background image

ELISE TITLE 

JACK I JILL 

background image

Rozdział 

Jack  wszedł  do  łazienki  i  spojrzał  w  lustro.  Golić  się  czy  się  nie  golić?  –  Nie  był 

zdecydowany.  Spędzał  czwarty  dzień  wakacji  na  wspaniałej,  tropikalnej  wyspie  Tobago.  Urlop 
zaczął  się  niepomyślnie.  Już  pierwszego  poranka,  zaraz  po  przyjeździe  do  hotelu  Caribe  Reef, 
zbił  szkło  w  jedynej  parze  okularów.  Wkrótce  potem  ustalił,  że  w  okolicy  nie  ma  optyka. 
Musiałby  wysłać  okulary  na  wyspę  Trinidad.  Dostałby  je,  powiedzmy,  za  tydzień.  Ponieważ 
jednak zostały mu jeszcze cztery dni, przestał się tym przejmować. 

Poza tym bez okularów widział wystarczająco dobrze, co prawda niezbyt ostro – w zwykłych 

okolicznościach  wprawiałoby  go  to  w  zdenerwowanie,  zwłaszcza  przy  pracy  –  ale  tu,  w 
tropikach,  podczas  urlopu,  nie  miał  nic  przeciwko  temu,  aby  świat  rysował  się  nieco  mniej 
wyraźnie. 

Popatrzył  na  swoje  odbicie  w  lustrze.  Miał  trzydniowy  zarost  na  twarzy,  a  w  dodatku  jego 

czupryna  domagała  się  ręki  fryzjera.  Na  ogół  był  bardzo  staranny,  ale  czasem  lubił  szokować 
wyglądem abnegata. A poza tym wypoczywał na tropikalnej wyspie. 

Włożył więc maszynkę do golenia z powrotem do etui z kosmetykami i skropił się odrobiną 

wody  kolońskiej.  Kupił  ją  na  podróż,  ponieważ  jej  zapach  wydawał  mu  się  egzotyczny. 
Uśmiechnął  się  spojrzawszy  raz  jeszcze  na  swój  niewyraźny  wizerunek  w  lustrze.  Wyobrażał 
sobie przez  moment, że  jest to zarośnięta twarz  Robinsona Cruzoe, który przed chwilą zażywał 
kąpieli u wybrzeży Tobago. 

W  godzinę  później  Jack  siedział  samotnie  przy  stoliku  nakrytym  bawełnianym,  batikowym 

obrusem.  Od  słońca  chronił  parasol  w  kolorze  mięty.  Kilkanaście  metrów  dalej  zaczynało  się, 
oddzielone  miękkim,  białym  piaskiem  plaży,  czyściuteńkie  morze.  Mężczyzna  z  zadowoleniem 
słuchał pomruku rozbijających się o brzeg fal, delektował się powiewem pasatu i smakował jedną 
z  lokalnych  specjalności,  gulasz  z  owoców  morza  zwany  callaloo.  Niespodziewanie  przy  jego 
stoliku zatrzymała się atrakcyjna blondynka. Włożyła cienkiego papierosa z filtrem w dyskretnie 
pomalowane usta i nachylając się lekko ku niemu zapytała, czy ma ogień. 

–  Przykro  mi,  nie  palę  –  odpowiedział  uprzejmie.  I  w  tym  momencie  zauważył  pudełko 

zapałek ze złotym napisem „Hotel Caribe Reef pozostawione zapewne przez kogoś z obsługi. 

Jack  nie  wykazał  się  zbytnim  refleksem.  W  gruncie  rzeczy  bardzo  atrakcyjna  blondynka 

podrywała go. Nie miał wielkiego doświadczenia, ale podał jej ogień z galanterią, jak gdyby robił 
to stale. 

–  Jesteś  wspaniale  opalony  –  stwierdziła  kobieta,  wydmuchując  dym  pełnymi, 

uszminkowanymi ustami. 

Przedstawiła się jako Suzanne z Dayton w Ohio. 
– Jestem Jack. – Ograniczył się  do podania imienia. Nie osiedlił  się jeszcze w  Filadelfii, ale 

nie mieszkał już w Chicago. Jakie miało więc znaczenie, skąd przyjechał? 

–  Wiesz  –  kobieta  przymrużyła  oczy  i  zaciągnęła  się  papierosem  –  w  dawnych  czasach 

uchodziłbyś za korsarza. 

Zaśmiał się i raz jeszcze pomyślał o Robinsonie Cruzoe. Suzanne z Dayton była być może nie 

całkiem w jego typie, ale nie mógłby powiedzieć, że nie było czym ucieszyć oka. Rozważał, czy 
nie zaprosić jej do stolika na poobiedniego drinka, ale spojrzał przypadkiem na drzwi balkonowe, 
które otwarły się na patio, i zaparło mu dech w piersiach. Oczy zrobiły się okrągłe ze zdumienia. 

Jack  Harrington  nie  był  zbyt  romantycznym  mężczyzną.  Nie  lubił  łzawych  miłosnych 

opowieści. Podczas jazdy samochodem zawsze przełączał stację, kiedy radio zaczynało nadawać 
sentymentalne  melodie.  Nie  wierzył  w  miłość  od  pierwszego  wejrzenia,  nie  przepadał  za 
weselnymi dzwonami ani za wpatrywaniem się w gwiazdy. 

background image

Lecz  teraz,  kiedy  ujrzał  Jill,  cała  dotychczasowa  filozofia  życiowa  wzięła  w  łeb.  Jej  imię, 

rzecz  jasna,  poznał  dopiero  później,  ale  już  w  pierwszej  chwili  wiedział,  że  dziewczyna  jest 
stworzona dla niego. Tylko ona. Cruzoe znalazł Piętaszka na wyspie Tobago i spotkał prawdziwą 
miłość. Oto metafora! 

W drzwiach stała kasztanowowłosa piękność w przylegającej do ciała sukience bez ramiączek. 

Wyglądała,  jakby  zstąpiła  z  obrazu  Michała  Anioła.  Gęste  włosy  spadały  na  kremowe  ramiona 
bezładnymi, lśniącymi falami. Mimo że z powodu braku szkieł nie widział szczegółów – zdawał 
sobie sprawę z tego, że ma przed sobą doskonałość. 

Jack  nie  mógł  oderwać  od  niej  wzroku,  kiedy  dyrektor  hotelu  prowadził  ją  przez  patio.  Jej 

chód był zachwycający. Cudowne włosy falowały w rytm kroków. 

Nie wierzył własnemu szczęściu, kiedy dyrektor posadził nieznajomą przy sąsiednim stoliku. 

Działała  na  niego  podniecająco.  Zniewolił  go  zapach  perfum,  które  poczuł,  gdy  przeszła  obok. 
Była  to  niezwykła  kompozycja  malwy  i  cytryny.  Zelektryzował  go  jej  nieco  schrypnięty  głos, 
gdy dziękowała dyrektorowi. Wyobraził sobie, że dłońmi wyczuwa jedwab jej ciała... 

Musiała  być  nowym  gościem.  Nie  mógłby  przecież  nie  zauważyć  tej  kasztanowowłosej 

bogini. 

–  Taka  cudowna  noc  –  mówiła  blondynka  poprzez  dym  papierosowy.  –  Czy  spacer  przy 

ś

wietle księżyca nie byłby wspaniały? 

Spacer  przy  świetle  księżyca!  Uświadomił  sobie,  że  milczeniem  daje  biednej  blondynie 

niewłaściwą odpowiedź. 

– Przykro mi... mam inne plany na dzisiejszą noc. Chciał, aby odniosła wrażenie, iż traktuje ją 

z  należną  uwagą,  przynajmniej  w  chwili  kiedy  się  usprawiedliwiał.  Nie  było  to  łatwe,  bo 
nieskazitelna  piękność  siedziała  niecałe  półtora  metra  od  niego  i  przyciągała  wzrok  z 
magnetyczną siłą. 

Blondynka zgniotła papierosa w popielniczce, rzuciła mu pogardliwe spojrzenie i odeszła. 
Bogini musiała wiedzieć, że ją obserwuje. Zdawał sobie sprawę z tego, że to w złym guście, 

ż

e  zachowuje  się  jak  absolutny  głupiec,  ale  jakaś  trudna  do  określenia  moc  nie  pozwoliła  mu 

oderwać  od  niej  wzroku.  Spojrzała  w  końcu  w  jego  stronę.  Uśmiechnął  się  z  szelmowskim 
błyskiem w oku, mając nadzieję, że wygląda raczej na gbura niż na zakochanego idiotę, którym 
był w istocie. 

Odwzajemniła  uśmiech.  Zwykłe  spojrzenie  sprawiłoby  mu  radość,  uznałby  je  nawet  za 

zachętę, lecz jej uśmiech, jej piękny uśmiech zbił go z pantałyku. 

Jego bogini wróciła do studiowania menu. Zanim kelnerka  zdążyła do niej podejść, odezwał 

się zuchwale: 

– Powinna pani spróbować callaloo. Robią to z tutejszych owoców morza. Bardzo smaczne. – 

Starał się, aby jego głos brzmiał niedbale, ale nawet on sam usłyszał w nim ton podekscytowania 
i nadziei. 

Spuściła  wzrok  uwodzicielsko,  z  przesadnie  akcentowaną  skromnością  uśmiechając  się  raz 

jeszcze do niego. 

– Dziękuję za radę. 
Ten zmysłowy głos Marilyn Monroe dopełnił miary. 
Kiedy kelnerka podeszła do stolika, bogini, ku jego satysfakcji, zamówiła callaloo. 
Zachwyt  to  za  mało  powiedziane.  Wprost  upajał  się  sytuacją.  I  to  nie  dlatego  że  zamówiła 

callaloo,  nie  dlatego  że  była  piękna  i  miała  zniewalający  uśmiech,  i  niewiarygodnie  zmysłowy 
głos.  Ale  dlatego  że  była  jedna  jedyna.  Gdy  tylko  się  pojawiła,  natychmiast  zawładnęła  jego 
sercem.  W  ułamku  sekundy  stał  się  innym  człowiekiem.  Nawet  powietrze  wokół  zmieniło  się, 
było przejrzystrze i jaśniejsze. 

background image

Pogląd  Jacka  na  sposób  spędzania  urlopu  odmienił  się  w  okamgnieniu.  Przestał  myśleć  o 

planowanym  relaksie,  o  sprzyjających  kontemplacji  rejsach  jachtem,  o  lekturze  intrygującej 
książki,  którą rozpoczął  w samolocie, o wylegiwaniu się  i samotnych  kąpielach słonecznych na 
białym  piasku,  wreszcie  o  planach  związanych  z  nową  pracą  i  urządzaniu  w  myślach  nowego 
mieszkania. Nie dostrzegał w tej chwili nikogo i niczego poza kasztanowowłosą pięknością. 

Działając pod wpływem impulsu zaprosił ją do swego stolika, choć kończył już prawie swoje 

callaloo. 

– Skoro obydwoje jesteśmy samotni... – zaczął zawieszając głos. 
Zeszła  na  kolację  sama,  może  kochanek,  zmęczony  podróżą,  został  w  pokoju?  Serce  Jacka 

zamarło na chwilę. 

– Tak, zdaje się, że jesteśmy. Zdaje się... Mogę się przysiąść do pana. 
Mówiąc,  przymykała  powieki  w  zachwycający  sposób.  Taki  był  jej  zwyczaj.  To  nie  była 

kokieteria.  Raczej  kombinacja  nie  dającej  się  usprawiedliwić  nieśmiałości  i  elektryzującej 
tajemniczości. 

– Jack Harrington. 
Nie wyciągnął ręki. Wiedział, że będzie drżała. Był w stanie jedynie gapić się na nią, przejęty 

i niezdolny do uciszenia dzikiego łomotu serca. 

– Jillian Ballard – przedstawiła się cicho, siadając naprzeciw niego. 
Zapytał  automatycznie,  czy  mówi  się  do  niej  "Jill"  i  poczuł  się  nagle  jak  osioł.  Osioł  i  Jill. 

Wspaniale. Rzeczywiście wspaniale! 

– Nie – powiedziała ze zmysłowym uśmiechem – ale nie mam nic przeciwko temu, żebyś tak 

się do mnie zwracał. Brzmi to fajnie... Jack i Jill. 

Zaśmiał się razem z nią. Od tej chwili wszystko chciał robić razem z nią. 
Po  raz  pierwszy  ośmielił  się  spojrzeć  jej  w  oczy.  Co  za  niezwykłe  oczy!  Nigdy  w  życiu  nie 

widział osoby z dwojgiem oczu w dwu różnych kolorach. Ale czyż nie wiedział od pierwszego 
wejrzenia,  że  Jill  jest  jedyna  i  niepowtarzalna?  Prawa  tęczówka  miała  ciepły  brązowy  kolor, 
podczas gdy lewa najżywszy odcień indygo. 

W trakcie kolacji prawie nie rozmawiali. Jack był skrępowany, ponieważ wiedział, że mają na 

wyciągnięcie  ręki.  A  Jill  okazała  się  niewiarygodnie  powściągliwa  i  w  zauważalny  sposób 
zadowolona z milczącego towarzystwa Jacka. Nie próbowała zadawać pytań, jakie nieodmiennie 
pojawiają  się  w  rozmowach  nieznajomych  urlopowiczów.  W  rodzaju:  skąd  jesteś  ani  spod 
jakiego jesteś znaku. Żadnych pytań w ogóle. Powiedziała mu tylko, że smakuje jej callaloo. 

– Myślę, że jutro spróbuję małży – dodała. 
Nie zamawiał wcześniej małży, w ogóle go nie zainteresowały. 
– Ja też bardzo chętnie spróbuję – stwierdził. 
Do diabła z jego kulinarnymi przyzwyczajeniami. 
– Spróbujmy razem – podsumował z bijącym sercem w obawie, że mogłaby tej propozycji nie 

przyjąć. Ku jego radości tak się jednak nie stało. 

Perspektywa następnej  kolacji z Jill sprawiła, że  Jack całą noc nie  zmrużył oka. Następnego 

ranka,  raz  jeszcze  stanął  przed  lustrem  w  łazience  i  uznał,  że,  mimo  niewyspania,  wygląda 
całkiem  nieźle,  że  jeszcze  bardziej  przypomina  korsarza.  Mrugnął  do  swego  odbicia  i  wycedził 
przez zęby: – Ty diabelski awanturniku, ty! – Zarumienił się na myśl o tym, że ktoś mógłby to 
usłyszeć. Wciągnął kąpielowe spodenki i wybiegł na plażę. 

Jill  nienawidziła  lotów  i  podczas  podróży  na  Tobago  starała  się  stłumić  niepokój  dwiema 

szklaneczkami  krwawej  mary.  Nigdy  nie  nadużywała  alkoholu.  Wybrała  krwawą  mary,  bo  sok 
pomidorowy dobrze „przegryzał się" z alkoholem. Po dwóch szklaneczkach poczuła lekki zawrót 
głowy i mdłości, i, mimo wszystko, zdenerwowanie, zwłaszcza że samolot wpadał w jedną dziurę 

background image

po drugiej. 

Nie  dość,  że  lot  przebiegał  burzliwie,  przed  lądowaniem  musiała  wybrać  się  na  krótko  do 

toalety, aby włożyć szkła kontaktowe. Kupiła je przed wyjazdem, a ponieważ miała nadzieję na 
sen podczas podróży – nie śpieszyła się z wkładaniem ich pod powieki. 

Zdecydowała  się  na  ten  zakup  pod  wpływem  impulsu.  Kiedy  w  Filadelfii  wybrała  się  do 

optyka,  żeby  zamówić  nową  parę  przepisanych  jej  przez  okulistę  soczewek,  asystentka 
przekonała  ją  do  szkieł  kontaktowych.  Chodziło  o  ów  nadzwyczajny,  fioletowoniebieski  kolor, 
który przybierały oczy po założeniu takich właśnie szkieł. Chociaż oczy Jill miały  miłą, ciepłą, 
brązową barwę, dziewczyna w skrytości ducha marzyła o oczach niebieskich. 

Sprytna  sprzedawczyni  sfinalizowała  transakcję,  kiedy  powiedziała,  a  właściwie  niemal 

wykrzyczała,  że  kasztanowe  włosy  w  połączeniu  z  niebieskimi  oczami  zrobią  piorunujące 
wrażenie.  Zwłaszcza  wtedy,  dodała,  gdy  Jill  rozwiąże  koński  ogon  i  pozwoli  włosom  spadać 
luźnymi lokami. 

Zamówiwszy  parę  błękitnych  szkieł,  takich  samych,  jakie  nosiła  asystentka,  Jill  wstąpiła  do 

modnego  supermarketu  Lord  &  Taylor,  aby  móc  zaimponować  później  kilkoma  seksownymi 
kostiumami plażowymi oraz frywolną bielizną. Robiła te zakupy w podnieceniu, ale z poczuciem 
pewnej  swobody.  W  pracy  ubierała  się  w  sposób  tradycyjny.  Nosiła  kostiumiki  na  miarę, 
popielate,  granatowe,  w  prążki,  oraz  krochmalone,  bawełniane  bluzki  i  praktyczne  pantofle. 
Podczas  wakacji  mogła  sobie  pozwolić  na  odrobinę  szaleństwa.  W  głębi  duszy  była 
sentymentalną  osobą.  Kiedy  zdecydowała  się  na  urlop  w  tropikach  –  wyobrażała  sobie  pełną 
przygód eskapadę i krótki romans z odrobiną goryczy. 

Układała  wielkie  plany.  Żyła  marzeniami.  Dziewczyna  ma  w  końcu  prawo  do  marzeń, 

prawda?  Zwłaszcza  taka  jak  ona,  ze  spadającą  kaskadą  kasztanowych  włosów  i  głębią  oczu. 
Myślała z utęsknieniem o urlopie i coraz mocniej odczuwała potrzebę wyjazdu. Nie wyjeżdżała 
nigdzie  od  dwóch  lat  i  nigdy  jeszcze  nie  spędzała  wakacji  w  tropikach.  Wydawały  jej  się 
wspaniałe i podniecające. 

I oto znajdowała się w małej toalecie samolotu przyglądając się szkłom, które połyskiwały w 

pudełeczku. Rozmyślnie zostawiła stare okulary w domu. Znała swoją naturę na tyle dobrze, aby 
wiedzieć,  że  inaczej  straci  sporo  nerwów.  Na  ogół  trudno  jej  było  podjąć  decyzję.  Uwierzyła 
zapewnieniom asystentki, że w nowych szkłach wywoła piorunujące wrażenie. Włożywszy je na 
próbę  czuła  się  bardzo  dobrze.  A  ponadto  chciała  mieć  niebieskie  oczy.  Rozpuściła  już  koński 
ogon;  włosy  w  nieładzie  spływały  na  ramiona.  Nieźle,  musiała  przyznać.  Wyraziste,  niebieskie 
oko spojrzało na nią z lustra. Uśmiechnęła się uwodzicielsko do własnego odbicia. Może jeszcze 
nie piorunujące wrażenie, ale w każdym razie znaczna odmiana. 

Ważyła drugą soczewkę na koniuszku wskazującego palca i już miała zamiar umieścić ją pod 

lewą powieką, kiedy samolot wpadł nagle w wielką, powietrzną dziurę i zadygotał. Szkło spadło 
na podłogę. Jill uklękła, aby je odnaleźć. Po serii wstrząsów uzmysłowiła sobie, że ma mdłości i 
trzęsie  się  ze  strachu.  Usiadła  ciężko  i  dostrzegła  światełko  alarmowe,  które  wzywało  ją  na 
miejsce. Przerwała poszukiwania i wykonała polecenie. 

Samolot podchodził do lądowania. W panice zapomniała zupełnie o zgubionym szkle. Kiedy 

maszyna  podkołowała  do  portu  i  wreszcie  zatrzymała  się  bezpiecznie,  lęk  ustąpił,  ale  skutki 
wypicia dwóch szklaneczek krwawej mary odczuwała nadal. 

Była  prawie  szósta  wieczór,  kiedy  wreszcie  odjechała  z  lotniska.  Prawie  nic  nie  jadła  i  gdy 

znalazła się u celu podróży w hotelu Caribe Reef, postanowiła coś przekąsić. Zostawiła walizki w 
hotelowym  pokoju,  wzięła  prysznic,  włożyła  jedną  z  seksownych,  plażowych  sukienek  i  zeszła 
do patio, żeby coś zjeść. 

Wyszedłszy  przez  drzwi  werandy  dostrzegła  bruneta,  który  jadł  kolację  przy  jednym  ze 

background image

stolików.  Mężczyzna  ten  sprawiał  wrażenie  prawdziwego  wilka  morskiego.  Mógł  z  pewnością 
podobać  się  kobietom.  Stojąca  obok  blondynka  pożerała  go  oczami.  Jill  była  zaskoczona 
sposobem, w jaki na nią spojrzał. Spojrzał to zresztą źle powiedziane. 

On puszczał do niej oko. Zanim się odwróciła, został zaszczycony długim spojrzeniem, które 

w  myśl  intencji  Jill  miało  być  zagadkowe.  Przyspieszyła  kroku,  aby  zrównać  się  z  dyrektorem 
hotelu, który prowadził ją do stolika. 

Spojrzała  na  menu  starając  się  je  przestudiować,  ale  cały  czas  czuła  na  sobie  wzrok 

nieznajomego. Zerknęła na niego nieśmiało. Uśmiechnął się. Starał się najwyraźniej rzucić na nią 
urok.  Errol  Flynn,  w  swoich  najlepszych  korsarskich  filmach,  nie  robił  tego  lepiej.  Poczuła,  że 
serce jej zamiera. 

Posłała  mu  uśmiech  mając  nadzieję,  że  zrozumie  go  właściwie.  Próbowała  zasygnalizować 

chęć  nawiązania  kontaktu, bez narażania swej  kobiecej dumy.  Nigdy dotychczas nie próbowała 
tak się uśmiechać. Uśmiech pofrunął jak na skrzydłach. Snuła czasem romantyczne marzenia, a 
tu  pal  diabli  marzenia  –  od  dwudziestu  minut  jest  na  wyspie  i  już  przystojny,  wyjątkowo 
pociągający nieznajomy patrzy na nią w taki sposób, jakby w życiu nie miał kobiety. 

Udała, że wraca do lektury menu, patrząc kątem oka na urodziwego korsarza i wysoką blond 

lisicę. Z zadowoleniem dostrzegła, że po wymianie kilku zdań blondynka odeszła obrażona. Jill 
miała  wrażenie,  że  jej  korsarz  nawet  tego  nie  zauważył,  ponieważ  cały  czas  gapił  się  na  nią. 
Ciągle studiowała menu. Uświadomiła sobie, że nie potrafi dokonać wyboru. I, o zgrozo, miała 
tylko  jedno  szkło  kontaktowe  –  w  owym  błękitnym  kolorze.  Błagała  w  myślach  nieznajomego, 
aby  odwrócił  się  na  chwilę.  Chciała  nieznacznie  wyjąć  to  nieszczęsne  szkło.  Cóż  bowiem,  u 
licha,  ten  śmiałek  z  fantazją  pomyśli  sobie  o  kobiecie,  która  ma  jedno  oko  błękitne,  a  drugie 
brązowe? Wpadła w panikę. Starała się podnieść kartę wyżej i przesłonić nią twarz, ale on już się 
ku niej nachylał: 

– Powinna pani spróbować callaloo. Robią to z miejscowych owoców morza. Bardzo smaczne 

– zapewnił. 

Uśmiechnęła się z zakłopotaniem. 
–  Dziękuję  za  radę  –  wymamrotała  niskim  głosem,  który  przyjmował  taką  barwę  zawsze 

wtedy kiedy była zakłopotana. 

Gdy  w  minutę  później  pojawiła  się  kelnerka,  Jill  zamówiła  callaloo.  Na  ogół  była  ostrożna, 

gdy przychodziło  do próbowania nowych potraw, ale tym  razem pomyślała sobie,  że być  może 
sprawi mu przyjemność. Mówiąc szczerze myślała nie tylko o jedzeniu. 

I  rzeczywiście  musiało  tak  być,  bo  zaraz  potem  zaprosił  ją  do  stolika.  Powiedział:  „Skoro 

obydwoje  jesteśmy  samotni...  ",  a  nie:  „Skoro  spędzamy  czas  przy  kolacji  w  pojedynkę",  co 
oznaczało, że, podobnie jak ona, przyjechał do tego tropikalnego raju sam. 

Jedynym  powodem,  dla  którego  mimo  to  ociągała  się  ze  zmianą  miejsca,  był  brak  drugiego 

szkła kontaktowego. Ale – próbowała się przekonywać – zapadał zmierzch. Będzie starała się nie 
patrzeć  mu  prosto  w  oczy.  Być  może  nie  zauważy,  że  jest  osobliwą  damą  o  oczach  w  dwu 
różnych kolorach. A w końcu, do diabła z tym wszystkim. Dlaczego nie miałaby zaryzykować? 
Nie mogła temu przystojnemu korsarzowi dać kosza. Pieszczoty, pocałunki, seks. A więc to tak! 
Myślała już o bezpiecznym seksie, a jeszcze nie przesiadła się do jego stolika. Jej dotychczasowe 
ż

ycie  poświęcone  było  karierze.  Miłość  i  seks  znajdowały  się  w  gruncie  rzeczy  na  marginesie. 

Nie spotykała się z  mężczyznami zbyt często. A ponadto pracowała w jednej z tych firm, które 
kategorycznie  zabraniają  mieszania  spraw  zawodowych  z  osobistymi.  Ale  nie  było  się  czym 
przejmować  –  o  mężczyznach  z  jej  firmy  można  było  powiedzieć  wszystko,  ale  nie  to,  że 
przypominali romantycznych kochanków. 

Odłożyła kartę i przysiadła się do uwodzicielskiego nieznajomego. 

background image

–  Jack  Harrington  –  przedstawił  się.  Nie  wyciągnął  dłoni  na  powitanie,  co  przyjęła  z 

zadowoleniem, bo jej własna była wilgotna ze zdenerwowania. 

– Jillian Ballard. 
– Mówi się do ciebie Jill? 
Zaśmiała się. Nawet jej bliscy tak do niej nie mówili. 
– Nie – odparła  ze śmiechem przypominając sobie stary wierszyk Mamy-Gęsi z rymowanek 

dla dzieci:, Jack i Jill wdrapali się na  górę po wiadro wody. Jack spadł z  góry na pazury, a Jill 
sturlała  się  za  nim".  –  Ale  nie  będę  miała  nic  przeciwko  temu,  abyś  tak  się  do  mnie  zwracał. 
Brzmi to fajnie... Jack i Jill... 

Teraz on się uśmiechnął. Miał szalenie zmysłowy uśmiech. A więc już razem żartowali. 
Starała się cały czas patrzeć w dół, ale nie zawsze było to możliwe. Zauważyła z ulgą, że nie 

powiedział ani słowa na temat jej oczu. W czasie kolacji zachowywał się bardzo uprzejmie. Ujęło 
ją to, że  nie zadawał pytań. Nie  miała najmniejszej ochoty na ujawnianie  szczegółów  ze swego 
ż

ycia. Postanowiła umknąć w przypadku, gdyby Jack zagadnął o cokolwiek, co miałoby bardziej 

osobisty charakter. Sama również, celowo, nie zadawała mu*żadnych pytań natury intymnej. To 
był jej sposób na unikanie tematów, które można niepotrzebnie wywołać. A poza tym – może nie 
chciała  wiedzieć  zbyt  wiele?  Może  był  kobieciarzem  lub  hultajem,  który  ma  w  domu  żonę  i 
pięcioro dzieci? 

Milczeli dopóty, dopóki talerze nie zostały sprzątnięte ze stołu. 
– Smakowało mi callaloo – skłamała. Nie było to danie niejadalne, ale nigdy nie przyszłoby 

jej do głowy, aby zamówić je powtórnie. A z drugiej strony znajdowała się w takim stanie ducha, 
ż

e  gdyby  Jack  zaproponował  następną  porcję  owoców  morza,  prawdopodobnie  zgodziłaby  się 

bez oporów. Czując, że ma przewagę, rzuciła: 

– Myślę, że jutro zamówię małże. 
Małże. Nie miała w gruncie rzeczy pojęcia, czym są małże ani nie zależało jej zbytnio na tym, 

aby  tę  lukę  wypełnić.  Doszła  jednak  do  wniosku,  że  człowiek,  który  jada  callaloo,  je 
przypuszczalnie także małże i miała nadzieję, że będzie mu przyjemnie zjeść z nią razem to coś. 

– Ja również z przyjemnością spróbuję – odrzekł. – Zróbmy to razem. 
Spokojnie, moje spragnione serce, pomyślała. 
–  Wspaniale  –  zgodziła  się.  I  uświadomiła  sobie,  że  musi  odejść,  zanim  wszystko  zepsuje. 

Wymówiła się od ponczu – czuła się tak, jak gdyby już wypiła poncz. Biorąc pod uwagę jej słabą 
głowę i zmęczenie, rzeczywiście tak mogło być. Umówili się na następny wieczór i Jill wróciła 
do pokoju. 

Zaraz  po  zamknięciu  drzwi  weszła  do  łazienki,  żeby  wyjąć  niebieskie  szkło.  Następne  dni 

urlopu rysowały się dość mgliście, ale była już tak rozkochana w swoim piracie, że nawet przez 
obydwa szkła widziałaby niewyraźnie. Wzięła ze sobą na urlop sporo książek, ale odsunęła je w 
kąt. Z Jackiem Harringtonem mogła przeżyć o wiele ciekawszą historię. 

Następnego ranka zjadła ze smakiem śniadanie z kuchni kontynentalnej – mango i rogalika z 

dżemem. Wypiła kawę, a potem przebrała się w kostium bikini i zeszła na dół, na hotelową plażę. 

Udawała  sama  przed  sobą,  że  chce  popływać.  W  istocie  marzyła  o  spotkaniu  Jacka. 

Oczekiwanie na spotkanie przy kolacji wydawało się jej nie do zniesienia. 

I nagle w tłumie męskich ciał dostrzegła go. Musiał zadziałać jej wewnętrzny radar. 
Siedział przechylony przy jednym z barków na werandzie, pod daszkiem, nie dalej, jak kilka 

metrów od miejsca, w którym rozłożyła swój ręcznik. Na chwilę zawładnęła nią przemożna chęć, 
aby otworzyć przed nim serce, żeby obydwa serca mogły się połączyć i bić jak jedno. Nigdy w 
ż

yciu nie ulegała szaleńczym pokusom, ale teraz wszystko wydawało się jej możliwe. 

Najwyraźniej  siłą  swej  woli  ściągnęła  uwagę  Jacka.  W  chwilę  po  tym,  jak  go  dostrzegła, 

background image

odwrócił  się  i  napotkał  spojrzenie  jej  brązowych  oczu.  Może  błękitny  kolor  wywarłby  na  nim 
większe wrażenie, ale telepatyczny przekaz mówił jej, że kolor oczu nie ma znaczenia. 

Rozdział 

Po  tym  pierwszym  spotkaniu  z  Jill  Jack  uświadomił  sobie,  że  jeśli  choć  trochę  ceni  swoją 

niezależność, powinien czym prędzej wziąć nogi za pas. Ale nie zrobił tego. Spędzili razem dzień 
na plaży, zjedli małże na kolację – były nawet całkiem smaczne – i wybrali się na przechadzkę 
wzdłuż wybrzeża przy świetle księżyca. Szli wolnym krokiem i trzymali się za ręce. 

–  Kiedy  wracasz  do  domu?  –  Jill  po  dłuższej  chwili  przerwała  milczenie.  Było  to  jedno  z 

niewielu pytań, jakie mu zadała. 

Jack nie chciał zdradzać, że zostały mu tylko trzy dni na Tobago. W gruncie rzeczy urlop mu 

się  nie  kończył.  Przed  podjęciem  pracy  zamierzał  poświęcić  kilka  dni  na  urządzanie  nowego 
mieszkania. 

– A jak długo ty tu jeszcze będziesz? – zagadnął. 
Jill roześmiała się. Mógł słuchać jej śmiechu bez końca. 
– Sześć dni. 
– I ja też – rzucił, modląc się w skrytości ducha, aby można było przedłużyć pobyt w hotelu. 

Ale jeśli będzie trzeba, rozbije namiot na plaży. 

Ś

cisnęła  jego  dłoń.  Przystanęli.  Popatrzyła  na  niego  wielkimi,  brązowymi  oczami. 

Opowiedziała  mu  przy  kolacji  historię  o  „niebieskim"  oku  i  obydwoje  mieli  sporo  uciechy. 
Wyznał, że lubi jej oczy w takim właśnie kolorze, naturalnym. Była to prawda. 

Bliskość Jill oszołomiła Jacka, do tej pory żadna kobieta nie wzbudzała w nim takich emocji. 

Usta  Jill,  pełne  i  lekko  rozchylone,  miały  kolor  malin.  Poczuł  nagle  szaloną  ochotę  na  maliny. 
Bardzo chciał popróbować tych malinowych ust. 

To  było  szaleństwo.  Bał  się  ją  pocałować.  Miał  do  czynienia  z  kobietami  i  był  podobno 

niezłym kochankiem. Ale Jill była inna. Poza tym był w niej wściekle zakochany. Czuł, że miłość 
ogarnia go z wielką szybkością i pasją. Nie wiedział, jak sobie z tym poradzić. Nie chciał niczego 
przyspieszać, w obawie, że Jill go odtrąci. Nie mógł do tego dopuścić ani na to pozwolić. 

Ale jej brązowe oczy patrzyły na niego w taki sposób, jak gdyby był rzeczywiście korsarzem... 
– Chcę cię pocałować – szepnął nie mogąc opanować tego pragnienia. Czy korsarze informują 

zawczasu o swoich zamiarach? 

– Ja też chcę – odparła, a jej głos był jeszcze bardziej zmysłowy niż zwykle. 
Kiedy ich  usta spotkały  się, ciało Jacka przebiegł elektryzujący dreszcz.  Zdawało  mu się,  że 

znalazł  się  w  raju.  Zapach  Jill  podziałał  na  niego  jak  afrodyzjak.  Obawa  minęła.  Całował 
dziewczynę  zachłannie,  jak  gdyby  nie  mógł  się  nasycić.  Pocałunek  stawał  się  coraz  dzikszy  i 
gorętszy, a dłonie Jacka przesunęły się z jej pięknych ramion na plecy. Przez jedwabną sukienkę 
mini wyczuwał ciepło jej ciała. 

– Nie mogę trzymać rąk z dala od ciebie – szepnął. 
– Cieszę się – westchnęła. 
Pocałował  ją  mocno  i  namiętnie.  Była  słodsza  i  bardziej  upajająca,  niż  wszystkie  maliny 

ś

wiata. 

Jill szła do hotelu na tak niepewnych nogach, że co jakiś czas się potykała. Nagle, tuż przed 

wejściem  na  stopnie  werandy,  Jack  uniósł  ją  mocnymi  rękami,  przeniósł  przez  hol,  wniósł  do 
windy i dojechał w ten sposób na siódme piętro do swego pokoju. Kto żyw gapił się na nich, ale 
oni  patrzyli  tylko  na  siebie.  Nawet  gdyby  nastąpił  wybuch  wulkanu  i  lawa  zalała  hotel,  Jill  nie 
zwróciłaby  na  to  uwagi.  Podobnie  zresztą  jak  Jack.  Obydwoje  byli  zajęci  dążeniem  do  bardzo 
wyraźnego celu. 

background image

Gdy  wreszcie  znaleźli  się  w  pokoju,  Jack  nie  włączył  światła.  Nie  powiedział  słowa.  Jill 

również  milczała.  Weszli  razem  w  ciemność  obejmując  się  i  całując,  przytuleni  i  bardzo  siebie 
spragnieni. 

Zerwał z niej sukienkę i czarne majteczki – jedyne co miała na sobie. Jill zamierzała kochać 

się  po  wariacku,  bez  zahamowań,  i  nie  miała  cienia  wątpliwości,  że  postępuje  właściwie.  Do 
niedawna, przed poznaniem Jacka, była przekonana, że stać ją jedynie na miłosne marzenia. Ale 
to  wszystko  działo  się  naprawdę.  I  Jack  też  istniał  naprawdę.  Beż  żadnego  oporu  rozebrała  go. 
Naprężone, mocne, męskie ciało budziło w niej drżenie. Wyczuła ustami, że napinają się mięśnie 
jego torsu. Nie spotkała  się do tej pory  z taką reakcją.  Miała  pewne doświadczenie. Było w jej 
ż

yciu  kilku  ważnych  mężczyzn,  dokładnie  dwóch,  ale  żaden  z  nich  nie  zachowywał  się  w  taki 

sposób. W dodatku ona sama nigdy wcześniej nie przeżywała podobnych emocji. 

Jack poczuł, że traci nad sobą kontrolę, kiedy usta Jill zaczęły wędrować w dół, wzdłuż jego 

ciała. Zaczął szeptać\ że bardzo jej pragnie, że bardzo jej potrzebuje, że bardzo ją kocha. Nie były 
to jedynie łóżkowe wyznania. Mówił prawdę. I chciał, żeby Jill w to uwierzyła. 

– Kocham cię – rzekł półgłosem i zaczął ją całować z czułością raczej niż z pasją, ponieważ 

pragnął, aby uświadomiła sobie, zanim zaczną się kochać, że właśnie będą się kochać. Kochać, a 
nie bawić w seks. 

–  Ja  też  cię  kocham.  Nigdy  nikogo  jeszcze  nie  kochałam  i  nigdy  już  nikogo  innego  nie 

pokocham – odparła z takim żarem, że ze wzruszenia łzy zakręciły mu się w oczach. 

Jill  bała  się,  że  go  wystraszy.  Nigdy  jeszcze  nie  mówiła  tak  otwarcie  o  swoich  uczuciach. 

Ledwie  wybrzmiały  te  słowa,  a  już  zdjął  ją  lęk,  że  powiedziała  za  wiele,  zbyt  szczerze,  zbyt 
naiwnie.  Ale  przecież  Jack  wyznał,  że  ją  kocha.  Uwierzyła  mu.  Czy  to  oznacza,  że  chciał,  aby 
związała się z nim na zawsze? Jill wystraszyła się, że ten zawadiaka przerazi się intensywnością 
jej  uczuć  i  ucieknie.  Albo  gorzej  –  że  prześpi  się  z  nią  teraz,  a  potem  odpłynie  z  Tobago 
pierwszym  statkiem.  Odechciało  się  jej  nagle  krótkiego,  romantycznego  epizodu.  Przygoda  w 
ogóle nie wchodziła w rachubę. Pragnęła więcej. Żądała wszystkiego. 

Jacka  zakłopotały  własne  łzy.  Nie  chciał,  aby  Jill  sądziła,  że  jest  kimś  w  rodzaju 

sentymentalnego cymbała. Zamierzał kochać się z kobietą swego życia. Był Robinsonem Cruzoe. 
Silnym,  brawurowym,  odważnym,  śmiałym  korsarzem.  Czy  Robinson  Cruzoe  beczałby,  gdyby 
kobieta, którą kocha nad życie, powiedziała mu, że będzie jego jedyną miłością? Nigdy w życiu... 
Wtulił więc twarz w jej włosy. 

Porwał  ją  z  gniewem  na  ręce  i  zaniósł  do  łóżka.  Dłońmi  posługiwał  się  jak  ogrodnik,  który 

dotyka  nierozwiniętego  pączka.  Jill  była  rozbudzona  do  szaleństwa.  Szła  za  nim  ślepo.  Było  to 
dla  niej  coś  zupełnie  nowego.  Ich  usta  spotkały  się  znowu  i  pragnęła,  aby  pocałunek  trwał 
wiecznie. 

Jack  zaczął  ją  kochać  z  pośpiechem  samotnika,  który  spędził  ostami  okres  na  bezludnej 

wyspie.  Odkrywał  wszystkie  sekretne  miejsca,  aż  Jill  wydała  z  siebie  jęk  rozkoszy  i  Jack 
przerwał na  moment. Objęła  go  mocno  nogami  w obawie, że przestanie  robić to, co  robi, że to 
cudowne uczucie wewnątrz niej zgaśnie. 

Przeszył  go  dreszcz,  kiedy  poczuł,  że  biodra  Jill  zaczynają  się  pod  nim  poruszać.  Wilgotny 

połysk  pokrywał  jej  ciało.  Nigdy  nie  widział  tak  wspaniałego  obrazu:  Wenus  i  rzucająca  blask 
księżniczka  wyspy  tropikalnej  w  jednej  osobie.  Zatracił  się  w  zachwycie,  kiedy  z  krzykiem 
wyrzuciła  z  siebie  słowa  pożądania.  Szybkim  ruchem  sięgnął  po  mały,  srebrny  pakiecik,  który 
leżał w szufladce nocnej szafki. 

W  końcu,  kiedy  Jill  myślała,  że  oszaleje  z  podniecenia,  wypełnił  ją.  Na  szyi  poczuła  jego 

gorący  oddech.  Szeptał  jej  do  ucha  cudowne  zaklęcia,  przekonując  ją,  że  są  dla  siebie 
wspaniałymi partnerami, że to musiało się stać i że tak bardzo ją kocha. Słyszała tylko co drugie 

background image

słowo – jej ciało wibrowało w coraz szybszym rytmie. Czuła się tak, jak gdyby znajdowała się w 
pędzącym wagoniku szalonej kolejki w największym na świecie wesołym miasteczku: lot w górę, 
ku  radosnemu  objawieniu,  ekstaza,  orgazm.  I  kiedy  to  nastąpiło,  jej  serce,  dusza  i  ciało 
rozpłynęły  się  w  szczęśliwej  błogości,  ponieważ  był  to  akt  kompletny,  w  którym  miłość 
połączyła się z namiętnością. 

– Kocham cię – wyszeptał, kiedy odpoczywali w swoich ramionach. – I nigdy nie będę kochać 

nikogo innego. 

Jego  słowa  poruszyły  ją  bardziej  niż  wszystkie  zaklęcia  miłosne,  jakie  słyszała  wcześniej. 

Były  potwierdzeniem  jej  własnych  uczuć,  tych  samych,  których  wyznanie  już  zaryzykowała. 
Kochali się, a on wcale nie zamierzał odlatywać najbliższym samolotem z Tobago. Zaśnie w jej 
ramionach,  a  rano  będą  kochać  się  ponownie.  Czekało  ich  sześć  wspaniałych  nocy  i  dni 
wypełnionych miłością. A kiedy minie ostami dzień... 

Jill nie wiedziała o nim nic a nic. Dokąd uda się siódmego dnia? De ma lat? Czy jest żonaty? 

Obawy,  że  może  mieć  w  domu  żonę  i  dzieci,  zaczęły  ją  męczyć  coraz  bardziej.  Postanowiła 
sprawdzić podstawowe dane. Zaczęła od najważniejszego pytania. 

Uśmiechnął się i przyznał chętnie: 
–  Jestem  wolny.  I  nigdy  w  życiu  nie  byłem  tak  blisko  zaręczyn.  Ostatni  raz  miałem 

narzeczoną  w  szkole  średniej.  Nigdy  nie  myślałem  poważnie  o  kobiecie.  –  Jego  chłopięcy, 
nieśmiały uśmiech kontrastował z męskim wyglądem. 

Jill  nie  powiedziała  mu,  jak  bardzo  było  to  ujmujące.  Sądziła,  że  nie  powinna  robić  takich 

uwag. 

– Ja też jestem wolna – rzekła. – Mam dwadzieścia osiem lat. Wychowywałam się w małym 

miasteczku  w  Wisconsin  jako  jedynaczka.  Mam  uczulenie  na  fasolę,  a  spotkanie  ciebie  jest  na 
pewno najważniejszym wydarzeniem w moim życiu. 

Przyciągnął ją do siebie. Powiedział, że ma trzydzieści cztery lata – ona dawała mu trzydzieści 

pięć – i że wychował się na przedmieściach Chicago, że też jest jedynakiem i że poznanie jej jest 
zdecydowanie najważniejszym wydarzeniem w jego życiu. 

I zaraz potem ustalili, że obydwoje mieszkają w Filadelfii. Zgodzili się co do tego, że zetknął 

ich ze sobą szczęśliwy traf, choć Jill, mówiąc szczerze, nie bardzo wierzyła w zrządzenia losu. 

Jack uważał to wszystko za niesłychane. Jill mieszkała w Philly. Czy ich drogi kiedykolwiek 

mogłyby się przeciąć, gdyby nie wakacje na Tobago? Raczej nie. Filadelfia to wielkie miasto. 

Objął ją jeszcze mocniej, rozkoszując się żarem jej ciała. 
Myśl, że mógł nigdy  nie spotkać tej kobiety, poraziła  go.  Czuł, że Jill podziela  jego lęk.  Ich 

ciała  znowu  zaczęły  poruszać  się  zgodnym  rytmem.  Miał  wrażenie,  że  działają  powodowani 
niezrozumiałym  pośpiechem,  jak  gdyby  chcieli  udowodnić,  że  los  się  nie  pomylił,  że  nie  na 
darmo był szczodry. 

Jack  z  trudem  oparł  się  pokusie  zaproponowania  jej  małżeństwa.  Boże  mój,  zdawał  sobie 

sprawę,  że  to  szaleństwo.  Kto,  znając  kobietę  nieco  dłużej  niż  dwadzieścia  cztery  godziny, 
oświadcza  się?  Ale  był  absolutnie  pewien,  że  po  dwudziestu  czterech  dniach,  dwudziestu 
czterech miesiącach, dwudziestu czterech latach, jego uczucia będą dokładnie takie same, jak w 
tej chwili. Był przekonany, że chce, aby Jill została jego żoną, że chce spędzić z nią całe życie, że 
chce  ją  kochać,  szanować  i  otaczać  czułością,  dopóki  śmierć  ich  nie  rozłączy.  Jack  i  Jill  na 
zawsze... 

Gdyby  Jack  zapytał  Jill,  czy  wyjdzie  za  niego  za  mąż,  odpowiedziałaby  radosnym  „tak". 

Wiedziała, że to szaleństwo, ale nie zawahałaby się. Co prawda nie panowała nad emocjami, ale 
też miała swoje racje. Uświadomiła sobie, że wie o Jacku to, co jest istotne, że jest ciepły, czuły, 
romantyczny  i  namiętny.  Nie  miała  cienia  wątpliwości,  że  jest  najbardziej  ekscytującym 

background image

kochankiem,  o  jakim  kobieta  mogłaby  marzyć.  Lista  jego  przymiotów  ciągnęła  się  bez  końca. 
Jack  był  uczciwy  i  otwarty.  Tchnął  w  nią  życie.  Zmusił  ją  do  odnalezienia  prawdziwej 
tożsamości. Zanim się pojawił, szła przez życie mechanicznie, bez czucia. Gdyby zatelefonowała 
tego  wieczoru  do  rodziny,  że  spotkała  właśnie  mężczyznę,  z  którym  chce  wziąć  ślub, 
powiedzieliby,  że  zapewne  zwariowała,  że  uległa  udarowi  słonecznemu.  Nie  spierałaby  się. 
Prawdopodobnie mieliby rację. Sytuacja była niezwykła. Ale to nie był udar. To była miłość. 

W rocznicę Jacka i Jill, podczas czwartej wspólnej kolacji, kelnerka powiedziała im, że zanosi 

się  na  huragan,  który  może  przejść  nad  wyspą  za  kilka  dni,  jeśli  tylko  nie  zmieni  kierunku. 
Goście hotelowi powinni przedsięwziąć środki ostrożności... 

Jack przedsięwziął takie środki od razu. Przy księżycu i daniach kreolskiej kuchni poprosił Jill 

o rękę. 

To były niewiarygodnie romantyczne oświadczyny. Jack padł przed nią na kolana, chwycił jej 

dłonie – w jednej z nich niefortunnie trzymała widelec z krewetką po kreolsku, która wylądowała 
na jego białych, marynarskich spodniach i rzekł: 

– Cieszmy się życiem. Wkroczyłaś w moje życie i liczy się każda chwila. Wyjdź za mnie, Jill. 

Wyjdź za mnie tu, na Tobago, jutro. Jeśli nadejdzie huragan i  morze zaleje wyspę,  odpłyniemy 
razem na zawsze. 

Ostatnia  część  oświadczyn  była,  trzeba  to  przyznać,  melodramatyczna,  ale  Jill  ani  przez 

moment  nie  przypuszczała,  że  huragan  czy  wybuch  wulkanu  mogłyby  ich  zmieść.  Była 
przekonana, że miłość obroni ich przed każdym kataklizmem. 

– Tak, wyjdę za ciebie, Jack – zabrzmiało w odpowiedzi. 
Ledwie to wyznała, zerwał się i uniósł ją do góry. I na samym środku restauracji Caribe Reef, 

wypełnionej  do  ostatniego  miejsca,  krzyknął  na  cały  głos  z  radości.  Ich  usta  złączyły  się  w 
pocałunku. 

Wszyscy obecni,  goście  i personel, zaczęli bić  brawo. Jack obejmował ją  mocno.  Śmiali się. 

Jill  płakała.  I  chociaż,  ze  względu  na  brak  okularów  nie  mogłaby  tego  przysiąc,  to  jednak  była 
pewna, że Jack również płacze. 

Nie posiadała się ze szczęścia. Szepnęła: 
– Jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie. 
– A ja jestem najszczęśliwszym mężczyzną – odparł Jack. Był zbyt podniecony, aby martwić 

się, czy Jill widziała jego łzy. 

Ujął  jej  ręce  i  ucałował  każdy  palec  z  osobna.  Obiecał,  że  jutro  rano  zacznie  od  kupna 

ś

lubnych obrączek, a potem porozmawia z duchownym z malowniczej, białej, pokrytej stiukami 

ś

wiątynki  nad  Englishman's  Bay  o  ceremonii  ślubnej.  Po  czym  formalnie  obwieścił  nowinę, 

zapraszając wszystkich obecnych na ślub. 

Następnego  ranka,  kiedy  Jack  poszedł  do  kościółka,  aby  omówić  przygotowania  do 

uroczystości,  Jill  pojechała  do  miasta,  żeby  kupić  ślubną  suknię.  Nie  chciała  niczego 
wyszukanego.  Suknia  miała  być  z  białego,  miękkiego  i  lejącego  się  materiału.  Znalazła 
doskonały strój w stolicy Tobago, Scarborough, ni mniej, ni więcej tylko na ulicznym straganie. 
Była  to  sukienka  z  białej,  przezroczystej  bawełny,  z  przymarszczonym  karczkiem  i  szeroką 
spódniczką, opadającą swobodnie do połowy łydki. Całość uzupełniała wielobarwna kamizelka z 
ręcznie tkanego materiału, zapinana na malutkie, złote serduszka. 

Kiedy  Jill  zwierzyła  się  sprzedawczyni,  że  pójdzie  w  tym  dzisiejszego  popołudnia  do  ślubu, 

kobieta  złożyła  jej  gratulacje  w  miękkim,  egzotycznie  brzmiącym,  kreolskim  języku.  Jill 
wręczyła  jej  pieniądze,  małą,  choć  i  tak  dwukrotnie  wyższą  od  żądanej  ceny,  sumę.  Kobieta 
dorzuciła wtedy piękną, białą, koronkową chustę nalegając, aby dziewczyna zrobiła z niej welon. 
Rozczulona  wspaniałomyślnością,  Jill  objęła  kobietę  i  zaprosiła  ją  na  ślub.  Śniada  twarz 

background image

rozjaśniła  się.  Sprzedawczyni  zapytała,  czy  może  przyprowadzić  ze  sobą  kogoś  z  rodziny  i  z 
grona przyjaciół. Jill zapewniła, że oczywiście, może przyprowadzić ze sobą, kogo tylko chce. 

Tobago jest małą wyspą. Trudno ją uznać za najlepsze miejsce na zakupy. Jack chciał znaleźć 

specjalny pierścionek dla Jill. Wybór był bardzo skromny. Oferowano rzeczy niemodne i drogie. 
Nic  nie  zwróciło  jego  uwagi.  Zaczynał  już  tracić  nadzieję,  kiedy  trafił  nie  tyle  na  sklep,  co  na 
chałupkę w pobliżu Pigeon Point. Wejście okolone było kwiatami jasnoczerwonej bugenwilli. Na 
jednym z okien frontowych umieszczono ręcznie sporządzony mały napis: James Ivory, jubiler. 

Drzwi  otwarły  się.  Jack  zamierzał  ustalić,  czy  pan  Ivory  robi  pierścionki.  Bardzo  wysoki  i 

otyły  mężczyzna  o  miedzianej  skórze,  w  spodenkach  kąpielowych,  powitał  go  przyjaznym 
skinieniem głowy. 

– Szuka pan Jamesa, prawda, człowieku? Mówił z wyraźnym, karaibskim akcentem. 
– Tak. To znaczy szukam pierścionka. Ślubnej obrączki. 
– Trafił pan we właściwe miejsce. – Uśmiechnął się w odpowiedzi pokazując dwa złote zęby. 
Jack  nie  był  tego  pewien.  Zwalisty  pan  Ivory  ze  swymi  wielkimi  rękami  nie  wyglądał  na 

rzemieślnika, którego wyroby byłyby godne delikatnych palców Jill. Musiał się cofnąć, ponieważ 
pan Ivory zrobił krok naprzód, położył mu ciężką dłoń na ramieniu i potrząsnął nim życzliwie. 

– A więc się żenisz. Fantastycznie, człowieku. Fantastycznie. Wejdź, wejdź, musimy wypić. 
James Ivory nie dał Jackowi czasu na odpowiedź, trzymając go mocno za ramię. Uroczyście 

wprowadził  gościa  do  głównego  pomieszczenia  kamiennej  chałupy.  Panował  tam  przyjemny 
chłód.  W  pokoju  znajdowały  się  gustowne  mebelki  z  wikliny  oraz  poduszki  i  poduszeczki  w 
poszewkach  z  batiku  i  malowanej  bawełny.  Surowość  kamiennej  podłogi  łagodziły  maty. 
Bambusowe  okiennice  chroniły  dom  przed  gorącym  słońcem,  ale  zarazem  przepuszczały  dość 
ś

wiatła,  aby  wnętrze  miało  ciepły,  domowy  charakter.  Wydało  się  ono  Jackowi  zaskakująco 

kobiece.  Za  chwilę  pojawiła  się  pani  Nory.  W  odróżnieniu  od  potężnego  Jamesa  była  malutka. 
Stanowiło to ogromny kontrast. Jasnowłosa, zielonooka, delikatnej budowy kobieta poruszała się 
z  gracją.  James  przedstawił  Jacka  żonie,  mówiąc  bez  wstępów,  że  gość  przyszedł  po  ślubne 
obrączki. 

Laura przyjęła tę wiadomość z takim samym zadowoleniem jak jej mąż. 
– Ach, to wspaniale, kiedy będzie ślub? – zapytała z przesadnym akcentem brytyjskim. 
– Dziś po południu, w kościele świętego Jana nad zatoką. 
Laura i James uśmiechnęli się jednocześnie. 
– Tam, gdzie odbył się nasz, pięć lat temu – wyjaśnił James. 
– Spotkaliśmy się z Jamesem i pokochali tu, na Tobago. 
–  Laura  była  agentką  biura  podróży  i  robiła  rekonesans  na  potrzeby  swego  przedsiębiorstwa 

sprawdzając hotele i restauracje. 

–  Zakochałam  się  w  Tobago  od  pierwszego  wejrzenia  –  podchwyciła  Laura.  –  Chciałam 

zabrać ze sobą do Londynu coś, co zawsze przypominałoby mi tę wyspę. Dotarłam tu, do Pigeon 
Point, i na plaży spotkałam Jamesa. 

– Pracowałem nad naszyjnikiem z korali i Laura podeszła bliżej, aby się przyjrzeć... 
–  Przyjrzeć  się?  Ja  oniemiałam  na  widok  cudownych  kamieni  oprawnych  w  złoto.  Były 

nadzwyczajne. 

– Oniemiała po raz drugi, kiedy podałem jej cenę. – James zachichotał. – Chciałem ją nabrać. 

Zamierzałem dać jej ten naszyjnik. Bardzo chciała go mieć, widać to było na pierwszy rzut oka. 

– To znaczy... że zakochał się pan w niej... wtedy... od razu? – spytał zaskoczony Jack. Czy to 

oznaczało, że jakiś czarownik voodoo sprawował magiczną władzę nad Tobago? 

– Ach, więc myśli pan – rzekł James mrużąc oczy – że wraz z narzeczoną jesteście państwo 

jedyną parą, która poznała miłość od pierwszego wejrzenia? A może pan sądzi, że ją pan w ogóle 

background image

wymyślił? 

–  Skąd  pan  wie  –  zaśmiał  się  Jack  –  że  w  przypadku  moim  i  Jill  chodzi  o  miłość  od 

pierwszego wejrzenia? 

– Bo jest to wypisane na pańskim obliczu, człowieku. – James uśmiechnął się szeroko. 
W  chwilę  potem  chłodnym,  białym  winem  wznosili  toast  za  pomyślność  przyszłego 

małżeństwa,  po  czym  James  pokazał  Jackowi  prosty,  ale  elegancki  pierścionek,  który  właśnie 
wykończył. Była to jedyna w swoim rodzaju obrączka z gładkiego złota inkrustowana lśniącym, 
czarnym  koralem,  jak  gdyby  wymarzona  dla  Jill.  W  dodatku  zakup  ten  leżał  w  granicach 
możliwości  finansowych  Jacka,  choć  wydawało  mu  się,  że  James  specjalnie  obniżył  cenę.  W 
podziękowaniu Jack zaprosił ich oboje na ślub. 

James klepnął go przyjacielskim gestem po plecach. 
– Dobrze, przyjacielu. Będziesz pewnie potrzebować starszego drużby, prawda? 
– Tak – rzucił Jack, uradowany, że ten jowialny, serdeczny mężczyzna, który wie wszystko o 

miłości od pierwszego wejrzenia, trzyma z nim sztamę. 

Kiedy Jill wróciła do hotelu – w recepcji czekała na nią wiadomość od Jacka. 
„Pastor  od  św.  Jana  załatwi  wszystko  z  władzami  miasta.  Ceremonia  jest  umówiona  na 

czwartą po południu. Kochanie, do zobaczenia na obiedzie. Kocham cię. Jack". 

Jill spojrzała na zegarek. Minęła dwunasta w południe. Weszła do restauracji, gdzie dyrektor 

hotelu  powitał  ją  jak  starą  przyjaciółkę.  Powiadomiła  go,  że  Jack  zaraz  przyjdzie.  Dyrektor 
wskazał  jej  specjalny  stół  i  za  chwilę  wrócił  z  butelką  bardzo  dobrego  szampana.  Z  ogromną 
starannością  umieścił  butelkę  w  srebrnym  wiaderku  z  lodem  i  obwiązał  szyjkę  białą,  lnianą 
serwetką.  Potem  poprawił  nakrycia  uśmiechając  się  pogodnie,  lecz  trochę  nieśmiało. 
Odchrząknął  raz  i  drugi,  a  potem  zapytał,  czy  zaproszenie  na  ślub,  skierowane  przez  Jacka  do 
wszystkich, ma być traktowane poważnie. 

– Oczywiście! 
– To dobrze. Bo część personelu o tym mówi. Nie każdego dnia goście hotelowi spotykają się 

i wie pani... 

– Będzie nam bardzo miło powitać całą obsługę na weselu. Ani Jack, ani ja nie znamy nikogo 

na wyspie i myśl o tym, że w kościele nie byłoby gości... 

– Nie będzie nikogo z rodziny? – zapytał zakłopotany. 
– Nie. Ja nawet jeszcze... ich nie zawiadomiłam. To coś takiego... jak huragan. 
Obrócił butelkę szampana w wiaderku z lodem. 
– Czy to znaczy, że nie ma pani drużby? 
Jill uśmiechnęła się i pokręciła przecząco  głową.  W  gruncie  rzeczy nie  pomyślała o drużbie, 

ponieważ nie planowała formalnej ceremonii. Była zbyt zajęta i rozpromieniona, aby zastanawiać 
się nad czymkolwiek. 

Dyrektor hotelu przedstawił się pospiesznie jako Henry Theodore Porter, ukłonił się i zapytał, 

czy  mógłby  wobec  tego  dostąpić  honoru  odprowadzenia  panny  młodej  do  kościoła.  Jill  była 
poruszona. Zwrócił przy tym uwagę, i Jill przyznała mu rację, że w pewnym stopniu przyczynił 
się  do  tego,  iż  zawarli  znajomość  –  posadził  ich  przecież  pierwszego  wieczora  przy  sąsiednich 
stołach.  Powiedziała  mu,  że  będzie  zaszczycona,  jeśli  zechce  towarzyszyć  jej  do  kościoła  jako 
drużba. 

Widok  Jill  w  białej  sukience  zaparł  Jackowi  dech  w  piersiach.  Była  to  najpiękniejsza 

narzeczona  na  świecie.  Dzięki  uprzejmości  dyrektora  hotelu  zajechali  do  kościoła  odkrytą, 
dwukołową dorożką.  Wchodząc do wnętrza zaniemówili. Świątynia była wypełniona po brzegi. 
Niemal  przepełniona.  Przybyło  wielu  pracowników  i  gości  hotelu.  James  włożył  nowe,  białe 
spodnie i pogniecioną, pomarańczową koszulę z jedwabiu, natomiast Laura miała na sobie jasną, 

background image

kolorową spódnicę z perkalu i bladożółtą bluzkę. Tuż za drzwiami, obok Jamesa i Laury, czekał 
dyrektor  hotelu,  do  którego  Jack  i  Jill  zwracali  się  teraz  po  imieniu  –  Henry.  Henry  był 
wystrojony jak spod igły: smoking, świeża, biała koszula i czarna muszka. 

Kobieta z bazaru siedziała w jednej z tylnych ławek z sześciorgiem dzieci i grupą przyjaciół, 

wśród  których  Jill  rozpoznała  innych  sprzedawców.  Pozostali  goście  weselni  wyglądali  na 
mieszkańców wyspy, do których dotarła wiadomość, że zapowiada się dobra zabawa. 

Jack  i  Jill  uważali,  że  jest  to  najwspanialszy  i  najcudowniejszy  ślub,  jaki  można  sobie  tylko 

wymarzyć. 

Sześć dni temu nie znali nikogo na wyspie, nie  mówiąc już o tym, że nie wiedzieli o swoim 

istnieniu. A teraz każdy, kogo spotkali, przybył tu, aby być świadkiem ich ślubu. 

Kilku  muzyków  ze  stałego  zespołu  hotelu  Caribe  Reef  grało  marsza  weselnego  w  rytmie 

reggae. Zgromadzeni zaczęli lekko kołysać się w rytm wyspiarskiej muzyki. 

Jill  była  rozpromieniona.  Nie  posiadała  się  z  radości.  Wsunęła  rękę  pod  ramię  Henry'ego, 

kiedy  ruszyli  do  ołtarza  idąc  między  uśmiechniętymi,  dobrze  im  życzącymi  i  zajmującymi 
wszystkie ławki gośćmi. Oczy obecnych były skierowane na pannę młodą. 

Jack  stał  przy  ołtarzu  obok  drużby,  Jamesa,  i  patrzył  jak  zaczarowany  na  olśniewającą  Jill, 

która zbliżała się ku niemu. 

W oczach Jill pojawiły się łzy szczęścia, kiedy wzięli się z Jackiem za ręce. 
Kiedy  Jack  wsunął  jej  na  palec  przepiękny,  ręcznie  robiony  pierścionek  ze  złota  i  czarnego 

korala, a pastor ogłosił ich mężem i żoną, poczuli, że znaleźli raj na ziemi. 

Jack i Jill na zawsze... 

Rozdział 

– Jesteś pewna, Jill, że chcesz jeszcze jedną krwawą mary? 
Jill spojrzała na świeżo poślubionego męża ze zniecierpliwieniem. 
– Tak, Jack, jestem tego pewna. Jack skinął na stewardesę. 
– Jeszcze jedną krwawą mary dla mojej żony. – Zawahał się. – I whisky z wodą sodową dla 

mnie. 

Jill obrzuciła go przelotnym spojrzeniem. 
– To już trzecia czy czwarta? 
– Nie pamiętam – odpowiedział. 
– Czy zwykle... tyle pijasz? – spytała nerwowo. 
– Nie, raczej nie. A ty? 
–  Nienawidzę  alkoholu.  –  Zdobyła  się  na  wymuszony  uśmiech.  –  Wszystko  dlatego...  że 

jeszcze bardziej nienawidzę latać samolotem. 

– Nienawidzisz... latać? 
– Tak. A ty? 
– Nie zawsze. 
Na  kolanach  Jacka  leżał  kolorowy  magazyn.  Linijki  skakały  mu  przed  oczami.  Nie  miał 

przecież okularów. A może to były nerwy? Koszula, mokra od potu, lepiła się do ciała. 

– Jill, powinniśmy... porozmawiać. – Jego głos przybrał stanowczy ton. W którymś momencie 

musi jasno postawić sprawę. Na wakacjach dał się porwać romantycznej przygodzie, przeobraził 
się w nieokrzesanego wilka morskiego, promieniującego męskością, której żadna kobieta nie była 
w stanie się oprzeć. Co sobie Jill pomyśli, kiedy odkryje, że jego prawdziwe oblicze ma się tak 
do wizerunku poszukiwacza przygód jak Filadelfia do Tobago? 

Jill spojrzała z zainteresowaniem. 
– Porozmawiać? 

background image

– To znaczy... musimy się lepiej poznać. Jill roześmiała się kryjąc zdenerwowanie. 
– Masz na myśli to, że odwróciliśmy kolejność rzeczy? Jack pocałował ją czule w policzek. 
– Nie mam nic przeciwko temu – szepnął. 
Drgnęła  pod  jego  dotykiem.  Wyglądał  tak  wspaniale,  tak  pociągająco.  Bliskość  Jacka 

nieodmiennie ją podniecała. 

– Ja również – zapewniła w odpowiedzi. 
–  Moja  dzika,  egzotyczna  księżniczko  z  wysp.  –  Jack  pogładził  jej  kasztanowe,  rozwiane 

włosy. 

Jill poczuła przypływ wyrzutów sumienia. 
–  Rzeczywiście...  powinniśmy  porozmawiać,  Jack.  Ale  zanim  mogli  rozpocząć  szczerą 

wymianę  zdań  o  tym,  że  codzienna  rzeczywistość  mocno  różni  się  od  egzotycznych  wakacji, 
pojawiła się dziarska stewardesa z zamówionymi napojami. 

– Moje gratulacje. Jeden z pasażerów powiedział mi przed chwilą, że jesteście młodą parą. – 

Stewardesa popatrzyła na nich z niedowierzaniem. – Czy to prawda, że zakochaliście się w sobie 
od pierwszego wejrzenia i po tygodniu wzięliście ślub? 

– Po sześciu dniach, jeśli chodzi o ścisłość – przyznała JM. 
Zwykle więcej czasu zajmowała jej decyzja, czy wybrać czarne pantofle, czy może granatowe. 

Przez miesiąc nie była w stanie postanowić, jaki prezent kupić mamie na urodziny. Od roku nie 
potrafiła  rozstrzygnąć,  jakie  meble  chce  mieć  w  sypialni.  Nigdy  nie  podejmowała  ważnych 
decyzji pod wpływem chwili. A właściwie... prawie nigdy. 

Jill spojrzała na Jacka. Był niezwykle przystojny, męski i pociągający. W istocie przypominał 

zawadiackiego korsarza. Jak ten mąż-korsarz odmieni twoje prawdziwe życie, Jillian Ballard? – 
pomyślała. Chciała, żeby już przestał nazywać ją „dziką, egzotyczną księżniczką z wysp". 

– Ojej, jaka to piękna historia – rozmarzyła się stewardesa. – Raz zadurzyłam się w facecie na 

Jamajce.  Był  piękny  jak  z  obrazka.  Od  razu  wpadliśmy  sobie  w  oko.  Spędziliśmy  razem  dwa 
upojne tygodnie. Mieliśmy do siebie często pisać, układaliśmy wspólne plany. Byłam pewna, że 
to ten, na którego czekałam. 

– I co było dalej? – spytała Jill. Stewardesa zaśmiała się ironicznie. 
– Przysłał mi list. A właściwie kartkę. Kilka miesięcy później natknęłam się na niego w San 

Francisco.  Wyglądał wspaniale – zrobiła pauzę – jeśli akurat podobają ci się mężczyźni, którzy 
noszą sukienki... 

– Sukienki? – Jill połknęła duży łyk krwawej mary. Stewardesa wzruszyła ramionami z miną 

kobiety doświadczonej. 

– Miał świetny gust, muszę to przyznać. Dostałam gęsiej skórki widząc go w sukni a la Peny 

Ellis. Wtedy wszystko zrozumiałam. 

– Przecież powiedziałaś, że spotykaliście się przez dwa tygodnie – mruknęła Jill, czując jak jej 

ż

ołądek zaczyna odmawiać posłuszeństwa. 

–  Kiedy  byliśmy  ze  sobą  na  Jamajce,  widziałam  go  tylko  w  cienkich  koszulkach,  dżinsach  i 

spodenkach  kąpielowych.  –  Stewardesa  pochyliła  się  nad  Jill.  –  Wcale  bym  się  nie  zdziwiła, 
gdyby  grzebał  w  moich  strojach,  kiedy  brałam  prysznic  –  szepnęła  konspiracyjnie.  –  Czasami 
dowiadujesz się o kimś dziwnych rzeczy. 

Jack i Jill spojrzeli na stewardesę ponurym wzrokiem, ona zaś uśmiechnęła się i pospieszyła 

do swoich obowiązków. 

Jill dopiła koktajl. 
–  Hej,  głowa  do  góry  –  powiedział  łagodnie  Jack.  Ujął  dłoń  Jill.  Była  zimna  i  wilgotna.  – 

Przysięgam, nigdy nie przymierzałem twoich strojów, kiedy byłaś w łazience. 

Jill uśmiechnęła się kpiąco. Czuła, że krwawa mary idzie jej do głowy. 

background image

– A co z moimi nocnymi koszulami? 
–  Też  ich  nie  zakładałem,  słowo  harcerza.  Było  ci  w  nich  cudownie  –  przypomniał.  –  A 

jeszcze cudowniej zdejmowało się je z ciebie. 

– Jack... 
– Słucham? 
– Czy myślisz, że popełniliśmy szaleństwo? Delikatnie ugryzł ją w palec. 
– Trochę... 
– Czy często... ci się to zdarza? 
– Niezbyt często – przyznał, czując niemiłe sensacje w żołądku. 
– Jill... 
Położyła mu głowę na ramieniu. 
– To było takie romantyczne. Niewiarygodnie romantyczne. 
Jack chłonął zapach jej włosów. Poczuł falę gorąca. 
– Nigdy dotąd nie przeżyłem czegoś takiego, Jill. Wiesz, co mam na myśli? 
– Mhm. 
Zagłębił się w fotelu i zamknął oczy. 
– To było niewiarygodnie romantyczne. 
– Mhm. 
– Kocham cię, Jill. 
– Kocham cię, Jack. 
– Może... powinniśmy porozmawiać? 
Uniosła głowę i z ciepłym uśmiechem popatrzyła mu w oczy. 
– Później. Porozmawiamy później. Mamy przed sobą całe życie, żeby się lepiej poznać. 
Pocałowała  go  czule.  Jeszcze  przez  chwilę  chciała  pozostać  jego  dziką,  egzotyczną 

księżniczką z wysp. 

Pierwszego ranka po powrocie z Tobago Jack zbudził się bladym świtem. Pospiesznie opuścił 

mieszkanie  Jill,  teraz  ich  wspólne  mieszkanie,  i  pognał  przez  całe  miasto  do  swojego 
apartamentu, aby się przebrać do pracy. Kiedy był gotów, zajrzał do administratora i powiedział 
mu, że wyprowadza  się tego popołudnia i że chętnie odnająłby swoje mieszkanie. Na szczęście 
administrator  miał  już  kogoś  na  oku  i  obiecał,  że  nie  będzie  żadnego  problemu.  Jeden  kłopot  z 
głowy, pomyślał. Żeby dało się rozwiązać pozostałe równie łatwo... 

Jill,  po  przebudzeniu,  ogarnęły  smutne  myśli.  Po  pierwsze,  nie  miała  jeszcze  okazji 

uświadomić mężowi, że jego „dzika, egzotyczna księżniczka z wysp" jest na co dzień pruderyjną, 
stateczną  specjalistką  od  inwestycji  w  August  Foundation,  wielkiej  organizacji  charytatywnej, 
która  udziela  prywatnych  stypendiów  na  badania  społeczne  i  naukowe.  Lubiła  swoją  pracę, 
podnosiła jej prestiż, umożliwiała utrzymanie określonego statusu i była dobrze płatna. Ale na co 
dzień  okazywała  się  dość  monotonna,  a  przede  wszystkim  sprawiała,  że  życie  upływało  w 
nieustannym pośpiechu. 

I  kolejny  kłopot.  Jak  powiedzieć  napuszonemu,  obłudnemu  Howardowi  Wendellowi 

Augustowi,  przewodniczącemu  sławetnej  Fundacji  Augusta,  że  jedna  z  jego  najsolidniejszych 
pracownic,  zawsze  rozsądna  i  chodząca  po  ziemi,  wróciła  z  tygodniowych  wakacji  z  mężem  u 
boku? To będzie prawdziwy szok dla Augusta, który z pewnością uzna jej krok za podejrzany, a 
w każdym razie za nieodpowiedzialny. 

Jill ubierała  się do pracy i  w  myślach układała plan zajęć.  Na początek  czeka ją spotkanie  z 

Augustem  i  nowym  szefem  działu  stypendiów  dla  fizyków.  Jeśli  ma  się  przygotować  do  tej 
rozmowy, musi się pospieszyć. Szybko wypiła kawę i pobiegła do taksówki. 

August  Foundation  mieściła  się  w  wielkim  kamiennym  budynku  z  lat  sześćdziesiątych 

background image

ubiegłego stulecia, w ekskluzywnej dzielnicy Chestnut Hill. Wystrój wnętrz podkreślał pozycję i 
nieposzlakowaną opinię fundacji. Ściany w części recepcyjnej wyłożone były drewnem. Dębową 
klepkę podłogi przykrywał wielki orientalny dywan. Naokoło sali rozstawiono mahoniowe stoliki 
i ciężkie, brązowe fotele. Na ścianach umieszczono angielskie płótna ze scenami myśliwskimi. W 
pomieszczeniach  biurowych  obowiązywał  ten  sam  styl  i  kolorystyka.  O  wszystkich  zmianach 
wyposażenia  decydował  osobiście  przewodniczący  fundacji.  Nikt  nie  ośmielił  się  uchybić  temu 
zarządzeniu. 

Jill minęła recepcję i zatrzymała się dopiero przed  gabinetem Augusta.  Poprawiła okulary w 

ciemnej  oprawce,  upewniła  się,  czy  ani  jeden  włos  nie  uwolnił  się  z  ciasno  upiętego  koka, 
wygładziła  zmarszczki  szarej  wełnianej  spódnicy,  jeśli  w  ogóle  takie  były  –  i  uznała,  że  może 
wreszcie  stanąć  przed  obliczem  szefa.  Rano,  mimo  pośpiechu,  starannie  wybrała  odpowiedni 
strój: szary flanelowy kostium, białą bluzkę zapiętą na ostami guzik, sznur pereł i solidne, czarne 
skórzane pantofle. Uchyliła drzwi i spuściła wzrok, jakby wchodziła do świętego przybytku. 

Cynthia  Adams,  sekretarka  Augusta,  skinęła  głową  na  przywitanie.  Była  nowym  nabytkiem 

fundacji.  Poprzednia  sekretarka,  Milly  Reeves,  prostoduszna  starsza  pani  o  siwych  włosach, 
miesiąc  temu  przeszła  na  emeryturę.  Dla  wszystkich  było  zaskoczeniem,  że  August  przyjął  do 
pracy  rudowłosą  piękność  z  Południa.  Okazało  się  jednak,  że  uroda  nie  przeszkadzała  Cynthii 
być rzeczową, sprawną i oddaną, jednym słowem idealną sekretarką Fundacji Augusta. 

– Czy udał się urlop, Jillian? – spytała grzecznie Cynthia. 
– Tak, bardzo – uśmiechnęła się Jill. 
–  Pan  August  zostawił  dla  pani  te  notatki.  Prosił,  żeby  je  pani  przejrzała,  a  za  kilka  minut 

poprosi panią do siebie. 

Jill rzuciła okiem na dokument. 
– Czy pojawił się już ten nowy facet? 
–  Tak.  Pan  August  właśnie  z  nim  rozmawia  –  potwierdziła  Cynthia  i  odwróciła  się  do 

komputera. 

Gdy  pięć  minut  później  Jill  otworzyła  drzwi  prowadzące  do  sanktuarium  szefa,  rozpoznała 

znajomą  woń  starej  skóry  zmieszaną  z  cytrynowym  zapachem  płynu  do  polerowania  mebli. 
Zwykle  ta  mieszanka  uspokajała  Jill,  teraz  wprawiła  ją  w  panikę.  Inna  sprawa,  że  dzisiaj  była 
mocno zdenerwowana. 

–  Oto  i  panna  Ballard  –  rozpromienił  się  Howard  Wendell  August.  –  Chluba  Fundacji 

Augusta, moja wzorowa pracownica, specjalistka od inwestycji. 

August  był  niskim,  przysadzistym  mężczyzną  około  sześćdziesiątki,  o  siwych,  krótko 

przystrzyżonych  włosach  i  surowym  obliczu.  Mówił  z  lekkim,  choć  podkreślanym,  angielskim 
akcentem, mimo że urodził się i wychował w Filadelfii. 

Kiedy szef przedstawiał ją nieznajomemu, rzuciła na niego roztargnione spojrzenie, zwracając 

uwagę na  gładko przyczesane  ciemne włosy,  rogową oprawę okularów,  granatowy  garnitur bez 
wyrazu  i  niemodne  czarne  buty.  Może  jest  on  błyskotliwy,  ale  niespecjalnie  wpadający  w  oko, 
pomyślała. 

Kiedy Jill zajęła swoje miejsce, Jack bawiąc się okularami, wstał z krzesła, aby się przyjrzeć 

młodej  kobiecie.  Robił  to  bez  większego  zainteresowania.  Pewnie  kompetentna  i  bardzo 
wydajna, ale jej wygląd nie przyprawia o szybsze bicie serca. 

Machinalnie wyciągnął rękę na przywitanie. 
– Miło mi panią poznać. 
Jill odpowiedziała uprzejmie, ale kiedy ściskała dłoń mężczyzny, poczuła ciarki na plecach. 
W  jednej  chwili  wspaniała  opalenizna  zniknęła  z  jej  twarzy.  Nie,  nie,  to  niemożliwe, 

powtarzała  w  myślach  z  niedowierzaniem.  To  niemożliwe,  aby  ten  uprzedzająco  grzeczny  i 

background image

zupełnie nieciekawie wyglądający naukowiec był jej zawadiackim korsarzem. 

Mocny, zdecydowany uścisk dłoni nieznajomej sprawił, że Jack spojrzał na nią uważniej. Pod 

wpływem niezrozumiałego impulsu przyjrzał się jej jeszcze dokładniej – i wtedy nastąpił szok. 

W pełnym napięcia milczeniu kobieta i mężczyzna wpatrywali się w siebie. 
– Jack... ? 
– Jill... ? 
– Tak, wszystko się zgadza. – August uśmiechnął się nieznacznie. – Ale nie nazywaj jej Jill. 

Ostrzegam cię, Jack, takie poufałości niezbyt jej odpowiadają – zachichotał. – Chyba nie chcesz 
mieć na pieńku ze specjalistką od inwestycji, Harrington. Jillian to podpora naszej fundacji. 

Jack  nie zwrócił uwagi na ostrzeżenie nowego szefa. Był szalenie zakłopotany. To wszystko 

było  jak  zły  sen;  czekał,  że  za  chwilę  zadzwoni  budzik  i  że  obudzi  się  mając  przy  boku  swoją 
dziką, egzotyczną księżniczkę z wysp. 

Ale  budzik  nie  zadzwonił.  Skończyło  się  na  tym,  że  Howard  Wendell  August  chrząknął 

znacząco,  zaskoczony  dziwną  sceną.  Wymagał  od  podwładnych  układności  i  uprzejmości  w 
ramach określonych norm i reguł. Ani więcej, ani mniej. 

– Może podniesiesz notatki – August zwrócił uwagę Jackowi z udawaną dobrodusznością. 
– Jakie? – spytał Jack myśląc o czymś zupełnie innym. Jill spojrzała w dół. 
– Te, które upuściłeś – odezwała się teatralnym szeptem. Czuła, że z trudem porusza ustami. 

Były jak z drewna. 

Jack  wielkim  wysiłkiem  woli  oderwał  od  niej  oczy  i  próbował  zrozumieć,  co  Jill  do  niego 

powiedziała. Wreszcie przyszedł do siebie na tyle, aby wyjąkać: 

– Ach tak... dokumenty. 
Przyklęknął, żeby je pozbierać, ale zapomniał, że ciągle ściska rękę kobiety. O mały włos nie 

ś

ciągnął jej z fotela. 

– Pozwól... że ci pomogę – zaproponowała drżącym głosem. 
– Nie... dam sobie radę – wymamrotał zmieszany Jack. 
Jill  obserwowała  spod  oka  niezdarne  gesty  Jacka.  Chyba  nie  byłaby  bardziej  zaskoczona, 

gdyby natknęła się na swojego korsarza... ubranego w sukienkę. 

Kiedy  August  rozpoczął  mowę  powitalną,  Jill  czuła,  że  zdenerwowanie  powoli  ustępuje  i 

zamienia się w gniew. Jak mógł ją tak oszukać, udając szalonego łowcę przygód? 

Podczas  następnych  dwóch  kwadransów,  które  Howard  Wendell  August  poświęcił  na 

przedstawienie swoich zamierzeń i oczekiwań oraz  zadań stojących przed fundacją, Jack  ciągle 
nie  wierzył  własnym  oczom  i  nieustannie  obserwował  Jill.  Ładna  mi  egzotyczna,  dzika 
księżniczka z wysp! Jak mogła go tak zwieść? 

– Jak mogłeś... ? 
– Co to znaczy: jak mogłem? Jak ty mogłaś... ? 
–  Czy  możesz  na  mnie  nie  krzyczeć,  Jack?  Nie  możemy  tu  rozmawiać.  –  Jill  nerwowo 

rozglądała  się  dookoła,  jakby  ściany  rzeczywiście  miały  uszy.  –  August  nie  lubi,  kiedy  jego 
pracownicy się kłócą. 

– A jeśli to sprzeczka między mężem i... Zasłoniła mu dłonią usta, zanim zdążył dokończyć. 
–  Jack,  czy  przeczytałeś  już  wewnętrzny  regulamin  Fundacji  Augusta?  Zażyłe  stosunki 

między  pracownikami  mogą  być  powodem  zwolnienia.  A  małżeństwo...  to  coś  nieporównanie 
gorszego. 

–  Kiedy  braliśmy  ślub,  nie  wiedzieliśmy,  że  jesteśmy  kolegami  z  pracy  –  odparował 

poprawiając okulary. 

–  Ciszej.  Proszę  cię,  Jack.  Nie  wymawiaj  nawet  tego  słowa.  To  okropne.  To  naprawdę 

okropne. 

background image

Jill,  przestraszona  i  zagubiona,  zapadła  głęboko  w  fotel;  zdjęła  okulary  i  przyglądała  się  im 

tępym wzrokiem. 

Bez  okularów,  z  kilkoma  swawolnymi  kosmykami,  z  rumieńcem  na  policzkach,  Jill  zaczęła 

przypominać księżniczkę z wysp. Zbliżył się i uklęknął koło niej. 

– Śmieszna historia – powiedział łagodnie. Lekki uśmiech pojawił się w kącikach jej ust. 
– Okropnie wyglądasz z tymi przylizanymi włosami. Obruszył się. 
– Nie miałem odwagi pójść do fryzjera. Myślałem, że zanim wrócę do domu, jakoś się uporam 

z brylantyną, schowam okulary, zarzucę na ramię marynarkę niczym Frank Sinatra, zmierzę cię 
pociągłym,  męskim spojrzeniem i  ani się  domyślisz, że stoi przed tobą nieśmiały,  zamknięty w 
sobie naukowiec, którego kobiety traktują jak powietrze. Tam, na Tobago... jak ci to powiedzieć, 
troszkę się zagalopowałem – zawahał się – a nawet bardzo. 

– Ja też. Bardzo – przyznała z zakłopotaniem Jill. 
Kiedy  Jack  pochylił  się  i  wziął  ją  w  ramiona,  zapomniała  na  moment,  że  znalazła  się  w 

objęciach  kolegi  z  pracy,  tuż  pod  bokiem  Howarda  Wendella  Augusta.  Stukanie  do  drzwi 
natychmiast sprowadziło ją na ziemię. Gwałtownym ruchem odepchnęła od siebie Jacka. 

Stracił  równowagę,  przewrócił  się  –  i  wtedy  otworzyły  się  drzwi.  Pojawiła  się  w  nich 

rudowłosa sekretarka Augusta. 

– Och – zdziwiła się Cynthia. Szkoła dla sekretarek nie przygotowała jej na taką okoliczność. 
– Co się stało, panie Harrington? Czy jest pan chory? 
Jill posłała Jackowi błagalne spojrzenie, aby się przypadkiem nie wygadał. Miała uzasadnione 

powody do obaw, bo wyraźnie szykował się do szczerej odpowiedzi. W porę przypomniał sobie 
stosowny fragment regulaminu wewnętrznego i zmienił zdanie. 

– Pokazywałem... panie Ballard... świetne ćwiczenie... na kręgosłup. Okazało się, że obydwoje 

cierpimy...  na  bóle  w  krzyżu.  –  Niezgrabnie  podniósł  się  z  podłogi,  przeciągnął  i  rzekł  z 
nerwowym uśmiechem: – O tak. Wyraźnie pomogło. 

Jill miała ochotę zapaść się pod ziemię. Bóle w krzyżu? Akurat sprytna sekretarka Augusta w 

to uwierzy, pomyślała. 

Cynthia zmierzyła Jacka uważnym spojrzeniem. 
Jill, przygotowana na najgorsze, wstrzymała oddech. 
– Proszę mi pokazać, gdzie pana boli, panie Harrington?– spytała Cynthia. – W dole pleców? 
Jill i Jack wymienili szybkie spojrzenia. 
–  Tak...  dokładnie  tam.  W  dole  pleców  –  powiedział  powoli  Jack,  pokazując  ręką  feralne 

miejsce. 

Teraz Jill przejęła pałeczkę. 
– Tak, mamy bóle dokładnie w tym samym miejscu. 
– Czy to nie jest dziwny zbieg okoliczności... – zastanawiała się Cynthia. 
Jill wyczuła w jej głosie wyraźny ton niedowierzania. 
– Bo ja wiem – odpowiedziała, byle coś powiedzieć. 
–  Musi  mi  pan  koniecznie  pokazać  to  ćwiczenie,  panie  Harrington  –  stwierdziła  Cynthia.  – 

Tak  się  składa,  że  mam  bóle  dokładnie  w  tym  samym  miejscu.  Gdyby  pan  znalazł  sposób  na 
rozluźnienie mięśni, byłabym panu niezmiernie wdzięczna. 

Jill posłała Jackowi niewyraźny uśmiech. 
– Musi pan koniecznie zademonstrować to ćwiczenie Cynthii, panie Harrington. 
Jack przygładził napomadowane włosy i poprawił okulary. Był wyraźnie zbity z tropu. 
–  To  właściwie...  nie  jest  stuprocentowy  sposób,  wie  pani.  I  kręgosłup...  kręgosłupowi 

nierówny.  Jednemu  to  ćwiczenie  pomaga...  drugiemu  niezupełnie.  –  Uśmiechnął  się  z 
zażenowaniem. – Czy nie lepiej będzie, jeśli... obie... poprosicie o pomoc lekarza? 

background image

Cynthia była wyraźnie rozczarowana. 
– Skoro tak pan uważa... 
– Czy coś jeszcze? – spytała szybko Jill. 
–  Byłabym  zapomniała.  Spotkanie  o  trzeciej  z  ludźmi  od  Burtona  jest  przełożone  na  środę. 

Godzinę  ustalimy  później.  Przesłali  materiały,  na  które  pani  czekała.  Oczywiście  pan  August 
chciał  je  przejrzeć  pierwszy.  Prosił,  żeby  pani  do  niego  zajrzała,  gdyby  miała  pani  jakieś 
wątpliwości czy kłopoty. Bardzo chętnie pani pomoże. – Cynthia położyła folder na biurku Jill. 

W połowie drogi do drzwi obróciła się w stronę Jacka. 
–  Może  pan  poprawi...  spodnie...  panie  Harrington.  Pan  August  przywiązuje  dużą  wagę  do 

schludnego wyglądu pracowników. A gdyby pan chciał odbywać w pracy ćwiczenia kręgosłupa, 
może przyniósłby pan matę? 

Jack starał się zachować powagę. 
– Masz rację. To chyba dobry pomysł, Cynthio. Jack obrócił się w stronę Jill z uśmiechem na 

twarzy. Jill popatrzyła na mężczyznę z surową miną. 

– Musisz odejść, Jack. 
– Tak, z pewnością. To mój pierwszy dzień. Muszę się urządzić. 
–  Nie  –  odpowiedziała  szorstko.  –  Nie  z  mojego  pokoju.  Musisz  odejść  z  fundacji.  Nie 

możemy pracować razem, Jack. 

– Dlaczego?– spytał. 
– Dlaczego? Chyba domyślasz się, dlaczego? 
–  Uspokój  się,  kochanie.  Pan  August  nie  życzy  sobie,  aby  między  jego  schludnie  ubranym 

personelem  dochodziło  do  konfliktów  –  wyrecytował.  Otrzepał  spodnie  i  poprosił  Jill,  aby 
dokonała inspekcji. – Lepiej? 

Jill wybuchnęła. 
– Jack, mówię poważnie. Nie możemy tu zostać razem. A ja mam dłuższy staż. To znaczy że 

to ty musisz odejść. 

–  Odejść?  Jill,  nie  mogę  tego  zrobić.  Czy  zdajesz  sobie  sprawę,  jak  długo  starałem  się  o  tę 

posadę? Fundacja Augusta posiada ogromną renomę. Otwiera drogę do sukcesu. To szansa, jaka 
się trafia w życiu tylko raz. Znam takich, którzy daliby wszystko, żeby się tutaj znaleźć. 

– Znam takich, którzy dali wszystko – przerwała sucho Jill. 
– Jill, bądź rozsądna. 
Była rozsądna. Zawsze była rozsądna. Najlepszy dowód, że jej w ogóle nie zna. 
– Posłuchaj mnie – zaczęła. – Pracuję w fundacji od siedmiu lat. Krok po kroku wspinałam się 

na samą górę. Jeśli myślisz, że to przyszło łatwo, jesteś w dużym błędzie. Poświęciłam wiele, aby 
pokonać  kolejne  przeszkody  i  jeśli  dobrze  rozegram  partię,  mam  szansę  zostać  prawą  ręką 
Augusta. 

Szelmowski uśmiech z Tobago na twarzy Jacka zupełnie nie pasował do sytuacji. 
– Jill, jesteś cudowna. Pociągająca i ambitna. Lubię to u żony... 
Jill zacisnęła zęby. 
– Nie jestem pociągająca, Jack. To ty... tak uważasz. Jestem zupełnie inna, niż myślisz... niż 

myślałeś. – Zawahała się. – Nie byłam sobą na Tobago. To oczywiste. Może to sprawa tropików, 
słońca, morza, palm... a może... magii voodoo. – Oparła głowę na biurku i ukryła ją w ramionach. 
– Jack, co myśmy najlepszego zrobili? 

– Zakochaliśmy się w sobie do utraty tchu – powiedział łagodnie. 
Powoli  podniosła  głowę,  długo  wkładała  okulary  i  poprawiała  fryzurę.  Pracownicy  Fundacji 

Augusta – jak przypomniała Cynthia – zobowiązani byli wyglądać porządnie. 

–  Nie,  Jack,  to  nie  my  zakochaliśmy  się  w  sobie.  –  Czuła,  jak  drżały  jej  wargi.  Na  próżno 

background image

starała  wziąć  się  w  garść.  –  Zakochali  się  w  sobie  zuchwały  pirat  i  kobieta,  która  całe  życie 
spędza  w  wełnianych  kostiumach.  I  która  wymyśliła,  że  podczas  urlopu  będzie  udawać 
księżniczkę z wysp. To jest historia z bajki. 

– Bajki zawsze dobrze się kończą, Jill. 
– To znaczy że złożysz wymówienie? – spytała z nadzieją. 
Jack uśmiechnął się łagodnie. 
– I to ma być szczęśliwe zakończenie? 
Jill wiedziała, że właśnie skończył się ich miodowy miesiąc. 
– Jack, jeśli myślisz, że zmięknę i poddam się, to jesteś w błędzie. Nie ustąpię, a jeśli ty nie 

zrezygnujesz z pracy, wyrzucą nas oboje. Nie jestem romantyczką gotową poświęcić karierę dla 
uczucia. 

–  Jill,  Jill,  wcale  nie  musisz  odchodzić.  Ani  ja.  I  wcale  nas  nie  wyrzucą.  Zaufaj  mi,  moja 

dzika,  swawolna  księżniczko  z  wysp.  Czy  nie  słyszałaś  nigdy,  że  miłość  pokonuje  wszystkie 
przeszkody? 

 

Rozdział 

Jill unikała Jacka do  końca  dnia; była poruszona i rozkojarzona.  Koledzy  sądzili, że wróci z 

egzotycznych  wakacji  wypoczęta  i  w  świetnej  formie,  dlatego  trudno  było  im  zrozumieć, 
dlaczego jest inaczej. A Jill nie miała najmniejszej ochoty na wyjaśnienia. 

Po pracy w pośpiechu opuściła gmach fundacji, aby nie natknąć się na Jacka. W tym samym 

czasie Jack wynajął małą ciężarówkę. Chciał przewieźć pudła ze swoimi rzeczami do mieszkania 
Jill.  Na  szczęście  nie  miał  własnych  mebli.  Poprzednio  wynajmował  mieszkanie  umeblowane. 
Przeprowadzka  zajęła  dobrą  godzinę,  ale  poszła  raczej  gładko.  Poznał  nowego  lokatora,  który 
wprowadził się na jego miejsce. W mieszkaniu Jill nie czekało go miłe powitanie. 

– Jack, może... nie powinieneś się... wyprowadzać od siebie... tak szybko. 
Jack z wrażenia upuścił ciężki karton z książkami. 
– Małżonkowie zwykle mieszkają razem – odparł ze spokojem. – A poza tym, administrator 

już wynajął moje mieszkanie – uśmiechnął się. – Pomóż mi trochę, a później usiądziemy razem 
i... zaczniemy się lepiej poznawać. 

– Jack, to nie takie proste. Podniósł upuszczony karton. 
–  Przede  wszystkim  zastanówmy  się,  gdzie  pomieścić  wszystkie  moje  rzeczy.  Narobiłem  ci 

niezłego bałaganu. Ale powoli się z tym uporamy. Co zrobić z książkami? 

Jill doszła do wniosku, że, przynajmniej na razie, nie miał wyboru. Musi u niej zamieszkać. 
– Już wiem. Zanieś je do gościnnego pokoju... nie będzie nam... już potrzebny. 
Jack przemierzał bawialnię z ciężkim kartonem. Jill, ciągle w biurowej bluzce, zabrała się za 

mniejszy  karton,  wypełniony  po  brzegi  różnymi  drobiazgami.  Wystawał  z  niego  pozłacany 
puchar. 

– Turniej szachowy – skomentował. – Taki ze mnie sportowiec. A ty? 
Jill wzruszyła ramionami. 
– Kiedyś wygrałam zawody pływackie. 
– Pływasz? To wspaniale. 
– Kiedy wygrałam tamte zawody, miałam siedem lat. Zatrzymał się na progu pustej sypialni i 

popatrzył na Jill. 

–  Byliśmy  tak  zajęci  wczorajszego  wieczoru...  –  uśmiechnął  się  do  wspomnień  –  ...  że  nie 

miałem okazji powiedzieć, jak bardzo podoba mi się twoje mieszkanie, to znaczy styl, w jakim je 
urządziłaś. 

background image

Rozglądał  się  wokoło,  z  aprobatą  oceniając  małą,  ale  przytulną  bawialnię  w  ciepłym 

brzoskwiniowym  odcieniu,  szary  dywan,  kanapę  w  barwne  wzory  i  kozetkę  w  podobny  deseń, 
stojącą przy kominku. 

–  Wszystko  odziedziczyłam  po  poprzedniej  lokatorce  –  mruknęła  Jill.  –  Przykro  mi,  ale... 

urządzanie wnętrz nie jest moją najsilniejszą stroną. 

– Ani moją, ale potrafię wiele zrobić w domu. 
Jill poczuła rumieniec na policzkach. Ktoś taki bardzo by się teraz przydał. 
Jack uśmiechnął się, jakby czytał w jej myślach. 
– Drobne prace stolarskie? Zajrzę do moich książek i może uda mi się sklecić nowe regały. Co 

ty na to? 

Jill nie wiedziała, co odpowiedzieć. Wpatrywała się w tego niezbyt pociągającego mężczyznę 

w niemodnym granatowym garniturze, ciężkich rogowych okularach i mało twarzowej fryzurze – 
i  czuła  w  sobie  wielką  pustkę,  przypomniała  sobie  historię,  którą  opowiadała  w  samolocie 
stewardesa. „Czasami dowiadujesz się o kimś niezłych rzeczy". Pierwszy szok miała już za sobą i 
nawet pocieszała się w duchu, że ten fatalny granatowy  garnitur jest mimo wszystko lepszy niż 
sukienka a la Perry Ellis. 

Wynoszenie  rzeczy  Jacka  z  ciężarówki  i  wożenie  na  piąte  piętro  zajęło  im  następne  pół 

godziny. Do przyniesienia została tylko olbrzymia torba na ubrania. Jack, bez wahania, zaniósł ją 
do  sypialni.  Jill  deptała  mu  po  piętach.  Myślami  uporczywie  wracała  do  jednego  tematu. 
Zdecydowała, że dłużej już nie może milczeć. Powinni się wreszcie rozmówić! 

–  Jack,  musisz  się  z  tym  pogodzić.  Nie  możemy  pracować  razem  w  fundacji.  To  absolutnie 

niemożliwe. 

Zaglądał właśnie do szafy. 
– Nie ma tu za dużo miejsca. Popatrzyła na niego z roztargnieniem. 
– Ułóż swoje ubrania w gościnnym pokoju. 
Na widok jego rozbawionej miny dodała szybko: 
– Zanim wszystkiego... nie uporządkujemy. 
– Weźmiemy się za to podczas weekendu – zaproponował układnie. 
Jill  zauważyła  na  łóżku  karton  ze  skarpetkami  i  bielizną.  Przeniosła  pudło  do  gościnnego 

pokoju. Jack popatrzył na nią ze zdziwieniem. 

– Wiesz, nie mam w zwyczaju układania tego w szafie. 
– Moja szafa jest pełna – burknęła – a ta stoi pusta. 
Jack  rozsunął  zamek  torby  na  ubrania  i  posłusznie  zaczął  wieszać  garnitury.  Jill  trzymała 

karton  pełen  skarpetek  i  miała  zamiar  zacząć  je  układać,  ale  nie  mogła  się  na  to  zdobyć.  Stała 
zażenowana.  Wiedziała,  że  to  idiotyczny  odruch,  przecież  przekroczyli  granicę  intymności. 
Zgoda,  przekonywała  samą  siebie,  ale  w  zupełnie  innych  okolicznościach.  Pod  gwiaździstym 
tropikalnym  niebem,  wśród  złotych  plaż  i  szafirowego  morza.  Na  Tobago  wszystko  wydawało 
się takie bajkowe, takie... nierealne. 

– Jack, i co teraz zrobimy? 
– Nie wiem. Ja mam zamiar wziąć prysznic. Przyłączysz się do mnie? 
– Nie mam ochoty... Co ty robisz? – spytała nerwowo, kiedy zaczął rozpinać spodnie. 
– Zwykle rozbieram się przed wejściem do łazienki. A ty? 
Spodnie opadły na podłogę. 
– Nie bądź taki rezolutny. 
– Nie przeszkadzało ci to na Tobago. 
– Ale to nie jest Tobago. Jak sobie wyobrażasz poważną rozmowę... bez spodni? 
Uśmiechnął się szeroko. 

background image

– Mogę zdjąć i resztę. 
– Jak możesz być taki... taki... ? 
– Pociągający? Prowokujący? Szelmowski? – Drażnił się z nią szczerząc zęby. 
– ... taki nie do zniesienia. 
– Jill, daj spokój. Nie martw się na zapas. 
– Skąd wiesz, że martwię się na zapas? Spędziliśmy razem raptem sześć dni. 
– Siedem. Cały tydzień. To nasza pierwsza rocznica. Zdążył ją szybko pocałować, zanim  go 

odepchnęła. 

– Jack, powinieneś to brać bardziej poważnie. 
–  Jak  najpoważniej  –  potwierdził.  –  W  bogactwie  i  w  biedzie,  w  zdrowiu  i  w  chorobie,  na 

dobre i na złe... 

Jill opadła na łóżko. 
– Gorzej już być nie może. – Czuła łzy pod powiekami. Pochylił się nad nią. 
– To znaczy, że może być już tylko lepiej – szepnął z chytrym uśmiechem. 
Ten facet miał urok, mniejsza o okulary, brylantynę na włosach i całą resztę, pomyślała. Nie 

było  najmniejszej  wątpliwości.  Cokolwiek  mu  się  przydarzyło  na  Tobago  –  pozostał  tym,  kim 
był.  Nie  mogła  tego  powiedzieć  o  sobie.  Po  powrocie  do  Filadelfii  niewiele  potrafiła  w  sobie 
odnaleźć  z  beztroskiej  dziewczyny,  która  oddała  się  bez  reszty  miłosnym  uniesieniom.  Teraz 
samo wspomnienie tamtych chwil krępowało ją i wprawiało w zażenowanie. 

Odwróciła się od Jacka i ukryła twarz w dłoniach. 
– Moje życie było dotychczas takie poukładane. Może nazbyt, to prawda, ale czy to tak źle? 

Zgoda, nie było w nim wielkich porywów, ale też nie było rozczarowań. 

– Przeżyliśmy wielkie chwile na Tobago. Były więcej warte, niż cały rozsądek świata. 
Zdjął okulary swoje i Jill i położył je na łóżku. 
– Mówiłaś na Tobago, że i dla ciebie te chwile były bardzo ważne. 
Jill sięgnęła po okulary, włożyła je i wstała z łóżka. Poprosiła Jacka, żeby włożył spodnie. Nie 

posłuchał  i  zaczął  rozpinać  koszulę.  Starała  się  odwrócić  od  niego  wzrok  i  wmówić  sobie  za 
wszelką cenę, że mężczyzna obok niej to nieciekawy naukowiec, a nie smagły Adonis z Tobago, 
któremu tak niedawno uległa bez opamiętania. 

–  Jack,  musimy  podjąć  decyzję.  Nie  znasz  Augusta.  To  wzór  cnót.  Przywiązuje  niesłychaną 

wagę  do  zasad.  Spędziłeś  w  gmachu  fundacji  tylko  jeden  dzień.  Jeszcze  nie  miałeś  okazji  się 
przekonać,  jaką  mocną  ręką  trzyma  personel.  Nie  zezwala  na  żadne  wyjątki  od  narzuconych 
przez  siebie  reguł  zachowania  i  postępowania.  Kilka  lat  temu  natknął  się  na  dwójkę  naszych 
pracowników,  którzy  wychodzili  z  kina  trzymając  się  pod  rękę.  Wyrzucił  ich  następnego  dnia. 
Jeśli  August  dowie  się,  że  jesteśmy  małżeństwem,  obydwoje  natychmiast  stracimy  pracę.  Czy 
chcesz właśnie tego? 

– Wcale nie musi się o tym dowiedzieć – odparł Jack zdejmując koszulę. 
Choć  nie  był  to  sprzyjający  moment,  Jill  nie  mogła  się  oprzeć  urokowi  nagiego  opalonego 

torsu Jacka.  Widok obnażonego mężczyzny podziałał na nią jak sygnał alarmowy. Obudziła się 
trzymana na wodzy namiętność, uczucie, któremu nie oparła się na Tobago. 

– To się nie uda. Nie potrafię kłamać. 
–  Nie  musisz  kłamać.  –  Jack  się  uśmiechnął.  –  Po  prostu  zataisz  jeden  szczegół:  że  podczas 

wakacji wyszłaś za mąż. 

–  Czy  nie  sądzisz,  że  byłoby  dużo  prościej,  gdybyśmy  nie  pracowali  razem?  –  nalegała, 

odsuwając się od Jacka i mierząc go badawczym spojrzeniem. – I bez tego ciężko nam będzie... 
ułożyć  wspólne  życie.  Po  co  jeszcze  bardziej  komplikować  sprawy?  Pomyśl,  jak  trudno  nam 
będzie w ciągu dnia udawać, że prawie się nie znamy, a wieczorem kłaść się do jednego łóżka. 

background image

Jack uśmiechnął się prowokująco. 
– Pomyśl, ile to doda pikanterii naszemu pożyciu, Jill. 
Otoczył  ją  ramieniem  i  pocałował  czule  i  gorąco.  Pocałunek  przyprawił  Jill  o  lekki  zawrót 

głowy. 

Broniła się jak mogła, ale uświadomiła sobie, że powoli, lecz nieodwołalnie przegrywa bitwę. 

Jednak nie potrafiła przyznać się do porażki. 

– Nie widzę w tym żadnej pikanterii. To czyste szaleństwo. To schizofrenia. 
W oczach Jacka pojawiły się wesołe ogniki. 
– Hej, pomyśl przez chwilę o Supermanie. 
Jill spojrzała na niego ze zdziwieniem. Pierwsze objawy schizofrenii? 
– O Supermanie? 
–  Tak,  o  tym  facecie  z  komiksu.  Czy  na  co  dzień  nie  wygląda  jak  zwyczajny,  przeciętny 

mężczyzna? Nikt by nie przypuszczał, że występuje jeszcze w innym wcieleniu. Na tym zasadza 
się pomysł... 

–  Proszę  cię,  Jack.  Doskonale  wiesz,  że  życie  to  nie  komiks.  Myśl  racjonalnie.  Jeśli  nie 

podejmiemy  rozsądnej  decyzji,  obydwoje  wylądujemy  w  długiej  kolejce  bezrobotnych.  Jedno  z 
nas musi złożyć rezygnację. – Rzuciła mu ostre spojrzenie. – I domyślasz się pewnie, kogo mam 
na myśli. 

Jack, nie zważając na nic, położył obie ręce na jej ramionach. 
– Wiesz, co to jest? 
Jill  w  geście  samoobrony  udawała  święte  oburzenie,  ale  czuła,  że  jej  opór  słabnie  coraz 

bardziej pod czułym spojrzeniem Jacka. 

– No co? 
– Nasza pierwsza sprzeczka małżeńska. 
–  Och,  proszę...  –  broniła  się,  kiedy  ją  objął  i  przyciągał  ku  sobie.  Dlaczego  stoi  przed  nią 

tylko w spodenkach? Nie mogła zebrać myśli. 

–  To  znaczy  że  po  raz  pierwszy  mamy  okazję  pocałować  się  na  zgodę  i  zapomnieć  o 

wszystkim – szeptał jej do ucha. 

– Nie chcę nawet o tym słyszeć – zaprotestowała, ale obydwoje wiedzieli, że nie mówi tego z 

przekonaniem. 

– Całus na zgodę. 
– Nie, Jack. Najpierw porozmawiamy o fundacji – próbowała przekonać go resztką sił. 
–  Dajmy  temu  pokój,  Jill.  Sama  mówiłaś,  że  potrzebujemy  dużo  czasu,  aby  się  do  siebie 

przyzwyczaić. Nie zrobimy tego w jeden wieczór. Dlaczego nie skupimy uwagi na tym, w czym 
już osiągnęliśmy pewne porozumienie? Już tak dawno... 

– Jack, pozwól mi odejść. To... to wszystko... nie ma sensu. Okłamujemy się. To wszystko jest 

jak jedno wielkie kłamstwo, czy tego nie widzisz? 

Starała się uwolnić  z objęć Jacka, ale jej  opór topniał coraz bardziej.  Uświadomiła sobie,  że 

reaguje  na jego bliskość.  W jaką  nową kabałę zamierza  się wpakować? Uznała, że winą należy 
obarczyć kobietę o fiołkowych oczach, która doradziła jej szkła kontaktowe przed wyjazdem na 
Tobago. Gdyby miała na nosie solidne okulary i nie udawała kogoś, kim nie jest, nie popadłaby 
w te wszystkie tarapaty. 

– Jack, musimy do tego podchodzić spokojnie – błagała. 
Przyciągnął ją jeszcze mocniej. 
–  Słuchaj,  Jill,  mam  trzydzieści  cztery  lata  i  przez  cały  czas  podchodziłem  do  życia  bez 

emocji.  Byłem  opanowany,  rozsądny,  chodziłem  mocno  po  ziemi  i  dwa  razy  przemyśliwałem 
każdy  krok.  I  raczej...  nie  byłem  typem  playboya...  Zawsze  czułem  się  niezręcznie  w 

background image

towarzystwie  pań.  Byłem  takim  facetem,  który  poproszony  przez  kobietę  o  przypalenie 
papierosa, włoży go... do swoich ust, i to odwrotnym końcem, i jeszcze... osmali się, podpalając 
filtr.  Kiedy  umawiałem  się  na  obiad  do  restauracji,  było  jasne,  że  popełnię  jakąś  gafę  i  że  na 
przykład  przewrócę  kieliszek  z  winem.  Oczywiście...  to  musiało  być  czerwone  wino.  A  jeśli 
chodzi  o  podboje  miłosne,  to  przeważnie...  przechodziły  bokiem.  Owszem,  miałem  kilka 
przygód, szczerze mówiąc... – zrobił pauzę i spojrzał na nią z czułym uśmiechem – ... od tej pory 
zawsze będę z tobą szczery... ale były dosyć rzadkie i w ogóle... nie ma o czym mówić. 

Popatrzył jej w oczy. 
–  Przydarzyło  nam  się  coś  wspaniałego  na  Tobago.  Ożyliśmy  na  nowo.  To  nie  był 

lekkomyślny  epizod.  Czy  tego  nie  rozumiesz?  Odkryliśmy  coś  w  nas  samych  i  w  sobie 
nawzajem.  Coś  podniecającego,  radosnego,  cudownego.  Uwierz  mi,  Jill  Ballard  Harrington, 
możesz  być  za  dnia  cichym,  sumiennym  pracownikiem  Fundacji  Augusta,  a  w  nocy  wspaniałą 
kochanką, kobietą z moich marzeń. 

–  Jack,  ty  zupełnie  zwariowałeś.  Albo  ciągle  szumią  ci  w  głowie  tropikalne  koktajle.  Nie 

jestem kobietą z niczyich marzeń. Nie znasz mnie, to wszystko. 

– Może to ty nie znasz siebie, Jill? 
– Znam siebie doskonale. I w tym cała rzecz. Zawiesiła głos. 
–  Masz  przed  sobą  prawdziwą  Jill  Skrytą,  pruderyjną,  zasadniczą,  ostrożną  aż  do  przesady. 

Zamarzyła mi się ekscytująca przygoda i przeżyłam ją razem z tobą, ale na co dzień jestem tak 
ś

miała i perwersyjna, jak zdziwaczała stara panna. 

Spojrzała na niego zawstydzona. 
–  Dobrze,  jeśli  już  mówimy  o  doświadczeniach  z  płcią  przeciwną...  Mężczyzna,  z  którym 

ostatnio umawiałam się na randki, powiedział mi, że przypominam mu jego matkę. Gdybym się z 
nim spotkała jeszcze raz, pewnie oddałby mi swoje skarpetki do zacerowania. Kiedyś widywałam 
się z maklerem  giełdowym. Gdy w  końcu  znaleźliśmy się w łóżku, zabrał ze sobą „Wall Street 
Journal", jako lekturę na potem. Czytał na głos. – Westchnęła głęboko. – O ile się zorientowałam, 
zaczaj czytać już w trakcie. Na szczęście miałam zamknięte oczy. 

– Kiedy kochaliśmy się na Tobago miałaś otwarte oczy – przypomniał Jack. – A ja nigdy nie 

czytałem  „Wall  Street  Journal",  ani  przed,  ani  po.  –  Wziął  ją  w  ramiona  i  obsypał  jej  szyję 
zmysłowymi pocałunkami. – Powinnaś to wziąć pod uwagę, Jill. 

– Odbiegasz od tematu. – Dłonie Jacka zawędrowały pod bluzkę. – Jack... co robisz? 
Jack zdobywał ją cal po calu. Całował jej twarz i zaczął delikatnie pieścić piersi. 
– Odbiegam od tematu – mruknął. 
– Jack, to do niczego nie prowadzi. 
– Przyjmujesz zakład? 
– Wstrętny, ordynarny uwodziciel. Zaśmiał się, zadowolony z siebie. 
–  Taki  już  jestem  –  powiedział  tonem  Supermana,  rozpinając  Jill  stanik.  –  Czy  teraz 

zdecydujesz się na wspólny prysznic? 

Westchnęła pokonana, przyznając w duchu, że żadna przegrana nie była równie wspaniała. 
– Superman bierze prysznic w budce telefonicznej, już zapomniałeś? 
Przytulali się do siebie mokrymi, namydlonymi ciałami. Jack pokrywał pocałunkami kształtne 

krągłe piersi Jill i obserwował z zachwytem, jak nabrzmiewają pod pieszczotą jego warg. 

– Cudownie smakujesz. 
– To mydło, a nie ja. 
– Smakujesz cudownie nawet namydlona. 
Całowali  się  namiętnie.  Jack  zaczął  gładzić  jej  pośladki.  Jill  uśmiechnęła  się  przyzwalająco. 

Ogarnęła ją fala gorąca, gdy zorientowała się, że i Jack jest gotowy i spragniony. 

background image

A później uśmiech zamarł na jej twarzy, oddech stał się szybki i urywany. 
I nic już nie było ważne, cały realny świat odpłynął daleko. Nie byli w Filadelfii. Nie byli na 

Tobago.  Byli  w  swoim  małym,  wspólnym  świecie,  którego  nikt  więcej  nie  zamieszkiwał. 
Fantazja i rzeczywistość zmieszały się ze sobą; Jack i Jill stopili się w jedno. 

Dużo  później  Jill  rozglądała  się  po  kuchni  i  zastanawiała,  co  przygotować  na  obiad.  Sprawa 

pracy w tej samej firmie nie posunęła się ani o krok, ale Jill czuła się odprężona i uwolniona od 
kłopotów.  Jack  miał  rację.  Szalone  miłosne  uniesienie  sprawiło,  że  wszystkie  jej  problemy 
wydały się nagle zupełnie drugorzędne. 

Jack,  w  ręczniku  kąpielowym  wokół  bioder,  zajrzał  do  kuchni.  Opalone  ciało  było  lekko 

wilgotne.  Ciemne,  kręcone  włosy,  mokre  i  uwolnione  od  brylantyny,  przypominały  Jill  jej 
zawadiackiego korsarza. 

–  Przykro  mi,  ale  mogę  ci  zaproponować  tylko  jajecznicę  i  niewiele  więcej.  Musimy  zrobić 

zakupy... 

–  Wspólne  zakupy.  Jak  to  ładnie  brzmi  –  powiedział,  obserwując,  jak  rozbija  jajka.  W 

płaszczu  kąpielowym,  z  rozpuszczonymi,  kasztanowymi  włosami  spadającymi  na  ramiona, 
opalona, nie przypominała ani na jotę zdziwaczałej, starej panny. 

– Zrobimy zakupy jutro... po pracy – Jill przymknęła oczy. Może była niespełna rozumu, ale 

klamka  zapadła.  Oboje  zostaną  w  fundacji.  Bezbarwny  naukowiec  za  dnia.  Superman  w  nocy. 
Czy prawdziwy Jack Harrington sprosta wyzwaniu? 

Zbliżył  się  do  niej,  przygarnął  do  siebie,  jakby  jej  nigdy  już  nie  chciał  wypuścić  z  objęć. 

Ręcznik zsunął się w dół. Jajecznica była ostatnią rzeczą, na którą miał ochotę. 

– Jesteś... nienasycony – szepnęła na poły z przyganą, na poły z zachwytem. 
– Nigdy jeszcze nie kochałem się w kuchni – mruknął pieszcząc jej ucho i rozwiązując pasek 

płaszcza kąpielowego. 

– To trochę dekadenckie, ale w dobrym stylu. Jack, w końcu jesteśmy w... Filadelfii. 
– Wiem. 
Uwalniał ją z płaszcza. Nie miała niczego pod spodem. 
– Co by sobie o nas pomyśleli bogobojni obywatele tego miasta? – drażnił się z nią. 
Kiedy płaszcz opadł na podłogę, wtuliła się w jego ciepłe, męskie ciało. 
– Pomyśleliby, że jesteśmy gwałtowni i szaleni – szepnęła. 
– Gwałtowni i szaleni? Udowodnimy to teraz. Wstrzymała oddech, kiedy pociągnął ją w dół, 

na kuchenną posadzkę. 

Jack  z  uśmiechem  wyjął  jej  z  rąk  trzepaczkę  do  jajek.  Dokładnie  w  tym  samym  momencie 

usłyszeli dzwonek. Jill popatrzyła na Jacka z przerażeniem w oczach. 

– Kto to może być? 
– Może domokrążny sprzedawca biblii? Całował jej szyję nie zważając na nic. 
–  Nie  zwracajmy  uwagi,  może  sobie  pójdzie.  Kolejna  seria  dzwonków  była  bardziej 

natarczywa. 

–  Chyba  wstanę  i  otworzę  –  powiedziała  Jill  z  ociąganiem  i  z  ciężkim  westchnieniem 

podniosła się z podłogi. 

–  Lepiej  załóż  szlafrok,  moja  słodka  lisiczko,  inaczej  sprzedawca  biblii  pomyśli,  że  umarł  i 

trafił do raju. 

Jill roześmiała się i sięgnęła po płaszcz kąpielowy. 
– Poczekaj, zaraz wracam. 
Ciągle  z  uśmiechem  na  ustach,  mimo  coraz  bardziej  ponaglających  dzwonków,  podeszła  do 

drzwi,  zamknęła  je  na  łańcuch  i  uchyliła  tylko  po  to,  żeby  powiedzieć,  że  ona  niczego  nie 
potrzebuje. 

background image

Uśmiech zniknął w jednej chwili z twarzy Jill. 
– O, nie! – krzyknęła, zamknęła szybko drzwi i oparła się o nie całym ciężarem. 
Jeszcze kilka dzwonków, a później coraz gwałtowniejsze łomotanie. 
–  Jillian?  Jillian?  Co  ci  się  stało?  Proszę...  otwórz.  Czy  dobrze  się  czujesz?  Może  wezwać 

pomoc? 

Jill  zamknęła  oczy.  Tego  tylko  brakowało.  Eleanor  Windsor  była  osobą,  którą  w  tej  chwili 

najmniej chciała widzieć. 

Jack  wyjrzał  z  kuchni.  Tak  jak  go  Pan  Bóg  stworzył.  Jill  popatrzyła  na  niego  z  trwogą  i 

przyłożyła palec do ust. 

– Chwileczkę, Eleanor... już idę! – krzyknęła. Jeszcze kilka dzwonków. 
– Jillian, idę po dozorcę. 
– Nie, nie... nie ma potrzeby. – Jill wysilała głos. – Nic się nie stało. Muszę się... tylko ubrać. 

Poczekaj chwilkę. – Jill uspokajała niespodziewanego gościa i jednocześnie szepnęła z paniką w 
głosie do Jacka: 

– Szybko. Ubierz się i ukryj gdziekolwiek. Jeśli Eleanor zobaczy nas tu razem... 
– Kto to jest Eleanor? 
–  Eleanor  Windsor.  Jedna  z  moich  asystentek  w  fundacji.  Nie  stój  tak.  Odłóż  trzepaczkę  do 

jajek. 

– Jillian? Jillian?– Głos zza drzwi nie dawał za wygraną. 
– Czego ona chce? – Jack wzruszył ramionami. 
– Nie wiem. Wiem tylko, że jest największą plotkarką w firmie. O Boże, co my zrobimy? 
Jack pocałował ją szybko. 
– Otwórz jej drzwi i dowiedz się, o co chodzi. Ukryję się w drugiej sypialni, przyjdź po mnie, 

kiedy już będzie po wszystkim. 

Jill zupełnie straciła głowę. 
– W porządku, w porządku – powtarzała nerwowo. 
– Nie ruszę się z miejsca. 
– Jillian? Czy ktoś jest z tobą? Jillian? Jeśli natychmiast nie otworzysz, wrócę z... 
Jill rzuciła się rozpaczliwie do drzwi. 
– O, Eleanor, co za niespodzianka! 
– Jillian, na miłość boską, co się z tobą dzieje? 
– Ze mną? – Jill poczuła rumieniec na twarzy. – Dlaczego... ? 
– Masz gości? 
– Gości? 
– Wydawało mi się, że słyszałam męski głos. 
– To musiało być radio. 
Szarooka  Eleanor  Windsor,  ze  spojrzeniem,  przed  którym  nic  się  nie  ukryje,  z 

jasnobrązowymi  włosami  upiętymi  w  kok  i  uniesionym  czujnie  nosem,  przekroczyła  próg.  Jill 
pomyślała,  że  ów  nos  był  tym,  co  Eleanor  miała  najlepszego.  Być  może  mężczyźni  z  jej 
niedużego, choć kształtnego, młodego ciała wybraliby co innego. Eleanor była, jak to się mówi, 
hojnie obdarzona przez naturę. 

– Jillian, zapomniałaś, prawda? Kompletnie zapomniałaś. 
– Zapomniałam?– Jill broniła się słabym głosem. 
–  Myślałam,  że  kiedy  nie  zobaczysz  mnie  dzisiaj  w  pracy,  przypomnisz  sobie,  z  jakiego 

powodu. 

– Z jakiego? 
– Z powodu malarzy, Jillian, Dzisiaj rozpoczęli u mnie remont. – Eleanor nie kryła oburzenia. 

background image

– Malarze?– Jill popatrzyła z roztargnieniem. 
– Tak, malarze. – Eleanor traciła panowanie nad sobą. – Jillian, czy czujesz się dobrze? Czy 

ktoś... ? 

Jill miała wrażenie, że nokautujący cios odebrał jej oddech. 
– Ach, malarze? 
Eleanor sięgnęła do drzwi... po walizkę, której Jill wcześniej nie zauważyła. 
– Chyba nie będziemy w nieskończoność stały w przedpokoju. 
Serce Jill waliło jak młot. 
– Wiesz, właściwie... 
–  Przecież  obiecałaś,  że  będę  się  mogła  wprowadzić  do  ciebie  na  tydzień.  Wiesz,  jak  nie 

znoszę zapachu świeżej farby. 

Eleanor zostawiła Jill w przedpokoju i energicznym krokiem ruszyła do bawialni. 
– Zostawię walizkę w gościnnym pokoju i powieszę parę rzeczy w szafie. Czy jadłaś już coś? 

Pomyślałam,  że  może  zamówimy  pizzę.  Pokazują  dzisiaj  w  telewizji  "Przeminęło  z  wiatrem". 
Bez przerw na reklamy. Bite pięć godzin. Prawda, że cudownie? 

– Nie! – krzyknęła krótko Jill. 
Eleanor dzieliło już tylko kilka kroków od drzwi gościnnego pokoju. Stanęła i zmierzyła Jill 

przenikliwym spojrzeniem. 

– Nie lubisz,, Przeminęło z wiatrem"? 
– Nie. Miałam na myśli to, że... nie możesz skorzystać z gościnnego pokoju. 
Eleanor zmarszczyła czoło. 
– A dlaczegóż to, na Boga? 
– Bo... bo... 
Zanim  Jill  była  w  stanie  znaleźć  jakąkolwiek  odpowiedź,  drzwi  do  sypialni  się  otworzyły. 

Stanął w nich Jack, w opiętych dżinsach i z nagim torsem. 

–  Bo  ja  zajmuję  ten  pokój  –  powiedział  i  posłał  zdziwionemu  gościowi  jeden  ze  swoich 

słynnych szelmowskich uśmiechów. 

Eleanor  Windsor  nie  była  osobą,  którą  łatwo  zbić  z  pantałyku,  ale  na  widok  wysokiego 

przystojnego  mężczyzny  stojącego  w  drzwiach  gościnnego  pokoju  Jill,  była  w  stanie  uczynić 
tylko jedno: otworzyć szeroko usta ze zdumienia. 

 
 

Rozdział 

Na  twarzy  Jill  malowało  się  przerażenie.  Czuła  się  jak  pacjent,  który  przed  chwilą  został 

poinformowany,  że  jest  śmiertelnie  chory.  Wyrok  wydawał  się  nieubłagany.  Rzeczywistość 
przypominała koszmarny sen. 

Eleanor wpatrywała się w Jacka w skupieniu, niczym biolog, który odkrył nie znane, cudowne 

ż

yjątko. Stała nadal z szeroko otwartymi ustami. Wreszcie wydała z siebie głuchy jęk. Ciągle nie 

mogła oderwać wzroku od nagiego, męskiego torsu. 

Jack popatrzył z przyganą na Jill. 
–  Dlaczego  mi  nie  powiedziałaś,  że  spodziewamy  się  gościa,  kochanie?  Zadziwiasz  mnie. 

Zawsze byłaś taka zorganizowana. 

– Zapomniałam... – wyjąkała. Pomyślała, że Jack zupełnie oszalał. I jeszcze ją w to wciągał. 

Jutro  rano  wszyscy  w  fundacji  dowiedzą  się  prawdy.  Howard  Wendell  August  będzie 
prawdopodobnie  pierwszym  z  nich.  Jeśli  Jack  uważa,  że  zdoła  przekonać  Augusta...  aby  ich  z 
miejsca nie wyrzucił za drzwi... 

background image

Jack, nie zważając na błysk gniewu w oczach Jill, uśmiechnął się szeroko. 
–  Wycieczka  na  Tobago  nieźle  dała  ci  popalić.  Nigdy  cię  nie  widziałem  w  takim  stanie. 

Przedobrzyłaś z tropikalnymi koktajlami, co? – przemówił tonem kowboja z Dzikiego Zachodu. 

Jill  ledwie  utrzymywała  się  na  nogach,  ale  nie  miało  to  nic  wspólnego  z  tropikalnymi 

koktajlami. 

Eleanor  z  widocznym  wysiłkiem  przeniosła  wzrok  na  Jill  i  zaczęła  wpatrywać  się  w  nią 

badawczo. 

– Mam nadzieję, Jillian, że nie złapałaś żadnego tropikalnego... choróbska. 
Gdyby wzrok mógł zabijać, Jack już by nie żył. 
– Choróbska? – mruknęła. – Możesz to i tak nazwać. 
–  Muszę  przyznać,  Jillian,  że  nie  wyglądasz  najlepiej.  I  zachowujesz  się  bardzo  dziwnie. 

Nawet nie przedstawiłaś mi swojego... przyjaciela. 

Jack widział rosnące zmieszanie na twarzy Jill, więc postanowił ją wyręczyć. 
–  Jestem  J.  R.  –  powiedział  z  szerokim  uśmiechem,  potrząsając  ręką  Eleanor,  długo  i  po 

przyjacielsku. – A właściwie John Raymond Ballard, ale przyjaciele nazywają mnie J. R. 

Jill wpatrywała się w niego mrugając powiekami. J. R. ? John Raymond? On naprawdę stracił 

rozum. 

– J. R. ? To tak jak ten  facet  w  serialu„Dallas"  – mruknęła Eleanor, przyglądając się bosym 

stopom mężczyzny. 

– Ale w niczym nie przypominam tego łobuza, niech mi pani wierzy, pani... ? – Jack pytająco 

uniósł brwi. 

– Eleanor. Eleanor Windsor – wykrztusiła, odwzajemniając energicznie uścisk. – Nie chciałam 

pana urazić, proszę mi wierzyć – tłumaczyła się gorliwie. 

Jack mrugnął do niej, z trudem uwalniając rękę. 
–  Przecież  to  jasne,  Eleanor.  Zgrywałem  się  z  ciebie.  Nie  lubię,  kiedy  ludzie  nabijają  się  z 

mojego przezwiska. Mów mi po prostu John... 

–  Och,  nie,  dlaczego?  –  Oczy  Eleanor  zrobiły  się  wielkie  jak  spodki.  –  J.  R.  to...  brzmi... 

cudownie. – Zaczerwieniła się po uszy. 

– Albo możesz mnie nazywać Jack. Tak do mnie mówi Jill i nasi starzy, szczególnie kiedy się 

wkurzę. 

– Co ty... powiedziałeś? – Jill zamarła. 
– Powiedziałem, że nazywacie mnie czasami Jack – ty, tata i mama. – Podniósł głos i niczym 

nauczyciel w klasie wymawiał starannie każde słowo. – Znów za bardzo wymoczyła uszy. Jak ją 
znam, cały urlop spędziła w wodzie. Jill pływa jak ryba. Kiedy miała siedem lat, wygrała zawody 
pływackie.  Cała  rodzinka  była  z  niej  dumna  jak  diabli.  Nie  chcę  się  przechwalać,  ale  to  ja  ją 
wszystkiego nauczyłem. To znaczy... pływać. Była pojętną uczennicą. Pokaż jej coś nowego, a za 
chwilę zrobi to lepiej od ciebie. 

Eleanor promieniała szczęściem. 
– A więc jesteś bratem Jillian? 
– A kim miałbym być, Eleanor? – Jack posłał jej uwodzicielski uśmiech. 
– Myślałam, że... a właściwie to już nie wiem. 
Eleanor  speszyła  się  i  na  nowo  oblała  rumieńcem.  Dobrze  wiedział,  co  miała  na  myśli  –  że 

przyłapała swoją szefową z facetem jak malowanie. Odwróciła się do Jill. 

– Nigdy mi nie wspominałaś, Jillian, że masz brata. Nie wiem dlaczego, ale zawsze uważałam 

cię za jedynaczkę – rzuciła oskarżycielskim tonem. 

Ja  siebie  też,  pomyślała  ponuro  Jill.  Zgoda,  Filadelfia  nazywana  była  Miastem  Braterskiej 

Miłości, ale Jack potraktował to określenie zbyt dosłownie. 

background image

– Właściwie wcale się nie dziwię, że Jill nie opowiadała o mnie. Prawdę mówiąc, nieźle się ze 

sobą posprzeczaliśmy kilka lat temu. Chciała, żebym się wreszcie ustatkował, brał życie bardziej 
poważnie  i  koniecznie  znalazł  żonę.  Uważała,  że  jestem  pędziwiatr  i  że  za  łatwo  ulegam 
wpływom... – tłumaczył Jack z zakłopotaniem, świetnie wcielając się w nową rolę. – ... Zupełne 
przeciwieństwo mojej siostry, na której zawsze można było polegać, rozsądnej i solidnej. 

Jill wpatrywała się w niego, ale nie odezwała się ani słowem. 
Jack pogładził ją po głowie i po raz kolejny uśmiechnął się do Eleanor. 
– Jesteś świadkiem naszego spotkania po latach. – Jack rzucił szybkie spojrzenie w stronę Jill. 

– Czy nie tak, siostrzyczko? 

On  rzeczywiście  cierpi  na  schizofrenię,  pomyślała  Jill.  Nie  miała  innego  wyboru,  jak  tylko 

przytaknąć.  Jack  Harrington  –  człowiek  o  stu  twarzach.  Zuchwały  korsarz,  naukowiec  w 
rogowych  okularach,  a  teraz...  czuły  braciszek  J.  R.  Wcale  niewykluczone,  że  w  następnym 
wcieleniu włoży sukienkę, a ona nawet nie mrugnie okiem. 

–  Jakie  to  miłe  –  wzruszyła  się  Eleanor.  –  Rodzina  powinna  się  trzymać  razem.  Mam  dwie 

siostry i wiem, jak wiele dla mnie znaczą. 

– Z pewnością – przytaknął Jack, przenosząc wzrok na walizkę Eleanor stojącą na podłodze. – 

Widzę,  że  nie  pojawiłem  się  w  porę.  Przyjechałem  wczoraj  w  nocy,  z  całym  dobytkiem,  i 
ulokowałem się w gościnnym pokoju. Jill pozwoliła mi zostać u siebie, dopóki się nie urządzę. 

–  Ach  tak.  –  Eleanor  ucieszyła  się  wyraźnie  i  posłała  mu  ciepły  uśmiech.  –  A  więc 

przeprowadzasz się do Filadelfii. Na stałe? 

– Mam taki zamiar. 
Jill  była  zaskoczona,  ale  musiała  przyznać,  że  kochany  braciszek,  J.  R.,  wymyślił  nie 

najgorszy sposób, aby się pozbyć Eleanor. 

– Moja droga, tak mi przykro. – Słowa z trudem przechodziły przez zaschnięte gardło Jill. – 

Nie spodziewałam się J. R.... I tak się ucieszyłam na jego widok... że na śmierć zapomniałam o... 

– Oczywiście, Jillian. – Eleanor okazała zrozumienie. 
– Wiedziałam, że nie będziesz miała pretensji. Jesteś osobą... która potrafi się wczuć w czyjąś 

sytuację – wyjąkała Jill. 

– Nie ma najmniejszego problemu, naprawdę – uspokajała ją Eleanor. Śledziła oczami każde 

poruszenie Jacka. 

Jill  była  zaskoczona,  że  jej  asystentka  bez  skrępowania  wpatruje  się  w  Jacka  z  wyraźnym 

zainteresowaniem.  Do  tej  pory  znała  Eleanor  Windsor  jako  zarozumiałą,  nadzwyczaj  cnotliwą 
osobę, gotową poświęcić życie osobiste dla kariery w Fundacji Augusta. Teraz nie przypominała 
tamtej Eleanor. Jill wcale nie było w smak, że Eleanor Windsor wyraźnie miała ochotę na bliższą 
znajomość z Jackiem. Podrywaczka od siedmiu boleści. 

– Mówiłaś coś, Jillian? 
–  Ja?  –  Jill  popatrzyła  na  nią  zaskoczona.  –  Zastanawiałam  się  tylko...  dokąd  mogłabyś... 

pójść. – I to jak najszybciej, dodała w myśli. 

Eleanor uśmiechnęła się uwodzicielsko do Jacka. 
–  Nie  widzę  najmniejszego  powodu,  żeby  gdzieś  iść.  Dlaczego  nie  miałabym  zostać  tutaj? 

Mogę spać na kozetce w bawialni – zakończyła z przekonaniem. 

–  W  żadnym  wypadku  –  stanowczo  sprzeciwiła  się  Jill.  Eleanor  zdumiał  ten  nagły  brak 

gościnności. 

– To znaczy... pewnie... nie byłoby ci zbyt... wygodnie. Czyż nie mam racji, J. R. ? 
–  Kozetka  wygląda  na  całkiem  wygodną,  jeśli  już  ktoś  pyta  mnie  o  zdanie  –  odparł  Jack.  – 

Gdyby nie to, że wszystkie moje graty są już w gościnnym pokoju, chętnie bym ci go odstąpił... 

–  Ależ  nie  ma  o  czym  mówić,  J.  R.  Zanim  Jillian  urządziła  gościnny  pokój,  spędziłam  parę 

background image

nocy  na  kozetce.  To  było  wtedy  kiedy  moje  mieszkanie  było  odkażane,  przypominasz  sobie, 
Jillian? I wspominam ją całkiem mile. 

–  Ależ  moja  droga  –  oponowała  Jill.  –  Czy  nie  uważasz,  że  byłoby  to...  –  ujęła  Eleanor  za 

ramię i odwróciła od Jacka – ... po prostu... niestosowne? 

Eleanor  wybuchnęła  śmiechem  i  obróciwszy  się  na  pięcie  znów  zaczęła  wpatrywać  się  w 

Jacka. 

–  Twoja  siostra  jest  prawdziwą  strażniczką  cnót,  J.  R.,  ale  ja  nie  widzę  w  tym  niczego 

nagannego. Zresztą Jillian idealnie nadaje się na przyzwoitkę. A może nie będzie nam potrzebna? 
–  Zaśmiała  się,  zadowolona  ze  swojej  elokwencji,  a  jeszcze  bardziej  z  perspektywy  zawarcia 
bliższej znajomości z przystojnym bratem Jill. 

Po raz pierwszy od pojawienia się niespodziewanego gościa nie wiedział, co powiedzieć. 
–  W porządku. –  Eleanor  zatarła ręce. – A więc  wszystko  postanowione.  Będzie nam razem 

bardzo miło. – Spojrzała czule na Jacka. – Czy widziałeś "Przeminęło z wiatrem", J. R. ? Wiesz, 
przypominasz do złudzenia Retta Butlera. Musisz to koniecznie obejrzeć. 

Jill prychnęła. Tania podrywaczka od siedmiu boleści. 
Wszyscy troje usadowili się na kanapie, Eleanor udało się wślizgnąć między Jacka i Jill. Jedli 

pizzę  i  oglądali  „Przeminęło  z  wiatrem".  W  innej  sytuacji  Jack  i  Jill  zapewne  z  przyjemnością 
obejrzeliby  owiany  legendą  film.  Ale  w  tych  okolicznościach  obydwoje  zastanawiali  się,  jak 
wybrnąć z kłopotów. 

Tylko Eleanor czuła się jak w siódmym niebie. Ściskała w ręku chusteczkę i przykładała ją do 

oczu w stosownych momentach. 

–  Och,  J.  R.,  nie  mogę  się  opanować.  –  Ścierała  łzy  z  policzka.  –  Jaka  ze  mnie  idiotka, 

prawda?  Nic  na  to  nie  poradzę,  jestem  niepoprawną  romantyczką  i  wszystko  za  bardzo  biorę 
sobie do serca. 

Czasami, jakby przez przypadek, kładła na moment rękę na kolanie Jacka. Nie czyniła tego w 

sposób ostentacyjny. Ale Jill i tak była wściekła. 

Jack  współczuł  Jill,  ale  jednocześnie  pochlebiało  mu,  iż  była  o  niego  zazdrosna.  Już 

wcześniej, od momentu niespodziewanego spotkania w gabinecie Augusta, domyślił się, że miała 
poważne wątpliwości nie tylko na temat wspólnej pracy w fundacji, ale również ich małżeństwa. 
Mała porcja zazdrości nie zaszkodzi Jill. Pozwoli jej uświadomić sobie, że naprawdę go kocha i 
ż

e  są  sobie  przeznaczeni.  On  nie  miał  wątpliwości.  Wybrał  ją  na  całe  życie.  Będą  mieli  dużo 

czasu, aby się do siebie dopasować. 

Jill  była  coraz  bardziej  zła.  Wiedziała  doskonale,  że  Jack  igra  z  jej  uczuciami.  Co  więcej, 

wydawało  się,  że  bardzo  mu  odpowiadała  ta  nowa  maskarada.  Jak  on,  u  licha,  wybrnie  z 
kolejnych  tarapatów,  zastanawiała  się,  kiedy  rano  będzie  musiał  się  zmienić  w  ugrzecznionego 
urzędnika? 

Jack pociągnął nosem zupełnie jak Eleanor. 
–  Wiesz,  ze  mnie  chyba  też  sentymentalny  facet  –  zwierzył  się  zakłopotany,  zabierając 

chusteczkę z jej rąk i głośno wycierając nos. Tym razem dłoń Eleanor pozostała na kolanie Jacka 
o kilka sekund dłużej. 

–  Zaskakujesz  mnie,  J.  R.  Większość  mężczyzn,  których  znam,  to  sztywniacy  albo  tacy, 

którzy  wstydzą  się  okazywać  swoje  uczucia.  Jak  miło  jest  spotkać  kogoś,  kto  nie  ukrywa 
wzruszeń.  –  Uśmiechnęła  się  do  Jill,  siedzącej  sztywno  u  jej  boku.  –  Twój  brat  to  wyjątkowa 
osobowość. Nie bardzo mogę sobie wyobrazić, że jesteś jego siostrą. 

Nawet  gruboskórna  Eleanor  zrozumiała,  że  niechcący  popełniła  nietakt  i  mocno  się 

zarumieniła. 

– To znaczy... nie miałam na myśli, że... chciałam tylko powiedzieć, że obydwoje bardzo się 

background image

różnicie...  temperamentem  i  zachowaniem.  Nie  uważam,  żebyś...  była  zimna,  Jillian.  Jesteś 
zawsze... taka opanowana, zawsze mocno stąpasz po ziemi. I niezwykle to w tobie cenię. Ile razy 
powtarzałam w myśli, że chciałabym być taka jak ty, Jillian. Moja wybujała uczuciowość to dla 
mnie prawdziwe przekleństwo. 

Jill  zacisnęła  ręce.  Miała  szczerą  ochotę  udusić  Eleanor.  Następne  pół  godziny  upłynęło  w 

kompletnej ciszy, aż do chwili kiedy skończyła się pierwsza część projekcji. 

–  A  więc,  J.  R.,  jakie  masz  plany?  Co  będziesz  robił  w  Filadelfii?  –  Eleanor  nie  dawała  za 

wygraną. – Czy znalazłeś już pracę? 

Jack przeciągnął się. 
– Nie i nie bardzo się palę. 
– A czym się zajmujesz, J. R. ? Jill uniosła brwi. 
– Wszystkim po trochu – mruknęła. 
– Jesteś dowcipna, Jillian – zaszczebiotała Eleanor. Jack uśmiechnął się szeroko. 
– Och tak, Jill potrafi być bardzo wesoła. 
– Naprawdę? – zdziwiła się Eleanor. – Nie miałam okazji poznać jej od tej strony. Jillian jest 

zwykle taka poważna i skupiona. 

Jill  zacisnęła  ręce  aż  do  bólu.  Pokusa,  aby  wreszcie  udusić  Eleanor,  stawała  się  coraz 

silniejsza. Drogiemu braciszkowi J. R. też powinno się nieźle oberwać. Czuła, że jeszcze chwila, 
a straci panowanie nad sobą. Tym razem przeciągnął strunę. 

Przerwa  przedłużała  się.  Eleanor  sięgnęła  po  czystą  chusteczkę  przygotowując  się  do 

oglądania drugiej części filmu. Podała chustkę również Jackowi. Jill podniosła się z kanapy. 

– Na jak długo nas opuszczasz, siostrzyczko? 
– Mam już tego dosyć. Jill zrobiła dłuższą przerwę. 
– Mam już dosyć tego filmu. Idę do łóżka. 
Jack popatrzył na nią uważnie. Nie chciał zostać sam na sam z rozszczebiotaną Eleanor. 
– No cóż – przeciągnął się. – Właściwie to niegłupi pomysł. 
Eleanor nie potrafiła ukryć rozczarowania. 
– J. R., nie możesz mnie zostawić. Nie cierpię oglądać „Przeminęło z wiatrem" w samotności 

–  powiedziała  tonem  rozkapryszonej  dziewczynki.  –  A  poza  tym  jest  dopiero  kwadrans  po 
dziesiątej. Sądziłam, że tak jak ja, jesteś nocnym markiem. 

– A ty jesteś nocnym markiem? – Jack miał nadzieję, że kiedy Eleanor zaśnie, przekładnie się 

do sypialni żony. Wyznanie Eleanor skomplikowało te plany. 

– Nigdy nie kładę się spać przed pierwszą. 
– Nawet kiedy następnego dnia idziesz do pracy? 
– Potrzebuję bardzo niewiele snu. Taką mam konstrukcję psychiczną. – Eleanor uśmiechnęła 

się uwodzicielsko. 

– Dziwne. – Jack po raz kolejny się przeciągnął. – Ja lubię wcześnie kłaść się spać i wcześnie 

wstawać. – Odwrócił się do Jill. – Pewne przyzwyczajenia z dzieciństwa pozostają na całe życie, 
prawda, siostrzyczko? 

– Masz absolutną rację, Jack – odparła chłodno. Jack mrugnął do Eleanor. 
– Widzisz, nazwała mnie Jack. To znaczy że mi jeszcze nie przebaczyła. 
Jill posłała mu miażdżące spojrzenie. 
– Pewnych rzeczy nie da się przyśpieszyć, J. R. Ballard. 
–  Och  nie,  Jillian,  dajcie  sobie  buziaka  i  pogódźcie  się.  Życie  jest  zbyt  krótkie,  aby  je 

marnować w ten sposób – strofowała ich Eleanor. 

–  Zawsze  mówię  to  samo  –  powiedział  Jack  z  entuzjazmem  i  szybko  przygarnął  Jill,  zanim 

zdołała się zorientować w jego zamiarach. Objął ją i gładząc po szyi przytulił mocno do siebie. 

background image

–  Odczep  się  ode  mnie  –  mruknęła  Jill  przez  zaciśnięte  zęby.  –  Jack,  natychmiast  przestań. 

Jack, J. R., proszę... 

– Kiedy byliśmy dziećmi, Eleanor, siłowaliśmy się tak ze sobą do upadłego. – Jack wcale nie 

miał zamiaru wypuścić z ramion wyrywającej się Jill. 

Dopiął swego. Tego już było za wiele. Jill kopnęła go na oślep z całej siły. 
–  Ajaj,  chyba  nie  przypuszczałaś,  Eleanor,  że  w  mojej  siostrze  drzemie  dzika  kotka  – 

przekomarzał się, tłumiąc okrzyk bólu. 

– Nigdy – odpowiedziała skwapliwie, patrząc z zazdrością na Jill w objęciach Jacka. 
– Jack, ostrzegam cię po raz ostatni – syknęła Jill. Mężczyzna niespodziewanie przerzucił ją 

przez prawe ramię. 

– Kiedy byłaś mała, zanosiłem cię w ten sposób do łóżka, pamiętasz? 
Ruszył w stronę sypialni. 
– Boże, jakie to cudowne, przypomnieć sobie stare, dobre czasy. 
Eleanor zachichotała. 
– Jillian, przysięgam, w firmie nikt mi nie uwierzy, kiedy opowiem tę scenę. 
Jill, przewieszona przez  plecy  Jacka, przestała na chwilę okładać  go  kopniakami i zmierzyła 

asystentkę takim wzrokiem, że ta szybko zmieniła zdanie. 

–  Nie,  nie.  Oczywiście,  będę  trzymała  język  za  zębami  –  zapewniła  skwapliwie.  –  Jakie  to 

miłe, że ty i J. R., potraficie zachowywać się tak... swobodnie. 

Jack otworzył drzwi sypialni i szybko zamknął je za sobą. 
–  Nigdy  ci  tego  nie  zapomnę  –  wybuchnęła  Jill,  gdy  wreszcie  uwolniona  z  uścisku  Jacka, 

usiadła na łóżku. 

– Ciszej. Eleanor może nas usłyszeć. 
– Jesteś psychicznie chory, Jacku Har... Zamknął jej usta szybkim pocałunkiem. 
– Jak mogłeś... – zaczęła z nową werwą, odpychając go od siebie. 
– Miałaś jakiś lepszy pomysł? – szepnął. – Gdyby mi coś szybko nie przyszło do głowy, twoja 

przyjaciółka Eleanor... 

– Ona nie jest moją przyjaciółką – przerwała stanowczo. 
– Może nie jest, ale jest twoim gościem. 
– Tak. I cały twój cudowny plan wziął w łeb. Co teraz masz zamiar zrobić, braciszku J. R. ? 
Uśmiechnął się od ucha do ucha. 
– Przede wszystkim nie mam zamiaru oglądać filmu do końca. 
– Nie mówię o dzisiejszym wieczorze... 
– A ja tak. Posłuchaj, kiedy tylko Eleanor odda się sennym marzeniom, wśliznę się tutaj i... 
–  Och  nie,  proszę.  O  Boże,  tylko  tego  brakowało,  żeby  Eleanor  narobiła  plotek,  że  mam 

romans  z  własnym  bratem.  Czy  sądzisz,  że  August  z  większym  zrozumieniem  potraktuje 
kazirodztwo niż wiadomość o małżeństwie dwojga pracowników? – spytała odzyskując humor. 

– Bo ja wiem? Przynajmniej J. R. nie jest pracownikiem fundacji, dobre i to – drażnił się z nią. 
– Jack, to wcale nie jest zabawne. Co zrobisz jutro? Jak się przemienisz w Jacka Harringtona? 

Tak, aby Eleanor tego nie zauważyła? 

–  To  proste.  Wyjdę  stąd,  zanim  się  obudzi,  poszukam  najbliższej  budki  telefonicznej  i  w 

mgnieniu oka dokonam niezbędnej operacji. 

– Już to widzę.  Jakiś  gliniarz będzie przechodził obok,  a ty  mu  „w  mgnieniu oka" opowiesz 

swoją historię o Supermanie, który zmienia skórę. – Jill nie kryła ironii. 

–  W  porządku,  może  budka  telefoniczna  byłaby  miejscem  zbyt  krępującym.  W  takim  razie 

skorzystam z publicznej toalety w jednym z sąsiednich biurowców. 

– Jack, nie możemy tego ciągnąć przez cały tydzień. Musisz się... przeprowadzić do hotelu... 

background image

przynajmniej dopóki... Eleanor będzie mieszkać u mnie. Wytłumaczę jej, że nie mogliśmy się ze 
sobą porozumieć i uznaliśmy obydwoje, że lepiej będzie, jeśli... 

–  Widzę,  że  chcesz  mnie  rozłączyć  z  Eleanor.  Coś  mi  się  zdaje,  że  jesteś  zazdrosna,  pani 

Harrington. 

– Jestem zbyt wściekła na ciebie, żeby czuć zazdrość. 
–  Spokojnie,  Jill.  Eleanor  nie  jest  w  moim  typie.  A  jeśli  chodzi  o  przeprowadzkę  do  hotelu, 

czy tak sobie wyobrażasz początek naszego małżeństwa? – uśmiechnął się kpiąco. 

–  A  co  z  kolejnym  słabym  punktem  twojego  planu?  Eleanor  zobaczy  jutro  w  fundacji  Jacka 

Harringtona. Co się stanie, jeśli odkryje, że wspomniany Jack Harrington i J. R. Ballard to jedna i 
ta sama osoba? Co wtedy? 

– Nic – odpowiedział z uśmiechem. 
– Jack... 
–  Naprawdę  nic.  Ponieważ  Eleanor  nawet  się  dobrze  nie  przyjrzy  nudnemu,  sztywnemu 

Jackowi  Harringtonowi.  Nie  zauważy  mnie.  To  znaczy  nie  zauważy,  że  ja  to  on.  Będzie 
pochłonięta rozmyślaniami o mnie jako twoim bracie. A ja zaszyję się w cichy kąt. Ten ja, który 
jest nim. A jeśli chodzi o tego mnie, który jest twoim mężem... 

Jill zamknęła oczy i z rezygnacją potrząsnęła głową. 
– Poślubiłam faceta, który się kwalifikuje do domu wariatów. 
– Zwariowałem na twoim punkcie, Jill. – Odgarnął jej włosy z czoła i rozsunął poły płaszcza 

kąpielowego. – Bardziej na punkcie żony niż siostry. – Robił wszystko, aby wywołać choć cień 
uśmiechu na jej twarzy. Ale od razu otrzeźwiała. 

– Co sobie o nas pomyśli Eleanor? Jack, lepiej będzie, jeśli... 
– Jill, gniewasz się jeszcze? – Delikatnie pieścił jej piersi. 
– Staram się za wszelką cenę – mruknęła. Westchnęła cicho, gdy pieszczoty stały się śmielsze. 
– Jack, Eleanor usłyszy... 
– Nie usłyszy niczego, prócz ryku telewizora. Idź za głosem serca, kochanie. 
–  Jack,  nie  możemy  tego  robić,  to...  nieprzyzwoite.  W  oczach  Jacka  pojawiły  się  wesołe 

iskierki. 

– A więc później? Kiedy Eleanor zaśnie? Jill westchnęła zrezygnowana. 
–  Od  samego  początku,  od  pierwszej  chwili  gdy  ciebie  ujrzałam,  byłam  przekonana,  że  to 

czyste  szaleństwo.  Kto,  będąc  przy  zdrowych  zmysłach,  poślubia  faceta  po  trzech  dniach 
znajomości? 

– Ja byłem gotów już pierwszego dnia, ale nie chciałem cię ponaglać. 
–  Ponaglać?  Mam  wrażenie,  że  utknęłam  w  obrotowych  drzwiach,  które  kręcą  się  coraz 

szybciej. 

–  Wszystko  dobrze  się  skończy  –  pocieszał  ją  przytulając  do  siebie.  –  Potrzebujemy  trochę 

czasu. Zaufaj mi, Jill. 

– Komu mam zaufać? – spytała cicho wtulając się w jego ramiona. – Supermanowi, koledze, 

bratu? 

Uśmiechnął się. 
– Wszystkim trzem. 
– A ilu ich jeszcze siedzi w tobie? Rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi. 
– J. R. ? 
Jack i Jill wymienili znaczące spojrzenia. Jill wzniosła oczy do sufitu. 
–  Słucham,  Eleanor.  –  Twarz  Jacka  się  rozpromieniła.  Ani  mu  było  w  głowie  uwolnić  Jill  z 

objęć, mimo że się bardzo o to starała. 

– Przerwa już się skończyła, właśnie zaczyna się druga część. Jesteś pewien, że nie chcesz jej 

background image

obejrzeć razem ze mną, J. R. ? 

–  Jill  i  ja...  wspominamy  właśnie...  stare,  dobre  czasy...  kiedy  byliśmy...  beztroskimi 

dzieciakami. – Usta Jacka pieściły ucho Jill. – Mamy tyle zaległości do odrobienia. – Jego wargi 
wędrowały w stronę szyi. Czuł, jak coraz szybciej bije jej serce. 

Jill, wbrew rozsądkowi, z trudem hamowała rosnącą namiętność. Rozum zalecał opanowanie, 

a nieposłuszne ręce odpowiadały pieszczotami na pieszczoty. 

Eleanor nadsłuchiwała po drugiej stronie drzwi. 
–  J.  R.,  chyba  powinieneś  już  dać  odpocząć  Jillian.  –  Okrasiła  swoje  słowa  urywanym 

chichotem. – Może nie znasz na tyle swojej siostry... kiedy nie wyśpi się porządnie, następnego 
dnia staje się mocno... zrzędliwa. A ja muszę z nią jutro pracować. 

– Uduszę tę kobietę, przysięgam. Nie wytrzymam z nią do końca tygodnia – mruknęła Jill pod 

nosem. – Co ja mówię, jaki tydzień? Ona nie przeżyje tej nocy. 

– Trzymaj nerwy na wodzy, siostrzyczko. 
– Jeśli myślisz, że twoja szyja nie jest w niebezpieczeństwie, J. R. Ballard... 
–  Bezpieczne  czasy  już  się  skończyły  –  szepnął  jej  do  ucha  i  naparł  na  nią  całym  ciężarem 

ciała. 

– Och, Jack. Cały świat wiruje mi przed oczami. Krew uderza mi... do głowy. Mam zawroty... 

nie mogę złapać tchu. I nie potrafię już... pozbierać myśli. 

– Zgadza się, dokładnie wszystkie objawy... 
– Braku piątej klepki? 
– Miłości. 
– A jaka to różnica? 
– Miłość jest o wiele przyjemniejsza. 
Uniosła brwi i popatrzyła na niego z łobuzerskim uśmiechem. 
– Ach tak. Nie wiedziałam. 
Uporał  się  z  połami  płaszcza  kąpielowego  i  całował  piersi  Jill,  które  nabrzmiewały  pod 

dotykiem  jego  warg.  Jill  objęła  go  mocno  za  szyję.  Stukanie  do  drzwi  stało  się  specjalnością 
Eleanor. 

– J. R., tracisz najlepsze momenty. 
– To ona tak uważa – szepnęła Jill prosto do ucha J. R. 

Rozdział 

Dochodziła druga w nocy, kiedy Jack, ziewając, włożył spodnie od piżamy i na palcach ruszył 

do drzwi. Cicho wyszedł ze swojego pokoju i zajrzał do salonu, aby się upewnić, czy droga do 
sypialni Jill stoi otworem. 

Telewizor był zgaszony, nie paliło się światło, czy jednak Eleanor wreszcie poszła spać – tego 

nie sposób było ustalić. Doprawdy, inaczej sobie wyobrażał pierwsze doświadczenia małżeńskie. 

Otworzył  drzwi  nieco  szerzej.  Zaskrzypiały.  Usłyszał  westchnienie,  a  później  skrzypnęły 

sprężyny kanapy. Eleanor przewracała się na drugi bok. Czekał cierpliwie, aż się ułoży. 

Jeszcze kilka skrzypnięć – i zapadła cisza. Odczekał parę minut, póki nie usłyszał głębokiego, 

równego  oddechu.  Eleanor  najwyraźniej  zasnęła.  Ostrożnie  zrobił  kilka  kroków.  Spojrzał  w 
stronę sypialni Jill. Cały kłopot w tym, 

ż

e  drzwi  znajdowały  się  dokładnie  po  przekątnej  i  trzeba  było  przejść  niebezpiecznie  blisko 

kanapy Eleanor. 

Jack-naukowiec  wybrał  tę  drogę  bez  wahania,  Jack-kochanek  i  awanturnik  zaakceptował 

wybór. Oczyma duszy ujrzał nagą Jill, niedbale okrytą kołdrą, ciepłą i bezbronną, czekającą we 
ś

nie na swojego Robinsona Cruzoe. Ta wizja dodała mu skrzydeł. 

background image

Zbliżał się do kanapy. Eleanor oddychała równo i rytmicznie. Na razie wszystko szło jak po 

maśle. 

– Pst. Jack zamarł. 
– Pst, J. R. 
Jack zerknął w kierunku kanapy. Eleanor. O, nie. Eleanor z szeroko otwartymi oczami. 
W półmroku dostrzegł jej głowę unoszącą się znad poduszki. 
– Ja też nie mogłam zasnąć – wyszeptała. Zapaliła nocną lampkę. 
Jack odruchowo zasłonił nagość i zamarł w melodramatycznym geście, rodem z filmu. Poczuł 

się jak zwierzę złapane w sidła. Uśmiechnął się do Eleanor z zażenowaniem. 

W  odpowiedzi  kobieta  uśmiechnęła  się  uwodzicielsko.  Obecność  Jacka,  tu,  w  środku  nocy, 

potwierdzała  jej  najskrytsze  domysły.  J.  R.  Ballard  ma  na  nią  wielką  ochotę.  Tak  jak  ona  na 
niego. 

– Muszę wyglądać okropnie – szepnęła. 
– Właśnie... zachciało mi się pić... i szedłem do kuchni. 
Eleanor popatrzyła na Jacka z niedowierzaniem. 
– Ależ J. R., do kuchni idzie się w przeciwnym kierunku. 
– Ja szedłem do łazienki... najpierw chciałem pójść do łazienki... 
– Zaskakujesz mnie, J. R. 
– Ja? 
– Nigdy nie przypuszczałam, że jesteś taki... nieśmiały. 
– Nieśmiały? 
– Dobrze to rozumiem. Ja też jestem nieśmiała. Zazwyczaj... Nigdy jeszcze nie przydarzyło mi 

się nic takiego... 

Opuściła nogi i usiadła na łóżku. 
–  Co  masz  na  myśli?  –  Jack  spytał  nerwowo.  Eleanor,  zasłonięta  po  szyję  flanelową  nocną 

koszulą, 

otuliła się dodatkowo kocem w dowód niesłychanej skromności, której zresztą nikt od niej nie 

wymagał. Jedną ręką przyciskała koc, drugą poprawiała poduszkę. 

– Usiądź proszę, J. R. 
– Ja... do łazienki – wymamrotał pod nosem, wypadając zupełnie z roli. 
Eleanor uśmiechnęła się wyrozumiale. 
– Poczekam. 
Jack mijając sypialnię Jill posłał zamkniętym drzwiom spojrzenie pełne tęsknoty i żalu. 
W  łazience,  zażenowany  i  spięty,  zastanawiał  się,  ile  czasu  powinien  tu  spędzić.  Żadne 

sztuczki  nie  wchodziły  w  grę:  wiedział,  że  Eleanor  czeka  na  niego  z  zapartym  tchem.  Spuścił 
wodę, odkręcił kran, przeciągnął się i ruszył do drzwi. 

Eleanor wykorzystała te krótkie kilka chwil, aby poprawić fryzurę. A kiedy Jack zbliżył się do 

kanapy,  poczuł,  że  posłużyła  się  ponadto  miętowym  odświeżaczem  do  ust,  który,  jak  głosił 
slogan reklamowy, „czyni pocałunek słodkim i ponętnym". 

– Eleanor, właściwie powinienem... 
– Ciiii – Eleanor chwyciła go za nagie ramię i przyciągnęła do siebie. – J. R., chyba nie chcesz 

obudzić siostry. – Przysunęła się jeszcze bliżej. – Nie przypuszczam, aby potrafiła nas zrozumieć. 
Jeśli chodzi o mężczyzn, Jillian zadziera nosa i jest przesadnie rozsądna. Nie sądzę, 

 
ż

eby w ogóle wierzyła w... miłość od pierwszego wejrzenia... 

– Eleanor... 
Położyła mu palec na ustach. 

background image

– Nie, nie mów nic, J. R. Bardzo mi się podobasz, ale nie powinniśmy się spieszyć. Musimy 

trzymać  na  wodzy  nasze...  naturalne  instynkty.  Powinniśmy  się  najpierw  lepiej  poznać.  Nigdy 
bym  sobie  nie  darowała.,.  gdybyś  pomyślał,  J.  R....  że  należę...  do  łatwych  kobiet.  Wiem,  że  z 
męskiego  punktu  widzenia  to  wygląda  inaczej.  A  szczególnie  –  takiego  mężczyzny  jak  ty. 
Kobiety ścielą ci się u stóp... 

– Eleanor... 
– Już dobrze, J. R. Zgoda, może nie jestem kobietą światową, ale przeczytałam wiele powieści 

dla  kobiet  i  oglądałam  mnóstwo  seriali.  I...  to  znaczy,  nie...  chciałam,  żebyś  mnie  dobrze 
zrozumiał... Nie jestem taka niedoświadczona... w kontaktach z mężczyznami. 

– Eleanor... 
– Zawstydziłam cię, prawda J. R. ? 
– Eleanor, muszę wracać do łóżka. Uczepiła się go jeszcze mocniej. 
– Kocham twoje oczy, J. R. Czuję, że potrafią czytać w mojej duszy. 
– Nie sądzę. 
– J. R., czy wierzysz w przeznaczenie? 
– Eleanor, robi się późno – odparł Jack i pomyślał w duchu: Już nigdy więcej. 
Przysunęła się bliżej. 
– Wiedziałam, J. R., że tej nocy nie zagrzejesz miejsca w swoim łóżku. 
Po czole Jacka spłynęła kropla potu. 
–  To  był  błąd  –  mruknął,  starając  się  uwolnić  z  jej  uścisków.  Prawie  dopiął  celu,  kiedy  w 

pokoju nagle rozbłysło światło. 

– Jack? 
Na dźwięk głosu Jill Jack poderwał się z kanapy. Jill stała w drzwiach sypialni i z wyraźnym 

zaskoczeniem przyglądała się na przemian to Jackowi, to swojej asystentce. 

– Jillian, to naprawdę  nie było to... o czym  myślisz. – Eleanor  zerwała się na równe nogi.  – 

Mieliśmy  właśnie...  właściwie  Jack  szedł  do  łazienki...  i  rozmawialiśmy  sobie.  –  Eleanor 
przyciskała koc do piersi, widomy dowód niewinności. 

Jill wpatrywała się w Jacka z takim wyrzutem, że zrozumiał, iż musi się usprawiedliwić. 
– Rozmawialiśmy... o serialach – zaczął. 
–  Mam  nadzieję,  że  nie  przeszkodziłam  wam  w  samym  środku  najciekawszej  sceny  – 

przerwała cierpko Jill. 

Eleanor zachichotała, lecz pod wpływem wzroku Jill uśmiech zamarł jej na twarzy. 
Jack  odsunął  się  od  Eleanor  na  bezpieczną  odległość.  Ruszył  w  stronę  żony,  ale  Jill 

powstrzymała go stanowczym gestem. 

–  Chciałam  ci  tylko  jedno  powiedzieć...  J.  R.  Dopóki  jesteś...  gościem...  w  moim  domu... 

zachowuj się przyzwoicie. 

Popatrzył na nią z rozbawieniem. 
– Przyzwoicie? 
–  Tak  –  odpowiedziała  szorstko.  –  A  to  oznacza  na  przykład,  że  nie  powinieneś  defilować 

półnagi przed kobietą... z którą nie łączy cię żadne pokrewieństwo. 

Jack przytaknął zgodnie. 
– Masz całkowitą rację. Wiesz, myślałem, że Eleanor już śpi i... 
–  Naprawdę  myślał,  że  już  śpię  –  potwierdziła  pospiesznie  Eleanor.  Oblała  się  rumieńcem, 

ponieważ sądziła, że kłamie jak z nut. 

Przyglądając się obydwojgu podejrzliwie, Jill powiedziała: 
–  A  więc  teraz  wszyscy  wracamy  do  łóżek  –  każde  do  swojego  –  i  na  tym  kończymy  całą 

historię. 

background image

Jack  usiłował  wkraść  się  do  sypialni  Jill,  ale  zatrzasnęła  u  drzwi  przed  nosem.  W  chwilę 

później usłyszał trzask zamka. 

Kiedy wracał do swojego pokoju, Eleanor posłała mu blady uśmiech, ale nie zwrócił nawet na 

to uwagi – zamknął za sobą drzwi odrobinę za głośno. 

Kiedy  następnego  ranka  Eleanor  weszła  do  kuchni  i  zobaczyła  Jill  przyrządzającą  kawę, 

postanowiła jej wszystko dokładnie wyjaśnić. A w każdym razie miała szczere chęci. 

– Jillian, jeśli chodzi o ubiegłą noc... to razem z twoim bratem tylko... 
– Wolałabym już do tego nie wracać, Eleanor. – Jill wyjęła z szafy dwa kubki i postawiła na 

tacy. 

– Jillian, czy J. R. jeszcze śpi? 
– Nie, J. R. poszedł sobie. 
– Ach, Jillian, nie powinnaś była go wyrzucać. 
– Nie zrobiłam tego – odpowiedziała. Chociaż miałam na to wielką ochotę, dodała w duchu. – 

J. R. wyszedł pobiegać, kiedy było jeszcze ciemno za oknem. 

– Czy wróci, zanim wyjdziemy do pracy? 
– Wątpię. 
– Jillian, jesteś zła? 
– Gorzej... jestem wstrząśnięta. 
– Tym, że przypadłam do gustu twojemu bratu? Jill wzdrygnęła się. 
– Przyznaję, zwykle byłam dosyć świętoszko wata... – ciągnęła Eleanor. 
– Jeśli nawet, to na pewno nie wczoraj. Eleanor uśmiechnęła się z zakłopotaniem. 
– J. R. wyzwala we mnie... dzikie... instynkty. 
– Masz rację. J. R. działa w ten sposób na kobiety – przytaknęła Jill ze zrozumieniem. 
–  Przypuszczam,  że  przez  jego  życie  przewinęło  się  wiele  kobiet.  Wspaniałych,  gorących, 

pełnych temperamentu. – Strapiona Eleanor zwiesiła głowę. 

– Chcesz trochę kawy, Eleanor? – Jill postawiła przed nią dymiący kubek. 
–  Co  twój  brat  sobie  o  mnie  pomyśli?  Zrobiłam  z  siebie  zeszłej  nocy  ciężką  idiotkę.  Nigdy 

dotychczas nie byłam taka... bezwstydna, nieopanowana. Tak mi teraz głupio. 

–  Uspokój  się.  On  jest  do  tego  przyzwyczajony.  –  Jill  usiadła  naprzeciw  Eleanor  i  łyknęła 

kawy. 

– Jillian, czy on ma kogoś... bliskiego? 
– Jak by ci to powiedzieć... 
–  O  Boże,  a  więc  ma  kogoś.  Oczywiście,  że  ma.  Kocha  kogoś  innego.  Kogoś  pięknego, 

ś

wiatowego, bez zahamowań... 

Lekki uśmiech pojawił się na wargach Jill. 
–  Nigdy  o  niej  nie  myślałam  w  ten  sposób,  ale  sądzę,  że  Jack  –  to  znaczy  J.  R.  –  pewnie 

określiłby ją w ten sposób. 

– A więc to coś poważnego. – Łzy napłynęły do oczu Eleanor. 
Jill zrobiło się jej żal. 
– Eleanor, nie znasz J. R., tak jak ja go znam. On jest... taki zmienny. 
–  A  więc  może  zmieni  też  zdanie  na  temat  tej  drugiej  kobiety  –  powiedziała  Eleanor  z 

nadzieją. 

–  Nie.  Nie  to  miałam  na  myśli.  Chciałam  po  prostu  powiedzieć...  –  Chciałam  po  prostu 

powiedzieć,  żebyś  trzymała  swoje  łapska  z  dala  od  mojego  męża,  pomyślała  Jill  i  dodała:  – 
Eleanor,  J.  R.  skacze  z  kwiatka  na  kwiatek.  Nie  sądzę,  aby  zabawił  w  Filadelfii  dłużej.  Znudzi 
mu  się  tu...  i  pojedzie  dalej.  Tak  jak  to  zwykle  bywa.  Nie  powinnaś  z  nim  wiązać  żadnych 
nadziei. Musisz wziąć też pod uwagę fakt, że istnieje druga kobieta. 

background image

– Czy ona mieszka w Filadelfii? Jill zawahała się. 
– Właściwie nie. Ale kto wie? Może się tutaj pojawić. 
– Czy znasz ją, Jillian? 
– Czy ją znam? Na dobrą sprawę nie wiem, co o niej sądzić. 
Eleanor niespodziewanie pochyliła się w stronę Jill i chwyciła ją za przegub dłoni. 
– Jill, pomożesz mi? Jill przełknęła ślinę. 
– Tobie? 
–  Wstawisz  się  za  mną,  powiesz  mu  o  mnie  parę  życzliwych  słów?  Mam  mu  tyle  do 

zaoferowania, Jillian. Wierność, ciepło, zrozumienie... gorące uczucie. 

– Gorące uczucie? 
–  Nie  zrozum  mnie  źle,  Jillian.  Nie  podejmę  żadnych  pochopnych  kroków,  ale  już  o  tym 

rozmawiałam z J. R. i... 

– Rozmawiałaś o swoim gorącym uczuciu z J. R. ? 
– Tak, i postawiłam sprawę jasno: że nigdy nie zdobędę się na... przelotny... czysto fizyczny 

związek  z  mężczyzną.  Chcę  czegoś  więcej...  czegoś  głębszego.  J.  R.  jest  typem  światowca. 
Musisz  przyznać,  że  niezupełnie  pasuje  do  moich  wyobrażeń...  –  zarumieniła  się.  –  Domyślasz 
się, o czym mówię, Jillian. Chodzi mi o to, że kobiety nie zastanawiają się zbyt długo zapraszając 
go do swojej alkowy. 

– Tak ci powiedział J. R. – że jest postrachem damskich sypialni? 
– Wiesz, Jillian, Jack jest zbyt dobrze wychowany, aby o swoich... podbojach... opowiadać na 

prawo i lewo. 

Jill uśmiechnęła się przyjaźnie do koleżanki. 
– Eleanor, czy chcesz posłuchać dobrej rady? 
– Nie, Jillian. Wolałabym nie. 
– Eleanor... 
–  Kocham  go,  Jillian.  I  nic  na  to  nie  poradzę.  Musiałam  to  wreszcie  powiedzieć.  Myślisz 

pewnie, że zwariowałam. 

– Nie. 
– Ależ tak. Nie sądzę, abyś potrafiła mnie zrozumieć. Jesteś za mało wrażliwa, żebyś mogła 

się  zakochać  od  pierwszego  wejrzenia.  Pewnie  zresztą  w  ogóle  nie  wierzysz,  że  taka  miłość 
istnieje. 

Jill wzruszyła ramionami i wstała od stołu. 
– Pospieszmy się, bo spóźnimy się do pracy. Eleanor popatrzyła na zegarek. 
– O Boże, masz rację. 
Dopiła resztę kawy i zaniosła kubek do zlewu. 
–  A  właśnie  –  odezwała  się  Eleanor  zmieniając  temat  –  nie  wspomniałaś  ani  słowem  o 

wczorajszym spotkaniu z Augustem i nowym szefem działu stypendiów. Jak się nazywa? Harris? 
Harrison? 

Jill zamarła. 
– Harrington – wykrztusiła wreszcie. 
– Właśnie. Harrington. Jack Harrington. No i jaki on jest? 
– Nudny naukowiec. – Jill zajęła się zmywaniem kubka. 
– Mogłam się tego spodziewać – skwitowała Eleanor. 
–  Czy  August  powiedział  ci,  że  chciałby,  abym  została  łącznikiem  między  zespołem 

Harringtona i naszym działem? 

Kubek  wysunął  się  z  drżących  rąk  Jill  i  rozbił  o  zlew.  Eleanor  popatrzyła  na  skorupy  i 

sinobladą twarz Jill. 

background image

–  O  Boże,  znów  zrobiło  ci  się  słabo?  Musiałaś  złapać  jakieś  choróbsko  podczas  wakacji,  to 

pewne. Mam nadzieję, że nie piłaś tam wody. Oczywiście, nie sposób jej całkowicie uniknąć. Na 
przykład warzywa myte są w wodzie. No i proszę, możesz przez cały czas uważać starannie, aby 
pić butelkowaną wodę, a jednocześnie jesz sałatę ze zdradliwymi kropelkami... 

– Eleanor, proszę... 
– Czy nie powinnaś położyć się do łóżka? 
– Nie. Już czuję się lepiej. 
– Na pewno? Wydajesz się niezwykle podatna na ataki... 
– Daj mi  chwilę odpocząć. – Jill przysiadła na moment, a Eleanor, niczym troskliwa  kwoka, 

nie odstępowała jej na krok. 

Jill walczyła z myślami. To jasne, że nie mogła pozwolić Eleanor pracować razem z Jackiem. 

Sprawa  byłaby  prostsza,  gdyby  mieli  widywać  się  w  fundacji  tylko  od  czasu  do  czasu,  ale 
ponieważ zamieszkali razem... 

– Jillian, przeszło ci trochę? 
– Jeszcze moment. 
– Czy na pewno nie chcesz zostać w domu? 
– Nie mogę. Mam dzisiaj dużo pracy. 
–  Wiem  coś  o  tym.  Wystarczy  kilka  dni  urlopu,  a  trudno  się  potem  wygrzebać  spod  sterty 

zaległych papierów. Ale nie przejmuj się, Jillian. Pomogę ci we wszystkim. 

– Nie będziesz mogła... pracując z Harringtonem. 
– Ale ja nie będę z nim pracować. 
– Co? Przecież powiedziałaś, że... 
– Nienawidzę naukowców. Są tacy sztywni i małomówni, że można z nimi zwariować. 
– Ale August... 
– Udało mi się go przekonać, żeby powierzył to zadanie Paulowi Cookowi. 
Twarz Jill znów nabrała kolorów. 
– Coś mi się zdaje, że odetchnęłaś z ulgą. Widać jestem ci bardziej potrzebna, niż dawałaś mi 

odczuć, Jillian. 

– Tak... z pewnością – Jill zerwała się z krzesła. – Czas już na nas. 
Jill była rzeczywiście zawalona robotą przez całe przedpołudnie. Zapewne dlatego ani razu nie 

pomyślała o tym, 

jak  niesłychanie  jej  życie  skomplikował  Jack  Harrington  alias  J.  R.  Ballard.  Dopiero  widok 

Eleanor,  która  pojawiła  się  tuż  przed  przerwą  na  lunch,  przywołał  wszystkie  bolesne 
wspomnienia. 

– Jillian, zastanawiałam się, czy... J. R. lubi muzykę? 
– Muzykę? Myślę, że tak. 
– Muzykę poważną? Mozarta? Beethovena? 
– A dlaczego pytasz? – zainteresowała się Jill. 
– Pomyślałam, że może kupię bilety na koncert. 
– On chyba niespecjalnie przepada za takimi imprezami. 
– Ach tak, a co sądzisz o tym, żebym... 
– Eleanor, za dużo mam spraw na głowie, żeby w tej chwili omawiać z tobą zainteresowania 

muzyczne mojego brata. A i ty powinnaś być o tej porze zajęta czym innym. 

– Lepiej się dzisiaj do ciebie nie zbliżać. 
– Może dlatego że nie udało mi się porządnie wyspać. Eleanor się zaczerwieniła. 
– Tej nocy nic takiego już się nie powtórzy. Porozmawiam z twoim bratem. 
– Ja także – ucięła Jill. 

background image

Jack pojawił się w minutę po tym, kiedy zniknęła Eleanor. Niewiele brakowało, aby wpadli na 

siebie. 

Widok Jacka wyprowadził Jill całkowicie z równowagi. 
– Zamknij drzwi – rozkazała ostro. Kiedy patrzyła na Jacka, musiała przyznać, że wspaniale 

potrafił się znów przemienić w bezbarwnego, przesadnie uprzejmego naukowca. 

– Dzień dobry, Jillian. – Ton dziarskiego kowboja i inne artybuty J. R. zniknęły bez śladu. 
– Co tutaj robisz? 
–  Poprosiłaś  mnie  do  środka  i  kazałaś  zamknąć  drzwi.  –  Na  twarzy  Jacka  pojawił  się  ślad 

uśmiechu. 

– Ja przez ciebie zwariuję, Jacku Harringtonie. 
– Bardzo mi przykro, Jillian – mruknął bez specjalnej skruchy. 
Jill przysunęła się bliżej i przyglądała mu się badawczo. 
– Czy ty się malujesz? 
– Co najwyżej trochę pudru. Chciałem zatuszować opaleniznę. Uważasz, że przesadziłem? – 

Potarł twarz ręką. – A teraz? 

Jill utkwiła wzrok w suficie. 
– Eleanor nawet nie mrugnęła okiem, kiedy się jej przedstawiłem. 
– Co... ? 
– Byłoby dziwne, gdybym się jej nie przedstawił. Złapała się za głowę i zamknęła oczy. 
– Wymieniliśmy nawet długi uścisk dłoni. – Jack ożywił się. – Bardzo długi uścisk dłoni. 
– Widzę, że jesteś z siebie zadowolony. 
–  Myślałem,  że  i  ty  będziesz,  Jillian.  I  jeszcze  słówko  na  boku  o  wczorajszej  nocy, 

siostrzyczko...  Szedłem  właśnie  do  twojej  sypialni,  kiedy  nakryła  mnie  Eleanor.  Dzisiaj  będę 
bardziej ostrożny. 

– Daremny trud. Zamykam drzwi na klucz. 
– Jill... ? 
–  Mam  na  imię  Jillian,  nie  zapominaj  o  tym.  Musimy  też  uzgodnić  pewne  zasady 

postępowania. Po pierwsze, trzymaj się z dala od Eleanor. Po drugie, trzymaj się z dala ode mnie. 
Możesz  mnie  pozdrowić,  kiedy  się  będziemy  mijali  w  holu,  ale  to  wszystko.  Nie  chcę,  abyś 
przychodził do mojego pokoju. Nie chcę, abyś podchodził do mojego stolika podczas lunchu. Nie 
chcę, abyś siadał w pobliżu podczas narad personelu. A jeśli chodzi o mój dom... 

– Mniej więcej domyślam się, Jillian. 
– To dobrze. Zatem możesz zamknąć drzwi... kiedy będziesz stąd wychodził. 
Jack nawet nie drgnął. 
Jill posłała mu miażdżące spojrzenie. 
– August prosił mnie, abym przejrzał podania o stypendia z kimś z twojego działu. – Wskazał 

na  trzymany  w  ręku  plik  kartek.  –  Chciał,  żebym  porozmawiał  o  tym  z  Eleanor,  ale  myślę,  że 
wolałabyś, abym raczej zwrócił się do ciebie. 

– Sądziłam, że to Paul Cook jest naszym pośrednikiem – stwierdziła Jill. 
– Masz rację, ale chwilowo jest bardzo zajęty. – Jack uśmiechnął się nieśmiało. – Jeśli jednak 

nie masz dla mnie czasu, zwrócę się do Eleanor. 

– Siadaj. 
– Jesteś cudowna, kiedy się wściekasz. 
Aż  do  końca  dnia  Jill  nie  mogła  zajmować  się  notowaniami  giełdowymi  i  lokatami 

długoterminowymi.  Musiała  poświęcić  czas  Jackowi.  Fundacja  nie  poniesie  większego 
uszczerbku. Dzięki staraniom o nowe środki finansowe i ostrożnym, zarazem rozsądnym lokatom 
oraz  jeszcze  ostrożniejszej  polityce  stypendialnej,  Fundacja  Augusta,  mimo  niekorzystnej 

background image

sytuacji gospodarczej, była w dobrej kondycji finansowej. 

Gdyby jej życie układało się równie korzystnie, jak egzystencja fundacji! 
Tego  popołudnia,  kilka  minut  po  piątej,  Jill  stała  przy  oknie  w  swoim  pokoju  biurowym. 

Odkładała  jak  mogła  powrót  do  domu  i  spotkanie  z  „braciszkiem"  i  zakochaną  w  nim  po  uszy 
asystentką. 

Obserwowała  przez  okno  ulicę.  Zobaczyła  mężczyznę  w  płaszczu  z  workiem  na  ubrania  w 

dłoni,  spieszącego  w  stronę  przystanku.  Autobus  przystawał  dokładnie  na  wysokości  bramy 
fundacji. Jill zobaczyła, że mężczyzna macha w stronę kierowcy. Autobus zaczekał, mężczyzna 
wskoczył na stopień i odjechał. 

To był jej kolega z pracy, naukowiec w rogowych okularach, który gnał co sił, aby w którejś z 

toalet  przekształcić  się  w  jej  Supermana,  w  kolejnym  wcieleniu  odgrywającego  rolę 
uwodzicielskiego  J.  R.  Ballarda.  Jill  pokręciła  głową.  Jak  długo  wytrzyma  w  tym 
schizofrenicznym  świecie?  Nie  sposób,  aby  bawił  się  w  przebierankę  przez  cały  tydzień. 
Postanowiła, że po powrocie do domu zmusi Jacka, aby na kilka dni przeprowadził się do hotelu. 
Wtedy  będzie  mogła  powiedzieć  Eleanor,  że  brat,  swoim  zwyczajem,  nie  zagrzał  miejsca  w 
Filadelfii  i  pojechał  do  dawnej  narzeczonej.  Eleanor  będzie  smutno,  ale  to  nic;  byłaby 
nieporównanie bardziej rozczarowana, gdyby dostała kosza od J. R. 

Eleanor zajrzała do pokoju, Jill wkładała właśnie płaszcz. 
– Cześć. Pomyślałam, że możemy wrócić do domu razem. Zaszalejmy i weźmy taksówkę, na 

spółkę to nie będzie drogo. Autobus w godzinach szczytu wlecze się w nieskończoność. 

Biedna Eleanor  gotowa  była zrobić wszystko, aby  jak najszybciej przywitał ją  uśmiech J. R. 

Ballarda. 

– Nie przesadzaj, Eleanor, to tylko kilka przystanków. – Dobrze wiedziała, że Jack potrzebuje 

czasu, aby się przemienić w J. R. Ale ile? 

Jill zapakowała dokumenty do teczki i razem z Eleanor opuściły biuro. 
– Wiesz, Jillian, dzwoniłam do twojego brata. 
– Tak? I co ci miał do powiedzenia? 
– Nie było go w domu. 
– Wiesz, J. R. nie jest raczej typem domatora. 
– Może szukał pracy? 
Jill popatrzyła z powątpiewaniem. 
– Może... 
– Nie chcę się wtrącać w nie swoje sprawy, ale czy nie powinnaś pomóc bratu w odnalezieniu 

miejsca w życiu? 

–  Nie  chcę  się  wtrącać  w  twoje  sprawy,  ale  powinno  do  ciebie  wreszcie  dotrzeć,  że  J.  R.  to 

klasyczny uwodziciel. I nie zapominaj, Eleanor, że ponadto w grę wchodzi inna kobieta. 

–  Ona  nie  jest  dla  niego  odpowiednia,  Jillian.  Nie  pytaj,  skąd  wiem.  Po  prostu  czuję  to. 

Intuicja.  Dostrzegłam  tęsknotę  w  oczach  J.  R.,  Jillian.  Czy  zauważyłaś,  jaki  jest  spięty?  Tamta 
kobieta nie potrafi dać mu wszystkiego. Widzę to jak na dłoni. J. R. nie jest szczęśliwy, Jillian. 

Z tym akurat bym się zgodziła, pomyślała Jill. 

Rozdział 

Jack położył ósemkę pik na dziewiątkę trefl. Następną kartą był walet karo. Walet i królowa 

należą  do  siebie.  Zaglądał  do  wszystkich  kupek  kart,  póki  nie  znalazł  królowej  kier.  Rozrzucił 
resztę kart nieudanego pasjansa i wpatrywał się ze smutkiem w karcianą parę. 

Od niespodziewanej wizyty Eleanor Windsor minęły trzy koszmarne dni i noce. Nie chciał się 

przyznać  Jill,  że  misterny  plan  przebieranek  jemu  także  porządnie  dał  się  we  znaki.  Co  gorsza, 

background image

Jill  postanowiła,  że  będzie  korzystał  z  własnego  łóżka,  a  nie  z  jej.  Co  wieczór,  po  powrocie  z 
pracy  i  szybkim  posiłku,  znikała  na  dobre  za  drzwiami  swojej  sypialni,  które  w  dodatku 
zamykała  na  klucz.  Twierdziła,  że  ma  mnóstwo  pilnych  prac  –  pourlopowe  zaległości.  Raz 
dorzuciła  od  niechcenia:  „Czy  tydzień  na  Tobago,  nawet  najwspanialszy,  wart  jest  tego  całego 
zamieszania po powrocie?" 

Jack czuł się podle. Wiedział, że Jill również jest w fatalnym nastroju. Tylko Eleanor tryskała 

werwą  i  humorem.  Nic  dziwnego.  Jill  zamykała  się  u  siebie  na  całe  wieczory,  a  więc  Eleanor 
miała J. R. wyłącznie dla siebie. 

Jack  starał  się  jak  mógł,  aby  ostudzić  uczucia  Eleanor  i  zniechęcić  ją  do  siebie.  Użył  też 

koronnego  argumentu  –  podkreślił,  że  w  jego  życiu  istnieje  inna  kobieta.  I  jeśli  nawet  od 
pewnego czasu nie są ze sobą, to istnieje duża szansa, że wkrótce znów się połączą. 

Rezultat był przeciwny do oczekiwanego. Eleanor wzmogła wysiłki, aby postawić na swoim i 

osiągnąć upragniony cel. Nie martwiła się zbytnio istnieniem konkurentki, w myśl porzekadła: co 
z oczu, to i z serca. 

Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo się myli. Im rzadziej Jack widywał Jill, tym bardziej za 

nią tęsknił. W samotnych chwilach, kiedy na próżno starał się zasnąć, rozpamiętywał tropikalne 
noce. na Tobago i gorące uniesienia przy świetle księżyca, urywany oddech Jill i słony smak jej 
opalonego ciała. 

Pozostała  gorycz  i  pragnienie  nie  do  ugaszenia.  Jack  zrzucił  karty  z  łóżka,  dama  i  walet 

poleciały na podłogę. Zgasił światło i wyciągnął się na plecach. 

Słyszał  przytłumiony  dźwięk  telewizora  dochodzący  z  bawialni.  Eleanor  była  nocnym 

markiem. Wysiadywała do późna, bo ciągle miała nadzieję, że J. R., tak jak za pierwszym razem, 
wymknie  się  ze  swojego  pokoju  i  że  będzie  miała  okazję  wypróbować  na  nim  kilka  sztuczek 
podpatrzonych w serialach. 

Jackowi  żal  było  Eleanor;  chociaż  musiał  być  stanowczy,  to  przecież  nie  chciał  jej  zranić. 

Może któregoś dnia i ona spotka swojego Robinsona Cruzoe. 

Jack  przewracał  się  na  łóżku,  usiłując  ułożyć  się  do  snu.  Przez  ścianę  dobiegały  odgłosy  z 

wciąż  nastawionego  telewizora.  Za  chwilę  dały  się  słyszeć  kroki  Eleanor.  Szła  najwyraźniej  do 
kuchni.  Dwie  minuty  później  znowu  usłyszał  kroki  obok  swoich  drzwi.  To  Eleanor  wracała  do 
salonu. Z kolei nocną ciszę zakłócił motyw muzyczny z programu Davida Lettermana. Letterman 
dotrzyma towarzystwa Eleanor przez kolejne pół godziny, pomyślał, a co ze mną? 

Kręcił się i wiercił przez dobre pół godziny. Wspomnienia z Karaibów nie dawały mu zasnąć. 

Wreszcie odrzucił kołdrę, zapalił lampkę i wstał z łóżka. Było pięć po pierwszej. Okręciwszy się 
kocem podszedł do okna. O mało nie pośliznął się na porozrzucanych po podłodze kartach. 

Rozsunął białe, lniane zasłony i wpatrywał się w nocne światła miasta. Dźwięki dochodzące z 

ulicy mieszały się z głośnymi monologami Lettermana. 

Myślał  o  Jill  śpiącej  w  nagrzanym,  wygodnym  łóżku,  które  było  wystarczająco  szerokie  dla 

dwojga.  I  które  dzielili  ze  sobą  tylko  przez  jedną  noc.  Od  tego  czasu  Jill  stała  się  taka  obca. 
Trzymała się z dala od Jacka. Czar szybko pryskał. Ale Jack  dobrze wiedział, że  Jill  go  kocha. 
Tamta  Jill,  z  Tobago  –  wesoła,  czuła,  łagodna,  namiętna.  Ta  –  odpychająca,  wiecznie  spięta  i 
zapracowana po uszy  kobieta – to nie była  prawdziwa Jill. Jack  w pełni  zdawał sobie sprawę z 
tego, że jeszcze raz musi pomóc Jill odnaleźć prawdziwą siebie. Tylko wtedy do niego wróci. 

Był coraz bardziej wściekły. Na ryczący telewizor. Na zamknięte na klucz drzwi sypialni Jill. 

Czuł, że dłużej tego nie wytrzyma. Musi coś zrobić. Musi się dostać do Jill. Teraz, natychmiast. 

Jego wzrok spoczął na niewielkim występie poniżej okna. W okamgnieniu przypomniał sobie 

szklane,  rozsuwane  drzwi  prowadzące  z  sypialni  Jill  na  taras.  Wystarczyłoby  dostać  się  po 
gzymsie  do  rogu  budynku,  wszystkiego  najwyżej  pięć  metrów,  a  późnej  kolejne  trzy,  cztery 

background image

metry – i już powinien być taras. 

A co będzie, jeśli go nie wpuści? Przecież nie da mu zamarznąć na tarasie, a on dobrowolnie 

stamtąd się nie ruszy. Aby zmiękczyć serce Jill, włożył tylko spodnie od piżamy. 

Wyobraźnia zaczęła mu podsuwać następującą scenę: rozgrzana od snu Jill i on, trzęsący się z 

zimna, w jej objęciach. Przytul mnie mocno, kochanie, ogrzej mnie... 

Jill nie potrafiła tego zrozumieć. Spędziła z Jackiem tylko jedną noc w sypialni, a od tej pory 

łóżko wydawało się puste. Rzecz jasna to nie był pierwszy lepszy z brzegu. To był ktoś, w kim 
zakochała  się  po  uszy  w  raju  tropikalnych  wysp.  I  kogo  poślubiła  pod  wpływem  chwili,  nie 
myśląc, jak będzie wyglądało ich dalsze wspólne życie. 

Ale  gdyby  nawet  zastanawiała  się  nad  tym  nie  wiadomo  jak  długo,  z  pewnością  nie 

przypuszczałaby, że będzie ono wyglądać właśnie tak. 

Przez  trzy  ostatnie  nerwowe  dni  i  pełne  wyrzeczeń  noce  pozostawiła  Jacka  samemu  sobie. 

Widziała, jak się męczył. Nadgorliwe zaloty Eleanor jeszcze pogorszyły sytuację. 

Jill także nie potrafiła się wziąć w  garść. Za zamkniętymi drzwiami sypialni usiłowała zająć 

się  pracą,  ale,  roztargniona  i  nieobecna,  na  dobrą  sprawę  nasłuchiwała  głosu  Jacka  zza  ściany. 
Budził w niej czułe wspomnienia, pragnienie i tęsknotę. 

Jill przekręciła się na łóżku – tyle pustego miejsca obok. Spojrzała na budzik. Wskazywał 1: 

05.  Już  tak  późno?  Dziś,  podobnie  jak  wczoraj  i  przedwczoraj,  nie  mogła  zasnąć.  Za  każdym 
razem,  kiedy  zamykała  oczy,  powracały  gorące  noce  Tobago.  Przewróciła  się  na  drugi  bok  i 
tępym wzrokiem wpatrywała się w pustą przestrzeń przed sobą. 

Jack  przylgnął  do  zimnego,  szorstkiego  muru  –  pięć  pięter  ponad  betonowym  chodnikiem. 

Stopy  niepewnie  szukały  punktu  oparcia.  Przeliczył  się.  Z  okna  występ  wydawał  się  dużo 
szerszy. Ale to nic. Desperacja i tęsknota popychały go do czynu. Był Robinsonem Cruzoe. I nie 
było dla niego „ani za wysokiej góry, ani za szerokiej rzeki", które oddzieliłyby go od Piętaszka. 

Tutaj jednak nie chodziło o górę ani o rzekę, lecz o pięciopiętrową przepaść u stóp. Drżał jak 

liść osiki, z zimna i ze strachu; żeby tylko powróciła władza w członkach i opanowanie. 

Zaczął  się  zastanawiać,  czy  nie  wczołgać  się  z  powrotem  przez  okno,  czy  nie  wrócić  do 

pustego,  kawalerskiego  łóżka.  Słowem,  czy  nie  lepiej  poddać  się  i  zrezygnować.  Ale  bywają 
przecież takie momenty, kiedy trzeba brać los we własne ręce. Tak jak na Tobago. 

Znów  ruszył,  niezbyt  pewien,  czy  jest  przy  zdrowych  zmysłach.  Zaczął  się  pocieszać,  że  po 

nocnych doświadczeniach poranny powrót pójdzie jak po maśle. 

Zanim przemierzył połowę drogi, uzmysłowił sobie, że to próżna nadzieja. Nie będzie łatwiej 

ani trochę. 

Okna  sypialni  Jill,  a  także  drzwi  prowadzące  na  taras  chroniły  zasłony.  Wewnątrz 

najwyraźniej  nie  paliło  się  światło.  Zastukał  lekko  w  szybę,  a  później  przybliżył  usta  do 
rozsuwanych drzwi. 

– Jill. Jill... to ja. Jack. Tutaj, na tarasie. 
Jill podskoczyła. Przetarła oczy. Czy to był sen? Przysięgłaby, że słyszała głos Jacka, 
Wstała i szybko podeszła do drzwi pokoju.  Przycisnęła ucho.  Usłyszała  jedynie  podniesiony 

głos Davida Lettermana. 

Westchnęła.  Przez  moment  myślała,  że  Eleanor  usnęła  przed  telewizorem,  więc  Jack 

przedsięwziął kolejną nocną eskapadę. Ale za drzwiami nie było nikogo. 

I wtedy znów usłyszała głos Jacka. 
Zaczęła się wpatrywać w drzwi prowadzące na taras. 
Nie. To niemożliwe. Czy było już z nią tak źle, że zaczynała miewać przywidzenia? A może 

to  wspaniałemu  małżonkowi  urosły  skrzydła  i  przyfrunął  na  taras?  A  może  rzeczywiście  był 
Supermanem? 

background image

Wracając do łóżka pomyślała, że przydałby  się dobry proszek na sen. Ale nie miała niczego 

pod ręką. Do tej pory nie potrzebowała żadnych tego rodzaju medykamentów. Jutro kupi. 

– Jill. Otwórz drzwi... Zamarzam... I nie ruszę się stąd... zanim mnie nie wpuścisz. 
Jill ostrożnie podeszła do  szklanych drzwi. Jeśli to było przywidzenie, środki  nasenne nic tu 

nie pomogą. Rano trzeba się będzie udać do najbliższego psychiatry. 

Jack i Jill wpatrywali się w siebie przez szybę. 
– Jack, czyś ty oszalał? Jak się tam dostałeś? 
– Nie... słyszę... – szczękał zębami. 
– Co mówisz?– Jill podniosła głos. Jack zastukał w ramę. 
– Wpuść... mnie... 
– Ciii... – otworzyła zamek i uchyliła drzwi. 
Jack wpadł do pokoju, a wraz z nim fala chłodnego powietrza. 
– Jak się tam dostałeś? – Jill nie ustępowała. 
– Ja... ? Pieszo. 
– W powietrzu? 
– Nie... po gzymsie. 
– Jack, naprawdę zwariowałeś. 
– Masz... rację. Rzuciła mu się na szyję. 
– Przytul mnie mocno, kochanie, ogrzej mnie... – powtarzał przygotowaną rolę. Nie wypadła 

najlepiej, za bardzo szczękał zębami. 

Koszula  nocna  Jill  opadła  na  podłogę.  Leżała  w  ramionach  Jacka  w  wielkim  łóżku, 

stworzonym dla dwojga. 

Jack  ciągle  nie  mógł  opanować  drżenia,  uspokajał  się,  że  na  miłość  mają  jeszcze  mnóstwo 

czasu. Jill, przytulona, ogrzewała go całym ciałem. 

– Och, Jill... jesteś taka cudowna – szeptał. 
– Ty też. Ale trzeba nie mieć piątej klepki, żeby aż tak ryzykować. 
– Dla ciebie... gotów jestem na wszystko. 
Przeszył ją dreszcz, kiedy lodowata dłoń Jacka wsunęła się między jej uda. 
– Zimna?– zapytał. 
– Nie. Cudowna – zaśmiała się cicho. 
– Tak... za tobą... tęskniłem, Jill – szeptał, obsypując jej ciało łagodnymi pocałunkami, które 

wiele obiecywały. 

– Przeżyliśmy koszmarny tydzień – przyznała. – I daleko nam jeszcze do końca. 
–  Nie  myśl  teraz  o  tym,  pani  Harrington.  –  Pocałunki  Jacka  stawały  się  coraz  bardziej 

natarczywe. 

–  Pani  Harrington  –  powtórzyła  przyciskając  policzek  do  jego  policzka,  który  wreszcie 

rozgrzał się odrobinę. – Tajemnicza pani Harrington. 

Wargi  Jacka  odnalazły  jej  usta.  Poczuł  falę  ciepła,  rozchodzącą  się  po  całym  ciele,  i 

gwałtowny przypływ pożądania. 

– Ważne jest tylko jedno: żebyśmy nigdy nie mieli sekretów przed sobą. Za kilka lat będziemy 

się śmiali z dzisiejszych kłopotów. 

– Tak uważasz? Przygarnął ją do siebie. 
– Tak uważam – szepnął. 
Jackowi  wreszcie  zrobiło  się  ciepło  i  błogo...  Wtedy  właśnie  usłyszeli  ostry  głos  Eleanor, 

nawołujący J. R., a później odległe pukanie do drzwi. 

– O Boże, ona dobija się do ciebie. 
– A niech to, zostawiłem zapalone światło. Pewnie myśli, że jeszcze nie poszedłem spać. 

background image

Jill roześmiała się. 
– Przecież to prawda. 
– Ale ona o tym nie wie. Może uzna, że zasnąłem z zapalonym światłem. 
–  J.  R.,  otwórz  drzwi...  Wydaje  mi  się...  że  ktoś  się  włamał  do  mieszkania.  Słyszałam 

podejrzane  odgłosy.  –  Sądząc  z  tonu  Eleanor  można  było  przypuszczać,  że  jest  solidnie 
wystraszona. 

– Ona  ci nie  da spokoju. Musisz  wrócić do siebie i porozmawiać  z nią. – Jill odepchnęła  go 

lekko. 

Do  pokoju  Jacka  prowadziła  tylko  jedna  droga  i  na  samą  myśl  o  niej  zrobiło  mu  się  słabo. 

Delikatnie  mówiąc.  Nikt  na  świecie  nie  zmusi  go  do  powrotu  na  ten  wąski  gzyms,  pomyślał. 
Pewnie za wyjątkiem Eleanor Windsor. 

– Nie przejmuj się, Jack – pocieszyła go Jill, mylnie interpretując jego minę. – Zostawię drzwi 

do sypialni otwarte. Kiedy się uporasz z Eleanor, wśliźniesz się do mnie. 

Malarze,  którzy  odnawiali  mieszkanie  Eleanor,  zadzwonili  do  niej  w  piątek  z  nowiną,  że 

skończyli pracę. 

–  To  wspaniale,  dwa  dni  wcześniej,  niż  się  spodziewałaś.  –  Jill  starała  się  zbyt  jawnie  nie 

okazywać radości. Na wszelki wypadek dodała: – Sypianie na tej zdezelowanej kanapie pewnie 
nie należy do przyjemności. 

Eleanor nie potrafiła ukryć rozczarowania. 
–  W  sobotę  mieliśmy  razem  z  J.  R.  robić  polki  na  książki.  A  w  niedzielę  chciałam 

przygotować ucztę dla nas wszystkich w podziękowaniu za gościnę. 

– To miło z twojej strony, ale nie sądzę, aby J. R. dał się na to namówić. A ja muszę dbać o 

linię. Za bardzo sobie dogadzałam na Tobago. Eleanor westchnęła. 

– Poza tym będziesz miała cały weekend na posprzątanie mieszkania – wyliczała Jill. 
–  Masz  rację  –  mruknęła  Eleanor  bez  przekonania.  Kiedy  Eleanor  pakowała  torby,  wrócił 

Jack. 

– Malarze skończyli wcześniej – poinformowała go Jill siląc się na obojętny ton. 
– Mieli skończyć dopiero w poniedziałek – powiedziała Eleanor. 
Jack odetchnął z ulgą. 
– I co, bardzo cię to zmartwiło? – Znał odpowiedź. Nagle Eleanor rozpromieniła się. 
– Mam wspaniały pomysł. Zapraszam was jutro do siebie na kolację. 
– Jutro? – Jill spojrzała znacząco na Jacka. 
–  Umieram  z  ciekawości,  J.  R.,  czy  spodoba  ci  się  moje  mieszkanie.  –  Eleanor  wracała  do 

ż

ycia. – Pamiętasz, mówiłeś mi, że uwielbiasz różowy kolor. Moją sypialnię kazałam pomalować 

na cudowny róż... 

– Jutro?– Jack  wymienił  spojrzenie z Jill. –  Mieliśmy  chyba jakieś plany  na sobotę, prawda, 

siostrzyczko? 

– Tak... rzeczywiście... masz rację. 
– Jakie plany? – spytała ostro Eleanor. – Przez cały tydzień nie mówiliście o żadnych planach. 
–  Bilety  na  mecz  koszykówki  –  wymyśliła  na  poczekaniu  Jill.  –  Kupiłam  je,  kiedy  się 

dowiedziałam, że J. R. przyjeżdża. Uwielbia koszykówkę. 

Eleanor popatrzyła na nich podejrzliwie. 
– Myślałam, że lubisz futbol, J. R. 
– Koszykówkę też. 
– Kiedy byliśmy dzieciakami, tatuś zabierał nas na mecze koszykówki, pamiętasz, J. R. ? 
– Może zatem spotkamy się w niedzielę wieczorem? – Eleanor nie dawała za wygraną. 
– Przecież w poniedziałek rano idziemy do pracy. – Jill pokręciła głową. – To nie jest dobry 

background image

pomysł. 

Twarz Eleanor pojaśniała. 
– Ty, J. R., nie idziesz. Jack przejął pałeczkę. 
– Nie, w poniedziałek nie idę do pracy, ale... 
– Masz spotkanie w urzędzie zatrudnienia. 
–  Właśnie,  dobrze,  że  mi  przypomniałaś,  siostrzyczko.  Eleanor  zamknęła  walizkę 

zrezygnowana. Może przegrała bitwę, ale to nie koniec wojny. 

– Skoro tak, to może spotkamy się w przyszłym tygodniu – zaproponowała. 
– Zobaczymy – zgodnie odpowiedzieli Jill i Jack. 
W dziesięć minut po upragnionym odejściu Eleanor leżeli objęci w podwójnym łóżku Jill. 
– Jack, już myślałam, że nigdy nie zostaniemy sami. Uszczypnij mnie, zdaje mi się, że śnię. 
Starał się udowodnić, że to nie sen: pieścił łagodnie jej piersi, które pęczniały pod dotykiem 

dłoni. 

– Mmmmm – mruczała. – To na pewno nie sen. – Dłoń Jacka rozpoczęła wędrówkę po ciele 

Jill. 

Całowali się mocno, gorąco, jakby chcieli jak najszybciej odrobić zaległości. 
Jill  oplotła  Jacka  ramionami.  Nie  mogła  się  nadziwić,  jaki  to  luksus  –  mieć  go  przy  sobie  i 

tylko dla siebie. 

– Kocham cię – szepnęła wtulając się w niego tak czule, jak tylko to było możliwe. 
Jill poddawała się cudownym pieszczotom. Jack całował jej szyję, wędrował pocałunkami w 

dół, ku piersiom. Nie spieszył się. Pozwalał Jill smakować słodkie chwile i sam się nimi upajał. 

Nie pozostawała dłużna. Pieściła jędrne, opalone ciało, a ręce szły w ślad za ustami. 
–  Jesteś  moją  dziką,  egzotyczną  księżniczką  z  wysp  –  szepnął.  Tak,  wiedział,  że  znów  ją 

odnalazł. I teraz pomoże jej odnaleźć samą siebie. 

– Jesteś korsarzem i Supermanem w jednej osobie. 
– A co sądzisz o naukowcu i rozpustnym braciszku? 
– To są tylko twoje przebieranki, kochanie. Jack, czy y się jakoś z tego wygrzebiemy? 
– Oczywiście, że tak. Zobacz, jak nam dobrze idzie fundacji. Pracujemy razem, widujemy się 

codziennie. 

I co, warto się było denerwować? 
– A jeśli ktoś zobaczy nas razem... wychodzących z kina albo z teatru? 
– Nie zobaczy. 
– Nie będziemy chodzić razem do kina? 
–  Nie  będziesz  chodzić  do  kina  z  nudziarzem  Jackiem  Harringtonem  z  Fundacji  Augusta. 

Będziesz  chodzić  z...  J.  R.,  ze  swoim  braciszkiem.  Stanowimy  wzorowe  rodzeństwo,  nie  do 
rozdzielenia. – Przywarł do niej. – Mam udowodnić? 

– Jack, a co z Eleanor? 
– A co ma być? 
– Jest w tobie wściekle zakochana. 
– Wyleczy się. 
– Nie sądzę, Jack. Nigdy jej nie widziałam w takim stanie. A znam ją od pięciu lat. Poszła na 

skargę do Augusta, kiedy podczas wspólnego pikniku któryś z pracowników zdjął  koszulę przy 
grze  w  siatkówkę.  Powiedziała  Augustowi,  że  to  był  nieprzyzwoity  incydent.  Ty  paradowałeś 
przed nią w samych spodniach od piżamy, a jej ciekła ślinka. 

Jack uśmiechnął się szeroko. 
– A tobie? 
– Ja uważam, że to nieprzyzwoite wyglądać tak męsko jak ty. – Wyprężyła się i przylgnęła do 

background image

niego. – Chodź". 

Jack właśnie miał to zrobić, kiedy odezwał się dzwonek. Jęknęli jak na komendę. 
– No nie – powiedział Jack. 
– Proszę, nie – powiedziała Jill. 
Wiedzieli, że to nie domokrążny sprzedawca biblii ani nikt w tym rodzaju. 
– Eleanor – syknęła Jill, widząc swoją asystentkę w otwartych drzwiach. Obok stała walizka. 

Poczuła, że robi się jej słabo. 

– Nie uwierzysz.  Po prostu... Co, miałaś brać prysznic? – Eleanor wpatrywała się  w płaszcz 

kąpielowy Jill. 

– Tak... właściwie... owszem. 
Eleanor nie dała jej skończyć i już była w salonie. 
–  Jak  to  dobrze,  że  jeszcze  zastałam  malarzy.  To  wszystko,  co  mam  do  powiedzenia  – 

mruknęła Eleanor. 

– Co się... stało? 
–  Co  się  stało?  Zaraz  ci  powiem,  co  się  stało.  Ci  cholerni  malarze  chyba  są  ślepi.  Przecież 

powiedziałam, że sypialnia ma być na różowo, prawda? 

– Prawda. 
– Właśnie. Nawet zostawiłam im próbkę materiału z odcieniem. 
– I co? 
– Pomalowali na jasny fiolet. 
– Fiolet? 
– Fiolet. 
Jack wyjrzał z gościnnego pokoju, w dżinsach i bawełnianej koszulce. 
– Co się stało? 
– J. R., nie uwierzysz! – krzyknęła Eleanor. 
– Malarze pomalowali jej sypialnię na fioletowo. 
– Na fioletowo? – powtórzył Jack. 
– Na fioletowo – przytaknęła Eleanor. 
– Fiolet również bywa ładny – podsunął nieśmiało Jack. 
– Ale fiolet to nie to samo co róż – orzekła Eleanor tonem nie znoszącym sprzeciwu. 
Jill, stojąca za jej plecami, przymknęła oczy. 
– Zażądałam, aby przemalowali sypialnię i powiedziałam, że nie dorzucę im za to ani centa. 
– I co, zgodzili się? – spytał Jack, dobrze znając odpowiedź. 
– Oczywiście, że się zgodzili – potwierdziła Eleanor. 
– Ile czasu im to zajmie? – tym razem spytała Jill. Eleanor wzruszyła ramionami. 
–  Kilka  godzin.  No  i  musi  wyschnąć  farba.  Tak  czy  inaczej,  weekend  mam  z  głowy.  – 

Uśmiechnęła się ciepło. – W sumie dobrze się składa, J. R. Pomogę ci zrobić półki na książki. 

– Półki? Aha, wspaniale. 
– A więc głowa do góry, uśmiechnij się, J. R. – powiedziała czule Eleanor i zdjęła płaszcz. 
Jack  zdobył  się  na  najcieplejszy  uśmiech,  na  jaki  w  tych  okolicznościach  było  go  stać.  Cały 

weekend z Eleanor. A może jeszcze dłużej. Nie miał odwagi spojrzeć na Jill. 

–  Szybko  rozpakuję  swoje  rzeczy  –  Eleanor  przejęła  inicjatywę.  –  Nie  sprawię  ci  kłopotu, 

prawda? – zwróciła się do Jill w przelocie. – Przecież i tak miałam zostać do poniedziałku. 

– Jakiż to kłopot... – Jill czuła, że nie mówi tego zbyt przekonująco. 
– Jesteś taka kochana, Jillian. Masz cudowną siostrę, J. R. 
Jack westchnął. 
– O tak, absolutnie. 

background image

Eleanor  rozkładała  swoje  rzeczy  w  salonie.  –  Nie  wiem  jak  wy,  ale  ja  nie  mogę  już  się 

doczekać weekendu – rozsiadła się wygodnie na kanapie. – A jeśli chodzi o jutrzejszy wieczór... 

– Jutrzejszy wieczór? 
–  ...  to  musisz  sprawdzić  bilety  na  mecz.  Przeczytałam  w  gazecie,  że  wasza  drużyna  gra 

jutro... w Detroit. 

– Naprawdę?– Jill zrobiła wszystko, aby wypaść naturalnie. – Musiałam... pomylić daty. 
–  Zdarza  się  –  skwitowała  Eleanor.  –  Skoro  nie  macie  wspólnych  planów,  to  może 

porwałabym J. R. na jutrzejszy wieczór? 

Jill zamrugała oczami. 
– Porwała? 
– Nie masz nic przeciwko temu, wiedziałam. – Eleanor ożywiła się. – W końcu nie jesteście 

syjamskim rodzeństwem i można was rozdzielić na jeden wieczór. Prawda? 

Rozdział 

–  Powiedziała,  że  najpóźniej  w  poniedziałek  –  burczał  Jack  niemal  podstawiając  Jill  nogę. 

Dreptał za nią po salonie, w którym robiła porządki. 

– Wiem. Wierz mi, wiem – odparła podenerwowana. 
– A dziś jest wtorek. 
– Wiem, dziś jest wtorek. 
– I co, nie wie, kiedy ci malarze wreszcie skończą? 
– Gdyby miała na to wpływ, malowaliby mieszkanie przez całe jej życie. 
– Ona doprowadzi mnie do szaleństwa, Jill. 
– W porządku, panie J. R. Dlaczego ma pan być tak cholernie nieodporny? 
– Nie wiedziałem, że będę musiał być nieodporny bez końca. 
–  Myślisz,  że  dla  mnie  ta  cała  sytuacja  jest  łatwiejsza  do  zniesienia?  Ty  przynajmniej  nie 

musisz słuchać jej zwierzeń. – Jill zaczęła przedrzeźniać Eleanor. – Jillian, zdradź mi, proszę, co 
takiego J. R. widzi w tej drugiej kobiecie? Dlaczego tak trudno mu o niej zapomnieć? 

Jack uśmiechnął się. Po raz pierwszy od kilku dni. 
– Powiedziałaś jej, dlaczego? 
– Nie – spojrzała na niego – ale ona opowiedziała mi to i owo. – Jack nagle pobladł. 
– Co takiego? 
–  Mówiła  mi,  że  jej  powiedziałeś,  że  ja...  że  ona...  ta  druga  kobieta...  ma  zwyczaj  uprawiać 

grę. 

– Grę? Ty... ona... ta druga kobieta uprawia grę? 
– Twierdziła, że się jej zwierzyłeś, że... ta druga kobieta... jest niezdecydowana. 
– Ach, tak. 
– Więc powiedziałeś, że ja... że ona... 
– Że ona – pospieszył z wyjaśnieniem Jack. 
– A więc powiedziałeś Eleanor? Niezdecydowana. Ja. 
– To znaczy ta druga kobieta. Ta, o której opowiadałem Eleanor. 
– Nie bądź... 
– Przepraszam. Złóż to na karb zdenerwowania. 
– To, że jesteś rezolutny? 
– Że mówiłem Eleanor, że jesteś... że jest... że ta druga kobieta... jest niezdecydowana. 
– Jack, jest coś, o czym powinieneś wiedzieć. 
– Co, kochanie? 
– Życie małżeńskie mi nie służy. 

background image

–  Hej,  ludzie!  Chińskie  dania.  Chodźcie!  –  zawołała  Eleanor  wyjmując  z  torby  białe, 

kartonowe pojemniki. – Mam przyrządzić? Jillian? J. R. ? 

Jill weszła do kuchni. 
– Kupiłaś tego bardzo dużo. 
– Zawsze możemy zjeść resztę jutro na kolację. – Eleanor spostrzegła lodowate spojrzenie Jill. 

– Nie przejmuj się, Jill. Ja stawiam. W końcu pozwoliłaś mi mieszkać tu przez cały tydzień. 

Cały tydzień? Prawie dwa tygodnie. 
–  Gdzie  jest  J.  R.  ?  Będzie  zimne.  Sądzę,  że  lubi  dania  gorące.  A  jeśli  o  mnie  idzie,  im 

bardziej gorące i pikantne, tym lepsze. 

– Tak, wiem – mruknęła Jill. 
Eleanor  zbyt  była  zajęta  przyrządzaniem  kolacji,  aby  zwrócić  uwagę  na  wyraźną  ironię  w 

głosie Jill. 

– J. R. – zawołała – chodź i spróbuj! Jack przywlókł się do kuchni. 
– No, jesteś. Już myślałam, że wyokrętowałeś się stąd. Przyszła mu do głowy pewna myśl. 
– Eleanor chce wiedzieć – Jill założyła ręce – jak gorące i jak pikantne ma być danie. 
– Co? 
–  Chińska  kolacja,  głuptasie.  –  Eleanor  zachichotała  we  właściwy  sobie  i  niepowtarzalny 

sposób. 

– Och, nie... za gorąca. Letnia. Wolę letnią. 
– Co takiego? Zaryzykuj – przymilała się Eleanor. 
– Obawiam się, że nie jestem typem ryzykanta. 
– Oczywiście, że jesteś, J. R. Na twarzy masz to wypisane, awanturniku. 
– Przeceniasz mnie. – Jack posłał jej skąpy uśmiech. 
– Nie sądzę – powiedziała Eleanor z udawaną nieśmiałością. – A ty, Jillian? 
– Spróbował raz czegoś bardzo gorącego i pikantnego – uśmiechnęła się blado. 
– I co?– spytała Eleanor. 
– Od tamtej chwili jest całkiem inny. 
– To prawda. – Jack wydawał się rozmarzony. 
To zdarzyło się w czwartek w nocy. Jill nie mogła spać. Jak niemal zawsze ostatnio. Ale tej 

nocy  czuła  się  jeszcze  gorzej.  Za  oknem  padał  śnieg,  a  ona  żyła  wspomnieniami  namiętnych, 
tropikalnych  nocy.  Miała  na  sobie  nocną  koszulę,  którą  kupiła  na  Tobago.  Wybrał  ją  Jack.  Z 
bladoniebieskiego jedwabiu. Przezroczysta, obcisła, seksy. 

Uśmiechnęła  się,  przypominając  sobie,  co  powiedział  Jack  w  samolocie,  kiedy  wracali  do 

domu. „Uwielbiam twoje nocne stroje, a jeszcze bardziej kocham zdejmować je z ciebie". 

Dreszcz podniecenia przebiegł jej ciało, gdy spojrzała w lustro. Potem popatrzyła na zegarek 

wmontowany w radio. Kwadrans po jedenastej. 

Podeszła na palcach do drzwi i usłyszała, jak Jack mówi Eleanor dobranoc. Eleanor próbowała 

go,  jak  zwykle,  namówić  na  wspólne  oglądanie  nocnego  programu  TV.  Ale  Jack  pożegnał  się, 
twierdząc, że jest zmęczony. 

Jill oparła się o drzwi i przymknęła powieki wyobrażając sobie, jak Jack się rozbiera i wsuwa 

pod koc. Położyła rękę na własnej piersi. Och, Jack, weź mnie, weź... 

Otworzyła oczy i zerknęła na rozsuwane drzwi. Ugryzła się lekko w koniuszek małego palca. 

Czyżby się w ogóle odważyła... ? 

Zbliżyła  się  ostrożnie  do  drzwi.  Odciągnęła  zasłony.  Spojrzała  na  taras.  Starała  się  ocenić 

odległość do pokoju Jacka. 

Musiała przyjrzeć się gzymsowi, żeby sprawdzić, jak jest szeroki. Po omacku sięgnęła po koc 

i zarzuciła go sobie na ramiona.  Wyszła na taras w pantofelkach, zasuwając za sobą drzwi, aby 

background image

nie wyziębić sypialni. 

Gzyms był znacznie węższy, niż sądziła. W jaki sposób Jack miał odwagę po nim chodzić? 
Wiatr  ze  śniegiem  otrzeźwił  Jill.  Pomyślała,  że  to  szaleństwo.  Drżąc  z  zimna  cofnęła  się  do 

ś

rodka,  decydując  się  na  kolejną,  długą  noc  bez  Jacka.  Sięgnęła  po  drewniany  uchwyt 

rozsuwanych drzwi. 

Pociągnęła. I nic. Zamknięte. Szarpnęła mocniej. Drzwi nie otwierały się. Były zablokowane. 

Zastukała w futrynę. Puk, puk, puk. 

Eleanor podeszła do odbiornika TV, ściszyła głos. Słyszała wyraźnie. Puk, puk, puk. Pukanie 

dochodziło z pokoju Jill. 

Może Jill gimnastykuje się, pomyślała. Podeszła do drzwi jej sypialni i lekko zastukała. Nikt 

nie odpowiadał. 

– Jillian? Cisza. 
Eleanor przyłożyła ucho. Słychać było wyraźnie – puk, puk, puk. 
– Wszystko w porządku, Jillian... ? Nikt nie odpowiadał. 
Położyła rękę na klamce. Drzwi do sypialni były zamknięte. Pobiegła przez salonik do drzwi 

Jacka. 

– J. R. ! 
– Właśnie idę do łóżka – odezwał się znużonym głosem. 
– Otwórz, proszę. Dzieje się coś niedobrego. 
– Eleanor... 
–  Nie,  ja  mówię  poważnie.  Jakieś  dziwne  stuki  dochodzą  z  pokoju  Jillian.  –  Eleanor  z 

niepokojem szeptała przez drzwi: – Pukałam... ona nie otwiera. 

– Prawdopodobnie poszła spać. 
Albo  udaje,  że  śpi,  pomyślał  Jack,  aby  nie  musieć  wysłuchiwać  kolejnych  zwierzeń.  Ale 

Eleanor nie ustępowała. 

– J. R., musisz sprawdzić, czy wszystko jest z nią w porządku. 
–  Dobrze,  już  dobrze.  Zaczekaj  chwilę,  tylko  się  ubiorę.  Kiedy  otworzył  drzwi,  Eleanor 

natychmiast kurczowo chwyciła go za rękę. 

– Jack, coś stało się Jillian. Ja to wiem. 
– Nie przejmuj się. – Jack uwolnił rękę. Podeszła za nim do drzwi Jill. 
– Jill, to ja – zapukał. Nie lubił tego, J. R. " Cisza. 
–  Widzisz  –  Eleanor  uczepiła  się  jego  koszuli  –  mówiłam  ci.  Słyszałam  straszny  łomot.  – 

Ucichła na chwilę przytykając ucho do drzwi. – Już go nie słychać. 

–  Jill!  –  Jack  zapukał  głośniej.  –  Obudź  się,  Jill.  –  Poruszył  energicznie  klamką.  –  Może 

wzięła pigułki nasenne. 

–  Może  przedawkowała  i  stukała  w  podłogę,  wzywając  pomocy.  Zanim...  nie  umarła. 

Zachowywała się dość dziwnie ostatnio. J. R., musimy otworzyć te drzwi. 

Spróbował raz jeszcze, z całą powagą i coraz większym niepokojem. 
–  Coś  się  stało  –  wykrzykiwała  za  jego  plecami  Eleanor  –  ja  to  czuję  J.  R.  !  Wezwać 

pogotowie? Policję? 

Jill, ku swemu przerażeniu, uświadomiła sobie, że zamek zasuwanych drzwi zatrzasnął się na 

dobre. Nie było sposobu, aby otworzyć  go od zewnątrz. Po kilku minutach pukania w szybę, w 
nadziei, że zaalarmuje Eleanor, Jill dała za wygraną. 

Miała, jak jej się wydawało, dwie możliwości: stać na tarasie i marznąć przez następne dwie 

godziny, aż Eleanor zgasi telewizor, albo wdrapać się na gzyms i dotrzeć do pokoju Jacka. Biorąc 
pod uwagę fakt, że drzwi do sypialni były zamknięte i że Eleanor zaśnie przed odbiornikiem – co 
zdarzało się jej wiele razy – Jill uznała, że w gruncie rzeczy nie ma wyboru. Musiała działać w 

background image

pośpiechu, zanim zacznie trząść się z zimna do tego stopnia, że spadnie z gzymsu. 

Jack próbował czterokrotnie i niemal nadwerężył sobie ramię, nim drzwi sypialni Jill w końcu 

ustąpiły. Wpadł do pokoju. Eleanor tuż za nim. 

– Ach, mój Boże! – Eleanor zaparło dech w piersiach. – Nie ma jej. Została... porwana. 
Jack podbiegł do szklanych, rozsuwanych drzwi, a Eleanor cofnęła się do saloniku i wystukała 

numer policji 911. 

Padał  coraz  gęstszy  śnieg.  Ostatni  etap  wędrówki  po  gzymsie  był  naprawdę  niebezpieczny. 

Wilgotna, jedwabna nocna koszula oblepiała ciało Jill. Zgubiła koc, ale była prawie u celu. Ach, 
Jack, ogrzej mnie, ogrzej mnie... 

Udało się. Przylgnęła do ściany i zapukała w okno. 
Po  kilku  beznadziejnych  próbach  uświadomiła  sobie,  że  nie  ma  go  w  pokoju.  A  okno  było 

zamknięte. Co teraz? – pomyślała z rozpaczą. 

–  Dziękuję  panu,  że  tak  szybko  pan  się  zjawił  –  powiedziała  Eleanor  z  wyraźną  ulgą 

otwierając frontowe drzwi. 

Brzuchaty mężczyzna w średnim wieku strzepnął śnieg z kurtki i wszedł do środka. 
– Byłem o kilka przecznic stąd, kiedy pani zadzwoniła. Ktoś zniknął, prawda? 
– Przypuszczam, że został porwany. Słyszałam przerażające odgłosy z pokoju Jillian. Chodzi 

o Jillian Ballard, kobietę, która wynajmuje to mieszkanie. 

– Kim pani jest? – Policjant wyjął pióro i otworzył notesik. 
– Nazywam się Eleanor Windsor. 
– Też pani tu mieszka? 
–  Tylko  chwilowo,  wprowadziłam  się  tu  na  czas  malowania  mojego  mieszkania.  Pracuję  z 

Jillian w Fundacji Augusta. Jillian jest moją szefową. I przyjaciółką. 

Policjant  spojrzał  przez  ramię  Eleanor  na  Jacka,  który  wychodził  właśnie  ze  swego  pokoju 

zmieszany  i  zaniepokojony.  Jack  sprawdził  gzyms,  najpierw  od  strony  tarasu  Jillian,  a  potem 
przy  własnym  oknie.  Nigdzie  jej  nie  było.  Z  lękiem  i  drżeniem  spojrzał  nawet  w  dół,  na  ulicę. 
Ruch odbywał się normalnie. Nie zgromadził się żaden tłum. Nie mogła wypaść. Więc gdzie się 
podziała, do diabła? 

– Kim pan jest?– spytał policjant. 
–  To  J.  R.  John  Raymond  Ballard,  brat  Jillian  –  zapiszczała  Eleanor,  zanim  Jack  zdołał 

cokolwiek powiedzieć. 

– Mieszka pan tutaj? 
– Tylko chwilowo – znowu wyręczyła go Eleanor. 
– Pańskie mieszkanie też jest odnawiane? 
– Nie – odparł Jack z roztargnieniem. – Przyjechałem do miasta. – Poczuł, że ma wyschnięte 

wargi. – Nie widział pan, czy nikt... żeby ktoś... wypadł... 

Policjant zaprzeczył głową. 
– Pańska siostra popełniła samobójstwo? Jack był wstrząśnięty. 
– Nie, och nie. 
– Wątpię, aby miała ochotę wspinać się po gzymsie piątego piętra. 
– Myślę, sierżancie – przerwała Eleanor – że ktoś wtargnął do pokoju Jillian... 
– Widziała pani kogoś? 
– Nie. To znaczy, ktoś musiał dostać się przez taras. 
–  Słyszałem  o  facecie  dwupiętrowym,  panno  Windsor,  ale  nie  sądzi  pani,  że  pięć  pięter 

wzrostu to nieco za dużo? 

– Słyszałam hałas, łomot – zaprotestowała. 
I w tym momencie wszyscy troje usłyszeli pukanie. Do drzwi frontowych. 

background image

Policjant stał najbliżej. Otworzył. 
–  Zapomniałam...  kluczy  –  wyjąkała  Jill.  Gdyby  nie  uchylone  okno  w  korytarzu,  stałaby  w 

dalszym ciągu na gzymsie. 

Policjant  obrzucił  spojrzeniem  od  stóp  do  głów  pokrytą  śniegiem,  drżącą  kobietę  w 

przemoczonej koszuli. 

– Przypuszczam, że zapomniała pani również swego ubrania, panno Ballard. 
Przytaknęła. Jack szybko okrył ją kocem z kozetki. 
– Co się stało, Jillian? – spytała Eleanor głosem pełnym niepokoju. 
–  Nie  widzisz,  że  zmarzła  na  kość?  –  warknął  Jack.  –  Chodź,  Jill,  musimy  zdjąć  z  ciebie  te 

mokre rzeczy. 

Eleanor ruszyła pierwsza. 
– Tak, J. R., będzie lepiej, jeśli ja zajmę się twoją siostrą. 
– Nie – warknął jeszcze raz biorąc Jill na ręce. Zaniósł ją do jej pokoju i pchnął drzwi, które 

zamknęły się za nim z trzaskiem. 

Eleanor popatrzyła na policjanta spłoszona. 
– Są ze sobą... bardzo blisko. 
– Tak sądzę – przytaknął kwaśno. 
– Niepokoję się o twoją siostrę, J. R. – powiedziała Eleanor następnego ranka osaczając Jacka 

w kącie kuchni. 

– Nie martw się. Czuje się dobrze. 
– Ale ja mam na myśli jej zachowanie poprzedniej nocy. Co ona robiła na tarasie? 
– Nie mogła spać. Chciała zaczerpnąć świeżego powietrza. 
– Świeżego? Było bardzo zimno, a w dodatku późno. 
– Chciała popatrzeć na gwiazdy... Uwielbia to... od dziecka. 
– Wczoraj nie było gwiazd. Padał śnieg. 
–  Dzień  dobry  –  przywitała  się  Jill  wchodząc  do  kuchni.  –  Robi  się  późno,  Eleanor.  Będzie 

lepiej, jeśli weźmiemy taksówkę. 

– Jesteś pewna, że chcesz iść dziś do pracy, Jillian? 
– Tak, Eleanor, jestem pewna. 
W dziesięć minut później, w taksówce, Eleanor popatrzyła na nią z powagą. 
– Chcę, żebyś wiedziała, Jillian, że możesz na mnie Uczyć. 
– Tak, wiem – mruknęła Jill ponuro. 
–  Malarze  zadzwonili  do  mnie  z  wiadomością,  że  dzisiaj  kończą  robotę,  ale  gdybyś  chciała, 

ż

ebym została na weekend... 

Znaczenie słów Eleanor Jill uświadomiła sobie dopiero po chwili, a kiedy to się stało, poczuła 

ogromną ulgę. 

– Nie, wracaj do domu. Czuję się... dobrze. Bardzo dobrze. Spędzę miły, spokojny weekend w 

domu. 

– Gdybym była na twoim miejscu, nie wychodziłabym z łóżka. 
– To dobra rada, Eleanor. 
Jack zajrzał ostrożnie do gabinetu Jill. 
– Chciałaś mnie widzieć? 
Spojrzała na niego znacząco i rozkazała: 
– Wejdź i zamknij drzwi. 
Podeszła do niego i zarzuciła mu ręce na ramiona. Popatrzył na nią oszołomiony. 
–  Moja  droga  panno  Ballard,  co  powiedziałby  sam  Howard  August,  gdyby  zobaczył  dwoje 

swoich zaufanych pracowników obejmujących się w taki sposób? 

background image

– Chciałby się pan obejmować ze mną przez cały weekend, panie Harrington? 
– To znaczy... ? 
– Ona wraca dziś do domu. Jej mieszkanie jest wreszcie odmalowane. 
Jack  porwał  Jill  i  zakręcił  wkoło,  a  potem  mocno  pocałował  w  usta.  Jill,  łamiąc  z  rozkoszą 

wszystkie  zasady,  oddała  mu  pocałunek  z  taką  samą  pasją.  Odskoczyli  jednak  od  siebie,  kiedy 
rozległ się dzwonek wewnętrznego telefonu. 

Uśmiechnięta, zarumieniona Jill nachyliła się nad biurkiem. 
– Jillian, pan August prosi cię do swego gabinetu. – Cynthia cedziła słowa. 
–  Kiedy?  –  Jill  zastanawiała  się,  czy  sekretarka  Augusta  może  rozpoznać  jej  przyspieszony 

oddech. 

– W tej chwili, chyba że zajmujesz się czymś ważnym. Jack i Jill wymienili uśmiechy. 
– W porządku, to... może chwilę poczekać. 
– Dobrze, powiem mu, że już idziesz – rzuciła Cynthia chłodno. 
– Usiądź, Jillian – powitał ją August wylewnie. – Wyglądasz świetnie, moja droga. 
–  Dziękuję.  –  Jill  wygładziła  brązową,  tweedową  spódnicę  siadając  na  skórzanym  fotelu 

naprzeciw wielkiego, mahoniowego biurka szefa. 

August  pochylił  się  w  zamyśleniu  opierając  łokcie  na  blacie.  Jill  spostrzegła  wyraz  lekkiego 

zatroskania na jego zazwyczaj zdumiewająco pogodnym obliczu. 

–  Czy  coś  jest  nie  w  porządku?  –  Poczuła  dreszcz  niepokoju.  Od  powrotu  z  Tobago  z  całą 

pewnością  nie  pracowała  tak  wydajnie,  jak  poprzednio.  Starała  się  zapanować  nad  nerwami  i 
zdawała sobie sprawę z tego, że udaje się jej to z trudnością. 

August uśmiechnął się dobrotliwie, po czym ściągnął usta i przyjrzał się jej uważnie. 
– Jillian, zamierzam rozpocząć nowy rodzaj działalności. 
– Tak? – Jillian była zaintrygowana, bowiem August mówił zazwyczaj dość precyzyjnie. 
– Tak. I chciałbym cię do tego włączyć. W gruncie rzeczy liczę na ciebie, Jillian. 
– Dobrze, przecież pan wie, że zawsze może pan na mnie liczyć. 
–  Byłem  przekonany,  że  to  powiesz,  Jillian.  Zawsze  wydawało  mi  się,  że  mogę  na  tobie 

polegać. Że nigdy mnie nie zawiedziesz. 

– Nigdy. – Nawet nie drgnęła jej powieka. 
–  Chcę,  żebyś  spędziła  weekend  u  mnie,  Jillian.  Przedyskutujemy  ten  pomysł.  Będą  tam 

pewne... osoby. Chciałbym, abyś je poznała. 

– Ten weekend? – Jill nie mogła ukryć nuty rozczarowania w głosie. 
– Tak, wynająłem nawet samochód dla ciebie na dzisiejszy wieczór. 
– Dzisiejszy wieczór? Ale... – Serce w niej zamarło. 
– Rozmawiałem już z Eleanor. Powiedziała mi, że weekend masz wolny i zamierzasz spędzić 

go w domu. 

– Tak... mniej więcej. 
– W porządku. Możesz wypocząć u mnie i to w dobrych warunkach. 
– Z tym, że... 
– Chodzi o twojego brata, prawda? – spytał August. 
– Mojego brata? – Twarz Jill pobladła. 
– Tak, tak. Eleanor powiedziała mi, że twój brat zatrzymał się u ciebie. Oczywiście weź go ze 

sobą. 

– Wziąć go ze sobą? 
– Tak, tak. Nalegam. Chciałbym  poznać twoją rodzinę, Jillian.  I jestem przekonany, że  twój 

brat dobrze będzie czuł się w nowym towarzystwie. 

– Tak, ale on jest... nieśmiały. 

background image

– Nonsens. Poleciłem już Eleanor, aby do niego zatelefonowała. Ona zresztą też spędzi z nami 

weekend. 

– Ach, tak. 
– Eleanor zna już twojego brata, więc będzie miał bratnią duszę. 
W głośniku telefonu wewnętrznego na biurku Augusta odezwał się głos Cynthii. 
– Pan Harrington czeka. 
– Tak, dobrze, proszę go tu przysłać. – August podniósł się z fotela. – Co masz zrobić jutro, 

zrób dzisiaj, Jillian. Cynthia przekaże ci informację na temat samochodu. Czekam na ciebie dziś 
wieczór, powiedzmy, około siódmej. 

– Siódmej? Tak... siódmej. – Jill starała się za wszelką cenę wyglądać na osobę zaszczyconą 

zaproszeniem Howarda Wendella Augusta. 

Wielki Howard był najwyraźniej zamyślony. Jack rozpoczął swoje sprawozdanie raz jeszcze, 

lecz August mu przerwał. 

– Przepraszam, Jack. Powtórz ten poprzedni fragment... 
Zanim Jack wydobył z siebie głos, August wstał z fotela i powstrzymał go gestem ręki. 
– Obawiam się, Jack, że nie mogę się skoncentrować. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł. 
– Chciałby pan przełożyć spotkanie? 
Zamiast  przeprosić  go,  August  zaczął  przyglądać  się  Jackowi  ze  szczególnym 

zainteresowaniem. 

– De ma pan lat, Jack? 
– Ja? Ale... trzydzieści cztery. 
–  Trzydzieści  cztery.  –  August  kiwnął  głową.  –  Radzi  pan  sobie  bardzo  dobrze,  jak  na  swój 

wiek, Jack. 

– Hm... tak, sądzę, że tak. 
– Jest pan solidny, poważny, pilny, oddany pracy. To cenne cechy. 
Jack poczuł nagle, że kołnierzyk jego koszuli jest za ciasny. 
– Tak, tak przypuszczam. 
–  Nie  masz  co  przypuszczać,  powinieneś  czuć  się  dumny,  mój  synu.  Jestem  bardzo 

zadowolony, że człowiek tak inteligentny i na takim poziomie wchodzi w skład mojego zespołu. 

– Dziękuję panu. – Jack skłonił się. August westchnął, znużony. 
–  Zastanawiam  się  czasem,  Jack,  jak  to  się  dzieje,  że  jeden  człowiek  jest  silny  i  rzetelny,  a 

inny to... hultaj. 

– Hultaj? – Krople potu zaczęły spływać Jackowi po plecach. 
August przyglądał mu się uważnie. 
– Sądzę, że pewnego dnia zechcesz ożenić się i założyć rodzinę. 
Przez chwilę panowała absolutna cisza. August westchnął ponownie. 
–  Pragnąłbym  tego  dla  mojego  syna,  Jack.  Dobrej,  stałej  pracy,  żony,  rodziny.  Korzeni, 

stabilizacji, potomstwa. 

– Ma pan syna? 
Nikt w fundacji, nie wyłączając Jill, nie wspomniał nigdy o tym, że August ma dzieci. August 

lekko zmarszczył brwi. 

– Tak. Syna. Kiplinga. 
– Mieszka tu, w Filadelfii? 
August spojrzał na Jacka wzrokiem bez wyrazu. 
– W Paryżu, od czterech lat. 
– W Paryżu? 
– Tak. – August zamilkł na dłuższą chwilę, po czym powiedział: – Kipling łudzi się, że będzie 

background image

malarzem. 

Jack mógł sobie wyobrazić wszystko, ale nie to, że syn nudnego, nadętego Howarda Wendella 

Augusta jest artystą. Zresztą August także nie mógł sobie tego wyobrazić. 

–  Oczywiście  żadnej  swojej  pracy  nie  sprzedał.  A  ja  z  kolei  nie  mam  pretensji  do  tego,  aby 

rozumieć jego... 

sztukę. – August użył słowa „sztuka" w taki sposób, jak gdyby był to termin obsceniczny. 
– Abstrakcjonizm? 
August zdusił w sobie jakąś osobliwą kompozycję dźwięków. 
– Idiotyzm – to byłoby właściwsze słowo. Kipling nie traktuje sztuki poważnie. Lubi pozory, 

zwłaszcza wtedy kiedy robi to pewne wrażenie na kobietach. Wino, kobiety i śpiew – oto jak mój 
syn spędza młodość. Ale młodość przemija, mój chłopcze. Kipling skończył trzydzieści jeden lat 
w  ubiegłą  środę.  Jest  to  punkt  zwrotny.  Przekona  się,  że  nie  można  tak  żyć,  bez  korzeni,  bez 
odpowiedzialności. – August uśmiechnął się ze smutkiem. – Bez pieniędzy. 

A więc chodziło także po prostu o pieniądze. 
– Kipling przyjechał do domu. Już czas, żeby się ustatkował. 
Jack zastanawiał się przez chwilę, czy syn marnotrawny też jest tego zdania. 
– Oczywiście, nie będzie to proces łatwy. Kipling potrzebuje dobrej, silnej kobiety. Takiej jak 

jego matka. Moja Agnes jest dla mnie opoką, bezpiecznym portem w czasie burzy. Jest mocna, 
odporna,  nieugięta.  Z  taką  kobietą  u  boku  Kipling  może  tu  wejść  i  przejąć  fundację  pewnego 
dnia. 

– Tak, myślę... że każdy mężczyzna potrzebuje odpowiedniej kobiety – wymamrotał Jack. 
August obszedł biurko i poklepał go serdecznie po plecach. 
– Właśnie tak jest, mój chłopcze. Mam kobietę dla Kiplinga. 
– Ma pan? 
– Mam. Jillian Ballard. 
Jack próbował przełknąć ślinę i zakrztusił się. August klepnął go w plecy. 
– Jillian... Ballard?– wybełkotał Jack. 
– Mam wrażenie, że jej prawie nie znasz, ale przekonasz się, że to kobieta-skała. 
– ... skała? 
– To ktoś taki, jak Agnes sprzed czterdziestu lat. 
– Jillian? 
– To właśnie znakomita kobieta, która wzięłaby mego syna w garść. Zamierzam poznać ich ze 

sobą podczas najbliższego weekendu. 

– Jillian i Kipling? 
–  Tak.  Chcę  przedstawić  go  paru  osobom.  Zamierzam  uruchomić  pewne  przedsięwzięcie  na 

rzecz  fundacji,  którym  pokieruje.  Planuję  przydzielić  mu  do  współpracy  Jillian.  Bliskość,  mój 
chłopcze.  Tak,  ona  zdziała  cuda.  Kiedy  Kipling  ustatkuje  się,  jestem  przekonany,  że  okaże  się 
właściwym partnerem. 

–  Czy  to  znaczy  –  wyraził  wątpliwość  Jack  –  że  liberalizuje  pan  dotychczasowe  zasady 

obcowania ze sobą pracowników? 

August popatrzył na niego ze zdziwieniem i oburzeniem. 
–  W  żadnym  wypadku,  Harrington.  Normy  przyzwoitości,  obowiązujące  w  tej  fundacji  od 

ponad stu lat, stanowią jej solidny fundament. 

– Jak zatem pański syn i Jillian... wie pan, sir... 
– Mój syn – August ściągnął brwi – nie jest, w ścisłym znaczeniu tego słowa, pracownikiem. 

Owszem,  mam zamiar  go wypróbować. Chcę, aby  pokierował pewnym nowym zamierzeniem  i 
jeśli  ujawni  zdolności,  które,  mam  nadzieję,  posiada,  wtedy  trzeba  będzie  dokonać  pewnych 

background image

korekt. 

– Korekt? 
August spojrzał na niego z dezaprobatą. 
– Jestem pewien, że jeśli między Jillian i Kiplingiem wszystko ułoży się tak, jak tego pragnę, 

dziewczyna  nie  będzie  miała  nic  przeciwko  zrezygnowaniu  z  kariery  na  rzecz  szczęśliwego 
małżeństwa. 

– Założymy się? – cicho mruknął Jack, a głośno zapytał, czy Jillian słyszała o Kiplingu. 
– Nie – zamrugał August – Nie chciałem denerwować jej przed weekendem. 
– To znaczy że ona spędzi w pańskim domu... cały weekend? Z Kiplingiem? 
– Czemu tak się denerwujesz, mój chłopcze? Agnes i ja będziemy im towarzyszyć cały czas. I 

w końcu jest to po części spotkanie zawodowe. 

– To znaczy, że będą tam także inne osoby? – Tak. 
– Z fundacji? – Tak. 
Jack pokiwał głową starając się wymyślić błyskawicznie jakiś' taktowny sposób, aby znaleźć 

się w gronie zaproszonych gości. Nie zamierzał narażać swojej niczego nie podejrzewającej żony 
na kontakt ze znanym kobieciarzem. 

– Wie pan, Jack, właśnie się zastanawiam. Jeśli ma pan wolny weekend, może zechciałby pan 

przyjechać do nas i poznać Kiplinga? Poznanie porządnego, solidnego mężczyzny, z którym mój 
syn mógłby zawrzeć bliższą znajomość, to rzecz nie do pogardzenia. 

Jack poderwał się i uścisnął rękę Augusta. 
–  Tak,  sir.  Dokładnie  o  tym  samym  sobie  pomyślałem,  proszę  mi  wierzyć.  Przyjadę  z 

przyjemnością. 

Entuzjazm Jacka speszył nieco Augusta, ale starszy mężczyzna nie dał tego po sobie poznać i 

powiedział: 

– O siódmej dziś wieczór. Jestem  ci wdzięczny. Myślę, że przypadniecie  sobie z Kiplingiem 

do gustu. 

– Ja też tak sądzę, sir. Postaram się dołożyć wszelkich starań, sir... 
– W porządku. – August położył mu dłoń na ramieniu. 
– Nie musisz być z Kiplingiem cały czas. Chcielibyśmy, aby Jillian i Kipling... zaprzyjaźnili 

się, prawda? Jack uśmiechnął się z przymusem. 

– Słusznie, sir. Jillian i Kipling. 
August objął go ramieniem i odprowadził do drzwi. 
–  To  będzie  wielki  weekend,  Jack.  Jestem  pewien,  że  polubisz  Kiplinga  i  że  Jillian  on  się 

spodoba.  Przy  wszystkich  swoich  wadach  jest  to  czarujący  i  bardzo  przystojny  mężczyzna. 
Kobiety twierdzą, że nie można mu się oprzeć. Co jakiś czas stawia go to w trudnej sytuacji. – 
Spojrzał na Jacka. – Ale z pomocą Jillian, mój chłopcze, wszystko się zmieni. 

Rozdział 

– Nie możemy tam jechać razem – oponowała Jill układając szary, wełniany sweter w walizce. 
–  W  porządku  –  odparł  Jack.  –  Wyjaśnij  zatem  Augustowi,  dlaczego  twój  brat  nie  może 

uczestniczyć w spotkaniu. 

–  Nie  rozumiesz  tego,  Jack?  Postępuję  zgodnie  z  poleceniami.  August  wyraźnie  dał  do 

zrozumienia, że życzy sobie poznać mojego brata. 

– Rozumiem, nie denerwuj się. August chce mieć pewność, że twój brat nie jest żadną nędzną 

kreaturą ani półgłówkiem, zanim wyda cię za swego jedynego syna. 

–  Jack,  jesteś  śmieszny.  Przecież  nie  mogę  wyjść  za  syna  Augusta.  Byłaby  to,  bagatela, 

bigamia. 

background image

–  I  zarazem  nie  możesz  powiedzieć  Augustowi,  że  jesteś  już  zamężna,  bo,  bagatela,  stracisz 

pracę. – Jack wyjął ze schowka walizkę. 

– Co robisz?– spytała Jill. 
– Pakuję rzeczy. 
– Którego z was? – spytała ostrożnie. 
– Obydwu. – Rzucił jej kosę spojrzenie. 
– Jack... 
– W ten sposób rozwiążę wszystkie problemy. Kiedy starszego brata J. R. nie będzie w pracy, 

wszystkiego dopilnuje dobry Jack Harrington. 

– Dopilnuje mnie, chcesz powiedzieć. Mnie i Kiplinga Augusta. 
–  Ale  imię  –  mruknął  Jack.  –  Jak  sądzisz,  jak  wołano  na  niego  w  dzieciństwie:  Kippy? 

Kipper? 

– Jesteś zazdrosny o mężczyznę, którego nawet nie widziałam? 
– August mówi, że jego syn to playboy. Kobiety uważają, że nie można mu się oprzeć. 
– Naprawdę? – Jill kokieteryjnie przechyliła głowę, żeby zirytować Jacka. 
Podziałało. Jack zaczął wrzucać bieliznę do walizki. 
– Chcesz, żebym był zazdrosny. Odpłacę ci tym samym. 
– Tym samym?– Uśmiechnęła się niewinnie. 
– Nie bądź taka rezolutna. 
–  To  nie  bądź  szalony  –  przestrzegła  chwytając  go  za  rękaw.  –  Posłuchaj,  Jack,  nawet 

Superman  nie  może  być  Clarkiem  Kentem  i  samym  sobą  jednocześnie.  Myślę,  że  najlepszym 
wyjściem dla was obydwu będzie prośba o urlop. Poinformuję Augusta, że J. R. musiał zostać w 
domu z powodu grypy, a ty zatelefonujesz do niego i powiesz, że dzwoni... Jack Harrington i że 
musisz wyjechać z miasta w ważnych sprawach rodzinnych. Tak będzie najrozsądniej. 

Jack nadal pakował swoje rzeczy. 
– Nigdy ci się to nie uda, Jack. – Za późno zorientowała się, że zabrzmiało to jak wyzwanie. 

Dostrzegła błysk w jego oczach. 

Tymczasem odezwał się dzwonek u drzwi. 
– Eleanor – wyjęczała Jill. – Ona myśli, że pojedziemy do Augusta razem, wszyscy troje. 
– Chcesz powiedzieć: wszyscy czworo. 
Jack  nigdy  nie  wspomniał  o  tym  Jill,  ale  perspektywa  spotkania  J.  R.  i  Howarda  Wendella 

Augusta  niepokoiła  go  bardzo.  Nietrudno  zmylić  zakochaną  Eleanor.  Z  Howardem  Wendellem 
nie  pójdzie  tak  łatwo.  Co  będzie,  jeśli  czcigodny  szef  Fundacji  Augusta  dostrzeże  pewne 
podobieństwa między J. R., energicznym bratem Jill, a nieśmiałym, powściągliwym naukowcem, 
Jackiem  Harringtonem?  Jack  dobrze  wiedział,  co  się  stanie.  Wybuchnie  gigantyczna  awantura, 
która zmiecie z powierzchni ziemi i jego, i Jill. 

Kiedy  Eleanor  nacisnęła  dzwonek  do  drzwi  rezydencji  Augusta,  wielkiego,  trzypiętrowego 

budynku pokrytego dachówką, z potężnymi, białymi filarami i ścianami z polnego kamienia, Jack 
odsunął się nerwowo. Dziadek Howarda Augusta, Josiah August, twórca Fundacji Augusta, kazał 
wznieść  ten  dom  w  połowie  dziewiętnastego  wieku.  Dom  pozbawiony  celowo  wszelkich 
znamion bogactwa był świetnie utrzymany. 

Jill  wpatrywała  się  w  drzwi  wejściowe  z  ponurym  wyrazem  twarzy.  Miała  wrażenie,  że 

uczestniczy w ceremonii pogrzebowej. Własnej. 

Pojawił się służący – ciemnowłosy, prosty jak trzcina mężczyzna w czarnych spodniach, białej 

koszuli i białej marynarce. 

– Proszę wejść. Rodzina zebrała się we frontowym salonie – poinformował uprzejmym, choć 

stanowczym tonem. 

background image

Jill  i  Eleanor  postawiły  swoje  bagaże.  Jack  miał  dwie  walizki,  jedną  z  czarnej,  drugą  z 

brązowej skóry. 

–  Ta  –  podał  służącemu  brązową  –  należy  do  pana  Harringtona,  który  przybędzie  tu  nieco 

później. Zechce ją pan zanieść do jego pokoju. 

Eleanor spojrzała na niego ze zdziwieniem. 
– Skąd wziąłeś jego walizkę? 
Jack uśmiechnął się zdejmując lotniczą skórzaną kurtkę na podszewce. 
–  Facet  wstąpił  po  południu  do  mieszkania  Jill.  Wiedział,  że  ona  wybiera  się  tutaj  i  zapytał, 

czy nie będzie miała nic przeciwko temu, aby zabrać jego bagaż. Zamierza przyjechać pociągiem 
nieco  później.  Jill  nie  było,  co  prawda,  w  domu,  ale  ja  się  zgodziłem.  –  Jack  podał  kurtkę 
służącemu. – Harrington wygląda na fajnego faceta. 

– Tak przypuszczam. – Eleanor wzruszyła ramionami. 
– Prawie go nie znam. 
Jill  rzuciła  Jackowi  ponure  spojrzenie,  a  Jack,  starając  się  ukryć  niepokój,  zachichotał 

nerwowo. 

Howard  Wendell  August  wyszedł  z  salonu  do  holu  i  powitał  wylewnie  całą  trójkę, 

uśmiechając się uprzejmie do obydwu pań. 

– A pan jest zapewne bratem Jill? – spytał wyciągając do Jacka dłoń. 
Jack przytaknął skinieniem głowy. Jill wstrzymała oddech, kiedy August odchylił głowę, aby 

przyjrzeć się uważnie panu J. R. 

– No cóż... – zaczaj August marszcząc czoło. 
Jack uwolnił swoją rękę z uścisku Augusta. Dłoń była wilgotna. Jill zbladła czując, że wpada 

w panikę. 

– Nie widzę w gruncie rzeczy żadnego podobieństwa. 
– August ściągnął wargi. 
– Ależ jest. W kształcie oczu, w budowie – wtrąciła się Eleanor ze zdziwieniem. 
– Hmmm. – August pokiwał głową. – Chyba masz rację. – Uśmiechnął się do Jacka. – Bardzo 

mi  miło, że zechciał pan przyjechać, J. R.  Słyszałem,  że  zamierza pan osiedlić się w  Filadelfii. 
Nie  jest  to  najlepsze  z  miejsc  do  zapuszczania  korzeni.  Dyskutowałem  właśnie  na  ten  temat  z 
moim synem. – August przerwał nagle i spojrzał na Jill. – Czy mówiłem ci już, że Kipling wrócił 
z  Paryża?  –  Nie  czekając  na  odpowiedź  dodał:  –  Proszę,  wejdźcie,  poznajcie  państwo  moją 
rodzinę,  zapraszam  na  koktajl.  Harrington  dzwonił  przed  chwilą,  że  coś  go  zatrzymało  do 
wieczora. Zaczniemy kolację zgodnie z planem. Mam nadzieję, że dołączy do nas w czasie kawy 
i deseru. 

Jill  posłała  Jackowi  słaby  uśmiech  za  plecami  Augusta.  Agnes  August  i  jej  syn,  Kipling, 

podnieśli  się  z  brązowej,  skórzanej  sofy,  gdy  Howard  wszedł  wraz  z  gośćmi  do  okazałego 
pomieszczenia,  które  wyglądem  oraz  umeblowaniem  przypominało  salę  recepcyjną  fundacji. 
Najwidoczniej i tu obowiązywał gust starego Josiaha Augusta. 

Jedynie  Kipling  August  najwyraźniej  nie  pasował  zarówno  do  wnętrza,  jak  i  do 

zgromadzonego  towarzystwa.  Zupełnie  jak  kwiat  do  kożucha.  Trudno  było  uwierzyć,  że  ten 
wysoki,  atrakcyjny  blondyn  o  uwodzicielskim  spojrzeniu  wzrastał  w  dusznej  atmosferze 
rodzinnej  i  że  jest  potomkiem  Howarda  Wendella  Augusta  oraz  jego  kostycznej  żony,  Agnes, 
małej, drobnej osóbki o nerwowej, wynędzniałej twarzy i o fryzurze królowej Elżbiety. A więc to 
była  kobieta, pomyślał Jack patrząc na Agnes August,  którą  Howard porównywał wcześniej do 
boskiej  Jill?  Od  razu  przestał  się  denerwować.  Mężczyznę,  który  widzi  podobieństwo  między 
Agnes August i boską Jill, trudno byłoby uznać, mimo szczerych chęci, za spostrzegawczego. 

Agnes powitała wchodzących uprzejmym uśmiechem, 

background image

natomiast  Kipling  wyszedł  im  na  spotkanie  wolnym  krokiem  z  niewymuszoną  elegancją. 

Podał rękę, kolejno, Eleanor, Jackowi i na końcu Jill, mówiąc cicho za każdym razem: bonsoir. 

Jack o mało nie zadławił się własną śliną, gdy zauważył z przerażeniem, że obydwie kobiety 

wyglądają na oczarowane Kiplingiem. Odpowiedział na powitanie dość opryskliwie. 

Agnes  poprosiła  Howarda,  aby  zaproponował  drinki.  W  chwilę  później  zwróciła  się  do 

Kiplinga,  aby  zaprosił  gości  do  mahoniowego  bufetu  na  przystawki,  które  czekały  na  srebrnej 
tacy. Okazało się, że Agnes woli porozumiewać się z gośćmi za pośrednictwem męża lub syna. 
Mówiła na przykład: „Kipling, może Jillian woli dla odmiany coś bez alkoholu?" albo: „Howard, 
kochanie, powiedz, że kolacja gotowa" lub też „Kipling, zapytaj gości, jakie mięso podać, czy ma 
być mocno wypieczone?" 

Najwyraźniej Howard i Kipling byli przyzwyczajeni do tej maniery, a Eleanor skoncentrowała 

uwagę przede wszystkim na J. R. Natomiast zarówno Jack, jak i Jill czuli się zakłopotani. Żadne 
z nich nie wiedziało, jak odpowiadać. Czy mieli mówić: „Howard, niech pan zechce powiedzieć 
pani Agnes, że mięso jest wspaniałe", czy raczej należało zwracać się do Agnes, ignorując fakt, 
ż

e nie zareaguje bezpośrednio? 

Ale  było  to  najmniejsze  zmartwienie.  Znacznie  bardziej  niepokoiło  ich  zapowiedziane 

przybycie  Jacka  Harringtona.  Jack  miał  pewien  pomysł.  Zrealizowanie  go  wymagało  precyzji  i 
sprzyjających okoliczności. Na razie nie można było tego zrobić. 

Najbardziej  zirytował  Jacka  fakt,  że  Kipling  zaczął  okazywać  wyraźne  zainteresowanie  Jill. 

Czy  był,  jak  Jack,  prawdziwie  oczarowany  młodą  kobietą,  czy  pragnął  raczej  odzyskać  łaski 
rodziny  i  dostęp  do  konta?  Na  razie  nie  można  było  tego  rozstrzygnąć.  W  każdym  razie  zaloty 
Kiplinga  były  dla  Jacka  nie  do  zniesienia.  O  dziwo,  Jill  nie  okazywała  najmniejszej  oznaki 
zniecierpliwienia. Howard i Agnes byli zadowoleni rozwojem sytuacji. Również Eleanor było to 
na  rękę.  Doszła  do  wniosku,  że  zdoła  skoncentrować  na  sobie  uwagę  J.  R.  W  każdym  razie 
czyniła wysiłki w tym kierunku. Martwiło ją, że J. R. tak bardzo niepokoi się o siostrę. Uważała, 
ż

e  dla  obydwojga  byłoby  dobrze,  gdyby  Jill  znalazła  sobie  adoratora.  I  wyglądało  na  to,  że 

właśnie to się stało. Eleanor poczuła ukłucie zazdrości. Nie dlatego, żeby uważała syna Augusta 
za bardziej atrakcyjnego od J. R., ale nie ulegało wątpliwości, że pewnego dnia Kipling przejmie 
po ojcu interesy. Odpowiednia pozycja towarzyska nie była dla Eleanor bez znaczenia. 

August rozplanował miejsca przy stole w taki sposób, aby przy kolacji Kipling i Jill siedzieli 

obok siebie. Jack i Eleanor mieli usiąść po drugiej stronie, natomiast on sam i jego żona u szczytu 
stołu.  Zanim  podano  potrawy,  August  poinformował,  że  Kipling  podejmie  pracę  w  fundacji. 
Zajmie  się  nowym  działem,  który  będzie  przyznawał  stypendia  dla  autorów  wartościowych 
projektów artystycznych. 

– Projekty te, rzecz jasna – dodał August z całą mocą – będą musiały cechować się pewnymi 

walorami społecznymi. 

– Przypuszczam – wtrącił Kipling z uśmieszkiem – że autorzy graffiti nie mają po co składać 

wniosków. 

August rzucił Jill nerwowe spojrzenie. 
–  Liczę  na  to,  że  twoje  informacje  i  opinie  pomogą  Kiplingowi.  –  Popatrzył  na  zegarek.  – 

Chciałbym,  aby  Kipling  poznał  także  Jacka  Harringtona.  Wystartował  w  fundacji  wspaniale. 
Będzie świetnym przykładem dla Kiplinga. 

– Nie mogę się doczekać poznania pana Harringtona. 
– Uśmiechnął się Kipling pod nosem. 
–  Nigdy  nic  nie  wiadomo.  Może  akurat  przypadniecie  sobie  do  gustu.  –  Na  twarzy  Jacka 

pojawił się grymas. 

Jill wyglądała przez moment na poirytowaną, ale szybko się opanowała. 

background image

– A więc – zwróciła się do Kiplinga poprawiając się na krześle – musisz być podekscytowany 

tym wszystkim. 

–  To  wszystko  może  okazać  się  bardziej  ekscytujące,  niż  oczekiwałem.  –  Posłał  jej 

uwodzicielskie spojrzenie. 

Podczas  kolacji  Kipling  ze  swadą  opowiadał  obecnym  o  pobycie  w  Paryżu  w  środowisku 

cyganerii  artystycznej,  o  wyczynach  na  uniwersytecie  w  Yale  i  o  wybrykach  w  szkole. 
Wspomnienia  adresowane  były  do  wszystkich,  ale  miały  bawić  i  zadziwiać  przede  wszystkim 
Jill. 

Podczas  nie  kończących  się  popisów  Kiplinga  Jill  okazywała  mu  zainteresowanie,  aby 

poirytować Jacka, ale w gruncie rzeczy maskowała nudę. Zazdrość męża sprawiała jej odrobinę 
satysfakcji. 

–  Pamiętasz,  tato,  jak  mnie  zawiesili  w  Exter?  August  rzucił  synowi  groźne  spojrzenie  i 

zwrócił się do Jill: 

–  Kipling  był  niewątpliwie  niesfornym  chłopcem,  ale  to  oczywiście  dowodzi  jego 

niezależności i odwagi. 

Agnes odchrząknęła dyskretnie i zwróciła się do męża: 
–  Nie  zapomnij  powiedzieć  Jill,  kochanie,  że  Kipling  cierpiał  na  zaburzenia  tarczycy,  co  z 

pewnością wywarło wpływ na jego zachowanie w dzieciństwie. 

Howard popatrzył na żonę złym wzrokiem. 
–  Chłopiec  jest  i  był  zawsze  zdrowy  jak  byk,  Agnes.  Lekarz,  do  którego  z  nim  poszłaś,  to 

znachor. 

– Zatem dlaczego – Agnes parsknęła nerwowym śmiechem – poleciła go nam twoja rodzona 

siostra, kochanie? 

August zarechotał z aprobatą, jak gdyby Agnes dostarczyła mu argumentu dowodzącego jego 

racji. Kipling nachylił się ku Jill. 

– Moja biedna matka zawsze bardzo się mną przejmowała, Jill. Mogę mówić do ciebie„JUT? 

– zapytał uwodzicielsko. – Czy może wolisz "Jilly"? 

– Ona woli „Jillian" – wtrącił się Jack. Eleanor uścisnęła lekko jego ramię. 
– Ale przecież, J. R., sam mówisz do niej "Jill". 
– To co innego – zarumienił się Jack. – Jesteśmy... rodziną. 
–  Biedny  J.  R.  –  Eleanor  uśmiechnęła  się  do  Kiplinga.  –  On  zawsze  tak  martwi  się  o  swoją 

siostrę, jak twoja matka o ciebie. Kip. 

– Ja nie martwię się o Jill... Jillian – zaprotestował Jack. – Po prostu znam jej upodobania. 
– A więc – uśmiechnął się rozbrajająco Kip – powiedz mi, J. R., jakie są upodobania Jilly. 
Jack poczuł, ze tężeją mu mięśnie twarzy. To drań! Ja mu dam – Jilly! 
– Może sam zapytasz o  to Jillian? – Był tak wściekły, że zapomniał o nosowym, zachodnim 

akcencie. 

Na  szczęście  nikt  tego  nie  zauważył.  Kipling  przechylił  głowę  w  łobuzerski  sposób  i 

niebieskimi oczyma wpatrywał się w Jill. 

– Brat niepokoi się o ciebie, prawda? 
– Nie wiesz, jacy są starsi bracia? – uśmiechnęła się Jill. 
– Jako jedynak nie wiem. – Kipling August brał rzeczy dosłownie. Jak na artystę, wyobraźni 

miał niewiele. 

–  Mogę  ci  zdradzić,  Kipling,  że  Jillian  lubi  uczciwość,  szczerość  i  prawość  –  odezwał  się 

Howard  August  z  pełnym  przygany  spojrzeniem,  które  mówiło:  Jeśli  chcesz  tej  kobiety  równie 
mocno jak powrotu do naszych łask, musisz wziąć się do roboty. 

Jack patrzył w milczeniu, jak Kipling nerwowo kładzie rękę na dłoni Jill. 

background image

– Wspaniałe, Jilly. A czego nie lubisz? 
– Lodów czekoladowych. 
Wszyscy parsknęli śmiechem. Z wyjątkiem Jacka. 
– Czy możemy zaprosić naszych gości do salonu na kawę, kochanie? – spytała Agnes. 
–  Miałem  nadzieję  –  Howard  rzucił  okiem  na  zegarek  –  że  Harrington  zdąży  przed  końcem 

kolacji. 

– Może coś go zatrzymało – powiedziała Jill, posyłając ukradkowe spojrzenie Jackowi. 
– Mam nadzieję, że nie – odparł August cierpko. – Harrington wie, jak bardzo zależało mi na 

tym, aby poznał Kipling a. Ponadto jeśli ktoś się umawia... 

–  Proszę  nie  niepokoić  się  o  Harringtona.  –  Jack  błysnął  okiem  Supermana  w  stronę  Jill.  – 

Zapewnił nas zostawiając swoją walizkę, że przyjedzie tu, choćby się paliło i waliło. 

August wstał od stołu. Za nim pozostali uczestnicy kolacji. 
–  Może  panie  zechcą  łaskawie  przejść  do  salonu.  Panów  zapraszam  do  gabinetu  na  cygaro. 

Jedno cygaro dziennie, to wszystko, na co Agnes mi pozwala. Lubię je palić po kolacji. Kipling? 
J. R. ? 

Kipling uśmiechnął się protekcjonalnie. 
–  Rzuciłem  papierosy,  ale  nie  mam  nic  przeciwko  temu,  żeby  zapalić  jedno  z  twoich 

importowanych cygar, tato. 

–  A  ja  –  powiedział  z  zakłopotaniem  J.  R.  –  obawiam  się,  że  jestem  cholernie  uczulony  na 

dym.  I  szczerze  mówiąc,  jestem  też  trochę  zaziębiony  i  jeśli  nie  macie  nic  przeciwko  temu, 
poszedłbym do łóżka. 

– Och, J. R., przecież jest dopiero wpół do dziesiątej – zaprotestowała Eleanor. 
– Wyglądasz rzeczywiście trochę mizernie – orzekła Jill dotykając jego policzka. Chociaż nie 

akceptowała tej niedorzecznej, podwójnej gry, nie mogła pozostawić Jacka bez pomocy. 

Jack uścisnął jej dłoń, uśmiechając się nie całkiem po bratersku. Na szczęście nikt poza Jill nie 

przyglądał się jego twarzy. 

– Ma gorączkę?– zapytała Eleanor z niepokojem. 
– Tak. Tak sądzę. Niewysoką, ale sen dobrze mu zrobi – odparła Jill zdecydowanym tonem. 
–  Ależ  oczywiście,  Howard,  powinniśmy  pozwolić  chłopcu  pójść  do  łóżka  –  włączyła  się 

Agnes. 

– Tak, tak, naturalnie – powiedział Howard. 
– Zaprowadzę cię do twego pokoju, dobrze? – zaproponował Kipling. 
–  Dziękuję.  –  Jack  objął  braterskim  gestem  Jill.  –  Nie  siedź  zbyt  długo,  siostrzyczko,  sama 

pociągasz nosem. 

– Nic dziwnego. – Eleanor odezwała się uniżonym głosem. – Musiałaś się trochę przeziębić na 

gzymsie podczas śnieżycy wczorajszej nocy, Jillian. 

Jill zmroziła ją wzrokiem. 
– Interesujące – uśmiechnął się Kipling. 
– O czym rozmawiacie, Jillian? – z groźną miną zapytał Howard Wendell August. 
– E, to nic takiego – mruknęła Jillian rumieniąc się. Lady Godiva na wietrze czułaby się mniej 

obnażona. 

– Eleanor lubi dramatyzować – zareagował ostro Jack. 
– Ale... – zaczęła Eleanor. 
– Jeśli Jilly nie podejmuje tego tematu, zostawmy to – powiedział gładko Kipling. 
Jill  uśmiechnęła  się  do  niego  z  wdzięcznością.  Jack  zaciął  usta.  Uznał,  że  zasługuje  na  co 

najmniej taki sam uśmiech. 

– Więc cóż, J. R. – zaofiarował się Kipling – pokażę panu drogę do pańskiego pokoju. 

background image

Jack podziękował Agnes za wspaniałą kolację i wyszedł z synem Augusta. 
– Podoba mi się pańska siostra, J. R. – zaczął Kipling, kiedy szli szerokimi, krętymi schodami 

na drugie piętro. 

– Zauważyłem – mruknął Jack. 
– I co śmieszniejsze, byłem z góry bardzo źle do niej nastawiony. 
– Czyżby? 
–  Tak,  ojciec  opowiadał  mi  o  niej  praktycznie  od  chwili  powitania  na  lotnisku.  Jaka  jest 

wspaniała,  zdolna, odpowiedzialna, jak bardzo  można  na niej polegać.  Spodziewałem się, że to 
jakaś nieciekawa stara panna bez odrobiny gustu. 

Jack oblizał wysuszone wargi. 
– No cóż, podoba mi się siostra, lubię ją... ale to nie jest typ femme fatale – odezwał się. 
– Po kilku drobnych korektach  mogłaby być – zaoponował Kipling i uśmiechnął się szeroko 

do Jacka. – Jest pan jej bratem, J. R. Zapewne nie dostrzega pan tego, co ja widzę. Ale powiem 
panu  coś,  czego  ani  pan,  ani  ludzie  tacy  jak  mój  ojciec  nie  spostrzegają.  W  oczach  Jilly  płonie 
ogień.  Gdyby  tylko  odrzuciła  dotychczasową  pozę,  człowieku,  iskry  fruwałyby  nad  całym 
miastem. 

Jacka ogarnęła wściekłość. 
– Jill nie pragnie płonąć. – Chyba że z miłości do mnie, dodał w myśli. 
–  Ja  wiem,  że  bratu  nie  powinienem  mówić  pewnych  rzeczy,  ale  nie  zna  pan,  jak  sądzę, 

prawdziwej Jilly. – Kipling otworzył drzwi do pokoju Jacka. 

Jack był bardzo wzburzony, ale pohamował się. Miał na razie coś ważniejszego do zrobienia. 
–  Widzę,  że  lokaj  pomylił  walizki,  moją  i  Harringtona  –  rzekł  zwykłym  głosem  pokazując 

czarną torbę. 

– Nic nie szkodzi, pokój Harringtona jest tuż obok, przeniosę ją. 
– Nie, proszę się nie fatygować. Ja sam się tym zajmę. Niech pan wraca do ojca na cygaro. 
Kipling uśmiechnął się. Jack wiedział, że to nie cygaro ciągnie go na dół. Miał teraz szansę na 

zawarcie bliższej znajomości z Jilly. Nie będzie już czuł na karku oddechu starszego brata. 

Jack odpowiedział uśmiechem. 
–  W  porządku,  zatem  dobrej  nocy.  Mam  nadzieję,  że  pańska  rodzina  nie  będzie  miała  nic 

przeciwko temu, jeśli sobie pośpię dłużej. Nie jadam śniadań. 

Uśmiech Kipling a stał się jeszcze szerszy. Cały ranek we dwójkę z Jilly... 
– Niech pan śpi tak długo, jak długo ma pan ochotę, J. R... 
Jack przyjrzał się sobie w lustrze. Włosy zaczesane do góry, bez przedziałka, na nosie sowie 

okulary, ciemnoniebieski, nieciekawy garnitur, mocno wykrochmalona, biała koszula, czerwony 
krawat Włożył na siebie szary, wełniany płaszcz, zawiązał szaro-czarny szalik. 

Musiał teraz wydostać się z domu nie zwracając niczyjej uwagi. Wiedział, że August i syn są 

w gabinecie. Drzwi były najprawdopodobniej zamknięte, żeby dym z cygar nie rozchodził się po 
całym domu. Kobiety wróciły do frontowego salonu. Jill miała dopilnować, żeby się stamtąd nie 
ruszały. Pozostał kucharz, który mógł zmywać naczynia i robić kawę w kuchni. I lokaj. Z nim był 
największy kłopot, ponieważ mógł znajdować się wszędzie. 

Jack popatrzył przez okno. Było umieszczone dość wysoko. Żadnych krat, żadnych rynien. 
Uchylił drzwi. W zasięgu wzroku nie było nikogo. Należało zejść szybko i cicho po schodach, 

przejść przez główny hol i znaleźć się za drzwiami. W taki sposób, aby nikt tego nie zauważył. 

Wziął  głęboki  oddech  i  ruszył  patrząc  ponad  balustradą,  aby  mieć  pewność,  że  nikt  nie 

wygląda na korytarz. Jak na razie wszystko szło dobrze. 

Przyspieszył  i  znalazł  się  na  dole.  Należało  teraz  pokonać  odcinek  drogi  do  drzwi 

wyjściowych. 

background image

Trzymał  już  rękę  na  klamce,  gdy  wtem  usłyszał  za  sobą  kroki.  Nie  było  żadnej  kryjówki. 

Odwrócił się i zobaczył lokaja przechodzącego z salonu do pokoju stołowego. 

Gdybym  rzeczywiście  był  Supermanem,  pomyślał  Jack  rozpaczliwie.  Widok  obcego 

mężczyzny u drzwi wywołał zdumienie lokaja. 

– A... halo – wyjąkał Jack. Miał zamiar powiedzieć coś na temat nie zamkniętych drzwi. Ale 

przecież nikt w tej okolicy nie trzymał drzwi otwartych. 

Na twarzy lokaja pojawiła się groźna mina. 
– Jakim sposobem... Nagle z salonu wybiegła Jill. 
–  Wszystko  w  porządku.  Państwo  Augustowie  oczekują  pana  Harringtona.  To  ja  go 

wpuściłam.  Zauważyłam  go,  gdy  wychodziłam  z  garderoby.  Właśnie  miałam  wszystkich 
zawiadomić, że przyjechał. 

Podbiegła do Jacka. 
– Myśleliśmy wszyscy... że już nie przyjedziesz, Jack.  Obawiam się,  że jest już po  kolacji... 

Zdejmij płaszcz. Właśnie siadamy do deseru i kawy. 

Odwróciła się do lokaja: 
– Proszę powiadomić pana Augusta i Kiplinga, że przyjechał Jack Harrington. Mam wrażenie, 

ż

e są w gabinecie. Chodźmy, Jack, zaprowadzę cię do salonu i przedstawię pani August. 

Lokaj  wzruszył  lekko  ramionami,  skinął  głową  i  udał  się  do  gabinetu,  aby  spełnić  życzenie 

Jill. 

Kiedy zniknął, popatrzyła na Jacka z przygnębieniem. 
–  Na  twoim  miejscu  wypiłabym  kawę,  zjadłabym  deser,  pożegnałabym  się  ze  wszystkimi  i 

wyszła. Ale jesteś tak sprytny, że z pewnością dasz sobie świetnie radę. 

–  To  prawda,  Jillian  –  powiedział  Jack  z  udawanym  wyrzutem.  –  Umowa  jest  umową,  jak 

powiada nasz szanowny gospodarz. Na dobre i na złe. 

Rozdział 

10 

– Jak to możliwe, że wpakowałam się w taką niedorzeczną sytuację? – zastanawiała się Jill. W 

ciągu minionych godzin jej przerażenie rosło z minuty na minutę. 

Niby brat przemieniał się w kolegę, aby za chwilę znowu wejść w skórę brata. A tak naprawdę 

był  przecież  jej  ślubnym  małżonkiem!  Ogarniał  ją  strach  na  myśl,  że  w  pewnym  momencie 
Jackowi powinie się noga i że ktoś z obecnych zacznie coś podejrzewać. Jack nie mógł przecież 
pojawiać się w tym samym miejscu i czasie, co J. R. Ballard. 

Nerwy Jill były napięte do ostatnich granic. Na domiar złego Kipling August ostentacyjnie ją 

adorował. W normalnych warunkach nie miałaby żadnych trudności z utemperowaniem zalotów 
Kiplinga,  ale  obecność  Jacka  pod  jedną  z  dwu  postaci  wprawiała  ją  w  stan  takiego 
zdenerwowania, że Jill z trudem robiła dobrą minę do złej gry. 

Kiedy  w  sobotę  późnym  popołudniem  przebierała  się  do  kolacji,  rozległo  się  pukanie  do 

drzwi. 

– Kto tam? – zapytała ostrożnie spodziewając się albo J. R., albo Jacka. Tymczasem dobiegł ją 

zza drzwi głos Kiplinga: 

– Mogę chwileczkę porozmawiać z tobą, Jilly? „Jilly". Co najmniej dziesięć razy prosiła go, 

aby się tak do niej nie zwracał. 

– Ubieram się. Zobaczymy się na dole. 
– Proszę, Jilly. Wrzuć coś na siebie, to nie potrwa długo. 
–  No...  dobrze,  chwileczkę...  –  Włożyła  flanelowy  szlafrok  na  nagie  ciało,  mocno  zawiązała 

pasek i otworzyła drzwi. 

Kipling stał w progu uśmiechając się szeroko. Blond kosmyk wisiał mu nad czołem. 

background image

Wszedł  szybko  do  środka,  zrobił  krok  w  jej  stronę  i  wyciągnął  rękę  do  włosów  Jill  Nie 

zdążyła ich związać. 

– Powinnaś zawsze nosić fryzurę taką, jak teraz. Jest cudowna – wymamrotał. 
Jill odgarnęła luźne pasma w tył głowy. 
– Nigdy się tak nie czeszę... nie znoszę bałaganu... nie lubię wyglądać nieporządnie – mówiła 

tonem pedantki. 

Kipling zamknął za sobą drzwi. 
– Zauważyłaś, że ani przez chwilę nie udawało mi się być sam na sam z tobą, Jilly? 
– Naprawdę? – Na jej twarzy pojawił się bezbarwny uśmiech. 
Spróbował  raz  jeszcze  kładąc  obydwie  ręce  na  ramionach  Jill.  Zmierzył  ją  pociągłym 

spojrzeniem. 

– Tak. Jeśli nie siedzi nam na karku twój brat, to ten ponury naukowiec, Harrington, zanudza 

nas bez końca swoją pracą w fundacji. Nie mogę uwierzyć, że ojciec rzeczywiście życzy sobie, 
abym korzystał ze wskazówek tego męczącego bałwana. 

Chociaż  Jill  była  zła  na  Jacka  za  całe  to  zamieszanie,  to  mimo  wszystko  nie  zamierzała 

pozwalać, aby ktokolwiek krytykował jej męża. 

– To nie jest bałwan – powiedziała ostro. 
– Przecież nie lubisz tego typa. 
– Nie. – Jill przełknęła głośno ślinę. – Ale on... ma dobre intencje. Bardzo dobre. – Zamknęła 

oczy. Wiedziała, kto jest największym bałwanem w całej tej farsie. Ona sama. 

Kip, zdaje się, był innego zdania. Uśmiechnął się do niej ciepło, pojednawczo. 
– Dobrze, już dobrze, przepraszam, że tak się o nim wyraziłem. Jeśli go lubisz, Jilly, dam mu 

szansę. Postaram się poznać go lepiej. 

– Nie, to znaczy... macie obydwaj... bardzo mało wspólnego. 
– To nieprawda, mamy coś wspólnego. Ciebie. 
– Mnie? Co to ma znaczyć? 
– Sądzę, że ten biedak, Harrington, podkochuje się troszkę w tobie, Jilly. Nie mów mi, że tego 

nie zauważyłaś. 

–  Nie,  nie.  To  niemożliwe.  Ja...  prawie  go  nie  znam.  To  znaczy  pracujemy  razem,  ale  to 

wszystko. Między nami nic nie ma, między Jackiem i mną czy między... 

– Nie przejmuj się, nie mówiłem, że łączy cię coś z HarringtonemNie jest przecież w twoim 

typie. 

– Co chcesz przez to powiedzieć? – Zajęła pozycję obronną, lecz zaraz się zmitygowała. 
–  Potrzebny  ci  mężczyzna...  bardziej  energiczny...  bardziej  uduchowiony.  –  Uśmiechnął  się 

głupawo. – Fizycznie bardziej witalny. 

Jill cofnęła się nerwowo. 
– Kipling, nie powinieneś mówić do mnie w ten sposób. 
– Dlaczego, Jilly? 
Ponieważ jestem mężatką. Dlatego, idioto, dodała w myśli. 
– Prawie się nie znamy, Kipling – powiedziała szorstko biorąc spinkę z toaletki. Wpięła ją we 

włosy,  włożyła  okulary  i  starała  się  wyglądać  tak  jak  typowa  stara  panna.  Surowa  i 
nieprzystępna. – Muszę ci coś wyznać. 

Na jego twarzy pojawił się wyraz zaciekawienia i podniecenia. 
– Tak, Jilly, możesz mi zaufać. 
Złożyła przed sobą ręce i postanowiła zabawić się jego kosztem. 
– Wiem, dlaczego to robisz, Kipling. 
– Co robię? 

background image

Czy był aż tak tępy, czy po prostu chciał wprawić ją w zakłopotanie? 
–  Mam  wrażenie,  że  chcesz,  abym  pomyślała...  –  nie  tak  łatwo  było  to  powiedzieć,  ale 

praktycznie  wszystko  było  trudne  od  dnia  ślubu  –  ...  że  czujesz  do  mnie  coś  więcej,  niż  jest  w 
istocie. 

Kipling zrobił zdziwioną minę. 
– Chcesz powiedzieć, że... 
– Tak. 
– Ale ja czuję, Jilly. 
– Nie. Nie czujesz. 
– Owszem, czuję – podkreślił. 
– Nie, twój ojciec... 
Kipling wyglądał na zaszokowanego. 
– Mój ojciec też się w tobie podkochuje? 
– Wielkie nieba, nie. Nie, proszę. Staram się ci powiedzieć, że wiem, iż twój ojciec chciałby, 

abyśmy... ty i ja... obydwoje... zaczęli się ze sobą spotykać. 

Uśmiechnął się pokazując lśniące, białe zęby. 
– Możesz wierzyć lub nie, ale po raz pierwszy w życiu jesteśmy z ojcem tego samego zdania. 
– Naprawdę... 
– Tak, to prawda – przerwał jej. – Mówiłem twemu bratu, że jestem przekonany, iż mój ojciec 

zamierza dać mnie jakiejś strasznej i beznadziejnej starej pannie w średnim wieku. Nie mogłem 
wprost uwierzyć memu szczęściu, kiedy zobaczyłem ciebie. 

– Powiedziałeś to wszystko... J. R. ? – zapytała Jill nerwowo. Nic dziwnego, że zachowywał 

się jak ogar. 

– Och, tak – uśmiechnął się Kipling fałszywie. – Nie sądzę, aby był zadowolony. 
– Chyba nie był – zgodziła się cicho Jill. 
– Wiem, że twój brat odnosi się do mnie podejrzliwie. Mogę zrozumieć, jak się czuje. Gdybyś 

była moją siostrą, też starałbym się uchronić cię przed jakimś nicponiem. Ale ja naprawdę chcę 
się ustatkować i zająć biznesem. Jeśli tylko J. R. przekona się, że jestem człowiekiem poważnym 
i odpowiedzialnym, mam pewność, że zdobędę jego sympatię. 

– Nie liczyłabym na to. 
– Ale najpierw muszę zdobyć twoją sympatię, Jilly. – Kipling uśmiechnął się prowokująco i 

ruszył raz jeszcze przez pokój w jej stronę. 

– Sądzę, że będzie lepiej, jeśli teraz zostawisz mnie samą – zareagowała ostro cofając się. – Ja 

naprawdę muszę ubrać się do kolacji. Twoja matka zapowiedziała, że chciałaby nas wszystkich 
widzieć na koktajlu o siódmej. 

– Jilly... 
– Proszę, naprawdę musisz wyjść. 
– Ale zdradź mi – nie dawał za wygraną – czy mam szansę? 
Jill dobrze wiedziała, że stanowcze,, nie" nie przypadnie do gustu Augustowi seniorowi, więc 

uśmiechnęła się uprzejmie i powiedziała: 

–  Obawiam  się,  Kip...  ja  podchodzę  do  takich  kwestii  bardzo  powoli  i  ostrożnie.  Nigdy  nie 

działam... impulsywnie. Zwłaszcza w sprawach osobistych. – Rozumiem. – Kip chwycił jej dłoń. 
– Świetnie.  Świetnie. Nie będę  cię  popędzać. –  I... mam... brata...  z  którym  muszę się liczyć. – 
Nie przejmuj się bratem – rzucił pewnym siebie głosem. – Zostaw wszystko mnie. – Nagle dłoń 
Kiplinga znalazła się na jej karku. – Jilly, mogę cię pocałować? Raz? 

–  Nie.  –  Było  to  energiczne,  nie  budzące  wątpliwości,  męskie  „nie"  rozzłoszczonego  J.  R., 

który nagle otworzył drzwi. 

background image

– J... J. R... – Zdumiona Jill próbowała złapać oddech. 
– Uspokój się, starszy bracie – warknął Kipling. 
–  To  ty  się  uspokój,  Kipper.  A  może  będzie  lepiej,  jak  weźmiesz  zimny  prysznic  – 

zaproponował Jack z pogróżką w głosie. 

– Na  miłość boską, J. R. – Jill z  trudem panowała nad sobą. –  Przestań  zachowywać się jak 

jakiś wściekły... 

– Starszy bracie? – wszedł jej w słowo Jack. – Dobrze, że nie ma tu mamy i taty. Nie wiem, co 

by  było,  gdyby  zobaczyli  cię  w  sypialni  z  mężczyzną,  którego  prawie  nie  znasz.  Sprawiłaś  mi 
zawód. 

Jill myślała, że skręci mu kark, od razu, na miejscu. Ale Kipling, starając się zdobyć sympatię 

J. R., zaczął bełkotać, że to jego wina i że chciał jedynie zapewnić Jill o tym, jaką jest wspaniałą 
kobietą. Przysięgał, że nie stało się nic niewłaściwego. 

Jack ściskał dłońmi skronie. 
– Cała ta sprawa przyprawiła mnie o jedną z tych straszliwych migren. Muszę się położyć. – 

W jego głosie pobrzmiewała tragiczna nuta. – Jill przeproś w moim imieniu państwa Augustów. 
Ty wiesz, jakie są te bóle głowy. To potrwa kilka godzin. 

Cała ta maskarada ciągnęła się już zbyt długo. 
–  J.  R...  –  Jill  zwróciła  się  do  Jacka:  –  Myślę,  że  będzie  najlepiej,  jeśli  spakujesz  rzeczy  i 

wrócisz do domu jeszcze dzisiejszej nocy. 

– Nie bądź tak niemiła dla brata, Jilly – wtrącił się Kip. 
– Nie widzisz, że naprawdę cierpi? 
Cierpi? To ja wpadłam w pułapkę, uzupełniła Jill w myśli. 
– Kipling, możesz nas zostawić samych? Chcę porozmawiać chwilę z bratem. 
–  Nie  teraz,  Jill.  –  Jack  skrzywił  się  z  bólu.  –  To  złośliwa  migrena.  Zejdę  na  dół  później  i 

wtedy porozmawiamy. 

–  Przyniosę  ci  coś  na  ten  ból  głowy,  J.  R.  –  Kipling  klepnął  go  przyjaźnie  po  ramieniu.  – 

Aspirynę? A może coś mocniejszego? 

– Dzięki, aspiryna... mogłaby pomóc. 
Jill patrzyła z niemą wściekłością, jak wychodzili obydwaj z jej pokoju. To ona powinna mieć 

migrenę. Cóż byłoby w tym dziwnego? 

– Dokąd idziesz, Eleanor? – zapytała Jill asystentkę, która po kolacji zabierała się do wyjścia. 
–  Na  górę,  zobaczyć,  jak  się  czuje  J.  R.  Może  chciałby,  żebym  mu  przyniosła  coś  do 

zjedzenia? 

–  Och,  nie.  –  Jill  zerwała  się  z  krzesła.  –  On...  nigdy  nie  je,  kiedy  ma  migrenę.  Dostałby... 

mdłości. 

– Ja dobrze wiem, jak on się czuje – mruknął Jack. Jill posłała mu ponure spojrzenie. 
– Pan też miewa migreny? – spytał Howard. 
– Niezbyt często – odparł Jack. – Najlepiej je przespać – uśmiechnął się nieśmiało do Eleanor 

– i J. R. najprawdopodobniej to właśnie robi. Nie sądzę, aby budzenie go było najmądrzejszym 
pomysłem. 

– Oczywiście, że nie – zgodził się chętnie Kipling. – Dajmy mu pospać. 
Jack nie mógł powstrzymać słabego uśmiechu. Biedny Kipling wyobrażał sobie, że jeśli J. R. 

leży  opatulony  w  łóżku,  to  można  będzie  zaryzykować  drugie  „podejście"  do  jego  siostry. 
Najpierw jednak musi się pozbyć tego nudnego Jacka Harringtona. 

Howard August wstał od stołu. 
– Zapalimy, panowie?. 
– Nie dzisiaj, tato. Myślałem o tym, żeby zaprosić Jill – wziął ją za rękę – na drinka i tańce do 

background image

klubu. 

– Wspaniale. – Jack poderwał się i wziął za rękę Eleanor. – Chodźmy razem. 
–  Nie,  dziękuję  –  wtrąciła  Eleanor.  –  Zostanę  w  domu  na  wypadek,  gdyby  obudził  się  J.  R. 

Być może będzie czegoś potrzebował... 

– Panie Howardzie, pani Agnes  – zwrócił się do  nich Jack z desperacją  w  głosie. –  A  może 

państwo także się wybiorą? 

Agnes wyglądała na osobę, która może by i uległa, ale Howard uciął krótko: 
– Nie, nie. Zostawmy drinki i tańce młodym. 
– Dobrze więc. – Jack zatarł ręce. – Pójdziemy we trójkę. – Uśmiechnął się do Kiplinga i Jill. 
– Przykro mi, stary, ale mój porsche jest dwuosobowy. 
– Możemy wziąć samochód Jillian. 
– Nie masz niczego do omówienia z panem Harringtonem, tato? – Mrugnął do ojca Kip. 
–  A  propos  –  August  senior  był  bardzo  zadowolony,  że  Jill  wzbudziła  takie  zainteresowanie 

syna i chętnie objął Jacka ramieniem. – Znasz stare powiedzonko: Dwoje. to towarzystwo, troje 
to tłum? 

Jill  uśmiechnęła  się  do  Jacka  złośliwie.  Ostatnia  rzecz,  na  jaką  miała  ochotę,  to  wieczór  z 

Kiplingiem Augustem, ale uważała, że Jack powinien wypić piwo, którego sam sobie nawarzył, 
urządzając jej upokarzającą scenę w sypialni. Wzięła pod rękę Kiplinga: 

– Powiedz mojemu bratu, Jack, jeśli go zobaczysz dziś wieczór, aby nie czekał na nas, kiedy 

się obudzi. 

– Jest pan rozkojarzony, Jack. – Howard August spojrzał na niego srogim wzrokiem. 
–  Przepraszam,  sir.  Trochę  boli  mnie  głowa.  Być  może  zaraziłem  się  grypą  od  J.  R.  –  Jack 

próbował bezskutecznie powstrzymywać ziewanie. 

August udał, że tego nie zauważył i pochylił się w fotelu. 
– Powiedz mi, jak mężczyzna mężczyźnie, czy sądzisz, że te iskry między Kiplingiem i Jillian 

wywołają płomień? 

– Iskry? – Jack celowo spojrzał na Augusta bezmyślnie. 
– Nie powiesz chyba, że nie zauważyłeś? 
– Przykro mi, sir. 
– Owszem, owszem. Podobają się sobie nawzajem. 
– Nie za wcześnie na takie wnioski? Przecież oni prawie się nie znają. 
– Mój syn nigdy nie traci czasu, gdy idzie o sprawy sercowe, drogi chłopcze. A co się tyczy 

Jillian,  nigdy  nie  widziałem  jej  tak  podekscytowanej  i  roztargnionej.  Jeśli  to  nie  skutek 
wzajemnego zainteresowania, to czym to wytłumaczysz? 

– Niestrawnością – mruknął Jack. 
– Nonsens. – August zachichotał. – Myślę, że to coś najlepszego, co mogło im się przydarzyć. 

I mam zamiar zrobić, co się da, aby podsycić ogień, jeśli pan pojmuje mój cel, Harrington. 

–  To  znaczy,  sir  –  Jack  wstał  trzymając  się  za  brzuch  –  chciałem  powiedzieć,  że  to  ja  mam 

atak niestrawności. – Ruszył w kierunku drzwi. – Obawiam się... że rzeczywiście będę musiał... 
pana  przeprosić.  –  Chwycił  za  klamkę.  –  Czy  możemy  przełożyć  naszą  dyskusję  na  jutrzejszy 
ranek? 

– Tak przypuszczam. – August przyglądał mu się z zainteresowaniem. – Z pewnością męczy 

to pana od chwili przyjazdu. Jest pan jakiś nieswój, Harrington. 

–  To  prawda,  jestem  nie  w  sosie,  sir  –  wyznał  Jack  i  z  uśmiechem  wdzięczności  na  twarzy 

wyszedł z pokoju. 

Eleanor szła schodami w górę. Pospieszył za nią. Uśmiechnęła się z roztargnieniem: 
– Idę sprawdzić, co tam z J. R. Jeśli zbudził się i czuje się lepiej, może zechce pójść do klubu? 

background image

– Myślisz?– Oblicze Eleanor rozjaśniło się. – Po migrenie? 
–  Na  twoim  miejscu  –  rzucił  jej  ukradkowe  spojrzenie  –  włożyłbym  wieczorową  suknię  i 

poszedłbym sprawdzić, czy J. R. nie ma ochoty na tańce. 

Eleanor oblizała wargi i poklepała Jacka po plecach. 
– Dobry pomysł, dziękuję. Mam taką wspaniałą, czerwoną suknię... 
– Zakład – wyszczerzył zęby – że J. R. się nie oprze. 
– Masz rację, Jack. I nie wyglądaj tak kiepsko, kiedy masz kłopoty żołądkowe. 
–  Tak?  Dziękuję  bardzo,  Eleanor,  popracuję  nad  tym.  Jej  spojrzenie  nie  pozostawiało 

wątpliwości, że będzie musiał popracować bardzo ciężko. Młoda kobieta radośnie pospieszyła do 
pokoju, aby przebrać się w czerwoną suknię. 

Zanim zapukała do sypialni J. R., przeobrażenie Jacka już się dokonało. 
– Ach, J. R., wyglądasz wspaniale – pochwaliła Eleanor. – Musisz czuć się lepiej. 
– Znacznie lepiej, zwłaszcza teraz – odparł Jack znaczącym tonem. – Ta sukienka to bomba. 
– E, po prostu coś, co miałam pod ręką. 
– To jest sukienka na party – pochylił się ku niej – ale wątpię, czy na party Augusta. 
– Mam pomysł. – Eleanor roześmiała się przejęta. – Kipling i Jillian pojechali do klubu parę 

minut  temu.  Przyłączmy  się  do  nich.  Jillian  pojechała  sportowym  samochodem,  więc  możemy 
wziąć jej auto. Potańczymy, wypijemy parę drinków... 

– Nic już nie mów – Jack wyglądał na rozpromienionego. – Do licha... 
Kiedy znaleźli się u szczytu schodów, Eleanor nagle się zatrzymała. 
– Poczekaj. Zajrzę do Jacka Harringtona, może wybierze się z nami. Już wcześniej miał na to 

ochotę, ale Howard zatrzymał go na rozmowę o interesach. 

Jack chwycił ją za rękę, kiedy odwróciła się, żeby pójść do jego pokoju. 
– Ja sprawdzę. Zejdź na dół i weź nasze płaszcze. 
– Dobrze – zgodziła się wzruszając ramionami, ale stała i dalej patrzyła na Jacka. 
– Harrington?– Jack  zapukał do drzwi. – Nie śpisz? Tu J. R. Eleanor i ja idziemy do  klubu. 

Chcesz  iść  z  nami?  –  Przystawił  ucho  do  drzwi  i  uśmiechnął  się  do  Eleanor,  udając,  że  słucha 
odpowiedzi Harringtona. 

– Nie chce iść?– spytała. 
– Niestrawność. – Jack zrobił współczującą minę. 
– Poczekaj, mam tabletki w pokoju. Dam mu. – Zeszła kilka stopni, ale Jack podniósł rękę. 
– O co chodzi, Jack? Pauza. 
– W porządku. Jesteś pewien? Pauza. 
– Zatem do zobaczenia rano. – Jack podszedł do Eleanor i poprowadził ją za rękę na dół po 

schodach. – Ma tabletki. Właśnie zażył. Mówi, że potrzeba mu jedynie snu. 

– Dziwny facet ten Harrington – zadumała się Eleanor. 
– Niezbyt komiczny. – Jack spojrzał na nią wesoło. 
– Gdyby zrobił coś ze swoim wyglądem – zachichotała Eleanor. – I nie był tak przejęty swoją 

pracą i tak niezdarny w towarzystwie, mógłby być... nawet atrakcyjny. 

– Za wiele oczekujesz od tego biedaka – uśmiechnął się przebiegle Jack. 
Eleanor patrzyła na Jacka figlarnie. Ćwiczyła to spojrzenie przed lustrem przez kilka dni. 
–  Nie  każdy  mężczyzna  może  być  takim  szczęściarzem,  jak  ty,  J.  R.,  i  tak  dobrze  się 

prezentować. Bardzo dobrze. 

– Och, nie. Musiałem włożyć w to pewien wysiłek – mruknął Jack. 
–  Wspaniale  tańczysz,  Jilly.  –  Kipling  wirował  z  nią  w  rumbie  po  szerokim  parkiecie 

Meadowbrook Country Club. 

–  Nie  tańczę  zbyt  często  –  odparła.  Rzadko  kiedy  tańczyła  przed  Tobago.  I  w  ogóle  potem. 

background image

Ale na Tobago – całą noc. 

–  To  będzie  niezła  zabawa,  ta  wspólna  praca  w  fundacji  –  wyszeptał  jej  do  ucha  i  mocniej 

przycisnął. 

– A co z twoim malarstwem? 
– E, malarstwo, mój ojciec uważa, że sztuka to błaha rozrywka. 
– Wydawało mi się, że do pewnego stopnia jesteś dumny z tego, iż nie myślisz tak jak ojciec. 
– Ojciec myśli tylko o  tobie.  I ja też. – Zaśmiał  się zmysłowo,  kierując swój  gorący  oddech 

prosto w jej ucho. 

– Ty mnie nawet nie znasz. 
– Mam zamiar cię poznać, Jilly. Począwszy od dzisiejszego dnia będziemy się bardzo często 

widywać. 

–  Nie  wiem,  czy  wiesz,  że  w  fundacji  obowiązuje  zasada:  pracownicy  nie  mogą  się  ze  sobą 

zadawać. 

– Twoja śliczna główka nie musi się przejmować tą zasadą, Jilly. 
–  Nie  sądzę,  aby  wchodziły  w  grę  wyjątki.  –  Jill  żywiła  nadzieję,  że  tak  właśnie  będzie.  – 

Ponadto  niektórzy  z  naszych  kolegów  mogą  mieć  poważne  zastrzeżenia,  że  pan  August  robi 
wyjątek dla syna. 

–  Rozluźnij  się,  Jill.  To  tylko  chwilowe  rozwiązanie,  dopóki  nie  znajdę  innego  wyjścia  – 

szepnął mężczyzna. 

–  Powinieneś  wiedzieć,  że  moja  kariera...  moja  pozycja  w  fundacji...  jest...  dla  mnie 

wszystkim. 

–  Czeka  cię  więc  cudowna  niespodzianka,  moja  Jilly,  albowiem  jesteś  pod  moją  ochroną.  – 

Kip uśmiechnął się znacząco i obrócił nią w tańcu. 

Nagle jego uśmiech przeszedł w grymas i przez chwilę Jill myślała, że wypuści ją z objęć. 
– Kip... – chwyciła go za rękaw marynarki. 
– Cholera – mruknął zamierając w bezruchu. Patrzył gdzieś dalej, ale trzymał ją mocno. 
Odwróciła głowę i znieruchomiała. Jack i Eleanor machali rękami na powitanie. 
–  A  co  z  jego  migreną?–  mruknął  Kipling,  kiedy  orkiestra  zaczęła  grać  wolnego, 

romantycznego fokstrota. 

– Myślę, że mu przeszła – powiedziała Jill, ale miała wątpliwości, czy na pewno. 
– Tańczy tu. – Kipling uśmiechnął się ściągniętymi ustami. – Panie J. R., Eleanor, miło was 

widzieć. 

– Wiesz – Jack odpowiedział uśmiechem – wieki nie tańczyłem z moją siostrą. Nie masz nic 

przeciwko temu, żeby się zamienić? 

Kipling  oczywiście  miał,  podobnie  zresztą  jak  Eleanor,  ale  obydwoje  zauważyli  błysk 

determinacji i zazdrości w oczach J. R. 

Jack oddalił się z Jill na skraj parkietu. Dziewczyna popatrzyła na niego ponurym wzrokiem. 
– Nie podoba mi się to ciągłe szpiegowanie, Jack. Jeśli nie masz do mnie zaufania... 
– To nie o zaufanie idzie, a o tego słodkiego Casanovę. Co byś zrobiła, gdybym nie wszedł do 

twego pokoju? Usta Kippera już się dopasowywały do twoich. 

– Nie mów o nim „Kipper", Jack – warknęła. 
– Przypuszczam, że chciałaś, żeby cię pocałował. 
– Jack, naprawdę... 
Nim skończyła, Kipling i Eleanor zbliżyli się do nich tańcząc. Kipling klepnął Jacka w ramię. 
– Mogę przerwać? 
– Nie możesz – syknął Jack, ale na szczęście słyszała to tylko Jill. Pchnęła go lekko i wróciła 

w ramiona Kipa. Nie miał innego wyjścia, jak zaproponować taniec Eleanor. 

background image

–  Kipling  jest  bardzo  miły  –  stwierdziła  Eleanor  zachęcająco.  –  I  bardzo  lubi  twoją  siostrę. 

Powinieneś być zadowolony, J. R. 

– On do niej nie pasuje. Zupełnie. 
– A czy to nie twoja siostra powinna zdecydować? 
– Nie ma zbyt wielkiego doświadczenia, jeśli idzie o mężczyzn. 
Melodia się skończyła. Jack, holując Eleanor, ruszył prosto w kierunku Jill i Kiplinga. 
Kipling wyglądał na zniecierpliwionego. 
– Jill i ja mieliśmy właśnie wyjść do holu na drinka. 
– Świetny pomysł – rzucił Jack pogodnie. 
Tymczasem,  niefortunnym  zbiegiem  okoliczności,  jedyne  wolne  miejsca  w  holu  znajdowały 

się  przy  stolikach  dwuosobowych,  stojących  jednak  zbyt  daleko  od  siebie,  aby  można  było 
swobodnie rozmawiać. 

Jack utknął z Eleanor w odległości około siedmiu metrów od stolika, przy którym usiedli Jill i 

Kipling. Gotując się w środku ze złości, sączył martini i patrzył, jak młodszy August uwodzi jego 
ż

onę. 

– J. R., słyszałeś, co mówiłam? 
–  Co?  –  Jack  spojrzał  roztargnionym  wzrokiem  na  Eleanor  i  znowu  zaczął  obserwować 

tamtych dwoje. 

Eleanor poszła w jego ślady. Uśmiechnęła się. 
– Z pewnością czują się dobrze. 
– Z pewnością – rzucił przez zęby. Eleanor chwyciła go za ramię. 
– Nie chcesz, aby Jillian spotykała się z miłym młodym mężczyzną i założyła rodzinę? 
Jack  znał  już  odpowiedź  na  to  pytanie,  ale  nie  mógł  jej  udzielić.  Podniósł  się  za  to  nagłym 

ruchem. 

– Dokąd idziesz, J. R. ? 
– Grają naszą piosenkę. 
– Nie wiedziałam, że mamy piosenkę. 
– Moją i Jill. 
– Ty i siostra macie piosenkę? – Mimo całego zauroczenia Jackiem, Eleanor zaczęła poważnie 

zastanawiać się nad J. R. Słyszała o nadopiekuńczej miłości macierzyńskiej. Ale braterska? 

– Dobrze, dobrze, przepraszam. – Jack prowadził wściekłą Jill na parkiet. – Wiem, że sądzisz, 

iż  oblałem  Kiplinga  drinkiem  naumyślnie,  ale  przysięgam,  to  przypadek.  Byłem  zły.  A  czego 
oczekiwałaś? Mam się w spokoju przyglądać, jak inny mężczyzna obłapia moją żonę... 

– On mnie nie obłapiał. 
– Ale chciał. 
– Nie wiem, co robić, Jack. 
– Przeżywamy nieprzyjemną chwilę, za dwadzieścia łat będziemy się z tego śmiać. 
– Być może nigdy się już nie roześmieję. 
– Ale skąd. Na pewno będzie inaczej. 
– Ale skąd. Na pewno będzie inaczej. 
– Nie można tak dalej, Jack. Poruszam się po bardzo wąskiej linie. 
–  Weekend  prawie  się  kończy.  Jedyne,  co  ci  pozostało,  to  dać  delikatnie  kosza  Kipperowi. 

Przepraszam – chciałem powiedzieć: Kiplingowi. 

– Synowi szefa nie odmawia się, ot tak. 
– Owszem, jeśli się ma męża, Jill. Spojrzała na niego wyczerpana. 
– Ty to nazywasz małżeństwem? 

Rozdział 

background image

11 

–  Źle  wyglądasz,  Jill.  To  znaczy,  chciałem  powiedzieć,  że  nie  wyglądasz  najlepiej.  Czyżbyś 

chciała coś... powiedzieć? Jesteś zła? Oczywiście, jesteś zła. 

– To wszystko nie wygląda dobrze, Jack. 
– Będzie lepiej. 
Nie rozpakowując rzeczy usiadła znużona na łóżku. 
– Nasze małżeństwo to katastrofa. Farsa. Tragifarsa. Jack przysiadł obok Jill. 
– Nie powinienem zachowywać się w ten weekend jak zazdrosny idiota. Ale to dlatego, Jill, że 

tak bardzo cię kocham. To jest nowe doświadczenie. Miłość. Zazdrość. Małżeństwo. 

Jill pochyliła się, objęła rękami kolana i patrzyła tępo w podłogę. 
– Będziesz musiał się wyprowadzić, Jack – stwierdziła głosem pełnym żalu. 
– Z fundacji? – zapytał Jack. 
Wolno podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. 
– Z fundacji też. 
– Jill... 
Wstała, kiedy próbował ją objąć. 
–  Idę  się...  przejść.  –  Chwyciła  płaszcz.  Stojąc  do  niego  tyłem  powiedziała  pełnym  bólu 

szeptem:  –  Myślę,  że  powinieneś  spać  dziś  w  hotelu,  Jack.  A  jutro  lepiej  zacznij  szukać 
jakiegoś... mieszkania. 

– Co ty pleciesz, Jill? Jeśli bardzo zależy ci na tym, żebym wyniósł się z fundacji, zrobię to. 
– Zrobisz to?– W oczach Jill zabłysła nadzieja. 
– Daj mi rok. 
– Rok? Jack... 
–  Słuchaj,  Jill,  nikt  przy  zdrowych  zmysłach  nie  rzuci  tak  wspaniałej  pracy  z  marszu,  a 

przynajmniej  nie  zrobi  tego  bez  istotnego  powodu.  Co  powiem  Augustowi?  Myślisz,  że  mi 
wystawi dobrą opinię? Jak wyjaśnię całą sytuację przyszłym pracodawcom? Pomyślą, że jestem 
niespełna rozumu, skoro zrezygnowałem z takiej szansy. 

– A ja uważam, że będziesz niespełna rozumu, jeśli zostaniesz – rzuciła ostro. 
–  Ale  posłuchaj,  przecież  nic  się  nie  stało.  Spędziliśmy  cały  weekend  z  Augustem  i  jego 

synem.  Żaden  z  nich  ani  przez  chwilę  nie  podejrzewał,  że  J.  R.  Ballard  i  Jack  Harrington  to  ta 
sama osoba. 

– Jeden weekend. Ale Kipling zamierza pracować razem z nami na co dzień. Co będzie, jeśli 

któregoś dnia zauważy, że mówisz albo robisz coś, co przypomina... J. R. ? 

– Nie zauważy. Mężczyźni tacy jak Kipling nie zwracają uwagi na kogoś, kto nie stanowi dla 

nich zagrożenia. Jack Harrington jest nijakim, bezbarwnym facetem, który w dodatku haruje jak 
wół. A co do Eleanor... 

– Idzie nie tylko o pracę, Jack. 
– To się ułoży, Jill. Daj mi szansę. 
–  Nie  mogę.  Kto  wie,  jak  wiele  szans  w  życiu  ma  każde  z  nas?  Ja  wykorzystałam  chyba 

wszystkie na Tobago. 

Ruszyła do drzwi. 
– Nie możesz iść na taką pogodę. Jest mroźnie. To się skończy zapaleniem płuc. 
–  Wszystko  mi  jedno  –  stwierdziła  zrezygnowanym  głosem,  na  próżno  próbując  uwolnić 

ramię z jego uścisku. 

– Nie obchodzi mnie, że wszystko ci jedno. Mnie nie jest wszystko jedno... 
– O Boże, Jack... – Patrzyła na niego surowo, choć czuła, że jej policzki oblał rumieniec. 
–  Nie  mogę,  Jill.  Za  bardzo  mi  zależy  na  tobie  –  wyszeptał  uśmiechając  się  nieśmiało,  ale 

background image

kusząco. Dalej ją przytrzymywał, lekko i zarazem zmysłowo. 

Czuła, że jej opór słabnie. Słyszała swój głośny oddech. 
–  Powinnam  była  jechać  do  Orlando  na  wakacje.  Disney  World.  Myszka  Miki.  Kaczor 

Donald... 

Jack położył jej rękę na biodrze. Oblała ją fala gorąca. 
–  Nigdy  nie  powinnam  była  kupować  tych  szkieł  kontaktowych.  Nie  zwróciłbyś  na  mnie 

uwagi, gdybym miała jednakowe, brązowe oczy. 

– Owszem, zwróciłbym. 
Pocałował ją delikatnie, wolno, bez pośpiechu. Jill zamknęła oczy i w przypływie namiętności 

wplotła mu palce we włosy i przywarła do jego ciała. 

– Nigdy nie powinnam była jechać na Tobago. To był mój wielki błąd... 
Powoli zdejmował z niej płaszcz, który w jednej chwili zsunął się na podłogę. Zaczaj rozpinać 

guziki bluzki. 

–  Może  to  było  callaloo.  Powinnam  była  zignorować  twoją  sugestię  i  zamówić  coś... 

zwykłego. Coś... och... och, Jack. 

Jego usta znalazły raz jeszcze jej wargi i chwilowo przerwały te rozważania. 
– Nie powinniśmy tego robić – wyszeptała. 
– Małżonkowie robią to cały czas – powiedział cicho Jack i rozbierał ją dalej. 
–  Nie  mogę  myśleć,  kiedy  to...  robisz  –  szeptała  tracąc  oddech,  gdy  Jack  dotknął  jej  nagich 

piersi. 

–  Nie  myśl.  Przeżywaj.  Przyjemnie,  Jill?  –  Jack  zdjął  z  niej  bluzkę,  potem  halkę,  na  końcu 

majteczki. Sam szybko pozbył się ubrania również rozrzucając je po całej sypialni. 

Z ogniem i pasją zawadiackiego korsarza porwał Jill w ramiona i położył na łóżku. 
– Kocham cię – wyszeptał – Błogosławię szkła, błogosławię callaloo, błogosławię Tobago. 
Serce  Jill  biło  jak  szalone.  Wtuliła  się  w  niego,  nie  była  w  stanie  się  opierać.  Mimo  że 

powiedziała  mu,  iż  to  wariackie  małżeństwo  nie  ma  sensu  i  że  trzeba  je  rozwiązać,  czuła 
upajające  ciepło,  które  zawładnęło  całym  jej  ciałem.  Niemal  nie  mogła  złapać  oddechu, 
powietrze stało się nagle takie... gorące, tropikalne. 

–  Tak,  tak  –  szeptała  –  błogosławię  Tobago.  Cudownie...  och,  tak...  mmmmm...  Tobago  – 

obejmowała go mocno rękami. 

Jack całował ją delikatnie i żarłocznie zarazem. Wydali z siebie jednocześnie jęk. Całował jej 

powieki, policzki, koniuszek nosa, podbródek, dotykając końcem języka. I nagle, wolno, zaczaj 
się zsuwać w dół jej ciała, a jego pocałunki stawały się coraz bardziej podniecające. 

– Smakujesz wybornie – wyszeptał znad jej brzucha. A potem znad biodra. Jego mocne dłonie 

głaskały  jej  uda,  a  potem  otwarły  je  delikatnym,  ale  stanowczym  ruchem.  Zesztywniała  na 
chwilę, ale natychmiast uległa oddychając coraz szybciej, w rytm cudownych pieszczot. 

– Ach, nie... ach, tak, tak... – Jego język rozpalał jej pożądanie. 
Kiedy w nią w końcu wszedł, pragnęła, aby ją wziął, porwał, nasycił. Mdlała z podniecenia, 

drżała z rozkoszy. Czuła się tak, jak gdyby miała za chwilę eksplodować. Gdy nadszedł moment 
ekstazy, obydwoje krzyczeli z rozkoszy. 

Zasnęli  potem  spleceni  ramionami.  Jack  spał  kamiennym  snem,  ale  Jill  męczyły  koszmary. 

Kiedy budzik zadzwonił za piętnaście siódma w poniedziałek rano, Jack odwrócił się zaspany w 
stronę Jill. Uprzytomnił sobie, że jej nie ma i wtedy rozbudził się na dobre. 

Jill  była  już  gotowa  do  wyjścia.  Elegancka,  zdecydowana,  porządnie  i  profesjonalnie 

wyglądająca urzędniczka Fundacji Augusta. 

– To, co zdarzyło się w nocy, Jack... 
– To, co zdarzyło się w nocy, Jill, było wspaniałe. 

background image

–  To,  co  zdarzyło  się  w  nocy  –  starała  się  nie  zwracać  uwagi  na  jego  zmysłowy  uśmiech  – 

niczego nie zmienia. 

Odrzucił koc. Jill na widok nagiego ciała Jacka szybko zamknęła oczy. 
– Ubierz się, Jack, proszę... Musimy załatwić parę spraw. 
– Sądzę, że będzie najlepiej, jeśli rozbierzesz się i wrócisz do łóżka. 
–  Nie.  –  Choć  nie  okazywała  niepokoju,  jej  serce  biło  jak  szalone.  Położyła  dłonie  na 

kolanach,  nie  dlatego,  aby  zachować  pozory  opanowania,  ale  dlatego  że  drżały.  –  Myślę,  że 
potrzebna jest nam... na pewien okres... separacja. Zbyt dużo i zbyt szybko się dzieje. Potrzebuję 
trochę  czasu  i  spokoju.  Muszę  się  zastanowić.  Nie  sądzę,  abym  mogła  to  zrobić  przy  tobie.  – 
Zacisnęła pięści. Chcę, żebyś sobie znalazł jakieś inne mieszkanie. 

– Jill... 
–  Tak,  Jack.  –  Musiała  hamować  łzy.  –  Jestem  zbyt  skołowana  tym  wszystkim.  Muszę... 

muszę wprowadzić na powrót pewien ład i spokój do mojego życia. Jeśli... nie zamieszkasz gdzie 
indziej, obawiam się, że nigdy już nie będę normalna. 

– Normalność to żadna atrakcja, Jill – mruknął, podniósł się z łóżka i ruszył ku niej. 
– Nie, Jack, nie! – rzuciła ostro. 
Stanął, ponieważ wydało mu się, że w jej głosie brzmi panika. 
– Kocham cię, Jill. 
Otwarła oczy nie zwracając uwagi na łzy, które spływały jej po policzkach. 
– To wszystko działo się pod wpływem chwili, Jack. Muszę mieć czas na oddzielenie marzeń 

od realnego życia. Potrzebny jest nam okres... separacji. 

–  Całe  nasze  życie  to  separacja  –  stwierdził  zdenerwowany.  –  Od  kiedy  jesteśmy  w  domu, 

spaliśmy ze sobą dokładnie dwa razy. Mówienie o tym, że miesiąc miodowy skończył się... 

– Ja mówię o tym, że skończyło się małżeństwo – załkała. 
– Ponieważ byłem trochę górą? 
– Trochę? Trochę? Ja nawet nie wiem, kim jesteś. 
– Jestem twoim mężem. 
– Wtedy, kiedy nie jesteś moim bratem albo współpracownikiem, którego nawet nie wolno mi 

znać. Jesteśmy... ukrywającą się parą. Oto kim jesteśmy, Jack. 

– I co wobec tego zrobimy? Chcesz wyjść z ukrycia? 
–  Chciałabym,  żebyś  wyszedł  z  ukrycia  i  z  tego  domu.  Możesz  spać  w  pokoju  gościnnym, 

dopóki nie znajdziesz sobie mieszkania. 

– W porządku, jeśli tego chcesz. Ale znalezienie czegoś zabierze mi trochę czasu... 
Gdyby opierał się wystarczająco długo, być może zmieniłaby zdanie. 
– Do końca tygodnia, Jack – rzuciła kategorycznie. 
– Dobrze – odparł z rezygnacją i smutkiem. 
– I to oznacza zarazem koniec J. R. Ballarda – dodała zdecydowanie. –  Powiem Eleanor, że 

mój brat wyjechał z miasta... 

– Uświadomiłem sobie, że nie mogę żyć bez kobiety, którą kocham. To prawda, Jill. 
–  Słuchaj,  i  tak  jest  to  dla  mnie  wystarczająco  trudne,  nie  komplikuj  tego.  W  końcu  możesz 

przecież przestać udawać. Możesz być po prostu Jackiem Harringtonem. Pracownikiem Fundacji 
Augusta. Przez rok. Kiedy przestaniemy być... ze sobą... może uda się jakoś... w pracy. Będę się 
czuła trochę dziwnie... ale... 

– To właśnie jest dziwne, Jill. Zastanów się. Ty  mnie  kochasz. Ja ciebie kocham. – Postąpił 

krok w jej stronę. 

– Czy możesz coś włożyć na siebie, do diabła?! To nie Tobago. To Filadelfia! – krzyknęła. – 

Ludzie nie chodzą nago w Filadelfii. 

background image

– Robią to we własnych domach. 
– Już wkrótce to nie będzie twój dom – oświadczyła wkładając płaszcz. 
– Dość! – Jack wyskoczył z pokoju. 
–  Dość.  –  Głos  Jill  brzmiał  może  me  tak  donośnie,  ale  wystarczająco  stanowczo.  Mocno 

zatrzasnęła za sobą drzwi. 

Kiedy  Jack ubierał się, Jill jechała do fundacji. Romantyczne  wspomnienia z Tobago, nawet 

jeśli zachowały moc, zostały pogrzebane. 

– Jack, już piąty dzień oglądasz mieszkania. W każdym znajdujesz jakieś wady. A co sądzisz 

o pracowni, którą oglądałeś dziś rano, przed przyjściem do pracy? 

– Mysia dziura. 
– Mysia?– Jill popatrzyła na niego z powątpiewaniem. 
– Naprawdę, Jill, mysia – rozłożył ręce. – O. taka. 
– To nie jest śmieszne, Jack. 
–  W  porządku,  żartowałem.  Myszy  nie  są  takie  duże.  Ale  braki  metrażowe  można  nadrobić 

liczebnością. 

– Jesteś nie do zniesienia. – Otwarła gazetę na stronie z ogłoszeniami i zaczęła przeglądać listę 

ofert. – Proszę, zerknij na to. 

– Które? – Nachylił się nad nią. 
– Bardzo duże, nowoczesne mieszkanie z jedną sypialnią – czytała głośno. – Dywany, dobra 

lokalizacja. Do dyspozycji od zaraz. 

Pochylił się jeszcze bardziej, a jego gorący oddech celowo musnął jej ucho. 
– Wygląda dobrze, jeśli... 
– Jeśli co? Cena jest rozsądna, położenie świetne, na Cherry Street, dziesięć minut od fundacji. 

Możesz nawet przychodzić na piechotę. 

– Ale bez zwierzaków. – Co? 
– Na końcu ogłoszenia – zwierzęta wykluczone. 
– Widzę, co jest na końcu ogłoszenia. Nie masz zwierzaków. 
– Jeszcze nie mam. 
– Nigdy nie wspominałeś, że chcesz założyć hodowlę. To jest jeszcze jedna wymówka, Jack. 

Ale  szkoda  gadać.  Masz  dwa  dni  na  znalezienie  mieszkania.  Albo  przeprowadzisz  się  do 
schroniska. 

– Jesteś twarda, Jill. 
– Jestem zdesperowana, Jack. – Rzuciła gazetę. – J. R. musi wyjechać. 
J.  R.  był  asem  w  rękawie  Jacka.  Gdyby  J.  R.  zniknął,  Jack  nie  mógłby  zbliżyć  się  do  Jill 

więcej niż na milę. Chyba że w fundacji. Jack wiedział, że jeśli to zrobi, to nie tylko obydwoje 
stracą posady, ale Jill nigdy mu tego nie wybaczy i będzie musiał zapomnieć o niej na zawsze. 

A jeśliby do tego doszło, wiedział, kto natychmiast wtargnie: Kipling August. 
Kipling,  który  rozpoczął  pracę  w  ostami  poniedziałek,  zachowywał  się  na  terenie  fundacji 

powściągliwie, ale  kilkanaście razy telefonował  do Jill  do domu i trzykrotnie pojawił się u niej 
osobiście. Jill starała się trzymać go na dystans, ale rzeczywistą przeszkodą, która uniemożliwiała 
zaloty, był brat Jill, J. R. Tak przynajmniej uważał Jack. Tyle tylko, że czas uciekał. 

Podniósł gazetę i zaczął czytać ogłoszenia na chybił trafił, żeby udobruchać Jill. Zdaje się, że 

wywarło to pewien skutek. 

– Zrobię stek – oświadczyła idąc do kuchni. – Ty też zjesz? 
– Jasne – rzucił znad gazety i w tym momencie rozległ się dzwonek u drzwi. – Twoja nowa 

miłość, Kipling, bez wątpienia. – Uśmiechnął się ponuro. 

– Albo twoja nowa miłość, Eleanor – rzuciła złośliwie. Okazało się, że obydwoje mieli rację. 

background image

– Jedliście już coś?– spytała Jacka Eleanor. 
–  Właśnie...  miałam  robić...  steki  –  odparła  za  niego  Jill.  –  Chętnie  zaprosiłabym  was,  ale 

mam tylko dwa. 

– Nic nie szkodzi – powiedział Kip, który wszedł do środka i położył dłonie na ramionach Jill. 

–  Nie  będziesz  dziś  robić  kolacji.  Ja  zapraszam.  –  Mrugnął  do  Jacka.  –  Podwójna  randka. 
Oblewanie. 

– Oblewanie czego? – ostrożnie spytał Jack. Mojego nowego mieszkania. – Kipling wpatrywał 

się w Jill i uśmiechał uwodzicielsko. – Zgadnij, gdzie ono się znajduje? 

– Gdzie?– spytał Jack. 
–  Tuż  obok.  –  Kipling  nie  odrywał  wzroku  od  Jill.  –  Pomyśl  tylko,  Jilly,  następnym  razem, 

kiedy wyjdziesz na taras, aby popatrzeć na gwiazdy i zatrzaśniesz za sobą drzwi, będziesz mogła 
po prostu przejść po gzymsie do mnie. Okno sypialni będzie zawsze otwarte. 

Jill  posłała  Eleanor  druzgocące  spojrzenie,  a  Jack  zimno  popatrzył  na  Kiplinga.  Ale 

niespodziewani goście uśmiechali się promiennie. 

– To ja wypatrzyłam ogłoszenie. – Eleanor wzięła Jacka pod rękę. – Kip wspomniał, że chce 

wyprowadzić się od rodziców. 

Jack  pluł  sobie  w  brodę,  że  przeoczył  ogłoszenie,  ale  było  już  za  późno.  To  nie  on  wynajął 

apartament.  Nie  dość,  że  stracił  wspaniałą  okazję,  to  jeszcze  w  dodatku  dał  taką  szansę 
Kiplingowi! 

– Kiplingowi od razu bardzo się to mieszkanie spodobało – paplała Eleanor. 
– Nie wątpię – mruknął Jack. 
–  Ale  oczywiście  Kipling  nie  potrzebuje  dla  siebie  tylu  sypialni  –  ciągnęła.  – 

Zaproponowałam, żeby poszukał sobie kogoś do spółki. I Kip uznał, że to świetny pomysł. 

W  Jacku  wszystko  się  gotowało.  Widział,  że  Kipling  pożera  Jill  oczami.  Dobrze  wiedział, 

kogo Kip miał na myśli. 

– I co ty na to, J. R. ? – spytała Eleanor z dziecięcą niewinnością. 
– Po moim trupie – wysyczał. 
– Z bratem u boku, Jillian, nie musisz się martwić o reputację. 
Jill uśmiechnęła się w sposób wymuszony. 
– Nie miałam na myśli Jillian. Miałam na myśli ciebie, J. R. – ciągnęła Eleanor. – Myślałam, 

ż

e  chętnie  wynajmiesz  apartament  do  spółki  i  Kipem.  Jillian  wspomniała,  że  szukasz 

mieszkania... 

–  Mówiłam  ci,  że  J.  R.  zamierza  wrócić  do...  Teksasu  –  poprawiła  ją  Jill,  ostrzegając  Jacka 

spojrzeniem. 

–  Tak,  to  prawda,  mówiłaś,  ale  może  J.  R.  chce...  dać  jeszcze...  jedną  szansę  Filadelfii?  – 

Popatrzyła na Jacka z nadzieją. – Jesteś tu krótko, J. R. Na tyle krótko, że nie odkryłeś jeszcze... 
wszystkiego... co miasto ma ci do zaoferowania. 

– Nie sądzę – oponowała Jill – aby było to miasto w typie J. R. 
–  Może  zatem  powrót  do  Teksasu  dobrze  mu  zrobi  –  włączył  się  Kipling.  Zaakceptował 

pomysł Eleanor, ponieważ sądził, że wreszcie uda mu się pozbyć opiekuńczego starszego brata. 
Podróż J. R. przez cały  kraj do Teksasu była bardziej na rękę  Kipowi niż przeprowadzka przez 
hol. 

Pozostawanie w sąsiedztwie Jill było bardzo na rękę Jackowi. 
–  Teksas  nie  ucieknie.  –  Poklepał  Augusta  juniora.  –  Eleanor  ma  rację.  Rzeczywiście,  nie 

powinienem tak szybko opuszczać tego miasta. – Zauważył, że Jillian była wściekła. 

–  Co  się  stało,  Jilly?  –  spytał  z  troską  Kipling.  –  Nie  cieszysz  się,  że  twój  brat  nadal  będzie 

przy tobie? 

background image

–  Oczywiście,  że  się  cieszy  –  powiedział  Jack  szczypiąc  ją  w  policzek.  –  Zanim  tu 

przyjechaliście,  Jill  czytała  ogłoszenia,  starając  się  znaleźć  dla  mnie  mieszkanie  w  Filadelfii. 
Prawda, Jill? 

Ciepły brąz oczu Jill stał się prawie czarny. Jak mógł jej to zrobić? Kiedy to się skończy? Nie 

do zniesienia, nie do utemperowania, irytujący, ale, musiała to przyznać, także niezmordowany. 
Cała  ta  szalona,  zwariowana  tragifarsa  zmęczyła  ją  do  ostateczności,  a  ten  ma  w  sobie  coraz 
więcej energii. 

– No więc, Kip, kiedy się wprowadzasz? – dopytywał się uradowany Jack. 
– Już podpisałem umowę. Apartament jest mój. 
–  Wspaniale.  Jutro  zacznę  przenosić  rzeczy.  Do  niedzieli  wszystko  będzie  załatwione.  – 

Ciągle trzymał rękę na ramieniu Kipa, a drugą objął Jill, która była sztywna jak kij. – To dokąd 
idziemy na kolację? 

–  Nie  mogę  sobie  wyobrazić  wyjazdu  twego  brata.  –  Eleanor  westchnęła  z  zadumą,  siedząc 

naprzeciwko Jill w jej gabinecie. 

– Nie ty jedna. 
– Myślę, że gdyby... odnalazł się... nie byłby tak... spięty. Spędził tu już prawie dwa tygodnie, 

a ciągle jest rozdrażniony. To ta druga kobieta. Wiem to. Ona mu nie da odejść. 

–  Mówił  ci  coś  o  niej...  od  kiedy  zamieszkał  z  Kipem?  –  Jill  starała  się  nie  okazać 

szczególnego zainteresowania. 

– Nawet nie wymienił jej imienia. Nie musi o niej mówić. Ona jest cieniem, który się nad nim 

unosi  i  spycha  mnie.  Wiem,  że  jest  twoim  bratem,  Jillian,  ale  wydaje  mi  się,  ze  ta  kobieta  to... 
niezdrowa obsesja J. R. 

Jill westchnęła. Dobrze wiedziała, jak Jack się czuje. Czuła się dokładnie tak samo. 
Kip wsunął wniosek o stypendium do teczki i popatrzył na Jacka,  który siedział  przy swoim 

biurku i przeglądał jakieś notatki. 

– I co myślisz, Harrington? 
– O wniosku? – Jack spojrzał, przesuwając nerwowo okulary – mówiłem ci, jest za bardzo... 
– Nie o wniosku, a o Jilly. 
– Jillian Ballard? A co ona ma wspólnego z wnioskiem? 
–  Nic  nie  ma  wspólnego,  Jezu,  Harrington,  czy  ty  nigdy  nie  myślisz  o  niczym  innym  poza 

pracą? Chciałbym wiedzieć, czy Jilly wspomniała ci kiedykolwiek o mnie, czy mam już pierwszy 
punkt? 

Jack poczuł, że zaciskają mu się pięści. 
– Czy nie za wcześnie na pierwszy punkt? – spytał ostro. 
–  Nikt  nie  mógłby  cię  podejrzewać  o  to,  że  jesteś  zwierzęciem  towarzyskim,  Harrington.  – 

Zaśmiał się Kip sucho. – Czy nigdy... no wiesz... nie strzeliłeś gola? 

Jack wsunął zaciśnięte pięści w kieszenie spodni i zaciął usta. 
– Nie chodzi ci chyba o mecz? 
– Nie, nie lubię piłki. 
– Domyśliłem się, że nie mówisz o boisku – odchrząknął Jack. 
Kip przechylił się na krześle i wyprostował nogi. 
– Gdyby udało mi się rozruszać nieco Jilly... 
– Być może nie jesteś w jej typie – powiedział Jack nieprzyjemnym tonem. 
–  To  nie  to.  To  ten  jej  cholerny  brat.  Myślałem,  że  jak  go  wyciągnę  od  niej  i  umieszczę  u 

siebie, Jilly poczuje się trochę bardziej... swobodna. 

– A nie jest? 
– Nie. Zachowuje się tak, jak  gdyby patrzył na  nią przez cały czas, nawet jeśli  nie ma  go w 

background image

pobliżu.  Jilly  boi  się,  że  brat  uzna  jej  zachowanie  za  niestosowne.  –  Oparł  łokcie  na  biurku  i 
uśmiechnął się lubieżnie. – Co nie znaczy, że nie jest wygłodzona. 

– Wygłodzona? 
– Nie mam na myśli jedzenia, Harrington – odparł Kipling. 
Jack  z wysiłkiem powstrzymywał furię.  Miał rację,  kiedy powiedział Jill, że  tacy  mężczyźni 

jak  Kipling  August  są  tak  pochłonięci  sobą,  że  nie  dostrzegają  innych.  Chyba  że  jest  to 
konkurent.  August  junior  z  całą  pewnością  nie  uważał  tego  nijakiego,  nudnego  Harringtona  za 
konkurenta. 

–  Ona  potrzebuje  mężczyzny,  Harrington.  –  Kipling  wstał  z  krzesła.  –  Ona  pragnie 

mężczyzny.  I  ja  jej  zaoferuję  coś  wspaniałego.  –  Uśmiechnął  się  konspiracyjnie.  –  Znam 
mężczyznę akurat dla niej. 

Jack patrzył w drzwi i nagle zaświtała mu nowa myśl. 
– I ja też, Kipper – mruknął pod nosem. – I ja też. 

Rozdział 

12 

Jill stale wracała do tego samego pytania: gdyby jeszcze raz można było dokonać wyboru, czy 

postąpiłaby  inaczej?  I  nie  była  pewna  odpowiedzi.  Wiedziała  tylko  jedno.  Sytuacja  była  zbyt 
skomplikowana.  Wyszła za mąż i nie wyszła. Była jedynaczką i miała brata. Pracowała z kimś, 
kogo  powinna  ledwo  znać,  a  był  to  jej  mąż.  Odkąd  po  raz  pierwszy  zobaczyła  zawadiackiego 
korsarza  na  Tobago,  zatraciła  poczucie  rzeczywistości.  I  nie  zaznała  ani  chwili  spokoju.  Jak 
długo jeszcze będzie w stanie to wytrzymać? Na to pytanie znała odpowiedź: miała już tego po 
dziurki w nosie. 

Nadeszło piątkowe popołudnie. Jill wróciła właśnie po pracy do domu. Mieszkanie bez Jacka 

wydawało się ciche i puste. Z Jackiem – zamieniało się w piekło. 

Może to ona powinna zrezygnować z pracy w fundacji? Czy nie rozwiązałoby to wszystkich 

problemów? Czy na decyzji nie zaważyły wyłącznie ambicje i to, co nazywała fair play, zasadą 
uczciwej gry? Czy nie było z jej strony skrajną głupotą poświęcać prawdziwą miłość dla kariery? 

Nie.  Wszystko  to  nie  było  takie  proste.  Oczywiście,  ambicje  zawodowe  znaczyły  bardzo 

wiele, ale nie były najważniejsze. Małżeństwo z Jackiem okazało się jedną wielką tragifarsą. Nie 
potrafiła  dać  sobie  rady  z  Jackiem  Harringtonem,  który  tak  często  zmieniał  twarze,  ale  przede 
wszystkim  nie  potrafiła  dojść  do  ładu  sama  ze  sobą.  Pruderyjna,  konwencjonalna,  pedantyczna 
Jillian  staczała  bój  z  Jill  żywiołową,  niepohamowaną,  pełną  pasji  i  uczuć.  Na  Tobago  Wenus 
wyłoniła  się  z  morskiej  piany.  W  Filadelfii  znów  schowała  się  do  swojej  muszli.  Jak  tyle 
sprzeczności mogło się pomieścić w jednej osobie? Mniejsza o to. 

Odezwał się dzwonek. 
Jill  zawahała  się.  Jedyną  osobą,  którą  chciałaby  zobaczyć,  był  Jack.  Jedyną  osobą,  której 

widoku nie zniosłaby, był Jack. Nic się nie zmieniło. Była pełna sprzecznych uczuć. 

Dzwonek zadźwięczał jeszcze raz. 
Najchętniej zapadłaby się pod ziemię, ale to raczej nie wchodziło w rachubę. Powlokła się do 

drzwi. 

– Cześć, Jilly. 
– Cześć, Kipling. – Jill uśmiechnęła się blado. – Właśnie miałam wziąć prysznic. 
– Zawsze znajdujesz jakiś pretekst, żeby mnie unikać. 
– Kipling... nie powinniśmy... Wszedł do mieszkania. 
– Czego nie powinniśmy? 
– Spotykać się ze sobą. 
– Dlaczego? Przecież nie spotykasz się z nikim innym. Prawda, Jilly? 

background image

–  W  każdym  razie...  nie  teraz.  –  Popatrzyła  na  niego,  smutna  i  nieobecna.  Mężczyzna  źle 

zrozumiał jej spojrzenie. 

–  Powinnaś  trochę  zaszaleć,  Jilly.  Skorzystać  z  uroków  życia.  Jesteś  naprawdę  atrakcyjna. 

Gdybyś spotkała właściwego partnera... Gdybyś dała mi szansę... – Ręce Kiplinga wśliznęły się 
w luźne rękawy płaszcza kąpielowego Jill. 

–  Kip...  proszę.  Nie  powinniśmy  się  spotykać...  aby  nie  łamać  żelaznych  reguł  fundacji. 

Dlaczego ojciec miałby robić dla nas wyjątek? To byłoby nie fair. 

– Daj spokój, Jilly. Niedługo to ja będę ustalał żelazne reguły fundacji, jak je nazywasz. 
– Ale jeszcze nie teraz. A poza tym parę osób. '.. wzięło nas na języki. 
– Nie musisz się nimi dłużej przejmować, Jilly. Jill spojrzała na niego ze zdziwieniem. 
– Co to ma znaczyć? 
– Powiedz tylko jedno słowo, Jilly. 
– Jedno słowo? 
Kipling przyciągnął ją do siebie. 
– Powiedz „tak". Powiedz „tak" i nie będziesz już musiała pracować ani dnia dłużej. Spełnię 

każdą  twoją  prośbę,  kochanie.  Powiedz  „tak",  Jilly,  a  uczynisz  mnie  najszczęśliwszym  na 
ś

wiecie. 

– Nie będziesz w stanie... spełnić wszystkich moich próśb, Kipling. Wierz mi... 
– Kocham cię, Jilly. Czy każda z was nie marzy o prawdziwej miłości? 
– Może te, które dotąd spotykałeś. Ale ja... 
–  Tata  powiedział,  że  jesteś  wprost  dla  mnie  stworzona  –  Kipling  przerwał  wyjaśnienia.  –  I 

miał  absolutną  rację.  Tata  chce  tego  tak  bardzo  jak  ja.  Mama  tak  samo.  Czeka  tylko  na  twoją 
zgodę i zaraz zamówi zaproszenia. 

– Zaproszenia? Przecież staram ci się coś wyjaśnić... 
– Jilly, będziesz cudowną panną młodą. Trochę starań i... 
W tym samym czasie Jack, w swoim mieszkaniu, po drugiej stronie korytarza, rozrywał grubą 

urzędową  kopertę.  Kiedy  przeczytał,  co  zawierała,  nie  był  w  stanie  uwierzyć.  To  musiała  być 
jakaś  pomyłka.  Straszliwy  błąd.  Przeczytał  więc  drugi  raz  i  zrozumiał,  że  o  pomyłce  nie  może 
być  mowy.  Opadł  na  fotel  i  wpatrywał  się  tępo  w  papier  firmowy  kancelarii  adwokackiej 
Cromwell, Foster i O' Brien. Jill wystąpiła o rozwód. 

Powoli wziął się w garść. Idiotyczna sytuacja. Jill wcale nie chciała rozwodu. Kochała go. A 

on  ją.  Wiele  dla  siebie  znaczyli.  Podniósł  pognieciony  list  z  podłogi  i  zaczął  go  rwać 
metodycznie na coraz drobniejsze kawałki. 

W  porządku,  zdecydował.  Jeśli  Jill  chce,  aby  zrezygnował  z  pracy  w  fundacji,  zrobi  to.  W 

poniedziałek  wymówi  pracę,  nie  będzie  czekał,  aż  minie  rok.  Bez  Jill  nic  nie  miało  sensu. 
Wyniesie się z fundacji, z powrotem wprowadzi do żony i zaczną wszystko od nowa. Tym razem 
w sposób nieco bardziej konwencjonalny. Może właśnie tego było im trzeba. 

Minął korytarz. Szedł jak na skrzydłach. To się musi udać. Jack i Jill na zawsze ze sobą. 
Kiedy Jill usiłowała wyzwolić się z objęć Kipa, odezwał się dzwonek u drzwi. 
– Jill, Jill, to ja. Otwórz mi. Musimy porozmawiać. – To był głos Jacka. 
Kiplinga wyraźnie zirytowało to najście. 
– Daj spokój, J. R! – krzyknął w stronę drzwi. – Właśnie rozmawiamy z twoją siostrą. 
Jack uderzył w drzwi. 
– Otwórz, Jill. 
Jill przymknęła oczy ze znużeniem. Sądząc z tonu Jacka i natarczywości, z jaką dobijał się do 

drzwi,  musiał  już  dostać  list.  Do  diabła.  Przyszedł  wcześniej,  niż  się  spodziewała.  Chciała  go 
powiadomić o tym dziś wieczorem. 

background image

– Jill! Otwórz drzwi! 
– Jill jest rozebrana, J. R. Właśnie idzie pod prysznic i poprosiła mnie, żebym jej umył plecy! 

– odkrzyknął Kipling. Jill popatrzyła na niego skonsternowana. Już miała głośno zaprotestować i 
wyjaśnić  Jackowi  całą  sytuację,  kiedy  pomyślała,  że  może  lepiej  niczego  nie  tłumaczyć.  W  ten 
sposób również Jack zrozumie, że rozwód jest jedynym rozwiązaniem. 

– Jill? Jill, co tam się dzieje?– Niepokój w głosie Jacka mieszał się ze złością. 
– Niech ci podpowie wyobraźnia, J. R. – Kipling miał już dosyć braciszka Jill i jego łomotania 

w drzwi. 

Poskutkowało. Nagle zapadła cisza. Jill zamknęła oczy i zagryzła wargi. Łzy popłynęły jej po 

policzkach. Kipling starał się pocieszyć Jill jak małą dziewczynkę. 

– Twój brat już sobie poszedł – gładził jej włosy. – Zrozumiał wreszcie moje intencje... 
Jack  i  Jill  wyjechali  na  weekend.  Każde  oddzielnie.  Zapragnęli  odpocząć  od  Filadelfii,  od 

siebie nawzajem, od Kiplinga i Eleanor. Jill udała się do New Hope, mekki artystów. Znajdowało 
się  tam  mnóstwo  galerii,  sklepów  z  osobliwościami  i  butików.  Atrakcją  były  konne  powozy 
wożące  turystów.  Kiedy  jednak  dostrzegła  w  kolejce  do  przejażdżki  powozem  pół  tuzina 
zakochanych par, obejmujących się lub trzymających za ręce, uznała, że to nie jest rozrywka dla 
niej. 

Jack  wynajął  samochód  i  ruszył  do  Pensylwanii.  Sądził,  że  bukoliczne,  wiejskie  pejzaże 

obsypane śniegiem, z malowniczymi farmami, wiejskimi szkołami i sklepikami ukoją nerwy. Na 
próżno. 

Jill  nocowała  w  uroczym  starym  zajeździe  nad  rzeką  Delaware.  Miała  szczęście.  Właśnie 

wpisywała  się  do  księgi  gości,  kiedy  nadjechała  młoda  para,  świeżo  po  ślubie,  i  wynajęła  na 
tydzień apartament dla nowożeńców... 

Jack  wolał  całkowitą  anonimowość  motelu  w  miejscowości  o  dziwnej  nazwie  Birdin-Hand. 

Miał szczęście. Za ścianą, cienką jak papier, para kochanków ustanawiała nowy rekord świata... 

Jill  nie  mogła  zasnąć.  Większość  nocy  zeszła  jej  na  czytaniu.  Przeczytała  „Wall  Street 

Journal" od deski do deski... 

Jack  wiercił  się  w  łóżku  na  próżno  czekając  na  sen.  Wreszcie  dał  za  wygraną.  Włączył 

telewizor. Sally Jesse Raphael dyskutowała z pięcioma facetami, którzy lubili przymierzać stroje 
swoich żon... 

Poniedziałek był szary i smutny. Dokładnie taki, jak nastrój Jill. Zbudziła się wcześnie rano, 

szybko się ubrała i wyszła z domu, kiedy jeszcze było ciemno. Nie miała ochoty ani na poranną 
wizytę Kiplinga, ani Jacka – i na ich propozycje, że ją podwiozą do fundacji. 

Akurat o Jacka nie musiała się martwić. W poniedziałek rano jechał do pracy prosto z motelu 

w Birdin-Hand. Nie chciał zaglądać po drodze do mieszkania, które dzielił z Augustem juniorem; 
bał się, że się na niego natknie i że to spotkanie źle się skończy. 

Jack  pojawił  się  w  fundacji  w  samą  porę,  Howard  Wendell  August  zarządził  zebranie 

personelu na dziewiątą rano. Spotkał w holu Jill. Obydwoje spieszyli się na spotkanie z szefem. 

– Dzień dobry, Jillian. Jak ci minął weekend? – spytał kpiąco. 
Jill  ledwie  zareagowała  na  przywitanie.  Wydawało  się  jej,  że  głos  Jacka  dochodził  z  daleka, 

jakby z innej planety, z innego życia. 

– Nie spytasz mnie, jak spędziłem weekend, Jillian? Nie miała na to wielkiej ochoty. 
– Jak spędziłeś weekend, Jack? 
– Fatalnie. 
Popatrzyli  na  siebie  bez  słowa.  Jill  spuściła  wzrok.  Ciągle  kochała  Jacka,  kochała  go  ponad 

wszystko i za żadne skarby nie chciała mu sprawić bólu. 

–  Zamierzałam  cię  jakoś  uprzedzić,  Jack.  O  wizycie  u...  adwokata.  –  Spojrzała  na  niego 

background image

niepewnie. – Przepraszam cię. – Poczuła, że zaraz się rozpłacze. 

– Taak. Mnie też jest przykro – rzucił szorstko, wyprzedził ją i ruszył szybkim krokiem do sali 

posiedzeń. 

Zanim Jill poszła w jego ślady, przygładziła włosy i poprawiła żakiet szarego kostiumu dobrze 

znanym,  nerwowym  gestem,  który  zawsze  poprzedzał  pojawienie  się  w  miejscu  publicznym. 
Tym  razem  szczególnie  zależało  jej  na  nieskazitelnym  wyglądzie.  Za  wszelką  cenę  chciała 
zatuszować zdenerwowanie. Rozklejała się. 

Jill weszła ostatnia. Nie miała tego w zwyczaju. Tuzin współpracowników Augusta zajęło już 

miejsca przy ogromnym stole z wiśniowego drzewa. Jack siedział przy oknie, pomiędzy dwójką 
swoich pomocników. Kipling usiadł obok Eleanor, a po swojej drugiej stronie zatrzymał miejsce 
dla  Jill.  Jill  udała,  że  tego  nie  widzi  i  wybrała  krzesło  w  bezpiecznej  odległości.  Popatrzyła  na 
Howarda Wendella Augusta, który zajął miejsce prezydialne i obserwował swoje stadko z wielką 
uwagą. 

August  przywitał  zebranych  z  typową  dla  siebie  sztuczną  jowialnością,  a  później  od  razu 

przeszedł do sprawy. Fundacja Augusta rozrasta się, poinformował. Miło mu oznajmić, że nową 
dziedziną  działalności  będzie  sztuka  i  że  na  czele  tego  działu  stanie  jego  syn.  W  tym  miejscu 
popatrzył z dumą na Kiplinga, a później w ciągu dziesięciu minut zwięzłego wykładu przedstawił 
najważniejsze zadania na nadchodzący miesiąc. 

Jill usiłowała skupić uwagę na słowach Augusta i robiła wszystko, aby nie kierować wzroku w 

stronę Jacka. Bez większego skutku. Jack siedział wyprostowany i sztywny, z kamienną twarzą. 
Pewnie w środku przeżywa to co ja, pomyślała. Ach Jack, czemu wyjechaliśmy z Tobago? Tak 
chciałabym  zostać  na  zawsze  dziką  księżniczką  z  wysp,  a  ty  –  moim  korsarzem...  –  A  teraz 
oddaję głos Kiplingowi – powiedział Howard. 

–  On  najlepiej  zapozna  was  ze  szczegółami  swojego  planu.  Kipling  podniósł  się  z  krzesła. 

Popatrzył  naokoło.  Kiedy  jego  wzrok  zatrzymał  się  dłużej  na  Jill,  uśmiechnął  się  ciepło.  Jill 
zrewanżowała się bladym, zakłopotanym uśmiechem. 

– Zanim porozmawiamy o planach zawodowych... – zaczaj nie spuszczając wzroku z Jill... 
Jill spojrzała szybko na Jacka. Wpatrywał się w Augusta juniora jak zahipnotyzowany. 
–  ...  chciałbym  w  waszej  obecności  zapytać  kobietę,  którą  kocham,  czy  zostanie  moją  żoną. 

Wyjdziesz za mnie, Jilly... ? 

– Brawo, brawo! – Howard August nie krył zadowolenia. 
Jill poderwała się. 
– Nie, nie... Nie mogę – wyjąkała. 
Jack zbladł jak papier. Zerwał się z miejsca przewracając krzesło. 
– Oczywiście, że nie możesz! – krzyknął w stronę Jill. 
– Przecież już masz męża. 
– Jillian jest mężatką? To niemożliwe – stwierdził stanowczo Howard. 
– Ależ to prawda. – Jack czuł, że traci panowanie nad sobą. –  W końcu wiem coś o tym. Ja 

jestem jej mężem. 

Obaj  Augustowie,  ojciec  i  syn,  przyglądali  się  mu  z  jednakowym  osłupieniem.  Eleanor 

rozdziawiła usta. Jill opadła na krzesło. Reszta towarzystwa wstrzymała oddech. 

Ciszę przerwał Howard August. Zwrócił się do Jill badając ją wzrokiem. 
– To niemożliwe, Jillian. Nasze przepisy wewnętrzne mówią wyraźnie... 
–  Mam  gdzieś  wasze  przepisy...  –  przerwał  mu  Jack,  ale  i  on  nie  zdołał  dokończyć,  bo 

podbiegł  do  niego  Kipling,  gotowy  do  walki.  Jack  zdjął  okulary,  zrzucił  marynarkę  i  zacisnął 
pięści. 

– Czekałem długo na ten moment, Kipper, od pierwszej chwili, kiedy zacząłeś się przystawiać 

background image

do mojej żony. – Jack podrygiwał w miejscu jak bokser na ringu. – No, chodź tu, Kipper. Pokaż, 
co potrafisz. 

– Jack, przestań. To nie ma sensu – prosiła Jill. Jack skrzywił się. 
–  O  co  ci  chodzi,  Jilly?  Przecież  on  nie  ma  szans.  –  To  już  nie  był  głos  Jacka,  lecz 

zawadiackiego kowboja. 

Eleanor drgnęła i zaczęła się w niego wpatrywać zdumionymi oczami. 
– J. R. ?– szepnęła. 
Howard August popatrzył badawczo. 
– J. R. ? 
Eleanor wskazała palcem na Jacka, niczym oskarżyciel w sądzie. 
– Ty... nie możesz być mężem Jillian, J. R. Przecież... jesteś jej bratem. 
–  Właśnie  –  przytaknął  Kipling.  –  Nie  myśl,  że  zbijesz  nas  z  tropu,  J.  R.  Od  początku 

domyślałem się, że z tobą... i z Jackiem... coś jest nie w porządku... 

Do akcji wkroczył sam Howard Wendell August. 
– Musisz się w końcu zdecydować, młody człowieku. Jesteś bratem Jillian czy jej mężem? 
Jack zawahał się i ponuro spojrzał na Jill. 
– Właściwie... i jednym, i drugim. 
– No, nie – mruknęła Eleanor. – Tego już za wiele. 
– Zachwiała się i byłaby upadła, gdyby Kipling nie pochwycił jej w ramiona. 
–  Na  Boga!  –  krzyknęła  Jill  głosem  łamiącym  się  od  emocji.  –  Jack  tylko  udawał,  że  jest 

moim bratem. 

Kip,  podtrzymując  w  ramionach  Eleanor,  która  ciągle  jeszcze  nie  przychodziła  do  siebie, 

popatrzył na Jill z nową nadzieją. 

– Czy udaje również, że jest twoim mężem? Jill westchnęła. 
– Nie. Jest nim naprawdę. 
Pięść Howarda Wendella Augusta wylądowała z impetem na stole. 
–  To  skandal.  W  całej  historii  Fundacji  Augusta  nie  było  drugiego  wypadku  tak  brutalnego 

pogwałcenia  przepisów.  Nie  mówiąc  już  o  tym,  że  wystawiliście  nas  na  pośmiewisko,  mnie  i 
mojego syna. Zwalniam was natychmiast. Jesteście wyrzuceni. 

Roztrzęsiona Jill zerwała się z krzesła i spojrzała wściekłe na Augusta. 
– Ale pański syn mógłby pogwałcić te staromodne, idiotyczne przepisy, prawda? Jemu byłoby 

wolno.  Jest  pan  napuszonym  hipokrytą.  I  jeszcze  coś  panu  powiem...  nigdy  nie  poślubiłabym 
pańskiego syna, nawet... gdybym nie była mężatką. – Jill objęła wzrokiem wszystkich zebranych 
i wyszła bez słowa. 

Jack, zanim poszedł w ślady Jill, posłał Augustowi pogardliwe spojrzenie. 
– I jeszcze jedno. Nie możesz mnie wyrzucić, tłusty, stary capie, bo ja już tu nie pracuję. Moja 

dymisja jest na twoim biurku. 

Jack  schylił  się  po  okulary,  ale  zanim  zdążył  je  nałożyć,  Kipling  pozbywszy  się  na  moment 

Eleanor, uderzył go z całej siły. 

Kiedy Jack dotarł do mieszkania Jill, jej już tam nie było. Biegł po schodach, całe pięć pięter, 

był  spocony  i  zdyszany.  Zdjął  marynarkę  i  rzucił  ją  na  łóżko.  Zsunęła  się  na  podłogę,  ale  nie 
zwrócił na to uwagi. Przysiadł na brzegu łóżka. 

Gdzie podziewa się jego żona?  Musiał  z nią porozmawiać.  Musiał ją  przekonać, że przecież 

nic się nie uczy, nic nie jest ważne, tylko oni. Jack i Jill na zawsze ze sobą. 

Położył się na łóżku i podłożył pod głowę poduszkę. Pachniała Jill. 
Gdzie była? Co się z nią stało? Może po prostu odeszła i już nigdy jej nie zobaczy? 
Otrząsnął się  z tych  myśli. Kiedy  odwracał się na bok,  zobaczył  kopertę  na nocnym stoliku. 

background image

Była otwarta i wystawała z niej kartka. 

Zawierała krótki list. Czytał go powoli, z rosnącym poczuciem ulgi. Złożył kartkę, wsadził ją 

z powrotem do koperty i uśmiechnął się. 

–  Tak,  oczywiście  –  powiedział  na  głos  i  nagle  poczuł,  że  powracają  mu  siły.  Wybiegł  z 

sypialni, skorzystał z telefonu, spakował walizkę, wziął szybki prysznic i przebrał się. 

Wszystko  będzie  dobrze,  powiedział  do  siebie.  Już  wiem,  gdzie  jest.  Wszystko  jest  takie 

proste. Musi ją odnaleźć i wziąć w ramiona. Dopóki będą razem, będzie im dobrze.  Więcej niż 
dobrze. 

Miała miodowozłotą karnację, doskonałą figurę i twarz, która była dziełem sztuki: pełne usta, 

delikatne, kształtne linie brwi i ciepłe, czekoladowe oczy. Do tego kasztanowe włosy, spadające 
na ramiona jedwabistą falą, unoszoną lekką, tropikalną bryzą. 

Szła brzegiem morza, fale obmywały jej bose stopy. Od czasu do czasu przystawała, pochylała 

się  z  wdziękiem  i  podnosiła  muszle.  Trzymała  je  w  dłoni,  studiowała  uważnie,  a  później 
wyrzucała i schylała się po nową, w niespiesznym, wakacyjnym rytmie. 

Uwielbiał sposób, w jaki chodziła. Oszałamiał go ostry, kwiatowy zapach jej perfum. 
Jakieś dziecko wbiegło do morza i ochlapało boginię z wysp. 
– Przepraszam! – krzyknęło i pognało dalej. 
Bogini uśmiechnęła się. Wtedy był już pewien, że nie mógł się pomylić. 
To  była  ona.  W  jej  obecności  wszystko  wokół  stawało  się  inne  –  bujniejsze,  piękniejsze, 

bogatsze. Był Robinsonem Cruzoe. A ona jego Piętaszkiem. 

Właśnie  podnosiła  muszlę.  Powoli  podszedł  do  niej.  Odwróciła  głowę  w  jego  kierunku  i 

podniosła wzrok. 

Oniemiał z zachwytu, kiedy uśmiechnęła się do niego, na poły zawstydzona, na poły kusząca. 

Zachwyt to nie jest dobre słowo. Był pijany ze szczęścia. I cały drżał. 

– Ale ze mnie skończony osioł – szepnął. Zaśmiała się. 
– Jack „skończony osioł" i Jill, dobrana z nas para, co? 
– Jack i Jill na zawsze ze sobą. Znów był zawadiackim korsarzem. 
Jill,  oszołomiona  widokiem  Jacka,  przytuliła  się  do  niego.  To  on,  naprawdę.  Stało  się  to,  co 

miało się stać. Oplotła go ramionami. Całowali się, pospiesznie i gwałtownie. 

– Jak mnie odnalazłeś? – spytała odzyskując oddech. 
– Instynkt – odpowiedział czule. – I list od Jamesa i Laury  Ivory, który znalazłem na twoim 

nocnym stoliku. 

–  Spotkałam  się  z  nimi.  Bardzo  się  zmartwili  tym,  co  się  nam  przydarzyło.  Powiedzieli,  że 

staliśmy się już legendą Tobago. – Jill spojrzała na swoją obrączkę, którą Jack kupił od Jamesa – 
Kiedy Laura zobaczyła, że ciągle ją noszę, zrozumiała, że nie chcę się rozwieść. 

– Należymy do siebie, Jill. – Jack musnął językiem jej dłoń. Była słona.. 
Jill poczuła, że cała drży – z podniecenia i oczekiwania na ciąg dalszy. Przylgnęła mocniej do 

Jacka. 

– Stać się legendą Tobago, jeszcze za życia, to zobowiązuje. 
W  tydzień  później,  ostatniego  dnia  niespodziewanych  wakacji,  siedzieli  przy  porannej 

herbacie z Laurą i Jamesem, a Jack po raz kolejny opowiadał historię, jak to zamienił się w brata 
Jill i o wszystkich innych perypetiach. James pokładał się ze śmiechu. 

– Może to śmieszne – mówiła drobna, delikatna Laura – ale i ja miałam starszego brata, który 

miał  fioła  na  punkcie  moich  narzeczonych.  Śledził  nas  i  nie  odstępował  na  krok.  A  to  już  było 
mniej zabawne, szczególnie dla nich. 

– Zdecydowanie wolę Jacka w roli męża – żartowała Jill. 
Laura zmieniła temat. 

background image

– Co będzie z waszą pracą? 
– Najgorzej  z referencjami.  Po  tym,  co się  wydarzyło w  fundacji, August  wystawi nam taką 

opinię, że utkniemy na długo w kolejce dla bezrobotnych. 

–  To  niesprawiedliwe  –  zaprotestowała  Laura  –  i  nie  ma  nic  wspólnego  z  waszymi 

kwalifikacjami. Obydwoje zasługujecie na wspaniałe opinie. 

–  August  ma  inne  zdanie  na  ten  temat  –  powiedziała  Jill.  –  Jak  on  to  ujął?  Nie  dość,  że 

zgrzeszyliśmy, to jeszcze wystawiliśmy go na pośmiewisko. Dobre i to. 

– Jakoś sobie damy radę – przerwał Jack ze zwykłym sobie optymizmem. 
–  Może  z  czasem  szef  trochę  zmięknie  –  pocieszał  ich  James.  –  W  końcu  chyba  nie 

zniszczyłby waszej kariery z powodu głupiej, staromodnej zasady. 

–  Nie  znasz  Howarda  Wendella  Augusta  –  westchnęła  Jill.  –  Jedyny  sposób  na  niego...  – 

przerwała. – Nie, nawet nie chcę o tym myśleć. 

–  Waszemu cholernemu, pyszałkowatemu szefowi przydałoby się trochę rozumu – mruknęła 

Laura. 

– Na dobrą sprawę nie bardzo jest mu co zarzucić – Jill zmieniła ton. – W porządku, usiłował 

nagiąć  przepisy  fundacji  w  przypadku  syna,  ale  też  był  przekonany,  że  po  ślubie  z  Kiplingiem 
odejdę  z  pracy.  Sam  Howard  ściśle  przestrzega  zasad,  nic  więc  dziwnego,  że  od  swoich 
podwładnych wymaga tego samego. 

– Moim zdaniem te zasady trącą średniowieczem – rzucił James. 
– Masz całkowicie rację – poparła  go  Laura. –  Nie ma niczego zdrożnego w tym że dwójka 

kolegów  zostaje  kochankami.  Pod  warunkiem  że  nie  mają  zobowiązań  wobec  osób  trzecich. 
Zupełnie  inna  sprawa,  kiedy  obydwoje  są  małżonkami  lub  też  kiedy  małżonkiem  jest  jedno  z 
nich. 

Jack skrzywił się. 
– Myślę, że właśnie to dotknęło najboleśniej szefa przezacnej Fundacji Augusta: myśl o tym, 

ż

e jego syn zainteresował się zamężną kobietą. – Popatrzył badawczo na Jill. – Ale już przestał, 

prawda? 

– Jedna romantyczna przygoda to wszystko, na co mnie stać – powiedziała Jill z uśmiechem 

wampa. Ale mina trochę jej zrzedła. – Reszta energii będzie mi potrzebna na szukanie zajęcia. 

Jack objął ją ramieniem. 
– Nie martw się, Jill. Jesteśmy ze sobą, a więc to wszystko musi się jakoś ułożyć. 
–  Jestem  tego  samego  zdania.  Może  to  magiczne  działanie  tropików.  Niech  diabli  porwą 

Howarda Wendella Augusta. 

James zarechotał. 
– Nigdy nie ufałem takim typkom, bardziej świętym od papieża. – Laura przytaknęła. 
– A kto z nas jest bez winy? 
– Ależ musi być nudne to życie Howarda – zadumała się Jill. 
– Jeszcze trochę, a zaczniesz go żałować – przerwał jej Jack. 
Po wspólnym śniadaniu w beztroskiej atmosferze obie pary wracały brzegiem morza do hotelu 

Caribe Reef. 

–  Musimy  się  szybko  spakować  –  powiedział  Jack.  –  Nasz  samolot  do  Filadelfii  odlatuje  za 

godzinę. 

Laura uścisnęła Jacka i Jill. 
– Będziemy w kontakcie. James objął ich ramieniem. 
– Oczywiście, że będziemy. Przyjedźcie tutaj na następne wakacje. Jack ma rację.  Wszystko 

jakoś się ułoży. 

– Na pewno – przytaknęła Jill, całując go w policzek. Kiedy w parę minut później opuszczali 

background image

hotel, w holu pojawiła się atrakcyjna rudowłosa dama. Jill ścisnęła Jacka za łokieć. 

– Popatrz tam, czy to nie jest... Cynthia Adams? 
– Kto? 
– Cynthia Adams. Nowa sekretarka Augusta, piękność z Południa. 
Jack odszukał ją wzrokiem. 
– Tak, oczywiście. 
Uśmiechnął się do niej. Odwzajemniła uśmiech. Roztargniony i nieobecny. 
Jack pochylił się w stronę Jill. 
– Chyba mnie nie rozpoznała. Jill zachichotała. 
– Wcale się jej nie dziwię. Nikt w fundacji cię nie rozpoznał, zanim im nie powiedziałeś. 
Tym razem Jill posłała jej uśmiech. Odpowiedź była równie lakoniczna. 
– Dziwne. Mnie chyba też nie poznała. 
Nagle z gardła Jacka wyrwał się stłumiony okrzyk. 
– Ale numer! Ten facet, który idzie w jej kierunku, na pewno cię pozna. 
Jill  otworzyła  usta  ze  zdziwienia  na  widok  niskiego,  przysadzistego  sześćdziesięciolatka 

zbliżającego się do Cynthii Adams i całującego ją czule na przywitanie. 

– Masz rację, ale numer – mruknęła Jill. – Przyganiał kocioł garnkowi. 
Howard  Wendett  August  rozglądał  się  niedbale  po  hotelowym  holu.  Uwagę  jego  przykuła 

czarująca  dama  o  kasztanowych  włosach  stojąca  koło  recepcji,  a  kiedy  nałożyła  rogowe 
okulary... 

Jill pomachała w kierunku Howarda Augusta. Jack zrobił to samo. Twarz Howarda Wendella 

Augusta stężała, a później pojawiły się na niej kropelki potu. 

– Powinniśmy podejść do niego i przywitać się – stwierdziła Jill tłumiąc śmiech. 
– Owszem, byłoby niegrzecznie nie zamienić paru słów z naszym byłym pracodawcą. – Jack 

trzymał się roli. 

Kiedy ruszyli na spotkanie, Jill zdążyła szepnąć Jackowi: 
– Miałeś rację kochanie. Wszystko już zaczyna się układać.