Tytuł oryginału: The Bodyguard
Opracowanie graficzne: ABCh & TOMATO
Fot. na okładce © Copyright by Gamma/Liaison
All rights reserved
Copyright TM © 1992 Warner Brothers, a Time Warner
Entertainment Company 1992
Copyright © Robert Tine 1992
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo OPUS,
Łódź 1993
ISBN 83-7089-016-4
Prolog
Padły trzy strzały. Najpierw jeden, a natychmiast po nim
dwa następne. Błyski wystrzałów na chwilę przerwały panowa-
nie ciemności. Ciszę przeszył odgłos ciała upadającego na
ziemię.
Garaż oświetlony był na tyle, że Frank Farmer mógł
dostrzec swój cel: postawnego faceta w ciemnym garniturze,
osuwającego się powoli na ziemię po masce limuzyny cadil-
laca. Potężny strumień krwi znaczył na aucie ślad po jego
ciele.
Miejsce, w którym kiedyś biło serce człowieka, zmieniło się
w wielką, czerwoną, poszarpaną dziurę. Farmer zdziwiony
przyglądał się ranie. Wyglądała jak zapakowana w ciemno-
zielony papier: zielone strzępki przykleiły się do ciała, pływały
we krwi. I wtedy zrozumiał. Dwie kule, którymi trafił tego
człowieka, musiały przejść przez portfel sprytnie umieszczony
na jego sercu. Skrawki pieniędzy znalazły się w ranie. Farmer
pokiwał głową — w końcu o to chodziło w tej sprawie —
o pieniądze.
— Jezu Chryste, Farmer!
Frank Farmer leżał na kościstych plecach Stanleya Kling-
mana przygniatając schludnie ubranego finansistę do brud-
nej podłogi. Klapy jego garnituru od Armaniego nasiąkały
olejern gęstym jak zakrzepła krew. Na ułamek sekundy przed
Pierwszym wystrzałem Farmer rzucił się na Klingmana obala-
5
jąc go na ziemię i przygniatając całym sobą, jak zapaśnik
pokonujący przeciwnika. Własnym ciałem zasłonił swojego
klienta. Kula rozbiła szybę samochodu Klingmana, ale zanim
szkło spadło na ziemię, Farmer zdążył oddać dwa śmiertelne
strzały.
Klingman spróbował strącić z siebie Farmera, ale po-
nownie został wciśnięty w ziemię. Ochroniarz przylgnął
do cementowej podłogi nadsłuchując zbliżających się
kroków.
Człowiek okrążył limuzynę i z przerażeniem dostrzegł ciało
w kałuży krwi. Po czapce na jego głowie Frank zorientował
się, że to szofer limuzyny.
— Nie ruszaj się! — rozkazał Farmer.
Szofer spojrzał na broń w ręku Farmera i zamarł w bez-
ruchu, z podniesionymi rękoma, jakby miał zostać zatrzy-
many.
Mimo, że głos Franka Farmera był spokojny, nie było
wątpliwości, że jego słowa są rozkazem.
— Wezwij policję — powiedział.
Szofer skinął głową i pobiegł.
Farmer rozluźnił uścisk i wstał. Klingman też wstał, ciężko
łapiąc powietrze. Krew całkowicie odpłynęła z jego przystojnej
twarzy, trząsł się jak w gorączce.
— Jezu Chryste... — westchnął i otarł czoło.
Frank Farmer przez trzynaście godzin użerał się z glinami
z wydziału zabójstw, z kryminalnego, z tymi z prosektorium.
Poza tym musiał odbyć rozmowy z inspektorami, detektywami
federalnymi, z chłopakami od narkotyków, a wreszcie z jakimś
wkurzającym bubkiem z Giełdowej Komisji Bezpieczeństwa.
Komisja wkraczała do akcji zawsze, ilekroć w zabójstwo
zamieszana była taka gruba ryba jak Klingman.
Dla nowojorskiego Departamentu Policji trzynaście godzin
to ekspresowa robota. Zanim Farmer zaczął działać na własną
rękę, pracował dla ministra skarbu, w tajnej policji. Był więc
jednym z nich, należał do aparatu wymuszania prawa; mógł
6
spodziewać się pewnych względów od byłych kolegów po
fachu.
Frank uporał się z formalnościami w trzynaście godzin,
z których ostatnie spędził w Prokuraturze Rejonowej, gdzie
sędziowie przysięgli zebrali się, aby zdecydować, czy prawo
zostało złamane, czy raczej Frank Farmer je złamał, zabijając
Franco Manganaro, zwanego „Grubym Frankiem". Przysięgli
zawsze robią to, czego chcą od nich prokuratorzy, jak
w starym kawale — skazaliby nawet kanapkę z szynką, gdyby
było trzeba. Tym razem prokurator dał do zrozumienia, że
pan Farmer miał pozwolenie na noszenie broni i użycie jej we
własnej obronie, oraz że pan Manganaro, najemny bandzior
z Filadelfii, w pełni zasłużył sobie na taką śmierć. Wobec tego
sędziowie nikogo nie skazali, a Frank Farmer odzyskał broń
i mógł spokojnie odejść.
Udał się prosto do hotelu, spakował rzeczy i pojechał
taksówką do wspaniałego apartamentu Klingmana przy Piątej
Alei, naprzeciwko Muzeum Metropolitan.
Przez te trzynaście godzin Frank Farmer zadbał, aby
sprawiedliwości stało się zadość. Klingman natomiast schronił
się w swoim mieszkaniu, przespał się chwilę, a potem oddał się
w ręce masażysty, fryzjera, manikiurzysty i lokaja. Wyglądał
świeżo i zdrowo, jednak gdzieś w środku ciągle czuł strach
i dreszcze. Frank w wygniecionym garniturze sprawiał wraże-
nie wykończonego, ale był spokojny.
Mimo użytej przemocy i następującej po niej biurokratycz-
nej walki, sprawa Klingmana nie była specjalnie trudna.
Klient Farmera popełnił błąd i zeznawał przeciwko kilku
znajomym z Wall Street. Jego zeznania przyczyniły się do
osadzenia dwóch ludzi w więzieniu. Jeden z nich poprzysiągł
zemstę, a spotkanie z Grubym Frankiem Manganaro było jej
wypełnieniem. Przez miesiąc Frank Farmer nie odstępował
Klingmana czekając na atak. Kiedy nastąpił, odparł go. To
wszystko.
Klingman wprowadził Farmera do gabinetu wyłożonego
boazerią, nalał dwie szklaneczki brandy, podał jedną Far-
merowi.
7
— Czy trzęsą ci się kiedyś ręce, Frank?
Farmer uśmiechnął się lekko.
— Czasami. Ale to nic. To jedynie mała dawka adre
naliny.
Klingman pokiwał głową.
— Czy mogę ci zadać jedno pytanie?
Farmer nie miał obiekcji.
— O co chcesz spytać?
— Skąd wiedziałeś?
— O czym?
— O Manganaro. Skąd wiedziałeś, że czegoś spróbuje?
— Nie wiedziałem, że to będzie on. Do tej pory nawet
o nim nie słyszałem. To tylko zabijaka do wynajęcia — Frank
wzruszył ramionami. — Grożono ci. Spodziewałem się, że
prędzej czy później ktoś spróbuje cię dopaść.
— Ale... kiedy to się stało, wiedziałeś, że to teraz. Jakbyś
wyjrzał o kilka sekund w przyszłość i zobaczył to, zanim się
stało.
Frank Farmer pozwolił sobie na uśmiech.
— Sam się wydał. Widziałem go.
— Niech to diabli — roześmiał się Klingman — ja też go
widziałem. Ale to nic dla mnie nie znaczyło. Po prostu facet
w garażu.
— Mył samochód — powiedział Farmer, jakby to miało
wszystko wyjaśnić.
— Co z tego?
— Nie wolno myć samochodów w garażach. Sam się
wydał.
Klingman z niedowierzaniem potrząsnął głową.
— Chyba miałem szczęście, że byłeś przy mnie.
Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął kopertę, którą
wręczył Frankowi. Frank jej nie otworzył, prawie na nią nie
spojrzał, wsuwając do kieszeni.
— Dziękuję — powiedział.
— Wiesz — zaczął Klingman — chciałbym, żebyś został.
Na stałej posadzie. Powiedz, ile chcesz.
Farmer zaprzeczył ruchem głowy.
8
— Nie nadaję się do stałej pracy. Muszę czasami od
poczywać.
Z tonu głosu ochroniarza Klingman wywnioskował, że nie
zmieni on zdania. Nawet dla pieniędzy.
Uniósł szklankę jakby w toaście.
— Dziękuję, że uratowałeś mi życie — powiedział.
Klingman wychylił całą szklankę, jakby chciał alkoholem
uspokoić nerwy. Farmer nawet nie podniósł szklaneczki do
ust.
Rozdział I
Przedmioty na sfatygowanym, starym biurku ułożone
były w iście wojskowym porządku. Ryza białego papieru
maszynowego, słoik kleju, nożyczki, sterta czasopism, paczka
obcisłych chirurgicznych rękawiczek i pilot od telewizora.
Telewizor był włączony na MTV. Wprawdzie grał bardzo
cicho, ale i tak można było dosłyszeć muzykę towarzyszącą
obrazowi. Rachel Marron śpiewała swój ostatni przebój Nie
mam nic.
Sięgnął do paczki z rękawiczkami i założył je, ciasno
opasując nadgarstki. Ostrożnie wziął czasopismo ze sterty.
„Gwiazdy Ekranu" to pismo zapełnione pochwalnymi arty
kułami opisującymi życie największych sław Hollywood.
Okładka roiła się od rozmaitych zdjęć i nagłówków, ale
najważniejszy był artykuł pod tytułem „NAJWIĘKSZY
TRIUMF RACHEL MARRON".
Przez chwilę przyglądał się literom, a potem z precyzją
godną chirurga wziął nożyczki i wyciął z okładki słowa
„Rachel Marron". Następnie przeciął nazwisko na dwie
części, rozdzierając niedbale „Rachel".
Starannie pokrył klejem kawałek papieru i przyłożył do
czystej, białej kartki. Przeglądając kolejno wszystkie czaso
pisma, ułożył całą wiadomość. Mimo, że litery pochodziły
z różnych pism i miały różne kroje, dobierał je w taki sposób,
że wiadomość była nadzwyczaj przejrzysta i wyraźna.
10
To schludne i wypieszczone dziełko na pierwszy rzut oka
nie mogło zawierać wiadomości o tak ohydnej treści. Ale
kiedy człowiek skończył pracę, napis głosił: „MARRON, TY
DZIWKO! TY MASZ WSZYSTKO, JA NIE MAM NIC.
CZAS ŚMIERCI NADCHODZI".
Tłum w ułamku sekundy potrafi przekształcić się w mo-
tłoch, potrzebna jest tylko niewielka iskierka. Ludzka masa,
która zebrała się w hali na Long Beach na koncercie Rachel
Marron, właśnie dochodziła do tej granicy. Tłum wielbicieli za
chwilę miał zmienić się w niekontrolowany, dziki rój.
Iskrą była Rachel Marron. Kiedy jej gołąbkowa limuzyna
cadillaca zajechała przed wejście, wielbiciele rzucili się w kie
runku samochodu, naparli na drzwi i uwięzili obiekt swoich
westchnień wewnątrz pojazdu.
Bramkarze z estrady zdołali odepchnąć gawiedź od samo
chodu i przeprowadzić Rachel przez tłum. Natychmiast wy
ciągnęły się w jej kierunku tysiące rąk, pragnących dotknąć
jej ubrania, włosów, jakby była szczęśliwym talizmanem,
jakby jej sława mogła udzielić się innym i wzbogacić ich
życie.
— Rachel! Rachel! Rachel! — skandowali.
Wprawdzie uśmiech nie opuszczał twarzy Rachel Marron,
ale szła skulona, z opuszczoną głową, a strażnicy niby
lodołamacze torowali jej drogę.
Za Rachel postępowała jej świta: przyjaciele, rodzi
na, menadżerowie, pomocnicy; ludzie zwykle towarzy
szący znakomitościom. Tłum wiernych fanów zasypywał
gwiazdę podarunkami. Zbierali je ludzie ze świty. Były to
zwykle kwiaty, listy z gratulacjami, wiadomości, kasety,
prośby o autografy. Z lasu rąk wyłoniła się mała laleczka
przybrana wstążkami, na których widniał napis: „Kochamy
cię, Rachel". Ktoś wepchnął ją w ręce charakteryzatorki
Rachel.
Wreszcie zniknęła. Drzwi się za nią zamknęły; tłum
uspokoił się, wyczerpany kilkoma minutami szaleństwa.
11
W budynku Rachel Marron nareszcie odetchnęła.
— Jak się cieszę, że mam to za sobą.
Nicki, jej siostra i powiernica, pogłaskała ją delikatnie po
ramieniu.
— Kochają cię, to wszystko.
— Okazują to w naprawdę zabawny sposób.
Asystent kierownika sceny już na nią czekał.
— Rachel — powiedział pospiesznie — charakteryzatorka
czeka.
Trzydzieści pięć minut później Rachel wyszła na
olbrzymią, szeroką scenę i jeszcze raz usłyszała oklaski
i okrzyki. Hałas z widowni odbijał się od niej niczym
fale od morskiego brzegu. Ta elektryzująca chwila, mo
ment czystego, nie udawanego uwielbienia, jak narko
tyk dostarczał jej siły i energii. Żyła właśnie dla tej
chwili.
Podniecenie przeniknęło za scenę, ogarnęło szatnię, udzie
liło się towarzyszom Rachel Marron. Nie mogli być nią, ale
mogli być blisko niej, pochłaniać choć część jej sławy. Roz
mawiali i śmiali się w poczuciu, że stanowią część czegoś
wielkiego, niezwykłego.
Rozrzucone po garderobie kwiaty i prezenty zostały chwi
lowo zapomniane, koncert właśnie się zaczynał. Oczy wszyst
kich skierowały się na monitory telewizyjne, transmitujące
występ ze sceny.
— Jest na wizji!
— Daj im popalić!
— Pokaż im, Rachel!
I pokazała. Pomruk zachwytu przeszedł przez widownię,
kiedy zabrzmiały pierwsze tony Nie mam nic. Jednak w jed
nej sekundzie głosy uznania, muzykę, i śpiew Rachel za
głuszyła eksplozja — wybuchnęła mała laleczka leżąca obok
monitora.
Gdzieś na chwilę zapalił się ogień, a szatnia natychmiast
wypełniła się dymem i krzykiem. Wybuchł kineskop, potłukło
się szkło. Pokój przeniknął cierpki, elektryczny zapach, prze
paliły się korki.
12
Świta piosenkarki wpadła w panikę. Ludzie rzucili się na
podłogę, krzyczeli przekonani, że już dawno nie żyją, że już po
nich.
Na scenie, wśród zachwyconej publiczności, nieświadoma
niczego Rachel Marron śpiewała dalej. Słodkie słowa jej
najnowszego hitu płynęły nad ciemną widownią. Śpiewała,
jakby od tego zależało jej życie, jakby chciała przekazać
wielbicielom swoją miłość, nie wiedząc, że jeden z nich
próbował ją zabić.
Rozdział II
Zaniedbany ogródek za podmiejskim domem Franka Far
mera tchnął spokojem i ciszą. To właśnie Frank lubił.
Nieustanna czujność bardzo męczyła, podejrzliwość nisz
czyła, napięcie wykańczało; zupełnie jakby był podłączony do
szlifierki. Ale Frank Farmer miał stary, wypróbowany sposób
zwalczania stresów związanych z jego niezwykłym zawodem.
Po każdym zadaniu robił sobie urlop; długie, leniwe dni
spędzał na czytaniu i spaniu. Podładowywał swoje baterie,
dekompresował się jak nurek wychodzący z głębin na po
wierzchnię.
Ubrany w krótkie spodenki wylegiwał się na sfatygowa
nym leżaku; okulary słoneczne zsunęły mu się z nosa. Obok,
na małym metalowym stoliku, stała szklanka mrożonej her
baty i zdecydowanie kiepskie, stare radio tranzystorowe.
Nastawione było na stację z muzyką z dawnych lat, właśnie
puszczano Nie odchodź, Renee.
Polewaczka kręciła się w tę i z powrotem, zraszając
spaloną trawę jak delikatny deszcz. Frank nie troszczył się za
bardzo o trawnik. Lubił jednak kojący szum wody.
Kiedy tak leżał w ogródku i chłonął słońce, nie wy
glądał na ochroniarza. Obcy przechodzień mógłby po
myśleć, że Frank niczym nie różni się od swoich sąsia
dów — klasa średnia, średnia praca, średni wiek, zwyczajna
Ameryka.
14
O tym, że Frank Farmer był inny, że nie należał do
pracowitego, przeciętnego otoczenia, świadczyło osiem błysz
czących w słońcu dwustronnych noży powbijanych w trawę
wokół niego.
Farmer nie spał, nawet nie drzemał, po prostu leżał,
odpoczywał. Odprężony, rejestrował w myśli wszystkie od
głosy i wrażenia. Słyszał kosiarkę pracującą kilka domów
dalej, dochodził do niego zapach hamburgerów skwierczących
na grillu u sąsiadów. Jakiś pies szczekał po drugiej stronie
ulicy. Kilka przecznic dalej nagle włączył się alarm w czyimś
samochodzie, ale natychmiast zamilkł. Wszystko jak zawsze.
Wtedy Frank Farmer usłyszał samochód parkujący przed
jego domem. To nie mógł być zwykły samochód dostawczy ani
typowe podmiejskie auto sąsiadów. Niski, potężny warkot
silnika wskazywał, że był to szybki sportowy wóz, rzadko
spotykany w tej dzielnicy.
Samochód zatrzymał się i silnik ucichł. Trzasnęły drzwiczki
i w kilka sekund później w mieszkaniu odezwał się dzwonek.
Farmer uniósł się na łokciu i zawołał:
— Jestem w ogrodzie!
Zza domu wyłonił się wysoki mężczyzna. Farmer dokład
nie mu się przyjrzał zza słonecznych okularów. Murzyn
o jasnym odcieniu skóry, koło pięćdziesiątki, dystyngowany,
ubrany spokojnie, ale drogo. Żadnej biżuterii. Lekki sportowy
jedwabny płaszcz nie był skrojony w sposób wskazujący na
ukrytą broń. Nie stanowił zagrożenia.
— Pan Farmer?
Frank powoli podniósł się z leżaka.
— Uhm.
— Proszę nie wstawać.
Mężczyzna wykonał gest w powietrzu, jakby nakłaniając
Farmera, by ponownie usiadł.
— Okay — Frank wzruszył ramionami i wrócił na leżak.
— Bill Devaney — przedstawił się mężczyzna wyciągając
rękę. — Miło mi pana poznać.
Farmer uśmiechnął się.
— Czym mogę służyć, panie Devaney?
15
— Proszę mi mówić Bill.
— Bill — Frank Farmer uniósł brwi w zaskoczeniu.
— Frank — zaczął Devaney — możesz pomóc mi roz
wiązać duży problem.
— Jaki to problem?
— Chciałbym wynająć cię do ochrony pewnej osoby.
Ważnej osoby. Sławnej.
— Z show-businessu?
Bill Devaney uśmiechnął się. Wziął to za dobrą monetę.
Wszyscy kochali show-business, każdy na tym świecie byłby
zachwycony przebywając w towarzystwie gwiazd. Ten Frank
Farmer nie wydawał się inny od reszty.
— Tak. To ważne nazwisko. Najważniejsze.
Farmer potrząsnął głową.
— Przykro mi, panie Devaney...
— Bill.
— Przepraszam, Bill. Nie zajmuję się ochroną gwiazd.
Mam nadzieję, że przyjazd tu nie naraził cię na zbyt wielką
stratę czasu — z tonu głosu Farmera można było wywnio
skować, że spotkanie i znajomość dobiegały końca.
Devaney zasmucił się.
— Ale... nie chcesz nawet wiedzieć, kto to taki?
— Nie.
— To Rachel Marron — powiedział Devaney, jakby nie
zrozumiał odmowy Franka. — Jestem jej menadżerem, trosz
czę się o nią.
Nagle zdał sobie sprawę, jak zabrzmiały jego słowa.
— Do pewnego stopnia. Ale niektóre rzeczy wymagają
bardziej fachowej ręki. To właśnie miejsce dla ciebie.
Nawet gdyby Farmer był wielbicielem Rachel Marron, nie
pokazałby tego po sobie. Nic nie wskazywało nawet na to, że
skojarzył nazwisko. Wzruszył ramionami bez przekonania.
— Rachel Marron — powtórzył Devaney. — Najważniej
sze nazwisko w show-businessie, a ty nie chcesz jej chronić.
— Właśnie.
— Dlatego, że jest w show-businessie?
— Powiedziałem ci, nie zajmuję się gwiazdami.
16
— Ale show-business to największe pieniądze — tłumaczył
Bill Devaney.
Frank Farmer ponownie wzruszył ramionami i zamknął
oczy.
Devaney przyglądał mu się przez chwilę. Z jego doświad
czenia wynikało, że pieniądze, szczególnie duże sumy, inte
resowały każdego. Aż do tej chwili zawsze potrafił kupić sobie
przepustki do ludzi. To, że Farmer nie interesował się
pieniędzmi, rozdrażniło go, ale jednocześnie zaintrygowało.
Postanowił zmienić taktykę.
Devaney pochylił się i podniósł jeden z noży. O jakieś pięć
metrów od niego tkwił w ziemi drewniany palik. Pełen był
śladów po wbitych nożach i rys w miejscach, w które nóż
trafił, lecz się nie wbił.
Trzymając nóż za ostrze, Devaney rzucił nim celując
w palik. Chybił o jakiś metr, nóż odbił się od siatki od
gradzającej ogród Farmera od sąsiadów. Farmer otworzył
oczy, aby sprawdzić, co spowodowało hałas. Rozejrzał się, po
czym znów je zamknął.
— Naprawdę się na tym znasz? Na nożach? — zapytał
Devaney.
Frank Farmer nie zamierzał odpowiadać. To chyba oczy
wiste, że osiem noży i palik do rzucania świadczą o jego
znajomości rzeczy.
— Czy to ona kolekcjonuje lalki? — spytał Farmer.
Był raczej odporny na kulturę masową. Bardzo rzadko
chodził na najnowsze filmy, nie czytywał kroniki towarzyskiej.
Ilość godzin, które spędzał przed telewizorem, a właściwie
przed kanałem z wiadomościami, nie odpowiadała średniej
krajowej. Jednak nie można żyć w Stanach, żeby tak zupełnie
nie słyszeć o gwiazdach. Coś — może artykuł przeczytany
w samolocie, a może jakiś nagłówek w gazecie na mijanym
straganie lub też zasłyszana rozmowa — kazało mu kojarzyć
Rachel Marron z kolekcją lalek.
Bill Devaney zdenerwował się.
— Farmer, Rachel Marron to jedna z najbardziej zna
nych osób w Ameryce. Zdobyła wszystkie nagrody muzyczne.
— Ochroniarz
17
Teraz śpiewa największy przebój w kraju. Nie mam nic —
znasz?
— Chyba nie — powiedział Farmer nadal nie otwierając
oczu. — Może gdybyś zanucił kilka linijek...
Devaney nie wiedział, czy Farmer mówi poważnie, czy się
z niego nabija. Z reguły to on panował nad sytuacją; tym
razem było odwrotnie i wcale mu się to nie podobało.
— Daj spokój. Rachel Marron występowała w filmie
Królowa nocy.
To jej pierwszy film, ale na pewo dostanie
nominację do Oscara. Nie ma większych gwiazd, a ty chcesz
wiedzieć, czy ona zbiera lalki?
Frank Farmer otworzył oczy i spojrzał na Devaneya znad
okularów.
— To znaczy, że to nie ona zbiera lalki?
Devaney pokonany wzruszył ramionami.
— Tak. To ona kolekcjonuje lalki.
Frank skinął głową, jakby chciał coś potwierdzić. Ułożył
się z powrotem na leżaku.
— Tak mi się zdawało.
Devaney wziął następny nóż, obrócił go w ręku, obejrzał
błyszczące ostrze.
— Pewnie jesteś w tym zawodzie świetny, prawda?
— Świetny — upewnił go Frank.
— Pokaż mi.
Frank nie poruszył się.
Devaney potrząsnął głową.
— Dlaczego nie chcesz wziąć tej roboty? — spytał. —
Dobrze płacimy... — popatrzył na nieruchomą twarz
Franka — dwa tysiące dolców tygodniowo.
Suma była tak przekonująca, jak skuteczny był rzut nożem
w wykonaniu Devaneya.
— Dobrze, dobrze... dwa i pół tysiąca tygodniowo.
— Za takie pieniądze możesz mieć kilku dobrych facetów.
Frank Farmer nadal nie otwierał oczu, ale przynaj
mniej Devaney sprowokował go do odpowiedzi. To lepsze
niż nic.
— Tak, ale...
18
— Rozmawiałeś z Fitzgeraldem albo z Racinem?
A z Portmanem? Są dobrzy. Bardo dobrzy.
— Tak — powiedział Bill Devaney — Portman był
zainteresowany, ale...
— To weź Portmana.
Devaney poczuł grunt pod nogami. Może Farmer da się
namówić, jeśli usłyszy nazwiska swoich rywali. Trzeba go
trochę podrażnić.
— Portman by chciał, ale powiedziano nam, że ty jesteś
najlepszy. Nie Portman.
— Najlepszy? W tym fachu nie ma najlepszych.
Nadszedł czas na odkrycie kart.
— Farmer, nieważne, że ona jest gwiazdą. Nieważne, że
jest w show-businessie. Mówimy o bardzo przestraszonej ko
biecie. O przerażonej kobiecie, która ma siedmioletniego syna.
Uwierz mi, nie przyjechałbym tu, gdybym nie uznał, że to
poważna sprawa.
Napięcie w jego głosie stało się wyraźniejsze.
— Farmer — ciągnął — błagała mnie, żebym cię namówił.
Słuchaj, spakuj się, przyjedź do mnie, zostań kilka dni.
Rozejrzysz się. Co ci szkodzi?
Frank przemyślał propozycję, usiadł i zdjął okulary. Przez
chwilę przygląda! się Devaneyowi. Podniósł pięć noży i ułożył
je sobie na ręku.
— Dobra. Przyjadę i rozejrzę się. Jeśli wezmę tę robotę,
chcę trzy tysiące tygodniowo.
Devaney zagwizdał cicho.
— Trzy tysiące tygodniowo? Za takie pieniądze musisz
być naprawdę niesłychany. Zgoda. Niech będzie trzy tysiące.
Jakby pragnąc umocnić swoją pozycję twardego faceta,
Frank przybrał kamienny wyraz twarzy, wyprostował plecy
i wybrał jeden nóż. Rzucił nim energicznie, nóż kilka razy
zawirował w powietrzu. Chybił o ponad metr i walnął w par
kan, podobnie jak przed paroma chwilami zrobił to Devaney.
Prawdę mówiąc, Devaney był o wiele bliższy celu od Farmera.
— Cholera — powiedział Farmer.
Devaney pobladł.
19
Frank Farmer obejrzał dokładnie następny nóż, jakby
spodziewał się znaleźć na nim instrukcję obsługi.
— To chyba jakoś tak... — mruknął wywijając nadgar
stkiem, jakby ćwicząc rzuty.
Zamachnął się i rzucił kolejnym nożem, który jednak
wyślizgnął mu się z ręki. Ostrze świsnęło nad uchem Devaneya
i wbiło się w krzaki.
— Farmer, na miłość boską! — Devaney usunął się
z drogi, stając w najbezpieczniejszym jego zdaniem miejscu,
czyli za plecami Franka.
— Przepraszam — powiedział Farmer uśmiechając się
nieśmiało.
Uniósł rękę, aby rzucić kolejny nóż, ale zatrzymał się.
— Wiesz, nie powinieneś stać tak blisko... gdyby mi się
wymsknął, mógłbym cię niechcący zranić.
Devaney odszedł kilka kroków. Farmer rzucił nóż, który
przeciął ze świstem powietrze, obrócił się kilka razy błyskając
srebrnym ostrzem. Leciał prosto do celu. Wbił się na pięć
centymetrów w palik. Ułamek sekundy później drugi nóż trafił
w cel, za chwilę trzeci.
Devaney mrugnął. Noże ułożyły się w idealnie prostej linii.
Uśmiechnął się.
— Znasz się na tym.
— Wystarczająco — Farmer wzruszył ramionami.
Rozdział III
Samochód powie o tobie wszystko, przynajmniej tak
twierdzą w Los Angeles. Jeśli to prawda, to zakurzony,
ciemnobrązowy Chevrolet Caprice Franka Farmera mógł go
określić nader mylnie. Sfatygowane auto mówiło: „Jestem
nikim. Nie zwracajcie na mnie uwagi". To zwykle odpo
wiadało Frankowi, ale nie kiedy jechał naj szykowniejszymi
dzielnicami Los Angeles. W otoczeniu zapełnionymi ferrari
Testarossa, bentleyami Mulsanne i innymi autami wartości pół
miliona dolarów, powszechnymi w Bel Air i Beverly Hills,
Chevrolet Franka bardzo się wyróżniał. Poświadczał, że wła
ściciel tu nie przynależy.
Na kilka minut przed umówionym spotkaniem z Rachel
Marron zatrzymał wóz przed jej domem. Zgasił silnik, wysiadł
i uważnie obejrzał dom i cichą ulicę.
Posiadłość Rachel znajdowała się na Waverly Lane w Bel
Air. Rozciągała się na hektarze bardzo drogiej ziemi. Dom,
stanowiący dziwną mieszankę stylów architektonicznych, stał
wśród bujnych trawników i zadbanych ogródków. Kilka
tarasów schodziło w stronę ulicy. W ogrodzie rozmieszczone
były typowe dla gwiazd rekwizyty: duży basen z czystą,
Połyskującą wodą, dwa korty tenisowe.
Zaglądając przez bramę z kutego żelaza można było
dostrzec tylko niewielką część domu, reszta budynku kryła się
za drzewami i krzewami. Całość otoczona była wysokim
21
kamiennym murem, jednak każdy normalny człowiek mógłby
się przez niego przedostać.
Frank Farmer pokiwał głową na ten widok. Właśnie tego
się spodziewał. Typowy dla Hollywood dom-forteca: jeśli oni,
a „oni" to wielbiciele, turyści i maniacy, których każda
gwiazda się obawiała, lecz nie mogłaby bez nich żyć, nie
widzieli cię — byłeś bezpieczny. Prawdziwe było jednak tylko
rozumowanie odwrotne: jeśli ty ich nie widziałeś, nie wiedzia
łeś, że tam są.
Frank Farmer lustrował posiadłość kilka sekund. To, co
inni uznaliby za luksusowy i niezdobyty dom, on widział jako
drogie, niebezpieczne miejsce. Nie tylko nie było nieosiągalne,
było niesłychanie łatwe do zdobycia. Ale on widział rzeczy
inaczej niż zwykli ludzie. Jego praca, życie, oraz życie tych,
których ochraniał, sprawiły, że jego czujność i uwaga były
w nieustannej gotowości. Nic nie było nieważne, niegodne
zapamiętania. Nie mógł pozwolić sobie na przegapienie jakie
goś przyziemnego szczegółu życia, ponieważ nigdy nie wie
dział, kiedy coś drobnego nabierze groźnego, śmiertelnego
znaczenia.
Przy bramie zauważył domofon, jednak nie od razu z niego
skorzystał. Zamiast tego złapał jeden z prętów w żelaznej
bramie i uwiesił się na nim całym ciężarem, niemal wyrywając
drzwi z zardzewiałych zawiasów. Wystarczyłaby mała fur
gonetka, żeby wyważyć bramę i podjechać pod drzwi, zanim
ktokolwiek z domowników zdąży zareagować. Devaney miał
rację, Rachel Marron i jej syn potrzebowali ochrony, a przy
najmniej wzmocnienia bezpieczeństwa ich domu.
Kiedy Frank odstępował od bramy, poczuł, że jest obser
wowany. Nie przez kogoś z domu, nie przez ukrytą kamerę,
ale gdzieś z tyłu. Powiedziało mu o tym dziwne mrowienie
w karku.
Odwrócił się. Kilkanaście metrów dalej stała zaparkowana
czarna terenowa toyota o bardzo wysokim zawieszeniu. Z tej
odległości nie mógł odczytać tablicy rejestracyjnej ani zapa
miętać wyglądu kierowcy. W chwili, kiedy Frank ruszył
w kierunku samochodu, usłyszał warkot silnika i wóz od-
22
jechał. Ruszył dość szybko — nie bardzo szybko, ale i tak
wzbudził podejrzenia Farmera. Odnotował sobie w pamięci,
żeby sprawdzić czarną terenową toyotę. To pewnie nic nie da,
po Los Angeles muszą jeździć ich tysiące, ale nie wolno mu
było tego zignorować.
Frank zasiadł za kierownicą swojego auta, podjechał pod
bramę i nacisnął guzik domofonu. Czekał chwilę, a potem
usłyszał zniekształcony męski głos. Domofon nie był naj
lepszy.
— Słucham?
— Frank Farmer do panny Marron.
— Co?
Frank zniechęcony pokręcił głową.
— Aleksander Graham Bell do panny Marron.
Albo człowiek po drugiej stronie nie dosłyszał wyraźnie,
albo uznał, że wynalazca telefonu przyszedł z wizytą.
— Jest pan umówiony?
— Liczba atomowa cynku to trzydzieści — powiedział
Frank.
— Proszę.
Dzwonek odezwał się bardzo głośno, odblokował się
elektryczny zamek i brama otworzyła się powoli i z trzaskiem,
jakby żelazo zdążyło już dawno zardzewieć.
Frank przejechał i w tylnym lusterku obejrzał drzwi
bramy. Drzwi pozostawały otwarte tak długo, że nie jeden
a trzy lub cztery samochody zdążyłyby przejechać. Pro
fesjonalnym okiem rozejrzał się po ogrodzie, pełnym klom
bów kwiatowych, ocienionych miejsc, drzew o nisko zwi-
sających gałęziach. Farmer pomyślał, że rezydencja nie
sprawia wrażenia luksusowej, jest raczej dobrym schro
nieniem.
Przed domem panny Marron był okrągły podjazd, ale
Frank nie zaparkował tam. Podjechał pod garaże i zatrzymał
się obok różowego jaguara XKE. Szofer lewą ręką polerował
maskę gotowego do skoku jaguara. Prawą rękę miał zaban
dażowaną. Był to szczupły, wysoki Murzyn. Frank ocenił go
na jakieś dwadzieścia pięć lat.
23
Kiedy Frank zaparkował samochód, szofer odłożył ścierkę
i przyjrzał mu się podejrzliwie. Obok garażu zaparkowała
ciężarówka malarzy, dwóch ludzi rozładowywało z niej sprzęt.
Farmer zastanawiał się, czy zostali sprawdzeni i w jaki
sposób.
— Czym mogę służyć? — spytał szofer.
— Czy z panem rozmawiałem przez domofon?
— Nie — szofer pokręcił głową. — Czym mogę służyć.
— Nazywam się Edison. Jestem umówiony na dziś z pan
ną Marron.
— Tak? — kierowca nadal był podejrzliwy, co bardzo
spodobało się Frankowi.
To pierwszy i jedyny znak jakiejkolwiek ochrony, jaki tu
zobaczył. Miał nadzieję, że reszta obsługi okaże się tak samo
czujna.
— Kto umówił na spotkanie? — zapytał szofer.
— Pan Devaney.
Wątpliwości szofera zniknęły. Wskazał na szerokie, białe
drzwi niczym kelner na sali.
— Proszę bardzo, panie Edison.
Frank Farmer skrzywił się. Kierowca właśnie stracił
wszystkie przyznane mu punkty. Frank skierował się do drzwi,
ale zatrzymał się i ponownie odwrócił do młodego człowieka.
— Co się panu stało w rękę?
Szofer uśmiechnął się sztucznie i spojrzał na bandaż.
— To lalka — powiedział cierpko.
Powrócił do jaguara i zabrał się do czyszczenia.
Frank zadzwonił i czekał. Drzwi nie były zamknięte, ale
lekko uchylone. Po chwili otworzyły się na oścież. Gospodyni
okazała się sympatyczną, dostojną kobietą po pięćdziesiątce.
Uśmiechnęła się mile.
— Henry Ford. Do pana Devaneya — powiedział Frank.
— Proszę wejść, panie Ford. Jestem Emma.
— Bardzo mi miło.
Frank wszedł do obszernego hallu; ciemnoniebieska kafel
kowa posadzka błyszczała czystością. Przy jednej ze ścian stał
ciężki, rzeźbiony kredens. Na ciemnym marmurowym blacie
ustawiono wielki wazon z kwiatami. Kręcone schody wiodły
na wyższe piętra.
Emma nie zachowywała się zbyt ceremonialnie.
— Powiem panu prawdę, panie Ford. Nie wiem, gdzie jest
pan Devaney. Czy powiedział, że tu można go zastać?
— Tak powiedział — Frank skinął głową.
Emma wzruszyła ramionami, pochyliła się do Franka,
jakby chciała opowiedzieć mu nieprzyzwoity dowcip.
— Skoro tak powiedział, to pewnie jest. Poszukam go.
Zaprowadziła Franka do dużego, rzadko używanego sa
lonu. Malarze przygotowywali się do pracy, właśnie pokrywali
meble pokrowcami, żeby nie ubrudzić ich farbą. Mimo
pokrowców Farmer był pewien, że meble były stare i rzadko
spotykane. Pokrowce nie sięgały podłogi, gdzieniegdzie dało
się zauważyć rzeźbione nóżki starych krzeseł i foteli.
Najważniejszym sprzętem w pokoju był olbrzymi telewi
zor, który pokazywał ostatni teledysk Rachel Marron Nie
mam nic.
Muzyka dochodziła z ukrytych głośników.
— Proszę się czuć jak u siebie — powiedziała Emma. —
Czy podać coś panu?
— Nie, dziękuję.
— Zaraz wracam.
Emma zostawiła go na środku pokoju i zniknęła w olbrzy
mim hallu. Frank poczekał, aż odejdzie, potem sam po
szedł na obchód domu, w przeciwnym kierunku niż go
spodyni.
Wyglądało na to, że dom był właśnie odnawiany. Malarze,
stolarze, dekoratorzy i projektanci kręcili się w różne strony lub
pracowali. Żaden z nich nie zwracał uwagi na Franka.
Pokoje, które mijał, miały już inny charakter. Im dalej
zapuszczał się w głąb domu, tym stawały się mniejsze i bardziej
ludzkie, przytulniejsze i zamieszkane. Chodząc po domu, zbliżał
się wyraźnie do źródła muzyki. Na początku ledwie ją słyszał,
teraz stawała się coraz wyraźniejsza.
Dotarł do pokoju wyłożonego kafelkami, ciepłe kalifor
nijskie słońce wlewało się przez wysokie rozsuwane drzwi.
ściana naprzeciw drzwi obwieszona była półkami z różnymi
25
nagrodami Rachel Marron, odmierzającymi jej drogę ku
sławie. Zauważył nagrodę Tony za pierwsze, i jak dotąd
jedyne, wystąpienie panny Marron na Broadwayu. Trzy
nagrody Grammy wisiały obok złotych i platynowych płyt.
Obok nich znajdowały się statuetki i odznaki przyznane przez
różne organizacje z kraju i zagranicy.
Trofea nie zajmowały Franka tak, jak zdjęcia stojące na
półkach i wiszące na ścianach. Było ich całe mnóstwo,
większość to oficjalne zdjęcia przedstawiające Rachel Marron
przyjmującą nagrody, stojącą wśród ważnych osobistości
i innych gwiazd. Jedno wyróżniało się. Zobaczył na nim
Rachel i małego chłopca, najwyżej siedmiolatka. Nie było
pozowane, jak cała reszta, było naturalne i niewymuszone.
Matka i syn uśmiechali się do aparatu szeroko, szczęśliwie.
Biło z niego ich wzajemne, głębokie uczucie. W rogu zdjęcia
widniał dziecinny podpis: „Dla Rachel Marron, mojej najważ
niejszej wielbicielki, Fletcher".
Farmer uśmiechnął się. Pomyślał, że gdyby Rachel Marron
była zmuszona wybrać tylko jedno trofeum z półki, to wesołe
zdjęcie wygrałoby z wszystkimi Grammami, nagrodami Tony
i ze złotymi oraz platynowymi płytami.
Nagle muzyka urwała się.
Farner podszedł do drzwi i wyjrzał. Zadbany trawnik
dochodził do basenu. Mały chłopiec, którego widział na
zdjęciu, kucał nad brzegiem. Trzymał w ręku pilota, którym
sterował niewielkim modelem motorówki, ślizgającej się po
przejrzystej, błękitnej wodzie, Fletcher z uwagą obserwował
łódkę. Na wapiennej ławce siedziała opiekunka, która raz po
raz odrywała wzrok od szydełkowania, jakby sprawdzając, czy
jej podopieczny nie wpadł do wody i nie utopił się.
Znów rozbrzmiała muzyka, tym razem głośniejsza, o moc
nej basowej barwie. To inny przebój Rachel Marron, rytmicz
ny i żywy. Farmer poszedł za dźwiękiem do następnego
pokoju.
Znalazł się w rodzinnej sali, dużej i wygodnej. Stały w niej
olbrzymie kanapy, barek profesjonalnych rozmiarów, wieża
stereo i ekran projekcyjny.
26
Pokój zapełniony był ludźmi i sprzętem filmowym. Młode
kobiety i mężczyźni na środku ubrani byli w dresy i getry, to
tancerze ćwiczący kroki i układy pod czujnym okiem choreo
grafa. Ostre światło słoneczne wdzierające się przez okno
rzucało ich cienie na ceglaną ścianę po przeciwnej stronie.
Kamerzysta krążył wokół, filmował próbę kamerą ustawioną
na ramieniu. Ujęcia, które zrobił, pokazywały się na dużym
ściennym telewizorze.
W pokoju wprost wrzało. Ładna Murzynka właśnie za
kładała kostium, identyczny jak ten, w którym Rachel Marron
miała wystąpił na teledysku. Technicy uwijali się z kamerami
i sprzętem nagłaśniającym. Inni przygotowywali światła i mi
krofony; kilka młodych kobiet, asystentek producenta, stu
diowało scenariusz albo rozmawiało przez bezprzewodowy
telefon. Ludzie byli wszędzie, niektórzy odpoczywali na kana
pach o wysokich oparciach. Wydawało się, że ci, którzy nie
mieli wyznaczonych funkcji w organizacji Marron, mieli za
zadanie sterczeć wokół, palić papierosy, rozmawiać i głośno
się śmiać.
Nikt nie zwracał na Franka uwagi. Usiadł na wygodnym
stołku barowym i przyglądał się wirującemu, niemal nie
kontrolowanemu chaosowi. W pewnej chwili z tłumu wyłonił
się Devaney, pomachał do Franka i skierował się ku niemu.
Frank zauważył powitanie, ale przyglądał się innemu
mężczyźnie, wysokiemu facetowi w obcisłej, białej koszuli, pod
którą wyraźnie rysowały się potężne mięśnie, kołnierzyk
ledwie opinał olbrzymią szyję. Frank nie miał wątpliwości,
kim był ten facet. Ten kolos, ta kupa mięsa, to ochroniarz.
On także zauważył Franka, podniósł się i ruszył w jego
stronę z groźnym wyrazem twarzy. Widząc to, Devaney
uspokoił go ruchem ręki.
— W porządku, Tony. On tu miał być.
Facet, do którego Devaney zwrócił się „Tony", skinął
głową i usiadł z powrotem, obok innej młodej Murzynki. Nie
była ubrana jak tancerki, poza tym nie bardzo interesowała się
tym, co działo się w pokoju. Nie była znudzona ani znie
chęcona, po prostu nie widziała nic ciekawego. Raczej po-
27
dobna do Rachel Marron, mniej więcej w tym samym wieku,
może nieco starsza. Nie trzeba mieć wnikliwości Franka
Farmera, żeby domyślić się, że to ktoś z rodziny wielkiej
gwiazdy. Siostra, może kuzynka. Obok niej siedział starszy
mężczyzna i rozmawiał przez telefon. Wyglądał na pewnego
siebie.
Uwaga wszystkich skupiała się na głębokiej kanapie
z przodu pokoju, wokół której kręciła się cała ta wrzawa.
Oparcie było tak wysokie, że Frank nie mógł dostrzec osoby
tam siedzącej, ale doskonale domyślał się, kto to taki. Co
chwila do kanapy podchodzili asystenci lub sekretarki, ich
twarze wyrażały szacunek.
Muzyka umilkła i tancerze zamarli na swoich miej
scach.
— Playback, uwaga!
To głos reżysera kontrolującego działania w pokoju.
Cofnięto film pokazywany na dużym ekranie i wszystkie ujęcia
można było obejrzeć od tyłu.
Frank usłyszał z kanapy głos Rachel Marron:
— Rory! — zawołała do choreografa. — Chodź tu,
kochanie! To będzie świetne. Podoba mi się...
Jedyne, co Frank mógł zobaczyć, to ręce kobiety uniesione
nad wysokim oparciem kanapy.
Devaney próbował zwrócić na siebie uwagę gwiazdy.
— Rachel, jest tu ktoś...
— Nicki! — zawołała Rachel, nie zwracając na niego
uwagi.
Podeszła kobieta, którą Frank uznał wcześniej za krewną.
— Tak?
— Nicki, podobało ci się? Podobała ci się końcówka?
Uważasz, że było dobrze?
— Wspaniale — zapewniła gorąco Nicki.
Devaney spróbował jeszcze raz.
— Rachel, chciałbym żebyś...
W tym momencie z głośników rozległ się głos reżysera.
— Rachel! Chcesz obejrzeć całość od początku, czy tylko
końcówkę?
28
— Chcę zobaczyć wszystko — zawołała Rachel. — Tony!
Na pewno mu się podobało!
Tony nonszalancko machnął ręką, jakby chciał odepchnąć
video.
— Eee — powiedział patrząc na Franka.
Farmer pomyślał, że w taki właśnie sposób prezentuje
siebie jako twardego faceta. Chciał podkreślić, że nikt nie
może zawracać mu głowy, nawet szefowa.
— Eee? — powtórzył choreograf. — Wypruwam z siebie
flaki i słyszę za to marne „eee"?
— Nie martw się, Rory — pocieszała go Rachel, głaszcząc
po zmierzwionych włosach. — Tony taki jest. Wielka sztuka
nie przemawia do niego.
Dziewczyna, która mierzyła kostium, podeszła do grona
otaczającego gwiazdę, odsuwając nieco Devaneya na bok.
— Co o tym myślisz, Rachel? — przybrała pozę mo
delki — Podoba ci się?
Devaney znów się wtrącił.
— Rachel, Frank Farmer jest...
Rachel Marron oceniała kostium chłodnym, krytycznym
okiem, rozważając jego wady i zalety.
— Słuchaj, Devaney — zaczęła nie odrywając wzroku od
ubrania. — Myślisz, że będzie mi pasował?
Bill Devaney nawet nie spojrzał na kostium, jego zdanie
w tych sprawach i tak niewiele się liczyło.
— Cudowny... Rachel — dodał szybko — jest tu Frank
Farmer.
Skinął w kierunku Franka. Spojrzenia wszystkich, za
wyjątkiem Rachel, powędrowały ku Farmerowi.
— Kto taki? — spytała Rachel.
— Frank Farmer.
Rachel spojrzała obojętnie.
— Ochroniarz.
Nastąpiła chwila ciszy, potem Rachel znów zaczęła paplać.
— Uważam, że Tony powinien być moim ochroniarzem.
Wróćmy do kostiumu. Odwróć się, żebym mogła obejrzeć
jeszcze raz plecy.
29
Bill Devaney całkiem nieźle żył z tego, że potrafił radzić
sobie z napuszonymi, zapatrzonymi w siebie gwiazdami,
w szczególności z Rachel Marron. Był z nią od samego
początku, doskonale ją rozumiał. Devaney wiedział, kiedy
należy pozwolić Rachel paplać, a kiedy należy traktować ją
twardo.
— Rachel, podnieś tyłek z siedzenia i poznaj tego faceta.
Rachel nie mogła uniknąć tego pocisku. Wstała.
— No, stoję.
Spojrzała przez pokój na Franka.
— Możesz do nas podejść, Frank? — zawołał Devaney.
Frank skinął głową, jego twarz nie zdradzała uczuć, ale po
cichu myślał: „Właśnie dlatego nie pracuję z gwiazdami".
Współpraca ze sławami ekranu była bardziej oficjalna niż
praca ze szlachtą, z ludźmi z Białego Domu czy z Departa
mentu Stanu. Rachel Marron, po wielu utyskiwaniach, mogła
dla niego wstać, ale to on musiał do niej podejść, skoro już
raczyła to zrobić.
— Frank Farmer, Rachel Marron — powiedział Devaney
z triumfem w głosie, jakby udało mu się zaprowadzić pod
stępem pokój między dwiema zwalczającymi się frakcjami.
Uścisnęli sobie ręce, a Rachel przyjrzała mu się uważnie.
Niewielki uśmiech błąkał się na jej ustach.
— Nie wyglądasz na ochroniarza.
— A czego się spodziewałaś? — Frank nie pozostał jej
dłużny.
— Sama nie wiem — powiedziała spoglądając na To
ny'ego.
Tony przyglądał się im wzrokiem zazdrosnego męża.
— Chyba spodziewałam się kogoś innego, jakiegoś twar
dziela.
— Tylko się tak przebrałem.
Rachel chciała się roześmiać, ale opanowała się i pozwoliła
sobie jedynie na uśmiech.
— Cóż — powiedziała, jakby Farmer nie mógł jej usły
szeć — ma niezły refleks.
Devaney przejął pałeczkę.
30
— To Nicki, siostra Rachel i jej sekretarka.
— Miło mi, panie Farmer.
Devaney wskazał na Tony'ego.
— To Tony Scibelli.
Tony skinął głową, ale nie pofatygował się, by podejść
i podać Frankowi rękę.
— Tam, przy telefonie — Bill Devaney wskazał na faceta
z ważną miną — siedzi Sy Spector, zajmuje się prasą i reklamą
Rachel.
Frank skinął głową, zapamiętywał wszystko.
Rachel znów jakby traciła zainteresowanie Frankiem. Na
nowo zaczęła oglądać kostium.
— Te plecy chyba nie są najlepsze...
— Czy podać ci coś, Frank? — spytał Devaney. — Może
drinka?
— Sok pomarańczowy.
Odpowiedź znów wywołała pewne zainteresowanie jego
osobą.
— Czysty? — dopytywała się Rachel z głupim uśmie
chem. — Nicki, podaj panu sok pomarańczowy.
— Rachel, powinniśmy już robić następną próbę! —
krzyknął Rory.
— Zaraz przyjdę, Rory.
Usiadła na kanapie i wskazała Frankowi miejsce obok
siebie.
— Proszę posłuchać — powiedziała gorąco, jakby Far
mer nagle stał się najważniejszą osobą w okolicy. — Uwa
żam, że to jakieś nieporozumienie. To wszystko jest pomys
łem Billa... ta nagła obsesja chronienia mnie. Do tej pory
Tony zajmował się moim bezpiczeństwem i doskonale dawał
sobie radę — uśmiechnęła się uprzejmie, jakby już wszystko
wyjaśniła.
Sy Spector zbliżał się do nich, cały czas trzymając przy
uchu słuchawkę bezprzewodowego telefonu.
— Tak, poczekam, ale nie za długo...
Rory już zajął się pracą.
- Rachel, chcesz przećwiczyć kroki, zanim zaczniemy?
31
— Już idę — powiedziała roztargniona Rachel.
Nicki wróciła niosąc wysoką szklankę zimnego soku
pomarańczowego.
— Bill chyba ma rację, Rachel, Powinnaś lepiej dbać
o swoje bezpieczeństwo. To poważne — mówiła to do Rachel,
ale patrzyła na Farmera.
Sy Spector zakrył dłonią mikrofon słuchawki.
— Nicki, jestem pewien, że pan Farmer powie ci, iż ilość
wariatów piszących do Rachel listy wzrasta za każdym razem,
kiedy jej zdjęcie pojawi się na okładce.
Devaney pokręcił głową.
— Nie tych listów, które przychodzą ostatnio. Nie takich.
Asystentka przedarła się do nich, podając Rachel stertę
papierów. Były to wiadomości telefoniczne, listy, dokumenty.
Rachel wzięła od niej pióro i zaczęła przeglądać papiery,
podpisując te, które powinna. Zmarszczyła brwi widząc jedną
z różowych kartek.
— To od kogo?
— A, to — powiedziała asystentka — to z biura Clive'a.
Dzwonili już trzy razy.
— Rachel — ostrzegł Devaney — nie odchodźmy od
tematu.
— Spokojnie, panowie — była wyraźnie zirytowana. —
Powiedziałam, że to zrobię. Widzicie, co tutaj mam?
Machnęła papierami, wskazała na zapełniony pokój, na
tancerzy, techników, choreografa.
— Chętnie będę współpracować, ale musimy się nawzajem
zrozumieć. Nie pozwolę, żeby to w jakiś sposób zmieniło moje
życie.
— Kochanie — nalegał Devaney — to żaden problem.
Zwrócił się do Franka.
— Widzisz, Frank, tu każdy mówi, co myśli. Rachel
prowadzi dom na luzie, wszyscy mówimy sobie po
imieniu...
To miało uspokoić Franka, ale niczego po sobie nie
pokazał. Sy Spector zakończył rozmowę, wyłączył przenośny
telefon i włączył się do dyskusji.
32
— Jestem pewien, że szybko się w to wciągniesz — za
pewnił z udawaną sympatią. — Możesz wybrać dla domu taki
alarm, jaki uznasz za najlepszy. Może należy wzmocnić
ochronę przy bramie. Czy coś jeszcze, Rachel?
Rachel wstała i skierowała się do Rory'ego i tancerzy.
Frank spojrzał na Devaneya. Devaney był zmartwiony. Nie
podobał mu się obrót spraw.
Rachel powiedziała przez ramię:
— Uważam że tu, w domu, jestem bezpieczna. Chyba naj
ważniejsze jest, kiedy wychodzę. Tony opowie ci o wszyst
kim. Będziecie musieli coś wspólnie wymyślić. Jasne,
Tony?
— Jasne, Rachel.
— Ale nie chcę, żebyście obaj siedzieli mi na karku, kiedy
gdzieś idę. I najważniejsze — nie chciałabym, żeby to w jaki
kolwiek sposób dotknęło Fletchera.
Sy Spector wybierał już następny numer telefoniczny.
— Właśnie do tego zmierzałem. Chłopcu powiemy, że
pełnisz tu jakąś inną funkcję...
— Tak, właśnie. Nie chciałabym, żeby czuł się jak
w więzieniu. Dlatego nie wolno zmienić domu ani ogro
du. Nie powinien wyczuwać twojej obecności. Rozu
miesz?
Frank przyglądał się jej przez całe pięć sekund, potem
szybko rzucił okiem na Devaneya.
— Panno Marron...
— Rachel.
— Masz rację.
— Tak?
— Tak, zaszło tu pewne nieporozumienie.
Rachel Marron triumfowała. Przebiegła oczami po kręgu
doradców i pochlebców.
— A widzisz! Mówiłam!
— A więc — zaczął spokojnie Frank — gdybyś pokazała
mi najkrótszą drogę do wyjścia, zaoszczędzilibyśmy sobie
wszyscy wielu kłopotów.
I już wychodził, kierując się do oszklonych drzwi.
Ochroniarz
33
— Najszybciej będzie przez basen — powiedział Tony.
— Zamknij się, Tony! — huknął na niego Devaney.
— Miło mi było was poznać — dodał Frank w drzwiach.
— Farmer! — zawołał Devaney. — Poczekaj chwilę!
— Bill — zatrzymał go Sy Spector. — Nie sądzę, żebyśmy
musieli błagać tego faceta o pomoc.
Devaney spojrzał ostro na prasowca.
— Sy, ja się tym zajmuję.
Pospieszył za ochroniarzem, dogonił go dopiero przy
basenie, Fletcher i jego opiekunka wciąż tam byli, elektryczna
motorówka nadal ślizgała się po spokojnej tafli wody.
— Farmer, poczekaj — dotknął ramienia Franka. —
Proszę.
Farmer nie zatrzymał się.
— Powinienem powiedzieć ci więcej — Devaney mówił
bardzo szybko. — Przykro mi, że tak wyszło, ale bałem
się, że ona tego nie zaakceptuje. Pomyślałem, że jeśli
was poznam ze sobą, jakoś to dopracujecie, dojdziecie do
porozumienia.
— I doszliśmy — uprzejmie oznajmił Frank.
— Słuchaj, nie pracujesz na co dzień z gwiazdami...
— Wiesz już dlaczego? — odburknął Frank.
Devaney skinął głową.
— Zgoda, ale oni już tacy są. Wszyscy. Po prostu grają.
Zarówno na scenie jak i poza sceną.
Siedzący przy basenie Fletcher z zaciekawieniem przy
glądał się dwóm mężczyznom. Wyłączył pilota i motorówka
powoli zwalniała swój poślizg po wodzie.
Devaney starał się jak mógł, by opóźnić odejście Franka.
— Ona nie jest zła. I potrzebuje cię, nawet jeśli nie zdaje
sobie z tego sprawy.
Frank Farmer zmarszczył brwi.
— To możliwe, ale... — wzruszył ramionami i chciał iść
dalej.
— Proszę — błagał Devaney. — Przejechałeś taki szmat
drogi. Możesz poczekać jeszcze minutę? Chciałbym ci coś
pokazać. Proszę, Farmer.
34
Frank zatrzymał się i odwrócił zrezygnowany, był gotów
zostać jeszcze pięć minut dłużej.
— Okay, okay — powiedział Devaney cofając się, jakby
w obawie, że jego słowa sprowokują atak. — Zostań tu, a ja
wrócę za minutę. Proszę.
Odwrócił się i pospieszył w kierunku domu.
Frank Farmer obserwował, jak odchodzi, a w chwili, gdy
Devaney zniknął wewnątrz domu, ochroniarz znów ruszył do
samochody. Chciał wrócić w zacisze swojego spokojnego
świata.
Rozdział IV
Frank chciał wydostać się jak najszybciej, ale na swo
jej drodze zastał przeszkodę, której tak łatwo nie mógł poko
nać. Przeszkoda sięgała mu zaledwie do pasa. Siedmioletni
Fletcher, mierzący niewiele ponad metr wzrostu, stał na
ścieżce między Frankiem a wyjściem, trzymając w rączkach
pilota od motorówki.
— Cześć — powiedział Fletcher.
— Cześć — odrzekł Frank.
— Jak się masz?
— Dobrze — skłamał Frank. — A ty?
Spojrzał ponad ramieniem chłopca. Devaney może wrócić
za kilka sekund, a wtedy on znajdzie się w pułapce.
— Doskonale.
Frank pomyślał, że w całym zamieszaniu panującym
w domu panny Marron, nikt nie zwracał zbyt dużej uwagi na
Fletchera. Mały chłopiec bardzo chciał z kimś porozmawiać.
— Lubisz łodzie?
— Nie, nie lubię — powiedział Frank z uśmiechem.
Fletcher wyraźnie się zdziwił. Jak można nie lubić łodzi?
— Nie lubisz! Dlaczego?
Frank pokręcił głową.
— Nie wiem... tak już chyba jest. Nie potrafię ci wyjaśnić.
Fletcher nie uwierzył mu, zmrużył oczy.
— Na pewno lubisz, tylko nie chcesz mi powiedzieć.
36
Frank zastanowił się przez chwilę, patrząc z szacunkiem na
chłopca. Przykucnął i spojrzał małemu w oczy.
— Wiesz, jesteś bardzo bystrym dzieciakiem.
Fletcher skinął głową. Frank powiedział prawdę, a chło
piec zdawał sobie z tego sprawę.
— Powiem ci, dlaczego nie znoszę łodzi — zaczął
Frank. — Kiedyś spędziłem na jednej cztery miesiące.
— Byłeś w łodzi ratunkowej?
Frank zaprzeczył.
— Nie. Na dużym, białym jachcie. Wiesz, co to jest jacht?
Fletcher wiedział.
— Tak. Mama wynajęła kiedyś jacht i pojechaliśmy na
wycieczkę. Było świetnie. Wszyscy oprócz mnie wymiotowali.
Uwielbiam łodzie. Wszystkie. Duże, małe, bez różnicy.
— Każdy ma swoje wady.
Frank wstał i spojrzał na dom. Ani śladu Devaneya.
Może jeszcze uda mu się wyjść i nikt nie będzie go naga
bywał.
Fletcher przypatrywał mu się marszcząc nos, słońce raziło
go w oczy.
— Jesteś ochroniarzem, prawda?
Zaskakujący chłopiec.
— Skąd o tym wiesz?
— Mam uszy — stwierdził Fletcher.
— Będę o tym pamiętał — powiedział Frank.
Dorośli zawsze popełniają ten sam błąd. Myślą, że mówią
jakimś innym językiem, którego dzieci nie mogą zrozumieć.
A dzieci potrafią być takie dyskretne i spostrzegawcze jak
dobrze umieszczone mikrofony podsłuchowe.
— Farmer! Chciałem ci to pokazać.
Devaney wyłaniał się z domu, ucieszony, że Frank jeszcze
na niego czeka. Niósł wypchaną kopertę, ale kiedy zobaczył
chłopca, opuścił rękę i niedbale wymachiwał kopertą, jakby
niósł niezbyt ważne reklamówki. Frank spostrzegł, że Fletcher
z ciekawością przygląda się papierom.
— Jak się masz, Fletch?
— Dobrze.
37
— W porządku. Frank, może pójdziemy na chwilę do
patio? Na razie, Fletch.
— Miło mi było cię poznać, Frank — powiedział poważ
nie chłopiec.
— Mnie również.
Fletcher przez chwilę patrzył za nimi, potem pobiegł do
basenu, w którym pływała łódka.
Frank Farmer widział w swojej karierze ochroniarza
mnóstwo teczek podobnych tej, którą właśnie pokazał mu
Devaney. Zawierała listy z pogróżkami. Niektóre były długie,
ostre, napisane niepewnym charakterem na tanim papierze.
Inne były pisane na maszynie, z reguły z błędami. Niektóre
składały się z wyrazów wyciętych z gazet. Wszystkie czymś
groziły.
Zawierały bardzo różne pogróżki. Niektóre prosto z mostu
radziły Rachel Marron przygotować się na śmierć. Zdarzały
się naprawdę nieprzyzwoite, opisujące w szczegółach to, co ich
autorzy zrobiliby Rachel, zanim by ją zabili. Frank uznał, że
najniebezpieczniejsze są te, które grożą nie tylko Rachel ale
i jej synowi. Spojrzał w kierunku basenu, jakby chcąc się
upewnić, że Fletcher wciąż tam jest.
— Wszystkie te listy zebraliśmy przez ostatnie pół roku —
powiedział Devaney.
— Próbowałeś zbadać je profesjonalnie?
Devaney zaprzeczył ruchem głowy.
— Co tu badać? Ci ludzie to wariaci.
— Dobrze, ale czy to niebezpieczni wariaci? — spytał
Frank.
Przeglądał listy przewracając kartki bardzo uważnie, trzy
mając je za rogi. To stare przyzwyczajenie, w końcu te papiery
przeszły przez ręce wielu ludzi, nie można by odczytać z nich
odcisków palców.
Do patio wszedł Sy Spector, jadł loda. Pochylił się nad
ramieniem Franka, spoglądając od niechcenia na papiery,
które Farmer przeglądał i układał w oddzielne kupki.
— Devaney mówi, że byłeś w tajnej policji — zaczął,
połykając loda.
38
Frank potwierdził, nie odrywając się od listów.
— Czy chroniłeś kiedyś prezydenta?
— Dwa lata Cartera i cztery Reagana.
— Reagan został postrzelony — powiedział Spector.
— Nie na mojej zmianie.
— To dobrze — Spector parsknął rubasznym śmiechem.
Farmer nie podnosił oczu znad listów. Nad jednym
zatrzymał się dłużej i uśmiechnął się.
— Ten jest od pewnej starszej pani z Akron. Pisała do
wszystkich, dla których pracowałem. Zawsze to samo: tak cię
kocham, że muszę cię zabić. Jest niegroźna.
— Możemy więc ją wykluczyć — powiedział Devaney. —
Ale tu jest jeszcze pięćdziesiąt, sześćdziesiąt listów.
— Nie jest tak źle. Na pierwszy rzut oka nie wydają mi się
groźne — położył dłoń na jednej z kupek. — Ale zatrzymaj je.
Nigdy nie wiadomo.
Jeden list odłożył na bok. Była to bardzo porządnie
napisana wiadomość, wyrazy starannie przyklejone do pa
pieru.
Devaney lekko zbladł, kiedy zobaczył list wybrany
przez Farmera. „MARRON, TY DZIWKO! TY MASZ
WSZYSTKO. JA NIE MAM NIC. CZAS ŚMIERCI NAD
CHODZI".
— Myślisz, że to może być ten sam facet? Ten, który
podłożył bombę w lalce?
Frank wzruszył ramionami.
— Nie wiem. Trudno powiedzieć. Czy mówiliście o tym
pannie Marron? Czy ona wie o lalce?
Sy Spector i Bill Devaney wymienili spojrzenia. Devaney
skrzywił się lekko. Frank Farmer wyczuł, że trafił w ognisko
zapalne, że o to spierali się ci dwaj mężczyźni.
Spector chrząknął.
— Powiedzieliśmy, że mieliśmy problemy z elektryczno
ścią, kiedy była na scenie. Małe spięcie czy coś takiego.
— A więc ona nie wie o grożącym jej niebezpiczeń-
stwie? — Farmer nie pokazał po sobie, jak bardzo go to
zdziwiło.
39
— Słuchaj — powiedział Spector broniąc się. — Ona nie
powinna się tym teraz przejmować. To by ją zmartwiło.
— Bardziej by ją zmartwiło, gdyby wyleciała w powie
trze — mruknął Devaney.
— Bill...
Frank Farmer chciał zapobiec odnowieniu konfliktu.
— A policja? Powiadomiliście ich o wypadku z lalką? —
mówiąc to spojrzał ponownie w kierunku basenu, gdzie
Fletcher bawił się motorówką.
— Nie było powodu zawiadamiać policji — powiedział
Spector. — Nikomu nic się nie stało.
— A szofer? — Frank zmarszczył brwi.
— To nic poważnego, lekkie zadrapanie. Nic takiego.
Tylko nasi ludzie tam byli.
Frank ponownie odwrócił się i obserwował Fletchera
zastanawiając się, jak by postąpił Spector, gdyby tej nocy był
z nimi za kulisami Fletcher. Pewnie nie inaczej.
Devaney uważnie obserwował Franka. Frank nadal utrzy
mywał wyraz twarzy pokerzysty, ale Devaney już wiedział, że
zaczyna się łamać. Przy odrobinie szczęścia i przy lekkim
nacisku, może uda się go złapać.
— Sy — zaproponował. — Chyba powinniśmy pokazać
Frankowi pokój.
Pokój — to zabrzmiało złowieszczo, ale nie okazało się
takie straszne. Wprowadzono go do sypialni niesłychanie
różowej i od podłogi aż po sugit wyłożonej lustrami. Białe
meble jakby za suto obite, w stylu Ludwika XIV, okalały
główny obiekt — łoże pod udrapowanym baldachimem.
Rozmiarami pokój przypominał kort tenisowy. Dywan był tak
puszysty i gruby, że Frank pomyślał, iż zapadnie się w nim po
kolana.
— Czy to jej sypialnia? — spytał Frank.
Pokój był wprawdzie jaskrawy, przy tym dziwnie czysty,
wszystko leżało na swoim miejscu, ładnie poukładane, żad
nych śladów zamieszkania.
— Tak — odpowiedział Spector.
Devaney rzucił mu gniewne spojrzenie.
40
— Sy, musimy być szczerzy. Nic nie zyskamy okłamując
Franka. To nie jest jej sypialnia. Rachel sypia w pokoju obok
sypialni Fletchera.
— Więc co to jest?
— Sy urządził to dla dziennikarzy — powiedział z nie
smakiem Devaney.
— Supergwiazdy w ich sypialniach — pochwalił się dum
nie Spector. — Widziałeś to?
— Nie, chyba przegapiłem — zaprzeczył Frank.
— Rachel nigdy się nie podobał — wyjaśnił Devaney.
— Nie musiał się jej podobać — warknął Spector. — Nie
znacie się wcale na reklamie.
Devaney położył list na łóżku.
— Tu go znaleźliśmy.
— Tu? Na łóżku? Ktoś tu był?
Devaney ciężko westchnął.
— Ktoś się włamał i... ktoś się włamał i onanizował się
tutaj.
— Niech zgadnę — o tym też jej nie powiedzieliście,
prawda?
— Nie, też nie — Devaney pokręcił głową.
— Powiedzieć jej? — przeraził się Spector. — Żartujecie?
To by ją strasznie przeraziło.
— Co o tym sądzisz, Frank?
Farmer skrzyżował ręce na piersiach.
— Ktoś wdziera się do domu, idzie na górę, figluje
na łóżku... to chyba spory problem — powiedział spo
kojnie.
— Jaki problem?
Spector był coraz bardziej podenerwowany.
— Cholera! Jeszcze tego nam potrzeba!
— Dom jest praktycznie otwarty — powiedział Frank od
niechcenia.
— Co takiego? Co to ma znaczyć, do cholery? — rozjuszył
się Spector. — Mamy ochronę.
— Dom jest otwarty, a wy nie macie pojęcia, na czym
Polega prawdziwa ochrona ani jak ją zorganizować.
41
Devaney nie przejmował się tym, czy rozzłości Spectora.
Teraz potrzebował Farmera.
— Frank — powiedział szczerze. — Uważam, że masz
całkowitą rację. Powiedz mi, jak chcesz pracować, a wszystko
ci przygotuję.
— Wielki Boże! — skomentował wykończony Spector.
— Nie mogę jej chronić. Nie będę odpowiedzialny za jej
bezpieczeństwo, dopóki ona nie dowie się, co się dzieje.
— Frank, porozmawiam z nią. Wyjaśnię. Mogę to zrobić.
— Nie — uciął Spector. — Ja z nią pomówię.
Wyszedł pospiesznie z pokoju.
Devaney odczekał chwilę, aż Sy Spector się oddali.
— Nie przejmuj się nim, Frank. Przyzwyczai się. On nie
stanowi problemu.
— Mam nadzieję — mruknął Frank Farmer.
— Nie przejmuj się tym — Devaney poklepał go po
plecach. Przywiozłeś swoją walizkę? Pójdę z tobą do samo
chodu.
Henry skończył mycie jaguara, a teraz pracował nad
limuzyną cadillaca. Przyglądał się z zaciekawieniem, jak
Devaney i Frank wychodzą z domu.
— ...Rachel nie da ci spokoju, Frank. Mogę ci to za
gwarantować.
— Na pewno nie da — zakpił Farmer.
Devaney roześmiał się.
— Żadna praca nie jest doskonała. W końcu jesteś ochro
niarzem, prawda?
— Tak — zgodził się Frank.
— Henry! Zaprowadź Franka do jego pokoju.
— Devaney — powiedział Frank. — Jeszcze jedno, o czym
chcę cię poinformować.
— Wszystko. Wszystko, co powiesz, Frank.
Bill Devaney nie posiadał się z radości, że przekonał
Franka Farmera. Chciał mieć za sobą wszelkie problemy
z ochroną.
42
— To bardzo proste — Frank zniżył głos. — Jeśli jeszcze
raz mnie okłamiesz, rozerwę cię na strzępy.
— Och! — Devaney zrobił głupią minę.
Ze względu na zranioną rękę Henry'ego, Frank sam zaniósł
swoją walizkę do pokoju, który mu wyznaczono. Pokój był
wygodnie urządzony, ale wyglądał jak hotelowy. Dla Franka
jednak nie miało to znaczenia. Wiedział, że nie będzie spędzał
w nim zbyt wiele czasu; będzie tam jedynie spał i przebierał się.
Henry oparł się o drzwi i obserwował, jak Frank roz
pakowuje walizkę.
— Mogę zadać ci jedno pytanie?
Frank wrzucił do szuflady kilka koszul.
— Jasne.
— Dlaczego przedstawiłeś się jako Edison?
— Chciałem sprawdzić, jak trudno dostać się do tego
domu — przyznał Frank.
— Nietrudno, prawda?
Nieświadomie Henry naprężył mięśnie zranionej ręki,
pragnąc ulżyć sobie w bólu.
Frank zauważył, że młody człowiek cierpi. Wyjął z walizki
pudełeczko z maścią i rzucił je szoferowi.
— Posmaruj tym rękę. Uśmierzy ból.
— Dzięki.
Henry nie był wylewny, jakby nie był pewny życzliwości
Franka. Może przecież okazać się wrogiem.
— Założę się, że potrafisz wypełnić sobie dzień myciem
samochodów i wożeniem Rachel Marron po mieście.
— To moja praca — Henry wzruszył ramionami.
— Dodamy coś do twoich obowiązków — powiedział od
niechcenia Frank.
— Tak?
— Jesteś moim nowym asystentem.
Farmer wyjął z walizki trzy ciężkie pudełka z dziewięcio-
niilimetrowymi nabojami i wsunął je do szuflady nocnej szafki
stojącej przy łóżku.
43
Henry był wyraźnie zdziwiony.
— Kto tak powiedział?
Frank spojrzał mu prosto w oczy.
— Henry, spędziłem wiele czasu na chronieniu ludzi
w różnych zakątkach świata i przekonałem się, że tylko jedno
jest pewne.
— Tak? Co to takiego?
— Możesz to przyjąć na bank, Henry. Uwierz mi. Nie
ważne, jak amatorski może być zabójca, nieważne, czy często
chybia celu, jest zawsze ktoś, kto oberwie.
— Naprawdę? Kto taki?
Frank uśmiechnął się.
— Zarozumiały, czarny kierowca.
Rozdział V
Frank Farmer miał pełną swobodę w przeprowadzaniu
zmian w posiadłości panny Marron; lustrował ją jak ge
nerał fortyfikujący twierdzę przed długim oblężeniem.
Razem z Henrym, który wszystko notował, przemierzyli każdy
metr ogrodu, szukając słabych punktów. Znaleźli ich bardzo
dużo.
Wysoki, postrzępiony żywopłot oddzielający posiadłość od
sąsiadów stanowił pierwszy problem, którym należało się
zająć. Bardzo ładnie wyglądał, ale łatwo było przez niego
przejść, poza tym stanowił doskonałe schronienie dla kogoś
szukającego ukrycia.
— Trzeba się go pozbyć — zdecydował Frank.
— A czym go zastąpić? — spytał sceptycznie Henry.
— Ogrodzeniem pod prądem.
Henry roześmiał się.
— Frank, to jest Bel Air. Stary, nie możesz wstawić tu
dużego płotu pod prądem. Wiesz, kto mieszka po drugiej
stronie?
— Nie, kto?
Henry wymienił nazwisko tak znanego gwiazdora, że
nawet Frank o nim słyszał.
— Och — skrzywił się Farmer.
— Nie sądzę, żeby spodobał mu się tu taki płot, jakim
można okalać więzienie federalne.
45
— Nie, chyba nie — Frank zastanowił się przez chwilę. —
Dobrze, zrobimy inaczej. Niech ogrodnik przytnie żywopłot
do wysokości dwóch i pół metra.
Henry zapisał to w swoim notesie.
— Od środka wstawimy ogrodzenie nieco wyższe. Czy
myślisz, że ten aktor się zgodzi? Będzie widział tylko jakieś
dwadzieścia centymetrów płotu.
Henry zastanowił się chwilę.
— Dwa jego ostatnie filmy były bardzo kiepskie. Rachel
jest już większą gwiazdą. Jeśli dostanie nominację, facet zda
sobie sprawę z tego, kto jest mocniejszy — Henry skinął
głową. — Tak, chyba możemy wystawić mu tyle płotu.
Frank Farmer spojrzał z wyraźnym zaskoczeniem na
swojego współpracownika. Pokręcił głową.
— Show-business! — skwitował.
Frank wybrał osiem punktów na trawniku, w których
zamierzał zamontować dyskretne kamery. Stale pracujące
kamery, które umieszczone byłyby na małych kolumienkach,
dyskretnym elektonicznym okiem lustrowałyby całą posia
dłość. Ich pola widzenia nakładałyby się na siebie tak, żeby nie
omijały najmniejszego skrawka ziemi. Obraz wysyłany będzie
do dwóch pomieszczeń: do pokoju ochrony domu, i do nowej
strażnicy, którą Frank Farmer zamierzał wybudować przy
bramie.
— To mi przypomina o nowej bramie — zaczął Frank. —
Nowa brama, strażnica i nowy domofon.
— Zapisałem — powiedział Henry.
— Chodźmy teraz sprawdzić dom.
Dom składał się z siatki wielkich drzwi, które wiodły
z ogrodu do wnętrza budynku. Frank nie mógł kazać ich
zamurować, jedyne co mógł zrobić, to zainstalować nowy
system alarmowy i zamki z kodem trudnym do złamania.
— Czy przy sypialni panny Marron jest łazienka? Przy tej
prawdziwej sypialni?
— Tak.
— Dobra. Trzeba wstawić nowe drzwi do łazienki. Sta
lowe, wzmacniane. A w oknach kraty.
46
— Aha.
— Czy jest tam telefon?
— Nie, chyba nie.
— To trzeba zainstalować. Na oddzielnej linii i z osobną
centralką. Niech firma alarmowa zamontuje tam przycisk
alarmowy.
— Po co to wszystko w łazience? — pytał z niedowierza
niem Henry.
— To już nie będzie łazienka — powiedział Frank z lek
kim uśmiechem.
— Nie? A co takiego?
— OPS — poinformował Farmer.
— A co to ma znaczyć?
— Ostatni punkt schronienia. Jeśli wszystko inne zawie
dzie, panna Marron ma schronić się w łazience, zamknąć się
tam, nacisnąć ten guzik i czekać, aż przybędzie pomoc. Jeśli
linia telefoniczna nie zostanie odcięta, będzie mogła skon
taktować się ze światem. A jeśli zostanie... — Frank wzruszył
ramionami.
Henry roześmiał się.
— Czego ty się spodziewasz? Terrorystów? Komandosów?
Czy może Irańczyków? A może tylko zwyczajnej wojny
atomowej?
— Zrób to, Henry. I to szybko.
— A ty co będziesz robił?
— Obejrzę basen i altankę.
— Poczekaj, niech zgadnę. Wpuścisz do basenu piranie.
Piranie i krokodyle. Nie, już wiem. Wypełnisz go kwasem.
Kwasem, piraniami i krokodylami.
— Pamiętasz, co ci mówiłem o bezczelnym czarnym
kierowcy, Henry? — uśmiechnął się Frank.
Śmiejąc się do siebie, Henry odszedł wypełnić zlecenia.
Altana przy basenie oddalona była od domu o jakieś
Pięćset metrów. Był to budynek w hiszpańskim stylu, biały,
z dachem krytym dachówką. Frank spodziewał się, co może
47
być w środku. Przebieralnie, prysznice, pokoje zapełnione
starymi ogrodowymi meblami i zabawki.
Zaskoczyła go jednak muzyka dochodząca z wnętrza. Na
niskim stoliku stała wielka, czarna wieża; pięć odtwarzaczy
kompaktowych z płytami. Muzyka wydostająca się z potęż
nych głośników była szybka i głośna, jej rytm dyktowało
basowe energiczne dudnienie. Obok wieży stał duży kolorowy
telewizor włączony na wiadomości, głos jednak był wyłączony.
Frank wyjrzał przez oszklone drzwi wychodzące na basen.
Mały pokój obok, przeznaczony do prób tańca, wyłożony był
lustrami i poręczami. Na środku pomieszczenia stała Nicki
w obcisłym kostiumie, który przylegał do niej jak druga skóra.
Robiła jakieś rozciągające ćwiczenia, prawdopodobnie roz
grzewała się przed sesją aerobiku.
Dostrzegła Franka, uśmiechnąła się i pomachała mu.
Chciał otworzyć drzwi, ale okazało się, że przejście blokuje
wielki jak góra śpiący bernardyn wielkości kanapy.
Frank zatrzymał się. Miał szacunek dla dużych psów.
Przypomniało mu się stare powiedzenie: „Pies jest tylko psem,
dopóki nie warknie. Wtedy staje się Panem Psem".
— Nie gryzie — Nicki starała się przekrzyczeć muzykę.
Frank z trudem popchnął drzwi, przesuwając zwierzę po
podłodze. Pies jednak nie tylko go nie ugryzł, nawet się nie
obudził.
— Dziwne zachowanie jak na psa obronnego — zawo
łał. — Ale zdaje egzamin.
Nicki wzięła pilota i ściszyła muzykę.
— Pies obronny? — roześmiała się. — Hannibal nie ma
w sobie ani krzty waleczności.
Na dźwięk swojego imienia bernardyn otworzył jedno oko,
ale że nie zobaczył nic godnego uwagi, ziewnął potężnie i znów
zasnął.
— Nie chciałbym pani przeszkadzać — powiedział
Frank. — Tylko się rozglądam.
Zaprosiła go do pokoju.
48
— Może się pan rozglądać, ile pan chce.
— To chyba nie będzie konieczne — odwrócił się, by
odejść. — Przepraszam, że przeszkodziłem.
— Nie szkodzi. To dobra wymówka, żeby nie ćwiczyć.
— Nie lubi pani tego?
— Robię to — powiedziała Nicki śmiejąc się szczerze. —
Ale nie twierdzę, że to lubię.
— Wiem, że...
— Szsz — rzuciła szybko, unosząc rękę jak policjant na
skrzyżowaniu.
Skierowała pilota na telewizor i włączyła głos.
— Martin Grove — wyjaśniła. — Show-business dziś.
Martin Grove, korespondent „Cable News Network",
był jednym z najważniejszych dziennikarzy w mieście. Ty
siące ludzi „z branży" z zapartym tchem słuchało jego
wypowiedzi.
— Proszę państwa, nadchodzi czas Oscarów. Członkowie
Akademii głowią się dziś nad tegorocznymi nominacjami,
a w Vegas już przyjmuje się zakłady, kto otrzyma nagrody.
— W Vegas? — zdziwił się Frank Farmer. — Ludzie robią
zakłady o nagrody?
Nicki nie odpowiedziała. Stała bez ruchu, jakby każdy gest
mógł zrobić niepotrzebny hałas.
— Kierując się pogłoskami krążącymi po Hollywood,
w Hiltonie w Las Vegas pojawił się jeden pewniak. Wscho
dząca gwiazda Rachel Marron jest typowana trzy do jednego
na tegoroczną Aktorkę roku.
— Dobrze! — zawołała radośnie Nicki, wymachując pię
ścią w powietrzu.
Na ekranie ukazało się zdjęcie Rachel trzymającej nagrodę
Grammy, którą przyznano jej rok wcześniej.
— Na jesieni znana piosenkarka zadebiutowała w filmie
Królowa nocy,
w którym śpiewała znany utwór Nie mam nic.
Jeśli dwudziestego marca zaniesie do domu statuetkę, pewnie
będzie musiała odwołać te słowa... Znany nastolatek Luke
Perry, występujący w wytwórni Fox...
Nicki wyłączyła głos.
Ochroniarz
49
— Na pewno dostanie nominację, a potem Oscara. Mo
żesz się założyć.
— Wygląda na to, że niektórzy już to zrobili.
— To pewne pieniądze.
Nicki skierowała pilota na wieżę i znów włączyła muzykę,
tym razem nie tak głośno.
— Czy ktoś tu jeszcze ćwiczy? — spytał Frank.
— Nie — zaprzeczyła Nicki. — Myślę, że to moje
prywatne miejsce. Tylko ja jedna w ogóle ćwiczę.
Pokój był prawie nie ozdobiony, zaledwie kilka zdjęć
wisiało na bielonej ścianie. Przyjrzał się im. Na wszystkich
była Nicki Marron w różnych momentach życia. Kilka zdjęć
przedstawiało ją jako małą dziewczynkę na scenie, pewnie
w szkolnym przedstawieniu.
— Wschodząc przy słońcu — wyjaśniła.
Zaśmiała się sztucznie, jakby zawstydzona.
— Ósma klasa pani Parker — wskazała ręką na zdjęcia. —
To moja ściana. Nie ma na niej platynowych płyt.
— Na razie.
— Nigdy nie będzie — powiedziała stanowczo Nicki.
Frank przyglądał się jednemu ze zdjęć, zrobionemu nieco
później. Nicki miała na nim siedemnaście albo osiemnaście lat.
Stała z zespołem muzycznym. Trzymała mikrofon, i mimo że
zdjęcie było nieruchome, od razu zorientował się, że śpiewała
całym sercem.
Na następnym zdjęciu już dwie dziewczyny występowały
z zespołem.
— To ty i Rachel? — spytał Frank.
Nicki wzruszyła ramionami.
— Kiedy byłam młoda, zorganizowałam mały zespół.
Graliśmy na szkolnych potańcówkach i takich tam. Potem
przyłączyła się Rachel — zaśmiała się Nicki. — Jak się
domyślasz, była w tym bardzo dobra. Już wtedy potrafiła dać
prawdziwy pokaz.
— I co?
— Zrezygnowałam. W każdym razie zawodowo.
— Nigdy nie próbowałaś wrócić?
— Nie było wątpliwości, kto jest gwiazdą w naszej rodzi
nie.
Nicki nie mówiła tego z żalem, bez śladu zazdrości czy
niezadowolenia. Jej słowa po prostu stwierdzały fakt, ale
uśmiech na jej ustach nie był wesoły, lecz przygaszony i ża
łosny.
Henry zapukał do drzwi.
— Wszystko załatwione, Frank — powiedział. — Jutro
zaczną się prace. Masz pojęcie, ile to będzie kosztować?
Rachel powinna dostać tego Oscara, żeby zasłużyć na taką
ochronę.
— To i tak taniej, niż dać się zabić — powiedziała
poważnie Nicki.
Frank uśmiechnął się.
— Cieszę się, że ktoś się ze mną zgadza. Chodźmy, Henry,
czas na nas.
— Dokąd?
— Do garażu.
— Po co?
— Zobaczysz.
— Do zobaczenia, Nicki — zawołał Henry.
Już go nie usłyszała. Włączyła muzykę na pełen regulator.
— O co chodzi z tym garażem? — zapytał Henry, kiedy
wspinali się po niewielkim wzniesieniu wiodącym do domu.
— Nie chodzi o garaż — wyjaśnił Frank — tylko o to, co
w nim jest.
— O samochody?
Frank Farmer skinął głową.
— O samochody.
— Zamierzasz je uzbroić?
Frank zatrzymał się na chwilę, jakby rozważał taką
możliwość. Jednak odrzucił ją.
— Nie, to chyba nie będzie potrzebne. Ale trzeba usunąć
wszystkie oznaki.
— Oznaki? Czego?
— Nie chcę, żeby każdy człowiek na ulicy patrząc na auto
mógł bez trudu rozpoznać, do kogo należy.
51
Henry pochylił się przy drzwiach garażu, nacisnął guzik
uruchamiający drzwi.
— Tu chyba nie ma nic, co mógłbyś nazwać oznaką.
Drzwi otworzyły się, ukazując tylne zderzaki trzech limu
zyn panny Marron.
— Nie? — spytał Frank. — A to?
Wskazał na tablicę rejestracyjną limuzyny cadillaca. Za
miast numeru był napis „Rachel 2".
— Albo to? — tablica na gołąbkowym mercedesie infor
mowała „Rachel 3".
Przy trzecim samochodzie Frank pokręcił głową z dezapro
batą. Olbrzymi jaguar XKE, jeden z ulubionych wozów
hollywoodzkiej elity, pomalowany był na niesłychany kolor:
krzykliwy jasny róż. A na tablicy widniał napis „Rachel 1".
— To są chyba oznaki — zgodził się wesoło Henry.
Frank podniósł maskę jaguara i pochylił się nad silnikiem.
Za chwilę podniósł się, trzymając w ręku rozdzielacz.
— Słuchaj! To ulubiony samochód Rachel!
Farmer wzruszył ramionami, co miało oznaczać „trudno".
— Tym w ogóle nie może jeździć — oznajmił. — A do
pozostałych trzeba zamówić nowe tablice.
Henry zapisał w notesie.
— Tak jest, szefie.
Przez kilka następnych dni ludzie z różnych firm pracowali
po dwanaście godzin, wprowadzając wszystkie usprawnienia
w systemie alarmowym, które zarządził Frank. Ogrodzenie
pod prądem postawiono w rekordowym tempie, kamery
zainstalowano w ciągu tygodnia.
Frank Farmer osobiście przyjmował umundurowanych
ochroniarzy, którzy mieli pracować przy bramie i w pokoju
z monitorami. Ochrona to bardzo rozbudowana dziedzina
w bogatszych częściach Los Angeles. Wiele firm było skłon
nych zapewnić wykwalifikowany personel. Frank wypytywał
strażników o wszystko, nawet o narkotyki i skłonność do
alkoholu oraz o ilość zapłaconych mandatów. W końcu był
52
zadowolony z ludzi, których przyjął, ale wiedział, że nie należy
spodziewać się z ich strony żadnych heroicznych czynów.
Strażnicy to po prostu wynajęci gliniarze, którzy nie zrobią nic
ponad to, na co zgodzili się za dwanaście dolarów za godzinę.
Ludzie nie pozwolą się zabić za czterysta osiemdziesiąt dolców
tygodniowo, nawet plus nadgodziny.
Devaney narzekał na wysokie koszty, Rachel Marron
narzekała na niewygodę i oszpecenie terenu. Frank narzekał
na jakość wykonywanych usług. Jedynie Fletcher był za
chwycony zmianami.
Na kilka dni chłopiec porzucił swoją motorówkę i oglądał
ustawianie bramy i ogrodzenia, sekundował wielkiej koparce
kręcącej się po ogrodzie, wykopującej drzewa i rozwalającej
ściany.
Kiedy zniszczenia przestały go interesować, obserwo
wał, jak Frank Farmer uczy Henry'ego prowadzić samo
chód. Duża limuzyna cadillaca rozpędzała się na długim
podjeździe, potem nagle hamowała. Henry gwałtownie skręcał
kierownicę, naciskał na hamulce, i jednocześnie od razu
dodawał gazu. Opony piszczały jak wiedźmy, olbrzymie auto
skręcało raptownie w prawo przy pisku hamulców, wznie
cając tumany kurzu. W ułamku sekundy cadillac obracał
się o sto osiemdziesiąt stopni i jechał w przeciwnym kie
runku.
Henry wysiadł z samochodu i otarł dłonią czoło.
— To dopiero zabawa!
— Frank! — zawołał Fletcher. — Naucz mnie, jak to się
robi.
Kurz jeszcze nie opadł wokół samochodu.
— Frank, mogę spróbować jeszcze raz?
— Oczywiście, za chwilę...
Farmer nie zwracał na niego uwagi. Patrzył na ulicę.
Z jednej z bocznych uliczek dochodzących do Waverley Lane
wystawał przód czarnej terenowej toyoty. Fletcher podążył
wzrokiem za spojrzeniem Franka.
Powoli samochód skręcił w drugą stronę i niespiesznie
odjechał.
53
Pisk hamulców limuzyny zainteresował Rachel, która
wyszła na balkon na pierwszym piętrze domu. Stała tam przez
chwilę przyglądając się scenie na dole: tumany kurzu, robot
nicy z narzędziami, koparka. A pośrodku tego jej mały synek.
Bardzo łatwo może przytrafić się nieszczęście. Ale przede
wszystkim nie chciała, żeby chłopiec zaprzyjaźnił się z ochro
niarzem.
Przyłożyła dłonie do ust.
— Fletcher! Chodź! Wracaj do domu!
Chłopiec obrócił się i zmrużył oczy, patrząc pod słońce na
matkę.
— Oj, mamo...
— Słyszałeś, co powiedziałam! Wracaj!
Chłopiec wzruszył ramionami.
— Muszę iść — powiedział Frankowi.
— Mama nie powinna się na ciebie denerwować.
— Tak, chyba nie powinna — ruszył w kierunku domu.
— Chyba ma czarną terenówkę — zauważył Fletcher
zniżając głos. — To może być Chevrolet, ale chyba raczej
toyota. Terenowa toyota z napędem na cztery koła.
Frank Farmer pokiwał głową, jakby Fletcher był jego
równorzędnym partnerem.
— Sprawdzę to.
Rozdział VI
Pokój był chłodny i ciemny, a jedynym słyszalnym dźwię
kiem był delikatny trzask projektora, rzucającego światło na
ekran.
Frank odezwał się zza projektora:
— Właśnie na tym musimy się skoncentrować.
Na ekranie pojawiły się wyrazy wycięte z gazet i porządnie
przyklejone na papier. „MARRON, TY DZIWKO! TY
MASZ WSZYSTKO. JA NIE MAM NIC. CZAS ŚMIERCI
NADCHODZI".
W ciemności dał się słyszeć inny głos.
— Skąd to wziąłeś, Frank?
Ten głos był ciężki, jakby zniszczony papierosami i whisky.
należał do Raya Courta, starego weterana tajnej policji. Przez
lata ochraniał prezydentów, bogaczy i polityków, zaczynał
w czasach Kennedy'ego. Court był z tego dumny. W klapie
jego niebieskiej marynarki widniała spinka, prezent od sa
mego Johna Kennedy'ego. Court nie był w Dallas wtedy,
w 1963 roku. Kiedyś myślał, że gdyby tam był, sprawy
potoczyłyby się inaczej. Teraz nie był tego pewien.
— Traktuję to poważnie ze względu na miejsce, w którym
to znaleziono. Leżało na jej łóżku. Ktoś to tam zostawił,
Potem zabawiał się sam ze sobą. To wiele mówi.
Jeszcze jeden człowiek siedział z nimi w pokoju. Roześmiał
się sucho.
55
— Jezu, nie brakuje na tym świecie wariatów, co Frank?
Czy ktoś pomyślał, żeby zabezpieczyć plamy, które po nim
zostały?
To Terry Minella, też z tajnej policji. Młodszy od Courta,
ale prawie tak samo sterany.
— Ludzie tej Marron nie myślą w ten sposób, Terry.
— Szkoda, można by sprawdzić DNA. Nie dałoby to nam
nazwiska ani adresu faceta, ale chociaż mielibyśmy pod
stawowe informacje: wiek, rasę i takie rzeczy.
— Przyglądaliśmy się tej kartce — wtrącił się Ray Court. —
Poświęciliśmy jej dużo pracy, ale nic to nie dało. Żadnych
odcisków palców, nic. Nawet śladów. To nie przypadek.
— Nie — zgodził się Frank.
— Czy myślisz, że to ten sam, który podrzucił lalkę? —
spytał Minella.
Zapalił zapałkę i przybliżył ją do twarzy. Chwilę później
błękitny dym z papierosa unosił się w świetle projektora.
— Tak uważa jej menadżer — powiedział Frank.
Court nadal przyglądał się kartce na ekranie.
— To „Nie mam nic" bardzo pasuje do płyty, do filmu,
do wszystkiego.
— To bardzo ładna piosenka — zauważył Minella.
— Dobra, Frank — zarządził Court. — Skończmy z tym.
Farmer wyłączył projektor i włączył światło. Pokój pro
jekcyjny w rządowym budynku w Los Angeles był tak goły
i nieprzytulny jak każdy inny pokój rządowy. Court wstał
i przeciągnął się, jakby rządowe krzesło mocno dało mu się we
znaki.
— Po Waszyngtonie zniknąłeś mi z oczu, Frank — po
wiedział.
Stary agent policji przyjrzał się Farmerowi i jego staro
modnemu, szaremu garniturowi. Frank nie ubierał się kolo
rowo, ale jego ubrania były świetnie skrojone, w dobrym
gatunku. Lepsze niż lekko wytarty garnitur Raya Courta.
Frank jak zwykle zachował się dyplomatycznie.
— Tak? Kręciłem się tu i ówdzie.
— Jak ci idzie na swoim? Dbasz o siebie?
56
— Tak. Idzie mi nieźle.
— Duża forsa, co? — mrugnął Court.
Frank wzruszył ramionami. Court i Minella wymie
nili porozumiewawcze spojrzenia. Minella zmusił się do
uśmiechu.
— Cholera! — Court uderzył pięścią w dłoń — wiedzia
łem. Duża forsa. Niech to diabli!
— Nie taka znów duża — uspokajał Frank.
— Jasne — nie wierzył mu Court. — Frank, nie po
trzebujesz pomocnika? Chętnie się tym zajmę.
— Ty? Daj spokój — powiedział Frank. — Ty nigdy nie
zrezygnujesz z policji. Umrzesz w tej robocie.
— Tego się właśnie obawiam — roześmiał się szczerze
Court. — Ale poważnie, Frank, muszę z tym skończyć. Tracę
podstawową zdolność w tym zawodzie. Wiesz co? Niepraw
dopodobną wytrzymałość na kretynów.
— Poza policją też trzeba się z nimi użerać.
— Na pewno nie do tego stopnia co tu. Gdybyś widział
faceta, którego teraz kryjemy...
— Senator „Piekielny Henry" Kent — wtrącił Terry
Minella wyciągając papierosa. — Ktoś chce go kropnąć.
Wyobrażasz sobie coś podobnego?
Senetor Kent był wojującym apostołem, posiadał przy
tym niesłychaną zdolność denerwowania ludzi. Teraz,
kiedy bezbożny komunizm ustąpił pola i nie nadawał się
do bicia, jako swój obiekt Kent wybrał „rozkład war
tości rodzinnych". Dało mu to okazję do wygłaszania
długich i nieco sprośnych kazań o złym wpływie por
nografii, homoseksualizmu, prostytucji, niezamężnych
matek, aborcji, oraz nieprzyzwoitej muzyki i tekstów pio
senek.
— Kiedy posłucham tych bzdur, które wygłasza, wcale
mnie nie dziwi, że ktoś chce go ukatrupić — powiedział
spokojnie Court. — Poza tym facet nigdy nie siedzi cicho.
Kiedy ktoś go zastrzeli, będziemy wszyscy mieli trochę spo
koju i ciszy.
Minella chętnie się z tym zgodził.
57
— Tak! Wyświadczy wszystkim przysługę... — kaszlnął
ironicznie. — Jak wiesz, Frank, teraz nie zajmujemy stanowis
ka politycznego.
Wszyscy się roześmiali. Frank doskonale wiedział, co
dzieje się w policji. Agenci tajnej policji uważali się za
żołnierzy w nie bardzo sprecyzowanej, ale morderczej wojnie.
Jak zwykli żołnierze narzekali na przełożonych, na zadania,
jakie im wyznaczano, ale kiedy nadchodził odpowiedni czas,
odkładali swoje żale na bok i wypełniali obowiązki.
Court spojrzał na zegarek.
— Muszę iść.
— Ja też — dodał Frank.
— Frank, wyślemy to do Waszyngtonu. Za kilka dni
powinieneś mieć jakąś odpowiedź.
— Dzięki — Frank już miał odejść, gdy nagle coś sobie
przypomniał. — Ray!
— Tak?
— Dlaczego mi pomagacie?
— Bo mamy dobre serduszka, stary — Court poklepał
Franka po ramieniu.
— Tak — zgodził się Minella. — Rachel Marron jest
dobrą obywatelką, płaci podatki. Zasługuje na taką samą
ochronę jak sam prezydent.
— A naprawdę?
— To proste. Jest wielką gwiazdą. Troszczą się o nią
ważni ludzie — powiedział Minella.
— Wiesz jak to jest, Frank — dodał Court. — W dzi
siejszych czasach polityka i show-business to właściwie
jedno.
— Chyba...
— Przy okazji — wtrącił Minella — masz jakieś zdjęcia
w tłumie? Może znalazłoby się kilka znajomych twarzy. Nie
zaszkodzi popatrzeć.
— Nie wiem, czy to do czegoś doprowadzi. Ona ma wielu
wielbicieli, i to poważnych. Łażą za nią wszędzie. Mówią, że ją
kochają.
— Tak, kochają na śmierć.
58
— Rozejrzę się po tym, co mają w papierach, ale ostatnio
nie ma tego dużo.
— Dlaczego? — zapytał Minella.
— Staram się trzymać ją z daleka od tłumów.
Court wybuchnął śmiechem. Rachel Marron z daleka od
tłumów?
— No to powodzenia.
Cicha, elegancka restauracja Ivy na głównej ulicy w Santa
Monica przyciągała bogatych i sławnych ludzi z branży
rozrywkowej. W czasie lunchu wszystkie stoliki wewnątrz i na
tarasie były zajęte przez agentów, kierowników, producentów,
reżyserów, i oczywiście przez śmietankę hollywoodzkiej ary
stokracji — gwiazdy.
O pierwszej po południu można tam było zobaczyć naj
większe światowe sławy. Doskonale przyrządzone jedzenie
zawsze było nienagannie podane. Dosiadanie się do stoli
ków — hollywoodzka dyscyplina olimpijska — w Ivy nie
miało miejsca. Nie wystarczyło powiedzieć, że jesteś bliskim
przyjacielem gwiazdy albo producenta, naprawdę musiałeś
nifta być, żeby udało ci się podejść do któregoś z gości
jedzących posiłek lub popijających wodę.
Prawdopodobnie po to, żeby zdenerwować Franka, Rachel
Marron nie chciała usiąść przy stoliku w restauracji. Nalegała,
aby kelner posadził ją na tarasie, blisko ulicy, tak że każdy
przechodzień mógł być potencjalnym zagrożeniem.
Lunch, który jadła z Sy Spectorem, Nicki i z trzema
pełnymi czci dziennikarzami z jakichś mało znanych gazet, był
dla Farmera bardzo denerwujący. Po raz pierwszy wyszedł
gdzieś z nową szefową, po raz pierwszy musiał uważać na nią
w miejscu publicznym. Swoje śledztwo prowadził od niedaw
na, dlatego nie wiedział jeszcze, kogo w zasadzie szuka. Mógł
jedynie pozostać czujny.
A Rachel Marron zachowywała się wprost okropnie.
W przeciwieństwie do wszystkich innych pracowników branży
rozrywkowej, gwiazdy miały boskie prawo zmieniania stoli-
59
ków i przywoływania do siebie każdego, kogo zapragnęły
widzieć. A wszyscy przywołani natychmiast się stawiali. Przy
stoliku panny Marron panował ciągły ruch.
Jakby chciała go dodatkowo zdenerwować, Rachel po
stanowiła powiększyć swoją świtę. Nalegała, aby Tony z nim
poszedł. Olbrzym jedynie przeszkadzał Farmerowi, wchodził
mu w drogę, dawał niepotrzebne rady i cały czas rzucał się
w różne strony.
Po półtorej godzinie Sy Spector spojrzał na zegarek
i powiedział coś po cichu do dziennikarzy. Wywiad był
skończony. Wszystkim nagle przypomniało się, że mają inne
spotkania, podziękowali Rachel za rozmowę i odeszli. Pewnie
po to, by przez najbliższych kilka tygodni zabawiać swoich
czytelników historiami w stylu „Jaka naprawdę jest Rachel
Marron". Frank zauważył, że wszyscy wychodzą tyłem, jakby
właśnie skończyli audiencję u królowej.
Rachel przez kilka minut rozmawiała ze Spectorem; Nicki
siedziała obok, wyłączona z dyskusji. W końcu wszyscy wstali
i ruszyli do wyjścia.
„Najwyższy czas" — pomyślał Frank Farmer.
Rachel zauważyła ulgę na jego twarzy. Rozejrzała się
po sąsiednich stolikach w poszukiwaniu kogoś znajome
go i oczywiście znalazła. Zauważyła kobietę w średnim
wieku, niezbyt ważną kierowniczkę jednego ze studiów.
Normalnie Rachel nie miałaby dla niej czasu. Kobieta pod
chwyciła spojrzenie Rachel i natychmiast podeszła do jej
stolika.
— Abby! — pisnęła Rachel Marron.
— Rachel!
Przywitały się jak siostry, które zostały w dzieciństwie
rozdzielone, a teraz, po wielu przeżyciach, cudem się odna
lazły. Obie ucałowały powietrze przy policzku tej drugiej.
Natychmiast zaczęły coś sobie szeptać, jak nastolatki na
szkolnej zabawie. Abby powiedziała coś Rachel, która od
wróciła się i spojrzała na Franka. Potem Rachel szepnęła coś
do Abby i obie zachichotały. Wreszcie znów wymieniły
pocałunki, zadowolone, że każda z nich osiągnęła swój cel.
60
Abby pokazała wszystkim, że jest kimś ważnym. Rachel
zdołała dodatkowo zirytować swojego ochroniarza.
Po krótkim namyśle Abby uśmiechnęła się do Nicki.
— Do widzenia, Nicki — zagruchała. — Tak się cieszę, że
cię spotkałam.
Wcale nie starała się zamaskować sztuczności w głosie.
Chciała powiedzieć: może i jesteś jej siostrą, ale i tak jesteś
nikim.
Nicki pomachała jej i zmusiła się do uśmiechu. Frank
pomyślał, że zachowuje się o wiele za spokojnie, zwa
żywszy na okoliczności. Podziwiał grzeczną siostrę Rachel
Marron. Była jak podmuch świeżego powietrza we mgle
zakłamania unoszącej się nad Hollywood niczym fabryczne
dymy.
Henry podstawił cadillaca pod wejście do restauracji.
Frank wyszedł pierwszy, rozejrzał się podejrzliwie po ulicy
i parkingu. Skinął na swoich podopiecznych, ale jak tylko
Rachel Marron postawiła nogę na chodniku, okazało się, że
nie może iść dalej.
— Rachel! — zawołała mała dziewczynka.
A ta skąd się tu wzięła? Frank zesztywniał.
— Witaj, kochanie — powiedziała Rachel uśmiechając się
słodko do dziecka.
Dziewczynka podsunęła aktorce notes do autografów.
— Dasz mi swój autograf? — spytała.
— Oczywiście, kochanie. Jak masz na imię?
— Cindy.
Kiedy Rachel pisała coś w notesie dziewczynki, do grupy
przyłączyła się jej matka.
— Rachel — pisnęła. — Jestem mamą Cindy. Jakie to
wspaniałe! Wiesz, jestem twoją największą wielbicielką.
Wsunęła rękę do wielkiej torby i wyjęła coś czarnego,
wielkości dłoni.
W ułamku sekundy Frank zorientował się, że to aparat
fotograficzny, ale ciśnienie już mu podskoczyło.
— Możemy zrobić sobie zdjęcie?
Rachel roześmiała się.
61
— Oczywiście. Cindy, chodź tu do mnie, twoja mama też.
Nicki, zrób nam zdjęcie.
Mama Cindy objęła Rachel, uśmiechnęła się i utkwiła
wzrok w obiektywie. Prawie drżała z podniecenia. Trzasnęła
migawka.
— Jeszcze jedno — nalegała Rachel. — Nicki, zrób jeszcze
jedno.
Nicki posłusznie zrobiła, co jej powiedziano i oddała
aparat kobiecie.
— Proszę bardzo — powiedziała Rachel. — Chciałabym,
żebyście trzymały za mnie kciuki, kiedy będą przyznawać
Oscary.
— Na pewno, Rachel — zapewniła kobieta. — Jestem
pewna, że wygrasz, czuję to w kościach.
— To dobrze. Założę się, że masz przewidujące kości.
Kobieta wybuchnęła śmiechem. Zanosiło się na to, że
Rachel zamierza tak stać na chodniku i rozmawiać z nimi.
Frank Farmer miał tego dość. Otworzył drzwi limuzyny
i kazał wszystkim wsiadać. Rachel pozwoliła się odciągnąć od
kobiety.
— Dziwi mnie, że ich nie zastrzeliłeś — szepnęła mu do
ucha, wsiadając do auta.
„Niewiele brakowało" — pomyślał Frank. Zatrzasnął
drzwiczki i jeszcze raz rozejrzał się po okolicy. Stojący obok
niego Tony już się niecierpliwił.
— Idziemy — powiedział.
Cindy i jej matka nadal stały na chodniku.
— Spotkałyśmy Rachel Marron — kobieta powiedziała
w powietrze, nadal bardzo zdziwiona. — Rachel Marron!
— Powiedziałem chodźmy — nalegał Tony. — Już późno.
Frank Farmer nawet na niego nie patrzył.
— Wsiadaj.
— Ale...
— Wsiadaj.
Tony wsiadł. Frank rozejrzał się po raz ostatni i usiadł na
przednim siedzeniu, wciskając Tony'ego pomiędzy siebie i kie
rowcę.
62
— Okay — powiedział cicho. — Jedźmy.
Henry wrzucił bieg i olbrzymi samochód ruszył z parkingu
delikatnie i powoli, jak jacht wychodzący w morze.
Tony kipiał z wściekłości. Mówił szeptem, ale nie potrafił
ukryć gniewu.
— Pozwól, że wyjaśnię ci parę rzeczy, Farmer — wy
mamrotał wściekle.
Frank skupił się na lusterku przy drzwiach i obserwował
ruch po prawej stronie.
. — Proszę bardzo, Tony — zgodził się.
— Dobra. Po pierwsze, kocham tę kobietę — powiedział
wskazując kciukiem na pasażerkę na tylnym siedzeniu. — To,
co dla niej robię, robię z miłości, rozumiesz?
Frank nie odrywał wzroku od lusterka.
— Rozumiem, Tony.
— Widzisz, nie jestem jakimś wynajętym gnojkiem, który
tylko utrudnia jej życie.
— Aha.
Czarny wóz z napędem na cztery koła, toyota, wyjechał
z bocznej uliczki i podążył za cadillakiem. Trzymał się w takiej
odległości, że Frank nie mógł dojrzeć kierowcy.
— Robię wszystko tak, jak ona sobie życzy — ciągnął
Tony, lekko podnosząc głos. — Jej szczęście znaczy dla mnie
wszystko.
— To dobrze, Tony.
— I wydaje mi się, że powinniśmy działać tak, jak ona
sobie tego życzy, ja wiem, jak to robić. Ty nie wiesz. Ty
przyszedłeś z zewnątrz.
Toyota cały czas była w lusterku. Umysł Farmera praco
wał na pełnych obrotach. Czy to tylko zbieg okoliczności, czy
jakiś spokojny człowiek jeździ swoim samochodem, który
przypadkiem jest bardzo popularny? Czy jedzie ostrożnie,
zachowując bezpieczną odległość, jak radzi policja drogowa?
Czy to może on, zabójca, gra z nimi w kotka i myszkę?
— Słuchasz mnie, Farmer?
— Tak. Nie ma sprawy. Powiedz mi, jak sobie z tym
radzisz, Tony.
63
Tony był zaskoczony tak szybkim ustępstwem Farmera.
Skinął głową, udobruchany.
— Dobrze. Ze wszystkim sobie radzę, Frank. Obserwuj
mnie, a może się czegoś nauczysz.
— Skręć w lewo — zarządził Frank.
Henry spojrzał we wsteczne lusterko, natychmiast zauwa
żył toyotę.
— Czy to on?
Frank potrząsnął głową.
— Nie wiem. To możliwe.
— Kto? Jaki on? Kto?
Tony próbował odwrócić się, ale nie mógł skręcić szyi
więcej niż o dwadzieścia stopni. Uniósł się niecierpliwie na
siedzeniu.
— Co tu się dzieje?
— Skrót — poinformował go Frank.
Cadillac łagodnie skręcił w lewo, toyota nadal jechała za
nim, utrzymując sporą odległość. Oba wozy zbliżały się do
Waverly Lane.
— Henry, zwolnij. Jedź bardzo powoli.
Kierowca chciał popisać się swoimi nowymi umiejętno
ściami.
— Czy mam szybko zrobić zwrot o sto osiemdziesiąt? —
zapytał.
— Nie, tylko zwolnij.
Henry dotknął hamulców i potężne auto zwolniło.
Spector i Rachel, dotąd pogrążeni w rozmowie, podnieśli
głowy.
— Dlaczego się zatrzymujemy? — spytał niecierpliwie Sy
Spector.
Cadillac zatrzymał się na środku cichej ulicy. Czarna
toyota też się zatrzymała, była doskonale widoczna w tylnym
lusterku limuzyny. Gdyby prowadził ją zwykły człowiek,
powinien nacisnął klakson i dodać gazu, żeby ich ominąć. Ale
nic takiego się nie stało.
„Zrób coś" — pomyślał Frank. Chciał, żeby to stało się
teraz. Miejmy to z głowy.
64
Zamiast tego, jakby wyczuwając wyzwanie Farmera, silnik
toyoty nagle zawył i kierowca skręcił ostro w lewo, znikając
w jednej z uliczek.
— Jedziemy — nakazał Frank.
Kiedy limuzyna zatrzymała się przed bramą posiadłości
Rachel Marron, Frank szybko wyskoczył.
— Podwieź ich pod dom — powiedział.
Przecinając rozłożysty trawnik, szybko pobiegł w kierunku
sąsiedniej posiadłości.
Patrzyli za nim, jak zniknął za niewielkim wzgórzem
porośniątym krzakami.
Tony wypowiedział myśli wszystkich:
— Co mu jest?
Ochroniarz
Rozdział VII
Frank, przypominając sobie mapę sąsiedztwa, biegł rów
nolegle do toyoty. Jeśli będzie wystarczająco szybki i jeśli
będzie miał szczęście, może przeciąć drogę toyoty, kiedy
ta zjedzie ze wzgórz za posiadłościami. Nie planował za
trzymania samochodu, ale chciał zobaczyć kierowcę lub
zapamiętać tablice rejestracyjne. Jednego był pewien: kierowca
toyoty nie mógł podejrzewać, że Farmer będzie go gonił
pieszo.
Przedarł się przez kilka drogich ogródków na jakiejś ładnie
zaprojektowanej posiadłości i zaczął wspinać się na pagórek.
Eleganckie buty od garnituru nie bardzo nadawały się do
biegania; ześlizgiwał się po trawie, nie mógł wbić obcasu
w suchą ziemię i złapać równowagi.
Pagórek od strony drogi umocniony był ścianą zabez
pieczającą — wzgórza wokół Los Angeles często osuwały się
w czasie deszczu lub trzęsienia ziemi. Ścianka miała około pół
metra wysokości. Frank zeskoczył na asfalt zbyt energicznie,
zachwiał się na nogach.
Aby odzyskać równowagę, chwycił się wystającego betono
wego obrębu muru. Kiedy poczuł się pewnie, przylgnął do
ściany obserwując drogę. Toyota przemknęła tuż obok.
Frank ciężko upadł na ziemię, amortyzując upadek kola
nami. Potoczył się po zakurzonej ziemi i szybko uniósł się na
czworaki, jakby spodziewał się strzałów.
66
Ale samochód już skręcił za rogiem. Frank słyszał z da
leka, jak kierowca zmienia biegi, a auto mknie szybko po
ulicy.
Otrzepał kurz z kolan i rozpoczął długi, mozolny spacer
przez wzgórza do posiadłości panny Marron.
Zaledwie przez trzy minuty Frank zbiegał ze wzgórza, ale
podejście zajęło mu co najmniej piętnaście minut ślizgania.
Robotnicy pracowali nad nową bramą, inni wykańczali
strażnicę postawioną na początku podjazdu. Zaraz za bramą
czekał na niego komitet powitalny: Henry i Fletcher.
— Złapałeś ich? — spytał Fletcher.
— Nie.
— Może następnym razem — pocieszał go uśmiechnięty
Henry.
— Mam nadzieję.
Poszli razem do domu. Cadillac spokojnie stał przed
domem, silnik postukiwał i dzwonił, kiedy włączyła się
chłodnica.
Frank otworzył bagażnik i wyjął niewielką walizkę.
— Chodź — powiedział. — Chcę wam coś pokazać.
— Co? — dopytywał się Fletcher.
— Zobaczysz.
Frank poprowadził ich wokół domu, usiedli przy stoliku
w patio. Przy basenie Rachel Marron wylegiwała się na
leżaku. Opalała się, ubrana w jednoczęściowy kostium. Zza
ciemnych okularów słonecznych przyglądała się dwóm męż
czyznom i synowi. Westchnęła i spróbowała się odprężyć. Cała
posiadłość, a także dom, rozbrzmiewały odgłosami pracy.
Robotnicy zakładali różne urządzenia ochronne, które za
mówił Frank. Nie skonsultował się z nią.
Frank Farmer odblokował zamki przy walizce i otworzył
wieko. Henry i Fletcher zajrzeli do środka. To, co zobaczyli,
przypominało dwa zwykłe walkmany.
Obaj jednak zdawali sobie już sprawę, że przy Franku
Farmerze nic nie jest tak proste, jak wygląda.
67
— To awaryjny system komunikacyjny — wyjaśnił Frank.
Zdjął marynarkę i przymocował słuchawkę-odbiornik do
paska. Potem ostrożnie rozwinął kabelek od mikrofonu i prze
prowadził go wewnątrz prawego rękawa marynarki. Mały
mikrofonik przypiął do rękawa koszuli, tuż obok guzików.
Odwinął następny kabelek zakończony małą słuchawką i wło
żył ją sobie do ucha. Ponownie założył marynarkę.
— Na pewno widziałeś tajną policję — powiedział do
Fletchera. — To faceci chroniący prezydenta. Właśnie tak się
kontaktują.
— Niezłe — przyznał Fletcher.
Henry wziął drugi aparacik i przymocował go do swojej
marynarki tak samo, jak przed chwilą zrobił to Frank Farmer.
— Nadają na tej samej częstotliwości, Henry. Jeśli chcesz
ze mną rozmawiać, podnosisz rękę do ust — Farmer powie
dział do mikrofonu — i mówisz do rękawa.
Henry zaśmiał się, kiedy usłyszał głos Franka w słuchawce.
— Słyszę cię głośno i wyraźnie.
— Właśnie o to chodzi.
Fletcher chwycił Franka za rękę i powiedział do guzika:
— Jaki to był samochód?
Frank uśmiechnął się do chłopca.
— Toyota. Czarna.
— Z napędem na cztery koła? Jaki model? Nowa? Czy
stara i zjechana?
— Nowa.
— C5-V6 terenowa toyota, zgadza się?
— Tak, Fletcher.
— Wiedziałem!
— Jest jednak pewien problem. Mała niedogodność.
— Jaka? — Fletcher przestał się uśmiechać.
— W samym Los Angeles jest trzysta sześćdziesiąt tysięcy
takich samochodów. A w całym kraju może ich być kilka
milionów.
— Skąd wiesz?
— Sprawdziłem. Ale dobrze się spisałeś, zauważając to
wszystko.
68
Fletcher wzruszył ramionami.
— Cóż — powiedział filozoficznie — nikt nie jest dosko
nały, prawda Frank?
— Prawda.
Rachel Marron przyglądała się Farmerowi i Fletcherowi,
kiedy siedzieli w patio. Denerwowało ją to. Jej synek naj
wyraźniej był bardzo zapatrzony w ochroniarza, nie podo
bało jej się to. Fletcher nie należał do dzieci, którym
łatwo zaimponować, a jednak podziwiał Farmera jak praw
dziwego, poważnego mężczyznę. Nigdy nie mogła zagrać
takiej roli, mimo że była wielką gwiazdą, zdobywała Oscary
i Grammy.
Przekręciła się na leżaku, jakby nie mogła znaleźć wygod
nej pozycji. Nagle z domu dobiegł głośny, denerwujący dźwięk
wiercenia metalu. Hałas przewiercał się jej przez głowę. Wstała
energicznie.
— Zamknijcie się, durnie! — krzyknęła w kierunku domu.
Jednak hałas wcale nie ucichł.
Fletcher spojrzał na matkę.
— Aha, mama wstąpiła na ścieżkę wojenną. Uciekam.
— Ja też — dodał Henry.
— Czekajcie — powiedział Frank. — Uważam, że powin
niśmy sprawdzić nowe kamery.
— Dobry pomysł.
Cichcem poszli do domu, jak mali chłopcy uciekający
przed groźnym spojrzeniem starego belfra.
Dom i ogród roił się od hałasujących pracowników. Gdzieś
warczała betoniarka. Jej odgłos, monotonny i męczący, bar
dzo denerwował Rachel. Od czasu do czasu technicy insta
lujący alarmy sprawdzali działanie urządzeń, włączając wyjące
syreny.
Zirytowana Rachel założyła walkmana, podkręciła głos
i ponownie ułożyła się w słońcu. Słuchała swojego własnego
69
głosu, ale nawet jej piosenka nie mogła zagłuszyć wycia
alarmów, skrzeku wiertarki czy stukania młotka.
Zdjęła słuchawki i popatrzyła wściekła na dom, jakby
budynek był winny hałasowi.
— Okay! — wrzasnęła. — Wystarczy!
Usiadła energicznie i spuściła nogi z leżaka.
Zamierzała pójść do domu, zamknąć się w sypialni,
włączyć magnetofon i klimatyzację i nie myśleć o najeździe,
jaki spotkał jej spokojny dom.
W patio natknęła się na Nicki.
— Zadzwoń do Charliego — Rachel instruowała sio
strę. — Powiedz Arlene, że jutro przyjdziemy na lunch w sześć
osób, a nie tak jak zwykle.
W plażowej restauracji Charliego Rachel była cenioną,
stałą klientką. Znała imiona całej obsługi i bardzo ją za to
lubiano.
Nicki skrzywiła się.
— Rachel... Farmer powiedział, że nie powinniśmy iść
jutro do Charliego.
Rachel nachmurzyła się.
— Przekonamy się. Zadzwoń do Devaneya. Niech tu
przyjdzie. I to szybko.
— Dobrze, Rachel. Zaraz zadzwonię.
Rachel wpadła do domu jak burza, szybko wbiegła na
drugie piętro i otworzyła drzwi do sypialni. Na progu zdarła
z siebie kostium kąpielowy.
Kiedy stanęła naga na środku pokoju, zobaczyła starszego
ślusarza, który właśnie zakładał zamek na wysokich oknach
sypialni. Spostrzegł ją i otworzył usta ze zdziwienia.
Rachel była taka wściekła, jakby zaraz miała wybuchnąć.
Zakryła piersi kostiumem, próbując się schować pod skąpym
skrawkiem materiału. Tego już za wiele.
— Ty! Ty! Wynocha! Natychmiast! — wrzeszczała.
Tym razem jej głos dał się słyszeć w całym domu,
przekrzyczała wszystkich robotników.
Przerażony ślusarz porzucił narzędzia i zaczął wycofywać
się w kierunku drzwi. Poruszał się bardzo uważnie, jakby
70
Rachel była dzikim zwierzęciem, a każdy nagły ruch mógł
sprowokować atak zębami i pazurami.
— Wynocha! Szybko!
— Tak, proszę pani — bąknął.
Mimo trudnej sytuacji, w jakiej się znalazł, nie potrafił
powstrzymać się od lustrowania smukłego ciała Rachel. Jakby
chciał zapamiętać każdy szczegół i zaokrąglenie.
— Powiedziałam, wynocha!
— Tak, proszę pani. Dziękuję, pani. Wychodzę.
Mężczyzna schylił się, wziął pudełko z narzędziami i po
spieszył do drzwi.
— Jestem pani wielbicielem, panno Marron.
Nie obchodziło to Rachel. Nie miała zwyczaju zabawiania
fanów w sypialni. Zatrzasnęła za nim drzwi i rzuciła się na
łóżko, okładając pięściami materac i krzycząc w poduszki.
Odezwał się cichy dzwonek telefonu. Rachel podniosła
słuchawkę.
— Co?
— Przyszedł Bill Devaney — poinformowała ją Nicki.
— To dobrze — warknęła.
Ubrała się szybko i pobiegła do pokoju, w którym zebrali
się jej pomocnicy. Sy Spector wiercił się na barowym stołku.
Devaney nerwowo przemierzał pokój. Rory, choreograf, po
chylał się nad blatem, za którym Nicki spokojnie kroiła owoce
i wrzucała je do srebrnego miksera.
— Rachel, kochanie — zaczął Rory — wyglądasz na
zdenerwowaną.
— Bo jestem — burknęła. — Kto by nie był?
— Chodź tu, moja droga. Pomasuję ci plecy.
Rory stanął za nią i zaczął ugniatać i masować jej szyję
oraz ramiona. Jego zabiegi sprawiały Rachel wyraźny ból.
— Jesteś spięta, kochanie. Musisz się odprężyć.
— Odprężę się, kiedy go tu już nie będzie — powiedziała
ostro.
Nie musiała wyjaśniać, o kogo jej chodzi.
Devaney westchnął. Z takim trudem zdobył Franka Far
mera. Teraz wydawało się, że nie uda mu się go tu utrzymać.
71
— O co chodzi, Rachel?
— Powiedział Rachel, że nie może iść w niedzielę na lunch
do Charliego — wyjaśniła szybko Nicki.
Obierała brzoskwinię, pokroiła ją i wrzuciła do miksera.
Devaney skulił się, jakby wielki ciężar włożono mu na
barki.
— Nie może iść na lunch? — agent Rachel Marron
pokręcił głową. — Nie może iść na lunch? Czy to dlatego mnie
tu wezwałyście?
— Nie tylko dlatego — powiedziała gniewnie Rachel. —
To moje pieniądze, moje życie i ja go tu nie chcę.
— Gdzie on jest? — spytał wykończony Devaney.
— W patio — objaśniła go Nicki.
Devaney podszedł do drzwi i otworzył je.
— Skończył bruździć mi w życiu — powiedziała stanow
czo Rachel. — Rozumiesz, Bill?
Devaney odwrócił się gniewnie.
— Rachel, mam dość przybiegania tutaj za każdym razem,
kiedy on nadepnie ci na odcisk.
— Będziesz tu przybiegał, kiedy ci każę — rzuciła
Rachel. — Nie zapominaj, że dla mnie pracujesz.
Wszyscy w pokoju zamarli, a jej wściekłe, pogar
dliwe słowa zawisły w powietrzu jak gryzący dym. Sy
Spector, Rory i Nicki rozglądali się niepewnie, unika
jąc spojrzeń Rachel i Devaneya. Czuli się jak obcy,
którzy przypadkowo biorą udział w rodzinnej kłótni.
Nicki zajęła się obieraniem i krojeniem ananasa. Nie pod
nosząc wzroku, wrzuciła kostki do miksera, dolała porcję
jogurtu.
Devaney i Rachel patrzyli na siebie ze złością. Przez
chwilę wyglądało na to, że agent podniesie rękawicę, którą
rzuciła mu pod nogi niezrównoważona gwiazda. Devaney
miał wybór: mógł kontynuować kłótnię, ale jedyną bronią
była groźba rezygnacji z pracy. Rachel, w stanie w jakim
się właśnie znajdowała, mogła tę rezygnację przyjąć. Druga
możliwość: mógł uratować pracę i pieniądze, ustępując jej
pola.
72
Mężczyzna wahał się przez chwilę, starając się szybko
dokonać trafnego wyboru. Potem zagryzł wargi i wychylił się
przez drzwi.
— Farmer! Możesz tu na chwilę przyjść?
Rachel zdała sobie sprawę, że posunęła się za daleko
i usiłowała rozluźnić napięcie.
— Przecież wiedziałeś, że to wariat, Bill.
Udało jej się uśmiechnąć, jakby Devaney nie ponosił
żadnej winy za poczynania Farmera.
— Wiecie, kto nie mógł się dziś tutaj dostać? — zapytał
Spector.
— Kto?
— Robin Leach!
Spector zajmował się prasą. Dla niego mały, łysie
jący i piskliwy gospodarz programu Z życia znanych i bo
gatych,
bardzo wpływowy w telewizji, był niemal boską
figurą.
Jednak nieszczęśliwie dla Spectora inne osoby w pokoju za
wysoko nie ceniły tego łowcy plotek. Rory parsknął, chowając
się za włosami Rachel, starał się nie wybuchnąć śmiechem.
Wywołał tym reakcję lawinową. Rachel i Nicki nie potrafiły
zachować powagi.
— Uważacie, że to śmieszne? — spytał skwaszony Sy
Spector. — Facet przemawia do dwudziestu milionów ludzi
tygodniowo, a tu go nie wpuszczają.
— Czy był umówiony? — Frank Farmer właśnie stanął
w drzwiach.
— Robin Leach nie musi być umówiony.
— Od dziś musi. To dotyczy także wszystkich innych —
Farmer rozejrzał się po twarzach, czekając aż ktoś odważy mu
się sprzeciwić.
Spector był wściekły.
— Farmer, w tym mieście najlepszym sposobem na samo
bójstwo jest poróżnienie się z prasą.
Jednak natychmiast pożałował tych słów. Próbował zała
godzić brzmienie swojej wypowiedzi.
— Przecież wiecie, co mam na myśli — wymamrotał.
73
— To nieważne — przerwał mu Devaney. — Farmer, o co
chodzi z tym lunchem u Charliego? Rachel chodzi tam
w każdą niedzielę już od pięciu lat.
— Uważam, że nie powinna już robić tego, co robiła
zawsze.
Rachel zniżyła głos i mówiła bardzo powoli, przedrzeźnia
jąc ochroniarza.
— „Nie powinna robić tego, co robiła zawsze". Ten facet
to fanatyk — powiedziała tonem lekarza stawiającego dia
gnozę.
— Tak jak ludzie, przed którymi cię chroni — zawyroko
wał Devaney.
Rachel rzuciła mu gniewne, wzgardliwe spojrzenie.
— Wybaczcie mi, jeśli nie zemdleję.
— Rachel, pomyśl o Fletcherze — zaczęła Nicki.
Reszta jej słów utonęła w hałasie miksera, który właśnie
włączyła Rachel. Nożyki wirowały, tnąc owoce na drobne
kawałeczki. Frank chłodno patrzył na Rachel i zastanawiał
się, dlaczego tak poniżała siostrę przed przyjaciółmi i znajo
mymi. Rachel odwzajemniła spojrzenie, wyzywająco patrzyła
mu w oczy. Wyłączyła mikser i hałas ucichł.
Zdjęła pokrywkę i zajrzała do środka.
— Czy wiecie, że on założył podsłuch?
— O Boże, Bill — powiedział Spector — tego chyba już za
wiele.
Sy zaczerwienił się lekko, kiedy pomyślał o niektórych
rozmowach, które odbył z domu Rachel, a których treść
wolałby zachować dla siebie.
— Może podsłuchuje, kiedy z kimś rozmawiam — mówiła
sarkastycznym, szyderczym tonem, jakby Farmera nie było
w pokoju. — Wiecie, ten ciężki oddech w słuchawce...
— Rachel — powiedział rozgniewany Devaney — czego
ty ode mnie chcesz, do cholery? Czego chcesz, na miłość
boską?
— Chcę mieć trochę spokoju — ucięła. — Ten hałas! Ci
obcy ludzie!
— To prawda — wtrącił Spector.
74
Zawsze dbał o to, żeby zajmować takie samo stanowisko,
jak jego pani.
Devaney spojrzał błagalnie na Farmera.
— Frank, czy możesz postarać się, żeby tu był spokój?
Farmer pomyślał, że Rachel jakoś nie przeszkadzał hałas
i zamieszanie, jakie powodowali robotnicy odnawiający jej
dom, ale nie powiedział tego.
— Już prawie skończyliśmy.
— I chcę zjeść lunch z moimi przyjaciółmi — zażądała
Rachel jak rozpieszczone dziecko.
— Możesz. Ale idź w tym tygodniu we wtorek.
Spector spojrzał na Franka jakby był kosmitą, który
właśnie wylądował w pokoju Rachel Marron. Niedzielny
wczesny lunch był w Hollywood czymś w rodzaju święta. Nie
można go było zjeść we wtorek.
— We wtorek? — reklamowiec pokręcił głową ze zdziwie
niem i pytająco spojrzał na Devaneya. — Skąd u diabła
wytrzasnąłeś tego faceta?
Rozdział VIII
Rachel Marron uwielbiała robić zakupy, a że była bogata,
chodziła zwykle do drogich, ekskluzywnych sklepów w Be
verly Hills i Santa Monica. Sprzedawcy z Rodeo Drive
i z Main Street zawsze z zadowoleniem witali jej limuzynę
przed swoimi sklepami. Rachunki, które Rachel płaciła,
zazwyczaj opiewały na pięciocyfrowe sumy.
Jednak jej zakupy nie ograniczały się do eleganckich
sklepów. Czasami jechała dalej, do zachodnich dzielnic Los
Angeles i wstępowała do tanich sklepów przy Alei Weteranów.
Dzielnica nie była najgorsza, ale nie była też dobra. Normalnie
nie spotykało się tam olbrzymich cadillaców.
Limuzyna podjechała pod sklep Louise, która handlowała
używanymi ciuchami. Rachel zawsze znalazła tam coś dzi
wacznego i odlotowego, czym zapychała i tak pękającą
w szwach szafę.
Frank, siedzący z tyłu z Rachel, obejrzał zapuszczoną
ulicę i zaniedbany sklep, po czym pokręcił głową. Dlaczego
ta kobieta tak bardzo pragnie wystawiać się na niebezpie
czeństwo?
Rachel zauważyła jego karcące spojrzenie.
— Nie bierz tego do siebie, Farmer — powiedziała
wysiadając z auta. — Przyjeżdżałam tu, zanim cię zatrud
niłam, i będę tu przyjeżdżać, kiedy ciebie już nie będzie.
Frank pochylił się i popukał Tony'ego w ramię.
76
— Uważaj na samochód. I obserwuj tych tam — wskazał
na grupkę nastolatków stojących na chodniku i zazdrośnie
oglądających limuzynę.
— A co ja mam robić? — spytał Henry.
— Uważaj na Tony'ego.
— Wolałbym, żeby Rachel tu nie przyjeżdżała — powie
dział Henry. — Niepewnie się tu czuję.
— Ja też bym wolał — skrzywił się Tony. — Tylko że ja
się nie denerwuję, bo ty jesteś ze mną.
Frank poszedł za swoją szefową do obskurnego sklepu.
Wszędzie stały wieszaki z używanymi ciuchami i Rachel
rzuciła się na nie ochoczo, przerzucając wszystkie, jakby
tasowała karty. Frank uważnie rozejrzał się po pomieszczeniu
i odsłonił kotarę przy mierzalni. Z ulgą stwierdził, że oprócz
nich w sklepie była jeszcze tylko jedna osoba, Louise —
właścicielka.
— Louise! — zawołała Rachel. — Masz tu tyle wspania
łych rzeczy!
Louise pozostała na zapleczu. Z doświadczenia wiedziała,
że najlepiej zostawić Rachel samej sobie, wtedy więcej kupo
wała. Zaśmiała się głośno.
— To na sprzedaż. Możesz wziąć wszystko, kochana.
Frank oparł się o ścianę, na wszelki wypadek stał
blisko drzwi. Co kilka sekund niespokojnie wyglądał na
ulicę.
Rachel zdjęła z wieszaka jedną z sukienek i przyłożyła do
siebie.
— Ooo! Przymierzę ją.
Spojrzała na Franka i poczuła się nieco zawiedziona.
Nadal obserwował ulicę, jakby wydawała mu się bardziej
interesująca od niej.
Zasunęła zasłonę od przymierzalni i po chwili namysłu
wyjrzała i zawołała:
— Farmer, chcesz tu ze mną wejść? Wiesz, żeby było
bezpieczniej.
Frank patrzył na nią przez chwilę, a potem bez słowa
powrócił do obserwowania okolicy.
77
Rachel zamknęła się w przymierzalni, z której co chwilę
wyglądała.
— Pewnie mi nie uwierzysz, Farmer, ale ludzie uważają, że
jestem jędzą.
Frank nie odrywał oczu od ulicy. Kilku chłopaków
podeszło do limuzyny i mówiło coś do Henry'ego i To
ny'ego. Nie było się czym przejmować, to nieszkodliwa
gra uliczna. Kręcili się wokół auta, może obrzucali tych
dwóch w środku mało oryginalnymi obelgami, komento
wali wygląd samochodu. Frank słyszał ich żarty i śmiech,
odbierał je z nadajnika, który miał Henry. Wyglądało na to,
że rozmiary Tony'ego zniechęciły ich do robienia jakich
kolwiek kłopotów.
— Farmer, słuchasz mnie?
Frank skinął głową.
— To dobrze — powiedziała zapinając suwak na plecach.
— Nie zawsze taka byłam, to znaczy jędzowata. Ale sam
wiesz, jak to jest. Ludzie znają cię od jakiejś strony, od tej,
którą sami wymyślą. I w końcu taki się stajesz.
Wzruszyła ramionami, poprawiając ułożenie sukienki i jed
nocześnie przepraszając za swoje zachowanie.
— Nic na to nie poradzę — dodała.
Frank uśmiechnął się wyrozumiale, ale jego mina przeczyła
wszystkim jej słowom.
— Nie zgadzasz się ze mną? Tak się dobrze znasz na
sławnych ludziach?
— Spotkałem już kilku.
— I nie zgadzasz się? Nie uważasz, że stajemy się tacy,
jakich chce nas widzieć publiczność? To jest właśnie tak —
zakończyła stanowczo.
Frank mówił spokojnie, zrównoważonym tonem.
— Stajesz się tym, kim chcesz być. To może czasem
wymagać trochę dyscypliny, ale da się zrobić.
Rachel wyszła zza zasłony i stanęła przed lustrem. Mówiła
do odbicia Franka.
— To dlatego nigdy nie zostajesz ze swoimi klien
tami? Są za mało zdyscyplinowani jak dla ciebie? Czy
78
może obawiasz się, że naprawdę zaczniesz się o nich
troszczyć?
Jej amatorskie próby psychoanalizy nie zainteresowały
Franka.
— Tak, masz rację — powiedział na odczepne.
Rachel odwróciła się gniewnie.
— Czy chociaż raz nie możesz odpowiedzieć sen
sownie? Dlaczego nie rozmawiasz ze mną? Nie jestem
taka zła.
— Jesteś dla mnie za mądra. Nie dorównałbym ci.
Nadal czujnie obserwował ulicę.
Rachel podeszła do niego, tak że poczuł zapach jej perfum
i gniew, który zza niego przebijał.
— Spójrz na mnie, Farmer!
Niechętnie oderwał oczy od okna wystawowego i spojrzał
na nią pytająco.
— Nie podoba ci się to, co robię, prawda?
— Nie mogę pozwolić sobie na taki luksus — powiedział
spokojnie. — Przeszkadzałoby mi to w pracy.
— Nie dopuszczasz do siebie żadnych emocji, tak?
Mówiła to przedrzeźniającym, karcącym tonem. A mimo
to Farmer pomyślał, że w ten sposób próbuje z nim flir
tować.
— Nigdy nie mieszasz pracy z przyjemnością, tak?
— Tak — Frank skinął głową.
Jeśli spodziewała się, że zacznie się jej zwierzać, bardzo
się myliła. To jego teren, nie odda ani kawałka, a ona
nie zdobędzie się na dalszą walkę. Niewidzialna sprężyna
wciągnęła ją z powrotem do roli gwiazdy, a jego do roli
pracownika.
— Podaj mi tę sukienkę — powiedziała wskazując
na pierwszą kieckę z brzegu, na której zatrzymał się jej
wzrok.
Frank zamarł na chwilę w bezruchu, potem wrócił do
oglądania ulicy.
— Jestem tu, by nie dać cię zabić — powiedział cicho —
a nie żeby pomagać ci w zakupach.
79
— Niech cię diabli!
Złapała sukienkę i energicznie zasunęła za sobą zasłonę
przymierzalni.
Frank uśmiechnął się.
Rachel Marron nie miała zwyczaju spędzać wieczorów
w zaciszu domowym. Z reguły chodziła na obiady, przy
jęcia lub premiery, życie towarzyskie nia miało końca.
Frank nie za bardzo to aprobował, przy każdym wyjściu
narażała się na niebezpieczeństwo. Ale nawet on zdawał
sobie sprawę, że bycie gwiazdą w dużej mierze polegało
na pokazywaniu się. Musiała się pokazywać, i to nie tylko
publiczności, ale także innym gwiazdom, ludziom z branży,
dziennikarzom. Tu nie dało się oddzielić pracy od przy
jemności.
Nicki powiedziała Frankowi, że tym razem wybierała się
do Mortona na niewielką kolację w małym gronie — w końcu
to poniedziałek. Farmer nie spodziewał się kłopotów. Mo
żliwe, że na chodniku zbierze się grupka gapiów, pragnących
zobaczyć sławnych i wpływowych gości Mortona, ale w samej
restauracji będą jedynie zamożne osobistości. Zdarzało się
niekiedy, że kucharze i kelnerzy w niektórych restauracjach
w Los Angeles potajemnie współpracowali z prasą i plotkar
skimi gazetami, i informowali dziennikarzy i reporterów, jeśli
miała pojawić się jakaś naprawdę znana postać. U Mortona
nie tolerowano takich praktyk.
— To zwykła kolacja — powiedziała mu Nicki. — Ubierz
się w dżinsy. Rachel mówi, że nie chce nic wymyślnego.
Farmer roześmiał się, kiedy to usłyszał. Nic wymyślnego,
dżinsy — w restauracji, w której najtańsze wino w karcie
kosztowało siedemdziesiąt pięć dolarów. Ale i tak poczuł ulgę.
U Mortona Rachel nie będzie na nic narażona.
Dużo bardziej martwił się o samochód. Morton udostęp
niał gościom piętrowy parking, ale nikomu z obsługi nie wolno
było pozostać w samochodzie. Bez większych problemów ktoś
niepowołany mógł się tam dostać i zainstalować przy aucie
80
„materiał wybuchowy", jak tajna policja zwykła nazywać
bomby.
Henry podjechał samochodem do miejsca, w którym czekał
Frank. Farmer otworzył bagażnik cadillaca i wyjął długi,
aluminiowy pręt, zgięty w dwóch trzecich długości, i zakoń
czony szerokim lusterkiem.
— Chodź tu, Henry — powiedział Frank. — Chcę ci coś
pokazać.
— Co to jest?
Farmer wsunął lusterko pod cadillaca tak, że widział
w nim zabłocone podwozie samochodu.
— Co ty robisz, do cholery? Szukasz rdzy? — skrzywił się
młody kierowca.
— Nie — Farmer powoli przesuwał się wzdłuż samo
chodu, uważnie obserwując lusterko. — Sprawdzam, czy nie
ma bomby.
— Bomby! Miałem już z jedną bombą do czynienia,
wystarczy mi — powiedział Henry wskazując na zaban
dażowaną rękę. — Wiesz, Farmer, chyba przekwalifi
kuję się. Zajmę się czymś miłym i bezpiecznym. Może
boksem?
— Rozumiem cię — roześmiał się Frank.
— Czy ktoś chciał cię kiedyś wysadzić?
— Nie — przyznał Frank. — Próbowano jedynie mnie
zasztyletować. Strzelano do mnie, bito mnie, kopano i tłu
czono pałką. Ale nigdy nie miałem przyjemności wylecieć
w powietrze.
— Czyli wcale mnie nie rozumiesz — powiedział roz
bawiony Henry. — Tego nie można z niczym porównać.
Otworzyły się drzwi i z domu wyszli kolejno Devaney,
Spector i Rachel Marron. Frank spojrzał na nią i jęknął.
— O co chodzi, Farmer? Nie podoba ci się moja sukienka?
Nie wiedziałam, że znasz się na modzie.
Rachel ubrała się w obcisłą, krótką i błyszczącą czarną
suknię, założyła szpilki. Albo postanowiła nie ubierać się
„spokojnie", albo wcale nie jechali do bezpiecznego, dyskret
nego Mortona.
6 — Ochroniarz
81
— Myślałem, że jedziemy na kolację, Henry. Na cichą
kolację do Mortona.
Henry wzruszył ramionami.
— Myślałem, że wiesz. Zmiana planów.
— Jedziemy gdzie indziej? Dokąd?
Spector zamachał mu przed nosem kasetą video.
— Do Mayana, Frank. Jedziemy do Mayana.
— Co to jest Mayan?
Spector już wsiadał do limuzymy.
— To klub, Frank. Chodź, Henry, jedziemy.
Frank Farmer chwycił Spectora za ramię, nie pozwalając
mu wsiąść.
— Klub? Co za klub, Spector? Prywatny?
— Nie, to klub muzyczny. Taneczny.
Po chwili dodał, jakby chciał przetłumaczyć swoje słowa na
inny język:
— Pewnie nazwałbyś to dyskoteką.
— Spector — rzucił gniewnie Frank. — Musisz mi mówić
o takich rzeczach.
— Właśnie ci powiedziałem.
Usadowił się z tyłu obok Billa Devaneya. Wychylił się
przez drzwi i zawołał:
— Chodź, Rachel, spóźnimy się.
Rachel żegnała się w drzwiach z Fletcherem. Chłopiec stał
w hallu, za nim dwaj umudurowani strażnicy.
— Dobranoc, kochanie — powiedziała klękając i całując
go w policzek. — Jak wrócę, masz już spać.
— Dobrze.
— Obiecujesz?
— Obiecuję, mamo.
— Świetnie.
Rachel odwróciła się i wpadła na stojącego tuż za nią
Franka.
— Cześć, Frank — uśmiechnął się Fletcher macha
jąc mu.
— Na razie, stary.
Odprowadził Rachel do czekającego auta.
82
— O co chodzi? — zapytała. — Uważasz, że ktoś napad
nie mnie na moich własnych schodach?
— Nie.
Zmieniła taktykę, poprawiła mu klapy i udawała, że
strząsa jakiś pyłek z marynarki.
— Ładny garnitur, Frank — powiedziała pogardliwie.
Frank nie przejmował się uwagami o gliniarzach w tanich
marynarkach.
— Panno Marron.
— Słucham.
Wyjął z kieszeni małe skórzane pudełeczko, jak od pier
ścionka. Zupełnie, jakby chciał się oświadczyć.
— Proszę to wziąć.
— Co to jest?
— Proszę otworzyć.
Oboje wiedzieli, że są obserwowani przez Spectora i Deva-
neya. Sy otworzył butelkę szampana i obaj popijali powoli,
patrząc na ochroniarza i jego pracodawczynię jak na aktorów
na scenie.
Rachel ostrożnie otworzyła pudełeczko. Na welwetowej
poduszce leżał zielono-czerwono-złoty krzyżyk, niewiele więk
szy od wisiorka. Patrzyła na niego przez chwilę, zmieszana
i ułagodzona. Tego nie mogła spodziewać się po Franku
Farmerze.
— To dla mnie?! — wykrzyknęła. — Jest śliczny.
Frank wziął krzyżyk i odwrócił go, pokazując zapinkę
z tyłu.
— Tu jest nadajnik — objaśnił. — Jeśli naciśniesz, wyśle
sygnał.
Popukał w swoją słuchaweczkę.
— Gdyby coś się stało, a mnie nie byłoby w pobliżu,
naciśnij i będę wiedział, że mnie potrzebujesz.
Wzburzona Rachel nie bardzo wiedziała, jak ma zareago
wać, zabrakło jej słów. Zdziwiło ją to, co usłyszała. Z jednej
strony to Frank Farmer, jej goryl, dawał jej instrukcje, jak ma
się z nim skontaktować w przypadku kłopotów. Z drugiej
strony, przemawiał do niej jak kochanek.
83
Ich spojrzenia spotkały się na chwilę. Nagle Sy Spector
przerwał magiczny moment.
— Okay — warknął. — Rachel już wie, jak to działa.
Jedziemy.
Zanim wsiadła do samochodu, obdarzyła Franka zniewa
lającym uśmiechem.
Frank wsiadł z przodu obok Tony'ego. Olbrzym włączył
radio i wygodnie rozsiadł się w fotelu.
— Opowiedz mi o Mayan, Tony.
Wzruszył ramionami.
— To klub, bardzo duży. Co tu powiedzieć? Popularny.
— Wspaniale — powiedział głucho Frank.
Wyobrażał sobie, jak Mayan może wyglądać: ciemno,
tłoczno, może być śmiertelną pułapką. Ich jedyna szansa
w tym, że Rachel zmieniła plany w ostatniej chwili. Mało
prawdopodobne, żeby ktoś o tym wiedział. Jednak chwila ulgi,
jakiej doznał na tą myśl, nie trwała długo.
Kiedy tylko Henry skręcił na drogę do Doheny, prezenter
radiowy przerwał muzykę.
— Kochani, słuchacie radia KROK, najważniejszej mu
zycznej rozgłośni Los Angeles. Tak, mamy nowe wieści.
Obiecaliśmy rozwiązać zagadkę tajemniczego gościa — i do
trzymamy słowa. Jeśli jeszcze ktoś z was o tym nie słyszał —
dziś wieczorem tajemniczym gościem w Mayan będzie nie kto
inny jak Rachel!
— Rachel? — Frank podskoczył jak oparzony.
— Oczywiście ta Rachel — ciągnął prezenter — którą
znamy z Królowej nocy, niezrównana wykonawczyni Nie mam
nic:
Rachel Marron!
Wszyscy w samochodzie zamarli, kieliszki z szampanem
zatrzymały się w pół drogi od ust. Słuchali słów sączących się
z głośników.
— O co chodzi, do cholery? — dopytywał się Farmer.
Prezenter nie przestawał nadawać.
— Rachel Marron pojawi się dziś jako specjalny gość Billa
Thomasa. Słyszałem plotki, że zaśpiewa coś absolutnie no
wego. Ale jeśli nie macie biletów, nawet nie próbujcie się tam
84
dostać. Dowiedzieliśmy się, że klub już jest pełen. Tak,
szpiedzy KROK docierają wszędzie.
Frank zatopił się w fotelu, kiwał głową.
— Skurwiel — mruczał. — I czy ona specjalnie chce dać
się zabić?
Atmosfera w limuzynie stała się bardzo napięta, awantura
wisiała w powietrzu. Devaney zmartwił się tak samo jak
ochroniarz, oczy Rachel rozszerzyły się ze zdumienia. Sy
Spector miał skruszoną minę.
— Skąd się dowiedzieli, Sy? — spytał Devaney zaciskając
usta i podejrzliwie marszcząc oczy.
— Nie ode mnie.
Frank Farmer odwrócił się w fotelu.
— Czy to twój pomysł na dobrą prasę, Spector? Nie
mogłeś się powstrzymać, tak? Niech to diabli.
Odwrócił się ponownie i wpatrzył się w drogę przed sobą.
— Licz się ze słowami, Farmer. Nie muszę wysłuchiwać od
ciebie takich rzeczy — Spector zwrócił się do Rachel. — To
naprawdę nie ja. Szczerze. Musisz mi uwierzyć.
— Oczywiście, Sy, wierzę ci.
— Uwaga, KROK nadaje wiadomość oficjalną — ciągnął
prezenter. — Policja prosi, żebyście trzymali się z daleka.
A więc, moi mili, bez podniecenia. Słuchajcie nas, a my
postaramy się zdobyć dla was jakiś wywiad po przedstawieniu.
Pamiętajcie, słuchajcie KROK: K-rock, Los Angeles, roz
głośni, która wszystko wie.
Właśnie dojeżdżali do Mayan. Frank zbladł, kiedy zoba
czył olbrzymi tłum, setki ludzi stłoczonych na wąskim chod
niku, wylewających się na ulicę.
Spełniły się najgorsze obawy Franka. Tony natomiast
podsumował je patrząc na tłum:
— Kurwa — powiedział. — Możemy mieć kłopoty.
Rozdział IX
Prawie wszyscy pasażerowie limuzyny byli niezadowo
leni na widok tłumu czekającego na Rachel przed Mayan.
Frank był niezadowolony z wiadomych powodów. Rachel
nachmurzyła się, ponieważ chciała zaśpiewać nowy utwór
w kameralnym gronie, dla publiczności, która się tego nie
spodziewała, a nie dla licznej grupy fanów. Chciała poznać
prawdziwe reakcje ludzi, nie oczekiwała ślepego uwielbienia.
Devaney był zły, ponieważ pragnął spokoju w życiu, tym
czasem jego gwiazda nie dawała się okiełznać. W takim
wielkim zbiorowisku ludzi nie może liczyć nawet na odrobinę
spokoju.
Jedynym wyjątkiem był Sy Spector. Tak liczny tłum, który
zaraz zacznie szaleć, ściągnie na nich uwagę prasy, może nawet
telewizji. Na pewno skomentują to ludzie z „Rozrywki"
i z CNN, a także z programu „Bawmy się". Co z tego, że teraz
się na niego wkurzają? Nie można winić człowieka za to, że
wykonuje swoją pracę. Poza tym, to nie jemu przyszło do
głowy, żeby powiadomić prasę o dzisiejszym występie Rachel
w Mayan, ale to już tajemnica...
Tłum na ulicy zawył radośnie, kiedy limuzyna podjechała
pod drzwi. Żadnego innego hałasu nie dało się porównać do
wrzawy roju ludzi. To wielbiciele Rachel Marron, jednak
odgłosy przez nich wydawane były jakby złowróżbne, przera
żające. Ten tłum to oszaleli adoratorzy, balansujący niepewnie
86
między miłością a nienawiścią. Nie można przewidzieć, która
ze stron przeważy.
Ludzie zeszli z chodnika i okrążyli samochód; pukali
w dach i zaglądali przez okna. W jednej chwili rozbły
snęły flesze, drogę oświetliło białe światło reflektora ka
mery telewizyjnej. Pojawili się strażnicy, którzy starali się
utorować drogę dla samochodu Rachel. Od razu można było
zauważyć, że są nieco nadgorliwi. Złapali jakiegoś faceta
i przyparli do wozu; krew cieknąca mu z nosa zabrudziła
szybę.
Frank kątem oka obserwował Henry'ego. Kierowca wahał
się, gotów wcisnąć hamulec, jeśli tłum wyjdzie przed auto.
— Nie zatrzymuj się — powiedział spokojnie Frank. —
Nie zwalniaj. Jedź. Nie kochają jej tak bardzo, żeby dali się
przejechać.
„A nawet jeśli — pomyślał Frank — to niech ich diabli".
Natychmiast się uspokoił. W takiej sytuacji należało kierować
się rozumem, nie gniewem.
Strażnicy zdołali w jakiś sposób zatrzymać tłum i Henry
skręcił w prawo na parking przed głównym wejściem do
Mayan.
— Proponuję, żeby to odwołać — zasugerował Frank.
— Nie wygłupiaj się — uciął Sy Spector.
— Frank — prosił Devaney — oni rozniosą tę budę na
strzępy. Spójrz na nich, na Boga!
— I tak to zrobią — skwitował Frank, mówiąc opanowa
nym, spokojnym tonem. — Tylko że kiedy to zrobią, nas tu
nie będzie.
— Nie — powiedziała stanowczo Rachel. — Nic nie
zrobią, jeśli wystąpię.
— Okay — zgodził się Frank. — Ty tu jesteś szefem.
Wyskoczył z samochodu i otworzył drzwi. Rachel wy
siadła i natychmiast przeszła zdumiewającą zmianę. Chwilę
wcześniej była zła, nawet przestraszona, teraz dawała pokaz.
Obdarzyła wszystkich szerokim, aktorskim uśmiechem —
tak wyglądała jej publiczna twarz — i pomachała swoim
fanom.
87
Tłum napierał na kordon strażników; krzyczał, wrzeszczał,
wymachiwał. W końcu ludzie zaczęli skandować: „Rachel!
Rachel! Chcemy Rachel!"
Rachel szła wciśnięta między Spectora i Devaneya, Tony
szedł przed nimi, a Frank zamykał pochód. Jakiś młody
człowiek przedarł się przez kordon i zaczął biec w ich
kierunku.
Spokojnie, prawie delikatnie Frank złapał go, zanim zdą
żył dotknąć gwiazdy, po czym odprowadził do strażników.
Jeden z nich już naszykował pałkę, którą zamierzał uspokoić
natręta.
— Nie potrzeba — powstrzymał go Frank. — Nic się nie
stało.
Pospieszył do Rachel i reszty, dogonił ich przy drzwiach
dla artystów.
Rachel doskonale znała zaplecze Mayan, poszła prosto do
przebieralni przeznaczonej dla gwiazd. Frank pierwszy dopadł
do drzwi, wszedł i uważnie obejrzał pomieszczenie.
Nikt tam na nią nie czekał, ale wszędzie stały ogromne
wymyślnie poukładane bukiety kwiatów. Frank wyjął z kie
szeni coś, co przypominało pilota do telewizora, różniło się
jedynie wystającym grubym, srebrnym drutem.
Włączył urządzenie i badał nim bukiety kwiatów.
Rachel parsknęła i przybrała pogardliwy wyraz twarzy.
— Co to jest, do cholery?
— Magnometr.
— Czego szukasz? Bomby?
— Tak.
— Nie sądzę, żeby ktoś chciał mnie wysadzić w powietrze.
Frank zatrzymał się na chwilę, potem wrócił do badania
kwiatów. Nadal nie powiedzieli jej o lalce-pułapce.
— Cóż — powiedział po chwili — lepiej zrobić coś na
próżno, niż potem żałować.
— Tak, tak.
Rachel usiadła przy stoliku i włączyła silne lampy zamon
towane wokół lustra. Sprawdziła makijaż, wyjęła szminkę
i uniosła ją do ust.
88
— Muszę ci przyznać, Farmer, że jesteś bardzo dokładny.
— Za to mi płacisz.
Tuż przy stoliku stał przepięknie ułożony, liliowy bukiet.
Na pewno nie był największy, najstrojniejszy, ani najdroższy
w pokoju, ale bez wątpienia był najładniejszy. Koperta obok
niego zaadresowana była po prostu „Rachel". Artystka od
pięła kopertę i otworzyła.
I nagle krzyknęła.
Frank odwrócił się, rzucił magnometr, jedną ręką sięgał po
broń, drugą już wyciągał, żeby rzucić Rachel na podłogę.
Zatrzymał się jednak widząc w lustrze jej twarz — przerażoną,
osłupiałą.
Usłyszał, że otwierają się drzwi. Znów się odwrócił, tym
razem trzymając w dłoni pistolet.
Devaney podniósł ręce, jakby ten gest miał go uchro
nić przed dziewięciomilimetrową kulą. Zaraz za nim stał
Spector.
— Jezu Chryste, Farmer!
— Zamknij drzwi.
— Usłyszeliśmy krzyk. Czy to ona krzyczała? — dopyty-
wał się Spector.
— Rachel? Nic ci nie jest?
Rachel Marron nie poruszyła się. Siedziała przed lustrem
roztrzęsiona i zdumiona. Nadal trzymała kartkę. Frank scho
wał rewolwer i zabrał jej kartkę.
Malutkie literki, wycięte z książki, możliwe że ze słownika,
mieściły się dokładnie na niewielkim kartoniku. Wiadomość
jednak była raczej mocna, i jakby znajoma: „MARRON,
TY DZIWKO! TY MASZ WSZYSTKO. JA NIE MAM
NIC, PRZYGOTUJ SWĄ DUSZĘ NA ŚMIERĆ. CZAS
ŚMIERCI NADCHODZI".
Frank Farmer podał kartkę Devaneyowi.
— O Boże, przysłał następną.
Rachel nagle doszła do siebie.
— Jak to „następną"?
Frank spojrzał na Spectora.
— Nie powiedzieli ci?
89
— O czym? Co mieli powiedzieć? — Rachel była za
skoczona.
Devaney chrząknął, zaszurał butami, wycierając je
o dywan.
— Były już takie listy, Rachel. Podobne. Groźby, no
wiesz, takie tam...
— Nie chcieliśmy cię martwić — starał się załagodzić
Spector. — Pomyśleliśmy, że się tym zajmiemy.
— Bo widzisz, ktoś dostał się do domu...
Rachel nagle poczuła kłucie w żołądku, ucisk w gardle,
mdłości. Starała się przezwyciężyć mdłości i panikę, która
w niej narastała.
— Ktoś był w moim domu?
— Okay — powiedział Spector, jakby uspokajał małe
dziecko bojące skę burzy — nie histeryzuj...
— Zabierzmy ją stąd — zaproponował Frank.
Rachel nie zwróciła na niego uwagi, nadal nie mogła pojąć
tego, co usłyszała.
— Ktoś był w moim domu? — powtórzyła.
— To miało miejsce kilka tygodni temu — wyjaśnił
Spector. — Wyjechałaś z miasta. Nie chcieliśmy cię martwić.
Jesteśmy od tego, żeby zajmować się takimi rzeczami.
— Nie — sprostował Farmer. — To ja jestem od zajmo
wania się tymi rzeczami i twierdzę, że ona nie może...
— Fletcher — przypomniała sobie Rachel. — Czy
Fletcher był wtedy w domu?
— Przestań, przecież nic mu nie jest. A teraz dom jest jak
forteca, prawda Frank?
— Powinniśmy ją stąd zabrać, i to natychmiast.
— Frank, nie przesadzaj! — Spector już widział, jak jego
plany się rozsypują. — Nie ma możliwości, żeby ktoś... to
znaczy, nikt nie byłby na tyle głupi, żeby...
— Nie ma możliwości, żeby co? — Rachel naprawdę się
wystraszyła, drżenie jej głosu zdradzało napięcie.
— Nie, czekajcie. Uspokójcie się wszyscy. Spokojnie — Sy
zniżył głos, jakby uspokajał spłoszonego konia.
— Sy — wtrącił Devaney — Frank ma rację.
90
— Zapytajmy Rachel — zaproponował Spector, jakby
właśnie wpadł mu doskonały pomysł. — Zostawmy to jej. Jak
się czujesz, kochanie?
Frank skrzyżował ręce na piersiach. Gniew narastał w nim
tak szybko, jak strach w Rachel.
— Powiem tak jasno jak potrafię. Może to mieć pewne
znaczenie. Nie mam możliwości jej tam ochronić. Rozumiecie?
Czy to wystarczająco proste?
Rachel odwróciła się do Billa Devaneya.
— Myślisz, że on może tam być?
— Nie wiem — Devaney wzruszył ramionami.
Teraz odwróciła się do Franka.
— Jest tam, prawda?
— To możliwe — skinął głową.
— Dajcie spokój — wtrącił Spector. — Nie wiemy tego.
Naprawdę tego nie wiemy.
Dzisiejszy występ zszedł na dalszy plan, kiedy Rachel
uświadomiła sobie coś znacznie gorszego.
— Wiedzieliście, że on był w moim domu i nie powiedzie
liście mi... nie mogę w to uwierzyć... O mój Boże!
Devaney zamachał rękoma. Zdawał sobie sprawę, że
Rachel nie jest w stanie wyjść na scenę.
— Chodźmy do domu, Sy. Musimy to ogłosić.
— Doskonale — zgodził się Spector. — Ty to ogłoś. I weź
na siebie odpowiedzialność za to, co zrobią z tą cholerną budą.
Posłuchajcie.
Nawet tu, na tyły, dobiegał hałas z klubu. Publiczność
klaskała, wrzeszczała, wołała Rachel Marron.
— Chcesz tą publiczność? Proszę bardzo.
— Trzeba tak zrobić, Sy — powiedział Devaney. —
Przykro mi.
— Odważny człowiek — naigrywał się Spector.
Kiedy Bill Devaney wyszedł na scenę w Mayan, przez
widownię przeszedł pomruk niezadowolenia. Tłum był nie
spokojny, niecierpliwy, nie mógł doczekać się występu. Pod-
91
szedł do mikrofonu na środku sceny, próbując przebić się
przez ścianę hałasu. Nigdy nie czuł się taki samotny w sali
wypełnionej tysiącem ludzi.
Devaney puknął palcem w mikrofon, ale hałas prawie nie
zmniejszył się.
— Przepraszam... — pogłos niósł się w powietrzu. —
Chciałbym coś ogłosić. Jest mi przykro, ale ze względu na
pewne okoliczności, które są niezależne od...
— Gdzie Rachel? — ktoś krzyknął.
— Rachel niestety...
Wiedzieli, czego mają się spodziewać. Wzniosła się
niesłychana wrzawa, która zagłuszyła jego słowa. W pew
nym momencie ludzie zaczęli skandować: „Rachel! Rachel!
Rachel!" Klaskali i tupali w rytm wykrzykiwanego imienia.
Budynek drżał jak podczas trzęsienia ziemi.
Frank już prawie doprowadził Rachel do wyjścia, kiedy
usłyszeli skandowanie. Wtedy zatrzymała się, a jej twarz,
przed chwilą pełna obaw, rozjaśniła się jak niebo po burzy.
— Poczekaj — powiedziała. — Słyszysz to?
Frank już wiedział, co miała na myśli.
— Rachel, nie rób tego. Nie warto.
Jednak to skandowanie, aplauz, już ją zahipnotyzowały.
Nawet nie zauważyła, że po raz pierwszy zwrócił się do niej po
imieniu.
Frank ujął ją pod rękę i starał się wyprowadzić, ale
odtrąciła go gniewnie.
— Żaden pieprzony wariat nie wystraszy mnie ze sceny.
Kiedy Rachel weszła w światła reflektorów, powitał ją
okrzyk radości, publiczność ucieszyła się. Przez chwilę stała
tak wśród burzy oklasków, upajała się, całą sobą chłonęła
pochlebstwa. Skłoniła się i biła brawo swoim fanom. Za chwilę
wskazała na Billa, polecając go publiczności. Jeszcze przed
chwilą był ich wrogiem, teraz, po jednym geście Rachel, ludzie
krzyczeli i bili mu brawo.
Rachel podeszła do mikrofonu.
92
— Mój menadżer, panie i panowie, Bill Devaney. Dzię
kuję ci, Bill. Muszę ci jednak powiedzieć, że nie potrafisz
zapowiadać występów.
Może nie był to najlepszy żart, ale publiczność wybuchnęła
śmiechem. Napięcie spadło. Devaney ukłonił się i zszedł ze
sceny, pot spływał mu z czoła.
Rachel odwróciła się i spojrzała na publiczność.
— Witajcie! — zawołała, jakby wszystkich znała oso
biście. — Czy Bill Thomas, właściciel tego klubu, nie jest
najwspanialszym facetem? Prosił mnie, żebym wam coś za
śpiewała. Mam nadzieję, że się wam spodoba...
Frank stał z boku, usiłował dojrzeć coś przez oślepiające
światła reflektorów, nerwowo rozglądał się, z której strony
mogą nadejść kłopoty. Ze swojego miejsca widział, że Rachel
trzęsie się ze strachu, ale widział też, że z tym walczy, nie
poddaje się.
Odwróciła się lekko, spojrzała na niego i uśmiechnęła
się przelotnie. Kiedy rozległa się muzyka, stała sama, od
słonięta na środku sceny, w świetle reflektorów. Zaczęła
śpiewać Nie mam nic.
Rozdział X
Głos Rachel unosił się w powietrzu. Publiczność, jeszcze
przed chwilą tak wzburzona, teraz siedziała spokojnie na
krzesłach. Wszyscy oczarowani słuchali słodkiej muzyki.
Frank stał tuż za sceną, ukryty za zasłoną, w każdej chwili
gotów do działania. Uspokoiło się nieco, ale Farmer wiedział,
że sytuacja może zmienić się w mgnieniu oka. Rachel zdołała
uspokoić tłum, ale nie było gwarancji, na jak długo.
Głównym problemem Franka były kulisy. Sy Spector
przysunął się do niego, zasłaniając mu widok na Rachel.
— Mamy jakieś problemy z porozumieniem, czy co? —
spytał Spector.
— O czym mówisz?
Frank wiedział, że Spector dotknął czułego punktu. Mieli
problemy z porozumieniem, Farmer uważał, że Spector za
dużo mówi. Wolał, żeby wcale nie musieli ze sobą rozmawiać.
Obecność Spectora jedynie wprowadzała zamieszanie. Far
mer starał się wyjrzeć zza niego, usuwając się nieco na bok,
żeby lepiej widzieć. Postanowił nie spuszczać Rachel z oczu.
Spector też się przesunął, specjalnie zasłaniając Frankowi
piosenkarkę. Zachowywał się jak szkolny łobuz, napastujący
młodszego, słabszego kolegę.
— Chyba nie wyraziłem się dostatecznie jasno — powie
dział Spector przez zaciśnięte zęby.
Farmer patrzył ponad jego ramieniem.
94
— Czego nie wyjaśniłeś, Spector?
— Nie wyjaśniłem ci, jak to wszystko ma wyglądać.
Frank oderwał na chwilę wzrok od Rachel i spojrzał
nieprzyjaźnie na Spectora.
— Jedno jest jasne: okłamałeś mnie. Obiecałeś, że powiesz
jej o tym, co się dzieje, i nie zrobiłeś tego. Nic dziwnego, że jej
się coś nie podobało. Nie można chronić osoby, która nie wie,
że jest w niebezpieczeństwie.
— Nie powiedziałem jej, ponieważ uważałem, że nie
poradzi sobie z tym. Okay? Jedynie dlatego.
— Ale poradziła sobie nienajgorzej — Frank znów spoj
rzał na scenę.
Teraz dało się zauważyć podziw w jego spojrzeniu. Rachel,
uspokojona czcią, jaką darzyła ją publiczność, przestała się
bać i zaczęła być sobą.
Spector zorientował się, że konfrontacja nie doprowadzi
go do celu. Zmienił taktykę, postanowił być przyjacielski
i szczery. Przez chwilę rozważał możliwość położenia ręki na
ramieniu Franka, ale doszedł do wniosku, że to nie jest dobry
pomysł.
— Słuchaj Frank, wiem co chcesz powiedzieć. I wiem,
o co tu chodzi. Robisz wszystko tylko dla jej dobra. Rozu
miem to.
— Czyli nie ma problemu — powiedział Frank.
— Przykro mi to mówić, Frank, ale jest. Widzisz, masz
robotę do wykonania, ale musisz zrozumieć, że nie tylko ty.
Inni też mają swoją do zrobienia.
— Utrzymuję ją przy życiu. Czy ktoś robi coś ważniej
szego?
— Nie, oczywiście że nie. To nie ulega wątpliwości. Ale
praca Rachel też jest ważna. I moja też. A jej praca polega na
wychodzeniu tam — wskazał palcem oświetloną scenę. — Ona
pracuje, Frank. Właśnie tam. Jest bardzo popularna. Musi
wykorzystać czas. Jeśli dobrze wszystko rozegra, całe życie
będzie gwiazdą. A jeśli coś zepsuje, za rok nikt nie będzie
o niej pamiętał.
— Ale będzie żyła — skomentował Frank.
95
— Jeśli przestanie występować, to dla niej równoznaczne
ze śmiercią. Zapomnijmy o tych pogróżkach. Jeśli nie będzie
śpiewać, i tak jest martwa — Spector nerwowo oblizał usta. —
A te wszystkie groźby... Słuchaj, jeśli dobrze się nimi
zajmiemy, mogą być znakomitą reklamą.
Frank Farmer zaatakował tak szybko, że Spector nie
zdążył się zasłonić. Ochroniarz złapał Spectora jedną ręką za
gardło i przyparł go do ściany, po czym naparł na niego
i spojrzał mu w oczy.
— Jedno słowo na ten temat... — szepnął gniewnie.
— Mogłoby pomóc w zdobyciu Oscara — wymamrotał
Spector.
— Jeśli chociaż słowo dostanie się do prasy, jeśli zaczną
krążyć najmniejsze plotki... — Farmer nie dokończył groźby,
ale Spector doskonale go zrozumiał.
— Pojmuję — skinął głową.
Farmer rozluźnił uścisk.
— Pamiętaj, co ci powiedziałem.
Spector rozmasował sine gardło.
— Problem polega na tym, że nie doceniasz zaufania
innych.
Frank już nie zwracał na niego uwagi. Skupił się na scenie.
Po krótkiej chwili ciszy, kiedy skończyła się piosenka, na
stąpiły burzliwe oklaski, publiczność znów krzyczała. W ciem
ności rozbłysnęły flesze, odbijały się w urzekającym, szerokim
uśmiechu Rachel. Czuła, jak jest kochana. Nawet najsilniejszy
narkotyk nie mógłby dostarczyć takiej podniety.
Rachel rzuciła Frankowi przelotne spojrzenie, obdarzając
go figlarnym uśmiechem. Już czuła się dobrze, odżyła dzięki
uwielbieniu swoich fanów.
Wzięła w rękę mikrofon i przebiegła po scenie.
— Podobało się wam? Chcecie posłuchać następnej? Zapy
tam szefa — spojrzała gdzieś w bok. — Billy? Co ty na to?
Billy Thomas, właściciel Mayan, ochoczo skinął głową.
— Zgodził się — uśmiechnęła się Rachel.
Tłum był wyraźnie zachwycony, znów podniosły się
okrzyki. Muzyka zmieniła się na żywszą, bardziej taneczną.
96
Zasłony za plecami Rachel rozsunęły się i odsłoniły olbrzymi
błyszczący ekran. Kamera śledziła ruchy Rachel na scenie
i przekazywała jej obraz na ekran.
— Coś mi podpowiada, że może by tak... Chcecie zoba
czyć nowy teledysk?
Tłum wybuchnął radością. Poruszali się razem z nią
w rytmie muzyki.
— Chcę tańczyć] — krzyknęła Rachel.
Na ekranie pokazał się teledysk: Rachel i tancerze przed
stawiali to, co Frank widział na próbie w jej domu, pierwszego
dnia, kiedy tam przyszedł. Cała sala ożyła, wszyscy tańczyli
w takt muzyki.
Rachel podeszła na brzeg sceny, prawie dotykając wy
ciągniętych rąk wielbicieli. Tłum, podniecony jej bliskością,
rzucił się naprzód. Ona tylko drażniła ich, dręczyła swoją
obecnością.
Po bokach sceny pojawili się dwaj strażnicy z Mayan,
Frank widział, że są bardzo spięci. Wiedzieli, że we dwóch nie
mają szans przeciwko podnieconemu, oszalałemu tłumowi,
który za moment może wyrwać się spod kontroli.
Za chwilę pojawiło się pierwsze potencjalne zagrożenie.
Jakiś młody człowiek przeskoczył barierki i wdarł się na scenę.
Jeden ze strażników rzucił się ku niemu jak chłopiec łapiący
piłki na kortach i wrzucił go z powrotem w las wyciągnię
tych rąk.
Tłum ośmielał się coraz bardziej, napierał na barierki, był
już tak blisko, że prawie mógł dotknąć swojej gwiazdy. Frank
szalał ze zdenerwowania. Zdawał sobie sprawę, że jego zadanie
jest już niewykonalne. Zabójca mógł być wszędzie w tym
ludzkim lesie, mógł czekać, aż będzie blisko i wtedy uderzyć.
Farmer rozglądał się na wszystkie strony, mrużył oczy pod
Światło, przyglądał się twarzom, starając się rozpoznać za
bójcę. Chciał siłą woli powstrzymać i jego, i cały wzburzony
tłum.
Rachel spojrzała na niego, wyczuwając jego zdenerwowa
nie. Podniecała ją jego bezradność, posuwała się coraz dalej,
coraz bliżej niebezpieczeństwa. Odważnie podbiegła na sam
7 — Ochroniarz
97
skraj sceny. Jakiś człowiek wyskoczył z tłumu i dołączył do
niej na scenie.
Tego już za wiele. Frank chciał rzucić się naprzód, ale
Rachel powstrzymała go ruchem ręki. Zaczęła tańczyć z tym
człowiekiem, kołysała się podniecająco, skręcała się i padała
na kolana, jakby podziwiając go. Ludzie wrzeszczeli i piszczeli.
Spector walnął Franka w plecy.
— Spójrz na nią! Jest cudowna! — zawołał zachwycony.
Frank wcale nie uważał, że to cudowne. Uniósł rękę
i odsłonił przekaźnik.
— Henry, jesteś tam?
— Jestem po drugiej stronie, razem z Billym.
Farmer spojrzał na drugą stronę jasno oświetlonej sceny
i dojrzał swojego pomocnika. Henry pomachał mu.
Frank skinął głową.
— Przygotuj się do wyjścia. Idź i przyprowadź samochód.
Musimy ją stąd zabrać.
— Dobrze, Frank.
Henry zniknął za zasłoną i poszedł do tylnych drzwi.
Tancerz na scenie posunął się jeszcze dalej. Wyciągnął rękę
i objął Rachel wpół, przyciągając ją do siebie. Jeden z potęż
nych strażników nie wytrzymał i rzucił się w ich kierunku, aby
wyrwać ją z objęć narwańca. Wpadł na nich, odepchnął
mężczyznę, ale siłą rozpędu wypchnął Rachel wprost na
widownię, w ręce jej wielbicieli.
Chociaż to wydawało się niemożliwe, tłum rozochocił się
jeszcze bardziej. Rachel pomiędzy publicznością! Kiedyś znana
była z takich właśnie wyczynów. Wtedy dopiero zaczynała,
dopiero marzyła o zostaniu taką gwiazdą, jaką była w tej
chwili.
Wokół Rachel kręcili się oszaleli wielbiciele, dotykali jej,
obmacywali ubranie, przekazywali ją sobie z rąk do rąk,
wpychali coraz głębiej w tłum. Gmatwanina ludzi zacieśniała
się wokół piosenkarki, jakby wszyscy chcieli rozebrać ją na
kawałki.
Na twarzy Rachel odmalował się strach. Przekroczyła
niewidzialne barierę— dosłownie i w przenośni — i teraz
98
strach przed pojedynczym zabójcą ustąpił miejsca obawie
przed tłumem. Straciła panowanie przekraczając tę granicę
między wykonawcą a publicznością, złamała niepewny rozejm
istniejący między gwiazdą a jej czcicielami.
Tony wprowadził na widownię strażników, którzy roz
pychali się między ludźmi, zmiatali ich z drogi. Musieli się do
niej przedzierać jak ekipa ratunkowa walcząca z naporem fal.
Frank doszedł do wniosku, że naga siła nie wystarczy, aby
wyrwać Rachel z objęć tłumu. Jeśli ci ludzie zwrócą się
przeciwko strażnikom, z łatwością ich pokonają. Złapał
gaśnicę i rzucił się w wir walki.
Pierwsza fala piany zaskoczyła tłum. Druga rozproszyła
ludzi po kątach, jakby Frank był ognistym, szalejącym
koniem. Farmer skoczył w powstałą dziurę, kopniakiem
odsunął stojącego mu na drodze młodego człowieka i porwał
Rachel. Zauważył go Tony, który zaczął torować drogę do
głównego wyjścia, poruszał się jak gracz na boisku. Olbrzymi
ochroniarz rozpychał fanów jak zabawki, ale od drzwi dzieliła
go nadal spora przestrzeń.
Frank od razu wiedział, że nie należy tamtędy wychodzić.
— Nie, Tony, nie! Nie tędy!
Ale Tony dostrzegł szansę popisania się swoją nadzwyczaj
ną siłą, chciał zostać bohaterem dnia.
— Ja się tym zajmę — wrzasnął, rozkładając jakiegoś
widza jednym ciosem w szczękę. — Idźcie za mną.
Pochylił głowę do przodu i natarł na drzwi jak szarżu
jący byk.
Przebił się przez tłum i wyleciał przez drzwi wprost na ludzi
nadal czekających na chodniku przed wejściem. Padał deszcz,
który wyraźnie ochłodził ich szaleństwo.
Tony triumfował. Przytrzymał otwarte drzwi.
— Zróbcie przejście! — wrzeszczał na ogłupiałych
ludzi. — Odsunąć się!
Udało mu się dostać na ulicę, ale nie czekała tam żadna
limuzyna.
Tony odwrócił się i spojrzał na tłum pozostawiony w klu
bie. Nie tylko nie było limuzyny, zniknęli też Rachel i Frank.
99
Wybiegł na ulicę wprost w ulewne strugi deszczu i zobaczył
cadillaca odjeżdżającego spod Mayan. Usłyszał pisk opon na
asfalcie.
— Hej! — zawołał. — Co do cholery? Farmer! Farmer!
Wracaj!
Frank Farmer słyszał wrzaski ochroniarza, ale nie pozwolił
zatrzymać się Henry'emu. Obejrzał się na Rachel. Siedziała
samotnie na wielkim siedzeniu, mała i krucha. Roztrzęsionymi
dłońmi zakryła twarz i zaczęła płakać.
Frank odwrócił wzrok, nie chciał się na nią gapić. Nie zdał
pierwszego egzaminu, pozwolił, żeby Rachel kompletnie się
załamała.
Henry popatrzył w lusterko, potem znów na ulicę.
— Nigdy wcześniej tego nie zrobiła — powiedział cicho.
— To była długa noc — podsumował zmęczony Frank. —
Dla nas wszystkich.
Frank pomógł Rachel wysiąść z samochodu i wejść do
domu, podtrzymywał ją na schodach.
— Frank — szepnęła. — Tak się bałam.
— Wyśpisz się i poczujesz się lepiej. Postaraj się tym nie
martwić. Tu jesteś bezpieczna.
— Fletcher — powiedziała cicho. — Muszę sprawdzić, czy
nic mu nie jest.
Frank poprowadził ją korytarzem i otworzył drzwi
do pokoju Fletchera. Chłopiec smacznie spał, spokojny
i ufny.
— Widzisz? Nic mu nie jest.
Rachel poczuła ulgę. Weszła cicho do pokoju i pocałowała
synka w czoło. Fletcher mruknął przez sen i odwrócił się na
drugi bok. Uśmiechnięta Rachel wyszła z sypialni.
— Obiecaj mi, że zawsze będzie bezpieczny — poprosiła.
— Daję słowo — wziął ją za rękę. — Chodź. Czas do
łóżka.
W jej sypialni — tej prawdziwej, a nie tej, którą Sy Spector
przygotował dla dziennikarzy — Frank szybko sprawdził
100
okna. Zamki zostały założone, nie wyglądało na to, żeby ktoś
przy nich dłubał.
Rachel stała na środku sypialni oszołomiona, nie mogła
poradzić sobie z suwakiem przy sukience. Skrzyżowała ręce na
plecach i manipulowała przy zamku, jakby był bardzo skom
plikowanym mechanizmem, którego nie umiała obsługiwać.
Farmer rozpiął jej sukienkę, poczuł jak lekko suwa się po
jej ciele, potem objął ją i poprowadził do łóżka. Wydała mu się
taka delikatna. Miała tak drobne kości, że mógłby je połamać,
gdyby był nieostrożny. Szok, strach i obawa przed śmiercią
całkowicie zmieniły Rachel Marron z pewnej siebie kobiety
w przerażone, kruche dziecko.
Frank odgarnął laleczki poukładane na poduszkach
Rachel i odkrył kołdrę. Delikatnie posadził ją na łóżku
i ściągnął jej wymiętą sukienkę. Siedziała naga i potulna, aż
położył ją i przykrył.
Rachel wtuliła głowę w poduszkę i westchnęła, jakby
wreszcie poczuła się bezpieczna. Frank wygładził kołdrę i już
miał odchodzić, kiedy wzięła go za rękę, tak jak małe
dziewczynki chwytają za dłonie swoich rodziców. Farmer
pogłaskał ją po włosach.
— Czy nie zapytasz mnie, dlaczego się tak zachowuję? —
spytała zmęczonym głosem.
— Wiem dlaczego — powiedział kiwając głową.
Nie odezwali się już, a on został, dopóki nie zasnęła.
W domu panowała cisza, ale Frank Farmer, nadal pod
niecony wydarzeniami tego wieczoru, nie mógł zasnąć. Siedział
przy dębowym stole w kuchni. Zdjął marynarkę i krawat
i zatopił się w fotelu. Nadal miał na sobie przepoconą, brudną
koszulę. Jadł brzoskwinię, ostrożnie odcinając kawałki owocu
małym, ostrym nożykiem.
Frank wracał myślami do ostatnich słów, które wypowie
działa Rachel. Czy naprawdę wiedział, dlaczego się tak
zachowywała? Tak mu się zdawało, a wydarzenia tego wie
czoru potwierdzały jego teorię, a raczej liczne teorie.
101
W głębi duszy była dzieckiem, które chciało być w centrum
zainteresowania. Nie była pewna siebie, swojego talentu,
potrzebowała ciągłego potwierdzenia, jakie znajdowała u wier
nej publiczności. Była aktorką, musiała panować na scenie
i w życiu, była odważną młodą kobietą, która rzucała wy
zwanie wszystkiemu: sobie samej, swoim fanom, otaczającym
ją ludziom.
Drzwi kuchenne otworzyły się z łomotem i pomieszczenie
owiał chłodny wiatr. To wpadł Tony. Udało mu się dostać do
domu z Mayan; kipiał wściekłością.
— Cholera, zostawiłeś mnie tam — warczał, wymachując
zaciśniętymi pięściami.
— Musiałem zabrać Rachel — powiedział Frank, nie
podnosząc wzroku znad swojej brzoskwini.
— Jak diabli! Gdybyś za mną poszedł, też byśmy stamtąd
wyszli.
— To było zbyt ryzykowne.
— Niech cię diabli! Chciałeś się popisać!
— Nie robię tego dla popisów — tłumaczył spokojnie
Farmer.
— Bzdura!
Tony nie był w nastroju do dyskusji. Natarł na Franka
z uniesionymi pięściami. Farmer odczekał, aż podszedł bar
dzo blisko. Kiedy Tony chciał złapać go za koszulę, Frank
poderwał się z krzesła i rzucił się całym ciężarem na nogi
przeciwnika, podcinając go.
Tony upadł na ziemię uderzając głową o podłogę. Farmer
natychmiast go dopadł, łapiąc po drodze krzesło, na którym
przed chwilą siedział. Nogami przytrzymał go na podłodze,
jak treser mocujący się z lwem.
— Tony, to była długa noc. Wystarczy, dobrze?
Tony spojrzał na niego, ale wiedział, że jest w pu
łapce.
— Wystarczy — burknął.
— Okay.
Farmer zwolnił uścisk. Tony powoli podniósł się
z podłogi.
102
Ale chyba nie miał dość. Za chwilę skoczył na równe
nogi, zamachnął się szeroko i chciał uderzyć Franka prosto
w szczękę.
Uderzenie miało wielką siłę, ale olbrzym stał na całych
stopach i włożył w cios cały swój ciężar, starając się roz
łożyć Franka za pierwszym razem. Farmer uchylił się i prze
darł się przez osłonę Tony'ego. Zdzielił go dwa razy so
lidnie w żebra, prawie mu je połamał. Tony stracił równo
wagę i oparł się o drewniane szafki kuchenne stojące pod
ścianą.
Przyparty do ściany Tony złapał długi nóż kuchenny leżący
na ladzie i wymachiwał przed nosem Franka, usiłując go
nastraszyć.
Farmer westchnął i pokręcił głową. Już się zdenerwował.
Złapał nożyk, którym kroił brzoskwinię i ułożył go wygodnie
w dłoni trzymając za ostrze. Zamachnął się i wprawnym
ruchem rzucił nóż, który wbił się w szafkę zaledwie o centy
metr od ucha Tony'ego.
Tony przez chwilę patrzył na chwiejące się ostrze, po czym
opuścił nóż.
— Słuchaj — powiedział Farmer tonem dyrektora kar
cącego niegrzecznego ucznia. — Uważasz, co mówię?
Tony skinął głową.
— To dobrze — Frank skrzyżował ręce na piersiach. —
Ostrzegam cię, Tony. Nie chciałbym ci tego więcej powtarzać.
Ekipa porządkowa przystąpiła do sprzątania Mayan.
Tuzin ludzi uwijało się po zdemolowanym klubie ze szczot
kami i kubłami. Billy Thomas stał na scenie i oceniał
wyrządzone szkody. Światła nie były zbyt jasne, ale i tak
widział dokładnie, co zostało zniszczone. Meble poszły
w drzazgi, podłoga pełna była potłuczonego szkła, dekoracje
pozrywano ze ścian.
Kilku zagorzałych fanów Rachel Marron jeszcze kręciło
się po sali, zbierali się w grupki i rozprawiali o wydarze
niach, wymieniając swoje doświadczenia. Nadal byli pod-
103
nieceni wrzawą, w której brali udział. Dwóch z nich jeszcze nie
doszło do siebie — ci naprawdę dotknęli Rachel Marron.
Ani wielbiciele, ani obsługa nie zwracali uwagi na sa
motnego człowieka chodzącego po widowni, wpatrującego się
w podłogę, jakby czegoś szukał.
Gdyby ktoś go zaczepił, powiedziałby, że w zamieszaniu
wypadł mu portfel i że właśnie go szukał. Całkiem praw
dopodobna historia.
Ale on szukał czegoś innego, i w końcu znalazł. Kawałek
podartego papieru, skrawek materiału, szmatka oderwana od
sukienki Rachel. Przyklęknął obok skrawka materiału, pod
niósł go i ukradkiem przytknął do nosa, zaciągnął się powie
trzem. Setki rąk dotykało tej szmatki, wiele butów po niej
deptało, ale mimo tego mógł wyczuć poprzez brud i pot resztki
zapachu Rachel Marron.
Rozdział XI
Frank Farmer nie spodziewał się zobaczyć Rachel następ
nego dnia, doskonale rozumiał, jak się czuła. To co przeszła
ostatniej nocy, wykończyłoby nawet najspokojniejszego, naj
łagodniejszego człowieka. A dla kogoś tak wybuchowego
i emocjonalnego jak Rachel musiało być strasznym doświad
czeniem. Frank nie zdziwiłby się, gdyby nie pokazywała się
cały tydzień.
Jednak się mylił. Rano sprawdził strażników przy bramie
i wracał do domu przez cichy ogród, kiedy usłyszał za sobą
trzask łamanej gałązki. Odwrócił się błyskawicznie.
Zobaczył Rachel, ubraną w błękitny dres, która bie
gała po parku. Zatrzymała się przy nim, łapiąc oddech.
Pomimo szalonych wydarzeń ostatniej nocy nie wyglądała
na zmęczoną, przeciwnie, była wypoczęta i odprężona.
Frank pojął, że należy do ludzi, którzy szybko podnoszą
się po zadanych ciosach. Zdał sobie sprawę, że ją po
dziwia.
Uśmiechnęła się do niego porozumiewawczo, jakby czytała
w jego myślach.
— Zaskoczyłam cię, prawda?
— Tak — przyznał z uśmiechem.
— Pewnie zastanawiasz się, co robię — wskazała sportowe
ubranie. — Nie wiedziałeś, że biegam, tak?
Frank pokręcił głową.
105
— O co chodzi? Boisz się, że ktoś napadnie na mnie
w takim stroju?
— Nie — powiedział powoli. — Gorzej.
Zaskoczyło ją to.
— Gorzej? Czy może być coś gorszego?
— Obawiam się, że będę musiał biegać z tobą.
Rachel roześmiała się.
— To wspaniale — przyznała. — Chyba nie wolno mi
biegać. Tak długo szukałam jakiejś wymówki!
— To ulga.
— Odprowadź mnie do domu, dobrze?
— Z przyjemnością.
Szli powoli przez ogród, przez pewien czas wcale nie
rozmawiali, podziwiali słońce przeganiające poranną mgłę.
Rachel przerwała ciszę.
— Wiem, że to chyba za późno — powiedziała z wa
haniem.
Najwyraźniej szukała właściwych słów i nie mogła znaleźć.
— Chciałam ci podziękować — rzuciła w końcu. —
Naprawdę cieszę się, że tu jesteś. Teraz wszystko rozumiem.
— To dobrze.
— Postaram się współpracować z tobą.
— To jeszcze lepiej — uśmiechnął się Frank.
Przeszli jeszcze kawałek w milczeniu. Kiedy Rachel ode
zwała się wreszcie, była jakby niepewna, zawstydzona i onie
śmielona.
— Farmer... mam taki problem. Nieduży.
Jąkała się lekko, jakby denerwowała się tym, co chce
powiedzieć. Frank pomyślał, że ta nowa Rachel Marron jest
bardzo pociągająca.
— Co takiego?
— Widzisz, chciałabym wyjść gdzieś wieczorem. Tylko ja
i jakiś facet... — skrzywiła się lekko, maskując zażenowa
nie. — Coś jakby „randka". Ale nie mogę z nikim wyjść, bo ty
musisz stale być ze mną. No bo co by było, gdyby on mnie
potem do siebie zaprosił? Ty też byś poszedł?
— Rozumiem, o co ci chodzi — przyznał Frank.
106
— Tak, ale myślałam o tym i jedyne co wymyśliłam, to że
ty możesz mnie gdzieś zabrać.
— Ja?
— Więc... zastanawiałam się nad tym... no wiesz. Co
o tym sądzisz? Oczywiście tylko jeśli chcesz.
Patrzyła na niego z nadzieją. Jej propozycja całkowicie
zbiła Franka z tropu.
— Czy to polecenie?
— Nie, nie! Tylko jeżeli chcesz... Nie jestem aż taka
zła.
Przeciągnęła ręką po włosach i zaśmiała się nerwowo.
— Posłuchaj, proszę cię. To jakbym znów była w szkole,
tylko o wiele gorzej.
Zatrzymała się i spojrzała na niego.
— To takie żenujące. Słuchaj, zrobimy tak: ja pobiegnę
przodem, a ty się zdecydujesz...
Ale zanim zdążyła odbiec, Nicki wychyliła się z okna.
— Rachel! Sandy Harris dzwoni. Mówi, że to pilne.
— Powiedz jej, żeby poczekała — krzyknęła Rachel. —
Załatwiam coś.
Nicki bez słowa zamknęła okno i zniknęła.
— No, Farmer, co powiesz?
— Frank.
— Co ty na to, Frank?
— Zgoda.
Szeroki dziób cadillaca wynurzył się z myjni jak łódź
podwodna z morskich głębin. Mydlana woda spływała z szyb
i maski. Dwóch pracowników myjni, jeden czarny, drugi biały,
zaczęli pucować lakier irchowymi szmatkami.
Henry stał obok znudzony, czekał aż skończą mycie wozu.
Może i Frank Farmer zrobił z niego swojego asystenta, ale
przecież nadal był szoferem. A szofer musi zadbać, żeby
samochód był czysty i nawoskowany.
Henry nie zwracał uwagi na pracujących ludzi. Po prostu
wykonywali swoją brudną, nieciekawą robotę za niewielką
107
pensję. Nawet nie zauważył, że na kombinezonach mają
wyszyte imiona: Jamal i Dan.
Jednak Dan, biały chłopak, rozpoznał Henry'ego. Był na
koncercie Rachel Marron w Mayan — to właśnie jego Frank
tak bezceremonialnie kopnął. Chłopak pomyślał, że skoro
Henry przyprowadził ten samochód, to pewnie jest to auto
samej Rachel Marron. Bardzo go to zainteresowało.
Dan odrzucił szmatę, wziął rurę od odkurzacza i otworzył
drzwi limuzyny.
— Hej! — zawołał Henry. — Nie prosiłem o czyszczenie
środka.
— Spokojnie — mruknął Dan. — To wliczone w rachu
nek.
— Aha — powiedział Henry i nie myślał o tym więcej.
Dan dokładnie wyczyścił wykładzinę i obicia. Pod jednym
z siedzeń znalazł pognieciony papier, za duży i za gruby,
żeby zmieścił się w rurę od odkurzacza. Dan wyprostował
papier na tylnym siedzeniu i zobaczył, że było to podpisane
zdjęcie Rachel Marron, takie jak zwykle gwiazdy rozdają
setkami.
Bardzo spokojnie Dan złożył zdjęcie i schował do kieszeni
kombinezonu. Wygramolił się ze środka samochodu i wyłączył
odkurzarz.
— Gotowe — powiedział.
— Świetnie — stwierdził Henry i wręczył każdemu z nich
dziesięciodolarowy banknot.
Wsiadł do auta i odjechał.
— Dobry napiwek — zauważył Jamal.
— Tak — przyznał Dan.
Dan wyszedł z myjni i udał się wprost do swojej szafki
w przebieralni dla pracowników. Przekręcił zamek i otworzył
stare, metalowe drzwiczki.
Całe wnętrze szafki oklejone było zdjęciami Rachel
Marron. Wisiały tam plakaty, zdjęcia wycięte z gazet i czaso
pism, okładki płyt i wkładki z pudełek po płytach kompak
towych. Na samym środku tego zbioru, niczym święta re
likwia, wisiał kawałek materiału, znaleziony poprzedniej nocy.
108
Wszystko to wyglądało jak kapliczka ku czci Rachel Marron,
ale pewien szczegół psuł to wrażenie. Na jednym z większych
zdjęć Rachel ktoś wypisał jedno słowo: „Kurwa".
W Kokusai zebrało się około stu wielbicieli kina japoń
skiego. Mniej więcej dziewięćdziesięciu ośmiu z nich nie
zdawało sobie sprawy, że Rachel Marron siedziała z nimi na
widowni. Ten sekret znali tylko Rachel i Frank.
Nie była specjalnie przebrana, miała kapelusz na głowie,
szyję obwiązała jedwabną chustką, a okulary słoneczne zdjęła
dopiero, kiedy film się zaczynał.
Frank Farmer nie znał się na kulturze masowej, ale potrafił
docenić dobry film. Yojimbo Akiro Kurosawy stanowczo
należał do najlepszych.
Wspaniały japoński aktor Toshiro Mifune grał cynicznego,
wynajętego samuraja, który przyczynia się do zagłady całego
miasta. Był w tym świetny. Rachel nigdy przedtem nie
widziała japońskiego filmu. Siedziała oczarowana, prawie nie
poruszała się, odkąd na ekranie pojawiło się pierwsze ujęcie.
Mifune stał tyłem, na tle wysokich, ośnieżonych gór. Ostatnie,
ironiczne zdanie filmu brzmiało: „Nareszcie będzie w tym
mieście spokój".
Rachel wyszła z kina zamyślona.
— Cóż — stwierdziła melancholijnie — według mnie nie
wyglądał, jakby chciał umrzeć.
— Przecież nie umarł, prawda? Jest ogromna różnica
między chęcią śmierci a nie obawianiem się jej.
Szli chodnikiem w stronę nie rzucającego się w oczy
chevroleta Franka. Wyglądali jak typowa para na randce.
— Czy to, że nie bał się śmierci — zapytała Rachel —
sprawiło, że był niepokonany?
— A jak myślisz?
Rachel uśmiechnęła się.
— Jedno jest pewne — na końcu rozłożył wszystkich.
Frank skinął głową.
— Tak. To był dobry film.
109
— Ile razy go widziałeś?
— Sześćdziesiąt dwa — powiedział bez namysłu.
Rachel zdusiła śmiech.
— A chociaż wiesz, co znaczy Yojimbo?
— Tak — Frank wahał się przez chwilę.
— Co? Powiedz.
— To znaczy „ochroniarz".
Teraz Rachel roześmiała się zadowolona.
— No tak, rozumiem. To wszystko wyjaśnia.
Restauracja Da Umberto na przedmieściu w Echo Park
w niczym nie przypominała Mortona. Już prędzej przypomi
nała spelunkę. Nikt znany tam nie przychodził. Jedzenie
jednak było naprawdę toskańskie, nie za głośna, dobra
muzyka dobiegała z ukrytych w kątach głośników. Restaura
cja była prawie pusta, a na małym parkiecie nie było ani jednej
pary.
Rachel była oczarowana, szczęśliwsza niż zwykle. Już
prawie nie pamiętała, jak to jest, kiedy wychodzi się dla
przyjemności, a nie w celu pokazania się. Odprężyła się, coraz
bardziej intrygował ją jej towarzysz.
— Lubisz takie miejsca, co?
Frank skinął głową. Bawił się swoim spaghetti, wodził
długimi kluskami wokół talerza.
Rachel przysłuchała się dokładniej muzyce.
— I taką muzykę?
— Tak — powiedział otwarcie.
— Czy czujesz się tu bezpieczny? Uważasz, że tu nie ma
żadnego zagrożenia? — nabrała sobie trochę makaronu.
Frank Farmer wzruszył ramionami.
— Jeśli ktoś naprawdę chce zabić, nic go nie powstrzyma.
Rachel uśmiechnęła się smutno.
— Świetnie. To po co mi jesteś potrzebny?
— Może zamiast ciebie dostanie mnie.
To nie były przechwałki pewnego siebie faceta. To proste
stwierdzenie faktu.
110
— Byłbyś gotów za mnie umrzeć? — otworzyła oczy ze
zdziwienia.
— To mój zawód — powiedział.
Rachel patrzyła na niego, jakby z twarzy chciała wyczytać
odpowiedź na swoje pytania.
— I zrobiłbyś to? Dlaczego?
— Bo nie umiem śpiewać — uśmiechnął się Frank.
— Yojimbo — podsumowała rozweselona Rachel.
— Nie, on był ode mnie lepszy.
Nie uwierzyła w taką skromność.
— To magia kina, Farmer. Ty, ty jesteś prawdziwy.
Frank wzruszył ramionami i dolał im wina.
— Czegoś jednak nie rozumiem.
— Czego?
— Może uratowanie prezydenta to powód do chwały, ale
tak kogokolwiek...
— Kogoś takiego jak ty? To sprawa zasad i dyscypliny.
Rachel zmarszczyła brwi.
— Nie ufam dyscyplinie, w każdym razie nie mojej.
W najważniejszym momencie zawsze mnie opuszcza.
— To się zdarza.
— Ale nie tobie Frank — Rachel zaśmiała się ciepło. —
Ty zawsze jesteś zdyscyplinowany, prawda?
— Nie można przewidzieć, co się stanie w podbramkowej
sytuacji. Powiedzmy, że tak raczej jest, nie wracajmy do tego.
Kiedy kelner przyszedł po talerze, przestali rozmawiać, jakby
nie chcieli, żeby obcy podsłuchiwali ich intymną rozmowę.
— Powiedz mi... czy lubiłeś kiedyś kogoś?
— Nie rozumiem.
Doskonale rozumiał, o co pytała, ale nie chciał wyjawiać tak
prywatnych spraw. Frank Farmer miał już we krwi trzymanie
kart przy sobie. A życie prywatne traktował prywatnie.
— Takiego jak ja...
Frank roześmiał się głośno, bardzo rzadko mu się to
zdarzało.
— Nigdy nie znałem nikogo takiego jak ty.
— Nie o to chodzi. Dziewczynę.
111
Wiercił się niepewny, zastanawiał się nad pytaniem. Była
z nim całkiem szczera. Dobrze by zrobił, gdyby jej się
odwzajemnił. To byłoby też uprzejme. Mogliby sobie zaufać,
wtedy lepiej mógłby ją chronić. Ale pewnej granicy nie
należało przekraczać, wiedział o tym.
— Była pewna dziewczyna — powiedział nie patrząc na
nią. — Dawno.
— Tak? I co się stało? Jeśli mogę spytać, oczywiście.
— A czy mogę nie odpowiadać? — odparował z uśmie
chem.
— Nie chcę nalegać...
Frank Farmer uśmiechnął się szeroko. Rachel należała do
najbardziej wścibskich osób, jakie znał.
Rachel też zaczęła się śmiać, nie mogła przestać.
— Ona nie umarła, prawda? — spytała lekkomyślnie. —
To znaczy nikt jej nie zabił, kiedy ją chroniłeś?
Frank przestał się uśmiechać. Zmienił się na twarzy,
milczał, ale to wiele mówiło.
Rachel nagle przestała chichotać. Spojrzała wystraszona,
zbladła.
— O Boże! Tak było, prawda?
Frank mówił cicho, wyglądał poważnie i smutno.
— Nikt nie jest doskonały — powiedział.
Rachel zawstydziła się brakiem wyczucia. Zniszczyła na
strój wieczoru, rzucając na niego cień smutku.
— Frank, tak mi przykro — mruknęła.
Nagle, jakby ktoś przełączył niewidzialny guzik, powaga
zniknęła z jego twarzy i roześmiał się lekko.
— Nie, nikt jej nie zabił.
Przerwał, nie wiedząc, czy ma mówić dalej.
— To o wiele mniej dramatyczne — powiedział w koń
cu. — Po prostu przestała mnie kochać. Możesz sobie to
wyobrazić?
Rachel spojrzała mu prosto w oczy.
— Nie, nie bardzo.
Muzyka umilkła i na chwilę zapanowała cisza. Potem
zaczęła się następna płyta, usłyszeli Co dzieje się ze złamanymi
112
sercami.
To jedna z pierwszych piosenek Rachel Marron,
dzięki niej dostała się na szczyt. Frank uśmiechnął się, kiedy
usłyszał jej głos. Uniósł kieliszek, jakby wznosząc toast za nią
i jej pierwszy wielki przebój.
— A więc — powiedziała uśmiechając się tajemniczo —
czy to randka z pełną obsługą, Frank?
Frank spojrzał na nią zaskoczony.
— Proszę cię do tańca.
— Z przyjemnością — powiedział.
Frank za każdym razem ją zaskakiwał. Jak na takiego
człowieka był delikatnym, dobrym tancerzem; trzymał ją
blisko, nie był spięty. Nie myślała, że będzie się dobrze czuł
w takiej roli. Ułożyła głowę na jego ramieniu i wsłuchiwała się
we własny głos.
Frank czuł perfumy w jej włosach, czuł, jak porusza się
w jego ramionach. Oboje słuchali słów smutnej piosenki,
jedwabisty głos Rachel podkreślał melancholijny tekst. Pod
niosła głowę i zapytała:
— Podoba ci się? Ta piosenka.
— Tak — Frank skinął głową.
Rachel wybuchnąła śmiechem. Frank zaczerwienił się
zażenowany. Obawiał się, że powiedział coś poniżającego.
— Co? Z czego się śmiejesz?
Rachel próbowała się opanować.
— Przepraszam — chichotała. — Tylko że ta piosenka jest
taka... załamująca.
— Tak, to prawda — musiał się z nią zgodzić.
Nagle z kuchni dobiegł ich ostry dźwięk naczyń roz
bijających się o podłogę. Bez namysłu Frank zmienił pozycję,
stanął między Rachel a kuchnią, jakby chciał ją zasłonić.
Spojrzał przez ramię sprawdzając, co się stało. Chciał się
upewnić, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa.
Rachel znów położyła mu głowę na ramieniu.
— Nie bój się — szepnęła mu do ucha. — Ochronię cię.
Znów oddali się muzyce, Rachel śpiewała cicho zagubiona
we własnych myślach, w jego ramionach. Frank natomiast
cały czas bacznie obserwował, cały czas był czujny.
8 — Ochroniarz
113
Rozdział XII
Podobnie jak w jego sercu, tak i w skromnym domu
Franka Farmera było prywatne miejsce, niedostępne dla
obcych. W piwnicy urządził sobie pracownię i salę ćwiczeń,
sam wszystko przygotował, sam pokrył gołe ściany i położył
kafelki na podłodze.
W jednym rogu stały błyszczące, chromowane przyrządy
do ćwiczeń, worek do boksowania, leżały ciężarki, ciężka piłka
do podnoszenia. W innej części pomieszczenia miał stół, na
którym stały poukładane narzędzia i bardziej skomplikowane
urządzenia: tokarka, wiertarka. Potrafił obrabiać metal, ulep
szał broń, której używał.
Najdziwniejsza część piwnicy była oddzielona od reszty
pomieszczenia i stanowiła wąski, dźwiękoszczelny korytarz
biegnący wzdłuż jednej ze ścian. To jego prywatna strzelnica,
na końcu wyłożona workami z piaskiem.
Pokój był uporządkowany, wszystko miało swoje miejsce,
choć nie sprawiało pedantycznego wrażenia. Zupełnie jak sam
Farmer.
Siedział na kanapie, sączył drinka i przyglądał się jej.
Rachel kręciła się po pokoju, dotykała narzędzi na stole,
zaglądała do długiego korytarza strzeleckiego.
— Tak tu cicho — powiedziała do siebie.
Podeszła do ściany z książkami i nagrodami. Książki
stanowiły dość dziwną zbieraninę — powieści stały obok
114
podręczników technicznych, biografie i książki histo
ryczne opierały się o albumy, książki o egzotycznych
kwiatach, o broni, o kinie japońskim i sztuce prymi
tywnej.
Na ich podstawie Rachel zorientowała się, że Farmer to
człowiek o żywym umyśle, interesujący się wieloma dziedzi
nami. Jednak to wszystko wiedziała już wcześniej. Bardziej
interesowały ją rzeczy osobiste, porozstawiane na półkach.
Zakurzone nagrody, cytaty w ramkach, zdjęcia. Przedstawiały
Franka, kiedy zdobył czarny pas, w ubraniu baseballisty,
z wysoko uniesionym kijem. Zauważyła też jego zdjęcia
z trzema prezydentami.
Rachel wzięła jedno zdjęcie i odwróciła do światła. Zdjęcie
przedstawiało drużynę piłkarską, młodzi zawodnicy z powagą
wpatrywali się w obiektyw aparatu. Przeczytała podpis pod
fotografią.
— Drużyna piłkarska Uniwersytetu Zachodniej Virginii.
Rachel przebiegła wzrokiem wszystkie poważne twarze, aż
znalazła Franka. Uśmiechnęła się.
— Boże, jak ty wyglądałeś.
— To było dawno temu.
— Nie wiedziałam, że grasz w piłkę.
— Bo już nie gram.
— Na jakiej byłeś pożyci?
— Z tyłu — powiedział.
— Byłeś twardy? — spytała z uśmiechem.
— Nie. Szybki.
Najwspanialsza jednak była wisząca na ścianie długa,
lakierowana na czarno pochwa japońskiego miecza. Rachel
dokładnie się jej przyjrzała, delikatnie dotknąła zdobionej
powierzchni.
— Ty też jesteś samurajem?
— To wymaga prawdziwej dyscypliny — roześmiał się
Frank.
— Słyszałam, że byłeś w tajnej policji. Dlaczego zre
zygnowałeś?
— Dla pieniędzy.
115
Rachel rozejrzała się po dziwnie urządzonym pokoju
i uśmiechnęła się.
— Jak widzę, masz ekstrawaganckie upodobania.
Mogę? — spytała wskazując na miecz.
Frank skinął głową, więc zdjęła pochwę ze ściany i powoli
wyciągnęła z niej miecz.
— Uważaj — ostrzegł ją.
Piękno nagiego ostrza zapierało dech, żadnej skazy nie
było na błyszczącej stali. Miecz był doskonale wyważony,
wyglądał tak lekko jak promień światła. Skierowała ostrze do
przodu i podeszła do niego.
— Trudno cię rozszyfrować, Franku Farmerze.
Podeszła jeszcze bliżej, końcem miecza celując między jego
oczy, kilkanaście centymetrów od twarzy.
— Wydaje mi się — powiedziała — że i ochroniarz musi
mieć czasami spokój.
Frank wstał, miecz był tak blisko, że prawie go dotykał.
Wyciągnął ręce i odwiązał jedwabną chustkę, którą Rachel
miała na szyi. Jedną ręką zdjął chustkę, drugą przez moment
pozostawił na zgięciu jej szyi.
— Popatrz — szepnął.
Uniósł chustkę nad głowę, obiema rękami rozprosto
wał delikatny materiał, potem puścił. Powoli, kołysząc się
w powietrzu, cieniutki jedwab opadł na ostrze. Niesłychanie
ostry miecz wdarł się w materiał i przeciął chustkę na dwa
kawałki.
Frank odsunął miecz i przyciągnął Rachel do siebie.
Objęci, osunęli się na podłogę i zaczęli się całować.
Na początku kochali się gorączkowo, jakby poddali się
nareszcie, po tygodniach wyrzeczeń; zaspokajali narosłą
w nich żądzę. Oboje za długo czekali, żadne nie było przygoto
wane na tak intensywne przeżycie. Później zwolnili nieco,
napięcie trochę opadło i kochali się wolniej, bardziej leniwie,
spokojnie.
W nocy, leżąc nago w łóżku Franka, Rachel wsunęła się
w jego ramiona, wsparła się na nim.
— Nigdy nie czułam się tak bezpiecznie — szepnęła.
116
Frank nie odpowiedział. Uśmiechnął się jedynie i pogłaskał
jej zmierzwione włosy.
— Nikt nie może ci nic zrobić.
— Teraz to nie byłoby takie trudne.
Rachel roześmiała się i pocałowała go, potem położyła mu
głowę na ramieniu.
— Wcale się nie martwię — powiedziała.
Słuchał jej spokojnego oddechu, kiedy zasypiała. On
jeszcze nie zasnął, wpatrywał się w ciemność.
Obudził ją trzask rozsuwanych żaluzji. Światło zalało całą
sypialnię. Usiadła i zamrugała.
— Co się dzieje? Co robisz?
Frank ubrany był już w białą koszulę i spodnie od
garnituru. Właśnie wiązał krawat. Założył już podramienną
kaburę, ale jeszcze była pusta. Wystarczało na niego spojrzeć,
żeby zorientować się, że coś było nie tak. Wydawał się zły,
zdenerwowany. Nie odpowiadał jej.
— Frank?
Farmer nie patrzył na nią.
— Rachel, nie wolno zapomnieć, co ja tu właściwie robię.
Kiedy obudził się rano, przeraził się tym, co zrobił
poprzedniego wieczoru. Okazał się słaby, a jego słabość oboje
naraża na niebezpieczeństwo. Był bardzo zły, ale na samego
siebie, na swoją głupotę, nie na Rachel.
— Zapomnieć? — powtórzyła.
Jego ostre słowa bardzo ją zaskoczyły.
— Ja o niczym nie zapominam.
— Płacisz mi za ochronę. I to mam robić.
— Więc? Czy zrobiłam coś złego? Co zrobiłam?
— Nic. To nie twoja wina.
— To o co chodzi?
Uwidzicielsko uniosła pościel i spojrzała na niego uśmie
chając się figlarnie. Odwrócił wzrok.
— Mam cię błagać?
— Nie — powiedział szorstko. — Masz przestać.
117
Potrząsnęła głową i zmarszczyła czoło.
— O co chodzi, Frank?
— Nie może mi się pomieszać, co ja właściwie robię.
Kiedy to mówił, wbił wzrok w podłogę, jakby koncen
trował się na swoich słowach, pragnął je zapamiętać.
— A co takiego robisz? Mieszasz mnie z błotem?
Przesunął ręką po czole. Nie chciał być taki niemiły. Wcale
nie zamierzał jej zranić, szczególnie po ostatniej nocy.
— To nie twoja wina, tylko moja. Zaangażowałem się
w coś z klientką.
— Z klientką? — uderzyło ją to bezosobowe stwierdze
nie. — To wszystko czym dla ciebie jestem? Klientką?
— Popełniłem błąd.
Frank mówił niskim głoseś. Sam się przeklinał za nieroz
tropność. Ochroniarz zakochany w kobiecie, którą chroni
może być tak samo niebezpieczny jak morderca.
— Jaki błąd? Już nie uważasz mnie za atrakcyjną. Tak?
Frank bardzo się zdenerwował.
— Chryste! Już ci powiedziałem. Nie mogę cię chronić
w taki sposób. Nie jestem dla ciebie odpowiedni.
— A to co ma znaczyć? — wybuchnęła. — Że to już
koniec? Jedna noc i po wszystkim?
— Właśnie — skinął głową Frank.
Rachel podniosła oczy, jakby prosiła niebiosa o wyjaśnie
nie tej niepojętej sytuacji.
— Nie mogę w to uwierzyć.
Otworzył szufladę nocnego stolika i wyjął pistolet, spraw
dzając go automatycznie, zanim włożył do kabury.
— Możesz to zaakceptować albo mnie zwolnić.
— Ale nie mogę z tobą sypiać — podsumowała.
Frank odwrócił się i spojrzał na nią. W jego oczach
malował się ból. Czy nie widziała, że dla niego to też jest
bardzo trudne?
— Przykro mi — powiedział smutno.
— Nie wierzę w to.
Przez chwilę siedziała w milczeniu, zastanawiała się, co się
jej przytrafiło. Parę godzin temu myślała, że znalazła bez-
118
pieczenstwo i szczęście. Teraz on to wszystko burzył, tak
szybko, jak to powstało.
— Pytam cię... Pozwól, że ci powiem... — zaczęła.
Nagle przestała się martwić; ogarnęła ją wściekłość.
Odrzucił ją! Rachel Marron nie była przyzwyczajona do
takiego traktowania.
— Co ty wyprawiasz, do cholery?
— Robię to, co do mnie należy. Robię to, co jest dobre dla
nas obojga.
Rachel patrzyła na niego przez chwilę, jakby nie rozu
miała, co powiedział. Potem, zmartwiona, upokorzona i wście
kła, wyskoczyła z łóżka i sięgnęła po ubrania. Frank zamknął
oczy, próbował przezwyciężyć ból i cierpienie, które w nim
narosło.
Rozdział XIII
Nad basenem w ogrodzie Rachel Marron unosiła się
poranna mgła. Frank klęczał na brzegu, obok niego Fletcher.
Chłopiec obserwował, jak Frank wymienia baterie w pilocie
jego motorówki. Farmer nadal myślał o wydarzeniach ostat
niej nocy i ranka, Fletcher widział zmartwienie na jego
twarzy.
— Jest na ciebie bardzo zła, prawda?
Frank patrzył na baterie, które trzymał w dłoni, jakby nie
całkiem wiedział, do czego służą. Jego milczenie potwierdzało
przypuszczenia chłopca.
— Powiedziała mi, że nie rozumie, dlaczego ją tak par
szywie potraktowałeś. Podobno jesteś naszym przyjacielem.
Farmer skulił ramiona i westchnął niesłyszalnie.
— Bo jestem — powiedział nie podnosząc wzroku.
Zajął się na powrót bateriami, wkładając je na miejsce.
— To co się stało?
— Bardzo długo uczyłem się, jak nie zwracać uwagi na to,
co robią inni — wyjaśnił mając nadzieję, że te słowa dotrą do
chłopca, że je zrozumie. — To moja praca. Muszę być
zdyscyplinowany — znów westchnął. — Ale nie zawsze mi się
to udaje, Fletcher. Nie zawsze.
Fletcher pokręcił głową.
— Nie rozumiem. Chyba nie rozumiem, Frank.
Frank uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
120
— W porównaniu z tobą jestem bardzo stary, a też nie
rozumiem. I powoli dochodzę do wniosku, że nigdy nie
zrozumiem.
Usłyszeli za sobą kroki na ścieżce wiodącej do basenu.
Nicki niosła naręcze czasopism i gazet.
— Ta-daa!
„Codzienne nowiny", gazeta show-businessu, upadła jej na
ziemię.
— Popatrzcie — powiedziała. — Ogłosili nominacje.
Wielki nagłówek oznajmiał: „NOMINACJE DOSTALI..."
Na jednym z pierwszych miejsc widniało nazwisko Rachel.
— Udało się! — zawołał szczęśliwy Fletcher.
Nicki ciekawie patrzyła na Franka, nie ukrywała pogardy.
Ona pierwsza zorientowała się rano, że Rachel nie spała
w swoim łóżku.
— Pomyślałam, że będziesz chciał wiedzieć o nominacji.
Nikt w nią nie wątpił. Oczywiście, na pewno wiesz wszystko —
powiedziała głosem przepełnionym ironią.
Jeśli chciała go zawstydzić, nie uda się jej.
— Co chcesz powiedzieć? — spojrzał jej prosto w oczy.
Odwróciła wzrok.
— Przepraszam. Nic nie mówię. To nie moja sprawa —
podała mu gazety. — To twoja porcja na dziś.
Wziął je bez słowa, a ona odwróciła się i poszła szybko do
domu, jakby uciekała przed nim.
— Chyba wszystkich dziś martwisz, Frank — zauważył
Fletcher.
— W tym jestem dobry.
Fletcher roześmiał się i spuścił swoją łódkę na błękitną
wodę.
Jego pierwsze polecenie tego dnia zabraniało otwierania
paczek, zanim on je obejrzał. Zajął niewielki warsztacik przy
garażu, gdzie ekipa porządkowa trzymała swoje narzędzia.
Urządził tam małe laboratorium, w którym mógł sprawdzić
wszystkie podejrzane paczki, nie narażając domowników na
121
niebezpieczeństwo. W poczcie, która przyszła dziś rano, Nicki
przyniosła mu też małe pudełko, niewiele większe od paczki
papierosów.
Frank trzymał paczuszkę nad głębokim, betonowym zle
wem, który wcześniej wypełnił piaskiem i umocnił na zewnątrz
workami z piaskiem. Badał pudełko ostrożnie jak chirurg,
przysłuchiwał mu się stetoskopem, sprawdzał wykrywaczem
metali. Było zwyczajnie zaadresowane, jedynie nazwisko Ra
chel wycięto z gazety i przyklejono do adresu. Może to znak,
że ten człowiek znów się odezwał.
Wykrywacz metalu niczego nie wykazał, a przez słuchawki
nie dało się słyszeć żadne złowróżbne tykanie. To jednak
o niczym nie świadczyło. W dzisiejszych czasach konstruk
torzy bomb używali cichych kwarcowych zegarów.
Ostrożnie przeciął brązowy papier skalpelem i zdjął
wierzchnią warstwę opakowania. Nabrał powietrza i otwo
rzył pudełko. Zobaczył, że coś, co było w środku jest
dodatkowo zapakowane w gazety. Wziął pincetę i bardzo
ostrożnie zabrał się do odwijania gazety. Zdawał sobie
sprawę, że jeden nieostrożny ruch może spowodować wybuch
bomby.
Najpierw usłyszał metaliczny trzask, potem brzęczenie,
papier osunął się z lekka. Odruchowo Frank rzucił paczkę do
zlewu i padł na ziemię, nakrywając głowę rękoma. Czekał na
wybuch.
Leżał na podłodze przez kilka sekund, chociaż wydawało
mu się, że o wiele dłużej, i słuchał jak brzęczenie powoli
milknie.
Cisza.
Frank wstał ostrożnie i zajrzał do zlewu. Paczuszka
wyglądała zwyczajnie. Wciągnął powietrze — nie poczuł
swądu niewypału. Wstrzymał oddech i jednym ruchem roz
pakował paczkę. W pudełku leżała mechaniczna zabawka,
nakręcany zwierzak, na którym ktoś wypisał kolorowymi
literami: „KOCHAMY CIĘ RACHEL! PREZENT OD
WIERNYCH WIELBICIELEK Z BEAVER, PENSYLVA-
NIA — SALLY I KATE".
122
Frank położył zabawkę na stole, zwierzak kłapał plasti
kowymi zębami, jakby śmiejąc się z niego. Frank wypuścił
powietrze i spróbował się uspokoić. Taka mała denerwująca
przygoda prawdopodobnie skracała mu życie o dziesięć lat.
Wyciągnął przed siebie wyprostowaną rękę i spojrzał na nią.
Nie trzęsła się.
W drzwiach pojawił się Henry.
— Frank, co ty wyprawiasz do cholery?
— Tylko sprawdzam.
— Aha. Sy Spector czeka na ciebie w swoim biurze.
Frank Farmer skulił ramiona.
— Świetnie. Tylko tego mi brakuje.
Może i Spector chciał go widzieć, ale wcale nie ucieszył się
na jego widok. Siedział za biurkiem w gabinecie producenta,
który Rachel urządziła u siebie w domu. Jego nachmurzona
mina kontrastowała z wielkimi bukietami kwiatów i z balo
nami unoszącymi się pod sufitem w całym pokoju. To
prezenty od całego Hollywood, typowy sposób gratulowania
z powodu nominacji do Oscara. W małym pomieszczeniu na
tyłach biura dwie sekretarki bez przerwy odpowiadały na
urywający się telefon. Ludzie z branży, zarówno przyjaciele
jak i wrogowie, dzwonili z gratulacjami dla Rachel. Takie były
wymogi ich zawodu, reguły, których nie wolno łamać w tym
interesie.
Spector nie miał nastroju do kłótni.
— Przedstaw mi listę twoich wydatków. Podsumuj wszyst
ko. Przynieś mi to za godzinę, wypiszę czek.
To wszystko. Wrócił do papierów zalegających na biurku.
Frank uniósł brwi.
— Nie masz zwyczaju mówić, o co ci chodzi, Spector?
Spector wybuchnął. Wstał, twarz mu poczerwieniała, żyły
na szyi nabrzmiały, jakby chciały przebić się przez naprężoną
skórę.
— Chodzi mi o to, że jesteś zwolniony, Frank. Nie sta
wiła się wczoraj na żadne spotkanie przez twoją małą
123
randkę. Zdajesz sobie sprawę, że nie spotkała się z Barbarą
Walters?
Niestawienie się na wywiad z dziennikarką ABC to nietakt,
ale niezbyt poważny. Spector ułagodził Walters i jej producenta,
przełożył spotkanie i w sumie nic się nie stało. Ale ważniejsza
była nominacja: Sy Spector czuł się dumny z tego powodu, miał
w tym niemały udział, a to znaczyło, że uważał się za naj
ważniejszą osobę w otoczeniu Rachel Marron. Wierzył nieza
chwianie w starą prawdę o władzy: korzystaj z niej, albo ją
stracisz. I właśnie korzystał, aby pozbyć się rywala.
Frank zastanawiał się, czy w kwiatach nie ma bomby,
może Henry to sprawdził?
— Po pierwsze — ciągnął Spector — przeszkadzasz jej
w pracy. A teraz zawracasz jej głowę.
— To nasza sprawa — powiedział zwięźle Frank.
— Tak uważasz? Zapominasz, kto ci płaci. Nie rozumiesz,
jaką ja tu odgrywam rolę.
— Nie, ja rozumiem. To ty nie masz pojęcia, o co chodzi,
Spector.
— Co do cholery chcesz przez to powiedzieć?
— Prowadzisz wszystko, prawda? I zarabiasz na Rachel
Marron.
— Właśnie. Tak już jest.
— To powiedz mi, ile zarobisz, jeśli będziesz dostawał
dziesięć procent od trupa?
— Jesteś nienormalny Frank. Naprawdę walnięty. Szkoda
mi cię. Pozbieraj swoje rzeczy i wynieś się do południa.
— Frank zostaje.
Frank i Spector odwrócili się i zobaczyli Billa Devaneya
stojącego w drzwiach z Rachel.
— A ja mówię, że odchodzi — nalegał Spector.
— Bądź rozsądny, Sy. Teraz, po tej nominacji, Rachel
potrzebuje ochrony bardziej niż kiedykolwiek. Jeśli Frank
odejdzie, możesz zapomnieć o Miami.
Wściekłość Spectora osiągnęła apogeum.
— Zapomnieć o Miami? Podpisała ten pieprzony kon
trakt, Bill. Mam ci przeczytać ten cholerny papier?
124
Rachel obserwowała obu zdenerwowanych mężczyzn,
patrzyła na nich kolejno, jak na graczy w meczu teni
sowym.
— Mam w dupie ten kontrakt — zapewnił go Devaney. —
Jeśli on odejdzie, Rachel nie zaśpiewa ani linijki. To zbyt
niebezpieczne.
— Co? Masz w dupie kontrakt? Wspaniale. Może po
zwolisz Rachel się wypowiedzieć? Chyba ma tu coś do
powiedzenia. Rachel, co ty na to?
Rachel spojrzała kolejno na Spectora, Devaneya i Franka.
— Zostaje — zdecydowała bez wahania w głosie.
— Panie Spector! — zawołała sekretarka. — Dzwoni pan
Schiller. Jest na jedynce.
Spector nie zwrócił na nią uwagi, ciągle patrzył na
Devaneya, Rachel i Franka. Przecenił swoje możliwości,
popełnił największy możliwy błąd, złamał pierwszą zasadę
show-businessu. Nie wolno przeciwstawiać się gwieździe.
— Cóż — powiedział, próbując wybrnąć z niezręcznej
sytuacji — chyba na tym polega demokracja.
— Masz rację — Rachel skinęła głową.
Wzruszył ramionami pełen skruchy, chciał z powrotem
wkraść się w łaski Rachel.
— Poddałem się, tak? To nie jest dla mnie łatwe —
wyciągnął rozstawione ramiona. — Nie uściskasz mnie?
— Nie — powiedziała Rachel. — Nie uściskam.
Spector pokręcił głową.
— Chyba na razie pozostanę w lochu.
Aby pokryć zmieszanie, podniósł słuchawkę.
— Ben, jak się masz? Aha...
— Ben Schiller jest dyrektorem hotelu Fontainebleau
w Miami Beach — wyjaśniał Bill Devaney.
Spector przez chwilę nic nie mówił.
— Ambasadorski? Co chcesz powiedzieć, do diabła?
Rachel zawsze dostaje apartament prezydencki...
Wszystkich dochodził głos Schillera, który usiłował wy
jaśnić pomyłkę.
— Nie obchodzi mnie, co myślałeś — warknął Spector.
125
Oto okazja wykazania się przed Rachel, starania się
w jej imieniu, nawet w tak głupiej sprawie jak rezerwacja
hotelu.
— Znasz ten hotel? — spytał Devaney Franka.
Ochroniarz skinął głową.
— Co sądzisz o apartamentach prezydenckim i ambasa-
dorskim?
Frank zastanowił się przez chwilę.
— Prezydencki jest lepszy. Jest bardziej na uboczu.
To pokoje na dwudziestym piętrze, w południowym skrzy
dle. Tuż obok jest winda dla obsługi, moglibyśmy ją
zająć. Okna wychodzą na ocean. Tam nie powinno być
problemów.
Spector cały czas rozmawiał z dyrektorem.
— Zdaję sobie sprawę, że masz problem, Ben. Ale przecież
sami nas zaprosiliście.
— Daj mi słuchawkę — powiedziała Rachel. —
Nie odchodź, Farmer, możemy potrzebować twojej
opinii.
Nacisnęła guzik na telefonie i włączyła Bena na
głośnik.
— Witaj, Ben — odezwała się słodko.
— Rachel! — głos Bena Schillera wypełniał pokój. —
Gratulacje z okazji...
Rachel szybko ucięła grzeczności.
— Ben, słyszałam, że dałeś mi służbówkę za kuchnią...
Tego wieczora John Tesh, prowadzący jeden z najważniej
szych programów show-businessu, „Rozrywkę", wykorzystał
tę historię w swojej audycji.
— Jak wiemy, nominację do nagrody dla najlepszej
aktorki dostała Rachel Marron. W tym tygodniu Rachel
da dwa koncerty w hotelu Fontainebleau w Miami, oba
w celu zebrania funduszy na walkę z AIDS. Szczęśliwcy,
którzy się tam dostaną, zapłacą za zaproszenia po tysiąc
dolarów.
126
Rozeszła się plotka, że ta miła pani przebiła samego
gubernatora Florydy. Podobno spierali się, kto ma dostać
najlepszy apartament w hotelu Fontainebleau. Prawdziwe
nieszczęście dla kierownictwa tego hotelu. Zgadnijcie,
kto wygrał? Gdybyście mieli głosować na rozrywkę lub
politykę, kogo byście wybrali? Nie ma wątpliwości,
prawda?
— Rachel, życzymy miłych snów w apartamencie prezy
denckim. Wygląda na to, że nominacja jest tak samo dobra
jak nagroda.
Rozdział XIV
Frank Farmer poleciał do Miami Beach trochę wcześniej
niż Rachel i reszta towarzystwa. Chciał dokładnie sprawdzić
apartament prezydencki w hotelu Fontainebleau, zanim po
zwoli się jej wprowadzić. Przeszukiwał go przez sześć godzin,
cały czas towarzyszył mu Al Thuringer, wesoły kierownik
ochrony hotelowej.
Apartament składał się z ośmiu luksusowych, słonecznych
pokoi; z ich okien rozciągał się przepiękny widok na plażę
i zielony ocean. Jak przystało na apartament za cztery tysiące
dolarów dziennie, urządzony był z dużym przepychem; sty
lowe meble doskonale dopasowane do nowoczesnej techniki.
Cenne obrazy odsuwały się, ukazując wielkie ekrany telewi
zyjne; za półkami pełnymi książek stały wieże stereo, magneto
widy, laserowe odtwarzacze kompaktowe.
Barek w rogu ogromnego pokoju zaopatrzony był we
wszelkie możliwe napoje, zarówno niealkoholowe, jak i te
mocniejsze. Przez godzinę Frank dokładnie sprawdzał je
wszystkie, upewniając się, że żadna butelka nie była otwarta.
Obejrzał każdy mebel i zajrzał do każdej szuflady, spraw
dzone zaklejał taśmą. Sprowadził policję ze specjalnie tresowa
nymi psami, szukającymi materiałów wybuchowych. Zwie
rzęta biegały po pokojach, ale niczego nie znalazły.
Jedynie na balkonie Frank odkrył coś, co mogło być
groźne. Pękła podpórka przy balustradzie, a beton, w którym
128
była zamocowana, dziwnie się kruszył. Frank stanął na nim
i poczuł, jak się chwieje. Barierka była obluzowana, łatwo
mógł zdarzyć się wypadek.
— Hej, Thuringer.
— Co jest?
Farmer złapał balustradę i mocno nią potrząsnął.
— Cholera — powiedział zaniepokojony kierownik. —
Jak to mogło się stać? Zaraz kogoś tu przyślę.
Zanotował sobie coś na kartce.
— Sprawdźmy resztę budynku, niższe piętra — zapropo
nował Frank.
— Dobrze — zgodził się Thuringer.
Głównymi drzwiami wyszli na korytarz. Zobaczyli tam
dwóch ludzi, pracowników hotelu, czyszczących ciągnący
się od ściany do ściany dywan. Frank przyjrzał im się
podejrzliwie.
— W porządku — zapewnił go Thuringer. — Sprawdzi
liśmy ich. Są czyści.
Z windy wysiadł mały chłopiec i jego opiekunka. Chłopiec
ubrany był w kąpielówki i niósł mokry ręcznik.
— Cześć! — przywitał się.
— Cześć, Mark — odpowiedział Thuringer. — Pły
wałeś?
— Serfowałem. Było świetnie.
Pobiegł szybko do drzwi drugiego apartamentu, jaki
znajdował się na tym piętrze.
Zaskoczony Frank spojrzał na kierownika ochrony.
— Kim są ci ludzie, u licha?
— Rodzina Katz, z St Louis — szepnął Thuringer. — To
bardzo wpływowa rodzina na środkowym zachodzie. Nieru
chomości, ropa. Przyjeżdżają tu co roku. Starsi ludzie i troje
wnuków. Pielęgniarka i służąca.
— Powiedziałeś, że na piętrze nie będzie nikogo.
— Daj spokój, Farmer, nie denerwuj się. Ci ludzie
są bogatsi od Pana Boga. I nie będą sprawiać kło
potów.
— Mam nadzieję.
Ochroniarz
129
— Ich pokoje znajdują się na samym końcu tego skrzydła.
Pozostałe pokoje są puste. I tak jak prosiłeś, nie wynajęliśmy
też żadnego pokoju piętro niżej.
— To dobrze.
— Teraz dokąd?
— Chciałbym zobaczyć salę koncertową i kuchnię.
Thuringer otworzył drzwi od windy.
— Proszę.
Mało które miejsce jest tak ruchliwe jak kuchnia dużego
hotelu. Było wczesne popołudnie, godzina lunchu minęła, ale
pracownicy już przygotowywali się do obiadu i kolacji.
Szefowie kuchni i ich pomocnicy kroili i siekali warzywa.
Specjaliści od sosów już pocili się nad gorącymi palnikami.
Pośrodku stał kierownik i zarządzał ludźmi. Bez przerwy
stukały pokrywki i patelnie, różne urządzenia, miksery i ro
boty kuchenne głośno warczały.
Frank popatrzył na pracowników i pokręcił głową. Jak
może zadbać o bezpieczeństwo przy takiej ilości ludzi? Thurin
ger odczytał jego myśli.
— Sprawdziliśmy wszystkich, Frank — krzyknął Far
merowi do ucha. — Nie ma się czym martwić. Ci ludzie
nie chcą stracić pracy. Nikt z nich nie będzie kłopotał
twojej klientki. Ale na wszelki wypadek wydaliśmy wszystkim
karty identyfikacyjne. Muszą pokazywać je strażnikom, żeby
wejść tylnymi drzwiami. Nikt niepowołany nie może się tu
dostać.
Frank doceniał troskliwość kierownika ochrony, ale wie
dział, że nie było to całkowicie bezinteresowne działanie.
Hotel będzie zarabiał więcej pieniędzy, jeśli zyska renomę
ulubionego miejsca Rachel Marron. Z drugiej strony, jeśli
przypadkiem Rachel zostanie tu zamordowana, mogą wiele
stracić.
— A bomby? Tu można schować tonę ładunków wybu
chowych.
— Jezu, naprawdę jesteś pedantem — zaśmiał się Thurin
ger. — Wezwę tu policję z psami. Sprawdzą przed każdym
koncertem. Może być?
130
— Chyba więcej nie da się zrobić.
— Nic się nie stanie, Frank. Nie martw się.
— Sprawdźmy jeszcze widownię.
W przeciwieństwie do kuchni, widownia okazała się prze
strzennym, cichym pomieszczeniem. Dało się słyszeć jedynie
pianino.
Frank i Thuringer wyszli zza kulis i stanęli na środku
sceny, rozglądając się po pustej sali, z której usunięto krzesła.
Niedługo obsługa hotelowa wstawi tu stoliki dla grubych ryb,
które zapłaciły po tysiąc dolarów za koncert i kolację. Ogrom
sali i nieprzytulność sceny nie podobały się Frankowi. Rachel
będzie tu jak na talerzu, bez szans na obronę.
Potrząsnął głową i uśmiechnął się do Thuringera.
— Co to za głupia praca!
Po przybyciu do Miami Beach Rachel Marron i jej świta
zorientowali się, że Sy Spector już rozkręcił machinę re
klamową. Żeby zainteresować dziennikarzy, Spector zorgani
zował ekipę telewizyjną, która „przypadkiem" trafiła na
moment, w którym gwiazda zapragnęła popływać w basenie.
Rachel stała w korytarzu, tuż za szklanymi drzwiami
wiodącymi na basen i czekała, aż kamerzyści się ustawią.
Razem z nią stał Frank, Sy Spector i Ben Schiller, dyrektor
hotelu. Włączono oślepiające reflektory.
— Dobra — zawołał reżyser. — Kręcimy, Rachel.
Spector popchnął ją ku drzwiom.
— No dobrze, Rachel. Zaczynamy pokaz.
Frank popatrzył na tłumek stłoczony nad basenem.
— Czy to konieczne? — spytał niespokojnie.
— Tak — powiedział Spector. — Niezbędne.
— Przestań marudzić, Farmer — skarciła go Rachel. —
Za to ci przecież płacimy.
Mówiąc to otworzyła szklane drzwi i wyszła, nie od
stępowana przez kamerzystów.
131
Teren wokół basenu zajmowała ponad setka gości hotelo
wych, wygrzewających się w słońcu, drzemiących na leżakach.
Frank pomyślał, że weszli na ocean opieczonych słońcem ciał,
ciągnący się aż do plaży. Kelnerzy w krótkich białych mary
narkach wędrowali od gościa do gościa, zbierali zamówienia,
potem biegli do baru, żeby je zrealizować.
Obok samego basenu stało wysokie krzesło ratownika.
Przy tej masie spieczonego mięsa wyglądało jak drapacz
chmur. Siedział na nim opalony, potężnie zbudowany młody
człowiek, bezmyślnie obserwował turystów na basenie. On
pierwszy zobaczył ze swego gniazda kamerzystów i zamiesza
nie. Nagle wyprostował się w krześle, wyciągnął szyję, żeby
lepiej widzieć.
Frank spojrzał na Rachel; przyglądał się jej twarzy i za
stanawiał się, jak mogła się tak zmienić. Ludzie nad basenem
nie byli już zwykłymi turystami wygrzewającymi się w tropi
kalnym słońcu. Stali się publicznością, grupą ludzi, nad
którymi Rachel musiała zapanować. Musieli okazać jej swą
miłość. Poczuła wydzielanie się adrenaliny.
Rachel szybko weszła w swoją rolę, mijała półnagich ludzi,
udając zaskoczenie taką ilością golizny. Bezwstydnie wdzię
czyła się do kamery, dając operatorom to, czego oczekiwali.
Zatrzymała się przed ciemnowłosą nastolatką, która leżała
wyciągnięta na słońcu. Jej bikini było tak skąpe, że zmieści
łoby się w garści.
— Mój Boże! — zawołała sztucznie oburzona Rachel. —
Co ty na siebie włożyłaś!
Wskazała na grubego faceta w średnim wieku.
— Powinien pan zakryć oczy.
Nastolatka usiadła, osłoniła oczy przed słońcem i reflek
torem kamery.
— Rachel Marron! — zawołała, nie wierząc własnym
oczom.
— Tak, kochanie.
— Mogę prosić o autograf?
— Oczywiście, jeśli znajdziesz kawałek papieru w tym
swoim kostiumie, w co bardzo wątpię.
132
— Chwileczkę! Chwileczkę! — dziewczyna zanurzyła rękę
w plażowej torbie leżącej obok jej fotela i szukała kartki
i długopisu.
— Nie mogłabym się w to ubrać... Moja droga, jesteś
prawie naga.
Dziewczyna zaśmiała się nerwowo i wsunęła Rachel kartkę
papieru w dłoń.
— Na imię mi Tracy.
Rachel podpisała się.
— Tracy, czy twoja mama wie, w co ty się ubierasz?
Chociaż, gdybym była tak zgrabna jak ty... — oddała jej
kartkę i poszła dalej.
Teraz ludzie zaczęli szeptać, poznawali ją. Ci, którzy byli
najbliżej, wyciągali do niej ręce, jakby była politykiem w trak
cie kampanii wyborczej.
— Jestem pani wielbicielem.
— To wspaniale, kochany.
— Byłam zachwycona Królową Nocy.
— Widziałem to osiem razy.
— Na pewno wygrasz, Rachel.
— Cóż — powiedziała z uśmiechem — mam taką na
dzieję.
Wokół niej zbierał się coraz większy tłum. Frank czuł
ciepło bijące od nagrzanych ciał, ręce miał upaprane olejkiem
do opalania — odpychał spoconą publiczność, żeby Rachel
miała czym oddychać.
Niektórzy stawali na leżakach, żeby lepiej widzieć. Inni
rzucili się po kartki i pióra. Tłum gęstniał, słychać było odgłos
tłuczonego szkła, przewracających się krzeseł, wazonów toczą
cych się po płytkach. Na zewnątrz zbiegowiska ludzie popy
chali się i odciągali, żeby cokolwiek zobaczyć.
Frank usunął ludzi aż do wysokiego krzesła ratownika.
Rachel spojrzała z uznaniem na opalonego młodzieńca.
— Wyglądasz na kogoś, kto zna się na muzyce. Przyjdź na
moje przyjęcie... — odwróciła się do Bena Schillera. — Ben,
upewnij się, że ten chłopak dostanie się na mój koncert.
— Jak chcesz, Rachel.
133
Spojrzała na Franka, chciała mieć pewność, że dobrze
zrozumiał: ona, Rachel Marron, mogła zrobić to, na co miała
ochotę, i nie musiała przejmować się bezpieczeństwem.
Spector pochylił się i szepnął jej do ucha:
— Wspaniale, kochana. Daliśmy im to, czego chcieli.
Teraz możemy już wracać.
— Dobrze — zgodziła się, ale jeszcze chwilę postała na
słońcu, upajała się uwielbieniem ludzi.
Jej basenowa publiczność zaczęła pogwizdywać, bić brawo,
skandować jej imię coraz głośniej.
Frank pocił się w swoim garniturze. Sytuacja wymykała się
spod kontroli. Jakieś sześcio- lub siedmioletnie dziecko pła
kało w tłumie, przerażone lasem nóg w krótkich spodenkach.
Kilka starszych osób wyraźnie osłabło i przestało się cieszyć.
Farmer chwycił stanowczo Rachel za ramię i poprowadził
w kierunku hotelu.
Tuż przy szklanych drzwiach odwróciła się ponownie
i posłała widzom ostatni słoneczny uśmiech.
— Dziękuję wam wszystkim, dziękuję. Przyjdźcie dziś na
koncert, posłuchacie, jak śpiewam i dacie na instytucje do
broczynne tyle, ile kto może.
Frank przepchnął ją do chłodnego, klimatyzowanego ko
rytarza i zamknął za sobą drzwi. Ręce i twarze przywarły do
szkła, ktoś nawet chciał otworzyć drzwi i wejść za Rachel do
środka. Frank jednak przekręcił klucz w zamku, potem szybko
pobiegł za Rachel i Spectorem.
Natychmiast zniknęła jej „publiczna" twarz. Założyła
okulary słoneczne i wrzasnęła na reklamowca:
— Zaczynam się zastanawiać, czy ty masz rację, Sy. Czy
uważasz, że nadal muszę się tak wygłupiać?
Spector jednak znał ją lepiej, niż się spodziewała. Od
powiedział jej bardzo szybko.
— Możesz mnie skopać, pobić, wychłostać. Rób to,
co ci przyniesie ulgę. Ale nie udawaj, że tego nie lubisz.
Ich możesz oszukać — wskazał palcem na pozostawio
nych z tyłu wielbicieli, którzy ciągle pukali w zamknięte
drzwi. — Ale nie mnie. Za dobrze się znamy. Poza tym.
134
zdobyłaś to, co masz, dzięki umiejętności wprowadzania ludzi
w ekstazę.
Rachel zdjęła okulary i spojrzała Spectorowi prosto
w oczy. Trafił w sedno. Żyła dla pochlebstw, dla gorączki,
jaką wywoływała, ale nie spodziewała się, że coś, co tak
bardzo starała się ukryć, było takie oczywiste i widoczne.
Frank umiał dostrzec to tak samo wyraźnie jak Spector. To
jeszcze bardziej ją denerwowało.
Sy postanowił ją ułagodzić. Mówił spokojnym, przyjem
nym głosem.
— Nie ma się czego wstydzić. To dar... tylko niektórzy to
potrafią. Wielu woła, ale tylko niektórym się odpowiada.
Rachel roześmiała się. Złość już minęła.
— W Biblii było trochę inaczej, Sy. Od dziecka śpiewałam
w chórze kościelnym, wiem jak ma być.
— Ja cytuję biblię branży rozrywkowej, kochana. Nie
żartuj sobie z błogosławieństwa, Rachel. Czar działa, jeśli się
go używa. Wiesz o tym lepiej' niż ktokolwiek inny.
— Ty chcesz mi mówić o czarze?
Wzruszyła ramionami, jakby chciała się od niego uwolnić.
Poszła szybciej, kierując się do windy.
— Daj sobie spokój, dobrze?
Sy Spector wyrzucił w górę ręce, gotów się bronić.
— Skończyłem. Nic więcej nie powiem. Ani słowa —
uśmiechnął się przebiegłe. — Tylko wiem, że lubisz, aby ci
o tym od czasu do czasu przypomnieć.
Sy Spector spojrzał na Franka Farmera. Jego oczy przesy
łały mu wiadomość: ty jesteś dobry w swojej pracy, ja
w swojej...
Rozdział XV
Sztuczne ognie wybuchały kolorowo nad oceanem, zo
stawiały za sobą czerwone, zielone i złote ogony. Błyszczące
iskry spadały do czarnej wody, znacząc ogniem drogę na
niebie. Tłum na balkonie apartamentu Rachel Marron wył
z zachwytu i bił brawo.
Przedkoncertowa nerwowość, która dodawała sił Rachel
i jej pomocnikom już zniknęła, zastąpiła ją niefrasobliwość,
jaka zawsze napadała ich po występie. Rachel spędziła na
scenie całe dwie godziny, śpiewała wspaniale, dała publicz
ności więcej, niż można kupić za pieniądze. Pod koniec
koncertu wszyscy stali, bili brawo, krzyczeli i prosili o więcej.
Rachel bisowała trzy razy, zanim udało jej się oderwać od
wielbicieli.
Przyjęcie toczyło się w najlepsze, Rachel miała się właśnie
pojawić. Frank Farmer oceniał, że po apartamencie kręciło się
kilkaset osób. Niektórych dobrze znał, innych widział po raz
pierwszy. Nie podobało mu się, że tylu ludzi kręci się po
prywatnych pokojach Rachel.
Dwa bary w przeciwległych krańcach pomieszczenia były
oblegane przez amatorów drinków; kelnerzy przeciskali się
przez tłum roznosząc kanapki i zakąski. Tony złapał garść
krewetek i wpakował je sobie do ust. Siedział przed sypialnią
Rachel, wyglądał tak groźnie i rzucał tak ostre spojrzenia, że
nikt nie odważyłby się zakłócić spokoju piosenkarce.
136
Pokój cały czas zapełniał się nowymi gośćmi. Al Thuringer
postawił przy windach umundurowanych strażników. Kiedy
tylko pojawiali się goście, strażnicy sprawdzali ich nazwiska
z przygotowaną wcześniej listą. Potem przeprowadzali ich
przez bramkę do wykrywania metali.
Od czasu do czasu pokój rozjaśniał się w blasku reflek
torów kamer i fleszy fotoreporterów. Reagowali natychmiast,
kiedy spostrzegli jakąś znakomitość z Miami. Wystarczyło, że
zauważyli spikera albo popularnego sprawozdawcę telewizyj
nego, a już szykowali sprzęt niczym artylerię.
Przyglądając się ludziom wypełniającym pokoje, Frank
Farmer rozpoznał kogoś ze swojej przeszłości. To Greg
Portman, wysoki, muskularny mężczyzna wzrostu Franka, ale
potężniej zbudowany. Wydawało się, że za moment tradycyj
nie skrojona marynarka pęknie pod naporem naprężonych
mięśni.
— Cześć, Farmer.
— Witaj — Frank skinął głową.
— Chcesz drinka?
Właśnie przechodził kelner z tacą pełną szampana, Port
man zgrabnie zabrał mu jeden kieliszek.
Frank pokazał swoją szklankę.
— Sok pomarańczowy — spojrzał podejrzliwie na Port-
mana. — Dawno się nie widzieliśmy.
Frank Farmer i Greg Portman swego czasu razem służyli
w tajnej policji. Zawsze istniała między nimi delikatna, prawie
niewidoczna rywalizacja. Obaj byli uważani za najlepszych
w swoim fachu.
— Jesteś teraz w pracy? — spytał Farmer.
Portman skinął głową.
— W zasadzie mam teraz wolne, ale może się tu dziś
pojawić gubernator. Pomyślałem, że rozejrzę się wcześniej —
uśmiechnął się wymuszenie. — W tej chwili jest z nim ktoś
inny.
Gubernator znany był w całej tajnej policji ze swoich
upodobań.
— Naprawdę? — zapytał Frank. — Ile ma lat?
137
Portman wzruszył ramionami ze śmiechem.
— Może osiemnaście. A ty w pracy?
W tym momencie przez salę przeszedł pomruk. Rachel
wreszcie się pokazała. Wszystkie głowy odwróciły się w jej
kierunku, zaczęły się wiwaty i toasty.
— Dziękuję — powiedziała Rachel.
Zatrzymała się na chwilę, jakby chciała, aby jej wielbiciele
mogli się na nią napatrzeć.
— Dziękuję wam wszystkim, dziękuję. Jesteście wspa
niali...
Farmer wskazał Rachel ruchem głowy.
— Moja klientka — powiedział.
Portman był pełen podziwu.
— Nie żartujesz? To duży postęp od czasów prezydenta.
Założę się, że lepiej śpiewa.
— Chciałabym, żebyście wszyscy się dobrze bawili. Pijcie
tyle alkoholu Bena Schillera, na ile macie ochotę.
Rachel przeszła przez tłum śmiejąc się i rozdając całusy
w powietrze.
Portman uważnie się jej przyglądał krytycznym wzrokiem,
jak typowy ochroniarz.
— Nie wiem czemu, ale mam wrażenie, że ona potrafi
sprawiać kłopoty.
— Nawet nie domyślasz się, jakie — mruknął Frank.
— Słyszałem, że musiałeś kropnąć kogoś w Nowym Jorku.
Zawodowi ochroniarze też o sobie plotkowali, jak ludzie
we wszystkich innych zawodach. Kiedy ktoś dowiedział się
o wyczynach Franka, całe środowisko zaczynało wrzeć.
— Nie dało się tego uniknąć — powiedział Frank przez
zaciśnięte usta.
— Zdarza się. Zniknąłeś mi z oczu po sprawie Reagana.
— Tak — stwierdził sucho Frank, dając do zrozumienia,
że nie chce rozmawiać o zamachu na życie Ronalda Reagana.
Nastąpiła chwila ciszy, Frank lustrował wzrokiem pokój,
jakby spodziewał się kłopotów.
— Sprawa Reagana to nie twoja wina, Farmer. Nawet cię
tam nie było.
138
— Tu nikt nie jest winien, Portman.
Obaj pilnie obserwowali pokój, dwóch ekspertów oceniało
wszystko profesjonalnym okiem.
— Dzwoniono do mnie z Nowego Jorku. Ten facet,
którego kryłeś, Klingman. Chciał, żebym pracował dla niego,
żebym przejął sprawę po tobie. Podobno poleciłeś mnie.
— Jesteś zaskoczony? — uśmiechnął się Frank.
— Trochę.
— Nigdy nie wątpiłem w twoje umiejętności.
Portman roześmiał się wesoło, sympatycznie.
— Wiem. Jedyne w co wątpiłeś to moje powołanie na
księdza. Zawsze mi to wytykałeś.
— I co? Co z Klingmanem? Dobrze płacił.
— Musiałem mu odmówić, Farmer. Coś innego mi wy
padło i nie dało się tego pogodzić. Ale doceniam. Miło, że
o mnie pomyślałeś.
Portman zauważył, że zbliża się do nich Rachel. Patrzyła
na niego zaciekawiona. Wzięła od Franka sok, napiła się
i zaraz wykrzywiła się zawiedziona.
— To sok pomarańczowy! — powiedziała z obrzydze
niem.
Rzuciła Gregowi Portmanowi jedno spojrzenie. Chyba się
jej podobał.
— Więc? Kim jesteś?
— Jestem Greg Portman.
— Rozumiem, że znasz mojego ochroniarza?
— Kiedyś razem pracowaliśmy. Mamy za sobą kilka
wspólnych lat.
Rachel była coraz bardziej zainteresowana.
— Aha. Proszę, proszę. A co robisz teraz?
— To samo co Farmer — odpowiedział Portman.
— A więc dwaj samuraje, tak? — uśmiechnęła się.
Frank i Portman przez chwilę mierzyli się wzrokiem, jak
zazdrośni rywale ubiegający się o względy tej samej kobiety.
— Frank zawsze był lepszym samurajem ode mnie —
przyznał Portman. — Więcej myśli niż ja. Jest bardziej
„mózgowy", rozumiesz?
139
— Opowiedz coś jeszcze — poprosiła wesoło. — Czy teraz
jesteś w pracy?
— Nie, teraz nie.
— To dobrze, ponieważ ja podobno potrzebuję ochrony.
Wzięła go pod rękę i pociągnęła za sobą w tłum, rzucając
Frankowi przez ramię wiele mówiące spojrzenie.
Frank widział, jak Rachel wyprowadziła Portmana na
balkon, po drodze wzięła od kelnera kieliszek szampana. Nie
odrywała wzroku od twarzy Portmana, opierała się o niego,
przytulała się, szeptała coś cicho. Portman powiedział coś, po
czym wybuchnęła głośnym śmiechem. Potem, na krótką
chwilę odwróciła się i spojrzała prosto na Franka Farmera.
Denerwująco, prowokująco.
Frank odwrócił się, nie chciał grać w tę grę. Za
moment usłyszał głośny, ostry krzyk. Rzucił się
w kierunku balkonu. Rachel i Portman balansowali nie
bezpiecznie przy balustradzie. Frank wyciągnął rękę i zła
pał Rachel za nadgarstek, ale Portman już odzyskał
równowagę i popchnął Rachel do przodu, znów była bez
pieczna.
— Co się stało?
— Ktoś coś spaprał — stwierdził Portman. — Już w po
rządku.
Rachel była roztrzęsiona.
— Dzięki Bogu, że był ze mną ochroniarz — spojrzała
w dół na leżący dwadzieścia pięter niżej basen. — Bardzo
daleko na dół, Frank. Portman uratował mi życie.
Poplamiła sobie sukienkę szampanem. Popchnęła Portma
na przed Franka i wskazała mu drogę do sypialni.
— Ktoś powinien mnie pilnować, kiedy się będę prze
bierać.
Frank i Portman wymienili spojrzenia. W końcu Portman
odwrócił wzrok i wzruszył ramionami. Widać było, że współ
czuje swojemu koledze po fachu.
Frank nie mógł nic poradzić na zachowanie swojej klientki.
Przeszedł przez zatłoczony pokój do baru i zamówił następny
sok pomarańczowy. Za barem wisiało lustro, w którym Frank
140
widział, jak Rachel prowadzi Portmana do sypialni. Wiedział,
że ona wie, iż ją obserwuje...
W pewnej chwili podeszła do niego niesłychanie piękna
młoda kobieta. Wysoka blondynka, opalona po całodnio
wym pobycie na słońcu. Jej sukienka miała głęboki, trój
kątny dekolt. Ustawiła się w taki sposób, żeby za bardzo nie
musiał się domyślać, co jest dalej. Stała tuż obok Franka,
kiepsko trzymała się na nogach, jakby odrobinę za dużo
wypiła.
— Cały wieczór cię obserwowałam z drugiego końca
pokoju — powiedziała spoglądając na niego pożądliwie.
— Naprawdę?
— Tak — mruknęła przymilnie.
— Skąd dokładnie?
Potrząsnęła długimi, jasnymi lokami.
— Stamtąd.
— To chyba powinnaś tam wrócić i obserwować dalej —
odwrócił się na pięcie i wyszedł na balkon.
Rachel i Portman całowali się przytuleni; mężczyzna
wodził rękoma po jej ciele, wsunął dłonie pod jedwabną
sukienkę. Nagle zdała sobie sprawę z tego, co robi i ode
pchnęła go, odzyskując kontrolę.
— Nie mam na to ochoty — szepnęła.
— Myślę, że masz — Portman nie wypuszczał jej z objęć.
Wyrwała mu się z ramion, odsunęła się szybko.
— Jak mówiłam, jestem ci bardzo wdzięczna. Dziękuję
i dobranoc — skierowała się ku drzwiom. — Proszę, idź już —
powiedziała chłodno.
Portman chciał złapać ją za rękę, przyciągnąć do siebie
i popchnąć w kierunku szerokiego, podwójnego łóżka. Rachel
udało się ominąć jego ręce, otworzyła drzwi. Tony, cały czas
na posterunku, spojrzał czujnie, kiedy usłyszał trzask za
wiasów.
— W porządku, Rachel?
— Pan Portman właśnie wychodzi, Tony.
141
Portman wahał się przez moment, potem uśmiechnął się do
Rachel i jej pomocnika. Pochylił się do przodu i pocałował
Rachel w policzek, przecisnął się między nimi i wrócił do gości.
Rachel spojrzała na kłębowisko ludzi, szukała Franka, ale nie
dostrzegła go. Weszła z powrotem do pokoju i zamknęła za
sobą drzwi. Na kredensie stało kilka butelek. Złapała pierwszą
z nich, szkocką whisky, odkręciła nakrętkę i pociągnęła duży
łyk.
Frank ucieszył się, wreszcie nikogo nie było na balkonie.
Oparł się o balustradę i patrzył na morze, obserwował, jak
światło księżyca odbija się w wodach oceanu, słuchał spokoj
nego rytmu fal. Wszystko było takie ciche i uporządkowane,
ulga po gorącym i zwariowanym przyjęciu.
Myślał, że jest sam, ale w pewnym momencie zauważył, że
ktoś stoi na balkonie należącym do sąsiedniego apartamentu.
To Mark Katz, chłopiec którego spotkał wcześniej, będąc tu
z Thuringerem. Frank uśmiechnął się do dziecka.
— Idź spać — powiedział.
Frank odwrócił się ponownie i patrzył na ocean. Do
chodziła go muzyka z przyjęcia, puszczali właśnie jedną
z piosenek Rachel. Powolne, słodkie dźwięki dobiegały jakby
z olbrzymiej odległości. Przez chwilę wszystko wydało mu się
odległe. Istniał tylko księżyc i ocean. Przez moment zapomniał
o czujności.
Rozdział XVI
Rachel pojawiła się dopiero koło południa, zmaltretowana
i z kacem. Ubrała się w luźną koszulę, przekrwione oczy
ukryła za okularami słonecznymi. Ból głowy potęgował hałas
wielkiego odkurzacza, za pomocą którego pokojówka usiło
wała przywrócić czystość dywanu.
— Proszę to wyłączyć — zarządziła Rachel.
— Ale...
— Proszę wyłączyć!
Umilkł warkot małego silniczka, pokojówka szybko prze
szła do następnego pokoju, żeby nie narażać się gwieździe.
Rachel zeszła na dół, do kuchni przy apartamencie i natknęła
się na Franka siedzącego przy stole i jedzącego lunch. Obok
niego stało nakrycie i śniadanie. Opadła na krzesło, jakby
bardzo zmęczyła ją droga do kuchni. Przez chwilę z obrzydze
niem przyglądała się grzankom i jajecznicy na talerzu, potem
podniosła kubek z kawą i wypiła. Frank spojrzał na nią, ale za
chwilę znów zajął się swoją kanapką.
— Na co tak patrzysz? — Rachel była zachrypnięta,
mówiła nieprzyjemnym głosem. — Tobie pewnie nigdy w tym
zdyscyplinowanym życiu nie zdarzyło się mieć ciężkiej nocy.
Frank nadal jadł kanapkę.
— Wiesz co, Farmer? Jesteś zarozumiałym sukinsynem.
Frank tylko się uśmiechnął. Ten grymas wprowadził
Rachel w jeszcze gorszy nastrój.
143
— Nie śmiej się ze mnie, do cholery! — krzyczała. — I nie
waż się mnie oceniać!
Frank odłożył kanapkę.
— Daj mi spokój, dobrze? Przecież nie kazałem ci się
pieprzyć z całym hotelem.
— Farmer! — zaczęła Rachel, ale powstrzymała się, kiedy
w drzwiach stanął Tony.
— Frank, telefon do ciebie.
Farmer skinął głową i odebrał w kuchni.
— Frank! Mówi Ray Court.
— Jak się masz, Ray.
Frank zastanawiał się, skąd stary agent ma jego numer.
Court pewnie zadzwonił do biura Rachel Marron w Los
Angeles i powiedzieli mu, gdzie jest. To ma być nadzwyczajna
ostrożność?
— Nie narzekam — powiedział Court. — Słuchaj, spraw
dziliśmy klej, którego używał ten psychol do karteczek. Taki
klej robią w Los Angeles. To miejscowy świr.
— To ogranicza moje pole zainteresowania do jakichś
dwóch milionów świrów — zauważył Frank.
— Nie przejmuj się. Rozpracujemy go. Dotrzemy do tego
skurwiela.
— Pospieszcie się.
— Słuchaj, Frank — zaczął Ray Court.
— Co?
— Dobrze ci płacą, co?
— Cześć, Ray — powiedział Frank odkładając słuchawkę.
Odwrócił się do Rachel.
— Mam dobre wieści. Okazało się, że...
— Gówno mnie to obchodzi — rzuciła z wściekłością.
Wstała prędko i pobiegła korytarzem, trzasnęła drzwiami
od sypialni.
Frank westchnął i postanowił przejść się po plaży.
Godzinę lub dwie później wrócił do apartamentu. Kiedy
wychodził z windy, ze zdziwieniem zobaczył, że przed drzwia
mi wejściowymi nie ma umundurowanego strażnika.
144
Frank otworzył drzwi własnym kluczem i szybko rozejrzał
się po pokojach. Wszystko było w porządku, ale nigdzie nie
znalazł Rachel ani Tony'ego.
Na balkonie zobaczył Billa Devaneya.
— Gdzie ona jest? — spytał Frank. — I gdzie Tony?
— Nie wiem — odpowiedział Devaney. — Myślałem, że
jest z tobą.
— Niech to diabli!
Frank złapał za telefon i energicznie wykręcił numer.
— Thuringer, tu Farmer. Gdzie ona jest, do diabła? Jak to
nie wiesz? A gdzie jest twój strażnik, który miał siedzieć przy
drzwiach? — Frank słuchał przez chwilę. — Przyślij tu kogoś
natychmiast.
Frank trzasnął słuchawką.
— On nie wie, gdzie ona jest. Ale powiedział, że kazała
strażnikowi odejść.
Devaney pokręcił głową.
— Frank, przykro mi...
Farmer już biegł do drzwi.
— Dokąd idziesz?
— Poszukam jej.
To jednak nie było potrzebne. Usłyszeli śmiech po drugiej
stronie drzwi, potem odgłos klucza wkładanego w zamek.
Frank otworzył. Przed nim stali Rachel i Tony, oboje obju
czeni pakunkami i torebkami. Byli bardzo zadowoleni, ani
śladu kaca. Rachel nie zwracała na Franka uwagi.
— Cześć, Devaney.
Rzuciła paczki na fotel i poszła do barku zrobić sobie
drinka.
— Czy Fletcher dzwonił?
— Rachel, gdzie byłaś, u licha? — Devaney nie potrafił
pohamować gniewu.
— Pytałam, czy dzwonił mój syn.
— Nie, nie dzwonił. No to gdzie byłaś?
— Poszłam z Tonym do portu — mrugnęła do
Tony'ego. — Potem na zakupy. Nie ma w tym nic złego,
prawda?
— Martwiliśmy się — powiedział Devaney.
10 — Ochroniarz
145
Mówił do Rachel, ale patrzył na Franka.
— Wiesz, że nie powinnaś się tak zachowywać.
— Daj spokój, Bill. Jestem już duża. Sama umiem się sobą
zająć, chyba o tym wiesz.
— Nie, nie umiesz — powiedział cicho Frank.
Rachel odwróciła się ku niemu.
— Nie mów do mnie w ten sposób, Farmer. Ty tu tylko
pracujesz. Rozumiesz? Pracujesz dla mnie. Ja tu jestem szefem.
— Rachel — Devaney wyciągnął rękę, żeby ją po
wstrzymać.
Farmer odwrócił się i skierował ku drzwiom.
— Farmer, dokąd idziesz?
Devaney przeraził się, że Farmer po prostu wyjdzie
z pokoju i pójdzie dalej, zostawiając go samego z tym
bałaganem.
— Idę na obchód. Jak zwykle.
Kipiący z wściekłości Frank zszedł na dół do kuchni i do
sali koncertowej. Sprawdzał trasę, jaką Rachel będzie musiała
przejść tego wieczora, zanim dotrze na scenę na swój drugi
koncert.
W kuchni wrzało jak zwykle, ale pracownicy usuwali mu
się z drogi. Wystarczyło raz na niego spojrzeć, żeby wiedzieć,
iż nie należy wchodzić Frankowi Farmerowi w drogę.
Korytarz wiodący na scenę był pusty, a magazyny znaj
dujące się po obu jego stronach miały być zamknięte na czas,
w którym Rachel mieszka w hotelu. Sprawdził zamki i okazało
się, że jeden z nich jest otwarty.
Frank zapalił światło i zobaczył, że pomieszczenie wypeł
nione było pustymi drewnianymi pudełkami. Za nimi, ukryty
w cieniu, siedział jakiś człowiek. Był potężny i ciemny, czarne
kręcone włosy przypominały wiecheć. Farmer pomyślał, że
może być Kubańczykiem, ale nie miał na sobie kombinezonu
pracownika kuchni. Człowiek nawet nie mrugnął, kiedy zoba
czył Franka.
— Kim jesteś? — zapytał Frank. — Co tu robisz?
Kubańczyk wcale się nie poruszył.
— Nie twój zasrany interes — powiedział pogardliwie.
146
Frank wyczuł pogróżkę w jego głosie. Przytrzymał drzwi,
żeby się nie zamknęły.
— Wyjdź stąd. Szybko.
Olbrzym skoczył na nogi i pochylił się nad Frankiem.
— Zabieraj swoją dupę, pojebańcu — zagroził.
Frank był już za bardzo wkurzony, żeby przejmować się,
czy zrobi facetowi krzywdę, czy nie. Natarł na niego silnie
i szybko, całą swoją wagę włożył w dwa ciosy w brzuch.
Uderzenia sprawiły, że Kubańczyk pochylił się do przodu,
objął Farmera i próbował ściągnąć go na ziemię. Farmer
wydostał się z uścisku i kopnął przeciwnika trafiając go
w klatkę piersiową. Człowiek upadł na stertę pudełek i wy
rżnął w betonową ścianę.
Kubańczyk naprawdę mocno uderzył o ścianę tyłem
głowy. Przez chwilę nie mógł dojść do siebie, ale za mo
ment chwycił szczotkę i zamachnął się drewnianą rączką
jak kijem do baseballa. Frank wślizgnął się pod kij i wy
mierzył przeciwnikowi dwa ciosy w piersi i szczękę. Jego
pięści działały tak szybko, że prawie niepostrzeżenie. Ciosy
zachwiały olbrzymem. Wtedy Frank uderzył faceta jedno
cześnie w oba uszy, tak żeby piekący ból wdarł mu się do
środka czaszki.
Ogłuszony Kubańczyk osunął się na kolana na zimną
podłogę. Frank miał ochotę dołożyć jeszcze trochę pokona
nemu wrogowi, ale zanim zdążył skopać go na miazgę,
usłyszał za sobą głośny krzyk.
— Przestań! Proszę! Nie rób mu krzywdy! Proszę,
przestań!
W ich kierunku biegła kobieta w ubraniu pokojówki.
Przyciskała do siebie torebkę, łzy płynęły jej z oczu.
— Proszę przestać!
— Kto to jest, do diabła? — zapytał wściekły Frank.
— To mój mąż, panie. Niech go pan nie krzywdzi. On nic
nie zrobić. On tylko tu czekać, żeby mnie zabrać do domu,
podwieźć — kobieta rzuciła się na podłogę i objęła męża. —
Oooj — łkała — Louis, pobrecito.
Zdyszany Frank oparł się o ścianę. Czuł do siebie wstręt.
147
— Przepraszam — powiedział.
Pokojówka uniosła twarz i spojrzała na niego, nic nie
rozumiała.
— Dlaczego pan to zrobić?
— Przepraszam... Nie wiem.
Frank odszedł szybko, przeciągnął ręką po włosach, usiło
wał się pozbierać. Otworzył drzwi na scenę i patrzył na jasne,
gorące popołudniowe powietrze. Pierwszą rzeczą, jaką zauwa
żył, był plakat. Słowa jakby drażniły go. RACHEL MAR-
RON. DZIŚ. KONCERT CHARYTATYWNY O ÓSMEJ
WIECZOREM.
Wiedział, że nadchodzi ten moment.
Rozdział XVII
Rachel siedziała przed lustrem i robiła makijaż na scenę.
Pokazała Farmerowi, gdzie jego miejsce; poczuła się znacznie
lepiej, już ogarniało ją podniecenie przed występem. Pod
śpiewując pod nosem zaczęła czesać włosy. Uśmiechnęła się do
siebie na dźwięk telefonu. Dzwonił prywatny telefon, tego
numeru nie łączono przez hotelową centralę, tylko niektórzy
go znali. Doskonale wiedziała, kto może dzwonić tym razem.
Podniosła słuchawkę.
— Fletcher?
Nie usłyszała odpowiedzi.
— Kochanie, to ty? Tu mamusia.
Głos w słuchawce był dziwnie zniekształcony, zimny
i złowrogi.
— Zgaduj jeszcze raz, kurwo! Niech diabli wezmą ciebie
i całe Miami. Idę do ciebie. Wiem, gdzie jesteś i idę do ciebie.
— Mój Boże! — Rachel rzuciła słuchawkę i wybiegła
z pokoju.
Wpadła do salonu i rzuciła się w objęcia Billa Devaneya.
Łzy nie pozwalały jej mówić.
— To był... To...
— Co? Co się stało, kochanie?
— To ON! Zadzwonił.
— Jezu! A skąd miał...
— Bill, groził, że mnie zabije. Wymyślał mi.
149
Bill Devaney zaprowadził ją z powrotem do sypialni.
— Połóż się, kochanie. Nie odbieraj telefonów. Pójdę po
Farmera.
Doprowadzony do wściekłości Frank wszedł do pokoju;
już podjął ostateczną decyzję.
— Mam dość — powiedział. — Odwiozę was do Los
Angeles i odchodzę. Facet, który opiekuje się Fletcherem,
będzie was chronił, aż znajdziecie zastępcę.
Devaney natychmiast zgasił papierosa i szybko wstał.
— Kiedy byłeś na dole, Rachel odebrała kolejny telefon.
Sama podniosła słuchawkę. To on, Frank, ten sam człowiek.
— Nie obchodzi mnie to — uciął Frank.
— Farmer, to nią bardzo wstrząsnęło. Myślała, że to
Fletcher dzwoni z Los Angeles. Uważam, że już będzie
rozsądna.
Frank Farmer wzruszył ramionami. Devaney zorientował
się, że mówił poważnie. Naprawdę miał dość.
Frank otworzył drzwi wychodzące na balkon.
— A koncert? Nie odwołaliście go?
Devaney skinął głową.
— Nie da się odwołać tego w ostatniej chwili. Niestety.
— Zawołaj mnie, kiedy będzie gotowa zejść na dół.
Frank wyszedł, zamykając za sobą szklane drzwi. Wciąg
nął słodkie, oceaniczne powietrze, oparł się o balustradę
i spojrzał na morze. Zaledwie kilkaset metrów od brzegu
przepływał jakiś jacht; widział jego liczne światła. Kiedyś
Frank powiedział Fletcherowi, że nienawidzi łodzi. Teraz
jednak pragnął być na tym jachcie, chciał płynąć samotnie
w jakieś odległe miejsce. Wyobrażał sobie dźwięki, które tam
słychać — łopotanie żagli na wietrze, fale rozpryskujące
o burty.
Usłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi, obejrzał się.
Weszła Rachel ubrana w estradowy kostium. Uczesała się już,
zrobiła mocny makijaż; to stanowiło jej zbroję, chroniło ją
przed publicznością. Ale tym razem przebranie nie dawało
150
jej poczucia bezpieczeństwa. Nie wyglądała na pewną siebie.
Trzymała papierosa, jego koniuszek żarzył się pomarańczowo
na wietrze. Frank nigdy przedtem nie widział, żeby paliła.
— Farmer — powiedziała cicho. — Chcę, żebyś wiedział,
że to co zaszło między nami nie ma żadnego znaczenia... Już to
rozumiem. Musisz mi uwierzyć, ponieważ nie zamierzam cię
błagać.
Uniosła papierosa do ust i zaciągnęła się głęboko. Cały
czas słyszała słowa tego człowieka, jakby jakaś kaseta od
grywała je bez przerwy w jej głowie. Czuła jego nienawiść.
— Nie chodzi o to, co powiedział, ale jak to powiedział.
Był taki...
Głos się jej załamał, skuliła ramiona, jakby chciała znik
nąć. Jednak zebrała się w sobie, wyprostowała się i chrząknęła.
— Potrzebuję cię... Boję się i nienawidzę tego. Nienawidzę
swojego strachu.
Frank skinął głową. To właśnie jej główny problem.
Rachel Marron nie mogła być słaba, nie mogła znieść myśli,
że kogoś tak bardzo potrzebuje. Sama doszła do tego, co
ma. Odważnie i z determinacją zbudowała swoją karierę.
Teraz musiała na kimś polegać i to w tak podstawowej kwestii
jak przeżycie.
— Proszę cię, chroń mnie. Chroń Fletchera. Gdyby coś
mu się stało, nie wiem...
Łzy napłynęły jej do oczu i potoczyły się po policzkach,
żłobiąc ścieżki w grubej warstwie makijażu. Otarła je szybko.
— Nie mogę chronić cię w taki sposób — powiedział
Frank.
Wskazał na apartament, jakby przypominając jej o tłumie
i zamieszaniu z zeszłej nocy.
— To niemożliwe. Wszystko działa na jego korzyść.
— Zrobię tak, jak mi poradzisz.
Po raz pierwszy Frank usłyszał od Rachel takie słowa.
Patrzył na nią przez chwilę, potem znów spojrzał na ocean.
Jacht opływał przylądek, za moment zniknie z widoku.
— Chciałbym zabrać cię stąd na jakiś czas.
— Kiedy?
151
— Natychmiast. Jutro.
— Ale zaraz będą Oscary...
Frank rzucił jej gniewne spojrzenie. Uśmiechnęła się
i wzruszyła ramionami.
— Przepraszam, przepraszam... Dokąd pojedziemy?
— W jakieś nikomu nie znane miejsce.
Skinęła głową.
— Nie znane nawet Spectorowi, Devaneyowi i Tony'emu.
Przyglądał się jej twarzy, spodziewał się zobaczyć wahanie.
Jednak nie, zgodziła się od razu.
— A jeśli tym razem będziesz robiła mi trudności, sam cię
zabiję. Rozumiesz?
Rachel uśmiechnęła się z widoczną ulgą.
— Rozumiem — powiedziała.
Rozdział XVIII
Nicki, Rachel, Fletcher i Farmer zapakowali się w jeden
samochód, zwykły dodge, i wyjechali z Los Angeles auto
stradą numer pięć na północ. Jechali całe dwa dni do
środkowego Oregonu. Frank uważał, że to o wiele lepsze, niż
gdyby lecieli tam samolotem. Większość gazet i magazynów
plotkarskich miała na lotniskach swoich informatorów, na
tychmiast dowiedzieliby się, że Rachel Marron odleciała wraz
z rodziną i nikomu nie znanym facetem do Portland w stanie
Oregon.
Jechali zwyczajnym samochodem, nie wyróżniającym się
wśród wszystkich innych aut na trasie. Fletcher siedział
z przodu obok Franka, wyglądał przez okno. Oglądał pola,
małe miasteczka i parkingi, jakby nigdy w życiu nie widział nic
równie ciekawego. Frank pomyślał, że to normalne — dla
kogoś, kto wychowywał się w willi na Bel Air i podróżował
limuzyną, codzienne życie musiało wydawać się egzotyczne.
Siedzący z tyłu Rachel, Nicki i Henry śpiewali wesoło.
Przećwiczyli już wszystko: stare przeboje, piosenki harcerskie
a nawet pieśni kościelne. Dwie siostry znały chyba słowa
wszystkich piosenek, jakie kiedykolwiek zostały napisane.
Henry pomagał im swoim wcale niezłym barytonem. Od czasu
do czasu Frank spoglądał w lusterko i obserwował Rachel.
Wiedział, że podjął właściwą decyzję. Po raz pierwszy, od
kiedy się znają, Rachel wydawała się szczęśliwa.
153
Wieczorem pierwszego dnia dojechali do północnej Kali
fornii, nocowali w drugorzędnym motelu przy drodze dzie
więćdziesiątej siódmej, przed wjazdem do nijakiego mia
steczka Weed. Pokój w niczym nie przypominał prezyden
ckiego apartamentu w hotelu Fontainebleau, ale Rachel,
Nicki i Fletcher mieli doskonałe humory. Poczuli się zupełnie
zwykli, niezależni, nikt nie zwracał na nich uwagi. Zjedli
kolację w byle jakim barze, ale smakowała im jak najlepsze
potrawy u Mortona albo w Spago.
Cały następny dzień spędzili w samochodzie, podziwiali
wspaniałe wodospady Klamath, jezioro Crater, lasy Fremont.
Na Florydzie już panowało lato, ale na pozostałym obszarze
kraju była dopiero wiosna. Kiedy wjechali w góry, złapała ich
prawdziwa zima, łaty śniegu leżały na polach, drzewa pokryte
były puchowymi poduszkami. Mijali małe miasteczka na dzie
więćdziesiątej siódmej drodze: Chemult, Crescent, Gilchrist,
La Pine, Sunriver, zbliżali się na miejsce.
Miasteczko Bend położone jest nad rzeką Deschutes,
w pobliżu lasu o tej samej nazwie, u stóp gór Cascades, pasma
należącego do Gór Skalistych, ciągnących się aż do Kanady.
Jest tak spokojne i piękne, jak można sobie wymarzyć, przy
tym jest bardzo bezpieczne. To miejsce, w którym wszyscy się
znają, a każdy obcy natychmiast zostanie zauważony.
Bend to rodzinne miasto Franka Farmera. Jego ojciec
Herb należy do najznamienitszych obywateli, od dwudziestu
pięciu lat jest szefem tutejszego posterunku policji.
Frank przejechał przez miasto w stronę jeziora Pilot Butte,
nad którym leży jego dom. Duży, stary, dwupiętrowy budy
nek, położony jest na niewielkim wzgórzu, posiadłość z trzech
stron otaczają potężne sosny. Przed domem, aż do jeziora
rozciąga się wielki trawnik, nadal pokryty śniegiem. Frank
zauważył, że za niewielką przystanią należącą do Farmerów
woda jest już wolna od lodu.
Kiedy podjechali, wybiegł im na spotkanie szorstkowłosy
terier. Pies szczekał i ślizgał się na asfalcie. Na werandę
154
wyszedł mężczyzna koło sześćdziesiątki, patrzył, jak samochód
podjeżdża pod drzwi. Herb Farmer był szczupłym, ogorzałym
i wysportowanym człowiekiem. Ubrany w kraciastą koszulę,
stare, wytarte dżinsy i wysokie kowbojskie buty, patrzył na
przyjezdnych wesołymi, ciekawymi oczyma. Był zupełnie siwy.
Wyglądał tak, jak prawdopodobnie będzie wyglądał Frank
w jego wieku.
Frank wysiadł z samochodu i przyjrzał się ojcu. Obaj
bardzo cieszyli się na spotkanie, nie widzieli się od trzech lat,
ale żaden z nich nie pokazał po sobie uczuć. Zachowywali się,
jakby Frank właśnie wrócił z krótkiej wizyty w miasteczku,
gdzie miał kupić drobne warzywa. Pies nie był tak powścią
gliwy. Brykał i skakał, lizał Franka po ręku.
— Jezioro bardzo opadło — powiedział Frank.
— Zaraz przyjdzie odwilż, napełni się — starszy Farmer
wskazał ruchem głowy pasażerów w aucie. — Wszyscy mają
kłopoty?
Frank wsunął ręce do kieszeni spodni.
— Nie, tylko jedna osoba.
Frank nie miał wątpliwiści, na co Fletcher ma największą
ochotę. Mała rybacka łódka, którą Herb trzymał na jeziorze,
nie była szybsza od zdalnie sterowanej łodzi w basenie
chłopca, ale dla Fletchera miała jedną zaletę: była prawdziwą
łódką, można w nią wsiąść i płynąć. Patrzył na mały stateczek
tak zachwycony, jakby oglądał największy na świecie jacht.
Rachel, Frank i Fletcher oraz terier Sparky poszli na
przystań, Nicki i Henry wnieśli bagaże do domu i zaczęli je
rozpakowywać. Fletcher i Sparky już zdążyli się zaprzyjaźnić.
Biegali i bawili się na śniegu, a Frank sprawdził poziom paliwa
w motorówce. Bak był pełen, więc podpompował, żeby trochę
benzyny dostało się do silnika i ułatwiło jego uruchomienie.
Rachel stała na brzegu obserwując swojego syna i psa.
— Ten mały piesek będzie nas chronił? — spytała z niedo
wierzaniem.
— Przynajmniej robi dużo hałasu.
155
— Wspaniale — powiedziała nieprzekonana.
— Duże psy też się czasami przydają — powiedział
Frank. — Ale często jest im bez różnicy, kogo jedzą. Fletcher!
— Tak?
Chłopiec tarzał się w śniegu, śmiał się, a Sparky usiłował
polizać go po twarzy.
— Czas płynąć.
— Świetnie.
Frank pomógł wsiąść Rachel i chłopcu. Rachel usiadła na
ławce i otuliła się szczelnie płaszczem.
— Tam może być zimno — spojrzała na jezioro i za
trzęsła się.
— Nie będziemy długo pływać. Słońce zaraz zajdzie. To
tylko mała zapoznawcza wycieczka.
— Zapoznawcza? Z czym?
— Z łódką. Fletcher, weź linkę startową i uruchom silnik.
Frank odblokował dopływ paliwa, Fletcher obiema ręko
ma złapał linkę i pociągnął. Silnik parsknął, kichnął, prychnął,
ale nie załapał. Chłopiec stracił równowagę.
— Fletcher nie jest najlepszym pływakiem — powiedziała
zaniepokojona Rachel.
— To niech lepiej nie wypada.
Frank otworzył luk i wyjął jasnopomarańczową kamizelkę
ratunkową oraz linkę.
— Fletcher, załóż to.
— Muszę?
— Tak.
Chłopiec ubrał się w ogromną kamizelkę, a Frank dokład
nie go obwiązał.
— Dobra, teraz spróbuj jeszcze raz z silnikiem.
Fletcher pociągnął energicznie za linkę i tym razem silnik
zaskoczył.
— Udało mi się! — zawołał zadowolony.
— W takim razie przejmij ster i wyprowadź nas.
Fletcher zasiadł za sterem, objął drobną rączką rumpel
i poważnie, jak pilot wielkiego tankowca, wyprowadził łódkę
na jezioro. Niepocieszony Sparky został na brzegu, skomlał,
156
kiedy odpływali. Przez chwilę nawet wahał się, czy nie skoczyć
do wody i nie popłynąć za nimi.
Rejs po jeziorze Pilot Butte przypomniał Frankowi jego
dzieciństwo. Pokazał swoim gościom, gdzie spędzał długie
godziny łowiąc okonie, pokazał im zatoczki, w których
jesienią można było złapać szczupaka albo inną sporą rybę.
Na środku jeziora znalazł miejsca, w których razem z ojcem
wycinali dziury w lodzie i budowali domki rybackie.
Frank oprowadził ich po tajemniczych zakątkach swojej
młodości. Znał miejsce, w którym woda była zimniejsza niż
w pozostałych częściach jeziora, ponieważ biło tam podwodne
źródło. Wszyscy chłopcy z okolicy nurkowali, żeby je znaleźć,
ale jeszcze nikomu nie udało się zejść tak głęboko.
— Naprawdę? — zachwycił się Fletcher.
— Jeśli chcesz spróbować je znaleźć, możesz zanurkować
sam.
Chłopiec spojrzał na ciemną wodę i wzdrygnął się na myśl
o głębokim źródle pogrążonym w mroku.
— Nie, dziękuję.
— Mądry chłopak — powiedziała Rachel.
Fletcher był oczarowany opowiadaniami Franka, ale łódź
pochłaniała go coraz bardziej. Powoli zwiększał prędkość
motorówki, aż w końcu osiągnął maksymalną prędkość, na
jaką pozwalał silnik o mocy czterdziestu koni. Zablokował
rumpel i uniósł ręce, jakby chciał powiedzieć: „Patrz mamo,
nie trzymam się".
Pływali, dopóki słońce nie zaczęło zachodzić, a cienie sosen
nie naszły na wodę. Powoli podnosiła się mgła.
— Dobra, Fletcher! — zawołał Frank przekrzykując
wiatr. — Czas wracać.
Chłopiec posłusznie ujął ster i wprowadził łódkę w szeroki,
kontrolowany zakręt, kierując ją ku brzegowi. Henry i Sparky
czekali na nich na przystani.
— Chodź, Fletcher — powiedziała Rachel. — Chodźmy
do domu. Strasznie zmarzłam.
Matka i syn wygramolili się z motorówki i poszli w kie
runku domu.
157
— Wejdź do łodzi, Henry — zarządził Frank. — Chcę ci
pokazać, jak się ją parkuje.
Frank poprowadził łódkę do przystani i wyłączył silnik,
zanim dopłynął do pomostu. Motorówka uderzyła lekko
w molo, Frank przycumował ją.
— Nie chciałbym znów podnosić tego przykrego tematu...
— Co? Co zrobiłem?
— Nic — uśmiechnął się Farmer. — Ale musimy pogadać
o bombach.
— Znowu te bomby.
— W łodzi bardzo łatwo przygotować pułapkę. O wiele
prościej niż w samochodzie. Ale łatwiej też wykryć, jeśli coś
jest nie tak. Bomby można podłożyć tylko w trzech miejscach.
Tu — wskazał na czerwony zbiornik z paliwem. — Tutaj —
powiedział pokazując mechanizm zapłonowy — i tutaj —
uderzył dłonią w burtę. — Elektrody można podłączyć do
osłony wału, a kiedy silnik wejdzie na pewne obroty, bomba
wybucha.
— Rozumiem — skinął głową Henry.
— Nie pozwalaj wypłynąć Fletcherowi, zanim dokładnie
wszystkiego nie sprawdzisz. Gdybyś zobaczył coś innego, niż
w tej chwili, natychmiast uciekaj.
Henry przyglądał się urządzeniom, starając się zapamiętać
ich wygląd.
— Rozumiem.
— Pamiętaj, za każdym razem dokładnie sprawdź.
— Dobrze — obiecał Henry. — Za każdym razem.
Frank zastał Rachel przyglądającą się zdjęciom na ścianie.
Oglądała historię rodziny Farmerów. Znalazła zdjęcie przed
stawiające Franka jako dziesięcioletniego chłopca w drużynie
baseballowej, zdjęcie młodego Herba na ćwiczeniach. Inne
przedstawiało Herba w pełnym mundurze, kiedy odbierał
nagrodę od mera Bendu. Zobaczyła takie samo zdjęcie, jakie
widziała w domu u Franka — młody Frank w drużynie
piłkarskiej. Na środku, na honorowym miejscu wisiało zdjęcie
158
elegancko ubranych Herba i Katarzyny Farmerów, których
syn przedstawiał prezydentowi Jimmiemu Carterowi.
Na brzegu Rachel dostrzegła fotografię, na której uśmiech
nięty Henry Kissinger udzielał wywiadu kilku dziennikarkom.
Obok niego ramię w ramię stali Frank i Portman. Zdjęcie
pokazywało znaną słabość Kissingera do kobiet, portretowało
go w momencie, w którym flirtował z jedną z nich. Portman
też się uśmiechał, przekomarzał się z kobietami. Frank nato
miast wyglądał jak zawsze, był czujny, poważny, obserwował
wszystko w napięciu. Przez moment Rachel przyglądała się
obu mężczyznom.
— Portman czasami zapominał, na czym polega jego
praca.
— Frank! — zawołał z kuchni ojciec.
— Słucham?
— Nakryj stół. Kolacja już gotowa.
— Jak pan każe — Frank uśmiechnął się do Rachel.
Zapach pieczonego kurczaka przyciągnął Rachel do
kuchni. Herb Farmer już dawno przyzwyczaił się do samo
dzielnego przygotowywania prostych posiłków, odmówił przy
jęcia pomocy Nicki. Wolał sam wszystko zrobić. Rachel,
trzymając w ręku drinka, przyglądała się, jak siekał warzywa
na surówkę. Pracował pewnie, metodycznie, podobnie jak jego
syn. Niska kuchnia była praktycznie urządzona, przypominała
kuchnię na jachcie.
— Katarzyna urządziła to tak, jak chciała — powiedział
nie podnosząc wzroku znad surówki.
— Katarzyna?
— Matka Franka — dodał od niechcenia. — Moja żona.
— Nie wiedziałam, że... — zaczęła Rachel.
— To było tak dawno — Herb uśmiechnął się. — Frank
powiedział, że jest pani jakąś piosenkarką.
Rachel roześmiała się.
— Jakąś... zgadza się.
Frank zawstydził się nieco.
— Nie chciałem... Rozumiem, że musi być pani bardzo
sławna, ale tutaj niewiele dociera. Przepraszam.
159
— Nic się nie stało.
— Musi pani mieć powodzenie, skoro potrzebuje pani
Franka.
— Mam chyba za dużo powodzenia — wyjrzała przez
okno.
Słońce zeszło już poniżej drzew, jezioro wyglądało jak
wypełnione atramentem.
— Tak tu cicho i spokojnie.
— Tak, to dobre miejsce — westchnął Herb. — Po tej
sprawie z Reaganem Frank przyjechał tu na całe trzy
miesiące.
Rachel przypomniała sobie „sprawę z Reaganem". To
stało się w pewien ponury marcowy dzień, kiedy była jeszcze
nikim. Podróżowała po kraju z jakimś zespołem, tego dnia nie
występowali. Był poniedziałek, dzień w którym dochodzili do
siebie po koncertach, siedzieli w małej dziurze pod Chicago.
Tego wieczora zamierzała oglądać relację z rozdania Oscarów,
marzyła, że kiedyś sama znajdzie się na tamtej scenie. A po
południu w Waszyngtonie strzelano do Reagana, rozdanie
Oscarów przełożono na kiedy indziej.
— Frank nie był tego dnia na służbie. Nigdy nie mógł się
z tym pogodzić — powiedział Herb siekając marchewkę. —
Oczywiście, powinien tam być, w końcu miał służbę u pre
zydenta.
— A gdzie był?
— Tutaj — wyjaśnił Herb. — Tego dnia pochowaliśmy
Katarzynę.
Założył rękawice kuchenne, otworzył piekarnik i wyciągnął
naczynie ze smakowitymi, pieczonymi ziemniakami.
— Zanieś to na stół — powiedział. — I zawołaj innych.
Po długiej podróży i krótkiej, szybkiej przejażdżce po
jeziorze wszyscy przy stole byli bardzo głodni. Fletcher
z zapałem rzucił się na kurczaka, twarz umorusał w okruchach
i w sosie. Po obiedze zabrał się za porcję lodów obficie polaną
czekoladą.
Herb Farmer, który odwykł od towarzystwa przy obiedzie,
wypił trochę wina i język mu się rozwiązał. Raczył przyjaciół
160
swojego syna różnymi, często wstydliwymi opowieściami
z jego dzieciństwa.
— ...i aż do tej pory nigdy go nie uderzyłem. Nigdy. Aż do
dziś — spojrzał na Franka szukając potwierdzenia. — Tak
było, prawda?
— Oczywiście — potwierdził Frank.
— Tutaj to raczej niezwykłe — ciągnął Herb. — I wiecie,
co się stało? Kiedy miał dziesięć lat narzekał na to! Możecie
w to uwierzyć?
— Na miłość Boga — roześmiał się Frank. — Bo opo
wiem im, jak się rozebrałeś w sądzie.
— Co takiego? — pisnęła Nicki.
— Proszę bardzo, powiedz im. Cholera, jestem z tego
dumny.
Frank wstał i zaczął sprzątać ze stołu.
— Frank, dlaczego chciałeś, żeby tata cię bił? Przecież to
głupie — skomentował Fletcher.
— Masz rację, chłopcze, ale wyjaśnię ci. Miał dziesięć lat
i zaczął grać w drużynie rugby. Przyszedł do mnie i powiedział,
że boi się, iż ktoś go uderzy. A boi się pewnie dlatego, że ja go
nigdy nie biję. „Dlaczego mnie nie bijesz?" — zapytał.
— Jeśli będziecie mieli szczęście, to opowie wam o majt
kach, jakie nosiłem — zawołał z kuchni Frank.
Wyjrzał przez okno na jezioro.
— Ale jakoś przez to przeszedł — ciągnął dalej ojciec. —
Okazało się, że jest bardzo dobry. Nie bał się. Jeśli coś go
przerażało, robił to tak długo, aż strach ustępował — Herb
dokończył wino i odsunął krzesło. — Jego matka była taka
sama.
Wstał, podszedł do szafki, otworzył drzwiczki, wyjął
szachy i rozłożył je na stole. Figury nie były ustawione
w zwykły sposób. To była nie dokończona partia. Herb
Farmer pochylił się nad szachownicą i dmuchnął na nią jak na
urodzinowy tort. Pyłki kurzu wzbiły się w powietrze.
— Chodź, synu. Możesz uciekać, ale i tak się nie
schowasz.
Frank wyszedł z kuchni i usiadł przy stole.
161
— Czyj ruch?
— Twój, o ile mnie pamięć nie myli.
Frank przyjrzał się sytuacji, starał się przypomnieć sobie,
jaką obrał strategię, kiedy ostatni raz grali.
— Chwileczkę...
— Od jak dawna gracie tę partię? — spytała Rachel
opierając brodę na ręku, drugą ręką objęła Fletchera.
— Od trzech lat — powiedział Frank.
— Przez pierwsze półtora roku miał przewagę. Ale potem
szale się odwróciły, idzie po mojej myśli.
Frank dotknął najpierw gońca, potem wieżę, nie wiedział,
co ma zrobić. Zwrócił się do Fletchera.
— Co o tym sądzisz?
— Koń w stronę króla — powiedział Fletcher.
Frank przemyślał posunięcie.
— Dobry ruch.
Herb spojrzał na chłopca zaskoczony.
— Dzieciak z miasta — wyjaśnił Frank.
Już o dziewiątej wieczorem Rachel i Nicki poszły do
swoich pokoi, Fletcher zasnął przed kominkiem, a Herb
drzemał obok chłopca. Frank zrobił ostatni obchód domu,
sprawdził okna i zamki w drzwiach. Sparky plątał mu się pod
nogami.
Pogasił światła i patrzył na jezioro. Nie było widać wody,
całe jezioro zasnuła mgła. Słyszał jedynie delikatne uderzenia
fal o pomost. W takiej mgle ktoś niepowołany mógł niepo
strzeżenie podejść do samego domu, ale wtedy Sparky naro
biłby hałasu. Frank czuł się bezpiecznie.
W kuchni zapaliło się światło, Frank odwrócił się i zoba
czył Nicki nalewającą wody do szklanki.
— Jeszcze nie śpisz? — zapytał z uśmiechem. — Już
późno, prawie piętnaście po dziewiątej.
Odwzajemniła jego uśmiech.
— Środek nocy. A ty co robisz?
— Zamykam.
162
— Jesteś bardzo dokładny.
— To część mojej pracy.
Nicki piła wodę.
— A Rachel? Też jest częścią twojej pracy?
Frank rzucił jej ostre spojrzenie.
— Daj mi spokój, Nicki. Proszę.
— Frank, raz przyciąga cię do siebie, potem cię niena
widzi. Nie mam pojęcia, jak jest teraz — powiedziała pod
niesionym głosem, Herb przekręcił się przez sen.
Frank wszedł do kuchni i zamknął drzwi.
— Czy zawsze tak uważnie obserwujesz, co robi?
— To moja praca — odpowiedziała Nicki.
— Nie, wcale nie — zaprzeczył stanowczo.
— Na pewno uważasz, że moje życie jest bez sensu.
— Nie — Frank odwrócił wzrok.
— Musisz tak uważać — nalegała. — Ja też tak sądzę.
— To dlaczego tego nie zmienisz? Dlaczego czegoś nie
zrobisz?
— Myślisz, że to takie proste?
Położyła mu ręce na ramionach i przysunęła się. Zaczęła go
całować, przez moment też tego chciał, potem jednak odsunął
ją od siebie.
— Jesteś wspaniałą kobietą — powiedział.
— Ale nie chcesz mnie — głos Nicki nabrał ciemnej,
nieprzyjemnej barwy.
Frank nie musiał odpowiadać. W jego spojrzeniu mogła
wyczytać wszystko. Nicki zasmuciła się, zabolało ją, że została
odrzucona. Poczuła palący gniew, wzmocniony poczuciem
wstydu i świadomością, że została odtrącona.
— Dziwi mnie to. Taki dokładny facet jak ty... Dla
czego miałbyś poprzestać na jednej siostrze, skoro możesz
mieć obie?
— Robię czasem błędy — wyjaśnił Frank. — Ale umiem je
naprawić.
— Szefowej jednak nie odmówiłeś.
Odwróciła się i chciała odejść, ale objął ją, nie pozwolił jej
zrobić kroku. Stali blisko siebie, a Frank mówił gorąco.
163
— Nie odchodź, Nicki. Nie zostawiaj mnie z tym. Opo
wiedz mi.
— O czym? Ona jest gwiazdą, ja nie. To cała historia.
— Nie — zaprzeczył Frank. — Powiedz, od jak dawna
jesteś na drugim miejscu. Powiedz, dlaczego ona ma dziecko,
a ty nie. Powiedz mi więcej. Ale nie odwracaj się i nie zostawiaj
mi takiego ciężaru. Weź za siebie odpowiedzialność.
Nicki próbowała wykręcić się z jego objęć, ale trzymał ją
mocno, nie dawał się jej odwrócić.
— Nie potrzebuję twojej pomocy — powiedziała.
— Może ja potrzebuję — mówił przez zaciśnięte zęby. —
Mam dość ludzi, którzy mówią mi, że nie panują nad swoim
życiem. Jeśli tak nie lubisz tej sytuacji, zmień coś. Nie jesteś
w pułapce. Możesz odejść, kiedy będziesz chciała.
W oczach Nicki pojawiły się łzy.
— To nie takie proste.
— Ależ proste. Możesz w każdej chwili wyjść tymi drzwia
mi i nie wracać. Otworzę, jeśli chcesz.
— Puść mnie!
Nicki chciała się wyswobodzić, w końcu Frank ustąpił
i pozwolił jej odejść.
— Dobrze — powiedział. — To nie moja sprawa.
Rozdział XIX
Ostre poranne słońce odbijało się od śniegu, raziło w oczy.
Frank i Herb spacerowali wzdłuż brzegu jeziora. Od czasu do
czasu zatrzymywali się i oglądali ślady zwierząt na śniegu
i błocie. Zauważyli, że w nocy posiadłość odwiedził szop, jeleń
i ptaki wodne.
Frank zatrzymał się na chwilę i spojrzał na jezioro
zasłaniając oczy przed słońcem.
— Ładnie tu, prawda?
— Bardzo.
— Myślałeś kiedyś, żeby na stałe wrócić do domu?
— Tak, ciągle o tym myślę.
I wrócisz?
- Tak. Ale jeszcze nie teraz.
Słyszeli, jak w domu ktoś zmywa naczynia, sprząta
po śniadaniu ze stołu. Sztućce pobrzękiwały w zlewie.
Nicki i Rachel zmywały, śpiewając przy pracy pieśni
kościelne.
— Nigdy wcześniej nie słyszałem muzyki kościelnej
w środku tygodnia — zauważył Herb.
Ale Frank nie słuchał. Zauważył na śniegu jakieś obce
ślady, ślady wroga, odciski solidnych butów do chodzenia
po śniegu. Wiodły prostu w kierunku drzew okalających
posiadłość.
— Gdzie Fletcher?
165
W tym momencie Frank usłyszał warkot silnika. Odwrócił
się i spojrzał na przystań. Wtedy z budynku wyszedł Henry.
— Frank! — zawołał. — Nie sprawdziłem...
Frank już biegł przez trawnik w kierunku pomostu.
Fletcher wyprowadził motorówkę z domku na przystani
i powoli skierował ją na jezioro.
— Fletcher! Fletcher!
Chłopiec tak był zajęty prowadzeniem łódki, że nie patrzył
wcale na Franka biegnącego w stronę pomostu. Nie mógł go
też usłyszeć poprzez warkot silnika.
Deski na molo uginały się i trzeszczały, kiedy Frank po
nich biegł. Dopadł końca pomostu w momencie, gdy chłopiec
zaczynał oddalać się od przystani.
Frank nie wahał się ani przez chwilę. Skoczył w kierunku
łodzi i ściągnął Fletchera z ławki przy sterze. Wpadli razem do
wody.
Rachel obserwowała wszystko z werandy, serce biło jej
mocno w piersi. W chwili, kiedy wpadli do wody, zawołała:
— Nie! On nie umie pływać!
Fletcher płakał, był przerażony i zaskoczony tak nagłym
wepchnięciem do wody. Frank trzymał chłopca lewą ręką pod
pachami i szybko płynął do brzegu. Motorówka płynęła na
środek jeziora, nabierała prędkości.
Rachel była wściekła, prawie histeryzowała.
— Fletcher, kochanie, nic ci nie jest? Kochanie? Po
wiedz coś.
Henry położył się na deskach pomostu i pomógł wydostać
się ociekającym wodą nurkom. Fletcher kasłał, pluł wodą,
trząsł się w przesiąkniętej kamizelce. Henry rozebrał go i otulił
chłopca swoim wielkim płaszczem.
— Wszystko w porządku, prawda Fletcher?
Chłopiec z trudem skinął głową.
Frank usiadł na pomoście, ciężko łapał oddech, dopiero
teraz analizował sytuację.
— Co ty wyprawiasz, do diabła? Zwariowałeś? — wrzesz
czała Rachel. — Jesteś stuknięty! Mogłeś go utopić.
Frank pokręcił głową.
166
— Przepraszam, byłem nieostrożny.
Henry też poczuwał się do winy.
— Frank, przepraszam. Powinienem był...
— Nic się nie stało, Henry — powiedział zmęczony Frank.
— Już w porządku, synu? — nie bardzo było wiadomo do
kogo mówił w tej chwili Herb.
Henry spojrzał na jezioro. Motorówka oddaliła się już
o jakieś pięćset metrów, pruła niekontrolowana przez fale.
— Jak ją ściągniemy?
W tym momencie łódź eksplodowała. Najpierw dojrzeli
szary dym, natychmiast potem usłyszeli wybuch. Łódka
zniknęła pod wodą, na powierzchni pozostało kilka spa
lonych desek, ciężki dym i sadze unosiły się na czystym
niebie.
Nicki i Rachel krzyczały. Frank odwrócił się od dopalają
cych się szczątków motorówki i wyciągnął rękę przed siebie.
Dłoń mu się trzęsła.
Frank i Henry dokładnie sprawdzili ich samochód, ale nie
potrafili dojść do tego, dlaczego auto nie działa. Tak samo jak
stara furgonetka Herba. Obydwa samochody nie dawały się
uruchomić.
Herb otworzył drzwi i szybko podszedł do Franka.
— Frank — powiedział podniecony — ktoś przeciął linę
telefoniczną. Uszkodzenie może być w każdym miejscu stąd aż
do miasta.
Frank skinął głową, jakby spodziewał się takiego obrotu
spraw.
— Oba samochody nie działają. Nie rozumiem, jak to się
mogło stać.
Frank i Herb wymienili zaniepokojone spojrzenia.
— Kto mógł wiedzieć, że tu jesteśmy? To miejsce nie ma
z nią żadnego związku. Jakim cudem nas tu wytropił?
— Może nie chodzi o nią. Może ktoś chce policzyć się
z tobą.
Frank pokręcił głową.
167
— Gdyby ktoś chciał mnie dostać, mógł zaatakować
otwarcie, i to już dawno temu — zastanowił się przez
chwilę. — Musimy ich stąd zabrać.
— Jak?
— Pójdziemy pieszo.
— Synu, główna droga leży dwadzieścia kilometrów stąd,
a miasteczko prawie pięćdziesiąt.
— Tak, wiem.
Herb spojrzał na niebo.
— Zanim dojdziecie do drogi, zajdzie słońce. Nie możesz
kazać im chodzić po nocy. On może gdzieś tam się czaić.
— Masz rację — zgodził się Frank. — Przeczekamy noc
i pójdziemy o świcie.
Początkowo noc wydawała się cicha, pogrążona w mroku.
Ale kiedy Frank skoncentrował się i wsłuchał, doszły go
niezliczone odgłosy. Wiatr tańczył w koronach sosen, ćwier
kały nocne ptaki, stary dom trzeszczał i zgrzytał. Z piwnicy
doszedł go dźwięk pracującego pieca, w kuchni wirował
silniczek lodówki...
Frank siedział w salonie, na kolanach trzymał pistolet,
czekał, aż nadejdzie świt. Przypominał sobie, gdzie kto
jest. Henry był w swoim pokoju, Nicki też, Fletcher był
razem z Rachel, Herb czuwał w korytarzu, Sparky leżał na
schodach.
Nagle usłyszał jakiś inny dźwięk. Z kuchni dochodziło
ciche łkanie, to Nicki...
Siedziała z głową ukrytą w dłoniach, tuż obok stała
otwarta butelka burbona, przed nią pusta szklanka. Od
wróciła swoją zapłakaną twarz do Franka, kiedy wszedł
z pistoletem w dłoni.
— Głupio się wczoraj zachowałam — powiedziała cicho.
Dotknął jej ramienia, jakby chcąc ją uspokoić.
— Jak myślisz, co się dziś stało? — spytała.
— Uważam, że... uważam, że to nie jest wariat. On
doskonale wie, cc robi.
!68
Zapadła długa, bardzo długa cisza, przerywana łkaniem
Nicki. W końcu osuszyła oczy i zaczęła mówić.
— Masz rację. Wie, co robi.
— Opowiedz mi o tym.
Przez chwilę patrzyła w pustą szklankę, potem sięgnęła po
butelkę. Złapał ją za rękę, nie pozwolił ruszyć butelki.
— Kto to jest, Nicki? — spytał napiętym, niecierpliwym
tonem. — Powiedz mi, może go powstrzymam.
— Dziś o mało nie zabił Fletchera.
— Jak można go zatrzymać? — zapytał ostro.
— Mój kochany Fletcher...
— Kto to jest?
— Nie wiem... — zmartwiona potrząsnęła głową. —
Naprawdę nie wiem.
Frank próbował się uspokoić. Jeśli zareaguje zbyt ostro,
kobieta może zamilknąć albo wpaść w histerię.
— Odwołaj go — powiedział spokojnie. — Zatrzymaj go.
— Nie mogę — jęknęła. — On nawet nie wie, kto go
wynajął. On nie wie, kim jestem, a ja nie wiem, kim on jest.
Frank Farmer zmarszczył brwi.
— Więc jak to zrobiłaś?
— Nicki była bliska histerii, kiedy uświadomiła sobie, jak
straszną popełniła zbrodnię. Frank nie chciał dopuścić, żeby
rozkleiła się całkowicie. Pogłaskał ją po głowie, po policzku,
starał się ją uspokoić.
— Jak? Jak to zrobiłaś?
— Poszłam do baru gdzieś w Los Angeles — zaczęła
niepewnie Nicki. — Wypytałam, pogadałam z facetem.
— Nazwisko?
Nicki nie była pewna.
— Miał hiszpańskie nazwisko... Armando. Zorganizował
wszystko. Wiem tylko tyle.
— Czy już mu zapłacono?
— Nie wszystko... dopóki nie skończy — podsumowała.
— Więc będzie próbował, aż jej nie zabije?
Nicki ponownie skinęła głową, potem znów ukryła twarz
w dłoniach. Wyglądała jak ostatnie nieszczęście.
169
— Jaki to był bar?
— Nie pamiętam... byłam pijana.
— A listy? Jak to załatwiłaś?
— Nie, nie — zaprzeczyła gorąco Nicki. — Nic nie
rozumiesz. Listy przyszły najpierw. Nie wiem, kto je przy
syłał. Ktokolwiek to był, czytał w moich myślach. Jego myśli
to moje myśli. Nienawidzę jej. Wtedy wpadłam na pomysł,
żeby to zrobić. Ale nigdy nie chciałam skrzywdzić Fletchera.
Nigdy.
Złapała go za ręce, ścisnęła mocno, błagalnie.
— Musisz go powstrzymać, Frank, proszę!
— Zrobimy to razem. Ty i ja. Jutro wracamy do Los
Angeles. Znajdziemy ten bar. Znajdziemy Armando —
wstał. — Niedługo wszystko się skończy.
— Nie zapytasz, dlaczego?
— Już mi powiedziałaś. Ona ma wszystko.
— A jeśli się nie uda?
— Cicho — syknął Frank.
Stał nieruchomo na środku pokoju, rewolwer gotowy do
strzału. Sparky warczał.
— Zostań tu, nie ruszaj się.
Bardzo cicho Frank wyszedł z kuchni, znalazł schody,
wchodził po dwa stopnie. Sparky był czujny, warczał, patrzył
gdzieś w ciemność. Frank gwałtownie otworzył drzwi do
pokoju Rachel, gotów od razu strzelać.
Rachel siedziała na łóżku, obejmowała Fletchera. Frank
usłyszał coś za sobą i odwrócił się, broń w pogotowiu.
— To ja — krzyknął Herb trzymający w ręku swój
policyjny pistolet.
— Co się dzieje? — niepokoiła się Rachel.
Fletcher siedział obok niej przerażony.
Z dołu dobiegł ich krzyk Nicki.
— Nie, nie! Przestań! To ja...
Dalsze słowa utonęły w huku wystrzału. Rachel krzyknęła.
Na korytarzu zjawił się Henry.
— Co się dzieje? Gdzie Nicki?
— Jezu! Herb, zostań z Rachel.
170
Frank rzucił się ku schodom, zbiegł na parter. Nicki leżała
w kałuży krwi tuż przy otwartych drzwiach wejściowych.
Bluzka cała zbroczona była krwią. Frank uklęknął i sprawdził
puls, jednak już go nie wyczuł.
Wyjrzał we mgłę ścielącą się na dworze.
— Tato! — wrzasnął.
— W porządku! — szybko odpowiedział Herb.
— Zostań tam.
Frank wyskoczył w ciemność, plecami oparł się o ścianę.
Przebiegł kilka metrów, potem zatrzymał się i nasłuchiwał.
Oprócz wiatru kołyszącego gałęziami drzew usłyszał odgłos
kroków, ciężkie buty zapadały się w śnieg. Frank zaczął
szybko biec, kierując się słuchem.
Mgła raz gęstniała, raz rzedła, Frank przebiegł następne
kilka metrów i znów się zatrzymał. Nasłuchiwał, aż ponownie
usłyszał ten odgłos, zaczął gonić bandytę. Kiedy znalazł się
między drzewami, znów stanął i słuchał.
Cisza.
Zamarł w bezruchu i uniósł rewolwer. Zamknął oczy
i czekał, słuchał tak uważnie, że słyszał samą ciszę.
Kiedy dobiegł go najmniejszy odgłos wypalił dwa razy,
pistolet odskakiwał mu w dłoniach. Ktoś zaczął biec, kule
odbiły się od czegoś w ciemności. Frank nie otworzył oczu
przy strzale, dzięki temu nadal widział coś w ciemności.
Czuł strach tego człowieka. Facet biegł na oślep przez las,
nie starał się już zatrzeć śladów. Frank strzelił jeszcze raz.
Gdzieś zawył silnik samochodu. Frank wybiegł z lasu na
zakurzoną drogę wyciętą między drzewami.
Auto odjeżdżało, tylne koła buksowały w śniegu. Frank
Ukucnął i strzelił kilka razy, trafił w tylną szybę samochodu,
szkło posypało się na śnieg. Echo strzałów odbijało się od
drzew, blask wystrzałów rozjaśniał niebo. Samochód zniknął
z pola widzenia, Frank opuścił rewolwer. Serce biło mu
mocno, z trudem chwytał oddech, powietrze, które wydychał,
kłębiło się na mrozie. Noc była chłodna, ale całą koszulę miał
przepoconą. Spojrzał na rękę — nie drżała.
171
Rozdział XX
Cały ranek padał śnieg. O świcie opuścili dom nad
jeziorem i poszli w kierunku głównej drogi. Herb zatrzymał
przejeżdżającą ciężarówkę, która zawiozła ich do miasta.
Policja już jechała do domu; Rachel, Henry i Fletcher siedzieli
na posterunku pilnowani przez policję. Pili kawę, usiłowali
rozgrzać zmarznięte kości i próbowali zapomnieć o tym, co się
stało.
Frank zadzwonił do Los Angeles, do Minelli i Courta.
Opowiedział im, co zaszło, i przez chwilę słuchał zaskoczony.
— Ale Frank — mówił Minella — to się nie trzyma
kupy.
— Jak to?
— Już go złapaliśmy.
— Co? Kogo? Gdzie?
— Tutaj, wczoraj w nocy. To jakiś pętak, pracuje w myjni
samochodowej. Gdybyś widział jego szafkę! Ma świra na
punkcie Rachel Marron.
Minella siedział w specjalnej sali obserwacyjnej w budynku
FBI w Los Angeles. Zajrzał przez lustrzane okno do celi obok.
W mroczym pokoju przy stoliku siedział Dan. Był przerażony
i zagubiony.
— Jesteś pewien, że to on?
— Badania wykazują, że to musi być on. Poza tym ma
czarną terenową toyotę.
172
— Cóż — powiedział Frank — nie wiem, kogo złapaliście,
ale to nie on był tu wczoraj w nocy. To zawodowiec.
Frank prawie słyszał, jak Minella kręci głową.
— To niesłychane. Co chcesz zrobić, Frank?
— Jak długo możecie go zatrzymać?
— W zasadzie on jedynie wysłał kilka listów. Najwyżej
czterdzieści osiem godzin. Znasz przepisy.
— Tak — mruknął Frank. — Znam.
Wieści o tragicznej śmierci Nicki Marron rozeszły się
błyskawicznie. Kiedy wynajęty samolot wylądował na lotnisku
w Los Angeles, pasażerowie natknęli się na czekających tam
dziennikarzy. Devaney i Spector zajęli się prasą, trzymali ich
z daleka, żeby Rachel i jej towarzystwo mogło spokojnie
wsiąść do czarnych limuzyn.
Przed jej posiadłością czekało jeszcze więcej dziennikarzy
i reporterów. Wykrzykiwali pytania w kierunku przejeżdżają
cych samochodów.
— Rachel, czy twoja siostra...?
— Rachel, jak twoja siostra...?
— Panno Marron, czy pani siostra...?
Frank zdał sobie sprawę, że nawet po tragicznej śmierci
Nicki nie może być nikim więcej niż siostrą supergwiazdy.
Przed wejściowymi drzwiami Rachel wysiadła z limuzyny,
zabrała Fletchera i rzuciła się w ramiona czekającej Emmy.
Spector i Devaney zniknęli w innych częściach domu, Frank
został sam.
Z reguły nie pił, ale tym razem poszedł prosto do salonu.
W tym pokoju po raz pierwszy spotkał Nicki. Nalał sobie
trochę soku pomarańczowego i dużo wódki. Pociągnął łyk,
skrzywił się i zagłębił się w jednym z foteli.
Mijały godziny, zaszo słońce, a Frank siedział bez ruchu,
lód topniał w szklance. W ciemności rozległ się czyjś głos.
— W porządku, Frank?
Frank usłyszał chłopca, ale nie spojrzał na niego.
— Tak — powiedział w końcu. — W porządku. A ty?
173
— Mama kazała mi iść do łóżka, ale nie mogę zasnąć. Tak
się bałem, nawet na samą myśl o tym.
Patrzył uparcie na Franka, przyglądał mu się w pół
mroku.
— Frank, czy ty się czasem boisz?
— Tak, Fletcher, boję się.
— Naprawdę? — oczy chłopca rozszerzyły się ze zdzi
wienia.
Frank położył rękę na głowie chłopca, jakby chciał go
pobłogosławić.
— Każdy się czegoś boi, Fletcher. W ten sposób wiemy, że
na czymś nam zależy. Kiedy boimy się to stracić.
— A ty czego się boisz?
Frank pogłaskał go po włosach.
— Chyba powinieneś iść spać, stary.
— Powiedz mi Frank, proszę — nalegał chłopiec. — Czy
tego człowieka, który zabił Nicki? Jego się boisz?
Frank potrząsnął głową. Tego wcale się nie bał, nawet nie
przyszło mu to do głowy. Ten rodzaj strachu był mu właściwie
nie znany.
— Więc czego? — dopytywał się Fletcher. — Czego się
boisz?
— Boję się... odejść stąd — powiedział w końcu, potem
wstał. — Już późno. Chcesz, żebym odprowadził cię do
pokoju?
— Nie, nie trzeba — stwierdził Fletcher.
— No chodź — Frank wziął chłopca za ramię. — Pójdę
z tobą kawałek.
Frank, trzymając kieliszek w ręku, poprowadził chłopca
przez ciemne pokoje na parterze do schodów w korytarzu.
Kiedy Fletcher zaczął wchodził po schodach, na górze
pojawiła się Rachel.
— Chyba kazałam ci iść spać — powiedziała.
— Właśnie idę, mamo.
Kiedy ją mijał, uklękła i pocałowała go, patrzyła, jak idzie
do swojego pokoju. Potem zeszła powoli ze schodów, ani na
chwilę nie odrywając oczu od twarzy Franka.
174
Oczy miała czerwone od płaczu, policzki zapadnięte i sza
re. W pewnej chwili puściły jej nerwy, rzuciła się na Farmera,
zaczęła go bić po twarzy i tułowiu. Wytrąciła mu kieliszek
z ręki. Upadł gdzieś na podłogę i potłukł się.
— Ty, ty... to ty sprowadziłeś cierpienie na mój dom.
Teraz jesteś na miejscu. A gdzie byłeś wtedy? Dlaczego jej nie
uratowałeś?
Wymierzyła mu kolejny policzek, jej dłoń zostawiła czer
wony ślad na jego twarzy.
Frank uniósł ręce zasłaniając się przed jej ciosami. Nie
walczył z nią, czekał, aż wyrzuci z siebie gniew i zmartwienie.
— Miałeś mnie ochraniać, a ona zginęła. To mnie szukają.
Pozwoliłeś, żeby ją zabili — z trudem nabierała tchu, uderze
nia które zadawała stawały się coraz słabsze. — Nigdy nikomu
nic nie zrobiła! — krzyczała Rachel.
Jakby nie miała już sił utrzymać się na nogach, Rachel
osunęła się na podłogę i usiadła na stopniu schodów.
— Nigdy nikomu nic nie zrobiła — jęczała przez łzy. —
Nigdy nikomu źle nie życzyła. Prawda? Prawda?!
Frank skinął głową.
— Tak — powiedział cicho.
Rachel nie dowie się, czego życzyła jej Nicki, nie dowie się,
że to Nicki sprowadziła śmierć do tego domu.
Frank usiadł na stopniu obok Rachel, objął ją. Przez
chwilę walczyła w jego objęciach, potem poddała się, złożyła
głowę na jego ramieniu.
— Nigdy nikogo nie skrzywdziła... Nie kochałam jej
jak powinnam. Nie zajmowałam się nią... A ona tak mnie
kochała — mówiła powoli jak nakręcana zabawka.
W końcu zamilkła na dłuższą chwilę. Łzy wyschły, oddech
uspokoił się. Frank pomyślał, że zasnęła zmęczona wyda
rzeniami ostatnich godzin. Ale nie, niedługo znów się ode
zwała.
— To jeszcze nie koniec, prawda?
— On wie, że to nie ciebie zabił — potwierdził Frank.
— Więc wróci?
— Możliwe — przyznał.
175
Nie chciał jej okłamywać, nie chciał ukrywać przed nią
ciągle istniejącego niebezpieczeństwa.
— Oscary? — spytała.
— Może.
Westchnęła głęboko.
— Kiedy byłam młodsza, kiedy byłam nikim, zakładałam
się z przyjaciółmi o pięćdziesiąt dolarów, że pewnego dnia
zdobędę Oscara. Rozumiesz, dlaczego to dla mnie takie
ważne? Jeśli zobaczą, że wygrałam? — Rachel uśmiechnęła się
sztucznie. — Jeśli dotrzymają swoich zakładów, powinnam
zarobić sporo pieniędzy.
— To bardzo niebezpieczne — powiedział Frank.
— Wiem. Ale nie mogę tu siedzieć wiecznie — wzruszyła
ramionami. — Poza tym wcale nie rozsądkiem osiągnęłam
w życiu to, co mam.
— Rozumiem.
— Naprawdę? Ty? Frank Farmer? Czy tobie też się to
zdarza? Że robisz coś, co nie ma sensu, chyba że tylko dla
ciebie?
Frank nie odpowiedział.
— Założę się, że tak — powiedziała, przerywając ciszę. —
Jeśli nie ryzykujesz, nigdy nie będziesz dobry. A ty jesteś
dobry.
— Staram się.
— Nie wiem, dlaczego to wszystko mi się przytrafiło.
Ale zdaję sobie sprawę, że to nie twoja wina — znów się
uśmiechnęła. — Przepraszam, że cię uderzyłam. To dla
tego, że...
Pogłaskał ją po włosach, dał jej do zrozumienia, iż wie, że
nic się nie stało.
— Więc pojadę i zobaczę, czy przyznali mi Oscara. Wcale
się nie boję. Bo mam ciebie, będziesz mnie chronił.
Frank uśmiechnął się.
— Tak.
Pochylił się, żeby ją pocałować, ułożył ją na miękkim
dywanie i nakrył ją sobą, jak ochroniarz odgradzający ją od
złych sił nocy.
176
Rozdział XXI
To najważniejszy wieczór w Hollywood. Przyznanie Os
carów to długa, kosztowna i wystawna impreza przemysłu
rozrywkowego, jubileusz składania gratulacji.
Na długo zanim rozpoczęła się transmisja, całe miasto
wpadło w szał uroczystości. Kolejka limuzyn przed Pantages
ciągnęła się kilka przecznic. Wszystkie auta zmierzały do
czerwonego dywanu wiodącego gości na czcigodne audyto
rium. Po obu stronach chodnika i na ulicy stali wielbiciele
gwiazd, zebrali się tam już wczesnym rankiem, żeby zająć jak
najlepsze pozycje.
Policja zapełniała ulicę przed budynkiem. Obok nich stali
ochroniarze, reporterzy telewizyjni i dziennikarze. Kiedy
otwierały się drzwi którejś z limuzyn, odźwierny doskakiwał
do auta, sprawdzał czy przyjechała nim jakaś gwiazda, czy
tylko reżyser, producent albo scenarzysta. Widok każdej
z tych znakomitości przyprawiał tłum o szaleństwo. Ludzie
wiwatowali, wołali, flesze błyskały jak ognie karabinów. Na
mniej ważnych gości nie zwracano najmniejszej uwagi.
Wszyscy mężczyźni w limuzynie Rachel Marron ubrali się
w czarne wieczorowe fraki, mieli doskonale zawiązane muszki,
koszule bez skazy. Rachel Marron, kandydatka do nagrody,
miała też być dziś wieczór jedną z prezenterek. Ubrała się we
wspaniałą błyszczącą czerwono-srebrną suknię, szyję i ra
miona miała odkryte.
12 — Ochroniarz
177
Widzieli wrzawę panującą przed Pantages — kamerzystów,
światła, fotografów. Reflektory przed wejściem prawie ich
oślepiały.
Napięcie w samochodzie opanowało tylko mężczyzn.
Frank zauważył, że Rachel była odprężona i zadowolona.
— Pójdziemy prosto do Zielonej Sali, tak Frank?
Zielona Sala to ogromny pokój na tyłach, tam czekają
gwiazdy, aż zostaną poproszone na scenę.
— Dobrze — potwierdził Frank.
— Rozumiesz, Tony? — Devaney odwrócił się do olbrzy
ma. — Rozumiesz?
— Tony wie, co ma robić — powiedział cicho Frank.
Tony spojrzał na niego mile zaskoczony tą niespodziewaną
pochwałą.
Kiedy limuzyna podjechała blisko pod próg, Rachel roze
śmiała się beztrosko.
— Chłopcy, chciałabym, żebyście się trochę rozluźnili.
Nic złego się nie stanie, rozumiecie? — zamyśliła się na
chwilę i dodała: — Chyba, że nie dostanę tej cholernej
nagrody.
Nikt się nie roześmiał. Patrzyła na ich napięte twarze.
Nawet Spector nie zachowywał się tak jak zwykle.
— Jezu — zachichotała — co za ekipa.
Odsłoniła lusterko wmontowane w obicie samochodu
i sprawdziła makijaż.
— Mam to gdzieś. Nie zamierzam się dłużej martwić.
Kiedy przyjdzie na ciebie pora, nic nie da się zrobić. Prawda,
Farmer?
Farmer jednak pomyślał, że spróbuje coś zrobić. Auto już
podjechało przed dywan, wysiadł, zanim się zatrzymało.
Stanął na chodniku i rozejrzał się. Wszędzie było pełno ludzi
i każdy z nich mógł być potencjalnym zabójcą.
Otworzono drzwi i ukazała się Rachel.
— Panna Rachel Marron — oznajmił mistrz ceremonii.
Natychmiast zapaliły się jasne światła, rozbrzmiały okla
ski. Wyciągnęły się ku niej niezliczone ręce trzymające ksią
żeczki na autografy.
178
— Wszyscy życzymy ci wygranej, Rachel — mówił pro
wadzący.
— Dziękuję.
Uśmiech Rachel był bardzo przekonujący, ujmujący i pro
mienny. Spector, Devaney i Tony wysiedli i okrążyli ją, miny
mieli jak na pogrzebie. Frank poprowadził ich do budynku,
poza zasięg publiczności. Pierwszą próbę mieli za sobą.
W Zielonej Sali ludzie tłoczyli się wokół baru i bufetu,
czekali na swoją kolej, by pojawić się przed wielomilionową
widownią. W takich przypadkach nawet najbardziej opano
wani profesjonaliści zwykli się trochę denerwować. Niektórzy,
bojąc się stracić kontrolę przed kamerami, pili tylko wodę
mineralną.
Oczy wszystkich zwracały się ku najważniejszemu elemen
towi wystroju pokoju. Był to wielki monitor telewizyjny, który
pokazywał, co dzieje się na scenie. Obok stał ogromny zegar,
odliczający każdą sekundę.
Do Rachel podszedł Skip Thomas, jeden z realizatorów
imprezy.
— Cześć, Rachel. Za chwilę musisz zająć się swoimi
obowiązkami.
Thomas miał na uszach słuchawki, pod brodą mikrofon,
wyglądał na zabieganego i wykończonego.
— Dobrze, Skip.
Podał jej zadrukowaną kartkę i objaśniał, co następuje po
kolei. Na kartce był bardzo dokładny plan dzisiejszego
wieczoru. Każda minuta pokazu była zaplanowana, nie mar
nowała się ani sekunda.
— Okay — powiedział. — Najpierw najlepsze udźwięko
wienie, potem piosenka, i ty. Dokładnie o ósmej siedem
będziesz zapowiadać, razem z Clivem Healym. Tuż przed tobą
będzie sufler, mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze.
Rachel skinęła głową i uśmiechnęła się.
— Doskonale. Rozumiem. Kiedyś będziesz bardzo waż
nym człowiekiem, Skip.
Spojrzała na zegarek. Siódma czterdzieści trzy.
— Clive! — zawołała do szczupłego angielskiego aktora.
179
Healy podszedł i pocałował ją w rękę.
— O ile mi wiadomo, mam zaszczyt odprowadzić cię na
scenę.
— Tak, Clive. I wcale mi się nie podoba, że jesteś ode
mnie szczuplejszy.
— Kamera dodaje pięć kilo, wiesz o tym — roześmiał się.
— Dzięki, że mi przypomniałeś.
Na scenie jakaś kobieta i mężczyzna przyjmowali nagrodę
za najlepsze udźwiękowienie filmu. Tacy ludzie są z reguły
nieznani, cały rok pozostają w cieniu, tylko raz pokazują się
publicznie. Starali się wykorzystać tę niepowtarzalną okazję,
przeciągali i tak długą, nieco krępującą mowę, w której
dziękowali za wyróżnienie.
— Rachel — zawołał Skip. — Jeszcze ta piosenka i wcho
dzisz.
— Wiem.
Nadszedł czas, aby Frank zabrał się do pracy.
— Rozejrzę się — powiedział Tony'emu. — Zaraz do niej
wrócę. Uważaj na wszystko.
Tony skinął głową. Frank poszedł korytarzem łączącym
Zieloną Salę ze sceną. Wszędzie byli ludzie, mężczyźni we
frakach, technicy w dżinsach i adidasach, tancerze w dziwacz
nych kostiumach, czekający na wyjście na scenę. Był tam także
Portman.
— Co tu robisz? — spytał Frank.
— Pracuję — odpowiedział Portman.
— Dla kogo?
— Dla niego — Portman wskazał na monitor.
Gospodarz przedstawienia, znany na całym świecie aktor,
John Reardon, właśnie zapowiadał następny pokaz.
— To krótka sprawa — wyjaśnił Portman, obserwu
jąc swojego pracodawcę, który błaznował przed publicz
nością — ale dochodowa. Słuchaj Frank, przepraszam
z powodu Miami. Wiesz, w zasadzie nic się nie stało.
Było mi przykro. Chciałem się jakoś wytłumaczyć, ale
zniknąłeś.
— Czasami tak bywa — Frank wzruszył ramionami.
180
John Reardon zszedł ze sceny, otarł czoło chusteczką.
Spojrzał na swojego ochroniarza, Portman wyprostował się,
poprawił muszkę i mrugnął porozumiewawczo do Franka.
— Czas wracać do pracy — powiedział. — Zobaczymy się
pewnie na balu u gubernatora.
Farmer obserwował, jak odchodzi, podniósł rękę do ust
i odsłonił nadajnik.
— Tony? Jesteś tam?
— Tak, Frank — natychmiast usłyszał odpowiedź.
— Tony — powiedział spokojnie Frank — mam przeczu
cie, że to dziś. Wydaje mi się, że facet zaatakuje przed
kamerami.
— Zwariowałeś? To szaleństwo.
— Tak zachowałby się maniak. A ten człowiek chce, żeby
to tak wyglądało. Tylko że on nie jest maniakiem. Jest bardzo
przebiegły. Potrzebuję twojej pomocy.
W tej chwili nie rywalizowali już ze sobą.
— Jestem z tobą, Frank.
Dźwiękowiec puknął Franka w ramię.
— Nie możesz tego używać — powiedział zdyszany i wku
rzony. — Twoja częstotliwość zakłóca działanie mikrofonów.
Musisz to rozłączyć.
— Ale...
— Nie ma żadnych ale — uciął stanowczo technik.
Niechętnie Frank wyłączył nadajnik. Teraz był sam, sam
jeden wśród morza ludzi.
Rozdział XXII
Frank wrócił do Zielonej Sali. Rachel tylko raz spojrzała
na niego, a jej spokój zniknął, zupełnie jakby przekazał jej
swoje zdenerwowanie. Nagle zaczęła się bać, przeraziło ją to,
co mogło się zaraz wydarzyć. Bała się, że najbliższe minuty
okażą się jej ostatnimi.
— Co się stało? — spytała.
Zanim Frank zdążył odpowiedzieć, wpadł na nich Skip
Thomas.
— Rachel, Clive, już wychodzicie.
Frank i Tony stanęli obok Rachel.
— Nie przesadzasz? — zapytał zirytowany Skip. — Czy
wszyscy muszą iść? Przy drzwiach stoją nasi ludzie. Rachel, nie
wystarczy ci jeden goryl?
— Tony zostanie — zdecydował Frank.
— Chcę, żeby poszedł — odpowiedziała Rachel.
Wolała mieć przy sobie wszystkich. Im większa ochrona,
tym lepsza.
Clive Healy ujął Rachel pod rękę. Wyglądał na spokojnego
i opanowanego.
— Chodźmy, moja droga, rozjaśnijmy ten wieczór.
Rachel zmusiła się do uśmiechu i poszła za Frankiem na
scenę. Tony szedł z tyłu.
Healy wyczuł jej napięcie. Uspokajająco pogłaskał ją po
dłoni.
182
— Spróbuj się odprężyć, Rachel. Wiem, jaka musisz być
zdenerwowana.
Skip sprawdził, która godzina. Ósma pięć.
— Dobrze. Uważajcie, jak będziecie szli — powiedział. —
Ktoś rozlał trochę wody na scenie.
John Reardon właśnie kończył swoją zapowiedź.
— Nagrodę za najlepszą piosenkę wręczy nasz kochany
przyjaciel z Anglii i dama, która ma wszystko: Clive Healy
i Rachel Marron!
We wszystkich kamerach zapaliły się czerwone lampki,
włączono muzykę. Na olbrzymiej widowni zapanowała wrza
wa. Clive i Rachel wyszli na oświetloną scenę. Clive uśmiech
nął się swobodnie, idąca obok niego Rachel też starała się
odprężyć, ale nie zdołała uśmiechem pokryć strachu i przera
żenia.
Kiedy weszli na podium, hałas ucichł. Tuż przed nimi stał
elektroniczny sufler, ich kwestie wyświetlano na ekranie.
— Rachel, moja droga — Clive zaczął czytać swoją
kwestię — wiem, że przyszłaś tu tylko wręczyć nagrodę
i chcesz jak najprędzej wrócić do domu.
Przez widownię przeszła fala śmiechu, po chwili jednak
umilkła. Ludzie czekali na ripostę Rachel. Jej słowa pojawiły
się na ekranie, ale nie zaczęła czytać. Zapadła nieprzyjemna
cisza. Patrzyła na publiczność, starała się coś dostrzec.
Clive próbował naprawić sytuację.
— Dzisiejszego wieczoru słyszeliśmy pięć wspaniałych pio
senek, znamy nazwiska autorów i wykonawców. Niezależnie
od tego, co sądzą inni, wiem, że ty nie masz tu swojego
faworyta.
Publiczność znów się roześmiała, jednak ludzie już wyczuli,
że z Rachel dzieje się coś niedobrego. Nadal przebiegała
oczami widownię. Czuła, że ON tam jest, stała spięta oczeku
jąc wystrzału w ciemności...
Healy mówił dalej.
— Kandydatami do tytułu najlepszej piosenki są: Ścienny
zegar
z filmu Nasza jadalnia, autorstwa Dany S. Lee i Sary
Spring.
183
Healy zamilkł na chwilę, czekał, aż Rachel zacznie czytać
swoją kwestię. Jednak nie odezwała się.
— Zaufaj mi z filmu Wyjście z ciemności, napisana przez
Davida Siegela i Barbarę Gordon — ciągnął niezmordowany
Healy. — Nie mam nic z Królowej nocy, autorstwa Nancy
Gabor, Może już wkrótce z filmu pod tym samym tytułem,
napisana przez Anne Trop i Bena Glassa, oraz Co pamięta
moje serce
z Gorące i zimne, autorstwa Leslie Moraes.
Znów nastąpiła chwila ciszy, aż wreszcie Rachel zdołała
wykrztusić kilka linijek swojego tekstu.
— No dobrze, Clive, sprawdźmy. Dowiedzmy się, kto
otrzyma nagrodę.
Clive Healy wziął kopertę, przedarł ją i wyjął kartkę.
Rachel przypomniała sobie inne kartki, słyszała jego głos.
MARRON, TY DZIWKO. JA NIE MAM NIC, TY MASZ
WSZYSTKO. CZAS ŚMIERCI NADCHODZI...
— Nie mam nic
Rachel wstrzymała oddech, krzyknęła.
— Zwyciężyła piosenka Nie mam nic z Królowej nocy,
muzyka i słowa Nancy Gabor...
Kiedy autorka szła na scenę, Rachel poczuła, że traci
panowanie nad sobą. Zeszła z podium i zbiegła ze sceny. Za
kulisami szybko otoczyli ją ludzie, starający się pomóc.
— Rachel, nic ci nie jest?
Na monitorze widzieli i słyszeli Nancy Gabor, prezentującą
się przy mikrofonie.
— Chciałabym podziękować Rachel Marron. Bez jej
wsparcia, zachęty i uporu, nieznana autorka piosenek nigdy
nie mogłaby...
Rachel powoli dochodziła do siebie, usłyszała, jak jeden ze
stojących za nią tancerzy mówi do drugiego:
— Zawsze uważałem, że to wariatka. Zawsze tak mówi
łem...
Clive Healy zszedł ze sceny i natychmiast do niej podszedł.
— Wszystko w porządku, Rachel?
— Nic jej nie będzie — John Reardon objął ją ramie
niem. — To trema. Mnie też się kiedyś zdarzyło.
184
— Już dobrze — powiedziała.
Otarła twarz chusteczką, odzyskiwała panowanie. Strach
przeszedł, teraz zawstydziła się, kiedy uświadomiła sobie, jak
się zachowała.
— Boże, jaka ze mnie idiotka. Jezu! Co się ze mną dzieje,
u diabła?
Frank już przy niej był.
— Rachel...
— Farmer, zrobiłeś ze mnie wariatkę — przerwała mu.
— John — powiedział Skip Thomas — wchodzisz za
trzydzieści sekund.
— Muszę wracać na scenę — powiedział Reardon. — Na
pewno nic ci nie jest?
— Dziękuję za pomoc, John. Chodź, Tony.
Poszła do Zielonej Sali, zostawiając Franka z tyłu.
Reardon już miał wyjść na scenę.
— Gdzie Portman? — spytał Frank.
— Kto?
Reardon patrzył na zegar ścienny, uważnie obserwował
wskazówkę sekundnika.
— Portman.
— Nie znam nikogo takiego.
Włączono muzykę i Reardon wszedł w światła reflektorów.
Rachel siedziała przed lustrem, poprawiała makijaż.
Kipiała ze złości, że dała ponieść się nerwom i tak fatalnie
wypadła na scenie. Podszedł Skip Thomas.
— Rachel — powiedział — przepraszam, ale jeśli chcesz
siedzieć na widowni, kiedy ogłoszą, kto zostanie najlepszą
aktorką, musisz już iść.
Gniewnie nakładała makijaż.
— Skip, ruszam się tak szybko, jak potrafię. Na miłość
boską, idź marudzić gdzie indziej.
Spector postanowił uspokoić swoją gwiazdę.
— Kochanie, wszystko w porządku. Nikt nic nie zauwa
żył. Poza tym wszystkim tu puszczają nerwy.
185
— Bzdura! — krzyknęła. — Sam mnie widziałeś! Farmer
zmienił mnie w kompletną wariatkę.
— Dzieje się coś, o czym powinnaś wiedzieć... — wtrącił
się Frank.
— Ona przez ciebie zwariuje. Wszyscy zwariujemy.
— Rachel — ciągnął Frank nie zrażając się, nie dając za
wygraną. — Wiem, kto to jest. Przyszedł tu dziś. Myślę,
że to...
— Zamknij się! — rzuciła w niego pędzelkiem od
pudru. — Zamknij się, ty wariacie! Nigdy nie masz dość.
A teraz zrobiłeś ze mnie idiotkę przed milionem ludzi! I nie
masz dość!
Wstała i odeszła.
Frank złapał Tony'ego za rękaw.
— Tony, to Portman. Pamiętasz? Facet z Miami.
Rozdzielił ich Spector.
— Tony, od jutra przejmujesz kontrolę.
— Co?
Spector rzucił Frankowi miażdżące spojrzenie.
— Ten człowiek nie ma pojęcia o show-businessie.
— Naprawdę? — po raz pierwszy w życiu Tony sprzeciwił
się Spectorowi. — Ale nie jest kretynem. A ty jesteś.
Rozdział XXIII
Zbliżała się najważniejsza część wieczoru, wzrastało napię
cie. Za moment rozdadzą główne nagrody. Pierwszą — dla
najlepszej aktorki, następnie dla najlepszego aktora, potem
reżysera i w końcu dla najlepszego filmu. To najważniejsze
chwile najbardziej uroczystej nocy w hollywoodzkim kalen
darzu.
Reardon zupełnie nie wyglądał na zmęczonego, wy
dawał się odporny na napięcie wiszące w powietrzu.
Jakby co wieczór występował przed wielomilionową pu
blicznością.
— Nagrodę dla najlepszej aktorki — mówił — wręczy
człowiek, który w zeszłym roku uznany został za najwspanial
szego aktora, dzięki roli w filmie Na wschód od Waco. Panie
i panowie, Tom Winston!
Winston, niesłychanie popularny aktor o nieco chłopięcym
wyglądzie, wkroczył na scenę uśmiechnięty. Swobodnie przyj
mował oklaski publiczności, należały mu się.
— Dziękuję, John, dziękuję wszystkim członkom Aka
demii — przerwał na chwilę i spojrzał na światła.
— Wiecie — zaczął, jakby prowadził lekką rozmowę —
moja tu obecność przywodzi mi na myśl wspaniałe wspo
mnienia. W zeszłym roku myślałem sobie, że jakkolwiek
cudownie jest być kandydatem do nagrody, samo zwycięstwo
jest najmilszym wydarzeniem.
187
Widownia wybuchnęła śmiechem, ale wszystkie pięć
kobiet oczekujących na werdykt chciało to już mieć za
sobą.
— Kandydatkami do nagrody za najlepszą rolę pierwszo
planową są: Constance Simpson występująca w Gorącym
i zimnym
— kamera najechała na twarz Constance Simpson.
— Ellen Pearson za Może już wkrótce.
I tym razem zdjęcie aktorki pojawiło się na ekranie.
Frank już wiedział, którędy będzie przechodziła zwy
ciężczyni. Przeszedł tyłem i usadowił się półtora metra od
skraju sceny. Tony czuwał obok niego.
— Rachel Marron za Królową nocy...
Frank lustrował tłum. Zatrzymał wzrok na człowieku
trzymającym na ramieniu kamerę. Wielki sprzęt zakrywał mu
twarz.
— Tony — szepnął — idź na drugą stronę. I sprawdź tego
kamerzystę. Chyba nie powinno go tam być.
— Rozumiem, Frank.
Tony posłusznie poszedł, gdzie mu kazano, prosto do
kamerzysty.
Tom Winston skończył odczytywanie listy kandydatek.
Nastąpiła chwila ciszy.
Frank wyciągnął rewolwer.
Winston wyjął kopertę.
— Zwyciężczynią została...
Tony puknął kamerzystę w ramię.
— Hej, ty! Co tu robisz do cholery?
— ...Rachel Marron za rolę w Królowej nocy\
Rozległy się burzliwe oklaski, ludzie krzyczeli, zagłuszali
orkiestrę usiłującą zagrać melodię Nie mam nic. Rachel
wyglądała na zaskoczoną. Pochyliła się, by ucałować Billa
Devaneya i Sy Spectora. Ludzie w rzędzie za nią protekcjonal
nie głaskali ją po ramieniu. Powoli zaczęła iść w stronę
podium.
Wykorzystując wrzawę i zamieszanie, Portman odwrócił
się do Tony'ego. Bez wahania wpakował mu palce w oczy.
Tony krzyknął i zakrył twarz dłońmi. Ostatnia rzecz jaką
188
widział, to długa, cienka lufa tłumiku pistoletu przytwierdzona
do ścianki kamery.
Portman uderzył go mocno w głowę za uchem, uszkadza
jąc nerw w czaszce. Tony poczuł piekący ból w oczach, potem
stracił przytomność i osunął się na podłogę.
Rachel szła już korytarzem, upajała się aplauzem
i pochwałami. Frank obserwował, jak szła na scenę i zde
nerwowany rozglądał się po sali. Gdzie Tony? Gdzie
Portman?
I nagle zobaczył go. Morderca stał w przejściu mię
dzy krzesłami, jakieś sześć metrów od Rachel, uniósł
kamerę.
Ludzie wstali z miejsc, klaskali i zasłaniali Rachel przed
jego wzrokiem. Jej głowa pojawiała się i znikała w tłumie
innych głów, potem znów zniknęła. Portman nie mógł jej
dobrze widzieć. Farmer nie widział Portmana.
Zaczęła wchodzić po schodach na scenę, przez moment
była niewidoczna w oślepiających reflektorach. Portman wśliz
gnął się za nią w tę chmurę światła. Frank nie mógł go
dokładnie widzieć, nie mógł też wystrzelić na oślep w widow
nię. Rachel doszła na szczyt schodów, była teraz najbardziej
narażona na niebezpieczeństwo.
Frank mógł zrobić tylko jedno. Przebiegł przez scenę,
przeskoczył parę metrów i rzucił się na nią.
— Nie! — krzyknęła Rachel, głos jej nabrzmiał złością
i strachem.
Portman strzelił dwa razy, pistolet nie wydawał więcej
hałasu niż dyskretne kaszlnięcie. Ale tłumik i tak nie miał
znaczenia — Portman mógł zdetonowować całą laskę dyna
mitu, nikt by tego nie usłyszał.
Frank i kule dosięgły Rachel w tej samej chwili. Popchnął
ją jak gracz w rugby popycha przeciwnika, wpadł na nią całym
impetem, oboje upadli na scenę, nogi i ręce im się poplątały.
Frank skrzywił się, kiedy poczuł, jak kule przeszywają jego
ciało.
189
Wybuchło istne piekło, widownia wrzała i szalała. Ze
wszystkich stron na scenę rzucili się jacyś mężczyźni. Po
wyciągali pistolety. Ludzie krzyczeli. Kamery telewizyjne
kręciły się w kółko. Głos dyrektora był niespokojny, prawie
histeryczny.
— Puśćcie jakąś reklamę! Puśćcie reklamę!
Rachel starała się wydostać spod swojego ochronia
rza, uklękła obok niego. Zauważyła krew na jego koszuli,
dotknęła — była gorąca i lepka.
Już zebrał się nad nimi tłum ludzi. Frank poczuł, jak łapią
go czyjeś ręce, jak ktoś odciąga go od Rachel, udało mu się
jednak wszystkich odepchnąć. Rozglądał się po widowni,
szukał Portmana, który cały czas musiał tam być.
— To mój ochroniarz! Zostawcie go! Jest w porządku! —
wołała Rachel.
Portman chybił. Wiedział o tym już, kiedy strzelał. Teraz
mógł jedynie wyjść niezauważony. Zaniósł swoją kamerę
w kierunku wyjścia ewakuacyjnego, zdawał sobie sprawę, że
ludzie nie widzą niczego poza sceną. Nikt nie zwracał na niego
uwagi.
Nagle przy drzwiach pojawili się strażnicy, zablokowali
drogę. Portman zwinnie odwrócił się i poszedł w kierunku
kulis. Miał nadzieję, że któreś z tylnych drzwi będą otwarte
i nie pilnowane i że jakoś przejdzie.
Wtedy poczuł na ramieniu czyjąś rękę. Odwrócił się.
Krew płynęła Tony'emu z oczu, ale rewolwer trzymał
w pogotowiu i nie wyglądało, jakby po raz drugi dał się
podejść Portmanowi.
— Frank! — wrzasnął olbrzym przekrzykując ogólną
wrzawę — Frank! Tutaj!
Frank skoczył na równe nogi i odtrącił dwóch strażników,
którzy się z nim siłowali. Przez moment nikt nie zasłaniał mu
Portmana. Strzelił dwa razy.
Obie kule trafiły w cel. Pierwsza utkwiła w sercu Port
mana, rozrywając je na kawałki. Druga trafiła go w głowę.
Skorupa czaszki odskoczyła od kamery nadal spoczywającej
na jego ramieniu, odpryski poszły w widownię.
190
Portman upadł ciężko, krew lała mu się strumieniem
z piersi, wsiąkała w dywan obok ciała. Lufa pistoletu
Franka nadal skierowana była na Portmana, nadal gotowa
do strzału. Frank patrzył na trupa, jakby nie chciał odwrócić
wzroku.
Wtedy Rachel objęła go ramionami i przytuliła, jej gorące
łzy mieszały się z jego krwią.
— Zrobiłeś to — powtarzała. — Zrobiłeś to dla mnie...
Twarz Franka była zmęczona i szara z bólu. Opuścił
rewolwer, zamknął oczy i pozwolił, by głowa opadła mu
na piersi. Już nic się nie stanie. Może przestać być
czujny.
Rozdział XXIV
Limuzyna podjechała na pas startowy lotniska i zatrzy
mała się przed samolotem gotowym do startu. Bagażowi
ładowali sprzęt grupy Rachel, prawie wszystko było już
zapakowane.
Pierwszą osobą, która wysiadła z samolotu był Ray Court.
Wreszcie spełniło się jego marzenie: opuścił tajną policję
i „przeszedł na swoje", dzięki Frankowi Farmerowi. Pra
cownicy kręcili się wokół samochodu, wyjmowali z bagażnika
walizki i szybko wnosili do samolotu.
Court otworzył Rachel drzwi, zaraz za nią wysiedli Deva-
ney i Tony. Jedno oko Tony'ego zakryte było skórzaną
przepaską, drugie było podeszłe krwią, ale pracowało.
Zdrowym okiem rozejrzał się na pasie startowym i bu
dynku. Jęknął na widok samolotu. RACHEL MARRON —
TOURNEE '92 — głosił napis na kadłubie. Trzeba to zetrzeć.
Nauczył się kilku rzeczy od Farmera. Court też się z nim
zgodzi.
W pewnej chwili zobaczył człowieka wychodzącego z bu
dynku lotniska.
— Hej, Frank!
Frank Farmer ubrał się w zwyczajne dżinsy i starą roboczą
koszulę. Tony dostrzegł bandaż opasujący przestrzelone żebra
Franka.
— Poprawia się coś? — spytał Farmer..— Jak oko?
192
- Wszystko kontrolowane — powiedział Tony. — Ale
nie będzie już idealne.
Zablefował cios w szczękę.
— Ty parszywcu!
— Tony — Bill Devaney popukał znacząco w zegarek. —
Już późno.
— Niektóre rzeczy nigdy się nie zmienią.
Fletcher i Rachel stali nieco z boku, nie chcieli prze
szkadzać. Tony zauważył ich i klepnął Franka w plecy.
— Muszę iść.
Fletcher roześmiał się szeroko do Franka, Rachel po
zwoliła sobie na nieśmiały uśmiech.
— Nie powinni cię tu wpuścić.
Frank zaśmiał się.
— Ochrona na tym lotnisku nie jest najlepsza.
Rachel wzniosła oczy w niebo.
— Ochrona, zawsze ta ochrona — przerwała na chwilę. —
A więc porzucasz show-business...
— Tak.
— Szkoda. Miałeś talent. Co zamierzasz robić?
— Myślałem, żeby pojechać do ojca — wskazał na ban
daże. — Skończylibyśmy tę partię szachów.
Rachel z uznaniem skinęła głową.
— Jeśli nie będzie Fletchera, masz szanse go pokonać.
— Chyba masz rację — Frank pogłaskał chłopca po
włosach.
Fletcher roześmiał się, ale w kącikach oczu Rachel poja
wiły się łzy.
Frank poruszył się niespokojnie.
— Jak ci się podoba nowy ochroniarz? — spojrzał na
Raya Courta, który przyglądał im się podejrzliwie, jakby
obawiał się, że Frank zaraz wróci do pracy.
Rachel uśmiechnęła się przez łzy.
— Jest siwy, Frank.
— Jest bardzo dobry.
— Ale dlaczego znalazłeś mi takiego starego faceta?
— Nie ufam ci — powiedział Frank.
13 — Ochroniarz
193
— No dobrze... Pocałuj mnie i kończmy z tym.
Uścisnęli się i pocałowali lekko.
— Pa, Rachel.
Odwróciła się i szybko poszła do samolotu, zaczęła wcho
dzić po schodkach do kabiny pasażerskiej. Kiedy tylko weszła,
schodki schowały się do środka. Opadła na siedzenie obok
Billa Devaneya.
— Nie było tak źle, prawda?
Silniki weszły na wyższe obroty, śmigło zaczęło się kręcić.
Rachel wyjrzała przez okno i patrzyła na Franka ciągle
stojącego na pasie startowym. Obserwował, jak mały samo
locik odjeżdża, wywozi ją z jego życia.
Rachel oparła się i zamknęła oczy. Nagle usiadła i sięgnęła
do torebki.
— Poczekajcie — powiedziała.
Steward nie mógł ustawić schodków tak szybko, jak
by sobie życzyła. Skoczyła pół metra na ziemę, zachwiała
się, kiedy spadła na beton, wiatr targał jej włosy i ubranie.
Nie zatrzymała się, tylko pobiegła do Franka, rzuciła mu
się w ramiona. Całowali się namiętnie, złączyli usta. Nie
przejmowali się, że w każdym oknie pojawiła się ciekawska
twarz.
Wreszcie Rachel powoli odsunęła się od niego. Oczy znów
miała mokre od łez.
— Pamiętasz, jak mi powiedziałeś, że możesz poświęcić
dla mnie życie?
— Rachel...
— Wtedy nie uwierzyłam ci. Nikt nie mówi takich rzeczy
poważnie. Ale nie ty, Frank. Ty to zrobiłeś. Zaryzykowałeś dla
mnie własnym życiem.
Frank chciał coś powiedzieć, ale położyła mu palec na
ustach, nie dała mu dojść do słowa.
— Nic nie mów. Nie chcę słyszeć tych bzdur o wykonywa
niu swoich obowiązków. Zrobiłeś coś więcej niż uratowanie mi
życia. Pokazałeś mi, jak można żyć. I kocham cię za to.
Przez chwilę patrzyła mu w twarz, jakby chciała go
zrozumieć, odgadnąć jego motywy.
194
Potem uśmiechnęła się, zdała sobie sprawę, że naprawdę
nigdy go nie poznała.
- No, powiedziałam ci — mówiła tak cicho, że jej słowa
prawie ginęły w huku silników. — Nigdy nie zapomnę, jak to
jest, kiedy mnie pilnujesz. Nigdy.
— Ja też cię nie zapomnę — powiedział Frank.
Wcisnęła mu coś w rękę.
— Masz... Chcę, żebyś to zatrzymał. Jeśli będziesz mnie
potrzebował, załóż to, a znajdę cię, gdziekolwiek będziesz.
Przyrzekam.
Spojrzał na rzecz, którą mu dała. Mały polerowany
krzyżyk błyszczał w słońcu. Pocałowała go w policzek i wró
ciła do samolotu.
Kilka sekund później silniki pracowały na pełnych obro
tach, Frank patrzył, jak samolocik odjeżdża na pas startowy.
Wydawało mu się, że huk samolotu jest podobny do burzy
oklasków...
Trzy miesiące później Rachel dawała ostatni koncert
swojego tournee. Występowała w Cow Palace w Kansas City.
Ostatnie miesiące wykończyły zarówno ją jak i całą obsługę,
ale wreszcie wszystko zbliżało się do końca, nadchodziły
ostatnie minuty występu.
Rachel stała samotnie na scenie, gotowa do wykonania
ostatniej piosenki. Za kulisami widziała Tony'ego i Fletchera,
Billa Devaneya i Raya Courta. Szybko dogadała się z nowym
ochroniarzem, już rozumiała, jak tacy ludzie podejmują swoją
pracę.
Ale ciągle myślała o Franku.
— Chcę zaśpiewać wam moją starą piosenkę — przeszła
kilka kroków po scenie. — Wiecie, kiedyś robiło mi się przy
niej smutno... Ale teraz już nie.
Publiczność milczała, ludzie z zapartym tchem czekali na
muzykę.
— Ta piosenka przypomina mi kogoś bardzo ważnego —
powiedziała. — To dla niego...
195
I zaczęła śpiewać, powoli i z uczuciem, dźwięki Nie-
szczęśliwych kochanków
wypełniły salę.
W miesiąc po powrocie do Bend w Oregonie, Frank
Farmer został wreszcie pokonany przez ojca, musiał pozwolić
zadać sobie mata. Herb przez chwilę cieszył się z szachowego
zwycięstwa nad synem, potem zapytał poważnie:
— Co będziesz teraz robić?
Frank nie zastanawiał się ani przez chwilę.
— Wracam do pracy — powiedział.
— To dobrze — uznał Herb. — Inaczej się zestarzejesz.
Żeby dostać się z powrotem do ekipy tajnej policji chro-
niącej prezydenta, trzeba się ciężko napracować, tak samo jak
muszą pracować sportowcy chcący przejść do wyższej ligi.
Pierwszym zadaniem Franka było chronienie kongresmana
z Iowy, który naraził się jakimś grubym rybom ze świata
zorganizowanej przestępczości.
Galen Windsor zgodził się wygłosić mowę w pewnym
klubie w hotelu Crescent w Iowa City, mimo tego, że
wielokrotnie otrzymywał listy z pogróżkami.
Zanim przemówił, mowę otwierającą spotkanie wygłosił
miejscowy ksiądz. Chciał pobłogosławić wspaniałych biznes-
menów swojego regionu i ich niezrównanego kongresmana.
— Ojcze Niebieski, pobłogosław nas dziś, którzy zebra-
liśmy się w tym przyjacielskim gronie. Nie pozwól, aby ci
z nas, którzy podejmą jakieś niebezpieczne zadania, podejmo-
wali się ich bez Twojej łaski. Ponieważ w duszy wszyscy
wiemy, że nie opuszczasz nas nawet, jeśli chodzimy po
drogach na krawędzi śmierci...
Stojący za kongresmanem Frank Farmer patrzył na wi-
downię, lustrował każdą twarz, czujny i gotów do działania.
— Wiemy, że nas prowadzisz i ochraniasz... Amen.
— Amen — powiedział Frank.
196