EDMUND NIZIURSKI
WYRAJ
Rozdział I
Otworzyłem szeroko okna...
Żadnej ulgi. Siódma rano, a powietrze już duszne. Od tygodnia smażyłem się na moim
poddaszu. Od wtorku dołączył się do tego obrzydliwy zaduch i wzrastał z każdym dniem.
Spojrzałem ze złością na podwórze Karcza. Ci dranie wciąż koczowali. Co rano budził mnie
ich nieustający jazgot. Koczowali tak już piąty dzień, rozwaleni pod murem i pod
rachitycznymi drzewami, porzuciwszy walizy i toboły.
Dziedziniec Karcza zawsze był obozowiskiem rajzerów i handlarzy różnej maści, od
radomsko-kieleckich przekupek do krakowskich pinklerów. Karcz miał licencją na
hurtdrobnych towarów. Zaopatrywał wiejskie
sklepiki. Ludzie z tobołami na jego podwórzu nie razili miejscowych Niemców. Wprawdzie
często z tobołków rozlegały się głośne kwiki, ale oberfeldfebel Ratscheck przymykał na to oko.
Oberfeldfebel Ratscheck był "dobrym" Niemcem. Dobry Niemiec to taki, do którego jest
dojście. Do oberfeldfebla Ratschecka było dojście. Oberfedfebel Ratscheck był rozsądny i
wiedział, że wojna nie będzie trwać wiecznie. Dlatego oberfeldfebel Ratscheck budował pod
Hirschbergiem pensjonat. Będzie tam siadywał z fajką na tarasie i patrzył na Riesengebirge, a
jego Inga będzie karmić pensjonariuszy.
Ale pensjonat potrzebował gotówki. Rozsądni ludzie zawsze dojdą do porozumienia.
Oberfeldfebel potrzebował Karcza. Karcz potrzebował handlarzy. Placowe brał wysokie i z
reguły w naturze, ale wszyscy chętnie płacili. U Karcza było bezpiecznie. Dlatego nasze
miasteczko stało się Mekką handlarzy.
Od pięciu dni jednak coś w naszej Mekce zaczęło się psuć. Normalny ruch w interesie uległ
poważnym zaburzeniom. Handlarze nie wyjeżdżali, a wciąż przybywali nowi... Cały plac był
zajęty przez zdenerwowanych ludzi. Do późna w nocy nie ustawał harmider. Rano zrywali się
wcześnie i szli łapać na rogatkach okazje. Ale wszyscy wracali. Obca żandarmeria okupowała
drogi. Nie było przejazdu.
Na trzeci dzień zaczęło śmierdzieć. Gdy otwierałem okno, wraz z rozgrzanym czerwcowym
powietrzem nieznośny fetor zgnilizny wpadał do mojego pokoju.
W mieście potaniało mięso. Moja gospodyni co dzień teraz raczyła mnie schabem.
Dziś rano trupi zaduch był szczególnie uparty... Zamknąłem z obrzydzeniem okno. Ale nic nie
pomogło. Zaduch zadomowił się w izbie.
Umyłem się pospiesznie, rezygnując z golenia. Chciałem jak najszybciej wyrwać się z tego
poddasza.
Otworzyłem walizkę z lekami. Niewiele już tego zostało. Od tygodnia spodziewałem się
towaru od Makarczyka, ale Makarczyk nie przyjeżdżał. Czyżby wpadł w końcu? Zawsze miał
ryzykanckie pomysły. Zapakowałem do teczki potrzebne lekarstwa i instrumenty. Zbiegłem na
dół.
Na schodach już tak nie cuchnęło. Wszedłem do Bularskiej do kuchni. Topiła smalec. Od
odoru jełczejącego już tłuszczu aż w nosie kręciło. Oszaleć można z tymi odorami!
-Pan doktor co dzień wcześniej wstaje - zauważyła.
-Trudno już wytrzymać na górze.
-Tak, u pana doktora osobliwie pachnie. To dlatego, że zaduch idzie górą.
-Jak długo te świntuchy będą tu jeszcze popasać?
-Mówiła mi jedna z Krakowa, że pan Karcz już się targuje z żandarmami. Może puszczą w
niedzielę. Tylko chodzi o cenę.
Pan doktor weźmie sobie śniadanie. Wędlina już jest na stole.
-Nie mam apetytu na wędlinę.
-To ugotuję jajek.
-Nie. Zjem tylko bułkę i napiję się zsiadłego mleka.
-Pan doktor pewnie się przepił na tych imieninach.
-Co też pani Bularska... Pani wie, że bimbru nie piję.
-U panny Misi to pewnie i koniaku postawili.
Usiadłem do śniadania. Bularska mówiła dalej:
- Była Kasińska i pytała, czy pan doktor jej dzisiaj spędzi tasiemca. Śledzie już dostała. I
rycyny wypiła, jak pan kazał.
Jedzenie poczęło mi rosnąć w ustach.
-Przyjdzie pan?
-Przyjdę - wykrztusiłem.
-Aha, byłabym zapomniała - ciągnęła Bularska. - Jest pismo do pana doktora. Żandarm
przyniósł jeszcze wczoraj, ale pana doktora nie było. Leży na kredensie.
Z niepokojem otworzyłem list. Urzędowa koperta. Feldfebel Ratscheck wzywał mnie, żebym
się stawił u niego dziś o dwunastej. Żadnych wyjaśnień. Czyżby znów coś z wątrobą
feldfebla? Bzdura. Nie czekałby do dwunastej. W takich wypadkach wyciągano mnie zawsze
z łóżka. A więc sprawa urzędowa. Cóż on może chcieć ode mnie, u licha? Będę musiał
przedtem odwiedzić majora.
Dokończyłem pospiesznie śniadania. Miałem rano kilka wizyt u chorych, ale postanowiłem, że
najpierw wpadnę do majora. W wątpliwych sprawach zawsze zwracałem się do niego. Tylko
jeszcze ten tasiemiec Kasińskiej. Wróciłem na poddasze, żeby zabrać butelkę extracti Filicis
maris aetherei oraz sól gorzką.
Już wychodziłem z mieszkania, gdy w drzwiach pojawił się człowiek. Krępy, kudłaty
poczciwiec w kamizelce, z kapeluszem w łapie. Ale jego wygląd mnie nie zmamił. Z głębokich
oczodołów patrzyły na mnie zimne, czujne źrenice.
-Pan doktor Stajny?
-O co chodzi?
-Do wypadku, dopraszam się łaski - chciał mnie buchnąć w mankiet.
-Co się stało?
-Dziadka nam postrzelili.
-Bardzo smutna historia - powiedziałem, przypatrując mu się uważnie.
Chłopina wbił oczy w ziemię.
-Pan doktor pojedzie. Wóz czeka. Górala zapłacimy.
-Górala? A to ładnie. Z góry?
-Może być z góry.
-Gdzie to? Daleko? Może w gajówce?
-Nie, w Wólce Węglowej.
-Kto go postrzelił? Leśniczy, co? A dziadek pewnie kłusownik...
-Co też pan doktor. Dlaczego?
-Byłem już cztery dni temu u pewnego kłusownika, którego postrzelił leśniczy. Tylko ten
leśniczy strzelał z rozpylacza. Dziwne, co? Znam się trochę na tym...
Chłop chrząknął.
-Powiem prawdę. Dziadka postrzelili Niemcy w obławie. Dużo ludzi wytłukli. Dziadek pasł
krowy pod lasem, jak się zaczęła ta strzelanina...
-Jest pan pewien? - zapytałem.
-Że niby co?
-A może dziadek za dużo dokazywał?
-Dokazywał?
-Zwłaszcza pirotechnicznie. To nie jest zdrowo dla dziadków.
-Co też pan doktor?
-Uciekajcie, człowieku.
-Co, jakże to?
-Uciekajcie, mówię. Nie mam czasu na słuchanie bajeczek.
Chłop spojrzał na mnie ponuro. Zawahał się... zrobił krok do drzwi, wrócił.
- Doktorze, powiem jak jest – rzekł znękanym głosem. - Jesteście człowiek pewny. Jeździliście
już przedtem, chociażby do tej gajówki Smolarskiej. Potrzeba znowu waszej pomocy. Są ranni.
Oddział się wyrwał z obławy...
- Macie chyba swój szpital.
-Rozbity... Możeście słyszeli o bitwie we wsi Wola Kopcowa. Tam. właśnie, pieroniska, rozbili
nam szpital. Doktor zginął.
-Czy musicie wciąż do mnie?
-Nie ma tu nigdzie chirurga. Chyba aż w Ostrowcu. Bo i w Iłży nie ma.
-Nie jestem prawdziwym chirurgiem - powiedziałem. - Ani nawet lekarzem. Nie mam
dyplomu.
-Co tam! Ważne, co umiecie.
-Nigdzie nie jadę!
-Pan doktor się boi?
-Człowieku - uśmiechnąłem się - wyjrzyj przez okno! Tam czeka już grabarz.
Chłop wyjrzał. Naprzeciw, po drugiej stronie ulicy, tkwił przed bramą łysy, gładko wygolony
osobnik. Koło niego stał rower i otworzona walizka pełna kosmetyków.
-Myśli pan, że on...
-Od czasu tamtej wycieczki stale mnie pilnuje. Nazywa się Pabiś. Nie słyszeliście o nim?
-Nie jestem z tych stron.
-Włóczy się z tą swoją walizką po okolicy. Ale ludzie mówią, że dziwnym trafem gdy tylko
coś... rozumiecie, zawsze go licho przynosi...
Chłop spojrzał na mnie ponuro.
-Doktor się boi - powtórzył. - Jak się człowiek boi, to wszędzie diabła widzi.
-Człowieku, idźcie sobie - powiedziałem. - Nie macie nic do mnie ani ja do was.
-Pan może się mnie boi. Ja panu powiem, kto jestem...
- Nie chcę wiedzieć, kim jesteście.
Wypchnąłem go z pokoju.
Schodził w milczeniu po schodach. Przeczekałem parę minut na podeście i dopiero potem
wyszedłem.
Byłem niespokojny. Już przeszło rok mieszkałem w tym miasteczku i nic mi się nie przytrafiło.
Myślałem, że tamte rzeczy będą już do końca poza mną. Teraz pragnąłem tylko jednego:
przeżyć. Ktoś musi przeżyć. Pomyślałem sobie, że to by było dobrze, gdybym ja właśnie
przeżył. Chciałem być sprytny. Postanowiłem uczyć się podstaw biologicznej mądrości.
Przyjąć prawidła gry słabych.
Jeszcze w czasie studiów pasjonowałem się cystą. Od roku byłem już tylko cystą otorbioną na
czas niesprzyjający. Otorbienie moje było zresztą całkiem znośne, powiedziałbym, wysokiej
jakości, dość elastyczne, by mi pozwolić na bezpieczne ruchy, nie tylko na wegetację. Mogłem
leczyć, uczyć się, a nawet flirtować z Miską. Mogłem nawet czytać Bergsona. Od czasu
bitwy stalingradzkiej doszła inna, nie mniej przyjemna lektura. Leżąc sobie wygodnie po
obiedzie i popijając piwo, czytałem komunikaty głównej kwatery fiihrera o skracaniu frontu i
planowym odłączaniu się od nieprzyjaciela. Niekiedy wpadał mi w ręce biuletyn informacyjny
AK.i Przykre były tylko próby strażackiej orkiestry. W kennkarcie napisano mi: mu
zyk - flecista, a pech chciał, że zastępca Ratschecka - feldfebel Bein znał się na muzyce.
Włączono mnie do orkiestry, która była chlubą naszego miasteczka. Gdy wizytował Owczary
pan gubernator major Kundt, graliśmy Horst Wessel Lied, co mile zaskoczyło gościa. W ogóle
mieliśmy niezłą opinię u pana gubernatora.
Nasze miasteczko było dobrym przykładem "niemieckiego dzieła odbudowy". Wywiązaliśmy
się lojalnie ze wszystkich obowiązków w stosunku do Wielkiej Rzeszy. Żadnych aktów
sabotażu, żadnych gwałtów. Posłuszeństwo, porządek i spokój. Oberfeldfebel Ratscheck
chwalił się tym porządkiem. Na odprawie kreisleiterów otrzymał on podobno nawet
nazwę: Ratscheck-Ordnung.
To prawda, że Ratscheck był umiarkowany, nietypowy, jeśli można tak określić. Wiedział
więcej, niż powinien był z czystym niemieckim sumieniem wiedzieć. Patrzył przez palce na
różne rzeczy. To mu się opłacało. Od czasu gdy, jak to delikatnie okreslał, rozwiązał problem
żydowski w Owczarach - miał spokój, wyjąwszy niektóre żarty feldfebla Beina, lecz były to
wypadki sporadyczne, które nie zamąciły atmo-
sfery lojalnej pracy dla ostatecznego zwycięstwa.
Uśmiechnąłem się melancholijnie.
I oto teraz wszystko zaczęło się psuć... Odór, jaki od trzech dni panoszył się w miasteczku,
wydawał mi się niemal symboliczny.
Skręciłem w ulicę Kościelną. Major prowadził tu do spółki ze szwagrem pożydowski sklep
artykułów żelaznych. Właśnie ów szwagier, pan Dobosz, podnosił żaluzje na drzwiach. Miśka
mu pomagała. Już z daleka uśmiechnąłem się do niej.
Miała dziecięcą, okrągłą buzię, oczy jakby zawsze zdziwione. Patrzyłem na nią z
przyjemnością. Jak zawsze, była doskonale ubrana. Z przypadkowych, okazyjnie kupowanych
ciuchów potrafiła skombinować wcale miłą całość. To zainteresowanie dla szyku nie
wyczerpywało jej ambicji, co należy podkreślić.
Major zwoził jej z Radomia i Ostrowca stosy książek. Uwielbiała lekturę. I trochę żyła jak
bohaterka książek i dramatów, najchętniej przybierając pozy tajemniczej, nie-odgadniętej istoty.
Ale nie popadała w przesadę. To były tylko odcienie. Była zbyt inteligentna, żeby się zgrywać,
i zaharowana do tego. Wuj major nie zajmował się sklepem. Załatwiał jedynie dostawy
towarów - dzięki swym znajomościom. Matka prowadziła gospodarstwo. Ojciec miewał
okresy depresji, zwłaszcza kiedy unieruchamiał go reumatyzm. Bywały dni, kiedy cały sklep
miała na głowie. Prócz tego uczyła się na kompletach. Właśnie tydzień temu zdała tajną
maturę w Ostrowcu.
Niewątpliwie nie było wspanialszej dziewczyny w Owczarach. Sam się dziwiłem, czemu się w
niej jeszcze nie zakochałem. Nie miałem nic przeciwko temu, żeby się zakochać.
-Witam pracowitych kupców - rzekłem głośno.
-Eugeniusz! - zawołała Miśka. - A ja myślałam, że jesteś śpiochem. Już wiem, zbudzili cię
handlarze. Serwus! – uścisnęła mi rękę.
-Pana córka wnioskuje, jak zawsze, lo- I gicznie. - Przywitałem się z Doboszem.
-Właśnie idę do Karcza po mięso. Taka " okazja - powiedziała.
-Nie polecam.
-Dla szczeniaków wuja... Ale może się coś trafi... Wiesz, że dzisiaj tańczymy?
-Nie. Z jakiej to okazji?
-Drugiego frontu w Normandii. Przyjdziesz? O ósmej u Ludwika. Jego papa upitrasił tort
wielki jak koło młyńskie.
-Oczywiście, że przyjdę - powiedziałem. - Czy wuj major już wstał?
- Tak, jest w ogrodzie - odparła. - Cześć. Ja już lecę. Przyjdź po mnie wcześniej. Wybierzemy
płyty.
Wyszedłem na podwórze i pchnąłem furtkę do starego ogrodu. Major, w szarych bryczesach,
nachylony, karmił psy. Obcisła jedwabna koszulka uwydatniała jego atletyczną budowę.
Pięć jednakowych, upasionych jak wałki buldożków zaparło się mocno łapami w ziemię i jadło
chciwie z koryta drobno pokrojone mięso.
- Jak się masz, Gienek? – przywitał mnie prostując się. - Co nowego? Jak ci się podobają te
małe?
Zza krzaków wybiegł pies podobny do wyżła. Począł odpędzać szczeniaki od mięsa. Major
krzyknął:
- Noga!
Pies usiadł posłusznie przy nodze.
-Widzę, że ma pan nowy nabytek. Dostał go pan od gajowego...
-Tak, podobno bardzo inteligentny. Tom! Aport! - major rzucił w głąb ogrodu gałąź.
Pies zerwał się i natychmiast przyniósł ją majorowi.
- Szukaj!
Pies począł grzebać we wskazanym miejscu.
-To już ostatnie zabawy. Likwiduję tę psiarnię - powiedział major.
-Dlaczego?
-Czy nie czujesz, że zbliża się "Burza"? Każą nam łapać wiatr w garść. Ale już go nie
złapiemy.
-Pan nie wierzy w sens "Burzy"?
-Już teraz nie. Za długo się guzdrali z drugim frontem. Ale cóż, będziemy się bawić do końca.
Ciebie też poprosimy na finał. Nie myśl, że będziesz tu siedział jak u pana Boga za szafą. Nie
upiecze ci się. Leżeć, Tom! - odpędził psa, który lizał mu ręce.
-Obawiam się, że ma pan rację. Niech pan to przeczyta - pokazałem mu list Ratschecka. - Co
pan o tym myśli?
Major ocierał powoli ręce chusteczką.
-Nic groźnego - powiedział.
-Ale co on może ode mnie chcieć?
-Zdaje się, że go leczyłeś...
- Wzywał mnie dwa razy do swojej wątroby, w charakterze znachora, ale robił to dotychczas
bez listu.
-Pewnie nabrał do ciebie szacunku.
-Pan żartuje. A może to w związku z tą akcją?
-Nie, to nas nie dotyczy. To zresztą robi żandarmeria z Radomia.
-Więc o co chodzi?
-Przypuszczam, że o Beina.
-O Beina?
- Bein zginął, a raczej zaginął bez wieści...
Osłupiałem.
- To niemożliwe. W mieście spokój. Nie zauważyłem, żeby go szukano.
- Ober robi to dyskretnie i bez nerwów. Nie chce, żeby sprawa się rozniosła. Chyba
domyślasz się dlaczego?
- Nie.
- Przypuszczalnie chodzi mu o zachowanie nieskalanego Ratscheck-Ordnung. - Major
roześmiał się. - Poczciwiec wierzy, że coś takiego istnieje, i gotów jest na wszystko, żeby to
złudzenie ocalić. Uważa zapew-
ne, że skompromitowałby się w oczach obcych żandarmów, gdyby zarządził oficjalne
przeszukiwania dom po domu. Owczary przybrałyby wtedy szary, przeciętny, okupacyjny
wygląd i sławny Ratscheck-Ordnung okazałby się mitem. A on chce się przecież chwalić
naszą lojalnością. Rozumiesz, jeśli sprawa się rozniesie, wtedy cały Ratscheck-Ordnung
kaputt! Zostaniemy okupowani przez obcą żandarmerią i, co gorsza, gestapo,
dlatego ober trzyma sprawę w ukryciu. Wciąż zresztą nie może uwierzyć, że Beinnaprawdę
zginął. Łudzi się, że feldfebel po prostu gdzieś się zawieruszył. Już kilka razy znikał na dwa,
trzy dni. Nie udało mi się zbadać dokładnie, czy chodziło o tajne sprawy służby., czy też o
kobiety. W każdym razie Ratscheck na razie ogranicza się do prywatnego śledztwa.
Rozmawiał już z burmistrzem i z niektórymi przedstawicielami ludności. Podejrzewam, iż
specjalnie mu na tym zależy, żeby ludność sama odszukała Beina. To byłby dla niego miły
sprawdzian naszej lojalności. Taki mały maniak.
-Więc mam iść?
-Oczywiście - powiedział major. - Wstąp do mnie potem. Opowiesz, jak ci poszło.
Rozdział II
Rozmowa z majorem uspokoiła mnie nieco. Major zawsze działał krzepiąco na mnie.
Spojrzałem na zegarek. Było dopiero pół do dziewiątej. Zdążę więc chyba załatwić ranne
wizyty.
Ruszyłem w kierunku rynku. Miasteczko, już przebudzone, osiągało powoli swój leniwy rytm.
Gdyby nie psy, syte dzisiaj, wylegujące się przed progami, gdyby nie mdły zapach unoszący się
w powietrzu, można by powiedzieć: nic się nie zmieniło, normalny okupacyjny dzień.
Za oknami sklepików kawa Franka i Boh-ma, sztuczny miód braci Pakulskich... Obok
gromada kobiet. Dziś dają margarynę na kartki. Przeszedłem obojętnie. Należałem do tych
szczęśliwych w miasteczku, których nie obchodzą kartki.
Pod magazynami kontyngentowymi chłopi z worami na wozach. Pewnie ich przycisnęli
żandarmi.
Do piekarni kolejki, zapach świeżego razowca połaskotał mi nozdrza. Może by tak spróbować
znów tego legalnego gnieciucha? Już mi się znudziły bułki.
Przy kościele rozbierano ołtarze po oktawie Bożego Ciała. Głuchy odgłos młotków płoszył
czarne stada gawronów i kawek, które miały gniazda na sąsiednich drzewach.
W bramie cmentarza kanonik rozmawiał z Karczem. Pewnie o handlarzach, a może o Beinie?
Ależ nie, obaj się śmieli. Chyba raczej umawiali się na preferansa.
Na rogu fryzjer Santorek nudził się przed zakładem.
-Pan doktor do mnie?
-Do pacjentów. Nie ma ruchu, panie Santorek?
Santorek westchnął. Owczary to jednak nie Gdynia. Santorek miał niegdyś salon na
Świętojańskiej w Gdyni. Zostały mu tylko ręce, i to odmrożone podczas wysiedlenia.
- A może jednak ogolić. Pan doktor zapuszcza brodę?
Przejechałem ręką po twarzy. Prawda, nie goliłem się dzisiaj.
Wszedłem do zakładu i wysłuchałem po raz nie wiem który opowieści o sześciu czeladnikach i
plutonie manicurzystek, które Santorek zatrudniał w Gdyni, tudzież o osobliwościach
marynarskich fryzur i bród z całego świata.
-Ostrzyżemy przy okazji?
-Nie dzisiaj. Spieszę się.
Najpierw poszedłem do Stachurskiego. Wczoraj miał znowu krwotok. Mieszkał w oficynie na
ulicy Tartacznej. Stachurskiej nie było. Pracowała w mleczarni. Otworzyła mi pięcioletnia
dziewczynka. Szczerze mówiąc, chodziło mi już tylko o to dziecko. Na wiosnę przechodziła
szkarlatynę. Wywiązała się anemia i bałem się o jej płuca. - Czy przyniosłeś mi te kolorowe
cukierki? - zapytała bez wstępów.
Przyniosłem jej witaminy w pastylkach, nie znane jeszcze w Owczarach osiągnięcie
niemieckiej chemii. Wręczyłem jej po dwie każdego koloru.
-Ale zjedz zaraz - powiedziałem. Spojrzała na mnie z pretensją.
-Pobawię się najpierw...
-Nie, połkniesz od razu.
Musiałem pilnować, żeby przy mnie połknęła te witaminy, gdyż inaczej chowała je do zabawy.
Żal jej było zjadać. Teraz czekał ją mniej przyjemny zabieg, zastrzyk preparatu wątroby.
Próbowałem ją przekupić pastylkami ferrum sulfuricum oxydulatum, ale zgodziła się dopiero
wtedy, gdy jej obiecałem, że ona też zrobi zastrzyk swojej lalce prawdziwą strzykawką.
-A pijesz te winka, które ci zostawiłem?
-Piją-
-To kwaśne też?
-Też. Niech pan idzie do taty. Tato chce panu coś powiedzieć.
Stachurski leżał w komórce obok. Kazałem mu się tam przenieść ze względu na dzieci. Z okna
widać było tylko ślepą ścianę i pobliski komin tartaku.
Usiadłem na jego łóżku. Nic już dla niego nie mogłem zrobić. Wiedział o tym.
Przez chwilę milczeliśmy obaj. Słychać było tylko jego świszczący oddech.
-Podobno wysadzili most na Iłżance - szepnął.
-Tak, wysadzili most... - powiedziałem.
Od miesiąca rozmawiał ze mną już tylko o partyzantach. Streściłem mu resztę najnowszych
wiadomości: trzy wykolejenia na odcinku Ostrowiec-Kunów, ścięte słupy telefoniczne.
Rozbrojony posterunek policji w Jozkowicach. Napad na Iłżę. Zniszczenie poczty i banków,
obrobienie młyna i mleczarni.
-Jeśli tak, to będzie nowa ofensywa ruska... - powiedział patrząc za okno.
-Tak, wszyscy spodziewają się lada dzień ofensywy.
-Dojdą już do nas tym skokiem.
-To możliwe. Stoją już kilkadziesiąt kilometrów za Bugiem.
-A w naszym mieście wciąż cicho... - Zakaszlał. - Cholerne miasto trup...
-U nas też zginął żandarm - powiedziałem.
-Który?
-Bein. Ale czas na mnie. Niech pan będzie dobrej myśli.
Zatrzymał mnie.
- Mam do pana doktora prośbę.
- Co takiego?
Uniósł się na posłaniu.
-Kiedyśmy wrócili we wrześniu, było nas jeszcze trzech... Nie oddaliśmy broni. Z bronią tu
wróciliśmy... Trzy karabiny... Pan doktor słucha?
-Słucham - powiedziałem.
-Nasmarowaliśmy je tłuszczem, owinęliśmy w papę...
Sięgnął pod poduszkę i wydostał kartkę.
-Tu narysowałem, gdzie są zakopane. Koło magazynów... w tartaku... Myślałem, że kiedyś,
jak trzeba będzie... pan rozumie... Potem zostałem sam, kolegów zabrali... myślałem, że choć
ja... ale ja też... - zakrztusił się kaszlem.
-Niech pan już nic nie mówi - powiedziałem, wziąłem kartkę i wyszedłem,
Do dziesiątej odwiedziłem jeszcze trzech obłożnie chorych oraz Kasińską.
Mąż Kasińskiej, niegdyś zawodowy trębacz w orkiestrze garnizonowej w Kielcach,
odprowadził mnie aż na ulicę. Był bardzo zdenerwowany.
-Słyszałeś już o Beinie?
-Słyszałem.
-Nie wiem, co robić. Chyba trzeba wiać.
-Dlaczego?
-Podejrzenie padnie na nas.
-Myślisz?
-On zginął zaraz po próbie. Nie widziano go już potem.
-To chyba niemożliwe.
-Ależ tak. Nie byłeś na tej próbie. Bardzo się pieklił na ciebie. A potem już na wszystkich... Bił
szpicrutą za byle co. W ogóle przyszedł już wściekły. Podobno otrzymał przeniesienie na front.
Ratscheck się o to postarał. Po próbie powiedział, że rozprawi się z tobą... Widziałeś go? -
szepnął konspiracyjnie.
-Nie.
-Nie był u ciebie?
-Nie. Bularska musiałaby go widzieć.
-Była wtedy procesja... Pamiętam, spóźniliśmy się wtedy na procesję przez Beina. To była
pierwsza procesja bez orkiestry w Owczarach. Kanonik był niepocieszony. Bularska musiała
być wtedy na procesji. Wszyscy byli. Dom został pusty. Dlatego nikt nie widział Beina.
-Czy Ratscheck wie... - głos mi uwiązł w gardle.
-Nie, nikt z nas nie powiedział o tobie. Przynajmniej o ile wiem.
-Ale byliście wezwani...
-Tak, byliśmy wezwani... Mimo wszystko, kto jak kto, ale ty powinieneś prysnąć - popatrzył na
mnie z troską.
Odszedłem zdenerwowany i znów począłem mieć wątpliwości, czy powinienem iść do
Ratschecka, czy też od razu zwijać ma-natki.
Jednak w końcu postanowiłem, że pójdę. Mam przecież dobre alibi. W tym czasie byłem u
profesora Stachowiaka. Miał ostry atak kamicy nerkowej. Muszę go tylko uprzedzić. To stary
maniak. Może wszystko poplątać.
Był profesorem historii na poznańskim uniwersytecie, ale tu opętała go fizyka. Zwłaszcza
jakaś nowa gałąź fizyki. Snuł apokaliptyczne hipotezy na temat wykorzystania w wojnie energii
atomowej. Według niego wojna, jeśli się dostatecznie szybko nie skończy na frontach, zostanie
rozstrzygnięta w przerażających laboratoriach fizyków i przez przerażające narzędzia zagłady.
Wtedy Hitler, nawet padając, zdąży jeszcze pogrzebać świat i zakończyć na zawsze historię
ludzkości.
- Pan nawet nie wie - mówił podniesionym głosem - co znaczy każdy przedłużający się dzień
wojny! Laboratoria pracują... Słyszał pan, co Hitler mówił o zwycięstwie za pięć minut
dwunasta i o wunderwaffe. Nie... pan nie pojmuje niebezpieczeństwa. Gdyby pan je pojął, nie
śmiałby się pan aż do ostatniego dnia. Aż póki Rzesza nie padnie. Tak, jak ja się nie śmieję.
Rzuciłby pan moje nerki w diabły i poszedł bić się, żeby skrócić te dni przerażenia.
Nie traktowałem go poważnie. Był ruiną człowieka i nerwy miał zdarte na strzępy.
Oczywiście także dziś, gdy tylko się zjawiłem, nie dał mi dojść do słowa, lecz uraczył nową
porcją apokalipsy i makabrycznych ostrzeżeń.
Wysłuchałem go spokojnie. Ćwiczyłem przy nim lekarską pobłażliwość, tak przydatną w
naszym zawodzie.
Następnie dałem mu podwójną dawkę środka na uspokojenie. Podniecał się jeszcze przez kilka
minut, wreszcie sedatiw zadziałał. Powiedziałem mu wówczas, z czym przyszedłem.
- Pan profesor raczy zapamiętać, byłem cały czwartek u pana profesora.
Zrozumiał wreszcie. A nawet próbował mnie uspokajać, że przecież nie tylko on mnie widział,
lecz także musieli mnie widzieć ci Niemcy z przeciwka, którzy z okna fotografowali procesję.
Wyszedłem wtedy na balkon i oglądałem pod słońce probówki. Musiało ich to bawić, bo mnie
też zrobili zdjęcie. Sam mu przecież o tym mówiłem.
Pomyślałem, że z profesorem nie jest tak źle, jak myślałem, i że zdradza niekiedy
zdumiewającą jasność umysłu. Istotnie ci Niemcy powinni mnie urządzić, w razie gdyby
Ratscheck się czepiał.
Z uczuciem ulgi wyszedłem na dwór.
Miałem jeszcze nieco czasu do dwunastej, postanowiłem więc odwiedzić mojego byłego
patrona, starego doktora, którego nieszczęściu zawdzięczałem tak rozległą i samodzielną
praktykę. Co dzień odwiedzałem go po skończonych wizytach.
Rok temu doktor Fudala miał wylew krwi do mózgu. Bezpośrednią przyczyną wypadku była
wiadomość o aresztowaniu w Radomiu córki. Do tej pory nie odzyskał władzy w lewej
połowie ciała i mowy. Zachodziłem do niego co rano. Wręczałem pieniądze pani doktorowej, a
on podpisywał mi in blanco recepty. Miałem ich już całe stosy w domu. Przeważnie nie były
potrzebne. Otrzymywałem najnowsze specyfiki wprost z Krakowa, na lewo, z niemieckich
szpitali. Ale wciąż kazałem staremu podpisywać te recepty i udawałem, że konsultuję z nim
poważniejsze przypadki.
Wynotowywałem mu na kartce stan pacjenta i objawy choroby, a on zdrętwiałą ręką kreślił
pod spodem diagnozę. Wiedziałem, że muszę to zrobić, to go jeszcze utrzymywało przy życiu.
Zresztą inaczej nie brałby ode mnie pieniędzy.
Rozdział III
W żandarmerii zameldowałem się pięć przed dwunastą. Znałem punktualność Ratschecka i
nie chciałem mu się narażać. Wartownik w budce przekazał mnie gefreiterowi Kochowi, temu
samemu, który wyciągnął mnie z łóżka, gdy ober miał atak wątroby.
Siedziba Ratschecka znajdowała się w rokokowym pałacu książąt D., położonym w głębi
obszernego parku na uboczu miasteczka. W lewym skrzydle, do którego prowadziła aleja
magnoliowa, znajdowało się mieszkanie prywatne oberfeldfebla.
Z niepokojem patrzyłem, gdzie mnie zaprowadzi gefreiter Koch. Niestety ominął aleję
magnoliowa, prowadzącą na ukwiecony taras boczny, i prowadził mnie aleją kasztanów,
wprost do głównego wejścia, ozdobionego proporcami ze swastyką. Zupełnie mi się to nie
podobało. Oznaczało to bowiem, że dziś nie będę leczył oberfeldfeblowskiej wątroby i że
sprawa jest całkiem oficjalna.
Weszliśmy do hallu obwieszonego portretami osobników w kontuszach. Gefreiter Koch
pokazał mi rzeźbione masywne drzwi. Otworzyłem je nieco nerwowo i zatrzymałem się na
progu.
Oberfeldfebel Ratscheck siedział za szerokim biurkiem, zastawionym bukietami róż. Uwielbiał
róże i burmistrz dbał o to, by co dzień dostawał świeże.
- Bitte, setzen Sie sich - usłyszałem sapiący, astmatyczny głos.
Usiadłem na miękkim rokokowym krześle obok biurka. Ober wyglądał źle, jego okrągła,
pobrużdżona twarz nabierała wyraźnego żółtobrunatnego odcienia i jeszcze bardziej niż
kiedykolwiek przypominała pieczone jabłko.
Patrzył na mnie dobrodusznie czarnymi oczkami, bawiąc się nożykiem do przecinania kart.
Nożyk był w kształcie mizerykordii.
Otarłem czoło chusteczką.
-Gorąco dzisiaj - powiedział.
-Tak, bardzo gorąco, herr oberfeldfebel.
Ratscheck skrzywił się.
-Pan ma bardzo zły akcent.
-Nie jestem Niemcem - odparłem - . mój niemiecki jest wyuczony.
-Prawda, nieraz zapominam, że nie jest pan Niemcem.
Poruszyłem się nerwowo. Krzesło wydało mi się nagle niewygodne.
Ober poczęstował mnie papierosem. Przez chwilę paliliśmy w milczeniu.
- Kiedy pan widział ostatni raz feldfebla Beina? - zapytał nagle.
A więc o to jednak chodzi, pomyślałem, major miał rację.
-No... chyba tydzień temu... - odparłem - tak, w poniedziałek.
-Jest pan pewien?
-Tak, jestem pewien. Widziałem feldfebla Beina na próbie orkiestry. Herr feldfebel Bein
chciał mnie zastrzelić po raz drugi.
Ratscheck westchnął.
-Dlaczego chciał pana zastrzelić?
-Ponieważ miałem nieczyste "g".
-A dlaczego pana nie zastrzelił?
-Ponieważ przyprowadzono Cyganów i herr feldfebel Bein wolał zastrzelić Cygana.
-Od tego czasu pan nie widział feldfebla Beina?
-Nie.
-To dziwne. Feldfebel miał przecież w czwartek następną próbę.
-Nie byłem na tej próbie... Wezwano mnie do chorego. Cały czas byłem przy chorym. Mam
świadków...
-Wiem, że zamierzał złożyć panu wizytę.
-Nic o tym nie wiem. Po co?
-Pragnął z panem porozmawiać.
-O czym?
-O pana podróżach.
-Nigdzie nie wyjeżdżam.
-Był pan w zeszłym tygodniu w gajówce Smolarskiej.
Zaskoczył mnie. Więc o to mu chodzi? Poruszyłem się niespokojnie.
-Istotnie byłem. Ale to nie jest podróż. Dziesięć kilometrów wszystkiego.
-Raczej wycieczka - uśmiechnął się ober.
-Tak, raczej wycieczka - powiedziałem.
-Po co?
-Wezwano mnie do chorego.
-Rannego - sprostował łagodnie ober.
- Gajowy postrzelił kłusownika.
-Mniej więcej się zgadza - rzekł - tylko że ten gajowy to był mój żandarm, a kłusownik
polował na Niemców. Kiedy moi ludzie przyszli po niego, odbezpieczył granat. Pan rozumie,
że to bardzo przykra historia. Zwłaszcza że bandyta był komunistą.
-Komunistą...? Tak, to bardzo przykre...
-Zwłaszcza że ten komunista miał na kulasie opatrunek zrobiony przez pana.
-Nie mam zwyczaju pytać, kogo opatruję.
-To źle. Ale gorzej, że nie ma pan także zwyczaju meldować mi o tych samarytańskich
wycieczkach. Właśnie w związku z tym wybierał się do pana feldfebel Bein.
-To dziwne - powiedziałem - że zechciał się fatygować osobiście. Czy nie prościej byłoby
wezwać mnie tutaj?
-Feldfebel Bein miał swoje ulubione metody. Nie lubił siedzieć za biurkiem. Feldfebel Bein miał
sprężyny w nogach. Był w cywilu listonoszem.
-Rozumiem.
-Więc nic pan nie wie?
- Nie. Może go pan u mnie szukać.
Ober westchnął.
-Gdybym wierzył, że pan ma z tym coś wspólnego, inaczej i gdzie indziej byśmy rozmawiali.
Chyba pan rozumie.
-Rozumiem.
-Widzi pan jednak, że darzę pana zaufaniem i sympatią. W ogóle nikt w miasteczku nie może
się uskarżać na mnie. Robiłem dla was, co mogłem.
- My dla pana też - powiedziałem.
Skinął głową.
-Niestety, jeśli feldfebel Bein się nie odnajdzie, czekają nas przykrości. Zwłaszcza pana.
-Mnie?
-Sprawę weźmie w swoje ręce gestapo i wtedy niewątpliwie wyjdą na jaw pana kontakty...
niebezpieczne kontakty.
-Pan chyba nie podejrzewa, żebym ja...
-Ja nie, ale oni. Oni z tego wyciągną zupełnie inne wnioski.
-Pan nie powie.
-Będę musiał uczciwie wszystko powiedzieć - rzekł ostro Ratscheck.
Milczałem przerażony. Ratscheck też milczał.
- Czemu pan tak się przestraszył? - powiedział wreszcie z uśmiechem. - Czyżby pan nie
wierzył, że odnajdziemy Beina?
- Nie... skąd - bąknąłem.
Ratscheck westchnął.
- Może pan ma rację. Ja też przestaję wierzyć. Jest bardzo możliwe, że Beina uprowadzili
komuniści. Co pan o tym myśli? Może pan coś słyszał?
Ogarnęła mnie nowa fala niepokoju. Czyżby Ratscheck naprawdę mnie podejrzewał o jakieś
kontakty? Niewątpliwie nie był szczery ze mną. Tak, odczuwałem to teraz wyraźnie. Nie był
szczery. Lawirował, grał i kluczył. Coś jeszcze trzymał w zanadrzu, tamto było tylko
sondowaniem.
- Rzeczywiście - mruknął w zamyśleniu, podejrzewałem, że sztucznym - rzeczywiście, może
istotnie nie mamy czego szukać w tym miasteczku... Na sprawie Beina położyć krzyżyk, co?
Wpisać ją na rachunek komunistów, zdobyć tylko pokwitowanie. Tak, pokwitowanie byłoby
konieczne. Pan by się o to mógł postarać?
-Ja? W jaki sposób?
-Pan lubi przecież wycieczki. Tydzień temu rozbiliśmy wywrotowcom szpital. Lekarz zginął.
Sądzę, że potrzebują lekarza. Pan ma już pewne kontakty. Mógłby pan odbyć jeszcze jedną
wycieczkę do samego jądra. Jądra ciemności, jak mówi Conrad... Widzi pan, czytałem także
Conrada. Oczywiście sprawa Beina nie byłaby tu najważniejsza. To tylko, jak powiedziałem,
"pokwitowanie". Chodzi o coś, co zaćmi tamtą sprawę. Nowy ofiarny wkład Owczar w
przejściowo trudnej sytuacji. Ostatnio wokół Owczar zauważyliśmy nowe ruchy band. Były
zrzuty broni. Mamy podejrzenie, że szykuje się nowa skoordynowana akcja i że tu niedaleko
działa sztab. Szczegóły jutro rano - zakończył.
-A jeśli się nie zgodzę?
-Zrobi mi pan wielką przykrość - odparł. - To jedyne rozsądne wyjście dla pana.
-Jest jeszcze jedno.
-Jakie?
-Jeśli ucieknę. Nie boi się pas?
-Ma pan rację - powiedział - to też jest wyjście i na to jestem też przygotowany. Ale pan
oczywiście żartuje.
-Oczywiście żartuję.
Ratscheck uśmiechnął się dobrodusznie i pożegnał ze mną uprzejmie. Wyszedłem
zdenerwowany. Czułem w tym wszystkim jakiś podstęp. Przecież Ratscheok nie miał żadnych
podstaw przypuszczać, że zgodzę się na tę szpiegowską historię. Raczej mi przecież nie ufał...
O co więc mu chodziło? O przestraszenie mnie? O wypłoszenie z miasteczka?
Niewątpliwie sprawa Beina musiała mu popsuć humor i chciał się mocno odegrać. Chciał
czymś zabłysnąć w oczach żandarmerii z dystryktu. Ale jaka miała być w tym moja rola?
Poszedłem natychmiast do majora, oglądając się już lękliwie, czy ktoś nie idzie za mną. Ale
nikt nie szedł.
Major czytał Krakauer Zeitung w cieniu gruszki, wyciągnięty na leżaku.
- No i wracasz cały i zdrów. - Uśmiechnął się na mój widok. - A więc Bein?
- Tak, Bein i coś jeszcze.
Opowiedziałem dokładnie przebieg rozmowy.
Major słuchał mnie spokojnie.
-No cóż - powiedział na końcu - sprawa jest prosta... Ratscheck uwierzył w twoje kontakty z
komunistami i pragnie je wykorzystać.
-Dlaczego mnie nie aresztuje?
-Sądzi, że na razie nie masz wystarczająco dużych kontaktów, żebyś mógł interesująco
śpiewać, ale że sobie je wkrótce wyrobisz. W tej chwili raczej liczy na ciebie jako na nitkę
Ariadny.
-Nie bardzo rozumiem.
-Oczywiście nie wierzy, żebyś się dał zwerbować. Nie ma żadnych podstaw, żeby w to
uwierzyć. Niby skąd? Ma natomiast nadzieją, że będziesz nitką, której się uczepi i która
zaprowadzi go do kłębka. Do melin, może nawet do sztabu czerwonych.
-W jaki sposób?
-Pamiętaj, że on jest przekonany o twoich kontaktach. Sądzi więc, że jeśli cię przestraszy,
uciekniesz z miasteczka. Dokąd? No, oczywiście do lasu. A on puści za tobą swojego
człowieka.
-To naiwne.
-Nie takie bardzo, tylko oparte na tej jednej błędnej przesłance.
Major zamyślił się.
- Powinieneś jednak udać, że przyjmujesz jego propozycje - powiedział po chwili.
Spojrzałem na niego z niepokojem.
-O czym pan myśli, u licha? Nie chcę nic robić dla Niemców.
-Zrobisz to dla nas.
-To rozkaz?
-Nie, tylko sugestia. Sądzę, że należy wykorzystać tę szansę.
-Pan przecież twierdzi, że on puści za mną szpicla. Powiedziałem, że nie chcę nic robić dla
Niemców.
-Nie bój się - powiedział - zlikwidujemy tego człowieka.
Pożegnałem się szybko. Ta rozmowa mnie przerażała.
- Zastanowisz się nad tym - powiedział major, zagłębiając się znów w gazecie.
Wybiegłem z ogrodu zdenerwowany.
Miasteczko wciąż jeszcze smażyło się w słońcu. Przez opustoszałe ulice przelatywały tylko raz
po raz tumany owadów i napełniały męczącym jazgotem powietrze. Na rynku gołębie krążyły
nad studnią, czekając na parę kropel rozlanej wody. Ale nikt nie wychodził po wodę.
Handlarze spali pokotem pod murem na podwórku Karcza. Zaduch wyraźnie osłabł. Czyżby
rozprzedali już mięso? Miasteczko czuć było zwyczajnie, tym, czym zwykle o tej porze.
Kapustą, przypalonym tłuszczem, gdzieniegdzie obornikiem, wszędzie roztopioną smołą.
Błyszczała na krzywych dachach, tu i ówdzie sącząc się czarnymi soplami.
To było głupie, ale miałem uczucie, jakbym cały nurzał się w rozpalonej smole. Parzyło mnie to
miasto. Szedłem jak w gorączce. Bardziej wściekły i oburzony niż przerażony. Że też musiały
mi się w końcu takie rzeczy przytrafić. Niby nic specjalnego, okupacyjny przypadek, ale
myślałem już, że wywinę się od tego rodzaju przypadków. Oczywiście nie dam się w to
wciągnąć. O nie, nie ma głupich, żebym dał się w cokolwiek wplątać... Trzeba będzie wiać.
Całkiem zwyczajnie zwinąć manatki. Szkoda, to było bardzo przytulne miasteczko. Nawet
mimo żartów feldfebla Beina. Tak, przyskrzynili mnie co się zowie. Dlaczego u licha mnie
przyskrzynili? Czy popełniłem jakiś błąd? Oczywiście to był błąd. Nie trzeba było jeździć do
zakazanych gajówek.
Lecz istniała jakaś granica ostrożności, za którą rozpoczynało się tchórzostwo i podłość. Nie
chciałem jej przekroczyć. Zawsze myślałem, że zdołam jakoś wylawirowac bezpiecznie, nie
kalając się tchórzostwem i podłością.
Czyżby to było aż tak trudne? Może niemożliwe? Czy też tylko zaważył cholerny przypadek?
W domu wstąpiłem do Bularskiej. Obiad był już na stole. Oczywiście mięsny pbiad.
- Niech pan je. Nieprędko trafi się znów
taka okazja.
Uśmiechnąłem się gorzko.
-O, na pewno nieprędko.
-Jakaś panienka pytała o pana doktora - powiedziała Bularska.
-Panienka?
-Nietutejsza. Młoda, zgrabna, z warkoczami, w szarej sukience. Pan nie zna?
-Nie.
-Powiedziała, że wstąpi później. Pan wie, że nowi żandarmi przyjechali. Wczoraj ludzi palili w
Kolonii Łebkowskiej... za partyzantów... - rozgadała się na dobre, ale jej nie słuchałem.
Myślałem, jak się stąd wyrwać, dokąd i czym? Ciężarówką mleczarni? Na piechotę?
Pożyczyć rower? Teraz, od razu czy czekać nocy?
Przed domem rozległ się skowyt motoru. Drgnąłem... Trąciłem talerz i wylałem barszcz.
Ładna historia, pomyślałem, jeszcze nic się nie dzieje, a ja już tracę głowę. Nie, chyba już się
coś dzieje.
W lustrze naprzeciwko zobaczyłem, że pod nasz dom zajechała wojskowa ciężarówka.
Wyskoczył z niej żołnierz, a za nim cywil w tyrolskim kapelusiku i płaszczu nieprzemakalnym
na ręce... Gestapowiec? Nie, bo żołnierze wytaszczyli dwie eleganckie walizki. Chcieli nieść
dalej, ale facet zatrzymał ich i dał znak, że sam poniesie.
Żołnierze zasalutowali i wskoczyli do wozu. Facet zdjął kapelusik, założył złote binokle i
przetarł spoconą jajowatą łysinę. Wtedy go poznałem i odetchnąłem z ulgą. To Makarczyk,
tylko w nowym przebraniu. Wyskoczyłem do niego natychmiast.
Powiedział, że trafiła mu się okazja z samych Starachowic. Podał się za przedstawiciela
Hermann Góring Werke, miał zresztą lipną legitymację, inaczej by nie przejechał. Miasteczko
jest oblężone, zwłaszcza od zachodu. Góral załatwił resztę wątpliwości.
Był w doskonałym humorze. Handel szedł jak nigdy. W Krakowie można kupować całe
samochody lekarstw. Oczywiście, jak się ma dojście. U szwabów wszystko już się rozprzęga.
Tak, to już ostatnie podrygi. W Normandii alianci co dzień robią postępy. Kolosalna operacja.
Nowa broń Hitlera? Nie będzie nowej broni. Zniszczono fabrykę ciężkiej wody w Norwegii.
Nową broń będą mieli Amerykanie. Lada dzień ruszy ofensywa radziecka. Tym razem
zatrzymają się chyba dopiero na Wiśle.
Słuchałem go niecierpliwie, nie wiedząc, jak przerwać i jak mu powiedzieć, że może sobie
zabrać swoje walizki do diabła.
-Słuchaj, te walizki... - zacząłem.
-Prawda! - nie dał mi dokończyć. - Wniosę je zaraz do ciebie.
- Nie... zostaw na razie tutaj.
Zdziwił się, ale zostawił. Wziąłem go na górę i powiedziałem mu, jaka cholerna historia jest ze
mną.
Nie bardzo się przejął ani zdziwił. Był przyzwyczajony do takich rzeczy.
-Człowieku, nie przejmuj się. Byłem w gorszych opałach. Po prostu pryśniesz, i już. Dam ci
nową kennkartę. Mam tego śmiecia całą kupę. A do tego legitymację z Hermann Gforing
Werke. To cię najlepiej urządzi. Niemiecka legitymacja.
-A co z towarem?
-O to mnie głowa nigdy nie boli. Wsadzę w pierwszej lepszej aptece. Po pieniądze zgłoś się do
Krakowa. Teraz mogą ci zwrócić tylko dwa górale. Ależ tu much u ciebie! - zamachał
rękami.
Wziąłem dwa górale i wsadziłem do kieszeni. On tymczasem ochłonął i zaczął poruszać
nosem.
- Co tu tak cuchnie?
Pokazałem na okno i odparłem, że to rzeźnikom mięso się psuje.
-Człowieku - powiedział - to niemożliwe, bo u ciebie cuchnie bardziej niż na dworze.
-Zdaje ci się - powiedziałem - i zabierz lepiej od razu te walizki. Jutro tu będzie gestapo.
Roześmiał się. Odparł, że to możliwe, ale do jutra daleko, więc może pozwolą mu się
zdrzemnąć. Nie spał dwie noce.
- Dobrze, śpij sobie - powiedziałem, a on zniknął za drzwiami prawego stryszku, tam gdzie był
przewiew, bo wentylator w dachu zasysał powietrze do piekarni na dole, i gdzie trzymałem
nowy tapczan, szafę i inne meble, które kupowałem okazyjnie z myślą o małżeństwie.
Wydostałem spod łóżka walizkę i chciałem się spakować, gdy drzwi stryszku otworzyły się
gwałtownie i stanął w nich zdumiony Makarczyk.
-Cóż to za kawały?! - zawołał.
-Jakie kawały?
-Tam już ktoś śpi.
Spojrzałem na Makarczyka jak na wariata, a potem zajrzałem do komórki. Istotnie w półmroku
zauważyłem czyjeś nogi w butach z cholewami na tapczanie. Chwilę później, gdy oczy oswoiły
się z ciemnością, zobaczyłem mundur niemieckiego żandarma. Zdrętwiałem... Nie, to nie była
pomyłka. Z mroku wyłaniała się wykrzywiona twarz feldfebla Beina. Ale on nie spał. Był
martwy. W jego wytrzeszczonych oczach, w otwartych ustach zastygło przerażenie... Trupi
zaduch unosił się dookoła.
Makarczyk oblizał nerwowo wargi i poprawił binokle. - O, do licha... - wykrztusił - o, do licha!
Dajże spokój, człowieku, a dajże ty mi spokój! - Patrzył to na mnie, to na trupa z wzrastającym
przestrachem, potem zaczął cofać się tyłem, aż zniknął za drzwiami. Po chwili znów wetknął
głowę do pokoju.
- Brzydko się bawisz, Gieniu - jęknął z wyraźną pretensją, ale nim zdążyłem coś powiedzieć,
zatrzasnął mi drzwi przed nosem. Usłyszałem jego dudniące kroki - biegł jak szalony po
schodach.
Rozdział IV
Szczeniaka wyciągnąłem zaraz potem. Ledwie wróciłem do komórki, usłyszałem szelest i
wyciągnąłem tego szczeniaka z kąta. Miał ryżawe kudłate włosy, sczerniałe zapadłe policzki,
lnianą rozchełstaną koszulę, brudny szkaplerz na szyi, cajgowe zaszargane spodnie do połowy
łydki i bose nogi.
Nie był zbytnio przerażony.
- To ty załatwiłeś tego szwaba.
Skinął głową.
-Doskonale. - powiedziałem. - Ile masz lat?
-Szesnaście.
-Jak ci na imię?
-Olek.
-Skąd się tu wziąłeś?
-Wlazłem. A o! - pokazał na okno.
-Skąd uciekłeś?
-Z transportu.
-Z jakiego transportu?
-Z Zamojszczyzny.
- Wysiedlony?
Opowiadał dość chętnie i składnie. Był rozgarnięty i niegłupi. Mieszkał we wsi Grabki w
powiecie Zamość. W czasie wysiedleń w zeszłym roku schronił się z rodziną do lasu. Złapano
ich pięć dni potem w czasie obławy. Ojca i matkę rozstrzelano na miejscu. Jego i czworo
rodzeństwa załadowano na transport do Rzeszy. Dwoje najmłodszych zamarzło w wagonie.
Gdy w Koluszkach wyrzucano trupy, kolejarze zrobili zamieszanie i pomogli mu uciec.
Ukrywał się przez rok u dróżnika. Dłużej się nie dało. Niemcy przetrząsali domy. Ruszył więc
w drogę. Chciał dostać się w swoje strony. - Tam teraz biją Niemców - powiedział. -
Koloniści uciekają. To ja tam idę i też będę bił Niemców. Dostanę karabin... Do partyzantów
przystąpię.
-To ładnie - mruknąłem - ale w takim razie co robisz w moim mieszkaniu?
-Pan się nie gniewa. Musiałem przy-warować. Pełno żandarmów w lasach i na drogach. Nie
puszczają nikogo i łapią. Ludzie mi powiedzieli: "Nie idź, przeczekaj parę dni". Więc
przywarowałem.
-Ale dlaczego akurat u mnie?
-Nie chciałem u pana. Chciałem na jakimś strychu i żeby coś do jedzenia blisko. Patrzę,
piekarnia... Wszedłem na podwórko... Za oknem chleby na desce. Porwałem bochen. Ktoś
szedł. Koło okna była komi-
niarska drabina. Wdrapałem się po niej. Patrzę, okienko w dachu otwarte. Wlazłem. To było
to okienko.
-Tak ci się ładnie złożyło.
-Tak mi się złożyło, proszę pana. Można powiedzieć szczęśliwie.
-Ale nie dla mnie.
-Ja tam panu specjalnie nie przeszkadzałem. Nawet pan nie spostrzegł - uśmiechnął się -
spokojnie siedziałem.
-Tak, bardzo spokojnie. - Powtórzyłem patrząc na trupa Beina. - Czym go załatwiłeś?
-A tym. - Wyciągnął kuchenny nóż i pokazał.
Ale mnie już bardziej zaciekawiły jakieś małe regularne blizny na jego przedramieniu. Jedno
skaleczenie zupełnie świeże.
-Co to za ślady? - zapytałem.
-A to po Niemcach.
-Jak to po Niemcach?
-Liczę ich. Każdy załatwiony ma u mnie kreskę.
- Wariat jesteś.
Wzruszył ramionami.
-Ja sobie postanowiłem, że ich będę zabijał, ilu tylko się da. Stu, to stu.
-Nieźle - powiedziałem. - Więc ten był piąty.
-Tak.
-Kiedy to było?
-Cztery dni temu...
-Jak on tu wszedł?
-To było tak... Jak pan doktor wychodził...
-Skąd wiesz, że jestem doktorem?
-Słyszałem, jak do pana mówili, i przeglądałem pana książki. Pan jest doktorem chirurgiem, ale
nie skończonym. Pan się dopiero uczy...
-Bystry jesteś.
-Ja też chciałem zostać doktorem.
-Ty?
-Jakby nie wojna, tobym już był w gimnazjum. Chyba w trzeciej klasie.
-Dobra. Gadaj, jak to było z tym szwabem?
-No więc, jak pan doktor wychodził, to ja też wychodziłem pić wodę. W sieni zawsze stały
wiadra z czystą wodą. W tych drzwiach jest zatrzask i można je otwierać bez klucza tylko od
wewnątrz izby, więc nie zamykałem drzwi. No i wtedy, cztery dni temu, kiedy wróciłem,
słyszę, ktoś jest w mieszkaniu... Zajrzałem przez szparę w drzwiach. Szwab jakiś w mundurze
szperał w pana pokoju.
-Szperał, mówisz? - zapytałem niespokojnie.
-Czegoś szukał. A w ręku trzymał gazetkę... Pomyślałem, że to chyba ten "Biuletyn", co pan
przyniósł poprzedniego dnia... A potem usiadł sobie w fotelu, zapalił papierosa i czekał...
Wiedziałem, że czeka na pana. Wtedy nagle wszedłem. Był bardzo zaskoczony... Nawet nie
zipnął... Potem... myślałem, co z nim zrobić...
Tak opowiadał, bez szczególnego przejęcia... ale z widocznym zadowoleniem z siebie, a mnie
było coraz bardziej gorąco i ten trup na tapczanie cuchnął coraz bardziej... Muchy brzęczały
nieznośnie. Opasłe, z zielonymi błyszczącymi brzuszkami, a ja, słuchając tego brzęczenia,
czułem mdłości...
-Czemu nie powiedziałeś mi zaraz... jeszcze tamtego dnia? - przerwałem mu wreszcie. - Jak
mogłeś nic nie mówić? Na co czekałeś?
-Nie chciałem panu robić stracha - mruknął. - Myślałem, że jak obława się skończy, to go
gdzieś cichcem wyniosę...
-Szczeniak jesteś - rzuciłem przez zęby.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Sytuacja była cholerna. On też umilkł stropiony.
-Czego stoisz?! - krzyknąłem. - Umyj się. Żebyś wyglądał jak człowiek.
-Gdzie się umyć?
Prawda, nie było wody. Wziąłem wiadro i poszedłem do studni. Kiedy ciągnąłem wodę,
podeszła do mnie dziewczyna z jasnymi warkoczami, które wydawały mi się jeszcze jaśniejsze
na tle brązowych ramion. Uśmiechała się z daleka. Miała szarą sukienkę i torebkę w ręku. To
chyba ta, o której mówiła Bularska.
-Pan doktor Eugeniusz Stajny?
-Tak, to ja.
-Ja do pana doktora.
-Nie przyjmuję nikogo.
-Nie zabiorę dużo czasu. Powtórzenie recept. Pan mi tylko wypisze insulinę.
-Cukrzyca?
-Tak, cukrzyca.
-Niech pani idzie na górę - powiedziałem.
Wziąłem wiadro i weszliśmy do izdebki. Od razu poczuła zapach. Spojrzała podejrzliwie na
obdartusa.
-Kto to?
-Pacjent - powiedziałem - ale to nie on tak pachnie.
-A co?
- Zepsute mięso - mruknąłem.
Chlusnąłem wodę z wiadra do miednicy i skinąłem na chłopaka.
- Szoruj się, szczotką i mydłem!
Chłopak posłusznie zabrał się do mycia.
-Gdzie te recepty? - zapytałem dziewczynę.
-Zaraz panu pokażę - otworzyła torebkę i błyskawicznie wyciągnęła z niej rewolwer.
-Stać! Ty mały też! - rozkazała. - Ręce na kark!
Osłupiali, spełniliśmy rozkaz. Woda z rąk chłopca spływała ciurkiem na podłogę. Patrzyłem
oszołomiony w lufę rewolweru dziewczyny. Ruski nagan. Nie ulegało wątpliwości.
-O co pani chodzi?
-Gdzie leki?
-Leki?
-Tak, leki, dostałeś dziś nowy transport. Dwie walizki.
-Po co ci leki?
-Dowiesz się potem. A teraz mów, gdzie walizki.
-Na dole u gospodyni.
-Ubieraj się! - rozkazała. - Weź wszystkie koszule, kalesony i skarpety. Koce też się
przydadzą. Szybko. Pomóż panu doktorowi - skinęła na chłopaka.
-Nie zostawisz mi ani jednej koszuli? - zapytałem.
-Pytanie bez sensu - powiedziała - przecież ty też pojedziesz.
-Ja? Zaniemówiłem na chwilę.
-Potrzebny lekarz.
-Do dziadka?
-Tak, do dziadka.
-Rozumiem.
-To dobrze, że rozumiesz... A teraz zamknij się.
-Nie jesteś zbyt grzeczna.
-Przepraszam. Niech pan doktor umilknie.
-Jeszcze jedno słowo.
-Słucham.
-To nie jest mądre - powiedziałem zadyszany. - Obława.
-Właśnie. Rozbili nam szpital. Lekarz nie żyje. Mamy rannych.
-Jak się przedrzesz?
-Skoro się przedarłam w tę stronę, to uda się i z powrotem.
-Nie uda się.
Siląc się na spokój, opowiedziałem jej, jak stoją sprawy ze mną i co mi zaproponował
Ratscheck.
-To jeszcze lepiej - powiedziała - jeśli jest tak, jak mówisz, przepuszczą nas.
-Pójdą tropem.
-Zmylimy trop.
-Popatrz za okno. Czy widzisz tego handlarza kosmetyków?
Rzuciła szybko okiem na ulicę. Pabiś siedział skulony nad swoją walizką...
-Widzę go. I co z tego? - zapytała.
-Szpicel.
-Załatwimy go, jak będzie trzeba. Pakuj się.
Pochyliłem się nad walizką. Myślałem gorączkowo. Dać się zabrać czy nie? Oczywiście
mógłbym się nie dać zabrać... Gdybym tak nagle szarpnął za dywan, na którym stoi ta
pannica... Przewróciłaby się od razu i byłbym panem sytuacji. Tak, to by się dało zrobić. Bez
większego ryzyka. Ale potem kłopot. Możliwe powikłania i ten cholerny trup w komórce.
Właśnie to jest okazja, żeby pozbyć się trupa. Nie mogłem go w żadnym wypadku zostawić.
Już nie ze wzglądu na mnie, ale na Bularską, na cały dom, na całe miasteczko. Pierwsza i
najważniejsza rzecz uprzątnąć bez śladu to cielsko.
-Masz wóz? - zapytałem nagle.
-Mam.
-Pakowny?
-Czemu pytasz?
-Będę miał dodatkowy bagaż, bez którego się nie ruszę.
-Jaki?
-Zobacz! Tam leży w komórce.
-Przynieś go tu! Tylko niej próbuj jakiegoś kawału.
Skinąłem na chłopaka. Wleźliśmy na poddasze. Dziewczyna szła za nami z naganem w ręce.
Chmara much zerwała się z trupa.
Dziewczyna wzdrygnęła się.
Zawinęliśmy zwłoki w koc i położyliśmy przed osłupiałą dziewczyną.
-To jest ten bagaż - powiedziałem.
-Ładna historia! - mruknęła nieco drżącym głosem.
-Tak, ładna historia.
-Nie wiedziałam, że trudnisz się także taką robotą.
- To nie ja, to on - pokazałem na Olka.
- Wlazł tutaj... grzebał... - mruknął chłopak - musiałem go zrobić.
- Załatwia szwabów nożem i karbuje ich sobie na ręce. Pokaż panience łapę.
Dziewczyna stropiła się.
-Wolny strzelec?
-Nożownik...
-Terrorysta?
-Nie, mściciel. On jest z Zamojszczyzny. - Opowiedziałem krótko całą historię.
Dziewczyna pokręciła głową.
-No dobrze, zdejmcie mu mundur i buty - pokazała na trupa.
-Po co?
-Tak będzie bezpieczniej. A gdzie jego broń? - zapytała.
-Broń?
- Przecież musiał mieć jakąś broń.
Prawda, nie pomyślałem o tym. Począłem szukać gorączkowo.
Futerał przy pasie był pusty. W kieszeniach też nie miał broni.
-Gdzie podziałeś jego spluwę? - zapytałem chłopaka.
-Nie miał żadnej spluwy.
-Nie opowiadaj. Schowałeś gdzieś.
-Może pan szukać.
-Ja was obu obszukam - powiedziała dziewczyna i zabrała się do rewizji osobistej, ale nic przy
nas nie znalazła.
-Bardzo dziwna historia - powiedziała - ale nie mam czasu na śledztwo. Rozebrać zwłoki,
mundur spakować osobno, zatrzeć ślady krwi w mieszkaniu i wychodzić.
Spełniliśmy rozkaz. Na szczęście nie było prawie żadnych śladów. Parą kropli krwi na
prześcieradle. To wszystko. Zabraliśmy prześcieradło z sobą.
- Niedopałek - rzuciła dziewczyna.
Istotnie na podstawce doniczki leżał niemiecki papieros. Dziwne, że dotąd go nie zauważyłem.
Wsunąłem go Beinowi do kieszeni. Potem ułożyliśmy zwłoki w "kucki", zawinęliśmy kocem,
zrobiliśmy tobół i znieśliśmy na dół. Dziewczyna szła za nami z naganem ukrytym pod
przerzuconym przez ramią płaszczem.
Bularska wyjrzała z kuchni.
-Pan wyjeżdża?
-Do chorego - powiedziałem.
-A ten tobół?
-Po drodze podrzucą bieliznę do prania. I zabierzemy te walizki. - Wskazałem na bagaż
Makarczyka. - To towar od pana Makarczyka. Muszę go wstawić do sklepu - dodałem
widząc jej zdziwioną miną.
-Kiedy pan wróci?
-Wieczorem.
-Nie boi się pan?
-To niedaleko - mruknąłem.
-Znów ten zaduch! - skrzywiła się Bularska. - Żeby ich choroba... zarazę jeszcze przyniosą.
Bojąc się, by nie odkryła właściwego źródła zapachu, pospiesznie wytaszczyłem z Olkiem
bagaż. Natychmiast podjechała furmanka, która stała pod parkanem po drugiej stronie ulicy.
Woźnica, krępy, kudłaty chłop w kamizelce, ten sam, który był u mnie rano, pomógł nam
załadować tobół. Potem przynieśliśmy jeszcze walizki Makarczyka.
- Wsiadaj - mruknęła dziewczyna.
Wskoczyłem na wóz. Olek też wskoczył.
-A ty czego! Wysiadaj! - zmarszczyła brwi.
-Panienka mnie zabierze - powiedział.
-Dokąd cię zabrać?
-No do lasu.
-Ani mi się śni - powiedziała.
-Panienka mnie zabierze - powtórzył zachrypłym głosem.
-Smarkacz jesteś.
-Ja muszę.
-Dalej... dalej, nie chandryczyć się! - zdenerwował się woźnica. - Trzeba szybko ruszać, bo
ludzie patrzą. Potem się go wyrzuci.
-Państwo gdzie jadą? -: usłyszeliśmy zasapany głos.
Obróciłem się gwałtownie. Przy wozie stał Pabiś i patrzył na nas z zaciekawieniem.
-Prosto - powiedziała dziewczyna.
-Obława przecież. Niemcy na drodze.
-Jakoś damy radę.
-Jadę z wami...
-Coś pan, tu miejsca nie ma...
-Nie chodzi d miejsce w wozie - sapał - mam rower... tylko żeby z kimś... zawsze raźniej.
Sam nie miałem odwagi. Tydzień już tu sterczę jak głupi bez żadnego utargu. Pal licho!
Wypuszczę się... Wypuszczę się, do jasnej cholery.
- Jedźcie, Syrkuć! - krzyknęła dziewczyna zdenerwowana.
Woźnica zaciął konie. Ruszyliśmy mocnym kłusem. Spojrzałem za siebie. Pabiś zamykał
nerwowo walizkę. Ale gdy dojeżdżaliśmy do rynku, już nas doganiał na rowerze.
-Widzisz tego pieska, mała - powiedziałem do dziewczyny - nie spuści nas z tropu.
-Zobaczymy.
Woźnica, tak jak przypuszczałem, skręcił w ulicę Iłżecką. A więc pojedziemy w lasy
starachowickie. Szalona smarkula! Zastanawiałem się, gdzie jej prysnąć. Gdy tylko zagłębimy
się w las czy też w pierwszej wsi. Pierwsza wieś będzie Wołoszyn, to ja jej w tym
Wołoszynie... Najpierw zagadam, albo jeszcze lepiej coś pokażę, a kiedy się odwróci...
Woźnica zahamował gwałtownie, bo na rogatce zajechały nam drogę jakieś konie skręcające z
bocznej drogi. Dwu facetów siedziało na wózku, ale nie wyglądali na chłopów... Na wozie
mieli wypchany worek i słomę...
Jeden z facetów, z blond wąsikiem i przylizanymi włosami, z przedziałkiem pośrodku,
zeskoczył z wozu i podszedł do nas z batem.
Przyłożył dwa palce do czoła niedbałym salutem.
-Przejedzie?
-Czemu ma nie przejechać - powiedział nasz woźnica.
-Za mostem żandarmi.
-A co oni mają do nas?
-Mogą macać.
-Masz pan co do wymacania? Handlarz wzruszył ramionami.
-Pan gadasz jak niewinna Agnieszka.
-Jak pan jedziesz na Iłżę - mruknął woźnica - to co pan możesz mieć? Jakbyś pan jechał na
Kraków, to co innego.
-Do Lublina jadę.
-Pierwszy raz widzę, żeby stąd do Lublina handlarz jechał - woźnica spojrzał podejrzliwie na
przylizanego.
Przylizany zmieszał się.
-Mam tu krewnych...
-Dobra... - powiedział woźnica. - Wio! - machnął lejcami.
Pojechaliśmy.
Handlarze naradzali się chwilę szeptem. Potem ruszyli za nami.
Za mostem istotnie stała ciężarówka, obok kręciło się paru żandarmów. Reszta, ze trzydziestu
chyba chłopa, chlapała się wrzaskliwie w rzece. Poczułem się, mówiąc delikatnie, nietęgo.
Musiałem mieć bardzo niewyraźną minę, bo dziewczyna uśmiechnęła się do mnie...
-Masz kennkartę? Skinąłem głową.
-Meldowany w Owczarach?
-Tak, w Owczarach.
-Zawód lekarz?
-Nie, muzyk flecista.
-Dlaczego muzyk?
- Grałem w knajpie w Warszawie, kiedy dawali kennkarty.
Skrzywiła się.
-To pech z tym muzykiem. Nie pasuje do sytuacji.
-Przestań kombinować. Tu nic nie pasuje! - rozzłościłem się. - Jak nas zatrzymają, to koniec.
-Co ma być koniec - powiedział chłopak - będziemy kropić. Przy ciężarówce jest ich tylko
trzech. Moglibyśmy nawet zdobyć tę ciężarówkę. Ma pani empi?
Spojrzałem na niego wściekły.
-Będziesz krótko żył.
-Obejdzie się bez kropienia - powiedziała dziewczyna. - Nawet jak nas zatrzymają, nie muszą
od razu grzebać w naszych paczkach. Mogą tylko zapytać i sprawdzić kennkarty.
-A jeśli zobaczą trupa?
-Powiem, że wiozę zmarłego brata ze szpitala, a ty, że jedziesz na pogrzeb jako szwagier.
-Idiotyzm.
-Będziesz do mnie mówił Wanda.
-A, to z przyjemnością - powiedziałem.
Przejechaliśmy obok Niemców z napiętymi nerwami. Nie zatrzymali nas. Ich oczy przesunęły
się obojętnie po naszym wozie.
Odetchnąłem i z zaciekawieniem obejrzałem się wstecz, żeby zobaczyć, jak pozostali przejadą.
Ich też nie zatrzymano. Pabiś przejechał spokojnie na swoim rowerze, a za nim wóz handlarzy.
Powlekliśmy się dalej. Syrkuć kiwał się coraz bardziej senny.
- Szybciej, Syrkuć! - Wanda potrząsnęła go za ramię.
Syrkuć ocknął się, potrząsnął głową, jakby chciał odegnać sen, i zdzielił konie batem.
Furmanka zaterkotała po szosie.
Rozdział V
Na razie musiałem odłożyć na później ucieczkę.
Wkrótce za owym mostem z żandarmami Wanda kazała mi zmienić półprzytomnego Syrkucia
i powozić końmi. Syrkuć przesiadł się na tył wozu i momentalnie zasnął.
- Nie spał już dwie noce - powiedziała Wanda.
Siedziałem więc teraz daleko od Wandy i tyłem do niej. Ryzyko było zbyt wielkie. Minęliśmy
Wołoszyn, minęliśmy Wólkę Węgłową. Pomyślałem, że uda mi się prysnąć chyba dopiero w
lesie.
Droga była pusta, tylko w dwu miejscach pocztowcy pod okiem żandarmów naprawiali
przeciętą linię telefoniczną. Po obu stronach drogi żyto kołysało się na wietrze
srebrnymi smugami. Dalej na łąkach chłopi grabili siano. Pomyślałem, że chyba w tych
alarmujących wieściach było sporo przesady,
Wanda otworzyła walizkę i oglądała specyfiki, mrucząc pod nosem łacińskie i niemieckie
nazwy.
-Znasz się na tym? - zapytałem.
-Byłam na kursie sanitarnym... zanim nas tu zrzucili. Co to za dziwne czerwone pastylki?
-Prontosil.
-Ach, więc to jest prontosil.
-Nowy niemiecki specyfik. Sulfamid. Zwalcza infekcję. Jak długo mam bawić się w furmana?
-Do końca.
-Może by Olek - zaproponowałem.
-Nie... Olek niedługo wysiądzie.
-O rany! Jakże to? - zaniepokoił się chłopak.
-Powiedziałam, że wysiądziesz, i basta.
-Nie potrzebuje pani partyzanta?
-Nie zbieram partyzantów na drodze.
-To jak się zostaje partyzantem?
-Dosyć gadania! - przerwała ostro. - Zabieraj swoje manatki. Tam, koło tej kapliczki, skręcimy
w las, a ty wysiądziesz.
- To co ja z sobą zrobię?
- Masz przecież jechać za Wisłę. Na pewno znajdziesz tam jakichś krewnych.
Nie poruszył się.
- Bierz rzeczy, mówię.
- Nie mam żadnych rzeczy.
Zapanowało milczenie. Patrzyłem na Wandę. Ciekaw byłem, co zrobi z chłopakiem. Kiedy
dojechaliśmy do leśnej drogi przy kapliczce, Wanda poleciła mi zatrzymać konie i bez słowa
dała znak Olkowi, żeby wysiadł. Spojrzał na nią ponuro.
-Ale dacie choć coś na grzbiet. Noce mogą być chłodne.
-Weź sobie koszulą i buty tego Niemca - powiedziała Wanda.
-Mundur też?
-Oszalałeś? Zwróciłbyś od razu uwagą. Niechby tylko cię Niemcy zobaczyli.
-Weź sobie mój sweter - powiedziałem - i stare bryczesy. Są na spodzie walizki.
Chłopak rozwinął paczką z rzeczami Beina, wyjął koszule i buty, potem otworzył walizką.
Grzebał w niej przez chwilą, zasłonięty uniesionym wiekiem. Już zacząłem żałować, że go
dopuściłem samego do walizki. Diabeł go wie, jaki on jest właściwie. zdecydowałem się coś
powiedzieć, on już zatrzasnął walizkę. W ręku miał tylko mój stary sweter i bryczesy. Okręcił
nimi koszulę i buty Niemca, całą paczką związał rękawami swetra i zeskoczył z wozu.
Ruszyliśmy dalej.
- Cześć! - krzyknął za nami, gdy byliśmy już z pięćdziesiąt metrów od niego.
Obróciliśmy się zaskoczeni ni to wesołym, ni to szyderczym brzmieniem jego głosu.
Wymachiwał w jednej race tobołkiem, a w drugiej... Zakląłem pod nosem. W drugiej
podrzucał do góry pistolet Beina. Wanda spojrzała na mnie z potępieniem.
-Musiał go schować w mojej walizce - mruknąłem zmieszany.
-Głowę dam za to, że ten szczeniak nawarzy sobie piwa... - powiedziała.
-Mogłaś go zabrać ze sobą. Tak się rwał do twojego wojska.
Wanda wzruszyła gniewnie ramionami.
-Szkoda było chłopaka. Nie mogłam go narażać. Czort wie, co nas czeka, nim się przedrzemy
do swoich i czy się w ogóle przedrzemy.
-Ładne rzeczy - przestraszyłem się. - To może ja też wysiądę?
-Z tobą jest inna historia - uśmiechnęła się pod nosem.
-Dziewczyno, bądź człowiekiem - mówiłem zdenerwowany - po jakie licho się przedzierać,
jeśli sprawy wyglądają tak smętnie?
-Rozkaz mam - mruknęła - tylko że gdy wydawali ten rozkaz, sytuacja była nieco inna.
-Żeby cię diabli z twoim rozkazem!
-Stul pysk! - warknęła ze złością. - Przepraszam, niech pan doktor opanuje nerwy.
Opanowałem nerwy i pomyślałem, że muszę się szybko urwać. Póki nie będzie za późno. To
fanatyczka. Dziewica-bohater.
Wjechaliśmy w las. Tu był już cień. Tylko gdzieniegdzie w czarnej ścianie drzew gorzały rude
słoneczne szpary. Ptaki umilkły. Ogarniała nas cisza. Wiatr nie poruszał najmniejszym listkiem.
- Stań - powiedziała.
Zatrzymałem wóz. Nadsłuchiwała przez chwilę.
- Oni jednak jadą.
Istotnie z daleka dochodziły głuche uderzenia kopyt i skrzypienie wozu.
- Nie podoba mi się to - powiedziała. - Dlaczego się tek nas trzymają?
Milczałem...
- Jedź szybciej - powiedziała - musimy zyskać na czasie, żeby się pozbyć wreszcie twojego
ohydnego bagażu.
Popędziłem konie.
-Tam będzie gajówka - mruknąłem - a przy gajówce bagnisty staw.
-Znasz te strony?
-Coś niecoś - powiedziałem - spędzałem tu każde lato. Mój stryj był leśniczym w Dębcu. Zimą
i jesienią przyjeżdżaliśmy tu z ojcem na polowania. Nachodziłem się tymi ścieżkami...
-Gajowego znasz?
-Znam - powiedziałem - na imię ma Mikołaj, ale nazywają go Psiarz. Jest wysoki jak słup. Pali
cuchnącą fajką i hoduje psy podobne do wyżłów i złe jak sto diabłów. Wyhodował jakąś
własną rasą. Wszyscy w okolicy mają od niego te psy.
-Jak go znasz - powiedziała - to nie będziesz się z nim widział.
-Czemu nie?
-Tak będzie lepiej.
-Nie ufasz mnie czy jemu?
Nie odpowiedziała.
Nadsłuchiwałem szczekania psów, ale było cicho. Zdziwiło mnie to, bo gajówka powinna być
tuż-tuż. Czyżbym stracił orientację w tym lesie? Kiedy nasze konie, spływające potem, wpadły
wreszcie jak burza na Mokrą Porębę - okazało się, że gajówki już nie ma. Została niedawno
spalona. Siwe dymki unosiły się jeszcze ze zgliszcz. Tu i ówdzie leżały psie trupy. Trupów ludzi
nie było. Znaleźliśmy tylko strzępki skrwawionych mundurów koloru feldgrau.
Nie było czasu na refleksje. Z pomocą Syrkucia ściągnąłem z wozu tobół. Włożyliśmy do
niego jeszcze parę kamieni, rozkołysaliśmy go w rękach i cisnęli do stawu.
Pomyślałem, że teraz jest sposobność, żeby prysnąć. Ale zaraz przekonałem się, że Wanda też
o tym pomyślała. Nie odstępowała mnie ani na krok i ciągle wymyślała mi nowe zajęcia.
Najpierw musiałem rozpalić ogień, potem wydostać koce z wozu, potem prowiant...
Kiedy rozpoczynaliśmy wieczerzę, na Porębę wjechał Pabiś, a parę minut po nim handlarze.
Na wozie były trzy osoby.
- Zobacz, kto przyjechał z handlarzami - powiedziałem do Wandy.
Uniosła głowę znad patelni i oczy jej się zwęziły ze złości. Z wozu zeskakiwał Olek. Pogroziła
mu pięścią. Chłopak uśmiechnął się smętnie.
Podszedł do nas Pabiś żując chleb. W ręku trzymał solidny wianek kiełbasy.
- Smacznego - powiedział - może kiełbasy? Czysto wieprzowa.
- Nie, dziękuję - odburknęła Wanda.
On jednak nie dał się zrazić i przysiadł się do ogniska. Chwilę gawędził o trudach i
niebezpieczeństwach drogi, a potem nagle zapytał:
-Czemu wygoniliście chłopaka? Zbroił "coś?
-To włóczęga - powiedziała Wanda - przyczepił się do nas w Owczarach. Nie mam zamiaru
ciągnąć go z sobą.
- I tobół gdzieś przepadł? – Pabiś uśmiechnął się jakoś dziwnie.
- Pilnuj pan swojej walizki.
Pabiś chrząknął.
- Panienka jest nie w sosie. Ale ja rozumiem, że zdenerwować się można... można się
zdenerwować. Taka heca, co? Taka heca! - zaśmiał się nieprzyjemnie i ruszył na drugą stronę
polany, gdzie handlarze rozpalali swój ogień.
Wanda odprowadziła go ponurym wzrokiem. Niedługo jednak mieliśmy spokój, ponieważ z
kolei zjawili się u nas obaj handlarze. Zostawili Olka przy ognisku, a sami przyszli na
pogawędkę. Poznałem teraz z bliska tego drugiego. Miał małą, pulchną, niemożliwie piegowatą
twarz, krótką szyję i wesołe, chytre oczka. Przyniósł karty i wódkę. Chciał z nami grać i pić.
Wanda nie pozwoliła, więc zaczął pokazywać sztuki. Potem opowiadał swoje handlarskie
przygody i fortele. Jego specjalnością był handel zegarkami i złotem. Demonstrował specjalne
pasy z kieszeniami, które nosił na sobie.
Patrzyliśmy na niego nieufnie.
-Ten też wygląda na kapusia - powiedziała Wanda, gdy wreszcie poszedł sobie.
-Jeśli kapuś, to kiepski - dodałem. -Szarżuje do niemożliwości. W każdym razie byłabyś nieźle
obstawiona.
-Niech cię o to głowa nie boli.
- I Olek też jest w dobrym towarzystwie.
Znów wzruszyła gniewnie ramionami.
Postanowiłem, że ucieknę, gdy uśnie. Żeby zmylić jej czujność, udałem, że kładę się spać.
-Dawno jesteś w Owczarach? - zapytała.
-Od roku.
-A przedtem?
-Przedtem mieszkałem w Warszawie.
-Masz rodzinę?
-Ojciec w oflagu - rzekłem niechętnie - matka zmarła rok temu.
-Dlaczego przeniosłeś się do Owczar?
-Czy nie dasz mi spać?
-Nie.
-Nie jesteś śpiąca?
-"Wolę z tobą mówić.
-A to dlaczego?
-Gdybym usnęła, uciekłbyś.
-To prawda - powiedziałem skwaszony - ale możesz mnie związać.
-Nie.
-Dlaczego?
-To nie wypada... Nie jesteś jeńcem.
-A kim jestem, do licha?!
-Jesteś lekarzem, który udaje się z wizytą do chorego.
-Udaje się... Dobry żart Wymyśl co innego.
-No więc... został zmobilizowany.
-Siłą?
-Nie każdy ma poczucie obowiązku.
-Ja nie mam?
-Oczywiście, że nie. Jesteś cwaniakiem, który chce wykpić się z wojny tanim kosztem.
-Moja panno - powiedziałem - porwałaś mnie, pal cię sześć, ale nie mam zamiaru wysłuchiwać
twoich opinii. To już za wiele.
-Niech się inni biją, prawda? Ty przyjdziesz do gotowego.
-Niech się biją - mruknąłem - my już zrobiliśmy swoje.
-Kiedy?
-Kiedy przyszła nasza kolej. We wrześniu. Teraz kolej na innych. Oni wtedy nawet palcem nie
ruszyli. Byliśmy sami...
-Cóż więc według ciebie powinniśmy robić?
-Teraz mamy tylko jedno zadanie. Trwać. Przetrwać w jakiej takiej kondycji. Już nam za dużo
upuścili krwi.
-Wciąż jeszcze upuszczają.
-Nie trzeba dawać pretekstu, żeby upuszczali. Schować do kieszeni ułański honor, odłożyć
zemstę na koniec. Oszczędzać siły i krew. Te akcje po prostu się nie opłacają. Za dużo strat w
stosunku do zysków. Trzeba nauczyć się rachować i ważyć... Wolność i tak przyjdzie. Musi
nas zastać żywych, i zastanie! Tylko nie dawać się ponieść szaleństwu. Hitlerowcy czekają na
pretekst.
-Sądzisz, że oni czekają na pretekst... - roześmiała się. - Czy do egzekucji w Ostrowcu
potrzebny był pretekst? Czy do łapanek potrzebny pretekst, do zbrodni na Zamojszczyźnie -
pretekst? Do Oświęcimia pretekst? Do wykończenia Żydów pretekst? To jest system. W tym
systemie śmierć została z góry zaplanowana.
-W Owczarach było spokojnie - powiedziałem. - Od roku nie zginął nikt z mieszkańców
miasteczka.
-Za jaką cenę? Żywiliście zbrodniarzy mąką z waszych młynów, tuczyliście gęś-mi z waszych
tuczami. Paśliście masłem z waszej mleczarni. I sprzedawaliście niewolników, żeby robili broń.
Co kwartał trzydziestu ludzi, taka była umowa. Prawda?
-Ja nie sprzedawałem.
-Korzystałeś z tego. Miałeś znajomości.
Ktoś inny szedł za ciebie.
-Przestań - powiedziałem - sądzić zawsze łatwo.
-Właśnie, tylko bić się trudniej.
-Nie, najtrudniej mieć rozum. Polityczny. Tego nam zawsze brakowało.
-Wydaje ci się, żeś go posiadł.
-Odrobinę.
-Czekać?
-Tak, czekać.
- Nie doczekalibyśmy. Gdyby wszyscy myśleli tak jak ty, nie doczekalibyśmy. Dni teraz są
długie. Zapominasz, ile każdy dzień kosztuje naród. Chcesz rachować? To rachuj! Ale dobrze.
Wszystko rachuj! Wtedy zobaczysz, że uległość nie popłaca. Opłaca się tylko skracać te
długie dni. Nie dawać wrogowi spokoju. On cofa się tylko przed siłą. Tak było na
Zamojszczyźnie. Tak jest wszędzie. Zwłaszcza teraz, kiedy front już się przybliżył. Kiedy
bestia już słabnie. Każdy cios, nawet szturchnięcie się liczy. Milczałem.
-A w ogóle - powiedziała - nie mogę zrozumieć, jak mężczyzna młody i zdrowy, bez rodziny...
-Uważasz mnie za tchórza?
-No, nie za największego. Ostatecznie jeździłeś do dziadka do gajówki. Tylko...
-Tylko co?
-Myślę, jak ty potrafisz znieść... Patrzysz przecież na wszystkie okropności...
-Nauczyłem się zaciskać zęby.
-Tak, to wielka sztuka.
-Większa, niż przedtem myślałem.
-"Przedtem" - to znaczy kiedy?
-Kiedy bawiłem się w to, co wy.
-Ty? - spojrzała na mnie z drwiną.
-Niech ci się nie wydaje, że wymyśliłaś proch. Bawiliśmy się w to samo. Ja i moi bracia. W
Warszawie.
-Byłeś w organizacji? Skinąłem głową.
-Jakiej?
-To nie ma znaczenia.
-Kiedy?
- W czterdziestym pierwszym, drugim i trzecim... Tak, moja droga, znam te emocje, kiedy się
ma w kieszeni maszynę. Raz akcja nawaliła. Jeden z braci padł na miejscu, drugiego wzięli
rannego. Rozwalili go na Nowym Świecie miesiąc później, matkę zadręczyli na Pawiaku. Na
rozwałkę poszli również wszyscy mężczyźni z naszej kamienicy...
-A ty?
-Ja miałem więcej szczęścia. Byłem w tym czasie na melinie. Ranny. Tak, kochana, ja też
mam już "bliznę za honor i ojczyznę". Nawet całkiem przyzwoitą. Potem zadekowałem się tu.
Na lewych papierach.
-I odechciało ci się.
-W każdym razie w tej formie. Kiedy leżałem ranny, zrobiłem mały bilans. Wypadł fatalnie.
Myśmy zgładzili w sumie pięciu gestapowców, oni rozwalili trzydziestu niewinnych. Matki i
braci nie liczę.
Wanda milczała przez chwilę.
-Nasz bilans jest nieco inny - powiedziała wreszcie.
-Każdy ma własny rachunek - mruknąłem.
Nie mogłem się doczekać, aż Wanda uśnie. Co więcej, odkąd dowiedziała się, że miałem
kiedyś do czynienia z bronią, pilnowała mnie bardziej czujnie. Takie odniosłem przynajmniej
wrażenie. Przestałem więc walczyć z sennością...
Rozdział VI
Dali spać tylko cztery godziny. Ledwie się niebo zaróżowiło na północnym wschodzie, już mnie
Syrkuć połechtał końcem biczyska pod żebro.
Odjechaliśmy najciszej, jak tylko było można. Sądziłem, że tym razem uda nam się zgubić
Pabisia i obu handlarzy. Kiedy odjeżdżaliśmy, jeszcze spali. Ale już pół godziny potem
usłyszeliśmy za sobą znajomy turkot, a wkrótce dopędził nas Pabiś na rowerze.
- Chcecie zdążyć na śniadanie do Obiboków? - zapytał zziajany. - A to faktycznie trzeba się
śpieszyć. Bo tam już ogień palą... Tylko żeby nie przypalili, choroba, dymu jakoś za dużo -
uśmiechnął się posępnie.
Dopiero teraz zauważyłem za lasem złowróżbną czarną chmurę. Rosła w oczach. Patrzyliśmy
na nią w milczeniu. Gdy podjechaliśmy bliżej, dały się słyszeć wyraźne echa strzałów.
Syrkuć przyhamował i obrócił się do nas.
-Jedziem?
-Czy znasz inną drogę? - zapytała mnie Wanda.
-Dokąd?
-Do Iłży - rzekła z pewnym wahaniem.
-Oczywiście - odparłem. - Do Iłży jest tyle dróg, co do Rzymu.
-Chodzi o bliską drogę.
-Ile godzin możesz dołożyć?
-Jedną.
-Najkrótszy objazd zajmie trzy godziny.
-Jedziemy prosto, Syrkuć - powiedziała. - Przed samą wsią zatrzymacie. Zbadamy sytuację.
Gdy wyjechaliśmy z lasu, całą wieś widać było jak na dłoni. Była to wielka wieś, ciągnąca się
kilkoma ulicami na przestrzeni może kilometra.
Nieco bliżej nas, w górnej części wsi, wznosił się szary drewniany kościół, kryty blachą i
otoczony murem. Po jednej jego stronie widać było biało tynkowaną plebanię, po drugiej
czerwienił się budynek gminy i posterunek policji.
Reszta zabudowań wsi była drewniana, dość luźno rozrzucona przy trzech równoległych
drogach. Temu należy przypisać, że pożar nie rozprzestrzeniał się zbyt szybko i paliły się na
razie tylko pojedyncze chałupy we wschodniej stronie wsi. Lecz we wsi musiało być piekło.
Ujadanie i skowyt psów, ryk bydła, beczenie owiec, kwik świń - cały ten hałas mieszał się z
płaczem ludzkim. Niekiedy ponad te odgłosy wzbijał się ostry, przeszywający krzyk kobiet.
- Biegną! - krzyknęła Wanda.
Na szosie od strony wsi pojawił się tłum ludzi i stado bydła. Wkrótce pierwsi uciekinierzy
zetknęli się z nami. Z ich bezładnych relacji dowiedzieliśmy się, że we wsi jest pełna
ciężarówka żandarmów. Wyganiają ludzi z domów, łapią mężczyzn, a chałupy palą.
Schwytanych pędzą pod kościół.
Wanda naradziła się krótko z Syrkuciem. Postanowili spróbować objechać bokiem, polną
drogą za sadami, po prawej stronie wsi. Niebawem osiągnęliśmy pierwsze sady. Na lewo, w
polu naszego widzenia, siedem czupryn ognia poruszało się na wietrze. Raz po raz podmuch
wiatru nanosił w naszą stronę żywiczny swąd drzewa, odór palonych piór, a wraz z nim
przerażający jazgot domowego ptactwa, który głuszył inne odgłosy.
Nagle w ten krzyk drobiu wdarł się obcy, energiczny pomruk. Syrkuć zatrzymał gwałtownie
wóz. Zamarliśmy na moment. To był warkot silnika. Oddalał się... Ciężarówka odjeżdżała
widać w stronę Iłży. Czyżby koniec operacji?
Wanda zatrzymała wóz, wyjęła spod słomy automat. Zostawiła mnie pod opieką Syrkucia i
ruszyła w kierunku wsi. Zaraz potem zauważyłem, że z wozu handlarzy zeskoczył Olek i
pognał za nią. Przylizany handlarz i Pabiś też poszli.
- Może i ja bym się przeszedł? - zapytałem Syrkucia, ale on warknął tylko:
"Siedź pan!" i począł ostentacyjnie bawić się pistoletem.
Żeby uspokoić Syrkucia, położyłem się na słomie i patrzyłem w niebo. Postanowiłem, że teraz
się urwę. Trzeba tylko wykorzystać moment nieuwagi starego. Nie powinien mieć zbyt
szybkiego refleksu. Szczęście mi sprzyjało. Kiedy kątem oka spojrzałem na Syrkucia,
spostrzegłem, że położył pistolet na kolanach i zabrał się do skręcania papierosa.
Postanowiłem zaryzykować. Przewróciłem się ostrożnie na brzuch. Czekałem na odpowiednią
chwilę. Syrkuć, osłaniając dłonią płomień zapałki, zapalał w skupieniu skręta. Wtedy
skoczyłem. Głową rąbnąłem go w piersi. Przewrócił się od razu w tył. Chciałem porwać
pistolet, niestety, gdzieś się zawieruszył.
- Stój! Stój! - usłyszałem za sobą zachrypły głos Syrkucia, ale nie obejrzałem się nawet.
Wpadłem do jakiegoś zdziczałego sadu. Biegłem pochylony między karłowatymi śliwami,
krzakami porzeczek. Potem wskoczyłem do drugiego ogrodu. Ten był zupełnie inny,
wypielęgnowany, grządki starannie wyplewione, ścieżki wygracowane. Na klombie stała
figurka Matki Boskiej. Chyba ogród plebanii. Od cmentarza kościelnego oddzielał go bielony
kamienny mur, zarośnięty gęstwiną kwitnącego jaśminu. Odurzający zapach rozchodził się w
powietrzu. Podpełzłem pod mur, rozgarnąłem ostrożnie gałęzie, wyjrzałem i serce mi zamarło.
Pod drewnianą ścianą kościoła stali rzędem ludzie. Bosi, w bieliźnie tylko, twarzą do muru, z
rękami wyciągniętymi do góry. Może ze dwudziestu ich było. Dziesięć metrów od nich dwu
uśmiechniętych żandarmów czekało z pistoletami maszynowymi w rękach. Po chwili trzeci
żandarm doprowadził pospiesznie pod ścianę jeszcze czterech chłopów. Jeden ze stojących
osunął się na ziemię. Niemiec dopadł do niego i strzelił mu w twarz. W tej samej chwili
zachwiał się i upadł.
Powietrzem wciąż wstrząsał huk wystrzałów. Dwaj pozostali Niemcy przypadli do ziemi, ale
nim zdążyli otworzyć ogień^ już gdzieś z drugiej strony zaterkotał automat... Przez ciała
Niemców przeszedł jakby dreszcz, potem znieruchomieli.
Chłopi zbili się w ciasną gromadę pod kościołem. Patrzyli na powalonych Niemców w
osłupieniu, jakby wciąż jeszcze nie mogli pojąć, co się stało.
Tymczasem przez mur cmentarny przeskoczyła niewielka, gibka postać. Poznałem Olka. Za
nim wyskoczyła Wanda z automatem w ręce.
- Ludzie, kryjcie się - krzyknęła do stojących wciąż nieruchomo chłopów. – We wsi są jeszcze
Niemcy.
Chłopi rzucili się do ucieczki... Był ku temu najwyższy czas, bo rozległy się nowe strzały. Z
okna plebanii strzelał żandarm.
Rzuciłem się na ziemię i począłem pełznąć wzdłuż muru. Parę metrów dalej natrafiłem w
murze na otwór, odprowadzający wodę z dziedzińca kościelnego do rowu biegnącego
skrajem ogrodu plebanii. Począłem przeciskać się przez niego gwałtownie, nie zważając na to,
że ostre kamienie drą mi ubranie i kaleczą twarz.
Ledwie jednak znalazłem się na cmentarzu, dostałem ogień z drugiej strony. Ktoś strzelał z
budynku gminy znajdującego się naprzeciw głównej bramy kościoła.
, Przypadłem do ziemi i podpełzłem pod mur. Nieco dalej zauważyłem przycupnietą Wandę.
Patrzyła na mnie zaskoczona.
-Co tu robisz?
-Przyszedłem dotrzymać ci towarzystwa. Zdaje się, że jesteśmy w kropce. .
-To wszystko przez tego drania Olka - powiedziała zduszonym szeptem - to on zaczął
strzelać.
-Ty też strzelałaś. Zatłukłaś przecież tych dwóch...
-W tej sytuacji nie było już wyjścia...
-Więc gdyby chodziło o ciebie, to byś nie przeszkodziła rozwalić tych chłopów?
-Mam surowy rozkaz nie mieszać się do niczego. Przywieźć leki, ciebie i.... jeszcze coś bardzo
ważnego. To jest moje zadanie.
-Nie wierzę... Nie wytrzymałabyś...
-Zaciska się zęby i wytrzymuje...
-Gdzie ja to słyszałem?
Spojrzała na mnie i oboje uśmiechnęliśmy się smutno.
-Masz rację. Chyba nie wytrzymałabym - westchnęła.
-Słuchaj no - rozejrzałem się niespokojnie - a gdzie jest Olek?
-Chyba z drugiej strony kościoła. Kiedy zaczęli prażyć z gminy, widziałam, jak zmykał w tamtą
stronę.
- Z tamtej strony też prażą...
Urwałem, bo nagle zauważyłem Olka. Pełzł pod murem obładowany trzema rozpylaczami.
-Ale nas wzięli w dwa ognie, co? I najgorsze, że nie można się do nich dobrać.
-Siedź cicho - mruknęła z wściekłością Wanda - ciesz się, że masz jakąś osłonę.
- Daj no jeden z tych rozpylaczy - powiedziałem i zdjąłem mu z ramion automat.
Zastanawiałem się nad sytuacją. Od strony Niemca prażącego z gminy zasłaniał nas mur, a od
strony Niemca na plebanii - kościół. Niestety byliśmy w równej mierze osłonięci, co
zablokowani. Niemożliwe było z tej pozycji prowadzić ogień. Mur wznosił się zbyt wysoko.
Widoczność równała się zeru. Lecz strategia biernego czekania wcale mi nie odpowiadała.
Aczkolwiek większość żandarmów odjechała, to jednak ten pluton egzekucyjny, który pozostał,
mógł nam zdrowo zalać sadła za skórę. Wystarczy, jeśli wrzucą za nasz murek granat.
-Na co oni czekają, dlaczego nie podchodzą? - zdenerwował się Olek.
-Jest ich pewnie mało - mruknąłem - a myślą, że tu jest nas kupa.
-To jaki sens ma ta strzelanina? - zapytała Wanda.
-Po prostu ryglują nas ogniem - odparłem.
-Jak długo będą się w to bawić?
-Póki nie nadejdą posiłki... Sądzę, że wkrótce doczekamy się całego batalionu SS. Jak nie
wykombinujemy czegoś szybko, będzie po nas.
-Ten Niemiec na plebanii siedzi po prostu w oknie... - mruczał Olek.
-Umiesz chodzić po drzewach? - zapytałem go nagle.
-Czemu nie.
-Potrafiłbyś się wdrapać na kościół? Olek spojrzał na mnie zaskoczony.
-A co... myśli pan, że stamtąd...
-Gdyby ci się udało niepostrzeżenie zająć pozycję gdzieś w górze, to byś mógł łatwo sprzątnąć
tego szwaba z plebanii.
-Jak się wdrapie? - powiedziała Wanda. - Kościół zamknięty.
-Właśnie dlatego pytam, czy potrafi... Jakby kościół nie był zamknięty, to by nie było problemu.
Olek przez chwilę przyglądał się kościołowi, a potem zaczął zdejmować buty...
-Oszalałeś... - Wanda złapała go za ramię. - Naprawdę chcesz tam wejść? Gdzie ty wysyłasz
chłopaka! - krzyknęła. - To pewna śmierć. Nigdzie nie pójdziesz, Olek!
-Nie rób z siebie dobrej ciotki - powiedziałem. - To trzeba zrobić, a on się najlepiej do tego
nadaje. Próbuj, chłopie...
-Jakże on się tam dostanie pod tym ogniem. Nie ma sensu.
-Ma szanse - powiedziałem i zwróciłem się do Olka:
-Pobiegniesz pod murem aż do rogu. Potem w paru susach dolecisz do kościoła. Jak to ci się
uda, reszta będzie zależała od twoich zdolności gimnastycznych. Widzisz tę żelazną rynnę za
węgłem? Ta rynna zasłoni cię przed ogniem, tylko musisz się wspinać tuż przy niej i lepić się
płasko do ściany.
Olek skinął głową, przewiesił sobie automat przez plecy i pobiegł. Obserwowaliśmy go w
napięciu. Udało mu się szczęśliwie dopaść do kościoła. Niemiec, strzelający ze strychu domu,
spostrzegł, co się święci, dopiero wtedy, gdy chłopak był już za węgłem. Puścił w tym kierunku
serię, ale za późno. Olek wspinał się już po ścianie.
To były najbardziej denerwujące chwile. Niemiec kropił wciąż zażarcie. Kule bębniły po
rynnie. Powietrze napełniło się metalicznym jękiem. Poczułem, że ręka Wandy zacisnęła się na
mojej ręce. Kiedy zza rynny ukazywał się rąbek niebieskiej koszuli chłopaka,
wstrzymywaliśmy oddech, a ręka Wandy ściskała moją rękę aż do bólu. To były momenty,
kiedy Niemiec mógł trafić...
Olek posuwał się powoli i z widocznym trudem. Widzieliśmy raz po raz jego dłoń szukającą
uchwytu w szparach ściany...
Wreszcie dotarł do okna. Rozległ się brzęk szyby. Odetchnęliśmy. Wanda dopiero teraz
zauważyła, że ściska moją rękę. Zmieszała się i poprawiła nerwowo włosy. A ten odruch
kobiecy jeszcze bardziej ją speszył. Udałem, że nic nie widzę...
W chwilę później zza kolumienek sygnaturki na dachu rozległa się seria automatu. Strzały od
strony plebanii natychmiast umilkły i usłyszeliśmy radosny okrzyk Olka.
Niemal jednocześnie umilkły strzały w gminie. Nie wiedzieliśmy, co o tym sądzić.
Wychyliliśmy się ostrożnie z bramy. Nikt nie strzelał. W okienku na dachu gminy nie widać
było nikogo. W paru susach przeskoczyliśmy drogę. Drzwi budynku były szeroko otwarte.
Wpadliśmy do środka.
W kancelarii siedział przy stole Pabiś i zajadał truskawki.
- Poczęstujecie się? - podsunął nam menażkę. - Niestety tylko to zostało ze śniadania SS-
manów.
Patrzyliśmy na niego osłupiali. Istotnie na stołach widać było resztki jedzenia. Uwagę naszą
zwróciła słuchawka aparatu telefonicznego. Zwisała ze stołu, chwiejąc się na sznurze nad
samą podłogą.
Wzdrygnęliśmy się. Na podłodze pod stołem leżał przylizany handlarz w kałuży krwi.
- To pan go zrobił? - zapytałem Pabisia.
Skinął głową i mruknął.
- Agent Ratschecka. Miałem go na oku. Gdy zobaczył, co się wyrabia, wpadł tutaj i zaczął
telefonować do Komendantury. Ale mu przeszkodziłem.
Wanda pochyliła się nad nim. Nie miał żadnych dokumentów.
-Pan go rewidował? - zapytała.
-Nie, a po co? - zapytał naiwnie, ale zauważyłem, że Wanda mu nie dowierza.
-A co z tym Niemcem, co strzelał z góry? - zapytała.
-Niech pani zobaczy - pokazał ręką na schody.
Ruszyliśmy na górą.
Na poręczy schodów wisiało ciało żandarma z twarzą zmasakrowaną.
-Jak pan go zrobił?
-To nie było trudne. Moje strzały zaniepokoiły go oczywiście i postanowił wyjrzeć, co się
dzieje. Wiedziałem, że wyjrzy, więc natychmiast, jak załatwiłem agenta, schowałem się w
komórce tu na dole, przy schodach. Kiedy zszedł, puściłem mu seryjkę.
-Pan mi sprawił przyjemną niespodziankę - powiedziałem.
Wanda patrzyła na niego nieufnie.
-A ten drugi handlarz?
-Chyba prawdziwy. Myślę, że przylizany zabrał go, żeby zbytnio na siebie nie zwracać uwagi.
-Gdzie on jest?
-Podejrzewam, że jest bardzo zajęty.
-Czym?
-Obdzieraniem szwabów.
-A pan do licha kto jest? - zapytała.
- Przecież mnie znacie – uśmiechnął się - handluję kosmetykami.
- A poza tym?
- Poza tym to jestem szczerym Polakiem, panienko, tak, szczerym Polakiem... Jak mogę,
to kropię.
-Po jakie licho pan się nas trzyma, szczery Polaku?
-Zawsze to raźniej... Towarzyski człowiek jestem.
-Pogadamy jeszcze.
-Ja zawsze chciałem gadać - powiedział - to panienka nie chciała.
Wanda zabrała automat Niemca i wyszła z gminy. Obejrzałem się za Pabisiem. Mrugnął do
mnie okiem. A może mi się tylko wydawało? Dołączyłem do Wandy.
Biegiem sadził szosą Syrkuć. Odetchnął na nasz widok. Otarł czoło rękawem.
- No, to wszystko w porządku - mruknął. - Co ja przeżyłem! Myślałem, że was wy tłukli.
-I czekaliście sobie spokojnie na wozie? - zmarszczyła brwi Wanda.
-Jakie spokojnie! - obruszył się Syrkuć. - Kiedy pan doktor, pieronisko, dał mi kozła w sam
dołek i uciekł...
-Uderzyłeś Syrkucia? - zapytała Wanda wzburzona.
-Przykro mi, ale taka była cena wolności.
-Bardzo was zamroczyło, Syrkuć?
-E, nie... Zaraz przyszedłem do siebie... Słyszę, strzelanina. Niedobrze, myślę, wziąłem
automat i na wieś! Patrzę, na drodze stoi Niemiec przy motocyklach. Jacyś ludzie biegną od
kościoła i kryją się. To ten Niemiec krzyczy "halt" i zaczyna mierzyć do ludzi. Widzę,
pieronisko, tendencję nieprzyjemną ma, no to przejechałem serię po nim i po motorach.
Benzyna wybuchła, wszystko się spaliło. Myślę, że już koniec, Niemiec leży zabity, strzałów
nie słychać, a tu z obejścia naprzeciw wyskakuje jeszcze jeden i dalejże uciekać... to ja
krzyczę "halt", to on za stodołę, to ja za nim, patrzę, pieronisko, rozbiera się.
-Jak to się rozbiera?
-Zwyczajnie, mundur rozpina, buty zdejmuje. To ja serię po ziemi, żywcem go chciałem brać.
To on przestał się rozbierać i dalej w nogi. - Syrkuć odsapnął. - Ty mi się gdzieś schował,
pieronisko. - Pokazał na pobliskie gospodarstwo. - W tym obejściu się zadekował, ale ja go
dostanę.
-Macie za krótkie nogi, Syrkuć, może ja was wyręczę - powiedziałem.
-Zajdź go od strony warzywnika i zbadaj stodołę - powiedziała Wanda. - Ja pójdę od
podwórza. Wy, Syrkuć, uważajcie na drogę. Miał broń?
-Nie... nie miał chyba... W każdym razie nie strzelał.
-Warto by wziąć go żywego i pociągnąć za język. To by nam się przydało w tej sytuacji.
-Dostaniemy go, sierżancie. On tu siedzi w tych budach - powiedział Syrkuć podniecony. -
Zziajany już był. Zmęczyłem go. Tylko trza uważać. Tendencję miał do przebierania się...
Zapuściłem się w warzywny ogród i począłem zachodzić do stodoły od tyłu. Uchyliłem
ostrożnie bramę. Postąpiłem krok naprzód w półmroku. Jakaś spłoszona kura skoczyła na mnie
znienacka. Przez chwilę nic nie widziałem. Oczy miałem zaprószone plewami. Kiedy je
wreszcie przetarłem, zauważyłem, że na klepisku leżą niemieckie spodnie. Wpadłem za sąsiek.
Zza snopów wyskoczyła postać w bieliźnie i rzuciła się na dwór.
Syrkuć miał rację. Szwab poczuł, że się nie wywinie, i chciał zmienić skórę.
- Halt! - krzyknąłem i pobiegłem za nim.
Biegliśmy przez opustoszałe podwórka, ogrody. Co chwila znikał mi z oczu za węgłami chałup.
Bałem się, żeby nie przepadł w jakiejś dziurze, ale on obrał widać inną taktykę. Chciał mnie
zmęczyć. I trzeba przyznać, że miał solidny napęd. Ale uwziąłem się. Niedaleko widać już było
pierwsze dymiące pogorzelisko. Tam poparzy stopy i dogonię go.
Właśnie przebiegaliśmy przez jakieś obejście zarzucone słomą, kiedy niespodziewanie
straciłem go z oczu. Jakby się pod ziemię zapadł. Nie mógł się nigdzie schować, bo na pustym,
obszernym dziedzińcu rósł tylko jeden wątły krzak bzu, a przecież zniknął mi z oczu tuż za tym
krzakiem. Zajrzałem za krzak, ale tam go nie było. Zakręciłem się zdenerwowany dookoła i
nagle poczułem, że spadam gdzieś w dół. Nie wiem, jak długo leżałem zamroczony. Ocuciło
mnie zimne, wilgotne dotknięcie. Usiadłem i zobaczyłem, że znajduję się w głębokim dole,
zamaskowanym u góry słomą. Wokół mnie tłoczyły się opasłe świnie i trącały
bezceremonialnie ryjami, pokwikując przyjaźnie.
Odegnałem je z obrzydzeniem i starałem się rozeznać w sytuacji. Dół wyglądał na silos,
obecnie użytko-wany widać jako kryjówka dla nierogacizny. Miał głębokości co najmniej trzy
metry i gładko wybetonowane ściany. W jego przeciwległym kącie ujrżałem siedzącego
człowieka w bieliźnie. To był ten osobnik, którego goniłem.
- Mam cię nareszcie - powiedziałem po niemiecku, choć to sformułowanie nie bardzo
pasowało do sytuacji. Kto tu właściwie kogo miał? Już chyba raczej on mnie, ponieważ w tej
samej chwili spostrzegłem z przerażeniem, że Niemiec trzyma w ręku moj automat. Przez
chwilę mierzyliśmy się nieufnie oczyma, wreszcie on zapytał czystą polszczyzną:
-Kto pan właściwie jest?
-Lekarz - powiedziałem.
-Lekarz? - zdziwił się. - Dlaczego pan mnie gonił?
-Pan palił wieś.
-Ja? - Facet w bieliźnie zaśmiał się nerwowo.
- Pan rozstrzeliwał chłopów! - krzyknąłem. - Niech mi pan odda broń i nie robi głupstw. Jest
pan ostatnim Niemcem w tej wsi. Zaraz tu przyjdą nasi. Pański opór nie ma żadnego sensu.
-Nie jestem Niemcem - powiedział.
-Niech pan się nie wykręca. Pan dopiero przed chwilą pozbył się munduru.
- To prawda, byłem w mundurze, ale nie jestem Niemcem - powiedział. - Zaraz to panu
wytłumaczę.
Opowiedział, że był pomocnikiem gminnym. Pomagał partyzantom, naraził się przez to wójtowi
i został przez wójta wyznaczony na roboty do Niemiec. Uciekł i ukrywał się u krewnych. Kilka
dni potem patrol żandarmów zaatakował we wsi partyzantów, ale potyczka przybrała
niefortunny obrót dla hitlerowców. Wtedy jeden z Niemców sterroryzował go i zmusił do
oddania ubrania. Przebrany za cywila żan-= darm wymknął się ze wsi. Pozostawił po sobie
mundur. Czyn Niemca podsunął mu pomysł. W okolicy ciągle odbywały się rewizje, łapanki i
pacyfikacje. Zabrał więc mundur Niemca i odtąd sypiał w nim stale. Kiedy budził go alarm,
wychodził bezpiecznie w mundurze i bez ryzyka osiągał kryjówkę w sitowiu nad rzeką.
Tej nocy, widząc, że ciężarówka z Niemcami już odjechała, wracał właśnie do domu, kiedy
usłyszał okrzyki "halt!" Przerażony, rzucił się do ucieczki. Potem zauważył wprawdzie, że
ścigający go mężczyzna nie nosi munduru, lecz bał się, że ma do czynienia z tajniakiem.
Słuchałem go z irytacją.
- To nie był mądry pomysł - powiedziałem.
Wzruszył ramionami.
-Czy człowiek może być mądry w takich czasach?
-Nie filozofuj pan - burknąłem. - Rusz pan lepiej głową, jak się stąd wydostać.
-Bez drabiny nie da rady - odparł z rezygnacją. - Szkoda gadać. Ja już próbowałem, jak pan
leżał zamroczony.
-W takim razie trzeba wołać na pomoc.
-Niech pan tego nie robi - przeraził się. - Bóg wie, co się mogło stać na górze przez ten czas.
Pańscy ludzie mogli już uciec, Niemcy wrócić, a jeśli nawet nie Niemcy, to wójt. Zresztą
Niemcy tu mają agentów. Pan widział przecież, że nie całą wieś spalili. Spalili, kogo wójt
wytypował jako komunistę. Pan też czerwony? - zapytał nagle.
-Nie, dopiero różowy - powiedziałem ze złością. - Jak długo już siedzimy w tym gnoju?
- Chyba pół godziny. Może więcej. Zegarek mi stanął.
Zdecydowałem się, że będę jednak krzyczeć. Już otwierałem usta, gdy wtem do uszu moich
dobiegł głuchy odgłos kroków i szelest słomy. Ktoś zbliżał się do nas ostrożnie. Wpadnie czy
nie wpadnie? pomyślałem.
Ale człowiek na górze wiedział widać, czego szuka. W otworze między słomą pojawił się
najpierw koniec kija, a potem rozległo się pełne zadowolenia mruknięcie. Człowiek począł
zdejmować słomę z góry. Wreszcie ujrzałem czerwoną okrągłą twarz i ciekawie penetrujące
oczka. Do licha! To ten handlarz!
-To ci dopiero... - mruknął. - Panie doktorze, żyjesz pan?
-Żyję-
-Zaraz pana wyciągnę.
Po chwili spuścił na dół drabinę. Wygramoliłem się najpierw ja, a potem ten pomocnik gminny.
Typ ledwie się znalazł na wierzchu, ruszył od razu w swoją drogę, jak gdyby nigdy nic.
- Hej, panie ładny - powiedziałem - a rozpylacz?
Odwrócił się i potrząsnął głową.
- To mi się przyda lepiej jak mundur. Znajdzie pan sobie inny.
-Co to za jeden? - zapytał handlarz.
-Spalony facet - mruknąłem - buchnął mi automat, łobuz!
-Zostaw go pan - powiedział handlarz - dam panu inny. Rozpylaczy mamy dziś do cholery...
Patrzyłem na niego z zaciekawieniem. Istotnie miał przewieszone przez ramię trzy empi.
- Bierz pan ten - wręczył mi jeden. - Automat jak złoto. Całkiem nowy.
Uścisnąłem mu rękę.
-Dziękuję panu, panie...
-Paluch. Zygmunt Paluch. Ja pana doktora znam. Zaglądałem czasem do Owczar.
-Chyba nie systematycznie, bo nie zapamiętałem pana.
-A nie... nie... to fakt, nierówno pracuję... zwykły handelek mnie nudzi... pokręcić się lubię to
tu, to tam.... okazję złapać. Ot tak jak teraz, to rozumiem.
-Pan przytył w pasie - zauważyłem. Zaśmiał się i poklepał po brzuchu.
-Nie narzekam sobie...
-Jak mnie pan tu znalazł?
- Ma się to ucho. Muszę panu powiedzieć, że na zwierzęce głosy jestem specjalnie wyczulony,
a już na kwiczenie, to szkoda gadać. Świniaka na sto metrów dosłyszę. Ale chodźmy, bo
panienka strasznie się zde-
nerwowała z powodu pana, że pana tak długo nie było widać. To ja mówię, że nie ma co
złościć się na pana doktora, bo panu doktorowi mógł się zdarzyć nieszczęśliwy wypadek. Alem
głupio powiedział, bo panienka zbladła mi jakoś i usta zaczęła sznurować, więc mówię, niech
się panienka nie boi, już ja doktora znajdę i przyprowadzę. Dla samej wdzięczności, bo gdyby
nie panienka, to bym się nie odważył wyjechać, choć może tamten drań przylizany namawiał.
A swoją drogą, patrz pan, w jakiej kompanii jechałem. Z różnymi fachowcami jeździłem, raz
nawet z ojcem redemptorystą, a raz z jasnowidzem pewnym, który mi przyszłość szczęśliwą
przepowiedział i dyrektorstwo po wojnie, jak Boga kocham... ale z fałszywym kupcem jeszcze
mi się nie zdarzyło. Co1 za szczęście, że go sprzątnął ten Pabiś... Ale niech pan się też strzeże
Pabisia. Za dobry strzelec z niego. Lepszy strzelec niż kupiec. Politycznie pachnie. Niech pan
mi wierzy, ja mam węch. Te jego mydła, perfumy w walizce nie zagłuszą mi tego zapachu...
Pan doktor wsiądzie, to podjedziemy. Tu jest mój wózek. W drodze sobie jeszcze pogadamy.
Bo, słowo daję, szczęście, że mam do kogo usta otworzyć. Całe dwa dni ćwiczyłem się w
małomówności z powodu przylizanego, który rzadziej gębę otwierał niż cesarz wrota. O tu, ten
wózek... Pan doktor wsiądzie.
Okazało się, że nie mam być bynajmniej jedynym pasażerem. Na wozie siedziały już owce i
świnia. Z tyłu zas przywiązana była ociężała krowa rasy czerwonej.
Widząc, że patrzą raczej zdziwiony na ten dobytek, wyjaśnił szybko:
-To policyjne zwierzęta.
-Policyjne?
-Granatowi hodowali je przy posterunku. Pomyślałem, szkoda zwierzątek dla granatowych.
Głodne zresztą były. Dranie policjanci uciekli. Żal mi się zrobiło...
-Widzę, że pan jest przyjacielem zwierząt.
-To po ojcu. Tatuś był rzeźnikiem w Ostrowcu. Ale pan doktor pewnie głodny - zmienił szybko
temat. - Mam dla pana świeży podpłomyczek. Sam z pieca wyjąłem. Trochę przypalony, ale
tylko z jednego boku. I serek mam pyszności. Masełka nie polecam. Zarobione. Z nerwów
albo z gorąca. W takim upale nie wychodzi babom masło.
-Panie Zygmuncie - przerwałem - do Iłży stąd dziesięć kilometrów. Co pan na to?
-Nie rozumiem.
-Urwijmy się do Iłży.
-Jak Boga, panie doktorze, nie rozumiem. To pan nie chce dalej z panienką... A ja myślałem...
-Co pan myślał?
-No... - Paluch ściszył głos konfidencjonalnie - że pan też... AL.
Spojrzałem na niego zaskoczony.
-Naprawdę tak pan myślał?
-Tak.
-Niech pana diabli!
-To czemu pan doktor z nimi jechał?
-Olek panu nie mówił?
-Nie, a bo co?
-Nic. Potem panu wytłumaczę... Nieważne zresztą. Ale dlaczego pan się pchał w ten interes?
-No... bo przylizany chciał... Powiadał, że wy znacie boczne drogi i łatwiej się przy was
przebijemy do Iłży.
-Oni nie jadą do Iłży - powiedziałem.
-Wiem już.
-Jak pan wie, to po co pan się ich trzyma?
Paluch stropił się.
- Jak to panu doktorowi wytłumaczyć? - chrząknął. - Pan doktor nie jest uświadomiony w tej
materii... No nic, powiem tak: gdzie drwa rąbią tam drzazgi lecą. Biednemu człowiekowi
przydają się drzazgi... Chodziłem już za różnymi partyzantami i nie powiem... drzazg można
nazbierać. Osobliwie, jak pociąg z szyn wyleci. Tylko trzeba wiedzieć, za kim iść, rozeznanie
mieć polityczne, pan doktor uważa. Za NSZ nie warto. Nie ma ruchu w interesie.
Niepracowici. Dużo krzyku, a urobku nie ma. Dawni Jędrusie, nie powiem, byli lepsi. Jak za
Robotem i Ponurym łaziłem, też wyszedłem na swoje. Inni. też dali się pożywić. Ale naj-
większy obrót miałem przy tych - mrugnął okiem. - Pracowite chłopaki. Jakem więc
wymiarkował, że panienka z AL, myślę, przyczepić sic warto. Pod oddział jakiś zaprowadzi...
Na akcje pójdziemy. Zawsze w ręce coś wpadnie.
-Pan uprawia szczególne rzemiosło - powiedziałem. - Jeszcze pan kiedyś oberwie.
-Ma się to szczęście. Albo tu nam źle poszło?
-Raz się tylko udało. Drugi raz nie będzie szczęścia.
-Myśli pan? - pokręcił głową. - Ee, chyba pan doktor nie ma racji. Szczęście idzie serią.
Zawsze w życiu serią wali. Jeśli pan doktor gra w karty, to pan wie.
-Dobra, Bóg z nimi - powiedziałem - ale ja sobie postanowiłem, że prysnę... Dostanie pan dwa
górale do kieszonki i pan mnie odstawi do Iłży. Ja tu znam wszystkie ścieżki. Zgubimy im się
łatwo.
Namyślał się.
- Panie Zygmuncie, dobrze panu radzę - mówiłem. - Pan i tak już gruby. Na ten raz
wystarczy. Pan nie idzie za wilkiem, pan idzie za kózką. Odłączoną od stada. Co pan może
uszczknąć przy niej? Czy pan nie wie, jak sprawy stoją? Panienka straciła wczoraj łączność.
Miała się z kimś spotkać koło gajówki, ale tam przedtem byli Niemcy. Kontakt się spalił.
-Tak pan myśli?
-Tak myślę.
-Kiedy pan chce odłączyć? Zaraz? Zawahałem się.
-Nie, jeszcze nie teraz. Pośpiechu nie ma. - Podrzuciłem pistolet do góry. - Teraz to nie
problem. Odjadę, kiedy będę chciał. Ale najpierw odpoczniemy gdzieś trochę. Tej nocy spać
mi przecież nie dali i ogólnie mówiąc męczący mieliśmy ranek. Odpoczniemy więc gdzieś na
trawce, potem zabierzemy walizki. Mam walizki u Syrkucia na wozie. Chciałbym, żeby obyło
się bez dramatów. Poczekamy więc na jakąś okazję.
-Jak pan chce -r powiedział Paluch, ale bez specjalnego entuzjazmu.
Pojechaliśmy do Wandy. Po drodze przyłączył się do nas Pabiś.
Byłem zły na Palucha, bo od razu powiedział Pabisiowi o mojej decyzji.
- Pojedzie pan z nami? - zakończył.
Pabiś spojrzał na mnie z uśmiechem.
-Doktor sobie z pana żartuje, panie Paluch - powiedział.
-Jak to żartuję? - oburzyłem się.
-Pan doktor nie ucieknie - powiedział spokojnie.
-Dlaczego?
Ale Pabiś nic nie powiedział. Wciąż tylko uśmiechał się obrzydliwie.
Rozdział VII
Kiedy przybyliśmy do wozu Syrkucia, okazało się, że nie ma jeszcze, Wandy. Podobno poszła
mnie szukać i jeszcze nie wróciła. Bardzo to wszystko denerwowało Syrkucia, bo spodziewał
się lada moment powrotu Niemców do wsi.
Znalazłem Wandę niedaleko pogorzeliska. Była blada i zdenerwowana.
-Myślałam, że już nie wrócisz.
-Cóż za tragiczne myśli.
-Wiem, że chcesz uciec.
-Ja?
-Przecież sam mówiłeś.
-To prawda - przyznałem zmieszany - ale zrezygnowałem.
Przez chwilę patrzyła na mnie bardzo poważnymi oczyma.
-Czy mogę ci wierzyć?
-Oc2y wiście... - powiedziałem. - Rozumiem, że jestem tam potrzebny jako lekarz.
-Nie wierzę ci...
-Dlaczego? Przecież sam do ciebie wróciłem.
-Dlaczego wróciłeś?
-Powiedziałem, dlaczego.
-Nie powiedziałeś prawdy.
-No więc dobrze, wróciłem, bo nie chciałem ci robić przykrości. Paluch mówił, że płakałaś...
-Ja? To łgarz! - zaczerwieniła się. - Byłam po prostu zdenerwowana.
-Zdenerwowanie konwojenta?
-Możesz tak to nazwać.
-Zresztą przywiązałem się już do ciebie - dodałem po chwili. -•. Zawsze marzyłem o tym, żeby
poznać jakąś wspaniałą dziewczynę.
-To nie czas na żarty ani miejsce. Świeże pogorzeliska!
-Sądzisz, że nie można się do ciebie przywiązać?
-Dosyć tego! - rzekła ostro. - Oddaj rozpylacz.
-Czemu?
-Bez pytań.
- Proszę bardzo - oddałem bez oporu.
Miałem ukryty przy sobie krótki pistolet.
A na swoim wozie Paluch zagrzebał jeszcze w słomie dwa automaty.
Moje posłuszeństwo zaskoczyło ją.
-Jesteś dziwny - powiedziała.
-Czemu?
-Myślałam, że nie oddasz.
-Och, to mi już niepotrzebne... - odparłem.
-Pogodziłeś się z losem?
-A ty wciąż jeszcze mi nie ufasz?
-Twoja przemiana wygląda podejrzanie.
-Nie wierzysz, że ludzie mogą się zmieniać? To po co mnie przekonywałaś?
Nic nie odpowiedziała.
Ledwie wyjechaliśmy z Obiboków, złapała nas burza. Oczywiście nie było mowy o tym, żeby
ją przeczekać. Zdawaliśmy sobie wszyscy sprawę, że zbyt długo siedzieliśmy w Obibokach i
że w każdej chwili możemy mieć Niemców na karku. Syrkuć popędził więc tylko konie i
pognaliśmy na oślep przez pioruny i ulewę.
Po godzinie takiej jazdy, przemoknięci do suchej nitki, skręciliśmy w odludne bagniste wertepy.
Bałem się, żebyśmy nie zgubili Palucha. Krowa, którą miał przy wozie, nie pozwalała mu
na rozwinięcie odpowiedniej szybkości, ale dognał nas na tych wertepach. Dużo czasu
zmarnowaliśmy tutaj, klucząc po bezdrożach.
Było dla mnie jasne, że Syrkuć szuka jakiegoś umówionego miejsca. Wreszcie
zatrzymaliśmy się wśród zarośli na beznadziejnym wygwizdowie.
Niedaleko płynęła rzeczka. Przegradzała ją drewniana, na pól zbutwiała tama. Niegdyś
służyła zapewne do spiętrzania wody i dostarczania jej obok położonym stawom rybnym, po
których dziś zostały już tylko zarośnięte tatarakiem bajora.
Rozłożyliśmy przemoczone manatki, pozdejmowaliśmy z siebie odzież i trzęsąc się z zimna
czekaliśmy na słońce. Była dopiero godzina dziesiąta rano i liczyliśmy jeszcze na pogodę.
Wanda od razu zniknęła mi z oczu. Wróciła po kilkunastu minutach niemożliwie zabłocona. We
włosach miała pełno suchego igliwia. Z kolei wybrał się na zwiad Syrkuć, ale też widać nie
znalazł tego, czego szukał, bo kiedy go znów zobaczyłem, minę miał bardziej zatroskaną niż
zwykle, by nie powiedzieć zrozpaczoną.
Rozłożyłem się na piasku nadbrzeżnym i śledziłem ich oboje ciekawym wzrokiem. Dyskutowali
na uboczu dość gorąco. Syrkuć na coś widocznie nalegał, ale dziewczyna stale kręciła
przecząco głową. Wreszcie wzięła ręcznik i zniknęła w zaroślach przybrzeżnych, a Syrkuć
poszedł paść konie.
Myślałem, że powinienem teraz odjechać. To jest na pewno ten moment, ale nie chciało mi się
jakoś ruszyć z miejsca. Dobrze mi było. Tak jakoś sennie i ciepło. Duszne opary wisiały w
powietrzu. Słońce poczęło wprawdzie przeglądać przez chmury, ale bezsilne i mgliste.
Wyobraziłem sobie, że nie ma wojny i przyjechałem z dziewczyną nad rzeką. I pomyślałem, że
chętnie bym tu przyjeżdżał z taką dziewczyną jak Wanda.
Potem pomyślałem o Misce. Miśka nie wyglądałaby tak dobrze nad rzeką. Biedna Miśka.
Mieliśmy wczoraj iść na te tańce. Wyobrażam sobie, co przeżyła. Nie wiem, czy major zdążył
jej wytłumaczyć... Ale dziś już pewnie wytłumaczył jej wszystko. Miśka będzie chodziła po
mieście tajemnicza i blada.
Och, z pewnością będzie jej z tym do twarzy. Wszyscy będą mówić o niej i wszyscy będą dla
niej dobrzy. Taka historia jak ze mną nie zdarzyła się już od dawna w miasteczku. Muszę jej
jak najszybciej dać jakiś znak życia o sobie.
Wstałem i podszedłem do Palucha. Doił właśnie krowę, podstawiwszy pod wymię czajnik.
Doił z dość dużą wprawą jak na mężczyznę i kupca.
-Niech pan się pośpieszy - powiedziałem - to jest dobry moment do odjazdu.
-Tak jest, doktorze - powiedział - tylko spełnię powinność względem tego bydlątka. Napije się
pan mleka? Mówię panu, sama śmietana. Delikatesowa krowa. W życiu czegoś takiego nie
piłem.
-Poczekam, aż wystygnie - powiedziałem - nie lubię ciepławego mleka. Albo zimne, albo
gorące.
-Tak jest, zostawię dla pana doktora. Pan doktor przyniesie walizki. Już jadę.
Zdjąłem z wozu Syrkucia walizkę z odzieżą. Zastanawiałem się, czy wziąć także walizki z
lekami, ale machnąłem na nie ręką. Niech służą partyzantom. Bóg z nimi. Zresztą leki nie będą
mi już potrzebne. Do Owczar przecież nie wrócę.
- Jeszczeście nie wysuszyli rzeczy, doktorze? - usłyszałem głos Syrkucia.
Szedł do mnie z nagim torsem. W; ręku trzymał zwinięty ręcznik i mydło.
-Nie wysuszyłem jeszcze - odparłem.
-Czy wyście nie chorzy? - spojrzał na mnie z troską.
-Nie, dlaczego?
-Patrzycie jakoś mętnie... Rozmaglowało was to wszystko?
-Tak, rozmaglowało.
-Siądźcie sobie na walizce - powiedział.
-Niby po co? Syrkuć chrząknął.
-Sierżant Wanda kazała was ogolić.
-Idźcie do diabła - ofuknąłem go - jakbym chciał, to bym się sam ogolił.
-Myślałem, że nie macie brzytwy. Pożyczyłem od tego Pabisia.
-Mam brzytwę.
-Znaczy, nie macie chęci.
-Tak, nie mam chęci.
-Powinniście więcej zwracać uwagi na porządek - powiedział. – Ostatecznie sierżant to
kobieta, a wy nic o siebie nie dbacie.
- Syrkuć, nie wychowujcie mnie, dobrze?
Syrkuć odszedł mamrocząc do siebie z niezadowoleniem... Nagle zatrzymał się. Za rzeką,
poniżej tamy, widać było jakichś ludzi z wozami. Syrkuć ruszył w ich kierunku. Zobaczyłem, że
i Paluch przerwał dojenie i podszedł do mnie.
Ludzie z wozami przejechali wpław rzeką. Wieźli drzewo.
-Widzi pan? - mruknął Paluch.
-Widzę.
- Nie podoba mi się to.
Syrkuć zatrzymał już wozaków. Podeszliśmy i my.
-Cóż to, drzewo wieziecie do lasu? - zapytał Syrkuć wąsatego chłopa.
-Pan nie wie, u Hitlera teraz wszystko już idzie na odwyrtkę - odpowiedział wąsaty.
-Stało się coś?
-Niemcy kocioł robią. Cofnęli nas. Siedzą na wszystkich drogach.
-Siedzą czy idą?
- Siedzą.
-i A przecinkami nie przejedzie? - zapytał Paluch.
- Wszędzie siedzą. Przecież mówię. Kocioł robią.
j
Paluch stropił się, szyję potarł i pas na brzuchu poprawił.
-Słyszał pan - powiedział do mnie.
-Mówiłem panu przecież, panie Zygmuncie, szczęście przychodzi tylko jeden raz.
-Cholera, nigdy nie myślałem, że skończą w kotle. Chyba nie na nas ten kociołek, jak pan
myśli?
-Kocioł jest na wszystkich - powiedział wąsaty. - Kto w kotle, tego prażą.
-Chyba wrócę do dojenia - powiedział Paluch.
-Niech pan wróci - powiedziałem.
-Zje pan coś z tej biedy?
-Dobrze - zgodziłem się.
Jadłem podpłomyki z serem, popijając mlekiem i myślałem, dlaczego pozwoliłem wrócić
Paluchowi do dojenia. Groźba "kotła" i obławy wcale mnie nie przerażała. Znałem jedno takie
miejsce, gdzie nikt obcy nie odważył się jechać. Bezdroże. Ostatnia dróżka gubiła się w
mokradłach. Ale w lecie można było przejechać. Jeździłem tam po siano z ludźmi stryja.
Można było przejechać, jeśli pamiętało się szlak. To rzeczywiście bardzo dziwne, że
pozwoliłem Paluchowi wrócić do dojenia.
Uśmiechnąłem się w duchu i poszedłem się ogolić. A potem poszedłem nad rzekę umyć się.
Syrkuć siedział z Olkiem przy ścieżce nad kupką wilgotnego chrustu. Próbowali rozpalić ogień.
Niebieska smuga dymu wlokła się po ziemi.
-Gdzie? - zatrzymał mnie. - Idźcie stąd!
-Cóż to? Nie mogę się umyć?
- Nie teraz, sierżant pływa.
Przez szuwary, w lekkich pajęczynach mgły widać było gładką taflę wody. Brązowe
ramiona Wandy pruły ją wytrwale. Drżące kręgi rozchodziły się niemal aż do moich stóp.
Wyciągnąłem szyję.
- Siądźcie i nie zaglądajcie. Żurawi tu nie potrzeba. - Syrkuć pociągnął mnie energicznie na
dół.
Usiadłem.
-Dobrze pływa wasz sierżant - powiedziałem.
-O, jak ona pływa! Widziałem, jak pływała w Wiśle - rzekł Syrkuć.
-W Wiśle?
-Jakżeśmy się przeprawiali przez Wisłę, to wpadł nam jeden pakunek do wody. I sierżant
wyłowiła wtedy... Pływa, nurkuje, doktorze. Nad wodą wychowana. Nad ! jeziorami koło
Wilna.
-Z ognia tylko dym - przerwał nam Olek. - Nie ma tu co siedzieć. Na co właściwie się czeka?
-Gdzie ci się tak śpieszy? - zapytałem.
-Do wojska mu się tak śpieszy. - Syrkuć roześmiał się. - Masz jeszcze czas, młody kucyk
jesteś.
-Pan się nie śpieszył? - zapytał Olek.
-Nie.
-Ale pan jest w tym interesie? - wtrąciłem.
-Jestem.
-Czemu?
-Jak trzeba, to się wszystko robi... Nawet porywa doktora.
-Pan nietutejszy?
-Z Biłgorajskiego, po drugiej stronie Wisły.
-I co pan tu robi?
-Broń przywiozłem. W Lubelskiem broni więcej. Do frontu bliżej. Mają zrzuty. Więc
przerzucamy przez Wisłę.
-Opowiedzcie mi... - prosił Olek.
-Już ci mówiłem. Nie nudź.
- No to o armii.
Syrkuć westchnął.
- Ano idzie ta armia... znad Oki idą... w białoruskim froncie... - zaczął.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Umyłem twarz w rozlewisku przy brzegu i wróciłem do mojej
walizki, żeby się przebrać.
Otworzyłem wieko. Na samym wierzchu leżała fotografia Miśki. Przez chwilę przyglądałem
się jej uważnie i myślałem, że fotograf Bryl z firmy "Rubens" nie jest z pewnością Rubensem.
Nagle poczułem zimną kroplę wody na szyi. Odwróciłem się gwałtownie. Nade mną stała
Wanda, zawinięta jak mumia w płótno, i rozczesywała mokre włosy. Pachniała wiatrem i
wodą. Ciasno przylegające do ciała płótno podkreślało smukłość sylwetki.
-Wiesz, że sytuacja jest głupia? - zapytała jak gdyby nigdy nic. Czyżby już oswoiła się ze mną?
-Wiem, że sytuacja jest głupia - odparłem.
-Niemcy blokują drogi. Nie można ani w tył, ani naprzód.
-To ładnie - powiedziałem.
-Nie jesteś zbyt zmartwiony.
-Zdążyłaś mnie już do tego przyzwyczaić. Zresztą ty jesteś sierżant. Niech się sierżant martwi.
-Sierżant się martwi - powiedziała siadając koło mnie. - Kto to? - spostrzegła fotografię.
-Moja narzeczona.
-Masz narzeczoną?
-Miałem.
-Już nie masz? Wzruszyłem ramionami.
-Zostałem przecież porwany.
-Więc zrobiłam ci świństwo.
-Maleńkie.
-Musisz mnie nienawidzić.
Nic nie powiedziałem. Patrzyłem na jej włosy jaśniejsze od ramion. I znów pomyślałem, że
chciałbym tu stale być z nią nad tą rzeką.
-Bardzo mi przykro - powiedziała i uniosła się na kolanach.
-Daruj sobie - odparłem.
Owinęła się szczelniej płótnem i odeszła. Było coraz duszniej.
Poszedłem do Palucha. Rozmawiał z jakimś obcym woźnicą. Zdążył już widać sprzedać mu
krowę, bo ten obcy woźnica trzymał ją na postronku. Obok stała furmanka załadowana
pękatymi workami. Na mój widok Paluch zbliżył się do mnie żwawo.
-Ten gospodarz jedzie do Iłży, do młyna - powiedział ściszonym głosem. - Mówił, że da się
przejechać. Zna drogę przez moczary.
-Ja też znam tę drogę - odparłem.
-I co, pan nie pojechał? - rozległ się zaspany głos Pabisia.
-Wykrakałeś pan - mruknął rozeźlony Paluch. - Pan jesteś nie tylko strzelec, pan jesteś także
prorok. Pan w niewłaściwym fachu pracujesz.
-Jestem tego samego zdania. - Pabiś ziewnął szeroko, a potem zmienił temat:
-Patrzcie, panienka coś się ostro bierze za Syrkucia.
Istotnie Wanda musiała coś powiedzieć staremu, bo wstał, zadusił nogą palenisko, fuknął na
Olka i ruszył w naszą stronę.
-To jak, panie starszy - zwrócił się do niego Pabiś - robimy odjazd czy mogą jeszcze pospać?
-Idźcie do diabła. Nie jesteście nasz I człowiek. Co mnie stale pytacie?
-Jedziemy przecież w kompanii. Niegrzeczny z was kumpel, Syrkuć.
-Mam gdzieś waszą kompanię.
-Jak Boga kocham, niegrzeczny z was kumpel.
-Właśnie sierżant kazała, żebyście je- i chali w diabły. Już przedtem miałem wam
to powiedzieć.
- Cóż to panienka taka nerwowa? - Paluch chrząknął.
- Sierżant ma czasem takie tendencje - rzekł Syrkuć. - Doktorze, mam do was parę słów...
-Słucham was.
Syrkuć odciągnął mnie na bok.
-Coście zrobili sierżantowi?
-Ja? Nic.
-Musieliście coś zrobić sierżantowi. Gadaliście z nią.
-A co się stało?
-Mieliśmy czekać do wieczora. Teraz znów nic, tylko żeby jechać.
-Nic nie zrobiłem sierżantowi, słowo daję.
Syrkuć zakaszlał i złapał się za piersi. j
- Resztę zdrowia tu stracą – powiedział i zaczął szukać po kieszeniach tytoniu. Wyciągnął
wreszcie woreczek i zaczął skręcać papierosa grubego jak palec.
-Za dużo kurzycie - powiedziałem.
-Jak tu nie kurzyć, kiedy człowiek nerwami żyje... a wy w dodatku robicie coś sierżantowi.
-Znów zaczynacie, przecież powiedziałem...
Syrkuć machnął ręką.
-Mniejsza z tym. Inny jest kłopot... - chrząknął z zakłopotaniem. - Pan tu wciąż jeszcze na
swoim terenie...
-Tak jakby...
Syrkuć ściszył głos i nachylił się do mnie.
-Gdzie tu jest Cukiernia?
-Jaka cukiernia? - Wytrzeszczyłem oczy.
Zdawało mi się, że z Syrkuciem naprawdę jest niedobrze.
-Cukiernia - powtórzył.
-Może Lukiernia?
-Może być, że Lukiernia. Tak, macie rację, Lukiernia chyba.
- Dwanaście kilometrów stąd, na północ. Przez Ślimaczą Porębę i gajówkę Uskoczę nawet
bliżej, tylko droga gorsza.
-Ale jest droga?
-Jest.
-No to Niemcy, pieroniska, na niej siedzą.
-A pewnie.
-A nie można tam przejechać inaczej niż drogą?
-Nie - odpowiedziałem. - Na Iłżą i Ostrowiec jest takie przejście, ale Lukiernia w przeciwnej
stronie.
Syrkuć odszedł, ale widać nie zdołał odwieść Wandy od tego zamiaru, bo zaraz potem zaczął
zaprzęgać konie.
-Szybka jesteś - powiedziałem zbliżając się do niej.
-Jesteśmy i tak spóźnieni. Tam chorzy czekają.
-Przypomniało ci się.
-Zawsze o tym pamiętałam. Nie myśl, że siedzimy tu dla rozrywki.
-Wiem - westchnąłem - czekaliśmy na Archanioła Gabriela, ale Archanioł nie przyleciał i cudu
nie było.
Rozdział VIII
Niemców zauważyliśmy z daleka. Nie maskowali się wcale. Kiedy dojeżdżaliśmy do Ślimaczej
Poręby i wychyliliśmy się ostrożnie zza drzew, od razu zwróciły naszą uwagę zielonkawe,
maleńkie jak mrówki sylwetki poruszające się po drugiej stronie Poręby, koło niewielkiego
wzniesienia.
Zatrzymaliśmy wozy. Olek zaofiarował się, że pójdzie zbadać sytuację.
-Nie trzeba - powiedziałem - znam to miejsce. Z tej poręby zwykle szła nagonka aż do gajówki
Uskoczę, cztery kilometry stąd. Będziemy musieli koło niej przejeżdżać.
-Czy nie ma tu innej drogi?
-Jest. Odchodzi od tej samotnej sosny w prawo, a potem biegnie wzniesieniem równolegle do
głównej.
-W jakiej odległości od niej?
-Jakieś pięćdziesiąt metrów. Nazywają ją "górną". Jeździ się nią w jesieni, kiedy dolną drogą
trudno przejechać z powodu błota.
-Nie widać jej.
-Na wzgórzu są zagajniki i zasłaniają.
- To nas nie urządza – powiedziała Wanda. - Niemcy na pewno są także na wzgórzu.
- Oczywiście - powiedziałem - to nas nie urządza.
Zapadło milczenie.
-Ja miałbym myśl - powiedział Paluch. - Mamy przecież dwa wozy. Jakby naprzód jeden
puścić dolną drogą, to by odwróciło uwagę Niemców. Wtedy może drugi i wóz przemknąłby
się górą.
-Może... - powiedziałem - ale to znikoma szansa.
-Niemcy nie siedzą na drodze. Siedzą między drogami - powiedziała Wanda. - Jeśli zobaczą
wóz na dolnej drodze, rzucą się wszyscy do niego... wtedy drugi wóz...
-Tak właśnie myślę - mruknął Paluch.
-To znaczy, że jeden wóz się poświęca - powiedziałem.
-Nie da rady inaczej.
-I kogo z nas w tym wozie? - pytałem.
-Nikogo.
-Jak to?
-Wóz pojedzie sam, i to całym pędem.
-Da się to zrobić? - zapytała Wanda.
-Zobaczy panienka.
-Tylko który wóz?
-Przesiądziecie się wszyscy na mój. Moje konie i lepsze i wóz większy.
Syrkuć miał co do tego pewne zastrzeżenia, ale Wanda się zgodziła. Istotnie konie Palucha
były silniejsze i mniej zmęczone. Przenieśliśmy się na wóz Palucha z całym bagażem. Paluch
poszedł w zarośla. Wrócił po chwili z kolczastymi gałązkami tarniny. Powtykał je koniom pod
uprząż i chomąta.
Syrkuć patrzył ponuro na tę operację.
- Żal koników... - Paluch westchnął i poklepał szkapy po zadach. - Ale żebyśmy tylko tyle
stracili... No, to zaczynamy...
Zamachnął się z całej siły i podciął konie batem... Konie ruszyły gwałtownie. Kolce pod
napiętą uprzężą i chomątami doprowadziły je do szału. W dzikim pędzie coraz szybciej gnały w
dół.
Paluch wskoczył pośpiesznie na wóz. Ruszyliśmy szybkim kłusem. Droga biegła jakiś czas
wertepami leśnymi, potem skręciła na wzniesienie pokryte zagajnikiem.
Gdy byliśmy mniej więcej w połowie wzniesienia, do uszu naszych dobiegł przeraźliwy zgiełk.
Słychać było wrzaski Niemców, głuche uderzenia i kwik koni. Paluch począł teraz gwałtownie
przynaglać swoje szkapy. Rozglądaliśmy się niespokojnie po bokach drogi. Niemców wciąż nie
było widać. Konie, sapiąc z wysiłku, kłusowały pod górę. Już byliśmy na szczycie. Zapach
wędzonki podrażnił nam nozdrza. Koło drogi stał dymiący kocioł. Wokół ani jednego Niemca,
musieli zbiec na dół. Przemknęliśmy przez zagajnik jak wicher. Dopiero gdy dojeżdżaliśmy do
wysokiego lasu, daleko za sobą na drodze ujrzeliśmy biegnące sylwetki.
- Nic nam nie zrobią. Nie mają czym gonić - mruknąłem.
Odetchnęliśmy. Ale Paluch nie zwolnił pędu. Skacząc po dołach, dopadliśmy lasu. Nie więcej
jak kwadrans potem ujrzeliśmy przed sobą zabudowania gajówki Uskoczę. Kazałem
Paluchowi zwolnić. W gajówce mogli być Niemcy.
Olek zeskoczył z wozu i powiedział, że sprawdzi.
- Pójdę z tobą - powiedziałem.
Znałem tutejszego gajowego. Spodziewałem się, że jeśli go zastanę, powie mi, jak wygląda
sytuacja na drodze.
Podchodziliśmy ostrożnie, nasłuchując. W gajówce panował spokój. Kury leniwie chodziły po
podwórku. Kot drzemał na płocie. Na odgłos naszych kroków zeskoczył i począł łasić się nam
u nóg, miaucząc przeraźliwie. Olek schylił się i wziął go na ręce.
Wszedłem do domu. Drzwi były tylko przymknięte. Zaskrzypiały nieprzyjemnie, gdy je
popchnąłem. Zajrzałem do kuchni.
Pod blachą palił się jeszcze ogień, ale nikogo nie było. Na stole stał pleciony gąsiorek i dwie
puste szklanki, oblepione przez muchy. Przeniosłem wzrok na łóżko... Było wygniecione, leżały
na nim dwa hełmy.
Skoczyłem do okna. Olek bawił się wciąż z kotem.
- Olek, tu są Niemcy! - syknąłem.
Olek puścił kota. Rozglądał się nerwowo po zabudowaniach.
Ja też rozglądałem się... Nikogo nie było widać. Dopiero po chwili zobaczyłem ich za
drzewami w sadzie. Byli pijani. Jeden z nich trzymał się oburącz pnia czereśni. Drugi, mały
Niemiec, celował z automatu w plecy Olka.
- Padnij! - krzyknąłem.
Olek uskoczył w bok. Jednocześnie rozległy się strzały. Długa, nierówna seria. Wybiegłem z
domu. Niemcy na chwiejnych nogach wyłazili z ogrodu. Na mój widok ten mały z brzuszkiem
znów podniósł automat. Ale ja byłem szybszy. Skosiłem ich obu.
Podbiegłem do Olka. Kulił się pod płotem. Koszula na piersiach szybko nasiąkała krwią.
Bałem się, żeby nie serce...
Na podwórze wpadli Pabiś i Wanda. Przenieśliśmy chłopaka do gajówki. Zatamowałem
krwotok z rany. Był wciąż jeszcze przytomny, ale życie uchodziło z niego.
- Doktorze... czy ja...? - patrzył na mnie przerażony.
- Nie.
-Pan doktor mnie wyleczy... ja nie chcę... ja nie mogę przecież.
-Wyleczę - odparłem - ale nie mów tyle. Nie wolno ci mówić...
-Będę musiał długo leżeć... czuję, że bardzo długo.
-Wszyscy ranni muszą leżeć.
-Chyba nie zdążę...
-Dokąd?
Ale on już nie odpowiedział. Puls stawał się coraz bardziej nitkowaty i słaby. Otworzył jeszcze
raz oczy i patrzył nieruchomo w Wandę.
- Pojedziemy tam... pani mnie zabierze... To już niedaleko...
Wanda ukryła twarz w dłoniach.
Pochowaliśmy Olka dopiero w Lukierni. W gajówce baliśmy się zostać nawet chwilę dłużej,
zabraliśmy więc ciało chłopaka z sobą. Wanda nie mówiła nic przez całą drogę. Wypadek
przygnębił nas wszystkich. Dojechaliśmy do Lukierni bez przeszkód. Niegdyś był tu folwark
leśny i dworek myśliwski hrabiego W., ale został spalony jeszcze w czasie walk
wrześniowych. Od tego czasu miejsce było zupełnie opustoszałe.
Wśród ruin bujnie pieniło się zielsko. Między gruzem i chwastami w zdziczałym ogrodzie kwitły
jeszcze gdzieniegdzie ocalałe róże. Koło tych róż pochowaliśmy Olka. Miejsce wybrała
Wanda.
Wciąż stroniła ode mnie. Po pogrzebie zaczęła razem z Syrkuciem obchodzić ruiny, jakby
czegoś szukała. Oboje byli przygnębieni. Wiedziałem, że nie tylko śmierć chłopaka ich
przygnębia.
Potem Syrkuć poszedł w las, a Wanda siadła na schodkach z czerwonego piaskowca, które
prowadziły na taras nie istniejącego dworku.
Pogrążyła się w myślach. Podszedłem do niej i wręczyłem jej czerwoną różę.
-Znów się wygłupiasz? - Nie podniosła nawet głowy.
-Masz zgryz? - zapytałem.
-Zgryz? Jak ty się wyrażasz. Doktor!
-No, zmartwienie.
-Mam.
-Myślisz wciąż o Olku?
-Nie pierwszy raz widzę śmierć. O tym nie wolno nawet zbyt długo myśleć... Trzeba dalej
robić swoje. Tylko właśnie...
-Może bym ci pomógł?
-Ty?
-Wydaje mi się, że łapiesz srokę za ogon albo mgłę w garść.
Milczała.
-Cóż to ciebie może obchodzić?
-Moja droga, ostatecznie jestem w tym także zainteresowany, wprawdzie jako bagaż, ale weź
łaskawie pod uwagą, że jestem bagażem myślącym.
-Nic mi nie możesz pomóc - powiedziała. - Ty jesteś dobry do bitki, ale tu nic nie zdziałasz.
Rzecz w czym innym.
-Czy to ostatnie miejsce, gdzie miałaś złapać kontakt?
Spojrzała na mnie.
-Nie.
-Więc dlaczego się martwisz?
-Och, to wszystko staje się nużące... Włóczymy się już drugi dzień.
-Nie mam nic przeciwko. To nie jest znów takie niemiłe.
-Jesteś naprawdę wyjątkowym bagażem. Zastanawiam się nawet dlaczego.
-I jakie wnioski?
-Wnioski nie są zbyt budujące.
-Co masz mi do zarzucenia?
-Motywy.
-Nie rozumiem.
-Jesteś przecież człowiekiem inteligentnym, nawet chyba porządnym...
-Dziękują ci.
-Jesteś odważny i doświadczony, a traktujesz wszystko jak majówką... z dziewczyną.
-Nie mam prawa?
-Nie.
-Zrobiłem chyba już swoje. Czy sądzisz, i że to, co zrobiłem, wcale się nie liczy?
Milczała przez chwilą.
-Powiedz mi, czy wtedy, jak strzelałeś... jak robiłeś tamte rzeczy w Warszawie, myślałeś, po
co to robisz?
-Nie bardzo cię rozumiem, tłukłem po prostu hitlerowców.
-Więc tłukłeś. Załóżmy, że ich w końcu wy tłuką, i co dalej?
-Jak to co? Będzie Polska.
-Myślałeś o tej Polsce, która będzie?
-No... tak...
-Nie kłam. Nie myślałeś.
-Wiele tam się nie zastanawiałem, to prawda. Ale czy to teraz jest najważniejsze. Grunt, żeby
ona była.
-Jaka?
-No jaka... Po prostu będzie. Czy to nie wystarczy?
-Nie wystarczy.
-Dlaczego?
-A jeśli to byłaby tylko Polska na niby?
-Co to znaczy na niby?
-Polska, która nie byłaby Ojczyzną...
-Ho ho ho... - powiedziałem - to już polityka.
-Więc nie myślałeś o tym. Nie wydawało ci się to ważne.
-A ty myślałaś?
-Zawsze o tym myślę... Inaczej jakże walczyć?
-To ładnie - powiedziałem - ale czy wszyscy muszą być politykami?
-Wolisz, żeby ktoś za ciebie pomyślał.
-Przyznam się szczerze, że wolę.
-Szkoda.
-I to cię właśnie drażni?
-Tak! To! Jesteś mi obcy! Nie mogę cię lubić, nie mogę!
-Więc aż tak ci na mnie zależy?
Zmieszała się.
-No, po prostu...
-Widzisz... nie jestem ci wcale taki obcy. Tylko nie bardzo pasuję ci do modelu, a ty jesteś z
powołania modelarką.
-Za dużo ci się zdaje - powiedziała zdenerwowana.
-Naprawdę mnie nic a nic nie lubisz?
-Ani trochę. I w ogóle nie chcę z tobą więcej gadać.
-Wolisz z Syrkuciem?
-O, na pewno!
Syrkuć właśnie wracał z posępną miną.
- Słyszałem w lesie tętent - powiedział - ale nie spotkałem nikogo. Ale ja bym nie popasał tu
długo.
Wanda wstała.
- Chodźcie, trzeba coś postanowić.
Nic jednak widać nie postanowili, ponieważ upływały godziny, a my dalej czekaliśmy.
Obserwowałem pewne zdenerwowanie u Pabisia. Kręcił się niespokojnie po zaroślach,
próbował wąchać róże, potem ogolił się z nudów, używając przy tym po raz pierwszy
kosmetyków ze swojej walizy. Już sam ten fakt świadczył o stopniu jego zdenerwowania.
Potem zaczął konferować z Paluchem, który też stracił wyraźnie humor i spoglądał na swój
inwentarz, żerujący po ogrodzie, z wyraźną gospodarską troską. Wiedziałem dobrze, o co mu
chodzi. Przestoje nie były jego żywiołem. Brakowało mu ruchu w interesie.
Rozdział IX
Żaskoczyli nas całkowicie. - Najpierw rozległ się tętent i zobaczyliśmy ich siedmiu na
koniach. Przelecieli przez Lukrownię na przełaj i zniknęli w lesie.
Kiedy zerwaliśmy się na nogi, ujrzeliśmy cały szpaler chłopaków. Szli wprost na nas z bronią
gotową do strzału. Spojrzałem na Wandę. Była blada i zaciskała usta.
- Coście wy za jedni? - zapytał mężczyzna w puszystym golfie, chyba dowódca.
- Kupcy - odparł nie tracąc głowy Paluch.
- Obszukać ich.
Zdrętwiałem. Partyzanci zabrali się do rewizji.
- Czyści - zameldował chłopak w furażerce. - Ten gruby ma tylko do diabła zegarków na
brzuchu.
- Gdzie tak się obłowiłeś? - zapytał dowódca.
-W Obibokach. Niemców tam leżało do cholery.
-Niemców? Kto ich zrobił?
-Chłopi.
-Chłopi? Sami chłopi?
-Widzieliśmy na własne oczy. Niektórzy dźgali kosami i widłami.
-Mieli broń palną?
-Jeszcze ile! Oficer pokręcił głową.
-Co tu robicie? - zapytał.
-Jedziemy do Iłży.
-To nie jest droga do Iłży.
-Czy uczciwy Polak może teraz jechać prostą drogą, panie pułkowniku? Byliśmy w
Owczarach...
-Właśnie. Jak przeszliście przez obławę?
-Bożą pomocą i polskim kantem, panie pułkowniku.
Oficer spojrzał na wóz, na świnię i owcę przywiązane do drzewa. Potem pokazał na Wandę.
-Ta mała też kupiec?
-Zabrałem po drodze. Pasażerka.
-A ty? - zapytał Pabisia - gdzie ja ciebie widziałem?
-Chyba w zeszłym roku, koło Przysuchy. Pan kupił ode mnie brzytwę i wodę "Rosę Marie".
Porucznik roześmiał się.
-A prawda.
-Czy brzytwa dobrze panu służy?
-Owszem.
-Utarguję coś od pana porucznika? Może ałun.
-Ałun?
-Przeciw krwawieniu. Krew powstrzymuje.
-Nie zacinam się.
-A to i dobrze.
- Za bardzo jesteś rozmowny, przyjacielu - powiedział kwaśno oficer i podszedł do mnie.
- Pańskie dokumenty?
Wręczyłem mu kennkartę.
-Muzyk? Nie widzę, żeby pan tu miał jakiś instrument.
-Chwilowo trudnię się handlem.
-A wy, ojcze - zwrócił się do Syrkucia - markotną macie jakoś minę.
-Konie straciłem.
-Skąd jedziecie?
-Z Owczar.
-Widzieliście bandy po drodze?
-Bandy?
-No, ludzi z bronią.
-Partyzantów?
-No, partyzantów - zgodził się niechętnie - Sowietów.
;
-A to już są Sowieci?
-Z desantu.
-Był desant? Gdzie?
-Nie twoja rzecz - popatrzył na Syrkucia uważnie. - Za bardzo ci się oczy świecą, stary.
-E, co też pan oficer... Człowiek tylko ciekawy, więc pyta.
-To ja pytam.
-Nic nie widziałem. Tylko Niemców.
-Ulotnili się, psiakrew - oficer zaklął pod nosem. - Wszystko o dzień za późno...
Podszedł chłopak w furażerce.
- To znaleźliśmy pod siedzeniem na wozie - pokazał pistolet maszynowy.
Zdziwiłem się. Tylko jeden? Musieli resztę gdzieś ukryć. Porucznik obejrzał dokładnie broń i
mruknął:
-Ciekawe. Niemiecki. Bronią też handlujecie? - zapytał Palucha.
-Jak się zdarzy, poruczniku.
-Nie róbcie ze mnie idioty.
-Zachowaj Boże.
-Komu wieziecie tę broń?
-Kto kupi...
-Co jeszcze znaleźliście? - pytał chłopaka.
-Dwie walizki leków niemieckich.
-Macie duży wybór towarów - zwrócił się do nas porucznik. - Brawo. Jeszcze większe brawo
za dzielność. Przejść przez pierścień obławy... Dzielni kupcy. Jak myślicie, chłopcy - zwrócił
się do swoich ludzi - warto ich wynagrodzić za dzielność?
-Po ile? - zapytał chłopak ze szpicrutą.
-Zostawcie. - Uśmiechnął się do Wandy. - Kapitan z nimi pogada, jak wróci. Posadźcie ich na
schodach i miejcie na nich oko.
-Tak jest.
Posadzono nas więc rzędem na stopniach.
Porucznik wziął kilku chłopców i ruszył w las. Reszta pozdejmowała plecaki i zaczęła rozwijać
koce. Przygotowywali się widocznie do spędzenia tu nocy. Patrzyłem podejrzliwie na Pabisia.
-Pan ich zna.
-Coś niecoś...
-Skąd?
-Byłem koło Przysuchy. Rozwalili wtedy siedmiu z Gwardii Ludowej w jednej gajówce.
-Pan tam akurat był?
-Tak mi się złożyło.
-Czy panu nie za często się tak składa?
-Co pan, do cholery?! - Pabisiowi zwęziły się oczy.
- Niech pan go zostawi - wtrącił się Syrkuć. - Co pan chce od człowieka? Albo to źle spisał
się w Obibokach?
Pohamowałem się. Pabiś uśmiechnął się blado.
-Ani mi się śni tu siedzieć i czekać, aż nas będą nagradzać - powiedział Paluch. - Szczęście
odwróciło się od nas, trzeba karty pomieszać... - to mówiąc wstał.
-Niech pan da spokój - powiedziałem.
- Rzecz jest do załatwienia, doktorze, władza poszła, a ci chłopcy wydają mi się do rzeczy.
Zbliżył się do partyzantów. Myślałem, że go przepędzą, ale oni wdali się z nim w rozmowę.
Konferował z nimi dość długo, wreszcie wrócił zadowolony.
- Załatwione - powiedział – możemy wiać.
Spojrzałem na niego zdumiony.
-Pan żartuje.
-Pogadałem, rozgoryczone chłopaki i takie akcje jak ta mają gdzieś.
- Pozwolą nam odjechać? Oszaleliście chyba.
- Jak zacznie się ściemniać. Będą strzelać tylko na postrach i robić dziury w niebie.
Przyglądałem mu się uważnie.
- Pan schudł, panie Zygmuncie.
Poprawił pas i zaśmiał się.
- Raz się tyje, raz chudnie. Grunt, że jest z czego chudnąć...
Przez chwilę jeszcze dyskutowaliśmy nad tym bądź co bądź zdumiewającym załatwieniem
sprawy przez Palucha. Syrkuć i Wanda mieli pewne podejrzenia i obawy, ale gdy tylko się
ściemniło i Paluch jak gdyby nigdy nic podszedł spokojnie, nie zaczepiony przez nikogo do koni,
ruszyliśmy wszyscy za nim. Syrkuć i Paluch pogrzebali w workach z owsem i wydobyli z nich
schowane pistolety. A potem Paluch zajął miejsce furmana, machnął lejcami i pojechaliśmy.
Patrzyłem uważnie na chłopaków kręcących się koło zarośli. Niby nie reagowali. Ale dwu z
nich poczęło siodłać konie.
Kiedy odjechaliśmy około dwustu metrów, rozległy się strzały i okrzyki:
- Stój!
Jednocześnie posłyszeliśmy tętent koni za nami. Paluch jechał spokojnie. Wkrótce z półmroku
wyłoniło się dwu jeźdźców.
-<- Stać! Stać! - krzyczeli.
- Psiakrew, tego nie było w umowie - zdenerwował się Paluch. - Cóż to za szopka?
W tym samym momencie kule zaczęły nam gwizdać koło uszu. Rozległ się żałosny bek
owcy. .
Syrkuć nie wahał się dłużej. Wymierzył z automatu po końskich nogach. Konie potknęły się i
padły na kolana. Widziałem cienie jeźdźców koziołkujące w powietrzu.
- Prędzej! - krzyknąłem.
Palucha nie trzeba było zachęcać. Stał rozkraczony na wozie i klnąc na czym świat stoi,
okładał batem konie. Mknęliśmy jak ekspresowy dyliżans. Dopiero gdy wyjechaliśmy na
otwartą przestrzeń i stało się wi-
doczne, że nikt już nas nie ściga, Paluch ochłonął nieco i obrócił się do nas. Oddychał ciężko.
Wydobył flaszkę z kieszeni i napił się.
-Nieprawe nasienie, żmije zdradliwe, zaraza! - klął rozgoryczony. - Zrobili ze mnie wała. A
takie przyjemne chłopaki! Widzieliście państwo coś takiego? Ze też ja, stary wróbel, dałem się
wziąć na plewy! Ale zegarki przecież wzięli! Bez Boga i honoru! A takie inteligentne chłopaki.
Zabawę sobie umyślili. Z nudów chyba, cholera... Za rzadko proch wąchają... A niechże to
dunder i pies! Łobuzerka leśna... No, powiedz pan, Syrkuć, jakbyśmy nie mieli broni,
wysiekliby nas dla żartu.
-Nie denerwujcie się, Paluch - powiedział Syrkuć. - Koniec końcem, pieroniska, więcej się
nacięli.
Ale Paluch nie słuchał. Nie mógł przyjść do siebie. Wciąż klął i żółć go zalewała. Nie wiadomo
było, czego bardziej żałuje, czy zegarków, czy tego, że dał się podejść.
- Ale że też ja na stare lata! Tfu, za mały widać szuler do nich jestem. No nie, panienko? Cóż
to panienka taka struchlała. Jezus Maria, czy panienka nie chora?
Drgnąłem. Dopiero teraz zauważyłem, że z Wandą coś nie jest w porządku. Usta miała
zaciśnięte. Siedziała przykurczona jakoś.
-Co ci jest?
-Nic ważnego, drasnęli mnie trochę.
- Drasnęli! Czemu nic nie mówisz! Zatrzymajcie, Paluch.
Wóz stanął.
-Poświećcie. Paluch podał latarkę.
-Gdzie cię drasnęli, na miłość boską!
Rozdział X
Dostała postrzał w nogę. Sama rana nie wydawała się groźna, kula przeszła przez mięsień, nie
naruszając kości. Niestety wywiązała się gorączka, która mnie bardzo zaniepokoiła. Zrobiłem
wszystko, co w mojej mocy. Natychmiast zaaplikowałem prontosil, oczyściłem ranę ze
skrzepów i założyłem opatrunek.
Była już noc, kiedy przybyliśmy do Garbarni Rozłuckiej. Miejsce znajdowało się parę
kilometrów od wsi na skraju lasu. Całą osadę stanowiło parę zaledwie zabudowań
rozrzuconych daleko jedno od drugiego i ruiny spalonej jeszcze przed wojną garbarni. Okazało
się, że Syrkuć ma tu swoich ludzi.
Ulokowaliśmy Wandę na strychu jednej z chałup. Czuwałem przy niej całą noc i pakowałem w
nią końskie dawki sulfonamidów.
Rano gorączka spadła. Odetchnąłem i wyszedłem na dwór orzeźwić się u studni. Na ganku
czekał na mnie ziewający Pabiś.
- Jak zdrowie panienki? - zapytał.
- Dobrze. Bałem się, żeby nie było infekcji, ale gorączka spadła. Gdzie tu studnia?
- Pan się chce umyć? - spojrzał na mój ręcznik i mydło. - Zaraz uciągnę wody - zaofiarował
się usłużnie.
Poszliśmy do studni.
-Więc nic już nie grozi panience? - spuścił wiadro.
-Wszystko będzie w porządku - odparłem zdumiony tą troską.
-Do ślubu się zagoi. - Uśmiechnął się nieznacznie.
-Z pewnością.
-Pan tu nie ma nic do wysiadywania, doktorze - mówił kręcąc korbą - już dość j straciliśmy
czasu. Szkoda pana.
-Cóż się pan tak o mnie troszczy?
-Major mnie wysłał, żebym czuwał nad i panem.
Ta enuncjacja nie zaskoczyła mnie zupełnie.
-Czy tylko po to pana wysłał? - zapytałem mydląc powoli ręce.
-Chodziło także o pewne rozeznanie. To chyba zrozumiałe.
-Tak, to zrozumiałe... Niech pan leje!
-Niestety... a może na szczęście sytuacja uległa zmianie.
Pabiś uśmiechnął się krzywo.
-Zmianie?
-Pan wie, że oni stracili łączność? - mówił polewając mi ręce wodą. - Mieli pana przekazać już
w tej pierwszej gajówce... Obława wszystko popsuła. Pan ma jeszcze mydło za uchem...
Niech pan się głębiej schyli, popłuczę pana. W tej sytuacji wracamy do Iłży. Zameldujemy się
w inspektoracie... Niech nas skontaktują z majorem i dadzą jakąś melinę. Należy nam się
sanatorium po tym, co tu przeszliśmy...
-Nie mam specjalnej ochoty - powiedziałem otrząsając się z wody.
-Nie rozumiem.
-Zostanę tu z Wandą.
-Pan oszalał.
-Dlaczego? Ładna chałupka... gospodarz rąbie drzewo, ja też mogę być drwalem.
-Pan żartuje?
-Nie...
-Na serio pan tu chce zostać?
-Tak.
-Co mam powiedzieć majorowi?
-Nic. Albo nie... Niech mu pan powie, że mi się udało złapać wiatr w garść.
Pabiś spojrzał na mnie jak na wariata i odszedł.
Na podwórze zajechał wóz wyładowany wiórami.
- Ho ho... pan doktor ranny ptaszek - usłyszałem głos Palucha. - Panience lepiej?
-Lepiej.
-Dziękować Bogu. A śpi jeszcze?
-Śpi.
-Szkoda. Chciałem się pożegnać. Odjeżdżamy z Pabisiem - chrząknął i poprawił spodnie.
Przyglądałem mu się z uśmiechem.
-Pan schudł już zupełnie, panie Zygmuncie.
-Kupiłem wióry, jak pan widzi. Okazja się trafiła.
-Takie drogie?
- Jeszcze świnkę dołożyłem i owce - ściszył głos. - Pan wie, że tu wciąż jeszcze garbują?
Ubiłem interes skórny.
-No, to pan w końcu wyszedł na swoje.
-Dziękować Bogu nie narzekam.
-Dokąd pan jedzie?
-Do Ostrowca. Zabierze się pan doktor?
-Nie. Zostaję.
-No to wszystkiego dobrego. Niech pan uszczknie jeszcze tego szczęścia...
- I pan też.
Pożegnaliśmy się kordialnie.
Gdy tylko odjechali, wyrósł przede mną Syrkuć.
- Myślicie, że odwalili się od nas na dobre?
-Tak myślę.
-A wyście zostali?
-Zostałem.
Popatrzył mi w oczy uważnie.
-O czyni rozmawialiście z Pabisiem?
-Namawiał mnie, żebym z nimi jechał.
-I wyście nie pojechali?
-Chyba wiedzieliście, że nie pojadę.
-Ludzi trudno do końca rozgryźć - powiedział. - Ale to dobrze, że oni, pieronis-ka, pojechali, a
wyście zostali. Jest dla was robota, doktorze.
-O co chodzi?
-Są chorzy.
-Gdzie?
-W lesie. Niedaleko. Poruszyłem się niespokojnie.
-Czy to znaczy, że jesteśmy u celu? Syrkuć pokręcił markotnie głową.
- Nie... Robota jest przypadkowa. Weźmiecie te nowe lekarstwa i pójdziemy.
Spakowaliśmy specyfiki do chlebaka i ruszyliśmy w las. Po półgodzinnym marszu opuściliśmy
starodrzew i zagłębiliśmy się w gęste zagajniki. Syrkuć rozglądał się uważnie. Wreszcie
spotkaliśmy dwu uzbrojonych ludzi, którzy nas poprowadzili. Szliśmy w milczeniu krętą
ścieżką. Wyznaczały ją samotne baldachimowate sosny. Zostawiono je niegdyś przy wyrębie
jako nasienniki.
Pod jedną z takich sosen, na omszałej polanie zauważyliśmy ludzi. Może ze dwudziestu, w
różnym wieku i stroju. Większość była bez broni. Siedzieli jacyś odrętwiali, apatyczni.
Na nasz widok podniósł się krępy, łysawy mężczyzna w butach z cholewami i kolejarskiej
kurtce.
- To jest właśnie nasz doktor, porucznik
Stajny - przedstawił mnie Syrkuć.
Mężczyzna uścisnął mi w milczeniu rękę. Nie pytałem o nic. Zresztą nikt nie kwapił się do
rozmowy.
Począłem badać wszystkich po kolei. Z punktu widzenia medycyny każdy z koczujących tu
ludzi zasługiwał na miano chorego. Kilku cierpiało na czyraki. Przez dwie godziny nacinałem
wrzody, czyściłem z ropy, zasypywałem proszkiem sulfamidowym, bandażowałem, lepiłem
plastrami, aplikowałem prontosil i zalecałem zbierać i jeść jagody. Trzech miało sprawy
gastryczne i jelitowe. Dawałem im węgiel i krople. U jednego odkryłem gruźlicę. Poleciłem
odesłać go do domu. Wszyscy natomiast byli niedożywieni, niewyspani i wyczerpani nerwowo.
-Cóż to, u licha, za partyzanci? - mruknąłem do Syrkucia.
-To jeszcze nie partyzanci - powiedział - świeżo zmobilizowani towarzysze, prosto z miasta... i
paru ochotników z BCh. Nie mają nawet broni, z wyjątkiem tych czterech ze Starachowic.
Ale tamci przed wyjściem rozbroili straż fabryczną. Siedzą tu już trzy dni. Czekają na kontakt i
nie mogą się doczekać. Obława. Rozumiecie. A przecież jeszcze zanim tu dobrnęli, też swoje
przeszli. Nerwy ich już zjadają. Ani zaopatrzenia, ani kontaktu. To wszystko ich przygnębia.
Przygnębiona była też Wanda. Sądziłem, że to z powodu nogi i uspokoiłem ją, że wszystko jest
w najlepszym porządku. Za dwa tygodnie będzie mogła już tańczyć. Ale rozdrażniłem ją
jeszcze bardziej. Oczywiście. Mogłem przypuszczać, że to nie z powodu nogi. Zmartwienia
Wandy muszą być pryncypialne...
Chodziło o sytuację, w jakiej się znaleźliśmy. Pabiś, okazało się, znów miał nosa.
-Nic już nie możemy zrobić... - wyznała załamana. - Wszystko zawalone.
-Czemu zawalone? - próbowałem ją pocieszyć. - Pójdę dalej z Syrkuciem.
-Teraz?! Jak? Dokąd pójdziesz?
-Nie znasz miejsca?
-To było ostatnie miejsce, które znałam. Przyjechaliśmy za późno. Tu już nikogo nie ma.
Straciliśmy łączność.
-Są przecież ci ludzie w lesie - powiedziałem.
-Oni? Oni sami są w kropce. Siedzą tu jak na szpilkach. Syrkuć ci nie mówił?
-Coś niecoś.
-Miano ich doprowadzić do punktu formowania...
-Wiem, łącznik nie przybył. Ale czemu siedzą jak łazarze, nie mogą próbować sami? -
zapytałem.
-Co próbować?
-Przedostać się.
-Jak?
-' Nie znają punktu formowania?
-Znają.
-Więc?
-Znają nazwę, ale nikt nie wie, gdzie to jest i co to jest.
-Macie tu przecież w Garbarni swoich ludzi. Nie wiedzą?
-Oni znają tylko najbliższą okolicę. Ale takiej miejscowości tu nigdzie nie ma.
- Co to za wieś? Możesz mi powiedzieć?
Zawahała się na moment i popatrzyła mi w oczy.
-Mogę... - rzekła po chwili - nazywa się Wyraj.
-To nie wieś - powiedziałem - to uroczysko.
-Uroczysko? Co to takiego?
-Termin leśniczy.
-Więc to jest miejsce w lesie?
-Tak, po prostu miejsce w lesie.
-Znasz je? Skinąłem głową.
-Daleko?
-Dosyć. Parę godzin marszu, a raczej przedzierania się. Jeśli się zgodzą, mogę ich
poprowadzić - dodałem patrząc w ziemię.
-Ty? |
-Może się uda... a ja w Wyraju złapię kontakt.
Przyglądała mi się w milczeniu.
-Syrkuć mówi, że trudno rozgryźć do końca ludzi. Ma rację.
-Ale ty chyba mnie rozgryzłaś? - uśmiechnąłem się.
Potrząsnęła głową.
- Chodź bliżej - powiedziała.
Usiadłem na jej łóżku. Wzięła moją rękę.
-Tak bardzo chciałabym ci wierzyć - rzekła poważnie. - Ale nie chcę być naiwna.
-Nie jesteś naiwna - powiedziałem.
-Dlaczego chcesz to zrobić?
-Mam dwa powody.
-Dwa? - zdziwiła się. - Jakie?
-Mogę ci powiedzieć tylko o jednym.
-Jakim?
-Widzisz - powiedziałem - za daleko już zabrnąłem w las. To trzeba doprowadzić do końca.
Głupio by było, gdyby zmarnowało się tyle męki. Niech to wszystko ma sens.
-Wierzysz, że to co robiłam, ma jakiś sens?
Skinąłem głową.
-Może jedyny sens w tej naszej zababranej narodowej sytuacji.
-Może?
-Nie żądaj za wiele. Nie zdążyłem jeszcze wszystkiego przemyśleć do końca...
-Czy nad tym trzeba aż tak dużo myśleć?
-No cóż, mam taką wadę, że myślę.
-A niech tam... - powiedziała - i tak się cieszę. A ten drugi powód? - przypomniała sobie
nagle.
-Uprzedziłem cię, że nie powiem.
-Dlaczego?
-Koniecznie chcesz wiedzieć?
-Tak.
-To zamknij oczy. Zamknęła.
Pochyliłem się nad nią i pocałowałem w usta. Chwilę leżała bez ruchu, a potem jej ręce oplotły
mnie mocno.
Zachodu nie było. Bure chmury wyprzedziły słońce. Syrkuć podał mi nieprzemakalny płaszcz.
- To od sierżanta. Będzie deszcz.
Rozejrzałem się po horyzoncie. Ciężka pięść nieba przygięła sosny. Wiatr sypał w oczy
puchem ostów.
-Poruczniku, już chyba pora... - powiedział ten w kolejarskiej kurtce.
-Tak, już pora - odparłem.
Ludzie podnieśli się z ziemi. Zanurzyliśmy się w las.