ROZDZIAŁ 8
KELLAN NERWOWO PRZEMIERZAŁ główną salę w bunkrze rebeliantów,
uczucie wibracji w kościach powiedziało mu, że za grubymi betonowymi ścianami
właśnie wstawał świt. Jego załoga rozproszyła się już kilka godzin temu, zabierając
się do swoich codziennych obowiązków; uzupełniania zapasów, tankowania
pojazdów, konserwacji broni i ogólnym utrzymaniu w dobrym stanie paneli
słonecznych zaopatrujących bazę w energię elektryczną, oraz otaczającego je terenu.
Dla ich pochodzącego z Rasy przywódcy, poranek oznaczał zazwyczaj kilka godzin
niezakłóconej drzemki, ale dzisiaj Kellan nie potrafiłby zasnąć. Nie z Mirą ukrytą w
jego kwaterze. Po konfrontacji z nią wciąż krew wciąż w nim buzowała... nie
wspominając już o nieplanowanym pocałunku, przed którym nie potrafił się
powstrzymać, a jego libido aż krzyczało, żeby go powtórzyć. Kellan wiedział, że
gdyby pozwolił sobie znowu znaleźć się tak blisko niej... gdyby odważył się na nawet
najbardziej niewinny dotyk... to znalezienie sposobu, aby znalazła się pod nim naga
byłoby tylko kwestią czasu.
Zły, bardzo zły pomysł.
Ale cholera, sama myśl o tym sprawiła, że wszystko, co w nim męskie napięło się
w gotowości do działania. Przez całą noc trzymał się z daleka od swojego pokoju i
korzystając ze swojej pozycji wysłał tam Candice.
Tego wieczoru zajrzała ona do Miry kilka razy, by upewnić się, że ma wodę i coś do
jedzenia, oraz zaprowadziła ją do mieszczącej się w bunkrze latryny, z której
używali wszyscy, by mogła skorzystać z toalety i prysznica. Candice złożyła mu
raport, meldując że Mira wyglądała na dość skłonną do współpracy, ale jej oczy nie
przestawały obserwować otoczenia, studiując każdy kąt tego miejsca, kiedy Candice
prowadziła ją przez twierdzę i obok stanowisk ogniowych.
Boże, niemal zabijało go to, że musiał traktować Mirę w ten sposób, że wciągnął ją
w krzyżowy ogień bitwy, w której nigdy nie chciał walczyć. Takiej, co do której
obawiał się, że może nie być w stanie jej wygrać, ani nie przeżyć. A teraz kobieta,
która kiedyś znaczyła dla niego więcej niż cokolwiek, siedziała za zamkniętymi na
klucz drzwiami jego kwatery, nienawidząc go. Pragnąc ujrzeć go martwym, tym
razem na dobre.
Nieważne, jak wiele popieprzonych scenariuszy byłby w stanie wymyślić, nie
zdołałby wyobrazić sobie gorszego. Istniała w nim pewna słaba cząstka, która
pragnęła jedynie pójść do niej teraz i błagać o wybaczenie. Starać się sprawić, żeby
zrozumiała, że to nie było tym, czego chciał. W rzeczywistości było tym, czego
pragnął uniknąć. Przez wszystkie te lata, przez cały ten czas, dystansując się od
wszystkich, kto kiedykolwiek się o niego troszczył i darzył go miłością.
Ale nie odszedł dość daleko.
Nie zdołał przechytrzyć losu i teraz ten go dopadł, wymierzając mu siarczysty
policzek.
Kellan zaklął wściekle i opuścił salę. Oparł się pokusie poszukania Miry, zamiast
tego skierował swoje kroki w stronę celi mieszczącej się głęboko w trzewiach starej
twierdzy. Ponieważ był wzburzony i w agresywnym nastroju, nie mógł wymyślić
sobie lepszego czasu na złożenie wizyty osobie, która naprawdę zasłużyła na jego
gniew.
Jeremy Ackmeyer siedział w wilgotnej, ciemnej celi bez okien z betonowych
bloków o wymiarach dziesięć na dziesięć stóp i kształcie sześcianu. Ciężki, żelazny
skobel został zabezpieczony zamykanym na klucz zamkiem, kraty w drzwiach do celi
przez wieki pokryły się rdzą, ale wciąż były nie do sforsowania. Nie żeby Ackmeyer
wydawał się mieć zamiar testować ich wytrzymałość.
Szczupły i żylasty, nieco niezgrabny młody człowiek ubrany był w workowate
dżinsy i kraciastą koszulę z rogami kołnierzyka przypiętymi na dwa guziki. Jeremy
Ackmeyer stał nieruchomo pośrodku z swojego więzienia. Długie, mysio-brązowe
włosy opadły mu na czoło ponad grubymi szkłami okularów. Głowa Ackmeyera była
opuszczona, smukłe ramiona owinięte wokół ciała, a dłonie wsunięte pod nie. Rzucił
ostrożne spojrzenie, ale nic nie powiedział, kiedy Kellan zbliżył się do krat. Taca z
jedzeniem, którą Candice przyniosła mu kilka godzin temu stała nienaruszona na
betonowej ławce. Oczywiście, puszkowe żarcie pochodzące z resztek wojskowych
racji było prawdopodobnie gumowate.
Nie, żeby Kellan albo jego rodzaj miał jakiekolwiek doświadczenie z ludzkimi
preferencjami żywieniowymi.
- W czym rzecz, Ackmeyer? Czyżby wybór w menu rebeliantów nie odpowiadał
twoim gustom? - cichy głos Kellana odbił się echem od ścian, mroczny z wrogości.
- Może twój gust jest nieco zbyt wyrafinowany dla tak pospolitej strawy.
Oczy człowieka zamrugały za zniekształcającymi je szkłami. Jabłko Adama
podskoczyło na jego szyi, kiedy przełknął ślinę. - Nie jestem głodny. Chciałbym
wyjść z tej celi. Śmierdzi tu grzybem, a tamten róg jest czarny od pleśni.
Kellan uśmiechnął się z wyższością. - Zaraz zwolnię sprzątaczkę.
- To jest szalenie niezdrowe. Tak, naprawdę toksyczne - ciągnął dalej Ackmeyer,
wyglądając na bardziej przerażonego niż aroganckiego. Poruszył stopami, jego ruchy
były niezgrabne, pełne niepokoju. Bardziej przypominał przerażone i
zdezorientowane dziecko niż diabolicznego naukowca.
- To jest trucizna, która unosi się w powietrzu. Zdajesz sobie sprawę, że zarodniki
reprodukują się wykładniczo przez miliony? Śmiertelne niebezpieczne zarodniki,
które ty i ja wdychamy do naszych płuc nawet w tej sekundzie. Więc proszę... może
mógłby pan, otworzyć tą komórkę i mnie wypuścić.
Kellan patrzył pełen niedowierzania, że człowiek wydawał się bardziej przerażony
mikrobami, niż innym bardziej oczywistym niebezpieczeństwem stojącym teraz
naprzeciw niego. Jeśli to była gra, facet był pierwszorzędnym aktorem.
- Nigdzie stąd nie pójdziesz do czasu aż powiem inaczej. Co oznacza, że będziesz
musiał wstrzymać oddech albo szybko nauczyć się jak dojść do ładu ze swoimi
fobiami.
Ackmeyer cofnął się, słysząc uszczypliwy ton Kellana. Zaczął bawić się rąbkiem
swojej wypuszczonej na wierzch koszuli. Marszcząc czoło, ściągnął wąskie brwi.
- A co z kobietą?
- Co ma z nią być?- warknął Kellan.
- Ona była u mnie, gdy to wszystko się zdarzyło. Słyszałem, jak mnie wołała tuż
zanim straciłem przytomność. - Uniósł wzrok, łagodne brązowe oczy były pełne
obawy. - Czy z nią jest... w porządku?
- Ona nie jest twoim zmartwieniem.
Kellan podszedł bliżej do kraty, spoglądając na Ackmeyera przez żelazne pręty.
Wybuchnął głośnym, cierpkim śmiechem, który rozległ się echem w ciszy bunkra.
- Chcesz przekonać mnie, że troszczysz się o inną osobę, nieprawdaż? Jeśli liczysz
na łaskę, u mnie jej nie znajdziesz.
Ackmeyer gwałtownie zamrugał i niepewnie potrząsnął głową.- Możesz myśleć, co
chcesz. Jednak do ataku doszło w moim domu, więc zakładam, że miał on więcej
wspólnego ze mną niż z tą kobietą.
- Cóż za błyskotliwe spostrzeżenie - warknął Kellan. - A może zechcesz
zaryzykować odgadnięcie przyczyny, z powodu której siedzisz teraz w zagrzybionej
celi rebelianckiego bunkra?
Ackmeyer powoli uniósł wzrok i napotkał jego spojrzenie, drżenie wstrząsało jego
szczupłym ciałem. - Podejrzewam, że planujesz wziąć za mnie jakiś okup, albo mnie
zabić.
- Nie szukam sposobu na wzbogacenie się, przelewając krew innego człowieka -
chłodno odpowiedział Kellan. - A ty?
- Nigdy.
Odpowiedź Ackmeyera była natychmiastowa i przepełniona przekonaniem.
- Nie, nigdy bym tego nie zrobił. Życie jest zbyt cenne...
Szorstka kpina Kellana ucięła jego słowa. - Dopóki to życie nie należy do jednego z
Rasy, nieprawdaż?
Wiedział, że jego oczy płoną. Bursztynowy żar pogardy dla niszczycielskiego
geniuszu tego człowieka zabarwił krwawą poświatą jego wzrok, kąpiąc świat w
czerwieni, gdy piorunował naukowca wzrokiem przez grubą żelazną kratę ... mizerną
barierę, powstrzymującą Kellana od rzucenia się na niego z pięściami i kłami.
Ackmeyer dostrzegł wreszcie pełnię grożącego mu niebezpieczeństwa. Cofnął się w
głąb celi, zdając sobie sprawę, z kim dokładnie ma tu do czynienia.
- Ja... ja nie mam pojęcia, o czym mówisz, przysięgam!
- Czyżby? - głos Kellana był szorstkim warknięciem.- Mam dowody na to, że jest
inaczej.
Człowiek kręcił głową jak oszalały. - Mylisz się! Jestem naukowcem. Szanuję
wszelkie życie, jako cud natury.
Kellan wydał z siebie gniewny zduszony chichot. - Nawet taką obrzydliwość jak
mój rodzaj?
- T-Tak - wyjąkał Ackmeyer, zdają sobie nagle sprawę z tego, co powiedział.
- To znaczy, nie! Nie to próbowałem powiedzieć, ja... ja tylko chciałem
oświadczyć, że zaszło tu jakieś ogromne nieporozumienie. Jeśli oskarżasz mnie o
jakiekolwiek przestępstwo, które mogłem przeciwko tobie popełnić, to przysięgam,
że jestem niewinny. Nastąpiła jakaś pomyłka. Straszny błąd...
Mimo, iż chciał zlekceważyć protesty człowieka uznając je za desperackie
zaprzeczenia zimnego, wyrachowanego zabójcy, coś niepokojącego zaczęło rozwijać
się w brzuchu Kellana. Coś, co sprawiło, że znalazł się na granicy uzmysłowienia
sobie czegoś bardzo niepokojącego. Tym czymś była żarliwość Jeremego
Ackmeyera, sprawiająca, że przyjrzał mu się trochę dokładniej, badawczo, by
odnaleźć cień kłamstwa, które czego był pewny, musiało tam być.
Wykorzystując mentalny impuls, Kellan odbezpieczył zamek na zaryglowanych
drzwiach celi i siłą umysłu otworzył żelazną kratę. Ackmeyer skulił się i cofał w
kierunku przeciwległej ściany, dopóki jego szczupłe plecy nie dotknęły betonu.
Kellan, osaczając człowieka wszedł do wnętrza wilgotnej celi. Podchodził coraz
bliżej, aż w końcu przytłoczył go swoją ogromną sylwetką.
- Chciałeś wiedzieć dlaczego tu jesteś? - spojrzał w dół na Ackmeyera, obserwując
jak twarz młodego człowieka kąpie się w złocistym blasku jego tęczówek.
- Przebywasz w tym miejscu z powodu zabójczej dla Rasy technologii z
zastosowaniem ultrafioletu, którą stworzyłeś.
Ackmeyer tylko potrząsnął głową, najwyraźniej strach odebrał mu głos.
- Znalazłeś się tu, ponieważ tej technologii UV użyto kilka miesięcy temu na ulicy
do spopielenia cywila z Mrocznej Przystani. Ciekłe światło słoneczne, rodzaj
eliminatora, którym twój rodzaj mógłby pozbyć się mojego. - Kellan nie przestawał
mówić, ignorując łzy, które napłynęły do rozszerzonych oczu człowieka.
- Czy możesz stojąc tu zaprzeczyć, że miałeś z tym cokolwiek wspólnego?
- Nie wiem, o czym mówisz. Czy odkryłem sposób pozyskiwania promieniowania
UV i konwertowania go w formę płynną? Tak. To jest jeden z kilku prototypów, nad
którym pracowałem, realizując mój projekt „Poranna gwiazda.” Ale żadne z moich
badań ani modeli nie zostało ogłoszone publicznie. I wszystkie one były ekologiczną
technologią, a nie bronią. Głównym celem projektu była dbałość o planetę,
zrewolucjonizowanie źródeł energii...
- Kiedyś to samo mówiono o energii jądrowej - warknął Kellan.- Nie mam czasu na
bzdury. Komu sprzedałeś swoje odkrycie?
- Nikomu! - Ackmeyer trząsł się jak liść osiki, zamieniając się w nękany czkawką
kłębek na podłodze celi. - To nawet jeszcze nie weszło w fazę testów. A poza tym,
nigdy nie sprzedawałem efektów mojej pracy, kierując się zyskiem. A już na pewno
nie stworzyłem niczego celem wyrządzania komuś krzywdy. Jeśli ktoś twierdzi, że
oni to mają... jeśli ktoś użył mojej pracy, tak jak mówisz... Musieli ją wykraść.
Musisz mi uwierzyć! Musisz mi zaufać, gdy mówię ci, że nie zrobiłem niczego
złego!
Nie, nie miał zamiaru uwierzyć, ani zaufać. Kellan miał do dyspozycji dużo
bardziej niezawodne narzędzie niż zwykła intuicja. Sięgnął i nakrył dłonią drżącą
czaszkę Ackmeyera.
Wstrząs zrozumienia nadszedł bardzo szybko, bezsporny i niepodważalny.
Pochodzący z Rasy dar Kellana prześwietlił intencje człowieka, wwiercając się w
sedno prawdy ukrytej głęboko w duszy Jeremy'ego Ackmeyera. Wszystko, co Kellan
znalazł było przepełnione uczciwością i najczystszymi motywami. Nie było w nim
jakiejkolwiek winy.
Niech to szlag.
Kellan cofnał dłoń jakby się sparzył. Zrozumienie zalało jego świadomość jak żrący
kwas, piekący i niemożliwy do zeskrobania, gdy już się tam znalazło. Jeremy
Ackmeyer mówił mu prawdę. Nie miał pojęcia, że jego praca została użyta jako
zabójcza broń przeciwko Rasie.
Kellan rozkazał porwanie uczciwego, niewinnego człowieka.
- CZY JEST COŚ JESZCZE, co powinienem wiedzieć o tej sytuacji?
Ponura twarz Lucana Thorne’a wypełniała płaski ekran wiszący na ścianie w
bostońskiej centrali Zakonu. Nie był zadowolony po wysłuchaniu raportu Nathana z
terenu, ale chociaż pochodzący z pierwszego pokolenia Rasy przywódca Zakonu miał
prawo ryczeć i przeklinać ze złości z powodu spapranej misji, polegającej na prostej
eskorcie, najwyraźniej walczył, by zaakceptować fakt, że jeden z wojowników
Zakonu zaginął w akcji. A to, że zaginioną była Mira, kobieta od dzieciństwa
wychowywana przez Zakon, sprawiło, że jeszcze trudniej było zachować
obiektywizm, nie tylko Lucanowi, ale również Nathanowi, a także innym parom
członków Zakonu, które tego ranka razem z nim zebrały się w prywatnej sali
konferencyjnej.
Sterling Chase, wojownik Rasy, który przez dwie minione dekady przewodził
operacjom w Bostonie, siedział z powagą obok swojej partnerki Tavi. Jego duża dłoń
spoczęła na jej leżącej na stole, przykrywając smukłe palce. Tavia zaakceptowała ten
pocieszający gest, pomimo że nie była żadną delikatną Damą z Mrocznej Przystani,
chronioną przed realnym światem.
Urodzona w takim samym laboratorium i z tego samego obcego DNA, które
powołało do życia Nathana i małą armię zabójców stworzonych i wytresowanych tak
samo jak on, Tavia wśród Rasy była budzącą podziw rzadkością: genetycznie
stworzoną kobietą pierwszej generacji, która ponadto posiadała zdolność
wychodzenia na słońce. Podczas gdy Nathan zginąłby po kilku minutach wystawienia
na działanie lampy UV, jego przyrodnia siostra Tavia i jej potomstwo... para
dwujajowych bliźniąt o imionach Aric i Carys... mogli opalać się cały dzień w
tropikach, nie roniąc nawet kropli potu.
- A jeśli coś stało się Mirze - wyszeptała Tavia, jej zielone jak świeże liście oczy
zapłonęły iskrami bursztynu. - Jeśli w jakiś sposób została ranna...
- Znajdziemy ją - powiedział Nathan, składając tą obietnicę wszystkim obecnym.
- Nie spocznę, dopóki ona i ten naukowiec nie zostaną zlokalizowani.
Widoczny na monitorze, Lucan skinął swoją ciemną głową. - Wiem, że możemy na
ciebie liczyć. Dlatego powierzam ci tą sprawę. Najważniejsze jest żeby utrzymać ten
problem z dala od oczu opinii publicznej. Chcę, aby nic nie wydostało się na
zewnątrz, a ci dranie mają zostać zdjęci czysto i skutecznie. Twoje szkolenie czyni
cię idealnym kandydatem do tego rodzaju chirurgicznie precyzyjnego zadania,
Nathanie.
Wojownik pochylił głowę w akceptacji. - Uczynię wszystko, co okaże się
konieczne.
- Wiem - spojrzenie szarych oczu Lucana wpiło się w niego z ekranu monitora.
- Masz moje przyzwolenie na usunięcie wszystkich bez wyjątku przeszkód, aby
osiągnąć cel twojej misji. Jeśli będą potem jakieś perturbacje, wezmę za nie wyłączną
odpowiedzialność.
Nathan wytrzymał poważne spojrzenie lidera. - To będzie zbędne.
- Powinniśmy poinformować o tym Niko i Renatę - powiedział Chase. Jego kciuk
bezwiednie gładził grzbiet dłoni Tavi.- Nic nie będzie w stanie powstrzymywać ich
przed dołączeniem do poszukiwań.
- Nic za wyjątkiem faktu, że Renata jest w ciąży i niedługo ma rodzić - wytknęła
mu Tavia. - Ale Chase ma rację. Oni muszą wiedzieć, Lucan. Mira jest ich córką.
Założyciel Zakonu zacisnął wargi w wąską linię, ale przystał na to z krótkim
skinieniem głowy.- To nie jest rodzaj wiadomości, jaką powinien usłyszeć
jakikolwiek rodzic - zauważył sztywno. Rysy jego twarzy wyostrzyły się, kiedy
rozważał efekty tej wiadomości. - Gabrielle i ja zadzwonimy do nich, gdy tylko
skończę z wami rozmawiać.
Po czym powiedział do Nathana – Zlikwiduj ich. Nie chcę, żeby te rebelianckie
bękarty zdołały znowu się podnieść, kiedy już opadnie kurz. Rozumiemy się?
Nathan zaakceptował polecenie pochyleniem głowy. - Tak, jest.
Kilka minut później, video rozmowa została skończona i Nathan wyszedł z sali
konferencyjnej, stwierdzając, że jego oddział czekał na niego za drzwiami.
Do Rafe'a, Eliego, i Jaxa dołączył Aric Chase, który wstał, gdy Nathan wyszedł.
- Co się tam stało? Czy Lucan wyznaczył zespół do ścigania tych chorych
pojebańców i odzyskania Miry?
Dwudziestoletni syn Sterlinga i Tavi, Aric trenował pod kierunkiem swojego ojca
razem ze swoim najlepszym przyjacielem Rafaelem. Jednak Rafe skończył swoje
szkolenie kilka miesiące wcześniej, a Aric jeszcze czekał na to, żeby zostać uznanym
za pełnoprawnego członka Zakonu. Za kilka tygodni miał otrzymać swoją szansę,
opuszczając wschodnie wybrzeże i wyjeżdżając do Seattle, gdzie przydzielono go
jako świeżo wyszkolonego rekruta do jednego z oddziałów Dantego, bazującego w
tym regionie.
Nathan nie odpowiedział na pytanie młodzika, a reszta jego zespołu wiedziała, że
lepiej go nie nagabywać na temat prywatnej konferencji z Lucanem Thorne.
Mężczyźni podążyli za Nathanem, gdy ruszył w kierunku korytarza, który prowadził
w stronę ośrodka treningowego.
- Cholera, chciałem, żeby to mnie Lucan przydzielił zadanie eskortowania
Ackmeyera na to spotkanie na szczycie - powiedział Aric, dostosowując do nich
tempo swojego marszu.- Ja upewniłbym się, żeby te sukinsyńskie homo sapiens
przedawkowały ołów i stal. Pozwoliłbym natknąć się im na kogoś z Rasy w ciągu
dnia i przyglądał się, jak ci tchórzliwi rebelianci sikają ze strachu po nogach błagając;
proszę... ocal... nas … Boże.
Nawet Nathan musiał przyznać, że ta wizja wydawała się zabawna. Czuł, jak
rozbawienie wygina mu kąciki zaciśniętych ust, gdy fala śmiechu przepływała przez
jego oddział. Każdy z nich miałby ochotę dodać porcję strachu i bólu i przerażenia do
tego, co miało czekać łajdaków, którzy porwali Mirę.
Kiedy dawali sobie żartobliwe kuksańce i obrzucali się dobrodusznymi zniewagami,
Nathan trzymał dystans od swojego oddziału, co przychodziło mu tak naturalnie jak
oddychanie. Kiedyś pozwolił przyjacielowi... towarzyszowi broni wejść do swojego
życia i poczucie straty, gdy Kellan zginął, było tak głębokie i dojmujące jak utrata
kończyny. Ci wojownicy byli jego drużyną, ale nauczył się, że lepiej nie pozwalać
sobie troszczyć się o nich bardziej niż o żołnierzy podlegających jego rozkazom.
A teraz padło też na Mirę.
Jeśli nie wróci do domu cała i zdrowa, to nie miał pewności jak sobie z tym poradzi.
Nie, nie załamie się psychicznie.
Przez pierwszych kilka lat swojego życia został wytrenowany, aby odcinać się od
wszelkich emocji, by nie obchodziło go nic oprócz rozkazów jego mistrza. Gdyby ta
sprawa źle skończyła się dla Miry, wykorzystałby surowe lekcje, jakie od niego
otrzymał.
Ale najpierw zabiłby jej porywaczy. Wszystkich po kolei i co do jednego.
Jego umysł już przygotowywał się do tej tajnej misji, którą rozpocznie, gdy tylko
zajdzie słońce. Tak bardzo, że zajęło mu chwilę, aby wyczuć zmianę w powietrzu na
korytarzu. Źródło tej zmiany pojawiło się sekundę później, w postaci Carys Chase,
wymykającej się z jednego z pokoi, znajdujących się przy długim korytarzu.
Delikatny zapach poranka podążał razem z nią, uczepiony karmelowo-brązowych
włosów i figury odzianej w dopasowaną czarną bluzeczkę i obcisłe dżinsy, otulające
szczupłe nogi, które znikały za cholewkami podkutych botków.
- Carys? - Aric przystanął, wpatrując się w swoją siostrę bliźniaczkę. - Co ty do
cholery robisz?
Nathan i jego drużyna również przerwali marsz, wpatrując się w piękną młodą
kobietę pochodzącą z Rasy, która swobodnym krokiem szła się w ich stronę, starając
się dać pokaz nonszalancji. Cienkie brwi uniosły się, tworząc łuk ponad skrzącymi
się sprytem niebieskimi oczami, które zdobiły firanki długich rzęs. - A na co to
wygląda, duży braciszku?
Grymas niezadowolenia na twarzy Arica jeszcze się pogłębił.- To wygląda, jakbyś
właśnie wśliznęła się przez okno na tyłach posesji, po całej nocy przebywania poza
domem i robienia Bóg wie czego.
Roześmiała się. - Dobry Jezu, Aric, gadasz jak ojciec. Ponadto, od kiedy zabawa z
przyjaciółmi stała się przestępstwem?
- Tam nie jest bezpiecznie, Car. Nie dla samotnej kobiety, bez kogoś, kto mógłby ją
ochronić.
Nathan rzucił Aricowi stopujące spojrzenie, subtelnie ostrzegając go, by nie ujawnił
szczegółów tego, co przydarzyło się Mirze i ludzkiemu naukowcowi, ani podejrzeń
Zakonu, że to buntownicy byli winni ich zniknięcia. Aric wyłapał to zmuszające do
milczenia spojrzenie i miał na tyle zdrowego rozsądku, żeby wyluzować.
- Przecież mówiłam ci, że nie byłam sama - Jordan Gates i ja spotkałyśmy jeszcze
paru znajomych na North Endzie. To było całkowicie bezpieczne.
Szczęki Arica mocno zacisnęły się w odpowiedzi, ale zachował swoje argumenty
dla siebie.- Martwię się o ciebie, to wszystko. Nie chcę zobaczyć, że ktoś cię zranił.
Posłała mu ciepły uśmiech. - Wiem o tym. I chociaż jestem kobietą, mój starszy
bracie, to również pochodzę z Rasy i jestem tak samo silna jak każdy z was, panowie.
Nie myśl, że chociaż nie jestem wyszkolona do walki tak jak ty, to nie potrafię o
siebie zadbać.
Studiując wyraz dezaprobaty na twarzy swojego brata, delikatnie przygryzła dolną
wargę i rzuciła mu spojrzenie spod swoich długich, ciemnych rzęs.- Nie mów nic
tacie i mamie, dobrze?
- Powinienem - odpowiedział Aric.- Jestem pewien, że ojciec byłby bardzo
zainteresowany żeby porozmawiać również z rodzicami Jordan. Wątpię, czy
czcigodny klan Gatesów z Beacon Hill byłby uszczęśliwiony słysząc, że ich
posiadająca znamię Dawczyni Życia córka aż do białego rana włóczyła się po
mieście.
- Ale nie powiesz - powiedziała gładko i łagodnie, ale Nathan był pewien, że
dostrzegł nutkę niepokoju w jaskrawoniebieskich oczach Carys przy wzmiance o jej
przyjaciółce z Mrocznej Przystani. Carys przysunęła się do swojego brata i oparła
dłonie o jego klatkę piersiową.- Nie doniesiesz na mnie, Aricu. A ja w zamian, nie
powiem mamie i tacie o trzech tancerkach z chińskiej dzielnicy, którymi ty i Rafe
dzieliliście się w zeszły weekend.
- Skąd się o tym dowiedziałaś? - Aric praktycznie wykrztusił te słowa, ale Raphael
jedynie się uśmiechnął, powoli unosząc kącik ust, co wskazywało na absolutny brak
skruchy.
- Z kim ty do cholery spędzasz czas, żeby usłyszeć o czymś takim?
- Ty masz swoje sekreciki - Carys zbeształa go z uśmiechem i znaczącym
spojrzeniem. - A ja mam swoje. I umówmy się, niech tak zostanie, dobrze?
Uniosła się na palcach, cmoknęła brata w policzek, po czym machając dłonią
Nathanowi i reszcie wojowników, okręciła się na swoich wysokich obcasach i
podążyła w głąb korytarza.
Podczas gdy jego bracia wznowili swoją wędrówkę w stronę obiektu treningowego,
Nathan poczuł, jak jego zmysły podrażniło niejasne, ale niezaprzeczalne podejrzenie.
Zaintrygowany popatrzył za odchodzącą Carys. Oddalająca się kobieta posłała mu
przez ramię, szybkie i ostrożne spojrzenie, zanim podjęła marsz i zniknęła za
zakrętem długiego korytarza.
PRZEKŁAD -
wykidajlo
KOREKTA -
VIOLA