  z  poszczególnych  krajów,  re-
prezentanci  międzynarodowych  firm  sponsorujących  wyścig  takich  jak 
Hoffmann-LeRoche, Union Carbide, Nestles i Philip Morris, Inc.

Stopniowo  dopracowywano  ostatnie  szczegóły.  Maksimum  stu  za-

wodników. Dla każdego statek pomocniczy z urządzeniami telewizyjny-
mi, żeby akwanauci mogli udzielać wywiadów w czasie kiedy nie znaj-
dują się w wodzie. Aparatura sonarowa wykrywająca rekiny. Zasady na 
wypadek spotkania z górami lodowymi i meduzami. Kierowanie statków 
handlowych i wojennych z dala od trasy zawodów. Wynajęcie supertan-
kowca jako bazy dostawczej i szpitalnej, z pokładem wykorzystanym na 
lądowisko , dla dziesięciu helikopterów, wyposażonych w urządzenia do 
filmowania z powietrza. I wiele innych – włącznie z międzynarodowym 
totalizatorem  sportowym  do  oceny  dziennej  stawki  zawodników.  Data 

background image

startu wyścigu: pierwszy czerwca 1990 roku, dokładnie w rok od zakoń-
czenia konferencji w Monrowii. To wystarczający czas na przygotowania, 
wybór zawodników i trening.

Wbrew  romantycznej  arturiańskiej  nazwie,  Nowofundlandzki 

Półwysep Avalon – zakończony Cape Race jest zazwyczaj zimnym, wiecz-
nie wilgotnym miejscem. Jednąk 1. czerwca 1990 roku potrzeba by pędzla 
Raoula Dufy'ego, by oddać scenerię brzegu: ciągnąca się na milę zapora 
tratw, pontonów i setek statków pomocniczych z flagami swoich zawod-
ników, pole namiotów i markiz wesołych jak na średniowiecznym turnie-
ju; helikoptery niby ważki brzęczące ponad głowami; jaskrawo czerwono-
żółty sterowiec z armatką startową sterczącą z gondoli.

Pozwólcie mi przedstawić, tak jak to robią sprawozdawcy sportowi, 

tych  pływaków,  którzy  mieli  się  okazać  najlepsi  w  najbliższych  tygo-
dniach.

Ale nie. Poczekajmy.
Na  Nowofundlandach  indywidualność  tych  zawodników,  ich  jed-

nostkowe lub narodowe charaktery ukryte były pod kostiumami płetwo-
nurków (identycznymi, poza jaskrawymi numerami na ramionach).

Pozwólmy  więc,  by  padł  strzał.  Pozwólmy,  żeby  naszych  stu  pły-

waków  ruszyło  do  wody.  I  przenieśmy  się  do  tego  ranka,  kiedy  statki 
pomocnicze liderów opuściły Zimny Prąd Labradorski i znalazły się w 
Golfsztromie;  a  nasi  mistrzowie  po  raz  pierwszy  pojawili  się  wcześnie 
rano na pokładzie, już nie pokryci czarną gumą, ale tylko we własnych, 
dobrze pokrytych tłuszczem skórach, na płetwiastych stopach i w kostiu-
mach pływackich.

Proszę pozwolić mi na przedstawienie najelegantszego z pływaków, 

monsieur  Jean-Pierre  Bouvarda,  z  jego  cienkim,  podkręconym,  nawo-
skowanym wąsem i w długim, trójkolorowym trykocie, jaki noszono w 
Deauville około 1890 roku.

I twardego; ale zawsze grzecznego i niewzruszonego kapitana hono-

rowego Jima Turville-Hamiltona, dżentelmena atletę i oficera Brytyjskich 
Specjalnych Sił Powietrznych, którego pasiaste kąpielówki ozdobione są 
wzorem w parasole.

background image

I "pływaka Zenu", Toshiro Tanakę z wytatuowaną opaską kamikaze i 

amputowanymi uszami, żeby poprawić opływową linię ciała.

I  "pływaka  marksisfowsko-leninowskiego",  z  małej  Albanii,  towa-

rzysza Zuga, mającego przypięty klamrą do brwi mikrofilm z wydaniem 
dzieł wybranych Stalina i przemówień Enwera Hodży. Poprzez tłumacza 
towarzysz Zug ogłosił, że pozostanie na zawsze na wojennej ścieżce z re-
wizjonistyczną  pływaczką  z  ZSRR,  uroczą Anastazją  Dimitrową  i  asem 
pływackim neokapitalistycznych Chin, Ki Bingo.

Następnie  jest  "pływaczka  Jezusa  chodzącego  po  wodzie",  oślepia-

jąco  piękna  czempionka  pięcioboju  SallyAnn  Johnson,  była  modelka  z 
Playboya i podobno dziewica z przyczepionym do dekoltu mikrofilmem 
z Biblią. Sponsorowana przez Kościół Chrześcijańskich Większości, płynie 
na chwałę Pana.

I kto mógłby przeoczyć Leilę Fouad z Fundamentalistycznej Jamharyi 

Islamskiej, pokrytą w zastępstwie chadoru i yaszmaku czarną wazeliną? 
Każde jej wyjście z Atlantyku do namiotu na pokładzie łodzi musi być 
osłonięte siedmioma welonami. Pięć razy dziennie przez megafon z głów-
nego masztu rozlega się wezwanie do modlitwy i Leila przez minutę uno-
si się bez ruchu, z głową w kierunku Mekki.

Do Golfsztromu dopłynęło w sumie dziewięćdziesięciu sześciu pły-

waków, ale my skoncentrujemy uwagę na tych ośmiu: Fouad, Johnson, 
Ki, Dimitrowa, Zug, Tanka, Tuiville-Hamilton i Bouvard. (A może powin-
niśmy także dodać imię Rene Armanda z Genewy; choć z innych powo-
dów).

   

Znowu dokonajmy skoku o dalsze sześć tygodni. Nasi czempioni wy-

sunęli się daleko do przodu. Pięćdziesięciu innych pływaków rozciągnęło 
się wzdłuż wielu mil po wodach Atlantyku.

Do tego czasu ponad czterdziestu odpadło, padając ofiarą zmęcze-

nia,  halucynacji,  anomii,  rozpaczy,  a  w  jednym  przypadku  szaleństwa. 
Zdarzyły się trzy wypadki śmiertelne: utonięcie, atak serca i co dziwniej-
sze, śmierć z przechłodzenia. Jeden z pływaków zniknął w sposób niewy-
tłumaczalny.

background image

Większość zawodników, która przetrwała, utrzymywała się na kur-

sie,  chociaż  nie  wszyscy.  Nowozelandczyk  skręcił  na  południe  ponie-
siony przez południową odnogę Golfsztromu. W końcu Północny Prąd 
Równikowy zabierze go z powrotem na Karaiby, to znaczy, jeżeli przeży-
je. Duńczyk zaś nie wpłynął wystarczająco głęboko w Golfsztrom, którego 
północna odnoga niesie go teraz bezlitośnie w stronę Grenlandii.

   

Wyjątki z wywiadów:
L e i 1 a F o u a d: "Niosę wodę przez pustynię. Nie, nie tak. Niosę 

wodę do pustyni. Do wielkiej pustyni Sahary, gdzie ludzie umierają z pra-
gnienia. Każda przepłynięta mila jest kolejną milą wody dla spieczonych 
gardeł. Jestem Beduinką: każdej nocy rozpinam swój namiot na innej fali, 
ale gwiazdy są te same!"

Ki: "Mao przepłynął Żółtą Rzekę. Tysiąc rąk przesunie górę. Ocean 

podda się tysiącom pociągnięć ramion".

D i m i t r o w a: "Nadzieja, energia, chwała dla przyszłości, uścisk dłoni 

ponad wodą. Gdybym była baleriną, przetańczyłabym po wierzchołkach 
fali. Są rozległe jak stepy. Jestem trojką pędzącą w stronę radości".

J o h n s o n: "Dziękuję Panu za moje muskuły, dziękuję McDonaldowi 

za dobre proteiny. Gdybym nie była dziewicą, czułabym się jak Samson, 
któremu obcięto włosy. Mówię wam, każda kolejna fala to nowy pas na 
fladze wolności. Każde uderzenie mojego serca jest modlitwą".

T u r v i 11 e – H a m i 1 t o n: "Nie chcę podbijać własnego bębenka, 

ale czuję się trochę jak kapitan Scott czy sir Edmund Hillary".

B o u v a r d: "La question natatoire est, au fond, une question pheno-

menologique ou 1'on s'adresse a notre univers fluide contemporain".

T a h a k a: "Cząsteczka: ja. Fala: coś. Razem: byt.
Śmierć lub splendor.
 Z u g: "Śmierć pływającym psom".
 

background image

Podczas ostatniej dekady na Saharze wskutek suszy umarło szacun-

kowo piętnaście do trzydziestu milionów ludzi. Od chwili gdy narodziła 
się idea zawodów do momentu dopłynięcia zawodników do środkowe-
go Golfsztromu zginęło prawdopodobnie kolejnych trzysta tysięcy dusz: 
dziewięć  procent,  można  powiedzieć,  od  całości  śmiertelnego  zadłuże-
nia.

Ale nie te liczby pasjonują obecnie mass media. Hazardowanie się po-

stępami naszych czempionów osiągnęło chorobliwe szczyty. W grę wcho-
dziły ogromne sumy, a pięć procent wszystkich pieniędzy stawianych na 
zawodników przeznaczonych było na Fundusz Sahary.

Można  bez  przesady  powiedzieć,  że  sumy  przechodzące  z  ręki  do 

ręki  dorównywały  obrotom  na  giełdzie  światowej  i  na  międzynarodo-
wym rynku walutowym – ze względu zaś na emocjonalne, narodowe i 
ideologiczne implikacje rywalizacji Sally-Ann, Toshiro czy Anastazji (plus 
interwencje spekulantów), zaczęły one powodować znaczne fluktuacje na 
rynkach walutowych różnych krajów.

Dlatego  na  przykład  powtarzające  się  skurcze  i  gorączka  Rene 

Armanda, sponsorowanego – przez główne banki szwajcarskie, spowodo-
wały lawinowy spadek wartości franka szwajcarskiego. Na nieszczęście 
cały Fundusz na rzecz Sahary trzymany był właśnie we frankach szwaj-
carskich, uważanych przedtem za równie niewzruszone jak północna ścia-
na Eigeru. Połowa zebranych pieniędzy stopniała jak śnieg w słonecznej 
dolinie. Ale nie śmieliśmy wycofywać ich zbyt pośpiesznie.

   

Dzień sześćdziesiąty piąty: nieprzyjemny incydent. Towarzysz Zug 

dogonił Anastazję  Dimitrową  i  zaczął  napastować  ją  w  wodzie.  Zanim 
łódź pomocnicza zdołała interweniować "Dżentelmen Jim", który płynął 
przed nią tylko w niewielkiej odległości, usłyszawszy jej krzyki rycersko 
zawrócił, żeby pośpieszyć Rosjance z pomocą.

Później wyszło na jaw, że ojciec Jima Turvill-Hamiltona zamieszany 

był w powojenną intrygę zorganizowaną przez Brytyjczyków, a mającą na 
celu destabilizację nowego komunistycznego rządu w kraju Zuga. Albion 
przeciwko Albanii.

background image

Natychmiast zaczęły się rozmowy na temat dyskwalifikacji: Jim wy-

stąpił o ukaranie Zuga, Zug – Jima i Anastazji, Anastazja – Zuga. Robiono 
porównanie  z  rzekomym  podstawieniem  nogi  amerykańskiej  biegaczce 
Mary Decker podczas olimpiady w 1984 roku przez eks-południowoafry-
kańską studentkę nauk politycznych, Zolę Budd, które wywołało falę pro-
testów przeciwko apartheidowi wzdłuż i wszerz Ameryki; mogłyby być 
one znacznie poważniejsze, gdyby Mary Decker była czarna.

Mimo że tyle czasu spędziliśmy przygotowując się na różne możli-

we wypadki nie ustaliliśmy zasad, jakie powinny znaleźć zastosowanie w 
przypadku nieprzyzwoicie zachowujących się wobec siebie zawodników 
na terenie eksterytorialnego przecież oceanu.

Zug płynął dalej na czele.
Jim i Anastazja płynęli przez pewien czas ręka w rękę, ku zgorszeniu 

Sally-Ann Johnson.

Monsieur Bouvard określił zdarzenie jako "un crime passionel poli-

tique".

Leila Fouad założyła ogromne czarne gogle.
   

Dzień siedemdziesiąty: kapitan Turville-Hamilton ogłosił swoje za-

ręczyny w wodzie z Anastazją Dimitrową: funt brytyjski spadł z 50 do 
35 centów. Spekulanci zaczęli spekulować na temat możliwości przyszłej 
wartości negatywnej dla funta, gdzie, jeden funt szterling miałby wartość 
(powiedzmy)  minus  pięciu  centów  amerykańskich.  Pozostający  przez 
długi czas u władzy konserwatywny rząd brytyjski ogłosił, że pozostaje 
niewzruszony.  Wreszcie  pojawiło  się  ekonomiczne  narzędzie  pozwala-
jące zlikwidować zadłużenie narodowe. Rząd USA również może chcieć 
je zastosować, ze względu na swój deficyt budżetowy wynoszący trylion 
dolarów.

   

Dzień  siedemdziesiąty  trzeci:  towarzysz  Zug  zaatakował  prze-

ganiającą  go  Leilę  Fouad,  podpływając  blisko  i  zdzierając  z  niej  czarne 
gogle,  w  trakcie  modlitwy.  Nastąpił  błyskawiczny  jednostronny  atak 

background image

nuklearny Fundamentalistycznej Jamharyi Islamskiej na ojczyznę Zuga. 
W jego wyniku towarzysz Zug pozostał jedynym żyjącym Albańczykiem. 
Niewzruszony Zug ogłosił (przez tłumacza), że dopóki choć jeden czło-
nek prawdziwej Albańskiej Partii Komunistycznej pozostaje przy życiu, 
Lenin, Stalin i Enwer Hodża są w bezpiecznych rękach.

   

Dzień  osiemdziesiąty:  prawdopodobnie  z  powodu  efektów  ubocz-

nych  amputacji  uszu  (zmysł  kierunku  uszkodzony  przez  pasożyty?) 
Toshiro Tanaka zaczął pływać w kółko.

T a n ą k a: "Morza, wodna sfera w przestrzeni; nie ma lądu, linia pro-

sta biegnie wskroś, nie w poprzek!" Następnego dnia Tanaka zanurkował 
jak lśniąca foka; i więcej się nie wynurzył.

Jen także poszedł w dół. Na nieszczęście Fundusz na rzecz Sahary 

został przeniesiony w tajemnicy z franków szwajcarskich na jeny.

Jednakże kapłani Zen stwierdzili, że Tanaka wypłynął na powierzch-

ni morza japońskiego. Jen poprawił się lekko, po czym poszedł na dno.

Ponieważ wszystkie główne waluty fluktuowały zgodnie z wynika-

mi  zawodów,  to  co  pozostało  z  Funduszu  (na  dzień  dzisiejszy)  zostało 
pospiesznie przetransferowane na rachunki różnych pomniejszych walut 
przez dziwaczejącego z dnia na dzień głównego księgowego. Pieniądze 
dla Trzeciego Świata powinny być trzymane w bankach Trzeciego Świata, 
wyjaśnił. Stąd jego nagłe zaufanie do wietnamskiego donga, kolumbijskie-
go peso (niestety, w Kolumbii rozpoczęła się wojna domowa), tureckiego 
lira (natychmiastowa hiperinflacja) i malawijskiego banda (przewrót woj-
skowy),

   

Dzień osiemdziesiąty piąty: na głowie Sally-Ann Johnson przysiadła 

na chwilę irlandzka mewa, jak gołąbek z arki.

   

Dzień dziewięćdziesiąty: Ki Bingbo wyszedł na brzeg w Connemara, 

w Zatoce Ballyconneely i złożył samokrytykę.

background image

Towarzysz Zug pojawił się jako drugi, w godzinę później i wkrótce 

w, tajemniczych okolicznościach zniknął w szeregach IRA.

Sally-Ann Johnson dopłynąwszy do brzegu oświadczyła, że ponie-

waż Connemara nie wydaje się być terytorium amerykańskim, ona nie za-
mierza postawić na nim ani jednego palca. Odwróciła się z powrotem do 
morza, by popłynąć do ojczyzny. Nuklearna szpiegowska łódź podwodna 
marynarki USA ujawniła się w końcu, żeby zapędzić ją na brzeg.

Leila  Fouad  także  odmówiła  dotknięcia  tej  ziemi  –  zamieszkałej 

przez niewiernych i przesiąkniętej alkoholem. Monsieur Bouvard stanął 
na plaży w County Elare, wypił szampana, wypalił gauloisa i zacytował 
Kartezjusza. (Płynę, więc jestem).

Kapitan Turville-Hamilton z galanterią przeprowadził swą sowiecką 

narzeczoną na brzeg, omijając skały (możecie zobaczyć zrealizowany póź-
niej film o młodej parze, ulubieńcach świata. W rolach głównych Anastazja 
i amerykański aktor, niezwykle podobny do Turville-Hamiltona, z którym 
wkrótce  uciekła,  by  później  powrócić  stęskniona  za  ojczyzną  do  Rosji. 
(Tytuł: "Rydwany Wody").

Niestety, okazało się że poza ulokowaniem uszczuplonego Funduszu 

w dziwacznych walutach, księgowy sprzeniewierzył duże sumy i zniknął 
bez śladu.

Kiedy, nie bez kłopotów, szczątki funduszu zostały wydobyte z mia-

sta Ho Szi Mina, Bogoty, Ankary i Lilongwe, wszystkie ogromne rachunki 
zapłacone i nagrody rozdane, okazało się, że nic nie zostało.

To  nie  powinno  nas  zniechęcać!  Zasada  była  słuszna.  Powinniśmy 

myśleć nawet bardziej ambitnie. Na większą skalę.

Jeżeli można przepłynąć Atlantyk, to dlaczego nie może być pokona-

ny większy, ale za to cieplejszy Pacyfik?

Żeby  udzielić  tak  potrzebnej  pomocy  narodom  Sahary,  proponuję 

zorganizować  Wielkie  Zawody  Pływackie  na  Pacyfiku!  Susza  w Afryce 
trwa dalej. Sahara rozprzestrzenia się z roku na rok. Mamy wystarcza-
jąco dużo czasu, by zorganizować jeszcze większe międzynarodowe za-
wody. Już widzę oczami wyobraźni trasę z Kalifornii via Północny Prąd 
Równikowy do Filipin (tylko 8700 mil), albo z Punta Parinas w Peru, dro-
gą  wyznaczoną  przez  Południowy  Prąd  Równikowy  do  Nowej  Gwinei 

background image

(oltało 9200 mil). Krótsza droga zabrałaby około 310 dni, co wydaje się 
zupełnie rozsądnym przedziałem czasu – mieści się w jednym roku.

Oczywiście potrzebne będą klatki przeciwko rekinom. Muszą zostać 

specjalnie zaprojektowane, żeby, były odpowiednio duże i zapewniały każ-
demu z pływaków poczucie całkowitej wolności i przestrzeni. Śmieszne~ 
byłoby przepływać ogromny Pacyfik w małej klatce! Już widzę je, dwa 
razy dłuższe i szersze od olimpijskiego basenu pływackiego, i wysokie na 
sto jardów (na wypadek ogromnych fal) wystające przed dziobami łodzi 
pomocniczych. Wykonanie ich jest całkowicie możliwe dzięki technikom 
wypracowanym przy konstruowaniu morskich wież wiertniczych.

W okresie 300 dni zawodnicy prawdopodobnie rozproszą się bardziej 

niż stało się to na Atlantyku. Nawet ci z czołówki mogą się znaleźć jeden 
od drugiego na odległość pół, a nawet całego dnia. Czy to może zmniej-
szyć zainteresowanie światowej widowi? Bardzo w to wątpię.

 

Marzy mi się coś wielkiego. Czy nie można by pewnego dnia opłynąć 

całego świata?

+ + +

 

przekład : Dorota Malinowska

background image

Okna 

– Skąd się wzięły Okna, Danny?
– Wiadomo, z Marsa.
-Wyprawa Venturera znalazła je na Marsie. Ale jak przypuszczasz, 

skąd się tam wzięły?

– Tato, czy mogę dostać Okno na urodziny?
– Jak mi odpowiesz...
– Wiesz, że nikt tego nie wie. – Spróbuj zgadnąć.
– Może robili je Marsjanie.
– Jacy Marsjanie, Danny?
– Może Okna to są Marsjanie!
– To skąd się biorą mali Marsjanie?
– Odłamuje się jedno Okno i ustawia się je w ziemi. Z niego wyrasta 

drugie Okno pod kątem, e-e-e, czterdziestu pięciu stopni. Potem z dru-
giego wyrasta trzecie Okno, co tworzy triadę. Triada Okien jest jak wielki 
pryzmat pusty w środku.

– I co wtedy?
– Nic. Póki się nie oderwie jednego Okna, żeby zacząć od nowa.
–  Zatem,  żeby  Okna  się  rozmnażały,  potrzeba  interwencji  z  ze-

wnątrz.

– Jak z pszczołami zapylającymi kwiaty.
– Niezupełnie. Potrzebna jest istota, która jest ciekawa, zachłanna i 

ma ręce.

– Albo macki. Albo kleszcze. Może pradawni Marsjanie byli...
– Ośmiornicami? Krabami?
– To głupie!
– Okna też nie mają wielkiego sensu, Danny. Chyba że zostały zosta-

wione na Marsie specjalnie po to, żebyśmy je znaleźli.

background image

–  Może  wyrosły  z  marsjańskiej  gleby  same  z  siebie,  jak  olbrzymie 

kryształy?

– Zaledwie kilka lat temu było tylko sześć triad. Teraz na Ziemi są ich 

miliony i nadal je rozmnażamy.

– Ogrodnicy też rozsadzają rośliny, żeby je rozmnażać.
– Ale to nie są rośliny. Nie wiemy, co to jest.
– Jeżeli myślisz, tato, że to są najeźdźcy, to jesteś paranoik. Okna nie 

mogą nic robić bez nas. Nasz nauczyciel mówi, że z tego powodu nie mogą 
być maszynami von Neumanna.

– Co to za maszyny?
– Takie, które mogą się rozmnażać. Od nazwiska Johna von Neumanna, 

geniusza od komputerów. Przypuśćmy, że jakaś obca rasa chce opano-
wać wszechświat. Najprostszym sposobem byłoby rozesłać maszyny von 
Neumanna do najbliższych układów gwiezdnych. Maszyny te z materiału 
asteroid budowałyby swoje kopie. Część zostawałaby na miejscu, więk-
szość ruszałaby do następnych gwiazd. Te, które zostały, badałyby swoje 
układy słoneczne i przesyłałyby informacje do swoich twórców, albo ma-
jąc wzorce DNA swoich twórców budowałyby żłobki i odtwarzały swoich 
twórców. Ale Okna tylko stoją. Czy moglibyśmy i my mieć jedno?

– Nie, bo zrobiłyby się z niego trzy.
   

To jest kwintesencja przynajmniej setki takich rozmów, które Danny 

ze mną przeprowadził, zanim mój opór wreszcie osłabł. Rząd nasz w swo-
jej mądrości postanowił, że każda osoby prywatna może posiadać Okna, 
jeżeli tylko wykupi licencję i ma skończone osiemnaście lat, jakby posiada-
nie Okna było odpowiednikiem prowadzenia samochodu albo kupowa-
nia alkoholu. Co prawda, system licencyjny pozwalał rządowi na kontro-
lowanie ilości Okien w kraju i ich lokalizacji – z wyłączeniem, oczywiście, 
dzikich. Limit wieku, rzekomo dla ochrony wrażliwej młodzieży, był tu 
dodatkową wymówką, która zresztą nie miała najmniejszego sensu, bo 
dzieciaki miały aż nadto okazji, żeby gapić się na Okna. Okna były wszę-
dzie. Jestem przekonany, że rząd kierował się głównie chęcią pozyskania 
dodatkowych pieniędzy. Podobno w osiemnastym wieku rząd brytyjski 

background image

obłożył podatkiem zwykłe szyby okienne. Pamiątką tego są zamurowane 
okna w różnych starych budynkach. Teraz mieliśmy podatek okienny w 
nowej formie. Mnie to nie przeszkadzało. Potrafiłem, się oprzeć nalega-
niom Danny'ego przez lata.

Rzecz  jasna,  początkowo  Okna  były  diablo  drogie:  rzadkie  cuda  z 

Marsa. Po sześciu czy siedmiu latach widziało się Okna na każdym kro-
ku; chętne ludzkie ręce rozmnożyły je i cena ich odpowiednio spadła. Nie 
sądzę, żeby widziało się zbyt wiele Okien w Mongolii Zewnętrznej albo 
na Nowej Gwinei. Ale większość miejsc na Ziemi szczyciła się bogatym 
plonem Okien – prywatnych, publicznych, firmowych i innych.

"Tato, kiedy dorosnę, chcę być pomywaczem Okien!". To Danny, w 

wieku ośmiu lat. W tamtym roku jego matka zginęła w wypadku samo-
chodowym. Danny widział wtedy Okno tylko raz na własne oczy, chociaż 
w telewizji pokazywano je często i Danny wymyślił sobie, że skoro zwy-
kłe okna trzeba myć, to Okna z Marsa też wymagają mycia.

W pewnym sensie miał rację. W pierwszym okresie niektórzy spryt-

ni biznesmeni zbili fortunę wmawiając ludziom, że mycie marsjańskich 
Okien wymaga szczególnych umiejętności i środków chemicznych. Teraz 
właściciele po prostu zlewali je ogrodowym wężem. Okna nie ulegały za-
drapaniom i nie matowiały. Nie były też zbyt kruche, chociaż cegła rzuco-
na z odpowiednią energią mogła rozbić Okno i zniszczyć widok.

   

Widok...
Pamiętam,  jakby  to  było  wczoraj,  że  pierwszy.  prawdziwy  widok 

przez marsjańskie Okno zobaczyliśmy z Dannym, kiedy on miał osiem 
lat.

Owo Okno, które wówczas kosztowało jeszcze tyle co Rolls Royce, 

było wystawione w domu towarowym Harrodsa i musieliśmy stać w ko-
lejce, żeby do niego podejść.

Wyglądało jak szklana tafla rozmiarów drzwi w mieszkaniu, z po-

grubioną podstawą na dole, wyrastającą ze skrzynki z ziemią. Z jednego 
boku wyrastało z niego drugie, jeszcze ślepe i nie w pełni uformowane 
Okno,  czerpiąc  materiał  z  gleby  zapewne  drogą  osmozy,  a  może  także 

background image

z powietrza przesyconego aromatami świeżo palonej kawy, pasztetów z 
dziczyzny i serów.

Widok w Oknie nie przedstawiał rozciągającego się za nim działu de-

likatesów, lecz krajobraz księżycowy: kratery i głazy, czarne jak noc cienie 
i oślepiająco białe równiny pod rozgwieżdżonym niebem. Widok był nie-
zwykle realny. Zdawało się, że można wejść w ten księżycowy krajobraz 
– tyle że nikt nie potrafił przejść przez Okno.

Ten księżyc z decydowanie nie był naszym księżycem, bo na niebie 

wisiały dwa słońca. Jedno małe, oślepiająco błękitne, drugie wielkie, czer-
wone.

Z jego małą łapką w mojej dłoni krok po kroku przeciskaliśmy się z 

Dannym przez tłum, obchodząc wokół Okno. Z drugiej strony widok był 
inny. Pokazywał on łąkę zielonych mchów, otoczonych kępami drzewia-
stych  paproci,  których  liśćmi  kołysał  wiatr.  Cytrynowe  oświetlenie,  ba-
ranki chmur na niebie. Przelatują tłuste, włochate owady, przypominające 
ogromne pszczoły.

Okno na obcy świat z obcym życiem.
   

W miarę jak Okna mnożyły się w ciągu następnych lat, przekonali-

śmy się o zakresie – i ograniczeniach – dostępnych nam widoków.

Wiele Okien pokazywało planety i księżyce pozbawione życia. Inne 

pokazywały światy z roślinnością i istotami żywymi. Żadna z tych istot 
żywych  nie  zdradzała  objawów  wysokiej  inteligencji.  Nigdy  nie  wypa-
trzyliśmy oznak cywilizacji, nawet w postaci ruin.

Czy niektóre Okna pokazywały obce cywilizacje? Czy takie Okna zo-

stały  natychmiast  przejęte  przez  władze?  Mało  prawdopodobne.  Nowe 
widoki pojawiały się nieustannie w nowo wyrosłych Oknach i tajemnicy 
nie udałoby się utrzymać.

Pewna część Okien ukazywała obrazy Ziemi i ludzi. Bezludne kra-

jobrazy  można  było  przypisać  jakimś  okolicom  w  Chinach,  Kanadzie, 
Argentynie lub Australii. Sceny z ludźmi można było umiejscowić dokład-
nie: winnica we Włoszech, stacja kolejowa w Japonii.

background image

Może  po  prostu  jeszcze  nie  natrafiliśmy  na  widok  obcej  cywiliza-

cji.  Może  pierwszy  taki  widok  znajdziemy  po  pięćdziesięciu  milionach 
Okien, albo po stu milionach. Czy to miała być zachęta? Przynęta mająca 
nas skłonić do tworzenia coraz to nowych Okien?

Ludzie wciąż rozdzielali triady i osadzali każdą część osobno, żeby 

je rozmnożyć.

   

– Zgoda, Danny, kupimy Okno.
Do tego czasu była na Marsie i wróciła druga ekspedycja. Venturer 

Dwa nie znalazł nowych gniazd Okien ani nic innego, co wywołałoby po-
ruszenie na Ziemi, To prawda, że nie przeczesano drobiazgowo całego 
Marsa, ale może na naszej bratniej planecie nie było już nic do odkrycia 
poza skałami, piargami i pustkowiem.

Może kiedyś powstanie stała baza ludzi na Marsie, a może nie.
– Gdzie je ustawimy, tato?
– Przy tarasie. Wyrzucimy róże. Ale ograniczymy się do jednej triady, 

zgoda? Nie będziemy ich rozsadzać.

– Wtedy nie można obejrzeć widoku z drugiej strony. – Można, tylko 

trzeba skorzystać z drabiny.

Badania naukowe nad Oknami nie przyniosły, mówiąc oględnie, re-

welacji. Nie wiedzieliśmy nic o ich wewnętrznej strukturze, kiedy były 
całe i demonstrowały widok.

Z drugiej strony można je było tłuc i topić – co niszczyło tę strukturę – 

żeby analizować ich skład chemiczny. Składały się głównie z krzemu plus 
inne pospolite pierwiastki. Widocznie potrafiły przekształcać materiał z 
otoczenia w potrzebne im składniki we właściwych proporcjach. Co czy-
niło je zaiste niezwykłymi przedmiotami, tak niezwykłymi, że nauka nie 
wiedziała, co z nimi począć.

   

background image

Dopóki żyła Ruth, pracowałem jako projektant wyposażenia domo-

wego. (Ruth została zabita przez ciężarówkę z przyczepą, która zarzuciła 
na chodnik).

Zacząłem  od  kuchni,  potem  zacząłem  robić  łazienki.  To  ja  zapro-

jektowałem Wielorybią Wannę w kształcie kaszalota (tylko mniejszą!). A 
także wannę-krokodyla i wannę-hipopotama. Że nie wspomnę o kabinie 
natryskowej Grota Nimfy. Po śmierci Ruth musiałem się zająć Dannym i 
pracowałem na zlecenia w domu. Wymyśliłem totemowe kurtki z głowa-
mi zwierząt albo ludzi jak Hitler czy Yoko Ono. Projektowałem sedesy w 
kształcie zwierząt z otwartymi paszczami. Siadało się na skraju paszczy 
a na zakończenie opuszczało jęzor. Projektowałem umywalki z hologra-
ficznymi nagimi damami pluskającymi się w zbiorniku. Wszystko to zy-
skiwało popularność wśród ludzi mających za dużo pieniędzy: Dlaczego 
nikt nie pomyślał o tym wcześniej? Bo nikt nie wiedział, że jest zapotrze-
bowanie na takie rzeczy, póki ja ich nie wymyśliłem. Można było zawsze 
na mnie liczyć, że wyskoczę z jakąś nową ekstrawagancją.

Może kiedyś ktoś napisze książka o moich udziwnionych projektach. 

Gdybym  pisał  do  niej  wstęp,  zasugerowałbym,  że  byłem  zwiastunem 
czegoś, co miało dopiero nadejść, a mianowicie wykorzystania inżynierii 
genetycznej do tworzenia z mięsa i futra zwierząt przedmiotów na użytek 
człowieka: łóżek, które masują i ogrzewają, krzeseł dostosowujących się 
do kształtu siedzącego, sedesów żywiących się odchodami.

Niewykluczone, że mój brak entuzjazmu dla Okien wynikał z podej-

rzenia, że nas też ktoś wykorzystuje. Plus to, że one same siebie projekto-
wały.

   

Nasze Okno z jednej strony pokazywało w dzień ożywioną ulicę tar-

gową, niewątpliwie arabską, w nocy zaś tę samą ulice prawie zupełnie 
opustoszałą.  Widok  z  drugiej  strony  przedstawiał  niezmienną  złocistą 
pustynie. Słońce tak wolno wędrowało przez niebo, że dzień mógł tam 
trwać rok.

Urządziliśmy oblewanie Okna.

background image

Wśród innych gości Danny zaprosił swoją pierwszą w życiu sympa-

tię imieniem Thea (skrót od Dorothea), pulchną, rudą szesnastolatkę. Ja 
zaprosiłem  swoją  aktualną  dystyngowaną  przyjaciółkę,  Denise.  Denise 
była  trzydziestoletnią  popielatowłosą  rozwódką  z  nieco  zadartym  no-
sem,  zgrabną  figurą  i  ironicznym,  zaczepnym  spojrzeniem.  Byliśmy  w 
łóżku trzy razy w ciągu tyluż miesięcy. Dwa razy była słodka, raz okrop-
na. Denise nadawała na kilku częstotliwościach zrozumienia i przyjaźni, 
a jednocześnie na pewnej fali, która nie budziła we mnie najmniejszego 
zaufania; było to coś skrycie niszczącego osobowość, jakieś egoistyczne 
okrucieństwo.  Obawiałem  się,  że  przy  bardziej  długotrwałym  związku 
może  to  zagłuszyć  przyjemniejsze  częstotliwości.  Teraz  jednak  była  to 
szczypta  niebezpieczeństwa  dodająca  naszemu  związkowi  pieprzyku. 
Denise  zmuszała  mnie  do  ciągłego  napięcia.  (Gdybym  się  z  nią  ożenił, 
mogłaby mnie zamęczyć na śmierć.)

Gwoździem naszego przyjęcia wcale nie było nasze nowe Okno. W 

ostatnich dziesięciu latach ludzie naoglądali się dość Okien. Ośrodkiem 
zainteresowania  była  Donna  Jean  Scott,  geolog  z  drugiej  ekspedycji  na 
Marsa.

D J była drobną czarnoskórą kobietą z Nowego Orleanu, która bły-

skawicznie bogaciła się na honorariach z telewizji, prawach do książki, 
konsultacjach  i  reklamie.  Załoga  Venturera  Dwa  składała  się  z  siedmiu 
mężczyzn i czterech kobiet. D-J zyskała wielką popularność, kiedy zdra-
dziła, skąd się wzięła ta proporcja – zaproponował ją psycholog-astrolog z 
Kalifornii, stojący na czele Ośrodka Numerologii Emocjonalnej.

Ściągnąłem ją na przyjęcie przez Sama Jakobsa, szefa londyńskiego 

oddziału międzynarodowej korporacji, dla którego zaprojektowałem uni-
kalną zwierzęcą łazienkę. D J reklamowała ostatnio nowy ośrodek tury-
styczny na Antarktydzie, który firma Sama uruchomiła w ramach działal-
ności ubocznej. Antarktyda i Mars były pod pewnymi względami bardzo 
do  siebie  podobne.  Oba  miejsca  były  pustynne  i  piekielnie  zimne.  Nie 
muszę mówić, że czarna skóra znakomicie kontrastowała z bielą lodów, 
a śnieżne połacie filmowane przez czerwony filtr bardzo przypominały 
marsjańskie wydmy.

Moje motywy, żeby ściągnąć na przyjęcie Donnę Jean Scott były wie-

lorakie. Po pierwsze, żeby zrobić przyjemność Danny'emu i podbudować 

background image

go w oczach przyjaciółki. Po drugie, żeby pohamować jej młodzieńczą zu-
chwałość – ktoś ze statusem (czy raczej sławą) D J powinien powściągnąć 
najbardziej  rozwydrzoną  pannicę.  Po  trzecie,  żeby  dać  do  zrozumienia 
Denise, że potrafię zainteresować damę z wielkiego świata. A także dla-
tego, że stawszy się na koniec posiadaczem Okna, szukałem gwarancji, 
potwierdzenia.

Wieczór był słoneczny. Na ruszcie skwierczały kebabcze i bratwur-

sty. Lutnista w średniowiecznym stroju ładny pomysł – śpiewał ballady. 
Dwóch wynajętych kelnerów krążyło z tacami zimnego Hocka i cieplej-
szego burgunda. D J uprzejmie podziwiała ruchliwy arabski rynek i obco-
planetarną pustynię.

– Czy to Mars? – spytała Thea wskazując obraz pustyni.
– Nie, kochanie, to nie ten kolor.
– Może to jakaś okolica Marsa, której pani nie odwiedziła? – powie-

działa Denise. – Leżała za następną wydmą, ale nasypało się pani piasku 
do butów i wróciła pani na statek.

– Jeździliśmy pojazdami pustynnymi – pouczyła ją D J. – A gdyby 

komuś nasypało się piasku do butów, byłby nieboszczykiem.

– Szkoda, że nie ma tam piramid i wielbłądów – ciągnęła Denise. – To 

musi być strasznie nudne miejsce, ten Mars. Poza Oknami.

Przypomnienie, że Okna zostały odkryte przez pierwszą wyprawę?
– Nuda, kochanie, to stan duszy. A w miejscu takim, jak Mars, nuda 

zabija.

– Naprawdę jest aż tak źle? – spytała niewinnym głosem Denise.
– Chodzi mi o to, że jeżeli człowiek nie ma się na baczności przez cały 

czas...

– Donna Jean – wtrąciłem się – byłaś, zdaje się, na miejscu odkrycia 

pierwszych Okien?

– Tak, zajrzeliśmy tam. Nadal stało tam sześć triad, takich samych 

jak wtedy. Pamiętacie, że pierwsza wyprawa przywiozła dwie nie tknięte 
triady na Ziemię. Ale przedtem rozebrali jedną, która wypuściła dwie ko-
pie. Patrzcie, to wasze Okno też już pączkuje.

I rzeczywiście.

background image

– Czy Okna mogą kiedyś zająć całą Ziemi? – spytała Thea. D J roze-

śmiała się.

– Nie, bo to zależy od konsumentów. Musi istnieć jakaś granica na-

sycenia rynku, podobnie jak dla każdego innego produktu. Należy rozpa-
trywać modę na Okna jako zjawisko ekologiczne. Po jakimś czasie nisza 
wypełnia się, tak samo jak w przyrodzie, i zapotrzebowanie spada.

– Czy nie myśli pani, że to Obcy nas mogą obserwować przez Okna? 

Że do tego właśnie służą? – odezwał się Danny.

– Wątpię. W jaki sposób ten obraz miałby do nich dotrzeć? – Za po-

mocą szybszych od światła cząstek, których nie potrafimy wykryć.

– I na których istnienie nie ma żadnego dowodu. – D J potrząsnęła 

głową i wzniosła szklanka z burgundem. Za wasze nowe Okno i jego po-
tomstwo. Żeby pokazały coś naprawdę fascynującego.

– Nie sądzicie, że Okna są jak automaty do gry? – zauważyła Denise. 

– Gramy i gramy w nadziei, że kiedyś trafimy na wielką wygraną.

Przyszedł mi do głowy obraz toalet wzorowanych na automatach do 

gry, w których spuszczałoby się wodę za naciśnięciem dźwigni. Co stary 
Freud mówił na temat pieniędzy? Że pieniądze są jak fekalia? Że groma-
dzenie  pieniędzy  to  powrót  do  dziecięcego  syndromu  zatrzymywania 
stolca.

Gdybym  zaprojektował  toalety  wzorowane  na  automatach  do  gry, 

mogłyby trafić do głębokiej podświadomości bogatych nabywców...

Czy też wzbudziłyby w moich klientach niewytłumaczalny lęk przed 

bankructwem, powodując zatwardzenie?

Wymagało to przemyślenia.
   

Okno numer dwa wyrosło w ciągu tygodnia. Kiedy tylko osiągnęło 

pełne rozmiary, ukazały się obrazy. Jeden przedstawiał lodowiec, który 
mógł  się  znajdować  na  Ziemi  albo  na  jakiejś  planecie  w  drugim  końcu 
galaktyki.  Trudno  było  osądzić;  słońce  i  księżyc  wyglądały  bardzo  po-
dobnie  do  naszych.  Drugie  przedstawiało  sawannę,  zdecydowanie  już 
nie na Ziemi. Pasły się na niej szczudłowate stwory przypominające szare 

background image

flamingi z głowami gazeli. Co jakiś czas stwory rzucały się do ucieczki, 
może spłoszone przez jakiegoś skradającego się drapieżnika, a może po 
prostu, żeby nie wyjść z wprawy

Danny spędzał długie godziny przyglądając się tym widokom, jakby 

się czuł właścicielem tej sawanny i tego lodowca.

– Dwie wiśnie – powiedziała Denise, kiedy przyszła następnym ra-

zem.

Nie rozumiem.
– Dwie wiśnie z automatu do gry na owoce. Najniższa wygrana. – 

Objęła mnie w pasie i przytuliła się czule. Może po prostu, żeby nie wyjść 
z wprawy.

   

W owym czasie jakaś część mnie uznała, że większość mojej twórczej 

energii została zmarnowana lub wykorzystana dla celów groteskowych. 
W tym samym czasie inna część mnie nadal produkowała nowe pomy-
sły w rodzaju toalet w kształcie automatów do gry. Okna dawały jakby 
perwersyjne odbicie mojej działalności. Tworzyły coraz to nowe obrazy 
odległych miejsc... które nie warte były odwiedzin. Nawet, gdyby istniała 
taka możliwość.

Jedyne naprawdę pociągające widoki przedstawiały Ziemię.
Czyżby to był prawdziwy cel Okien? Zniechęcić nasz Dostarczyć nam 

mnóstwa  pustych  obcoplanetarnych  krajobrazów,  plus  garść  ziemskich 
widoków, gdzie nareszcie działo się coś interesującego?

Czyżby Okna były dobrotliwym, choć zagadkowym dziedzictwem 

jakiejś wyższej obcej cywilizacji, która znajdowała się w przededniu zała-
mania, a może emigracji do sąsiedniej galaktyki lub osiągnięcia nirwany? 
Czyżby miały nas ostrzec przed marnowaniem czasu na daremne poszu-
kiwania?

Zawsze uważałem się za pioniera mody. Czyżby mój obecny nastrój 

miał zarazić całą ludzkość, w miarę jak Okna będą się. rozmnażać ukazu-
jąc nowe pustynne miejsca?

background image

Ale  rozważmy  też  możliwość  złośliwego  spisku.  Czy  Okna  mogły 

zostać umieszczone na Marsie po to, żeby nam odebrać ducha? Że w rze-
czywistości wszechświat jest pełen bajecznych światów i cudów, marzeń 
i przygód, miast i pałaców? A my, po obejrzeniu miliona Okien, nigdy 
byśmy w to nie uwierzyli.

Możliwe też, że się zwyczajnie starzałem. Danny chyba wolał puste 

obce krajobrazy od arabskiego bazaru. Były dla niego bardziej pociąga-
jące. To samo z Theą. Może odpowiadało to poczuciu dojmującej pustki 
wieku dojrzewania, temu hormonalno-elegijnemu smutkowi, który skła-
nia do pisania marnej poezji.

Z naszego drugiego Okna zaczęło wyrastać trzecie, mające dopełnić 

triady.

   

Ostatnie Okno włączyło obraz pewnego popołudnia, kiedy byłem w 

domu sam. Wyszedłem do ogródka, żeby zobaczyć, co się tam dzieje.

Ujrzałem smaganą wichrami i oświetloną zimnym blaskiem tundrę. 

Światło rozsiewał kwartet małych księżyców. Na niebie dominowała jed-
na  wielka  konstelacja.  Natychmiast  pomyślałem  o  niej  jako  o  "Małpie". 
Małpa iskała się z pcheł, czyli mniejszych gwiazd. Może nasze Słońce było 
jedną z tych pcheł, ale raczej nie.

To urocze i niesamowite: w słoneczne popołudnie stać i oglądać noc 

na obcej planecie. Tak, urocze. Oto było okno w mój własny mrok.

A jakże olśniewający byłby to widok, gdyby nad tą tundrą wzeszło 

słońce  po  zachodzie  naszego  Słońca  i  nie  musielibyśmy  wtedy  zapalać 
wieczorem lampy na tarasie. Oszczędność elektryczności dzięki nieznanej 
gwieździe.

Kiedy w godzinę później wrócił Danny z nieodłączną teraz Theą, za-

chwycili się tundrą w świetle księżyców i wyszczerzoną małpą na krzy-
wych nogach drapiącą się pod pachami, która zajmowała środek nieba.

– A co jest od wewnątrz? – spytał Danny.
– Właśnie, co pokazuje druga strona? – zawtórowała mu Thea.
Wzruszyłem ramionami. – Nie zajrzałeś, tato?

background image

– Pomyślałem, żeby zostawić to wam – skłamałem.
Danny przyniósł z szopy dwa wysokie stopnie.
– Przynieś też drabinę – przynaglała go Thea. – Chcę wejść do środka. 

Możemy tam wejść oboje.

Drabina plus dwa ciała wciśnięte między trzy płaszczyzny wielkości 

drzwi?

– Będzie wam tam ciasno – powiedziałem.
– Wcale nie będzie ciasno. Będzie zabawnie – nalegała Thea.
– Jak sobie chcecie.
I Danny poszedł po naszą lekką aluminiową drabin.
Czy  będą  się  tam  ściskać  i  całować,  w  przestrzeni  między  trzema 

światami?

Przez chwilę wyobraziłem sobie (i natychmiast odrzuciłem) projekt 

wykorzystania  triady  Okien  jako  kabiny  natryskowej.  Bo  któż  chciałby 
wchodzić do kabiny po drabinie?

Ale to doprowadziło mnie do myśli, że nikt nie próbował wprowa-

dzić Okien do wnętrza domów. Oczywiście trudno wprawić na miejsce 
zwykłej szyby Okno, które wypuszcza dwa następne. Ale może jest jakieś 
zastosowanie dla Okien we wnętrzu?

Miejmy  nadzieję,  że  nie  takie,  jak  wykorzystywanie  dolnej  części 

nóg słoni jako stojaków na parasole. Elementy stroju i dekoracji wnętrz 
z martwych zwierząt, zebr, krokodyli, tygrysów, zdecydowanie wyszły z 
mody. Zostały potępione. Jednak odwieczne pragnienie myśliwego, żeby 
udekorować swoją jaskinię trofeami polowań, musiało znaleźć ujście. Stąd 
mój sukces z wannami i toaletami w kształcie zwierząt.

W tym momencie usłyszałem znajomy tryumfalny ryk samochodu 

Denise. Dojeżdżając na miejsce, Denise zawsze dawała gaz do dechy, za-
nim się zatrzymała. Zupełnie jakby samochód był zakatarzonym dziec-
kiem, a ona z przesadnym staraniem wycierała mu nos.

Wpuściłem  ją  i  bez  pytania  nalałem  jej  Campari  z  wodą  sodową, 

a sobie whisky. Kątem oka, przez otwarte drzwi na taras, zauważyłem 
Danny'ego, który balansował na stopniach. Ze środka triady wystawał ko-
niec drabinki, ruda głowa właśnie znikała z pola widzenia.

background image

Dlaczego ludzie piją Campari? Dla mnie to miało smak płynu do płu-

kania ust. Według mnie Campari z wodą sodową powinno się stosować 
wyłącznie w gabinetach dentystycznych jako środek dezynfekcyjno-uspo-
kajający.

Denise i ja trąciliśmy się szklankami.
– Na zdrowie.
– Salute.
Wyraźnie wpadałem w coraz głębszą depresję, tak jak Danny zagłę-

biał się teraz w ciasny graniastosłup dalekich światów. Wszystko wyda-
wało mi się nieudane i bezwartościowe.

Może  najbardziej  przygnębiająca  w  tym  wszystkim  była  niemożli-

wość przekroczenia granicy światów, nawet jeżeli nie były one warte od-
wiedzin. W ten sposób drażniły podwójnie. Nagle poczułem nienawiść do 
Okien, choć prawdopodobnie była to tylko nienawiść do samego siebie.

Krzyk rozciął popołudnie niczym nóż rozcinający ciało.
   

Wybiegłem z domu, Denise za mną. To nie był krzyk, jaki wydaje 

ktoś, komu nadepnięto na palce.

– Danny! – zawołałem.
– Thea! – krzyknęła Denise. Widocznie zauważyła, że ruda czupryna 

też znikła. Tylko dlaczego wołała Theę? Czy dlatego, że ja tego zaniedba-
łem? Zapewne!

Danny pośpiesznie wychodził ze środka triady na schodki, omal ich 

nie przewracając.

– Tato, na pomoc, tato! – krzyczał.
Podbiegłem i podtrzymałem go.
– Co z Theą?
– Nie ma jej, tato. Nie ma. Błysnęło światło, zrobił się przeciąg i... ona 

przeszła przez Okno! Jest po drugiej stronie!

– Zejdź ze schodków! Puść mnie tam!

background image

Danny pośpiesznie zszedł, a ja stanąłem na górnym schodku, prze-

chyliłem się przez krawędź i zajrzałem do środka.

Złota pustynia. Thea stała rozglądając się w przerażeniu. Oddychała, 

nie padła otruta i nie straciła przytomności. Machała bez przekonania ręką 
raz w jedną stronę, raz w drugą. Nie widziała mnie, może nie widziała też 
Okna. Paliło słońce.

Sawanna. Tam też stała Thea, po kolana w trawie. Kilka tych flamin-

go-gazeli podskakiwało w tle. Thea stała jak skamieniała, blada, wpatrzo-
na w jeden punkt.

Trzecie Okno.,.
Jeszcze raz Thea. Tym razem w mieście. Nie było to miasto na Ziemi. 

Kolumny z różnokolorowych płyt przebite czarnymi wieżycami pięły się 
ku staremu, pochmurnemu niebu. Płyty przyczepione do wież, jak kwiaty 
łubinu. Thea stała na poboczu szerokiej brunatnej ulicy, po której porusza-
ły się pojazdy jak mętne banie na miękkich kołach. Thea krzyczała, zbliżały 
się do niej... istoty. Były to pionowe szare walce, z oczami i jakimiś innymi 
organami na szczycie, z małymi kaczymi łapami i cienkimi, wiciowatymi 
rękami. Chodzące robaki obwieszone jakimiś torebkami, pudełkami i gro-
nami srebrzystych kulek.

To była główna wygrana Obcych.
Nagrodę stanowiło natychmiastowe przeniesienie do tego miasta.
A przy okazji na pustynię. I na sawannę. Przerażającą główna wy-

grana.

W jaki sposób Thea mogła być jednocześnie w tym mieście i zarazem 

w dwóch innych miejscach? Naparłem na Okna. Żeby lepiej widzieć, czy 
żeby ratować Theę? Sam nie wiem.

Okna rozdzieliły się z trzaskiem. Triada stała się opartymi o siebie 

trzema oddzielnymi Oknami.

Czym prędzej zszedłem na dół, odstawiłem schodki i ustawiłem Okna 

w jednym rzędzie, żeby wszyscy mogli zobaczyć Theę w trzech osobach. 
Oraz miasto z jego mieszkańcami.

– Dlaczego to zrobiłeś? – wyjąkała Denise.
– Obcy – powiedziałem.

background image

Danny rzucił się na Okno z sawanną, jakby mógł pójść w ślady Thei. 

Nie mógł.

–  Jakim  cudem  ona  jest  w  trzech  miejscach?  –  spytała  osłupiała 

Denise.

Na pustyni Thea zaczęła wspinać się na wydmę.
Na  sawannie  udeptywała  trawę,  jakby  chciała  sobie,  przygotować 

gniazdo, bezpieczne miejsce.

W mieście Obcy tworzyli dyskretny i zaciekawiony krąg wokół Thei. 

Wywijali i potrząsali w jej stronę swoimi wiciowatymi kończynami.

– Okna się mnożą – powiedziała Denise – i ją też rozmnożyły... Czy 

któraś z nich jest prawdziwa? Czy inne są tylko jej odbiciami? Wygląda 
jak żywa we wszystkich trzech.

– To prawda – zgodziłem się. – Tylko dokąd ona pójdzie na pustyni? 

Albo na sawannie? Na sawannie może znaleźć jedzenie i wodę... ale na 
pustyni? Mój Boże.

W mieście Thea przestała krzyczeć i tylko trzęsła się ze strachu, wpa-

trując się w Obcych.

–  Rozbiłeś  triadę!  –  powiedział  oskarżycielskim  tonem  Danny.  – 

Rozerwałeś ją. Teraz Thea jest uwięziona po drugiej stronie. Ona nie może 
wrócić!

– Nic nie rozbijałem. Musieliśmy to zobaczyć. Skąd ci przyszło do 

głowy, że ona mogłaby wrócić?

– To ja mógłbym pójść za nią, być z nią!
– Na pustyni, żeby tam umrzeć?
– Więc o to chodziło – powiedziała cicho Denise. – Nie chciałeś stracić 

syna. Ty draniu.

– Ja... wcale nie dlatego. Jak sobie wyobrażasz pójście za nią, Danny?
– Teraz to już niemożliwe – wtrąciła Denise. – Uniemożliwiłeś to.
Obcy rozsunęli się. Podjechał jeden z baniastych pojazdów. Wijące 

się kończyny zapędziły Theę do środka. Danny zrobił głęboki wdech, za-
mknął oczy i rzucił się na Okno z miastem. Jakby zamykając oczy mógł 
przedostać się na drugą stronę.

background image

Uderzył całym ciężarem ciała w Okno, które śię przewróciło. Uderzyło 

o stalowy brzeg ogrodowego rusztu. Danny rozciągnął się jak długi.

Okno pękło. Obraz znikł. Na pustyni i na sawannie też. Thea odwró-

ciła się gwałtownie, jakby usłyszała nagły huk albo poczuła, że coś się zry-
wa. Przez chwilę rozglądała się zaskoczona. Potem na sawannie wróciła 
do udeptywania trawy, a na pustyni podjęła marsz ku grzbietowi złotej 
wydmy.

Miasto znikło, pęknięta szyba była pusta.
–  Ty  durniu  skończony  –  powiedziałem  do  Danny'ego,  pomagając 

mu wstać.

– Durniu? Durniu? – wyrwał się z moich rąk. – Przez ciebie stracili-

śmy miasto.

– Chyba chcesz powiedzieć, że straciliśmy ją.
– Tak, tak. To okropne... że stłukłeś Okno. Gdybym ich nie rozdzielił, 

nie mógłbyś tego zrobić.

Widząc wyraz twarzy Danny'ego, poczułem to samo lodowate puste 

ssanie, jakiego doświadczyłem, kiedy zginęła Ruth. Uczucie, jakbym był 
opróżniany. Przestraszyłem się, że jednak straciłem syna.

Straciliśmy też przez głupotę miasto Obcych, najważniejsze z miliona 

Okien. Tylko nas troje je widziało – nas czworo, jeżeli liczyć Theę. Ale jak 
ją liczyć? Nie było już jej na Ziemi.

A przecież jednak mogłem ją liczyć.
Thea Pierwsza, tam, na pustyni, znikająca za grzbietem wydmy w 

poszukiwaniu wody i życia.

Thea  Druga,  na  sawannie,  też  wyruszająca  w  drogę.  Teraz  zrozu-

miałem, dlaczego udeptywała trawę. Żeby zaznaczyć miejsce, w którym 
przybyła, żeby móc je potem odnaleźć. Ile czasu potrzeba, Żeby trawa się 
podniosła?

Czy każda Thea sądziła, że jest jedyna? Pewnie tak. Cóż to za zwa-

riowany system transportowy, który produkuje dwie skazane na pewną 
śmierć kopie podróżnika?

background image

Nigdy dotąd Okna nie przekazywały nic poza obrazami. Czy nigdy 

już nic innego nie przekażą? Ten jedyny raz Okno przekazało człowieka, 
a myje zniszczyliśmy.

– Danny! Jak zostało uruchomione Okno? Co wy tam robiliście?
Patrzył na mnie z wyrzutem.
– Całowaliście się? Czy robiliście coś więcej? – nalegałem. – Czy...
– Jesteś brutalny – przerwała mu Denise.
– Ona tam umrze – powiedział Danny.
– Może będą ją dobrze traktować w tym mieście– spróbowałem go 

uspokoić. – Może nawet potrafią ją odesłać.

– Przez stłuczone Okno? – spytała Denise.
– A co z tymi innymi Theami? – dopytywał się mój syn.
– Może to są tylko fantomy? Jak ktoś może się rozdzielić na trzy oso-

by?

– O ile wiem, Bogu się to raz udało – powiedziała Denise.
Uśmiechnąłem się.
– Będziemy musieli zameldować o tym, co się stało.
– Przecież nikt nam nie uwierzy – zaoponowała Denise.
– Musimy, ponieważ biedna Thea znikła. Zaginęła. Także dlatego, że 

zobaczyliśmy  pozaziemską  cywilizację,  do  której  Okna  mogą  nas  prze-
nieść!

– Jaki mamy na to dowód?
– Jeżeli wszyscy przysięgniemy...
Denise kiwnęła głową w stronę dwóch pozostałych Okien.
– Jedyny dowód właśnie odchodzi.
– Na pewno wróci, jeżeli nie znajdzie...
– Ja bym nie wracał – powiedział Danny. – Szedłbym przed siebie.
Jęknąłem. Dlaczego nie wpadło mi do głowy, żeby skoczyć po apa-

rat? Teraz już za późno. Thea znikła za grzbietem wydmy. Na sawannie, 
w oddali, na pół zasłonięta przez trawy, mogła ujść za każdy rodzaj stwo-
rzenia.

background image

Danny rozpłakał się. Potem zaciął kląć. Denise dała pokaz pociesza-

nia. Mnie nie pozwolił się nawet dotknąć.

– Posłuchaj ! – dorwałem się wreszcie do głosu. – Ona znikła, do ja-

snej cholery! Nie możemy udawać, że Thea wyszła z domu i ktoś ją na 
przykład porwał. Musimy powiedzieć prawdę jej rodzicom. Musimy wy-
tłumaczyć sprawa policji. Musimy być uczciwi!

   

Wszystko to było prawdą, o czym Danny i Denise mieli się stopniowo 

przekonać.

Tak więc złożyliśmy zeznania, choć nie przyznaliśmy się do żadnego 

przestępstwa. Przyjechali rodzice. Przyjechała policja. Przyjechali rządowi 
eksperci, żeby zabrać do zbadania stłuczone Okno wraz z dwoma pozo-
stałymi. Przyjechali dziennikarze z kamerzystami. I odjechali.

W ślad za nimi w dwa dni później przyjechała Donna Jean Scott i sko-

łowany tym wszystkim przez chwilę myślałem, że przyleciała z Marsa.

– Kochanie – powiedziała do mnie w pustym ogródku – tak ci współ-

czuje. Musiałam przyjechać, bo w pewnym sensie to ja inaugurowałam 
twoje Okno. Czy opowiesz mi szczegółowo, jak się to wszystko stało?

Zrozumiałem, że nie jest to wizyta prywatna. Mimo to opowiedzia-

łem jej wszystko do najdrobniejszych szczegółów. Włącznie z tym, że nie 
krzyknąłem imienia Thei. Liczyłem na to, że kobieta z Marsa może zro-
zumieć moje poczucie osamotnienia. Bez wątpienia straciłem Denise, co 
raczej nie było katastrofą. Gorzej, że straciłem też Danny'ego, choć nadal 
mieszkaliśmy pod wspólnym dachem.

– Można by pomyśleć – powiedziała D J – że podwyższony stan świa-

domości... co tu kryć, erotycznej, może uruchomić Okno.

–  Danny  wyskoczył  stamtąd  natychmiast  –  przerwałem  jej  –  i  był 

kompletnie ubrany.

– Nie szkodzi. To nie wyklucza podniecenia. Rzecz w tym, czy to mia-

sto Obcych było już widoczne, kiedy oni weszli do środka. Nie wiesz?

– Na zewnątrz widzieliśmy tundrę.

background image

– Czy jesteś pewien, że miasto robaków było już widoczne wcześniej? 

To bardzo ważne. Bo jeżeli nie, to może podniecenie dzieciaków wywoła-
ło też obraz, nie tylko przeniosło Theę?

– Danny nie był ze mną zbyt rozmowny, jak ci już mówiłem, a eksper-

ci zadali już wystarczająco dużo pytań.

– Wiem. Ale nikt nie wysunął takiego przypuszczenia. Bo wszystko 

zdarzyło się w mgnieniu oka. Jeżeli pozwolisz, chciałabym porozmawiać 
z Dannym:

– Proszę bardzo. On cię poważa. Siedzi teraz na górze i zamartwia 

się.

   

Ddwadzieścia minut później D J wróciła z pokoju Danny'ego.
Z drabiny widać było sawannę – oświadczyła. To wszystko, co wi-

dział.  Przyznaje,  że  był  seksualnie  podniecony  i  przepełniony  duchem 
przygody. Thea właśnie się odwracała, Danny stał na najniższym szczeblu 
i byli do siebie przyciśnięci. Danny chwycił ją za tyłek i wtedy błysnęło. 
Thea krzyknęła. Danny obejrzał się i ujrzał miasto. Potem powiał wiatr i 
Thea znalazła się za Oknami.

–    Gdyby  Danny  zszedł  z  drabiny,  on  też  by  przepadł?  – 

Prawdopodobnie.  Podejrzewam,  że  mamy  do  czynienia  z  doświadcze-
niem powtarzalnym.

– Jak chcesz to zrobić? To Okno jest zniszczone.
– Trzeba wziąć inną nowo utworzoną triadę. Nie podglądać ostat-

niego Okna. Nie zapuszczać do środka luster. Potem wejść tam z kimś, 
kto cię podnieca. Popieścić się i odwrócić. Obce miasto może rozbłysnąć i 
wciągnąć cię. To samo miasto lub jakaś inna cywilizowana okolica.

– Plus dwie inne, po których możesz wędrować aż do śmierci. To ma 

być system transportowy? To wariactwo.

– Ważne, że działa. Spełnia swoje zadanie. Nie myślę, żeby Okna za-

programowano na nieskończoną liczbę widoków. Myślę, że każde nowe 
Okno otrzymuje widok drogą jakiegoś oddziaływania na odległość. I za-
wsze jest to widok jakiejś planety albo księżyca, prawda? Nigdy pustka 

background image

kosmiczna.  Umysł  w  stanie  pobudzenia  może  skierować  przypadkowe 
połączenie na świat, w którym też żyją istoty myślące.

– Plus do dwóch innych światów. Kto by chciał brać udział w takim 

eksperymencie?

– Ja. Byłam już na Marsie. Ciągnie mnie, żeby zobaczyć inny układ 

gwiezdny, bez względu na to, co z tego wyniknie. Myślę, że trzeba mieć 
partnera z dużym ładunkiem uczuciowym. Najlepiej kogoś, kto jest oso-
biście głęboko związany z Oknami.

– Myślisz o Dannym?
– O tobie, mój drogi. Dużo o tobie wiem. Jesteś przepełniony poczu-

ciem winy i pogardy do siebie, tęsknotą i pożądaniem.

– Czy nie za dużo tych pochlebstw? Uśmiechnęła się.
– Kiedy się jest zamkniętą z dziesięcioma facetami w blaszanej puszce 

przez dwa lata, człowiek uczy się czytać w ludzkich sercach i przyjmować 
to, co w nich znajdzie, ze zrozumieniem. W przeciwnym razie wszyscy 
zginą.

– To, co proponujesz, nie wydaje się dobrą receptą na przeżycie.
– Jest czas na walkę o przetrwanie i czas na poświęcenia. Czas ry-

zyka.  Czas  pod  niebem.  Jak  chcesz  stawić  czoło  pogardzie  i  gniewowi 
Danny'ego, jeżeli nie spróbujesz pójść w ślady jego dziewczyny?

– Czy po dwóch latach spędzonych w puszce stałaś się też ekspertem 

od manipulowania cudzymi uczuciami?

– Możliwe.
– Gdzie miałby się odbyć ten twój eksperyment?
– Może u Sama Jacobsa? Wyjeżdża w podróż służbową. Zainstalujemy 

u niego nowe Okno i pozwolimy mu się rozrosnąć.

– Kto to jest "my'"?
– Ja i kilku znajomych. Chciałabym, żeby twój syn też był przy tym.
– Żeby mógł zobaczyć, jak odchodzę w obcoplanetarną dal?
– Żeby mógł znów nabrać do swojego starego szacunku.
   

background image

Wieczór przed wyznaczonym eksperymentem Donna Jean przyszła 

do mnie na kolację we dwoje. Prawie mnie uwiodła, jednak nie do końca. 
Danny'ego nie było już w domu; został ulokowany u Sama Jacobsa. D-J 
rozmyślnie doprowadziła mnie do szczytu podniecenia i tam mnie zosta-
wiła. Pokazała mi siebie i odmówiła mi siebie. Gdybym był jaskiniowcem, 
sięgnąłbym po maczugę, ale przecież nie jesteśmy jaskiniowcami.

– To jest bezwstydny wyzysk – poskarżyłem się, siląc się na dowcip. 

(D J była wówczas prawie naga) – Wyzyskujesz bezwstydnie swoje moż-
liwości.

– Kto tu kogo wyzyskuje, kochanie – zamruczała. – Ty wyzyskujesz 

mnie. A twoi szefowie ciebie.

– Zwiększam twój ładunek, kochanie, na wypadek, gdyby to się oka-

zało kluczem do całej sprawy. Nie powinieneś zresztą mówić o wyzyski-
waniu seksu, ty, z twoimi nimfami w natryskach, gołymi pięknościami w 
wannie i zwierzęcymi toaletami.

– Przyznaję się do winy – jęknąłem.
– Zwiększaj w sobie też ładunek winy.
– Jesteś niezwykłą kobietą, moja specjalistko od geologii. Zdaje mi się, 

że zaczynam się w tobie kochać.

– Zdaje ci się. Ale możesz sobie wyobrazić, że tak jest.
Długo nie mogłem zasnąć tej nocy (samotnie).
   

Nowo  wyrosła  triada  została  umieszczona  w  małym  ogródku  na 

tyłach domu, otoczonym wysokim murem, dość podobnym do mojego 
ogródka. Do triady przystawiono moje schodki, obok leżała ta sama alu-
miniowa drabinka: nie szczędzono pieniędzy, ani wysiłku. Koledzy D-J 
zawiesili wysoko kamery wideo, żeby utrwalić scenę wewnątrz triady i 
widok w ostatnim Oknie. Na razie nikt nie wiedział, co pokazuje szóste 
Okno. Nie było świadków na wypadek, gdyby świadomość obserwato-
rów mogła wpłynąć na przedwczesne uruchomienie Okna. Dlatego też 
kamery nie były monitorowane.

background image

Zewnętrzne widoki przedstawiały nieziemskie bagno z odrażającymi 

czołgającymi się stworami; żółtą, smaganą falami plażę z palmami koko-
sowymi w tle i równinę kipiącego błota.

Pokazano  mi  zapisy  pierwszych  dwóch  widoków  wewnętrznych. 

Zobaczyłem nieziemski las żłobkowanych, beczkokształtnych drzew z ol-
brzymimi parasolowatymi liśćmi i zwisającymi żółtymi owocami. Grunt 
pokrywały aksamitne fioletowe porosty. Zobaczyłem też skalisty stok z 
rzadkimi, sztywnymi tworami przypominającymi korale w kształcie jele-
nich rogów.

Koledzy D-J trzymali się dyskretnie wnętrza domu, uważając, żeby 

nam nie wchodzić w drogę. Danny był z nimi.

Oba krajobrazy wewnętrzne dawały szansę przeżycia, przynajmniej 

przez jakiś czas. Gdyby któryś z obrazów przedstawiał pozbawiony at-
mosfery  księżyc  albo  roztopioną  lawę,  eksperyment  zapewne  zostałby 
odwołany.

Zacząłem od powiedzenia Danny'emu, jeszcze w domu, że ruszam 

na  poszukiwanie  Thei,  potem  wyszedłem  na  zewnątrz,  gdzie  zostałem 
ogniście ucałowany przez Donnę Jean. D-J i ja zostaliśmy zaopatrzeni w 
mocne buty i spodnie oraz nieprzemakalne kurtki z kapturami, wyposa-
żone w liczne kieszenie pełne przydatnych rzeczy, w tym małych apara-
tów odbiorczych i pistoletów. Oboje mieliśmy też odblaskowe okulary. 
Wszystko na koszt zespołu D J. Był to ekwipunek pozostały po wyprawie 
marsjańskiej i przygotowany na wypadek, gdyby Venturer Dwa wylądo-
wał w amazońskiej dżungli albo w Arktyce. Czułem się idiotycznie stojąc 
w tym stroju w małym miejskim ogródku.

– Okay chodźmy. Ja pierwsza, ty gonisz. – D-J weszła na schodki, a ja 

podałem jej drabinkę, tak żeby mogła wsunąć ją do środka triady.

D-J,  ustawiając  drabinkę  na  ziemi,  a  następnie  schodząc  po  niej 

w głąb, uważała, żeby nie spojrzeć na nowe Okno jeszcze bez widoku. 
Ustaliliśmy, że będziemy zwróceni twarzami do beczkowatego lasu, aż do 
chwili, kiedy się przytulimy i oboje odwrócimy.

– Chodź do mnie – powiedziała cicho. – Woda jest ciepła.

background image

Zacząłem schodzić po drabinie. Pięć szczebli do dołu. Cztery. Trzy. 

Teraz robiło się ciasno, czułem jej piersi na swoich udach, potem na ple-
cach. Dwa.

Stałem jedną stopą na ziemi. Na Ziemi. – Okay – powiedziałem.
– Obie stopy, cwaniaku. – Obie – zgodziłem się.
– Puść drabinę. Teraz obydwoje się odwrócimy i ty mnie popieścisz.
Wyglądaliśmy jak para z balu przebierańców, która utkwiła w ciasnej 

szklanej windzie... sytuacja była absurdalna, ale, do licha, czułem podnie-
cenie.

– Jak doliczę do sześciu. Po łacinie to jest sex. – Bardzo zabawne.
– Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, seks.
Z trudem udało nam się odwrócić. Przez kurtkę dotknąłem jej piersi.
Ostatnie Okno było puste, ale tylko przez krótką chwilę. Nagle roz-

błysnęło i widok przedstawiał...

   

Ku naszemu zaskoczeniu kontakt radiowy przez Okna nie stanowi 

problemu. Trzeba tylko mieć radia po obu stronach.

Mamy dwa radia w tym skalistym terenie.
Są dwa następne, też nasze, w nieziemskim lesie.
I jeszcze dwa w obcej cywilizacji, do której trafiliśmy, ta "szczęśliwa" 

Donna  Jean  i  ja.  (Plus,  oczywiście,  te,  które  miał  zespół  w  domu  Sama 
Jacobsa).

Możemy rozmawiać ze sobą i z tymi w domu, na Ziemi.
Nasza  tryumfująca  bliźniacza  para  z  obcej  cywilizacji  ma  masę  do 

opowiadania: o tętniącym życiem mieście, w którym wylądowali, i o jego 
jaszczuropodobnych mieszkańcach, którzy nie rozerwali przybyszów na 
strzępy,  ale  okazali  gościnność  i  inteligentne  zaciekawienie.  Ta  dwójka 
uczy się już miejscowego języka.

Druga para naszych bliźniaków brnie po skalistym zboczu bez końca, 

żywiąc wbrew wszystkiemu nadzieję, że znajdą jakieś bardziej gościnne 

background image

miejsce.  Przynajmniej  jest  tam  chłodno,  choć  trzeba  uważać  na  parzące 
promienie białego słońca.

A my? My od dwóch dni wędrujemy wśród beczkokształtnych drzew 

i zastanawiamy się, kiedy mamy napić się po raz pierwszy wody ze stru-
mienia, spróbować owoców, a nawet ustrzelić któregoś z miniaturowych 
plamiastych niedźwiadków na mięso.

Dziwne jest mówić do siebie przez radio i słuchać swoich własnych 

odpowiedzi.

– Halo, Donna wśród skał – mówi moja D-J. – Hej, kochanie, jesteś 

teraz Skalną Madonną!

– Na Marsie było gorzej – nadchodzi odpowiedź ze spierzchniętych 

warg. – Niedużo. Troszeczkę. I cały czas mamy z górki.

– Jutro rano spróbujemy miejscowej gruszki. Jedno z nas. Wszystko 

jedno które. Jeżeli jedno z nas się otruje, dni drugiego i tak są policzone.

– My tu możemy jeść miejscowe jedzenie – nadaje D-J z jaszczurowe-

go miasta.

– Niektórzy to mają szczęście – rzuca moja D-J.
Ja nie gadam za dużo z moimi bliźniakami. Nie lubię dźwięku swo-

jego głosu.

Zapada wieczór pod parasolami z liści. Pod stopami puszysty fiole-

towy mech. Czas na nocny spoczynek. Rozpalimy ognisko z kory i gałęzi, 
choć nie widzieliśmy żadnych śladów drapieżników. Jakieś drapieżniki 
muszą tu być, bo w przeciwnym razie mininiedźwiadki zadeptałyby las. 
A może mininiedźwiadki nie są skore do rozmnażania.

– Robimy tu postój, D-J?
– Tak. Koniec rozmów, Ziemia i reszta. Musimy nazbierać chrustu.
   

Później, kiedy siedzieliśmy w ciemnościach przy ognisku wsłuchani 

w odległe, nie budzące lęku skrzeki i piski, odezwało się radio.

– Tu Ziemia. Słyszycie nas?
D-J i jej bliźniaczki potwierdzają.

background image

– Z powodu tej historii z radiem doszliśmy do wniosku, że Okna są 

jednak jakimś rodzajem urządzenia przekaźnikowego. Rodzajem galak-
tycznej książki telefonicznej. Wyraźnie używaliśmy ich w jakiś kretyński 
sposób, mnożąc je całymi milionami. Prawdopodobnie zresztą chodzi o 
przekazywanie sprzętu, nie ludzi. Z powodu tego potrajania. Musi istnieć 
sposób na przekazywanie rzeczy bez ludzi. Będziemy nad tym pracować. 
Może gdyby się nam jakoś udało przesłać przez Okno drugie Okno, mie-
libyśmy drzwi w obie strony. Nie wiemy na razie, jak zmieścić Okno do 
wnętrza triady... ale jeżeli wy tam wytrzymacie jeszcze trochę, to jest szan-
sa, że was wyciągniemy.

– Wszystkie trzy kopie? – pyta Donna ze skał.
– Tak, nad tym też trzeba się zastanowić. Może połączycie się w jedno. 

Może trzy egzemplarze są wysyłane różnymi trasami i łączą się w miejscu 
przeznaczenia, jak w systemie kontrolnym w przypadku utraty sygnału.

– Mnie osobiście się nie śpieszy – wtrąca mój bliźniak z miasta jasz-

czurów.  –  Próbuję  zainteresować  naszych  gospodarzy  nowymi  rozwią-
zaniami wnętrz. Doceniam, że w tym skalnym miejscu D-J i ja mamy na-
prawdę ciężko...

– To nie żarty – rzuca ta druga Donna. – Cztery, pięć dni i koniec z 

nami. Jeżeli nie zdarzy się jakiś cud.

– A my tu w lesie – mówi moja D-J – jeszcze nic nie wiemy. Jeżeli to, co 

zerwiemy i upolujemy, nie jest trujące, to chyba uda nam się przetrwać.

Z niedowierzaniem słucham głosu swego bliźniaka. Jest mną, a jed-

nak nie jest mną. Trudno mi pogodzić się z faktem, że istnieję gdzie indziej 
i że ta istniejąca tam osoba jest mną. Albo, że on jest przekonany, że jest 
prawdziwym mną: A tak przecież jest. Jeżeli Okna potrafią robić kopie lu-
dzi, to czyż ludzie nie są niczym więcej niż skomplikowanymi maszynami 
biologicznymi? Możliwe, tylko że takie rozważania to strata czasu.

To dziwne, ale nie mam teraz poczucia daremności... choć przyznaję, 

że mój bliźniak na tym skalnym zboczu może mieć poczucie śmiertelnej 
daremności. Siedząc tutaj przy ognisku pod nieziemskimi drzewami czuję 
się wreszcie dziwnie szczęśliwy. W końcu dokądś przybyłem, choć nie 
wiem, gdzie to jest. Znalazłem nawet kogoś naprawdę bliskiego.

Obejmuję D-J, ona przytula się do mnie.

background image

– Dobranoc, Ziemio – wyłączam radio. – Będziemy się kochać? – pro-

ponuję.

– Tak – słyszę w odpowiedzi.
   

Dzisiaj dotarliśmy do skraju lasu. Zjedliśmy tutejsze gruszki i nie za-

chorowaliśmy. Przed nami za płytką rzeką, rozciąga się błękitna łąka z 
zagajnikami  parasolowatych  drzew.  Widać  też  prymitywną  wioskę  lub 
obozowisko. Z plamiastymi mieszkańcami, którzy mają dwie nogi, dwie 
ręce i guzowate głowy z kępkami włosów. Obserwujemy ich przez lornet-
kę.

– Wyglądają na dość prymitywnych – mruczy DJ.
– Może nie zawsze tacy byli. A może wiele Okien rozregulowało się, 

odkąd je po raz pierwszy zaprojektowano, miliony lat temu. Może zmie-
niły się klimaty. Wyrosły lasy. Przesunęły się pustynie. Wypiętrzyły się 
góry. Może Okna można przesuwać po krajobrazie w poszukiwaniu wła-
ściwego miejsca, tylko my nie wiemy, jak się to robi.

Milion lat temu ci mieszkańcy wioski mogli być jeszcze zwierzętami.
Mogą mieć wyżej rozwiniętych kuzynów o tysiąc mil stąd.
W porównaniu ze zwierzętami oni sami sprawiają wrażenie rozwi-

niętych. Co mamy do stracenia? Spróbujmy.

– Mamy do stracenia siebie, DJ. Bo ja już nie czuję się zagubiony.
Ruszamy więc w bród przez rzekę.
   

+ + +

przekład : Lech Jęczmyk

background image

Peruka z krwi i kości 

Powiew musnął moją twarz,
Zjeżyły się włosy na mym ciele
(Księga Hioba 4,15)
   

Postanowiłem  wracać  z  Japonii  do  Europy  statkiem  handlowym. 

Sądziłem, że tak będzie taniej niż samolotem – zresztą nie lubię latać – a 
ponadto miałbym czas na dokończenie szkicu książki o japońskim teatrze 
lalek.  Wcześniej  rozważałem  możliwość  podróży  statkiem  z  Jokohamy 
do Nachodki, a dalej koleją transsyberyjską przez ocean lądu. Lecz taka 
podróż, choć tańsza, a przy tym krótsza niż rejs morski, wzbudzała moje 
obawy swą uciążliwością i brakiem wygód. Ponadto chciałem jak najdłu-
żej zatrzymać w duszy nastrój japońszczyzny, aby – przelany w powsta-
jącą książkę – przyczynił się do jej sukcesu. Dlatego też nagła konfron-
tacja z Syberią w pociągu pełnym, jak sobie wyobrażałem, samowarów, 
babuszek,  mundurów  wojskowych  i  tłoczących  się  wielonarodowych 
podróżnych, ściśniętych jak sardynki w puszce, wydała mi się wręcz nie-
wskazana. Sądziłem natomiast, że pośród pustki Pacyfiku mój japoński 
nastrój skrystalizuje się przybierając postać najodpowiedniejszych słów. 
Tam mógłbym medytować w pełnym skupieniu, siedząc przy ulubionej 
maszynie napisać stroniczkę lub dwie, potem wstać i przejść się po pokła-
dzie, całkowicie oderwany od świata, zdolny duchem powrócić w czasy 
Chikamatsu. Pasażerów – intruzów byłoby niewielu, najwyżej dziesięciu. 
Nie mówiliby moim językiem, wybrałbym bowiem obcy statek, ani wło-
ski, ani japoński. (Siebie uważałem częściowo, duchem przynajmniej, za 
Japończyka.)

 Nadchodzące tygodnie miały być dla mnie okresem łagodnego od-

stawiania od piersi mej ukochanej Japonii i – ciągnąc metaforę – spokojne-
go dojrzewania mojej książki.

Miały też okazać się, już od pierwszych dni, fatalną pomyłką.

background image

Zarezerwowałem  miejsce  na  "Lubece",  kontenerowcu  wyruszają-

cym w rejs z Jokohamy, dwadzieścia tysięcy kilometrów non-stop, drogą 
przez Kanał Panamski. Gdy się jest na drugim końcu świata, wydaje się, 
że Włochy i Niemcy dzieli krótka podróż koleją. Poza tym w Lugano, w 
Szwajcarii, miałem kilkoro przyjaciół, których, przed udaniem się ku ma-
jestatycznej  dekadencji  rodzinnego  domu  w  okolicach  Palermo,  gorąco 
pragnąłem odwiedzić.

Po przyjeździe z Kioto pociągiem pozwoliłem sobie na luksus i wzią-

łem taksówkę ze stacji w Tokio aż do doków miałem bowiem sporo baga-
żu. Taksówka, podobnie jak wszystkie, pomalowana była w niesamowite, 
żółto-czerwone  pasy,  a  z  odtwarzacza  stereo  wydobywały  się  dźwięki 
francuskich piosenek. Lecz był w niej również, przyczepiony z tyłu do sie-
dzenia kierowcy, emaliowany wazonik, w nim zaś delikatna kompozycja z 
kwiatów. Pogratulowałem sobie, że w ten sposób żegna mnie prawdziwa 
Japonia. Kierowca mógł sobie wyglądać jak gangster i tak samo prowadzić 
swoją toyotę, lecz każdego ranka przed wyjściem do pracy z przejęciem 
układał bukiecik ze świeżych kwiatów do swojego samochodu.

Gdy przyjechaliśmy do portu, było wczesne popołudnie.
Odprawiłem bagaż na cle, po czym kierowca zręcznie poprowadził 

mnie do "Lubeki", gdzie pomógł mi wnieść torby i rzeczy po trapie na 
pokład.  "Chłopiec  okrętowy"  –  jeśli  jest  to  właściwe  określenie  dla  bar-
dzo wysokiego blond okazu rasy nordyckiej – wyprosił taksówkarza na 
ląd, a sam zajął się mną, prowadząc do kabiny oraz informując bezbłędną 
angielszczyzną, że kolacja zostanie podana o dziewiątej trzydzieści, a z 
portu wychodzimy z odpływem o trzeciej nad ranem. Po czym zniknął.

Rozejrzałem się po małej kajucie z zadowoleniem. Była bardzo ładna 

i schludna, w jasnych, pastelowych kolorach. Znajdowała się tam poje-
dyncze łóżko-koja, stoliczek, wymarzony pod maszynę do pisania, krze-
sło i obrazek na ścianie przedstawiający, oczywiście, statek handlowy na 
pełnym morzu. Powiesiłem ubrania w szafie, rozpakowałem maszynę do 
pisania – ukłon w stronę intencji – po czym, pod wpływem nagłego im-
pulsu, zdecydowałem się zejść na ląd i spojrzeć na Japonię jeszcze jeden, 
ostatni raz.

background image

Złapałem jakąś taksówkę polującą w dokach na klienta i kazałem się 

zawieźć na handlową ulicę Motomachi – byłem, w końcu, bona fide, tury-
stą. Stamtąd, w miarę jak zapadał zmierzch, powędrowałem do dzielnicy 
chińskiej, do restauracji, w której podawano surowe ryby. Po raz ostatni 
zjadłem kolację, na którą składały się paski oleistego mięsa tuńczyka na 
kulkach ryżu i flaszeczka sake. Około dziesiątej wróciłem na "Lubekę".

Do tamtej pory nie spotkałem na statku nikogo oprócz chłopca okrę-

towego, Klausa.

Kiedy następnego dnia zbudziłem się na dźwięk gongu wzywającego 

na śniadanie, którym podzwaniał ktoś w korytarzu idący wzdłuż kajut, 
statek był już daleko w morzu, kołysząc się łagodnie z lewej burty na pra-
wą i z powrotem w ponadczasowym rytmie morskiej podróży.

Prędko wziąłem prysznic, oskrobałem twarz i byłem w jadalni w sie-

dem lub osiem minut później.

Od tej chwili zaczęło się publiczne upokarzanie. Upokarzanie, które, 

w szoku pierwszej chwili, odebrałem jako skierowane wyłącznie do mnie, 
lecz szybko pojąłem, że dotyczy w równej mierze ośmiu osób, nas, pasaże-
rów z biletami, lub ofiar. Była to bowiem zabawa kapitana i oficerów.

Moja inicjacja w grze nastąpiła prawie natychmiast.
Kapitan, mężczyzna o czerwonej twarzy i mięsistych dłoniach, pod-

niósł  się  i  przedstawił  mnie,  Gina  Landolfi,  drugiemu  oficerowi,  Herr 
Jungerowi (podróżował z córką, która zajmowała jedną z kajut pasażer-
skich),  głównemu  mechanikowi,  Herr  Hausmanowi  oraz  stewardowi 
Herr Grunewaldowi, który zajęty był podawaniem śniadania. Następnie 
pozostałym pasażerom. Były tam trzy brytyjskie pary oraz szesnastolet-
ni chłopiec, Japończyk. (Oczywiście, fakt, że tak wielu Brytyjczyków na 
raz trafiło się na niemieckim statku, spowodował znaczne przyśpieszenie 
tempa "zabawy"). Winę za tę sytuację przypisuję, po części, Brytyjczykom, 
którzy robili wszystko, by przemienić obecnych tam Niemców w ich wła-
sne karykatury. Lecz nie tylko, jak miałem dopiero odkryć... LECZ NIE 
TYLKO!

Siedzieliśmy wszyscy przy ogromnym stole, który jak stół bilardowy, 

miał  wystającą  krawędź,  zapobiegającą  spadaniu  szklanek  i  talerzy  na 
podłogę. "Lubeka" najwyraźniej nie miała stabilizatorów. Mogła żeglować 

background image

szybciej, wkręcając się gładko między fale, za to mocno kołysała się na 
boki. Za moim krzesłem znajdowało się szerokie okno. Na ścianie przede 
mną, za krzesłem kapitana, wisiało pogodne malowidło przedstawiające 
pałac Sans Souci w Poczdamie.

–  Jedną  sprawę  muszę  postawić  zupełnie  jasno,  panie  Landolfi  – 

powiedział  kapitan,  a  jego  twarz  zabarwiła  się  nagle  na  buraczkowo. 
Właściwie to grzmotnął pięścią w stół, aż zadźwięczały sztućce. – To jest 
mój statek i tutaj będzie pan słuchał mnie. Wczoraj został pan zaproszony 
na kolację. NIE BYŁO PANA. Na tym statku będzie pan robił to, co ja roz-
każę. Czy to jest jasne? Zawsze uważałem, że Włosi są nieodpowiedzialni. 
Czy pan też odniósł takie wrażenie, Herr Grunewald, w czasie ostatniej 
wojny? Ach, gdyby nie Włochy. – Mimochodem wskazał dyżurnemu ste-
wardowi, by nałożył stos kiełbasek na mój talerz.

Rozmowę przy stole podjęto jak gdyby nie zaszło nic nadzwyczajne-

go.

Rozmawiano po angielsku o pogodzie, jaka może przytrafić się na 

morzu. Japoński chłopiec nie odzywał się. (Było jasne, że po angielsku nie 
mówi prawie wcale, a po niemiecku bardzo słabo. Ja, znając język japoński, 
powinienem był wziąć go pod swoje skrzydła. Jego ojciec, fanatyczny mili-
tarysta, wysyłał go do Niemiec, by tam zdobył kwalifikacje pilota szybow-
cowego, zakładając, że przy okazji nauczy się mówić biegle po niemiecku. 
Pechowo jednak dla gorliwego młodzieńca nikt na statku nie posługiwał 
się niemieckim. Tego pierwszego ranka, widząc jak mnie skarcono – lecz 
nie rozumiejąc ani słowa – wpatrywał się we mnie płonąc wrogością jak 
pilot kamikaze.) Stwierdzenie, że byłem wstrząśnięty do głębi, byłoby nie-
domówieniem. Nie będę szczegółowo opowiadał wszystkich incydentów, 
które tak bardzo zakłóciły mój spokój i udręczyły "japońskiego ducha", że 
po kilku dniach – mając przed sobą wieczność i nieskończoną monotonię 
pustki oceanu aż do Panamy – straciłem nadzieję na możliwość napisania 
choćby  jednej  strony  książki  lub  skoncentrowania  się  na  czymkolwiek. 
Wpadłem w tak wielką rozpacz, że rozważałem nawet – prawie na serio – 
czy by nie wypaść za burtę. Zrobić COKOLWIEK, byleby tylko oddalić się 
od tego nieszczęsnego statku-więzienia! (Powinienem wyjaśnić, że ładow-
nie "Lubeki" tak były obciążone dodatkowymi kontenerami – mocowano 
je łańcuchami piętrowo – że z pokładu załogi wystarczyło zrobić krok, by 

background image

znaleźć się w oceanie.) Muszę jednak opowiedzieć kilka incydentów, tło 
późniejszych wydarzeń.

Jak już wspomniałem wcześniej, brytyjscy pasażerowie – z których 

dwoje odbywało na "Lubece" podróż dookoła świata, zaś czworo dołączy-
ło w Kolombo – oraz niemieccy oficerowie zaangażowani byli w amator-
skie przedstawienie, dramat odtwarzający sceny z czasów drugiej wojny 
światowej.  Pasażerowie  grali  role  brytyjskich  oficerów,  przetrzymywa-
nych (wraz z ich paniami) pod strażą brutalnie uprzejmego komendanta, 
zdecydowanych zachwiać jego pozycją za pomocą licznych acz subtelnych 
aktów sabotażu – takich jak na przykład dowcipne powiedzonka, których 
kapitan nie był w stanie do końca zrozumieć.

Drobna,  ale  hardego  ducha  pani  Hetherington  zapytała  pewnego 

razu Herr Grunewalda, zupełnie przypadkiem i niewinnie, czy w czasie 
gdy służył w brunatnych koszulach, nauczył się kroku defiladowego; i czy 
to jest trudne? Ani się obejrzała, a już podstarzały steward wyrzucał przed 
siebie nogi w hitlerowskim marszu paradując przez cały salon – dokład-
nie wtedy, gdy przypadkiem pojawił się tam kapitan.

Lecz ten "niewinny" brytyjski dowcip otrzymał ripostę; nieco później 

wszyscy widzieliśmy, jak główny mechanik podniósł prawą rękę przed 
kapitanem w nazistowskim pozdrowieniu – a kapitan odpowiedział po-
dobnie. Niemcy na swój własny sposób również byli subtelni, chociaż w 
odosobnieniu, na środku Pacyfiku, gdzie raz tylko jeden statek pojawił się 
z daleka na horyzoncie, zabawa ta stawała się aż nazbyt prawdziwa.

Do tego stopnia, że gdy jakiś statek rzeczywiście przepływał obok nas 

w dwa tygodnie później, wszyscy pasażerowie brytyjscy – a ja wraz z nimi 
– przypadliśmy do burty wymachując rękami i krzycząc "Na pomoc! Na 
pomoc! Ratujcie nas!" Nikt, rzecz jasna, na drugim statku nie słyszał na-
szego wołania; za to kapitan "Lubeki" usłyszał je aż nadto dobrze i zbiegł 
do nas z mostku kapitańskiego w napadzie bezsilnej wściekłości.

Zazwyczaj  posiłki  były  dla  kapitana  i  oficerów  czasem  odwetu. 

Ponieważ nie mogli nas głodzić – opłaciliśmy przecież wyżywienie, a oni 
postawili sobie za punkt honoru, byśmy otrzymali równowartość co do 
centa – postanowili nas UTUCZYĆ... Karmili nas jak strażnicy więzienni 

background image

odpowiedzialni za zdrowie grupy głodujących sufrażystek. Kapitan walił 
pięścią w stół podkreślając swym ulubionym gestem wagę słów.

– To mięso było niezłe – wołał do Herr Grunewalda. – Co to było? 

(Mógł  sobie  pytać.  Mięso,  które  jedliśmy,  dostarczano,  głęboko  zamro-
żone, prosto z Niemiec. Nie  wierzyli w aprowizację w obcych portach, 
takich jak Kolombo czy Jokohama. Czy była to wieprzowina, jagnina czy 
wołowina, wszystkie smakowały tak samo.) – Przynieść więcej mięsa dla 
wszystkich!

W  stosunku  do  mnie  była  to  wymyślna  tortura  zważywszy  moje 

upodobanie  do  subtelności  kuchni  japońskiej.  Szkodziło  również  pani 
Hetherington, która miała słaby żołądek, ale trzymała się dzielnie. Lecz 
był to dopiero wstęp do doskonalszego jeszcze, sadystycznego rytuału, 
który kapitan ustanowił w każdy niedzielny poranek zamiast nabożeń-
stwa. Zwoływano nas na godzinę jedenastą na górny pokład; załoga zbie-
rała się na pokładzie dolnym. Na haku połączonym z wagą zawieszano 
płócienne siedzenie. Byliśmy publicznie ważeni.

Odczytywano  głośno  wagę  danego  dnia  oraz  dla  porównania  tę  z 

zeszłego tygodnia, z notesu kapitana. Za każdym razem załoga wiwato-
wała lub gwizdała, zależnie od tego, czy – lub o ile – pasażer przybrał na 
wadze. (W istocie bardzo szybko zaczęliśmy wszyscy systematycznie tyć, 
z wyjątkiem tylko dzielnej pani Hetherington, która, jak przypuszczam, 
zwracała każdy posiłek po powrocie do swej kajuty. Szkoda, że ja nie opa-
nowałem jogi w takim stopniu.) Pomysłowym wytłumaczeniem takiego 
procederu,  w  odpowiedzi  na  mój  sprzeciw,  była  rzekomo  konieczność 
zadeklarowania "wagi trapowej" "Lubeki" władzom Panamy, by zezwoli-
ły one na przejście przez Kanał. Kapitan spełniał więc tylko metodycznie 
swoją powinność. Jak można było spierać się z takim – tak, tak – przebły-
skiem geniuszu?

Kapitan może i "wypełniał rozkazy" swej własnej, natchnionej inwen-

cji, lecz na statku zdecydowanie panował nieład. To, że my, pasażerowie, 
próbowaliśmy podkopać jego autorytet, było ironią, bowiem wśród za-
łogi, która uważała kapitana za niezrównoważonego tyrana i obłudnego 
służbistę, autorytet ten był już mocno nadszarpnięty. Nie wolno było za-
praszać kobiet na statek, a kapitan – w drodze do Japonii – wziął sobie 
pasażerkę do łóżka. Japonkę. Kochankę na rejs.

background image

Jakby dla wyrażenia oburzenia załogi na takie krzyżowanie ras – lub 

ich zazdrości – chiński kucharz, jedyny niearyjczyk w załodze, "wypadł 
za burtę" gdzieś na Oceanie Indyjskim. "Lubeka" zawróciła i zgodnie z 
regulaminem krążyła w poszukiwaniu przez kilka godzin, lecz ciała nie 
znaleziono.  Podejrzewaliśmy  oczywiście,  że  został  wyrzucony  nocą  za 
burtę.

Pod  pokładem  wybuchały  walki,  a  jeden  mężczyzna,  pozbawiony 

przednich zębów, przebywał w areszcie.

Nastawienie  załogi  tego  statku  do  ludzi  Wschodu  było  dla  mnie 

udręką, bynajmniej nie dlatego, że mnie, Włocha (gorzej, bo Sycylijczyka), 
uważano za kogoś w rodzaju europejskiego Azjaty: śniady, pobudliwy i 
niesolidny.

Kolejną torturą, zaraz po męczarni posiłków, było hobby Herr Jungera 

– amatorskie filmy z jego życia rodzinnego, które wyświetlał w salonie po 
kolacji, aby nas "rozerwać".

W tej sprawie nie mieliśmy wyboru. Nie można było wycofać się do 

kajuty, aby z kopią "Dudnienia fal w Horikawie" Chikamatsu zwinąć się 
na łóżku. Pani Granger, która wraz ze swym mężem opływała świat tanim 
kosztem na pokładzie "Lubeki" (gorzko tego żałując), usiłowała uniknąć 
jednej projekcji protestując, że widziała te filmy już dwukrotnie i robiąc 
kąśliwe  uwagi  na  temat  jakości  filmoteki  w  tym  pływającym  obozie  je-
nieckim. Wtedy kapitan dosłownie dorwał ją w swoje łapy, wykręcił jej 
ramię na plecy, po czym – rechocząc jowialnie – zaprowadził do salonu i 
posadził w fotelu.

Drugi oficer, Herr Junger, był wielkim mężczyzną o posiwiałych, sza-

leńczo rozwianych, naelektryzowanych włosach. W czasie drugiej wojny 
światowej pływał na krążowniku "Graf Spee". Żonę zawsze zostawiał w 
domu. W tej podróży wyjątkowo towarzyszyła mu córka. Rejs dookoła 
świata był dla niej podarunkiem z okazji dwudziestych pierwszych uro-
dzin. Przyjęcie z szampanem miało odbyć się na dzień przed Panamą – 
wtedy właśnie wypadała data urodzin – a my wszyscy byliśmy, oczywi-
ście, zaproszeni. Fraulein Junger była dość ładna i miała sporo wdzięku; 
uroczo potrząsała główką, kiedy była zniecierpliwiona. Posiadała wszelkie 
zalety, tak mi się zdawało, mieszczańskiej GEMUTLICHE HAUSFRAU.

background image

Herr Junger podróżował z jednym jeszcze, nieodłącznym kompanem. 

Był  nim  groteskowy,  czerwono-niebieski  gipsowy  krasnal  ogrodowy  o 
imieniu Friedolin – maskotka i powiernik drugiego oficera.

Wszystkie filmy opowiadały o przygodach Friedolina. Świat widzia-

ny okiem ogrodowego krasnala – co zdawało się sugerować, że w głębi 
serca Herr Junger był sentymentalny. (Ale nie śpieszyłbym się z uogól-
nieniami na temat cech narodowych. Stereotyp jest jak przekleństwo.) – 
Oto – oświadczał Herr Junger – są piramidy. A to jest Friedolin. – I dzięki 
doskonałości  jego  kamery  obydwa  obiekty  były  równie  ostre.  Friedolin 
wydawał się tak samo wielki jak Wielka Piramida.

Lecz  gorsze  jeszcze  miało  nadejść.  Friedolin,  ze  swym  czerwonym 

nosem i wielkim brzuchem napęczniałym od mięsa i piwa – ten obleśny 
Nibelung – okazał się mieszaniną złośliwej lubieżności, aryjskiej dumy i 
skłonności do okrutnych psikusów.

Jedna z filmowych sentencji pokazywała wieśniacze łodzie otaczają-

ce "Lubekę" w jakimś azjatyckim porcie. Właśnie wtedy drugi oficer roz-
kazał spłukać pokłady i opróżnić okrętowe ścieki. Jakżeż zaśmiewał się 
Friedolin siedząc bezpiecznie na relingu jak na grzędzie i patrząc jak miej-
scowi, żółci obszarpańcy biorą przymusową kąpiel. Fakt, że ludzie ci mieli 
prawdopodobnie religię, pałace, filozofów i przedstawienia symboliczne 
trzy tysiące lat wcześniej, nie miał dla Friedolina znaczenia. Jego pojęcie o 
sztuce było daleko bardziej wymagające.

Ujęcie:  azjatycka  ulica;  śliczne,  smukłe  kobiety  ubrane  w 

GHEONGSAM oddalają się od kamery; Friedolin puszcza oko na widok 
rozkołysanych bioder i nóg ukazujących się w wysoko rozciętych spódni-
cach. Kamera przybliża – jak na fotografii – jedną parę nóg i prowadzi ją 
aż do końca egzotycznej ulicy.

– Aha! – wykrzyknął Herr Junger – tej Friedolin nie dostał. To ta, któ-

ra umknęła!

Częstował nas wieloma takimi obrazkami; zdjęciami azjatyckich ko-

biet, z których większość nie miała należeć do Friedolina. Chociaż niektó-
re...

background image

Dawał  nam  do  zrozumienia,  że  Friedolin  zaspokajał  swe  żądze  w 

rozmaitych burdelach azjatyckich, choć, oczywiście, w obecności pań nie 
mogło to być nic prócz aluzji.

To wszystko, w pewien sposób, tłumaczy fakt, że kapitan wziął so-

bie japońską pasażerkę, aby nie dać się prześcignąć krasnalowi drugiego 
oficera.

Najgorszy  ze  wszystkich  był  obraz  tratw  w  jakiejś  zatoce.  Na  tra-

twach głodujący wietnamscy uciekinierzy, których spokojnie obserwuje 
Friedolin.

– Ta zbyt chuda dla Friedolina – komentował Herr Junger.
Friedolin nie był wcale wiarołomny. Tak do końca nie były to prze-

cież istoty ludzkie.

Kamera pokazuje w zbliżeniu zrozpaczoną twarz kobiety, która po-

mimo wszystko zachowała urodę.

– O, ale z tą mógłby się zabawić!
Fraulein  Junger  interesowała  się  filmami,  lecz  zupełnie  inaczej  niż 

Friedolin. Odkryłem to pewnego dnia, gdy podekscytowana rozmawiała 
ze mną przez chwilę na pokładzie. Miała ze sobą kamerę ojca i właśnie 
wybiegła zrobić kilka ujęć. Herr Junger posłał kogoś z załogi biegiem do 
jej kajuty z wiadomością, że "Lubeka" zderzyła się z małym wielorybem.

Rzeczywiście, "Lubeka" na poziomie linii wodnej miała bardzo pęka-

ty dziób. Choć można by sądzić, że ostrzejszy kształt prułby wodę łatwiej, 
było  jednak  inaczej.  Taka  "grucha"  lepiej  rozpraszała  przeszkody  przed 
statkiem. A w parze z brakiem stabilizatorów zaoszczędzała, zapewne, je-
den dzień w całej podróży – przynosząc korzyści właścicielom. Mały wie-
loryb rzeczywiście roztrzaskał się o tę "gruchę" i pozostał już gdzieś tam 
pod burtą. Z miejsca przy relingu, gdzie staliśmy, samo zwierzę nie było 
widoczne,  ale  jego  krew  odznaczała  się  bardzo  wyraźnie.  Długie,  czer-
wone pasma krwi opływały nas mieniąc się w błękitnej wodzie Pacyfiku 
ku zachwytowi Fraulein, stanowiły bowiem przepiękny kontrast kolory-
styczny.

– Ooo! – wykrzykiwała filmując zawzięcie.
Brakowało tylko Friedolina. Fraulein Junger zlekceważyła krasnala. 

Nie przyniosła go z kajuty ojca i nie dała nasycić oczu widokiem krwi.

background image

Szkoda.  Mój  łokieć  byłby  z  rozkoszą,  przypadkiem,  zepchnął 

Friedolina do morza. Dokładnie tak, jak zepchnięto chińskiego kucharza. 
(Choć podejrzewam, że konsekwencje takiego "przypadku" mogłyby być 
dla mnie fatalne. Nie topi się bezkarnie bóstw domowych innego człowie-
ka.) – Ach – westchnęła rozczarowana, kiedy pasmo krwi rozpłynęło się w 
wodzie. Opuściła kamerę.

– Zapomniała pani Friedolina – zauważyłem dość kwaśno.
Wydęła usta.
– Pan nie przepada, zdaje mi się, za filmami mojego ojca.
– Raczej nie. Ale zgodziłbym się wyjątkowo z Friedolinem, że płeć 

piękną należy oglądać od tyłu.

–  Och,  to  jeszcze  nic  strasznego.  W  kraju  znam  wiele  par  bar-

dzo  ZŻYTYCH,  ale  z  cudzymi  mężami  i  żonami.  Nie  potępiamy  tego. 
Powiedziałabym, że cieszymy się, gdy uda się wyrwać na wakacje z jed-
nym tylko mężem. Po powrocie wychodzę za mąż – dodała.

– A więc zażywa pani kuracji wypoczynkowej na zapas?
– Wcale nie! – Zaczerwieniła się na myśl, że posądzam ją o zamiar 

zostania kobietą, która sypia z tym i z tamtym, podczas gdy jej przyszłe 
zachowanie miało być wzorem higienicznej poprawności.

– Zastanawiam się jednak po co, będąc u progu małżeństwa, przeży-

wać monotonię oceanów tego świata. I to tak długo?

Całe trzy miesiące! Dziwne!
–  Skoro  pan  już  o  to  pyta,  Herr  Landolfi, i  ponieważ  nigdy  więcej 

pana nie zobaczę po zejściu z tego statku, wytłumaczę to panu. – Fraulein 
Junger poprawiła włosy, które rozwiewał wiatr.

Powinienem dodać, że jej twarz o różowych policzkach, jasnobłękit-

nych oczach i zadartym nosku okolona była krótkimi, czarnymi lokami. 
Buzia jak z bombonierki.

– Wyglądam jak mała MADCHEN, prawda? Aby zostać żoną mojego 

Carla i wejść w towarzystwo, którym się otacza, powinnam prezentować 
się  dojrzalej.  Chcę  być  kobietą.  Ci  jego  znajomi,  ich  żony  i  kochanki...! 
Wysłał mnie w tę podróż, bym dorosła. Kiedy wrócę, będę wyglądała zu-
pełnie inaczej.

background image

– Ale jak? – chciałem wiedzieć.
– Zobaczy pan. Na przyjęciu urodzinowym.
– Proszę, niech mi pani powie teraz. Jestem zaintrygowany.
– Nie byłoby niespodzianki i popsułoby mi całą zabawę.
– A tylko zabawa się liczy, prawda? (PODOBNIE JAK SMUGI KRWI 

W MORZU, pomyślałem.) – Proszę mi powiedzieć. Nie zdradzę sekretu 
nikomu.

Ustąpiła.
– No, dobrze. Ojciec ma dla mnie niezwykły prezent. Perukę z dłu-

gich czarnych włosów. Będę ją nosić, kiedy wrócę do kraju, na swój ślub. 
Będę światową kobietą.

– Ale... przecież chyba każdy może kupić perukę? Mogłaby pani ku-

pić sobie jakąś w Niemczech i założyć następnego dnia.

– Nie. Nie rozumie pan. W towarzystwie wyśmiano by mnie. To było-

by zbyt nagłe DIE VERWANDLUNG... przeobrażenie. Takie już są zasady 
naszej małej etykiety. Muszę sama wywalczyć moje długie włosy. To musi 
być trofeum. Prawdziwa zdobycz. Tak jest ze wszystkim. Opalenizna spod 
ultrafioletowej lampy to zwyczajne OSZUSTWO.

– Chce pani powiedzieć, że to tak jak indiański skalp.
– O TYM nie pomyślałam! – zaczęła się oddalać.
– Proszę poczekać! Więc wszyscy pani znajomi umówią się i "uwie-

rzą" (z braku lepszego zajęcia...), że wyhodowała pani takie długie włosy 
w czasie rejsu?

– Czy zauważył pan – zaczęła rozmarzonym głosem – wszystkie te 

piękne włosy w filmach mojego ojca? Marnują się tylko u tych kobiet, ale 
tylko rasy Wschodu mają tak silnie rosnące włosy. I dlatego mogą je sprze-
dawać, a potem hodować sobie nowe.

– Prawdopodobnie sprzedają swoje włosy, ponieważ głodują – za-

protestowałem rozdrażniony. – Sprzedają je perukarzom, ponieważ jest 
to jedyny sposób, w jaki mogą zdobyć nieco pieniędzy na woreczek ryżu. 
To chyba gorsze niż sprzedawanie ciała. Sprzedają życie – lata spędzone 
w czasie, gdy włosy rosły. To jest... – Ach. Tak pan myśli?

– To nie są owce, proszę pani.

background image

Zrobiła grymas jakby zaraz miała się rozpłakać.
– Powierzyłam panu mój sekret! A pan mnie karci. Nie jest pan wcale 

dżentelmenem.

Lecz ja nic nie mogłem poradzić na to, że przypominały mi się, za-

rejestrowane  na  filmie  aliantów,  sterty  włosów  zgolonych  więźniom  w 
obozach koncentracyjnych. Ta myśl jednak dostarczyła mi pomysłu, jak 
wybrnąć z sytuacji. Nie chciałem sprzeczać się z nią. Nie na statku, gdzie 
była oczkiem w głowie swego taty.

– No dobrze, ale proszę nie zużyć całej kliszy na morze – powiedzia-

łem. – Pani ojciec będzie chciał zrobić film z przyjęcia urodzinowego.

– On ma mnóstwo filmów w swojej kajucie – odparowała. – I wiele 

jeszcze wywołanych, których pan nie widział.

Tym razem rzeczywiście zniecierpliwiona i naburmuszona odeszła 

do swojej kajuty.

Zgodnie z jej obietnicą – lub groźbą – dwa dni później, po kolacji z 

podwójnych porcji cielęciny, odbyła się jeszcze jedna projekcja.

Zapędzono nas do salonu, zaciągnięto zasłony, przyciemniono świa-

tła. Na ekranie zamigotały białe cyfry, po nich zaś ręcznie sterowany tech-
nikolor.

Na  spokojnym,  błękitnym  morzu  unosiła  się  dżonka  wyładowana 

ludźmi i ich dobytkiem. Osiemdziesiąt czy też dziewięćdziesiąt osób tło-
czyło się w maleńkiej łodzi, która cudem do tej pory nie zatonęła.

– To było sześć miesięcy temu – objaśnił Herr Junger. – Jacyś "ludzie 

z łódek". Z Wietnamu. "Lubeka" natknęła się na nich na otwartym morzu. 
Niestety, nie mogliśmy wziąć ich na hol. Nasz statek wytwarza zbyt wiel-
kie fale za rufą. Dżonka byłaby się wywróciła.

Friedolin z bezczelną życzliwością przyglądał się uciekinierom.
– Nie mogliśmy też przyjąć ich na pokład. Był zastawiony kontenera-

mi, jak zawsze.

Kamera przeszukiwała dżonkę pokazując z bliska uniesione w górę 

twarze. Zatrzymała się dłużej na postaci ubranej w brudną, podartą spód-
nicę i bluzkę, nadzwyczaj pięknej kobiety o długich, czarnych włosach. W 
miarę jak "Lubeka" poddawała się kołysaniu fal, Friedolin – usadowiony 

background image

pewnie  w  swym  punkcie  obserwacyjnym  –  wydawał  się  potakiwać.  – 
Naturalnie daliśmy im jedzenie i wodę oraz przekazaliśmy drogą radiową 
ich pozycję. Cały majątek zrabował im wcześniej patrol komunistyczny 
albo piraci.

Następne  klatki  filmu  były  niedoświetlone  i  trwały  tak  krótko,  że 

zastanawiałem się, czy kamera nie została włączona przez przypadek – 
może gipsowymi paluchami Friedolina? Lub może cała sekwencja została 
źle wywołana.

Lecz wiem na pewno, że widziałem półnagą kobietę leżącą na koi. 

Fala  czarnych  włosów  rozpościerała  się  wokół  niej  jak  wachlarz.  Wiem 
również, że w tym właśnie momencie Fraulein Junger spojrzała w moją 
stronę.

Następne ujęcie pokazywało dżonkę, oddalającą się poza spienionym 

kilwaterem "Lubeki". Było już późne popołudnie, słońce przesunęło się 
o kilka godzin. Na rufie dżonki można było dostrzec łysą postać w łach-
manach (może starego człowieka, może młodej kobiety), przyciskającą do 
piersi jakieś zawiniątko tak kurczowo, jakby było całym jej życiem. Mogło 
to być dziecko, mogło być pożywienie.

– Mamy nadzieję, że zaholowano ich do portu. Lecz kto by ich chciał? 

– westchnął Herr Junger. – Mimo wszystko nakarmiliśmy ich dobrze. Choć 
obawiam się, że zbyt wielka ilość mięsa mogła zaszkodzić ich żołądkom.

–  Czy  na  pewno  zostali  uratowani?  –  dopytywała  się  pani 

Hetherington.

–  Nie  wiem.  Nie  słyszeliśmy  o  nich.  Tak  wiele  dżonek  dryfuje  po 

chińsich wodach. To wina komunizmu. My spełniliśmy swój obowiązek.

– Biedne duszyczki, lecz co można zrobić? – zastanawiała się pani 

Hetherington. – W naszym kraju też jest zbyt wielu emigrantów. Trzeba 
być litościwym, ale oni dezorganizują gospodarkę.

Przez chwilę zdawało się, że zmowa milczenia połączyła niemieckich 

oficerów i brytyjskich pasażerów. Zastanawiałem się, czy tylko ja jeden 
oglądałem prawdziwy przebieg wydarzeń...

Byliśmy  na  morzu  już  całą  wieczność.  Przepłynęliśmy  największą 

nieskończoność, jaką można znaleźć na Ziemi. Lecz następnego dnia mie-

background image

liśmy wpłynąć na szlaki Panamy i ujrzeć inne statki oczekujące wraz z 
nami na przejście Kanału.

I tak nadszedł dzień urodziń Fraulein. Skończyła dwadzieścia jeden 

lat.

Uroczystość  miała  rozpocząć  się  o  zmierzchu,  jak  tylko  słońce  za-

nurzy się za horyzontem. Sygnałem do otwarcia szampanów nie miały 
być fajerwerki wystrzeliwane w niebo. W tym miejscu, u zbiegu tak wielu 
szlaków,  mogłyby  zostać mylnie  odebrane  jako  SOS  rozbitków.  Nie  fe-
jerwerki więc, lecz "zielony błysk", szczególne zjawisko naturalne, które 
tego wieczora mieliśmy nadzieję ujrzeć. (Gdyby nie wystąpiło, to trudno. 
Nie miało aż tak wielkiego znaczenia...) W bezchmurne, spokojne, upal-
ne dnie, takie jak tamten na Pacyfiku, jeśli obserwuje się horyzont zaraz 
po zanurzeniu się północnego bieguna słońca, z przyczyny jakiejś atmos-
ferycznej osobliwości wzdłuż linii horyzontu rozbłyska na sekundę lub 
dwie jaskrawe, zielone światło.

Zebraliśmy się wszyscy, by nań oczekiwać: pasażerowie, oficerowie 

i Fraulein. Widzieliśmy już taki błysk, choć słaby, ze trzy razy w czasie 
ostatnich  kilku  tygodni.  Wypatrywanie  go  nabrało  "mistycznego"  zna-
czenia. Jak gdyby ten błysk światła pędził z Azji, przez cały Pacyfik, by 
zrównać się z nami. Gdybyśmy mogli zjawisko to sfilmować i wyświetlić 
w  zwolnionym  tempie,  zobaczylibyśmy  w  nim  pagody  i  dżungle,  pola 
ryżowe, górę Fudżi i Angkor Wat – oceaniczny odpowiednik mirażu pu-
stynnego lub gór widzianych z daleka.

–  Tak!  –  krzyknęła  pani  Hetherington,  wskazując  zupełnie  niepo-

trzebnie kierunek, bowiem nam wszystkim oczy aż wychodziły z orbit.

Był to najsilniejszy ze wszystkich dotychczasowych błysków. I zaraz 

zniknął. Pierwszy szampan wystrzelił natychmiast; struga piany przesko-
czyła burtę.

Wkrótce  szklanki  były  pełne,  a  kapitan  wygłosił  krótką  mowę. 

Wypiliśmy toast na cześć Fraulein Junger, a ona cieszyła się – buzia z bom-
bonierki była cała w uśmiechach.

Herr  Junger  wyjął  okrągłe  pudło  jak  na  kapelusze  i  wręczył  je 

Fraulein.

background image

Fraulein  rozerwała  wstążkę  pozwalając  jej  sfrunąć  do  morza. 

Rozwinęła się jak czerwony wąż pędzący w stronę rufy.

Z pudła Fraulein wyjęła długą, czarną perukę. Lśniące i bujne wło-

sy. – Oooch! – wykrzyknęła i pomknęła do kajuty przymierzyć ją przed 
lustrem. Wróciła po pięciu minutach odmieniona. Wtedy przyjęcie rozpo-
częło się na dobre.

Wszyscy wypiliśmy za dużo, nawet Brytyjczycy.
Na szczęście lub nieszczęście, nadszedł czas kolacji. Dla odzyskania 

równowagi.

– Poczekajcie – zawołała Fraulein, kiedy zajmowaliśmy miejsca przy 

stole. Pieszczotliwie pogładziła swe nowe, długie włosy. – Nie chcę mieć 
na nich soku z mięsa.

– Sosu – poprawił ją kapitan. – FLEISCHSAFT znaczy po angielsku 

sos.

– Oczywiście – zgodził się jej ojciec. Na tę szczególną okazję przy-

niósł Friedolina i umieścił pośrodku stołu, by prezydował. Friedolin był 
niepocieszony. – To jest nadzwyczajna peruka dla nadzwyczajnej córki. 
Nie jakaś tam zbieranina z włosów wielu osób. Kupiłem ją specjalnie dla 
Ciebie, LIEBCHEN. Dobrze zapłaciłem tej kobiecie.

Fraulein pobiegła założyć swoje nowe włosy w kajucie, a my usiedli-

śmy do stołu.

Dwie minuty później wróciła z niezadowoloną miną. Policzki miała 

pobladłe. Nadal nosiła perukę.

– Nie mogę jej zdjąć! – przyjrzała się po kolei brytyjskim pasażerom. 

– Co to za dowcip! Kto nalał do środka kleju?

– Nonsens – powiedział Herr Junger. – Dotykałaś jej wewnątrz przed 

założeniem. Zdejmuje się z łatwością.

– Ale ona nie chce zejść.
– Pozwól, może jest nieco za ciasna.
Próbował zdjąć perukę, podczas gdy Herr Grunewald kręcił się nie-

cierpliwie, by już podawać wieczorne mięso. Ojciec Fraulein mocował się 
z głową córki, aż krzyknęła z bólu.

– Przestań!

background image

– Ciągnie cię chyba za twoje własne włosy? – spytała pani Hetherington 

udając współczucie.

– Nie! – Fraulein złapała się za głowę. – Czuję się jakbym miała druty 

w głowie. Wetknięte w mózg. Żywe jak nerwy. Miesza mi się w głowie. 
Mam szalone myśli, to nie są ludzkie słowa. Nie mogę znieść bólu, kiedy 
mnie ciągniesz.

Peruki nie dało się zdjąć. Zielony błysk z Azji przytwierdził ją do gło-

wy dziewczyny.

Trzeba  było  dać  Fraulein  środek  uspokajający  i  zaprowadzić  ją  do 

łóżka.

Tego wieczora, wyjątkowo, nie było dokładki mięsa, choć Friedolin 

obserwował  nieudaną  uroczystość  ani  chudszy  ani  mniej  jowialny  niż 
zwykle.

Peruki nie udało się zdjąć również następnego dnia. Przywarła jak 

czarna pijawka.

Dopłynęliśmy  do  Panamy  i  unosiliśmy  się  na  szerokiej,  błękitnej 

przestrzeni wraz z kilkoma innymi statkami handlowymi, skierowanymi 
w stronę szczeliny pomiędzy dwoma Amerykami.

Posadzono Fraulein na pokładzie, w słońcu, o wiele gorętszym te-

raz, gdy znajdowaliśmy się blisko lądu. Owinięto ją w stare prześcieradło, 
a jednego z członków załogi, elektryka, który również pełnił obowiązki 
pokładowego golibrody, wezwano na górę z nożyczkami, by ściął obce 
włosy z jej głowy. Nagle stało się bardzo ważne, by wyrzucić do oceanu 
wszystkie pasma, aż do ostatniego, jeszcze po tej stronie. Aby odpłynęły z 
powrotem do Azji, zanim "Lubeka" porzuci Pacyfik dla innego morza.

Kiedy fryzjer zrobił pierwsze cięcie, Fraulein straszliwie krzyknęła.
– Nie! – wyrwała mu nożyczki, po czym złapała się za głowę. – Jaki 

ból! One żyją! To tak jakby mi ktoś przypalał ciało ogniem! Te włosy żyją! 
Zapuściły korzenie. Ona nie żyje. Wiem, że nie żyje. Ale żyje w nich. Jej 
dusza spłynęła we włosy jak Samson i jego siła!

Potem mówiła przez chwilę jakby rozmawiała ze sobą dwoma głosa-

mi, w dwóch językach.

background image

To nie mogło być prawdą, a jednak... Przerażeni, nie wiedzieliśmy, 

co robić ani co powiedzieć. Może błagać o przebaczenie. Kogoś, czyjego 
języka nie znało żadne z nas.

  

+ + +

background image

Stowarzyszenie sennej telewizji 

Zawsze uważałem, że mam interesujące sny, ale mimo to byłem zdu-

miony, kiedy zaczęły je przerywać ogłoszenia reklamowe.

Właśnie wspinałem się po drabince sznurowej na dach latarni mor-

skiej, żeby zdążyć na samolot, który miał stamtąd zaraz wystartować – w 
moim śnie, oczywiście – gdy nagle wszystko zniknęło i wokół mnie zaczę-
ły tańczyć puszki konserw w takt wesołej muzyczki, głównie instrumen-
tów perkusyjnych.

Etykiety ukazywały jakiś dziwny owoc czy warzywo; najpierw wzią-

łem to za kukurydzę, ale zaraz zdecydowałem, że bardziej przypomina 
włochatego banana. Za moment puszki otworzyły się same i p a r u j ą c a 
zawartość wypadła na unoszące się w powietrzu talerze. Musiały to więc 
być samoogrzewające się konserwy, tylko że, jak na razie, nikt nie wpro-
wadził samoogrzewających się konserw na rynek. Pozbawione włochatej, 
żółtej skórki wnętrza "owoców" wyglądały raczej na parówki.

Chór bezcielesnych głosów zaśpiewał radośnie: "Strzel sobie puszkę 

kalopków!" – i już byłem z powrotem na drabince sznurowej. Śniłem da-
lej...

   

– Słyszałaś kiedyś o tropikalnych owocach, które nazywają się kalop-

ki? – spytałem następnego ranka Phyllis, kiedy przyszedłem do szkoły. 
Phyllis uczy geografii.

–  W  Centrum  Handlowym  Trzeciego  Świata  można  kupić  każdy 

egzotyczny owoc – powiedziała. – Kwiaty hibiskusa, bulwy pochrzynu, 
owoce chlebowca. Może tam uda ci się to kupić.

– Ale słyszałaś o nich kiedyś?
– Nie – przyznała. – Co to jest? Skąd to się sprowadza?
Nie  z  Trzeciego  Świata,  pomyślałem,  tylko  ze  świata  moich  snów. 

Tylko od kiedy w snach są przerwy na ogłoszenia?

background image

Uchwyciłem się tej myśli. Tak się złożyło, że komercyjną sieć telewi-

zyjną od tygodnia paraliżowała fala strajków; a chociaż raczej nie uważa-
łem się za tak zagorzałego telewidza, by cierpieć z tego powodu, to może 
jednak nieświadomie byłem nim? Czyż nie jesteśmy wszyscy przyzwycza-
jeni, w mniejszym lub większym stopniu, do reklam? Czy nie jest smutną 
prawdą, że ogłoszenia są często lepsze od samego programu? Pewnie dla-
tego moja podświadomość czuła potrzebę zapełnienia luki...

Przyznaję, że była to bardzo daleko idąca hipoteza, ale naprowadziła 

mnie na myśl, że skoro ja, rzadko oglądający telewizję, widzę we śnie ogło-
szenia reklamowe, to o ile silniejsze objawy muszą wystąpić u uczniów – z 
których każdy to nałogowy telewidz?

W  tym  dniu na  drugiej lekcji było  wychowanie  obywatelskie;  zde-

cydowałem  więc,  że  omówimy  rolę  środków  masowego  przekazu.  Kto 
wie, może byłem pierwszym dorosłym, który zaobserwował to dziwaczne 
zjawisko?

W trakcie zajęć zapytałem klasę:
– Czy komuś z was śniło się kiedyś, że ogląda telewizję? Na przykład 

wczoraj. Spróbujcie sobie przypomnieć.

Niestety, nikt niczego nie pamiętał, co nie było w końcu takie niezwy-

kłe. A więc zadałem im proste zadanie domowe:  położyć przy  łóżkach 
papier i ołówek i zapisać pierwszą myśl, jaka im przyjdzie do głowy po 
przebudzeniu – ponieważ jest to niezawodny sposób na przypomnienie 
sobie snu. Jakkolwiek absurdalną, oderwaną i zupełnie pozbawioną zna-
czenia wydaje się taka myśl, to jednak uświadomienie jej sobie prowadzi 
do wydobycia wszystkich szczegółów z mroków amnezji na światło dnia 
– niczym sznura powiązanych jedwabnych chustek wyłaniających się z 
rękawa magika.

   

Moje własne sny znów zostały przerwane tej nocy. Spałem w swoim 

kawalerskim  mieszkaniu,  biorąc  udział  we  wspaniałej,  skomplikowanej 
historii  szpiegowskiej,  wyprodukowanej  przez  mój  zamroczony  umysł, 
gdy nagle pojawiła się reklama krucli najwidoczniej jakiejś chrupiącej za-
kąski rozkosznie drażniącej kubki smakowe.

background image

Następnego  ranka  miałem  uczyć  tę  samą  klasę  historii  Rewolucji 

Francuskiej,  ale  najpierw  sprawdziłem  zadanie.  Okazało  się,  że  prawie 
połowa uczniów zrobiła to, o co prosiłem – zapewne ze względu na nie-
zwykłość polecenia. Zapytałem wprost:

– Czy ktoś z was miał sen, w trakcie którego pojawiły się jakieś rekla-

my, tak jak w telewizji?

Klasowa  piękność,  seksowna  piętnastolatka  Mitzi  Hayes  podniosła 

rękę. Ona jedna.

– Jakiś głos proponował mi coś chrupkiego i smacznego.
– Jak się to nazywało?
– Precle.
Wybuchła  powszechna  wesołość;  reszta  klasy  była  przekonana,  że 

dziewczyna stroi sobie ze mnie żarty.

– Pomyśl, Mitzi.
– Nie... to były krucle; na pewno tak!
– Czy ktoś jeszcze?
Nikt  się  nie  odezwał,  więc  szybko  przeszedłem  do  Robespierre'a, 

zdecydowany uniknąć typowej nauczycielskiej pułapki, by zaprosić Mitzi 
po lekcjach do kawiarni i porozmawiać o jej nocnych przeżyciach...

   

Zamiast  tego  umieściłem  w  lokalnej  gazecie  niewielkie  ogłoszenie: 

"Krucle  i  kalopki!  Każdy,  kto  o  nich  śni,  proszony  jest  o  odpowiedź. 
Skrytka pocztowa 17. Dyskrecja zapewniona."

Dla dobra sprawy sięgnąłem głębiej do kieszeni i umieściłem podob-

ne anonsy w czterech gazetach o zasięgu ogólnokrajowym.

Po tygodniu miałem już jedenaście odpowiedzi. Znamienne, że więk-

szość nadeszła z Appleby, a żaden z nadawców nie zamieszkiwał dalej niż 
dwadzieścia mil od miasta.

Tak więc cała nasza dwunastka – bo z uwagi na dyskrecję wyłączy-

łem Mitzi – zebrała się razem któregoś wieczoru w moim mieszkaniu.

background image

Był emerytowany dentysta, antykwariusz, fryzjerka damska, rzeźnik, 

sprzedawczyni hamburgerów, ekspedientka, sekretarka, bezrobotny hy-
draulik, mechanik samochodowy, pani w średnim wieku zarabiająca jako 
medium, listonosz i nauczyciel (ja). Założyliśmy Stowarzyszenie Sennej 
Telewizji  –  ze  mną  jako  prezesem  –  i  próbowaliśmy  znaleźć  jakieś  roz-
wiązanie zagadki, a także osobę odpowiedzialną za przerywanie naszych 
snów.

Dentysta nazywał się Max Edmunds; jego zdaniem w naszym prze-

ciętnym, a przez to idealnie się do tego celu nadającym Appleby wielka 
agencja reklamowa ulokowała laboratorium badawcze mające skonstru-
ować prototyp nadajnika snów, który mógłby zakłócać rytm fal mózgo-
wych śpiących ludzi i przekazywać im określone informacje. Jako dowód 
wskazał brak odpowiedzi na moje anonsy umieszczone w prasie krajowej, 
świadczący  o  ograniczonym  zasięgu  oddziaływania  aparatu.  Na  razie 
nadawano próbnie tylko żartobliwe reklamy wymyślonych produktów, 
ale wkrótce taki napastliwy sposób reklamy stanie się groźną rzeczywi-
stością.

Nawiasem  mówiąc,  do  tej  pory  ukazało  się  nam  podczas  nocnych 

fantazji kolejnych parę produktów oprócz powtórzeń krucli i kalopków; 
wszystkie  były  egzotycznymi  i  apetycznie  wyglądającymi  artykułami 
spożywczymi: kalakik, proszek, po posypaniu którym kromka chleba na-
tychmiast wypuszczała liczne kapelusze brązowych grzybków; humbisz, 
oleisty płyn, który w oczach zmieniał pół litra wody w homara w auszpi-
ku; ampatuza, musujące złote wino w samochłodzących się butelkach... 
Po co mówić dalej? Tymczasem telewizja znów zaczęła pokazywać rekla-
my, lecz nasze senne wizje się nie skończyły.

Mary Gallagher, medium, początkowo była zdania, że to żartobliwe 

przesłanie od duchów z tamtego świata. Jednak gdy Elsie Levin, sprze-
dawczyni hamburgerów u MacDonalda, zasugerowała, że może to wca-
le nie reklama, lecz jakieś eksperymenty wojskowe lub próby z kontrolą 
umysłów, Mary dolała oliwy do ognia, mówiąc:

– A może wśród nas jest jeden z n i c h? Jeśli to sprawka ludzi, a nie 

duchów, no to przecież mogli przeczytać pańskie ogłoszenie tak samo jak 
my, panie Peck.

background image

Wzajemnie udowadnianie sobie naszych uczciwych zamiarów ubra-

ło nam prawie pół godziny i dopiero Glenda Scott, fryzjerka, skierowała 
dyskusję na właściwy tor.

– A może nie ma żadnego nadajnika snów – powiedziała. W każdym 

razie nie w Appleby i nie w naszym świecie? A jeżeli istnieje świat równo-
legły do tego; świat, w którym ludzie naprawdę jedzą takie rzeczy? I po-
trafią nadawać sny tak jak my programy telewizyjne? Może natrafiliśmy 
jakoś na ich kanał, na którym nadają wyłącznie reklamy? Kiedyś jedna z 
suszarek do włosów w naszym salonie odbierała rozmowy radiowe pogo-
towia ratunkowego. "Doktor Muhammed wzywa karetkę!".

Max Edmunds skinął głową.
– Plomby w zębach też mogą czasem odbierać programy radiowe.
Glenda rozpromieniła się.
– A więc przechwytujemy audycje z innego świata. To nie znaczy, że 

z  t a m t e g o – dodała pod adresem Mary.

– Ale gdzie on jest? – spytał Tom Pimm, rzeźnik. – Nie widać go.
– Jasne, że nie. W jaki sposób? Przecież nie śpi pan, a ponadto znajdu-

je się w naszym świecie.

Max strzelił palcami.
– Aha! Chyba trafiliście w sedno sprawy! Od dawna wiadomo, że jeśli 

pozbawi się kogoś snu przez odpowiednio długi okres czasu, to ten ktoś 
zacznie mieć halucynacje. Człowiek musi śnić, a jeżeli nie śpi i nie może 
tego robić, zaczyna śnić na jawie. Pozwólcie, że zaproponuję, by ktoś z nas 
zgłosił się na ochotnika i nie spał przez kilka dni, podczas gdy pozostali 
będą na zmianę pilnować, żeby nie zasnął. Zobaczymy, co się stanie.

Jon Rhys Jones, nasz bezrobotny hydraulik, podniósł rękę.
– Wydaje mi się, że najlepiej będzie, jeśli ja się zgłoszę. I tak nie mam 

nic do roboty, no nie? A żona wyjechała w odwiedziny do matki.

– Decyzja należy do ciebie, Brian – zwrócił się do mnie Max, jako do 

prezesa. – Z początku wystarczy jedna osoba towarzysząca, ale po pierw-
szych paru dniach potrzeba będzie kilku opiekunów.

Poddałem  wniosek  głosowaniu;  został  przyjęty  jednogłośnie,  więc 

natychmiast ułożyliśmy plan dyżurów.

background image

   

– Pokój się kołysze – mamrotał pięć dni później Jon, gdy Glenda i Rog 

(nasz listonosz) spacerowali z nim wokół saloniku w jego domu. – Nie 
mogę ustać.

Podprowadzili go do sofy i Max sprawdził mu puls; potem Glenda 

usiadła przy nim i miarowo waliła go po twarzy, jak czarujący gliniarz, od 
czasu do czasu urozmaicając to szczypaniem i potrząsaniem.

Był późny sobotni wieczór. Oprócz Glendy, Roga i Maxa byłem też 

ja oraz. Mary Gallagher i Tom Pimm. Puste puszki po piwie walały się 
po dywanie, chociaż nie pozwoliliśmy naszemu ochotnikowi na spoży-
wanie żadnego alkoholu, który mógłby mu pomóc stracić przytomność. 
Telewizor był włączony i radio w kuchni grało muzykę pop. Wszystko po 
to, by nie zasnąć. O dwunastej miała przyjść nocna zmiana.

Przez  cały  tydzień  nękały  nas  senne  reklamy  –  wszystkich  oprócz 

Jona – zachwalając ostatnio między innymi sklesz, słoiczek fioletowej pa-
sty do smarowania kalopków.

Była jedenasta trzydzieści, kiedy się to stało.
Nagle część sufitu zaczęła się świecić – i sypnęło jak z rogu obfitości. 

Albo jakby jednoręki bandyta wypłacił w produktach żywnościowych. W 
powietrzu pojawiły się puszki, słoiki, flakoniki, butelki – i spadały na dy-
wan. Jedna uderzyła Mary w nogę; nasze medium pisnęło przeraźliwie. 
Wszyscy odskoczyliśmy pod ściany, ciągnąc Jona za sobą.

W rzeczy samej deszcz produktów nie padał dłużej niż minutę, ale to 

wystarczyło, by środek pokoju pokryła gruba warstwa kalopków, skleszu, 
kalakiku, humbiszu i innych rzeczy – dość, by zapełnić pół tuzina lodó-
wek. Gdy tylko grad żywności przestał padać, Max podskoczył, porwał 
puszkę kalopków i oderwał wieczko. Natychmiast odstawił ze stłumio-
nym okrzykiem i zaczął dmuchać na palce. Później pospieszył do kuchni 
i wrócił ze sztućcami i talerzami. Po chwili wszyscy zajadali się skwier-
czącymi  owoco-parówkami;  wszyscy  oprócz  biednego  Jona,  który  padł 
jak długi na sofę i zaraz zasnął. Bóg mi świadkiem, że już same kalopki 
smakowały przewybornie; ale posmarowane skleszem były wprost nie-
biańskie.

background image

– Trzeba im to przyznać – nadmienił Tom Pimm, oblizując palce. – 

Pierwsza klasa. W życiu nie jadłem lepszych parówek. – Nasza pierwsza 
dostawa z zaświatów, co? – Glenda mrugnęła do Mary.

Właśnie wtedy rozległ się dzwonek. Nocna zmiana przybyła w samą 

porę, by przyłączyć się do uczty. Jednak nie zdołaliśmy zjeść nawet poło-
wy.

   

Dyżury  pochłaniały  mnóstwo  czasu,  a  jeśli  chodzi  o  dobrowolną 

bezsenność, to tylko niektórzy z nas mogli poświęcić kilka dni pod rząd. 
Następnym ochotnikiem był antykwariusz Don Thwaite, potem Glenda 
wzięła  tydzień  urlopu  w  salonie,  a  potem  zgłosiła  się  Mary  Gallagher. 
Do tej pory zgromadziliśmy już spory zapas żywności w moim mieszka-
niu, które wybraliśmy na kwaterę główną i miejsce czuwania kolejnych 
ochotników.  Osobiście  zająłem  się  inwentaryzacją  dóbr.  Jednak  wszy-
scy byliśmy rozdrażnieni i wyczerpani, gdy po czterech tygodniach całe 
Stowarzyszenie Sennej Telewizji zebrało się, by dokonać podziału wpły-
wów. Ponadto w powietrzu wisiało kilka kryzysów domowych, z powodu 
długich godzin, na jakie niektórzy członkowie stowarzyszenia tajemniczo 
znikali współmałżonkom.

Lecz w naszych snach pojawiały się nowe reklamy, kusząc jeszcze 

wspanialszymi przysmakami.

Mary stłumiła ziewnięcie.
– Z pewnością musi być lepszy sposób ! Cała jestem w sińcach!
– Ale jak inaczej sprawić, by produkty się zmaterializowały? – spytał 

Rog.

Mary spojrzała wokół; większość nas siedziała na podłodze.
–  Dwanaścioro  –  powiedziała  w  zadumie.  –  Gdyby  tylko  było  nas 

trzynaścioro...

– Trzynastka przynosi pecha – sprzeciwiła się Elsie.
– Czemu trzynaścioro? – zapytał Tom.

background image

– To liczba uczestników sabatu – powiedział Don Thwaite. – Do tego 

zmierzasz, prawda? – Zachichotał drwiąco. – Niestety, tak się składa, że 
nie jestem czarownicą!

– Ja też nie! – warknęła obrażona Mary. – Medium to nie czarownica 

!

– W średniowieczu nie zauważyliby tej różnicy – rzekł Max.
– Jeśli o mnie chodzi – powiedział Don – to medium może sobie być, 

czym  chce.  Ta  żywność  z  pewnością  nie  została  sprowadzona  czarami 
Mary i nie jest z ektoplazmy. Wątpię, czy pochodzi z krainy czarów lub z 
piekła.

– Mówię tylko – nie ustępowała Mary – że wcieliliśmy już w życie je-

den dziwny pomysł, podsunięty przez pana Edmundsa, i wypalił. Jednak 
to wcale nie znaczy, że ten sposób jest jedyny lub najlepszy. Liczba trzy-
naście musi się jakoś...

Po namyśle wyznałem:
– Prawdę mówiąc, naprawdę jest nas trzynaścioro. W szkole mam 

uczennicę, której także śnią się reklamy.

– No, to czemu nie powiedziałeś wcześniej? – wrzasnął Tom Pimm. – 

Na miłość boską, żeby tylko istniał jakiś łatwiejszy sposób!

– Uważałem, że jest za młoda, żeby ją w to wciągać.
– Ile ma lat?
– Piętnaście.
–  Właśnie  w  tym  wieku  –  wtrącił  uczenie  Don  Thwaite  –  u  dzieci 

ujawniają  się  zdolności  paranormalne.  Ze  względu  na  rozliczne  stresy 
okresu dojrzewania i wzbierający wulkan seksualizmu...

– Teraz lepiej ją wciągnij – stwierdził Tom.
– Taki jest głos ogółu – przytaknął Rog, z podkrążonymi oczami.
–  Nie  mogę  tego  zrobić!  Jestem  nauczycielem.  Jak  mogę  zaprosić 

uczennicę do udziału w czymś, co wygląda na sabat?

–  Całkiem  po  prostu  –  powiedziała  Glenda,  podrzucając  słoiczek 

skleszu. – To jej pochlebi.

– Odmawiam. To zbyt ryzykowne.

background image

Jednak zostałem przegłosowany.
   

–  To  jest  Mitzi  –  powiedziałem  w  następną  sobotę,  wprowadzając 

dziewczynę do pokoju.

Starałem się żeby moje zaproszenie nie zabrzmiało zbyt dwuznacz-

nie, mimo że prosiłem, by nikomu o nim nie wspominała; podkreśliłem z 
naciskiem, że chodzi o spotkanie z grupą moich znajomych, których in-
teresują jej sny. Mimo to Mitzi zjawiła się u moich drzwi ubrana w mini 
spódniczkę i ażurową bluzeczkę, z włosami upiętymi w koński ogon, roz-
taczając dyskretny zapach perfum.

Jeżeli  rozczarowała  się  odkrywając  u  mnie  Stowarzyszenie  Sennej 

Telewizji w pełnym składzie, to uczucie to rozwiało się bez śladu, kiedy 
skosztowała kalopków ze skleszem i schrupała parę krucli – podczas gdy 
ja wyjaśniałem jej, co wydarzyło się w czasie kilku ostatnich tygodni.

– Więc co mam robić? – zapytała, sadowiąc się na środku pokoju.
–  No  właśnie  o  to  chodziło  –  powiedziała  Mary.  –  Moim  zdaniem 

powinniśmy wszyscy chwycić się za ręce i zamknąć oczy.

– Jeżeli ona ma robić za wiedźmę-dziewicę – powiedział Rog mierząc 

Mitzi łakomym spojrzeniem – to może potrzebny byłby ołtarz, świece i 
czarny kogut? I chyba powinna się rozebrać.

– Nie trzeba – powiedziałem stanowczo. – Spróbujemy tak, jak mówi 

Mary.  I  zaśpiewamy  chórem  "Strzel  sobie  puszkę  kalopków"  oraz  inne 
piosenki.

Po chwili, czując się dziwnie nieswojo, jakbyśmy przenieśli się z po-

wrotem w czasy dzieciństwa i zabaw w kółko graniaste, wszyscy kręcili-
śmy się w koło, śpiewając kuplety. Niespecjalnie wyglądało to na sabat 
czarowników-złodziejaszków. Jednak szybko ogarnęło nas jakieś prymi-
tywne  poczucie  wspólnoty  i  zmieszanie  ustąpiło;  naprawdę  wczuliśmy 
się w swoje role...

   

I sufit znowu zaświecił.

background image

Jednak nie posypały się kalopki, ani krucle.
Zamiast nich, z góry opuściło się coś, co mogę opisać tylko jako "dra-

binę ze światła". Jej szczeble i boki były jak z neonowych rurek, ale bez 
szkła.

– Och – westchnęła Elsie. – Och!
Przez chwilę wydawało się, że nikt nie zdoła wygłosić lepszego ko-

mentarza, ale nagle odezwała się Mary:

– Trzynaście szczebli; policzcie sami. Zrobiliśmy to; miała rację.
–  Ale  co  to  jest?  Drabina  Jakubowa?  –  spytał  zdumiony  Jon  Rhys 

Jones.

– Nie widzę jakoś mnóstwa wchodzących i schodzących aniołów – 

mruknął Don Thwaite.

– Ponieważ nic po niej nie schodzi – poddał myśl Tom Pimm – to 

może ktoś z nas wdrapie się do góry i sprawdzi?

Wszystkie oczy zwróciły się na autora pomysłu, który wykręcił się 

pospiesznie:

– Jestem trochę za ciężki, no nie? A to wydaje się kruche.
Obrzucił Mitzi fachowym spojrzeniem.
– Dziewczyna jest z nas najlżejsza.
– I gdyby nie ja, nie byłoby drabiny, no nie? – powiedziała.
Nie  zważając,  że  światło  może  ją  poparzyć  lub  porazić  prądem, 

chwyciła się drabinki. Szybko wspięła się na górę, zatrzymując się tylko 
raz, by obciągnąć spódniczkę – co i tak na niewiele się zdało – i zniknęła 
w blasku.

Minutę później ukazała się jej twarz i jedna dłoń. Mitzi spojrzała na 

nas z wysoka, wołając:

– Hej, tu czeka na nas prawdziwa uczta! Chodźcie tu, wszyscy! – i 

znów zniknęła nam z oczu.

– Nie wiem, czy powinniśmy iść wszyscy – zastanawiał się Joh Rhys 

Jones.  –  Czytałem  tę  książkę  o  tajemniczych  zniknięciach,  wiecie...  No, 
może ktoś z nas powinien zostać tutaj. Jeżeli Tom uważa, że jest zbyt cięż-
ki...

background image

Jednak twarz Toma przybrała wyraźnie głodny wyraz. Tak więc w 

końcu to nasza ekspedientka Sandra – nieśmiałe stworzenie – została na 
dole z Bobem mechanikiem.

Jako prezes, pierwszy poszedłem w ślady Mitzi. W chwilę potem wy-

nurzyłem się z podłogi w obszernej budowli bez ścian. Białe, stojące krę-
giem kolumny podtrzymywały kopulasty strop, szerokie schody prowa-
dziły na rozpościerający się wokół trawnik, a kilkaset metrów dalej zielenił 
się las. Dwie fontanny tryskały strumieniami wody padającej z pluskiem 
do alabastrowych mis. W powietrzu słychać było śpiew ptaków, chociaż 
żadnych nie dostrzegłem. Natomiast zauważyłem kalejdoskop wirujących 
barw między fontannami. Z początku sądziłem, że to po prostu tęcza pyłu 
wodnego; ale zmiany były zbyt szybkie, a kolory zbyt intensywne. Wokół 
rozchodził się zapach lilii i róż, chociaż na zielonej murawie nie zauważy-
łem żadnych kwiatów.

Inne kuszące aromaty unosiły się znad długiego stołu zastawionego 

przysmakami, które Mitzi właśnie degustowała.

Niebawem my też.
   

– Ale gdzie jesteśmy? – zastanawiała się Glenda, skubiąc wafel po-

smarowany humbiszem.

Tom  Pimm  dostojnie  podniósł  w  górę  otwartą  butelkę  ampatuzy  i 

pewnie miał zamiar wygłosić swoje zdanie na ten temat... gdy po pola-
nie przeleciał dźwięk gongu. Prawie sto metrów dalej powietrze zaczęło 
świecić i pałac Aladyna – coś pośredniego między Taj Mahal a chińską 
pagodą – wyłonił się z nicości jak obraz na zdjęciu robionym Polaroidem. 
Grupa ludzi w kusych tunikach wyszła na trawnik, boso, i radośnie ru-
szyła w kierunku naszej rotundy i oczekującej uczty. Kiedy nas zauważyli, 
stanęli jak wryci.

Podszedł do nas tylko jeden mężczyzna oraz kobieta. Ona była wier-

ną kopią Brigitte Bardot, on zaś przypominał Cary Granta w średnim wie-
ku.

Pozostali  wyglądali  jak  Omar  Sharif,  Greta  Garbo,  Sophia  Loren  – 

wszyscy w swoich najlepszych latach... Dałem spokój

background image

– O rany! – wykrzyknęła Mitzi.
Tylko  ona  jedna  wśród  nas  była  ubrana  jak  tamci.  Pewnie  dlatego 

Bardotka zwróciła się do niej.

– Skąd tu?
–  Wspięliśmy  się  po  drabinie  z  mieszkania  pana  Pecka...  zaczęła 

Mitzi.

– Mieszkania?
–  Mnóstwo  domów  w  jednym  –  skomentował  Cary  Grant.  – 

Dwudziesty,  dwudziesty  pierwszy.  Ulubiony  okres.  Z  przeszłości. 
Niesamowite.

– Tam zaświecił się sufit. Tak jak tu – Mitzi wskazała palcem na po-

sadzkę rotundy.

Bardotka  weszła  w  blask.  Tymczasem  zacząłem  wyjaśniać  Cary 

Gramowi nasze sny o kalopkach i kruclach, ale Bardotka wróciła, zanim 
opowiedziałem wszystko.

– Prawda. Zajrzałam. Niespodzianka dla dwojga na dole!
– Ludzie, czy wy musicie mówić hasłami z krzyżówek? mruknął Don 

Thwaite.

– Krzyżówek? – Bardot wyglądała na lekko zdziwioną. Nie, bez gnie-

wu. Odkryty słaby punkt psychofizyczny. Może nadmierna zmiana rze-
czywistości?

Cary Grant szturchnął ją łokciem.
– Podróżnicy w czasie zwabieni przez snożyw. Wielka aprobata !
– Nie wiem, czy to prawda, czy sen – powiedziała Mitzi.
Cary Grant przyłożył jej dłoń do czoła, jak gdyby sprawdzając, czy 

nie ma gorączki.

– Siódmy stopień frustracji – powiedział do kobiety. Dwunasty sto-

pień pożądania! Dziesiąty stopień wyobraźni. Zgadza się !

– Dziura w czasie – rzekła Bardotka. – Kłopotliwe.
–  Nonsens.  Nieszkodliwe.  Można  przyzwać  przodków  z  czasów 

przed Snem. Na przykład Spearshakera. "W tym śnie śmiertelnym ma-

background image

rzenia przyjść mogą, kiedy zrzucimy z siebie więzy ciała", pamiętasz? A 
potem wymazać pamięć. Bezpiecznie.

–  Przypominam:  nie  można  wymazać  pamięci  podświadomej. 

Poza  tym  najprawdopodobniej  przyzwie  się  czarne  sny,  a  nie  białe. 
Czarodziejów, czarownice, dzikusów. Pamiętaj: liczba trzynaście.

– A co ma z tym wspólnego liczba trzynaście? – przerwałem im.
– Proste – powiedziała Bardotka. – Trzynastoboczne kryształy rezo-

nansowe wszczepione tutaj – dotknęła swojego czoła. Pomagają nam pod-
łączyć się do Siły. Strumienia Rzeczywistości. Energia w materię; materia 
w energię. Wszechświat przez cały czas oscyluje między rzeczywistością 
a snem, jak jeden gigantyczny mózg. Uchwyć moment przejścia i dowol-
nie formuj fragmenty. Zmień swoją postać. Jedz snożyw, jakby nigdy nic. 
Wszystko  skomercjalizowane,  oczywiście.  Wielki  Komózg  koordynuje 
wszystkie  umysły  przez  kryształki.  Sny  opatentowane  i  zastrzeżone. 
Inaczej anarchia.

– Chcesz powiedzieć, że możecie dowolnie zmieniać rzeczywistość?
Bardotka skinęła głową.
– Wszystko jest snem. To naukowo uzasadnione.
I wyjaśniła mi, ale nie mogłem zrozumieć ani słowa z jej wyjaśnień. 

Właśnie doszła do aspektów ekonomicznych – siła nabywcza rynku, psy-
chofizyczny popyt i podaż – kiedy Cary Grant ulitował się wreszcie.

–  Jedzcie,  pijcie,  weselcie  się  –  powiedział  i  zachęcił  gestem  resztę 

swoich gości, którzy wyglądali jak gwiazdy filmowe z naszych czasów.

– Czekaj – rzekł Max Edmunds – jeżeli to jest świat ze snów, to jak on 

wygląda n a p r a w d ę?

–  Głębiej?  Pod  wszystkimi  warstwami  snów?  Gdyby  je  usunąć?  – 

Cary  Grant  wzruszył  ramionami.  –  Kto  wie?  Może  jest  martwy.  Tylko 
nagie skały...

W tej chwili tłum gości z Gretą Garbo na czele ruszył do stołu i po-

rwał nas ze sobą.

   

Tom Pimm poklepał się po brzuchu.

background image

– Pełny – oznajmił poufnie.
– A więc pora na afro – powiedziała Bardotka.
– Deser? Nie przełknę już ani okrucha.
– Afro. Afrodyzjak – odparła i zagwizdała melodyjnie. Z wirującego 

między fontannami kalejdoskopu zaczęły się rozchodzić opary odurzają-
cego zapachu.

   

Muszę opuścić zasłonę milczenia na wydarzenia, jakie miały miejsce 

na zielonej murawie. Wystarczy, jeśli powiem, że byliśmy bardzo zmęcze-
ni, kiedy ludzie z przyszłości odprowadzili nas z powrotem do świecące-
go miejsca w posadzce rotundy.

Odprowadzili? Niemalże zapędzili.
–  Możecie  przynajmniej  powiedzieć,  który  to  wiek?  –  Maxowi 

Edmundsowi przyszło do głowy, by o to zapytać, gdy doprowadzali go do 
otworu; ale Bardotka tylko poklepała go po głowie i wepchnęła w blask.

Tom Pimm oblizał wargi.
– Czy wasze posiłki zawsze się tak kończą?
Bardotka mrugnęła porozumiewawczo i Pimm też zniknął w otwo-

rze. Następna była Mitzi, ale Cary Grant najpierw dotknął jej czoła.

–  Zerowy  stopień  frustracji.  Pierwszy  stopień  pożądania  rzekł  do 

Bardotki.

Zaśmiała się.
– Niech idzie ostatnia. Dziura może się zamknąć wcześniej. Jeden po 

drugim zostaliśmy pospiesznie wepchnięci do otworu. Na dole zobaczy-
liśmy, że nieśmiała Sandra i Bob ubierają się szybko, odwróceni do nas 
plecami. Gaz afro musiał dotrzeć i tu...

Ostatnia zeszła Mitzi. Gdy tylko dotknęła stopami dywanu, drabina 

zaczęła znikać i sufit przygasł. Wkrótce mieliśmy nad głowami zwykły 
tynk. Świecący okrąg znikł razem z drabinką.

Tom Pimm zatarł ręce.
– Dobra! To w następną sobotę spotykamy się znowu!

background image

   

Jednak w ciągu następnego tygodnia nie śniło mi się nic ciekawego, a 

w sobotę okazało się, że pozostałym też nie.

Cała nasza trzynastka chwyciła się za ręce, tańcząc wokoło pokoju i 

wyśpiewując kuplety. Mimo to nic nie zabłysło. Nic nie spadło z sufitu. W 
końcu zrezygnowaliśmy.

– To przez Mitzi – stwierdziła Mary Gallagher. – Powinna była pozo-

stać czysta. Dziewicą. Tak jak mówił kiedyś pan Edmunds... Jak oni ją tam 
nazwali? Czynnik spółkujący?

– Czynnik zespalający – autorytatywnie pokiwał głową Max Edmunds. 

– To kwestia energii psychicznej dojrzewającego libido. Ona była tym pa-
ranormalnym kanałem łączącym nasze sny ze światem przyszłości. Była 
seksualnym wulkanem, lecz wyładowała kipiącą w niej energię.

– A czyja to wina? – Tom spojrzał na mnie oskarżycielsko. – Widziałem, 

coście robili po jedzeniu.

Zacząłem się bronić. Zaciekle. W dużym stopniu dlatego, że minął 

już tydzień i znowu rządziły nami normalne reguły zachowania.

– Nie wińcie mnie! Bardotka zaaranżowała to specjalnie, żeby załatać 

dziurę czasową!

– I teraz już nigdy nie będziemy tak dobrze jadać. Wszystko przez 

pana. Żaden z nas nie dotknąłby Mitzi – Tom stał się płomiennym obrońcą 
moralności.

–  Pan  był  zbyt  zajęty  Gretą  Garbo  –  wytknąłem.  Jednak  stałem  na 

straconej pozycji, bo Glenda zauważyła mściwie:

– A co to było mówione na początku o dwunastym stopniu pożąda-

nia, a potem o pierwszym? Ależ narobił pan bigosu. Zresztą czego można 
się  spodziewać  po  zaprzysięgłym  starym  kawalerze?  Prawdopodobnie 
dziewczyna straciła zdolności na zawsze.

Odwróciłem się do Mitzi, która wpatrywała się uparcie w widok za 

oknem. Zastanawiałem się, dlaczego ma na sobie workowaty sweter i sta-
re dżinsy; ale to z pewnością nie miało z tym nic wspólnego.

background image

– Lepiej podzielmy zapasy – powiedział Tom, jakby to on był preze-

sem. Nikt się nie sprzeciwił. Pimm ruszył grabić moją spiżarnię.

– Czy nie moglibyśmy spróbować innego sposobu? – spytałem.
Jon Rhys Jones obrzucił mnie złym spojrzeniem.
– To już koniec, nie rozumiesz, chłopie?
Szczególnie nie spodobało mi się to "chłopie".
   

Jednak to nie był koniec.
Dwa miesiące później Mitzi stwierdziła, że jest w ciąży. Nic mi nie 

powiedziała. Dowiedziałem się o tym po raz pierwszy, kiedy przyszli do 
mniej dwaj policjanci. Mitzi była nieletnia i kontakty seksualne z nią stano-
wiły przestępstwo. Nawet sugerowano delikatnie, że rzecz nie odbyła się 
za jej przyzwoleniem. Coś jakby gwałt, a nie uwiedzenie. Myślę jednak, 
że to tylko policja chciała mnie nakłonić, abym przyznał się do czegoś po-
ważniejszego, co by lepiej wyglądało w raportach.

Oczywiście  opowiedziałem  o  wszystkich  wydarzeniach,  które  do-

prowadziły do tej kłopotliwej sytuacji, i odesłałem policjantów do Glendy, 
Dona, Maxa i innych członków Stowarzyszenia po potwierdzenie. Do tej 
pory  zjadłem  już  wszystkie  produkty  z  przyszłości  i  wyrzuciłem  puste 
puszki na śmietnik. Poradziłem policjantom, by poszukali tych opakowań 
na  wysypisku  za  miastem.  Może  nawet  znajdą  je  jeszcze  na  wierzchu. 
Jeżeli dobrze się przyłożą...

– A więc – powiedział pierwszy policjant, ignorując moje dobre rady 

i pracowicie skrobiąc coś w notesiku – przyznaje się pan dobrowolnie do 
odbycia stosunku płciowego z Mitzi Hayes tu, w tym mieszkaniu...

– Nie, nie tu; tam na górze – pokazałem palcem.
– Na s u f i c i e? Jak muchy?
– Wyżej...
– Na strychu?
– Nie, w przyszłości... I to popsuło wszystko.
– Ja też tak sądzę – zgodził się policjant numer dwa.

background image

Mimo  to  byli  bardzo  uprzejmi;  aresztowali  mnie  tylko  i  obiecali 

sprawdzić moje zeznania – między innymi u Mitzi, która najwidoczniej 
podczas przesłuchania zapomniała powiedzieć o stowarzyszeniu. No, to 
było zrozumiałe.

Ponadto  powiedziałem  im  o  ogłoszeniach,  jakie  umieściłem  przed 

kilkoma miesiącami w gazetach. Po cóż miałbym to robić, gdyby cała hi-
storia nie była szczerą prawdą? Obiecali to też sprawdzić.

   

Czy  uwierzycie,  że  nikt  z  byłych  członków  Stowarzyszenia  Sennej 

Telewizji nie potwierdził moich zeznań? Kilku przyznało, że zna mnie z 
widzenia, inni przysięgali, że nigdy w życiu mnie nie widzieli.

Kiedy znalazłem się na wolności za kaucją, oczekując procesu za sek-

sualne wykorzystanie nieletniej i pozbawiony pracy do czasu wyjaśnienia 
sytuacji – John Rhys Jones pewnej nocy wśliznął się do mojego mieszka-
nia.

– Strasznie mi przykro, chłopie – tak w skrócie brzmiało to, co miał do 

powiedzenia – ale wiesz, jak to jest, kiedy ma się rodzinę, o której trzeba 
myśleć,  i  interes,  taki  jak  sklep  mięsny.  Nie  mogliśmy  pozwolić  się  za-
mieszać w orgię! Dobrze, że mała Mitu była na tyle rozsądna, by wybrać 
doświadczonego człowieka, takiego jak Tom...

Tak to było.
Najśmieszniejsze w całej tej historii okazało się to, że na początku mo-

głem dostać tylko kilka miesięcy, a nawet wyrok w zawieszeniu. Niestety, 
nie po tym, co powiedziałem policji.

Skierowano mnie na obserwację psychiatryczną.
Czytałem o takich przypadkach jak mój. Ktoś popełnia błahe wykro-

czenie i na bliżej nieokreślony czas zostaje wydany na pastwę zapracowa-
nych psychiatrów więziennych. Ponieważ uznaje się go za szaleńca, może 
odsiedzieć pięć lat, zanim podejmą jakąś decyzję. Albo dziesięć.

Natychmiast schowałem dumę do kieszeni i przysiągłem, że złoży-

łem fałszywe zeznania.

Nikt mi nie uwierzył.

background image

To przez te ogłoszenia w gazetach. Najbardziej rozwścieczające było 

to, że przecież wcale nie musiałem o nich wspominać. Tylko jak inaczej 
mogłem wyjaśnić historię powstania Stowarzyszenia Sennej Telewizji?

Tyle, że ono nigdy nie powstało, zgodnie z zeznaniami innych człon-

ków  –  których  nazwiska  na  pewno  wybrałem  na  chybił  trafił  z  książki 
telefonicznej lub adresowej.

Jedno było w tym wszystkim pocieszające. Nie uznano mnie za nie-

bezpiecznego wariata. Tak więc nie wysłano mnie do surowo strzeżone-
go zakładu dla stukniętych kryminalistów gdzieś na smaganym wiatrem 
odludziu. Zamiast tego zamknięto mnie w zakładzie dla umiarkowanie 
groźnych  przypadków,  gdzie  pensjonariusze  mogą  wyplatać  koszyki  i 
hodować kapustę dla dyrektora lub też zajmować się innymi użytecznymi 
zajęciami.

   

Mija już sześć miesięcy, a tak jak się obawiałem, mój przypadek nie 

doczekał się wyjaśnienia.

Więzienne jedzenie jest okropne, jeśli zakosztowało się skleszu i ka-

lopków. Gotowana kapusta, tłuczone kartofle, żylasty stek; to wystarczy, 
żeby wywrócić żołądek każdego szanującego się smakosza.

Jednak robię postępy.
Ponieważ jestem w grupie pensjonariuszy uznawanych za nieszko-

dliwych,  pielęgniarze  czasem  pozwalają  nam  pracować  bez  nadzoru. 
Korzystam z tej sposobności, by opowiedzieć moim współtowarzyszom o 
przysmakach przyszłości. Nie zapominając też o orgii, która miała miejsce 
po uczcie.

Wybieram wtedy dwunastu uczniów, by tańczyli wokół mnie, śpie-

wając:

"Prosimy ze łzami, sypnijcie kruclami!" oraz:
"Chcemy dzban duży – ampatuzy!"
Oczywiście  nie  ma  tu  Mitzi.  Trzymają  nas  z  daleka  od  kobiet. 

Rozważcie jednak: trzech z moich uczniów nie ma jeszcze dwudziestu lat. 
Morris, Martin i Paul. Morris znalazł się tu za ekshibicjonizm. Mamin to 

background image

podglądacz. Paul kradł damską bieliznę suszącą się na sznurach. Na swój 
sposób są oni wulkanami seksu i z konieczności dziewiczo czystymi.

Wszyscy  mamy  niepokojące  sny,  od  kiedy  namówiłem  moich 

uczniów, by wypluwali swoje nocne porcje largactilu i chlorpromazyny, 
jak tylko pielęgniarze się odwrócą.

Śpimy niespokojnie, chociaż jeszcze nie ze względu na reklamy ka-

lopków i krucli. Wystarczy jednak, że przeprowadzę małą kampanię pro-
pagandową i że więzienna kuchnia nadal będzie nas karmiła klajstrowatą 
kapustą...

Pomyślcie. Dziesiąty stopień frustracji. Dziesiąty stopień pożądania. 

Dziesiąty stopień wyobraźni!

   

Dziś po południu prawie nam się udało. Cała trzynastka tańczyła w 

warsztacie pośród porzuconych koszyków. Morris aż się spocił; i nie tylko 
z wysiłku. Paulowi ślina ciekła z ust. Marlinowi oczy wyszły na wierzch.

I pojawiło się świecące miejsce na suficie. Nie jakaś plama słoneczne-

go światła. To była Dziura.

– Nie zatrzymujcie się! – krzyknąłem – "Strzel sobie puszkę kalop-

ków! Chcemy humbiszu! Ampatuzy!"

Właśnie w tej chwili stojący na czujce Sparky Jones, alkoholik, do-

strzegł  przez  dziurkę  od  klucza  zbliżającego  się  szybko  pielęgniarza 
Turnera.

Tak więc musieliśmy przerwać taniec. Blask zagasł natychmiast.
Jednak jutro na pewno nam się uda. Albo za tydzień. Stowarzyszenie 

Sennej Telewizji wznowiło obrady.

   

Krucle i kalopki, jakże za wami tęsknię!
   

+ + +

Przełożył Zbigniew A. Królicki