Filozoficzne pożytki z jazdy rowerem w zimie
Na specjalne życzenie kilku moich anonimowych czytelniczek, wrócę w dzisiejszym
felietonie do tematyki niepolitycznej. Zajmę się mianowicie po raz kolejny rowerami.
„Rower w zimie?!” – już słyszę te zaskoczone głosy. Tak. Właśnie rower w zimie daje
pełny wgląd w filozoficzno-światopoglądowe konsekwencje wyboru takiego właśnie
środka transportu.
Więc po pierwsze: „rower w zimie?!” to okrzyk, jaki towarzyszy każdemu rowerzyście
między mniej więcej 31 października a mniej więcej 30 kwietnia, czyli przez pół roku.
Przez pół roku rowerzysta musi udzielać obszernych wyjaśnień na temat swojego życia.
Ten ciągły egzamin prowadzi do bardzo pożądanego filozoficznie stanu metafizycznej
niepewności. Zimowy rowerzysta bezustannie musi szukać uzasadnienia dla swojego
bytu, udowadniać, że jego istnienie jest możliwe. Życie zimowego rowerzysty nie jest –
jak życie muszki owocówki czy jakiegoś innego podmiotu, który nie jeździ rowerem w
zimie – dane i oczywiste. Jest zadane i wciąż poddawane w wątpliwość.
O tym, że ciągły stan niepewności może być korzystny, można przekonać się, pytając
zimowego rowerzystę, czy nie przewraca się, jeżdżąc po lodzie. Jako zimowy rowerzysta
przylegam do powierzchni najwyżej kilkunastoma centymetrami kwadratowymi opon, a
środek ciężkości mam niebezpiecznie wysoko nad zamarzniętym śniegiem. Teoretycznie
znajduję się w sytuacji idealnej do spektakularnej wywrotki. Tymczasem to samochody z
trudem startują ze świateł i ślizgają na zakrętach, a piesi poruszają się powoli, dziwnie
machając rękoma, gdy ja utrzymuję równowagę dzięki stanowi ciągłej niepewności i
efektowi żyroskopowemu.
Innym ważnym pytaniem jest pytanie: „czy nie jest ci zimno”. Zapytany o to zimowy
rowerzysta rozgląda się dookoła, będąc przekonany, że pytają kogoś innego. Zimowy
rowerzysta zapytany o to, czy nie jest mu zimno w polarowej bluzie i cienkiej kurteczce,
gdy na zewnątrz jest minus pięć, musi zachwycić się jak wspaniale zróżnicowane jest
uniwersum ludzkich odczuć. Okutani w stukilogramowe kożuchy przytupujący z zimna na
przystanku piesi z przerażeniem patrzą na rowerzystę, który komfort termalny osiąga po
kilkunastu machnięciach pedałami. Marznącemu pieszemu lub kierowcy, który musi
rozkręcić na maksa ogrzewanie w samochodzie, by nie przymarznąć do kierownicy, nie
mieści się w głowie, że do zapewnienia odpowiedniej temperatury nie potrzeba żadnych
szczególnych zewnętrznych wspomagaczy, a wystarczy szybkie poruszanie się siłą
własnych mięśni.
Poczucie samowystarczalności w ekstremalnych warunkach zewnętrznych jest
wspaniałym ukojeniem dla stanu niepewności, o którym pisałem wyżej. Balans pomiędzy
tymi dwoma uczuciami dodaje rowerzyście dodatkowych sił do pedałowania i tematów do
przemyśleń. Filozoficzne korzyści z jazdy rowerem zimą być może nawet przerastają tak
przyziemne zyski, jak możliwość przybycia na miejsce szybciej, brak konieczności stania
1
w korkach, czy wyczerpującego odśnieżania samochodu.
Oczywiście zaraz się znajdzie ktoś, kto pokiwa z politowaniem głową i powie, że rower w
zimie to szron na twarzy, błoto i przymarzanie do siodełka. No cóż, nikt nie powiedział, że
uprawianie filozofii jest łatwe i przyjemne.
Krzysztof Cibor, Wirtualna Polska
2