Jack Higgins
Mroczna strona wyspy
Dla Ruth
CZĘŚĆ PIERWSZA
DŁUGI POWRÓT
1
NA KYROS NIC SIĘ NIE ZMIENIA
Rozebrany do pasa Lomax leżał zlany potem na wąskiej koi
w dusznej kabinie i wpatrywał się w brudny, łuszczący się sufit.
Gdy patrzyło się nań dosyć długo, stawał się całkiem wierną
mapą Morza Egejskiego. Lomax zjechał w dół wyimaginowanej
mapy, od Aten przez Cyklady do większej masy lądu, która
miała przedstawiać Kretę, tam jednak, gdzie powinno się
znajdować Kyros, była tylko pusta przestrzeń morza. Z jakiegoś
powodu sprawiło to, że poczuł się nieswojo i opuścił nogi na
podłogę. Wstał, chlusnął wodą do porysowanej miednicy
stojącej pod lustrem obok koi i zmył z siebie pot. Miał
muskularne ramiona, ciało opalone na brąz i sprawne, więc
brzydka pomarszczona blizna po starej ranie od kuli pod lewą
piersią wyglądała jakoś ponuro i nie na miejscu.
Kiedy się wycierał, z miski spoglądał na niego jakiś
nieznajomy mężczyzna o skórze mocno naciągniętej na
wystających kościach policzkowych i ciemnych, smutnych
oczach.
9
W momencie gdy sięgał po koszulę, drzwi kajuty
otworzyły się i zajrzał steward.
— Kyros za pół godziny, panie Lomax — rzucił
po grecku.
Drzwi zamknęły się za nim i Lomax po raz pierwszy
poczuł lekkie podniecenie. Nałożył lnianą marynarkę i
wyszedł na pokład.
Gdy stanął przy balustradzie, patrząc jak Kyros
wyrasta stopniowo z morza, ze sterówki wynurzył się
kapitan Papademos i przystanął obok niego. Był to
silnie zbudowany mężczyzna, prawie czarny od słońca,
z twarzą pooraną zmarszczkami.
Przyłożył zapałkę do swojej fajki.
—
Jest lekka mgła od upału, ale jeśli przyjrzy się pan
dobrze, zobaczy pan w oddali Kretę. Niezły widok, co?
—
To za mało powiedziane — odparł Lomax.
— Byłem wszędzie, gdzie żeglarz jest w stanie
dotrzeć — ciągnął Papademos. — I na koniec od-
kryłem, że podróżuję w kółko.
—
Czyż wszyscy tego nie robimy? — Lomax wyjął
papierosa i kapitan podał mu ogień.
— Jak na Anglika, włada pan świetnie greckim.
Nigdy nie słyszałem obcokrajowca mówiącego nim
tak dobrze. Był pan już tu kiedyś?
Lomax skinął głową.
— Dawno temu. Przed powodzią.
Przez chwilę Papademos wyglądał na zdezorien-
towanego, ale zaraz twarz mu się rozjaśniła.
— Rozumiem. Był pan na wyspach w czasie wojny.
— Zgadza się. Działałem głównie na Krecie, pra-
cowałem z EOK.
— O! — Papademos pokiwał głową. — To były
10
ciężkie czasy dla nas wszystkich. Ludzie na tych wys-
pach nie zapomnieli, ile im Anglicy pomogli. Zaglądał
pan tu od tego czasu?
— Nigdy nie miałem na to ochoty. W każdym razie
zawsze wydawało mi się, że mam coś ważniejszego do
roboty. Wie pan, jak to jest.
— Życie, przyjacielu, chwyta nas za gardło. —
Kapitan znowu pokiwał głową. — Ale siedemnaście lat
to szmat czasu. Człowiek się zmienia.
—
Każdy się zmienia — stwierdził Lomax.
— Ma pan rację. Ale dlaczego Kyros? Znam lepsze
miejsca.
— Jest paru ludzi, których chciałbym odwiedzić,
jeśli tam jeszcze mieszkają. Chciałbym zobaczyć, czy
oni też się zmienili. Później pojadę na Kretę i Rodos.
— Na Kyros nic się nie zmienia. — Papademos
splunął w wodę. — Dziesięć lat pływam na tej trasie, a
oni ciągle mnie traktują, jakbym był zadżumiony.
Lomax wzruszył ramionami.
— Może po prostu nie lubią obcych.
Papademos potrząsnął głową.
— Oni nie lubią nikogo. Jest pan pewien, że ma tam
przyjaciół?
— Mam nadzieję.
— Ja też. Bo jeżeli nie, to trafił pan nieszczególnie i
będzie pan tam musiał tkwić przez tydzień, aż znowu
przypłynę.
— Zaryzykuję.
Papademos postukał fajką o balustradę, wytrząsając
popiół.
- Będziemy tu stać cztery godziny. Może by pan
rozejrzał się szybko po wyspie, przez wzgląd na
11
dawne czasy, a potem popłynął ze mną dalej, na
Kretę? Lepiej pana przyjmą w Heraklionie niż tutaj.
Lomax pokręcił głową.
— Za tydzień może skorzystam z tej propozycji, ale
teraz nie.
— Jak pan chce. — Papademos wzruszył ramiona-
mi i wrócił do sterówki.
Byli już teraz blisko brzegu — wielki centralny
szczyt wyspy wznosił się nad nimi na wysokość trzech
tysięcy stóp. Gdy mały parowiec opływał zagięty cypel
usiany białymi domami, na morze wypłynęła
jednomasztowa caicąue z wydętym przez wiatr żaglem.
Przepłynęła tak blisko nich, że Lomax dojrzał wielkie
oczy wymalowane po obu stronach dziobu.
Człowiek przy rumplu pomachał niedbale, więc
Lomax również podniósł rękę. W tym momencie
warkot silników zaczął słabnąć i zwolnili, by wpłynąć
do zatoki.
Na białym piasku leżały jaskrawo pomalowane
caicques, a obok nich siedzieli w małych grupkach
rybacy, naprawiając sieci. Dzieci pokrzykując ganiały
się na płyciźnie.
Lomax wrócił do kajuty i zaczął się pakować. Nie
trwało to długo. Kiedy skończył, postawił płócienną
torbę i przenośną maszynę do pisania na koi i wrócił
na pokład.
Przesuwali się już wzdłuż kamiennego mola. Po
chwili silniki zatrzymały się. W ogromnym upale
wszystko wydawało się dziwnie nieruchome.
Na molo trzech starców drzemało w słońcu, a jakiś
chłopak, z małym czarnym psem u boku, siedział z
zarzuconą linką od wędki.
12
Gdy steward wynurzył się z kajuty, niosąc torbę i
maszynę Lomaxa, ze sterówki wyszedł Papademos.
— Nie ma pan zbyt dużo bagażu — stwierdził.
—
Tak najłatwiej podróżować — odparł Lomax. —
Co teraz? Po prostu schodzę z pokładu? Nikt nie chce
oglądać moich dokumentów?
Papademos wzruszył ramionami.
— Jest tu sierżant policji o nazwisku Kytros, który
zajmuje się tym wszystkim. Szybko się dowie, że pan
tu jest.
W tym czasie kilku marynarzy ustawiało już schod-
nię. Założywszy ciemne okulary, Lomax zszedł za
stewardem.
Wyjmując portfel, by dać mu napiwek, czuł na sobie
ciekawe spojrzenia siedzących na molo staruszków.
Chłopak łowiący ryby zwinął swoją linkę i kiedy
steward wrócił na pokład, podbiegł do Lomaxa z psem
u nóg.
Miał może ze dwanaście lat i chudą buzię, z której
bystro patrzyły ciemne, inteligentne oczy. Ubrany był
w za duży sweter i połatane spodnie. Przez chwilę z
ciekawością przyglądał się przybyszowi, po czym
odezwał się wolno po angielsku: — Chce pan dobry
hotel? Naprawdę dobrze się tam opiekują
amerykańskimi turystami.
—
Dlaczego uważasz mnie za Amerykanina? —
spytał go Lomax po grecku.
— Ciemne okulary. Wszyscy Amerykanie noszą
ciemne okulary. — Chłopak instynktownie odparł w
tym samym języku i nagle uniósł ze zdumieniem dłoń
do ust. — Pan mówi po grecku tak dobrze jak ja! Skąd
pan umie?
13
— Nie przejmuj się tym. Jak się nazywasz?
—
Yanni — powiedział chłopak. — Yanni Melos.
Lomax wyjął z portfela banknot i uniósł go.
— W porządku, Yanni. To będzie dla ciebie, jak
dojdziemy do tego twojego hotelu, gdzie niby tak
dobrze traktują Amerykanów. Lepiej, żeby to był
naprawdę najlepszy hotel.
W brązowej twarzy Yanniego błysnęły zęby.
— To jedyny w mieście, proszę pana. — Podniósł
torbę i maszynę do pisania i ruszył naprzód, a Lomax
za nim.
Nic się nie zmieniło. Ani jedna cholerna rzecz.
Nawet bunkier, zbudowany przez Niemców dla
ochrony mola, stał wciąż, choć beton kruszył się już
trochę na krawędziach. Brakowało jedynie niemiec-
kich łodzi torpedowych w zatoce i hitlerowskiej flagi
nad ratuszem.
Chłopak prowadził pomiędzy wysokimi pobielony-
mi domami, oddalając się od nabrzeża. Raz czy dwa
minęli kogoś siedzącego na progu, ale o tej porze ulice
były wyludnione.
Hotel zajmował jedną stronę malutkiego wybruko-
wanego placu, z kościołem naprzeciwko. Na zewnątrz
stało sporo drewnianych stolików, lecz nie było żad-
nego klienta i Lomax domyślił się, że miejsce to ożyje
prawdopodobnie dopiero wieczorem.
Wszedł za chłopcem do dużego pomieszczenia o ka-
miennej podłodze i niskim suficie. Były tam również
stoły i krzesła, a w rogu bar z marmurowym blatem, za
którym na drewnianych półkach stały butelki. Yanni
położył torbę i maszynę na blacie, po czym zniknął w
tylnych drzwiach. Po spiekocie na dworze
14
panował tu przyjemny chłód. Lomax oparł się o kon-
tuar i czekał.
Doszedł go cichy szmer rozmowy i zaraz potem dał
się słyszeć jakiś dziewczęcy głos, wysoki i besztający:
„Zawsze mnie okłamujesz!" Rozległ się odgłos ude-
rzenia twarz i Yanni wpadł do sali z pochyloną głową,
a za nim młoda dziewczyna w niebieskiej sukience i
(białym fartuchu. Zatrzymała się nagle, gdy ujrzała
Lomaxa. Chłopak uczynił dramatyczny gest.
— No co, nie mówię prawdy?
Dziewczyna — szesnasto- albo siedemnastoletnia —
o ładnej, okrągłej twarzy, podeszła bliżej, wycierając
mąkę z rąk w fartuch. Stanęła, patrząc na Lomaxa
bezradnie, zaczerwieniona z zakłopotania.
— W porządku — odezwał się. — Mówię po
grecku.
Na jej twarzy natychmiast pojawiła się ulga.
— Musi mi pan wybaczyć, ale z Yanniego taki
kłamczuch... Co mogę dla pana zrobić?
— Chciałbym pokój. Yanni mówił mi, że to naj-
lepszy hotel w mieście. — Wyglądała, jakby nie
wiedziała, co powiedzieć, więc dodał łagodnie: —
Rozumiem, że macie jakiś wolny?
— O, tak — zapewniła go. — Po prostu trochę
mnie pan zaskoczył. Rzadko mamy turystów na Ky-
ros. Muszę wyprać pościel i przetrzepać materac.
— Nie martw się tym — powiedział. — Nie ma
pośpiechu.
Wyjął z portfela banknot i wręczył go Yanniemu.
Chłopak obejrzał go uważnie i oczy mu się roz-
szerzyły. Spojrzał tęsknie na otwarte drzwi, westchnął
i niechętnie oddał pieniądze.
15
— Chyba się pan pomylił, proszę pana. To za dużo.
Lomax zamknął dłoń chłopca na banknocie.
— Nazwijmy to zapłatą z góry za twoje usługi.
Mogę cię jeszcze potrzebować.
Twarz Yanniego rozjaśnił uśmiech.
— Jest pan moim przyjacielem. Mam nadzieję, że
zostanie pan długo na Kyros.
Zagwizdał na psa i wybiegł na plac. Lomax pod-
niósł torbę i maszynę i odwrócił się do dziewczyny.
— On jest niemożliwy — stwierdziła i ruszyła
pobielonym korytarzem.
— Wygląda na to, że mówi nieźle po angielsku.
Skinęła głową.
— Po tym, jak jego rodzice utonęli, mieszkał na
Rodos u rodziny matki. Myślę, że nauczył się go od
turystów.
— Kto się nim teraz opiekuje?
— Mieszka ze swoją babcią, ale ona nie może zbyt
wiele dla niego zrobić. Jest za stara.
Weszli po wąskich drewnianych schodach i skręcili na
korytarz, który ciągnął się przez całą długość budynku.
Dziewczyna przystanęła przed drzwiami na końcu.
— To bardzo zwyczajny pokój — powiedziała. —
Mam nadzieję, że pan to rozumie?
Skinął głową.
— To wszystko, czego potrzebuję.
Otworzyła drzwi i weszła pierwsza. Umeblowanie
było rzeczywiście niewyszukane — metalowe łóżko,
umywalka i stara szafa. Tak, jak gdzie indziej w tym
domu, ściany były pobielone, a drewniana podłoga
wyfroterowana na wysoki połysk. I wszystko nie-
skazitelnie czyste.
6
Lomax podszedł do okna i otworzywszy je wyjrzał
ponad pokrytymi czerwoną dachówką dachami na
zatokę.
— Przecież tu jest wspaniale.
Odwrócił się i zobaczył, że dziewczyna uśmiecha
się uradowana.
— Cieszy mnie, że się panu podoba. Jak długo pan
tu zostanie?
Wzruszył ramionami.
— Aż do przybycia łodzi za tydzień. Może dłużej,
nie wiem jeszcze. Jak cię zwą?
Zaczerwieniła się.
— Nazywam się Anna Papas. Chciałby pan coś
zjeść?
Potrząsnął głową.
— Teraz nie, Anno. Może później.
Uśmiechnęła się z zakłopotaniem i cofnęła do drzwi.
— W takim razie zostawię pana. Gdyby pan czegoś
potrzebował, czegokolwiek, proszę mnie zawołać. Bę
dę w kuchni.
Kiedy drzwi zamknęły się za nią, zapalił papierosa i
stanął w oknie. Kilka łodzi rybackich wracało z morza,
dostrzegł też mały zardzewiały parowiec
przycumowany do mola. Jakaś mewa zaskrzeczała
przelatując nad dachami i nagle Lomax ucieszył się, że
wrócił.
2 — Mroczna strona...
2
MĘŻCZYZNA O IMIENIU ALEXIAS
Rozpakował się, a następnie umył, ogolił i założył
czystą koszulę. Wkładał właśnie marynarkę, gdy roz-
legło się pukanie do drzwi i wszedł niski łysiejący
mężczyzna.
Trzymał pod pachą grubą księgę o usztywnionym
grzbiecie i uśmiechał się przymilnie, odsłaniając ze-
psute zęby.
— Proszę mi wybaczyć. Mam nadzieję, że nie
przeszkadzam?
Lomax od razu poczuł do niego niechęć, ale zdobył
się na uśmiech.
— Ani trochę. Niech pan wejdzie.
—
Jestem właścicielem hotelu, George Papas —
przedstawił się niski mężczyzna. — Przepraszam, że
nie było mnie, kiedy pan przyszedł. Rankami pracuję
w moim gaju oliwnym.
— Nic się nie stało. Pańska córka wspaniale się
mną zajęła.
—
Dobra z niej dziewczyna — stwierdził Papas z
dumą. Położył książkę na stole przy oknie i ot-
worzywszy ją, wyjął pióro z wewnętrznej kieszeni
18
marynarki. — Jeśli nie miałby pan nic przeciwko
temu, proszę wpisać się do rejestru. Wymóg prawny,
rozumie pan? Miejscowy sierżant policji jest bardzo
drobiazgowy w tych sprawach.
Lomax z zainteresowaniem przejrzał książkę. Osta-
tni wpis został dokonany prawie rok wcześniej. Wziął
do ręki pióro i w odpowiednich kolumnach umieścił
swoje nazwisko, adres i narodowość.
— Wygląda na to, że nie macie tu zbyt wielu gości.
Papas wzruszył ramionami.
— Kyros to spokojne miejsce, gdzie nie ma prawie
nic, co mogłoby przyciągnąć turystów — zwłaszcza
Amerykanów.
—
Tak się składa, że jestem Anglikiem — stwier-
dził Lomax. — Może moje upodobania są prostsze.
—
Anglikiem! — Papas zmarszczył brwi. — Moja
córka zapewniała mnie, że jest pan Amerykaninem.
— Tak jej pewnie powiedział chłopak, który mnie
tu przyprowadził. Tylko mieszkam w Ameryce. Czy to
ważne?
—
Nie, oczywiście, że nie. — Papas wyglądał na
wyraźnie zaniepokojonego, gdy obracał rejestr, by
przeczytać wpis. — Hugh Lomax, Kalifornia. Naro-
dowość: Anglik — wymamrotał i nagle całym jego
ciałem wstrząsnął gwałtowny spazm.
Przez chwilę Lomax sądził, że gospodarz dostanie
zaraz jakiegoś ataku. Wziął go za ramię, by zapro-
wadzić do krzesła, ale Papas podskoczył jak oparzony.
Jego twarz nabrała niezdrowego żółtego koloru i z
wytrzeszczonymi oczami zaczął cofać się do drzwi. Na
miłość boską, człowieku! — wykrzyknął Lomax. —
Co się stało?
19
Papasowi udało się otworzyć drzwi jedną ręką,
podczas gdy drugą przeżegnał się mechanicznie.
— Święta Matko Boska — wyszeptał i potykając
się wypadł na korytarz.
Lomax stał przez moment ze zmarszczonym czołem,
po czym chwycił książkę i ruszył za nim. Kiedy
wszedł do baru, Anna wycierała kieliszki. Podniosła
na niego wzrok i uśmiechnęła się.
— Coś panu podać?
Potrząsnął głową, kładąc rejestr na kontuarze.
— Twój ojciec zostawił to w moim pokoju. Chciał-
bym zamienić z nim słowo, jeśli można.
— Niestety, właśnie wyszedł — powiedziała. —
Przed chwilą widziałam, jak przechodził przez plac.
—
Trudno. To może poczekać. Powiedz mi, czy
jest jeszcze na nabrzeżu ta karczma zwana „Małą
Łódką"? Kiedyś była własnością człowieka o nazwis-
ku Alexias Pavlo.
—
Ciągle jest jego własnością — odparła. —
Wszyscy znają Alexiasa. Jest w tym roku burmistrzem
Kyros. — Zmarszczyła brwi ze zdziwieniem. — Ale
skąd pan może wiedzieć o Alexiasie i „Małej Łódce"?
— Przypomnij mi, żebym ci to kiedyś powiedział
— rzucił i wyszedł na jaskrawe słońce.
Gdy ruszył przez plac w stronę ulicy prowadzącej
do zatoki, wynurzył się z niej Yanni i podbiegł do
niego razem ze swoim wrzaskliwym psem. Miał na
sobie szkarłatną koszulę, krótkie spodnie khaki i białe
tenisówki. Zatrzymał się w odległości kilku kroków,
rozpostarł ramiona i wykonał piruet.
— Czyż nie wyglądam pięknie?
—
Co to ma być? — spytał Lomax.
20
Yanni rozłożył ręce.
— Skoro pracuję dla takiego bogatego i ważnego
pana, muszę odpowiednio wyglądać. To moje najlep-
sze rzeczy.
—
Dobrze mówisz — stwierdził Anglik. — Skąd je
ukradłeś?
— Nie ukradłem ich! — zawołał chłopak z oburze-
niem. — Dostałem je od mojego bardzo dobrego
przyjaciela. Najlepszego, jakiego mam.
— W porządku, niech ci będzie.
Ruszył wybrukowaną ulicą w stronę zatoki, a Yanni
dreptał obok.
— Dokąd chce pan najpierw iść?
— Do miejsca zwanego „Małą Łódką".
Oczy chłopca rozszerzyły się.
— Nie, nie tam. To złe miejsce. Nie dla turystów.
Dla rybaków.
—
To gdzie byś proponował? — spytał Lomax.
— Do wielu innych miejsc. Po drugiej stronie
wyspy jest romańska świątynia, ale musielibyśmy
wynająć łódkę. To daleki spacer.
— Coś jeszcze?
— Na przykład grobowiec Achillesa.
— Pochowali go tam, co?
Yanni skinął głową.
— Jasne. Każdy o tym wie.
— To musiał być kawał drogi z Troi.
Chłopak zignorował tę uwagę.
— Moglibyśmy jeszcze zwiedzić klasztor Świętego
Antoniego, albo raczej to, co z niego zostało. Wysa
dzili go w czasie wojny.
- Tak słyszałem — powiedział Lomax i twarz mu
pociemniała.
21
—
Ale to oznaczałoby wspinanie się na górę. Pew-
nie stwierdziłby pan, że jest na to za gorąco.
—
Rzeczywiście, myślę więc, że na razie pójdziemy
do „Małej Łódki".
—
Jak pan chce. — Yanni wzruszył ze zniechęce-
niem ramionami i poprowadził Lomaxa wzdłuż na-
brzeża.
Gospoda stała na rogu wąskiej alejki. Przed
drzwiami chłopak zawahał się i spojrzał błagalnie na
Anglika.
— Niech mi pan pozwoli zaprowadzić się gdzieś
indziej.
Lomax zmierzwił ręką włosy chłopca.
— Nie rób takiej zmartwionej miny. — Uśmiechnął
się szeroko. — Powiedzieć ci tajemnicę? Już tu kiedyś
byłem. Zanim w ogóle o tobie myślano.
Odwrócił się od oszołomionego Yanniego i zszedł
po kamiennych stopniach w ciemny chłód „Małej
łódki".
W samym wejściu jakiś młody mężczyzna, roz-
walony na krześle pod ścianą, śpiewał niskim głosem,
delikatnie uderzając palcami w struny bouzouki. Rę-
kawy jego koszuli w czerwono-zieloną kratę były
starannie podwinięte, żeby widać było napęczniałe
bicepsy, a gęstwa kędzierzawych włosów opadała mu
na tył kołnierzyka.
Nie zadał sobie trudu, żeby usunąć się z drogi
Lomax — anonimowy w swych ciemnych okularach
— spoglądał na niego przez chwilę, a następnie
przeszedł nad wyciągniętymi nogami i wszedł do
środka.
Pierwszą osobą, jaką zobaczył, był kapitan Papa-
22
demos, siedzący samotnie w rogu i pijący czerwone
wino. Lomax uniósł rękę w pozdrowieniu, lecz kapitan
odwrócił wzrok.
Wtedy Lomax uświadomił sobie ciekawy fakt. Wraz
z Papademosem na sali było sześć osób, z czego cztery
siedziały razem — jednak nikt nie rozmawiał. Za
kontuarem stał niski żylasty mężczyzna o skórze
opalonej na ciemny brąz. Prawa strona jego twarzy
była zniekształcona przez brzydką bliznę, a oko przy-
kryte czarną przepaską. Opierał się o ladę trzymając
gazetę i zupełnie ignorował Lomaxa. Dziwne było to,
że ręce drżały mu, jakby znajdował się w stanie
straszliwego napięcia.
Lomax zdjął okulary.
—
Jest tu gdzieś Alexias Pavlo? — odezwał się.
— Kto chce to wiedzieć? — spytał ochrypłym
głosem mężczyzna za ladą.
— Stary przyjaciel — odparł Anglik. — Ktoś z jego
przeszłości.
Z tyłu za nim grający na bouzouki uderzył ostatni,
dramatyczny akord. Lomax odwrócił się powoli i zo-
baczył, że wszyscy na niego patrzą, nawet Papademos,
a zza krawędzi drzwi spogląda blada, przerażona twarz
Yanniego. W ciężkiej ciszy, jaka zaległa, wszyscy
jakby przestali oddychać. Nagle jakiś człowiek wszedł
przez paciorkową zasłonę, kryjącą drzwi z boku baru.
W swoim czasie musiał być potężnym mężczyzną,
teraz jednak biały garnitur zwisał na nim luźno, jak na
wielkim szkielecie. Ruszył powoli do przodu, wy-raźnie
utykając i opierając się ciężko na lasce. Jego gęste
wąsy miały kolor stali.
23
— Alexias — powiedział Lomax. — Alexias Pavlo.
Tamten wolno pokręcił głową, jakby nie mógł
uwierzyć świadectwu własnych oczu.
— To rzeczywiście ty — wyszeptał. — Po tych
wszystkich latach wróciłeś. Kiedy Papas mi powie
dział, myślałem, że postradał zmysły. Niemcy mówili.
że nie żyjesz.
Zasłona rozsunęła się ponownie i ukazał się George
Papas. Twarz lśniła mu od potu i wyglądał na śmier-
telnie przerażonego.
— To ja, Alexias — Lomax wyciągnął rękę. —
Hugh Lomax... nie pamiętasz?
Pavlo zignorował wyciągniętą rękę.
— Pamiętam cię, Angliku. — Mięsień przy jego
szczęce drgał. — Jak mógłbym cię zapomnieć? Jak
ktokolwiek na tej wyspie mógłby cię zapomnieć?
Nagle jego twarz wykrzywiła wściekłość. Usta ot-
worzyły się, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale
słowa uwięzły mu w gardle. Zamachnął się na oślep
laską.
Lomaxowi udało się odparować cios i skoczył do
Pavlo, przyszpilając jego ręce do boków. Z tyłu jakieś
krzesło przewróciło się z hukiem. Yanni krzyknął od
drzwi ostrzegawczo. Gdy Lomax puścił Greka i chciał
się odwrócić, jakieś muskularne ramię owinęło mu się
wokół szyi, prawie go dusząc. Spróbował unieść ręce.
ale były już unieruchomione. Pociągnięto go do tyłu.
Czterej mężczyźni, którzy siedzieli przedtem razem,
rozłożyli go na stole, trzymając niczym w imadle.
Papademos wstał i ruszył do drzwi, lecz człowiek
grający przedtem na bouzouki pokręcił lekko głową i
kapitan usiadł z powrotem.
24
Grajek ostrożnie oparł swój instrument o ścianę i
podszedł do stołu. Przez chwilę wpatrywał się w Lo-
maxa zimno, po czym nagle uderzył go mocno w
twarz. Lomax usiłował się wyrwać, ale nie miało to
żadnego sensu. Pavlo odsunął gitarzystę na bok.
— Nie, Dimitri, on jest mój. Podnieście mu głowę,
żebym mógł go dobrze widzieć.
Lomax poczuł nagle na twarzy zimną ślinę i obudził
się w nim gniew.
—
Na miłość boską, Alexias, o co tu chodzi?
—
To całkiem proste — odparł Pavlo. — Chodzi o
moją ułomną nogę i o twarz Nikolego. Jeśli chcesz
więcej, zawsze jest jeszcze ojciec Dimitriego i wielu
innych mężczyzn i kobiet, którzy zginęli w obozie
koncentracyjnym w Fonchi.
Nagle wszystko zaczęło nabierać jakiegoś szalonego
sensu.
—
Uważasz, że byłem za to odpowiedzialny? —
spytał Lomax z niedowierzaniem.
—
Zostałeś osądzony i skazany dawno temu —
stwierdził Pavlo. — Pozostał tylko wyrok do wyko-
nania. — Z kamienną twarzą spojrzał na grajka. —
Daj mi swój nóż do patroszenia, Dimitri.
Dimitri wyjął z kieszeni duży składany nóż i podał
mu. Pavlo nacisnął guzik i wyskoczyło sześciocalowe,
ostre jak brzytwa ostrze.
Lomax wierzgnął dziko, czując narastającą panikę.
Zrobił ostatni rozpaczliwy wysiłek i zdołał wyswobo-
dzić jedną rękę. Zamachnął się, wbijając pięść w naj-
bliższą twarz, po chwili jednak znowu został przy-
szpilony do stołu.
Dłoń trzymająca nóż drżała lekko, ale w
oczach
25
Pavlo była zimna stanowczość. Zrobił krok do przodu
unosząc broń, lecz w tym momencie jakiś głos od
drzwi zawołał:
— Rzuć to, Alexias!
Wszyscy się odwrócili i Lomax poczuł, że ucisk na
jego ramionach zelżał. W drzwiach stał sierżant policji
w sfatygowanym, wypłowiałym mundurze khaki. Spod
jego ramienia wyglądał Yanni.
—
Nie wtrącaj się do tego, Kytros — powiedział
Pavlo.
— Chyba mówiłem ci, żebyś rzucił nóż — po-
wtórzył spokojnie Kytros. — Nie chciałbym być zmu-
szony prosić cię o to jeszcze raz.
— Ale ty nie rozumiesz. To jest ten Anglik, który
był tu w czasie wojny. Ten, który zdradził nas
Niemcom.
— Więc chcieliście zamordować go z zimną krwią?
— spytał policjant.
Mały Nikoli uczynił niecierpliwy gest.
— To nie jest morderstwo. To sprawiedliwość.
—
Najwyraźniej mamy różne punkty widzenia. —
Kytros spojrzał na Lomaxa. — Panie Lomax, proszę
pójść ze mną.
Anglik zrobił krok do przodu, ale Dimitri złapał go
za ramię.
— Nie, on tu zostaje! — zawołał ochryple.
Kytros odpiął klapę kabury i wyjął rewolwer. Kiedy
się odezwał, w jego głosie dźwięczała stal:
— Pan Lomax idzie teraz ze mną. Byłbym zobo
wiązany, Alexias, gdybyś nie zmuszał mnie do za
strzelenia któregoś z twoich przyjaciół.
Twarz Pavlo wykrzywiła się z wściekłości; wykona-
26
wszy półobrót, jednym gwałtownym ruchem wbił
ostrze noża w stół.
— W porządku, Kytros. Niech ci będzie, ale dopil
nuj, żeby ten człowiek znalazł się o czwartej na
statku, gdy będzie odpływał. Jeśli nie, nie odpowiadam
za to, co się może stać.
Lomax chwiejnym krokiem minął sierżanta i wy-
szedł na słońce. Na chwilę musiał oprzeć się o ścianę,
klatka piersiowa falowała mu ciężko i z trudem łapał
oddech. Kytros położył dłoń na jego ramieniu.
— Wszystko w porządku? Nic panu nie zrobili?
Lomax potrząsnął głową.
— Robię się po prostu trochę za stary do takich
zabaw.
—
Wszyscy możemy to sobie powiedzieć — stwier-
dził Kytros. — Moje biuro jest zaraz za rogiem,
byłbym rad, gdyby zechciał mi pan tam towarzyszyć.
Gdy szli, Yanni pociągnął Lomaxa za rękę.
— To ja sprowadziłem dla pana sierżanta, panie
Lomax. Dobrze zrobiłem? Lomax uśmiechnął się.
— Uratowałeś mi życie, synu.
Yanni zmarszczył brwi.
— Mówią, że jest pan złym człowiekiem, panie
Lomax.
—
A ty co o mnie myślisz? — spytał Lomax.
Chłopak uśmiechnął się.
— Nie wygląda pan na złego człowieka.
— Więc nadal jesteśmy przyjaciółmi?
— Jasne.
Zatrzymali się przed posterunkiem i Lomax po-
klepał chłopca po głowie.
27
— Przez chwilę będę zajęty, Yanni. Wracaj do
hotelu i czekaj na mnie. — Yanni odwrócił się nie
chętnie, więc Lomax dodał: — Wszystko w porządku.
Sierżant Kytros nie wsadzi mnie do więzienia.
Mały gwizdnął na psa i pobiegli wzdłuż nabrzeża, a
Lomax wszedł za Kytrosem po kamiennych schodach.
W biurze stało biurko, kilka krzeseł i zdumiewająco
nowa zielona szafka na akta.
— Chłopiec najwyraźniej się do pana przywią
zał. — Policjant zdjął czapkę i usiadł za biurkiem. —
Szkoda, że nie zostanie pan tu dłużej. Przydałoby mu
się trochę dobrego wpływu.
Lomax przysunął sobie krzesło.
— Więc definitywnie wyjeżdżam, tak?
Kytros rozłożył ręce.
—
Panie Lomax, proszę być rozsądnym. Tam. w
„Małej Łódce", mogło być nieprzyjemnie, a nie jestem
w stanie zagwarantować panu, że to się nie powtórzy.
Alexias Pavlo jest ważnym człowiekiem na Kyros.
— Czy to czyni z niego Boga?
Sierżant potrząsnął głową.
— Nie musi być Bogiem, żeby spowodować, by
ktoś pewnej ciemnej nocy pchnął pana nożem między
żebra.
—
Alexias Pavlo, jakiego znałem siedemnaście lat
temu, sam zabijał — zauważył Lomax.
Kytros zignorował to.
— Czy mógłbym zobaczyć pańskie dokumenty? —
Lomax wyjął swoje papiery z wewnętrznej kieszeni
i sierżant obejrzał je szybko. — Jaki jest cel pańskiej
wizyty na wyspie?
28
Lomax wzruszył ramionami.
—
Byłem tu w czasie wojny. Pomyślałem sobie, że
dobrze by było znowu zobaczyć to miejsce.
—
Ale dlaczego Kyros, panie Lomax? Wojna mu-
siała zaprowadzić pana w wiele miejsc.
— Tak się złożyło, że tu wypadła moja pierwsza
misja na drodze z Aten. To jedyny powód. Miałem też
zamiar odwiedzić starych przyjaciół na Krecie i
Rodos. Oczywiście jeśli jeszcze mam tam jakichś
przyjaciół. Po tym, jak mnie przyjęto tutaj, zaczynam
w to wątpić.
— Rozumiem — Kytros oddał mu dokumenty. —
Wydają się absolutnie w porządku.
—
Co teraz będzie? — spytał Lomax.
— Zdawało mi się, że to oczywiste. Musi pan
odpłynąć statkiem o czwartej.
— Czy to rozkaz?
Kytros westchnął.
—
Panie Lomax, zauważyłem, że pańska wiza ma
pieczątkę samego ministra. Posiada pan wpływowych
przyjaciół w Atenach.
—
To jedno, czego może być pan pewny — stwier-
dził ponuro Lomax.
— Stawia mnie pan w sytuacji bez wyjścia —
powiedział sierżant. — Jeśli zmuszę pana do wyjazdu,
narobię sobie kłopotów w Atenach. Z drugiej jednak
strony, jeśli pan zostanie, ktoś z pewnością będzie
usiłował pana zabić i wina również spadnie na mnie.
— Ale ja muszę wyjaśnić tę sprawę. Chyba pan to
rozumie? Na początek, czy może mi pan powiedzieć,
dlaczego ci ludzie uważają, że zdradziłem ich
Niemcom?
29
— Wszystko, co wiem, słyszałem z ust osób trze
cich — odparł Kytros. — Sam jestem z lądu, a tutaj
przebywam dopiero od dwóch lat.
— Więc co pan proponuje?
Kytros spojrzał na zegarek.
— Ma pan dokładnie godzinę i kwadrans do od
płynięcia łodzi. Myślę, że powinien pan pójść do
kościoła Świętej Katarzyny i porozmawiać z ojcem
Janem. Był tu w tamtym czasie.
Lomax spojrzał na niego ze zdumieniem.
— Chodzi panu o ojca Jana Mikali? Przecież po
znałem go tu w czasie wojny i już wtedy miał co
najmniej siedemdziesiąt lat.
—
To wspaniały staruszek.
Lomax wstał i ruszył do drzwi.
— Dzięki za radę. Zobaczymy się później.
— O czwartej na molo — powiedział mu Ky
tros. — I proszę pamiętać, panie Lomax: czas jest
pańskim wrogiem.
Przyciągnął do siebie stos papierów i sięgnął po
pióro, a Lomax wyszedł i poszedł z powrotem wzdłuż
nabrzeża.
3
DWIE ŚWIECE DLA ŚWIĘTEJ KATARZYNY
W małym kościele panował półmrok — w głębi
przy ołtarzu migotały świece i święta Katarzyna wy-
dawała się wypływać z ciemności, skąpana w delikat-
nym białym świetle.
Zapach kadzidła był bardzo silny i Lomaxowi na
chwilę zakręciło się w głowie. Minęło sporo czasu,
odkąd ostatni raz był w kościele. Wyciągnąwszy rękę,
dotknął w ciemności zimnej chropowatości filaru, by
powrócić do rzeczywistości, po czym ruszył wzdłuż
ławek.
Ojciec Jan Mikali klęczał przy ołtarzu, pogrążony w
modlitwie. Jasna, niemal dziecięca twarz księdza
wzniesiona była ku niebu, a jego broda w świetle
świec błyszczała jak srebro na tle ciemnej sutanny.
Lomax usiadł w jednej z ławek i czekał; po chwili
stary ksiądz przeżegnał się i wstał. Kiedy się odwrócił
i ujrzał Lomaxa, nie okazał zdziwienia.
Anglik podniósł się powoli.
— Dużo czasu upłynęło, ojcze — odezwał się.
— Mówiono mi, że pan przyjechał — powiedział
ojciec Jan.
31
Lomax wzruszył ramionami.
— W małym mieście nowiny szybko się roz
chodzą.
Ksiądz skinął głową.
— Zwłaszcza złe nowiny.
—
Ojciec też...? — spytał gorzko Lomax. — Teraz
wiem, że jestem w tarapatach.
— Nie mnie osądzać pana, ale powrót tu był
głupotą. Kiedy trawa wyrośnie na grobie, nie powinno
się jej wyrywać.
— Wszystko, czego chcę, to odpowiedzi na parę
pytań. Jeśli ojciec mi nie pomoże, to kto? Ojciec Jan
usiadł w ławce.
— Najpierw j a chciałbym p a n u postawić pyta
nie. Dlaczego po tych wszystkich latach wrócił pan
na Kyros?
Lomax wzruszył ramionami.
— Pod wpływem jakiegoś impulsu, przypuszczam.
Ale wiedział, że było w tym coś więcej — dużo
więcej. Zacisnął ręce i zmarszczył brwi, próbując sam
to pojąć.
— Myślę, że przyjechałem tutaj w poszukiwaniu
czegoś — odezwał się po chwili wolno.
— Czego? — zapytał staruszek.
Lomax ponownie wzruszył ramionami.
— Nie bardzo wiem. Może siebie samego. Czło-
wieka, którego utraciłem tam, w przeszłości, tyle lat
temu.
— I myślał pan, że go znajdzie tu, na Kyros?
— Przecież właśnie tutaj on istniał, ojcze. Nie
rozumie ojciec tego? Od dwóch czy trzech lat dzieje
się ze mną coś dziwnego. Wydarzenia, w których
32
przed tyloma laty uczestniczył na tych wyspach ten
drugi, wydają mi się bardziej rzeczywiste niż to, co
miało miejsce od tego czasu. I zdecydowanie ważniej-
sze. Czy to ma jakiś sens? Stary ksiądz westchnął.
—
Kapitanie Lomax, dla tych ludzi tamten czło-
wiek nie żyje od siedemnastu lat. Byłoby lepiej, gdyby
go pan nie wskrzesił.
— W porządku, ojcze. Ale spójrzmy na fakty.
Ostatni raz widziałem Kyros z pokładu niemieckiej
łodzi torpedowej, która zabierała mnie na Kretę po
tym, jak wpadłem w ręce hitlerowców. Co się potem
stało?
—
Wszyscy, którzy panu pomagali, zostali aresz-
towani — powiedział ojciec Jan. — Razem ze swoimi
najbliższymi krewnymi. Kilku rozstrzelano dla przy-
kładu na głównym placu, resztę wysłano do obozu
koncentracyjnego w Grecji. Niewielu przeżyło brutal-
ne traktowanie w tym obozie.
—
I ludzie uważają, że ja byłem za to odpowiedzial-
ny? Że zdradziłem ich?
—
To było logiczne, a fakt, że Niemcy pana nie
zabili, wydawał się tego dowodzić. Zwykle rozstrzeli-
wali każdego złapanego brytyjskiego oficera, który
współpracował z ruchem oporu w górach.
— Przecież to absurdalne.
— Był pan ciężko ranny, może pan bredził w go-
rączce. Skąd pan może być pewien? W takim stanie
człowiek robi różne dziwne rzeczy.
—
Nie ma mowy — stwierdził z uporem Lomax. —
Nie powiedziałem ani słowa, ojcze. Proszę mi wierzyć.
— Ciężko mi to panu mówić, ale widzę, że mu-
3 — Mroczna strona...
33
szę — westchnął staruszek. — Pułkownik Steiner nie
robił tajemnicy z faktu, że namówił pana do przeka-
zania mu informacji, jakich potrzebował, w zamian za
darowanie życia.
Lomax poczuł, jak zimny wiatr przeszedł mu po
twarzy.
— Ale to nieprawda! Nie powiedziałem Steinerowi
ani jednej cholernej rzeczy.
—
Więc kto to zrobił, kapitanie Lomax? Nie było
nikogo innego. Niemcy byli bardzo dokładni. Włączyli
w to nawet mnie.
Lomax spojrzał na niego z niedowierzaniem.
— Aresztowali ojca?
Grek uśmiechnął się łagodnie.
— Tak. Ja też spróbowałem rozkoszy ich obozu
w Fonchi.
Lomax ukrył twarz w dłoniach.
— To zaczyna się stawać jakimś koszmarem. Wie
ojciec o tym, że Alexias Pavlo próbował mnie zabić?
Przez twarz księdza przebiegł bolesny skurcz.
— A więc już się zaczęło? Przemoc rodzi przemoc.
Tego właśnie się obawiałem.
Lomax wstał i zaczął nerwowo chodzić wzdłuż
ławek. Na chwilę przystanął, wpatrując się w prze-
strzeń, po czym odwrócił się szybko.
—
Gdybym naprawdę był winny tych okropności,
czy sądzi ojciec, że ośmieliłbym się pokazać tu znowu,
nawet po siedemnastu latach? Znam te wyspy i ich
mieszkańców. Spędziłem z nimi cztery lata w górach.
Wyznają zasadę „oko za oko" i mają najdłuższą
pamięć na świecie.
— To prawda — stwierdził ksiądz. — Ale czy
34
rzeczywiście obecna sytuacja zaskoczyła pana? Na-
prawdę nie wiedział pan, co się wydarzyło w konse-
kwencji pańskiego postępowania?
Lomax wpatrywał się w niego bezradnie i nagle
zalała go wielka fala znużenia. Osunął się na ławkę,
opuszczając ramiona w poczuciu porażki.
— To wszystko jest absurdalne.
Stary ksiądz wstał.
— Wierz mi, mój synu, nie żywię do ciebie urazy,
ale czuję zło, jakie twoja obecność tutaj może spowo-
dować. Sądzę, że byłoby lepiej dla nas wszystkich,
gdyby odpłynął pan na parowcu, który tu pana
przywiózł. Ma pan jeszcze czas.
Lomax skinął głową.
— Może ma ojciec rację.
Ojciec Jan wymamrotał błogosławieństwo.
— Muszę już iść. A ty wracaj na statek, mój synu.
Ruszył wzdłuż nawy, Lomax zaś został w ławce
z głową ukrytą w dłoniach. Umysł miał odrętwiały.
Pochylił się do przodu i oparł głowę o filar.
Nagle ktoś wbiegł do kościoła, zatrzymał się i po
chwili na kamiennych płytach rozległy się kroki.
Lomax poczuł zapach perfum, zupełnie nie palujący
do tego miejsca. Wyprostował się gwałtownie.
W półmroku stała młoda dziewczyna, z głową
przykrytą na wiejski sposób chustą. Oddychała ciężko,
jakby przebiegła długą drogę, i stała, wpatrując się w
niego bez słowa.
W ustach mu zaschło i poczuł niemal strach, po-
nieważ to było prawie niemożliwe.
— Katina! — wychrypiał. — Mała Katina Pavlo.
35
Przysunęła się bliżej, dotykając ręką jego policzka,
a jej twarz nagle stała się twarzą pięknej dojrzałej,
trzydziestokilkuletniej kobiety. W blasku świec wyda-
wała się promieniować.
— Niemcy powiedzieli nam, że nie żyjesz — ode
zwała się. — Że statek, na którym wysłali cię na
Kretę, został zatopiony.
Skinął głową.
— Bo to prawda. Ale mnie uratowano.
Usiadła obok niego, tak blisko, że przez lnianą
sukienkę czuł ciepło jej uda.
— Robiłam zakupy, gdy usłyszałam, że przypłyną
łeś na parowcu z Aten. Nie mogłam w to uwierzyć.
Biegłam całą drogę.
Czoło miała wilgotne od potu, więc wyjął chustecz- i
kę i wytarł je delikatnie.
— Niedobrze biegać w takim gorącym słońcu.
Uśmiechnęła się lekko.
— Minęło siedemnaście lat, a ty ciągle traktujesz i
mnie jak dziecko.
— Przed chwilą myślałem, że ciągle nim jesteś, ale
to była tylko gra świateł.
—
A więc tak mało się zmieniłam?
— Stałaś się tylko piękniejsza.
Nozdrza rozszerzyły się jej i coś zamigotało w ciem-
nych oczach.
— Myślę, że byłeś zawsze najbardziej szarmanckim
mężczyzną, jakiego kiedykolwiek znałam.
Przez moment czas przestał mieć jakiekolwiek zna-
czenie, teraźniejszość i przeszłość zlały się w jedno. W
jakiś sposób było to tak, jakby już kiedyś przedtem
siedzieli razem w blasku świec tego małego kościółka,
36
jakby wszystko, co się wydarzyło, było kołem ob-
racającym się bez końca.
— Skąd wiedziałaś, że tu jestem? — spytał, biorąc
ją delikatnie za rękę.
— Sierżant Kytros mi powiedział. — Zawahała się.
— Słyszałam o tym, co się stało w „Małej Łódce".
Musisz wybaczyć mojemu wujowi. Czasami myślę, że
nie jest już przy zdrowych zmysłach. Od tylu lat żyje
w wielkim bólu.
— I obwinia o wszystko mnie?
Skinęła z powagą głową.
— Obawiam się, że tak.
- Razem ze wszystkimi innymi tutaj, łącznie z ojcem
Janem... Dlaczego więc ty miałabyś uważać inaczej?
— Bo ja wiem, że poświęciłeś się dla tych ludzi —
stwierdziła spokojnie.
Zaśmiał się — jego śmiech zabrzmiał ochryple i
nieprzyjemnie.
—
Spróbuj powiedzieć to Alexiasowi i jego kum-
plom, a zobaczymy, co z tego wyniknie.
— Zrobiłam to już dawno temu — powiedziała. —
Ale tylko jedna osoba mi uwierzyła.
Zmarszczył brwi.
— Kto?
— Oliver van Horn.
—
Powiedzieli mi w Atenach, że został tu po
wojnie. Bardzo chciałbym go odwiedzić. Ciągle miesz-
ka W willi na wzgórzu?
— Prowadzę mu dom. Uniósł
brwi ze zdumieniem.
— Nie wyszłaś za mąż?
37
Potrząsnęła głową.
— Nie.
—
Musi mieć już powyżej sześćdziesiątki — po-
wiedział wolno Lomax.
Prawy kącik jej ust drgnął lekko, a w oczach
pojawiło się rozbawienie.
— Nie jestem z nim w żaden sposób związana
jeśli to właśnie cię martwi.
—
To nie moja sprawa — rzucił, ale uśmiechnął
się po raz pierwszy, a ona odwzajemniła ten uśmiech.
— Jak miejscowi go teraz traktują? W końcu jest w
wystarczającym stopniu Anglikiem.
— Nie dla mieszkańców wyspy. Przecierpiał tyle
co wszyscy. Był aresztowany razem z nami.
Lomax zmarszczył brwi, uderzony nagłym podej-
rzeniem.
— A ty, Katina? Co się stało z tobą?
Wzruszyła ramionami.
— Wzięli mnie z innymi.
—
Do obozu koncentracyjnego w Fonchi?
— Nie, do innego, ale one wszystkie były takie
same. — Pochyliła się i dotknęła jego twarzy. — Po-
starzałeś się. Zbyt mocno się postarzałeś. Myślę, że
byłeś bardzo nieszczęśliwy.
—
Siedemnaście lat to szmat czasu — odparł
wzru-szając ramionami.
— Jesteś żonaty?
Zawahał się przez chwilę, ale zaraz zanurzył się w
to, zdumiony, jak łatwe było to teraz prawie jakby
mówił o jakimś dalekim krewnym czy przypadkowyf
znajomym.
— Miałem żonę i córeczkę. Obie zginęły przed
38
pięcioma laty w wypadku samochodowym w Pasa-
denie.
Jej westchnienie odbiło się echem w ciemności.
— Wiedziałam, że coś jest, ale nie byłam pewna.
To ciągle widać w twoich oczach. — Chwyciła jego
ręce i trzymała je mocno. — Powiedz mi teraz,
dlaczego wróciłeś w to miejsce?
— Gdy ojciec Jan zapytał mnie o to, powiedziałem
mu, że szukam mojego drugiego ja, które istniało tu,
na tych wyspach — odparł. — Ale teraz nie jestem już
tego pewien.
—
Jest jakiś głębszy powód — stwierdziła. — Mam
rację?
—
Kto wie? — Wzruszył ramionami. — Van Horn
powiedział mi kiedyś, że życie to działanie i namię-
tność. Jeśli to prawda, od jakiegoś czasu było we mnie
bardzo mało jednego i drugiego. Może myślałem, że
mógłbym to odzyskać.
— I co masz zamiar teraz zrobić? Wyjechać na tym
statku?
—
Tego właśnie oni wszyscy wydają się ode mnie
chcieć. Alexias powiedział Kytrosowi, że nie odpo-
wiada za to, co się może stać, jeśli zostanę.
Zerknęła na zegarek.
— Wygląda na to, że masz dwadzieścia minut na
zastanowienie się.
— Co t y byś chciała, żebym zrobił?
Potrząsnęła głową.
— To może być tylko twoja własna decyzja.
Zaczęła wstawać, ale przytrzymał ją, ponieważ wy-
czuł, że z jakiegoś dziwnego powodu ona właśnie była
osią, wokół której wszystko miało się obracać.
— Chcesz, żebym został?
39
— To by wymagało odwagi — odparła. — Wielkiej
odwagi.
Uśmiechnął się nieoczekiwanie.
— Przecież moją odwagę dałem tobie, dawno temu,
pamiętasz?
Z poważną twarzą skinęła głową.
— Pamiętam.
Przez chwilę siedzieli, wpatrując się w siebie, a po-
tem Katina delikatnie wyswobodziła rękę i wstała.
— To potrwa tylko chwilę.
Patrzył za nią, jak idzie do ołtarza, przyklęka, potem
bierze dwie świece i stawia je pod figurą świętej
Katarzyny. Dopiero gdy je zapaliła, zdał sobie sprawę,
komu je poświęca, i gardło mu się ścisnęło.
Wstał i na oślep ruszył do drzwi.
4
ACHILLES Z BRĄZU
Na placu na zewnątrz było bardzo gorąco, pozostał
więc w cieniu kruchty i czekając na Katinę zapalił
papierosa.
W pewnym momencie w drzwiach hotelu pojawiła
się Anna z wiadrem i ścierką, ale na jego widok
wycofała się w pośpiechu.
Było cicho i pusto; w blednącym popołudniu cienie
stawały się coraz dłuższe; nic się nie poruszało. Stał
tak z papierosem w palcach, wpatrując się posępnie w
plac, jakby czekał, aż coś się stanie.
Wyczuł za sobą ruch i gdy się odwrócił, zobaczył
patrzącą na siebie Katinę. Uśmiechnął się łagodnie.
— To było dawno temu.
Nagle w jej oczach pojawiły się łzy. Otoczył ją
ramieniem i przytulił mocno. Przez jakiś czas stali tak
w chłodnym cieniu kruchty, aż w końcu Katina
westchnęła i odsunęła się.
— Musimy już iść, jeśli masz zamiar złapać ten
statek. Czas ucieka.
Ruszył za nią do schodów, mając w umyśle cał-
kowity zamęt. W tym momencie z ulicy prowadzącej
41
od nabrzeża wyszedł chwiejnym krokiem Yanni.
Ubranie miał podarte i pokryte pyłem, a twarz zalaną
łzami. W ramionach niósł swojego pieska.
Katina rzuciła się do niego biegiem i zanim nadszedł
Lomax, klęczała już przed chłopcem.
— O co chodzi, Yanni? Co się stało?
Wyciągnął ręce pokazując psa. Jego głowa opadła
na bok — najwyraźniej miał złamany kręgosłup. Na
pysku była piana.
— To Dimitri — powiedział mały. — Dimitri go
zabił.
— Ale dlaczego? — spytała Katina.
—
Bo pomagałem panu Lomaxowi — zaszlochał
Yanni. — Bo pomagałem panu Lomaxowi.
W Angliku wybuchła wściekłość, ruszył naprzód.
Katina zawołała:
— Hugh! — Gdy się odwrócił, jej twarz była
bardzo blada, a oczy pociemniały jeszcze bardziej. —
Bądź ostrożny — powiedziała. — On już siedział dwa
lata w więzieniu za zabójstwo. Kiedy pali haszysz, nie
wie potem, co robi.
Poszedł szybko przez plac, a gdy wszedł w ulicę,
zaczął biec. Zanim dotarł do nabrzeża, był zlany
potem. Ludzie odwracali się i gapili na niego z zacie-
kawieniem.
Tym razem z „Małej Łódki" nie dochodziła żadna
muzyka. Zszedł po stopniach i zatrzymał się dopiero w
drzwiach.
W gospodzie siedziało może z tuzin osób, lecz
żadna z nich nie była tam podczas jego poprzedniej
wizyty — oprócz mężczyzny za kontuarem. Był jed-
nym z tych, którzy przytrzymywali go na stole dla
42
Alexiasa. Nalewał właśnie wino do kieliszka i ze
zdumienia opadła mu szczęka.
Wszystkie głowy skierowały się ku wchodzącemu.
Lomax obejrzawszy szybko twarze podszedł do kon-
tuaru.
— Szukam Dimitriego.
Barman wzruszył ramionami.
— Nie jestem jego opiekunem. — Wziął do ręki
kieliszek i zaczął go wycierać brudną ścierką. Lomax
odwrócił się powoli i przeszedł przez salę.
Bouzouki Dimitriego ciągle stała obok krzesła. Lo-
max podniósł ją i jednym ruchem roztrzaskał o ścianę.
Obrócił się twarzą do gości, ale nikt się nie poruszył.
— Pytałem o Dimitriego — powiedział spokojnie.
Przez chwilę wszyscy siedzieli, patrząc na niego
w ciszy, aż w końcu jakiś stary człowiek o siwych
włosach i wąsach brązowych od nikotyny odezwał się:
— Jest na molo i czeka, by zobaczyć, jak pan
odpływa.
Lomax wyszedł na słońce, przebiegł ulicę i ruszył
wzdłuż nabrzeża. Parowiec był już prawie gotowy do
drogi i Anglik dostrzegł na mostku Papademosa
wykrzykującego przez okno rozkazy marynarzom,
którzy zaczynali odwiązywać cumy.
Dookoła, w małych grupkach, stało ze dwadzieścia
osób. Alexias z cygarem w zębach opierał się o słup, a
przy nim stał mały Nikoli o pokrytej bliznami twarzy.
Właśnie on pierwszy dostrzegł Lomaxa i pociągnął
olbrzyma za rękaw. Alexias powiedział coś szybko.
Wszystkie głowy odwróciły się.
Połowę zebranych stanowili młodzi próżniacy w ko-
lorowych koszulach w kratę, o starannie uczesanych
43
kędzierzawych włosach. Typ, jaki można spotkać w
każdym kraju na świecie. Nikczemne, złośliwe
szczeniaki, żyjące z robienia kłopotów innym.
Jeden z nich odwrócił się i rzucił coś, a wszyscy się
roześmiali. Nagle Lomax dostrzegł za nimi Dimi-
triego. Opierał się o kołowrót, z tlącym się papierosem
w ustach, strugając swoim nożem do patroszenia
kawałek drewna.
Kiedy Lomax podszedł, tłumek się rozstąpił i An-
glik stanął parę stóp od Dimitriego. Grajek nucił coś
pod nosem. Nie zadał sobie nawet trudu, by podnieść
głowę.
Alexias z Nikolim u boku ruszył naprzód.
— To nie jest odpowiedni czas do szukania kłopo
tów, Lomax. Parowiec odpływa za pięć minut.
Lomax odwrócił się powoli i obrzucił go pogar-
dliwym spojrzeniem.
— Jeśli będę czegoś od ciebie chciał, dam ci znać.
Kiedyś byłeś mężczyzną, ale teraz... — Gdy się od
wracał, Dimitri sięgnął na ziemię po następny kawałek
drewna. Lomax wykopnął mu go spod ręki.
Dimitri podniósł wzrok. Jego oczy były bardzo
blade, źrenice miał jak główki od szpilek. Ciągle nucił
swoją melodyjkę, ale mięsień koło ust drgał mu
spazmatycznie.
— Przy dzieciach i psach niezły z ciebie mężczyz
na — powiedział Lomax wyraźnie, tak żeby wszyscy
mogli usłyszeć. — Może byś spróbował kogoś o bar
dziej zbliżonym do twojego wzroście?
Grajek gwałtownie ruszył naprzód, tnąc w górę
nożem, który w słońcu błyszczał jak płynne srebro.
Lomax z łatwością mógł złamać mu rękę, zamiast
44
tego jednak okręcił się i rąbnął w dół kantem dłoni.
Dimitri wrzasnął, upuszczając nóż, a Lomax kop-
nięciem posłał broń ponad krawędzią mola do wody.
Nie czuł żadnego podniecenia ani strachu. To było
tak, jakby powrócił ten drugi, młodszy mężczyzna.
Ten, który był tak długo szkolony w stosowaniu
podobnych metod walki, aż stały się odruchowe.
Wśród przyjaciół Dimitriego rozległ się wrogi po-
mruk, ale Grek wyciągnął rękę i pokręcił głową. Gdy
się odezwał, jego głos zabrzmiał dziwnie odlegle.
— Skręcę mu kark równie łatwo, jak to zrobiłem psu.
Cała praca na statku ustała i wszyscy czekali.
Lomax krążył ostrożnie dookoła. Dostrzegł ludzi
biegnących wzdłuż nabrzeża. Po chwili z bocznej
uliczki wypadł stary jeep i gdy się zatrzymał, wy-
skoczyli z niego Katina i Yanni.
Mewa zaskrzeczała ochryple i runęła w dół, a Dimi-
tri rzucił się do przodu, wypuszczając pięść z ogrom-
nym impetem.
Lomax odchylił się lekko, pozwalając przeciwniko-
wi przelecieć obok, po czym kantem dłoni trzasnął go
po nerkach.
Dimitri krzyknął i upadł na kamienne podłoże.
Przez chwilę opierał się na rękach i kolanach, a kiedy
wstał, ślinił się jak zwierzę. Znowu pochylił się do
przodu. Lomax złapał go obiema rękami za nadgarstek
i wykręcił do tyłu, blokując mu ramię w japońskim
chwycie, po czym pchnął go głową naprzód w stertę
skrzyń o żelaznych obręczach.
Widzom zaparło dech. Cofnąwszy się, Anglik cze-
kał. Dimitri chwycił się jakiegoś łańcucha i podżwignął
na nogi. Jego twarz była krwawą maską. Zrobił jeden
45
chwiejny krok, lecz dłoń ześlizgnęła mu się z łańcucha
i upadł.
Nastała chwila ciszy, zaraz jednak rozległ się ryk
wściekłości przyjaciół Dimitnego. Gdy Lomax się
odwrócił, rzucili się na niego.
Wbił pięść w pierwszą twarz, ale oberwał kopniaka
w łydkę, krzyknął i pochylił się. Wtedy dostał kolanem
w twarz i upadł. Przeturlał się, rozpaczliwie chowając
głowę w ramiona i rękoma osłaniając genitalia. Nagle
po wodzie rozeszło się płaskie echo wystrzału, a potem
następnego.
Przyjaciele Dimitriego odsunęli się niechętnie i Lo-
max podniósł się z trudem.
Parę stóp od niego stał ojciec Jan Mikali, a obok
niego Kytros z rewolwerem w jednej ręce, z drugą
zatkniętą za pas. Wyglądał na spokojnego i całkowicie
kontrolującego sytuację.
Lomaxa wszystko bolało, w ustach czuł smak krwi.
Kytros odezwał się:
— Statek czeka na pana, kapitanie Lomax.
Lomax odwrócił się i spojrzał na Alexiasa. Na
twarzy wielkiego mężczyzny było coś, co mogło być
prawie szacunkiem, ale było też coś więcej: lekka
dezorientacja, jak gdyby po raz pierwszy Grek był
niepewny siebie i sytuacji.
Anglik wziął głęboki oddech dla rozjaśnienia umy-
słu, wyminął sierżanta i poszedł z powrotem wzdłuż
mola. Ludzie zaczęli rozchodzić się w milczeniu.
Gdzieś z odległości jakby tysiąca mil dochodziły go
nawoływania Papademosa, brzęk łańcucha kotwicz-
nego i łoskot silnika.
Podbiegła do niego Katina i Yanni z twarzą
46
bladą z podniecenia. Dziewczyna pomogła mu dojść
do jeepa, a mały otworzył drzwi i Lomax opadł na
siedzenie dla pasażera. Katina usiadła za kierownicą i
pochyliła się, by zetrzeć mu krew z twarzy.
— Nic ci nie jest? — spytała.
Czuł, jak jej dłoń drży, więc ujął ją na chwilę
uśmiechnął się.
— Kytros przybył w najbardziej odpowiednim mo
mencie. Robię się trochę za stary na takie zabawy.
Ruszyła szybko, rozpraszając tłum, i skręciła w wąs-
ką uliczkę.
— Dokąd jedziemy? — zapytał.
—
Do hotelu po twoje rzeczy. Później zawiozę cię
do willi. Oliver na pewno życzyłby sobie, żebym tak
zrobiła.
Wjechała na plac i zatrzymała się przed hotelem.
Zaczęła wysiadać, ale Lomax położył jej rękę na
ramieniu.
— Ty nie, tylko ja. — Wyszedł i obszedł samo
chód. — Chciałbym mieć trochę czasu, żeby to wszy
stko przemyśleć.
Spojrzała na niego.
— Rób, jak uważasz.
— Weźmiesz Yanniego do siebie?
Skinęła głową.
— Sądzę, że tak będzie lepiej.
Uśmiechnął się i przejechał palcami po potarganej
czuprynie chłopca.
— Znajdziemy ci innego psa, Yanni.
Ruszył między stołami i właśnie dochodził do drzwi,
kiedy go zawołała. Odwróciwszy się zobaczył, że
47
odczepia łańcuszek, który miała na szyi. Rzuciła mu, a
on go złapał i zacisnął mocno dłoń, bo wiedział, co to
było.
— Oddaję ci twoją odwagę — krzyknęła i odjechała
szybko.
Wszedł w mroczny chłód, czując na sobie prze-
straszone spojrzenie Anny, wyglądającej z kuchni.
Schody wydawały się ciągnąć w nieskończoność. Kie-
dy dotarł do swojego pokoju, zamknął starannie drzwi
i oparł się o nie, spoglądając na zaciśniętą pięść, z
której zwisały dwa końce złotego łańcuszka. Po chwili
otworzył ją delikatnie i spojrzał na małą monetę z
brązu z twarzą Achillesa.
Dawno temu, pomyślał. Cholernie dawno temu.
Zapalił papierosa i położywszy się na łóżku, wpatrzył
się w przeszłość.
CZĘŚĆ DRUGA
NOCNY PRZYBYSZ
5
POD OSŁONĄ CIEMNOŚCI
Lomaxa obudził warkot silników diesla. Przez mo-
mcnt leżał na koi, wpatrując się w stalową ściankę,
usiłując sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Po
chwili coś stuknęło i Anglik uniósł się na łokciu. Na
płóciennym krześle w rogu siedział rozwalony Alexias
i przypatrywał mu się. Grek wyjął z ust tlącego się
papierosa i uśmiechnął się szeroko.
— Mówisz przez sen, przyjacielu. Wiedziałeś o
tym?
—
Tylko tego mi było trzeba — powiedział Lo-
max. — Masz jednego na zbyciu?
Alexias skinął głową i wstał. Był wielkim, groźnie
wyglądającym mężczyzną, który zdecydowanie po-
trzebował ogolenia. Masywne ramiona pęczniały pod
niebieską dwurzędową kurtką.
—
Myślę, że może za długo już się w to bawisz —
stwierdził, podając Lomaxowi papierosa i ogień.
— A wy wszyscy nie?
Zanim Grek zdążył odpowiedzieć, otworzyły się
drzwi i ukazał się sierżant Boyd z dwiema filiżankami
51
kawy. Podał jedną Alexiasowi, a drugą Anglikowi.
Lomax upił łyk i skrzywił się.
— Wszystko ma smak łodzi podwodnej. Nie wiem.
jak oni to wytrzymują.
Boyd był wysokim, typowym mieszkańcem Pół-
nocy. Nad lewą kieszenią, poniżej skrzydełek SAS,
miał starannie przyszytą baretkę Krzyża Walecznych.
— Właśnie się wynurzyliśmy — oznajmił. — Ko
mandor Swanson prosi, żeby panowie byli gotowi za
piętnaście minut.
— Cały sprzęt przygotowany?
Boyd skinął głową.
— Musiałem się czymś zająć. Nie mogłem spać.
—
Jak się czujesz? — spytał Lomax.
— Jeśli chodzi o tę robotę? — Boyd wzruszył
ramionami. — Tak jak zwykle. A bo co?
— Tak tylko pytam. Ostatnio robimy takie rzeczy
dosyć często. Nie możemy trwać wiecznie.
— Wojna też nie — stwierdził Boyd. — Zresztą
szanse są zawsze pół na pół. Nawet ja tyle umiem z
matematyki.
—
Nie wiem — mruknął Lomax. — Tym razem
jest inaczej. Na Krecie można było jakiś czas biegać
po górach, ale Kyros to mała wyspa.
—
Bywaliśmy już na małych wyspach. Poza tym
mamy Alexiasa za przewodnika. Nic nam się nie
stanie.
Grek wyszczerzył w uśmiechu zęby, które na tle
jego ciemnego zarostu wyglądały bardzo biało.
— Jasne, wszystko będzie dobrze. Nie macie się
czym martwić.
—
Kto mówi, że się martwię? — Lomax opuścił
52
nogi na podłogę. — Pozbierajcie sprzęt. Spotkamy się
za pięć minut na górze.
Po ich odejściu siedział na brzegu koi kończąc
kawę. Smakowała obrzydliwie, ale papierosy również.
Był zmęczony, na tym polegał cały kłopot. Choler-
nie zmęczony, i wszystko zaczęło zamazywać mu się
trochę przed oczami. Po tej akcji zdecydowanie będzie
potrzebował odpoczynku. Miesiąc w Alex powinien
wystarczyć, lecz obiecywano mu to już od roku.
Nałożył kurtkę z baraniej skóry, chwycił beret i wv-
szedł.
Dotarł do pomieszczenia kontrolnego i po drabince
wieżyczki obserwacyjnej wydostał się na mostek. W
górze nad nim niebo usiane było błyszczącymi
gwiazdami. Zaczerpnąwszy głęboko w płuca świeżego
sjsłonego powietrza, poczuł się lepiej.
Komandor Swanson patrzył w kierunku brzegu
przez nocną lornetkę. Anglik zgasił papierosa i stanął
obok niego.
— Jak idzie? — spytał.
— Jak dotąd całkiem gładko — odparł komandor.
Płynęli właśnie w labiryncie postrzępionych skał
maleńkich wysepek. Lomax gwizdnął cicho.
— Wygląda mi to średnio przyjemnie.
— Nie mieliśmy wielkiego wyboru — powiedział
Swanson. — W końcu chcieliście znaleźć się po tej
stronie wyspy, a to przynajmniej daje nam jakąś
osłonę przeciw ich radarowi. Słyszałem, że tutejsza
zatoka jest pełna łodzi torpedowych. Chciałby pan
rzucić okiem?
Lomax wziął lornetkę i natychmiast wyskoczyły na
niego z ciemności klify, o które waliły spienione fale
53
przybrzeżne. Swanson mówił coś do tuby głosowej. a
gdy się odwrócił, jego zęby błysnęły w mroku.
— Już niedługo. Jak się pan czuje?
—
Świetnie — odparł Lomax. — Nie musi się pan
o nas martwić.
—
Oczywiście, nieraz robiliście podobne rzeczy.
prawda? Muszę stwierdzić, że podoba mi się ten
pański sierżant.
— Jesteśmy razem już od dwóch lat. Kreta, Rodos,
całe Morze Egejskie. On wie więcej na temat
materiałów wybuchowych niż ktokolwiek, kogo zna-
łem. Przed wojną pracował jako strzałowy w jednej z
kopalń Yorkshire. Próbowali go odroczyć, ale się nie
dał.
— Jak sobie radzi z językiem?
— Podłapał dosyć niemieckiego i greki, żeby móc
się dogadać, ale to nie jest istotne. Ja mówię płynnie
w obu tych językach.
—
To interesujące — zauważył Swanson. — Czym
się pan zajmował, zanim to wszystko się zaczęło?
—
Dydaktyką uniwersytecką, dziennikarstwem
trochę pisaniem. — Lomax wzruszył ramionami. —
Tak naprawdę niczego porządnie nie zdążyłem zacząć
—
„Wojna, wojna, krwawa wojna" — zacytował
komandor. — Wiem, co pan ma na myśli. Byłem na
trzecim roku medycyny, a niech pan spojrzy na mnie
teraz. — Znajdowali się już blisko brzegu i Swanson
zerknął na pojedynczy szczyt na wyspie, wyraźnie
odcinający się na tle nocnego nieba. — Czy miejscowi
nie wierzą czasem, że na szczycie tej góry pochowany
jest Achilles?
Lomax skinął głową.
54
— Tak powiadają. Jest tam też klasztor Świętego
Antoniego.
— Wygląda na to, że zna pan teren.
—
Nie bardzo. To działka Alexiasa. Urodził się
tutaj i wychował. Bez niego nie moglibyśmy wykonać
tej roboty.
— To jakiś nieokrzesany typ — stwierdził Swan-
son. — Od dawna jest z panem?
— Nie. Pracował przedtem z inną grupą na połu-dniu
Krety. Wywiad wyciągnął go od nich specjalnie do
tego właśnie zadania. — Jak macie zamiar wydostać
się stąd po wszystkim?
— Tym zajmuje się Special Boat Service. Wezmą
grecką caicque i będą udawali rybaków. Odpowie-
dzialny za tę operację jest gość o nazwisku Soames.
— Znam go. — Swanson wzdrygnął się. — Lepiej
chyba byście mieli u Szwabów. — Przeżyjemy to.
— W zeszłym tygodniu rozmawiałem w jakimś barze
w Shepheard z jednym facetem, który powie-dział mi,
że Oliver van Horn ciągle tu mieszka. Że Niemcy
zostawili go w spokoju. To prawda? — Tak sądzę —
odparł Lomax. — Przyjechał tu przed samą wojną z
powodu gruźlicy. Nie mógł im wiele zaszkodzić, a
pozwalając mu zostać na wyspie chcieli sobie zrobić
dobrą reklamę. Czytał pan którąś z jego książek?
Swanson skinął głową.
— Jedną czy dwie. Przypomina trochę Maughama.
— Chciałbym mieć choć połowę jego talentu —
powiedział Lomax w zadumie.
55
Swanson cały czas dokładnie badał przez lornetkę
linię brzegową. Teraz nachylił się i rzucił coś do tuby
głosowej. Łódź zaczęła zwalniać, a komandor zwrócił
się do Lomaxa:
— Dalej nie płyniemy. Właśnie wyciągają wasza
gumową szalupę i sprzęt przez przedni luk. Pański
sierżant i Grek czekają na pana tam na dole.
— Dzięki za podwiezienie — rzekł Lomax.
Wymienili krótki uścisk dłoni i Anglik,
przeszedłszy
nad barierką, zszedł na pomost. Szalupa była już na
wodzie: Boyd i Alexias właśnie do niej wskakiwali.
Morze było wzburzone i trzech marynarzy trzy-
mających liny klęło potężnie. Jeden z nich poślizgnął
się i stracił oparcie dla stóp na śliskich stalowych
płatach kadłuba.
Dowodzący tą akcją bosman podał Boydowi pół-
automaty i radio, po czym odezwał się do Lomaxa:
— Na waszym miejscu przypiąłbym sobie pakunki
do pleców. Możecie mieć pewne trudności na tych
falach.
Lomax przełożył ramiona przez pasy ciężkiego
ładunku i dokładnie je spiął.
— Gotowi, sir? — spytał bosman.
— Oczywiście — odpowiedział.
Czekał, oceniając odległość, a gdy szalupa uniosłu
się na fali, wszedł do niej i zaraz usiadł. Gdy mary-
narze puścili liny pływ natychmiast porwał łódkę w
stronę brzegu.
Wiatr tworzył wielkie grzywiaste fale. Gdy Lomax
sięgnął po wiosło, szalupa przechyliła się i przez burtę
wlała się woda. Lomax usadowił się odpowiednio i
zaczął wiosłować.
56
Przez zasłonę wody i piany skalne ściany wydawały
się większe. U ich stóp fale kłębiły się i roztrzaskiwały
o postrzępione, groźnie wyglądające głazy.
Boyd klął soczyście, kiedy woda przelewała się
przez burty. Alexias głęboko zanurzał wiosło, używa-
jąc całej swej ogromnej siły, by utrzymać kontrolę nad
szalupą. Nagle wielka przybrzeżna fala uniosła ich w
górę i Lomax zobaczył, że są niecałe sto jardów od
podstawy klifów. Na moment jakby zawisnęli w
powietrzu, a potem zwalili się między dwie, wielkie
skały. Wiry zakręciły nimi i usłyszeli głuchy odgłos
uderzenia w dno łodzi. Woda rozprys-nęła się białą
fontanną, która wbiła się wysoko w powietrze. Rąbnęli
burtą w falę i przelecieli nad wielkim głazem.
Lomax wypadł przez rufę do kotłującej się płytkiej
wody. Brnął na kolanach, szukając po omacku plecaka
z radiem. Kiedy już zacisnął palce na jego paskach,
pchnęła go kolejna fala. Boyd z wyciągniętymi rękami
skoczył mu na pomoc. Przez chwilę trzymali się
razem, ale zaraz następna kaskada przewaliła się przez
sterczącą ponad wodą skałę, znów pozbawiając ich
równowagi. Lomax instynktownie puścił radio i
chwycił się Boyda. Gdy fala cofnęła się z głośnym
szumem, wstał z trudem, pociągając za sobą sierżanta,
i wtedy pojawił się Alexias. Kłębiąca się woda znowu
zalała ich do pasa. Kiedy się cofnęła, cala trójka
chwiejnym krokiem minęła ostatnią linię ostrych gła-
zów. W chwilę później stali bezpiecznie na białym
pasie plaży u podnóża skalnej ściany.
Lomax osunął się na ziemię i oparł plecami o skałę.
Boyd usiadł przy nim.
57
—
Wszystko w porządku, sir?
Lomax skinął głową.
— Przez moment było dość niebezpiecznie.
— Udało mi się nie wypuścić broni — powiedział
Boyd. — To był cholernie dobry pomysł z tym
przypięciem plecaków.
—
Obawiam się jednak, że straciliśmy radio —
mruknął Lomax.
Zęby sierżanta błysnęły w ciemności.
— Trudno. Przynajmniej nie będziemy mieli poku
sy używania go, kiedy nie powinniśmy.
Alexias przykucnął obok.
— Zdołałem złapać łódkę. — Rozległ się syk, gdy
Grek otworzył zawory i zaczął ją składać.
—
Dzięki za pomocne ramię — odezwał się Lo-
max. — Było o wiele gorzej, niż się spodziewałem.
Alexias spojrzał na białe fale tłukące o podwodne
skały i wzruszył ramionami.
— Po tej stronie wyspy morze jest jak kobieta
Nigdy nie wiesz, co zrobi. Jako chłopiec pływałem
przy tej plaży w gorące letnie noce.
—
Jesteśmy tu bez radia, ale cali i zdrowi, i to jest
najważniejsze — stwierdził Lomax. — Jak daleko
stąd do farmy twojego brata?
— Jakieś dwie mile łatwej drogi.
—
Więc im szybciej tam dotrzemy, tym lepiej,
-Lomax wstał. — Nawet po tej stronie wyspy co
godzina chodzi patrol.
Pospiesznie przykryli szalupę piachem i kamieniami
po czym Boyd rozdał półautomaty. Wyruszyli na
tychmiast — Alexias prowadził, a Lomax zamykał
pochód.
58
Piasek był głęboki i raz Lomax potknął się. Zaraz
jednak znaleźli się na wąskiej ścieżce, wspinającej się
stromo wąwozem na szczyt klifów. Po chwili Alexias
uniósł rękę, zrobił ostrożnie kilka kroków i wysunął
głowę ponad krawędź wąwozu. Kiwnął na pozo-
stałych, przeszli przez mały płaskowyż pokryty krótką,
wypalona trawą i wspięli się na usiane otoczakami
wzgórze.
Byli już w drodze co najmniej od pół godziny i nie
odzywali się do siebie ani słowem. Obeszli skalny
występ i w dole ujrzeli dom, stojący w małej dolince
na skraju gaju oliwnego.
Alexias przystanął, by zorientować się w położeniu,
po czym ruszył w dół zbocza, nie zwracając uwagi na
ścieżkę, która wiła się wzdłuż porośniętych winnicami
tarasów.
Dom tonął w ciemnościach i gdy przykucnęli pod
płotem, Lomax spojrzał na zegarek. Zmarszczył czoło
— była zaledwie dziewiąta.
— Muszą wcześnie chodzić spać.
Alexias wzruszył ramionami.
— Ci ludzie bardzo ciężko pracują.
—
Być może — mruknął Lomax. — Ale nie bę-
dziemy ryzykować. — Odwrócił się do Boyda. —
Obejdź dom od frontu, a ja, na wszelki wypadek, będę
krył Alexiasa z tej strony.
Sierżant zniknął w ciemności. Dali mu kilka minut,
zanim wyruszyli. Lomax przyklęknął obok końskiego
żłobu przed stajnią, Alexias zaś przeszedł przez po-
dwórze i wszedł po stopniach na ganek. Otworzywszy
ostrożnie drzwi, zajrzał do środka. Gdzieś poruszył
się niespokojnie koń, a w oddali
59
zaszczekał pies. Lekki powiew wiatru sypnął pyłem w
twarz Loniaxa i Anglik starł go wierzchem dłoni.
Zmrużył oczy, zastanawiając się, co się dzieje w domu.
Nagle wrota stajni otworzyły się z lekkim, niesa-
mowitym skrzypnięciem. Ktoś odezwał się cicho po
grecku:
— Odłóż broń i podnieś ręce do góry.
Głos należał do kobiety, która — zważywszy oko-
liczności — wydawała się zdumiewająco spokojna.
Lomax oparł karabin o żłób i odwrócił się do niej.
Lufa strzelby dźgnęła go w pierś i zobaczył, że stoi
przed nim młoda dziewczyna, głową ledwo sięgająca
mu do ramion.
— Co tu robisz? — spytała. — Kim jesteś?
Spokojnie odsunął lufę na bok.
— To niepotrzebne. Jestem przyjacielem. Brytyj-
skim oficerem. Szukam Nikolego Pavlo. Jest w domu?
Pochyliła się do przodu — jej twarz była jasną
plamą w ciemnościach. Kiedy się odezwała, ton głosu
uległ wyraźnej zmianie:
— Nie, nie ma go.
—
Rozumiem — powiedział Lomax. — A mogę
zapytać, kim ty jesteś?
—
Katina Pavlo. Jestem jego córką.
Z ganku doleciał cichy gwizd i Anglik wziął do ręki
broń.
— Wejdźmy do środka. Myślę, że czeka cię nie-
spodzianka.
Poszła za nim przez podwórze, a gdy weszli na
ganek, zobaczyli Boyda stojącego w drzwiach.
— W domu nie ma nikogo — oznajmił sier-
żant. — Ale w salonie pali się na kominku, a lampa
60
jest jeszcze ciepła. — Nagle zobaczył
dziewczynę. —
- Kto to?
-Córka gospodarza — poinformował go Lo-max.
— Ukrywała się w stajni, Przeszedł obok Boyda i
znalazł się w kuchni o kamiennej podłodze i
pobielonych ścianach. Kolejne drzwi prowadziły
do skromnie umeblowanego salonu, gdzie na
kominku płonął ogień. Drabina w rogu wiodła na
strych.
Alexias zapalał właśnie lampę stojącą na stole.
Wstawił na miejsce szkiełko i odwrócił się. Przez
krótką chwilę on i dziewczyna wpatrywali się w
siebie bez ruchu, po czym nagle ona upuściła
strzelbę i rzu-ciła mu się w objęcia. Grek uniósł ją
i okręcił dookoła.
- Katina, moja mała Katina! Aleś urosła! —
Postawił dziewczynę na ziemi i odsunął na długość
ramienia. — Gdzie ojciec?
Twarz dziewczyny była bardzo blada. Pokręciła
głową, jakby nie mogła mówić, i uśmiech zniknął
z twarzy Pavlo.
- O co chodzi, Katina? Powiedz mi!
Kiedy się odezwała, jej głos brzmiał ochryple i
nienaturalnie:
-Nie żyje. Rozstrzelali go przed ratuszem w ze-
szłym tygodniu.
Zaczęła płakać, spazmatyczny szloch wstrząsnął jej
wiotkim ciałem. Alexias przytulił ją mocno,
wpatrując
się w przestrzerń. Po chwili poprowadził ją do
kuchni
Drzwi zamknęły się za nimi cicho.
6
CHĘĆ ZABIJANIA
Kiedy po upływie jakichś dwudziestu minut
Alexias wrócił do salonu, Lomax i Boyd siedzieli
rozebrani do pasa przed trzaskającym ogniem, a z
ich rzeczy powie-szonych na rozciągniętym sznurze
unosiła się para.
Grek opadł na krzesło i mechanicznie sięgnął po
papierosa. Wyglądał, jakby się postarzał o dzieśięć
lat. Gdy tak siedział, wpatrując się w kominek, jego
oczy były pełne bólu. Po chwili westchnął.
— Mój brat był dobrym człowiekiem. Zbyt do-
brym, by odejść w taki sposób.
Lomax podał mu ogień.
— Co się stało?
—
Złapali go, gdy próbował dokonać sabotażu
łodzi torpedowej w zatoce.
— Sam? — zdumiał się Boyd.
Alexias skinął głową.
— Kyros to mała wyspa. Żaden zorganizowany
ruch oporu nie miałby tu szansy przetrwania.
Właśnie
dlatego dwa lata temu pojechałem na Kretę. Nikos
też chciał jechać, ale jeden z nas musiał tu zostać.
Trzeba było myśleć o farmie i Katinie, zwłaszcza,
że
jej matka dopiero co umarła.
62
- Jak z nią? — spytał Lomax.
- Z Katiną? — Grek wzruszył ramionami. — W
porządku. To była tylko chwilowa słabość.
Bardzo dzielna z niej dziewczyna. Robi teraz
kawę i przygo-towuje nam kolację.
- Co ma zamiar robić? — odezwał się Boyd. —
Nie może sama dalej tu mieszkać. To jeszcze
dziecko.
- Mieszka u mojej żony. Mam bar nad zatoką
zwany „Małą Łódką". Katina przyjeżdża tu
codzien-nie wózkiem, by doglądać domu.
Właśnie odjeżdżała, kiedy dostrzegła nas
schodzących przez winnicę.
- Wie, dlaczego tu jesteśmy?
Alexias zaprzeczył ruchem głowy.
- Na razie nie. Powiem jej to później. Może nam
sie bardzo przydać.
- W jakim stopniu, według ciebie, śmierć twego
brata może wpłynąć na nasze plany? — zapytał
Lomax.
W bardzo niewielkim — odparł Alexias. — Ale
teraz będę musiał skontaktować się z
miejscowymi ludźmi sam. Zaraz po kolacji
pojadę z Katiną do miasta.
- To może być niebezpieczne — zauważył
Boyd. Grek potrząsnął głową.
- Na Kyros nie ma godziny policyjnej, a kafejki
na nabrzeżu są zwykle pełne do późna w nocy.
Niemcy mogą zmienić wiele rzeczy, ale nie nasz
sposó życia.
W tym momencie drzwi od kuchni otworzyły
się i weszła Katina z tacą. Postawiła ją na stole,
po czym odwróciła się, odgarniając z czoła
kosmyk
włosów.
63
—
Niestety jest tylko ser z koziego mleka i oliwki
ale chleb jest świeży. Ciocia upiekła go rano, zanim
wyjechałam.
—
To brzmi wspaniale, kochanie — powiedział
Boyd, a dziewczyna zaczerwieniła się i szybko nalała
kawy do czterech kubków.
Lomax wkładał w tym czasie przy kominku
koszulę i sweter. Odwróciwszy się ujrzał, że Katina
stoi przed nim z pełnym kubkiem w ręce.
Uśmiechnęła się nieśmiało.
— Przykro mi, ale nie ma cukru.
Jej twarz miała kształt serca, a napięta skóra była
świeża i jasna, ale pod oczami widniały ciemne
zapadnięte półkola. Czarne włosy sczesała do tyłu i
niedbale przewiązała wstążką. Mogła mieć szesnaście
lub siedemnaście lat, trudno jednak było dokładnie to
określić. Miała to zmęczone, „stare" spojrzenie, jakie
Lomax widywał ostatnio w oczach tylu ludzi.
Uśmiechnął się i wypił mały łyk kawy.
— I tak jest doskonała. Ty nie wypijesz?
Pokręciła głową.
— Ciocia czeka na mnie z kolacją.
Ubrana była w wyblakłą perkalową sukienkę, którą
najwyraźniej prano i cerowano wiele razy, oraz staro-
modną sportową marynarkę, dwa numery za dużą,
spiętą mocno wokół wątłej talii. Lomax przejechał
palcem po jednej z klap.
— Tweed od Harrisa. Niezbyt grecki ubiór. Gdzie
to znalazłaś?
Oblała się rumieńcem, a jemu zrobiło się przykro
bo zrozumiał, że jego słowa w jakiś sposób uraziły
jej dumę.
64
—
Nowe ubrania są jedną z rzeczy, których nie
można tu dostać — powiedziała. — Tę marynarkę
dał mi przyjaciel, pan van Horn.
—
Znasz Olivera van Horna? — zdziwił się Lomax.
—
Każdy na Kyros zna pana van Horna — od-
parła. — To wspaniały człowiek.
—
Ciągle mieszka w tej willi na wzgórzu? — wtrącił
się Alexias.
Przytaknęła.
—
Niemcy nie robią mu kłopotów. Po śmierci
starego doktora Douplosa pan van Horn zajął jego
miejsce. Jest w tej chwili jedynym lekarzem
dostępnym dla mieszkańców wyspy.
—
Zapomniałem, że w młodości studiował medy-
cynę — powiedział Lomax. — Kolejna rzecz
wspólna z Maughamem. Dałbym wiele za to, żeby
go poznać.
— Kto wie, może poznasz. — Alexias wziął sobie
duży kawał sera. — Katina, postanowiłem jechać
z tobą do miasta. Czy to będzie bezpieczne?
Przytaknęła.
— W taką ciepłą noc, jak ta, na ulicach powinno
być pełno ludzi. Alexias zwrócił się do Lomaxa.
— Wrócę z samego rana. Do tego czasu powinie-
nem rozkręcić sprawę. Ty i Boyd możecie spać tutaj
na strychu...
— Pójdę zaprzęgnąć klacz — przerwała mu Kati-na.
— Jeśli wkrótce nie wrócę, ciocia Sarah zacznie się
martwić.
Drzwi zamknęły się za nią, a Lomax włożył mundur
i sięgnął po nocną lornetkę. — Ma rację. Pomogę jej,
a potem się rozejrzę.
"rMroczna
strona...
65
Alexias dolał sobie kawy i podszedł do kominka. Z
jego skórzanej kurtki unosiła się para.
— Będę gotowy za pięć minut. Muszę tylko jeszcze
trochę wyschnąć.
Boyd ciągle jeszcze robił najazdy na chleb i ser, gdy
Lomax wyszedł przez kuchnię na ganek. Przeszedł
podwórze i stanął u wejścia do stajni. Z belki pod
stropem zwisała stara lampa oliwna i w jej świetle
Katina Pavlo zaprzęgała klacz. Zrobił krok i jakaś
deska skrzypnęła mu pod stopą — odwróciła się
natychmiast, sięgając po strzelbę opartą o ściankę
boksu, zaraz jednak wyraźnie się odprężyła.
—
O, to pan, kapitanie Lomax.
—
A więc twój wuj powiedział ci, jak się
nazywam? Skinęła głową.
— Jest pan młodszy, niż sobie wyobrażałam. Dużo
młodszy.
Zmarszczył lekko brwi.
— Nie rozumiem.
— Nawet tu na Kyros słyszeliśmy o Nocnym Przy-
byszu — wyjaśniła. — I o wszystkim, co pan zrobił na
Krecie. W zeszłym miesiącu w kafejkach mówili
jedynie o tym, jak pan porwał tego niemieckiego
generała na Rodos i przeszmuglował go do Egiptu.
— Plotki rosną w miarę ich powtarzania — zau-
ważył. — Pamiętaj o tym.
Przełożyła koniowi uzdę przez głowę i szybko za-
pięła pasek.
— Pański grecki jest bardzo dobry.
Uśmiechnął się szeroko.
— Jako chłopiec spędziłem pięć lat w Atenach. Mój
ojciec pracował w tamtejszej ambasadzie brytyjskiej.
66
— Rozumiem.
Zaczęła wyprowadzać klacz z boksu i Lomax pod-
szedł bliżej.
— Mogę pomóc?
Skinęła głową.
— Wózek jest tam, w kącie. Gdyby mógł go pan
przyciągnąć...
Była to lekka dwukółka. Pochylił ją, a dziewczyna
wprowadziła konia pomiędzy długie wygięte dyszle. Z
wprawą umocował uprząż po jednej stronie, a na-
stępnie po drugiej. Kiedy skończyli, uśmiechnęła się do
niego.
— Już pan to kiedyś chyba robił.
— Mój dziadek był farmerem. To wszystko, czym
chciałem być, gdy byłem mały.
— A teraz?
Wzruszył ramionami.
— Moje talenty wydają się kierować ku mroczniej-
szym rzeczom. Wątpię, żeby po wojnie było zapo-
trzebowanie na umiejętności, jakie posiadam.
— To, co dzieje się teraz, nie liczy się — stwier-
dziła. — Dla nikogo z nas. Mamy takie powiedze-nie
— „Czas wymazany z umysłu". Tym właśnie jest
wojna — mrocznym snem, który nie będzie miał
znaczenia, gdy nadejdzie poranek.
W jej głosie brzmiała żarliwa pewność. W nikłym,
rozproszonym świetle lampy zmęczenie i ból zniknęły
z twarzy dziewczyny. Wyglądała teraz bardzo młodo.
Przez moment miał ochotę powiedzieć, że życie często
bywa nie tym, czym być powinno, nie miał jednak
serca gasić jej młodzieńczej wiary.
— Miejmy nadzieję, że masz rację — mruknął.
67
Z przekonaniem pokiwała głową.
— Gdybym nie miała, życie utraciłoby sens.
Zatrzymał się, by zapalić papierosa, po czym wy-
szedł za wyprowadzanym przez nią wózkiem. Nocne
powietrze było ciepłe i pachnące, a niebo wyglądało
jak aksamitna poduszka usiana diamentami. Stanęli
obok siebie, dotykając się ramionami, i Katina wes-
tchnęła.
— W taką noc można nawet zapomnieć na chwilę o
wojnie. Tak wiele mogłabym panu pokazać, gdyby jej
nie było.
—
Gdybym był angielskim turystą przybyłym pros-
to z Aten? — Zachichotał. — Od czego byśmy zaczęli
0
—
To proste — stwierdziła. — Od grobowca Achil-
lesa. Odwiedzilibyśmy go raz przy świetle księżyca, a
drugi raz o świcie, kiedy na górze jest mgła. W życiu
nie widział pan niczego piękniejszego.
— Gdybyś ty tam była, z pewnością byłbym zado-
wolony — powiedział szarmancko i odwróciwszy się.
popatrzył na ciemny szczyt na tle nieba. — Tam na
górze jest klasztor Świętego Antoniego, prawda?
Usłyszał, jak dziewczyna szybko wciąga powietrze
Spojrzała na niego.
— A więc to dlatego pan tu jest?
—
Nie rozumiem.
—
Kapitanie Lomax, nie jestem idiotką. Wszyscy
na wyspie wiedzą, że trzy miesiące temu Niemcy
przejęli część klasztoru, by zamontować tam stację
radiolokacyjną.
Potrząsnął głową.
— Nie tylko stację radiolokacyjną, Katino. To coś
o wiele ważniejszego.
68
—
Aha. I pan ma zamiar to zniszczyć? Ale mnisi
tam ciągle mieszkają.
—
Gdyby nie mieszkali, dawno byśmy zbombar-
dowali klasztor — powiedział. — Dlatego właśnie
Niemcy zmuszają ich do pozostania. Typowa hitle-
rowska sztuczka. Próbowali tego już na Monte Cassino
we Włoszech, ale nic z tego nie wyszło. Zmieciono
tamto miejsce z powierzchni ziemi.
— A więc dlaczego nie zrobiono tego samego
tutaj? — spytała. — Od kiedy na tej wojnie życie
dwudziestu czy trzydziestu starych mnichów jest waż-
ne dla którejkolwiek ze stron?
—
Ponieważ nie ma takiej potrzeby — odparł,
zdziwiony goryczą w jej głosie. — Ponieważ mój
sposób jest prostszy i tańszy i przy odrobinie szczęścia
nikomu nie powinna stać się krzywda.
— Poza panem... Zapomina pan o tym.
Uśmiechnął się.
— O tym nauczyłem się zapominać już dawno
temu. Nie opłaca się.
Miała właśnie odpowiedzieć, kiedy z oddali doszedł
ich jakiś dźwięk. Położył jej rękę na ramieniu.
— Chwileczkę.
Czekali, a gdy dźwięk stał się wyraźniejszy, Katina
powiedziała:
— To patrol.
— Ilu?
—
Zwykle dwóch, ale czasem tylko jeden. Jeżdżą
na motocyklu z bocznym wózkiem.
Podniósł do oczu nocną lornetkę. Podczas gdy
ustawiał ostrość, warkot silnika przybliżył się — na
krawędzi doliny pojawił się motor i stanął. Wózek
69
boczny był pusty, ale Lomax wyraźnie widział kiero-
wcę w stalowym hełmie i goglach, spoglądającego w
dolinę. Po chwili silnik znowu ryknął i maszyna w
wielkiej chmurze pyłu zaczęła zjeżdżać na dół.
— Czy zwykle zajeżdżają na farmę? — spytał
Lomax.
Pokręciła głową.
— Czasem zatrzymują się i proszą o kawę, ale
niezbyt często.
Chwycił ją za rękę i pobiegli do domu. W drzwiach
kuchni spotkali Alexiasa i Boyda — Grek miał w ręku
jeden z półautomatów.
— Kłopoty? — rzucił krótko.
—
Niemiecki patrol — odparł Lomax. — Jeden
człowiek na motorze.
Joe Boyd wyciągnął rewolwer z miękkiej skórzanej
kabury, którą miał przyczepioną pod lewą pachą. Był
to automatyczny mauser z pękatym tłumikiem —
ulubiona broń agentów niemieckiego kontrwywiadu,
pamiątka po jednej z akcji na Krecie.
—
Nie bądź głupcem — zbeształ go Lomax. —
Jeśli go zabijemy, przewrócą wyspę do góry nogami.
To by wszystko zepsuło.
—
Kapitan Lomax ma rację — odezwała się Kati-
na. — Muszą panowie zabrać swoje rzeczy i pójść na
strych. Jeśli tu przyjedzie, powiem mu, że właśnie
wyjeżdżałam.
Nie było czasu na dyskusje. Przeszli do salonu i
Boyd, wspiąwszy się po drabinie, otworzył klapę
Lomax i Alexias szybko podali mu plecaki i resztę
swojego sprzętu, a dziewczyna schowała resztki kolacji
i brudne naczynia do kredensu w rogu. Następnie
70
Ugasiła lampę i ruszyła do drzwi, oglądając się, czy są
gotowi. W tym momencie motocykl zajechał na po-
dwórze. Lomax skinął krótko głową i dołączył do
Boyda i Alexiasa w ciepłym mroku strychu. Boyd
opuścił klapę, zablokował ją jednak za pomocą kawał-
ka drewna, pozostawiając niewielką szczelinę. Mogli
przez nią dojrzeć część pokoju poniżej: narożnik z
kominkiem, fragment stołu i krzesło — drzwi jednak
nie widzieli.
Czekali i Lomax myślał o dziewczynie, mając przed
oczyma jej twarz, gdy widział ją przed wejściem na
strych — bladą, ale spokojną. Nagle usłyszeli głosy i
skrzyp otwieranych drzwi. Po chwili Niemiec wszedł
w ich pole widzenia.
Był prawie równie potężnym mężczyzną jak Alexias.
Na szarym mundurze miał czarny skórzany płaszcz do
kolan, pokryty pyłem. Zdjął hełm i rękawice, rzucił je
na stół, po czym wyjął papierosa. Bez hełmu wyglądał
zdecydowanie młodziej. Przejechał dłonią po swoich
krótkich blond włosach i powiedział coś kiepską greką
do Katiny.
Lomax nie dosłyszał tego, ale Alexias zaraz pochylił
się nad nim i wyszeptał:
— Robi kawę. Czuję zapach.
Niemiec wstał i zniknął z widoku, najwyraźniej
zamierzając zajrzeć do kuchni. Po paru chwilach
wrócił do stołu i usiadł, pojawiła się też Katina z tacką
w rękach.
Kiedy sięgała po dzbanek z kawą, żołnierz chwycił
ją za nadgarstek. Próbowała mu się wyrwać, ale był
dla niej za silny. Zaśmiał się, a Lomax zamknął oczy i
otarł pot z czoła.
71
Gdy otworzył je ponownie, dziewczyna prawie le-
żała na stole, a Niemiec na niej. Była blada jak ściana i
wydawała się wpatrywać prosto w oczy Lomaxa.
Poczuł, że zasycha mu w gardle i zacisnął pięść.
Nagle Katina krzyknęła. Zanim Lomax zdążył się
ruszyć, Alexias ryknął jak zwierz, z trzaskiem otworzył
klapę i rzucił się do otworu. Podczas szybkiego scho-
dzenia prawa noga wślizgnęła mu się między dwa
szczeble, stracił równowagę i spadł ciężko na podłogę.
Niemiec odwrócił się w popłochu. Przez moment ze
zdumieniem wpatrywał się w Alexiasa, po czym ode-
pchnął Katinę na bok.
Lomax skoczył przez otwór i ruszył do ataku.
Hitlerowiec w pośpiechu odpiął klapę kabury, spóźnił
się jednak: gdy wyciągnął pistolet, Anglik złapał go za
nadgarstek i pchnął broń w bok, jednocześnie wbijając
przeciwnikowi kolano w krocze. Tamten stęknął z
bólu i pochylił się, a wtedy Lomax trzasnął go łokciem
w szczękę, łamiąc kość. Niemiec z krzykiem poleciał
do tyłu na stół i wtedy dostał kantem dłoni w gardło.
Stół przewrócił się z hukiem i hitlerowiec upadł na
twarz.
Katina klęczała już przy wuju, a Boyd był w poło-
wie drabiny, z gotowym do strzału mauserem w ręku
Teraz wsunął go z powrotem do kabury i pomógł
dziewczynie unieść Alexiasa do pozycji siedzącej.
Twarz Greka była wykrzywiona bólem, na jego
czole lśnił pot.
— Matko Boska, chyba złamana — jęknął.
Lomax podszedł szybko i razem podnieśli go na
krzesło. Alexias przesunął rękoma wzdłuż prawej nogi
i nagle skrzywił się.
12
— Miałem rację. Pod samym kolanem jest złama-
nie. Szlag by to trafił.
Katina była bliska płaczu.
— Przepraszam — powiedziała. — Starałam się,
jak mogłam, ale nie chciał odejść. Uparł się, że muszę
mu zrobić kawę.
Boyd przyklęknął na chwilę przy Niemcu i zaraz
wstał.
— Jedno jest pewne — już nie będzie nikomu
przeszkadzał. — Z ponurą miną zerknął na Loma-
xa. — Nigdy nie robi pan nic połowicznie, co? Za
|parę godzin będą szukać tego faceta po całej wyspie.
—
A więc muszą go znaleźć — wtrącił się Alexias.
Lomax odwrócił się do niego marszcząc brwi.
— Co masz na myśli?
— Na miłość boską, daj mi papierosa — powie-
dział Grek. Po chwili dodał: — To dosyć proste.
patrolują na motorach wzdłuż szczytu klifów. Będzie
mu się musiał przydarzyć nieprzyjemny wypadek, to
wszystko.
— Na Boga, ma pan rację — stwierdził Boyd. —
To jest jakieś wyjście.
Lomax pokiwał głową.
— Jedyne wyjście. Jest jednak pewna przeszkoda,
prawdopodobnie nie znajdą go przed świtem. A to
oznacza, że mogą nabrać podejrzeń. Tak czy owak,
Alexias potrzebuje lekarza. — Zwrócił się do Gre-ka:
— Jak daleko stąd do domu van Horna? — To po
drugiej stronie góry, nie więcej niż godzi-ną
Oczywiście, gdy zna się drogę. Lomax zmarszczył
czoło.
— Jeżeli sądzisz, że cię tu zostawimy, to jesteś
73
szalony. Kiedy Niemcy się pojawią, na pewno prze-
szukają to miejsce.
— Nie będzie mnie tu — powiedział Alexias. —
Będę bezpieczny w mieście, w „Małej Łódce". Pomóż-
cie mi tylko wsiąść do dwukółki, a dowiozę się tam
w pół godziny.
— Ale co ze mną, wujku? — odezwała się Katina
Zdobył się na uśmiech i poklepał ją po ramieniu.
—
Musisz jak najszybciej zaprowadzić ich do pana
van Horna. Przy odrobinie szczęścia powinno mu się
udać dotrzeć dziś z tobą do „Małej Łódki".
—
Wygląda na to, że wszystko masz zaplanowane
— stwierdził Lomax.
— To jedyne, co możemy zrobić — powiedział
Boyd.
Lomax skinął głową.
— W takim razie w porządku. Najpierw zanieśmy
go do wózka. Im wcześniej znajdzie się w mieście,
tym lepiej.
Razem z Boydem wyprowadzili Greka, podtrzymu-
jąc go między sobą, podczas gdy Katina podprowadzi-
ła konia i dwukółkę pod schody. Pomogli Alexiasowi
usiąść na wąskim siedzeniu i oparli jego ranną nogę na
jednym z dyszli. Boyd przyniósł z domu jeden z półau-
tomatów. Alexias wcisnął go pod siedzenie i uśmiech-
nął się do nich, błyskając w ciemności zębami.
— Nie martwcie się. Wszystko będzie dobrze. Czuję
to w kościach. Nasz plan w żadnym stopniu nie
ulegnie zmianie. Jak tylko coś ruszę, skontaktuję się
z wami.
Chwycił za cugle i odjechał w mrok. Lomax zwrócił
się do Boyda:
74
— Nie mamy zbyt wiele czasu. Wynieśmy naszego
przyjaciela jak najszybciej.
Katina poszła za nimi i przyglądała się od drzwi, jak
zakładają Niemcowi rękawiczki i zapinają hełm. kiedy
przechodzili obok niej z ciałem, odwróciła twarz, ale
w chwilę później — gdy wsadzali trupa do bocznego
wózka — wyszła na ganek.
— Kto go zrzuci? — spytał Boyd.
—
Ja — powiedział Lomax. — Ty znieś cały
majdan na dół i bądź gotowy do wymarszu zaraz po
moim powrocie. — Skinąwszy głową Boyd wbiegł do
środka, a Lomax zwrócił się do Katiny: — Obawiam
się, że będę musiał cię poprosić o pokazanie najbliż-
szego miejsca, które by się nadawało do tego celu.
Bez słowa zeszła ze schodów i usiadła za nim na
tylnym siodełku. Anglik kopnął starter i zwolnił
sprzęgło.
Po dobrze widocznej drodze wyjechali z doliny. W
pewnym momencie dziewczyna wskazała ręką bo-
czną dróżkę, przecinającą ciemną ziemię jasną linią,
wiejący w twarz wiatr przynosił dobry, świeży zapach
morza i Lomax poczuł na ustach smak soli. W chwilę
później przejechali nad niewielkim wzniesieniem i pięć-
dziesiąt jardów poniżej ujrzeli czarną linię klifów.
Anglik zgasił motor i odwrócił się do dziewczyny,
która już zsiadała.
— To tutaj?
Skinęła głową.
— Ściany skalne mają tu sto stóp wysokości. U ich
pdnóża jest stara przystań, przy której mój ojciec
trzymał przed wojną swoją łódź. Teraz Niemcy za-
bronili nam używać tej przystani.
75
Lomax wyciągnął ciało z wózka i położył je na
ziemi. Następnie zwolnił hamulec maszyny i pozwolił
jej toczyć się w stronę skalnej krawędzi. Dźwignąwszy
trupa na ramię, zaczął schodzić w dół. Przez chwilę
stał na skraju przepaści, spoglądając na białą linię
przybrzeżnych fal rozbijających się o skały w dole, po
czym cisnął ciało w ślad za motorem i wrócił do
dziewczyny.
Stała na szczycie wzgórza, tam, gdzie ją zostawił, i
poczuł, że patrzy na niego w ciemności.
— Przykro mi, że zostałaś w to wmieszana —
powiedział z zakłopotaniem. — To był piekielny
wieczór. — Stała dalej nie odzywając się, więc pod-
szedł bliżej. — Nic ci nie jest?
I wtedy zaczęła płakać. Objął ją ramieniem i przy-
tulił, a po chwili ruszyli z powrotem w stronę farmy.
7
DZIAŁANIE I NAMIĘTNOŚĆ
Willa Olivera van Horna ulokowana była na samym
końcu wąskiego występu skalnego, który sterczał ze
spokojnych wód małej zamkniętej zatoki, po przeciw-
nej stronie cypla niż miasto. Był to piętrowy budynek
o płaskim dachu, stojący w kilkuakrowym ogrodzie
otoczonym wysokim murem.
Zeszli ze wzgórza i po przecięciu jasnego pasma
drogi zbliżyli się ostrożnie. Wielka okuta żelazem
brama stała otworem. Minęli ją i Katina poprowadziła
ich wąską, wyłożoną płytami alejką biegnącą wśród
drzew oliwnych. Nocne powietrze było nabrzmiałe
zapachem kwiatów. Palmy unosiły swe korony nad
murem, kiwając się łagodnie na lekkim wietrze, a z sa-
dzawki tryskała fontanna.
Gdzieś z pobliża doszedł ich cichy pomruk głosów.
Katina podeszła do przodu i przykucnęła. Stali na
skraju kolistego podjazdu przed głównym wejściem. U
stóp schodów zaparkowany był niemiecki samo-chód
sztabowy, obok którego siedziało, paląc papiero-
dwóch podoficerów w szarych mundurach i fura-
żerkach.
77
Po chwili frontowe drzwi otworzyły się i na oświe-
tlony ganek wyszło dwóch innych ludzi. Lomax od
razu rozpoznał van Horna, którego znał z wielu
fotografii: chudy i żylasty, o przedwcześnie posiwia-
łych włosach i wąsach, ubrany w biały lniany garnitur.
Drugi mężczyzna był niemieckim oficerem sztabo-
wym, pułkownikiem piechoty — zadziwiająco mło-
dym jak na taki stopień — o wrażliwej, inteligentnej
twarzy. Wyraźnie utykając zszedł po stopniach i
wsiadł do samochodu. Kiedy wóz ruszył, van Horn,
który został na ganku, uniósł rękę w geście pożeg-
nania, a później wszedł z powrotem do domu, zamy-
kając za sobą drzwi.
Lomax odwrócił się do Katiny.
— Kim był ten niemiecki oficer?
— To pułkownik Steiner. On tu dowodzi.
— Jak dla mnie, wyglądają na zbyt zaprzyjaź-
nionych — mruknął Boyd.
Pokręciła głową.
— Pan van Horn jest zależny od Steinera, jeśli
chodzi o środki medyczne. Dlatego co tydzień gra
z nim w szachy. — Podniosła się. — Chyba byłoby
lepiej, gdybyśmy obeszli dom od tyłu.
Ruszyli ścieżką wokół narożnika. W chwilę później
dziewczyna zatrzymała się w krzakach, kilka jardów
od niskich schodów prowadzących na kryty taras. Z
otwartych oszklonych drzwi padało w noc światło, a
zasłony falowały na wietrze.
Ktoś grał na fortepianie stary, przedwojenny ka-
wałek Rodgersa i Harta — pełen zadumy i smutku,
przypominający lato, które odeszło, pozostawiając
tylko wspomnienia.
78
— Poczekajcie tu — powiedziała Katina.
Przeszła przez trawnik i zniknęła w środku. Lomax,
z karabinem pod pachą, oparł się o drzewo i czekał.
Fortepian zamilkł. Cisza, która nastąpiła, wydawała się
trwać wiecznie i Lomax usłyszał fale roztrzaskujące się
o głazy na plaży w dole. Nagle zasłona została
odsunięta i pojawił się van Horn. Przeszedłszy przez
taras oparł się o balustradę i zawołał cicho:
— Kapitanie Lomax!
Obaj Anglicy wyszli z ukrycia.
— Drogi kolego, cieszę się, że pana widzę —
Jpowiedział van Horn tak spokojnie, jakby witał sta
rego przyjaciela, który przyjechał na obiad. — Wejdź
my do środka.
Pokój był duży i wygodnie umeblowany. Pod niskim
sufitem krzyżowały się dwie belki. Przy jednej ze
ścian stał fortepian, a na szerokim kamiennym komin-
ku trzaskał ogień.
W tym momencie drugie drzwi otworzyły się i
weszła Katina, prowadząc za sobą starą kobietę o
pomarszczonej brązowej twarzy i bystrych czarnych
oczach. Kobieta wycierała ręce w biały fartuch, który
miała na sukni, i przyglądała się gościom z
zaciekawieniem.
Van Horn podszedł do nich i po krótkiej wymianie
zdań po grecku wrócił do Anglików.
— Poprosiłem Marię, moją gospodynię, żeby przy
gotowała panom pokój i jakiś posiłek. Porozmawia
my, jak wrócę.
— Jedzie pan do miasta? — spytał Lomax.
Van Horn skinął głową.
— To nie powinno długo potrwać. Niemcy oczy-
79
wiście dawno temu zabrali mi samochód, ale udało mi
się uzyskać od nich dwa rowery do nagłych
wypadków.
— Jest tu ktoś jeszcze?
— Tylko Maria. Jest niema, ale rozumie wszystko,
co się do niej mówi. — Zwrócił się do Katiny: —
Lepiej już ruszajmy, kochanie.
Dziewczyna była bardzo blada i na jej twarzy
wyraźnie malowało się zmęczenie, spojrzała jednak na
Lomaxa i zdobyła się na mizerny uśmiech.
— Prawdopodobnie zobaczymy się rano.
— Tylko pod warunkiem, że się najpierw wyśpisz
— powiedział.
—
Niech się pan nie martwi, dopilnuję tego. — Van
Horn objął Katinę ramieniem i wyszli.
Potem, kiedy Maria zaprowadziła ich na górę, do
wygodnego pokoju z podwójnymi łóżkami, Lomax
stanął przy oknie patrząc na morze i ogarnęło go
zmęczenie. Poszedł więc w ślady Boyda, który —
rozebrawszy się do pasa — umył twarz i ramiona w
zimnej wodzie. Poczuł się dużo lepiej i zeszli na dół.
Aromat kawy doprowadził ich do kuchni, gdzie sta-
ruszka przygotowała im posiłek, składający się ze
smażonej ryby i jajek..
Po kolacji poszli z kawą do salonu i rozsiedli się
przed kominkiem, paląc papierosy.
— Jeszcze jeden papieros i uderzam w kimono —
odezwał się Boyd. — A pan?
—
Poczekam na van Horna — odparł Lomax. —
Będzie pewnie miał jakąś wiadomość od Alexiasa co
do jutra.
Boyd wstał i podszedł do półek z książkami, wypeł-
80
niających całą ścianę pokoju. Obejrzał jedną czy dwie
i zachichotał.
— Wszystko samego mistrza, oprawione w zieloną
skórę i ze złoconymi napisami. —
Przynieś mi jedną — rzucił Lomax.
Boyd wziął pół tuzina i położył je na podłodze obok
krzesła. Sobie zatrzymał tylko cienki tomik jakiegoś
poematu z tego samego wydania i oglądał go z
wyrazem zainteresowania na twarzy. — To się
nazywa Pozostały przy życiu. Wygląda, że to głównie
wiersze na temat wojny. Lomax pokiwał głową. —
W czasie ostatniej walczył w okopach, — Lepiej
zabiorę to ze sobą do łóżka — stwierdził Boyd. —
Zobaczę, czy facet wie, o czym pisze. Na razie.
Kiedy odszedł, Lomax wziął na chybił trafił jakąś
powieść i przekartkował. Kiedyś już ją czytał, ale
narracja znów go wciągnęła. Musiała upłynąć godzina.
Przez oszklone drzwi wszedł van Horn. Niedbale
rzucił na otomanę starą, wytartą torbę typu Gladstone,
którą trzymał w ręku.
— A, tu pan jest. Co się stało z pańskim
sierżantem? — Poszedł do łóżka z tomikiem pana
wojennej poezji. Mam nadzieję, że nie ma pan nic
przeciwko? — Jeśli ten tomik do mnie wróci, to
nie. Wie pan, Lomax, z jakiegoś dziwnego powodu
większość ludzi wydaje się uważać, że pisarze
powinni rozdawać swoje książki za darmo. —
Westchnął. — Mój Boże, ależ to wysiłek pod tę górę,
z miasta. Nie jestem już tak silny jak kiedyś. — W
jego twarzy i oczach wioczne było zmęczenie.
Podszedł do kredensu w ro-gu i wyjął z niego butelkę
i dwa kieliszki.
Mroczna strona...
81
— Trochę dżinu przed snem?
—
Niech pan go na mnie nie marnuje — powiedział
Lomax. — Jestem właściwie tylko przechodniem, nie
gościem.
Van Horn uśmiechnął się szeroko i opadł na krzesło
naprzeciwko.
— Nonsens. Nieczęsto miewam trochę cywilizo
wanego towarzystwa.
— A pułkownik Steiner się nie liczy?
Van Horn uniósł brwi.
—
Na Boga, nie! To wyłącznie interesy. Raz w ty-
godniu pozwalam mu się ograć w szachy i potem on
się czuje moralnie zobowiązany dać mi wszelkie środki
medyczne, o jakie poproszę.
— Widzieliśmy go wsiadającego do samochodu,
gdy przyszliśmy. Wydał mi się zdumiewająco młody.
—
Ma dwadzieścia siedem lat — powiedział van
Horn. — Ciężko ranny pod Stalingradem i ewakuo-
wany tuż przed tym, zanim Rosjanie zamknęli koło.
Dostał Krzyż Rycerski, a wie pan, że tego tak nie
rozdają.
—
To brzmi wspaniale — stwierdził Lomax. —
Miał pan jakieś trudności w mieście?
Van Horn zaprzeczył ruchem głowy.
—
Alexias dotarł do „Małej Łódki" zaledwie dwa-
dzieścia minut przed nami. Położyli go do łóżka, a ja
obejrzałem jego nogę.
— Czy to poważne?
— Dosyć. Nastawiłem kość i dałem mu sulfonami-
dy. Jeśli poleży tydzień lub dwa, powinno być wszys-
tko w porządku. Z pewnością jednak nie będzie mógł
odegrać czynnej roli w pańskiej operacji.
82
— Jest jakaś wiadomość?
- Tylko tyle, że ma nadzieję jutro po południu
zorganizować spotkanie z ludźmi, którzy mają brać
udział w tym wszystkim. Katina przyjedzie nas za-
wiadomić.
— A więc włączył w to również pana?
— Obawiam się, że tak. — Van Horn nalał sobie
następną porcję dżinu. — Katina mówiła mi, że jest
pan tutaj, by zrobić coś ze stacją radiolokacyjną, którą
Niemcy zainstalowali na głównej wieży kla-sztoru.
—
To nie jest radar — powiedział Lomax. — To
takie małe urządzenie, które elektronicznie wybiera
ce1. Wszystko, co ich samoloty czy łodzie torpedowe
muszą zrobić, to kierować się za wiązką promieni —
nie mogą nie trafić. Narobili już tym sporo szkód
naszej flocie.
—
Ale czy to teraz takie ważne? Myślałem, że i tak
już przegrywają wojnę, zwłaszcza po lądowaniu sprzy-
mierzonych w Normandii, w zeszłym miesiącu.
- Są szanse inwazji na Kretę w bliskiej przyszło-ści
— a wtedy ta instalacja na Kyros mogłaby stano-wić
pewną niedogodność. Ale rzeczywiście Morze
Egejskie to teraz tylko występy towarzyszące, jeśli o to
panu chodzi. Nie sądzę, żeby cokolwiek, co się tutaj
dzieje, mogło wpłynąć choćby o jotę na ostatecz-ny
bieg wojny. — Uśmiechnął się krzywo i przełknął
trochę dżinu. — Ale przecież muszą dawać nam
jakies zajęcie, nieprawdaż?
- Cóż, uważam to za interesujące spostrzeżenie —
powiedział van Horn. — Czym się pan zajmował
przed wojną?
83
—
Praca na uniwersytecie, trochę dziennikarstwa.
— Lomax wzruszył ramionami. — Nic ciekawego ani
ważnego.
—
A potem przyszła wojna z łatwą odpowiedzią na
wszystkie pańskie problemy. — Van Horn wskazał
wstążki orderów na mundurze Lomaxa. — Wygląda
na to, że od tamtej pory prowadził pan ożywioną
działalność na tym polu.
— Chyba można tak powiedzieć.
—
Podobało się to panu? Lomax
uśmiechnął się niechętnie.
— Na mój własny pokręcony sposób.
—
Chęć zabijania. Bardzo ważna u żołnierza. —
Van Horn westchnął. — Zabawne, jak różne znaczenie
może mieć to samo słowo. Dla mnie wojna to okopy,
błoto i brud, brutalność i śmierć na niewiarygodną
skalę. Całe pokolenie wytracone.
— A dla mnie? Co według pana oznacza to dla mnie?
— Desant pod osłoną ciemności, nocna akcja,
pościg przez góry. — Wzruszył ramionami. — Za
tydzień od teraz będzie pan siedział w głównej knajpie
Shepheard, pijąc dla uczczenia kolejnej belki do pań-
skiego Krzyża Wojennego. Ale podejrzewam, że w
dniu, w którym wojna się skończy, nie będzie pan
wiedział, co ze sobą zrobić.
—
Zapomniał pan wspomnieć o pewnym drobiazgu
— zauważył Lomax. — Wszyscy oficerowie Służb
Specjalnych, którzy dostaną się do niewoli, są od razu
rozstrzeliwani. To bezpośredni rozkaz z niemieckiego
naczelnego dowództwa, od dwóch lat już w mocy.
Włącza to w moją działalność element dodatkowego
ryzyka.
84
- I tak być powinno — stwierdził van Horn. —
Życie to działanie i namiętność. Dlatego też wymaga-
ne jest od człowieka, by miał udział w namiętności i
działaniu — inaczej orzekną, że nie żył. — Nagle
uśmiechnął się szeroko i odchylił na krześle. —
Znowu bierze we mnie górę pisarz. Tak czy owak,
pierwszy powiedział to Oliver Wendell Holmes.
- Sam miałem nadzieję zostać pewnego dnia pi-
sarzem. Właśnie dlatego tak mi zależało na spotkaniu
z panem.
— „O broni i człowieku śpiewam", co? — Van
Horn wstał z krzesła. — Powinien więc pan coś
wynieść z tej wojny, choćby tylko książkę. Chodźmy
na ostatniego papierosa na północny taras. Myślę, że
się panu spodoba.
Poszedł pierwszy przez hall i chłodny pobielony
korytarz. Pokój, do którego weszli, pogrążony był w
cieemności, ale Lomax dostrzegł, że był okrągły i
miał szklane ściany. Van Horn otworzył jakieś
rozsuwane drzwi i wyszli na zewnątrz. Lomax
gwałtownie wciągnął powietrze. W ciemno-ści unosił
się zapach kwiatów, a wielka czasza nocy
pobłyskiwała gwiazdami. Taras opierał się na wyso-
kich słupach, co sprawiało wrażenie, że płynie w po-
wietrzu.
Dwieście stóp poniżej, u podstawy skalnych ścian,
fale rozbryzgiwały się białą pianą nad głazami.
- Nigdy nie widziałem czegoś takiego — wyszeptał
Lomax. — W takiej scenerii cóż człowiek może robić
innego, niż pisać?
- Kiedyś myślałem tak samo — powiedział van
Horn. — A potem przyszła wojna. Później odszedł
85
stary doktor Douplos i przypomniałem sobie, że w
chwili młodzieńczej aberracji szkoliłem się na lekarza.
Od tej pory jakby nie mam czasu.
— Może po wojnie?
—
Kto wie? — van Horn pokręcił głową. — Kiedy
tak tu stoję i myślę o głupocie człowieka, zastanawiam
się, czy jeszcze kiedykolwiek będę chciał o nim pisać.
W takich momentach muszę iść popatrzeć na moją
kolekcję, by przywrócić sobie wiarę w sens życia.
—
Pańską kolekcję...? — zdziwił się Lomax.
Van Horn skinął głową.
— Pokażę panu, jeśli pan chce.
Wszedł z powrotem do środka i, zaciągnąwszy drzwi,
przeszedł na drugą stronę pokoju. Lomax usłyszał
pstryknięcie włącznika, ale zupełnie nie spodziewał się
tego, co zobaczył. Z ciemności — ze wszystkich stron —
wyskoczyły szklane gabloty, każda z własnym oświetle-
niem. Ich zawartość wzbudziła w Angliku mimowolne
westchnienie podziwu. Znajdowała się w nich najwspa-
nialsza kolekcja greckiej ceramiki, jaką w życiu oglądał.
Van Horn podszedł do niego — w świetle najbliższej
gabloty jego twarz wydawała się oddzielać od reszty
ciała.
— To wszystko tutaj ma wartość ponad stu tysięcy
funtów — albo dużo, dużo więcej. Prawdę mówiąc,
część z tego jest bezcenna.
Lomax zaczął obchodzić wszystkie gabloty, z zain-
teresowaniem oglądając zgromadzone w nich eks-
ponaty. W końcu zatrzymał się przy przepięknej
amforze do wina, wysokiej na co najmniej trzy stopy
— czerwone i czarne kolory rysunku po dwóch
tysiącach lat ciągle jeszcze były ostre i świeże.
86
— Niemożliwe, żeby to było oryginalne i wciąż w
jednym kawałku.
—
Pochodzi z grobowca pod Świątynią Apollina na
Rodos. Przed samą wojną rząd grecki prowadził tam
prace wykopaliskowe. — Van Horn uśmiechnął —
Według prawa powinna się znajdować w Ate-nach, ale
doszedłem do porozumienia ze zbyt skrom-nie
wynagradzanym młodym urzędnikiem, który ją znalazł.
—
To jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie kiedy-
kolwiek widziałem — stwierdził Lomax. — Ale z dru-
giej strony tę część chyba trudno uznać za reprezen-
tacyjną. — Wskazał na gablotę zawierającą liczne
wczesnokreteńskie figurki, głównie prymitywne wyob-
rażenia Matki Ziemi.
Van Horn zachichotał.
— Ma pan rację. — Zgasił światło i wrócili do
hallu. Wchodząc po schodach powiedział: — Wiem,
że nie mamy wiele czasu, ale powinno nam się udać
odbyć rano dłuższą rozmowę. Sądzę, że teraz mógłby
pan trochę się przespać.
Lomax poszedł do swojego pokoju. Położył się,
wsłuchując w lekki oddech Boyda i rozpamiętując
wypadki minionego dnia.
Cały czas myślał o Katinie Pavlo — przypomniał
sobie, jaka była blada i zmęczona. W swojej ostatniej
śwadomej myśli widział jej twarz promieniejącą w cie-
mności i uśmiechającą się do niego.
8
„MAŁA ŁÓDKA"
Minęło właśnie południe następnego dnia, gdy Ka-
tina wjechała dwukółką na główny plac, nad którym w
nieruchomym upale zwisała niczym szmata, hit-
lerowska flaga.
Lomax siedział obok niej, oparty o ładunek drzewa
opałowego, który wieźli — jedną nogę położył na
dyszlu, drugą opuścił luźno z boku. W starej dwu-
rzędowej kurtce, popękanych butach i wyświechtanej
tweedowej czapce, które przywiozła mu dziewczyna,
wyglądał jak typowy wieśniak z jednej z farm.
Katina miała na głowie chustę, zawiązaną na sposób
wiejski, i wypłowiałą perkalową sukienkę bez
rękawów, odsłaniającą jej szczupłe ramiona.
Od wyjazdu z willi van Horna prawie się nie
odzywała, oczy jednak miała pogodne, a na jej twarzy
była świeżość, wskazująca, że dziewczyna wreszcie się
wyspała.
Podczas jazdy przeciął im drogę oddział żołnierzy
w polowych mundurach. Lomax przyjrzał im się z
zawodowym zainteresowaniem.
— Starcy i chłopcy — stwierdził, gdy ruszyli da-
88
— Od miesięcy już wywożą z Grecji i wysp najlepsze
oddziały. Przynajmniej dowodzi to, kto wygrywa
wojnę.
Kiedy skręcili na nabrzeże, pochylił się do przodu,
by przyjrzeć się zatoce. Jaskrawo pomalowane caic-
ques leżały wyciągnięte na plażę, a w cieniu kamien-
nego muru siedzieli rybacy, naprawiając sieci. Jakaś
łódź torpedowa wypływała na morze, ciągnąc za rufą
kipiel białej piany. Kilka innych było przycumowa-
nych do mola, a ich załogi pracowały na pokładzie,
rozebrane do pasa z powodu upału, zajęte czysz-
czeniem i myciem.
— Zawsze jest tyle łodzi torpedowych w zatoce? —
spytał Lomax.
Skinęła głową.
— Drugie tyle jest teraz na patrolu.
Skierowała klacz w wąską boczną uliczkę, na której
końcu znajdowała się „Mała Łódka", i po chwili
Lomax zeskoczył, by otworzyć bramę prowadzącą
na podwórze z tyłu budynku.
Wyciągnął spod drewna mały wojskowy plecak i
weszli do środka. Idąc pobielanym korytarzem Anglik
słyszał odgłosy rozmów i brzęk szkła; ktoś zaczął grać
wesołą melodyjkę na bouzouki. Na końcu korytarza,
obok schodów, wisiała paciorkowa zasłona
i Katina przeszła przez nią, ruchem ręki dając mu
znać, żeby zaczekał.
Lomax zajrzał do baru. Była to chłodna, przyjemna
sala o pobielonych ścianach i sklepionym suficie, jak w
piwnicy na wino. W środku tłoczyli się sami rybacy,
nie widać było ani jednego Niemca. Zasłona
zafalowała i ukazała się Katina, a za nią
89
kobieta koło czterdziestki, o miłym wyglądzie, okrą.
głej twarzy i jasnoniebieskich oczach.
— To jest ciocia Sarah — oznajmiła dziewczy-
na. — Pozostali już są i czekają w pokoju wujka. Pan
van Horn przyjechał dziesięć minut temu.
Pani Pavlo uśmiechnęła się i poprowadziła ich na
górę.
—
Wydaje się przyjmować to wszystko z nadzwy-
czajnym spokojem — zauważył Lomax.
— Jest żoną wujka od dwudziestu lat — odparła
Katina z uśmiechem. — Powiada, że wszystko może
się wydarzyć i zazwyczaj się wydarza. Bardzo go
kocha.
Pani Pavlo otworzyła drzwi na szczycie schodów i
weszła do środka. W pokoju było szaro od dymu ty-
toniowego. Alexias, z fajką w ustach, siedział pod-
party poduszkami na wielkim łóżku. Było tam też
kilka innych osób, ale Lomax znał tylko van Horna,
który siedział przy łóżku, paląc papierosa w srebrnej
cygarniczce.
— A, Lomax, mój dobry przyjacielu. Czekaliśmy
na ciebie. — Alexias wyszczerzył zęby w uśmiechu. —
Patrzcie, oto on. Nocny Przybysz z krwi i kości.
Zapadła nagła cisza, gdy wszyscy obrócili się, pa-
trząc na Lomaxa z ciekawością. Anglik zaczął pod-
chodzić do każdego po kolei, a Alexias ich przed-
stawiał.
Pierwszym z racji wieku i pozycji był proboszcz
miejscowej parafii, ojciec Jan Mikali — dostojny
staruszek z siwą brodą, wyglądający nieprzystępnie i
ponuro w swych ciemnych szatach. Lomax wyczuł w
jego zachowaniu pewien chłód.
90
Następny był wysoki brodacz nazwiskiem Jan Pa-
ros. Wyglądał jak kapitan łodzi rybackiej, okazał się
jednak miejscowym elektrykiem. Obok niego, w rogu,
serdział szwagier Alexiasa, Nikoli Aleko, niski i żyla-
sty, o błyszczących błękitnych oczach. Pomagał sio-
strze prowadzić „Małą Łódkę".
Ostatni byli George Samos i Yanni Demos. Obaj
dwudziestokilkuletni, z opalonymi twarzami i kędzie-
rzawymi włosami — mogli uchodzić za braci. Z nie
ukrywanym podziwem uścisnęli dłoń Anglika.
— Przyniosłeś to, o co prosiłem? — zapytał
Alexias.
Lomax położył wojskowy plecak na brzegu łóżka.
— Wszystko jest tutaj.
— Dobra, w takim razie możemy przejść do in-
teresów.
— Chwileczkę, Alexias — przerwał mu ojciec Jan.
— Jest jedno pytanie, które chciałbym zadać
kapitanowi Lomaxowi, zanim cokolwiek zaczniemy
ustalać.
W powietrzu zawisło nagłe napięcie i Lomax wy-
czuł, że sprawa, którą chciał poruszyć stary ksiądz,
była już dyskutowana przed jego przybyciem.
- Pańska misja tutaj, kapitanie Lomax... — ode-
zwał się ojciec Jan. — Czy naprawdę jest taka ważna?
Lomax wiedział, że van Horn wpatruje się w niego,
nie zająknął się jednak.
— Bardzo ważna — odparł spokojnie.
- Ale jak to możliwe? — dopytywał się ksiądz. —
Niemcy przegrywają wojnę, cały świat wie, że to tylko
kwestia czasu. Czy zniszczenie stacji radioloka-cyjnej,
czy czymkolwiek to jest, na małej wysepce na
91
Morzu Egejskim może mieć jakikolwiek wpływ na
ostateczne rozwiązanie?
—
Gdyby w ten sposób podchodzić do każdej
planowanej akcji, zakończenie rzeczywiście mogłoby
być inne — zauważył Lomax. — Mogę zapytać
dlaczego podniósł ojciec tę kwestię?
—
Jako tutejszy proboszcz muszę przede wszystkim
brać pod uwagę dobro moich parafian — powiedział
ksiądz. — Po wypełnieniu swojej misji opuści pan
Kyros. My jednak musimy tu zostać i stawić czoło
wściekłości Niemców.
— Wiem o tym, ojcze.
—
Czy jest pan również świadomy tego, że kiedy
Niemcy wpadną na trop kogokolwiek związanego z tą
operacją, aresztują też jego najbliższą rodzinę i wyślą
ją do obozu koncentracyjnego w Fonchi? W przypadku
Katiny pułkownik Steiner uczynił wyjątek tylko
dlatego, że pan van Horn i ja osobiście i prosiliśmy o
łaskę ze względu na jej bardzo młody wiek. Teraz to
dziecko ma być zamieszane w coś i nieskończenie
gorszego.
—
Powinien ojciec pojechać na Kretę — burknął
Alexias. — Widziałem całe wioski starte z powierzchni
ziemi w odwecie za nasze sukcesy. Ciała mężczyzn
i kobiet zwisające z gałęzi drzew niczym dojrzałe
owoce. Ale powodowało to tylko, że ludzie jeszcze
bardziej ich nienawidzili.
— Od trzech lat cierpliwie znosimy Niemców, oj
cze — odezwał się ze spokojem Jan Paros. — Kyros
to mała wyspa. Do tej pory niewiele mogliśmy zrobić
To jest prawdopodobnie nasza jedyna szansa, by
jakoś przyczynić się do zwycięstwa.
92
Katina podeszła bliżej i przyklęknęła przy krześle
starego księdza.
— Niech się ojciec o mnie nie martwi. Mój ojciec
oddał swoje życie. Jak ja mogę ofiarować mniej?
Stary ksiądz łagodnie dotknął jej głowy, powiódł
wzrokiem po zgromadzonych i pokiwał głową.
— Niech będzie. Wygląda na to, że jestem w tej
sprawie osamotniony.
Rozległo się wyraźne westchnienie ulgi i Nikoli
Aleko podał Lomaxowi kieliszek czerwonego wina.
— Za powodzenie naszego przedsięwzięcia — rzucił
z szerokim uśmiechem.
Lomax przypił do niego, a Alexias powiedział:
— Sprawy wyglądają następująco. Jutro jest święte-
go Antoniego. Jak zwykle, będzie to uroczysty
dzień
dla całej wyspy. Wszyscy żołnierze, którzy nie będą
akurat pełnili służby, przyjadą bawić się do miasta.
— A co z mnichami?
—
Zazwyczaj większość z nich bierze udział w pro-
cesji. Ojciec Jan dopilnuje, żeby w tym roku poszli
wszyscy. Opuszczą klasztor o trzeciej po południu i
powinni być z powrotem około szóstej.
— Jak wygląda sytuacja w klasztorze?
— Jeden wartownik w budce przy głównej bramie,
w ciągu dnia bramy się nie zamyka, ale jest szlaban.
Wieża znajduje się po przeciwnej stronie małego
dziedzińca. Strażnicy siedzą na parterze.
— Połączenie z miastem?
— Telefon, ale Paros w odpowiednim czasie prze-
tnie druty. Wie, co trzeba zrobić. Pracuje u nich. Na
wieży jest też nadajnik o krótkim zasięgu. Na to już
nic nie możemy poradzić.
93
— Ilu jest na służbie?
—
Trzech w wartowni, czterech przy samym urzą.
dzeniu, które znajduje się na pierwszym piętrze. Moż-
na tam dotrzeć tylko jedną drogą — po kręconych)
kamiennych schodach.
—
To brzmi dosyć dobrze — stwierdził Lomax. —
Jak się tam dostaniemy?
—
Pomogą wam w tym George i Yanni. — Alexias
skinął głową w stronę dwóch młodzieńców. — Nie-
daleko wierzchołka góry mają pasterską chatę. Wie-
czorem Katina cię tam zaprowadzi.
— I co dalej?
—
Codziennie o wpół do czwartej jedzie do klasz-
toru ciężarówka z towarami z miasta. Wiesz, jacy
metodyczni są Niemcy. George i Yanni na kilka minut
zablokują drogę owcami. Do was należy zajęcie się
kierowcą.
—
I wjeżdżamy tą ciężarówką prosto do klasztoru?
— domyślił się Lomax.
Alexias skinął głową.
—
George i Yanni zgłosili się na ochotnika, by iść
z wami. Mogą się ukryć z tyłu. Któryś z was, ty albo
Boyd, może włożyć mundur kierowcy.
—
Tym sposobem powinniśmy być na miejscu
mniej więcej o trzeciej czterdzieści pięć — stwierdzi!
Lomax. — Ile czasu zajmie Niemcom dotarcie z mias-
ta po tym, jak usłyszą wybuch?
—
Dosyć sporo, bo będą na piechotę. — Alexias
uśmiechnął się od ucha do ucha. — Jadąc z willi van
Horna, przejeżdżałeś przez most nad głębokim wą
-
wozem, zaraz za miastem. Wieczorem Nikoli nafasze
-
ruje go materiałami wybuchowymi, o których przy
94
niesienie cię prosiłem. W chwili, gdy usłyszy
eksplozję w klasztorze, wysadzi most.
- A to odetnie jedyną drogę po tej stronie góry —
podsumował Lomax. — Niemcy nie będą mogli sko-
rzystać ze swoich pojazdów.
— Wiedziałem, że spodoba ci się ten pomysł. —
Alexias podstawił żonie kieliszek do ponownego
napeł-
nienia. — W porównaniu z niektórymi akcjami,
któreprzeprowadzaliśmy na Krecie, to będzie małe
piwo
- Z wyjątkiem faktu, że łódź, która nas stąd
zabiera, nie wpłynie do zatoczki przed dziewiątą —
zauważył Lomax — co daje nam jakieś pięć godzin
ukrywania się przed Steinerem przewracającym
wyspę do góry nogami.
- Kiedy porwaliśmy tego generała na Rodos,
ścigali nas po całej wyspie przez cztery dni i nie udało
im się nas złapać — przypomniał mu Alexias.
- Na Rodos było dosyć miejsca, żeby kluczyć. No
nic, zobaczymy, jak to pójdzie.
— A więc zgadzasz się na ten plan?
Lomax podszedł do okna i wyjrzał na zatokę lekko
marszcząc czoło. Po chwili odwrócił się.
- Poza jedną rzeczą. George i Yanni nie jadą z
nami. Zmywają się zaraz po zatrzymaniu cięża-rówki.
— Nie rozumiem — zdziwił się Alexias.
- To proste. Mając wóz poradzimy sobie z Boy-
dem sami. Tak czy siak, jedziemy w mundurach. Tym
razem żadnego chłopskiego ekwipunku.
- Chyba oszalałeś! — zawołał z niedowierzaniem
Alexias.
95
—
Jestem skłonny zgodzić się z tobą. — Lomax
nalał sobie trochę wina. — Daje to jednak niewielką
szansę na to, że Steiner uwierzy, iż zrobiliśmy to bez
miejscowej pomocy. — Zwrócił się do księdza. — To
najlepsze, co mogę zrobić, ojcze.
—
Jestem wdzięczny, kapitanie Lomax — powie-
dział ojciec Jan. — Jest pan odważnym człowiekiem
—
Albo głupcem — wtrącił van Horn.
—
Wypiję za to — rzucił Lomax.
Uniósł kieliszek i zobaczył, że Katina wpatruje się
w niego z błyszczącymi oczami. Po raz pierwszy,
odkąd się poznali, jej policzki były zaróżowione.
9
ŚWIĄTYNIA NOCY
Noc była spokojna — od czasu do czasu słychać
było tylko poszczekiwanie psa, dochodzące z którejś z
farm na dnie doliny. Niebo, usiane gwiazdami aż po
horyzont, gdzie wznosiła się im na spotkanie góra,
było niewiarygodnie piękne.
Lomax stanął i patrzył przez chwilę, chłonąc spokój
tej letniej nocy, po czym ruszył dalej. Po paru minu-
tach przeszli nad krawędzią skały i ich oczom ukazały
się ruiny świątyni — stały na środku płaskowyżu,
smagane wiatrem, rozsypujące się ze starości. W świet-
le księżyca czarne cienie na wpół rozwalonych filarów
padały na mozaikową podłogę.
— To tutaj — odezwała się Katina.
Poszedł za nią, trącając butami luźne kamienie,
przystanęli przed dużym kwadratowym grobowcem z
łupanego marmuru. Miał wysokość około sześciu stóp.
Jego boki zdobiły na wpół zatarte fryzy.
— A więc to jest grobowiec Achillesa — powiedział
Lomax.
— Tak mówią. — Odwróciwszy się, spojrzała w dół,
w stronę doliny i morza. — To okropne, że w taką
Mroczna
strona...
97
noc, za jaką można by dziękować Bogu, człowiek
musi być zajęty myślami o śmierci i przemocy.
Przykucnął stulając dłonie, by zapalić papierosa.
Gdy podniósł wzrok, dziewczyna stała na skraju
płaskowyżu. Odwróciła się, żeby podejść do niego, i
przez moment poczuł strach: księżyc był bezpośred-
nio za nią, rozmazując jej kontury — wyglądała
nierzeczywiście i eterycznie, jak gdyby w każdej chwili
mogła zniknąć. Gdy tylko zrobiła krok, czar prysnął.
Usiadła na kamieniu, opierając się o grobowiec, a
Lomax przykucnął obok.
— Niedługo będziesz musiała iść, już po północy.
Skinęła głową i z ciekawością pochyliła się do
przodu. Koszulę miał nie zapiętą pod szyją i w świetle
księżyca wyraźnie widać było monetę, którą nosił na
złotym łańcuszku.
— To medalik? — spytała.
Zaprzeczył.
— Stara moneta z brązu z wizerunkiem głowy
Achillesa.
Uśmiechnęła się.
— Na szczęście?
— Coś w tym stylu. Dostałem ją od pewnej starej
wróżbitki w Aleksandrii, tuż przed moją pierwszą
akcją. Powiedziała mi, że napotkam wielkie niebez-
pieczeństwa, ale dopóki będę miał tę monetę, nie
opuści mnie odwaga.
— I uwierzył pan jej?
Uśmiechnął się.
— Niezupełnie. Ale o ile dobrze pamiętam, nawet
Achilles miał swój słaby punkt.
Zawahała się, a potem powiedziała wolno:
98
— Kiedy wczoraj wieczorem zabił pan tego żoł-nierza
na farmie, w pańskich oczach był jakiś chłód, który
mnie przeraził. Mój wuj Alexias zabija, ponie-waż
nienawidzi Niemców. A dlaczego pan zabija? —
Ludzie tacy jak Boyd i ja mają do tego talent, nie ma w
tym nic więcej. — Wzruszył ramionami. — Robimy
to, bo to musi być zrobione. — Rozumiem. — Po
następnej chwili ciszy podjęła: — Sądzi pan, że uda się
wam jutro? — Trudno powiedzieć. Coś
nieoczekiwanego za-wsze może się zdarzyć. Myślę, że
największym pro-blemem będzie przeżycie do czasu
przypłynięcia łodzi. — Co ma pan zamiar zrobić? —
Nie wiem jeszcze. Będziemy musieli rozgrywać to na
bieżąco. Prawdopodobnie uciekniemy w stronę twojej
farmy i zaszyjemy się gdzieś niedaleko zatoczki, w
której wylądowaliśmy. O wpół do ósmej jest już
ciemno — to powinno bardzo pomóc. — Dwa lata
temu mój ojciec próbował uprawiać tytoń —
powiedziała. — W ziemi pod stajnią wykopał
suszarnię. Wchodzi się przez klapę w ostatnim bok-
ksie — jest pokryta słomą.
— Przypuszczam, że szybko by ją znaleźli, gdyby
dokładnie przeszukali teren. Ale dzięki za chęć po-
mocy. — Wstał. — A teraz sądzę, że powinniśmy
już iść.
Zeszli razem po zboczu do niewielkiej kotliny,
gdzie stała pasterska chata. George Samos siedział
pod otoczakiem, pełniąc straż z karabinem na
kolanach. Duży czarny pies leżał u jego stóp,
zwinięty w kłębek. Grek podniósł rękę w geście
pozdrowienia. Lomax i Katina podeszli na skraj
kotliny i spojrzeli w dolinę.
99
Lomax był rozpaczliwie świadomy rzeczy, które
chciałby powiedzieć, lecz nie potrafił, i wtedy ta
niezwykła, tajemnicza dziewczyna odwróciła się i
uśmiechnęła, jakby zdawała sobie sprawę z zamętu
panującego w jego umyśle.
— Powiedzie ci się jutro, Hugh Lomaxie.
Ich dłonie spotkały się, ale dziewczyna zaraz od-
wróciła się i zbiegła ze wzgórza. Przez chwilę patrzył
za nią, lecz kiedy wpadła w cień wąwozu, stracił ją z
oczu.
Chata była niska, zbudowana z wielkich kamien-
nych złomów. Boyd siedział w kucki na kocu przed
paleniskiem i montował sportowego winchestera o
długiej lufie. Podniósł wzrok, gdy Lomax wszedł do
środka.
— Mała poszła? — Lomax skinął głową. Po chwili
Boyd dodał: — Z pewnością karmią ich odwagą na
tych wyspach.
Przykręcił na miejsce celownik teleskopowy i uniósł
karabin do ramienia. Kurek uderzył o pustą komorę.
— Kiedy będziemy jutro ruszać, możesz to zo
stawić — powiedział Lomax. — Jest celne tylko na
bardzo małą odległość.
Boyd z czułością przejechał dłonią po łożysku.
— Może i ma pan rację, ale to taka piękna broń.
Załadował ją ostrożnie, położył na kocu obok
siebie i odpiąwszy kieszeń munduru, wyjął cienka,
oprawioną w skórę książkę. Gdy ją otworzył, Lomax
spytał z zaciekawieniem:
— Co tam masz?
— Wojenne wiersze van Horna. — Boyd wes
tchnął. — Nigdy nie byłem specjalnym miłośnikiem
100
t
takich rzeczy, ale muszę mu to przyznać — z pewno-
ścią trafia w sedno.
— A więc jest jeszcze dla ciebie nadzieja — stwier-
dził z uśmiechem Lomax.
Później, zawinięty w koc, leżał w kącie i wpatrywał
się w dogasający żar ogniska, zastanawiając się, co
robi na szczycie tej góry na małej wysepce Morza
Egejskiego.
Nie było jednak odpowiedzi — w każdym razie
żadnej zadowalającej — odwrócił się więc do ściany i
pogrążył w niespokojnym śnie.
10
OGIEŃ NA SZCZYCIE
Leżąc między głazami w kotlince i czując na plecach
ciepło słońca, Lomax już od kilku minut słyszał
zbliżającą się ciężarówkę, pomimo beczenia owiec
chodzących po stoku.
Kiedy samochód pojawił się poniżej, na skarpie w
dolinie, wstał i oparł się o otoczak koło Boyda. Po
chwili ciężarówka znów zniknęła z widoku za wielką
skałą.
Lomax wyszedł z kotlinki i pomachał do George'a i
Yanniego, którzy natychmiast zaczęli sprowadzać
swoje stado ze zbocza, rzucając kamieniami w pozo-
stające z tyłu zwierzęta. Dwaj Anglicy pobiegli na dół,
grzęznąc w rozdrobnionej ziemi, i wskoczyli do rowu.
Owce dreptały wokół nich, becząc żałośnie, a George i
Yanni, z długimi kijami w rękach, spychali
oszołomione zwierzęta na stromy nasyp, aż całkowicie
zablokowały wąską drogę.
Lomax usłyszał, jak ciężarówka zwalnia, skinął
głową Boydowi i przycupnęli pod nawisem powstałym
na skutek erozji suchej gleby. Chwilę później pojazd
minął ich i zatrzymał się. Wychyliwszy się z kabiny.
102
Kierowca krzyknął gniewnie na George'a, który stał w
odległości paru jardów, przekonująco bezradny w
otoczeniu kotłujących się zwierząt.
Kierowca wychylił się jeszcze bardziej i znowu
wrzasnął. Tymczasem Yanni obszedł ciężarówkę od
tyłu i podkradł się do szoferki. Jego długi kij uniósł się i
opadł na odsłonięty kark Niemca z siłą topora pkata.
Kierowca nie wydał z siebie żadnego dźwięku i gdy
młody pasterz otworzył drzwiczki, jego ciało runęło na
ziemię.
Lomax i Boyd gramolili się już z rowu i biegli w
stronę wozu. Boyd wcisnął swój beret w kieszeń
maskującej bluzy i nałożył szarą furażerkę kierowcy.
Była o numer za mała, ale przechylona na czoło mogła
ujść, zwłaszcza z pewnej odległości. Wspiął się za
kierownicę, a Lomax zwrócił się do Yanniego, który na
klęczkach obszukiwał kieszenie trupa:
— Wrzućcie go do rowu i wynoście się do diabła,
pamiętajcie, że nie macie zbyt dużo czasu.
George Samos zganiał już owce z drogi i gdy
Lomax wsiadł do szoferki z drugiej strony, Boyd
ruszył. Parę chwil później mieli już zwierzęta i hałas za
sobą i skręcili za następny stok góry, w głęboki wąwóz.
Lomax zdążył tylko wyjąć z kieszeni mausera Byda i
sprawdzić tłumik i magazynek, kiedy wyje-chali z
wąwozu i ich oczom ukazał się klasztor.
Był widowiskowo ulokowany na skraju małego
płaskowyżu, wystającego z boku góry niczym półka. Z
tyłu skalna ściana, wysoka na co najmniej pięćset stóp,
blokowała wszelki dostęp.
Lomax przykucnął na podłodze kabiny z mauserem
gtowym do strzału, kryjąc głowę i ramiona pod
103
nogami Boyda, który prowadził ciężarówkę ze stałą,
dość dużą prędkością. Gdy zaczął zwalniać, mruknął:
— Mamy szczęście. Już podnosi szlaban.
— I tak będziemy musieli się nim zająć.
Boyd skinął głową. Zatrzymał się, nie gasząc
silnika, i otworzył drzwiczki. Wartownik zawołał coś,
czego Lomax nie zrozumiał, i podszedł do samochodu.
Był to drobny człowieczek po czterdziestce w brzyd-
kich metalowych okularach. Karabin miał beztrosko
przewieszony przez ramię i uśmiechał się. Lomax nie
dał wartownikowi żadnej szansy. Chwycił go za mun-
dur i pociągnąwszy do przodu, strzelił mu między
oczy, po czym wciągnął ciało do kabiny. Boyd trzasnął
drzwiczkami i przejechał przez bramę.
Głupkowaty uśmiech wciąż tkwił na twarzy trupa,
ale z nosa i ust lała mu się krew, więc Lomax zepchnął
go na bok. Po chwili Boyd zatoczył ciężarówką
półkole i zahamował ostro przed wejściem do wieży.
Otworzywszy drzwi, Lomax pierwszy wyskoczył z ka-
biny i z półautomatem gotowym do strzału ruszył
szybko do przodu. Było chłodno, ciemno i bardzo
spokojnie. Spiralne schody znajdowały się w odległości
zaledwie paru stóp, a obok nich drzwi do wartowni
Ktoś zaśmiał się w środku; zabrzmiało to odlegle i
jakby nierzeczywiście.
Podeszli do drzwi. Lomax wierzchem dłoni otarł pot
z czoła i skinął głową. Boyd cicho otworzył drzwi i
weszli do środka.
Dwóch strażników siedziało w samych koszulach
przy stole grając w karty, trzeci zaś leżał na jednej z
wąskich żelaznych pryczy, czytając jakiś magazyn
104
jeden z grających zaklął i rzucił karty na stół, na co
drugi ze śmiechem sięgnął po leżące na środku stołu
monety. Wtedy zobaczył Anglików.
— Wstawać! — rozkazał po niemiecku Lomax. —
Róbcie, co wam każemy, to przeżyjecie. Wstali
powoli z rękami złożonymi za szyję. Obaj gracze
byli zaledwie chłopcami, ale ten, który czytał, był
starszy — wyglądał na opanowanego i twardego, Na
twarzy miał blizny od szrapnela.
- Dobra, szybko na górę — polecił Lomax Boy-
wi. — Ja popilnuję tych trzech. — Kiedy sierżant
wyszedł, rzucił: — Zdejmijcie pasy i odwróćcie się.
Jeden z młodzieńców zaczął się trząść, ale starszy
odezwał się:
Nie martw się, synu. Nie zajdą daleko. Zamknij się i
rób, co mówię — warknął Lo-— Gdybyśmy mogli
sobie pozwolić na hałas, byś nie żył. Nagle na
schodach rozległ się odgłos strzelaniny, Lomax
odruchowo zerknął w stronę drzwi i w tym momencie
mężczyzna z bliznami kopnął w niego krzesłem i
skoczył do półki z bronią. Anglik odwrócił się
natychmiast, strzelając z biodra szerokim łukiem,
który rzucił Niemcem o ścianę. Zaraz potem ściął obu
chłopców, ciągle stojących przy stole, oszołomio-nych
i zdezorientowanych. Jeden z nich krzyczał w agonii,
tłukąc obcasami o podłogę. Lomax dokoń-czył go
szybką serią i wybiegł do przedsionka. Kiedy stanął
na stopniach, zza rogu wyskoczył Boyd. Miał krew
na twarzy po odprysku kamienia, który rozciął mu
policzek. — Na półpiętrze natknąłem się na jednego z
nich
105
schodzącego w dół — powiedział. — Był dla mnie za
szybki, cholera. Zatrzasnął jakąś stalową klapę przy
schodach na pierwszym piętrze.
— Zanim się zorientujemy, ściągną tu wszystkich
żołnierzy z miasta — stwierdził Lomax. — A Nikoli
nie wysadzi mostu, dopóki nie usłyszy wybuchu stąd.
Będziesz musiał założyć ładunki tutaj.
Boyd nie spierał się. Zdjął plecak i otworzył go.
Plastik był już powiązany w ładunki i Lomax pomógł
mu szybko je uzbroić. Następnie Boyd ułożył ładunki
w równych odstępach pod ścianami. Gdy zaczął za-
kładać przewody, w oddali rozległ się huk eksplozji.
Przez krótką chwilę popatrzyli na siebie, po czym
Boyd wrócił do swego zajęcia. Najwyraźniej coś zmu-
siło Nikolego Aleko do pospieszenia się. Prawdopo-
dobnie jakiś pojazd próbował przejechać most i Grek
zdał sobie sprawę, że coś musiało pójść nie tak.
— Wystarczy? — spytał Lomax.
Boyd wzruszył ramionami.
— To zależy od tego, w jakim stanie są fundamen
ty. W tym klimacie zaprawa w starych budowlach
jest zwykle porządnie zwietrzała. — Podłączył prze
wody do małego detonatora na baterię i powie
dział: — Niech pan zapala ciężarówkę. Jak tylko
usłyszę silnik, nastawię to na trzydzieści sekund.
Lomax wyszedł szybko. Zabity wartownik wciąż le-
żał na podłodze kabiny; twarz obsiadły mu już muchy
Wyciągnął ciało z szoferki i usiadł za kierownicą
Silnik zaskoczył z rykiem i gdy Lomax włączył bieg,
Boyd wybiegł z przedsionka i wskoczył na miejsce
obok niego.
Lomax zakręcił tak ostro, że zewnętrzne koła unios-
106
się w powietrzu. Kiedy przyspieszali jadąc przez
dziedziniec, z jednego z wyższych pięter ktoś
wystrzelił serie ze schmeissera, wzbijając pociskami
tuman kurzu dziesięć jardów w lewo od samochodu.
Po chwili minęli wrota. Wybuch był potężny i
Lomax ujrzał w lusterku wielki grzyb ponad murami,
z wieżą w środku. Przez chwilę stała jeszcze prosto,
a potem przechyliła się na bok i przewróciła powoli,
znikając w chmurze pyłu i dymu.
Boyd patrzył przez okno i teraz odwrócił się z sze-
rokim uśmiechem.
— Muszę się panu przyznać, że przez chwilę czy
dwie byłem trochę zaniepokojony.
— Ja ciągle jestem — odparł Lomax. — Im szybciej
znajdziemy się po drugiej stronie góry, tym lepiej dla
nas. W obłoku pyłu przejechał przez wąwóz i
zahamo-wał ostro, gdy wydostali się na otwartą
przestrzeń, niemiecki transportowiec objeżdżał
właśnie zbocze góry kilkaset jardów przed nimi i
zmierzał w ich kierunku.
Mieli zaledwie sekundy. Lomax popchnął Boyda w
stronę drzwi.
— Wyskakuj! — krzyknął.
Boyd bez słowa skoczył na ziemię, a Lomax gwał-
wnie dodał gazu. Po chwili otworzył swoje drzwiczki
również skoczył.
Niemcy
wydawali
się
nieświadomi
niebezpieczeństwa, W ostatniej chwili ich kierowca
szarpnął kierownicą transportowca tak ostro, że
pojazd wpadł do-
rowu. Pusta ciężarówka przemknęła obok.
Pięćdziesiąt
-107
jardów dalej przeleciała nad krawędzią drogi i znik-
nęła z widoku. Właśnie wtedy zza zbocza wyjechał
kolejny transportowiec.
Kiedy Lomax wyczołgał się z rowu i ruszył biegiem
przez drogę, kilkunastu żołnierzy rzuciło się w jego
stronę. Przyklęknąwszy, posłał im długą serię, po
czym przebiegł resztę drogi i zaczął wchodzić na stok.
Wspinał się po przekątnej, trzymając się otoczaków, a
za nim rozłożyły się w wachlarz szare postacie. Raz
się zatrzymał i natychmiast kula kopnęła ziemię tuż
obok. Schyliwszy się, ruszył dalej.
Byli blisko, bardzo blisko. Nagle pośliznął się.
tracąc oparcie pod stopami i zjechał parę metrów w
dół. Usłyszał za sobą okrzyk triumfu, a zaraz potem
wybuch granatu. Gdy echo przebrzmiało, nie słyszał
już odgłosów pościgu.
Zza otoczaka trochę wyżej na zboczu wysunął się
Boyd. Zamachnął się i w powietrzu poleciał łukiem
następny granat. W momencie eksplozji Lomax skulił
się odruchowo i rozpaczliwym wysiłkiem wgramolił
się na małą półkę skalną, na której stał Boyd.
Z trudem łapiąc oddech odwrócił się i oparł o głaz.
Niemcy z pierwszego oddziału, którzy przeżyli, wciąż
się wspinali. Za ich plecami wznosił się samotny klif.
— Nikoli powinien był wcześniej wysadzić most —
powiedział.
Boyd pokiwał głową.
— Cała ta sprawa zaczyna śmierdzieć.
Na lewo od nich górskie zbocze pięło się pionowo
w górę do małej kotlinki, gdzie stała pasterska chata,
w której spędzili noc. Żołnierze z drugiego transporto-
wca byli już na wzgórzu i zamierzali odciąć im odwrót.
108
Lomax nie wahał się. Wyskoczył z ukrycia i ruszył
szybko w poprzek stoku, a Boyd za nim. Pociski z
głuchym łoskotem zadudniły o ziemię parę stóp pod
nimi i wiedział, że zaraz znajdą się w zasięgu niemiec-
kiej broni. Boyd przystanął i wypuścił dziką serię,
zmuszając ścigających do pochylenia głów. Po chwili
jednak odpowiedzieli zmasowanym ogniem. Nagle
jeden z nich okręcił się i upadł na twarz, potem
następny. Natychmiast cała grupa rozproszyła się,
chowając za najbliższe otoczaki. Ktoś strzelał do nich z
kotlinki pod samym szczytem góry.
Lomax powiesił sobie karabin na szyi i czepiając się
luźnych kamieni ruszył pod górę. Przeczołgali się nad
brzegiem kotlinki. Za dużym otoczakiem leżała Katina
ze sportowym winchesterem Boyda przy ra-mieniu.
Oddała dwa szybkie strzały i przysunęła się do
Lomaxa.
— Co ty tu do diabła robisz? — zapytał.
—
Martwiłam się o was — odparła. — Kiedy się
rano obudziłam, miałam złe przeczucia, więc pomyś-
lałam, że przyjdę i poczekam w chacie. Znalazłam
karabin i resztę waszych rzeczy i nagle rozpętało się to
piekło.
Boyd siedział oparty o głaz. Uniósł mundur i ko-
szulę i przyciskał gazę polowego opatrunku do brzyd-
kiej, poszarpanej rany w boku. Lomax przyklęknął
obok niego.
— Co z tobą?
Boyd zmusił się do uśmiechu.
— Niech się pan o mnie nie martwi. Zapnę pas na
następną dziurkę.
Katina wyjrzała poza krawędź i cofnęła się szybko.
109
— Są bardzo blisko.
— Więc lepiej ruszajmy.
Podał Boydowi rękę, pomógł mu wstać i zaczęli
wspinać się w stronę płaskowyżu i grobowca Achil-
lesa. Twarz sierżanta była wykrzywiona bólem, na
czoło wystąpiły mu wielkie krople potu. Odwrócił się
do Lomaxa.
— Nic z tego, nie dam rady iść tak szybko jak wy.
Tylko was będę opóźniał.
Lbmax zignorował go i odezwał się do Katiny:
— Ja ich tu zatrzymam. Pomóż mu zejść w dół
zbocza i zaprowadź do farmy, a ja dołączę do was po
zmroku.
Wziął od niej winchestera i podał jej półautomat
Boyda. Nie dał żadnemu z nich okazji do dyskusji, bo
po prostu odwrócił się i pobiegł na koniec płaskowyżu.
Tam położył się przy otoczaku, zza którego miał dobry
widok na chatę.
Jakiś żołnierz przeszedł ostrożnie ponad krawędzią
kotlinki. Naciskając spust, Lomax widział przez celo-
wnik teleskopowy orła na jego mundurze.
Gdy w chwilę później obejrzał się przez ramię,
zobaczył, że jest sam.
BEZ URAZY, KAPITANIE LOMAX
Kiedy ostrożnie schodził w kierunku farmy, zaczęło
padać i znad morza nadpłynęła mgła, popychana
zimnym wiatrem. Przystanął pod osłoną drzewa
oliwnego i spojrzał w kotlinę. Farma była ciemna i
spokojna, ruszył więc dalej i przemknął pod płotem.
Przy końskim żłobie zatrzymał się, spryskał twarz
wodą i wypłukał usta. Gdy się wyprostował, drzwi
stajni otworzyły się i uka-zała się Katina.
— Czekałam na ciebie na strychu — powiedzia-ła.
— Zaczynałam już myśleć, że nigdy nie przyj-
dziesz.
Natychmiast poczuł, że coś jest nie tak, i podszedł
bliżej, patrząc na nią.
— Gdzie Boyd?
Nastąpiła chwila ciszy, po czym dziewczyna ode-
zwała się powoli:
— W pierwszym boksie. Nie mogłam zaprowadzić
go dalej.
Coś w jej głosie powiedziało mu, czego się może
odziewać, wszedł jednak do środka, wyciągając
kieszeni latarkę. Boyd leżał na plecach na słomie;
111
jego niewidzące oczy były zapadnięte, a ręce złożone
na piersiach zimne i sztywne.
— Wszystko było w porządku, zanim doszliśmy
do szczytu wzgórza — powiedziała Katina martwym
głosem. — Wtedy dostał krwotoku. Nigdy nie wi
działam tyle krwi. Prawie godzinę zajęło mi sprowa
dzenie go tutaj.
Zaczęła płakać. Lomax rzucił karabin i przytulił ją
do siebie. Po chwili opanowała się i odsunęła od niego.
— Przepraszam, zachowuję się jak dziecko. Powi
nieneś już schodzić do zatoki. Nie masz zbyt wiele
czasu.
Był zmęczony, bardziej niż kiedykolwiek w czasie
tych czterech długich lat, i wszystko nagle przestało
mieć jakiekolwiek znaczenie. Wyjął papierosa i zapa-
liwszy go, wydmuchnął z westchnieniem dym. Wysoko
na wzgórzu rozległo się w nocnym powietrzu ujadanie
psa gończego. Katina złapała go za ramię.
— Myślałem, że zgubiłem ich w strumieniu o milę
stąd — powiedział. — Wygląda na to, że się myliłem
— Jeszcze jest czas — rzuciła nagląco.
Pokręcił głową.
— Dla ciebie, Katino, ale nie dla mnie. Spróbuje
ich odciągnąć. Jak tylko zacznie się strzelanina, wy
ślizgnij się przez gaj oliwny i wracaj przez górę.
Zostawię ci winchestera. Rozkłada się na części, więc
będziesz mogła go łatwo schować.
— Nie opuszczę cię — powiedziała stanowczo.
Chwycił ją mocno za ramiona.
— Ojciec Jan miał rację co do mnie. Walka i uciecz
ka, i zostawianie innym całego ciężaru konsekwencji
Nadszedł czas, żebym przyjął część tego na siebie.
112
— Ale jakiemu celowi to ma służyć? — spytała z
rozpaczą w głosie.
— Nie wiem — odparł. — Może pomoże to miesz-
kańcom Kyros, może nie. Ale będzie warto, nawet
jeśli pomoże tylko tobie.
Znowu się rozpłakała, opierając głowę na jego
piersi. Podniósł jej podbródek i pocałował w usta, a
potem delikatnie ją odsunął. Szybkim szarpnięciem
zerwał z szyi złoty łańcuszek z monetą i włożył jej w
dłoń.
— Nie będę już tego potrzebował.
Podciągnąwszy Boyda do pozycji siedzącej schylił
się i przełożył go sobie przez ramię. Ciało było
zdumiewająco lekkie. Gdy wyszedł na zewnątrz,
zimny deszcz uderzył go w twarz.
Psy były już bardzo blisko; kiedy przeszedł przez
podwórze i ruszył drogą, mijały grzbiet wzgórza nad
jego głową.
Rzucił się do biegu i po chwili skręcił z drogi na
nagie zbocze. Zatrzymał się na szczycie niewielkiego
wzniesienia, ostrożnie położył ciało Boyda na ziemi
Odwrócił się, ściągając z ramienia automat.
Szli właśnie przez gaj oliwny. Posłał im długą serię
— w odpowiedzi usłyszał krzyki, wycie psów i
strzały z automatów.
Zaczął biec dalej, ale w pewnym momencie nogi
odmówiły mu posłuszeństwa i potknął się, upadając
ciężko na kamień. Przez chwilę leżał na wpół
ogłuszo-ny, a potem podniósł się z trudem. Goniący
go ludzie i ujadające wściekle psy ominęli farmę i
biegli dalej
drogą.
Uniósł karabin i nacisnął spust, rozrywając ciszę no-
113
— Mroczna strona...
cy długim, rozbrzmiewającym wokół hukiem. Opróż-
niwszy magazynek cisnął bezużyteczną broń w bok i
rzucił się do ucieczki, ale w tym momencie zaszczekał
w odpowiedzi schmeisser. Poczuł, jakby coś wielo-
krotnie kopnęło go w nogi, i upadł na twarz.
Wszystko od niego odpłynęło, ciągle jednak był
jeszcze przytomny, gdy jakaś ręka chwyciła go za
ramię, odwróciła i ktoś poświecił mu w twarz latarką.
Słyszał podniesione głosy żołnierzy i warczenie
przytrzymywanych psów, ale po chwili wszystkie
odgłosy zlały się ze sobą i znów pogrążył się w cie-
mność.
Czerń powoli przemieniła się w szarość i doszła go
jakaś cicha rozmowa. Otworzywszy oczy, ujrzał bez-
pośrednio nad głową światło. Leżał na wąskim stole
operacyjnym i kiedy lekko się poruszył, rozmowa
ustała i na pokrytej kafelkami podłodze rozległy się
szybkie kroki. Mężczyzna, który pochylił się nad nim,
miał na sobie biały kitel i najwyraźniej był lekarzem.
— Proszę się rozluźnić — powiedział. — Wszystko
będzie dobrze.
Podszedł pielęgniarz z tacką i lekarz, napełniwszy
strzykawkę, dał Lomaxowi zastrzyk. Kiedy skończył-
otworzyły się jakieś drzwi i wszedł Steiner. Z lekkim
uśmiechem oparł się na stole operacyjnym.
—
A więc, mój drogi Lomax, ciągle jest pan z nami.
Lomax skrzywił się, usiłując się podnieść.
— Skąd pan zna moje nazwisko?
Pielęgniarz nacisnął nogą pompkę, podnosząc jeden
114
koniec stołu i stawiając ich twarzą w twarz. Steiner
zaśmiał się.
— W moim biurze mam pańskie akta grube na
sześć cali. Wywiad co miesiąc coś do tego dodaje,
Nigdy jednak nie spodziewałem się zobaczyć pana na
Kyros. A propos, wykonał pan wspaniałą robotę w
klasztorze. Wartą kolejnej belki do pańskiego Krzy-ża
Wojennego, powiedziałbym. — Z cienkiej złotej
papierośnicy wyjął papierosa, włożył go Lomaxowi do
ust i zapalił. — Jak się pan czuje?
Anglik spojrzał w dół i zobaczył, że ma rozcięte
spodnie, a obie nogi grubo obandażowane.
— Tak, jakbym nie powinien tu być.
— Ale jest pan — stwierdził Steiner. — Szkoda,
naprawdę. Powinienem kazać pana rozstrzelać. Przy-
puszczam, że zdaje pan sobie z tego sprawę?
- Zrobiłem już swoje.
- Oczywiście trochę współpracy mogłoby zmienić
moje zdanie. Na przykład nazwiska tych, którzy panu
ułatwili przeprowadzenie całej akcji.
— Nie potrzebowałem miejscowego wsparcia. Mia-
łem ze sobą pół tuzina dobrze wyszkolonych żoł-
nierzy.
— To dziwne — powiedział Steiner. — Jak dotąd,
doliczyliśmy się tylko pana i tego martwego sierżanta,
który był przy panu. Jak pan to wyjaśni?
— Reszta moich ludzi musiała już zdążyć się stąd
wynieść. — Lomax spojrzał na zegarek. — O ósmej po
drugiej stronie wyspy miała nas zabrać łódź pod-
wodna. — Uśmiechnął się lekko. — Spóźnił się pan,
pułkowniku.
— A więc nie dojdziemy do porozumienia?
115
— Nie ma nic, co do czego moglibyśmy się poro-
zumieć.
—
Spodziewałem się, że pan to powie. — Steiner
włożył rękawiczki. — Bez urazy, Lomax. Szanuję
odważnego człowieka, ale muszę robić, co do mnie
należy.
—
Bez urazy — zgodził się Lomax.
Niemiec podał mu rękę i wyszedł, a Lomax oparł się
o poduszkę. Wszystko przestało mieć jakiekolwiek
znaczenie. Narkotyk zaczął działać i poczuł się śpiący.
Wydawało mu się, że Steiner jakby śmiał się z niego —
nie rozumiał czemu. Pielęgniarz obniżył stół i Anglik
wpatrzył się w lampę nad sobą, a po chwili pogrążył
we śnie.
Kiedy się obudził, leżał na noszach w karetce. Obok
niego siedziało dwóch sanitariuszy w polowych
mundurach. Z trudem przekręcił głowę i zmarszczył
czoło.
— Gdzie ja jestem? Co się dzieje?
Jeden z nich — młody chłopak o miłej twarzy i
poważnych oczach — nachylił się.
— Nie ma powodu do niepokoju. Jedzie pan na
Kretę, to wszystko. Pańska noga wymaga specjalnej
operacji.
Leżał w oszołomieniu, usiłując coś z tego zrozumieć,
ale nie był w stanie się skoncentrować. Nagle karetka
zatrzymała się, otwarto drzwi i wyciągnięto go.
Był wczesny poranek, szary i pochmurny. Padał
lekki deszcz, a od zatoki wiał zimny wiatr. Na molo
stało w małych grupkach trzydzieści, może czterdzieści
116
osób, zajętych rozmową. Głównie mężczyźni, choć
kręciło się też parę kobiet. Zaciekawieni podeszli
bliżej, gdy sanitariusze podnieśli nosze, i strażnicy
musieli odepchnąć ich, by zrobić przejście. Minutę
czy dwie zajęło im zniesienie noszy po kładce do
czekającej już łodzi torpedowej. Położyli go na
pokładzie obok sterówki i stanęli przy nim.
Marynarze szybko odcumowali. Kiedy łódź odbijała
od mola, ludzie w milczeniu zebrali się na jego
krawędzi. Lomax spojrzał na rząd bladych twarzy bez
wyrazu. Obraz miał lekko za-mglony, ale dostrzegł
Katinę.
A więc była bezpieczna? Chociaż za to mógł być
wdzięczny. Na głowie miała chustę i wyglądała do-
ładnie tak, jak tamtego pierwszego wieczoru —
bardzo młodo, z oczami jak czarne cienie na jasnej
twarzy. Coś zakłuło go w gardle. Leżał tak na
pokładzie, a zimny deszcz padał mu na twarz. Gdy
wyspa rozpłynęła się we mgle, nad głową przeleciała
mu mewa i pomknęła w szary branek niczym
odchodząca dusza.
CZĘŚĆ TRZECIA
ODGŁOSY POLOWANIA
12
NIGDY NIE POWINNO SIĘ
DO NICZEGO WRACAĆ
Kiedy się obudził, zobaczył, że w prawej dłoni wciąż
ściska monetę. Spojrzał na nią ze zdziwieniem, gdyż
jego pierwszą przytomną myślą było, iż nie powinien
jej mieć, i wtedy sobie przypomniał. Przeszłość i
teraźniejszość zmieszały się tak dokład-nie, że
poczuł zamęt w głowie. Położył łańcuszek z monetą
na małym stoliku przy łóżku, opuścił nogi na
podłogę i usiadł, usiłując zebrać myśli. Kim jestem?
— zastanawiał się. Nocnym Przybyszem czy Hugh
Lomaxem, mieszkającym w Kalifornii Scenarzystą i
pisarzem? Nie było odpowiedzi. Stał się obcym dla
samego siebie.
Wstał i podszedł do umywalki. W boku — gdzie
dosięgło go kopnięcie — czuł tępy ból, a na
policzku miał brzydkie zadraśnięcie. Ściągnąwszy
koszulę ochlapał twarz letnią wodą. Kiedy się
wycierał, roz-legło się pukanie do drzwi i weszła
Katina.
Miała na sobie tę samą jedwabną chustkę i kremo-
wą lnianą sukienkę co przedtem. - Jak się czujesz?
— spytała z uśmiechem, zamy-jąc drzwi.
121
Odwzajemnił jej uśmiech.
— Zbyt stary na uliczne burdy z mężczyznami
o połowę młodszymi ode mnie.
Otworzyła jego walizkę i wyjęła czystą koszulę.
— Co robiłeś?
—
Wracałem w przeszłość — odparł. — Próbowa-
łem coś z tego zrozumieć.
—
Niebezpieczna gra. Mówią, że nigdy nie powin-
no się do niczego wracać.
— Myślę, że mają rację. Nie jestem już nawet
pewien, kim jestem.
—
Jesteś Hugh Lomaxem — powiedziała i zaraz
dodała: — Nocny Przybysz umarł dawno temu.
— Nie jestem tego taki pewny. Dziś po południu
prawie zabił człowieka. — Nie miała na to nic do
powiedzenia, więc mówił dalej: — Nie ma w tym
żadnej logiki, Katino. Mam tylko jedną rzecz na tym
oszalałym świecie, której mogę się trzymać. To, iż
wiem, że nie zdradziłem tych, którzy mi pomogli.
—
Wiem, Hugh. Wierzę ci i Oliver także ci wierzy
Chce się z tobą zobaczyć. Sądzi, że może mógłby
pomóc. Pojedziesz ze mną do willi?
— Cóż mam do stracenia? I tak chciałem się z nim
spotkać.
Podeszła do drzwi i otworzyła je.
— Będę czekać na dole. Zanim wyjedziemy, chcę
zamienić słowo z Anną.
Postanowił się nie golić i szybko dokończył ubiera-
nia. Kiedy pięć minut później wyszedł na upalne
słońce placu, Katina siedziała za kierownicą jeepa
rozmawiając z Kytrosem. Sierżant odwrócił się i przyj-
rzał mu krytycznym wzrokiem.
122
— Wygląda pan znacznie lepiej niż Dimitri.
— Jak z nim? — spytał Lomax.
— Kiedy widziałem go po raz ostatni, zakładano
mu właśnie kilka szwów na twarz — odparł Ky-tros
— Ale niech pan go nie ocenia zbyt nisko. Trzeba
więcej niż jednego pobicia, by rozłożyć go na łopatki.
Jest zbudowany ze stali, a jego zdolność do nienawiści
jest wręcz przerażająca.
— Czy mam to traktować jako ostrzeżenie?
Kytros z powagą skinął głową.
— Niech pan się trzyma z dala od ulic w nocy,
panie Lomax. Są tu tacy, którzy chętnie by pana
zabili. Wolałbym, żeby im pan tego nie ułatwiał.
- Cała przyjemność po mojej stronie. — Lomax
usiadł obok Katiny. — Coś jeszcze?
- Być może jedyną wartą zachodu spuścizną po
niemieckiej okupacji jest nasza sieć telefoniczna —
powiedział Kytros. — Byłoby dobrze, gdyby mógł
mnie pan na bieżąco informować o swoich ruchach.
Jeśli nie będzie mnie w biurze, telefonistka
skontaktuje pana ze mną.
Odsunął się i Lomax z Katiną ruszyli przez plac.
Kiedy znaleźli się w bocznej uliczce, zapytała:
- Zrobisz to, o co prosi?
Lomax skinął głową.
- Czemu nie, jeśli to go uszczęśliwi? Wsiedli do
samochodu i Katina skupiła uwagę na prowadzeniu.
Nad wąwozem za miastem był nowy most — stalowa
sieć zastąpiła robotę kamieniarską — ale poza tym
wydawało się, że nic się nie zmieniło. Osłoniwszy
twarz rękami zapalił papierosa, po czym usiadł tak,
żeby móc na nią patrzeć.
123
— Gdzie jest Yanni? — zapytał.
Uśmiechnęła się.
— Zostawiłam go obżerającego się w kuchni.
— Z kim? Ze starą Marią? Jej
uśmiech zbladł.
— Maria umarła dawno temu, w Fonchi. Wzięli ją
razem z Oliverem.
Westchnął ciężko, przypominając sobie staruszkę i
jej uprzejmość. Po chwili następna myśl przyszła mu
do głowy i zapytał:
— A co się stało z twoją ciotką?
— Próbowała ostrzec wujka, kiedy po niego szli.
Zastrzelili ją na schodach.
— Kolejna rzecz, za którą mnie wini? — spytał z
goryczą. Katina nie odpowiedziała jednak i jechali
dalej w milczeniu.
Kiedy zatrzymała silnik na podwórzu przed staj-
niami z tyłu willi, było cicho, gorąco i bardzo spokoj-
nie. Nic się nie zmieniło. Czas stanął w miejscu,
przeszłość i teraźniejszość zlały się, nadając wszyst-
kiemu nierzeczywisty charakter. Gdy poszedł za Ka-
tiną wąską ścieżką między drzewami oliwnymi i wszedł
do domu, poczucie nierzeczywistości jeszcze się spo-
tęgowało.
Wszystko było dokładnie tak, jak przed siedemna-
stoma laty. Wielki kamienny kominek, fortepian,
wypełnione książkami półki. Przystanął i dotknął ich
delikatnie ręką. Nagle zachwiał się, czując lekki zawrót
głowy, i Katina spytała z niepokojem:
— Nic ci nie jest?
Wziął głęboki oddech i pozbierał się.
— Nie ma powodu do obaw. Po prostu czuję się
124
trochę dziwnie, kiedy tak tutaj stoję. Jakby poza
czasem. Muszę się z tym oswoić.
Wydawało się, że Katina chce coś powiedzieć,
zawahała się jednak i odwróciła, lekko marszcząc
czoło. Wyszła do hallu i poszła chłodnym
pobielonym korytarzem, który prowadził na
północny taras. Kolisty szklany pokój wypełniało
rozproszone świa-tło — zasłony były w połowie
zaciągnięte dla ochrony przed mocnymi promieniami
słońca. Nie było van Horna, ale jego wspaniała
kolekcja greckiej ceramiki stała na swoim miejscu, a
wielka czerwono-czarna amfora ciągle stanowiła jej
główną ozdobę, dumnie samotna na swoim
piedestale pośrodku pokoju. Lomax patrzył na nią z
podziwem, ale nagle zmar-szczył brwi i podszedł
bliżej. Jej powierzchnia była pokryta siecią
delikatnych linii. Musiała zostać roz-trzaskana na
setki kawałków, które potem ktoś mo-zolnie
dopasował z powrotem. Usłyszał za sobą kroki i
rozległ się głos van Horna: — Zajęło mi to ponad
rok. Jego twarz wydawała się trochę szczuplejsza, a
wło-sy i wąsy posiwiały, ale kiedy Lomax przyjął
podaną mu rękę, jej uścisk był zadziwiająco mocny.
— Co się stało? — zapytał. Van Horn wzruszył
ramionami. — Kiedy Niemcy przyszli mnie
aresztować, zrobili się trochę nieprzyjemni. Dziwne,
ale gdy wróciłem po wonie, znalazłem wszystkie
kawałki w pudełku sto-jącym w piwnicy. Składanie
tego do kupy dało mi jakieś zajęcie przez ten
pierwszy rok i jakoś pomogło przetrwać. — Po
Fonchi?
125
Skinął głową.
— Chodźmy na taras. Pod wieczór jest tam dość
przyjemnie.
Katina wycofała się cicho, a mężczyźni wyszli na
zewnątrz. Widok zapierał dech w piersiach: słońce,
niczym pomarańczowa kula, opadało, by spotkać się z
morzem, w oddali można było dostrzec Kretę i jej
góry migocące w gorącym powietrzu.
Lomax oparł się na betonowej balustradzie i spoj-
rzał w dół. Skalne ściany schodziły dobre dwieście
stóp niżej do małej zatoczki w kształcie leja. Z tej
wysokości wyraźnie widział różne odcienie błękitu i
zieleni wody, spowodowane różną głębokością zale-
gania ciemnych pokładów bazaltu. Trzydziestostopo-
wa łódź motorowa unosiła się spokojnie przy kamien-
nym molo, wychodzącym z białego piasku.
Van Horn usiadł na brezentowym krześle obok
stołu, na którym stała karafka z zimną wodą, parę
butelek i przenośna maszyna do pisania.
Lomax podniósł kilka kartek papieru zdmuchnię-
tych przez wiatr i położył je z powrotem na stole.
—
Wydaje mi się, że od dłuższego czasu nie czyta-
łem nic nowego pana autorstwa.
—
Mój drogi, już dawno temu powiedziałem
wszystko, co chciałem. — Van Horn nalał dżinu do
dwóch kieliszków. — Wie pan, Niemcy dali nam do
zrozumienia, że pan nie żyje. Że statek, na którym
wysłano pana na Kretę, nigdy tam nie dotarł. Co się
stało?
Lomax usiadł i wyjął papierosa.
— Natknęliśmy się na grecką caicque, której nie
powinno być tam, gdzie była, i kapitan postanowił
126
przeprowadzić dochodzenie. Na nieszczęście dla
niego okazało się, że to wilk w owczej skórze.
Brygada ze Special Boat Service, która miała nas
zabrać z Kyros po wykonaniu misji.
- A więc łódź torpedowa została zatopiona? Co
stało się z panem potem?
- Dowódca SBS tak szybko, jak tylko mógł,
zawiózł mnie do Aleksandrii. Moje nogi były w kiep-
skim stanie, więc przewieźli mnie samolotem do
Anglii
na specjalne leczenie. Nie byłem zdolny do czynnej
służby aż do początku czterdziestego piątego roku.
W tamtym czasie sytuacja w Europie szybko się
zmieniała i zdecydowano, że większy pożytek ze
mnie
będzie w Niemczech.
— W końcu Morze Egejskie nigdy nie było niczym
więcej niż boczną sceną. Nawet nie zawracano sobie
głowy inwazją na Kretę. Kiedy nadszedł koniec,
Niemcy po prostu poddali się, tak jak na wszystkich
wyspach.
- Inwazja na Kretę była pretekstem do tej operacji
Kyros. Ale pan sądzi pewnie, że cała ta sprawa była
stratą czasu.
Van Horn wyglądał na lekko zdziwionego.
- Czy kiedykolwiek udawałem, że myślę inaczej?
Wszystko to było bardzo romantyczne, ale nie staraj-
my się dowieść, że miało choćby najmniejszy wpływ
na przebieg wojny.
Lomaxa ogarnął gniew.
— Szkoda, że Joe Boyd i jeden czy dwóch innych,
których mógłbym wymienić, nie są tutaj i nie słyszą,
jak pan to mówi.
- Ja też mógłbym podać panu parę nazwisk —
127
powiedział spokojnie van Horn. — Stara Maria, żona
Alexiasa i wielu innych. Niewinni świadkowie, którzy
nawet nie bardzo wiedzieli, o co w tym wszystkim
chodzi. Fonchi było wystarczająco złe, ale co z
kobietami i dziewczętami, takimi jak Katina, wy-
słanymi do żołnierskich burdeli w Grecji? To one były
prawdziwymi ofiarami.
Mówił dalej, ale Lomax go już nie słyszał. Cier-
pienie było prawie fizyczne, twarda kula podeszła mu
do gardła, grożąc uduszeniem. Zatoczył się na balus-
tradę i zwymiotował.
Przez chwilę stał, wpatrując się w pustkę, i w końcu
dźwięki powoli powróciły do niego. Dostrzegł obok
siebie van Horna z kieliszkiem w wyciągniętej dłoni.
Gdy jego zawartość wypalała sobie drogę do żołądka
Lomaxa, gospodarz odezwał się cicho:
— Przepraszam, myślałem, że pan wiedział.
— To jedyna rzecz, którą pominęła milczeniem
-wyszeptał.
Van Horn łagodnie położył mu rękę na ramieniu, a
potem wrócił na krzesło, Lomax zaś zapalił papierosa
i patrzył bezmyślnie w przestrzeń.
Po chwili odwrócił się.
— Katina mówiła mi, że jest pan jedyną osobą.
która wierzy, że nie zdradziłem was wszystkich
Steinerowi.
Van Horn ponownie napełnił swój kieliszek.
— To prawda.
— Mogę zapytać, dlaczego?
Von Horn wzruszył ramionami.
— Powiedzmy po prostu, że nie wydawało mi się-
by to leżało w pańskim charakterze.
128
—
I uważa to pan za wystarczający powód?
— Jestem zawodowym pisarzem, niech pan pamię-
ta. Ludzie to mój biznes.
Lomax znowu usiadł przy stole.
— Proszę mi opowiedzieć, co się wydarzyło, jak
pana aresztowali.
— Pewien nadgorliwy młody oficer przybył tu
z oddziałem żołnierzy i bez żadnego wyjaśnienia
przeszukał mój dom. Wtedy właśnie rozbili amforę.
Potem zabrali mnie do kwatery dowództwa na spot-
kanie ze Steinerem, który stwierdził po prostu, że
posiada informację, jakobym udzielał schronienia panu
i Boydowi. Oczywiście powiedziałem, że nie wiem, o
czym mówi.
— A kiedy po raz pierwszy padła sugestia, że to ja
dałem mu tę informację?
— Usłyszałem o tym jakiś miesiąc później, od
jednego ze strażników w miejscowym więzieniu.
— A więc nie wysłali pana prosto do Fonchi?
— Najpierw spędziłem trzy miesiące w więzieniu
tutaj. Większość pozostałych już była w obozie, gdy
mnie przeniesiono.
—
Alexias też?
—
On nigdy nie był w Fonchi. Wysłali go od razu
do więzienia gestapo w Atenach. Prawdopodobnie
myśleli, że tam będą mogli wycisnąć go do sucha.
Wiiedzieli, że pracował z EOK na Krecie.
— Ale dlaczego trzymali pana samego tu w wię-
zieniu?
— Zawdzięczam to Steinerowi. Wiedział, że z mo
im zdrowiem nie było dobrze, a lekarz garnizonowy
powiedział mu, że nie przetrwam trzech miesięcy
129
- Mroczna strona...
w Fonchi. Myślę, że starał się zrobić dla mnie, co
mógł.
—
Niby czemu? — spytał Lomax.
—
Lubił mnie, po prostu. — Van Horn wzruszy!
ramionami. — Niech pan nie zapomina, że co tydzień
graliśmy w szachy. Zdobywał dla mnie trudno do-
stępne środki medyczne, które wielu ludziom ura-
towały życie. Był bezwzględny, ale nie był złym
człowiekiem.
— Skąd więc ta zmiana uczuć po trzech mie-
siącach?
— Nie było żadnej zmiany. Pewnego ranka opuścił
wyspę na łodzi torpedowej, płynąc na jakąś wojskową
konferencję na Krecie. Tak jak o panu, nigdy o nim
więcej nie usłyszano. Jego następca kazał przenieść
mnie do Fonchi zaraz po objęciu stanowiska. Przeby-
wałem tam do niemieckiej kapitulacji w Grecji w na-
stępnym roku.
—
Temu lekarzowi garnizonowemu trochę się nie
udało, kiedy stwierdził, że nie przeżyje pan tam dłużej
niż trzy miesiące — zauważył Lomax.
Wyzwanie było niedwuznaczne i stanęło między
nimi jak miecz. Po chwili van Horn powiedział spo-
kojnie:
— Wygląda na to, że ma pan pewne wątpliwości
co do prawdziwości mojej opowieści. Może uda mi
się przekonać pana czymś bardziej konkretnym niż
słowa.
Wstał i rozpiąwszy swoją kremową lnianą koszulę-
odwrócił się. Od ramion aż do miednicy jego plecy
były jedną wielką blizną — wielkie wypukłe pręgi
przecinały się, tworząc brzydką sieć.
130
Założył koszulę z powrotem.
— Niezbyt przyjemne, co? Pięćdziesiąt batów za
uderzenie strażnika, a było to jeszcze łagodne w po-
równaniu z tym, co zrobili niektórym innym wię-źniom.
— I przeżył pan to? — spytał powoli Lomax.
Van Horn zaczął zapinać koszulę.
— Sięgnąłem dna, Lomax. Ostatniego stadium po-
niżenia. To zabawne, ale kiedy jesteś tak nisko,
przepełnia cię tyle nienawiści do ludzi, którzy cię tam
wsadzili, że daje to nowe życie. Przysiągłem sobie, że
będę żył i wyjdę poza bramy tego obozu. Jeśli chodzi
o ścisłość, to musieli mnie nieść, ale przynajmniej
żyłem.
Lomax wstał i podszedł do balustrady, mając przed
oczyma blizny krzyżujące się na plecach van Horna i
myśląc o tych, którzy umarli, oraz o Katinie i jej
cierpieniu.
Po kilku minutach van Horn podszedł do niego i
powiedział cicho:
— Obawiam się, że będzie pan musiał poszukać
pańskiego zdrajcy gdzie indziej.
— Wie pan coś na ten temat?
Van Horn pokręcił głową i westchnął.
— Nawet gdybym wiedział, nie jestem pewien, czy
pwiedziałbym panu.
Przez dłuższą chwilę Lomax wpatrywał się w tę
subtelną twarz i błękitne oczy tak pełne współczucia,
po czym odwrócił się szybko i wszedł do domu.
13
NA DRUGI KRANIEC CZASU
Zszedł po stopniach z tarasu i ruszył przez ogród,
czując jego świeżość po spiekocie dnia. Niebo na
horyzoncie było mocno czerwone, cyprysy odbijały
się na jego tle jak czarna koronka, ale zaraz ponad
nimi purpura przechodziła w ciemny błękit, na którym
świeciła już jedna gwiazda.
Słyszał plusk wody ukrytej gdzieś wśród krzewów
fontanny. Po przejściu przez wąską bramę znalazł się
niemal na krawędzi skalnych ścian. W tym momencie
wpadł na niego Yanni, wybiegając zza rogu. Spojrzał
zdziwiony i natychmiast wyszczerzył zęby w uśmiechu.
—
O, to pan Lomax!
—
A ty dokąd tak pędzisz? — spytał go Lomax.
— Do kuchni. — Uśmiech chłopca stał się jeszcze
szerszy. — Katina prosiła mnie, żebym powiedział
kucharce, że może zacząć szykować kolację.
— Katina jest na plaży?
Yanni skinął głową.
— Pomagałem jej przygotować łódź. Ona i pan
van Horn płyną w sobotę na Kretę. Katina mówi, że
będę mógł popłynąć z nimi, jeśli będę grzeczny.
132
— To się staraj. — Lomax zmierzwił włosy chłopca
i mały popędził przez bramę w stronę domu.
Na plażę schodziło się po kamiennych stopniach,
które opadały zygzakiem po skalnej ścianie. Na dole
Lomax ruszył wzdłuż mola i zobaczył Katinę na skraju
wody, w połowie drogi za zakrętem zatoki.
Stała po kolana w morzu, trzymając przed sobą
podwiniętą sukienkę, z twarzą zwróconą w stronę
zachodzącego słońca.
Było w niej coś nieposkromionego, coś nieśmiertel-
nego. Jej dumne kształty odbijały się na tle nieba, a
morze rozlewało pomarańczowy ogień wokół jej
odkrytych ud.
Odwróciła głowę i zobaczyła go. Zdał sobie sprawę,
jak bardzo jest piękna.
—
Nie rozmawiałeś długo z Oliverem — powie-
działa z uśmiechem.
— Dlaczego mi nie powiedziałaś, Katino? — zapy-
tał tylko.
Przez dłuższy czas wpatrywali się w siebie, a potem
dziewczyna wyszła z wody i poszła przez plażę do
zagłębienia w piasku, otoczonego z trzech stron gła-
zami, gdzie na starym pledzie podróżnym leżały jej
buty i ręcznik. Usiadła i zaczęła wycierać nogi.
Lomax przykucnął obok niej, zapalając papierosa.
Wyciągnęła rękę.
— Mogę?
Bez słowa dał jej papierosa. Paliła przez chwilę w
milczeniu, po czym westchnęła i wyrzuciła go.
— Co chcesz, żebym powiedziała? Że moje życie
legło w gruzach? Że każdy dzień był torturą?
— A nie był?
133
—
To wszystko było tak dawno temu. I tak miałam
szczęście. Po kilku miesiącach zaszłam w ciążę i wy-
rzucili mnie, żebym dalej sama dawała sobie radę.
— A dziecko?
— Poroniłam. — Wzruszyła ramionami. — I tak by
nie przeżyło. W tamtym czasie połowa Grecji
głodowała.
— Tak mi przykro, Katino. Nawet nie potrafię
powiedzieć, jak mi przykro.
— Przecież nie ma za co ci być przykro.
— Nie ma? Pamiętasz, co ojciec Jan powiedział
tamtego dnia w "Małej Łódce"? Że ludzie tacy jak ja
zawsze zostawiają innych, by płacili za ich chwałę?
Potrząsnęła głową i powiedziała stanowczo:
— Winna była tylko wojna. Mówiłam ci kiedyś, że
to mroczny sen, w którym nic, co się stało, nie miało
żadnego sensu.
— I z którego niektórzy ludzie nigdy nie zdołali się
obudzić.
—
Masz na myśli mojego wuja? — Westchnęła. —
Tak, obawiam się, że on nigdy nie będzie w stanie
zapomnieć. Za dużo przebywa sam i rozmyśla.
— Sam?
— Na farmie. Od końca wojny dzierżawi ją ode
mnie. Spędza tam coraz więcej czasu. To nie jest dla
niego dobre.
— Z pewnością musi zatrudniać jakąś gospodynie i
robotników do pracy w winnicy.
— Tylko w ciągu dnia. W nocy woli być sam.
— A co z „Małą Łódką"?
— Wiele lat temu przyjął do spółki Nikolego, który
teraz prowadzi gospodę razem z Dimitrim Parosem.
134
Lomax zmarszczył brwi.
— Dlaczego z Dimitrim?
Wzruszyła ramionami.
—
Mój wuj zawsze czuł się wobec niego w jakiś
sposób winny. Jego ojciec był jednym z tych, którzy
zginęli w Fonchi.
—
I wszyscy oni mnie nienawidzą. Wszyscy poza
tobą. Dlaczego, Katino? Czemu ty miałabyś być inna?
Podniosła się i rzuciła lekko:
— Przecież nie dałeś mi żadnego powodu do nie
nawiści.
Stała, patrząc na morze. Słońce zaszło już za
horyzont. Lomax również wstał i przysunął się do niej.
— Dlaczego nigdy nie wyszłaś za mąż? — zapytał
cicho. — Taka dziewczyna jak ty musiała mieć wiele
propozycji.
Odwróciła się powoli. W niesamowitym pomarań-
czowym świetle odbijającym się od wody wyglądała
jak Helena patrząca na płonącą Troję.
Wyszeptała jego imię i zrobiła krok do przodu. Jej
ręce przyciągnęły jego głowę, ich usta odnalazły się
Lomax podniósł ją i położył na kocu.
Płakała, jej twarz była mokra od łez, czuł to. Nagle
wielki wiatr porwał ich i poniósł na drugi kraniec
czasu.
Idąc przez ogród do domu trzymali się za ręce jak
dzieci. Lniana sukienka Katiny była mocno pognie-
ciona i poplamiona słoną wodą. Lomax roześmiał się i
pocałował ją lekko w policzek.
135
— Lepiej się przebierz przed kolacją. Nie możemy
przecież gorszyć Olivera.
Weszli do hallu i przystanęli u stóp schodów.
— Chyba wezmę też prysznic — powiedziała. —
Spotkamy się za pół godziny.
Skinął głową.
— Będę na tarasie z van Hornem.
Pocałowała go szybko i odeszła, a on stał, czując
jakiś dziwny smutek. Na krótką chwilę udało mu się
uciec ze świata nienawiści i przemocy, w którym byt
pogrążony. Ale to, czego właśnie doświadczył na
plaży, było tylko przedsmakiem szczęścia, niedostęp-
nego, dopóki nie rozwiąże siedemnastoletniej tajem-
nicy. Zaczynał wątpić, czy to w ogóle możliwe.
Van Horn siedział na tarasie w tym samym płócien-
nym krześle, paląc papierosa i patrząc na morze przez
nocną lornetkę.
— A, jest pan — odezwał się. — Udał się spacer?
—
Zszedłem na plażę — odparł Lomax. — Niezłą
ma pan tam łódź.
Van Horn pokiwał głową.
— Bardzo się przydaje. Dzięki niej mogę popłynąć
na Kretę, kiedy mam ochotę. Statek pocztowy zawija
tu tylko raz na tydzień.
— Wiem o tym aż za dobrze — powiedział Lomax.
Oparł się o balustradę i zapatrzył na ciemniejące
morze. Po chwili van Horn zapytał cicho:
—
Dlaczego pan tu wrócił, Lomax?
Lomax wzruszył ramionami.
— Chciałem jakiejś zmiany, po prostu.
136
— Nic nie jest nigdy tak po prostu.
Wiedział, że van Horn ma rację. Zmarszczył czoło,
usiłując sam sobie to wytłumaczyć.
- Chyba w którymś momencie poszedłem nie-
właściwą drogą — rzekł po chwili. — Chciał pan
być pisarzem, prawda? Lomax skinął głową.
— O, nawet kimś takim zostałem. Może to nie
wygląda dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem, ale
nieźle sobie radzę w przemyśle filmowym.
— Uczenie się kompromisów to jedna z najtrud-
niejszych rzeczy w życiu.
Lomax zaśmiał się ochryple.
— Mnie wydawało się czasem, że to właśnie życie
poszło na kompromis. Osiągnąłem stan, w którym
poranki miały niezmienny smak martwych dni wczo-
rajszych. Sądziłem, że jeśli wrócę tu i będę miał czas
na przemyślenia, to może zrozumiem, gdzie zbłądzi-
łem, i będę mógł zacząć od nowa.
Van Horn westchnął.
— Czyż nie to zawsze chcemy robić i nigdy nie
możemy? Nie popełnilibyśmy dwa razy tych samych
błędów — po prostu zrobilibyśmy nowe. —
Uśmiech-
nął się łagodnie. — Jest takie stare greckie
przysłowie: "Za każdą radość bogowie dają dwa
smutki". Musimy przyjmować życie takim, jakie ono
jest. Lomax potrząsnął głową.
— To zbyt fatalistyczne jak na mój gust. Człowiek
musi być gotów do walki, kiedy sprawy przyjmą dla
niego zły obrót.
— Przypuszczalnie to właśnie ma pan zamiar
robić?
137
— Tak. Jestem świadomy, że w pewnym stopniu
ponoszę odpowiedzialność za rozpoczęcie tego, co się
tutaj stało, ale nie ja wydałem Niemcom tych ludzi.
Nie wiem, dlaczego miałbym dźwigać krzyż za tego.
który to zrobił.
— Nie ma pan żadnego punktu zaczepienia. Nawet
nie wie pan, czego szuka.
—
To akurat jest całkiem proste — odparł Lo-max.
— Szukam członka tamtej grupy, który nie pasuje do
ogólnego wzorca i który w sposób oczywisty
skorzystał na tej zdradzie.
—
Nie brał pan pod uwagę zwyczajnej słabości lub
strachu? — Van Horn potrząsnął głową. — To nic nie
da, Lomax. Każdy członek grupy cierpiał w ten czy
inny sposób. Niektórzy zginęli, reszta doczekała końca
wojny w Fonchi, ale wszyscy byliśmy w tym piekle
razem. Nikt nie został jakoś specjalnie potraktowany,
zapewniam pana.
—
Poza Alexiasem — zauważył Lomax.
— Jak już chyba wspomniałem wcześniej, wysłali
go do kwatery głównej gestapo w Atenach na specjal-
ne traktowanie innego rodzaju.
—
Ale dlaczego? Wiedzieli, że pracował ze mną i z
EOK na Krecie, jednak raczej nie mogli liczyć na to,
że powie im na temat tamtejszej struktury ogólnej coś,
czego by jeszcze nie wiedzieli. Zgodnie z zasadami
Konwencji Genewskiej mieli całkowite prawo roz-
strzelać go jako szpiega, a nie zrobili tego.
—
Owszem, ale zwykle dokonywali także natych-
miastowych egzekucji na wziętych do niewoli ofice-
rach Special Air Service, a zaniedbali tego w pańskim
wypadku.
138
Lomax pokiwał głową.
— To jedyna rzecz, której nigdy nie zrozumiałem.
Dlaczego Steiner nie kazał mnie od razu rozstrzelać?
Nie sądzę, by chcieli to zrobić dopiero na Krecie, bo
taktyka była taka, żeby przeprowadzać publiczne
egzekucje na oczach miejscowej ludności.
— Jeśli szuka pan kogoś, kto odstaje od ogólnego
wzorca, to zawsze jest jeszcze Katina... Lomax
spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Na miłość boską, niech pan będzie rozsądny.
Dokładnie wiemy, co z nią było.
—
Mamy na to tylko jej słowo. Jeżeli podejrzewa
pan jej wuja, to musi pan też podejrzewać i ją. —
Lomax zmarszczył brwi i usiadł na drugim krześle, a
van Horn ciągnął: — Jeszcze jedno. Nawet jeśli to
Alexias nas zdradził, pozostaje nie wyjaśnioną sprawą,
dlaczego Niemcy dobrali się najpierw do niego.
To rzeczywiście był słaby punkt. Lomax westchnął
ciężko.
— Ma pan rację.
—
Przykro mi — powiedział łagodnie van Horn. —
Ale to musiało zostać powiedziane. Co pan teraz
zrobi?
Lomax wstał.
— Uważam, że już czas, bym porozmawiał z Ale-
xiasem. W końcu on jest w środku tego wszystkiego.
— Sądzi pan, że będzie chciał zobaczyć się z pa-
nem?
— Czemu nie? Katina mówiła mi, że mieszka sam
na farmie. Jeżeli po prostu się tam zjawię, nie będzie
miał dużego wyboru, prawda?
— Zdaje pan sobie oczywiście sprawę, że on może
139
właśnie się modli, żeby pan się pojawił? Że być może
pakuje pan głowę w stryczek?
— Tak, przyszło mi to na myśl — stwierdził spo
kojnie Lomax.
Van Horn wstał i podszedł do balustrady. Przez
chwilę stał tam patrząc na morze, a potem się odwrócił.
— Nie mogę powiedzieć, żeby mi się to wszystko
podobało, Lomax, ale jeśli będę w stanie jakoś pomóc,
zrobię to. Na początek może pan pożyczyć mojego
jeepa.
Lomax pokręcił przecząco głową.
— Wielkie dzięki, ale przyda mi się trochę czasu na
rozmyślania. Pójdę przez górę.
— Nie uda mi się namówić pana, by został pan na
kolacji?
— Raczej nie. Po pierwsze, nie chcę za bardzo
wciągać Katiny w tę sprawę. Jeśli się dowie, że mam
zamiar spotkać się z jej wujem, może próbować mnie
powstrzymać.
— Co mam jej powiedzieć?
Lomax wzruszył ramionami.
— Co pan chce. Że będę w kontakcie. Że chcę
samotnie przemyśleć to i owo.
Van Horn chciał coś powiedzieć, ale Lomax od-
wrócił się szybko i przeszedł przez dom do ogrodu.
Kiedy zmierzał w stronę głównej bramy, z podwórza
wynurzył się Yanni.
— Nie zostanie pan na kolacji?
Lomax pokręcił głową.
— Mam pilną sprawę do załatwienia, synu. Coś.
co nie może czekać. Powiedz Katinie, że bardzo mi
przykro.
140
Na twarzy Yanniego była powaga.
— Znowu pan szuka guza, panie Lomax?
Anglik uśmiechnął się.
— Zwykle jest na odwrót. Wracaj teraz do domu.
Zobaczymy się jutro.
Przeszedł przez drogę i zaczął się wspinać na wzgó-
rze. W oddali szczekał pies, a lekki wiatr przyniósł
zapach dymu z jakiejś pobliskiej chaty.
Przystanął na chwilę, żeby odpocząć, oparł się o
otoczak i zapalił papierosa. Od jakiegoś czasu zdawał
sobie sprawę, że ktoś za nim idzie, cofnął się więc
teraz w cień i czekał. Po chwili rozległ się chrzęst
kamyków i pojawił się Yanni.
Zatrzymał się, najwyraźniej niezdecydowany. Lo-
max wyszedł zza głazu i poklepał go po ramieniu.
— A ty dokąd?
Yanni uśmiechnął się z zakłopotaniem.
—
Nie chciałem nic złego, panie Lomax. Myślałem
tylko, że znowu mógłby pan wpaść w kłopoty, tak jak
po południu.
— Źle myślałeś. Czy Katina wie, gdzie jesteś?
— Gdybym jej powiedział, też by chciała iść.
Lomax obrócił go stanowczym ruchem i pchnął
lekko.
— Wracaj do willi, zanim zacznie się o ciebie
martwić.
Chłopiec odszedł. Raz jeszcze zatrzymał się i obej-
rzał, ale Lomax odesłał do gestem, więc w końcu
niechętnie zniknął w mroku wąwozu. Przez chwilę
Lomax spoglądał za nim z lekkim uśmiechem na
ustach, po czym zaczął dalszą wspinaczkę.
141
Gdy przeszedł ponad krawędzią płaskowyżu, nie-
daleko szczytu góry i rzucił okiem na grobowiec
Achillesa, była już prawie noc.
Stanął w posępnym świetle zmierzchu pod wierz-
chołkiem oblanym pomarańczowym ogniem. Morze w
dole było czarne na głębinie, purpurowe i szare bliżej
brzegu, a światła willi wydawały się bardzo odległe.
Lekki wiatr szeptał między filarami świątyni, ale poza
tym panowała cisza.
Zrobiło mu się zimno i nagle przebiegł go dreszcz
strachu. Tutaj, na szczycie tej góry, znalazł się wobec
ciszy wieczności i zdał sobie sprawę ze znikomości
wszelkich ludzkich poczynań.
W tej sytuacji mógł jedynie robić to, co musiało być
zrobione, i mieć nadzieję na szczęśliwe zakończenie.
Przeszedł przez płaskowyż i zaczął schodzić na drugą
stronę wyspy.
14
WSPANIAŁA NOC DO UMIERANIA
Kiedy schodził po zboczu, czując w ustach słony
smak wiatru, wzeszedł księżyc. Farma tonęła w mroku
kotliny, cicha i spokojna.
Przeszedł pod płotem i ostrożnie ruszył przez po-
dwórze. Przy ganku stała stara, poobijana półcięża-
rówka, relikt z czasów wojny. Chłodnica była jeszcze
ciepła i Lomax stał przez chwilę, marszcząc brwi. W
końcu jednak wszedł po stopniach i otworzył drzwi.
Zawiasy zaskrzypiały lekko, ale poza tym panowała
cisza. Wszedł do kuchni, starając się przebić wzrokiem
ciemność, i nagle zatrzymał się, czując, że nie jest
sam.
Czyjeś stopy zaszurały po podłodze i z mroku
rozległ się głos Dimitriego Parosa:
— Prosimy, panie Lomax. Liczyliśmy na to, że pan
wpadnie.
Lomax szybko cofnął się o krok, ale nagle coś
eksplodowało mu w żołądku, zginając go wpół. Osu-
nął się na kolana, po czym powoli opadł na bok.
143
Ktoś zapalił lampę zalewając pokój światłem.
Lomax leżał z podciągniętymi kolanami, walcząc o
oddech, podczas gdy wiązano mu ręce za plecami.
Słyszał głosy rozmawiających po grecku, i czyjś
śmiech, a potem ktoś złapał go za poły i podźwignął
na nogi.
Oprócz Dimitriego było jeszcze dwóch, młodzi
rybacy w wyświechtanych dwurzędowych kurtkach i
połatanych dżinsach. Jeden z nich drżał z podniecenia,
drugi ciągle wierzchem dłoni ocierał pot z czoła.
Dimitri miał obandażowaną głowę, a twarz wy-
krzywioną bólem.
— Umrzesz, Angliku — powiedział. Jego oczy
były jak kamienie. — Za zrobienie ze mnie głupca na
oczach moich przyjaciół i za wysłanie mojego ojca na
śmierć w Fonchi.
Lomax jeszcze raz wciągnął powietrze do płuc, usta
jednak miał tak wyschnięte, że prawie nie mógł mówić.
Zwilżył je i wycharczał:
— Nie wysłałem nikogo na śmierć. Twój ojciec był
odważnym człowiekiem, którego szanowałem.
Dimitri uderzył go wierzchem dłoni w twarz.
— Nie jesteś godzien mówić o nim. — Odwrócił
się do swoich dwóch towarzyszy. — Weźcie go do
samochodu.
Wyciągnęli Lomaxa z domu, wrzucili do kabiny
starej półciężarówki i zepchnęli na podłogę. Jeden z
nich usiadł za kierownicą, a Dimitri i drugi rybak
poszli do drzwiczek od strony pasażera.
Kiedy rozbłysły światła, Lomax odwrócił się i zo-
baczył, że ma przed sobą Dimitriego. Grajek wyjął
144
automatyczną berettę i podał ją drugiemu mężczy-źnie.
— Jeśli sprawi wam jakiekolwiek kłopoty w drodze
do miasta, zastrzel go.
— Co mamy zrobić, jak się go pozbędziemy? —
sptytał tamten.
—
Wracajcie prosto na farmę. Będę tu czekał na
dobrą nowinę. — Dimitri zwrócił się do Lomaxa. —
przykro mi, że nie mogę uczestniczyć w zabijaniu cię,
ale mam inną sprawę do załatwienia. Riki
i Nikita zaopiekują się tobą znakomicie. Mają
prawie tak samo dobry powód, by cię nienawidzić, jak
ja.
— Nigdy się z tego nie wygrzebiesz — powiedział
Lomax.
Dimitri plunął mu prosto w twarz.
— To na szczęście, Angliku. Będzie ci potrzebne.
Odsunął się, gdy Riki wdrapywał się na siedzenie
pasażera. Samochód ruszył po nierównej powierzchni
podwórza. Po wyjechaniu na drogę Nikita wrzucił
najwyższy bieg i szoferkę wypełnił ryk silnika.
Lomax przekręcił się na bok i spojrzał w górę. W
świetle tablicy rozdzielczej Nikita wyglądał jak
karykatura — kości twarzy sterczały mu mocno, a z
wystającego podbródka kapał pot.
Riki wyrzucił przez okno papierosa i zaczął śpiewać,
ale jego głos ginął w huku silnika, więc tylko widać
bvło, jak mu się otwierają usta.
Było w tym wszystkim coś z koszmaru i po raz
pierwszy Lomax zaczął odczuwać strach.
— Posłuchajcie mnie! — krzyknął rozpaczliwie.
Jeżeli nawet któryś z nich go usłyszał, to nie
—
Mroczna strona...
145
okazali tego po sobie. Samochód podskoczył na jakiejś
nierówności, przewracając Lomaxa z powrotem na
twarz. Narosła w nim panika i odwróciwszy się na
plecy, ryknął z całej siły:
— Na miłość boską, posłuchajcie mnie!
Skutek był prawie natychmiastowy. Półciężarówka
stanęła z poślizgiem i w tym samym momencie Nikita
zgasił silnik. Siedzieli patrząc na niego bez słowa.
czekając, aż się odezwie.
—
To szaleństwo — powiedział Lomax. — Jeśli
mnie zabijecie, źle się to dla was skończy.
— Masz lepszy pomysł? — spytał spokojnie Riki.
— Jestem bogatym człowiekiem. Moje życie jest
dla mnie bardzo dużo warte.
Sam ciężar ciszy, która po tym nastąpiła, dał mu do
zrozumienia, że powiedział niewłaściwą rzecz. Riki z
nagłym przekleństwem uniósł stopę i opuścił ją na
odkrytą szyję więźnia. Lomax zaczął się dusić, ale po
kilku sekundach nacisk zelżał.
— Słyszałeś kiedyś o człowieku, który nazywał się
George Samos? — zapytał Riki.
Lomax skinął głową, czując nagły chłód, bo zdał
sobie sprawę, co będzie dalej.
— Znałem pasterza o tym nazwisku. Pomógł mi.
gdy byłem tu podczas wojny.
— Był naszym wujem — oświadczył Riki. — Bra-
tem naszego ojca. Niemcy dopadli go tam na górze i
zastrzelili jak psa.
— Myślisz, że pieniądze mogą to załatwić, An-
gliku? — spytał Nikita.
Lomax nie mógł nic powiedzieć, nic, czego ze-
chcieliby wysłuchać. Riki wyciągnął dużą czerwoną
146
chustkę i szybko go zakneblował. Nikita ponownie
uruchomił silnik i ruszył.
Lomax zdał sobie sprawę, że wjechali do miasta,
ponieważ samochód musiał zwolnić, by poradzić sobie
na wąskich uliczkach. Odwróciwszy lekko głowę, doj-
rzał przez przednią szybę dachy domów. Kiedy w koń-
cu się zatrzymali i Nikita zgasił silnik, Riki pierwszy
zeskoczył na ziemię. Wyciągnął Lomaxa, podsuwając
mu pod nos berettę.
— Rób dokładnie to, co ci mówię — odezwał
się. — Nie zmuszaj mnie, bym zrobił z tego użytek.
Stali przy końcu falochronu najbardziej oddalonego
od mola. Było ciemno i pusto, a jedynym dźwię-kiem
był chlupot wody o filary starego drewnianego
pomostu. Kiedy gdzieś w oddali otwarły się na chwilę
drzwi jakiejś kafejki, wydawało się, jakby muzyka i
śmiech dochodziły z innej planety. Schodząc po
kamiennych stopniach na pomost, Lomax wzdry-gnął
się.
Stara czterdziestostopowa łódź z silnikiem diesla,
przycumowana na jego końcu, była obwieszona sie-
ciami, wciąż mokrymi po dniu pracy, i śmierdziała
rybami, a pokład był śliski od łusek. Kazali mu się
położyć twarzą do dołu na sieciach i związali mu nogi
w kostkach, po czym jeden z nich poszedł na rufę,
skądd wrócił z naręczem starych łańcuchów, które z
łoskotem rzucił na pokład.
— To dla ciebie, Angliku. Parę kilometrów stąd
mamy pewne miejsce. Ciemne, spokojne i bardzo
głębokie. Będziesz je miał całe dla siebie. — Poklepał
go po policzku i wstał, zwracając się do brata: — Ja
ją wyprowadzę. Ty idź do cum.
147
Wszedł na pomost sternika, a Nikita, przeszedł na
dziób. Na chwilę zniknął z widoku i Lomax przekręcił
się na bok, naprężając w rozpaczliwym wysiłku krę-
pujące go sznury, ale tracił tylko czas.
Pomost stał spokojny i opuszczony w rozproszonym
żółtym świetle samotnej latarni. Nie było nikogo, kto
mógłby mu pomóc. Nagle gdzieś w ciemnościach
przewróciła się jakaś puszka i z brzękiem potoczyła
po pokładzie.
Gdy Lomax spojrzał w tamtą stronę, nadbiegł
Nikita z zaniepokojoną miną.
— Co się do cholery dzieje?! — spytał. W tym
momencie duży czarno-biały kot wyszedł z cienia i
otarł się o jego nogę. Grek podniósł zwierzę i po-
trząsnął nim z czułością.
— Stary diable, omal nie przyprawiłeś mnie o
zawał.
Odstawił kota na pokład i odwrócił się. Silnik
obudził się do życia, burząc ciszę nocy, i łódź od-
płynęła od pomostu. Minęli latarnię na końcu mola i
skierowali się na morze.
Tuż nad wodą wznosiła się mgła, tworząc widmową
poświatę, a niebo wyglądało jak wysadzane drogimi
kamieniami. Gdy Riki zwiększył szybkość, jego brat
podszedł do burty.
Stał tam przez dłuższą chwilę, a potem odwrócił się
i zapalił papierosa, na sekundę oświetlając zapałką
swoją końską twarz. Spojrzał na Lomaxa.
— Noc, za którą należy dziękować Bogu, Angliku.
Wspaniała noc do umierania.
Zęby błysnęły mu w ciemności i odszedł, nucąc cos
pod nosem. Kiedy zniknął za mostkiem, Lomax,
148
pomimo knebla, wydał z siebie westchnienie ulgi. Od
dłuższego czasu był przekonany, że to nie kot był
odpowiedzialny za przewrócenie puszki i że za stosem
sieci ktoś się kryje.
Po chwili poczuł, jak czyjeś ręce rozwiązują mu
węzeł chusty.
— Spokojnie, panie Lomax — szepnął Yanni Me
los. — Najpierw zdejmiemy to.
Lomax wypluł knebel i zachłysnął się świeżym
słonym powietrzem. Nie tracił czasu na bezcelowe
pytania.
— Jeśli masz nóż, to lepiej się pospiesz, synu. On
może wrócić lada chwila.
Rozległ się ostry trzask, gdy chłopak nacisnął guzik
sprężynowego noża, i w sekundę później Lomax
rozcierał nadgarstki, krzywiąc się z bólu, kiedy krew
zaczęła ponownie krążyć.
Gdy Yanni przecinał więzy Anglika, silnik został
wyłączony, a łódź zaczęła zwalniać. Chłopiec cofnął
się w mrok. Lomax rzucił cicho za nim:
— Trzymaj się od tego z daleka. Nie chcę, żeby ci
się coś stało.
Rozległ się śmiech i z pomostu sternika wyszedł
Nikita. Przykucnął obok Lomaxa, szczerząc zęby w
uśmiechu.
— Już niedługo, Angliku.
Nagle uśmiech zniknął mu z twarzy. Pochylił się do
przodu, a wtedy Lomax trzasnął go kantem dłoni w
tchawicę.
Wydawszy z siebie zdławiony krzyk, Nikita upadł
na plecy z rękami przy gardle. W tym samym
momen-cie z budki wynurzył się Riki z berettą
gotową do
149
strzału. Strzelił szybko i Lomax zrobił jedyną możliwą
rzecz w tej sytuacji — płaskim skokiem nad burtą dał
nurka do wody.
Kiedy tylko jej powierzchnia zamknęła się nad nim,
odwrócił się i przepłynął pod łodzią, boleśnie ocierając
sobie plecy o kil. Po drugiej stronie wypłynął na
powierzchnię obok krótkiej drabinki, jakiej używają
poławiacze gąbek, i uwiesił się na niej na chwilę dla
złapania oddechu.
Woda była zdumiewająco zimna i wchodząc po
drabince drżał. Riki stał tyłem, wpatrując się w morze.
Gdy Lomax zaczął przełazić nad burtą, zza stosu sieci
wynurzył się Yanni. Jego ramię uniosło się i ostrze
noża błysnęło w świetle księżyca niczym srebro, ale
Riki wybrał dokładnie ten sam moment, żeby się
odwrócić. Uchylił się szybko, a następnie wykręcił
rękę chłopca i cisnął nóż do morza. Z wykrzywioną
wściekłością twarzą ruszył za cofającym się Yannim,
trzymając wyciągniętą berettę.
Na haku przy sterówce wisiał sześciostopowy osz-
czep, używany do wciągania dużych ryb. Była to
jedyna dostępna broń, toteż Lomax chwycił go i sko-
czył do przodu.
— Tu jestem, Riki! — zawołał.
Zaskoczony Grek rozejrzał się na boki. Potem
zaczął się odwracać, podnosząc pistolet. Lomax nie-
zdarnie pchnął oszczepem i ostrze przebiło grubą
kurtkę Rikiego, wbijając mu się w prawą pachę-Grek
wrzasnął, upuszczając berettę, i zatoczył się do tyłu,
wyszarpując Lomaxowi oszczep z garści. Potem
wyciągnął ostrze z pachy i opadł na sieci jęcząc z
bólu.
150
Yanni chwiejnym krokiem podszedł do burty i prze-
chylił się nad nią, jego małym ciałem wstrząsnęły
wymioty. Lomax podniósł rewolwer i podszedł do
niego. Chłopak odwrócił się, wycierając usta wierz-
chem dłoni i bezskutecznie próbując powstrzymać
łzy.
— Myślałem, że pan nie żyje — powiedział. —
Myślałem, że już pan nie wypłynie.
Anglik łagodnie pchnął go w stronę sterówki.
— Idź tam i poczekaj na mnie. To nie potrwa
długo.
Wsadziwszy sobie berettę za pasek, poszedł do
kuchni. Było tam duszno i ciemno, ale udało mu się
znaleźć ręcznik. Kiedy wrócił na pokład, Riki
klęczał przy bracie, który leżał bez ruchu, z głową
odchyloną w bok. Białka jego oczu błyszczały w
rozproszonym świetle padającym ze sterówki.
Lomax przyklęknął, złożył ręcznik w gruby tampon
ipoodał Grekowi.
— Jeśli ściśniesz to sobie mocno pod ramieniem,
może dożyjesz, by zobaczyć lekarza. Twarz Rikiego
była chorobliwie żółta, a oczy nie-ruchome.
— On nie żyje — odezwał się półprzytomnie. —
Mój brat nie żyje.
Lomax podniósł mu rękę i wsunął złożony ręcz-nik
pod pachę. Grek nie protestował. Siedział bez ruchu
obok ciała brata, trzymając zranione ramię przy
boku. Anglik wstał ze znużeniem i wszedł do
kabiny.
Oparł się o drzwi i zamknął oczy. Czuł się zagubio-
ny i samotny w tym mroku. Nagle czyjaś ręka
pociągnęła go za rękaw. Otworzywszy oczy, ujrzał
Yanniego.
151
Twarz chłopca była blada i niespokojna. Lomax
poklepał go uspokajająco.
— Już w porządku, Yanni. Po prostu nie jestem
już taki młody, jak kiedyś.
Spojrzał przez okno na Rikiego siedzącego przy
ciele brata i szybko odwrócił wzrok, czując mdłości.
Kiedy naciskał starter, ręce mu się trzęsły. Silnik
kaszlnął astmatycznie, po czym obudził się z rykiem.
Lomax szerokim łukiem zawrócił łódź, po czym ode-
zwał się do chłopca:
— Teraz możesz mi powiedzieć, jak się tu znalazłeś,
— Szedłem za panem do farmy, zamiast wrócić do
willi, jak mi pan kazał — wyjaśnił Yanni. — Kiedy
wyprowadzili pana na dwór i wsadzili do ciężarówki,
wspiąłem się na zapasowe koło z tyłu.
—
Musiałeś mieć dosyć niewygodną podróż —
zauważył Lomax.
—
Mogło być gorzej — wzruszył ramionami chło-
pak. — Chciałem biec po pana Kytrosa, ale bałem się
pana zostawić. Nie mogłem iść pomostem z powodu
latarni, więc podpłynąłem od plaży i wlazłem przez
rufę. Wtedy właśnie kopnąłem puszkę. — Zawahał się
i spytał nieśmiało: — Dobrze zrobiłem, panie Lomax?
Anglik uśmiechnął się do niego.
— Zaczynam się zastanawiać, jak kiedykolwiek
dawałem sobie radę bez ciebie.
Mgła kłębiąca się nad powierzchnią wody jeszcze
zgęstniała, ale po upływie kilku minut dostrzegł za
lewą burtą światła zatoki i zmienił kurs. Gdy mijali
koniec mola, Yanni wyszedł na pokład i stanął w po-
gotowiu z jedną z cum. Lomax zmniejszył prędkość
152
i w odległości paru jardów od pomostu wyłączył
silnik. Trochę źle obliczył i łódź uderzyła z trzaskiem
w słupy, rozłupując drewno, a wstrząs rzucił nim o
ścianę sterówki.
Gdy wyszedł na pokład, Yanni był już na pomoście,
z wprawą owijając linę wokół żelaznego pachołka.
Chłopiec wyszczerzył zęby w uśmiechu.
—
Kiedy ostatnio wprowadzał pan łódź do zatoki,
panie Lomax?
—
Dowiozłem nas tu — odparł Lomax — i to jest
najważniejsze. Jak daleko stąd na posterunek policji?
— Jest zaraz za rogiem. Parę minut, nie więcej.
Mam przyprowadzić sierżanta Kytrosa?
Lomax skinął głową.
— Ja tu zaczekam.
Głuche dudnienie rozniosło się echem po wodzie,
kiedy chłopak pobiegł po drewnianym pomoście do
nabrzeża i zniknął w ciemności.
Odwróciwszy się, Anglik zobaczył, że Riki stoi na
rozstawionych nogach, mocno przyciskając zranione
ramię do boku i wciąż spoglądając na brata.
— Kto was na mnie nasłał? — zapytał Lomax. —
Alexias Pavlo?
Riki powoli podniósł wzrok. W żółtym świetle
lampy jego oczy wyglądały jak czarne dziury, a
lśniąca od potu twarz była maską bólu.
Nic nie powiedział, ale jego nienawiść leżała między
nimi i Lomax wzdrygnął się. Od wody podniósł się
lekki wiatr, przenikając przez jego wilgotne ubranie.
Anglik odwrócił się, przeszedł nad burtą i ruszył
wzdłuż pomostu. Kiedy dotarł do nabrzeża, zawahał
się, wiedząc, że najrozsądniej byłoby poczekać na
153
Kytrosa i pozwolić jemu zająć się sprawą. Nagle
jednak pomyślał o Dimitrim, czekającym tam na
farmie na wiadomość o jego śmierci, i zapłonął w nim
gniew. Wsiadł do półciężarówki i szybko odjechał.
Kiedy zjeżdżał w stronę farmy, z ciemności powitało
go samotne światło. Zatrzymał się, zgasił silnik i sie-
dział patrząc w kierunku ganku. Po chwili zeskoczył
na ziemię i wszedł po stopniach, wyjmując zza pasa
berettę i trzymając ją odbezpieczoną przy udzie. Kuch-
nia pogrążona była w ciemności, ale spod drzwi do
salonu sączyła się cienka struga światła.
Stał, świadomy niesamowitego bezruchu, absolutnej
ciszy — i wtedy gdzieś w oddali zadudnił złowieszczo
grzmot. Jednym płynnym ruchem otworzył drzwi i
wszedł do salonu.
Na kominku trzaskał ogień, a na stole na środku
pokoju stała lampa. Nagle dostrzegł butelkę, która
spadła na dywan z owczej skóry. Czerwone wino
rozlało się po podłodze jak krew, sięgając do nóg.
wystających z cienia za jednym z dużych rozkładanych
krzeseł przy kominku.
Dimitri Paros leżał na wznak, z oczami utkwionymi
w wieczność, z półuśmiechem zastygłym na twarzy.
Spod podbródka wystawała mu rogowa rączka noża
do patroszenia — długie ostrze przeszło przez pod-
niebienie do mózgu. W jednej ręce wciąż ściskał
kieliszek.
Lomax wsadził rewolwer za pas i przyklęknął obok
trupa. Dotknął dłonią pobladłej twarzy i stwierdził-że
jest jeszcze ciepła. Westchnął i zaczął się podnosić.
154
skrzypnęły drzwi i lekki wiatr powiał mu po szyi.
Znajomy glos powiedział:
— Proszę się nie ruszać.
Do pokoju wszedł Alexias Pavlo, opierając się
ciężko na lasce, a w drugiej ręce trzymając mausera.
Zabrał Lomaxowi berettę i wrzuciwszy ją sobie do
kieszeni spojrzał na Dimitriego.
Kiedy ponownie podniósł wzrok na Anglika, jego
twarz była jakby wyciosana z kamienia.
— Teraz dopilnuję, żeby pan wisiał, kapitanie Lo-
max — powiedział.
15
PERSPEKTYWA SZUBIENICY
Cela była mała i naga; miała pobielone ściany,
oświetlała ją pojedyncza żarówka. Było też niewielkie
zakratowane okno, umywalka i prycza, na której leżał.
Drzwi wzmocniono metalowymi taśmami, a maleń-
ka krata dawała ograniczony widok na korytarz. Od
strony biura dochodził Lomaxa stłumiony pomruk
głosów.
Owinął się w koc dla ochrony przed dotkliwym
zimnem, sączącym się przez jego wilgotne ubranie, i
palił papierosa z paczki, którą dostał od Kytrosa. Przez
kraty w oknie widział granatowe nocne niebo, usiane
gwiazdami. W oddali znowu zadudnił grzmot. Lomax
wstał i podszedł do okna — daleko na morzu, poza
linią horyzontu, rozbłysła błyskawica.
Na korytarzu rozległy się kroki. Odwróciwszy się
dostrzegł, że Stavrou, strażnik więzienny — wysoki,
przysadzisty mężczyzna w pomiętym mundurze khaki
— otwiera drzwi.
Lomax rzucił koc na pryczę i wyszedł na korytarz.
— Co teraz?
—
Sierżant rozmawia właśnie z ojcem Janem —
156
powiedział Stavrou. — Staruszek chce z panem za-
mienić słowo przed odejściem. Biuro pogrążone było
w półmroku —jedyne oświe-tlenie stanowiła lampa z
zielonym abażurem na biur-ku. Ojciec Jan siedział
przy nim podpierając ręką czoło, a Kytros stał przy
oknie. Gdy Anglik przystanął w progu, staruszek
gwałtownie odwrócił głowę. Przez dłuższą chwilę
panowała cisza, aż w końcu ksiądz wstał.
— Czy cokolwiek mógłbym dla pana zrobić?
—
Nie wydaje mi się — odparł Lomax.
—
Sierżant Kytros poinformował mnie, że oskarżył
pan w tej sprawie Alexiasa Pavlo — powiedział
spokojnie ksiądz.
— A ojciec, jak przypuszczam, nie uważa go za
dolnego do tego?
—
Do zabicia? — Ojciec Jan wzruszył ramionami.
— Szatan jest w każdym z nas. Jednak dziś
wieczorem Alexias Pavlo był tam, gdzie jest od lat w
czwartek. Do wpół do dziesiątej grał ze mną w
szachy.
—
To ciągle dawało mu wystarczająco dużo cza-su
— stwierdził z uporem Lomax.
Staruszek potrząsnął głową.
— Raczej wątpię.
W tym momencie o okiennice zasłaniające okno
uderzył kamień.
— Zaczynają się robić nieprzyjemni — zauważył
Kytros.
Ksiądz i Anglik podeszli do niego. Przez szpary
między wąskimi listewkami okiennic Lomax
dostrzegł dwadzieścia czy trzydzieści osób stojących
w małych
157
grupkach —jedni rozmawiali, inni po prostu patrzyli
w stronę posterunku.
— Czego oni chcą? — zapytał.
— Pana, jak sądzę — odparł spokojnie Kytros.
— Upłynie dużo czasu, zanim wyspa zobaczy ko-
niec wydarzeń tego wieczoru — odezwał się ojciec
Jan, narzucając płaszcz na ramiona.
—
I oczywiście ja jestem temu winny? — powie-
dział Lomax.
—
Trudno powiedzieć z całą pewnością, gdzie leży
odpowiedzialność za cokolwiek w tym życiu — stwier-
dził staruszek. — Ja jestem pewny tylko jednego:
dwóch ludzi nie żyje. Powinien pan był odpłynąć na
łodzi, panie Lomax. Widzę teraz, że trzeba nam było
zmusić pana do wyjazdu.
Lomax usiadł i wziął sobie papierosa z leżącej na
biurku paczki.
— To byłoby dla was wszystkich cholernie wygod
ne, ojcze. Moglibyście dalej udawać, że ja jestem
winny. Że człowiek odpowiedzialny za tyle zła nie jest
jednym z waszych.
Staruszek spojrzał na niego z lekko zdziwioną miną.
Przez chwilę wydawało się, że chce coś powiedzieć,
ale potem jakby się rozmyślił. Zwrócił się tylko do
Kytrosa:
— Muszę już iść. Czeka mnie jeszcze wizyta u ro-
dziców Nikity Samosa.
—
Dziękuję, że ojciec przyszedł — powiedział sie-
rżant.
— Każę tym ludziom na dworze iść do domów —
ciągnął ksiądz. — Gdyby mnie pan później potrzebo-
wał, proszę dzwonić.
158
Znowu odwrócił się do Lomaxa, zawahał, a potem
wyszedł. Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Kytros
stanął przy oknie. Po chwili chrząknął z zadowo-
leniem
—
Odchodzą? — spytał Lomax.
— Na razie tak, ale wrócą.
Stavrou krzątał się przy stole w rogu, gdzie na małej
spirytusowej kuchence wrzała w garnku woda.
Napełnił dwie filiżanki i zaniósł je na biurko. Anglik
poczuł zapach dobrej kawy. Była gorąca, parzyła, ale
napełniła go nowym życiem i westchnął z przyjem-
nością, zapalając kolejnego papierosa.
Kytros usiadł po drugiej stronie biurka. Włożył
greckiego papierosa do srebrnej cygarniczki i zapalił,
odchylił się na krześle tak, że znalazł się na obrzeżu
kręgu światła i jego twarz była w cieniu.
— Jedna rzecz mnie intryguje — odezwał się. —
Dlaczego Dimitri Paros zrezygnował z przyjemności
osobistego wyeliminowania człowieka, którego nie-
nawidził? To niepodobne do niego.
— Powiedział, że ma jakąś sprawę do załatwienia.
— Musiała być rzeczywiście ważna.
Otworzywszy szufladę wyjął berettę i nóż do pa-
troszenia, którym zabito Dimitriego. Był zupełnie
zwyczajny — rękojeść z czarnego rogu z mosiężnym
zakończeniem, lekko zakrzywiona. Kytros nacisnął
kciukiem przycisk i wyskoczyło dziewięciocalowe os-
trze. Schował je i zmarszczył brwi.
— Dość niezwykły sposób zasztyletowania czło-
wieka, nie uważa pan?
— Stara sztuczka komandosów — stwierdził Lo-
max. — Niech pan da, pokażę panu.
159
Wziął nóż i ukrył go w prawej dłoni, trzymanej przy
biodrze. Nagle jego ramię wystrzeliło do góry, a
ostrze wyskoczyło z ręki niczym język węża.
Rzucił nóż na stół i usiadł.
— To wygodny sposób zabijania od przodu z blis-
kiej odległości. Śmierć jest natychmiastowa, gdyż
ostrze przebija mózg.
— I tej właśnie metody użyto, by zabić Dimitriego?
— Jestem tego pewien. Na jego twarzy tkwił
jeszcze uśmiech. Musiał pan to sam zauważyć. Został
zabity przez kogoś, kogo dobrze znał, a chciałbym
zaznaczyć, że do mnie raczej by się nie uśmiechał.
— Słuszna uwaga — przyznał Kytros. — Chociaż
nie powiedziałbym, że to przyjemny uśmiech.
—
W tym łajdaku nie było nic przyjemnego. Jeszcze
jedno, gdybym chciał go zabić, to po co miałbym
używać noża, skoro miałem berettę?
Policjant westchnął.
—
Zawiła sprawa, panie Lomax. Gdyby tylko po-
czekał pan na mnie na nabrzeżu, wszystko mogłoby
być zupełnie inaczej.
— Taki już mój los. Co teraz będzie?
— Musimy poczekać na wyniki autopsji. Doktor
Spanos właśnie ją przeprowadza. Później...
Stavrou wystąpił naprzód, machając kluczami.
—
Innymi słowy, jestem wciąż numer jeden na
liście — stwierdził z goryczą Lomax.
— Obawiam się, że tak — powiedział Kytros.
— Niech wam będzie. Proszę tylko pamiętać, że
jestem obywatelem brytyjskim.
Kytros skinął głową.
160
— Prześlę radiem wiadomość na Kretę. Oni po-
wiadomią pańską ambasadę w Atenach. Coś jeszcze?
— Przydałoby mi się jakieś ubranie na zmianę.
Wszystko mam wilgotne, a w celi jest diabelnie
zimno.
— Zobaczę, co się da zrobić. Teraz musi mi pan
wybaczyć. Mam wiele spraw na głowie.
Stavrou zaprowadził Lomaxa z powrotem do celi i
zamknął. Kiedy odszedł, Anglik zarzucił sobie koc
na ramiona i usiadł na pryczy, opierając się plecami
o ścianę.
Gdyby tylko zaczekał na Kytrosa na nabrzeżu. Teraz
jednak było już za późno. Był uwikłany w sieć
dowodów pośrednich, już osądzony i skazany.
Na korytarzu rozległy się kroki. W kratce ukazała
się twarz Stavrou. Otworzywszy drzwi, rzucił na
łóżko wełniany sweter. — To musi panu wystarczyć.
Lomax zdjął marynarkę i sięgnął po sweter. Kiedy
wkładał go przez głowę, weszła Katina.
Twarz miała bardzo bladą, a oczy jak ciemne
sadzawki. Stali bez słowa naprzeciw siebie, aż w
końcu Stavrou chrząknął.
— Tylko pięć minut.
Drzwi zamknęły się, klucz przekręcił w zamku
i zostali sami. Delikatnie dotknęła ręką jego twarzy.
— Nic ci nie jest? Nie zranili cię?
— Parę siniaków. Nie ma o czym mówić. Nagle
zauważył, że płakała. Pociągnął ją na pryczę.
— O co chodzi, Katina?
—
Poszłam do „Małej Łódki" poprosić wuja o po-
moc, ale nie chciał mnie nawet widzieć. Nikoli i
reszta
—
Mroczna
strona...
161
jego towarzystwa piją na umór. To wszystko jest
okropne.
— Myślisz, że mogą coś szykować?
Powoli pokiwała głową.
— Chyba mają zamiar sami załatwić sprawę.
— Powiedziałaś Kytrosowi?
—
Nie. Wyszedł tuż przed moim przyjściem.
Lomax wstał, czując ucisk w dołku.
— Nie wygląda to najlepiej, co?
— Na ulicy stoi chyba z pięćdziesięciu mężczyzn —
powiedziała. — I z każdą minutą przybywają nowi.
Ponownie opadł na łóżko. W ustach nagle mu
zaschło. Katina wyjęła z kieszeni kurtki rewolwer i
podała mu.
— Niestety dosyć stary, ale najlepszy, jaki mogłam
zdobyć.
Zacisnął dłoń na wytartej kolbie i zmarszczył brwi.
— Chcesz, żebym tego użył?
— Czy Dimitri Paros jest wart tego, by za niego
umierać?
W tym właśnie momencie — widząc, że ona też nie
wierzy w jego niewinność — zdał sobie sprawę z całej
beznadziejności swojej sytuacji.
—
Masz jakiś pomysł? — spytał. — Nawet jeśli
obezwładnię Stavrou, nie mogę tak po prostu wyjść
przez frontowe drzwi. Jest jakieś tylne wyjście?
—
Tak. Prowadzi na ogrodzone murem podwórze.
Za nim jest następne i stamtąd dochodzi się do
wąskiej alejki, która ciągnie się dalej wzdłuż nabrzeżu-
Będę czekała z jeepem pod ratuszem.
— Pamiętaj, że jest ciemno. Mogę się łatwo zgubie-
Potrząsnęła głową.
162
— Nie z Yannim. On już tam jest.
— A co potem?
—
Zorganizowałam to z Oliverem — odparła. —
Mam cię tylko dowieźć do willi, a on już będzie miał
łódź gotową do drogi. Za dwanaście godzin możesz
być w Turcji. To bardzo proste, naprawdę.
Przez chwilę zamierzał jej powiedzieć, że nic w życiu
nie jest proste, nie było jednak czasu. Na korytarzu
stuknęły buty i w zamku przekręcił się klucz.
Lomax zaczął się podnosić. Katina złapała go za
rękaw.
— Nie rób mu krzywdy — szepnęła. — To dobry
człowiek.
Skinął głową i czekał z bronią przy udzie. Drzwi
uderzyły o ścianę i wszedł Stavrou. — Przykro mi,
Katina — odezwał się. — Będziesz musiała iść. Jeśli
Kytros cię tu znajdzie, rozpęta się piekło.
Odwrócił się do Lomaxa i spojrzał w wylot lufy.
Zbladł i ramiona mu opadły. Nagle jakby postarzał
się o dziesięć lat. Ponownie odwrócił się do
dziewczyny rzucił gorzko:
— Ty suko. Stracę przez to pracę.
—
Rób, co ci mówię, a nic ci się nie stanie —
powiedział Lomax. — Zdejmij krawat i pasek i połóż
się twarzą do dołu na pryczy.
Stavrou niechętnie wykonał polecenie. Lomax podał
Katinie rewolwer, po czym związał strażnikowi ręce
nogi. Jako knebla użył chusty na głowę.
Wyszli. Lomax zamknął celę i poszedł za Katiną do
biura. Przy drzwiach dziewczyna przystanęła i spoj-
rzała na niego bez słowa. Na chwilę chwycił jej rękę,
163
a kiedy wyszła, zamknął drzwi. Gdy spojrzał przez
szpary w okiennicach, zobaczył tłum stojący grupkami
na ulicy. Słyszał jakieś okrzyki i zrozumiał zawartą w
nich groźbę. Zgromadzeni na ulicy ludzie potrze-
bowali tylko przywódcy, kogoś, kto miałby odwagę
poprowadzić ich do środka. Lomax pomyślał, że
niedługo pewnie ktoś taki się znajdzie.
Popatrzył, jak Katina odjeżdża, a potem poszedł
korytarzem do tylnych drzwi. Były zabezpieczone
dwoma zardzewiałymi ryglami. Z trudem je odciągnął
i spróbował otworzyć drzwi. Ciągle jednak nie chciały
ustąpić, więc schował broń do kieszeni i zaczął dopa-
sowywać klucze na kółku. Czwarty przekręcił się
gładko i Lomax ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.
Było bardzo cicho. Zanim ruszył dalej, poczekał
chwilę, aż oczy przyzwyczają się do ciemności.
Mur miał może dwanaście stóp wysokości. Gdy pod
nim przystanął, zachrzęścił jakiś kamień i u boku
Anglika pojawił się Yanni.
—
Tutaj, panie Lomax — odezwał się. — W rogu
rośnie stare drzewo oliwne.
—
Dobry chłopiec. — Lomax położył mu lekko
rękę na ramieniu. — Ruszajmy. Nie mamy dużo
czasu.
Yanni wdrapał się pierwszy, a Lomax za nim.
Zaprawa między kamieniami zaczynała się już sypać.
miał więc dobre oparcie dla stóp i wklinowany między
drzewo i mur, piął się szybko. W parę sekund znalazł
się na górze.
Chłopak poprowadził go dalej po murze, aż do
składu drewna, przy którym zeskoczył. Podszedł do
dużej bramy i otworzywszy judasza, wyjrzał na ze-
164
wnątrz. Po chwili skinął głową i przeszedł przez wąski
otwór.
Stali na wybrukowanej alejce ciągnącej się między
murami. Było dosyć ciemno — jedyne światło padało z
odległej latarni.
Yanni odwrócił się, by coś powiedzieć, ale nagle na
drugim końcu alejki zrobiło się jakieś zamieszanie i
ktoś zawołał po grecku:
— Ucieka! Anglik ucieka!
W tym samym momencie rozległy się dwa strzały,
tak blisko siebie, że dla nie wytrenowanego ucha
brzmiały jak jeden. Yanni rzucił się do ucieczki, a
Lomax wyciągnął z kieszeni rewolwer, by odpo-
wiedzieć ogniem. Pociągnął za spust, ale broń się
zacięła.
Ciągle trzymając kurczowo bezużyteczny rewolwer,
odwrócił się i pobiegł z oczami utkwionymi w latarni,
stojącej w połowie alejki. Na bruku za nim dudniły
kroki, odbijając się echem od murów. Znowu huknął
strzał i kula świsnęła mu koło ucha.
Yanni przebiegał właśnie pod latarnią i odwrócił się.
Lomax cisnął w lampę rewolwerem, pogrążając alejkę
w ciemności, i popchnął chłopca dalej.
Po chwili dotarli do końca. Yanni zawołał bez tchu
przez ramię:
— Ostrożnie, panie Lomax! Jesteśmy na nabrze
żu. — Zwolnił i skręcił za róg, wpadając prosto
w ramiona jakiegoś krzepkiego rybaka.
Mężczyzna zaklął wściekle i chwycił chłopaka za
koszulę. Lomax podskoczył szybko, złapał napastnika
za nadgarstek i rąbnął nim o mur, używając biodra jako
dźwigni.
165
— Uciekaj, Yanni! — krzyknął i chłopak skoczył
przez ulicę, niknąc w ciemności.
Rybak rzucił się naprzód, wyciągając wielkie łapy.
Lomax cofnął się o krok i kopnął go w brzuch. Kiedy
Grek padał, Lomax usłyszał jakieś pomieszane okrzyki
i odwróciwszy się ujrzał, że znajduje się nie więcej niż
pięćdziesiąt jardów od „Małej Łódki". Stała przed nią
jakaś ciężarówka, wyładowana ludźmi, inni tłoczyli
się dookoła. W świetle padającym z okien całkiem
wyraźnie dostrzegł Nikolego Aleko, patrzącego w jego
stronę. Rozległ się ryk tłumu, gdy Anglik został
rozpoznany.
Rzucił się do ucieczki w stromą uliczkę prowadzącą
na plac. Stopy ślizgały mu się na bruku, a za sobą
słyszał warkot silnika ciężarówki, która ruszyła pod
górę. W nocnym powietrzu uniosły się głosy popę-
dzające kierowcę, a kilku mężczyzn zeskoczyło na
ziemię i pobiegło za zbiegiem, szybciej pokonując
stromiznę niż obładowany samochód.
Nagle Lomax poślizgnął się i upadł i w noc wzbił
się wrzask triumfu. Zaraz jednak wstał i wbiegł na
plac. Ktoś strzelił ze strzelby. Lomax schylił się
gwałtownie, gdy nad jego głową świsnął śrut, i wtedy
pojawił się jeep, ślizgając się bokiem po wilgotnym
bruku, kiedy Katina gwałtownie zahamowała.
Podniosła się z karabinem przy ramieniu i wysłała w
stronę pogoni cztery kule, które odbiły się rykoszetem
przed ciężarówką — wóz zatrzymał się natychmiast, a
ci, którzy biegli obok, padli na ziemię.
Czekała na niego z twarzą jak wykutą z kamienia,
trzymając w ręku sportowego winchestera z celow-
166
nikiem teleskopowym. Broń, którą dał jej tamtej nocy
na farmie, tak dawno temu.
Prawie upadł na przednie siedzenie. Katina podała
mu karabin i spytała:
— Co z Yannim?
—
Wpadliśmy w małe tarapaty — wysapał Lomax.
— Ale wszystko z nim w porządku. Na miłość boską,
spadajmy stąd.
Zapaliła i w pośpiechu ruszyła. Kiedy wjechali w
wąską uliczkę prowadzącą za miasto i przez most, z
naprzeciwka ukazała się inna ciężarówka. Lomax w
przelocie dostrzegł zaskoczoną, przerażoną twarz
kierowcy, który skręcił ostro kierownicą i rąbnął w
mur, zagradzając drogę. Pierwsza ciężarówka wspięła
się już na górę i pędziła teraz, by zablokować drogę na
drugą stronę góry.
W ostatniej chwili kierowca zahamował, żeby unik-
nąć zderzenia, i Katina wpadła w wąską, krętą uliczkę
między domami i dalej na polną drogę prowadzącą do
farmy.
Cokolwiek się miało teraz stać, została im tylko
jedna droga do willi. Na piechotę przez góry.
16
UCIECZKA
Dotarli do farmy dobre pięć minut przed ciężarów-
ką. Katina stanęła na podwórzu, koło stodoły, a Lo-
max wysiadł i pochylił się nad korytem, by spryskać
sobie twarz wodą. Kiedy podniósł głowę, zobaczył, że
Katina patrzy na niego, marszcząc brwi.
— O co chodzi? — zapytał.
— Staliśmy tu już kiedyś razem — odparła powoli.
Skinął głową.
— Pamiętam.
Wzdrygnęła się lekko.
—
Czy to jest wtedy, czy teraz, Hugh?
— Nie wiem, Katino — powiedział. — Może w ja
kiś dziwny sposób jedno jest częścią drugiego.
Chwyciła go za rękę i w tym momencie pojął z
całkowitą pewnością, że ona jest wszystkim, czego
kiedykolwiek pragnął. Pocałował ją w usta, a cięża-
rówka za nimi przejechała nad krawędzią kotliny i
zaczęła zjeżdżać do farmy.
Przebiegli przez podwórze, zanurkowali pod płotem
i zaczęli się wspinać na wzgórze porośnięte drzewami
168
oliwnymi. Katina prowadziła, mimo ciemności poru-
szając się zręcznie po znajomym terenie.
W oddali złowieszczo zadudnił grzmot, poza tym
jednak nad wszystkim wisiała dziwna, nienaturalna
cisza. Ciężarówka zatrzymała się na podwórzu w dole,
silnik zgasł i trzasnęły jakieś drzwi.
Katina wyszła spod osłony gaju oliwnego i ruszyła
dalej nagim zboczem, a Lomax za nią. W tej właśnie
chwili księżyc wysunął się zza chmury, oblewając
wszystko ostrym białym światłem. Nagły krzyk z dołu
świadczył o tym, że ich dostrzeżono. Anglik spojrzał
za siebie i zobaczył stojącą na środku podwórza
ciężarówkę i białe twarze mężczyzn patrzących w górę.
Za nimi w stronę farmy zjeżdżał drugi wóz.
Katina była już w połowie drogi przez zbocze.
Lomax poluzował pasek przy winchesterze, zarzucił
go sobie na plecy i pobiegł za nią.
Znowu był ścigany — ogarnęło go znajome ner-
wowe podniecenie, które wyostrzało wszystkie zmy-
sły. Przystanąwszy na krawędzi małego płaskowyżu
spojrzał w dół i zobaczył pogoń, rozciągniętą już w
tyralierę na zboczu. Niektórzy nieśli latarnie, a gdy
druga ciężarówka się zatrzymała, Lomax usłyszał
szczekanie psów.
W powietrzu świsnęła kula, ginąc gdzieś w prze-
strzeni. Cofnął się tak, że nie był już widoczny. Katina
podeszła do niego z zatroskaną twarzą.
— Kytrosa na pewno z nimi nie ma. On nigdy by
na to nie pozwolił.
Lomax starł wierzchem dłoni pot z czoła.
— Nie ma się czym martwić. Mamy dobry start.
Potrząsnęła głową.
169
— Nie bądź taki pewny. Wielu z nich to farmerzy
i pasterze. Znają góry. Mogą je przejść dwa razy
szybciej niż my.
Zamiast iść po przekątnej, ruszyła prosto pod górę.
Stok wznosił się coraz bardziej stromo, aż w końcu
stał się prawie pionowy, z kępkami trawy sterczącymi
z nagiej skały.
Doszli do podnóża łachy luźnych kamieni i łupków i
Katina przystanęła, oglądając się przez ramię.
— Jak sobie dajesz radę? — spytała, gdy do niej
dołączył.
Zdobył się na uśmiech.
— Powiedzmy, że nie jestem już taki młody.
— Teraz musisz być ostrożny. Droga jest zdra-
dliwa.
Zaczęła się wspinać powoli, próbując każdą kępę
trawy, każdy krzak i kamień, a Lomax szedł za nią. Po
chwili zapomniał o ścigających ich ludziach i o nie-
bezpieczeństwie — ogarnęła go cicha radość, że jest tu
razem z nią.
W pewnym momencie oparł się zbyt mocno o jakiś
otoczak, a ten oderwał się nagle i stoczył w dół, pod-
skakując z hukiem i wzbudzając nocne echo. Lomax
zdążył odskoczyć. Doszedł go głos Katiny:
— Nic ci się nie stało?
— O mało co — zawołał cicho w odpowiedzi i
znowu zaczął się piąć.
W chwilę później znalazł się na skraju rozległego
płaskowyżu. Odwrócił się i wbił wzrok w mrok doliny,
ale nie dostrzegł prześladowców.
Katina stanęła obok niego.
— Wybrali łatwiejsze obejście — powiedziała. —
170
Pamiętasz tę drogę, z której skorzystaliśmy tamtej
pierwszej nocy, kiedy prowadziłam cię do willi?
— A teraz jak pójdziemy?
Wskazała na wielką skałę po drugiej stronie płas-
kowyżu. Była skąpana w świetle księżyca, szczeliny i
pęknięcia rozgałęziały się na jej powierzchni jak
ciemne palce. Lomax gwizdnął cicho.
— Jesteś pewna, że to się da zrobić?
Skinęła głową.
— Oczywiście. Jako młoda dziewczyna wchodziłam
na nią wiele razy. To nie jest wcale takie straszne, jak
wygląda.
Odwróciła się i poszła pierwsza między dużymi
otoczakami. Kiedy dotarli do podstawy skały, Lomax
zauważył, że tworzyły ją lekko przechylone do tyłu
płyty, bardzo mocno popękane.
Katina od razu zaczęła się wspinać, więc ruszył w
jej ślady. Nie patrzył w dół, dopóki nie weszli na
wysokość jakichś pięćdziesięciu stóp. Przez chwilę
wydawało mu się, że unosi się w przestrzeni. Zamknął
oczy i zaczął głęboko oddychać. Gdy otworzył je po-
nownie, wszystko było w porządku.
Potem nie spoglądał już w dół, tylko piął się
wytrwale. Pięć minut później przeszedł ponad krawę-
dzią jakiegoś szerokiego występu, częściowo osłonię-
tego pochyloną płytą skalną, i znalazł się przy czeka-
jącej na niego Katinie.
— Wszystko w porządku? — spytała.
Teraz, kiedy przestał się wspinać, poczuł, że ręce i
nogi lekko mu drżą, ale z uśmiechem pokiwał głową.
— Zatrzymujemy się tutaj? — spytał z kolei.
— Nie mamy czasu. Nawet idąc tędy będziemy
171
mieć szczęście, jeśli dotrzemy do świątyni przed naj-
szybszymi z mężczyzn, którzy idą drogą.
Znowu ruszyła pod górę. Lomax starał się zapom-
nieć o bolących kończynach i skoncentrować na wspi-
naczce. Od morza powiał wiatr, przenikając przez jego
wełniany sweter, i ponownie rozległ się grzmot, tym
razem jednak dużo bliżej.
Przeszedł nad krawędzią ostatniej wielkiej płyty.
Ponad nimi prostopadła ściana wznosiła się sto stóp w
noc. Lomax odchylił głowę, patrząc na nią, a zimny
wiatr osuszył mu czoło.
Katina pokazała mu ciemny komin, ciągnący się w
skale aż na sam szczyt.
— Wygląda niezbyt zachęcająco, ale to najłatwiej
sza część wspinaczki.
Uśmiechnął się z pewnym wysiłkiem.
— Wierzę ci na słowo.
Poczekał, aż zniknie w ciemności nad nim, i dopiero
wtedy sam ruszył. Powiesił sobie winchestera na szyi i
zastosował popularną technikę alpinistyczną wkli-
nowując się w komin, z plecami opartymi o jedną
ścianę, a stopami o drugą, i odpoczywając co piętnaś-
cie—dwadzieścia sekund. Po chwili stwierdził, że może
się wspinać normalnie, w skale było bowiem mnóstwo
drobnych uchwytów dla rąk. Dziesięć minut później
dołączył do Katiny.
Stali na brzegu głównego płaskowyżu na szczycie
góry, trzysta jardów za świątynią i grobem Achillesa.
Pod nimi cała południowa strona wyspy opadała w
świetle księżyca do morza.
Widok zapierał dech w piersiach, lecz Lomax wciąż
był świadom nienaturalnej ciszy panującej wokół —
172
od horyzontu zbliżało się szybko ciemne pasmo
chmur, wymazując po drodze gwiazdy. Nad ich
głowami zagrzmiało.
— Niedługo będzie burza — odezwała się Kati-
na. — To da nam dobrą osłonę przy schodzeniu.
Ruszyli naprzód, ale nagle gdzieś z prawej strony
wiatr przyniósł jakiś okrzyk. Lomax odwrócił się i
ujrzał trzech mężczyzn wynurzających się nad kra-
wędzią płaskowyżu. Mieli ze sobą dwa psy gończe,
znajdowali się w odległości nie więcej niż dwustu
jardów, wyraźnie widoczni w jasnym świetle księżyca.
Anglik uniósł karabin i strzelił. Jeden z psów
podskoczył i zniknął za krawędzią.
— To powinno ich na chwilę zatrzymać. — Po
pchnął lekko Katinę. — Uciekajmy stąd.
Rzucili się biegiem w stronę świątyni. Lomax
zerknął w prawo i zobaczył, że trójka mężczyzn z
drugim psem rusza szybko po równoległym torze. z
oczywistym zamiarem odcięcia im drogi. Jeden z nich
wyprzedził swoich towarzyszy o dobre pięćdziesiąt
jardów i ciągle tę odległość powiększał. W chwilę
później wszyscy zniknęli za niewielkim wzniesieniem.
Lomax pobiegł za Katiną pomiędzy głazami, śliz-
gając się i potykając na nierównym gruncie. Kiedy
znaleźli się na tarasie świątyni i ruszyli po mozaikowej
podłodze, z cienia na prawo od nich wynurzył się
Nikoli Aleko.
Czarna przepaska na oku wyraźnie odbijała od jego
twarzy, a zęby miał obnażone w dzikim grymasie. W
prawej ręce trzymał nóż do patroszenia o matowym
ostrzu.
173
Lomax gwałtownie odepchnął Katinę na bok i sko-
czył na Greka z biegu. Gdy nóż poszedł do góry,
odparował go lufą winchestera, jednocześnie wbijając
kolbę w odsłoniętą szczękę Nikolego. Nie wydając z
siebie żadnego dźwięku, Aleko zatoczył się do tyłu na
filar i upadł na twarz.
Kiedy Lomax zbiegał po zboczu do kotliny, rozległ
się huk grzmotu. Zaczęło padać. Minął pasterską chatę
i ruszył za Katiną zdradzieckim pasem łupków i luźnej
ziemi, ciągnącym się trzysta czy czterysta stóp przez
wielki opadający wąwóz.
Gdy Katina dotarła do połowy, przystanęła i obej-
rzała się za siebie. Noga jej się obsunęła, ale roz-
paczliwie wbiła obcasy w ziemię i jakoś zdołała
utrzymać równowagę. Lomax przyspieszył i po chwili
byli razem.
Do tego czasu deszcz przeszedł już w potężną
ulewę, która tłumiła wszelkie dźwięki. Lomax nachylił
się, kiwając zachęcająco głową. Ogromna błyskawica
na ułamek sekundy zamieniła noc w dzień, a usta
Katiny otwarły się w bezgłośnym krzyku.
Obejrzał się szybko. Na skraju kotliny, nie dalej niż
dwadzieścia jardów od nich, stali dwaj towarzysze
Aleko z pozostałym przy życiu psem. W tym samym
momencie zwierzę skoczyło do przodu.
Gdy wylądowało przy nich, Lomax zamachnął się
winchesterem i nagle cała ziemia pod nim się obsunęła.
Doszedł go alarmujący krzyk Katiny, warczenie psa i
już wszyscy zjezdżali w dół wąwozu na wielkiej fali
ziemi i kamieni.
Puścił karabin i wbił w zbocze obie ręce, było już
jednak za późno. Przez okropną chwilę wydawało mu
174
sięe, że pędzi na wietrze w noc i deszcz, ale zaraz
niespodziewanie zwolnił, gdy teren się wyrównał.
Usłyszał w ciemności wołanie Katiny i ześlizgnął
się do niej. Stała w płytkiej wodzie obok dużego
otoczaka.
— Nic ci się nie stało? — spytał z niepokojem.
Oparła się o niego mocno, obejmując go za szyję.
— Myślałam, że nigdy się nie zatrzymam.
— Przynajmniej przebyliśmy tę drogę w rekor-
dowo krótkim czasie — stwierdził. — Lepiej nie
zmarnujmy tego.
W tym momencie osunęło się na nich trochę ziemi i
gdzieś powyżej zawarczał pies. Za chwilę wyleciał z
ciemności i wylądował z pluskiem sześć stóp od nich.
Lomax odepchnął Katinę, podniósł duży kamień i
gdy zwierzę ruszyło do ataku, opuścił go z całą swoją
siłą. Rozległ się trzask kości, pies wydał z siebie
przeraźliwy skowyt i zwalił się do wody.
Anglik odwrócił się, z trudem łapiąc oddech. Wziął
Katinę za ramię i razem wydostali się po śliskich
głazach z sadzawki. W chwilę później schodzili w ule-
wie po zboczu góry.
17
KONFESJONAŁ
Kiedy dotarli do willi, Katina utykała mocno i Lo-
max podtrzymywał ją przy przechodzeniu przez rów i
drogę.
Brama była otwarta, a wisząca w niej lampa koły-
sała się na wietrze, na przemian rzucając plamę światła
w ciemność i cofając się. Poszli wąską, wyłożoną
płytkami ścieżką między drzewami oliwnymi, w
ulewnym deszczu, który zdawał się głuszyć wszelkie
dźwięki. Lomax przemókł na wylot, ciemne włosy
przylepiały mu się do czoła. Bolał go każdy mięsień
ciała, a stawianie jednej stopy przed drugą kosztowało
go sporo wysiłku.
Katina była kompletnie wyczerpana. Gdy dochodzili
na skraj drzew, zatoczyła się i Lomax złapał ją w
ramiona. Przytuliwszy ją, powiedział cicho:
— Już niedługo. To prawie koniec.
I wtedy usłyszał dźwięki fortepianu, tak jak już
kiedyś w tym samym miejscu, pełne zadumy i tę-
sknoty. Znowu był w potrzasku między teraźniej-
szością a przeszłością i stał tak w deszczu, trzymając
176
dziewczynę, przepełniony dziwnym, sprawiającym ból
smutkiem.
Oszklone drzwi były uchylone i róg zasłony z czer-
wonego aksamitu falował na deszczu, porywany pod-
muchami wiatru. Katina odsunęła ją i weszli do
środka.
Na dużym kominku płonął ogień, a pokój był
oświetlony lampą stojącą na fortepianie. W jej świetle
włosy van Horna błyszczały jak srebro. Miał na sobie
bonżurkę z prążkowanego zielonego jedwabiu.
Wstał i podszedł do nich.
— Myślałem, że już nigdy nie przyjdziecie. Co się
stało?
W tym momencie Katina westchnęła, po czym
zaczęła osuwać się na podłogę. Lomax pochwycił ją i
zaniósł na otomanę.
Van Horn usiadł przy niej, odwinął kciukiem po-
wiekę i zbadał tętno. Po chwili podniósł wzrok.
— Jest zupełnie wykończona. Niech pan przyniesie
brandy. Jest w kredensie pod półkami z książkami.
Lomax znalazł butelkę i dwa kieliszki. Napełniwszy
jeden, podał go van Hornowi, z drugiego zaś skorzy-
stał sam. Od razu poczuł się lepiej. Nalał sobie nową
porcję, patrząc jak van Horn unosi głowę Katiny i siłą
otwiera jej usta. Dziewczyna zakrztusiła się, zaczęła
kaszleć i w końcu otworzyła oczy.
Spróbowała usiąść i van Horn powiedział:
—
W porządku, kochanie. Jesteś w mojej willi.
Wbiła w niego tępe spojrzenie, ale nagle oprzytom
niała całkowicie.
— Łódź jest gotowa? — Skinął głową, a ona
opuściła nogi na podłogę. — Więc po co tu siedzimy?
12 — Mroczna strona...
177
Chciała wstać, lecz Lomax przytrzymał ją.
— Nie ma pośpiechu, Katino — powiedział. — Już
nie. Nigdzie nie jadę.
Spojrzała na niego ze zdumieniem.
— Niech pan nie będzie głupcem, Lomax — ode
zwał się van Horn. — Słyszałem, że oskarżył pan
Alexiasa o zamordowanie Dimitriego Parosa, ale nie
ma pan możliwości tego dowieść.
Lomax poczęstował się papierosem ze srebrnego
pudełka na fortepianie. Zapalił go powoli i wydmuch-
nął długą smugę dymu. Czuł się bardzo zmęczony.
— Ja wcale nie uważam, że to Alexias zamordo
wał Dimitriego — stwierdził cicho. — Uważam, że
to pan.
Rozległ się nowy grzmot, a deszcz przybrał nagle na
sile, bębniąc o szyby. Wyraz twarzy van Horna nie
zmienił się ani trochę.
— Jest pan zupełnie pewien, że wie, co mówi? —
spytał spokojnie.
Katina wstała i podeszła do Lomaxa z rozszerzo-
nymi oczami na bladej twarzy.
— Co ty wygadujesz, Hugh?
Łagodnie położył dłonie na jej ramionach.
— W alejce za więzieniem ktoś usiłował mnie
zabić. Ktoś, kto wiedział, że będę tamtędy wychodził.
I ten rewolwer, który mi dałaś. Z jakiegoś dziwnego
powodu nie chciał wystrzelić. — Spojrzała na niego
z przerażeniem w oczach, a on ciągnął: — Czy van
Horn wiedział, że twój wuj gra z ojcem Janem Mika-
im w szachy każdego czwartkowego wieczoru?
Skinęła głową.
— Wszyscy o tym wiedzą.
178
— Więc dlaczego mi tego nie powiedział, kiedy
oznajmiłem, że mam zamiar złożyć mu wizytę? —
Obróciła się powoli i spojrzała na van Horna. Lomax
mówił dalej: — Kiedy dotarłem na farmę, czekali tam
na mnie w ciemności Dimitri i bracia Samos. Było na
to tylko jedno możliwe wyjaśnienie: Dimitri spodzie
wał się mnie, ponieważ ktoś ostrzegł go, że przyjdę.
Ale wiedziała o tym tylko jedna osoba...
Van Horn uśmiechnął się lekko.
— To się nie trzyma kupy. W jaki niby sposób,
u diabła, zdążyłbym się z nim skontaktować? Jeepa
wzięła Katina.
Odpowiedziała mu właśnie Katina:
— Rozmawiałeś z kimś przez telefon, gdy przy
szłam z kuchni, a Dimitri prawie co noc pracuje
w „Małej Łódce". Każdy to wie.
Van Horn zapalił papierosa — ręka mu nawet nie
drgnęła.
—
Ciągle jednak nie potrafi pan udowodnić mojej
obecności na farmie w czasie morderstwa. Żaden sąd
przysięgłych na świecie nie uwierzy ani przez chwilę,
że człowiek w moim wieku i przy moim stanie zdrowia
mógłby dwa razy przejść przez górę tego samego
wieczoru w ciągu paru godzin.
—
Owszem, nie dawało mi to spokoju — odparł
Lomax. — Dopóki nie przypomniałem sobie, że
Katina mówiła mi kiedyś o pomoście u stóp skał,
niedaleko farmy. — Spojrzał na nią. — Ile, według
ciebie, trwałoby dopłynięcie tam morzem z tego
miejsca?
—
Dwadzieścia minut — stwierdziła. — Często to
robiłam. Oliver też.
179
Lomax popatrzył pytająco na „van Homa.
—
Czy mógłby pan zaręczyć, że łódź nie była dziś
wieczorem na morzu? Zawsze możemy to sprawdzić.
—
Pańskie wywody nie mają sensu — powiedział
Van Horn. — Jaki mógłbym mieć powód do zabicia
Dimitriego Parosa?
— To tylko przypuszczenie, ale być może Dimitri
odkrył, że to właśnie pan odpowiada za śmierć jego
ojca...
Katina wciągnęła głośno powietrze. Opanowanie
Van Horna jakby się załamało, ale po chwili odparł
kpiąco:
—
To na nic, panie Lomax. Wszyscy wiedzą, co
przeszedłem w Fonchi.
—
Kiedy dzisiaj rozmawialiśmy o tym, powiedzia-
łem panu, że posądzam o zdradę Alexiasa Pavlo.
zwrócił mi pan wtedy uwagę, iż najpierw musiałbym
wyjaśnić, w jaki sposób Niemcy się do niego dobrali.
Mogę zrobić coś lepszego. Mogę pokazać, w jaki
sposób dobrali się do pana.
—
Obawiam się, że mówi pan od rzeczy — stwier-
dził van Horn, chociaż twarz mu mocno pobladła, i na
czole pojawiły się głębokie bruzdy.
—
Kiedy po raz pierwszy byłem w tym domu
siedemnaście lat temu, Joe Boyd pożyczył sobie tomik
pańskiej poezji wojennej pod tytułem Pozostały przy
życiu — powiedział Lomax. — Był oprawiony w zie-
loną skórę ze złotymi napisami i stanowił część pełnej
edycji pańskich dzieł. — Podszedł do półek z książ-
kami i wrócił z cienkim zielonym tomem, który rzucił
na stół. — To właśnie ta książka. Zauważyłem ją już
wcześniej, gdy Katina przywiozła mnie tu z hotelu.
180
Dopiero jednak dzisiaj wieczorem zdałem sobie spra-
wę, że nie powinno jej tu być.
— Nie rozumiem — wtrąciła Katina.
—
Ale van Horn rozumie doskonale. Widzisz, Joe
Boyd zapomniał oddać tę książeczkę. Miał ją w kie-
szeni munduru, kiedy ruszyliśmy do akcji. Przypom-
niałem to sobie dopiero dziś, po tych wszystkich
latach. Niemcy musieli ją znaleźć przeszukując ciało.
Nic dziwnego, że Steiner śmiał się ze mnie, gdy mu
powiedziałem, iż nie byliśmy w kontakcie z nikim na
wyspie.
Van Horn wziął tomik do ręki i przyjrzał mu się. Po
chwili westchnął.
— Szkoda byłoby psuć kolekcję. Dostałem ją od
mojego amerykańskiego wydawcy przed samą wojną.
Podszedł do półek i odłożył książkę na miejsce, a
potem nalał sobie drinka z karafki stojącej w kreden-
sie. Kiedy się odezwał, jego głos brzmiał dziwnie
odlegle. Było to prawie tak, jakby mówił o czymś, co
przydarzyło się komuś innemu.
— Ma pan rację, oczywiście. Znaleźli książkę i Stei
ner przyszedł prosto do mnie. Próbowałem się wy
pierać, ale nic to nie dało.
Katina podeszła do niego.
— Dlaczego im powiedziałeś? — Chciał się od
wrócić, ale chwyciła go za ramię i okręciła twarzą do
siebie. — Dlaczego, Oliverze?
Wzruszył ramionami.
—
Bo się bałem. Zagroził, że wyśle mnie do gesta-
po w Atenach.
— Tylko tyle?
Van Horn potrząsnął głową.
181
— Nie, przysiągł, że zniszczy każdą sztukę z mojej
kolekcji. Rozbił amforę tylko po to, by mi pokazać.
iż nie żartuje.
Odwróciła się z odrazą na twarzy, a Lomax zapytał:
— Dlaczego Steiner trzymał pana w tutejszym
więzieniu, zamiast wysłać wraz z innymi do Fonchi?
—
Pańska domniemana śmierć w drodze na Kretę
uczyniła z pana dogodnego kozła ofiarnego — odparł
van Horn. — Steiner miał zamiar wypuścić mnie po
sześciu miesiącach z powodu mojego stanu zdrowia.
— Żebyś mógł donosić na innych? — spytała
Katina.
Zignorował ją i mówił dalej:
— Niestety Steiner został zabity, a jego następca
nic nie wiedział o tej umowie. Wkrótce po przejęciu
dowództwa kazał przewieźć mnie do Fonchi.
— A więc skazałeś nas wszystkich na piekło na
ziemi, ponieważ się bałeś — odezwała się Katina. —
Z powodu twojej głupiej kolekcji?
—
Przecierpiałem tyle samo, co wszyscy. Widział
pan, co mi zrobili, Lomax. Kiedy mi pan powiedział,
że podejrzewa Alexiasa i że chce odsłonić przed nim
karty, ogarnęła mnie panika. Wiedziałem, że na pewno
coś pan odkryje, jeśli będzie pan kopał dosyć długo.
— Więc skontaktował się pan z Dimitrim?
Van Horn skinął głową.
— Powiedział, że zajmie się tym, ale nalegał na
spotkanie ze mną. Popłynąłem łodzią, jak pan odgadł.
Kiedy tam dotarłem, był pijany. Najwyraźniej dodał
dwa do dwóch.
182
—
I zdał pan sobie sprawę, że ma zamiar pana
szantażować?
— Na stole leżał nóż do patroszenia. Myślałem, że
jeśli go użyję, Kytros będzie sądził, iż mordercą był
jakiś rybak.
— Dość niezwykły sposób zabicia człowieka.
Van Horn wzruszył ramionami.
— Sztuczka, której nauczyłem się w okopach. Ni
gdy się tak naprawdę nie zapomina, jak robić takie
rzeczy. Powinien pan to wiedzieć lepiej niż większość
ludzi.
Lomax nie dał się sprowokować.
— A ta sprawa w alejce na tyłach więzienia? Mia
łem rację?
Van Horn skinął głową.
— Kiedy Katina przyszła tu prosić o pomoc
w wydostaniu pana, nie mogłem odmówić. Nawia
sem mówiąc, rewolwer, który jej dałem, miał znisz
czoną iglicę. Gdy odjechała jeepem, ruszyłem za nią
do miasta na starym rowerze, który od lat stoi
w stajni.
Lomax zaczynał być coraz bardziej zmęczony.
—
Więc zabijał pan? — powiedział. — I sprawiał,
że ja również zabijałem? I po co, van Horn? Dla
jakiego końca?
—
Nie wiem — odparł van Horn. — Naprawdę nie
wiem. Czy kiedykolwiek coś ma jakiś koniec?
Wsunął prawą rękę do kieszeni i wyjął rewolwer.
Katina cofnęła się szybko, a Lomax powiedział:
— Jeszcze więcej zabijania, van Horn? Ale na
mnie nie będzie pan mógł skończyć. Co z Katiną? Ją
też pan zastrzeli?
183
— Nie sądzę — odezwał się znajomy głos i przez
oszklone drzwi wszedł Kytros, mając u boku Alexiasa
Pavlo.
Oczy van Horna szybko zwróciły się w ich kierunku.
Lomax odepchnął Katinę na bok i skoczył. Spóźnił się
jednak. Van Horn strzelił z bezpośredniej odległości i
ciężki pocisk trafił Anglika w prawe ramię, odrzucając
go na fortepian. Katina krzyknęła, a Lomax padając
zawadził ręką o lampę, przewrócił ją i pogrążył pokój
w ciemności.
18
PYŁ I POPIOŁY
Przez chwilę panowała jedynie ciemność i spowo-
dowane przez nią zamieszanie. Lomax poczuł przy
sobie Katinę. Kiedy zapalono główne światło, nie było
śladu van Horna ani Alexiasa. Kytros podszedł do
drzwi prowadzących do hallu, ale nie dały się
otworzyć.
— Nie ucieknie daleko — stwierdził spokojnie. —
Podjąłem środki ostrożności i zamknąłem główną
bramę. A Stavrou pilnuje ścieżki na wzgórze.
Lomax sięgnął do krawędzi fortepianu i z pomocą
Katiny wstał. Rana mocno krwawiła, więc dziewczyna
wzięła ze stołu haftowaną serwetę i zrobiwszy z niej
gruby tampon, wepchnęła Lomaxowi pod sweter.
—
Czy to groźne? — zapytał Kytros podchodząc.
Lomax potrząsnął głową.
— Przeżyję. Ile czasu byliście na tarasie?
— Wystarczająco długo. — Kytros uśmiechnął się
lekko. — Wiedziałem wszystko, jeszcze zanim tu
przyszedłem. Mówiłem panu, że czekam, aż doktor
Spanos skończy autopsję. Stwierdził dwa bardzo in
teresujące fakty.
185
— Nie rozumiem...
— Po pierwsze, Dimitri Paros został zabity wcześ-
niej, niż przypuszczaliśmy. To, że jego ciało leżało tak
blisko ognia, opóźniło sztywnienie pośmiertne.
— A po drugie?
— Padając, Dimitri roztrzaskał zegarek, który sta-
nął dokładnie na godzinie dziewiątej. — Kytros wes-
tchnął. — Musi pan wybaczyć prostemu policjantowi z
wyspy, że nie zauważył tego wcześniej.
— A o dziewiątej ja byłem na morzu z braćmi
Samos.
—
Alexias natomiast grał w szachy z ojcem Janem.
—
Ale co naprowadziło pana na ślad van Horna?
— W pierwszym rzędzie prosta logika — odparł
Kytros. — Riki Samos zeznał, że ktoś przekazał
Dimitriemu poufną informację o pańskim zamiarze
pójścia na farmę, ale nie wiedział, kto to. Z tego, co mi
pan powiedział wcześniej, wyglądało, że tylko jedna
osoba mogła być za to odpowiedzialna. Potem
odkryłem, że Dimitri opuścił „Małą Łódkę" po
otrzymaniu telefonu. A na wyspie niewiele jest te-
lefonów.
— Telefonistka pamiętała, kto do niego dzwonił?
Kytros skinął głową.
— Zatrzymałem się, by wziąć ze sobą Alexiasa,
i dowiedziałem się, że jest pan na wolności. Wtedy na
posterunku pojawił się Yanni, okropnie zrozpaczony,
bo sądził, że rozerwą pana na strzępy tam na górze.
— A pan tak nie myślał? — spytał Lomax.
Kytros pozwolił sobie na uśmiech.
— Uważałem to za mało prawdopodobne. Biorąc
pod uwagę pańskie dawne wyczyny na tych wyspach...
186
— Kolejna rzecz, za którą powinniśmy podzięko
wać Yanniemu — wtrąciła Katina.
Kytros skinął głową.
— To dobry chłopak. Szkoda, że nie ma nikogo,
kto by się nim zajął.
— Chyba można będzie to załatwić — stwierdził
Lomax.
Na zewnątrz rozległo się płaskie echo strzału i z ta-
rasu wbiegł Alexias.
— Jest w ogrodzie — rzucił ochrypłym głosem.
Kytros wyjął z kabury rewolwer.
—
Myślę, że byłoby lepiej, gdybyście tu zostali.
Podszedł do oszklonych drzwi, a Lomax za nim.
Na dworze deszcz rozmywał światło lamp na tarasie.
Dalej panowała ciemność.
Rozległ się kolejny strzał, po nim zaś suchy, zło-
wieszczy terkot pistoletu maszynowego.
— Stavrou! — krzyknął Kytros i przebiegł przez
taras, niknąc w ogrodzie.
Po chwili przez ścianę deszczu doszły ich liczne
głosy i szczekanie psów. Katina dotknęła ramienia
Lomaxa i wskazała ręką. W ciemnościach po drugiej
stronie drogi zbiegali ku willi ze wzgórza mężczyźni z
latarniami.
W ogrodzie panowała prawie zupełna cisza i Lomax
pod wpływem nagłego impulsu pobiegł w głąb ogrodu,
trzymając się za zranione ramię. Przycupnął pod
krzakiem, moknąc na deszczu. Po chwili dołączyła do
niego Katina.
— To szaleństwo — zaprotestowała.
Nie odpowiadając, ruszył ostrożnie naprzód po-
między drzewami oliwnymi. Hałas na zboczu ponad
nimi stawał się coraz głośniejszy i groźniejszy.
187
Zza jakiegoś drzewa wyszedł do nich Kytros. Zanim
zdążył cokolwiek powiedzieć, coś się poruszyło w
krzakach po drugiej stronie ogrodu i znowu zaterkotał
pistolet maszynowy. Stavrou krzyknął coś nie-
zrozumiałego. Z krzaków wybiegł van Horn, osłania-
jąc sobie twarz ramieniem. Wpadł na drzewo i stanął
tam, wpatrując się w nich poprzez mgiełkę oddechu.
W żółtym świetle jego skóra przypominała pergamin i
wyglądał na starego, zmęczonego i pokonanego.
Odwrócił się i chwiejnym krokiem ruszył wzdłuż
podjazdu w stronę głównej bramy. Gdy do niej dotarł,
z góry ruszyli ludzie i rozsypali się po drodze.
Lomax i Katina zatrzymali się. Z tyłu za nimi
pojawił się Alexias. Panowała cisza, jakby ludzie za
bramą w jakiś sposób zdali sobie sprawę, że dzieje się
coś niezwykłego.
Spomiędzy drzew wynurzył się Stavrou i czekał z
lufą swojego pistoletu maszynowego skierowaną w
kierunku bramy. Kytros skinął mu głową i sam ruszył
naprzód. Po chwili stanął na lekko rozstawionych
nogach, trzymając rewolwer przy udzie.
— Niech pan rzuci broń, panie van Horn — za-
wołał. — Niech już nikt w tej sprawie nie cierpi.
Van Horn zaczął podnosić rewolwer, zaciskając
palec na spuście. W tym samym momencie Kytros
wyciągnął raptownie ramię do przodu i strzelił. Ciężka
kula rzuciła van Horna na bramę. Sięgnął do tyłu,
chcąc złapać się lewą ręką jednej z żelaznych sztab, by
utrzymać się na nogach. Znowu uniósł broń i Kytros
strzelił w niego dwa razy.
Van Horn osunął się na ziemię z rękami złożonymi
na brzuchu. Kiedy Lomax podszedł do niego, pod-
188
niósł wzrok i usiłował coś powiedzieć, po chwili
jednak zaczął się dusić i krew trysnęła mu z ust jasnym
strumieniem.
Tłum za bramą stał spokojnie w deszczu, nie rozu-
miejąc jeszcze, co się stało. Alexias podszedł do
Lomaxa — wyglądał na bardzo zmęczonego i starego,
jakby nagle życie stało się dla niego zbyt wielkim
ciężarem. Usiłował znaleźć jakieś słowa, ale bezsku-
tecznie, i w końcu skierował się do bramy. Kytros
otworzył ją, a Alexias wyszedł i zaczął coś mówić do
zgromadzonych ludzi.
Sierżant przyklęknął przy van Hornie i obejrzał
ciało.
Po chwili podniósł wzrok i powiedział spokojnie:
— Nie ma w tym niczyjej winy, panie Lomax. Ten
człowiek chciał umrzeć. Świadomie sprawił, że go
zabiłem.
Lomax stał, ściskając zranione ramię i czując krew
sączącą się między palcami. Potem odwrócił się i po-
szedł podjazdem do willi.
Frontowe drzwi stały otwarte w noc; Lomax minął
hall i wąski pobielony korytarz. Wszedł do wielkiego
szklanego pokoju, w którym znajdowała się ceramika
van Horna.
Gabloty, jakby zawieszone w nocy, otaczały wielką
czerwono-czarną amforę, która również wydawała się
unosić w powietrzu.
Stał, patrząc na nią z mokrą od potu twarzą, i nagle
zalała go fala ślepej, bezmyślnej wściekłości. Rzucił
się naprzód i strącił amforę z cokołu. Tysiąc
kawałków rozsypało się po podłodze. Wstrząsnął nim
suchy szloch.
189
Wyszedł na balkon i w jakiś sposób zaraz znalazła
się obok niego Katina.
— Pył i popioły, Katina — powiedział załamują-
cym się głosem. — Pył i popioły.
—
Wiem, Hugh — odparła po prostu.
Stał przy balustradzie patrząc na rozpościerające się
przed nimi piękno. Przestało padać i świeżość mokrej
ziemi wisiała w wilgotnym powietrzu. Żył.
Po chwili objął Katinę zdrowym ramieniem i weszli
z powrotem do domu.
SPIS TREŚCI
CZĘŚĆ PIERWSZA: DŁUGI POWRÓT................................
7
1.
Na Kyros nic się nie zmienia............................................
9
2.
Mężczyzna o imieniu Alexias .......................................
18
3.
Dwie świece dla świętej Katarzyny ................................
31
4.
Achilles z brązu................................................................
41
CZĘŚĆ DRUGA: NOCNY PRZYBYSZ................................
49
5.
Pod osłoną ciemności........................................................
51
6.
Chęć zabijania...................................................................
62
7.
Działanie i namiętność ...................................................
77
8.
„Mała Łódka" ................................................................
88
9.
Świątynia nocy ..............................................................
97
10.
Ogień na szczycie ........................................................... 102
11.
Bez urazy, kapitanie Lomax ...........................................
1ll
CZĘŚĆ TRZECIA: ODGŁOSY POLOWANIA..................
119
12.
Nigdy nie powinno się do niczego wracać........................ 121
13.
Na drugi kraniefr czasu .................................................. 133
14.
Wspaniała noc do umierania............................................. 143
15.
Perspektywa szubienicy .................................................. 156
16.
Ucieczka ........................................................................ 168
17.
Konfesjonał ................................................................... 176
18.
Pył i popioły...................................................................... I85