PEGGY WEBB
SZTUKA UWODZENIA
Przełożył Krzysztof Jarecki
PROLOG
Kate Midland zatrzymała swój sfatygowany wóz i nadrabiając miną uśmiechnęła się do
córki.
– Jesteśmy na miejscu, Jane.
Dom był duży, masywny i miał już swoje lata. Kate uniosła rękę, jakby chciała ogarnąć
go razem z rosnącymi wokół starymi dębami.
– Nasz nowy dom.
Wobec Jane starała się trzymać fason. Ton jej głosu był wesoły i swobodny, choć ze
zdenerwowania czuła ucisk w żołądku.
Jane uśmiechnęła się niepewnie.
– Ładne tu drzewa.
– Moja dzielna córeczka. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.
Wyskoczyła z samochodu i zaczęła wypakowywać bagaże.
– Nauczysz się lubić wszystko w tym miasteczku. Paplała wesoło, by dodać ducha sobie i
Jane.
– Weź to małe pudełko z tylnego siedzenia i chodź ze mną. Spójrz, jaki wspaniały ogród.
Widziałaś kiedyś tyle kwitnących kwiatów naraz? Zobacz, ile miejsca będą teraz miały twoje
zwierzaki.
Jane postawiła pudełko na schodach werandy i usiadła ciężko. Podparła twarz na
brudnych dłoniach i smutno spojrzała na matkę.
– Będzie mi brakować przyjaciół. Nie znam nikogo w Saltillo.
Kate postawiła walizki, usiadła obok Jane i objęła jej szczupłe ramiona.
– Wiem, że tęsknisz za przyjaciółmi. Ja też. Ale tu poznamy nowych ludzi. A poza tym,
mamy teraz Myrtle. Możemy ją odwiedzać, kiedy chcemy.
Twarz Jane rozjaśniła się na dźwięk imienia ulubionej kuzynki.
– Czy Myrtle może nam powiedzieć, jak jest w czwartej klasie?
Na myśl o szkole bez dawnych koleżanek Jane znów się zachmurzyła.
– A co będzie, jeśli nie spodoba mi się czwarta klasa? Wrócimy wtedy do Biloxi?
– Nie, Jane. Tu jest teraz nasz dom. Zaczynamy od nowa. – Uniosła jeden z loków Jane i
patrzyła, jak słońce wydobywa z niego miodowy blask. – Przypomnij sobie, jak się bałaś,
kiedy pierwszy raz szłaś do szkoły, przed pierwszą lekcją tańca, przed pierwszym meczem?
Jane przytaknęła.
– Początki są trudne, kochanie. Aleja zawsze jestem z tobą. Wszystkie problemy
będziemy rozwiązywać razem.
– Mamo, ja się boję.
– Chodź do mnie.
Kate rozpostarła ramiona, a Jane przywarła do niej mocno.
– Zaaplikuje ci teraz jeden z moich dobrych na wszystko uścisków, a potem wybierzemy
się na największe lody, jakie tu można dostać.
Wtuliła twarz we włosy Jane. Sama też była pełna obaw, no i nie było tu Joego, który
udzieliłby jej swojego dobrego na wszystko uścisku. Nie było nikogo takiego. Uniosła twarz
w stronę słońca. „Użalanie się nad sobą nie zaprowadzi cię do nikąd, Kate Midland –
strofowała się. – Teraz, po rozwodzie, trzeba pozbierać się i zacząć na nowo”.
1
Ben Adams spoglądał na zuchwałą blondynkę, która położyła się przed spychaczem.
– Stoi pani na przeszkodzie postępowi – rzeki – Ja nie stoję, burmistrzu, tylko leżę –
odparła Kate Midland. – I nie ruszę się stąd, dopóki nie każe pan temu człowiekowi, by zabrał
stąd swój spychacz z powrotem do magistratu.
Strużka potu spływała jej po twarzy za kołnierzyk bawełnianej koszulki, ale Kate dałaby
się raczej ugotować w oleju, niż starłaby strużkę w obecności tego człowieka. Powodzenie jej
przedsięwzięcia zależało w dużym stopniu od tego, czy zdobędzie się na brawurę.
– A jeśli nie każę?
Jego pytanie, wypowiedziane na pozór spokojnie, było jak ukłucie stalowym ostrzem. Był
wytrawnym graczem i nie zamierzał kapitulować przed tą filigranową postacią.
– W takim razie jestem gotowa poświęcić siebie w obronie tej wspaniałej magnolii –
odrzekła Kate.
Tłumek, który przyglądał się starciu między burmistrzem Saltillo, a nowoprzybyłą do
miasta kobietą, wydał zbiorowe westchnienie. Wszyscy znali Bena Adamsa i wiedzieli, że to
twardy człowiek. Jeśli ta krucha istota nie będzie ostrożniejsza, schrupie ją na drugie
śniadanie.
Ben potrząsnął ciemną czupryną i westchnął z żalem.
– Co za strata.
Gestem uniesionej ręki kazał kierowcy spychacza uruchomić silnik.
Kate poczuła drżenie gruntu pod sobą, lecz dalej uparcie trwała na miejscu. Co więcej,
skrzyżowała ręce na piersi, by zaznaczyć, że przyjmuje wyzwanie.
Ben, mimo woli, odczuł podziw dla jej determinacji. Okazało się, że źle ją ocenił. Nie jest
tak krucha, jak mu się wydawało. Niechętnym gestem kazał zatrzymać silnik spychacza. Miał
nadzieję, że ją speszy, kiedy stanie nad nią, wyniosły i górujący. Był na tyle blisko, że
spostrzegł plamki w jej ciemnych oczach.
– Czy pani już jadła lunch? – zapytał. – Co pani powie na zimną lemoniadę? A może
przynieść parasol dla osłony przez południowym słońcem? Za godzinę będzie można smażyć
jajka na chodniku.
Kate wolałaby, żeby nie podchodził tak blisko. „Prawo powinno zabraniać – pomyślała –
żeby burmistrzem mógł zostać człowiek mający oczy Paula Newmana i sylwetkę Toma
Sellecka”. Wysunęła podbródek i starała się nieznacznie unieść biodra. Już od dziesięciu
minut uwierał ją patyk, na którym leżała.
– Gotowa jestem zapomnieć o potrzebach ciała, gdy chodzi o wspaniałe, stare drzewo –
odpowiedziała.
Stojąc nad nią, Ben myślał jeszcze o czymś innym, niż tylko o tym, żeby ją speszyć.
Nigdy jeszcze nie widział tak doskonale pięknej twarzy. Jej skóra, połyskująca od potu,
przypominała pokryty rosą płatek róży. Ciemnooka, miała niewinny wygląd niesfornego
dziecka o zdziwionym spojrzeniu. Co więcej, ów ruch, który zrobiła, zwrócił jego uwagę ku
jej zgrabnym biodrom i najbardziej ponętnym nogom, jakie zdarzyło mu się widzieć.
– Jak długo pani wytrwa? – zapytał. – Możemy się pobawić, kto kogo przetrzyma.
– Czyżby, panie burmistrzu? Dziwię się. Pan się przygląda, jak postęp grzęźnie, a ja i moi
ludzie marnujemy lato pod tą magnolią.
– A czemuż to panią tak obchodzi to drzewo? W Saltillo są tuziny takich jak to.
– Czy nie uważa pan, że możemy się nim chlubić? Na miłość boską, to przecież jest
magnolia. Niech pan spojrzy na te rozłożyste gałęzie, niech pan powącha te kwiaty. To nie
jest byle jakie drzewo. Ono ma swoją historię.
– Mógłbym odpowiedzieć pani podobnie. Proszę spojrzeć na tamten skromny budynek. –
Zrobił gest w kierunku pobliskiego domu. – Tam, w środku sumienni pracownicy magistratu
robią, co tylko możliwe, by w mieście wszystko szło jak należy. Trzeba usunąć to drzewo,
żeby zrobić miejsce dla wydziału wodociągów i oświetlenia.
W miarę, jak rosła temperatura dyskusji, krąg gapiów zacieśniał się. Ci, którzy po
przerwie na lunch musieli już wracać do pracy, prosili znajomych o dokładną relację z
wydarzeń.
– Czy to dla pana nic nie znaczy, że William Faulkner pod tym właśnie drzewem pisał
pierwszy rozdział Kiedy umieram?
Ben zasłonił twarz, by ukryć rozbawienie.
– A pani zamierza odegrać tu tę historię?
– Jefferson Davis wiązał konia do tego drzewa. Gubernator Bilbo, jeden z najbardziej
ekscentrycznych polityków stanu Mississipi, właśnie tutaj wygłaszał jedno ze swoich
sławnych przemówień wyborczych.
– Obchodzą mnie żywi, a nie umarli. Niech pani mi nie mówi, że zainteresowanie historią
zmuszą panią do mieszania się w sprawy magistratu.
Kate uderzyła pięściami o ziemię.
– A tak! Obchodzi mnie, że resztki przeszłości zaorywuje się w imię postępu. I to, że ten
zielony świat, w którym żyję, gwałtownie zmienia się w zabetonowany i oszpecony
jednakowymi straszydłami, które nazywacie biurowcami. I to, że moje prawnuki być może
nie będą wiedziały, co to szum sosen na wietrze ani nie będą mogły się huśtać na gałęziach
wielkiego dębu.
Po tej namiętnej przemowie przez chwilę panowała głucha cisza, w końcu dały się słyszeć
nieśmiałe oklaski. Ben odwrócił się, by oszacować zgromadzenie. Nigdy zbytnio nie
przejmował się opinią publiczną, ale miał dość politycznego rozumu, by wiedzieć, kiedy
należy poczynić pewne ustępstwa. A poza tym ta zuchwała kobieta poruszyła w nim czułą
strunę. Jedna z jego największych rozterek dotyczyła właśnie konfliktu między postępem a
historią, między stalą i betonem a naturą.
Pochylił się nad nią i wyciągnął rękę.
– Dobrze powiedziane, panno...
Przerwał w oczekiwaniu, że poda mu swoje nazwisko.
– Kate Midland. – Nie uczyniła najmniejszego gestu, by podjąć wyciągniętą dłoń. –
Pochlebstwem nic pan nie zdziała. A poza tym nie jestem panną.
Nie wiedzieć czemu ta ostatnia informacja popsuła Benowi nastrój.
– Nie widzę przeszkód, byśmy dokończyli tę rozmowę w klimatyzowanym wnętrzu.
Nie chciał nazywać jej panią Midland. Myśl o tym, że jest mężatką, podsuwała mu
irytujące obrazy. Przez chwilę wyobrażał sobie Kate z gwiazdorem z popołudniowego
teatrzyku. I życzył jej nieobecnemu mężowi pokaźnego brzucha i łysiny. Otarł ręką szyję i
stwierdził, że już i jemu upał dokuczył. Chyba powinien spędzać więcej czasu na łowieniu
ryb, niż w dusznych pomieszczeniach.
– Zajdzie pani do mnie do biura? – zapytał Wciąż nie przyjmowała wyciągniętej ręki.
– A w tym czasie pana spychacz dokończy brudną robotę? Nie, dziękuję bardzo.
Ben wyprostował się. Obszedł wielki, żółty spychacz i powiedział kilka słów do
operatora. Maszyna sapiąc, odtoczyła się z hałasem.
Wyczuwając, że to już koniec potyczki, tłumek szybko się rozpraszał. Rozczarowanie
brakiem odpowiedniego finału wypisane było na wszystkich twarzach.
Ben jeszcze raz stanął nad leżącą.
– Ma pani moje słowo, że nic się tu nie będzie działo, dopóki nie odbędziemy prywatnej
konferencji.
Kate rzuciła mu triumfalny uśmiech. Bitwa nie była skończona, ale czuła, że zwycięstwo
jest już bliskie.
– Mieszkam tu od niedawna. Czy umie pan dotrzymać danego słowa, panie burmistrzu?
Nie zwracając uwagi na wciąż wyciągniętą rękę, podniosła się energicznie i stanęła obok
niego. Nie wiedziała dlaczego, ale myśl o dotknięciu jego opalonej na brąz, muskularnej ręki,
przyprawiała ją o drżenie kolan.
– Moje słowo to mur. – Sięgnął po jej dłoń i umieścił w zgięciu swego łokcia. – Chodźmy
do mojego biura.
Szczególną przyjemność sprawił jej dotyk włosów na jego przedramieniu, twardym i
sprężystym, bardzo męskim. Od czasu rozwodu z Joem nie zwracała uwagi na mężczyzn.
Czyżby ten akurat miał obchodzić ją bardziej, niż inni? Walczyła z sobą, by nie podskakiwać
jak mała dziewczynka idąca do sklepu ze słodyczami. Gdy przechodzili przez ulicę do
budynku magistratu, rozpoczęła rozmowę.
– Bardzo lubię to miasteczko, panie burmistrzu.
– Nazywam się Ben Adams. Mów mi Ben, Kate.
Kiedy wziął ją za rękę, z miejsca zauważył, że nie nosi obrączki.
– Co cię sprowadza do Saltillo? Poza ochroniarskim zapałem, który zademonstrowałaś?
Podobały jej się zmarszczki, pojawiające się w kącikach jego niebieskich oczu, kiedy się
uśmiechał. Starając się odwrócić swe myśli od niego i skierować je ku magnolii, uwolniła
rękę i machnęła nią w powietrzu.
– Mnóstwo rzeczy. Rozwód. Dalecy krewni. Dom z ogrodem, który mogłam tu kupić. To
przede wszystkim. Chodziło mi o dom pod miastem dla mojej córki z jej menażerią.
Nie zwrócił uwagi na to, co powiedziała po słowie „rozwód”. Przeskakując po kilka
stopni, wchodził do magistratu w nadzwyczaj dobrym humorze, zbyt dobrym chyba, jak na tę
awanturę o drzewo. Przez moment zastanawiał się nawet, czy aby na pewno jest przy
zdrowych zmysłach. Kate Midland wcale nie była nadzwyczajną pięknością. Jej czarne oczy
nie pasowały do delikatnej cery i platynowych włosów, usta były zbyt szerokie jak na
klasyczną piękność, a nos, jak u chochlika, był na końcu zadarty. Diabli wiedzą, czemu ujrzał
w niej doskonałość.
Szedł pierwszy, pokazując drogę do swego biura. Przeszedł obok sekretarki, otworzył
drzwi i przytrzymał je zapraszająco.
– Wejdź do mego salonu...
– ... powiedział pająk do muchy.
Oboje uśmiechnęli się z zażenowaniem, wyczuwając, że ten żart wypadł niezręcznie.
Ben gestem zaprosił Kate, by usiadła i rzekł do sekretarki:
– Masz otwarte usta, Kasandro.
Zamknął drzwi i trzema długimi krokami przeszedł z jednego końca pokoju na drugi.
Odchylił się na krześle i oparł nogi na masywnym, dębowym biurku. Demonstrował sposób
bycia człowieka, który jest u siebie i czuje się bardzo swobodnie.
– Porozmawiajmy.
– Oczywiście, Ben.
Ku jego zdumieniu, Kate odchyliła się do tyłu na swoim krześle i oparła nogi na
stylowym stojaku pod popielnicą. Czyż miała pozwolić, by odgrywał tu wielkiego pana? Nie
po to wygrała pierwsze starcie, by teraz przegrać całą bitwę na jego terenie.
– O czym chcesz mówić najpierw? Jego oczy rozbłysły zachwytem.
– Wydział wodociągów i oświetlenia tłoczy się tu w ciasnocie. W tych warunkach ludzie
nie chcą pracować i pracują coraz gorzej. To są oczywiste fakty, Kate, z którymi muszę się
liczyć jako burmistrz tego miasta.
– Szanuję pana stanowisko, burmistrzu.
– Ben – poprawił ją.
– Ben. Ale jest jeszcze kilka innych faktów, które powinieneś wziąć pod uwagę. W
Ameryce ubywa drzew w zastraszającym tempie. Jest to problem, który niepokoi bardzo
wielu ludzi. Są coraz większe obawy, że dzisiejsze drzewa jutro staną się tylko eksponatami
muzealnymi.
– TU nie chodzi o las, Kate. Mówimy o jednym drzewie.
– O magnolii – poprawiła go. – Drzewie stanu Mississipi.
– Nie potrzebuję lekcji historii – rzekł szorstko.
Ciągnęła dalej, jakby go nie słyszała.
– Od czegoś trzeba zacząć. Ja postanowiłam zacząć od jednej magnolii.
– Źle wybrałaś. To właśnie drzewo musi być wycięte.
– Po moim trupie.
– A więc zaczynamy od nowa? – Tak.
Ich wrogie spojrzenia krzyżowały się ponad biurkiem. Każde z nich zastanawiało się,
dlaczego właściwie uważało drugie za atrakcyjne. Teraz ona uznała go za gruboskórnego
dyktatora, a on ją – za zawziętą intrygantkę.
Kasandra z trudem powstrzymywała się od przyłożenia ucha do dziurki od klucza.
Widziała, że wchodząc do biura, burmistrz promieniał z zadowolenia. W porównaniu z tym,
jak wyglądał, gdy dowiedział się, że jakaś kobieta kładzie się pod spychacz, była to zmiana o
sto osiemdziesiąt stopni. W końcu postanowiła nie podsłuchiwać, ale nie mogła się skupić na
pracy. Zbyt była ciekawa tego, co działo się za zamkniętymi drzwiami. Aż cztery razy
musiała przepisywać pismo burmistrza do straży pożarnej, zanim zrobiła to bezbłędnie.
Tymczasem w gabinecie burmistrza walka rozgorzała na dobre.
Kate z hałasem zerwała się z miejsca i stanęła naprzeciw burmistrza, przy biurku
zarzuconym papierami.
– Będę walczyć z panem i dotrę aż do Białego Domu. Zorganizuję marsze i strajki
okupacyjne. Wciągnę prasę i telewizję do mojej kampanii. Zrobię takie zamieszanie wokół tej
jednej magnolii, że dla pana i magistratu będzie to jak huragan, który przychodzi znad Gulf
Coast i niszczy wszystko wokół siebie. Będę kamieniem młyńskim u pana szyi, burmistrzu.
Ben podniósł się gwałtownie.
– Już pani nim jest, pani Midland.
– To dobrze.
Powietrze było jak naładowane elektrycznością. Oboje czuli, że coś ich silnie ku sobie
popycha, tym silniej, że byli przecież przeciwnikami.
Kate zakręciła się na pięcie i podeszła do drzwi. Naciskając klamkę, odwróciła się
jeszcze, by zakończyć rozmowę.
– Pan mnie jeszcze nie zna, burmistrzu.
Trzaśniecie drzwi przypieczętowało jej słowa.
Ben spojrzał na zamknięte drzwi i uderzył pięścią w biurko. „Co się, do diabła, właściwie
stało?” – Zastanawiał się. Nigdy jeszcze w całej jego karierze sprawy nie wymknęły mu się z
rąk do tego stopnia. Jedno było pewne – żadna kobieta nie przysporzyła mu tyle kłopotu, co
Kate Midland.
Po wyjściu na korytarz, Kate oparła się o ścianę i wzięła głęboki oddech. Mieszkała w
Saltillo niecałe dwa tygodnie i już była w stanie wojny z magistratem, lak samo jak przedtem
w Biloxi, tylko że tym razem nie była to praca wolontariuszki; nie było też Joego, któremu
można by się wyżalić. Gdyby był, na pewno powiedziałby, że najważniejszą rzeczą powinien
być dla niej dom, a nie tak zwana działalność społeczna, przez którą zaniedbuje rodzinę.
Zostawił ją jednak razem z „jej sprawami” i znalazł sobie taką, której wystarczało niewiele
więcej ponad zajmowanie się jego skarpetkami.
Strzepnęła źdźbło trawy ze spodni i dumnie uniosła głowę. Stanowczo nie chciała być
tylko kurą domową. Lubiła działanie i ruch, miała swoje zdanie o wszystkim i wyrażała to w
czynach. Teraz najważniejsza była dla niej magnolia. Była zdecydowana uratować ją, nawet
gdyby miała dojść do celu po trupie burmistrza miasta Saltillo.
Ben słyszał w swoim gabinecie energiczny rytm kroków Kate wychodzącej z budynku.
Były to kroki kobiety zdeterminowanej, brzmiały jak werbel zagrzewający do boju.
Nieoczekiwanie dla samego siebie Ben uśmiechnął się. Wyobrażał już sobie, jaką w gruncie
rzeczy będzie miał uciechę z utarczek z tą nieobliczalną Kate Midland. Podszedł do okna,
odchylił zasłonę i obserwował, jak przechodziła przez ulicę. Był właściwie zadowolony z
obrotu sprawy. Przypomniał sobie jak Ciem, przerywając mu rozmowę, wpadł do niego i
powiedział o kobiecie zagradzającej drogę spychaczowi. „Nie ma co – stwierdził – ożywiło
się w Saltillo, odkąd jest tu ta kobieta. „
Kate zwolniła kroku dopiero przy swoim dużym, białym, drewnianym domu na rogu
Second Avenue i East Water Street. Urok ogrodu w pełnym rozkwicie kazał jej niemal
zapomnieć, po co tu przyszła. Zatrzymała się i przez chwilę podziwiała widok.
Pęki różnokolorowych liliowców chyliły się w promieniach słońca, a krzewy mirtu,
okalające wielki ogród jak czarna koronka, uginały się pod ciężarem białoróżowego kwiecia.
Wdzięczność za wynalezienie tej wspaniałej posiadłości należała się ulubionej siostrze
ciotecznej, Myrtle. Mniej więcej w miesiąc po rozwodzie Kate napisała do niej, że nie może
już wytrzymać w Biloxi, a wtedy Myrtle zaproponowała jej przeprowadzkę do Saltillo.
Wyszukała ten dom dla Kate i dopilnowała budowy małego pawilonu. Kate otworzyła tam
gabinet kosmetyczny, który żartobliwie nazwala „Moda i Miłosiedzie”. Myrtle zgodziła się
nawet zrezygnować z emerytury, by pomóc Kate.
Kate dała znać ręką córce, która wystawiła głowę spomiędzy gałęzi dębu.
– Co słychać, Jane?
– Jest wspaniale, mamo.
Napięcie opuściło Kate, gdy usłyszała radosny głos córki. Chciałaby zaczerpnąć od niej
trochę młodzieńczej siły, żeby stawić czoła czekającym ją przeciwnościom.
– To jest Kotlet, mój nowy kolega.
Pulchna buzia, brudna i piegowata, wyjrzała z góry.
– On mi pomaga ratować kotki.
– Nie byłbym taki pewny, czy te koty życzą sobie, żeby je ratować – rzekł Kotlet
śmiesznym głosikiem. – Jeden właśnie mnie podrapał.
– To może zejdź już i pokaż mi to zadrapanie – powiedziała Kate.
Jane obejrzała rękę Kotleta.
– Nawet krew nie leci. Zrobię mu opatrunek, jak zejdziemy na placuszki.
Kate uśmiechnęła się. „Jak to miło mieć samodzielną córkę” – pomyślała.
– Świetnie. Zobaczymy się jeszcze. Teraz wychodzę, muszę dopilnować ważnych spraw.
– A czym się zajmuje twoja mama? – Kate usłyszała pytanie Kotleta, kiedy wbiegała na
werandę, przeskakując po dwa stopnie.
– Estetyką – odpowiedziała Jane tonem dorosłej osoby.
– Czy to coś fajnego?
Kate, ubawiona tym pytaniem, spieszyła dalej przez ocienioną drzewami werandę.
Roztrącając wiklinowe meble, wpadła do salonu piękności.
Myrtle podniosła wzrok znad preparatu do trwałej ondulacji, który właśnie
przygotowywała.
– Latasz, jakby się ubranie na tobie paliło. Lepiej powiedz mi co się stało, a ja rozgłoszę
to po mieście.
Ze swoją pociągłą twarzą, ciemnymi włosami, ciasno związanymi w kok i czarnymi
oczami, spoglądającymi znad drucianych okularów, wyglądała jak zuchwały wróbel.
– Dobrze, ale najpierw muszę się czegoś napić, najlepiej soku jabłkowego – odparła Kate.
– Umieram z pragnienia.
Poszła na zaplecze i z małej przenośnej lodówki wyjęła ćwierćlitrową butelkę soku.
Nalała sobie do kubka i wychyliła jednym haustem.
– Oooch!. Jak cudownie.
Zamknęła butelkę i włożyła ją do papierowej torby, razem z kawałkiem sera, który
odkryła w lodówce.
– Czy wydarzyło się coś ciekawego, kiedy mnie nie było? Myrtle roześmiała się.
– Jeśli masz na myśli jakieś drzewo do uratowania, jakąś kampanię do poprowadzenia lub
jakiś komitet, któremu trzeba by przewodzić, to dzięki Bogu odpowiedź brzmi „nie”. Wydaje
mi się, że nie możesz zajmować się więcej niż jedną tego typu sprawą naraz.
– Ha! Szkoda, że cię nie było w Bilon i nie widziałaś jak, sobie radzę w takich
przypadkach.
– Rzeczywiście, żałuję. Bardzo bym też chciała zobaczyć reakcję Joego na to wszystko.
– Niezmiennie kwaśna mina. Jak na ironię, rozdzieliło nas to samo, co nas kiedyś
zbliżyło.
– On chyba nie zaprzątał sobie głowy powtórnym ożenkiem?
– Nie. Z tego, co wiem od niego, znalazł sobie jakąś pannę ideał i szczęśliwie osiadł w
beztroskiej nudzie.
W głosie Kate nie było złośliwości. Rozstali się z Joem po przyjacielsku. Ich rozwód był
zwykłym anulowaniem związku między ludźmi, którzy nigdy nie powinni byli się pobrać.
Kate mówiła o tym, nie przerywając szperania w lodówce. W końcu znalazła to, czego
szukała. Przez dłuższą chwalę trzymała butelkę w górze, podziwiając musującą zawartość.
– Wiedziałam, że gdzieś tu musi być.
– Szampan? – spytała Myrtle.
Pytanie było retoryczne. Dobrze wiedziała, co jest w butelce, ponieważ nic, co się tu
działo, nie uchodziło jej uwagi. Po prostu chciała wiedzieć, co powie jej zwariowana siostra.
– Tym uczcimy moje zwycięstwo.
Starannie umieściła butelkę z powrotem w lodówce i zajęła się przeszukiwaniem szafy.
– Czy będziesz mogła zająć się Jane?
Jej głos ledwo wydobywał się z przepastnych głębin szafy, mieszczącej zapomniane teraz
i pachnące naftaliną zimowe okrycia, które czekały na swoją porę.
– Oczywiście. Wiesz, jak bardzo ja i Willy Bob lubimy z nią być.
Myrtle i jej mąż byli bezdzietni. Kiedy Myrtle namawiała Kate do przeniesienia się do
Saltillo, zdawała sobie sprawę, że robi to częściowo także z pobudek egoistycznych. Oboje z
mężem bardzo lubili Kate i Jane. Mieszkanie z nimi w jednym mieście było dla nich
namiastką posiadania własnych dzieci.
Kate znalazła to, czego szukała, i wynurzyła się z szafy.
– To powinno przyciągnąć jego uwagę.
Trzymała mały przenośny magnetofon, który był pamiątką po beztroskich czasach
studenckich.
– Czyją uwagę?
Myrtle, tłumiąc śmiech, zadała to niewinne pytanie jak gdyby nie znała odpowiedzi. Od
momentu rozpoczęcia tej krucjaty, Myrtle była pewna, ze Kate trafi w końcu do biura
burmistrza. Nic, co działo się w tym mieście, nie obywało się bez Bena Adamsa.
– Bena Adamsa.
Wymawiając na głos jego nazwisko, Kate poczuła osobliwe ukłucie w żołądku, zupełnie
jak człowiek zmuszony do przestrzegania diety, który zobaczył zabroniony przysmak.
Odruchowo zwilżyła usta końcem języka.
Myrtle niczego nie przeoczyła – ani miękkiej tonacji głosu Kate, gdy wymieniała jego
nazwisko, ani jej wzroku wpatrzonego w dal, ani zwilżenia ust.
– Nie wydaje mi się, żebyś potrzebowała tej trąby, żeby zwrócić jego uwagę. Ben Adams
trzyma rękę na pulsie we wszystkim, co dotyczy tego miasta.
Kate uśmiechnęła się szeroko.
– Być może, ale ja chcę przyspieszyć ten puls. Do zobaczenia po bitwie.
Wyszła, machając wesoło na pożegnanie.
Myrtle wpatrywała się w zamknięte drzwi. Dałaby dużo, by być świadkiem walki tych
dwojga. Mogłaby to być bitwa tytanów. Ale też znając ich obojga, nie miała pewności, czyj
puls będzie przyspieszony i kto będzie czcił zwycięstwo szampanem.
2
Wzmocniona sokiem jabłkowym i kawałkiem sera, Kate przystąpiła do dzieła. Poklepując
stary, powykręcany pień, uspakajająco przemawiała do drzewa.
– Nie pozwolę, żeby Ben Adams cię ściął. Nie martw się o nic. Póki ja tu jestem, nic ci
nie grozi.
Dzieci bawiące się w pobliżu zaczęły chichotać na widok dziwaczki rozmawiającej z
drzewem.
Kate siedziała pod magnolią i oganiała się od komarów obsiadających jej gołe nogi. W
każdej chwili oczekiwała ryku silnika spychacza. Swoją wizytą u burmistrza nie osiągnęła
niczego poza tym, że go rozwścieczyła. Spodziewała się, że teraz będzie tym bardziej
zdecydowany ściąć drzewo i realizować swoje projekty budowlane.
Ujrzawszy kilka kobiet, które odważyły się wyjść na zakupy mimo wielkiego upału,
podniosła megafon do ust. Było to właśnie takie audytorium, jakiego potrzebowała, nawet
jeśli było nieliczne.
– Proszę pań! – krzyczała Kate do megafonu. – Oto widzicie tutaj wspaniałe drzewo
przeznaczone na zagładę. Szanowny burmistrz miasta Saltillo zarządził, że to piękne drzewo
musi umrzeć. Ta magnolia ma ustąpić miejsca jakiemuś budynkowi! Czy pozwolimy na to? –
Zrobiła dramatyczną przerwę. – Oczywiście, że nie. Będziemy walczyć i zwyciężymy!
Obie kobiety przystanęły, żeby wysłuchać przemowy, ale słońce prażyło mocno, a w
Gentry’s była właśnie sezonowa wyprzedaż. Pospiesznie zniknęły więc w klimatyzowanym
wnętrzu domu towarowego.
Kate opuściła megafon.
– Hmm. Nie bardzo wyglądały na społeczniczki. Niepotrzebnie zrywałam sobie gardło.
Z powrotem usadowiła się pod drzewem i czekała na spychacz. Z pewnością pojawi się
zaraz zza rogu, sapiąc ciężko. Pot sączył jej się spod włosów, spływał po twarzy i skapywał z
czubka nosa. Osunęła włosy znad mokrej szyi w nadziei na jakiś zabłąkany wietrzyk. Lecz
niestety. W Saltillo był większy upał, niż na polu bawełnianym w samo południe.
Już nie nasłuchiwała spychacza, wstała energicznie i zaczęła się przechadzać.
Zastanawiała się, co zamierzał Ben Adams. Jeśli oceniała go właściwie, to nie w jego stylu
byłoby siedzieć w biurze i nic nie robić. Była przekonana, że w tej właśnie chwili knuł jakiś
niecny plan na zgubę jej magnolii. „Tak naprawdę nie jest to moja magnolia” – poprawiła się
w myśli Kate. Ale przecież patrzyła na nią jak na własną. I tak było ze wszystkim, za co się
zabierała.
Zniecierpliwiona wyszła z cienia drzewa i z ukosa spojrzała w stronę magistratu.
Przysłoniła dłonią oczy przed oślepiającym blaskiem słońca, Wydawało jej się, że dostrzegła
jakiś ruch za oknem, które najprawdopodobniej było oknem jego gabinetu.
– Panie Adams, tym razem to nie pan wygra, tylko ja! – krzyknęła przez megafon.
Była pewna, że ją usłyszał Jeszcze w wesołych czasach studenckich mówiono jej, że
kiedy się zapali do czegoś, słychać ją aż w Nowym Jorku.
– Podoba nam się to, co robisz. – Nie wiadomo skąd odezwał się łagodny głos.
Kate odwróciła się na pięcie. Stało za nią siedem kobiet w różnym wieku. Była tak
skupiona na przekazaniu burmistrzowi swej opinii, że nie usłyszała jak podchodziły.
Uśmiechnęła się do nich.
– Cześć. Jestem Kate Midland.
– Wiemy. – Energiczna rudowłosa kobieta wyglądała na rzecznika ich grupy.
– Dowiedziałyśmy się o tobie dziś rano – powiedziała, podając Kate rękę. – Nazywam się
Sara Callicut i jestem prezesem Towarzystwa Historyczno – Genealogicznego Saltillo.
Przyszliśmy, żeby ci pomóc uratować to drzewo.
Kate uścisnęła jej dłoń.
– Wiedziałam, że w Saltillo znajdzie się ktoś taki, jak wy! – zakrzyknęła radośnie. –
Witajcie na polu bitwy, żołnierze.
– Mów, co mamy robić – rzekła Sara.
– Czy miewacie skrupuły? – Uśmiech Kate był zagadkowy.
– Gdy idzie o ratowanie spuścizny historii, to żadnych.
– Oto więc, co zrobimy...
Ryczały ze śmiechu, gdy Kate objaśniała im swój plan.
– A teraz – sza! Nigdy nie wiadomo, gdzie mogą być szpiedzy burmistrza – ostrzegała
Kate, kończąc udzielania instrukcji.
– Dobrze, że Ben Adams tego nie słyszy – rzekła Sara. – Miałby prawo się obrazić. On
jest bezwzględnie uczciwy.
– Wydaje mi się, że jest teraz w swoim biurze i obmyśla jakiś przewrotny plan, żeby mi
popsuć szyki – powiedziała Kate. – Ale my go przechytrzymy. – Radośnie pomachała na
pożegnanie swym wspólniczkom, które rozchodziły się po rekwizyty. Była zadowolona.
Niezłą niespodziankę będzie miał Ben Adams.
Przez następne dwie godziny Kate trzymała straż przy magnolii, gotowa odeprzeć atak
żółtego potwora do niszczenia drzew. Nie wydarzyło się nic, oprócz tego, że opaliła sobie
nos. Posyłała nienawistne spojrzenia w stronę magistratu. „Co też ten diabeł zamyśla”? –
zachodziła w głowę.
O czwartej po południu przybyły „posiłki” w odpowiednich przebraniach. Z megafonem
w ręku Kate ustawiła rzędem nowe „drzewa” i rozpoczęła zaimprowizowane widowisko.
– Panie i panowie! – krzyczała. – Spójrzcie na ten wspaniały cedr.
Wskazała na Sarę, przebraną w zieloną krepinę i olbrzymie ozdoby choinkowe.
Zaciekawieni przechodnie zaczęli się gromadzić.
– Dotąd rósł sobie spokojnie w Saltillo i czekał tylko, kiedy zostanie przybrany na Boże
Narodzenie. Ale, niestety, burmistrz wypowiedział drzewom wojnę i dni tego cerdru są
policzone. Co nam o tym powiesz, szlachetny cedrze?
– Jestem za młody, by umierać – odrzekł cedr głosem Sary.
Gapie zachichotali. Niczego podobnego nie widzieli jeszcze w Saltillo. Dwaj chłopcy
pobiegli po swoich braci, a jakaś dziewczynka poszła po mamę.
– Najpierw magnolie! – krzyczała Kate. – Potem cedry. Kto padnie następny?
Trzy jabłonie obwieszone tekturowymi owocami, zaczęły się chylić do upadku. Tłum
ryczał z zachwytu.
Ben Adams usłyszał w swoim biurze odgłos zamieszania dochodzący z przeciwnej strony
ulicy. Przeprosił uczestników zebrania i wyjrzał przez okno. Nie bardzo rozumiał, co się
dzieje. Wiedział tylko, że zebrał się tłum, i że Kate Midland była w samym jego środku.
Kręcąc głową ni to z niesmakiem, ni to z podziwem, wrócił do swojego zebrania.
A pod nieszczęsną magnolią Kate ciągnęła dalej swoje przedstawienie. „Trudno było coś
powiedzieć o skuteczności tej akcji; na razie widać było, że dostarcza ludziom rozrywki.
Tłum nie rozchodził się aż do momentu, kiedy ostatnie nibydrzewo runęło, ścięte za młodu,
jak Kate klarowała ciekawskim, przez burmistrza ogarniętego obsesją rozbudowy miasta.
Kiedy już wszystkie „drzewa” poszły do domu i tłum się rozproszył. Kate czuwała nadal.
Celowo nie wzięła ze sobą zegarka, ponieważ uważała, że kiedy chodzi o wielką sprawę, nie
można działać od gwizdka do gwizdka; ale wnosząc z położenia słońca i burczenia w
brzuchu, zorientowała się, że było już po piątej. Usiadła ciężko pod drzewem i zjadła resztkę
sera. Ser rozpuścił się od upału i rezultat był taki, że zdołała go zjeść mniej więcej tyle samo
co zostało jej na twarzy.
– Czy oberwała pani od kogoś kawałkiem cheddara? – W głosie Bena Adamsa słychać
było z trudem tłumiony śmiech. Stał w cieniu w odległości paru kroków i spoglądał na nią z
góry.
– Nie, ale zdaje się, że pan życzyłby sobie tego.
Otarła twarz wierzchem dłoni; dziwiła się, jak to możliwe, że podszedł do niej tak blisko,
zupełnie nie zauważony.
– No, niekoniecznie.
– Ale będzie pan tego chciał, jak skończę sprawę z panem. Roześmiał się.
– Czy pani ciosy są tak samo straszne, jak pogróżki? Kate spojrzała na niego ze złością.
Nie powinien się teraz śmiać, tylko trząść jak galareta.
– Są sto razy straszniejsze. Kiedy zabieram się do czegoś, nie rezygnuję, dopóki nie
dopnę swego.
– Ach, rozumiem.
Podszedł bliżej i spojrzał na nią z góry.
– Widzę, że to dla pani nie pierwszyzna. – I owszem.
Wolałaby nie czuć jego oddechu na szyi. Wolałaby też, by nie wyglądał jak wymuskany,
biurowy czyścioszek. Wiedziała, że sama jest brudna i zakurzona. „I cóż z tego – pomyślała.
– Czy to ważne, że wyglądała jak kominiarz? To była walka o sprawę, a nie pozowanie do
zdjęcia na okładkę modnego czasopisma”.
– Czy robi pani czasem przerwy na tak przyziemne rzeczy jak posiłek? – zapytał. – Albo
kąpiel?
Nawet nie próbował ukryć rozbawienia.
– Na pewno nie wtedy, kiedy za rogiem czeka spychacz, żeby wykonać brudną robotę.
– Nie słyszałem jeszcze, żeby ktoś nazywał postęp brudną robotą.
– A ja nie słyszałam, żeby niszczenie piękna i pamiątek historii nazywać postępem.
– Zdaje się, że dzieli nas pewna niewielka różnica poglądów. Myślę, że wymaga to
kolejnej narady.
– Panie burmistrzu, to, co nas dzieli, to głęboka przepaść, której nie da się zasypać.
– Czy chce pani powiedzieć, że odrzuca moją propozycję, żebyśmy odbyli naradę?
– Równie dobrze mógłby mnie pan zaprosić do gniazda szerszeni.
Kate, ocierając twarz z potu, jednocześnie rozsmarowała sobie ser po policzku. Ku jej
zdumieniu, burmistrz rozsiadł się obok niej.
– Czy to obawa przed ukąszeniem, pani Midland?
– Wprost przeciwnie, panie burmistrzu. Rozgniatam szerszenie gołymi rękami. Jeśli się
czegoś obawiam, to pozostawienia tego drzewa bez ochrony.
Stał tak blisko, że nogawką spodni dotykał jej gołego kolana. Kate próbowała odsunąć się
niepostrzeżenie, ale nie udało jej się. Poznała to po jego oczach, przypominających oczy
Paula Newmana, a raczej po sposobie zmarszczenia kącików powiek. Nagle zapragnęła być o
trzy cale wyższą i mieć głęboki dekolt. A nie ser rozmazany twarzy i brudne kolana.
– Czy stek i szklanka piwa poprawiłyby pani humor?
– Usiłuje mnie pan skorumpować?
– Otóż to.
– Nic z tego. Mam swoje zasady.
– A gdybym dorzucił do tego pieczone ziemniaki i szpinak?
Przechylając głowę, podniosła wzrok i spojrzała na niego.
– Nie wie pan, że to okrucieństwo, kusić zgłodniałą kobietę?
– Czyż ja panią kuszę, Kate?
Wiedziała, że to śmieszne, ale przez chwilę zdawało się jej, że mówił o czymś innym niż
jedzenie. To te niesamowite oczy, ciemne, prawie granatowe, len głos, coraz niższy, jak
odległy grzmot. „Przyjechałaś do Saltillo – strofowała się Kate – a twoje zmysły zostały w
Biloxi. Mężczyzna wyglądający jak Mister Ameryki nie robiłby propozycji takiemu
smoluchowi, nawet, gdyby miał wiadome zamiary. A poza tym, był on przypuszczalnie
jednym z tych, którzy najbardziej cenią kury domowe”.
Spojrzała mu prosto w oczy.
– Nie, burmistrzu, wcale mnie pan nie kusi.
Nauczyła się kłamać w ten sposób, kiedy miała dziesięć lat. Wtedy razem z jakąś kuzynką
przemyciła do domu kota. Kiedy babcia, która była pewna, że koty przenoszą białaczkę, a
może nawet dymienicę morową, zapytała ją o to, Kate po raz pierwszy posłużyła się sztuką
kłamstwa. I chociaż jako dorosła rzadko musiała z niej korzystać, to wciąż uważała ją za
przydatną w takich okolicznościach, jak dziś. Sięgnął po jej dłoń.
– A jednak chcę panią skusić. Nie słyszy pani, jak panią woła ten stek?
„Łotr” – pomyślała z wściekłością. Zdawało się jej, że jego dotknięcie podniosło
temperaturę w Saltillo o piętnaście stopni. Czy on prześwietlał ludzi oczami? Czy zdołał
wyczytać w jej duszy, że lizałaby mu stopy, gdyby choć trochę bardziej się postarał?
Żałowała, że nie spotkała go, zanim zajęła się sprawą magnolii.
– Nie – odparła, choć za dobry stek gotowa byłaby teraz dać swój tygodniowy zarobek. –
Nie jestem głodna. Jadłam już ser.
Odwrócił jej lepiącą się dłoń i przyjrzał się bacznie.
– Właśnie widzę.
Usiłowała uwolnić rękę, ale równie dobrze mogłaby próbować uwolnić się ze stalowego
potrzasku.
– Niech mi pani nie każde tu stróżować. Wyraźnie słyszę, jak ten stek panią wzywa.
Wstając, pociągnął ją za sobą.
– Wiedziałem, że będzie się pani upierać. Upór to chyba najważniejsza pani cecha?
– A pana? – Posłała mu złe spojrzenie. – Chęć niszczenia?
– Zostawmy to przeklęte słowo. Przyszedłem zawrzeć z panią pokój, a nie rozpoczynać
nową wojnę.
– Nie wiem, czy mogę panu ufać.
– Pani Midland, ja postępuję otwarcie. Mogę pani obiecać, że jeśli to drzewo będzie
usuwane, nie będę się krył po kątach.
Kate uwierzyła mu.
– Czy sprawa steku jest aktualna?
Pomyślała, że wspólny obiad mógłby być dla niej dobrą okazją, żeby dowiedzieć się
czegoś o przeciwniku. To, że była już słaba z głodu, a w domu miała tylko puszkę tuńczyka,
nie miało nic wspólnego z jej decyzją. Podobnie zresztą jak jego czarujący uśmiech.
– Myślałem, że nigdy pani nie wróci do tego – powiedział i niemal na siłę odciągnął ją od
magnolii. Jego samochód, replika dawnego Stutz Bearcata, czekał zaparkowany przy
chodniku.
– Jeśli pani sobie życzy, pojedziemy pani domu, żeby mogła się pani odświeżyć.
– Odświeżyć się, to nie jest właściwe określenie – roześmiała się. – Chodzi raczej o
solidne szorowanie.
W czasie jazdy pokazywała mu drogę do swego domu. Gdy przyjechali, pokiwał głową z
aprobatą na widok ogrodu usianego kwiatami.
– Dawny dom rodziny Estes. Zawsze bardzo mi się podobał.
Zaprowadziła go do salonu z wysokim sufitem, wiklinowymi krzesłami, stolikami o
szklanych blatach i kolorowymi poduszkami.
– Kuchnia jest na wprost – powiedziała Kate, wskazując na szerokie, przeszklone drzwi. –
W lodówce jest lemoniada, niech pan sobie weźmie. Za chwilę będę gotowa.
– Gdyby pani potrzebowała jakiejś pomocy w sprawie tego sera, proszę mnie zawołać. –
Zachichotał, gdy pospiesznie umknęła.
Odnalazł lemoniadę, nalał sobie do szklanki i usiadł, czekając na jej powrót. Pomyślał, że
mógłby od razu powiedzieć jej otwarcie, ale wtedy popsułby sobie całą uciechę. A Kate
Midland była ucieszna, to pewne. Któraż ze znanych mu kobiet umiałaby zachować się jak
królowa angielska, mając twarz umazaną roztopionym serem? Poza tym chciał, żeby to, co
miał jej do powiedzenia, otrzymało odpowiednią oprawę.
Kostki lodu dźwięczały w szklance. „Sam siebie oszukuję, pomyślał. – Odpowiednia
oprawa – przecież nie o to chodzi w tej dzisiejszej randce przy obiedzie”. Chciał po prostu
być blisko Kate Midland. Kropka. I tylko jeden Bóg wie, dlaczego. Było z nią więcej
problemów niż ze stadem dzikich koni.
Kiedy weszła do pokoju, z wrażenia o mało nie oblał się lemoniadą. Niebieskie wdzianko
z marynarskim kołnierzem jak u uczennicy, opalone nogi i koniuszki niedużych, cudownych
piersi, odznaczające się pod spodem. Strój do gry, tak to się chyba nazywa. Uznał, że to
bardzo odpowiednie określenie. Przyszło mu do głowy parę różnych gier i żadna z nich nie
była niewinna.
– Czy jest pan gotów, burmistrzu? – spytała Kate z uśmiechem.
Zdumiał się, że nawet słowa były właściwie dobrane.
– Ależ tak, jestem gotów.
Prowadził pewnie i spokojnie. „Jak wszystko, co robi” – pomyślała Kate. Samochód ze
świstem pochłaniał przestrzeń. Wkrótce skręcili w boczną drogę, prowadzącą przez las do
jeziora Lamar Bruce.
– Mam nadzieję, że w tej restauracji nie wymagają jakichś wieczorowych strojów –
powiedziała Kate. – Za wielki upał, żeby się ubierać.
– Przyjemnie się tego słucha.
Gdyby Kate nie była sobą, z pewnością by się zarumieniła.
– Mam na myśli suknię wizytową, pończochy i inne damskie drobiazgi.
Ben roześmiał się.
– No więc jak to jest?
– Co jak jest?
– Trzeba mieć strój wizytowy, czy nie?
– Myślę, że nie.
Wciąż uśmiechając się, wjechał na żwirowy podjazd i zatrzymał się przed dużym
wiejskim domem, otoczonym cyprysami, cedrami i sosnami.
– Jesteśmy na miejscu, pani Midland. Witam w moim domu.
– W pana domu! Przywiózł mnie pan do swojego domu?
– O co chodzi, Kate? Boisz się, że cię zjem?
Znów się z niej naśmiewał. Dlaczego nie traktował jej poważnie? „Niech mnie diabli,
jeśli tym razem dam się naciągnąć” – pomyślała.
– Oczywiście, że nie. Boję się, że to ja mogę ci coś zrobić.
Uśmiechnęła się krzywo. Niech on to sobie dobrze przemyśli.
Szarmancko wziął ją pod rękę i poprowadził ścieżką wykładaną okrągłymi kamykami.
Przy drzwiach oczekiwała ich groźnie wyglądająca kobieta.
– Steki gotowe, proszę pana.
Lekkie skinienie głową było jedyną oznaką, że zauważyła Kate. Przez korytarz wyłożony
boazerią poprowadziła ich do pokoju o dużych oknach, wychodzących na jezioro. Każdy jej
ruch wywoływał odgłos podobny do szelestu bielizny zbyt długo trzymanej w krochmalu.
– Chwileczkę, panno Turner – powiedział Ben. – Pozwoli pani, to jest Kate Midland, mój
gość.
Kate nie mogła zrozumieć, jak Ben może być taki układny wobec tej wiedźmy,
posyłającej im złe spojrzenia. Najchętniej schowałaby się w mysiej norze, ale niczego takiego
nie było w zasięgu wzroku. Zebrała się jednak na odwagę i postanowiła się przywitać. Nigdy
jeszcze nie odtrącono jej wyciągniętej ręki, ale przecież wszystko kiedyś zdarza się pierwszy
raz.
– Milo mi panią poznać, panno Turner – powiedziała. Wiedźma zignorowała jej gest.
– Pani jest nowa w tym mieście, prawda? – Jej głos był zimniejszy od sopla lodu.
– Nie przejmuj się, Kate. – rzekł Ben. – Panna Turner wszystkim daje trzecią kategorię.
Nie staniesz się oficjalnym członkiem społeczności Saltillo, dopóki nie uzyskasz urzędowej
aprobaty panny Turner.
Kate uświadomiła sobie, że jeśli będzie się to odbywać w takim tempie, to może potrwać
i sto lat. Chyba, że panna Turner dałaby się przekupić.
Ben czule spojrzał na swą gospodynię.
– Jak to się dzieje, że ja z panią wytrzymuję?
– Bo ja jestem jedyną osobą, która wytrzymuje z panem. W każdym kącie wędka, robaki
w lodówce i ten pana rozkład dnia, który i świętego wyprowadziłby z równowagi.
Panna Turner odwiązała fartuch, złożyła go i schowała do torebki.
– Powiedziałam już Sarze, że zostanę z nią na noc. Czy na pewno nie będę panu
potrzebna?
– Nie. Może pani już iść, panno Turner. Nie będziemy pani potrzebować.
Kate patrzyła, jak panna Turner opuszcza pokój przy akompaniamencie szelestów. Ta
kobieta z pewnością była gosposią – domownikiem, a Ben Adams, najwyraźniej, dał jej
wychodne na noc. „Dlaczego? – zastanawiała się Kate. – Czy to właśnie był ów przewrotny
plan, ułożony dzisiejszego popołudnia za zasłoniętymi oknami? Dom ukryty w lesie, obiad,
pewnie z winem. A co potem? Uwiedzenie? Takie małe coś, co spowoduje, że zapomni o
sprawie?”
Kate nie przeceniała swojej urody, wiedziała, że nie jest szalową pięknością. Ben Adams
jest burmistrzem i w dodatku bardzo przystojnym mężczyzną. Jeśli chodzi o towarzystwo do
obiadu, na pewno miał w kim wybierać? Czemu więc ona?
– Może to pomoże ci się odprężyć – powiedział, podając jej kieliszek wina.
Wzięła kieliszek i przyjrzała mu się. Wino! Wiedziała, że tak będzie. On z pewnością coś
zamierzał. Odprężyć się, a to dobre!
Ben zauważył wyraz jej twarzy i stłumił śmiech.
– Wojowanie to ciężka praca, nie uważasz?
Kate ocknęła się z zamyślenia. Uniosła głowę i starała się przybrać obojętny i
nieprzenikniony wyraz twarzy.
– Z pewnością – odrzekła.
Nie bardzo wiedziała, z jaką jego myślą się zgodziła, ale ta odpowiedź wydała się jej dość
bezpieczna. Spojrzała w intensywnie niebieskie oczy burmistrza i wtedy niespodziewanie
przyszedł jej do głowy pewien pomysł. A może by tak odwrócić role? Zaaplikować mu jego
własną miksturę?
Zniżyła głos tak, żeby brzmiał jak uwodzicielskie mruczenie.
– Bardzo mi się podoba twój dom... – Miała nadzieję, że zabrzmiało to wystarczająco
uwodzicielsko. Brakowało jej wprawy, była zbyt prostolinijna, ale pragnęła posiąść tę sztukę.
W końcu to dla dobra sprawy. – Wypijmy za pokój i przyjaźń – rzekła unosząc kieliszek.
– Za to chętnie wypiję.
Ben przypatrywał się jej znad kieliszka. Domyślił się, że powzięła jakiś zamiar.
Wyglądała jak kot, który połknął kanarka.
– Za pokój.
Wypiła łyk z kieliszka.
– Za przyjaźń.
Nie spuszczał oczu z Kate. – I za przygodę – dodał.
– Lubisz przygody, Ben?
„A więc znów „Ben” – pomyślał ze zdumieniem, a nie „panie burmistrzu”, mówione
szorstkim, wojskowym tonem”. Pociągnął jeszcze jeden łyk wina, żeby przełknąć śmiech.
Zanosiło się na lepszą zabawę, niż przypuszczał. Kusiło go, żeby jej powiedzieć o zamiarach,
jakie miał w sprawie magnolii. Postanowił jednak pozostawić rzeczy własnemu biegowi.
Bardzo lubił niespodzianki. Kate na pewno trzymała jakąś kartę w rękawie, uznał więc, że
warto grać dalej.
– Przygody stawiam na drugim miejscu.
– Na drugim miejscu po czym?
– Po przygodach romantycznych.
Pociągnęła duży łyk wina i od razu podjęła wątek.
– Miejsce jest wymarzone.
Przeszła przez pokój i stanęła przy nim. Czuła zapach płynu po goleniu, widziała blask
słońca na jego twarzy.
– Czy mógłbyś mi jeszcze dolać, Ben? Nie wiem dlaczego, ale w taki letni, upalny dzień
wino bardzo mi smakuje.
Kiedy odwrócił się, żeby nalać wino, zgasiła jedną z lamp. Wydawało się, że tego nie
zauważył, gdyż na jego twarzy nie można było wyczytać żadnej reakcji; być może potrafił to
dobrze ukryć.
– Może coś nastrojowego, Kate?
– Chętnie posłuchałabym bluesa, jeśli masz.
W czasie gdy Ben był zajęty wybieraniem taśmy, Kate szukała wyłącznika górnego
światła. Znalazła go za doniczką z paprocią. Jeden mały ruch i pokój pogrążył się w
półmroku. Jedynym źródłem światła była mała, mosiężna lampa za sofą i księży chultaj,
zaglądający przez oszklone drzwi. Była zadowolona. To, co zamierzała zrobić, wymagało
ciemności.
Zmierzając ku sofie, zatrzymała się, żeby napełnić kieliszek. Zadanie, które miała przed
sobą, wymagało także pokrzepienia się. Przy akompaniamencie monotonnej melodii Jestem w
nastroju do miłości, która wypełniała teraz pokój, Kate oparła się na poduszkach i przybrała
starannie dobraną pozę. „Przynajmniej nogi mam ładne” – pomyślała. Chcąc je jak najlepiej
wyeksponować, podciągnęła nieco krótką, plisowaną spódnicę.
Ben podszedł do sofy i, patrząc z góry, ze znastwem oszacował jej pozę. Blaski w jego
oczach przyprawiły Kate o dreszcze. Usiadł obok niej na tyle blisko, że poczuła ciepło jego
nogi.
– Czy to miałaś na myśli? – zapytał miękko.
Choć wiedziała, że mówi o muzyce, to jednak z trudem tylko udało się jej pozbyć myśli o
nodze.
– Właśnie to.
Potem, biorąc głęboki oddech, Kate Midland zabrała się do uwodzenia burmistrza
Saltillo. Wszystko dla dobra sprawy.
3
Kate widziała pokój nie wyraźnie. Uśmiech Bena i jego twarz chwiały się, jak oglądane
przez rozgrzane nad ogniem powietrze. Nie wiedziała czy to skutek upału, wina, czy
podniecenia. A może wszystkiego naraz. Wiedziała natomiast, że jej plan był chyba dobry.
Jeśli Ben zaangażuje się w ten romans choć w połowie tak, jak ona, to niedługo zdekapituluje.
Zaraz... chyba skapituluje? Zdaje się, że jej umysł pracuje nie całkiem sprawnie. Skąd w
ogóle wzięła się ta gra miłosna? To ma coś wspólnego z kwiatami pomarańczy? Utkwiła
wzrok w kieliszku z winem. Nie, coś nie tak. Z kwiatami magnolii. Tak, to o to chodziło.
Poświęciła się dla drzewa.
Postawiła kieliszek na stoliku od kawy i położyła rękę na nodze Bena.
– Czy ktoś ci już mówił, że masz wspaniałe nogi? – zapytała poważnym tonem.
– Nie, ty jesteś pierwsza – odparł równie poważnie.
– Wspaniale – Bawiła się, spacerując palcami po jego nodze. – Benny, kochanie, powiedz
mi, czy przywiozłeś mnie tutaj, żeby...
Postawiwszy łokieć na jego kolanie, podparła dłonią podbródek. Zastanawiała się nad
tym, co miała powiedzieć.
– Czy zwabiłeś mnie tutaj, żeby się ze mną przespać? Ben nie chciał, by widziała
rozbawienie na jego twarzy.
– Jeśli nawet tak, to mój plan spalił na panewce. Ale wygląda na to, że to ty próbujesz
dobrać się do moich sekretów, idąc ze mną do łóżka.
Ujął jej twarz w dłonie.
– Czy o to ci chodzi, Kate?
– Mnie? – Spiorunowała go wzrokiem. – Ja nigdy nie zdradzam swoich planów.
Tym razem Ben nie starał się już ukryć śmiechu.
– A ja swoich. Nawet kobietom o takich oczach i uśmiechu małej dziewczynki. Ani
takim, które nawet w stroju uczennicy wyglądają frywolnie.
Tak dobrze było czuć jego dłonie wokół twarzy, że wolałby, żeby ich wcale nie zabierał.
Chciała się trochę przysunąć do niego, ale łokieć, oparty na jego kolanie zsunął się i w efekcie
wylądowała na jego piersi. Żeby uwodzicielsko zaglądać w oczy, należałoby się podnieść, ale
uczucie po tym upadku okazało się tak przyjemne, (szeroka męska pierś, mocne ramiona), że
pozostała tak jeszcze przez chwilę, zbierając myśli do dalszych działań.
– To miło – rzekł Ben, podkładając jej ramię pod głowę. – Dobrze, że pomyślałaś o tym.
Ujął pasemko złotych włosów i patrzył, jak lśni na nich światło księżyca. Podniósł je do
ust. Miały dotyk jedwabiu i pachniały cytryną, subtelnie i cierpko, tak jak sama Kate.
Odwróciła głowę, tak żeby widzieć jego twarz. Jej usta znalazły się tuż przy gładkiej,
opalonej szyi Bena, jakby czekającej na miłosne ukąszenia. Ugryzła go lekko. Potem jeszcze
raz.
– Smakujesz mi.
– Zawsze ceniłem szczerość u kobiet.
– Dużo znasz takich?
Wędrowała ustami po jego szyi, wyczuwając tętno bijące pod brązową skórą. Przyłożyła
język do pulsującego miejsca. Było to tak, jakby pod spodem trzepotał motyl.
– Kilka – odparł. – Ale żadna nie jest taka jak ty.
Przenosiła tę niesamowitą pieszczotę coraz wyżej, aż trafiła na jego usta. Ben nie chciał,
by sprawy zaszły za daleko. Polubił Kate. Polubił ją tak bardzo, że nie chciał narażać na
szwank ich stosunku; ale chyba każdy mężczyzna uległby takiej pokusie. Pomyślał, że byłoby
zbrodnią mieć te wargi tak blisko i nie pocałować. W mądrych książkach prawdopodobnie
jest to wręcz zalecane. Kiedy nachylał się do pocałunku, wiedział, że jutro trzeba będzie to
odpokutować.
Ten pocałunek wart był tego. Jej szczodre usta były czułe i ulegle, miały cierpki smak
wina i jakąś słodycz, jej tylko właściwą. Otoczona jego ramieniem, zupełnie rozluźniona,
poruszała ustami powoli i zmysłowo. Ben nie był pewien, czy znajdzie dość siły, by
poprzestać na jednym pocałunku.
Objęła go nogami i w miarę, jak pocałunek stawał się coraz bardziej namiętny,
przywierała do niego coraz mocniej. Niewiele brakowało, a byłby przewrócił ją pod siebie i
posiadł na sofie, przy świetle księżyca.
W końcu zmusił się, żeby przerwać pocałunek. Wziął głęboki oddech i spojrzał na nią.
„Boże – pomyślał – wygląda tak ufnie i bezbronnie. Jak mała dziewczynka, która bawi się w
dorosłą. Jak to jest, że wygląd może być tak mylący?”
– Zrobię ci kawę, a potem zawiozę cię do domu. Zapędziliśmy się, Kate.
– Nazywaj mnie Katie. Bardzo lubiłam, jak babcia tak do mnie mówiła. – Uśmiechnęła
się, ale zaraz zmarszczyła brew. – Coś chciałam zrobić i zapomniałam, co to miało być.
Potrząsnęła głową, żeby się pozbyć szumu w głowie. Delikatnie głaskał jej twarz.
– I ja chciałem coś zrobić, ale to musi poczekać. Gdybym powiedział ci teraz, szybko byś
zapomniała. Zachichotała.
– Wypróbuj mnie, Benny.
– Nie ma pośpiechu.
Oparł ją na poduszkach sofy i poszedł zrobić kawę. Gdy wrócił, znalazł Kate dokładnie w
takiej samej pozycji, w jakiej ją zostawił. Przytrzymał jej głowę i przystawił do ust filiżankę.
– Katie, ty chyba nie pijesz dużo, prawda?
– Kawy, herbaty czy...
– Wina.
– Nie, dziękuję – odpowiedziała uroczyście. – Jeden kieliszek to mój limit.
Roześmiał się.
– Zdaje się, że tak.
Znów zbliżył jej filiżankę do ust.
– Jeszcze łyk.
Wypiła łyk kawy i rzuciła mu spojrzenie znad filiżanki.
– Czy ty mnie kusisz?
– Nie. To ty się w to bawiłaś. Ja chcę cię otrzeźwić. Odsunęła filiżankę.
– Wolę się bawić, niż trzeźwieć.
– Ja też, Kate, ale jutro też jest dzień.
– Wiesz Benny, to jest bardzo głęboka myśl. Powinieneś ubiegać się o jakieś stanowisko.
Na przykład prezydenta Saltillo.
– Niektórzy twierdzą, że już nim jestem.
Usiłował postawić ją na nogi, ale nie chciała stać. Wziął ją więc na ręce, zaniósł do
samochodu jak miękki tobołek i zawiózł do domu.
– Nie ruszaj się z miejsca – pouczył ją, kiedy przyjechali na miejsce. – Wniosę cię do
środka.
Nie potrzebował tego mówić. Kate nie poruszyłaby się, nawet gdyby obok przepędzano
stado byków. Ben wyłowił klucz z jej torebki i wniósł ją do domu.
– Jak to się mówi w filmach? – powiedział – Jutro mnie za to znienawidzisz.
Ułożył ją na wiklinowej kanapie.
– Jak to dobrze, że jesteś taka filigranowa. Gdyby nie to, byłbym zmuszony rozejrzeć się
za czymś solidniejszym, na przykład za łóżkiem.
Kate nie odpowiadała. Spała już głęboko.
Rozejrzawszy się, Ben znalazł na górnej półce szafy lekki wełniany szal i przykrył nim
Kate. Potem usiadł na wiklinowym fotelu i przez chwilę przyglądał się, jak spała. W końcu,
zadowolony, że będzie jej dobrze, wsiadł do samochodu i odjechał do domu.
W pierwszym momencie Kate myślała, że wybuchła u niej bomba zegarowa; potem
stwierdziła, że to tylko dzwonek do drzwi. Zerwała się i usiadła wyprostowana, jak to miała w
zwyczaju i zrobiła trzy ważne odkrycia; że nie jest w swoim łóżku; że ciągle jest w ubraniu;
że nie odbija się od podłogi. Spadła z wiklinowej kanapy i wylądowała na siedzeniu. Wstała i
trzymając się za ciężką głowę, podążyła ku drzwiom ruchem krzywoliniowym.
– Mhm, już otwieram.
To był Ben Adams, wesoły i odświeżony; poranne słońce zaglądało mu przez ramię, a
chór ptaków w ogrodzie obwieszczał jego przybycie. Kate nie podchwyciła tego nastroju.
– Wyglądasz jak postać z filmu Disney’a – mruknęła.
– Czy to w ten sposób wita się kogoś, kto przynosi radosne nowiny?
Nie czekając na zaproszenie, wszedł do domu i usiadł na wiklinowym krześle z
wachlarzowatym oparciem.
Kate obróciła się ku niemu, ale zaraz pożałowała tego ruchu. Trzymając się za głowę,
osunęła się na kanapę.
– Ty chyba nacierałeś te steki prochem strzelniczym. Podwinęła nogi i spojrzała na swoje
zmięte ubranie.
– A w ogóle to dlaczego ja tak wyglądam?
– Nie pamiętasz?
– Nie. Wszystko mi się pomieszało po tym drugim kieliszku wina.
– Próbowałaś mnie uwieść wczoraj wieczorem.
To, co usłyszała, pobudziło do działania zamgloną pamięć. Ostatnią rzeczą, którą
pamiętała, było to, że zabrała się do uwodzenia Bena, aby poznać jego zamiary w sprawie
magnolii. Uznała, że najlepszą obroną będzie atak.
– A ty, dlaczego mnie nie powstrzymałeś?
– Wygląda na to, że poprzysięgłaś sobie to zrobić. A poza tym, nie chciałem ci psuć
zabawy.
Kate zżymała się w duchu. Jakaż to była, u licha, zabawa? „Z pewnością pamiętałabym,
gdybyśmy...” – zastanawiała się. Nawet nie chciało jej się o tym myśleć.
– Gdybyś był chociaż trochę dżentelmenem, nie pozwoliłbyś mi na to.
Miała nadzieję, że Ben powie coś więcej o „tym”.
– Nigdy nie podawałem się za dżentelmena. – Roześmiał się.
Zauważył jednak, że Kate była rzeczywiście przejęta tym, co się stało, chciał więc ją
uspokoić.
Mimo to, jednak przyznaję się do pewnej domieszki szlachectwa.
– Szlachectwa! Ty!
– lak. Uważam, że postąpiłem bardzo szlachetnie, nie przyjmując twojej hojnej oferty.
Poczuła ulgę w całym ciele. Nie dlatego, żeby Ben się jej nie podobał, i nie dlatego, że
miałaby coś przeciwko pójściu z nim do łóżka, tylko że wczoraj absolutnie nie zamierzała iść
na całego. Chciała tylko ratować swoje drzewo. Kiedy się z kimś kochała, to dlatego, że był
to dla niej ktoś szczególny.
Chcąc ukryć swe prawdziwe uczucia, zdobyła się na pokaz brawury.
– Burmistrzu, ja nigdy nie powtarzam tej samej oferty. Brzmiało to tak przekonywująco,
że nawet jej babcia by uwierzyła.
– A teraz, jeśli pozwolisz. – Wstając, oparła się o poręcz kanapy. – Muszę się przykuć do
mojej magnolii.
– Nie musisz, chyba że dla samej przyjemności. – Ben także wstał. – Przyszedłem, żeby
ci powiedzieć, że zmieniłem decyzję w sprawie drzewa. Wczoraj po południu spotkałem się z
architektem. Opracowaliśmy plan rozbudowy wydziału wodociągów i energetyki przez
nadbudowanie jednego piętra. Twoje drzewo jest bezpieczne.
Kate wydała okrzyk zwycięstwa i zaraz tego pożałowała. Dzwonek wolności w jej głowie
umilkł. Wydała jeszcze jeden, bardziej powściągliwy okrzyk pochwalny i przestała.
– Wiedziałeś o tym wczoraj po południu?
– Tak.
– To wobec tego dlaczego mi o tym nie powiedziałeś, zamiast zwabiać mnie do siebie
propozycją obiadu?
– Ja cię nie zwabiłem, Kate. Zaprosiłem cię, a ty przyjęłaś to zaproszenie.
– Tylko dlatego, że byłam bardzo głodna.
– Będę musiał pamiętać, żeby łapać cię w momentach, kiedy jesteś głodna.
Ruszył w stronę drzwi.
– Ciągle nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
Z ręką na klamce odwrócił się i uśmiechnął do niej.
– I nie zamierzam. Idę do biura, muszę zająć się sprawami Saltillo. Dobrego dnia, panno
Katie.
Kate niepewnym krokiem poszła do kuchni i przyłożyła sobie na głowę okład z lodu.
„Cały wieczór po prostu mi gdzieś wyparował” – pomyślała. To był stanowczo i absolutnie
ostatni raz, kiedy wypiła więcej niż jeden kieliszek wina.
– Wyglądasz jak śmierć na chorągwi – powiedziała Myrtle, pojawiając się
nieoczekiwanie. Zaczęła właśnie robić kawę. – Jane jest na dworze, przedstawia kotom
nowego psa, a ja włączyłam klimatyzację w salonie kosmetycznym.
Kiedy kawa zaczęła bulgotać, Myrtle odwróciła się i spojrzała na Kate z zaciekawieniem.
– Opowiedz, co się wydarzyło.
– Próbowałam uwieść burmistrza. – Kate poprawiła sobie okład na głowie. – Czy możesz
mi podać aspirynę? Przy każdym ruchu czuję ból.
Nie skwitowała nawet słowem pojawienia się nowego psa. Jane urządzała w domu
nieprzerwaną paradę różnych bezdomnych zwierząt, które zbierała, tak jak inni zbierają
znaczki.
Myrtle podała Kate dwie tabletki.
– No i co, udało ci się?
– On twierdzi, że nie, ale przypominam sobie jak przez mgłę, że bawiłam się jego
nogami.
– Sama bym się chętnie tak pobawiła.
– Co cię powstrzymuje?
– Sumienie metodystki i moralność Południowych Baptystów. Że nie wspomnę już Willy
Boba.
Nalała dwie filiżanki kawy.
– Idę do pracy. O dziewiątej mamy robić trwałą.
Idąc do drzwi, zatrzymała się. Odwracając się przez ramię, powiedziała:
– Wiem, kto wypił większość szampana przeznaczonego do oblewania zwycięstwa. Czy
to ma znaczyć, że wygrałaś?
– Myrtle, czy ty kiedykolwiek widziałaś, jak przegrywam? Myrtle roześmiała się.
– Nie przechwalałabym się tym razem zbyt wcześnie. Wydaje mi się, że trafiłaś na
równego sobie przeciwnika.
Kate nie chciała już o tym myśleć. Kiedyś myślała, że Joe jej dorównuje, a teraz tak wiele
już ich dzieliło. Zdjęła okład z głowy i zrobiła sobie śniadanie jak dla drwala. Kiedy już
zjadła, wzięła prysznic i przebrała się w czerwoną, bawełnianą, leciutką sukienkę, wróciła jej
prawie cała dawna brawura.
– Zaczynamy nowy dzień, Kate Midland – powiedziała do siebie na głos. – Na pewno
przydarzy ci się coś wspaniałego.
Kate zdarzało się mówić do siebie, kiedy chciała dodać sobie otuchy. Robiła to tak często,
że jej córka myślała, że wszystkie matki mówią same do siebie.
– Cześć, mamo! – zawołała Jane z głębi podwórza, gdy Kate przechodziła, idąc do salonu
piękności. – Czy chcesz poznać Dżeka?
– Pewnie, że chcę.
Kate podeszła i spojrzała na skrofulicznego białobrązowego psa. Jego matka była
prawdopodobnie seterem angielskim, a ojcem mógł być jakikolwiek pies.
– Jak się masz, Dżek?
– On będzie naszym nowym strażnikiem. Zobaczyłyśmy go wczoraj z Myrtle koło
śmietnika.
Ciemnobrązowe oczy jak guziczki, zupełnie takie jak u Kate, wypełniły się łzami, gdy
podniosła wzrok na matkę.
– Mamo, czemu ludzie wyrzucają psy?
Kate przytuliła ją i pocałowała w czubek głowy.
– Wiesz, kochanie, niektórzy zapominają, że zwierzęta to żywe stworzenia, które tak
samo, jak my, odczuwają głód, pragnienie, zimno i ból.
Rozluźniła uścisk i uśmiechnęła się.
– Wiesz co, idź do kuchni i przynieś dla Dżeka którąś z tych plastikowych misek. Może
na początek zje trochę kociego jedzenia.
– Mamo, nie mów tego tak głośno. Mógłby usłyszeć, a wiesz, on też ma swoją dumę.
– lak, widzę to. – Kate wstała. – Teraz muszę już iść do pracy, Jane.
– Oj, mamo, zapomniałam ci powiedzieć. Pani Henecke chce mi dać kurę. Już nazwałam
ją Królową Wiktorią.
– Kto to jest pani Henecke?
– Mieszka obok Myrtle. Pozwolisz mi, mamo? Królowa Wiktoria jest bardzo mądra.
Nawet znosi jajka, jak jej się zachce – tak mi powiedziała pani Henecke.
Kate roześmiała się.
– Nie daj Boże, żeby była głupia. Jeśli rzeczywiście taka z niej mądrala, powiedz jej, że
może zamieszkać u nas.
Kiedy Kate przyszła, salon piękności tętnił już życiem. Pani Maxie czekała na trwałą,
pani Ascot siedziała pod suszarką, a Córa Lee Brady, z głową w umywalce, była w trakcie
zabiegu modelowania brwi za pomocą gorącego wosku.
Na widok Kate, pani Maxie przerwała lekturę ilustrowanego magazynu.
– Całe Saltillo mówi o tobie, wiesz? Pół miasta przyglądało się twoim występom przed
magistratem, a druga połowa nie może sobie darować, że tego nie widziała.
Kate podprowadziła panią Maxie do umywalki i okryła ją plastikową peleryną.
– Przypuszczalnie będą jeszcze inne występy. Mam coś, co się oględnie nazywa
instynktem walki.
Córa Lee odezwała się z sąsiedniej umywalki.
– Powinnaś była usłyszeć, jak o tym mówią ludzie nieoględni.
Ona sama zwykle słyszała takie rzeczy. Miała ucho wyczulone na nieokrzesane
rozmówki.
– Au, Myrtle, uważaj z tym woskiem. Mogę być oskubana, a nie poparzona.
Pani Ascot wychyliła się spod suszarki.
– Co wy tam gadacie? Mówcie głośniej, ni cholery nie słychać pod tą rakietą.
Córa Lee wyjrzała z umywalki.
– Mówiłam, że niektórzy nazywają Kate wojującą intrygantką.
Kate, słysząc to, nawet nie mrugnęła; po prostu dalej myła włosy pani Maxie. Nigdy nie
przejmowała się zbytnio tym, co ludzie mówią.
– Zawsze staram się zasłużyć na swoją reputację – rzuciła ozięble.
Pani Ascot wyczuła okazję. Sprzeciwianie się wszystkiemu, co mówiła Córa Lee, było
dla niej jedną z największych przyjemności w życiu.
– Są tacy, którzy mówią, że ona jest bohaterem.
– Jeśli już, to bohaterką. Gramatyka ci już chyba całkiem wywietrzała, co, Maudie Ascot?
– Córa Lee stawiała sobie za punkt honoru, żeby zawsze mieć ostatnie słowo.
Nie wiadomo jak długo trwałaby dyskusja między Maudie i Córą Lee, gdyby nie
posłaniec, który pojawił się w drzwiach salonu piękności.
– Mam przesyłkę dla Kate Midland – powiedział. Myrtle podniosła wzrok z
nawoskowanych brwi Córy Lee.
– Czy zamawiałaś coś, Kate?
– Nie.
Kate, biorąc pakunek, poczuła jakby zapach jakiejś potrawy.
– Kto to przysyła?
– Magistrat.
Chłopiec wyciągnął kartkę z kieszeni.
– To dla pani.
Kate wiedziała, kto wysłał paczkę, jeszcze zanim przeczytała kartkę.
Droga Katie. Jeśli coś obiecam, zawsze dotrzymują.
Zastanawiała się, czemu Ben wciąż ją tak nazywa.
Uśmiechając się, wcisnęła kartkę do kieszonki w sukience i otworzyła paczkę. W środku
był największy chyba pieczony stek, jaki kiedykolwiek widziała. Do tego olbrzymi pieczony
ziemniak i pajda chleba.
Kate postawiła pudełko na stole.
– Poczekaj tu – powiedziała do posłańca. – Chcę przesłać odpowiedź.
– Co jest w tym pudełku? – zawołała Córa Lee z głębi umywalki.
Kate nie odpowiedziała. Była już w połowie drogi do drzwi.
– Znów idzie – rzekła Myrtle – zarabiać na reputację. Kate poszła prosto do ogrodu. Nie
miała dokładnie tego, co by chciała, ale wymyśliła coś, co świetnie to zastępowało. Cały czas
się śmiejąc, zbierała „odpowiedź” dla burmistrza. Trwało to niecałe dwie minuty. Popędziła
do domu, obwiązała „wiadomość” czerwoną wstążeczką i wcisnęła ją do pudełka. Napisała
parę słów na jakimś kawałku torebki papierowej.
Gwiżdżąc wesołą melodyjkę, wróciła do salonu piękności i wręczyła paczkę chłopcu.
– To dla burmistrza. Pamiętaj, żeby mu to wręczyć osobiście.
Córa Lee widziała wszystko, bo znów wyjrzała ze swej umywalki.
– Co posyłasz burmistrzowi? – zapytała.
– Niespodziankę – odparła Kate.
Ben Adams oderwał wzrok od sprawozdania budżetowego, które właśnie studiował.
– Dostarczyłeś paczkę, John? – zapytał posłańca.
– Tak, proszę pana, i jest odpowiedział John wręczył mu wiadomość i pudełko.
– Wiesz, co tam jest w środku? – spytał Ben.
– Nie wiem, ale to ciekawie pachnie. Ben najpierw odczytał wiadomość: Zapomniałeś o
szczypiorku. Podpisane było po prostu „Kate”. Rozpruł pudełko i ryknął śmiechem.
– Kasandro! – zawołał do sekretarki. – Przynieś ten wazon, który stoi u ciebie na biurku.
Kasandra weszła, niemalże zanim skończył mówić. Umierała z ciekawości.
– Proszę bardzo, panie burmistrzu. Czy mam nalać wody?
– Nie ma potrzeby.
Ben wyjął bukiet z pudełka. Bryłki ziemi, osypujące się z korzeni spadały na biurko,
kiedy przekładał tę niezwykłą kompozycję do wazonu.
– No i co, Kasandro, co o tym powiesz?
– Bukiet z cebuli, panie burmistrzu? Kto posyła bukiety z cebuli?
– Katie – odparł.
– Co jeszcze zrobi ta kobieta? – pytała Kasandra.
Ale burmistrz jej nie słyszał. Z upodobaniem przyglądał się swojemu bukietowi.
4
Czas wlókł się niemiłosiernie i niewiele brakowało, żeby Ben zmarnował cały dzień z
powodu osobliwego bukietu na biurku. Ratowała go tylko wielka zdolność koncentracji. Od
czasu do czasu podnosił wzrok znad papierów i uśmiechał się na widok cebuli. Wspomnienia
ciemnych oczu, opalonych nóg i uroczego niebieskiego sportowego wdzianka, nakładały się
na jego raporty i wreszcie spostrzegł, że wyczekuje już końca dnia pracy. Kiedy wskazówki
dopełzły do piątej, wiedział już, co będzie robił.
Rzucił Kasandrze wesołe „do zobaczenia” i, pogwizdując, poszedł do samochodu. Po
chwili Stutz Bearcat mknął Drugą Aleją, wzbijając tumany kurzu na rozpalonej słońcem
ulicy. Ben zatrzymał wóz pod wielkim dębem i wysiadł, wciąż pogwizdując.
– Znam tę melodię. – Usłyszał dziecinny głos. Dziewczynka rozchyliła gałęzie drzewa,
przyglądając mu się z góry. – To jest Dlaczego cię kocham ? – Zsunęła się z drzewa i z
hałasem wylądowała tuż obok Bena. – Mama zawsze to śpiewała, zanim ona i tatuś rozwiedli
się.
Ben uśmiechnął się. To dziecko było nad wiek rozwinięte. Była to jakby Kate w
pomniejszeniu.
– Cieszę się, że jesteś naprawdę. Przez chwilę myślałem, że to ktoś w rodzaju Kota-
Dziwaka z „Alicji w Krainie Czarów”.
– Nie, jestem Jane, choć czasami udaję kota. Czy pan jest tu klientem?
– Właściwie tak. Nazywam się Ben Adams.
– Moja mama fantastycznie strzyże, ale wie pan, nie robiłabym sobie trwałej na pana
miejscu. To bardzo brzydko pachnie.
– Dzięki. Będę pamiętał.
Otwarta życzliwość tego dziecka sprawiła, że Ben znów się uśmiechnął. Nigdy przedtem
nie dostrzegł, jak cudowne mogą być dzieci. Chyba dlatego, że nigdy im się nie przyglądał
tak uważnie. A może dlatego uważał Jane za zachwycające dziecko, bo była córką Kate.
– Czy możesz mi powiedzieć, jak trafić do salonu piękności?
– Oczywiście. Tędy.
Jane wzięła go za rękę i, wciąż podskakując, poprowadziła na tyły domu.
– To jest zaraz za rogiem. Ale jak pan będzie wchodził, proszę wstrzymać oddech, bo tam
w środku czuć płyn do układania włosów. I niech pan uważa, żeby nie nadepnąć na koci
ogon. Boots lubi zwinąć się w kłębek obok suszarki.
– Tyle dobrych rad naraz – roześmiał się Ben. – Idź pierwsza, Jane.
– Nie, ja nie wchodzę. Dżek czeka, żebym go nauczyła, jak się zakopuje kości.
– Kto to jest Dżek?
– Mój nowy pies. Kiedyś był nieśmiały, ale teraz zrobił się dzielny. Mama i ja
wyleczyłyśmy go naszymi wszystko leczącymi uściskami.
Dziecko z oczami jak słoneczniki i anielskimi włosami, puściło jego rękę.
– Do widzenia, panie Adams. Następnym razem jak pan przyjdzie, przedstawię pana
wszystkim moim zwierzętom.
– Będę bardzo rad.
Z jego strony nie była to tylko grzeczność. Patrzył za Jane oddalającą się w podskokach i
zdumiewał się, że rozmowa z dzieckiem mogła tak rozgrzać jego serce. „Ale przecież
pomyślał – nie było to po prostu jakieś tam dziecko, tylko córka Kate”. Uśmiechnął się.
Niepowstrzymana Katie, niedoszła uwodzicielka, Katie-od-bukietu-z-cebuli...
Wchodząc do salonu piękności, wciąż jeszcze się uśmiechał.
Pierwsza ujrzała go Myrtle. Niosła właśnie porcję ręczników do prania.
– O! Pan burmistrz!
Kate, zajęta dotąd porządkowaniem wałków do trwałej, obróciła się na fotelu fryzjerskim
i zagryzła usta, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Burmistrz Saltillo, ponad tutejszą miarę
przystojny i postawny, był w jej salonie piękności tak samo nie na miejscu, jak niedźwiedź na
pikniku szkółki niedzielnej.
– Dzień dobry, burmistrzu – powitała go. – Sprawdza pan, czy działam zgodnie z
przepisami?
– Nie, przyszedłem się ostrzyc Powiedział to tak zwyczajnie i bez śladu zmieszania, że
zaczęła się zastanawiać, co się za tym kryje. Nie podobała się jej ta pewność siebie.
Postanowiła zyskać na czasie.
– Czy był pan umówiony?
– Nie, ale czy to konieczne?
– Dobrze jest się wcześniej umówić. Ma pan jednak dzisiaj szczęście. Myrtle skończyła
właśnie ostatnią klientkę i na pewno zdąży jeszcze pana obsłużyć.
Myrtle pilnie przysłuchiwała się tej wymianie zdań.
– Nie licz na mnie – powiedziała. – Idę do domu napić się lemoniady i poleżeć z nogami
w górze. Pan burmistrz jest w twoich rękach. – Mrugnęła do Kate porozumiewawczo.
– Dezerter – szepnęła Kate do sunącej ku drzwiom Myrtle.
– Nie. Swatka. – odszepnęła Myrtle.
Drzwi zatrzasnęły się za nią i Kate została sam na sam z mężczyzną, którego dopiero co
usiłowała uwieść. Poczuła lekką duszność i jakby zawrót głowy. Tłumaczyła sobie, że są to
objawy nagłej alergii na płyn do układania włosów, bo przecież mężczyzna po prostu nie
mógłby na nią tak zadziałać. Nawet jeśli ma usta aż proszące o pocałunek.
Usiłowała się uspokoić, mocno ściskając w ręce nożyczki.
– Samo strzyżenie, czy z myciem?
Miała nadzieję, że Ben będzie życzył sobie samego strzyżenia. Wiedziała, że im krócej to
będzie trwało, tym prędzej odzyska normalny oddech.
– Poproszę o całość.
Powiedział to w taki sposób, że pomyślała o czymś więcej’, niż strzyżenie. Znacznie
więcej’. Gdyby nie to, że „trzymała się nożyczek”, zrobiłaby jakieś głupstwo, na przykład
przebiegłaby językiem po jego wargach.
Błyskawicznie znalazła się przy umywalce. Miała nadzieję, że burmistrz Saltillo nie
zorientował się, że znów ma ochotę go uwieść. Tym razem absolutnie na trzeźwo. Pomyślała,
jak to świadczy o jej libido. Być może jednak opary płynu do układania włosów rzeczywiście
uderzyły jej do głowy.
– Usiądź tu – powiedziała.
Usłuchał, ale dopiero po dokładnym przypatrzeniu się jej tymi niewiarygodnymi, jak u
Paula Newmana, oczami. Czuła się tak, jakby ktoś ją dokładnie obmierzył i na koniec
opatrzył w metkę. Regulując temperaturę wody zastanawiała się, jaki napis znajdzie się na tej
metce: „przyjęto”, „wstrzymać”, czy może „zły rozmiar”. Podświadomie wyprostowała się;
chciała wyglądać na wysoką. Zawsze bardzo chciała być wysoka, nawet bardziej, niż mieć
przedziałek między piersiami. Właściwie nie wiedziała, dlaczego chciała go mieć. Pomyślała,
że głównie z nudów. Ale być wysoką – to jest coś, co pozwala inaczej żyć. Można patrzeć
ludziom prosto w oczy, szczególnie takim, jak burmistrz i szczególnie w takie oczy, jak jego,
niebieskie.
Podczas, gdy Kate snuła te rozważania, woda cały czas lała się do umywalki.
– Daj mi znać, kiedy będziesz gotowa. Głos Bena wyrwał ją z zamyślenia.
– Co mówisz?
– Powiedziałem – daj znać, jak będziesz gotowa. Zacisnęła przewód od prysznica tak
mocno, że wyśliznął jej się i woda trysnęła Benowi prosto w ucho.
– Och! Przepraszam.
Chwyciła ręcznik i osuszyła ucho. Pomyślała sobie, że to jej doszukiwanie się ukrytych
znaczeń we wszystkim, co Ben mówi, może mu grozić utopieniem.
– Nic nie szkodzi. To ucho i tak powinno być umyte – odparł ze śmiechem.
– Nic nie doliczam za mycie uszu, to należy do całości.
Z uśmiechem rzuciła ręcznik na półkę i wzięła szampon. „Pora już skupić się na fryzurze
burmistrza i skończyć z tym śmiesznym marzeniem na jawie – mówiła sobie Kate. – Czas
przestać myśleć o jego niebieskich oczach i zająć się nim jako klientem”, la jej cicha
autoperswazja działała tylko do chwili, kiedy zanurzyła ręce w jego włosach. Poczuła, jak fala
drżenia przechodzi po niej od czubków palców aż po ramiona. Jego włosy były kędzierzawe,
sprężyste i bardzo męskie. Nie wiedziała dotąd, że włosy mogą być aż tak podniecające.
Wcierając szampon, bezskutecznie starała się wmawiać sobie, że są to po prostu włosy.
Włosy Bena Adamsa to było coś niezwykłego. Były tak pełne energii i witalności, jak on sam.
Owijały się wokół palców i kusiły ją.
– Och, mój... – Te słowa były nieledwie westchnieniem.
– Czy coś mówiłaś?
– Pytałam, czy nie dostał ci się szampon do oczu? – dorzuciła to kłamstwo, bez drgnienia
powieki, do coraz dłuższej listy grzechów.
– Nie. A to co robisz z moją głową, jest cudowne.
Wstrzymała ręce. A więc znów dwuznaczniki. Czy domyślił się, że chciałaby przenieść
ruchy swych rąk na jego pierś? Czy świeżo upieczona rozwódka powinna myśleć o takich
rzeczach? Czy nie powinna odbyć uczciwej żałoby po, dopiero co, pogrzebanym małżeństwie
z Joem? Nie była jednak w nastroju żałoby. Chciało jej się śpiewać. A wszystko to przez
magnolię, ser rozmazany na twarzy, wino, jego wspaniałe nogi i usta, czekające na przyjęcie
pocałunków. Myślała, jak by to było, gdyby zaczęła go całować, wyjaśniając, że to też jest
wliczone do rachunku.
– lak mnie uczono – odparła z wystudiowaną swobodną. Czuła zuchwałe pożądanie i
wiedziała, że jest niebezpiecznie bliska uwiedzenia burmistrza. Po raz wtóry.
– Nie wiedziałem, co tracę, chodząc do golibrody. Będę musiał robić sobie taką frajdę co
tydzień.
Frajdę. „Dobre sobie – pomyślała. – Co ten człowiek chce z nią zrobić? Czyżby nie
zdawał sobie sprawy, że ona może rzucić się na niego lada moment?”
– Jeśli chcesz mieć tę frajdę ze mną, musisz wcześniej zadzwonić i umówić się na wizytę.
– W porządku. Chcę.
Z rękami wciąż zanurzonymi w jego włosach i mając jego twarz tak blisko, nie mogła się
zdobyć na odpowiedź. Nie była już w ogóle w stanie myśleć. Poruszając się jak we mgle,
wypłukała mu włosy i przeprowadziła go do miejsca, które było jej stanowiskiem pracy.
Miała nadzieję, że zdoła go ostrzyc, polegając jedynie na instynkcie. W przeciwnym razie
mogłaby obciąć mu ucho.
– Jak sobie życzysz – zapytała – czy mam cię ostrzyc brzytwą czy nożyczkami?
– Nie jestem pewien, czy pod brzytwą będę bezpieczny. – I słusznie. Ja też nie mam
pewności.
Przez moment ciszę w salonie piękności zakłócił tylko szum klimatyzacji i szczęk
nożyczek Kate. Ben starał się udawać, że strzyżenie było jedynym powodem, dla którego się
tu znalazł, a Kate – że jest on dla niej po prostu jednym z klientów. Ale nie wychodziło im to
udawanie. Na brwiach Bena perlił się pot, Kate czuła gęsią skórkę na ramionach. Ben miał
ochotę ściągnąć ją na swoje kolana, tu, wśród tych wszystkich akcesoriów toaletowych; Kate
zastanawiała się, co by się stało, gdyby wycisnęła mu pocałunek na karku, miejscu gdzie
szyja łączy się ze wspaniałymi ramionami.
Cisza przeciągała się, aż stała się tak napięta, jak ich nerwy. Ben miał zamiar
podziękować Kate za bukiet. Chciał zaprosić ją na obiad. Miał powiedzieć mnóstwo rzeczy,
wszystko składnie i dowcipnie. Ale potem Kate zanurzyła ręce w jego włosach. Nie myślał,
że dostanie się do niewoli. Nie przewidział tego przypływu pragnienia, które niemalże
odebrało mu mowę.
Słyszał brzęk nożyczek koło ucha, czuł, jak Kate muska jego włosy i ogarnęło go
pożądanie. „Namiętność przychodzi przy księżycu, w satynowej pościeli – myślał ze
zdumieniem – a nie przybrana w plastikową pelerynę fryzjerską, wśród ścinków włosów”.
Przy dźwięku nożyczek Kate, Ben doszedł do wniosku, że czasami namiętność przywdziewa
dziwaczny kostium.
– Czy dobra długość? – spytała Kate.
– Przytnij jeszcze trochę.
Ben dałby się ostrzyc do gołej skóry, byleby tylko przedłużyć to posiedzenie. Nawet
gdyby go oskalpowała, zawsze przecież będzie mógł przykryć głowę rybacką czapeczką.
W miarę, jak strzyżenie przedłużało się, jego pożądanie rosło. Nie zdawał sobie sprawy,
że dotyk kobiecych rąk we włosach może być tak delikatny i napastliwy jednocześnie, –
zmysłowy, sugestywny i obiecujący wszystko to, co sprawia, że męska pierś się napręża.
Pomyślał, że ci sami ludzie, którzy w reklamach telewizyjnych przepędzają stada słoni po
różnych przedmiotach, musieli także przetestować zamek błyskawiczny w jego spodniach.
Inaczej już by się rozszedł.
– A teraz?
– Skróć jeszcze trochę.
– Jeśli jeszcze skrócę, będziesz musiał pójść do klasztoru. Zamierzał powiedzieć
cokolwiek, co pozwoliłoby przedłużyć ten zabieg, ale zrezygnował. Zamiast tego powiedział:
– Tak jest dobrze. Ładnie to zrobiłaś.
– Zawsze się staram, żeby klient był zadowolony.
– Mnie zadawalasz aż nadto.
Gdy ich oczy spotkały się, omalże dali się ponieść fali namiętności, która ich zalewała.
Gdyby nie to, że Ben zachował resztkę przytomności, zrobiliby pewnie coś takiego, co dałoby
Córze Lee materiał do plotek na całe miesiące.
Wstał, zapłacił za strzyżenie i wyszedł. Siadając za kierownicą, pomyślał, że dobrze
byłoby, gdyby samochód trafił do domu bez jego udziału, bo on sam nie umiałby znaleźć
domu nawet z helikoptera patrolowego.
Przez pełne trzy minuty Kate wpatrywała się w drzwi swego salonu piękności.
– Nie do wiary – stwierdziła.
Położyła nożyczki na stole i w roztargnieniu znów wzięła je do ręki.
– A to dopiero!
W zamyśleniu strzepnęła i zwinęła plastikową pelerynę, by znów ją rozwinąć i strzepnąć
po raz wtóry.
– A może to?
Usiadła na obrotowym krześle, wciąż ciepłym po Benie, i zaczęła się kręcić jak na
karuzeli.
– To jest najbardziej zdumiewające – oznajmiła, nie przestając się obracać.
– Co jest zdumiewające, mamo?
Jane wskoczyła do środka, chwyciła swojego kota i zamierzała od razu wyjść.
– Co? – zapytała Kate.
– Właśnie o to pytam.
Jane wsparła podbródek na puszystej głowie kota i spojrzała na matkę.
– Co jest zdumiewające?
– Burmistrz.
– Powiedziałabym, że jest miły, a nie zdumiewający. Czy on się ostrzygł?
– Pytanie!
Jane podrapała kota za uszami i spojrzała badawczo na matkę.
– Dzieją się tu dziwne rzeczy. Po pierwsze, burmistrz nuci tę piosenkę, a potem ty
obracasz się na krześle jak na karuzeli.
Kate przyszła do siebie na tyle, że przestała się kręcić. Wstała, zatoczyła się i musiała
chwycić się stołu, żeby nie upaść.
– Za dużo tego kręcenia – powiedziała z zakłopotaniem. Kiedy słowa Jane dotarły
wreszcie do niej, zapytała: – Jaką piosenkę?
– Znasz ją. To taka piosenka o miłości, którą zawsze śpiewałaś, kiedy mieszkaliśmy w
Biloxi.
– Dlaczego cię kocham?
– Tak.
– A to heca! Zdumiewające!
– O Boże! – Jane podniosła błagalnie oczy. – Mamo, obiecaj mi, że jak cię o coś
poproszę, to nie powiesz „Zdumiewające!”.
Kate podniosła dwa palce jak do przysięgi.
– Słowo harcerza!
– Mój nowy kolega, Kotlet, powiedział mi, że na wakacje zapisał się do drużyny piłki
nożnej. Czy ja też mogę?
– Myślę, że to byłaby dobra zabawa. Zajmiemy się tym jutro rano.
– Dzięki, mamo.
Drzwi zatrzasnęły się za Jane. Kate wzięła szczotkę, żeby zmieść włosy Bena.
– Dzięki Bogu, jest Jane – mruczała do siebie. – Nic tak jak dziecko nie otrzeźwia
kobiety. Już sama myśl! Zachowywać się tak, jakby strzyżenie było czymś nadzwyczajnym.
A to dopiero! Zaraz zacznę gadać do siebie.
Pochyliła się i zaczęła zgarniać włosy na śmietniczkę. I wtedy jakiś drobny kosmyk
uczepił się jej dłoni. Mały kędziorek uruchomił nowy łańcuch myśli na temat swego
właściciela. Kate przystanąła na moment, wpatrując się w przestrzeń. Wreszcie strzepnęła
kosmyk, jakby to był rozżarzony węgielek.
– Nie będę tego robić.
Wnet zamknęła sobie usta dłonią. „Wielkie nieba, pomyślała. Rzeczywiście zaczęła już
mówić do siebie. Całkiem już zgłupiała z powodu mężczyzny, którego dopiero co poznała.
Czy lekcja z Joem poszła na marne? Czy nie nauczyła się nie pozwalać sercu rządzić sobą?
Owszem, można stracić głowę w miłosnym uniesieniu, wszystko to bardzo pięknie, a potem
co – zostać kurą domową? Spójrzmy, co się dzieje, gdy twarda rzeczywistość dochodzi do
głosu. Oboje z Joem byli uparci, podobnie zresztą jak Ben Adams. Żadnych kompromisów.
Byli jak dwa słonie, ciągnące każdy w swoją stronę, niezdolni ani ustąpić, ani wybaczyć, ani
zapomnieć. Ciągnęli tak jakiś czas, aż w końcu rozpruło się.
Musiała przyznać, że początkowo udawało im się jakoś to zszywać w łóżku. Ale z czasem
i łóżko zeszło na dalszy plan. Nie umiejąc rozwiązać swoich problemów, popsuli także i to.
Kate wyrzuciła zawartość śmietniczki do kubła na śmieci i zatrzasnęła pokrywę nad
włosami Bena Adamsa. „Tu jest miejsce na takie rzeczy” – powiedziała sobie, jakby razem z
jego włosami mogła też pozbyć się całego ambarasu z burmistrzem.
– Co z oczu, to z serca – mruknęła.
Stwierdziwszy, że znów mówi do siebie, uciekła z salonu piękności i rzuciła się na pranie.
Ze złością chwytała i składała ręczniki; ciągle jednak łapała się na tym, że zamiast posuwać
robotę naprzód, wpatruje się w przestrzeń i myśli o sprężystych włosach i oczach koloru
nieba.
Idąc Second Avenue do East Mobile Street, Kate i Jane zatrzymały się koło starszego
człowieka, siedzącego na ławce, okupowanej zwykle przez miejscowych próżniaków.
– Dzień dobry – zagadnęła Kate. – Czy może pan mi powiedzieć, gdzie jest Wydział
Parków i Wypoczynku?
Mężczyzna przemieścił porcję tytoniu, którą właśnie żuł, spod jednego policzka koloru
wyprawionej skóry pod drugą i splunął pod stopy.
– Powiedziałbym, gdyby był, ale go nie ma.
– A kto organizuje letnie drużyny piłkarskie?
– Biuro burmistrza.
Gdy podniósł na nią wzrok, jego wodnisto-niebieskie oczy utonęły w sieci zmarszczek.
– Na drugą stronę i w prawo.
Kate pomyślała, że nie ma sensu mówić, iż wie, gdzie jest biuro burmistrza.
– Dziękuję – powiedziała Kate i zaczęły z Jane przechodzić na drugą stronę.
– On pojechał na ryby. Kate odwróciła się.
– Słucham?
– Burmistrz pojechał na ryby. Widziałam go dziś rano z wędką.
„To dobrze – pomyślała Kate. – Nie będzie musiała mieć z nim do czynienia. Im mniej
będzie go widywać, tym lepiej”.
– W takim razie będę rozmawiać z jego sekretarką. Dziękuję za informację.
Gdy przechodziły przez ulicę, Kate usłyszała za sobą śmiech mężczyzny. Poczuła się
nieswojo na myśl, że on wie coś, czego ona nie wie. Gdy tylko ujrzała budynek magistratu,
serce zaczęło jej walić jak młotem. Nie miało znaczenia, że burmistrz akurat jest na rybach;
Ben tak silnie kojarzył się jej z tym miejscem, że stanął jej przed oczami jak żywy.
– Nie idź tak szybko, mamo – powiedziała Jane. – Nie mogę nadążyć.
– Przepraszam.
Kate zwolniła kroku, ale obraz Bena miała ciągle przed sobą.
Kasandra spojrzała znad maszyny na Kate i Jane, wchodzące do biura.
– Czym mogę służyć, pani Midland?
Nie musiała pytać o nazwisko. Od incydentu z magnolią wszyscy w mieście znali Kate
Midland. Kate ruszyła prosto do jej biurko.
– Przyszłam zapisać Jane na letnie zajęcia z piłki nożnej. Kasandra bezskutecznie starała
się ukryć zdumienie. Jej brwi schowały się pod starannie polakierowaną grzywkę, a nozdrza
trzepotały.
– Powiedziała pani z piłki nożnej?
– Tak. Kotlet Clark powiedział Jane o tym. Czy tu się można zapisać?
– No tak, ale...
– Dobrze. Czy płaci się wpisowe?
Kasandra patrzyła na Kate z takim samym przerażeniem, jak na widok pędzącego na nią
stada mustangów.
– Tak, ale...
– Ile?
– Tylko pięć dolarów, ale...
– Wspaniale. – Kate ostentacyjnie zabrzęczała monetami.
– Czy są do podpisania jakieś formularze?
Kasandra patrzyła na te pieniądze, tak jakby obawiała się, że ją pogryzą.
– Och... pani Midland... – Patrzyła to na pieniądze, to na zdeterminowaną interesantkę i
nie mogła się przełamać. Odchrząknęła i spróbowała jeszcze raz. – Dziewczynki nie grają w
piłkę nożną.
Kate roześmiała się.
– Owszem, grają. Sama grałam w kilku meczach i chwaliłam to sobie.
– Chciałam tylko powiedzieć, że... – Kasandra zrobiła przerwę, żeby zwilżyć językiem
wyschnięte wargi. – Dziewczynki nigdy nie zapisywały się na piłkę nożną.
– A więc najwyższy czas, żeby zaczęły.
Kasandra, która uważała pocenie się za rzecz godną prostaka, jeśli nie komunisty, otarła
wilgotne czoło.
– Dla dziewcząt mamy przyjemne zajęcia z haftu. Opłata jest ta sama.
– Haftować już umiem – powiedziała Jane. – Chcę grać w piłkę.
– Ona chce grać w piłkę – powtórzyła Kate jak echo. – Dobrze byłoby, gdyby pani nam
dała odpowiednie formularze i powiedziała, jaki jest program zajęć.
– Ja... – Kasandra przygryzła dolną wargę. – Przepraszam, ale nie mogę tego zrobić.
– Dlaczego? – Kate z trudem utrzymywała spokój. Nie cierpiała przesądów co najmniej
tak bardzo, jak nienawidziła masakrowania drzew.
– W Saltillo po prostu się tego nie robi. Nie podobałoby się to trenerom i rodzicom
chłopców. Być może jest nawet przepis, który nie pozwala dziewczętom grać w piłkę.
Kate trzymała nerwy na wodzy. „W końcu – pomyślała sobie – to nie sekretarka
burmistrza ustanowiła takie przepisy, ona co najwyżej usiłuje je wyegzekwować”.
– Jestem pewna, że pani zapisałaby Jane, gdyby pani mogła – powiedziała. Ale wcale nie
była tego tak pewna, postanowiła jedynie podejść do sprawy dyplomatycznie. – Czy jest tu
dyrektor od spraw rekreacji lub osoba odpowiedzialna za takie zajęcia, ktoś, z kim mogłabym
porozmawiać? Na twarzy Kasandry pojawił się słaby uśmiech ulgi.
– Nasze miasto jest za małe na to, żeby mieć osobnego urzędnika zajmującego się
wypoczynkiem. To tylko tysiąc pięćset mieszkańców. Zarząd, łącznie z burmistrzem, pracuje
w niepełnym wymiarze godzin. Wszystko załatwia biuro burmistrza. Będzie pani musiała
zwrócić się bezpośrednio do niego. On jest albo w swoim biurze handlu nieruchomościami na
North Third Avenue, albo łowi ryby nad jeziorem Lamar Bruce.
– Łowi ryby.
Fakt, że Kate to wiedziała, wywołał u Kasandry efekt zdumienia w postaci mimowolnego
otwarcia ust.
Kate zaczęła zbierać swoje pieniądze z biurka, ale potem zmieniła zamiar.
– Niech pani zatrzyma to wpisowe. Po rozmowie z burmistrzem wpadnę, żeby wypełnić
formularze.
Posyłając Kasandrze wesoły uśmiech, wzięła Jane za rękę i wyszła z biura. Kasandra
jeszcze przez dwie minuty po ich wyjściu miała usta otwarte ze zdumienia.
– Czy to znaczy, że nie będę grać w piłkę? – zapytała Jane, kiedy znalazły się na zalanych
słońcem frontowych schodach magistratu.
– Nie, to znaczy, że będziesz zapisana z małym opóźnieniem. Z bardzo niewielkim
opóźnieniem.
– Myrtle! – zawołała, wpadając do salonu piękności, wciąż holując za sobą Jane.
Myrtle wystawiła głowę z szafy.
– Nie musisz krzyczeć. Nie jestem głucha.
– Czy możesz przez chwilę popilnować Jane? Muszę coś załatwić z burmistrzem.
– A tym razem o co chodzi? – Myrtle wynurzyła się z szafy ze stertą ręczników.
– Zamierzam wydać walkę rażącej dyskryminacji płci w tym mieście. Co za pomysł – nie
pozwolić dziewczętom grać w piłkę nożną.
– Oho, czuję, że szykuje się bitwa.
– To nie będzie bitwa, tylko wojna. Kto to słyszał, żeby tak spychać kobiety na podrzędne
pozycje, zupełnie jak w dziewiętnastym wieku. Niedługo dowiemy się, że w Saltillo kobiety
nie mogą głosować.
Myrtle roześmiała się i powiedziała do Jane:
– Uwaga, uwaga nadchodzi!
Jane, która była przyzwyczajona do tego rodzaju konceptów, spokojnie wzięła swego
kota i skierowała się ku drzwiom.
– Nie złość się tak na burmistrza. Ja go lubię. Zwracając się do Myrtle, powiedziała:
– Gdybym ci była potrzebna, będę u Kotleta.
– Wiesz, Jane ma rację – rzekła Myrtle. – Nie powinnaś być taka ostra wobec Bena
Adamsa. On nie wydał żadnych przepisów zabraniających dziewczętom grać w piłkę nożną.
Po prostu w Saltillo zawsze tak było, a my zawsze żyliśmy zgodnie z tradycją. Poza tym ja też
lubię burmistrza. Wszyscy go lubią. To fajny facet. Chyba najlepszy, jak dotąd, w Saltillo.
Kate wzięła się pod boki.
– Myrtle, pewnie będziesz zaskoczona, ale i ja lubię Bena Adamsa. Pewnie więcej, niż
powinnam...
– Wcale mnie nie zaskoczyłaś. Musiałabym być ślepa, żeby nie zauważyć, jak się iskrzy
między wami.
Kate mówiła dalej, jakby nie usłyszała, słów Myrtle.
– Mimo wszystko nie zamierzam się przyglądać, jak się dyskryminuje moją córkę tylko
dlatego, że nikt jeszcze nie zakwestionował tradycji. Chcę stanąć oko w oko z burmistrzem i
tym razem nie zamierzam go uwodzić.
– No, nie zakładałabym się o to – mruknęła Myrtle, kiedy Kate znikła za drzwiami. –
Wcale bym się nie zakładała.
5
Ben Adams siedział zadowolony w swojej łódce. Przysłuchując się łagodnemu szmerowi
wody, obserwował spławik, unoszący się na gładkiej powierzchni jeziora. „Nie ma to –
pomyślał sobie – jak dzień spędzony na wędkowaniu – zapomina się o wszystkich
problemach. Żadnego użerania się z szefem straży pożarnej, żadnego dziurawego budżetu,
żadnego widma wzrastających podatków ani braków wody dla miasta”. Otóż to. Łatwo
można by się przyzwyczaić do takiego trybu życia. Nic oprócz nieba, jeziora i mądrego,
nieufnego suma, którego trzeba przechytrzyć.
Zwinął żyłkę i zarzucił wędkę w miejscu, gdzie na dnie spoczywały stare spróchniałe
pnie, świetna kryjówka dla sumów. Z czapką zsuniętą na tył głowy, gwiżdżąc przez zęby,
patrzył jak blaski słoneczne igrają na powierzchni jeziora.
Nagle poczuł na kiju szarpnięcie. Popuścił trochę żyłki, żeby dać rybie pewien luz i
zaczął z nią walkę podobną do przeciągania liny. Ryba rzucała się, trzepiąc ogonem i
usiłowała uwolnić się od haczyka. Ben pogwizdywał.
– To dziadek wszystkich sumów. No, dalej staruszku, rób, co do ciebie należy. – Jego
głos był miękki i przymilny, niemalże zalecał się do ryby. – Stawaj dzielnie. Przed wieczorem
będę cię miał na patelni.
Ryba znów rozcięła powierzchnię wody i ukazała swe połyskliwe boki. Szarpiąc żyłkę,
zanurkowała i usiłowała wypluć haczyk tkwiący jej w pysku.
– Uparta z ciebie sztuka – nie ma co. – Uśmiechnął się Ben. To było to, co lubił
najbardziej – wyzwanie i próba sił, zmaganie się.
Ben i ryba zwarli się w walce na śmierć i życie. Minuty płynęły niepostrzeżenie. Ciszę
nad jeziorem zakłócały tylko plaśnięcia wielkiego ogona ryby i brzęk spragnionych krwi^
komarów.
Trudno powiedzieć, jak długo trwałaby walka, gdyby nie Kate. Zjawiła się nad jeziorem
jak bogini zemsty. Gałązki trzeszczały pod jej stopami, a niższe gałęzie, zagradzające jej
drogę odsuwała na bok zdecydowanym ruchem. Nawet gdy jakaś gałąź, zahaczając o
czerwoną wstążkę, rozsypała jej koński ogon, parła naprzód, nie chcąc zatrzymywać się dla
takiego głupstwa. Spod jej nóg czmychnął przerażony królik, a jaszczurka, zażywająca kąpieli
słonecznej na kamieniu, przezornie umknęła na bok. Twarz Kate była jak chmura gradowa,
tak groźna, że z pewnością zakryłaby słońce, gdyby nie to, że kierunek poruszania się tej
chmury był z góry ustalony.
Kate miała sposobność przemyślenia sytuacji podczas krótkiego przejazdu nad jezioro; im
więcej o tym myślała, tym bardziej była wściekła. Zanim zaparkowała swój podstarzały
furgon na podjeździe u Bena i, obchodząc dom dookoła, skierowała się ku jezioru, była już w
pełnej formie do walki. „Nikt – powiedziała sobie – nie będzie bezkarnie dyskryminował
mojej córki. Dotyczy to również burmistrza tego miasta”. Odrzuciła myśl, że jej złość jest po
prostu formą samoobrony przed siłą, jaka pchała ją ku niemu.
Jej determinacja sprawiała, że wydawała się wyższa, gdy stanęła na brzegu. Osłaniając
oczy przed słońcem, patrzyła na jezioro. A tam był Ben. Siedział w łódce sam, z wędziskiem
w ręce. Nie miała wątpliwości, że to był on. Nikt inny nie potrafiłby wyglądać w zwykłej
łódce rybackiej w taki sposób, iż wydawało się, że została ona zbudowana tylko po to, by
podkreślić jego męskość. Odwrócony profilem, oblany złotym światłem słonecznym,
wyglądał jak kosztowna rzeźba. Wspaniała i pociągająca.
Kate potrząsnęła niecierpliwie głową, chcąc pozbyć się tego rodzaju myśli. Przyszła tu
przecież po to, by stoczyć bitwę z burmistrzem, a nie po to, by go uwodzić. Z pewnym
wysiłkiem zdołała przestawić się na myślenie o właściwym przedmiocie swej akcji.
– Ben! – Pozdrowiła go podniesioną ręką.
Ben rozejrzał się zaskoczony i nie dopilnował żyłki, która się rozluźniła. Wielki sum nie
potrzebował wyraźniejszej zachęty – rzucił się naprzód i, zrywając żyłkę, pociągnął ją w
chłodne głębiny jeziora.
– A niech to diabli – warknął Ben. – Straciłem go.
Ale nie martwił się. Wręcz przeciwnie. Widok Kate Midland stojącej na brzegu sprawił,
że niemal całkiem zapomniał o łowieniu ryb.
– Hej tam, Kate! – Położył wędkę na dnie łódki i zaczął wiosłować do brzegu. – Co cię
sprowadza nad jezioro?! – wołał ponad spokojną wodą.
– Nie ryby! – odkrzyknęła.
Ben nie odpowiadał, aż do czasu, gdy pokonał oddzielającą ich przestrzeń. Wyjął wiosła z
wody i dryfował ku brzegowi.
Łódka, wcinając się w rzęsę, dobiła do brzegu. Ben odwrócił się i przez chwilę siedział
nieruchomo, napawając się widokiem Kate Midland stojącej w słońcu na brzegu;
rozświetlone włosy, energiczne spojrzenie i dumnie wysunięty podbródek. Kiedy się nasycił,
przemówił do niej:
– Katie, przez ciebie wymknął mi się największy sum, jaki jest w tym jeziorze.
– Burmistrzu – odpowiedziała. – Zanim nie skończę sprawy z tobą, nie będziemy mówić
o tym, co ci się wymyka.
Ben ryknął śmiechem, odrzucając głowę do tyłu.
– Czy to znaczy, że znów nastajesz na moją reputację? – zapytał.
– Nie. Chodzi mi o twój skalp.
– Jestem zawiedziony.
– Dlaczego, burmistrzu? Myślałam, że lubisz walczyć.
– Wolę się kochać.
Kate usiłowała rozluźnić kołnierzyk, żeby się trochę ochłodzić. Nie była dziś nastrojona
zbyt wojowniczo. Być tak blisko niego i nie stracić panowania nad sobą, oznaczało dla niej
wielką próbę. Nie była pewna, czy uda się jej skupić myśli na sprawie piłki nożnej dla Jane,
ale postanowiła zacisnąć i zęby i spróbować.
Gdyby Ben nie siedział w łódce, nie wyglądałby tak pociągająco. Pływanie łódką to
słońce, zabawa, śmiech i miłość. Powinna więc wyciągnąć go z tej łódki na suchy ląd, żeby
nie powiedzieć – na ubitą ziemię. Może nie będzie wyglądał tak romantycznie z
zapiaszczonymi nogami. Może wtedy będzie mogła spokojnie myśleć o grze w piłkę, zamiast
o grze miłosnej.
– Mam ważną sprawę do omówienia z tobą, burmistrzu – rzekła. – I nie chciałabym stać
tu na brzegu i krzyczeć.
– W takim razie chodź tutaj.
Chwycił ją za rękę i bez ceremonii wciągnął do łódki. Kiedy pomagał jej się usadowić,
jego niebieskie oczy zalśniły blaskiem przyćmiewającym blask nieba i jeziora.
– Uważam, że taka łódka i przyroda to najlepsze tło dla każdej dyskusji.
Nie puszczał jej ręki, mimo że już się usadowiła.
– A teraz, Katie, powiedz mi, co to za sprawa. Musi to być coś rzeczywiście poważnego,
inaczej nie nazywałabyś mnie ciągle burmistrzem.
Z ręką w jego dłoni i słońcem za plecami było jej tak dobrze i ciepło, że miała ochotę
przeciągać się i mruczeć. Ben Adams ani nie wyglądał, ani nie zachowywał się jak
przeciwnik. Czuła się przy nim jak przy starym przyjacielu i powierniku. Gniew, który ją tu
przywiódł, ulotnił się zupełnie. Pomyślała, że gdyby natura działała w taki sposób także i na
innych ludzi, można by osiągnąć wielkie korzyści polityczne, urządzając biura na łodziach
pontonowych, zamiast w zimnych, sterylnych budynkach.
– Dziś rano chciałam zapisać Jane na letnie zajęcia z piłki nożnej. – W tym momencie
wydawało się jej to już odległą przeszłością. – Twoja sekretarka powiedziała mi, że dziewcząt
nie mogą zapisywać. Powiedz, Ben, czy to nie jest jaskrawy przykład dyskryminacji płci?
– Absolutnie tak.
– Co powiedziałeś?
– Powiedziałem – absolutnie tak. Nie ma żadnego powodu, żeby dziewczęta nie mogły
uczestniczyć w letnich zajęciach z piłki nożnej. Zadzwonię do Kasandry, jak tylko wrócę do
domu.
– Nie spodziewałam się, że usłyszę to od ciebie.
– Czemu? Roześmiała się.
– Mam takie uprzedzenia. Wesz, mocny człowiek, rządzący żelazną ręką, przypisujący
kobietom służebne role – boso, w ciąży i przy kuchni.
– Jesteś uczciwa, Kate. Podoba mi się to.
– Zaskakujesz mnie, Ben. Podoba mi się to. Uścisnął jej rękę i wziął się do wioseł.
– Kiedy już rozstrzygnęliśmy tę sprawę, możemy teraz wziąć się za coś poważnego, to
znaczy za łowienie ryb.
– Przyszłam tu nie po to, by łowić ryby – zaprotestowała Kate, ale bez przekonania. Była
bardzo rada widząc, jak Ben wiosłuje na otwarte jezioro.
– Łowienie ryb to tylko pretekst, by poznać się lepiej – powiedział. – Ty chyba też tego
chcesz, prawda Katie?
– Tak.
– Tak myślałem.
Przez chwilę trwali w przyjaznym milczeniu. Kate przyglądała się rytmicznemu ruchowi
wioseł. Gdzieś daleko żuraw błotny zerwał się ze skrzekiem. Żaba, wyrwana z drzemki,
zarechotała. Łódka płynęła w stronę środka jeziora, gdzie woda była głęboka i chłodna, a
komary trafiały się rzadko.
Ben ułożył wiosła w łódce i wziął do ręki dwie bambusowe wędki. Jedną z nich wręczył
Kate.
– W tym jeziorze pływa dwudziestofuntowy sum z moim haczykiem w pysku. Chcę go
złowić na kolację. – Uśmiechnął się, widząc jak Kate przygląda się wędce. – Łowiłaś już
kiedyś ryby?
– Czy łowiłam ryby? – zapytała Kate chełpliwie. – Trzeba ci wiedzieć, że pochodzę z
Biloxi i umiałam trzymać wędkę, zanim nauczyłam się chodzić. Gdzie masz przynętę?
– Robaki są w tym pojemniku koło twoich nóg. – Uśmiechnął się, widząc grymas na jej
twarzy. – Mam ci założyć robaka?
– Nie ma potrzeby. – Wzięła do ręki tłustego, czarnozielonego robaka. – Wcale się nie
brzydzę.
Wysunąwszy język dla lepszej koncentracji, ostrożnie trzymała robaka w palcach i
usiłowała go nawlec na haczyk. Robak wił się i wykręcał, ale Kate nie dawała za wygraną.
Brak doświadczenia starała się nadrobić uporem. Włosy zaczęły się kleić do spoconego czoła.
Ben z rozbawieniem, ale i uznaniem przypatrywał się, jak w całej jej twarzy odbijał się
wysiłek i determinacja – w zaciśniętych ustach, ściągniętych brwiach, w lekkim połysku potu
na brzoskwiniowej cerze. Widział jej silną wolę, wytrwałość i niezależność. I wszystko to
podobało mu się.
– Może pomóc? – zapytał.
– Nie. Moment, już wiem jak to się robi.
Ben założył przynętę na swój haczyk i zarzucił wędkę.
– Gdybyś jednak chciała, żeby ci pomóc, powiedz mi.
– Nie będę chciała. – Zerknęła na niego znad przedmiotu swej udręki. – Mało tego, jak
już założę przynętę, to wyłowię ci tę rybę sprzed nosa.
– Czy to wyzwanie?
– To jest obietnica. – Ostatnim wysiłkiem, zgrzytając zębami, założyła wreszcie robaka
na haczyk i zarzuciła wędkę.
– Ładny rzut – ocenił Ben. – Szczególnie ten zwrot pod koniec, przez który tak się
zarzuciło. – Podśmiewał się.
Kate pomyślała, że powinna przynajmniej żachnąć się i już. O wiele bardziej była zajęta
szerokimi ramionami Bena niż robakiem.
– Jak mamy złapać tego suma, jeśli myślimy o czymś innym? – rzekła.
– Moglibyśmy odłożyć na chwilę łowienie i przejść do rzeczy bardziej interesujących.
– Nie. Na razie to ja łowię ryby, a co do innych spraw będę sama decydować. Kiedyś się
pospieszyłam i nigdy więcej tego nie zrobię.
– Mówisz o swoim byłym mężu? – lak.
– Czy możesz mi opowiedzieć, jak to było?
– Spotkaliśmy się z Joem, kiedy pracowałam u senatora Waxholta. W Jackson był wielki
wiec na rzecz senatora. Oboje z Joem byliśmy młodymi idealistami. Ja byłam świeżo po
studiach, z dyplomem politologii w kieszeni, a Joe właśnie zdał egzamin adwokacki.
Fascynacja przyszła natychmiast, zdaje się, że głównie fizyczna, podbarwiona tylko
romantyzmem walki. Razem mogliśmy podpalić świat, ale on wolałby, żebym trzymała się z
boku.
Ben bacznie przyglądał się Kate, gdy opowiadała swoją historię. Na jej twarzy nie widział
śladu urazy ani rozgoryczenia. Jej opowieść o nieudanym małżeństwie była szczera i
spokojna. Ben doszedł do wniosku, że w Kate najbardziej pociąga go właśnie jej uczciwość i
prostolinijność.
– Błąd taktyczny. Nie należysz do takich, które przyglądają się z boku.
– Nie. Ani do takich, które z wdziękiem przyjmują przegraną. Ale z początku tak było.
Weszłam w rolę żony, a potem matki, wkrótce jednak zaczęło mnie to niecierpliwić. Kiedy
powiedziałam, że chcę kandydować do rady miejskiej, Joe odrzucił ten pomysł. Odpowiedział
mi, że chce mieć żonę, która na wieczór wraca do domu, a nie radnego miejskiego. Inaczej
mówiąc, kurę domową.
Ben roześmiał się.
– Już ty na pewno nie jesteś kurą domową. Wiem to od momentu, kiedy zobaczyłem cię
leżącą przed spychaczem. – Zwinął żyłkę i zarzucił wędkę w innym miejscu. – Myślę, że
prawie każdy mężczyzna chce tego samego – kochającej żony, czuwającej nad domowym
ogniskiem, podczas gdy on spełnia swą rolę jako żywiciel i obrońca. To są pradawne wzorce
– Ewa pilnująca ognia, a Adam przynosi do domu zdobycz. Na szczęście minął już wiek
jaskiniowy, tyle że niektórym trudno się z tym pogodzić.
– Skąd ty jesteś taki mądry?
– To zasługa liberalnych rodziców i babki, przy której najznamienitsze feministki wydają
się statecznymi matronami.
– Czy oni tu mieszkają?
– Tak. Przy Walnut Street. Któregoś dnia poznasz ich.
– Skąd wiesz?
– laki mam zamiar.
– Nie, Ben. Jeśli się z nimi spotkam, to przypadkiem. Nie chcę, żeby to było z góry
zaplanowane. Czy nie słuchałeś mojej historii?
– Owszem, słuchałem.
– A więc nie wyraziłam się dość jasno. Pozwól, że zrobię to teraz. Nie popełniam dwa
razy tego samego błędu. Nie będę wiązać się z mężczyzną tylko dlatego, że jest pociągający.
Poza tym, to ryzykowane wiązać się ze mną.
– Nie sądzę.
– Jestem uparta, chodzę swoimi drogami i... – ... uczciwa i czarująca.
– Ciężko mi zdobyć się na kompromis. Wiem, że mam swój udział w rozkładzie naszego
małżeństwa. Może, gdybym starała się współdziałać z Joem, zamiast tylko ciągnąć w swoją
stronę...
– ... to przypuszczalnie i tak byś się z nim rozwiodła.
– Skąd wiesz?
– Przeznaczenie.
– A tam, nie wierzę w przeznaczenie.
– No to posłuchaj, co mówi ktoś starszy od ciebie – rzekł Ben z uśmiechem. – Wiem, że
twoim przeznaczeniem jest złapać największą rybę w tym jeziorze.
– Skąd ta pewność?
– Bo właśnie masz branie.
W chwili, gdy to mówił, Kate poczuła silne szarpnięcie na swojej żyłce i zobaczyła, jak
spławik znika pod wodą.
– Ben! Chyba go mam!
– Daj mu trochę luzu, Katie. Wymanewruj go. Opierając jedną nogę na burcie łódki, Kate
ze znastwem operowała wędką. Gdy przyciągnęła już rybę do samej łódki, Ben wychylił się,
schwycił ogromnego suma w sieć i gwizdnął przeciągle.
– Waży ze dwadzieścia pięć funtów, jak nic.
– Wygrałam – rzekła triumfująco.
– Bez wątpienia. I dostaniesz nagrodę.
Zanim zdążyła zapytać, jaka to nagroda, Ben schwycił ją w ramiona. Odblask słońca
zamigotał w jego niebieskich oczach, gdy pochylał się do pocałunku. Zagłębił język między
jej giętkie wargi i badał, próbował, szukał. Kate przywarła do niego mocno. Rozgrzana
słońcem, wtulona w szerokie ramiona Bena, poddawała się czarowi tego pocałunku. Była w
nim słodycz, czułość i ciepło. Była gorączka, pragnienie i rozkosz niemal nie do zniesienia.
Wplotła ręce w jego włosy i z uległością przyjmowała jego pocałunek. Pochłonięta i
rozsmakowana, pomrukiwała z lubością.
Sum szamotał się u ich stóp, domagając się uwagi. Bezskutecznie. Byli całkowicie
zaabsorbowani sobą.
– Nawet nie wiesz, jak dawno już chciałem to zrobić – wymruczał Ben.
Kate żal było odrywać usta, żeby odpowiedzieć.
– Hmm... – To wszystko, na co mogła się zdobyć. Ben wtrącał słowa między pocałunki-
ukąszenia.
– Kiedy cię pierwszy... raz zobaczyłem... a potem... z tym serem na twarzy... i wtedy,
kiedy chciałaś... mnie uwieść... prawie że... zachowałem się jak hultaj.
– Hmm. – Odciskała pocałunki na jego szyi. – Chciałabym.
– Co? – mruknął z ustami we włosach.
– Żebyś zachował się jak hultaj. – Zakreśliła językiem kółeczko na jego skórze.
Jego ręce, wędrujące pod bluzką, pieściły gładkie plecy Kate.
– Teraz jest najlepszy moment.
– W łódce? – Pospiesznie rozpięła dwa górne guziki koszuli i okryła jego pierś
pocałunkami. Dotyk twardych mięśni i sprężystych włosów mącił jej zmysły.
– Tak. W łódce. – Pochwycił ją i gdy znaleźli się na dnie* łódki. Mocno przycisnął Kate
do siebie.
On zapomniał, że powinien jej dać swobodę wyboru; ona zapomniała, że miała się nie
angażować. Zapomniała też o letnich zajęciach piłkarskich, on zaś zapomniał o budżecie
miejskim. Ben myślał o przeznaczeniu, a ona o pożądaniu. Kate myślała o rozkoszy, on o
miłości. A potem, pogrążeni w namiętności, w ogóle zapomnieli o wszystkim.
Jedynie sum nie dał im zapomnieć o sobie. Kate gwałtownie ocknęła się z rozkosznego
odrętwienia.
– Aj! Twoja kolacja gryzie! – zawołała.
Od chwili złowienia Ben teraz dopiero pomyślał o swej nieszczęsnej, dyszącej kolacji.
– Zły moment wybrałaś, rybo.
Schwycił ją, włożył do siatki i wyrzucił do wody.
– A więc, na czym stanęliśmy? – zapytał, odwracając się w stronę Kate.
Podniosła się już i poprawiała bluzkę.
– Odzyskiwaliśmy przytomność.
– Nie masz racji. Myśmy się sobą cieszyli. Rozdzielając palcami splątane włosy, czekała,
aż serce przestanie jej walić, jak u człowieka, który ucieka.
– Mówiłam ci, że nie chcę się angażować z tego tylko powodu, że...
– Ale ty już to zrobiłaś.
– Nieprawda. To była tylko chwila słabości. Wszystko przez to słońce.
– A dlaczego nie namiętność, oczarowanie i wzajemny podziw?
– Dlatego, że nie jestem gotowa.
– Dobrze, Katie, nie nalegam. – Podniósł wiosło. – Ale na kolacji zostaniesz. W końcu to
ty złapałaś rybę.
– Nie będę się spierać. – Patrzyła, jak wiosłuje, delektując się jego bliskością; potem
przerwała milczenie. • Ale muszę cię ostrzec, że to nie ryba będzie główną atrakcją.
– A co? – Uniósł brwi w zdziwieniu.
– Ty.
– Miło słyszeć. – Wiosła uderzały o wodę. – Tak, jak mówiłem, przeznaczenie.
– Nie. To po prostu próba charakteru. Jeśli mamy mieszkać w tym samym mieście, muszę
przyzwyczaić się do twego widoku i pozbyć się ochoty połknięcia cię za każdym spotkaniem.
Muszę się nauczyć powściągać swoje najniższe pragnienia.
– Może te twoje pragnienia nie są takie niskie.
– Są, są. Zwykła chuć.
– Może twoje uczucia opierają się na czymś więcej, niż pożądanie, lak jest ze mną.
– Skąd to wiesz?
– Wiem. Inaczej w czasie kilku naszych spotkań nie umiałbym zachować zdrowego
rozsądku i przyzwoitości.
Kate schyliła się i zanurzyła rękę w przepływającej wodzie. Zamyśliła się nad tym, co
mówił. Czy jej uczucie było czymś więcej niż pożądaniem? Czy on mówił o miłości?
Niemożliwe. Miłość nie przychodzi tak szybko. Trzeba dbać o nią jak o ogród. Rozwija się
powoli. Ale czy nie bywa inaczej?
Kate obserwowała Bena kątem oka. Zaskoczył ją dzisiaj swoim poglądem na temat
udziału dziewcząt w grze w futbol. Oczywiście zaskoczył ją także w sprawie magnolii.
Uśmiechnęła się. Jest więc w nim coś więcej, niż widać na pierwszy rzut oka. „A przecież –
pomyślała – już to, co widać, zadawala najbardziej wybredny gust kobiecy”. Ale miłość? Nie.
Przeznaczenie? Nieprawdopodobne. Trzeba tym razem podejść do rzeczy na chłodno. Nie
lubiła przegrywać. Nie było sensu angażować się znowu w coś takiego.
Kate poczuła uderzenie łódki o brzeg. Ben wyszedł na ląd i pomógł jej wysiąść,
przytrzymując łódkę. Stanęła przy nim i wciąż trzymając jego rękę, zajrzała mu w oczy.
– Ben, będziesz musiał być rozsądny i przyzwoity za nas oboje. – Przerwała, po czym
dodała z napięciem w głosie: – Bardzo cię proszę.
– Katie, gdy tak na mnie patrzysz, zrobiłbym dla ciebie wszystko.
Wziął rybę i poszli pod górę, do jego domu.
– Dlaczego nazywasz mnie Katie? – zapytała. – Babcia mnie tak nazywała.
– Wiem. Mówiłaś mi.
– Kiedy?
– lego wieczoru, kiedy chciałaś mnie uw...
– Proszę cię, nie przypominaj mi. Wstydzę się tego. Było dużo śmiechu przy sprawianiu
ryby i Ben musiał od czasu do czasu przypominać sobie, że to on ma trzymać pion za nich
oboje. Mógł się na to zdobyć tylko dzięki szacunkowi, jaki miał dla niej. Być z nią i nie
pożreć jej – było dla niego wielkim osiągnięciem. Pomagał sobie, starając się nieustannie
podtrzymywać ożywioną rozmowę. Wiedział już, że Kate ma silną wolę i lubi niezależność.
Natomiast nie wiedział dotąd, że uwielbia grać w pokera, i że gra na skrzypcach; i że choć nie
są to wielkie dzieła muzyki klasycznej, to jej granie wcale nie jest przez to mniej warte.
Dowiedział się, że poszła za radą Myrtle i została fryzjerką, aby pogodzić pracę z
wymaganiem Joego, żeby jako żona pilnowała domu. Zaletą takiej pracy było to, że miała
możliwość angażowania się we wszelkiego rodzaju działalność społeczną, co z kolei
pozwalało jej być blisko polityki, jej największej pasji.
Kate spostrzegła, że Ben również pasjonuje się polityką. Mówił z entuzjazmem o
czekającej go walce o fotel burmistrza; będzie to już jego trzecia kadencja, a wybory, nie
wiedzieć czemu, mają się odbyć w sierpniu. Z podobnym zapałem mówił o swojej firmie
handlującej nieruchomościami, no i oczywiście o swoim hobby. Przez cały wieczór
rozśmieszał ją rybackimi anegdotami. Jeszcze zanim uporali się z rybą, Kate uświadomiła
sobie, że nigdy przedtem nie czuła się tak dobrze w towarzystwie mężczyzny.
A kiedy przyszło do przyrządzania ryby – albo raczej jej części, bo resztę odłożyli w
lodówce do rozporządzenia pani Turner – Ben poczuł się tak, jakby znał Kate od zawsze.
Była otwarta i szczera we wszystkich sprawach – co do swego małżeństwa, ambicji,
upodobań i antypatii. Niczego nie udawała, co uważał za rzadką zaletę.
– Kate – rzekł do niej przy ostatnim kęsie zapiekanki – czy nie mogłabyś być moim
przeciwnikiem w wyborach na burmistrza?
Roześmiała się.
– Chyba żartujesz?
– Nie. Mówię zupełnie poważnie. Przez długi czas nie miałem godnego konkurenta. A
teraz właściwie nie mam nawet oponenta.
Kate oparła brodę na dłoniach i utkwiła zamyślony wzrok w przestrzeni.
– Burmistrz Saltillo – rzekła cicho. – Mogłabym działać. Mogłabym... – przerwała wpół
zdania. – Ben, powiedz mi, czy trzeba spełniać jakieś warunki, na przykład co do
zamieszkania i tak dalej?
– Ty spełniasz te warunki. Mieszkasz tutaj i jesteś zarejestrowanym wyborcą. –
Zachwycał go żywy blask jej oczu, wywołany myślą o walce wyborczej, jej zapał i werwa. –
Mówiłaś mi, jak bardzo podobała ci się praca dla senatora Waxholta. Mówiłaś mi o planach,
które miałaś, zanim wyszłaś za Joego. Czy coś cię teraz powstrzymuje, Kate?
Wysunęła podbródek i spojrzała mu prosto w oczy.
– Nic – W jej głosie słychać było zapał. – Nic, Ben. To naprawdę jest najznakomitsza,
najcudowniejsza, absolutnie najlepsza propozycja, jaką słyszę od bardzo długiego czasu.
Gdyby nie to, że bardzo staram się trzymać z daleka od ciebie, przeszłabym przez ten stół i
rozcałowałabym cię na kawałki.
Roześmiał się.
– Czy to znaczy, że to zrobisz?
– A jakże.
– To cudownie.
– Obiecuję ci interesującą kampanię.
– Byłbym zawiedzony, gdyby było inaczej. – I jeszcze coś, Ben.
– Tak?
– Mam zamiar wygrać.
– Nie mów hop...
la wieść poruszyła całe miasto. Kate Midland kandyduje t na burmistrza! Niektórzy
mówili, że czas najwyższy, żeby Ben Adams miał jakiegoś przeciwnika, ale byli i tacy, którzy
uważali, że kobieta nie ma czego szukać w polityce. Ławka próżniaków wyrażała zgodnie
opinię, że Kate Midland ma co prawda ładne nogi, ale nie ma najmniejszych szans, żeby
pokonać Bena Adamsa. Nieprzejednani konserwatyści, przeważnie mężczyźni, którzy zebrali
się w Sklepie Żelaznym Braci Jones, doszli do wniosku, że gdyby wygrała te wybory, byłoby
to coś gorszego niż marsz Shermana przez Georgię. Słyszeli już o tym, jak Kate domagała się
miejsca dla swej córki w drużynie piłkarskiej i byli zdania, że jeśli wygra wybory, wszyscy
mężczyźni w mieście wylądują w kuchni przybrani w fartuszki. Wieloletnia klientela domu
towarowego Gentry’s, przeważnie kobiety, uważała, że kobieta-burmistrz stworzyłaby szansę
realizacji ich dążeń, poczynając od sprawienia sobie nowej wykładziny na podłogę a na
osiągnięciu stanowiska dyrektora miejscowej filii banku kończąc.
Nazajutrz po ogłoszeniu kandydatury Kate, Córa Lee Brady i Maudie Ascot odbywały w
jej zakładzie fryzjerskim zaciętą debatę na ten temat. Kate akurt nie było, pojechała do Tuplo,
żeby kupić sobie u Marshalla pantofelki, zwane przez nią samą „kokietkami”. No i na
szczęście Myrtle była w dobrym humorze, bo inaczej obie panie wyszłyby z zakładu z fryzurą
„na baranka” w kolorze szkarłatnym.
– A ja mówię – obwieściła Córa Lee – że ona nie powinna wsadzać swojego nosa do
polityki. To są męskie sprawy. – Wypowiadała swoją kwestię głośno i uroczyście, jakby
odczytywała dekret królewski.
Maudie Ascot ustawiła swoją suszarkę na niższą temperaturę, żeby włosy nie wyschły jej
zbyt szybko. Postanowiła zostać tak długo, jak długo będzie tu Córa Lee Brady. Choć ten
jeden raz chciała mieć ostatnie słowo. Wystawiła głowę spod suszarki i krzyknęła:
– Córa, co ty możesz wiedzieć o polityce? Nie głosowałaś już chyba od czasów, kiedy
Roosevelt został prezydentem.
Córa Lee przybrała swą wypróbowaną minę niewinnie skrzywdzonej. Składały się na nią:
oczy błagalnie wzniesione ku niebu, buzia w ciup i nos spuszczony na kwintę.
– Ty już kompletnie postradałaś zmysły, Maudie. Kiedy Roosevelt został prezydentem, ja
dopiero co wyszłam z pieluszek.
– Phi! – prychnęła Maudie pogardliwie. – Kochana, nie tłumacz swej ignorancji wiekiem.
W szkole byłaś o jedną klasę niżej ode mnie. Pewnie nawet nie wiesz, że już raz kobieta
kandydatowała na wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych.
– Kto? – podejrzliwie zapytała Córa Lee. Maudie mrugnęła porozumiewawczo do Myrtle.
– Marylin Monroe.
– Coś podobnego! A ja myślałam, że ona nie żyje.
– No i widzisz, pokazałaś, jak się znasz na polityce. Gdybyś miała trochę więcej oleju w
głowie, nie wypowiadałabyś się na temat tego, kto ma zostać burmistrzem Saltillo.
Córę Lee zamurowało.
– No nie, ja nigdy... – wydukała tylko.
Zadowolona i uśmiechnięta Maudie Ascot zniknęła pod suszarką, ustawiwszy ją z
powrotem na intensywne grzanie.
Myrtle też nie mogła ukryć uśmiechu, ale jednocześnie pomyślała, że Kate czeka ciężka
orka, jeśli w ogóle uda się jej wygrać wybory. Pierwszą przeszkodzą, na jaką się natknie,
będzie mentalność mieszkańców tego miasta.
Kate cieszyła się ze swojego wypadu po zakupy do Topelo, nie mając pojęcia, że w jej
salonie piękności toczy się ostra dyskusja polityczna. Wracała do Saltillo, nucąc i podziwiając
swoje nowe, czerwone pantofelki na trzycalowych obcasach, pantofelkikokietki, w których
czuła się wysoka. Zapomniała o wyborach, ale nie o Benie Adamsie. Choć nie planowała tego
wcześniej, przejeżdżając, wpadła do niego do biura.
Ben z uśmiechem spojrzał na nią znad papierów.
– Jaka miła niespodzianka – rzekł. Kate roześmiała się.
– Chciałam zobaczyć moje przyszłe biuro.
Ben splótł dłonie z tyłu głowy i rozprostował się na swoim obrotowym fotelu.
– Wydaje mi się to trochę przedwczesne.
– Nie przedwczesne, tylko świadczące o pewności siebie. Tak zachowują się zwycięzcy.
– Widzę, że będę miał co robić. – Uśmiechnął się do niej.
– Usiądź, Katie. Zostań na chwilę. Zamiast usiąść, Kate wykonała obrót.
– Czy nie zauważyłeś żadnej zmiany?
– Sukienka? Świetnie ci w czerwonym. Szczerze mówiąc bardzo apetycznie.
– Nie. To nie sukienka. Zgaduj dalej. – Przemaszerowała do okna i z powrotem.
– Włosy. Kapitalnie wyglądają, tak zaczesane do góry. Niecodzienna fryzura.
Opadła na krzesło, rozdrażniona.
– Nie, nie włosy. – Podwinęła spódnicę i uniosła nogę, tak żeby Ben widział z drugiej
strony biurka. – Pantofle. Podwyższają mnie.
Ben o mało nie przepłacił tego widoku atakiem serca.
– O Boże!
– Uważasz, że mnie nie podwyższają?
– Zatkało mnie.
Obróciła nogę w powietrzu i spojrzała na nią krytycznym okiem.
– Co, te pantofle?
– Noga.
Pospiesznie opuściła nogę.
– To nie było naumyślnie, Ben. – Wiem.
– Ja po prostu mam bzika na punkcie bycia wysoką.
– Nie potrzebujesz się podwyższać, Kate. Masz wszystko, co się liczy – energię,
charakter, determinację, wytrwałość...
– Czy chciałbyś pracować jako szef mojej kampanii wyborczej? Razem dobrze by się
nam pracowało.
– To samb pomyślałem o tobie. Stworzylibyśmy dobry zespól Kate siedziała przez chwilę
w milczeniu, przyglądając się Benowi. „On chyba ma rację” – pomyślała. Byli do siebie
podobni pod wieloma względami – oboje byli elokwentni, bojowi, idący za ciosem. Mogli
stanowić znakomitą drużynę polityczną.
Błądziła spojrzeniem po jego twarzy i szerokim torsie. W dalszej eksploracji
przeszkadzało jej biurko. Na wspomnienie pocałunku w łodzi oblała ją fala gorąca. Zdaje się,
że i poza areną polityczną mogliby stworzyć znakomity zespół. Po raz pierwszy, odkąd
weszła do biura burmistrza, zaczęła się zastanawiać, czy nie zrobiła błędu. Czy nie napyta
sobie biedy, trzymając się tak blisko Bena Adamsa? Teraz, na przykład, ledwo
powstrzymywała chęć przeskoczenia przez biurko i dotknięcia go. A i to jego mówienie o
wspaniałym zespole nie ułatwiało jej zadania.
– Myślę, że bylibyśmy znacznie lepszymi przeciwnikami – powiedziała. Wstała i zaczęła
wygładzać spódnicę na udach, co spowodowało przyspieszenie tętna u Bena. – Muszę się
namyślić, jak odbijać twoje ciosy, burmistrzu.
– Jeśli nadal będziesz stosować tego rodzaju dywersję, zapomnę jak się nazywam, nie
mówiąc już o przemówieniach.
Idąc już w stronę drzwi, roześmiała się.
– Będę o tym pamiętać. – Katie. Zaczekaj!
Ben prędko obszedł biurko i objął ją.
– Przyjacielski gest. Jak kandydat z kandydatem – mruczał, dopadając jej ust.
Było to jak zaspokojenie wielkiego głodu, powodujące jeszcze wzrost apetytu. Tulili się
do siebie, szukając ukojenia pragnień, które ich spalały. Usta chłonęły usta, języki napierały
na siebie, aż w końcu oboje osłabli w uścisku.
Przywierając do niego, Kate zapomniała o wszystkim prócz tego, że jest w jego
ramionach. Nie myślała o pożądaniu, udającym przyjaźń, ani o zalotach, pod pozorem walki \
politycznej. Nie myślała, jakim szaleństwem jest, gdy serce rządzi głową, ani o tym, jak
niebezpieczne jest być nierozsądną. Wiedziała tylko, ze pragnie Bena.
Pozostawali w uścisku aż do momentu, gdy trzeba było wybrać – albo się wycofać, albo
brnąć dalej tam, skąd już nie ma odwrotu.
Ben uwolnił ją, ociągając się.
– Niech wygra najlepszy – powiedział.
– Najlepsza – poprawiła go i, zmuszając wielkim wysiłkiem woli swe fantastyczne nogi
do posłuszeństwa, wyszła z biura.
6
Kate była tak zajęta planowaniem kampanii, prowadzeniem zakładu fryzjerskiego i
usiłowaniami, by nie tracić zbyt wiele czasu na marzenia o Benie, że ledwo zauważała jak
mijają dni. Ani się spostrzegła, kiedy nadszedł dzień pierwszego mityngu wyborczego.
Ubrana w czerwoną sukienkę i „podwyższające” pantofle, zmieszała się z tłumem,
wymieniając uściski dłoni, gawędząc z przyjaciółmi, poznając nowych ludzi. Kątem oka
spostrzegła Bena; wyglądał świetnie i robił to samo, co ona – zjednywał sobie zwolenników.
Mimo, że słońce zaczynało się już chylić ku zachodowi, ciągle jeszcze było bardzo gorąco.
Kate usiłowała nie zwracać uwagi na strużkę potu, spływającą jej po policzku.
Zapach mięsa pieczonego na rożnie przesycał powietrze, a nieco fałszywe dźwięki
orkiestry jazzowej zagłuszały rozmowy koło prowizorycznego podium. Grupa wyrostków
zabawiała się odpruwaniem brzegu czerwonobiałego materiału, którym panie z Kółka
Krawieckiego z takim trudem udekorowały podwyższenie.
Kate z uśmiechem zeszła z drogi szalejącym chłopakom. „Nic nie jest tak ekscytujące, jak
walka polityczna’’ – pomyślała. Czuła w sobie wielką energię i radość życia. Po raz
czterdziesty piąty dziękowała Benowi w myślach za wciągnięcie jej do tej kampanii.
Napotkała jego wzrok. Uniosła rękę w geście pozdrowienia. Było to ich pierwsze
spotkanie od dnia, kiedy w jego biurze defilowała w swoich „podwyższających” pantoflach, a
następnie została gruntownie wycałowana. Specjalnie trzymała się z dala od niego i słusznie,
jak teraz stwierdziła. Za każdym spotkaniem z nim jej wola słabła. Dobrze więc, że teraz stała
między nimi cała ludność Saltillo, bo gdyby nie to, cisnęłaby pewnie swoje przemówienie do
jeziora i pofrunęła mu na spotkanie.
– Weź kawałek mięsa, Kate. – Myrtle trzymała talerz napełniony żeberkami
wieprzowymi i udkami z kurczaka.
– Po przemówieniu, Myrtle. – Kate roześmiała się na widok ogromnej porcji mięsa. –
Sama chyba nie zjesz tego wszystkiego.
– Nie. Chcę podkarmić męża, jeśli uda mi się go odnaleźć. Wychudł ostatnio na szczapę.
– Niedawno widziałam go z Jane nad wodą, jak uczyli Dżeka przynosić patyki.
– No to uciekam. – Ścisnęła ramię Kate. – Zrób im tu piekło, Kate.
– Dziś tylko wstępne przypiekanie. Siarkę zostawiam na później.
Za nią orkiestra zgrzytliwie i nierówno ukończyła grać swój kawałek, a głośniki
wychrypiały ogłoszenie o następnym punkcie programu. Bobby Cranston Dale, wiceburmistrz
i zasłużony członek Rady Miejskiej Saltillo, wszedł po rozchwianych stopniach na podium.
Wyjął z kieszeni ogromną, kolorową chustkę i wytarł usta po jedzeniu.
– Minąłeś się z powołaniem, Bobby! – zakrzyknął Henry Franks, szef straży pożarnej i
miejscowy kpiarz. – Zdaje się, że próbowałeś zjeść całego wieprzka.
– Ty pilnuj paleniska, a ja zajmę się jedzeniem – odrzekł dobrodusznie Bobby Cranston.
Odchrząknął głośno do mikrofonu.
– Uwaga wszyscy. Teraz pora na coś, na co czekaliśmy – wystąpienie kandydatów.
Z tłumu dały się słyszeć lekkie oklaski, gdzieniegdzie pomruki niezadowolenia.
– Zwykle jako pierwszy zabiera głos urzędujący burmistrz, ale tym razem mamy
wyjątkową sytuację. Kobieta ubiega się o stanowisko burmistrza i Ben Adams wielkodusznie
ustąpił jej pierwszeństwa.
Kate wzdrygnęła się. Zezłościł ją ten szarmancki, pojednawczy ton. Pierwszoplanowym
zadaniem dla niej po objęciu urzędu będzie sprawić, by ludzie przestali widzieć w niej przede
wszystkim kobietę. Teraz musi zrobić wszystko, by zapomnieli o jej płci i ujrzeli w niej po
prostu kandydata na burmistrza. Wchodząc na podium przeredagowała w myśli wstęp do
swojego przemówienia, który w początkowym zamyśle miał rozgrzać słuchaczy i wprowadzić
ich w dobry nastrój. Teraz zdecydowała się na frontalny atak. Sięgnęła bez wahania po
mikrofon. W publicznych wystąpieniach nie była nowicjuszka.
– Byłabym niepocieszona, gdyby urzędujący pan burmistrz i jego zastępca nie rozpoznali
we mnie kobiety, wszak noszę czerwoną sukienkę i buty na wysokich obcasach.
W tłumie tu i ówdzie dały się słyszeć wybuchy śmiechu. Kate z uśmiechem odczekała, aż
dobry nastrój udzieli się pozostałym i przeszła do ataku.
– Oczywiście, jestem kobietą, i jestem dumna z mojej kobiecości. Ale jest tak samo
oczywiste, że to nie jest wyścig między mężczyzną i kobietą, tylko między kandydatem i
kandydatem. Ta kampania ma wam dać możliwość wyboru. Możecie wybrać osobę najlepiej
nadającą się na ważny urząd burmistrza. I właśnie ja chcę być tą osobą.
Ben Adams klaskał najgłośniej. Nieliczni mruczeli pod nosem z niezadowoleniem, ale
przeważały komentarze osób, które ku własnemu zaskoczeniu aprobowały wystąpienie Kate.
Ona zaś odczekała, aż gwar ucichnie i kontynuowała przemówienie. Mówiła swobodnie i bez
wysiłku. Obiecywała swe poparcie dla spraw szkolnictwa i rozwoju przedsiębiorczości i
przyrzekła, że biuro burmistrza będzie zawsze otwarte dla każdego.
Schodziła z podium zadowolona z dobrego początku swej kampanii. Zajęła miejsce wśród
publiczności i czekała na przemówienie Bena. Kiedy wchodził na podium, mogła się
przekonać, że wyborcy bardzo go lubią i szanują. Owacja, jaką mu zgotowali, była długa i
głośna. W końcu, gestem uniesionej ręki, Ben poprosił o ciszę.
Choć pierwsza część wystąpienia Bena zawierała rutynowe wyliczenie jego dokonań, to
jednak Kate musiała przyznać, że nigdy jeszcze nie słyszała przemówienia wygłaszanego z
takim entuzjazmem i wigorem. Ben z pewnością miał predyspozycje do publicznych
wystąpień, co więcej, umiał wytworzyć atmosferę ciepła i szczerości, bez czego żaden polityk
nie może się obejść, jeśli chce osiągnąć sukces. I wcale nie przeszkadzało, że wyglądał jak
skrzyżowanie greckiego bóstwa z gwiazdorem z popołudniowego teatrzyku. Kate miała
wrażenie, że mówi do niej mężczyzna o nieograniczonych możliwościach. Jednocześnie zdała
sobie sprawę, że pokonanie go będzie dla niej herkulesowym zadaniem.
Nagle Ben wystrzelił z rewelacją. Tłum zamilkł i chłonął jego słowa.
– Jeziora położone na wschód od naszego miasta przedstawiają sobą ogromny,
niewykorzystany potencjał – powiedział. – Obiecałem moje poparcie prywatnej firmie, która
chce uzyskać subwencję rządową na zagospodarowanie jezior. Cały ten teren mógłby być po
pewnym czasie przyłączony do miasta, z gotową infrastrukturą gospodarczą i podatkami,
które by z niej wpływały. Ten dodatkowy dochód pozwoliłby nam przeznaczyć większe
fundusze na oświatę i na naszą skromną straż pożarną, a także przyciągnąć innych
przedsiębiorców do Saltillo. Rozwój wspiera rozwój.
Ben zrobił efektowną pauzę. Tłum, zwykle ożywiony, był teraz tak spokojny, że
kumkanie żab w jeziorze i bzykanie komarów brzmiało jak mormoński chór kościelny.
– Są dwa istotne punkty w mojej propozycji. Po pierwsze, korzyści wynikające z
zagospodarowania jezior nie będą okupione zwiększeniem podatków. – Stwierdzenie to
spotkało się z gorącym aplauzem. – Punkt drugi może się wam na pierwszy rzut oka wydać
niepożądany, ale jestem przekonany, że nie będzie miał niekorzystnego wpływu na nasze
miasto. Umowa przewiduje wybudowanie drogi dojazdowej od drogi numer czterdzieści pięć
do jeziora. Owa droga dojazdowa omijałaby Saltillo. – Zgromadzenie wydało westchnienie
rozczarowania. Ben uniósł rękę. – Już i tak od czasu zbudowania drogi czterdzieści pięć
pozostajemy na uboczu głównych szlaków. To, że droga dojazdowa omija miasto nie jest
więc żadną wadą.
Kate z uwagą słuchała wystąpienia Bena do końca. Reszta jego przemówienia była
rutynowym zakończeniem. Była tak zajęta przemierzaniem miasta i wypytywaniem
mieszkańców o konieczne, ich zdaniem, reformy, że nie miała czasu wyjść poza miejscowe
opłotki. Aż do dzisiaj nie pomyślała nawet o jeziorach. Rozważała teraz każde słowo jego
wypowiedzi. Jasne jest, że sprawa jezior jest istotna i na dodatek budzi emocje. Musi się
znaleźć jakiś sposób zagospodarowania ich bez omijania miasta.
– Czy moje przemówienie było aż tak złe? Spojrzała na niego zaskoczona.
– Co mówisz?
– Zrobiłaś tak poważną minę, iż myślałem, że moje przemówienie było do niczego.
– Odwrotnie. To była bomba. Zabiłeś mi klina.
– Tak mówisz. Ale myślę, że nasze szanse są wyrównane. Nawet, jeśli popieramy ten sam
projekt, to nie musimy rezygnować z dobrej kampanii.
– Postęp interesuje mnie tak samo, jak ciebie, ale będę musiała zastanowić się jeszcze nad
twoim projektem. Myślę, że istnieje lepszy sposób na zagospodarowanie tych jezior.
– Masz jakiś pomysł?
– Mam ci zdradzić sekrety mojej kampanii? Nie ma mowy! Ty ogłosiłeś swoje rewelacje
dzisiaj, a ja ogłoszę swoje następnym razem.
– Nie będę się mógł doczekać. Ale muszę cię uprzedzić, że mam słabość do
emancypantek. Nie wiem, jak długo jeszcze będę mógł ciągnąć tę ciuciubabkę i zachowywać
przytomność umysłu za nas dwoje. – Jego oczy iskrzyły się w zachodzącym słońcu, gdy
mierzył ją wzrokiem od stóp do głowy. – Szczególnie, jeśli nadal będziesz nosić tę czerwoną
sukienkę i te prowokacyjnie czerwone pantofle.
– Czyżby przeszkadzały ci skupić się na kampanii, burmistrzu? – zapytała z przekąsem.
– Jeszcze jak.
– Wobec tego myślę, że dość często będziesz widział tę czerwoną sukienkę. Ben, bo... –
Przerwała, by wziąć go pod brodę palcem wskazującym. – Tak, jak mam ochotę cię schrupać,
tak samo zamierzam skupić się na kampanii na tyle skutecznie, by przejąć twój urząd –
zakończyła z uśmiechem.
– A co potem?
– A potem, kto wie. Zawsze chciałam mieć przystojnego sekretarza. Kogoś, kto
siedziałby mi na kolanach w czasie dyktowania. – Kate otwarcie podśmiewała się z niego.
– Katie, ty okropna kobieto, czy wiesz, co bym zrobił, gdyby nie było tu sześciuset
świadków?
Kate przybrała pozę osoby zamyślonej.
– Spróbuję zgadnąć. Sprzedałbyś mnie na targu niewolników? Ukamieniowałbyś mnie
serem? Spoiłbyś mnie winem, żeby wydobyć ze mnie tajemnice?
– Ciepło, ciepło... – Bawiła go ta gra, podobnie, jak i ją. Kołysał się na piętach, ledwo
powstrzymując od wzięcia jej w ramiona. Patrzą, nie patrzą, wszystko jedno. – To, co bym
zrobił, Katie...
– To było kapitalne przemówienie, Ben – wtrącił się Bobby Cranston Dale. – Dobry
wieczór, pani Midland. – Kiwnął głową na znak, że dostrzega jej obecność i zwrócił się znów
do burmistrza. – Jest jednak parę spraw, które chciałbym z tobą omówić. Proszę wybaczyć,
pani Midland. – Wziął Bena pod ramię i poprowadził w stronę jeziora.
– Kate, dokończymy naszą rozmowę później – powiedział Ben.
– Liczę na to, Ben.
Zapach pieczonego mięsa przypomniał jej, że jeszcze nie jadła. Kiedy szła w stronę
stołów z jedzeniem, zaczepiła ją Córa Lee Brady.
– Młoda pani, myślę, że byłoby lepiej gdyby trzymała się pani fryzjerstwa i zostawiła
poważne sprawy mężczyznom.
– Przykro mi, pani Brady, że pani tak uważa. Czy mogę coś zrobić, żeby pani zmieniła
zdanie?
– Nie. Ja po prostu wiem, gdzie jest miejsce kobiety. To wszystko.
– Pani Brady, wszyscy powinniśmy się cieszyć, że Maria Curie i Jane Addams myślały
inaczej. – Kate poszła swoją drogą, zostawiając Córę Lee Brady w niepewności co do tego,
kiedy Maria Curie i Jane Addams kandydowały na wiceprezydenta.
Sara Callicut, znajoma Kate od czasu happeningu z drzewami, przyłączyła się do niej w
drodze.
– Jestem z ciebie dumna – powiedziała. – Myślę, że zdobyłaś trochę głosów. Szczególnie
po tym, jak Ben Adams wspomniał o tym objeździe.
– Zaskoczył mnie zupełnie – odrzekła Kate. – Ale Ben Adams często tak robi.
– Czyżbym dostrzegła w twym spojrzeniu blask, który nie ma nic wspólnego z walką
wyborczą?
Kate nakładała sobie pieczone żeberka na talerz i próbowała przybrać pozę obojętności.
– Jeśli tak, to są to tylko oznaki chwilowej słabości. Sara roześmiała się.
– Teraz już wiem, dlaczego nałożyłaś sobie porcję jak dla trzech głodnych mężczyzn.
Kate, zbita z tropu, odłożyła trochę żeberek z powrotem na tacę.
– Nie martw się – rzekła Sara – nie jesteś pierwszą kobietą przeżywającą chwilową
słabość z powodu Bena Adamsa.
– Ooo? – Kate zdziwiło jej własne zaskoczenie tą wiadomością. Burmistrz Saltillo był
jednym z najbardziej pociągających mężczyzn, jakich spotkała. Co gorsza, nie wiedziała,
dlaczego ta wiadomość zirytowała ją. Była prawie zazdrosna!
– Ta choroba dotknęła już niemal połowę zdolnej do małżeństwa żeńskiej populacji tego
miasta. Nazywamy ją syndromem burmistrza. Ja sama miałam to kiedyś. Nie martw się,
wyżyjesz.
Kate nie była pewna, czy samo wyżycie mogłoby być jej celem. O wiele bardziej wolała
zwyciężyć.
– Łowca serc niewieścich, kolekcjoner, czy tak? – Wstrzymała oddech, w nadziei, że Sara
zaprzeczy.
Zaprzeczyła.
– Och, nie. Jest łaskawy, czarujący, pociągający i nie interesuje go absolutnie nic poza
polityką i łowieniem ryb. My, odrzucone, doszłyśmy do zgodnego wniosku, że każda z nas
miałaby u niego jakieś szanse tylko jako dwudziestofuntowy sum.
W śmiechu Kate była ulga i radość. Wzięła spory kęs mięsa i postanowiła, że radosną
stroną tej sprawy zajmie się później.
– Powiedz mi coś o nim – poprosiła. Dostrzegłszy badawcze spojrzenie Sary, dodała
szybko: – Żeby pokonać przeciwnika, trzeba go poznać. – Mówiąc to wyobraziła sobie, że to,
co usłyszy, będzie równie sensacyjne, jak afera Watergate.
– On jest takim tutejszym ideałem. Wiesz, gwiazda piłki nożnej w szkole średniej, potem
Ivy League College, doskonała opinia z wojska. Osiągnął sukces w interesach. Oddany
rodzinie. Żadnych wybryków, skandali, nałogów. Chyba, że namiętne łowy można uznać za
nałóg.
Kate pomyślała, iż właściwie powinna być zawiedziona, że w jego życiorysie nie było
nic, co mogłaby przeciw niemu wykorzystać. Ale nie była zawiedziona. Była nad wyraz
zadowolona.
– Powiedz mi coś o jego rodzinie. Są teraz tutaj?
– Nie. Jego rodzice i babka na lato wyjeżdżają do Europy. Ma jedną siostrę, jest zamężna
i mieszka w Tulsa. Jego rodzice mieszkają tutaj, tak jak i jego babka, Elsa Haversham. To
prawdziwa dziwaczka. Mam nadzieję, że ją poznasz, jak wróci.
– Ja też. Ben wspomniał o niej. Bardzo jestem ciekawa.
– Ben wspomniał o niej, naprawdę? – Tak.
– To ciekawe. Może wreszcie i on padł ofiarą syndromu burmistrza?
Kate zarumieniła się na myśl o tym.
– Na pewno nie – zaprzeczyła. – W każdym razie to ma być dyskusja polityczna.
– Polityczna? – Sara roześmiała się znad swojego talerza. Tu nigdy nie chodziło o
politykę i Kate świetnie o tym wiedziała, ale nie chciała, żeby Sara domyśliła się, że ona wie.
Westchnęła w duchu. Nie była już nawet w stanie poprawnie myśleć.
– Zjadaj te żeberka, zanim wystygną – powiedziała.
– Tak jest, proszę pani – odparła Sara jak grzeczna uczennica.
Przeszły do bezpieczniejszych tematów, a tymczasem orkiestra wróciła na podium i
zaczęła się szykować do wykonania kolejnej porcji radosnej twórczości.
– Chwytaj partnerkę – wrzasnął saksofonista w mikrofon. – Zaraz wam pokażemy, jak się
to powinno robić w Carnegie Hall.
– Nie oglądaj się teraz – powiedziała Sara – ale w twoim kierunku idzie jakiś mężczyzna,
któremu świecą się oczy. Nie jestem pewna, czy chodzi o taniec.
Kate nigdy nie była odporna na pokusę. Spojrzała i zobaczyła, że Ben Adams
rzeczywiście miał błyski w oczach. I to błyski tak niedwuznaczne, że Kate o mały włos nie
wypuściła z ust kęsa, który właśnie odgryzła. Wybełkotała tylko coś z pełnymi ustami.
– Tak, tak, zgadzam się całkowicie – rzekła Sara. – Chyba się teraz prędko wycofam i
zostawię cię twojej chwilowej słabości. – Pomachała jej wesoło i poszła przyłączyć się do
grających w latający talerz na brzegu jeziora.
– Jest ci do twarzy we wszystkim, co jesz – rzekł Ben, kiedy już dotarł do Kate. Pochylił
się i kciukiem zebrał sos od pieczeni z jej policzka.
– Ostrożnie, burmistrzu, bo cię oskarżą o konszachty z opozycją. – Była zdumiona, że
stać ją było na swobodny ton w momencie, gdy dotykał jej twarzy. Zawsze, gdy jej dotykał,
topniała wewnętrznie. Jeśli to jest ów „syndrom burmistrza”, to może się to źle skończyć.
Przy takim tempie topnienia, do rana zostanie z niej tylko kałuża.
– Poradzę sobie z takim oskarżeniem – powiedział. – Natomiast nie radzę sobie w
sytuacji, gdy jestem przy tobie i nie mogę cię dotknąć. W końcu jednak znalazłem legalne
rozwiązanie tego problemu. – Podał jej ramię. – Czy mogę prosić do tańca?
– Możesz. – Śmiała się z niego, gdy umieszczał jej dłoń w zgięciu swego łokcia. –
Uprzedzam się, Ben, dla mnie to jest taniec pożądania.
– A nie taniec miłości?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, porwał ją w ramiona i już wirowali dookoła namiotu. Tylko
nieliczne odważne pary próbowały dotrzymać kroku nieregularnym rytmom orkiestry, mieli
więc plac taneczny prawie wyłącznie dla siebie. Kate prędko zorientowała się, że Ben jest
znakomitym tancerzem. Choć nigdy nie przeceniała swoich umiejętności, nie miała jednak
trudności z dorównaniem mu w tańcu. Jej czerwona sukienka świeciła jaskrawą plamą w
namiocie oświetlonym lampionami. Liczne spojrzenia śledziły taniec tej pięknej pary.
Niejeden z widzów wyrażał pogląd, że wyglądają raczej na wspólników, niż na
przeciwników.
Ben był niestrudzony. Prowadził Kate od jednego tańca do drugiego, gładko zmieniając
rytmy i nie puszczając jej nawet na chwilę. Gdy przyszła kolej na spokojniejszą melodię i
Kate tańczyła, opierając głowę – dzięki „podwyższającym” pantofelkom – na jego ramieniu,
wydawało się jej, że Ben jest właśnie tym mężczyzną. Był wspaniale męski i pociągający.
Ale, co więcej, czuła się przy nim dobrze i bezpiecznie. Przesunęła głowę, żeby móc patrzeć
na niego. Trudno było powiedzieć, co wyraża jego twarz, jeśli nie liczyć owego błysku w
oczach, który można było tłumaczyć na najróżniejsze sposoby.
Znów wtuliła się w jego ramię i sunęła wraz z nim w rytm powolnej muzyki.
– Bardzo to miłe – wymruczał jej we włosy. – Zrób to jeszcze raz.
– Co?
– To sadowienie mi się na ramieniu, które wystawia na próbę moje opanowanie.
– To? – Zrobiła głową ruch przypominający zagrzebywanie się ptaka w gnieździe i
przytuliła się mocniej.
Odpowiedzią był jeszcze mocniejszy uścisk jego ramion.
– Człowiek chciałby się przyzwyczaić.
– Kobieta też.
Błogość odurzyła ich i nawet nie zauważyli, że są jedyną parą, która została na parkiecie.
– Ben? – Hmm?
– Jak myślisz, ludzie będą gadać? – O czym?
– O tym, że tak tańczymy.
– Będą się bardziej interesować kampanią, to wszystko.
– Byłoby nieuprzejmie z mojej strony, gdybym ci odmówiła.
– Zgadzam się.
– A nawet nie fair.
– Zupełnie.
Na zewnątrz namiotu ostatni już uczestnicy imprezy wyrzucali swe puste tekturowe
talerzyki do śmietnika i szli do domów, syci jadła i politycznych dyskusji. Kate i Ben tańczyli
dalej.
– Ben?
– Hmm?
– Zdaje się, że zbzikowałam na twoim punkcie.
– Czy to to samo, co być zakochaną?
– Nie wiem.
– Ja myślę, że tak.
Orkiestra zakończyła ostatni utwór na płaczliwą, bluesową nutę, spakowała instrumenty i
wyniosła się po cichu. A Kate i Ben wciąż tańczyli.
– Zastanawiam się, co by było, gdybyśmy poszli do łóżka? – rzekła Kate.
Ben zgubił rytm i nagle spostrzegł, że muzyka już nie gra. Zatrzymał się i spojrzał na
Kate.
– To wspaniały pomysł, Katie.
– To nie jest pomysł. Po prostu zastanawiam się na głos. – Rozejrzała się po namiocie i
wróciła spojrzeniem do Bena. – Gdzie są wszyscy?
– Mam nadzieję, że rozeszli się do domów. – Jego zegarek wskazywał pierwszą. –
Wracając do twojego pomysłu, Kate. – Oczy błyszczały mu, gdy spoglądał na nią. – Myślę,
że moglibyśmy zacząć tutaj. – Pocałował ją w lewą skroń.
– Ben! Ja nie żartuję.
– Ja też. Absolutnie nie. – Ujął jej twarz w dłonie i przechylił lekko ku górze. –
Zakochuję się w tobie, Katie.
– Nie jestem pewna swoich uczuć do ciebie, Ben. Kocham być w twoich ramionach,
kocham całować się z tobą. Ale nie myślę, żeby to była miłość. Bardzo możliwe, że są to
zwyczajnie skutki stłumienia seksualnego. To dlatego powiedziałam to, co powiedziałam.
– O pójściu do łóżka?
– Tak. Ciekawa jestem, czy mogłabym uwolnić się od ciebie, idąc z tobą do łóżka.
Obejmując ją dłońmi w pasie, trzymał ją na odległość wyprostowanych ramion, aby móc
czytać w jej twarzy.
– Czy ty mówisz poważnie? – Tak.
– A więc, Katie, widzę, że jest to sprawa wymagająca ode mnie pełnej uwagi. –
Wyprowadził ją z namiotu.
– Dokąd idziemy?
– Znam miejsce, gdzie będzie nam się lepiej rozmawiało. Minęli rożny i podium z
postrzępioną dekoracją. Przeszli obok stołów i pojemników na śmieci przepełnionych
podartymi tekturowymi talerzykami i ogryzionymi kośćmi. Odbyli szybką rundę
samochodem i przywieźli sobie koc. Potem weszli do gęstego sosnowego zagajnika.
Kate przyglądała się, jak Ben rozkłada koc pod drzewami. Zaczynała mieć wątpliwości.
Czy wytrwa, siedząc przy nim na kocu i nie połknie go? Co osiągnie przez tę rozmowę?
Chciała już odwołać swoje słowa. Chciała już odejść, lecz wtedy zobaczyła jego twarz. Była
spokojna, mądra i całkiem niegroźna. Była to twarz przyjaciela, z którym można podzielić się
zmartwieniem.
Kiedy rozpostarł już koc, usiadł i oparł się plecami o drzewo. Wziął Kate za rękę i
posadził ją obok siebie. Objął ją i dał wygodne oparcie na zgięciu ramienia.
– Teraz możemy rozmawiać, Kate.
– Jest mi tak dobrze u ciebie, że zapomniałam, o czym mieliśmy mówić. – I było tak
naprawdę. Bliskość Bena zawsze działała na nią w ten sposób. Jego obecność przesłaniała
wszystko inne.
– Zupełnie mi to nie przeszkadza. Będziemy tu siedzieć i patrzeć w gwiazdy.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, patrząc w gwiaździste niebo, wystawiając twarze na
ciepły oddech nocy i słuchając dalekiego wołania sowy. Ben chłonął jej bliskość i upajał się
nią. Uczył się na pamięć jej kształtów. Patrząc w górę ku gwiazdom, stwierdził, że ta noc jest
po prostu stworzona do romantycznej przygody.
– Katie. – Hmm?
– Cudownie się przytulasz.
– A ty jesteś dobrą przytulanką.
– Przytulanką?
– Tak. – Uniosła głowę i uśmiechnęła się do niego. – Ja jestem przylepą, a ty przytulanką,
ja jestem dawcą, a ty biorcą. Wiesz, nie każdy jest dobrą przytulanką.
– Na szczęście nie. Ja na pewno zaliczam się do pierwszej dziesiątki tej elitarnej grupy.
– Z pewnością tak. – Roześmieli się oboje, lecz potem Kate spoważniała. – I to jest
właśnie część mojego problemu.
Ben wyczuł zmianę nastroju.
– Słucham cię, Katie – rzekł przyciszonym głosem.
– Jesteś częścią mojego problemu, Ben, a ja jestem drugą jego częścią. Jesteś tak
okropnie przystojny, inteligentny i stanowczy, że przytłaczasz mnie czasem. Sprawiasz, że
zapominam o wszystkim, oprócz pożądania.
– To chyba nie tak źle, Katie.
– Dla mnie to źle. Nie chcę, żeby moje serce rządziło moją; głową. Już raz tak było.
Pamiętasz?
– Ja nie jestem Joem, a ty, jak myślę, nie jesteś już tą samą Kate. Nie nakładaj przeszłości
na teraźniejszość.
– Nie robię tego. Po prostu próbuję nie powtarzać tych samych błędów. To dlatego
powiedziałam to, co powiedziałam wcześniej.
– O uwolnieniu się ode mnie przez pójście do łóżka?
– Tak. – Wysunęła się z jego ramion i usiadła naprzeciwko. – Być może to, co czuję do
ciebie jest tylko odwieczną grą hormonów. Może, gdybyśmy poszli do łóżka, ta gra
znalazłaby swój finał, a ty stałbyś się dla mnie po prostu jednym z mężczyzn.
Wyciągnął ręce i ujął jej twarz w dłonie.
– Kusisz mnie, Katie. – Zataczał kciukiem kółeczka na jej delikatnej skórze. – Kiedy
będziemy razem, nie będzie żadnych wątpliwości i niepewności. Nie będzie między nami nic,
oprócz miłości.
– Chciałabym, żeby miłość była tak prosta. – Westchnęła i przykryła jego dłonie swoimi.
– W każdym razie, nie powiedziałam, że cię kocham. Po prostu chyba narkotyzuję się tobą.
– Na początek to wystarczy. – Pochylił się i pocałował ją w czoło.
W tym pocałunku nie było pożądania. Był znakiem otuchy i zrozumienia. Kate odczuła
ciepło rozchodzące się po całym ciele, aż do czubków palców i zaczęła zastanawiać się nad
sobą. Czy nie chciała ukryć prawdy za słowami w rodzaju „gra hormonów” i „narkotyzować
się^’? Czy nie zakochała się już w Benie Adamsie? Były to otrzeźwiające pytania, na które
nie umiała odpowiedzieć.
– Ben, czy ty mówiłeś poważnie?
– O czym?
– O zakochaniu się we mnie.
– Tak. Naprawdę.
– Powiedz, dlaczego mnie kochasz?
– Czy koniecznie musi być jakiś powód?
– Nie taką odpowiedź chcę usłyszeć.
Roześmiał się.
– Moja Katie jest bardzo dociekliwa. – Ujął jej dłonie i całował czubki palców. – Każdy
mężczyzna szuka kobiety, dzięki której czułby się szlachetny i silny, dla której chce budować
zamki i zabijać smoki, dla której myśli o królestwach i dynastiach. Ty jesteś dla mnie taką
kobietą.
W jej oczach zalśniły łzy.
– To piękne, Ben. – Niecierpliwym gestem starła łzę, spływającą po policzku. „Wielkie
nieba – pomyślała. – Zachowałam się jak kobieta zakochana, a nie jak ktoś, kto jest tylko
chwilowo zauroczony. To się już nie powtórzy”.
– Czy mogę cię zatrudnić do pisania moich przemówień? – zadrwiła, żeby uwolnić się od
czarów jego słów.
– Nie zdołasz schować się przede mną na zawsze, Katie.
– A któż się chowa?
– Ty. Za tymi lekceważącymi słowami.
– Lekceważącymi, mówisz?
– Bardziej lekceważącymi, niż sójka na przyjęciu u czyżyka. Uśmiechnęła się przebiegle i
skoczyła na niego.
– Ja ci pokażę lekceważenie. – Chwyciła go i oboje potoczyli się na koc. Kate
wylądowała na wierzchu i zaczęła łaskotać Bena pod żebrami.
– Ty mała psotnico. – Śmiał się, zaciskając ramiona wokół niej. – Wiem, co się robi z
takimi niegrzecznymi dziewczynkami, które łaskoczą łaskotliwych.
Pociągnął ją ku sobie i pochwycił jej usta. Dotyk jego warg odniósł natychmiastowy
skutek. Kate poczuła, jak gorąco wzbierające jej w piersi zamienia się w płomień, który
stopniowo ogarnia ją całą. Wydała cichy jęk błogości i potoczyli się razem po kocu, ciasno
spleceni, usta przy ustach. Kate wczepiła palce w jego czarne, sprężyste włosy, przytrzymując
Bena przy sobie. Ich języki rozpoczęły erotyczny pojedynek. Zamknęła oczy, by nie widzieć
nieba usianego gwiazdami ani połyskującego księżycową poświatą jeziora Lamar Bruce, by
zapomnieć o wszystkim oprócz rozkosznych doznań, które ją pochłaniały.
Dłonie Bena przemierzały jej ciało, odnajdując spadzistość ramion, głębokie wycięcie
talii, ponętne krzywizny ust. Jego palce robiły z nią przedziwne rzeczy i Kate pomyślała, że te
palce powinny być specjalnie pokazywane w muzeum historii naturalnej, jako cudowne
narzędzia miłości.
Przez małą wieczność pozostawali w uścisku, ucząc się na pamięć jedno drugiego i aż do
bólu pragnąc spełnienia. Całowali się aż do utraty tchu i nie dbali już o żadne przybranie dla
swego pożądania. Lecz kiedy żądza miała już całkiem zapanować nad nimi, Ben otrząsnął się.
– Następnym razem, kiedy będziesz chciała być arogancka, Katie, postaraj się lepiej o
audiencję. – Usiadł i odsunął włosy zasłaniające jej twarz. – Nie wiem, jak długo jeszcze
wytrwam w tej szlachetnej wstrzemięźliwości.
– A ja nie wiem, jak długo jeszcze zniosę tę obsesję na twoim punkcie, nie robiąc
jakiegoś szalonego kroku.
Ben, po tak trudnej walce z pożądaniem, raczej miał dreszcze, niż śmiał się.
– Na przykład?
– Na przykład pójdę do magistratu i będę cię całować tak długo, aż dostaniesz zeza. –
Mówiła to lekko, ale wewnętrznie czuła się przygnieciona. Była jak w oku cyklonu.
Przyłożyła dłonie do gorących policzków i spojrzała na Bena. Widok był tak uroczy, że serce
zabiło mu mocniej. – Czy ja dobrze robię, Ben?
– O czym mówisz?
– O wyborach na burmistrza. Zdaje mi się, że biorę w tym udział z fałszywych pobudek.
– Z jakich fałszywych pobudek?
– Tylko po to, żeby być przy tobie. Żeby sobie udowodnić, że dam sobie radę i nie
popełnię tych samych błędów, co z Joem.
– Nie wydaje mi się. Ale nawet jeśli tak jest, nie zmienia to faktu, że jesteś znakomitą
kandydatką. Nie zapominaj o tym. – Splótł swoje palce z jej palcami i uniósł jej dłoń do ust.
Kate zamknęła oczy i chciała wierzyć, że dotyk tych ust będzie trwał wiecznie. Czerpała z
jego ciepła delikatności i wyrozumiałości i owijała się nimi jak tęczą, od stóp do głowy.
Kiedy w końcu opuścił jej rękę, uśmiechnęła się do niego.
– Dziękuję, że jesteś taki, jaki jesteś.
– Bardzo cię proszę, Katie.
– Teraz możesz odwieźć mnie do domu. I tak też zrobił.
7
Nazajutrz po mitingu wyborczym Kate chodziła po domu i uśmiechała się całkiem bez
powodu. Dwa razy przyłapała się na głośnym śmiechu, a raz, podczas pielenia klombu koło
domu ze zdumieniem stwierdziła, że śpiewa do Królowej Wiktorii, ulubionej kury Jane. Kura
mrugnęła tylko żółtym okiem i zignorowała cały występ.
Kate podniosła głowę i spojrzała z ukosa na słońce.
– Chyba jestem stuknięta – powiedziała głośno. – Śpiewałam do kury!
Próbowała skupić się na pieleniu, ale zamiast chwastów zaczęła trzebić petunie.
– Muszę pomyśleć o kampanii – rzekła do kota, który nie miał się gdzie podziać, bo salon
piękności był tego dnia zamknięty. Kot machnął ogonem i posłał jej lekceważące spojrzenie,
jak gdyby chciał powiedzieć, że wie, że Kate mówi nieszczerze.
Kate przysiadła na piętach, żeby się przyjrzeć spustoszeniu, którego była autorką. Sześć
czerwonych petunii marniało na słońcu, a jedna ledwo już dyszała w jej brudnej dłoni.
Wsadziła biedny, więdnący kwiat z powrotem tam, gdzie rósł i uklepała ziemię wokół niego.
– Muszę cię przeprosić – powiedziała do rośliny. – Nie mam nic przeciw tobie osobiście.
To przez to, że gdy patrzę na ciebie, widzę Bena Adamsa.
– A czemu nie próbujesz rozejrzeć się wokół siebie? Kate wypuściła kwiat tak
gwałtownie, że można by pomyśleć, że ją ugryzł. Spojrzała w górę i klapnęła na siedzenie.
– Nie śmiej się, Ben. Śmiertelnie mnie przestraszyłeś.
– Od rana w nerwach?
– Od rana nieprzytomna. Rozmawiałam z Królową Wiktorią.
– To poważne osiągnięcie, zważywszy, że ona od dawna nie żyje.
– Królowa Wiktoria to ulubiona kura Jane.
– Teraz rozumiem – rzekł, choć niczego nie rozumiał. – Pozwól, że pomogę ci wstać. –
Chciał jej podać rękę.
Kate nie przyjęła wyciągniętej dłoni.
– To ty mnie doprowadziłeś do tego stanu. Wolałabym, żebyś poszedł zbierać te swoje
skarabeusze. – Powiedziała to, ale tak naprawdę wcale tego nie chciała.
– Nie żadne skarabeusze, tylko robaki na przynętę. – Ukucnął koło niej. – Nawet z brudną
twarzą wyglądasz cudownie. – Uśmiechając się do niej, ścierał jej brud z policzka.
Kate siedziała nieporuszona, z lubością przyjmując dotyk jego rąk i nie wiedząc, co
począć z tym wszystkim. Stwierdzić, że to tylko pożądanie i zlekceważyć? Niemożliwe. Ben
nie uwierzyłby. Nawet ona sama już w to nie wierzyła. Szczególnie po wczorajszej nocy. Czy
ma go wessać w siebie i smakować po kawałeczku, zaczynając od tych cudownych dłoni aż
po wspaniałe nogi? I cóż by przez to osiągnęła? Chyba tylko potwierdzenie własnych
podejrzeń, że wszystko, co robi, łącznie z kandydowaniem na burmistrza, robi po to, żeby
zbliżyć się do Bena Adamsa.
Nie mogła tak przesiedzieć całego dnia. Leniwym gestem strzepnęła brud z nogi.
Wiedziała, że Ben patrzy na nią. O czym on myśli? Jakby odgadując jej rozterkę, pogładził ją
po policzku.
– Katie, kochana, powiedz mi, chcesz tak przesiedzieć cały dzień w tym kurzu, czy może
razem dokończymy pielenia? – Spojrzał na więdnące petunie. – Czy raczej niszczenia
klombu?
„Razem? – powtórzyła w myśli. Wielkie nieba. Ben zamierzał spędzić z nią sobotę. Nic
dobrego z tego nie wyniknie. Była absolutnie pewna, że nie wysiedzi przy nim spokojnie
nawet dziesięciu minut i po prostu pożre go. A to wykraczało już poza jej zamierzenia.
Przyjeżdżając do Saltillo, chciała zostawić ze sobą nieudane małżeństwo i nie miała zamiaru z
zamkniętymi oczami rzucać się w następne. W każdym razie ; tak myślała na początku. Teraz
zaś nie była wcale pewna swych zamierzeń. Kiedy się nie wie, co zrobić, najlepiej
zaatakować.
– Ben, wydaje mi się, że przyszedłeś, żeby wydobyć ode mnie moje tajemnice – wypaliła.
– Wracamy do punktu wyjścia, tak?
– Ja uważam, że nigdy nie wyszliśmy poza punkt wyjścia.
– Ach, nie?
– Nie.
– A wczorajsza noc?
– Odmawiam udzielenia odpowiedzi, która może być użyta przeciwko mnie.
– Nie widziałem jeszcze tak nieznośnej kobiety. Kiedy zaczynam wierzyć, że jesteś
najuczciwszą pod słońcem, ty zaczynasz grać.
– Kłamać – poprawiła go. – Mam wprawę. Roześmiał się.
– To, czego ci trzeba, Katie, to pocałunek. – Pochylił się ku niej.
Zasłoniła się rękami.
– Ani się waż.
– No dobrze. Odłóżmy to na chwilę. – Przebiegł ją spojrzeniem od stóp do głowy i gdyby
jego oczy były laserami, spaliłby ją na węgielek. – Jeśli potrafimy – dodał. – Przychodzę
zabrać cię nad jeziora.
– Czy to łapówka, burmistrzu?
– Tylko o tyle, o ile spędzenie ze mną dnia ma dla ciebie jakąś wartość.
„Chce, żebym powiedziała, że ma” – pomyślała. Postanowiła to zignorować.
– Ben wyjaśnił swój zamysł.
– Myślałem, że gdybyś je sama zobaczyła, miałabyś lepszy pogląd na to, co proponuję
tam zrobić.
– Jeśli wygrasz. Uśmiechnął się.
– Chcę wygrać.
– Ja też.
– W takim razie, moja uparta Katie, nie będę ci przeszkadzał w planowaniu twojej
kampanii. – Spojrzał na więdnące na ziemi kwiaty i roześmiał się. – I w uprawianiu ogródka.
– Schylając się, głośno pocałował ją w usta, po czym poszedł przez podwórko, pogwizdując.
Nim wsiadł do samochodu, odwrócił się. – A propos, bardzo mi się podobał twój bukiet z
cebuli.
Kate patrzyła, jak odjeżdżał. Paliły ją dwa ognie – od wewnątrz tłumione pożądanie, a od
zewnątrz słońce.
– Muszę ułożyć sobie jakiś plan – mruknęła do Królowej Wiktorii, która rozgrzebywała
ziemię wokół dopiero co odratowanej, nieszczęsnej petunii.
Kate wpadła do domu, wzięła prysznic, przebrała się w lekką sukienkę i wskoczyła do
swego sfatygowanego auta. Przez resztę dnia przemierzała miasto w poszukiwaniu
materiałów i sprzymierzeńców do swej kampanii. Pojechała nad jeziora i dokonała tam wizji
lokalnej. Nim słońce zaszło, miała już dokładny plan działania.
Wkrótce znalazła to, czego szukała. Musiała wygłosić podniosłe przemówienie, żeby
przekonać pewnego farmera, że powinien się chwilowo rozstać ze swoim „przyjacielem”.
Obiecała, że będzie „przyjaciela” dobrze karmić i dawać mu dużo świeżej wody, oraz że
nie pozwoli mu zjadać sznurów od bielizny.
Pospiesznie napisała swój adres na kawałku papieru.
– Dobrze byłoby, gdyby pan mógł przywieść mi go jeszcze dziś. Potrzebuję trochę czasu,
żeby go obłaskawić. Do środy oddam go panu, całego i zdrowego.
Dobili targu uściskami dłoni, a farmer nawet obiecał, że będzie na nią głosował. Kate
wracała do domu z poczuciem, że nie zmarnowała czasu. Jeden tylko drobiazg – brak decyzji,
co dalej z Benem – psuł radosny obraz tego dnia.
Podśpiewując, weszła do kuchni lekkim krokiem. Jane akurat smarowała kanapkę masłem
orzechowym.
– Jeśli chcesz, to sobie śpiewaj na wiecu we wtorek, ale ja nie będę.
Kate uścisnęła córkę.
– Czasami zastanawiam się, czy ty masz dziewięć, czy dziewięćdziesiąt dziewięć łat. Jak
tam twoje ćwiczenia piłkarskie?
– Wspaniale. Biegałam szybciej, niż Scotty Enlow.
– Kto to jest Scotty Enlow?
– To ten, co biega do tyłu. – Jane chodziła po kuchni i zajadając kanapkę, opowiadała o
meczu. Nagle przerwała i podbiegła do drzwi. – Mamo! Zobacz, jakiś pan coś nam przywiózł
przed dom.
Kate podeszła do drzwi i spokojnie patrzyła na rozgrywającą się scenę. Farmer usilnie
przekonywał swego opornego przyjaciela co do korzyści wynikających z udziału w wyścigu
do magistratu.
– Mamo, czy to nasz nowy domownik?
– Nie. To jest niespodzianka dla Bena Adamsa. – Kate wyszła przed dom przywitać
nowego członka swego sztabu wyborczego.
Widok wojowniczego zwierzęcia ostudził jej pierwotny entuzjazm. Co będzie, jeśli nie da
sobie z nim rady? Jeśli zwierzak nie będzie jej słuchał? Wzruszyła ramionami i odsunęła na
bok wątpliwości. Wzięła zwierzę za uzdę i poprowadziła w stronę domu.
– Chodź już, chodź. Do wtorku musisz się jeszcze wiele nauczyć.
Prawdę mówiąc, oboje musieli jeszcze dużo się nauczyć. Zanim nadszedł wtorek, zwierzę
straciło trochę wojowniczości, a i Kate nieco spuściła z tonu. Ale nie traciła ducha.
Wspólnymi siłami, ona i zwierzę, wypracowali w końcu trudny kompromis.
W dniu mityngu, wieczorem, Kate załadowała swoją niespodziankę wyborczą na
pożyczoną ciężarowe i ufna w swe siły wyruszyła do miejscowego liceum, które użyczyło
swej sali gimnastycznej na cele akcji wyborczej.
Rozpalona upałem sala gimnastyczna była wypełniona do ostatniego miejsca. Od chwili,
gdy Ben Adams ujawnił swój projekt zagospodarowania jezior, wybory burmistrza Saltillo
cieszyły się większym zainteresowaniem, niż kampania prezydencka. Tym bardziej, że
jednym z kandydatów była kobieta. W pełnym składzie stawiła się redakcja Saltillo Weekfy
News, przyjechała też ekipa telewizyjna z Tupelo.
Kate z zadowoleniem lustrowała zgromadzenie. Było to idealne audytorium dla
spektaklu, który zamierzała pokazać. Efekt był murowany.
Spostrzegła Bena koło fontanny z wodą do picia. Grupa wiernych zwolenników otaczała
go i chłonęła każde jego słowo. Od zeszłej soboty Kate z rozmysłem trzymała się z dala od
niego i teraz była rada ze swej decyzji. Widzieć go, nawet na odległość zatłoczonej sali, i nie
dotknąć, wymagało najwyższego wysiłku.
Przyłożyła dłonie do skroni, jakby próbując w ten sposób usunąć Bena ze swych myśli.
– Po prostu nie będę o nim teraz myśleć – mruknęła do siebie.
– O kim? – spytała Myrtle, która zjawiła się obok niej.
– O Benie Adamsie.
– Tak myślałam. – Myrtle przechyliła głowę na bok i spojrzała na Kate jak zuchwały
wróbelek. – Czy jesteś pewna tego, co robisz?
– Ale o co chodzi?
– O wszystko. Na przykład o tę niespodziankę. – Reakcja Myrtle nie była zbyt
entuzjastyczna, kiedy Kate i Jane powiedziały jej o tym w sobotę.
– Nie martw się Myrtle. Wiem, co robię. Jeśli chcę, żeby ludzie słuchali tego, co mam do
powiedzenia, muszę najpierw zrobić coś, co przykuje ich uwagę.
– Tyle, że jak ci się to dziś nie uda, to już nigdy. – Myrtle zdjęła druciane okulary i
przecierając je mówiła dalej: – Chodzi mi nie tyle niespodziankę, co o Bena Adamsa. To jest
człowiek, z którym trzeba się liczyć.
– Nie mam zamiaru się z nim liczyć. Mam zamiar go pokonać.
– Nie mówię o wyborach, tylko o sprawach sercowych. Jak cię znam, to w tych sprawach
zawsze byłaś nieustraszona.
– Ależ ja się niczego nie boję. Po prostu kieruję się zdrowym rozsądkiem.
Kate uśmiechnęła się jak ktoś, kto jest zupełnie pewien swoich racji. Ona sama jednak nie
była tak zupełnie pewna. Szczególnie, że Ben był w tej samej sali. I szczególnie od czasu tego
pięknego wieczoru, który spędziła z nim, jedząc suma na kolację. Na razie postanowiła go
ignorować. Uznała, że jest to jedyny sposób, choć doraźny, na otrząśnięcie się z rozterek.
– Jak się miewa mój przyjaciel? – zwróciła się z pytaniem do Myrtle.
– Jane i Willy Bob przywiązali go na zewnątrz. Już teraz gromadzą się tam gapie.
Szczególnie po tym, jak zabrał się do konsumowania nowiutkiej plecionej torebki Córy Lee
Brady.
– Dobrze jej tak. – Zaśmiała się Kate.
Skierowała się ku drzwiom, lecz potem odwróciła się do Myrtle.
– Pamiętaj dać mi sygnał, kiedy przyjdzie moja kolej. Gdy wychodziła, Myrtle
powiedziała cicho:
– O, Boże, mam nadzieję, że miasto jest na to gotowe. – Poprawiła okulary, przygładziła
kok i starała się zachować spokój. Na próżno jednak. Tak się denerwowała niespodzianką
Kate, że nie słyszała ani słowa z tego, co mówił Bobby Cranston Dale.
Zapadła pełna oczekiwania cisza, gdy Bobby Cranston po raz drugi ogłaszał:
– A teraz zabierze głos kandydatka na burmistrza.
– Wygląda na to, że już odpadła, Bobby – krzyknął ktoś z sali. – Niech mówią następni.
Drzwi sali rozwarły się z hałasem i do środka wjechała Kate, dosiadając wielkiego
czarnego kozła. Zdumniony tłum przez chwilę obserwował w milczeniu, jak Kate steruje na
środek sali. Potem wybuchł nieopisany harmider. Rozległy się okrzyki radości, śmiechy,
wiwaty i gwizdy. Ludzie zaczęli się tłoczyć i przepychać, każdy wyciągał szyję, żeby mieć
lepszy widok na skandaliczną Kate Midland.
Kate jedną ręką trzymała sznurowane wędzidło, a drugą pozdrawiała tłum. Prowadziła
capa z taką pewnością siebie, jakby to cuchnące zwierzę było cadillakiem. Kozioł ze swej
strony zachowywał się tak, jakby wiedział, że dzieje się coś ważnego. Kroczył przez salę
gimnastyczną z dumą godną konia arabskiego pełnej krwi, i nie zatrzymał się ani razu, żeby
skubnąć plecioną torebkę. Koło podium dla mówców Kate zsiadła i oddała wędzidło Jane.
Kątem oka dostrzegła Bena. Usiłował zachować powagę, ale nie bardzo mu się to udawało.
Kąciki ust drgały mu i pocierał twarz dłonią, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
Kate wchodząc na podium posłała mu znak zwycięstwa. Podeszła do mikrofonu i bez
wstępów zaczęła mówić. Jej wjazd na capie był wystarczającym wstępem.
– Jeśli plan Bena Adamsa zostanie zrealizowany, wszyscy będziemy jeździć na kozłach,
ponieważ droga ominie nasze miasto – powiedziała milczącemu tłumowi. Na te słowa znów
podniósł się tumult. Teraz dopiero ludzie zrozumieli dramatyczną wymowę jej wjazdu na
grzbiecie kozła i zaczęli klaskać, tupać, krzyczeć i gwizdać. Sprawa drogi dla nikogo już teraz
nie była obojętna. Wystąpienie Kate musiało również być pewną skrajnością, choć podaną w
żartobliwy sposób.
Kiedy sala uspokoiła się, Kate przedstawiła konkurencyjną propozycję. Teren wokół
jezior zostałby zakupiony i zagospodarowany przez miasto. Trzyletni plan przewidywałby
utworzenie tam parku miejskiego oraz odsprzedanie lub wydzierżawienie większości terenu
pod biura i przedsiębiorstwa.
Kate śmiało mogła powiedzieć, że potrafiła skupić uwagę całego audytorium. Mieszkańcy
Saltillo byli dumni ze swego miasta a sprawy, które poruszyła, bardzo ich obchodziły.
Klaskali długo i głośno, kiedy powiedziała, że według jej projektu główna droga będzie
przebiegać przez miasto, co dodatkowo zwiększy szanse jego rozwoju. Podatki z
zagospodarowanych terenów pokryłyby po pewnym czasie poniesione nakłady, miasto
miałoby też dodatkowe pieniądze na szkoły i założenie biblioteki publicznej.
Negatywny aspekt tego planu Kate zostawiła na koniec. « Żeby zakupić jeziora,
należałoby podnieść podatki. Swe przemówienie zakończyła płomiennym wezwaniem:
– Musimy być gotowi zapłacić pewną cenę za to, co bezcenne.
Kate schodziła z podium wśród burzliwego aplauzu sali, a Ben należał do tych, którzy
oklaskiwali ją najgorliwiej. Po tym, co powiedziała, jego przemówienie wypadło blado i Ben
wiedział o tym. Starał się mówić jak najkrócej. Będzie jeszcze wiele okazji, żeby
szczegółowo odpowiedzieć na jej propozycje. Na kampanię została im jeszcze reszta
długiego, gorącego lata.
Po zejściu z podium skierował kroki prosto do swej przeciwniczki.
– Moje gratulacje, Kate. Wygrałaś dzisiejszy bieg.
– Obiecałam ci ostrą walkę, Ben. Zawsze staram się dotrzymać słowa.
Reporter z telewizji podsunął jej mikrofon.
– Czy możemy to zacytować, pani Midland?
Kate i Ben odwrócili się w stronę kamer i reflektorów. Dziennikarze nie widzieli takiej
kampanii od czasów prohibicji i starali się dobrze wykorzystać okazje.
Następnego ranka prasa pytała: CZY KATE WYWIEZIE BURMISTRZA NA KOŹLE?
Kate odłożyła gazetę i uśmiechnęła się zadowolona.
– Na pewno się na nim przejedzie – powiedziała do siebie. Gdy sprzątała po śniadaniu,
wykonała kilka tanecznych kroków, po części dlatego, że tak dobrze szła jej kampania, ale
głównie dlatego, że była sobą. Schyliła się i pogłaskała Bootsa.
– Kocie, patrzysz na przyszłego burmistrza Saltillo. Salon piękności pękał dziś w szwach.
Niektóre panie były stałymi gośćmi, ale było wiele nowych klientek, które przyszły z czystej
ciekawości. Od dociekań i sporów huczało jak w ulu. Wymiana poglądów była bardziej
ożywiona niż w Sądzie Najwyższym Stanów Zjednoczonych.
Wśród tego zgiełku rozległ się dzwonek. Goniec od burmistrza stanął w drzwiach i
zadrżał, widząc, że znalazł się w oku cyklonu. Przesuwając się bokiem, podszedł do Kate i
wręczył jej liścik.
– Od burmistrza? – zapytała.
– Tak, proszę pani. Reszta jest na zewnątrz.
Oczy jej błyszczały, gdy otwierała kopertę. Jeśli było coś, co zajmowało ją bardziej niż
polityka, to właśnie niespodzianki. Przepadała za nimi, szczególnie, gdy ich autorem był Ben
Adams. Jego niespodzianki były tak samo zaskakujące jak on sam.
Zważywszy na trudności w zaopatrzeniu, przesyłam roczny zapas paliwa do twojego
nowego środka lokomocji – czytała. Kolejny miting zaczyna się o siódmej. Sugeruję, żebyś
osiodłała swego kozła i wyruszyła z domu na godzinę przed rozpoczęciem, bo, jak się
dowiaduję, rozwija on prędkość nie większą niż cztery mile na godzinę.
Pozdrowienia. Ben.
P. S. Powiedz swemu kozłowi, żeby darował życie plecionym torebkom. Od czasu tamtego
wypadku z Córą Lee, magistrat jest oblegany przez właścicielki (czy może – byłe właścicielki)
torebek, które domagają się, żebym coś zrobił w tej sprawie. Obawiają się, że jeśli dalej
będziesz praktykować te swoje koźle hobby, ich torebki będą w niebezpieczeństwie.
Przeczytawszy list, Kate pobiegła do drzwi frontowych. Sześciu krzepkich mężczyzn
wyładowywało bele siana z trzech półciężarówek. Samochody udekorowane były
transparentami z napisem: „NASTĘPNA KADENCJA DLA BENA ADAMSA”
Jeden z mężczyzn zauważył Kate stojącą w drzwiach.
– Gdzie mamy to wyładować? Kate roześmiała się.
– Zostawcie to tutaj, na samym froncie. Niech będzie na widoku.
Myrtle wyjrzała przez drzwi. – I co teraz zrobisz?
– Pamiętasz, Myrtle bajkę o karzełku, który potrafił zamienić słomę w złoto? Ja właśnie
zamierzam zamienić siano od Bena Adamsa w złoto. Polityczne złoto.
Myrtle patrzyła, jak ogród zapełnia się belami siana. Potem odwróciła się do swej
zwariowanej kuzynki.
– Mogę tylko powiedzieć, że oboje jesteście siebie warci. – Wycofała się do domu,
uśmiechając się, potrząsając głową i mrucząc pod nosem. – Ta dziewczyna ma wrodzony
talent do kawałów. Wszystko tu stoi na głowie, odkąd się sprowadziła.
Kiedy samochody zostały rozładowane, a ludzie od burmistrza odjechali do miasta, Kate
podziwiała górę siana i zanosiła się od śmiechu. Miała już gotowy plan działania.
Wróciła do salonu piękności, wyłożyła swój plan i poprosiła o pomoc. Cztery panie i tak
zamierzały głosować na Kate i chętnie się zgodziły. Dwie inne przekonała sama przewrotność
planu. Ochotniczki pospieszyły do domów po niezbędne akcesoria, a Kate zadzwoniła do
Sary Callicut i jej wiernych zwolenniczek.
Wkrótce przed domem rozpoczęła się ożywiona krzątanina. Olbrzymi transparent głosił:
SIANO DLA TWOJEGO KOZŁA. POZDROWIENIA OD BENA ADAMSA.
Panie rozstawiły składane stoliki i wiązały siano przysłane przez Bena Adamsa w
mniejsze wiązki.
Kiedy Jane i jej przyjaciel Kotlet wrócili z treningu, postanowili zrobić interes na tej
sytuacji i otworzyli pod dębem stoisko z lemoniadą. Ożywienie udzieliło się nawet
zwierzętom. Dżek, piesznajda, i Boots, leniwa kotka, zaczęli się gonić między belami siana.
Królowa Wiktoria patrzyła na to zawistnym okiem. Od czasu do czasu i ona dawała znać o
sobie, wydziobując czerwony lakier, którym Kate pomalowała sobie paznokcie u nóg.
Wieść o tym, co się dzieje u Kate szybko rozeszła się po Saltillo i wkrótce jej ogród
zapełnił się ludźmi. Ochotniczki wręczały przybywającym miniaturowe bele siana, a Jane i
Kotlet rozprowadzali swoją lemoniadę, inkasując po pięć centów za kubeczek.
Niepostrzeżenie rozpoczął się zaimprowizowany wiec. Kate wystąpiła w ogrodzie jak na
mównicy. Agitowała, gestykulowała, wskazywała na górę siana i – posuwała naprzód swą
kampanię. Było to jedno z najlepszych wystąpień publicznych w całej jej karierze.
Myrtle, dumna jak paw, przechadzała się wśród zgromadzenia, podziwiając błazeństwa
swej zuchwałej siostry i pilnie obserwując wszystko, co się działo. To, co słyszała, jeszcze
bardziej wbijało ją w dumę.
– Ma kobieta charakter – oznajmił jeden ze stałych bywalców Składu Towarów
Żelaznych Braci Jones. Jego towarzysz, zatwardziały konserwatysta, przerwał na moment
żucie cygara.
– Saltillo nie widziało jeszcze nic takiego – przyznał.
– Niech mnie diabli, jeśli nie oddam głosu na babkę z takim biglem.
– Ma pomyślunek – dorzuciła kobieta z różowymi papilotami na głowie. Korzystając ze
słońca, strzygła trawę w swoim ogródku i jednocześnie suszyła włosy, kiedy zauważyła, że
naprzeciwko coś się dzieje. Oczywiście przeszła na drugą stronę, zobaczyć w czym rzecz i
wypowiedzieć swoje zdanie.
– Ten projekt urządzenia jezior wydaje mi się dobry. Co to za pomysł, żeby droga omijała
miasto?
– No chyba! – dorzucił trener piłki nożnej. Zauważył co się dzieje w drodze powrotnej z
treningu. – Ben Adams powinien uważać, co robi, bo przepadnie w wyborach, jak nic. –
Obwieścił to z widoczną satysfakcją. Choć niechętnie przyjął Jane Midland do swojej
drużyny, to z czasem bardzo ją polubił. Grała bardzo ofensywnie i okazała się dobrym
nabytkiem.
– Świetnie idzie – zameldowała Myrtle przechodząc. – Chyba ich zwojujesz.
– Doskonale. To nauczy Bena Adamsa, co to znaczy przesłać na mój adres trzy
ciężarówki siana.
Obserwując rozwój wypadków, Kate poczuła, jak ogarnia ją to samo uniesienie, jak
wtedy, przed laty, gdy pracowała dla senatora Waxholta. „Tak, Ben miał rację – pomyślała. –
Nic już nie może jej powstrzymać. „ Miała ochotę podziękować mu, że ją do tego wciągnął.
Chciałaby mu powiedzieć, jak bardzo ceni zrozumienie, jakie jej okazał. Chciałaby tylko
spojrzeć mu w oczy, zarzucić ręce na szyję i nic więcej. Ale wiedziała, że to niemożliwe. Nie
umiała już powstrzymać swej namiętności, tak jak nie umiała powstrzymać wschodzącego
słońca. „Za dnia przeciwnicy, nocą kochankowie” – pomyślała.
– Boże, jak ja dotrwam do końca tej kampanii? – mówiła cicho do siebie. – Może
powinnam go zabić, zamiast mu dziękować?
Ale oczywiście nie zrobiła żadnej z tych rzeczy. Poszła do domu po skrzypce.
Zaimprowizowany wiec trwał jeszcze długo po zachodzie słońca. Światła latarek i
lampionów oraz gromady świetlików stwarzały nastrój zabawy karnawałowej. Zapas
lemoniady Jane dawno się wyczerpał, ale ktoś przyniósł z domu skrzynkę coli, ktoś inny
dostarczył piwo. Kanapki z szynką i domowe ciasta przemknęły tylko przez stoliki. Były
żarty, śmiechy i przyjacielski nastrój. I gdy w końcu ktoś dał sygnał do odwrotu, wszyscy byli
zdania, że nigdy jeszcze polityka nie była w Saltillo rzeczą tak interesującą.
Tego wieczoru Ben Adams późno wyszedł z biura i wsiadł do samochodu. Na jego
twarzy był uśmiech. Myślał o Kate, o koźle i o swojej niespodziance i nie przestawał się
uśmiechać. Skręcił w Drugą Aleję, bo chciał powiedzieć Kate, że jutro każe uprzątnąć swoją
niespodziankę. Włączył radio i w takt muzyki bębnił palcami po kierownicy. Jechał powoli.
Koniec dnia, letni wieczór i przyjazny nastrój znanych ulic dawały odprężenie.
Z łatwością wyobraził sobie minę Kate, kiedy dostarczono jej siano – czarne jak węgiel
oczy, rozszerzające się ze zdumienia, usta składające się do śmiechu. Wiedział, że Kate
będzie się śmiała. Śmiech był częścią jej natury.
Ku swemu zdumieniu, po przybyciu na miejsce, Ben natrafił na najbardziej hałaśliwy
piknik, jaki zdarzyło mu się widzieć. Zatrzymał samochód po drugiej stronie ulicy, żeby
rozejrzeć się w sytuacji, samemu będąc niezauważonym. Po chwili stwierdził jednak, że
niepotrzebnie trudził się parkując po drugiej stronie. Mógłby nawet urządzić paradę zwierząt
cyrkowych wzdłuż Second Avenue, a i tak prawdopodobnie nikt z tego rozbawionego
towarzystwa nic by nie zauważył. Śmiano się tam i dyskutowano w najlepsze. Pito, jedzono i
tańczono.
Nietrudno było zauważyć, kto był duszą towarzystwa. Kate, ubrana w dżinsy, niebieską
bluzkę i sandały, siedziała na trzech belach ułożonych jedna na drugiej, w samym środku
zgromadzenia, i przygrywała na skrzypcach. Pomyślał, że jest ona najcudowniej pociągająca,
najskandaliczniej wspaniała i najbardziej zachwycająco nieobliczalna ze wszystkich znanych
mu kobiet. I w tym właśnie momencie stwierdził bez cienia wątpliwości, że jest zakochany w
Kate Midland. Wychylił się do tyłu na siedzeniu samochodu i śmiał się, aż zabolały go boki,
śmiał się radosnym śmiechem szczęścia i miłości.
Gdy przestał się śmiać, wysiadł z samochodu i przeszedł na drugą stronę ulicy. Nikt go
nie zauważył oprócz Królowej Wiktorii. Dziobnęła kilka razy sznurowadła u jego stóp i
stwierdziwszy, że są mało zachęcające, przeszła do przyjemniejszych zajęć. Ben oparł się o
pień dębu i chłonął dźwięki i obrazy zabawy u Kate. Była kolorowa, wesoła i beztroska jak
sama Kate. Wszystko to wzmocniło go i oczyściło. Chciał budować zamki, zabijać smoki, być
panem swego losu i założycielem dynastii, a wszystko za przyczyną owej kobiety w dżinsach
i niebieskiej bluzce.
– Kocham cię, Kate Midland – powiedział głośno, lecz jego słowa zginęły w zgiełku
zabawy.
Kate skończyła właśnie swą wspaniałą wersję The Wabash Cannonball, gdy spostrzegła
Bena. Serce zabiło jej mocniej i niechcący trąciła struny smyczkiem. Wydawał się tak ufny w
swe siły, tak spokojny, przystojny, tak opanowany i cholernie pociągający, że wyobraziła
sobie, że wszyscy obecni uciszyli się i zaczęli mu się przyglądać. W wyobraźni widziała już
siebie i Bena na pustej scenie, na oczach całej ludności Saltillo, która obserwuje zjawisko z
pogranicza świata ducha i fizyki wysokich napięć – łączącą ich namiętność pod postacią łuku
elektrycznego.
– Ben. – Poruszyła bezgłośnie ustami. Uśmiechnął się, na znak, że odebrał jej nieme
pozdrowienie. Słowa były im teraz zbędne. Wystarczyło spojrzenie.
– Zagraj nam coś jeszcze, Kate – zawołał jakiś mężczyzna z tłumu.
– Tak, Kate, chcemy się jeszcze zabawić.
Kate automatycznie umieściła skrzypce pod brodą i uniosła smyczek, ale w jej muzyce
nie było już serca. Pofrunęło przez ogród i uwiło sobie gniazdko obok serca Bena. Kiedy
grała The Orangeblossom Special przyszło jej do głowy, że gdy uczyła się tego utworu,
musiała chyba podświadomie myśleć o kościołach i białych welonach, zamiast o pociągach.
Przez chwilę nie panowała nad smyczkiem i nie widziała niczego prócz twarzy Bena Adamsa.
Rutyna jednak zrobiła swoje i Kate grała dalej już bez potknięć. Zanim jednak skończyła,
zdążyła jeszcze zadać sobie pytanie, co jeszcze może przegrać tego lata, oprócz wyborów.
Kate włożyła skrzypce do futerału i wmieszała się między pozostałych jeszcze gości, stale
pamiętając o obecności Bena. Rozmawiała jeszcze, dziękowała za przybycie i prosiła o głosy.
I stale czuła na sobie wzrok Bena. Zachodziła w głowę, dlaczego nie ruszał się z miejsca.
Dlaczego stał tak i patrzył na nią?
Zrozumiała, gdy odeszli ostatni goście. Podszedł i wziął ją w ramiona.
– Skoro już tu przyszedłem – rzekł – nie mogłem tak po prostu odejść.
Wsparła się na nim, rozkoszując się jego siłą i dotykiem ramion, którymi ją otoczył.
– Jak ci się podoba to, co zrobiłam z twoim sianem?
– Mogę ci podpowiedzieć jaki jest, lepszy sposób wykorzystania siana.
Mówiąc to układał ją na wiązce siana, w miejscu ukrytym wśród rozkwitających
krzewów hortensji. Pieścił pocałunkami jej szyję.
– Katie – szeptał namiętnie.
Odchyliła głowę do tyłu i wygięła szyję w łuk, tak, by jego usta mogły swobodnie
przesuwać się ku szczytom jej piersi.
– Ben – wyszeptała – w ten sposób nie uprawia się polityki. Szczypał ustami jej skórę,
pachniała cytryną i smakowała miodem.
– Tak, ale właśnie w ten cudowny sposób uprawia się romanse.
Kate chciała się jeszcze nacieszyć pieszczotą jego ust, odsunąć moment, w którym
powróci na bezpieczną ścieżkę rozsądku. Tłumaczyła sobie, że nie będzie w tym nic złego,
jeśli zakosztuje tej zakazanej rozkoszy, zakazanej dlatego, że uparła się nie wiązać z nim
uczuciowo.
– Pocałuj mnie tam, Ben.
– Tutaj? – Tak. – Atu?
– O tak, Ben. Tak.
Magia jego ust zatopiła ją w rozkoszy. Wplotła mu dłonie we włosy i potoczyła się z nim
przez siano. W przebłysku świadomości pomyślała, że naprawdę udało się jej zamienić siano
w złoto. Ale nie było to polityczne złoto, było to złoto miłości.
– Ben, ty wiesz, że to tylko chwilowe szaleństwo. Zatrzymam się dokładnie w momencie,
w którym zaspokoję swoją namiętność.
– Katie, Katie – strofował ją delikatnie. – Nie zatrzymasz się nigdy. To już tak miało być.
– Nie – sprzeciwiała się, postanawiając przerwać działanie czaru, jak tylko całe to złoto
zmieni się na powrót w siano.
8
Upłynęło wiele czasu, zanim złoto zamieniło się z powrotem w siano. Zanim to nastąpiło,
obejmowali się i całowali i wciąż nie mogli się sobą nasycić. W tych pocałunkach była
namiętność i potrzeba wzajemności, szacunek i podziw, radość i ukojenie. Lgnęli do siebie w
swym gniazdku uwitym z siana, za jedynych świadków mając świetliki.
Ciało Katie szczelnie dopasowało się do ciała Bena, gdy jego język wykonywał taniec
miłosny. Wiła się i tuliła do niego, starając się brać, co tylko możliwe, nie przekraczając
pewnej granicy, którą sobie zakreśliła. Była odurzona i syta tej rozkoszy, którą był dla niej
Ben Adams.
Źdźbła siana wplątywały się jej we włosy i oblepiały spodnie. Drobne, drapiące listki
wciskały się wszędzie; w kieszenie, do sandałów, pod bluzkę i za stanik. Ale nie zauważyła
tego, i w ogóle niczego, poza bliskością Bena. Zanurzała się w nią jak w tęczę, pełną blasków
i kolorów.
– Katie? – Zabrzmiało to jak prośba raczej, niż początek rozmowy. Ben rozpiął suwak jej
dżinsów.
Całą siłą woli zmusiła się, żeby odmówić. Wydobyła skądś resztki godności, odwagi i
zdrowego rozsądku.
– Nie – powiedziała z westchnieniem rezygnacji, tak, że brzmiało to raczej jak
przyzwolenie.
Zapinając zamek uznała, że za mniejsze rzeczy ludzie zyskiwali miano bohaterów.
– Wciąż jesteś rozsądna, Katie?
– Niełatwo mi o to przy tobie.
– Cieszy mnie to.
– Dlaczego?
– Bo cię kocham? – Położył palec na jej ustach, nie chcąc dopuścić jej do głosu. –
Kocham cię, Katie i nie możesz tego zmienić, cokolwiek byś powiedziała.
– Ale ja nie odwzajemniam twojej miłości. – Gdy to mówiła, skrzyżowała palce, chcąc
się upewnić, czy mimowolnie nie kłamie. Nie dlatego, żeby chciała skłamać. Nie tym razem.
Uważała, że gdy mowa o miłości, nie wolno kłamać.
Ben wyjął źdźbło siana z jej włosów.
– Nic nie szkodzi, Katie. To przyjdzie. Ja będę czekał.
– TU, w tym sianie? – Pozwoliła sobie na drobną uszczypliwość, częściowo dlatego, że
taka już była, ale głównie dlatego, że dzięki temu mogła przez chwilę nie walczyć z własną
chęcią pożarcia go.
– W sianie, na łódce, pod drzwiami – gdziekolwiek zechcesz, Katie.
Gładziła go po twarzy, wyczuwając pod palcami mocny podbródek, muskające czarne,
krzaczaste brwi.
– Ledwo mogę ci się oprzeć, Ben.
– To czemu się opierasz?
– Muszę.
– Czy tak?
Wyciągnęła się na sianie i skrzyżowała ręce pod głową. Chciała zostać tu już na zawsze.
Albo chociaż dotąd, aż księżyc odbędzie do końca swą podróż po nocnym niebie. Chciała być
z Benem, dotykać go, obejmować, całować. Chciała słuchać jego głosu, brzmiącego czasem
jak pomruk dalekiego grzmotu, a czasem miękkiego i kuszącego jak szum nocnego wiatru w
gałęziach sosen. Ale nie mogła robić tego wszystkiego. Jeszcze nie. Może nigdy. Westchnęła.
– Tak. Muszę wytrwać – orzekła. Odwróciła się na brzuch, żeby go widzieć i wsparła się
na łokciach.
– Czasem wydaje mi się, że przez ten swój^ rozsądek staję się głupia jak Królowa
Wiktoria.
– Jane uważa, że ona jest inteligentna.
– Nie zniosła nawet jednego jajka. Potrafi tylko wydziobywać lakier z paznokci u nóg i
przyglądać mi się tymi swoimi malutkimi, żółtymi oczkami.
– Przyglądać ci się – to nienajgorsza rozrywka.
– Czy wiesz, co najbardziej w tobie lubię? – Co?
– Kiedy nie chcę być poważna – pozwalasz mi na to. Nigdy nie starasz się przeforsować
żadnej sprawy.
– Czy to znaczy, że będziesz na mnie głosować? Połaskotała go w nos źdźbłem siana.
– Nigdy w życiu. Jak myślisz, dlaczego tak dzielnie agitowałam dzisiaj cały dzień
przeciw tobie?
– Żebym nie uważał, że zmarnowałem pieniądze?
– Dlatego, że zamierzam cię pokonać.
Oboje leżeli na plecach i patrzyli, jak gwiazdy wędrują po niebie. Oboje pragnęli, by ta
chwila trwała.
– Co do siana, Katie, to jutro przyślę ciężarówki, żeby zabrały wszystko.
– Nie chciałabym, żeby zabrali. To taki świetny domek do zabawy.
Ben roześmiał się.
– W takim razie nie zabieram. Ale będę przychodził co wieczór i będziemy się bawić w
dom. Albo w cokolwiek innego, w co według ciebie można się bawić na sianie.
– Nie waż się.
– Zostawić siano, czy przychodzić?
– Ani to, ani to. Po raz drugi na sianie nie oparłabym się pokusie.
– Muszę to sobie zapamiętać.
– Jako chwyt wiecowy?
– Jako sztuczkę miłosną.
Zostali jeszcze chwilę w swym gniazdku, na tyle długo, że zastała ich tam nocna rosa i
Królowa Wiktoria, która najwyższą belę siana obrała sobie na grzędę. Wystarczająco długo,
żeby nasycić się odczuciami wzajemnej bliskości na zapas, na czas, kiedy publicznie będą dla
siebie przeciwnikami. Wreszcie Ben poruszył się. Pochylił się nad Kate i delikatnie
pocałował.
– Na do widzenia – powiedział – Pospiesz się, zanim zrobię ten błąd i zatrzymam cię na
zawsze.
– Katie...
– Idź już, Ben. A więc poszedł.
Kate i Ben widywali się teraz bardzo rzadko. Ich kampanie nabierały tempa. Jeśli się
spotykali, to tylko publicznie. Wymieniali wtedy spojrzenia, które mówiły o wzajemnej
tęsknocie. Poza tym jednak każde z nich dążyło do wygranej w wyborach.
Całe miasto obwieszone było plakatami, a wyborcy zaopatrywali się w najrozmaitsze
przedmioty, przy pomocy których manifestowali swoje wyborcze sympatie. Największą
popularnością cieszyły się wachlarze, jako że Saltillo przeżywało właśnie największą falę
upałów od 1939 roku.
Tego wieczoru w szkolnej sali gimnastycznej było tak gorąco, że nawet komary
omdlewały z upału. Córa Lee Brady zdobyła się na rzecz nie do pomyślenia, mianowicie
pokazała się publicznie bez pończoch. Maudie Ascot odważyła się na rzecz niewybaczalną i
pozbyła się na ten wieczór pasa z podwiązkami. Siedziały obok siebie na twardych,
składanych krzesełkach w dusznej, nagrzanej sali gimnastycznej. Ich wachlarze miesiły
ciężkie, wilgotne powietrze. Jedyną pociechę czerpały z tego, że mogły sobie wzajemnie
dopiekać.
– Jeśli ona myśli, że będę na nią głosować, to znaczy, że całkiem postradała zmysły –
rzekła Córa Lee. – Patrz, jak ona siedzi na tym podium, zupełnie jak mężczyzna.
– Nie widziałam jeszcze mężczyzny ubranego w sukienkę z dekoltem na plecach –
odparła Maudie Ascot. – Uważam, że wygląda ślicznie. Jest inteligentna i wie, czego chce.
Spójrz, jak dumnie trzyma głowę.
– Hmm! Po prostu wyciąga szyję, żeby lepiej widzieć Bena Adamsa. Niektórzy mówią,
że stanęła do wyborów tylko ze względu na niego.
– Niektórzy są za głupi, żeby w ogóle otwierać buzię. Stanęła do wyborów, bo ma
kwalifikacje.
Córa Lee przeniosła swe zainteresowanie z Kate na Bena.
– Mówisz, że ślicznie wygląda. A spójrz na Bena Adamsa. Zobacz jaką ma opaloną szyję.
Mówią, źe każdego lata jest opalony od stóp do głowy. Założę się, że łowi ryby na golasa.
– Więc to dlatego codziennie chodzisz z wędką na ryby?
– Czyś ty już całkiem zgłupiała, Maudie? Gdybym go tam kiedyś zdybała na golasa, nie
tak bym na niego teraz patrzyła.
– Niewiele ci brakuje, szczerze mówiąc.
– Och, daj już spokój. Co to, nie wolno nawet popatrzeć?
Maudie otwierała już usta, żeby odpowiedzieć, ale zagłuszył ją hałas głośników. Wcisnęła
się w swoje niewygodne krzesło i jak wszyscy wyborcy w Sal tillo niecierpliwie oczekiwała
kolejnej odsłony dramatu z udziałem dwojga kandydatów na burmistrza. Od czasu, gdy na
scenie tej kampanii pojawił się kozioł, a potem i siano, nawet chorzy podnieśli się z łóżek, by
być świadkami tych zmagań.
Kate przemawiała jako pierwsza i, jak zwykle, z werwą. Ale na dziś nie przygotowała
żadnej niespodzianki. Słuchacze nieco zawiedzeni, kręcili się niecierpliwie w upale.
Wtem w tłumie zawrzało. Nikt nie zauważył, kiedy Ben Adams zszedł z podium, a teraz
okrążał audytorium na jasnoczerwonym, damskim rowerze, z dziesięciobiegową przerzutką.
Dwaj chłopcy biegli obok z transparentami, które głosiły:
KONIEC Z ZANIECZYSZCZANIEM ŚRODOWISKA i POMÓŻMY SŁUŻBOM
OCZYSZCZANIA.
Przez tłum przeszedł pomruk.
– Co on szykuje? – pytali jedni.
– Można mu zaufać, on gra fair – mówili drudzy.
– To urodzony polityk – oznajmili jeszcze inni.
Kate, uśmiechnięta, siedziała na brzegu krzesła. Spodziewała się, że Ben dzisiaj z czymś
wystąpi. Ostatnie sondaże opinii świadczyły, że idą łeb w łeb. Najwyższy czas, żeby któreś z
nich skupiło na sobie uwagę kapryśnego czasem elektroratu jakimś publicznym wyczynem.
Obserwowała ten rajd dookoła sali gimnastycznej i uznała, że jej pomysł z kozłem był co
najmniej dwa razy lepszy.
Teraz jednak liczyło się to, że skupił na sobie całą uwagę zachwyconej publiczności.
Łącznie z nią samą. Ogorzały, szeroko uśmiechnięty, muskularny. Prezentował się
znakomicie na plakatach wyborczych, a jeszcze lepiej na sianie. Na tę myśl oblał ją
rumieniec, miała jednak nadzieję, że nawet jeśli ktoś to zauważył, pomyśli może, że to skutek
upału.
Przejeżdżając koło podium, machał wysoko podniesioną ręką. Radosny gest małego
chłopca. Wśród ludzi, w atmosferze wiecu, był w swoim żywiole. Podobnie jak Kate.
Pokrewne dusze. Tacy właśnie byli.
Po uzyskaniu całego efektu scenicznego swego pomysłu, Ben zatrzymał się przy podium.
Skinął głową i Bobby Cranston Dale podał mu mikrofon.
– Panie i panowie – zagrzmiał Ben do mikrofonu. – Dziś przygotowałem prezent dla
mojej przeciwniczki – spojrzał na Kate. – Czy mogłabyś tu zejść, Kate?
– Co ty chcesz zrobić? – szepnęła, podchodząc z tyłu. Odwrócił się ku niej z uśmiechem.
– Zobaczysz.
Gdy stanęła obok niego, podjął przerwany wątek.
– Kate Midland. Doszedłem do wniosku, że powinnaś mieć jeszcze jakiś środek
lokomocji, oprócz swojego kozła. Coś bez rogów i ogona. Coś, co nie będzie przysparzać
dodatkowej roboty zakładowi oczyszczania miasta.
Tłum zaryczał ze śmiechu, gdy Ben wręczył jej rower. Kate nie należała do tych, co
przepuszczają okazje. Chwyciła mikrofon.
– Ben, widzę, że to nie jest rower dwuosobowy. Rozumiem więc, że nadal planujesz
jeździć na koźle, jeśli twoja droga ominie Saltillo.
Odpowiedzią był śmiech i oklaski. Podwijając spódnicę, wsiadła na rower i zrobiła
rundkę wokół sali gimnastycznej. „Nie ma powodu oddawać mu pola” – pomyślała. Zajechała
od tyłu podium i zsiadła z roweru, aby Ben mógł kontynuować swoje przemówienie.
Następnie publiczność podzieliła się na dwie części i otoczyła swoich kandydatów. Mimo
upału humor dopisywał wszystkim. Poklepywali Bena i Kate po ramieniu, żartowali, śmiali
się i skutecznie ich rozdzielili.
Po powrocie do domu, Kate była tak wyczerpana, że nie mogła zasnąć. Leżąc w łóżku i w
duchu przeklinając upał, rozmyślała o tym, jak to będzie, gdy zostanie burmistrzem i o
miłości do Bena. „No, o czymś, co prawie można nazwać miłością” – poprawiła się. Wstała z
łóżka i wyjrzała przez okno. Pod dębem stał czerwony rower. Uśmiechnęła się. Kozioł, siano,
czerwony rower i wybory burmistrza. Co za lato! W tym momencie Saltillo było realne,
obecne i pełne znaczenia, a Biloxi wydawało się odległe o lata świetlne. Ben Adams był tu i
teraz, Joe oddalał się w przeszłość. Czy nie czas już, by uwolnić się od niego? Czy nie czas,
by to, co przeszło, stało się przeszłością?
Rzuciła jeszcze jedno spojrzenie na czerwony rower i wróciła do łóżka. Tym razem
zasnęła mocno jak kamień.
– Czytałaś dzisiejsze gazety? – zapytała Myrtle, wchodząc do salonu piękności.
– Nie. Nie miałam kiedy. Zaspałam – powiedziała Kate.
– Spójrz na to. – Myrtle rzuciła gazetę na kontuar, gdzie Kate ustawiała butelki z
szamponem. Tytuł na pierwszej stronie głosił:
BURMISTRZ PĘDZI DO ZWYCIĘSTWA NA ROWERZE!
– Pędzi do zwycięstwa, coś takiego! Niech no tylko skończę z nim sprawę, to nie będzie
nawet kuśtykał do zwycięstwa.
– W polityce jak w miłości.
– O czym ty mówisz?
– Że nigdy nie wiadomo.
Kate skrzyżowała ręce na piersi.
– Nie mogłabyś od razu powiedzieć, o co ci chodzi?
– Skąd wiesz, że mi o coś chodzi?
– Widać to po tobie.
– Jak to, widać?
– Wyglądasz jak ktoś, w kim aż kipi od dobrych rad. Drżą ci kąciki ust, a twoje uszy
przylegają płasko do głowy.
Myrtle wybuchnęła śmiechem.
– Brzmi to tak, jakbyś mówiła o koniu wyścigowym. Kate odłożyła butelki z szamponem
i uściskała Myrtle.
– A ty jesteś przecież moją ukochaną siostrą. Tylko nie wiem, czemu jesteś dzisiaj taka
małomówna. Zwykle wypowiadasz swoją kwestię, nie zważając, czy ktoś ma ochotę cię
słuchać, czy nie.
– Są rzeczy, które są zbyt ważne, żeby o nich paplać. – Myrtle zdjęła okulary i zaczęła
czyścić szkła. – Z drugiej strony są rzeczy zbyt poważne, żeby o nich nie mówić.
– A więc mów.
– Chodzi mi o ciebie i Bena Adamsa.
– Mów dalej. Ja słucham.
– Obserwuję was dwoje przez całe lato i wydaje mi się, że się kochacie, ale jest coś, co
was wstrzymuje. I podejrzewam, że to wychodzi od ciebie. Czy mam rację?
– Nie wiem nic o miłości, ale co do reszty, to tak. To ja nas wstrzymuję.
– Dlaczego?
– Joe.
– To jest najśmieszniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałam.
– Nie masz racji. Nasze małżeństwo było błędem. Częściowo był to mój błąd. Źle
wybrałam i nie umiałam znaleźć znośnego kompromisu.
– A więc zamierzasz płacić za to przez resztę życia?
– Nie. Nie uważam, że płacę za błędy. Po prostu jestem rozsądna.
– Odrzucając Bena Adamsa nie jesteś rozsądna. To wspaniały mężczyzna.
– Wiem o tym. – Kate usiadła na krześle dla klientek i zaczęła się na nim obracać. –
Wczoraj wieczorem, kiedy spojrzałam przez okno na ten idiotyczny rower, pomyślałam sobie,
czy nie czas już przestać się przejmować tym, co było kiedyś. – Zatrzymała się i spojrzała na
Myrtle. – Sama już nie wiem. Czasem wydaje mi się, jakby to wszystko było wczoraj, a znów
kiedy indziej, że minęły już miliony lat. Po prostu nie wiem, co mam o tym myśleć.
– Daj sobie z tym spokój. Oderwij się od Joego, od złego małżeństwa i od Biloxi. Od razu
będziesz wiedziała, co masz myśleć i robić.
Kate uśmiechnęła się krzywo.
– Czy możesz mi to obiecać, Myrtle?
– Mogę to wypisać szminką na czole Córy Lee, jeśli sobie życzysz.
– Jesteś wspaniała, Myrtle.
– Należy ci się wygrana. Bierz Bena. Wygrywaj wybory. Zgarniaj całą stawkę.
Kate uniosła kciuki na znak, że przyjmuje wyzwanie i poszła przywitać pierwszą tego
dnia klientkę.
Okazało się wkrótce, że Kate nie ma czasu na rozważania o przyszłości i o miłości do
Bena. Zbyt była zajęta wyborami. Czasem wydawało się jej, że pędzi szaloną kolejką w
wesołym miasteczku, bez żadnej osłony i bez wpływu na kierunek i szybkość jazdy. Czuła się
wtedy wątła i nieodporna na ciosy. Marzyła tylko o tym, żeby schronić się w bezpiecznym
zaciszu serca Bena, oprzeć się na nim jak na niewzruszonej opoce, być bezpieczną i
hołubioną. A więc zawsze Ben. Wśród gorączki tego lata, która trawiła Saltillo, Ben trwał jak
uosobienie pewności, niezmienności i bezpieczeństwa. Gdy widziała jego uśmiechniętą twarz
w tłumie, gdy czuła przelotny dotyk jego dłoni, gdy słyszała jego głos, dźwięczny i głęboki –
wszystko to zbliżało ją do niego coraz bardziej.
Kiedy indziej bywało, że Kate czuła się silna i niezależna. Całą duszę wkładała w walkę
wyborczą, parła naprzód z wigorem i konsekwentnie. Miała ambicję i jasne poczucie celu.
Patrząc na Bena, widziała wtedy siłę, błyskotliwość i zapał. Widziała charakter i wytrwałość
godne jej samej. A więc znów Ben. W te dni, gdy Saltillo dyszało w gorącym uścisku lata,
Kate patrzyła na niego z podziwem i szacunkiem. Osaczał ją delikatnie i swą potężną
obecnością nasycał stopniowo pory jej skóry aż do momentu, kiedy „prawie kocham”
zamieniło się w „kocham na pewno”. Rozstała się z przeszłością bezboleśnie, nie tęskniąc za
nią i nawet nie zauważając, że odchodzi. Na jej miejsce przyszła bardzo realna obecność Bena
Adamsa.
Ben zmagał się z problemami miasta, prowadził swą kampanię i znajdował czas na
odnowę sił przy łowieniu ryb. Kate była obecna w tym wszystkim. Była w samym centrum
jego egzystencji. Wkroczyła jak żołnierz przy wtórze werbli, wojownicza i uzbrojona do
walki i... została na obiedzie. I nie tylko na ten jeden obiad, ale na wszystkie następne obiady
w jego życiu. Ben wiedział, o tym i świadomość tego dawała mu siłę.
Tego lata, gdy uprzykrzone upały nie opuszczały Saltillo, Ben wypatrywał Kate. Jego
oczy ścigały ją wśród tłumu na wiecach, jego ręce wyciągały się ku niej, gdy przechodziła,
dotykały jej, wspierały i same też czerpały otuchę. Coraz głębiej zapadała mu w serce i
wiedział, że ich czas nadejdzie. Może nie teraz, może nie w gorączce tej kampanii. Ale
nadejdzie. Ben Adams, zadowolony z życia, ze stanowiska burmistrza, ze swej pozycji w
mieście rodzinnym, z wędkowania – Ben Adams, który nie pragnął miłości, znalazł ją, nie
szukając.
Lato miało się ku końcowi, a wraz z nim i kampania wyborcza. Po raz pierwszy od kilku
tygodni Ben i Kate byli razem i sami. Prawie sarni. Siedzieli na wiklinowych fotelach
bujanych na werandzie Kate i czekali, aż ekipa telewizyjna zainstaluje się w pokoju.
– Miałaś dobrą kampanię, Kate – rzekł Ben wesoło. Był zupełnie odprężony, tak jakby tu
właśnie było jedyne miejsce na świecie, w którym chciałby być. I prawie tak było, bo był z
Kate.
– I ty też, Ben – odpowiedziała. – Zasłużyłeś na mój podziw. – Odpychała się drobnymi
stopami od podłogi, utrzymując swój fotel w stałym ruchu.
– Czy to znaczy, że przed kampanią mnie nie podziwiałaś?
– Kiedy spotkałam cię po raz pierwszy, uznałam, że jesteś arogancki. Pociągający, ale
arogancki.
– Ty dla mnie byłaś wtedy jak kolec w boku.
– A teraz?
– Nadal jesteś.
Chwyciła poduszkę ze swego fotela i cisnęła w niego. Złapał ją jedną ręką. Rozbawiła ich
ta nieskomplikowana riposta. Ciszyło ich, że potrafią też być dla siebie kumplami. Lecz naraz
coś zmieniło się w ich oczach.
– Ale nie takim, który kaleczy – rzekł Ben. – Tylko takim, który wciska się pod skórę i
zostaje tam na zawsze.
Kate spojrzała mu w oczy i zapragnęła wtulić się w jego ramiona. Szukała jakiejś
niefrasobliwej odpowiedzi, ale nie znalazła. Zwilżyła usta językiem. Na werandzie było
gorąco, a powietrze przesycał zapach gardenii.
– Ben? – W jej spojrzeniu było mnóstwo pytań: „Co się stało z Joem i kiedy się zaczął
twój najazd? Jak to się stało, że nie wiedzieć kiedy rozstałam się z przeszłością? Czy nie robię
kolejnego błędu, pozwalając sercu rządzić sobą?”
Ben, widząc te pytania, uspokajał ją: „Tak jest dobrze dla nas. Zawsze było. „
Kate zastygła w swoim fotelu. Było tak cicho, że głos szpaka w ogrodzie zabrzmiał, tak
jakby ktoś stłukł wielką szybę. A potem na jej twarzy pojawił się uśmiech. Był to uśmiech
ulgi i zadowolenia. Pogodny uśmiech pewności. Wiedziała, że Ben ma rację i zrobiło jej się
lekko na sercu.
– Dzisiejszy wieczór, Ben.
– Tak. I jutro. Mamy dla siebie ten weekend. Zanim nasza publiczność znów nas
zagarnie.
Kamerzysta z telewizji, który wyszedł do nich na werandę oznajmić, że wszystko gotowe,
zastał ich trwających w tym uśmiechu. Jeśli nawet był nieco zaskoczony, że kandydaci do
urzędu burmistrza Saltillo wyglądają raczej jak gruchające gołąbki, niż jak przeciwnicy, to nie
dał tego po sobie poznać.
Od jupiterów telewizyjnych w pokoju zrobiło się jeszcze bardziej gorąco. Kate poczuła
się słabo, zanim jeszcze usiadła. Reporter, człowiek o agresywnej, szybkiej wymowie i
rzadkich, szarych włosach, przypiął im mikrofony i zaczął zadawać pytania. Zaczął od Bena.
– Panie burmistrzu, to była bardzo nieszablonowa kampania. Proszę powiedzieć, co pan
czuł, gdy pańska przeciwniczka wjechała do szkolnej sali gimnastycznej na koźle?
Kate żachnęła się w duchu. A więc o to chodzi w tym wywiadzie. Nie o problemy, ale o
sensację.
– Byłem zdumiony jej odwagą, ale kozioł nie wzbudził mojego zachwytu – mówił Ben. –
Zorientowałem się, że był to ten sam kozioł, przed którym jako piętnastoletni chłopiec
uciekałem przez pola farmera nazwiskiem Mabry.
„Zręcznie” – pomyślała Kate. Ben podszedł do tego z humorem i pokazał się jako
rodowity mieszkaniec miasta. Dziennikarz zwrócił się teraz do niej:
– Pani Midland, czy pani specjalnie wybrała tego właśnie kozła?
– Oczywiście. Jeśli przegonił Bena Adamsa z pola, to tym razem może go przegonić z
urzędu.
– Przegnać z urzędu, czy ma pani taką intencję?
Kate zorientowała się, że nie jest to niewinnie pytanie. Nie chciała, by z jej odpowiedzi
wynikało, że prowadzi kampanię negatywną.
– Nie, to nie jest moja intencja. – Widok zaskoczonej twarzy reportera ubawił ją, ale nie
dała tego poznać po sobie. – Burmistrz Ben Adams jest przeciwnikiem, z którym warto się
zmierzyć. Wartościowych ludzi nie przegania się z urzędu. Mogą zostać pokonani przez
równych sobie lub lepiej kwalifikowanych kandydatów. Moją intencją jest więc pokonać go
w wyborach.
– A jakie są pańskie zamiary, panie burmistrzu?
– Dalej służyć mieszkańcom Saltillo jako burmistrz. Kontynuować...
Benowi nie dane było skończyć. Dżek, niegdyś bezdomny pies, wpadł do pokoju w
pogoni za Boots, kotką rezydującą zwykle w salonie piękności. Z wielkim jazgotem
przemknęli między nogami kamerzysty, omal nie wywracając kamery i runęli prosto na
dotychczasowego burmistrza Saltillo. Boots wskoczyła Benowi na kolana, wygięła grzbiet i
zaczęła prychać na swego prześladowcę. Reporter był zachwycony.
– Kręć dalej, Mitch – krzyknął do zdezorientowanego kamerzysty.
Kate zerwała się z krzesła i porwała prychającą, drapiącą kotkę z kolan Bena.
– Dzięki Bogu, że to nie jest wywiad na żywo – rzekła do niego.
– Nie cieszmy się zbyt wcześnie – powiedział Ben. – Zobacz co się tu dzieje.
– Takich właśnie rzeczy szukamy – mówił reporter – kiedy coś się dzieje, gdy jest jakaś
akcja.
Słowo „akcja” podziałało na Dżeka jak sygnał do wejścia na scenę. Podskoczył do swej
przeciwniczki, wskutek czego Kate i Boots wywrócili się do tyłu na Bena. Wiklinowe krzesło
nie było przewidziane na takie obciążenie. Całe towarzystwo wylądowało na podłodze.
– Filmuj ich! – krzyczał zachwycony reporter.
Dżek wciąż ujadał. Kate wypuściła kotkę i usiłowała się podnieść. Upadły (na podłogę)
burmistrz nie ułatwiał jej tego, obejmując ją w pasie. Był wyraźnie ubawiony tym, co się
stało.
Gdy wciąż jeszcze Ben, Kate i wiklinowe krzesło tworzyli jedną splątaną całość,
wkroczyła do pokoju Jane w towarzystwie Królowej Wiktorii.
– Czy ktoś nie widział Dżeka i Boots? – zapytała. Niestrudzony reporter ruszył ku niej z
mikrofonem.
– Kto ty jesteś?
– Nazywam się Jane Midland.
– Czy to jest twoja mama? – Wskazał na tę część Kate, która akurat była widoczna –
wierzgające, opalone nogi i zgrabne pośladki.
– Oczywiście.
– Wyglądasz na nadzwyczaj opanowaną. Czy takie rzeczy zdarzają się często?
– Ciągle. Mama mówi, że żyjemy na granicy szaleństwa. – Uśmiechnęła się Jane. – To
bardzo zabawne.
– Z pewnością! – Reporter niemal tańczył z podniecenia. Mniej więcej w tym czasie
Królowa Wiktoria postanowiła znaleźć sobie odpowiedni punkt obserwacyjny, położony na
tyle wysoko, żeby mogła śledzić swymi paciorkowatymi oczami całą rozgrywającą się scenę.
Z łopotem skrzydeł wzbiła się w powietrze i wylądowała na ramieniu przerażonego reportera.
– Sio! – krzyknął.
Królowa Wiktoria trwała, nieporuszona.
– Zabierz ze mnie tę cholerną kurę! – wrzasnął do kamerzysty, ale ten był zbyt zajęty
filmowaniem.
Kate i Ben zdołali się w końcu doprowadzić do porządku. Na widok kury na ramieniu
reportera, wybuchnęli śmiechem.
– On chciał, żeby się coś działo – zauważył Ben.
– Wygląda na to, że ma, czego chciał – dodała Kate. Dżek znów przemknął przez pokój,
następując Boots na pięty. Otarli się o nogi reportera, omal go nie przewracając. Ale Królowa
Wiktoria siedziała mocno na swej grzędzie i nie straciła równowagi.
– Tu jest całe zoo! – zawołał reporter.
– No, może cyrk. – Uprzejmie zgodziła się Kate.
– Potrzeba nam jeszcze tylko tortu, lądującego na czyjejś twarzy i mielibyśmy wywiad
doskonały – dodał Ben.
Tortu niestety nie było, ale Królowa Wiktoria miała w zanadrzu coś, co mogło go z
powodzeniem zastąpić. Przysiadła, natężyła się i złożyła jajko, które staczając się po piersi
reportera, rozbiło się na jego wyglansowanych butach. Kamerzysta, śmiejąc się, zarejestrował
tę scenę dla potomności.
– Widziałaś, mamo? Królowa Wiktoria zniosła swoje pierwsze jajko.
– Wiesz, jakie bywają królowe – powiedziała Kate. – Po prostu czekała na odpowiednią
widownię.
– Przeklęte zoo. – Reporter zepchnął kurę z ramienia i łypnął na kamerzystę. – Wyłącz to
cholerstwo.
– Kończymy już? – zapytał kamerzysta.
Reporter nawet nie raczył odpowiedzieć. Schylony, ścierał jajecznicę ze swych
wypolerowanych butów.
– Czy ten wywiad był dla pana wystarczająco nieszablonowy? – Kate nie mogła sobie
odmówić zadania tego pytania.
Wyprostował się.
– Pani Midland, był tak bardzo nieszablonowy, że przyspieszył moją decyzję odejścia na
emeryturę. Mogę się tylko modlić, żeby Bóg miał w opiece Saltillo, jeśli któreś z was wygra.
Kate pożałowała swego trochę złośliwego pytania.
– Możemy wyprosić zwierzęta i zamknąć drzwi, jeśli chciałby pan spróbować jeszcze raz.
– O ile tym razem będziemy mówić o poważniejszych sprawach – dodał Ben.
– Wołami mnie nikt nie zaciągnie do następnego wywiadu. Dla mnie ta kampania
wyborcza jest zakończona. – Reporter odwrócił się i zaczął pakować sprzęt. – Dziwi mnie
tylko, że kozioł nie wziął udziału w akcji – rzucił przez ramię.
– Wydaje mi się, że jest na zewnątrz i jeszcze nie skończył charakteryzacji przed
występem w telewizji – rzekła Kate. Kamerzysta śmiał się, natomiast reporterowi nie było do
śmiechu. Był zły z powodu jajka na bucie i czuł się ośmieszony.
– Nigdy się tak nie ubawiłem na żadnym wywiadzie z politykami – zwierzał się Kate i
Benowi kamerzysta. – Saltillo ma szczęście, że ma was oboje. Razem jesteście świetni.
Ben wziął Kate za rękę.
– No jasne.
Ten gest nie uszedł uwagi kamerzysty. Gdy wraz z reporterem odchodzili, zabierając cały
sprzęt, odwrócił się jeszcze w drzwiach i spojrzał na kandydatów na burmistrza Saltillo.
Nadal trzymali się za ręce.
– Fajny facet – powiedział sobie po cichu.
Kiedy drzwi zamknęły się za nimi, Kate, Ben i Jane zaśmiewali się do łez.
– To był chyba najbardziej humorystyczny wywiad w całej mojej karierze.
– Z mamą zawsze jest wesoło – rzekła Jane.
– Tak, zauważyłem to.
Ben spojrzał na Kate. Wyraz jego oczu i obietnice w związku z dzisiejszym wieczorem i
jutrzejszym dniem, które z nich wyczytała, sprawiły, że wstrzymała oddech.
– Ktoś musi posprzątać ten bałagan. Czy są ochotnicy?
– My – powiedzieli jednocześnie Ben i Jane. Ben zrobił oko do „Kate w miniaturze” i
razem rzucili się do sprzątanie z entuzjazmem dwojga rozbawionych uczniów.
9
Kiedy uporali się ze zwierzętami, jajkiem i poprzewracanymi meblami, Kate, Ben i Jane
zasiedli do zaimprowizowanego posiłku. Każde z nich zaproponowało przy tym swoją
specjalność.
– Moje kanapki z dżemem i masłem orzechowym są najlepsze w całym Mississipi –
chełpiła się Kate.
– Są prawie tak dobre, jak moja lemoniada – stwierdziła Jane.
– Nic nie mówcie, dopóki nie spróbujecie mojej specjalności – rzekł Ben.
– Umieram z ciekawości – powiedziała Kate, smarując kromki razowego chleba dżemem
truskawkowym. – Jaka jest ta twoja specjalność?
– Chrupki ziemniaczane.
– Chrupki ziemniaczane! – zawołały Kate i Jane. Ben sięgnął do szafki i wyjął torebkę
chrupek.
– Tajemnica polega na sposobie otwierania torebki i wyjmowania chrupek, jedna po
drugiej, tak żeby się nie pokruszyły – mówiąc to, Ben ilustrował swój wykład praktycznym
pokazem.
– Nadzwyczajne – rzekła Kate. Jane roześmiała się.
– Zdaje się, że jest pan trochę zwariowany, tak jak mama. Ben przyjął to z uśmiechem.
– Rozumiem, że jest to komplement.
Wszyscy troje byli w świetnych humorach – Jane dlatego, że lubiła Bena i była
zadowolona, że usiadł z nimi do stołu; pozostali dwoje dlatego, że z radością myśleli o
nadchodzącym weekendzie. Rozbrzmiewał śmiech i beztroskie rozmowy i, mimo że przyjęcie
było skromne, wszyscy czuli się jak na bankiecie.
– Chciałabym, żeby pan częściej z nami jadał – zadeklarowała Jane.
Kate i Ben wymienili znaczące spojrzenia.
– Mam taki zamiar.
Te trzy słowa obiecywały Kate cały wymarzony świat.
Kiedy zjedli, Ben został jeszcze, pomógł sprzątnąć ze stołu, a potem zagrał z Kate i Jane
w inteligencję. W tej grze Jane biła ich oboje na głowę.
– Mamo, ty się wcale nie skupiasz. Musisz chyba myśleć o kampanii.
– Muszę, rzeczywiście. – Spojrzała na Bena i oblała się rumieńcem. Ben wyglądał, tak
jakby wygrał główną nagrodę na loterii.
Po wyjściu Bena, Kate spytała Jane, czy nie spędziłaby weekendu z Myrtle.
– Wspaniale – zgodziła się Jane. – Myrtle obiecała, że nauczy mnie tańczyć charlestona.
– Myrtle?
– Oczywiście. Mówi, że jest jeszcze żwawa jak wróbel na wiosnę. Mamo, dlaczego
wróbel na wiosnę jest żwawy?
– Wyjaśnię ci to w drodze do Myrtle.
Kate pomachała Jane i Myrtle na pożegnanie. Czuła, że rozpiera ją energia i radość, tak
jakby w jej żyłach płynął szampan. Jadąc do Bena nuciła urywki różnych melodii i
postukiwała do taktu palcami o kierownicę. Rozklekotany samochód toczył się z hałasem. W
pewnym momencie zaczął skakać i dławić się, jakby miał się zepsuć.
– Nie zawiedź mnie teraz. – Kate pompowała pedałem gazu, nie chcąc dopuścić do
zgaśnięcia silnika. – Możesz się rozlecieć w poniedziałek, ale teraz, proszę cię, zawieź mnie
do Bena.
Objechała jezioro Lamar Bruce – a w żyłach wciąż miała szampana – i skręciła na drogę
dojazdową do domu Bena. Księżyc, jak wielki krąg sera, oświetlał jego dom. „ Wymarzona
noc dla miłości” – pomyślała, zatrzymując samochód pod cyprysem.
Ku drzwiom Bena zmierzała pewnym krokiem. Wiedziała, że postępuje słusznie.
Wszystkie wątpliwości ulotniły się i przyjechała tu już bez balastu przeszłości.
Zanim dotknęła dzwonka, Ben otworzył drzwi gwałtownym ruchem. Przyciągnął ją do
siebie i wpił się w jej usta. Kate czuła, jak jego serce zaczyna gwałtownie przyspieszać,
wpadając w jeden szalony rytm z jej własnym.
Tym pocałunkiem chcieli sobie wynagrodzić czas rozłąki, kiedy zajęci byli wyborami.
Były w nim wszystkie ukradkowe spojrzenia w salach pełnych ludzi, wszystkie przelotne
dotknięcia, wszystkie niespełnione tęsknoty długiego, upalnego lata. Ich usta, głodne siebie,
mówiły o tym bez słów na tysiąc cudownych sposobów.
– Myślałem, że nigdy już nie przyjdziesz – powiedział Ben, gdy wreszcie oderwali się od
siebie.
Kate oparła głowę na jego piersi.
– Nie całowaliśmy się całe lata, Ben. – Podniosła na niego oczy. – Całuj mnie jeszcze.
Prawie zapomniałam już, jak to jest.
– O mało nie oszalałem przez ciebie. – Ostatnie słowa były mało zrozumiałe, bo Ben
znów całował jej usta.
Kate rozpięła jego koszulę i wsunęła dłonie. Biały płomień namiętności strzelał w niej
coraz wyżej. Czuła surową i zarazem delikatną szorstkość jego języka, a pod palcami
jedwabną sprężystość włosów na jego torsie. Pocałunek trwał tak długo, aż księżyc, podobny
do wielkiego sera, przesunął się, żeby lepiej widzieć kochanków.
– Czy pamiętasz, jak przyszłam tu po raz pierwszy?
– Doskonale pamiętam. Próbowałaś mnie uwieść.
– Dziś znów przyszłam, żeby cię uwieść.
– Chcesz przez łóżko poznać moje tajemnice? Roześmiała się.
– Nie. Chcę cię uwieść dla samego uwiedzenia. Chcę zaznać miłości.
– Jeśli tak, to mam miejsce, które lepiej się do tego nadaje niż przedpokój.
Wziął ją za rękę i poprowadził przez gabinet lustrzany, koło biblioteki, gdzie na
mahoniowych półkach stały oprawione w skóry tomy, koło łazienki, z której dochodził
zapach mięty i wreszcie do sypialni. Jego sypialni, Kate nie miała co do tego wątpliwości,
bowiem miejsce to było bardzo w stylu Bena. Obszerna sypialnia, urządzona po męsku, bez
zbędnych bibelotów, zdobionych mebli i esów-floresów, proste linie, dużo przestrzeni.
Królewskie łoże było tam głównym sprzętem. Światło księżyca, wpadające przez wysokie
okno, pokrywało podłogę szachownicą jasnych plam.
– Jakie cudowne miejsce do uwodzenia – rzekła Kate. Ben puścił jej rękę, by włączyć
muzykę.
– Czego posłuchamy?
– Jazzu. Uśmiechnął się.
– Muzyka miłości.
Utwór, który wybrał, zaczął się powolnym, pulsującym rytmem. Gdy Ben odwrócił się,
Kate ruszyła ku niemu, pewna swego celu. Nie mogli oderwać od siebie wzroku. Słychać było
tylko szelest kroków po dywanie i zmysłowy puls jazzu. Stanęła przy nim i zdjęła z niego
koszulę. W rytm muzyki, pieszczotą miękką jak szept i namiętną, prowadziła dłonie po jego
nagim torsie.
– Mogłabym całą wieczność tulić się do twojej piersi – powiedziała.
– Mógłbym na to przystać. – Sięgnął do guzików jej bluzki.
– Nie. To ja dziś uwodzę.
Odstąpiła krok do tyłu i znalazła się w plamie światła. Rozpinała bluzkę. Światło księżyca
zmieniło jej oczy w czarny kryształ. Spojrzała na niego, wciąż poruszając się w takt muzyki.
Usłyszała, jak gwałtownie wciągnął powietrze, gdy jej bluzka opadła na dywan, odsłaniając
wąziutką czarną koronkę, która pełniła rolę stanika.
Rytm muzyki stał się szybszy. Kate wróciła w jego objęcia i przywarła do piersi. Ich
oddechy zmieszały się. Czarna koronka niepokoiła opalone ciało. Patrzyli sobie w oczy, bez
słów, bez pocałunków, chłonąc tylko swą bliską obecność. Jazzowy bas wokół nich przeszedł
w natarczywe ostinato, któremu nie sposób było się oprzeć.
Ręce Kate odnalazły teraz sprzączkę jego paska. Zsunęła spodnie, dodając ostrogi
pulsującemu pod spodem ciału. Oddech Bena zmienił się w chrapliwy kontrapunkt do
jazzowej melodii.
Jeszcze raz Kate wysunęła się z jego ramion. Pozbyła się spódnicy. W snopie
księżycowego światła jej nogi nabrały jedwabnego, miodowego blasku. Zdjęła z włosów
opaskę. Pochyliła się i potrząsnęła głową. Chmura złotych włosów otoczyła jej twarz.
Zbliżała się powoli, nie spuszczając z niego oczu. Jeszcze raz zmieniła się wymowa
muzyki. Słychać było teraz delikatne muskanie najcieńszych strun. Ben oddał ten nastrój w
pocałunku, miękkim i zwiewnym jak sama muzyka. Spleceni w uścisku, usta przy ustach,
sunęli w kierunku wielkiego łoża.
Kate kładła się wśród jasnych plam światła księżycowego.
– To z miłości, Ben. – Ujęła jego twarz w dłonie. – Kocham cię.
– Całe lato czekałem, żeby to usłyszeć. – Odsunął czarne koronki, jedyną wątłą zasłonę,
która ich dzieliła. – Kocham cię, Katie.
Stali się jednością, a ich ciała poznały muzykę miłości. Przenikał ją jazz, we wszystkich
swych nastrojach i rytmach. Szli przez glissanda i crescenda, posłuszni jazzowemu metrum.
Ich ciała powtarzały chrapliwy rytm basu i dźwięczne akordy fortepianu. A kiedy ostatnia
nuta wybrzmiała w nieruchomym powietrzu, Kate i Ben leżeli, spleceni ramionami, nasyceni.
– Katie? – Ben tulił ją do piersi i odgarniał jej z czoła wilgotne od potu włosy.
– Hmm? – Zataczała palcami leniwe kółeczka na jego piersi.
– Cudownie mnie uwiodłaś.
– Zobaczysz, co będzie następnym razem.
– Czy chcesz mi coś obiecać?
Uniosła się na łokciach.
– Tak, to obietnica.
– Katie, wyjdź za mnie.
Patrzyła w milczeniu na jego kochaną twarz. Wiedziała, że naprawdę kocha. Chciała się
zgodzić od razu. Chciała wziąć go za rękę i pójść do ołtarza. Chciała powierzyć mu swą
przyszłość. Lecz jeszcze nie teraz. Teraz została jeszcze sprawa wyborów.
– Nie, Ben.
– Dlaczego?
– To nie jest dobry moment.
– A kiedy będzie dobry?
– Po wyborach.
– Zwycięzca zabiera całą pulę, tak?
– Tak czy owak, czy my możemy przegrać?
– To prawda, moja mądra, roztropna Kate. Roześmiała się.
– Nikt mnie jeszcze nigdy nie nazwał mądrą i roztropną.
– Jak się czujesz w tej roli?
– Powoli się przyzwyczajam. Przytuliła policzek do jego gorącej szyi.
– Mogłabym tak zostać na zawsze.
– Nie zgłaszam sprzeciwu.
Okryci srebrem księżyca, zaspokojeni, zdrzemnęli się przez chwilę i każde z nich śniło
swoje sny. Kiedy księżyc zaczął blednąc, przebudzili się, witając uśmiechem.
– Ben, mam mądry i roztropny pomysł. Przejechał językiem dookoła jej ust. – To?
– No, nie bardzo... – Jego język dokonywał czarodziejskich sztuk. – Ale może być. – Z
westchnieniem osunęła mu się w ramiona i znów pochłonął ich jazz.
Gdy już przebrzmiały ostatnie tony, Kate uniosła się na łokciach i spojrzała na niego.
– Zanim znów ściągniesz mnie na boczny tor... Oboje wybuchnęli śmiechem.
– Czy chcesz znów zostać ściągnięta na boczny tor?
– Nie wierzę, że możesz.
– Przyjmuję wyzwanie. – Chwycił jej rękę i przesunął ją ku dołowi.
– Tak Ben, muszę powiedzieć, że stajesz na wysokości zadania.
– Bardzo dobrze to ujęłaś – rzekł Ben i porwał ją do następnego jazzowego walca.
A potem poprosił:
– Teraz już powiedz mi, co to za mądry i roztropny pomysł.
– Popływajmy sobie przy księżycu.
– To ma być mądre i roztropne?
– Nie, ale za to cudowne.
Wyskoczył z łóżka i pociągnął ją za sobą.
– Pospieszmy się, bo niewiele już tego księżyca. Przemknęli koło miętowej łazienki,
skórzanej biblioteki i lustrzanego gabinetu i wypadli z domu przez boczne drzwi. Ben chwycił
ją na ręce i zniósł po stromym brzegu do jeziora. Księżyc już bladł, a na horyzoncie widać
było pierwsze blaski świtu.
Zanurkowali nago w małej zatoczce za domem Bena, otoczonej cedrami, cyprysami i
sosnami. Woda, jeszcze letnia po gorącym dniu, delikatnie spłukiwała z nich miłosne poty.
Dokazywali jak dwie rozbawione foki, nurkując, chlapiąc i nawołując się. Pobudzili żaby w
jeziorze, a żuraw błotny zmuszony był przenieść się na inne łowisko. Godzina była osobliwa
– za późno dla ptaków, za wczesna dla komarów. Cichy przedświt oddychał wonią
kapryfolium i obiecywał nowy, piękny dzień.
Wychodzili z wody, trzymając się za ręce, właśnie w chwili, gdy słońce uroczyście
wkraczało na firmament, rozpościerając po wschodnim niebie swe złote i różowe suknie.
Ścigali się pod górę, ze śmiechem roztrącając gałęzie, a ranna rosa łaskotała ich w stopy.
– Pierwsza! – zawołała Kate i zdyszana, oparła się o drzwi.
– Wyścig nieważny, oszukiwałaś. – Ben przypadł do niej i zanurzył twarz w jej mokre
włosy. – Hmm, jak mi dobrze.
– Mnie też. – Wtuliła się w niego. – Ale nie oszukiwałam.
– Właśnie, że tak. Kiedy mnie wyprzedzałaś i zaczęłaś zarzucać tyłem, o, w ten sposób,
całkiem mnie wybiłaś z rytmu.
– W jaki sposób?
– Sama wiesz dobrze.
– Możesz mi to pokazać?
Ben wypuścił ją z objęć i zademonstrował to, co mu tak przeszkodziło. Kate zaniosła się
śmiechem.
– Ben, jeśli rzeczywiście chcesz wygrać wybory, musisz to powtórzyć na najbliższym
wiecu. Publiczność będzie zachwycona.
Na wzmiankę o najbliższym wiecu Ben nieco spoważniał. Wziął Kate za rękę i
wprowadził do domu.
– Zróbmy jakieś śniadanie – powiedział.
Myśli Kate szybowały jeszcze zbyt wysoko, by mogła dostrzec zmianę nastroju.
– Umieram z głodu, Ben. Mam nadzieję, że twoją specjalnością śniadaniową nie są
chrupki ziemniaczane.
– Co powiesz na omlet z różnościami?
– Mniam, mniam.
Chciała iść do sypialni, ale Ben chwycił ją za rękę.
– Dokąd idziesz?
– Ubrać się.
– I zepsuć mi całą przyjemność? – Uprzejmym gestem wskazał jej miejsce na stołku
barowym. – Usiądź tam, proszę.
Podparła się na łokciach i patrzyła, jak Ben bobruje w lodówce.
– Ty często tak kucharzysz?
– Jak? – Ben z niewinną miną ubijał jajka drucianą trzepaczką i udawał, że nie wie o co
chodzi.
– Na golasa.
– Skóra powinna oddychać.
– Nie boisz się, że poparzy cię pryskający tłuszcz?
– Umiem w porę odskoczyć, gdy leci coś gorącego. – Uśmiechnął się przez ramię. – Jako
polityk mam wprawę.
Podczas śniadania co najmniej tyle samo uwagi poświęcali frywolnym żartom, co
jedzeniu. Potem zmęczenie wzięło górę i przespali kilka godzin. Po przebudzeniu, Kate
zniknęła w pachnącej miętą łazience. Urządziła sobie długą, niespieszną kąpiel, nie żałując
cytrynowego płynu do kąpieli, który wzięła ze sobą z domu. Zanurzona po szyję w pianie
leżała w wannie, odprężona i uśmiechała się, aż rozbolały ją policzki.
Gdzieś w głębi domu usłyszała stłumiony dzwonek telefonu i basowe dudnienie głosu
Bena, gdy rozmawiał. Ten głos sprawiał, że czuła się bezpieczna i otoczona miłością.
Szorując się od stóp do głów, pomyślała, że z Joem nigdy nie było jej tak dobrze, nawet w
najlepszym okresie ich małżeństwa. Zdała sobie sprawę, że Ben Adams był dla niej jakby
nieoczekiwanym prezentem, szansą, która się nie powtarza.
W gabinecie Ben wisiał na telefonie i rozważał swój dylemat. Musiał podjąć decyzję,
która miała zaważyć na jego dalszej karierze jako polityka i na jego przyszłości z Kate. Nie
był przygotowany na natychmiastowe podjęcie takiej decyzji. Cudowne doznania, które
dzielił z Kate, nie pozwalały mu jeszcze myśleć o niczym innym. Ale jego rozmówca pilnie
domagał się odpowiedzi. On i inni polityczni sojusznicy Bena już od tygodnia czekali na
sygnał do działania.
Przechodząc koło łazienki, usłyszał, jak Kate śpiewa. Ciekawe, czy śpiewałaby, gdyby
znała treść tej rozmowy. Wszedł do głównej łazienki i odkręcił kurki prysznica na cały
regulator. „Życie jest pełne nieprzewidzianych zwrotów i zasadzek” – pomyślał. Namydlił się
energicznie i zaczął się zastanawiać nad nową sytuacją. Musi być z tego jakieś wyjście. Musi
być jakiś sposób, żeby mieć i to, i to.
Ben i Kate założyli szorty, zapakowali prowiant i wyruszyli na wyprawę dookoła jeziora.
Wsiedli do łódki i popłynęli przez gładką jak lustro toń jeziora. Ułożywszy się w łódce, Kate
wystawiła twarz do słońca i wodziła dłonią po powierzchni wody.
– W taki dzień, jak dzisiaj, człowiek myśli, że nic złego nie może się na świecie zdarzyć –
rzekła.
– Niestety, złudzenie.
– Żeby przeżyć, każdy potrzebuje trochę złudzeń.
– To prawda.
Słychać było tylko delikatny plusk wioseł i dalekie szczekanie psa. Głodny komar
brzęczał Benowi koło ucha.
– Dokąd płyniemy, Ben?
– Czy to ważne?
– Nie. Póki płyniemy razem.
– Wyjdź za mnie, Katie.
Powiedział to, ot tak sobie. Jakby zupełnie bez związku cały czas oganiając się od
komarów. Kate roześmiała się.
– Dziwny wybrałeś moment na oświadczyny.
– Czy to znaczy, że się zgadzasz?
– To znaczy, że uchylam się od odpowiedzi.
– Będę się dopytywał.
– Kiedyś pewnie się zgodzę.
– Będę czekał.
Dopłynęli do drugiego brzegu. Ben wyskoczył z łódki i wciągnął ją na piasek, żeby Kate
mogła wysiąść na ląd suchą nogą.
– Nie jestem z porcelany – zaprotestowała, gdy pomagał jej wysiadać. – Tak samo
mogłabym wyskoczyć.
– Mogłabyś wpaść do wody, a ja nie życzę sobie, żeby ta wspaniała tylna część twojego
ciała w jakikolwiek sposób ucierpiała. Uważam ją za moją własność.
– Czy zgłosiłeś już swoje roszczenia w tej sprawie?
– Zrobiłem to na początku lata, gdy siedziałaś w moim biurze z nogami na stojaku pod
popielnicą. – Dał jej małego klapsa. – Moja zuchwała Katie.
– Co to jest, Ben? – zapytała, wskazując na ukryty wśród sosen, mocno podniszczony
budynek.
– Cel naszej podróży.
– Dość krótka ta podróż.
– Ta podróż dopiero się zaczyna, Katie.
Wziął ją za rękę i przez zagajnik zaprowadził do opuszczonej stodoły. Ściany tej
szacownej budowli zbielały i wypaczyły się ze starości. Drewniana konstrukcja nosiła ślady
wieloletniego zaniedbania i licznych zmagań z deszczem i wiatrem. Ben pchnął skrzypiące
wrota. Weszli do środka. W smugach słońca, przenikającego przez szpary w ścianach,
wirowały drobiny kurzu. Powietrze było ciężkie od zapachu siana.
Ben postawił koszyk z prowiantem i wziął Kate w ramiona.
– Mówiłaś kiedyś, że na sianie nie będziesz mogła mi się oprzeć.
– Mówiłam.
– Możesz to teraz potwierdzić?
– Jak najbardziej.
– Ale czynem.
Kate czynem potwierdziła swe słowa.
– Nigdy jeszcze całe przedpołudnie nie zleciało mi tak szybko – wyznała Kate dużo
później.
– Pobierzmy się, a obiecuję ci wiele takich przedpołudni.
– Czy to znaczy, że bez ślubu to niemożliwe?
– Kiedy patrzysz na mnie, tak jak teraz, możesz mieć wszystko, czego tylko sobie
zażyczysz.
– W takim razie... – Przechyliła głowę, udając, głęboki namysł. – W takim razie życzę
sobie kanapkę z tuńczykiem, a ty możesz zjeść z szynką.
Siedzieli na sianie wśród bezładnie rozrzuconych ubrań i jedli drugie śniadanie. Kiedy
skończyli, ubrali się, pozbierali swoje rzeczy i poszli zbadać okoliczne lasy. Kate nie
spodziewała się, że Ben tak dużo wie o lesie i jego mieszkańcach. Z upodobaniem wymieniał
różne gatunki paproci i leśnych kwiatów. Ciekawość, z jaką Kate wypytywała go na przykład
o żuka o lśniącym grzbiecie czy ujrzanego w przelocie ptaka, sprawiała mu wyraźną
przyjemność.
– Skąd ty to wszystko wiesz?
– Wrodzona ciekawość. Zawsze kochałem naturę.
– To chyba dlatego gotujesz na golasa. Uszczypnął ją w siedzenie.
– Kobieto, to jest lekcja przyrody. Nie rozpraszaj nauczyciela.
– Ben. – Zatrzymała się i pokazała między gałęzie. – Widzisz tego ptaka?
– Acha.
– Jak myślisz, o czym on myśli?
– Katie, tylko ty możesz zgadnąć, o czym myśli ptak.
– Ja wiem, o czym on myśli.
– Powiesz mi?
– On myśli o kochaniu się w łódce.
– Ja też.
– Na środku jeziora, Ben? W biały dzień?
– Nie. Znam ukrytą zatoczkę.
– W takim razie mam propozycję. – Jaką?
– Pospieszmy się. Tak też zrobili.
Ściemniało, nim dotarli do domu. Zmyli z siebie siano i szczątki zabitch na ciele
komarów i zabrali się do pieczenia dwóch ogromnych steków. Steki skwierczały na ruszcie, a
Kate zastanawiała się, kiedy ma powiedzieć Benowi „tak”, a Ben szukał w myśli
odpowiedniej chwili, kiedy powie Kate o swej rozmowie telefonicznej.
Tego wieczora nie nadarzyła się. Oboje byli zbyt zaabsorbowani sobą nawzajem, dobrym
jedzeniem, i więcej niż dobrą sztuką miłosną.
W pewnej chwili nocne niebo poczerniało i spadł deszcz. Dzwonił po dachu i pluskał o
szyby. Potem wzmógł się i przesłonił gęstymi strugami jezioro Lamar Bruce. Zmienił się w
ponurą, zimną ulewę, która uparła się, żeby podmyć wysuszoną upałem ziemię. Potem
przyszedł wiatr i rozszalała się burza.
W domu Bena kochankowie spali przytuleni do siebie, a ich ciała stykały się w
beztroskiej, domowej bliskości. Ani wiatr, ani ulewa nie budziły ich ze snu. Byli bezpieczni w
swej romantycznej kryjówce, w swej miłości, spokojni o wspólną przyszłość.
Kate poczuła, że coś łaskocze ją w nos. Niespiesznym ruchem próbowała odgonić owo
coś, ale łaskotanie nie ustawało. Otworzyła jedno oko i zobaczyła Bena, pochylonego nad nią
z uśmiechem. Jeszcze raz połaskotał ją źdźbłem siana.
– Siano! Od samego rana! – Otworzyła drugie oko. – Skąd u licha się tu wzięło?
– Z mojej kieszeni. Pomyślałem sobie, ze może się przydać. – Schylił się i pocałował ją w
czubek nosa. – I przydało się.
Kate zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła do siebie.
– Chodź no tutaj. – Pocałowała go w czubek nosa, powieki, brwi i policzki.
– Czy tak będziesz mnie witać co rano przez resztę życia?
– lak... jak już zdecyduję się spędzić z tobą resztę życia.
– Zgadzam się.
Przerwała całowanie, żeby podrażnić go trochę oczekiwaniem na dalszy ciąg.
– Oczywiście pod jednym warunkiem.
– Jakim?
– Ze zawsze będziesz trzymał w sypialni trochę siana. Niesamowicie podnieca.
– Zauważyłem. – Ustami odnalazł jej usta, i nie wyrzekli więcej ani słowa, dopóki
odpowiednio nie uczcili nadejścia nowego dnia.
W końcu Ben poszedł do kuchni, żeby zrobić śniadanie, a Kate w tym czasie ubierała się.
Ubijając jajka pomyślał, że nadszedł już ten dzień. Weekend skończył się, Kate będzie
wybierać się do domu. Był czas, żeby podzielił się z nią swoimi planami.
Przyrządzając śniadanie, pogwizdywał i myślał o nowych perspektywach, jakie otwierały
się przed nim. Nieoficjalnie mówiło się o tym już od roku. Propozycja, którą mu złożono,
pochlebiała mu i jednocześnie niepokoiła.
Kate stanęła w drzwiach. Ben odwrócił się i zagwizdał z podziwu.
– Obróć się – zakomenderował.
Miała na sobie jedno ze swoich wdzianek, które nazywała „figielkami”. Było niebieskie i
odpowiednio podkreślało wszystkie jej uroki. Odsłaniało pięknie opalone plecy i sporą część
wspaniałego biustu, jak również gładką skórę na brzuchu, prawie aż do pępka.
– Nie wychodź w tym na zewnątrz, jeśli nie chcesz wywołać zamieszek – rzekł Ben.
– Chciałam tylko zwrócić na siebie uwagę. – Przemaszerowała przez kuchnię i usiadła
przy barze. – Udało mi się?
– Retoryczne pytanie, Katie.
– Dobrze. Teraz, kiedy udowodniłam już, że jestem zarówno kobietą, jak i politykiem,
możemy jeść.
– Nigdy nie musiałaś mi udowadniać, że jesteś kobietą, Katie. I że jesteś politykiem też
nie. – Włożył jajecznicę na talerze i usiadł koło niej. – Skąd to się wzięło?
– Och, nie wiem. Weekend się skończył, zbliża się dzień wyborów. Chyba próbuję się w
tym wszystkim odnaleźć. Czy też raczej usiłuję pogodzić dwie moje połowy, czy natury –
kobietę, która chce, żeby ją bronić i kobietę, która chce zostać burmistrzem.
Zmierzył ją od stóp do głów, pełnym uznania spojrzeniem.
– Powiedziałbym, że wszystkie twoje części składowe pasują do siebie doskonale.
– Tak, ale ty patrzysz od zewnątrz, a nie od wewnątrz. Wziął ją za rękę.
– Katie, czy ty się czymś martwisz?
– Ben, czy ja staję do tych wyborów z właściwych pobudek? Czy będę dobrym
burmistrzem? Czy będę umiała być jednocześnie żoną i matką?
Ben uśmiechnął się.
– Mówisz, jakbyś już wygrała wybory.
– Chcę wygrać.
Odsunął talerz i sięgnął po filiżankę z kawą.
– Kate, cieszę się, że poruszyłaś ten temat.
– Powiedziałeś do mnie „Kate”.
– Naprawdę?
– Tak. Chyba jakaś poważna sprawa.
– Tak, poważna. – Wziął ją za rękę. – Jesteś inteligentna, błyskotliwa. Poza tym masz
żyłkę do polityki. Będziesz świetnym burmistrzem.
Uśmiechnęła się.
– Czy już odstępujesz mi zwycięstwo?
– W pewnym sensie tak.
– Ben! Dlaczego? Chyba się nie poddajesz!
– Nie, nie poddaje się. Wycofuję się z wyborów na burmistrza, bo chcę kandydować na
gubernatora stanu.
Kate znieruchomiała.
– Kiedy to się stało? – zapytała bardzo cicho.
– Mówiło się o mojej kandydaturze przez rok. Jakieś dwa tygodnie temu grupa moich
zwolenników skontaktowała się ze mną. Mieliśmy kilka spotkań. Omawialiśmy różne
problemy i ewentualny program. Uważają, że mogę wygrać i ja też tak myślę.
– Wiedziałeś o tym od dwóch tygodni!
– Nie podejmowałem decyzji aż do tego weekendu. Kate, proszę cię, zrozum. To nie ma
nic wspólnego z tobą, z wyborami burmistrza. To jest dla mnie życiowa szansa i możliwość
zrobienia czegoś dla mojego rodzinnego stanu. Proponowałem, żeby poczekać jeszcze cztery
lata, ale inni uważają, że powinienem startować teraz i mam szansę być wybrany.
Kate powoli uwalniała dłonie z jego uścisku.
– Kontynuowałeś kampanię, wiedząc, że nie będzie cię na liście kandydatów? Pozwoliłeś
mi wierzyć, że mam przeciwnika? Godnego przeciwnika? – Wściekłość narastała w niej w
miarę mówienia. – Kochałeś się ze mną. A nawet proponowałeś mi małżeństwo, wiedząc o
tym.
– Katie, nie mieszaj tych rzeczy. Kocham cię. Chcę się z tobą ożenić. Nie ma to nic
wspólnego z polityką ani z żadnymi wyborami – na burmistrza czy na gubernatora.
– Owszem, ma bardzo dużo wspólnego, Ben! Ty będziesz w rezydencji gubernatora w
Jackson, a ja w magistracie w Saltillo. Poza tym moje zwycięstwo będzie nic nie warte.
– Miłość przezwycięża przeszkody. Kate z hałasem zerwała się z miejsca.
– Użyj tego jako hasła wyborczego, Ben. Wyszła, nie oglądając się za siebie.
10
Kate nie zatroszczyła się nawet, żeby zabrać swoje rzeczy. Poszła najkrótszą drogą do
drzwi wyjściowych. Wciąż padało, ale nie zważała na to. Zanim doszła do samochodu,
figlarne wdzianko przemokło na niej, a strumyki deszczu ściekały z włosów na gołe ramiona.
Trzasnęła drzwiami wozu i przekręciła kluczyk w stacyjce. Spod maski wydobyły się
jakieś ospałe jęki. Kate rąbnęła pięścią w deskę rozdzielczą.
– Co jest, idioto jeden! Zapalaj!
Podpompowała gazem i jeszcze raz przekręciła kluczyk. Samochód zakaszlał i niechętnie
ruszył. Jechał nierówno, ksztusząc się i szarpiąc, co nie działało na Kate uspokajająco.
– Co za pomysł – mówiła, przeżuwając słowa. – Tak długo, a on nawet słowa nie pisnął.
Jak on mógł?
Wyrzuciła ręce do góry w dramatycznym geście. Samochód niebezpiecznie zboczył w
stronę rowu. Kate złapała kierownicę i poprawiła kurs.
– Jeszcze mi tylko brakuje, żebym przy tym deszczu wylądowała w rowie – mówiła dalej.
– Na złość Benowi Adamsowi. Jak on mógł!
Pomstowała przez całą drogę do domu. Jane była jeszcze u Myrtle, Kate mała więc cały
dom dla siebie. Miotała się od ściany do ściany, nie zważając na swe ociekające wodą włosy i
przemoczone ubranie. Czuła się zdradzona, wykorzystana. Złość omroczyła jej myśli, nie
umiała więc inaczej tego nazwać jak zdradą. Zapomniała całkiem o dwóch dniach
wypełnionych miłością. Złość przyćmiła blask słońca, stłumiła zapach siana i zagłuszyła
dźwięki jazzu.
Dzwonek telefonu wyrwał ją z gniewnego odrętwienia.
– Halo! – wykrzyknęła do słuchawki, jakby obrażona na sam aparat telefoniczny.
– Kate – odezwał się Ben.
– Nie mam ci nic do powiedzenia.
– Ale ja mam. Chcę przyjechać i porozmawiać z tobą. – Nie.
– Katie, wiem, że jesteś teraz zdenerwowana...
– Zdenerwowana? Chcesz tym małym słówkiem skwitować to, co się stało? Całe to
podstępne, skryte, oszukańcze, zdradzieckie draństwo? Ciesz się, że nie pływasz teraz po
jeziorze Lamar Bruce brzuchem do góry i z haczykiem na ryby w ustach.
Ben zaśmiał się.
– Jak już coś powiesz, to od serca, prawda, Katie?
– Nie nazywaj mnie Katie! – krzyknęła.
– Będę u ciebie za piętnaście minut.
– Nie waż się! Nie mam ci nic do powiedzenia.
– Mógłbym przywieźć kopkę siana.
– To nie fair, panie Adams. Nie myśl, że uda ci się przekupić mnie seksem.
– A miłością?
– Też nie. Co to za miłość, która gryzie w zadek.
Ben roześmiał się znowu. Kate najwyraźniej złościł jego spokój.
– I mnie ugryzła – powiedział. – Ale nie tam. Kate daj spokój, bądź rozsądna.
– Nie chcę być rozsądna. Chcę gryźć i kopać. I nie chcę z tobą rozmawiać. Do widzenia,
Ben.
Rzuciła słuchawkę. Trochę pomogło. Poszła do łazienki i po drodze kopnęła stołeczek
pod nogi. Poczuła się jeszcze lepiej. Zrzuciła z siebie mokre ubranie i weszła pod prysznic.
Silny strumień wody biczował jej zesztywniałe plecy i zdrętwiałe nogi. Nagle Kate poczuła,
jakby wypuszczono z niej powietrze. Oparła się czołem o ścianę i zapłakała.
– Dlaczego, Ben? Dlaczego?
Łzy, zmieszane z wodą, spływały jej po twarzy. Nie mając siły ustać, wsparła się o
ścianę. Cudowny weekend z Benem znów stanął jej przed oczami. Jazz ogarnął ją
powracającą falą. Płakała tak bardzo, że dostała czkawki.
– Co ja teraz zrobię? – Było to małe, zagubione pytanie małej, zagubionej istoty. Pytanie,
na które nie znała odpowiedzi.
Powlokła się do łóżka i wpełzła pod kołdrę, zakrywając się razem z głową. Nie chciała
podejmować żadnych decyzji, nie chciała nawet myśleć, ale bez skutku. Liczyła barany;
liczyła kozły; wreszcie liczyła polityków. Na nic. W głowie miała rozszalałą karuzelę.
Dlaczego Ben czekał prawie do końca kampanii i dopiero wtedy jej powiedział? Co by było,
gdyby został gubernatorem? Ona siedziałaby w Saltillo, a on stale wyjeżdżał do Jackson. Czy
ich małżeństwo zniesie ciągłe rozstania? Czy może być oparciem dla dwóch karier
politycznych? Dlaczego Ben nie przedyskutował z nią żadnej z tych spraw, zanim podjął
decyzję?
Przekręciła się na plecy i starała się odsunąć od siebie wszystkie te pytania, ale stale
wracały. Czy miała prawo cokolwiek doradzać Benowi w sprawie jego kariery? Czy nie jest
egoistką? Czy jej oburzenie jest proporcjonalne do „zbrodni”? To ostatnie pytanie sprawiło,
że podniosła się i zaczęła walić pięścią w poduszkę.
Zmęczyła się tymi pytaniami i próbami znalezienia odpowiedzi. Była na pewno zbyt
zmęczona, by trzymać fason. W końcu zmusiła swój mózg do bezczynności i leżała bez
ruchu. Wreszcie przyszedł błogosławiony sen.
Ben inaczej podszedł do rzeczy. Nie zagłębiał się w rozważania w rodzaju „co by było,
gdyby”. Przeszłości nie da się zmienić, co innego przyszłość, lii da się zrobić wiele.
Po rozmowie z Kate odłożył słuchawkę i odszukał swoją wędkę. Z wędką w dłoni jakoś
lepiej mu się myślało, a myśleć rzeczywiście było o czym. Wyszedł przez tylne drzwi i ruszył
w stronę jeziora.
Deszcz jeszcze nie ustał, przeszedł w drobną mgiełkę, która przesłaniała słońce i łagodnie
zwilżała zmęczoną upałami ziemię. Ben wszedł do łódki i powiosłował na środek jeziora.
Rzucił kotwicę i siedział bez ruchu. Nie zarzucał wędki, trzymał ją tylko. Mgła skraplała
mu się na włosach, osiadała na twarzy i ubraniu. Podniósł głowę i wystawił twarz na jej
chłodzące działanie.
Największa trudność polegała na przełamaniu bariery złości i poczucia krzywdy u Kate.
To, czy mógł jej powiedzieć wcześniej, było sprawą do dyskusji. Ale nie zrobił tego. Teraz
powinien zdecydować, czy ma jej dać czas na ochłonięcie, czy naciskać.
Cichy plusk wody o boki łódki wtórował jego myślom. Gdyby ją teraz zostawił, dając
czas na rozmyślania, mogłaby to wziąć za obojętność. A przecież, Bóg widzi, że Kate nie jest
mu obojętna. Chce się z nią ożenić. Z drugiej strony ona nie pozwala mu nawet przyjść. Nie
może tak po prostu wyłamać jej drzwi. Musi teraz wymyślić sposób, żeby być dla niej
jednocześnie widzialnym i niewidzialnym. Być obecnym w jej życiu, ale też usunąć się na
bok, by dać jej możliwość spokojnego przemyślenia wszystkiego.
Ben był cierpliwy. Siedział spokojnie w łódce, dopóki na wszystkie strony nie
zanalizował sytuacji i nie znalazł wyjścia. Niestrudzone słońce zaczynało już rozganiać mgłę,
gdy w końcu wziął się do wioseł i popłynął w stronę domu. Uśmiechał się, cumując łódkę.
Nazajutrz Kate czuła się, tak jakby ktoś zarzucił jej na plecy worek cegieł. Kręciła się po
salonie piękności, przygarbiona, powłócząc nogami.
Myrtle przyglądała się temu w milczeniu, aż w końcu nie wytrzymała.
– Co się stało, Kate?
– Czarny poniedziałek.
– To jakaś nowa choroba?
– Całkiem nowa.
– Zaraźliwa?
– Żeby się tym zarazić, trzeba być wystawionym na działanie Bena Adamsa.
– Aha.
– Co znaczy to aha?
– To znaczy, że tak przypuszczałam.
Kate, która była zajęta ustawianiem butelek z szamponami na półce, odwróciła się do
Myrtle.
– Nie mówmy już o tym. Chcę zostać sama i cierpieć.
– Nieźle ci to idzie.
– Myrtle, jesteś bardzo kochana, ale proszę cię, nie próbuj nic tu naprawiać.
Myrtle wzruszyła ramionami.
– Jestem najdalsza od udzielania niechcianych rad. – Składając ręczniki użyła nieco
więcej energii, niż potrzeba. – Powiem ci tylko tyle, że na pewno nie jest tak źle, jak ci się
wydaje. W sprawach miłości nie ma sytuacji bez wyjścia.
Kate zdobyła się na mały uśmiech. „Powinnam zaufać Myrtle – pomyślała – dać jej dojść
do słowa”. Zamiast odpowiadać, Kate wzięła się za porządki w swoich przyborach i
specyfikach fryzjerskich. Robiła to z zapamiętaniem, starając się nie myśleć o niczym. Przez
jakiś czas wszystko szło dobrze, ale w pewnym momencie Ben Adams wśliznął się
niepostrzeżenie. Wszystkie cudowne, ciepłe obrazy lata stanęły jej przed oczami. Ogarnęły ją
wątpliwości, czy jednak nie działała zbyt pochopnie. Oczywiście, miała pełne prawo być zła
na niego nawet tylko za to, że brał pod uwagę wcześniejsze wycofanie się z wyborów na
burmistrza. W końcu to on stale podkreślał, jak bardzo ceni uczciwość między nimi. Mimo
wszystko jednak mogła wybaczyć mu to. A więc czy uciekła z jego domu dlatego, że poczuła
się zdradzona, czy może kierowała się innymi, mniej wzniosłymi motywami? Może była to
tylko fałszywa duma, uraza, wywołana myślą, że jej zwycięstwo polityczne będzie bez
wartości, że urząd burmistrza dostanie jej się bez walki? Mniejsza o dobrą kampanię,
mniejsza o pracę całego lata. Chciała, do cholery, zdobyć w walce ten urząd, a nie dostać go
na srebrnej tacy.
Własna małostkowość i niedoskonałość ciążyły jej bardzo. Składając plastikową pelerynę
zobaczyła nagle twarz Bena i pomyślała, czy przypadkiem cena dumy nie okaże się za
wysoka.
Wtedy właśnie rozległ się dzwonek do drzwi.
– Specjalna przesyłka dla Kate Midland – oznajmił młody człowiek. Ubrany był w
zielony kombinezon z napisem na piersi „KWIACIARNIA SMITHA”.
– To ja.
– Proszę tu podpisać.
Serce tak jej waliło, że ledwo zdołała utrzymać pióro w ręce. Te kwiaty mogły być tylko
od Bena Adamsa. Ale niech mu się nie zdaje, że przebłaga ją bukiem róż. Nim zakończyła
swój podpis efektownym zawijasem, już czuła się pewniej.
Posłaniec poszedł do samochodu i wrócił z olbrzymim bukietem dzikich słoneczników.
– Gdzie mam je postawić? – zapytał.
– Tam. – Wskazała miejsce na swoim biurku.
– Widziałaś kiedy coś takiego? – wykrzyknęła Myrtle.
– Gdzież on je wynalazł?
Nim Kate zdążyła się odezwać, posłaniec był już z powrotem z następnym naręczem
złotych kwiatów.
– Jeszcze? – spytała Kate.
– Tak proszę pani. Mam tego całą ciężarówkę. Gdzie mam stawiać?
– Gdziekolwiek.
Kate w zdumieniu przyglądała się, jak jej salon piękności z wolna wypełnia się kwiatami.
Po wniesieniu ostatniej porcji kwiatów posłaniec wręczył jej bilecik.
Katie – czytała – te kwiaty przypominają mi ciebie, moją złotą dziewczyną z czarnymi
oczami Kocham cię. Ben.
Posłaniec już odjechał, Myrtle zachwycała się kwiatami, a Kate stała w jednym miejscu i
wciąż na nowo odczytywała list od Bena. Chciała mieć twarde serce. Chciała trwać w gniewie
i schować się za nim jak za tarczą. Chciała znienawidzić Bena Adamsa. Ale nic z tego jej się
nie udawało. Uśmiechała się. Ten uśmiech nie przyszedł od razu. Zaczął się nieśmiało w
kącikach ust i powoli narastał, aż w końcu i jej oczy zaczęły się uśmiechać.
– Nieprawdopodobne. – Opadła na fotel obrotowy i zaczęła się kręcić.
– Prawdopodobne jest natomiast, że on jest zakochany – rzekła Myrtle. – Czy inaczej
mężczyzna zadałby sobie tyle trudu? – Myrtle, zachwycona, skakała od jednego bukietu do
drugiego.
– Jak myślisz, skąd oni wzięli te wszystkie dzikie słoneczniki? Nie wiedziałam, że jest ich
aż tyle w całym Mississipi.
Kate nie zwracała na nią uwagi. Wciąż obracała się na swoim fotelu i marzyła. Marzyła o
oczach bardziej niebieskich niż niebo i o cudownym głosie. O sianie i jazzie. Wsłuchiwała się
w swoje serce i słyszała słowa miłości.
– Ben wszystko robi w wielkim stylu – powiedziała.
Miała rację. We wtorek wynajął zespół jazzowy, który zainstalował się pod dębem
naprzeciw domu i przez cały dzień wygrywał jej serenady. Klientki Kate i przypadkowi
przechodnie sądzili, że to chwyt wyborczy. Kate nie starała się wyprowadzać nikogo z błędu.
Ale sama doskonale wiedziała, w czym rzecz. Każdy pełen skargi dźwięk uderzał prosto
w serce. Ben otaczał ją ze wszystkich stron, wdzierając się do serca, myśli i duszy. Pomyślała,
że może postępuje niesłusznie. Czyżby chciała odegrać tę samą rolę, co Joe, kiedy dławił jej
ambicje polityczne? Chociaż myślała, że zostawiła przeszłość za sobą, odkryła teraz, że
powraca ona pod zmienioną postacią. Tym razem nie chodziło o jedną, ale o dwie kariery
polityczne. Czy nie nauczyła się niczego na błędach przeszłości? Czy gotowa jest poświęcić
następny związek, zamiast usiąść i dojść do jakiegoś kompromisu? Na tę myśl serce jej
zadrżało. Jeśli chodzi o Bena, to nie jest to zwykły związek. To jej życie.
Objęła rękami skronie. W głowie miała wielki zamęt. Nie wiedziała już, czego ma się
trzymać. Gorący rytm jazzu atakował ją przez cienkie drzwi. Powoli opuściła ręce. Musiała
porozmawiać z Benem.
– Zaraz wrócę, Myrtle – powiedziała, idąc do drzwi. Myrtle spojrzała na nią znad swojej
roboty:
– Dokąd idziesz?
– Na chwilę do domu. Mam coś ważnego do zrobienia. – Drzwi zatrzasnęły się za Kate.
Obiegła werandę, starając się nie słyszeć orkiestry, ale nie było ucieczki przed jej pulsującym
rytmem. Zanim wbiegła do domu, czuła się jakby poszarpana na strzępy tą muzyką.
Palce jej drżały, gdy wykręcała numer magistratu. Odebrała Kasandra i minęła mała
wieczność, zanim odezwał się Ben.
– Ben Adams. – Kate musiała usiąść, gdy usłyszała jego głos. Działał na nią niezwykle
ekscytująco.
– Na nic te kwiaty i muzyka – powiedziała.
– Katie! – zawołał z nieskrywaną radością. – Przyjadę i porozmawiamy.
– Nie, Ben. Nie możemy się widywać. Chcę, żebyś wiedział, że muzyka i kwiaty niczego
tu nie zmienią. Już raz z Joem przeżywałam konflikt karier i nie mogę sobie pozwolić na
powtarzanie tego.
– Ja nie jestem Joe.
– Wiem o tym.
– Czy aby na pewno?
Zawahała się. Chciała być uczciwa wobec siebie i Bena. Próbowała uniknąć starych
błędów. Miała jednak coraz więcej wątpliwości.
– Tak, na pewno. Ty jesteś silniejszy, bardziej pewny siebie, bardziej stanowczy.
– O co więc chodzi, Katie?
– To ja. Chodzi o mnie. – Westchnęła ciężko. – Znam siebie. Bardzo mi trudno zdobywać
się na kompromis. Nie chcę się znaleźć w sytuacji, kiedy będę musiała wybierać między
twoją i moją karierą.
– Nic takiego się nie zdarzy. – Jesteśmy dorosłymi, rozumnymi ludźmi i zawsze
znajdziemy jakieś rozwiązanie. Poza tym kochamy się. Pozwól mi przyjść.
– Nie, boję się, że jak cię zobaczę, zmienię zdanie. Ben roześmiał się.
– O to właśnie chodzi.
– Nie wiem nawet, dlaczego zadzwoniłam.
– Ponieważ mnie kochasz.
– Ben, nie rób już tego.
– Czego?
– Wiesz bardzo dobrze – nie oblegaj mnie przy pomocy jazzu i kwiatów. Muszę się sama
przegryźć przez ten problem.
– Chciałbym go z tobą dzielić, pomóc ci znaleźć wyjście.
– Muszę zrobić to sama – bez jazzu i kwiatów.
– Dobrze Katie. Żadnych kwiatów i jazzu. Ale to wszystko, co mogę obiecać. Nie
pozwolę, żebyś mnie wypchnęła ze swego życia za pomocą chłodnych kalkulacji.
Pomimo zamętu w głowie, uśmiechnęła się.
– Panie Adams, niech pan się nie waży przysyłać mi tu siana.
– To znakomity pomysł. Nie wiem, czemu sam na to nie wpadłem.
– Ani się waż!
– Katie, odważę się na wszystko, żeby cię nie stracić. Gdyby nie to, że już siedziała, nogi
by się teraz pod nią ugięły. Ścisnęła słuchawkę tak mocno, że zbielały jej palce. W tym
momencie nie chciała niczego innego, jak tylko znaleźć się w jego ramionach. Pomyślała, że
już czas skończyć tę rozmowę, zanim namiętność wygra z rozsądkiem.
– Do widzenia, Ben.
– Kocham cię, Katie.
Odłożyła słuchawkę, nim zdążył powiedzieć coś więcej. Muzyka zaatakowała ją, gdy
wracała do salonu piękności.
– No i co? – spytała Myrtle.
– Nie chcę o tym mówić.
Przez resztę dnia Kate starała się nie słyszeć jazzu za oknem.
lego wieczora Kate siedziała w dużym pokoju z nogami opartymi wysoko, zadowolona,
że ma już dzień za sobą i że umilkła wreszcie zmysłowa muzyka za oknem. Dość nieuważnie
słuchała wiadomości o dziewiątej, aż do chwili, kiedy padło nazwisko Bena.
– Całkowicie niespodziewanie – mówił spiker telewizyjny – Ben Adams wycofał się z
kampanii wyborczej na burmistrza Saltillo i zapowiedział, te zamierza kandydować na
gubernatora stanu Mississip. Wyjaśniając swój krok, powiedział..
Kate wyłączyła telewizor. Nie chciała dalej słuchać. Już raz słyszała to wyjaśnienie i ten
raz jej wystarczał. Podniosła się z krzesła i zaczęła niespokojnie chodzić po pokoju. „Gdyby
nie te jego wyjaśnienia – myślała gniewnie – byłabym teraz w jego ramionach. „
W nastroju sztucznie podtrzymywanej złości Kate udała się na górę i rozpoczęła
przygotowania do snu. Ale sumienie nie dawało jej spokoju. „Bądź sprawiedliwa – upominało
ją. – Byłabyś teraz w jego ramionach, gdyby nie twoja zawzięta duma i niezdolność do
kompromisu. „ Ta myśl zmroziła ją. A więc to tam chciałaby się znaleźć – w ramionach Bena.
Mniejsza o kariery, oddalone miasta, urojone zdrady i nic nie warte zwycięstwa. Cóż to
wszystko znaczyło wobec bardzo realnego niebezpieczeństwa, że utraci Bena. Problemy będą
stale – na miejsce rozwiązanych pojawią się nowe, ale nigdy nie będzie już nowego Bena
Adamsa. Dla Kate nie będzie już tęczy ani jazzu. Ben był miłością i – stwierdziła to nagle i
bez żadnych wątpliwości – po prostu nie może go odrzucić.
Odruchowo sięgnęła do telefonu, ale spojrzała na zegar. „Za późno, by dzwonić do Bena
– pomyślała. – Trzeba poczekać do rana. Odłożyć rzecz do jutra. Jak mawia Myrtle, gdy się
chce coś ujrzeć we właściwych proporcjach, nie ma jak dobrze przespana noc”.
Kate wstała wesoła jak skowronek. Przygotowując śniadanie, podśpiewywała i chodziła
po kuchni dumna jak paw. Uściskała Jane, Dżeka i Boots, a uściskałaby też Królową
Wiktorię, gdyby się na nią natknęła.
– Cieszę się, że jesteś dziś wesoła, mamo – powiedziała Jane.
– Jestem wesoła, bo znalazłam rozwiązanie pewnego problemu. – Przystawiła sobie
krzesło i usiadła naprzeciw córki. – Co powiesz na to, że kocham Bena Adamsa?
Jane odłożyła łyżkę i z powagą spojrzała na matkę.
– Czy to znaczy, że wyjdziesz za niego? Że on zostanie moim tatusiem?
– To oczywiście oznacza małżeństwo, ale Joe zawsze pozostanie twoim tatą. Ben będzie
dla ciebie jak ojciec, ale nie będzie próbował zająć miejsca Joego.
– Jeśli tak to ja mówię juhuu! – Jane obdarzyła matkę najpiękniejszym uśmiechem.
Kate chciała uściskać Jane, ale po drodze potknęła się o krzesło. Wśród tego radosnego
zamieszania rozległ się dzwonek do drzwi.
– Specjalna przesyłka od Bena Adamsa – oznajmił posłaniec. Przyniósł całe naręcze
małych złocistych paczuszek, przewiązanych czerwonymi wstążeczkami. Kate kazała mu
zostawić je na kanapie w dużym pokoju.
Gdy wyszedł, Kate zaczęła rozpakowywać paczuszki. Wewnątrz każdej z nich drzemał
mary kłębek siana. W ostatnim pudełku była karteczka.
Katie, mam nadzieją, te na sianie ciągle jeszcze mam dla ciebie nieodparty urok.
Biegnąc do telefonu w kuchni, nastąpiła na koci ogon. Boots wrzasnęła i naprychała na
Dżeka, który natychmiast pogonił za nią dookoła stołu. Jane wskoczyła na krzesło, żeby zejść
im z drogi. Wśród największego zamieszania do kuchni weszła Myrtle.
– Na litość Boską, co się tu dzieje?
– Mama wychodzi za mąż – oznajmiła Jane.
Kate zatykając sobie jedno ucho, krzyczała w słuchawkę:
– Co pani mówi? Tu jest straszny hałas, nic nie słyszę. Na drugim końcu linii Kasandra
słyszała wrzaski kota, ujadanie psa i odgłosy ożywionej rozmowy między Jane i Myrtle.
Przewracała oczami i uśmiechała się. Teraz już nie dziwiła się niczemu, co miało związek z
Kate.
– Mówię, że burmistrza nie ma dziś w biurze. Chyba jest , na ry...
– Nie udało się jej dokończyć zadania.
– Dziękuję! – krzyknęła Kate. Rozłączyła się i wykręciła następny numer. Zawsze, gdy
się na coś zdecydowała, chciała to zrobić natychmiast. Niecierpliwie uderzała stopą o podłogę
w oczekiwaniu na głos Bena. Odebrał telefon dopiero po czterech dzwonkach.
– Halo! – Dźwięk jego głosu przejął ją drżeniem. – Ben!
– Katie! – Słychać było, że bardzo się ucieszył. Kate poczuła jak jej serce wypełnia
słodycz i błogość.
– Kocham cię, Ben. Przyjeżdżam.
– Poczekaj, Katie. To ja przyjadę – powiedział, ale Kate go nie słyszała. Rzuciła
słuchawkę i była już w połowie drogi do drzwi.
– Nie wiem, kiedy wrócę – zawołała przez ramię do Jane i Myrtle.
Kate wskoczyła do samochodu i przekręciła kluczyk. Silnik milczał. Nie pomogło
przymilanie się i pochlebstwa, stary wóz nawet nie drgnął. Wysiadła i zaczęła zastanawiać
się, co ma robić. Nie mogła wziąć samochodu Myrtle, bo Willy Bob podwiózłszy ją, zabrał go
dziś na swoje potrzeby. Jedyna możliwość to czerwony, błyszczący rower.
Pognała do dębu, pod którym stał rower i wskoczyła na siodełko. Jadąc już, pomyślała, że
rower to całkiem dobry środek lokomocji. Podarunek od Bena stał się rydwanem miłości.
Zakręciło jej się w głowie ze szczęścia, gdy wjeżdżała na żwirową drogę wiodącą do jeziora
Lamar Bruce.
Wyprzedzająca ją półciężarówka, wyrzuciła spod kół chmurę kurzu ze żwirem. Kate
zatrzymała się na poboczu i starła z twarzy grubą warstwę pyłu. Wjeżdżając z powrotem na
drogę, dostrzegła coś, co z daleka przypominało zbliżającą się burzę piaskową.
– Ten wóz frunie – rzekła do siebie. – Komuś się potwornie spieszy. Ale dzielna Kate nie
zeszła z drogi. Ona też się spieszyła.
Spotkanie z demonem szybkości nastąpiło na zakręcie. Wśród tumanów kurzu Kate
rozpoznała samochód Bena. Oba pojazdy zatrzymały się z poślizgiem. Drzwi samochodu
trzasnęły, rower potoczył się i upadł.
Kate rzuciła się do Bena i wspięła się na niego, opasując go nogami.
– Ben... Ben... – powtarzała bez końca jego imię, wyciskając na jego twarzy żarliwe,
pełne kurzu pocałunki. – Tęskniłam za tobą.
Ben przycisnął ją mocno do siebie.
– Myślałem już, że nigdy się nie zdecydujesz. – Wędrował ustami po jej twarzy i uczył
się na nowo wszystkich miejsc, które kochał.
– To wszystko te podarunki. – Słowa Kate zdołały się przecisnąć między ich ustami. A
potem nie było już czasu na słowa.
Z rowu wyskoczyła ropucha, żeby się rozejrzeć. Nie zobaczywszy jednak nic, poza
dwiema zakurzonymi postaciami, usiłującymi stać się jedną osobą, wskoczyła z powrotem do
rowu. Zaskroniec prześliznął się, niezauważony, między stopami Bena i powędrował na drugą
stronę drogi. Para szpaków przerwała wzajemne wymysły i zaczęte się gapić na nich z gałęzi
dzikiej wiśni. Po chwili jednak ptaki doszły widocznie do wniosku, że tych dwoje splecionych
ze sobą ludzi nic nie zmienia w ich sytuacji, bo powróciły do swojej sprzeczki.
Kate i Ben byli głusi i ślepi na wszystko, oprócz siebie nawzajem. Całą ich uwagę
pochłaniał miłosny rytuał ust i języków. Nadrabiając stracone chwile, napawali się sobą
wzajemnie, przepraszali się, składali obietnice, kipieli miłością. Rozkosz ponownego
połączenia była tak słodka, że aż prawie nie do zniesienia.
Kiedy ciężar namiętności stał się już zbyt wielki, Ben delikatnie postawił Kate na ziemi.
Ujął jej twarz w dłonie i zajrzał jej w oczy.
– Jeśli zaraz nie przestaniemy, zachowam się skandalicznie wobec przyszłego burmistrza
Saltillo na drodze publicznej.
– Nie dbam o nic Zachowaj się skandalicznie, Ben.
Roześmiał się.
– Wolałbym, żeby ten skandal miał miejsce w czterech ścianach.
– Psujesz wszystko.
– Wsiadaj do samochodu, póki czas. – Zapakował rower i usiadł koło Kate.
Do domu Bena Kate jechała wtulona w skórzane siedzenie. Nie byłaby wstanie
powiedzieć, czy jazda trwała dziesięć minut, dziesięć godzin czy dziesięć dni. Ben Adams
wypełniał ją zbyt szczelnie, by mogła myśleć prawidłowo. Wiedziała tylko, że w pewnym
momencie wyłonił się dom Bena; potem była sypialnia, a potem – cały świat pozostał daleko.
Nie istniało nic, oprócz tych dwojga i ich miłości. Ją wypełniał ogień, tęczowe światła,
pieśń nocy i jazz. On był wszędzie, odcisnął swe usta niczym piętno, nawet na podeszwach jej
stóp, na znak, że na zawsze należy do niego. Szaleli z miłości, jak rumaki puszczone luzem,
jak utracjusze zbyt bogaci, by do końca życia przehulać swój majątek.
Łoże było ich wszechświatem, a oni – panującymi w nim monarchami. Nic nie mogło
przekroczyć granicy tego państwa, chyba że na ich rozkaz. Byli wspaniałomyślni, twórczy i
śmiali. Ich świat mieścił w sobie wszystkie cuda świata.
Kiedy w końcu opadli na prześcieradła, słowa były im zbędne. Powiedzieli już wszystko.
Leżeli przy sobie, ze splecionymi dłońmi, aż do chwili gdy milczenie wypełniło ich dusze
spokojem.
Rzeczywistość wśliznęła się tykaniem zegara przy łóżku.
– Katie?
– Hmm?
– Kiedy?
– Co kiedy?
– Kiedy się pobierzemy?
– Po wyborach.
– Dopilnuję, żeby ksiądz czekał przed lokalem wyborczym.
– Jesteś szalony. – Uśmiechnęła się, zaglądając mu w oczy. – Ale ja to ubóstwiam. –
Odsunęła mu włosy z czoła. – Co byś powiedział na ślub w Boże Narodzenie?
– Czy jest jakieś miejsce, gdzie niecierpliwi narzeczeni mogliby czekać? Jakaś
przedmałżeńska przechowalnia?
Roześmiali się oboje. Potem Ben spoważniał.
– Musimy pomówić o mojej kampanii na gubernatora.
– Wiem.
– Chcę dokładnie wiedzieć, co myślisz, Katie. Chcę, żebyśmy między sobą byli uczciwi i
otwarci.
Zatrzepotała powiekami z miną zalotnej pięknotki z Południa.
– Kłamstwo to mój sposób na życie. Nie wiem, czy mogę się nauczyć uczciwości.
Ben wymierzył jej żartobliwie klapsa w gołą pupę.
– Ja ci pokażę uczciwość.
Obrócił się i począł wyciskać na jej szyi pocałunki, kąsając przy tym lekko.
Niepostrzeżenie zarówno żarty, jak i zamiar poważnej dyskusji ustąpiły miejsca namiętności.
Jeśli chodzi o dyskusję, to czekała tak długo, że chcąc do niej powrócić, musieli sięgnąć do
głębokich pokładów pamięci.
– O czym to mówiliśmy? – zapytał Ben.
– Nie wiem.
– Z miłością to tak jest. Przesłania wszystko inne. Kate uniosła się i położyła głowę na
ramieniu Bena.
– W tym miejscu myśli mi się najlepiej.
– Bardzo proszę, jest w każdej chwili do twojej dyspozycji.
– Dziękuję. – Splótłszy razem swoje i jego palce, podniosła jego dłoń do ust i pocałowała.
– Już pamiętam. Chodziło o twoją kampanię.
– Tak.
– Będę cię popierać. Będę nawet za tobą agitować.
– Jesteś pewna?
– Całkowicie. W ciągu ostatnich paru dni dobrze się sobie przyjrzałam i nie jestem
zachwycona. Byłam impulsywna i samolubna. – Podniosła się i spojrzała na niego z góry. –
Chcę, żeby nasz związek dał nam wolność i pozwolił każdemu z nas realizować swoje
aspiracje, nawet jeśli z tego powodu znajdziemy się w dwóch różnych miastach.
Ben uśmiechnął się.
– Mówisz, jakbyś miała pewność, że zostanę wybrany gubernatorem.
– To jest dla mnie oczywiste.
– Jak przyjdzie pora, znajdziemy jakieś wyjście. Na razie myślę o czymś innym.
– O czym?
– Żeby pójść na ryby. – Chwycił ją wpół i przyciągnął do siebie.
– Oszust.
Kampania Bena nabierała tempa, a kampania Kate miała się ku końcowi. Mimo że nie
miała już poważnego przeciwnika, wciąż występowała na wiecach. Chciała, żeby wyborcy
wiedzieli, że traktuje poważnie swą przyszłą funkcję.
Pomimo nawału zajęć, Ben i Kate starali się zawsze znaleźć czas dla siebie. Chwile,
kiedy byli razem, były tym cenniejsze, że zdarzały się rzadko.
Dzień wyborów przypadł na sam koniec lata, a mimo to mieszkańcy Saltillo pamiętali
niewiele tak upalnych dni. Aura skłaniała raczej do drzemki w zacienionym miejscu, niż do
jakiejkolwiek aktywności, nie mówiąc już o ruszeniu się z domu. Mimo to wyborcy nie
zawiedli. Spoceni, z wachlarzami, ale dyskutujący i roześmiani, tłumnie stawili się w
punktach wyborczych, żeby wybrać Kate Midland na burmistrza Saltillo. I chociaż nic nie
zagrażało jej wyborowi, chcieli, żeby wiedziała, że ma poparcie.
Tego lata zaszły w Saltillo historyczne zmiany. Do drużyny piłkarskiej przyjęto
dziewczynę, a jej matka stanęła do wyborów na burmistrza. To nie było już to samo miasto.
Kate, ten sowizdrzał z Biloxi, przy pomocy humoru, skandalizujących akcji i doskonałych
wystąpień na wiecach, zmieniła sytuację kobiet w tym mieście. Ośmieszyła przesądy,
sprawiła, że ludzie zaczęli inaczej patrzeć na rolę kobiety. A przy tym robiła to w taki sposób,
że zaskarbiła sobie ludzką sympatię. Była elokwentna, czasem agresywna, a jednocześnie
potrafiła zachować wdzięk kobiecości. Nawet nieprzejednana Córa Lee Brady zmiękła w
końcu.
Myrtle natknęła się na nią przy lokalu wyborczym i pilnie nasłuchiwała jej komentarzy,
żeby móc potem wszystko dokładnie przekazać Kate.
– Zawsze uważałam, że Kate Midland będzie świetnym burmistrzem – rzekła Córa Lee
do Maudie Ascot.
– Co ty powiesz? A przecież mówiłaś, że to intrygantka – odparła Maudie nie bez
satysfakcji. Bardzo lubiła chwile, gdy udawało jej się pogrążyć Córę Lee.
– Wiesz, są intrygantki i intrygantki. Cała rzecz w tym, żeby umieć je rozróżnić.
– Mnie się wydaje, że nie ma żadnej różnicy.
– Od razu widać, że nie znasz się na rzeczy, Maudie. Jak ktoś ma głowę do parady, to
wie, na czym polega różnica.
– Chciałaś chyba powiedzieć „nie od parady”?
– Powiedziałam, co chciałam powiedzieć. Zresztą to wychodzi na jedno – nie od parady,
czyli do parady.
– Bóg widzi, że masz słuszność.
Później, wieczorem, kiedy Kate miała już za sobą przemówienia inauguracyjne, siedziały
obie z Myrtle przy stole w kuchni i zaśmiewały się z tej wymiany zdań między Córą Lee i
Maudie.
– Któż mógł sobie wyobrazić, że Córa Lee Brady potrafi jeszcze zmienić poglądy? –
mówiła Kate.
– Sama widzisz – rzekła Myrtle. Kate roześmiała się.
– Mówisz zupełnie jak Córa Lee. Co sama widzę?
– Ze czasem jedna kobieta może wszystko zmienić – Myrtle uścisnęła swą siostrę. – Czy
już ci mówiłam, jak bardzo jestem dumna, że to ty jesteś tą kobietą?
– A ja? Mówiłem ci już? – obie odwróciły się ku drzwiom i zobaczyły wchodzącego
Bena Adamsa. Dla Kate świat otoczyła tęczowa aureola. – Wpadłem, żeby pogratulować
nowemu burmistrzowi Saltillo.
– Ja rzeczywiście wygrałam, prawda, Ben?
– Tak, bez wątpienia. Z obliczeń wynika, że na Kate Midland głosowała rekordowa liczba
wyborców. – Wstrzymała oddech, gdy szedł przez kuchnię. – Myślę, że trzeba to uczcić, co ty
na to?
– lak. – Nie mogła złapać oddechu, widząc, jak Ben się zbliża. Już sam sposób w jaki
wypowiedział słowo „uczcić”, przyprawił ją o drżenie serca.
Myrtle wstała.
– Uważam, że tego rodzaju okazja wymaga intymnej atmosfery i... – Otworzyła lodówkę
i wyjęła butelkę szampana. – ... i tego – dokończyła. – Willy Bob i Jane czekają na mnie.
Idziemy do kina. Do jutra, pani burmistrz – mrugnęła porozumiewawczo i wyszła.
– Mądra kobieta – rzekł Ben, biorąc Kate w ramiona.
– To rodzinne.
Ben wybuchnął śmiechem.
– Oficjalnie jesteś burmistrzem Saltillo dopiero od piętnastu minut, a już zadzierasz nosa.
– Jak myślisz, czy dasz sobie radę z kobietą, która tak zadziera nosa?
– No to popatrz. – Wziął ją na ręce i ruszył do sypialni.
– Zapomniałeś o szampanie.
– Nie będzie nam potrzebny. Poza tym, przecież jeden kieliszek to twój limit.
Cały dom rozbrzmiewał śmiechem, gdy nowa pani burmistrz Saltillo i przyszły
gubernator Mississipi przystępowali – w nadzwyczaj ścisłym gronie – do uczczenia swego
wspólnego zwycięstwa.
KONIEC