Tytuł oryginału
THE DEVIL’S ARITHMETIC
Copyright © 1988 by Jane Yolen
Published by arrangement with Macadamia Literary Agency and Curtis Brown, Ltd.
The moral rights of the author have been asserted
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Iga Wiśniewska
Korekta
Anna Grelewska
Skład i łamanie
Dariusz Nowacki
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2021
eISBN 978-83-66989-53-5
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
replika@replika.eu
www.replika.eu
Moim dziadkom Yolen, którzy do Ameryki przypłynęli na początku
XX wieku, drugą klasą, nie najniższą, i moim dziadkom Berlin, którzy
przyjechali mniej więcej w tym samym czasie i osiedlili się w Virginii.
Mieliśmy szczęście. Ta książka jest hołdem dla tych, którzy go nie
mieli.
Mojej córce, Heidi Elisabet Stemple, której hebrajskim imieniem jest
Chaja – wymawiane z gardłowym „ch”, Hī-yå, co znaczy: życie.
I ze szczególnym podziękowaniem dla Barbary Goldin i Deborah
Brodie, które były w stanie zadać ocalałym pytania, których ja zadać
nie mogłam, i przekazały mi druzgocące odpowiedzi.
1
– Mam dość pamiętania – poskarżyła się matce Hannah,
wsiadając do samochodu. Twarz miała zarumienioną od
kwietniowego słońca, a wargi lepiły jej się od żelków i wielkanocnych
cukierków.
– Wiesz, że jest Pascha – odparła matka z westchnieniem,
rozmyślnie cichym głosem. Nie przestawała się uśmiechać, żeby nikt
u Rosemary nie zorientował się, że się kłócą.
– Nie wiedziałam.
– Oczywiście, że wiedziałaś.
– No to zapomniałam. – Hannah słyszała, że jej głos zaczyna
przechodzić w zawodzenie, nad którym nie umiała zapanować.
– Jak mogłaś zapomnieć, dziecko? Zwłaszcza w tym roku, kiedy
Pascha wypada równocześnie z Wielkanocą. Rozmawiałyśmy o tym
wiele razy. Po pierwsze, musimy jechać do domu się przebrać.
Później pojedziemy do dziadka Willa i babci Belle na pierwszy
wieczór sederowy.
– Nie jestem głodna. Najadłam się u Rosemary. I nie chcę jechać
na seder. Z dzieci będzie tam tylko Aaron i ja, i każdy będzie
komentować, jak urośliśmy, chociaż widzieli nas miesiąc temu. A do
tego wszystkie dowcipy będą miały puentę w jidysz.
Matka nie odpowiedziała od razu, więc Hannah ciężko opadła na
fotel. Czasami pragnęła, żeby nakrzyczała na nią tak, jak robiła to
mama Rosemary, ale wiedziała, że w przypadku swojej może liczyć
tylko na spokojny, cichy, rozsądny wykład, którym zawsze ją
wkurzała.
– W Passze nie chodzi o jedzenie, Hannah – odezwała się
w końcu matka. Westchnąwszy, przeczesała palcami włosy z siwymi
kosmykami.
– Akurat – wymamrotała Hannah.
– Chodzi o pamięć.
– We wszystkich żydowskich świętach chodzi o pamięć, mamo.
Mam dość pamiętania.
– Masz dość czy nie, pojedziesz z nami, młoda damo. Dziadek Will
i babcia Belle spodziewają się całej rodziny, a więc także ciebie.
Musisz pamiętać, ile znaczy dla nich rodzina. Babcia z rąk Niemców
straciła oboje rodziców, a później musiała uciekać z bratem.
A dziadek…
– Pamiętam, pamiętam… – wyszeptała Hannah.
– …Will stracił wszystkich poza ciocią Evą. Cała ośmioosobowa
rodzina zniknęła z powierzchni ziemi. – Znów westchnęła, ale
Hannah podejrzewała, że w tym westchnieniu niewiele było
współczucia. Stosowała je raczej dla wzmocnienia przekazu. U jej
matki westchnienia były niczym kropka na końcu zdania.
Hannah przewróciła oczami i wsunęła się głębiej w fotel. Było jej
ciężko na żołądku, jakby ta sprzeczka zalegała na nim niczym maca.
Z New Rochelle do Bronxu, gdzie mieszkali jej dziadkowie, nie było
szczególnie daleko, ale w samochodzie, jak zwykle, panowała
duchota, i Aaron przez całą drogę stękał.
– Niedobrze mi – oznajmił głośno. Mówił głośniej zawsze, gdy był
nieszczęśliwy czy przestraszony. A kiedy naprawdę było mu
niedobrze, ledwie go było słychać. – Zaraz zwymiotuję. Musimy
wracać.
Kiedy mama odwróciła się i spojrzała na nich groźnie z przedniego
fotela, Hannah pogłaskała dłoń brata.
– Nie zachowuj się jak dziecko, Ron-ron – wyszeptała. – Cztery
pytania sederowe to nic wielkiego.
– Nie pamiętam wszystkich czterech pytań. – Ostatnie słowo
niemal wykrzyknął.
– Wcale nie musisz ich pamiętać. – Hannah zaczynała tracić
cierpliwość. – Masz je przeczytać. Z Hagady.
– A jeśli nie dam rady przeczytać?
Hannah już miała westchnąć, ale się powstrzymała i zamiast tego
zakaszlała.
– Czytasz poprawnie odkąd skończyłeś trzy lata, mądralo. –
Pacnęła go lekko w głowę, a on wrzasnął.
– Hannah! – krzyknął ojciec ostrzegawczo.
– Słuchaj – zwróciła się szybko do Aarona, żeby go uciszyć. – Nic
się nie stanie, jak się pomylisz, Ron-ron, ale nawet gdybyś się
pomylił, będę obok ciebie. Podpowiem ci szeptem na ucho, tak, jak
się podpowiada aktorom w teatrze, kiedy zapomną swojej kwestii.
– Jak pani Graham, kiedy zapomniałaś…
– Właśnie.
– Obiecujesz?
– Obiecuję.
Spojrzała na brata z rozbawieniem, a później rzuciła się na niego
i zaczęła łaskotać pod pachami i po brzuchu. Kiedy próbował się
uwolnić i się od niej odwrócił, dopadła go znowu zza pleców. Śmiał
się coraz głośniej i głośniej, aż w końcu rzeczywiście niemal
zwymiotował.
– Hannah! – odezwał się znów ojciec, a matka spojrzała na nich
zza oparcia tak srogo, że odskoczyli w przeciwległe kąty i patrzyli
przez okno z miną skrzywdzonych niewiniątek.
Po kilku kilometrach Aaron zaczął błagać:
– Opowiedz mi bajkę, Hannah, proszę. Proszę. Proszę.
– Na miłość boską, opowiedz mu bajkę – nakazał ojciec, prawą
dłonią uderzając w kierownicę.
Gdy jeździł po mieście, zawsze robił się nerwowy. Hannah,
zadowolona, że może zrobić coś, w czym jest dobra, rozpoczęła
makabryczną opowieść o żywych umarłych. Większość bohaterów,
fabułę i efekty dźwiękowe zapożyczyła z filmu, który zeszłego
wieczoru widziała w telewizji. Aaron był nią zafascynowany. Zombie
właśnie weszli do domu bohatera i pożerali jego matkę, gdy dotarli
pod blok dziadków. Kiedy ojciec parkował, Hannah i Aaron wbiegli do
budynku. Aaron, ponieważ był najmłodszy, mógł wcisnąć przycisk
w windzie.
– To niesprawiedliwe… – zaczęła Hannah. Ale później
przypomniała sobie, jaka była przerażona, kiedy po raz pierwszy
musiała odpowiadać na cztery pytania sederowe, i zamilkła.
Wyciągnęła rękę, by mocno ścisnąć dłoń brata, a winda prędko
pokonała drogę na ósme piętro.
– Hannahleh, ależ wyrosłaś – rzekła ciocia Rose. – Dwanaście lat,
a już piękna młoda dama.
Dziewczyna uśmiechnęła się i odsunęła tak szybko, jak mogła.
– Trzynaście – poprawiła. Była to niemal prawda. Nie zapytała
cioci Rose, jakim cudem piękny może być ktoś z mysiobrązowymi
włosami i aparatem na zębach. Ciocia uważała, że każdy z rodziny
jest najpiękniejszy, najmądrzejszy i najwspanialszy, nawet jeśli nie
była to prawda. Hannah spod jej czujnego oka uciekła do łazienki
i przejrzała się w lustrze. Miała ślad po szmince na czole w miejscu,
gdzie pocałowała ją ciocia Eva. Odkręciła wodę i próbowała go
zmyć, z poczuciem winy, bo ciocia Eva była jej ulubioną ciotką,
jedyną, która od Aarona wolała ją. Nawet imię miała po jakiejś
przyjaciółce cioci Evy. Nieżyjącej przyjaciółce. Szminka nie zeszła
całkowicie. Hannah przeczesała grzywkę, by ukryć ślad, po czym
wyszła z łazienki, martwiąc się, że ktoś jeszcze może na nią czyhać,
i potwornie się tego obawiając.
2
Nikt nawet nie zwrócił uwagi na jej wejście do salonu. Wszyscy
ciasnym półkręgiem otaczali dziadka Willa. Siedział w wielkim
tapicerowanym fotelu przez telewizorem, wymachując pięścią
i wykrzykując do ekranu. Przesuwały się na nim stare zdjęcia ofiar
niemieckich obozów koncentracyjnych, ciała ułożone w stosy niczym
drewno opałowe, i ocaleli z martwym wzrokiem. W miarę przewijania
się potwornych obrazów, ponury głos recytował nazwy kolejnych
obozów:
– Auschwitz, Bergen-Belsen, Chełmno, Dachau…
– Im to wytatuujcie! – krzyknął do telewizora dziadek, wyciągając
w jego stronę lewą rękę. Rękaw koszuli miał podwinięty powyżej
łokcia. Na ekranie mignęła fotografia niemieckiego pułkownika,
stojącego na baczność. – Ja wam dam!
Ciocia Eva kręciła głową, a wujek Sam wyłączył telewizor.
– Proszę, wybacz im, proszę. To była wojna – wymruczała. Jej głos
był cichy jak modlitwa.
Hannah westchnęła.
– Znów zaczyna – wyszeptała do Aarona.
Wzruszył ramionami.
Dziadek robił te dziwne ruchy właściwie odkąd Hannah pamiętała,
pokazując tatuaż na lewej ręce i wykrzykując przy tym po angielsku
oraz w jidysz. Kiedy była młodsza, pięciocyfrowy numer na jego ręce
ją fascynował. Był granatowy, prawie jak atrament. Skóra wokół
niego się postarzała, ale sam numer – nie. Zaraz po tym, jak urodził
się Aaron, podczas ceremonii obrzezania, bris, kiedy wszyscy krewni
robili z siebie nad nim idiotów, Hannah wzięła długopis i napisała
sznur cyfr na wewnętrznej stronie swojej lewej ręki, tak mocno, że
mało nie porozcinała skóry. Miała nadzieję, że sprawi dziadkowi
przyjemność taką samą jaką sprawił noworodek. Przez chwilę
wpatrywał się w nią, nic nie rozumiejąc. Aż nagle ją chwycił,
wykrzykując na okrągło w jidysz „Malach ha-mavis”, z twarzą szarą
i przerażającą. Patrzyli na nich wszyscy goście. Ojciec i ciocia Eva
bardzo, bardzo długo musieli go uspokajać.
Starali się wytłumaczyć Hannah, co tak zdenerwowało dziadka, ale
ona nigdy do końca mu nie wybaczyła. Trzeba było dwóch dni
szorowania, żeby ślady długopisu znikły. Czasami śniła jej się
wykrzywiona twarz dziadka Willa i jego gardłowe krzyki. Dziwne, ale
choć nigdy nie ośmieliła się zapytać, co znaczyły te słowa, w snach
zdawało jej się, że wiedziała. Nikt nigdy nie pokwapił się, żeby jej to
wyjaśnić. Zachowywali się, jakby o tym incydencie zapomnieli, ale
ona nie zapomniała.
– Mamo – odezwała się, kiedy telewizor został wyłączony,
a w salonie na powrót zapanował spokój. – Dlaczego on się tym
przejmuje? Przecież to przeszłość. Teraz już nie ma obozów
koncentracyjnych. Po co to wywlekać? To wstyd. Nie chcę, żeby
poznała go któraś z moich koleżanek. A jak na nie nakrzyczy albo
zrobi jakieś inne szaleństwo? Dziadek Dan nie krzyczy do telewizora
ani nie opowiada tak o wojnie.
– Dziadek Dan nie był w obozie, dzięki Bogu. Urodził się
w Ameryce, tak jak ty. To dlatego, że moja rodzina przyjechała do
tego kraju na początku dwudziestego wieku, drugą klasą. Nie
trzecią. – Jej nieobecne spojrzenie sygnalizowało, że zaraz zacznie
recytować dalszą część rodzinnej sagi. Hannah wiedziała, że droga
ucieczki jest tylko jedna.
– Chyba pomogę cioci Evie w kuchni – powiedziała szybko
i wybiegła z pokoju, zanim matka zdążyła podjąć wątek.
Choć zapalanie świec we własnym domu było rolą babci Belle, od
lat rodzinną tradycją było, że robiła to ciocia Eva, w ramach
rekompensaty za to, że nie ma własnego domu ani rodziny. Ciocia
Eva mogła wyjść za mąż, i to nie raz, a trzy, chociaż, jak zauważyła
matka Hannah, nie była wielką pięknością. Ale ciocia Eva wolała
mieszkać ze swoim bratem Willem oraz jego żoną, i pomagać im
wychowywać ojca Hannah, gdy Bell pracowała.
– Dlaczego to zrobiła? – pytała często Hannah.
– Bo chciała. – To była jedyna odpowiedź, jaką usłyszała od ojca.
– Może lubi dzieci – zasugerowała kiedyś Rosemary.
– A może lubi sprzątać. Mam taką ciotkę.
– I czym się zajmuje? – spytała Hannah.
– Jest zakonnicą.
– Nie bądź głupia. Żydówka nie może być zakonnicą.
– Za to może mieszkać z bratem i zajmować się jego dziećmi.
– Dzieckiem – poprawiła Hannah. – Mój tata był jedynakiem.
Żadna z odpowiedzi nie zaspokoiła jej pragnienia idealnej historii
miłosnej. Ale w końcu przestała się dopytywać, a w rozmowach
z ciocią Evą poruszała jedynie codzienne tematy. Na przykład, ile
łyżeczek cukru znalazło się w szklance mrożonej herbaty. Albo czym
usunąć plamę ze skórzanej spódnicy. Albo jak zrobić szalik na
drutach. Albo jak ugotować kartoflankę. Albo gdzie znaleźć
staroświeckie buty do szkolnego przedstawienia. Ciocia Eva zawsze
miała odpowiedzi na tego rodzaju pytania. Kiedy Hannah była
młodsza, odpowiedzi cioci Evy wydawały jej się magiczne. Ale gdy
podrosła, magia znikła, a ciocia Eva stała się zupełnie zwykłą osobą.
Hannah nienawidziła, że tak jest, więc odpychała tę myśl. Jednak
gdy ciocia Eva zapalała świąteczne świece, szerokimi dłońmi
osłaniając światło, jej pospolita twarz z głęboko osadzonymi oczami
koloru kawy nabierała pewnego piękna. W blasku migoczącego
płomienia wyglądała niemal młodo. Obserwowanie, jak wypowiada
modlitwy nad świecami, było jedynym momentem pośród wszystkich
rodzinnych spotkań, który Hannah zawsze wydawał się wyjątkowy.
W tych chwilach miała wrażenie, że ją i ciotkę łączy szczególna
więź, jakby magia, jakimś sposobem, była nadal żywa.
– Jorcajt wszystkim ukochanym zmarłym, błogosławieństwo
wszystkim ukochanym żyjącym – szeptała zawsze do Hannah ciocia
Eva, przed zmówieniem hebrajskich modlitw.
Nawet Aaron próbował przyłączyć się do obrzędu, ale mamrotał
słowa z wyraźnym opóźnieniem. Hannah, rozzłoszczona, dźgnęła go
w bok, lecz się odsunął. Sfrustrowana, chwyciła w palce mięsistą
część jego ramienia i uszczypnęła. Wrzasnął.
– Hannah! – surowo zganił ją ojciec.
Poczuła, jak czerwienieje na twarzy, i wbiła wzrok w swój talerz.
3
Podczas niekończącej się sederowej kolacji i jeszcze bardziej
niekończących się wyjaśnień z Hagady, Hannah często zerkała
przez okno. Księżyc w pełni był wciśnięty pomiędzy dwa bloki
osiedla. Dziadek ględził i ględził o plagach i wygnaniu z Egiptu.
Może byłaby to ciekawa historia, gdyby opowiadał ją ktoś inny,
pomyślała Hannah, ale dziadek Will miał głos, który brzęczał
w uszach niczym szarańcza, i przy każdej przerwie robił pełne
goryczy wykłady.
Seder nie odbywał się nawet we właściwej kolejności, nie tak, jak
uczyli w szkółce niedzielnej. Kiedy Hannah usiłowała zaprotestować,
uciszył ją wuj Sam.
– Will ma własny sposób. Nie rób problemów – powiedział.
Hannah wpatrywała się w księżyc. Jutro pojadą do dziadka Dana
na drugi dzień sederu. Tam przynajmniej będzie trzech kuzynów
w jej wieku, co prawda same chłopaki, ale z tym nic się nie dało
zrobić. I będą siedzieć przy kuchennym stole, z daleka od dorosłych.
I nie będzie krzyczącego i robiącego sceny dziadka Willa, tylko
dziadek Dan. Słodki, łagodny, poczciwy dziadek Dan, który
pomiędzy czytania wplatał opowieści i mówił takie rzeczy, jak:
– Skąd wiem? Byłem tam!
Obok niej Aaron bez przerwy się wiercił, przygotowując się do
zadania Drugiego Pytania. W jarmlke zakrywającej jego jasne włosy
wyglądał jak miniaturka dziadka Willa. Hannah niemal się głośno
roześmiała, przypominając sobie, o co spytała Rosemary w czasie
jej pierwszej (i jedynej) świątecznej wizyty:
– Dlaczego noszą te mycki?
Aaronowi trzęsły się ręce i strona Hagady sama się przewróciła.
Hannah wyciągnęła rękę i ją poprawiła, a Aaron uśmiechnął się do
niej z wdzięcznością. Ma najpiękniejszy uśmiech, pomyślała
Hannah. On nie będzie potrzebował aparatu na zęby.
– Przestań się martwić – powiedziała do niego bezgłośnie, samymi
wargami.
Ponaglony przez nią, zaintonował po hebrajsku Drugie Pytanie,
idealnie wyuczone na pamięć. Ale kiedy spojrzał do książki, żeby
przeczytać tłumaczenie, potknął się na słowie „gorzkie”, pomijając
„i”. Wuj Sam prychnął, a Aaron zamilkł, zawstydzony. Rozejrzał się
wokół stołu. Wszyscy się do niego uśmiechali. Było jasne, że
popełnił jakiś głupi błąd, ale nie wiedział jaki. Odwrócił się bezradnie
do Hannah.
– Gorzkie – poprawiła go szeptem. – Przeczytałeś: „gorzke”.
Kiwnął głową z wdzięcznością i podjął czytanie tłumaczenia, które
skończył zbyt głośno i w pośpiechu, przez co wyraźnie było widać,
że jest niezadowolony.
– We wszystkie inne noce jemy rozmaite zioła, ale tej nocy tylko
gorzkie. Dlaczego tej nocy jemy tylko gorzkie?
No właśnie, dlaczego?, zastanowiła się Hannah. Są takie
niedobre. Rosemary może jeść żelki, a ja muszę jeść chrzan.
– To niesprawiedliwe! – Nagle dotarło do niej, że te ostatnie słowa
wypowiedziała na głos i wszyscy je usłyszeli. Zawstydzona wbiła
wzrok w swoje dłonie, ale złość z powodu niesprawiedliwości jej nie
przeszła.
– Oczywiście, że to niesprawiedliwe – wyszeptała do niej ciocia
Eva – ale co ma tu do rzeczy sprawiedliwość? – Uśmiechnęła się i,
żeby rozładować napięcie, zaczęła śpiewać Dajenu
melodyjnym głosem. Żywa piosenka z powtarzającym się tekstem
porwała wszystkich, nawet matkę Hannah, zupełnie pozbawioną
słuchu.
Da-da-jejnu
Da-da-jejnu
Da-jejnu, Da-jejnu.
Hannah wiedziała, że to znaczy „już by wystarczyło” i nagle
poczuła, że jej już wystarczy tego sederu, podczas którego nie działo
się nic sprawiedliwego ani ciekawego.
Aż nagle przypomniała sobie o winie. Przynajmniej ono będzie
jakąś nowością. Kiedy zacznie się kolacja sederowa, dostanie
kieliszek rozwodnionego wina. Po raz pierwszy pozwalano jej pić
z dorosłymi.
– Niech Hannahleh przyłączy się do toastów – powiedział dziadek
Will, zanim seder się rozpoczął.
– Ależ tatusiu – zaprotestowała matka dziewczyny. – Ma dopiero
dwanaście lat.
– Trzynaście – poprawiła Hannah.
Eva pogłaskała ją po ręce.
– Kiedy moja siostra Eva miała trzynaście lat, czegóż by nie dała
za kieliszeczek rozwodnionego wina… – zaczął dziadek Will. Tym
samym argumentem posługiwał się we wszystkich sprawach. Nigdy
nie musiał kończyć zdania, bo nikt nie chciał się mierzyć
z perspektywą poczucia winy.
– Dobrze, tato.
Dziadek Will uśmiechnął się, odwracając do Evy.
– Widzisz, nie mogą w nieskończoność robić z niej małego
dziecka.
Małe dzieci, takie jak Aaron, musiały zadowolić się sokiem
z winogron.
Hannah była za to dziadkowi wdzięczna. I odkryła, już przy
pierwszym toaście, że lubi słodki, cukierkowy smak wina, choć
szumiało jej od niego w głowie.
– Hannah! – Aaron pociągnął ją za rękaw, z figlarnym błyskiem
w oku. – To już.
– Już? – Przez chwilę myślała, że chodzi mu o to, że czas na
kolejny toast, ale w końcu się zorientowała, że pora wykraść
afikoman, macę owiniętą w niebieską haftowaną serwetkę.
Rozejrzała się wokół stołu i spostrzegła, że dorosłych nagle
pochłonęły rozmowy. Przypomniała sobie czasy, kiedy była jedynym
dzieckiem, i to ona miała wykradać afikoman; uważała się za tak
niesamowicie bystrą, kiedy znajdowała ją pod krzesłem dziadka
Willa. Teraz, oczywiście, wiedziała, że zawsze ją tam krył dla
łatwego znalezienia. Uśmiechnęła się do Aarona, z poczuciem
nagłej dorosłości. – Ty jej poszukaj. Ja zostanę tu na straży.
– Dobra. – Zsunął się z krzesła i na czworaka okrążył stół. Przy
jego szczycie wstał, wysoko ponad głowę unosząc niebieską
serwetkę z kruchą zawartością.
– Znalazłem, dziadku! Teraz ją schowam. – Wybiegł z pokoju, ale
nikt się nie zerwał, żeby pobiec za nim.
– Schowa ją w łazience – rzuciła Hannah, do nikogo konkretnego.
– Jak zawsze.
– Ćśś, Hannahleh, nie psuj zabawy – skarciła ją ciocia Rose.
– Ty zawsze chowałaś afikoman pod poduszką babci Belle –
przypomniała ciocia Eva.
– Wiedziałaś?
Wujek Sam zarechotał.
– Zostawiałaś wystarczającą ilość okruchów.
– Wiedzieć i nie wiedzieć. – Jej matka westchnęła. – To część
zabawy. A zabawa polega na odkrywaniu ukrytego porządku świata.
Seder oznacza „porządek”. Przeczytałam to w książce.
– Jakiego ukrytego porządku? – wtrącił się dziadek. – Myślisz, że
w obozach był porządek? Myślisz, że…
Eva przerwała mu gładko.
– Lily, Lily, zbyt poważnie podchodzisz do tych spraw. Daj się
dzieciom bawić. Dzieckiem jest się tak krótko. Przecież nie
przestrzegamy koszerności i nie robimy wszystkiego tak, jak zrobiłby
rabin. Robimy to dla dzieci. Prawda, Belle?
Babcia Belle przytaknęła.
– Żeby miały zabawę i pamiętały swoją historię.
Eva wstała, odgarniając z szerokiego czoła zabłąkany kosmyk
białych włosów.
– Idziemy, Aaron, gotów czy nie. – Dała znak pozostałym, żeby
udali się za nią, po czym wyszła z jadalni.
Mężczyźni zostali przy stole i rozmawiali, ale ciocia Eva i ciocia
Rose weszły do sypialni, robiąc dużo zamieszania. Matka Hannah
niemal tak samo hałaśliwie rozglądała się po kuchni. Przez kilka
minut krzyczały do siebie, jak też trudno znaleźć w tym roku Aarona,
aż dziadek Will przytknął palce do ust i wydał przeszywający gwizd,
który wszystkich ściągnął z powrotem. Hannah czekała przy
drzwiach łazienki, jakby na straży. Na odgłos gwizdu drzwi się
otworzyły i Aaron wyjrzał.
– Hannah, tu jestem – wyszeptał.
– Co za niespodzianka – powiedziała, wchodząc do środka.
– Patrz, gdzie schowałem afikoman. – Wyciągnął niebieską
serwetkę z kosza na brudną bieliznę.
– To obrzydliwe, Aaron, chować go w czyimś praniu.
– W ogóle tu nie zajrzeli, Hannah. Spuściłem wodę i udawałem, że
wychodzę, i nikt tu nie wszedł. – Uśmiechnął się promiennie.
– Jesteś bardzo sprytny, Ron-ron. – Hanna musiała się roześmiać
z jego powagi. – O co poprosisz dziadka?
– O rękawicę do bejsbola.
Wiedziała, jak o niej marzył. Odkładał chanukowe pieniądze
i wykonywał dodatkowe prace w domu.
– Dobra decyzja – oceniła. – Bez względu na to, co dziadek
zaproponuje ci, żeby wykupić afikoman, trzymaj się swojej decyzji. –
Przejrzała się w łazienkowym lustrze, zastanawiając się, kiedy
pozbędzie się aparatu. Może w te wakacje, jeśli dopisze jej
szczęście. – Ja kiedyś dostałam kolekcję sukienek dla Barbie. – Nie
przyznała, że od razu tego pożałowała. Kiedy odwróciła się, żeby
powiedzieć coś jeszcze, Aarona już nie było.
Reszta pesachowej kolacji była kusząca, ale Hannah tyle zjadła
u Rosemary, że ledwie dziobała swoje jedzenie. Poza tym zaczynało
jej dudnić w głowie. Wujek Sam wlał jej kolejną ćwiartkę kieliszka
wina i dopełnił go wodą przed następnym błogosławieństwem. Nagle
wiedziała, że nie chce już więcej.
– Dziwnie kręci mi się w głowie – wyznała matce.
– Mówiłam, ze jest za młoda na wino. – Jej matka westchnęła. –
Nawet rozwodnione.
Wujek Sam puścił w obieg wielki kryształowy puchar, kielich
Eliasza, i każdy wlał do niego odrobinę wina ze swojego kieliszka.
Kiedy nadeszła kolej Hannah, opróżniła cały swój kieliszek.
– Eliasz może wypić wszystko – stwierdziła.
Dziadek Will uśmiechnął się do niej z drugiego końca długiego
stołu.
– Jaka grzeczna dziewczynka. Za to, że jesteś tak wielkoduszna,
ty możesz otworzyć drzwi prorokowi Eliaszowi i zaprosić go do
środka.
– Ja chciałem to zrobić – głośno zaprotestował Aaron. – To
najfajniejsza część.
– Zrobi to Hannah, Aaronie – powiedział dziadek. – Ponieważ była
tak hojna ze swoim darem.
– Eliasz może wziąć też cały mój kieliszek – zaoferował chłopiec.
– Ofiara dobrowolna jest o wiele lepsza – oznajmił dziadek
stanowczo. – Chodź, Hannah.
Dziewczyna niechętnie wstała. Czuła się jak zdrajczyni. Nie oddała
wina ze szczodrości, ale tylko dlatego, że go nie chciała. To nie była
żadna ofiara.
– Pamiętaj, Hannahleh, otwieramy drzwi, żeby przypomnieć sobie
czasy, kiedy Żydzi byli zmuszeni zostawiać je otwarte, żeby
udowadniać chrześcijanom, że nie przeprowadzają krwawych
rytuałów. Ha! – Ostatnia sylaba była głośną kropką. – Jakbyśmy to
my byli specjalistami od rzezi…
Ciocia Eva pochyliła się i w milczeniu położyła dłoń na jego dłoni.
To wystarczyło, by go uspokoić. Uśmiechnął się do Hannah.
– Otwórz drzwi Eliaszowi, dziecko, i zaproś go do środka
z otwartym sercem.
Hannah powoli podeszła do drzwi, czując się jak skończona
idiotka. Nie miała wątpliwości, że szanse na wejście do mieszkania
Eliasza są takie same, jak na wejście Dartha Vadera, Robin Hooda
czy… wielkanocnego zająca. W te przesądy nikt już nie wierzył.
Jedynie małe dzieci. Jak Aaron.
Obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że wszyscy bacznie ją
obserwują. Aaron podskakiwał na krześle.
– Otwieraj, Hannah! – krzyknął głośno. – Otwieraj Eliaszowi!
Bajki dla dzieci!, pomyślała ze złością, przesuwając podwójną
zasuwę. Otworzyła szeroko drzwi, szepcząc:
– Gotowy czy nie, nadcho…
Na zewnątrz w miejscu, gdzie powinien się znajdować długi,
pozbawiony okien korytarz z ciemnozielonymi ponumerowanymi
drzwiami prowadzącymi do innych mieszkań, były zielone pola
i ponure niebo. Księżyc wisiał idealnie pośrodku dwóch
ciemnoszarych chmur. Ptak bombardował powietrze dziwnym,
melodyjnym śpiewem. A przez poorane bruzdami pole maszerowała
ciemna postać. Na głowie miała bezkształtną czapkę, na ramieniu
motykę, i podśpiewywała:
Nie zmuszał cię przecież nikt
Taki los sobie zgotować.
Tradycyjna, licząca ponad tysiąc lat pieśń pesachowa, wzywająca do wdzięczności
Bogu za wszystkie dary, którymi obdarzył Naród Wybrany, wyzwalając go z niewoli
egipskiej, dając mu Torę i Szabat. Gdyby Bóg dał tylko jeden, najmniejszy dar – „już by
wystarczyło” – wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.
4
– Jak to zrobiłeś, dziadku? – spytała Hannah, odwracając się.
Eleganckiego stołu za nią, z mnóstwem talerzy, kielichów, szklanek
i sztućców, nie było. Zamiast niego zobaczyła wypucowany stół, na
którym
pomiędzy
dwoma
bogato
zdobionymi
srebrnymi
świecznikami stała samotna drewniana miska. Od czarnego
masywnego pieca pod ścianą biło ciepło. Na półkach po obu
stronach pieca piętrzyły się naczynia, garnki i obrusy. Z sufitu
zwisało kilka sznurów cebuli. W pokoju pachniało świeżo
upieczonym chlebem.
To na pewno wino, pomyślała Hannah. Mam po nim zwidy.
– No i? – Pytanie dobiegło spoza niej, wypowiedziane kobiecym
głosem z dziwnym akcentem. – Idzie?
Hannah, zdezorientowana, rozejrzała się dookoła.
– Prorok Eliasz? – spytała.
– Myślisz, że prorok Eliasz wchodzi za każdym razem, jak
otworzysz drzwi? A goj zugt a vertl, głupców nie brakuje. – Kobieta
była ubrana w ciemną spódnicę przesłoniętą poplamionym
fartuchem, haftowaną bluzkę z podwiniętymi rękawami, i niebieską
chustkę, którą założyła na głowę. Gołe ręce miała brudne od mąki.
Stała przy niskim stole obok zlewu i zagniatała ciasto na chleb.
Hannah była oszołomiona. Czuła się tak, jakby nagle przeniesiono
ją na plan filmowy. Złudzenie było tak silne, że nie była w stanie
znaleźć odpowiedzi. Aż nagle dotarły do niej słowa wypowiedziane
przez kobietę: a goj zugt a vertl… Tego zwrotu w jidysz ciągle używał
dziadek, i nigdy wcześniej do nie rozumiała. A jednak teraz jego
znaczenie było oczywiste, jakby sama władała tym językiem. A goj
zugt a vertl to „jak mówi wieśniak…”.
– I co, Chajo, idzie ten Szmul czy nie? – Kobieta nie oderwała
wzroku od ciasta, ugniatała je w miarowym, hipnotycznym rytmie.
Hannah znów wyjrzała za drzwi, jakby tam czekało jakieś
wyjaśnienie. Skoro otwierając je, weszła do tego złudzenia, może
przejście w drugą stronę pozwoli jej wrócić do domu. Warto było
spróbować. Zrobiła krok naprzód i zobaczyła, że idący przez pole
mężczyzna był teraz znacznie bliżej. Widziała go wyraźnie. Miał
gęstą czarną brodę i bujną czuprynę czarnych włosów przystrojoną
czapką. Jego koszula miała długie rękawy, a luźne spodnie wsunięte
były do wysokich skórzanych butów. Ile za takie buty dałaby
Rosemary, pomyślała. Mężczyzna już nie śpiewał, ale pogwizdywał
jakby znajomą piosenkę. Kiedy uświadomiła sobie, że to Dajenu,
roześmiała się.
– Już rozumiem – wymamrotała, choć wcale nie rozumiała.
W tej chwili postanowiła, że przyłączy się do tej gry. Niezależnie od
tego, czy to sen czy wyszukana zabawa, pokaże im wszystkim, że
sobie poradzi. Z pewnością było to ciekawsze niż śmiertelnie nudne
sederowe pogadanki dziadka Willa.
– Idzie – odpowiedziała, odwracając się do kobiety.
– To dobrze. Nakryj do stołu. I weź szabasowy obrus. W końcu to
wyjątkowa okazja. Nie co dzień mój młodszy brat żeni się
następnego ranka. – Wytarła dłonie w fartuch. – No, Chajo, ruszaj
się!
Chaja. Przecież to moje hebrajskie imię, pomyślała Hannah. To,
które otrzymałam na cześć nieżyjącej przyjaciółki cioci Evy. Dziwne.
Zastanawiała się, skąd ta kobieta wiedziała, jak jej na imię, a później
roześmiała się pod nosem z własnej głupoty. A co w tym dziwnego?
Przecież brała udział w tej szalonej zabawie. W tym szalonym śnie.
Jednak na myśl o tym poczuła przypływ paniki w piersi. Gdzie ona
się znajduje? I gdzie się podziali rodzice, Aaron, ciocia Eva i inni?
Znów spojrzała na drzwi, jakby skrywały odpowiedź.
– Dlaczego tak stoisz jak mędrzec z Chełma, Chajo? Obrus,
dziecko. Słowo daję, ta gorączka, która zabrała twoich biednych
rodziców, niech spoczywają w pokoju, wyrządziła ci więcej krzywdy,
niż przypuszczaliśmy. Cud, że w ogóle przeżyłaś. I choć to
z pewnością była część Bożego planu, jego sens przekracza moje
pojęcie. Czasami, dziecko, mnie zdumiewasz.
Co dokładnie zdumiewało tę kobietę, nie zostało wypowiedziane,
bo właśnie w tej chwili do domu wmaszerował brodaty mężczyzna,
już bez motyki, którą pozostawił gdzieś na zewnątrz. Chwycił
Hannah, nim zdążyła zaprotestować, i okręcił ją.
– Cześć, brataniczko. Uściskaj twojego prawie żonatego wujka
Szmula!
Hannah wiedziała, że nie ma żadnego wujka Szmula, a już z całą
pewnością tak wielkiego i brodatego jak ten mężczyzna pachnący
potem, sianem i końmi. Jednak jego radość była zaraźliwa.
Uściskała go.
– Postaw ją, Szmul! – ofuknęła go kobieta. – Jeszcze nie
wydobrzała po chorobie. Wiesz, jak łatwo się denerwuje
i o wszystkim zapomina. I idź się umyj. Dziwię się, że Fajga przyjęła
od szadchany
twoją kandydaturę. Takim jesteś łupem, że możesz
całować kobietę nieumyty? – Wyciągnęła dużą misę w kwiaty, pełną
wody.
– A nie jestem dobrym łupem? – spytał Szmul, zanurzając dłonie
w misie i rozlewając przy tym wodę. – Zęby mam w komplecie,
włosów mi nie brakuje, mam dwa konie pociągowe, czteroizbowy
dom i dziewięć hektarów ziemi. Ciężko pracuję i wcale znów tak nie
śmierdzę, co, mała Chajo? – Nie czekając na jej odpowiedź, zmoczył
twarz i dalej mył się głośno.
– Co ci ma powiedzieć dziecko, Szmul? Uwielbia cię. Ale w tym
domu zrobi się bardzo tłoczno z inną kobietą, jeżeli nie będziesz się
regularnie kąpał. Nawet jeśli tą nową kobietą jest taki skarb, jak
Fajga.
Szmul wyciągnął rękę i uszczypnął siostrę w policzek.
– Ty też mnie uwielbiasz, Gitl? – spytał, śmiejąc się czule.
Gitl, rozzłoszczona, cofnęła się, by uciec od jego dłoni, a z włosów
wypadła jej spinka. Krzywiąc się, zdjęła chustkę i wyciągnęła
pozostałe dwie spinki. Gęste czarne pukle opadły jej na plecy.
– Wszystkich moich braci uwielbiam dzień przed ich ślubem –
odparła. Owinięte wokół dłoni włosy sprawnym ruchem ułożyła
w kok, który na nowo upięła na czubku głowy. Z powrotem nałożyła
chustkę i mocno ją zawiązała.
Hannah patrzyła w milczeniu, usiłując się w tym wszystkim
połapać. Jak to możliwe, że jest sobą i tą Chają, której rodzice zmarli
na tajemniczą chorobę? Wiedziała, że jest Hannah. Wiedziała, bo
pamiętała. Pamiętała swoją mamę i swojego tatę, i brata Aarona
z wielkimi niebieskimi oczami i szerokim uśmiechem. Pamiętała dom
z placem zabaw w ogródku i siedemnastoma pluszowymi psami na
jej łóżku. Pamiętała swoją przyjaciółkę Rosemary, która aparat na
zęby nosiła rok przed nią i nauczyła ją, jak jeść z nim żelki, choć jeść
się ich nie powinno. Pamiętała swoją szkołę w New Rochelle.
A przypominając to sobie, zapomniała, że miała udowodnić, że da
sobie radę, i do jej oczu zaczęły napływać łzy.
Szmul i Gitl chyba tego nie zauważyli, zbyt pochłonięci rozmową.
– Gdybyś przyjęła rzeźnika Icchaka, mogłabyś być mężatką
i mieszkać w ładnym nowym domu w samym środku sztetlu –
powiedział Szmul. – Wtedy nie musiałabyś się dzielić kuchnią
z Fajgą ani kimkolwiek innym. – Odwrócił się i puścił oko do Hannah.
– Rzeźnik Icchak to potwór. Potrzebna mu tylko niańka do dzieci.
– Każdy rzeźnik to potwór dla kogoś, kto nie je mięsa – skwitował
Szmul. – A dzieci ma tylko dwoje, nie armię. I są na tyle małe, że
mogłabyś się dla nich stać prawdziwą matką, poza tym jesteś na tyle
młoda, że dzieci mogłabyś mu dać jeszcze więcej.
– Ha!
Szmul odwrócił się i uśmiechnął do Hannah, przywołując ją
gestem. Wahała się. A jeżeli przysuwając się do niego, stanie się
bardziej Chają, a mniej Hannah? A jeśli akceptując tę senną
rzeczywistość, utraci wspomnienia swojej prawdziwej przeszłości?
Nie ruszy się. Nikt jej nie zmusi. Ale uśmiech Szmula był taki
szczery. Przypominał jej uśmiech Aarona. Wyciągnął rękę.
– Chodź, Chajo. A może uważasz mnie za potwora takiego jak
Icchak?
Ruszyła się.
Z bliska widziała pasek jaśniejszej skóry na jego czole w miejscu,
które od słońca musiała osłaniać czapka. I miał najbardziej błękitne
oczy, jakie w życiu widziała, jeszcze bardziej błękitne niż oczy
Aarona.
Głośnym, konspiracyjnym szeptem powiedział:
– Ona ciągle czeka na wieści od Abrama Morowitza, który trzy lata
temu wyjechał do Ameryki i obiecał, że po nią pośle. Ale niby
dlaczego miałby po nią posyłać, skoro nie wysilił się nawet na
wysłanie listu…
– Nie wyjechałabym do Ameryki dla Abrama Morowitza nawet,
gdyby przysłał tysiąc listów. Zamierzam żyć i umrzeć w tym sztetlu,
jak nasi rodzice i jak ich rodzice. Tak powinno być. – Wargi Gitl
ułożyły się w zaciętą linię i pogroziła bratu palcem.
Szmul parsknął śmiechem, wydobywającym się najpierw z głębi
brzucha, a później wznoszący się wyżej i wyżej. Po chwili dołączyła
do niego Gitl. W końcu oboje śmiali się tak głośno, że ten napad
wesołości niemal ich sparaliżował. Hannah przyglądała im się
z pokerową miną. Nic z tego, co powiedzieli, nie brzmiało zabawnie,
ale za cud uznała to, że w ogóle ich rozumie. Bo im więcej się
odzywali, tym bardziej do niej docierało, że nie mówią po angielsku.
Mówili w jidysz. A jednak rozumiała każde słowo. Ze wszystkich
dziwnych rzeczy z tego snu, ta była chyba najdziwniejsza.
Nagle przypomniała sobie, jak w piątej klasie wybrała się
z wycieczką do siedziby ONZ i siedziała w dużej sali konferencyjnej.
Przedstawiciele różnych krajów przemawiali w swoich ojczystych
językach – po francusku, hiszpańsku, rosyjsku, chińsku. A ona
słuchała w słuchawkach, z których dobiegało tłumaczenie każdego
wystąpienia. Gdy jedną wyjęła, słyszała oba języki jednocześnie.
Zafascynowało ją to. Ta sytuacja była bardzo podobna, tyle że
tłumaczenie angielskie odbywało się jednocześnie w jej głowie. To
było całkiem nielogiczne. Ale sny, zdawało się, kierowały się własną
logiką.
Widocznie wydała jakiś odgłos, jakiś cichy jęk, bo nagle Gitl
i Szmul przestali się śmiać i spojrzeli na nią z niepokojem.
– Co się stało, dziecko? – spytała Gitl. – Nic ci nie jest? Coś cię
boli? – A kiedy Hannah zdołała pokręcić głową, kobieta odwróciła się
do brata. – Przysięgam, Szmul, życie w mieście szkodzi duszy. Nasz
brat Mosze z żoną, niech spoczywają w pokoju, wyjeżdżali do
Lublina jako ludzie szczęśliwi. A ich mała Chaja, jak pisali, ciągle się
śmiała. Tymczasem ten nagrobny mały ptaszek kwili, jakby wypadł
ze smutnego gniazda. Spójrz na nią. Spójrz.
Szmul objął Hannah opiekuńczo ramieniem.
– Wiele przeszła, Gitl. Pamiętasz, jak było z tobą, ze mną
i z Mosze po śmierci naszych rodziców? A przecież byliśmy wtedy
o wiele od niej starsi. Poza tym ona jeszcze nie stanęła na nogi. Nie
martw się. Poczuje zdrową wiosnę na wsi i będzie jeść świeże jajka.
Pomoże ci w pracach przy domu, a mnie w polu. Nabierze przy nas
ciała i rumieńców. I śmiech wróci.
– W Bogu cała nadzieja – powiedziała Gitl. – On z pewnością wie,
że dość jest smutku na świecie. Na wsi, jak i w mieście. Zwłaszcza
ostatnio, kiedy śmiech jest naszą jedyną bronią.
Szmul się roześmiał.
– Lepiej, żeby ojciec Fajgi tego od ciebie nie usłyszał. Jest święcie
przekonany, że jedyną bronią jest studiowanie Tory.
– Słyszałam, że rabin Boruch to dostojny człowiek – stwierdziła
ostrożnie Gitl.
– Dostojny! Przy nim zwykły osioł wypadłby na żartownisia – odparł
Szmul.
– Szmulu, mówisz o swoim teściu. Dobrym rabbim z Wioski. – Ale
się roześmiała i odwróciła do Hannah. – Chodź, Chaja, pomożesz mi
nakryć stół. Musimy zjeść kolację i wcześnie się położyć. Jutro czeka
nas sporo zajęć.
Hannah przez cały posiłek milczała, święcie przekonana, że
jedzenie zniknie, gdy go dotknie. Z zaskoczeniem stwierdziła, że
potrawy mają prawdziwy smak, nie taki, jak jedzenie ze snu, lecz
zjadła niewiele, ku irytacji Gitl.
– Niby jak, mój bracie, te kości mają przy nas nabrać ciała, skoro
ona nie je?
Szmul nie odpowiedział, tylko wzruszył ramionami.
Hannah również milczała, kiedy zaprowadzili ją do pokoju, który
najwyraźniej dzieliła z Gitl. Cały dom wydawał się tak rzeczywisty, że
ciągle musiała sobie przypominać, że to wszystko jest jedynie sceną
w jakimś zawiłym śnie. Raz po raz próbowała się uszczypnąć, żeby
się obudzić. Nie zyskała nic poza obolałymi miejscami na ręce.
W końcu, kiedy wdrapała się na małe twarde łóżko, które, jak
twierdzili, było jej, w bawełnianej nocnej koszuli, która, jakoby,
również należała do niej, a Gitl przykryła ją pierzyną z gęsiego
puchu, wydała z siebie długie westchnienie. Bardzo przypominało
westchnienia jej matki, i zagryzła wargę na to wspomnienie.
Pomyślała, że jeśli się wysili, może nawet uda jej się przywołać
zapach mamy, połączenie pudru do twarzy i Chanel numer pięć.
– Biedactwo. – Gitl pogłaskała Hannah po głowie i dotknęła jej
policzka. Ona pachniała mydłem z nutą cebuli. – Ciągle za nimi tak
bardzo tęsknisz?
Hannah skinęła głową.
– Za mamą – powiedziała. – I za tatą, i… – Dalszego ciągu nie
była w stanie wypowiedzieć. Zakręciło jej się w głowie.
– To nic, mała Chajo, to nic – pocieszała ją Gitl. – Teraz twoją
rodziną jesteśmy Szmul i ja.
5
Hannah obudziła się wcześnie, kiedy w domu panowała jeszcze
zupełna ciemność i cisza. Nieśmiało, po omacku, przeszła przez
nieznajome pokoje, w nocnej koszuli i boso. Podłoga była zimna.
Kiedy dotarła do drzwi wyjściowych, odetchnęła powoli. Pomyślała,
że kiedy je otworzy, znajdzie się znów w domu. Proszę, proszę.
Ostrożnie pchnęła drzwi i wyjrzała na zewnątrz. Za skrajem pola
zaczynał wstawać świt. Na horyzoncie pomiędzy ziemią a niebem
rozciągał się jasny pasek. Swoją pobudkę w czystym powietrzu
odśpiewywał kogut.
Jego pianie niosło się echem. To wtedy przypomniała sobie sen:
była na kolacji sederowej, otoczona znajomymi twarzami,
i z jakiegoś powodu strasznie jej się tam nie podobało. Słodkie wino,
gorzkie zioła, niemal czuła ich smak. Słyszała głos ciotki śpiewającej
Dajenu, jakby z odległości kilku kilometrów. Nagle ogarnęła ją
potworna tęsknota za wszystkimi ludźmi ze snu i cicho jęknęła.
– Więc ty też nie mogłaś spać. – Z ciemności spoza niej dobiegł
niski łoskot głosu Szmula. – Ślub to chyba najbardziej przerażająca
rzecz na świecie. Ale ty nie śpisz raczej nie z powodu mojego ślubu.
Znów miałaś koszmar, Chajo? Martwię się tobą i twoimi snami. Sny
dziewczynek, podobnie jak ich życie, powinny być słodkie jak miód.
Kiwnęła powoli głową, a później się odwróciła. W czarnym pokoju
nie widziała zupełnie nic. Szmul, jakby to wyczuwając, podszedł
bliżej i stanął przy niej w progu. Był całkowicie ubrany i palił fajkę.
Kłębuszki dymu rzedły w powietrzu, stawały się coraz cieńsze, aż
w końcu znikały.
– Nie sądzisz, że to dziwne, mała Chajo, że ja, Szmul Abramowicz,
z ręką jak drzewo, jak mówi Gitl, i głową jak kamień, boję się
żeniaczki?
Zgiął lewą rękę i uśmiechnął się, ale oczy ponad tym uśmiechem
wyglądały na zmartwione.
– Małżeństwo może być przerażające – przyznała niepewnie
Hannah.
– Samo małżeństwo mnie nie martwi. Przeraża mnie ceremonia
ożenku!
Nie bardzo wiedząc, czy rozumie różnicę, Hannah się zawahała.
– Może… – Wzięła głęboki oddech i szybko dokończyła. – Może
każdy się czegoś boi. Ty się boisz ślubu. Ja: zastrzyków.
– Zastrzyków?
– Zastrzyków. No wiesz. Igieł. – W lewą rękę wbiła jeden z palców
prawej dłoni, żeby mu pokazać.
Uśmiechnął się, kiwając głową.
– Byłaś bardzo chora, rozumiem.
– Chora była Chaja, nie ja.
Nadal się uśmiechał, jakby chciał ją udobruchać.
Hannah wzięła głęboki oddech i westchnęła.
– Moja mama boi się węży – oznajmiła w końcu.
– W Lublinie nie ma ich za wiele! – Szmul zachichotał.
– Nie jestem z Lublina – odparła. – Jestem z New Rochelle. I nie
jestem Chaja, tylko Hannah. – Gdy brwi Szmula się uniosły, a jego
czoło poorały zmarszczki, wyglądał tak groźnie, że cofnęła się
o krok. – Oczywiście w New Rochelle też nie ma za dużo węży.
A moim hebrajskim imieniem rzeczywiście jest Chaja, a nie Chana,
na cześć przyjaciółki cioci Evy. I…
– Lublin to duże miasto, nie wątpię – przerwał jej Szmul, coraz
bardziej nerwowo drapiąc się po brodzie. – I z pewnością nie znam
każdej alei czy ulicy, bo byłem tam tylko dwa razy w życiu.
– New Rochelle nie leży w Lublinie, gdziekolwiek on jest. To
miasto! – krzyknęła Hannah.
– Od kiedy to ulica jest miastem?
Hannah czuła, że jest głos przybiera na sile, jak głos Aarona, kiedy
był przestraszony, a w piersi ściskało ją uczucie paniki.
– New Rochelle to też miasto. Leży w stanie Nowy Jork.
– Nju?
Nagle przypomniała sobie chłopaka Gitl, Abrama, i krzyknęła:
– W Ameryce!
– A Kraków leży na Syberii. Rozumiem. Taki żart, żebym na chwilę
zapomniał o strachu przed ślubem. – Roześmiał się. – Lublin leży
w Ameryce, a Kraków na Syberii. Droga Gitl z całą pewnością
stwierdziłaby, że oba znalazły się trochę za daleko. – Wyciągnął rękę
i pogłaskał Hannah po głowie. – Rzeczywiście, dziwna z ciebie
ptaszyna, która znalazła drogę do naszego gniazda. Gitl ma rację.
Ale chodź, moja mała Amerykanko, mówiąca czystym lublińskim
jidysz, chodź, nakarmimy Hopela i Popela
, a o geografii świata
porozmawiamy innym razem. Lublin jest w Ameryce, a Kraków na
Syberii. – Znów się zaśmiał, podając jej płaszcz i parę brzydkich,
czarnych wiązanych butów.
Widząc, że nie traktuje jej poważnie, Hannah stwierdziła, że nie
ma wyjścia i musi brnąć dalej. Wzięła ubranie. Brzydkie buty
pasowały idealnie. Zbyt idealnie. Wzdrygnęła się, ale ruszyła za nim
do stajni, gdzie w przyjaznym milczeniu dali siana koniom, Popelowi
i Hopelowi.
Hannah liczyła na obfite śniadanie, więc poczuła się
rozczarowana, gdy Gitl postawiła na stole jedynie dzbanek mleka,
czarną kawę i bochenek ciemnego chleba.
– A płatki? – spytała Hannah. – Pączki? Grzanka z białego chleba?
– Biały chleb? Więc to się jada w Lublinie. Biały chleb jest dla
bogaczy, nie dla rolników. – Szmul się roześmiał. – Wczoraj nie
chciałaś zjeść nic. Nic a nic. A dziś się domagasz białego chleba. To
chyba jakiś postęp. Od zera do lublińskiego białego chleba. Aj,
zapomniałem, przecież ty nie jesteś z Lublina tylko z Rochelle.
– Z New Rochelle.
– A gdzie jest zwykłe Rochelle? – spytała Gitl.
– Zwykłego nie ma – wyjaśniła Hannah, kręcąc głową.
Jaki sens wykłócać się z ludźmi ze snu, którzy mieszają w głowie?
Tak czy owak, czuła potworny głód, nawet jeśli był to sen. Sięgnęła
po dzbanek z mlekiem, po czym napełniwszy swoją szklankę, wypiła
łyk i się zakrztusiła. Mleko smakowało obrzydliwie. Zajrzała do
szklanki.
– Coś w nim pływa – zauważyła.
– Niby co? – Gitl zajrzała.
– To.
– Nie żadne „coś”, tylko śmietana. W Lublinie nie macie w mleku
śmietany?
– W Rochelle – poprawił Szmul.
– W New Rochelle – sprostowała Hannah.
– New Rochelle, zwykłe Rochelle, jakie to ma znaczenie? –
spytała Gitl.
– Ale skoro nie ma zwykłego Rochelle, dlaczego jest New
Rochelle? – zastanawiał się głośno Szmul. – Może jednak jest jakieś
Rochelle, a mała po prostu o tym nie wie.
– Pilpul! – rzuciła Gitl. – Mężczyźni uwielbiają roztrząsać pytania
bez odpowiedzi dla samych wywodów. To im wychodzi najlepiej. Nie
zwracaj na niego uwagi, Chajo, rabinem nie jest.
Hannah kiwnęła głową, a kiedy zauważyła, że Szmul nie je, chciała
mu podać dzbanek z mlekiem, ale powstrzymał ją machnięciem
dłoni.
– Gitl i ja, jesteśmy tutaj sami, daleko od miasteczka, i nie
przestrzegamy wszystkich starych tradycji. Ale jakieś tradycje chyba
jednak dobrze jest zachować, na przykład przedślubny post
nowożeńca.
Gitl prychnęła.
– Zwłaszcza, jeśli żołądek się denerwuje.
– Mój? Denerwuje? A niby czym miałbym się denerwować? –
Szmul puścił oko do Hannah, jakby chciał skłonić ją do milczenia.
– Słyszałam, że całą noc przewracałeś się z boku na bok, panie
Niezdenerwowany. I słyszałam, że wcześnie dziś wstałeś, jeszcze
przed pianiem koguta. A nawet przed wschodem słońca.
Szmul zamierzał jej odpowiedzieć, ale rozległo się głośne pukanie
do drzwi.
Hannah podskoczyła na ten niespodziewany dźwięk, a po chwili
zapłonęła w niej wątła nadzieja. Może to pukanie to jakiś znak, że
ten sen, ta dziwna zabawa, dobiega końca. Może w progu stoi
mama albo tata, albo ciocia Eva. Chciała ruszyć się z krzesła, ale
ciocia Eva podniosła się pierwsza i podeszła do drzwi. Otworzyła je,
a w ich obrysie znalazł się mężczyzna o barkach tak szerokich, jak
same drzwi, ze zmierzwionymi rudymi włosami i bujną rudą brodą.
– Dzień dobry, Icchak – krzyknął Szmul.
Icchak odwzajemnił powitanie, ale wzroku nie odrywał od Gitl,
która przywitała go zaledwie burknięciem.
– Napij się kawy. Daleko tu przez las ze sztetlu, a jeszcze dalej do
miasteczka Fajgi – powiedział Szmul, wykonując zamaszysty gest. –
Słyszałeś o naszej małej bratanicy Chaji?
– Że jest mała, słyszałem, ale ta dziewczynka tutaj wcale nie jest
mała. To młoda dama – ocenił Icchak, uśmiechając się do niej
promiennie. – Czujesz się lepiej? Widzę, że policzki masz rumiane.
Hannah wbiła wzrok w stół, zawstydzona komplementami rzeźnika,
a Gitl wyciągnęła rękę przed jej twarzą, podniosła dzbanek z kawą
i z łoskotem postawiła go przed Icchakiem. Mężczyzna nalał sobie
kawy ponad brzeg.
Gitl fuknęła zdenerwowana i rogiem fartucha starła to, co się
wylało. Icchak, uśmiechając się do niej niemal nieśmiało, upił duży
łyk kawy, a później powoli odwrócił się do Szmula.
– Mam dwie klatki kurczaków na dworze, Szmul. Mój prezent
weselny. Zostawić je czy zawieźć do Fajgi?
– Zostaw je. Zostaw, Icchak – odpowiedział Szmul. – Ogromnie
dziękujemy. Wrócimy tutaj z Fajgą na noc poślubną, to wtedy je
zobaczy.
– Jeśli zwróci uwagę na cokolwiek poza twoimi niebieskimi oczami,
będzie idiotką – skwitowała Gitl. – Powinna liczyć twoje loki, a nie
prezenty. Załadujemy kurczaki na wóz razem z innymi ślubnymi
podarunkami. Ci sznorerzy
z Wioski niech sobie nie myślą, że nie
mamy honoru.
Szmul się roześmiał.
– Gitl z Chają zostaną na noc u rodziny Fajgi i wrócą do domu
rano. Nie byłoby dobrze… ściany są cienkie… – Zarumienił się,
a Gitl położyła dłoń na jego ramieniu.
– Przypadkiem przy dziecku nie streszczaj przebiegu ze
szczegółami – ostrzegła.
– Niczego takiego nie zrobiłem, Gitl. Uważałem. Powiedziałem
tylko, że ściany są cienkie. Bo są.
– Nie chciał nikogo urazić – wtrącił szybko Icchak.
– Milcz, rzeźniku Icchaku. Nie mów mi, co jest, a co nie jest
stosowne w moim domu. – Oczy Gitl błyszczały.
– Ale ja wiem, jak wygląda noc poślubna – przerwała im Hannah.
Wszyscy troje spojrzeli na nią, a Icchak roześmiał się nerwowo.
– Widzisz – rzekł. – Mówiłem, że to młoda kobieta.
– Powiedziałeś: młoda dama, a damą nie jest, skoro wie o takich
rzeczach – skwitowała Gitl.
– Było w Szpitalu miejskim – zaczęła wyjaśniać Hannah.
Gitl odwróciła się do małej, kręcąc głową.
– Więc w Lublinie o takich rzeczach opowiadają w szpitalach.
W takim razie mam o szpitalach złe zdanie. A jeszcze gorsze
o Lublinie. Wiesz tak dużo, moja mała jesziwa bocher, że mówienie
ci czegokolwiek, to jak noszenie drewna do lasu. Ach! – Wzniosła
ręce do nieba i odwróciła się do Icchaka. – A ty, dopijaj kawę. Ranek
leci jak szalony, a my sobie siedzimy i trajkoczemy o nocy
poślubnej… która nas zastanie, ani się obejrzymy. Muszę jeszcze
posprzątać w kuchni. Nie chcę, żeby Fajga zjawiła się tu, prosto
z rodzinnego domu, gdzie do sprzątania mają dziewczynę,
i pomyślała, że jestem fleją. Musimy wyruszyć przed południem.
– Dlatego tak wcześnie przyszedłem, Gitl, żeby pomóc. Moje dzieci
też pomogą. – Icchak wstał, w dłoni nadal trzymając kawę.
– Dzieci, oj. A gdzie je zostawiłeś? Na dworze w klatkach, jak
kurczaki? – Cmoknęła i podeszła do drzwi. Otworzyła je, po czym
kiwnęła dłonią na powitanie. – Reuben, Cipora, chodźcie.
Nagle w drzwiach pojawiło się dwoje jasnowłosych dzieci,
trzymających się w milczeniu za ręce. Mogły mieć trzy, najwyżej
cztery lata.
– Chodźcie, usiądźcie przy stole z moją bratanicą Chają, tamtą
młodą damą – powiedziała Gitl. – Da wam mleka z czymś, co w nim
pływa, i opowie wam o miejscach, które się dziwnie nazywają.
A później pójdziecie z nią nakarmić konie i kurczaki.
– Konie są nakarmione – wtrącił Szmul. – Kurczakami zajmę się
sam, z Icchakiem i dziećmi. Chaja może ci pomóc w domu. Dość
macie tu roboty.
Masywne dłonie Icchaka kreśliły w powietrzu wyjątkowo subtelne
kręgi.
– Moje dzieci i ja zajmiemy się zwierzętami. Cipora wspaniale
zbiera jajka. Radzi sobie jak mało kto. A Reuben wie, kiedy
wypłoszyć kury z gniazda. – Uśmiechnął się do maluchów,
wpatrujących się w niego z uwielbieniem. – Przepraszamy, jeżeli
przeszkodziliśmy. Pomyślałem, że wpadniemy z rana i pomożemy.
– Też mi pomoc! – prychnęła Gitl, ale uśmiechnęła się do dzieci.
Jak tylko Icchak znikł na dworze z Reubenem i Ciporą, Szmul
parsknął głośnym śmiechem.
– Słowo daję, Gitl, masz tego chłopa pod pantoflem, chociaż nie
jest twoim mężem.
– To potwór – wymruczała Gitl. – Pomyśleć, że zostawił te słodkie
sieroty na dworze, jak kurczaki w klatkach. – Mokrą ścierką z furią
zaczęła wycierać stół.
Hannah zdobyła się na odwagę i powiedziała:
– Mnie się wydał miły.
– Miły! – krzyknęła Gitl. – A więc znasz się też doskonale na
wychowywaniu dzieci, które straciły matkę.
Dziewczyna zamilkła. Sprzeczanie się nie miało sensu.
W milczeniu zaczęła zbierać naczynia ze stołu i zdawało się, że tylko
ona jest zaskoczona tym, że pomaga w domu.
Imiona pochodzą od nazwy potrawy, hopel popel, spożywanej na śniadanie: jajecznicy
z ziemniakami, czasami z dodatkiem mięsa.
Jidysz: żebrak.
6
– Dalej, czas się ubierać – oznajmiła Gitl.
Ubierać! Hannah spojrzała na swój kwiecisty fartuch, ten sam
okropny strój, który miała na sobie zeszłego wieczoru. Wszystko
będzie od niego lepsze. Przypominał podomki jej babci,
bezkształtne, z wyblakłymi różami. Idąc za Gitl do pokoju,
przystanęła jedynie na chwilę, zastanawiając się, bez większej
nadziei, czy drzwi się przypadkiem nie otworzą, i nie przeniesie się
z powrotem do Bronxu. Ale gdy je minęła, mała, ciemna sypialnia
nadal była sypialnią. Coraz trudniej przychodziło jej odróżnianie, co
jest snem, a co jawą.
– W co mam się ubrać, Gitl? – Z łatwością wypowiedziała imię
kobiety. Nie wiedziała nawet, gdzie znajduje się szafa z jej
ubraniami, jej prawdziwymi ubraniami. Sypialnia, którą dzieliła z Gitl,
miała tylko jedne drzwi, prowadzące do głównego, dziennego
pokoju. Stały w niej dwa małe łóżka z drewnianymi skrzyniami
w nogach, a także jedna duża szafa. Pomiędzy łóżkami znajdowała
się toaleta z dzbanem z kamionki i misą. Zdążyła już odkryć,
z przerażeniem, że łazienką jest wychodek za domem, bez światła.
– Założysz sukienkę, którą ja miałam na sobie jako dziecko
z okazji bar micwy Szmula. Był taki elegancki i taki zdenerwowany.
Jak dzisiaj. Szkoda, że twoje piękne ubrania z Lublina musiały
zostać spalone razem z pościelą, ale lekarze powiedzieli, że
przenoszą zarazki. A że przyjechałaś zaledwie dwa dni temu, nie
było czasu wystarać się o nic nowego. Ale nie martw się, Chajo, do
zimy uszyję ci nowe ubrania.
Hannah stała na środku pokoju i zastanawiała się, do której skrzyni
powinna zajrzeć najpierw, a Gitl podeszła do szafy, otworzyła ją
i wyciągnęła granatową marynarską sukienkę z białą lamówką przy
rękawach i dekolcie, oraz niebieską przepaskę. Była to najbrzydsza
rzecz, jaką Hannah w życiu widziała. I w dodatku dziecinna.
– Piękna – oceniła Gitl. – Ładniejsza niż te, które będą miały na
sobie dziewczynki z naszego sztetlu czy z miasteczka Fajgi. Będą ci
zazdrościć.
– Zazdrościć? Tego czegoś? – Hannah nagle zamilkła. – To
szmata, shmatte – wymamrotała po chwili pod nosem.
Gitl prychnęła, oburzona.
– W Lublinie może i shmatte, ale tutaj to strój dla księżniczki.
Nawet Fajga w sukni ślubnej nie będzie wyglądała tak pięknie. Dalej,
młoda damo, koniec tych bzdur. Może za bardzo się z tobą cackamy,
panno wiem-jak-wygląda-noc-poślubna.
Na twarzy Hannah musiała odmalować się skrucha, wśród
rumieńców na policzkach, bo Gitl podeszła do niej natychmiast i ją
objęła.
– No już dobrze, dobrze, dziecko, przepraszam. Przez ten cały
ślub mam urwanie głowy i mój język bywa szybszy niż serce.
Wkładaj sukienkę. Może rzeczywiście jest już trochę niemodna, ale
my, tu, w naszym sztetlu, nie gonimy za modą. A ty już nie
mieszkasz w Lublinie. – Na chwilę zamilkła, jakby czekała na reakcję
Hannah. Gdy się jej nie doczekała, odezwała się ponownie. – Włóż
pończochy i buty. Zakładałam je tylko do szulu i do fotografa.
A później w rok z nich wyrosłam. Długo jeszcze posłużą i będzie ci
w nich ładnie. W wieku piętnastu lat byłam taka jak ty. A gdy
skończyłam szesnaście, strasznie wystrzeliłam! Później cię uczeszę
i będziesz wyglądać pięknie, zobaczysz.
Hannah włożyła sukienkę. Góra i rękawy pasowały idealnie, ale
kończyła się dużo za kolanem. Gitl nie widziała w tym niczego złego.
Pończochy z grubej cielistej bawełny sięgały jej do połowy uda,
a buty były czarne, lśniące, w stylu „Mary Jane”. Hannah włożyła je,
kręcąc głową. Jeśli będzie sobie wyobrażać, że wybiera się na
przyjęcie z okazji Halloween, jakoś wytrzyma w tym stroju.
Gitl splotła jej włosy w dwa ciasne warkocze i przyłożyła do nich
niebieskie aksamitne wstążki.
– Trzymałam je na moją noc poślubną, o której tyle wiesz. – Tym
razem w jej głosie słychać było lekkie rozbawienie. – Ale kto
poślubiłby tego potwora Icchaka, który własne słodkie dzieci
zostawia na dworze jak jakiś towar? Poza tym te wstążki będą
pięknie wyglądać w twoich brązowych włosach. – Zawiązała je na
końcach warkoczy, które następnie upięła wokół głowy Hannah
niczym koronę. – Gotowe! Spójrz! – Pchnęła dziewczynę w stronę
wiszącego na ścianie lustra.
Hannah spojrzała. Na zębach nie miała aparatu. Z ust zniknęła
jasna koralowa pomadka, której matka pozwoliła jej użyć z okazji
sederu. Patrząca na nią dziewczyna miała tę samą twarz w kształcie
serca, ten sam lekko skrzywiony uśmiech, te same brązowe włosy
i te same szare oczy co Hannah Stern z New Rochelle w Nowym
Jorku, w Ameryce. Ale w tej Chaji Abramowicz było coś obcego, coś
niepokojącego – wyglądała jak postać z którejś z fotografii
zdobiących fortepian babci Belle. Przedstawiały rodzinę babci, ale
nie było wśród nich ani jednego zdjęcia rodziny dziadka Willa, bo –
jak wyjaśniła jej kiedyś ciocia Eva – w obozach śmierci żadne
zdjęcia się nie zachowały.
– My jesteśmy naszymi zdjęciami. Te obrazy są wyryte jedynie
w naszej pamięci. Przeminą wraz z nami.
Hannah uśmiechnęła się z zakłopotaniem na to wspomnienie
i odwróciła się od lustra.
Do południa przed ich drzwiami zdążył się zebrać cały sztetl,
a śmiechy i opowieści były tak głośne, że kurczaki uciekły do stajni
i nie chciały wyjść, nawet gdy trzej mali chłopcy w krótkich
spodenkach i jarmułkach próbowali zwabić je kukurydzą. Hanna
czuła się zupełnie jak te kurczaki, niespokojna z powodu całej tej
wrzawy, dziwnych mężczyzn i zaśmiewających się, trajkoczących
kobiet. Ona też, jak te kurczaki, najchętniej schowałaby się w stajni,
gdyby tylko mogła. Gitl, wyczuwając jej onieśmielenie, trzymała ją
przy sobie, witając się z każdym po imieniu i dziękując za podarunki,
jakby to ona była panną młodą.
Gitl, zaskakująco piękna w ciemnozielonej sukni z szerokim białym
koronkowym kołnierzem, dopilnowała, żeby wszystkie prezenty
zapakowano na dwa wozy: dzbany z masłem, bele tkanin, biały
koronkowy obrus, drewniane miski i parę prawdziwie brzydkich
srebrnych świeczników, które, jak oznajmił Szmul, przysłał sam
zarządca. Na wozy powędrowały nawet klatki z kurczakami, po
jednej na każdy. Gitl ciągle przekładała podarunki, żeby zdawało się,
że jest ich dwa razy więcej, powtarzając:
– Sznorerzy z Wioski niech sobie nie myślą, że nie mamy honoru.
Szmul oraz pozostali mężczyźni palili przy stajni i śmiali się
z dowcipów opowiadanych jeden po drugim. Kiedy Gitl na chwilę
zniknęła w domu, Hannah pomyślała, że stanie obok Szmula, bo
nikogo innego nie znała. Ale gdy do niego podeszła, Icchak
przepędził ją jak kurczaka, wymachując potężną dłonią ze słowami:
– Męskie rozmowy nie są dla młodych dam.
Zawstydzona, że tak ją odtrącono, obróciła się i wpadła wprost
w ramiona dziewczyny w jej wieku, spoglądającej na nią wielkimi,
przestraszonymi zielonymi oczami. Hannah na jej widok poczuła
taką ulgę, że niemal krzyknęła.
– Więc to ty jesteś Chaja z Lublina – powiedziała dziewczyna, a jej
głos dziwnie załamał się w połowie zdania. Nim Hannah zdążyła
zaprzeczyć, wzięła ją pod rękę i przywołała grupkę dziewcząt
stojących niedaleko wozu, który przyjechał chwilę wcześniej.
– Znalazłam ją, Chaję z Lublina.
Podbiegły do nich, z powiewającymi we włosach wstążkami.
– Wiesz, wszystkie czekałyśmy, żeby cię poznać – wyjaśniła
dziewczyna, która wcześniej wyglądała na przestraszoną, a jej głos
jeszcze bardziej się teraz łamał. – Odkąd usłyszałyśmy, że
przyjeżdżasz. Pomyśl tylko, ktoś z Lublina w naszym sztetlu. Ale
tante Gitl jest taka zacięta. Wiesz, że mój tata mówi na nią Gitl-
niedźwiedzica?
– Mój też – wtrąciła jedna z dziewczyn.
– Powiedziała, że nie możemy cię poznać, dopóki nie odzyskasz
sił, bo byłaś poważnie chora. Mało nie umarłaś, tak mówiła. –
Przestraszona dziewczyna każdą wypowiedź przeciągała, jakby
analizowała jakiś wyjątkowo cenny dar, a po każdym zdaniu brała
głęboki oddech. – Dziesięć tygodni w szpitalu i nikt o niczym nie
wiedział. Ale obiecała, że cię poznamy. Na weselu. No i jesteś.
Hannah uśmiechnęła się na powitanie.
Ten sen – czy cokolwiek to było – w towarzystwie rówieśnic będzie
przynajmniej ciekawszy.
– Przedstawię ci nas – oznajmiła dziewczyna, której brakowało
tchu. – To są Szyfra, Estera i Jenta, ale mówimy na nią Kozak!
Wszystkie po kolei kiwnęły głowami.
– A ja… – Odetchnęła głęboko, z trudem. – Ja jestem Rachela.
Będę twoją przyjaciółką.
– Ja już mam przyjaciółkę – odparła Hannah. – W domu. Ma na
imię Rosemary.
– Co to za imię, Rosemary? – zdziwiła się jedna z dziewczyn.
Hannah pomyślała, że mogła to być Szyfra.
– To imię gojki – oznajmiła nagle Rachela. – Chcesz powiedzieć,
że twoja przyjaciółka nie jest Żydówką?
– Prawdę mówiąc, jest katoliczką – odparła Hannah. – O ile to ma
jakieś znaczenie.
– O ile ma znaczenie! – Dziewczyny były wyraźnie wstrząśnięte,
a Estera dodała: – Mój ojciec nigdy w życiu nie pozwoliłby mi
zamienić choćby słowa z gojką.
– Estero, twój ojciec nie pozwoli ci zamienić słowa z kimś z Wioski
– skwitowała Rachela.
– A właśnie, że dziś porozmawiam z kimś z Wioski! –
odpowiedziała Estera. – Skoro rozmawiałam już z Chają z Lublina.
Hannah odwróciła się do Racheli, powoli kręcąc głową.
– Możesz być moją drugą przyjaciółką, Rachelo. Najlepszą tutaj. –
Zachowanie odrębności obu światów z jakiegoś powodu wydawało
jej się ważne. Była pewna, że Rosemary zrozumie.
Wszystkie dziewczyny uśmiechały się do niej, jakby na coś
czekały, ale Hannah nie bardzo wiedziała, na co. Usiłując
zapamiętać ich twarze, żeby je jakoś odróżnić, zwróciła uwagę na to,
że Szyfra ma twarz bladą i piegowatą, a rzęsy tak jasne, że
właściwie ich nie widać. Jej oczy wyglądały przez to na tajemnicze.
Szyfra – szyfr. Dzięki temu zapamięta. Estera była szczupła, z lekko
zaróżowionymi policzkami i wargami, które zdawały się nieustannie
wydęte. Sprawiała wrażenie wiotkiej i kruchej. Estera – eteryczna.
Trzecia dziewczyna, Jenta-Kozak, twarz miała podobną do jenociego
pyska, z ostrym podbródkiem i nosem, i żółtawą cerą. Jenta – jenot.
Tego specjalnego sposobu zapamiętywania nauczyła ją ciocia Eva.
Sprawdzał się bardzo dobrze, dzięki niemu w szkole zbierała same
piątki. A Rachela była po prostu Rachelą. Jej drugą z kolei najlepszą
przyjaciółką, a najlepszą tutaj, w sztetlu, we śnie.
– No to – odezwała się Rachela, przerywając jej rozmyślania –
opowiedz nam o Lublinie.
Hannah uświadomiła sobie, że tłumaczenie im, że mieszka w New
Rochelle, będzie równie bezsensowne, jak próby wyjaśnienia tego
Gitl i Szmulowi. Właściwie sama zaczynała się zastanawiać, czy była
Hannah, a Chaja jej się przyśniła, czy była Chają, a Hannah jakimś
mszuges, szaleństwem jej umysłu wywołanym chorobą. Jednak
miała te wszystkie wspomnienia: domu i szkoły, i sederu; mamy
i taty, i Aarona, i cioci Evy, i pozostałych. Na pewno tego wszystkiego
nie wymyśliła. Chyba, że była geniuszem. Albo wariatką. Albo
jednym i drugim.
Nie miała wyjścia.
– W Lublinie – zaczęła, przypominając sobie New Rochelle –
mieszkam w domu, który ma osiem pokojów i łazienki w środku.
Jedną na piętrze, drugą na parterze.
– W domu? – powtórzyła jednym tchem Rachela.
– W takim razie – odezwała się Jenta – twoi rodzice musieli być
bajecznie bogaci. Bogatsi od rzeźnika Icchaka. Prawie tak samo
bogaci jak sam zarządca.
– Jego dom ma dwanaście pokojów – wyjaśniła Rachela.
– Trzynaście – poprawiła Jenta. – Siostra mojej mamy jest u niego
gosposią. – Jej ostry nos poruszał się, gdy mówiła.
– Siostra twojej mamy nie umie liczyć – skwitowała Rachela. –
Myśli, że w tuzinie jest trzynaście jaj.
– Myśli, że Chanuka trwa dziewięć dni – dodała Szyfra.
– Myśli, że dłoń ma pięć palców – dorzuciła sennie Estera.
– Głupiaś, przecież palców jest pięć – wytknęła Rachela.
– Wiem.
– Nie zwracaj na nią uwagi – doradziła Rachel. – Nie zna się na
żartach. Chajo, opowiedz nam coś jeszcze.
– Coś jeszcze… – Hannah usiłowała przypomnieć sobie coś, co by
je zainteresowało. – W tygodniu chodzę do szkoły, ale w soboty
chodzę z Rachel do domu towarowego i…
– Szkoła! – Zachwyciła się Estera, wzdychając. – U nas do szkoły
mogą chodzić tylko chłopcy. Zawsze o niej marzyłam.
– Marzyłaś? – Hannah była wstrząśnięta. – Nie znam nikogo, kto
by marzył o szkole. Nie możemy się doczekać soboty. Wtedy się
bawimy, chodzimy na zakupy i…
Teraz dziewczyny były wstrząśnięte.
– Na zakupy? W szabat? – spytała Rachela.
Estera nadal myślała o szkole.
– Kiedyś słyszałam o dziewczynie, która przebierała się za
chłopaka i chodziła do jesziwy studiować Torę. Nie wierzę w to.
– Znam tę historię. – Ton Hannah stał się głośniejszy z przejęcia. –
Nosi tytuł Yentl, a główną rolę w filmie grała Barbara Streisand.
Obcina sobie włosy i…
– Obcina włosy! – Szyfra, przerażona, uniosła dłonie do swoich
jasnych warkoczy. – I nie jest zamężna?
– Nigdy w życiu nie widziałyśmy filmu – powiedziała Estera. – Ale
o filmach słyszałam.
– Mniejsza z filmami – ucięła ostro Rachela wreszcie pewnym
głosem. – Nie przerywajcie. Opowiedz nam o tej Yentl, Chajo. Od
początku.
7
Hannah miała wrażenie, że opowieści same płyną z jej ust –
streszczenia wszystkich filmów i książek, jakie była w stanie sobie
przypomnieć. Opowiedziała dziewczynom o Yentl, a później,
z równym przejęciem, o Conanie Barbarzyńcy; o Gwiezdnych
wojnach, które je oszołomiły; i o Skrzypku na dachu, którym ich nie
zaskoczyła. Jakimś cudem w dziesięć minut streściła im fabułę
Małych kobietek, chociaż wypracowanie na temat książki zajęło jej
siedem stron.
Hipnotyzowała je swoimi opowieściami. Po pierwszej, którą
przerywały pytaniami co trzecie zdanie, słuchały w skupieniu
i w ciszy, nie licząc ich częstych głośnych westchnień oraz
nerwowego śmiechu Estery w zupełnie nieodpowiednich
momentach.
Rachela rozpłakała się przy zakończeniu Yentl, kiedy Hannah
opisała, jak Barbara Streisand odważnie wypływa sama do Ameryki.
A wszystkim czterem popłynęły łzy po policzkach, kiedy zmarła Beth
z Małych kobietek. Hannah zastanawiała ta dziwna moc, jaką miały
jej usta. Rzeczywiście, Aaron zawsze lubił jej opowieści. Rosemary
też, ale ona nie miała wyjścia, jako jej najlepsza przyjaciółka.
A bliźniaki Brodie, którymi niedawno zaczęła się opiekować, zwykle
można było zająć bajką. Ale nigdy wcześniej nie słuchała jej tak
duża, pełna uznania publiczność.
Idąc wśród drzew za wozami, dziewczyny przepychały się, walcząc
o honorowe miejsce u boku Hannah. Ona sama nad tym
zastanawiała się najbardziej. W New Rochelle, nie licząc Rosemary
i dwóch innych koleżanek, z którymi trzymała się od pierwszej klasy,
nie cieszyła się wielką popularnością. Dziewczyny z jednej paczki –
Rosemary nazywała je „Zarozumialczyniami” – w ogóle się do niej
nie odzywały, choć trzy chodziły z nią na lekcje hebrajskiego, a jedna
była kuzynką Rosemary. Doskonale pamiętała, jak stały
z przyjaciółką przy szkolnej fontannie, chichotały i pryskały na siebie
wodą. Zarozumialczynie podeszły i nazwały je dzieciuchami akurat
w chwili, kiedy obok przechodził Jordan Mandel. Wyśmiał je,
a Hannah myślała wtedy, że padnie trupem. A jednak tutaj,
gdziekolwiek to „tutaj” się znajdowało, nagle była najpopularniejszą
dziewczyną z dzielnicy. Tyle że żadnej dzielnicy nie było. Dotarło do
niej, że nie byłaby w stanie wymyślić tak żywego wspomnienia.
Naprawdę była Hannah. Ale te dziewczyny, które spijały każde słowo
z jej ust, wierzyły, że jest Chają. Ta popularność była wspaniała. Nie
miała zamiaru jej psuć, próbując je przekonać, że właściwie jest kimś
innym.
– Opowiem wam o Czarnoksiężniku z krainy Oz – powiedziała. Nie
mogła sobie przypomnieć, co wydarzyło się w książce, a co w filmie,
więc wzruszyła ramionami i rozpoczęła snuć dziwną, połączoną
wersję, pędząc aż do linijki: „Rany, Toto, to z pewnością nie
przypomina Kansas”.
– Co to jest Kansas? – spytała Rachela.
W tej akurat chwili wróciła Gitl i zaczęła im się przysłuchiwać.
Hannah bała się, że im przerwie albo każe jej pojechać na wozie.
Ale Gitl powiedziała tylko:
– Kansas leży w Ameryce. Niedaleko New Rochelle. – I odeszła ze
śmiechem.
Kiedy tak spacerowały po lesie, miała wrażenie, że zebrali się
wszyscy mieszkańcy sztetlu. Najmniejsze dzieci i parę starszych
kobiet jechało na otwartych wozach, ale wszyscy inni szli. Słońce
przezierało przez korony wielkich drzew, rozświetlając las.
Ten las jest jeszcze bardziej magiczny niż u Czarnoksiężnika
z krainy Oz, pomyślała Hannah. Kiedy na chwilę zamilkła, żeby się
nim upajać, dziewczyny zaczęły protestować.
– Mów dalej, mów – ponagliła Szyfra. – Co było potem?
Rachela objęła Hannah w talii i się uśmiechnęła.
– Dajcie jej spokój. Ledwie zipie.
– To ty ledwie zipiesz – odparowała Jenta-Kozak. Poruszyła
nosem. – Chaji tchu nie brakuje. Szyfra ma rację. Co się stało
z Dorotką?
Hannah była w środku zagmatwanej wersji Jasia i Małgosi, bo
chwilowo wyczerpał jej się zasób filmów i książek, więc wspomogła
się bajkami dla maluchów, które opowiadała Aaronowi czy
bliźniakom Brodie, gdy jej uwagę przykuło wysokie, piskliwe
zawodzenie. Zamilkła w pół zadnia. Inni usłyszeli je w tym samym
czasie i Jenta klasnęła.
– Klezmerowie! – krzyknęła. – Jesteśmy prawie na miejscu.
Do tej pory trzymała Hannah za rękę, ale odsunęła się o pół kroku
i tęsknie spojrzała na przód pochodu. Hannah przez chwilę czuła się
zirytowana tym, że coś odwróciło uwagę jej słuchaczek.
– Nie chcecie już więcej opowieści? – spytała.
– Nie przejmuj się nią, Chaja – powiedziała gładko Rachela. – Jak
się możesz domyślić, Jenta zna piosenki tak dobrze, jak ty
opowiadania. Na dźwięk klarnetu odeszłaby nawet od kolacji. Więc
się nią nie przejmuj i dokończ o tej czarownicy. Wrzuciła Małgosię do
pieca czy nie?
Ale dotychczasowy nastrój prysł i wśród zgromadzonych
zapanowała inna atmosfera, gdy dobiegły ich dźwięki klarnetu.
Spacer, do tej pory spokojny, nabrał tempa. Nawet konie
przyspieszyły. Nieustające rozmowy ucichły. Zdawało się, że
wszyscy nasłuchują. Później dołączył kolejny instrument. Hannah
dopiero po chwili zorientowała się, że to skrzypce. Z pewnością nie
przypominały dźwięku tych, z którymi, z tak mizernym rezultatem,
trudziła się ona. Te skrzypce miały przeszywające, uporczywie
słodkie brzmienie, niemal jak płacz dziecka.
Wozy się zatrzymały, a za zakrętem na leśnej ścieżce ukazała się
klezmerska kapela. Hannah zorientowała się, że składała się
w sumie z trzech grajków: klarnecisty, skrzypka i akordeonisty.
Muzyka była żwawa i pełna szalonej energii. Członkowie kapeli
przeszli wzdłuż rzędu mieszkańców miasteczka. Za nimi Szmul,
tańczący zapamiętale, z dłońmi ponad głową, z czarnymi włosami
okalającymi ją niczym ciemna aureola. Za nim Icchak, klaszczący do
rytmu wielkimi dłońmi. Wkrótce przyłączyli się do nich pozostali
mężczyźni. Śmiejąc się i pokrzykując na zachętę, kobiety
przyglądały się temu z boku. Później zaczęły śpiewać.
– Śpiewaj, Chajo! – krzyknął Szmul, tańcząc przy niej.
– Nie znam słów – odkrzyknęła. Ale po chwili zorientowała się, że
śpiewa, a słowa wydobywały się z jej ust, jakby one pamiętały to,
czego nie pamiętał umysł, jakby jej usta należały do Chaji, a głowa
do Hannah. Zaczęła klaskać jak szalona, aż melodia nagle się
skończyła.
– Zobacz. – Rachel przekrzyczała hałas, znów zdyszana. –
Sprowadzili nawet marszalika. Ojciec Fajgi musi mieć mnóstwo
pieniędzy.
– Albo jedyną córkę – dodała Estera.
– Więc dlaczego wychodzi za Szmula? – wypaliła Szyfra. Spojrzała
na Hannah przepraszająco i dodała: – Oczywiście jest przystojny,
ale nie za bogaty ani niezbyt wykształcony. A wiecie, że u rabina
Borucha…
– Ponoć… – zaczęła Rachel, a pozostałe dziewczyny się
przysunęły, bo brakło jej tchu – …ponoć Fajga jest jego ulubienicą
i zawsze stawia na swoim. Podobno zobaczyła Szmula i się
zakochała.
– Zakochała. – Dziewczyny upajały się tym słowem.
– I co z tego? – Hannah była skołowana. – No więc się zakochali.
– Możliwe, że w Lublinie Żydówki wychodzą za mąż z miłości –
powiedziała Szyfra. – Ale tu, na wsi, nadal poślubiamy mężczyznę,
którego wybiorą nam rodzice razem z szadhanem, swatem.
– Nawet teraz? – spytała Hannah, choć nie bardzo wiedziała, co to
„teraz” oznacza.
– Nawet teraz – odpowiedziały jednocześnie.
Hannah odwróciła się, żeby spojrzeć na mężczyznę, którego
Rachela wskazała jako marszalika. Zastanawiała się, kto to taki. Nie
umiała sobie przetłumaczyć tej nazwy.
Przyglądała się wysokiemu, chudemu mężczyźnie krążącemu
pomiędzy grupami. Osoby z kręgu, który opuszczał, serdecznie się
zaśmiewały. Może był to swego rodzaju komik? Kiedy dotarł do nich,
przykucnął. Był tak wysoki, że nawet w przysiadzie o głowę
przewyższał Rachelę, która spośród nich była najniższa. Zaczął
podśpiewywać rymowanki na temat każdej z nich po kolei. Gdy
dotarł do Hannah, wycelował w nią palec i zaśpiewał:
Melancholijna ładna dziewczyno,
Skąd zadziwienie w twoim spojrzeniu?
Gdzieżeś nabrała takiej mądrości,
Dziewczyno młoda w dorosłej cieniu.
– To o tobie, Chajo! – krzyknęła spoza nich Gitl. – Co za bystry
marszalik.
Mężczyzna, nie odrywając wzroku od Hannah, odparł:
– A więc na imię ci Chaja, co znaczy „życie”. Silne imię na dziwne
czasy, dziecko. Niech twoje życie będzie dobre i długie, młoda-
dorosła Chajo. – Wstał powoli, prostując się niczym długonogi ptak,
po czym tanecznym krokiem przeszedł do kolejnej grupy.
– Dziwne – rzuciła Hannah, nie kierując tej uwagi do nikogo
w szczególności.
– Cóż, po to jest wynajęty – skwitowała Rachela. – Dziwne
i tajemnicze, te rymowanki, przyśpiewki, przepowiednie. Powiedział,
że wyglądam na przestraszoną życiem, Chajo, tak sądzisz? – Objęła
Hannah.
Ta wzruszyła ramionami, ale wcale nie myślała o tym, co mówiła
Rachela. Przyglądała się marszalikowi. Kogoś, albo coś, jej
przypominał, ale nie była w stanie skojarzyć, kogo. Aż w końcu, gdy
uchylił kapelusza przed jedną ze starszych kobiet na wozie, olśniło
ją. Był jak błazen. Tylko zamiast kolorowej czapki z dzwonkami miał
na głowie czarny kapelusz jak pozostali mężczyźni, a dół jego
płaszcza tańczył wraz z nim przy każdym kroku.
Myśl o żydowskim błaźnie tak ją rozśmieszyła, że parsknęła
głośnym śmiechem. Reszta dziewcząt zawtórowała jej, nie wiedząc
nawet, co ją rozbawiło.
8
W lesie było teraz pełno ludzi, bo na głos klezmerskiej kapeli zeszli
się mieszkańcy, żeby przywitać Szmula i jego przyjaciół. Hannah
trzymała się z boku. Nowi ludzie oznaczali kolejne powitania
i wymówki. To było gorsze niż rodzinna ceremonia w domu.
W domu… Nagle wydało jej się, że skóra na policzkach staje się
napięta, a oczy zaczęły ją piec od łez. Gdzie był jej dom? Zmusiła
się, żeby przypomnieć sobie dom w New Rochelle, z rabatami
kwiatów i alejkami z kamienia. Ale miała wrażenie, że ten obraz
niknie, zwłaszcza w porównaniu z pełnym ludzi lasem i małym
domkiem ze stajnią, który opuściła przed paroma godzinami.
Dłoń na ramieniu przywołała ją do rzeczywistości.
– Chodź, Chajo – odezwała się Gitl. – Poznasz twoją przyszłą
ciocię.
Pociągnęła Hannah za sobą wśród głośno świętujących gości
i zaprowadziła do wozu stojącego przodem do pozostałych, przy
którym mężczyźni próbowali zmusić dwa silne konie, żeby się
odwróciły.
Na wozie siedziało dwoje ludzi: starszy mężczyzna cały w czerni,
z białym szalem modlitewnym zarzuconym na ramiona oraz książką
na kolanach, i kobieta – jedna z najpiękniejszych, jakie Hannah
w życiu widziała, o urodzie gwiazdy filmowej. Ona była cała w bieli,
z elegancką, wyszywaną paciorkami przepaską we włosach. Te
włosy były kruczoczarne, tak czarne, że zdawało się, że nie mają ani
jednego jaśniejszego pasemka, i zakręcone w zjawiskowe loki
opadające na ramiona dziewczyny. Na palcach miała złote
pierścionki, a w uszach złote kolczyki. Jej nos był mocno
zarysowany, a spojrzenie ostre, przenikliwe, jak u drapieżnego
ptaka.
– Fajgo – odezwała się Gitl. – To moja bratanica, Chaja.
Hannah zastanawiała się, jak pośród tej całej wrzawy
i podniecenia Fajga miałaby cokolwiek usłyszeć. Ale spojrzała w dół
z wozu i przyjrzała jej się swoim orlim wzrokiem. A później się
uśmiechnęła, wcale nie szeroko, lecz z nieśmiałością.
– Lublinianka. Chodź, musisz być wyczerpana po tej pieszej
wyprawie po takiej chorobie. Szmul nigdy by mi nie wybaczył,
gdybym nie pozwoliła ci jechać wozem. Jaka piękna sukienka! Przy
tobie wszyscy wypadamy blado. – Pochyliła się i podała Hannah
rękę.
– Nie powiem: a nie mówiłam – wyszeptała Gitl bratanicy do ucha.
– Ale mówiłam.
Hannah, jak we śnie, chwyciła dłoń Fajgi. Spodziewała się dłoni
księżniczki, drobnej, delikatnej. Tymczasem dłoń Fajgi była duża
i silna, z odciskami na wewnętrznej stronie. Gdy znalazła się na
wozie obok niej, czuła zapach jej włosów i sukni, przypominający
zapach róż i trocin po długim deszczu.
– Opowiedz mi o Lublinie – poprosiła Fajga, odwracając się do
Hannah z szerokim uśmiechem.
Wóz panny młodej w końcu udało się obrócić i korowód ruszył na
nowo. Tym razem klezmerzy szli z tyłu, na końcu procesji
mieszkańców.
Nowe koleżanki Hannah tańczyły przy wozie, trzymając się za ręce
i śpiewając:
Kto ci kazał za mąż pójść?
Kto – za życia się pochować?
Nie zmuszał cię przecież nikt
Taki los sobie zgotować.
– Zawsze nie cierpiałam szeru – wyznała Fajga. – Taka ponura
piosenka na tak radosną okoliczność.
– Co to jest „szer”? – spytała Hannah.
– Taniec weselny, ten, który wykonują twoje koleżanki. W Lublinie
nie macie takich zabaw? Może jesteście od nas mądrzejsi.
Hannah spojrzała z góry na niedawno poznane dziewczyny.
Dołączyło do nich kilka młodszych i wszystkie wirowały w rytm
piosenki.
– W New Rochelle – wymruczała, ale słowa tym razem zabrzmiały
bardziej jak modlitwa niż stwierdzenie.
Fajga ich chyba nie usłyszała.
– Oj, Chajo, nie przejmuj się szerem. Będziemy śpiewać i tańczyć
do innych melodii przez całą noc. Babcie zatańczą bobbe tants. Cóż,
babcia Szmula nie żyje, niech spoczywa w pokoju. Ale z moją babcią
może zatańczyć Gitl. Powinnaś zobaczyć moją babcię, jest taka
zwinna i szybka. Ty też zatańczysz, Chajo. Och, oczywiście, jeśli
będziesz się czuła na siłach. Będzie świetna zabawa. Zobaczysz. –
Pogłaskała dłoń Hannah.
Wóz podskakiwał na drodze i kiwał się na boki. Hannah wolałaby
móc zejść i z tęsknotą spoglądała w dół.
– Co się stało, Chajaleh? – spytała Fajga.
– Daleko jeszcze?
– Jeden duży zakręt i będziemy na miejscu. W mojej Wiosce. Dasz
wiarę? Moją wioską będzie jeszcze tylko przez parę godzin,
a później już nie. I uwierzysz, że choć jestem bardzo szczęśliwa, że
wychodzę za mojego ukochanego Szmula, trochę się też boję?
Hannah roześmiała się głośno.
– Szmul dziś rano powiedział to samo.
– Tak? Naprawdę? – Oczy Fajgi rozpromieniły się i nagle zdawała
się bardzo młoda, niewiele starsza od Hannah. – Powiedz, co
dokładnie mówił.
Hannah zamknęła oczy, usiłując sobie przypomnieć.
– Powiedział… powiedział…
– Tak?
– Powiedział, że nie martwi go samo małżeństwo, tylko ceremonia
ożenku.
Rabin Boruch głośno odkaszlnął.
– Och, Chajo – odezwała się Fajga, ignorując ojca. – Dziękuję, że
mi to powiedziałaś. – Uściskała Hannah. – Zaprzyjaźnimy się,
zobaczysz. Będziemy najlepszymi przyjaciółkami. Życie będzie dla
nas zawsze łaskawe, jestem tego pewna.
Wóz skręcił zamaszyście po łuku drogi. Konie były już mocno
zmęczone. Jeden wzdymał nozdrza, głośno sapiąc. Na przedzie
ścieżka, okalana przez łąkę, się rozszerzała, a za nią rozciągało się
miasteczko.
Hannah krzyknęła przez ramię do tańczących dziewczyn:
– Jesteśmy! – Słowo z łatwością wytoczyło się z jej ust.
Dziewczęta opuściły ręce i spojrzały przed siebie.
Kiedy Hannah podniosła głowę, na odległym skraju łąki dostrzegła
uroczą Wioskę. Małe domki w jednym rzędzie, a za nimi większe
budynki, najwyżej dwupiętrowe – niczym matki za dziećmi.
Gdy konie przywiozły ich bliżej, oczom Hannah ukazał się rynek ze
straganami, otoczony sklepikami. Była apteka z dużym czarnym
szyldem, fryzjer z charakterystycznym miętowym znakiem, oszklona
tawerna i tuzin innych sklepów. Na środku rynku, na wysokim
drewnianym słupie wisiał dzwon. Za placem stał okazały drewniany
budynek z czterema odrębnie zadaszonymi częściami i ogródkami
za niskimi płotami. Dominował kolor brązowy: brązowe drewniane
budynki, brązowe gruntowe drogi, jak na wyblakłej fotografii.
A jednak były prawdziwe.
– Papo – odezwała się Fajga, odwracając do ojca. – Co to za
samochody i ciężarówki przed szulem? – Wskazała jeden
z większych budynków. – Jeszcze jedna ślubna niespodzianka?
Och, tato! – Uściskała go, a jego zwykle sroga twarz się
rozpromieniła.
Hannah spojrzała na miejsce, które wskazywała Fajga. Wśród tego
brązowego krajobrazu, niczym ciemna plama, znajdowały się trzy
staroświeckie czarne samochody, a za nimi – dwanaście
wojskowych ciężarówek. Wzdrygnęła się bezwiednie. Coś jej
przypominały; nie była w stanie dociec, co.
Ojciec Fajgi odkaszlnął i zamknął książkę na kolanach.
– Nie robię niespodzianek – odburknął. – Niespodzianki robią tylko
moje dzieci.
– Więc skąd te wszystkie samochody i ciężarówki przed szulem? –
spytała Fajga.
Wóz nadal powoli toczył się przez miasteczko, ale weselni goście
milkli, widząc, co czekało przed synagogą. Szmul pośpieszył
naprzód. Położył dłoń na wozie, tuż obok dłoni Fajgi, nie dotykając
jej jednak, i oficjalnie zwrócił się do ojca narzeczonej.
– Rabinie Boruchu, przepraszam – powiedział. – Wie rabin, co tam
na nas czeka?
– Nie jestem wróżbitą ani nawet marszalikiem – odparł rabin. –
Takie pytania należy kierować do Boga.
W tej właśnie chwili otworzyły się drzwi pierwszego samochodu.
Wysiadł z niego mężczyzna w czarnym mundurze i wysokich
czarnych butach. Odwrócił się, by otworzyć tylne drzwi auta. Spoza
nich wyłonił się inny, podobnie ubrany mężczyzna. W medalach na
jego piersi odbijały się promienie wiosennego słońca, śląc w ich
stronę
nierozpoznawalne
sygnały.
Przed
wozem
nagle
zmaterializował się marszalik. Wskazał na mężczyznę z medalami
i krzyknął:
– Widzę malach ha-mavis. Widzę anioła śmierci.
Hannah poczuła, jak oddech więźnie jej w gardle. Malach ha-
mavis. To było powiedzenie jej dziadka – wykrzykiwał je wtedy, gdy
na ręce wypisała sobie długi numer. Anioł śmierci. Powoli, ostrożnie,
odwróciła się do Szmula, bojąc się zrobić to zbyt szybko, bojąc się,
że może być nie dość szybka.
– Szmulu, powiedz mi, który jest rok. Proszę.
Roześmiał się, ale w tym śmiechu niewiele było wesołości.
– A w Lublinie jest inny?
– Proszę.
Fajga położyła rękę na dłoni Hannah.
– Głuptasie – odezwała się dziwnie ściszonym głosem. – Pięć
tysięcy siedemset pierwszy.
– Pięć tysięcy siedemset pierwszy? Przecież nie jesteśmy
w przyszłości – zastanawiała się Hannah. – To nie wygląda na
przyszłość. Nie macie filmów ani nowych samochodów, ani… – Głos
miała ochrypły.
– Zachowuje się tak od przyjazdu, Fajgo – wyjaśnił Szmul, kręcąc
głową. Czasami jest przytomna, innym razem opowiada o Rochelle,
igłach i wężach. – Postukał palcem w czoło. – Wydaje mi się, że to
przez chorobę. I stratę rodziców. Teraz zaś mówi o przyszłości.
Rabin Boruch odkaszlnął.
– Wydaje mi się, że temu dziecku chodzi o lojtn kristlichen luach,
rok według kalendarza chrześcijańskiego.
– To w Lublinie nie znają kalendarza żydowskiego? – zdziwiła się
Fajga.
– Tysiąc dziewięćset czterdziesty drugi. Kilka dni przed Paschą –
wyjaśnił marszalik.
– Przed Paschą? – Hannah wzięła głęboki oddech.
A później, nagle, pojęła. Ponad wszelką wątpliwość wiedziała,
gdzie jest. Nie była Hannah Stern z New Rochelle, już nie, choć
zachowała jej wspomnienia. Te wspomnienia mogły być przydatnym
ostrzeżeniem.
– Ci mężczyźni tam – krzyknęła rozpaczliwie. – To nie są weselni
goście. To Niemcy! Niemcy! Rozumiecie? Zabijają ludzi. Zabili –
zabijają – zabiją Żydów. Całe setki. Tysiące. Sześć milionów! Wiem
to. Nie pytajcie mnie skąd, po prostu wiem. Musimy zawrócić wozy.
Musimy uciekać!
Rabin Boruch pokręcił głową.
– Sześciu milionów Żydów nie ma nawet w całej Polsce.
– Nie, rabbi, sześć milionów z Polski, Niemiec, Holandii, Francji i…
– Moje dziecko, taka liczba. – Pokręcił głową i się uśmiechnął, ale
kąciki jego warg skierowały się ku dołowi zamiast ku górze. – Co do
uciekania, dokąd mielibyśmy uciec? Bóg jest wszędzie. Pomiędzy
nami zawsze znajdą się Niemcy. Nie, moje dziecko, nie drżyj przed
człowiekiem. Drżeć należy przed Bogiem. Jedynie przed Bogiem.
Pojedziemy naprzód, jak zaplanowaliśmy. W końcu to nasz sztetl,
nie ich, i należy wyprawić ślub. – Podniósł dłoń.
Na jego sygnał wozy ruszyły, by pokonać kilka ostatnich metrów
dzielących je od rynku. W miarę, jak się do niego zbliżały,
z samochodów osobowych i z ciężarówek wysiedli kolejni mężczyźni
w ciemnych mundurach. Ustawili się w idealnie równym półkolu
przed drzwiami synagogi, tworząc coś, co przypominało stalową
pułapkę z rozdziawioną paszczą, gotową na atak.
9
Mieszkańcy gromadzili się niepewnie w stworzonym przez żołnierzy
półokręgu i czekali, żeby wpuszczono ich do szulu. Prawie nikt się
nie odzywał, ale synek Icchaka, Reuben, zaczął kwilić. Żeby go
uciszyć, ojciec posadził go sobie na ramionach.
Rabin Boruch, Szmul i jeszcze jeden mężczyzna, którego Hannah
nie znała, prowadzili gwałtowną rozmowę z dowódcą Niemców, tym
z medalami. Krótkich, pośpiesznie wypowiadanych kwestii Hannah
nie była w stanie dosłyszeć, ale widziała, że pięści Szmula zaciskają
się i rozluźniają za jego plecami. W dramatyczny sposób podkreślały
te wszystkie niezrozumiałe zdania, jakby Szmul chciał zdzielić
Niemca pięścią twarz, ale nie miał odwagi. Gdy padł ostatni
argument, Szmul wrócił do wozu.
– Chcą, żebyśmy pojechali z nimi tymi ciężarówkami –
poinformował spokojnie.
– Nie! – zaprotestowała szeptem Hannah.
– Mają przekonujące argumenty – odparł Szmul, kciukiem i palcem
wskazującym celując w nią jak pistoletem. – Mówią, że wszyscy
Żydzi są przesiedlani. Polityka władz.
– Też o tym słyszałem – wtrącił Icchak. – Polityka władz.
Przenoszą wioski bliżej większych miast. Myślałem, że nas zostawią
w spokoju.
– Ale co nam mogą zrobić władze gojów? – odezwał się inny
mężczyzna.
– Dać po gębie i wsadzić łapę do kieszeni – odparł inny.
– Moment, moment – wtrącił Szmul. Jego głos był łagodny, ale
twarz miał ponurą. – Nie zapominajcie o broni.
Fajga przysunęła się w milczeniu w stronę jego silnych ramion.
– A co z naszym ślubem? – Te słowa skierowała tylko do niego, ale
Hannah była na tyle blisko, że usłyszała każdą żałobną sylabę.
– Pobierzemy się, Fajgo. Twój ojciec udzieli nam ślubu. Może nie
tutaj, w twoim szulu. Może nawet nie pod baldachimem.
– Nie pod baldachimem? – Fajga była wstrząśnięta.
– Pobierzemy się w oczach Boga – zapewnił żarliwie Szmul. –
Przyrzekam ci, że nic nas nie rozdzieli.
– Rozdzielą was Niemcy – odezwała się nagle Hannah. Czuła
szybkie łomotanie serca. – Zabiorą was stąd do obozu
koncentracyjnego. Wsadzą do komór gazowych i zabiją.
Słyszała, że jej głos staje się piskliwy; jego natężenie ją przeraziło.
– Chajo! – upomniała ją Gitl, kładąc palce na ustach Hannah
i szepcząc do niej ochryple. – Ćśś. Żołnierze usłyszą.
Fajga obróciła się w ramionach Szmula i wpatrywała w Hannah
z surowym wyrazem na pięknej twarzy, oczami niemal w całości
wypełnionymi przez źrenice.
– Jak możesz tak mówić? Twoje słowa poszybują do nieba
i sprowadzą anioła śmierci, oblubieńca Lilith z zatrutym mieczem.
Gitl pogroziła Fajdze palcem.
– Brednie! Mówisz jak wiejska staruszka, aniołowie i zatrute
miecze. Może od razu ogniste rydwany i Boży palec? Chaja nie robi
takich rzeczy, jakżeby mogła? To jeszcze dziecko, w przeciwieństwie
do ciebie. Jest dzieckiem ze zbyt wybujałą wyobraźnią i roją jej się
w głowie różne historie. Dopiero cudem wymknęła się śmierci.
Wstyd, wstyd, Fajgo, robić z niej takiego potwora.
Przerwała jej Rachela.
– Tante Gitl, ja chyba wiem, o czym mówi Chaja. Rano
opowiedziała nam bajkę. O dwojgu dzieciach… – Zastanowiła się
chwilę. – Nazywały się Jaś i Marysia.
– Małgosia – poprawiła ją Hannah bezwiednie.
– Tak, Małgosia – zgodziła się Rachela. – Tam była czarownica,
która wrzucała małych chłopców do pieca i ich zjadała. – Zadrżała
i odetchnęła głęboko. – To bajka.
– Komory gazowe, o których mówiłam, nie są żadną bajką –
wyjaśniła Hannah.
Gitl zadarła głowę, zmrużyła oczy i, ignorując Hannah, zwróciła się
bezpośrednio do Fajgi.
– Widzisz, moja prawie-bratowo, dziecko po prostu opowiadało
bajkę. A my z pewnością mamy ważniejsze powody do zmartwień
niż bobbe meinses, bajki. – Uniosła dłonie, a później znów je
opuściła i dwa razy wytarła w spódnicę.
– A cóż może być ważniejszego od takiej klątwy – spytała Fajga
i dodała po chwili: – moja siostro Gitl?
Gitl się uśmiechnęła.
– Na przykład twoja matka i babcia. Gdzie one są? Dlaczego nie
wyszły nas powitać?
Fajga się rozejrzała.
– Gitl, masz rację, gdzie one są? I gdzie jest tante Sara i tante
Dwora i… – Zamilkła, po czym odwróciła się do Szmula. – I cała
reszta, gdzie oni są?
Jej dłoń nerwowo wkręcała i wykręcała jeden złoty kolczyk. Szmul,
z kamienną twarzą, nie patrzył jej w oczy. Bezbarwnym głosem
wyjaśnił:
– Pułkownik poinformował nas, że już zostały przesiedlone.
Spotkamy się z nimi na miejscu.
– Nie wierzcie w to! – krzyknęła Hannah.
– A w co mamy wierzyć? – spytał Szmul. – W komory gazowe?
Oblubieńca Lilith? Zatrute miecze? Anioła śmierci?
Rabin Boruch odkaszlnął głośno i wszystkie grupki rozmawiających
ludzi zamilkły.
– Przyjaciele, sąsiedzi, moje dzieci – zaczął. – Zdaje się, że w tej
kwestii nie mamy wyboru. Władza wydała dekret, że mamy zostać
przesiedleni na czas trwania tej wojny. Tej wojny, w której my, Żydzi,
nie bierzemy udziału. Tak to już jest z władzą.
Rozległy się pomruki aprobaty.
– Moja żona, moje siostry i wszystkie wasze krewne: te, które
czekały tu, w Wiosce, na nasz powrót z lasu, które przygotowywały
się do wesela, zostały posłane przed nami. Zabrały ze sobą odzież
i dobytek, którego możemy potrzebować w obozie dla
przesiedleńców.
– A co z naszymi ubraniami i naszym dobytkiem? – krzyknął
Icchak. – Nas, którzy nie jesteśmy z Wioski?
– Podzielimy się z wami tym, co mamy – odrzekł rabin. – Czyż nie
jesteśmy wszyscy sąsiadami i przyjaciółmi? Czyż w oczach Boga nie
jesteśmy braćmi i siostrami? Czyż nie jesteśmy…
– Wszystko zostanie dopilnowane – zapewnił niemiecki pułkownik.
– Niczego nie będziecie potrzebować.
– Nie potrzebowaliśmy niczego poza tym, żeby zostawiono nas
w spokoju tu, w Wiosce – rozległ się czyjś głos.
– Niemniej jednak – ciągnął z uśmiechem pułkownik – w tej kwestii
my będziemy ustalać zasady. Kiedy dotrzecie do waszych nowych
domów, każdy, kto będzie chciał pracować, będzie traktowany po
ludzku. Krawiec będzie szył, szewc naprawiał buty. I będziecie
szczęśliwi wśród swoich, a my będziemy szczęśliwi, że
podporządkowaliście się poleceniom władzy.
– Ten wąż się uśmiecha, ale zębów nie widać – wymruczał
marszalik.
Hannah zastanawiała się, czy usłyszał go ktoś jeszcze.
Rabin uniósł dłonie i zaczął przemawiać.
– Pułkownik zapewnił mnie, że zakwaterowana zostanie tu część
jego żołnierzy, którzy będą chronić przed zniszczeniami nasze
sklepy i domy, i szkoły w czasie naszej nieobecności. Na moją
prośbę żołnierze będą zwracać szczególną uwagę na szul
i dopilnują, żeby nie zbezcześcili go poganie.
– Już lepiej wpuścić lisa do kurnika, a wilkom kazać pilnować stada
owiec – powiedział marszalik.
Tym razem został usłyszany i w tłumie rozległy się pomruki. Jeden
z mężczyzn krzyknął:
– Ale rabinie Boruchu, dlaczego mieliby kwaterować żołnierzy tutaj,
skoro są potrzebni na wojnie?
– Czyż ja jestem generałem, żebym odpowiadał na takie pytania?
– odrzekł rabin. – Czy ja tu rządzę? Ja tylko wiem, że mi to obiecali,
więc w to wierzę. Powiedzieli, że wojna właściwie dobiega końca
i poza Wioską będziemy przebywać niedługo.
– Jak długa jest wieczność? – wymamrotał marszalik.
Hannah znów chciała się odezwać, ale tym razem Gitl zakryła jej
dłonią całe usta.
– Bądź cicho, dziecko – wyszeptała. – Cokolwiek masz do
powiedzenia, siedź cicho. To nie jest jedna z twoich bajek ze
szczęśliwym zakończeniem. Kule w tej broni nie są fikcją. Słuchaj
rabina. Ma rację, że nas uspokaja. Jeśli pójdziemy spokojnie, nic
nam się nie stanie.
Hannah nagle przypomniała sobie obrazy z telewizji, te, na widok
których dziadek tak szalał, i pokręciła głową. Ale zrobiła to
w milczeniu, jak przykazała jej Gitl. Chciała się rozpłakać. Wiedziała,
że poczułaby się lepiej. Ale łzy nie napłynęły. Wzięła głęboki oddech
i usłyszała, jak rabin zaczyna się głośno modlić.
– Szema Jisrael, Adonai elohejnu, Adonai echod. Słuchaj, Izraelu!
Wiekuisty jest naszym Bogiem, Wiekuisty jest jedyny.
Pozostali się przyłączyli. Nawet Hannah.
Wsiedli do ciężarówek rodzinami, nie chcąc, by ich rozdzielono.
Ponieważ Szmul nie zamierzał wypuścić dłoni Fajgi mimo surowego
spojrzenia rabina, ten ostatni został zmuszony, by wsiąść do
ciężarówki z nimi, i stał obok Hannah. Icchak po kolei podał dzieci
Gitl, a ona mocno objęła małą Ciporę. W końcu do ciężarówek
upchnięto tylu ludzi, że nie było miejsca, żeby usiąść. Więc stali,
a dzieci siedziały na ramionach mężczyzn. Wyglądali jak
urlopowicze na wycieczce. Ale gnietli się jak bydło wiezione na rzeź
i raz po raz ktoś wpadał na Hannah.
Ciężarówki toczyły się długą, krętą drogą, a pasażerów uciszały
wzbijający się kurz i upał. Po pewnym czasie, żeby dzieci w aucie
nie płakały, Gitl zaczęła śpiewać. Najpierw próbowała je uspokoić
kołysanką zatytułowaną Jankele
, a później kilkoma piosenkami dla
dzieci. Ale gdy ciężarówka jechała bez przystanku, zabierając ich
coraz dalej i dalej od Wioski, na drogi, których większość z nich
nigdy wcześniej nie widziała, zaintonowała piosenkę, w której –
mimo wszystkich żałosnych minorowych tonów i refrenu: „lalala” –
słychać było gniew. Hannah, wśród warkotu ciężarówki, usiłowała
wyłapać słowa. Opowiadały o człowieku nazywanym szaber,
złodzieju lub porywaczu dzieci, który zaciągnął mężczyzn do wojska.
Jedna zwrotka brzmiała:
Daj mi pan kawałek chleba,
Bym nie umarł mi go trzeba.
Piosenka raczej nie sprawiała wrażenia odpowiedniej do
uspokajania dzieci. Ale najpierw Szmul, później Icchak, a w końcu
kilku innych mężczyzn w ciężarówce przyłączyło się i wszyscy
śpiewali, ile sił w płucach. Dzieci na ramionach klaskały w rytm
melodii. W końcu śpiewać zaczęli nawet Fajga i jej ojciec.
Hannah ze zdumieniem przysłuchiwała się coraz liczniejszemu
chórowi, a piosenka przenosiła się do kolejnych ciężarówek. Czyżby
oni nie wiedzieli? Czyżby się nie domyślali? Nie obchodziło ich to?
Przypominała sobie coraz więcej, strzępy i fragmenty szkolnych
rozmów na temat Holokaustu. Na temat obozów zagłady
i krematoriów. Brutalnych Niemców i sześciu milionów zabitych
Żydów. Bardziej przerażające było posiadanie tej wiedzy czy
nieświadomość? Nie wiedziała.
W ustach czuła coraz okropniejszy smak, bardziej gorzki niż smak
gorzkich ziół sederowych. One właśnie były po to, by pamiętać.
Usiłowała zwalczyć ten smak. Nie zamierzała, nie mogła dostać
mdłości. Nie tutaj. Nie teraz. Otworzyła usta, żeby nabrać powietrza
i zorientowała się, że śpiewa. Dźwięk jej własnego głosu zagłuszył
miarowy chrzęst opon na niekończącej się krętej drodze.
Kołysanka Jankele ze słowami: „śpij już, mój piękny Jankielu, zamknij swoje małe,
ciemne oczy”, została napisana przez Mordechaja Gebirtiga z krakowskiego Kazimierza,
zwanego „bardem z Kazimierza”. Jego piosenki należą do najpopularniejszych w muzycznej
tradycji żydowskiej. Zginął wraz z żoną i córkami w 1942 roku podczas akcji wysiedleńczej.
10
– Patrzcie! – zawołał Szmul, przekrzykując głośny śpiew.
Słysząc jego głos, wszyscy nagle zamilkli i podążyli wzrokiem za
jego dłonią. Przed nimi znajdowała się stacja kolejowa z oknami
lśniącymi w jasnym, wiosennym słońcu. Drzwi dworca i cały budynek
otaczali uzbrojeni strażnicy. Na pobliskiej bocznicy stały dwa
drewniane wagony towarowe. Ciężarówki podjechały do stacji.
Żołnierze wyskoczyli z kabin i krzyknęli do ludzi w przyczepach:
– Wysiadać. Dalej. Szybko.
Gdy nikt się nie ruszył, żołnierze wyciągnęli broń. Szmul chwycił
się wystającego elementu i zeskoczył. Icchak podał mu syna
i również zeskoczył. Pozostali mężczyźni wysiadali, odwracali się
i wyciągali ręce, żeby zdjąć swoje dzieci. Później pomogli wysiąść
kobietom i dziewczynom, bardziej niezdarnym w swoich uroczystych
sukniach. Ślubna suknia Fajgi zahaczyła o wystający gwóźdź.
Musiała ją rozedrzeć, żeby się uwolnić. Rozpłakała się i nie można
było jej uspokoić.
– Dalej, dalej – poganiali żołnierze, wymachując bronią.
Spędzili ludzi i zaczęli zaganiać ich w stronę pociągów. Wzdłuż
torów leżały stosy rzeczy – wyglądały jak porzucone przez
uciekającą armię. Hannah dostrzegła walizki i torby podróżne,
niektóre starannie spakowane, inne – z wysypującą się zawartością.
Wokół porozrzucane były szale i suknie, była też torba czegoś, co
wyglądało na lekarstwa, kilka tuzinów kasetek z biżuterią, wór mleka
w proszku, a nawet mała skrzynka dziecięcych zabawek.
– Teczka babci! – wrzasnęła przeraźliwie Fajga, wskazując
gobelinową torbę z drewnianymi uchwytami. – Papo, papo, zostawili
tu rzeczy babci! Z czego będzie korzystać w obozie dla
przesiedlonych?
Nim rabin zdążył odpowiedzieć, Hannah odwróciła się do Gitl.
– Ja wiem…
– Nie odzywaj się, dziecko – błagała Gitl. – Ani słowem.
Kolejni zwiezieni mieszkańcy sztetli zaczęli rozpoznawać kosze
i torby należące do ich krewnych. Ale nie pozwolono im się
zatrzymać przy stosach, pchano ich wprost do wagonów. Kiedy
ciężarówki opuścili już wszyscy, żołnierze otoczyli ich wielkim kołem.
Do kręgu wszedł wysoki rangą wojskowy, ale nie był to pułkownik,
który rozmawiał z nimi wcześniej. Spoglądali na niego, a on uniósł
dłoń, domagając się ciszy.
– Słuchajcie, Żydzi. Róbcie, co wam każą, a nikomu nic się nie
stanie. Proszę was jedynie o współpracę. – Jego głos był
zachrypnięty, jakby ostatnio go nadwerężał. Miał ciemnoblond wąsy
i brzydkie zęby.
Hannah poczuła, że Gitl mocniej ją obejmuje, a inni ludzie zaczęli
szeptać między sobą. Hannah wstrzymała oddech. Miała nadzieję,
że jeśli będzie wstrzymywać go dostatecznie długo, zdoła obudzić
się z tego koszmaru i cała, i zdrowa powróci na rodzinną sederową
kolację. Ale kiedy w końcu musiała nabrać powietrza, zaczęła
rozpaczliwie kaszleć, a Gitl poklepała ją po plecach.
– …położyć się. – Usłyszała tylko.
– Co takiego? Tutaj? Na ziemi? – ktoś krzyknął.
– Oczywiście, Żydzie – dobiegł głos oficera. – Następnie moi
żołnierze przejdą wśród was i wezmą wasze dokumenty oraz
biżuterię na przechowanie.
– Chciał pan powiedzieć: na przywłaszczenie – krzyknął jakiś
mężczyzna.
Hannah pomyślała, że mógł to zrobić Szmul.
– Kto to powiedział? – spytał żołnierz. Gdy nikt się nie odezwał,
zmrużył oczy. – Następnego, kto się odezwie, zastrzelę.
Cisza była tak głęboka, że Hannah zastanawiała się, czy nie
ogłuchła.
– A teraz, na ziemię! – rozkazał w końcu oficer.
Wykonał ręką gest, który przy pomocy karabinów powtórzyli
żołnierze za nim. Gdy nadal nikt się nie ruszył, oficer bardzo powoli
i z rozmysłem wyciągnął pistolet z kabury, po czym wycelował
w stopy mężczyzny stojącego na skraju tłumu. Oddał jeden strzał,
wzbijając kurz i kamyki. Kilka kobiet krzyknęło.
– Mamo, mamo, mamo – zawołała mała dziewczynka.
Hannah nagle zrobiło się tak zimno, że nie była w stanie się
poruszyć.
Gitl szturchnęła ją w plecy.
– Kładź się – wyszeptała. – Kładź się, szybko.
Hannah padła na ziemię, na brzuch, i leżała bez ruchu. Kiedy
w końcu zmusiła się, żeby otworzyć oczy, przy jej głowie znajdowała
się para wielkich butów. Dobiegały ją szlochy dzieci i gdzieś z lewej
strony płacz kobiety. Słychać było szmer ściszonych męskich
głosów. Dopiero po chwili dotarło do niej, że się modlą.
Po paru godzinach – a przynajmniej tak jej się zdawało – pozwolono
im wstać. Gitl uniosła dłoń do szyi. Miała na niej czerwony ślad,
jakby po zerwaniu naszyjnika. Fajga nie miała wyszywanej
paciorkami opaski i kolczyków. Jej suknia była poplamiona i podarta.
Kilku mężczyznom leciała krew z nosa, a Szmulowi na skroni
zaczynał tworzyć się ciemny siniak. Ale poza cichym pojękiwaniem
dzieci, uporczywym suchym kaszlem jakiegoś mężczyzny i ciężkim
oddechem Racheli, nikt nie wydał najcichszego odgłosu.
– Teraz – oznajmił oficer, uśmiechając się do nich z góry
i prezentując swoje zepsute zęby – teraz, Żydzi, jesteście gotowi na
przesiedlenie.
– Dokąd? – krzyknął drżący głos.
– Tam, dokąd postanowimy was wysłać – odpowiedział. –
Wstawać.
Stali nierówno, a żołnierze zagonili ich w kierunku dwóch wagonów
towarowych. Szli w milczeniu, niemal chętnie, chcąc znaleźć się jak
najdalej od oficera i broni żołnierzy.
– Ale, Gitl… – szeptem próbowała protestować Hannah, gapiąc się
na dwa wagony. – Przecież wszyscy się do nich nie zmieścimy.
– Z Bożą pomocą… – wymamrotała ciotka, ściskając Hannah za
rękę tak mocno, że rozbolały ją kostki.
Starsze osoby wepchnięto do wagonów w pierwszej kolejności,
później kobiety i dziewczyny. Ktoś pchnął Hannah z taką siłą, że przy
wsiadaniu zadrapała sobie kolano. Czuła cieknącą krew i ostry,
piekący ból, ale nim zdążyła się pochylić, żeby spojrzeć na
skaleczenie, ktoś za nią stanął. Po chwili panował taki tłok, że
w ogóle nie mogła się ruszyć. To było gorsze niż najgorszy tłok
w metrze, którym jechała na zakupy z ciocią Evą. Była uwięziona
pomiędzy Gitl z jednej strony i rabinem z drugiej. Za sobą miała dwie
kobiety, a przed twarzą drewnianą ścianę wagonu. Lekko zginając
zdrowe kolano, była w stanie dostrzec małą prostokątną przestrzeń
pomiędzy deskami. Zdążyła przez nią wyjrzeć, kiedy wagon się
poruszył, a drzwi zostały zatrzaśnięte i zamknięte od zewnątrz na
zasuwę.
– Jesteśmy zamknięci! – krzyknęła jakaś kobieta. – Mój Boże,
podusimy się.
Wtedy wszyscy zaczęli krzyczeć, a Hannah wraz z nimi. Ci, którzy
znajdowali się przy drzwiach, walili w nie pięściami. Wagon kołysał
się pod wpływem ich wysiłków, ale nie zdały się na nic. Nikt nie
przyszedł otworzyć drzwi. Po jakimś czasie, wyczerpani od krzyków
i płaczu, uspokoili się.
W wagonie było dość ciemno, wąskie smugi światła wpadały
jedynie w miejscach, gdzie deski nie były dobrze spasowane.
Brakowało powietrza. I było gorąco. Jedna z dwóch stojących za
Hannah kobiet pachniała czosnkiem. Jakaś dziewczynka krzyczała,
że chce siusiu. Chwilę później zapach oznajmił, że się załatwiła.
– Jak długo? – krzyknął ktoś.
– Jesteśmy teraz w rękach Boga – odpowiedział rabin spokojnym
głosem.
– Ręce Boga są bardzo gorące i spocone – zauważyła Gitl.
– Jak możesz tak mówić? – To był głos Fajgi.
W tej właśnie chwili wagon się zatrząsł i wszyscy krzyknęli.
– Słyszę pociąg – zwołała Hannah. Znów zgięła zdrowe kolano
i wyjrzała przez szparę. Po szynach toczyła się ciemna lokomotywa,
prosto do nich. – Widzę go.
– Boże ręce, moje dzieci – powiedział głośno rabin.
Kiedy lokomotywa dotknęła wagonów, wstrząsając nimi tak, że
trudno było utrzymać się na nogach, Hannah zdołała obrócić się do
rabina na tyle, żeby zwrócić się wprost do niego.
– Proszę, rabinie – zaczęła błagać. – Musimy coś zrobić. I to
szybko. Wiem, dokąd nas zabierają. Jestem… jestem z przyszłości.
Proszę.
Rabin Boruch odkaszlnął.
– Wszystkie dzieci są z przyszłości. Ja jestem z przeszłości.
A przeszłość mówi nam, co musimy robić w przyszłości. To dlatego
nauczaniem zajmują się dorośli, a dzieci pobierają nauki. Więc
musisz mnie słuchać, kiedy ci mówię, że teraz pozostaje nam
modlitwa. Modlitwa, bo wszyscy jesteśmy w rękach Boga.
Gitl miała rację, pomyślała Hannah. Ręce Boga były bardzo gorące
i spocone. Smród panujący w zatłoczonym wagonie był nie do
zniesienia – obezwładniająca mieszanina zapachu ludzkiego potu,
strachu i dziecięcych wymiocin. Gdy pociąg turkotał po szynach,
Hannah myślała o tym, jakie miała szczęście, że znalazła się
w miejscu z dostępem do odrobiny świeżego powietrza. Większość
nie była takimi szczęściarzami.
Przez długi czas nikt się nie odzywał. Ale po godzinie cisza stała
się zbyt deprymująca i rozległy się głosy, niosące pociechę, jaką
tylko mogły.
– Troszkę widzę – powiedział mężczyzna stojący przy drzwiach. –
Mijamy miasto. Teraz widzę wieśniaków w polu.
Spontanicznie rozległ się krzyk kilku osób:
– Pomocy! Pomóżcie nam!
– Jakieś reakcje? – spytał Icchak.
– Tak. Przeciągnęli palcami po szyi.
– Gnoje. Nic ich nie obchodzi? – spytała jakaś kobieta.
– A czy kiedykolwiek obchodziło? – odparł Szmul.
Odezwał się mężczyzna niskim, chropawym głosem:
– Słyszałem, że jakiś sztetl przewieźli na dworzec gdzieś w Rosji.
– Po co przesiedlać rosyjskich Żydów? Rosja chyba jest dość
duża, żeby pomieścili się wszyscy?
– Na tyle duża, że mogło się tam zdarzyć wszystko. Więc powiedz
nam, gdzie dokładnie w Rosji? – zapytała Gitl.
– Kto wie, gdzie? – odkrzyknął mężczyzna. – Co za różnica,
gdzie? Sztetlu już nie ma. Ale gdziekolwiek był, mieszkańcom
kazano położyć się w rowie. Leżeli jak śledzie. A później, Boże drogi,
zastrzelili ich tak, jak leżeli, z karabinów maszynowych. Jeszcze
ciepłych zasypali warstwą wapna, a na ich ciała kazali kłaść się
następnym. Sześć warstw ułożyli. Sześć warstw. Aż zabili
wszystkich.
– Słyszał pan, słyszał – odezwała się histerycznie jedna z kobiet. –
Ale skoro wszyscy zginęli, jak ktokolwiek zdołał się o tym
dowiedzieć?
Mężczyzna zakaszlał i mówił dalej, nie odpowiadając jej na
pytanie.
– Kiedy kazali nam się położyć, przypomniało mi się, co słyszałem.
– Ale nas nie zabili – zauważyła inna kobieta. – Zadali nam tylko
bissel niewygody.
– Niewygody! Zabrali moją obrączkę! Mojego Abrama kopnęli
w nos. Niewygody! – To była trzecia kobieta.
– To jakaś bujda – podsumowała pierwsza. – Koszmar. Proszę
nam więcej nie opowiadać tych swoich potwornych historii.
Mężczyzna znów zakaszlał.
– Czyż nie jest napisane, że musimy być świadkami? – odezwał
się.
– Jakimi świadkami? – krzyknęła Fajga. – Był pan tam? To tylko
plotki. Okrutne, straszne plotki. Pogłoski. Szmulu, powiedz im, że to
nic innego.
Szmul milczał.
– To nie plotki, Fajgo. To prawda. Ja wiem… – zapewniała Hannah.
Gitl uszczypnęła ją w ramię, żeby ją uciszyć.
– Opowiedział mi o tym daleki kuzyn – odezwał się znów
mężczyzna. Znał kogoś, kto uciekł.
– Przecież mówił pan, że nikt nie uciekł – przerwała mu Fajga.
– Ćśś – odezwała się kobieta nieopodal Hannah. – Dzieci usłyszą
i będą się bały.
– Słyszałem… – zaczął inny mężczyzna. Hannah rozpoznała głos
Icchaka. – Kiedy byłem w Jańsku po drób, usłyszałem inną historię.
Był pewien lekarz, porządny człowiek, bardzo kulturalny. Operował
w szpitalu chrześcijankę. Ufała mu bardziej niż sobie. I w samym
środku operacji wkroczyli żołnierze, zawezwani przez jej męża,
wywlekli lekarza i go zabili. Jego własnymi narzędziami. Na oczach
jego rodziny.
– A kobieta zmarła? Ta sziksa, którą operował? – spytał jakiś
mężczyzna.
– Mam nadzieję – odezwał się cichy głos.
– Nie – odparł Icchak. – Nie umarła. I nie zasługiwała na śmierć.
– Ona może nie – skwitowała Gitl. – Ale jej mąż, owszem.
I żołnierze. Potwory.
– Ćśś – znów odezwała się kobieta stojąca obok Hannah. – Dzieci
słyszą.
Rabin odkaszlnął głośno.
– To są tylko plotki i pogłoski. Księga przysłów głosi: „kto sprawę
rozgłasza, poróżnia przyjaciół”
– A ja słyszałem… – z tyłu wagonu dobiegł głos kolejnego
mężczyzny. Z początku mówił tak cicho, że stojący obok niego ludzie
uciszali pozostałych, żeby można go było usłyszeć. – Ja słyszałem,
również z wiarygodnego źródła, że w pewnym miasteczku przy
polskiej granicy całą społeczność zamknięto w synagodze. A później
Niemcy ją podpalili. Każdy, kto próbował wyskoczyć przez okno,
został zastrzelony. Na szczęście pewien Polak, dobry człowiek,
szabes-goj
, otworzył tylne drzwi, i kilku mieszkańcom sztetlu udało
się uciec, i ten szabes-goj ukrywał ich we własnym domu. We
własnym domu! Wśród tych siedmiu, którzy zdołali uciec, był mój
przyjaciel. Powiedział mi, że woń palonych ludzkich ciał niewiele się
różni od zapachu gotowanej wieprzowiny.
– Ha! – odezwała się Gitl. – A skąd on, porządny Żyd, niby wie, jak
pachnie gotowana wieprzowina?
– Może nie przestrzegał zasad koszerności. Albo powiedział mu
ten szabes-goj.
– No właśnie!
– Jak możesz żartować z takich rzeczy? – spytała Hannah ledwie
słyszalnym głosem.
Gitl cmoknęła.
– Możemy się śmiać albo płakać. Od płaczu jeszcze bardziej się
zgrzejemy i spocimy. My, Żydzi, lubimy żartować na temat śmierci,
bo to, z czego się człowiek śmieje i z czym oswaja, przestaje go
przerażać. Poza tym, Chajaleh, co nam zostało?
– Ćśś – znów zwróciła uwagę sąsiadka Hannah. – Dzieci.
– Możemy wyważyć drzwi i uciec – zaproponowała Hannah.
– Uciec? Dokąd, mała Chajo? Do Lublina? – spytała Gitl.
– Do Ameryki – odpowiedziała Hannah.
– Do Abrama Morowitza? Mój dom jest tutaj.
– W tym wagonie? – wyszeptała Hannah.
– Nie bądź bezczelna.
– No to do Izraela.
Gitl się roześmiała, dziwnym, pustym śmiechem.
– A gdzie jest ten Izrael? – spytała. – Poza naszymi modlitwami.
– Ćśś – błagała kobieta.
Opowieści się ciągnęły.
– Słyszeliście o Mostochowej? – zaczął jeden z mężczyzn.
– Chodzi panu o tę miejscowość, gdzie wszystkich wypędzono
z domów i kazano stać nago w śniegu? – uściślił Icchak.
– Plotki – ostrzegł rabin.
– Zostali pobici – powiedziała jedna z kobiet.
– Tam, Masza, ma rację, bezlitośnie pobici. Jak powiedział mój wuj
Mosze, który tam był, krew padała na śnieg niczym płatki róż. Płatki
róż, powiedział.
– Dość tych opowieści! – krzyknęła Fajga. – Nic gorszego nam się
nie stanie. Nic. Jest nam niewygodnie i stoimy w ścisku. Jesteśmy
głodni. Ale to przeminie. Zostaniemy przesiedleni. To wszystko.
A później wyjdę za mąż. Pod baldachimem.
– Słyszałem…
– Cicho! Cicho! – wyrzuciła z siebie kobieta zmęczonym głosem. –
Dzieci więcej nie zniosą. Moje mi już zemdlało od tych wszystkich
opowieści.
– Daj mi to dziecko, matko. Potrzymam je trochę – odezwał się
obok niej cichy głos, a wszyscy się lekko poruszyli, żeby zrobić
miejsce na manewr. – O mój Boże, to dziecko nie zemdlało. Ono nie
żyje. Baruch dayan ha-emet. Błogosławiony Sędzia sprawiedliwy…
Hannah zapłakała.
Księga przysłów 17, 9. Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Biblia
Tysiąclecia, Poznań 1965 s. 741.
Chrześcijanin zatrudniony do wykonywania niezbędnych czynności, które są
zakazane Żydom podczas szabatu
w żydowskim domu lub bożnicy.
11
Wagony jechały przez cztery dni i noce; Hannah rozróżniała pory
tylko po temperaturze. W południowym słońcu czuła się jak
w piekarniku śmierdzącym ludzkim potem, moczem i fekaliami. Ale
w nocy, kiedy było zimno, wszyscy byli wdzięczni za ten ścisk.
Przez całą drogę pociąg stanął tylko dwa razy. W Troninie, na
małej stacyjce, którą rozpoznał jeden z mężczyzn, drzwi się nagle
otworzyły, a oni wysiedli w ciemności na żwirową ścieżkę. To wtedy
okazało się, że trzy starsze kobiety zmarły, a czwarta była bliska
śmierci i nie miała dość sił, żeby wysiąść z wagonu. Wszystkie
cztery ciała żołnierze wyrzucili na bocznicę. Zmarłe dziecko wyrwano
z ramion matki i rzucono za koryto z wodą dla koni. Matka zaczęła
zawodzić, ale mąż zakrył jej usta dłonią, szepcząc:
– Ćśś, ćśś, ćśś.
Z rąk do rąk krążyło wiadro z brudną wodą i każdy się na nią
rzucał. Hannah zdołała wypić jeden haust, zanim wiadro chwycił ktoś
inny. W wodzie było siano, ale się tym nie przejęła. Nigdy nie miała
w ustach niczego równie słodkiego, jak ta woda.
Z drugiego wagonu dobiegało wątłe dudnienie.
– Na miłość boską – krzyknął Szmul. – Otwórzcie im drzwi!
Ale żołnierze go zignorowali, zmuszając ludzi do pośpiechu
z wiadrem.
Na drugim przystanku usłyszeli krzyki wdzięczności sąsiadów,
którym pozwolono wysiąść z wagonu. Ale choć sami walili w deski,
drzwi ich wagonu pozostały zamknięte.
– Bestie! – powiedziała Gitl ochrypłym głosem. – Bestie!
Były to ostatnie słowa wypowiedziane podczas podróży pociągiem.
Czwartego dnia pociąg zwolnił, a jego koła wydały przeraźliwy pisk.
Hannah poczuła, jak nadzieja, niczym mała bańka, rodzi się w jej
pustym brzuchu. Wargi miała tak wyschnięte, że język zdawał jej się
wielki między zębami niczym kiełbasa. Odetchnęła głęboko,
z westchnieniem, i wokół siebie usłyszała echo tego westchnienia.
Pociąg zatrzymał się gwałtownie, a cisza była jak modlitwa. W tej
ciszy surowy odgłos przesuwanych drzwi wydał się głośny niczym
huk pioruna. Powietrze, świeże powietrze, dostało się do środka.
Hannah starała się nabrać do płuc tyle, ile tylko mogła.
– Raits, raus, schneller! – padła ostra komenda. – Wysiadać,
wysiadać, szybciej!
Wygramolili się z wagonu i stali, mrugając oczami w porannym
dziennym świetle. Hannah czuła, że od wysiłku, jakim okazało się
tych parę kroków, drżą jej kolana, a w głowie kręciło jej się od
nagłego przypływu świeżego powietrza. Gdy rozejrzała się dookoła,
zauważyła, jak osłabieni są wszyscy. Jedynie Gitl, w pomiętej
ciemnozielonej sukni, z podartym białym kołnierzykiem, miała głowę
wysoko podniesioną. Podtrzymywała Fajgę pod rękę, pomagając jej
utrzymać równowagę. Biała ślubna suknia Fajgi była potwornie
poplamiona, z przodu i z tyłu, a ona sama – blada jak ściana.
Icchak, trzymający na rękach córkę i syna, ciągle łapczywie
nabierał powietrza. Dzieci się nie ruszyły. A Szmula Hannah nie
mogła odnaleźć. W końcu zauważyła, że nadal stoi w drzwiach
wagonu.
– Tu są zmarli! – krzyknął.
– Zostaw ich! – rozkazał żołnierz, kolbą karabinu smagając Szmula
po goleniach. – Wysiadaj!
Obolały Szmul wysiadł i pokuśtykał do Gitl. Z czułością położył
dłoń na głowie Hannah, ale wydała jej się ciężka jak odważnik.
– Jest tam pięć starszych kobiet z Wioski i stary krawiec Szimszon
– wyszeptał. A pod nosem wymamrotał: – I dziecko.
– Baruch dayan ha-emet… – powiedziała Gitl.
– Tam! – krzyknął żołnierz, wskazując karabinem.
Księżyc jeszcze wisiał na niebie, tworząc jasną aureolę nad jego
blond głową.
Hannah poszła tam, gdzie skierowana była broń. Przed nimi,
poniżej żwirowego nasypu, znajdowała się surowa linia niskich
baraków. Próbowała je policzyć, ale zdawało się, że ciągną się bez
końca. Okolone były płotem zwieńczonym kolczastym drutem.
Obok baraków stał mały, ładny dom, przy którym zaczynały
rozkwitać wczesnowiosenne kwiaty. Do budynków prowadziła brama
z kutego żelaza, a napis nad nią wielkimi czarnymi literami głosił:
ARBEIT MACHT FREI.
Kilkoro mieszkańców sztetlu wyszeptało te słowa, ale rabin,
osłaniając dłonią oczy, na próżno wysilał się, by je odczytać.
– Co tam jest napisane, Fajgeleh? – spytał, kurczowo trzymając
córkę za rękę, nagle całkiem postarzały. – Moje oczy…
Ale Fajge nie była w stanie odpowiedzieć. Powiedziała mu
Hannah, głosem pełnym goryczy.
– Praca czyni wolnym.
Rabin kiwnął głową.
– Widzicie, moje dzieci – odezwał się ochryple. – Jesteśmy
w rękach Boga. Pracy się nie boimy.
– To dzieło diabła, nie Boga – wyszeptał stojący za nim marszalik.
– Tam – krzyknął znów jasnowłosy żołnierz. – Schnell!
Żołnierze zmusili ich do zejścia z wysokiego żwirowego nasypu.
Śliskie kamienie wysuwały im się spod stóp. Hannah upadła na
skaleczone kolano i krzyknęła. Fajga za nią próbowała ją wyminąć,
żeby na nią nie wpaść, ale potknęła się, przewróciła i zaczęła coraz
szybciej staczać, aż z łoskotem wylądowała na dole. Biała suknie
zadarła jej się do ud. Szmul pobiegł do niej, uklęknął przy niej i wziął
ją w ramiona.
– Moja żona, moja żona – szeptał, wygładzając jej suknię.
Fajga się nie poruszyła.
– Wstawać! Wstawać! Mężczyźni na lewo, kobiety na prawo!
Wykrzykiwali teraz wszyscy żołnierze. Jeden szarpnięciem
podniósł Szmula. Icchakowi wydarto z ramion dzieci i pchnięto je do
grupy kobiet.
Mały Reuben zaczął popłakiwać, ale dziewczynka, Cipora,
milczała.
Fajdze pomogła wstać Gitl. Niedoszła panna młoda wyglądała na
zamroczoną. Łzy ciekły po jej brudnych policzkach, zostawiając
szare smugi. Hannah podeszła do nich szybko, chcąc jakoś pomóc.
– Co mogę zrobić? – spytała.
– A czy ktokolwiek z nas może cokolwiek zrobić? – wymruczała
Fajga.
– Widzisz, miałam rację – wyszeptała Hannah do Gitl. – Dlaczego
mi nie uwierzyłaś? Od samego początku miałam rację. Powinniśmy
byli uciekać.
– Uciekać. – Fajga wyłapała ostatnie słowo i powtórzyła je cichym,
beznamiętnym głosem. – Uciekać.
Gitl pokręciła głową.
– Uciekać nie ma dokąd, Fajgo. Jesteśmy, gdzie jesteśmy. Ćśś. –
Później odwróciła głowę i spojrzała na żołnierzy. – Bestie –
powiedziała na tyle głośno, żeby usłyszeli.
– Jesteście zugangi, nowe, najniższe z najniższych –
poinstruowała je wysoka ciemnowłosa kobieta, gdy tłoczyły się
w surowym wnętrzu baraku. Miała na sobie niebieską sukienkę
z zieloną lamówką, a krótkie rękawy odsłaniały długi numer
wytatuowany na ręce.
– Ale ten numer… więc pani też jest więźniarką – wypaliła Hannah.
Była przekonana, że będą musiały nosić pasiaste piżamy, jak
więźniowie ze starych fotografii, a jednak, jak na razie, w obozie nie
zauważyła nikogo w takim stroju. Może to znaczyło, że jej
wspomnienia były fałszywe. Może jednak sprawy nie przybiorą
obrotu tak złego, jak się obawiała.
– Zgadza się, jestem więźniarką – odparła kobieta. – Ale nie
jestem Żydówką. Widzicie… – Wyciągnęła rękę w górę tak, żeby
pokazać niebieski numer. To, co miały odczytać, wprawiło je
w zakłopotanie i zaczęły szeptać między sobą. – Cisza. Nie
odzywacie się niepytane. Jestem więźniarką, ale wy jesteście
zugangi, nowe. Jedną z pierwszych lekcji, jakich musicie się
nauczyć, jest to, że nie należy zwracać na siebie uwagi. Ty,
dziewczyno, za to, że się odezwałaś, oddasz mi te niebieskie
wstążki, które masz we włosach.
– Nie! – zaprotestowała Hannah, zaskoczona swoją gwałtowną
reakcją. – Nie są moje, żebym mogła nimi rozporządzać. Nie mogę
ich pani dać.
Kobieta podeszła do niej i mocno ją spoliczkowała.
– Nigdy nie używaj słowa „nie”. O ile chcesz tu przeżyć. Dostanę te
wstążki. Pasują do mojej sukni.
Hanna, z dłonią na rozpalonym policzku, wzięła głęboki oddech,
usiłując powstrzymać się od płaczu.
Gitl szturchnęła ją w bok i wyszeptała:
– Oddaj je. Jakie znaczenie mają dwie drobne wstążki? –
Zręcznymi palcami zaczęła rozplatać lewy warkocz Hannah. Ona,
niechętnie, rozplotła prawy.
– Dobrze. – Kobieta wcisnęła wstążki do kieszeni swojej sukienki.
– A teraz wszystkie pójdziecie tam. – Wskazała wąski korytarz. –
Schnell to najważniejsze słowo, które powinnyście znać. Czy
powiem je ja, czy Niemcy, macie się spieszyć. Schnell!
Ruszyły szybko korytarzem i znalazły się w swoistym amfiteatrze.
Hannah zauważyła stojące razem Szifrę i Jente, trzymające się za
ręce. Estera stała obok wysokiej kobiety o srogim spojrzeniu,
prawdopodobnie matki. Więźniarka w niebieskiej sukni znów się
odezwała.
– Cisza! Cisza! – krzyknęła, wyciągając ręce w górę. – Ponieważ
jesteście brudne po podróży, musicie wziąć prysznic. Tutaj się
rozbierzecie. Pomóżcie dzieciom. Macie to zrobić szybko. Szybko.
– Jak to, tutaj? – spytała Gitl. – Przy wszystkich?
Kobieta wyglądała na zdegustowaną.
– Nie nauczyłaś się jeszcze pierwszej lekcji. Nie przetrwasz tutaj.
Gitl się jej przyglądała.
– Przetrwam – odpowiedziała cicho.
– Dalej, rozbierać się. Schnell! Wyobraźcie sobie, że jesteście
w waszej rytualnej łaźni. Zgadza się, Żydówką nie jestem, ale nawet
ja o nich słyszałam. Jak je nazywacie?
– Mykwa – wymruczała matka Estery.
– Prawda, mykwa. Więc to wasza mykwa, przygotowująca do
nowego życia w obozie. – Uśmiechnęła się i wyszła.
Część kobiet usiadła na drewnianych ławkach i powoli zaczęła
zdejmować buty oraz pończochy. Ale Hannah stała na środku
pomieszczenia i rozglądała się dookoła.
– Nie rozumiecie? – krzyknęła. – Tu nie ma żadnych pryszniców!
Są tylko komory gazowe. Spalą nas wszystkich.
Estera, dwie ławki dalej, płakała cicho, ściągając prawy but.
– Nie ma żadnych komór, Chajo. Nie próbuj nas przestraszyć.
Dość już się boimy.
Hannah chciała odpowiedzieć, ale Gitl pociągnęła ją na ławkę.
– Ona ma rację, dziecko. Sytuacja jest wystarczająco zła. Żyjmy
z godziny na godzinę. Marzenie o prysznicu nie jest niczym złym.
Weszłybyśmy nawet wszystkie razem.
Hannah była wściekła. Musiały jej posłuchać. Zmusi je. Na co ta jej
cała wiedza z przyszłości, skoro nikt jej nie chce słuchać? Może
mają ją za dziwaczkę, chorą czy nawet stukniętą, ale nic z tego nie
było prawdą. Jakimś cudem pochodziła z przyszłości. Jeśli bardzo
się wysiliła, była w stanie przywołać tamte wspomnienia. Wiedziała,
że może im wszystkim pomóc, jeśli tylko jej pozwolą. W końcu
podniosła wzrok. Kobiety i pozostałe dziewczyny nieśmiało, z bólem,
powoli zdejmowały ubranie. Hannah pomyślała, że wyglądają na
takie bezbronne, bezradne. A jednak była w nich pewna niewinność
i nadzieja. Czekały tylko na prysznic. Zagryzając dolną wargę,
pomyślała o tym, jak jej wiedza na temat komór gazowych,
brutalnych strażników, nazw takich jak Auschwitz i Dachau, może im
się tu przydać, nagim i bezbronnym, poza tym, że zabierze te
kolejne chwile nadziei. Może Gitl miała rację. Jesteśmy, gdzie
jesteśmy. Nie powinna dodawać im cierpienia. Pochyliła się
i rozsznurowała buty.
Czekały prawie dwadzieścia minut w zimnym pomieszczeniu,
w którym panowała przeraźliwa cisza. Siedząca obok Hannah Gitl po
cichu zaczęła śpiewać piosenkę o marzeniu.
– Lepiej jest marzyć, lepiej jest śnić – zaśpiewała.
Przyłączyły się do niej Estera, Jente i Szyfra.
Hannah rozejrzała się dookoła, a później pochyliła i szeptem
spytała Esterę:
– Gdzie jest Rachela?
Estera śpiewała dalej, ale po jej policzkach popłynęły łzy.
– Lepiej jest śnić.
– Gdzie ona jest? – Hannah się nie poddawała, choć jej pytanie
pozbawione było autorytarności, kiedy obie siedziały nagie, z gęsią
skórką na rękach i udach.
Estera nagle przestała śpiewać i spojrzała na swoje nagie nogi.
W końcu się odezwała.
– Rachela każdej wiosny miała problemy z oddychaniem.
Hannah przypomniała sobie specyficzne przerwy na złapanie tchu,
jakie dziewczyna robiła podczas mówienia.
– Miała… kłopoty z oddychaniem… w wagonie? – spytała Hannah.
Zaczęła się trząść jeszcze zanim usłyszała odpowiedź Estery, choć
sama nie wiedziała, dlaczego. – Czy ona… czy ona… nie żyje?
– Lepiej jest marzyć – zaśpiewała Estera, ale jej głos załamał się
na wysokim tonie.
Hannah otworzyła usta i zorientowała się, że łapczywie pochłania
powietrze. Nie mogła przestać. Po mniej więcej siedmiu głębokich
oddechach odezwała się, swoich słów nie kierując do nikogo
szczególnego:
– Powinnam była jej powiedzieć, że jest moją najlepszą
przyjaciółką. Powinnam była powiedzieć: tak, powinnam była…
Nagle drzwi zamaszyście się otworzyły i do środka weszło dwóch
żołnierzy, obcasami głośno stukając o drewnianą podłogę.
– Achtung! – krzyknął młody mężczyzna z uciekającym lewym
okiem.
Dziewczyny krzyknęły i odwróciły się plecami, a młodsze kobiety
usiłowały osłonić się dłońmi. Fajga zgięła się w pół, a jej długie
czarne włosy okryły ją niczym koc. Starsze kobiety nie drgnęły.
– Pod prysznic – rozkazał żołnierz z wadą wzroku. – A potem do
fryzjera.
Hannah wstała powoli. Będę odważna. Tylko ja wiem
o krematoriach, ale będę odważna. Nie odbiorę im nadziei, bo
została im tylko ona. Nie powiem im, że Niemcy często kłamali,
zapewniając ludzi, że idą pod prysznic, gdy tymczasem prowadzili
ich na śmierć. Ledwie trzymała się na nogach. Wydawało jej się, że
nie jest w stanie stawiać jednej przed drugą. Cieszyła się, że Gitl
przez cały czas trzyma ją pod ramię. Woda była lodowata, ale
Hannah poczuła taką ulgę, że rzeczywiście znalazły się pod
prysznicem, a nie w komorze gazowej, jak się spodziewała, że stała
pod strumieniem przez długą chwilę. Odchyliła głowę, otworzyła usta
i połykała zimne krople, aż zapełniła żołądek. Nagle wodę
zakręcono.
– Schnell, schnell! – krzyczeli żołnierze, przeganiając je
z powrotem, bez ręczników, do zimnego pomieszczenia.
Ze spuszczoną głową i dłońmi na piersiach Hannah przeszła przed
szeregiem żołnierzy, marząc o błękitnej sukience, którą kiedyś
uważała za tak dziecinną.
Ich ubrania zniknęły. Nie mając w co się wytrzeć i bez żadnych
ubrań, które mogłyby założyć, czekały nagie, drżąc z zimna. Dzieci
zaczęły cicho popłakiwać, a Hannah musiała się powstrzymać, żeby
się do nich nie przyłączyć. Nagle drzwi od zewnątrz się otworzyły
i jeden z żołnierzy wprowadził do pomieszczenia niskiego
mężczyznę o ciemnej karnacji.
– To jest fryzjer – poinformował. – Ustawicie się w rzędzie, a on
wykona swoje zadanie. Żadnych hałasów. Pamiętajcie, nie ma
włosów, nie ma wszy.
Wszy? Pomyślała Hannah. Przecież my nie mamy wszy.
Fryzjer bez wątpienia był więźniem. Sam też miał ogoloną głowę,
a kości twarzy miał tak wydatne, że zdawało się, że składa się
wyłącznie z czoła i nosa. Obcinając włosy, nie wykazywał się
żadnymi nadzwyczajnymi zdolnościami, grube kosmyki często
traktował tępymi nożyczkami. Dwa jasne warkocze Szyfry, obcięte
w całości, z cichym łoskotem wylądowały na podłodze. Dotknęła
jednego bosą stopą, jakby był jakimś nieznanym zwierzęciem. Loki
Fajgi, rozprostowane po kąpieli, rozsypały się po podłodze, tworząc
wzór, niczym malunek na dywanie. Mała Cipora krzyczała
z przerażenia, kiedy nadeszła jej kolej, aż jakaś kobieta mocno ją
przytrzymała.
Kiedy mężczyzna podszedł do Hannah, zagryzła dolną wargę,
żeby się nie rozpłakać i przez cały czas nie otworzyła oczu. Skupiała
się na tym, co będzie dalej – po prysznicu i obcięciu włosów –
przypominając sobie szkolne lekcje o Holokauście. Ale kiedy
nożyczki pozbawiły ją włosów, a brzytwa ogoliła ich resztki, z nagłą
potworną paniką uświadomiła sobie, że nie pamięta już niczego
z przeszłości. Nie pamiętam, wyszeptała do siebie. Nie pamiętam.
Wspomnień została pozbawiona równie brutalnie, co włosów, nie
pytana o pozwolenie, bez powodu. Otworzyła oczy i wbiła wzrok
w podłogę. Wokół leżały kępy mokrych pukli: ciemnych, jasnych,
krótkich, długich, i dwa jasne warkocze. Przepadło, wszystko
przepadło, znów pomyślała wzburzona, nie wiedząc już nawet, co
właściwie przepadło, i co opłakuje. Podniosła wzrok i nie mogła
rozpoznać żadnej z kobiet. Bez włosów wszystkie wyglądały
jednakowo.
– Gitl – krzyknęła, wypowiadając jedyne imię, jakie pamiętała. –
Gitl, gdzie jesteś? – Głos jej się załamał i, choć wcale nie chciała,
zaczęła szlochać, niemal bezgłośnie. Objęły ją czyjeś ramiona,
a dotyk skóry na skórze przyprawił ją o dreszcz. Wszystko wydawało
się dziwne, obce, jakby znalazła się na innej planecie, jakby znalazła
się na księżycu.
– Gitl? – wyszeptała do nieznajomej z ogoloną głową, która ją
tuliła.
– Tak, dziecko. Ale obiecaj mi, że już nigdy więcej nie zapłaczesz
przy tych bestiach. Nie zapłaczemy nigdy więcej.
– Nigdy – przytaknęła Hannah, wycierając oczy grzbietem dłoni.
Dzięki tej obietnicy poczuła się silniejsza. – Nigdy.
12
Siedziały na ławkach nagie i zziębnięte przez długi czas, kiedy
fryzjer zajmował się każdą po kolei. Hannah rozejrzała się ostrożnie
dookoła. Bez włosów wszystkie wyglądały jak drobnej budowy starzy
mężczyźni. Była ciekawa swojego wyglądu, ale powstrzymała się
i nie uniosła po raz kolejny dłoni do głowy. Nie zamierzała o tym
myśleć. Myślenie było niebezpieczne. W tym miejscu nie będzie
myśleć, tylko robić.
Po chwili straciła poczucie czasu. Minuty odmierzało jedynie ciach-
ciach nożyc i rzadki płacz ofiar fryzjera. Hannah miała wrażenie, że
w tej atmosferze jak ze snu, za chwilę może wydarzyć się wszystko.
W odległych drzwiach stanęła kobieta w niebieskiej sukni i przez
długą chwilę przyglądała się im wszystkim z kwaśną miną. Hannah
siedziała akurat przodem do drzwi w chwili, gdy nadzorczyni weszła,
i bezwiednie spojrzała jej w oczy. To ta kobieta pierwsza odwróciła
wzrok.
– Schnell! Do drugiej sali. Musicie się ubrać. – Odwróciła się
gwałtownie, wykonując gest dłonią. Hannah dopiero teraz
zauważyła, że ma tylko trzy palce u prawej dłoni.
Ciekawe, jak straciła palce, pomyślała Hannah. Może już się taka
urodziła? Nagle sobie przypomniała, co postanowiła na temat
myślenia. Wstała i wraz z innymi wyczłapała z pomieszczenia.
Po raz pierwszy pozwoliła sobie na to, by odczuwać głód. Ale
kiedy zaczęła się zastanawiać, kiedy mogą dostać coś do jedzenia,
cichy głos przypomniał jej: nie myśl, rób. Wyciągnęła rękę
i odnalazła dłoń jednego z dzieci. W milczeniu ścisnęła ją dla
pokrzepienia.
Sala, do której je zagoniono, była małym, niskim pomieszczeniem
z jednym oknem umieszczonym wysoko, tuż pod sufitem. Hannah
kojarzyła się z jakimś poddaszem, nie wiedziała, jakim. Nad kilkoma
długimi stołami, na których piętrzyły się szmaty, zwisała naga
żarówka.
– Shmattes! – ochrypłym głosem wyszeptała kobieta za Hannah.
– Wybierać! – ryknęła kobieta w błękicie z trzema palcami. –
Schnell!
Hannah stanęła przy jednym ze stołów i zaczęła przekopywać
ubrania. Były podarte, zniszczone i miały specyficzny zapach,
wyczuwalny odór starego potu i czegoś innego, ale Hannah nawet
nie chciała domyślać się, czego. Zawahała się.
– Wybierajcie, Żydówki. Teraz nie możecie się już stroić.
Nie myśl. Rób. Hannah wsadziła dłoń w stos, po czym wyciągnęła
ciemnoszarą sukienkę z brudnym białym kołnierzykiem i mankietami.
Przy rąbku miała postrzępione rozdarcie, a pod pachami – mocne
plamy od potu. Rozejrzała się i zobaczyła, że pozostałe kobiety już
wkładają na siebie to, co wybrały. Podniosła szarą sukienkę nad
głowę i założyła ją. Materiał był jedwabisty i w miejscu plam dość
sztywny.
Zapinając trzy guziki na przedzie, przypomniała sobie nagle
granatową sukienkę od Gitl, którą uznała za brzydką i nazwała
szmatą. Nawet to ulotne wspomnienie, które powróciło, przyniosło jej
pociechę. Kiedy nazwała tę suknię szmatą, nie miała pojęcia, co
znaczy nosić szmaty. Rękawy opinały jej ręce.
– Pomóż dzieciom – wyszeptał ktoś obok niej.
Szept przypominał głos Gitl.
Hannah spojrzała na nagie dziecko obok niej. Czyżby to była
Cipora? Biedulka, trzymała kciuk w buzi. Powieki miało
sinoniebieskie i kołysała się, stojąc. Hannah szybko przeszukała
stos ubrań i znalazła bluzkę i sweter wyglądające na odpowiednie
rozmiarem. Mała nie wykonała najmniejszego ruchu, żeby pomóc
przy ubieraniu, więc Hannah musiała ubierać ją tak, jakby ubierała
lalkę, wpychając jej ręce w rękawy bluzki najdelikatniej jak mogła.
Stamtąd zagoniono je prosto do następnego pomieszczenia
i kazano ustawić się w kolejce. Przy drewnianym stole siedział
kolejny więzień z ogoloną głową i dziwnym metalowym
instrumentem. Drzwi pilnowali strażnicy.
Hannah słyszała szmer głosów przy stole, ale nie była w stanie się
domyślić, o czym rozmawiają. Trzymając Ciporę za rączkę,
przesuwała się w powolnym rytmie szurających po podłodze bosych
stóp: czekaj, idź, czekaj, idź. Bliżej stołu zauważyła, że mężczyzna
posługiwał się narzędziem, żeby napisać coś na ręce każdej
z kobiet. Dziwne, ale żadna nie protestowała ani nie cofnęła ręki.
Powróciło do niej kolejne wspomnienie, bardziej mgliste niż
wspomnienie sukienki. „To…”, usłyszała krzyk znajomego męskiego
głosu. „Ja im to dam!”. Nie była w stanie skojarzyć, kto to był, ani co
komu dawał. Kiedy się odwróciła, żeby zobaczyć, kto mówi, wszyscy
za nią w milczeniu wpatrywali się w podłogę.
– Następna!
Miał na myśli Hannah. Podeszła do stołu i usiadła na krześle przy
bocznej krawędzi.
– Powiedz, jak masz na imię – odezwał się mężczyzna. – A ja
w zamian dam ci numer.
Sprawa wydawała się dość prosta, ale nie była w stanie podać
swojego imienia. Nic nie przychodziło jej do głowy.
– Chaja – wyszeptała ochryple Gitl z tyłu. – Chaja Abramowicz.
Powtórzyła to głośno.
– Chaja.
Miała wrażenie, że to imię należy – i nie należy – do niej.
Mężczyzna spojrzał na nią, a jego oczy były najsmutniejszymi,
jakie w życiu widziała, błotnistobrązowe, w odcieniu rzecznego mułu.
Wargi miał pomarszczone i stare. Dolna szczęka opadła jak klapa
otworu jakiegoś urządzenia, a z jego ust wydobył się dźwięk nieco
przypominający krzyk.
– Wiedziałem, że kiedyś się to stanie – wyszeptał. – Któregoś dnia.
Malach ha-mavis.
– Co? Co? – spytała Hannah.
– Sukienka, którą masz na sobie, należała do mojej córki, Chajo
Abramowicz. Mojej Chaji. W Lublinie przywiozłem ją dla niej
w prezencie.
– Chaja – powiedziała Hannah.
– Imię też takie samo. Bóg jest dobry. Twoje imię oznacza: życie. –
Głos mu się załamał.
– Życie – powtórzyła Hannah.
Kiwnął głową, a później nią pokręcił, wszystko jakby w jednym
ruchu.
– Nie jesteś już Chają, dziecko. Teraz jesteś J197241. Zapamiętaj.
– Niczego nie umiem zapamiętać – wyznała Hannah,
zdezorientowana.
– To pamiętać musisz, bo jeśli zapomnisz, życie się skończy. –
Długopis do tatuażu palił jej ciało, pozostawiając szlak niebieskich
cyfr na ręce nad nadgarstkiem. J197241. Nie płakała. Nie mogła
tego zrobić. To była jeszcze jedna rzecz, jaką pamiętała: obietnica
złożona Gitl. Kiedy mężczyzna wytatuował całą liczbę, wyciągnął
rękę i dotknął kołnierzyka jej sukienki, delikatnie go wygładzając. –
Żyj – wyszeptał. – Za moją Chaję. Za wszystkie nasze Chaje. Żyj.
I pamiętaj.
Rozległo się głośne kaszlnięcie i Hannah spojrzała w górę na
pozbawioną uśmiechu twarz strażnika.
– Następna! – powiedział.
Następna była mała Cipora. Hannah wzięła ją na kolana, zakryła
jej oczy lodowatymi dłońmi i nuciła jej do ucha piosenkę. Była to
piosenka weselna, jedyna, jaka przyszła jej do głowy, mówiąca coś
o zgotowanym losie. Słowa nie miały znaczenia, liczyła się melodia,
liczył się kojący rytm. Dziecko, Cipora, J197242, wtulała się w ciszy
w jej ramiona.
Wzdłuż jednej ze ścian baraku, do którego je przydzielono, ciągnął
się długi ceglany piec, a po bokach, w głębokich dołach, znajdowały
się prycze na kształt potrójnych łóżek piętrowych, ściśnięte obok
siebie w nieprawdopodobnie małych odległościach. Wychodki były
na zewnątrz.
Hannah pomogła Ciporze wdrapać się na jedną z niskich prycz.
Nie było koców ani poduszek, ale mała się nie skarżyła. Skuliła się
w kłębek i leżała nieruchomo, nie przestając ssać kciuka.
– Sprawdzę, czy jest coś do jedzenia – wyszeptała do niej
Hannah. – I czy są skarpetki. I buty. I jakieś koce. Albo poduszki. Ty
śpij. – Kiedy wstała, zobaczyła, że Gitl pomaga Fajdze położyć się
na pryczy mniej więcej w połowie budynku. Wiedziała, że to ona, bo
Fajga, nawet z ogolonymi włosami i twarzą w odcieniu starej książki,
w bezkształtnej brązowej wzorzystej sukience, była nieziemską
pięknością. Ale jej oczy były dziwnie nieruchome; przesunęła się
tam, gdzie pchnęła ją Gitl.
Gitl podniosła głowę i spojrzała na Hannah. Położyła sobie ręce na
biodrach, niemal zakrywając jaskrawe kwiaty na czerwonej
wzorzystej sukience, i uśmiechnęła się kpiąco.
– No i?
– No i! – odpowiedziała szeptem Hannah. W tym ciemnym,
zimnym miejscu zdawało się to jakąś pociechą. Akurat w tej chwili
zaburczało jej w brzuchu, potwornie głośno w barakowej ciszy. To
również był odgłos życia. Gitl odchyliła głowę i ryknęła śmiechem.
– Jak możesz się śmiać? – oburzyła się Hannah.
– A jak ty możesz się nie śmiać? – odparła Gitl. – Bez śmiechu nie
ma nadziei. Bez nadziei nie ma życia. Bez życia…
– Bez życia… – Hannah załamał się głos na wspomnienie starego
tatuażysty.
– Bez jedzenia nie ma życia – powiedziała Gitl. – Pójdziemy
zobaczyć, czy któraś z tych bestii wierzy w jedzenie.
W chwili, gdy spróbowały wystawić stopę na zewnątrz, drogę
zablokował im strażnik. Dzięki temu, że posługiwały się jidysz,
zrozumiały jego niemiecki.
– Nie wyjdziecie – oznajmił z surową miną na dziecinnej twarzy.
– Mamy tu dzieci, które nie jadły od wielu dni – odpowiedziała Gitl.
– Przywykną – odparł żołnierz, jakby te słowa były dla niego
rutyną. – Przywykną.
– Jest taka anegdota o chłopie, który przyuczał konia, żeby jadł
coraz mniej – zaczęła Gitl. – A kiedy już prawie udało mu się go
nauczyć nie jeść zupełnie nic, niewdzięcznik zdechł. Chyba ją pan
słyszał?
– Od Żydów nie słyszę niczego ważnego – stwierdził żołnierz. – Za
to mam im coś ważnego do powiedzenia. – Wskazał wznoszący się
nad budynkiem z płaskim dachem ceglany komin, z którego
w powietrze wzbijała się leniwie cienka smużka dymu. – To żydowski
dym! Naucz się jeść, kiedy ci dają, Żydówko, bo inaczej ty też
pójdziesz z tym dymem.
– Żydowski dym? – wyszeptała Gitl.
Ale żołnierz już zamykał drzwi, mimo jej protestujących dłoni.
Hannah zagryzła wargę. Komin i wydobywający się z niego
złowieszczy czarny kłąb dymu, rozpływający się na błękitnym niebie,
z czymś jej się kojarzył. Ale nie mogła sobie przypomnieć, z czym.
Uciekło jej to z pamięci. Coś na temat dymu. I ognia. I pieców.
– Piec – wyszeptała.
– No nic – odezwała się Gitl. – Przynajmniej coś wiemy.
Hannah spojrzała na nią w górę, a strzęp wspomnień znikł.
– Co?
– Że dadzą nam jeść.
– Kiedy?
– Bóg jeden wie. I miejmy nadzieję, że powie Niemcom!
Odwróciły się i rozejrzały, oswajając z mrokiem baraków. Hannah
dostrzegła, że niemal wszystkie prycze są zajęte. Kobiety i dzieci
leżały nieruchomo jak trupy.
– Patrz, nawet myśl o jedzeniu ich nie kusi – skomentowała Gitl.
Hannah nie mogła się powstrzymać i potarła oczy. Nagle
owładnęła nią myśl o śnie, w pozycji leżącej.
– Gdzie ja mam głowę? – zreflektowała się Gitl, stukając się dłonią
w czoło. – Przecież jesteś dzieckiem. Tak samo jak jedzenia,
potrzeba ci snu. – Wyciągnęła rękę, żeby pogłaskać ją po głowie, ale
się zawahała i pogłaskała ją po ramieniu. – Idź się przespać, Chajo.
– Idź się przespać… – Hannah zerknęła na nadgarstek. – Chciałaś
powiedzieć: idź się przespać, J197241.
– Masz imię, nie jesteś numerem. Nigdy nie zapominaj tego
imienia, bez względu na to, co ci tu powiedzą. Dla mnie zawsze
będziesz Chają: życiem. Jesteś dzieckiem mojego brata. Płynie
w tobie moja krew.
Hannah powoli pokręciła głową, ale ani ona, ani Gitl nie widziały,
co właściwie chce przez to powiedzieć. Potarła palcami cyfry na
obolałej ręce, jakby je zapamiętywała. Później pozwoliła Gitl
zaprowadzić się na niezajętą pryczę. Wsunęła się na nią i, nie
zwracając uwagi na to, że jest twarda, zasnęła.
Śniła jej się pieczeń wołowa, słodkie wino i gorzkie zioła.
13
Obudził ją dziwny mechaniczny ryk. Przez chwilę myślała, że to
radio z budzikiem przy jej łóżku. Usiadła gwałtownie i z hukiem
uderzyła głową w półkę ponad nią. Oszołomiona, rozejrzała się.
Radio z budzikiem? Słowa ciężko osiadły w jej myślach. Nie bardzo
wiedziała, czym jest radio z budzikiem. Poza tym głowa bolała ją
w miejscu uderzenia, a plecy były obolałe od leżenia na twardej
pryczy. Bolała ją nawet noga. Zgięła kolano i podciągnęła ją, żeby
się przyjrzeć. Na kości piszczelowej była zaschnięta krew i duży
strup. Wtedy sobie przypomniała: podróż wagonem bydlęcym, długie
dni o głodzie, upał i chłód, smród, zmarłe niemowlę, tatuaż, ogolone
włosy. Ostrożnie podniosła rękę i dotknęła głowy. Z włosów została
szczecina. Nie odważyła się spojrzeć na numer na ręce. Powoli
zwiesiła nogi i stanęła na podłodze, świadoma, że wycie ustało.
Pozostali w barakach wstawali równie wolno. Rozejrzała się, choć
wzrok miała ciągle zaspany.
Drzwi baraków otworzyły się zamaszyście i do środka głowę
wsadził strażnik.
– Jak chcecie jeść, to się ustawiać. Już. Schnell. Musicie jeść.
Głodny Żyd to martwy Żyd. Martwi Żydzi nie pracują.
– Jedzenie! – wyszeptała do siebie Hannah, i powrócił do niej sen,
który jej się przyśnił: wszystkie sederowe potrawy i znajome twarze,
twarze, które niemal – ale niezupełnie – była w stanie nazwać.
Wyobraziła sobie smak wołowej pieczeni i ślina wypełniła jej usta.
Stojąc, wygładziła pognieciony dół sukienki i rozejrzała się za Gitl.
Ta pochylała się nad jedną z najniższych półek. Hannah
rozpoznała ją po paskudnej czerwonej wzorzystej sukience.
Podeszła do niej szybko i krzyknęła:
– Jedzenie, Gitl! Dadzą nam jeść. O ile się pospieszymy. Wreszcie!
Gitl patrzyła w kierunku drzwi, poza Hannah, jakby jej nie widziała.
Jej wargi coś szeptały, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk,
a jej dłonie zaciskały się w pięści i rozluźniały.
Coś kazało Hannah się pochylić i spojrzeć na pryczę. Mała Cipora
leżała skulona, z palcem w ustach jakby smoczkiem butelki. Na jej
policzku siedziała mucha. Hannah wyciągnęła rękę, żeby ją
odegnać.
– Nie dotykaj jej – powiedziała Gitl.
– Ale… – Dłoń Hannah zawisła nad policzkiem dziecka i nad
muchą, która nie chciała odlecieć.
– Powiedziałam: nie dotykaj jej! – Głos Gitl był dziwnie ochrypły.
Hannah, mimo wszystko, wyciągnęła rękę w kierunku muchy,
z niedowierzaniem, a Gitl chwyciła jej dłoń i odwróciła ją. Dwukrotnie
ją spoliczkowała.
– Nie… – policzek – …dotykaj jej – drugi.
Później, równie niespodziewanie, objęła ją z taką siłą, że Hannah
sapnęła. Gitl ukryła twarz w ramieniu Hannah, szlochając.
– Icchak… co ja mu powiem… Cipora… trzeba mu powiedzieć…
co ja mam… bestie!
Hannah zdołała jedynie na tyle uwolnić dłonie, żeby pogłaskać Gitl
po ogolonej głowie, dotykając jej najdelikatniej jak umiała. Policzki
ciągle paliły ją od niespodziewanych razów.
Z baraków wyszły jako ostatnie. Nawet Fajga zdołała ustawić się
w kolejce po jedzenie przed nimi, dzięki pomocy jednej z kobiet
z wioski. Gdy wyłoniła się z budynku, mrugając w południowym
słońcu, Hannah dostrzegła, że oczy Gitl są suche, ale była w nich
jakaś potworna niewypowiedziana złość. Kolejka przesuwała się
szybko, w milczeniu. Przy pierwszym stole jakaś dziewczynka
wręczyła każdej z nich metalową miskę. Z pospolitą twarzą,
szerokim czołem i głęboko osadzonymi brązowymi oczami
przywitała je uśmiechem, jak stare przyjaciółki. Hannah
przypuszczała, że ma nie więcej niż dziesięć lat, jednak po jej twarzy
trudno byłoby to odgadnąć.
– Musicie bardzo pilnować swoich misek – poinstruowała je. Nie
ulegało wątpliwości, że te same słowa recytowała kolejnym grupom
nowo przybyłych, a jednak w jej głosie były słodycz i cierpliwość
dość nieprzystające do przekazywanej informacji. – Mówię na nie
„miski-wszystko”, bo są dla nas wszystkim. Bez miski nie można
zjeść, umyć się, napić. Zapamiętajcie swoje miski: ich wgniecenia,
kształt. Zawsze pamiętajcie, gdzie je kładziecie. Drugiej nie
dostaniecie. – Puściła oko do Hannah. – To wersja oficjalna. Moja
mama, niech spoczywa w pokoju, dawała je, a teraz ja ją zastępuję.
Jeżeli spotkasz się ze mną dziś po kolacji, powiem ci resztę.
A gdybyś nie mogła mnie znaleźć, pytaj o Ryfkę. Ryfkę.
Hannah, zbyt wyczerpana, żeby zareagować, kiwnęła głową
i podniosła miskę, by otrzymać przysługującą jej chochlę wodnistej
kartoflanki. Przy następnym stole dostała małą kromę ciemnego
chleba. Zaczęła jeść jeszcze zanim opuściła kolejkę. Była zbyt
głodna, żeby robić to powoli, a zupa i chleb znikły, ani się obejrzała.
Po posiłku zugangi znów zostały ustawione w porządku, który
Hannah zdawał się zupełnie przypadkowy, ustalonym przez tę samą
kobietę o trzech palcach. Rozdzielała razy i pchnięcia z taką
zapalczywością, że wszystkie, bez protestu, robiły to, co kazała.
Hannah zdołała uniknąć uderzenia w policzek. Policzek
przeznaczony dla niej trafił w Szyfrę, która krzyknęła z bólu i jeszcze
raz została spoliczkowana za hałas. Hannah skuliła się, słysząc
stłumiony szloch Szyfry, z poczuciem winy, że to przez nią,
i z poczuciem ulgi, że cios nie spadł na nią.
Kiedy już stały w rzędzie ku zadowoleniu kobiety, kiwnęła
energicznie głową i przeszła naprzód, żeby do nich przemówić.
– Zastanawiacie się, czego się od tej pory spodziewać? – spytała.
– Powiem wam, czego się spodziewać. Otóż ciężkiej pracy. Ciężkiej
pracy na okrągło. I kary, jeśli nie będziecie wykonywać zadania
dobrze i na czas, bez marudzenia.
Jej przemowa była na tyle krótka, że Hannah odetchnęła głęboko
z ulgą. Zaczynała się rozluźniać, kiedy do kobiety podszedł
mężczyzna w ciemnym mundurze obwieszonym medalami. Kobieta
skłoniła głowę, a później podniosła wzrok na więźniarki, z groźnym,
ostrzegawczym uśmiechem. Stojąc przez długą chwilę z rękami za
plecami, oficer przyglądał im się w milczeniu. Hannah czuła, jakby
zaglądał do jej wnętrza, sumował jej zdolności, oceniał jej
możliwości. Ktoś jeszcze, kogo znała, stał w ten sposób. Pan…
Pan… Pan Unsward. Przypomniała sobie nazwisko i niemal widziała
go w myślach, ale nie mogła sobie przypomnieć, kto to taki –
pamiętała tylko, że stał przez grupą i w ten sam sposób kręcił głową.
Zastanawiała się, czy powinna się uśmiechnąć do oficera i czy to
może jakoś pomóc. W szkole czasami działało. Na pana Unswarda.
W szkole! A więc złapała ten ulotny strzęp wspomnień. Znikł równie
szybko, jak się pojawił, a zastąpiło go wspomnienie o wiele bardziej
wyraźne: małej Cipory ciągle leżącej na najniższej pryczy, z palcem
w buzi, tak ostatecznie zakrzywionym. Ten obraz odebrał szansę na
uśmiech.
Oficer odkaszlnął.
– Macie zachowywać dyscyplinę – odezwał się nagle, bez
żadnego wstępu. – Macie ciężko pracować. Macie nigdy nie
pyskować, nie narzekać i nie zadawać pytań. Macie nie próbować
ucieczki. Będziecie to robić dla Ojczyzny. Inaczej umrzecie. – Oficer
efektownie odwrócił się na pięcie.
Później naprzód wysunęła się kobieta o trzech palcach, żeby
powiedzieć im o pracy, jaka je czeka, i czego się od nich codziennie
oczekuje. Ponad ich głowami nurkował i krążył kwartet jaskółek,
świergoczących jak szalone podczas polowania na owady. Gdzieś
z prawej strony dobiegało brzęczenie maszyn. W oddali, za długim
rzędem baraków, Hannah widziała samotną smugę dymu, unoszącą
się na tle jasnego, wiosennego nieba, wydobywającą się bez końca
z wysokiego komina. Kolejny raz uświadomiła sobie, że czegoś nie
pamięta, czegoś bardzo ważnego dla niej, dla nich wszystkich.
Zastanawiała się, czy Gitl będzie wiedzieć, co to takiego
i postanowiła, że ją zapyta. Ale zahipnotyzowały ją hałaśliwe
jaskółki, surowe rozkazy kobiety i niski warkot maszynerii.
Kątem oka zerknęła na Gitl. Później, nie poruszając głową, jedynie
oczami, zdołała odnaleźć Fajgę. Stała w środku rzędu, z przeraźliwie
bladą twarzą i zamkniętymi oczami. Kołysała się w miejscu. Za nią
stała Estera, a obok Estery – Szyfra, której rzęsy, z powodu ogolonej
głowy, wyglądały jeszcze dziwniej. Hannah je pamiętała, pamiętała
wszystko, co jej powiedziały w lesie. Pamiętała las. I pamiętała, że
raczyła ich opowieściami. Ale samych opowieści nie była w stanie
sobie przypomnieć, i ją to martwiło.
W pierwszych chwilach ich zbiórki widziała zbiegających się na
zgromadzenie mężczyzn, ale nie miała odwagi się wtedy odwrócić.
Nawet teraz bała się spojrzeć. Czy jest tam Szmul? Icchak? Rabin
Boruch, marszalik, członkowie klezmerskiej kapeli? Pan Unsward?
– Gitl – wyszeptała kącikiem ust, na tyle cicho, żeby kobieta
w błękitnej sukni jej nie usłyszała. – Gitl.
Gitl dotknęła jej dłoni.
– Chajo – odpowiedziała szeptem, tak żarliwym, że zabrzmiał jak
obietnica. Albo rozkaz.
14
Tego wieczoru, po kolejnym posiłku złożonym z wodnistej zupy
i małej kromki chleba, Hannah odnalazła Ryfkę. Były z nią już Estera
i Szyfra. Wyglądały na równie skrępowane jak Hannah, na otwartej
przestrzeni, z gapiącymi się na nie z góry wieżami wartowniczymi
rozstawionymi co trzy metry wzdłuż płotu z drutu kolczastego.
– Nie bójcie się – uspokoiła je pośpiesznie Ryfka. – Wieczorem nie
ma się czego bać. W nocy nie puszczają gazu. Wypuszczają nas co
wieczór na godzinę na przymusowy odpoczynek. Jeśli jesteś żywa
teraz, w tej minucie, to wystarczy.
– Jak to: wystarczy? – spytała Estera tonem graniczącym
z piskiem. – Mój ojciec zaginął. Babcia umarła w pociągu. Nie mogę
znaleźć żadnej z ciotek. Jente i Racheli nie ma.
Ryfka ze smutkiem pokręciła głową.
– Jestem tu od roku, przez ten czas zginęli tu moja mama, siostry,
ojciec i brat. – Wskazała komin w oddali. – Mama dlatego, że za
ciężko kaszlała, żeby pracować, siostry – trzy młodsze ode mnie –
dlatego, że nie odstępowały jej na krok. Tata i mój brat Saul dlatego,
że byli za bardzo rozwścieczeni, za silni, zbyt wygadani. Ostał się
mój brat Wolfe, ale jest w Sonderkommando, jest żywym trupem.
Równie dobrze mógłby być z resztą rodziny. Wszyscy mamy takie
historie. To brutalna arytmetyka. Ale ja – ja żyję. Wy żyjecie. Dopóki
oddychamy, widzimy i słyszymy. Dopóki pamiętamy, wszyscy ci,
którzy odeszli przed nami, żyją w nas.
Estera zamierzała się odwrócić, ale Ryfka chwyciła ją za rękę.
– Wysłuchaj mnie. Proszę. Musisz słuchać, jeśli chcesz przeżyć.
Powiem wam o rzeczach, które musicie wiedzieć, żeby przetrwać
w tym miejscu. Nad nami unosi się malach ha-mavis, anioł śmierci.
Ale możemy go oszukać, jeśli będziemy stosować się do zasad.
– A kim ty jesteś, żeby nam cokolwiek mówić? – odezwała się
Szyfra. – Co cię do tego uprawnia?
– To mnie uprawnia – odparła hardo, wyciągając rękę, żeby
pokazać numer. J18202. – Bo jestem jak wy, Żydówką. Jedynka
opisuje mnie, bo jestem sama. Ósemka moją rodzinę, bo było nas
ośmioro, kiedy mieszkaliśmy w wiosce. A dwójka, bo tylu nas teraz
zostało, ja i Wolfe, który uważa się za zero. Ale kocham go bez
względu na to, do jakich prac został zmuszony. A kiedy będziemy
wolni i to wszystko przeminie, znów będziemy dwójką. Daj Boże.
– Boga tu nie ma – skwitowała Hannah. – Marszalik miał rację. To
miejsce diabła.
– Diabła stworzył Bóg, więc Bóg też tu jest – odpowiedziała Ryfka.
– Pilpul, męskie dywagacje – wtrąciła Szyfra.
Ryfka się uśmiechnęła.
– Przestrzegam męskich reguł. Przestrzegam diabelskich reguł.
Przestrzegam Bożych reguł. I dlatego żyję. Żywa mogę wam pomóc.
Martwa nikomu w niczym nie pomogę.
Hannah bezwiednie odwzajemniła uśmiech.
– Dobrze – powiedziała Ryfka, kiwając głową. – Skoro się
uśmiechasz, przeżyjesz.
– No to opowiedz nam, Ryfko, o tych zasadach – zagadnęła
Hannah.
– Po pierwsze, możecie mówić do mnie Ryfka, a ja mogę się
zwracać do was po imieniu, ale zapamiętajcie mój numer tak, jak
własny. Musicie umieć odczytywać numery tak, jak odczytałybyście
imię. Są numery dobre i złe.
– Jak to? – zdziwiła się Szyfra.
Estera oddaliła się od nich, kręcąc głową i głośno nucąc, jakby
chciała zagłuszyć głos Ryfki.
– Estera – krzyknęła Szyfra.
– Zostaw ją – powiedziała Ryfka. – Zostaw ją. Czasami ludzie tak
reagują. Przestają słuchać. Przestają widzieć. Tak, jakby doszli do
wniosku, że o życie nie warto walczyć. Nazywamy takich
musselmen
. To smutne. Bardzo smutne. Będzie mi przykro, jeśli
twoja przyjaciółka wybierze tę drogę, ale jeśli tak, pozwolę jej na to.
I wy też musicie jej pozwolić.
Szyfra kiwnęła głową.
– Rozumiem.
– A ja nie – zaprotestowała Hannah. – Nie można jej po prostu
odpuścić.
– Będziesz musiała – uprzedziła Ryfka. – To jedna z trudnych
rzeczy, na które trzeba się zdobyć, żeby przeżyć. Pozwolić ludziom
odejść. Wiedzieć, kiedy walczyć, a kiedy odpuścić. Wiedzieć, z kim
rozmawiać, a kogo unikać. Posłuchajcie. Nigdy nie stawajcie obok
kobiety z literą „G” w numerze. To Greczynka, a Grecy nie znają
jidysz i nie rozumieją niemieckiego. Greccy Żydzi znikają szybko.
– Stają się musselmen? – spytała Szyfra.
– Stają się… Znikają – odparła Ryfka. – No, nie dość szybko
rozumieją rozkazy, nie reagują z miejsca. Każda stojąca obok nich
może zniknąć razem z nimi, odesłana do jaskini Lilit razem
z Greczynką. Jest jeszcze jedna zasada…
– To nie są zasady – zaprotestowała Hannah. – To szaleństwo.
– Tak czy owak musicie je znać – orzekła Ryfka. – Widzicie mój
numer? Jest niższy od waszego. Ktoś z numerem takim jak mój jest
tu długo. Jesteśmy ocalałymi. Możemy wam wiele powiedzieć.
Czytajcie numery. Mój niższy numer mówi, że potrafię organizować
rzeczy.
– Organizować? – Hannah pokręciła głową. – Co masz na myśli?
– Organizować – powtórzyła Ryfka. – Tak, jak zorganizowałam dla
was buty zamiast drewnianych chodaków. I swetry. Będą wam
potrzebne, bo noce są jeszcze zimne. A jeżeli będziecie
potrzebować leków, chociaż mamy ich niewiele, nawet w szpitalu –
a tam nie chcecie się dostać, o ile tylko da się tego uniknąć –
musicie znaleźć Sarę Lubliniankę, J11177. Pracuje przy sortowaniu
rzeczy i czasami uda jej się zorganizować maści z kieszeni płaszczy
czy walizek. A czasem tabletki. I chyba nawet bandaże, ale możecie
je nosić tylko, jak nikt nie widzi, bo inaczej Sara miałaby problemy.
Komendant ją lubi. W Lublinie była śpiewaczką. W kawiarniach.
Każe jej śpiewać w czasie kolacji, kiedy przychodzi.
Hannah i Szyfra gapiły się na trajkoczącą Ryfkę. Te informacje były
jak lawina, pomyślała Hannah. Jak można to wszystko przyswoić
i ocaleć?
– I nigdy nie możecie zbliżać się do tego. – Ryfka odwróciła się
nagle i wskazała na drugą stronę, na długi drewniany płot.
Znajdowała się w nim czarna furtka bez klamki. Za ogrodzeniem stał
wysoki komin. – Nazywamy ją drzwiami do jaskini Lilit, jaskini
narzeczonej śmierci. Jeśli przejdziecie przez te drzwi, nie wrócicie.
– Lilit… – wymruczała Hannah, jakby przypominała sobie jakąś
historię.
– Ale przede wszystkim musicie wiedzieć o wysypisku –
poinformowała Ryfka.
– Wysypisku? – zdziwiły się Szyfra i Hannah jednocześnie.
– Tak. Komendant Breuer nie powinien przyjmować do obozu
dzieci poniżej czternastego roku żucia. Więc kiedy przyjeżdża na
inspekcję, dzieci muszą zniknąć. Czego nie widzi, to nie istnieje.
Najlepszą kryjówką jest wysypisko. Żaden Niemiec tam nie chodzi.
To poniżej ich godności. Oczywiście wiedzą, że chowają się tam
dzieci, ale udają, że śmietnik jest po prostu zbyt brudny i odrażający.
Więc nie patrzą. Tak naprawdę wie nawet Breuer.
– Musimy wchodzić do śmietnika? – Hannah była wyraźnie
wstrząśnięta.
– My nie. My wyglądamy na odpowiednie wiekiem. Ja mam
dopiero dziesięć lat, ale wszyscy myślą, że jestem starsza. Wy
z pewnością też ujdziecie. Macie… – Wskazała na swoje
niewykształcone piersi. – Więc my nie musimy nurzać się
w śmieciach. Ale musimy pomagać maluchom.
– Niemcy mają rację – skwitowała Szyfra. – To naprawdę
odrażające.
– Odrażające? Śmieci mogą być rajem – odparła Ryfka. – Jedna
z moich sióstr nie umiała biegać dość szybko, żeby zdążyć się ukryć
w śmietnikowej świątyni. Posłali ją z moją mamą przed tamte drzwi
do jaskini Lilit. Ciągle słyszę, jak mnie woła, żebym jej pomogła,
żebym ją ukryła…
Hannah nagle usłyszała dziecięcy głos, jakby z oddali: „Hannah,
patrz, gdzie się schowałem…”. Nie mogła dociec, kim jest to
dziecko. Ani kim była ona. Tak bardzo usiłowała sobie przypomnieć,
że rozbolała ją głowa.
– Poszła do kolejki i znikła – dokończyła Ryfka.
Hannah wpatrywała się w nią.
– Do jakiej kolejki?
– Do tej. Tej, którą pochłania malach ha-mavis, anioł śmierci. Tej
do… – Blada na twarzy, z oczami koloru kawy, zamilkła.
Hannah powoli kiwnęła głową, nagle pewna jednego, jakby
wiedziała to przez całe życie.
– Do komór gazowych – wyszeptała.
– Och, Chajo, tylko nie te twoje opowieści – zaprotestowała Szyfra
z szeroko otwartymi ze strachu oczami.
Ryfka zaprowadziła je do swojego baraku, trzy budynki od miejsca,
w którym umieszczono zugangi. Na pryczach wyżłobione były
imiona, a na gwoździach w ścianach nabite reklamy z gazet, jakby
kobiety próbowały udomowić tę przestrzeń, ale to nic nie dało. Te
baraki były równie odpychające, jak ich. Spod swojej pryczy Ryfka
wyciągnęła stos butów. Szybko je przejrzała, aż znalazła trzy pary,
spośród których dwie pasowały idealnie, a buty trzeciej stylem
i rozmiarem były jednakowe, ale jeden był ciemnobordowy, a drugi –
brązowy. Buty były bardzo sfatygowane i dziurawe na palcach, ale
nadawały się do noszenia.
– Mam nadzieję, że będą dobre albo prawie dobre.
– Dlaczego nie oddadzą nam naszych butów? – spytała Hannah.
– Bo dobre buty wysyłają do Niemiec – odpowiedziała Ryfka. – Ale
tutaj nikt nie pyta, dlaczego.
– Kolejna zasada? – spytała Hannah.
– Pożyteczna – odparła Ryfka. – Pewnych rzeczy lepiej nie
wiedzieć. Inaczej można oszaleć.
– Pończoch nie ma? – zapytała Szyfra.
– Macie szczęście, że dostałyście prawdziwe buty. Inni mają
zwykłe chodaki. Po przyjeździe tutaj przez wiele miesięcy musiałam
chodzić w drewniakach, które wyciosała mi mama.
– Drewniane buty! – zdziwiła się Hannah.
– Nieważne. – Ryfka się uśmiechnęła. – Będę się starać o lepsze
buty dla nas. – Spojrzała na własne. Prawy był tak bardzo znoszony
na pięcie, że prześwitywała jej stopa. – Na szczęście jest wiosna
i mamy czas, żeby się rozejrzeć. Zeszły miesiąc był ciężki. Było dużo
śniegu i mróz. Masza z Krakowa, J16689, straciła dwa duże palce
u stóp i było mnóstwo przypadków odmrożeń. Na tyle poważnych,
żeby wylądować przez nie w szpitalu. A tam anioł śmierci zagląda
najpierw. Macie szczęście.
– Szczęście! – wymruczała Hannah.
– Tak, szczęście – powtórzyła Ryfka takim tonem, jakby zaczynała
tracić cierpliwość. – Tu, w obozie, szczęście mierzy się inaczej.
Szyfra bez słowa wpatrywała się w buty, które trzymała w dłoni, ale
Hannah kręciła bez przerwy głową.
– A teraz mi powiedzcie, jak macie na imię.
– Szyfra. – Ryfka kiwnęła głową.
– Chaja – wyszeptała Hannah, ale imię zabrzmiało w jej ustach
dziwnie, obco. Zagryzła wargę i przypominając sobie wyjaśnienie
Ryfki, wyciągnęła rękę. – Również „jot” od Żydówki. A jedynka
dlatego, że jestem sama. Całkiem, całkiem sama. A dziewiątka… po
angielsku wymawia się „najn”, tak samo, jak niemieckie: „nie”. Nie,
nie umrę tutaj. Nie teraz. Nie we śnie jak… małe… małe dzieci.
– Skąd znasz angielski? – zaciekawiła się Szyfra. – Uczyłaś się
w szkole w Lublinie?
– Chodziłaś do szkoły? – W głosie Ryfki dało się słyszeć wyraźne
zdziwienie.
– Nie. Tak. Nie pamiętam – odpowiedziała Hannah, zaskoczona
swoim płaczliwym tonem.
Ryfka wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła numeru Hannah,
głaszcząc go dwoma palcami, bardzo ostrożnie.
– Czasami tak się zdarza. Zapominamy, bo pamiętanie jest takie
bolesne. Ale wspomnienia wrócą, jak będziesz na to gotowa. Mów
dalej, Chajo, jot-jeden-dziewięć…
Hannah kiwnęła głową.
– Jot-jeden-dziewięć-siedem. Siódemka to każdy kolejny dzień
tygodnia, kiedy pozostaję przy życiu. Dzień po dniu. A dwójka to Gitl
i Szmul, którzy też tutaj są.
– Jej ciocia i wujek – wyjaśniła Szyfra. – Mieszka z nimi…
mieszkała.
– A czwórka to… to… – Zamilkła, zamknęła oczy i zastanawiała się
przez chwilę. Czwórka była cyfrą tak krzepiącą, tak znajomą,
rodzinną. Nie wiedziała, dlaczego. – A czwórka to chyba moja
rodzina. Prawie ich pamiętam. Jak zamknę oczy, to są w zasięgu
wzroku. Ale jak je otwieram, znikają.
– To się zdarza – oceniła Ryfka.
– Jej rodzice zmarli na cholerę. W Lublinie. To była wielka tragedia,
mówiła tante Gitl – wyjaśniła Szyfra. – Ale może… – Rozejrzała się
po baraku. – Może to było wielkie błogosławieństwo.
– Nie – zaprotestowała nagle Hannah. – Nie. Nie oni. Nie
w Lublinie. Nie ci rodzice. W każdym razie, niedokładnie ci.
Tym razem dłoń na ręce Hannah położyła Szyfra, ale odezwała się
do Ryfki.
– Nie zwracaj uwagi na jej paplaninę. Była strasznie chora, zanim
zamieszkała z Gitl i Szmulem. Raz lekarze nawet myśleli, że umarła,
ale ją odratowali. Wiele tygodni spędziła w szpitalu. Mówi dziwne
rzeczy.
– A jedynka – ciągnęła Hannah, jakby w ogóle nie przerywała
wywodu – bo jestem zupełnie sama. Tutaj. W tym miejscu. W tym…
tym czasie! – zakończyła tryumfalnie, choć sama w głębi duszy nie
wiedziała, co te słowa miały znaczyć.
– Chaja mówi, że przeżyje – powiedziała Ryfka do Szyfry. – Bez
względu na to, gdzie błąkają się jej myśli, to właśnie mówi. I mam
nadzieję, że tak myśli. Teraz, Szyfro, ty mi powiedz twój numer w ten
sam sposób. To pomoże nam obu go zapamiętać. A później
poszukamy waszej koleżanki.
– Estery? Ale powiedziałaś, że dla niej nie ma nadziei.
– Estery! Jeszcze nie jest „muzułmanem”. Jest jeszcze nadzieja.
Ale jeśli nie przyjmie butów i swetra, i lekcji o obozowych regułach,
nie przetrwa długo nawet jak na ten świat, mówię wam.
Nie udało im się jednak znaleźć Estery w ciągu tej krótkiej godziny,
po której zagoniono je z powrotem do baraków. Szyfra wzięła dla niej
buty nie do pary, a Hannah sweter i wraz z innymi weszły do baraku
nowo przybyłych na pierwszą długą noc w obozie.
Hannah zapadła w niespokojny sen, pośród odgłosów
siedemdziesięciu śpiących kobiet. Niektóre hałasowały, podkreślając
swoje sny chrapnięciami. Jedna czy dwie głośno krzyczały przez
sen. A któraś z kobiet przez całą noc płakała, wydając z siebie
odgłosy cichego, przeraźliwego szlochu, przybierającego na sile, aż
ktoś wstał, żeby ją pocieszyć. Później znów zaczynała szlochać,
coraz głośniej i mocniej.
Sny Hannah były pełne krzyków, lecz w jej snach były to krzyki
radości. Śniło jej się, że stoi na szkolnym podwórku z dziewczynami
w niebieskich sukienkach i niebieskich rajstopach i kolorowych
swetrach, trzymających się za ręce, roześmianych, które wykluczyły
ją ze swojej grupy. Obudziła się z płaczem. Jej ręce, które służyły jej
za poduszkę, były mokre. Sweter, z którego zrobiła koc, zsunął się
na podłogę. Nie mogła sobie przypomnieć snu.
„Muzułman”, zniekształcona forma słowa „muzułmanin”. W żargonie obozowym słowo
to oznaczało więźnia skrajnie wycieńczonego z powodu głodu, z czasem całkowicie
obojętniejącego na bodźce zewnętrzne. W trakcie selekcji w obozie kierowani byli na śmierć
w komorach gazowych.
15
Rano, po apelu i śniadaniu, dostały pierwszą lekcję w śmietniku.
– Komendant! – krzyknął mężczyzna zza drutów kolczastych
obozu mężczyzn.
– Komendant idzie! – podchwyciła jedna z kobiet.
– Idzie – Ryfka ponagliła Hannah i Szyfrę, które stały przy kotłach
i pomagały wydawać wodnistą zupę. – Róbcie to, co ja. – Przyłożyła
dłonie do ust, jakby chciała krzyknąć, ale zaczęła cmokać, dotykając
językiem podniebienia. Takie samo cmokanie rozległo się w innych
częściach obozu, jakby napadły go rozszalałe świerszcze. Małe
dzieci, na dźwięk ostrzeżenia, zaczęły wybiegać z każdego miejsca.
Pędziły w kierunku sterty śmieci za barakami. Przyłączyli się nawet
strażnicy, na zmianę cmokając i śmiejąc się, gestem zaganiając
dzieci w stronę śmietnika. Największe niosły te małe na rękach. Było
ich w sumie trzydzieścioro. Hannah obserwowała je, oszołomiona
ich prędkością. Kiedy dotarły do śmietnika, rozebrały się i nagie
zanurkowały w śmieciach.
Hannah nagle zauważyła, że jedno z obozowych niemowląt nadal
znajdowało się w balii. Nie pytając nikogo, chwyciła je i pobiegła
z nim w sam środek składowiska. Śmieci ślizgały się po jej gołych
nogach. Brnęła przez hałdę starych szmat, zużytych bandaży,
odpadów wyrzuconych z wiader. Choć zdążyła już przywyknąć do
uporczywego obozowego zapachu, ciężkiej woni spowijającej
wszystko – połączenia odoru potu, strachu, choroby i nieustannie
plamiącego niebo dymu, smród w wysypisku był najgorszy.
Zamknęła oczy i zanurkowała w śmieciach z niemowlęciem na
rękach.
Kiedy w końcu rozległo się cmokanie informujące, że teren jest
czysty, Hannah wyłoniła się ze sterty z kwilącym dzieckiem. Wytarła
siebie i malucha szmatą, a po chwili podbiegła do niej matka
niemowlęcia, Leja.
– Zamorduję tego Eliszę Krupnika. Gdzie on jest? Miał ją wziąć. No
i zobacz! Nie rozebrałaś jej! Ma brudne ubranie. – Na twarzy Lei
malował się grymas złości.
– Nie podziękujesz? – odezwała się Ryfka. – Lejo, ona uratowała
dziecko.
Kobieta wpatrywała się chwilę w Hannah, jakby zobaczyła ją po
raz pierwszy. Później, jakby z trudem, uśmiechnęła się.
– Zorganizuję wodę. – Zostawiła brudne dziecko na brudnych
rękach Hannah.
– To znaczy: dziękuję – wyjaśniła Ryfka Hannah, wpatrująca się
w oddalającą się Leję.
– Chyba… – odezwała się powoli. – Chyba wolę wodę od
podziękowań.
Tego wieczoru wyprała sukienkę w kubku wody i powiesiła ją jak
zasłonę na swojej pryczy. Teraz rozumiała, dlaczego dzieciaki się
rozbierały i rzucały ubrania jak kolorowe szmaty na klepisku.
Martwiła się, że ciuchy będą jaskrawymi wskazówkami dla
komendanta, ale on z całą pewnością wiedział – podobnie jak
strażnicy – gdzie ukrywają się dzieci. To była jakaś potworna gra. Ale
była zbyt przerażona, żeby się zatrzymać i zbyt zawstydzona, żeby
rozebrać się na dworze, zwłaszcza że wspomnienie długich godzin,
spędzonych nago w oczekiwaniu na prysznic, ciągle wywoływało
rumieniec wstydu na jej twarzy. Zwłaszcza że strażnicy, niektórzy
pod dwudziestkę, zaśmiewali się nieopodal.
Zasypiając, czuła, jak smród śmieci wdziera się w jej ciało każdym
porem; czuła, że w całym obozie – w całej Polsce – nie ma takiej
ilości wody, która mogłaby ten smród zmyć.
Dni szybko stały się rutyną: apel, śniadanie, praca, obiad, praca,
kolacja, praca. Wszystkie posiłki składały się z wodnistej kartoflanki
i czasami chleba, twardego i starego. Później miały cenną godzinę,
zanim na noc zamykano ich w barakach.
Praca nie wymagała myślenia. Częściowo polegała na
zapewnieniu funkcjonowania obozu: sprzątaniu baraków, mieszkań
strażników, szpitala, kuchni. Rąbaniu i znoszeniu drewna do pieców.
Budowania kolejnych baraków, kolejnych wychodków. Ale większość
zatrudniona była w sortowniach przy segregowaniu ubrań, walizek
i dobytku ukradzionego więźniom, oraz dzieleniu ich na stosy do
wysyłki do Niemiec.
Hannah, mimo wszystko, cieszyła się z tej rutyny. Dopóki
wiedziała, czego się spodziewać, nie bała się. Największym lękiem
napawała ją niewiadoma: jakieś ciało wiszące czasem na bramie
bez wyjaśnienia, niespodziewany kopniak od blokowej bez powodu.
Ją i Szyfrę skierowano do pracy z Ryfką w kuchni – nosiły ze
studni wodę w wielkich wiadrach, nakładały mizerne posiłki, zmywały
gigantyczne kotły, w których gotowano zupę, szorowały ściany
i podłogi. Praca była ciężka, Hannah nie pamiętała, żeby tak ciężko
wcześniej pracowała. Jej dłonie i kolana nie zapamiętały takiego
wysiłku. Niekończącego się. I powtarzalnego. Ale miewał zalety. Od
czasu do czasu udało im się zdobyć dodatkową porcję jedzenia dla
siebie i dla maluchów, kiedy zmywały gary – przypalone części
ziemniaków, które przywarły do dna. Nawet te przypalone kawałki
smakowały wybornie, lepiej niż wołowina. Wydało jej się, że pamięta
smak wołowiny.
– Dała blokowej złotą obrączkę, którą zorganizowała, żeby was tu
umieścić – wyjaśniła Leja, wycierając dłonie w szmatę i skinieniem
głowy wskazując Ryfkę. Leja kierowała kuchenną załogą; dłonie
miała zawsze nabrzmiałe i poplamione. Ale praca była dobra, bo
dzięki niej mogła być z dzieckiem. – Inaczej ta… – splunęła na
ziemię, żeby okazać pogardę wobec kobiety z trzema palcami – …
kazałaby wam nosić drewno z mężczyznami. Tam byś nie
przetrwała, bo jesteś miastowa. Nie to co Szyfra ze wsi. Przeżyjemy
cię ze sto razy.
Kiedy Hannah chciała podziękować Ryfce, ona tylko się
uśmiechnęła, a podziękowanie zbyła wzruszeniem ramion.
– Moja mama, niech spoczywa w pokoju, zawsze mówiła: nemer iz
nishtkeyn geber, ten, kto bierze, nie jest dawcą. A ten, kto daje, nie
jest biorcą. Nie dziękuj. Przekaż to dalej. – Powiedziała to łagodnie,
jakby zawstydzona.
Hanna rozumiała jej zawstydzenie i więcej nie wspomniała o tym,
że próbowała przekazać dar dalej. Zaczęła odkładać bardziej
miękkie kawałki chleba i przemycała go Reubenowi, kiedy mogła.
Synek Icchaka był bardzo chudy, wyglądał tak licho i ciągle
dopytywał o siostrę, a Hannah miała do niego słabość. Próbowała
nawet oddawać mu cały swój przydział chleba, posiłek za posiłkiem,
dopóki Gitl się nie zorientowała.
– Nie możesz pomagać maluchowi, sama głodując – powiedziała.
– Poza tym, z tymi wielkimi niebieskimi oczami wyjedna sobie pomoc
u wielu. A ten uśmiech…
Hannah zagryzła wargę. Te wielkie niebieskie oczy i promienny,
rzadki uśmiech przypominał jej kogoś, kogo nie była w stanie
skojarzyć.
– Ale ty… ty rośniesz, Chajo. Musisz o siebie dbać. – Zacisnęła
dłonie Chaji na chlebie i odciągnęła ją od Reubena.
– Idź dokończyć pracę w kuchni. Ja zabiorę Reubena.
Hannah niechętnie się odwróciła, jakby w pewnym sensie zawiodła
Ryfkę. Aż nagle zobaczyła, jak Gitl daje małemu swój chleb –
a oprócz niego, połowę porcji swojej zupy.
Komendant Breuer wrócił do obozu trzy dni później, tym razem –
jak rozeszło się po obozie – „na wybieranie”.
Jego czarny samochód zajechał na sam środek obozu i zatrzymał
się pomiędzy rzędami baraków, z radośnie trzepoczącą na antenie
flagą. Kierowca wysiadł, otworzył tylne drzwi i stanął na baczność.
– Co to jest „wybieranie”? – spytała Ryfkę Hannah kącikiem warg,
kiedy czekały przy kotłach, które myły. Nie wiedziała dlaczego, ale
czuła, że pot cieknie jej pod sukienką, choć dzień był chłodny, jakby
jej ciało wiedziało coś, czego nie zdradzał umysł. Sterta śmieci
leżała nieruchomo niedaleko kolorowych spodenek i bluzek dzieci,
wskazujących ich drogę.
Komendant przeszedł, nawet nie spoglądając w stronę śmietnika.
Ryfka uciszyła Hannach syknięciem i przesunęła palcem po szyi,
robiąc ten sam gest, co chłopi na polu mijani w czasie podróży
w bydlęcym wagonie.
Hannah znała ten gest. Ale nie wiedziała, co właściwie znaczy.
Zadrżała.
Komendant był niskim, przystojnym mężczyzną, tak starannie
ogolonym, że jego twarz wyglądała, jakby lśniła. Kości policzkowe
miał ostro zarysowane, a w podbródku miał dziurkę.
Przystanął na chwilę przed Hannah, Ryfką i Szyfrą. Hannah czuła,
jak po bokach cieknie jej pot. Komendant się uśmiechnął,
uszczypnął Ryfkę w policzek i ruszył dalej. Za nim podążał
mężczyzna z podkładką i kartką. Szli dalej, nie zatrzymując się,
prosto do najdalszej części obozu. Drzwi zamknęły się za nimi ze
złowrogim łoskotem.
Ryfka westchnęła ciężko i odwróciła się do Hannah.
– Każdy, kto nie może się dziś podnieść z łóżka, zostanie wybrany
– wyjaśniła. Jej głos brzmiał łagodnie, ale rzeczowo.
– Wybrany do czego? – spytała Hannah, choć już się domyślała.
– Do procedur.
– Chcesz powiedzieć: na śmierć. – Nagle dodała: – Jasiu,
wyciągnij paluszek, żebym zobaczyła, czy jesteś chudy czy tłusty.
– Nie wypowiadaj tego słowa na głos – ostrzegła ją Ryfka.
– Jakiego słowa? – spytała Hannah. – Palec? Tłusty? Chudy?
Ryfka westchnęła.
– Śmierć.
– Ale dlaczego? – spytała Szyfra, a jej blada twarz nabrała
rumieńców przy tym pytaniu. – Dlaczego niektórzy zostaną wybrani?
– Bo nie mogą pracować – odparła Ryfka. – A praca… – Jej głos
stał się bardzo cichy i, po raz pierwszy, Hanna usłyszała w nim
gorycz. – Praca macht frei.
– I ponieważ sprawia mu to przyjemność! – dodała Leja,
podchodząc, żeby zobaczyć, dlaczego dziewczynki nie pracują.
– Ale nie pozwól, żeby słyszeli, jak wypowiadasz słowo „śmierć”.
Nie pozwól, żeby usłyszeli, jak wypowiadasz słowo „trup”. Nawet
jeśli będzie leżał pod twoimi stopami – ostrzegła Ryfka. – Tutaj
człowiek nie jest zabijany, ale wybierany. Nie są kremowani
w krematoriach, ale poddawani procedurom. Nie są trupami, ale
kawałkiem drek
, shmattes, szmatami.
– Ale dlaczego? – spytała Hannah.
– Dlaczego? – odezwała się Leja. – Ponieważ za to, co nie
zauważone, nie można obarczać winą. Bo tego chcą oni. Więc tak
musi być. Dalej, wracajcie do pracy.
Jak tylko wróciły do szorowania, drzwi szpitala otworzyły się
i wyłonił się komendant Breuer, nadal uśmiechnięty, tym razem
szerzej. Kiedy przechodził obok ze swoim pomocnikiem, Hannah
zauważyła, że kartka jest teraz zapisana numerami i nazwiskami.
Komendant kogoś jej przypominał. Może kogoś ze zdjęcia. Jakiegoś
ruchomego zdjęcia. Gdzieś już widziała taką uśmiechniętą twarz.
– Doktor… doktor Mengele – powiedziała nagle. – Anioł
z Auschwitz. – Skojarzenie znikło równie nagle, jak się pojawiło.
– Nie – powiedziała zdezorientowana Ryfka. – Nazywa się Breuer.
Dlaczego to powiedziałaś?
– Mówiłam ci, że opowiada dziwne rzeczy – wtrąciła Szyfra.
Hannah spojrzała na swoje dłonie. Drżały.
– Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Staję się „muzułmanem”? Tracę
zmysły?
Nikt nie odpowiedział.
Gitl pracowała w sortowni, gdzie segregowano sterty ubrań i butów,
stosy książek, zabawek i artykułów domowych z waliz i toreb. Było to
także miejsce, gdzie mężczyźni i kobiety mogli spokojnie rozmawiać,
więc następowała tam szybka, cicha wymiana informacji pomiędzy
obozami kobiet i mężczyzn. Tego wieczoru podzieliła się
wiadomościami z innymi mieszkankami baraku zugangi.
– Wszystkie ubrania i buty w dobrym stanie są wysyłane prosto do
Niemiec. A my dostajemy to, co zostaje. Ale spójrz, co dla ciebie
wyciągnęłam, Chajaleh. – Pokazała błękitną apaszkę.
– Zorganizowałaś. Zorganizowałaś ją, tante Gitl – krzyknęła
Szyfra, unosząc ręce z przejęcia.
Wszystkie kobiety się roześmiały, po baraku po raz pierwszy od ich
przyjazdu poniósł się taki dźwięk.
– Tak, zorganizowała.
Gitl podniosła wzrok, na chwilę zacisnęła wargi, a później się
uśmiechnęła.
– W porządku. Zorganizowałam.
– Jak to zrobiłaś, Gitl? – krzyknęła któraś z kobiet.
– Z pewnością nie pytała o pozwolenie! – padła odpowiedź.
Gitl kiwnęła głową, rozpościerając apaszkę w dłoniach.
– Az m’fraygt a shyle iz trayf.
Hannah przetłumaczyła sobie w myślach: „Jeśli zapytasz,
powiedzą ci nie”. Nagle przypomniała sobie inne zdanie, które
brzmiało niemal podobnie: „Łatwiej prosić o przebaczenie niż
o pozwolenie.” Wydawało jej się, że kiedyś widziała taki napis. Może
na koszulce?
– Więc – odezwała się matka Estery, z miną pełną
samozadowolenia – może i jesteśmy zugangi, ale już umiemy
organizować.
Estera patrzyła na apaszkę tęsknym wzrokiem i po cichu nuciła
sobie coś pod nosem. Gitl wręczyła apaszkę Hannah.
– Zamiast niebieskich wstążek – powiedziała łagodnie.
– Niebieskich wstążek? – Hannah przez chwilę nie mogła ich sobie
przypomnieć. Aż w końcu jej się udało.
– I dlatego, że dziś są twoje urodziny – dodała Gitl.
– Ma urodziny! – krzyknęła Szyfra. – Nie powiedziałaś mi.
Hannah pokręciła głową.
– Urodziny mam… w zimie. W… lutym. – To ostatnie słowo
zabrzmiało dziwnie w jej ustach.
– Co to za brednie? – spytała Gitl z dłońmi na biodrach. – I co to
za słowo: luty? W Lublinie nauczyli cię liczyć dni według kalendarza
chrześcijańskiego? – Odwróciła się do kobiet, które się wokół nich
zebrały. – Myślicie, że nie wiem, kiedy ma urodziny moja własna
bratanica? Przecież co roku wysyłałam prezent!
– Oczywiście, że wiesz – krzyknęła siwowłosa kobieta.
– Pamiętam dzień, w którym się urodziła – dodała inna. –
Powiedziałaś mi o tym w synagodze, cała w skowronkach. Chwaliłaś
się, że masz dopiero trzynaście lat, a już zostałaś ciocią.
– No i? – Gitl odwróciła się do Hannah.
Jej pewność zagłuszyła pewność Hannah. Poza tym zadała sobie
pytanie: „kto wie, jaki to był dzień i rok w tym miejscu?”.
– Dziękuję, Gitl – wyszeptała. – To chyba najlepszy prezent, jaki
w życiu dostałam. W każdym razie jedyny, jaki pamiętam.
– Och, moje drogie dziecko. – Gitl przyciągnęła ją do siebie. –
Dzięki Bogu, że twój ojciec i twoja matka nie żyją i cię teraz nie
widzą.
Hannah, w objęciach Gitl, nagle przypomniała sobie mały domek
w sztetlu i wielkie, czułe ramiona Szmula.
– Co ze Szmulem? – spytała. – I z Icchakiem? Wszystko…
dobrze?
Gitl usiadła na dolnej pryczy i pociągnęła Hannah do siebie.
Kobiety zacieśniły wokół nich krąg, spragnione wieści. Gitl kiwnęła
głową.
– Posłuchaj. Szmul pracuje w grupie, która rąbie drewno, ale nic
mu nie jest. Umie to robić i jest silny. Jest z nim rzeźnik Icchak
i Gedalja, i Natan Borodnik, i ich kuzyn Nemuel. Szewc Cadyk
zajmuje się tym, co do tej pory, butami i paskami. Mają tam zakład
szewski. Robi parę eleganckich butów do jazdy konnej dla
komendanta. Rozmiar pięć.
– To rozmiar kobiecy! – zauważyła ze śmiechem matka Estery.
– Zgadza się, i wymyślili na ten temat rymowankę. Słuchajcie:
Breuer nosi damski but
Musi z niego być kogut.
Kobiety zaczęły chichotać; Hannah nie zrozumiała żartu. Gitl
uniosła rękę i śmiech ucichł.
– A jeśli chodzi o ludzi z Wioski, złotnik Naftali robi pierścionki na
zamówienie dla wszystkich członków SS. Jest bardzo chory, ale tak
bardzo podoba im się to, co robi, że dają mu spokój.
– A skąd bierze złoto? – spytała kobieta w poplamionej zielonej
sukni.
– Z walizek, idiotko – odpowiedziała inna.
– Z naszych palców – dodała nagle Fajga, która odezwała się po
raz pierwszy od wielu dni. Wyciągnęła ręce do góry, żeby wszyscy
mogli zobaczyć jej gołe palce. – Z naszych uszu.
– Od naszych zmarłych – wyszeptała Gitl.
Hannah zastanawiała się, czy ktoś poza nią ją usłyszał.
– A co z innymi? – spytała matka Estery.
– Nic więcej nie pamiętam – odparła łagodnie Gitl.
– A co z rabinem? – chciała wiedzieć kobieta z zajęczą wargą. –
Co z rabinem Boruchem?
Gitl nie odpowiedziała.
Fajga uklękła przed nią i położyła dłonie na spódnicy Gitl.
– Jesteśmy siostrami, Gitl. Musisz mi powiedzieć o moim ojcu.
Gitl zamknęła oczy i zacisnęła wargi. Przez długą chwilę milczała,
ale jej usta się otwierały i zamykały, jakby słowa próbowały się
wydobyć. W końcu powiedziała:
– Wybrany. Wczoraj. Baruch dayan ha-emet.
Fajga rozchyliła wargi, żeby krzyknąć. Kobieta w zielonej sukni
zakryła dłonią jej usta, tłumiąc krzyk, pociągając ją na klepisko.
Objęły ją trzy inne kobiety i zaczęły kołysać w rytm jej cichych
szlochów.
– Wybrany – powtórzyła Gitl gwałtownie, z zamkniętymi ciągle
oczami. – Razem z krawcem Sadją, marszalikiem, rzeźnikiem
z Wioski i dwoma tuzinami innych. I zarządcą.
– Dlaczego? – spytała Hannah.
– Rabin był w szpitalu, chorował na serce. Sadja też. Pobili go
prawie na śmierć. Marszalik dlatego, że postanowił pójść. Podobno
powiedział: „Nie jest miejscem dla głupca to, którym rządzą idioci”.
A inni, których imion nie pamiętam, za przewiny, o których nie wiem.
A zarządca…
– Z całymi swoimi pieniędzmi nie mógł się z tego wyplątać? –
spytała matka Estery.
– W tym miejscu jest zwykłym Żydem, jak my wszyscy –
stwierdziła Gitl. – Jak najmniejsi z nas.
– Teraz jest shmatte – dodała Hannah, przypominając sobie słowa
Ryfki.
Gitl otworzyła szeroko oczy i spoliczkowała Hannah bez
ostrzeżenia.
– Może tak się mówi po obozowemu, ale tutaj odmawiamy
modlitwy za zmarłych jak należy, jak porządni Żydzi.
– Gitl-niedźwiedzica – wyszeptała któraś z kobiet.
Hannah podniosła wzrok, z dłonią na piekącym policzku. Nie
mogła znaleźć kobiety, która to powiedziała, więc zwróciła się do
wszystkich.
– Gitl ma rację – przyznała. – Gitl ma rację.
Gitl zaczęła odmawiać Kadisz, kołysząc się w tył i wprzód na
pryczy, a dźwięczne słowa modlitwy brzmiały jak podzwonne.
Pozostałe kobiety od razu się przyłączyły. Hannah zorientowała się,
że recytuje słowa wraz z nimi, choć zdawało jej się, że jej umysł nie
pamięta takiej modlitwy: Yis-ga-dal v’yis-ka-dash sh’may ra-bo…
Jidysz: gówno.
16
Pierwsze wybieranie było najgorsze, pomyślała Hannah. Później
stało się częścią rutyny. I jeśli nie stanęło się zbyt blisko Greczynek,
nie pracowało za wolno, nie powiedziało niewłaściwego słowa czy
nie rozmawiało zbyt głośno, ani nie zdenerwowało strażnika i nie
groziło blokowej, ani nie potknęło się nieszczęśliwie i nie
zachorowało, były szanse, że tym razem nie zostanie się wybranym.
Tym razem.
Jakaś jej część buntowała się przeciwko tym chorym zasadom.
Inna jej cząstka była za nie wdzięczna. W świecie chaosu
przydawały się jakiekolwiek wytyczne. I wiedziała, że każdego dnia,
który przeżyła, pozostawała przy życiu. Jeden plus jeden.
Arytmetyka diabła, jak nazwała to Gitl.
I tak jeden dzień przeradzał się w kolejny. Jej wspomnienia
ograniczyły się do wspomnień obozowych: dzień, kiedy strażnik dał
jej kawałek kiełbasy, nie chcąc niczego w zamian. Ranek, kiedy
przybył nowy transport zugangi. Ranek, kiedy nowy transport nie
przyjechał. Popołudnie, kiedy Gitl zorganizowała linę i wszystkie
dzieciaki bawiły się skakanką. I ten sam wieczór, kiedy rudowłosa
Masza z Krakowa powiesiła się na tej linie, po tym jak dowiedziała,
że jej mąż i siedemnastoletni syn zamienili się w dym.
W pewne słoneczne popołudnie, Hannah, szorując z Szyfrą garnki,
spytała z rozmarzeniem:
– Jaka jest twoja ulubiona potrawa? Spośród wszystkich potraw
świata.
Na czworaka, po części zanurzone w przewróconych na bok
kotłach, szorowały je z resztek przypalonych ziemniaków, które
uparcie przywierały do przepastnego dna. Szyfra wyczołgała się
z gara i jedną brudną dłoń wytarła o policzek. Zastanawiała się
chwilę nad odpowiedzią. Pytanie nie było nowe. Zadawały je sobie
w różnych wersjach od tygodni.
– Chyba pomarańcza – powiedziała powoli. To była odmiana.
Zwykle wymieniała jajko.
– Pomarańcza – powtórzyła Hannah, zadowolona. – Zapomniałam
o pomarańczach.
– Albo jajko.
– Gotowane?
– Albo smażone. – Wróciły do typowej rozmowy.
– Albo jajecznica?
– Albo omlet.
– A może… pizza! – powiedziała nagle Hannah.
– Co to jest pizza? – spytała Szyfra.
– To… to… nie wiem – przyznała żałośnie Hannah, z palcami
w buzi, zniekształcającymi słowa. – Nie pamiętam. Pamiętam tylko
kartoflankę.
– Przecież pamiętasz jajka – odezwała się Szyfra.
– Nie, nie pamiętam. Ani pizzy, ani jajek. Tylko kartoflankę
i brązowy chleb. Tylko to pamiętam.
Włożyła sobie do ust kawałek przypalonego ziemniaka.
– Trudno, nie będziemy płakać nad tą pizzą. Opowiedz mi o niej.
– Nie mogę – wyznała Hannah. – I wcale nad nią nie płaczę,
czymkolwiek jest. Płaczę dlatego, że nie pamiętam, co to jest. Nie
pamiętam niczego.
– Na pewno pamiętasz sztetl – stwierdziła Szyfra. – I Lublin.
– W tym sęk, że nie.
Wtedy z kuchni wyszła Ryfka i pogroziła Hannah palcem.
– Żadnych łez. Jak blokowa zobaczy, że płaczesz…
– Ta trójpalczasta su… – Hanna w porę zmilkła. Niebezpiecznie
było nabrać zwyczaju obrzucania blokowej wyzwiskami. Za takie
zachowanie można było zostać wybranym.
– Jak przestanie panować nad swoimi zugangi, będzie
dwupalczastą
jak-ją-tam-zwiesz
–
odpowiedziała
Ryfka
z uśmiechem.
– Jak to? – spytały jednocześnie Hannah i Szyfra.
– A jak myślisz, w jaki sposób straciła dwa palce?
Hannah się zastanowiła.
– Myślałam, że może nie ma ich od urodzenia.
Ryfka podniosła dłoń, poruszyła palcami i wskazała jeden.
– Przestała panować i cała grupa zugangi się zbuntowała. To było
tuż przed moim przyjazdem. Wysłali je do jaskini Lilit, a ona straciła
jeden palec. Później znów przestała panować i sześć zugangi
powiesiło się jednej nocy, wśród nich moja ciocia Sara. Ciocia Sara
od długiego czasu chorowała i nie mogła już dłużej tego ukrywać.
Wiedziała, że zostanie wysłana do szpitala. Wszyscy poważnie
chorzy pacjenci szpitala wychodzą przez komin. Więc powiedziała
mojej matce: „To ja będę decydować, nie oni. Bóg zrozumie”. –
Ryfka się uśmiechnęła. – Drugi palec. Szkoda, że ciocia Sara nie
mogła zobaczyć rano miny blokowej. Kiedy ucięli jej palec.
– Może my mogłybyśmy jakoś pomóc blokowej wyrównać liczbę
palców? Trzy to taka pechowa cyfra – powiedziała Szyfra.
Ryfka pokręciła głową.
– To zbyt niebezpieczne. Plany niech robią dorośli.
– Jakie plany? – spytała Hannah.
– Dorośli zawsze mają jakieś plany – skwitowała tajemniczo Ryfka.
– Jakie plany? – spytały jednocześnie Hannah i Szyfra.
Ale zanim Ryfka zdążyła odpowiedzieć, dotarł do nich krzyk od
obozowej furtki.
– Komendant!
– Przecież był tu wczoraj – zauważyła Hannah nerwowym
szeptem. – Powinien się zjawić dopiero za dwa dni.
Ryfka, nie zwracając na nią uwagi, miała już dłonie w buzi
i cmokała, żeby ostrzec dzieci. Szyfra też dawała znaki.
– To niesprawiedliwe – poskarżyła się Hannah, a jej głos zamienił
się w jęk.
Szyfra szturchnęła ją ze złością i Hannah zaczęła cmokać,
a maluchy wdrapywały się na stertę śmieci. Pierwszą dwójką byli
brat i siostra, siedmio- i ośmioletni. Zostawili na skraju śmietnika
zielone i niebieskie spodenki. Za nimi szła dziewięciolatka
z niemowlakiem na rękach. Zrzuciła buty i w biegu, jedną ręką
przytrzymując małą dziewczynkę, zdarła z niej spódniczkę. Gdy
położyła nagiego brzdąca przy stercie śmieci, żeby zdjąć sukienkę,
maluch natychmiast zaczął się czołgać na stertę. Dzieci wybiegały
zewsząd jak ryby w czasie tarła, by zanurkować w śmieciach. Brnęły
i zanurzały się jedno po drugim, a potworne cmokanie trwało. W tym
czasie jaskółki nad głowami, oczekujące owadziej uczty, pikowały
i świergotały.
Hannah w końcu usłyszała samochód komendanta, a później
zobaczyła, jak toczy się w ich stronę długą nagą aleją pomiędzy
barakami. Kierował się uparcie w stronę szpitala, znajdującego się
na końcu obozu. Gdy minął barak zugangi, drzwi szpitala otworzyły
się i na schodach pojawił się kuśtykający mały, chudy chłopiec
z zakrwawionym prawym kolanem, umazany pod błękitnymi oczami.
Rączki wycierał w koszulę. Kiedy podniósł głowę i zobaczył jadący
na niego samochód, mimo rozpaczliwego cmokania dookoła, zamarł
i patrzył.
– Reuben! – krzyknęła Hannah. – Biegnij! Biegnij do śmieci!
Ale mały się nie ruszył, a ona poczuła, jak przeszywa ją nagły
chłód, jakby w brzuch wbito jej sztylet z lodu.
– Gottenyu!
Szyfra, która spoglądała na wysypisko z porozrzucanymi wokół
jaskrawymi ubrankami, usłyszała krzyk Hannah i się odwróciła.
Chwyciła ją za rękę i ścisnęła, aż Hannah straciła czucie.
Samochód zwolnił, po czym się zatrzymał. Komendant Breuer sam
wysiadł z auta. Podszedł do Reubena, a mały nie był w stanie na
niego spojrzeć. Patrzył na Hannah i wyciągał do niej rączkę. Wielkie
łzy ciekły mu po policzkach, ale płakał bezgłośnie.
– On wie – wyszeptała Hannah.
– Ćśś – upomniała ją Ryfka.
Komendant spojrzał na chłopca.
– Skaleczyłeś się, synku? – spytał głosem śmiertelnie łagodnym.
Hannah zrobiła pół kroku naprzód, ale Ryfka szarpnęła ją do tyłu.
– Pokaż – odezwał się Breuer. Wyciągnął z kieszeni białą
chusteczkę i ostrożnie przyłożył ją do zakrwawionego kolana
Reubena. – A gdzie masz mamę?
Kiedy nie odpowiedział, Hannah wyszła naprzód.
– Sir, jego mama nie żyje.
Ryfka westchnęła. Hannah to usłyszała i szybko dodała:
– Zmarła kilka lat temu, gdy się urodził.
Komendant wstał i wbił w nią szare, nieprzeniknione oczy.
– Jesteś jego siostrą?
Pokręciła niemo głową, bojąc się dodać coś więcej.
– To dobrze. Dla ciebie. – Breuer pochylił się, opatrzył chusteczką
kolano Reubena, zawiązując ją delikatnie pewnym, wprawnym
ruchem. Później wziął chłopca na ręce. – Dziecko w twoim wieku
powinno być z mamą – stwierdził z uśmiechem. – Dopilnuję, żebyś
do niej trafił. – Podał Reubena swojemu kierowcy, który czekał przy
drzwiach samochodu. Później bez słowa wszedł po schodach do
szpitala i zamknął za sobą drzwi tak cicho, że nie było wiadomo,
kiedy się domknęły.
Tego wieczoru niebo było czerwone i czarne od ognia oraz dymu.
Ludzie z ostatnich transportów przywiezieni w bydlęcych wagonach
nie zostali umieszczeni w barakach. Obóz był pełen. Nowych od
razu poddano procedurom, a ta zmiana rutyny przeraziła nawet tych,
którzy byli tu od dawna. Po obozie krążyły plotki.
– Transport z Holandii.
– Transport ze Śląska.
Nikt nie wiedział. Ale Reuben nie wrócił. Ani tego wieczoru. Ani tej
nocy.
– Nigdy – wymruczała Hannah do siebie, obserwując wzbijający
się dym, rysujący długie liczby na niebie o kamiennej barwie. – I to
przeze mnie.
– Niby dlaczego przez ciebie? – spytała Ryfka.
– Powinnam była powiedzieć, że jest moim bratem.
– Wtedy nie byłoby tutaj także ciebie. Reubenowi byś nie pomogła.
– On nie żyje. – Hannah wyrzekła to słowo na głos z ciekawości,
jakby dopiero teraz je zrozumiała. – Jest martwy.
– Nie wypowiadaj tego słowa.
– Bestie! – krzyknęła nagle Hannah. – Gitl ma rację. Wszyscy
jesteśmy bestiami.
– My jesteśmy ofiarami – poprawiła Ryfka. – Bestiami są oni.
– Wszyscy jesteśmy bestiami – powtórzyła Hannah – bo na to
pozwalamy. – Powiedziała to wcale nie dlatego, że była o tym
przekonana, ale powtórzyła słowa, które gdzieś kiedyś słyszała.
– Bóg na to pozwala – zauważyła Ryfka. – Ale jest jakiś powód.
Tylko my go jeszcze nie znamy. Jak ofiara z Izaaka. Mój tata zawsze
powtarzał, że Wszechświat jest wielkim kręgiem, a my widzimy
jedynie mały wycinek łuku. Bóg nie jest potworem, bez względu na
to, co teraz myślisz. Jest jakiś powód.
Hannah rysowała butem po ziemi.
– Powinniśmy walczyć – oznajmiła. – Powinniśmy stanąć do walki.
– A czym mielibyśmy walczyć? – Ryfka uśmiechnęła się smutno.
– Bronią.
– Nie mamy broni.
– Nożami.
– A gdzie te noże?
– Czymkolwiek.
Ryfka objęła Hannah.
– Chodź. Praca jeszcze nieskończona.
– Praca to nie walka.
– Chcesz być bohaterką, jak Jozue pod Jerychem, jak Samson
przeciwko Filistyńczykom. – Znów się uśmiechnęła.
– Chcę być bohaterką jak… – Zastanowiła się chwilę, ale nikt nie
przychodził jej do głowy.
– Jak kto?
– Nie wiem.
– Moja mama mówiła, zanim… umarła… że o wiele trudniej jest
żyć w ten sposób i umrzeć w ten sposób, niż iść na bój. O wiele
trudniej. Chajo, jesteś bohaterką. I ja nią jestem. – Ryfka spoglądała
przez chwilę na niebo i kłęby dymu. – Wszyscy jesteśmy tutaj
bohaterami.
Tego wieczoru Fajga zaczęła mówić, jakby słowa tak długo
tamowane nagle wezbrały ponad brzeg. Opowiedziała historię, jaką
usłyszała od ojca, o wielkim HaBaal Szem Towie
. Działo się to
w czasach, kiedy był chłopcem o imieniu Israel, i ojciec ostrzegł go:
„Wiedz, mój synu, że wróg zawsze będzie przy tobie. Będzie
w cieniu twoich snów i w twoim żyjącym ciele, bo jest częścią ciebie
samego. Będą chwile, kiedy otoczy cię murem ciemności. Ale
zawsze pamiętaj, że twoja dusza jest bezpieczna, bo twoja dusza
jest całością, i on nie może wtargnąć do twojej duszy, bo twoja
dusza jest częścią Boga”.
Głos Fajgi przybierał na sile i cichł, kiedy opowiadała, jak młody
Israel prowadził małą gromadę dzieci przeciwko wilkołakowi, który
miał serce szatana. W końcu Israel wszedł wprost do ciała wilkołaka
i chwycił jego obrzydliwie ciemne serce w dłoń, „drżące
i podskakujące jak ryba wyjęta z wody”. Fajga poruszała dłonią w ten
sam sposób. To obrzydliwe serce było przepełnione „niezmierzonym
bólem. Bólem, który swój początek miał przed początkiem czasów
i jego przeznaczeniem było wieczne trwanie”. Opowiadała tę historię
szeptem wśród zapadającej ciemności.
– Israelowi zrobiło się w końcu żal tego serca i puścił je wolno.
Położył je na ziemi, a ziemia się otworzyła i je wchłonęła.
W baraku rozległo się westchnienie, a najgłośniej westchnęła
Hannah. Wilkołak, pomyślała. Tu się teraz znajdujemy. W brzuchu
wilkołaka. Ale gdzie, gdzie jest to mroczne, pełne bólu serce?
Wzdychając, zapadła w sen.
Israel ben-Eliezer, znany bardziej pod przydomkiem HaBaal Szem Tow (Mistrz
Świętego Imienia, Pan Dobrego Imienia albo Mąż Dobrej Sławy) – rabin, cadyk, jeden
z twórców chasydyzmu na terenach dawnej Rzeczypospolitej w XVIII wieku.
17
– Jest plan – wyszeptała Gitl. – Icchak, Szmul i ja jesteśmy
wtajemniczeni. – Zakradła się na pryczę Hannah, objęła ją i mówiła
jej bardzo cicho do ucha. – Nie musisz się bać, ale nie możesz
nikomu powiedzieć. Ja też biorę w nim udział.
Hannah się nie poruszyła.
Głos Gitl łaskotał ją w ucho.
– Mówię ci to dlatego, że jesteś naszą jedyną krewną. Naszą
jedyną więzią z przeszłością. Jeśli coś nam się stanie, musisz
pamiętać. Obiecaj mi, Chajo, że będziesz pamiętać.
Wargi Hannah się poruszyły, lecz nie wydobył się z nich żaden
dźwięk.
– Obiecaj.
– Będę pamiętać. – Słowa same przecisnęły się przez
zesztywniałe wargi.
– To dobrze.
– Co to za plan? – zdołała zapytać.
– Jeśli ci powiem, możesz wygadać.
– Nigdy.
– Możesz nie chcieć, ale ci się wymsknie.
– Nawet afile…
– Afile brenen un brutn… nawet gdyby cię przypalano. Tego
powiedzenia nie należy wypowiadać głośno.
Przerażona Hannah poczuła, że zaczyna chichotać. Była to
histeryczna reakcja, ale nie mogła się opanować.
– Mimo wszystko nie powiem ci.
– Kiedy? – wyszeptała Hannah.
– Dowiesz się.
Syrena obwieściła poranny apel i Gitl stoczyła się z pryczy.
Hannah za nią, wstała i przyglądała się jej.
– To… z powodu Reubena? – spytała cicho.
– Dla Icchaka, tak. Co mu zostało, biedakowi? Uwielbiał swoje
dzieci.
– Ale dlaczego ty? Dlaczego Szmul?
– Jeśli nie my, to kto? Jeśli nie teraz, to kiedy? – Gitl się
uśmiechnęła.
– Gdzieś już chyba słyszałam te słowa – zastanawiała się Hannah.
– I jeszcze je usłyszysz – obiecała Gitl. – Ale nie możemy więcej
o tym rozmawiać.
Mimo obietnic Gitl zdawało się, że nic się nie dzieje. Dni toczyły się
według dotychczasowej rutyny, a jedyną zmianą była ciągła czerwień
na niebie, bo torami śmierci nadjeżdżały transporty bezimiennych
zugangi. Jednak atmosfera panująca w obozie nieco się z tego
powodu rozluźniła, bo wszyscy wiedzieli, że dopóki procedurom
poddawani są inni, oni sami ich unikną. Prosta matematyka, jak
odejmowanie, mówiła, że jedynka odjęta od góry oznacza jedynkę
dodaną na dole. Arytmetyka diabła.
– Kiedy? – wyszeptała w nocy do Gitl.
– Dowiesz się – odpowiedziała Gitl. – Dowiesz się.
A jednak, gdy w końcu się to wydarzyło, Hannah była zaskoczona,
że nie wiedziała ani nawet się nie domyśliła.
Nie było żadnych oznak, zwiastunów, żadnych tajemniczych
sygnałów. Zwykły obozowy dzień, po którym w nocy położyła się na
twardej pryczy bez pościeli i próbowała sobie przypomnieć kołdrę,
poduszki i narzutę, kiedy wokół, w czarnym baraku, słyszała
oddechy śpiących kobiet. Dłoń na jej plecach i na jej ustach tak ją
przestraszyła, że była zbyt zaskoczona, żeby protestować.
– Chajo, to już – wyszeptał jej do ucha głos Gitl. – Kiwnij głową, że
rozumiesz.
Kiwnęła, otwierając szeroko oczy, choć było zbyt ciemno, żeby
cokolwiek dostrzec.
– Plan. – Jej słowa były gorące na dłoni Gitl. Usiadła gwałtownie
i ledwie uniknęła uderzenia głową o wyższą pryczę.
Gitl cofnęła dłoń.
– Chodź ze mną – wyszeptała.
– Ja też jestem w tym planie?
– Oczywiście, dziecko. Myślisz, że zostawilibyśmy cię w tym
piekle?
Zakradły się do drzwi i Hannah czuła, że jej serce łomocze jak
oszalałe. W baraku było ciepło, ale ona czuła chłód.
– Masz – wyszeptała Gitl, wkładając jej coś w dłonie.
Hannah spojrzała w dół. W ciemności nic nie widziała, ale
zorientowała się, że trzyma parę butów.
– Założymy je na zewnątrz.
Przystanęły przy drzwiach, a później Gitl powoli je otworzyła.
Zaprotestowały łagodnie.
– Nie są zamknięte! – zauważyła Hannah, wstrząśnięta.
– Niektórych strażników można przekupić – wyszeptała Gitl. – Daj
mi rękę.
Wsunęła dłoń do dłoni Gitl i na chwilę się zawahała.
– A co z Fajgą? Szmul bez Fajgi nie pójdzie.
Uścisk Gitl zacieśnił się na jej dłoni.
– Fajga mówi, że woli ciemnego wilka, którego zna, od ciemności,
której nie zna.
– Mimo że Szmul idzie? Przecież go kocha.
– Bardziej pokochała swoją następną miskę zupy – skwitowała
Gitl. – A teraz cicho.
Wymknęły się za drzwi, zamknęły je i przekręciły klucz od zewnątrz
ze zbyt głośnym zgrzytem. Hannah wzdrygnęła się, słysząc odgłos,
i znów chwyciła Gitl za rękę, równie zimną jak jej własna.
– Spotkamy się za wysypiskiem – wyszeptała Gitl. – A odtąd
żadnego gadania.
Hannah spojrzała w górę. Nie zobaczyła księżyca. Ponad ich
głowami po bezchmurnym niebie rozsiane były gwiazdy, gęsto jak
piach. W obozie powiewał lekki ciepły wiatr. Słychać było cykanie
nocnych owadów. Hannah wzięła głęboki oddech. Powietrze miało
słodki, świeży, nowy zapach. Nagle zaszczekał pies, ale uciszył go
ostry głos.
Gitl pociągnęła Hannah do ściany baraku. Hannah czuła
podchodzący jej do gardła strach i groźbę niekontrolowanego
krzyku, więc upuściła buty i zakryła sobie buzię obiema dłońmi. Była
spocona pod pachami, między nogami, na plecach. Jęknęła. I wtedy
rozległ się krzyk. Strzał. I kolejny. I kolejny, toczące się ciężkie
staccato. Jakiś mężczyzna zaczął krzyczeć, wysokim, przeraźliwym
głosem.
– Ribono shel-oylam
– Szybko! – wyszeptała ochryple Gitl. – Przepadło. Przed
światłami. Szybko.
Kiedy to mówiła, wielkie światła zaczęły przeszukiwać teren obozu,
omijając je zaledwie o kilka centymetrów, przesuwały się po
zewnętrznym obrębie ogrodzenia z drutem kolczastym i po polach
minowych i lasem poza nimi, gdzie Hannah zdawało się, że widziała
wbiegający pomiędzy ciemne drzewa cień.
Gitl pociągnęła ją z powrotem do drzwi baraku, jedną dłonią
otworzyła rygiel, a drugą wepchnęła Hannah do środka. Obie padły
z ulgą na ziemię.
– Co jest? – Z prywatnego pokoju blokowej dobiegł jej głos.
Usta Hannah się otworzyły. Co jej powiedzą? Wszystko się wyda.
Wtedy zostaną wybrane.
– Szłam po moją miskę, żeby się wysiusiać – krzyknęła Gitl
niewiarygodnie opanowanym głosem. – A na zewnątrz rozległy się
strzały i tak się przestraszyłam, że się przewróciłam i miska mi
upadła. – Mówiąc to, odepchnęła od siebie Hannah.
Hannah, czołgając się na czworakach, wróciła przez barak do
swojej pryczy. Położyła się na niej z ulgą, drżąc tak mocno, że
z pewnością wszystkich obudziła.
– Wy, Żydzi… – Głos blokowej był sennie śpiewny. – Nie umiecie
zrobić niczego po cichu ani skutecznie. I dlatego Niemcy was
wszystkich wykończą. Jak chcesz sikać, musisz zaczekać do rana
albo zrobić w łóżku. Bo inaczej będziesz mieć do czynienia ze mną.
– Tak jest, blokowa – odpowiedziała Gitl.
– Wracaj do łóżka.
Gitl, zamiast wrócić na swoją pryczę, położyła się z Hannah
i przytuliła ją tak mocno, że ta ledwie mogła oddychać. A jednak
cieszyła się, że nie musi leżeć tu sama. Wtuliła się w Gitl i czuła jej
rozedrgany bezgłośny szloch. Aż nagle przyszła jej do głowy
potworna myśl. Nie mogła odwrócić się do ciotki na pryczy, wiec
wyszeptała do ściany:
– Gitl, Gitl, matko…
Gitl w końcu usłyszała.
– Co się stało?
– Buty, Gitl, upuściłam na dworze buty. Zorientują się, że tam
byłam. I co teraz. Co ja zrobię?
– Co zrobisz? – wyszeptał jej do ucha zdyszany głos. – Co
zrobisz? Nic, moje drogie dziecko. To nie były twoje buty. Tylko
blokowej. Wzięłam je sprzed jej drzwi, bo na tę trudną podróż
potrzebowałaś porządnych butów. Rano odkryją jej buty. – Parsknęła
śmiechem, tłumionym w plecach Hannah, a jego dźwięk tak
przypominał szloch, że Hannah nie wiedziała, czy to śmiech czy
płacz.
18
Poranny apel odbywał się w pięknym słońcu i pod niebem tak
błękitnym, że bolały oczy. Las po drugiej stronie kolczastego drutu
był wypełniony śpiewem ptaków. Przed zgromadzonymi stał sam
komendant Beuer w otoczeniu strażników SS. Przed sobą miał
sześciu mężczyzn skutych łańcuchem. Hannah rozpoznała jedynie
Szmula i skrzypka z klezmerskiej kapeli. Pozostałych czterech
mężczyzn nie znała. Wszyscy zostali brutalnie pobici, a dwóch nie
miało sił stać.
– Icchak… – wyszeptała.
Gitl obok niej milczała.
– Icchak – spróbowała jeszcze raz.
– Ćśś.
Komendant rozglądał się po obozie, jakby myśli miał zajęte czym
innym. Raz spojrzał nawet w niebo. W końcu zwrócił uwagę na
Szmula, który stał z dumnie podniesioną głową. Szmul splunął.
Strażnik dźgnął go w brzuch kolbą karabinu, a Szmul padł na kolana,
ale nie wydał z siebie dźwięku.
– Ci mężczyźni… – zaczął Breuer – …ci, jak wy to mówicie po
żydowsku, drek, próbowali w nocy uciec. Uciec! Niby dokąd? Na
pola minowe? Do lasu na śmierć głodową? Do miasta, gdzie żaden
Polak przy zdrowych zmysłach nie da im schronienia? Ten obóz
znajduje się na zupełnym odludziu, zapamiętajcie to sobie. Jesteście
na zupełnym odludziu. Życie możecie zawdzięczać jedynie pracy…
i mojej dobrej woli. Rozumiecie? – Rozejrzał się, jakby sprawdzał,
czy ktoś odważy mu się sprzeciwić. Wszyscy milczeli. – Widzę, że
byłem dla was za dobry. Zrobiłem sobie z was zwierzątka. Tak o was
mówią, wiecie: brudne zwierzątka Breuera. Inne transporty nie
docierają tutaj i nie śpią w barakach i nie dostają trzech posiłków
każdego dnia. Nie mają opieki w nowoczesnym szpitalu. Nie dostają
ubrań ani butów.
Wyciągnął parę damskich butów i Hanna wysilała się, żeby na nie
nie patrzeć, ale przyciągały jej wzrok.
– Nie, są poddawani procedurom od razu, zgodnie z rozkazem
z Berlina dotyczącym ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej.
Ale wam, moim małym zwierzątkom, pozwalam żyć i pracować.
I proszę, jak się odwdzięczacie swojemu panu.
Podszedł do skrzypka, którego strażnik wcześniej powalił na
kolana. Odchylił głowę mężczyzny i zwrócił się wprost do niego:
– Pozwalałem ci grać, bo podobno muzyka jest pokarmem bogów.
No to teraz będziesz karmił swojego boga. – Kiwnął na swoich ludzi.
– Przesunąć ich pod ścianę.
W tłumie rozległy się odgłosy protestów, dziwny szmer. Hannah
nagle zorientowała się, że ona także jęczy, choć nie wiedziała, co
oznacza pójście pod ścianę. Domyślała się jedynie, że coś bardzo
złego.
– Cisza! – rozkazał Breuer nieznacznie tylko podniesionym
głosem. – Jak będziecie cicho, pozwolę wam popatrzeć.
Wszyscy milczeli. Nie dlatego, że chcieli się przyglądać, pomyślała
Hannah, ale dlatego, że chcieli być świadkami. I dlatego, że nie mieli
wyjścia. Strażnicy zaciągnęli mężczyzn pod mur obok bramy. Mur
był pełen dziur I ciemnych plam. U góry po prawej stronie, wśród
zgrzytów kołysał się na wietrze szyld ARBEIT MACHT FREI. Ptaki
radośnie ćwierkały w lesie, a korony drzew tańczyły we własnym
rytmie.
Wszystkich sześciu mężczyzn ustawiono plecami do muru.
Czterech stało, dwóch siedziało. Uśmiechał się tylko Szmul.
Żołnierze powoli podnieśli karabiny, a Hannah zagryzła dolną wargę,
żeby nie krzyknąć na głos.
– Szema Jisrael, Adonai Elohejnu…– zaczął skrzypek dźwięcznym
głosem. Pozostali mężczyźni spod muru przyłączyli się do niego. Ale
Szmul milczał, przeszukując wzorkiem tłum obserwujących, z tym
samym dziwnym uśmiechem na twarzy. W końcu jego wargi się
poruszyły i Hannah odczytała jedno słowo.
– Fajga.
– Szmul! – rozległ się głośny skowyt, i Fajga przecisnęła się przez
tłum, po czym padła u jego stóp. Skierowała twarz ku jego twarzy
i się uśmiechnęła. – Niebo jest naszym baldachimem. Bożym
baldachimem. Niebo.
Pochylił się i pocałował ją w głowę, a wtedy rozległ się ryk
karabinów, głośnych salw, które zagłuszyły śpiew ptaków i krzyki.
Gdy w końcu zrobiło się cicho, komendant rzucił buty na ciało Fajgi.
– Niech wszyscy wyjdą przez komin – powiedział. – Wezwać
Kommando. Schnell!
Żołnierze odmaszerowali na skraj obozu poza jednym, który
otworzył drzwi do jaskini Lilit. Wyszło stamtąd dziesięciu mężczyzn
w zielonych kombinezonach. Choć Hannah o nich słyszała, bała się
ich i było jej ich żal, nigdy wcześniej żadnego z nich nie widziała.
Jeden z nich, zaledwie chłopiec, przyłożył palec do ust i powietrze
przeszył ostry świst. Członkowie komando podnieśli głowy na ten
dźwięk i parodiując żołnierzy, podeszli do muru.
Chłopiec, który zagwizdał, pochylił się i chwycił Fajgę. Jego
pozbawiona zarostu twarz była ponura, ale nie pojawił się na niej
wyraz smutku czy przerażenia. Jednak niósł Fajgę tak, jak niosłoby
się ukochaną, ze świadomą czułością i dumą.
– Ten, co niesie Fajgę, to mój brat, Wolfe – powiedziała Ryfka, nie
zwracając się do nikogo szczególnego.
Naprzód wystąpiła blokowa z drewnianą łyżką w dłoni, którą na
prawo i lewo rozdawała ciosy.
– Schnell. Schnell. Kanalie. Robota czeka, dużo roboty. – W jej
głosie pobrzmiewała nuta histerii. Łyżka z dłonią nie spoczywała, ale
drugą trzymała blisko przy ciele. Owinięta była szerokim bandażem,
a biała tkanina splamiona była świeżą krwią.
– Gitl… – odezwała się Hannah, kiedy szły w kierunku kuchni. –
Widziałaś?
– Widziałam – odparła Gitl chropowatym głosem. – Wszystko
widziałam.
– Chodzi mi o to, czy widziałaś, że nie było tam Icchaka?
Gitl odwróciła się, chwyciła Hannah za ramiona i się w nią
wpatrywała.
– Icchaka?
– Nie było go tam. Ani w tłumie.
– Ćśś – powiedziała Gitl, odwracając się, ale w jej głosie pojawił
się cień nadziei. – Ćśś.
Hannah nic więcej nie dodała, ale w myślach zobaczyła zwinny
cień znikający wśród drzew. Uśmiechnęła się na to wspomnienie.
Później tego popołudnia, gdy kotły były przygotowane do gotowania,
Hannah z Ryfką i Szyfrą poszła do studni. Estera już przy niej stała
i powolnymi ruchami napełniała wiadro dla kobiet w szwalni. Mocno
schudła, sukienka wisiała na jej kruchym ciele, wzrok miała martwy.
Jaskółki nad ich głowami nurkowały do ziemi, żeby porywać
wzbijające się z niej owady. Hannah obserwowała je przez chwilę,
wstrzymując oddech. Miała wrażenie, że cała przyroda ignoruje to,
co się dzieje w obozie. Były piękne zachody słońca i delikatna bryza.
Wokół domu komendanta z kolorowymi kwiatami droczył się wiatr.
Kiedyś zauważyła przebiegającego przez łąkę lisa, który zanurkował
w lesie. Gdyby to się działo w książce, pomyślała, niebo by płakało,
a jaskółki odprawiały żałobne śpiewy przy kominie.
Jej wargi wykrzywiły się pod wpływem ironii tej myśli, i odwróciła
się do trzech dziewczyn przy pompie. Nagle, zupełnie wyraźnie,
zobaczyła inną scenę: dwie roześmiane dziewczyny przy fontannie,
w jasnoniebieskich pończochach i bawełnianych swetrach.
Opryskiwały się wodą. Szkolny dzwonek wezwał je do klasy. Hannah
zamrugała, ale obraz pozostał.
Wzięła głęboki oddech i zmusiła się do skupienia na obozie;
przypominało to nastawianie ostrości w aparacie fotograficznym.
Raz widziała fontannę, innym razem studnię. Serce dudniło jej pod
szarą sukienką. Bała się poruszyć. Aż nagle podjęła decyzję.
– Posłuchajcie – odezwała się do dziewczyn przy studni. –
Opowiem wam pewną historię.
– Historię? – Szyfra podniosła wzrok z błyskiem w oczach
osłoniętych jasnymi rzęsami. – Nie opowiadałaś nam nic odkąd tu
jesteśmy. Od… – Zawahała się na chwilę, bojąc się nazwać
wspomnienie, bojąc się, że może usłyszeć strażnik i, jakoś, je
wykraść.
– Od ślubu – dokończyła Hannah. – Zabawne, że przywołujemy to,
co wypowiemy. Ślub. Szkoła. Dom.
– Opowiedz tę historię – poprosiła Ryfka. – Chciałabym ją
usłyszeć. – Jej słowa, po raz pierwszy, zabrzmiały jak słowa
dziesięciolatki.
Hannah kiwnęła głową.
– To nie jest historia, która zaczyna się od słów: dawno, dawno
temu – wyjaśniła. – Mówi o teraźniejszości i o przyszłości.
– Nie chcę historii o teraźniejszości – rzekła powoli Estera. –
Teraźniejszości mamy aż za wiele.
– A przyszłości za mało – dodała Szyfra.
Hannah przysunęła się do nich.
– Sześć milionów Żydów umrze w obozach takich jak ten. Umrze!
No, powiedziałam to słowo. Czy dzięki temu to bardziej realne? Czy
mniej? I skąd wiem, że umrze sześć milionów? Nie wiem skąd, ale
wiem.
– Sześć milionów? – zdziwiła się Szyfra. – To niemożliwe. Sześciu
milionów Żydów nie ma nawet na całym świecie.
– Sześć milionów – powtórzyła Hannah. – Ale to nie wszyscy
Żydzi, jacy istnieją. Na koniec, w przyszłości, będą nadal istnieć.
I będzie Izrael, żydowskie państwo, z żydowskim prezydentem
i senatem. A w Ameryce, żydowskie gwiazdy filmowe.
– Nie wierzę ci – skwitowała Estera. – Nie sześć milionów.
– Musisz mi uwierzyć. Bo pamiętam.
– Jak możesz pamiętać coś, co się jeszcze nie wydarzyło? –
spytała Ryfka. – Pamięć tak nie działa. Nie działa do przodu, tylko
w tył. To, co opowiadasz, to nie wspomnienie. To marzenie.
– A jednak to nie jest marzenie – upierała się Hannah. – Mam trzy
rodzaje wspomnień, które się na siebie nakładają. Pamiętam, jak
mieszkałam z Gitl i Szmulem.
– Niech spoczywa w pokoju – wtrąciła Ryfka.
– Niech wszyscy spoczywają w pokoju – dodała Hannah.
– A Lublin? – zagadnęła Szyfra. – Pamiętasz Lublin?
– Tak, jest Lublin, ale mam wrażenie, że to wspomnienie jest
zasłyszaną opowieścią. Samego Lublina nie pamiętam, ale
przypominam sobie, że tam byłam. No i jest moje wspomnienie
z przyszłości. Teraz jest bardzo silne i rzeczywiste, jakby
przypominało mi się tym więcej, im bardziej usiłuję sobie
przypomnieć. Wspomnienie na wspomnieniu na wspomnieniu, jak
warstwy tortu.
– Pamiętam tort – powiedziała Szyfra.
– Niemożliwe – zaoponowała Estera.
– A wręcz szalone – orzekła Ryfka.
– Tak czy owak, pamiętam – powtórzyła Hannah. I wy, wy też
musicie pamiętać, żeby ci z nas, którzy przetrwają w tym miejscu,
zanieśli przesłanie do tej przyszłości.
– Jakie przesłanie? – spytała Ryfka zdyszanym, cichym głosem.
– Że przetrwamy. My, Żydzi. Że to, co się tutaj dzieje, nie może
wydarzyć się nigdy więcej – powiedziała Hannah. – Że…
– Że cztery dziewczyny gadają zamiast pracować – przerwał jej
ostry głos.
Podniosły głowy. Obok nich stał nowy strażnik, z zaczerwienionym
od słońca nosem. Na jego twarzy malował się dziwny wyraz
zadowolenia.
– Słyszałem, że ci, którzy nie pracują, idą tam. – Wskazał bramę.
– Nie! – krzyknęła Ryfka. – My pracujemy. Naprawdę. – Podniosła
puste wiadro.
Strażnik machnięciem dłoni zbył jej wyjaśnienia i cała czwórka,
wstrzymując oddech, czekała.
– Słyszałem, że potrzebujemy jeszcze trzech Żydów, żeby dopełnić
ładunek. Komendant Breuer jest zwolennikiem skuteczności,
a nasze urządzenia nie pracują dobrze przy niepełnych ładunkach.
Więc wysłano mnie tutaj, żebym spośród zwierzaków komendanta
wybrał trzy, które nie pracują. Polecił mi osobiście, żeby dopełnić
ładunek.
– Ale my pracowałyśmy – błagała Szyfra drżącym w pośpiechu
głosem. – I jesteśmy zdrowe. Jesteśmy zdrowe i ciężko pracujemy.
Nie bierze się zdrowych i ciężko pracujących. To jedna z zasad.
Nigdy.
Strażnik znów się uśmiechnął.
– Skoro zasady ustala komendant Breuer, domyślam się, że może
je także zmieniać. Ale dlaczego ty się tak przejmujesz, Liebchen?
Potrzebuję tylko trzech. Może ciebie nie wezmę. – Powoli przyjrzał
się pozostałym dziewczynom. Uśmiech nie schodził mu z twarzy. –
Wezmę ciebie. Ty wyglądasz najmniej zdrowo. – Wskazał na Esterę,
która niemal przewróciła się przy nim, jakby ktoś nagle kopnął ją od
tyłu, w zagięciach kolan.
Szyfra odetchnęła głośno i zamknęła oczy.
– I ciebie – powiedział, figlarnie kładąc palec na nosie Szyfry,
niemal jakby z nią flirtował. – Bo jednak za bardzo się stawiasz. I…
i…
Hannah wypuściła powietrze z płuc najciszej, jak mogła. Nie
chciała zwracać na siebie uwagi. Żeby przeżyć jeszcze jeden dzień,
jeszcze jedną godzinę, jeszcze jedną minutę – każda z nich myślała
tylko o tym. Jedynie na to mogły mieć nadzieję. Ryfka miała rację.
Nawiedzało ją nie wspomnienie, ale marzenie.
– …I ciebie, w chustce na głowie, jak stara babcia. Wezmę też
ciebie. – Wskazał na Ryfkę, a do Hannah puścił oko. Później
odwrócił się i energicznym krokiem ruszył w kierunku bramy, pewny,
że wybrane przez niego dziewczyny pójdą za nim.
Ryfka uściskała szybko Hannah.
– I kto teraz będzie pamiętał? – wyszeptała.
Hannah się nie odezwała. Wspomnienia Lublina, sztetlu i obozu
nagle wydały jej się snem. Ona żyła, wcześniej, teraz i będzie żyć
później – w przyszłości, ona, czy ktoś, z kim dzieli wspomnienia. Ale
Ryfka miała tylko teraźniejszość.
Nie zastanawiając się, Hannah zerwała Ryfce chustkę z głowy.
– Biegnij! – wyszeptała. – Biegnij do wysypiska, biegnij do
baraków, biegnij do kuchni. Strażnik jest nowy. Nie zorientuje się.
Dla niego wszyscy Żydzi są tacy sami. Biegnij ocalić życie, Ryfko.
Biegnij ocalić przyszłość. Biegnij. Biegnij. Biegnij. I pamiętaj. –
Mówiąc to, odepchnęła Ryfkę, drżącymi palcami rozwiązała supeł
chustki i związała ja sobie na głowie. Gdy odgłosy kroków Ryfki
zniknęły za nią, ruszyła pewnym krokiem, z podniesioną głową, za
Szyfrą i Esterą. Dogoniwszy je, objęła je w talii, jakby były trzema
dziewczynami idącymi przez szkolny dziedziniec.
– Opowiem wam historię – odezwała się cicho, nie zważając na to,
że obie płaczą, Szyfra głośno, a Estera cichutko. – Historię, która
wam się spodoba. – Siła jej głosu uspokoiła je i zaczęły słuchać. –
Opowieść jest o dziewczynie. Zwykłej dziewczynie, która nazywa się
Hannah Stern i mieszka w New Rochelle. Nie w zwykłym Rochelle.
Zwykłego Rochelle nie ma. Jest tylko New Rochelle. Leży
w Ameryce, gdzie kablami zdjęcia, ruszające się zdjęcia, dochodzą
wprost do salonu… – Zamilkła, kiedy otworzyły się przed nimi drzwi
do jaskini Lilit. – I gdzie kiedyś prezydentem zostanie żydowska
dziewczyna, jeśli zechce. Jesteście gotowe? Gotowe czy nie,
idziemy…
Wszystkie trzy wzięły głęboki, nierówny oddech i przekroczyły próg
do wiecznej nocy.
19
Kiedy ciemność w końcu się rozmyła, Hannah zorientowała się, że
patrzy przez pusty korytarz na drzwi oznaczone „4N”. Czwórka to
czterej członkowie mojej rodziny, pomyślała Hannah. A „N” to New
Rochelle. Nigdzie nie widziała Szyfry ani Estery. Rozpierzchły się
bez pożegnania. Niemal je zawołała, ale się zawahała i obejrzała za
siebie.
Zobaczyła długi stół nakryty białym obrusem. Uginał się od potraw:
macy,
pieczeni
wołowej,
jajek
na
twardo,
kielichów
ciemnoczerwonego wina. Przy stole siedziało siedmioro dorosłych
i mały blondynek. Otworzyli wyczekująco usta.
– I co, Hannah? – odezwał się stary mężczyzna u szczytu stołu. –
Idzie?
Hannah odwróciła się i spojrzała w długi, ciemny korytarz. Był
nadal pusty.
– Nikogo tu nie ma – wyszeptała. – Nikogo.
– No to wracaj do stołu i zamknij drzwi – krzyknął inny starszy
mężczyzna. – Jest przeciąg. Wiesz, że ciocia Rose łatwo się
przeziębia.
– Sam, nie poganiaj dziecka, robi, co do niej należy. – Kobieta,
która się odezwała, miała pospolitą twarz, rozjaśnioną wyjątkowym
uśmiechem. – Chodź, skarbie, usiądź przy cioci Evie. – Poklepała
puste krzesło obok niej, a później wyciągnęła rękę i chwyciła swój
kieliszek wina. – Jesteś taka blada, Hannahleh. Jak śmierć. Jak
temu zaradzimy? – Podniosła kieliszek, spoglądając na Hannah. –
L’chaim. Za życie. – Wypiła łyk.
Hannah wsunęła się na krzesło, wiedząc, że jest zarezerwowane
dla proroka Eliasza, który przemierzał wieki niczym ryba wodną toń.
Obserwowała, jak wszyscy dorośli podnoszą kieliszki.
– L’chaim.
Ciocia Eva obróciła się do niej z uśmiechem. Rękaw swetra
odsłaniał jej nadgarstek. Kiedy znów podniosła kieliszek, Hannah
zauważyła na jej ręce numer: J18202.
– Hannaleh, co tak patrzysz? – wyszeptała ciocia Eva, gdy przy
stole rozległy się rozmowy: wuj Sam wykłócał się o ceny nowych
samochodów, dziadek Will narzekał z powodu ostatniego rządowego
skandalu, jej matka zagadywała ciocię Rose na temat jakiejś książki.
– Patrzę? – Bezwiednie powtórzyła słowo.
– Tak, na moją rękę. Na numer. Ciągle cię przeraża? Nigdy nie
pozwoliłaś, żebym ci o nim opowiedziała, a twoja matka nie cierpi,
jak się o nim wspomina. Jednak jeśli chcesz…
Hannah dotknęła numery na ręce ciotki z zaskakującą
delikatnością.
– Nie, nie, proszę, to ja ci o nim opowiem – wyszeptała. – J
oznacza Żyda. Jedynka to, że jesteś sama, sama z ośmiorga
z twojej rodziny, a przeżyło z niej dwoje. Twój brat był w komando
jednym z Żydów zmuszonych do obsługi krematoriów, zajmowania
się zmarłymi, więc uważał się za zero. – Podniosła wzrok na ciocię
Evę, która się w nią wpatrywała. – Och! Twój brat, dziadek Will. To
on musiał nieść Fajgę. To dlatego…
Ciocia Eva na chwilę zamknęła oczy, jakby o czymś myślała albo
coś sobie przypominała.
– Miał na imię Wolfe – wyszeptała. – Wolfe! Jak wilk. A, jak na
ironię, był łagodny niczym baranek. Po przyjeździe do Ameryki
zmienił imię. Wszyscy zmieniliśmy imiona. Żeby zapomnieć.
Pamiętanie było zbyt bolesne. Ale zapomnieć się nie dało. –
Otworzyła oczy. – Mów dalej, dziecko.
Hannah cofnęła dłoń z ręki ciotki i położyła ją sobie na kolanach.
Nie była w stanie patrzeć na ciotkę, na tę znajomą-nieznajomą,
pospolitą, lecz piękną twarz.
– Powiedziałaś… – wyszeptała – … powiedziałaś, że jak to
wszystko się już skończy, znów będziecie dwójką. Na zawsze.
J18202.
Siedziały w milczeniu przez długą chwilę, a odgłosy śmiechów
i rozmów przy stole krążyły wokół nich jak jaskółki.
W końcu Hannah podniosła głowę. Ciotka przyglądała jej się, jakby
zobaczyła ją po raz pierwszy.
– Ciociu Evo… – zaczęła Hannah, a dłoń Evy dotknęła mocno jej
warg, jakby chciała powstrzymać ją przed wypowiedzeniem tego, co
wypowiedziane zostać musiało.
– W mojej wiosce, w obozie… w przeszłości… nazywałam się
Ryfka.
Hannah kiwnęła głową i odsunęła palce ciotki.
O wiele głośniej, niż zamierzała, tak głośno, że wszyscy przy stole
zamilkli, słysząc jej głos, powiedziała:
– Pamiętam. Oj, pamiętam.
EPILOG
Zakończenie tej historii ciocia Eva opowiedziała Hannah dużo
później, kiedy były tylko we dwie, bo nikt inny by im nie uwierzył.
Powiedziała, że spośród wszystkich ludzi, z którymi tamtej wiosny do
obozu przyjechała Chaja, do końca wojny przeżyło tylko dwoje.
Icchak, któremu rzeczywiście udało się uciec, mieszkał w lesie
z partyzantami i walczył z Niemcami. I Gitl. Gdy w 1945 roku
wyzwolono obóz, Gitl ważyła zaledwie trzydzieści pięć kilogramów,
bo swoimi porcjami żywności cały czas dzieliła się z dziećmi. Ale
przeżyła. Blokowa i wszyscy mieszkańcy Wioski zginęli, ale wśród
żyjących, oprócz Icchaka, Gitl i Ryfki, znalazła się też Leja
z dzieckiem, poważnym trzylatkiem. Gitl i Icchak wyjechali do
Izraela, gdzie żyli w przyjaźni do siedemdziesiątki. Żadne z nich nie
założyło rodziny. Icchak został politykiem, członkiem izraelskiego
Knessetu. Gitl, znana w kraju jako tante Gitl lub Gilt-niedźwiedzica,
zorganizowała misję, żeby ratować życie młodych ocalałych
i odnaleźć pozostałych przy życiu członków ich rodzin. Później
prowadziła agencję adopcyjną, najlepszą na Bliskim Wschodzie.
Nadała jej nazwę od imienia swojej małej siostrzenicy, która zginęła
w obozie bohaterską śmiercią. CHAYA.
Życie.
Co w tej książce jest prawdą
Choć seder rodziny Sternów odbiega nieco od tradycji, jest obrazem
tego, jak obchodzono go w mojej rodzinie. To mój wujek Louis
zawsze mówił: „Skąd to wiem? Bo tam byłem!”, chowając afikoman
na widoku pod swoim krzesłem, żeby najmłodsze dziecko bez trudu
mogło go znaleźć i ponownie ukryć. Słowo „seder” dosłownie znaczy
„porządek”, ale życie religijne moje rodziny nie było zbytnio
uporządkowane. Jak u wielu amerykańskich Żydów, składało się
z licznych dość dowolnie wybranych elementów i mnóstwa miłości.
Byliśmy Żydami dlatego, że się nimi urodziliśmy, a nie z powodu
ścisłego przestrzegania zasad. Kiedy musiałam uczyć się
hebrajskiego i historii na moją bat micwę, ciągle narzekałam, jak
bardzo męczy mnie zapamiętywanie. Jednak seder ma swój
dokładnie ustalony porządek, a ciekawy czytelnik może go poznać
w opisującym go podręczniku, Hagadzie.
Wszystkie fakty dotyczące potwornego upowszechnienia zła
w obozach są prawdą: koszmarne podróże w bydlęcych wagonach,
golenie
głów,
tatuowanie
numerów,
rozdzielenie
rodzin,
niedożywienie, „muzułmanie” i „komanda”, brak odpowiedniej
odzieży, wybieranie ofiar do kremacji. Nawet wysypisko śmieci
pochodzi z obozowych wspomnień jednej z moich przyjaciółek.
Wymyśleni są jedynie bohaterowie: Chaja, Gitl, Szmul, Ryfka
i pozostali – choć stworzeni zostali z fragmentów prawdziwych
historii, które ujrzały światło dzienne dzięki niewielkiej garstce
ocalałych.
Nienazwany przeze mnie obóz, który opisałam, nie istniał. Jest to
raczej zlepek obozów, które istniały naprawdę: najgorszym z nich był
Auschwitz z ironicznym szyldem ARBEIT MACHT FREI. W ciągu
dwóch i pół roku zagazowano w nim dwa miliony Żydów i dwa
miliony
rosyjskich
jeńców
wojennych,
polskich
więźniów
politycznych, Cyganów oraz europejskich nie-Żydów. W Treblince
zginęło 840 tysięcy Żydów. W Chełmnie – 360 tysięcy Żydów.
W Sobiborze – 250 tysięcy. Były też inne obozy, a ich wyliczanka
brzmi jak arytmetyka diabła: Bełżec, Majdanek, Dachau, Birkenau,
Bergen-Belsen, Buchenwald, Mauthausen, Ravensbrück. Zginęła
niezliczona liczba anonimowych ludzi. Zniknęły całe rodziny, wioski,
regiony. W czasie Holokaustu trudno było to sobie wyobrazić, bo
skala zagłady przekraczała ludzkie pojęcie. Dziś, po wielu latach,
możemy powtórzyć słowa Winstona Churchilla, który napisał: „To
bez wątpienia największa i najpotworniejsza zbrodnia popełniona
w całych dziejach świata”. A jednak nadal zdaje się czymś
niemożliwym, niewyobrażalnym, trudnym do pojęcia. Choć mamy
przed sobą fakty, liczby, niepodważalne fotografie, autobiografie,
nadgarstki noszące długie numery, są na świecie ludzie, którzy
negują fakt, że takie rzeczy naprawdę miały miejsce.
Bo w końcu, jak wierzyć, że ludzie tacy jak my – matki, ojcowie,
siostry, bracia – mogli zgotować swoim bliźnim tak zaplanowaną
niedolę, taką rutynę tortur, wszystko ubrane z język przemysłu:
„Mnóstwo dostarczonych jednostek… działamy pełną parą”. To nie
były obozy, choć tak je nazywano. To były fabryki przeznaczone do
skutecznego mordowania ludzi.
Nie ma szans, żeby fikcja choć częściowo oddała to, jak nieludzka,
obca, wręcz szatańska była w obozach ta machina śmierci. Ani tego,
jak należy postrzegać bohaterstwo: nie w buncie, który był
całkowicie bezsensowny, bo oznaczał śmierć kolejnych niewinnych
ludzi. „Brak działania”, napisał Emmanuel Ringelblum, zajmujący się
Holokaustem żydowski historyk, „niepodnoszenie ręki przeciwko
Niemcom stało się milczącym, biernym bohaterstwem przeciętnego
Żyda”.
Ten heroizm – opór wobec dehumanizacji, dążenie do przeżycia
swoich oprawców, cicha, codzienna troska o równie znękanych
bliźnich. Świadectwo. Pamięć. To były jedyne obozowe zwycięstwa.
Fikcja nie jest w stanie oddać przytłaczających liczb, ale może być
tym świadkiem, tą pamięcią. Narrator może próbować opowiedzieć
ludzką historię, z chaosu może stworzyć galaktykę, może wskazać,
że niektórym udało się przeżyć, choć większość ludzi zginęła. I może
nam przypomnieć, że wokół kominów wciąż rozlega się śpiew
jaskółek.
Nota o autorce
Jane Yolen – urodziła się w 1939 roku w Nowym Jorku. Pisarka
mająca w dorobku blisko 400 wierszy oraz książek dla młodzieży
i dorosłych. Wielokrotna zdobywczyni prestiżowych nagród, takich
jak: Nebula, Golden Kite, Mythopoeic, a także Jewish Book. W roku
2009 otrzymała World Fantasy Award za osiągnięcia życiowe oraz
Damon Knight Memorial Grand Master Award. Aż sześć
uniwersytetów przyznało jej doktoraty honoris causa za jej dorobek
literacki. Najważniejszą powieścią Yolen jest nagradzana
i sfilmowana Arytmetyka diabła. Książka została przetłumaczona na
wiele języków, regularnie trafiała również na listy bestsellerów. Po
blisko trzydziestu latach od jej wydania, autorka po raz kolejny
poruszyła ważną kwestię Holokaustu w powieści Mapping the
Bones. Oprócz bycia pisarką, Jane Yolen zajmuje się również
komponowaniem piosenek i storytellingiem. Mieszka w Hatfield
w stanie Massachusetts.