Laura Ingalls Wilder
NAD
ŚLIWKOWYM STRUMIENIEM
Rozdział pierwszy
Drzwi w ziemi
Nikły ślad kół wozu urwał się wśród traw prerii, więc tatuś zatrzymał konie.
Gdy koła przestały się obracać, Jack ulokował się w miejscu, gdzie wóz rzucał cień. Leżał w trawie,
wyciągnąwszy przednie łapy. Nos ukrył w miękkim futrzanym zagłębieniu. Całe jego psie ciało oddawało się
odpoczynkowi, czuwały tylko sterczące uszy.
Dzień za dniem, od dłuższego czasu, Jack biegł truchtem między kołami wozu. Przemierzył w ten sposób
drogę prowadzącą od małego drewnianego domku w Indiańskim Kraju, przez stany: Kansas, Missouri, Iowa,
w głąb stanu Minnesota. Odpoczywał tylko wtedy, kiedy wóz zatrzymywał się na postój.
Laura i Mary aż podskoczyły z radości. Nogi już im zdrętwiały od zbyt długiego siedzenia.
-
Jesteśmy chyba na miejscu - powiedział tatuś. -Od Nelsona miało być pół mili wzdłuż strumienia.
Zrobiliśmy już co najmniej tyle, strumień też widać.
Laura jednak nie mogła nigdzie dostrzec rzeczki, widziała tylko zielony brzeg, a za nim rząd wierzb,
5
których korony chwiały się, kołysane łagodnym wietrzykiem. Wszędzie dookoła, aż po linię widnokręgu,
poruszały się trawy, niby drobne fale na wodzie.
Tatuś wychylił głowę zza płóciennej budy wozu i powiedział:
-
To mi wygląda na stajnię, ale gdzie jest dom? Nagle Laura zerwała się na równe nogi. Tuż obok,
przy koniach stał obcy człowiek! Do tej pory nie spotkali żywej duszy, a tu zjawił się ktoś, jakby wyrósł spod
ziemi. Włosy miał jasne niby len, skórę na twarzy czerwoną jak Indianin, a oczy bezbarwne, jak gdyby przez
pomyłkę osadzone w tej ciemnej twarzy. Jack zawarczał głucho.
- Spokój, Jack! -
powiedział tatuś i zwrócił się do nieznajomego: - Pan Hanson, jeśli się nie mylę?
- Taa - odpow
iedział mężczyzna.
-
Słyszałem, że wybiera się pan na zachód i podobno chce pan sprzedać gospodarstwo? - Tatuś mówił
głośno i wyraźnie.
Mężczyzna powoli zmierzył wzrokiem wóz. Potem spojrzał na dwa mustangi - Pet i Patty. Po chwili
milczenia rzekł znowu:
- Taa...
Tatuś zeskoczył z kozła, a mama powiedziała:
-
Możecie wysiąść, dziewczynki, i pobiegać sobie trochę. Zmęczyłyście się pewnie tym siedzeniem.
Laura, zeskakując z wozu, oparła nogę na kole. Jack natychmiast podniósł się z ziemi, lecz tatuś kazał mu
zostać na miejscu. Piesek więc odprowadził ją tylko wzrokiem, gdy biegiem ruszyła ścieżką wijącą się tuż
obok. Ścieżka wiodła nad sam brzeg strumienia, przecinając łączkę, gdzie zieleniła się niewysoka trawa.
Niżej, w dole, płynęła woda, marszcząc się i połyskując w słońcu. Na drugim brzegu rosły wierzby. Dalej
dróżka biegła ukośnie w dół, po trawiastej skarpie, wznoszącej się nad wodą niczym ściana.
6
Laura zaczęła ostrożnie schodzić po stromym zboczu. Za jej plecami brzeg był coraz wyższy, wkrótce wóz
zniknął jej z oczu. Wysoko w górze jaśniało niebo, a w dole płynęła woda, cicho szemrząc, jakby mówiła
sama do siebie. Laura zrobiła jeden krok do przodu, a potem następny. W tym miejscu brzeg robił się płaski,
ścieżka skręcała i opadała schodkami ku samej wodzie.
Nagle oczom Laury ukazały się drzwi. Tkwiły pionowo w skarpie, dokładnie tam, gdzie skręcała dróżka.
Zdaje się, że prowadziły do domu, lecz wszystko, co znajdowało się za tymi drzwiami, pozostawało ukryte
pod ziemią. Były zamknięte, a przed nimi leżały dwa wielkie psy o szpetnych pyskach. Na widok Laury oba
brytany zaczęły się z wolna podnosić. Dziewczynka rzuciła się do ucieczki. Pobiegła dróżką w kierunku
wozu, który teraz wydał się jej najbezpieczniejszym miejscem na świecie.
Mary stała na dworze, więc Laura podeszła do niej i szepnęła:
-
Widziałam w ziemi drzwi, a przed nimi dwa ogromne psiska... - Laura obejrzała się za siebie. Psy właśnie
się zbliżały.
Spod wozu doszło głuche warczenie. Jack pokazał obcym przybyszom swoje ostre kły.
- To p
ańskie psy? - spytał tatuś pana Hansona. Pan Hanson odwrócił się i wymówił parę słów, których
Laura nie zrozumiała. Psy, jeden za drugim, zsunęły się chyłkiem ze skarpy i zniknęły.
Tatuś i pan Hanson ruszyli wolnym krokiem w kierunku stajni. Niewielka szopa porośnięta była trawą, na jej
dachu także wyrastały kępy traw i chwiały się na wietrze.
Laura i Mary stanęły przy wozie, w pobliżu Jacka. Przyglądały się trawom na prerii, które gięły się i falowały,
i żółtym kwiatom, chylącym ku ziemi swe główki. Patrzyły, jak ptaki wznoszą się w powietrze, biją
skrzydełkami, a potem znów nurkują w trawie. Niebo rozpo-
7
ścierało się wysoko nad głowami sióstr, jego skraj łączył się łagodnie z dalekim widnokręgiem.
Niebawem tatuś i pan Hanson wrócili. Dziewczynki usłyszały, jak tatuś mówi:
-
W porządku, Hanson. Jutro pojedziemy do miasta i załatwimy formalności. A dziś w nocy rozbijemy w
pobliżu obóz.
- No tak, no tak -
zgodził się pan Hanson.
Tatuś podsadził Mary i Laurę na wóz i ruszyli na otwartą prerię. Powiedział mamie, że pan Hanson oddał
swą ziemię, dwa woły i całe plony w zamian za Pet, Patty, źrebaka oraz płócienną plandekę od wozu.
Gdy wóz się zatrzymał, tatuś wyprzągł oba mustangi i zaprowadził je do strumienia, żeby się porządnie
napity. Potem uwiązał je na postronkach, a sam poszedł pomagać mamie w przygotowaniu obozowiska.
Laurę ogarnęła nagle dziwna niemoc. Nie miała ochoty na zabawę i nie czuła zupełnie głodu, kiedy zasiedli
do kolacji przy ognisku.
- To nasza ostatnia noc na dworze -
powiedział tatuś. - Jutro znów się osiedlimy. Nasz dom stoi nad
brzegiem strumienia, Caroline.
- Charles! -
zawołała mamusia. - Przecież to nie dom, tylko zwykła ziemianka. Jeszcze nigdy nie
mieszkaliśmy w czymś takim.
- Zobaczysz, jak tam czysto -
odparł tatuś. - Norwegowie to bardzo porządni ludzie. W zimie będzie nam
przytulnie i ciepło, a przecież do zimy wcale nie tak daleko.
- To prawda -
zgodziła się mama. - Dobrze by było się gdzieś zatrzymać, zanim spadną pierwsze śniegi.
-
Tylko do pierwszych żniw - powiedział tatuś. -Potem znów będziemy mieli piękny dom, konie, a może
nawet mały powóz. Jesteśmy w wielkiej pszenicznej krainie, Caroline. Ziemia tu żyzna i płaska, bez kamieni
i drzew, z którymi jest tyle męki. Pojąć nie mogę, dlaczego
8
Hansen obsiał takie małe pole. Może była susza, a może z niego marny rolnik? Ta jego pszenica jest jakaś
mała i lekka.
Na skraju ogniska pasty się Pet, Patty i Bunny. Z głośnym chrupaniem rwały zębami trawę, a potem stawały
nieruchomo i żuty ją, zapatrzone w ciemność i gwiazdy nisko połyskujące nad ziemią. Wymachiwały ze
spokojem ogonami, jakby zupełnie nie zdawały sobie sprawy, że zostały sprzedane.
Laura, która była już dużą dziewczynką - skończyła bowiem siedem lat - wiedziała, że nie wypada płakać.
Nie potrafiła się jednak powstrzymać, by nie zapytać tatusia:
-
Czy musiałeś oddać Pet i Patty, tato? Czy musiałeś? Tatuś objął ją ramieniem i przytulił mocno do siebie.
- Widzisz, moja kruszynko -
powiedział - Pet i Patty lubią podróże. Takie małe indiańskie koniki, Lauro, nie
nadają się do pługa, za ciężka to dla nich praca. Będą znacznie szczęśliwsze w drodze, gdy pobiegną przed
siebie, na zachód. Nie chciałabyś chyba trzymać ich tutaj i patrzeć, jak im serce pęka z żalu przy pługu. Tak,
Pet i Patty będą sobie dalej wędrowały, a ja tymczasem, przy pomocy tych wielkich wołów, zaorzę ogromne
pole pod zasiew na przyszłą wiosnę. Dobry zbiór pszenicy, Lauro, przyniesie nam więcej pieniędzy, niż
kiedykolwiek widzieliśmy na własne oczy. A wtedy znowu kupimy sobie konie, masę nowych ubrań i
wszystko, czego tylko dusza zapragnie.
Laura milczała. Owszem, poczuła się trochę lepiej w ramionach taty, lecz wciąż dręczyło ją pragnienie, żeby
zatrzymać Pet, Patty i Bunny'ego - długouchego młodziutkiego źrebaczka.
■
Rozdział drugi
Ziemianka
Wczesnym rankiem tatuś pomógł panu Hansonowi przenieść pałąki i plandekę z jednego wozu na drugi. Z
ziemianki wyniesiono wszystkie rzeczy i ustawiono na brzegu, a następnie załadowano je na wóz pana Han-
sona.
Uprzejmy Norweg chciał pomóc tacie w przenoszeniu rzeczy, ale mama zaprotestowała:
-
Nie, Charles. Wprowadzimy się, gdy wrócisz.
Wówczas tatuś zaprzągł Pet i Patty do wozu ich nowego właściciela. Źrebaczka uwiązał z tyłu i ruszyli
razem z panem Hansonem w kierunku miasta.
Laura patrzyła w ślad za Pet, Patty i Bunnym, które oddalały się coraz bardziej. Łzy ją piekły, a w gardle coś
ściskało. Koniki biegły wesoło, wyginając szyję, a wiatr rozwiewał ich grzywy i ogony. Nie wiedziały przecież,
że nigdy już nie wrócą do domu.
Między wierzbami strumyk szemrał, jakby sam sobie nucił radosną melodię. Łagodny wietrzyk poruszał
trawami na skarpie. Słońce jasno świeciło, a wokół wozu
10
rozciągała się ogromna przestrzeń, która aż się prosiła, by ją poznać.
Najpierw należało odwiązać psa od koła wozu. Pupilów pana Hansona już nie było, więc Jack mógł teraz
hasać sobie do woli. Tak się tym uradował, że skoczył na Laurę i zaczął ją gwałtownie lizać po twarzy, aż
musiała usiąść na ziemi. Po chwili biegł już przed siebie wąską ścieżką, a dziewczynka za nim.
Mama wzięła Carrie na ręce i powiedziała:
-
Chodź, Mary. Obejrzymy sobie ziemiankę.
Jack pierwszy dotarł do drzwi ziemnego domku. Stały otworem. Zajrzał do środka, lecz nie wszedł,
postanowił zaczekać na Laurę.
Drzwi ziemianki okrywało kolorowe pnącze, które wyrastało z traw na brzegu. Czerwone, niebieskie,
fioletowe, w paski, różowe i białe kwiaty otwierały swe kielichy, podobne do ptasich gardziołek, jakby miały
ochotę śpiewać piosenkę na chwałę tego cudownego poranka. Były to kwiaty powoju, zwane tutaj
jutrzenkami.
Laura przeszła ostrożnie pod rozśpiewanym kwieciem i znalazła się wewnątrz ziemianki. Ujrzała izbę o
gładkich, dokładnie pobielonych ścianach i równo ubitym klepisku.
Kiedy mama i Mary stanęły w drzwiach, w izdebce pociemniało. Wprawdzie tuż obok drzwi znajdowało się
okno, zaklejone pergaminowym papierem, lecz wnęka okienna była tak głęboka, że promienie słońca,
wpadając do środka, oświetlały tylko mały fragment izby.
Przednia ściana ziemianki była zbudowana z darni. Pan Hanson najpierw wykopał w skarpie jamę, a potem
pociął darń na długie paski i poukładał jeden na drugim. W ten sposób powstała frontowa ściana. Była gruba
i mocna, bez jednej szczeliny. Nawet najmniejszy zimny powiew nie mógł dostać się przez nią do środka.
Mama miała bardzo zadowoloną minę.
-
Mała izdebka, ale jaka czysta i przyjemna - powie-
11
działa. Potem spojrzała na sufit i zawołała: - Dziewczynki, patrzcie!
Sufit w ziemiance był zrobiony z siana. Grube gałęzie wierzbiny leżały poprzecznie, a na małych,
posplatanych wierzbowych gałązkach ułożone było siano, które tu i ówdzie wystawało ze szpar między nimi.
-
Jak ładnie! - powiedziała mamusia. Następnie wszystkie trzy wyszły na ścieżkę i stanęły
na dachu domku. Nikomu zresztą nie przyszłoby do głowy, że to dach. Rosła na nim trawa, jak wszędzie na
brzegu strumyka, a jej źdźbła chwiały się na wietrze.
-
Mój Boże - odezwała się mama - każdy może sobie tędy przejść i nawet się nie domyśli, że pod spodem
jest dom.
Laurze udało się jednak coś wypatrzyć. Pochyliła się nad ziemią, rozgarnęła trawę dłońmi i zawołała:
-
Otwór do rury piecyka! Patrz, Mary, patrz! Mama i Mary zatrzymały się, żeby tam zajrzeć. Carrie
wysunęła się z objęć mamy i też zerknęła. Nawet Jack zaczął się pchać, bo także chciał zobaczyć. Przez
otwór w dachu z siana i gałęzi można było zajrzeć prosto do pobielonej izdebki.
Dziewczynki, jedna po drugiej, zerkały do środka, dopóki mama się nie odezwała:
-
Zamieciemy zaraz nasz domek i wniesiemy, co się da, nim tatuś wróci. Mary, Lauro, biegnijcie po wiadra.
Siostry znów pow
ędrowały ścieżką w dół strumienia. Mary niosła duże wiadro, a Laura małe. Jack biegł
przed nimi, a po chwili ponownie zajął miejsce u progu domu.
W kącie izby mama znalazła wierzbową miotłę i zaczęła ostrożnie omiatać ściany. Mary zajęła się
pilnowaniem Ca
rrie, żeby mała nie wpadła do strumyka, a Laura wzięła małe wiaderko i poszła po wodę.
Skacząc ze schodka na schodek, dotarła wreszcie do kładki łączącej brzegi strumyka. Była to szeroka
deska, jej koniec znajdował się u stóp wysokiej wierzby o
12
wąskich listeczkach drżących na wietrze. Pod dużymi drzewami zgromadziły się małe wierzbinki,
okrywające cieniem ziemię, która w tym miejscu była chłodna i zupełnie naga. Tędy też biegła ścieżka
prowadząca do źródełka. Tryskała z niego czysta, zimna woda, która spadała w niewielkie zagłębienie
terenu, a stamtąd ciurkiem spływała do rzeczki.
Laura napełniła wiaderko, przeszła z powrotem przez oświetloną słońcem kładkę i wspięła się na górę po
schodach. Wędrowała tak wiele razy; wodę z wiaderka przelewała do dużego wiadra, stojącego na ławie u
wejścia.
Później pomogła mamie zdjąć z wozu to, co tylko dało się unieść. Gdy tatuś pojawił się na ścieżce, prawie
wszystkie rzeczy były już w ziemiance. On zaś trzymał w rękach mały blaszany piecyk i dwie rury.
- Uff! -
westchnął, pozbywając się ciężaru. - Całe szczęście, że to tylko trzy mile. Caroline, pomyśl! Miasto
leży zaledwie trzy mile stąd! Zwykły spacer, nic więcej. Niech sobie Hanson pędzi na zachód, za to my
będziemy mieli gdzie mieszkać. Jak ci się podoba nasz domek?
-
Podoba mi się - odparła mama - lecz nie wiem, jak przygotować miejsce do spania. Nie chcę słać wprost
na klepisku.
-
Jak to? Przecież już nieraz spaliśmy na ziemi.
-
To co innego. Jakoś nie mam ochoty spać w domu na gołej podłodze.
- Nie m
a sprawy. Zetnę trochę wierzbowych gałązek i na nich rozłoży się posłania, zresztą tylko na
dzisiejszą noc. Jutro poszukam prostych gałęzi i zrobię z nich ramy do łóżek.
To powiedziawszy, tatuś wziął siekierę i, pogwizdując wesoło, ruszył przed siebie: najpierw po dachu
ziemianki, a potem ścieżką w dół, ku wodzie. Nad brzegiem strumyka, w małej dolince, wokół dużych drzew
rosły kępami małe wierzbinki.
13
Laura pobiegła szybko za tatą. Prawie deptała mu po piętach.
-
Tatusiu, pozwól, pomogę ci - prosiła zdyszanym głosem. - Będę razem z tobą nosiła gałęzie...
- Czemu nie -
odparł tatuś, spoglądając ku niej z wesołym błyskiem w oczach. - Nie ma to jak pomoc przy
ciężkiej pracy.
Tatuś nieraz zresztą powtarzał, że nie wie, jak by sobie bez Laury dał radę. Już raz pomogła mu przy
zbijaniu drzwi w domku na prerii. A teraz nosiła razem z nim wierzbowe gałęzie i układała je na klepisku w
izdebce pod ziemią. Gdy robota była skończona, poszli oboje do stajni.
Wszystkie cztery ściany tej szopy zrobione były z darni. Dach z gałązek i siana także pokrywała z wierzchu
darń. Dach ten leżał tak nisko, że tatuś, stojąc prosto, dotykał go głową. Wewnątrz znajdowały się dwa woły
uwiązane do żłobu. Jeden - większy - miał szarą sierść, krótkie rogi i łagodne oczy. Drugi - mniejszy - miał
rogi dłuższe i grubsze, wejrzenie całkiem dzikie, a sierść w kolorze czerwonobrązowym.
-
Cześć, Bright - przywitał go tatuś. - Jak się masz Pete, stary chłopie - rzekł do większego wołu i klepnął go
lekko po grzbiecie. -
Nie zbliżaj się do nich, Lauro, dopóki ich lepiej nie poznamy - ostrzegł dziewczynkę. -A
teraz trzeba je pognać do wodopoju.
Tatuś okręcił rogi wołów sznurem i wyprowadził zwierzęta na dwór. Kroczyły za nim powoli w dół po zboczu,
a potem wyszły na dróżkę, która biegła wzdłuż zielonych szuwarów i kończyła się na płaskim brzegu. Laura
podążała za wołami krok w krok. Widziała ich nogi poruszające się niezdarnie, ich rozdwojone racice. Woły
miały szerokie, wilgotne nosy.
Później tatuś zaprowadził zwierzęta do stajni i przywiązał je do żłobu. Laura czekała na niego w progu.
Wreszcie oboje ruszyli do ziemianki.
14
-
Tato, czy Pet i Patty naprawdę chciały pojechać na Zachód? - spytała Laura cichutko.
- Tak, Lauro -
zapewnił ją tatuś.
- Tato -
odezwała się znów Laura, a głos jej zadrżał lekko - woły nie są ładne.
Tatuś wziął jej małą rączkę w swoją wielką dłoń i poklepał delikatnie.
-
Widzisz Lauro, trzeba robić, co się da, nie można narzekać. A to, co i tak musi być zrobione, lepiej czynić
z radością. Przyjdzie taki dzień, że znów będziemy mieli konie.
-
Ale kiedy to będzie, tato?
- Po pierwszych zbiorach pszenicy.
Weszli do ziemianki. Na twarzy mamy malowała się radość, Mary i Carrie siedziały umyte i uczesane, w
izdebce panował porządek. Na wierzbowych gałęziach leżały posłania, kolacja czekała.
Po jedzeniu wszyscy usiedli przed drzwiami, na ścieżce. Tatuś i mamusia usadowili się na skrzynkach,
Carrie zwinęła się w kłębek na kolanach mamy, a Mary i Laura usiadły wprost na samym brzegu twardej
dróżki, spuściwszy nogi w dół. Jack najpierw obrócił się trzy razy, a w końcu i on ułożył się na ziemi,
opierając pysk na kolanach Laury.
Siedzieli tak wszyscy w milczeniu i patrzyli na Śliwkowy Strumień, na wierzby i na słońce, które chyliło się ku
zachodowi i gasło daleko, daleko na horyzoncie, tam gdzie kończyła się preria.
W końcu mama westchnęła głęboko i powiedziała:
-
Jak tu cicho i spokojnie. Ani wilki, ani Indianie nie wyjdą po nocy. Nie pamiętam już, kiedy czułam się tak
bezpiecznie.
-
Tak, to prawda, tutaj nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo - rzekł tatuś.
Nad widnokręgiem skraj nieba mienił się łagodnymi barwami. Listki wierzb oddychały cichutko, a woda szep-
15
tała do siebie w gęstniejącym mroku. Ziemia ciemniała coraz bardziej, na szaroperłowym niebie zabłysły
pierwsze gwiazdy.
-
Czas spać - odezwała się mama. - To jeszcze nie koniec przygód na dzisiaj. Nigdy dotąd nie spaliśmy w
ziemiance.
Leżąc na swym posłaniu, Laura wsłuchiwała się w szum płynącej wody i szepty wierzb. A jednak, mimo
wszystko, o wiele chętniej ułożyłaby się do snu na dworze niż na klepisku, nawet gdyby musiała słuchać
wycia wilków na prerii.
Rozdział trzeci
Irysy i trzciny
Każdego ranka Laura i Mary, gdy już uporały się ze zmywaniem naczyń, porządkowaniem posłań i
zamiataniem podłogi, szły na dwór, żeby się pobawić.
Wokół drzwi ziemianki świeżo rozkwitłe kwiatki powoju prężyły swe kielichy między zielonymi pnącymi
gałązkami. Znad strumienia dochodziło nawoływanie ptaków. Nie był to ich śpiew, tylko odgłosy ptasich
pogawędek. Ćwir, ćwir, ćwir - wołał pierwszy ptaszek, a drugi mu odpowiadał: Tiu, tiu, tiu. Na to trzeci aż
zanosił się od śmiechu: Hi, hi, ha, ha, hi...
Mary i Laura przeszły po dachu swego domu i znalazły się na ścieżce prowadzącej do wodopoju.
Nad wodą, wśród sitowia rosły niebieskie irysy. Każdego ranka między trzcinami rozkwitały nowe kwiaty,
dumnie prostując swe ciemnoniebieskie główki. Każdy irys miał trzy podwinięte aksamitne płatki, sterczące
lekko na boki niby piękna krynolina. W górę rosły trzy następne płatki, lekko przymarszczone i jedwabiste,
tworząc zwarty kielich. Zajrzawszy do środka, Laura zobaczyła trzy wąskie!błade języczki, z których każdy
miał
na sobie pasec;
2
— Nad śliwkowym..
go futerka.
17
Zdarzało się nieraz, że do kielicha wpadał gruby, aksamitny, czarno-złoty bak i głośno bzycząc, trzepotał się
tam i z powrotem.
Wzdłuż brzegu strumienia ciągnął się ciepły, grząski muł. W powietrzu fruwały żółte i niebieskie motyle,
które raz po raz opadały na połyskującą w słońcu taflę, by napić się wody. Błyszczące ważki unosiły się
wokół na swych przezroczystych skrzydełkach. Muł wciskał się dziewczynkom między palce. Tam, gdzie
Laura lub Mary postawiły krok, a także we wgłębieniach po kopytach wołów gromadziła się woda, tworząc
malutkie kałuże.
W płytkiej wodzie strumyka ślady stóp znikały bardzo szybko. Najpierw unosiły się nad nimi małe wiry,
podobne do smużek dymu, rozpływające się na powierzchni wody. Zaraz potem odciski stóp zaczynały
niknąć. Wgłębienie po palcach stawało się coraz gładsze, a ze śladu po pięcie zostawał wkrótce tylko mały
dołek.
W wodzie pływały ławice ledwie widocznych, maleńkich rybek. Gdy poruszały się szybciej, ich srebrzyste
brzuszki błyskały w promieniach słońca. Laura i Mary przystawały nieruchomo, a wówczas małe rybki
gromadziły się wokół ich stóp i szczypały je leciutko, co było podobne do delikatnego łaskotania.
Na powierzchni strumyka ślizgało się mnóstwo wodnych owadów. Miały one długie odnóża i zostawiały na
wodzie ślady w postaci drobniutkich dziurek. Trudno było śledzić wzrokiem takiego owada. Nim się człowiek
spostrzegł, owad już był gdzie indziej - tak szybko poruszał się na wodnej tafli.
Wiatr wydobywał z trzcin dzikie, tęskne odgłosy. Sitowie nie było miękkie i płaskie jak źdźbła traw, lecz
twarde i krągłe, z obrączkowatymi zgrubieniami. Pewnego razu Laura, brodząc w głębszym miejscu,
chwyciła ręką za trzcinę, żeby wydostać się na brzeg. Wówczas z grubej łodygi wydobył się głośny pisk.
Dziewczynka aż zamarła z wrażenia, lecz po chwili
18
pociągnęła za następną trzcinę. Usłyszała taki sam pisk, a kawałek piszczącej łodygi został jej w ręce.
Te puste rurkowate łodygi, połączone ze sobą zgrubiałymi kolankami, tworzyły nadrzeczne szuwary. Gdy
próbowało się trzciny rozdzielić, rurki piszczały. Gdy się chciało połączyć je z powrotem, wydobywał się z
nich taki
sam piskliwy dźwięk.
Mary i Laura specjalnie ciągnęły za trzciny, żeby posłuchać tego pisku. Nauczyły się łączyć mniejsze rurki i
robić z nich naszyjniki. Z dużych trzcin dawało się składać długie rury, przez które można było dmuchać
prosto do wody i robić w niej bańki, strasząc w ten sposób małe rybki lub, gdy się miało pragnienie, pić wodę
długimi łykami wprost ze strumyka.
Na widok Laury i Mary, które przychodziły na obiad lub kolację całe zachlapane błotem, ubrane w zielone
naszyjniki, z długimi zielonymi rurami w dłoniach, mama wybuchała śmiechem. Dziewczynki często
przynosiły całe naręcza niebieskich irysów, które mama wstawiała do wazonu, i w ziemiance od razu robiło
się przyjemniej.
-
Słowo daję - śmiała się mamusia - ryle siedzicie w tej wodzie, że tylko patrzeć, a zamienicie się w dwie
zielone żabki!
Prawdę mówiąc, ani mamie, ani tatusiowi wcale nie przeszkadzało, że Mary i Laura spędzają tyle czasu nad
wodą. Nie wolno im jednak było brodzić dalej niż do wierzbowej dolinki. W tym właśnie miejscu strumień
skręcał i wpadał do ciemnej głębiny. Nie wolno im było zbliżać się pod żadnym pozorem do tego miejsca,
nawet gdyby chciały tylko na nie popatrzeć.
-
Któregoś dnia zabiorę was tam - obiecywał tata. Pewnego niedzielnego popołudnia tatuś oznajmił, że
nadszedł czas wyprawy nad głęboką wodę.
Rozdział czwarty
Głębina
Dziewczynki zdjęły ubrania i założyły na gołe ciała swoje stare, połatane sukienki. Mama zawiązała pod
brodą tasiemki od swego kapturka, tatuś posadził sobie Carrie na ramionach i wszyscy ruszyli w drogę.
Minęli ścieżkę wiodącą do wodopoju, szuwary, wierzbową dolinkę i gęsty gaj śliwkowy. Zeszli ze stromego
zielonego brzegu na płaską łąkę, gdzie rosły wysokie i szorstkie trawy. Zostawili za sobą nagą, prawie
pionową skarpę.
- Gdzie teraz jest
eśmy, tato? - spytała Laura.
-
Na płaskowzgórzu, córeczko - odparł.
Tatuś brnął w wysokiej, gęstej trawie, torując drogę mamie i dziewczynkom. Nagle łąka się skończyła i
oczom wszystkich ukazał się strumień.
Po białych drobnych kamyczkach płynęła połyskująca w słońcu woda, która wpadała do szerokiego
zagłębienia o niskich brzegach, porośniętych niewielką trawką. Miejsce to otaczały z obu stron wierzby. Ich
odbicie leżało płasko na wodzie, a każdy obity w niej listeczek drżał leciutko.
20
Mama usiadła na brzegu, trzymając Carrie na kolanach, a Mary i Laura podeszły do strumyka.
-
Dziewczynki, nie oddalajcie się za bardzo od brzegu - wołała mama. - I nie wchodźcie na głębinę.
W strumieniu woda sięgała skraju ich sukienek, które rozłożyły się szeroko na jej powierzchni. Po chwili
perkal nasiąknął wodą i sukienki przylepiły się dziewczynkom do nóg. Laura brnęła coraz dalej i dalej,
wkrótce woda sięgała jej do pasa. Gdy przykucnęła, mogła jej dotknąć podbródkiem.
Czuła chłód i falowanie otaczającej ją toni. Miała wrażenie, że robi się bardzo lekka, że jej stopy za chwilę
oderwą się od dna. Zaczęła skakać i chlapać na wszystkie strony.
-
Lauro, przestań - błagała Mary.
-
Lauro, dalej; już nie chodź - wołała mama. Laura jednak nie przestawała machać rękami na lewo
i prawo. Nagle pod wpływem gwałtownego ruchu ramion oderwała się od dna. Jej ręce same uniosły się w
górę, a głowa zniknęła pod wodą. Laurę ogarnęło przerażenie. Wokół niej nie było nic, czego mogłaby się
uchwycić. Na szczęście po chwili udało się jej znów stanąć na nogach. Była cała mokra, lecz przynajmniej
jej stopy trzymały się dna i nikt nie spostrzegł jej zniknięcia. Mary poruszała się ostrożnie, aby nie zmoczyć
bardziej sukienki, mama bawiła się z Carrie, a tatuś zniknął gdzieś między wierzbami. Laura ruszyła przed
siebie, jak tylko mogła najszybciej, brnąc coraz dalej i głębiej. Wkrótce woda sięgała jej wyżej pasa, a po
chwili do ramion.
Raptem na głębinie coś złapało ją za nogę i szarpnęło, tak że wraz z głową zanurzyła się pod wodę. Nie
mogła złapać oddechu, nie widziała nic wokół siebie. Próbowała chwycić się czegoś, lecz ręce jej nie mogły
na nic natrafić. Do oczu, uszu i ust cisnęła się woda.
Gdy wypłynęła znów na powierzchnię, ujrzała tuż przy sobie twarz taty.
21
-
No, moja panno, poszłaś trochę za daleko. I co, przyjemnie było? - zapytał, trzymając ją mocno w
objęciach.
Laura nie mogła wykrztusić ani słowa, z trudem łapała powietrze, szeroko otwierając usta.
-
Słyszałaś, co mama mówiła? Że nie wolno odchodzić daleko od brzegu? Dlaczego się nie słuchasz? To
przeze mnie dałaś nura, to ja złapałem cię za nogę, ale zasłużyłaś sobie na to. Na przyszłość słuchaj, co się
do ciebie mówi.
- Do-dobrze, tatusiu -
obiecała pospiesznie Laura. - Tylko proszę, zróbmy to jeszcze raz!
Wtedy tatuś roześmiał się na cały głos.
-
A niech cię - zawołał - i jego gromki śmiech poniósł się echem między wierzbami. - Dlaczego nie
krzyknęłaś, kiedy cię wciągałem pod wodę? Nie przestraszyłaś się?
- Ba-
bardzo się bałam - odparła słabym głosem Laura. - Ale zrobisz to jeszcze raz, dobrze? - A potem
spytała: - Tato, tato, skąd ty się tam wziąłeś?
Wytłumaczył jej, że przepłynął pod wodą, od strony wierzb. Nie można już było dłużej tak stać na głębinie.
Tatuś kazał Laurze wracać na brzeg i pobawić się z Mary.
Długo jeszcze - całe popołudnie - tatuś, mama i dziewczynki pluskali się w wodzie. Brodzili w niej, urządzali
bitwy wodne, a gdy tylko Laura lub Mary zbliżyły się do głębiny, tatuś wciągał je pod wodę. Mary zdarzyło
się to jeden jedyny raz, potem już się starannie pilnowała. Laura natomiast często dawała, przy pomocy taty,
porządnego nurka.
Nadeszła wreszcie pora gospodarskich zajęć i trzeba było ruszyć w drogę powrotną do domu. Znów szli
ścieżką między wysokimi trawami, cali mokrzy, aż dotarli do płaskowzgórza. Laura miała wielką ochotę
wspiąć się na samą górę.
Tatuś poszedł pierwszy, Mary i Laura tuż za nim.
22
Spod ich nóg usuwał się skawalony pył i spadał w dół. Splątane korzenie traw zwisały ze sterczącego nad
ich głowami skraju wzniesienia.
Wzgórze wyglądało zupełnie jak stół, miało okrągły, płasko ścięty wierzchołek, na którym rosła miękka,
króciutka trawa.
Tatuś, Mary i Laura stanęli na szczycie wzniesienia i rozejrzeli się wokoło, ogarniając wzrokiem głębinę oraz
łąki ciągnące się aż po samą linię widnokręgu. Potem wrócili na nizinę i skierowali się w stronę domu. Ach,
jaki piękny był ten dzień, spędzony nad wodą!
-
Mieliśmy wspaniałą zabawę - powiedział tatuś. -Ale pamiętajcie, dziewczynki, nigdy, przenigdy nie
zbliżajcie się beze mnie do głębokiej wody.
Rozdział piąty
Dziwne stworzenie
Przez cały następny dzień Laura oddawała się wspomnieniom. Wciąż przypominała sobie chłód głębokiej
wody w cieniu wysokich wierzb. Dobrze zapamiętała słowa taty i wiedziała, że nie wolno się nawet zbliżać
do tej głębiny.
Rano tatuś gdzieś zniknął, mama i Mary siedziały w ziemiance, a Laura bawiła się samotnie w gorącym
słońcu. Niebieskie kwiaty irysów więdły wśród zrudzia-łego sitowia. Laura ruszyła w kierunku wierzbowej
dolinki, minęła ją i dotarła do polanki, gdzie roiło się od czarnookich kwiatków, zwanych suzankami, i złotych
rózeg. Słońce prażyło niemiłosiernie, bez przerwy dmuchał upalny wiatr.
Laurze przypomniało się nagle płaskowzgórze. Poczuła ogromną chęć, by wspiąć się tam raz jeszcze. Była
ciekawa, czy uda się jej wejść na sam szczyt bez niczyjej pomocy. Tatuś przecież nie zabronił jej
podchodzić do płaskowzgórza.
Zbiegła szybko ze stromego brzegu i przeszła przez łąkę, na której rosła wysoka, kłująca trawa. Wzgórze
24
wznosiło się tuż przed nią. Wcale nie było łatwo wdrapać się na nie. Sucha ziemia osypywała się Laurze
spod nóg. Dziewczynka zabrudziła sobie sukienkę, kiedy opierała się kolanami o zbocze i pełzła w górę,
chwytając się kęp trawy. Swędziała ją spocona i zakurzona skóra. W końcu Laura, oparłszy się na brzuchu,
po
dciągnęła się na rekach i przeturlała na szczyt wzgórza.
Gdy wstała, spostrzegła w dole, w cieniu drzew, głębinę. Jej rozpalone ciało miało tylko jedno pragnienie:
zanurzyć się w chłodnej wodzie. Wciąż jednak pamiętała, że do głębiny nie wolno się jej zbliżyć.
Płaskowzgórze sprawiało wrażenie pustego, rozległego i zupełnie nieciekawego. W towarzystwie taty Laura
czuła radość i podniecenie, a teraz otaczający ją krajobraz wydawał się nudny. Pomyślała więc, że najlepiej
będzie wrócić jak najszybciej do domu i napić się czegoś. Od dłuższego już czasu męczyło ją ogromne
pragnienie.
Zsunęła się po zboczu i ruszyła w powrotną drogę. W dole, między wysokimi trawami, powietrze było
duszne i gorące, od ziemianki dzielił ją jeszcze kawał drogi, a tymczasem pragnienie stawało się nie do
zniesienia.
Powtarzała sobie w kółko, że nie wolno jej się zbliżać do głębiny, lecz nagle, nie wiedząc czemu, zawróciła i
ruszyła pędem w kierunku wody. Przemknęło jej przez myśl, że chciałaby jedynie chwileczkę popatrzeć, że
wystarczy jej tylko rzucić okiem na strumień, by poczuć się lepiej. Potem przyszło Laurze do głowy, że
mogłaby pobrodzić tuż przy samym brzegu, nie wchodząc wcale na głębinę.
Znajdowała się teraz na ścieżce wytyczonej przez tatę i szła przed siebie coraz szybciej.
Wtem, na samym środku dróżki, tuż przed nią, pojawiło się dziwne stworzenie.
Laura uskoczyła do tyłu i stanęła jak wryta. Nigdy przedtem nie widziała podobnego zwierzęcia. Było mniej
więcej długości Jacka, lecz miało króciutkie nóżki. Całe
25
jego ciało pokrywała długa, szara szczecina. Na płaskiej głowie sterczały małe uszka. Zwierzątko uniosło
powoli swój płaski pyszczek, przekrzywiając go lekko na bok, i obrzuciło Laurę badawczym spojrzeniem.
Dziewczynka też wpatrywała się w jego śmieszną mordkę.
Kiedy tak trwali oboje nieruchomo, spoglądając na siebie, zwierzątko nagle jakby zgrubiało, skróciło się i
padło plackiem na ziemię, robiąc się coraz bardziej płaskie, aż wreszcie na ścieżce została tylko sama szara
szczeciniasta skórka, n
iczym nie przypominająca żywego stworzenia. Jedynie pomiędzy szczeciną
połyskiwały dwa bystro patrzące oczka.
Bardzo ostrożnie i powoli Laura schyliła się i sięgnęła po wierzbowy kijek. Od razu poczuła się lepiej. Stała
pochylona, mierząc wzrokiem płaskie, szare futerko. Nie drgnęło nawet. Ona również trwała w bezruchu.
Zaczęła się zastanawiać, co by się stało, gdyby lekko dotknęła stworka samym koniuszkiem patyka. Mógłby
na przykład zmienić swój kształt na jakiś inny. Nie namyślając się wiele, leciutko dźgnęła leżące na ścieżce
stworzenie.
Zwierzątko wydało z siebie przerażające warknięcie, jego oczka zabłysły groźnie, a ostre białe zęby kłapnęły
nagle tuż przy nosie Laury. Dziewczynka umiała szybko biegać, więc rzuciła się do ucieczki i tak pędząc bez
wytc
hnienia, dotarła do ziemianki.
- Lauro, na Boga -
zawołała mama - rozchorujesz się w końcu, jeśli będziesz się tyle włóczyć w takim upale.
Mary przez cały ten czas siedziała grzecznie w domu, jak przystało na prawdziwą małą damę, zajęta
sylabizowaniem słów z książeczki, którą mama dała jej do czytania. Tak, Mary bez wątpienia była grzeczną i
porządną dziewczynką. Niestety, nie można było tego powiedzieć o Laurze, która zresztą dobrze o tym
wiedziała. Złamała przecież obietnicę, jaką dała tatusiowi. Co prawda, nikt jej nie widział, nikt nie wiedział o
tym, że zamierzała wejść do wody. Jeśli sama się nie przyzna,
26
sprawa nigdy nie wyjdzie na jaw. Tylko mały stworek był świadkiem jej samowoli, ale on przecież nie może
jej zdradzić. Niestety, całe to rozmyślanie nie przyniosło Laurze żadnej ulgi.
Wieczorem, leżąc obok siostry, nie mogła zmrużyć oka. Mama i tatuś siedzieli w progu, w świetle gwiazd.
Tatuś przygrywał na skrzypkach.
-
Lauro, śpij - powiedziała cichym głosem mama. W tej samej chwili cichutko zakwiliły skrzypki taty.
Tatuś wyglądał jak wielki cień na tle rozgwieżdżonego nieba, jego smyczek oddawał się pląsom między
ogromnymi gwiazdami.
Wszystko tchnęło dobrocią i pięknem, tylko w niej jednej, w Laurze, tkwiło zło - złamała słowo dane
tatusiowi. A ni
edotrzymanie obietnicy to jest to samo, co najgorsze kłamstwo. Ach, jak bardzo Laura
żałowała swego uczynku, lecz niczego nie można już było cofnąć. Gdyby tatuś dowiedział się o wszystkim, z
pewnością ukarałby ją jak najsurowiej. Skrzypki wciąż grały cichutko pod niebem rozjaśnionym światłem
gwiazd. Słały melodię pełną radości i słodyczy. Tatuś przecież wierzył, że Laura jest dobrą i grzeczną
dziewczynką. Nie, to już było nie do zniesienia.
Wysunęła się spod kołdry, na palcach przeszła po chłodnym klepisku. W nocnej koszuli i czepeczku stanęła
przy tacie. Wyciągał właśnie smyczkiem ostatnie nutki ze strun swych skrzypek. Laura poczuła, że
przygląda się jej z uśmiechem.
-
Co się znowu stało, moja mała kruszynko? - spytał. - Wyglądasz jak duszek, cała biała w tej ciemności.
- Tato -
zaczęła Laura drżącym głosem - ja chciałam wejść do głębokiej wody.
-
Niemożliwe! - krzyknął tatuś, a potem spytał: -I co cię zatrzymało?
- Nie wiem -
szepnęła. - Miało szare futerko, leżało na dróżce i warczało na mnie.
27
- J
akiej było wielkości?
Laura opowiedziała tatusiowi o dziwnym stworku.
-
Przecież to był borsuk - powiedział tatuś. Potem milczał przez dłuższą chwilę, Laura też nic nie mówiła. W
ciemności nie widziała twarzy taty, ale kiedy oparła się o jego kolano, poczuła całą jego siłę i dobroć.
W końcu tatuś odezwał się:
-
Sam nie wiem, co z tobą począć, Lauro. Zawsze ci wierzyłem. A wiesz, co się robi, gdy się do kogoś traci
zaufanie?
- Co-o? -
szepnęła drżącym głosem dziewczynka.
-
Trzeba takiego człowieka cały czas pilnować - odparł tatuś. - Więc i ciebie też nie można będzie spuścić z
oka. Mama się tym zajmie, bo ja muszę pracować u pana Nelsona. Jutro masz się trzymać blisko mamy i
ani na chwilę nie możesz jej zniknąć z oczu. Jeżeli przez cały dzień będziesz się dobrze sprawować,
pozwolimy ci znów spróbować być grzeczną dziewczynką, której można ufać. Co o tym sądzisz, Caroline? -
zwrócił się tatuś do mamy.
-
Masz rację, Charles - dobiegł z ciemności głos mamy. - Jutro będę pilnowała jej cały dzień. Jestem
p
ewna, że będzie się dobrze sprawowała. A teraz, Lauro, wracaj do łóżka i śpij.
Następny dzień był po prostu straszny.
Mama cały czas była zajęta szyciem i cerowaniem, więc Laura nie mogła ani na krok ruszyć się z domu. Nie
wolno jej było nawet iść po wodę do źródełka, ponieważ i to oznaczałoby jej zniknięcie. Po wodę chodziła
Mary i ona też poszła na spacer z Carrie.
Jack kładł się na ziemi, z nosem na łapach, a potem w podskokach wybiegał na ścieżkę, zerkając na Laurę i
strzygąc uszami, jakby prosił, aby wyszła z nim na dwór. Pojąć nie mógł, co się stało. Laura zaś przez cały
dzień pomagała mamie. Posłała najpierw łóżka, potem pozmywała naczynia, zamiotła podłogę, nakryła do
stołu.
28
W czasie obiadu siedziała na swojej ławeczce, ze spuszczona głową, posłusznie zjadając wszystko, co
mama przed nią postawiła. Po obiedzie powycierała umyte naczynia. Następnie przedarła dziurawe
prześcieradło na pół, a mama, złożywszy oba kawałki materiału, spięła je szpilkami. Laura miała zeszyć
muślin na nowo, drobniutkim ściegiem.
Czuła, że szew i dzień nigdy się nie skończą.
W końcu jednak, gdy nadszedł czas kolacji, mama uprzątnęła szycie.
-
Zachowywałaś się bardzo grzecznie, Lauro - stwierdziła. - Powiemy o tym tatusiowi. A jutro rano obie
poszukamy twojego borsuka. Jeste
m pewna, że uratował ci życie. Gdybyś dotarła do głębiny, na pewno
weszłabyś do wody. A gdy człowiek raz zacznie źle postępować, to później nie może się powstrzymać i,
prędzej czy później, zdarza się coś strasznego.
- Tak, wiem, mamo -
powiedziała Laura. Teraz już o tym wiedziała.
Wreszcie dzień dobiegł końca. Tego dnia Laura nie zobaczyła ani wschodu słońca, ani cieni obłoków na
prerii. Powoje zwiędły, a z rozkwitłych rankiem irysów również opadły płatki. Ani razu nie popatrzyła na wodę
płynącą w strumieniu, ani na małe rybki, ani na owady ślizgające się na wodnej tafli. Laura zrozumiała tego
dnia, że łatwiej się grzecznie zachowywać, niż być przez kogoś pilnowaną.
Nazajutrz wybrała się z mamą na poszukiwanie borsuka. Znalazła na ścieżce miejsce, gdzie zwierzątko
leżało w trawie. Mamie udało się odnaleźć borsuczą norkę. Była to okrągła jamka na skraju łąki, ukryta pod
kępką trawy. Laura próbowała wywołać zwierzątko z norki, wsadzając tam patyk. Ale gdyby nawet borsuk
siedział w swym domku, to i tak nie wyszedłby na zewnątrz za żadne skarby. Laura nigdy więcej nie
spotkała owego dziwnego stworka.
Rozdział szósty
Różany wieniec
Za stajnią na prerii znajdował się wielki szary kamień. Wznosił się ponad falującymi trawami i dzikimi
kwiatami, chylącymi ku ziemi swe kielichy. Wierzchołek miał płaski, gładki i tak szeroki, że Mary i Laura
mogły swobodnie po nim biegać, i tak długi, że mogły na nim urządzać wyścigi. Było to doskonałe miejsce
do zabawy.
Kamień porastały szaro-zielone rośliny o postrzępionych brzegach. Wzdłuż i wszerz przemierzały go
wędrujące dokądś mrówki. Nieraz przysiadał na nim motyl, kiedy chciał odpocząć. Laura lubiła się
przyglądać jego aksamitnym skrzydełkom, które składały się i rozkładały wolniutko, jakby w rytm oddechu
motyla. Lubiła też przypatrywać się cieniutkim motylim odnóżom, uczepionym skały, drżącym czułkom, a
nawet okrągłym oczkom pozbawionym powiek. Nigdy jednak nie próbowała wziąć motyla do ręki. Wiedziała
bowiem, że na jego skrzydełkach znajduje się delikatny pyłek, który mógłby zetrzeć się przy lada dotknięciu i
wówczas motyla spotkałaby wielka krzywda.
Wielki szary kamień zawsze był ciepły od słońca. Słoneczny blask opromieniał też kołyszące się trawy,
30
ptaki i motyle. Nad prerią stale wiał ciepły wiatr, pełen zapachu rozgrzanej trawy. W dali, tam gdzie niebo
stykało się z ziemią, widać było poruszające się sylwetki. To bydło pasło się na dzikich pastwiskach.
Rankiem i o zachodzie słońca dziewczynki bały się same chodzić do szarego kamienia. W tych porach dnia
przeciągało tamtędy bydło. Szło w stadzie, bijąc kopytami o ziemię, potrząsając rogami. Za stadem
wędrował pastuch, Johnny Johnson. Był to chłopak o pucułowatej, czerwonej twarzy, okrągłych, niebieskich
oczach i jasnych, prawie białych włosach. Uśmiechał się do Laury i Mary, lecz nigdy się do nich nie odzywał.
Nie miał odwagi, a także nie rozumiał ich języka.
Pewnego późnego popołudnia tatuś zawołał dziewczynki znad strumienia. Miał zamiar udać się do wielkiej
skały, by tam spotkać się z Johnnym Johnsonem i jego stadem. Mary i Laura mogły, jeśli miały ochotę, iść
razem z nim.
Laura biegła przed siebie, skacząc z radości. Nigdy jeszcze nie widziała z bliska prawdziwego stada.
Towarzyszyła tatusiowi, nie czując żadnego strachu, Mary zaś szła wolniutko, nie odstępując taty ani na
krok.
Stado znajdowało się całkiem blisko. Ryk bydła stawał się coraz głośniejszy. Widać było wysoko uniesione
rogi i kłęby złotego pyłu, wzniecanego bijącymi o ziemię kopytami.
-
Idą! - krzyknął tatuś. - Właźcie na górę! - I podsadził obie dziewczynki na wysoki szary kamień. Dopiero
stamtąd mogły bezpiecznie przyglądać się stadu.
Przed nimi kołysały się czerwone, czarne, brązowe, białe i łaciate grzbiety. Łypiąc oczami na wszystkie
strony, krowy i byki oblizywały swe płaskie nosy; trącały się łbami jak szalone, aż sczepiały się ich rogi. Mary
i Laura tkwiły bezpiecznie na kamieniu, a tatuś, oparłszy się o niego plecami, bacznie się wszystkiemu
przyglądał. Ostatnie byki i krowy mijały skałę, gdy nagle oczom
31
Mary i Laury ukazała się najpiękniejsza na świecie krowa. Była ona niewielka i biała, z czerwonymi uszami i
czerwoną plamką na środku czoła. Jej małe różki zawijały się do środka, w kierunku czerwonego znamienia.
Na bielutkim boku, dokładnie w samym środku, znajdował się wianuszek czerwonych łatek, a każda z nich
była wielkości róży.
Nawet Mary zaczęła skakać z radości.
- Popatrz, tato! -
zawołała Laura. - Popatrz, krowa z wiankiem róż!
Tatuś roześmiał się. Pomagał właśnie Johnny'emu Johnsonowi odłączyć krówkę od reszty stada.
-
Dziewczynki, pomóżcie mi zaprowadzić ją do stajni - zawołał.
Laura zeskoczyła ze skały i pobiegła ku niemu, wołając:
-
Jak to, tatusiu? Będziemy mogli ją zatrzymać? Mała biała krówka została wprowadzona do stajni i
tatuś powiedział:
- Krowa jest nasza!
Laura zakręciła się na pięcie i ruszyła pędem przed siebie, najszybciej jak tylko potrafiła. Wpadła do
ziemianki i krzyknęła od progu:
-
Mamo, mamo! Chodź prędko coś zobaczyć! Mamy krowę! Takiej pięknej jeszcze w życiu nie widziałaś!
Mama wzięła Carrie na ręce i wyszła na dwór, żeby przyjrzeć się krowie.
- Charles! -
zawołała.
- Jest nasza -
powiedział tatuś. - Podoba ci się?
-
Ależ Charles! - rzekła mamusia.
-
Dostałem ją od Nelsona - odparł tatuś. - Odpłacę mu robotą. Nelson nie obejdzie się bez pomocy przy
sianie i żniwach. Popatrz na nią tylko. Porządna, mleczna krówka. Będziemy mieli mleko i masło, Caroline.
-
Ależ, Charles! - znów powiedziała mama. Laura nie miała ochoty przysłuchiwać się dłużej tej
32
rozmowie. Odwróciła się i raz jeszcze pobiegła ścieżką do ziemianki. Schwyciwszy stojący na stole blaszany
kubek, pędem ruszyła z powrotem.
Piękna biała krówka została uwiązana we własnej małej przegrodzie, nie opodal Pete'a i Brighta. Stała tam
sobie spokojnie, żując pokarm, gdy Laura przykucnęła tuż obok i trzymając ostrożnie w jednej ręce kubek,
drugą ręką chwyciła za wymię i ścisnęła je, dokładnie tak samo jak robił to tatuś, kiedy doił. Do blaszanego
kubka spłynął strumień białego, ciepłego mleka.
- Na Boga -
krzyknęła mamusia. - Cóż to dziecko wyprawia!
-
Doję, mamo - odpowiedziała Laura.
- Nie z tej strony -
ostrzegła ją pospiesznie mama.
-
Krowa może cię kopnąć.
Łagodna krówka odwróciła tylko głowę i obrzuciła Laurę dobrotliwym spojrzeniem. Była nieco zdziwiona,
lecz wcale nie zamierzała nikomu dać kopniaka.
-
Trzeba zawsze ustawiać się z prawej strony, Lauro
-
rzekła mama.
A tato dodał:
-
Patrzcie no na tę małą! Kto cię nauczył doić, smarkulo?
Laura sama się nauczyła, kiedy przyglądała się, jak to robi tatuś. Teraz wszyscy stali i patrzyli na nią i na
mleko, którego pierwsze strumyczki uderzyły dźwięcznie o dno blaszanego kubka, a następne wpadały z
głośnym pomrukiem i wzbijały białą pianę, aż sięgnęła brzegów naczynia.
Najpierw tatuś, potem mamusia, a potem Mary i Laura pociągnęli z kubka duży łyk ciepłego, pysznego
mleka. Resztę zostawili dla Carrie. Stali tak i z radością przyglądali się ślicznej krówce.
-
Jak ona się nazywa? - spytała Mary.
- Wiana -
odpowiedział tatuś, zaśmiawszy się donośnie.
3
— Nad śliwkowym...
33
- Wiana? -
powtórzyła mama. - A cóż to za dziwne imię?
-
Nelson tak ją nazwał. To po norwesku - wytłumaczył tato. - Spytałem, co to imię oznacza, i pani Nelson
wyjaśniła mi, że Wiana znaczy: wiana.
- Co to takiego? -
spytała mama.
-
Właśnie sam próbowałem się dowiedzieć - odparł tatuś - a ona tylko w kółko powtarzała „wiana" i „wiana".
Wreszcie, widząc moją głupią minę, powiedziała „wiana z róż".
- Wianek! -
krzyknęła Laura. - Wieniec z róż! Śmiali się i śmiali, aż im zabrakło tchu, i w końcu
tatuś rzekł:
- To niesamowite, w
Wisconsin przebywaliśmy wśród Niemców i Szwedów, w Indiańskim Kraju
mieszkaliśmy z Indianami, a tu, w Minnesocie, mamy za sąsiadów samych Norwegów. To mili ludzie,
szkoda tylko, że nasi rodacy należą tutaj do rzadkości.
- No tak, ale my nie nazwiemy tej
krowy Wiana ani tym bardziej Wieniec. Nazwiemy ją Kropka - powiedziała
mama.
/
Rozdział siódmy
Wół na dachu
Teraz dziewczynkom przybył jeszcze jeden obowiązek. Każdego ranka, nim jeszcze słonko wstało, musiały
zaprowadzić Kropkę do wielkiego szarego kamienia na spotkanie ze stadem. Johnny zabierał ją wraz z
innymi krowami, żeby mogła paść się przez cały dzień. Każdego popołudnia Laura i Mary wychodziły stadu
naprzeciw i wracały z Kropką do stajni.
Rankami trawę pokrywała chłodna rosa, która moczyła nagie stopy dziewczynek i skraj ich sukienek. Ach,
jak lubiły biegać po takiej trawie i patrzeć, jak słońce wschodzi nad ziemią, na samym krańcu świata.
Z początku, o świcie, wszystko wydawało się spowite szarością i ciszą. Szare było niebo, szara murawa,
uper-lo
na rosą, i szare światło, a wiatr jakby wstrzymywał oddech.
Nagle po wschodniej stronie nieboskłonu ukazywało się zielonkawe pasemko i pierwsza mała chmurka
nasycała się różową barwą. Mary i Laura siadały na mokrym, zimnym kamieniu i obejmowały rękami
zmar
znięte
35
nogi. Z podbródkami opartymi na kolanach patrzyły przed siebie. Przy kamieniu siedział Jack i też patrzył.
Nigdy nie udało im się zauważyć momentu, w którym niebo zaczynało różowieć. Znienacka robiło się
leciutko różowe, a zaraz potem nieco różowsze. Różana barwa wędrowała coraz wyżej, stawała się coraz
wyraźniejsza i nabierała głębi. Po chwili wydawało się, że niebo płonie ogniem. Zabłąkany obłok lśnił jak
złoto. W samym środku jaśniejących barw, nad horyzontem, błyskały nagle srebrem pierwsze promienie
słońca, podobne do białych ogni. Wreszcie ukazywała się na niebie cala słoneczna tarcza, ogromna,
znacznie większa niż normalne słońce, pulsująca światłem z taką siłą, iż zdawało się, że ognista kula za
chwilę pęknie.
Laura musiała zamykać oczy, a kiedy je otwierała, niebo miało barwę błękitną i złotej chmurki już nie było.
Zwyczajne jasne słońce lśniło między trawami prerii, a tysiące ptaszków wznosiło się w powietrze, śpiewając
radośnie.
Wieczorami, przed powrotem stada, Mary i Laura biegły bardzo szybko do kamienia i wdrapywały się na
niego, aby nie dosięgły ich groźne rogi i bijące o ziemię kopyta.
Tatuś najął się do pracy u pana Nelsona, więc oba woły, Pete i Bright, nie miały nic do roboty. Wędrowały
razem z Kropką i innymi krowami, by paść się na pastwisku. Laura nigdy nie czuła strachu przed łagodną
białą Kropką, lecz Pete i Bright były tak ogromne, że mogły napędzić stracha każdemu.
Pewnego wieczoru coś strasznie rozjuszyło stado. Zwierzęta ryczały na cały głos i biły kopytami. Gdy
dotarły do kamienia, wcale go nie minęły, lecz poczęły krążyć wokół niego, rycząc i bodąc się nawzajem,
wznosząc przy tym tumany kurzu. Ich bijące na oślep rogi wzbudzały w dziewczynkach przerażenie.
Mary nie mogła ruszyć się ze strachu, a Laura,
36
ogarnięta paniką, zeskoczyła na ziemię. Wiedziała, że musi przyprowadzić Kropkę, Pete'a i Brighta do stajni.
W pyle widać było krowy i byki, które stawały dęba, biły kopytami o ziemię i ryczały, nacierając na siebie
rogami. Johnny'emu udało się skierować Pete'a, Brighta i Kropkę na dróżkę do stajni. Przyszedł mu z
pomocą Jack, który warczał i nadeptywał im na pięty, a także Laura, z krzykiem biegnąca za nimi. Potem
Johnny za pomocą wielkiego kija popędził stado przed siebie.
Kropka pierwsza weszła do stajni, za nią Bright i Pete. Laurę opuścił już strach, a tu nagle wielki Pete obrócił
się, potrząsnął rogami i puścił się galopem za stadem. Laura pobiegła za nim z krzykiem, wymachując
rękami. Pete wydał z siebie grzmiący ryk i pognał w kierunku strumienia.
Laura biegła co sił w nogach, chcąc go wyprzedzić, lecz nóżki miała o wiele krótsze niż wół. Jack także
pędził, ale spowodował jedynie to, że susy Pete'a stały się jeszcze dłuższe. Niespodzianie wół wskoczył na
dach ziemianki i Laura spostrzegła, że jego tylna noga grzęźnie w ziemi. Wyobraziła sobie, że Pete zaraz
usiądzie, a jeszcze za chwilę wpadnie do izby na mamę i Carrie, i wszystko to stanie się z winy Laury, która
nie potrafiła go zatrzymać. Wół jednak dźwignął się i wyciągnął nogę z dachu. W tym momencie Laura i
Jac
k dopadli Pete'a, zagrodzili mu drogę i zagnali go do stajni. Laura szybciutko zastawiła wejście. Trzęsła
się cała ze strachu, nogi miała jak z waty, kolana jej drżały, dosłownie uderzając jedno o drugie.
Na ścieżkę wybiegła mama, niosąc Carrie w ramionach. Wcześniej o mało nie zemdlała, gdy zobaczyła
nogę zwierzęcia sterczącą z sufitu. Na szczęście nikomu nic złego się nie stało, tylko w dachu zrobiła się
dziura, w tym miejscu, gdzie ugrzązł wół.
-
Wielkiej szkody nie zrobił - powiedziała mama.
37
Zatkała dziurę trawą i zmiotła z klepiska grudki ziemi, które wpadły do środka.
A potem obie z Laurą zaczęły się śmiać, ponieważ zabawnie było mieszkać w domu, do którego przez dach
mógł wskoczyć wół. To tak, jakby się żyło w króliczej norze.
Następnego ranka, podczas zmywania Laura spostrzegła, że po białej ścianie toczą się ciemne kulki. Były to
grudki ziemi. Podeszła bliżej, aby sprawdzić, skąd się tam wzięły, i uskoczyła błyskawicznie, niczym królik.
Do izdebki wpadł bowiem wielki kamień, a zaraz potem sufit zwalił się na ziemię.
W ziemiance zrobiło się jasno od słońca, w powietrzu unosił się kurz. Mama, Mary i Laura krztusiły się i
kichały, spoglądając w górę, tam gdzie jeszcze przed chwilą był sufit. Mama trzymała w ramionach małą
Carrie, która też kichała. Jack wskoczył do środka, a gdy zobaczył czyste niebo nad głową, głośno
zawarczał. Potem i on kichnął.
-
No to gwóźdź do trumny - powiedziała mama.
-
Jaki gwóźdź? - spytała Laura myśląc, że chodzi o zwykłe gwoździe.
- Nic, nic -
rzekła mama. - Jutro trzeba będzie zrobić nowy dach.
Wyniosły z izdebki kamień, ziemię i wiechcie siana, które wpadły do środka. Mama wiele razy zamiatała
klepisko wierzbową miotłą. Tej nocy spali w swoim domku pod rozgwieżdżonym niebem. Pierwszy raz w
życiu zdarzyło im się coś podobnego.
Następnego dnia tatuś musiał zostać w domu, żeby zbudować nowy dach. Laura pomagała mu nosić
świeże wierzbowe gałęzie, potem podawała je, podczas gdy on układał jedną obok drugiej. Na wierzch
nałożyli grubą warstwę świeżej trawy i ziemi. Dopiero na tym tatuś ułożył darń z prerii, pociętą na paski.
38
Gdy paski zostały już ściśle dopasowane, Laura pomagała tacie udeptywać dach.
-
Ta trawa nawet nie poczuje, że przeniesiono ją z jednego miejsca na drugie - powiedział tatuś. - A za kilka
dni nie będzie żadnej różnicy między naszym dachem a łąką.
Tatuś wcale się nie gniewał na Laurę za to, że nie upilnowała Pete'a. Powiedział tylko:
-
Już nie miał gdzie biegać głupi wół, tylko po naszym dachu!
S''
Rozdział ósmy
Sterta słomy
Po żniwach u pana Nelsona tatuś spłacił Kropkę. Dopiero teraz mógł się zająć własnymi zbiorami. Naostrzył
długą, groźnie wyglądającą kosę, której małym dziewczynkom nie wolno było dotykać pod żadnym pozorem,
i skosił małe pólko pszenicy za stajnią. Pszenicę związał w snopki, a ze snopków zrobił wysoką stertę.
Następnie każdego ranka szedł na łąkę za strumieniem. Kosił tam trawę i zostawiał ją na słońcu do
wyschnięcia. Siano zagrabił drewnianymi grabiami, ustawił w kopki, a potem przy pomocy Pete'a i Brighta
zwi
ózł je i zrobił z niego sześć ogromnych stogów.
Wieczorami był za bardzo zmęczony, by grać na skrzypcach, lecz cieszył się na myśl, że po sianokosach
zaorze nowe pole, na którym wkrótce posieje pszenicę.
Pewnego dnia, o świcie, przy stercie pojawiło się trzech obcych mężczyzn z młockarnią, by wymłócić
pszenicę taty. Kiedy Laura prowadziła Kropkę przez trawę mokrą od rosy, słyszała zgrzyt maszyny, a w
świetle wschodzącego słońca zobaczyła złociste plewy unoszące się na wietrze.
40
Przed śniadaniem młóckę skończono. Mężczyźni zabrali maszynę i odeszli. Wtedy tatuś powiedział, że
żałuje, iż Hanson zasiał tak mało pszenicy.
-
Na mąkę dla nas wystarczy - stwierdził. - A słomą i sianem będziemy mogli karmić zwierzęta przez całą
zimę. Za to na przyszły rok czekają nas prawdziwe żniwa.
Gdy tego samego ranka Laura i Mary poszły bawić się na prerii, pierwszą rzeczą, którą zobaczyły, była
piękna, złocista sterta słomy. Ach, jak wysoko wznosiła się do góry, jak błyszczała w słońcu, a zapach miała
słodszy niż siano!
Choć słoma była śliska, Laura błyskawicznie zaczęła się po niej wspinać i już po chwili stała na samym
czubku sterty.
Przed jej oczami rozciągał się widok na wierzchołki wierzb, strumień i rozległe łąki. Cała preria leżała u jej
stóp. Laurze zdawało się, że znalazła się w niebie, prawie tak wysoko jak ptaki. Zaczęła wymachiwać
rękami i odbijać się stopami od sprężystej słomy. Niewiele brakowało, a pofrunęłaby do góry, uniesiona
wiatrem.
- Ja fruwam! Ja fruwam! -
wołała do siostry. Mary też szybciutko wspięła się na stertę.
- Skacz, Mary! Skacz! -
krzyczała Laura.
Wzięły się za ręce i skakały w kółko, coraz wyżej i wyżej. Wiatr sprawiał, że ich spódniczki łopotały, a
kapturki od słońca wirowały jak szalone na tasiemkach wokół szyi.
-
Wyżej, wyżej! - wyśpiewywała Laura podskakując. Nagle spod jej stopy usunęła się wiązka słomy i
dziewczynka zjechała w dół, ślizgając się coraz szybciej i szybciej po gładkiej słomianej ścianie. Bach! Oto
już leżała na ziemi. Bum! Obok niej już lądowała Mary.
Pękając ze śmiechu, zaczęły się turlać w szeleszczącej słomie. Potem znów szybko wdrapały się na górę i
jeszcze raz zrobiły zjazd w dół. Chyba nigdy dotąd nie bawiły się tak wesoło.
41
Wspinały się na stertę i zjeżdżały z niej tyle razy, że w końcu zostało tam tylko parę luźno leżących kupek
słomy.
Wówczas oprzytomniały. Tatuś zrobił stertę ze słomy, a teraz niewiele z niej zostało. Laura spojrzała na
Mary, Mary -
na Laurę, a potem obie popatrzyły na resztki pięknej słomianej góry. Mary powiedziała, że
wraca do ziemianki, Laura
posłusznie poszła za nią. Bez słowa zaczęły pomagać mamie, a później
grzecznie bawiły się z Carrie. Wreszcie na obiad wrócił tatuś.
Gdy wszedł do izby, spojrzał prosto na Laurę, Laura zaś wbiła oczy w ziemię.
-
Nie pozwalam wam więcej zjeżdżać ze sterty -powiedział tatuś. - Musiałem się zatrzymać i pozbierać
rozsypaną słomę.
-
Już nigdy nie będziemy - przyrzekła gorliwie Laura. Mary powtórzyła za nią jak echo:
-
Nie będziemy, tato.
Po obiedzie Mary zmywała naczynia, a Laura je wycierała. Założyły potem swoje kapturki od słońca i
powędrowały ścieżką na prerię. Sterta słomy lśniła złociście w promieniach słońca.
- Lauro, co robisz! -
krzyknęła Mary.
-
Nic nie robię! - odparła Laura. - Nawet palcem nie dotykam.
-
Odejdź stamtąd, bo zaraz zawołam mamę!
-
Wąchać tatuś nie zabronił - powiedziała Laura. Podeszła blisko do sterty i głęboko wciągnęła powietrze.
Rozgrzana słońcem słoma pachniała piękniej niż rozgryzione ziarno pszenicy. Laura ukryła w niej twarz i
zamknąwszy oczy, wąchała z całych sił.
- Mmm... -
szepnęła.
Mary podeszła, pociągnęła nosem i też powiedziała:
- Mmm!
Laura podniosła oczy na lśniący, kłujący stóg. Niebo nigdy nie wydało się jej tak błękitne jak dziś, nad tą
42
żółtą górą. Nie wytrzyma tu na dole. Musi natychmiast znaleźć się na szczycie, pod błękitnym niebem.
- Lauro! -
zawołała Mary. - Przecież tatuś powiedział, że nie wolno!
Laura jednak drapała się do góry.
-
Nic takiego nie powiedział! Wcale nie mówił, że nie możemy się wspinać. Nie pozwolił tylko zjeżdżać, a ja
przecież wchodzę na górę.
-
Złaź natychmiast! - powiedziała Mary.
Laura stała już na szczycie sterty. Spojrzała z góry na siostrę i odezwała się jak grzeczna mała
dziewczynka:
-
Nie zejdę, przecież tatuś powiedział, że nie wolno. Nad jej głową nie było nic prócz błękitnego nieba,
wiatr wiał, a zielona preria rozciągała się szeroko i daleko. Laura uniosła w górę ramiona i skoczyła,
odbijając się od sprężystej1 słomy.
- Ja fruwam! Ja fruwam! -
zaśpiewała. Wówczas Mary też wspięła się na stertę i też zaczęła
fruwać.
Sk
akały coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie padły na ciepłą, słodko pachnącą słomę. Laura leżała, a po obu jej
stronach piętrzyły się słomiane górki. Szybko potur-lała się na jedną z nich, która zaraz się pod nią zapadła,
lecz tuż obok wyrosła następna i dziewczynka rzuciła się tam, turlając się coraz szybciej. Teraz już nic nie
mogło jej uspokoić.
- Lauro! -
krzyczała Mary. - Tatuś mówił...
Lecz Laura, turlając się jak szalona, dotarła na skraj sterty i zjechała na ziemię na wiązce słomy.
Skoczywszy na równe n
ogi, prędziutko wspięła się z powrotem na górę. Rzuciła się na słomę i znów zaczęła
się turlać.
-
Chodź, Mary! - zawołała. - Przecież tatuś nie mówił, że nie wolno się turlać.
Mary, stojąc na czubku sterty, próbowała się przeciwstawić Laurze.
- Nie zabro
nił się turlać, ale...
43
-
Więc chodź! - Laura jeszcze raz zjechała na dół, tarzając się w słomie. - Chodź! - wołała do siostry. -Ale
zabawa!
-
Ale przecież... - próbowała coś powiedzieć Mary, a potem sama sturlała się na dół.
Ach, cóż to była za rozkosz! Jeszcze większa niż zjeżdżanie. Wspinały się więc i staczały na ziemię raz po
raz, śmiejąc się na cały głos. Wraz z nimi na ziemię spadało coraz więcej słomy. Brodziły w niej, tarzały się,
a potem znów wdrapywały się na górę i spadały, aż w końcu nie było już na co się wdrapywać.
Wówczas otrzepały dokładnie swe sukienki, powyjmowały słomę z włosów i bez słowa powędrowały do
ziemianki.
Wieczorem, gdy tatuś wrócił od siana, Mary zajęta była nakrywaniem do stołu, a Laura, ukryta za drzwiami,
nie odrywała wzroku od pudełka z papierowymi lalkami.
- Lauro -
odezwał się tatuś strasznym głosem -chodź tutaj.
Laura powoli wyszła zza drzwi.
-
Chodź tutaj i stań obok Mary.
Tatuś usiadł, ustawiwszy je obie przed sobą. Patrzył jednak tylko na Laurę.
-
Znowu zjeżdżałyście ze sterty - powiedział srogim głosem.
-
Nie zjeżdżałyśmy - odezwała się Laura.
- Mary! -
krzyknął tata. - Zjeżdżałaś?
- Nn-nie -
odpowiedziała Mary.
- Lauro! -
Głos tatusia brzmiał przerażająco. - Pytam po raz ostatni: CZY ZJEŻDŻAŁYŚCIE ZE STERTY?
- Nie, tato -
odpowiedziała Laura, patrząc prosto w jego zdumione oczy. Nie pojmowała, dlaczego tatuś
spogląda na nią w ten sposób.
- Lauro! -
usłyszała znów jego głos.
-
Myśmy nie zjeżdżały - wyjaśniła. - Myśmy się turlały.
44
Tatuś zerwał się z ławy, podszedł do drzwi i wyjrzał na dwór. Widać było jego trzęsące się plecy. Mary i
Laura zupełnie nie rozumiały, co mu się stało.
Gdy obrócił się ku nim, minę miał surową, lecz w jego oczach błyskały wesołe iskierki.
-
W porządku, Lauro - powiedział. - Ale na przyszłość trzymajcie się od słomy z daleka, dobrze? Pete i
Bright mają tylko słomę i siano na zimę. Nie możemy stracić ani źdźbła. Chyba nie chcecie, żeby chodziły
głodne, co?
-
Pewnie, że nie, tato! - krzyknęły obie.
-
W takim razie, jeśli woły mają się tym żywić, słomy NIE WOLNO WIĘCEJ TKNĄĆ. Jasne?
- Tak, tato -
odparły Laura i Mary.
I tak skończyły się zabawy na stercie słomy.
Rozdział dziewiąty
Pasikonikowa pogoda
Na śliwkowych drzewkach nad strumieniem zaczęły dojrzewać owoce. Drzewa były niskie, rosły gęsto, a ich
cienkie splątane gałęzie pokryte były soczystymi śliweczkami o cienkiej skórce. Powietrze w tym miejscu
tchnęło sennością i słodyczą, zewsząd dochodził szum owadzich skrzydeł.
Za strumieniem tatuś orał skoszoną łąkę. Wczesnym rankiem, nim jeszcze słońce wstało, Laura wstąpiła po
Kropkę do stajni i nie zobaczyła tam ani Pete'a ani Brighta. Tatuś bowiem zaprzągł je do pługa.
Zaraz po śniadaniu, gdy dziewczynki pozmywały naczynia, wzięły blaszane wiadra i wybrały się nad
strumień na dzikie śliwki. Z dachu ich domku można było zobaczyć, jak tatuś orze. Woły i oracz szli z wolna
skrajem prerii. Z daleka wydawali się bardzo mali, widać było wydobywającą się spod pługa cienką smużkę
pyłu.
Z każdym dniem pole pulchnej brunatnej ziemi stawało się coraz większe, pochłaniając srebrzysto-złoty
obszar wokół stogów siana, i kładło się ciemną płachtą na falistych łąkach. Miało to być ogromne pole, by
46
pewnego dnia, gdy nadejdzie czas zbiorów pszenicy, tatuś, mama, Laura i Mary mogli kupić sobie wszystko,
czego dusza zapragnie:.dom, konie i tyle cukierków, aby można je było jeść co dzień.
Laura brnęła przez wysokie trawy do śliwkowej gęstwiny nad wodą. Kapturek od słońca dyndał jej na
plecach. Idąc, wymachiwała blaszanym wiadrem na wszystkie strony. Trawy już pożółkły, dziesiątki
maleńkich koników polnych wyskakiwało spod jej stóp, sunących szelestem między pożółkłymi, dojrzałymi
kłosami traw. Mary szła za Laurą, nie zdejmując swego kapturka z głowy.
Gdy dotarła do śliwkowego gaju, odstawiły na bok duże wiadra. Zbierały śliwki do małych wiader, a potem
przesypywały je do dużych, które nosiły na dach ziemianki, gdzie mama porozkładała czyste kawałki
materiału. Mary i Laura wysypywały tam owoce, żeby schły na słońcu. W ten sposób suszyły się śliwki na
zimę.
Śliwkowe drzewka nie dawały zbyt wiele cienia. Słońce przeświecało przez cienkie listeczki. Delikatne
gałązki uginały się pod ciężarem owoców, śliwki spadały jedna za drugą na ziemię i toczyły się
strumyczkiem między trawy. Jedne były zgniecione, inne gładkie, jeszcze inne pęknięte na pół, co
sprawiało, że ukazywały soczysty, żółciutki miąższ. Na tych słodkich pęknięciach siadały dzikie pszczoły i
szerszenie i z wielkim zapamiętaniem spijały z nich sok. Ich kosmate odwłoki aż podrygiwały z radości.
Owady zbyt były zajęte i uszczęśliwione, by myśleć o użądleniu kogokolwiek. Czasem Laura dźgnęła jedną
lub drugą pszczołę źdźbłem trawy, a wówczas owad posuwał się kawałeczek, nie przestając spijać
słodkiego śliwkowego soku.
Wszystkie dobre śliwki Laura zbierała do wiaderka. Z pękniętych strzepywała dziką pszczołę paznokciem i
szybko pakowała sobie owoc do buzi. Śliwki były ciepłe, soczyste i pełne słodyczy. Wystraszone owady z
bzyka-
47
niem krążyły wokoło i nie umiary pojąć, gdzie znikały ich śliwki. Po chwili całą gromadą obsiadały następny
owoc i znów zaczynały pić słodki sok.
-
Założę się, że zjadasz więcej śliwek, niż zbierasz -powiedziała Mary.
- Nic podobnego -
odparła Laura. - Każdą śliwkę, którą zjadam, najpierw podnoszę z ziemi.
- Dobrze wiesz, o co mi chodzi -
powiedziała Mary ze złością. - Tobie tylko w głowie zabawa, a ja pracuję.
Jednakże wiadro Laury napełniało się z taką samą szybkością jak wiadro siostry. Mary była po prostu zła,
bo zamiast zbierać śliwki, o wiele bardziej wolałaby czytać lub szyć. Laura natomiast nie cierpiała siedzieć
bez ruchu, więc zbieranie śliwek sprawiało jej prawdziwą przyjemność. Lubiła też potrząsać drzewkami.
Strząsanie śliwek nie było wcale taką prostą sprawą. Jeśli potrząsało się zbyt mocno, na ziemię spadały
zielone owoce, gdy robiło się to zbyt delikatnie, nie wszystkie dojrzałe śliwki odrywały się od gałązek. Mogły
spaść na ziemię dopiero nocą, rozgnieść się o ziemię, a wtedy nie byłoby z nich żadnego pożytku.
Laura doskonale opanowała sztukę strząsania śliwek. Obejmowała ramionami pień o szorstkiej korze i
potrząsała drzewkiem jeden raz, szybkim, lekkim ruchem. Każda śliwka wykonywała obrót na swej szypułce,
a potem wszystkie leciały w dół, padając ze stukotem na ziemię. Następnie potrzebne było jeszcze jedno
krótkie szarpnięcie, gdyż niektóre owoce wciąż obracały się na gałązkach, aż wreszcie na ziemi lądowały
ostatnie dojrzałe śliweczki. Plum i plam, plum i plam - rozlegało się wokoło.
Śliwki były rozmaite. Najpierw dojrzewały czerwone, po nich żółte, a na końcu dopiero fioletowe. Te ostatnie
były największe. Nazywano je śliwkami zimowymi, ponieważ dojrzewały dopiero po pierwszych
przymrozkach.
Pewnego ranka zupełnie niespodziewanie cały świat
48
okrył się srebrzystą powłoką. Każde źdźbło trawy błyszczało jak srebro, na ścieżce leżała cienka, lśniąca
warstewka, która aż parzyła bose stopy Laury. Zostawiały one teraz na ziemi ciemne ślady. Gdy
dziewczynka wciągnęła nosem powietrze, poczuła jego ostry chłód. Z jej ust wydobywały się kłęby pary,
zupełnie tak samo jak z pyska Kropki. Kiedy wzeszło słońce, cała preria zaiskrzyła się milionami
drobniutkich kolorowych iskierek.
Tego właśnie dnia dojrzały zimowe śliwki. Były wielkie, fioletowe, a ich skórkę pokrywał cienki srebrzysty
nalot, podobny do siwego szronu.
Słońce nie grzało już tak mocno jak przedtem, a noce zrobiły się chłodne. Preria przybrała żółtawą barwę
stogów siana. Powietrze zapachniało inaczej, a niebo straciło swój jaskrawobłękitny kolor.
Teraz tylko w południe robiło się ciepło. Szron znikał wtedy na dobre. Choć zbliżało się już Święto
Dziękczynienia, nie spadła jeszcze ani kropla deszczu.
-
Sam nie wiem, co o tym myśleć - powiedział tatuś. - Jeszcze nigdy takiej pogody nie widziałem. Nelson
twierdzi, że starzy ludzie nazywają taki czas pasikoni-kową pogodą.
-
A cóż to może znaczyć? - spytała marna. Tatuś pokręcił tylko głową.
-
Mnie o to nie pytaj. To Nelson powiedział, a ja nic z tego nie zrozumiałem.
-
To pewnie jakieś stare norweskie powiedzenie -rzekła mama.
Laurze bardzo się spodobało to określenie. Kiedy biegła przez szeleszczące trawy i widziała wyskakujące z
nich pasikoniki, śpiewała:
- Pasikonikowa pogoda! Pasikonikowa pogoda!
4
— Nad śliwkowym...
Rozdział dziesiąty
Krowy i stóg siana
Lato minęło, zbliżała się zima. Nadeszła pora, by wybrać się do miasta. Tu, w Minnesocie, miasto
znajdowało się tak blisko, że podróż trwała zaledwie jeden dzień i mama zamierzała towarzyszyć w niej
tatusiowi.
Wzięła ze sobą Carrie, która była zbyt mała, żeby zostać w domu bez mamusi. Za to Mary i Laura byty już
dużymi dziewczynkami. Mary miała prawie dziewięć lat, a Laura niedługo kończyła osiem. Mogty więc
zostać same i zająć się wszystkim podczas nieobecności mamy i taty.
Mama uszyła dla Carrie nową sukienkę z różowego perkalu - ze starej sukienki, którą nosiła kiedyś Laura.
Starczyło nawet na maty różowy kapturek. Na noc nakręciła włoski Carrie na papiloty. Rankiem główka
dziewczynki cała była w długich złotych lokach, a gdy mama zawiązała jej pod brodą tasiemki kapturka,
buzia małej wyglądała jak różyczka.
Mama założyła najpierw halki, a na wierzch piękną suknię z wzorkiem w małe truskaweczki, tę właśnie,
którą miała na sobie na balu u babci, dawno, dawno temu w Wielkim Lesie.
50
-
Dobrze się sprawujcie - powiedziała mama, sadowiąc się wraz z małą Carrie na koźle. Śniadanie zabrali
ze sobą. Tatuś trzymał w ręku kij do poganiania bydła.
-
Wrócimy przed zachodem słońca - obiecał. - Iii-oop!
-
zawołał na Pete'a i Brighta. Mały wół i duży wół schyliły łby w jarzmie, szarpnęły z całych sił i wóz ruszył.
- Do widzenia! Do widzenia! -
wołafy za nimi Laura i Mary.
Powoli wóz znikał im z oczu. Tatuś szedł obok niego. Wreszcie ludzie, woły oraz wóz zrobili się zupełnie
mali, aż na koniec preria pochłonęła ich zupełnie.
Łąki wydawały się teraz ogromne i opustoszałe, lecz bezpieczne. Nie trzeba się było obawiać ani wilków, ani
Indian, a na dodatek Jack był tuż obok. Dobry, mądry piesek doskonale wiedział, że dom jest pod jego
opieką, gdy tato wyjeżdża.
Tego ranka Mary i Laura urządziły sobie zabawę nad strumieniem, blisko szuwarów. Nie zbliżały się do
sadzawki ani nie tknęły nawet słomianej sterty. W południe zjadły placki kukurydziane z melasą i napiły się
mleka, które zostawiła dla nich mama. Następnie umyty blaszane kubki i odstawiły je na miejsce.
Pot
em Laurze przyszła chętka na zabawę na wielkim kamieniu, lecz Mary wolała zostać w domu i
przykazała siostrze, by również nie wychodziła z ziemianki.
-
Mama może mi zabraniać, ale ty nie - powiedziała Laura.
-
Właśnie, że mogę - odparła Mary. - Kiedy mamy nie ma, masz mnie słuchać, jestem od ciebie starsza.
-
A właśnie, że ty musisz mi ustępować, bo ja jestem mniejsza - rzekła na to Laura.
- Chyba nie tobie, tylko Carrie -
odpowiedziała Mary.
-
A jak nie będziesz się słuchać, powiem wszystko mamie.
-
Będę się bawić, gdzie mi się podoba - wykrzyknęła Laura.
51
Mary próbowała ją złapać, lecz Laura była szybsza. Wyskoczyła z ziemianki i już miała pobiec w górę
dróżką, gdy nagle Jack zagrodził jej drogę. Stał na sztywno wyprostowanych nogach i patrzył przed siebie w
kierunku strumienia. Laura spojrzała także i z całych sił wrzasnęła:
- Mary!
Wokół stogu siana zgromadziło się całe stado. Zwierzęta jadły siano, wyszarpując je ze stogu rogami i
depcząc kopytami.
Dla Pete'a, Brighta i Kropki nie zostanie an
i źdźbła!
Jack od razu wiedział, co należy zrobić. Rzucił się w dół po schodkach z groźnym warczeniem. Tatusia nie
było, by mógł przyjść z pomocą.
- Nie damy rady, nie! -
krzyczała Mary, ogarnięta strachem. Lecz Laura już biegła za Jackiem, a więc i Mary
ruszyła w ślad za nimi. Przebiegli przez kładkę, minęli źródełko i wkrótce znaleźli się na prerii, tuż obok
groźnego stada. Długie rogi bodły na wszystkie strony, grube kopyta biły o ziemię i roztrząsały siano, z
szeroko otwartych pysków wydobywał się donośny ryk.
Mary ze strachu nie mogła się ruszyć, Laura z tego samego powodu nie potrafiła ustać w miejscu.
Pociągnęła siostrę za sobą. Spostrzegła leżący na ziemi kij, podniosła go i z krzykiem rzuciła się w kierunku
bydła. Jack, groźnie warcząc, także ruszył do ataku. Wielka czerwona krowa potrząsnęła rogami, lecz pies
zdążył uskoczyć. Wówczas parsknęła i rzuciła się do galopu, a reszta stada ruszyła za nią, wyginając
grzbiety i tratując siano kopytami. Mary, Laura i Jack pobiegli za nimi.
Ani psu, ani dziew
czynkom nie udawało się odegnać bydła od stogów. Krowy i byki z rykiem krążyły wokół
nich, depcząc siano, którego coraz więcej spadało na ziemię. Laura biegała w kółko, zdyszana, krzycząc i
wymachując kijem. Lecz im szybciej biegała, tym szybciej poruszało się czarno-brązowo-czerwone stado,
nie prze-
52
stając tratować siana. Niektóre zwierzęta próbowały nawet wchodzić na przewracające się stogi.
Laurze zrobiło się strasznie gorąco i zakręciło się jej w głowie. Włosy z rozplecionego warkocza zasłaniały
jej
oczy, w gardle zaschło od krzyku, lecz wciąż biegała, głośno nawołując i wywijając kijem. Nie miała
jednak odwagi uderzyć nim żadnej z ogromnych rogatych bestii. Coraz więcej siana leżało na ziemi, coraz
szybciej i szybciej tratowały je kopyta.
Nagle Laura
zawróciła i ruszyła przed siebie. Prosto na nią szła wielka, czerwona krowa. Nogi, barki i
straszliwe rogi były coraz bliżej. Laura umilkła z przerażenia, lecz nagle, machnąwszy z całej siły kijem,
rzuciła się na wielkie krówskp. Krowa zatrzymała się, ale zaraz pod naporem pędzącego stada zawróciła i
rzuciła się przez zaorane pole. Wówczas cała reszta pogalopowała za nią.
Jack, Mary i Laura biegli za nimi, odwodząc je coraz bardziej od siana. I tak zagnały stado daleko, daleko w
głąb prerii, gdzie rosły wysokie trawy.
Johnny Johnson podniósł się z ziemi, przecierając oczy. Przez cały czas spał sobie w najlepsze w cieplutkiej
trawie.
- Johnny! Johnny! Wstawaj i pilnuj swego stada! -
wrzasnęła Laura.
-
Najwyższy czas - dodała Mary.
Johnny Johnson popatrzył tylko na stado pasące się w wysokiej trawie, a potem na Mary i Laurę. Nie miał
pojęcia, co się stało, a one nie mogły mu wytłumaczyć, jedyny bowiem język, jakim mówił Johnny, był
językiem norweskim.
Szły z powrotem między wysokimi trawami, które ocierały się o ich drżące kolana. Z ulgą schyliły się, by
wypić trochę wody ze źródełka. Z radością wsunęły się do swego podziemnego domku, by usiąść na ławce i
wreszcie odpocząć.
Rozdział jedenasty
Ucieczka
Całe długie, senne popołudnie spędziły samotnie w ziemiance. Stado nie pojawiło się więcej w pobliżu
stogów. Z wolna słońce chyliło się ku zachodniej stronie nieba. Zbliżał się czas, by ruszyć na spotkanie ze
stadem przy wielkiej szarej skale. Ach, jak bardzo Mary i Laura pragnęły, aby mama i tatuś byli już w domu!
Raz po raz wychodziły na ścieżkę, wyglądając wozu. W końcu usiadły z Jackiem na zielonym dachu swego
domu. Im niżej schodziło słonko, tym bardziej piesek nastawiał uszu. Co chwila Laura, a za nią Jack
podnosili się, by spojrzeć na linię widnokręgu, za którą zniknął wóz; mogli zresztą to robić siedząc, gdyż
skraj nieba było równie dobrze widać bez wstawania.
Jack znów nastawił jedno, a potem drugie ucho. Spojrzał na Laurę, a przez jego grzbiet od szyi do kikuta
ogona przebiegł dreszcz. Na horyzoncie pojawił się wóz!
Stali tak patrząc, jak wóz wynurza się z prerii. Gdy Laura zobaczyła wreszcie oba woły, mamę z Carrie na
koźle, zaczęła skakać z radości i wywijać kapturkiem, krzycząc na cały głos:
-
Jadą! Jadą!
54
-
Strasznie szybko jadą - odezwała się Mary.
Laura znieruchomiała w jednej chwili. Usłyszała głośny turkot kół i uderzenia kopyt Pete'a i Brighta. Biegły
co sił w nogach. Uciekały, jakby je kto gonił.
Wóz nadjeżdżał, trzęsąc się i kolebiąc na wszystkie strony. Teraz Laura zobaczyła mamę z Carrie w
ra
mionach skuloną w kącie wozu. Tatuś pędził ogromnymi susami tuż obok Brighta, krzycząc i dżgając go
ościeniem. Próbował zawrócić wóz znad brzegu strumienia. Daremnie. Wielkie woły galopem zbliżały się do
stromego urwiska, spychając tatę w kierunku stromizny. Wóz coraz bardziej przechylał się na bok. Za chwilę
mama z Carrie i wóz zsuną się z brzegu i spadną na dół, do strumienia.
Z ust taty wydobył się straszliwy krzyk. Raz jeszcze zdzielił Brighta kijem tak mocno, że wreszcie zwierzę
zmieniło kierunek. Laura z krzykiem rzuciła się przed siebie. Jack skoczył w górę, sięgając pyska Brighta.
Wóz z mamą i Carrie przemknął obok jak błyskawica. Wół całym ciałem runął na ścianę stajni. Nagle
wszystko zamarło w bezruchu. Tylko tatuś biegł jeszcze za wozem, a za nim Laura.
- Prrr, Bright! Prrr, Pete! -
zawołał tatuś. Oparł się obiema rękami o skrzynię wozu i spojrzał na mamę.
-
Nic się nam nie stało, Charles - rzekła mamusia. Twarz miała szarą, całe jej ciało drżało.
Pete próbował wejść do środka stajni przez drzwi, lecz tuż obok w jarzmie znajdował się Bright, któremu
drogę do środka tarasowała ściana. Tatuś zdjął mamę i Carrie z wozu i mama powiedziała:
-
Nie płacz, Carrie. Zobacz, nic się nie stało.
Różowa sukienka Carrie była z przodu rozdarta. Dziewczynka przytuliła głowę do szyi mamy, próbując
stłumić płacz, tak jak mama kazała.
-
Caroline, jak się bałem, że wóz spadnie do strumienia - powiedział tatuś.
55
-
I ja się bałam, ale nie tak bardzo - odpowiedziała mama. - Przecież wiedziałam, że do tego nie dopuścisz.
- Uffl -
westchnął tatuś, tłumiąc złość. - Dobry, stary Pete. To nie on uciekał, tylko Bright, a Pete po prostu
biegł równo z nim. A jak zobaczył stajnię, skręcił, bo poczuł głód.
Lecz Laura dobrze wiedziała, że mama i Carrie wpadłyby do rzeki razem z wozem i wołami, gdyby tatuś nie
potrafił tak szybko biec i gdyby nie uderzył Brighta z taką siłą. Przycisnęła głowę do spódnicy mamy i
objąwszy ją z całą mocą, zawołała:
- Mamo, och, mamo!
I Mary powtórzyła za nią to samo.
-
Dobrze, już dobrze - powiedziała mama. - Wszystko dobre, co się dobrze kończy. A teraz pomóżcie mi
znieść paczki z wozu, a tatuś tymczasem zajmie się wołami.
Najpierw przyniosły wszystkie paczki do ziemianki, a dopiero potem wyszły do szarego kamienia na
spotkanie stada. Zaprowadzi
ły Kropkę do stajni, gdzie Laura, przy pomocy mamy, wydoiła krowę. Mary
pomogła w przygotowaniu kolacji.
Podczas posiłku dziewczynki opowiedziały rodzicom o tym, jak bydło dobrało się do siana i jak udało im się
odgonić głodne stado. Tatuś orzekł, iż zrobiły dokładnie to, co należało zrobić, a potem dodał:
-
Wiedzieliśmy, że można na was polegać, prawda Caroline?
Z przejęcia zupełnie zapomniały o tym, że tatuś przywoził im zawsze prezenty z podróży. Lecz po kolacji
tatuś wstał z ławy i spojrzał na nie jakoś dziwnie. Wtedy Laura jednym skokiem znalazła się na jego kolanie,
a Mary na drugim. Laura, huśtając się, spytała:
-
Co nam przywiozłeś, tato? Powiedz!
- Zgadnijcie -
odparł tatuś.
Nie umiały. Nagle Laura usłyszała lekki szelest w kieszeni swetra taty i natychmiast wsunęła tam rękę.
56
Wyciągnęła torebkę z pięknego papieru w czerwone i zielone paski. W torebce znajdowały się dwa długie
cukierki -
jeden dla Mary, a drugi dla Laury! Zabarwione klonowym syropem, były z jednej strony
spłaszczone, a z drugiej wypukłe.
Mary liznęła swego cukierka. Laura zaś nadgryzła swój leciutko, a wówczas odpadło kilka okruszków
zewnętrznej warstwy i ukazał się środek - twardy, ciemnobrązowy i przezroczysty. Miał ostry, korzenny,
bardzo wyraźny smak. Tatuś powiedział, że to cukierek ślazowy.
Gdy naczynia zostały pozmywane, Mary i Laura wyszły na dwór, każda ze swoim cukierkiem, i usiadły
tatusiowi na kolanach. Zapadał chłodny zmierzch. Mama została w ziemiance, kołysząc Carrie w ramionach
i nucąc jej do snu kołysankę.
Pod pożółkłymi wierzbami strumień mruczał sam do siebie. Ogromne gwiazdy spadały nisko, drżąc i
połyskując, jakby kołysane lekkim wiaterkiem.
Ach, jak dobrze i rozkosznie było znaleźć się znów w ramionach tatusia! Jego broda leciutko łaskotała
policzek Laury, cuki
erek cudownie rozpływał się w ustach.
- Tato? -
odezwała się Laura po chwili.
-
Co takiego, moja mała kruszynko? - spytał, a jego oddech lekko musnął jej włosy.
-
Wolę chyba wilki niż byki i krowy - odparła.
-
Ale bydło jest bardziej pożyteczne - powiedział tatuś.
-
I tak wolę wilki - odpowiedziała Laura po chwili namysłu. Nie sprzeciwiała się tatusiowi, powiedziała po
prostu to, co naprawdę czuła.
-
Wiesz co, Lauro, już niedługo będziemy mieli piękną parę koni - powiedział tatuś.
Laura wiedziała, kiedy to nastąpi. Dopiero po żniwach.
■
Rozdział dwunasty
Świąteczne konie
Pasikonikowa pogoda była bardzo dziwna. Nawet na Święto Dziękczynienia nie spadł ani jeden płatek
śniegu. Świąteczną kolację jedli przy otwartych drzwiach. Daleko, za nagimi wierzchołkami drzew widać było
prerię aż' po horyzont, gdzie zawsze zachodziło słońce. Nigdzie nie było śladu śniegu. Preria wyglądała jak
miękkie, żółte futro. Tam gdzie stykała się z niebem, nie było, jak dawniej, prostej linii, tylko niewyraźny,
zamglony zarys l
ądu.
Pasikonikowa pogoda" -
pomyślała Laura. Przypomniała sobie długie, pofalowane owadzie skrzydła, wysoko
zagięte odnóża, cienkie i chropowate, a także główki twarde, z ogromnymi oczami po bokach, z maleńkimi
szczękami, ciągle zajętymi skubaniem źdźbeł trawy. Takiego pasikonika można było złapać, ukryć w dłoni i
delikatnie wsunąć mu do pyszczka zielone źdźbło trawy, które owad zaraz napoczynał, a potem szybciutko
gryzł, aż po sam czubek, który niebawem znikał w jego wnę-
Ach, jaki smaczny był świąteczny obiad! Tatuś upolował dziką gęś, której mama nie mogła upiec, tylko
58
musiała ją ugotować, gdyż w ziemiance nie było ani kominka, ani piekarnika. Do gęsi podała kluski z sosem,
kukurydziane placki oraz tłuczone kartofle. Było też masło i mleko, i kompot z suszonych śliwek. A obok
każdego blaszanego talerza leżały po trzy ziarnka prażonej kukurydzy.
Kiedyś, dawno, dawno temu, biedni angielscy przybysze nie mieli nic do jedzenia prócz trzech prażonych
ziarenek kukurydzy. Dopiero Indianie przynieśli im w darze indyki, a wówczas podróżnicy odczuli głęboką
wdzięczność.
Po dobrym, obfitym świątecznym obiedzie Laura i Mary zjadły swoje ziarenka, by w ten sposób uczcić
pamięć amerykańskich pionierów. Prażone ziarna miały bardzo dobry smak. Były chrupiące, słodkie, lekko
przypalone.
Po Święcie Dziękczynienia można już było zacząć myśleć o Bożym Narodzeniu. Wciąż jednak nie było ani
deszczu, ani śniegu. Niebo pokryło się szarymi chmurami, a preria wyglądała ponuro i smutno. Dął zimny
wiatr, który omijał jednak ziemiankę, poświstując jedynie na dachu.
-
Jak przytulnie i ciepło jest w naszym domku -mówiła mama. - Naprawdę czuję się zupełnie jak zwierzę,
które ukryło się w swej norce na czas zimy.
-
Już niedługo, Caroline - powiedział na to tatuś. -W przyszłym roku będziemy mieli piękny dom. - Oczy mu
błyszczały, a głos dźwięczał śpiewnie. - I parę pięknych koni, a na dodatek powóz, którym będę cię zabierał
na przejażdżki, ubraną w jedwabne suknie! Pomyśl tylko: płaska, urodzajna ziemia, bez kamieni i pniaków, z
którymi t
rzeba walczyć, i tylko trzy mile od kolei! Każde ziarnko, które zbierzemy, oddamy na sprzedaż! - A
potem, przegarniając włosy palcami, dodał: - Ach, jak marzę o parze dobrych koników.
-
Charles, pomyśl tylko - odezwała się mama. -
59
Siedzimy tu zdrowi, w
bezpiecznym i przytulnym miejscu i mamy zapasy na zimę. Bądźmy więc wdzięczni
za to, co mamy.
-
Jestem wdzięczny, tylko że Pete i Bright są zbyt powolne do bronowania i zwózki. Zaorałem przy ich
pomocy wielki kawał pola, lecz bez koni nie dam rady obsiać go pszenicą.
W tym momencie odezwała się Laura, gdyż zapadła cisza i można było coś powiedzieć, nie przerywając
nikomu.
- Tutaj nie ma kominka.
- O czym ty mówisz, Lauro? -
spytała mama.
-
Święty Mikołaj - odparła Laura.
-
Lauro, jedz zupę i nie uprzedzaj faktów - upomniała ją mama.
Lecz Laura i Mary dobrze wiedziały, że święty Mikołaj nie będzie mógł dostać się do domu przez komin,
skoro w domu nie ma komina. Pewnego dnia Mary znów zadała mamie pytanie, w jaki sposób święty
Mikołaj dostanie się do środka. Lecz mama nic na to nie odpowiedziała, tylko spytała:
-
A co byście, dziewczynki, chciały dostać na Gwiazdkę?
Mama zajęta była prasowaniem. Deska do prasowania opierała się jednym końcem o stół, a drugim o łóżko,
które tatuś specjalnie tak wysoko zbudował. Na łóżku bawiła się Carrie; Mary i Laura siedziały przy stole.
Mary sortowała łaty na kołdry, a Laura szyła dla swej szmacianej lalki Charlotte mały fartuszek. Ponad ich
głowami wył wicher i jęczał w rurze od komina, lecz śniegu wciąż nie było.
- J
a chcę dostać cukierka - powiedziała Laura.
-
Ja też - zawołała Mary, a malutka Carrie pisnęła:
- Ciuciu!
-
I nową zimową sukienkę, i płaszczyk z kapturem - powiedziała Mary.
60
-
Dla mnie też. I sukienkę dla Charlotte i... - ciągnęła Laura.
Mama wyjęła żelazko z pieca i wyciągnęła w ich kierunku, żeby mogły sprawdzić, czy jest dość gorące.
Pośliniły palce i dotknęły gorącego, gładkiego metalu. Dał się słyszeć syk - żelazko było dobrze rozgrzane.
-
Dziękuję wam, dziewczynki - powiedziała mama i zaczęła ostrożnie rozprasowywać łaty na koszuli tatusia.
-
Jak myślicie, co tatuś chciałby dostać w prezencie gwiazdkowym?
Nie miały najmniejszego pojęcia.
- Konie -
powiedziała mama. - A wy, czy też chciałybyście dostać konie na Gwiazdkę?
Laura i Mary spojrzały po sobie.
-
Tak tylko pomyślałam - ciągnęła dalej mama - że gdybyśmy wszyscy bardzo mocno zapragnęli dostać
konie i nic więcej, to wówczas...
Laura poczuła się trochę nieswojo. Konie nie były niczym nadzwyczajnym, nie kojarzyły się ze świętami.
Można je było po prostu dostać w zamian za coś innego. Nie potrafiła myśleć o koniach i o Gwiazdce
jednocześnie.
- Mamo -
spytała głośno - czy święty Mikołaj istnieje naprawdę?
-
Oczywiście, że tak - odparła mama i postawiła żelazko z powrotem na piecu, żeby się na nowo rozgrzało.
-
Im będziecie starsze, tym więcej będziecie o nim wiedziały. Już jesteście dość duże na to, by zrozumieć,
iż święty Mikołaj nie może być jedną osobą. W czasie świąt Bożego Narodzenia zjawia się we wszystkich
domach. I w Wielkim Lesie
, i w Indiańskim Kraju, i w stanie Nowy Jork, i tutaj, u nas. Wchodzi przez kominy
do wszystkich domów. To już chyba wiecie, prawda?
- Tak, mamo -
odparły Mary i Laura.
-
No właśnie - powiedziała mama - i widzicie...
-
Wydaje mi się, że święty Mikołaj jest podobny do aniołów - powiedziała ostrożnie Mary.
61
Laura poczuła, że wpadła na tę samą myśl.
Wtedy mama opowiedziała im coś jeszcze o Mikołaju. Otóż nie tylko dociera on wszędzie, lecz na dodatek
w tym samym czasie. Jeśli więc istnieje na świecie istota o bezgranicznie dobrym sercu, to jest nią właśnie
on. W okresie Bożego Narodzenia wszyscy starają się być dla siebie dobrzy, dlatego w gwiazdkową noc
święty Mikołaj zjawia się wszędzie. Rankiem można na własne oczy zobaczyć skutek tych starań.
- Mamo,
gdyby wszyscy zawsze pragnęli szczęścia innych, to święta trwałyby przez cały rok? - spytała
Laura.
- Tak, kochanie.
Laura zastanowiła się nad tym, co powiedziała mama. Mary też pomyślała. Myślały więc obie, a potem
spojrzały na siebie, bo już dobrze wiedziały, o co mamie chodziło. Mama chciała, żeby nie pragnęły niczego
innego prócz koni dla taty. Znów wymieniły spojrzenia i szybko odwróciły wzrok, nic nie mówiąc.
Tego wieczoru, po kolacji, tatuś przytulił do siebie Laurę i Mary i objął je mocno ramionami. Laura spojrzała
mu w twarz i przycisnąwszy się mocniej do jego boku, szepnęła:
- Tato...
-
O co chodzi, moja słodka kruszynko?
-
Tato, chciałabym, żeby święty Mikołaj... przyniósł...
- Co takiego?
-
Żeby podarował nam konie, ale pod warunkiem, że dasz mi czasem na nich pojeździć.
-
Ja też bym chciała konie - zawołała Mary. Ale
Laura była pierwsza.
Tatuś patrzył na nie ze zdziwieniem, a w jego oczach
zatliły się wesołe iskierki.
-
Naprawdę, dziewczynki, chciałybyście dostać koniki? - spytał.
- O tak, tatusiu! -
wykrzyknęły obie naraz.
62
- W takim razie -
odparł tatuś z uśmiechem - rozumiem, że święty Mikołaj zajmie się tym i przyprowadzi
nam parę ślicznych rumaków.
A więc tak się sprawy miały. Zamiast podarków gwiazdkowych - konie. Mary i Laura rozbierały się z
ponurymi minami, w ponurych nastrojach pozapinały swe nocne koszule, założyły nocne czepeczki, po
czym uklękły obie jednocześnie i zaczęły cicho szeptać:
Jeśli zasnę, dobry Boże, Jeśli nie dożyję rana, Spraw, by dusza moja biedna Mogła pójść do swego Pana
-
I pobłogosław, Boże, mamusię i tatusia, i Carrie, i wszystkich ludzi i spraw, żebym zawsze była dobrą
dziewczynką. Amen.
A Laura prędziutko dodała w myśli: „I proszę, spraw, bym nigdy, przenigdy nie martwiła się z powodu koni
na święta. Raz jeszcze amen".
Wspięła się na łóżko i od razu poczuła się lepiej. Zaczęła sobie wyobrażać konie - ich smukłe lśniące ciała,
ogony i grzywy powiewające na wietrze. Ujrzała, jak lekko unoszą swe zgrabne kopytka, jak wdychają
powietrze aksamitnymi n
ozdrzami i jak patrzą na świat jasnymi, łagodnymi oczami. Tatuś obiecał, że będzie
można na nich pojeździć.
Tatuś tymczasem nastroił skrzypki i oparł je na ramieniu. Nad ziemianką wiatr wył żałośnie pośród ciemnej,
chłodnej nocy. Za to wewnątrz było ciepło i przytulnie.
Drobne błyski ognia prześwitywały przez szpary w piecu i odbijały się w stalowych drutach mamusi. Plamka
światła mignęła nawet na łokciu taty. Smyczek tańczył wśród cieni, noga taty przytupywała na podłodze, a
wesoła muzyka tłumiła smutny płacz wichru.
Rozdział trzynasty
Wesołych Świąt
Następnego dnia w powietrzu pełno było płatków śniegu. Twarde grudki, unoszone wichrem, tańczyły i
1ГЬІига nie mogła wyjść na dwór. Kropka, Pete i Bright przez cały dzień stały w stajni, żując siano i słomę.
T
atuś siedział w domu i naprawiał buty, a mama po raz wtóry czytała mu opowiadanie „Młyn nad rzeką".
Mary była zajęta szyciem, a Laura bawiła się swą szmacianą lalką Charlotte. Czasem pozwalała Carrie
potrzymać Charlotte, lecz tylko przez krótką chwilę. Carrie me dorosła do tego, by bawić się lalkami z
gałgankow, mogłaby je podrzeć. __
Po południu, gdy Carrie usnęła, mama kiwnęła palcem na Laurę i Mary. Miała tajemniczą minę. Pochyliły
więc ku niej swe główki, a ona zdradziła im swój pomysł. W tajemnicy przed Carrie obie zrobią dla niej w
prezencie naszyjnik z guzików. I
Laura i Mary weszły na łóżko i, odwróciwszy się plecami do siostry, usiadły krzyżując nogi. Mama przyniosła
swe pudło z guzikami. Było prawie pełne.
64
Mama zaczęła zbierać guziki, gdy była młodsza niż Laura. Miała w swoich zbiorach guziki swojej mamy,
która z kolei zbierała je, będąc małą dziewczynką. Były tam guziki w kolorze niebieskim, czerwonym, guziki
sre
brne i złote, a nawet guziki, na których widniały rzeźby maleńkich zamków, mostów i drzew. Były tam też
błyszczące guziki koloru dżetu, guziki z chińskiej porcelany we wzorek, guziki w paski, guziki podobne do
soczystych jagódek, a między nimi znalazł się nawet jeden taki, który przedstawiał głowę psa. Laura aż
pisnęła, gdy ujrzała to guzikowe bogactwo.
-
Cśśś - uciszyła ją mama, lecz Carrie na szczęście się nie obudziła.
Mamusia dała im te wszystkie guziki, żeby wybrały z nich najładniejsze na naszyjnik dla Carrie.
Teraz Laura nie miała już nic przeciwko temu, żeby siedzieć w domu. Na dworze wiatr rozwiewał śnieżne
zaspy na zamarzniętej nagiej ziemi. Strumień był skuty lodem, słychać było grzechotanie wierzbowych
gałęzi. A w ziemiance ona i Mary miały swoją tajemnicę.
Gdy Carrie się budziła, bawiły się z nią grzecznie, dawały jej wszystko, czego zapragnęła, kołysały ją,
śpiewały jej piosenki, żeby tylko ją uśpić. Dopiero wówczas zabierały się na nowo do naszyjnika.
Laura trzymała jeden koniec sznureczka, Mary drugi. Wybierały guziki i nawlekały je na sznureczek. Potem
podnosiły go do góry, przyglądały się mu, odejmowały parę guzików, dorzucały inne. Czasami zdejmowały
wszystkie guziki i zaczynały od początku. Zamierzały zrobić najpiękniejszy sznur guzików na świecie.
Pewnego ranka mama oznajmiła im, że nadszedł ostatni przedświąteczny dzień. Trzeba było kończyć pracę
nad naszyjnikiem.
Niestety, właśnie tego dnia Carrie nie dawała się uśpić. Biegała, krzyczała, właziła na ławki, skakała,
śpiewała na cały głos. I wcale nie wyglądała na zmęczoną.
5
—- Nad śliwkowym.
65
Mary powiedziała jej, że powinna siedzieć spokojnie, jak na małą damę przystało, lecz siostrzyczka wcale
się tym nie przejęła. Laura dała jej potrzymać Charlotte, ale Carrie, machnąwszy lalką, jzuciła nią o ścianę.
W końcu dzieckiem zajęła się mama i zaczęła kołysać je do snu. Mary i Laura starały się siedzieć cichutko
jak myszki. Mama śpiewała coraz ciszej i ciszej, aż wreszcie Carrie zamrugała oczkami i zamknęła je na
dobre. Niestety, gdy tylko
piosenka umilkła, mała natychmiast otworzyła szeroko oczy i krzyknęła:
- Jeszcze, mamo, jeszcze!
W końcu dziecko usnęło. A wtedy Laura i Mary szybciuteńko dokończyły robotę. Mama pomogła im związać
końce sznureczka. Naszyjnik był gotowy i nie można już w nim było zmienić ani jednego guzika. Ach, jaki
piękny był ten naszyjnik!
Wieczorem, po kolacji, gdy Carrie mocno spała, mama powiesiła na brzegu stołu jej czyste małe
pończoszki. Mary i Laura, już w nocnych koszulach, wsunęły naszyjnik do jednej z nich.
To
było wszystko. Właśnie zamierzały się położyć, gdy nagle tatuś zapytał:
-
A wy, dziewczynki, nie powiesicie swoich pończoch?
-
Ale ja myślałam... - odezwała się Laura - że święty Mikołaj da nam w prezencie konie.
-
Możliwe, lecz przecież małe dziewczynki zawsze wywieszają swe pończoszki w wigilię Bożego
Narodzenia, tak czy nie?
Laura nie wiedziała, co myśleć o tym wszystkim. Mary też nie. Mama wyjęła ze skrzynki dwie czyste
pończochy, a tatuś pomógł powiesić je obok pończoszek Carrie. Mary i Laura zmówiły pacierz i położyły się
do łóżka, pełne niejasnych przeczuć.
Rankiem Laurę obudził trzask ognia. Uniosła leciutko jedną powiekę i w świetle lampy ujrzała swą
pończochę, którą jakby trochę napęczniała. Laura z krzykiem wy-
66
skoczyła z łóżka. Mary ruszyła za nią biegiem. Carrie też się obudziła.
W pończoszkach Mary i Laury znajdowały się papierowe paczuszki, obie takie same, obie pełne cukierków.
Laura dostała ich sześć i Mary też sześć. Nigdy przedtem nie widziały takich cudnych cukierków. Były tak
piękne, że aż szkoda było je zjeść. Niektóre przypominały faliście pozaginane wstążeczki, inne wyglądały
jak krótkie patyczki z wzorkiem w kolorowe kwiatki, jeszcze inne były doskonale kuliste i miały paseczki.
W jednej z pończoszek Carrie leżały cztery takie cukierki, a w drugiej sznur guzików. Na widok naszyjnika
oczy i buzia Carrie zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. Po chwili dziewczynka chwyciła sznur z głośnym
piskiem. Tatuś wziął ją na kolana, a ona, wiercąc się i śmiejąc z radości, oglądała swoje cukierki i naszyjnik
z guzików.
Potem przyszła kolej na tatusia.
-
Jak wam się zdaje, dziewczynki, może jest coś dla nas w stajni? - spytał.
Mama dodała:
-
Ubierajcie się szybciutko. Możecie iść z tatą do stajni, żeby zobaczyć, czy on tam czegoś nie znajdzie.
Ma
musia pomogła Mary i Laurze zapiąć guziki u trzewików i zawiązała im starannie szaliki pod brodą. Kiedy
dziewczynki wybiegły na dwór, ogarnęło je chłodne powietrze.
Wokół wszystko poszarzało, tylko długie czerwone pasmo jarzyło się na wschodzie. Czerwone światło lśniło
na szarobiałym śniegu. Śnieg tkwił pośród źdźbeł zwiędniętej trawy na dachu stajni i też był czerwony. W
drzwiach stajni stał tatuś i czekał. Gdy zobaczył Laurę i Mary, roześmiał się i wyszedł na dwór, żeby wpuścić
je do środka.
A tam, na mie
jscu Pete'a i Brighta, stały dwa konie. Były większe niż Pet i Patty, miały miękką czerwono-
brązową sierść, połyskującą jak jedwab. Ich grzywy i
67
ogony były czarne, a oczy jasne, o łagodnym wejrzeniu. Konie wyciągnęły swe aksamitne chrapy i leciutko
zacz
ęły szczypać rękę Laury, wydychając przy tym ciepłe powietrze.
-
No i co, wiercipięto? - spytał tatuś. - No i co, Mary? Jak wam się podobają święta?
- Bardzo tatusiu -
powiedziała Mary. Laura westchnęła tylko:
- Och, tato!
Oczy tatusia zalśniły, kiedy spytał:
-
Kto ma ochotę wsiąść na konia i przejechać się do wodopoju?
Laura nie mogła wytrzymać z przejęcia, gdy patrzyła, jak tatuś podnosi Mary, pokazuje jej, jak trzymać się
grzywy i tłumaczy, że nie ma się czego bać. Wreszcie silne ręce taty i ją poderwały do góry. Siedziała teraz
na wysokim, miękkim grzbiecie i czuła pod sobą żywe końskie ciało.
Na dworze wszystko błyszczało od słońca odbijającego się na śniegu.
Tatuś szedł przodem, prowadząc konie; miał przy sobie siekierę do rozbijania lodu na rzeczce, gdyż chciał,
by konie napiły się wody z przerębli. Konie unosiły łby, wdychając głęboko i wydychając rześkie powietrze.
Raz po raz strzygły swymi aksamitnymi uszami.
Laura trzymała się końskiej grzywy i uderzała rytmicznie trzewikami o końskie boki, śmiejąc się radośnie. I
tatuś, i konie, i Mary, i Laura - wszyscy - przepełnieni byli radością w ten jasny, chłodny świąteczny poranek.
Rozdział czternasty
Wiosenna powódź
W samym środku nocy Laura usiadła na łóżku. Nigdy przedtem nie słyszała takiego ryku tuż pod samymi
drzwiami.
- Tato, tato, co to? -
krzyknęła na cały głos.
-
To mi wygląda na strumień - odparł tatuś i wyskoczył z łóżka.
Otworzył drzwi i ryk z czarnych ciemności nocy wdarł się do środka ziemianki. Laurę ogarnęło przerażenie.
-
A niech to piorun trzaśnie! Leje jak z cebra! -zawołał tatuś.
Mama powiedziała coś, czego Laura nie dosłyszała.
-
Nic nie widać! - krzyknął tatuś. - Egipskie ciemności. Ciemno choć oko wykol. Nie bój się, w strumieniu
woda nie może podnieść się wysoko! Wyleje na niskim brzegu z drugiej strony!
Zamknął drzwi i ryk nieco ucichł.
-
Śpij, Lauro - powiedział, lecz Laura leżała, wcale nie śpiąc, i przysłuchiwała się dudnieniu za drzwiami.
Nagle otworzyła oczy. Za oknem zobaczyła szarość, taty nie było, mama szykowała śniadanie, lecz ryk na
dworze wcale nie ustawał.
69
W jednej chwili Laura zerwała się z łóżka i otworzyła drzwi. Ooch! Lodowaty deszcz oblał ją od stóp do głów,
zapierając dech w piersiach. Wyskoczyła na dwór, wprost pod zimny prysznic, tuż u jej stóp płynęły z
głośnym szumem wezbrane wody strumienia.
Ścieżka zniknęła, a woda z wściekłością toczyła się po schodkach, prowadzących kiedyś do kładki. Pnie
wierzb zniknęły w falach, tylko ich czubki chwiały się w żółtej pianie. Ryk wody wdzierał się do uszu Laury.
Dziewczynka nie słyszała kropel padającego deszczu, czuła tylko, jak uderzają w jej przemoczoną do nitki
nocną koszulę i w jej głowę, jakby pozbawioną włosów.
Potężne, rozpędzone fale napawały Laurę grozą i zachwytem. Toczyły się ponad czubkami wierzb i
rozlewały się w topiel pełną wirów, daleko, aż na prerię. Na zakręcie, w górze strumienia, woda piętrzyła się
najwyżej, a potem spadała, pełna białej piany. Wydawało się, że toń zmienia się z minuty na minutę, a
zarazem pozostaje ta sama: przerażająca i potężna.
Nagle mama jednym szarpnięciem wciągnęła Laurę do środka.
-
Nie słyszałaś, że cię wołałam?! - krzyknęła.
- Nie, mamo -
odparła dziewczynka.
-
Nie wątpię - powiedziała mama.
Woda spływała z Laury ciurkiem, tworząc kałużę wokół jej bosych stóp. Mama ściągnęła z córeczki sztywną
od zimna, mokrą koszulę i mocno natarła jej ciało ręcznikiem.
-
A teraz prędko się ubieraj, bo przeziębisz się na śmierć.
Laura jednak czuła ciepło w całym ciele. Nigdy jeszcze nie miała uczucia takiej cudownej świeżości. Mary
nie wytrzymała:
-
Naprawdę dziwię ci się, Lauro. Ja bym nie mogła tak wyjść i moknąć na deszczu.
-
Ach, Mary, musisz zobaczyć strumień! - krzyknęła
70
Laura i spytała: - Mamo, czy mogę po śniadaniu wyjść i jeszcze raz popatrzeć?
- Nie próbuj nawet, póki pada -
odparła mama. Podczas śniadania deszcz ustał. Zaświeciło słońce i
tatuś oświadczył, że Mary i Laura mogą wyjść razem z nim na dwór, żeby popatrzeć na strumień.
Powietrze było świeże, czyste, nasycone wilgocią i pachniało wiosną. Po niebieskim niebie płynęły ogromne
obłoki. Śnieg zniknął z nasiąkniętej deszczem ziemi. Z wysokiego brzegu wciąż dochodził ryk płynącej
wody.
- Co za pogoda -
odezwał się tatuś. - Takiej jeszcze w życiu nie widziałem.
-
Czy to ciągle pasikonikowa pogoda? - spytała Laura, lecz tatuś nie umiał odpowiedzieć.
Ruszyli wzdłuż wysokiego brzegu, rozglądając się po zmienionym krajobrazie. Wyjący, spieniony strumień
odmienił wszystko. Ze śliwkowych drzew pozostała tylko masa gałęzi wśród fal. Płaskowzgórze stało się
okrągłą wyspą, którą opływała woda rwącej rzeki, by potem znów wrócić do głównego nurtu. Tam gdzie
dotychczas było jeziorko, zrobiło się jezioro, z którego wystawały czubki wysokich niegdyś wierzb. Za rzeką
rozciągało się czarne, mokre pole, zorane pługiem przez tatę.
-
Już niedługo będzie tu rosła pszenica - powiedział tatuś, patrząc w dal, na ciemny pasek lądu za rzeką.
Rozdział piętnasty
Kładka
Następnego dnia Laura nie miała wątpliwości, że mama nie pozwoli jej bawić się nad strumieniem. Wciąż
słychać było szum wody, choć stał się on nieco cichszy. Nagle dziewczynka poczuła, że strumień wzywa ją
do siebie. Cichutko, tak żeby mama nie słyszała, wymknęła się z ziemianki. Woda już nieco opadła,
odsłaniając schodki, i pieniła się tuż przy kładce. Część deski wystawała ponad wodę.
Przez całą zimę strumień był pokryty lodem; sprawiał wrażenie nieruchomego i cichego, nie wydawał
najmniejszego odgłosu. A teraz płynął z wielką szybkością, szu-miąc głośno i radośnie.. W miejscu, gdzie
zderzał się z kładką, rozpryskiwały się białe bąbelki. Laurze zdawało się, że strumyk śmieje się sam do
siebie.
Zdjęła buty i pończochy i położyła je w bezpiecznym miejscu na najniższym schodku. Potem stanęła na
kładce i zaczęła się przyglądać szumiącej wodzie.
U jej bosych stóp, obmywany
ch maleńkimi falami, rozpryskiwały się krople. Laura zanurzyła nogę w
wirującej pianie, a potem usiadła na kładce i spuściła obie nogi. Nurt rzeki parł z całej siły, a Laura
uderzała
72
stopami o wodę. Ach, jak wielką radość sprawiała jej ta zabawa!
Ch
oć była już prawie całkiem mokra, czuła, że jej ciało marzy o jednym: żeby znaleźć się w spienionej
wodzie. Położywszy się na kładce, zanurzyła w wodzie ręce. Tego jednak było jej mało. Miała ochotę
schować się po szyję w szumiącym, kipiącym radością strumieniu. Przytrzymała się więc mocno obiema
rękami deski i zsunęła się do niego.
W tej samej chwili poczuła, że z wodą nie ma żartów. Potężny, straszliwy nurt, chwyciwszy ją w swe objęcia,
zaczął wciągać ją pod kładkę. Tylko głowa była jeszcze na wierzchu, a jedna ręka rozpaczliwie usiłowała
trzymać się wąskiej deski.
Laura przyciskała policzek do brzegu kładki, nie puszczając ręki, woda zaś z całą mocą ciągnęła ją w
głębinę. Wśród fal nie dźwięczał już wesoły śmiech.
W domu nikt nie wiedział, dokąd poszła Laura. Nikt nie usłyszałby zresztą jej wołania. Woda z hukiem i
coraz większą siłą porywała ją w swój nurt. Laura machała nogami, lecz fale były silniejsze. Obiema rękami
próbowała podciągnąć się na desce, woda jednak nie ustępowała, szarpała jej głowę, jakby chciała
rozerwać ją na pół. Toń była strasznie zimna, przenikała tym zimnem do szpiku kości.
Z wilkami albo z bykami było inaczej. Strumień nie miał w sobie życia, ale miał niesamowitą siłę, której nic
nie mogło powstrzymać. Odmęty i wiry pewnie będą Laurę popychać i podrzucać niczym wierzbową gałąź.
Nikt nie zwróci na nią najmniejszej uwagi.
Czuła w nogach zmęczenie, z trudem trzymała się kładki. „Muszę się wydostać. Muszę." - pomyślała. Wgło-
wie słyszała huk pędzącej wody. Raz jeszcze z całych sił kopnęła obiema nogami, podciągnęła się na
rękach i oto znów, cudem jakimś, znalazła się na kładce.
Pod brzuchem i policzkiem poczuła twardą powierz-
73
chnię. Leżała ciężko dysząc i dziękując Bogu za to oparcie z solidnego drzewa.
Gdy się poruszyła, zakręciło się jej w głowie. Pełzając wydostała się na brzeg. Podniosła z ziemi buty i
pończochy i zaczęła powoli wspinać się po schodkach. Nie miała pojęcia, co powiedzieć mamie.
Odczekawszy chwilę, weszła do środka. Stanęła nieruchomo w progu, woda lała się z niej ciurkiem. Mama
zajęta była szyciem.
-
Gdzieś ty była, Lauro? - spytała, podnosząc wzrok. I w mgnieniu oka rzuciła się ku niej wołając: - Matko
Boska! Odwróć się w tej chwili! - Zaczęła rozpinać guziki u jej sukienki. - Co się stało? Wpadłaś do wody?
- Nie ma-amo -
odparła Laura. - Sama weszłam. Mama słuchała w milczeniu, zdejmując z niej ubranie
i wycierając ją mocno ręcznikiem. Nie odezwała się ani słowem, gdy Laura wyznała jej wszystko.
Dziewczynka szczękała zębami, więc mama owinęła ją w kołdrę i posadziła blisko pieca.
-
Lauro, od dawna już zachowujesz się bardzo źle i dobrze o tym wiesz - powiedziała w końcu mamusia. -
Nie potrafię cię nawet ukarać ani skrzyczeć. O mało się nie utopiłaś.
Laura milczała.
-
Nie możesz się zbliżać do wody, póki tatuś albo ja ci na to nie pozwolimy. I nie stanie się to wcześniej, nim
woda w strumieniu opadnie.
- Tak, mamo.
Woda w strumieniu na pewno kiedyś opadnie. I znów będzie to łagodna, miła rzeczka, w której można się
pluskać. Niestety, nikt nie potrafi jej do tego zmusić, ani do tego, ani w ogóle do czegokolwiek. Laura
zrozumiała nagle, że istnieją na świecie rzeczy, które mają moc większą niż jakikolwiek człowiek. Lecz jej
samej strumień nie zmógł, mimo wszystko. Nie zmusił jej ani do krzyku, ani do łez.
Rozdział szesnasty
Cudowny dom
Woda w strumieniu opadła. Nastały też zaraz cieplejsze dni i każdego ranka tatuś chodził wraz z Samem i
Dawidem, gwiazdkowymi końmi, by pracować na pszenicznym polu.
-
Słowo daję - mówiła mamusia - zaorzesz tę ziemię na śmierć i sam padniesz.
Tatuś wytłumaczył jej wtedy, że ziemia jest zbyt sucha z powodu braku śniegu. Trzeba ją orać głęboko i
dobrze bronować, a potem jak najszybciej obsiać.
Pracował więc od świtu do nocy, a Laura zawsze czekała na niego po zmroku, dopóki nie usłyszała chlu-
potu wody pod końskimi kopytami. Wbiegała wtedy do ziemianki po latarnię, a potem pędziła do stajni, żeby
mu poświecić, gdy będzie obrządzał krowę i konie.
Ze zmęczenia tatuś nie mógł się nawet uśmiechnąć ani porozmawiać. Zjadał kolację i od razu szedł spać.
Wreszcie siew pszenicy został ukończony. Tatuś posiał jeszcze owies, a potem zrobił zagonek na kartofle
oraz ogródek.
Mama, Mary i Laura pomagały mu sadzić ziemniaki
75
i obsiewać grządki malutkimi nasionkami. Nawet małej Carrie zdawało się, że pracuje i pomaga, i nikt nie
wyprowadzał jej z błędu.
Wkrótce cały świat się zazielenił, maleńkie złoto-zie-lone listeczki wierzb zaczęły wychylać się z pączków.
Jaskry i fiołki gęsto wyrosły na łąkach w dolinkach, pojawiły się liście szczawiu, które miały przyjemny
kwaśny smak, oraz pączki lawendy. Tylko pszeniczne pole leżało nagie i czarne.
Pewnego wieczoru tatuś pokazał Laurze delikatną, zielonkawą mgiełkę tuż przy ciemnej ziemi. Tak właśnie
wschodziła pszenica! Każdy kiełek z osobna był ledwie widoczny, lecz wszystkie razem tworzyły niewyraźny
zielony dywanik. Nie posiadali się z radości, pszenica bowiem zapowiadała się bardzo dobrze.
Następnego dnia tatuś pojechał do miasta. Sam i Dawid potrafiły przebyć drogę w obie strony w ciągu
jednego popołudnia. Dziewczynki nie zdążyły jeszcze zatęsknić za tatusiem, więc nie wypatrywały go ani nie
czekały na jego powrót.
Laura pierwsza usłyszała skrzypienie wozu i pierwsza wybiegła na ścieżkę.
Tatuś siedział na koźle. Twarz jego promieniała radością. Za nim, na wozie piętrzyła się góra pięknych
desek. Tatuś śpiewał na cały głos:
-
Caroline, wiozę dla ciebie nowy dom!
- Charles, co ty! -
Mama aż zaniemówiła.
Laura błyskawicznie wdrapała się po kole na górę desek. W życiu nie widziała tylu gładziutkich, prostych,
pi
ęknych deszczułek. Na pewno wyszły spod mechanicznej piły.
-
Przecież pszenica dopiero co wzeszła! - zawołała
mama.
- Nic nie szkodzi -
odparł tatuś. - Za deski zapłacimy po żniwach. Tak się umówiłem.
-
Będziemy mieli dom z desek, tato? - spytała Laura.
76
-
Owszem, wiercipięto. Cały dom będzie z desek i będzie miał szyby w oknach.
Tatuś nie kłamał. Następnego ranka przyszedł do pomocy pan Nelson i obaj zaczęli kopać piwnicę. A więc
cudowny dom stanie z jednej prostej przyczyny: ponieważ wzeszła pszenica.
Mary i Laura marzyły o tym, żeby jak najszybciej uporać się z robotą, mama bowiem uparła się i kazała im
skończyć wszystko przed wyjściem.
-
Bez pracy nie ma kołaczy - powiedziała.
Umyły więc wszystkie talerze i odstawiły je na miejsce. Posłały starannie łóżka, zamiotły podłogę wierzbową
miotłą, po czym odstawiły miotłę w kąt. Dopiero teraz mogły wyjść.
Zbiegły po schodkach, przeszły przez kładkę i, minąwszy wierzbowe zarośla, wydostały się na prerię. Szły
najpierw przez łąki, a potem wspięły się na szczyt zielonego wzgórza, na którym tatuś i pan Nelson zaczęli
wznosić nowy dom.
Przyjemnie było popatrzeć, jak powstaje szkielet drewnianego budynku. Na tle niebieskiego nieba złociły się
deski. Młotki dźwięczały radośnie, a spod hebli wydostawały się długie, spiralnie skręcone strużyny. Wokół
unosił się słodki aromat świeżo heblowanego drzewa.
Mary i Laura pozawieszały sobie na uszach kręte wiórki, które wyglądały jak kolczyki, dłuższe strużyny
założyły na szyję, a najdłuższe Laura powtykała sobie we włosy. Strużyny te zwisały jak złote loki i miały
dokładnie taki kolor, o jakim Laura zawsze marzyła.
Tatuś i pan Nelson stali na szkielecie dachu, uderzali młotkami i odpiłowywali końce desek. Małe kawałki
drewna spadały na ziemię. Laura i Mary zbierały je w kupki i budowały z nich własne domki. Ach, jak
cudownie się bawiły na budowie!
Szkielet ścian został wkrótce pokryty ukośnymi de-szczułkami, które tatuś i pan Nelson poprzybijali gwoź-
77
dziami. Dach pokryli kupnymi gontami. Gotowe gonty były wszystkie jednakowe i bardzo cienkie. Wyglądały
dużo lepiej niż gonty, które tatuś ciosał kiedyś siekierą. Powstał z nich dach gładziuteńki, szczelny, bez
jednej szparki.
Potem tatuś położył podłogę z heblowanych desek, gładkich jak jedwab. Każda z nich miała na brzegu
r
owek, więc pasowały do siebie jak ulał. Na stryszku tata położył jeszcze jedną podłogę, która jednocześnie
służyła za sufit na dole.
Na parterze tatuś przedzielił izbę ścianką. W ten sposób w nowym domu powstały dwa pomieszczenia:
sypialnia i duży pokój! W dużym pokoju były dwa okna. Jedno wychodziło na wschód, a drugie, to przy
drzwiach, na południe. Do obu tatuś wstawił połyskliwe, jasne szybki. W sypialni też zrobił dwa okna, i też
wprawił w nie szybki.
Laura nigdy w życiu nie widziała takich pięknych okien. Każde z nich składało się z dwóch części, a w
każdej połówce było po sześć szybek. Dolną część można było podciągnąć do góry i podeprzeć specjalnym
kijkiem.
Oprócz drzwi frontowych tatuś zrobił drzwi tylne, a za nimi malutką izdebkę. Była to sionka, pokoik jakby
przylepiony do domu. W zimie miał on chronić domek przed północnymi wiatrami. Miał także służyć jako
schowek na miotłę, szczotkę do podłogi oraz balię.
Gdy pan Nelson sobie poszedł, Laura zaczęła zadawać tatusiowi pytania. Tatuś wyjaśnił, że sypialnia jest
dla niego, mamy i Carrie, a strych dla Mary i Laury, do spania i do zabawy. Laura marzyła o tym, żeby jak
najprędzej zobaczyć górkę. Tatuś przerwał więc pracę nad sionką i zrobił drabinę na strych.
Laura szybko wspięła się po szczeblach i wsunęła głowę w duży otwór w suficie. Stryszek był wielkości obu
pokoi na dole. Miał podłogę z gładkich desek i pochyłe ściany z żółtych gontów. Ściany strychu również
78
miały okna, po jednym z każdej strony, które także były ze szkła!
Mary bała się z początku wchodzić na strych po drabinie. Bała się też stawać na niej, gdy spuszczała nogi z
otworu. Laura, podobnie jak siostra, czuła strach, lecz nie dawała tego po sobie poznać. Szybko zresztą
obie przyzwyczaiły się do wchodzenia i schodzenia po szczeblach drabiny.
Dziewczynkom zdawało się, że dom jest już gotów. Tymczasem tatuś pokrył zewnętrzne ściany czarną papą
i dopiero na wierzchu przybił jeszcze jedną warstwę desek. Były to długie, gładkie deski, zachodzące jedna
na drugą. Wokół okien i drzwi tatuś przybił drewniane ramy.
-
Dom jest szczelny niczym bęben! - zawołał. Rzeczywiście ani na dachu, ani na ścianach, ani na
podłodze nie było żadnej szparki, przez którą mógłby się dostać do środka deszcz lub zimny wiatr.
Potem tatuś wstawił drzwi, kupne drzwi. Były one cieńsze i znacznie gładsze niż te z dębiny, ciosane
siekierą. Na górze i na dole miały wstawki z całkiem cienkiego drewna. Zawiasy też byty kupione w sklepie.
Aż miło było patrzeć, jak takie gotowe drzwi się zamykają i otwierają. Nie stukały przy tym jak drzwi na
zawiasach z drewna ani się nie huśtały jak drzwi na zawiasach z rzemienia.
Tatuś umocował na drzwiach gotowe zamki, zamykane na klucze. Klucze pasowały do małych, zgrabnych
dziurek i obracały się w nich ze szczękiem. Zamki miały białe, porcelanowe gałki.
Pewnego dnia tatuś spytał:
-
Dziewczynki, czy potraficie dotrzymać tajemnicy?
- Tak, tatusiu -
krzyknęły obie naraz.
-
Obiecujecie, że nie powiecie nic mamie? - upewniał się, a one obiecały, że nie pisną ani słówka.
Wtedy tatuś otworzył drzwi do sionki. Stał w niej
79
błyszczący czarny piecyk. Tatuś kupił go w mieście i ukrył tutaj, w sekrecie przed mamą.
Piecyk miał z wierzchu, na płycie, cztery okrągłe fajerki. W każdej z nich było wyżłobienie, do którego
pasował specjalny żelazny uchwyt, służący do podnoszenia fajerek. Z przodu piecyka znajdowały się
podłużne, niskie drzwiczki do popielnika. Miały one szczeliny, które można było otwierać i zamykać
żelaznym prętem, poruszając nim raz w lewo, raz w prawo. Tuż pod nimi tkwiła rynienka na popiół, dzięki
temu nie spadał on na podłogę. Nad rynienką umieszczone było ruchome żelazne wieczko, na którym
widniały litery w jednym rządku. Mary, przeciągając po nich palcem, wysylabizo-wała:
- PAT. Jeden, siedem, siedem, zero.
-
Jak to się czyta, tato?
-
Czyta się: „Pat" - odparł tatuś.
Laura otworzyła większe drzwiczki z boku i ujrzała wnękę z półką pośrodku.
- Co to jest, tato?
- To piekarnik -
wytłumaczył tatuś.
Wziął wspaniały piecyk i zaniósł go do dużego pokoju. Przymocował do niego rurę, która sięgała sufitu,
biegła potem przez strych i wychodziła na zewnątrz przez dziurę wypiłowaną w dachu. Wspiąwszy się na
dach, tatuś założył na rurę od piecyka jeszcze jedną, szerszą, która miała płaski kołnierz, zakrywający
dziurę w dachu. W ten sposób najmniejsza nawet kropla deszczu nie mogła dostać się do wnętrza nowego
domu.
Tak oto powstał komin na prerii.
-
Nieźle się prezentuje - rzekł tatuś. - Nawet na tym pustkowiu.
Teraz w domku niczego już nie brakowało. Przez szklane szybki wpadały do środka słoneczne promienie, a
wewnątrz było jasno jak na dworze. Pachniało świeżymi sosnowymi deskami, z których zrobiona była
podłoga i
80
ściany. W kącie, obok drzwi do sionki, stał dumnie żelazny piecyk. Wystarczył jeden lekki ruch białą
porcelanową gałką, a drzwi otwierały się szeroko, chodząc leciutko w nowych, kupnych zawiasach; ciche
szczęknięcie małego, żelaznego języczka u zamka oznaczało, że drzwi zamknęły się na dobre.
- Jutro rano przeprowadzka -
oznajmił tatuś. - To ostatnia noc, jaką spędzamy w ziemiance.
Mary i Laura, wziąwszy się za ręce, schodziły ze wzgórza. Na skraju prerii pszeniczny łan połyskiwał
jedwabiście, marszcząc się niby wodna tafla. Pole kończyło się równymi liniami, które schodziły się pod
kątem prostym. Rosnące wokoło dzikie trawy prerii wydawały się grubsze i o wiele ciemniejsze. Laura
odwróciła się i jeszcze raz spojrzała na cudowny nowy domek. Wzgórze, drewniane ściany i dach wyglądały
w słonecznym świetle jak ogromna sterta złotej słomy.
6
— Nad śliwkowym...
Rozdział siedemnasty
Przeprowadzka
Następnego dnia wstał słoneczny poranek. Mary wraz z Laurą pomagały wynosić wszystkie rzeczy z
ziemianki na wysoki brzeg i ładować je na wóz. Laura bardzo się starała, żeby nie patrzeć na tatusia.
Rozsadzała ją radość z powodu wspólnej tajemnicy. Mamusia niczego się nie domyślała. Opróżniła stary
piecyk z gorącego popiołu, żeby można było przenieść go do nowego domu.
-
Charles, nie zapomniałeś o rurze do pieca? - upewniała się.
- Nie, Caroline -
odparł tatuś.
Laura aż się zakrztusiła, z trudem powstrzymując śmiech.
- Co ci tam w gardle siedzi? -
spytała mama. - Żabkę połknęłaś czy co?
Dawid i Sam szarpnęły wóz. Minąwszy bród, wóz potoczył się przez prerię w kierunku nowego domu.
Mama, Mary i Laura szły za nim, wydeptaną w trawie ścieżką, z naręczem rzeczy, a na końcu dreptała
malutka Carrie.
Na szczycie wzgórza błyszczał w słońcu dom z desek,
82
o dachu z gotowych gontów. Tatuś zeskoczył z wozu, żeby poczekać na mamę i zobaczyć, co też ona
powie na widok nowego pieca.
Mamusia weszła do domku i1 stanęła jak wryta, zamykając i otwierając usta. W końcu odezwała się słabym
głosem:
-
Mój Boże!
Laura i Mary zaczęły krzyczeć i skakać z radości; tańczyła nawet malutka Carrie, choć nie wiedziała,
dlaczego.
- To twój nowy piecyk, mamo! Twój nowy piecyk! -
wołały jedna przez drugą. - Ma piekarnik i cztery fajerki, i
rączkę. A Mary dodała:
-
Ma też napis. Umiem go przeczytać: PAT, PAT!
-
Charles, nie powinieneś! Nie trzeba było! - powtarzała mama.
Tatuś objął mamę i rzekł:
-
Caroline, nie będziesz się chyba martwić, co?
-
Nie, nie będę, Charles - odparła mama. - Ale ten nowy dom, i szklane szyby, i na dodatek jeszcze piec.
Nie, to za wiele!
-
Dla ciebie nigdy dosyć - powiedział tatuś. - A wydatkami się nie martw. Popatrz tylko przez okno na pole.
Mary i Laura zaciągnęły mamę w kierunku piecyka. Laura pokazała jej, jak podnosić fajerki, a Mary - jak
działają drzwiczki od popielnika. Mama stała i przyglądała się temu w milczeniu.
-
O mój Boże! - odezwała się wreszcie. - Nawet nie wiem, czy się odważę ugotować obiad na czymś takim.
Rzecz jasna, ugotowała obiad na ślicznym piecyku, a Mary i Laura nakryły potem do stołu w jasnym,
przestronnym pokoju. Przez otwarte okna i drzwi ze wszystkich stron wpadało do środka świeże powietrze i
słoneczne światło.
Ach, jaką radość sprawiało im jedzenie obiadu w tym
83
nowym, jasnym domu. Choć już dawno skończyli posiłek, siedzieli dalej, tak bardzo nie chciało im się wstać
od stołu.
-
No, to już jest coś! - powiedział tatuś.
Następnie powiesili zasłonki. Szklane okna powinny je mieć, więc mama uszyła zasłonki z kawałków
zniszczonych prześcieradeł. Były białe jak śnieg, sztywno wykrochmalone, a brzegi miałe obszyte piękną
perkali-
kową falbanką ze starej sukienki Carrie, rozdartej wtedy, gdy woły poniosły. Zasłonki w sypialni
obszyte były falbanką ze starej niebieskiej sukienki Mary. Ten różowy i niebieski perkal tatuś przywiózł z
miasta dawno, dawno temu, kiedy mieszkali w Wielkim Lesie.
Podczas gdy tatuś był zajęty przybijaniem gwoździków, na których miał się trzymać sznurek do zasłon,
mama wyciągnęła dwa długie paski brązowego pakowego papieru i pokazała Mary i Laurze, jak wycinać
nożyczkami wzorki w kilkakrotnie złożonym kawałku papieru. Potem rozkładało się taki papier i oczom
wszystkich ukazywał się rząd gwiazdeczek. Mama wyłożyła tym papierem półki nad piecem. Rząd
gwiazdeczek zwisał więc z brzegów półek, a słoneczne światło sączyło się przez gwiaździste otworki.
Kiedy zasłony zostały powieszone, mama przesłoniła róg sypialni dwoma śnieżnobiałymi prześcieradłami. W
ten sposób powstał zaciszny kącik, gdzie rodzice mogli wieszać swoje ubrania. Dla Mary i Laury mama
powiesiła na strychu jeszcze jedno prześcieradło, żeby dziewczynki miały gdzie chować swoje rzeczy.
Gdy mama uporała się z robotą, dom był naprawdę prześliczny. Bielutkie zasłonki zostały podwiązane z
każdej strony szklanych okienek. Przez śnieżnobiałe zasłony o różowych brzegach sączyło się do środka
światło. Czyste drewniane ściany pachniały żywicą. Czarny piecyk i rura aż błyszczały, a z półek w kąciku
zwisały papierowe gwiazdeczki.
84
Mama rozłożyła na stole obrus w czerwoną kratkę, ten, który kładło się tylko między posiłkami, na nim
postawiła lśniącą od czystości lampę. Położyła też Biblię, obłożoną w papier, wielką zieloną książkę pod
tytułem „Dziwy Królestwa Zwierząt" oraz powieść zatytułowaną „Młyn nad rzeką". Przy stole znajdowały się
dwie równo ustawione ławy. Na koniec tatuś umocował na ścianie, przy oknie, trójkątną półeczkę, a mama
postawiła na niej małą porcelanową pasterkę.
Była to ta sama półka z ciemnego drzewa, z wyrzeźbionymi gwiazdkami, listkami winorośli i kwiatami, którą
tatuś dawno temu podarował mamie na święta Bożego Narodzenia. Stała na niej ta sama uśmiechnięta
pastereczka o błękitnych oczach, złotych lokach, różowych policzkach, w maleńkim porcelanowym staniku
ozdobionym porcelanową lamówką, w miniaturowym fartuszku z porcelany, w tycich porcelanowych
bucikach. Przywędrowała nad Śliwkowy Strumień aż z Wielkiego Lasu, przemierzywszy cały Indiański Kraj, i
stała sobie teraz na półce, z tym samym porcelanowym uśmieszkiem.
Tego wieczoru Mary i Laura wspięły się po drabinie i poszły spać zupełnie same na wielkim, pustym strychu.
Nie było tam zasłon, ponieważ mamie nie starczyło już starych prześcieradeł. Za to każda z dziewczynek
d
ostała po jednej skrzynce do siedzenia i po jednym pudełku na skarby. W pudełku Laury zamieszkała
Charlotte oraz papierowe lalki. Mary ukryła w swoim łaty na kołdry i woreczek ze skrawkami materiałów. Za
zasłoną znajdowały się gwoździe w ścianie, z których wieczorem zdejmowało się nocne koszule, i na
których wieszało się sukienki. Jedyną złą stroną strychu było to, że Jack nie potrafił wspinać się po drabinie.
Laura natychmiast zapadła w sen. Przez cały dzień biegała tam i z powrotem, wchodziła po drabinie i
schodziła z niej. Sen nie trwał jednak długo. W nowym
85
domu panowała głęboka cisza. Brakowało szmeru strumyka, który swym śpiewem kołysał ją zawsze do snu.
Cisza nie dawała jej spać. W końcu jakiś hałas kazał jej otworzyć oczy. Nadstawiła uszu. Dobiegł ją dźwięk
podobny do tupotu setek malutkich stóp tuż nad jej głową. Wydawało się, że masa malutkich zwierzątek
skacze po dachu. Cóż to mogło być takiego?
Ach, to były po prostu krople deszczu! Laura już od tak dawna nie słyszała deszczu uderzającego o dach,
że zupełnie zapomniała jego brzmienia. W ziemiance nie można było usłyszeć deszczu, ponieważ ziemia i
trawa głuszyły wszystko.
Ogarnęło ją uczucie błogiej radości, gdy tak leżała zasypiając, wsłuchana w kap-kap-kap-kapanie kropel
deszczu na dachu.
.
R
ozdział osiemnasty
-
Stary krab i pijawki
Gdy Laura wyskoczyła rankiem z łóżka, jej bose stopy wylądowały na gładkiej drewnianej podłodze. Poczuła
zapach świeżych desek. Nad głową miała pochyłe ściany, zbudowane z jasnożółtych gontów, i
podtrzymujące je krokwie.
Z okna na wschodniej ścianie dostrzegła wąską ścieżkę, która biegła w dół zielonego wzgórza. Zobaczyła
też kraniec jasnozielonego, jedwabistego łanu pszenicy, a za nim szarozielone poletko owsa. W oddali
widniała linia horyzontu - granica rozległej zielonej ziemi, a nad nią srebrne pasemko słońca, które właśnie
wstawało zza widnokręgu. Laurze zdawało się, że wierzbowy strumyk i ziemianka zostały gdzieś bardzo
daleko, w zamierzchłej przeszłości.
Kiedy tak stała w nocnej koszuli, nagle poczuła, że oblewa ją strumień słonecznego ciepła. Szybki okienne
rzucały jasne romby światła na żółte deski podłogi, framugi i ramki okienne rzucały cienie. Głowa Laury w
nocnym czepeczku, warkocze, a także rozczapierzone
87
palce u rak podniesionych do góry też tworzyły głęboki
cień.
Z dołu dochodził szczęk fajerek na nowym piecyku. Głos mamy dobiegł na strycP przez otwór, do którego
przystawiona była drabina.
-
Lauro! Mary! Czas wstawać!
W ten sposób zaczął się nowy dzień w nowym domu.
Podczas śniadania w dużym, jasnym pokoju na dole Laura niespodziewanie poczuła, że tęskni za widokiem
strumienia. Spytała więc tatusia, czy mogłaby pójść pobawić się nad wodą.
-
Nie Lauro. Nie chcę, żebyś sama chodziła nad rzeczkę, tam jest pełno głębokich dołów. Ale gdy
skończycie swoją pracę, pobiegnijcie ścieżką, którą wydeptał pan Nelson, kiedy przychodził mi pomagać.
Może coś znajdziecie!
Z pośpiechem zabrały się do РгасУ- w komórce znalazły prawdziwą, kupioną w sklepie miotłę! Zdawało się,
że w tym domu cudom nie będzie końca. Miotła miała długi, prosty, doskonale krągły trzonek i była zrobiona
z cienkich, sztywnych, żółtozielonych pręcików. Mama powiedziała, że została wykonana ze słomy ryżowej.
Miotła była równiutko przycięta u dołu, cała płaska, a przy trzonku, z obu boków, trochę zaokrąglona, niczym
lalka ze sztywnymi ramionami. Źdźbła słomy trzymały się mocno, zszyte grubą czerwona nicią. Miotła nie
przypominała okrągłego wiechcia, który tatuś robił z wierzbowych rózeg. Aż szkoda było jej do zamiatania
podłogi. A ślizgała się po gładkich deskach jak zaczarowana.
Mimo to Mary i Laura nie mogły się doczekać, kiedy wreszcie znajdą się na ścieżce. Zamiatały więc podłogę
jak tylko mogły najszybciej. Wreszcie schowały miotłę i wybiegły z domu. Laurze tak było spieszno, że po
przejściu paru kroków rzuciła się pędem przed siebie. Kapturek od słońca zsunął się JeJ na plecy i wisiał na
tasiemkach, a bose stopy ledwie dotykały ziemi, gdy
88
biegła po niewyraźnej zielonej ścieżce, spadającej ze wzgórza na płaską łąkę, by potem znów prowadzić po
zboczu. A tam, w dole, wiła się rzeczka.
Laurę ogarnęło zdziwienie. Rzeczka wyglądała tu zupełnie inaczej, płynęła łagodnym nurtem między
niskimi, porośniętymi trawą brzegami, srebrząc się w słońcu.
Ścieżka kończyła się w cieniu, u stóp ogromnej wierzby. Tutaj przez strumień przerzucona była kładka, która
łączyła oba brzegi. Po drugiej stronie dróżka wiła się dalej, aż wreszcie, okrążywszy mały pagórek, zniknęła
im z oczu. Zdawało się, że będzie tak biegła wśród słonecznych łąk, omijając niskie wzgórza, z samej tylko
ciekawości, by zobaczyć, co się znajduje za zakrętem. Dróżka prowadziła do domu pana Nelsona, ale Laura
wyobraziła sobie, że nie ma ona końca.
Ze śliwkowej gęstwiny wypływał strumień. Zarośla gęsto porastały oba jego brzegi, a ich gałęzie prawie się
stykały ponad wąską strużką wody. W cieniu woda miała prawie czarną barwę. Później strumień rozlewał
się i płynął szerokim, płytkim nurtem, tworząc na mieliznach malutkie wiry, rozpryskując się na kamykach.
Potem znów jego koryto zwężało się pod kładką, aż wreszcie strumyk kończył swój bieg, wpadając wartko
do jeziorka. Nad jeziorkiem, otoczonym wierzbowymi zaroślami, panowała niezmącona cisza.
Laura poczekała chwilę na Mary. Potem poszły dalej, brodząc w płytkiej wodzie, stąpając po piasku i
drobnych kamykach.
Całymi ławicami podpływały do ich bosych stóp małe rybki, a gdy dziewczynki na chwilę przystawały, rybki
szczypały je w palce i w pięty. Wtem Laura zobaczyła w wodzie dziwnego stworka. Był nie dłuższy niż jej
stopa, miał gładkie zielonobrązowe ciało, zaopatrzone z przodu w dwa długie odnóża zakończone
szczypcami. Po bokach odnóża były krótsze, a jego potężny odwłok był płaski, członowany, zakończony
cienką, przedzieloną na pół
89
płetwą. Z pyszczka wystawały mu długie cienkie czułki, jego oczy były okrągłe i wyłupiaste.
- Co to? -
spytała Mary, ogarnięta strachem.
Laura stała nieruchomo, po chwili schyliła się ostrożnie, by się lepiej stworkowi przyjrzeć. Tez zaś zniknął
równie szybko, jak się pojawił, szybciej jeszcze niż owad wodny. Uskoczył do tyłu, zostawiając przy płaskim
kamieniu, pod którym się skrył, smużkę mulistej wody.
Chwilę potem wysunął swe szczypce, kłapnął nimi i wyjrzał na zewnątrz. Lecz gdy tylko Laura podeszła
bliżej, znów dał nura pod kamień. A kiedy zaczęła chlapać wodą, wyskoczył z kryjówki trzaskając
szczypcami, tak jakby chciał schwycić jej bose palce. Wtedy dziewczynki rzuciły się z krzykiem do ucieczki,
rozpryskując wodę na wszystkie strony.
Zaraz jednak zawróciły i zaczęły drażnić stworka długim patykiem. Jego szczypce bez trudu przecięły patyk
na dwie części. Dziewczynki znalazły więc grubszy kijek, a stworek uczepił się go i nie chciał puścić. Oczy
wychodziły mu z orbit, odwłok się podwinął, a druga para wolnych szczypiec kłapała z całych sił. Wreszcie
stworek puścił kijek, spadł do wody i błyskawicznie zniknął pod swoim kamieniem.
Mary i Laura znów zaczęły chlapać wodą na kamień, a stworek w kółko wyskakiwał i chował się, trzaskając
szczypcami jak szalony. Dziewczynki za każdym razem uciekały z krzykiem przed jego strasznymi
szczypcami.
Siostry posiedziały jeszcze chwilę na kładce, w cieniu ogromnej wierzby, wsłuchując się w szmer wody
pełnej słonecznych blasków. Później wstały i, wciąż brodząc, doszły do śliwkowej gęstwiny.
Mary bała się wejść do ciemnej wody, osłoniętej gałęziami śliwkowych drzew. Dno było tu muliste, a ona nie
miała ochoty ugrzęznąć w nim bosymi stopami. Usiadła więc na brzegu, Laura zaś sama weszła w zarośla.
90
W stojącej nieruchomo wodzie, tuż przy brzegu, unosiły się stare, zwiędłe liście. Muł wciskał się Laurze
między palce stóp. Woda na powierzchni tak szybko zmętniała, że dziewczynka nie mogła zobaczyć dna. W
powietrzu unosił się zapach stęchlizny. Laura zawróciła i znów znalazła się w czystym, połyskującym w
słońcu strumyku.
Zobaczyła, że do nóg przylepiły się jej jakby grudki błota. Ochlapała je wodą, chcąc zmyć ten osad, lecz
błoto nie chciało zejść, nawet gdy próbowała zeskrobać je rękami.
Grudki miały brunatny kolor, były miękkie jak błoto, ale trzymały się skóry niczym bąble.
Nagle z ust L
aury wydobył się krzyk. Stanęła w miejscu i zawołała na cały głos:
-
Mary, Mary! Chodź tu szybko!
Mary podeszła, lecz bała się dotknąć okropnych czarnych grudek. Powiedziała Laurze, że to robaki, i że robi
się jej niedobrze od samego patrzenia. Ale Laura czuła się gorzej od Mary. Wydawało się jej, że wolałaby
już dotknąć grudek palcem, niż mieć je przyczepione do nóg. Chwyciła więc jedną, wbiła w nią paznokcie i
pociągnęła.
Straszliwe stworzenie zaczęło się rozciągać, robiło się coraz dłuższe i dłuższe, lecz za żadne skarby nie
dawało się oderwać od skóry.
-
Przestań, bo rozerwiesz to na pół - powiedziała Mary.
Laura ciągnęła jednak dalej, aż robak odpadł. Wtedy z miejsca, w którym przyczepił się do jej skóry,
pociekła krew. Dziewczynka odrywała jednego robaka po drugim. Za każdym razem ukazywał się
strumyczek krwi. Po tym wszystkim Laura zupełnie straciła ochotę do zabawy. Umyła ręce i nogi w czystej
wodzie i poszła z Mary do domu.
Zbliżała się już pora obiadu, więc tatuś był w domu.
91
Laura opowiedziała mu o błotnistoczarnych stworzeniach bez oczu, głowy i nóg, które przyczepiły się do jej
łydek i stóp, kiedy brodziła w strumieniu.
Mama wyjaśniła Laurze, że to byty pijawki, które lekarze przystawiają chorym ludziom do skóry. Tatuś
nazwał je krwiopijcami i powiedział, że mieszkają w mule, w miejscach, gdzie stoi nieruchoma, ciemna
woda.
-
Nie lubię pijawek - oświadczyła Laura.
-
To trzymaj się z daleka od błotnistej wody, mała wiercipięto - odparł tatuś. - Żeby kózka nie skakała, to by
n
óżki nie złamała - dodał na koniec.
-
I tak nie będziecie miały czasu, żeby bawić się nad wodą. Teraz, kiedy wreszcie osiedliliśmy się na dobre,
i w dodatku tylko dwie mile od miasteczka, możecie wreszcie pójść do szkoły - powiedziała mama.
Laura zaniemów
iła. Mary też stała bez słowa. Potem popatrzyły jedna na drugą i obie pomyślały: „Do
szkoły?"
Rozdział dziewiętnasty
Klatka na ryby
Im więcej Laura słyszała o szkole, tym mniejszą miała ochotę, aby tam pójść. Zupełnie nie potrafiła sobie
wyobrazić, jak wytrzyma cały dzień z dala od strumienia.
-
Mamo, czy naprawdę muszę iść do szkoły? - pytała.
A wtedy mama odpowiadała, że ośmioletnia dziewczynka powinna się uczyć czytać, a nie biegać jak
dzikuska nad brzegiem strumienia.
-
Mamo, przecież ja już umiem czytać - mówiła Laura. - Nie każ mi tam iść. Ja już umiem czytać. Posłuchaj.
Wzięła do ręki „Młyn nad rzeką" i, patrząc niespokojnie na mamę, wyrecytowała: „Drzwi i okna młyna były
zamknięte. U drzwi wisiała czarna wstęga..."
- Lauro! -
krzyknęła mama. - Ty wcale nie czytasz, tylko powtarzasz na pamięć to, co już tyle razy słyszałaś,
kiedy czytałam tatusiowi. W szkole oprócz czytania nauczysz się pisać i rachować. Zresztą nie ma o czym
mówić. Od poniedziałku idziecie obie do szkoły.
Mary usiadła i zabrała się do szycia. Wyglądała jak grzeczna mała dziewczynka, która marzy o tym, żeby
znaleźć się w szkolnej klasie.
93
Od strony sionki dochodziły uderzenia młotka. Tatuś wbijał właśnie gwoździe. Laura wyrosła przy nim nagle,
jak spod ziemi. Niewiele brakowało, a uderzyłby ją młotkiem.
- No! -
powiedział tatuś. - O mało w ciebie nie trafiłem, smarkulo. Wszędzie cię pełno.
- Co robisz, tato? -
spytała Laura.
Tatuś zbijał gwoździami wąskie listewki, które zostały
z budowy.
-
Pułapkę na ryby. Chcesz mi pomóc? Możesz mi
podawać gwoździe.
Laura podsuwała mu jeden gwóźdź po drugim i wkrótce zrobili długą, wąską klatkę, otwartą u góry. Między
deseczkami tatuś zostawił szerokie szpary.
-
Jak ryby będą się w to łapać? - spytała Laura. -Przecież kiedy wsadzisz klatkę do wody, rybki wpłyną do
środka przez szpary i zaraz wypłyną na zewnątrz.
- Poczekaj, a zobaczysz -
powiedział tatuś.
Laura zaczekała więc, aż tatuś odłoży młotek i gwoździe na swoje miejsce. Kiedy już to zrobił, wsadził sobie
klatkę na ramię i powiedział:
-
Chodź, pomożesz mi zastawić potrzask.
Laura wzięła tatusia za rękę i podskakując poszła za nim w dół pagórka, przez kawałek łąki, aż do strumyka.
Powędrowali najpierw wzdłuż niskiego brzegu, mijając po drodze śliwkową gęstwinę. Tutaj brzeg robił się
bard
ziej stromy, strumyk zwężał się, a woda szumiała głośniej. Tatuś szedł pierwszy, przedzierając się
przez krzaki, a za nim posuwała się, schylona nisko, Laura. Raptem ich oczom ukazał się wodospad.
Woda napływała wartko aż na próg wodospadu i spływała w dół ze straszliwym hukiem i łoskotem.
Odbiwszy się od dna, wznosiła się, wirowała i bryzgała pianą na wszystkie strony, a potem żwawo ruszała
przed
siebie.
Laura nie mogła się napatrzeć. Trzeba było jednak
94
pomóc tatusiowi przy zastawianiu pułapki. Umieścili ją dosłownie pod samym wodospadem. Spadająca
woda trafiała prosto do potrzasku i burzyła się, zaskoczona tą nową przeszkodą. Nie potrafiła wydostać się z
pułapki, więc bryzgała pianę przez szpary między listewkami.
- Zobacz, Lauro -
powiedział tatuś - ryby wpadną do klatki razem z wodą. Mniejsze przedostaną się przez
szpary, lecz większe zostaną w środku. Nie uciekną w górę wodospadu, będą pływać w klatce, dopóki nie
przyjdę i nie zabiorę ich stamtąd.
W tej właśnie chwili bardzo duża ryba wpadła do klatki razem z pędzącą wodą. Laura aż pisnęła, a potem
zawołała:
- Tato, patrz!
Tatuś zanurzył obie ręce w wodzie i wyciągnął z niej trzepoczącą się rybę. Laura z wrażenia o mało nie
wpadła do wodospadu. Popatrzyli oboje na srebrzystą, grubą rybę, po czym tatuś wrzucił ją z powrotem do
potrzasku.
-
Tato, zostańmy i nałapmy ryb na kolację - prosiła Laura.
-
Muszę popracować przy szopie, Lauro, skopać ogród, wykopać studnię i... - Gdy tylko tatuś spojrzał na
Laurę, rzekł: - No dobrze, kruszynko, spróbujemy. Może pójdzie nam szybko.
Kucnęli oboje i czekali. Strumień płynął pluszcząc, wciąż taki sam i wciąż trochę inny. Na powierzchni wody
tańczyły słoneczne promyki. Od strony wodospadu wiało chłodem, za to słońce mocno grzało w plecy.
Tysiące małych listeczków na gałązkach nadbrzeżnych krzewów drżało w powietrzu. Biło od nich ciepłe,
przepełnione słodyczą powietrze.
-
Tatusiu, czy ja muszę chodzić do szkoły?
-
Polubisz szkołę, Lauro - zapewnił ją tatuś.
-
Wolę być tutaj - powiedziała Laura ponurym głosem.
- Wi
em o tym, moja mała, lecz nie każdy ma szansę nauczyć się czytać, pisać i liczyć. Kiedy się
poznaliśmy,
95
mamusia była nauczycielką. Obiecałem jej, gdy wyjeżdżaliśmy na Zachód, że nasze dzieci pójdą do szkoły,
będą się uczyły z książek. I dlatego zatrzymaliśmy się właśnie tutaj, w pobliżu miasteczka, w którym jest
szkoła. Masz już prawie osiem lat, Lauro, a Mary wkrótce skończy dziewięć. Najwyższy czas rozpocząć
naukę. Powinnaś czuć wdzięczność za to, że w ogóle masz szansę pójść do szkoły.
-
Oczywiście, tatusiu - odparła Laura.
W tym momencie zobaczyli następną dużą rybę, która płynęła w dół. Tatuś jeszcze nie zdążył jej złapać, a
już pojawiła się następna!
Wracali do domu z czterema rybami. Oczy mamusi aż się zrobiły okrągłe z wrażenia, gdy to zobaczyła.
Potem tatuś odciął rybom głowy, wyjął wnętrzności i pokazał Laurze, jak oskrobać ryby z łusek. On sam
oskrobał trzy, a Laura jedną, prawie w całości. Wtedy mama obtoczyła je w mące, usmażyła na tłuszczu i
mieli na kolację pyszne smażone rybki.
- Ty zawsz
e coś wymyślisz, Charles - powiedziała mamusia. - Właśnie teraz, kiedy nadeszła wiosna i
zaczęłam się zastanawiać, co będziemy jeść.
Tatuś nie mógł chodzić wiosną na polowania, ponieważ króliki miały małe, a w gniazdach wykluwały się
pisklęta.
- Wytrzymaj
do zbiorów pszenicy! Potem będziemy codziennie jedli soloną wieprzowinę. Jak babcię
kocham! Przysięgam na głowy naszych koni i Kropki!
Od tej pory każdego ranka, przed pójściem do pracy, tatuś wybierał z potrzasku świeże ryby. Nigdy nie
przynosił więcej, niż było trzeba. Pozostałe wyjmował z klatki i wpuszczał z powrotem do wody. Przynosił do
domu minogi, szczupaki, sumy z długimi wąsami, a także ryby, których nazw nie znał. Co dzień więc na
śniadanie, obiad i kolację jedli ryby.
Rozdział dwudziesty
Szkoła
Nadszedł poniedziałkowy ranek. Zaraz po zmyciu naczyń Laura i Mary wspięły się na strych i ubrały się w
swe najlepsze, niedzielne sukienki z perkalu. Sukienka Mary miała wzorek z niebieskich listków, a sukienka
Laury z czerwonych. Mamusia zaplotła córeczkom ciasno warkocze i przewiązała je na końcach kolorową
tasiemką. Nie pozwoliła dziewczynkom wziąć niedzielnych, odświętnych wstążek, gdyż mogłyby je zgubić.
Laura i Mary włożyły świeżo wyprane i wyprasowane kapturki od słońca.
Potem mama zaprowadziła je do sypialni. Uklękła i ze skrzynki, w której trzymała swoje najlepsze rzeczy,
wyjęła trzy książki. Były to jej własne książki szkolne: pierwsza czytanka, książka do nauki rachunków i
podręcznik ortografii. Spojrzała z powagą na Mary i Laurę, które też spoważniały.
-
Daję wam te książki na własność. Mam nadzieję, że będziecie o nie dbały i pilnie się z nich uczyły.
-
Będziemy, mamo - przyrzekły.
Mamusia wręczyła książki Mary, a Laurze podała
7
— Nad śliwkowym... 97
blaszane wiaderko ze śniadaniem, przykryte czystym gałgankiem.
-
Do widzenia. Sprawujcie się dobrze.
Została z Carrie w otwartych drzwiach, za to Jack zbiegł za dziewczynkami ze wzgórza. Piesek wyraźnie się
dziwił widząc, że idą za śladem zostawionym w trawie przez wóz taty. Cały czas trzymał się blisko Laury.
Gdy siostry zbliżyły się do brodu na strumieniu, Jack usiadł i żałośnie zawył. Laura wytłumaczyła mu, że
musi wracać do domu, że nie może iść z nimi dalej. Głaskała go po łbie, jakby chciała wygładzić
zmarszczone z niepokoju psie czoło. Lecz Jack siedział w miejscu i śledził wzrokiem, jak szły przez płytki,
szeroki bród.
Stąpały bardzo ostrożnie, żeby nie zamoczyć czystych sukienek. Znad wody uniosła się, trzepocząc
skrzydłami, czapla o długich, zwisających nogach. Mary i Laura stawiały uważnie stopy na trawie. Nie
chciały zabrudzić mokrych nóg w pyle kolein. Szły przecież do miasta i musiały wyglądać czysto i schludnie.
Nowy dom na wzgórzu wydawał się z daleka bardzo mały wśród otaczających go łąk. Mama i Carrie
zniknęły w środku, tylko Jack wciąż siedział na brzegu strumienia.
Mary i Laura szły przed siebie w milczeniu. W trawie błyszczały krople rosy, wokół rozbrzmiewał śpiew
skowronków. Bekasy spacerowały na swych długich, cienkich nogach, dzikie kury gdakały, a małe kurczęta
popiskiwały. Z trawy wstawały króliki, które, strzygąc uszami i nastawiając łapki, wpatrywały się w Mary i
Laurę.
Tatuś powiedział, że miasteczko leży w odległości dwóch i pół mili, i że droga sama zaprowadzi je do niego.
Będą wiedziały, że są w mieście, gdy natkną się na pierwszy dom.
Po niebie żeglowały ogromne, białe obłoki, a ich szare cienie unosiły się na powierzchni falujących traw.
Zdawało się, że droga skończy się lada chwila, lecz ona
98
biegła wciąż dalej i dalej. Właściwie nie była to droga, ale dróżka, którą zrobiły w trawie koła wozu.
-
Lauro, na litość boską - zawołała Mary - nie zdejmuj kapturka! Zrobisz się brązowa jak jakaś Indianka. Co
sobie o nas pomyślą dziewczynki z miasta?
- Nic mnie to nie obchodzi -
powiedziała Laura głośno i odważnie.
-
Właśnie, że cię obchodzi! - odparła Mary.
- Nic a nic!
-
A właśnie, że tak!
-
Boisz się miasta tak samo jak ja - powiedziała Mary.
Laura umilkła. Po chwili założyła kapturek na głowę i zawiązała pod szyją tasiemki.
-
Dobrze chociaż, że jesteśmy we dwie - odezwała się znowu Mary.
Szły i szły przed siebie. Wreszcie zobaczyły miasteczko. Domy wyglądały jak porozrzucane w trawie małe,
drewniane klocki. Dalej droga znów spadała w dół. Miasteczko zniknęło im z oczu, widać było tylko niebo i
prerię. Gdy się na nowo ukazało, wydawało się o wiele większe. Znad kominów unosił się dym.
Czysta zielona droga k
ończyła się i zamieniała w gościniec, nad którym unosił się pył. Idąc nim, dziewczynki
minęły najpierw jakiś mały domek, a potem sklep z gankiem i schodkami.
Za sklepem znajdowała się kuźnia. Była trochę cofnięta w stosunku do drogi, a przed nią rozpościerał się
duży plac. Wewnątrz kuźni stał wysoki mężczyzna w skórzanym fartuchu i dmuchał głośno na rozżarzone
węgle: puffl puffl Nagle za pomocą szczypiec wyciągnął z ognia rozgrzany do białości kawałek żelaza i z
całej siły walnął weń młotem. Bum! Tysiące małych iskierek zajaśniało w powietrzu.
Za pustym placem widać było tył jakiegoś domu. Mary i Laura podeszły bliżej. Pod stopami czuły twardą,
99
mocno ubitą ziemię. Z przodu budynku biegła następna droga, szeroka i piaszczysta, która krzyżowała się z
ich dr
ogą. Laura i Mary zatrzymały się. Przez unoszący się nad drogą pył zobaczyły ganki dwóch
następnych sklepów. Usłyszały teraz, dobiegające z oddali, pomieszane dziecięce głosy. Tutaj kończyła się
ich droga.
-
Chodźmy - powiedziała Mary szeptem, lecz nie ruszyła się z miejsca.
-
To w szkole tak hałasują. Tatuś powiedział, że usłyszymy z daleka głosy innych dzieci.
Ruszyły jednak wolnym krokiem przez zakurzony gościniec i skręciły tam, skąd dobiegał hałas. Minęły
najpierw oba sklep
y oraz stosy desek i gontów. Był to zapewne skład drzewa, gdzie tatuś dostał deski na
budowę nowego domu. W końcu oczom dziewczynek ukazała się szkoła.
Stała na skraju prerii, na końcu piaszczystej drogi. Do wejścia prowadziła biegnąca w trawie ścieżka. Przed
szkołą zgromadziło się wiele dzieci.
Laura pierwsza ruszyła ścieżką przed siebie. Mary szła tuż za nią. W tej chwili hałas ucichł i oczy wszystkich
dziewczynek i chłopców skierowały się na obie siostry. Laura szła przed siebie, wpatrzone w nią oczy były
coraz bliżej. Nagle, jakby zupełnie niechcący, machnęła wiaderkiem ze śniadaniem i zawołała:
- Ale gdaczecie, jak kury na prerii!
Dzieci spojrzały na nią ze zdziwieniem, lecz najbardziej zdziwiona była ona sama. I zaraz ogarnął ją okropny
wstyd. Mary wy
krztusiła tylko:
- Lauro!
W tym samym momencie jakiś chłopiec z piegowatym nosem i ognistorudymi włosami krzyknął na cały głos:
- Bocian! Bocian! Bocianie nogi!
Laura miała ochotę zapaść się pod ziemię, by ukryć gdzieś swoje nogi. Sukienkę miała strasznie krótką, o
wiele krótszą niż sukienki dziewczynek z miasta. Mary
100
także. Jeszcze zanim przybyli nad Śliwkowy Strumień, mama mówiła, że już powyrastały ze swoich
sukienek. A teraz ich gołe nogi wystawały spod przykrótkich spódniczek i były długie i cienkie, jak u
bocianów.
Wytykając Laurę i Mary palcami, wszyscy chłopcy wołali:
- Bociany! Bociany!
Wtedy jakaś ruda dziewczynka zaczęła odpychać chłopców.
-
Zamknij się, Sandy - powiedziała do rudzielca. -Za dużo wrzasku robicie.
Piegowaty uczeń umilkł, a dziewczynka podeszła do Laury.
-
Nazywam się Christy Kennedy, a ten okropny chłopak to mój brat. On nie miał nic złego na myśli. A wy jak
się nazywacie?
Jej rude warkocze były ciasno splecione i sterczały na boki. Oczy miała ciemnoniebieskie, prawie czarne, a
okrągłe policzki obsypane piegami. Z tyłu, na plecach, dyndał jej kapturek od słońca.
- To twoja siostra? -
spytała Christy. - A to są moje siostry. - Jakieś starsze dziewczynki rozmawiały z Mary.
-
Najstarsza to Nettie, ta z czarnymi włosami to Cassie, a potem jest Donald, potem ja, a na końcu Sandy. A
ty ile masz rodzeństwa?
-
Dwie siostry. To jest Mary. A Carrie to jeszcze dziecko, ma takie złote loczki. Mamy też psa, nazywa się
Jack. Mieszkamy nad Śliwkowym Strumieniem, a ty?
-
Czy twój tatuś jeździ dwoma gniadymi końmi, które mają czarne ogony i czarne grzywy?
- Tak, to Sam i Dawid, nasze gwiazdkowe konie.
-
Zawsze przejeżdżają koło naszego domu. Wy też musiałyście minąć go dziś po drodze - powiedziała
Christy. - Najpierw jest sklep Beadle'a,
potem poczta, a potem nasz dom, ten obok kuźni. Pani Ewa Beadle
jest naszą nauczycielką. A to jest Nellie Oleson.
101
Nellie Oleson była prześliczna. Miała długie złote loki, związane na czubku głowy niebieską kokardą. Nosiła
białą sukienkę z cienkiego batystu w małe niebieskie kwiatki i ładne buciki.
Spojrzała najpierw na Laurę, potem na Mary i zmarszczyła nosek.
- Hm! -
powiedziała Nellie. - Wiejskie dziewczęta!
Nim ktokolwiek zdążył się odezwać, zadźwięczał dzwonek. W drzwiach ukazała się młoda pani z dzwonkiem
w ręku. Wszystkie dzieci ruszyły biegiem do wejścia, mijały panią i wpadały do środka.
Pani była bardzo ładna. Miała brązowe włosy splecione w dwa grube warkocze, a nad brązowymi oczami
grzywkę. Nosiła modną sukienkę, pięknie z tyłu upiętą, z bufami i falbankami. Z przodu, na jej staniku
połyskiwały, naszyte od góry do dołu, błyszczące guziczki. Jej twarz, pełną słodyczy, zdobił prześliczny
uśmiech.
Położyła dłoń na ramieniu Laury i spytała:
-
Jesteś tą nową dziewczynką, prawda?
- Tak
, proszę pani - odparła Laura.
- A to jest twoja siostra? -
spytała nauczycielka, patrząc z uśmiechem na Mary.
-
Tak, proszę pani - powiedziała Mary.
-
Chodźcie ze mną, wpiszę wasze imiona do dziennika.
Mary i Laura przeszły przez całą klasę i wstąpiły na podium.
Ściany klasy były zbudowane z nowych desek, a sufit stanowiło sklepienie dachu, zrobione z gontów.
Pośrodku sali stały, jedna za drugą, drewniane ławki z heblowanych desek. Każda ławka miała oparcie, do
którego przymocowane były dwie półeczki, wznoszące się nad następną ławką. Tylko pierwsza ławka nie
miała półek, a ostatnia oparcia.
Po obu stronach izby szkolnej znajdowała się para okien z szybkami. Okna i drzwi były otwarte, więc do
102
sali wpadał wiatr, przynosząc szum i zapach rozkołysanych traw. Przez okno widać było bezkresne łąki,
oblane jasnym światłem poranka.
Laura przyglądała się temu wszystkiemu, stojąc wraz z Mary przed biurkiem pani. Dziewczynki powiedziały,
ile mają lat i jak się nazywają. Laura stała zupełnie nieruchomo, nie odwracając głowy, ruchliwe były tylko jej
oczy. Zauważyła, że na ławce obok drzwi stoi wiadro, a w kącie kupiona w sklepie miotła. Za biurkiem pani,
na ścianie, wisiał czarny drewniany blat, a pod nim mała rynienka. Leżały w niej jakieś krótkie, białe
patyczki,
a obok nich drewniany klocek, owinięty kawałkiem baraniego futra, które było do niego przybite
gwoździkami. Laura nie potrafiła się domyślić, do czego to wszystko mogło służyć.
Mary pokazała pani, że potrafi czytać i literować. Laura zerknęła do książki i pokręciła głową. Nie miała
pojęcia o czytaniu. Nie umiała nawet odróżniać od siebie wszystkich liter.
-
A więc ty, Lauro, zaczniesz od samego początku -zadecydowała pani - a ty, Mary, będziesz uczyła się
dalej. Czy macie tabliczkę?
Nie miały tabliczki.
-
Pożyczę wam swoją - powiedziała pani. - Bez tabliczki nie można nauczyć się pisać.
Pani uniosła pokrywę swego biurka i wyjęła tabliczkę. Biurko przypominało wysoką skrzynkę, z której wyjęto
jeden bok, i w ten sposób można tam było zmieścić nogi. Wieko biurka trzymało się na zawiasach, wewnątrz
znajdowało się miejsce na rzeczy pani. Były tam jej książki i linia.
Dopiero później Laura dowiedziała się, że linia służy do karania dzieci, które wiercą się lub rozmawiają na
lekcji. Niegrzeczny uczeń musiał podejść do biurka pani i wyciągnąć rękę, w którą pani mocno uderzała
linią.
Laura i Mary nigdy nie szeptały podczas lekcji i
103
starały się nie wiercić. Siedziały obok siebie na ławce i uczyły się. Mary dotykała już stopami podłogi, lecz
nogi Laury wciąż jeszcze dyndały w powietrzu. Przed nimi, na półeczce stała otwarta książka. Laura czytała
pierwsze strony, Mary czytała dalsze, a pośrodku sterczały kartki, których nie czytała ani Mary, ani Laura.
Laura była jedyną uczennicą w swojej klasie, ponieważ tylko ona nie umiała czytać. Gdy pani miała chwilkę
czasu, wołała Laurę do siebie i uczyła ją rozpoznawania liter. Pierwszego dnia, przed samym obiadem,
Laura nauczyła się czytać słowo SAD. Nagle przypomniała sobie i zawołała:
- PAT!
Pani była zdziwiona.
- BAT! -
powiedziała pani. - BAT!
Laura zaczęła czytać! Teraz potrafiła przeczytać cały pierwszy rządek słów w książce.
W południe wszystkie dzieci i pani poszły do domu na obiad. Tylko Mary i Laura wyciągnęły swoje wiaderko
i usiadły w cieniu, pod ścianą pustej szkoły. Jadły chleb z masłem i rozmawiały.
-
Lubię szkołę - powiedziała Mary.
-
Ja też - zgodziła się Laura. - Tylko nogi mnie bolą. I nie podoba mi się ta Nellie Oleson, która powiedziała,
że jesteśmy ze wsi.
-
Bo my jesteśmy ze wsi.
-
Dobrze, ale nie musiała tak kręcić nosem.
Rozdział dwudziesty pierwszy
Nellie Oleson
Jack czekał wieczorem u brodu. Przy kolacji Mary i Laura opowiedziały mamie i tatusiowi o szkole. Kiedy
tatuś dowiedział się, że pani dała im swoją tabliczkę, pokręcił głową. Nie chciał, by obciążono go tym
długiem.
Następnego ranka wyciągnął pieniążki z futerału na skrzypce, przeliczył je i dał Mary srebrną monetę na
tabliczkę.
- W strumieniu ryb nie zabraknie -
powiedział. -Wytrzymamy jakoś do żniw.
-
Już niedługo będą ziemniaki - dodała mamusia. Zawiązała pieniążek w chusteczkę i włożyła Mary do
kieszeni.
Mary przez całą drogę ściskała w dłoni zawiniątko z monetą. Na prerii wiał wiatr. Nad łąkami pełnymi
kwiatów fruwały ptaki i motyle. Króliki, jakby pędzone wiatrem, dawafy ogromne susy. Wielka świetlista
kopuła nieba wznosiła się nad tym wszystkim. Laura szła, wymachując wiaderkiem i podskakując sobie:
hopsasa, hopsasa!
Kiedy dotarły wreszcie do miasteczka, przeszły przez
105
pokrytą kurzem ulicę Główną i po schodkach weszły do sklepu pana Olesona. Tatuś powiedział, że tam
właśnie można kupić tabliczkę.
W sklepie znajdowała się długa drewniana lada. Za nią, na półkach przymocowanych do ściany stały
blaszane garnki, patelnie, lampy i latarnie, leżały bele kolorowego materiału. Pod drugą ścianą stały pługi,
beczułki pełne gwoździ, zwoje drutu, a nad nimi wisiały piły, młotki, toporki i noże. Na ladzie tkwiła duża
gomółka żółtego sera. Na podłodze przed ladą stała baryłka melasy, beczka kiszonych ogórków, drewniana
skrzy
nka z sucharkami i dwa drewniane wiaderka pełne cukierków. Były to świąteczne cukierki.
Nagle tylne drzwi sklepu otworzyły się z trzaskiem i do środka wpadła Nellie ze swym małym braciszkiem
Williem. Na widok Mary i Laury Nellie zmarszczyła nosek, a Willie zaczął szydzić:
Hi! Hi! Bociany! Bociany! Bocianie nogi!
-
Willie, zamknij buzię - powiedział pan Oleson. Willie nie zamknął jednak buzi, tylko dalej wołał:
- Bociany! Bociany!
Nellie, przemknąwszy obok Mary i Laury, dopadła lady i zanurzyła obie dłonie w pierwszym wiaderku z
cukierkami. Willie zaraz dobrał się do drugiego. Wzięli pełne garście słodyczy i zaczęli wpychać je sobie do
ust. Stali tak na wprost Mary i Laury, przyglądając się im, lecz nie poczęstowali dziewczynek ani jednym
cukierkiem.
- Nel
lie! Willie! Macie natychmiast stąd wyjść - powiedział pan Oleson.
Wyszli ze sklepu, nie przestając opychać się cukierkami, wciąż wpatrzeni w Mary i Laurę. Pan Oleson nie
zwracał już na nich uwagi. Mary dała mu pieniążek, a on wręczył jej tabliczkę i rzekł:
-
Do tabliczki potrzebny wam będzie rysik. Proszę, oto on. Należy się jeden pens.
106
-
One nie mają ani grosza więcej - odezwała się Nellie.
-
Nie szkodzi, weźcie rysik i poproście tatusia, żeby mi oddał pensa, kiedy będzie następnym razem w
mieście - powiedział pan Oleson.
-
Nie, dziękujemy panu - odparła Mary i ruszyła do wyjścia.
Laura poszła za nią, a gdy odwróciła się w drzwiach, Nellie wykrzywiła się do niej, pokazując język, cały w
czerwonych i zielonych plamkach od cukierków.
-
O Boże! - powiedziała potem Mary. - Ja bym nie mogła się tak wrednie zachować jak ta Nellie Oleson.
Laura zaś pomyślała sobie: ,A ja bym mogła, nawet jeszcze gorzej, gdybym się tylko nie bała tatusia i
mamy".
Przyjrzały się gładkiej, jasnoszarej powierzchni tabliczki, obejrzały czystą, płaską, drewnianą ramkę,
równiutko dopasowaną na rogach. Tabliczka była naprawdę piękna. Brakowało jednak rysika.
Tatuś wydał już tyle pieniędzy na tabliczkę, że aż wstyd było go prosić o jeszcze jednego pensa.
Dziewczynki szły więc przed siebie z ponurymi minami, gdy nagle Laura przypomniała sobie o pieniążkach,
które dostały na Gwiazdkę. Wciąż je miały, każda po jednym pensie, znalezionym w pończosze w dzień
Bożego Narodzenia, kiedy jeszcze mieszkały w Indiańskim Kraju.
Mary miała całego pensa i Laura tak samo, a potrzebowały tylko jednego rysika. Postanowiły wydać pensa
Mary i w ten sposób Laura była dłużna Mary pół pensa.
Następnego ranka kupiły rysik, lecz nie u pana Olesona. Poszły do sklepu pana Beadle'a, do budynku, w
którym
znajdowała się poczta i mieszkała pani. Tego ranka przyszły do szkoły razem z nauczycielką.
Przez wiele długich upalnych tygodni chodziły do szkoły i z każdym dniem lubiły ją coraz bardziej. Podobała
im się nauka czytania, pisania i rachowania. Polubiły też lekcje ortografii, które odbywały się w piąt-
107
kowe popołudnia. Laura szczególnie uwielbiała przerwy, bo wtedy wszystkie dziewczynki wybiegały na
słońce i wiatr, zbierały kwiaty na łące i grafy w różne gry. Chłopcy także grali w swoje gry, ale z drugiej
strony szkoły. Mary i jej koleżanki siedziały na schodkach jak dorosłe damy. Młodsze dziewczynki bawiły się
zawsze w „Stoi Różyczka w czerwonym wieńcu", ponieważ Nellie Oleson tak sobie życzyła. Dawno im się to
znudziło, ale wciąż od nowa robiły kółeczko. Aż pewnego razu, nim Nellie zdążyła otworzyć usta, Laura
zaproponowała:
-
Bawmy się w „Wujka Johna"!
-
Tak! Bawmy się w „Wujka Johna"! - wołały dziewczynki, wziąwszy się za ręce.
A wtedy Nellie chwyciła Laurę za włosy obiema rękami i przewróciła ją na ziemię.
- Nie! -
krzyknęła Nellie. - Ja chcę się bawić w „Różyczkę"!
Laura zerwała się na równe nogi z uniesioną do góry ręką, gotowa rzucić się na Nellie. Wostatniej chwili coś
ją jednak powstrzymało. Tatuś mówił jej wiele razy, że nie wolno nigdy nikogo bić.
-
Chodź, Lauro - powiedziała Christy, biorąc ją za
rękę.
Twarz Laury płonęła, dziewczynka nie widziała nic wokół siebie, lecz zaczęła się kręcić wraz z innymi
dookoła Nellie, która już potrząsała lokami i unosiła skraj spódniczki.
W tej chwili Chr
isty zaśpiewała, a pozostałe dziewczynki zawtórowały jej:
Wujek John. leży Chorobą ztożony.
- Nie! Nie! -
wrzasnęła Nellie. - „Stoi różyczka w czerwonym wieńcu"! Ja się nie bawię! - Wyrwała się z
kółka, lecz nikt za nią nie pobiegł.
108
- Dobrze, Maud, t
y wchodź do środka - powiedziała Christy.
Zaczęły od początku.
Wujek John leży Chorobą ztożony. Co mu poślemy? Dwa korniszony, Jabłko, cukierka, Pierników sześć. Na
czym to nieść? Na złotej tacy. Kto mu zaniesie? Córka władcy. Nie maję) w domu. Komu wiec, komu
Każemy iść?
Wszystkie dziewczynki krzyknęły na cały głos:
- Laurze Ingalls!
Laura weszła do kółka, a koleżanki zaczęły się kręcić wokół niej. Bawiły się w „Wujka Johna", dopóki pani
nie zadzwoniła dzwonkiem. Nellie siedziała w klasie, szlochając ze złości. Potem oznajmiła, że nigdy więcej
nie odezwie się do Laury ani do Christy. Jednakże w następnym tygodniu zaprosiła wszystkie dziewczynki
na przyjęcie, a najgoręcej Laurę i Christy.
Rozdział dwudziesty drugi
Miejskie przyjęcie
Laura i Mary nigdy jeszcze nie były na przyjęciu i zupełnie nie potrafiły sobie wyobrazić, jak to może
wyglądać. Mama powiedziała, że na przyjęciu miło spędza się czas w towarzystwie przyjaciół.
W piątek po szkole wyprała im sukienki i kapturki od słońca, a w sobotę rano wyprasowała je. Były teraz
czyściutkie i świeże. Zamiast wieczorem, Mary i Laura wzięły kąpiel z samego rana.
-
Wyglądacie prześlicznie, jak dwa słodkie kwiatuszki - orzekła mamusia, gdy schodziły po drabinie,
przebrane na przyjęcie.
Zawiązała im jeszcze wstążki we włosach i kazała uważać, żeby ich nie zgubiły.
-
Sprawujcie się dobrze - powiedziała - i pamiętajcie o manierach.
Po przybyciu do miasta Mary i Laura wstąpiły po Cassie i Christy, które także nigdy przedtem nie były na
przyjęciu. Wszystkie cztery weszły nieśmiało do sklepu pana Olesona, a pan Oleson zawołał:
-
Idźcie prosto do środka.
110
Poszły więc w kierunku tylnych drzwi, mijając po drodze beczki z cukierkami i ogórkami oraz pługi. W
drzwiach stała Nellie, pięknie wystrojona, a obok niej pani Oleson, która zapraszała dziewczynki do salonu.
Laura nigdy jeszcze nie widziała tak pięknego pokoju. Z trudem zdołała wymamrotać: «Dzień dobry, pani
Oleson", „Tak, proszę pani", „Nie, proszę pani".
Całą podłogę w salonie pokrywała jakaś gruba materia, która bosym stopom Laury wydała się szorstka. Była
zielono-
brązowa, w żółte i czerwone wzory. Sufit i ściany wyłożone były wąskimi, gładkimi deseczkami, które
pasowały do siebie jak ulał. Stół i krzesła, zrobione z żółtego drzewa, lśniły jak szkło i miały idealnie krągłe
nogi. Na ścianach wisiały kolorowe obrazki.
-
Idźcie do sypialni, dziewczynki, i zostawcie tam swoje kapturki - powiedziała pani Oleson serdecznym
tonem.
Łóżko też lśniło. Oprócz niego stały tam jeszcze dwa meble. Pierwszy składał się z dużych szuflad, małych
szufladek i lustra w drewnianej owalnej ramie. Na drugim stał porcelanowy dzbanek na wodę, porcelanowa
miska oraz malutki porcelanowy talerzyk, na którym leżał kawałek mydła.
W obu pomieszczeniach okna ze szkła były zasłonięte firankami z białej koronki.
Za frontowym pokojem znajdowała się sionka z takim samym piecem jak piec mamusi, na ścianach wisiały
tam najróżniejsze rondle i garnki z blachy.
Wszystkie dziewczynki już się zebrały. Mama Nellie krążyła między nimi szeleszcząc spódnicami. Laura
miała wielką ochotę stać tak bez ruchu i przyglądać się wszystkiemu, lecz pani Oleson zaproponowała:
-
A teraz, Nellie, idź i przynieś swoje zabawki.
-
Mogą się bawić zabawkami Williego - odparła Nellie.
-
Nie pozwalam jeździć na moim welocypedzie! -krzyknął Willie.
111
-
No to niech się bawią twoją arką Noego i żołnierzykami - zdecydowała Nellie, a pani Oleson kazała
Williemu, żeby był cicho.
Arka Noego okazała się najpiękniejszą zabawką, jaką Laura dotychczas widziała. Dzieci uklękły na
podłodze i pochyliły się nad nią, śmiejąc się, piszcząc i krzycząc z uciechy. Znajdowały się tam zebry,
słonie, tygrysy, konie i inne zwierzęta, jakby wyjęte prosto z obrazka na okładce Biblii.
Ponadto były jeszcze dwie armie blaszanych żołnierzy w mundurach pomalowanych jaskrawoniebieską i ja-
skrawoczerwoną farbą. I do tego pajacyk, wycięty z cienkiej, płaskiej deseczki, na którą naklejono pasiaste
spodnie i kurteczkę z papieru. Pajac miał twarz poma-» lowaną na biało, czerwone policzki i
czerwone kółka
wokół oczu. Na głowie sterczała mu długa, spiczasta czapeczka. Wisiał między dwiema cienkimi
czerwonymi listewkami. Gdy się je ścisnęło w palcach, zaczynał tańczyć. Mógł poruszać rękami, fiknąć
koziołka, a nawet stanąć na głowie, trzymając duży palec stopy tuż przy swoim nosie. Pajac rozśmieszył
dziewczynki do łez. Nellie wkroczyła między nie ze słowami:
-
Teraz możecie popatrzeć na moją lalkę.
Lalka miała porcelanową buzię o gładkich różowych policzkach, czerwonych ustach i czarnych oczach. Jej
porcelanowe czarne włosy układały się w loczki. Miała też malutkie porcelanowe dłonie i maciupeńkie
porcelanowe stopki w czarnych porcelanowych trzewikach.
- Ach! -
krzyknęła Laura. - Jaka piękna lalka! Nellie! Jak ona ma na imię?
-
To stara lalka. Już się nią nie bawię. Poczekajcie, aż wam pokażę moją nową lalkę z wosku.
Wrzuciła porcelanową pannę do szuflady i wyciągnęła stamtąd długie pudełko. Położyła je na łóżku i zdjęła
pokrywkę. Wszystkie dziewczynki schyliły się, żeby popatrzeć.
112
W pudełku leżała lalka, która wyglądała jak żywa. Na maleńkiej poduszce rozsypały się jej złote loki. W
rozchylonych usteczkach widać było białe ząbki. Oczy miała zamknięte i spała w najlepsze.
Nellie uniosła ją, a wtedy lalka otworzyła szeroko oczy. Były one ogromne i niebieskie. Lalka wyglądała
jakby się śmiała. Wyciągnęła rączki i powiedziała:
- Mama!
- Robi tak, kiedy naciskam jej brzuch -
wyjaśniła Nellie. - Patrzcie!
Z całej siły wcisnęła piąstkę w brzuszek lalki i biedaczka znowu zapiszczała:
- Mama!
Lalka miała na sobie sukienkę z błękitnego jedwabiu i prawdziwe halki ozdobione falbankami i koronką. Jej
majteczki były prawdziwymi maleńkimi majteczkami, które dawało się zdejmować. Na nóżkach lalki tkwiły
najprawdziwsze pantofelki z niebieskiej skórki.
Laura przez cały czas nie odezwała się ani słowem. Po prostu zaniemówiła z wrażenia. Nie przyszło jej
nawet do głowy, że mogłaby dotknąć tak cudownej zabawki, lecz nagle, zupełnie niechcący, wyciągnęła
rękę i dotknęła palcem błękitnego jedwabiu.
-
Nie waż się jej tknąć! - krzyknęła Nellie. - Trzymaj się od niej z daleka, Ingalls!
Przycisnęła do siebie lalkę, odwróciła sie tyłem, żeby Laura nie mogła zobaczyć, jak chowa ją z powrotem
do pudełka.
Twarz Laury zapłonęła gorącym rumieńcem. Pozostałe dziewczynki zupełnie nie wiedziały, co robić. Laura
odeszła i usiadła na krześle, one zaś najpierw patrzyły, jak Nellie chowa pudełko do szuflady, a potem
rzuciły okiem na żołnierzyki i zwierzątka i raz lub dwa nacisnęły listewki, do których był przyczepiony
pajacyk.
Do pokoju weszła pani Oleson i spytała, dlaczego Laura nie bierze udziału w zabawie.
8
— Nad śliwkowym.
113
-
Wolę sobie posiedzieć - odparła Laura. - Bardzo dziękuję.
-
A może chcesz sobie coś pooglądać? - spytała pani Oleson i położyła na kolanach Laury dwie książki.
-
Dziękuję pani - powiedziała Laura.
Ostrożnie zaczęła przerzucać strony książek, z których jedna nie była właściwie książką. Było to pisemko
dla dzieci, cieniutkie i bez okładek. Za to druga książka miała grubą, błyszczącą okładkę. Widniał na niej
obrazek przedstawiający starą kobietę w spiczastej czapce. Kobieta siedziała na miotle i przefruwała nad
wielkim żółtym księżycem. Nad jej głową znajdował się napis: BAJKI BABCI GĄSKI.
Laura nie miała dotąd pojęcia, że na świecie istnieją takie piękne książki. Na każdej stronie był wierszyk i
obrazek. Laurze udało się kilka wierszyków przeczytać. Zupełnie zapomniała o przyjęciu.
Nagle dobiegł ją głos pani Oleson:
-
Chodź, dziecko, bo inni zjedzą całe ciasto. Nie szkoda ci będzie?
-
Tak, proszę pani - odparła Laura. - Nie, proszę
pani.
Stół nakryty był śnieżnobiałym obrusem. Stało na nim bielutkie od lukru ciasto i wysokie szklaneczki.
-
Mam największy! - krzyknęła Nellie, chwyciwszy wielki kawał ciasta.
Inne dziewczynki siedziały, czekając aż pani domu je poczęstuje. Pani Oleson dała każdej z nich po
kawałku ciasta na porcelanowym talerzyku.
-
Czy lemoniada jest dość słodka? - spytała pani
Oleson.
W ten sposób Laura dowiedziała się, że napój w szklankach nazywa się „lemoniada". Nigdy jeszcze nie
miała w ustach czegoś podobnego. Napój wydawał się z początku słodki, ale gdy się zjadło kawałeczek
lukrowanego ciasta, robił się kwaśny.
114
Wszystkie dziewczynki odparły grzecznie:
-
Tak, dziękujemy bardzo!
Jadły bardzo uważnie, żeby ani odrobinka ciasta nie spadła na obrus. I nie uroniły ani kropelki pysznej
lemoniady.
W końcu trzeba było wracać do domu i Laura, pamiętając o tym, co powiedziała mama przed ich wyjściem,
grzecznie podziękowała:
-
Zabawa była wspaniała. Bardzo pani dziękujemy. Pozostałe dziewczynki powtórzyły, jak echo, słowa
Laury.
Gdy znalazły się na ulicy, Christy odezwała się:
-
Wiesz co, Lauro, trzeba ją było uderzyć, tę podłą Nellie Oleson!
-
O nie! Nie wolno nikogo bić, ale ja i tak się z nią porachuję, zobaczysz. Tylko cśśś, nie mów nic Mary.
Jack czekał na nie u brodu. Była sobota i Laura jeszcze nie zdążyła się z nim pobawić. Dopiero za tydzień
będzie trochę czasu, by wybrać się nad Śliwkowy Strumień.
Opowiedziały mamie o przyjęciu, a ona zdecydowała:
-
Nie możemy korzystać z cudzej gościnności i nie odwzajemnić się. Już to sobie przemyślałam, musicie
zaprosić do nas Nellie Oleson i inne dziewczynki z klasy. W przyszłym tygodniu, w sobotę.
Rozdział dwudziesty trzeci
Przyjęcie na wsi
- Przyjdziecie
do mnie na przyjęcie? - zapytała Laura Maud, Christy i Nellie Oleson. Mary zaprosiła starsze
dziewczynki. Wszystkie powiedziały, że przyjdą.
W sobotni ranek nowy dom wyglądał wyjątkowo pięknie. Jackowi zabroniono chodzić po świeżo
wyszorowanej podłodze. Szyby w oknach lśniły, a zasłonki z różowymi falbankami były białe i świeżo
wykrochmalone. Laura i Mary wyłożyły półki nowym papierem w gwiazdki.
Mama zaczęła smażyć racuszki. Najpierw przygotowała ciasto z białej mąki i ubitych jajek, a potem
wrzucała je porcjami na gorący tłuszcz. Racuszki wypływały na wierzch, przewracały się, ukazując złocisto-
brązowy, puszysty spód, i pęczniały z drugiej strony. Kiedy były już całkiem okrągłe, mama wyjmowała je
widelcem. Wszystkie racuszki schowała do kredensu, skąd miała je wyjąć dopiero wtedy, gdy rozpocznie się
przyjęcie.
Mary, Laura i Carrie, pięknie wystrojone, czekały na gości z miasta. Laura wyszczotkowała nawet Jacka,
choć piesek był zawsze czysty i miał piękną sierść.
Jack pobiegł za Laurą do brodu. Spotkali tam dziew-
116
czynki, które brnęły boso przez lśniący w słońcu strumień, śmiejąc się i chlapiąc wodą na wszystkie strony.
Tylko Nellie, która musiała najpierw zdjąć buciki i pończochy, narzekała, że kamyki ranią jej stopy.
-
Nigdy nie chodzę boso - powiedziała. - Mam zawsze trzewiki i pończochy na nogach.
Nellie była ubrana w nową sukienkę, a we włosach miała nowe, wielkie kokardy.
- To Jack? -
spytała Christy, a potem wszystkie dziewczynki po kolei głaskały go i mówiły:
-
Dobry piesek, śliczny piesek!
Kiedy Jack zaczął łasić się do Nellie, ta zawołała:
- Uciekaj! Nie dotykaj mojej sukienki!
- Nie dotknie twojej sukienki -
powiedziała Laura. Poszły dróżką wśród traw i polnych kwiatów, które
kołysał wiatr, do domu, gdzie czekała mama.
Mary wymieniła po kolei imiona wszystkich koleżanek, a mama uśmiechała się do każdej swoim
prześlicznym uśmiechem. Nellie, przygładziwszy sukienkę, odezwała się:
-
To wcale nie jest moja najlepsza sukienka. Nie włożyłabym najlepszej sukienki na wiejską zabawę.
W tym momenc
ie Laura poczuła, że wszystko jej jedno, czego uczyła ją mama, czy tatuś ukarze ją czy nie.
Rachunki między nią i Nellie muszą zostać wyrównane. Laura nie pozwoli nikomu odzywać się w ten sposób
do swojej mamy. Lecz mama uśmiechnęła się tylko i odparła:
-
Masz prześliczną sukienkę, Nellie. Cieszymy się, że nas odwiedziłaś.
Laura poczuła, iż nigdy, przenigdy nie wybaczy Nellie.
Dziewczynki podziwiały piękny dom. Był taki czysty, przestronny i pełen słodkiej woni traw, którą przynosił
letni wietrzyk. Potem w
spięły się na strych po drabinie; żadna z nich nie mieszkała na poddaszu, tak jak
Laura і Магу. І tylko Nellie spytała:
117
-
A gdzie są wasze lalki?
Laura nie miała zamiaru pokazywać Nellie swojej ukochanej szmacianej Charlotte, więc powiedziała:
- Ja s
ię nie bawię lalkami. Ja się bawię nad strumieniem.
Dziewczynki wyszły potem na dwór razem z Jackiem. Laura pokazała im maleńkie kurczątka za stogiem
siana, zielone grządki i pole gęsto rosnącej pszenicy. Później zbiegły ze wzgórza i znalazły się na niskim
brzegu Śliwkowego Strumienia, tam gdzie stała wierzba i gdzie była kładka. Wypływająca z gęstwiny śliw
woda rozlewała się szeroko po mieliźnie, a potem z głośnym bulgotem wpadała pod kładką do strugi
głębokiej po kolana.
Mary i starsze dziewczynki szły powoli, zajęte zabawą z Carrie. Za to Laura, Christy, Maud i Nellie,
podciągnąwszy sukienki, weszły do zimnej, wartko płynącej wody. Na mieliźnie widać było ławice maleńkich
rybek, uciekających w popłochu przed hałasującymi i chlapiącymi dziewczynkami.
Stars
ze koleżanki wzięły Carrie za ręce, zaprowadziły ją na płytką wodę i razem z nią zaczęły zbierać przy
brzegu najładniejsze kamyczki. Młodsze dziewczynki bawiły się w berka, wybiegały z wody na ciepłą trawę i
z powrotem wchodziły do strumienia. Podczas zabawy Laura wpadła nagle na pomysł, jak zemścić się na
Nellie.
Brodząc w wodzie, poprowadziła koleżanki do kryjówki starego kraba. Hałas i plusk wody zagnały go pod
kamień. Laura spostrzegła ruszające się z wściekłością szczypce i zielono-brunatną głowę wystającą na
zewnątrz. Pchnęła lekko Nellie w kierunku kamienia, chlapnęła wodą, kopnąwszy w nią z całych sił, i
krzyknęła:
-
Nellie, Nellie, uważaj!
Stary krab, kłapiąc swymi szczypcami, rzucił się ku palcom Nellie, jakby chciał je obciąć.
- Uciekajcie! Uciekajcie! -
zawołała Laura, popychając Christy i Maud ku kładce, a sama pobiegła ku Nellie,
118
która rzuciła się przed siebie, prosto do grząskiej wody w cieniu śliwkowych drzew.
Laura zatrzymała się i zerknęła na kamień kraba.
-
Zatrzymaj się, Nellie - powiedziała. - Stój tam, gdzie stoisz.
-
Co to było? Co to było? Czy on tu przyjdzie? -pytała Nellie. Puściła sukienkę. Halki i spódnica zanurzyły
się w błotnistej wodzie.
- To stary krab -
odparła Laura. - Potrafi swoimi szczypcami przeciąć grubą gałąź na pół. Odciąłby ci palce
raz dwa.
- Ach, gdzie on jest? Czy on tu przyjdzie?
-
Zaczekaj chwilę, zaraz zobaczę - powiedziała Laura i poszła przed siebie wolniutko, co chwila zatrzymując
się i rozglądając.
Stary krab znowu schował się pod swój kamień, lecz Laura, nic nie mówiąc, brodziła dalej, aż doszła do
kładki. Nellie ani na krok nie ruszała się z mulistej wody.
Wreszcie Laura zawróciła i powiedziała:
-
Możesz już wyjść.
Nellie weszła z powrotem do czystej wody. Powiedziała, że ma dość obrzydliwego strumyka i nie zamierza
nigdy więcej się w nim bawić. Zabrała się najpierw do czyszczenia zabrudzonej błotem sukienki, a potem
starała się obmyć stopy. Nagle z jej gardła wydobył się przeraźliwy krzyk.
Do nóg Nellie przylgnęły brunatne błotne pijawki i nie dawały się zmyć. Spróbowała oderwać jedną, po czym
rzuciła się z krzykiem do brzegu. Stała tam, kopiąc nogami raz jedną, raz drugą, i nie przestawała krzyczeć.
A Laura, zanosząc się od śmiechu, upadła na trawę.
- Patrzcie! Patrzcie! -
wołała. - Nellie tańczy! Zbiegły się wszystkie dziewczynki. Mary kazała Laurze
pozdejmować pijawki z nóg nieszczęśnicy, lecz Laura nie słuchała, tylko wciąż turlała się w trawie, pękając
ze śmiechu.
119
- Lauro! -
huknęła Mary. - Wstawaj i poodrywaj je, bo powiem mamie.
Laura zaczęła zdejmować pijawki z nóg Nellie. A dziewczynki krzyczały na cały głos widząc, jak każda
kolejna pijawka robi się w jej palcach coraz dłuższa i dłuższa.
-
Obrzydliwe przyjęcie! - wrzeszczała Nellie. - Chcę wracać do domu!
Mama przybiegła nad strumień, żeby zobaczyć, dlaczego dziewczynki narobiły tyle hałasu. Kazała Nellie się
uspokoić. Powiedziała, iż nie warto lać łez z powodu kilku pijawek, i stwierdziła, że pora na poczęstunek.
W domu, na stole przykrytym najlepszym białym obrusem stał niebieski dzbanek z kwiatami, a także
błyszczące blaszane kubeczki, w których bieliło się zimne, tłuste mleko z piwnicy, i półmisek ze
złocistobrązo-wymi racuszkami. Racuszki nie były słodkie, lecz chrupiące i puste w środku. Każdy wyglądał
jak spory pączek i wprost roztapiał się w ustach. Dziewczynki opychały się nimi bez końca. Powiedziały, że
nigdy nie jadły czegoś tak wspaniałego, i pytały, jak się te racuszki nazywają.
-
Nazywają się pyszałki - powiedziała mama - bo są nadęte i puste w środku jak jakieś samochwały.
Dzieci zjadły tyle pyszałków, ile tylko zdołały zmieścić, i wypiły całe słodkie, zimne mleko, aż o mało nie
pękły z przejedzenia.
Kiedy przyjęcie się skończyło, wszystkie dziewczynki, z wyjątkiem Nellie, gorąco mamie dziękowały. Nellie
wciąż nie mogła ochłonąć ze złości. Laurze było to obojętne.
Christy, wychodząc, ścisnęła ją za rękę i szepnęła do ucha:
-
Nigdy w życiu się tak świetnie nie bawiłam. Dobrze jej tak!
A Laura poczuła prawdziwą satysfakcję, gdy przypomniała sobie Nellie tańczącą na brzegu strumienia.
Rozdział dwudziesty czwarty
Wyprawa do kościoła
Był sobotni wieczór i tatuś siedział na progu domu, paląc fajkę. Mary i Laura siedziały tuż przy nim, z obu
jego stron. Mama stała w drzwiach z Carrie w ramionach, kołysząc się leciutko w przód i w tył.
Wiatr ucichł. Jasne gwiazdy wisiały nisko nad ziemią, dalej za nimi panowała głęboka ciemność, Śliwkowy
Strumień cicho szeptał.
-
Mówili mi dzisiaj po południu, że w niedzielę odbędzie się nabożeństwo w nowym kościele - rzekł tatuś. -
Spotkałem naszego misjonarza, pastora Aldena, który chciał się upewnić, czy przyjdziemy. Powiedziałem,
że może na nas liczyć.
- Och, Charles! -
wykrzyknęła mama. - Kiedyśmy ostatni raz byli w kościele?
Mary i Laura nigdy jeszcze nie widziały kościoła. Domyśliły się z tonu głosu mamusi, że wizyta w kościele to
nawet coś lepszego niż przyjęcie.
-
Jak to dobrze, że skończyłam szyć nową suknię -powiedziała mama po chwili.
-
Będziesz wyglądała tak pięknie jak kwiat - zapewnił ją tatuś. - Musimy wyruszyć bardzo wcześnie.
121
Następnego ranka wszyscy się spieszyli. Śniadanie jedzono w pośpiechu, wszystkie zajęcia wykonywano
naprędce, mamusia pospiesznie ubierała siebie i Carrie. W końcu zawołała z dołu głosem, w którym
brzmiało zniecierpliwienie:
-
Zejdźcie tu, dziewczynki. Zawiążę wam wstążki.
Zeszły szybko na dół. Stanęły i spojrzały na mamę. Wyglądała naprawdę przecudnie w swojej nowej sukni z
perkalu w białe wąziutkie paseczki i czarne szerokie pasy. Z przodu suknia zapinała się na czarne guziki, z
tyłu była ściągnięta, uniesiona i pięknie przymarszczona. Maleńką stójkę przy szyi ozdabiała szydełkowa
koronka. Z takiej samej koronki zrobiona była kokarda rozłożona na piersi i przypięta do kołnierzyka złotą
szpilką. Policzki mamy okrywał rumieniec. Jej oczy jaśniały radością.
Obróciwszy Mary i Laurę, mamusia przewiązała im wstążkami warkocze. Potem wzięła Carrie za rękę.
Kiedy wszystkie trzy wyszły za próg, zamknęła drzwi na klucz.
Carrie wyglądała zupełnie jak aniołek z obrazka w Biblii. Miała na sobie białą sukieneczkę i biały kapturek,
wykończone koronką. Jej ogromne oczy patrzyły z powagą. Spod kapturka, z tyłu, wymykały się złote loczki.
Nagle Laura dostrzegła swoje różowe wstążki we włosach Mary. Zasłoniła sobie usta dłonią, by ani jedno
słowo nie wyrwało się jej z ust. Obejrzała się do tyłu i na własnych warkoczach zobaczyła niebieskie wstążki
Mary!
Dziewczynki popatrzyły na siebie w milczeniu. Mamusia w pośpiechu popełniła błąd. Może jednak tego nie
zauważy. Laura od dawna miała dość swych różowych kokard, a Mary niebieskich. Ale cóż, Mary była
blondynką i niebieski kolor pasował do niej, tak jak różowy pasował do brązowych warkoczy Laury.
Tatuś nadjechał wozem od strony stajni. Wyszczot-kował tak dokładnie Sama i Dawida, że pięknie
błyszczały w porannym słońcu. Z dumą uderzały kopytami
122
o ziemię, potrząsając głowami, aż marszczyły się ich ogony i grzywy.
Na koźle i wewnątrz wozu rozłożone były czyste koce. Tatuś pomógł mamusi ostrożnie wspiąć się na wóz.
Potem posadził jej Carrie na kolanach. Wreszcie podrzucił do góry Laurę, aż jej dwa warkocze poderwały
się z pleców.
-
O Boże! - zawołała mama. - Pomyliłam wstążki!
-
Nikt nie zauważy, jak konie ruszą kłusem - powiedział tatuś.
I Laura zrozumiała, że może sobie zostawić niebieskie kokardy.
Siedząc obok siostry w wozie, na czystym kocu, Laura przełożyła swoje warkocze z pleców na przód. Mary
uczyniła to samo i obie uśmiechnęły się do siebie. Gdy tylko Laura spuszczała wzrok, jej oczom ukazywał
się błękitny kolor. Mary mogła sobie popatrzeć na różowy.
Tatuś gwizdnął, Dawid i Sam ruszyły naprzód, a on zaśpiewał:
W niedzielę o poranku razem z żonką mą zasiadam wnet na koźle, w podróż porywam ją.
- Charles -
upomniała go mama szeptem. - Jest niedziela.
Po chwili zaśpiewali razem:
Podobno gdzieś jest piękny kraj, Gdzie w nocy jest bez liku słońca Świeci tam mają szczęśliwy raj, Śpiewają
razem tam bez końca
Śliwkowy Strumień wypływał z cienistej gęstwiny i rozlewał się szeroko, tworząc połyskujące w słonecznym
123
świetle mielizny. Dawid i Sam biegły kłusem przez pełną lśnień i błysków płyciznę. Krople wody pryskały na
wszystkie strony, koła wzbijały drobne fale. Wkrótce znów pędzili przez bezkresną prerię.
Wóz toczył się gładko koleiną, ledwo widoczną wśród zieleni. Ptaki wyśpiewywały swe poranne piosnki.
Wokół rozlegało się brzęczenie pszczół, ogromne żółte trzmiele przenosiły się z bzykiem z kwiatka na
kwiatek, a wielkie pasikoniki hasały w trawie.
Zbyt wcześnie przyjechali do miasta. Kuźnia była zamknięta na cztery spusty, nie dochodził stamtąd żaden
dźwięk. Sklepy także były pozamykane. Kilka kobiet i kilku mężczyzn w eleganckich strojach, z pięknie
ubranymi dziećmi, wędrowało skrajem zakurzonej ulicy Głównej. Szli w kierunku kościoła.
Nowy budynek kościelny znajdował się w pobliżu szkoły. Wyglądał prawie tak samo jak ona, tylko na jego
dachu wznosiła się mała budka, zupełnie pusta w środku.
- Co to jest? -
spytała Laura.
-
Nie pokazuje się palcem - upomniała ją mamusia. - To dzwonnica.
Tatuś zatrzymał wóz przed wysokim gankiem. Pomógł mamie wysiąść. Mary i Laura same zeskoczyły na
ziemię. Stały czekając, aż tatuś podjedzie w cień, zdejmie z koni uprząż i przywiąże je do wozu.
Ludzie szli przez trawy, wstępowali po schodkach i znikali we wnętrzu kościelnego budynku. Docierał
stamtąd cichy, uroczyście brzmiący szmer ludzkich głosów.
Wreszcie nadszedł tatuś. Wziął Carrie na ręce i wraz z mamusią weszli do środka. Mary i Laura poszły
cichutko za nimi. Usiedli wszyscy rządkiem na długiej ławie.
Wewnątrz kościół także był podobny do szkoły, wydawał się jedynie bardziej przestronny. Każdy,
najmniejszy nawet dźwięk odbijał się echem od nowiutkich drewnianych ścian.
124
Na podium, za pulpitem, stał wysoki, chudy mężczyzna. Miał na sobie czarne ubranie i czarny szeroki
krawat. Włosy i broda okalająca jego twarz także były czarne. Jego cichy, łagodny głos niósł się nad
pochylonymi głowami. Głos ten bardzo długo zwracał się do Boga. Laura siedziała bez ruchu, przyglądając
się niebieskim wstążkom na swoich warkoczach.
Raptem tuż obok niej rozległ się głos:
-
Chodźcie ze mną.
Laura o mało nie spadła z ławki. Obok niej stała prześliczna dama. Jej łagodne oczy błyszczały radośnie.
Odezwała się jeszcze raz:
-
Chodźcie ze mną, dziewczynki. Zabieram was na lekcję do szkółki niedzielnej.
Mamusia skinęła głową, więc Mary i Laura zsunęły się z ławki. Zupełnie się nie spodziewały, że czeka je
szkoła w niedzielę.
Pani zaprowadziła je w kąt sali. Wszystkie dziewczynki z klasy już tam stały i spoglądały na siebie
pytającym wzrokiem. Pani ustawiła ławki w kwadrat i usiadłszy na jednej z nich, posadziła obok siebie Laurę
i Christy. Gdy pozostałe dziewczynki zajęły swoje miejsca, pani powiedziała, że nazywa się Tower, i
zapytała o ich imiona. Potem oznajmiła:
-
A teraz opowiem wam pewną historię.
Laurę ogarnęła radość. Lecz gdy usłyszała: - Jest to opowieść o małym chłopczyku, który dawno, dawno
temu urodził się w Egipcie. Na imię miał Mojżesz -straciła całe zainteresowanie. Tyle razy już słyszała o
Mojżeszu i koszyku w sitowiu. Nawet Carrie znała tę historię.
Skończywszy swe opowiadanie, pani obdarzyła wszystkie dziewczynki serdecznym uśmiechem i
powiedziała:
-
A teraz nauczymy się kilku wersetów z Biblii! Co wy na to? Cieszycie się?
-
Tak, proszę pani - odparły chórem.
125
Każda dziewczynka otrzymała inny werset do nauczenia się na następną lekcję w szkółce niedzielnej.
Gdy przyszła kolej na Laurę, pani Tower przytuliła ją do siebie i uśmiechnąwszy się do niej słodko, prawie
tak słodko jak mama, rzekła:
-
Nasza najmłodsza uczennica musi dostać najkrótsze zadanie, najkrótszy werset z Biblii!
Laura domyśliła się od razu, o który werset chodzi, a pani Tower spojrzała na nią uśmiechniętymi oczami i
wyjaśniła:
-
To będą tylko trzy słowa! - Wypowiedziała owe trzy słowa i spytała: - Jak myślisz, potrafisz pamiętać je
przez cały tydzień?
Laura dziwiła się pani Tower. Znała przecież znacznie dłuższe wersety, a nawet całe pieśni. Nie chciała
jednak zranić jej uczuć, więc powiedziała:
-
Tak, proszę pani.
- Grzeczna z ciebie dziewczynka -
pochwaliła ją pani Tower. A Laura poczuła, że potrafi być grzeczną
dziewczynką tylko dla swojej mamy, nie zaś dla tej kobiety. - Jeszcze raz powtórzę, żebyś lepiej
zapamiętała. Tylko te trzy słowa - powiedziała nauczycielka. - A ty powtórz za mną.
Laura wzdrygnęła się.
-
Nie bój się - rzekła pani Tower.
Laura spuściła głowę i powtórzyła szeptem zadany werset.
-
Bardzo ładnie - pochwaliła ją pani Tower. - Postaraj się, jak najlepiej potrafisz, nauczyć się go na przyszłą
niedzielę, dobrze?
Laura skinęła głową.
Wszystkie dziewczynki wstały i próbowały zaintonować „Złote Jeruzalem", lecz niewiele z nich znało słowa i
melodię tej pieśni. Laurę przebiegł po plecach dreszcz, poczuła, że coś jej świdruje w uszach. Odetchnęła z
ulgą, gdy dziewczynki z powrotem usiadły.
126
Potem wstał i zaczął mówić chudy pan.
Lau
rze wydawało się, że on nigdy nie skończy. Spojrzała przez otwarte okno i zobaczyła motyle, które latały
sobie, gdzie chciały. Zobaczyła rozkołysane trawy, usłyszała wiatr zawodzący na dachu. Zerknęła na swe
niebieskie wstążki w warkoczach, a potem obejrzała kolejno wszystkie paznokcie u rąk. Splotła palce i z
podziwem zauważyła, że doskonale pasują do siebie, później rozprostowała je i spostrzegła, że sterczą tak
samo jak beleczki w narożach drewnianego domu. Podniosła głowę i obejrzała gonty dachu. Nogi jej
zupełnie zdrętwiały od długiego siedzenia.
W końcu wszyscy powstali i zaczęli śpiewać. Gdy śpiew ucichł, nastąpił koniec uroczystości. Można było iść
do domu.
Wysoki, chudy pan stał w drzwiach kościoła. Był to właśnie ów wielebny Alden. Najpierw uścisnął rękę
mamie, a potem tatusiowi, z którym zamienił parę słów. Później schylił się i potrząsnął ręką Laury.
Uśmiechnął się i jego zęby zajaśniały w ciemnej brodzie. Niebieskie oczy spojrzały ciepło.
-
Podobała ci się szkółka niedzielna, Lauro?
W tej chwili
dziewczynka poczuła, że wszystko zaczyna jej się podobać, więc odparła:
-
Tak, proszę pana.
-
Musisz przychodzić tu w każdą niedzielę. Będziemy na ciebie czekali - powiedział czarno ubrany pan.
Laura wiedziała, że on mówi prawdę, że będzie o niej pamiętał.
W drodze powrotnej tatuś stwierdził:
-
Wiesz co, Caroline, miło znaleźć się wśród ludzi, którzy tak samo jak my szukają właściwej drogi.
- To prawda, Charles -
odpowiedziała mamusia, a w głosie jej zabrzmiała wdzięczność. - Z przyjemnością
będę czekać przez cały tydzień na następną wizytę w kościele.
127
Tatuś odwrócił się na koźle i spytał:
-
A wam, dziewczynki, jak się podobał kościół?
-
Nie umieją tam śpiewać - orzekła Laura. Rozległ się gromki śmiech tatusia.
-
Powinni byli śpiewać pod ton kamertonu - dodał tatuś po chwili.
-
Teraz ludzie mają śpiewniki - powiedziała mama.
-
Może i my kiedyś będziemy sobie mogli na to pozwolić - rzekł tatuś.
Od tej pory jeździli do szkółki niedzielnej w każdą niedzielę. Co trzy, cztery tygodnie zjawiał się w
m
iasteczku wielebny pastor Alden i wówczas wygłaszał kazanie. Pastor Alden miał swój kościół we
wschodniej części kraju i nie mógł co tydzień odbywać podróży do nowego kościoła. Tu, na zachodzie,
znajdował się tylko jego kościół misyjny.
Skończyły się długie, nudne, męczące niedziele. Teraz można było pojechać do szkółki niedzielnej, a po
powrocie rozmawiać o tym, co się tam zdarzyło. Najprzyjemniej jednak było w te niedziele, kiedy przyjeżdżał
wielebny Alden. Pastor zawsze pamiętał o Laurze. Nazywał ją i Mary swoimi „wiejskimi dziewczynkami".
Pewnego razu, gdy mamusia, tatuś, Mary i Laura siedzieli przy obiedzie i rozmawiali o minionym ranku w
szkółce niedzielnej, tatuś powiedział:
-
Jeśli mam dalej pokazywać się między przyzwoicie ubranymi ludźmi, muszę sobie sprawić parę nowych
butów. Popatrzcie tylko na to. -
Wyciągnął nogę. Jego zdarty but miał dużą dziurę w palcach.
Wszystkie trzy spojrzały na czerwoną wełnianą skarpetkę wystającą z szerokiej szpary. Przy podeszwie
skóra była cienka i strzępiła się, wszędzie porobiły się mniejsze dziurki.
-
Tego już nie da się załatać - powiedział ze smutkiem tatuś.
-
Och, Charles, przecież mówiłam, żebyś kupił sobie
128
buty -
zawołała mamusia. - A ty zamiast tego kupiłeś mi perkal na suknię.
Tatuś już się zdecydował.
-
Kupię sobie nową parę butów, kiedy pojadę do miasta w sobotę. Wydam trzy dolary, będziemy musieli
jakoś sobie poradzić do zbiorów pszenicy.
Przez cały tydzień tatuś zwoził siano. Pomagał też panu Nelsonowi, który w zamian za to pożyczył mu swoją
kosiar
kę. Tatuś powiedział, że pogoda jest idealna na sianokosy. Nigdy nie widział tak suchego i gorącego
lata.
Ach, jak bardzo Laura nienawidziła teraz szkoły! Pragnęła chodzić z tatusiem na łąki i przyglądać się, jak
cudowna maszyna pana Nelsona tnie trawę, ciach-ciach, długimi ostrzami.
W sobotę rano Laura pojechała z tatusiem na pole i pomogła mu załadować ostatnią furę siana. Popatrzyli
oboje na pszeniczne pole, ciągnące się za skoszoną łąką. Pszenica wyrosła wysoko, była wyższa niż Laura.
Szorstkie kłosy uginały się pod ciężarem dojrzewającego ziarna. Zerwali trzy najdłuższe, by pokazać je
mamie. Tatuś mówił, że po zbiorach pszenicy wyjdą z długów i będą mieli tyle pieniędzy, iż nie będą
wiedzieli, co z nimi robić. Kupią sobie powóz, dla mamusi jedwabną suknię, dla wszystkich nowe buty, i w
każdą niedzielę będą jedli na obiad befsztyki.
Po obiedzie tatuś założył czystą koszulę i wyjął trzy dolary z futerału na skrzypce. Wybierał się do miasta po
nowe buty. Poszedł piechota, a zmęczone pracą konie zostawił w stajni, żeby mogły odpocząć.
Wrócił do domu późnym popołudniem. Laura zobaczyła go na wzgórzu i wraz z Jackiem wybiegła mu na
spotkanie, porzuciwszy strumień i domek kraba.
Mamusia odwróciła się od piekarnika, skąd właśnie wyjmowała sobotni bochenek chleba.
- Gdzie masz buty? -
spytała.
9
— Nad śliwkowym...
129
-
Posłuchaj, Caroline. Spotkałem pastora Aldena, który poskarżył mi się, że nie uzbierał dość pieniędzy na
dzwon kościelny. Ludzie w miasteczku dawali ostatnie grosze. Pastorowi zabrakło właśnie trzech dolarów,
więc ofiarowałem mu całą sumę.
- Och, Charles -
westchnęła mamusia. Tatuś popatrzył na swój dziurawy but.
-
Spróbuję go jakoś załatać. A wiesz, że nawet tutaj, u nas, będzie słychać bicie dzwonów?
Mamusia odwróciła się do pieca, a Laura wyszła cichutko i usiadła na schodku. Coś ją ściskało w gardle.
Tak bardzo pragnęła, żeby tatuś miał nowe buły.
- Nic nie szkodzi, Caroline -
usłyszała głos taty. -Już niedługo zbierzemy pszenicę.
Rozdział dwudziesty piąty
Błyszcząca chmura
Pszenica była prawie gotowa do zżęcia. Tatuś przyglądał się jej codziennie i każdego wieczoru rozprawiał o
ziarnie, pokazując Laurze sztywne, długie kłosy. Grube ziarna, ukryte w cienkich łuskach, stawały się coraz
twardsze. Tatuś powtarzał, że nie może być lepszej pogody na dojrzewanie pszenicy.
-
Jeśli tylko pogoda się utrzyma, zaczynam żąć w przyszłym tygodniu.
Upał nie ustępował, trudno było patrzeć na rozpalone niebo. Znad prerii unosiło się falami nagrzane
powietrze, jakby buchało prosto z pieca. W szkole dzieci aż dyszały z gorąca, a ze świeżych desek kapała
gęsta żywica.
W sobotę rano Laura poszła z tatusiem na spacer, żeby znów popatrzeć na pszenicę. Łan był prawie
wysokości taty, który posadził sobie Laurę na ramieniu, żeby mogła ogarnąć wzrokiem kłosy, uginające się
pod ciężarem ziarna. Pole miało złocistozielony kolor.
Przy obiedzie tatuś powiedział mamie, że nigdy jeszcze nie widział takiego urodzaju. Z każdego akra
wyjdzie pewnie ze czterdzieści korców, a za korzec pszenicy dają '
131
teraz dolara. Będą bogaci, bo to kraina mlekiem i miodem płynąca. Będą mieli wszystko, czego dusza
zapragnie. Słuchając tatusia, Laura pomyślała, że wreszcie kupi on sobie nowe buty.
Siedziała z twarzą zwróconą ku otwartym drzwiom. Do środka wpadały promienie słońca. Nagle wydało jej
się, że światło trochę przygasło. Przetarła oczy i spojrzała jeszcze raz. Rzeczywiście potok światła mętniał
stopniowo, aż wreszcie zgasł zupełnie.
- Idzie burza -
powiedziała mama. - Pewnie chmura zakryła słońce.
Tatuś zerwał się z ławy i podszedł do drzwi. Burza mogłaby zniszczyć pszenicę. Wyjrzał na dwór, a potem
wyszedł.
Światło było dziwne. Inne niż przed burzą. I powietrze nie zrobiło się wcale ciężkie, jak przed deszczem.
Laurę, nie wiedzieć czemu, ogarnął nagle strach.
Wybiegła na dwór, gdzie stał tatuś i patrzył na niebo. Mama i Mary też wyszły.
-
Rozumiesz coś z tego, Caroline? - spytał tatuś. Chmura zakrywała słońce, ale nie była podobna do
żadnej innej chmury. Zdawało się, że jest zrobiona ze śnieżnych płatków, bardzo dużych, cienkich i
błyszczących. Przez każdy drżący płatek przeświecało słońce.
Wiatr ucichł. Trawy stały nieruchomo, powietrze też znieruchomiało, za to chmura przesuwała się po niebie,
jakby gnana wichrem.
Sierść zjeżyła się na grzbiecie Jacka. Pies warknął na ruchomy obłok, a potem z jego gardła wydobyło się
straszliwe wycie.
Bum! Coś uderzyło Laurę w głowę i spadło na ziemię. Tak dużego pasikonika dziewczynka nigdy w życiu
nie widziała. Kolejne wielkie, brązowe owady uderzały ją po rękach, po twarzy, po głowie. Sypały się z nieba
z łoskotem niby grad. Z chmury po prostu leciał grad pasikoników. Ta chmura to były pasikoniki. To one
132
zakryły słońce i sprowadziły ciemność. Cienkie, szerokie skrzydła migotały, wibrujący szmer wypełnił
powietrze.
Laura próbowała strzepywać z siebie padające na nią stworzenia. Ich łapki przyczepiały się do jej ciała i
sukienki. Owady patrzyły na nią wyłupiastymi oczami i kręciły główkami na wszystkie strony. Mary z
krzykiem uciekła do domu. Tymczasem pasikoniki dokładnie pokryły ziemię, nie zostawiając ani kawałeczka,
na którym można by było postawić stopę. Laura ruszyła przed siebie, depcząc je i miażdżąc. Czuła pod
bosymi nogami ich oślizłe, wijące się ciała.
Mama w pośpiechu zatrzaskiwała wszystkie okna. Tatuś stał we frontowych drzwiach i wyglądał na dwór.
Tuż obok niego stała Laura i Jack. Z nieba sypały się pasikoniki. Na ziemi aż się od nich roiło. Zwinąwszy
swe długie skrzydła, skakały na mocnych odnóżach w lewo i w prawo. Powietrze wirowało i wszędzie
rozlegało się bębnienie przypominające uderzenia kulek gradu o dach.
Wtem dał się słyszeć nowy dźwięk, jakby tysiące szczęk zabrało się do cięcia, krojenia i chrupania.
- Pszenica! -
krzyknął tatuś. Rzucił się do tylnych drzwi i pędem ruszył w kierunku pola.
Pasikoniki zabrały się już do jedzenia. Trudno usfyszeć, jak jeden pasikonik je, chyba że się go przytrzyma i
da mu się źdźbło trawy. A teraz miliony, miliony owadów jadło. I można było usfyszeć, jak miliony szczęk
gryzie i przeżuwa.
Tatuś pobiegł z powrotem do stajni. Laura zobaczyła przez okno, że zaprzęgał Sama i Dawida do wozu i
zaczął ładować nawóz, w największym pośpiechu, brudne siano ze sterty gnoju. Mamusia nadbiegła z drugą
parą wideł i też wzięła się do roboty. Wreszcie tatuś ruszył na pole, a mama poszła za wozem.
Tata okr
ążał pole, rozrzucając małe wiązki nawozu. Mama pochylała się kolejno nad nimi, a w chwilę potem
smużka dymu unosiła się nad ziemią i rozwiewała w
133
powietrzu. Mamusia podpalała te kupki nawozu. Laura obserwowała to, dopóki kłęby dymu nie zakryły pola,
mamusi, tatusia i wozu.
Niestety, pasikoniki wciąż spadały z nieba. Światło dnia było mętne, ponieważ pasikonikowa chmura wciąż
zasłaniała słońce.
Mamusia wróciła do domu, zamknęła się w sionce, zrzuciła z siebie sukienkę i halki, wytrząsnęła z nich
owady i
pozabijała je. Powiedziała, że udało jej się zapalić ognie wokół całego pola. Miała nadzieję, iż dym
powstrzyma pasikoniki przed zupełnym zniszczeniem pszenicy.
Mama, Mary i Laura siedziały teraz w milczeniu w zamkniętym domu, w oparach dymu. Carrie płakała w
ramionach mamy. Była jeszcze tak mała, że marudziła przed snem. Nawet przez ściany dochodziły odgłosy
pasikonikowej uczty.
Po pewnym czasie ciemności rozproszyły się i na nowo zaświeciło słońce. Na wzgórzu ciągle pełzały i
skakały masy owadów, które pochłaniały rosnącą tu krótką trawę. Nawet wysoka trawa prerii kołysała się,
gięła i upadała na ziemię pod ich ciężarem.
- Patrzcie! -
powiedziała cicho Laura, wyglądając przez okno.
Owady pożerały teraz wierzchołki wierzb. Listeczki tych drzew byty cienkie, więc szybko ukazały się nagie
wierzbowe gałązki. Potem zostały już tylko konary, zgrubiałe od ciał siedzących na nich pasikoników.
-
Nie chcę na to patrzeć - powiedziała Mary i odeszła od okna. Laura też nie miała ochoty dłużej się
przyglądać, lecz nie potrafiła stamtąd odejść.
Jak śmiesznie zachowywały się kury! Wraz ze swymi niezdarnymi kurczętami rzuciły się na pasikoniki i
zaczęty je zjadać. Już przedtem nauczyły się biegać, z szyjami wyciągniętymi nisko nad ziemią, za konikami
polnymi. Nigdy ich zresztą nie schwytały. A teraz za każdym razem owady same wpadały im do gardła.
134
-
Przynajmniej nie trzeba będzie kupować karmy dla kur - powiedziała mama. - Nawet największe straty
przynoszą jakieś zyski.
Zielone grządki znikały w okamgnieniu. Owady pochłaniały marchwianą nać, kartoflane i buraczane liście
oraz fasolę. Zjadały łodygi i kukurydziane kitki. Całe kaczany kukurydzy padały na ziemię, pokryte chmarami
owadów.
I nic nie można było na to wszystko poradzić. Pszeniczne pole wciąż ginęło w kłębach dymu. Czasem
udawało się Laurze dostrzec niewyraźną sylwetkę tatusia, rozrzucającego tlące się ognie, lecz zaraz na
nowo pochłaniał go dym.
Nadeszła pora, żeby iść po Kropkę, więc Laura założyła pończochy, buciki i okryła się szalem. Kropka
czekała przy starym brodzie na Śliwkowym Strumieniu. Skórę na grzbiecie miała zmarszczoną, opędzała się
ogonem przed atakującymi ją owadami. Stado minęło ziemiankę, rycząc ponuro. Laura wiedziała, że krowy i
byki nie potrafią paść się na trawie pełnej pasikoników. A jeśli owady zjedzą całą trawę, stado będzie
dręczył głód.
Roje pasikoników obsiadły jej sukienkę i szal, dostały się pod halki. Próbowała zganiać je z twarzy i rąk. Pod
jej bucikami i pod kopytami Kropki chrzęściły owadzie ciała.
Mama, owinięta szalem, wyszła na dwór, żeby wydoić krowę. Laura została, chcąc jej pomóc. Nie umiały
jednak uchronić mleka przed owadzią gromadą. Mama przyniosła szmatkę, którą przykryła wiadro, lecz
trudno było wlewać do niego mleko, nie zdejmując osłony. W końcu mama zebrała owady z mleka
blaszanym kubkiem.
Pasikoniki dostały się nawet do domu, pełno ich było w ubraniach mamy i dziewczynek. Niektóre wskakiwały
na gorący piec, przy którym Mary szykowała kolację. Mama przykryła wszystkie garnki i tak je zostawiła.
135
dopóki nie dobiła ostatniego owada. Wówczas zmiotła pasikoniki z podłogi i wrzuciła je do pieca.
Tatuś wrócił do domu jeszcze przed kolacją. Mama nie pytała go, co się stało z pszenicą. Uśmiechnęła się
tylko i rzekła:
-
Nie martw się, Charles. Zawsze jakoś wychodziliśmy na swoje.
Tatusiowi zaschło w gardle, więc mama powiedziała:
-
Wypij jeszcze filiżankę herbaty, Charles. Oczyścisz sobie gardło z dymu.
Skoro tylko tatuś skończył pić herbatę, poszedł z powrotem na pole z nowym ładunkiem starego siana i
nawozu.
Mary i Laura, leżąc w łóżkach, wciąż jeszcze słyszały odgłosy chrupania, furkot skrzydeł i szelest
nacinanych źdźbeł. Laurze wydawało się, że czuje poruszające się po jej ciele owadzie łapki. Choć w łóżku
nie było ani jednego pasikonika, nie mogła się uwolnić od uczucia swędzenia na rękach i na policzkach. W
ciemności widziała wyłupiaste owadzie oczy i pełzające po niej odnóża. W końcu zapadła w sen.
Rankiem tatuś nie przyszedł na śniadanie. Przez całą noc, aż do rana, starał się utrzymać dym nad polem. I
dalej zajęty był tą pracą.
Preria zupełnie się zmieniła. Trawy nie kołysały się na wietrze, tylko leżały na ziemi. W porannym słońcu
bruzdy między nimi wyglądały jak pasma cieni. Wierzby były całkiem ogołocone z liści. Kilka śliweczek
zwisało z nagich gałęzi w śliwkowej gęstwinie. Wciąż słychać było chrupanie posilających się owadów.
W południe z obłoków dymu wynurzył się wreszcie wóz tatusia. Tatuś zaprowadził najpierw Sama i Dawida
do stajni, a potem wolnym krokiem ruszył w stronę domu. Twarz miał czarną od dymu, oczy przekrwione.
Powiesił na haku kapelusz i usiadł przy stole.
- To nie ma sensu, Caroline. Dym ich nie powstrzy-
136
ma. Sfruwają na ziemię, nie zwracając na nic uwagi, i skaczą na wszystkie strony. Pszenica pada jak pod
u
derzeniem kosy. A potem ją zjadają - całe kłosy, z łodygami, ze wszystkim.
Oparł łokcie na stole i ukrył twarz w dłoniach. Mary i Laura siedziały w milczeniu. Tylko Carrie stukała łyżką
o swój wysoki stołek i wyciągała rączkę do leżącego na stole chleba. Była zbyt mała, żeby pojąć, co się
stało.
- Trudno, Charles -
powiedziała mama. - Byliśmy już w gorszych opałach.
Laura spojrzała pod stół, na połatane buty tatusia, i poczuła bolesny ucisk w gardle. Tata nie będzie mógł
sobie kupić nowych butów.
Tatuś odjął ręce od twarzy i wziął nóż i widelec. Uśmiechnął się, lecz w jego oczach nie pojawiła się ani
jedna iskierka, pozostały smutne i zamglone.
-
Nie trzeba się martwić, Caroline. Zrobiliśmy, co się dało. Jakoś będziemy musieli to przetrzymać.
W tym momenci
e Laura przypomniała sobie, że nowy dom nie został jeszcze spłacony. Tatuś mówił, że
zapłaci za niego po żniwach.
Obiad upłynął w zupełnej ciszy, po czym tatuś położył się na podłodze i zasnął. Mama wsunęła mu pod
głowę poduszkę i położyła palec na ustach, dając dziewczynkom do zrozumienia, by były cicho.
Zabrały więc Carrie do sypialni i tam usiłowały ją zabawiać papierowymi lalkami. W panującej wokoło ciszy
rozlegały się jedynie odgłosy owadziej uczty.
Mijał tak dzień za dniem, lecz pasikoniki nie przestawały pałaszować. Zjadły już całą pszenicę i owies.
Pochłonęły wszystko, co tylko było zielone - cały ogródek warzywny, wszystkie trawy na prerii.
-
Tato, a co będzie z królikami? - spytała Laura. -A co z biednymi ptaszkami?
- Rozejrzyj
się dookoła, Lauro - powiedział tatuś. W okolicy nie było ani jednego królika. Małe ptaszki,
137
które przesiadywały na wierzchołkach traw, gdzieś odleciały, a te, które zostały, zajęte były zjadaniem
pasikoników. Kury także pochłaniały rojące się wszędzie owady.
Kiedy nadeszła niedziela, tatuś, Laura i Mary wybrali się do szkółki niedzielnej piechotą. Słońce paliło
niemiłosiernie i z tego powodu mama wolała zostać z Carrie w domu. Tatuś zaprowadził Dawida i Sama do
ciemnej stajni.
Tak dawno nie było deszczu, że Laura przeszła przez Śliwkowy Strumień po suchych kamykach. Preria
zrobiła się teraz naga i zupełnie brązowa. Miliony brązowych owadów krążyło nisko nad ziemią. Jak okiem
sięgnąć, nie było widać ani jednego zielonego źdźbła.
Przez całą drogę Mary i Laura musiały strząsać z siebie pasikoniki. Gdy doszły do kościoła, ich halki pokryte
były grubą warstwą owadów. Dziewczynki uniosły spódniczki i usiłowały przed wejściem otrzepać się z nich.
Mimo wielkiej ostrożności nie udało się im uchronić najlepszych niedzielnych sukienek przed trwałymi
brązowymi plamami, zostawionymi przez owady.
Wielu ludzi z miasteczka wyruszało z powrotem na wschód. Odjeżdżały Christy i Cassie. Laura pożegnała
się z Christy, a Mary powiedziała .do widzenia" Cassie. Było to rozstanie z najlepszymi przyjaciółkami.
Od tej pory dziewczynki przestały chodzić do szkoły. Trzeba było oszczędzać buty na zimę. Laura i Mary nie
wyobrażały sobie, że mogłyby chodzić boso, zresztą szkoła i tak miała być zamknięta. Mama powiedziała,
że będzie je sama w zimie uczyć, aby nie zostały w tyle za innymi dziećmi, gdy wiosną znowu rozpoczną się
lekcje.
Tatuś najął się do pracy u pana Nelsona, w zamian za to pan Nelson pozwolił mu używać swego pługa.
Tatuś przystąpił więc do orania pola pod zasiew pszenicy na przyszły rok.
Rozdział dwudziesty szósty
Jajeczka pasikoników
Pewnego dnia Laura i Jack wybrali się nad strumień. Mary wolała zostać w domu, czytać i robić słupki na
tabliczce. Laura miała już dość nauki. Wokół domu rozciągał się tak smutny widok, że nawet nie miała
ochoty bawić się na podwórku.
Śliwkowy Strumień prawie wysechł. Tylko maleńka strużka wody sączyła się wśród kamienistego żwiru.
Nagie gałęzie drzew nie osłaniały swym cieniem kładki. Pod bezlistnymi śliwkowymi drzewkami stała mętna,
gęsta woda. Stary krab też gdzieś zniknął.
Wyschnięta ziemia była rozpalona, słońce prażyło bezlitośnie, a niebo przybrało barwę złota. Upał
rozbrzmiewał furkotem owadzich skrzydeł. Piękne zapachy zniknęły.
Nagle Laura spostrzegła coś dziwnego. Pasikoniki, które obsiadły wzgórze, siedziały zupełnie nieruchomo, z
odwłokami zwieszonymi ku ziemi. Ani jeden nie drgnął, nawet pod dotknięciem patyka. Laura odsunęła
takiego nieruchomego owada znad małej jamki i wykopała stamtąd szarą kulkę, przypominała ona swym
kształtem
139
tłustego robaka, lecz nie była żywa. Laura nie domyślała się, co to może być. Jack obwąchał szare
stworzenie i sam się zaciekawił.
Laura poszła w kierunku pszenicznego pola, żeby pokazać to tatusiowi. Tatuś wcale nie był zajęty orką.
Sam i Dawid stały bez ruchu u pługa, on zaś przechadzał się po polu, ze wzrokiem wbitym w nie zaoraną
ziemię. Wtem Laura zobaczyła, że tatuś podrywa lemiesz pługa i prowadzi Sama i Dawida do stajni. Dobrze
wiedziała, że nigdy nie przerwałby pracy z samego rana, chyba że stałoby się coś strasznego.
Sam i Dawid znalazły się w stajni. Tatuś odwiesił ich przepoconą uprząż. Wyszedł stamtąd i nawet się nie
uśmiechnął do Laury. Ruszyła za nim wolnym krokiem do domu.
Mamusia spojrzała na tatę i spytała:
-
Charles, co się znowu stało?
-
Pasikoniki składają jajka do ziemi - odparł tatuś. - Całe kokony leżą tam jak w plastrze miodu. Wyjrzyj na
dwór, zobaczysz dziurki w ziemi głębokie na parę cali. Są na polu. Wszędzie. Palca nie da się wetknąć.
Spójrz. -
Wyjął z kieszeni szarą kulkę i położył ją na swej wyciągniętej dłoni. - Tak wygląda kokon z jajami
pasikonika. Otwierałem je, w każdym znajduje się trzydzieści pięć do czterdziestu jaj. W każdym dołku leży
jeden kokon, a na każdej stopie kwadratowej pola będzie z osiem albo dziesięć dołków. I tak jest wszędzie,
w całej okolicy.
Mama opadła na krzesło i zwiesiła bezradnie ręce.
-
Prędzej nam skrzydła wyrosną, niż zbierzemy pszenicę w przyszłym roku. Gdy z tych jajek wylęgną się
pasikoniki, nie zostanie w tej części świata ani jeden zielony listek - powiedział tatuś.
- Charles! -
zawołała mama. - Co teraz zrobimy? Tatuś usiadł ciężko na ławie i rzekł:
-
Nie mam pojęcia.
140
W otworze prowadzącym na strych ukazały się najpierw dwa warkocze, a potem twarz Mary. Dziewczynka
popatrzyła z niepokojem na Laurę, a ta odwzajemniła jej spojrzenie. Po chwili Mary zeszła na dół po
drabinie, bez słowa stanęła obok Laury i oparła się plecami o ścianę.
Tatuś siedział wyprostowany, jego zamglone oczy rozjaśniał dziwny blask, nie przypominający zupełnie
dobrodusznych iskierek, do których przywykła Laura.
- A ja wiem swoje, Caroline -
powiedział. - Nie zmoże nas ta przeklęta szarańcza. Zobaczysz! Damy sobie
jakoś radę!
-
Oczywiście, Charles - odparła mama.
-
Czemu nie? Jesteśmy zdrowi, mamy dach nad głową; lepiej się nam powodzi niż wielu ludziom. Zrób dziś
wcześnie obiad, Caroline, pojadę do miasta. Znajdę jakąś robotę. Nie martw się!
Podczas gdy tatuś przebywał w mieście, mama i Mary przygotowały dla niego wspaniałą kolację. Podgrzały
najpierw ga
rnek zsiadłego mleka i zrobiły piękne białe kulki twarogu. Potem Mary i Laura pokroiły w plasterki
zimne gotowane ziemniaki, a mama zrobiła do nich sos. Do tego był jeszcze chleb, masło i słodkie mleko.
Dziewczynki umyły włosy i pięknie się uczesały. Założyły najlepsze sukienki i kokardy. Carrie także została
ubrana w odświętną białą sukieneczkę, Mary i Laura wyszczotkowały jej włoski, a na szyjce zawiesiły
sznurek indiańskich koralików. A potem wszystkie wyglądały tatusia, czekając, aż wejdzie na wzgórze
p
okryte szarańczą.
Była to wesoła kolacja. Kiedy zjedli ostatni okruszek, tatuś odsunął swój talerz i rzekł:
-
Posłuchaj, Caroline.
-
Słucham, Charles - odparła mama.
-
Znalazłem wyjście. Jutro wyjeżdżam na wschód.
- Charles, nie! -
krzyknęła mamusia.
141
- Tak trzeba -
powiedział tatuś. Miało to oznaczać .nie płacz" i Laura nie uroniła ani jednej łzy. - Na
wschodzie kraju są teraz żniwa. Szarańcza posunęła się stąd tylko sto mil na wschód, a dalej jest urodzaj i
jedyna szansa na pracę. Wszyscy mężczyźni z zachodu jada nająć się tam do roboty. Muszę wyruszyć jak
najszybciej.
-
Jeśli uważasz, że tak będzie najlepiej, poradzimy sobie tutaj same. Ale ty będziesz szedł taki kawał drogi.
-
Gdzie tam! Co to jest parę setek mil! - powiedział tatuś i w tym momencie spojrzał na swoje stare,
połatane buty. Laura wiedziała, że zastanawia się, czy starczą na tak daleką drogę. Kilkaset mil, wielka
rzecz!
Potem wyjął z futerału swoje skrzypce. Grał długo w mroku. Mary i Laura usadowiły się tuż przy nim, a
mama w pobl
iżu kołysała Carrie.
Tatuś zagrał „Dbdeland", .Będziemy stali wokół flagi", .Niebieskie kurtki na granicy", aż wreszcie zaśpiewał:
. Ach, Zuzanno, szkoda twoich bez, Już Kalifornia czeka mnie. Na miły Bóg, pojadą tam I miskę wezmę też!
Później zagrał .Idą żołnierze, hura, hura!" i .Radujmy się życiem". Aż w końcu odłożył skrzypki. Musiał
bowiem wcześniej się położyć, żeby z samego rana ruszyć w drogę.
- Miej baczenie na moje stare skrzypki, Caroline -
powiedział. - Dodają skrzydeł mężczyźnie.
Skoro świt, po śniadaniu tatuś pożegnał się z nimi przed domem. Ucałował je wszystkie cztery i poszedł
przed siebie. Dodatkową koszulę oraz parę skarpet zawinął w stary płaszcz, który przewiesił sobie przez
ramię. Nim przekroczył Śliwkowy Strumień, odwrócił się i pomachał ręką. A potem powędrował dalej, nie
odwracając
142
się więcej, aż zupełnie zniknął im z oczu. Jack stanął obok Laury i przycisnął się do niej całym ciałem.
Przez chwilę wszyscy trwali w bezruchu. Wreszcie mama odezwała się raźnym głosem:
-
Trzeba się brać do roboly, dziewczynki. Teraz same będziemy musiały się wszystkim zająć. Mary, Lauro,
biegnijcie z Kropką na spotkanie stada;
Poszła razem z Carrie prędko do domu, a Mary i Laura pobiegły do stajni, żeby zabrać Kropkę nad
strumień. Na prerii nie było ani źdźbła trawy, wygłodzone stado wędrowało wzdłuż brzegów strugi, posilając
się wierzbowymi pędami, gałązkami śliw i resztkami suchej trawy, która pozostała jeszcze z zeszłego lata.
Rozdział dwudziesty siódmy
Deszcz
Po wyjeździe tatusia wszystko zszarzało, zbladło. Dziewczynki nie mogły nawet liczyć dni do jego powrotu.
Wyobrażały sobie tylko, że idzie coraz dalej i dalej w swoich połatanych butach.
Jack posmutniał, chodził teraz z nosem przy ziemi, popatrując na pustą drogę, którą powędrował tatuś.
Wzd
ychał, kładł się i czekał, nie mając jednak wielkiej nadziei, że na ścieżce pojawi się jego pan.
Pod rozpalonym niebem ciągnęła się martwa, ogołocona z traw preria. Tumany pyłu unosiły się nad nią i
wirowały w powietrzu. Odległy kraniec prerii wyglądał jak wijący się wąż. Mama wytłumaczyła
dziewczynkom, że to powietrze tak drga z gorąca.
Tylko w domu był cień. Wierzby i śliwkowe drzewka nie miały liści. Śliwkowy Strumień wysechł prawie
całkiem, jedynie w zagłębieniach zachowało się trochę wody. Studnia też wyschła, a ze starego źródełka
przy ziemiance ledwo kapała woda. Mama zostawiała tam wiadro na noc. Rankiem zabierała je, napełnione
wodą, i podstawiała drugie na cały dzień.
144
Po zakończeniu wszystkich porannych zajęć mama, Mary, Laura i Carrie zostawały w domu. Na dworze
wciąż wiał gorący wiatr, zgłodniałe krowy i byki nie przestawały ryczeć.
Kropka całkiem wychudła. Sterczały jej kości, a oczy zupełnie się zapadły. Całymi dniami chodziła za
stadem i mucząc, szukała pożywienia. Bydło wyjadło już wszystkie krzaczki nad strumieniem, pochłonęło
wszystkie wierzbowe gałązki, do których udało mu się dosięgnąć. Mleko Kropki zrobiło się gorzkie, zresztą z
dnia na dzień dawała go coraz mniej.
Dawid i Sam prawie wcale nie wychodziły ze stajni. Nie dostawały dość siana, ponieważ trzeba było je
oszczędzać aż do wiosny. Kiedy Laura przyprowadzała konie nad wyschnięte koryto strumienia, do dawnej
głębiny, gdzie się przedtem pływało, kręciły nosami na ciepłą wodę, pokrytą pianą. Nie było jednak nic
innego do picia. Los
sprzysiągł się także przeciwko krowom i komom.
W sobotę wieczorem Laura poszła do pana Nelsona, żeby sprawdzić, czy nie przyszedł list od taty.
Wędrowała wąską ścieżką, która zaczynała się za kładką. Dziewczynka nie zważała teraz na uroki
krajobrazu, biegła prosto do domu Nelsonów.
Dom ten był długi i niski, a jego drewniane ściany pokryte były białą farbą. Na długiej i niskiej stajni,
zrobionej z brykietów darni, leżał gruby dach z siana. Zabudowania nie przypominały zupełnie domu i stajni
tatusia. Stały przytulone do pochyłości i wyglądały tak, jakby mówiły po norwesku.
W środku dom lśnił czystością. Ogromne łoże było pękate od pierzyn i wielkich, wypchanych pierzem,
poduszek. Na ścianie wisiał piękny obraz przedstawiający damę w błękitnym stroju. Obraz miał złocone
ramy i był zasłonięty jasnoróżową siatką, która miała chronić damę i ramy przed muchami.
10
— Nad śliwkowym,
145
Listu od taty nie było, ale pani Nelson obiecała, że w przyszłą sobotę znów pójdzie na pocztę.
-
Dziękuję pani - powiedziała Laura i szybko ruszyła ścieżką w powrotną drogę. Przy kładce zwolniła kroku,
a na wzgórze wspinała się już całkiem powoli.
-
Nie ma się czym martwić - powiedziała mama. -Na pewno dostaniemy list w przyszłą sobotę.
Lecz w następną sobotę list też nie przyszedł.
Mary i Laura nie chodziły już do szkółki niedzielnej. Carrie nie potrafiła ujść tak daleko, a była zbyt ciężka, by
ją nieść na rękach. Poza tym Mary i Laura musiały oszczędzać swoje buciki. Nie chciały chodzić boso do
szkółki niedzielnej, a gdyby teraz zdarły trzewiki, nie miałyby w czym chodzić zimą.
W każdą niedzielę ubierały się w swoje najlepsze sukienki, nie zakładały jednak bucików ani nie wiązały
wstążek. Recytowały mamie wersety z Biblii, a potem ona czytała im Pismo Święte.
Pewnej niedzieli mama pr
zeczytała o pladze szarańczy w odległych, biblijnych czasach. Tu, w Ameryce,
szarańczę nazywano pasikonikami.
Mama czytała:
„Szarańcza przyleciała na całą ziemię egipską i opuściła się na cały kraj egipski tak licznie, że tyle
szarańczy nie było dotąd ani nie będzie nigdy. I pokryła powierzchnię całej ziemi. I ciemną stała się ziemia
od szarańczy w takiej ilości. Szarańcza pożarła wszelką trawę ziemi i wszelki owoc z drzewa, który pozostał
po gradzie, i nie pozostało nic zielonego na drzewach i nic z roślinności polnej na całej ziemi egipskiej"*.
Ach, ileż w tym było prawdy! Powtarzając sobie owe wersy, Laura dodała w myśli: „Na całej ziemi w
Minnesocie".
Cytaty z Pisma Świętego w przekładzie Biblii Tysiąclecia (przyp. tłum.).
146
Później mamusia przeczytała o obietnicy danej przez Boga dobrym ludziom. Bóg obiecał „wyprowadzić ich z
tej ziemi do ziemi żyznej i przestronnej, do ziemi, która opływa w mleko i miód*.
- Gdzie jest taka kraina, mamo? -
spytała Mary. Laura nie rozumiała, co to znaczy kraina mlekiem i
miodem opływająca. Jak można chodzić w lepkim miodzie rozpuszczonym w mleku.
Mama odłożyła Biblię na kolana i zaczęła się zastanawiać. W końcu powiedziała:
-
Waszemu tatusiowi wydaje się, że ta kraina znajduje się tu, w Minnesocie.
- Jak to? -
spytała Laura.
-
Może to prawda, tylko musimy być dzielni - odparła mama. - Gdyby dobre, mleczne krowy mogły się paść
do woli na tutejszych pastwiskach, wówczas Minnesota popłynęłaby mlekiem. Gdyby pszczoły mogły
zbierać miód ze wszystkich polnych kwiatów, które tu rosną, wówczas cały kraj spłynąłby miodem.
-
Ojej, całe szczęście, że nie będziemy musiały po czymś takim chodzić.
Carrie uderzała w Biblię swymi małymi piąstkami i wołała:
-
Gorąco mi! Swędzi mnie!
Kiedy mamusia wzięła ją na ręce, odepchnęła ją i zaczęła jęczeć:
-
Jesteś gorąca! Puść mnie.
Skórę biednej malutkiej Carrie pokrywała wysypka od słońca. Mary i Laura omdlewały z gorąca w swych
halkach, staniczkach, długich majtkach, w sukienkach z długimi rękawami, zapięte pod szyję, owinięte w
pasie szarfami. Na karku, pod warkoczami, porobiły im się bąble.
Carrie chciała pić, lecz na widok wody skrzywiła się i odsunęła od siebie kubek.
- Niedobre picie -
powiedziała.
147
- Lepiej wypij to, co jest -
poradziła jej Mary. - Ja też napiłabym się czegoś zimnego, ale nie ma.
-
Ach, jakbym się napiła wody ze studni - westchnęła Laura.
-
A ja bym włożyła do buzi sopel lodu - powiedziała Mary.
Wówczas Laura wypowiedziała jeszcze jedno życzenie.
-
A ja bym chciała być Indianką i chodzić bez ubrania.
- Lauro! -
upomniała ją mamusia. - W niedzielę? Laura pomyślała sobie: „Tak, w niedzielę". Zapach
rozgrzanych ścian z drewna kojarzył się z upałem. Ze wszystkich brązowych słojów w deskach sączyła się
żywica, zastygająca w twarde, żółte kulki. Gorący wiatr wiał bez przerwy, wokół rozlegał się żałosny ryk
bydła: Muu-uu, muu-uu. Jack przewrócił się z boku na bok i z jego piersi dobyło się głębokie westchnienie.
Mama też westchnęła:
-
Dałabym wszystko za łyk świeżego powietrza. Dosłownie w tej samej chwili do izby wpadł podmuch
wiatru. Carrie przestała zawodzić. Jack uniósł pysk.
- Dziewczynki, czy... -
odezwała się mama i urwała w pół słowa.
Przez pokój przeciągnął następny chłodny powiew.
Mamusia poszła do ciemnej sieni, a stamtąd do wyjścia. Za nią powlokła się Laura, a na końcu Mary, która
prowadziła małą Carrie za rączkę. Na dworze było gorąco jak w piecu. Laura poczuła na twarzy falę
rozpalonego powietrza.
Na północnym zachodzie pojawiła się chmura. Wydawała się malutka w porównaniu z ogromem
rozgrzanego do białości nieba, ale była to bez wątpienia chmura, która rzucała małe pasmo cienia na prerię.
Zdawało się, iż cień płynie po ziemi, a może były to tylko fale rozgrzanego powietrza. Nie, obłok naprawdę
płynął w ich kierunku!
148
-
O Boże, błagam, błagam, błagam! - odezwała się Laura cichym głosem.
Stały tak wszystkie trzy i osłaniając oczy dłońmi, patrzyły na obłok i jego cień. Chmura zbliżała się coraz
bardziej i robiła się coraz większa. Wyglądała jak gęsta, ciemna smuga, unosząca się w powietrzu nad
prerią. Brzegi chmury falowały i pęczniały. Nad ziemią znów przeszły prądy chłodniejszego powietrza,
wymieszane z jeszcze gorętszymi niż przedtem podmuchami.
Dookoła zaczęły się wznosić dzikie, rozszalałe tumany pyłu. Słońce jednak dalej prażyło żywym ogniem,
obejmując swymi promieniami dom, stajnię i spękaną ziemię. Cień chmury znajdował się jeszcze bardzo
daleko.
Raptem ognistobiała błyskawica rozerwała niebo i spod chmury spadła ku ziemi szara zasłona. Był to
deszcz. Rozległo się gromkie uderzenie pioruna.
-
To tak daleko stąd - powiedziała z żalem mama. - Obawiam się, że do nas nie dojdzie. Ale przynajmniej
ochłodzi się trochę.
Zapachniało deszczem. To wiatr przyniósł jego woń wraz z zimnymi podmuchami.
-
Może przyjdzie do nas, mamo! Może przyjdzie! -wołała Laura.
Wszystkie trzy powtarzały w duchu: „Błagam, błagam, błagam!"
Powietrze ochłodziło się znacznie. Cień chmury powolutku stawał się coraz większy. Teraz chmura
pokrywała już sporą część nieba.
Znienacka cień ruszył przed siebie po płaskiej ziemi, wspiął się błyskawicznie na wzgórze, a za nim tuż po
chwili przyszła pierwsza fala deszczu. Deszcz szedł po wzgórzu niby miliony maleńkich, uderzających w
ziemię stóp, lał się na dom, na mamusię, na Mary i Laurę, i malutką Carrie.
- Uciekajmy, szybko! -
zawołała mama.
Całą sień wypełnił hałas kropel deszczu uderzających
149
o dach. Przez otwarte tylne drzwi wpadał do dusznego domu chłodny wiatr. Mama otworzyła też drzwi
frontowe i umocowawszy firanki, pootwierała wszystkie okna.
Z
ziemi zaczęły podnosić się duszne opary, lecz po chwili deszcz, który lał bez przerwy, rozpędził je. Krople
bębniły o dach, woda lała się z okapów. Przyjemnie było oddychać oczyszczonym przez ulewę powietrzem.
Wiatr wypełnił dom słodką wonią, zdjął z głowy Laury nieznośny ciężar i pieścił jej skórę.
Po stwardniałej ziemi płynęły wartko strumienie mętnej, błotnistej wody. Wpadały do szczelin i pęknięć i
wypełniały je po brzegi. Woda bulgotała w zagłębieniach, do których pasikoniki złożyły jajka, i zalepiała je
gładko błotem. Wysoko w górze jaskrawe błyskawice rozświetlały niebiosa, a pioruny biły w ziemię ze
straszliwym hukiem.
Carrie klaskała w rączki i krzyczała z radości, Mary i Laura ze śmiechem tańczyły dziki taniec, a Jack wiercił
się i piszczał jak mały szczeniak. Piesek wyglądał przez każde okno, żeby popatrzeć na deszcz, a gdy
rozlegał się odgłos gromu, zaczynał warczeć, jakby chciał dać mu do zrozumienia, że nikt nie zamierza się
bać.
-
Deszcz nie ustanie przed zachodem słońca - powiedziała mamusia.
I rzeczywiście padało aż do zachodu, a potem ulewa ruszyła ku wschodniej części prerii, mijając po drodze
Śliwkowy Strumień, zostawiając w powietrzu błyszczące w promieniach słońca ostatnie krople. Deszczowa
chmura zrobiła się floletowo-czerwona, jej poszarpane brzegi mieniły się teraz złociście na tle jasnego
nieba. Potem słońce zaszło w jednej chwili i na niebie zaświeciły gwiazdy. W chłodnym powietrzu cała
ziemia syciła się wilgocią.
Laura miała jedno, ostatnie marzenie: żeby tatuś wrócił do domu.
Następnego dnia słońce znów grzało z całych sił, niebo znów miało kolor złota, dął gorący wiatr. Lecz nim
150
zapadła noc, z ziemi wychynęły na powierzchnię pierwsze cieniutkie źdźbła trawy.
Po kilku dniach na brązowej prerii pojawiły się zielone smugi. Wszędzie tam, gdzie spadł deszcz, wschodziła
świeża trawa, a wygłodzone stado rzuciło się na nią. Każdego ranka Laura uwiązywała na postronkach
Sama i Dawida, żeby i one mogły nacieszyć się dobrą młodą trawą.
Ustał ryk bydła. Kropce przestały sterczeć kości. Krowa dawała teraz więcej mleka, pysznego i słodkiego jak
nigdy. Wzgórze znów pokryło się zielenią, a na gałązkach wierzb i śliw pojawiły się małe listeczki.
Rozdział dwudziesty ósmy
List
Za dnia Laura tęskniła za tatusiem, a nocami, gdy nad tonącą w ciemnościach ziemią wył samotny wiatr,
czuła dojmującą pustkę i ból.
Na początku lubiła rozmawiać z mamą o tacie, zastanawiać się, jak daleko uszedł. Miała nadzieję, że jego
zdarte buty wytrzymają taki szmat drogi. Była ciekawa, gdzie też tatuś zatrzymuje się na noc. Po pewnym
czasie jednak odechciało się jej tych rozmów, bo mamusia, choć myślała o tacie bez przerwy, nie lubiła o
nim rozmawiać. Nie miała nawet ochoty liczyć dni, których brakowało do soboty.
-
Czas nam prędzej zleci, jeśli będziemy myślały o czym innym - mówiła.
Tak czy owak, w każdą sobotę od rana do wieczora czekały z nadzieją, że pan Nelson odbierze list od taty
na poczcie w miasteczku. Laura i Jack wyruszali w głąb prerii i czekali na wóz pana Nelsona. Pasikoniki,
zjadłszy wszystko, co się dało, wybierały się w dalszą drogę. Odlatywały nie jedną wielką chmurą, lecz
wzbijały się
152
w powietrze, tworząc niewielkie obłoczki. Wciąż jednak miliony z nich nie ruszały się z miejsca. List od taty
nie nadchodził.
- Nie szkodzi -
mówiła mama. - Na pewno przyjdzie. Pewnego razu, wdrapując się na wzgórze bez listu,
Laura pomyślała sobie: „A co będzie, jeśli list nigdy nie przyjdzie?"
Starała się nie dopuszczać do siebie takich myśli. Mimo to wciąż przychodziły jej do głowy. Któregoś dnia
spojrzała na Mary i od razu odgadła, że dręczą ją podobne obawy.
Tej nocy Laura nie wytrzymała i spytała:
-
Mamo, tatuś wróci, prawda?
-
Oczywiście, że wróci! - wykrzyknęła mama. Wtedy od razu i Mary, i Laura poczuły, że mama
bardzo się martwi o tatusia.
Może jego zdarte buty rozleciały się na kawałki i szedł teraz boso, ledwo powłócząc nogami? A może
napadło na niego stado bydła albo wpadł pod pociąg? Nie zabrał ze sobą strzelby, mogły go zaatakować
wilki. A nocą w ciemnym lesie mogła skoczyć na niego z drzewa straszna pantera.
Następnej soboty po południu, gdy Laura i Jack znów wybierali się na spotkanie z panem Nelsonem, ujrzeli
sąsiada na kładce. W ręku niósł coś białego. Był to list.
-
Dziękuję, dziękuję! - krzyknęła Laura i pędem rzuciła się do domu, prawie bez tchu.
Mama właśnie myła buzię Carrie. Wziąwszy list w mokre, drżące dłonie, usiadła.
- To od tatusia -
powiedziała.
Ręka tak jej się trzęsła, że nie potrafiła wyciągnąć z włosów szpilki. W końcu otworzyła kopertę i wyjęła list.
Rozwinęła go i znalazła w środku papierowy banknot.
-
Tatuś ma się dobrze - powiedziała. Chwyciła fartuch w dłonie, zakryła nim twarz i wybuchnęła płaczem.
W chwilę potem jej zalana łzami, rozjaśniona radością
153
twarz wysunęła się zza fartucha. Przecierając wciąż oczy ręką, mama zabrała się do czytania listu Laurze i
Mary.
Tatuś musiał przejść sto mil, nim znalazł pracę. Pracował teraz przy zbiorach pszenicy za dolara dziennie.
Mamie wysłał pięć dolarów, a trzy zachował dla siebie na nowe buty. W okolicy, gdzie się zatrzymał, był
duży urodzaj, więc o ile mama i dziewczynki dadzą sobie bez niego radę, zostanie dopóty, dopóki będzie
robota.
Tęskniły za nim strasznie i marzyły o tym, by wrócił do domu. Wreszcie dowiedziały się, że nic mu nie grozi,
a w dodatku ma już nowe buty. Tego dnia ogarnęła je prawdziwa radość.
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Najciemniej jest zawsze przed świtem
9
Zaczęty wiać zimne wiatry, w południe słońce nie świeciło już tak intensywnie. Ranki zrobiły się
chłodniejsze, a pasikoniki ruszały się z trudem, dopóki słońce mocniej nie przygrzało.
Pewnego ranka ziemię okrył gruby szron. Każda gałązka, każdy pęd miał na sobie warstwę białego puchu.
Szron parzył bose stopy Laury. Na ziemi siedziały w bezruchu miliony pasikoników. Po paru dniach
wszystkie znikły bez śladu.
Z
bliżała się zima, a tatuś wciąż nie wracał. Ostry wiatr nie świszczał, lecz zawodził, zanosił się jękiem. Z
szarego nieba padał szary, zimny deszcz ze śniegiem. Taty ciągle nie było.
Przed wyjściem na dwór Laura zakładała teraz buciki. Od butów bolafy ją stopy, sama nie wiedziała
dlaczego, bo nigdy przedtem nie czuła takiego bólu. Mary także miała obolałe nogi od swoich trzewików.
Skończył się zapas drewna na opał, zostawiony przez tatę. Mary i Laura zbierały porozrzucane cienkie
drzazgi.
155
Mróz szczypał je w nosy, a także w palce, gdy dotykały zamarzniętej ziemi. Zawinąwszy się w szale,
chodziły szukać gałązek pod wierzbami. Przynosiły do domu naręcza suchych patyków, które słabo się
paliły.
Pewnego popołudnia przyszła do nich z wizytą pani Nelson ze swą małą córeczką Anną.
Pani Nelson miała pulchne ciało i była prześliczna. Miała złote włosy, podobne do włosów Mary, i niebieskie
oczy. Gdy się śmiała, co zresztą robiła bardzo często, ukazywała dwa rzędy bardzo białych zębów. Laura
lubiła panią Nelson, ale nie cieszyła się z wizyty jej córeczki
Anny.
Anna była nieco starsza niż Carrie, lecz nie rozumiała ani słowa z tego, co się do niej mówiło. Jej samej też
nikt nie potrafił zrozumieć, bo mówiła tylko po norwesku. Tak więc zabawa z nią nie należała do
przyj
emności. Latem Mary i Laura uciekały nad strumień, gdy pani Nelson przychodziła z Anną. Teraz było
na to za zimno. Musiały siedzieć w domu, w cieple, i bawić się z małą. Tak zadecydowała mamusia.
-
Dziewczynki, idźcie po swoje lalki i pobawcie się z
Anną.
Laura przyniosła pudełko z lalkami, które mama wycięła z pakowego papieru. Usiadły na podłodze przy
otwartych drzwiczkach pieca. Na widok lalek Anna roześmiała się. Włożyła rączkę do pudełka, wyjęła
stamtąd papierową panienkę i przedarła ją na pół.
Mary i
Laura oniemiały z przerażenia. Oczy Carrie zrobiły się okrągłe. A mama i pani Nelson rozmawiały
sobie w najlepsze, nie zwracając najmniejszej uwagi na Annę, która śmiała się i wymachiwała obiema
połówkami papierowej lalki. Laura zamknęła pudełko, lecz po chwili małej znudziła się podarta papierowa
laleczka i zażądała następnej. Dziewczynki nie wiedziały, co robić. Kiedy się Annie czegoś odmówiło,
zaczynała wrzeszczeć. W dodatku była ich gościem. Miały się nią opiekować, nie zaś
156
doprowadzać ją do łez. Jeśli jednak dadzą jej do rąk papierowe lalki, podrze je na kawałki.
Wówczas Mary zwróciła się do Laury szeptem:
-
Przynieś Charlotte. Anna nie może jej nic złego zrobić.
Laura wspięła się szybciutko na strych po drabinie, podczas gdy Mary starała się Annę zabawić. Charlotte
leżała sobie w swoim pudełku pod okapem, uśmiechając się usteczkami z czerwonej włóczki i oczkami z
guzików. Laura wyjęła ją ostrożnie, przygładziła jej czarne, kręcone włosy z wełny i ułożyła spódniczkę.
Charlotte nie miała nóg, a rączki miała przyszyte do płaskiego korpusu. Była to zwykła szmaciana lalka, lecz
Laura kochała ją z całego serca, dostała ją w prezencie gwiazdkowym bardzo dawno temu, jeszcze w
Wielkim Lesie w Wisconsin.
Dziewczynka zeszła na dół. Gdy tylko Anna ją ujrzała, zaczęła krzyczeć. Laura jak najostrożniej położyła
Charlotte w jej ramionach, a ona przycisnęła ją do siebie z całych sił. Na szczęście nie mogło to Charlotte
zaszkodzić. Niepokój ogarnął Laurę wtedy, gdy Anna zaczęła szarpać guzikowe oczy lalki, ciągnąć ją za
kręcone włosy z włóczki, a raz nawet uderzyła nią mocno o podłogę. Wprawdzie Laura wiedziała, że Anna
nie mogła zrobić Charlotte krzywdy, ale chciała przynajmniej uczesać lalkę, jak mała sobie pójdzie.
Wreszcie wizyta dobiegła końca. Pani Nelson już wychodziła z Anną, gdy zdarzyło się nieszczęście. Anna
powiedziała, że zabiera Charlotte ze sobą.
Może uwierzyła, że lalka należy do niej? A może powiedziała swojej mamie, że Laura podarowała jej
Charlotte. Pani Nelson stała i uśmiechała się. Laura próbowała odebrać Annie swoją lalkę, a wtedy mała
rozpłakała się na cały głos.
-
Oddaj mi lalkę - powiedziała Laura.
Anna ściskała Charlotte i darła się wniebogłosy.
-
Wstydziłabyś się, Lauro - zawołała mamusia. -
157
Anna jest malutka i jest naszym gościem. A ty i tak już wyrosłaś z lalek. Oddaj ją dziecku.
Laura musiała być mamie posłuszna. Stanąwszy w oknie, przyglądała się, jak Anna, przeskakując z nogi na
nogę, schodzi ze wzgórza i wymachuje jej ulubioną lalką.
-
Wstydź się, Lauro - powtórzyła mamusia. - Taka duża dziewczynka i nie może odżałować szmacianej
lalki. Uspokój się zaraz. Wcale ci jej nie żal, w ogóle się nią nie bawiłaś. Nie można być taką samolubną.
Laura po cichu wspięła się na strych i usiadła na swej skrzynce przy oknie. Nie uroniła ani jednej łzy, lecz w
środku wstrząsał nią szloch za utraconą Charlotte. Tatusia nie było, pudełko po lalce stało puste. Pod
okapem wył wicher. Wszystko wydawało się Laurze puste i zimne.
- Wybacz mi, Lauro -
powiedziała mama wieczorem. - Nie kazałabym ci oddawać tej lalki, gdybym
wiedziała, że tak ci na niej zależy. Ale pamiętaj, nie można myśleć tylko o sobie. Pomyśl lepiej, jak Anna się
teraz cieszy, i to dzięki tobie.
Następnego ranka przyjechał pan Nelson z drzewem, które tatuś ściął przed wyjazdem. Rąbał je przez cały
dzień i sterta drew zrobiła się wysoka jak przedtem.
-
Widzisz, jacy oni są dobrzy dla nas - powiedziała mama. - To naprawdę porządni sąsiedzi. Chyba już
jesteś zadowolona, że dałaś Annie swoją lalkę.
- Nie, mamo -
odparła Laura, której serce wciąż łkało z bólu i tęsknoty za tatusiem i szmacianą lalką.
Znowu spadły chłodne, ulewne deszcze i pokryły ziemię zmarzliną. Listów od tatusia nie było. Mama
uważała, że to dlatego, iż tatuś wybrał się już w powrotną drogę. Nocami Laura słuchała wycia wiatru i
zastanawiała się, gdzie też tatuś się teraz znajduje. Często z rana na stercie drewna leżał świeży śnieg, lecz
tatuś wciąż nie nadchodził. Każdej soboty po południu Laura
158
zakładała pończochy, buciki, owijała się wielkim szalem mamy i szła do Nelsonów.
Stukała w drzwi i pytała, czy nie ma listu od taty. Nie wchodziła do środka, żeby nie natknąć się na
Charlotte. Pani Nelson odpowiadała, że list nie przyszedł, a Laura dziękowała jej i szła z powrotem do
domu.
Pewnego deszczowego dnia zauważyła coś dziwnego na podwórzu Nelsonów. Przystanęła i zaczęła się
wpatrywać w kałużę. Leżała tam Charlotte. Anna pewnie miała jej dość.
Laura z trudem dowlokła się do drzwi. Zupełnie nie wiedziała, co ma powiedzieć pani Nelson. Pani Nelson
powiadomiła ją, że z powodu brzydkiej pogody mąż nie wybrał się w ogóle do miasteczka, lecz na pewno
pojedzie tam w przyszłym tygodniu.
-
Bardzo pani dziękuję - powiedziała Laura i odwróciła się od drzwi.
Charlotte mokła na deszczu i śniegu. Piękne kręcone włosy lalki, częściowo oderwane, leżały w wodzie.
Uśmiechnięte włóczkowe usta również były oderwane i wyglądały jak krwawa rana na jej policzku.
Brakowało też jednego oka z guzika. Ale była to bez wątpienia Charlotte.
Laura wyciągnęła ją z kałuży i ukryła pod szalem. Całą drogę biegła, dysząc ciężko, a lodowaty wiatr i mokry
śnieg uderzały ją w twarz. Na jej widok mama poderwała się, przestraszona.
-
Co się stało? Co się takiego stało? Powiedz!
-
Pan Nelson nie był dziś w miasteczku - odparła Laura. - Ale mamo, popatrz!
-
Na co mam patrzeć, na Boga? - spytała mama.
- To Charlotte -
powiedziała Laura. - Ukradłam ją. I nic mnie to nie obchodzi, co kto powie. Nic a nic!
-
No dobrze, już dobrze - rzekła mamusia. - Uspokój się i opowiedz mi o wszystkim. - Schwyciła Laurę i
wzięła ją do siebie na bujany fotel.
Uznały obie, że Laura nie uczyniła nic złego, zabie-
159
rając Charlotte z powrotem. Charlotte musiała to wszystko ciężko przeżyć, lecz na szczęście została
uratowana. Mama obiecała, że naprawi ją i lalka będzie jak nowa.
Najpierw oderwała jej wiszące włosy, potem resztę ust, guzik, który został, a w końcu całą główkę.
Następnie Charlotte została odmrożona, wyprana, wyżęta z wody, nakrochmalona i wyprasowana. Laura
wybrała z worka ze skrawkami materiał na nową buzię Charlotte, w kolorze bladoróżowym, oraz dwa guziki
na oczy.
Tego wieczoru przed pójściem spać Laura włożyła lalkę z powrotem do jej pudełka. Charlotte była czysta i
świeża, jej czerwone usteczka uśmiechały się promiennie, czarne oczy połyskiwały, a włóczkowe
złotobrązowe warkoczyki sterczały, przewiązane niebieskimi wstążeczkami.
Laura weszła do łóżka i przytuliła się do Mary pod kołdrą z łat. Wicher świszczał przeraźliwie, a deszcz ze
śniegiem stukał o dach. Było tak zimno, że Mary i Laura naciągnęły sobie kołdrę na głowę.
Obudził je straszliwy hałas. Leżały w ciemności, całe zdrętwiałe z przerażenia. Nagle usłyszały donośny
głos dochodzący z dołu:
-
Przyznaję się bez bicia, to ja upuściłem drwa na podłogę!
Rozległ się śmiech mamy.
- Tak, specjalnie to zrobi
łeś, żeby dziewczynki się obudziły.
Laura zerwała się z łóżka i z krzykiem zbiegła na dół. Rzuciła się tatusiowi w ramiona, a za nią Mary.
Śmiechom, radosnym krzykom i rozmowom nie było
końca!
W niebieskich oczach tatusia błyskały iskierki radości. Jego włosy sterczały sztywno do góry, na nogach
miał nowe buty. Przewędrował dwieście mil ze wschodniej Minnesoty. Z miasteczka szedł już nocą, w
czasie burzy. I wreszcie był z nimi!
160
-
A dziewczynki wciąż w nocnych koszulach - wołała mama. - Wstydu nie macie. Idźcie się ubrać. Zaraz
będzie śniadanie.
Nigdy jeszcze nie ubierały się tak szybko. Zbiegły z drabiny i znów rzuciły się tatusiowi w ramiona. Umyły
ręce i buzie i raz jeszcze przytuliły się do niego, uczesały się i na nowo były w jego objęciach. Jack biegał w
kółko, merdając ogonem, Carrie uderzała łyżką w stół, wołając:
-
Tatuś wrócił! Tatuś wrócił!
W końcu zasiedli wszyscy do stołu. Tatuś powiedział, że pod koniec był tak zajęty, iż nie miał czasu pisać.
-
Gnębili nas przy młockarni od świtu do nocy. A kiedy już mnie wypuścili, nawet się nie zatrzymałem, żeby
do was napisać. Nie przywiozłem żadnych prezentów, ale za to dużo pieniędzy.
-
Najlepszy prezent, jaki mogłeś nam zrobić, to zjawić się tu we własnej osobie - powiedziała do niego
mama.
Po śniadaniu tatuś poszedł obejrzeć gospodarstwo. Wszystkie cztery dotrzymywały mu towarzystwa, a Jack
deptał mu po piętach.
Tatuś nie mógł wyjść z podziwu, że Kropka, Sam i Dawid tak dobrze wyglądają. Powiedział, że sam nie
potrafiłby się lepiej wszystkim zająć. Mama pochwaliła Laurę i Mary za to, że jej tak wspaniale pomagały.
-
Ach, Boże! Jak to dobrze być znowu w domu -powiedział tatuś, i zapytał: - Co ci stało w nogę, Lauro?
Laura zupełnie zapomniała o nogach. Udawało jej się nie kuleć, kiedy o tym pamiętała.
-
Buty mnie cisną, tato.
Kiedy wrócili do domu, tatuś posadził sobie Carrie na kolanach. Wyciągnął rękę i pomacał trzewik Laury.
- Boli! -
krzyknęła Laura. - Piją mnie w palcach!
- Nic w tym dziwnego -
odparł tatuś. - Urosły ci nogi od zeszłej zimy. A jak twojej nóżki, Mary?
Mary odparła, że jej buty też są za ciasne.
11
— Nad śliwkowym... 161
- Mary, zdejmij swoje buciki -
polecił jej tatuś. - A ty, Lauro, załóż je.
Buciki Mary wcale nie cis
nęły w palcach. Były to porządne trzewiki, bez jednej dziurki.
-
Będą wyglądały jak nowe, kiedy się je dobrze nasmaruje tłuszczem - powiedział tatuś. - Mary dostanie
nowe buty, Laura będzie nosić jej, trzewiki Laury zaczekają na Carrie, aż do nich dorośnie. To nie potrwa
długo. Czego nam jeszcze trzeba? Caroline, zastanów się, kupimy wszystko, co będzie można. Już
zaprzęgam i jedziemy do miasteczka!
Rozdział trzydziesty
Wyprawa do miasteczka
Jakże się spieszyli! Ubrani w najlepsze zimowe ubrania i owinięci w ciepłe szale, wgramolili się na wóz.
Słońce jasno świeciło na niebie, mróz szczypał w nosy. Na zamarzniętej ziemi błyszczał śnieg.
Tatuś usiadł na koźle, a mama i Carrie przycupnęły tuż obok niego. Mary i Laura poprawiły sobie nawzajem
szale i przytul
iły się do siebie na kocu w tyle wozu. Jack usiadł w progu i patrzył za nimi, jak odjeżdżają.
Wiedział, że niedługo będą z powrotem.
Zdawało się, że nawet Sam i Dawid poczuły, iż wszystko zmieniło się na lepsze, odkąd gospodarz wrócił do
domu.
Koniki kłusowały wesoło, dopóki tatuś nie zawołał: -Prrr - i nie uwiązał ich do palików przed sklepem pana
Fitcha.
Najpierw tata oddał panu Fitchowi pieniądze, które był mu winien za deski na dom. Potem zapłacił za mąkę i
cukier, które pan Nelson przywiózł mamie pod jego nieobecność. Później przeliczył pozostałe pieniądze i
kupili razem z mamą buty dla Mary.
163
Nowe buty tak pięknie błyszczały na nogach siostry, że Laurze wydało się niesprawiedliwością, iż Mary jest
najstarsza. Jej stare buty zawsze będą dobre na Laurę i w ten sposób Laura nigdy nie dostanie nowych
trzewików.
-
A teraz wybierzemy coś na nową sukienkę dla Laury - powiedziała mama.
Laura podeszła szybko do mamy, która stała przy ladzie. Pan Fitch kładł na kontuarze zwoje pięknego
wełnianego materiału.
Z
eszłej zimy mama rozpruła w ciepłej sukience Laury wszystkie fałdy i zaszewki, lecz tej zimy sukienka była
już za krótka, a w za ciasnych rękawach porobiły się na łokciach dziury. Mama pięknie je załatała, tak że nic
nie było znać. Mimo wszystko Laura nie czuła się dobrze w tej kusej, połatanej sukience. Nie przyszło jej
jednak do głowy, że mogłaby mieć całkiem nową.
-
Jak ci się podoba ta złoto-brązowa flanela, Lauro? - spytała mamusia.
Laura nie mogła wykrztusić z siebie ani słowa.
- Zapewniam obie pani
e, że będzie się nosiła doskonale - odezwał się pan Fitch.
Mama przyłożyła kawałek czerwonej wąskiej lamówki do złoto-brązowego materiału i powiedziała:
-
Myślę, że damy trzy rządki szamerunku dookoła stójki, przy mankietach i w pasie. Jak sądzisz, Lauro?
Będzie ładnie?
- Pewnie, mamo! -
zawołała Laura. Zerknęła na tatę i jej spojrzenie spotkało się z jego jasnoniebieskim
spojrzeniem, niby w tańcu.
-
Weź, Caroline - powiedział tatuś, a pan Fitch odmierzył piękną złoto-brązową flanelę i czerwoną la-
mówkę.
Mary też należało sprawić nową suknię, lecz żaden materiał nie przypadł jej do gustu. Przeszli więc na
drugą stronę ulicy i udali się do sklepu pana Olesona. Tam
164
właśnie znaleźli flanelę w kolorze cimnoniebieskim oraz złotą lamówkę, dokładnie takie, jakie sobie Mary
wymarzyła.
Laura i Mary stały, podziwiając piękny materiał, gdy nagle do sklepu weszła Nellie Oleson. Miała na sobie
małą futrzaną pelerynkę.
-
Cześć! - zawołała Nellie i pokręciła noskiem, spojrzawszy na niebieską flanelę. - W sam raz dla wsioków.
Obróciła się potem dookoła, żeby pochwalić się swym futerkiem, i powiedziała:
-
Patrzcie, co ja dostałam! Popatrzyły obie na nią, a Nellie spytała:
-
Nie chciałabyś takiej pelerynki, Lauro? Ale twój tatuś i tak ci jej nie kupi. Twój tatuś nie ma sklepu.
Laurze nie starczyło odwagi, by uderzyć Nellie. Była tak wściekła, że nie potrafiła wydusić z siebie ani słowa.
Odwróciła się do Nellie plecami, a ta wyszła ze sklepu śmiejąc się głośno.
Mama kupiła jeszcze ciepły materiał na płaszczyk dla Carrie, tatuś kupił białą fasolę, mąkę kukurydzianą i
zwykłą, sól, cukier i herbatę. Potem musiał jeszcze napełnić lampę naftową i wstąpić na pocztę. Po
południu, nim wyjechali z miasteczka, zrobiło się bardzo zimno. Tatuś popędzał konie, które biegły kłusem
prz
ez całą drogę do domu.
Po obiedzie, kiedy naczynia zostały pozmywane i odstawione, mama pootwierała wszystkie paczki i
zawiniątka; nie mogli się wprost napatrzeć na przepiękne materiały.
-
Uszyję wam te sukienki jak najprędzej - rzekła mama. - Tatuś wrócił, więc będziemy znów mogli jeździć do
szkółki niedzielnej.
-
Gdzie jest ten szary materiał na twoją suknię, Caroline? - spytał tatuś i spojrzał na mamę. Mama
zaczerwieniła się i spuściła głowę. - Czy to znaczy, że nie kupiłaś go?
165
Mama rzuciła mu bystre spojrzenie.
-
A gdzie jest twój nowy płaszcz, Charles? Tatuś miał zakłopotaną minę.
-
Wiem, wiem, Caroline, lecz w przyszłym roku też nie będzie urodzaju, gdy pasikoniki wylęgną się z jaj.
Upłynie dużo czasu, nim znów znajdę robotę, może dopiero na przyszłe żniwa. Mój stary płaszcz jeszcze
wytrzyma.
Mamusia uśmiechnęła się i powiedziała:
-
I ja tak samo myślę, Charles.
Po kolacji, gdy zapadł zmrok i zapłonęła naftowa lampa, tatuś wyjął skrzypki z futerału i nastroił je z wielką
czułością.
-
Brakowało mi moich skrzypek - powiedział i powiódł wzrokiem po wszystkich otaczających go twarzach. I
zaczął grać.
Najpierw zagrał „Gdy Johnnie wraca do domu", a potem „Dziewczyno, piękna, słodka dziewczyno, zostałaś
sama!", „Mój stary dom w Kentucky" i „Rzeka Swanee". Na koniec zaśpiewali wszyscy razem:
Od wszystkich zamków i pałaców wolę swój domek ciasny. Choć tak skromny i mały. Jednak przecież
własny.
Rozdział trzydziesty pierwszy
Niespodzianka
Nadeszła kolejna łagodna zima. Śniegu spadło bardzo mało. Pogoda była pasikonikowa. Często jednak
niebo robiło się szare i dął lodowaty wiatr. Dziewczynki siedziały w przytulnym ciepłym domku i wydawało
się im, że jest to najwspanialsze miejsce na świecie.
Tatuś znikał teraz na całe dnie. Zwoził z lasu grube pnie drzew, które potem rąbał siekierą, i było z nich
drewno na opał. Szedł w górę zamarzniętego strumienia i wzdłuż brzegu, tam gdzie już nikt nie mieszkał,
zastawiał pułapki na piżmowce, wydry i norki.
Każdego ranka Mary i Laura uczyły się czytanek i robiły rachunkowe słupki na tabliczce. Po południu mama
sprawdzała, czego się nauczyły. Mówiła, że szybko robią postępy i że na pewno nie będą miały kłopotów,
kiedy znów pójdą do szkoły.
W każdą niedzielę dziewczynki szły do szkółki niedzielnej. Laura widziała, jak Nellie Oleson chwali się swoją
futrzaną pelerynką. Pamiętała, co Nellie powiedziała o tatusiu, i na samo wspomnienie ogarniała ją
wściekłość. Wiedziała, że brzydko jest się złościć. Wie-
167
działa, że musi przebaczyć Nellie, bo inaczej nie pójdzie do nieba. Raz myślała, ile się dało, o pięknych
aniołach z obrazków w Biblii, która stała w domu, obłożona w papier. Anioły miały na sobie długie, białe
koszule nocne, lecz żaden z nich nie był ubrany w futrzaną pelerynkę. Pewnej niedzieli, a była to naprawdę
cudown
a niedziela, pastor Alden przyjechał ze wschodniej Minnesoty, aby wygłosić kazanie w swoim
misyjnym kościele. Mówił bardzo długo, a Laura wpatrywała się w jego łagodne, błękitne oczy i
obserwowała, jak jego broda rusza się tam i z powrotem. Miała nadzieję, że pastor porozmawia z nią, gdy
skończy kazanie. I tak się stało.
-
A to są przecież moje małe wiejskie dziewczynki, Mary i Laura - powiedział. Pamiętał ich imiona.
Tego dnia Laura była ubrana w swoją nową sukienkę, która sięgała prawie do kostek i miała długie rękawy.
Mankiety wystawały spod przykrótkich rękawów płaszcza, ale za to czerwona lamówka wyglądała
prześlicznie.
-
Co za wspaniała sukienka, Lauro - powiedział pastor.
Tego dnia Laura prawie wybaczyła Nellie Oleson. Podczas kolejnych tygodni pastor wygłaszał kazania w
swoim kościele na wschodzie, a w szkółce niedzielnej Nellie Oleson znów zadzierała nosa na widok Laury i
prostowała dumnie ramiona pod futrzaną pelerynką.
I znów Laura trzęsła się z wściekłości.
Pewnego popołudnia mama powiedziała, że dziewczynki nie będą miały lekcji, ponieważ wieczorem
wszyscy jadą do miasta i trzeba się przygotować do drogi. Mary i Laura zdziwiły się bardzo.
-
Jeszcze nigdy nie jeździliśmy do miasta tak późno - powiedziała Mary.
-
Zawsze kiedyś musi być ten pierwszy raz - rzekła mama.
- Jak to musi? -
spytała Laura. - Dlaczego mamy jechać do miasta w nocy?
168
- To niespodzianka -
powiedziała mama. - Dosyć już pytań. Musimy się wykąpać i wyglądać jak najpiękniej.
Mama przyniosła balię i zagrzała wodę na kąpiel dla Mary. Potem grzała się woda dla Laury i Carrie. Nigdy
jeszcze nie było takiego szorowania i popędzania, takiego zamieszania z zakładaniem halek i majtek,
takiego pucowania butów, czesania włosów, upinania wstążek.
Kolacja była tego wieczoru wcześniej. Po kolacji tatuś wykąpał się w sypialnym pokoju. Mary i Laura
założyły swoje nowe sukienki. Wiedziały, że nie powinny zadawać pytań, ale w kółko myślały o tym, co
będzie, i szeptały między sobą.
Na wozie leżało pełno świeżego siana. Tatuś posadził na nim Mary i Laurę, owinąwszy je kocem. Potem
wspiął się na kozioł, usiadł koło mamusi i ruszyli w kierunku miasteczka.
Maleńkie gwiazdy migotały słabiutko na tle ciemnego, mroźnego nieba. Końskie kopyta stukały klip-klap i
wóz z turkotem toczył się po zamarzniętej ziemi.
Nagle tatuś usłyszał jakiś hałas.
- Prr -
powiedział, ściągając lejce.
Sam i Dawid zatrzymały się. W bezkresnej, mroźnej ciemności widać było jedynie migoczące gwiazdy. I
nagle wśród tej przejmującej ciszy rozległ się cudowny dźwięk.
Zabrzmiały najpierw dwie czyste nuty, a potem dwie następne, i jeszcze dwie.
Wszyscy zamarli w bezruchu. Tylko Sam i Dawid ruszali głowami i parskając stukały wędzidłami. Nuty wciąż
rozbrzmiewały w oddali, najpierw długo i głośno, a potem miękko i cicho. Wydawało się, że to gwiazdy
śpiewają.
-
Chyba powinniśmy już jechać, Charles - powiedziała mamusia.
I wóz potoczył się dalej. Mimo hałasu turkoczących kół Laura słyszała wciąż dwie rozbrzmiewające w oddali
nuty.
169
- Och, tatusiu, co to jest? -
spytała.
- To jest n
owy dzwon kościelny, Lauro.
Przez ten dzwon tatuś musiał chodzić w starych, podartych butach.
Wydawało się, że miasto śpi. Okna sklepów, które mijali po drodze, były ciemne. Nagle Laura krzyknęła:
-
Patrzcie na kościół! Jak pięknie wygląda. Kościół cały się świecił. Z okien bił wspaniały blask,
a kiedy ktoś wchodził do środka, z otwartych drzwi buchał na zewnątrz snop światła i niknął w ciemności
nocy. Laura skoczyła na równe nogi, ale w samą porę przypomniała sobie, że nie wolno stawać w wozie
podczas jazdy.
Tatuś zatrzymał się przy schodach kościoła i pomógł im wysiąść. Powiedział, żeby weszły do środka, ale
one postanowiły zaczekać na dworze, aż tatuś okryje Sama i Dawida derką.
Kiedy to zrobił, weszli wszyscy razem do kościoła. Laura otworzyła usta ze zdziwienia, jej oczy zrobiły się
całkiem okrągłe, gdy rozejrzała się dookoła. Ściskając mocno rękę Mary, szła za mamą i tatusiem. Usiedli
na ławce. Teraz mogła się wszystkiemu dokładnie przyjrzeć.
Z przodu, przed zatłoczonymi ławkami stało drzewko. Laura doszła do wniosku, że to musi być drzewko,
ponieważ dostrzegła pień i gałęzie. Ale było to najdziwniejsze drzewko, jakie widziała w życiu.
Na gałęziach wisiały skrawki i wstążki zielonego papieru. Między nimi zawieszone były małe woreczki z
różowej gazy. Laurze wydawało się, że dostrzega prześwitujące przez gazę cukierki. Wisiały też paczuszki,
owinięte w czerwony, różowy i żółty papier, przewiązane kolorowymi wstążkami. Między nimi widniały upięte
na gałęziach jedwabne wstęgi. Były tam też czerwone rękawiczki na sznurku, który zakładało się na szyję,
żeby ich nie zgubić. Do jednej z gałęzi przyczepiono parę nowych butów. A oprócz tego na całym drzewku
poroz-
170
wieszane były długie łańcuchy gęsto nanizanych ziaren prażonej kukurydzy.
Na podłodze, wokół drzewka, leżało mnóstwo innych rzeczy. Laura zauważyła wśród nich tarę do prania z
falistej, błyszczącej blachy, drewnianą wanienkę, masel-nicę z tłuczkiem, nowiutkie drewniane sanki, łopatę i
długie widły.
Nie mogła z wrażenia wydobyć z siebie ani słowa. Ściskała coraz mocniej rękę Mary i patrzyła na mamę.
Tak bardzo pragnęła się dowiedzieć, co to wszystko znaczy.
Mama, uśmiechnąwszy się do niej, powiedziała:
-
To świąteczna choinka. Prawda, że śliczna?
Mary i Laura w milczeniu kiwały głowami, patrząc na to cudowne zjawisko. Nie zdziwiły się zbytnio, że to
noc wigilijna, choć właściwie nie spodziewały się jeszcze świąt, bo spadło bardzo mało śniegu. Nagle Laura
zauważyła coś, co wydało jej się najwspanialsze ze wszystkiego. Na jednej z najwyższych gałęzi drzewka
wisiała futrzana pelerynka i mufka zrobiona z takiego samego futerka.
Pastor Alden był już w kościele. Podczas kazania mówił o Bożym Narodzeniu, ale Laura wciąż wpatrywała
się w drzewko i nie usłyszała ani słowa. Potem wszyscy wstali ze swoich miejsc i zaczęli śpiewać; Laura
podniosła się również, lecz nie mogła wydobyć z siebie głosu. Przez cały czas myślała o tym, że na całym
świecie nie ma chyba sklepu, w którym znalazłoby się tyle rzeczy, co na tej choince.
Kiedy wszyscy skończyli śpiewać, pan Tower i pan Beadle zaczęli zdejmować rzeczy z drzewka i głośno
odczytywali nazwiska różnych osób. Pani Tower i pani Beadle chodziły między ławkami i rozdawały
prezenty osobom, które zostały wyczytane.
Każda rzecz wisząca na choince była prezentem dla kogoś!
171
Kiedy Laura zdała sobie z tego sprawę, wszystko zawirowało jej przed oczami: lampy, ludzie, a nawet
drzewko, zlewając się z rozbrzmiewającymi w kościele głosami. Głosy i obrazy kręciły się coraz szybciej i
hałaśliwiej, i gwałtowniej. Ktoś dał Laurze woreczek z różowej gazy. W środku były cukierki i prażona
kukurydza. Mary dostała taki sam woreczek, i Carrie też. Wszystkie dzieci trzymały w rękach takie same
różowe woreczki. Potem Mary dostała niebieskie rękawiczki, a Laura czerwone.
Mamusia otworzyła swoją dużą paczkę i wyjęła z niej szeroki, ciepły szal z czerwono-brązowej wełny. Tatuś
dostał wełnianą chustkę na szyję. Carrie otrzymała szmacianą lalkę, która miała główkę z porcelany. Wśród
śmiechów, rozmów i szelestu papieru rozlegały się głosy pana Beadle'a i pana Towera, którzy wykrzykiwali
nazwiska kolejnych osób.
Futrzana pelerynka i mufka wciąż jeszcze wisiały na gałęzi. Laura marzyła, żeby je dostać w prezencie. Nie
mogła się napatrzeć. Bardzo chciała się dowiedzieć, kto je dostanie. Na pewno nie będzie to Nellie Oleson,
która miała już futrzaną pelerynkę.
Laura nie spodziewała się już więcej prezentów. Ale Mary dostała śliczną małą książeczkę z biblijnymi
obrazkami. Był to prezent od pani Tower.
Wreszcie pan Tower zdjął z gałęzi futrzaną pelerynkę i mufkę. Odczytał czyjeś nazwisko, lecz Laura nic nie
słyszała w tym gwarze rozradowanych głosów. Potem mufka i pelerynka zniknęły w tłumie ludzi i straciła je z
oczu. Za to Carrie dostała prześlicznego pieska z porcelany, białego w brązowe łaty, lecz była tak
pochłonięta swoją lalką, że wcale go nie zauważyła. Wtedy Laura wzięła na ręce polerowanego pieska i
głaszcząc go, uśmiechała się do niego.
-
Wesołych Świąt, Lauro - powiedziała pani Beadle i wręczyła Laurze śliczne pudełeczko z białej, lśniącej
172
p
orcelany. Do wieczka przytwierdzony był cudny złoty czajniczek i złota maleńka filiżanka na złotym
spodeczku.
Laura uniosła wieczko. W środku było miejsce na broszkę, którą Laura może w przyszłości dostanie.
Mamusia powiedziała, że to jest szkatułka na biżuterię.
Laura nie pamiętała wspanialszych świąt Bożego Narodzenia. W kościele jaśniały wszystkie lampy, tyle było
ludzi, śmiechu, hałasu i szczęścia. Laura czuła, że radość ją wprost rozsadza, tak jakby połknęła to wielkie,
cudowne Boże Narodzenie razem z rękawiczkami, szkatułkami ze złotym czajniczkiem, spodeczkiem i
filiżanką, razem z cukierkami i prażoną kukurydzą. Nagle usłyszała czyjś głos:
- To dla ciebie, Lauro.
Stała przed nią pani Tower, wyciągając w jej stronę futrzaną pelerynkę i mufkę.
- To dla mnie? -
spytała Laura. - Dla mnie?
A potem wzięła do rąk miękką futrzaną pelerynkę, przytuliła ją do siebie i zapomniała o całym świecie.
Ściskała pelerynkę i mufkę coraz mocniej i mocniej, nie mogąc uwierzyć, że naprawdę należą do niej.
Świąteczna uroczystość trwała, lecz Laura była tak zajęta miękkim futerkiem, że nie zwracała na nic uwagi.
Tymczasem ludzie zaczynali powoli wychodzić. Carrie stanęła na ławce, a mamusia zapięła jej płaszcz i
włożyła na główkę kapturek. Po chwili mama powiedziała:
-
Dziękuję za szal, pastorze. Właśnie taki był mi potrzebny.
A tatuś dodał:
-
Dziękuję za chustę. Będzie mi ciepło, kiedy wybiorę się do miasta w tym chłodzie.
Pastor Alden usiadł na ławce i spytał:
-
A czy płaszcz jest dobry na Mary?
Dopiero teraz Laura zauwa
żyła nowy ciemnogranatowy płaszcz siostry. Był bardzo długi, jego rękawy
sięgały nadgarstków. Mary zapięła się, płaszcz był w sam raz.
173
-
A jak się podoba futerko naszej drugiej dziewczynce? - spytał pastor Alden z uśmiechem. Postawił Laurę
przed sobą, narzucił jej pelerynkę na ramiona i zapiął na haftkę pod brodą. Założył też Laurze na szyję
sznurek od mufki, a ona wsunęła do niej dłonie, dotykając wewnątrz śliskiego jedwabiu.
- Gotowe! -
powiedział pastor Alden. Teraz moje wiejskie dziewczątka nie zamarzną w drodze do szkółki
niedzielnej.
- Co powiesz, Lauro? -
spytała mama, ale pastor Alden rzekł:
-
Nie trzeba. Wystarczy, że widzę jej rozpromienione oczy.
Laura nie mogła z siebie wydobyć ani słowa. Brązowe futerko otulało miękko jej szyję i ramiona. Z przodu
pelerynka zasłaniała haftki płaszcza, mufka sięgała za nadgarstki i skrywała przykrótkie rękawy.
-
Wyglądasz jak mały brązowy ptaszek z czerwonymi piórkami - powiedział pastor Alden.
Laura roześmiała się. Pastor miał rację. Jej włosy, płaszczyk i sukienka były brązowe. Kapturek, rękawiczki i
lamówka na rękawach sukienki miały czerwony kolor.
-
Kiedy wrócę na wschód, opowiem moim wiernym o tym brązowym ptaszku - powiedział pastor Alden. -
Widzisz, Lauro, gdy powiedziałem o waszym kościele, parafianie postanowili przysłać tu worek z prezentami
pod choinkę. Wszyscy dawali, co mogli. Dziewczynki, które przysłały tobie i Mary futerko i płaszcz, wyrosły z
nich i będą musiały sobie kupić nowe.
-
Bardzo dziękuję - powiedziała Laura. - I proszę podziękować tym dziewczynkom. - Jeśli Laura zdobywała
się na odwagę i mówiła, potrafiła być tak dobrze ułożona jak Mary.
W końcu pożegnali się z pastorem Aldenem, życząc mu dobrej nocy i wesołych świąt. Mary wyglądała
przepięknie w swym gwiazdkowym płaszczyku. Carrie też
174
wyglądała ślicznie w ramionach tatusia. Mamusia i tatuś uśmiechali się do siebie radośnie, Laura o mało nie
pękła ze szczęścia.
Pan i pani Oleson również szli do domu. Pan Oleson był obładowany różnymi pakunkami, Nellie i Willie tak
samo. Ich wi
dok nie wzbudził w Laurze gniewu, tylko odrobinę złośliwego zadowolenia.
-
Wesołych świąt, Nellie - powiedziała.
Nellie patrzyła, jak Laura idzie dumnie wyprostowana, z rękami w miękkiej futrzanej mufce. Pelerynka Laury
była ładniejsza, a poza tym Nellie nie miała mufki.
Rozdział trzydziesty drugi
Odwrót pasikoników
Przez kilka kolejnych tygodni po świętach Bożego Narodzenia padał śnieg. Tatuś zrobił płozy z
przepołowionych wierzbowych konarów i przymocował je do wozu. Jeździli do szkółki niedzielnej, owinięci w
futra i szale, ubrani w nowe płaszcze i mufki.
Pewnego ranka tatuś oznajmił, że zaczął wiać szinuk. Był to ciepły wiatr z północnego zachodu. W ciągu
jednego dnia roztopił lody i śniegi, więc strumień ruszył wartko przed siebie. Potem nadeszły ulewne
deszcze, które padały po całych dniach i nocach. Wody w Śliwkowym Strumieniu podniosły się i wezbrana
fala wystąpiła z niskich brzegów, tworząc na rozlewisku liczne wiry. Później, gdy się ociepliło, strumień znów
wrócił do swego koryta.
Śliwy okryły się kwieciem, na wierzbach pojawiły się bazie, a zaraz potem puściły się nowe listeczki. Preria
się zazieleniła. Mary, Laura i Carrie zaczęły biegać boso po miękkiej, świeżej trawce.
Każdy następny dzień był cieplejszy niż poprzedni, aż wreszcie nadeszło lato. Mary i Laura już od wiosny
miały chodzić do szkoły, nie chodziły jednak, ponieważ
176
tatuś znów musiał wyjeżdżać z domu, a mama nie chciała zostawać sama. Lato było bardzo gorące. Wiały
gorące wiatry, nie spadła ani jedna kropla deszczu. Pewnego dnia przy obiedzie tatuś powiedział:
-
Pasikoniki się wylęgają! Jajka otwierają się w gorącym słońcu i pasikoniki wyłażą z ziemi jak wschodząca
kukurydza.
Laura pobiegła zobaczyć. W trawie na wzgórzu roiło się od malutkich zielonych stworzeń. Wzięła jednego
owada w rękę i zaczęła mu się przyglądać. Jego drobniutkie skrzydełka, maleńkie odnóża i główka, a nawet
oczy miały barwę trawy. Maciupeńki owad był doskonale zbudowany. Aż trudno było uwierzyć, że pewnego
dnia zmieni się w dużego, brzydkiego, brązowego pasikonika.
-
Urosną, i to bardzo szybko - powiedział tatuś - i zjedzą wszystko, co napotkają.
Dzień za dniem nowe pasikoniki wylęgały się z ziemi. Większe i mniejsze zielone owady roiły się na
powierzchni. Nawet najgłośniejszy szum wiatru nie zagłuszał odgłosów, jakie wydawały ich szczęki, które
cięły, żuły, gryzły i chrupały.
Zjadały wszystkie zielone części z grządek w ogródku, w tym czubki ziemniaczanej naci. Następnie zaczęły
pochłaniać trawę, wierzbowe listki, zielone krzewy śliwkowe i niedojrzałe zielone śliweczki. Ogołociły z
zieleni całą prerię, która znowu zrobiła się brązowa. I rosły.
Robiły się coraz większe, brązowiały i stawały się coraz brzydsze. Rozglądały się wokół wyłupiastymi
oczami i skakały na wszystkie strony na swych długich, sztywnych nogach. Całe ich roje poruszały się,
gdzie tylko chciały, a Mary i Laura musiały siedzieć w domu.
Deszcz nie nadchodził, dni były coraz gorętsze i coraz straszniejsze, wypełnione szumem owadzich
skrzydeł. Zdawało się, że nikt tego już nie wytrzyma.
- Charles -
poskarżyła się mama któregoś ranka -nie zniosę tego dłużej.
12
— Nad śliwkowym.
177
Mama była chora. Pobladła i wychudła, ledwo się trzymała na nogach ze zmęczenia.
Tatuś nic nie odpowiedział. Każdego dnia wychodził z domu i wracał ze smutną, zaciętą miną. Przestał
śpiewać, ani razu nawet nie zagwizdał. Najgorsze było to, że słowem się nie odezwał do mamusi. Podszedł
do drzwi i zaczął wyglądać na dwór.
W powietrzu czuło się rosnący upał, wszędzie rozlegał się hałas, jaki robiły pasikoniki. Nagle wszyscy
spostrzegli, że odgłosy są inne niż do tej pory. Laura wybiegła na dwór, żeby popatrzeć, za nią tatuś, oboje
bardzo poruszeni.
- Caroline! -
zawołał tatuś. - Popatrz! Dzieje się coś bardzo dziwnego.
Wzdłuż progu maszerowały ramię w ramię zastępy pasikoników; zdawało się, że cała ziemia wędruje. Ani
jeden nie skoczył, ani jeden nie odwrócił głowy. Wszystkie szły przed siebie na zachód, najszybciej jak tylko
potrafiły.
Mama stanęła obok tatusia i też zaczęła się przyglądać.
-
Tato, co to może oznaczać? - zapytała Mary.
-
Nie mam pojęcia - odparł tatuś. Osłonił oczy ręką i spojrzał jak najdalej na wschód, a potem na zachód. -
Wszędzie to samo, jak okiem sięgnąć. Cała ziemia ruszyła. Ruszyła na zachód.
-
Och, żeby wszystkie sobie poszły, co do jednego -westchnęła mama.
Stali tak i nie mogli oderwać oczu od tego przedziwnego widoku. Tylko Carrie wspięła się na swoje wysokie
krzesło i uderzała łyżką w stół.
-
Poczekaj chwilkę, Carrie - powiedziała mama. Cały czas przyglądała się maszerującym pasikonikom.
Zwarty pochód zdawał się nie mieć końca.
-
Jestem głodna! - krzyczała Carrie, lecz nikt się nie ruszył. W końcu, prawie płacząc, zaczęła krzyczeć: -
Mamo! Mamo!
-
Dobrze, już dobrze. Zaraz dostaniesz śniadanie -
178
powiedziała mama, odwracając się od drzwi. Nagle dał się słyszeć jej krzyk: - O Boże miłosierny!
Ciało Carrie pokrywały wędrujące owady. Wlewały się strumieniem przez wschodnie okno, w zwartym szyku
maszerowały po parapecie, a potem po ścianie schodziły na podłogę. Dalej wędrowały po nogach od stołu i
ław i po krześle Carrie, następnie pod blatem stołu, pod ławami, aż wreszcie po stole, po ławach i po małej
Carrie. Taką drogę na zachód sobie wybrały.
- Zamknijcie okno! -
krzyknęła mama.
Laura pobiegła do okna, depcząc po pasikonikach. Tatuś wyszedł na dwór i obszedł dom dookoła. Kiedy
wrócił, powiedział:
-
Trzeba zamknąć okno na górze. Całe ich roje maszerują po wschodniej ścianie, takie same tłumy jak na
ziemi, nie mają zamiaru okrążyć okna na strychu. Wchodzą prosto do środka.
Zza ściany i z dachu dochodził hałas idących szorstkich odnóży. Wydawało się, że cały dom jest pełen
owadów. Mama i Laura wymiatały je miotłą i wyrzucały za okno po zachodniej stronie. Żaden jednak nie
wszedł z powrotem, choć cała zachodnia strona domu była pokryta pasikonikami, które przeszły przez dach
i schodziły na ziemię, by połączyć się z innymi wędrującymi na zachód.
Przez cały dzień trwał marsz. Następnego dnia również. I trzeciego dnia wędrówka nie ustała. Ani jeden
pasikonik nie zboczył z drogi.
Maszer
owały miarowym krokiem po ścianach domu i stajni. Maszerowały po Kropce, dopóki tatuś nie
zamknął jej w stajni. Docierały do Śliwkowego Strumienia, wpadały do wody i topiły się w niej. Roje
następnych dochodziły do brzegu i również tonęły, aż w końcu martwe owady zatkały koryto strumienia,
wypełniając je po brzegi, i żywe pasikoniki mogły przemaszerować po nich na drugą stronę.
179
Przez cały dzień żar lał się z nieba na dom pełen odgłosów pełzającej po ścianach i dachu szarańczy. Przez
cały dzień na dolnych framugach okien tworzyły się całe pokłady pasikoników. Przez szybki widać było ich
wyłupiaste oczy i sterczące nogi, którymi próbowały przyczepić się do śliskiego szkła, ale odpadały. Za nimi
szły tysiące innych, które tak samo usiłowały się wspinać po szybkach i spadały na ziemię.
Mama była blada i napięta. Tatuś nie odzywał się do nikogo, w jego oczach nie pojawiła się ani jedna
iskierka. W uszach Laury przez cały czas brzmiały odgłosy pełzania, dziewczynka nie mogła się pozbyć
uczucia swędzenia na całym ciele.
Nadszedł czwarty dzień, a szarańcza dalej maszerowała. Słońce paliło jeszcze mocniej niż zwykle, świeciło
oślepiającym blaskiem.
Dochodziło prawie południe, gdy tatuś, wróciwszy ze stajni, zawołał:
- Caroline, Caroline! Wyjrzyj na dwór! Pasikoniki
odlatują!
Mary i Laura pobiegły do drzwi. Wszędzie naokoło pasikoniki wznosiły się do lotu, rozpościerając skrzydła.
Przestrzeń wypełniała się nimi, a one leciały coraz wyżej i wyżej, aż zasłoniły słońce i na dworze zrobiło się
ciemno, zupełnie jak wtedy, gdy po raz pierwszy pojawiły się w okolicy.
Laura wybiegła na dwór. Podniosła głowę i patrzyła prosto w słońce przez obłok, który wyglądał jakby się
składał ze śniegowych płatków. Gęsta chmura połyskiwała, lśniła i błyszczała tym jaśniejszym światłem, im
wyżej się unosiła, im dłużej się na nią patrzyło. W dodatku zamiast spaść na ziemię, płynęła do nieba.
Chmura minęła słońce, skierowała się na zachód, a w końcu znikła im zupełnie z oczu.
Na ziemi i w powietrzu nie widać było ani jednego owada, z wyjątkiem pojedynczych okaleczonych osobni-
180
ków, które nie potrafiły latać, lecz nawet one mimo wszystko szły na zachód.
Cisza, która teraz nastąpiła, była podobna do ciszy po burzy.
Mama weszła do domu i rzuciła się na bujany fotel.
-
O, Boże! O, Boże! - powtarzała w kółko, lecz jej słowa nie brzmiały jak słowa modlitwy, tylko jak słowa
podziękowania.
Laura i Mary usiadły na progu. Teraz już można było siedzieć w drzwiach, wszystkie pasikoniki sobie poszły.
- Jak cicho! -
powiedziała Mary. Tatuś oparł się o drzwi i rzekł:
-
Chciałbym bardzo, żeby mi ktoś wytłumaczył, jakim cudem one wszystkie naraz wiedziały, że pora
wyruszyć w drogę, skąd wiedziały, gdzie jest zachód i dom ich przodków.
Ale nikt mu nie odpowiedział.
Rozdział trzydziesty trzeci
Ogniste koła
W lipcu, odkąd odleciały pasikoniki, nastały wreszcie spokojne dni. Na nagą, brązową, brzydką i doszczętnie
ogołoconą ziemię spadły deszcze i znów wyrosła na niej trawa. Chwasty, bezmyślne chwasty rosły jak na
drożdżach; na prerii pojawiły się gąszcze ambrozji i szarłatów.
Na gałęziach wierzb, topoli i śliw znów wyrosły liście. Wiadomo było, że tego roku nie można się spodziewać
owoców, minął bowiem czas kwitnienia; zabraknie też pszenicy. Za to gęsto rosła dzika lucerna w kotlinkach
nad strumieniem/Przeżyty także ziemniaki, tatuś znów łapał ryby do klatki.
Pewnego dnia tatuś zaprzągł Sama i Dawida do pługa pana Nelsona i zaorał porośnięte chwastami
pszeniczne pole. Zrobił też pługiem przesiekę po zachodniej stronie domu, między dwoma zakrętami
strumienia.
Na polu zasiał rzepę.
-
Pod koniec lipca, czy pogoda, czy słota, za późno na rzepę, mawiali starzy ludzie - przypomniał tatuś. -
Tylko że oni nie wiedzieli, co to szarańcza. Przypuszczam, Caroline, iż rzepa tak pięknie obrodzi, że ty i
dziewczynki
182
nie dacie rady jej zebrać. Bo mnie nie będzie już wtedy w domu, żeby wam pomóc.
Tatuś znów musiał jechać na wschód do żniw, ponieważ dom nie był jeszcze spłacony i potrzebne były
pieniądze na cukier, sól i mąkę kukurydzianą. Tatuś nie mógł nawet zostać, żeby ściąć i poskładać dziką
lucernę dla Sama i Dawida na zimę. Pan Nelson obiecał, że to zrobi, a w zamian za to tatuś podzieli się z
nim zbiorami.
Pewnego dnia, wczesnym rankiem, tatuś wyruszył w drogę, pogwizdując wesoło. Zniknął wkrótce w oddali
ze swoim
zawiniątkiem na ramieniu. Na szczęście buty miał całe, bez jednej dziurki. Nie bał się wędrówki,
za jakiś czas miał wrócić do domu.
Z rana Laura i Mary, gdy już uporały się ze wszystkimi zajęciami domowymi, siadały do lekcji. Po południu
mama je przepytyw
ała. Potem mogty się zająć zabawą lub szyciem, dopóki nie nadszedł czas, by iść na
spotkanie ze stadem i odebrać Kropkę razem z jej nowym cielaczkiem. Później znów trzeba się było zająć
gospodarstwem, przygotowaniem kolacji, zmywaniem, aż w końcu przychodziła pora, by kłaść się spać.
Kiedy pan Nelson poskładał lucernę za stajnią, po słonecznej stronie kopy było ciepło, ale po stronie cienia
wiało chłodem. Wiatr też się ochłodził, a rankami zaczęły się pojawiać przymrozki.
Pewnego dnia o świcie, gdy Laura przyprowadziła Kropkę i cielaczka na spotkanie ze stadem, okazało się,
że Johnny nie umie sobie poradzić ze swoją trzodą. Próbował pognać byki i krowy ku zachodnim
pastwiskom, gdzie zwarzona przymrozkiem, brązowa trawa była bardzo wysoka. Stado jednak nie chciało
się ruszyć z miejsca. Zwierzęta kręciły się w kółko, uciekały na boki.
Laura i Jack pomogli Johnny'emu popędzić stado. Słońce właśnie wstawało na czystym niebie. Lecz nim
Laura wróciła do domu, od zachodu, nisko na niebie
183
pojawiła się chmura. Laura zmarszczyła nos i wciągnęła głęboko powietrze. Nagle przypomniał się jej
Indiański Kraj.
- Mamo! -
zawołała.
Mama wyszła na dwór i spojrzała na chmurę.
-
Jest daleko, Lauro. Może tu nie dojdzie.
Przez cały dzień wiał zachodni wiatr. W południe wzmógł się jeszcze bardziej. Mama, Mary i Laura stały na
dworze i patrzyły na zbliżającą się chmurę.
-
Martwię się o stado - powiedziała mama. Teraz można było zobaczyć pod chmurą połyskujące światło. -
Chyba że jest już po drugiej stronie strumienia. Wtedy nic mu nie grozi. Ogień nie przeskoczy przez
przesiekę. Chodźmy lepiej do domu na obiad.
Mama poszła wraz z Carrie do domu, a Mary i Laura raz jeszcze popatrzyły na toczące się coraz bliżej kłęby
dymu. Mary otworzyła tylko usta, wyciągnęła rękę, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. Laura
zareagowała krzykiem:
- Mamo! Mamo! Ogniste kule!
Tuż przed falą dymu, jarzącą się purpurowym blaskiem, toczyła się z wielką szybkością ognista obręcz,
podpalając po drodze trawę. Za nią turlały się następne, jedna za drugą, szybciej niż wiatr. Pierwsza kula
właśnie mijała wykopany przez tatę rów.
Mama rzuciła się jej na spotkanie z miotłą i wiadrem wody. Biła ją mokrą miotłą tak długo, aż na ziemi
została tylko czarna sadza. Pobiegła na spotkanie następnej, ale za nią już toczyły się nowe.
-
Lauro, nie podchodź! - krzyczała mama.
Laura przywarła plecami do ściany domu i patrzyła, ściskając Mary za rękę. W domu płakała Carrie, którą
mama zamknęła na klucz.
Ogniste koła nabierały coraz większej szybkości. Ogromne, rozrośnięte szarłaty, oderwawszy się od ziemi,
zwijały się w kulistą masę, którą porywał wiatr i niósł
184
w dal, rozsypując po drodze nasiona. A teraz suche rośliny płonęły i toczyły się, popychane wichurą, w
podmuchach huczących płomieni.
W jednej chwili dym zakrył mamę, która biegła z miotłą przeciw rozpędzonym ognistym obręczom. Jack
trząsł się cały, przycisnąwszy się do kolan Laury. Z piekących oczu dziewczynki lały się łzy.
Na swym siwym, młodym koniku przygalopował pan Nelson. Tuż przy stajni zatrzymał się i zeskoczył z
konia. Chwycił widły i krzyknął do dziewczynek:
-
Lećcie po mokre szmaty! - I pobiegł na pomoc mamie.
Mary i Laura popędziły nad strumień, zabrawszy ze sobą konopne worki. Przybiegły z powrotem z mokrymi
workami, które aż ociekały wodą. Pan Nelson ponadzie-wał worki na widły. Gdy wiadro mamy opróżniło się,
dziewczynki znów pobiegły nad strumień, żeby napełnić je wodą.
Teraz ogniste obręcze wtaczały się na wierzchołek pagórka. Za nimi zajmowały się płomieniem pasma
suchej trawy. Mama i pan Nelson atakowali je mokrymi workami i miotłą.
- Siano! Siano! -
krzyczała Laura.
Jedna z ognistych obręczy zbliżała się do stogu, druga toczyła się po wypalonej ziemi w stronę domu. Laurę
ogarnęło takie przerażenie, że zupełnie straciła głowę i nie wiedziała, co robić. W domu siedziała przecież
Carrie. Laura rzuciła się z mokrym workiem na płonące koło, tłukąc je bez litości.
W końcu ogniste obręcze przestały się toczyć. Mamie i panu Nelsonowi udało się zatrzymać ogień tuż przed
stogiem siana. W powietrzu unosiły się spalone drobiny traw. Ściana ognia zbliżała się do przesieki.
Potężny ogień nie mógł jednak przeskoczyć przez głęboki rów. Skierował się ku południowi, ale zatrzymał
go strumień. Zawrócił więc ku północnej stronie, lecz i
185
tam natknął się na strumyk. Osaczony w ten sposób, zaczął przygasać, a w końcu wypalił się.
Wiatr przegnał chmury dymu, pożar się skończył. Pan Nelson powiedział, że przyjechał tu za stadem,
któremu nic na szczęście nie groziło, znajdowało się bowiem po drugiej stronie strumienia.
-
Jakże jesteśmy panu wdzięczne - powiedziała mamusia. - Uratował pan nasz dom. Nigdy w życiu nie
dałybyśmy sobie rady bez pana.
Gdy pan Nelson odszedł, mama odezwała się:
- Nie ma chyba nic lepszego na tym
świecie niż dobrzy sąsiedzi. Chodźcie dziewczynki, umyjecie się i
zjecie kolację.
Rozdział trzydziesty czwarty
Znaki na tabliczce
Po pożarze na prerii zrobiło się tak zimno, że mama uznała, iż najwyższy czas zabrać się do kopania
ziemniaków i wyciągania rzepy, nim zniszczy je mróz.
Mama wykopywała kartofle, a Mary i Laura zbierały je z ziemi i wiadrami zanosiły do piwnicy. Wiał zimny,
ostry wiatr. Dziewczynki owinęły się w szale, lecz nie przyszło im do głowy, by założyć rękawiczki. Mary
miała czerwony nos, a Laura - nos zimny jak lód, ręce zesztywniały im od chłodu, palce u nóg zupełnie
zdrętwiały. Ale sam widok rylu ziemniaków napawał je radością.
Ach, jak przyjemnie było potem grzać się przy ciepłym piecu, gdy wszystkie domowe prace zostały
wykonane i w
powietrzu unosił się rozkoszny zapach gotowanych ziemniaków i smażonej ryby. Ach, jak
cudownie było zasiąść do stołu, a później, po kolacji, położyć się do łóżka.
W ciemne, ponure dni zajęły się wyciąganiem rzepy z ziemi. Przychodziło im to z większym trudem niż
zbieranie ziemniaków. Korzenie rzepy były wielkie, uparte i często zdarzało się, że Laura musiała ciągnąć je
z
187
całych sił, a gdy wreszcie wyrwała rzepę, sama wywracała się na ziemię.
Soczyste liście na czubkach korzeni trzeba było ucinać kuchennym nożem. Ręce robiły się mokre od ich
soku, a potem na wietrze skóra na dłoniach pękała i krwawiła. Mama przygotowała maść ze smalcu i
pszczelego wosku i kazała dziewczynkom smarować nią ręce na noc. Soczyste liście rzepy nie marnowały
się, zjadała je Kropka wraz z cielaczkiem.
Na samą myśl o tym, że w piwnicy jest zapas rzepy na całą zimę, robiło się raźniej na duszy. Będzie można
jeść rzepę na gorąco: gotowaną, tłuczoną lub w zupie. Azimą na talerzu przy lampie znajdą się grube
kawałki surowej rzepy, które będzie się obierało, a potem jadło - surowe, soczyste plastry.
Pewnego dnia, gdy ostatnia rzepa spoczęła w piwnicy, mama rzekła:
-
Teraz nie musimy bać się mrozu.
I akurat tej nocy przyszedł mróz, ziemia zamarzła, a rano za oknami padał gęsty śnieg.
M
ary wpadła na pomysł, jak liczyć dni do powrotu taty. W ostatnim swym liście tatuś donosił, że do końca
młócki zostały jeszcze dwa tygodnie. Mary wyciągnęła tabliczkę i oznaczyła na niej kreseczką każdy dzień
tygodnia. Pod spodem postawiła siedem kresek na następny tydzień. Ostatnia oznaczała dzień powrotu
tatusia.
Kiedy dziewczynki pokazały mamie tabliczkę, doradziła im:
-
Zróbcie jeszcze siedem kresek na drogę.
Ociągając się, Mary dorysowała je. Laura z przykrością patrzyła na ten las kresek oddzielający czas obecny
od dnia, w którym tatuś miał znów znaleźć się w domu. Każdego wieczoru, nim poszły spać, Mary ścierała
jedną kreskę i miały o jeden dzień czekania mniej.
Każdego ranka Laura myślała: „Cały dzień musi upłynąć, nim Mary zetrze następną kreskę".
188
W chłodne poranki czuło się w powietrzu piękny zapach. Słońce stopiło śnieg, ale ziemia była zmarznięta i
twarda. Wody w Śliwkowym Strumieniu nie stanęły jeszcze lodem. Płynęły po nich zwiędłe brązowe liście,
nad nimi wznosiło się zimowe niebo - błękitne i przezroczyste.
Ach, jak przyjemnie było siedzieć teraz wieczorami w domu, przy zapalonej lampie, i grzać się przy ciepłym
piecu. Laura lubiła bawić się z Carrie i z Jackiem na czystej, gładkiej podłodze. Mama siedziała sobie
wygodnie ze swoim szyciem,
a Mary czytała.
-
Pora spać - mówiła w końcu mama, zdejmując naparstek. Wtedy Laura ścierała następną kreskę i
odkładała tabliczkę na swoje miejsce.
Nadszedł wieczór, gdy starła pierwszą kreskę ostatniego tygodnia. Wszystkie się temu przyglądały.
- Tatu
ś już wyruszył! - powiedziała Mary. - Teraz musi przejść przez wszystkie te kreski.
Jack mruknął radośnie ze swego kąta, jakby zrozumiał jej słowa. Poderwał się i pobiegł do wejścia.
Stanąwszy w progu, zaczął skowyczeć, drapać w drzwi, merdać ogonem. Po chwili do uszu Laury doszedł,
mimo szumu wiatru, leciutki gwizd. Ktoś gwizdał: „Już bliski jest powrót Johnny'ego".
-
To tatuś! To on! - wykrztusiła Laura, szarpnęła drzwi i rzuciła się w głęboką ciemność na łeb, na szyję
razem z Jackiem, który zaraz ją wyprzedził.
- Witaj, kruszynko! -
zawołał tatuś i uścisnął ją mocno. A do Jacka rzucił: - Dobry, kochany piesek!
Przez otwarte drzwi wylewał się na dwór strumień jasnego światła; już biegła Mary, za nią mama, a na
końcu Carrie.
-
Cześć, maleństwo! - powiedział tatuś i podrzucił Carrie do góry. - A oto moja dorosła panna - rzekł i
pociągnął Mary za warkocz. - Daj całusa, Caroline, jeśli cię przepuszczą te dzikie Indianki.
189
Zaraz potem szykowały kolację dla taty. Nikt nie myślał o tym, że trzeba kłaść się spać. Laura i Mary
opowiadały, jedna przez drugą, o ognistych obręczach, rzepie i ziemniakach, o tym, jak wyrósł cielaczek, i o
tym, ile nauczyły się z książek. W końcu Mary powiedziała:
-
Tatusiu, nie możesz jeszcze tu być. Nie przeszedłeś przez wszystkie kreski na tabliczce. - I pokazała mu
pozostałe kreski, te, po których miał wędrować.
-
Już rozumiem. Nie starłaś kresek za dni, w ciągu których szedł list z tak daleka - wytłumaczył tatuś. -A
poza tym maszerowałem co sił w nogach, bo powiedzieli, że od północy idzie sroga zima. Ale, ale, czy
potrzeba nam czegoś z miasta?
Mama odparła, że niczego im nie brak. One same jadły przez cały czas ryby i kartofle, więc zostało jeszcze
sporo mąki, cukru, a nawet trochę herbaty. Tylko sól już się kończyła, jej zapas mógł starczyć najwyżej na
kilkanaście dni.
-
Przed wyjazdem do miasta muszę nazwozić drzewa na opał - powiedział tatuś. - Nie podoba mi się ten
wiatr. Słyszałem, że zdarzały się wypadki, iż ludzie nie mogli wrócić z miasta do domu, bo niespodziewanie
złapała ich w drodze zamieć. I dzieci, które były same w domu, paliły w piecu meblami, aż w końcu
zamarzały na śmierć, nim burza ucichła i rodzice wrócili do domu.
Rozdział trzydziesty piąty
Na ratunek domowi
Dzień po dniu tatuś jeździł wozem na brzeg Śliwkowego Strumienia i przywoził do domu całe fury drzewa na
opał. Ścinał stare śliwy, wierzby i topole. Potem rąbał je i układał, aż przed wejściem zrobiła się wysoka
sterta.
Z krótką siekierką za pasem, ze strzelbą i sidłami na ramieniu wędrował daleko w górę rzeczki, gdzie
zakładał łapki na piżmowce, norki, wydry i lisy.
Pewnego wieczoru powiedział, że znalazł borsuczą łączkę, lecz nie zastawił tam pułapki, ponieważ mało
borsuków zostało w okolicy. Próbował ustrzelić lisa, ale spudłował.
-
Wyszedłem z wprawy - przyznał. - Ładnie tu, lecz mało zwierzyny. Kiedy sobie człowiek przypomni, jak
było na zachodzie, gdzie...
-
Gdzie nie ma ani jednej szkoły, Charles - przerwała mu mama.
-
Masz rację, Caroline. Jak zawsze - westchnął tatuś. - Posłuchajcie wiatru. Jutro będziemy mieli zamieć.
Następny dzień okazał się jednak piękny i ciepły jak na wiosnę. Powietrze było łagodne, słońce jasno
świeciło na niebie. Przed południem tatuś przyszedł do domu.
191
-
Zjedzmy dziś wcześniej obiad i chodźmy do miasta - powiedział do mamy. - Szkoda takiego pięknego dnia
na siedzenie w domu. Będzie na to czas, kiedy przyjdzie prawdziwa zima.
-
A dzieci? Przecież Carrie nie ujdzie tak daleko -odparła mamusia.
- Szkoda czasu! -
Tatuś roześmiał się. - Mary i Laura są już tak duże, że mogą jeden raz popilnować Carrie.
- Pewnie, mamo! -
powiedziała Mary. Laura powtórzyła za nią jak echo:
-
Pewnie, że możemy!
Patrzyły, jak rodzice radośnie wybierają się w drogę. Mama wyglądała ślicznie w czerwono-brązowym
gwiaz
dkowym szalu i brązowym wełnianym kapturku zapiętym pod brodą. Szła szybko przed siebie,
rzucając tatusiowi wesołe spojrzenia, jak mały ptaszek.
Potem Laura zamiotła podłogę, a Mary sprzątnęła ze stołu. Mary pozmywała naczynia, a Laura wytarła je i
odstawi
ła do kredensu. Na stole położyły obrus w czerwoną kratkę. Miały teraz przed sobą długie
popołudnie i mogły robić wszystko, na co tylko miały ochotę.
Z początku postanowiły pobawić się w szkołę. Mary zdecydowała, że to ona będzie nauczycielką, ponieważ
jes
t starsza i więcej umie. Laura musiała się z tym zgodzić. Mary została więc nauczycielką i bardzo się jej
ta zabawa spodobała, lecz Laurę wkrótce ogarnęło zmęczenie.
- Wiesz co -
powiedziała Laura - nauczymy Carrie rozpoznawać litery.
Posadziła siostrzyczkę na ławce i trzymając jej przed nosem książkę, starały się, jak mogły, żeby ją czegoś
nauczyć. Ale Carrie wcale nie miała ochoty bawić się w szkołę, więc musiały zrezygnować z tej zabawy.
-
Mam pomysł - powiedziała Laura. - Będziemy się bawić w dom.
-
Nic innego nie robimy, tylko przez cały czas zaj-
192
mujemy się domem. Po co jeszcze się w to bawić? -spytała Mary.
Dom bez mamy wydawał się pusty i cichy. Mama zachowywała się zawsze tak cichutko i łagodnie, że wcale
nie było jej słychać. A teraz, pod jej nieobecność, miało się wrażenie, że cały dom wytęża słuch, by usłyszeć
jej kroki, jej głos.
Laura wyszła sama przed dom, ale zaraz wróciła. Czas dłużył się niemiłosiernie. Nie było nic do roboty,
nawet Jack kręcił się w kółko, jakby nie mógł sobie znaleźć miejsca.
Poprosił, żeby go wypuścić, ale gdy Laura otworzyła drzwi, nie chciał wyjść. Położył się na podłodze, zaraz
potem wstał i zaczął krążyć po pokoju. Wreszcie podszedł do Laury i spojrzał na nią wzrokiem pełnym
obaw.
-
Co się stało, piesku? - spytała.
Wciąż patrzył jej uporczywie w oczy, lecz ona zupełnie nie wiedziała, o co mu chodzi. Zaskowyczał.
-
Przestań, Jack! Nie strasz mnie.
-
Może coś się stało na dworze? - spytała Mary. Laura podbiegła do drzwi, lecz w progu Jack chwycił
zębami brzeg jej sukienki. Na dworze było strasznie zimno. Szybko zamknęła z powrotem drzwi.
-
Patrz, zrobiło się ciemno - powiedziała. - Czyżby pasikoniki wróciły?
-
Nie w zimie, gąsko - roześmiała się Mary. - Może to deszcz?
-
Sama jesteś gąską - odcięła się Laura. - W zimie nie pada deszcz.
-
No to śnieg! Wielka różnica!
Mary zezłościła się, Laurę również ogarnęła złość. Już się miały pokłócić, gdy nagle zapanowała ciemność,
jakby słońce całkiem zgasło. Podbiegły do okna sypialni, żeby wyjrzeć przez okno.
Po niebie, z północno-zachodniej strony płynęła ciemna chmura, od spodu biała i postrzępiona.
13
— Nad śliwkowym.
193
Laura i Mary podeszły do frontowego okna. Zbliżała się pora powrotu mamusi i tatusia, ale nigdzie nie było
ich widać.
-
Może idzie burza śnieżna? - zastanowiła się Mary.
-
Taka, o jakiej opowiadał tatuś - przypomniała sobie Laura.
Popatrzyły na siebie w szarzejącym półmroku. Obu przyszły na myśl dzieci, które zamarzły na śmierć.
- Skrzynia na drzewo jest pusta -
zauważyła Laura. Mary schwyciła ją za rękę.
-
Nie wolno wychodzić na dwór! Mama powiedziała, że nie wolno nam się stąd ruszać, jeśli będzie burza. -
Laura wyrwała się, ale Mary zawołała: - Jack i tak cię nie wypuści.
-
Musimy naznosić drewna, zanim przyjdzie burza - odparła na to Laura. - Chodźmy!
Do ich uszu doszedł dziwny odgłos, jakby przeciągły jęk wśród wycia wiatru. Założyły szale i zapięły je na
wielkie agrafki. Włożyły też rękawiczki.
Laura pierwsza była gotowa do wyjścia. Wytłumaczyła Jackowi:
-
Musimy iść po drewno, piesku.
Zdawało się, że Jack pojął, o co chodzi. Wyszedł razem z nią na dwór i nie odstępował jej ani na krok. Wiał
lodowaty wiatr. Laura pobiegła do sterty polan, nałożyła sobie całe naręcze drewna i zawróciła, a Jack za
nią. Nie mogła otworzyć drzwi, gdyż obie ręce miała zajęte. Mary wpuściła ją do domu.
Potem jednak straciły głowę. Chmura nadciągała z coraz większą szybkością, więc obie musiały pobiec po
drewno, by zdążyć przed burzą. Nie mogły otwierać sobie nawzajem drzwi, bo miały nosić naręcza drew, nie
mogły też zostawiać drzwi otwartych, żeby nie wpuścić zimna do środka.
-
Ja wam otworzę - powiedziała Carrie.
- Nie potrafisz -
rzekła Mary.
194
-
Trafię - odparła Carrie, wyciągnęła rączki i przekręciła gałkę u drzwi.
Co za niespodzianka! Carrie stała się dużą dziewczynką, która potrafiła sama otwierać drzwi.
Laura i Mary w pośpiechu znosiły do domu drewniane polana. Drzwi otwierała i zamykała Carrie. Mary
przynosiła więcej drew, za to Laura szybciej biegała.
Nim nadeszła burza, skrzynia na drewno była pełna. Śnieg sypnął znienacka tumanem małych, ostrych
drobinek, podobnych do ziaren piasku. Laura poczuła na policzkach bolesne ukłucia. Kiedy Carrie otworzyła
drzwi, do domu wpadł gnany wiatrem kłąb białego śniegu.
Dziewczynki całkiem zapomniały o tym, że mama zabroniła im wychodzić na dwór podczas burzy.
Zapomniały o wszystkim z wyjątkiem drewna na opał. Biegały jak szalone tam i z powrotem, uginając się
pod ciężarem polan.
Teraz już i wokół skrzyni piętrzyły się polana, a także wokół pieca i pod ścianami. Z minuty na minutę robiło
się ich coraz więcej.
Bum! -
trzaskały drzwi. Tup, tup, tup - rozlegały się kroki na śniegu. Stuk-puk, stuk-puk - stukały polana.
Znów biegiem do drzwi. Bach! -
drzwi otwierały się szeroko. Bum! - zamykały się z trzaskiem. Łubudu! -
waliły się na ziemię szczapy. I znów od początku: biegiem do sterty i prawie bez tchu z naręczem drew z
powrotem do domu.
Pośród wirującej bieli sterta polan była ledwo widoczna. Śnieg dostał się między bierwiona. Dom od razu
zniknął im z oczu, a Jack wyglądał jak mała czarna kulka. Ostry śnieg smagał je po twarzy. Laurę rozbolały
ręce, nie mogła prawie złapać tchu i jedna tylko myśl kołatała się jej w głowie: „Co się stało z mamą 1 z tatu-
siem?" Potem błyskała myśl następna: „Szybciej, szybciej!" Wokół było słychać tylko przejmujący świst
wichury.
Ze sterty nie zostało prawie nic. Mary podniosła z
195
ziemi kilka ostatnich szczapek, Laura zebrała kilka patyków i sterta znikła bez śladu. Ruszyły biegiem do
domu. Laura otworzyła drzwi, Jack wskoczył do środka. Przy frontowym oknie stała Carrie, klaszcząc w ręce
i popiskując. Ledwie Laura zdążyła dorzucić na stos drew swoje patyczki, otworzyły się drzwi i z białej
gęstwiny wpadli do domu mama z tatusiem, od stóp do głów zawiani śniegiem.
Tatuś trzymał mamusię za rękę. Przez całą drogę trzymał ją tak i ciągnął za sobą, żeby nie upadła.
Zamknęli teraz drzwi i stali, ciężko dysząc, patrząc bez słowa na Mary i Laurę opatulone w szale, pokryte
białym szronem.
Pierwsza odezwała się cichutkim głosem Mary:
-
Wyszłyśmy na dwór w czasie burzy. Przepraszamy. Laura spuściła głowę i też wyszeptała:
-
Nie chciałyśmy spalić mebli w piecu i zamarznąć na śmierć.
- Niech to diabli! -
krzyknął tatuś. - Przeniosły całą stertę drew, które rąbałem od kilku tygodni.
Wszędzie na podłodze piętrzyły się stosy drewna, roztopiony śnieg tworzył kałuże. Do drzwi prowadziła
mokra dróżka, u progu leżał śnieg, co jeszcze nie zdążył roz tajać.
W pokoju rozległ się dźwięczny śmiech tatusia, twarz mamy też się rozjaśniła słodkim uśmiechem.
D
ziewczynkom od razu zrobiło się lekko na duszy. Teraz już wiedziały, że mamusia i tatuś wybaczyli im
nieposłuszeństwo, wykazały się bowiem rozumem, przynosząc do domu drewno. Może przesadziły trochę,
gromadząc całą stertę, ale już niedługo, kiedy dorosną, nie będą popełniały błędów i zawsze będą wiedziały,
co robić. I wcale nie będą musiały słuchać we wszystkim mamusi i tatusia.
Szybko ściągnęły z mamy kapturek i szal, otrzepały je ze śniegu i powiesiły do wyschnięcia. Tatuś pobiegł
196
do stajni, żeby oporządzić zwierzęta, nim zamieć rozszaleje się na dobre. Kiedy mamusia usiadła, żeby
odpocząć, dziewczynki ułożyły równiutko polana według jej wskazówek, a potem zamiotły i umyły podłogę.
W domu znów zrobiło się czysto i przytulnie. Cicho mruczał czajniczek na herbatę, przez szpary w
drzwiczkach do pieca widać było blask płomyków na palenisku. Słychać było świst śniegu obijającego się o
szyby okienne.
Tatuś wszedł do środka.
-
Przyniosłem wam odrobinę mleka, tylko tyle udało mi się donieść, wiatr wywiał resztę z wiadra. Caroline,
co za burza! Nic nie widać na cal, a wiatr wieje ze wszystkich stron naraz. Wydawało mi się, że jestem na
ścieżce, ale nie mogłem zobaczyć domu, znalazłem go dopiero wtedy, kiedy wpadłem na ścianę. Krok w
lewo i nigdy bym tu nie trafi
ł z powrotem.
- Charles! -
krzyknęła mama.
-
Teraz już po strachu - powiedział tatuś. - Ale gdybyśmy nie biegli całą drogę z miasta i nie wyprzedzili
burzy... -
W jego oczach zabłysły światełka. Poklepał Mary po włosach, pociągnął Laurę za ucho. - Jak to
dobrze, że mamy tyle drewna - dodał.
Rozdział trzydziesty szósty
Zima na prerii
Następnego dnia zamieć rozszalała się na dobre. Przez okna nic nie było widać, śnieg uderzał w nie bez
przerwy ze świstem, więc szyby wyglądały tak, jakby były zrobione z białego szkła. Wokół rozlegało się
wycie wichru.
Kiedy tatuś wychodził do stajni, gęsty tuman śniegu wpadł do sionki. Na dworze wznosiła się wirująca
śnieżna fala. Tatuś zdjął linę z haka na ścianie.
-
Boję się wyjść bez linki, która umożliwi mi powrót do domu. Przywiążę ją tam, gdzie kończy się sznur do
bielizny, i w ten sposób, mam nadzieję, dotrę do stajni.
Ze strachem czekały, aż tata wróci.
Wiatr znów wywiał prawie całe mleko z wiadra. A tatuś musiał odtajać przy piecu, zanim zdołał wydobyć z
siebie słowo. Powiedział, że szedł do stajni, trzymając się sznura biegnącego od sionki do słupka na
dworze. Kiedy dobrnął do słupka, umocował na nim jeden koniec liny, a potem powędrował dalej, rozwijając
linę ze swego ramienia. Nie widział nic oprócz wirujących płatków śniegu. Nagle uderzył o coś, była to
ściana stajni. Szedł wciąż po omacku, dotykając desek rękami, aż wreszcie
198
trafił na stajenne drzwi, do których przywiązał drugi koniec liny. Oporządził krowę, konie i cielaka i wrócił do
domu, również trzymając się liny i sznura do bielizny.
Zamieć szalała przez cały dzień. Za białymi szybkami wiatr wiał bez ustanku, jęcząc i zawodząc. A w
ciepłym domu było tak przyjemnie. Mary i Laura odrabiały lekcje, a tatuś przygrywał na skrzypkach,
mamusia kołysała się na bujanym fotelu ze swoją robótką na drutach, a na piecu gotowała się, bulgocąc,
zupa fasolowa.
Śnieg sypał całą noc i cały dzień. Przez szpary w drzwiczkach piecyka widać było tańczące języki ognia,
tatuś opowiadał rozmaite historie i grał.
Następnego dnia zaświeciło słońce, wichura nieco ucichła. Laura zobaczyła przez okno, jak wiatr miecie
przed sobą tumany wirujących płatków. Cały świat wyglądał niczym spieniona rzeka, której wody wezbrały i
rozlały się szeroko, tyle że zamiast nich piętrzył się śnieg. Nawet słońce wydawało się przeraźliwie zimne.
-
Zamieć chyba minęła - powiedział tatuś. - Jeśli uda mi się dotrzeć jutro do miasteczka, zrobię duże
zakupy.
Nazajutrz wszędzie leżały śnieżne zaspy. Tylko z ich boków i szczytów wiatr unosił cieniutkie smużki
śniegowego pyłu. Tatuś pojechał do miasteczka i przywiózł stamtąd worki pełne kukurydzianej i pszennej
mąki, cukru oraz fasoli. Mieli teraz zapasy jedzenia na długi, długi czas.
-
Ciekawe, od czego to zależy, że w jednych miejscach jest zwierzyna, a w innych nie ma -odezwał się
tatuś. - Na przykład w Wisconsin mieliśmy pod dostatkiem niedźwiedziego mięsa, w Indiańskim Kraju były
jelenie, antylopy, wielkie zające, indyki, gęsi - wszystko, czego dusza zapragnie, a tutaj są jedynie ledwo
odrośle od ziemi króliki.
-
Musimy się zabezpieczyć i sami zacząć hodować zwierzęta - odparła mama. - Pomyśl tylko, jak łatwo
199
będzie je tuczyć, skoro wyrośnie nam taka piękna pszenica.
-
Masz rację - odpowiedział tatuś. - W przyszłym roku będziemy mieli na pewno wspaniałe zbiory.
Następnego dnia rozpętała się kolejna burza śnieżna. Tak samo jak przedtem, najpierw pojawiła się ciemna
chmura, płynąca szybko od północnego zachodu, która zaćmiła słońce i przesłoniła niebo, a potem wiatr z
wyciem i zawodzeniem zaczął nieść wirujące płatki śniegu, aż w końcu nic nie było widać prócz szalejącej
białej zamieci.
Tatuś wędrował do stajni tam i z powrotem, trzymając się liny. Mama gotowała, sprzątała, cerowała i
pomagała Mary i Laurze w nauce. Potem one zmywały, słah/ łóżka, zamiatały podłogi, myły się i starannie
zaplatały warkocze. I znów zabierały się do lekcji lub do zabawy z Carrie i Jackiem. Rysowały na tabliczce,
nauczyły Carrie pierwszych liter alfabetu.
Mary ciągle zszywała kołdry z dziewięciu kwadratów. Laura uczyła się nowego wzoru, zwanego
niedźwiadkowym śladem. Robota była trudniejsza, trzeba było bowiem zszywać kwadraty na ukos, a to
rzadko się Laurze udawało. Każdy ścieg musiał być porządnie wykonany, zanim mama pozwoliła zacząć
następny. Zdarzało się, że Laura całymi dniami pracowała nad jednym króciutkim odcinkiem.
Dni były więc wypełnione zajęciami. I wszystkie wydawały się jednakowe. Ledwo jedna zamieć się
skończyła, już zaczynała się następna. Kiedy świeciło słońce, tatuś starał się szybko narąbać drewna,
sprawdzić sidła, przynieść świeżego siana z ośnieżonych kop do stajni. Nawet jeśli słoneczny dzień wypadał
w poniedziałek, mama robiła pranie i rozwieszała je na sznurach, żeby zamarzło na kość. W taki dzień nie
było lekcji. Laura, Mary i Carrie, opatulone w najcieplejsze ubrania, wychodziły na dwór, aby pobawić się na
słońcu.
200
Gdy znowu przychodziła zamieć, mamusia i tatuś byli do niej dobrze przygotowani.
Jeśli słoneczny dzień wypadał w niedzielę, można było usłyszeć bijące w oddali dzwony. Rozbrzmiewały
czystymi,
słodkimi dźwiękami w mroźnym powietrzu. Wtedy wszyscy wychodzili na dwór, żeby lepiej je
słyszeć.
Do szkółki niedzielnej nie jeździli, gdyż śnieżyca mogłaby ich złapać w drodze powrotnej. W każdą niedzielę
urządzali sobie własną małą szkółkę.
Mary i Laura
powtarzały wersety z Biblii. Potem mama czytała jakąś biblijną historię i jeden psalm. Tatuś
grał i wszyscy śpiewali:
Kiedy gęste chmury rzucają cienie Na góry, na doliny, kiedy grzmi grom, Promień nadziei oświetla mi
ziemie, Bo sam Jezus trzyma mą dłoń.
C
o niedziela tatuś grał też melodię do piosenki:
Droga niedzielna szfcóflco, Droższa niż bajkowy pabac, Kiedy o tobie myślę, Serce mi bije zaraz.
Rozdział trzydziesty siódmy
Najdłuższa śnieżyca
Pewnego dnia przy kolacji, gdy śnieżyca zaczęła się uspokajać, tatuś powiedział:
-
Jadę jutro do miasta. Skończył mi się tytoń, a poza tym chciałbym się dowiedzieć, co się dzieje na
świecie. Przywieźć ci coś, Caroline?
-
Charles, nie jedź - prosiła mama. - Zamieć może przyjść w każdej chwili.
-
Nie ma obawy, jeśli chodzi o jutrzejszy dzień -rzekł tatuś. - Przez trzy doby sypał śnieg, drzewa na opał
mamy dość, żeby przetrzymać następną burzę, więc mogę sobie wyskoczyć.
- Ty wiesz najlepiej -
powiedziała mama - lecz przynajmniej obiecaj mi, że zostaniesz w mieście, jeżeli
zerwie się śnieżyca.
-
Przecież wiesz, że w taką burzę nie zrobiłbym kroku bez liny. Ale co się stało? Pierwszy raz widzę, żebyś
się bała mnie puścić.
-
Nie mogę się opanować - odparła mama. - Czuję, że nie powinieneś wychodzić. Sama nie wiem, co mi się
stało. To głupie, ale mam złe przeczucia.
202
Tatuś roześmiał się.
-
Naniosę drewna, na wszelki wypadek, gdybym miał zostać w mieście na noc.
Napełnił szczapami skrzynię, obok niej zostawił wysoki stos drewna. Rano mama zmusiła go, żeby założył
jeszcze jedną parę skarpet; w taki mróz można było odmrozić sobie nogi. Laura przyniosła zzuwak i tatuś
zzuł buty, po czym włożył drugą parę skarpet, nowych ciepłych skarpet, które mamusia właśnie zrobiła dla
niego na drutach.
-
Powinieneś mieć palto z bizoniej skóry. To stare już się zupełnie przetarło.
-
A ty powinnaś nosić naszyjnik z brylantów - stwierdził tatuś. - Nie martw się, Caroline. Niedługo będzie
wiosna.
Tatuś uśmiechał się do wszystkich, zapinając pasek swego wystrzępionego palta. Potem założył filcową
czapkę.
- Wiatr jest lodowaty, Charles -
powiedziała mama zatroskanym głosem. - Naciągnij nauszniki.
- Z rana? -
Tatuś się roześmiał. - Niech mi wiatr świszczę w uszach! Bądźcie grzeczne, dziewczynki, póki
nie wrócę.
Laurze zdawało się, że w oczach tatusia zamigotały porozumiewawcze błyski, gdy spojrzał na nią w
drzwiach.
Mary i Laura pozmywały i wytarły naczynia, zamiotły podłogę, posłały łóżka, starły kurze i usiadły nad
swoimi książkami. Pokój wyglądał tak pięknie i przytulnie, że Laura nie mogła oderwać od niego wzroku.
Czarny piec aż błyszczał od czystości. Na jednej z fajerek gotowała się w saganku fasola, w piekarniku piekł
się chleb. Przez lśniące szybki, między różowymi falbankami zasłonek, wpadały do środka promienie
słońca. Na stole leżał obrus w czerwoną kratkę. Obok zegara stał porcelanowy biało-brązowy piesek Carrie i
śliczna szkatułka Laury. A maleńka biało-różowa pastereczka uśmiechała się z brązowej drewnianej
półeczki.
203
Mamusia przyniosła swój koszyczek z nićmi i usadowiła się na bujanym fotelu przy oknie. Carrie usiadła u
jej stóp na małym stołeczku.
Mama cerowała, kołysząc się w przód i w tył, i słuchała, jak Carrie czyta litery w elementarzu. Dziewczynka
znalazła duże i małe „a" i „b", a potem śmiała się i mówiła do siebie, oglądając obrazki. Była przecież
jeszcze tak mała, że nie musiała być cicho w czasie nauki.
Zegar wybił godzinę dwunastą. Laura przyglądała się ruchom wahadła oraz czarnym wskazówkom
przesuwającym się po okrągłej, białej tarczy. Zbliżała się pora powrotu tatusia. Fasola była gotowa, chleb
upieczony. Obiad czekał na tatę.
Wzrok Laury powędrował w kierunku okna. Popatrzyła przez chwilę, nim dotarło do niej, że coś dziwnego
dzieje się ze światłem słonecznym.
- Mamo! -
krzyknęła. - Zobacz, jaki śmieszny kolor ma słońce.
Mama z niepokojem podniosła oczy znad robótki. Wstała, przeszła szybko do sypialni, skąd miała widok na
północno-zachodnią stronę, i cichym krokiem weszła z powrotem do pokoju.
-
Możecie odłożyć książki, dziewczynki - oznajmiła. - Ubierzcie się ciepło i przynieście drew. Jeśli tatuś nie
wyruszył jeszcze w drogę powrotną, to zostanie w miasteczku, a my musimy mieć więcej opału.
Stojąc przy stercie drewna, Mary i Laura ujrzały zbliżającą się czarną chmurę. Pobiegły więc szybko z
naręczami polan do domu, a mimo to ledwie zdążyły przed burzą, która z wyciem rozpętała się w jednej
chwili. Wydawało się, że aż kipi ze złości, iż udało im się umknąć. Śnieg sypał tak gęsto, że z trudem
dostrzegły drzwi.
- Starczy na razie -
powiedziała mama. - Chyba burza się nie nasili, a tatuś może wrócić lada moment.
204
Mary i Laura rozebrały się i ogrzały swe zziębnięte ręce. Potem zaczęły czekać na tatę.
Za oknami wiatr skowyczał, wył, zanosił się dzikim chichotem. Śnieg ze świstem uderzał w zawiane szyby.
Długa czarna wskazówka z wolna okrążała tarczę zegara, krótka zatrzymała się najpierw na godzinie
pierwszej, a potem na drugiej.
Mama nałożyła do trzech miseczek porcje gorącej fasoli. Podzieliła na trzy części mały bochenek ciepłego,
świeżo upieczonego chleba.
- Jedzcie, dziewczynki -
powiedziała. - Możecie zaczynać. Tatuś na pewno został w mieście.
Zapomniała o swojej porcji. A kiedy już sobie nałożyła fasolę do miski, nie tknęła ani jednego ziarenka,
dopóki Mary nie zwróciła jej uwagi. Ale nawet wówczas nie zaczęła naprawdę jeść. Powiedziała, że jeszcze
nie jest głodna.
Burza rozpętała się na dobre. Dom trząsł się cały na wietrze. Od podłogi wiało chłodem, a wokół okien i
drzwi zebrał się śnieżny pył, mimo iż tatuś tak dbał o to, żeby były szczelne.
- Tak, ta
tuś z całą pewnością został w mieście -powiedziała mama - i nie wróci na noc. Lepiej już teraz
oporządzę zwierzęta.
Naciągnęła stare buty tatusia, te, które wkładał, gdy szedł do stajni. Jej drobne stopki utonęły w nich, ale
przynajmniej takie buty chroniły przed śniegiem. Owinęła się mocno w kurtkę taty, zapięła ją dobrze pod
szyją i przepasała paskiem. Potem założyła wełniany kapturek i rękawiczki.
-
Mogę iść z tobą, mamo? - spytała Laura.
-
Nie, córeczko. A teraz posłuchaj. Nie zbliżaj się do ognia. Tylko Mary może podchodzić do pieca, nawet
gdyby nie wiem jak długo mnie nie było. Nikomu nie wolno wychodzić na dwór ani nawet otwierać drzwi,
dopóki nie wrócę.
205
Powiesiła sobie wiadro na ramieniu, wśród wirujących płatków śniegu wymacała bieliźniany sznur i chwyciła
się go. Potem zamknęła za sobą tylne drzwi.
Laura podbiegła do okna, lecz nie zobaczyła mamy. Widziała tylko wirującą biel, uderzającą ze świstem o
szyby. Wiatr zanosił się żałosnym jękiem. Zdawało się, że niesie ludzkie głosy.
Z
apewne mamusia idzie teraz krok za krokiem, trzymając się mocno sznura. Po dotarciu do słupa będzie
musiała ruszyć dalej po omacku pośród ziarnistego, ostrego śniegu, który będzie smagał ją po twarzy. Laura
starała się wyobrazić to sobie jak najwolniej i w myślach śledziła kroki mamy.
Teraz mama już na pewno trafia do drzwi stajennych. Otwiera je i wpada do środka wraz ze śniegiem.
Odwraca się, jednym pchnięciem zamyka drzwi i opuszcza zasuwkę. W stajni jest ciepło od ciał zwierząt, ich
parujących oddechów. Panuje tu spokój, ściany z darni są bardzo grube. Sam i Dawid odwracają łby i rżą
radośnie na widok mamy. Krowa prosi łagodnie: - Muu-uu, a duże cielę meczy: - Meeee! Kurczęta skrobią
pazurkami, a kura odzywa się: - Ko-ko-ko!
Mama przystępuje do czyszczenia przegród. Nabiera na widły brudną ściółkę i przerzuca ją na kupę gnoju.
Bierze siano ze żłobu i robi z niego nową ściółkę. Potem wrzuca świeże siano widłami do wszystkich żłobów
po kolei, do pełna. Sam, Dawid, Kropka i cielę zaczynają jeść pachnące, szeleszczące siano. Pić im się nie
chce, bo tatuś zdążył je dobrze napoić przed wyjściem.
Obok stosu rzepy leży stary nóż taty. Mama kroi parę rzep i wkłada je zwierzętom do żłobów. Rozlega się
głośne chrupanie. Mama zagląda jeszcze do kur i sprawdza, czy mają dość wody. Rzuca im trochę
kukurydzy i jedną rzepę, by mogły sobie podziobać. Teraz pewnie doi Kropkę.
206
Laura czeka, chcąc mieć pewność, że mama już odwiesiła stołek do dojenia.
Oto teraz uważnie zamyka stajenne drzwi za sobą i wyrusza w powrotną drogę, trzymając się mocno liny.
Ale mama wcale nie wróciła. Laura czekała i czekała. Postanowiła, że musi jeszcze wytrzymać. Dom trząsł
się w podmuchach wichury. Śnieg, przypominający z wyglądu cukier, zbierał się na parapecie, wpadał do
pokoju, lecz nie taja
ł.
Laura drżała pod swym szalem. Nie odrywając wzroku od okien zasypanych śniegiem, wsłuchiwała się w
świst śnieżycy, wycie i jęki wichru. Przypomniała sobie opowieść o dzieciach, które zostały same w domu,
spaliły wszystkie meble w piecu i zamarzły na śmierć.
W końcu straciła cierpliwość. W piecu płonął ogień, w pobliżu niego było cieplej. Przysunęła bujany fotel do
otwartych drzwiczek pieca, posadziła Carrie na fotelu i wyprostowała jej spódniczkę. Carrie kołysała się
radośnie, a Laura i Mary czekały.
Wre
szcie tylne drzwi otworzyły się na oścież. Dziewczynki rzuciły się do mamy. Mary wyjęła jej z rąk wiadro,
a Laura ściągnęła z głowy kapturek. Mama była zziębnięta, brakowało jej tchu, nie mogła wymówić ani
słowa. Pomogły jej zdjąć kurtkę.
Pierwszą rzeczą, o którą mama spytała, było mleko - czy choć trochę zostało go w wiadrze. Nieco mleka
ocalało na dnie i trochę przymarzło do ścianek wiadra.
- Jaki straszny wiatr -
powiedziała mama. Ogrzała sobie ręce, a potem zapaliła lampę i postawiła na
parapecie.
- D
laczego stawiasz tam lampę, mamo? - spytała Mary.
-
Nie zauważyłyście, że światło lampy tak pięknie oświetla śnieg na dworze? - odparła mama.
Kiedy mama odpoczęła, zjadły kolację złożoną z chleba i mleka. Później usiadły w milczeniu przy piecu i
zaczęły
207
nasłuchiwać. Do ich uszu dochodziły odgłosy wycia i jęków wichury, cały dom skrzypiał, śnieg ze świstem
uderzał o ściany.
-
To się nigdy nie skończy! - zawołała mama. -Zagrajmy w fasolki. Mary i Laura ze sobą, a ja z Carrie.
Carrie, podnieś rączki. Zobaczysz, że będziemy szybsze niż Laura i Mary.
Zaczęły więc grać w „Gorące fasolki". Powtarzały wyliczankę coraz szybciej i szybciej, aż wreszcie ze
śmiechu poplątały im się słowa. Mary i Laura wzięty się do zmywania talerzy, a mama znów zasiadła nad
swoją robótką.
Carrie miała ochotę dalej grać w „Gorące fasolki", więc Mary, na zmianę z Laurą, bawiła się z nią. Kiedy
tylko przestawały, Carrie wołała:
- Jeszcze! Jeszcze!
A na dworze wichura zanosiła się jękiem i chichotem. Cały dom drżał w posadach od straszliwych uderzeń
wiatru. Laura zderzała swe dłonie z rączkami Carrie i deklamowała:
Ktoś lubi na gorąco, Na zimno lubi ktoś, A ktoś z garnka lubi Jeść Fasolę przez dni sześć.
Nagle w rurze od piecyka rozległ się głośny brzęk. Laura podniosła wzrok i zawołała:
-
Mamo, pali się!
Wzdłuż rury toczyła się ognista kula, większa niż motek włóczki. Przeturlała się po kuchennej płycie i spadła
na podłogę. Mama skoczyła na równe nogi i poderwawszy w górę spódnicę, zaczęła deptać płonącą kulę,
ale ogień wymknął się jej spod nóg i ruszył w kierunku robótki, która upadła na ziemię.
Mama próbowała zagarnąć ogień do popielnika, lecz
208
kula potoczyła się wzdłuż jej drutów i zawróciła. Po rurze zsunęła się następna, a potem jeszcze jedna.
Wszystkie turlały się wzdłuż drutów mamy, nie podpalając podłogi.
- Na Boga! Co to takiego? -
zawołała mama. Tymczasem kule zaczęły znikać i wkrótce na podłodze
zostały dwie, a potem nie było już ani jednej. Nikt nie zauważył, skąd się wzięty i dokąd poszły.
-
Nigdy w życiu czegoś podobnego nie widziałam -stwierdziła mama przerażonym głosem.
Jack zjeżył się cały, podszedł do drzwi i zawył przeraźliwie. Mary skuliła się na krześle, a mama zatkała
sobie uszy.
-
Na litość boską, Jack, bądź cicho - powiedziała błagalnym tonem.
Laura podeszła do pieska, ale on nie dał się ani objąć, ani pogłaskać. Wrócił do swego kąta z ciągle
najeżoną sierścią i położył łeb na łapach. Jego oczy połyskiwały złowrogo.
Mama wzięła Carrie na ręce, Mary i Laura przytuliły się do siebie na bujanym fotelu. Zza ściany dochodziły
dzikie odgłosy szalejącej na dworze wichury.
-
Lepiej kładźcie się spać, dziewczynki. Im szybciej uśniecie, tym szybciej nadejdzie ranek - odezwała się w
końcu mama i ucałowała je na dobranoc.
Mary weszła po drabinie na strych, a Laura zatrzymała się w pół drogi. Mama stała przy piecu i ogrzewała
nocną koszulkę Carrie. Laura spytała cichutko:
-
Tatuś został na noc w mieście, prawda? Mama, nie podnosząc wzroku, odparła raźnym głosem:
-
Jasne, że tak, Lauro. Siedzi teraz przy piecu razem z panem Fitchem, opowiadają sobie kawały i różne
historie.
Laura położyła się spać. Obudziła się w głębi nocy i przez otwór w podłodze dostrzegła światło lampy. Zsu-
14
— Nad śliwkowym... 209
nęła się z łóżka. Drżąc z zimna, uklękła na ziemi i wyjrzała przez otwór.
Na fotelu siedziała samotnie mamusia, głowę, miała spuszczoną, oczy otwarte. Siedziała bez ruchu,
przypatrując się swym dłoniom złożonym na kolanach. W oknie świeciła lampa.
Laura przez dłuższy czas spoglądała w dół, lecz mama nie poruszyła się ani razu. Lampa płonęła jasnym
światłem. Wicher wył i pohukiwał, jakby gonił jakieś stworzenia, które uciekały przed nim z krzykiem i krążyły
w straszliwej ciemności wokół przerażonego domu. W końcu Laura wróciła do łóżka. Leżała, dygocząc na
całym ciele.
Rozdział trzydziesty ósmy
Dzień zabaw
Późnym rankiem mama zawołała Laurę na śniadanie. Wichura szalała coraz bardziej. Śnieżny pył dostał się
do środka tego porządnego, szczelnego domu, leżał na podłodze i na łóżkach. Na górze było tak zimno, że
Laura wzięła swoje rzeczy i szybko zeszła na dół, by się ubrać przy piecu.
Mary, już ubrana, zapinała Carrie sukienkę. Na stole stała miska gorącej kaszy kukurydzianej, mleko,
świeży biały chleb i masło. Światło w pokoju było mlecznobiałe. Mróz grubo pokrył wszystkie szybki w
oknach.
Mama stała przy piecu. Po jej ciele przeszedł dreszcz.
-
Cóż, trzeba nakarmić zwierzęta.
Założyła buty tatusia i jego kurtkę, owinęła się szalem. Powiedziała Laurze i Mary, że tym razem wyjdzie na
dłużej, ponieważ musi napoić konie, krowę i cielaka.
Po jej wyjściu Mary umilkła, ogarnięta strachem. Laura jednak nie mogła usiedzieć w jednym miejscu.
-
Chodź - powiedziała do Mary. - Musimy wziąć się do roboty.
Pozmywały i wytarły naczynia. Strząsnęły śnieg z
211
kołder i posłały łóżka. Ogrzały się trochę przy piecu, a potem go dokładnie wypucowały. Następnie Laura
zamiotła podłogę, a Mary w tym czasie oczyściła skrzynkę na drewno.
Mama wciąż nie wracała. Laura wzięła ściereczkę, wytarła parapety, ławy i każde załamanie czy zgięcie
wiklinowego fotela. Później wspięła się na ławę i ostrożnie wytarła z kurzu półeczkę wraz ze stojącymi na
niej: zegarem, małym pieskiem w brązowe łatki oraz szkatułką z czajniczkiem, filiżanką i spodeczkiem. Nie
odkurzyła tylko ślicznej porcelanowej pastereczki, która stała na półeczce wyrzeźbionej przez tatusia dla
mamy. Mama zabroniła komukolwiek dotykać tej figurki.
Podczas gdy Laura wycierała kurze, Mary uczesała Carrie, położyła na stole obrus w czerwoną kratkę,
wyjęła podręczniki i tabliczkę.
Wreszcie wiatr wpędził mamę do sieni razem z chmurą wirujących płatków śniegu. Jej spódnica i szal były
sztywne od mrozu. Musiała wyciągać ze studni wodę dla koni, Kropki i cielęcia. Wiatr oblał ją wodą z wiadra,
a mróz ściął przemoczone ubranie. Nie udało się jej donieść do stajni tyle wody, ile chciała. Ale pod
sztywnym od mrozu szalem uratowała prawie całe mleko.
Odpoczęła trochę i powiedziała, że musi iść po drzewo. Laura i Mary błagały ją, by pozwoliła im to zrobić,
lecz odparła:
-
Nie, dziewczynki, jesteście jeszcze za małe i możecie się zgubić. Nie zdajecie sobie sprawy, jaka straszna
jest ta śnieżyca. Pójdę sama. Otwórzcie mi drzwi.
Mama napełniła skrzynię, a potem układała drwa wokół niej. Odpoczęła trochę i wytarła kałuże topniejącego
śniegu.
- Kochane z was dziewczynki -
powiedziała, rozglądając się po pokoju. Pochwaliła je za to, że tak pięknie
posprzątały podczas jej nieobecności. - A teraz - rzekła - możecie zabrać się do nauki.
212
Laura i Mary usia
dły nad swymi książkami. Laura wpatrywała się tępym wzrokiem w otwarty podręcznik,
niczego nie mogła się nauczyć. Słyszała straszliwe wycie wiatru, zdawało się jej, że coś na dworze jęczy i
skowycze. Śnieg ze świstem uderzał o szyby. Laura starała się nie myśleć o tatusiu, lecz nagle litery
zamazały się jej przed oczami i na kartkę książki upadła łza.
Laurę ogarnął wstyd. Nawet Carrie wstydziłaby się zapłakać, a co dopiero Laura, która miała już osiem lat.
Zerknęła na bok, żeby sprawdzić, czy Mary nie spostrzegła spadającej łzy. Ale siostra siedziała z
zamkniętymi oczami, twarz miała skurczoną, usta jej drżały.
-
Dziś nie czas na naukę - powiedziała mama. -Właściwie mogłybyśmy cały dzień się bawić. W co zagramy
najpierw? Może pobawimy się w „Kicia do kąta"?
- Tak, mamo! -
zakrzyknęły obie. Laura stanęła w jednym kącie, Mary w drugim, a
Carrie w trzecim. Były tylko trzy kąty, ponieważ w czwartym znajdował się piec. Mama, stojąc na środku
pokoju, zawołała:
-
Biedna kicia szuka kąta! A wtedy wszystkie naraz wybiegły ze swoich kątów i
każda chciała znaleźć się w nowym. Jack rozochocił się i też zaczął biegać. Mama szybko zajęła kąt Mary,
w ten sposób dziewczynka została biedną kicią. Laura potknęła się o Jacka i z kolei ona musiała być kicią.
Carrie z początku nie mogła pojąć, na czym ta zabawa polega, lecz po chwili również zrozumiała.
Bawiły się tak długo, że aż się zdyszały od biegania, śmiechów i krzyków. Usiadły, aby odpocząć.
-
Przynieście mi tabliczkę, to opowiem wam pewną historię - powiedziała mama.
- Po co ci do tego tabliczka? -
spytała Laura, kładąc ją na kolanach mamy.
- Zaraz zobaczysz -
odparła mama i rozpoczęła swą opowieść:
213
Daleko w lesie był sobie staw, o taki: A w stawie pływało pełno ryb, o właśnie tak: Nie opodal stawu
mieszkało dwóch osadników, każdy w swym namiocie, gdyż domów jeszcze sobie nie zbudowali.
Często chodzili nad staw na ryby i wydeptali dwie krzywe ścieżki, o takie:
Niedaleko mieszkali sobie w małym domku z oknem staruszek i staruszka, o tak:
Pewnego dnia staruszka pos
zła do stawu po wodę, o
tędy:
I zobaczyła, że wszystkie rybki uciekają ze stawu, o
tak:
Staruszka pobiegła do męża i zawołała: „Wszystkie ryby uciekają ze stawu". A staruszek wystawił swój długi
nos za drzwi, żeby się lepiej przypatrzeć, o tak:
O
214
I p
owiedział: To nie ryby, lecz kijanki, droga żono!
- To ptak! -
zawołała Carrie i zaczęła krzyczeć z radości, klaskać w rączki i śmiać się, aż spadła ze stołka
na ziemię.
Laura i Mary też się śmiały i prosiły:
-
Mamo, opowiedz coś jeszcze! Musisz!
- Skor
o muszę - rzekła mamusia i znowu zaczęła opowiadać: - Oto dom, który zbudował Jack za dwa
miedziaki...
Wypełniła obie strony tabliczki rysunkami do tej historyjki. Pozwoliła Laurze i Mary patrzeć na obrazki i
odczytać całą historyjkę tyle razy, ile chciały. A potem spytała Mary:
-
Potrafisz to opowiedzieć?
- Tak -
odparła dziewczynka.
Mama wytarła tabliczkę i dała ją Mary.
-
Więc napisz ją tutaj. A Laura i Carrie dostaną teraz ode mnie coś innego do zabawy.
Dała Laurze swój naparstek, a małej Carrie wręczyła naparstek Mary. Pokazała dziewczynkom, jak robić
nimi kółeczka na oszronionej szybie. Mogły więc teraz wykonać na oknach przeróżne rysuneczki.
Laura narysowała choinkę, potem ptaszki, domek, dym z komina i grubego człowieczka. Carrie zrobiła same
kółka.
Gdy Laura zarysowała całe okno, a Mary podniosła oczy znad książki, w pokoju panował mrok.
-
Tak się wciągnęłyśmy do zabawy, że zupełnie zapomniałyśmy o kolacji. Chodźcie, zjemy coś -
powiedziała mama.
-
Nie musisz iść do stajni? - spytała Laura.
- D
ziś już nie - odparła mama. - Późno nakarmiłam zwierzęta. Dość im dałam, starczy do jutra. Może jutro
wichura się uspokoi.
215
Nagle Laura poczuła się ogromnie nieszczęśliwa. Mary też smutek ścisnął za serce. Carrie zapiszczała:
-
Ja chcę do tatusia!
- C
śśś, Carrie - uciszyła ją mama, i Carrie umilkła. - Nie trzeba się martwić o tatusia - powiedziała mama
zdecydowanym głosem. Zapaliła lampę, ale nie postawiła jej na parapecie. - Chodźcie na kolację -
powtórzyła. -A potem wszystkie pójdziemy spać.
.
Ro
zdział trzydziesty dziewiąty
Dzień trzeci
Przez całą noc dom trząsł się i dygotał na wietrze. Następnego ranka śnieżyca rozszalała się jak nigdy
przedtem. Wycie wiatru było jeszcze straszliwsze. Śnieg z grzechotem uderzał o szyby, jakby jego płatki
były zrobione z lodu.
Mama przyszykowała się, żeby wyjść do stajni.
-
Zjedzcie śniadanie, dziewczynki, uważajcie na ogień - powiedziała i zniknęła w śnieżnej zamieci.
Po długim czasie wróciła i zaczął się jeszcze jeden dzień.
Był to mroczny, długi dzień. Tuliły się do pieca, lecz ziąb dobierał się do nich z tyłu. Carrie kaprysiła, mama
uśmiechała się zmęczonym uśmiechem, Mary i Laura uczyły się pilnie, ale jakoś niczego nie mogły się
dobrze nauczyć. Wskazówki zegara ledwo się ruszały, zdawało się, że stoją w miejscu.
Nareszcie szarość dnia ustąpiła nocy. Na drewnianych ścianach i zamarzniętych szybach pełgało światło
naftowej lampy. Gdyby tatuś był w domu, zagrałby na skrzypkach i od razu zrobiłoby się wszystkim raźniej
na duszy.
15
— Nad śliwkowym... 217
-
Chodźcie tutaj! - zawołała mama. - Nie można tak siedzieć. Chcecie się pobawić w „Kocią kołyskę"?
Mary i Laura spojrzały po sobie.
-
Nie, mamo, dziękujemy. Wolimy iść spać - powiedziała Laura.
W łóżku, zimnym jak lód, Laura przytuliła się mocno plecami do pleców Mary. Wicher wstrząsał domem,
deski skrzypiały i drżały. Śnieg szorował po dachu.
Laura schowała głowę pod kołdrę, odgłosy śnieżnej burzy były stokroć gorsze niż wycie wilków. Po jej
policzkach
płynęły gorzkie łzy.
:
•
Rozdział czterdziesty
Dzień czwarty
Rankiem nie było już słychać tych wszystkich dziwnych odgłosów. Wiatr wiał z jednostajnym zawodzeniem i
nie trząsł domem. Ogień, który huczał w piecu, prawie wcale nie dawał ciepła.
-
Zrobiło się jeszcze zimniej - powiedziała mama. -Nie warto brać się do sprzątania. Owińcie się dobrze w
szale i usiądźcie z Carrie blisko pieca.
Zaraz po powrocie mamy ze stajni na zamarzniętej szybie okiennej pojawiło się żółte światło. Laura
podbiegła do okna, zaczęła chuchać na szkło i zdrapywać szron, aż zrobiła się mała dziurka. Na dworze
świeciło słońce!
Najpierw wyjrzała mamusia, a po niej, na zmianę, Mary i Laura przypatrywały się śnieżnym zaspom
pokrywającym ziemię niczym fale na oceanie. Niebo wyglądało jak skute lodem. Powietrze też zdawało się
lodowate. Słoneczny promień, który przedostał się przez dziurkę na szybie, nie miał w sobie więcej ciepła
niż smuga cienia.
Nagle przez szybę, tuż obok dziurki, Laura dostrzegła
219
jakiś ciemny kształt. W głębokim śniegu brnął ku nim wielki, pokryty futrem zwierz. „Na pewno niedźwiedź" -
pomyślała dziewczynka. Doczłapał do rogu domu i zasłonił swym ciałem okno.
- Mamo! -
wrzasnęła Laura.
Zaśnieżona, okryta futrem poStać otworzyła sobie drzwi i weszła do środka. Z jej twarzy patrzyły oczy
tatusia. Przemówił jego głosem:
-
Czyście się dobrze sprawowały podczas mojej nieobecności?
Mama rzuciła się ku niemu. Za nią podbiegły Laura, Mary i Carrie, śmiejąc się i płacząc na przemian. Mama
ściągnęła z tatusia futrzane palto. Było całe ośnieżone, śnieg sypał się z niego na podłogę. Nagle upuściła
je.
-
Charles! Przecież ty zamarzłeś! - krzyknęła.
-
Mało brakowało - odpowiedział tatuś. - A na dodatek jestem głodny jak wilk. Pozwól mi usiąść przy ogniu i
daj coś do jedzenia.
Twarz miał wychudzoną, oczy wielkie. Siedział, drżąc z zimna, przy samym piecu. Powiedział, że zmarzł
straszliwie, ale niczego sobie nie odmroził. Mama szybko odgrzała trochę fasolowej zupy i podała mu.
- O, jakie to dobre -
powiedział tatuś. - Od razu robi się człowiekowi cieplej.
Mama ściągnęła mu z nóg buty, a on wyciągnął stopy do ciepła bijącego z pieca.
- Charles -
spytała mama - czyś ty, czy... - Stała przed nim, uśmiechając się, ale usta jej drżały.
-
Caroline, posłuchaj mnie. Nigdy się o mnie nie martw. Ja zawsze wrócę, żeby zająć się tobą i
dziewczynkami. Powiedz, Mary, co sobie myślałaś?
-
Myślałam, że wrócisz - odparła Mary.
-
Mądra dziewczynka! A ty, Lauro?
-
Nie wierzyłam, że siedzisz z panem Fitchem i że opowiadacie sobie różne historie - rzekła Laura. - Tylko...
tylko modliłam się o ciebie z całych sił.
220
-
No i co, Caroline?! Jak by miał człowiek nie trafić do takiego domu? - powiedział tatuś. - Daj mi jeszcze
trochę tej zupy, to wam wszystko opowiem.
Pozwoliły mu odpocząć, zjeść zupę z chlebem i napić się gorącej herbaty. Włosy i brodę miał mokre od
tającego śniegu. Mama wytarła mu głowę ręcznikiem. Wziął ją za rękę, przyciągnął do siebie i spytał:
- Caroline, czy wiesz, co przynie
sie nam ta pogoda? Niesamowite zbiory pszenicy w przyszłym roku!
-
Naprawdę? - spytała mama.
-
W lecie nie będzie ani jednego pasikonika. Mówili mi w mieście, że szarańcza pojawia się wówczas, gdy
lato jest suche i gorące, a zima łagodna. Mamy ryle śniegu i mrozu, że urodzaj murowany.
- To dobrze, Charles -
powiedziała mama cichym głosem.
-
Przysłuchiwałem się temu wszystkiemu w sklepie, ale wiedziałem, że czas na mnie. I kiedy już miałem
wychodzić, Fitch pokazał mi to futrzane palto. Kupił je tanio od jakiegoś człowieka, który odjeżdżał na
wschód ostatnim pociągiem i potrzebne mu byty pieniądze na bilet. Fitch powiedział, że sprzeda mi palto za
dziesięć dolarów. Dziesięć dolarów to sporo, ale...
-
Dobrze, że je kupiłeś, Charles - powiedziała mama.
-
Jak się potem okazało, na całe moje szczęście, choć wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. Kiedy szedłem
w tamtą stronę, wiatr przewiewał mnie na wskroś. Ziąb był taki, że drewniany pajac odmroziłby sobie nos. A
to stare palto wcale nie chroniło od wiatru. Więc kiedy Fitch zaproponował, żebym mu zapłacił na przyszłą
wiosnę, jak sprzedam skórki, naciągnąłem nową szubę na stare palto.
Gdy tylko wyszedłem z miasta i znalazłem się na prerii, zauważyłem chmurę nadciągającą od północnego
zachodu. Była jednak tak mała, że pomyślałem, iż uda mi się ją przegonić. Zacząłem biec, lecz nie
przebiegłem
221
nawet połowy drogi, kiedy zaskoczyła mnie śnieżyca. Nie widziałem własnej ręki przed oczami.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby wiatry nie wiały ze wszystkich stron naraz. Nie mam pojęcia, jak to jest
możliwe. Jeśli śnieżyca przychodzi od północnego zachodu, to człowiek powinien iść prosto na północ,
mając wiatr z lewej strony. Ale przy tym wichrze nie jest to możliwe.
Wciąż jednak wierzyłem, iż będę mógł iść przed siebie, nawet po omacku. Szedłem więc, jak mi się
wydawało, prosto przed siebie, dopóki się nie zorientowałem, że się zgubiłem. Przebyłem dobre dwie mile,
ale nie trafiłem nad strumień. Nie miałem pojęcia, w którą stronę się obrócić. Wiedziałem tylko, że nie wolno
mi się zatrzymać. Musiałem iść, inaczej bym zamarzł.
Postanowiłem więc, że nie ustanę, póki nie ucichnie zamieć. Szedłem i szedłem, nic nie widząc, jak zupełny
ślepiec. Nic też nie słyszałem prócz wiatru. I tak bez przerwy posuwałem się w białych tumanach śniegu.
Nie wiem, czy tu było coś słychać, ale niekiedy wydawało mi się, że słyszę wśród wichru jakieś jęki i krzyki.
-
Tak, tato, ja też słyszałam - powiedziała Laura.
-
I ja też - dodała Mary. Mama skinęła głową.
-
Mów dalej, Charles. I co zrobiłeś?
-
A widziałeś kule ognia? - spytała Laura.
- Jakie kule? -
nie zrozumiał tatuś.
- Poczekaj, Lauro -
powiedziała mama. - Mów, Charles, co zrobiłeś dalej.
-
Szedłem wciąż przed siebie - odparł tatuś. - Szedłem tak długo, aż biała zawieja zrobiła się szara, a
potem czarna. Wtedy wiedziałem, że zapadła noc. Domyśliłem się, że idę tak od czterech godzin dopiero, a
takie zamiecie mogą trwać trzy dni i trzy noce. Ale co miałem robić, szedłem dalej.
Tatuś umilkł, a mamusia powiedziała:
222
-
Postawiłam dla ciebie lampę na parapecie.
-
Nie widziałem jej. Wytężałem wzrok, żeby cokolwiek zobaczyć, lecz otaczała mnie tylko ciemność. Nagle
wszystko zapadło się pode mną i zleciałem w dół, może dziesięć stóp albo więcej.
Nie miałem pojęcia, co się stało ani gdzie się znajduję. Ale wyrwałem się z objęć wichury. Wiatr wył i jęczał
gdzieś w górze, nad moją głową, lecz tam, gdzie się znalazłem, powietrze wydawało się nieruchome.
Zacząłem macać wokół siebie rękami i wyczułem, że z trzech stron otaczają mnie śnieżne ściany, wyżej nie
mogłem sięgnąć ręką. Z czwartej strony wznosiła się goła skarpa z lekkim występem na dole.
W krótkim czasie zorientowałem się, że jestem na dnie parowu, gdzieś na prerii, że stoczyłem się na dół z
jakiegoś brzegu. Podczołgałem się więc do tego brzegu i usiadłem, mając nad głową śnieg, a za plecami
mocne oparcie, jak jakiś niedźwiedź w swej norze. Uwierzyłem, że teraz nie zamarznę, z dala .od wiatru, w
futrzanej szubie, która mnie grzała. Zwinąłem się więc w kłębek i usnąłem, byłem przecież naprawdę
zmęczony.
Boże, jaki byłem zadowolony, że mam to futro i ciepłą czapkę na uszach, i dodatkową parę skarpet.
Kiedy się obudziłem, wciąż słyszałem wycie wichru, ale jakby z bardzo daleka. Przed moimi oczami
wznosiła się mocna śnieżna ściana, oblodzona w tym miejscu, gdzie mój oddech stopił śnieg. Śnieg zasypał
zresztą dziurę, którą zrobiłem spadając. Pewnie było go nade mną z sześć stóp, ale miałem czym
oddychać. Zacząłem poruszać nogami, rękami, palcami u rąk i nóg, dotknąłem nosa i uszu, żeby sprawdzić,
c
zy się nie odmroziły. Usłyszałem, że wiatr nie ucichł, więc znowu usnąłem. Jak długo trwała śnieżyca,
Caroline?
-
Trzy dni i trzy noce. Teraz jest czwarty dzień.
-
A wiecie, jaki dzisiaj dzień? - spytał tatuś Laurę i Mary.
223
-
Może niedziela? - spróbowała zgadnąć Mary.
-
Dziś jest wigilia Bożego Narodzenia - rzekł tatuś. Ale Mary i Laura zupełnie nie zwróciły uwagi na to,
co powiedział tatuś.
-
Czyś ty spał przez cały ten czas, tato? - zapytała Laura.
-
Nie. Spałem, budził mnie głód, a potem znów zasypiałem. Aż w końcu obudziłem się straszliwie
zgłodniały. Miałem w kieszeni torbę słonych paluszków na święta. Wyjąłem więc z niej garść paluszków i
zjadłem. Potem nabrałem w dłonie śniegu i zjadłem go zamiast wody. A później nie pozostało mi nic innego,
jak czekać, aż burza ustanie.
Wierz mi, Caroline, było mi naprawdę ciężko, kiedy myślałem o tobie i dzieciach; o tym, że musisz sama
wychodzić na tę zawieruchę i zajmować się zwierzętami. Ale wiedziałem, że nie mogę wrócić, dopóki burza
się nie skończy.
Czekałem strasznie. długo, aż opanował mnie taki głód, że zjadłem resztę słonych paluszków. Były cieńsze
niż mój mały palec, nie można się było nimi najeść, pochłonąłem całe pół funta, lecz nic nie poczułem.
Znowu zasnąłem, potem znowu czekałem. Znów nadeszła noc. Kiedy się budziłem, uważnie nasłuchiwałem
i zawsze dochodził do mnie słaby odgłos wichury. Był tak nikły, że domyślałem się, iż nade mną robi się
coraz grubsza warstwa śniegu. W mojej norze powietrze było jednak wystarczająco świeże, by nim
oddych
ać. A moja gorąca krew chroniła mnie przed zamarznięciem.
Próbowałem jak najwięcej spać, ale byłem tak głodny, że stale się budziłem. W końcu głód w ogóle nie
dawał mi spać. Kochane moje dziewczynki, przysięgam, że nie zamierzałem tego zrobić, ale zostałem
zmuszony. Z wewnętrznej kieszeni mego starego palta wyjąłem jeszcze jedną papierową torebkę i wyjadłem
z niej wszystkie cukierki gwiazdkowe, co do jednego. Wybaczcie mi.
224
Laura objęła go z jednej strony, a Mary z drugiej. Ściskały go z całych sił, a Laura powiedziała:
-
Tatusiu, ja się cieszę, żeś je zjadł!
-
Ja też! Ja też! - zawołała Mary. Cieszyły się naprawdę szczerze.
-
Cóż, w przyszłym roku będzie taki urodzaj, że nie będziecie musiały czekać na cukierki do świąt.
-
Smakowały ci, tatusiu? - spytała Laura. - Lepiej się poczułeś, kiedy je zjadłeś?
-
Były pyszne, od razu poczułem się lepiej. Natychmiast zasnąłem i musiałem przespać większą część
wczorajszego dnia i całą noc. Nagle zerwałem się ze snu. Wokół mnie panowała zupełna cisza.
Albo byłem tak głęboko pod śniegiem, że już przestałem słyszeć szum wiatru, albo zamieć w końcu ustała.
Wytężyłem słuch. Było tak cicho, że słyszałem głos tej ciszy.
I wiecie co, dziewczynki, zacząłem się przekopywać przez ten śnieg, niczym borsuk. Szybko mi to szło.
Wkrótce wygramoliłem się z mojej nory i znalazłem się na skraju śnieżnej skarpy. Jak myślicie, gdzie to
było? Na brzegu Śliwkowego Strumienia, zaraz obok miejsca, gdzie zastawialiśmy pułapkę na ryby, Lauro.
-
Przecież to miejsce widać z okna - powiedziała Laura.
-
I ja zaraz zobaczyłem nasz dom - rzekł tatuś. Pomyśleć tylko, że przez te długie, potworne godziny
tatuś był tak blisko domu. Niestety, lampy w oknie nie było widać wśród zamieci, inaczej tatuś dostrzegłby
światło.
-
Nogi mi tak zdrętwiały, że ledwo mogłem na nich ustać. Ale widziałem nasz dom i szedłem przed siebie
najszybciej, jak tylko potrafiłem. I jestem z wami! -skończył swą opowieść tatuś i uściskał obie dziewczynki.
Podszedł potem do swego futra i z jednej kieszeni wyjął płaskie, kwadratowe pudełko z błyszczącej blachy.
225
-
Zgadnijcie, co też wam przyniosłem na świąteczny obiad.
Nie umiały zgadnąć.
-
Przyniosłem ostrygi - powiedział z dumą tatuś. -Pyszne ostrygi. Były dobrze zamrożone, kiedy je
kupowałem, i do tej pory nie miały okazji się rozmrozić. Połóż je w sieni, Caroline, niech polezą w zimnie do
jutra.
Laura dotknęła pudełka. Było zimne jak lód.
-
Zjadłem paluszki, zjadłem cukierki, ale, do diabła, ostrygi doniosłem.
»
Rozdział czterdziesty pierwszy
Wieczór wigilijny
Tego dnia tatuś wcześnie oporządził zwierzęta. Przez cały czas Jack nie opuszczał go ani na krok. Nie
zamierzał więcej tracić go z oczu.
Wrócili do domu zziębnięci i obsypani śniegiem. Tatuś strząsnął śnieg z butów i powiesił stare palto i czapkę
na gwoździu w sionce.
-
Wiatr znów się wzmaga - powiedział. - Jeszcze tej nocy będziemy mieli następną śnieżycę.
-
Kiedy jesteś tu z nami, Charles, może sobie padać, ile chce - rzekła mama.
Jack ułożył się na podłodze, absolutnie zadowolony, a tatuś usiadł przy piecu i grzał sobie ręce.
-
Lauro, jak mi przyniesiesz skrzypce, to wam coś zagram.
Laura podała mu futerał.
Tatuś nastroił skrzypki, starannie pociągnął smyczek kalafonią i zaczął grać. Mama tymczasem zajęła się
przygotowaniem kolacji. Cały dom wypełniły teraz wesołe dźwięki.
227
Charley to miły chłopak, Spójrzcie na niego sami. Rozdaje pięknym dziewczynom, Rozdaje całusy garściami
A potem one nie chcą Byle jakiej pszenicy, Nie chcą też prosa, ni owsa, Chcą tylko wybornej mąki, By mu w
mig upiec makowca.
G
łos taty rozbrzmiewał ochoczo w takt skocznej melodii, Carrie śmiała się i klaskała w rączki, a nóżki Laury
wyrywały się do tańca.
Potem skrzypki zagrały inną melodię i tatuś zaśpiewał o prześlicznej Lily Dale. Zerknął przy tym na mamę,
zajętą gotowaniem.
Była sobie cicha noc, Cicha noc z gwiazdami, Księżyc świecił blado Tuż nad gór szczytami..
Mary i Laura siedziały zasłuchane. Skrzypki wydawały teraz ton, który wznosił się i opadał, jakby figlował z
głosem tatusia.
Mary podaje do stołu. Podaje nam, podaje nam, Mary podaje do stołu, Podaje herbaty dzban.
-
A ja? A co ja będę robić? - zawołała Laura, gdy Mary pobiegła po kubki i talerze do kredensu.
Głos taty i skrzypki śpiewały wspólnie coraz niżej i
228
niżej, jakby schodzili razem po schodkach, po których dopiero co weszły.
Laura zbiera ze stołu, Już czas, już czas, już czas, Laura zbiera ze stołu, Już w domu nie ma nas.
I w ten sposób od razu było wiadomo, że dziś Mary będzie nakrywała do stołu, natomiast Laura posprząta
ze stołu po kolacji.
Na dworze wia
tr wiał coraz głośniej i coraz mocniej. Wirujące płatki śniegu ze świstem uderzały o szyby. A w
ciepłym, oświetlonym jasną lampą domu rozbrzmiewały skrzypki taty. Talerze leciutko brzęczały, kiedy Mary
ustawiała je na stole. Carrie kołysała się na bujanym fotelu. Mama cichutko poruszała się między piecykiem
i stołem. Na środku stołu postawiła miskę pełną brązowej, pieczonej fasoli, po czym wyjęła z pieca blachę
złocistego chleba. W powietrzu unosił się mocny zapach fasoli, który zmieszał się ze słodkim zapachem
przyrumienionego chleba.
Skrzypki taty roześmiały się i zaśpiewały:
Oto słynny kapitan Derry, Oficer konnej kawalerii Kapitan Derry sam konie karmi, A przecież jest oficerem w
armiL
Laura poklepała Jacka po puszystym pyszczku, podrapała go za uszami, a potem obiema rękami objęła swą
głowę, jakby chciała ją szybko i serdecznie uścisnąć. Wszystko poszło tak dobrze. Pasikoniki odleciały, więc
za rok tatuś będzie mógł zebrać pszenicę. A jutro czeka ich Boże Narodzenie i zupa z ostryg na obiad.
Tym r
azem Laura nie spodziewała się prezentów.
229
Nawet niczego specjalnego nie pragnęła, tak bardzo była rada, że dzięki gwiazdkowym cukierkom tatuś
wrócił szczęśliwie do domu.
- Kolacja gotowa -
powiedziała mama swoim łagodnym głosem.
Tatuś odłożył skrzypki do futerału. Wstał i spojrzał na otaczające go twarze. Jego błękitne oczy rozjaśniła
radość.
- Spójrz, Caroline -
powiedział - jak oczy Laury błyszczą.