Tine Robert Ochroniarz

background image
background image
background image
background image

Tytuł oryginału: The Bodyguard

Opracowanie graficzne: ABCh & TOMATO

Fot. na okładce © Copyright by Gamma/Liaison

All rights reserved

Copyright TM © 1992 Warner Brothers, a Time Warner

Entertainment Company 1992
Copyright © Robert Tine 1992

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo OPUS,

Łódź 1993
ISBN 83-7089-016-4

background image

Prolog

Padły trzy strzały. Najpierw jeden, a natychmiast po nim

dwa następne. Błyski wystrzałów na chwilę przerwały panowa-

nie ciemności. Ciszę przeszył odgłos ciała upadającego na

ziemię.

Garaż oświetlony był na tyle, że Frank Farmer mógł

dostrzec swój cel: postawnego faceta w ciemnym garniturze,

osuwającego się powoli na ziemię po masce limuzyny cadil-

laca. Potężny strumień krwi znaczył na aucie ślad po jego

ciele.

Miejsce, w którym kiedyś biło serce człowieka, zmieniło się

w wielką, czerwoną, poszarpaną dziurę. Farmer zdziwiony

przyglądał się ranie. Wyglądała jak zapakowana w ciemno-

zielony papier: zielone strzępki przykleiły się do ciała, pływały

we krwi. I wtedy zrozumiał. Dwie kule, którymi trafił tego

człowieka, musiały przejść przez portfel sprytnie umieszczony

na jego sercu. Skrawki pieniędzy znalazły się w ranie. Farmer

pokiwał głową — w końcu o to chodziło w tej sprawie —

o pieniądze.

— Jezu Chryste, Farmer!

Frank Farmer leżał na kościstych plecach Stanleya Kling-

mana przygniatając schludnie ubranego finansistę do brud-

nej podłogi. Klapy jego garnituru od Armaniego nasiąkały

olejern gęstym jak zakrzepła krew. Na ułamek sekundy przed

Pierwszym wystrzałem Farmer rzucił się na Klingmana obala-

5

background image

jąc go na ziemię i przygniatając całym sobą, jak zapaśnik

pokonujący przeciwnika. Własnym ciałem zasłonił swojego

klienta. Kula rozbiła szybę samochodu Klingmana, ale zanim

szkło spadło na ziemię, Farmer zdążył oddać dwa śmiertelne

strzały.

Klingman spróbował strącić z siebie Farmera, ale po-

nownie został wciśnięty w ziemię. Ochroniarz przylgnął

do cementowej podłogi nadsłuchując zbliżających się

kroków.

Człowiek okrążył limuzynę i z przerażeniem dostrzegł ciało

w kałuży krwi. Po czapce na jego głowie Frank zorientował

się, że to szofer limuzyny.

— Nie ruszaj się! — rozkazał Farmer.

Szofer spojrzał na broń w ręku Farmera i zamarł w bez-

ruchu, z podniesionymi rękoma, jakby miał zostać zatrzy-

many.

Mimo, że głos Franka Farmera był spokojny, nie było

wątpliwości, że jego słowa są rozkazem.

— Wezwij policję — powiedział.

Szofer skinął głową i pobiegł.

Farmer rozluźnił uścisk i wstał. Klingman też wstał, ciężko

łapiąc powietrze. Krew całkowicie odpłynęła z jego przystojnej

twarzy, trząsł się jak w gorączce.

— Jezu Chryste... — westchnął i otarł czoło.

Frank Farmer przez trzynaście godzin użerał się z glinami

z wydziału zabójstw, z kryminalnego, z tymi z prosektorium.

Poza tym musiał odbyć rozmowy z inspektorami, detektywami

federalnymi, z chłopakami od narkotyków, a wreszcie z jakimś

wkurzającym bubkiem z Giełdowej Komisji Bezpieczeństwa.

Komisja wkraczała do akcji zawsze, ilekroć w zabójstwo

zamieszana była taka gruba ryba jak Klingman.

Dla nowojorskiego Departamentu Policji trzynaście godzin

to ekspresowa robota. Zanim Farmer zaczął działać na własną

rękę, pracował dla ministra skarbu, w tajnej policji. Był więc

jednym z nich, należał do aparatu wymuszania prawa; mógł

6

background image

spodziewać się pewnych względów od byłych kolegów po

fachu.

Frank uporał się z formalnościami w trzynaście godzin,

z których ostatnie spędził w Prokuraturze Rejonowej, gdzie

sędziowie przysięgli zebrali się, aby zdecydować, czy prawo

zostało złamane, czy raczej Frank Farmer je złamał, zabijając

Franco Manganaro, zwanego „Grubym Frankiem". Przysięgli

zawsze robią to, czego chcą od nich prokuratorzy, jak

w starym kawale — skazaliby nawet kanapkę z szynką, gdyby

było trzeba. Tym razem prokurator dał do zrozumienia, że

pan Farmer miał pozwolenie na noszenie broni i użycie jej we

własnej obronie, oraz że pan Manganaro, najemny bandzior

z Filadelfii, w pełni zasłużył sobie na taką śmierć. Wobec tego

sędziowie nikogo nie skazali, a Frank Farmer odzyskał broń

i mógł spokojnie odejść.

Udał się prosto do hotelu, spakował rzeczy i pojechał

taksówką do wspaniałego apartamentu Klingmana przy Piątej

Alei, naprzeciwko Muzeum Metropolitan.

Przez te trzynaście godzin Frank Farmer zadbał, aby

sprawiedliwości stało się zadość. Klingman natomiast schronił

się w swoim mieszkaniu, przespał się chwilę, a potem oddał się

w ręce masażysty, fryzjera, manikiurzysty i lokaja. Wyglądał

świeżo i zdrowo, jednak gdzieś w środku ciągle czuł strach

i dreszcze. Frank w wygniecionym garniturze sprawiał wraże-

nie wykończonego, ale był spokojny.

Mimo użytej przemocy i następującej po niej biurokratycz-

nej walki, sprawa Klingmana nie była specjalnie trudna.

Klient Farmera popełnił błąd i zeznawał przeciwko kilku

znajomym z Wall Street. Jego zeznania przyczyniły się do

osadzenia dwóch ludzi w więzieniu. Jeden z nich poprzysiągł

zemstę, a spotkanie z Grubym Frankiem Manganaro było jej

wypełnieniem. Przez miesiąc Frank Farmer nie odstępował

Klingmana czekając na atak. Kiedy nastąpił, odparł go. To

wszystko.

Klingman wprowadził Farmera do gabinetu wyłożonego

boazerią, nalał dwie szklaneczki brandy, podał jedną Far-

merowi.

7

background image

— Czy trzęsą ci się kiedyś ręce, Frank?

Farmer uśmiechnął się lekko.

— Czasami. Ale to nic. To jedynie mała dawka adre­

naliny.

Klingman pokiwał głową.

— Czy mogę ci zadać jedno pytanie?

Farmer nie miał obiekcji.

— O co chcesz spytać?

— Skąd wiedziałeś?

— O czym?

— O Manganaro. Skąd wiedziałeś, że czegoś spróbuje?

— Nie wiedziałem, że to będzie on. Do tej pory nawet

o nim nie słyszałem. To tylko zabijaka do wynajęcia — Frank

wzruszył ramionami. — Grożono ci. Spodziewałem się, że

prędzej czy później ktoś spróbuje cię dopaść.

— Ale... kiedy to się stało, wiedziałeś, że to teraz. Jakbyś

wyjrzał o kilka sekund w przyszłość i zobaczył to, zanim się

stało.

Frank Farmer pozwolił sobie na uśmiech.

— Sam się wydał. Widziałem go.

— Niech to diabli — roześmiał się Klingman — ja też go

widziałem. Ale to nic dla mnie nie znaczyło. Po prostu facet

w garażu.

— Mył samochód — powiedział Farmer, jakby to miało

wszystko wyjaśnić.

— Co z tego?

— Nie wolno myć samochodów w garażach. Sam się

wydał.

Klingman z niedowierzaniem potrząsnął głową.

— Chyba miałem szczęście, że byłeś przy mnie.

Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął kopertę, którą

wręczył Frankowi. Frank jej nie otworzył, prawie na nią nie

spojrzał, wsuwając do kieszeni.

— Dziękuję — powiedział.

— Wiesz — zaczął Klingman — chciałbym, żebyś został.

Na stałej posadzie. Powiedz, ile chcesz.

Farmer zaprzeczył ruchem głowy.

8

background image

— Nie nadaję się do stałej pracy. Muszę czasami od­

poczywać.

Z tonu głosu ochroniarza Klingman wywnioskował, że nie

zmieni on zdania. Nawet dla pieniędzy.

Uniósł szklankę jakby w toaście.

— Dziękuję, że uratowałeś mi życie — powiedział.

Klingman wychylił całą szklankę, jakby chciał alkoholem

uspokoić nerwy. Farmer nawet nie podniósł szklaneczki do

ust.

background image

Rozdział I

Przedmioty na sfatygowanym, starym biurku ułożone

były w iście wojskowym porządku. Ryza białego papieru

maszynowego, słoik kleju, nożyczki, sterta czasopism, paczka

obcisłych chirurgicznych rękawiczek i pilot od telewizora.

Telewizor był włączony na MTV. Wprawdzie grał bardzo

cicho, ale i tak można było dosłyszeć muzykę towarzyszącą

obrazowi. Rachel Marron śpiewała swój ostatni przebój Nie
mam nic.

Sięgnął do paczki z rękawiczkami i założył je, ciasno

opasując nadgarstki. Ostrożnie wziął czasopismo ze sterty.

„Gwiazdy Ekranu" to pismo zapełnione pochwalnymi arty­

kułami opisującymi życie największych sław Hollywood.

Okładka roiła się od rozmaitych zdjęć i nagłówków, ale

najważniejszy był artykuł pod tytułem „NAJWIĘKSZY

TRIUMF RACHEL MARRON".

Przez chwilę przyglądał się literom, a potem z precyzją

godną chirurga wziął nożyczki i wyciął z okładki słowa

„Rachel Marron". Następnie przeciął nazwisko na dwie

części, rozdzierając niedbale „Rachel".

Starannie pokrył klejem kawałek papieru i przyłożył do

czystej, białej kartki. Przeglądając kolejno wszystkie czaso­

pisma, ułożył całą wiadomość. Mimo, że litery pochodziły

z różnych pism i miały różne kroje, dobierał je w taki sposób,

że wiadomość była nadzwyczaj przejrzysta i wyraźna.

10

background image

To schludne i wypieszczone dziełko na pierwszy rzut oka

nie mogło zawierać wiadomości o tak ohydnej treści. Ale

kiedy człowiek skończył pracę, napis głosił: „MARRON, TY

DZIWKO! TY MASZ WSZYSTKO, JA NIE MAM NIC.

CZAS ŚMIERCI NADCHODZI".

Tłum w ułamku sekundy potrafi przekształcić się w mo-

tłoch, potrzebna jest tylko niewielka iskierka. Ludzka masa,

która zebrała się w hali na Long Beach na koncercie Rachel

Marron, właśnie dochodziła do tej granicy. Tłum wielbicieli za

chwilę miał zmienić się w niekontrolowany, dziki rój.

Iskrą była Rachel Marron. Kiedy jej gołąbkowa limuzyna

cadillaca zajechała przed wejście, wielbiciele rzucili się w kie­

runku samochodu, naparli na drzwi i uwięzili obiekt swoich

westchnień wewnątrz pojazdu.

Bramkarze z estrady zdołali odepchnąć gawiedź od samo­

chodu i przeprowadzić Rachel przez tłum. Natychmiast wy­

ciągnęły się w jej kierunku tysiące rąk, pragnących dotknąć

jej ubrania, włosów, jakby była szczęśliwym talizmanem,

jakby jej sława mogła udzielić się innym i wzbogacić ich

życie.

— Rachel! Rachel! Rachel! — skandowali.

Wprawdzie uśmiech nie opuszczał twarzy Rachel Marron,

ale szła skulona, z opuszczoną głową, a strażnicy niby

lodołamacze torowali jej drogę.

Za Rachel postępowała jej świta: przyjaciele, rodzi­

na, menadżerowie, pomocnicy; ludzie zwykle towarzy­

szący znakomitościom. Tłum wiernych fanów zasypywał

gwiazdę podarunkami. Zbierali je ludzie ze świty. Były to

zwykle kwiaty, listy z gratulacjami, wiadomości, kasety,

prośby o autografy. Z lasu rąk wyłoniła się mała laleczka

przybrana wstążkami, na których widniał napis: „Kochamy

cię, Rachel". Ktoś wepchnął ją w ręce charakteryzatorki

Rachel.

Wreszcie zniknęła. Drzwi się za nią zamknęły; tłum

uspokoił się, wyczerpany kilkoma minutami szaleństwa.

11

background image

W budynku Rachel Marron nareszcie odetchnęła.

— Jak się cieszę, że mam to za sobą.

Nicki, jej siostra i powiernica, pogłaskała ją delikatnie po

ramieniu.

— Kochają cię, to wszystko.

— Okazują to w naprawdę zabawny sposób.

Asystent kierownika sceny już na nią czekał.

— Rachel — powiedział pospiesznie — charakteryzatorka

czeka.

Trzydzieści pięć minut później Rachel wyszła na

olbrzymią, szeroką scenę i jeszcze raz usłyszała oklaski

i okrzyki. Hałas z widowni odbijał się od niej niczym

fale od morskiego brzegu. Ta elektryzująca chwila, mo­

ment czystego, nie udawanego uwielbienia, jak narko­

tyk dostarczał jej siły i energii. Żyła właśnie dla tej

chwili.

Podniecenie przeniknęło za scenę, ogarnęło szatnię, udzie­

liło się towarzyszom Rachel Marron. Nie mogli być nią, ale

mogli być blisko niej, pochłaniać choć część jej sławy. Roz­

mawiali i śmiali się w poczuciu, że stanowią część czegoś

wielkiego, niezwykłego.

Rozrzucone po garderobie kwiaty i prezenty zostały chwi­

lowo zapomniane, koncert właśnie się zaczynał. Oczy wszyst­

kich skierowały się na monitory telewizyjne, transmitujące

występ ze sceny.

— Jest na wizji!

— Daj im popalić!

— Pokaż im, Rachel!

I pokazała. Pomruk zachwytu przeszedł przez widownię,

kiedy zabrzmiały pierwsze tony Nie mam nic. Jednak w jed­

nej sekundzie głosy uznania, muzykę, i śpiew Rachel za­

głuszyła eksplozja — wybuchnęła mała laleczka leżąca obok

monitora.

Gdzieś na chwilę zapalił się ogień, a szatnia natychmiast

wypełniła się dymem i krzykiem. Wybuchł kineskop, potłukło

się szkło. Pokój przeniknął cierpki, elektryczny zapach, prze­

paliły się korki.

12

background image

Świta piosenkarki wpadła w panikę. Ludzie rzucili się na

podłogę, krzyczeli przekonani, że już dawno nie żyją, że już po

nich.

Na scenie, wśród zachwyconej publiczności, nieświadoma

niczego Rachel Marron śpiewała dalej. Słodkie słowa jej

najnowszego hitu płynęły nad ciemną widownią. Śpiewała,

jakby od tego zależało jej życie, jakby chciała przekazać

wielbicielom swoją miłość, nie wiedząc, że jeden z nich

próbował ją zabić.

background image

Rozdział II

Zaniedbany ogródek za podmiejskim domem Franka Far­

mera tchnął spokojem i ciszą. To właśnie Frank lubił.

Nieustanna czujność bardzo męczyła, podejrzliwość nisz­

czyła, napięcie wykańczało; zupełnie jakby był podłączony do

szlifierki. Ale Frank Farmer miał stary, wypróbowany sposób

zwalczania stresów związanych z jego niezwykłym zawodem.

Po każdym zadaniu robił sobie urlop; długie, leniwe dni

spędzał na czytaniu i spaniu. Podładowywał swoje baterie,

dekompresował się jak nurek wychodzący z głębin na po­

wierzchnię.

Ubrany w krótkie spodenki wylegiwał się na sfatygowa­

nym leżaku; okulary słoneczne zsunęły mu się z nosa. Obok,

na małym metalowym stoliku, stała szklanka mrożonej her­

baty i zdecydowanie kiepskie, stare radio tranzystorowe.

Nastawione było na stację z muzyką z dawnych lat, właśnie

puszczano Nie odchodź, Renee.

Polewaczka kręciła się w tę i z powrotem, zraszając

spaloną trawę jak delikatny deszcz. Frank nie troszczył się za

bardzo o trawnik. Lubił jednak kojący szum wody.

Kiedy tak leżał w ogródku i chłonął słońce, nie wy­

glądał na ochroniarza. Obcy przechodzień mógłby po­

myśleć, że Frank niczym nie różni się od swoich sąsia­

dów — klasa średnia, średnia praca, średni wiek, zwyczajna

Ameryka.

14

background image

O tym, że Frank Farmer był inny, że nie należał do

pracowitego, przeciętnego otoczenia, świadczyło osiem błysz­

czących w słońcu dwustronnych noży powbijanych w trawę

wokół niego.

Farmer nie spał, nawet nie drzemał, po prostu leżał,

odpoczywał. Odprężony, rejestrował w myśli wszystkie od­

głosy i wrażenia. Słyszał kosiarkę pracującą kilka domów

dalej, dochodził do niego zapach hamburgerów skwierczących

na grillu u sąsiadów. Jakiś pies szczekał po drugiej stronie

ulicy. Kilka przecznic dalej nagle włączył się alarm w czyimś

samochodzie, ale natychmiast zamilkł. Wszystko jak zawsze.

Wtedy Frank Farmer usłyszał samochód parkujący przed

jego domem. To nie mógł być zwykły samochód dostawczy ani

typowe podmiejskie auto sąsiadów. Niski, potężny warkot

silnika wskazywał, że był to szybki sportowy wóz, rzadko

spotykany w tej dzielnicy.

Samochód zatrzymał się i silnik ucichł. Trzasnęły drzwiczki

i w kilka sekund później w mieszkaniu odezwał się dzwonek.

Farmer uniósł się na łokciu i zawołał:

— Jestem w ogrodzie!

Zza domu wyłonił się wysoki mężczyzna. Farmer dokład­

nie mu się przyjrzał zza słonecznych okularów. Murzyn

o jasnym odcieniu skóry, koło pięćdziesiątki, dystyngowany,

ubrany spokojnie, ale drogo. Żadnej biżuterii. Lekki sportowy

jedwabny płaszcz nie był skrojony w sposób wskazujący na

ukrytą broń. Nie stanowił zagrożenia.

— Pan Farmer?

Frank powoli podniósł się z leżaka.

— Uhm.

— Proszę nie wstawać.

Mężczyzna wykonał gest w powietrzu, jakby nakłaniając

Farmera, by ponownie usiadł.

— Okay — Frank wzruszył ramionami i wrócił na leżak.

— Bill Devaney — przedstawił się mężczyzna wyciągając

rękę. — Miło mi pana poznać.

Farmer uśmiechnął się.

— Czym mogę służyć, panie Devaney?

15

background image

— Proszę mi mówić Bill.

— Bill — Frank Farmer uniósł brwi w zaskoczeniu.

— Frank — zaczął Devaney — możesz pomóc mi roz­

wiązać duży problem.

— Jaki to problem?

— Chciałbym wynająć cię do ochrony pewnej osoby.

Ważnej osoby. Sławnej.

— Z show-businessu?

Bill Devaney uśmiechnął się. Wziął to za dobrą monetę.

Wszyscy kochali show-business, każdy na tym świecie byłby

zachwycony przebywając w towarzystwie gwiazd. Ten Frank

Farmer nie wydawał się inny od reszty.

— Tak. To ważne nazwisko. Najważniejsze.

Farmer potrząsnął głową.

— Przykro mi, panie Devaney...

— Bill.

— Przepraszam, Bill. Nie zajmuję się ochroną gwiazd.

Mam nadzieję, że przyjazd tu nie naraził cię na zbyt wielką

stratę czasu — z tonu głosu Farmera można było wywnio­

skować, że spotkanie i znajomość dobiegały końca.

Devaney zasmucił się.

— Ale... nie chcesz nawet wiedzieć, kto to taki?

— Nie.

— To Rachel Marron — powiedział Devaney, jakby nie

zrozumiał odmowy Franka. — Jestem jej menadżerem, trosz­

czę się o nią.

Nagle zdał sobie sprawę, jak zabrzmiały jego słowa.

— Do pewnego stopnia. Ale niektóre rzeczy wymagają

bardziej fachowej ręki. To właśnie miejsce dla ciebie.

Nawet gdyby Farmer był wielbicielem Rachel Marron, nie

pokazałby tego po sobie. Nic nie wskazywało nawet na to, że

skojarzył nazwisko. Wzruszył ramionami bez przekonania.

— Rachel Marron — powtórzył Devaney. — Najważniej­

sze nazwisko w show-businessie, a ty nie chcesz jej chronić.

— Właśnie.

— Dlatego, że jest w show-businessie?

— Powiedziałem ci, nie zajmuję się gwiazdami.

16

background image

— Ale show-business to największe pieniądze — tłumaczył

Bill Devaney.

Frank Farmer ponownie wzruszył ramionami i zamknął

oczy.

Devaney przyglądał mu się przez chwilę. Z jego doświad­

czenia wynikało, że pieniądze, szczególnie duże sumy, inte­

resowały każdego. Aż do tej chwili zawsze potrafił kupić sobie

przepustki do ludzi. To, że Farmer nie interesował się

pieniędzmi, rozdrażniło go, ale jednocześnie zaintrygowało.

Postanowił zmienić taktykę.

Devaney pochylił się i podniósł jeden z noży. O jakieś pięć

metrów od niego tkwił w ziemi drewniany palik. Pełen był

śladów po wbitych nożach i rys w miejscach, w które nóż

trafił, lecz się nie wbił.

Trzymając nóż za ostrze, Devaney rzucił nim celując

w palik. Chybił o jakiś metr, nóż odbił się od siatki od­

gradzającej ogród Farmera od sąsiadów. Farmer otworzył

oczy, aby sprawdzić, co spowodowało hałas. Rozejrzał się, po

czym znów je zamknął.

— Naprawdę się na tym znasz? Na nożach? — zapytał

Devaney.

Frank Farmer nie zamierzał odpowiadać. To chyba oczy­

wiste, że osiem noży i palik do rzucania świadczą o jego

znajomości rzeczy.

— Czy to ona kolekcjonuje lalki? — spytał Farmer.

Był raczej odporny na kulturę masową. Bardzo rzadko

chodził na najnowsze filmy, nie czytywał kroniki towarzyskiej.

Ilość godzin, które spędzał przed telewizorem, a właściwie

przed kanałem z wiadomościami, nie odpowiadała średniej

krajowej. Jednak nie można żyć w Stanach, żeby tak zupełnie

nie słyszeć o gwiazdach. Coś — może artykuł przeczytany

w samolocie, a może jakiś nagłówek w gazecie na mijanym

straganie lub też zasłyszana rozmowa — kazało mu kojarzyć

Rachel Marron z kolekcją lalek.

Bill Devaney zdenerwował się.

— Farmer, Rachel Marron to jedna z najbardziej zna­

nych osób w Ameryce. Zdobyła wszystkie nagrody muzyczne.

— Ochroniarz

17

background image

Teraz śpiewa największy przebój w kraju. Nie mam nic

znasz?

— Chyba nie — powiedział Farmer nadal nie otwierając

oczu. — Może gdybyś zanucił kilka linijek...

Devaney nie wiedział, czy Farmer mówi poważnie, czy się

z niego nabija. Z reguły to on panował nad sytuacją; tym

razem było odwrotnie i wcale mu się to nie podobało.

— Daj spokój. Rachel Marron występowała w filmie

Królowa nocy.

To jej pierwszy film, ale na pewo dostanie

nominację do Oscara. Nie ma większych gwiazd, a ty chcesz

wiedzieć, czy ona zbiera lalki?

Frank Farmer otworzył oczy i spojrzał na Devaneya znad

okularów.

— To znaczy, że to nie ona zbiera lalki?

Devaney pokonany wzruszył ramionami.

— Tak. To ona kolekcjonuje lalki.

Frank skinął głową, jakby chciał coś potwierdzić. Ułożył

się z powrotem na leżaku.

— Tak mi się zdawało.

Devaney wziął następny nóż, obrócił go w ręku, obejrzał

błyszczące ostrze.

— Pewnie jesteś w tym zawodzie świetny, prawda?

— Świetny — upewnił go Frank.

— Pokaż mi.

Frank nie poruszył się.

Devaney potrząsnął głową.
— Dlaczego nie chcesz wziąć tej roboty? — spytał. —

Dobrze płacimy... — popatrzył na nieruchomą twarz

Franka — dwa tysiące dolców tygodniowo.

Suma była tak przekonująca, jak skuteczny był rzut nożem

w wykonaniu Devaneya.

— Dobrze, dobrze... dwa i pół tysiąca tygodniowo.

— Za takie pieniądze możesz mieć kilku dobrych facetów.

Frank Farmer nadal nie otwierał oczu, ale przynaj­

mniej Devaney sprowokował go do odpowiedzi. To lepsze

niż nic.

— Tak, ale...

18

background image

— Rozmawiałeś z Fitzgeraldem albo z Racinem?

A z Portmanem? Są dobrzy. Bardo dobrzy.

— Tak — powiedział Bill Devaney — Portman był

zainteresowany, ale...

— To weź Portmana.

Devaney poczuł grunt pod nogami. Może Farmer da się

namówić, jeśli usłyszy nazwiska swoich rywali. Trzeba go

trochę podrażnić.

— Portman by chciał, ale powiedziano nam, że ty jesteś

najlepszy. Nie Portman.

— Najlepszy? W tym fachu nie ma najlepszych.

Nadszedł czas na odkrycie kart.

— Farmer, nieważne, że ona jest gwiazdą. Nieważne, że

jest w show-businessie. Mówimy o bardzo przestraszonej ko­

biecie. O przerażonej kobiecie, która ma siedmioletniego syna.

Uwierz mi, nie przyjechałbym tu, gdybym nie uznał, że to

poważna sprawa.

Napięcie w jego głosie stało się wyraźniejsze.

— Farmer — ciągnął — błagała mnie, żebym cię namówił.

Słuchaj, spakuj się, przyjedź do mnie, zostań kilka dni.

Rozejrzysz się. Co ci szkodzi?

Frank przemyślał propozycję, usiadł i zdjął okulary. Przez

chwilę przygląda! się Devaneyowi. Podniósł pięć noży i ułożył

je sobie na ręku.

— Dobra. Przyjadę i rozejrzę się. Jeśli wezmę tę robotę,

chcę trzy tysiące tygodniowo.

Devaney zagwizdał cicho.

— Trzy tysiące tygodniowo? Za takie pieniądze musisz

być naprawdę niesłychany. Zgoda. Niech będzie trzy tysiące.

Jakby pragnąc umocnić swoją pozycję twardego faceta,

Frank przybrał kamienny wyraz twarzy, wyprostował plecy

i wybrał jeden nóż. Rzucił nim energicznie, nóż kilka razy

zawirował w powietrzu. Chybił o ponad metr i walnął w par­

kan, podobnie jak przed paroma chwilami zrobił to Devaney.

Prawdę mówiąc, Devaney był o wiele bliższy celu od Farmera.

— Cholera — powiedział Farmer.

Devaney pobladł.

19

background image

Frank Farmer obejrzał dokładnie następny nóż, jakby

spodziewał się znaleźć na nim instrukcję obsługi.

— To chyba jakoś tak... — mruknął wywijając nadgar­

stkiem, jakby ćwicząc rzuty.

Zamachnął się i rzucił kolejnym nożem, który jednak

wyślizgnął mu się z ręki. Ostrze świsnęło nad uchem Devaneya

i wbiło się w krzaki.

— Farmer, na miłość boską! — Devaney usunął się

z drogi, stając w najbezpieczniejszym jego zdaniem miejscu,

czyli za plecami Franka.

— Przepraszam — powiedział Farmer uśmiechając się

nieśmiało.

Uniósł rękę, aby rzucić kolejny nóż, ale zatrzymał się.

— Wiesz, nie powinieneś stać tak blisko... gdyby mi się

wymsknął, mógłbym cię niechcący zranić.

Devaney odszedł kilka kroków. Farmer rzucił nóż, który

przeciął ze świstem powietrze, obrócił się kilka razy błyskając

srebrnym ostrzem. Leciał prosto do celu. Wbił się na pięć

centymetrów w palik. Ułamek sekundy później drugi nóż trafił

w cel, za chwilę trzeci.

Devaney mrugnął. Noże ułożyły się w idealnie prostej linii.

Uśmiechnął się.

— Znasz się na tym.

— Wystarczająco — Farmer wzruszył ramionami.

background image

Rozdział III

Samochód powie o tobie wszystko, przynajmniej tak

twierdzą w Los Angeles. Jeśli to prawda, to zakurzony,

ciemnobrązowy Chevrolet Caprice Franka Farmera mógł go

określić nader mylnie. Sfatygowane auto mówiło: „Jestem

nikim. Nie zwracajcie na mnie uwagi". To zwykle odpo­

wiadało Frankowi, ale nie kiedy jechał naj szykowniejszymi

dzielnicami Los Angeles. W otoczeniu zapełnionymi ferrari

Testarossa, bentleyami Mulsanne i innymi autami wartości pół

miliona dolarów, powszechnymi w Bel Air i Beverly Hills,

Chevrolet Franka bardzo się wyróżniał. Poświadczał, że wła­

ściciel tu nie przynależy.

Na kilka minut przed umówionym spotkaniem z Rachel

Marron zatrzymał wóz przed jej domem. Zgasił silnik, wysiadł

i uważnie obejrzał dom i cichą ulicę.

Posiadłość Rachel znajdowała się na Waverly Lane w Bel

Air. Rozciągała się na hektarze bardzo drogiej ziemi. Dom,

stanowiący dziwną mieszankę stylów architektonicznych, stał

wśród bujnych trawników i zadbanych ogródków. Kilka

tarasów schodziło w stronę ulicy. W ogrodzie rozmieszczone

były typowe dla gwiazd rekwizyty: duży basen z czystą,

Połyskującą wodą, dwa korty tenisowe.

Zaglądając przez bramę z kutego żelaza można było

dostrzec tylko niewielką część domu, reszta budynku kryła się

za drzewami i krzewami. Całość otoczona była wysokim

21

background image

kamiennym murem, jednak każdy normalny człowiek mógłby

się przez niego przedostać.

Frank Farmer pokiwał głową na ten widok. Właśnie tego

się spodziewał. Typowy dla Hollywood dom-forteca: jeśli oni,

a „oni" to wielbiciele, turyści i maniacy, których każda

gwiazda się obawiała, lecz nie mogłaby bez nich żyć, nie

widzieli cię — byłeś bezpieczny. Prawdziwe było jednak tylko

rozumowanie odwrotne: jeśli ty ich nie widziałeś, nie wiedzia­

łeś, że tam są.

Frank Farmer lustrował posiadłość kilka sekund. To, co

inni uznaliby za luksusowy i niezdobyty dom, on widział jako

drogie, niebezpieczne miejsce. Nie tylko nie było nieosiągalne,

było niesłychanie łatwe do zdobycia. Ale on widział rzeczy

inaczej niż zwykli ludzie. Jego praca, życie, oraz życie tych,

których ochraniał, sprawiły, że jego czujność i uwaga były

w nieustannej gotowości. Nic nie było nieważne, niegodne

zapamiętania. Nie mógł pozwolić sobie na przegapienie jakie­

goś przyziemnego szczegółu życia, ponieważ nigdy nie wie­

dział, kiedy coś drobnego nabierze groźnego, śmiertelnego

znaczenia.

Przy bramie zauważył domofon, jednak nie od razu z niego

skorzystał. Zamiast tego złapał jeden z prętów w żelaznej

bramie i uwiesił się na nim całym ciężarem, niemal wyrywając

drzwi z zardzewiałych zawiasów. Wystarczyłaby mała fur­

gonetka, żeby wyważyć bramę i podjechać pod drzwi, zanim

ktokolwiek z domowników zdąży zareagować. Devaney miał

rację, Rachel Marron i jej syn potrzebowali ochrony, a przy­

najmniej wzmocnienia bezpieczeństwa ich domu.

Kiedy Frank odstępował od bramy, poczuł, że jest obser­

wowany. Nie przez kogoś z domu, nie przez ukrytą kamerę,

ale gdzieś z tyłu. Powiedziało mu o tym dziwne mrowienie

w karku.

Odwrócił się. Kilkanaście metrów dalej stała zaparkowana

czarna terenowa toyota o bardzo wysokim zawieszeniu. Z tej

odległości nie mógł odczytać tablicy rejestracyjnej ani zapa­

miętać wyglądu kierowcy. W chwili, kiedy Frank ruszył

w kierunku samochodu, usłyszał warkot silnika i wóz od-

22

background image

jechał. Ruszył dość szybko — nie bardzo szybko, ale i tak

wzbudził podejrzenia Farmera. Odnotował sobie w pamięci,

żeby sprawdzić czarną terenową toyotę. To pewnie nic nie da,

po Los Angeles muszą jeździć ich tysiące, ale nie wolno mu

było tego zignorować.

Frank zasiadł za kierownicą swojego auta, podjechał pod

bramę i nacisnął guzik domofonu. Czekał chwilę, a potem

usłyszał zniekształcony męski głos. Domofon nie był naj­

lepszy.

— Słucham?

— Frank Farmer do panny Marron.

— Co?

Frank zniechęcony pokręcił głową.

— Aleksander Graham Bell do panny Marron.

Albo człowiek po drugiej stronie nie dosłyszał wyraźnie,

albo uznał, że wynalazca telefonu przyszedł z wizytą.

— Jest pan umówiony?

— Liczba atomowa cynku to trzydzieści — powiedział

Frank.

— Proszę.

Dzwonek odezwał się bardzo głośno, odblokował się

elektryczny zamek i brama otworzyła się powoli i z trzaskiem,

jakby żelazo zdążyło już dawno zardzewieć.

Frank przejechał i w tylnym lusterku obejrzał drzwi

bramy. Drzwi pozostawały otwarte tak długo, że nie jeden

a trzy lub cztery samochody zdążyłyby przejechać. Pro­

fesjonalnym okiem rozejrzał się po ogrodzie, pełnym klom­

bów kwiatowych, ocienionych miejsc, drzew o nisko zwi-

sających gałęziach. Farmer pomyślał, że rezydencja nie

sprawia wrażenia luksusowej, jest raczej dobrym schro­

nieniem.

Przed domem panny Marron był okrągły podjazd, ale

Frank nie zaparkował tam. Podjechał pod garaże i zatrzymał

się obok różowego jaguara XKE. Szofer lewą ręką polerował

maskę gotowego do skoku jaguara. Prawą rękę miał zaban­

dażowaną. Był to szczupły, wysoki Murzyn. Frank ocenił go

na jakieś dwadzieścia pięć lat.

23

background image

Kiedy Frank zaparkował samochód, szofer odłożył ścierkę

i przyjrzał mu się podejrzliwie. Obok garażu zaparkowała

ciężarówka malarzy, dwóch ludzi rozładowywało z niej sprzęt.

Farmer zastanawiał się, czy zostali sprawdzeni i w jaki

sposób.

— Czym mogę służyć? — spytał szofer.

— Czy z panem rozmawiałem przez domofon?

— Nie — szofer pokręcił głową. — Czym mogę służyć.

— Nazywam się Edison. Jestem umówiony na dziś z pan­

ną Marron.

— Tak? — kierowca nadal był podejrzliwy, co bardzo

spodobało się Frankowi.

To pierwszy i jedyny znak jakiejkolwiek ochrony, jaki tu

zobaczył. Miał nadzieję, że reszta obsługi okaże się tak samo

czujna.

— Kto umówił na spotkanie? — zapytał szofer.

— Pan Devaney.

Wątpliwości szofera zniknęły. Wskazał na szerokie, białe

drzwi niczym kelner na sali.

— Proszę bardzo, panie Edison.

Frank Farmer skrzywił się. Kierowca właśnie stracił

wszystkie przyznane mu punkty. Frank skierował się do drzwi,

ale zatrzymał się i ponownie odwrócił do młodego człowieka.

— Co się panu stało w rękę?

Szofer uśmiechnął się sztucznie i spojrzał na bandaż.

— To lalka — powiedział cierpko.

Powrócił do jaguara i zabrał się do czyszczenia.

Frank zadzwonił i czekał. Drzwi nie były zamknięte, ale

lekko uchylone. Po chwili otworzyły się na oścież. Gospodyni

okazała się sympatyczną, dostojną kobietą po pięćdziesiątce.

Uśmiechnęła się mile.

— Henry Ford. Do pana Devaneya — powiedział Frank.

— Proszę wejść, panie Ford. Jestem Emma.

— Bardzo mi miło.

Frank wszedł do obszernego hallu; ciemnoniebieska kafel­

kowa posadzka błyszczała czystością. Przy jednej ze ścian stał

ciężki, rzeźbiony kredens. Na ciemnym marmurowym blacie

background image

ustawiono wielki wazon z kwiatami. Kręcone schody wiodły

na wyższe piętra.

Emma nie zachowywała się zbyt ceremonialnie.

— Powiem panu prawdę, panie Ford. Nie wiem, gdzie jest

pan Devaney. Czy powiedział, że tu można go zastać?

— Tak powiedział — Frank skinął głową.

Emma wzruszyła ramionami, pochyliła się do Franka,

jakby chciała opowiedzieć mu nieprzyzwoity dowcip.

— Skoro tak powiedział, to pewnie jest. Poszukam go.

Zaprowadziła Franka do dużego, rzadko używanego sa­

lonu. Malarze przygotowywali się do pracy, właśnie pokrywali

meble pokrowcami, żeby nie ubrudzić ich farbą. Mimo

pokrowców Farmer był pewien, że meble były stare i rzadko

spotykane. Pokrowce nie sięgały podłogi, gdzieniegdzie dało

się zauważyć rzeźbione nóżki starych krzeseł i foteli.

Najważniejszym sprzętem w pokoju był olbrzymi telewi­

zor, który pokazywał ostatni teledysk Rachel Marron Nie
mam nic.

Muzyka dochodziła z ukrytych głośników.

— Proszę się czuć jak u siebie — powiedziała Emma. —

Czy podać coś panu?

— Nie, dziękuję.

— Zaraz wracam.

Emma zostawiła go na środku pokoju i zniknęła w olbrzy­

mim hallu. Frank poczekał, aż odejdzie, potem sam po­

szedł na obchód domu, w przeciwnym kierunku niż go­

spodyni.

Wyglądało na to, że dom był właśnie odnawiany. Malarze,

stolarze, dekoratorzy i projektanci kręcili się w różne strony lub

pracowali. Żaden z nich nie zwracał uwagi na Franka.

Pokoje, które mijał, miały już inny charakter. Im dalej

zapuszczał się w głąb domu, tym stawały się mniejsze i bardziej

ludzkie, przytulniejsze i zamieszkane. Chodząc po domu, zbliżał

się wyraźnie do źródła muzyki. Na początku ledwie ją słyszał,

teraz stawała się coraz wyraźniejsza.

Dotarł do pokoju wyłożonego kafelkami, ciepłe kalifor­

nijskie słońce wlewało się przez wysokie rozsuwane drzwi.

ściana naprzeciw drzwi obwieszona była półkami z różnymi

25

background image

nagrodami Rachel Marron, odmierzającymi jej drogę ku

sławie. Zauważył nagrodę Tony za pierwsze, i jak dotąd

jedyne, wystąpienie panny Marron na Broadwayu. Trzy

nagrody Grammy wisiały obok złotych i platynowych płyt.

Obok nich znajdowały się statuetki i odznaki przyznane przez

różne organizacje z kraju i zagranicy.

Trofea nie zajmowały Franka tak, jak zdjęcia stojące na

półkach i wiszące na ścianach. Było ich całe mnóstwo,

większość to oficjalne zdjęcia przedstawiające Rachel Marron

przyjmującą nagrody, stojącą wśród ważnych osobistości

i innych gwiazd. Jedno wyróżniało się. Zobaczył na nim

Rachel i małego chłopca, najwyżej siedmiolatka. Nie było

pozowane, jak cała reszta, było naturalne i niewymuszone.

Matka i syn uśmiechali się do aparatu szeroko, szczęśliwie.

Biło z niego ich wzajemne, głębokie uczucie. W rogu zdjęcia

widniał dziecinny podpis: „Dla Rachel Marron, mojej najważ­

niejszej wielbicielki, Fletcher".

Farmer uśmiechnął się. Pomyślał, że gdyby Rachel Marron

była zmuszona wybrać tylko jedno trofeum z półki, to wesołe

zdjęcie wygrałoby z wszystkimi Grammami, nagrodami Tony

i ze złotymi oraz platynowymi płytami.

Nagle muzyka urwała się.

Farner podszedł do drzwi i wyjrzał. Zadbany trawnik

dochodził do basenu. Mały chłopiec, którego widział na

zdjęciu, kucał nad brzegiem. Trzymał w ręku pilota, którym

sterował niewielkim modelem motorówki, ślizgającej się po

przejrzystej, błękitnej wodzie, Fletcher z uwagą obserwował

łódkę. Na wapiennej ławce siedziała opiekunka, która raz po

raz odrywała wzrok od szydełkowania, jakby sprawdzając, czy

jej podopieczny nie wpadł do wody i nie utopił się.

Znów rozbrzmiała muzyka, tym razem głośniejsza, o moc­

nej basowej barwie. To inny przebój Rachel Marron, rytmicz­

ny i żywy. Farmer poszedł za dźwiękiem do następnego

pokoju.

Znalazł się w rodzinnej sali, dużej i wygodnej. Stały w niej

olbrzymie kanapy, barek profesjonalnych rozmiarów, wieża

stereo i ekran projekcyjny.

26

background image

Pokój zapełniony był ludźmi i sprzętem filmowym. Młode

kobiety i mężczyźni na środku ubrani byli w dresy i getry, to

tancerze ćwiczący kroki i układy pod czujnym okiem choreo­

grafa. Ostre światło słoneczne wdzierające się przez okno

rzucało ich cienie na ceglaną ścianę po przeciwnej stronie.

Kamerzysta krążył wokół, filmował próbę kamerą ustawioną

na ramieniu. Ujęcia, które zrobił, pokazywały się na dużym

ściennym telewizorze.

W pokoju wprost wrzało. Ładna Murzynka właśnie za­

kładała kostium, identyczny jak ten, w którym Rachel Marron

miała wystąpił na teledysku. Technicy uwijali się z kamerami

i sprzętem nagłaśniającym. Inni przygotowywali światła i mi­

krofony; kilka młodych kobiet, asystentek producenta, stu­

diowało scenariusz albo rozmawiało przez bezprzewodowy

telefon. Ludzie byli wszędzie, niektórzy odpoczywali na kana­

pach o wysokich oparciach. Wydawało się, że ci, którzy nie

mieli wyznaczonych funkcji w organizacji Marron, mieli za

zadanie sterczeć wokół, palić papierosy, rozmawiać i głośno

się śmiać.

Nikt nie zwracał na Franka uwagi. Usiadł na wygodnym

stołku barowym i przyglądał się wirującemu, niemal nie

kontrolowanemu chaosowi. W pewnej chwili z tłumu wyłonił

się Devaney, pomachał do Franka i skierował się ku niemu.

Frank zauważył powitanie, ale przyglądał się innemu

mężczyźnie, wysokiemu facetowi w obcisłej, białej koszuli, pod

którą wyraźnie rysowały się potężne mięśnie, kołnierzyk

ledwie opinał olbrzymią szyję. Frank nie miał wątpliwości,

kim był ten facet. Ten kolos, ta kupa mięsa, to ochroniarz.

On także zauważył Franka, podniósł się i ruszył w jego

stronę z groźnym wyrazem twarzy. Widząc to, Devaney

uspokoił go ruchem ręki.

— W porządku, Tony. On tu miał być.

Facet, do którego Devaney zwrócił się „Tony", skinął

głową i usiadł z powrotem, obok innej młodej Murzynki. Nie

była ubrana jak tancerki, poza tym nie bardzo interesowała się

tym, co działo się w pokoju. Nie była znudzona ani znie­

chęcona, po prostu nie widziała nic ciekawego. Raczej po-

27

background image

dobna do Rachel Marron, mniej więcej w tym samym wieku,

może nieco starsza. Nie trzeba mieć wnikliwości Franka

Farmera, żeby domyślić się, że to ktoś z rodziny wielkiej

gwiazdy. Siostra, może kuzynka. Obok niej siedział starszy

mężczyzna i rozmawiał przez telefon. Wyglądał na pewnego

siebie.

Uwaga wszystkich skupiała się na głębokiej kanapie

z przodu pokoju, wokół której kręciła się cała ta wrzawa.

Oparcie było tak wysokie, że Frank nie mógł dostrzec osoby

tam siedzącej, ale doskonale domyślał się, kto to taki. Co

chwila do kanapy podchodzili asystenci lub sekretarki, ich

twarze wyrażały szacunek.

Muzyka umilkła i tancerze zamarli na swoich miej­

scach.

— Playback, uwaga!

To głos reżysera kontrolującego działania w pokoju.

Cofnięto film pokazywany na dużym ekranie i wszystkie ujęcia

można było obejrzeć od tyłu.

Frank usłyszał z kanapy głos Rachel Marron:

— Rory! — zawołała do choreografa. — Chodź tu,

kochanie! To będzie świetne. Podoba mi się...

Jedyne, co Frank mógł zobaczyć, to ręce kobiety uniesione

nad wysokim oparciem kanapy.

Devaney próbował zwrócić na siebie uwagę gwiazdy.

— Rachel, jest tu ktoś...

— Nicki! — zawołała Rachel, nie zwracając na niego

uwagi.

Podeszła kobieta, którą Frank uznał wcześniej za krewną.

— Tak?

— Nicki, podobało ci się? Podobała ci się końcówka?

Uważasz, że było dobrze?

— Wspaniale — zapewniła gorąco Nicki.

Devaney spróbował jeszcze raz.
— Rachel, chciałbym żebyś...

W tym momencie z głośników rozległ się głos reżysera.

— Rachel! Chcesz obejrzeć całość od początku, czy tylko

końcówkę?

28

background image

— Chcę zobaczyć wszystko — zawołała Rachel. — Tony!

Na pewno mu się podobało!

Tony nonszalancko machnął ręką, jakby chciał odepchnąć

video.

— Eee — powiedział patrząc na Franka.

Farmer pomyślał, że w taki właśnie sposób prezentuje

siebie jako twardego faceta. Chciał podkreślić, że nikt nie

może zawracać mu głowy, nawet szefowa.

— Eee? — powtórzył choreograf. — Wypruwam z siebie

flaki i słyszę za to marne „eee"?

— Nie martw się, Rory — pocieszała go Rachel, głaszcząc

po zmierzwionych włosach. — Tony taki jest. Wielka sztuka

nie przemawia do niego.

Dziewczyna, która mierzyła kostium, podeszła do grona

otaczającego gwiazdę, odsuwając nieco Devaneya na bok.

— Co o tym myślisz, Rachel? — przybrała pozę mo­

delki — Podoba ci się?

Devaney znów się wtrącił.

— Rachel, Frank Farmer jest...

Rachel Marron oceniała kostium chłodnym, krytycznym

okiem, rozważając jego wady i zalety.

— Słuchaj, Devaney — zaczęła nie odrywając wzroku od

ubrania. — Myślisz, że będzie mi pasował?

Bill Devaney nawet nie spojrzał na kostium, jego zdanie

w tych sprawach i tak niewiele się liczyło.

— Cudowny... Rachel — dodał szybko — jest tu Frank

Farmer.

Skinął w kierunku Franka. Spojrzenia wszystkich, za

wyjątkiem Rachel, powędrowały ku Farmerowi.

— Kto taki? — spytała Rachel.

— Frank Farmer.

Rachel spojrzała obojętnie.

— Ochroniarz.

Nastąpiła chwila ciszy, potem Rachel znów zaczęła paplać.

— Uważam, że Tony powinien być moim ochroniarzem.

Wróćmy do kostiumu. Odwróć się, żebym mogła obejrzeć

jeszcze raz plecy.

29

background image

Bill Devaney całkiem nieźle żył z tego, że potrafił radzić

sobie z napuszonymi, zapatrzonymi w siebie gwiazdami,

w szczególności z Rachel Marron. Był z nią od samego

początku, doskonale ją rozumiał. Devaney wiedział, kiedy

należy pozwolić Rachel paplać, a kiedy należy traktować ją

twardo.

— Rachel, podnieś tyłek z siedzenia i poznaj tego faceta.

Rachel nie mogła uniknąć tego pocisku. Wstała.

— No, stoję.

Spojrzała przez pokój na Franka.

— Możesz do nas podejść, Frank? — zawołał Devaney.

Frank skinął głową, jego twarz nie zdradzała uczuć, ale po

cichu myślał: „Właśnie dlatego nie pracuję z gwiazdami".

Współpraca ze sławami ekranu była bardziej oficjalna niż

praca ze szlachtą, z ludźmi z Białego Domu czy z Departa­

mentu Stanu. Rachel Marron, po wielu utyskiwaniach, mogła

dla niego wstać, ale to on musiał do niej podejść, skoro już

raczyła to zrobić.

— Frank Farmer, Rachel Marron — powiedział Devaney

z triumfem w głosie, jakby udało mu się zaprowadzić pod­

stępem pokój między dwiema zwalczającymi się frakcjami.

Uścisnęli sobie ręce, a Rachel przyjrzała mu się uważnie.

Niewielki uśmiech błąkał się na jej ustach.

— Nie wyglądasz na ochroniarza.

— A czego się spodziewałaś? — Frank nie pozostał jej

dłużny.

— Sama nie wiem — powiedziała spoglądając na To­

ny'ego.

Tony przyglądał się im wzrokiem zazdrosnego męża.

— Chyba spodziewałam się kogoś innego, jakiegoś twar­

dziela.

— Tylko się tak przebrałem.

Rachel chciała się roześmiać, ale opanowała się i pozwoliła

sobie jedynie na uśmiech.

— Cóż — powiedziała, jakby Farmer nie mógł jej usły­

szeć — ma niezły refleks.

Devaney przejął pałeczkę.

30

background image

— To Nicki, siostra Rachel i jej sekretarka.

— Miło mi, panie Farmer.

Devaney wskazał na Tony'ego.

— To Tony Scibelli.

Tony skinął głową, ale nie pofatygował się, by podejść

i podać Frankowi rękę.

— Tam, przy telefonie — Bill Devaney wskazał na faceta

z ważną miną — siedzi Sy Spector, zajmuje się prasą i reklamą

Rachel.

Frank skinął głową, zapamiętywał wszystko.

Rachel znów jakby traciła zainteresowanie Frankiem. Na

nowo zaczęła oglądać kostium.

— Te plecy chyba nie są najlepsze...

— Czy podać ci coś, Frank? — spytał Devaney. — Może

drinka?

— Sok pomarańczowy.

Odpowiedź znów wywołała pewne zainteresowanie jego

osobą.

— Czysty? — dopytywała się Rachel z głupim uśmie­

chem. — Nicki, podaj panu sok pomarańczowy.

— Rachel, powinniśmy już robić następną próbę! —

krzyknął Rory.

— Zaraz przyjdę, Rory.

Usiadła na kanapie i wskazała Frankowi miejsce obok

siebie.

— Proszę posłuchać — powiedziała gorąco, jakby Far­

mer nagle stał się najważniejszą osobą w okolicy. — Uwa­

żam, że to jakieś nieporozumienie. To wszystko jest pomys­

łem Billa... ta nagła obsesja chronienia mnie. Do tej pory

Tony zajmował się moim bezpiczeństwem i doskonale dawał

sobie radę — uśmiechnęła się uprzejmie, jakby już wszystko

wyjaśniła.

Sy Spector zbliżał się do nich, cały czas trzymając przy

uchu słuchawkę bezprzewodowego telefonu.

— Tak, poczekam, ale nie za długo...

Rory już zajął się pracą.

- Rachel, chcesz przećwiczyć kroki, zanim zaczniemy?

31

background image

— Już idę — powiedziała roztargniona Rachel.

Nicki wróciła niosąc wysoką szklankę zimnego soku

pomarańczowego.

— Bill chyba ma rację, Rachel, Powinnaś lepiej dbać

o swoje bezpieczeństwo. To poważne — mówiła to do Rachel,

ale patrzyła na Farmera.

Sy Spector zakrył dłonią mikrofon słuchawki.

— Nicki, jestem pewien, że pan Farmer powie ci, iż ilość

wariatów piszących do Rachel listy wzrasta za każdym razem,

kiedy jej zdjęcie pojawi się na okładce.

Devaney pokręcił głową.

— Nie tych listów, które przychodzą ostatnio. Nie takich.

Asystentka przedarła się do nich, podając Rachel stertę

papierów. Były to wiadomości telefoniczne, listy, dokumenty.

Rachel wzięła od niej pióro i zaczęła przeglądać papiery,

podpisując te, które powinna. Zmarszczyła brwi widząc jedną

z różowych kartek.

— To od kogo?

— A, to — powiedziała asystentka — to z biura Clive'a.

Dzwonili już trzy razy.

— Rachel — ostrzegł Devaney — nie odchodźmy od

tematu.

— Spokojnie, panowie — była wyraźnie zirytowana. —

Powiedziałam, że to zrobię. Widzicie, co tutaj mam?

Machnęła papierami, wskazała na zapełniony pokój, na

tancerzy, techników, choreografa.

— Chętnie będę współpracować, ale musimy się nawzajem

zrozumieć. Nie pozwolę, żeby to w jakiś sposób zmieniło moje

życie.

— Kochanie — nalegał Devaney — to żaden problem.

Zwrócił się do Franka.

— Widzisz, Frank, tu każdy mówi, co myśli. Rachel

prowadzi dom na luzie, wszyscy mówimy sobie po

imieniu...

To miało uspokoić Franka, ale niczego po sobie nie

pokazał. Sy Spector zakończył rozmowę, wyłączył przenośny

telefon i włączył się do dyskusji.

32

background image

— Jestem pewien, że szybko się w to wciągniesz — za­

pewnił z udawaną sympatią. — Możesz wybrać dla domu taki

alarm, jaki uznasz za najlepszy. Może należy wzmocnić

ochronę przy bramie. Czy coś jeszcze, Rachel?

Rachel wstała i skierowała się do Rory'ego i tancerzy.

Frank spojrzał na Devaneya. Devaney był zmartwiony. Nie

podobał mu się obrót spraw.

Rachel powiedziała przez ramię:

— Uważam że tu, w domu, jestem bezpieczna. Chyba naj­

ważniejsze jest, kiedy wychodzę. Tony opowie ci o wszyst­

kim. Będziecie musieli coś wspólnie wymyślić. Jasne,

Tony?

— Jasne, Rachel.

— Ale nie chcę, żebyście obaj siedzieli mi na karku, kiedy

gdzieś idę. I najważniejsze — nie chciałabym, żeby to w jaki­

kolwiek sposób dotknęło Fletchera.

Sy Spector wybierał już następny numer telefoniczny.

— Właśnie do tego zmierzałem. Chłopcu powiemy, że

pełnisz tu jakąś inną funkcję...

— Tak, właśnie. Nie chciałabym, żeby czuł się jak

w więzieniu. Dlatego nie wolno zmienić domu ani ogro­

du. Nie powinien wyczuwać twojej obecności. Rozu­

miesz?

Frank przyglądał się jej przez całe pięć sekund, potem

szybko rzucił okiem na Devaneya.

— Panno Marron...

— Rachel.

— Masz rację.

— Tak?

— Tak, zaszło tu pewne nieporozumienie.

Rachel Marron triumfowała. Przebiegła oczami po kręgu

doradców i pochlebców.

— A widzisz! Mówiłam!

— A więc — zaczął spokojnie Frank — gdybyś pokazała

mi najkrótszą drogę do wyjścia, zaoszczędzilibyśmy sobie

wszyscy wielu kłopotów.

I już wychodził, kierując się do oszklonych drzwi.

Ochroniarz

33

background image

— Najszybciej będzie przez basen — powiedział Tony.

— Zamknij się, Tony! — huknął na niego Devaney.

— Miło mi było was poznać — dodał Frank w drzwiach.

— Farmer! — zawołał Devaney. — Poczekaj chwilę!

— Bill — zatrzymał go Sy Spector. — Nie sądzę, żebyśmy

musieli błagać tego faceta o pomoc.

Devaney spojrzał ostro na prasowca.

— Sy, ja się tym zajmuję.

Pospieszył za ochroniarzem, dogonił go dopiero przy

basenie, Fletcher i jego opiekunka wciąż tam byli, elektryczna

motorówka nadal ślizgała się po spokojnej tafli wody.

— Farmer, poczekaj — dotknął ramienia Franka. —

Proszę.

Farmer nie zatrzymał się.

— Powinienem powiedzieć ci więcej — Devaney mówił

bardzo szybko. — Przykro mi, że tak wyszło, ale bałem

się, że ona tego nie zaakceptuje. Pomyślałem, że jeśli

was poznam ze sobą, jakoś to dopracujecie, dojdziecie do

porozumienia.

— I doszliśmy — uprzejmie oznajmił Frank.

— Słuchaj, nie pracujesz na co dzień z gwiazdami...

— Wiesz już dlaczego? — odburknął Frank.

Devaney skinął głową.

— Zgoda, ale oni już tacy są. Wszyscy. Po prostu grają.

Zarówno na scenie jak i poza sceną.

Siedzący przy basenie Fletcher z zaciekawieniem przy­

glądał się dwóm mężczyznom. Wyłączył pilota i motorówka

powoli zwalniała swój poślizg po wodzie.

Devaney starał się jak mógł, by opóźnić odejście Franka.

— Ona nie jest zła. I potrzebuje cię, nawet jeśli nie zdaje

sobie z tego sprawy.

Frank Farmer zmarszczył brwi.

— To możliwe, ale... — wzruszył ramionami i chciał iść

dalej.

— Proszę — błagał Devaney. — Przejechałeś taki szmat

drogi. Możesz poczekać jeszcze minutę? Chciałbym ci coś

pokazać. Proszę, Farmer.

34

background image

Frank zatrzymał się i odwrócił zrezygnowany, był gotów

zostać jeszcze pięć minut dłużej.

— Okay, okay — powiedział Devaney cofając się, jakby

w obawie, że jego słowa sprowokują atak. — Zostań tu, a ja

wrócę za minutę. Proszę.

Odwrócił się i pospieszył w kierunku domu.

Frank Farmer obserwował, jak odchodzi, a w chwili, gdy

Devaney zniknął wewnątrz domu, ochroniarz znów ruszył do

samochody. Chciał wrócić w zacisze swojego spokojnego

świata.

background image

Rozdział IV

Frank chciał wydostać się jak najszybciej, ale na swo­

jej drodze zastał przeszkodę, której tak łatwo nie mógł poko­

nać. Przeszkoda sięgała mu zaledwie do pasa. Siedmioletni

Fletcher, mierzący niewiele ponad metr wzrostu, stał na

ścieżce między Frankiem a wyjściem, trzymając w rączkach

pilota od motorówki.

— Cześć — powiedział Fletcher.

— Cześć — odrzekł Frank.

— Jak się masz?

— Dobrze — skłamał Frank. — A ty?

Spojrzał ponad ramieniem chłopca. Devaney może wrócić

za kilka sekund, a wtedy on znajdzie się w pułapce.

— Doskonale.

Frank pomyślał, że w całym zamieszaniu panującym

w domu panny Marron, nikt nie zwracał zbyt dużej uwagi na

Fletchera. Mały chłopiec bardzo chciał z kimś porozmawiać.

— Lubisz łodzie?

— Nie, nie lubię — powiedział Frank z uśmiechem.

Fletcher wyraźnie się zdziwił. Jak można nie lubić łodzi?

— Nie lubisz! Dlaczego?

Frank pokręcił głową.

— Nie wiem... tak już chyba jest. Nie potrafię ci wyjaśnić.

Fletcher nie uwierzył mu, zmrużył oczy.

— Na pewno lubisz, tylko nie chcesz mi powiedzieć.

36

background image

Frank zastanowił się przez chwilę, patrząc z szacunkiem na

chłopca. Przykucnął i spojrzał małemu w oczy.

— Wiesz, jesteś bardzo bystrym dzieciakiem.

Fletcher skinął głową. Frank powiedział prawdę, a chło­

piec zdawał sobie z tego sprawę.

— Powiem ci, dlaczego nie znoszę łodzi — zaczął

Frank. — Kiedyś spędziłem na jednej cztery miesiące.

— Byłeś w łodzi ratunkowej?

Frank zaprzeczył.

— Nie. Na dużym, białym jachcie. Wiesz, co to jest jacht?

Fletcher wiedział.

— Tak. Mama wynajęła kiedyś jacht i pojechaliśmy na

wycieczkę. Było świetnie. Wszyscy oprócz mnie wymiotowali.

Uwielbiam łodzie. Wszystkie. Duże, małe, bez różnicy.

— Każdy ma swoje wady.

Frank wstał i spojrzał na dom. Ani śladu Devaneya.

Może jeszcze uda mu się wyjść i nikt nie będzie go naga­

bywał.

Fletcher przypatrywał mu się marszcząc nos, słońce raziło

go w oczy.

— Jesteś ochroniarzem, prawda?

Zaskakujący chłopiec.

— Skąd o tym wiesz?

— Mam uszy — stwierdził Fletcher.

— Będę o tym pamiętał — powiedział Frank.

Dorośli zawsze popełniają ten sam błąd. Myślą, że mówią

jakimś innym językiem, którego dzieci nie mogą zrozumieć.

A dzieci potrafią być takie dyskretne i spostrzegawcze jak

dobrze umieszczone mikrofony podsłuchowe.

— Farmer! Chciałem ci to pokazać.

Devaney wyłaniał się z domu, ucieszony, że Frank jeszcze

na niego czeka. Niósł wypchaną kopertę, ale kiedy zobaczył

chłopca, opuścił rękę i niedbale wymachiwał kopertą, jakby

niósł niezbyt ważne reklamówki. Frank spostrzegł, że Fletcher

z ciekawością przygląda się papierom.

— Jak się masz, Fletch?

— Dobrze.

37

background image

— W porządku. Frank, może pójdziemy na chwilę do

patio? Na razie, Fletch.

— Miło mi było cię poznać, Frank — powiedział poważ­

nie chłopiec.

— Mnie również.

Fletcher przez chwilę patrzył za nimi, potem pobiegł do

basenu, w którym pływała łódka.

Frank Farmer widział w swojej karierze ochroniarza

mnóstwo teczek podobnych tej, którą właśnie pokazał mu

Devaney. Zawierała listy z pogróżkami. Niektóre były długie,

ostre, napisane niepewnym charakterem na tanim papierze.

Inne były pisane na maszynie, z reguły z błędami. Niektóre

składały się z wyrazów wyciętych z gazet. Wszystkie czymś

groziły.

Zawierały bardzo różne pogróżki. Niektóre prosto z mostu

radziły Rachel Marron przygotować się na śmierć. Zdarzały

się naprawdę nieprzyzwoite, opisujące w szczegółach to, co ich

autorzy zrobiliby Rachel, zanim by ją zabili. Frank uznał, że

najniebezpieczniejsze są te, które grożą nie tylko Rachel ale

i jej synowi. Spojrzał w kierunku basenu, jakby chcąc się

upewnić, że Fletcher wciąż tam jest.

— Wszystkie te listy zebraliśmy przez ostatnie pół roku —

powiedział Devaney.

— Próbowałeś zbadać je profesjonalnie?

Devaney zaprzeczył ruchem głowy.

— Co tu badać? Ci ludzie to wariaci.

— Dobrze, ale czy to niebezpieczni wariaci? — spytał

Frank.

Przeglądał listy przewracając kartki bardzo uważnie, trzy­

mając je za rogi. To stare przyzwyczajenie, w końcu te papiery

przeszły przez ręce wielu ludzi, nie można by odczytać z nich

odcisków palców.

Do patio wszedł Sy Spector, jadł loda. Pochylił się nad

ramieniem Franka, spoglądając od niechcenia na papiery,

które Farmer przeglądał i układał w oddzielne kupki.

— Devaney mówi, że byłeś w tajnej policji — zaczął,

połykając loda.

38

background image

Frank potwierdził, nie odrywając się od listów.

— Czy chroniłeś kiedyś prezydenta?

— Dwa lata Cartera i cztery Reagana.

— Reagan został postrzelony — powiedział Spector.

— Nie na mojej zmianie.

— To dobrze — Spector parsknął rubasznym śmiechem.

Farmer nie podnosił oczu znad listów. Nad jednym

zatrzymał się dłużej i uśmiechnął się.

— Ten jest od pewnej starszej pani z Akron. Pisała do

wszystkich, dla których pracowałem. Zawsze to samo: tak cię

kocham, że muszę cię zabić. Jest niegroźna.

— Możemy więc ją wykluczyć — powiedział Devaney. —

Ale tu jest jeszcze pięćdziesiąt, sześćdziesiąt listów.

— Nie jest tak źle. Na pierwszy rzut oka nie wydają mi się

groźne — położył dłoń na jednej z kupek. — Ale zatrzymaj je.

Nigdy nie wiadomo.

Jeden list odłożył na bok. Była to bardzo porządnie

napisana wiadomość, wyrazy starannie przyklejone do pa­

pieru.

Devaney lekko zbladł, kiedy zobaczył list wybrany

przez Farmera. „MARRON, TY DZIWKO! TY MASZ

WSZYSTKO. JA NIE MAM NIC. CZAS ŚMIERCI NAD­

CHODZI".

— Myślisz, że to może być ten sam facet? Ten, który

podłożył bombę w lalce?

Frank wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Trudno powiedzieć. Czy mówiliście o tym

pannie Marron? Czy ona wie o lalce?

Sy Spector i Bill Devaney wymienili spojrzenia. Devaney

skrzywił się lekko. Frank Farmer wyczuł, że trafił w ognisko

zapalne, że o to spierali się ci dwaj mężczyźni.

Spector chrząknął.

— Powiedzieliśmy, że mieliśmy problemy z elektryczno­

ścią, kiedy była na scenie. Małe spięcie czy coś takiego.

— A więc ona nie wie o grożącym jej niebezpiczeń-

stwie? — Farmer nie pokazał po sobie, jak bardzo go to

zdziwiło.

39

background image

— Słuchaj — powiedział Spector broniąc się. — Ona nie

powinna się tym teraz przejmować. To by ją zmartwiło.

— Bardziej by ją zmartwiło, gdyby wyleciała w powie­

trze — mruknął Devaney.

— Bill...

Frank Farmer chciał zapobiec odnowieniu konfliktu.

— A policja? Powiadomiliście ich o wypadku z lalką? —

mówiąc to spojrzał ponownie w kierunku basenu, gdzie

Fletcher bawił się motorówką.

— Nie było powodu zawiadamiać policji — powiedział

Spector. — Nikomu nic się nie stało.

— A szofer? — Frank zmarszczył brwi.

— To nic poważnego, lekkie zadrapanie. Nic takiego.

Tylko nasi ludzie tam byli.

Frank ponownie odwrócił się i obserwował Fletchera

zastanawiając się, jak by postąpił Spector, gdyby tej nocy był

z nimi za kulisami Fletcher. Pewnie nie inaczej.

Devaney uważnie obserwował Franka. Frank nadal utrzy­

mywał wyraz twarzy pokerzysty, ale Devaney już wiedział, że

zaczyna się łamać. Przy odrobinie szczęścia i przy lekkim

nacisku, może uda się go złapać.

— Sy — zaproponował. — Chyba powinniśmy pokazać

Frankowi pokój.

Pokój — to zabrzmiało złowieszczo, ale nie okazało się

takie straszne. Wprowadzono go do sypialni niesłychanie

różowej i od podłogi aż po sugit wyłożonej lustrami. Białe

meble jakby za suto obite, w stylu Ludwika XIV, okalały

główny obiekt — łoże pod udrapowanym baldachimem.

Rozmiarami pokój przypominał kort tenisowy. Dywan był tak

puszysty i gruby, że Frank pomyślał, iż zapadnie się w nim po

kolana.

— Czy to jej sypialnia? — spytał Frank.

Pokój był wprawdzie jaskrawy, przy tym dziwnie czysty,

wszystko leżało na swoim miejscu, ładnie poukładane, żad­

nych śladów zamieszkania.

— Tak — odpowiedział Spector.

Devaney rzucił mu gniewne spojrzenie.

40

background image

— Sy, musimy być szczerzy. Nic nie zyskamy okłamując

Franka. To nie jest jej sypialnia. Rachel sypia w pokoju obok

sypialni Fletchera.

— Więc co to jest?

— Sy urządził to dla dziennikarzy — powiedział z nie­

smakiem Devaney.

— Supergwiazdy w ich sypialniach — pochwalił się dum­

nie Spector. — Widziałeś to?

— Nie, chyba przegapiłem — zaprzeczył Frank.

— Rachel nigdy się nie podobał — wyjaśnił Devaney.

— Nie musiał się jej podobać — warknął Spector. — Nie

znacie się wcale na reklamie.

Devaney położył list na łóżku.

— Tu go znaleźliśmy.

— Tu? Na łóżku? Ktoś tu był?

Devaney ciężko westchnął.

— Ktoś się włamał i... ktoś się włamał i onanizował się

tutaj.

— Niech zgadnę — o tym też jej nie powiedzieliście,

prawda?

— Nie, też nie — Devaney pokręcił głową.

— Powiedzieć jej? — przeraził się Spector. — Żartujecie?

To by ją strasznie przeraziło.

— Co o tym sądzisz, Frank?

Farmer skrzyżował ręce na piersiach.

— Ktoś wdziera się do domu, idzie na górę, figluje

na łóżku... to chyba spory problem — powiedział spo­

kojnie.

— Jaki problem?

Spector był coraz bardziej podenerwowany.

— Cholera! Jeszcze tego nam potrzeba!

— Dom jest praktycznie otwarty — powiedział Frank od

niechcenia.

— Co takiego? Co to ma znaczyć, do cholery? — rozjuszył

się Spector. — Mamy ochronę.

— Dom jest otwarty, a wy nie macie pojęcia, na czym

Polega prawdziwa ochrona ani jak ją zorganizować.

41

background image

Devaney nie przejmował się tym, czy rozzłości Spectora.

Teraz potrzebował Farmera.

— Frank — powiedział szczerze. — Uważam, że masz

całkowitą rację. Powiedz mi, jak chcesz pracować, a wszystko

ci przygotuję.

— Wielki Boże! — skomentował wykończony Spector.

— Nie mogę jej chronić. Nie będę odpowiedzialny za jej

bezpieczeństwo, dopóki ona nie dowie się, co się dzieje.

— Frank, porozmawiam z nią. Wyjaśnię. Mogę to zrobić.

— Nie — uciął Spector. — Ja z nią pomówię.

Wyszedł pospiesznie z pokoju.

Devaney odczekał chwilę, aż Sy Spector się oddali.

— Nie przejmuj się nim, Frank. Przyzwyczai się. On nie

stanowi problemu.

— Mam nadzieję — mruknął Frank Farmer.

— Nie przejmuj się tym — Devaney poklepał go po

plecach. Przywiozłeś swoją walizkę? Pójdę z tobą do samo­

chodu.

Henry skończył mycie jaguara, a teraz pracował nad

limuzyną cadillaca. Przyglądał się z zaciekawieniem, jak

Devaney i Frank wychodzą z domu.

— ...Rachel nie da ci spokoju, Frank. Mogę ci to za­

gwarantować.

— Na pewno nie da — zakpił Farmer.

Devaney roześmiał się.

— Żadna praca nie jest doskonała. W końcu jesteś ochro­

niarzem, prawda?

— Tak — zgodził się Frank.

— Henry! Zaprowadź Franka do jego pokoju.

— Devaney — powiedział Frank. — Jeszcze jedno, o czym

chcę cię poinformować.

— Wszystko. Wszystko, co powiesz, Frank.

Bill Devaney nie posiadał się z radości, że przekonał

Franka Farmera. Chciał mieć za sobą wszelkie problemy

z ochroną.

42

background image

— To bardzo proste — Frank zniżył głos. — Jeśli jeszcze

raz mnie okłamiesz, rozerwę cię na strzępy.

— Och! — Devaney zrobił głupią minę.

Ze względu na zranioną rękę Henry'ego, Frank sam zaniósł

swoją walizkę do pokoju, który mu wyznaczono. Pokój był

wygodnie urządzony, ale wyglądał jak hotelowy. Dla Franka

jednak nie miało to znaczenia. Wiedział, że nie będzie spędzał

w nim zbyt wiele czasu; będzie tam jedynie spał i przebierał się.

Henry oparł się o drzwi i obserwował, jak Frank roz­

pakowuje walizkę.

— Mogę zadać ci jedno pytanie?

Frank wrzucił do szuflady kilka koszul.

— Jasne.

— Dlaczego przedstawiłeś się jako Edison?

— Chciałem sprawdzić, jak trudno dostać się do tego

domu — przyznał Frank.

— Nietrudno, prawda?

Nieświadomie Henry naprężył mięśnie zranionej ręki,

pragnąc ulżyć sobie w bólu.

Frank zauważył, że młody człowiek cierpi. Wyjął z walizki

pudełeczko z maścią i rzucił je szoferowi.

— Posmaruj tym rękę. Uśmierzy ból.

— Dzięki.

Henry nie był wylewny, jakby nie był pewny życzliwości

Franka. Może przecież okazać się wrogiem.

— Założę się, że potrafisz wypełnić sobie dzień myciem

samochodów i wożeniem Rachel Marron po mieście.

— To moja praca — Henry wzruszył ramionami.

— Dodamy coś do twoich obowiązków — powiedział od

niechcenia Frank.

— Tak?

— Jesteś moim nowym asystentem.

Farmer wyjął z walizki trzy ciężkie pudełka z dziewięcio-

niilimetrowymi nabojami i wsunął je do szuflady nocnej szafki

stojącej przy łóżku.

43

background image

Henry był wyraźnie zdziwiony.

— Kto tak powiedział?

Frank spojrzał mu prosto w oczy.

— Henry, spędziłem wiele czasu na chronieniu ludzi

w różnych zakątkach świata i przekonałem się, że tylko jedno

jest pewne.

— Tak? Co to takiego?

— Możesz to przyjąć na bank, Henry. Uwierz mi. Nie­

ważne, jak amatorski może być zabójca, nieważne, czy często

chybia celu, jest zawsze ktoś, kto oberwie.

— Naprawdę? Kto taki?

Frank uśmiechnął się.

— Zarozumiały, czarny kierowca.

background image

Rozdział V

Frank Farmer miał pełną swobodę w przeprowadzaniu

zmian w posiadłości panny Marron; lustrował ją jak ge­

nerał fortyfikujący twierdzę przed długim oblężeniem.

Razem z Henrym, który wszystko notował, przemierzyli każdy

metr ogrodu, szukając słabych punktów. Znaleźli ich bardzo

dużo.

Wysoki, postrzępiony żywopłot oddzielający posiadłość od

sąsiadów stanowił pierwszy problem, którym należało się

zająć. Bardzo ładnie wyglądał, ale łatwo było przez niego

przejść, poza tym stanowił doskonałe schronienie dla kogoś

szukającego ukrycia.

— Trzeba się go pozbyć — zdecydował Frank.

— A czym go zastąpić? — spytał sceptycznie Henry.

— Ogrodzeniem pod prądem.

Henry roześmiał się.

— Frank, to jest Bel Air. Stary, nie możesz wstawić tu

dużego płotu pod prądem. Wiesz, kto mieszka po drugiej

stronie?

— Nie, kto?

Henry wymienił nazwisko tak znanego gwiazdora, że

nawet Frank o nim słyszał.

— Och — skrzywił się Farmer.

— Nie sądzę, żeby spodobał mu się tu taki płot, jakim

można okalać więzienie federalne.

45

background image

— Nie, chyba nie — Frank zastanowił się przez chwilę. —

Dobrze, zrobimy inaczej. Niech ogrodnik przytnie żywopłot

do wysokości dwóch i pół metra.

Henry zapisał to w swoim notesie.

— Od środka wstawimy ogrodzenie nieco wyższe. Czy

myślisz, że ten aktor się zgodzi? Będzie widział tylko jakieś

dwadzieścia centymetrów płotu.

Henry zastanowił się chwilę.

— Dwa jego ostatnie filmy były bardzo kiepskie. Rachel

jest już większą gwiazdą. Jeśli dostanie nominację, facet zda

sobie sprawę z tego, kto jest mocniejszy — Henry skinął

głową. — Tak, chyba możemy wystawić mu tyle płotu.

Frank Farmer spojrzał z wyraźnym zaskoczeniem na

swojego współpracownika. Pokręcił głową.

— Show-business! — skwitował.

Frank wybrał osiem punktów na trawniku, w których

zamierzał zamontować dyskretne kamery. Stale pracujące

kamery, które umieszczone byłyby na małych kolumienkach,

dyskretnym elektonicznym okiem lustrowałyby całą posia­

dłość. Ich pola widzenia nakładałyby się na siebie tak, żeby nie

omijały najmniejszego skrawka ziemi. Obraz wysyłany będzie

do dwóch pomieszczeń: do pokoju ochrony domu, i do nowej

strażnicy, którą Frank Farmer zamierzał wybudować przy

bramie.

— To mi przypomina o nowej bramie — zaczął Frank. —

Nowa brama, strażnica i nowy domofon.

— Zapisałem — powiedział Henry.

— Chodźmy teraz sprawdzić dom.

Dom składał się z siatki wielkich drzwi, które wiodły

z ogrodu do wnętrza budynku. Frank nie mógł kazać ich

zamurować, jedyne co mógł zrobić, to zainstalować nowy

system alarmowy i zamki z kodem trudnym do złamania.

— Czy przy sypialni panny Marron jest łazienka? Przy tej

prawdziwej sypialni?

— Tak.

— Dobra. Trzeba wstawić nowe drzwi do łazienki. Sta­

lowe, wzmacniane. A w oknach kraty.

46

background image

— Aha.

— Czy jest tam telefon?

— Nie, chyba nie.

— To trzeba zainstalować. Na oddzielnej linii i z osobną

centralką. Niech firma alarmowa zamontuje tam przycisk

alarmowy.

— Po co to wszystko w łazience? — pytał z niedowierza­

niem Henry.

— To już nie będzie łazienka — powiedział Frank z lek­

kim uśmiechem.

— Nie? A co takiego?

— OPS — poinformował Farmer.

— A co to ma znaczyć?

— Ostatni punkt schronienia. Jeśli wszystko inne zawie­

dzie, panna Marron ma schronić się w łazience, zamknąć się

tam, nacisnąć ten guzik i czekać, aż przybędzie pomoc. Jeśli

linia telefoniczna nie zostanie odcięta, będzie mogła skon­

taktować się ze światem. A jeśli zostanie... — Frank wzruszył

ramionami.

Henry roześmiał się.

— Czego ty się spodziewasz? Terrorystów? Komandosów?

Czy może Irańczyków? A może tylko zwyczajnej wojny

atomowej?

— Zrób to, Henry. I to szybko.

— A ty co będziesz robił?

— Obejrzę basen i altankę.

— Poczekaj, niech zgadnę. Wpuścisz do basenu piranie.

Piranie i krokodyle. Nie, już wiem. Wypełnisz go kwasem.

Kwasem, piraniami i krokodylami.

— Pamiętasz, co ci mówiłem o bezczelnym czarnym

kierowcy, Henry? — uśmiechnął się Frank.

Śmiejąc się do siebie, Henry odszedł wypełnić zlecenia.

Altana przy basenie oddalona była od domu o jakieś

Pięćset metrów. Był to budynek w hiszpańskim stylu, biały,

z dachem krytym dachówką. Frank spodziewał się, co może

47

background image

być w środku. Przebieralnie, prysznice, pokoje zapełnione

starymi ogrodowymi meblami i zabawki.

Zaskoczyła go jednak muzyka dochodząca z wnętrza. Na

niskim stoliku stała wielka, czarna wieża; pięć odtwarzaczy

kompaktowych z płytami. Muzyka wydostająca się z potęż­

nych głośników była szybka i głośna, jej rytm dyktowało

basowe energiczne dudnienie. Obok wieży stał duży kolorowy

telewizor włączony na wiadomości, głos jednak był wyłączony.

Frank wyjrzał przez oszklone drzwi wychodzące na basen.

Mały pokój obok, przeznaczony do prób tańca, wyłożony był

lustrami i poręczami. Na środku pomieszczenia stała Nicki

w obcisłym kostiumie, który przylegał do niej jak druga skóra.

Robiła jakieś rozciągające ćwiczenia, prawdopodobnie roz­

grzewała się przed sesją aerobiku.

Dostrzegła Franka, uśmiechnąła się i pomachała mu.

Chciał otworzyć drzwi, ale okazało się, że przejście blokuje

wielki jak góra śpiący bernardyn wielkości kanapy.

Frank zatrzymał się. Miał szacunek dla dużych psów.

Przypomniało mu się stare powiedzenie: „Pies jest tylko psem,

dopóki nie warknie. Wtedy staje się Panem Psem".

— Nie gryzie — Nicki starała się przekrzyczeć muzykę.

Frank z trudem popchnął drzwi, przesuwając zwierzę po

podłodze. Pies jednak nie tylko go nie ugryzł, nawet się nie

obudził.

— Dziwne zachowanie jak na psa obronnego — zawo­

łał. — Ale zdaje egzamin.

Nicki wzięła pilota i ściszyła muzykę.

— Pies obronny? — roześmiała się. — Hannibal nie ma

w sobie ani krzty waleczności.

Na dźwięk swojego imienia bernardyn otworzył jedno oko,

ale że nie zobaczył nic godnego uwagi, ziewnął potężnie i znów

zasnął.

— Nie chciałbym pani przeszkadzać — powiedział

Frank. — Tylko się rozglądam.

Zaprosiła go do pokoju.

48

background image

— Może się pan rozglądać, ile pan chce.

— To chyba nie będzie konieczne — odwrócił się, by

odejść. — Przepraszam, że przeszkodziłem.

— Nie szkodzi. To dobra wymówka, żeby nie ćwiczyć.

— Nie lubi pani tego?

— Robię to — powiedziała Nicki śmiejąc się szczerze. —

Ale nie twierdzę, że to lubię.

— Wiem, że...

— Szsz — rzuciła szybko, unosząc rękę jak policjant na

skrzyżowaniu.

Skierowała pilota na telewizor i włączyła głos.

— Martin Grove — wyjaśniła. — Show-business dziś.

Martin Grove, korespondent „Cable News Network",

był jednym z najważniejszych dziennikarzy w mieście. Ty­

siące ludzi „z branży" z zapartym tchem słuchało jego

wypowiedzi.

— Proszę państwa, nadchodzi czas Oscarów. Członkowie

Akademii głowią się dziś nad tegorocznymi nominacjami,

a w Vegas już przyjmuje się zakłady, kto otrzyma nagrody.

— W Vegas? — zdziwił się Frank Farmer. — Ludzie robią

zakłady o nagrody?

Nicki nie odpowiedziała. Stała bez ruchu, jakby każdy gest

mógł zrobić niepotrzebny hałas.

— Kierując się pogłoskami krążącymi po Hollywood,

w Hiltonie w Las Vegas pojawił się jeden pewniak. Wscho­

dząca gwiazda Rachel Marron jest typowana trzy do jednego

na tegoroczną Aktorkę roku.

— Dobrze! — zawołała radośnie Nicki, wymachując pię­

ścią w powietrzu.

Na ekranie ukazało się zdjęcie Rachel trzymającej nagrodę

Grammy, którą przyznano jej rok wcześniej.

— Na jesieni znana piosenkarka zadebiutowała w filmie

Królowa nocy,

w którym śpiewała znany utwór Nie mam nic.

Jeśli dwudziestego marca zaniesie do domu statuetkę, pewnie

będzie musiała odwołać te słowa... Znany nastolatek Luke

Perry, występujący w wytwórni Fox...

Nicki wyłączyła głos.

Ochroniarz

49

background image

— Na pewno dostanie nominację, a potem Oscara. Mo­

żesz się założyć.

— Wygląda na to, że niektórzy już to zrobili.

— To pewne pieniądze.

Nicki skierowała pilota na wieżę i znów włączyła muzykę,

tym razem nie tak głośno.

— Czy ktoś tu jeszcze ćwiczy? — spytał Frank.

— Nie — zaprzeczyła Nicki. — Myślę, że to moje

prywatne miejsce. Tylko ja jedna w ogóle ćwiczę.

Pokój był prawie nie ozdobiony, zaledwie kilka zdjęć

wisiało na bielonej ścianie. Przyjrzał się im. Na wszystkich

była Nicki Marron w różnych momentach życia. Kilka zdjęć

przedstawiało ją jako małą dziewczynkę na scenie, pewnie

w szkolnym przedstawieniu.

Wschodząc przy słońcu — wyjaśniła.

Zaśmiała się sztucznie, jakby zawstydzona.

— Ósma klasa pani Parker — wskazała ręką na zdjęcia. —

To moja ściana. Nie ma na niej platynowych płyt.

— Na razie.

— Nigdy nie będzie — powiedziała stanowczo Nicki.

Frank przyglądał się jednemu ze zdjęć, zrobionemu nieco

później. Nicki miała na nim siedemnaście albo osiemnaście lat.

Stała z zespołem muzycznym. Trzymała mikrofon, i mimo że

zdjęcie było nieruchome, od razu zorientował się, że śpiewała

całym sercem.

Na następnym zdjęciu już dwie dziewczyny występowały

z zespołem.

— To ty i Rachel? — spytał Frank.

Nicki wzruszyła ramionami.

— Kiedy byłam młoda, zorganizowałam mały zespół.

Graliśmy na szkolnych potańcówkach i takich tam. Potem

przyłączyła się Rachel — zaśmiała się Nicki. — Jak się

domyślasz, była w tym bardzo dobra. Już wtedy potrafiła dać

prawdziwy pokaz.

— I co?

— Zrezygnowałam. W każdym razie zawodowo.

— Nigdy nie próbowałaś wrócić?

background image

— Nie było wątpliwości, kto jest gwiazdą w naszej rodzi­

nie.

Nicki nie mówiła tego z żalem, bez śladu zazdrości czy

niezadowolenia. Jej słowa po prostu stwierdzały fakt, ale

uśmiech na jej ustach nie był wesoły, lecz przygaszony i ża­

łosny.

Henry zapukał do drzwi.

— Wszystko załatwione, Frank — powiedział. — Jutro

zaczną się prace. Masz pojęcie, ile to będzie kosztować?

Rachel powinna dostać tego Oscara, żeby zasłużyć na taką

ochronę.

— To i tak taniej, niż dać się zabić — powiedziała

poważnie Nicki.

Frank uśmiechnął się.

— Cieszę się, że ktoś się ze mną zgadza. Chodźmy, Henry,

czas na nas.

— Dokąd?

— Do garażu.

— Po co?

— Zobaczysz.

— Do zobaczenia, Nicki — zawołał Henry.

Już go nie usłyszała. Włączyła muzykę na pełen regulator.

— O co chodzi z tym garażem? — zapytał Henry, kiedy

wspinali się po niewielkim wzniesieniu wiodącym do domu.

— Nie chodzi o garaż — wyjaśnił Frank — tylko o to, co

w nim jest.

— O samochody?

Frank Farmer skinął głową.

— O samochody.

— Zamierzasz je uzbroić?

Frank zatrzymał się na chwilę, jakby rozważał taką

możliwość. Jednak odrzucił ją.

— Nie, to chyba nie będzie potrzebne. Ale trzeba usunąć

wszystkie oznaki.

— Oznaki? Czego?

— Nie chcę, żeby każdy człowiek na ulicy patrząc na auto

mógł bez trudu rozpoznać, do kogo należy.

51

background image

Henry pochylił się przy drzwiach garażu, nacisnął guzik

uruchamiający drzwi.

— Tu chyba nie ma nic, co mógłbyś nazwać oznaką.

Drzwi otworzyły się, ukazując tylne zderzaki trzech limu­

zyn panny Marron.

— Nie? — spytał Frank. — A to?

Wskazał na tablicę rejestracyjną limuzyny cadillaca. Za­

miast numeru był napis „Rachel 2".

— Albo to? — tablica na gołąbkowym mercedesie infor­

mowała „Rachel 3".

Przy trzecim samochodzie Frank pokręcił głową z dezapro­

batą. Olbrzymi jaguar XKE, jeden z ulubionych wozów

hollywoodzkiej elity, pomalowany był na niesłychany kolor:

krzykliwy jasny róż. A na tablicy widniał napis „Rachel 1".

— To są chyba oznaki — zgodził się wesoło Henry.

Frank podniósł maskę jaguara i pochylił się nad silnikiem.

Za chwilę podniósł się, trzymając w ręku rozdzielacz.

— Słuchaj! To ulubiony samochód Rachel!

Farmer wzruszył ramionami, co miało oznaczać „trudno".

— Tym w ogóle nie może jeździć — oznajmił. — A do

pozostałych trzeba zamówić nowe tablice.

Henry zapisał w notesie.

— Tak jest, szefie.

Przez kilka następnych dni ludzie z różnych firm pracowali

po dwanaście godzin, wprowadzając wszystkie usprawnienia

w systemie alarmowym, które zarządził Frank. Ogrodzenie

pod prądem postawiono w rekordowym tempie, kamery

zainstalowano w ciągu tygodnia.

Frank Farmer osobiście przyjmował umundurowanych

ochroniarzy, którzy mieli pracować przy bramie i w pokoju

z monitorami. Ochrona to bardzo rozbudowana dziedzina

w bogatszych częściach Los Angeles. Wiele firm było skłon­

nych zapewnić wykwalifikowany personel. Frank wypytywał

strażników o wszystko, nawet o narkotyki i skłonność do

alkoholu oraz o ilość zapłaconych mandatów. W końcu był

52

background image

zadowolony z ludzi, których przyjął, ale wiedział, że nie należy

spodziewać się z ich strony żadnych heroicznych czynów.

Strażnicy to po prostu wynajęci gliniarze, którzy nie zrobią nic

ponad to, na co zgodzili się za dwanaście dolarów za godzinę.

Ludzie nie pozwolą się zabić za czterysta osiemdziesiąt dolców

tygodniowo, nawet plus nadgodziny.

Devaney narzekał na wysokie koszty, Rachel Marron

narzekała na niewygodę i oszpecenie terenu. Frank narzekał

na jakość wykonywanych usług. Jedynie Fletcher był za­

chwycony zmianami.

Na kilka dni chłopiec porzucił swoją motorówkę i oglądał

ustawianie bramy i ogrodzenia, sekundował wielkiej koparce

kręcącej się po ogrodzie, wykopującej drzewa i rozwalającej

ściany.

Kiedy zniszczenia przestały go interesować, obserwo­

wał, jak Frank Farmer uczy Henry'ego prowadzić samo­

chód. Duża limuzyna cadillaca rozpędzała się na długim

podjeździe, potem nagle hamowała. Henry gwałtownie skręcał

kierownicę, naciskał na hamulce, i jednocześnie od razu

dodawał gazu. Opony piszczały jak wiedźmy, olbrzymie auto

skręcało raptownie w prawo przy pisku hamulców, wznie­

cając tumany kurzu. W ułamku sekundy cadillac obracał

się o sto osiemdziesiąt stopni i jechał w przeciwnym kie­

runku.

Henry wysiadł z samochodu i otarł dłonią czoło.

— To dopiero zabawa!

— Frank! — zawołał Fletcher. — Naucz mnie, jak to się

robi.

Kurz jeszcze nie opadł wokół samochodu.

— Frank, mogę spróbować jeszcze raz?

— Oczywiście, za chwilę...

Farmer nie zwracał na niego uwagi. Patrzył na ulicę.

Z jednej z bocznych uliczek dochodzących do Waverley Lane

wystawał przód czarnej terenowej toyoty. Fletcher podążył

wzrokiem za spojrzeniem Franka.

Powoli samochód skręcił w drugą stronę i niespiesznie

odjechał.

53

background image

Pisk hamulców limuzyny zainteresował Rachel, która

wyszła na balkon na pierwszym piętrze domu. Stała tam przez

chwilę przyglądając się scenie na dole: tumany kurzu, robot­

nicy z narzędziami, koparka. A pośrodku tego jej mały synek.

Bardzo łatwo może przytrafić się nieszczęście. Ale przede

wszystkim nie chciała, żeby chłopiec zaprzyjaźnił się z ochro­

niarzem.

Przyłożyła dłonie do ust.

— Fletcher! Chodź! Wracaj do domu!

Chłopiec obrócił się i zmrużył oczy, patrząc pod słońce na

matkę.

— Oj, mamo...

— Słyszałeś, co powiedziałam! Wracaj!

Chłopiec wzruszył ramionami.

— Muszę iść — powiedział Frankowi.

— Mama nie powinna się na ciebie denerwować.

— Tak, chyba nie powinna — ruszył w kierunku domu.

— Chyba ma czarną terenówkę — zauważył Fletcher

zniżając głos. — To może być Chevrolet, ale chyba raczej

toyota. Terenowa toyota z napędem na cztery koła.

Frank Farmer pokiwał głową, jakby Fletcher był jego

równorzędnym partnerem.

— Sprawdzę to.

background image

Rozdział VI

Pokój był chłodny i ciemny, a jedynym słyszalnym dźwię­

kiem był delikatny trzask projektora, rzucającego światło na

ekran.

Frank odezwał się zza projektora:

— Właśnie na tym musimy się skoncentrować.

Na ekranie pojawiły się wyrazy wycięte z gazet i porządnie

przyklejone na papier. „MARRON, TY DZIWKO! TY

MASZ WSZYSTKO. JA NIE MAM NIC. CZAS ŚMIERCI

NADCHODZI".

W ciemności dał się słyszeć inny głos.

— Skąd to wziąłeś, Frank?

Ten głos był ciężki, jakby zniszczony papierosami i whisky.

należał do Raya Courta, starego weterana tajnej policji. Przez

lata ochraniał prezydentów, bogaczy i polityków, zaczynał

w czasach Kennedy'ego. Court był z tego dumny. W klapie

jego niebieskiej marynarki widniała spinka, prezent od sa­

mego Johna Kennedy'ego. Court nie był w Dallas wtedy,

w 1963 roku. Kiedyś myślał, że gdyby tam był, sprawy

potoczyłyby się inaczej. Teraz nie był tego pewien.

— Traktuję to poważnie ze względu na miejsce, w którym

to znaleziono. Leżało na jej łóżku. Ktoś to tam zostawił,

Potem zabawiał się sam ze sobą. To wiele mówi.

Jeszcze jeden człowiek siedział z nimi w pokoju. Roześmiał

się sucho.

55

background image

— Jezu, nie brakuje na tym świecie wariatów, co Frank?

Czy ktoś pomyślał, żeby zabezpieczyć plamy, które po nim

zostały?

To Terry Minella, też z tajnej policji. Młodszy od Courta,

ale prawie tak samo sterany.

— Ludzie tej Marron nie myślą w ten sposób, Terry.

— Szkoda, można by sprawdzić DNA. Nie dałoby to nam

nazwiska ani adresu faceta, ale chociaż mielibyśmy pod­

stawowe informacje: wiek, rasę i takie rzeczy.

— Przyglądaliśmy się tej kartce — wtrącił się Ray Court. —

Poświęciliśmy jej dużo pracy, ale nic to nie dało. Żadnych

odcisków palców, nic. Nawet śladów. To nie przypadek.

— Nie — zgodził się Frank.

— Czy myślisz, że to ten sam, który podrzucił lalkę? —

spytał Minella.

Zapalił zapałkę i przybliżył ją do twarzy. Chwilę później

błękitny dym z papierosa unosił się w świetle projektora.

— Tak uważa jej menadżer — powiedział Frank.

Court nadal przyglądał się kartce na ekranie.

— To „Nie mam nic" bardzo pasuje do płyty, do filmu,

do wszystkiego.

— To bardzo ładna piosenka — zauważył Minella.

— Dobra, Frank — zarządził Court. — Skończmy z tym.

Farmer wyłączył projektor i włączył światło. Pokój pro­

jekcyjny w rządowym budynku w Los Angeles był tak goły

i nieprzytulny jak każdy inny pokój rządowy. Court wstał

i przeciągnął się, jakby rządowe krzesło mocno dało mu się we

znaki.

— Po Waszyngtonie zniknąłeś mi z oczu, Frank — po­

wiedział.

Stary agent policji przyjrzał się Farmerowi i jego staro­

modnemu, szaremu garniturowi. Frank nie ubierał się kolo­

rowo, ale jego ubrania były świetnie skrojone, w dobrym

gatunku. Lepsze niż lekko wytarty garnitur Raya Courta.

Frank jak zwykle zachował się dyplomatycznie.

— Tak? Kręciłem się tu i ówdzie.

— Jak ci idzie na swoim? Dbasz o siebie?

56

background image

— Tak. Idzie mi nieźle.

— Duża forsa, co? — mrugnął Court.

Frank wzruszył ramionami. Court i Minella wymie­

nili porozumiewawcze spojrzenia. Minella zmusił się do

uśmiechu.

— Cholera! — Court uderzył pięścią w dłoń — wiedzia­

łem. Duża forsa. Niech to diabli!

— Nie taka znów duża — uspokajał Frank.

— Jasne — nie wierzył mu Court. — Frank, nie po­

trzebujesz pomocnika? Chętnie się tym zajmę.

— Ty? Daj spokój — powiedział Frank. — Ty nigdy nie

zrezygnujesz z policji. Umrzesz w tej robocie.

— Tego się właśnie obawiam — roześmiał się szczerze

Court. — Ale poważnie, Frank, muszę z tym skończyć. Tracę

podstawową zdolność w tym zawodzie. Wiesz co? Niepraw­

dopodobną wytrzymałość na kretynów.

— Poza policją też trzeba się z nimi użerać.

— Na pewno nie do tego stopnia co tu. Gdybyś widział

faceta, którego teraz kryjemy...

— Senator „Piekielny Henry" Kent — wtrącił Terry

Minella wyciągając papierosa. — Ktoś chce go kropnąć.

Wyobrażasz sobie coś podobnego?

Senetor Kent był wojującym apostołem, posiadał przy

tym niesłychaną zdolność denerwowania ludzi. Teraz,

kiedy bezbożny komunizm ustąpił pola i nie nadawał się

do bicia, jako swój obiekt Kent wybrał „rozkład war­

tości rodzinnych". Dało mu to okazję do wygłaszania

długich i nieco sprośnych kazań o złym wpływie por­

nografii, homoseksualizmu, prostytucji, niezamężnych

matek, aborcji, oraz nieprzyzwoitej muzyki i tekstów pio­

senek.

— Kiedy posłucham tych bzdur, które wygłasza, wcale

mnie nie dziwi, że ktoś chce go ukatrupić — powiedział

spokojnie Court. — Poza tym facet nigdy nie siedzi cicho.

Kiedy ktoś go zastrzeli, będziemy wszyscy mieli trochę spo­

koju i ciszy.

Minella chętnie się z tym zgodził.

57

background image

— Tak! Wyświadczy wszystkim przysługę... — kaszlnął

ironicznie. — Jak wiesz, Frank, teraz nie zajmujemy stanowis­

ka politycznego.

Wszyscy się roześmiali. Frank doskonale wiedział, co

dzieje się w policji. Agenci tajnej policji uważali się za

żołnierzy w nie bardzo sprecyzowanej, ale morderczej wojnie.

Jak zwykli żołnierze narzekali na przełożonych, na zadania,

jakie im wyznaczano, ale kiedy nadchodził odpowiedni czas,

odkładali swoje żale na bok i wypełniali obowiązki.

Court spojrzał na zegarek.

— Muszę iść.

— Ja też — dodał Frank.

— Frank, wyślemy to do Waszyngtonu. Za kilka dni

powinieneś mieć jakąś odpowiedź.

— Dzięki — Frank już miał odejść, gdy nagle coś sobie

przypomniał. — Ray!

— Tak?

— Dlaczego mi pomagacie?

— Bo mamy dobre serduszka, stary — Court poklepał

Franka po ramieniu.

— Tak — zgodził się Minella. — Rachel Marron jest

dobrą obywatelką, płaci podatki. Zasługuje na taką samą

ochronę jak sam prezydent.

— A naprawdę?

— To proste. Jest wielką gwiazdą. Troszczą się o nią

ważni ludzie — powiedział Minella.

— Wiesz jak to jest, Frank — dodał Court. — W dzi­

siejszych czasach polityka i show-business to właściwie

jedno.

— Chyba...

— Przy okazji — wtrącił Minella — masz jakieś zdjęcia

w tłumie? Może znalazłoby się kilka znajomych twarzy. Nie

zaszkodzi popatrzeć.

— Nie wiem, czy to do czegoś doprowadzi. Ona ma wielu

wielbicieli, i to poważnych. Łażą za nią wszędzie. Mówią, że ją

kochają.

— Tak, kochają na śmierć.

58

background image

— Rozejrzę się po tym, co mają w papierach, ale ostatnio

nie ma tego dużo.

— Dlaczego? — zapytał Minella.

— Staram się trzymać ją z daleka od tłumów.

Court wybuchnął śmiechem. Rachel Marron z daleka od

tłumów?

— No to powodzenia.

Cicha, elegancka restauracja Ivy na głównej ulicy w Santa

Monica przyciągała bogatych i sławnych ludzi z branży

rozrywkowej. W czasie lunchu wszystkie stoliki wewnątrz i na

tarasie były zajęte przez agentów, kierowników, producentów,

reżyserów, i oczywiście przez śmietankę hollywoodzkiej ary­

stokracji — gwiazdy.

O pierwszej po południu można tam było zobaczyć naj­

większe światowe sławy. Doskonale przyrządzone jedzenie

zawsze było nienagannie podane. Dosiadanie się do stoli­

ków — hollywoodzka dyscyplina olimpijska — w Ivy nie

miało miejsca. Nie wystarczyło powiedzieć, że jesteś bliskim

przyjacielem gwiazdy albo producenta, naprawdę musiałeś

nifta być, żeby udało ci się podejść do któregoś z gości

jedzących posiłek lub popijających wodę.

Prawdopodobnie po to, żeby zdenerwować Franka, Rachel

Marron nie chciała usiąść przy stoliku w restauracji. Nalegała,

aby kelner posadził ją na tarasie, blisko ulicy, tak że każdy

przechodzień mógł być potencjalnym zagrożeniem.

Lunch, który jadła z Sy Spectorem, Nicki i z trzema

pełnymi czci dziennikarzami z jakichś mało znanych gazet, był

dla Farmera bardzo denerwujący. Po raz pierwszy wyszedł

gdzieś z nową szefową, po raz pierwszy musiał uważać na nią

w miejscu publicznym. Swoje śledztwo prowadził od niedaw­

na, dlatego nie wiedział jeszcze, kogo w zasadzie szuka. Mógł

jedynie pozostać czujny.

A Rachel Marron zachowywała się wprost okropnie.

W przeciwieństwie do wszystkich innych pracowników branży

rozrywkowej, gwiazdy miały boskie prawo zmieniania stoli-

59

background image

ków i przywoływania do siebie każdego, kogo zapragnęły

widzieć. A wszyscy przywołani natychmiast się stawiali. Przy

stoliku panny Marron panował ciągły ruch.

Jakby chciała go dodatkowo zdenerwować, Rachel po­

stanowiła powiększyć swoją świtę. Nalegała, aby Tony z nim

poszedł. Olbrzym jedynie przeszkadzał Farmerowi, wchodził

mu w drogę, dawał niepotrzebne rady i cały czas rzucał się

w różne strony.

Po półtorej godzinie Sy Spector spojrzał na zegarek

i powiedział coś po cichu do dziennikarzy. Wywiad był

skończony. Wszystkim nagle przypomniało się, że mają inne

spotkania, podziękowali Rachel za rozmowę i odeszli. Pewnie

po to, by przez najbliższych kilka tygodni zabawiać swoich

czytelników historiami w stylu „Jaka naprawdę jest Rachel

Marron". Frank zauważył, że wszyscy wychodzą tyłem, jakby

właśnie skończyli audiencję u królowej.

Rachel przez kilka minut rozmawiała ze Spectorem; Nicki

siedziała obok, wyłączona z dyskusji. W końcu wszyscy wstali

i ruszyli do wyjścia.

„Najwyższy czas" — pomyślał Frank Farmer.

Rachel zauważyła ulgę na jego twarzy. Rozejrzała się

po sąsiednich stolikach w poszukiwaniu kogoś znajome­

go i oczywiście znalazła. Zauważyła kobietę w średnim

wieku, niezbyt ważną kierowniczkę jednego ze studiów.

Normalnie Rachel nie miałaby dla niej czasu. Kobieta pod­

chwyciła spojrzenie Rachel i natychmiast podeszła do jej

stolika.

— Abby! — pisnęła Rachel Marron.

— Rachel!

Przywitały się jak siostry, które zostały w dzieciństwie

rozdzielone, a teraz, po wielu przeżyciach, cudem się odna­

lazły. Obie ucałowały powietrze przy policzku tej drugiej.

Natychmiast zaczęły coś sobie szeptać, jak nastolatki na

szkolnej zabawie. Abby powiedziała coś Rachel, która od­

wróciła się i spojrzała na Franka. Potem Rachel szepnęła coś

do Abby i obie zachichotały. Wreszcie znów wymieniły

pocałunki, zadowolone, że każda z nich osiągnęła swój cel.

60

background image

Abby pokazała wszystkim, że jest kimś ważnym. Rachel

zdołała dodatkowo zirytować swojego ochroniarza.

Po krótkim namyśle Abby uśmiechnęła się do Nicki.

— Do widzenia, Nicki — zagruchała. — Tak się cieszę, że

cię spotkałam.

Wcale nie starała się zamaskować sztuczności w głosie.

Chciała powiedzieć: może i jesteś jej siostrą, ale i tak jesteś

nikim.

Nicki pomachała jej i zmusiła się do uśmiechu. Frank

pomyślał, że zachowuje się o wiele za spokojnie, zwa­

żywszy na okoliczności. Podziwiał grzeczną siostrę Rachel

Marron. Była jak podmuch świeżego powietrza we mgle

zakłamania unoszącej się nad Hollywood niczym fabryczne

dymy.

Henry podstawił cadillaca pod wejście do restauracji.

Frank wyszedł pierwszy, rozejrzał się podejrzliwie po ulicy

i parkingu. Skinął na swoich podopiecznych, ale jak tylko

Rachel Marron postawiła nogę na chodniku, okazało się, że

nie może iść dalej.

— Rachel! — zawołała mała dziewczynka.

A ta skąd się tu wzięła? Frank zesztywniał.

— Witaj, kochanie — powiedziała Rachel uśmiechając się

słodko do dziecka.

Dziewczynka podsunęła aktorce notes do autografów.

— Dasz mi swój autograf? — spytała.

— Oczywiście, kochanie. Jak masz na imię?

— Cindy.

Kiedy Rachel pisała coś w notesie dziewczynki, do grupy

przyłączyła się jej matka.

— Rachel — pisnęła. — Jestem mamą Cindy. Jakie to

wspaniałe! Wiesz, jestem twoją największą wielbicielką.

Wsunęła rękę do wielkiej torby i wyjęła coś czarnego,

wielkości dłoni.

W ułamku sekundy Frank zorientował się, że to aparat

fotograficzny, ale ciśnienie już mu podskoczyło.

— Możemy zrobić sobie zdjęcie?

Rachel roześmiała się.

61

background image

— Oczywiście. Cindy, chodź tu do mnie, twoja mama też.

Nicki, zrób nam zdjęcie.

Mama Cindy objęła Rachel, uśmiechnęła się i utkwiła

wzrok w obiektywie. Prawie drżała z podniecenia. Trzasnęła

migawka.

— Jeszcze jedno — nalegała Rachel. — Nicki, zrób jeszcze

jedno.

Nicki posłusznie zrobiła, co jej powiedziano i oddała

aparat kobiecie.

— Proszę bardzo — powiedziała Rachel. — Chciałabym,

żebyście trzymały za mnie kciuki, kiedy będą przyznawać

Oscary.

— Na pewno, Rachel — zapewniła kobieta. — Jestem

pewna, że wygrasz, czuję to w kościach.

— To dobrze. Założę się, że masz przewidujące kości.

Kobieta wybuchnęła śmiechem. Zanosiło się na to, że

Rachel zamierza tak stać na chodniku i rozmawiać z nimi.

Frank Farmer miał tego dość. Otworzył drzwi limuzyny

i kazał wszystkim wsiadać. Rachel pozwoliła się odciągnąć od

kobiety.

— Dziwi mnie, że ich nie zastrzeliłeś — szepnęła mu do

ucha, wsiadając do auta.

„Niewiele brakowało" — pomyślał Frank. Zatrzasnął

drzwiczki i jeszcze raz rozejrzał się po okolicy. Stojący obok

niego Tony już się niecierpliwił.

— Idziemy — powiedział.

Cindy i jej matka nadal stały na chodniku.

— Spotkałyśmy Rachel Marron — kobieta powiedziała

w powietrze, nadal bardzo zdziwiona. — Rachel Marron!

— Powiedziałem chodźmy — nalegał Tony. — Już późno.

Frank Farmer nawet na niego nie patrzył.

— Wsiadaj.

— Ale...

— Wsiadaj.

Tony wsiadł. Frank rozejrzał się po raz ostatni i usiadł na

przednim siedzeniu, wciskając Tony'ego pomiędzy siebie i kie­

rowcę.

62

background image

— Okay — powiedział cicho. — Jedźmy.

Henry wrzucił bieg i olbrzymi samochód ruszył z parkingu

delikatnie i powoli, jak jacht wychodzący w morze.

Tony kipiał z wściekłości. Mówił szeptem, ale nie potrafił

ukryć gniewu.

— Pozwól, że wyjaśnię ci parę rzeczy, Farmer — wy­

mamrotał wściekle.

Frank skupił się na lusterku przy drzwiach i obserwował

ruch po prawej stronie.

. — Proszę bardzo, Tony — zgodził się.

— Dobra. Po pierwsze, kocham tę kobietę — powiedział

wskazując kciukiem na pasażerkę na tylnym siedzeniu. — To,

co dla niej robię, robię z miłości, rozumiesz?

Frank nie odrywał wzroku od lusterka.

— Rozumiem, Tony.

— Widzisz, nie jestem jakimś wynajętym gnojkiem, który

tylko utrudnia jej życie.

— Aha.

Czarny wóz z napędem na cztery koła, toyota, wyjechał

z bocznej uliczki i podążył za cadillakiem. Trzymał się w takiej

odległości, że Frank nie mógł dojrzeć kierowcy.

— Robię wszystko tak, jak ona sobie życzy — ciągnął

Tony, lekko podnosząc głos. — Jej szczęście znaczy dla mnie

wszystko.

— To dobrze, Tony.

— I wydaje mi się, że powinniśmy działać tak, jak ona

sobie tego życzy, ja wiem, jak to robić. Ty nie wiesz. Ty

przyszedłeś z zewnątrz.

Toyota cały czas była w lusterku. Umysł Farmera praco­

wał na pełnych obrotach. Czy to tylko zbieg okoliczności, czy

jakiś spokojny człowiek jeździ swoim samochodem, który

przypadkiem jest bardzo popularny? Czy jedzie ostrożnie,

zachowując bezpieczną odległość, jak radzi policja drogowa?

Czy to może on, zabójca, gra z nimi w kotka i myszkę?

— Słuchasz mnie, Farmer?

— Tak. Nie ma sprawy. Powiedz mi, jak sobie z tym

radzisz, Tony.

63

background image

Tony był zaskoczony tak szybkim ustępstwem Farmera.

Skinął głową, udobruchany.

— Dobrze. Ze wszystkim sobie radzę, Frank. Obserwuj

mnie, a może się czegoś nauczysz.

— Skręć w lewo — zarządził Frank.

Henry spojrzał we wsteczne lusterko, natychmiast zauwa­

żył toyotę.

— Czy to on?

Frank potrząsnął głową.

— Nie wiem. To możliwe.

— Kto? Jaki on? Kto?

Tony próbował odwrócić się, ale nie mógł skręcić szyi

więcej niż o dwadzieścia stopni. Uniósł się niecierpliwie na

siedzeniu.

— Co tu się dzieje?

— Skrót — poinformował go Frank.

Cadillac łagodnie skręcił w lewo, toyota nadal jechała za

nim, utrzymując sporą odległość. Oba wozy zbliżały się do

Waverly Lane.

— Henry, zwolnij. Jedź bardzo powoli.

Kierowca chciał popisać się swoimi nowymi umiejętno­

ściami.

— Czy mam szybko zrobić zwrot o sto osiemdziesiąt? —

zapytał.

— Nie, tylko zwolnij.

Henry dotknął hamulców i potężne auto zwolniło.

Spector i Rachel, dotąd pogrążeni w rozmowie, podnieśli

głowy.

— Dlaczego się zatrzymujemy? — spytał niecierpliwie Sy

Spector.

Cadillac zatrzymał się na środku cichej ulicy. Czarna

toyota też się zatrzymała, była doskonale widoczna w tylnym

lusterku limuzyny. Gdyby prowadził ją zwykły człowiek,

powinien nacisnął klakson i dodać gazu, żeby ich ominąć. Ale

nic takiego się nie stało.

„Zrób coś" — pomyślał Frank. Chciał, żeby to stało się

teraz. Miejmy to z głowy.

64

background image

Zamiast tego, jakby wyczuwając wyzwanie Farmera, silnik

toyoty nagle zawył i kierowca skręcił ostro w lewo, znikając

w jednej z uliczek.

— Jedziemy — nakazał Frank.

Kiedy limuzyna zatrzymała się przed bramą posiadłości

Rachel Marron, Frank szybko wyskoczył.

— Podwieź ich pod dom — powiedział.

Przecinając rozłożysty trawnik, szybko pobiegł w kierunku

sąsiedniej posiadłości.

Patrzyli za nim, jak zniknął za niewielkim wzgórzem

porośniątym krzakami.

Tony wypowiedział myśli wszystkich:

— Co mu jest?

Ochroniarz

background image

Rozdział VII

Frank, przypominając sobie mapę sąsiedztwa, biegł rów­

nolegle do toyoty. Jeśli będzie wystarczająco szybki i jeśli

będzie miał szczęście, może przeciąć drogę toyoty, kiedy

ta zjedzie ze wzgórz za posiadłościami. Nie planował za­

trzymania samochodu, ale chciał zobaczyć kierowcę lub

zapamiętać tablice rejestracyjne. Jednego był pewien: kierowca

toyoty nie mógł podejrzewać, że Farmer będzie go gonił

pieszo.

Przedarł się przez kilka drogich ogródków na jakiejś ładnie

zaprojektowanej posiadłości i zaczął wspinać się na pagórek.

Eleganckie buty od garnituru nie bardzo nadawały się do

biegania; ześlizgiwał się po trawie, nie mógł wbić obcasu

w suchą ziemię i złapać równowagi.

Pagórek od strony drogi umocniony był ścianą zabez­

pieczającą — wzgórza wokół Los Angeles często osuwały się

w czasie deszczu lub trzęsienia ziemi. Ścianka miała około pół

metra wysokości. Frank zeskoczył na asfalt zbyt energicznie,

zachwiał się na nogach.

Aby odzyskać równowagę, chwycił się wystającego betono­

wego obrębu muru. Kiedy poczuł się pewnie, przylgnął do

ściany obserwując drogę. Toyota przemknęła tuż obok.

Frank ciężko upadł na ziemię, amortyzując upadek kola­

nami. Potoczył się po zakurzonej ziemi i szybko uniósł się na

czworaki, jakby spodziewał się strzałów.

66

background image

Ale samochód już skręcił za rogiem. Frank słyszał z da­

leka, jak kierowca zmienia biegi, a auto mknie szybko po

ulicy.

Otrzepał kurz z kolan i rozpoczął długi, mozolny spacer

przez wzgórza do posiadłości panny Marron.

Zaledwie przez trzy minuty Frank zbiegał ze wzgórza, ale

podejście zajęło mu co najmniej piętnaście minut ślizgania.

Robotnicy pracowali nad nową bramą, inni wykańczali

strażnicę postawioną na początku podjazdu. Zaraz za bramą

czekał na niego komitet powitalny: Henry i Fletcher.

— Złapałeś ich? — spytał Fletcher.

— Nie.

— Może następnym razem — pocieszał go uśmiechnięty

Henry.

— Mam nadzieję.

Poszli razem do domu. Cadillac spokojnie stał przed

domem, silnik postukiwał i dzwonił, kiedy włączyła się

chłodnica.

Frank otworzył bagażnik i wyjął niewielką walizkę.

— Chodź — powiedział. — Chcę wam coś pokazać.

— Co? — dopytywał się Fletcher.

— Zobaczysz.

Frank poprowadził ich wokół domu, usiedli przy stoliku

w patio. Przy basenie Rachel Marron wylegiwała się na

leżaku. Opalała się, ubrana w jednoczęściowy kostium. Zza

ciemnych okularów słonecznych przyglądała się dwóm męż­

czyznom i synowi. Westchnęła i spróbowała się odprężyć. Cała

posiadłość, a także dom, rozbrzmiewały odgłosami pracy.

Robotnicy zakładali różne urządzenia ochronne, które za­

mówił Frank. Nie skonsultował się z nią.

Frank Farmer odblokował zamki przy walizce i otworzył

wieko. Henry i Fletcher zajrzeli do środka. To, co zobaczyli,

przypominało dwa zwykłe walkmany.

Obaj jednak zdawali sobie już sprawę, że przy Franku

Farmerze nic nie jest tak proste, jak wygląda.

67

background image

— To awaryjny system komunikacyjny — wyjaśnił Frank.

Zdjął marynarkę i przymocował słuchawkę-odbiornik do

paska. Potem ostrożnie rozwinął kabelek od mikrofonu i prze­

prowadził go wewnątrz prawego rękawa marynarki. Mały

mikrofonik przypiął do rękawa koszuli, tuż obok guzików.

Odwinął następny kabelek zakończony małą słuchawką i wło­

żył ją sobie do ucha. Ponownie założył marynarkę.

— Na pewno widziałeś tajną policję — powiedział do

Fletchera. — To faceci chroniący prezydenta. Właśnie tak się

kontaktują.

— Niezłe — przyznał Fletcher.

Henry wziął drugi aparacik i przymocował go do swojej

marynarki tak samo, jak przed chwilą zrobił to Frank Farmer.

— Nadają na tej samej częstotliwości, Henry. Jeśli chcesz

ze mną rozmawiać, podnosisz rękę do ust — Farmer powie­

dział do mikrofonu — i mówisz do rękawa.

Henry zaśmiał się, kiedy usłyszał głos Franka w słuchawce.

— Słyszę cię głośno i wyraźnie.

— Właśnie o to chodzi.

Fletcher chwycił Franka za rękę i powiedział do guzika:

— Jaki to był samochód?

Frank uśmiechnął się do chłopca.

— Toyota. Czarna.

— Z napędem na cztery koła? Jaki model? Nowa? Czy

stara i zjechana?

— Nowa.

— C5-V6 terenowa toyota, zgadza się?

— Tak, Fletcher.

— Wiedziałem!

— Jest jednak pewien problem. Mała niedogodność.

— Jaka? — Fletcher przestał się uśmiechać.

— W samym Los Angeles jest trzysta sześćdziesiąt tysięcy

takich samochodów. A w całym kraju może ich być kilka

milionów.

— Skąd wiesz?

— Sprawdziłem. Ale dobrze się spisałeś, zauważając to

wszystko.

68

background image

Fletcher wzruszył ramionami.

— Cóż — powiedział filozoficznie — nikt nie jest dosko­

nały, prawda Frank?

— Prawda.

Rachel Marron przyglądała się Farmerowi i Fletcherowi,

kiedy siedzieli w patio. Denerwowało ją to. Jej synek naj­

wyraźniej był bardzo zapatrzony w ochroniarza, nie podo­

bało jej się to. Fletcher nie należał do dzieci, którym

łatwo zaimponować, a jednak podziwiał Farmera jak praw­

dziwego, poważnego mężczyznę. Nigdy nie mogła zagrać

takiej roli, mimo że była wielką gwiazdą, zdobywała Oscary

i Grammy.

Przekręciła się na leżaku, jakby nie mogła znaleźć wygod­

nej pozycji. Nagle z domu dobiegł głośny, denerwujący dźwięk

wiercenia metalu. Hałas przewiercał się jej przez głowę. Wstała

energicznie.

— Zamknijcie się, durnie! — krzyknęła w kierunku domu.

Jednak hałas wcale nie ucichł.

Fletcher spojrzał na matkę.

— Aha, mama wstąpiła na ścieżkę wojenną. Uciekam.

— Ja też — dodał Henry.

— Czekajcie — powiedział Frank. — Uważam, że powin­

niśmy sprawdzić nowe kamery.

— Dobry pomysł.

Cichcem poszli do domu, jak mali chłopcy uciekający

przed groźnym spojrzeniem starego belfra.

Dom i ogród roił się od hałasujących pracowników. Gdzieś

warczała betoniarka. Jej odgłos, monotonny i męczący, bar­

dzo denerwował Rachel. Od czasu do czasu technicy insta­

lujący alarmy sprawdzali działanie urządzeń, włączając wyjące

syreny.

Zirytowana Rachel założyła walkmana, podkręciła głos

i ponownie ułożyła się w słońcu. Słuchała swojego własnego

69

background image

głosu, ale nawet jej piosenka nie mogła zagłuszyć wycia

alarmów, skrzeku wiertarki czy stukania młotka.

Zdjęła słuchawki i popatrzyła wściekła na dom, jakby

budynek był winny hałasowi.

— Okay! — wrzasnęła. — Wystarczy!

Usiadła energicznie i spuściła nogi z leżaka.

Zamierzała pójść do domu, zamknąć się w sypialni,

włączyć magnetofon i klimatyzację i nie myśleć o najeździe,

jaki spotkał jej spokojny dom.

W patio natknęła się na Nicki.

— Zadzwoń do Charliego — Rachel instruowała sio­

strę. — Powiedz Arlene, że jutro przyjdziemy na lunch w sześć

osób, a nie tak jak zwykle.

W plażowej restauracji Charliego Rachel była cenioną,

stałą klientką. Znała imiona całej obsługi i bardzo ją za to

lubiano.

Nicki skrzywiła się.

— Rachel... Farmer powiedział, że nie powinniśmy iść

jutro do Charliego.

Rachel nachmurzyła się.

— Przekonamy się. Zadzwoń do Devaneya. Niech tu

przyjdzie. I to szybko.

— Dobrze, Rachel. Zaraz zadzwonię.

Rachel wpadła do domu jak burza, szybko wbiegła na

drugie piętro i otworzyła drzwi do sypialni. Na progu zdarła

z siebie kostium kąpielowy.

Kiedy stanęła naga na środku pokoju, zobaczyła starszego

ślusarza, który właśnie zakładał zamek na wysokich oknach

sypialni. Spostrzegł ją i otworzył usta ze zdziwienia.

Rachel była taka wściekła, jakby zaraz miała wybuchnąć.

Zakryła piersi kostiumem, próbując się schować pod skąpym

skrawkiem materiału. Tego już za wiele.

— Ty! Ty! Wynocha! Natychmiast! — wrzeszczała.

Tym razem jej głos dał się słyszeć w całym domu,

przekrzyczała wszystkich robotników.

Przerażony ślusarz porzucił narzędzia i zaczął wycofywać

się w kierunku drzwi. Poruszał się bardzo uważnie, jakby

70

background image

Rachel była dzikim zwierzęciem, a każdy nagły ruch mógł

sprowokować atak zębami i pazurami.

— Wynocha! Szybko!

— Tak, proszę pani — bąknął.

Mimo trudnej sytuacji, w jakiej się znalazł, nie potrafił

powstrzymać się od lustrowania smukłego ciała Rachel. Jakby

chciał zapamiętać każdy szczegół i zaokrąglenie.

— Powiedziałam, wynocha!

— Tak, proszę pani. Dziękuję, pani. Wychodzę.

Mężczyzna schylił się, wziął pudełko z narzędziami i po­

spieszył do drzwi.

— Jestem pani wielbicielem, panno Marron.

Nie obchodziło to Rachel. Nie miała zwyczaju zabawiania

fanów w sypialni. Zatrzasnęła za nim drzwi i rzuciła się na

łóżko, okładając pięściami materac i krzycząc w poduszki.

Odezwał się cichy dzwonek telefonu. Rachel podniosła

słuchawkę.

— Co?

— Przyszedł Bill Devaney — poinformowała ją Nicki.

— To dobrze — warknęła.

Ubrała się szybko i pobiegła do pokoju, w którym zebrali

się jej pomocnicy. Sy Spector wiercił się na barowym stołku.

Devaney nerwowo przemierzał pokój. Rory, choreograf, po­

chylał się nad blatem, za którym Nicki spokojnie kroiła owoce

i wrzucała je do srebrnego miksera.

— Rachel, kochanie — zaczął Rory — wyglądasz na

zdenerwowaną.

— Bo jestem — burknęła. — Kto by nie był?

— Chodź tu, moja droga. Pomasuję ci plecy.

Rory stanął za nią i zaczął ugniatać i masować jej szyję

oraz ramiona. Jego zabiegi sprawiały Rachel wyraźny ból.

— Jesteś spięta, kochanie. Musisz się odprężyć.

— Odprężę się, kiedy go tu już nie będzie — powiedziała

ostro.

Nie musiała wyjaśniać, o kogo jej chodzi.

Devaney westchnął. Z takim trudem zdobył Franka Far­

mera. Teraz wydawało się, że nie uda mu się go tu utrzymać.

71

background image

— O co chodzi, Rachel?

— Powiedział Rachel, że nie może iść w niedzielę na lunch

do Charliego — wyjaśniła szybko Nicki.

Obierała brzoskwinię, pokroiła ją i wrzuciła do miksera.

Devaney skulił się, jakby wielki ciężar włożono mu na

barki.

— Nie może iść na lunch? — agent Rachel Marron

pokręcił głową. — Nie może iść na lunch? Czy to dlatego mnie

tu wezwałyście?

— Nie tylko dlatego — powiedziała gniewnie Rachel. —

To moje pieniądze, moje życie i ja go tu nie chcę.

— Gdzie on jest? — spytał wykończony Devaney.

— W patio — objaśniła go Nicki.

Devaney podszedł do drzwi i otworzył je.

— Skończył bruździć mi w życiu — powiedziała stanow­

czo Rachel. — Rozumiesz, Bill?

Devaney odwrócił się gniewnie.

— Rachel, mam dość przybiegania tutaj za każdym razem,

kiedy on nadepnie ci na odcisk.

— Będziesz tu przybiegał, kiedy ci każę — rzuciła

Rachel. — Nie zapominaj, że dla mnie pracujesz.

Wszyscy w pokoju zamarli, a jej wściekłe, pogar­

dliwe słowa zawisły w powietrzu jak gryzący dym. Sy

Spector, Rory i Nicki rozglądali się niepewnie, unika­

jąc spojrzeń Rachel i Devaneya. Czuli się jak obcy,

którzy przypadkowo biorą udział w rodzinnej kłótni.

Nicki zajęła się obieraniem i krojeniem ananasa. Nie pod­

nosząc wzroku, wrzuciła kostki do miksera, dolała porcję

jogurtu.

Devaney i Rachel patrzyli na siebie ze złością. Przez

chwilę wyglądało na to, że agent podniesie rękawicę, którą

rzuciła mu pod nogi niezrównoważona gwiazda. Devaney

miał wybór: mógł kontynuować kłótnię, ale jedyną bronią

była groźba rezygnacji z pracy. Rachel, w stanie w jakim

się właśnie znajdowała, mogła tę rezygnację przyjąć. Druga

możliwość: mógł uratować pracę i pieniądze, ustępując jej

pola.

72

background image

Mężczyzna wahał się przez chwilę, starając się szybko

dokonać trafnego wyboru. Potem zagryzł wargi i wychylił się

przez drzwi.

— Farmer! Możesz tu na chwilę przyjść?

Rachel zdała sobie sprawę, że posunęła się za daleko

i usiłowała rozluźnić napięcie.

— Przecież wiedziałeś, że to wariat, Bill.

Udało jej się uśmiechnąć, jakby Devaney nie ponosił

żadnej winy za poczynania Farmera.

— Wiecie, kto nie mógł się dziś tutaj dostać? — zapytał

Spector.

— Kto?

— Robin Leach!

Spector zajmował się prasą. Dla niego mały, łysie­

jący i piskliwy gospodarz programu Z życia znanych i bo­

gatych,

bardzo wpływowy w telewizji, był niemal boską

figurą.

Jednak nieszczęśliwie dla Spectora inne osoby w pokoju za

wysoko nie ceniły tego łowcy plotek. Rory parsknął, chowając

się za włosami Rachel, starał się nie wybuchnąć śmiechem.

Wywołał tym reakcję lawinową. Rachel i Nicki nie potrafiły

zachować powagi.

— Uważacie, że to śmieszne? — spytał skwaszony Sy

Spector. — Facet przemawia do dwudziestu milionów ludzi

tygodniowo, a tu go nie wpuszczają.

— Czy był umówiony? — Frank Farmer właśnie stanął

w drzwiach.

— Robin Leach nie musi być umówiony.

— Od dziś musi. To dotyczy także wszystkich innych —

Farmer rozejrzał się po twarzach, czekając aż ktoś odważy mu

się sprzeciwić.

Spector był wściekły.

— Farmer, w tym mieście najlepszym sposobem na samo­

bójstwo jest poróżnienie się z prasą.

Jednak natychmiast pożałował tych słów. Próbował zała­

godzić brzmienie swojej wypowiedzi.

— Przecież wiecie, co mam na myśli — wymamrotał.

73

background image

— To nieważne — przerwał mu Devaney. — Farmer, o co

chodzi z tym lunchem u Charliego? Rachel chodzi tam

w każdą niedzielę już od pięciu lat.

— Uważam, że nie powinna już robić tego, co robiła

zawsze.

Rachel zniżyła głos i mówiła bardzo powoli, przedrzeźnia­

jąc ochroniarza.

— „Nie powinna robić tego, co robiła zawsze". Ten facet

to fanatyk — powiedziała tonem lekarza stawiającego dia­

gnozę.

— Tak jak ludzie, przed którymi cię chroni — zawyroko­

wał Devaney.

Rachel rzuciła mu gniewne, wzgardliwe spojrzenie.

— Wybaczcie mi, jeśli nie zemdleję.

— Rachel, pomyśl o Fletcherze — zaczęła Nicki.

Reszta jej słów utonęła w hałasie miksera, który właśnie

włączyła Rachel. Nożyki wirowały, tnąc owoce na drobne

kawałeczki. Frank chłodno patrzył na Rachel i zastanawiał

się, dlaczego tak poniżała siostrę przed przyjaciółmi i znajo­

mymi. Rachel odwzajemniła spojrzenie, wyzywająco patrzyła

mu w oczy. Wyłączyła mikser i hałas ucichł.

Zdjęła pokrywkę i zajrzała do środka.
— Czy wiecie, że on założył podsłuch?

— O Boże, Bill — powiedział Spector — tego chyba już za

wiele.

Sy zaczerwienił się lekko, kiedy pomyślał o niektórych

rozmowach, które odbył z domu Rachel, a których treść

wolałby zachować dla siebie.

— Może podsłuchuje, kiedy z kimś rozmawiam — mówiła

sarkastycznym, szyderczym tonem, jakby Farmera nie było

w pokoju. — Wiecie, ten ciężki oddech w słuchawce...

— Rachel — powiedział rozgniewany Devaney — czego

ty ode mnie chcesz, do cholery? Czego chcesz, na miłość

boską?

— Chcę mieć trochę spokoju — ucięła. — Ten hałas! Ci

obcy ludzie!

— To prawda — wtrącił Spector.

74

background image

Zawsze dbał o to, żeby zajmować takie samo stanowisko,

jak jego pani.

Devaney spojrzał błagalnie na Farmera.

— Frank, czy możesz postarać się, żeby tu był spokój?

Farmer pomyślał, że Rachel jakoś nie przeszkadzał hałas

i zamieszanie, jakie powodowali robotnicy odnawiający jej

dom, ale nie powiedział tego.

— Już prawie skończyliśmy.

— I chcę zjeść lunch z moimi przyjaciółmi — zażądała

Rachel jak rozpieszczone dziecko.

— Możesz. Ale idź w tym tygodniu we wtorek.

Spector spojrzał na Franka jakby był kosmitą, który

właśnie wylądował w pokoju Rachel Marron. Niedzielny

wczesny lunch był w Hollywood czymś w rodzaju święta. Nie

można go było zjeść we wtorek.

— We wtorek? — reklamowiec pokręcił głową ze zdziwie­

niem i pytająco spojrzał na Devaneya. — Skąd u diabła

wytrzasnąłeś tego faceta?

background image

Rozdział VIII

Rachel Marron uwielbiała robić zakupy, a że była bogata,

chodziła zwykle do drogich, ekskluzywnych sklepów w Be­

verly Hills i Santa Monica. Sprzedawcy z Rodeo Drive

i z Main Street zawsze z zadowoleniem witali jej limuzynę

przed swoimi sklepami. Rachunki, które Rachel płaciła,

zazwyczaj opiewały na pięciocyfrowe sumy.

Jednak jej zakupy nie ograniczały się do eleganckich

sklepów. Czasami jechała dalej, do zachodnich dzielnic Los

Angeles i wstępowała do tanich sklepów przy Alei Weteranów.

Dzielnica nie była najgorsza, ale nie była też dobra. Normalnie

nie spotykało się tam olbrzymich cadillaców.

Limuzyna podjechała pod sklep Louise, która handlowała

używanymi ciuchami. Rachel zawsze znalazła tam coś dzi­

wacznego i odlotowego, czym zapychała i tak pękającą

w szwach szafę.

Frank, siedzący z tyłu z Rachel, obejrzał zapuszczoną

ulicę i zaniedbany sklep, po czym pokręcił głową. Dlaczego

ta kobieta tak bardzo pragnie wystawiać się na niebezpie­

czeństwo?

Rachel zauważyła jego karcące spojrzenie.

— Nie bierz tego do siebie, Farmer — powiedziała

wysiadając z auta. — Przyjeżdżałam tu, zanim cię zatrud­

niłam, i będę tu przyjeżdżać, kiedy ciebie już nie będzie.

Frank pochylił się i popukał Tony'ego w ramię.

76

background image

— Uważaj na samochód. I obserwuj tych tam — wskazał

na grupkę nastolatków stojących na chodniku i zazdrośnie

oglądających limuzynę.

— A co ja mam robić? — spytał Henry.

— Uważaj na Tony'ego.

— Wolałbym, żeby Rachel tu nie przyjeżdżała — powie­

dział Henry. — Niepewnie się tu czuję.

— Ja też bym wolał — skrzywił się Tony. — Tylko że ja

się nie denerwuję, bo ty jesteś ze mną.

Frank poszedł za swoją szefową do obskurnego sklepu.

Wszędzie stały wieszaki z używanymi ciuchami i Rachel

rzuciła się na nie ochoczo, przerzucając wszystkie, jakby

tasowała karty. Frank uważnie rozejrzał się po pomieszczeniu

i odsłonił kotarę przy mierzalni. Z ulgą stwierdził, że oprócz

nich w sklepie była jeszcze tylko jedna osoba, Louise —

właścicielka.

— Louise! — zawołała Rachel. — Masz tu tyle wspania­

łych rzeczy!

Louise pozostała na zapleczu. Z doświadczenia wiedziała,

że najlepiej zostawić Rachel samej sobie, wtedy więcej kupo­

wała. Zaśmiała się głośno.

— To na sprzedaż. Możesz wziąć wszystko, kochana.

Frank oparł się o ścianę, na wszelki wypadek stał

blisko drzwi. Co kilka sekund niespokojnie wyglądał na

ulicę.

Rachel zdjęła z wieszaka jedną z sukienek i przyłożyła do

siebie.

— Ooo! Przymierzę ją.

Spojrzała na Franka i poczuła się nieco zawiedziona.

Nadal obserwował ulicę, jakby wydawała mu się bardziej

interesująca od niej.

Zasunęła zasłonę od przymierzalni i po chwili namysłu

wyjrzała i zawołała:

— Farmer, chcesz tu ze mną wejść? Wiesz, żeby było

bezpieczniej.

Frank patrzył na nią przez chwilę, a potem bez słowa

powrócił do obserwowania okolicy.

77

background image

Rachel zamknęła się w przymierzalni, z której co chwilę

wyglądała.

— Pewnie mi nie uwierzysz, Farmer, ale ludzie uważają, że

jestem jędzą.

Frank nie odrywał oczu od ulicy. Kilku chłopaków

podeszło do limuzyny i mówiło coś do Henry'ego i To­

ny'ego. Nie było się czym przejmować, to nieszkodliwa

gra uliczna. Kręcili się wokół auta, może obrzucali tych

dwóch w środku mało oryginalnymi obelgami, komento­

wali wygląd samochodu. Frank słyszał ich żarty i śmiech,

odbierał je z nadajnika, który miał Henry. Wyglądało na to,

że rozmiary Tony'ego zniechęciły ich do robienia jakich­

kolwiek kłopotów.

— Farmer, słuchasz mnie?

Frank skinął głową.

— To dobrze — powiedziała zapinając suwak na plecach.

— Nie zawsze taka byłam, to znaczy jędzowata. Ale sam

wiesz, jak to jest. Ludzie znają cię od jakiejś strony, od tej,

którą sami wymyślą. I w końcu taki się stajesz.

Wzruszyła ramionami, poprawiając ułożenie sukienki i jed­

nocześnie przepraszając za swoje zachowanie.

— Nic na to nie poradzę — dodała.

Frank uśmiechnął się wyrozumiale, ale jego mina przeczyła

wszystkim jej słowom.

— Nie zgadzasz się ze mną? Tak się dobrze znasz na

sławnych ludziach?

— Spotkałem już kilku.

— I nie zgadzasz się? Nie uważasz, że stajemy się tacy,

jakich chce nas widzieć publiczność? To jest właśnie tak —

zakończyła stanowczo.
Frank mówił spokojnie, zrównoważonym tonem.

— Stajesz się tym, kim chcesz być. To może czasem

wymagać trochę dyscypliny, ale da się zrobić.

Rachel wyszła zza zasłony i stanęła przed lustrem. Mówiła

do odbicia Franka.

— To dlatego nigdy nie zostajesz ze swoimi klien­

tami? Są za mało zdyscyplinowani jak dla ciebie? Czy

78

background image

może obawiasz się, że naprawdę zaczniesz się o nich

troszczyć?

Jej amatorskie próby psychoanalizy nie zainteresowały

Franka.

— Tak, masz rację — powiedział na odczepne.

Rachel odwróciła się gniewnie.

— Czy chociaż raz nie możesz odpowiedzieć sen­

sownie? Dlaczego nie rozmawiasz ze mną? Nie jestem

taka zła.

— Jesteś dla mnie za mądra. Nie dorównałbym ci.

Nadal czujnie obserwował ulicę.

Rachel podeszła do niego, tak że poczuł zapach jej perfum

i gniew, który zza niego przebijał.

— Spójrz na mnie, Farmer!

Niechętnie oderwał oczy od okna wystawowego i spojrzał

na nią pytająco.

— Nie podoba ci się to, co robię, prawda?

— Nie mogę pozwolić sobie na taki luksus — powiedział

spokojnie. — Przeszkadzałoby mi to w pracy.

— Nie dopuszczasz do siebie żadnych emocji, tak?

Mówiła to przedrzeźniającym, karcącym tonem. A mimo

to Farmer pomyślał, że w ten sposób próbuje z nim flir­

tować.

— Nigdy nie mieszasz pracy z przyjemnością, tak?

— Tak — Frank skinął głową.

Jeśli spodziewała się, że zacznie się jej zwierzać, bardzo

się myliła. To jego teren, nie odda ani kawałka, a ona

nie zdobędzie się na dalszą walkę. Niewidzialna sprężyna

wciągnęła ją z powrotem do roli gwiazdy, a jego do roli

pracownika.

— Podaj mi tę sukienkę — powiedziała wskazując

na pierwszą kieckę z brzegu, na której zatrzymał się jej

wzrok.

Frank zamarł na chwilę w bezruchu, potem wrócił do

oglądania ulicy.

— Jestem tu, by nie dać cię zabić — powiedział cicho —

a nie żeby pomagać ci w zakupach.

79

background image

— Niech cię diabli!

Złapała sukienkę i energicznie zasunęła za sobą zasłonę

przymierzalni.

Frank uśmiechnął się.

Rachel Marron nie miała zwyczaju spędzać wieczorów

w zaciszu domowym. Z reguły chodziła na obiady, przy­

jęcia lub premiery, życie towarzyskie nia miało końca.

Frank nie za bardzo to aprobował, przy każdym wyjściu

narażała się na niebezpieczeństwo. Ale nawet on zdawał

sobie sprawę, że bycie gwiazdą w dużej mierze polegało

na pokazywaniu się. Musiała się pokazywać, i to nie tylko

publiczności, ale także innym gwiazdom, ludziom z branży,

dziennikarzom. Tu nie dało się oddzielić pracy od przy­

jemności.

Nicki powiedziała Frankowi, że tym razem wybierała się

do Mortona na niewielką kolację w małym gronie — w końcu

to poniedziałek. Farmer nie spodziewał się kłopotów. Mo­

żliwe, że na chodniku zbierze się grupka gapiów, pragnących

zobaczyć sławnych i wpływowych gości Mortona, ale w samej

restauracji będą jedynie zamożne osobistości. Zdarzało się

niekiedy, że kucharze i kelnerzy w niektórych restauracjach

w Los Angeles potajemnie współpracowali z prasą i plotkar­

skimi gazetami, i informowali dziennikarzy i reporterów, jeśli

miała pojawić się jakaś naprawdę znana postać. U Mortona

nie tolerowano takich praktyk.

— To zwykła kolacja — powiedziała mu Nicki. — Ubierz

się w dżinsy. Rachel mówi, że nie chce nic wymyślnego.

Farmer roześmiał się, kiedy to usłyszał. Nic wymyślnego,

dżinsy — w restauracji, w której najtańsze wino w karcie

kosztowało siedemdziesiąt pięć dolarów. Ale i tak poczuł ulgę.

U Mortona Rachel nie będzie na nic narażona.

Dużo bardziej martwił się o samochód. Morton udostęp­

niał gościom piętrowy parking, ale nikomu z obsługi nie wolno

było pozostać w samochodzie. Bez większych problemów ktoś

niepowołany mógł się tam dostać i zainstalować przy aucie

80

background image

„materiał wybuchowy", jak tajna policja zwykła nazywać

bomby.

Henry podjechał samochodem do miejsca, w którym czekał

Frank. Farmer otworzył bagażnik cadillaca i wyjął długi,

aluminiowy pręt, zgięty w dwóch trzecich długości, i zakoń­

czony szerokim lusterkiem.

— Chodź tu, Henry — powiedział Frank. — Chcę ci coś

pokazać.

— Co to jest?

Farmer wsunął lusterko pod cadillaca tak, że widział

w nim zabłocone podwozie samochodu.

— Co ty robisz, do cholery? Szukasz rdzy? — skrzywił się

młody kierowca.

— Nie — Farmer powoli przesuwał się wzdłuż samo­

chodu, uważnie obserwując lusterko. — Sprawdzam, czy nie

ma bomby.

— Bomby! Miałem już z jedną bombą do czynienia,

wystarczy mi — powiedział Henry wskazując na zaban­

dażowaną rękę. — Wiesz, Farmer, chyba przekwalifi­

kuję się. Zajmę się czymś miłym i bezpiecznym. Może

boksem?

— Rozumiem cię — roześmiał się Frank.

— Czy ktoś chciał cię kiedyś wysadzić?

— Nie — przyznał Frank. — Próbowano jedynie mnie

zasztyletować. Strzelano do mnie, bito mnie, kopano i tłu­

czono pałką. Ale nigdy nie miałem przyjemności wylecieć

w powietrze.

— Czyli wcale mnie nie rozumiesz — powiedział roz­

bawiony Henry. — Tego nie można z niczym porównać.

Otworzyły się drzwi i z domu wyszli kolejno Devaney,

Spector i Rachel Marron. Frank spojrzał na nią i jęknął.

— O co chodzi, Farmer? Nie podoba ci się moja sukienka?

Nie wiedziałam, że znasz się na modzie.

Rachel ubrała się w obcisłą, krótką i błyszczącą czarną

suknię, założyła szpilki. Albo postanowiła nie ubierać się

„spokojnie", albo wcale nie jechali do bezpiecznego, dyskret­

nego Mortona.

6 — Ochroniarz

81

background image

— Myślałem, że jedziemy na kolację, Henry. Na cichą

kolację do Mortona.

Henry wzruszył ramionami.

— Myślałem, że wiesz. Zmiana planów.

— Jedziemy gdzie indziej? Dokąd?

Spector zamachał mu przed nosem kasetą video.

— Do Mayana, Frank. Jedziemy do Mayana.

— Co to jest Mayan?

Spector już wsiadał do limuzymy.

— To klub, Frank. Chodź, Henry, jedziemy.

Frank Farmer chwycił Spectora za ramię, nie pozwalając

mu wsiąść.

— Klub? Co za klub, Spector? Prywatny?

— Nie, to klub muzyczny. Taneczny.

Po chwili dodał, jakby chciał przetłumaczyć swoje słowa na

inny język:

— Pewnie nazwałbyś to dyskoteką.

— Spector — rzucił gniewnie Frank. — Musisz mi mówić

o takich rzeczach.

— Właśnie ci powiedziałem.

Usadowił się z tyłu obok Billa Devaneya. Wychylił się

przez drzwi i zawołał:

— Chodź, Rachel, spóźnimy się.

Rachel żegnała się w drzwiach z Fletcherem. Chłopiec stał

w hallu, za nim dwaj umudurowani strażnicy.

— Dobranoc, kochanie — powiedziała klękając i całując

go w policzek. — Jak wrócę, masz już spać.

— Dobrze.

— Obiecujesz?

— Obiecuję, mamo.

— Świetnie.

Rachel odwróciła się i wpadła na stojącego tuż za nią

Franka.

— Cześć, Frank — uśmiechnął się Fletcher macha­

jąc mu.

— Na razie, stary.

Odprowadził Rachel do czekającego auta.

82

background image

— O co chodzi? — zapytała. — Uważasz, że ktoś napad­

nie mnie na moich własnych schodach?

— Nie.

Zmieniła taktykę, poprawiła mu klapy i udawała, że

strząsa jakiś pyłek z marynarki.

— Ładny garnitur, Frank — powiedziała pogardliwie.

Frank nie przejmował się uwagami o gliniarzach w tanich

marynarkach.

— Panno Marron.

— Słucham.

Wyjął z kieszeni małe skórzane pudełeczko, jak od pier­

ścionka. Zupełnie, jakby chciał się oświadczyć.

— Proszę to wziąć.

— Co to jest?

— Proszę otworzyć.

Oboje wiedzieli, że są obserwowani przez Spectora i Deva-

neya. Sy otworzył butelkę szampana i obaj popijali powoli,

patrząc na ochroniarza i jego pracodawczynię jak na aktorów

na scenie.

Rachel ostrożnie otworzyła pudełeczko. Na welwetowej

poduszce leżał zielono-czerwono-złoty krzyżyk, niewiele więk­

szy od wisiorka. Patrzyła na niego przez chwilę, zmieszana

i ułagodzona. Tego nie mogła spodziewać się po Franku

Farmerze.

— To dla mnie?! — wykrzyknęła. — Jest śliczny.

Frank wziął krzyżyk i odwrócił go, pokazując zapinkę

z tyłu.

— Tu jest nadajnik — objaśnił. — Jeśli naciśniesz, wyśle

sygnał.

Popukał w swoją słuchaweczkę.

— Gdyby coś się stało, a mnie nie byłoby w pobliżu,

naciśnij i będę wiedział, że mnie potrzebujesz.

Wzburzona Rachel nie bardzo wiedziała, jak ma zareago­

wać, zabrakło jej słów. Zdziwiło ją to, co usłyszała. Z jednej

strony to Frank Farmer, jej goryl, dawał jej instrukcje, jak ma

się z nim skontaktować w przypadku kłopotów. Z drugiej

strony, przemawiał do niej jak kochanek.

83

background image

Ich spojrzenia spotkały się na chwilę. Nagle Sy Spector

przerwał magiczny moment.

— Okay — warknął. — Rachel już wie, jak to działa.

Jedziemy.

Zanim wsiadła do samochodu, obdarzyła Franka zniewa­

lającym uśmiechem.

Frank wsiadł z przodu obok Tony'ego. Olbrzym włączył

radio i wygodnie rozsiadł się w fotelu.

— Opowiedz mi o Mayan, Tony.

Wzruszył ramionami.

— To klub, bardzo duży. Co tu powiedzieć? Popularny.

— Wspaniale — powiedział głucho Frank.

Wyobrażał sobie, jak Mayan może wyglądać: ciemno,

tłoczno, może być śmiertelną pułapką. Ich jedyna szansa

w tym, że Rachel zmieniła plany w ostatniej chwili. Mało

prawdopodobne, żeby ktoś o tym wiedział. Jednak chwila ulgi,

jakiej doznał na tą myśl, nie trwała długo.

Kiedy tylko Henry skręcił na drogę do Doheny, prezenter

radiowy przerwał muzykę.

— Kochani, słuchacie radia KROK, najważniejszej mu­

zycznej rozgłośni Los Angeles. Tak, mamy nowe wieści.

Obiecaliśmy rozwiązać zagadkę tajemniczego gościa — i do­

trzymamy słowa. Jeśli jeszcze ktoś z was o tym nie słyszał —

dziś wieczorem tajemniczym gościem w Mayan będzie nie kto

inny jak Rachel!

— Rachel? — Frank podskoczył jak oparzony.

— Oczywiście ta Rachel — ciągnął prezenter — którą

znamy z Królowej nocy, niezrównana wykonawczyni Nie mam
nic:

Rachel Marron!

Wszyscy w samochodzie zamarli, kieliszki z szampanem

zatrzymały się w pół drogi od ust. Słuchali słów sączących się

z głośników.

— O co chodzi, do cholery? — dopytywał się Farmer.

Prezenter nie przestawał nadawać.

— Rachel Marron pojawi się dziś jako specjalny gość Billa

Thomasa. Słyszałem plotki, że zaśpiewa coś absolutnie no­

wego. Ale jeśli nie macie biletów, nawet nie próbujcie się tam

84

background image

dostać. Dowiedzieliśmy się, że klub już jest pełen. Tak,

szpiedzy KROK docierają wszędzie.

Frank zatopił się w fotelu, kiwał głową.

— Skurwiel — mruczał. — I czy ona specjalnie chce dać

się zabić?

Atmosfera w limuzynie stała się bardzo napięta, awantura

wisiała w powietrzu. Devaney zmartwił się tak samo jak

ochroniarz, oczy Rachel rozszerzyły się ze zdumienia. Sy

Spector miał skruszoną minę.

— Skąd się dowiedzieli, Sy? — spytał Devaney zaciskając

usta i podejrzliwie marszcząc oczy.

— Nie ode mnie.

Frank Farmer odwrócił się w fotelu.

— Czy to twój pomysł na dobrą prasę, Spector? Nie

mogłeś się powstrzymać, tak? Niech to diabli.

Odwrócił się ponownie i wpatrzył się w drogę przed sobą.

— Licz się ze słowami, Farmer. Nie muszę wysłuchiwać od

ciebie takich rzeczy — Spector zwrócił się do Rachel. — To

naprawdę nie ja. Szczerze. Musisz mi uwierzyć.

— Oczywiście, Sy, wierzę ci.

— Uwaga, KROK nadaje wiadomość oficjalną — ciągnął

prezenter. — Policja prosi, żebyście trzymali się z daleka.

A więc, moi mili, bez podniecenia. Słuchajcie nas, a my

postaramy się zdobyć dla was jakiś wywiad po przedstawieniu.

Pamiętajcie, słuchajcie KROK: K-rock, Los Angeles, roz­

głośni, która wszystko wie.

Właśnie dojeżdżali do Mayan. Frank zbladł, kiedy zoba­

czył olbrzymi tłum, setki ludzi stłoczonych na wąskim chod­

niku, wylewających się na ulicę.

Spełniły się najgorsze obawy Franka. Tony natomiast

podsumował je patrząc na tłum:

— Kurwa — powiedział. — Możemy mieć kłopoty.

background image

Rozdział IX

Prawie wszyscy pasażerowie limuzyny byli niezadowo­

leni na widok tłumu czekającego na Rachel przed Mayan.

Frank był niezadowolony z wiadomych powodów. Rachel

nachmurzyła się, ponieważ chciała zaśpiewać nowy utwór

w kameralnym gronie, dla publiczności, która się tego nie

spodziewała, a nie dla licznej grupy fanów. Chciała poznać

prawdziwe reakcje ludzi, nie oczekiwała ślepego uwielbienia.

Devaney był zły, ponieważ pragnął spokoju w życiu, tym­

czasem jego gwiazda nie dawała się okiełznać. W takim

wielkim zbiorowisku ludzi nie może liczyć nawet na odrobinę

spokoju.

Jedynym wyjątkiem był Sy Spector. Tak liczny tłum, który

zaraz zacznie szaleć, ściągnie na nich uwagę prasy, może nawet

telewizji. Na pewno skomentują to ludzie z „Rozrywki"

i z CNN, a także z programu „Bawmy się". Co z tego, że teraz

się na niego wkurzają? Nie można winić człowieka za to, że

wykonuje swoją pracę. Poza tym, to nie jemu przyszło do

głowy, żeby powiadomić prasę o dzisiejszym występie Rachel

w Mayan, ale to już tajemnica...

Tłum na ulicy zawył radośnie, kiedy limuzyna podjechała

pod drzwi. Żadnego innego hałasu nie dało się porównać do

wrzawy roju ludzi. To wielbiciele Rachel Marron, jednak

odgłosy przez nich wydawane były jakby złowróżbne, przera­

żające. Ten tłum to oszaleli adoratorzy, balansujący niepewnie

86

background image

między miłością a nienawiścią. Nie można przewidzieć, która

ze stron przeważy.

Ludzie zeszli z chodnika i okrążyli samochód; pukali

w dach i zaglądali przez okna. W jednej chwili rozbły­

snęły flesze, drogę oświetliło białe światło reflektora ka­

mery telewizyjnej. Pojawili się strażnicy, którzy starali się

utorować drogę dla samochodu Rachel. Od razu można było

zauważyć, że są nieco nadgorliwi. Złapali jakiegoś faceta

i przyparli do wozu; krew cieknąca mu z nosa zabrudziła

szybę.

Frank kątem oka obserwował Henry'ego. Kierowca wahał

się, gotów wcisnąć hamulec, jeśli tłum wyjdzie przed auto.

— Nie zatrzymuj się — powiedział spokojnie Frank. —

Nie zwalniaj. Jedź. Nie kochają jej tak bardzo, żeby dali się

przejechać.

„A nawet jeśli — pomyślał Frank — to niech ich diabli".

Natychmiast się uspokoił. W takiej sytuacji należało kierować

się rozumem, nie gniewem.

Strażnicy zdołali w jakiś sposób zatrzymać tłum i Henry

skręcił w prawo na parking przed głównym wejściem do

Mayan.

— Proponuję, żeby to odwołać — zasugerował Frank.

— Nie wygłupiaj się — uciął Sy Spector.

— Frank — prosił Devaney — oni rozniosą tę budę na

strzępy. Spójrz na nich, na Boga!

— I tak to zrobią — skwitował Frank, mówiąc opanowa­

nym, spokojnym tonem. — Tylko że kiedy to zrobią, nas tu

nie będzie.

— Nie — powiedziała stanowczo Rachel. — Nic nie

zrobią, jeśli wystąpię.

— Okay — zgodził się Frank. — Ty tu jesteś szefem.

Wyskoczył z samochodu i otworzył drzwi. Rachel wy­

siadła i natychmiast przeszła zdumiewającą zmianę. Chwilę

wcześniej była zła, nawet przestraszona, teraz dawała pokaz.

Obdarzyła wszystkich szerokim, aktorskim uśmiechem —

tak wyglądała jej publiczna twarz — i pomachała swoim

fanom.

87

background image

Tłum napierał na kordon strażników; krzyczał, wrzeszczał,

wymachiwał. W końcu ludzie zaczęli skandować: „Rachel!

Rachel! Chcemy Rachel!"

Rachel szła wciśnięta między Spectora i Devaneya, Tony

szedł przed nimi, a Frank zamykał pochód. Jakiś młody

człowiek przedarł się przez kordon i zaczął biec w ich

kierunku.

Spokojnie, prawie delikatnie Frank złapał go, zanim zdą­

żył dotknąć gwiazdy, po czym odprowadził do strażników.

Jeden z nich już naszykował pałkę, którą zamierzał uspokoić

natręta.

— Nie potrzeba — powstrzymał go Frank. — Nic się nie

stało.

Pospieszył do Rachel i reszty, dogonił ich przy drzwiach

dla artystów.

Rachel doskonale znała zaplecze Mayan, poszła prosto do

przebieralni przeznaczonej dla gwiazd. Frank pierwszy dopadł

do drzwi, wszedł i uważnie obejrzał pomieszczenie.

Nikt tam na nią nie czekał, ale wszędzie stały ogromne

wymyślnie poukładane bukiety kwiatów. Frank wyjął z kie­

szeni coś, co przypominało pilota do telewizora, różniło się

jedynie wystającym grubym, srebrnym drutem.

Włączył urządzenie i badał nim bukiety kwiatów.

Rachel parsknęła i przybrała pogardliwy wyraz twarzy.

— Co to jest, do cholery?

— Magnometr.

— Czego szukasz? Bomby?

— Tak.

— Nie sądzę, żeby ktoś chciał mnie wysadzić w powietrze.

Frank zatrzymał się na chwilę, potem wrócił do badania

kwiatów. Nadal nie powiedzieli jej o lalce-pułapce.

— Cóż — powiedział po chwili — lepiej zrobić coś na

próżno, niż potem żałować.

— Tak, tak.

Rachel usiadła przy stoliku i włączyła silne lampy zamon­

towane wokół lustra. Sprawdziła makijaż, wyjęła szminkę

i uniosła ją do ust.

88

background image

— Muszę ci przyznać, Farmer, że jesteś bardzo dokładny.

— Za to mi płacisz.

Tuż przy stoliku stał przepięknie ułożony, liliowy bukiet.

Na pewno nie był największy, najstrojniejszy, ani najdroższy

w pokoju, ale bez wątpienia był najładniejszy. Koperta obok

niego zaadresowana była po prostu „Rachel". Artystka od­

pięła kopertę i otworzyła.

I nagle krzyknęła.

Frank odwrócił się, rzucił magnometr, jedną ręką sięgał po

broń, drugą już wyciągał, żeby rzucić Rachel na podłogę.

Zatrzymał się jednak widząc w lustrze jej twarz — przerażoną,

osłupiałą.

Usłyszał, że otwierają się drzwi. Znów się odwrócił, tym

razem trzymając w dłoni pistolet.

Devaney podniósł ręce, jakby ten gest miał go uchro­

nić przed dziewięciomilimetrową kulą. Zaraz za nim stał

Spector.

— Jezu Chryste, Farmer!

— Zamknij drzwi.

— Usłyszeliśmy krzyk. Czy to ona krzyczała? — dopyty-

wał się Spector.

— Rachel? Nic ci nie jest?

Rachel Marron nie poruszyła się. Siedziała przed lustrem

roztrzęsiona i zdumiona. Nadal trzymała kartkę. Frank scho­

wał rewolwer i zabrał jej kartkę.

Malutkie literki, wycięte z książki, możliwe że ze słownika,

mieściły się dokładnie na niewielkim kartoniku. Wiadomość

jednak była raczej mocna, i jakby znajoma: „MARRON,

TY DZIWKO! TY MASZ WSZYSTKO. JA NIE MAM

NIC, PRZYGOTUJ SWĄ DUSZĘ NA ŚMIERĆ. CZAS

ŚMIERCI NADCHODZI".

Frank Farmer podał kartkę Devaneyowi.

— O Boże, przysłał następną.

Rachel nagle doszła do siebie.

— Jak to „następną"?

Frank spojrzał na Spectora.

— Nie powiedzieli ci?

89

background image

— O czym? Co mieli powiedzieć? — Rachel była za­

skoczona.

Devaney chrząknął, zaszurał butami, wycierając je

o dywan.

— Były już takie listy, Rachel. Podobne. Groźby, no

wiesz, takie tam...

— Nie chcieliśmy cię martwić — starał się załagodzić

Spector. — Pomyśleliśmy, że się tym zajmiemy.

— Bo widzisz, ktoś dostał się do domu...

Rachel nagle poczuła kłucie w żołądku, ucisk w gardle,

mdłości. Starała się przezwyciężyć mdłości i panikę, która

w niej narastała.

— Ktoś był w moim domu?

— Okay — powiedział Spector, jakby uspokajał małe

dziecko bojące skę burzy — nie histeryzuj...

— Zabierzmy ją stąd — zaproponował Frank.

Rachel nie zwróciła na niego uwagi, nadal nie mogła pojąć

tego, co usłyszała.

— Ktoś był w moim domu? — powtórzyła.

— To miało miejsce kilka tygodni temu — wyjaśnił

Spector. — Wyjechałaś z miasta. Nie chcieliśmy cię martwić.

Jesteśmy od tego, żeby zajmować się takimi rzeczami.

— Nie — sprostował Farmer. — To ja jestem od zajmo­

wania się tymi rzeczami i twierdzę, że ona nie może...

— Fletcher — przypomniała sobie Rachel. — Czy

Fletcher był wtedy w domu?

— Przestań, przecież nic mu nie jest. A teraz dom jest jak

forteca, prawda Frank?

— Powinniśmy ją stąd zabrać, i to natychmiast.

— Frank, nie przesadzaj! — Spector już widział, jak jego

plany się rozsypują. — Nie ma możliwości, żeby ktoś... to

znaczy, nikt nie byłby na tyle głupi, żeby...

— Nie ma możliwości, żeby co? — Rachel naprawdę się

wystraszyła, drżenie jej głosu zdradzało napięcie.

— Nie, czekajcie. Uspokójcie się wszyscy. Spokojnie — Sy

zniżył głos, jakby uspokajał spłoszonego konia.

— Sy — wtrącił Devaney — Frank ma rację.

90

background image

— Zapytajmy Rachel — zaproponował Spector, jakby

właśnie wpadł mu doskonały pomysł. — Zostawmy to jej. Jak

się czujesz, kochanie?

Frank skrzyżował ręce na piersiach. Gniew narastał w nim

tak szybko, jak strach w Rachel.

— Powiem tak jasno jak potrafię. Może to mieć pewne

znaczenie. Nie mam możliwości jej tam ochronić. Rozumiecie?

Czy to wystarczająco proste?

Rachel odwróciła się do Billa Devaneya.

— Myślisz, że on może tam być?

— Nie wiem — Devaney wzruszył ramionami.

Teraz odwróciła się do Franka.

— Jest tam, prawda?

— To możliwe — skinął głową.

— Dajcie spokój — wtrącił Spector. — Nie wiemy tego.

Naprawdę tego nie wiemy.

Dzisiejszy występ zszedł na dalszy plan, kiedy Rachel

uświadomiła sobie coś znacznie gorszego.

— Wiedzieliście, że on był w moim domu i nie powiedzie­

liście mi... nie mogę w to uwierzyć... O mój Boże!

Devaney zamachał rękoma. Zdawał sobie sprawę, że

Rachel nie jest w stanie wyjść na scenę.

— Chodźmy do domu, Sy. Musimy to ogłosić.

— Doskonale — zgodził się Spector. — Ty to ogłoś. I weź

na siebie odpowiedzialność za to, co zrobią z tą cholerną budą.

Posłuchajcie.

Nawet tu, na tyły, dobiegał hałas z klubu. Publiczność

klaskała, wrzeszczała, wołała Rachel Marron.

— Chcesz tą publiczność? Proszę bardzo.

— Trzeba tak zrobić, Sy — powiedział Devaney. —

Przykro mi.

— Odważny człowiek — naigrywał się Spector.

Kiedy Bill Devaney wyszedł na scenę w Mayan, przez

widownię przeszedł pomruk niezadowolenia. Tłum był nie­

spokojny, niecierpliwy, nie mógł doczekać się występu. Pod-

91

background image

szedł do mikrofonu na środku sceny, próbując przebić się

przez ścianę hałasu. Nigdy nie czuł się taki samotny w sali

wypełnionej tysiącem ludzi.

Devaney puknął palcem w mikrofon, ale hałas prawie nie

zmniejszył się.

— Przepraszam... — pogłos niósł się w powietrzu. —

Chciałbym coś ogłosić. Jest mi przykro, ale ze względu na

pewne okoliczności, które są niezależne od...

— Gdzie Rachel? — ktoś krzyknął.

— Rachel niestety...

Wiedzieli, czego mają się spodziewać. Wzniosła się

niesłychana wrzawa, która zagłuszyła jego słowa. W pew­

nym momencie ludzie zaczęli skandować: „Rachel! Rachel!

Rachel!" Klaskali i tupali w rytm wykrzykiwanego imienia.

Budynek drżał jak podczas trzęsienia ziemi.

Frank już prawie doprowadził Rachel do wyjścia, kiedy

usłyszeli skandowanie. Wtedy zatrzymała się, a jej twarz,

przed chwilą pełna obaw, rozjaśniła się jak niebo po burzy.

— Poczekaj — powiedziała. — Słyszysz to?

Frank już wiedział, co miała na myśli.

— Rachel, nie rób tego. Nie warto.

Jednak to skandowanie, aplauz, już ją zahipnotyzowały.

Nawet nie zauważyła, że po raz pierwszy zwrócił się do niej po

imieniu.

Frank ujął ją pod rękę i starał się wyprowadzić, ale

odtrąciła go gniewnie.

— Żaden pieprzony wariat nie wystraszy mnie ze sceny.

Kiedy Rachel weszła w światła reflektorów, powitał ją

okrzyk radości, publiczność ucieszyła się. Przez chwilę stała

tak wśród burzy oklasków, upajała się, całą sobą chłonęła

pochlebstwa. Skłoniła się i biła brawo swoim fanom. Za chwilę

wskazała na Billa, polecając go publiczności. Jeszcze przed

chwilą był ich wrogiem, teraz, po jednym geście Rachel, ludzie

krzyczeli i bili mu brawo.

Rachel podeszła do mikrofonu.

92

background image

— Mój menadżer, panie i panowie, Bill Devaney. Dzię­

kuję ci, Bill. Muszę ci jednak powiedzieć, że nie potrafisz

zapowiadać występów.

Może nie był to najlepszy żart, ale publiczność wybuchnęła

śmiechem. Napięcie spadło. Devaney ukłonił się i zszedł ze

sceny, pot spływał mu z czoła.

Rachel odwróciła się i spojrzała na publiczność.

— Witajcie! — zawołała, jakby wszystkich znała oso­

biście. — Czy Bill Thomas, właściciel tego klubu, nie jest

najwspanialszym facetem? Prosił mnie, żebym wam coś za­

śpiewała. Mam nadzieję, że się wam spodoba...

Frank stał z boku, usiłował dojrzeć coś przez oślepiające

światła reflektorów, nerwowo rozglądał się, z której strony

mogą nadejść kłopoty. Ze swojego miejsca widział, że Rachel

trzęsie się ze strachu, ale widział też, że z tym walczy, nie

poddaje się.

Odwróciła się lekko, spojrzała na niego i uśmiechnęła

się przelotnie. Kiedy rozległa się muzyka, stała sama, od­

słonięta na środku sceny, w świetle reflektorów. Zaczęła

śpiewać Nie mam nic.

background image

Rozdział X

Głos Rachel unosił się w powietrzu. Publiczność, jeszcze

przed chwilą tak wzburzona, teraz siedziała spokojnie na

krzesłach. Wszyscy oczarowani słuchali słodkiej muzyki.

Frank stał tuż za sceną, ukryty za zasłoną, w każdej chwili

gotów do działania. Uspokoiło się nieco, ale Farmer wiedział,

że sytuacja może zmienić się w mgnieniu oka. Rachel zdołała

uspokoić tłum, ale nie było gwarancji, na jak długo.

Głównym problemem Franka były kulisy. Sy Spector

przysunął się do niego, zasłaniając mu widok na Rachel.

— Mamy jakieś problemy z porozumieniem, czy co? —

spytał Spector.

— O czym mówisz?

Frank wiedział, że Spector dotknął czułego punktu. Mieli

problemy z porozumieniem, Farmer uważał, że Spector za

dużo mówi. Wolał, żeby wcale nie musieli ze sobą rozmawiać.

Obecność Spectora jedynie wprowadzała zamieszanie. Far­

mer starał się wyjrzeć zza niego, usuwając się nieco na bok,

żeby lepiej widzieć. Postanowił nie spuszczać Rachel z oczu.

Spector też się przesunął, specjalnie zasłaniając Frankowi

piosenkarkę. Zachowywał się jak szkolny łobuz, napastujący

młodszego, słabszego kolegę.

— Chyba nie wyraziłem się dostatecznie jasno — powie­

dział Spector przez zaciśnięte zęby.

Farmer patrzył ponad jego ramieniem.

94

background image

— Czego nie wyjaśniłeś, Spector?

— Nie wyjaśniłem ci, jak to wszystko ma wyglądać.

Frank oderwał na chwilę wzrok od Rachel i spojrzał

nieprzyjaźnie na Spectora.

— Jedno jest jasne: okłamałeś mnie. Obiecałeś, że powiesz

jej o tym, co się dzieje, i nie zrobiłeś tego. Nic dziwnego, że jej

się coś nie podobało. Nie można chronić osoby, która nie wie,

że jest w niebezpieczeństwie.

— Nie powiedziałem jej, ponieważ uważałem, że nie

poradzi sobie z tym. Okay? Jedynie dlatego.

— Ale poradziła sobie nienajgorzej — Frank znów spoj­

rzał na scenę.

Teraz dało się zauważyć podziw w jego spojrzeniu. Rachel,

uspokojona czcią, jaką darzyła ją publiczność, przestała się

bać i zaczęła być sobą.

Spector zorientował się, że konfrontacja nie doprowadzi

go do celu. Zmienił taktykę, postanowił być przyjacielski

i szczery. Przez chwilę rozważał możliwość położenia ręki na

ramieniu Franka, ale doszedł do wniosku, że to nie jest dobry

pomysł.

— Słuchaj Frank, wiem co chcesz powiedzieć. I wiem,

o co tu chodzi. Robisz wszystko tylko dla jej dobra. Rozu­

miem to.

— Czyli nie ma problemu — powiedział Frank.

— Przykro mi to mówić, Frank, ale jest. Widzisz, masz

robotę do wykonania, ale musisz zrozumieć, że nie tylko ty.

Inni też mają swoją do zrobienia.

— Utrzymuję ją przy życiu. Czy ktoś robi coś ważniej­

szego?

— Nie, oczywiście że nie. To nie ulega wątpliwości. Ale

praca Rachel też jest ważna. I moja też. A jej praca polega na

wychodzeniu tam — wskazał palcem oświetloną scenę. — Ona

pracuje, Frank. Właśnie tam. Jest bardzo popularna. Musi

wykorzystać czas. Jeśli dobrze wszystko rozegra, całe życie

będzie gwiazdą. A jeśli coś zepsuje, za rok nikt nie będzie

o niej pamiętał.

— Ale będzie żyła — skomentował Frank.

95

background image

— Jeśli przestanie występować, to dla niej równoznaczne

ze śmiercią. Zapomnijmy o tych pogróżkach. Jeśli nie będzie

śpiewać, i tak jest martwa — Spector nerwowo oblizał usta. —

A te wszystkie groźby... Słuchaj, jeśli dobrze się nimi

zajmiemy, mogą być znakomitą reklamą.

Frank Farmer zaatakował tak szybko, że Spector nie

zdążył się zasłonić. Ochroniarz złapał Spectora jedną ręką za

gardło i przyparł go do ściany, po czym naparł na niego

i spojrzał mu w oczy.

— Jedno słowo na ten temat... — szepnął gniewnie.

— Mogłoby pomóc w zdobyciu Oscara — wymamrotał

Spector.

— Jeśli chociaż słowo dostanie się do prasy, jeśli zaczną

krążyć najmniejsze plotki... — Farmer nie dokończył groźby,

ale Spector doskonale go zrozumiał.

— Pojmuję — skinął głową.

Farmer rozluźnił uścisk.

— Pamiętaj, co ci powiedziałem.

Spector rozmasował sine gardło.

— Problem polega na tym, że nie doceniasz zaufania

innych.

Frank już nie zwracał na niego uwagi. Skupił się na scenie.

Po krótkiej chwili ciszy, kiedy skończyła się piosenka, na­

stąpiły burzliwe oklaski, publiczność znów krzyczała. W ciem­

ności rozbłysnęły flesze, odbijały się w urzekającym, szerokim

uśmiechu Rachel. Czuła, jak jest kochana. Nawet najsilniejszy

narkotyk nie mógłby dostarczyć takiej podniety.

Rachel rzuciła Frankowi przelotne spojrzenie, obdarzając

go figlarnym uśmiechem. Już czuła się dobrze, odżyła dzięki

uwielbieniu swoich fanów.

Wzięła w rękę mikrofon i przebiegła po scenie.

— Podobało się wam? Chcecie posłuchać następnej? Zapy­

tam szefa — spojrzała gdzieś w bok. — Billy? Co ty na to?

Billy Thomas, właściciel Mayan, ochoczo skinął głową.

— Zgodził się — uśmiechnęła się Rachel.

Tłum był wyraźnie zachwycony, znów podniosły się

okrzyki. Muzyka zmieniła się na żywszą, bardziej taneczną.

96

background image

Zasłony za plecami Rachel rozsunęły się i odsłoniły olbrzymi

błyszczący ekran. Kamera śledziła ruchy Rachel na scenie

i przekazywała jej obraz na ekran.

— Coś mi podpowiada, że może by tak... Chcecie zoba­

czyć nowy teledysk?

Tłum wybuchnął radością. Poruszali się razem z nią

w rytmie muzyki.

Chcę tańczyć] — krzyknęła Rachel.

Na ekranie pokazał się teledysk: Rachel i tancerze przed­

stawiali to, co Frank widział na próbie w jej domu, pierwszego

dnia, kiedy tam przyszedł. Cała sala ożyła, wszyscy tańczyli

w takt muzyki.

Rachel podeszła na brzeg sceny, prawie dotykając wy­

ciągniętych rąk wielbicieli. Tłum, podniecony jej bliskością,

rzucił się naprzód. Ona tylko drażniła ich, dręczyła swoją

obecnością.

Po bokach sceny pojawili się dwaj strażnicy z Mayan,

Frank widział, że są bardzo spięci. Wiedzieli, że we dwóch nie

mają szans przeciwko podnieconemu, oszalałemu tłumowi,

który za moment może wyrwać się spod kontroli.

Za chwilę pojawiło się pierwsze potencjalne zagrożenie.

Jakiś młody człowiek przeskoczył barierki i wdarł się na scenę.

Jeden ze strażników rzucił się ku niemu jak chłopiec łapiący

piłki na kortach i wrzucił go z powrotem w las wyciągnię­

tych rąk.

Tłum ośmielał się coraz bardziej, napierał na barierki, był

już tak blisko, że prawie mógł dotknąć swojej gwiazdy. Frank

szalał ze zdenerwowania. Zdawał sobie sprawę, że jego zadanie

jest już niewykonalne. Zabójca mógł być wszędzie w tym

ludzkim lesie, mógł czekać, aż będzie blisko i wtedy uderzyć.

Farmer rozglądał się na wszystkie strony, mrużył oczy pod

Światło, przyglądał się twarzom, starając się rozpoznać za­

bójcę. Chciał siłą woli powstrzymać i jego, i cały wzburzony

tłum.

Rachel spojrzała na niego, wyczuwając jego zdenerwowa­

nie. Podniecała ją jego bezradność, posuwała się coraz dalej,

coraz bliżej niebezpieczeństwa. Odważnie podbiegła na sam

7 — Ochroniarz

97

background image

skraj sceny. Jakiś człowiek wyskoczył z tłumu i dołączył do

niej na scenie.

Tego już za wiele. Frank chciał rzucić się naprzód, ale

Rachel powstrzymała go ruchem ręki. Zaczęła tańczyć z tym

człowiekiem, kołysała się podniecająco, skręcała się i padała

na kolana, jakby podziwiając go. Ludzie wrzeszczeli i piszczeli.

Spector walnął Franka w plecy.

— Spójrz na nią! Jest cudowna! — zawołał zachwycony.

Frank wcale nie uważał, że to cudowne. Uniósł rękę

i odsłonił przekaźnik.

— Henry, jesteś tam?

— Jestem po drugiej stronie, razem z Billym.

Farmer spojrzał na drugą stronę jasno oświetlonej sceny

i dojrzał swojego pomocnika. Henry pomachał mu.

Frank skinął głową.

— Przygotuj się do wyjścia. Idź i przyprowadź samochód.

Musimy ją stąd zabrać.

— Dobrze, Frank.

Henry zniknął za zasłoną i poszedł do tylnych drzwi.

Tancerz na scenie posunął się jeszcze dalej. Wyciągnął rękę

i objął Rachel wpół, przyciągając ją do siebie. Jeden z potęż­

nych strażników nie wytrzymał i rzucił się w ich kierunku, aby

wyrwać ją z objęć narwańca. Wpadł na nich, odepchnął

mężczyznę, ale siłą rozpędu wypchnął Rachel wprost na

widownię, w ręce jej wielbicieli.

Chociaż to wydawało się niemożliwe, tłum rozochocił się

jeszcze bardziej. Rachel pomiędzy publicznością! Kiedyś znana

była z takich właśnie wyczynów. Wtedy dopiero zaczynała,

dopiero marzyła o zostaniu taką gwiazdą, jaką była w tej

chwili.

Wokół Rachel kręcili się oszaleli wielbiciele, dotykali jej,

obmacywali ubranie, przekazywali ją sobie z rąk do rąk,

wpychali coraz głębiej w tłum. Gmatwanina ludzi zacieśniała

się wokół piosenkarki, jakby wszyscy chcieli rozebrać ją na

kawałki.

Na twarzy Rachel odmalował się strach. Przekroczyła

niewidzialne barierę— dosłownie i w przenośni — i teraz

98

background image

strach przed pojedynczym zabójcą ustąpił miejsca obawie

przed tłumem. Straciła panowanie przekraczając tę granicę

między wykonawcą a publicznością, złamała niepewny rozejm

istniejący między gwiazdą a jej czcicielami.

Tony wprowadził na widownię strażników, którzy roz­

pychali się między ludźmi, zmiatali ich z drogi. Musieli się do

niej przedzierać jak ekipa ratunkowa walcząca z naporem fal.

Frank doszedł do wniosku, że naga siła nie wystarczy, aby

wyrwać Rachel z objęć tłumu. Jeśli ci ludzie zwrócą się

przeciwko strażnikom, z łatwością ich pokonają. Złapał

gaśnicę i rzucił się w wir walki.

Pierwsza fala piany zaskoczyła tłum. Druga rozproszyła

ludzi po kątach, jakby Frank był ognistym, szalejącym

koniem. Farmer skoczył w powstałą dziurę, kopniakiem

odsunął stojącego mu na drodze młodego człowieka i porwał

Rachel. Zauważył go Tony, który zaczął torować drogę do

głównego wyjścia, poruszał się jak gracz na boisku. Olbrzymi

ochroniarz rozpychał fanów jak zabawki, ale od drzwi dzieliła

go nadal spora przestrzeń.

Frank od razu wiedział, że nie należy tamtędy wychodzić.

— Nie, Tony, nie! Nie tędy!

Ale Tony dostrzegł szansę popisania się swoją nadzwyczaj­

ną siłą, chciał zostać bohaterem dnia.

— Ja się tym zajmę — wrzasnął, rozkładając jakiegoś

widza jednym ciosem w szczękę. — Idźcie za mną.

Pochylił głowę do przodu i natarł na drzwi jak szarżu­

jący byk.

Przebił się przez tłum i wyleciał przez drzwi wprost na ludzi

nadal czekających na chodniku przed wejściem. Padał deszcz,

który wyraźnie ochłodził ich szaleństwo.

Tony triumfował. Przytrzymał otwarte drzwi.

— Zróbcie przejście! — wrzeszczał na ogłupiałych

ludzi. — Odsunąć się!

Udało mu się dostać na ulicę, ale nie czekała tam żadna

limuzyna.

Tony odwrócił się i spojrzał na tłum pozostawiony w klu­

bie. Nie tylko nie było limuzyny, zniknęli też Rachel i Frank.

99

background image

Wybiegł na ulicę wprost w ulewne strugi deszczu i zobaczył

cadillaca odjeżdżającego spod Mayan. Usłyszał pisk opon na

asfalcie.

— Hej! — zawołał. — Co do cholery? Farmer! Farmer!

Wracaj!

Frank Farmer słyszał wrzaski ochroniarza, ale nie pozwolił

zatrzymać się Henry'emu. Obejrzał się na Rachel. Siedziała

samotnie na wielkim siedzeniu, mała i krucha. Roztrzęsionymi

dłońmi zakryła twarz i zaczęła płakać.

Frank odwrócił wzrok, nie chciał się na nią gapić. Nie zdał

pierwszego egzaminu, pozwolił, żeby Rachel kompletnie się

załamała.

Henry popatrzył w lusterko, potem znów na ulicę.

— Nigdy wcześniej tego nie zrobiła — powiedział cicho.

— To była długa noc — podsumował zmęczony Frank. —

Dla nas wszystkich.

Frank pomógł Rachel wysiąść z samochodu i wejść do

domu, podtrzymywał ją na schodach.

— Frank — szepnęła. — Tak się bałam.

— Wyśpisz się i poczujesz się lepiej. Postaraj się tym nie

martwić. Tu jesteś bezpieczna.

— Fletcher — powiedziała cicho. — Muszę sprawdzić, czy

nic mu nie jest.

Frank poprowadził ją korytarzem i otworzył drzwi

do pokoju Fletchera. Chłopiec smacznie spał, spokojny

i ufny.

— Widzisz? Nic mu nie jest.

Rachel poczuła ulgę. Weszła cicho do pokoju i pocałowała

synka w czoło. Fletcher mruknął przez sen i odwrócił się na

drugi bok. Uśmiechnięta Rachel wyszła z sypialni.

— Obiecaj mi, że zawsze będzie bezpieczny — poprosiła.

— Daję słowo — wziął ją za rękę. — Chodź. Czas do

łóżka.

W jej sypialni — tej prawdziwej, a nie tej, którą Sy Spector

przygotował dla dziennikarzy — Frank szybko sprawdził

100

background image

okna. Zamki zostały założone, nie wyglądało na to, żeby ktoś

przy nich dłubał.

Rachel stała na środku sypialni oszołomiona, nie mogła

poradzić sobie z suwakiem przy sukience. Skrzyżowała ręce na

plecach i manipulowała przy zamku, jakby był bardzo skom­

plikowanym mechanizmem, którego nie umiała obsługiwać.

Farmer rozpiął jej sukienkę, poczuł jak lekko suwa się po

jej ciele, potem objął ją i poprowadził do łóżka. Wydała mu się

taka delikatna. Miała tak drobne kości, że mógłby je połamać,

gdyby był nieostrożny. Szok, strach i obawa przed śmiercią

całkowicie zmieniły Rachel Marron z pewnej siebie kobiety

w przerażone, kruche dziecko.

Frank odgarnął laleczki poukładane na poduszkach

Rachel i odkrył kołdrę. Delikatnie posadził ją na łóżku

i ściągnął jej wymiętą sukienkę. Siedziała naga i potulna, aż

położył ją i przykrył.

Rachel wtuliła głowę w poduszkę i westchnęła, jakby

wreszcie poczuła się bezpieczna. Frank wygładził kołdrę i już

miał odchodzić, kiedy wzięła go za rękę, tak jak małe

dziewczynki chwytają za dłonie swoich rodziców. Farmer

pogłaskał ją po włosach.

— Czy nie zapytasz mnie, dlaczego się tak zachowuję? —

spytała zmęczonym głosem.

— Wiem dlaczego — powiedział kiwając głową.

Nie odezwali się już, a on został, dopóki nie zasnęła.

W domu panowała cisza, ale Frank Farmer, nadal pod­

niecony wydarzeniami tego wieczoru, nie mógł zasnąć. Siedział

przy dębowym stole w kuchni. Zdjął marynarkę i krawat

i zatopił się w fotelu. Nadal miał na sobie przepoconą, brudną

koszulę. Jadł brzoskwinię, ostrożnie odcinając kawałki owocu

małym, ostrym nożykiem.

Frank wracał myślami do ostatnich słów, które wypowie­

działa Rachel. Czy naprawdę wiedział, dlaczego się tak

zachowywała? Tak mu się zdawało, a wydarzenia tego wie­

czoru potwierdzały jego teorię, a raczej liczne teorie.

101

background image

W głębi duszy była dzieckiem, które chciało być w centrum

zainteresowania. Nie była pewna siebie, swojego talentu,

potrzebowała ciągłego potwierdzenia, jakie znajdowała u wier­

nej publiczności. Była aktorką, musiała panować na scenie

i w życiu, była odważną młodą kobietą, która rzucała wy­

zwanie wszystkiemu: sobie samej, swoim fanom, otaczającym

ją ludziom.

Drzwi kuchenne otworzyły się z łomotem i pomieszczenie

owiał chłodny wiatr. To wpadł Tony. Udało mu się dostać do

domu z Mayan; kipiał wściekłością.

— Cholera, zostawiłeś mnie tam — warczał, wymachując

zaciśniętymi pięściami.

— Musiałem zabrać Rachel — powiedział Frank, nie

podnosząc wzroku znad swojej brzoskwini.

— Jak diabli! Gdybyś za mną poszedł, też byśmy stamtąd

wyszli.

— To było zbyt ryzykowne.

— Niech cię diabli! Chciałeś się popisać!

— Nie robię tego dla popisów — tłumaczył spokojnie

Farmer.

— Bzdura!

Tony nie był w nastroju do dyskusji. Natarł na Franka

z uniesionymi pięściami. Farmer odczekał, aż podszedł bar­

dzo blisko. Kiedy Tony chciał złapać go za koszulę, Frank

poderwał się z krzesła i rzucił się całym ciężarem na nogi

przeciwnika, podcinając go.

Tony upadł na ziemię uderzając głową o podłogę. Farmer

natychmiast go dopadł, łapiąc po drodze krzesło, na którym

przed chwilą siedział. Nogami przytrzymał go na podłodze,

jak treser mocujący się z lwem.

— Tony, to była długa noc. Wystarczy, dobrze?

Tony spojrzał na niego, ale wiedział, że jest w pu­

łapce.

— Wystarczy — burknął.

— Okay.

Farmer zwolnił uścisk. Tony powoli podniósł się

z podłogi.

102

background image

Ale chyba nie miał dość. Za chwilę skoczył na równe

nogi, zamachnął się szeroko i chciał uderzyć Franka prosto

w szczękę.

Uderzenie miało wielką siłę, ale olbrzym stał na całych

stopach i włożył w cios cały swój ciężar, starając się roz­

łożyć Franka za pierwszym razem. Farmer uchylił się i prze­

darł się przez osłonę Tony'ego. Zdzielił go dwa razy so­

lidnie w żebra, prawie mu je połamał. Tony stracił równo­

wagę i oparł się o drewniane szafki kuchenne stojące pod

ścianą.

Przyparty do ściany Tony złapał długi nóż kuchenny leżący

na ladzie i wymachiwał przed nosem Franka, usiłując go

nastraszyć.

Farmer westchnął i pokręcił głową. Już się zdenerwował.

Złapał nożyk, którym kroił brzoskwinię i ułożył go wygodnie

w dłoni trzymając za ostrze. Zamachnął się i wprawnym

ruchem rzucił nóż, który wbił się w szafkę zaledwie o centy­

metr od ucha Tony'ego.

Tony przez chwilę patrzył na chwiejące się ostrze, po czym

opuścił nóż.

— Słuchaj — powiedział Farmer tonem dyrektora kar­

cącego niegrzecznego ucznia. — Uważasz, co mówię?

Tony skinął głową.

— To dobrze — Frank skrzyżował ręce na piersiach. —

Ostrzegam cię, Tony. Nie chciałbym ci tego więcej powtarzać.

Ekipa porządkowa przystąpiła do sprzątania Mayan.

Tuzin ludzi uwijało się po zdemolowanym klubie ze szczot­

kami i kubłami. Billy Thomas stał na scenie i oceniał

wyrządzone szkody. Światła nie były zbyt jasne, ale i tak

widział dokładnie, co zostało zniszczone. Meble poszły

w drzazgi, podłoga pełna była potłuczonego szkła, dekoracje

pozrywano ze ścian.

Kilku zagorzałych fanów Rachel Marron jeszcze kręciło

się po sali, zbierali się w grupki i rozprawiali o wydarze­

niach, wymieniając swoje doświadczenia. Nadal byli pod-

103

background image

nieceni wrzawą, w której brali udział. Dwóch z nich jeszcze nie

doszło do siebie — ci naprawdę dotknęli Rachel Marron.

Ani wielbiciele, ani obsługa nie zwracali uwagi na sa­

motnego człowieka chodzącego po widowni, wpatrującego się

w podłogę, jakby czegoś szukał.

Gdyby ktoś go zaczepił, powiedziałby, że w zamieszaniu

wypadł mu portfel i że właśnie go szukał. Całkiem praw­

dopodobna historia.

Ale on szukał czegoś innego, i w końcu znalazł. Kawałek

podartego papieru, skrawek materiału, szmatka oderwana od

sukienki Rachel. Przyklęknął obok skrawka materiału, pod­

niósł go i ukradkiem przytknął do nosa, zaciągnął się powie­

trzem. Setki rąk dotykało tej szmatki, wiele butów po niej

deptało, ale mimo tego mógł wyczuć poprzez brud i pot resztki

zapachu Rachel Marron.

background image

Rozdział XI

Frank Farmer nie spodziewał się zobaczyć Rachel następ­

nego dnia, doskonale rozumiał, jak się czuła. To co przeszła

ostatniej nocy, wykończyłoby nawet najspokojniejszego, naj­

łagodniejszego człowieka. A dla kogoś tak wybuchowego

i emocjonalnego jak Rachel musiało być strasznym doświad­

czeniem. Frank nie zdziwiłby się, gdyby nie pokazywała się

cały tydzień.

Jednak się mylił. Rano sprawdził strażników przy bramie

i wracał do domu przez cichy ogród, kiedy usłyszał za sobą

trzask łamanej gałązki. Odwrócił się błyskawicznie.

Zobaczył Rachel, ubraną w błękitny dres, która bie­

gała po parku. Zatrzymała się przy nim, łapiąc oddech.

Pomimo szalonych wydarzeń ostatniej nocy nie wyglądała

na zmęczoną, przeciwnie, była wypoczęta i odprężona.

Frank pojął, że należy do ludzi, którzy szybko podnoszą

się po zadanych ciosach. Zdał sobie sprawę, że ją po­

dziwia.

Uśmiechnęła się do niego porozumiewawczo, jakby czytała

w jego myślach.

— Zaskoczyłam cię, prawda?

— Tak — przyznał z uśmiechem.

— Pewnie zastanawiasz się, co robię — wskazała sportowe

ubranie. — Nie wiedziałeś, że biegam, tak?

Frank pokręcił głową.

105

background image

— O co chodzi? Boisz się, że ktoś napadnie na mnie

w takim stroju?

— Nie — powiedział powoli. — Gorzej.

Zaskoczyło ją to.

— Gorzej? Czy może być coś gorszego?

— Obawiam się, że będę musiał biegać z tobą.

Rachel roześmiała się.

— To wspaniale — przyznała. — Chyba nie wolno mi

biegać. Tak długo szukałam jakiejś wymówki!

— To ulga.

— Odprowadź mnie do domu, dobrze?

— Z przyjemnością.

Szli powoli przez ogród, przez pewien czas wcale nie

rozmawiali, podziwiali słońce przeganiające poranną mgłę.

Rachel przerwała ciszę.

— Wiem, że to chyba za późno — powiedziała z wa­

haniem.

Najwyraźniej szukała właściwych słów i nie mogła znaleźć.

— Chciałam ci podziękować — rzuciła w końcu. —

Naprawdę cieszę się, że tu jesteś. Teraz wszystko rozumiem.

— To dobrze.

— Postaram się współpracować z tobą.

— To jeszcze lepiej — uśmiechnął się Frank.

Przeszli jeszcze kawałek w milczeniu. Kiedy Rachel ode­

zwała się wreszcie, była jakby niepewna, zawstydzona i onie­

śmielona.

— Farmer... mam taki problem. Nieduży.

Jąkała się lekko, jakby denerwowała się tym, co chce

powiedzieć. Frank pomyślał, że ta nowa Rachel Marron jest

bardzo pociągająca.

— Co takiego?

— Widzisz, chciałabym wyjść gdzieś wieczorem. Tylko ja

i jakiś facet... — skrzywiła się lekko, maskując zażenowa­

nie. — Coś jakby „randka". Ale nie mogę z nikim wyjść, bo ty

musisz stale być ze mną. No bo co by było, gdyby on mnie

potem do siebie zaprosił? Ty też byś poszedł?

— Rozumiem, o co ci chodzi — przyznał Frank.

106

background image

— Tak, ale myślałam o tym i jedyne co wymyśliłam, to że

ty możesz mnie gdzieś zabrać.

— Ja?

— Więc... zastanawiałam się nad tym... no wiesz. Co

o tym sądzisz? Oczywiście tylko jeśli chcesz.

Patrzyła na niego z nadzieją. Jej propozycja całkowicie

zbiła Franka z tropu.

— Czy to polecenie?

— Nie, nie! Tylko jeżeli chcesz... Nie jestem aż taka

zła.

Przeciągnęła ręką po włosach i zaśmiała się nerwowo.

— Posłuchaj, proszę cię. To jakbym znów była w szkole,

tylko o wiele gorzej.

Zatrzymała się i spojrzała na niego.

— To takie żenujące. Słuchaj, zrobimy tak: ja pobiegnę

przodem, a ty się zdecydujesz...

Ale zanim zdążyła odbiec, Nicki wychyliła się z okna.

— Rachel! Sandy Harris dzwoni. Mówi, że to pilne.

— Powiedz jej, żeby poczekała — krzyknęła Rachel. —

Załatwiam coś.

Nicki bez słowa zamknęła okno i zniknęła.

— No, Farmer, co powiesz?

— Frank.

— Co ty na to, Frank?

— Zgoda.

Szeroki dziób cadillaca wynurzył się z myjni jak łódź

podwodna z morskich głębin. Mydlana woda spływała z szyb

i maski. Dwóch pracowników myjni, jeden czarny, drugi biały,

zaczęli pucować lakier irchowymi szmatkami.

Henry stał obok znudzony, czekał aż skończą mycie wozu.

Może i Frank Farmer zrobił z niego swojego asystenta, ale

przecież nadal był szoferem. A szofer musi zadbać, żeby

samochód był czysty i nawoskowany.

Henry nie zwracał uwagi na pracujących ludzi. Po prostu

wykonywali swoją brudną, nieciekawą robotę za niewielką

107

background image

pensję. Nawet nie zauważył, że na kombinezonach mają

wyszyte imiona: Jamal i Dan.

Jednak Dan, biały chłopak, rozpoznał Henry'ego. Był na

koncercie Rachel Marron w Mayan — to właśnie jego Frank

tak bezceremonialnie kopnął. Chłopak pomyślał, że skoro

Henry przyprowadził ten samochód, to pewnie jest to auto

samej Rachel Marron. Bardzo go to zainteresowało.

Dan odrzucił szmatę, wziął rurę od odkurzacza i otworzył

drzwi limuzyny.

— Hej! — zawołał Henry. — Nie prosiłem o czyszczenie

środka.

— Spokojnie — mruknął Dan. — To wliczone w rachu­

nek.

— Aha — powiedział Henry i nie myślał o tym więcej.

Dan dokładnie wyczyścił wykładzinę i obicia. Pod jednym

z siedzeń znalazł pognieciony papier, za duży i za gruby,

żeby zmieścił się w rurę od odkurzacza. Dan wyprostował

papier na tylnym siedzeniu i zobaczył, że było to podpisane

zdjęcie Rachel Marron, takie jak zwykle gwiazdy rozdają

setkami.

Bardzo spokojnie Dan złożył zdjęcie i schował do kieszeni

kombinezonu. Wygramolił się ze środka samochodu i wyłączył

odkurzarz.

— Gotowe — powiedział.

— Świetnie — stwierdził Henry i wręczył każdemu z nich

dziesięciodolarowy banknot.

Wsiadł do auta i odjechał.

— Dobry napiwek — zauważył Jamal.

— Tak — przyznał Dan.

Dan wyszedł z myjni i udał się wprost do swojej szafki

w przebieralni dla pracowników. Przekręcił zamek i otworzył

stare, metalowe drzwiczki.

Całe wnętrze szafki oklejone było zdjęciami Rachel

Marron. Wisiały tam plakaty, zdjęcia wycięte z gazet i czaso­

pism, okładki płyt i wkładki z pudełek po płytach kompak­

towych. Na samym środku tego zbioru, niczym święta re­

likwia, wisiał kawałek materiału, znaleziony poprzedniej nocy.

108

background image

Wszystko to wyglądało jak kapliczka ku czci Rachel Marron,

ale pewien szczegół psuł to wrażenie. Na jednym z większych

zdjęć Rachel ktoś wypisał jedno słowo: „Kurwa".

W Kokusai zebrało się około stu wielbicieli kina japoń­

skiego. Mniej więcej dziewięćdziesięciu ośmiu z nich nie

zdawało sobie sprawy, że Rachel Marron siedziała z nimi na

widowni. Ten sekret znali tylko Rachel i Frank.

Nie była specjalnie przebrana, miała kapelusz na głowie,

szyję obwiązała jedwabną chustką, a okulary słoneczne zdjęła

dopiero, kiedy film się zaczynał.

Frank Farmer nie znał się na kulturze masowej, ale potrafił

docenić dobry film. Yojimbo Akiro Kurosawy stanowczo

należał do najlepszych.

Wspaniały japoński aktor Toshiro Mifune grał cynicznego,

wynajętego samuraja, który przyczynia się do zagłady całego

miasta. Był w tym świetny. Rachel nigdy przedtem nie

widziała japońskiego filmu. Siedziała oczarowana, prawie nie

poruszała się, odkąd na ekranie pojawiło się pierwsze ujęcie.

Mifune stał tyłem, na tle wysokich, ośnieżonych gór. Ostatnie,

ironiczne zdanie filmu brzmiało: „Nareszcie będzie w tym

mieście spokój".

Rachel wyszła z kina zamyślona.

— Cóż — stwierdziła melancholijnie — według mnie nie

wyglądał, jakby chciał umrzeć.

— Przecież nie umarł, prawda? Jest ogromna różnica

między chęcią śmierci a nie obawianiem się jej.

Szli chodnikiem w stronę nie rzucającego się w oczy

chevroleta Franka. Wyglądali jak typowa para na randce.

— Czy to, że nie bał się śmierci — zapytała Rachel —

sprawiło, że był niepokonany?

— A jak myślisz?

Rachel uśmiechnęła się.

— Jedno jest pewne — na końcu rozłożył wszystkich.

Frank skinął głową.

— Tak. To był dobry film.

109

background image

— Ile razy go widziałeś?

— Sześćdziesiąt dwa — powiedział bez namysłu.

Rachel zdusiła śmiech.

— A chociaż wiesz, co znaczy Yojimbo?

— Tak — Frank wahał się przez chwilę.

— Co? Powiedz.

— To znaczy „ochroniarz".

Teraz Rachel roześmiała się zadowolona.

— No tak, rozumiem. To wszystko wyjaśnia.

Restauracja Da Umberto na przedmieściu w Echo Park

w niczym nie przypominała Mortona. Już prędzej przypomi­

nała spelunkę. Nikt znany tam nie przychodził. Jedzenie

jednak było naprawdę toskańskie, nie za głośna, dobra

muzyka dobiegała z ukrytych w kątach głośników. Restaura­

cja była prawie pusta, a na małym parkiecie nie było ani jednej

pary.

Rachel była oczarowana, szczęśliwsza niż zwykle. Już

prawie nie pamiętała, jak to jest, kiedy wychodzi się dla

przyjemności, a nie w celu pokazania się. Odprężyła się, coraz

bardziej intrygował ją jej towarzysz.

— Lubisz takie miejsca, co?

Frank skinął głową. Bawił się swoim spaghetti, wodził

długimi kluskami wokół talerza.

Rachel przysłuchała się dokładniej muzyce.

— I taką muzykę?

— Tak — powiedział otwarcie.

— Czy czujesz się tu bezpieczny? Uważasz, że tu nie ma

żadnego zagrożenia? — nabrała sobie trochę makaronu.

Frank Farmer wzruszył ramionami.

— Jeśli ktoś naprawdę chce zabić, nic go nie powstrzyma.

Rachel uśmiechnęła się smutno.

— Świetnie. To po co mi jesteś potrzebny?

— Może zamiast ciebie dostanie mnie.

To nie były przechwałki pewnego siebie faceta. To proste

stwierdzenie faktu.

110

background image

— Byłbyś gotów za mnie umrzeć? — otworzyła oczy ze

zdziwienia.

— To mój zawód — powiedział.

Rachel patrzyła na niego, jakby z twarzy chciała wyczytać

odpowiedź na swoje pytania.

— I zrobiłbyś to? Dlaczego?

— Bo nie umiem śpiewać — uśmiechnął się Frank.

— Yojimbo — podsumowała rozweselona Rachel.

— Nie, on był ode mnie lepszy.

Nie uwierzyła w taką skromność.

— To magia kina, Farmer. Ty, ty jesteś prawdziwy.

Frank wzruszył ramionami i dolał im wina.

— Czegoś jednak nie rozumiem.

— Czego?

— Może uratowanie prezydenta to powód do chwały, ale

tak kogokolwiek...

— Kogoś takiego jak ty? To sprawa zasad i dyscypliny.

Rachel zmarszczyła brwi.

— Nie ufam dyscyplinie, w każdym razie nie mojej.

W najważniejszym momencie zawsze mnie opuszcza.

— To się zdarza.

— Ale nie tobie Frank — Rachel zaśmiała się ciepło. —

Ty zawsze jesteś zdyscyplinowany, prawda?

— Nie można przewidzieć, co się stanie w podbramkowej

sytuacji. Powiedzmy, że tak raczej jest, nie wracajmy do tego.

Kiedy kelner przyszedł po talerze, przestali rozmawiać, jakby

nie chcieli, żeby obcy podsłuchiwali ich intymną rozmowę.

— Powiedz mi... czy lubiłeś kiedyś kogoś?

— Nie rozumiem.

Doskonale rozumiał, o co pytała, ale nie chciał wyjawiać tak

prywatnych spraw. Frank Farmer miał już we krwi trzymanie

kart przy sobie. A życie prywatne traktował prywatnie.

— Takiego jak ja...

Frank roześmiał się głośno, bardzo rzadko mu się to

zdarzało.

— Nigdy nie znałem nikogo takiego jak ty.

— Nie o to chodzi. Dziewczynę.

111

background image

Wiercił się niepewny, zastanawiał się nad pytaniem. Była

z nim całkiem szczera. Dobrze by zrobił, gdyby jej się

odwzajemnił. To byłoby też uprzejme. Mogliby sobie zaufać,

wtedy lepiej mógłby ją chronić. Ale pewnej granicy nie

należało przekraczać, wiedział o tym.

— Była pewna dziewczyna — powiedział nie patrząc na

nią. — Dawno.

— Tak? I co się stało? Jeśli mogę spytać, oczywiście.

— A czy mogę nie odpowiadać? — odparował z uśmie­

chem.

— Nie chcę nalegać...

Frank Farmer uśmiechnął się szeroko. Rachel należała do

najbardziej wścibskich osób, jakie znał.

Rachel też zaczęła się śmiać, nie mogła przestać.

— Ona nie umarła, prawda? — spytała lekkomyślnie. —

To znaczy nikt jej nie zabił, kiedy ją chroniłeś?

Frank przestał się uśmiechać. Zmienił się na twarzy,

milczał, ale to wiele mówiło.

Rachel nagle przestała chichotać. Spojrzała wystraszona,

zbladła.

— O Boże! Tak było, prawda?

Frank mówił cicho, wyglądał poważnie i smutno.

— Nikt nie jest doskonały — powiedział.

Rachel zawstydziła się brakiem wyczucia. Zniszczyła na­

strój wieczoru, rzucając na niego cień smutku.

— Frank, tak mi przykro — mruknęła.

Nagle, jakby ktoś przełączył niewidzialny guzik, powaga

zniknęła z jego twarzy i roześmiał się lekko.

— Nie, nikt jej nie zabił.

Przerwał, nie wiedząc, czy ma mówić dalej.

— To o wiele mniej dramatyczne — powiedział w koń­

cu. — Po prostu przestała mnie kochać. Możesz sobie to

wyobrazić?

Rachel spojrzała mu prosto w oczy.

— Nie, nie bardzo.

Muzyka umilkła i na chwilę zapanowała cisza. Potem

zaczęła się następna płyta, usłyszeli Co dzieje się ze złamanymi

112

background image

sercami.

To jedna z pierwszych piosenek Rachel Marron,

dzięki niej dostała się na szczyt. Frank uśmiechnął się, kiedy

usłyszał jej głos. Uniósł kieliszek, jakby wznosząc toast za nią

i jej pierwszy wielki przebój.

— A więc — powiedziała uśmiechając się tajemniczo —

czy to randka z pełną obsługą, Frank?

Frank spojrzał na nią zaskoczony.

— Proszę cię do tańca.
— Z przyjemnością — powiedział.

Frank za każdym razem ją zaskakiwał. Jak na takiego

człowieka był delikatnym, dobrym tancerzem; trzymał ją

blisko, nie był spięty. Nie myślała, że będzie się dobrze czuł

w takiej roli. Ułożyła głowę na jego ramieniu i wsłuchiwała się

we własny głos.

Frank czuł perfumy w jej włosach, czuł, jak porusza się

w jego ramionach. Oboje słuchali słów smutnej piosenki,

jedwabisty głos Rachel podkreślał melancholijny tekst. Pod­

niosła głowę i zapytała:

— Podoba ci się? Ta piosenka.

— Tak — Frank skinął głową.

Rachel wybuchnąła śmiechem. Frank zaczerwienił się

zażenowany. Obawiał się, że powiedział coś poniżającego.

— Co? Z czego się śmiejesz?

Rachel próbowała się opanować.

— Przepraszam — chichotała. — Tylko że ta piosenka jest

taka... załamująca.

— Tak, to prawda — musiał się z nią zgodzić.

Nagle z kuchni dobiegł ich ostry dźwięk naczyń roz­

bijających się o podłogę. Bez namysłu Frank zmienił pozycję,

stanął między Rachel a kuchnią, jakby chciał ją zasłonić.

Spojrzał przez ramię sprawdzając, co się stało. Chciał się

upewnić, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa.

Rachel znów położyła mu głowę na ramieniu.

— Nie bój się — szepnęła mu do ucha. — Ochronię cię.

Znów oddali się muzyce, Rachel śpiewała cicho zagubiona

we własnych myślach, w jego ramionach. Frank natomiast

cały czas bacznie obserwował, cały czas był czujny.

8 — Ochroniarz

113

background image

Rozdział XII

Podobnie jak w jego sercu, tak i w skromnym domu

Franka Farmera było prywatne miejsce, niedostępne dla

obcych. W piwnicy urządził sobie pracownię i salę ćwiczeń,

sam wszystko przygotował, sam pokrył gołe ściany i położył

kafelki na podłodze.

W jednym rogu stały błyszczące, chromowane przyrządy

do ćwiczeń, worek do boksowania, leżały ciężarki, ciężka piłka

do podnoszenia. W innej części pomieszczenia miał stół, na

którym stały poukładane narzędzia i bardziej skomplikowane

urządzenia: tokarka, wiertarka. Potrafił obrabiać metal, ulep­

szał broń, której używał.

Najdziwniejsza część piwnicy była oddzielona od reszty

pomieszczenia i stanowiła wąski, dźwiękoszczelny korytarz

biegnący wzdłuż jednej ze ścian. To jego prywatna strzelnica,

na końcu wyłożona workami z piaskiem.

Pokój był uporządkowany, wszystko miało swoje miejsce,

choć nie sprawiało pedantycznego wrażenia. Zupełnie jak sam

Farmer.

Siedział na kanapie, sączył drinka i przyglądał się jej.

Rachel kręciła się po pokoju, dotykała narzędzi na stole,

zaglądała do długiego korytarza strzeleckiego.

— Tak tu cicho — powiedziała do siebie.

Podeszła do ściany z książkami i nagrodami. Książki

stanowiły dość dziwną zbieraninę — powieści stały obok

114

background image

podręczników technicznych, biografie i książki histo­

ryczne opierały się o albumy, książki o egzotycznych

kwiatach, o broni, o kinie japońskim i sztuce prymi­

tywnej.

Na ich podstawie Rachel zorientowała się, że Farmer to

człowiek o żywym umyśle, interesujący się wieloma dziedzi­

nami. Jednak to wszystko wiedziała już wcześniej. Bardziej

interesowały ją rzeczy osobiste, porozstawiane na półkach.

Zakurzone nagrody, cytaty w ramkach, zdjęcia. Przedstawiały

Franka, kiedy zdobył czarny pas, w ubraniu baseballisty,

z wysoko uniesionym kijem. Zauważyła też jego zdjęcia

z trzema prezydentami.

Rachel wzięła jedno zdjęcie i odwróciła do światła. Zdjęcie

przedstawiało drużynę piłkarską, młodzi zawodnicy z powagą

wpatrywali się w obiektyw aparatu. Przeczytała podpis pod

fotografią.

— Drużyna piłkarska Uniwersytetu Zachodniej Virginii.

Rachel przebiegła wzrokiem wszystkie poważne twarze, aż

znalazła Franka. Uśmiechnęła się.

— Boże, jak ty wyglądałeś.

— To było dawno temu.

— Nie wiedziałam, że grasz w piłkę.

— Bo już nie gram.

— Na jakiej byłeś pożyci?

— Z tyłu — powiedział.

— Byłeś twardy? — spytała z uśmiechem.

— Nie. Szybki.

Najwspanialsza jednak była wisząca na ścianie długa,

lakierowana na czarno pochwa japońskiego miecza. Rachel

dokładnie się jej przyjrzała, delikatnie dotknąła zdobionej

powierzchni.

— Ty też jesteś samurajem?

— To wymaga prawdziwej dyscypliny — roześmiał się

Frank.

— Słyszałam, że byłeś w tajnej policji. Dlaczego zre­

zygnowałeś?

— Dla pieniędzy.

115

background image

Rachel rozejrzała się po dziwnie urządzonym pokoju

i uśmiechnęła się.

— Jak widzę, masz ekstrawaganckie upodobania.

Mogę? — spytała wskazując na miecz.

Frank skinął głową, więc zdjęła pochwę ze ściany i powoli

wyciągnęła z niej miecz.

— Uważaj — ostrzegł ją.

Piękno nagiego ostrza zapierało dech, żadnej skazy nie

było na błyszczącej stali. Miecz był doskonale wyważony,

wyglądał tak lekko jak promień światła. Skierowała ostrze do

przodu i podeszła do niego.

— Trudno cię rozszyfrować, Franku Farmerze.

Podeszła jeszcze bliżej, końcem miecza celując między jego

oczy, kilkanaście centymetrów od twarzy.

— Wydaje mi się — powiedziała — że i ochroniarz musi

mieć czasami spokój.

Frank wstał, miecz był tak blisko, że prawie go dotykał.

Wyciągnął ręce i odwiązał jedwabną chustkę, którą Rachel

miała na szyi. Jedną ręką zdjął chustkę, drugą przez moment

pozostawił na zgięciu jej szyi.

— Popatrz — szepnął.

Uniósł chustkę nad głowę, obiema rękami rozprosto­

wał delikatny materiał, potem puścił. Powoli, kołysząc się

w powietrzu, cieniutki jedwab opadł na ostrze. Niesłychanie

ostry miecz wdarł się w materiał i przeciął chustkę na dwa

kawałki.

Frank odsunął miecz i przyciągnął Rachel do siebie.

Objęci, osunęli się na podłogę i zaczęli się całować.

Na początku kochali się gorączkowo, jakby poddali się

nareszcie, po tygodniach wyrzeczeń; zaspokajali narosłą

w nich żądzę. Oboje za długo czekali, żadne nie było przygoto­

wane na tak intensywne przeżycie. Później zwolnili nieco,

napięcie trochę opadło i kochali się wolniej, bardziej leniwie,

spokojnie.

W nocy, leżąc nago w łóżku Franka, Rachel wsunęła się

w jego ramiona, wsparła się na nim.

— Nigdy nie czułam się tak bezpiecznie — szepnęła.

116

background image

Frank nie odpowiedział. Uśmiechnął się jedynie i pogłaskał

jej zmierzwione włosy.

— Nikt nie może ci nic zrobić.

— Teraz to nie byłoby takie trudne.

Rachel roześmiała się i pocałowała go, potem położyła mu

głowę na ramieniu.

— Wcale się nie martwię — powiedziała.

Słuchał jej spokojnego oddechu, kiedy zasypiała. On

jeszcze nie zasnął, wpatrywał się w ciemność.

Obudził ją trzask rozsuwanych żaluzji. Światło zalało całą

sypialnię. Usiadła i zamrugała.

— Co się dzieje? Co robisz?

Frank ubrany był już w białą koszulę i spodnie od

garnituru. Właśnie wiązał krawat. Założył już podramienną

kaburę, ale jeszcze była pusta. Wystarczało na niego spojrzeć,

żeby zorientować się, że coś było nie tak. Wydawał się zły,

zdenerwowany. Nie odpowiadał jej.

— Frank?

Farmer nie patrzył na nią.

— Rachel, nie wolno zapomnieć, co ja tu właściwie robię.

Kiedy obudził się rano, przeraził się tym, co zrobił

poprzedniego wieczoru. Okazał się słaby, a jego słabość oboje

naraża na niebezpieczeństwo. Był bardzo zły, ale na samego

siebie, na swoją głupotę, nie na Rachel.

— Zapomnieć? — powtórzyła.

Jego ostre słowa bardzo ją zaskoczyły.

— Ja o niczym nie zapominam.

— Płacisz mi za ochronę. I to mam robić.

— Więc? Czy zrobiłam coś złego? Co zrobiłam?

— Nic. To nie twoja wina.

— To o co chodzi?

Uwidzicielsko uniosła pościel i spojrzała na niego uśmie­

chając się figlarnie. Odwrócił wzrok.

— Mam cię błagać?

— Nie — powiedział szorstko. — Masz przestać.

117

background image

Potrząsnęła głową i zmarszczyła czoło.

— O co chodzi, Frank?

— Nie może mi się pomieszać, co ja właściwie robię.

Kiedy to mówił, wbił wzrok w podłogę, jakby koncen­

trował się na swoich słowach, pragnął je zapamiętać.

— A co takiego robisz? Mieszasz mnie z błotem?

Przesunął ręką po czole. Nie chciał być taki niemiły. Wcale

nie zamierzał jej zranić, szczególnie po ostatniej nocy.

— To nie twoja wina, tylko moja. Zaangażowałem się

w coś z klientką.

— Z klientką? — uderzyło ją to bezosobowe stwierdze­

nie. — To wszystko czym dla ciebie jestem? Klientką?

— Popełniłem błąd.

Frank mówił niskim głoseś. Sam się przeklinał za nieroz­

tropność. Ochroniarz zakochany w kobiecie, którą chroni

może być tak samo niebezpieczny jak morderca.

— Jaki błąd? Już nie uważasz mnie za atrakcyjną. Tak?

Frank bardzo się zdenerwował.

— Chryste! Już ci powiedziałem. Nie mogę cię chronić

w taki sposób. Nie jestem dla ciebie odpowiedni.

— A to co ma znaczyć? — wybuchnęła. — Że to już

koniec? Jedna noc i po wszystkim?

— Właśnie — skinął głową Frank.

Rachel podniosła oczy, jakby prosiła niebiosa o wyjaśnie­

nie tej niepojętej sytuacji.

— Nie mogę w to uwierzyć.

Otworzył szufladę nocnego stolika i wyjął pistolet, spraw­

dzając go automatycznie, zanim włożył do kabury.

— Możesz to zaakceptować albo mnie zwolnić.

— Ale nie mogę z tobą sypiać — podsumowała.

Frank odwrócił się i spojrzał na nią. W jego oczach

malował się ból. Czy nie widziała, że dla niego to też jest

bardzo trudne?

— Przykro mi — powiedział smutno.

— Nie wierzę w to.

Przez chwilę siedziała w milczeniu, zastanawiała się, co się

jej przytrafiło. Parę godzin temu myślała, że znalazła bez-

118

background image

pieczenstwo i szczęście. Teraz on to wszystko burzył, tak

szybko, jak to powstało.

— Pytam cię... Pozwól, że ci powiem... — zaczęła.

Nagle przestała się martwić; ogarnęła ją wściekłość.

Odrzucił ją! Rachel Marron nie była przyzwyczajona do

takiego traktowania.

— Co ty wyprawiasz, do cholery?

— Robię to, co do mnie należy. Robię to, co jest dobre dla

nas obojga.

Rachel patrzyła na niego przez chwilę, jakby nie rozu­

miała, co powiedział. Potem, zmartwiona, upokorzona i wście­

kła, wyskoczyła z łóżka i sięgnęła po ubrania. Frank zamknął

oczy, próbował przezwyciężyć ból i cierpienie, które w nim

narosło.

background image

Rozdział XIII

Nad basenem w ogrodzie Rachel Marron unosiła się

poranna mgła. Frank klęczał na brzegu, obok niego Fletcher.

Chłopiec obserwował, jak Frank wymienia baterie w pilocie

jego motorówki. Farmer nadal myślał o wydarzeniach ostat­

niej nocy i ranka, Fletcher widział zmartwienie na jego

twarzy.

— Jest na ciebie bardzo zła, prawda?

Frank patrzył na baterie, które trzymał w dłoni, jakby nie

całkiem wiedział, do czego służą. Jego milczenie potwierdzało

przypuszczenia chłopca.

— Powiedziała mi, że nie rozumie, dlaczego ją tak par­

szywie potraktowałeś. Podobno jesteś naszym przyjacielem.

Farmer skulił ramiona i westchnął niesłyszalnie.

— Bo jestem — powiedział nie podnosząc wzroku.

Zajął się na powrót bateriami, wkładając je na miejsce.

— To co się stało?

— Bardzo długo uczyłem się, jak nie zwracać uwagi na to,

co robią inni — wyjaśnił mając nadzieję, że te słowa dotrą do

chłopca, że je zrozumie. — To moja praca. Muszę być

zdyscyplinowany — znów westchnął. — Ale nie zawsze mi się

to udaje, Fletcher. Nie zawsze.

Fletcher pokręcił głową.

— Nie rozumiem. Chyba nie rozumiem, Frank.

Frank uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

120

background image

— W porównaniu z tobą jestem bardzo stary, a też nie

rozumiem. I powoli dochodzę do wniosku, że nigdy nie

zrozumiem.

Usłyszeli za sobą kroki na ścieżce wiodącej do basenu.

Nicki niosła naręcze czasopism i gazet.

— Ta-daa!

„Codzienne nowiny", gazeta show-businessu, upadła jej na

ziemię.

— Popatrzcie — powiedziała. — Ogłosili nominacje.

Wielki nagłówek oznajmiał: „NOMINACJE DOSTALI..."

Na jednym z pierwszych miejsc widniało nazwisko Rachel.

— Udało się! — zawołał szczęśliwy Fletcher.

Nicki ciekawie patrzyła na Franka, nie ukrywała pogardy.

Ona pierwsza zorientowała się rano, że Rachel nie spała

w swoim łóżku.

— Pomyślałam, że będziesz chciał wiedzieć o nominacji.

Nikt w nią nie wątpił. Oczywiście, na pewno wiesz wszystko —

powiedziała głosem przepełnionym ironią.

Jeśli chciała go zawstydzić, nie uda się jej.

— Co chcesz powiedzieć? — spojrzał jej prosto w oczy.

Odwróciła wzrok.

— Przepraszam. Nic nie mówię. To nie moja sprawa —

podała mu gazety. — To twoja porcja na dziś.

Wziął je bez słowa, a ona odwróciła się i poszła szybko do

domu, jakby uciekała przed nim.

— Chyba wszystkich dziś martwisz, Frank — zauważył

Fletcher.

— W tym jestem dobry.

Fletcher roześmiał się i spuścił swoją łódkę na błękitną

wodę.

Jego pierwsze polecenie tego dnia zabraniało otwierania

paczek, zanim on je obejrzał. Zajął niewielki warsztacik przy

garażu, gdzie ekipa porządkowa trzymała swoje narzędzia.

Urządził tam małe laboratorium, w którym mógł sprawdzić

wszystkie podejrzane paczki, nie narażając domowników na

121

background image

niebezpieczeństwo. W poczcie, która przyszła dziś rano, Nicki

przyniosła mu też małe pudełko, niewiele większe od paczki

papierosów.

Frank trzymał paczuszkę nad głębokim, betonowym zle­

wem, który wcześniej wypełnił piaskiem i umocnił na zewnątrz

workami z piaskiem. Badał pudełko ostrożnie jak chirurg,

przysłuchiwał mu się stetoskopem, sprawdzał wykrywaczem

metali. Było zwyczajnie zaadresowane, jedynie nazwisko Ra­

chel wycięto z gazety i przyklejono do adresu. Może to znak,

że ten człowiek znów się odezwał.

Wykrywacz metalu niczego nie wykazał, a przez słuchawki

nie dało się słyszeć żadne złowróżbne tykanie. To jednak

o niczym nie świadczyło. W dzisiejszych czasach konstruk­

torzy bomb używali cichych kwarcowych zegarów.

Ostrożnie przeciął brązowy papier skalpelem i zdjął

wierzchnią warstwę opakowania. Nabrał powietrza i otwo­

rzył pudełko. Zobaczył, że coś, co było w środku jest

dodatkowo zapakowane w gazety. Wziął pincetę i bardzo

ostrożnie zabrał się do odwijania gazety. Zdawał sobie

sprawę, że jeden nieostrożny ruch może spowodować wybuch

bomby.

Najpierw usłyszał metaliczny trzask, potem brzęczenie,

papier osunął się z lekka. Odruchowo Frank rzucił paczkę do

zlewu i padł na ziemię, nakrywając głowę rękoma. Czekał na

wybuch.

Leżał na podłodze przez kilka sekund, chociaż wydawało

mu się, że o wiele dłużej, i słuchał jak brzęczenie powoli

milknie.

Cisza.

Frank wstał ostrożnie i zajrzał do zlewu. Paczuszka

wyglądała zwyczajnie. Wciągnął powietrze — nie poczuł

swądu niewypału. Wstrzymał oddech i jednym ruchem roz­

pakował paczkę. W pudełku leżała mechaniczna zabawka,

nakręcany zwierzak, na którym ktoś wypisał kolorowymi

literami: „KOCHAMY CIĘ RACHEL! PREZENT OD

WIERNYCH WIELBICIELEK Z BEAVER, PENSYLVA-

NIA — SALLY I KATE".

122

background image

Frank położył zabawkę na stole, zwierzak kłapał plasti­

kowymi zębami, jakby śmiejąc się z niego. Frank wypuścił

powietrze i spróbował się uspokoić. Taka mała denerwująca

przygoda prawdopodobnie skracała mu życie o dziesięć lat.

Wyciągnął przed siebie wyprostowaną rękę i spojrzał na nią.

Nie trzęsła się.

W drzwiach pojawił się Henry.

— Frank, co ty wyprawiasz do cholery?

— Tylko sprawdzam.

— Aha. Sy Spector czeka na ciebie w swoim biurze.

Frank Farmer skulił ramiona.

— Świetnie. Tylko tego mi brakuje.

Może i Spector chciał go widzieć, ale wcale nie ucieszył się

na jego widok. Siedział za biurkiem w gabinecie producenta,

który Rachel urządziła u siebie w domu. Jego nachmurzona

mina kontrastowała z wielkimi bukietami kwiatów i z balo­

nami unoszącymi się pod sufitem w całym pokoju. To

prezenty od całego Hollywood, typowy sposób gratulowania

z powodu nominacji do Oscara. W małym pomieszczeniu na

tyłach biura dwie sekretarki bez przerwy odpowiadały na

urywający się telefon. Ludzie z branży, zarówno przyjaciele

jak i wrogowie, dzwonili z gratulacjami dla Rachel. Takie były

wymogi ich zawodu, reguły, których nie wolno łamać w tym

interesie.

Spector nie miał nastroju do kłótni.

— Przedstaw mi listę twoich wydatków. Podsumuj wszyst­

ko. Przynieś mi to za godzinę, wypiszę czek.

To wszystko. Wrócił do papierów zalegających na biurku.

Frank uniósł brwi.

— Nie masz zwyczaju mówić, o co ci chodzi, Spector?

Spector wybuchnął. Wstał, twarz mu poczerwieniała, żyły

na szyi nabrzmiały, jakby chciały przebić się przez naprężoną

skórę.

— Chodzi mi o to, że jesteś zwolniony, Frank. Nie sta­

wiła się wczoraj na żadne spotkanie przez twoją małą

123

background image

randkę. Zdajesz sobie sprawę, że nie spotkała się z Barbarą

Walters?

Niestawienie się na wywiad z dziennikarką ABC to nietakt,

ale niezbyt poważny. Spector ułagodził Walters i jej producenta,

przełożył spotkanie i w sumie nic się nie stało. Ale ważniejsza

była nominacja: Sy Spector czuł się dumny z tego powodu, miał

w tym niemały udział, a to znaczyło, że uważał się za naj­

ważniejszą osobę w otoczeniu Rachel Marron. Wierzył nieza­

chwianie w starą prawdę o władzy: korzystaj z niej, albo ją

stracisz. I właśnie korzystał, aby pozbyć się rywala.

Frank zastanawiał się, czy w kwiatach nie ma bomby,

może Henry to sprawdził?

— Po pierwsze — ciągnął Spector — przeszkadzasz jej

w pracy. A teraz zawracasz jej głowę.

— To nasza sprawa — powiedział zwięźle Frank.

— Tak uważasz? Zapominasz, kto ci płaci. Nie rozumiesz,

jaką ja tu odgrywam rolę.

— Nie, ja rozumiem. To ty nie masz pojęcia, o co chodzi,

Spector.

— Co do cholery chcesz przez to powiedzieć?

— Prowadzisz wszystko, prawda? I zarabiasz na Rachel

Marron.

— Właśnie. Tak już jest.

— To powiedz mi, ile zarobisz, jeśli będziesz dostawał

dziesięć procent od trupa?

— Jesteś nienormalny Frank. Naprawdę walnięty. Szkoda

mi cię. Pozbieraj swoje rzeczy i wynieś się do południa.

— Frank zostaje.

Frank i Spector odwrócili się i zobaczyli Billa Devaneya

stojącego w drzwiach z Rachel.

— A ja mówię, że odchodzi — nalegał Spector.

— Bądź rozsądny, Sy. Teraz, po tej nominacji, Rachel

potrzebuje ochrony bardziej niż kiedykolwiek. Jeśli Frank

odejdzie, możesz zapomnieć o Miami.

Wściekłość Spectora osiągnęła apogeum.

— Zapomnieć o Miami? Podpisała ten pieprzony kon­

trakt, Bill. Mam ci przeczytać ten cholerny papier?

124

background image

Rachel obserwowała obu zdenerwowanych mężczyzn,

patrzyła na nich kolejno, jak na graczy w meczu teni­

sowym.

— Mam w dupie ten kontrakt — zapewnił go Devaney. —

Jeśli on odejdzie, Rachel nie zaśpiewa ani linijki. To zbyt

niebezpieczne.

— Co? Masz w dupie kontrakt? Wspaniale. Może po­

zwolisz Rachel się wypowiedzieć? Chyba ma tu coś do

powiedzenia. Rachel, co ty na to?

Rachel spojrzała kolejno na Spectora, Devaneya i Franka.

— Zostaje — zdecydowała bez wahania w głosie.

— Panie Spector! — zawołała sekretarka. — Dzwoni pan

Schiller. Jest na jedynce.

Spector nie zwrócił na nią uwagi, ciągle patrzył na

Devaneya, Rachel i Franka. Przecenił swoje możliwości,

popełnił największy możliwy błąd, złamał pierwszą zasadę

show-businessu. Nie wolno przeciwstawiać się gwieździe.

— Cóż — powiedział, próbując wybrnąć z niezręcznej

sytuacji — chyba na tym polega demokracja.

— Masz rację — Rachel skinęła głową.

Wzruszył ramionami pełen skruchy, chciał z powrotem

wkraść się w łaski Rachel.

— Poddałem się, tak? To nie jest dla mnie łatwe —

wyciągnął rozstawione ramiona. — Nie uściskasz mnie?

— Nie — powiedziała Rachel. — Nie uściskam.

Spector pokręcił głową.

— Chyba na razie pozostanę w lochu.

Aby pokryć zmieszanie, podniósł słuchawkę.

— Ben, jak się masz? Aha...

— Ben Schiller jest dyrektorem hotelu Fontainebleau

w Miami Beach — wyjaśniał Bill Devaney.

Spector przez chwilę nic nie mówił.

— Ambasadorski? Co chcesz powiedzieć, do diabła?

Rachel zawsze dostaje apartament prezydencki...

Wszystkich dochodził głos Schillera, który usiłował wy­

jaśnić pomyłkę.

— Nie obchodzi mnie, co myślałeś — warknął Spector.

125

background image

Oto okazja wykazania się przed Rachel, starania się

w jej imieniu, nawet w tak głupiej sprawie jak rezerwacja

hotelu.

— Znasz ten hotel? — spytał Devaney Franka.

Ochroniarz skinął głową.

— Co sądzisz o apartamentach prezydenckim i ambasa-

dorskim?

Frank zastanowił się przez chwilę.

— Prezydencki jest lepszy. Jest bardziej na uboczu.

To pokoje na dwudziestym piętrze, w południowym skrzy­

dle. Tuż obok jest winda dla obsługi, moglibyśmy ją

zająć. Okna wychodzą na ocean. Tam nie powinno być

problemów.

Spector cały czas rozmawiał z dyrektorem.

— Zdaję sobie sprawę, że masz problem, Ben. Ale przecież

sami nas zaprosiliście.

— Daj mi słuchawkę — powiedziała Rachel. —

Nie odchodź, Farmer, możemy potrzebować twojej

opinii.

Nacisnęła guzik na telefonie i włączyła Bena na

głośnik.

— Witaj, Ben — odezwała się słodko.

— Rachel! — głos Bena Schillera wypełniał pokój. —

Gratulacje z okazji...

Rachel szybko ucięła grzeczności.

— Ben, słyszałam, że dałeś mi służbówkę za kuchnią...

Tego wieczora John Tesh, prowadzący jeden z najważniej­

szych programów show-businessu, „Rozrywkę", wykorzystał

tę historię w swojej audycji.

— Jak wiemy, nominację do nagrody dla najlepszej

aktorki dostała Rachel Marron. W tym tygodniu Rachel

da dwa koncerty w hotelu Fontainebleau w Miami, oba

w celu zebrania funduszy na walkę z AIDS. Szczęśliwcy,

którzy się tam dostaną, zapłacą za zaproszenia po tysiąc

dolarów.

126

background image

Rozeszła się plotka, że ta miła pani przebiła samego

gubernatora Florydy. Podobno spierali się, kto ma dostać

najlepszy apartament w hotelu Fontainebleau. Prawdziwe

nieszczęście dla kierownictwa tego hotelu. Zgadnijcie,

kto wygrał? Gdybyście mieli głosować na rozrywkę lub

politykę, kogo byście wybrali? Nie ma wątpliwości,

prawda?

— Rachel, życzymy miłych snów w apartamencie prezy­

denckim. Wygląda na to, że nominacja jest tak samo dobra

jak nagroda.

background image

Rozdział XIV

Frank Farmer poleciał do Miami Beach trochę wcześniej

niż Rachel i reszta towarzystwa. Chciał dokładnie sprawdzić

apartament prezydencki w hotelu Fontainebleau, zanim po­

zwoli się jej wprowadzić. Przeszukiwał go przez sześć godzin,

cały czas towarzyszył mu Al Thuringer, wesoły kierownik

ochrony hotelowej.

Apartament składał się z ośmiu luksusowych, słonecznych

pokoi; z ich okien rozciągał się przepiękny widok na plażę

i zielony ocean. Jak przystało na apartament za cztery tysiące

dolarów dziennie, urządzony był z dużym przepychem; sty­

lowe meble doskonale dopasowane do nowoczesnej techniki.

Cenne obrazy odsuwały się, ukazując wielkie ekrany telewi­

zyjne; za półkami pełnymi książek stały wieże stereo, magneto­

widy, laserowe odtwarzacze kompaktowe.

Barek w rogu ogromnego pokoju zaopatrzony był we

wszelkie możliwe napoje, zarówno niealkoholowe, jak i te

mocniejsze. Przez godzinę Frank dokładnie sprawdzał je

wszystkie, upewniając się, że żadna butelka nie była otwarta.

Obejrzał każdy mebel i zajrzał do każdej szuflady, spraw­

dzone zaklejał taśmą. Sprowadził policję ze specjalnie tresowa­

nymi psami, szukającymi materiałów wybuchowych. Zwie­

rzęta biegały po pokojach, ale niczego nie znalazły.

Jedynie na balkonie Frank odkrył coś, co mogło być

groźne. Pękła podpórka przy balustradzie, a beton, w którym

128

background image

była zamocowana, dziwnie się kruszył. Frank stanął na nim

i poczuł, jak się chwieje. Barierka była obluzowana, łatwo

mógł zdarzyć się wypadek.

— Hej, Thuringer.

— Co jest?

Farmer złapał balustradę i mocno nią potrząsnął.

— Cholera — powiedział zaniepokojony kierownik. —

Jak to mogło się stać? Zaraz kogoś tu przyślę.

Zanotował sobie coś na kartce.

— Sprawdźmy resztę budynku, niższe piętra — zapropo­

nował Frank.

— Dobrze — zgodził się Thuringer.

Głównymi drzwiami wyszli na korytarz. Zobaczyli tam

dwóch ludzi, pracowników hotelu, czyszczących ciągnący

się od ściany do ściany dywan. Frank przyjrzał im się

podejrzliwie.

— W porządku — zapewnił go Thuringer. — Sprawdzi­

liśmy ich. Są czyści.

Z windy wysiadł mały chłopiec i jego opiekunka. Chłopiec

ubrany był w kąpielówki i niósł mokry ręcznik.

— Cześć! — przywitał się.

— Cześć, Mark — odpowiedział Thuringer. — Pły­

wałeś?

— Serfowałem. Było świetnie.

Pobiegł szybko do drzwi drugiego apartamentu, jaki

znajdował się na tym piętrze.

Zaskoczony Frank spojrzał na kierownika ochrony.

— Kim są ci ludzie, u licha?

— Rodzina Katz, z St Louis — szepnął Thuringer. — To

bardzo wpływowa rodzina na środkowym zachodzie. Nieru­

chomości, ropa. Przyjeżdżają tu co roku. Starsi ludzie i troje

wnuków. Pielęgniarka i służąca.

— Powiedziałeś, że na piętrze nie będzie nikogo.

— Daj spokój, Farmer, nie denerwuj się. Ci ludzie

są bogatsi od Pana Boga. I nie będą sprawiać kło­

potów.

— Mam nadzieję.

Ochroniarz

129

background image

— Ich pokoje znajdują się na samym końcu tego skrzydła.

Pozostałe pokoje są puste. I tak jak prosiłeś, nie wynajęliśmy

też żadnego pokoju piętro niżej.

— To dobrze.

— Teraz dokąd?

— Chciałbym zobaczyć salę koncertową i kuchnię.

Thuringer otworzył drzwi od windy.

— Proszę.

Mało które miejsce jest tak ruchliwe jak kuchnia dużego

hotelu. Było wczesne popołudnie, godzina lunchu minęła, ale

pracownicy już przygotowywali się do obiadu i kolacji.

Szefowie kuchni i ich pomocnicy kroili i siekali warzywa.

Specjaliści od sosów już pocili się nad gorącymi palnikami.

Pośrodku stał kierownik i zarządzał ludźmi. Bez przerwy

stukały pokrywki i patelnie, różne urządzenia, miksery i ro­

boty kuchenne głośno warczały.

Frank popatrzył na pracowników i pokręcił głową. Jak

może zadbać o bezpieczeństwo przy takiej ilości ludzi? Thurin­

ger odczytał jego myśli.

— Sprawdziliśmy wszystkich, Frank — krzyknął Far­

merowi do ucha. — Nie ma się czym martwić. Ci ludzie

nie chcą stracić pracy. Nikt z nich nie będzie kłopotał

twojej klientki. Ale na wszelki wypadek wydaliśmy wszystkim

karty identyfikacyjne. Muszą pokazywać je strażnikom, żeby

wejść tylnymi drzwiami. Nikt niepowołany nie może się tu

dostać.

Frank doceniał troskliwość kierownika ochrony, ale wie­

dział, że nie było to całkowicie bezinteresowne działanie.

Hotel będzie zarabiał więcej pieniędzy, jeśli zyska renomę

ulubionego miejsca Rachel Marron. Z drugiej strony, jeśli

przypadkiem Rachel zostanie tu zamordowana, mogą wiele

stracić.

— A bomby? Tu można schować tonę ładunków wybu­

chowych.

— Jezu, naprawdę jesteś pedantem — zaśmiał się Thurin­

ger. — Wezwę tu policję z psami. Sprawdzą przed każdym

koncertem. Może być?

130

background image

— Chyba więcej nie da się zrobić.

— Nic się nie stanie, Frank. Nie martw się.

— Sprawdźmy jeszcze widownię.

W przeciwieństwie do kuchni, widownia okazała się prze­

strzennym, cichym pomieszczeniem. Dało się słyszeć jedynie

pianino.

Frank i Thuringer wyszli zza kulis i stanęli na środku

sceny, rozglądając się po pustej sali, z której usunięto krzesła.

Niedługo obsługa hotelowa wstawi tu stoliki dla grubych ryb,

które zapłaciły po tysiąc dolarów za koncert i kolację. Ogrom

sali i nieprzytulność sceny nie podobały się Frankowi. Rachel

będzie tu jak na talerzu, bez szans na obronę.

Potrząsnął głową i uśmiechnął się do Thuringera.

— Co to za głupia praca!

Po przybyciu do Miami Beach Rachel Marron i jej świta

zorientowali się, że Sy Spector już rozkręcił machinę re­

klamową. Żeby zainteresować dziennikarzy, Spector zorgani­

zował ekipę telewizyjną, która „przypadkiem" trafiła na

moment, w którym gwiazda zapragnęła popływać w basenie.

Rachel stała w korytarzu, tuż za szklanymi drzwiami

wiodącymi na basen i czekała, aż kamerzyści się ustawią.

Razem z nią stał Frank, Sy Spector i Ben Schiller, dyrektor

hotelu. Włączono oślepiające reflektory.

— Dobra — zawołał reżyser. — Kręcimy, Rachel.

Spector popchnął ją ku drzwiom.

— No dobrze, Rachel. Zaczynamy pokaz.

Frank popatrzył na tłumek stłoczony nad basenem.

— Czy to konieczne? — spytał niespokojnie.

— Tak — powiedział Spector. — Niezbędne.

— Przestań marudzić, Farmer — skarciła go Rachel. —

Za to ci przecież płacimy.

Mówiąc to otworzyła szklane drzwi i wyszła, nie od­

stępowana przez kamerzystów.

131

background image

Teren wokół basenu zajmowała ponad setka gości hotelo­

wych, wygrzewających się w słońcu, drzemiących na leżakach.

Frank pomyślał, że weszli na ocean opieczonych słońcem ciał,

ciągnący się aż do plaży. Kelnerzy w krótkich białych mary­

narkach wędrowali od gościa do gościa, zbierali zamówienia,

potem biegli do baru, żeby je zrealizować.

Obok samego basenu stało wysokie krzesło ratownika.

Przy tej masie spieczonego mięsa wyglądało jak drapacz

chmur. Siedział na nim opalony, potężnie zbudowany młody

człowiek, bezmyślnie obserwował turystów na basenie. On

pierwszy zobaczył ze swego gniazda kamerzystów i zamiesza­

nie. Nagle wyprostował się w krześle, wyciągnął szyję, żeby

lepiej widzieć.

Frank spojrzał na Rachel; przyglądał się jej twarzy i za­

stanawiał się, jak mogła się tak zmienić. Ludzie nad basenem

nie byli już zwykłymi turystami wygrzewającymi się w tropi­

kalnym słońcu. Stali się publicznością, grupą ludzi, nad

którymi Rachel musiała zapanować. Musieli okazać jej swą

miłość. Poczuła wydzielanie się adrenaliny.

Rachel szybko weszła w swoją rolę, mijała półnagich ludzi,

udając zaskoczenie taką ilością golizny. Bezwstydnie wdzię­

czyła się do kamery, dając operatorom to, czego oczekiwali.

Zatrzymała się przed ciemnowłosą nastolatką, która leżała

wyciągnięta na słońcu. Jej bikini było tak skąpe, że zmieści­

łoby się w garści.

— Mój Boże! — zawołała sztucznie oburzona Rachel. —

Co ty na siebie włożyłaś!

Wskazała na grubego faceta w średnim wieku.

— Powinien pan zakryć oczy.

Nastolatka usiadła, osłoniła oczy przed słońcem i reflek­

torem kamery.

— Rachel Marron! — zawołała, nie wierząc własnym

oczom.

— Tak, kochanie.

— Mogę prosić o autograf?

— Oczywiście, jeśli znajdziesz kawałek papieru w tym

swoim kostiumie, w co bardzo wątpię.

132

background image

— Chwileczkę! Chwileczkę! — dziewczyna zanurzyła rękę

w plażowej torbie leżącej obok jej fotela i szukała kartki

i długopisu.

— Nie mogłabym się w to ubrać... Moja droga, jesteś

prawie naga.

Dziewczyna zaśmiała się nerwowo i wsunęła Rachel kartkę

papieru w dłoń.

— Na imię mi Tracy.

Rachel podpisała się.

— Tracy, czy twoja mama wie, w co ty się ubierasz?

Chociaż, gdybym była tak zgrabna jak ty... — oddała jej

kartkę i poszła dalej.

Teraz ludzie zaczęli szeptać, poznawali ją. Ci, którzy byli

najbliżej, wyciągali do niej ręce, jakby była politykiem w trak­

cie kampanii wyborczej.

— Jestem pani wielbicielem.

— To wspaniale, kochany.

— Byłam zachwycona Królową Nocy.

— Widziałem to osiem razy.

— Na pewno wygrasz, Rachel.

— Cóż — powiedziała z uśmiechem — mam taką na­

dzieję.

Wokół niej zbierał się coraz większy tłum. Frank czuł

ciepło bijące od nagrzanych ciał, ręce miał upaprane olejkiem

do opalania — odpychał spoconą publiczność, żeby Rachel

miała czym oddychać.

Niektórzy stawali na leżakach, żeby lepiej widzieć. Inni

rzucili się po kartki i pióra. Tłum gęstniał, słychać było odgłos

tłuczonego szkła, przewracających się krzeseł, wazonów toczą­

cych się po płytkach. Na zewnątrz zbiegowiska ludzie popy­

chali się i odciągali, żeby cokolwiek zobaczyć.

Frank usunął ludzi aż do wysokiego krzesła ratownika.

Rachel spojrzała z uznaniem na opalonego młodzieńca.

— Wyglądasz na kogoś, kto zna się na muzyce. Przyjdź na

moje przyjęcie... — odwróciła się do Bena Schillera. — Ben,

upewnij się, że ten chłopak dostanie się na mój koncert.

— Jak chcesz, Rachel.

133

background image

Spojrzała na Franka, chciała mieć pewność, że dobrze

zrozumiał: ona, Rachel Marron, mogła zrobić to, na co miała

ochotę, i nie musiała przejmować się bezpieczeństwem.

Spector pochylił się i szepnął jej do ucha:

— Wspaniale, kochana. Daliśmy im to, czego chcieli.

Teraz możemy już wracać.

— Dobrze — zgodziła się, ale jeszcze chwilę postała na

słońcu, upajała się uwielbieniem ludzi.

Jej basenowa publiczność zaczęła pogwizdywać, bić brawo,

skandować jej imię coraz głośniej.

Frank pocił się w swoim garniturze. Sytuacja wymykała się

spod kontroli. Jakieś sześcio- lub siedmioletnie dziecko pła­

kało w tłumie, przerażone lasem nóg w krótkich spodenkach.

Kilka starszych osób wyraźnie osłabło i przestało się cieszyć.

Farmer chwycił stanowczo Rachel za ramię i poprowadził

w kierunku hotelu.

Tuż przy szklanych drzwiach odwróciła się ponownie

i posłała widzom ostatni słoneczny uśmiech.

— Dziękuję wam wszystkim, dziękuję. Przyjdźcie dziś na

koncert, posłuchacie, jak śpiewam i dacie na instytucje do­

broczynne tyle, ile kto może.

Frank przepchnął ją do chłodnego, klimatyzowanego ko­

rytarza i zamknął za sobą drzwi. Ręce i twarze przywarły do

szkła, ktoś nawet chciał otworzyć drzwi i wejść za Rachel do

środka. Frank jednak przekręcił klucz w zamku, potem szybko

pobiegł za Rachel i Spectorem.

Natychmiast zniknęła jej „publiczna" twarz. Założyła

okulary słoneczne i wrzasnęła na reklamowca:

— Zaczynam się zastanawiać, czy ty masz rację, Sy. Czy

uważasz, że nadal muszę się tak wygłupiać?

Spector jednak znał ją lepiej, niż się spodziewała. Od­

powiedział jej bardzo szybko.

— Możesz mnie skopać, pobić, wychłostać. Rób to,

co ci przyniesie ulgę. Ale nie udawaj, że tego nie lubisz.

Ich możesz oszukać — wskazał palcem na pozostawio­

nych z tyłu wielbicieli, którzy ciągle pukali w zamknięte

drzwi. — Ale nie mnie. Za dobrze się znamy. Poza tym.

134

background image

zdobyłaś to, co masz, dzięki umiejętności wprowadzania ludzi

w ekstazę.

Rachel zdjęła okulary i spojrzała Spectorowi prosto

w oczy. Trafił w sedno. Żyła dla pochlebstw, dla gorączki,

jaką wywoływała, ale nie spodziewała się, że coś, co tak

bardzo starała się ukryć, było takie oczywiste i widoczne.

Frank umiał dostrzec to tak samo wyraźnie jak Spector. To

jeszcze bardziej ją denerwowało.

Sy postanowił ją ułagodzić. Mówił spokojnym, przyjem­

nym głosem.

— Nie ma się czego wstydzić. To dar... tylko niektórzy to

potrafią. Wielu woła, ale tylko niektórym się odpowiada.

Rachel roześmiała się. Złość już minęła.

— W Biblii było trochę inaczej, Sy. Od dziecka śpiewałam

w chórze kościelnym, wiem jak ma być.

— Ja cytuję biblię branży rozrywkowej, kochana. Nie

żartuj sobie z błogosławieństwa, Rachel. Czar działa, jeśli się

go używa. Wiesz o tym lepiej' niż ktokolwiek inny.

— Ty chcesz mi mówić o czarze?

Wzruszyła ramionami, jakby chciała się od niego uwolnić.

Poszła szybciej, kierując się do windy.

— Daj sobie spokój, dobrze?

Sy Spector wyrzucił w górę ręce, gotów się bronić.

— Skończyłem. Nic więcej nie powiem. Ani słowa —

uśmiechnął się przebiegłe. — Tylko wiem, że lubisz, aby ci

o tym od czasu do czasu przypomnieć.

Sy Spector spojrzał na Franka Farmera. Jego oczy przesy­

łały mu wiadomość: ty jesteś dobry w swojej pracy, ja

w swojej...

background image

Rozdział XV

Sztuczne ognie wybuchały kolorowo nad oceanem, zo­

stawiały za sobą czerwone, zielone i złote ogony. Błyszczące

iskry spadały do czarnej wody, znacząc ogniem drogę na

niebie. Tłum na balkonie apartamentu Rachel Marron wył

z zachwytu i bił brawo.

Przedkoncertowa nerwowość, która dodawała sił Rachel

i jej pomocnikom już zniknęła, zastąpiła ją niefrasobliwość,

jaka zawsze napadała ich po występie. Rachel spędziła na

scenie całe dwie godziny, śpiewała wspaniale, dała publicz­

ności więcej, niż można kupić za pieniądze. Pod koniec

koncertu wszyscy stali, bili brawo, krzyczeli i prosili o więcej.

Rachel bisowała trzy razy, zanim udało jej się oderwać od

wielbicieli.

Przyjęcie toczyło się w najlepsze, Rachel miała się właśnie

pojawić. Frank Farmer oceniał, że po apartamencie kręciło się

kilkaset osób. Niektórych dobrze znał, innych widział po raz

pierwszy. Nie podobało mu się, że tylu ludzi kręci się po

prywatnych pokojach Rachel.

Dwa bary w przeciwległych krańcach pomieszczenia były

oblegane przez amatorów drinków; kelnerzy przeciskali się

przez tłum roznosząc kanapki i zakąski. Tony złapał garść

krewetek i wpakował je sobie do ust. Siedział przed sypialnią

Rachel, wyglądał tak groźnie i rzucał tak ostre spojrzenia, że

nikt nie odważyłby się zakłócić spokoju piosenkarce.

136

background image

Pokój cały czas zapełniał się nowymi gośćmi. Al Thuringer

postawił przy windach umundurowanych strażników. Kiedy

tylko pojawiali się goście, strażnicy sprawdzali ich nazwiska

z przygotowaną wcześniej listą. Potem przeprowadzali ich

przez bramkę do wykrywania metali.

Od czasu do czasu pokój rozjaśniał się w blasku reflek­

torów kamer i fleszy fotoreporterów. Reagowali natychmiast,

kiedy spostrzegli jakąś znakomitość z Miami. Wystarczyło, że

zauważyli spikera albo popularnego sprawozdawcę telewizyj­

nego, a już szykowali sprzęt niczym artylerię.

Przyglądając się ludziom wypełniającym pokoje, Frank

Farmer rozpoznał kogoś ze swojej przeszłości. To Greg

Portman, wysoki, muskularny mężczyzna wzrostu Franka, ale

potężniej zbudowany. Wydawało się, że za moment tradycyj­

nie skrojona marynarka pęknie pod naporem naprężonych

mięśni.

— Cześć, Farmer.

— Witaj — Frank skinął głową.

— Chcesz drinka?

Właśnie przechodził kelner z tacą pełną szampana, Port­

man zgrabnie zabrał mu jeden kieliszek.

Frank pokazał swoją szklankę.

— Sok pomarańczowy — spojrzał podejrzliwie na Port-

mana. — Dawno się nie widzieliśmy.

Frank Farmer i Greg Portman swego czasu razem służyli

w tajnej policji. Zawsze istniała między nimi delikatna, prawie

niewidoczna rywalizacja. Obaj byli uważani za najlepszych

w swoim fachu.

— Jesteś teraz w pracy? — spytał Farmer.

Portman skinął głową.

— W zasadzie mam teraz wolne, ale może się tu dziś

pojawić gubernator. Pomyślałem, że rozejrzę się wcześniej —

uśmiechnął się wymuszenie. — W tej chwili jest z nim ktoś

inny.

Gubernator znany był w całej tajnej policji ze swoich

upodobań.

— Naprawdę? — zapytał Frank. — Ile ma lat?

137

background image

Portman wzruszył ramionami ze śmiechem.

— Może osiemnaście. A ty w pracy?

W tym momencie przez salę przeszedł pomruk. Rachel

wreszcie się pokazała. Wszystkie głowy odwróciły się w jej

kierunku, zaczęły się wiwaty i toasty.

— Dziękuję — powiedziała Rachel.

Zatrzymała się na chwilę, jakby chciała, aby jej wielbiciele

mogli się na nią napatrzeć.

— Dziękuję wam wszystkim, dziękuję. Jesteście wspa­

niali...

Farmer wskazał Rachel ruchem głowy.

— Moja klientka — powiedział.

Portman był pełen podziwu.

— Nie żartujesz? To duży postęp od czasów prezydenta.

Założę się, że lepiej śpiewa.

— Chciałabym, żebyście wszyscy się dobrze bawili. Pijcie

tyle alkoholu Bena Schillera, na ile macie ochotę.

Rachel przeszła przez tłum śmiejąc się i rozdając całusy

w powietrze.

Portman uważnie się jej przyglądał krytycznym wzrokiem,

jak typowy ochroniarz.

— Nie wiem czemu, ale mam wrażenie, że ona potrafi

sprawiać kłopoty.

— Nawet nie domyślasz się, jakie — mruknął Frank.

— Słyszałem, że musiałeś kropnąć kogoś w Nowym Jorku.

Zawodowi ochroniarze też o sobie plotkowali, jak ludzie

we wszystkich innych zawodach. Kiedy ktoś dowiedział się

o wyczynach Franka, całe środowisko zaczynało wrzeć.

— Nie dało się tego uniknąć — powiedział Frank przez

zaciśnięte usta.

— Zdarza się. Zniknąłeś mi z oczu po sprawie Reagana.

— Tak — stwierdził sucho Frank, dając do zrozumienia,

że nie chce rozmawiać o zamachu na życie Ronalda Reagana.

Nastąpiła chwila ciszy, Frank lustrował wzrokiem pokój,

jakby spodziewał się kłopotów.

— Sprawa Reagana to nie twoja wina, Farmer. Nawet cię

tam nie było.

138

background image

— Tu nikt nie jest winien, Portman.

Obaj pilnie obserwowali pokój, dwóch ekspertów oceniało

wszystko profesjonalnym okiem.

— Dzwoniono do mnie z Nowego Jorku. Ten facet,

którego kryłeś, Klingman. Chciał, żebym pracował dla niego,

żebym przejął sprawę po tobie. Podobno poleciłeś mnie.

— Jesteś zaskoczony? — uśmiechnął się Frank.

— Trochę.

— Nigdy nie wątpiłem w twoje umiejętności.

Portman roześmiał się wesoło, sympatycznie.

— Wiem. Jedyne w co wątpiłeś to moje powołanie na

księdza. Zawsze mi to wytykałeś.

— I co? Co z Klingmanem? Dobrze płacił.

— Musiałem mu odmówić, Farmer. Coś innego mi wy­

padło i nie dało się tego pogodzić. Ale doceniam. Miło, że

o mnie pomyślałeś.

Portman zauważył, że zbliża się do nich Rachel. Patrzyła

na niego zaciekawiona. Wzięła od Franka sok, napiła się

i zaraz wykrzywiła się zawiedziona.

— To sok pomarańczowy! — powiedziała z obrzydze­

niem.

Rzuciła Gregowi Portmanowi jedno spojrzenie. Chyba się

jej podobał.

— Więc? Kim jesteś?

— Jestem Greg Portman.

— Rozumiem, że znasz mojego ochroniarza?

— Kiedyś razem pracowaliśmy. Mamy za sobą kilka

wspólnych lat.

Rachel była coraz bardziej zainteresowana.

— Aha. Proszę, proszę. A co robisz teraz?

— To samo co Farmer — odpowiedział Portman.

— A więc dwaj samuraje, tak? — uśmiechnęła się.

Frank i Portman przez chwilę mierzyli się wzrokiem, jak

zazdrośni rywale ubiegający się o względy tej samej kobiety.

— Frank zawsze był lepszym samurajem ode mnie —

przyznał Portman. — Więcej myśli niż ja. Jest bardziej

„mózgowy", rozumiesz?

139

background image

— Opowiedz coś jeszcze — poprosiła wesoło. — Czy teraz

jesteś w pracy?

— Nie, teraz nie.

— To dobrze, ponieważ ja podobno potrzebuję ochrony.

Wzięła go pod rękę i pociągnęła za sobą w tłum, rzucając

Frankowi przez ramię wiele mówiące spojrzenie.

Frank widział, jak Rachel wyprowadziła Portmana na

balkon, po drodze wzięła od kelnera kieliszek szampana. Nie

odrywała wzroku od twarzy Portmana, opierała się o niego,

przytulała się, szeptała coś cicho. Portman powiedział coś, po

czym wybuchnęła głośnym śmiechem. Potem, na krótką

chwilę odwróciła się i spojrzała prosto na Franka Farmera.

Denerwująco, prowokująco.

Frank odwrócił się, nie chciał grać w tę grę. Za

moment usłyszał głośny, ostry krzyk. Rzucił się

w kierunku balkonu. Rachel i Portman balansowali nie­

bezpiecznie przy balustradzie. Frank wyciągnął rękę i zła­

pał Rachel za nadgarstek, ale Portman już odzyskał

równowagę i popchnął Rachel do przodu, znów była bez­

pieczna.

— Co się stało?

— Ktoś coś spaprał — stwierdził Portman. — Już w po­

rządku.

Rachel była roztrzęsiona.

— Dzięki Bogu, że był ze mną ochroniarz — spojrzała

w dół na leżący dwadzieścia pięter niżej basen. — Bardzo

daleko na dół, Frank. Portman uratował mi życie.

Poplamiła sobie sukienkę szampanem. Popchnęła Portma­

na przed Franka i wskazała mu drogę do sypialni.

— Ktoś powinien mnie pilnować, kiedy się będę prze­

bierać.

Frank i Portman wymienili spojrzenia. W końcu Portman

odwrócił wzrok i wzruszył ramionami. Widać było, że współ­

czuje swojemu koledze po fachu.

Frank nie mógł nic poradzić na zachowanie swojej klientki.

Przeszedł przez zatłoczony pokój do baru i zamówił następny

sok pomarańczowy. Za barem wisiało lustro, w którym Frank

140

background image

widział, jak Rachel prowadzi Portmana do sypialni. Wiedział,

że ona wie, iż ją obserwuje...

W pewnej chwili podeszła do niego niesłychanie piękna

młoda kobieta. Wysoka blondynka, opalona po całodnio­

wym pobycie na słońcu. Jej sukienka miała głęboki, trój­

kątny dekolt. Ustawiła się w taki sposób, żeby za bardzo nie

musiał się domyślać, co jest dalej. Stała tuż obok Franka,

kiepsko trzymała się na nogach, jakby odrobinę za dużo

wypiła.

— Cały wieczór cię obserwowałam z drugiego końca

pokoju — powiedziała spoglądając na niego pożądliwie.

— Naprawdę?

— Tak — mruknęła przymilnie.

— Skąd dokładnie?

Potrząsnęła długimi, jasnymi lokami.

— Stamtąd.

— To chyba powinnaś tam wrócić i obserwować dalej —

odwrócił się na pięcie i wyszedł na balkon.

Rachel i Portman całowali się przytuleni; mężczyzna

wodził rękoma po jej ciele, wsunął dłonie pod jedwabną

sukienkę. Nagle zdała sobie sprawę z tego, co robi i ode­

pchnęła go, odzyskując kontrolę.

— Nie mam na to ochoty — szepnęła.

— Myślę, że masz — Portman nie wypuszczał jej z objęć.

Wyrwała mu się z ramion, odsunęła się szybko.

— Jak mówiłam, jestem ci bardzo wdzięczna. Dziękuję

i dobranoc — skierowała się ku drzwiom. — Proszę, idź już —

powiedziała chłodno.

Portman chciał złapać ją za rękę, przyciągnąć do siebie

i popchnąć w kierunku szerokiego, podwójnego łóżka. Rachel

udało się ominąć jego ręce, otworzyła drzwi. Tony, cały czas

na posterunku, spojrzał czujnie, kiedy usłyszał trzask za­

wiasów.

— W porządku, Rachel?

— Pan Portman właśnie wychodzi, Tony.

141

background image

Portman wahał się przez moment, potem uśmiechnął się do

Rachel i jej pomocnika. Pochylił się do przodu i pocałował

Rachel w policzek, przecisnął się między nimi i wrócił do gości.

Rachel spojrzała na kłębowisko ludzi, szukała Franka, ale nie

dostrzegła go. Weszła z powrotem do pokoju i zamknęła za

sobą drzwi. Na kredensie stało kilka butelek. Złapała pierwszą

z nich, szkocką whisky, odkręciła nakrętkę i pociągnęła duży

łyk.

Frank ucieszył się, wreszcie nikogo nie było na balkonie.

Oparł się o balustradę i patrzył na morze, obserwował, jak

światło księżyca odbija się w wodach oceanu, słuchał spokoj­

nego rytmu fal. Wszystko było takie ciche i uporządkowane,

ulga po gorącym i zwariowanym przyjęciu.

Myślał, że jest sam, ale w pewnym momencie zauważył, że

ktoś stoi na balkonie należącym do sąsiedniego apartamentu.

To Mark Katz, chłopiec którego spotkał wcześniej, będąc tu

z Thuringerem. Frank uśmiechnął się do dziecka.

— Idź spać — powiedział.

Frank odwrócił się ponownie i patrzył na ocean. Do­

chodziła go muzyka z przyjęcia, puszczali właśnie jedną

z piosenek Rachel. Powolne, słodkie dźwięki dobiegały jakby

z olbrzymiej odległości. Przez chwilę wszystko wydało mu się

odległe. Istniał tylko księżyc i ocean. Przez moment zapomniał

o czujności.

background image

Rozdział XVI

Rachel pojawiła się dopiero koło południa, zmaltretowana

i z kacem. Ubrała się w luźną koszulę, przekrwione oczy

ukryła za okularami słonecznymi. Ból głowy potęgował hałas

wielkiego odkurzacza, za pomocą którego pokojówka usiło­

wała przywrócić czystość dywanu.

— Proszę to wyłączyć — zarządziła Rachel.

— Ale...

— Proszę wyłączyć!

Umilkł warkot małego silniczka, pokojówka szybko prze­

szła do następnego pokoju, żeby nie narażać się gwieździe.

Rachel zeszła na dół, do kuchni przy apartamencie i natknęła

się na Franka siedzącego przy stole i jedzącego lunch. Obok

niego stało nakrycie i śniadanie. Opadła na krzesło, jakby

bardzo zmęczyła ją droga do kuchni. Przez chwilę z obrzydze­

niem przyglądała się grzankom i jajecznicy na talerzu, potem

podniosła kubek z kawą i wypiła. Frank spojrzał na nią, ale za

chwilę znów zajął się swoją kanapką.

— Na co tak patrzysz? — Rachel była zachrypnięta,

mówiła nieprzyjemnym głosem. — Tobie pewnie nigdy w tym

zdyscyplinowanym życiu nie zdarzyło się mieć ciężkiej nocy.

Frank nadal jadł kanapkę.

— Wiesz co, Farmer? Jesteś zarozumiałym sukinsynem.

Frank tylko się uśmiechnął. Ten grymas wprowadził

Rachel w jeszcze gorszy nastrój.

143

background image

— Nie śmiej się ze mnie, do cholery! — krzyczała. — I nie

waż się mnie oceniać!

Frank odłożył kanapkę.

— Daj mi spokój, dobrze? Przecież nie kazałem ci się

pieprzyć z całym hotelem.

— Farmer! — zaczęła Rachel, ale powstrzymała się, kiedy

w drzwiach stanął Tony.

— Frank, telefon do ciebie.

Farmer skinął głową i odebrał w kuchni.

— Frank! Mówi Ray Court.

— Jak się masz, Ray.

Frank zastanawiał się, skąd stary agent ma jego numer.

Court pewnie zadzwonił do biura Rachel Marron w Los

Angeles i powiedzieli mu, gdzie jest. To ma być nadzwyczajna

ostrożność?

— Nie narzekam — powiedział Court. — Słuchaj, spraw­

dziliśmy klej, którego używał ten psychol do karteczek. Taki

klej robią w Los Angeles. To miejscowy świr.

— To ogranicza moje pole zainteresowania do jakichś

dwóch milionów świrów — zauważył Frank.

— Nie przejmuj się. Rozpracujemy go. Dotrzemy do tego

skurwiela.

— Pospieszcie się.

— Słuchaj, Frank — zaczął Ray Court.

— Co?

— Dobrze ci płacą, co?

— Cześć, Ray — powiedział Frank odkładając słuchawkę.

Odwrócił się do Rachel.

— Mam dobre wieści. Okazało się, że...

— Gówno mnie to obchodzi — rzuciła z wściekłością.

Wstała prędko i pobiegła korytarzem, trzasnęła drzwiami

od sypialni.

Frank westchnął i postanowił przejść się po plaży.

Godzinę lub dwie później wrócił do apartamentu. Kiedy

wychodził z windy, ze zdziwieniem zobaczył, że przed drzwia­

mi wejściowymi nie ma umundurowanego strażnika.

144

background image

Frank otworzył drzwi własnym kluczem i szybko rozejrzał

się po pokojach. Wszystko było w porządku, ale nigdzie nie

znalazł Rachel ani Tony'ego.

Na balkonie zobaczył Billa Devaneya.

— Gdzie ona jest? — spytał Frank. — I gdzie Tony?

— Nie wiem — odpowiedział Devaney. — Myślałem, że

jest z tobą.

— Niech to diabli!

Frank złapał za telefon i energicznie wykręcił numer.

— Thuringer, tu Farmer. Gdzie ona jest, do diabła? Jak to

nie wiesz? A gdzie jest twój strażnik, który miał siedzieć przy

drzwiach? — Frank słuchał przez chwilę. — Przyślij tu kogoś

natychmiast.

Frank trzasnął słuchawką.

— On nie wie, gdzie ona jest. Ale powiedział, że kazała

strażnikowi odejść.

Devaney pokręcił głową.

— Frank, przykro mi...

Farmer już biegł do drzwi.

— Dokąd idziesz?

— Poszukam jej.

To jednak nie było potrzebne. Usłyszeli śmiech po drugiej

stronie drzwi, potem odgłos klucza wkładanego w zamek.

Frank otworzył. Przed nim stali Rachel i Tony, oboje obju­

czeni pakunkami i torebkami. Byli bardzo zadowoleni, ani

śladu kaca. Rachel nie zwracała na Franka uwagi.

— Cześć, Devaney.

Rzuciła paczki na fotel i poszła do barku zrobić sobie

drinka.

— Czy Fletcher dzwonił?

— Rachel, gdzie byłaś, u licha? — Devaney nie potrafił

pohamować gniewu.

— Pytałam, czy dzwonił mój syn.

— Nie, nie dzwonił. No to gdzie byłaś?

— Poszłam z Tonym do portu — mrugnęła do

Tony'ego. — Potem na zakupy. Nie ma w tym nic złego,

prawda?

— Martwiliśmy się — powiedział Devaney.

10 — Ochroniarz

145

background image

Mówił do Rachel, ale patrzył na Franka.

— Wiesz, że nie powinnaś się tak zachowywać.

— Daj spokój, Bill. Jestem już duża. Sama umiem się sobą

zająć, chyba o tym wiesz.

— Nie, nie umiesz — powiedział cicho Frank.

Rachel odwróciła się ku niemu.

— Nie mów do mnie w ten sposób, Farmer. Ty tu tylko

pracujesz. Rozumiesz? Pracujesz dla mnie. Ja tu jestem szefem.

— Rachel — Devaney wyciągnął rękę, żeby ją po­

wstrzymać.

Farmer odwrócił się i skierował ku drzwiom.

— Farmer, dokąd idziesz?

Devaney przeraził się, że Farmer po prostu wyjdzie

z pokoju i pójdzie dalej, zostawiając go samego z tym

bałaganem.

— Idę na obchód. Jak zwykle.

Kipiący z wściekłości Frank zszedł na dół do kuchni i do

sali koncertowej. Sprawdzał trasę, jaką Rachel będzie musiała

przejść tego wieczora, zanim dotrze na scenę na swój drugi

koncert.

W kuchni wrzało jak zwykle, ale pracownicy usuwali mu

się z drogi. Wystarczyło raz na niego spojrzeć, żeby wiedzieć,

iż nie należy wchodzić Frankowi Farmerowi w drogę.

Korytarz wiodący na scenę był pusty, a magazyny znaj­

dujące się po obu jego stronach miały być zamknięte na czas,

w którym Rachel mieszka w hotelu. Sprawdził zamki i okazało

się, że jeden z nich jest otwarty.

Frank zapalił światło i zobaczył, że pomieszczenie wypeł­

nione było pustymi drewnianymi pudełkami. Za nimi, ukryty

w cieniu, siedział jakiś człowiek. Był potężny i ciemny, czarne

kręcone włosy przypominały wiecheć. Farmer pomyślał, że

może być Kubańczykiem, ale nie miał na sobie kombinezonu

pracownika kuchni. Człowiek nawet nie mrugnął, kiedy zoba­

czył Franka.

— Kim jesteś? — zapytał Frank. — Co tu robisz?

Kubańczyk wcale się nie poruszył.

— Nie twój zasrany interes — powiedział pogardliwie.

146

background image

Frank wyczuł pogróżkę w jego głosie. Przytrzymał drzwi,

żeby się nie zamknęły.

— Wyjdź stąd. Szybko.

Olbrzym skoczył na nogi i pochylił się nad Frankiem.

— Zabieraj swoją dupę, pojebańcu — zagroził.

Frank był już za bardzo wkurzony, żeby przejmować się,

czy zrobi facetowi krzywdę, czy nie. Natarł na niego silnie

i szybko, całą swoją wagę włożył w dwa ciosy w brzuch.

Uderzenia sprawiły, że Kubańczyk pochylił się do przodu,

objął Farmera i próbował ściągnąć go na ziemię. Farmer

wydostał się z uścisku i kopnął przeciwnika trafiając go

w klatkę piersiową. Człowiek upadł na stertę pudełek i wy­

rżnął w betonową ścianę.

Kubańczyk naprawdę mocno uderzył o ścianę tyłem

głowy. Przez chwilę nie mógł dojść do siebie, ale za mo­

ment chwycił szczotkę i zamachnął się drewnianą rączką

jak kijem do baseballa. Frank wślizgnął się pod kij i wy­

mierzył przeciwnikowi dwa ciosy w piersi i szczękę. Jego

pięści działały tak szybko, że prawie niepostrzeżenie. Ciosy

zachwiały olbrzymem. Wtedy Frank uderzył faceta jedno­

cześnie w oba uszy, tak żeby piekący ból wdarł mu się do

środka czaszki.

Ogłuszony Kubańczyk osunął się na kolana na zimną

podłogę. Frank miał ochotę dołożyć jeszcze trochę pokona­

nemu wrogowi, ale zanim zdążył skopać go na miazgę,

usłyszał za sobą głośny krzyk.

— Przestań! Proszę! Nie rób mu krzywdy! Proszę,

przestań!

W ich kierunku biegła kobieta w ubraniu pokojówki.

Przyciskała do siebie torebkę, łzy płynęły jej z oczu.

— Proszę przestać!

— Kto to jest, do diabła? — zapytał wściekły Frank.

— To mój mąż, panie. Niech go pan nie krzywdzi. On nic

nie zrobić. On tylko tu czekać, żeby mnie zabrać do domu,

podwieźć — kobieta rzuciła się na podłogę i objęła męża. —

Oooj — łkała — Louis, pobrecito.

Zdyszany Frank oparł się o ścianę. Czuł do siebie wstręt.

147

background image

— Przepraszam — powiedział.

Pokojówka uniosła twarz i spojrzała na niego, nic nie

rozumiała.

— Dlaczego pan to zrobić?

— Przepraszam... Nie wiem.

Frank odszedł szybko, przeciągnął ręką po włosach, usiło­

wał się pozbierać. Otworzył drzwi na scenę i patrzył na jasne,

gorące popołudniowe powietrze. Pierwszą rzeczą, jaką zauwa­

żył, był plakat. Słowa jakby drażniły go. RACHEL MAR-

RON. DZIŚ. KONCERT CHARYTATYWNY O ÓSMEJ

WIECZOREM.

Wiedział, że nadchodzi ten moment.

background image

Rozdział XVII

Rachel siedziała przed lustrem i robiła makijaż na scenę.

Pokazała Farmerowi, gdzie jego miejsce; poczuła się znacznie

lepiej, już ogarniało ją podniecenie przed występem. Pod­

śpiewując pod nosem zaczęła czesać włosy. Uśmiechnęła się do

siebie na dźwięk telefonu. Dzwonił prywatny telefon, tego

numeru nie łączono przez hotelową centralę, tylko niektórzy

go znali. Doskonale wiedziała, kto może dzwonić tym razem.

Podniosła słuchawkę.

— Fletcher?

Nie usłyszała odpowiedzi.

— Kochanie, to ty? Tu mamusia.

Głos w słuchawce był dziwnie zniekształcony, zimny

i złowrogi.

— Zgaduj jeszcze raz, kurwo! Niech diabli wezmą ciebie

i całe Miami. Idę do ciebie. Wiem, gdzie jesteś i idę do ciebie.

— Mój Boże! — Rachel rzuciła słuchawkę i wybiegła

z pokoju.

Wpadła do salonu i rzuciła się w objęcia Billa Devaneya.

Łzy nie pozwalały jej mówić.

— To był... To...

— Co? Co się stało, kochanie?

— To ON! Zadzwonił.

— Jezu! A skąd miał...

— Bill, groził, że mnie zabije. Wymyślał mi.

149

background image

Bill Devaney zaprowadził ją z powrotem do sypialni.

— Połóż się, kochanie. Nie odbieraj telefonów. Pójdę po

Farmera.

Doprowadzony do wściekłości Frank wszedł do pokoju;

już podjął ostateczną decyzję.

— Mam dość — powiedział. — Odwiozę was do Los

Angeles i odchodzę. Facet, który opiekuje się Fletcherem,

będzie was chronił, aż znajdziecie zastępcę.

Devaney natychmiast zgasił papierosa i szybko wstał.

— Kiedy byłeś na dole, Rachel odebrała kolejny telefon.

Sama podniosła słuchawkę. To on, Frank, ten sam człowiek.

— Nie obchodzi mnie to — uciął Frank.

— Farmer, to nią bardzo wstrząsnęło. Myślała, że to

Fletcher dzwoni z Los Angeles. Uważam, że już będzie

rozsądna.

Frank Farmer wzruszył ramionami. Devaney zorientował

się, że mówił poważnie. Naprawdę miał dość.

Frank otworzył drzwi wychodzące na balkon.

— A koncert? Nie odwołaliście go?

Devaney skinął głową.

— Nie da się odwołać tego w ostatniej chwili. Niestety.

— Zawołaj mnie, kiedy będzie gotowa zejść na dół.

Frank wyszedł, zamykając za sobą szklane drzwi. Wciąg­

nął słodkie, oceaniczne powietrze, oparł się o balustradę

i spojrzał na morze. Zaledwie kilkaset metrów od brzegu

przepływał jakiś jacht; widział jego liczne światła. Kiedyś

Frank powiedział Fletcherowi, że nienawidzi łodzi. Teraz

jednak pragnął być na tym jachcie, chciał płynąć samotnie

w jakieś odległe miejsce. Wyobrażał sobie dźwięki, które tam

słychać — łopotanie żagli na wietrze, fale rozpryskujące

o burty.

Usłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi, obejrzał się.

Weszła Rachel ubrana w estradowy kostium. Uczesała się już,

zrobiła mocny makijaż; to stanowiło jej zbroję, chroniło ją

przed publicznością. Ale tym razem przebranie nie dawało

150

background image

jej poczucia bezpieczeństwa. Nie wyglądała na pewną siebie.

Trzymała papierosa, jego koniuszek żarzył się pomarańczowo

na wietrze. Frank nigdy przedtem nie widział, żeby paliła.

— Farmer — powiedziała cicho. — Chcę, żebyś wiedział,

że to co zaszło między nami nie ma żadnego znaczenia... Już to

rozumiem. Musisz mi uwierzyć, ponieważ nie zamierzam cię

błagać.

Uniosła papierosa do ust i zaciągnęła się głęboko. Cały

czas słyszała słowa tego człowieka, jakby jakaś kaseta od­

grywała je bez przerwy w jej głowie. Czuła jego nienawiść.

— Nie chodzi o to, co powiedział, ale jak to powiedział.

Był taki...

Głos się jej załamał, skuliła ramiona, jakby chciała znik­

nąć. Jednak zebrała się w sobie, wyprostowała się i chrząknęła.

— Potrzebuję cię... Boję się i nienawidzę tego. Nienawidzę

swojego strachu.

Frank skinął głową. To właśnie jej główny problem.

Rachel Marron nie mogła być słaba, nie mogła znieść myśli,

że kogoś tak bardzo potrzebuje. Sama doszła do tego, co

ma. Odważnie i z determinacją zbudowała swoją karierę.

Teraz musiała na kimś polegać i to w tak podstawowej kwestii

jak przeżycie.

— Proszę cię, chroń mnie. Chroń Fletchera. Gdyby coś

mu się stało, nie wiem...

Łzy napłynęły jej do oczu i potoczyły się po policzkach,

żłobiąc ścieżki w grubej warstwie makijażu. Otarła je szybko.

— Nie mogę chronić cię w taki sposób — powiedział

Frank.

Wskazał na apartament, jakby przypominając jej o tłumie

i zamieszaniu z zeszłej nocy.

— To niemożliwe. Wszystko działa na jego korzyść.

— Zrobię tak, jak mi poradzisz.

Po raz pierwszy Frank usłyszał od Rachel takie słowa.

Patrzył na nią przez chwilę, potem znów spojrzał na ocean.

Jacht opływał przylądek, za moment zniknie z widoku.

— Chciałbym zabrać cię stąd na jakiś czas.

— Kiedy?

151

background image

— Natychmiast. Jutro.

— Ale zaraz będą Oscary...

Frank rzucił jej gniewne spojrzenie. Uśmiechnęła się

i wzruszyła ramionami.

— Przepraszam, przepraszam... Dokąd pojedziemy?

— W jakieś nikomu nie znane miejsce.

Skinęła głową.

— Nie znane nawet Spectorowi, Devaneyowi i Tony'emu.

Przyglądał się jej twarzy, spodziewał się zobaczyć wahanie.

Jednak nie, zgodziła się od razu.

— A jeśli tym razem będziesz robiła mi trudności, sam cię

zabiję. Rozumiesz?

Rachel uśmiechnęła się z widoczną ulgą.

— Rozumiem — powiedziała.

background image

Rozdział XVIII

Nicki, Rachel, Fletcher i Farmer zapakowali się w jeden

samochód, zwykły dodge, i wyjechali z Los Angeles auto­

stradą numer pięć na północ. Jechali całe dwa dni do

środkowego Oregonu. Frank uważał, że to o wiele lepsze, niż

gdyby lecieli tam samolotem. Większość gazet i magazynów

plotkarskich miała na lotniskach swoich informatorów, na­

tychmiast dowiedzieliby się, że Rachel Marron odleciała wraz

z rodziną i nikomu nie znanym facetem do Portland w stanie

Oregon.

Jechali zwyczajnym samochodem, nie wyróżniającym się

wśród wszystkich innych aut na trasie. Fletcher siedział

z przodu obok Franka, wyglądał przez okno. Oglądał pola,

małe miasteczka i parkingi, jakby nigdy w życiu nie widział nic

równie ciekawego. Frank pomyślał, że to normalne — dla

kogoś, kto wychowywał się w willi na Bel Air i podróżował

limuzyną, codzienne życie musiało wydawać się egzotyczne.

Siedzący z tyłu Rachel, Nicki i Henry śpiewali wesoło.

Przećwiczyli już wszystko: stare przeboje, piosenki harcerskie

a nawet pieśni kościelne. Dwie siostry znały chyba słowa

wszystkich piosenek, jakie kiedykolwiek zostały napisane.

Henry pomagał im swoim wcale niezłym barytonem. Od czasu

do czasu Frank spoglądał w lusterko i obserwował Rachel.

Wiedział, że podjął właściwą decyzję. Po raz pierwszy, od

kiedy się znają, Rachel wydawała się szczęśliwa.

153

background image

Wieczorem pierwszego dnia dojechali do północnej Kali­

fornii, nocowali w drugorzędnym motelu przy drodze dzie­

więćdziesiątej siódmej, przed wjazdem do nijakiego mia­

steczka Weed. Pokój w niczym nie przypominał prezyden­

ckiego apartamentu w hotelu Fontainebleau, ale Rachel,

Nicki i Fletcher mieli doskonałe humory. Poczuli się zupełnie

zwykli, niezależni, nikt nie zwracał na nich uwagi. Zjedli

kolację w byle jakim barze, ale smakowała im jak najlepsze

potrawy u Mortona albo w Spago.

Cały następny dzień spędzili w samochodzie, podziwiali

wspaniałe wodospady Klamath, jezioro Crater, lasy Fremont.

Na Florydzie już panowało lato, ale na pozostałym obszarze

kraju była dopiero wiosna. Kiedy wjechali w góry, złapała ich

prawdziwa zima, łaty śniegu leżały na polach, drzewa pokryte

były puchowymi poduszkami. Mijali małe miasteczka na dzie­

więćdziesiątej siódmej drodze: Chemult, Crescent, Gilchrist,

La Pine, Sunriver, zbliżali się na miejsce.

Miasteczko Bend położone jest nad rzeką Deschutes,

w pobliżu lasu o tej samej nazwie, u stóp gór Cascades, pasma

należącego do Gór Skalistych, ciągnących się aż do Kanady.

Jest tak spokojne i piękne, jak można sobie wymarzyć, przy

tym jest bardzo bezpieczne. To miejsce, w którym wszyscy się

znają, a każdy obcy natychmiast zostanie zauważony.

Bend to rodzinne miasto Franka Farmera. Jego ojciec

Herb należy do najznamienitszych obywateli, od dwudziestu

pięciu lat jest szefem tutejszego posterunku policji.

Frank przejechał przez miasto w stronę jeziora Pilot Butte,

nad którym leży jego dom. Duży, stary, dwupiętrowy budy­

nek, położony jest na niewielkim wzgórzu, posiadłość z trzech

stron otaczają potężne sosny. Przed domem, aż do jeziora

rozciąga się wielki trawnik, nadal pokryty śniegiem. Frank

zauważył, że za niewielką przystanią należącą do Farmerów

woda jest już wolna od lodu.

Kiedy podjechali, wybiegł im na spotkanie szorstkowłosy

terier. Pies szczekał i ślizgał się na asfalcie. Na werandę

154

background image

wyszedł mężczyzna koło sześćdziesiątki, patrzył, jak samochód

podjeżdża pod drzwi. Herb Farmer był szczupłym, ogorzałym

i wysportowanym człowiekiem. Ubrany w kraciastą koszulę,

stare, wytarte dżinsy i wysokie kowbojskie buty, patrzył na

przyjezdnych wesołymi, ciekawymi oczyma. Był zupełnie siwy.

Wyglądał tak, jak prawdopodobnie będzie wyglądał Frank

w jego wieku.

Frank wysiadł z samochodu i przyjrzał się ojcu. Obaj

bardzo cieszyli się na spotkanie, nie widzieli się od trzech lat,

ale żaden z nich nie pokazał po sobie uczuć. Zachowywali się,

jakby Frank właśnie wrócił z krótkiej wizyty w miasteczku,

gdzie miał kupić drobne warzywa. Pies nie był tak powścią­

gliwy. Brykał i skakał, lizał Franka po ręku.

— Jezioro bardzo opadło — powiedział Frank.

— Zaraz przyjdzie odwilż, napełni się — starszy Farmer

wskazał ruchem głowy pasażerów w aucie. — Wszyscy mają

kłopoty?

Frank wsunął ręce do kieszeni spodni.

— Nie, tylko jedna osoba.

Frank nie miał wątpliwiści, na co Fletcher ma największą

ochotę. Mała rybacka łódka, którą Herb trzymał na jeziorze,

nie była szybsza od zdalnie sterowanej łodzi w basenie

chłopca, ale dla Fletchera miała jedną zaletę: była prawdziwą

łódką, można w nią wsiąść i płynąć. Patrzył na mały stateczek

tak zachwycony, jakby oglądał największy na świecie jacht.

Rachel, Frank i Fletcher oraz terier Sparky poszli na

przystań, Nicki i Henry wnieśli bagaże do domu i zaczęli je

rozpakowywać. Fletcher i Sparky już zdążyli się zaprzyjaźnić.

Biegali i bawili się na śniegu, a Frank sprawdził poziom paliwa

w motorówce. Bak był pełen, więc podpompował, żeby trochę

benzyny dostało się do silnika i ułatwiło jego uruchomienie.

Rachel stała na brzegu obserwując swojego syna i psa.

— Ten mały piesek będzie nas chronił? — spytała z niedo­

wierzaniem.

— Przynajmniej robi dużo hałasu.

155

background image

— Wspaniale — powiedziała nieprzekonana.

— Duże psy też się czasami przydają — powiedział

Frank. — Ale często jest im bez różnicy, kogo jedzą. Fletcher!

— Tak?

Chłopiec tarzał się w śniegu, śmiał się, a Sparky usiłował

polizać go po twarzy.

— Czas płynąć.

— Świetnie.

Frank pomógł wsiąść Rachel i chłopcu. Rachel usiadła na

ławce i otuliła się szczelnie płaszczem.

— Tam może być zimno — spojrzała na jezioro i za­

trzęsła się.

— Nie będziemy długo pływać. Słońce zaraz zajdzie. To

tylko mała zapoznawcza wycieczka.

— Zapoznawcza? Z czym?

— Z łódką. Fletcher, weź linkę startową i uruchom silnik.

Frank odblokował dopływ paliwa, Fletcher obiema ręko­

ma złapał linkę i pociągnął. Silnik parsknął, kichnął, prychnął,

ale nie załapał. Chłopiec stracił równowagę.

— Fletcher nie jest najlepszym pływakiem — powiedziała

zaniepokojona Rachel.

— To niech lepiej nie wypada.

Frank otworzył luk i wyjął jasnopomarańczową kamizelkę

ratunkową oraz linkę.

— Fletcher, załóż to.

— Muszę?

— Tak.

Chłopiec ubrał się w ogromną kamizelkę, a Frank dokład­

nie go obwiązał.

— Dobra, teraz spróbuj jeszcze raz z silnikiem.

Fletcher pociągnął energicznie za linkę i tym razem silnik

zaskoczył.

— Udało mi się! — zawołał zadowolony.

— W takim razie przejmij ster i wyprowadź nas.

Fletcher zasiadł za sterem, objął drobną rączką rumpel

i poważnie, jak pilot wielkiego tankowca, wyprowadził łódkę

na jezioro. Niepocieszony Sparky został na brzegu, skomlał,

156

background image

kiedy odpływali. Przez chwilę nawet wahał się, czy nie skoczyć

do wody i nie popłynąć za nimi.

Rejs po jeziorze Pilot Butte przypomniał Frankowi jego

dzieciństwo. Pokazał swoim gościom, gdzie spędzał długie

godziny łowiąc okonie, pokazał im zatoczki, w których

jesienią można było złapać szczupaka albo inną sporą rybę.

Na środku jeziora znalazł miejsca, w których razem z ojcem

wycinali dziury w lodzie i budowali domki rybackie.

Frank oprowadził ich po tajemniczych zakątkach swojej

młodości. Znał miejsce, w którym woda była zimniejsza niż

w pozostałych częściach jeziora, ponieważ biło tam podwodne

źródło. Wszyscy chłopcy z okolicy nurkowali, żeby je znaleźć,

ale jeszcze nikomu nie udało się zejść tak głęboko.

— Naprawdę? — zachwycił się Fletcher.

— Jeśli chcesz spróbować je znaleźć, możesz zanurkować

sam.

Chłopiec spojrzał na ciemną wodę i wzdrygnął się na myśl

o głębokim źródle pogrążonym w mroku.

— Nie, dziękuję.

— Mądry chłopak — powiedziała Rachel.

Fletcher był oczarowany opowiadaniami Franka, ale łódź

pochłaniała go coraz bardziej. Powoli zwiększał prędkość

motorówki, aż w końcu osiągnął maksymalną prędkość, na

jaką pozwalał silnik o mocy czterdziestu koni. Zablokował

rumpel i uniósł ręce, jakby chciał powiedzieć: „Patrz mamo,

nie trzymam się".

Pływali, dopóki słońce nie zaczęło zachodzić, a cienie sosen

nie naszły na wodę. Powoli podnosiła się mgła.

— Dobra, Fletcher! — zawołał Frank przekrzykując

wiatr. — Czas wracać.

Chłopiec posłusznie ujął ster i wprowadził łódkę w szeroki,

kontrolowany zakręt, kierując ją ku brzegowi. Henry i Sparky

czekali na nich na przystani.

— Chodź, Fletcher — powiedziała Rachel. — Chodźmy

do domu. Strasznie zmarzłam.

Matka i syn wygramolili się z motorówki i poszli w kie­

runku domu.

157

background image

— Wejdź do łodzi, Henry — zarządził Frank. — Chcę ci

pokazać, jak się ją parkuje.

Frank poprowadził łódkę do przystani i wyłączył silnik,

zanim dopłynął do pomostu. Motorówka uderzyła lekko

w molo, Frank przycumował ją.

— Nie chciałbym znów podnosić tego przykrego tematu...

— Co? Co zrobiłem?

— Nic — uśmiechnął się Farmer. — Ale musimy pogadać

o bombach.

— Znowu te bomby.

— W łodzi bardzo łatwo przygotować pułapkę. O wiele

prościej niż w samochodzie. Ale łatwiej też wykryć, jeśli coś

jest nie tak. Bomby można podłożyć tylko w trzech miejscach.

Tu — wskazał na czerwony zbiornik z paliwem. — Tutaj —

powiedział pokazując mechanizm zapłonowy — i tutaj —

uderzył dłonią w burtę. — Elektrody można podłączyć do

osłony wału, a kiedy silnik wejdzie na pewne obroty, bomba

wybucha.

— Rozumiem — skinął głową Henry.

— Nie pozwalaj wypłynąć Fletcherowi, zanim dokładnie

wszystkiego nie sprawdzisz. Gdybyś zobaczył coś innego, niż

w tej chwili, natychmiast uciekaj.

Henry przyglądał się urządzeniom, starając się zapamiętać

ich wygląd.

— Rozumiem.

— Pamiętaj, za każdym razem dokładnie sprawdź.

— Dobrze — obiecał Henry. — Za każdym razem.

Frank zastał Rachel przyglądającą się zdjęciom na ścianie.

Oglądała historię rodziny Farmerów. Znalazła zdjęcie przed­

stawiające Franka jako dziesięcioletniego chłopca w drużynie

baseballowej, zdjęcie młodego Herba na ćwiczeniach. Inne

przedstawiało Herba w pełnym mundurze, kiedy odbierał

nagrodę od mera Bendu. Zobaczyła takie samo zdjęcie, jakie

widziała w domu u Franka — młody Frank w drużynie

piłkarskiej. Na środku, na honorowym miejscu wisiało zdjęcie

158

background image

elegancko ubranych Herba i Katarzyny Farmerów, których

syn przedstawiał prezydentowi Jimmiemu Carterowi.

Na brzegu Rachel dostrzegła fotografię, na której uśmiech­

nięty Henry Kissinger udzielał wywiadu kilku dziennikarkom.

Obok niego ramię w ramię stali Frank i Portman. Zdjęcie

pokazywało znaną słabość Kissingera do kobiet, portretowało

go w momencie, w którym flirtował z jedną z nich. Portman

też się uśmiechał, przekomarzał się z kobietami. Frank nato­

miast wyglądał jak zawsze, był czujny, poważny, obserwował

wszystko w napięciu. Przez moment Rachel przyglądała się

obu mężczyznom.

— Portman czasami zapominał, na czym polega jego

praca.

— Frank! — zawołał z kuchni ojciec.

— Słucham?

— Nakryj stół. Kolacja już gotowa.

— Jak pan każe — Frank uśmiechnął się do Rachel.

Zapach pieczonego kurczaka przyciągnął Rachel do

kuchni. Herb Farmer już dawno przyzwyczaił się do samo­

dzielnego przygotowywania prostych posiłków, odmówił przy­

jęcia pomocy Nicki. Wolał sam wszystko zrobić. Rachel,

trzymając w ręku drinka, przyglądała się, jak siekał warzywa

na surówkę. Pracował pewnie, metodycznie, podobnie jak jego

syn. Niska kuchnia była praktycznie urządzona, przypominała

kuchnię na jachcie.

— Katarzyna urządziła to tak, jak chciała — powiedział

nie podnosząc wzroku znad surówki.

— Katarzyna?

— Matka Franka — dodał od niechcenia. — Moja żona.

— Nie wiedziałam, że... — zaczęła Rachel.

— To było tak dawno — Herb uśmiechnął się. — Frank

powiedział, że jest pani jakąś piosenkarką.

Rachel roześmiała się.

— Jakąś... zgadza się.

Frank zawstydził się nieco.

— Nie chciałem... Rozumiem, że musi być pani bardzo

sławna, ale tutaj niewiele dociera. Przepraszam.

159

background image

— Nic się nie stało.

— Musi pani mieć powodzenie, skoro potrzebuje pani

Franka.

— Mam chyba za dużo powodzenia — wyjrzała przez

okno.

Słońce zeszło już poniżej drzew, jezioro wyglądało jak

wypełnione atramentem.

— Tak tu cicho i spokojnie.

— Tak, to dobre miejsce — westchnął Herb. — Po tej

sprawie z Reaganem Frank przyjechał tu na całe trzy

miesiące.

Rachel przypomniała sobie „sprawę z Reaganem". To

stało się w pewien ponury marcowy dzień, kiedy była jeszcze

nikim. Podróżowała po kraju z jakimś zespołem, tego dnia nie

występowali. Był poniedziałek, dzień w którym dochodzili do

siebie po koncertach, siedzieli w małej dziurze pod Chicago.

Tego wieczora zamierzała oglądać relację z rozdania Oscarów,

marzyła, że kiedyś sama znajdzie się na tamtej scenie. A po

południu w Waszyngtonie strzelano do Reagana, rozdanie

Oscarów przełożono na kiedy indziej.

— Frank nie był tego dnia na służbie. Nigdy nie mógł się

z tym pogodzić — powiedział Herb siekając marchewkę. —

Oczywiście, powinien tam być, w końcu miał służbę u pre­

zydenta.

— A gdzie był?

— Tutaj — wyjaśnił Herb. — Tego dnia pochowaliśmy

Katarzynę.

Założył rękawice kuchenne, otworzył piekarnik i wyciągnął

naczynie ze smakowitymi, pieczonymi ziemniakami.

— Zanieś to na stół — powiedział. — I zawołaj innych.

Po długiej podróży i krótkiej, szybkiej przejażdżce po

jeziorze wszyscy przy stole byli bardzo głodni. Fletcher

z zapałem rzucił się na kurczaka, twarz umorusał w okruchach

i w sosie. Po obiedze zabrał się za porcję lodów obficie polaną

czekoladą.

Herb Farmer, który odwykł od towarzystwa przy obiedzie,

wypił trochę wina i język mu się rozwiązał. Raczył przyjaciół

160

background image

swojego syna różnymi, często wstydliwymi opowieściami

z jego dzieciństwa.

— ...i aż do tej pory nigdy go nie uderzyłem. Nigdy. Aż do

dziś — spojrzał na Franka szukając potwierdzenia. — Tak

było, prawda?

— Oczywiście — potwierdził Frank.

— Tutaj to raczej niezwykłe — ciągnął Herb. — I wiecie,

co się stało? Kiedy miał dziesięć lat narzekał na to! Możecie

w to uwierzyć?

— Na miłość Boga — roześmiał się Frank. — Bo opo­

wiem im, jak się rozebrałeś w sądzie.

— Co takiego? — pisnęła Nicki.

— Proszę bardzo, powiedz im. Cholera, jestem z tego

dumny.

Frank wstał i zaczął sprzątać ze stołu.

— Frank, dlaczego chciałeś, żeby tata cię bił? Przecież to

głupie — skomentował Fletcher.

— Masz rację, chłopcze, ale wyjaśnię ci. Miał dziesięć lat

i zaczął grać w drużynie rugby. Przyszedł do mnie i powiedział,

że boi się, iż ktoś go uderzy. A boi się pewnie dlatego, że ja go

nigdy nie biję. „Dlaczego mnie nie bijesz?" — zapytał.

— Jeśli będziecie mieli szczęście, to opowie wam o majt­

kach, jakie nosiłem — zawołał z kuchni Frank.

Wyjrzał przez okno na jezioro.

— Ale jakoś przez to przeszedł — ciągnął dalej ojciec. —

Okazało się, że jest bardzo dobry. Nie bał się. Jeśli coś go

przerażało, robił to tak długo, aż strach ustępował — Herb

dokończył wino i odsunął krzesło. — Jego matka była taka

sama.

Wstał, podszedł do szafki, otworzył drzwiczki, wyjął

szachy i rozłożył je na stole. Figury nie były ustawione

w zwykły sposób. To była nie dokończona partia. Herb

Farmer pochylił się nad szachownicą i dmuchnął na nią jak na

urodzinowy tort. Pyłki kurzu wzbiły się w powietrze.

— Chodź, synu. Możesz uciekać, ale i tak się nie

schowasz.

Frank wyszedł z kuchni i usiadł przy stole.

161

background image

— Czyj ruch?

— Twój, o ile mnie pamięć nie myli.

Frank przyjrzał się sytuacji, starał się przypomnieć sobie,

jaką obrał strategię, kiedy ostatni raz grali.

— Chwileczkę...

— Od jak dawna gracie tę partię? — spytała Rachel

opierając brodę na ręku, drugą ręką objęła Fletchera.

— Od trzech lat — powiedział Frank.

— Przez pierwsze półtora roku miał przewagę. Ale potem

szale się odwróciły, idzie po mojej myśli.

Frank dotknął najpierw gońca, potem wieżę, nie wiedział,

co ma zrobić. Zwrócił się do Fletchera.

— Co o tym sądzisz?

— Koń w stronę króla — powiedział Fletcher.

Frank przemyślał posunięcie.

— Dobry ruch.

Herb spojrzał na chłopca zaskoczony.

— Dzieciak z miasta — wyjaśnił Frank.

Już o dziewiątej wieczorem Rachel i Nicki poszły do

swoich pokoi, Fletcher zasnął przed kominkiem, a Herb

drzemał obok chłopca. Frank zrobił ostatni obchód domu,

sprawdził okna i zamki w drzwiach. Sparky plątał mu się pod

nogami.

Pogasił światła i patrzył na jezioro. Nie było widać wody,

całe jezioro zasnuła mgła. Słyszał jedynie delikatne uderzenia

fal o pomost. W takiej mgle ktoś niepowołany mógł niepo­

strzeżenie podejść do samego domu, ale wtedy Sparky naro­

biłby hałasu. Frank czuł się bezpiecznie.

W kuchni zapaliło się światło, Frank odwrócił się i zoba­

czył Nicki nalewającą wody do szklanki.

— Jeszcze nie śpisz? — zapytał z uśmiechem. — Już

późno, prawie piętnaście po dziewiątej.

Odwzajemniła jego uśmiech.

— Środek nocy. A ty co robisz?

— Zamykam.

162

background image

— Jesteś bardzo dokładny.

— To część mojej pracy.

Nicki piła wodę.

— A Rachel? Też jest częścią twojej pracy?

Frank rzucił jej ostre spojrzenie.

— Daj mi spokój, Nicki. Proszę.

— Frank, raz przyciąga cię do siebie, potem cię niena­

widzi. Nie mam pojęcia, jak jest teraz — powiedziała pod­

niesionym głosem, Herb przekręcił się przez sen.

Frank wszedł do kuchni i zamknął drzwi.

— Czy zawsze tak uważnie obserwujesz, co robi?

— To moja praca — odpowiedziała Nicki.

— Nie, wcale nie — zaprzeczył stanowczo.

— Na pewno uważasz, że moje życie jest bez sensu.

— Nie — Frank odwrócił wzrok.

— Musisz tak uważać — nalegała. — Ja też tak sądzę.

— To dlaczego tego nie zmienisz? Dlaczego czegoś nie

zrobisz?

— Myślisz, że to takie proste?

Położyła mu ręce na ramionach i przysunęła się. Zaczęła go

całować, przez moment też tego chciał, potem jednak odsunął

ją od siebie.

— Jesteś wspaniałą kobietą — powiedział.

— Ale nie chcesz mnie — głos Nicki nabrał ciemnej,

nieprzyjemnej barwy.

Frank nie musiał odpowiadać. W jego spojrzeniu mogła

wyczytać wszystko. Nicki zasmuciła się, zabolało ją, że została

odrzucona. Poczuła palący gniew, wzmocniony poczuciem

wstydu i świadomością, że została odtrącona.

— Dziwi mnie to. Taki dokładny facet jak ty... Dla­

czego miałbyś poprzestać na jednej siostrze, skoro możesz

mieć obie?

— Robię czasem błędy — wyjaśnił Frank. — Ale umiem je

naprawić.

— Szefowej jednak nie odmówiłeś.

Odwróciła się i chciała odejść, ale objął ją, nie pozwolił jej

zrobić kroku. Stali blisko siebie, a Frank mówił gorąco.

163

background image

— Nie odchodź, Nicki. Nie zostawiaj mnie z tym. Opo­

wiedz mi.

— O czym? Ona jest gwiazdą, ja nie. To cała historia.

— Nie — zaprzeczył Frank. — Powiedz, od jak dawna

jesteś na drugim miejscu. Powiedz, dlaczego ona ma dziecko,

a ty nie. Powiedz mi więcej. Ale nie odwracaj się i nie zostawiaj

mi takiego ciężaru. Weź za siebie odpowiedzialność.

Nicki próbowała wykręcić się z jego objęć, ale trzymał ją

mocno, nie dawał się jej odwrócić.

— Nie potrzebuję twojej pomocy — powiedziała.

— Może ja potrzebuję — mówił przez zaciśnięte zęby. —

Mam dość ludzi, którzy mówią mi, że nie panują nad swoim

życiem. Jeśli tak nie lubisz tej sytuacji, zmień coś. Nie jesteś

w pułapce. Możesz odejść, kiedy będziesz chciała.

W oczach Nicki pojawiły się łzy.

— To nie takie proste.

— Ależ proste. Możesz w każdej chwili wyjść tymi drzwia­

mi i nie wracać. Otworzę, jeśli chcesz.

— Puść mnie!

Nicki chciała się wyswobodzić, w końcu Frank ustąpił

i pozwolił jej odejść.

— Dobrze — powiedział. — To nie moja sprawa.

background image

Rozdział XIX

Ostre poranne słońce odbijało się od śniegu, raziło w oczy.

Frank i Herb spacerowali wzdłuż brzegu jeziora. Od czasu do

czasu zatrzymywali się i oglądali ślady zwierząt na śniegu

i błocie. Zauważyli, że w nocy posiadłość odwiedził szop, jeleń

i ptaki wodne.

Frank zatrzymał się na chwilę i spojrzał na jezioro

zasłaniając oczy przed słońcem.

— Ładnie tu, prawda?

— Bardzo.

— Myślałeś kiedyś, żeby na stałe wrócić do domu?

— Tak, ciągle o tym myślę.

I wrócisz?

- Tak. Ale jeszcze nie teraz.

Słyszeli, jak w domu ktoś zmywa naczynia, sprząta

po śniadaniu ze stołu. Sztućce pobrzękiwały w zlewie.

Nicki i Rachel zmywały, śpiewając przy pracy pieśni

kościelne.

— Nigdy wcześniej nie słyszałem muzyki kościelnej

w środku tygodnia — zauważył Herb.

Ale Frank nie słuchał. Zauważył na śniegu jakieś obce

ślady, ślady wroga, odciski solidnych butów do chodzenia

po śniegu. Wiodły prostu w kierunku drzew okalających

posiadłość.

— Gdzie Fletcher?

165

background image

W tym momencie Frank usłyszał warkot silnika. Odwrócił

się i spojrzał na przystań. Wtedy z budynku wyszedł Henry.

— Frank! — zawołał. — Nie sprawdziłem...

Frank już biegł przez trawnik w kierunku pomostu.

Fletcher wyprowadził motorówkę z domku na przystani

i powoli skierował ją na jezioro.

— Fletcher! Fletcher!

Chłopiec tak był zajęty prowadzeniem łódki, że nie patrzył

wcale na Franka biegnącego w stronę pomostu. Nie mógł go

też usłyszeć poprzez warkot silnika.

Deski na molo uginały się i trzeszczały, kiedy Frank po

nich biegł. Dopadł końca pomostu w momencie, gdy chłopiec

zaczynał oddalać się od przystani.

Frank nie wahał się ani przez chwilę. Skoczył w kierunku

łodzi i ściągnął Fletchera z ławki przy sterze. Wpadli razem do

wody.

Rachel obserwowała wszystko z werandy, serce biło jej

mocno w piersi. W chwili, kiedy wpadli do wody, zawołała:

— Nie! On nie umie pływać!

Fletcher płakał, był przerażony i zaskoczony tak nagłym

wepchnięciem do wody. Frank trzymał chłopca lewą ręką pod

pachami i szybko płynął do brzegu. Motorówka płynęła na

środek jeziora, nabierała prędkości.

Rachel była wściekła, prawie histeryzowała.

— Fletcher, kochanie, nic ci nie jest? Kochanie? Po­

wiedz coś.

Henry położył się na deskach pomostu i pomógł wydostać

się ociekającym wodą nurkom. Fletcher kasłał, pluł wodą,

trząsł się w przesiąkniętej kamizelce. Henry rozebrał go i otulił

chłopca swoim wielkim płaszczem.

— Wszystko w porządku, prawda Fletcher?

Chłopiec z trudem skinął głową.
Frank usiadł na pomoście, ciężko łapał oddech, dopiero

teraz analizował sytuację.

— Co ty wyprawiasz, do diabła? Zwariowałeś? — wrzesz­

czała Rachel. — Jesteś stuknięty! Mogłeś go utopić.

Frank pokręcił głową.

166

background image

— Przepraszam, byłem nieostrożny.

Henry też poczuwał się do winy.

— Frank, przepraszam. Powinienem był...

— Nic się nie stało, Henry — powiedział zmęczony Frank.

— Już w porządku, synu? — nie bardzo było wiadomo do

kogo mówił w tej chwili Herb.

Henry spojrzał na jezioro. Motorówka oddaliła się już

o jakieś pięćset metrów, pruła niekontrolowana przez fale.

— Jak ją ściągniemy?

W tym momencie łódź eksplodowała. Najpierw dojrzeli

szary dym, natychmiast potem usłyszeli wybuch. Łódka

zniknęła pod wodą, na powierzchni pozostało kilka spa­

lonych desek, ciężki dym i sadze unosiły się na czystym

niebie.

Nicki i Rachel krzyczały. Frank odwrócił się od dopalają­

cych się szczątków motorówki i wyciągnął rękę przed siebie.

Dłoń mu się trzęsła.

Frank i Henry dokładnie sprawdzili ich samochód, ale nie

potrafili dojść do tego, dlaczego auto nie działa. Tak samo jak

stara furgonetka Herba. Obydwa samochody nie dawały się

uruchomić.

Herb otworzył drzwi i szybko podszedł do Franka.

— Frank — powiedział podniecony — ktoś przeciął linę

telefoniczną. Uszkodzenie może być w każdym miejscu stąd aż

do miasta.

Frank skinął głową, jakby spodziewał się takiego obrotu

spraw.

— Oba samochody nie działają. Nie rozumiem, jak to się

mogło stać.

Frank i Herb wymienili zaniepokojone spojrzenia.

— Kto mógł wiedzieć, że tu jesteśmy? To miejsce nie ma

z nią żadnego związku. Jakim cudem nas tu wytropił?

— Może nie chodzi o nią. Może ktoś chce policzyć się

z tobą.

Frank pokręcił głową.

167

background image

— Gdyby ktoś chciał mnie dostać, mógł zaatakować

otwarcie, i to już dawno temu — zastanowił się przez

chwilę. — Musimy ich stąd zabrać.

— Jak?

— Pójdziemy pieszo.

— Synu, główna droga leży dwadzieścia kilometrów stąd,

a miasteczko prawie pięćdziesiąt.

— Tak, wiem.

Herb spojrzał na niebo.

— Zanim dojdziecie do drogi, zajdzie słońce. Nie możesz

kazać im chodzić po nocy. On może gdzieś tam się czaić.

— Masz rację — zgodził się Frank. — Przeczekamy noc

i pójdziemy o świcie.

Początkowo noc wydawała się cicha, pogrążona w mroku.

Ale kiedy Frank skoncentrował się i wsłuchał, doszły go

niezliczone odgłosy. Wiatr tańczył w koronach sosen, ćwier­

kały nocne ptaki, stary dom trzeszczał i zgrzytał. Z piwnicy

doszedł go dźwięk pracującego pieca, w kuchni wirował

silniczek lodówki...

Frank siedział w salonie, na kolanach trzymał pistolet,

czekał, aż nadejdzie świt. Przypominał sobie, gdzie kto

jest. Henry był w swoim pokoju, Nicki też, Fletcher był

razem z Rachel, Herb czuwał w korytarzu, Sparky leżał na

schodach.

Nagle usłyszał jakiś inny dźwięk. Z kuchni dochodziło

ciche łkanie, to Nicki...

Siedziała z głową ukrytą w dłoniach, tuż obok stała

otwarta butelka burbona, przed nią pusta szklanka. Od­

wróciła swoją zapłakaną twarz do Franka, kiedy wszedł

z pistoletem w dłoni.

— Głupio się wczoraj zachowałam — powiedziała cicho.

Dotknął jej ramienia, jakby chcąc ją uspokoić.

— Jak myślisz, co się dziś stało? — spytała.

— Uważam, że... uważam, że to nie jest wariat. On

doskonale wie, cc robi.

!68

background image

Zapadła długa, bardzo długa cisza, przerywana łkaniem

Nicki. W końcu osuszyła oczy i zaczęła mówić.

— Masz rację. Wie, co robi.

— Opowiedz mi o tym.

Przez chwilę patrzyła w pustą szklankę, potem sięgnęła po

butelkę. Złapał ją za rękę, nie pozwolił ruszyć butelki.

— Kto to jest, Nicki? — spytał napiętym, niecierpliwym

tonem. — Powiedz mi, może go powstrzymam.

— Dziś o mało nie zabił Fletchera.

— Jak można go zatrzymać? — zapytał ostro.

— Mój kochany Fletcher...

— Kto to jest?

— Nie wiem... — zmartwiona potrząsnęła głową. —

Naprawdę nie wiem.

Frank próbował się uspokoić. Jeśli zareaguje zbyt ostro,

kobieta może zamilknąć albo wpaść w histerię.

— Odwołaj go — powiedział spokojnie. — Zatrzymaj go.

— Nie mogę — jęknęła. — On nawet nie wie, kto go

wynajął. On nie wie, kim jestem, a ja nie wiem, kim on jest.

Frank Farmer zmarszczył brwi.

— Więc jak to zrobiłaś?

— Nicki była bliska histerii, kiedy uświadomiła sobie, jak

straszną popełniła zbrodnię. Frank nie chciał dopuścić, żeby

rozkleiła się całkowicie. Pogłaskał ją po głowie, po policzku,

starał się ją uspokoić.

— Jak? Jak to zrobiłaś?

— Poszłam do baru gdzieś w Los Angeles — zaczęła

niepewnie Nicki. — Wypytałam, pogadałam z facetem.

— Nazwisko?

Nicki nie była pewna.

— Miał hiszpańskie nazwisko... Armando. Zorganizował

wszystko. Wiem tylko tyle.

— Czy już mu zapłacono?

— Nie wszystko... dopóki nie skończy — podsumowała.

— Więc będzie próbował, aż jej nie zabije?

Nicki ponownie skinęła głową, potem znów ukryła twarz

w dłoniach. Wyglądała jak ostatnie nieszczęście.

169

background image

— Jaki to był bar?

— Nie pamiętam... byłam pijana.

— A listy? Jak to załatwiłaś?

— Nie, nie — zaprzeczyła gorąco Nicki. — Nic nie

rozumiesz. Listy przyszły najpierw. Nie wiem, kto je przy­

syłał. Ktokolwiek to był, czytał w moich myślach. Jego myśli

to moje myśli. Nienawidzę jej. Wtedy wpadłam na pomysł,

żeby to zrobić. Ale nigdy nie chciałam skrzywdzić Fletchera.

Nigdy.

Złapała go za ręce, ścisnęła mocno, błagalnie.

— Musisz go powstrzymać, Frank, proszę!

— Zrobimy to razem. Ty i ja. Jutro wracamy do Los

Angeles. Znajdziemy ten bar. Znajdziemy Armando —

wstał. — Niedługo wszystko się skończy.

— Nie zapytasz, dlaczego?

— Już mi powiedziałaś. Ona ma wszystko.

— A jeśli się nie uda?

— Cicho — syknął Frank.

Stał nieruchomo na środku pokoju, rewolwer gotowy do

strzału. Sparky warczał.

— Zostań tu, nie ruszaj się.

Bardzo cicho Frank wyszedł z kuchni, znalazł schody,

wchodził po dwa stopnie. Sparky był czujny, warczał, patrzył

gdzieś w ciemność. Frank gwałtownie otworzył drzwi do

pokoju Rachel, gotów od razu strzelać.

Rachel siedziała na łóżku, obejmowała Fletchera. Frank

usłyszał coś za sobą i odwrócił się, broń w pogotowiu.

— To ja — krzyknął Herb trzymający w ręku swój

policyjny pistolet.

— Co się dzieje? — niepokoiła się Rachel.

Fletcher siedział obok niej przerażony.

Z dołu dobiegł ich krzyk Nicki.

— Nie, nie! Przestań! To ja...

Dalsze słowa utonęły w huku wystrzału. Rachel krzyknęła.

Na korytarzu zjawił się Henry.

— Co się dzieje? Gdzie Nicki?

— Jezu! Herb, zostań z Rachel.

170

background image

Frank rzucił się ku schodom, zbiegł na parter. Nicki leżała

w kałuży krwi tuż przy otwartych drzwiach wejściowych.

Bluzka cała zbroczona była krwią. Frank uklęknął i sprawdził

puls, jednak już go nie wyczuł.

Wyjrzał we mgłę ścielącą się na dworze.

— Tato! — wrzasnął.

— W porządku! — szybko odpowiedział Herb.

— Zostań tam.

Frank wyskoczył w ciemność, plecami oparł się o ścianę.

Przebiegł kilka metrów, potem zatrzymał się i nasłuchiwał.

Oprócz wiatru kołyszącego gałęziami drzew usłyszał odgłos

kroków, ciężkie buty zapadały się w śnieg. Frank zaczął

szybko biec, kierując się słuchem.

Mgła raz gęstniała, raz rzedła, Frank przebiegł następne

kilka metrów i znów się zatrzymał. Nasłuchiwał, aż ponownie

usłyszał ten odgłos, zaczął gonić bandytę. Kiedy znalazł się

między drzewami, znów stanął i słuchał.

Cisza.

Zamarł w bezruchu i uniósł rewolwer. Zamknął oczy

i czekał, słuchał tak uważnie, że słyszał samą ciszę.

Kiedy dobiegł go najmniejszy odgłos wypalił dwa razy,

pistolet odskakiwał mu w dłoniach. Ktoś zaczął biec, kule

odbiły się od czegoś w ciemności. Frank nie otworzył oczu

przy strzale, dzięki temu nadal widział coś w ciemności.

Czuł strach tego człowieka. Facet biegł na oślep przez las,

nie starał się już zatrzeć śladów. Frank strzelił jeszcze raz.

Gdzieś zawył silnik samochodu. Frank wybiegł z lasu na

zakurzoną drogę wyciętą między drzewami.

Auto odjeżdżało, tylne koła buksowały w śniegu. Frank

Ukucnął i strzelił kilka razy, trafił w tylną szybę samochodu,

szkło posypało się na śnieg. Echo strzałów odbijało się od

drzew, blask wystrzałów rozjaśniał niebo. Samochód zniknął

z pola widzenia, Frank opuścił rewolwer. Serce biło mu

mocno, z trudem chwytał oddech, powietrze, które wydychał,

kłębiło się na mrozie. Noc była chłodna, ale całą koszulę miał

przepoconą. Spojrzał na rękę — nie drżała.

171

background image

Rozdział XX

Cały ranek padał śnieg. O świcie opuścili dom nad

jeziorem i poszli w kierunku głównej drogi. Herb zatrzymał

przejeżdżającą ciężarówkę, która zawiozła ich do miasta.

Policja już jechała do domu; Rachel, Henry i Fletcher siedzieli

na posterunku pilnowani przez policję. Pili kawę, usiłowali

rozgrzać zmarznięte kości i próbowali zapomnieć o tym, co się

stało.

Frank zadzwonił do Los Angeles, do Minelli i Courta.

Opowiedział im, co zaszło, i przez chwilę słuchał zaskoczony.

— Ale Frank — mówił Minella — to się nie trzyma

kupy.

— Jak to?

— Już go złapaliśmy.

— Co? Kogo? Gdzie?

— Tutaj, wczoraj w nocy. To jakiś pętak, pracuje w myjni

samochodowej. Gdybyś widział jego szafkę! Ma świra na

punkcie Rachel Marron.

Minella siedział w specjalnej sali obserwacyjnej w budynku

FBI w Los Angeles. Zajrzał przez lustrzane okno do celi obok.

W mroczym pokoju przy stoliku siedział Dan. Był przerażony

i zagubiony.

— Jesteś pewien, że to on?

— Badania wykazują, że to musi być on. Poza tym ma

czarną terenową toyotę.

172

background image

— Cóż — powiedział Frank — nie wiem, kogo złapaliście,

ale to nie on był tu wczoraj w nocy. To zawodowiec.

Frank prawie słyszał, jak Minella kręci głową.

— To niesłychane. Co chcesz zrobić, Frank?

— Jak długo możecie go zatrzymać?

— W zasadzie on jedynie wysłał kilka listów. Najwyżej

czterdzieści osiem godzin. Znasz przepisy.

— Tak — mruknął Frank. — Znam.

Wieści o tragicznej śmierci Nicki Marron rozeszły się

błyskawicznie. Kiedy wynajęty samolot wylądował na lotnisku

w Los Angeles, pasażerowie natknęli się na czekających tam

dziennikarzy. Devaney i Spector zajęli się prasą, trzymali ich

z daleka, żeby Rachel i jej towarzystwo mogło spokojnie

wsiąść do czarnych limuzyn.

Przed jej posiadłością czekało jeszcze więcej dziennikarzy

i reporterów. Wykrzykiwali pytania w kierunku przejeżdżają­

cych samochodów.

— Rachel, czy twoja siostra...?

— Rachel, jak twoja siostra...?

— Panno Marron, czy pani siostra...?

Frank zdał sobie sprawę, że nawet po tragicznej śmierci

Nicki nie może być nikim więcej niż siostrą supergwiazdy.

Przed wejściowymi drzwiami Rachel wysiadła z limuzyny,

zabrała Fletchera i rzuciła się w ramiona czekającej Emmy.

Spector i Devaney zniknęli w innych częściach domu, Frank

został sam.

Z reguły nie pił, ale tym razem poszedł prosto do salonu.

W tym pokoju po raz pierwszy spotkał Nicki. Nalał sobie

trochę soku pomarańczowego i dużo wódki. Pociągnął łyk,

skrzywił się i zagłębił się w jednym z foteli.

Mijały godziny, zaszo słońce, a Frank siedział bez ruchu,

lód topniał w szklance. W ciemności rozległ się czyjś głos.

— W porządku, Frank?

Frank usłyszał chłopca, ale nie spojrzał na niego.

— Tak — powiedział w końcu. — W porządku. A ty?

173

background image

— Mama kazała mi iść do łóżka, ale nie mogę zasnąć. Tak

się bałem, nawet na samą myśl o tym.

Patrzył uparcie na Franka, przyglądał mu się w pół­

mroku.

— Frank, czy ty się czasem boisz?

— Tak, Fletcher, boję się.

— Naprawdę? — oczy chłopca rozszerzyły się ze zdzi­

wienia.

Frank położył rękę na głowie chłopca, jakby chciał go

pobłogosławić.

— Każdy się czegoś boi, Fletcher. W ten sposób wiemy, że

na czymś nam zależy. Kiedy boimy się to stracić.

— A ty czego się boisz?

Frank pogłaskał go po włosach.

— Chyba powinieneś iść spać, stary.

— Powiedz mi Frank, proszę — nalegał chłopiec. — Czy

tego człowieka, który zabił Nicki? Jego się boisz?

Frank potrząsnął głową. Tego wcale się nie bał, nawet nie

przyszło mu to do głowy. Ten rodzaj strachu był mu właściwie

nie znany.

— Więc czego? — dopytywał się Fletcher. — Czego się

boisz?

— Boję się... odejść stąd — powiedział w końcu, potem

wstał. — Już późno. Chcesz, żebym odprowadził cię do

pokoju?

— Nie, nie trzeba — stwierdził Fletcher.

— No chodź — Frank wziął chłopca za ramię. — Pójdę

z tobą kawałek.

Frank, trzymając kieliszek w ręku, poprowadził chłopca

przez ciemne pokoje na parterze do schodów w korytarzu.

Kiedy Fletcher zaczął wchodził po schodach, na górze

pojawiła się Rachel.

— Chyba kazałam ci iść spać — powiedziała.

— Właśnie idę, mamo.

Kiedy ją mijał, uklękła i pocałowała go, patrzyła, jak idzie

do swojego pokoju. Potem zeszła powoli ze schodów, ani na

chwilę nie odrywając oczu od twarzy Franka.

174

background image

Oczy miała czerwone od płaczu, policzki zapadnięte i sza­

re. W pewnej chwili puściły jej nerwy, rzuciła się na Farmera,

zaczęła go bić po twarzy i tułowiu. Wytrąciła mu kieliszek

z ręki. Upadł gdzieś na podłogę i potłukł się.

— Ty, ty... to ty sprowadziłeś cierpienie na mój dom.

Teraz jesteś na miejscu. A gdzie byłeś wtedy? Dlaczego jej nie

uratowałeś?

Wymierzyła mu kolejny policzek, jej dłoń zostawiła czer­

wony ślad na jego twarzy.

Frank uniósł ręce zasłaniając się przed jej ciosami. Nie

walczył z nią, czekał, aż wyrzuci z siebie gniew i zmartwienie.

— Miałeś mnie ochraniać, a ona zginęła. To mnie szukają.

Pozwoliłeś, żeby ją zabili — z trudem nabierała tchu, uderze­

nia które zadawała stawały się coraz słabsze. — Nigdy nikomu

nic nie zrobiła! — krzyczała Rachel.

Jakby nie miała już sił utrzymać się na nogach, Rachel

osunęła się na podłogę i usiadła na stopniu schodów.

— Nigdy nikomu nic nie zrobiła — jęczała przez łzy. —

Nigdy nikomu źle nie życzyła. Prawda? Prawda?!

Frank skinął głową.

— Tak — powiedział cicho.

Rachel nie dowie się, czego życzyła jej Nicki, nie dowie się,

że to Nicki sprowadziła śmierć do tego domu.

Frank usiadł na stopniu obok Rachel, objął ją. Przez

chwilę walczyła w jego objęciach, potem poddała się, złożyła

głowę na jego ramieniu.

— Nigdy nikogo nie skrzywdziła... Nie kochałam jej

jak powinnam. Nie zajmowałam się nią... A ona tak mnie

kochała — mówiła powoli jak nakręcana zabawka.

W końcu zamilkła na dłuższą chwilę. Łzy wyschły, oddech

uspokoił się. Frank pomyślał, że zasnęła zmęczona wyda­

rzeniami ostatnich godzin. Ale nie, niedługo znów się ode­

zwała.

— To jeszcze nie koniec, prawda?

— On wie, że to nie ciebie zabił — potwierdził Frank.

— Więc wróci?

— Możliwe — przyznał.

175

background image

Nie chciał jej okłamywać, nie chciał ukrywać przed nią

ciągle istniejącego niebezpieczeństwa.

— Oscary? — spytała.

— Może.

Westchnęła głęboko.

— Kiedy byłam młodsza, kiedy byłam nikim, zakładałam

się z przyjaciółmi o pięćdziesiąt dolarów, że pewnego dnia

zdobędę Oscara. Rozumiesz, dlaczego to dla mnie takie

ważne? Jeśli zobaczą, że wygrałam? — Rachel uśmiechnęła się

sztucznie. — Jeśli dotrzymają swoich zakładów, powinnam

zarobić sporo pieniędzy.

— To bardzo niebezpieczne — powiedział Frank.

— Wiem. Ale nie mogę tu siedzieć wiecznie — wzruszyła

ramionami. — Poza tym wcale nie rozsądkiem osiągnęłam

w życiu to, co mam.

— Rozumiem.

— Naprawdę? Ty? Frank Farmer? Czy tobie też się to

zdarza? Że robisz coś, co nie ma sensu, chyba że tylko dla

ciebie?

Frank nie odpowiedział.

— Założę się, że tak — powiedziała, przerywając ciszę. —

Jeśli nie ryzykujesz, nigdy nie będziesz dobry. A ty jesteś

dobry.

— Staram się.

— Nie wiem, dlaczego to wszystko mi się przytrafiło.

Ale zdaję sobie sprawę, że to nie twoja wina — znów się

uśmiechnęła. — Przepraszam, że cię uderzyłam. To dla­

tego, że...

Pogłaskał ją po włosach, dał jej do zrozumienia, iż wie, że

nic się nie stało.

— Więc pojadę i zobaczę, czy przyznali mi Oscara. Wcale

się nie boję. Bo mam ciebie, będziesz mnie chronił.

Frank uśmiechnął się.

— Tak.

Pochylił się, żeby ją pocałować, ułożył ją na miękkim

dywanie i nakrył ją sobą, jak ochroniarz odgradzający ją od

złych sił nocy.

176

background image

Rozdział XXI

To najważniejszy wieczór w Hollywood. Przyznanie Os­

carów to długa, kosztowna i wystawna impreza przemysłu

rozrywkowego, jubileusz składania gratulacji.

Na długo zanim rozpoczęła się transmisja, całe miasto

wpadło w szał uroczystości. Kolejka limuzyn przed Pantages

ciągnęła się kilka przecznic. Wszystkie auta zmierzały do

czerwonego dywanu wiodącego gości na czcigodne audyto­

rium. Po obu stronach chodnika i na ulicy stali wielbiciele

gwiazd, zebrali się tam już wczesnym rankiem, żeby zająć jak

najlepsze pozycje.

Policja zapełniała ulicę przed budynkiem. Obok nich stali

ochroniarze, reporterzy telewizyjni i dziennikarze. Kiedy

otwierały się drzwi którejś z limuzyn, odźwierny doskakiwał

do auta, sprawdzał czy przyjechała nim jakaś gwiazda, czy

tylko reżyser, producent albo scenarzysta. Widok każdej

z tych znakomitości przyprawiał tłum o szaleństwo. Ludzie

wiwatowali, wołali, flesze błyskały jak ognie karabinów. Na

mniej ważnych gości nie zwracano najmniejszej uwagi.

Wszyscy mężczyźni w limuzynie Rachel Marron ubrali się

w czarne wieczorowe fraki, mieli doskonale zawiązane muszki,

koszule bez skazy. Rachel Marron, kandydatka do nagrody,

miała też być dziś wieczór jedną z prezenterek. Ubrała się we

wspaniałą błyszczącą czerwono-srebrną suknię, szyję i ra­

miona miała odkryte.

12 — Ochroniarz

177

background image

Widzieli wrzawę panującą przed Pantages — kamerzystów,

światła, fotografów. Reflektory przed wejściem prawie ich

oślepiały.

Napięcie w samochodzie opanowało tylko mężczyzn.

Frank zauważył, że Rachel była odprężona i zadowolona.

— Pójdziemy prosto do Zielonej Sali, tak Frank?

Zielona Sala to ogromny pokój na tyłach, tam czekają

gwiazdy, aż zostaną poproszone na scenę.

— Dobrze — potwierdził Frank.

— Rozumiesz, Tony? — Devaney odwrócił się do olbrzy­

ma. — Rozumiesz?

— Tony wie, co ma robić — powiedział cicho Frank.

Tony spojrzał na niego mile zaskoczony tą niespodziewaną

pochwałą.

Kiedy limuzyna podjechała blisko pod próg, Rachel roze­

śmiała się beztrosko.

— Chłopcy, chciałabym, żebyście się trochę rozluźnili.

Nic złego się nie stanie, rozumiecie? — zamyśliła się na

chwilę i dodała: — Chyba, że nie dostanę tej cholernej

nagrody.

Nikt się nie roześmiał. Patrzyła na ich napięte twarze.

Nawet Spector nie zachowywał się tak jak zwykle.

— Jezu — zachichotała — co za ekipa.

Odsłoniła lusterko wmontowane w obicie samochodu

i sprawdziła makijaż.

— Mam to gdzieś. Nie zamierzam się dłużej martwić.

Kiedy przyjdzie na ciebie pora, nic nie da się zrobić. Prawda,

Farmer?

Farmer jednak pomyślał, że spróbuje coś zrobić. Auto już

podjechało przed dywan, wysiadł, zanim się zatrzymało.

Stanął na chodniku i rozejrzał się. Wszędzie było pełno ludzi

i każdy z nich mógł być potencjalnym zabójcą.

Otworzono drzwi i ukazała się Rachel.

— Panna Rachel Marron — oznajmił mistrz ceremonii.

Natychmiast zapaliły się jasne światła, rozbrzmiały okla­

ski. Wyciągnęły się ku niej niezliczone ręce trzymające ksią­

żeczki na autografy.

178

background image

— Wszyscy życzymy ci wygranej, Rachel — mówił pro­

wadzący.

— Dziękuję.

Uśmiech Rachel był bardzo przekonujący, ujmujący i pro­

mienny. Spector, Devaney i Tony wysiedli i okrążyli ją, miny

mieli jak na pogrzebie. Frank poprowadził ich do budynku,

poza zasięg publiczności. Pierwszą próbę mieli za sobą.

W Zielonej Sali ludzie tłoczyli się wokół baru i bufetu,

czekali na swoją kolej, by pojawić się przed wielomilionową

widownią. W takich przypadkach nawet najbardziej opano­

wani profesjonaliści zwykli się trochę denerwować. Niektórzy,

bojąc się stracić kontrolę przed kamerami, pili tylko wodę

mineralną.

Oczy wszystkich zwracały się ku najważniejszemu elemen­

towi wystroju pokoju. Był to wielki monitor telewizyjny, który

pokazywał, co dzieje się na scenie. Obok stał ogromny zegar,

odliczający każdą sekundę.

Do Rachel podszedł Skip Thomas, jeden z realizatorów

imprezy.

— Cześć, Rachel. Za chwilę musisz zająć się swoimi

obowiązkami.

Thomas miał na uszach słuchawki, pod brodą mikrofon,

wyglądał na zabieganego i wykończonego.

— Dobrze, Skip.

Podał jej zadrukowaną kartkę i objaśniał, co następuje po

kolei. Na kartce był bardzo dokładny plan dzisiejszego

wieczoru. Każda minuta pokazu była zaplanowana, nie mar­

nowała się ani sekunda.

— Okay — powiedział. — Najpierw najlepsze udźwięko­

wienie, potem piosenka, i ty. Dokładnie o ósmej siedem

będziesz zapowiadać, razem z Clivem Healym. Tuż przed tobą

będzie sufler, mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze.

Rachel skinęła głową i uśmiechnęła się.

— Doskonale. Rozumiem. Kiedyś będziesz bardzo waż­

nym człowiekiem, Skip.

Spojrzała na zegarek. Siódma czterdzieści trzy.

— Clive! — zawołała do szczupłego angielskiego aktora.

179

background image

Healy podszedł i pocałował ją w rękę.

— O ile mi wiadomo, mam zaszczyt odprowadzić cię na

scenę.

— Tak, Clive. I wcale mi się nie podoba, że jesteś ode

mnie szczuplejszy.

— Kamera dodaje pięć kilo, wiesz o tym — roześmiał się.

— Dzięki, że mi przypomniałeś.

Na scenie jakaś kobieta i mężczyzna przyjmowali nagrodę

za najlepsze udźwiękowienie filmu. Tacy ludzie są z reguły

nieznani, cały rok pozostają w cieniu, tylko raz pokazują się

publicznie. Starali się wykorzystać tę niepowtarzalną okazję,

przeciągali i tak długą, nieco krępującą mowę, w której

dziękowali za wyróżnienie.

— Rachel — zawołał Skip. — Jeszcze ta piosenka i wcho­

dzisz.

— Wiem.

Nadszedł czas, aby Frank zabrał się do pracy.

— Rozejrzę się — powiedział Tony'emu. — Zaraz do niej

wrócę. Uważaj na wszystko.

Tony skinął głową. Frank poszedł korytarzem łączącym

Zieloną Salę ze sceną. Wszędzie byli ludzie, mężczyźni we

frakach, technicy w dżinsach i adidasach, tancerze w dziwacz­

nych kostiumach, czekający na wyjście na scenę. Był tam także

Portman.

— Co tu robisz? — spytał Frank.

— Pracuję — odpowiedział Portman.

— Dla kogo?

— Dla niego — Portman wskazał na monitor.

Gospodarz przedstawienia, znany na całym świecie aktor,

John Reardon, właśnie zapowiadał następny pokaz.

— To krótka sprawa — wyjaśnił Portman, obserwu­

jąc swojego pracodawcę, który błaznował przed publicz­

nością — ale dochodowa. Słuchaj Frank, przepraszam

z powodu Miami. Wiesz, w zasadzie nic się nie stało.

Było mi przykro. Chciałem się jakoś wytłumaczyć, ale

zniknąłeś.

— Czasami tak bywa — Frank wzruszył ramionami.

180

background image

John Reardon zszedł ze sceny, otarł czoło chusteczką.

Spojrzał na swojego ochroniarza, Portman wyprostował się,

poprawił muszkę i mrugnął porozumiewawczo do Franka.

— Czas wracać do pracy — powiedział. — Zobaczymy się

pewnie na balu u gubernatora.

Farmer obserwował, jak odchodzi, podniósł rękę do ust

i odsłonił nadajnik.

— Tony? Jesteś tam?

— Tak, Frank — natychmiast usłyszał odpowiedź.

— Tony — powiedział spokojnie Frank — mam przeczu­

cie, że to dziś. Wydaje mi się, że facet zaatakuje przed

kamerami.

— Zwariowałeś? To szaleństwo.

— Tak zachowałby się maniak. A ten człowiek chce, żeby

to tak wyglądało. Tylko że on nie jest maniakiem. Jest bardzo

przebiegły. Potrzebuję twojej pomocy.

W tej chwili nie rywalizowali już ze sobą.

— Jestem z tobą, Frank.

Dźwiękowiec puknął Franka w ramię.

— Nie możesz tego używać — powiedział zdyszany i wku­

rzony. — Twoja częstotliwość zakłóca działanie mikrofonów.

Musisz to rozłączyć.

— Ale...

— Nie ma żadnych ale — uciął stanowczo technik.

Niechętnie Frank wyłączył nadajnik. Teraz był sam, sam

jeden wśród morza ludzi.

background image

Rozdział XXII

Frank wrócił do Zielonej Sali. Rachel tylko raz spojrzała

na niego, a jej spokój zniknął, zupełnie jakby przekazał jej

swoje zdenerwowanie. Nagle zaczęła się bać, przeraziło ją to,

co mogło się zaraz wydarzyć. Bała się, że najbliższe minuty

okażą się jej ostatnimi.

— Co się stało? — spytała.

Zanim Frank zdążył odpowiedzieć, wpadł na nich Skip

Thomas.

— Rachel, Clive, już wychodzicie.

Frank i Tony stanęli obok Rachel.

— Nie przesadzasz? — zapytał zirytowany Skip. — Czy

wszyscy muszą iść? Przy drzwiach stoją nasi ludzie. Rachel, nie

wystarczy ci jeden goryl?

— Tony zostanie — zdecydował Frank.

— Chcę, żeby poszedł — odpowiedziała Rachel.

Wolała mieć przy sobie wszystkich. Im większa ochrona,

tym lepsza.

Clive Healy ujął Rachel pod rękę. Wyglądał na spokojnego

i opanowanego.

— Chodźmy, moja droga, rozjaśnijmy ten wieczór.

Rachel zmusiła się do uśmiechu i poszła za Frankiem na

scenę. Tony szedł z tyłu.

Healy wyczuł jej napięcie. Uspokajająco pogłaskał ją po

dłoni.

182

background image

— Spróbuj się odprężyć, Rachel. Wiem, jaka musisz być

zdenerwowana.

Skip sprawdził, która godzina. Ósma pięć.

— Dobrze. Uważajcie, jak będziecie szli — powiedział. —

Ktoś rozlał trochę wody na scenie.

John Reardon właśnie kończył swoją zapowiedź.

— Nagrodę za najlepszą piosenkę wręczy nasz kochany

przyjaciel z Anglii i dama, która ma wszystko: Clive Healy

i Rachel Marron!

We wszystkich kamerach zapaliły się czerwone lampki,

włączono muzykę. Na olbrzymiej widowni zapanowała wrza­

wa. Clive i Rachel wyszli na oświetloną scenę. Clive uśmiech­

nął się swobodnie, idąca obok niego Rachel też starała się

odprężyć, ale nie zdołała uśmiechem pokryć strachu i przera­

żenia.

Kiedy weszli na podium, hałas ucichł. Tuż przed nimi stał

elektroniczny sufler, ich kwestie wyświetlano na ekranie.

— Rachel, moja droga — Clive zaczął czytać swoją

kwestię — wiem, że przyszłaś tu tylko wręczyć nagrodę

i chcesz jak najprędzej wrócić do domu.

Przez widownię przeszła fala śmiechu, po chwili jednak

umilkła. Ludzie czekali na ripostę Rachel. Jej słowa pojawiły

się na ekranie, ale nie zaczęła czytać. Zapadła nieprzyjemna

cisza. Patrzyła na publiczność, starała się coś dostrzec.

Clive próbował naprawić sytuację.

— Dzisiejszego wieczoru słyszeliśmy pięć wspaniałych pio­

senek, znamy nazwiska autorów i wykonawców. Niezależnie

od tego, co sądzą inni, wiem, że ty nie masz tu swojego

faworyta.

Publiczność znów się roześmiała, jednak ludzie już wyczuli,

że z Rachel dzieje się coś niedobrego. Nadal przebiegała

oczami widownię. Czuła, że ON tam jest, stała spięta oczeku­

jąc wystrzału w ciemności...

Healy mówił dalej.

— Kandydatami do tytułu najlepszej piosenki są: Ścienny

zegar

z filmu Nasza jadalnia, autorstwa Dany S. Lee i Sary

Spring.

183

background image

Healy zamilkł na chwilę, czekał, aż Rachel zacznie czytać

swoją kwestię. Jednak nie odezwała się.

Zaufaj mi z filmu Wyjście z ciemności, napisana przez

Davida Siegela i Barbarę Gordon — ciągnął niezmordowany

Healy. — Nie mam nic z Królowej nocy, autorstwa Nancy

Gabor, Może już wkrótce z filmu pod tym samym tytułem,

napisana przez Anne Trop i Bena Glassa, oraz Co pamięta

moje serce

z Gorące i zimne, autorstwa Leslie Moraes.

Znów nastąpiła chwila ciszy, aż wreszcie Rachel zdołała

wykrztusić kilka linijek swojego tekstu.

— No dobrze, Clive, sprawdźmy. Dowiedzmy się, kto

otrzyma nagrodę.

Clive Healy wziął kopertę, przedarł ją i wyjął kartkę.

Rachel przypomniała sobie inne kartki, słyszała jego głos.

MARRON, TY DZIWKO. JA NIE MAM NIC, TY MASZ

WSZYSTKO. CZAS ŚMIERCI NADCHODZI...

Nie mam nic

Rachel wstrzymała oddech, krzyknęła.

— Zwyciężyła piosenka Nie mam nic z Królowej nocy,

muzyka i słowa Nancy Gabor...

Kiedy autorka szła na scenę, Rachel poczuła, że traci

panowanie nad sobą. Zeszła z podium i zbiegła ze sceny. Za

kulisami szybko otoczyli ją ludzie, starający się pomóc.

— Rachel, nic ci nie jest?

Na monitorze widzieli i słyszeli Nancy Gabor, prezentującą

się przy mikrofonie.

— Chciałabym podziękować Rachel Marron. Bez jej

wsparcia, zachęty i uporu, nieznana autorka piosenek nigdy

nie mogłaby...

Rachel powoli dochodziła do siebie, usłyszała, jak jeden ze

stojących za nią tancerzy mówi do drugiego:

— Zawsze uważałem, że to wariatka. Zawsze tak mówi­

łem...

Clive Healy zszedł ze sceny i natychmiast do niej podszedł.

— Wszystko w porządku, Rachel?

— Nic jej nie będzie — John Reardon objął ją ramie­

niem. — To trema. Mnie też się kiedyś zdarzyło.

184

background image

— Już dobrze — powiedziała.

Otarła twarz chusteczką, odzyskiwała panowanie. Strach

przeszedł, teraz zawstydziła się, kiedy uświadomiła sobie, jak

się zachowała.

— Boże, jaka ze mnie idiotka. Jezu! Co się ze mną dzieje,

u diabła?

Frank już przy niej był.

— Rachel...

— Farmer, zrobiłeś ze mnie wariatkę — przerwała mu.

— John — powiedział Skip Thomas — wchodzisz za

trzydzieści sekund.

— Muszę wracać na scenę — powiedział Reardon. — Na

pewno nic ci nie jest?

— Dziękuję za pomoc, John. Chodź, Tony.

Poszła do Zielonej Sali, zostawiając Franka z tyłu.

Reardon już miał wyjść na scenę.

— Gdzie Portman? — spytał Frank.

— Kto?

Reardon patrzył na zegar ścienny, uważnie obserwował

wskazówkę sekundnika.

— Portman.

— Nie znam nikogo takiego.

Włączono muzykę i Reardon wszedł w światła reflektorów.

Rachel siedziała przed lustrem, poprawiała makijaż.

Kipiała ze złości, że dała ponieść się nerwom i tak fatalnie

wypadła na scenie. Podszedł Skip Thomas.

— Rachel — powiedział — przepraszam, ale jeśli chcesz

siedzieć na widowni, kiedy ogłoszą, kto zostanie najlepszą

aktorką, musisz już iść.

Gniewnie nakładała makijaż.

— Skip, ruszam się tak szybko, jak potrafię. Na miłość

boską, idź marudzić gdzie indziej.

Spector postanowił uspokoić swoją gwiazdę.

— Kochanie, wszystko w porządku. Nikt nic nie zauwa­

żył. Poza tym wszystkim tu puszczają nerwy.

185

background image

— Bzdura! — krzyknęła. — Sam mnie widziałeś! Farmer

zmienił mnie w kompletną wariatkę.

— Dzieje się coś, o czym powinnaś wiedzieć... — wtrącił

się Frank.

— Ona przez ciebie zwariuje. Wszyscy zwariujemy.

— Rachel — ciągnął Frank nie zrażając się, nie dając za

wygraną. — Wiem, kto to jest. Przyszedł tu dziś. Myślę,

że to...

— Zamknij się! — rzuciła w niego pędzelkiem od

pudru. — Zamknij się, ty wariacie! Nigdy nie masz dość.

A teraz zrobiłeś ze mnie idiotkę przed milionem ludzi! I nie

masz dość!

Wstała i odeszła.

Frank złapał Tony'ego za rękaw.

— Tony, to Portman. Pamiętasz? Facet z Miami.

Rozdzielił ich Spector.

— Tony, od jutra przejmujesz kontrolę.

— Co?

Spector rzucił Frankowi miażdżące spojrzenie.

— Ten człowiek nie ma pojęcia o show-businessie.

— Naprawdę? — po raz pierwszy w życiu Tony sprzeciwił

się Spectorowi. — Ale nie jest kretynem. A ty jesteś.

background image

Rozdział XXIII

Zbliżała się najważniejsza część wieczoru, wzrastało napię­

cie. Za moment rozdadzą główne nagrody. Pierwszą — dla

najlepszej aktorki, następnie dla najlepszego aktora, potem

reżysera i w końcu dla najlepszego filmu. To najważniejsze

chwile najbardziej uroczystej nocy w hollywoodzkim kalen­

darzu.

Reardon zupełnie nie wyglądał na zmęczonego, wy­

dawał się odporny na napięcie wiszące w powietrzu.

Jakby co wieczór występował przed wielomilionową pu­

blicznością.

— Nagrodę dla najlepszej aktorki — mówił — wręczy

człowiek, który w zeszłym roku uznany został za najwspanial­

szego aktora, dzięki roli w filmie Na wschód od Waco. Panie

i panowie, Tom Winston!

Winston, niesłychanie popularny aktor o nieco chłopięcym

wyglądzie, wkroczył na scenę uśmiechnięty. Swobodnie przyj­

mował oklaski publiczności, należały mu się.

— Dziękuję, John, dziękuję wszystkim członkom Aka­

demii — przerwał na chwilę i spojrzał na światła.

— Wiecie — zaczął, jakby prowadził lekką rozmowę —

moja tu obecność przywodzi mi na myśl wspaniałe wspo­

mnienia. W zeszłym roku myślałem sobie, że jakkolwiek

cudownie jest być kandydatem do nagrody, samo zwycięstwo

jest najmilszym wydarzeniem.

187

background image

Widownia wybuchnęła śmiechem, ale wszystkie pięć

kobiet oczekujących na werdykt chciało to już mieć za

sobą.

— Kandydatkami do nagrody za najlepszą rolę pierwszo­

planową są: Constance Simpson występująca w Gorącym
i zimnym

— kamera najechała na twarz Constance Simpson.

— Ellen Pearson za Może już wkrótce.

I tym razem zdjęcie aktorki pojawiło się na ekranie.

Frank już wiedział, którędy będzie przechodziła zwy­

ciężczyni. Przeszedł tyłem i usadowił się półtora metra od

skraju sceny. Tony czuwał obok niego.

— Rachel Marron za Królową nocy...

Frank lustrował tłum. Zatrzymał wzrok na człowieku

trzymającym na ramieniu kamerę. Wielki sprzęt zakrywał mu

twarz.

— Tony — szepnął — idź na drugą stronę. I sprawdź tego

kamerzystę. Chyba nie powinno go tam być.

— Rozumiem, Frank.

Tony posłusznie poszedł, gdzie mu kazano, prosto do

kamerzysty.

Tom Winston skończył odczytywanie listy kandydatek.

Nastąpiła chwila ciszy.

Frank wyciągnął rewolwer.

Winston wyjął kopertę.

— Zwyciężczynią została...

Tony puknął kamerzystę w ramię.

— Hej, ty! Co tu robisz do cholery?

— ...Rachel Marron za rolę w Królowej nocy\

Rozległy się burzliwe oklaski, ludzie krzyczeli, zagłuszali

orkiestrę usiłującą zagrać melodię Nie mam nic. Rachel

wyglądała na zaskoczoną. Pochyliła się, by ucałować Billa

Devaneya i Sy Spectora. Ludzie w rzędzie za nią protekcjonal­

nie głaskali ją po ramieniu. Powoli zaczęła iść w stronę

podium.

Wykorzystując wrzawę i zamieszanie, Portman odwrócił

się do Tony'ego. Bez wahania wpakował mu palce w oczy.

Tony krzyknął i zakrył twarz dłońmi. Ostatnia rzecz jaką

188

background image

widział, to długa, cienka lufa tłumiku pistoletu przytwierdzona

do ścianki kamery.

Portman uderzył go mocno w głowę za uchem, uszkadza­

jąc nerw w czaszce. Tony poczuł piekący ból w oczach, potem

stracił przytomność i osunął się na podłogę.

Rachel szła już korytarzem, upajała się aplauzem

i pochwałami. Frank obserwował, jak szła na scenę i zde­

nerwowany rozglądał się po sali. Gdzie Tony? Gdzie

Portman?

I nagle zobaczył go. Morderca stał w przejściu mię­

dzy krzesłami, jakieś sześć metrów od Rachel, uniósł

kamerę.

Ludzie wstali z miejsc, klaskali i zasłaniali Rachel przed

jego wzrokiem. Jej głowa pojawiała się i znikała w tłumie

innych głów, potem znów zniknęła. Portman nie mógł jej

dobrze widzieć. Farmer nie widział Portmana.

Zaczęła wchodzić po schodach na scenę, przez moment

była niewidoczna w oślepiających reflektorach. Portman wśliz­

gnął się za nią w tę chmurę światła. Frank nie mógł go

dokładnie widzieć, nie mógł też wystrzelić na oślep w widow­

nię. Rachel doszła na szczyt schodów, była teraz najbardziej

narażona na niebezpieczeństwo.

Frank mógł zrobić tylko jedno. Przebiegł przez scenę,

przeskoczył parę metrów i rzucił się na nią.

— Nie! — krzyknęła Rachel, głos jej nabrzmiał złością

i strachem.

Portman strzelił dwa razy, pistolet nie wydawał więcej

hałasu niż dyskretne kaszlnięcie. Ale tłumik i tak nie miał

znaczenia — Portman mógł zdetonowować całą laskę dyna­

mitu, nikt by tego nie usłyszał.

Frank i kule dosięgły Rachel w tej samej chwili. Popchnął

ją jak gracz w rugby popycha przeciwnika, wpadł na nią całym

impetem, oboje upadli na scenę, nogi i ręce im się poplątały.

Frank skrzywił się, kiedy poczuł, jak kule przeszywają jego

ciało.

189

background image

Wybuchło istne piekło, widownia wrzała i szalała. Ze

wszystkich stron na scenę rzucili się jacyś mężczyźni. Po­

wyciągali pistolety. Ludzie krzyczeli. Kamery telewizyjne

kręciły się w kółko. Głos dyrektora był niespokojny, prawie

histeryczny.

— Puśćcie jakąś reklamę! Puśćcie reklamę!

Rachel starała się wydostać spod swojego ochronia­

rza, uklękła obok niego. Zauważyła krew na jego koszuli,

dotknęła — była gorąca i lepka.

Już zebrał się nad nimi tłum ludzi. Frank poczuł, jak łapią

go czyjeś ręce, jak ktoś odciąga go od Rachel, udało mu się

jednak wszystkich odepchnąć. Rozglądał się po widowni,

szukał Portmana, który cały czas musiał tam być.

— To mój ochroniarz! Zostawcie go! Jest w porządku! —

wołała Rachel.

Portman chybił. Wiedział o tym już, kiedy strzelał. Teraz

mógł jedynie wyjść niezauważony. Zaniósł swoją kamerę

w kierunku wyjścia ewakuacyjnego, zdawał sobie sprawę, że

ludzie nie widzą niczego poza sceną. Nikt nie zwracał na niego

uwagi.

Nagle przy drzwiach pojawili się strażnicy, zablokowali

drogę. Portman zwinnie odwrócił się i poszedł w kierunku

kulis. Miał nadzieję, że któreś z tylnych drzwi będą otwarte

i nie pilnowane i że jakoś przejdzie.

Wtedy poczuł na ramieniu czyjąś rękę. Odwrócił się.

Krew płynęła Tony'emu z oczu, ale rewolwer trzymał

w pogotowiu i nie wyglądało, jakby po raz drugi dał się

podejść Portmanowi.

— Frank! — wrzasnął olbrzym przekrzykując ogólną

wrzawę — Frank! Tutaj!

Frank skoczył na równe nogi i odtrącił dwóch strażników,

którzy się z nim siłowali. Przez moment nikt nie zasłaniał mu

Portmana. Strzelił dwa razy.

Obie kule trafiły w cel. Pierwsza utkwiła w sercu Port­

mana, rozrywając je na kawałki. Druga trafiła go w głowę.

Skorupa czaszki odskoczyła od kamery nadal spoczywającej

na jego ramieniu, odpryski poszły w widownię.

190

background image

Portman upadł ciężko, krew lała mu się strumieniem

z piersi, wsiąkała w dywan obok ciała. Lufa pistoletu

Franka nadal skierowana była na Portmana, nadal gotowa

do strzału. Frank patrzył na trupa, jakby nie chciał odwrócić

wzroku.

Wtedy Rachel objęła go ramionami i przytuliła, jej gorące

łzy mieszały się z jego krwią.

— Zrobiłeś to — powtarzała. — Zrobiłeś to dla mnie...

Twarz Franka była zmęczona i szara z bólu. Opuścił

rewolwer, zamknął oczy i pozwolił, by głowa opadła mu

na piersi. Już nic się nie stanie. Może przestać być

czujny.

background image

Rozdział XXIV

Limuzyna podjechała na pas startowy lotniska i zatrzy­

mała się przed samolotem gotowym do startu. Bagażowi

ładowali sprzęt grupy Rachel, prawie wszystko było już

zapakowane.

Pierwszą osobą, która wysiadła z samolotu był Ray Court.

Wreszcie spełniło się jego marzenie: opuścił tajną policję

i „przeszedł na swoje", dzięki Frankowi Farmerowi. Pra­

cownicy kręcili się wokół samochodu, wyjmowali z bagażnika

walizki i szybko wnosili do samolotu.

Court otworzył Rachel drzwi, zaraz za nią wysiedli Deva-

ney i Tony. Jedno oko Tony'ego zakryte było skórzaną

przepaską, drugie było podeszłe krwią, ale pracowało.

Zdrowym okiem rozejrzał się na pasie startowym i bu­

dynku. Jęknął na widok samolotu. RACHEL MARRON —

TOURNEE '92 — głosił napis na kadłubie. Trzeba to zetrzeć.

Nauczył się kilku rzeczy od Farmera. Court też się z nim

zgodzi.

W pewnej chwili zobaczył człowieka wychodzącego z bu­

dynku lotniska.

— Hej, Frank!

Frank Farmer ubrał się w zwyczajne dżinsy i starą roboczą

koszulę. Tony dostrzegł bandaż opasujący przestrzelone żebra

Franka.

— Poprawia się coś? — spytał Farmer..— Jak oko?

192

background image

- Wszystko kontrolowane — powiedział Tony. — Ale

nie będzie już idealne.

Zablefował cios w szczękę.

— Ty parszywcu!
— Tony — Bill Devaney popukał znacząco w zegarek. —

Już późno.

— Niektóre rzeczy nigdy się nie zmienią.

Fletcher i Rachel stali nieco z boku, nie chcieli prze­

szkadzać. Tony zauważył ich i klepnął Franka w plecy.

— Muszę iść.

Fletcher roześmiał się szeroko do Franka, Rachel po­

zwoliła sobie na nieśmiały uśmiech.

— Nie powinni cię tu wpuścić.

Frank zaśmiał się.

— Ochrona na tym lotnisku nie jest najlepsza.

Rachel wzniosła oczy w niebo.

— Ochrona, zawsze ta ochrona — przerwała na chwilę. —

A więc porzucasz show-business...

— Tak.

— Szkoda. Miałeś talent. Co zamierzasz robić?

— Myślałem, żeby pojechać do ojca — wskazał na ban­

daże. — Skończylibyśmy tę partię szachów.

Rachel z uznaniem skinęła głową.

— Jeśli nie będzie Fletchera, masz szanse go pokonać.

— Chyba masz rację — Frank pogłaskał chłopca po

włosach.

Fletcher roześmiał się, ale w kącikach oczu Rachel poja­

wiły się łzy.

Frank poruszył się niespokojnie.

— Jak ci się podoba nowy ochroniarz? — spojrzał na

Raya Courta, który przyglądał im się podejrzliwie, jakby

obawiał się, że Frank zaraz wróci do pracy.

Rachel uśmiechnęła się przez łzy.

— Jest siwy, Frank.

— Jest bardzo dobry.

— Ale dlaczego znalazłeś mi takiego starego faceta?

— Nie ufam ci — powiedział Frank.

13 — Ochroniarz

193

background image

— No dobrze... Pocałuj mnie i kończmy z tym.

Uścisnęli się i pocałowali lekko.

— Pa, Rachel.

Odwróciła się i szybko poszła do samolotu, zaczęła wcho­

dzić po schodkach do kabiny pasażerskiej. Kiedy tylko weszła,

schodki schowały się do środka. Opadła na siedzenie obok

Billa Devaneya.

— Nie było tak źle, prawda?

Silniki weszły na wyższe obroty, śmigło zaczęło się kręcić.

Rachel wyjrzała przez okno i patrzyła na Franka ciągle

stojącego na pasie startowym. Obserwował, jak mały samo­

locik odjeżdża, wywozi ją z jego życia.

Rachel oparła się i zamknęła oczy. Nagle usiadła i sięgnęła

do torebki.

— Poczekajcie — powiedziała.

Steward nie mógł ustawić schodków tak szybko, jak

by sobie życzyła. Skoczyła pół metra na ziemę, zachwiała

się, kiedy spadła na beton, wiatr targał jej włosy i ubranie.

Nie zatrzymała się, tylko pobiegła do Franka, rzuciła mu

się w ramiona. Całowali się namiętnie, złączyli usta. Nie

przejmowali się, że w każdym oknie pojawiła się ciekawska

twarz.

Wreszcie Rachel powoli odsunęła się od niego. Oczy znów

miała mokre od łez.

— Pamiętasz, jak mi powiedziałeś, że możesz poświęcić

dla mnie życie?

— Rachel...

— Wtedy nie uwierzyłam ci. Nikt nie mówi takich rzeczy

poważnie. Ale nie ty, Frank. Ty to zrobiłeś. Zaryzykowałeś dla

mnie własnym życiem.

Frank chciał coś powiedzieć, ale położyła mu palec na

ustach, nie dała mu dojść do słowa.

— Nic nie mów. Nie chcę słyszeć tych bzdur o wykonywa­

niu swoich obowiązków. Zrobiłeś coś więcej niż uratowanie mi

życia. Pokazałeś mi, jak można żyć. I kocham cię za to.

Przez chwilę patrzyła mu w twarz, jakby chciała go

zrozumieć, odgadnąć jego motywy.

194

background image

Potem uśmiechnęła się, zdała sobie sprawę, że naprawdę

nigdy go nie poznała.

- No, powiedziałam ci — mówiła tak cicho, że jej słowa

prawie ginęły w huku silników. — Nigdy nie zapomnę, jak to

jest, kiedy mnie pilnujesz. Nigdy.

— Ja też cię nie zapomnę — powiedział Frank.

Wcisnęła mu coś w rękę.

— Masz... Chcę, żebyś to zatrzymał. Jeśli będziesz mnie

potrzebował, załóż to, a znajdę cię, gdziekolwiek będziesz.

Przyrzekam.

Spojrzał na rzecz, którą mu dała. Mały polerowany

krzyżyk błyszczał w słońcu. Pocałowała go w policzek i wró­

ciła do samolotu.

Kilka sekund później silniki pracowały na pełnych obro­

tach, Frank patrzył, jak samolocik odjeżdża na pas startowy.

Wydawało mu się, że huk samolotu jest podobny do burzy

oklasków...

Trzy miesiące później Rachel dawała ostatni koncert

swojego tournee. Występowała w Cow Palace w Kansas City.

Ostatnie miesiące wykończyły zarówno ją jak i całą obsługę,

ale wreszcie wszystko zbliżało się do końca, nadchodziły

ostatnie minuty występu.

Rachel stała samotnie na scenie, gotowa do wykonania

ostatniej piosenki. Za kulisami widziała Tony'ego i Fletchera,

Billa Devaneya i Raya Courta. Szybko dogadała się z nowym

ochroniarzem, już rozumiała, jak tacy ludzie podejmują swoją

pracę.

Ale ciągle myślała o Franku.

— Chcę zaśpiewać wam moją starą piosenkę — przeszła

kilka kroków po scenie. — Wiecie, kiedyś robiło mi się przy

niej smutno... Ale teraz już nie.

Publiczność milczała, ludzie z zapartym tchem czekali na

muzykę.

— Ta piosenka przypomina mi kogoś bardzo ważnego —

powiedziała. — To dla niego...

195

background image

I zaczęła śpiewać, powoli i z uczuciem, dźwięki Nie-

szczęśliwych kochanków

wypełniły salę.

W miesiąc po powrocie do Bend w Oregonie, Frank

Farmer został wreszcie pokonany przez ojca, musiał pozwolić

zadać sobie mata. Herb przez chwilę cieszył się z szachowego

zwycięstwa nad synem, potem zapytał poważnie:

— Co będziesz teraz robić?

Frank nie zastanawiał się ani przez chwilę.

— Wracam do pracy — powiedział.

— To dobrze — uznał Herb. — Inaczej się zestarzejesz.

Żeby dostać się z powrotem do ekipy tajnej policji chro-

niącej prezydenta, trzeba się ciężko napracować, tak samo jak

muszą pracować sportowcy chcący przejść do wyższej ligi.

Pierwszym zadaniem Franka było chronienie kongresmana

z Iowy, który naraził się jakimś grubym rybom ze świata

zorganizowanej przestępczości.

Galen Windsor zgodził się wygłosić mowę w pewnym

klubie w hotelu Crescent w Iowa City, mimo tego, że

wielokrotnie otrzymywał listy z pogróżkami.

Zanim przemówił, mowę otwierającą spotkanie wygłosił

miejscowy ksiądz. Chciał pobłogosławić wspaniałych biznes-

menów swojego regionu i ich niezrównanego kongresmana.

— Ojcze Niebieski, pobłogosław nas dziś, którzy zebra-

liśmy się w tym przyjacielskim gronie. Nie pozwól, aby ci

z nas, którzy podejmą jakieś niebezpieczne zadania, podejmo-

wali się ich bez Twojej łaski. Ponieważ w duszy wszyscy

wiemy, że nie opuszczasz nas nawet, jeśli chodzimy po

drogach na krawędzi śmierci...

Stojący za kongresmanem Frank Farmer patrzył na wi-

downię, lustrował każdą twarz, czujny i gotów do działania.

— Wiemy, że nas prowadzisz i ochraniasz... Amen.

— Amen — powiedział Frank.

196


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron