1
2
Arkadij i Borys
Strugaccy
O przyjaźni
prawdziwej
Próba
ucieczki
3
4
O Przyja
źni prawdziwej
5
6
Dokładnie o 19.00 trzydziestego pierwszego grudnia ubiegłego
roku Andrzej T. leżał w łóżku i z melancholijną rezygnacją rozmyślał
o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Jak łatwo obliczyć, do
nadejścia
Nowego
Roku
pozostało
jedynie
pięć
godzin,
ale
Andrzejowi T. owa okoliczność żadnych radości nie zapowiadała,
albowiem nie leżał tak sobie (śmiech pomyśleć, że nagle mógłby
zapragnąć spędzić ostatnie godziny roku pod kołdrą), ale został
zapędzony do łóżka na polecenie lekarza: gardło miał obolałe, a szyję
opatuloną szalikiem.
Andrzej T. leżał więc w łóżku, utwierdzając się po raz kolejny w
przekonaniu, iż musiał się urodzić pod wyjątkowo pechową gwiazdą.
Ogrom doświadczeń nabytych przez czternaście lat życia świadczył o
tym z bolesną (dosłownie) niewzruszonością.
Wystarczyło na przykład, żeby człowiek z jakiegoś (choćby i
nieważnego, nie w tym rzecz) powodu nie nauczył się geografii, a od
razu wzywano go do odpowiedzi - ze wszelkimi możliwymi
konsekwencjami. Wystarczyło, żeby człowiek zajrzał do biurka brata-
studenta (zupełnie przypadkowo, niczego złego nie mając na myśli), a
znajdował budzący zachwyt japoński kalkulator, który z miejsca
wyślizgiwał się z rąk i z trzaskiem spadał na podłogę. Znowu ze
wszelkimi możliwymi konsekwencjami. Wystarczyło, żeby człowiek
wydał zdobyty z trudem rubel na porcję lodów (kulki: śmietankowa,
czekoladowa i owocowa, w odpowiednim syropie), a dosłownie dwa
kroki od kawiarni napotykał kolportera, rozprzedającego ostatnie
egzemplarze „Zagranicznej Powieści Kryminalnej”.
Tak, szczęścia nie było! Szczęście skończyło się trzy lata temu,
kiedy to na urodziny podarowano człowiekowi los na loterię i
człowiek wygrał na ten los budzik. Ale przecież nawet pech powinien
mieć jakieś granice! Zachorować na anginę na kilka godzin przed
Nowym Rokiem to już nie jest zwykły pech. To ironia losu.
Przeznaczenie.
Prawo butersznyta
1
- stwierdził tata. Pewnie miał rację. Tata
nierzadko mówi całkiem sensowne rzeczy. O prawie butersznyta
powiedział po raz pierwszy trzy lata temu. Andrzej T. pomyślał wtedy,
1
Butersznyt - kromka chleba z masłem, wędliną, serem itp. (przyp. tłum.).
7
ż
e
butersznyt
musi
być
nazwiskiem
wielkiego
niemieckiego
uczonego,
wpisał
nawet
Butersznyta
zamiast
Heisenberga
do
krzyżówki, wywołując u brata atak nieopisanej i obelżywej wesołości.
Wiele wody upłynęło od tego czasu i wiele butersznytów wypadło z
rąk na podłogę, chodnik i, zwyczajnie, na czarną ziemię, zanim
Wielkie Prawo utrwaliło się w świadomości Andrzeja w całej swej
ostrości: butersznyt zawsze pada masłem (wędliną, serem, konfiturą)
na dół i nie ma na to rady.
Nie ma na to rady!
Jeżeli
człowiek
pozwoli
ś
ciągnąć
na
klasówce
Milce
Ponomariowej, człowiekowi stawiają pałę za to, że ściągał od Milki.
Jeżeli człowiek spokojnie i nie wadząc nikomu, siada przed
telewizorem, żeby rozkoszować się jednym z siedemnastu mgnień
wiosny, to każą mu wstać, naciągają odświętne ubranie (wypisz-
wymaluj kaftan bezpieczeństwa) i prowadzana imieniny do babci
Warii, która oczywiście telewizora nie posiada.
A jeżeli człowiek, udręczony przez literaturę i geografię,
wypieści w głębi duszy czystą i niewinną nadzieję na spędzenie
Nowego Roku i zasłużonych ferii w Gribanowskiej Czatowni -
wszystko przepada: człowieka poraża nagła angina mieszkowa, i niech
jeszcze dziękuje, że to nie dżuma, nie trąd i nie liszaj strzygący...
O 19.05, w celu sprawdzenia, czy sytuacja nie uległa zmianie,
Andrzej T. eksperymentalnie przełknął ślinę. Sytuacja zmianie nie
uległa: gardło bolało. Na próżno, okazuje się, łykał wstrętne, gorzkie
proszki, płukał umęczone struny głosowe odrażającymi roztworami,
tolerował na szyi kłujący wełniany szalik. Być może mama powinna
była posłuchać rad babci Warii i obłożyć szyję siekanym śledziem.
Jednak w głębi duszy Andrzej zdawał sobie sprawę, że nawet i ten
ś
rodek, barbarzyński i ostateczny, niczego by nie zmienił. Przepadła
ś
wiąteczna noc, przepadły ferie, przepadło wszystko, z myślą o czym
mógł żyć i pracować przez ostatni miesiąc drugiego kwartału. Trudno
było wytrzymać ze świadomością tego faktu i Andrzej T. pozwolił
sobie na wydanie niegłośnego jęku. Był to jęk mężnego człowieka
zamkniętego w pułapce bez wyjścia. Jęk astronauty spadającego w
rozbitej rakiecie w czarną otchłań kosmosu, skąd nie ma powrotu.
Słowem, był to jęk rozdzierający duszę.
8
A tata i mama byli już zapewne na miejscu, w okolicach
Gribanowskiej Czatowni, gdzie tak dziwnie lśnią w poświacie ogniska
puchate zaspy, gdzie uginające się pod śniegiem gałęzie sosen i
ś
wierków rzucają tajemnicze cienie. Gdzie można drążyć w śniegu
tunele, wydając okrzyki wojenne uganiać się po lesie, a potem
wdrapać się na piec i długo w noc słuchać śmiechu i przekomarzań
dorosłych oraz pieśni starszego brata-studenta śpiewanych przy
wtórze gitary...
Gwoli sprawiedliwości należy nadmienić, że nagła angina
Andrzeja T. mało nie spowodowała odstąpienia od zwyczaju
corocznej rodzinnej wyprawy. Najpierw mama oznajmiła stanowczo,
ż
e skoro tak, to ona, mama, zostanie ze swoim Andriuszeńką i do
ż
adnej Gribanowskiej Czatowni nie pojedzie. Zaraz też, nie chcąc jej
ustępować w wielkoduszności, w podobnym sensie wypowiedział się i
tata. Nawet brat-student całkowicie skądinąd pozbawiony uczuć
rodzinnych,
zwłaszcza
jeśli
rzecz
dotyczyła
małokalibrowego
karabinka, dwunastokrotnej lupy czy wspomnianego uprzednio
japońskiego kalkulatora - również podjął się spędzić świąteczną noc
„przy łożu boleści”, mając zapewne na myśli łóżko Andrzeja T.
Wyjście z kłopotliwej sytuacji znalazł dziadek. Dowiedziawszy się w
ostatniej chwili, jak się rzeczy mają, przyszedł i wygonił wszystkich z
domu, po czym puścił oko do Andrzeja i nucąc pod nosem: Oj, tam na
górze, tam żeńce zna, oraz szeleszcząc gazetami, rozlokował się w
sąsiednim pokoju. Dziadek to człowiek z autorytetem, pułkownik
rezerwy i deputowany, ale wielu rzeczy niestety nie rozumie.
O 19.08 Andrzej T. ponowił eksperyment z łykaniem śliny.
Sytuacja nie uległa zmianie. A więc Andrzej T. spuścił nogi z łóżka,
namacał kapcie i powlókł się do łazienki płukać zdradzieckie gardło
ciepłym naparem z nagietka. Zadarł głowę i patrząc w sufit, bulgocąc i
chlupiąc, rozmyślał dalej. Właściwie co to takiego - męstwo?
Męstwo - to jeśli człowiek się nie poddaje. Walczyć, poszukiwać,
znaleźć i nie ugiąć się. Kiedy człowiek ma anginę, nie może walczyć
ani poszukiwać, pozostaje jedno: nie poddawać się. Można na
przykład posłuchać radia. Można powoli i ze smakiem przeglądać
klaser ze znaczkami. Jest nowa antologia fantastyki. Jest stary tomik
Trzech muszkieterów. W ostateczności - jest kot Murziła, którego już
9
dawno pora wytrenować na bramkarza. Nie, mężny człowiek, nawet
chory do utraty samodzielności, zawsze się do czegoś przyda.
Nawiasem mówiąc, dziadek do tej pory nie został wprowadzony
w arkana gry w „durnia”.
Ś
wiat nieco pojaśniał. Andrzej T. odstawił pustą szklankę na
półkę i wyszedł do przedpokoju. A w przedpokoju zobaczył na stoliku
pod lustrem telefon. A zobaczywszy telefon stanął jak rażony gromem.
Wprost niemożliwe, żeby taka prosta rzecz nie przyszła mu do głowy
wcześniej. Stary, wierny druh Gienka - oto kto jest mu potrzebny!
Pomóc oczywiście też nie pomoże, ale z nim będzie można
porozmawiać jak równy z równym, po męsku, powściągliwie
poskarżyć się na los i usłyszeć w odpowiedzi męskie, powściągliwe
słowa pociechy i współczucia. Andrzej T. podniósł słuchawkę i
wykręcił numer.
Telefon odebrał sam Gienka Arbuz, hałaśliwie wyraził swą radość
i zapytał, co słychać w Gribanowskiej Czatowni.
Andrzej T. odpowiedział, że jest nie w żadnej Gribanowskiej
Czatowni, a w domu, i po męsku, powściągliwie poinformował
przyjaciela o swojej anginie i swoim opuszczeniu. Po czym Gienka
Arbuz pomilczał trzydzieści sekund, rozmyślając i nagle oznajmił:
- Nie trać odwagi, staruszku. Nie zginiemy. Równo o dziewiątej
będę u ciebie. Pogramy w autodrom i w ogóle.
Andrzejowi aż dech zaparło.
- Co? - zapytał zmieszany.
- Czekaj na mnie równo o dziewiątej - po męsku, powściągliwie
rzekł wierny druh Gienka, zwany Arbuzem. - Cześć.
I w słuchawce zapiszczał krótki sygnał.
Ś
wiat nie tylko pojaśniał. Świat rozbłysnął. Andrzej T. wyobraził
sobie, jak Gienka - ogromny, pyzaty, z autodromem pod pachą,
pachnący noworocznymi mandarynkami i mrozem - pakuje się w te
oto drzwi i jak ściągając kurtkę, bębni: „Za nic mnie puścić nie
chcieli, więc mówię, a niech was licho, mówię, porwie, tam Andriucha
leży i ledwie dyszy, a wy mnie w domu trzymacie...” Tak. Gienka.
Wierny przyjaciel. Arbuz. Andrzej T. ostrożnie odetchnął, położył
słuchawkę i zamrugał, bo coś go podejrzanie zaszczypało w oczy.
Przyjaciel. Tak.
10
Wrócił do łóżka i wlazł pod kołdrę. Właściwie to szczególnie
dziwić się czy rozczulać nie ma powodu. Prawdziwa męska przyjaźń
nie ma sobie równych. Sam Andrzej T. nie wahałby się ani minuty, a
dla Gienki nawet minuta to za długo. Jest wszak Gienka Arbuz
człowiekiem czynu, rusza przyjacielowi na pomoc bez oglądania się
za siebie. Jakoś wiosną, pod wieczór, kompania niedobitych basmaczy
z sąsiedniej szkoły osaczyła Andrzeja na ciemnych peryferiach parku
Zwycięstwa i po krótkich wyjaśnieniach kto jest kim, zaczęła niezbyt
boleśnie, ale upokarzająco tłuc go torbami z tenisówkami i innym
sportowym barachłem. Na to zjawił się Gienka Arbuz. Wtargnął w
krąg napastników i waląc na prawo i lewo potężnymi łapskami,
pomieszał szyki nieprzyjaciela. Co prawda sprano ich wtedy
dotkliwie, ale choć ustąpili z pola walki w bezładzie, to jednak z
honorem. Tego się nie zapomina.
I Andrzej T. zawołał radośnie:
- Dziadku! Chodź do mnie, nudno mi samemu!
Była 19.21.
O 20.47, kiedy Andrzej T., obracając w palcach wziętą do niewoli
wieżę, rozmyślał nad kolejnym posunięciem, dziadek zmiękł w fotelu,
pochylił siwą głowę i niegłośno zachrapał. Andrzej T. spojrzał nań,
opadł na poduszki i zaczął czekać. Gienka Arbuz powinien był zjawić
się lada chwila.
O 21.34 Andrzej T. wstał i na palcach powędrował do łazienki.
Przyjaciela Gienki wciąż jeszcze nie było. Uporawszy się
ponownie z nagietkowym naparem Andrzej T. w zadumie popatrzył na
telefon, ale powstrzymał się i znowu wrócił do łóżka. Mało to rzeczy...
przemknęła mu przez głowę niejasna myśl.
O 21.53 Andrzej T. cisnął antologię fantastyki i usiadł, obejmując
rękoma kolana. Dziadek spał w fotelu naprzeciwko z odrzuconą do
tyłu głową i całkiem otwarcie pochrapywał. Kot Murziła w pozie
Bagheery - Czarnej Pantery - oddawał się drzemce na wyłączonym
telewizorze. Na taborecie obok łóżka milczał ulubieniec i męczennik
Andrzeja, radioodbiornik klasy drugiej „Spidola”, onże Spicha, onże
Spirydion, onże szelma Spidlec, w zależności od poziomu zakłóceń i
nastroju. Gienka zwany Arbuzem nie przyszedł.
Andrzej T. nachmurzył się. Było mu niewygodnie, nieprzyjemnie,
11
strasznie. W gardle piekło. Światło w pokoju to przygasało, to
rozbłyskiwało oślepiająco. Żeby oderwać się od złych myśli, Andrzej
wziął Spichę i przekręcił gałkę. Zatrzeszczało, przebiła się jakaś
niewyraźna muzyka i nagle rozległ się znajomy głos. Wyraźny, choć
jakby lekko przyduszony głos Gienki Arbuza przemówił:
- Andriucha... Andriucha... Słyszysz mnie?... Andriucha... Stary,
ginę... Ratuj...
Andrzej T. podskoczył w miejscu (wyprostowało go jak stalową
sprężynę). Rozejrzał się spłoszony. Potrząsnął głową. Przełknął ślinę i
nie poczuł bólu. W eterze szumiało i Spidlec głosem Gienki Arbuza
monotonnie raz po raz powtarzał:
- Słyszysz mnie?... Andriucha... Stary, ginę... Ratuj... Andriucha...
Słyszysz mnie?...
Nie ma co ukrywać: Andrzej T. stracił głowę. Kto by zresztą na
jego miejscu nie stracił? Jakim to sposobem Gienkę Arbuza zaniosło
w ziemski eter? Co się z nim stało? Gdzie jest? Nie odrywając wzroku
od skali długości fal, Andrzej zapytał nieśmiało:
- Gdzie jesteś, Gienka?
Spirydion głosem Gienki dalej wzywał pomocy, ale w pewnej
chwili coś stało się z jego skalą. Rozjarzyła się zielonkawym,
migotliwym światłem i zamieniła w ekran, taki jak w japońskim
kalkulatorze brata. Po ekranie od prawej strony do lewej przemknęły
słowa.
Andrzej T., lodowaciejąc, czytał:
JEŻELI CHCESZ URATOWAĆ MUSISZ ZDĄŻYĆ PRZED
PÓŁNOCĄ WEJŚCIE W KUCHNI OBOK LODÓWKI JEŻELI
CHCESZ URATOWAĆ MUSISZ ZDĄŻYĆ PRZED PÓŁNOCĄ
WEJŚCIE W KUCHNI OBOK LODÓWKI JEŻELI CHCESZ
URATOWAĆ...
Dryń! Wszystko znikło, skala znowu była tylko skalą, a
monotonny głos Gienki Arbuza zamilkł w pół słowa.
- Tak! - powiedział głośno Andrzej T. - Więc to tak!
Właściwie rozumiał, jak i przedtem, niewiele. Jasne było tylko,
ż
e druh Gienka znalazł się w jakichś straszliwych opałach, że pomoc
musi nadejść przed północą!... Co to tam było o jakimś wejściu w
kuchni obok lodówki? Andrzej T. wiedział doskonale, że żadnego
12
wejścia obok lodówki nie ma, są za to dwie białe szafki kuchenne.
A jeśli nawet wejście jest, to w najlepszym wypadku prowadzić
może prosto w mroźne wieczorne powietrze na wysokości czwartego
piętra. Tak, było o czym pomyśleć i nad czym się zastanawiać, i
Andrzej T. zaczął namyślać się i zastanawiać, aż nagle odezwał się
Spicha: cichutko, ale nadzwyczaj wyraźnie zanucił początkowe takty
dobrej, starej piosenki:
Druhowi na ratunek! Wyzwolić przyjaciela z więzienia i
niewoli!...
I momentalnie w Andrzeju T. zawrzała krew, Gienka Arbuz nie
namyślał się, nie zastanawiał wtedy wiosną, w ciemnych alejkach
parku Zwycięstwa. Nie namyślał się i nie zastanawiał dwie godziny
temu, kiedy usłyszał o anginie i samotności...
Andrzej T. spojrzał na fosforyzującą tarczę zegara nad sobą.
Czarne wskazówki pokazywały 22.11. Andrzej T. rozejrzał się po
pokoju. Dziadek spokojnie pochrapywał w swoim fotelu. Kot Murziła
na telewizorze powoli, nie unosząc głowy, otworzył połyskujące
zielenią oczy. Andrzej T. energicznie spuścił nogi z łóżka.
Starając się poruszać możliwie cicho, ubrał się w dres wiszący
szczęśliwie w zasięgu ręki, na oparciu fotela, i przekradł się do
przedpokoju. Bez wątpienia zapowiadała się poważna wyprawa i
należało przygotować się do niej starannie. Andrzej T. założył
wełniane skarpety i zimowe buty. Narzucił kurtkę narciarską,
zaciągnął zamek błyskawiczny aż po wełniany szalik i złapał w
charakterze broni składany, metalowy statyw aparatu fotograficznego,
ciężki i układający się w dłoni jak maczuga legendarnego witezia.
Przymierzając bojowy statyw do prawej ręki, nie bez zdumienia
zauważył w lewej ukochaną „Spidolę”. Dziwne: skąd wzięło się radio
w ręce, którą dopiero co zapinał kurtkę? A poza tym skąd wziął się
statyw? To przecież nie nasz statyw, my nie mamy statywu i w ogóle
nigdy żadnego statywu nie mieliśmy.
Ale nie było czasu na rozmyślania i zastanawianie się, nadeszła
godzina czynu. Godzina 22.21.
Wejście obok lodówki Andrzej T. zauważył od razu, z progu
kuchni. Okazało się, że prawa szafka nie przylega ściśle do lodówki, a
odstaje od niej na jakieś czterdzieści centymetrów i pomiędzy nimi
13
zieje w ścianie ciemny prostokątny otwór, w sam raz dla niskiego
człowieka.
Dziura miała wygląd tak odpychający, że Andrzej T. zawahał się.
Oczami duszy ujrzał śliskie, nadkruszone stopnie schodzące do
cuchnących podziemi, zardzewiałe haki w ścianach, szukające tylko
okazji, żeby wybić oko, i jakieś jeszcze szare, kosmate, kłębiące się
stworzenia z płonącymi czerwono ślepiami...
Andrzej T. nigdy nie był tchórzem. Po prostu czasami bywał
zwolennikiem rozsądnej ostrożności. Tak też i teraz - zrozumiał
wyraźnie, że godzina czynu chwilowo ustąpiła miejsca minucie
zdrowego rozsądku. Przed nami jakieś podziemia? Pięknie. Czy w
takim wypadku nie należy sporządzić najpierw smolnej pochodni?
Czy nie należy zmienić zimowych butów na, powiedzmy, buty
gumowe?
I czy w ogóle nie pora wprowadzić do akcji dziadka, frontowego
oficera, mającego, nawiasem mówiąc, doświadczenie w ściganiu
wroga w tunelach berlińskiego metra? Albo jeszcze lepiej -
zatelefonować do wspaniałego człowieka, wychowawcy klasowego
Konstantina Pawłowicza, byłego czołgisty i kawalera Orderu Sławy?
Wiadomo, że istnieje jedyna metoda, żeby coś zrobić -
mianowicie, zrobić to, a wykręcać się można na tysiąc sposobów,
trudno więc orzec, jak sprawy mogłyby się potoczyć dalej, lecz
Spicha, szelma Spidlec znowu zanucił pierwsze takty słynnej
muszkieterskiej piosenki i krew w Andrzeju T. znów zawrzała.
Przyznał otwarcie sam przed sobą, że i buty gumowe, i smolne
łuczywa, i wszelkie inne mogące mu przyjść do głowy rekwizyty - to
nic innego jak niepoważne głupstwa i wykręty. Jak może zdrowy (a
choćby nawet i trochę chory) chłopak kryć się za plecami weterana
Wielkiej Wojny! A plątać się między lodówką a szafką kuchenną -
podczas gdy Gienka ginie i czeka na pomoc - po prostu wstyd.
Andrzej T. ruszył do przodu i zanurzył się w czeluść otworu.
Przyjemnie się rozczarował. Nie zobaczył ani oślizgłych stopni,
ani przerdzewiałych haków, ani snujących się szczurów. Zobaczył
długi, biurowy korytarz, skąpo oświetlony przez zakurzone żarówki w
metalowych kloszach z poobijaną emalią. Pachniało kancelarią, na
tynkowanych ścianach powiewały poruszane przeciągiem kartki z
14
wyblakłymi, pisanymi na maszynie tekstami. Rzucało się w oczy
dziwaczne wezwanie: Tow. EMERYCI! UPRASZA SIĘ NIE PALIĆ,
NIE ŚMIECIĆ i NIE HAŁASOWAĆ. Wzdłuż korytarza, po prawej i
po lewej stronie ciągnęły się szeregi odrapanych drzwi z ciemnymi
plamami wokół klamek i każde z drzwi ozdabiał napis, z reguły
groźny i w trybie rozkazującym: NIE PUKAĆ!, NIE GAPIĆ SIĘ NA
BOKI! a nawet MINĄĆ SZYBKO i NIE OGLĄDAĆ SIĘ!
Andrzej T. szedł powoli, machinalnie odczytywał napisy,
zastanawiając się, za którymi drzwiami ma szukać Gienki, i nagle
uderzyła go myśl, że zupełnie nie wiadomo, dokąd korytarz prowadzi
według pobieżnego rachunku powinien był początkowo przebić ścianę
domu, przejść nad ulicą i zagłębić się w balkony kina Kosmos.
Zaskoczony stanął i wtedy odkrył, że korytarz się skończył. Przed
nim była ślepa ściana, a po bokach dwoje ostatnich drzwi. Napis na
lewych głosił wyzywająco: DLA ŚMIAŁYCH. Napis na prawych
szczerzył się protekcjonalnie: DLA NIEZBYT.
Andrzej T. ściągnął brwi i pogrążył się w autoanalizie.
Skromność wymagała przyznania, że z odwagą nie było za
dobrze. Co prawda w pierwszym kwartale udało mu się wspiąć po
schodach przeciwpożarowych na wysokość czwartego piętra, ale po
powrocie na twardy grunt tak dygotały mu ręce i nogi, że zauważyli to
wymagający sekundanci i przyszło się tłumaczyć nagłym atakiem
zastarzałej choroby Parkinsona (z powody nadmiaru zajęć nie zdołał
sprawdzić, czy taka choroba w ogóle istnieje i, o ile istnieje, czy
chorują na nią ludzie). Jednym słowem skromność radziła wybrać
prawe drzwi i Andrzej T. usłuchał jej. Z determinacją otworzył drzwi z
napisem „Dla niezbyt”.
Tak. Za drzwiami był znajomy pokój. W znajomym fotelu
pochrapywał znajomy dziadek, na znajomym telewizorze mrużył oczy
znajomy kot, ze znajomego łóżka zwisała znajoma kołdra.
Andrzej T. stanowczo zamknął drzwi. Skromność skromnością,
ale nie za taką cenę! Nawiasem mówiąc, żadnego nieszczęścia nie ma.
Wybierając prawe drzwi przynajmniej postąpił uczciwie, a jak
wiadomo - „uczciwość to coś więcej niż śmiałość - to męstwo!” (ze
spóźnionej przemowy babci Warii spowodowanej zatajeniem dwójki
ze sprawowania za pewien śmiały wyczyn na lekcji rysunków).
15
Cóż, wypadnie być nie tylko uczciwym, ale i śmiałym, to
wszystko.
Andrzej T. mocniej zacisnął zęby, podszedł do lewych drzwi i
otworzył je jednym szarpnięciem.
Nic
szczególnego.
Tunel
z
ceglanymi
ś
cianami,
niski
i
wilgotnawy, ale całkiem schludny i cichy. Cementowa podłoga. Na
podłodze widać ślady najwidoczniej powstałe zanim cement się
związał.
Hm. Dziwne ślady. Nie Gienki. Hm. Wygląda na to, że przeszedł
tędy koń. Kopyta. Hm...
Andrzej T. wędrował tunelem z niejaką obawą, starając się iść
blisko ściany i jak najdalej od dziwnych śladów. Był gotów na
wszystko, lecz nic się na razie nie działo. Pomału nabierał otuchy,
zaczynał nawet czuć się człowiekiem nie tylko mężnym, ale i
ś
miałym. Zdaje się, że Spirydionowi również poprawił się humor. W
każdym razie zaczął podśpiewywać półgłosem: Miłością moją jest
karabin, karabin i klinga ukochanej szabli...
Znienacka ściany tunelu rozsunęły się, zapłonęły jaskrawym
ś
wiatłem jarzeniówki, zalśniły, zaiskrzyły się białe i czarne kafelki.
Andrzej T. stanął i zamknął porażone oślepiającym blaskiem
oczy.
Kiedy je otworzył, dostrzegł, że stoi na samej krawędzi basenu
pływackiego.
Tak, był to najzwyklejszy basen pływacki, w jakim Andrzej T.
zdawał niegdyś egzamin na odznakę GTO, wyłożony kafelkami,
szeroki na dziesięć metrów i długi na pięćdziesiąt.
Było jasne, że dalsza droga do Gienki Arbuza musi prowadzić
przez szeroki otwór drzwiowy, ciemniejący za lekką zasłoną pary po
drugiej stronie basenu. Było też jasne, że obejść basenu się nie da,
bowiem pasemko podłogi między krawędziami basenu a ścianami jest
idiotycznie wąskie i w dodatku nachylone pod kątem jakichś
czterdziestu pięciu stopni, tak że alpinista w rakach by się nie
utrzymał. Trzeba będzie wpław albo w bród, pomyślał z niechęcią
Andrzej T. i dopiero wtedy zauważył, że w basenie nie ma ani kropli
wody.
Wszystko układało się pomyślnie. Nawet jakby zbyt pomyślnie.
16
Jeżeli człowiekowi, o którym z góry wiadomo, że powinien być
ś
miały, los rzuca pod nogi suche baseny, dobrze jest rozejrzeć się
dokoła. Andrzej T. rozejrzał się i to, co zobaczył, wcale mu się nie
spodobało.
Na
dnie basenu,
na
czystych, suchych
kafelkach
leżały
porozrzucane jakieś zaskorupiałe szmaty i inne równie niechlujne
przedmioty.
Andrzej T. dostrzegł podartą wełnianą skarpetę, starą koszulkę
gimnastyczną z numerem, wystrzępione spodnie, wywiniętą na lewą
stronę baranicę, zardzewiałą pompkę od roweru i czaszkę. Na widok
czaszki serce podskoczyło mu do gardła: Gienki! I od razu westchnął
z ulgą: czaszka była krowia, ze szkolnego gabinetu biologii.
Andrzej T. zawahał się, chociaż doskonale rozumiał, że ominąć
basenu
nie
może.
Podniósł
wzrok.
Czarne
wskazówki
na
fosforyzującej tarczy pokazywały 22.37. Czas naglił. Andrzej T. wahał
się jeszcze przez trzy sekundy i energicznie zeskoczył na kafelkowe
dno.
Znalazłszy się w basenie spiesznie pomaszerował w stronę
przeciwległej
krawędzi,
która
nagle
jakby
się
odsunęła
niewiarygodnie daleko. Początkowo po prostu szedł, potem szedł
szybko, potem bardzo szybko, w końcu puścił się biegiem. Nie, nie na
darmo podstępny los umieścił ten basen na jego drodze. I podejrzane
szmaty z czaszkami też znalazły się w tym basenie nieprzypadkowo!
Andrzej T. nie zdążył pokonać nawet połowy odległości, gdy usłyszał
ogłuszający, bulgocący ryk. Z czterech stron naraz, z jakichś
niewidzialnych rur chlusnęły wściekłe potoki mętnej, spienionej
wody, buchającej parą jakby od tłumionego szaleństwa.
Odwrót nie miał sensu, to Andrzej T. zrozumiał od razu.
Pozostawało iść naprzód. I wspomniawszy swe dawne sukcesy w
biegu na sto metrów wyrwał do przodu z takim przyspieszeniem,
jakby chciał pobić wszystkie olimpijskie rekordy Walerego Borzowa.
Możliwe nawet, że udałoby mu sieje pobić, ale nie zdążył.
Dopadły go mętne fale, uderzyły po nogach, zamoczyły aż po czubek
głowy.
- A-ja-ja-ja-jaaaj! - zaszlochał latynoamerykańskim głosem
przerażony Spicha.
17
- O nie! - ryknął Andrzej T.
Mętne, spienione bałwany starały się przewrócić go i utopić, ale
on rwał do przodu podobny już nie do Borzowa, a do szybkobieżnego
ś
lizgacza mknącego na redanie.
Potem dno uciekło mu spod nóg, rzucił na pastwę losu bojowy
statyw,
wyżej
nad
głowę
podniósł
Spirydiona
i
popłynął.
Rozpaczliwie pracował nogami i rozpaczliwie zagarniał wodę prawą
ręką.
Niczego nie widział poprzez bulgocącą pianę i kłęby pary, w
uszach miał ryk fal przerywany rozpaczliwym piskiem Spirydiona i
ciągle zagarniał wodę prawą ręką i odrzucał nogami, zagarniał i
odrzucał, zagarniał i odrzucał, przez całą wieczność, dopóki nie wbił
się w przeciwległą ścianę z taką siłą, że zahuczało w całym ciele, od
porażonej głowy po pięty.
W chwilę później już stał na górze, na suchej podłodze wyłożonej
czarnymi i białymi kafelkami. Stał i drżał ze zdenerwowania, ociekał
wodą i wciąż jeszcze trzymał wysoko nad głową swego Spirydiona, i
z tępym zainteresowaniem patrzył, jak woda w basenie, kipiąc i
buchając parą, skręca się w leje i z głośnym cmokaniem znika w
niewidzialnych rurach. Oto już pokazało się dno i znowu ujrzały
ś
wiatło niechlujne szmaty przemieszane z zardzewiałym żelastwem,
tyle że teraz pośród tych wszystkich starych spodni i kości jak
samotna sierotka połyskiwał w blasku jarzeniówek bojowy statyw.
- Wszystkich i tak nie uratujesz, prawda? - zapytał nieznajomy
głos. Dopiero wtedy Andrzej T. zauważył, że obok niego ktoś stoi.
Był to pokaźnego wzrostu mężczyzna, ubrany w ogrodniczki na
gołe opalone ciało. Podobny był do sąsiada z klatki schodowej
zwanego powszechnie Koniem Kobyłyczem. Głos miał niski,
przyjemny, a spojrzenie przyjacielskie i łagodne.
- Masz szczęście, że choć z życiem uszedłeś - ciągnął dalej.
Rozbieraj się, podsuszymy ubranie. Pożywić się też nie zaszkodzi...
Raz-dwa uwolnił Andrzeja z przemoczonej odzieży, szybko i
zręcznie rozwiesił ją na gorących rurach centralnego ogrzewania, a na
gołe ramiona chłopaka narzucił ogromny, ciepły i włochaty ręcznik, -
Zuch, zuch... - pogadywał przy tym. - Że się tak wyrażę; rycerz bez
lęku i skazy... Zuch chłopak, nie da się zaprzeczyć...
18
Posadził Andrzeja przy stoliku w zacisznym miejscu pod ściana,
szybko i zgrabnie ustawił na serwecie wielki czajnik pełen wrzątku,
pękaty imbryk i malowaną w kwiaty filiżankę ze spodeczkiem. Po
czym przysiadł się sam.
- Tak przecież nie wolno - tłumaczył z łagodnym wyrzutem. Tu
głową trzeba pracować, głową. A wy wszyscy nic, tylko nogami.
No i pojadłeś szydłem miodu. Niee, jak nie znasz brodu, nie
wchodź do wody. A tak - durna głowa nie da nogom spokoju, za nic
nie da.
Proszę mi wierzyć, często droga prosta zygzakom nie sprosta...
Andrzej T. słuchał i dziwił się, ale popijał z malowanej w kwiaty
filiżanki mocną herbatę z mlekiem i pogryzał coś białego, pulchnego,
w
ż
yciu
codziennym
prawie
niespotykanego,
jak
należało
przypuszczać - kołacz.
- Ty, ogóreczku miły, wziąłeś się za sprawę niebezpieczną i
beznadziejną - ciągnął nowo objawiony Koń Kobyłycz. - Ty nawet
pojęcia nie masz, dokąd cię to zaprowadzi. Przeszedłeś przez wodę.
Dobrze. Wręcz wyśmienicie. A ogień? A miedziane rury? O tym
pomyślałeś, groszku mój cukrowy? Własnej głowy, załóżmy, nie żal
ci. A o mamie pomyślałeś? Pomyślałeś o swojej mateczce? Nie
pomyślałeś. Po oczach widać, że nie pomyślałeś, kartofelku wiosenny
ty mój. A o ojcu?
Całe ogromne doświadczenie czternastu lat życia mówiło
Andrzejowi T, że gdy starsi sięgają po podobne argumenty, słuchać
należy w milczeniu i z miną możliwie skruszoną. Tym niemniej
Andrzej T. odsunął filiżankę i rzekł z godnością:
- Rzeczywiście, ale ja...
- Nie pomyślałeś! - wrzasnął Koń Kobyłycz i dolał mu herbaty. -
O ojcu też nie pomyślałeś!- Ale przecież Gienka...
Koń Kobyłycz wzniósł ręce nad głowę.
- No tak, rozumie się, Gienka! - zawołał z bolesnym uśmiechem.
- Gienka nade wszystko. Uber alles, że się tak wyrażę. A matka niech
włosy rwie z żalu i pada zemdlona! A ojciec niech zgrzyta zębami z
bezsilnej rozpaczy i ślepnie od skąpych męskich łez! Niech tam!
Najważniejszy oczywiście jest Gienka!
Tu Spirydion, stojący dotychczas cicho na brzeżku stołu,
19
zaśpiewał znienacka:
Kiedy poczujesz, że twój druh to nie przyjaciel, choć może nie
wróg...
Koń Kobyłycz wyciągnął rękę, szczęknął przełącznikiem i
zestawił Spirydiona pod stół.
- Gienka, tylko o nim dzień i noc myślimy - ciągnął dalej z
goryczą. - Dla niego dokonujemy bohaterskich czynów, zamiast
jeszcze raz wziąć do ręki podręcznik literatury. Durnia Gienkę
ratować to jest wyczyn i w ogóle hurra, a wygrzebać się na mocną
czwórkę z literatury... No, ale przecież Gienka...!
Andrzej T. nachmurzył się. Koń Kobyłycz przy całej swojej
gościnności i innych zaletach był tylko niepoważnym gadułą i niczym
więcej. Andrzeja korciło, żeby odwrócić się do niego plecami i
zagwizdać na przykład marsz z Mostu na rzece Kwai. To wszystko o
rodzicach i Gience było głupie i niesprawiedliwe. Są rzeczy, które
trzeba zrobić niezależnie od wszystkiego. Na przykład ludzie idą
walczyć za ojczyznę. Albo giną, ratując kobiety i dzieci. Albo lecą w
kosmos. Jeszcze mało? I nie ma powodu, żeby mieszać do tego
rodziców ani tym bardziej trójki z literatury. I nie ma powodu, żeby
wyłączać Spirydiona.
Andrzej T. stanowczo odsunął filiżankę i wstał.
- Dziękuję - powiedział. - Na mnie pora.
Koń Kobyłycz uśmiechnął się z sympatią.
- Posiliłeś się? - spytał przymilnie.
- Posiliłem. Dziękuję.
- Osuszyłeś się?
- Osuszyłem. Dziękuję.
- Samopoczucie w normie?
- W normie.
- Jeżeli tak, to będziemy się ubierać.Andrzej T. zaczął się ubierać.
Chciał odejść jak najszybciej, dość miał obecności Konia Kobyłycza,
ale tamten kręcił się dookoła i pomagał zakładać, sznurować, wiązać i
zapinać. Kiedy zapięli ostatni zamek (przy narciarskiej kurtce),
odstąpił na krok, przyjrzał się z lubością i rzekł:
- Ślicznie. A teraz do domu, do mamusi.
Figę, a nie do mamusi, pomyślał ze złośliwą satysfakcją Andrzej
20
T. Wyjął spod stołu Spirydiona i spojrzał na fosfory żującą tarczę na
ś
cianie. 23.03.
- Do widzenia - powiedział i ruszył ku wyjściu.
- A ty gdzie? - krzyknął Koń Kobyłycz. - Nie tędy! Z powrotem!
- Tędy, tędy - uspokajająco odparł Andrzej T., nawet nie
oglądając się za siebie. - Właśnie tędy!
- A co z mamą? - lamentował za nim Koń Kobyłycz. - A
miedziane rury? Zapomniałeś o miedzianych rurach!
Ale Andrzej T. nie odezwał się więcej. Przekręcił gałkę
radioodbiornika i Spidlec natychmiast zakwilił:
Rozstajemy się na zawsze, niech płyną lata...
Za progiem znajdowała się skąpo oświetlona sala z lustrzanym
parkietem i z powietrzem o tak niezwykłym składzie, że już na
dwadzieścia metrów niczego nie można było dostrzec przez dziwną
bezbarwną mgłę. Jednak od samego progu prowadziła przez parkiet
ś
cieżka ciemnego drewna i Andrzej T. pojął, że zabłądzenie mu nie
grozi.
Raźno pomaszerował po czarnych polerowanych kwadratach,
starając się odpędzić odbierające energię wspomnienia o swoim
wyczynie w basenie i o słodkiej herbacie z mlekiem i kołaczem.
Uważał, że główne próby dopiero nastąpią i trzeba być na nie
psychicznie przygotowanym. Wkrótce osiągnął swój cel: słowa Konia
Kobyłycza o miedzianych rurach i o ogniu też, początkowo niedbale
puszczone w niepamięć, nie wychodziły mu z głowy.
W chwili, kiedy owe złowieszcze słowa zapuściły w świadomości
Andrzeja szczególnie mocne korzenie, czarna ścieżka pod nogami
nagle się rozdwoiła. Dwie identyczne czarne ścieżki rozchodziły się w
prawo i lewo, przy czym w poprzek prawej dużymi białymi literami
napisano: DLA MĄDRYCH, a w poprzek lewej - DLA NIEZBYT.
Andrzej stał na rozstaju założywszy do tyłu ręce ze Spirydionem i
gorzki, mądry uśmieszek stygł na jego kształtnych wargach.
Uporawszy się z dziecinną ochotą, aby krzyknąć w przestrzeń coś
obraźliwego i pogrozić (też w przestrzeń) pięścią, przeprowadził
krótki monolog wewnętrzny:
- Ha! Komuś tu wyraźnie zabrakło
pomysłów. Mówiąc
wulgarnym żargonem Paszki Drobatona, kawał z brodą to chała nie
21
kawał.
Znowu stawiają nas przed niehonorowym wyborem: albo
zapomnisz o skromności, albo - wracaj do domu, do mamusi. Ten
numer nie przejdzie, proszę państwa! Jak mówi mój brat-student:
trywialne i leży na wierzchu. Łatwo zauważyć. Wybacz, skromności
moja.
Z ironicznym uśmieszkiem (trudna sztuka, opanowana w swoim
czasie kosztem dwóch godzin straszliwego wykrzywiania się przed
lustrem w przedpokoju) Andrzej T. wstąpił na drogę dla mądrych.
Nawiasem mówiąc, gwałt dokonany na własnej skromności
niezbyt go bolał. O wiele ważniejszy był fakt, że w najbliższej
przyszłości najwidoczniej nie należało spodziewać się żadnych
basenów z oszalałymi wodami i w ogóle żadnych dotkliwych dla ciała
eksperymentów. Rozum to rozum, proszę państwa. Najwyżej trzeba
będzie ostro wysilić szare komórki, a to jakoś przeżyję.
Droga dla mądrych okazała się dziwnie krótka. Kończyła się
przed zwykłymi drzwiami. Nie tracąc ani chwili, wciąż jeszcze z
ironicznym uśmieszkiem na ustach, Andrzej T. chwycił za klamkę i
pociągnął.
Andrzej T. osłupiał. Za drzwiami znajdował się wciąż ten sam
znajomy pokój. W znajomym fotelu chrapał, aż się ściany trzęsły,
znajomy dziadek, na znajomym telewizorze wylegiwał się znajomy
kot Murziła, ze znajomego łóżka zwisała znajoma kołdra. Ach tak!
Andrzej T. cichutko zamknął drzwi. A więc to tak. Tym mnie
zwiedliście. To to uważacie za mądrość. Mądry, według was, pójdzie
do domu, do łóżeczka. Ha, to już przerabialiśmy. „Mądry na górę nie
pójdzie, mądry górę obejdzie”. A Gienka niech sobie u was ginie?
Guzik! Andrzej T. rzucił w przestrzeń parę obraźliwych słów,
pokazał (też w przestrzeń) podwójną figę, odwrócił się plecami do
bezużytecznych drzwi i truchtem pobiegł z powrotem do rozwidlenia.
Droga dla niezbyt mądrych okazała się znacznie dłuższa i
Andrzej T. począł już się niepokoić, gdy w białawej mgle przed nim
zamajaczyła niebieskawa plama. Jeszcze minuta truchtu i o mało nie
uderzył nosem w prostokątną matową szybę wbudowaną w ścianę.
Szyba migotała niebieskim neonowym światłem. Na mlecznym
szkle wielkie czerwone litery głosiły: WEJŚCIE, a wielka czerwona
22
strzała
wzdłuż
napisu
pokazywała
niebo...Drogowskaz
był
rzeczywiście niezwykły, ale Andrzej T. nie zdążył nawet zdziwić się
jak należy, od razu bowiem odkrył obok ni to schody, ni to drabinę, i
była to drabina, tyle że zrobiona nie ze szczebli, a z wmurowanych w
ś
cianę metalowych klamer pokrytych zieloną olejną farbą. Podobną
drabinę Andrzej T. widział podczas wycieczki do patronackiego
zakładu
produkcyjnego,
prowadziła
(drabina,
oczywiście,
nie
wycieczka) na sam szczyt gigantycznego fabrycznego komina. Tu
drabina wiodła w białą mgłę nad głową, a gdzie dalej - nie wiadomo,
jako że widać było tylko pierwsze sześć szczebli.
Andrzej T. zerknął na fosforyzującą tarczę - a to dopiero, już
kwadrans po jedenastej! - i zaczął rozglądać się, szukając miejsca,
gdzie mógłby postawić Spirydiona, Było bowiem jasne, że na tych, za
przeproszeniem, schodach przydadzą się wszystkie cztery kończyny, a
być może nawet i zęby. Już postanowił wsunąć odbiornik do
odkrytego w pobliżu cudacznego kredensu bez szyb i półek, ale
Spidlec drżącym tenorem zaintonował nagle stary, rozdzierający duszę
romans:
- Nie odchodź, zostań ze mną choć przez chwilę!...
Andrzej T. zatrzymał się speszony.
- A tobie co? - zapytał nieszczerze.
- Nie odchodź! Mnie bez ciebie będzie źle! - z łkaniem w głosie
objaśnił Spirydion.
Serce Andrzeja drgnęło.
- No dobra już, dobra... - mruknął i począł wpychać uczuciowy
aparat za pazuchę.
Spirydion już półgłosem, ale dalej z łkaniem i histeryczną
egzaltacją oświadczył: żeby cię odzyskać, płakać będę w dzień i w
nocy... po czym zamilkł, a Andrzej T. popluł w dłonie, chrząknął dla
dodania sobie animuszu i rozpoczął wspinaczkę.
Pierwsze szczeble pokonał bez wysiłku i nawet dziarsko - widział
jeszcze podłogę, i w razie czego mógłby po prostu zeskoczyć.
Na dziesiątym szczeblu podłoga znikła i musiał zrobić przerwę
dla złapania oddechu. Na piętnastym wszystko wokół zasnuła zwarta
biała mgła i na dodatek pojawiło się wrażenie, że ściana odchyla się
ku środkowi sali niczym sklepienie kopuły. Dziewiętnasta klamra
23
chwiała się jak mleczny ząb. Tu właśnie Andrzej T. okazał
małoduszność pomyślał, że warto by było zawrócić na dół i wszystko
starannie przemyśleć i rozważyć. Jednakże akurat wtedy wygrzany za
pazuchą Spirydion ochryple obwieścił, że od gór lepsze są tylko góry,
na których jeszcze nie stanął nikt. Andrzej T. zawstydził się i jednym
zrywem pokonał pół tuzina klamer. Dalej nie liczył. Zrobiło mu się
całkiem nie do liczenia. Nieludzko rozbolały go ramiona, nogi
poczęły drżeć. Bez wątpienia był to atak choroby Parkinsona
przybywającej z krainy zmyśleń i głupich fantazji, aby ukarać
Andrzeja za zbytnią pewność siebie. O moje ręce! O moje nogi!
Jednak znowu eksperymentują na moim ciele, podli! Niedoczekanie
ich.
Jak to było? Walczyć, poszukiwać, znaleźć i nie ugiąć się. Nie
ugiąć się? W żadnym wypadku! Nawet jeżeli jesteś chory - wszystko
jedno na co, anginę mieszkową czy chorobę Parkinsona. Jakie tam
mogą być choroby, skoro ginie najlepszy przyjaciel, Gienka zwany
Arbuzem? Trzymaj się, Gienka! - mówił do siebie Andrzej T. i czepiał
się lodowatych klamer. - Idę, Gienka! - ryczał i gramolił się po
mokrych klamrach. - Łżesz, nie pokonasz! - chrypiał i zwisał ze
ś
liskich klamer, oplatając się wokół nich niby tropikalny wąż dusiciel.
Ale wszystko na świecie ma swój kres i w pewnej zaiste pięknej
chwili Andrzej T. zorientował się, że już się nie czepia, nie gramoli i
nie zwisa, za to upaja się szczęściem, siedząc na twardej podłodze,
oparty plecami o twardą ścianę. Ramiona jeszcze bolały, ale niezbyt
mocno. Nogi drżały, ale nie odmawiały posłuszeństwa. Andrzej T.
obejrzał dłonie. Dłonie, ogólnie rzecz biorąc, były całe i nienaruszone,
chociaż paliły, jakby cały wieczór trenował podciąganie na drążku.
Należało spodziewać się pojawienia pęcherzy, ale od tego nikt jeszcze
nie umarł.
Andrzej T. wstał. Był przekonany, że Gienka Arbuz znajduje się
gdzieś w pobliżu. Ale Gienki nie było. Była za to wielka, wyjątkowo
skąpo oświetlona sala.
Właściwie sala w ogóle nie była oświetlona. W niej, jak to się
mówi, królowała ciemność i w tej ciemności migotało, zapalało się i
gasło mnóstwo miniaturowych lampek. W ich słabym, zmiennym
ś
wietle można było dostrzec, że całe pomieszczenie wypełniają rzędy
24
masywnych, kanciastych ni to szaf, ni to skrzyń. Wyczuwało się
podmuchy ciepłego, a chwilami wręcz gorącego powietrza, pachniało
dziwnie i raczej przyjemnie. I było pełno dźwięków. Jakiś przeciągły
szelest. Niskie monotonne buczenie. Ostry, dźwięczny trzask.
Znowu buczenie. Znowu szelest. Andrzej T. popatrzył, powęszył,
posłuchał i nieśmiało zawołał: - Gienka! Hej, Gienka! Jesteś tu?
Jeszcze nie zdążyło ugrzęznąć w gorącym, pełnym zapachów
powietrzu jego ostatnie słowo, gdy sala eksplodowała huraganem
nowych blasków i dźwięków. Rozjarzyły się i rozmigotały nowe
miriady okrągłych światełek, w atramentowych ciemnościach pod
sufitem od prawej do lewej pomknęły chaotyczne roje cyfr, na szelest
nałożył się ciągły, dźwięczny świergot, a ostre trzaski zabrzmiały
często i natarczywie jak rewolwerowe wystrzały w filmie Siedmiu
wspaniałych.
Oszołomiony Andrzej T. schował głowę w ramiona i zaczął się
cofać, ale sala akurat ucichła. Uroczysty, doskonale postawiony głos
oznajmił:
- Obcy obiekt odnaleziony, zbadany i zidentyfikowany jako
Pragnący Przejść...
Jednocześnie po niewidocznym w ciemnościach ekranie pod
sufitem pobiegły od prawej do lewej świecące słowa:
OBCY
OBIEKT
ODNALEZIONY
ZBADANY
ZIDENTYFIKOWANY JAKO PRAGNĄCY PRZEJŚĆ. . .
- Procedura prezentacji rozpoczęta - ciągnął Głos, i po ekranie
pomknęły te same frazy bez spójników, znaków przestankowych oraz
diakrytycznych. - Przedstawiam się, mam honor się przedstawić:
Wszechmocna
Elektroniczna
Maszyna
Myśląca,
Odgadująca
i
Licząca, w skrócie WEMMOL. Z kim mam honor?
- Właściwie... - niepewnie odparł Andrzej T. - właściwie to ja...
jestem Andrzej. Nazywam się Andrzej. Jestem uczniem.
Znowu huragan błysków i dźwięków. Głos milczał, ale na
ekranie, wartko mknąc jedno za drugim, rozjarzyły się słowa:
ANDRZEJ
IMIĘ
ZROZUMIANO
UCZEŃ
POZYCJA
SPOŁECZNA
ZROZUMIANO
KONIEC
PROCEDURY
PREZENTACJI KONIEC PROCEDURY KONIEC. . .
Andrzej T. ukłonił się, szurnął nogą i rzekł:
25
- Właściwie to ja muszę do Gienki. Bardzo się spieszę. Jak mam
iść do Gienki?
Głos odpowiedział uroczyście:
- Pragnący Przejść musi zaliczyć dwa etapy egzaminu. Pierwszy
etap: ja zadaję pytania. Drugi etap: ja odpowiadam. Proszę
zameldować gotowość do egzaminu.
Nawet w lepszych czasach propozycja przeegzaminowania nigdy
nie wywoływała u Andrzeja T. pozytywnych emocji. Teraz aż go
skręciło ze złości.
- Jaki jeszcze egzamin? - wrzasnął. - Jaki może być egzamin,
kiedy gdzieś tam marnieje Gienka Arbuz? Idźcie do diabła z waszym
egzaminem, sam sobie jakoś poradzę!
Z tymi słowami wszedł bez namysłu w korytarzyk między
rzędami szaf-skrzyń. Ale od razu się zatrzymał, zobaczył bowiem na
końcu korytarzyka niskie, dębowe wrota. Wisiała na nich ogromna
zardzewiała kłódka, a tuż obok drzemał na taborecie ni to woźny, ni to
stróż, w waciaku, ze strzelbą-berdanką na kolanach. Przy nogach
stróża leżał budzący postrach owczarek alzacki. Potężny łeb złożył co
prawda spokojnie na łapach, ale trójkątne uszy sterczały czujnie, a
ż
ółte oczy beznamiętnie spoglądały Andrzejowi T. prosto w twarz.
- Rozumiem - powiedział zgnębiony Andrzej T., zawrócił i
wycofał się z przejścia.
- Proszę zameldować gotowość do egzaminu - powtórzył Głos,
jakby nic się nie zdarzyło.
- Jestem gotów - mruknął Andrzej T.
Głos oznajmił:
- Rozpoczynam procedurę wprowadzenia informacji do ucznia
Andrzeja. Wprowadzenie informacji. Pierwszy etap. Zadaję trzy
pytania. Jedno pytanie z nauk matematyczno-logicznych. jedno z
humanistycznych i jedno z fizyczno-technicznych. Jeżeli uczeń
Andrzej odpowie na wszystkie trzy pytania prawidłowo, nastąpi
koniec pierwszego etapu. Proszę potwierdzić przyswojenie informacji
o pierwszym etapie.
- A jeśli nieprawidłowo? - wyrwało się Andrzejowi.
Odpowiedzi nie było, po monitorze przemknął nieskończony ciąg
ś
wiecących siódemek i gdzieś, ciężko skrzypiąc, otworzyły się drzwi.
26
Za drzwiami, rozumie się, był znajomy pokój ze znajomym
dziadkiem, znajomym kotem i znajomą kołdrą.
- Wszystko rozumiem - mruknął ponuro Andrzej T.
Drzwi zamknęły się ze skrzypnięciem, a po monitorze przebiegły
słowa:
WSZYSTKO
ROZUMIEM
INFORMACJA
PRZYJĘTA
PRZYJĘTA ROZPOCZYNAM PIERWSZY ETAP PIERWSZY ETAP
PIERWSZY. . .
- Precyzuję pierwsze pytanie! - oznajmił WEMMOL. - Dane:
słup i ślimak. Wysokość słupa dziesięć metrów. Ślimak w ciągu dnia
przemieszcza się o sześć metrów do góry, w ciągu nocy pięć metrów
w dół. Ile czasu potrzebuje ślimak, aby osiągnąć szczyt słupa. Czas do
namysłu sto dwadzieścia sekund. Rozpoczynam odliczanie!
Na ekranie zapłonęła liczba 120 i zaraz zastąpiło ją 119. Potem
ukazały się 118, 117, 116... Andrzej T. szybko policzył: w ciągu dnia
plus sześć, w ciągu nocy minus pięć, więc na dobę plus jeden.
Wysokość słupa dziesięć metrów - łatwo policzyć... Już nawet
otworzył usta, ale zawahał się. Zbyt łatwo policzyć. Niemożliwe, żeby
to zadanie było takie proste...
...100, 99, 98, 97...
Ten przeklęty WEMMOL próbuje nas złapać na jakiś haczyku
Nie uda mu się! Myśmy dotarli do międzyszkolnych eliminacji na
olimpiadzie matematycznej, gołymi rękami wziąć się nie damy!
...81, 80, 79, 78...
Co prawda na międzyszkolnych eliminacjach nie rozwiązaliśmy
ani jednego zadania, ale mimo wszystko... Tfu, co za bzdury chodzą
mi po głowie! Więc tak, po pierwszej dobie metr, po drugiej dwa...
...63, 62, 61, 60...
Została niecała minuta. Ajajaj... Ha... Ha! Przecież ostatniego
dnia on od razu polezie sześć metrów do samej góry i schodzić już nie
będzie musiał. To znaczy, że...
- Cztery i pół doby! - krzyknął radośnie Andrzej T.
Na ekranie liczba 41 zgasła i pojawiły się słowa:
ODPOWIEDŹ
CZTERY
PIĘĆ
DZIESIĄTYCH
DOBY
SPRAWDZONO PRAWIDŁOWO PRAWIDŁOWO ODPOWIEDŹ
TRAFNA TRAFNA ODPOWIEDŹ TRAFNA...
27
Andrzej T. triumfował. Więc tak! Nas z niańki nie zażyjesz! Tak
będzie z każdym, kto spróbuje!
- Precyzuję drugie pytanie! - oznajmił WEMMOL. - Dane: utwór
Jurija Michajłowicza Lermontowa Bohater naszych czasów.
Podać imię Pieczorina. Jak miał na imię Pieczorin. Imię. Czas do
namysłu dwieście sekund. Rozpoczynam odliczanie.
200, 199, 198, 197...
Po triumfie Andrzeja nawet śladu nie zostało. Zalała go fala
ś
lepego strachu, czarnej paniki. To gorsze, myślał gorączkowo. O
wiele gorsze! Jak on się nazywał? Pieczorin... Gruszczynicki...
Wszyscy tam mieli tylko nazwiska... Księżna Mary... Albo tylko
imiona, bez nazwisk... Był jeszcze jakiś kapitan, sztabskapitan...
Iwan... Iwan...
...146, 145, 144, 143...
Do nazwisk nigdy szczęścia nie miałem... I wtedy też, historyk
wziął mnie, zapytał o nazwisko Piotra I, a ja chlapnąłem jak głupi:
„Wielki”! Nieszczęście! Co robić? Wyrzucą mnie zaraz, jak nic
wyrzucą...
...119, 118, 117, 116...
Czekaj, czekaj... Aaa, wszystko jedno, nic nie mam do stracenia.
Niechętnym, kłótliwym tonem Andrzej T. zapytał:
- A czemuż to z Lermontowa zrobiliście Jurija Michajłowicza,
jeśli zawsze był Michaiłem Juriewiczem?
Liczba 103 na ekranie znieruchomiała. Pokój zaświergotał,
zabuczał i rozległo się takie trzaskanie, jakby nagle zaczął strzelać z
bata cały pułk pastuchów. Przez ekran pobiegły długie szeregi
bezsensownych siódemek, zgasły i ustąpiły miejsca słowom:
LERMONTOW MICHAIŁ JURIEWICZ NIE NIE NIE JURIJ
MICHAJŁOWICZ
NIE
NIE
NIE
DRUGIE
PYTANIE
NIEPOPRAWNE NIE NIE NIE DRUGIE PYTANIE ANULOWANE
BEZ
ZAMIANY
BEZ
BEZ
BEZ
USZKODZENIE
TAŚMY
MAGNETYCZNEJ USZKODZENIE TAŚMY MAGNETYCZNEJ. . .
Aha! Andrzej T. znowu podniósł się na duchu. Zatkało! I bez
zamiany! Wpadł WEMMOL. „Uszkodzenie taśmy magnetycznej” to
akurat Andrzej znał. Nie na darmo tata konstruuje elektroniczne
maszyny cyfrowe w swoim BKP, a mama w swoim INB na tychże
28
maszynach pracuje.
„Znowu mnie te taśmy zamęczyły”, skarży się mama, a ojciec
powarkuje z dezaprobatą, radzi przejść na S-1020, gdzie można się
obejść w ogóle bez żadnych taśm...
Dźwiękowy bałagan w pokoju nagle ucichł i WEMMOL
przemówił głosem jak poprzednio uroczystym i podniosłym:
- Precyzuję trzecie pytanie! Dane: hiperboloid inżyniera Garina.
Należy omówić zasadę działania. Czas do namysłu dwieście
czterdzieści sekund. Rozpoczynam odliczanie.
Na ekranie wybuchła liczba 240, a Andrzej T. w zakłopotaniu
przygryzł paznokieć.
Książkę znał dobrze, a niektóre fragmenty mógłby recytować z
pamięci. Ale tego akurat w którym Garin wyjaśnia Zoi budowę
aparatu, jakoś nie lubił, dokładniej - niezbyt go lubił. Czytał,
oczywiście, i to niejeden raz, i schemat oglądał, niczego sobie
rysuneczek...
Teraz trzeba tylko sobie przypomnieć. Promień cieplny. Promień
infraczerwony. „Pierwsze uderzenie promienia dosięgło fabrycznego
komina...” i dalej: „Promień hiperboloidu tańczył wśród ruin”...
...221, 220, 219, 218...
Spokojnie. Tylko spokojnie. Co my tam mamy? „Promień z lufy
automatu zawadził o drzwi; posypały się odłamki drzewa”. I jeszcze:
„Binokle co chwila zjeżdżały Rollingowi z mokrego nosa, ale stał
mężnie i patrzył, jak za horyzontem wyrastają słupy dymu i wszystkie
osiem liniowych kosmolotów amerykańskiej eskadry wzbija się w
powietrze...” To nie to, ale też dobrze. Mokry nos Rollinga... Klucz mi
potrzebny, klucz, a nie mokry nos!
...187, 186, 185, 184...
Mam! „Idea aparatu jest trywialnie prosta...” Przecież ja wiem, że
prosta... „W aparacie chybotał i ryczał płomień”. To też wiem.
O czym on wtedy z Zoją? Piramidki. Hiperboloid z szamonitu...
Stop!
Hiperboloid zwierciadła uformowany z szamonitu! Piramidki!
Ś
ruba mikrometryczna! Zwierciadło hiperboliczne - Hurra!
...153, 152. 151, 150...
Teraz ładnie sformułujemy. Spokojniutko sformułujemy, bez
29
pośpiechu. Tak, tu WEMMOL znowu spudłował. Przeliczył się. Nie
docenił obecnego poziomu. Dla nas wszystkie te hiperboloidy,
fotonowe rakiety i inne maszyny czasu to pestka, my je jak orzeszki
chrupiemy, one są dla nas jak rodzeni bracia!
Andrzej T. odetchnął głośno, poczekał, aż na ekranie pojawi się
liczba
100
(dla
równego
rachunku)
i
zaczął
ze
smakiem,
wyczerpująco,
objaśniać
zasadę
działania
i
budowę
aparatu
generującego promienie podczerwone wielkiej mocy, znanego jako
„hiperboloid inżyniera Garina”.
Porwało go. Mówił z uczuciem. Deklamował ulubione fragmenty.
Szczodrze wymachiwał rękami i nawet próbował chodzić
pomiędzy szafami-skrzyniami. I - rzecz dziwna - w miarę jak mówił,
coraz wolniej migotały żółte lampki, cichły dźwięki, gasły zapachy,
nawet jakby się ochłodziło. Kiedy drobiazgowo i ze szczególną
rozkoszą opisał pierścień z brązu z tuzinem porcelanowych czasz na
piramidki z mieszaniny aluminium i tlenku żelaza (termit) z
utwardzonym olejem i żółtym fosforem, WEMMOL ucichł i zamarł
ostatecznie.
Być może usnął, a być może po prostu zastygł z otwartą ze
zdumienia buzią.
Andrzej T. odczekał chwilę i powiedział:
- No?
W ciemnościach pod sufitem pojawiła się i zgasła samotna
siódemka. Po czym przez ekran już nie pomknęły, nie przesunęły, ale
niemrawo się powlokły świecące słowa:
TRZECIE
PYTANIE
ODPOWIEDZ
TRAFNA
TRAFNA
TRAFNA ODPOWIEDZ TRAFNA GRANICA POPRAWNOŚCI
REALNOŚĆ HIPERBOLOIDU MIKROMETRYCZNOŚĆ ŚRUBY
Ż
ÓŁTY
KOLOR
FOSFORU
SPRAWDZONO
ODPOWIEDŹ
TRAFNA TRAFNA SPRAWDZONO. . .
Andrzej T. triumfował, sylabizując te brednie, i uśmiechał się
złośliwie. Zgłupiał WEMMOL! Taak, znaj naszych! Jak widać, nawet
się nie pożegnamy...
I jak poprzednio radość była przedwczesna. Znów zapaliły się i
zamigotały roje małych światełek, znów wokoło zaszeleściło,
zaświergotało, zatrzaskało i WEMMOL jak gdyby nigdy nic dziarsko
30
oznajmił:
- Koniec pierwszego etapu. Rozpoczyna się etap drugi. Uczeń
Andrzej zadaje mi trzy dowolne pytania, odpowiadam na nie
prawidłowo, koniec drugiego etapu, koniec egzaminu. Uczeń Andrzej
wraca do domu, do mamusi. Proszę potwierdzić przyjęcie informacji o
drugim etapie.
Uczniowi Andrzejowi opadła szczęka.
- Jak to - do mamusi? - zapytał oszołomiony.
Przez ekran przesunął się napis:
BEZ
ODPOWIEDZI
PYTANIE
RETORYCZNE
BEZ
ODPOWIEDZI BEZ BEZ BEZ...
- Jak to - do mamusi? - krzyknął wzburzony Andrzej T. - Ja nie
chcę do mamusi! Ja nie chcę do domu! Ja muszę do Gienki! Na mnie
czeka Gienka! To nieuczciwe! Odpowiedziałem na wszystkie pytania!
WEMMOL zabuczał pobłażliwie:
- Informacja uzupełniająca, wyjaśnienie. Pragnący Przejść, który
pozytywnie zdał pierwszą część egzaminu, zostanie przepuszczony
tylko w wypadku, jeżeli ja nie będę umiał, potrafił, okażę się
niezdolny odpowiedzieć prawidłowo na choćby jedno z trzech pytań,
zadanych mi w drugim etapie. Ponieważ prawdopodobieństwo takiego
zdarzenia jest teoretycznie znikomo małe, a w praktyce równe zeru,
drugi
etap
próby
traktowany
jest
jako
formalna
procedura
poprzedzająca powrót do domowych pieleszy. Proszę potwierdzić
przyjęcie informacji uzupełniających.
- Przyjąłem - powiedział ponuro Andrzej T. Z żalu o mało się nie
rozpłakał. - No, a jeśli mimo wszystko zadam takie pytanie, że nie
odpowiesz?
- To niemożliwe - odparł z wyższością WEMMOL. - Jestem
wszechmocny. We wszystkim, co się tyczy pytań, odpowiedzi,
zagadek,
zadań,
dowodów,
teorii,
hipotez,
zmyśleń,
jestem
wszechmocny - A jeżeli jednak?
- Żadnych, jeżeli jednak, być nie może. Jestem wszechmocny.
Walczyć, poszukiwać, znaleźć i nie ugiąć się!
- A bo to wiadomo, że wszechmocny? - zaoponował Andrzej T.
tonem niewiernego Tomasza. - A jeżeli wszechmocny, to proszę
bardzo. Pierwsze pytanie: W jaki sposób mogę dojść do Gienki?
31
Odpowiedź padła jak cios szabli:
- W żaden.
A przez ekran pobiegło:
PIERWSZE PYTANIE ODPOWIEDŹ TRAFNA PYTANIE
NEUTRALIZOWANE
TRAFNA
ODPOWIEDŹ
TRAFNA
TRAFNA...
Andrzej T. przygryzł z rozpaczy wargę. Nie wyszło... Orientował
się trochę w komputerach. Jeżeli tylko WEMMOL ma wystarczająco
obszerną pamięć (a dość popatrzeć na te wszystkie szafy-kufry) i
przyzwoitą prędkość działania, to rzeczywiście - przechytrzyć go nie
sposób. Jest pewnie na świecie zagadka, której nawet to żelazne bydlę
nie zna, ale zanim na nią wpadniesz, siwa broda do kolan ci urośnie. A
pytania można zadać tylko trzy... już nawet tylko dwa...
- Niech pan da temu spokój, młody człowieku - usłyszał nad
uchem dziwnie znajomy głos.
Odwrócił się i zobaczył tuż obok siebie owego ni to stróża, ni to
woźnego w waciaku z berdanką pod pachą. Wilczura przy nim nie
było.
- Przecież i tak go nie pokonasz - ciągnął woźny-dozorca i z
rezygnacją machnął ręką. - Jego przecież po to postawili, żeby
Pragnących Przejść z drogi zawracał. Nic go nie ruszy. Bo i jak?
Lepiej ryby nie jeść, a w wodę nie leźć. A ty wciąż się o przyjaciela
martwisz, o tego swojego Gienkę. Zrozum, przyjaciel z tobą, jak ryba
z wodą: ty na dno, a on hop - na brzeg. A zresztą, niech tam z wami.
Ale tu ci się nie uda, o nie. Nie wchodź na wilczy trop, psie - wilk
obejrzy się i zje...
Teraz dopiero, ku swemu wielkiemu zdumieniu, Andrzej T.
rozpoznał w stróżu Konia Kobyłycza. Co prawda od ich ostatniego
spotkania Koń Kobyłycz jakby trochę usechł i skurczył się, ale był to
niewątpliwie on - wieczny gaduła i oportunista.
- Tak więc posłuchaj dobrej rady - bębnił nad uchem Koń
Kobyłycz - skończ z tym. No, daj mu tak pro forma jakieś prościutkie
zadanko... dwa razy siedem... albo, powiedzmy: co robi księżyc, jak
wpadnie do morza... On ci odpowie, pożegnacie się grzecznie - i do
domu, do łóżeczka, do mamusi...
- Zgiń-przepadnij! - trzęsąc się z wściekłości, wysyczał Andrzej
32
T.
I Koń Kobyłycz przepadł.
Pytanie, pytanie... męczył się Andrzej T. Skąd ja mam wziąć
pytanie?
A może
kazać
mu
przeprowadzić
dowód
jakiegoś
twierdzenia? Z tych, o których rozprawia z kudłatymi kolegami
starszy brat-student? Ta, jak jej tam... hipoteza Goldbacha albo
twierdzenie o nieskończonej liczbie par... Nie, nie nadaje się. A nuż
mu się uda?
A ja przecież nawet sprawdzić nie będę umiał - dobrze zrobił czy
ź
le. Nie, mądrym pytaniem maszyny nie przestraszysz. Mądrym...
Sedno w tym, że prawidłowo postawione pytanie zawiera w sobie
połowę odpowiedzi (z bardzo
dawnej mowy taty na temat
zapomnianego
już
zadania
z
arytmetyki).
A
postawione
nieprawidłowo? Co będzie, jeśli nieprawidłowo ułoży się pytanie?
Hm... Jakby tu zapytać?...
- Dlaczego kot ma pięć nóg? - wypalił Andrzej T.
WEMMOL nie zniżył się do odpowiedzi na fonii. Przez ekran
pobiegły słowa:
PYTANIE NIE PYTANIE NIEPRAWIDŁOWE ZAWIERA
FAŁSZYWĄ
INFORMACJĘ
FAŁSZYWĄ
PYTANIE
ODRZUCONE...Mówiąc uczciwie, Andrzej T. oczekiwał czegoś w
tym rodzaju, ale natychmiast wyraził niezadowolenie.
- Jak to odrzucone? - krzyknął. - To nieuczciwe! Sam mówiłeś, że
jesteś wszechmocny! A jeśli wszechmocny, to powinieneś na każde
pytanie...
- Wyjaśniam! - Obwieścił z przekonaniem WEMMOL. -
Informacja uzupełniająca. Wszechmocna Elektroniczna Maszyna
Myśląca Odgadująca i Licząca odpowiada trafnie, prawidłowo na
dowolne poprawnie ułożone pytanie. Odrzuca pytania niepoprawne, to
znaczy zawierające jawnie fałszywą informację typu: „Czemu zjawy
krótko się strzygą?” Nie odpowiada na pytania mające podłoże
emocjonalne typu: „Czemu masz w oczach łzy?” Zostawia bez
odpowiedzi pytania zawierające terminy niejasne, typu: „Na czym
polega sens życia?” Ignoruje pytania retoryczne typu: „Iwanie
Iwanowiczu, czyżby pan?” Określenie „nieuczciwe” odrzuca się.
Stwierdzenie „sam mówiłeś, że jesteś wszechmocny” - potwierdza.
33
Koniec wyjaśnień. Drugi etap trwa.
- Wszystko jedno, nieuczciwie - mruknął Andrzej T. Pojął, że
sprawy stoją kiepsko. Druga próba owinięcia wokół palca spryciuli
WEMMOLA również się nie udała. Co nam więc zostało? Zadań
dawać mu nie ma sensu. Jeśli nawet i są na świecie zadania, których
on nie rozwiąże, to ja ich nie znam i nie wymyślę. Idiotyczne pytania
odrzuca. I szczerze mówiąc, dobrze robi. Ja na jego miejscu też bym
odrzucał. Pozostaje więc... co? Wracać do siebie, do łóżeczka. Ja będę
w łóżeczku hołubił swoją anginę, a Gienka będzie ginął i przepadał.
Bardzo miło.
A na czym całe zmartwienie polega? Wszechmocny. Znaczy się,
wszystko może. Wszystkie zadania. Wszystkie pytania. Wszystkie
zagadki. Wszystkie twierdzenia...
Czekaj, czekaj! Ktoś mi coś o tym mówił. Mnie albo przy mnie...
Nieważne. Co to było? Ze od określenia „wszystko” musi być
wyjątek, bo inaczej wyjdzie paradoks... Paradoks. No, trzymaj się
WEMMOL! Wszechmocny? Już ja ci wszechmoc pokażę, jeszcze
przeze mnie zapłaczesz. A teraz... Teraz... Aha! Trzeba go najpierw
przygotować. I Andrzej T. upewnił się przymilnie:
- Czy można zadać dodatkowe pytanie? Nie wszystko rozumiem i
chciałbym wyjaśnić...
- Wyjaśnienie? - huknął wesoło WEMMOL. - Jestem gotów!
- A więc możesz odpowiedzieć na każde poprawne pytanie...
- Tak!
- I możesz rozwiązać każde zadanie...
- Tak!
- I możesz wymyślić dowolne zadanie i dowolne pytanie...
- Tak!
- Każde-każde?
- Tak! Tak! Tak! Mogę wszystko! Myślę, wymyślam, rozwiązuję!
Myślę, wyliczam, odgaduję! Mogę wszystko!
- Ślicznie - powiedział Andrzej T, sapiąc z podniecenia.
Wspaniale. Od nadmiaru skromności to ty nie umrzesz.
Zarozumiały WEMMOL milczał sekundę, po czym dumnie
odparł:
- Od skromności się nie umiera. Skromność nie jest śmiertelna.
34
A poza tym ja w ogóle jestem nieśmiertelny.
- Gratuluję - rzekł Andrzej T. - A teraz odpowiedz na pytanie
ostateczne.
- W ramach drugiego etapu?
- Tak. W ramach.
- Jestem gotów.
- Pytanie - zaczął Andrzej T. i z całej siły zacisnął pięści, żeby nie
drżały. - Takie oto pytanie. Dane: możesz ułożyć dowolne pytanie.
Należy odpowiedzieć: czy możesz wymyślić takie poprawne pytanie,
na które sam nie będziesz umiał odpowiedzieć?
WEMMOL ryknął bez namysłu:
- Tak!
Po ekranie z prawej strony na lewą pomknęły słowa:
DRUGIE
PYTANIE,
NEUTRALIZOWANE
ODPOWIEDŹ
TRAFNA TRAFNA ODPOWIEDŹ TRAFNA TRĄ...
I w tej samej chwili WEMMOL równie pewnie i dumnie
krzyknął:
- Nie!
I zaraz, o ton niżej:
- Tak.
I ciszej, prawie nieśmiało:
- Nie...
Na ekranie zapanował kompletny chaos. Zderzając się ze sobą i
drgając nerwowo, to pędząc, to znów ledwie pełzając, przesuwały się
tam takie na przykład teksty:
33 NEUTRAL PYTA 777 NIE ODPOWIEDPYTAK 777
TNIETAK TRAFNIETRNTU...
Andrzej T. płakał z radości. Wyobrażał sobie, co dzieje się teraz
w elektronicznych kiszkach tego zarozumiałego idioty! Analizując
początek podstępnego pytania, WEMMOL napotykał kluczowe hasło
„czy możesz”, i jako mogący wszystko, natychmiast odpowiadał
„tak”. Ale ułamek sekundy później do analizatora dostawało się
wyraźnie przeciwstawne: „sam nie będziesz umiał” i zmuszało przez
tęże wszechmoc odpowiadać „nie”. I tak w nieskończoność.
WEMMOL walczył z logiczną czkawką.
- Tak! - chrypiał. - Tnie! Taknietak nietak! Tnieta! Ntak!
35
Nieuczciwie! Taknie!
Zapaliły się i rozmigotały wszystkie światełka. We wszystkich
szafach-kufrach wściekle szumiały przewijane taśmy magnetyczne.
Panicznie
buczała,
zwiększając
obroty
wentylatorów,
klimatyzacja.
A na ekranie sennie, jak jesienne muchy, pełzały wokół dziwnego
słowa BTNIE pokrzywione siódemki...
- Nduk! - resztką sił pokrzykiwał WEMMOL - Amkta!...
Potem zgrzytnęła przerdzewiała kłódka i niskie, dębowe wrota
otwarły się na oścież, wpuszczając strumień jasnego, słonecznego
ś
wiatła
i
ś
wieżego
powietrza.
Wilczur
stchórzył
i
uciekł
z
podwiniętym ogonem. Między rzędami szaf-kufrów przeszedł Koń
Kobyłycz, ale już bez berdanki, w czarnym roboczym fartuchu, w
okularach w masywnej oprawce, podobny do fizyka-teoretyka z
jakiegoś filmu. Poszedł w kąt sali, czymś szczęknął. WEMMOL
zahuczał po raz ostatni i umilkł. Nastąpiła cisza.
- Znowu cię, biedaku, zapętlili - westchnął współczująco Koń
Kobyłycz. - Mądrości dużo, a pożytku mało... He-he-he-he!
Andrzej T. powrócił na ziemię. Spojrzał na fosforyzującą tarczę.
A spojrzawszy nie uwierzył własnym oczom. Czarne wskazówki
pokazywały dwadzieścia jeden minut po dwudziestej trzeciej!
Upłynęło tylko pięć minut od chwili, kiedy rozpoczął wspinaczkę
po klamrowej drabinie!
- A co w tym dziwnego? - doszedł go głos Konia Kobyłycza.
Nagrywali cię na dużej prędkości, a puszczali na normalnej...
Andrzej T. nie dopytywał się, co by to miało znaczyć.
Podtrzymując za pazuchą Spichę, pospiesznie wyszedł na zewnątrz.
Stał pośrodku
placu
wysypanego
czyściutkim czerwonym
piaskiem, okrągłego i zupełnie równego, jak podłoga w sali z białą
mgłą. Słońce świeciło na całego i było to czymś niezwykłym tak
blisko noworocznej północy, chociaż zarazem wydawało się rzeczą
zupełnie naturalną, podobnie jak kilka księżyców w rozmaitych
fazach porozrzucanych po błękitnym niebie.
Plac regularnym pierścieniem otaczały stojące jeden przy drugim
eleganckie różnokolorowe pawilony, przy czym nad wejściem do
każdego z nich cieszyła oko artystycznie napisana wywieszka.
36
FILUMENIŚCI - czytał Andrzej T. powoli, obracając się na
piętach - FILOKARCIŚCI, NUMIZMATYCY, SMAKOSZE...
Nie wątpił, że tym razem czekający na ratunek Gienka jest
zupełnie blisko, zdawało mu się, że słyszy głos przyjaciela, jak
poprzednio wzywający pomocy, po prostu wiedział, że Gienka jest
gdzieś na wyciągnięcie dłoni, i tylko nie miał pojęcia, w którą stronę
ową dłoń wyciągnąć.
Liczył
na
jakieś
biuro
informacji
i
wśród
artystycznie
malowanych wywieszek szukał odpowiedniego szyldu.
Ale bardzo szybko zrozumiał, że żadnego biura informacji tutaj
nie znajdzie. Tu nie było miejsca dla podobnej instytucji. Nie mogło
być milicji ani kiosku z gazetami, ani sklepu warzywnego. Tutaj były
wyłącznie instytucje (może kluby?) przeznaczone do zajmowania się
wszystkimi możliwymi do pomyślenia hobby, konikami, pasjami i
pasyjkami.
Były
pawilony
dla
całkowicie
zrozumiałych
MODELARZY i dla jakby znajomych BONISTÓW, i dla całkowicie
niezrozumiałych TIFFOZI. Były dla MELOMANÓW, były dla
BIBLIOFILÓW,
były
nawet
dla
ALKOHOLIKÓW
i
NARKOMANÓW, chociaż, zdawałoby się, komu przy zdrowych
zmysłach i trzeźwej głowie mogło przyjść na myśl stworzenie
publicznej meliny dla alkoholików czy narkomanów?...
Andrzej T. poczuł, że ogarnia go rozpacz, kiedy jego spojrzenie
zatrzymało się na napisie FILATELIŚCI. I od razu zrobiło mu się lżej
i weselej. Filateliści to jednak coś bliskiego, nie to co jacyś tam tiffozi
czy boniści. Andrzej T. sam był filatelistą, a filatelista dla filatelisty to
przecież nie wilk, nie alkoholik jakiś. Filatelista zawsze wyjaśni bratu-
filateliście jak trafić do przyjaciela w biedzie, wyjaśni lepiej niż biuro
informacyjne, i Andrzej T. puścił się pędem przez plac w kierunku
ż
ółtego jak jajko pawiloniku z wywieszka FILATELIŚCI.
Filatelistą, rozumie się, był dopiero początkującym i niezbyt
doświadczonym. Wiele tajemnic szacownego hobby pozostawało
zamkniętych przed nim na siedem pieczęci, jednakże podstawowe
prawa
filatelistyki
znał.
Zaowocowała
gorliwa
lektura
pisma
„Filatelistyka
ZSRR”,
rocznika
„Kolekcjoner
Radziecki”
i
wysmolonego, dawno pozbawionego okładki francuskiego katalogu
Yverta.
Wiedział
w
każdym
razie
rzeczy
najważniejsze:
a)
37
najładniejszy znaczek - to jeszcze nie znaczek najcenniejszy; b)
najcenniejszy znaczek nie musi być znaczkiem najciekawszym; c)
zwyczajne obcięcie ząbków nie zmienia zwykłego znaczka w rzadką
odmianę nieząbkowaną.
W pawilonie otoczyła Andrzeja cisza, miły chłodek i przyjemny
półmrok. Wzdłuż ścian ciągnęły się oszklone szafy, stelaże i gabloty
wypełnione albumami i klaserami. Albumy i klasery w miłym
nieładzie leżały porozrzucane na blacie ogromnego stołu pośrodku
sali.
Albumy i klasery piętrzyły się na krzesłach i stołkach.
Dziesiątki, setki albumów i klaserów! Być może nawet tysiące!
...Andrzej T. nawet sobie nie wyobrażał, że coś podobnego może
istnieć, chociaż wiedział, oczywiście z literatury, że przez ostatnie
półtora wieku wydano na świecie około miliona znaczków...
Nie panując nad ciekawością, podszedł do stołu i otworzył na
chybił trafił jeden z większych klaserów. Krew w nim zawrzała, w
głowie zawirowało, zrobiło mu się gorąco: klaser wypełniały
„zeppeliny”.
I
nie
myślcie,
ż
e
tylko
znaczki
poświęcone
międzykontynentalnym przelotom sterowca „Hrabia Zeppelin”, nic
podobnego!
Były
tam
wszystkie
znaczki
(ze
wszystkich
krajów)
z
podobiznami sterowców - tak właśnie zebrałby je sam Andrzej T.,
gdyby był nie uczniem ósmej klasy, a niedużym państwem z
rozwiniętym przemysłem i pozycją w budżecie przewidującą fundusze
na stworzenie i uzupełnianie państwowych kolekcji.
Były tu „zeppeliny” włoskie i „zeppeliny” Lichtensteinu,
„zeppeliny” Paragwaju i rzadkie „zeppeliny” USA, słynne niemieckie
„Polar Fahrt” i „Sudamerika Fahrt”, były wspaniałe radzieckie serie
poświęcone budowie sterowców i wszystkie odmiany „Małygina”,
leningradzkie koperty, dostarczone sterowcem LC-177 z Leningradu
nad
zatokę
Tichaja
i
stamtąd
lodołamaczem
„Małygin”
do
Archangielska,
ze
wszystkimi
przewodnimi
pieczęciami
i
adnotacjami...
Andrzej T. rozparł się w wygodnym, wysokim fotelu, w jednej
ręce trzymał dużą, filatelistyczną lupę, a palce drugiej ściskały
specjalną wygodnie wygiętą filatelistyczną pęsetę, biurowa lampa
38
zalewała stronice klasera jasnym światłem, a on przewracał karty i
oglądał, oglądał i badał, badał i smakował, i świat stał się mały, ciepły
i niebywale przytulny - nie było w owym świecie niczego poza
kręgiem światła i urodą znaczków skrzących się jak szlachetne
kamienie.
Był jeszcze w tym świecie Komentator. Ale on skromnie trzymał
się w cieniu, poza granicą jaskrawego kręgu i wcale się nie narzucał.
Był za to usłużny i pożyteczny. Nie musiałeś szperać w nowym,
najaktualniejszym katalogu Yverta - tom jakby sam z siebie otwierał
się na poszukiwanej stronicy i tylko przez chwilę migała zwinna,
ś
niada ręka. Nie musiałeś ryć w stosach literatury informacyjnej -
cichy, życzliwy głos bezzwłocznie informował o tym, co najciekawsze
w każdym znaczku, każdej kopercie, każdym okolicznościowym
stemplu.
Nie musiałeś sięgać po kolejny klaser - on sam wynurzał się z
ciemności, kierowany i otwierany przez tę samą zwinną, smagłą rękę.
-
Nieząbkowane
„zeppeliny”!
-
pokrzykiwał
wstrząśnięty
Andrzej, a miękki, życzliwy głos podchwytywał:
- Rzeczywiście. Przy czym proszę zwrócić uwagę, egzemplarze
narożne, ogromne pola...
- I bez podlepek!
- W idealnym stanie.
- Nie fałszowane?
- W żadnym wypadku. Proszę spojrzeć przez lupę. O, proszę.
Siatka
rastrowa
ma
postać
kwadratów,
podczas
gdy
w
egzemplarzach fałszowanych byłyby to kropki...
Ale przyszedł czas, gdy „zeppeliny” się skończyły i wtedy
Komentator swoim miękkim głosem zaproponował:
- Może interesuje pana temat „kosmos”?
- Noo, to przecież tylko malowany papier... - zaprotestował
niepewnie Andrzej T., powtarzając stwierdzenie któregoś z braci-
filatelistów.
- W pewnym sensie rzeczywiście - zgodził się Komentator.
Handlarze znaczków zręcznie wykorzystują popularność tej tematyki
dla własnych zysków. Ale mimo wszystko proszę zerknąć.
Tak, było na co zerkać! Jaskrawe, jak tropikalne motyle serie
39
Gwinei Równikowej... Wstrząsające wyobraźnią stereoskopowe bloki
Bhutanu...
Ciężkie
niczym medale
znaczki
młodych
republik
afrykańskich, tłoczone ze złotej folii... Uczta barw, orgia fantazji... Był
tu również jeden ze słynnych pamiątkowych bloczków z podobizną
Jurija Gagarina, przewiezionych przez kosmonautę Gieorgija Greczko
na pokład „Saluta”. Wszystkie autografy wszystkich kosmonautów!
Znaczki „poczty księżycowej”!...- A proszę spojrzeć na tę kopertę...
mówił i pokazywał wszystkowiedzący, życzliwy Komentator. - Proszę
zwrócić uwagę: rzadki błąd drukarski w dacie - 1999 zamiast 1969...
Albumy i klasery napływały jeden po drugim nieprzerwanym i
niewyczerpanym strumieniem i stopniowo Andrzej zaczął odczuwać
jakiś niewyraźny niepokój.
Dlaczego dokoła robiło się coraz ciemniej, a coraz jaśniej
rozpalał się wabiący krąg światła, w którym zjawiały się coraz to
nowe skarby? Dlaczego peseta jakby sama z siebie sięgała po kolejne
cudo, a lupa sama ustawiała się tak, aby jak najlepiej powiększyć i
pokazać subtelne niuanse? I dlaczego w żaden sposób nie udawało się
dojrzeć w gęstniejącym mroku życzliwego i wszystkowiedzącego
Komentatora?... A Spirydion, Spidlec, stary, wierny Spicha! Jakim
cudem
znalazłeś
się
przyjacielu
na
najdalszej
szafie,
w
najciemniejszym kącie? Co tu się w ogóle dzieje?
Gienka!
Andrzej T. odłożył lupę i pęsetę i jednym pchnięciem odsunął się
wraz z fotelem od stołu.
- Przepraszam - wymamrotał. - Jestem, oczywiście, bardzo
wdzięczny...
- Ależ jeszcze nie oglądaliśmy najciekawszych rzeczy - łagodnie
powstrzymał go Komentator. - Klasyki! Przecież pan się orientuje, co
to
takiego
klasyka,
nieprawdaż?
Stare
Niemcy,
Czarna
Jednopensówka w arkuszach, kolonie brytyjskie...
- To wszystko jest, oczywiście, bardzo interesujące - wymamrotał
ze skruchą Andrzej T. i wstał. - Ale mam pewną sprawę... Bardzo się
spieszę... A może pan mógłby mi powiedzieć...
- Pan nie rozumie - przenikliwie i przekonująco ciągnął
Komentator. - To nie jest zwyczajny pokaz, młody człowieku. To
POKAZ PREMIOWANY! Dla pięćdziesięciotysięcznego gościa!
40
Wolno panu wybrać dla siebie dowolny znaczek! Taka okazja trafia
się raz wżyciu...
Andrzej T. odwrócił się i po raz pierwszy spojrzał mu prosto w
twarz.
- Chodzi o to... - zaczął i przerwał w pół słowa. Ze zdumienia aż
otworzył usta.
No oczywiście, to znowu był Koń Kobyłycz! Prawie całkiem już
usechł, zrobił się zeń zupełny karzełek, smagły, czarno ubrany
karzełek z olśniewająco białym gorsem i olśniewająco białymi
mankietami, ale był to niewątpliwie ten sam Koń Kobyłycz.
- Pro... proszę... wyjąkał Andrzej T. i odstąpił o krok.
- Tak! - przeraźliwie wysokim głosem zakrzyczał Komentator
Koń Kobyłycz. - Owszem, to ja! Ale jakie to ma znaczenie? A to
widziałeś?
Błysnęła biel mankietu i jego ręka sześciometrową błyskawicą
zanurzyła się w ciemność, wyciągnęła i rzuciła na stół, w krąg światła,
płaską metalową kasetę z czterema szyfrowymi zamkami różnych
systemów.
- To powinieneś zobaczyć młody człowieku... - świszczał Koń
Kobyłycz, pospiesznie naciskając klawisze, wykręcając cyfry na
miniaturowej tarczy, czymś trzaskając, zgrzytając i szczękając. To
mało kto na świecie widział, a ty zobaczysz... A być może nie tylko
zobaczysz...
Jako
pięćdziesięciotysięcznemu
gościowi...
Twoje
prawo... Oczywiście, trzeba będzie załatwić szereg formalności...
O, proszę!
Wieko stalowej kasety odskoczyło. Pod płytą z pancernego szkła,
na czarnym aksamicie leżała ONA. Jedyna. Niepowtarzalna. Unikalna.
Nieprawdopodobnie słynna.
- Różowa Gujana! - szepnął z uwielbieniem Andrzej T.
- Tak! - potwierdził, błyskając oczami, Koń Kobyłycz.
- Ale przecież jej nie mają nawet w kolekcji British Museum!
- U nas jest!
- Oszaleć można... - jęknął żałośnie Andrzej T.
I nastąpiła Cisza Pełnej Szacunku Kontemplacji.
Nie, powiedzmy inaczej. Wspomniana wyżej Cisza próbowała
nastąpić, ale się jej to nie udało.
41
Wtrącił się zapomniany i porzucony Spirydion. Wtrącił się
niegłośno, ale jakże stanowczo! Zaśpiewał prostą piosenkę, przy
której Andrzejowi zawsze, nie wiadomo dlaczego, ciarki chodziły po
grzbiecie i robiło się zarazem smutno i wesoło. Była to piosenka o
wesołym doboszu, o zwyczajnym doboszu, ale śpiewał ją Spirydion
całym sercem i odnosiło się wrażenie, że chodzi w niej nie o to, że
wesoły dobosz bierze w ręce klonowe pałeczki. Sedno, okazuje się, w
tym, że świat jest wielki i skomplikowany, rzeczy do zrobienia
mnóstwo, że Wszechświat jest wieczny, a ludzkie życie krótkie i nie
wypada tracić najlepszych lat na głupstwa, a dowolny znaczek,
niechby nawet najsłynniejszy, to tylko kawałek zadrukowanego
papieru, niewart więcej, niż paczka innych kawałków zadrukowanego
papieru, którą zaoferują za niego na licytacji...... ty przysłuchaj się -
usłyszysz, jak wesoły dobosz idzie, ulicami niesie gromki werbel
swój...
2
- śpiewał Spirydion, a Andrzej powstrzymując napływające
łzy, słuchał i przyrzekał sobie już nigdy, nigdy więcej...
Do Pełnej Szacunku Kontemplacji nie doszło. Nie rzuciwszy
nawet na Różową Gujanę pożegnalnego spojrzenia, Andrzej T. w
milczeniu ruszył wzdłuż stołu w stronę najciemniejszego kąta, żeby
wziąć Spichę w swoje ramiona i przytulić do swojej piersi. Już
podszedł do szafy, gdy nieludzki, kraczący dźwięk rozległ się za jego
plecami. Odwrócił się i w tej samej chwili Koń Kobyłycz wyrwał zza
pazuchy laserowy pistolet. Oślepiający promień przeciął mrok nad
głową Andrzeja i uderzył tranzystorowego minstrela prosto w pierś.
Andrzej T. osłupiał ze zgrozy, a Spirydion żałośnie pisnął i umilkł
w pół słowa. Pośrodku skali zakresu fal tliło się, stygnąc w oczach,
rozpalone wiśniowe piętno.
- To podłość! - zakrzyknął Andrzej T. Zerwał Spirydiona z szafy i
schował za siebie. - Za co? Co on wam zrobił?
Koń Kobyłycz stał przy drugim końcu stołu i patrzył na niego,
prezentując światu swoją odrażającą fizjonomię.
- Idź! - zasyczał. - Idź i zdychaj!
- Bydlak - powiedział Andrzej T. - Takie radio zatracić, takiego
ś
piewaka...
Sam nawet się sobie trochę zdziwił, że nie czuje strachu przed
2
: Bułat Okudzawa Wesoły dobosz, tłum. Witold Dąbrowski (przyp. red.).
42
tym niezwykłym łotrem i jego niezwykłą bronią. Było mu jedynie żal
Spichy, martwił się o Gienkę i wstydził za zmarnowany czas.
Ale za to wiedział, którędy iść; szafa okręciła się powoli na
niewidzialnej osi i ukazała przejście wiodące w zatęchły, rdzawy
mrok.
Znalazł się w miejscu absolutnie niepojętym. Wędrował po
ż
elaznych galeriach kratowych, od czasu do czasu schodził po
stromych, również żelaznych schodach. Kraty galerii i stopnie
schodów pokrywały wilgoć i rdza. Z prawej strony ciągnął się mokry,
chropawy mur. Z lewej - żelazna, pokryta rdzą balustrada. Za
balustradą widać było niezgłębioną przepaść i nic poza tym. Z góry
przez plątaninę konstrukcji z belek i krat, niewątpliwie również
ż
elaznych, pokrytych rdzą i mokrych - sączyło się wodniste, rdzawe
ś
wiatło. To wszystko. Andrzej T. sądził początkowo, że trafił do
jakiejś dziwnej kopalni, potem przyszło mu na myśl wnętrze starego
oceanicznego liniowca potem uznał, że wędruje po opuszczonym
więzieniu, w końcu w ogóle przestał się zastanawiać.
W ścianie po prawej stronie trafiały się z rzadka mokre, pokryte
rdzą żelazne drzwi z jednakimi mimo pewnych różnic napisami w
rodzaju: WYJŚCIE PPOZ. Albo: WYJŚCIE TUTAJ albo: WEJŚCIA
NIE MA. WYJŚCIE. Albo OTO WYJŚCIE. Raz z czystej ciekawości
Andrzej T. uchylił drzwi z napisem NAJPROSTSZE WYJŚCIE i
obejrzał sobie śpiącego dziadka, po czym starannie zamknął drzwi,
wytarł rękę o spodnie i poszedł dalej, nie zatrzymując się już nigdzie.
Nawiasem mówiąc, im dalej szedł, tym częściej spotykał drzwi po
prostu zawalone stosami pustych skrzynek albo zastawione jakimiś
miotłami i szpadlami, albo zwyczajnie zabite na krzyż deskami.
Mogło to znaczyć, że przeciwnik zrezygnował z prób powstrzymania
Andrzeja drogą zastraszania, dezinformacji i przekupstwa. Jeśli tak,
czekała go teraz otwarta walka.
Tu tkwił pewien problem: brakowało mu prawdziwego bojowego
doświadczenia. Udziału w przypadkowych kampaniach po lekcjach w
obecnych
warunkach
najwyraźniej
nie
należało
uważać
za
doświadczenie. Na pierwszy rzut oka mógł, co prawda, wesprzeć się z
jednej strony bojowym doświadczeniem dziadka - podpułkownika, a z
drugiej
-
obszernym
materiałem
wyczytanym
w
literaturze
43
batalistycznej i obejrzanym w kinie. Jednakże z dziadkowych
opowieści wynikało, że sztuka zwyciężania polega głównie na
umiejętności zaopatrzenia swoich wojsk w amunicję i produkty
ż
ywnościowe, co z kolei słabo pasowało do okoliczności. A z lektury i
filmów Andrzej jak na nieszczęście nic nie mógł sobie przypomnieć
oprócz jasnej, lecz raczej nieprzydatnej frazy: „Naprzód! Oni już
ledwie zipią!” Jednym słowem najrozsądniej byłoby zrobić, co
następuje:
przyhamować,
spróbować
zebrać
informacje
o
przeciwniku, spokojnie ocenić położenie i dopiero wtedy działać.
Ochoczo zaczął zwalniać.
Po chwili stanął, przyciskając łokciem do boku zamilkłego na
wieki Spirydiona i wtedy ujrzał przed sobą Gienkę.
- Gienka... - wyszeptał Andrzej T, nie wierząc własnym oczom.
Arbuz wyglądał zupełnie tak jak ostatnim razem, kiedy żegnali
się po lekcjach „do następnego roku” - w rozpiętej skórzanej kurtce, z
niebieską torbą Aeroflotu przewieszoną przez ramię, z płatkami
ś
niegu we włosach, i wcale nie sprawiał wrażenia człowieka, z którym
dzieje się coś złego. - Gienka! - wrzasnął Andrzej T., nie posiadając
się z radości. Hurra! Wiejemy!
- Ja nie jestem Gienka - odparł Gienka ze skruchą.
Andrzej T. zamrugał. I stwierdził, że rzeczywiście, to nie był
Gienka. Po pierwsze, prawdziwy Gienka nigdy nie mówił ze skruchą,
po prostu nie umiał. Po drugie (i to wydało się Andrzejowi
najważniejsze) ten Gienka był przezroczysty. Po prawdzie nie
całkiem, a tylko trochę. Czytać przezeń gazetę byłoby trudno, ale
oglądać, na przykład telewizję...
- A... kim ty... kim pan jest? - zapytał zmieszany Andrzej T.
- Jestem Przypomnienie - odpowiedział przezroczysty Gienka i
uśmiechnął się zawstydzony. Zawstydzenie łatwo było i zrozumieć, i
wybaczyć. Rzeczywiście, śmiesznie i niezręcznie nazywać się
Przypomnienie, zwłaszcza gdy jesteś potężny jak czołg, masz okrągłe,
rumiane policzki, gęste, kędzierzawe (bardzo modne) włosy do
ramion i w pełni widoczny (chociaż starannie ukrywany) pryszcz na
czole. Czego nie można było wybaczyć, to kłującej w oczy aluzji, z
góry niewątpliwie przewidzianej w tak lirycznym imieniu.
- Przypomnienie? - najeżył się Andrzej T. - A ciekawe, dla kogo
44
ma być to przypomnienie?
- Jak to - dla kogo? Oczywiście, że dla ciebie - z idiotyczną
naiwnością zjawy odparł Gienka Przypomnienie.
- Ach, dla mnie? - Andrzej T. zniżył głos do szeptu. - A któż to cię
prosił, żebyś mi o czymkolwiek przypominał?
- Nikt nie prosił.
- Skoro nikt nie prosił, to czego się pchasz ze swoim
przypomnieniem?
- Więc dlaczego?
- Co dlaczego?
- Dlaczego się zatrzymałeś? Przestraszyłeś się?
- Kto się niby przestraszył, ja?
- Ty.
- Ja?
- Ty.
- Ja się przestraszyłem?
- Nie wiem, czy się przestraszyłeś, czy nie - wymamrotał
speszony Gienka Przypomnienie, robiąc się przez to zakłopotanie
jeszcze bardziej przezroczysty. - Ja tylko widzę, że się zatrzymałeś, a
czasu do północy zostało tyle co nic, więc...- A prosił cię kto? -
rozzłościł się Andrzej T. - Prosił cię kto, żebyś przypominał? Ja
przypomnień nie potrzebuję! Sto lat się bez nich obchodziłem i drugie
sto obejdę! Mnie twoje przypomnienia...
Tu odkrył, że przemawia sam do siebie i zamilkł. Pociągnął
nosem i poprawił pod pachą Spirydiona. Zerknął na ciemną przepaść
za rdzawą balustradą. Jeszcze raz pociągnął nosem. Zerknął na
miejsce, w którym dopiero co majaczyło Przypomnienie. I nie
zostawiając sobie ani sekundy na rozmyślania, pobiegł w dół,
łomocząc na żelaznych stopniach.
Jak huragan pędził po pobrzękujących kratach galerii, jak lawina
zbiegł po huczących schodach, przeskakiwał jakieś worki i skrzynie,
prześlizgiwał się pod nawisami kratownic, był zwinny, szybki, silny,
sprężysty, gibki
i niepowstrzymany. Nie istniały dlań
ż
adne
przeszkody na morzu ani (tym bardziej) na lądzie. Niestraszne mu
były góry lodowe ani (śmiech powiedzieć) nieznani władcy tej
zardzewiałej żelaznej budy. Dalej, do Gienki! Miał jasny cel i stalową
45
determinację, żeby cel ten osiągnąć, i nie potrzebował żadnych
hańbiących przypomnień. Szkoda oczywiście, że nie ma w ręku ani
laserowego
pistoletu,
ani
szturmowego
automatu,
ani,
w
ostateczności, bojowego statywu, ale przecież najważniejsza broń to
zdecydowanie!...
Tak oto znalazł się na najniższej galerii, nad ostatnimi schodami i
odsłoniła się przed nim dziwna i wprawiająca w osłupienie scena.
Działo się to wszystko na dnie gigantycznego kotła o średnicy
pięćdziesięciu metrów, kotła z niskimi, wysokości średniego konia,
ż
elaznymi ścianami. Pośrodku tkwił Gienka Arbuz. Stał w znajomej
do bólu pozie, z rozstawionymi szeroko nogami, z rękami założonymi
za plecy, ponury, nastroszony, jak setki razy stawał przy tablicy, gdy
do takiego stopnia nie nauczył się lekcji, że nie mógł nawet korzystać
z podpowiedzi. Ale Andrzej T. zerknął na niego tylko mimochodem, z
przyzwyczajenia wychwytując wytrenowanym okiem i potargane
włosy, i podbite oko, i pokrwawione kostki palców.
Wszystko to oczywiście było bardzo interesujące, ale uwagę
Andrzeja od pierwszej chwili pochłonęło całkowicie i nieodwołalnie
zdumiewające towarzystwo, rozlokowane swobodnie na mnóstwie
foteli, krzeseł, sof, otoman i innych siedzisk. W pierwszej chwili
niewiarygodna pstrokacizna kolorów i kształtów tego tłumu nie
pozwalała mu się skupić. Dopiero po pewnym czasie, stopniowo,
zaczął dostrzegać poszczególne osoby.
Była tam ohydna starucha w szarym, pocerowanym chałacie,
wzdymającym się na plecach dwoma ostrymi, różnej wielkości
garbami. Fizjonomię też miała szarą, nos zakrzywiony jak dziób
jastrzębia, prawe oko płonęło krwawym blaskiem na podobieństwo
tylnego światła motoru, zamiast lewego połyskiwało mętnie łożysko
kulkowe, podbródka zaś nie miała w ogóle - sterczały na jego miejscu
rzadkie, szeroko rozstawione, żółte zęby. Jednym słowem była to
starucha, od której należało wiać co tchu, szybko, z miejsca i w
nieskończoność.
Był jeszcze przeraźliwy grubas w bezkształtnym garniturze w
czerwono-białą kratę, rozpostarty na czterech krzesłach i połowie
tapczanu, istna góra niezdrowego, porowatego sadła. Jego twarz
kształtem i kolorem przypominała słynny pierwszy blin początkującej
46
kucharki, a być może nawet pierwszy blin w dziejach świata,
niedopieczonego protoplastę bliniego rodu. Nawiasem mówiąc,
grubas
przy
całej
swej
przerażającej
powierzchowności
był
prawdopodobnie mało niebezpiecznym przeciwnikiem, jako że
wszystkie swoje siły bez reszty zużywał na to, żeby się nie rozpełznąć
i nie rozpłynąć po podłodze.
I był tam zadziwiający mężczyzna, podobny do skrzywionego
wieszaka na ubranie. On jeden z całej kompanii stał, podparty jednym
szczudłem z przodu i dwoma po bokach. Wisiała na nim rozpięta
jesionka koloru grochu, spod której wyglądały: zwisający do podłogi
wytłuszczony jedwabny szalik, powiewające swobodnie prążkowane
pantalony i wełniany sweter w paski, nie zawierający w sobie, jak się
wydawało, niczego oprócz odrobiny lekko sprężonego powietrza.
Nasunięty na czoło i skroń kapelusz z szerokim rondem skrywał mu
prawie całą twarz tak, że dostrzec można było wyłącznie wąski, jakby
lakierowany podbródek i sterczącą daleko do przodu wąską, jakby
lakierowaną fajkę...
I był jeszcze zrobiony pod Mike’a Jaggera z początkowych lat
jego kariery (gdzie tam pod Jaggera - pod wszystkich Rolling
Stonesów
z
estradą,
publicznością
i
sprzętem
muzycznym!)
młodzieniec
z
nabrzmiałą,
pryszczatą
twarzą
i
oczami
tak
zaczerwienionymi, że przywodziły na myśl Wellsowskiego Śpiącego,
którego ktoś nagle obudził. Zwyczajem detektywa Paula Drake’a
rozłożył się w poprzek fotela, wymachiwał przerzuconą przez oparcie
nogą przyodzianą w zesztywniały od brudu, nadzwyczajnej szerokości
klosz nogawki, dłubał w nosie i coraz to unosił do przylepionego w
kąciku ust papierosa luksusową zapalniczkę typu Ronson...
I był tam jeszcze masywnej postury ponurak bez szyi, w plamistej
liliowej koszulce, zamszowych spodenkach do kolan i tenisówkach na
gołych nogach, z białą, bezwłosą skórą upstrzoną wymyślnym
tatuażem i kolosalną, szczeciniastą szczęką, którą bezustannie i nader
energicznie poruszał, nie wiadomo - rozcierając w proch ugryzione
przypadkiem polne kamienie, czy łagodząc swędzenie podrażnionych
dziąseł.
Oczu i czoła ów obywatel nie posiadał, a właściwie trzeba było
dobrze się skupić, żeby je dostrzec, miał za to kolosalne, do pary ze
47
szczęką, widłopodobne ręce. W roztargnieniu machinalnie to zginał,
to prostował trzymany w nich żelazny łom.
Było ich tam wszystkich nie mniej niż dwie dziesiątki, brzydkich
i rozmaitych, i wszyscy zdumiewająco różnili się między sobą
kształtami
i
kolorami,
jakby
należeli
do
rozmaitych
rodzin
zoologicznych, ale zarazem coś ich do siebie upodabniało - zapewne
to, że samym wyglądem i zachowaniem gwałtownie i jednocześnie
rzucali
wyzwanie
rozpowszechnionemu
mniemaniu,
jakoby
w
człowieku wszystko miało być piękne, a przez to niewątpliwie
tworzyli zbiorowość, którą zwykło się określać jako złe albo
nieodpowiednie towarzystwo. I dziwne - choć każdy z nich był tak
ohydny jak zdarza się tylko w majakach, przypatrującemu się im w
osłupieniu Andrzejowi wydawało się w głębi duszy, że nie samu
całkowicie nieznani - że gdzieś już ich takich albo podobnych widział
- czy to na reprodukcjach obrazów słynnych malarzy, czy to na
ilustracjach do książek słynnych pisarzy, a być może w naturze,
ż
ywych, z krwi i ciała...
Wczepiony w mokre żelazo balustrady Andrzej T. po trochu
przychodził do siebie, szok ustępował i zaczynała działać reszta
porażonych
zmysłów.
Doleciała
go
fala
lodowatego
smrodu
unoszącego się z gigantycznego kotła, usłyszał dudniące głosy i wtedy
zrozumiał, co za przedstawienie trwa w żelaznej beczce.
Trwało przesłuchanie. Dobrana ferajna przesłuchiwała jeńca, a
jeńcem był nie kto inny jak stary, wierny przyjaciel Gienka zwany
Arbuzem.
- A więc młodzieńcze - przemówił Zadziwiający Mężczyzna
podparty szczudłami - więc cały czas będziemy milczeć?
- On sądzi, że zebraliśmy się tu, żeby grać z nim w słup-niemowę
- wysapał Pierwszy Blin i roześmiał się z własnego dowcipu, i od tego
ś
miechu cały zafalował jak źle zastygła galareta.
- W słup-niemowę und ciuciubabkę - dodał Czerwonooki
Młodzian, zabawiając się ronsonem.
- Północ blisko, a dogadać się nie możemy - zrzędził Niedobity
Faszysta w mundurze bez guzików i z jedną nogą drewnianą. - Jak
długo
można
przekonywać
tego
młodzieniaszka?
Obiad
przegadaliśmy, kolację też...
48
- Mnie go dajcie - świszczącym szeptem zaproponował, nie
przerywając żucia, Ponurak z Wielką Szczęką.
- Zamilczcie, koledzy - powiedział Zadziwiający Mężczyzna,
wypuścił z fajki kółko błękitnego dymu i znowu zwrócił się do
Gienki: - Zdaje mi się, młodzieńcze, że pan sobie jeszcze nie
uświadomił, że nie ma pan wyjścia, i mówić tak czy owak będzie
trzeba...
- Ach, on będzie mówił - zagruchała drżącym głosem Starucha o
Dwóch Garbach. - On tylko z wami, paskudnymi wujkami i ciotkami
rozmawiać nie chce, a mnie wszystko powie. Prawda, łapeczko?
Przecież powiesz miłej, dobrej babuni, jak brzmi prawo Boyle’a-
Mariotte’a?
W odpowiedzi na to dziwne i nieoczekiwane pytanie Gienka
tylko ledwie zauważalnie wzruszył ramionami i wtedy wtrąciła się
Estradowa Chałturnica leżąca z nogami na tapczanie i pożerająca
garściami
czekoladowe
cukierki
z
rozstawionych
dookoła
bombonierek. Otarła dłonią paszczę umazaną szminką i czekoladą, i
oświadczyła stanowczo:
- Skoro już o tym mowa, to o wiele ciekawiej byłoby usłyszeć coś
o schemacie przemysłowej produkcji kwasu siarkowego. A i o
laboratoryjnej by nie zaszkodziło...
- Niech on mi wszystko o równaniach kwadratowych powie, bo
jak nie, to kiszki mu wypruję i na bęben nawinę... - wyświszczał, nie
przestając żuć, Ponurak z Wielką Szczęką.
- Przepraszam, przepraszam! - ryknął Człowiek Osioł, zrywając
się z miejsca i przewracając przy tym swój stołek. - Jeszcze przecież
nic nie usłyszałem o budowie wymoczka! I jeszcze mi nie
wytłumaczono, czemu przy zwilżaniu twarzy wodą kolońską czujemy
chłód...
- Niech nikt się nie waży bez kolejki! - szczeknął Niedobity
Faszysta i trzasnął w podłogę protezą.
W
tym
momencie
czcigodna
kompania
dziwolągów
eksplodowała. Rozwarły się naraz dwa dziesiątki gardeł, groźby,
przekleństwa, przywoływania do ciszy i porządku zmieszały się w
jednolity, nierozdzielny zgiełk, zahuczały ściany żelaznego kotła,
zatrzęsła się nawet galeria, na której stał Andrzej T. Już Niedobity
49
Faszysta starł się wręcz z Człowiekiem Osłem, już Starucha o Dwóch
Garbach wczepiła się z wściekłością w kudły Estradowej Chałturnicy,
już Ponurak z Wielką Szczęką (nie przestając żuć) groźnie podniósł
nad głową łom...
Lecz oto Czerwonooki Młodzian, który w ogóle nie ruszył się ze
swego fotela, wypluł papierosa, wsunął do ust dwa palce i gwizdnął
ogłuszająco,
aż Andrzeja
zaswędziały
uszy.
Rwetes
w
kotle
momentalnie ucichł.
- Proszę kontynuować - powiedział Czerwonooki Młodzian do
Zadziwiającego Mężczyzny.
Ów puścił w zawiesiste powietrze kotła dwa niebieskie kółka
dymu i wyciągnął w stronę Gienki długachny, kościsty palec.
- Proszę odpowiadać, młodzieńcze i to szybko - rzekł. - Jakie
państwa odgrywają główną rolę w ogólnoświatowej produkcji tkanin
bawełnianych?
Gienka milczał.
- Jaki będzie udział USA w produkcji energii elektrycznej
rozwiniętych państw kapitalistycznych?
Gienka ledwie dostrzegalnie wzruszył ramionami.
- Jaki surowiec mineralny kraje Azji Południowej eksportują na
rynek światowy?
Gienka stał nieruchomo.
Kimkolwiek by byli ci straszliwi inkwizytorzy-egzaminatorzy
dywersantami albo zwiadowcami z innych światów czy kapłanami
nieznanego kultu - z Gienką im się nie udało. Po pierwsze, Gienka był
urodzonym trójkowiczem i niczego z rzeczy, o które go pytano (z
fizyki, matematyki, biologii, a tym bardziej z geografii gospodarczej),
nie wiedział i wiedzieć nie chciał. A co ważniejsze - był okazem
człowieka, który nigdy, nikomu i w niczym nie ustępuje. Zwłaszcza
gdy go przypierać do muru. Andrzej T. sam był kiedyś świadkiem, jak
Gienkę w metrze przyparła do muru szacowna starsza pani, objuczona
torbami i koszykami. Gienka przejechał osiem przystanków, w tym
również swój, czerwieniał, bladł, czytał gazetę, w którą miał zawinięte
buty z łyżwami, udawał nawet nieżywego, ale swojego miejsca nie
ustąpił... Tak, ta banda dziwolągów powinna była schwytać kogoś
słabszego duchem i z silniejszym pędem do wiedzy!
50
- A powiedz mi, chłopcze - rzekł przymilnie Niedobity Faszysta -
jakimi parametrami różni się czołg T-34 od czołgu T-6 „Tygrys”?
Tu trafił w dziesiątkę. Gienka na całą szkołę słynął z doskonałej
znajomości sprzętu artyleryjskiego, lotniczego, broni pancernej i
rakietowej, zarówno krajowej, jak i zagranicznej, współczesnej, jak i
tej z dawno minionych epok. Czyżby? Gienka to jednak Gienka:
ledwie dostrzegalnie wzruszył ramionami i splunął w bok. Wśród
straszydeł wszczął się ruch.- Wydaje się, młodzieńcze - przemówił
Zadziwiający Mężczyzna - że przeceniasz naszą cierpliwość. Ale
przed tobą stoją nie fajtłapy, nie ciepłe kluchy, nie jajogłowi
inteligenci o słabych nerwach!
Spróbuj wysilić swoją ubogą wyobraźnię i pomyśleć, co cię
czeka, kiedy przyjdzie północ i już nie będziemy mieli związanych
rąk...
Starucha o Dwóch Garbach oblizała się. Pierwszy Blin zatarł
lubieżnie ręce. Estradowa Chałturnica zachichotała. Ponurak z Wielką
Szczęką złamał łom i z brzękiem cisnął odłamki na żelazną podłogę.
Andrzej T. zerknął na fosforyzującą tarczę. Czarne wskazówki
pokazywały za pięć dwunastą. Coś zgrzytnęło mu pod nogą.
Spojrzał... Szpada. Mokra, zardzewiała i zimna jak wszystko
tutaj. Ale - szpada. Broń. Siła! Tylko siłę można było przeciwstawić
temu nurzającemu się w smrodzie amfiteatrowi rozbójników.
U Aleksego Tołstoja brzmiało to jakoś inaczej, zresztą jaki tu
amfiteatr, ale to akurat nieważne. Andrzej T. otarł rękojeść szpady
połą kurtki.
- Przypuszczalnie - ciągnął Zadziwiający Mężczyzna - ciągle
jeszcze liczysz na pomoc twojego przyjaciela Andrzeja T. Na próżno.
Nadchodzi północ, nadchodzi Czas Środków Ostatecznych, zbliża się
straszna dla ciebie, młodzieńcze, próba, a tymczasem - Zadziwiający
Mężczyzna podniósł głos. - A tymczasem twój tak zwany przyjaciel
siedzi spokojnie wśród swoich ukochanych znaczków, zajada się
swoimi ulubionymi lodami owocowymi, a o tobie nawet pomyśleć
zapomniał.
- Łżesz! - ryknął Andrzej T. i wskoczył na żelazną balustradę.
- Łżesz! - krzyknął i jednym susem znalazł się na dnie żelaznego
kotła obok Gienki. - Chodźcie! Chodźcie wszyscy! Na mnie! Na
51
jednego!
Naprzód! Naprzód! i nie poddawać się!... - ochryple zaśpiewał
zmartwychwstały nagle Spirydion.
Rozkładając niewiarygodne łapska, szedł na Andrzeja Ponurak z
Wielką Szczęką. O krok za nim, szczerząc zęby i zerkając jeden na
drugiego, sunęli Niedobity Faszysta i Czerwonooki Młodzian. Andrzej
T. uśmiechnął się mrocznie i zrobił głęboki wypad...
Piękne noworoczne słońce świeciło w zamarznięte okno.
- Przyszedł twój - powiedział dziadek.
- Która godzina? - ochrypłym od snu głosem zapytał Andrzej T.
- Po dziesiątej - odparł dziadek i wyszedł.
Zbliżył się Gienka Arbuz, całkiem czerwony od mrozu, z
płatkami śniegu na modnej czuprynie i bez autodromu. Siadł na stołku
i zaczął patrzeć na Andrzeja żałosnymi, pełnymi skruchy oczami.
Jego zawiłe i wielosłowne wyjaśnienia sprowadzały się do tego,
ż
e wyrwać się od Kuźki nie było można, potem Sławka przyniósł
nowe płyty, potem staruszek Kuźki zrobił sorbet, potem nawalił
magnetofon, a potem przyszła Milka... No oczywiście - Milka! Od
razu byś tak powiedział...
- Wiesz, Arbuz - powiedział Andrzej T., przerywając w połowie
całe to wielosłowne tłumaczenie - chcę ci coś dać w prezencie.
Na Nowy Rok. Weź moją kolekcję znaczków.
- Nie?! - zawołał zachwycony i skruszony Gienka.
W przedpokoju rozległy się głosy. Wracali rodzice. Okazuje się,
ż
e ponad ich siły była wizja ukochanego Andriuszki rozciągniętego na
madejowym łożu anginy mieszkowej i uciekli z Gribanowskiej
Czatowni.
Gienka Arbuz plótł coś, dziękując i przepraszając, a Andrzej T.
leżał na plecach i trzymając oburącz Spichę, Spirydiona, szelmę
Spidleca, patrzył na jego straszliwą ranę - okrągłą przestrzelinę z
nadtopionymi brzegami - i słuchał.
A w południe, gdy na mieście kipi życie zgrzyt tramwajów i
huczący ludzki rój, ty przysłuchaj się - usłyszysz, jak wesoły dobosz
idzie, ulicami niesie gromki werbel swój... - śpiewał cicho Spirydion i
piosenka była jak zawsze na miejscu i leciutko i słodko ściskało od
52
niej za serce.
53
54
Próba ucieczki
55
56
Rozdział l
Będzie ładny dzień - powiedział do siebie Wadim.
Stał przed rozsuniętą ścianą i poklepując się po nagich
ramionach, patrzył na sad. W nocy padał deszcz, trawa była mokra,
dach był mokry i dach sąsiedniego domku też był mokry. Niebo miało
szary kolor, a na ścieżce lśniły kałuże. Wadim podciągnął szorty,
wskoczył na trawę i pobiegł ścieżką. Głęboko wciągając wilgotne
powietrze poranka, biegł omijając wypłowiałe ławki; biegł obok
mokrych skrzynek, pudeł i tobołków, obok ogrodzenia sąsiedniego
domku, gdzie, wystawiając na pokaz wnętrzności, stał na wpół
zdemontowany koliber; biegł przez mokre, gęste krzaki, pomiędzy
pniami mokrych sosen.
Nie zatrzymując się, z rozpędu skoczył do jeziorka, wyszedł na
przeciwległy porośnięty trzciną brzeg, a stamtąd, rozgrzany i bardzo z
siebie zadowolony, cały czas przyspieszając, popędził z powrotem.
Przeskakując przez ogromne kałuże i strasząc małe szare żabki,
wypadł prosto na polankę przed domkiem Antona, gdzie stał „Statek”.
„Statek” nie miał nawet dwóch lat. Jego czarne matowe boki już
wyschły i kołysały się nieznacznie, a spiczasty wierzchołek, mocno
nachylony, mierzył prosto w ten punkt na szarym niebie, gdzie za
chmurami było słońce. „Statek” z przyzwyczajenia gromadził energię.
Wysoką trawę wokół niego, pożółkłą i zwiędłą, pokrywał szron.
To był kulturalny, spokojny turystyczny gwiazdolot. Gwiazdolot
rejsowy wymroziłby cały las w promieniu dziesięciu kilometrów.
Ś
lizgając się na zakrętach, Wadim obiegł „Statek” i ruszył do
domu. Gdy jęcząc z rozkoszy, mocno tarł skórę ręcznikiem, z domku
naprzeciwko wyszedł sąsiad, wujek Sasza, ze skalpelem w ręku.
Wadim pomachał mu ręcznikiem. Sąsiad miał sto pięćdziesiąt lat i
dzień w dzień majstrował przy swoim helikopterze, ale na próżno -
koliber nie chciał latać. Wujek Sasza popatrzył na Wadima w zadumie.
- Nie masz zapasowych bioelementów? - zapytał.
- Co, spaliły się?
57
- Nie wiem. Mają nienormalną charakterystykę.
-
Mogę
skontaktować
się
z Antonem,
wujku
Saszo
-
zaproponował Wadim. - Właśnie jest w mieście. Niech przywiezie
kilka.
Sąsiad podszedł do helikoptera i stuknął go skalpelem w nos.
- Dlaczego nie chcesz latać, głuptasie? - zapytał gniewnie.
Wadim zaczął się ubierać.
- Bioelementy... - warczał wujek Sasza, wsuwając skalpel we
wnętrzności kolibra. - Komu to potrzebne? Żywe mechanizmy,
półżywe mechanizmy... prawie nieżywe mechanizmy... Ani montażu,
ani elektroniki... same nerwy! Przepraszam bardzo, ale nie jestem
chirurgiem. - Helikopter wzdrygnął się. - Cicho, zwierzaku! Stój
spokojnie! - Wyciągnął skalpel i odwrócił się do Wadima. - Przecież
to niehumanitarne! - oznajmił. - Biedna zepsuta maszyna niczym
jeden wielki bolący ząb! Może jestem zbyt staroświecki, ale mi go żal.
Możesz to sobie wyobrazić?
- Mnie też - mruknął Wadim, naciągając koszulę.
- Co?
- Eee... może pomóc?
Wujek Sasza przez chwilę patrzył to na skalpel, to na helikopter.
- Nie - powiedział zdecydowanie. - Nie mam zamiaru
dostosowywać się do okoliczności. On będzie latał.
Wadim zaczął jeść śniadanie. Włączył stereowizor i położył przed
sobą Najnowsze metody tropienia tachorgów. Książka była stara,
papierowa, zaczytana jeszcze przez dziadka Wadima. Obrazek na
okładce przedstawiał planetę-skansen Pandorę, z dwoma potworami
na pierwszym planie.
Wadim przeglądał książkę przy jedzeniu, z przyjemnością
spoglądając od czasu do czasu na śliczną spikerkę, mówiącą na temat
sporu krytyków o emocjonalizm. Spikerka była nowa i podobała się
Wadimowi już od tygodnia.
- Emocjonalizm! - westchnął i ugryzł kanapkę z kozim serem.
- Dziewczyno, przecież to nawet brzmi ohydnie! Jedź lepiej z
nami.
A to słowo niech sobie zostanie na Ziemi, i tak na pewno umrze
przed naszym powrotem.
58
-
Emocjonalizm
jako
kierunek
wydaje
się
bardzo
perspektywiczny - ciągnęła spokojnie spikerka. - Daje prawdziwie
głęboką perspektywę istotnego zmniejszenia entropii emocjonalnej
informacji w sztuce, ponieważ właśnie teraz...
Wadim wstał i z kanapką w ręku podszedł do otwartej ściany.
- Wujku Saszo! Co słyszycie w słowie „emocjonalizm”?
Sąsiad z założonymi do tyłu rękami stał przez rozgrzebanym
helikopterem. Koliber trząsł się jak drzewo na wietrze.
- Co takiego? - powiedział wujek Sasza, nie odwracając się.
-
Słowo
„emocjonalizm”
-
powtórzył
Wadim.
-
Jestem
przekonany, że słychać w nim dźwięk dzwonu pogrzebowego, widać
budynek krematorium, czuć zapach przywiędłych kwiatów.
- Zawsze byłeś taktownym chłopcem, Wadim - westchnął starzec.
- A słowo rzeczywiście jest nieprzyjemne.
- I absolutnie niepoprawne - dodał Wadim, kończąc kanapkę.
- Cieszę się, że pan też to czuje... Przepraszam, ale gdzie pan
podział skalpel?
- Wpadł mi do środka - wyznał wujek Sasza.
Przez chwilę Wadim patrzył na dygoczący w męce helikopter.
- Wie pan, co się stało, wujku Saszo? - powiedział w końcu.
Zamknął pan skalpelem system digestalny. Zaraz skontaktuję się z
Antonem, przywiezie panu nowy skalpel.
- A co z tym?
Wadim ze smutnym uśmiechem pomachał ręką.
- Proszę popatrzeć - powiedział, podsuwając sąsiadowi pod nos
ostatni kawałek kanapki. - Widzi pan? - Włożył kanapkę do ust,
pogryzł i przełknął.
- No i co? - spytał z zainteresowaniem wujek Sasza.
- Taki jest los pańskiego narzędzia.
Wujek Sasza popatrzył na helikopter, który właśnie przestał
wibrować.
- I koniec - powiedział Wadim. - Po pańskim skalpelu. Za to
koliber
jest
teraz
naładowany
na
jakieś
trzydzieści
godzin
nieprzerwanego działania.
Sąsiad okrążył helikopter, machinalnie dotykając różnych części.
Wadim zaśmiał się i wrócił do stołu. Zjadł drugą kanapkę, a kiedy
59
dopijał drugą szklankę zsiadłego mleka, pstryknął zamek informatora
i cichy, spokojny głos oznajmił:
- Wezwań i odwiedzin nie było. Anton, jadąc do miasta, życzy
dobrego dnia, i proponuje natychmiast po śniadaniu zacząć odcinanie
się od wszystkiego, co ziemskie. Do instytutu przysłano dziewięć
nowych zadań...
- Bez szczegółów - poprosił Wadim.
- ...zadanie numer 19 na razie nie zostało rozwiązane. Pal
Minchin udowodniła istnienie wielomianowego działania nad Ku-
polem
struktur
Simoniana.
Adres:
Richmond,
siedemnaście-
siedemnaście-siedem. To wszystko.
Informator pstryknął i po chwili przerwy dodał moralizatorskim
tonem:
- Zazdrość to brzydka cecha. Zazdrość to brzydka cecha.
- Ty draniu! - oburzył się Wadim. - Wcale jej nie zazdroszczę.
Ja się cieszę! Dzielna dziewczyna! - Zamyślił się, patrząc na sad.
A zresztą... - mruknął. - Teraz to już wszystko nieważne. Trzeba
odciąć się od wszystkiego, co ziemskie.
Wrzucił brudne naczynia do zsypu i krzyknął:
- Natachorgi! Ozdobimy gabinet Pal Minchin, Richmond
siedemnaście-siedemnaście-siedem, czaszkątachorga! Zaczął śpiewać:
Niech tachorgi w strachu żyją Niechaj wyją i niech piszczą!
Przecież wkrótce się spotkają Ze strukturalnym lingwistą!
- Gdzie radiofon? - zainteresował się, kiedy skończył. Znalazł’
aparat i wystukał numer. - Anton? No i jak tam?
- Stoję w kolejce - odparł Anton.
- Co ty powiesz? Wszyscy na Pandorę?
- Większość. Ktoś puścił plotkę, że niedługo zabronią polowania
na tachorgi.
- Ale my zdążymy?
Anton milczał chwilę.
- Zdążymy - powiedział wreszcie.
- A są tam obok ciebie jakieś dziewczyny?
- Oczywiście.
- One też zdążą?
- Zaraz zapytam... mówią, że zdążą.
60
- Przekaż im pozdrowienia od znajomego strukturalnego
lingwisty, sześć stóp wzrostu, o miłej powierzchowności... Zaraz,
zaraz, co to ja ci chciałem powiedzieć? Aha, już wiem! Przywieź
wujkowi Saszy skalpel. Dwa BE 6 i od razu BE 7. - I jeszcze nowy
helikopter - dodał Anton. - Co ten staruszek zrobił ze swoim
skalpelem?
- A jak myślisz, co można zrobić ze skalpelem?
- Nie mam pojęcia - odparł Anton po zastanowieniu. - Skalpel to
rzecz wieczna. Jak tarasy Baalbek.
- Upuścił go prosto do żołądka swojego kolibra.
W radiofonie rozległ się chóralny chichot. Kolejka świetnie się
bawiła.
- No dobrze - westchnął Anton. - Czekaj, niedługo przyjadę.
Póki co, bądź moim supercargo i zacznij załadunek.
Wadim wsunął radiofon do kieszeni i ocenił odległość do drzwi.
- Duch nóg słaby - zacytował - moc rąk zła!
Stanął na rękach i żwawo pobiegł do wejścia. Na werandzie
zrobił salto i z okrzykiem „uuuch!” opadł na trawę przed werandą.
Wstał, wytarł ręce i wygłosił z uczuciem:
W pojedynku i na wojnie Przyznajemy oczywiście Medal
szczęścia i radości Strukturalnemu lingwiście.
Niespiesznie ruszył aleją, mijając sterty tobołów i skrzynek.
Bagaży było sporo. Musieli wziąć ze sobą broń i amunicję, zapas
jedzenia, ubranie na polowanie i coś elegantszego na wizytę w słynnej
kawiarni Łowca na płaskowyżu Eweriny, gdzie pomiędzy stolikami
hula wiatr, a pod urwiskiem, trzysta metrów niżej, zalegają
nieprzebyte czarne zarośla przypominające burzowe chmury; gdzie
podrapani kolcami łowcy z chichotem osuszają pękate butelki „Krwi
tachorga” i rozciągają ramiona próbując pokazać, jaką czaszkę
mogliby zdobyć, gdyby wiedzieli, z której strony karabin ma kolbę;
gdzie w ciemnozielonym zmierzchu pary ślizgają się na zmęczonych
nogach w dyskotece Jasny Rytm, a nad grzbietem Śmiałków
wschodzą na pozbawione gwiazd niebo owalne księżyce.
Wadim przykucnął tyłem do najcięższej skrzynki, przymierzył się
i jednym zrywem postawił ją sobie na ramionach. W skrzyni była
broń: trzy karabiny automatyczne z celownikami do strzelania we
61
mgle i sześćset pocisków w płaskich plastikowych magazynkach.
Wadim przeniósł skrzynkę przez sad do statku. Wszedł na schodki i
kopnął nogą w burtę. Membrana zaciągająca owalny luk rozeszła się i
Wadim wrzucił skrzynkę w ciemność, z której powiało chłodem.
Ruszył z powrotem, obrywając po drodze okazałe jagody jakiejś
hybrydy.
Każdy
krzew
zrzucał
na
niego
ładunek
zimnych
deszczowych kropli.
Trzeba zastrzelić co najmniej pięć tachorgów, pomyślał. Jedna
czaszka dla Pal Minchin z Richmondu. Niech wie, że ze mnie fajny
chłopak. Jedna dla mamy... mama oczywiście nie zechce czegoś
takiego, jest poważnym człowiekiem, i wtedy będę mógł podarować
czaszkę pierwszej dziewczynie, która przejdzie obok mnie na rogu
Newskiego Prospektu i Sadowej po dziesiątej rano. Trzecią czaszką
rzucę w Samsona, żeby powściągnąć jego sceptycyzm: dziwnie
zachowywał się u Neli, gdy opowiadałem jej o ostatniej wyprawie na
Pandorę. Czwarta czaszka dla Neli, żeby wierzyła mnie, a nie
Samsonowi. A piątą powieszę nad stereowizorem. Wyobraził sobie,
jak wspaniale będzie wyglądać śliczna spikerka pod wy szczerzoną
czaszką potwora.
Zaniósł na statek cztery wielkie skrzynie ze świeżym mięsem,
osiem z owocami i warzywami, dwa miękkie toboły z ubraniem i
jeszcze jedną dużą pakę z prezentami dla mieszkańców planety z
krzywym napisem: PUSZKA DLA PANDORY.
Gdzieś za chmurami słońce wznosiło się coraz wyżej; robiło się
gorąco. Wszystko wokół wysychało. Żaby pochowały się w trawie.
W pustych domkach z szelestem otwierały się ściany. Wujek
Sasza zawiesił hamak obok swojego kolibra i położył się na nim z
gazetą. Wadim skończył przenosić skrzynki i usiadł pod krzakiem
agrestu z kanapką.
- A więc wylatujecie? - zapytał wujek Sasza.
- Jasne.
- Lecicie na Pandorę?
- Aha.
- Właśnie przeczytałem, że skansen zamykają. Na kilka lat.
- To nic, wujku Saszo - zapewnił go Wadim. - Zdążymy.
Wujek Sasza powiedział po chwili milczenia:
62
- Będzie mi tu smutno samemu.
Wadim przerwał jedzenie kanapki.
- Przecież niedługo wrócimy! Za miesiąc.
- Wszystko jedno. Na ten miesiąc wrócę do miasta. Co będę tu
robił sam jeden w pięciu domkach? Z tym ledwie żywym idiotą?
W niebie rozległo się niegłośne furkotanie.
- O, jeszcze jeden leci - zauważył wujek.
Wadim
podniósł
głowę.
Nad
osiedlem
kreślił
ósemkę
jaskrawoczerwony ramforinh. Na brzuchu widać było wyraźnie biały
numer.
- Tak to i ja umiem - powiedział wujek Sasza. - A ty, kochany,
spróbuj wylądować śrubą, i żeby nie bokiem i nie do strumienia, ale
tuż obok...
Ramforinh odleciał. Na betonowej dróżce za sadem dało się
słyszeć sapanie samochodu.
- W naszym osiedlu coraz większe ożywienie - stwierdził wujek
Sasza. - Ruch jak na Newskim Prospekcie!
- To Anton! - zerwał się Wadim i pobiegł do „Statku”.
Anton właśnie wjeżdżał do garażu. Kiedy wyszedł, powiedział z
roztargnieniem:
-
Wszystko
w
porządku,
Dimka.
Dziennik
nawigatora
zarejestrowałem, pozwolenie mam...
- Ale? - zapytał domyślnie Wadim.
- Co - ale?
- Wyraźnie słyszę w twojej wypowiedzi jakieś „ale”.
- Byłem u Gali. Nie jedzie - odparł Anton z niechęcią.
- Przeze mnie?
- Nie... - Anton zamilkł na chwilę. - Przeze mnie.
- Aha... - powiedział wieloznacznie Wadim.
- Jak tam u nas z załadunkiem, supercargo? - zapytał Anton.
- Wszystko w porządku, kapitanie. Można startować.
- A w domu sprzątnięte?
- W czyim domu?
- Na przykład w moim.
- Nie, kapitanie. Przepraszam, kapitanie. Dopiero co skończyłem
załadunek, kapitanie.
63
Nisko nad dachami znowu przeleciał czerwony ramforinh.
- Co jest? - zdumiał się Anton. - Znowu CSZCZ-268? Zdaje się,
ż
e stałem się obiektem obserwacji. Ten czerwony ramforinh leci za
mną od placu Pałacowego.
- Czy nie jest w to czasem zamieszana kobieta? - zapytał Wadim.
- Nie sądzę. Jeszcze nigdy kobiety się za mną nie uganiały.
- Mogły zacząć... - mruknął Wadim, ale olśniła go nowa myśl.
- A może to członek tajnej organizacji obrońców tachorgów?
Ramforinh znowu przeleciał nad ich głowami i ucichł.
- To pewnie do wujka Saszy - powiedział Wadim. - Pójdzie na
organy zamienne. Biedny ramforinh! A właśnie, przywiozłeś?
- Przywiozłem - rzekł Anton, patrząc na drogę. - Nie masz racji,
strukturalny supercargo. To nie do wujka Saszy...Zza krzaków wyłonił
się wysoki kościsty mężczyzna w luźnej białej bluzie i białych
spodniach. Miał smagłą twarz, gęste brwi i duże brązowe uszy. W
ręku trzymał sporą teczkę.
- To on - powiedział Anton.
- Kto?
- Człowiek w białym ubraniu. Przez cały czas chodził wzdłuż
kolejki i zaglądał wszystkim w oczy.
- Zaraz mu wyjaśnię, co to są tachorgi - powiedział Wadim. Na
pewno zrozumie.
Człowiek w bieli podszedł blisko i uważnie obejrzał obu łowców.
- Wie pan, że tachorgi atakują ludzi i niekiedy zadają poważne
rany? - zaczął Wadim. - Mogą okaleczyć.
- Naprawdę? - powiedział człowiek w bieli. - Tachorgi? Pierwszy
raz słyszę. Zresztą to nie moja działka. Przyszedłem do was z prośbą.
Dzień dobry. - Dotknął dwoma palcami skroni.
- Dzień dobry - przywitał się Anton. - Pan do mnie?
Nieznajomy rzucił teczkę pod nogi i otarł pot z czoła. W teczce
coś głośno brzęknęło. Była wypchana do granic możliwości, mocno
wytarta, ozdobiona mnóstwem pasków i miedzianych sprzączek.
Japończycy mówią na teczkę „wieprz”, pomyślał Wadim.
Niewątpliwie mają rację.
- Tak. Do pana - powiedział powoli nieznajomy, zmrużył oczy i
przesunął dłonią po czole. -Tylko proszę nie pytać, dlaczego właśnie
64
do pana, bo to zupełny przypadek.
- Ależ mamy szczęście - powiedział wesoło Wadim. - To
zdumiewające, jakie mamy dziś szczęście.
Nieznajomy popatrzył na niego bez uśmiechu.
- To pan jest kapitanem?
- Potencjalnie, owszem - odparł Wadim. - A w rzeczywistości -
supercargo, starszy specjalista do spraw tachorgów oraz zwierzolog
amator...
Wadima poniosło i już nie mógł się powstrzymać. Musiał za
wszelką cenę wywołać na twarzy nieznajomego uśmiech, choćby
tylko grzecznościowy.
- Prócz tego jestem pilotem amatorem. Drugim. Na wypadek,
gdyby kapitanowi nagle odłożyły się sole albo zaczął cierpieć na
kolana pokojówki...
Nieznajomy słuchał w milczeniu. Anton powiedział półgłosem.
- Bardzo śmieszne.
Zapadła cisza.
- Jak zrozumiałem, lecicie na Pandorę - powiedział facet w bieli i
popatrzył na Antona.
- Zgadza się. - Anton zerknął na teczkę. - Chce pan coś przez nas
przekazać?
- Nie - odparł gość. - Nie zamierzam nic przekazywać. Za to mam
dla was propozycję. Jedziecie się rozerwać, prawda?
- Tak - zgodził się Anton.
- Jeśli niebezpieczne polowanie można nazwać rozrywką - dodał
znacząco Wadim.
- To doskonały wypoczynek... przelot turystyczny i polowanie -
zaprotestował Anton.
- Przelot turystyczny... - powoli, jakby ze zdumieniem powiedział
nieznajomy. - Turyści... Ale wy zupełnie nie wyglądacie na turystów.
Jesteście krzepcy, zdrowi, tacy dzielni chłopcy... Po co wam te
oswojone planety, zelektryfikowane dżungle, automaty z wodą
gazowaną na pustyni? Szkoda słów! Dlaczego nie mielibyście
polecieć na całkiem nieznaną planetę?
Młodzi ludzie popatrzyli na siebie.
- A jaką konkretnie? - zapytał Anton.
65
- Czy to nie wszystko jedno? Dowolną. Na której stopa ludzka... -
Nieznajomy otworzył szeroko oczy. - A może już takich nie ma?
Nie żartował, to było oczywiste. Chłopcy znowu popatrzyli po
sobie.
- Dlaczego nie? - powiedział Anton. - Takich planet jest ile dusza
zapragnie. Ale my przez całą zimę planowaliśmy polowanie na
Pandorze.
- Ja nawet - podchwycił Wadim - już rozdałem znajomym czaszki
jeszcze nie zabitych tachorgów.
- A zresztą, co mielibyśmy robić na nowej planecie? - zapytał
łagodnie Anton. - Nie jesteśmy ekspedycją naukową, żadni z nas
specjaliści. Wadim na przykład jest lingwistą, ja astronautą, pilotem...
nie zdołamy nawet niczego porządnie opisać. A może pan ma jakiś
pomysł?
Nieznajomy ściągnął kosmate brwi.
- Nie mam żadnych pomysłów - powiedział ostro. - Po prostu
muszę dostać się na nieznaną planetę. Dlatego pytam: możecie mi
pomóc czy nie?
Wadim zaczął zapinać i rozpinać suwak kurtki. Denerwował go
ten facet, a zwłaszcza jego sposób mówienia. Jednak sytuacja była
rzeczy wiście niezręczna. Człowiekowi, który się wybiera wypocząć,
trudno spierać się z człowiekiem, który musi jechać w ważnej
sprawie. Wadim nie miał dobrych argumentów i już miał przyczepić
się do tonu nieznajomego, kiedy zdarzyło się coś dziwnego.
Za drzewami zaszczekał pies - airedale terier wujka Saszy, stary i
głupi, z oznakami arystokratycznego zwyrodnienia i niezwykle
głębokim głosem. Szczekał prawdopodobnie dlatego, że na nosie
usiadła mu osa, a on nie wiedział, co z nią zrobić, ale twarz obcego
faceta wykrzywił nagle dziki grymas. Zgiął się wpół i odskoczył w
bok. Wadim zupełnie nie zrozumiał, co się stało. Nieznajomy
wyprostował się szybko, i ostentacyjnie wolnym krokiem wrócił na
poprzednie miejsce. Na czole lśniły mu kropelki potu. Wadim
popatrzył na Antona, który miał zamyśloną minę.
- No cóż - powiedział z rozwagą Anton. - W drugich peryferiach
jest sporo żółtych karłów, z porządnymi planetami ziemskiego typu.
Możemy się tam wybrać. Weźmy chociaż EN 7031. Ktoś miał tam
66
lecieć, ale odłożono lot. Wydawało się, że to nic interesującego.
Ochotnicy nie lubią żółtych karłów... woleliby giganta, najlepiej
wielokrotnego. Odpowiada panu EN-7031?
- Tak, w zupełności - odparł nieznajomy. Już ochłonął. - Jeśli to
rzeczywiście niezamieszkana planeta.
- To nie planeta - poprawił grzecznie Anton. - To gwiazda.
Słońce. Ale są tam również planety. Wszystko wskazuje na to, że
niezamieszkane. Jak się pan nazywa?
- Nazywam się Saul - powiedział nieznajomy i po raz pierwszy
się uśmiechnął. - Saul Repnin. Jestem historykiem. Specjalizacja
dwudziesty wiek. Ale postaram się być użyteczny. Umiem gotować,
prowadzić pojazdy naziemne, szyć, naprawiać obuwie, strzelać...
zamilkł. - Prócz tego wiem jak to wszystko robiono wcześniej. Znam
też kilka języków: polski, słowacki, niemiecki, trochę francuski i
angielski...
- Szkoda, że nie umie pan sterować statkiem - westchnął Wadim.
- Tak, szkoda - przyznał Saul. - Ale to nic, przecież pan umie.
- Nie wzdychaj, Dimka - zwrócił przyjacielowi uwagę Anton.
- Pora, żebyś i ty popatrzył na piękne krajobrazy bezimiennych
planet. Tańczyć na dyskotekach można równie dobrze na Ziemi.
Popisuj się tam, gdzie nie ma dziewczyn, wzdychaczu...- Wzdycham z
zachwytu zaprotestował Wadim. - W końcu co to nadzwyczajnego,
tachorgi? Ciężkie bydlęta i powszechnie znane.
- Mam nadzieję, że do niczego was nie zmuszam - zaniepokoił się
Saul. - Zgodziliście się dobrowolnie, prawda?
- Oczywiście - powiedział Wadim. - Bo czymże jest wolność?
Uświadomioną koniecznością. Cała reszta to szczegóły.
- Pasażerze Saulu Repninie, start o 20.00 - zarządził Anton.
Pańska kajuta jest trzecia, chyba że wolałby pan kajutę czwartą, piątą,
szóstą albo siódmą. Chodźmy, pokażę panu.
Saul schylił się po teczkę, a zza pazuchy wysunął mu się i ciężko
pacnął w trawę duży czarny przedmiot. Anton uniósł brwi. Wadim
przyjrzał się i zrobił to samo. To był skorczer, ciężki długolufowy
pistolet-dezintegrator, strzelający ładunkami miliona wolt. Takie cacka
Wadim widywał tylko na filmach. Na całej planecie była najwyżej
setka egzemplarzy tej strasznej broni a wydawano ją tylko kapitanom
67
dalekobieżnych desantowych statków.
- Ale ze mnie gapa - wymamrotał Saul, podniósł skorczera i
wsunął pod pachę. Wziął teczkę i oznajmił: - Jestem gotowy.
Anton popatrzył na niego, jakby chciał o coś zapytać, ale w
końcu powiedział:
- Chodźmy, Saul. A ty, Wadim, posprzątaj trochę w domu i zanieś
staruszkowi narzędzie. Jest w bagażniku. Mam na myśli narzędzie, a
nie staruszka.
- Tak jest, kapitanie - powiedział Wadim i poszedł do garażu.
Trudno być optymistą, rozmyślał. Bo kimże jest optymista?
W jakimś starym słowniku wyczytał, że optymista to człowiek
pełen optymizmu. W tym samym słowniku, hasło wyżej, napisano, że
optymizm to radosne, pozytywne odbieranie rzeczywistości, wiara w
przyszłość, w powodzenie. Dobrze jest być lingwistą - wszystko od
razu staje się jasne. Pozostaje tylko połączyć pozytywne, radosne
odbieranie rzeczywistości z podróżowaniem w towarzystwie ciężko
uzbrojonego nieudacznika...
Wyjął z bagażnika skalpel i bioelementy i poszedł do wujka
Saszy. Staruszek siedział w kucki pod czerwonymi ramforinhem.
- Wujku Saszo - odezwał się Wadim. - Przyniosłem nowy skalpel.
- Nie trzeba - odparł wujek Sasza, wychodząc spod ramforinha. -
Dziękuję ci, ale podarowano mi to - poklepał ramforinha po lśniącym
boku. - Podobno jest bardzo żywotny.
- Podarowano?
- Tak. Pewien młody człowiek w białym ubraniu.
- Aha, więc to tak - mruknął Wadim. - Czyli facet był pewien, że
go zabierzemy. A może miał zamiar wedrzeć się na statek siłą?
- O czym ty mówisz? - zdziwił się wujek Sasza.
- Wujku Saszo, wie pan, co to takiego skorczer? - zapytał Wadim.
-
Skorczer?
Oczywiście,
ż
e
wiem.
To
urządzenie
z
mikroładunkiem w automatach tkackich. Co prawda teraz takich nie
ma, ale pamiętam, siedemdziesiąt lat temu... a co, ten człowiek w
białym ubraniu też jest dawnym tkaczem?
- Może i jest, ale jego skorczer bynajmniej nie ma mikroładunku.
Wadim w zadumie poszedł do swojego domku. Wrzucił bieliznę
pościelową do zsypu, przełączył automatykę gospodarstwa domowego
68
na tryb „nieobecność”, a wychodząc napisał ołówkiem na drzwiach
werandy: WYJECHAŁEM NA URLOP. PROSZĘ NIE ZAJMOWAĆ.
Poszedł posprzątać dom Antona. Cały czas się zastanawiał. Nie
jest tak źle, przekonywał sam siebie. Tachorgi, powiedzmy sobie
szczerze, już mu się przejadły. Pandora, to tylko modny kurort.
Dziwne, że wytrzymałem tam trzy sezony pod rząd. Co za wstyd,
pomyślał nagle, przecież w swoim czasie chwaliłem się naszyjnikiem
z zębów tachorga i opowiadałem niebywałe pandoriady. Chciałem
rzucać w Samsona czaszką tachorga... przecież to bez sensu. Samson
zasługuje na upamiętnienie w inny sposób. Nieznana planeta to w
końcu nieznana planeta. Po nieznanej planecie chodzą nieznane
zwierzęta. Nawet jeszcze nie wiedzą, jak się nazywają. A ja wiem.
Upoluję
tam
pierwszego
w
historii
samsona
szczerbaka
błoniastego... Cisnąć w Samsona czaszką samsona - to by było coś.
Gdy wrócił na polankę, statek był już gotowy do startu. Jego
wierzchołek już nie szukał słońca, szron na trawie znikł.
Wadim usiadł wygodnie w luku, zwieszając nogi na zewnątrz.
Popatrzył na domek Antona z odsuniętą ścianą, na zielone korony
sosen, na niskie chmury, w których na przemian pojawiały się i
znikały
błękitne
prześwity.
Tak,
drogi
Samsonie,
mój
nieparzystokopytny bracie, pomyślał mściwie. Może byłeś niezły
walcząc z jakimś tam biblijnym lwem, ale daleko ci do strukturalnego
lingwisty...
Ciekawe, że nawet by mi do głowy nie przyszło, żeby się tłuc na
jakąś tam nieznaną planetę, gdyby nie ten gość w białym ubraniu.
Gnuśny z nas jednak naród, nawet najlepszych strukturalnych
lingwistów ciągnie tylko na oswojone planety...Na polankę wyszedł
pies Trofim.
Zamrugał, patrząc na Wadima poczciwymi, łzawiącymi oczami,
ziewnął i zaczął się drapać tylną nogą za uchem. Życie jest piękne i
pełne niespodzianek; weźmy na przykład takiego Trofima, myślał
Wadim. Stary, głupi, poczciwy, ale okazało się, że jeszcze może kogoś
przestraszyć... A może wszyscy lunatycy boją się szczekania psów?
Wadim popatrzył na Trofima. Dlaczego właściwie pomyślałem, że
Saul jest lunatykiem... skąd takie dziwne założenie? Przecież łatwiej
przyjąć, że historyk Saul nie jest żadnym historykiem, tylko szpiegiem
69
jakiejś humanoidalnej rasy na naszej planecie. Jak Benin Durów na
Tagorze... to byłoby super! Cały miesiąc na nieznanych planetach,
wśród tajemniczych nieznajomych... Tak, to wszystko wspaniale do
siebie pasuje! Sam nie może się wydostać z Ziemi, psów się boi, chce
polecieć na nieznaną planetę, bo tam mają przysłać po niego statek -
na neutralny, że tak powiem, teren. Wróci do siebie i złoży raport:
„Żyją tam wspaniali ludzie, pełni optymizmu, będziemy z nimi mieli
dobre humanoidalne stosunki...” Wadim ocknął się i krzyknął w głąb
statku:
- Anton, jestem na pokładzie!
-
Nareszcie
-
odkrzyknął
Anton.
-
Już
myślałem,
ż
e
zdezerterowałeś.
Zza drzew, bezwstydnie kręcąc ogonem, wynurzył się smukły
czerwony ramforinh i nie wiadomo dlaczego zaczął krążyć wokół
statku jak w rundzie honorowej. Wujek Sasza uchylił drzwiczki i
pomachał czymś białym. Wadim pokiwał rękaw odpowiedzi.
- Start! - uprzedził Anton.
Statek drgnął i miękko podskoczył - Wadim zdążył odepchnąć się
nogą od ziemi - i zaczął wznosić się w niebo.
- Dimka! - krzyknął Anton. - Zamknij luk, bo przeciąg.
Wadim ostatni raz pomachał wujkowi Saszy, wstał i zamknął luk.
70
Rozdział 2
Anton przekazał ster cybernawigatorowi i z rękami złożonymi na
brzuchu w zadumie patrzył na ekran. Statek szedł na północ.
Wokół mieli ciemnofioletowe niebo stratosfery, a głęboko w dole
leżała biaława pierzynka obłoków. Pierzynka wydawała się gładka i
równa, tylko gdzieniegdzie można się było domyślić gigantycznych
lejów nad stacjami tnakropogodowymi. Synoptycy wylali nad
północną Europą deszcz i teraz zaganiali chmury w pułapki.
Anton zastanawiał się nad naturą ludzką. Przypominał sobie
dziwnych
ludzi,
z
którymi
się
kiedykolwiek
zetknął.
Jaków
Osinowski, kapitan „Herkulesa”, nie mógł znieść łysych. Po prostu
nimi gardził. „Nawet mnie nie przekonujcie - mówił - lepiej pokażcie
mi łysego, który byłby prawdziwym człowiekiem”. Widocznie łysi
nieprzyjemnie mu się kojarzyli, ale nigdy nikomu nie powiedział,
dlaczego. Nie zmienił zdania nawet wtedy, gdy podczas sarandakskiej
katastrofy sam zupełnie wyłysiał. Powtarzał wtedy z goryczą: „Jedyny
prawdziwy! Zauważcie, jedyny pośród nich!...” Walter Szmidt z bazy
„Gatteria” równie dziwnie traktował lekarzy. „Lekarze - cedził z
pogardą - byli znachorami i znachorami zostali. Kiedyś był chleb z
pajęczyną i krew węża, a teraz pole psychodynamiczne, o którym nikt
nic nie wie. Kogo to obchodzi, co ja mam w środku? Głowonogi żyją
od tysięcy lat bez żadnych lekarzy i do dziś szczęśliwie władają
głębinami”.
Wołkowa przezywano Dreadnought - Pancernikiem, a on był z
tego bardzo zadowolony. Był jeszcze Kaneko, który nigdy nie jadł
niczego gorącego. Ralph Pinetti wierzył w lewitację i z uporem
trenował... A historyk Saul Repnin boi się psów i nie chce się bratać z
ludźmi. Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że nie chce żyć wśród
ludzi dlatego, że boi się psów. Dziwne, prawda? Ale z tego powodu
wcale nie jest gorszy.
Dziwactwo? Dziwactwa nie istnieją. Są tylko nierówności.
Zewnętrzne świadectwa niepojętych procesów zachodzących w głębi
71
ludzkiej natury, gdzie rozum walczy z przesądami, przyszłość stacza
ś
miertelny bój z przeszłością. A my tak bardzo chcemy, żeby wszyscy
wokół nas byli ujednoliceni, tacy, jakich wymyślimy na miarę naszej
skąpej wyobraźni... żeby można było ich opisać w elementarnych
słowach dziecięcych wyobrażeń: dobry wujek, chciwy wujek, nudny
wujek. Straszny wujek. Dureń.
A przecież Saulowi wcale nie wydaje się dziwne, że boi się psów.
A Kaneko nie dziwi się, że nie lubi gorącego jedzenia. Wadimowi
też nigdy nie przyjdzie do głowy, że jego idiotyczne wierszyki
niektórym wcale nie wydają się zabawne, tylko dziwaczne. Na
przykład Gali.
A weźmy mnie, myślał dalej Anton. Właśnie miałem lecieć na
Pandorę. Gdyby dowiedział się o tym taki kapitan Małyszew,
popatrzyłby na mnie ze zdumieniem i powiedział: „Jeśli chcesz
odpocząć, nie znajdziesz lepszego miejsca niż Ziemia. A gdybyś
postanowił popracować, to polecam czarny system EN 8742, który
jest w planie, albo giganta EN 6124. Tym gigantem z jakiegoś powodu
interesują się specjaliści na Tagorze”. Małyszew miałby rację. Ale
pewnie by mnie zrozumiał i przestał się dziwić, gdybym wytłumaczył,
ż
e stęskniłem się za Dimką, a Dimka chce postrzelać do tachorgów.
Anton uśmiechnął się. Po co tak komplikować? Po prostu teraz
wszyscy latają na Pandorę. Nawet Gala powiedziała, że sama by tam
chętnie poleciała. Tak organizuje się w naszych czasach przeloty. A
zmienić plany jest bardzo łatwo. Czy mógłbym przyznać się
Małyszewowi, że chodzi tylko o Galę? Dlaczego człowiek nie może
zacząć żyć zwyczajnie, bez przepastnych głębin, z których wypełzają
zraniona ambicja i urażona duma? Zawsze jest coś do ukrycia.
Zawsze jest się czego wstydzić.
Anton popatrzył na bukiecik goździków leżący przed ekranem.
Ach, Gala, pomyślał. Chuchnął na pulpit i napisał palcem na
niknącym matowym kręgu: „Oj, Gala, Gala...” Litery szybko znikły,
nie zdążył nawet dodać wykrzyknika. Jeszcze raz chuchnął na pulpiti
postawił wykrzyknik - oddzielnie. Odchylił się na oparcie fotela i po
raz sto pierwszy spróbował logicznie rozwiązać problem: „Kocham
dziewczynę, która mnie nie kocha, ale lubi. Co robić?” Co właściwie
by się zmieniło, gdyby Gala mnie pokochała?
72
Mógłbym ją obejmować i całować. Mógłbym spędzać z nią cały
czas.
Byłbym dumny. To chyba wszystko. Głupia sprawa, ale to
wszystko. Po prostu spełniłoby się jeszcze jedno marzenie. Jak to
wszystko zwyczajnie wygląda, gdy się myśli logicznie! Cóż, inaczej
nie umiem.
Zawsze już będę cynikiem... Anton wyobraził sobie Galę, gdy coś
mówi - zerka przez ramię, oczy przysłonięte rzęsami... Dlaczego
wszystko jest tak idiotycznie urządzone? Można uratować człowieka
przed każdym nieszczęściem - chorobą, obojętnością, śmiercią, i tylko
na prawdziwe nieszczęście, na brak miłości, nikt nie może nic
poradzić. Znajdą się tysiące doradców, i każdy będzie radził co
innego. Zresztą wariat, którego to nieszczęście spotkało, wcale nie
chce, żeby mu ktokolwiek pomagał.
- Przepraszam bardzo, dokąd pan idzie? - zapytał głośno Saul.
- Na mostek - odparł Wadim.
-
Proszę
zaczekać!
Przecież
właściwie
jeszcze
się
nie
poznaliśmy...
Drzwi na mostek były otwarte. Anton przez cały czas łowił
uchem dobiegającą z mesy rozmowę o tachorgach, lasach, teorii
historycznych konsekwencji. Teraz zaczął słuchać uważniej.
- Nazywa się pan Wadim, prawda? - zapytał Saul.
- Właściwie - odrzekł poważnie Wadim. - Ale czasem mówią na
mnie Strukturalny, czasem Latający byk, a w specjalnych przypadkach
Dimeczka.
- A więc, Wadim... ile ma pan lat?
- Dwadzieścia dwa lokalnych ziemskich.
- Lokalnych... ach, tak rozumiem... jak pan powiedział?
Lokalnych ziemskich?
- Tak. W starych gwiezdnych nie brałem udziału.
- Oczywiście. Tak właśnie myślałem. A pana ojciec, przepraszam,
kim jest?
- Kim? Myślę, że jak dotąd melioratorem.
- Ee... rozumiem, rozumiem, to właśnie miałem na myśli.
Zapadła cisza.
- Bardzo ładny stół - powiedział z zakłopotaniem Saul.
73
Znowu pauza.
- Ładny stół.
- Mocny - zgodził się Wadim.
- A pańska matka?
- Matka? Jest... no, tego, zawiadowcą stacji. Pracuje na stacji
mezojądrowej.
Saul nerwowo zabębnił palcami po stole.
- Proszę mi darować, Wadim - poprosił. - Niech pan nie zwraca
na to uwagi... rzeczywiście, mówię trochę dziwnie i zapewne nieco
ś
miesznie. Widzi pan, to... to ten mój tryb życia... mój, że tak powiem,
modus vivendi. Wąska specjalizacja. Cały tkwię w dwudziestym
wieku. Jestem, jak to się kiedyś mówiło, molem książkowym.
Wiecznie w muzeach, wiecznie wśród starych książek...
- Wpływ otoczenia.
- Tak, tak, właśnie tak. Rzadko kontaktuję się z ludźmi, a teraz
właśnie muszę. Zna pan profesora Arnatowa?
- Nie.
- Znakomity specjalista. Mój ideowy przeciwnik. Poprosił, żebym
sprawdził niektóre aspekty jego nowej teorii. Przecież nie mogłem
odmówić, prawda? W ten sposób przyszło mi porzucić zacisze
gabinetu. Tak... Ale dlaczego ciągle mówimy o mnie!... Pan, zdaje się,
jest lingwistą strukturalnym?
- Tak.
- Ciekawa praca?
- Czy zdarza się nieciekawa praca?
- No tak, oczywiście... i czym się pan zajmuje?
- Zajmuję się analizą strukturalną. Ale musi pan wiedzieć, Saul,
ż
e na razie odciąłem się od wszystkich ziemskich spraw. Może lepiej
opowiem panu o tachorgach.
- Nie, dziękuję bardzo, o tachorgach nie. Proszę mi raczej
opowiedzieć, jak pan pracuje.
- Saul, przecież tłumaczę panu, że się odciąłem...
- Jak to się pan odciął? To znaczy, że zupełnie pan nie myśli o
pracy?
- Przeciwnie, myślę cały czas. Zawsze myślę o pracy, ale o tej,
którą zajmuję się w danej chwili. Teraz jestem supercargo i drugim
74
pilotem, na wypadek, gdy Antenowi odłożyły się sole. Ale o tym już
chyba wspominałem... Teraz mam ochotę trochę popilotować statek.
- Przecież jeszcze pan zdąży! Zresztą nie proszę, by pan mi
opowiadał o istocie pańskiej pracy, lecz o formie zewnętrznej, że tak
powiem... A więc przychodzi pan do pracy w zwykły roboczy dzień...-
Proszę bardzo. Zwykły dzień. Kładę się na maszynie cyfrowej i myślę.
- Zaraz, zaraz... jak to, na maszynie? Ach tak, rozumiem. Jest pan
lingwistą! kładzie się na maszynie cyfrowej. I co dalej?
- Myślę godzinę, dwie, trzy...
- I wreszcie?
- Kiedy mija pięć godzin myślenia i nic nie wykombinowałem,
schodzę z maszyny i wychodzę.
- Dokąd?
- Na przykład do zoo.
- Dlaczego do zoo?
- Cóż... Lubię zwierzęta.
- A praca?
- Przychodzę następnego dnia i znowu zaczynam myśleć.
- Myśli pan przez pięć godzin i idzie do zoo?
- Nie. Zazwyczaj w nocy przychodzą mi do głowy jakieś pomysły
i na drugi dzień już je tylko domyślam do końca. A potem psuje się
maszyna cyfrowa.
- I idzie pan do zoo?
- Co tu ma do rzeczy zoo? Zaczynamy naprawiać maszynę!
Schodzi nam do rana.
- A potem?
- A potem kończy się dzień pracy i zaczyna się święto.
Wszystkim oczy na wierzch wychodzą, wszystkim w głowie tylko
jedno teraz wszystko utknie w miejscu i trzeba będzie myśleć od
początku.
- No to już wiem, jak wygląda dzień pracy. Jednak nie można
ciągle pracować...
- Nie można - przyznał Wadim z żalem. - Ja na przykład nie
mogę. W końcu trafia człowiek w ślepą uliczkę i musi się jakoś
rozerwać.
- Jak?
75
- Jakkolwiek. Ja na przykład jeżdżę na bujerach. Lubi się pan
ś
cigać na bujerach?
- Ee... jakoś nigdy nie miałem okazji.
- No wie pan! Na pewno pana przewiozę. Jaki ma pan indeks
zdrowia?
- Indeks zdrowia? Jestem zupełnie zdrowy. A nad czym pan teraz
pracuje?
- Nad syntezą rozdzielnych struktur.
- A po co to jest potrzebne?
- Jak to, po co?
- No, kto będzie miał z tego pożytek?
- Każdy, kto się tym zainteresuje. Teraz na przykład projektuję
uniwersalny translator. Uniwersalny translator powinien umieć
dokonać syntezy rozdzielonych struktur.
- Wadim, czy tutaj, na statku, można posłuchać muzyki?
- Oczywiście. Co by pan sobie życzył? Może Trele Sheyera?
Przy tej muzyce wspaniale kieruje się statkiem.
- A Bach?
- O, Bach! Myślę, że Bacha też mamy. Saul, z panem na pewno
będzie się bardzo przyjemnie słuchało muzyki.
- Dlaczego?
- Nie wiem. Zawsze przyjemnie słucha się muzyki z człowiekiem,
który ją zna. Lubi pan Mendelssohna?
- Zna pan Mendelssohna?
- Saul! Mendelssohn jest najlepszy ze starych! Mam nadzieję, że
pan go lubi. Co prawda, na statku nie słucha się go zbyt dobrze.
Rozumie mnie pan?
- Chyba tak... Ja słucham Mendelssohna w swoim przytulnym
gabinecie.
W końcu się rozgadał, pomyślał Anton. Zerknął na zegarek.
Statek wchodził w strefę startową nad biegunem północnym. Na
ekranie, w fioletowej głębi, pojawiły się ciemne punkty innych
jednostek, czekających na start. Anton krzyknął w otwarte drzwi:
- Przepraszam, że wam przerywam, ale zaraz startujemy. Dimka,
pokaż Saulowi, jak korzystać z komory przeciążeniowej.
Anton
wysłał
na
stację
kontrolną
zapytanie
o
program
76
czekającego ich lotu. Trzynaście minut później, gdy „Statek” pływał
w stratosferze z dwoma dziesiątkami innych dużych i małych maszyn,
otrzymał program przejścia, siedem wariantów drogi powrotnej i
zezwolenie na wyjście w podprzestrzeń. Poprosił pasażerów, żeby
zamknęli się w komorach, sam wszedł do jednej z nich, sprawdził
obecność i dał „Statkowi” komendę startu.
Jak zawsze, poczuł silne mdłości. Przez ciało przetoczyła się fala
gorąca, twarz i plecy pokryły się zimnym potem. Osowiałym
wzrokiem śledził, jak czerwona strzałka zrywami skacze po skali,
rejestrując szybko zmieniającą się krzywiznę przestrzeni. Dwieście
rimanów... czterysta, osiemset, tysiąc sześćset rimanów na sekundę...
przestrzeń wokół statku zwijała się coraz bardziej. Anton wiedział, jak
to wygląda z boku. Wyraźny czarny kontur statku zaczyna migotać,
powoli rozpływa się w powietrzu i nagle znika, a na jego miejscu
wybucha w słońcu ogromna chmura powietrza. Temperatura w
promieniu stu kilometrów gwałtownie spada o pięć-dziesięć stopni...
Trzy tysiące rimanów. Ognista strzałka stanęła. Epsilon-derytrynitacja
dobiegła końca i „Statek” przeszedł do podprzestrzeni.
Z punktu widzenia ziemskiego obserwatora był teraz rozciągnięty
na sto pięćdziesiąt parseków odległości od Słońca do EN 7931. Teraz
czekało ich powrotne przejście.
Przy wyjściu z podprzestrzeni zawsze istnieje niebezpieczeństwo
znalezienia się zbyt blisko jakiejś masy, może nawet w jej wnętrzu.
Co prawda, jest to niebezpieczeństwo głównie teoretyczne.
Prawdopodobieństwo jest znacznie mniejsze od trafienia w komin
Ermitażu, kiedy się wypadnie nad Leningradem ze stratoplanu. W
każdym razie do jednego ani do drugiego nie doszło przez całą
historię ludzkości.
„Statek”
szczęśliwie wskoczył
w
normalną przestrzeń
w
odległości dwóch jednostek astronomicznych od żółtego karła EN
7031.
Anton kilka razy głęboko odetchnął, wytarł pot z czoła i wyszedł
z komory. Na mostku wszystko było w porządku. Przeszedł się
wzdłuż pulpitu, prześliznął spojrzeniem po ekranie, a następnie
wyłączył automatykę przejścia. Na pulpicie przed ekranem nadal leżał
bukiecik goździków. Anton zatrzymał się. „Szkoda” - wymamrotał.
77
Kiedy dotknął kwiatów palcem, rozsypały się w zielonkawy pył.
Biedactwa, pomyślał Anton. Nie wytrzymały. Zresztą, kto by
wytrzymał? Przypomniał sobie o pasażerach i poszedł do mesy.
Na okrągłą mesę wychodziły drzwi wszystkich ośmiu kajut i luk
na niższy poziom, gdzie były magazyny, kuchnia, syntetyzator,
prysznic i tak dalej. Anton obejrzał stół, fotele, poprawił pokrywę
zsypu i skierował się do kabiny Wadima. Odsunął zasłonkę, a Wadim
runął na niego, blady i spocony jak mysz.
- Źle? - spytał ze współczuciem Anton.
Wadim zaśpiewał głębokim głosem:
Wyje wiatr dalekich włóczęg, Coś niesamowicie śwista.
Oto wyszedł nam w podprzestrzeń Strukturalny nasz lingwista.
Klapnął ciężko na kanapę.
- Oto dlaczego nie zostałem astronautą - powiedział ochryple i
położył się.
- Za każdym razem mówisz to samo - stwierdził Anton. Wadim
nie skomentował. - Pójdę uwolnić Saula - dodał Anton.
- Słyszałeś naszą rozmowę? - zapytał Wadim, nie otwierając
oczu.
- Tak.
- Ciekawy człowiek, co?
- Nie wiem - powiedział Anton. - Moim zdaniem ten facet ma
poważny problem.
- Jasne. Przecież innego nie wziąłbyś na statek. Wystarczy, że się
wybieramy gdzieś we dwóch, a ty od razu zaczynasz przejawiać
altruizm. Poczekaj, nie odchodź...
Anton zatrzymał się w drzwiach.
- Gadasz same głupoty - powiedział - a tam Saulowi pewnie
jeszcze gorzej niż tobie. Trudno to sobie wyobrazić, ale on jest chyba
jeszcze marniejszym astronautą od ciebie.
Wadim nieoczekiwanie wykrzyknął tragicznym głosem:
- Ślepcze! O, ślepcze! Nie odchodź... ze mną też jest źle! Czy ty
naprawdę jeszcze nie zrozumiałeś, kim on jest?
- Co masz na myśli?
Wadim usiadł.
- On nie ma pojęcia o lingwistyce - powiedział. - Mam nadzieję,
78
ż
e to zauważyłeś?
- A co ty wiesz o historii?
- Tylko mi nie tłumacz, że to mól książkowy. Znamy jednego
takiego mola. Nazywa się Benin Durów. Pogadaj o nim z
Tagorianami.
Anton uśmiechnął się mimo woli.
- Dobrze - powiedział. - Ale mimo wszystko spróbuj się
hamować. Ja cię znoszę w dowolnych dawkach, ale na kimś
nieprzyzwyczajonym możesz wywrzeć wstrząsające wrażenie. Mniej
ź
rebięcego optymizmu, więcej taktu.
- Tak jest, kapitanie - powiedział poważnie Wadim.
Anton ominął stół i znowu się uśmiechnął: z Wadimem człowiek
nie może się nudzić. W kajucie numer 3 najpierw rozłożył kanapę, a
dopiero potem odsunął zasłonkę szykując się, by podchwycić
padające ciało. Zamiast tego z kabiny buchnęły kłęby szarego dymu.
Anton odskoczył.
- Czy to już? - rozległ się ze środka głos Saula.
Anton wytrzeszczył oczy. Saul siedział na swojej teczce i palił
długą
czarną
fajkę. Wygadał
na
człowieka
roztargnionego
i
dobrodusznego.
- Nie jest panu niedobrze? - zapytał Anton, cofnął się i usiadł na
kanapie.
- Bynajmniej. Mogę już wyjść?
- Proszę bardzo - zgodził się Anton.
Saul wstał, wziął teczkę, pochylił się i wyszedł z komory.
- Jesteśmy prawie na miejscu - powiedział Anton. - Pozostaje
tylko wybrać planetę i zdecydować, gdzie lądujemy.
Saul usiadł obok niego.
- Jesteśmy daleko od Ziemi? - zapytał.
- Sto pięćdziesiąt parseków. Niemal granica dla naszego „Statku”.
Wadim wrzasnął ze swojej kajuty:
- Saul! Niech pan wybierze planetę ziemskiego typu! W
skafandrze się panu nie spodoba, a maska tlenowa...
Anton wstał i szczelnie zamknął drzwi.
- Wszystko mi jedno, jaka to będzie planeta - powiedział cicho
Saul. - Ale, oczywiście, lepsza taka, na której można oddychać...
79
uśmiechnął się nagle. - To bardzo ważne, żeby można było oddychać.
- Anton popatrzył na niego badawczo. - Ale jeszcze ważniejsze, żeby
tam nikogo nie było.
- W porządku, Saul. Znajdziemy panu planetę. To drobiazg.
Mamy na pokładzie kopułę mieszkalną na sześć osób, mamy
glider, zapas jedzenia do inicjowania cyklu, porządną radiostację.
Pomożemy się panu urządzić i odlecimy, dobrze?
Saul siedział z pochyloną głową.
- Tak - powiedział ochryple. - Pewnie tak będzie najlepiej.
- No to dobrze. - Anton pchnął drzwi. - Pójdę na mostek, a pan...
jeśli pan chce, proszę do mnie dołączyć.
Na mostku Anton włączył pokładowy katalog i przejrzał
informacje o systemie EN 7031. Nie były zbyt ciekawe. Wokół
ż
ółtego karła wirowały cztery planety i dwa pasy asteroidów. Chyba
najbardziej odpowiednia byłaby druga planeta. Ziemskiego typu,
znajdowała się w odległości półtorej astronomicznej jednostki od
swojego słońca. Anton posłał efemerydę na cybernawigatora.
Z mesy dobiegły głosy:
- I jak pan zniósł przejście, Saul?
- Jakie przejście? Nie zauważyłem żadnego przejścia.
- Tak też sądziłem.
- Że co?
- Że pan nie zauważy. Chce pan wziąć prysznic?
- Nie. Długo jeszcze?
- Myślę, że nie bardzo. Czuje pan? - „Statek” drgnął, a podłoga
usunęła się spod nóg. - Bierze kurs. Chodźmy na mostek.
- Nie będziemy przeszkadzać?
- Oczywiście, że nie. Jesteśmy turystami. W desantowym albo
rejsowym statku by nas nie wpuszczono, ale tu... Po co nosi pan tę
teczkę?
- Jest dla mnie bardzo cenna.
- W takim razie niech jej pan nie stawia na pokrywie zsypu.
Anton uważnie się wpatrywał w ekran. Planeta była błękitna jak
Ziemia, przykryta białą zasłoną chmur, ale zarysy kontynentów
wyglądały obco - jeden duży ciągnął się wzdłuż równika, drugi,
mniejszy, leżał bliżej bieguna.
80
- Oto pańska planeta, Saul - odezwał się i podniósł kartkę, która
wypadła z otworu anteny-analizatora. - Piękna planeta. Nie ma
kompresji. Doba trwa dwadzieścia osiem godzin. Grawitacja jeden i
jedna dziesiąta. Szkodliwych gazów brak. Dużo tlenu. Mało
dwutlenku węgla, ale to nas nie musi martwić.
Zerknął na Saula, który wpatrywał się w swoją planetę z
dziwnym wyrazem twarzy. Jego kosmate brwi uniosły się wysoko;
wyglądał, jakby miał się rozpłakać. Anton poczuł wzruszenie.
- Słuchajcie! - odezwał się nagle Wadim. - Proponuję, żeby
nazwać tę planetę na cześć Saula.
- Nadajemy ci imię Saula! - wygłosił Anton uroczyście.
Nachylił do siebie tubę dziennika pokładowego i podyktował:
-
Dzień
dwadzieścia
pięć
czterdzieści
dwa,
dziewięćset
sześćdziesiąt siedem. Druga planeta systemu EN 7031 otrzymuje
nazwę Saula, na cześć członka załogi, historyka Saula Repnina.
To wszystko nie miało absolutnie żadnego znaczenia. Planetom
nadawano imiona statków i miast, ulubionych bohaterów literackich,
nazwy przyrządów albo po prostu używano bezsensownych, ale
dźwięcznych słów. Jeśli komuś brakowało fantazji, brał dowolną
książkę, otwierał na dowolnej stronie, wybierał jakieś słowo i
dowolnie je zniekształcał. Stąd planety w rodzaju Śmiechowiny,
Podraki czy Brwii.
Ale Saul był niezwykle wzruszony. Mamrotał: „Dziękuję,
dziękuję, panowie” i ściskał Wadimowi rękę. To było bardzo
wzruszające.
A planeta rosła na ekranie coraz bardziej. Już widać było tylko
większy kontynent, rozciągnięty wzdłuż równika.
- Gdzie wylądujemy, Saul? rzucił Anton.
Saul dziabnął palcem niemal w środek kontynentu. Anton miał
wrażenie, że zrobił to z zamkniętymi oczami.
- Chłopaaaki - przeciągle powiedział Wadim. - A może by tak
bliżej wybrzeża?
Było jasne, że ma ochotę się wykąpać w oceanach Sauli, w
falach, które nie omywały jeszcze żadnego Ziemianina, może nawet
ż
adnej istoty rozumnej.
- Jasne... może być na wybrzeżu - rzekł niepewnie Saul, patrząc
81
na Antona. - Dla moich celów - chrząknął - wybór miejsca nie ma
znaczenia.
- Cudownie! - powiedział Wadim. Usiadł w fotelu obok Antona. -
Wystarczy! - oznajmił. - Kapitana tkniętego paraliżem w złym stanie
odniesiono do kajuty. Barczysty, postawny drugi pilot wziął stery w
swoje ręce. - Położył palce na kontaktach biosterowania i „Statek” od
razu runął w dół. Kontynent na ekranie zaczął się przekręcać; ten
widok powodował mdłości. Wadim wygłosił:
Wszystko drży jak liść łaźniowy, Iskrzy, wyje oraz błyska, Oto
przejął stery statku Strukturalny nasz lingwista.
Saul upuścił teczkę i wczepił się w ramię Antona.
- Dimka, powiedz chociaż, w co celujesz - poprosił Anton.
- Tutaj - odpowiedział mało precyzyjnie Wadim. - Gdzie błękitne
fale pieszczą piasek.
Statek przechylił się na prawą burtę.
- Delikatniej - powiedział Anton. - Nie tak emocjonalnie, bo nie
trafisz w kontynent.
- A może trafię?
- Hamuj! Przecież widzisz, że nas znosi!
- Ja wszystko widzę.
- No to zaraz nas rozwali - wygłosił Anton w przestrzeń.
- A może jednak nie? - dogadywał Wadim.
Ekran zmętniał. „Statek” wszedł w atmosferę. Zapłonęła i znikła
tęcza na chmurach twardego powietrza. Zamigotały białe i czarne
plamy.
- Włącz owiew - poradził Anton.
- Wiem...
- Spychacie z toru!
- Jeśli przejmiesz ster, przestanę być twoim przyjacielem ostrzegł
Wadim.
- Wadim, niech pan rzeczywiście stara się wcelować - powiedział
ostrożnie Saul.
Karuzela na ekranie skończyła się; ekran pociemniał i zgasł.
„Statek” drgnął.
- No to koniec - powiedział Wadim i przeciągnął się.
- Jak to koniec? - zapytał Saul. - Zepsuł pan?
82
- Wylądował - wyjaśnił Anton. - Serdecznie witamy na Sauli.
- A jednak dobry z pana pilot - zamyślił się Saul.
- Doskonały - zgodził się Anton. - Wiesz, o ile się machnąłeś,
Dimka? O dwieście kilometrów. Ale ekran zdążyłeś wyłączyć, brawo.
- Przyzwyczajenie - odparł niedbale Wadim.
Anton wstał.
- A przy okazji, co to jest łaźniowy liść? - Zapytał.
- Cóż, Toszka, dokładnie nie wiadomo. Jest taki archaiczny
zwrot: drżeć jak łaźniowy liść. Łaźniowy liść to takie naczynie z
ż
arem - pokazał rękami rozmiar. - Montowało się to na dnie paleniska
łaźni, a gdy dawano parę, to znaczy oblewano piec wodą rozpalony
liść zaczynał wibrować.
Saul nieoczekiwanie wybuchnął śmiechem. Śmiał się głośno i z
przyjemnością ocierając łzy i tupiąc nogami. Nikt niczego nie
zrozumiał, ale po minucie rechotali już wszyscy.
- Zabawny zwyczaj, prawda? - powiedział Wadim, krztusząc się
ze śmiechu.
- Saul, z czego pan się śmieje? - zapytał Anton.
- Bo się cieszę, że przybyłem na moją planetę... - wyznał Saul.
Wadim przestał się śmiać.
- Nigdy nie byłem znawcą słowiańszczyzny - rzekł z godnością. -
Moja specjalizacja to analiza strukturalna.
- Dobrze - powiedział Anton. - Chodźmy na zewnątrz.
Zeszli z mostku. Wadim wziął Saula pod rękę i mówił cały czas:
- To nie jest mój wniosek. To najbardziej rozpowszechniona
hipoteza.
- Nieważne, nieważne - odpowiedział szybko Saul i spoważniał. -
Pańska hipoteza jest tak daleka od prawdy, że nie mogłem się
powstrzymać. Jeśli pana uraziłem, przepraszam...
- A pan co o tym sądzi?
- Nie ma takiego wyrażenia „drżeć jak łaźniowy liść” mruknął
Saul. - Jest wyrażenie „drżeć jak osikowy liść” i „kleić się jak
łazienny liść”.
- Ale „kleić się jak liść” to prymitywna metafora. Pochodzi od
lepkich liści lipy. Jak może się lepić łaźniowy liść? To przecież nie
jest liść rośliny. I niby dlaczego zwykłe liście miałyby wpadać do
83
łaźni? Śmieszne!
Anton otworzył membranę luku. Do statku wpadło mroźne
powietrze. Saul odepchnął Wadima i krzyknął:
- Proszę poczekać! Niech mnie pan przepuści!
Anton, który już uniósł nogę nad progiem, zatrzymał się. Saul,
trzymając broń nad głową, przeciskał się do przodu.
- Chce pan stanąć tu pierwszy? - zapytał Anton z uśmiechem.
- Właśnie - wymamrotał Saul. - Tak będzie lepiej.
Przecisnął się przez wąski luk i stanął, zagradzając drogę. Anton,
który szedł za nim, stuknął go głową.
- Naprzód, człowieku - powiedział.
Saul stał jak skamieniały. Z tyłu Wadim niecierpliwie stuknął
Antona w plecy.
- Niech pan pozwoli nam przejść, Saul - poprosił Anton.
Historyk w końcu się odsunął i Anton wyszedł na zewnątrz.
Wokół leżał śnieg. Z góry też padał śnieg - wielkimi leniwymi
płatkami. Statek stał pośród monotonnych okrągłych pagórków,
ledwie widocznych na białej równinie. Spod śniegu wychylała się
krótka bladozielona trawka i mnóstwo błękitnych i czerwonych
kwiatków.
Dziesięć metrów od luku leżał przyprószony śniegiem człowiek.
84
Rozdział 3
Wadim wyszedł ze statku ostatni i zwrócił się do Saula:
Najprościej byłoby to sprawdzić w starych słownikach Dala i
Uszakowa. Ale na pokładzie...
Zauważył, że nikt go nie słucha. Saul trzymał skorczer w
pogotowiu, lufą na zgiętym łokciu. Twarz miał niespokojną, oczy
rozbiegane. Wadim rozejrzał się szybko i też zobaczył człowieka.
- A to dopiero - powiedział stropiony.
Anton podszedł do leżącego, Saul został na miejscu. Czy to ja go
potrąciłem przy lądowaniu? - pomyślał z przerażeniem Wadim.
Aż serce ścisnęło mu się od tej myśli. Podszedł do Antona i też
pochylił nad ciałem. Zerknął raz, wyprostował się i zaczął patrzeć w
bok. Wokół ciągnęły się monotonne pagórki, zaśnieżone i jednakowe,
niebo zasnuwały niskie chmury, a na horyzoncie można się było
domyślić bladych zarysów górskich szczytów. Jakaś smętna planeta,
pomyślał. Powiedział cicho:
I pola, i góry Śnieg po cichu wszystko skradł...
Od razu zrobiło się pusto.
Anton przyklęknął i ostrożnie dotknął ręki leżącego. Ręka była
szczupła, biała, z cienkimi palcami, białymi jak porcelana. Długie
paznokcie mieniły się złotem.
- No? - zapytał Wadim i przełknął ślinę.
Anton wstał i starannie otrzepał śnieg z kolan.
- Zamarzł. Kilka dni temu. Był bardzo wycieńczony.
- Nie ma żadnej nadziei?
Anton pokręcił głową.
- To już kamień.
- Kamień - powtórzył Wadim. - Ale jak to możliwe? Przecież to
dzieciak... - Zmusił się do spojrzenia na twarz nieboszczyka. Zobacz,
jaki podobny do Walerki! Pamiętasz Walerkę?
Anton położył mu rękę na ramieniu.
- Rzeczywiście podobny.
85
- Tak się przestraszyłem. Myślałem, że potrąciłem go przy
lądowaniu.
- Nie, leży tu od kilku dni. Upadł z wyczerpania i zamarzł.
- Słuchaj, dlaczego on jest w samej koszuli?
- Nie wiem. Chodźmy na „Statek”.
Wadim nie ruszył się.
- Nie rozumiem. To znaczy, że nie jesteśmy tu pierwsi?
Obejrzał się, szukając wzrokiem Saula. Historyk zniknął.
- Anton, a może się pomyliłeś? Może jeszcze da się coś zrobić?
- Chodź już, Dimka.
- A co... z nim?
- A skąd ja mam wiedzieć? Chodźmy.
Zobaczyli Saula. Powoli schodził po zboczu wzgórza, ślizgając
się na wilgotnym śniegu. Stali i czekali, aż podejdzie. Twarz miał
smutną, na policzkach topniały wielkie płatki śniegu. Kolana miał
ośnieżone. Podszedł, wyjął z ust wygasłą fajkę i powiedział:
- Niedobrze, młodzi ludzie. Tam jest jeszcze czwórka. - Popatrzył
na nieboszczyka. - Też rozebrani. Co macie zamiar zrobić?
- Chodźmy na „Statek” - zaproponował Anton. - Tam wszystko
dokładnie omówimy.
W mesie usiedli w fotelach i przez jakiś czas milczeli. Wadim
czuł dreszcze i chciał się wygadać.
- Co za planeta! - powiedział przez zęby. - Nigdy o czymś takim
nie słyszałem. Nic nie można zrozumieć. Co? Skąd? Dlaczego?
Przecież mówili, że nikogo tu wcześniej nie było. A w dodatku to
chłopiec. Skąd się tu wziął taki młodziak? - Zamilkł i zamknął oczy,
starając się odpędzić wizję przyprószonej śniegiem twarzy.
Anton wstał i zaczął chodzić wokół stołu z opuszczoną głową.
Saul nabił fajkę.
- Pozwolicie, że zapalę? - zapytał.
- Proszę bardzo - powiedział Anton z roztargnieniem. Zatrzymał
się. - Zrobimy tak - powiedział zdecydowanie. - Mamy glider.
Weźmiemy
jedzenie
i
ubrania,
a
potem przeprowadzimy
poszukiwania wokół statku. Po spirali. Na wzgórzu mogą jeszcze być
ż
ywi.
W jego głosie zadźwięczały twarde, nie słyszane dotąd nuty.
86
Wadim popatrzył na niego z ciekawością; Anton zauważył to
spojrzenie.
- Widzicie, moi drodzy - dodał łagodniej - wycieczka się nie
udała. Moim zdaniem te nadzwyczajne okoliczności zmuszają mnie
do podjęcia dowodzenia. Zapewne będę wydawać rozkazy, a wy
będziecie je wykonywać. - Spojrzał na Saula i przepraszającym
gestem rozłożył ręce. - Sam pan widzi, Saul, nic na to nie poradzę...
- Tak - powiedział Saul. - Tak. Oczywiście. Jestem gotów,
kapitanie. Proszę rozkazywać.
- A co, już wszystko zrozumiałeś? - zapytał Wadim.
- Potem porozmawiamy - odparł Anton. - Najpierw trzeba
wyhodować glider. Chodź, Wadim.
Saul odłożył fajkę i również wstał, poprawiając na ramieniu pas
skorczera.
- Dziękuję, Saul, poradzimy sobie - rzekł Anton.
- Chciałbym pójść z wami - poprosił Saul. - Nie będę
przeszkadzał, kapitanie.
Wynieśli jajo i położyli na szczycie wzgórza nieopodal. Śnieg był
teraz gęściejszy, śnieżynki łaskotały w policzki i Wadim rozdrażniony
rozmazywał je po twarzy. Wiał wiatr; było im zimno, gdy tak stali i
patrzyli, jak Anton niespiesznie, bardzo starannie mocuje aktywatory
na gładkiej powierzchni mechanozarodnika. Wiatr parzył gołe ręce i
nogi, a Wadim nagle pomyślał, że może gdzieś za wzgórzami idą
teraz, zapadając się w zaspy, bosi ludzie w długich szarych koszulach.
Anton wyprostował się i pochuchał na czerwone ręce.
- Chyba już dobrze - powiedział. - Sprawdź, Dima.
Wadim obejrzał ustawienie aktywatorów. Wszystko było w
porządku. Poszli z powrotem do „Statku”. Saul, który przez cały czas
trzymał się z tyłu, teraz też szedł ostatni. Statek już gromadził energię;
czarny korpus wznosił się na białym śniegu, wygięty wierzchołek
podążał za niewidoczną EN 7031. Po drodze Wadim zerwał kilka
kwiatków. Zrobiło mu się ich żal - były takie żałosne i blade.
I żywych, i martwych Śnieg po cichu wszystko skradł...
Od razu zrobiło się pusto.
Ś
nieg walił coraz grubszy i gęściejszy. Gdy podeszli do statku,
Saul powiedział:
87
- Niedługo wszystko zasypie. Dobrze byłoby zrobić sekcję.
- Po co? - Zapytał Anton. - On jest beznadziejnie martwy.
- Otóż to. Trzeba się dowiedzieć, dlaczego umarł.
- Wszyscy zamarzli - powiedział Anton. - Niepotrzebna żadna
sekcja.
- Wydawało mi się... - zaczął Saul, ale zaraz zamilkł i wszedł do
luku.
W mesie Anton wyjaśnił:
- Proszę zrozumieć, nie jestem właściwie lekarzem. Ja... ja nie
chcę tego robić.
- Rozumiem.
- Wadim - polecił Anton. - Spakuj jedzenie. Wszystkie zapasy.
Saul, mówił pan, że umie pan szyć. Trzeba dopasować kombinezony.
Ja spakuję lekarstwa.
Kombinezony nie miały konkretnego rozmiaru, ale różnica
pomiędzy Antonem i Saulem była zbyt duża. Kombinezon dla Antona
trzeba było zwęzić, dla Saula rozciągnąć. Od razu stało się jasne, że
Saul
nie
ma
pojęcia
o
szyciu.
Stropiony
obracał
w
ręku
ultradźwiękową
nasadkę,
miął
i
wygładzał
kombinezony,
z
zakłopotaniem patrzył na Antona. Najwidoczniej historycy, siedząc w
swoich zacisznych gabinetach, nie mieli pojęcia o takich prostych
rzeczach.
Interesowało ich głównie to, jak robiło się kiedyś różne rzeczy.
Wadim musiał wziąć od Saula nasadkę i pokazać, jak robi się to teraz.
Ku jego zdumieniu historyk okazał się pojętnym uczniem i
niebawem każdy zajmował się swoim zadaniem.
Saul, nie podnosząc głowy znad roboty, zapytał:
- Dlaczego pan myśli, kapitanie, że ktoś przeżył?
- Nie myślę - odrzekł Anton. - Mam nadzieję.
Wadim skończył pakowanie worka, zapiął go i usiadł przy stole.
- Tamci czterej też byli młodzi? - zapytał.
- Tak - odparł Saul. - Chłopcy. Prawie nastolatki. Młodsi od was.
- Pięć lat temu - zaczął Wadim - chcieliśmy z kolegami wziąć
statek i polecieć na Tagorę. Oczywiście nam nie pozwolili... Ale może
tym się udało?
- Nie bardzo wiem jak - powiedział Anton. - Statek może dostać
88
tylko pilot ze stażem. A jaki oni mogli mieć staż? To dzieciaki! Nic z
tego
nie
rozumiem.
Pomalowane
na
złoto
paznokcie,
jakieś
przedziwne koszule na gołym ciele... A przede wszystkim, jak się tu
znaleźli?
- To mogło być całkiem proste - wyjaśnił Wadim. - Ktoś miał
zamiar lecieć i zostawił statek przed domem. Zakradli się nocą i
wystartowali. Bawili się w Rumatę-poszukiwacza. Wylądowali,
wyszli i zabłądzili. Przyszedł mróz i koniec.
- To jest absolutnie niemożliwe - odparł chłodno Anton. - Nawet
gdyby coś takiego się zdarzyło, wiedziałbym o tym. Zginęli kilka dni
temu. Na Ziemi już dawno ogłoszono by globalne poszukiwania.
- A jeśli byli tu z jakimiś dorosłymi?
Anton zamilkł.
- W takim razie poszukajmy dorosłych - powiedział w końcu.
- Jedno mnie zastanawia - powiedział Wadim. - Te dziwaczne
koszule...
- To nie koszule - odezwał się nieoczekiwanie Saul.
Anton i Wadim odwrócili się do niego.
- To worki. Worki z dziurami na głowę i ręce. Grube jutowe
worki. Teraz już takich nie ma. - Uśmiechnął się niewesoło. - Widzi
pan, Wadimie, chłopcom łatwiej byłoby zdobyć skorczer czy batysferę
niż jeden taki worek. Czegoś takiego używano bardzo dawno temu. I
bardzo mi się nie podoba, że zamiast ubrania mają na sobie worki.
Wadimowi na chwilę przestało bić serce. To wszystko było
dziwne i straszne - te worki jutowe, które były w użyciu bardzo
dawno temu. Przejęło go uczucie zagrożenia. To tak, jakby na twoich
oczach człowiek nagle zaczął się błyskawicznie starzeć i przemienił w
bezsilnego, pomarszczonego starca. Wadim potrząsnął głową i
wrażenie znikło. Saul rozłożył kombinezon w wyciągniętych rękach i
obejrzał.
- Nie zgadzam się z wami - ciągnął. - Myślę, że to są tutejsi
mieszkańcy. Nie wiem, czy mnie zrozumiecie, ale... wczasach
jutowych worków działy się straszne rzeczy. Wydaje mi się, że tych
młodzieńców rozebrano do naga i porzucono na tym pustkowiu.
Niech pan przymierzy, Anton.
Anton wziął kombinezon.
89
- Czyli pańskim zdaniem na Sauli istnieje cywilizacja? - zapytał
niepewnie. - I mamy tu okres jutowych worków?
- Skąd mogę to wiedzieć, kapitanie? Mówię tylko, co widzę.
Widzę jutowe worki, a wiem, że jutowych worków w naszych
czasach na Ziemi nie ma. A zatem to nie są Ziemianie. Może ich
ograbiono? A może to pielgrzymi? Fanatycy? Szli, by pokłonić się
ś
więtym relikwiom, tak jak ślubowali, w workach, zabłądzili,
rozpętała się zamieć... zresztą sam nie wiem.
Do Wadima to nie docierało. Wszystkie te słowa - pielgrzym,
relikwie, ślubowanie... Wiedział, że były związane z obrządkami
religijnymi, ale nie niosły żadnej realnej treści. Przelotnie pomyślał,
ż
e Saul jest prawdziwym specjalistą. Ale nie to nim wstrząsnęło.
- Przepraszam - powiedział - jaka cywilizacja? Wyszliśmy ze
statku i tak przy okazji odkryliśmy nieznaną cywilizację? Nie wierzę -
oznajmił.
- Przy okazji - powiedział Anton w zadumie. - Czy rzeczywiście
przy okazji? EN 7031 figuruje w planie badań...
- Tak, mówiłeś o tym. Ekspedycja się nie odbyła.
- To prawda. A tymczasem EN 7031 znajduje się w spisie gwiazd,
leżących na hipotetycznej drodze Wędrowców.
- Nigdy nie słyszałem o takiej liście - zdziwił się Wadim.
- Cóż, ona jednak istnieje. Lista Gorbowskiego-Badera. Czyli
mieliśmy szansę znalezienia cywilizacji. I może Saul ma rację, że to
miejscowe dzieciaki. A czy mają jakiś związek z Wędrowcami, to już
inna sprawa...
Wadim opierał się łokciami o stół, obejmując głowę rękami.
Cywilizacja! Może i tak, pomyślał; może to ofiary napadu. Ale
przecież to bzdura, żeby zdrowi, szesnastoletni chłopcy pozwolili się
rozebrać do naga nie stawiając oporu i pokornie zamarzli. Przecież nie
byli fanatykami! Wyobrażał sobie fanatyka jako wycieńczonego
łysego starca z obłąkanymi oczami i ogromnym zardzewiałym
łańcuchem przerzuconym przez ramię. Nie, pomyślał. To nie mogli
być fanatycy! Może to właśnie Wędrowcy? W jutowych workach?
Przypomniał
sobie
gigantyczne
budowle
pozostawione
przez
Wędrowców na Władysławie, i poczuł smutek. Taki smutek ogarniał
go za każdym razem, gdy miał przed sobą zadanie ponad siły.
90
- Jak tam glider, Anton? - zapytał.
Anton zerknął na zegarek.
- Już czas - powiedział. - Chodźmy. Ubierzcie się i każdy niech
weźmie jeden worek.
- Pozwolę sobie jednak zapytać, czego właściwie będziemy
szukać? - odezwał się Saul.
Wadim odniósł wrażenie, że Anton się waha.
- Będziemy szukać tych, którzy przeżyli klęskę.
Saul zapiął kombinezon.
- A jeśli nikt więcej nie jest zagrożony? Mam na myśli wariant z
rabusiami.
- Przy tym wariancie nie krępowałbym się specjalnie -
wymamrotał Wadim.
- Przy każdym innym wariancie - powiedział bardzo wyraźnie
Anton. - Proszę nie robić nic bez mojego wyraźnego rozkazu.
Podszedł do drzwi.
- Nie bierze pan broni? - zapytał Saul.
- Broń nie będzie nam potrzebna - odparł Anton.
- Wystarczy tu trupów - dodał Wadim.
Wyszli ze statku i od razu zapadli się w głęboki śnieg. Glider był
ledwie widoczny zza białej zasłony. Był to glider anty grawitacyjny
typu Pasikonik, pewna, sześcioosobowa maszyna, bardzo popularna
wśród desantowców i tropicieli. Stał na brzegu ogromnej jamy, z
której unosiła się gęsta para; gładkie burty były jeszcze ciepłe, a w
kabinie panował wręcz upał.
Zwalili worki do bagażnika i weszli pod gładką, przezroczystą
kopułę maszyny.
- Do licha! - zawołał nieoczekiwanie Anton. - Dimka,
przepraszam. Przecież do tłumaczenia na pewno będzie ci potrzebny
analizator.
- Do jakiego tłumaczenia? - zapytał Saul.
Wadim potarł podbródek.
- Analizator
to
jedno
-
powiedział
powoli
-
ale
bez
mnemokryształów w pierwszym rzucie się nie obejdzie. Ktoś będzie
musiał wrócić na statek.
- O rany - westchnął Anton i wyszedł z glidera. - Ile
91
potrzebujesz?
- Wystarczy jedna para. Tylko weź z przyssawkami, żeby nie
trzymać w ręku.
Anton pobiegł przez śnieg w stronę statku.
- O co tu chodzi? - zapytał Saul.
- Przecież trzeba będzie się jakoś porozumiewać z ludźmi, jeśli
kogoś znajdziemy - odparł Wadim.
Włączył silnik, łagodnie podniósł glider i znowu opuścił.
- I pan o tym tak lekko mówi? - machnął ręką Saul.
Wadim popatrzył na niego ze zdumieniem.- A jak mam mówić?
- No tak, oczywiście - wycofał się Saul.
Dziwny z niego człowiek, pomyślał Wadim. Czy rzeczywiście
całe życie przesiedział w swoim gabinecie słuchając Mendelssohna?
- Saul - odezwał się w końcu. - Dzięki pracom Sugimoto kontakt
z humanoidami jest kwestią czysto techniczną. Nie pamięta pan, jak
Sugimoto dogadał się z Tagorianami? To było wielkie zwycięstwo,
dużo się o tym pisało i mówiło...
- No pewnie! - ucieszył się Saul. - Jak można o czymś takim
zapomnieć! Ale myślałem, że... eee... że do tego zdolny jest jedynie
Sugimoto.
- Nie - odparł Wadim z pogardą. - Może to zrobić dowolny
lingwista strukturalny.
Wrócił Anton, wsunął Wadimowi w rękę pudełko z kryształami i
usiadł w swoim fotelu.
- Naprzód - powiedział i popatrzył na Saula. - Co się tu u was
stało?
- O co ci chodzi?
- Wydawało mi się... zresztą nieważne. Naprzód.
- Wiesz co - powiedział w zadumie Wadim, patrząc na ledwie
widoczny śnieżny wzgórek obok „Statku” -jakoś nieładnie tak ich
zostawiać. Może najpierw ich pochowamy?
- Nie - powiedział Anton. - Szczerze mówiąc, nawet nie mamy do
tego prawa.
To nie nasi zmarli i nie możemy ich chować według naszych
zwyczajów, zrozumiał Wadim. Ujął kierownicę i uruchomił silnik.
Glider płynnie wzbił się ponad zaspy i skoczył w białą mgłę.
92
Wadim siedział jak zwykle przygarbiony i lekko ruszał
kierownicą, sprawdzając stabilność. Zewsząd leciał śnieg. Wadim
widział go jak białą gwiazdę o tysiącu ogonów, której środek powoli
płynął przed jego oczami. Włączył lokatory poszukiwawcze.
- Co to za ekrany? - zapytał Saul z tyłu.
- Po pierwsze, nic nie widzę, po drugie, mógł ich przysypać śnieg
- wyjaśnił Wadim.
- Dziękuję - powiedział Saul. - Zrozumiałem.
Glider wyskoczył z zamieci. Leciał teraz nad zaśnieżoną
pagórkowatą doliną. Wadim powoli zwiększał prędkość, silnik
ś
wistał, okrągłe wierzchołki pagórków przemykały pod dnem glidera.
Niebo było zupełnie białe, niewysoko nad horyzontem ścieliła się
oślepiająca plama EN 7031, a na północy wyraźnie było widać zarysy
skalistych gór. Plama słońca powoli przesuwała się w prawo i do tyłu:
glider szedł po dziesięciokilometrowym łuku wokół statku.
Z przodu, z prawej i lewej strony były tylko wzgórza, wzgórza,
wzgórza. Anton powiedział nagłe:
- Patrzcie, stado!
Wadim przyhamował i zawrócił. Glider zawisł nieruchomo.
W wąwozie pomiędzy wzgórzami szybko przemieszczała się
grupa niedużych czworonogów, przypominających pozbawione rogów
jelenie. Biegły, zapadając się w śniegu i odrzucając do tyłu głowy.
Cienkie nogi grzęzły w zaspach; zwierzęta padały, wygrzebywały
się, wzbijając chmury śnieżnego pyłu, znowu się zrywały, znowu
biegły, wyginając się przy każdym skoku. Za nimi zostawała bruzda
zrytego śniegu. Po tej bruździe, nisko pochylając długie wyciągnięte
szyje, mknęły na wysokich nogach wielkie ptaki, przypominające
strusie. Tylko dzioby miały inne - potężne, garbate, z zagiętym do
dołu straszliwym ostrzem.
Wadim spikował i poleciał wzdłuż wąwozu. Stado przebiegło pod
gliderem, nawet go nie zauważając, a ptaki - było ich trzy - od razu się
zatrzymały, przysiadły na ugiętych nogach i zadarły do góry głowy z
rozdziawionymi dziobami. Ale fajnie, pomyślał przelotnie Wadim,
jakie by tu mogło być polowanie! Znowu uniósł glider i przestawił na
tryb skokowy. Bardzo blisko, omal nie rysując pokrywy, kłapnęły
potworne
dzioby
i
od
razu
znikły.
Teraz
glider
mknął
93
dwukilometrowymi susami, wzlatując pod niskie niebo. Za każdym
razem otwierał się widok na równinę w dole; w promieniu
dziesiątków kilometrów ciągnęła się bezkresna śnieżna pustynia.
- Niedobrze - wymamrotał Saul.
- Dlaczego?
- Ptaki...
Też mi cywilizacja, pomyślał Wadim. Nie zorganizowali
poszukiwań, pozwolili chłopcom odejść nago i bez broni. Tutaj
pewnie nie można zrobić nawet kroku bez broni. A chłopcy na pewno
byli odważni...
Glider zamknął dziesięciokilometrowy odcinek spirali i zaczął
drugi o promieniu dwudziestu kilometrów. W tym samym momencie
odezwał się Anton:
- Pewnie są jakieś trzydzieści stopni stąd, w prawo po kursie!
Na brzegu doliny pod szaroniebieskim masywem górskim widać
było niewyraźne ciemne plamy.
- Wygląda na dużą miejscowość - powiedział Saul. - Nie macie
lornetki?
Spektrolit pokrywy rozrzedzał śnieżną zamieć i Wadim przez
okulary dostrzegł zarysy budynków, zębatych ścian i kopuł.
- Miasto - powiedział. - Co robimy?
- Miasto? - zdumiał się Saul. - Ciekawe. Jak daleko?
- Piętnaście kilometrów.
- A zatem od miasta do „Statku” jest trzydzieści kilometrów.
Przy pewnej wytrzymałości można pokonać tę odległość nawet
boso.
Wadim wzdrygnął się.
- W życiu bym nie spróbował - mruknął.
Glider,
lekko
podrygując
pod
porywami
wiatru,
wisiał
dwadzieścia kilometrów nad ziemią. Wszystko tu jest bez sensu
urządzone, pomyślał Wadim. Gdzie są patrole poszukiwawcze? Gdzie
glidery i helikoptery z ochotnikami? Ludzie zamarzli blisko miasta, a
w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie ma żywej duszy. Tylko
ptaki, które akurat nie mają tu nic do roboty. Trzeba było je wybić sto
lat temu, zamiast trzymać sobie pod bokiem skansen drapieżników. I
na co czeka Anton? Czy nie powinniśmy zjawić się w tym mieście,
94
ż
eby nakierować mieszkańców na słuszną drogę? Formalności
pierwszego kontaktu można by w takim wypadku spokojnie pominąć.
Popatrzył na przyjaciela.
Anton siedział, wyprostowany, mrużąc oczy i zaciskając usta.
Taką minę miał zawsze, gdy rozwiązywał w myśli zdanie
nawigacyjne.
- I co, kapitanie?
Na twarz Antona wrócił normalny wyraz.
- Szczerze mówiąc - powiedział - powinniśmy natychmiast
wrócić na „Statek”. Ale polecimy do przodu. Zatrzymaj się na
obrzeżach miasta i trzymaj wysokość.
Glider pokonał odległość trzema skokami; już pod koniec
ostatniego Wadim zrozumiał, że nie mają przed sobą miasta. W
każdym razie teraz już wiedział, dlaczego nikt nie martwił się losem
zaginionych chłopców.
- Doszło tu do potężnego wybuchu - odezwał się za jego plecami
Saul.
Glider
zawisł
nad
brzegiem
gigantycznego
leja,
przypominającego gardziel czynnego wulkanu. Lej miał szerokość pół
kilometra i był po brzegi wypełniony niebieskim dymem, który snuł
się leniwie i układał w warstwy. Musiał być znacznie cięższy od
powierza, bo nawet jedna strużka nie uniosła się nad lejem. Z boku
wydawało się, że to nie dym, tylko płyn. Do brzegów leja przytulały
się zasypane śniegiem ruiny. Z zasp sterczały resztki kolorowych
ś
cian, przekrzywione wieże, poskręcane metalowe konstrukcje,
roztrzaskane kopuły.
Wadim oszołomiony patrzył w dół.
- No, znajoma sprawa... - mruczał Saul. - Bombardowanie...
wybuch magazynów amunicji... i to całkiem niedawno, dym się
jeszcze nie rozwiał, tam się coś pali...
Wadim pokręcił głową.
- W takim mieście nie sposób żyć. Widocznie ludzie rozbiegli się,
gdzie kto mógł. Zdumiewające, że znaleźliśmy tylko pięciu.
- Pozostali są tam - rzekł Saul, patrząc w lej.
- To nie cywilizacja, tylko skandal - warknął Wadim. - Co za
koszmarna lekkomyślność. Kto mógł robić takie doświadczenia w
95
mieście? Trzeba być ostatnim...
- Popatrz, tam idą jakieś maszyny - zauważył półgłosem Anton.
Od północy w stronę leja biegł wąski, stąd ledwie widoczny pas
drogi. Po niej niespiesznie pełzły ciemne punkty. Aha, pomyślał
Wadim, to znaczy, że jeszcze nie wszystko stracone. Odwrócił glider i
przeciął lej. Zobaczyli gładką szosę, prowadzącą prosto w dym, a na
niej niekończącą się kolumnę maszyn, zajmującą całą drogę.
Zwartym szeregiem podążały z północy płaskie zielone pojazdy,
przypominające pasażerskie atomocary, ale bez przedniej szyby,
nieduże biało-niebieskie maszyny, ciągnące za sobą długi ogon
pustych,
odsłoniętych
platform,
pomarańczowe
kolosy
przypominające polowe syntezatory, ogromne czarne wieże na
gąsienicach i małe konstrukcje z szeroko rozstawionymi skrzydłami.
Sunęły rząd za rzędem, w absolutnym porządku, ze zdumiewającą
precyzją zachowując przerwy i odległości, i rząd za rzędem niknęły w
szarawym dymie leja.
- To tylko automaty - powiedział Wadim.
- Tak - przyznał Anton.
- To znaczy, że ktoś je wysyła, najprawdopodobniej na prace
remontowe. Znajdziemy ludzi na drugim końcu szosy... - Wadim
urwał. - Saul - zaczął znów - czy były takie maszyny w epoce
jutowych worków?
Saul nie odpowiedział. Jak zaczarowany patrzył w dół, a na jego
twarzy malował się zachwyt i szacunek. Podniósł na Wadima
wytrzeszczone oczy pod kosmatymi brwiami.
- Co za technika! - zawołał. - Jaki równiutki pochód! I to na taką
skałę! Nie ma im końca!
Wadim zdumiał się i też spojrzał w dół.
- O co chodzi? - zapytał. - A! Że ich tak dużo? Tak, skala
niesamowita. Do odbudowy miasta wystarczyłoby dziesięciu cyberów.
Popatrzył na Saula, który zamrugał nerwowo.
- A mnie się to podoba - powiedział. - Przecież to piękne. Czy
pan nie widzi, jakie to piękne?
- Wadim - włączył się Anton - jedziemy wzdłuż szosy. Jeśli mamy
się czegoś dowiedzieć, to szybko.
Wadim uruchomił glider. Strumień maszyn zlał się w kolorowy
96
pas.
- O, teraz to dopiero pięknie wygląda - ucieszył się Wadim. Ale
nie odpowiedział mi pan, Saul. Czy jutowe worki mogą współistnieć z
podobną techniką?
- A dlaczego nie? Ze zniszczonych miast ludzie uciekali zupełnie
bez niczego. Dlaczego się pan uczepił tych worków, jutowe worki
istniały przez kilka wieków. Tania i wygodna rzecz. Można było w
nich na przykład nosić drwa.
- Jakie drwa?
- Drewniane. Do palenia w łaźni.
Wadim przypomniał sobie łaźniowy liść i zamilkł, patrząc przed
siebie. Ani końca szosy, ani końca kolumny maszyn nie było widać.
Po obu stronach drogi aż po horyzont biegła śnieżna równina.
Wadim przyspieszył. Co za głupie przedsięwzięcie, myślał. Wpadają
w dym jak w przepaść. Spróbował ocenić głębokość leja i określić
liczbę spadających do niego maszyn, ale uzyskał dziwne wyniki.
Zresztą nie jestem inżynierem, pomyślał. Przeciętny humanoid z
Tagory - oni tam wszyscy są inżynierami - stwierdziłby, że szosa to po
prostu bardzo długi taśmociąg, a na nim detale średnich wielkości
maszyn, które składa się pod ziemią. A nieskomplikowany bukoliczny
Leonidowiec byłby przekonany, że to stada zwierząt przeganianych z
pastwiska do rzeźni.
- Anton - zawołał. - Wyobrażasz sobie Leonidowca na naszym
miejscu?
- Głupi Leonidowiec powiedziałby, że wszystko jest jasne
odpowiedział Anton. - A mądry, że jest za mało danych.
Właśnie, za mało danych. Wszystkie maszyny idą na południe,
ż
adna nie wraca. Jeśli rzeczywiście mają zamiar odbudować miasto, to
odbudowują je ze swoich własnych części. Właściwie, dlaczego nie?
- Trzeba przyznać, Wadim - odezwał się nagle Saul - że to robi
niesamowite
wrażenie.
Ile
już
przelecieliśmy?
Czterdzieści
kilometrów? A one ciągle idą i idą.
- Lepiej by zastosowali tę technikę, żeby poszukać tych, którzy
uciekli - powiedział Wadim.
- Niech pan tak nie mówi - sprzeciwił się Saul. - W takim
wypadku nie myśli się pojedynczych ludziach.
97
- Jak to, nie myśli się o ludziach? Więc dla kogo odbudowują
miasto? Tamtym chłopcom miasto już niepotrzebne...
Saul machnął pogardliwie ręką.
- W czasie wybuchu zginęło z dziesięć tysięcy takich chłopców.
To straszne, oczywiście, ale są ważniejsze sprawy.
Wadim wściekł się, aż glider skoczył w bok.
- Saul, przepraszam, ale pański przytulny gabinet i studiowanie
historii dziwnie na pana wpłynęło. Mówi pan... sam już nie wiem.
Zaraz mi pan powie, że cel uświęca środki.
- Zdarza się - zgodził się Saul chłodno. - Czasami uświęca.
Wadim postanowił nie reagować. Relikt gabinetowy, pomyślał.
Ale jakby go zostawić bez spodni w śniegu, byłby strasznie
urażony, że cała technika planety nie spieszy mu na ratunek.
Ostro zahamował, bo zobaczył osiedle.
Znajdowało się na wschód od szosy i ginęło pomiędzy
wzgórzami.
- To pierwsza droga w bok - oznajmił Wadim. - Skręcamy?
- Chyba nie warto - powiedział Saul. - Co tam może być
interesującego?
Anton wahał się. Dlaczego on się tak guzdrze, pomyślał z
rozdrażnieniem Wadim. Jakby podmienili człowieka.
- No to jak? - zapytał. - Jestem za tym, żeby ruszyć dalej wzdłuż
szosy.
- Ja też - powiedział Saul. - Wrócić zawsze zdążymy. Prawda,
Wadim?
- Dobrze, leć prosto - rzekł niezdecydowanie Anton. - Leć prosto.
Chociaż biorąc pod uwagę... no dobrze, leć prosto.
Wadim znowu poprowadził glider wzdłuż szosy.
- Co z tobą, Toszka? - zapytał. - Zastanawiasz się, jak rycerz na
rozdrożu: pójdziesz na prawo, stracisz glider, pójdziesz na lewo,
stracisz głowę...
- Patrz przed siebie - polecił spokojnie Anton.
Wadim wzruszył ramionami i demonstracyjnie wbił wzrok w
przestrzeń. Pięć minut później zobaczył przed sobą szarą plamę.
- Znowu jama z dymem - stwierdził.
To był dokładnie taki sam lej. Brzegi przyprószone śniegiem, w
98
ś
rodku kołysał się ciężko ten sam niebieskawy dym, z którego
nieprzerwanym strumieniem wychodziły maszyny.
- Właśnie czegoś podobnego się spodziewałem - powiedział
Anton.
- Ale tu przecież nie ma ludzi - powiedział stropiony Wadim.
Znowu się niczego nie dowiemy.
Poraziła go dziwna myśl. Zerknął na kompas, nachylił się do
wizjera. Nie zauważył wokół ruin. To był inny lej.
- Wstrząsające - powiedział Saul. - Wchodzą w dym, a potem z
dymu wyłażą.
- Wracajmy - zniecierpliwił się Wadim. Popatrzył na Antona, ale
na
twarzy
przyjaciela
było
ciągle
to
samo
denerwujące
niezdecydowanie.
- Przepraszam bardzo - powiedział Saul - ale nie można przejść
obojętnie obok tak zdumiewającego fenomenu!...
- Też mi fenomen! - wykrzyknął Wadim. - Czym pan się tak
zachwyca?
Jakiś
stuknięty
inżynier
przerzuca
maszyny
przez
podprzestrzeń... też znalazł sobie miejsce! W dodatku zburzył miasto,
drań. A ty co się tak zastanawiasz, Anton?
- Coś się tu głośno zrobiło - powiedział Anton, patrząc w bok.
- No dobra, o co chodzi? Interesują cię miejscowe procesy
produkcyjne?
- Ależ nie - zdziwił się Anton. - Co mnie one obchodzą?
Wadim odwrócił się razem z fotelem i oparł ręce na kolanach.
Przenosił wzrok z Antona na Saula i odwrotnie. Anton wyglądał
tak, jakby miał zamiar zasnąć. Nawet złożył ręce na brzuchu i złączył
palce. A Saul spoglądał na Wadima z wyrazem zdumionego
zaskoczenia i zachwytu. Miał uchylone usta.
- O co chodzi? - zapytał Wadim. - Coście tu obaj wywęszyli?
Saul otrząsnął się.
- No tak, oczywiście! - wykrzyknął. - Że też od razu nie
pomyślałem. Wszystko jasne: mamy dwie dziury w odległości
osiemdziesięciu kilometrów. Z jednej dziury wychodzą maszyny, suną
po wspaniałej autostradzie i bez żadnego widocznego powodu
wchodzą do drugiej dziury. Stamtąd podziemnym tunelem wracają do
pierwszej...
99
Wadim ciężko westchnął.- Nie wracają do pierwszej - powiedział.
- To zerowy transport, rozumie pan? - Po każdym słowie Saul z
zapałem kiwał głową. - Elementarny zerowy transport. Ktoś
wykorzystuje to miejsce, żeby przepchnąć technikę na ogromne
odległości najkrótszą drogą.
Może na tysiące kilometrów. A może na tysiące parseków.
Naprawdę pan tego nie rozumie?
- Ależ rozumiem! - wykrzyknął Saul, choć minę miał nieco
oszołomioną. - Co w tym niezrozumiałego? Typowy zerowy
transport...
- No właśnie - powiedział Wadim. - I nic nas to nie obchodzi.
Trzeba szukać ludzi!
- Dobrze - odezwał się Anton. - Będziemy szukać ludzi. Zawracaj
do osiedla.
Wadim poleciał nad szosą z powrotem.
- Anton, czy ty się czasem źle nie czujesz? - zapytał po chwili
milczenia.
- Czuję - odrzekł Anton. - Nie zapomnij tego potwierdzić, gdy cię
zapytają...
- Kto znowu?
- Będą tacy, co się tym zainteresują...
Wadim więcej nie pytał; doszedł do wniosku, że to nie ma sensu.
Popatrzył na maszyny, następnie na prędkościomierz.
- Prymitywne automaty - wymamrotał - stała prędkość, stałe
odstępy... czy warto było z ich powodu zwijać przestrzeń?...
Pojawiło się osiedle.
- Jak lecieć? - zapytał Wadim. - Nad osiedlem czy ściąć?
- Nad osiedlem - zdecydował Anton. - I zejdź jak najniżej.
Wadim z przyjemnością zniżył się niemal nad samą ziemię i
poszedł prosto nad drogą - bardzo lubił ostrą jazdę z gwałtownymi
zakrętami. Z boku, skacząc na nierównościach, leciał po śniegu
okrągły cień glidera.
- No proszę, znowu ptaki - powiedział Saul gniewnie.
Tuż
przy
drodze
dreptało
kilka
dziobatych
potworów.
Rozgrzebywały szponiastymi łapami zaspy, grzebały w zrytym śniegu.
Gdy glider się przybliżył, od razu przysiadły na łapach, odchylając
100
szyje i otwierając czarne dzioby. Z dziobów zwisały jakieś szmaty.
- Co za ohydne stworzenia! - otrząsnął się Saul. Przechylił się
przez siedzenie i zerknął do tyłu. - Co one tam wykopują?
Wadim nagle zrozumiał, co to takiego, ale to było niemal zbyt
straszne do uwierzenia.- Szkoda, że pan nie widział tachorgów, Saul
powiedział z wymuszoną wesołością. - W porównaniu z tachorgami to
po prostu kurczaki. Trzeba by ustrzelić jednego, co, Anton?
- Można - zgodził się Anton.
Saul wyprostował się.
- Nie podoba mi się to, co one wykopują.
Nikt nie odpowiedział. W milczeniu lecieli jeszcze dziesięć
minut. W osiedlu śnieg miał dziwny brązowy kolor. Widać było na
nim odciski gąsienic i kół, a z lewej i prawej strony po śnieżnym
ugorze ciągnęły się łańcuszki śladów ludzkich stóp. Okrągłe wzgórza
po bokach były puste. Gdzieniegdzie z zasp sterczały uschnięte
gałęzie i czarne krzywe korzenie, przypominające wykręcone ręce.
- Jeszcze jeden - odezwał się Saul.
Na szczycie wzgórza stał ptak. Zauważył glider i szybko runął w
dół, żeby przeciąć mu drogę. Mknął, zadzierając wysoko nogi;
rozcapierzał malutkie skrzydła i wyciągał żylastą szyję, tak że niemal
sunął dziobem po śniegu. Małe płonące oko było wycelowane prosto
w glider.
- Nie zdąży - powiedział z żalem Wadim.
Ale ku radości lingwisty ptak zdążył. Glider aż drgnął. W
powietrzu mignęła szponiasta łapa. Anton i Saul natychmiast się
odwrócili.
- Jeszcze się turla! - oznajmił Saul. - Wyjątkowo obrzydliwe
stworzenie... a niech mnie! - wykrzyknął zdumiony.
Wadim natychmiast włączył ekran wsteczny. Nastroszony ptak
stał już na nogach i lekko tylko kulejąc, pędził za gliderem. Wyglądał
na wściekłego. Wkrótce został z tyłu i znikł za zakrętem.
- Jeśli spotkamy jakichś ludzi - powiedział Wadim - zaproponuję,
ż
e wybijemy to ohydztwo na całej równinie. Skoro im nie starcza sił...
Jak sądzisz, Toszka?
- Zobaczymy - odparł Anton.
101
102
Rozdział 4
Pagórki stały się niższe i nagle przed nimi pojawił się wysoki
ś
nieżnny wał. Anton od razu zauważył maleńkie czarne figurki, rojące
się na jego grzbiecie. Oho, zaczyna się, pomyślał, a głośno
powiedział:
- Zatrzymaj.
- Po co? - sprzeciwił się Wadim.
- Nie widzisz, że tam są ludzie?
- Zatrzymaj, mówię!
- Ładne rzeczy - powiedział z niezadowoleniem Wadim, ale
zatrzymał.
Zaraz się odwróci i popatrzy na mnie z niechęcią, pomyślał
Anton. Trudna sprawa...
Było mu ciężko. Szansa zetknięcia się z obcą cywilizacją była
znikoma, ale realna, i każdy astronauta znał instrukcję Komisji do
Spraw
Kontaktów,
zabraniającej
samodzielnych
kontaktów
z
nieznanymi cywilizacjami. Ale teraz głupio byłoby się wycofać.
Trzeba było opuścić Saulę od razu, gdy zobaczyliśmy trupy, pomyślał.
No, właśnie.
Tylko ze nikt by tego nie zrobił. A przecież instrukcja uwzględnia
właśnie taką okoliczność - gdy w twojej załodze jeden płonie żądzą
działania, drugi w ogóle nie wiadomo, czego chce, a ty jesteś
rozdzierany sprzecznościami. Przecież niemal na pewno gdzieś są
tysiące ofiar katastrofy. Ot, choćby te ludziki, bezmyślnie chodzące po
wzgórzu... Dimka patrzy na mnie z niezadowoleniem, a Saul z dziwną
ciekawością. Historyk ze skorczerem. Właśnie, żeby tylko nie
zapomnieć o skorczerze.
A instrukcja naprawdę jest rozsądna i prosta: „Żadnych własnych
kontaktów z tubylcami”... Wyszedłeś, rozejrzałeś się, zauważyłeś
ś
lady cywilizacji i musisz „bezwzględnie natychmiast opuścić planetę,
starannie likwidując wszelkie ślady swojego pobytu”. A tam wielka
jama po gliderze i obok pięć trupów...
103
- No, co jest? - zapytał Wadim. - Przypływ melancholii?
Jasne, strukturalni lingwiści i historycy nie mają pojęcia o
instrukcji. A kiedy zacznę im wyjaśniać, odbiorą to jako osobistą
obrazę: „Nie jesteśmy dziećmi, dobrze wiemy, co jest dobre, a co złe!”
Anton zobaczył, że glider powoli pełznie w kierunku wału i
zdecydował się.
- Podleć na grzbiet - powiedział - i wyląduj jak najdalej od ludzi.
Tylko, bardzo was proszę o jedno: nie urządzajcie pokazowego
bratania się cywilizacji.
- Nie jesteśmy dziećmi - oznajmił z godnością Wadim,
zmniejszając prędkość.
Glider wzleciał nad grzbiet wału. Wadim odchylił pokrywę,
wysunął się i gwizdnął ze zdumienia. Za wałem widać było ogromny
wykop, wypełniony ludźmi i maszynami. Ale Anton nie patrzył w dół.
Z przerażeniem obserwował zgarbionego, sinego z zimna
człowieka w porwanym jutowym worku, który powoli, z trudem
przestawiając nogi, szedł prosto na glider. Jego twarz była upstrzona
wrzodami, gołe ręce i nogi miał spierzchnięte, a pozlepiane, brudne
włosy sterczały na wszystkie strony. Człowiek przesunął po gliderze
obojętnym wzrokiem, ominął go i poszedł dalej grzbietem. Stąpając,
ż
ałośnie jęczał. To przecież nie człowiek, pomyślał Anton, to tylko
przypomina człowieka...
- Boże drogi! - wykrzyknął ochryple Saul. - Co oni tam robią!
Wtedy dopiero Anton popatrzył w dół. Na dnie wykopu, na
brudnym zadeptanym śniegu, wśród dziesiątków różnorodnych
maszyn, krzątali się, siedzieli, a nawet leżeli ludzie. Bosi ludzie w
długich szarych koszulach. Wokół wykopu, na granicy nietkniętego
ś
niegu, stali inni w nierównych szeregach. Było ich bardzo wielu -
setki, może tysiące. Stali, patrząc pod nogi. Gdzieniegdzie w
szeregach widać było leżących, ale nikt nie zwracał na nich uwagi.
Maszyn w wykopie było kilkadziesiąt, niektóre z nich zaryte w
ziemię, inne ukryte pod śniegiem, ale Anton od razu zauważył, że to
takie sam urządzenia jak te, które poruszały się po szosie. Kilka
maszyn dygotało gorączkowo, rozrzucając błoto i śnieg bez żadnego
celu i sensu.
Anton pomyślał nagle, że w pełnym ludzi wykopie jest
104
niewiarygodnie
cicho.
Słychać
było
tylko
głuche
warczenie
mechanizmów i z rzadka przenikliwe żałosne okrzyki.
I kaszel. Od czasu do czasu ktoś gdzieś zaczynał ochryple kasłać,
zachłystując się i sapiąc, tak że od samego słuchania zaczynało drapać
w gardle. Ten kaszel natychmiast podchwytywali pozostali i po kilku
sekundach wykop wypełniał się suchym dźwiękiem. Na chwilę ruch
ludzi ustawał, słychać było żałosne krzyki, potem coś jakby wystrzały
i kaszel się urywał...
Anton miał dwadzieścia sześć lat, od dawna pracował jako
astronauta i zdążył zobaczyć niemało. Widział, jak ludzie stają się
kalekami, jak tracą przyjaciół albo wiarę w siebie, jak umierają; on
sam też tracił przyjaciół i umierał sam na sam z obojętną ciszą; ale to
tutaj to coś zupełnie innego. Sama esencja nieszczęścia, smutku,
bezradności; obojętna rozpacz, gdy nikt nie ma już na nic nadziei, gdy
upadający wie, że go nie podniosą, gdy przed sobą nie ma absolutnie
niczego, prócz śmierci wśród obojętnego tłumu. To niemożliwe,
pomyślał. To po prostu jak klęska żywiołowa. Jeszcze nigdy czegoś
takiego nie widziałem.
- Nigdy nie zdołamy im pomóc - wymamrotał Wadim. - Tysiące
ludzi, pozbawionych wszystkiego...
Anton doszedł do siebie. Dwadzieścia transportowców, pomyślał.
Ubrania,
jakieś
pięć
tysięcy.
Jedzenie,
dziesięć
polowych
syntezatorów. Szpital, sześćdziesiąt sal. A może to za mało? Może to
nie wszyscy? Może sanie tylko tutaj?
Ładnie bym wyglądał, gdybym z szosy kazał zawrócić na statek,
pomyślał z zadowoleniem.
Stali w milczeniu, nie wychodząc z glidera. Nie wiadomo było,
co robią ci ludzie na dnie wykopu. Chyba coś z maszynami. Może te
maszyny były ich
nadzieją.
Może
chcieli je naprawić albo
wykorzystać, żeby wydostać się ze śnieżnej pustyni.
Wadim włączył silnik.
- Zaraz, zaraz - powiedział Anton. - Dokąd to?
- Na Ziemię - odparł Wadim. - Nie poradzimy sobie.
- Wyłącz silnik. To nerwy.
- Co tu mają do rzeczy nerwy? Siedmioma chlebami ich nie
nakarmisz.
105
Anton w milczeniu podniósł worek z lekarstwami i przerzucił
przez burtę. Potem wziął worek z jedzeniem.
- Wadim, przygotuj swój translator - zarządził. - Będziesz
tłumaczył.
- Po co to wszystko? - zapytał Wadim. - Tylko tracimy czas.
A tutaj pewnie ludzie umierają w każdej minucie.
Anton przerzucił przez burtę worek prowiantu.
- Dowiemy się, ilu ich jest. Dowiemy się, czego potrzebują.
Dowiemy się wszystkiego. Z czym masz zamiar wracać na
Ziemię?
Wadim, nie mówiąc ani słowa, zeskoczył na śnieg i wziął na
ramię worek lekarstw. Anton popatrzył wyczekująco na Saula.
Historyk wyjął z ust fajkę.
- Wszystko dobrze - powiedział - ale nie bierzcie jedzenia.
- Dlaczego? Najsłabszych nakarmimy od razu.
- Nie róbcie głupstw. Kiedy tamci zobaczą jedzenie i ubrania,
zadepczą was razem w waszymi workami.
- I tak nie starczy dla wszystkich - wyjaśnił Anton. -
Wytłumaczymy, że to dla najsłabszych.
Przez kilka sekund Saul patrzył na niego z wyrazem współczucia.
Wreszcie zapytał:
- Czy pan wie, co znaczy tłum?
- Proszę wziąć jedzenie - uciął Anton. - A co to znaczy tłum,
opowie mi pan potem.
Saul z westchnieniem przerzucił worek przez ramię i sięgnął po
lezący na siedzeniu skorczer.
- Niech pan to zostawi - nakazał Anton.
- Nie, to akurat wezmę - sprzeciwił się Saul i sapiąc, wsunął
głowę w pas skorczera.
- Bardzo pana proszę, Saul. Pan się boi i może pan wystrzelić ze
strachu.
- Oczywiście, że się boję. Boję się o pana.
- Rozumiem, że nie o siebie - powiedział Anton cierpliwie.
Saul wyszczerzył się w uśmiechu i przeszedł przez burtę.
- Saulu Repnin - powiedział stalowym głosem Anton. - Proszę
oddać mi broń!
106
Saul usiadł na burcie.
- Przecież nie umie pan strzelać - zauważył.
- Umiem - spojrzał Anionowi prosto w oczy.
Za każdym razem to samo, pomyślał. Zawsze w najważniejszym
momencie pojawia się jakiś histeryk. I zamiast wziąć się do roboty,
trzeba go uspokajać.
Saul oddał wreszcie skorczer. Anton wsunął broń za pazuchę i
zeskoczył na śnieg obok Wadima, który z workiem na ramieniu i
przechyloną głową z zainteresowaniem obserwował poczynania
kapitana.
- Wezmę trzeci worek - zaproponował Saul jakby nigdy nic.
- Proszę bardzo - powiedział Anton uprzejmie.
Zaczęli schodzić do wykopu.
- W razie czego - odezwał się Saul - niech pan strzela w
powietrze. Od razu się rozbiegną.
Anton nie odpowiedział. Zastanawiał się, co robić dalej.
- Wadim - zawołał w końcu. - Zdołasz się z nimi jakoś dogadać?
- Jakoś tak. Najważniejszy jesteś ty. Gdybyś był prawdziwym
lekarzem, w ogóle bym się nie martwił.
Tak, pomyślał Anton, gdybym był prawdziwym lekarzem...
oczywiście, to humanoidy, ich anatomia niezbyt różni się od naszej.
Ale fizjologia... przypomniał sobie jak straszne konsekwencje
spowodowało zastosowanie u humanoidów na Tagorze zwykłej
jodyny.
- Dobrze by było zorientować się, co jest z tymi maszynami
ciągnął zatroskany Wadim. - Wywieźlibyśmy ich stąd. Może nic
więcej im nie potrzeba. A w ogóle dlaczego nikt im nie pomaga? Co
za idiotyczna planeta! Nie zdziwiłbym się, gdyby jednocześnie
wybuchły im wszystkie miasta...
Przeszli już połowę zbocza, gdy Saul poprosił:
- Poczekajcie chwileczkę.
Wszyscy stanęli.
- Co się stało? - zapytał Anton. - Zmęczył się pan?
- Nie - odparł Saul - ja się nigdy nie męczę. - Popatrzył uważnie
na coś w dole. - Widzicie tę okropną maszynę na brzegu? O tam, tę
najbliższą. Na skrzydle siedzi człowiek w szarym...
107
- Widzę - powiedział niepewnie Anton.
- No, dalej, ma pan młodsze oczy...
Anton wysilił wzrok.
- Siedzi człowiek... - powtórzył i urwał. - Dziwne - mruknął.
- Tam siedzi człowiek w futrze - oznajmił Wadim. - Dobrze
widzę. Zakutany w futro aż po oczy.
- Nic nie rozumiem - zdziwił się Anton. - Może to chory?
- Może - powiedział Saul. - Wobec tego tam jest jeszcze dwóch
chorych. Od dawna ich obserwuję. Tylko to bardzo daleko...
Po przeciwnej stronie na tle bladego nieba widać było wyraźnie
dwie kudłate postacie. Stały kompletnie nieruchomo na szeroko
rozstawionych nogach; w rękach trzymały długie, cienkie pręty.
- Co oni tam mają? - zapytał Anton. - Anteny?
- Anteny? - powtórzył Saul, przyglądając się. - Chyba już wiem,
co to za anteny...
Ostry, żałosny krzyk wypełnił wykop. Anton drgnął. Jakiś silnik
ryknął ogłuszająco, rozległo się wielogłose żałosne wycie; wtedy
zobaczyli, jak ogromna, przypominająca amfibię albo czołg maszyna
ze zgrzytem zakręciła w miejscu i zaczęła pełznąć, zwiększając
prędkość i przewracając inne mechanizmy, prosto na szeregi ludzi.
Z jej wnętrza wypadały, zsuwały się i koziołkowały na
wydeptany śnieg ludzkie postacie. Szereg nawet nie drgnął. Anton
zamknął rękami usta, żeby nie krzyczeć. Przez huk i ryk przebił się
ż
ałosny wysoki głos; szereg nagle zamknął się w szczelny tłum i
ruszył na spotkanie maszyny. Anton nie wytrzymał i zamknął oczy.
Wydawało mu się, że przez ryk silnika słyszy ohydny, mokry chrzęst...
- Boże mój - mamrotał mu nad uchem Saul. - O mój Boże...
Anton zmusił się do otworzenia oczu. Na miejscu amfibii była
ogromna ruchoma sterta, sunąca powoli, coraz bardziej przechylona
na bok. Za nią na śniegu rozpływał się szeroki jaskrawoczerwony pas.
Wokół tej sterty ciał była pustka, tylko czterech ludzi w futrach
niespiesznie szło, nie zostając w tyle ani na krok, za oblepionym
ciałami czołgiem.
Anton odruchowo popatrzył na ludzi z prętami. Stali w tym
samym miejscu, w tej samej pozie, całkowicie nieruchomi, tylko jeden
z nich powolnym ruchem przełożył pręt do drugiej ręki i zastygł.
108
Chyba nawet nie patrzyli w dół.
Ryk silnika umilkł. Czołg był przechylony na bok, a ludzie
powoli spełzali z niego, odchodząc w bok. Wadim bez słowa rzucił
swój worek na dół i wielkimi susami pomknął za nim. Anton też
pobiegł w dół. Przez szum w uszach słyszał, jak depczący im po
piętach Saul wykrzykuje, tracąc oddech: „Łajdaki! Dranie!” Gdy
Anton dobiegł do czołgu, ludzie w workach już ustawiali się w
szeregu, a ci w futrach chodzili pomiędzy nimi i krzyczeli jękliwymi
głosami. Wadim, wlokąc za sobą worek umazany krwią i błotem,
chodził na czworakach pomiędzy porozrzucanymi pod czołgiem
ciałami. Podniósł bladą zrozpaczoną twarz i powiedział do Antona:
- Tu są tylko martwi... wszyscy już nie żyją.
Anton rozejrzał się. Ledwie dyszący, mokrzy od potu i
topniejącego śniegu ludzie, okryci porwanymi workami, patrzyli na
niego mętnymi nieruchomymi oczami. Ludzie w futrach, którzy zbili
się nieopodal w małą grupkę, też wbijali w niego wzrok. Przez
sekundę zdawało mu się, że ma przed sobą dziwnie naturalistyczne
panneau; nieruchomy tłum, spoglądający setkami par nieruchomych
oczu.
Wziął się w garść.
Ci, których szukał Wadim, stali w szeregu wysoki kościsty
staruszek ze skórą zdartą z twarzy, młodzieniec przyciskający do
piersi nienaturalnie wykręconą rękę, zupełnie nagi mężczyzna o szarej
twarzy, wczepiony we własny brzuch rozcapierzonymi palcami o
złotych paznokciach, człowiek z zamkniętymi oczami, podkulający
jedną nogę, z której buchała krew... wszyscy żywi stali w szeregach.
- Spokojnie - powiedział Anton głośno. Otworzył worek z
lekarstwami i wyjął opakowanie koloidu. Odkręcając w biegu słoik,
podszedł do człowieka ze zmiażdżoną nogą. Wadim z naręczem
tampoplastra szedł za nim.
- Brzydka rana... - mruczał. - Rozerwane mięśnie, krew już
prawie nie płynie. Dlaczego on nie usiądzie?... Dlaczego nikt go nie
podtrzyma? Koloid... a teraz plaster... kładź równiej, Wadim, nie
wyciskaj koloidu... Dlaczego tu jest tak cicho? A tu jeszcze gorzej...
rozdarty brzuch. Właściwie on już jest martwy. Jakim cudem jeszcze
stoi? Wykręcona ręka to głupstwo... mocniej trzymaj, Wadim,
109
mocniej! Dlaczego on nie krzyczy? Dlaczego nikt nie krzyczy?
A tam ktoś upadł... no dalej, podnieście go, wy, zdrowi!...
Ktoś dotknął jego ramienia i Anton gwałtownie się odwrócił.
Przed nim stał człowiek w futrze. Miał brudną rumianą twarz i
zezujące oczy, na końcu krótkiego nosa wisiała mętna kropla. Dłonie
w futrzanych rękawicach złożył na piersi.
- Witajcie, witajcie - powiedział Anton. - Potem... Wadim,
pogadaj z nim.
Człowiek w futrze pokręcił głową i zaczął coś szybko mówić;
zaraz odpowiedział mu Wadim z bardzo podobną intonacją. Człowiek
w futrze zamilkł; wstrząśnięty popatrzył na Wadima, potem znowu na
Antona i cofnął się. Anton z irytacją poprawił za pazuchą ciężki
skorczer i odwrócił się do rannego, który zasłaniał twarz rękami.
Zresztą wszyscy ludzie, po prawej i lewej stronie Antona, zasłaniali
twarze.
Prócz tego martwego, który nadal trzymał się za brzuch.
- To nic, nic - mówił Anton łagodnie. - Opuśćcie ręce, nie bójcie
się. Wszystko będzie dobrze...
Ale w tym samym momencie ktoś krzyknął wysokim żałosnym
głosem i wszyscy ludzie w workach jednocześnie odwrócili się w
prawo. Ci inni, w futrach, zaczęli biec truchtem wzdłuż szeregu.
Znowu odezwał się żałosny głos i kolumna ruszyła.
- Stójcie! - zawołał Anton. - Co jest, czy tu wszyscy
powariowali?
Nikt się nawet nie odwrócił. Kolumna sunęła bez przerwy, a ci,
którzy przechodzili obok Antona, zasłaniali twarze rękami. Tylko
człowiek z rozprutym brzuchem nadal stał, a gdy ktoś go lekko
pchnął, miękko upadł w śnieg. Kolumna odeszła.
Anton stropiony przesunął mokrą dłonią po oczach i obejrzał się.
Zobaczył ogromny przewrócony czołg, wysokiego czarnego Saula
obok, Wadima, który dzikim wzrokiem odprowadzał odchodzącą
kolumnę, i kilkadziesiąt ciał na zdeptanym śniegu. Zrobiło się
zupełnie cicho, słychać było tylko rzadkie żałosne okrzyki w oddali.
- Co to było? - zapytał Wadim. - Czego się przestraszyli?
- Przestraszyli się nas - wyjaśnił Anton. - A raczej naszej
medycyny.
110
- Dogonię ich i spróbuję wyjaśnić...
- W żadnym wypadku. Tu trzeba działać bardzo delikatnie. Jakie
jest pańskie zdanie, Saul?
Saul, odwrócony plecami do wiatru, rozpalał fajkę.
- Moje zdanie... - powtórzył. - Cóż, bardzo mi się tu nie podoba...
- Tak - podchwycił Wadim. - Same okropne nieszczęścia...
- Dlaczego akurat nieszczęścia? - zapytał Saul. - A co pan powie
o tych draniach w futrach?
- Skąd pan wie, że to dranie?
- A kim oni są, pańskim zdaniem?
Wadim zamilkł.
- Potężni, wypasieni mężczyźni w futrach - powiedział Saul z
dziwnym wyrazem twarzy – rozkazują ludziom rzucić się pod czołg.
Nie pracują, tylko patrzą, jak się męczą inni. Sterczą na wale z
pikami w pogotowiu. Kim więc oni są, pańskim zdaniem?
Wadim milczał dalej.
- Niech się pan zastanowi - dodał Saul. - A jest się nad czym
zastanawiać...
Anton powiedział, patrząc w niebo:
- Zmierzcha się. Powinniśmy obejrzeć maszyny, skoro już tu
jesteśmy, l tak będziemy się tym musieli zająć wcześniej czy później...
- Chodźmy - zgodził się Saul.
Anton starannie zamknął worek z lekarstwami i poszli do czołgu.
Wadim ani drgnął; posępnie patrzył na zbocze, po którym powoli
sunęły czarne kropki - ogon odchodzącej kolumny.
Owalny właz czołgu był otwarty. Korpus maszyny rozdzielała
błoniasta ścianka. Anton włączył latarkę i zobaczyli karbowane
ś
cianki kabiny, matowe elementy silnika, jakieś krzywe lustra na
ż
erdziach, przypominających bambus i kielichowate dno, pokryte
mnóstwem małych otworków, co przypominało gigantyczną łyżkę
cedzakową.
- Taak - powiedział przeciągle Saul. - Interesująca maszyna.
Jak się ją prowadzi?
- Może to cyber - powiedział z roztargnieniem Anton. - Chociaż
nie, raczej nie... zbyt dużo wolnego miejsca...
Zbliżył się do silnika. Był to prymitywny mechanizm z
111
zasilaniem o dużej częstotliwości.
- Potężna maszyna - powiedział z szacunkiem Saul.
Wrócili do kabiny.
- Co to za dziurki...? - mamrotał Saul. - A gdzie kierownica?
Anton próbował wsunąć w jeden z otworów palec wskazujący,
ale się nie mieścił, więc włożył mały palec. Poczuł krótkie bolesne
ukłucie, a w silniku coś się z hałasem przesunęło.
- Wszystko jasne - mruknął, oglądając palec.
- Co jest jasne?
- Nie zdołamy kierować tą maszyną... oni też nie potrafią.
- A kto może?
- Nie chciałbym nic twierdzić na pewno, ale to jest najwyraźniej
własność Wędrowców. Widzi pan?... To nie jest maszyna dla
humanoidów.
- Coś podobnego - zdumiał się Saul.
Przez jakiś czas w milczeniu stali przed kabiną, próbując
wyobrazić sobie istotę, która w tym cedzaku czułaby się równie
wygodnie jak oni w fotelach pilotów, przed pulpitami i ekranami.
- Też mi się tak wydawało - przyznał się Saul. - Zbyt
paradoksalne połączenie: worki jutowe i zerowy transport.
- Wadim! - zawołał Anton.
- Czego? - dobiegło posępnie z góry.
Wadim stał na czołgu.
- Słyszałeś?
- Słyszałem. Tym gorzej dla nich. - Wadim zeskoczył ciężko na
ś
nieg. - Pora wracać - powiedział - ściemnia się...
Zarzucili worki na ramiona i zaczęli wspinać się na wał.
Ale historia, pomyślał Anton. Maszyny pozostawione przez
niehumanoidów. Humanoidy, które utraciły godność, rozpaczliwie
próbujące zrozumieć te maszyny. Pewnie to dla nich jedyny ratunek.
Oczywiście nic im z tego nie wychodzi. I do tego jacyś dziwni
ludzie w futrach...
- Saul - zawołał - co to jest pika?
- Kopia - odpowiedział Saul.
- Kopia?
- Długa drewniana żerdź - wyjaśnił z rozdrażnieniem Saul. Na
112
czubku
ostre
ż
elazne
zakończenie,
często
wyszczerbione.
Wykorzystywane do przebijania na wylot bliźniego swego. - Zamilkł,
ciężko dysząc. - Może wam przy okazji wyjaśnić, co to takiego
miecz?
- Wiemy, co to jest miecz - odparł Wadim, nie odwracając się.
Szedł pierwszy.
- No to wam powiem, że każdy z tych bandytów w futrach miał
za plecami miecz - powiedział Saul. - Może byśmy tak odpoczęli
chwilę, młodzi ludzie?
Usiedli na workach.
- Dużo pan pali - zauważył Anton. - To bardzo szkodliwe.
- Palenie szkodzi zdrowiu - wygłosił Saul.
Zrobiło się zupełnie ciemno. Wykop na dole wypełniał się
cieniami. Niebo pojaśniało, bo pojawiły się gwiazdy. Z lewej strony
nikło zielone lśnienie zachodu. Antonowi zmarzły uszy; zadrżał na
myśl o tych nieszczęśnikach, którzy wlekli się po skrzypiącym śniegu.
Dokąd oni idą? Może gdzieś w pobliżu jest inne osiedle... A przecież
jeszcze wczoraj siedzieliśmy z Dimką na werandzie, pomyślał; było
ciepło, sad pachniał oszałamiająco, cykały cykady, a wujek Sasza
wołał ze swojego domku, żebyśmy spróbowali jego nalewki domowej
roboty... Dlaczego Saul ma coś przeciwko ludziom w futrach?
Saul wstał z westchnieniem.
- Chodźmy - powiedział.
Wpakowali się do glidera, zsunęli właz i Wadim od razu włączył
ogrzewanie na pełną moc. Anton rozpiął kurtkę, wyciągnął ogrzany
ciałem skorczer i rzucił na siedzenie obok Saula. Historyk dyszał
gniewnie i chuchał w garście. Na jego puszystych brwiach topniał
szron.
- A więc, Wadim - zagadnął - co pan wymyślił?
Wadim usiadł w fotelu kierowcy.
- Myśleć będziemy później - oznajmił. - Teraz trzeba działać.
Ludzie potrzebują pomocy i...
- Dlaczego właściwie pan uznał, że ci ludzie potrzebują pomocy?
- Mam nadzieję, że pan żartuje - oburzył się Wadim.
- Nie jest mi do śmiechu - zapewnił Saul. - Dziwię się, że z takim
uporem nie chcecie spróbować zrozumieć, co się tu dzieje. Dlaczego
113
przez cały czas powtarzacie, że tamci potrzebują pomocy?
- Pańskim zdaniem nie potrzebują?
Saul zerwał się, stuknął głową o pokrywę i znowu usiadł. Przez
kilka sekund milczał.
- Muszę wam zwrócić uwagę - powiedział w końcu - na pewien
niezwykle ważny aspekt: w wykopie bynajmniej nie wszyscy ludzie
potrzebują ubrań i jedzenia. Widzieliśmy tam ludzi zdrowych, sytych i
uzbrojonych. I tym ludziom sytuacja wcale nie wydaje się taka
beznadziejna jak wam. Chcecie pomóc cierpiącym? To wspaniale.
Kochaj bliźniego swego. Ale czy nie wydaje się wam, że tym samym
wejdziecie w konflikt z istniejącym tu porządkiem? - zamilkł i
popatrzył badawczo na Antona.
- Wcale nam się nie wydaje - odparł Wadim. - Nie chcę myśleć o
tych ludziach gorzej niż o samym sobie. Nie mam żadnych podstaw,
by uważać się za lepszego od innych. Tam w wykopie istnieje rażąca
nierówność. I ci ludzie w futrach... Ale jestem absolutnie przekonany,
ż
e to wszystko ma jakieś logiczne wyjaśnienie.
A pomoc Ziemian nigdy nikomu nie zaszkodziła - zaznaczył. A
jeśli chodzi o piki i miecze, to przecież ktoś musi ochraniać tych,
którzy przeżyli katastrofę. Mam nadzieję, że nie zapomniał pan o tych
miłych ptaszkach na równinie.
Anton pokiwał w zadumie głową. Jak to było na „Kwiatku”?
pomyślał. Przez dwa tygodnie siedzieliśmy na zmniejszonych o
połowę racjach tlenu. Nie jedliśmy i nie piliśmy. Inżynierowie
naprawiali syntezatory, a my musieliśmy im oddać wszystko, co
mieliśmy.
Pod koniec drugiego tygodnia pewnie wyglądaliśmy nie lepiej od
tych ludzi...
Saul pochylił głowę i ze znużeniem złożył dłonie.
- Wymiar - mruknął. - Wszystko w jednym wymiarze. Jak
zawsze. Jak tysiące lat temu.
Wadim i Anton czekali w milczeniu.
- Jesteście wspaniałymi ludźmi - ciągnął cicho Saul. - Ale patrząc
na was nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Nie zauważacie tego, co
jest dla mnie absolutnie oczywiste. Nie mogę was za to winić, ale...
Coś wam opowiem. W pradawnych czasach jacyś przybysze,
114
możliwe, że wasi Wędrowcy, zostawili na Ziemi pewien przyrząd.
Składał się z dwóch części: z robota-automatu i aparatu, który
sterował robotem na odległość. Sterować robotem można było
również za pomocą myśli. Oba przedmioty przeleżały w Azji kilka
tysiącleci. A potem aparat sterujący znalazł pewien arabski chłopczyk,
zwany Aladynem. Historię Aladyna pewnie znacie? Chłopiec uznał
aparat za lampę. Kiedy ją potarł, zjawił się nie wiadomo skąd czarny,
dyszący ogniem robot. Wychwytywał nieskomplikowane myśli, w
których były nieskomplikowane życzenia Aladyna, burzył miasta i
wznosił pałace. Wyobraźcie sobie biednego, brudnego arabskiego
chłopca, wierzącego w magię i czarnoksiężników. Nic dziwnego, że
wziął robota za dżina, niewolnika aparatu przypominającego mu
lampę.
Gdyby ktoś spróbował mu wyjaśnić, że to dzieło ludzkich rąk,
chłopiec walczyłby do ostatniego tchu o swoją wizję świata, chcąc
pozostać w wymiarze swoich wyobrażeń. Robicie to samo. Bronicie
waszego sztywnego światopoglądu. Chcecie stać na straży godności
rozumu. Nie możecie zrozumieć, że nie mamy tu do czynienia z
katastrofą, z ofiarami klęski żywiołowej czy technicznej, lecz z
określonym porządkiem rzeczy. Z systemem, młodzi ludzie. A
przecież to naturalne. Jeszcze dwa i pół stulecia temu połowa
ludzkości była przekonana, że człowiek jest zwierzęciem i że nim
pozostanie.
Mieli zresztą dość przesłanek, by tak sądzić - zgrzytnął zębami
Saul.
- Nie chcę, żebyście się do tego mieszali. Oni was zabiją. Musicie
wrócić na Ziemię i zapomnieć o wszystkim. - Popatrzył na Antona.
- A ja zostanę tutaj.
- Po co? - zapytał Anton.
- Muszę - powiedział powoli Saul. - Zrobiłem jedno głupstwo. A
za głupotę się płaci.
Anton
zastanawiał
się
gorączkowo,
co
powiedzieć
temu
dziwnemu człowiekowi.
- Oczywiście, może pan zostać - powiedział w końcu. - Ale teraz
już nie chodzi o pana. Nie tylko o pana. My też zostaniemy.
Trzymajmy się razem.
115
- Zabiją was - powiedział bezradnie Saul. - Przecież nie umiecie
strzelać do ludzi.
Wadim klepnął się po kolanach i powiedział ciepło:
- My pana rozumiemy, Saul. Ale jako historyk i pan też nie może
wyjść z kręgu swoich wyobrażeń. Nikt nas nie zabije. Po co wszystko
komplikować? Jesteśmy ludźmi, więc postępujmy jak ludzie.
- Dobrze - odparł zmęczonym głosem Saul. - Lepiej coś zjedzmy.
Nie wiadomo, co będzie dalej.
Antenowi nie chciało się jeść, ale jeszcze bardziej nie chciało mu
się kłócić. Saul pewnie miał rację, Wadim też miał rację, a już na
pewno miała rację Komisja do Spraw Kontaktów. Teraz najbardziej ze
wszystkiego potrzebowali informacji.
Wadim niechętnie grzebał łyżką w puszce konserw. Saul jadł z
apetytem i bełkotliwie namawiał:
- Jedzcie, jedzcie. Podstawą każdego przedsięwzięcia jest pełny
ż
ołądek.
Anton zastanawiał się nad planem działania. Nieważne, społeczna
czy żywiołowa - klęska pozostaje. Bez interwencji się nie obejdzie.
Ale nie mogą wracać pędem na Ziemię i wołać: pomóżcie!
Albo pchać się w sam środek wydarzeń, wymachując jedynym
workiem jedzenia... Szkoda Saula, ale trzeba go będzie odsunąć.
Przede wszystkim muszą zdobyć informacje...
- Teraz polecimy po śladach kolumny. Myślę, że w pobliżu jest
osada - zdecydował Anton.
Saul ochoczo pokiwał głową.
- Znajdziemy kogoś rozgarniętego - ciągnął Anton - a ty, Dimka,
wszystkiego się od niego dowiesz. A potem zobaczymy.
- Weźmiemy języka - oznajmił Saul, oblizując łyżkę.
- Słusznie.
Przez chwilę Anton próbował zrozumieć, co tu ma do rzeczy
język. Wreszcie przypomniał sobie przeczytane w jakiejś książce
zdanie: „Idźcie, poruczniku, i bez języka nie wracajcie”. Pokręcił
głową.
- Niech pan nie gada głupstw, Saul. Wszystko musi się odbyć
cicho i spokojnie. Na wszelki wypadek niech się pan trzyma z tyłu.
Najlepiej, gdyby pan został w gliderze. Nigdy nie był pan w
116
niebezpiecznej sytuacji i boję się, że straci pan zimną krew.
Saul przyjrzał mu się zapadniętymi oczami.
- Tak, oczywiście. Mól, że tak powiem, książkowy.
Była już noc, gdy glider wystartował, przeskoczył przez wykop i
pomknął wzdłuż udeptanej drogi, prowadzącej na wschód. Nad
równiną wznosił się mały jasny księżyc, a na zachodzie, nad górskim
grzbietem, wisiał purpurowy wąski sierp. Droga skręciła, omijając
wysokie wzgórze; zobaczyli kilka rzędów przysypanych śniegiem
chat.
- Tutaj - powiedział Anton. - Zejdź niżej, Wadim.
117
Rozdział 5
Wadim wylądował gliderem na pierwszej napotkanej ulicy.
Odchylił właz i do kabiny wdarł się nieprzyjemny zapach - smród
zamarzniętych fekaliów, woń nieszczęścia. Po obu stronach ulicy stały
krzywe chaty bez okien; w świetle księżyca srebrzyły się czapy
czystego śniegu na płaskich dachach i ohydnie czerniały brudne zaspy
przy drzwiach. Ulica była pusta; można byłoby pomyśleć, że to
opuszczona osada, gdyby nie to, że ciszę wypełniało chrapanie,
westchnienia i stłumione dźwięki suchego kaszlu.
Wadim prowadził glider powoli. Śmierdzący mróz parzył twarz.
Ani na ulicy, ani w ciemnych bocznych przejściach nie było
widać żywej duszy.
- Są wykończeni - powiedział Wadim. - Śpią. Będziemy musieli
ich obudzić. - Zatrzymał glider. - Poczekajcie, pójdę się rozejrzeć.
- Pójdziemy razem - powiedział Anton.
- Nie ma sensu iść we dwóch - sprzeciwił się Wadim, wyskakując
na drogę. - Tylko popatrzę i zaraz wracam. Jeśli się nic nie stanie,
pojedziemy dalej.
- Saul, proszę tu zostać - polecił Anton. - Zaraz będziemy z
powrotem.
- Nie róbcie hałasu - uprzedził Saul.
Wadim
niezdecydowanie
zatrzymał
się
przed
wąską
zapaskudzoną ścieżką prowadzącą do drzwi najbliższej chaty. Poczuł
strach i obrzydzenie. Obejrzał się. Anton stał tuż za nim.
- No, co jest? - zapytał.
- Naprzód.
Wadim wszedł na ścieżkę, pośliznął się i omal nie upadł. Zrobiło
mu się niedobrze, zaczął iść szybciej, zadzierając wysoko głowę, żeby
nie patrzeć pod nogi. Drzwi z cienkim skrzypnięciem otworzyły się
jakby na spotkanie, i z domu wypadł zupełnie nagi, długi i chudy
człowiek. Upadł na oblodzoną zaspę i głucho stuknął o ścianę chaty.
Wadim pochylił się nad nim. To był trup, od dawna sztywny. Ilu ich
118
już dzisiaj widziałem, pomyślał. W chacie rozległ się kaszel i nagle
wysoki ochrypły głos zaintonował pieśń, a raczej coś w rodzaju wycia
bez słów. A może to był po prostu płacz?
Wadim znowu się obejrzał. Na drodze czerniała okrągła bryła
glidera, z włazu sterczała czarna sylwetka Saula. Pod jasnym
księżycem połyskiwał śnieg na pustej ulicy. Wysoki głos za drzwiami
skarżył się przeciągle. Anton lekko szturchnął Wadima w bok.
- Boisz się? - zapytał półgłosem. Twarz miał białą, jakby
zamarzniętą.
Wadim nie odpowiedział. Otworzył drzwi i włączył latarkę.
Cuchnące powietrze uderzyło go w nozdrza, aż się zakrztusił. Krąg
ś
wiatła padł na ubitą ziemię podłogi, pokrytą bladą wydeptaną trawą.
Wadim zobaczył dziesiątki skulonych, przytulonych do siebie
ciał, chude, gołe nogi o ogromnych stopach, wyschnięte twarze,
zniekształcone przez ostre cienie, otwarte czarne usta; ludzie spali
bezpośrednio na gołej ziemi i na sobie - wydawało się, że leżą w kilku
warstwach. Dygotali we śnie. Przeciągłe wycie trwało nadal;
ś
piewający nie przerywał nawet po to, żeby złapać oddech. Wadim nie
od razu zauważył śpiewaka, dopiero po chwili złapał go w krąg
ś
wiatła. Człowiek siedział na plecach śpiących, obejmując spiczaste
kolana. Patrzył na światło latarki szklanymi oczami i zawodził,
wysuwając do przodu popękane wargi.
- Hej, ty - westchnął Wadim - posłuchaj mnie. Przestań na chwilę
ś
piewać. Powiedz coś.
Człowiek nie poruszył się. Wydawało się, że nie widzi światła i
nie słyszy głosu.
- Proszę cię - powtórzył Wadim. - Posłuchaj.
Ś
piewak nagle zakończył pieśń ochrypłym okrzykiem, przewrócił
się do tyłu i zamarł. Od razu wmieszał się w śpiących i Wadim nie
mógł go już odnaleźć. Przełknął ślinę, zrobił krok do przodu i
poklepał czyjąś nogę. Noga była lodowata, wyraźnie martwa. Dotknął
drugiej nogi, również zimnej. Odwrócił się, zachwiał i wpadł na kogoś
dużego i ciepłego.
- Cicho - powiedział ten ktoś głosem Antona.
Wadim potrząsnął głową, przytomniejąc. Zupełnie zapomniał o
Antonie.
119
- Nie mogę - wymamrotał. - To beznadziejne.
Anton wziął go za łokieć i poprowadził do wyjścia. Mroźne
powietrze wydało się Wadimowi czyste i słodkie.
- Nie mogę - powtórzył. - Tu nie sposób znaleźć żywych ludzi.
Wszyscy są sztywni. Martwi. - Odsunął się od Antona i ostrożnie
poszedł ścieżką w stronę drogi. Saul nadal nieruchomo sterczał z
włazu glidera. Wadim zauważył, że latarka nadal się pali, wyłączył ją,
wsunął do kieszeni i podszedł do pojazdu. Saul patrzył na niego w
milczeniu. Przyszedł Anton, oparł się łokciami o burtę i wbił wzrok w
Wadima, który położył głowę na kierownicy i mruknął przez zęby:
- To nie są ludzie. Ludzie by tak nie mogli. - Poderwał nagle
głowę. - Ludźmi są tylko ci w futrach. A ta reszta to cybery, tyle że
obrzydliwie podobni do ludzi!
Saul westchnął głęboko.
- Wątpię, Wadimie. To ludzie, obrzydliwie podobni do cyberów.
Anton przeszedł przez burtę i usiadł na swoim miejscu.
- Weźmy się w garść - rzekł - i nie marnujmy czasu. Potrzebny
nam język. - Poklepał Wadima po ramieniu. - Działajcie poruczniku, i
bez jeńca nie wracajcie.
Saul wydał z siebie coś pomiędzy szlochem i śmiechem.
- Jak chcecie, to wejdę do chaty i wezmę pierwszego z brzegu -
zaproponował. - Ale moim zdaniem potrzebujemy czegoś innego.
- To by znaczyło, że oni w dzień pracują, a na noc umierają
ciągnął uparcie Wadim. - Co za koszmarny pomysł!
- Zgadzam się - powiedział Saul. - Pomysł jest koszmarny, więc
trzeba wziąć jednego z pomysłodawców. W futrze.
Wadim popatrzył na ulicę.
- Optymizm - powiedział - to radosne, pozytywne odbieranie
rzeczywistości, przy którym człowiek...
W świetle księżyca zobaczył nagle, że w oddali przecięło ulicę
kilka szarych cieni w koszulach.
- Spójrzcie tam - powiedział.
Ludzie - było ich ze dwudziestu - wlekli się ulicą, a za nimi szło
dwóch w futrach i z długimi żerdziami.
- Na zwierzynę łowca bieży - oznajmił złowieszczo Saul.
Dogonić, złapać i po krzyku...
120
- Myśli pan, że któregoś z tych? - zapytał niepewnie Anton.- A
pan ma zamiar przeszukiwać chatę po chacie? Pomysłodawcy nie
mieszkają w chatach, zapewniam. Jedźmy, bo ich zgubimy...
Wadim westchnął i ruszył. Powoli sunął wzdłuż ulicy. Próbował
wyobrazić sobie, jak chwytają przerażonego, nic nie rozumiejącego
człowieka pod ręce, ciągną do glidera, a on krzyczy i broni się.
Spróbowaliby mnie tak wziąć, już ja bym tu wszystko rozwalił,
pomyślał Wadim i wsłuchał się w słowa Saula:
- Nie martwcie się. Wiem, jak to się robi. Nie będzie się wyrywał.
- Źle mnie pan zrozumiał - wyjaśnił cierpliwie Anton. - O żadnej
przemocy nie może być mowy...
- Błagam, zostawcie to mnie. Wy tylko wszystko zepsujecie.
Przebiją was kopią i zacznie się krwawa jatka...
Proszę, proszę, to jest ten gabinetowy uczony! - pomyślał ze
zdumieniem Wadim.
- Nie podobają mi się pańskie pomysły, Saul. Nie podoba mi się
pan. Niech pan siedzi w maszynie i nic nie robi - polecił Anton.
- O Boże - westchnął Saul i zamilkł.
Wadim wyjechał na poprzeczną ulicę i zobaczyli w głębi
porządny jednopiętrowy domek. Przed domkiem kłębił się tłumek,
oświetlony czerwonym ogniem pochodni. Ludzie w workach stali
zbici w małą grupkę, a wokół nich snuli się ludzie w futrach. Wadim
jechał teraz bardzo powoli, trzymając glider po nieoświetlonej stronie
ulicy. Nie miał pojęcia, od czego należy zacząć i co robić. Anton
chyba też nie wiedział. W każdym razie milczał.
- Tutaj właśnie żyją pomysłodawcy - oznajmił Saul. - Widzicie,
jaki przytulny, ciepły domek? Gdzieś w pobliżu nawet jest toaleta.
Fajnie będzie zdobyć języka obok toalety. Właśnie, zauważyliście, że
tu nie ma ani jednej kobiety?
Drzwi domku otworzyły się, wyszli z nich dwaj w futrach i
stanęli na ganku. Rozległ się przeciągły, żałosny krzyk. Grupka ludzi
w workach ustawiła się w szeregi i ruszyła prosto w stronę glidera.
Przed gankiem krzyknęło kilka głosów. Wadim pospiesznie
wyhamował i wylądowali.
Gapił się wytrzeszczonymi oczami i nic nie rozumiał. Nad jego
uchem ciężko dyszał Anton. Ludzie w workach zbliżyli się i szybkim
121
krokiem ominęli glider. Teraz dwudziestu bosych ludzi zaprzęgnięto
do ciężkich sań, w których rozsiadł się, do pasa przykryty skórami,
człowiek w futrze i futrzanej czapce. W rękach trzymał długą kopię z
przerażająco ostrym końcem. Twarze ludzi w zaprzęgu wyrażały
radość; głośno i wesoło pokrzykiwali. Wadim zauważył, że Saul
odprowadza wzrokiem dziwny zaprzęg, a usta ma szeroko otwarte.
- Wystarczy tych zagadek - odezwał się nagle Anton. - Jedź
prosto do domku.
Wadim
szarpnął
kierownicą
i
domek
szybko
zaczął
się
przybliżać.
Ludzie w futrach, stojący przed gankiem, przez kilka sekund
patrzyli bez ruchu na zbliżającą się maszynę, a następnie ze
zdumiewającą szybkością ustawili się w półkole i wystawili przed
siebie kopie. Na werandzie podskakiwał, wykrzykując coś, gruby,
kosmaty olbrzym, wymachując nad głową szeroką błyszczącą klingą.
Wadim wylądował przed kopiami i wysiadł z kabiny. Ludzie w futrach
cofali się w zwartym szyku. Ostrza kopii były wymierzone prosto w
pierś Wadima.
- Pokój! - powiedział Wadim i podniósł ręce.
Ludzie w futrach cofnęli się jeszcze trochę. Bił od nich zapach
futra. Pod kapturami błyszczały oczy i wyszczerzone zęby. Gruby
człowiek na werandzie wygłosił długą przemowę. Był ogromny i
niewiarygodnie spasiony. Jego wielka twarz lśniła od potu. Człowiek
przykucał i prostował się, chwilami stawał na palcach, stukając
mieczem w podłogę przed sobą albo wskazywał nim niebo i piszczał
coś nienaturalnie wysokim, kobiecym głosem. Wadim słuchał,
przechylając głowę. Mnemokryształy na jego skroniach rejestrowały
obce słowa i intonacje, analizowały je i przekazywały pierwsze,
jeszcze niekonkretne warianty tłumaczenia. Mowa była o jakiejś
groźbie, o czymś potężnym i wielkim, o okrutnych karach... Grubas
nagle zamilkł, wytarł spoconą twarz rękawem i zapiszczał krótko.
W jego głosie brzmiało cierpienie. Ludzie z kopiami pochylili się
i bardzo powoli ruszyli na Wadima.
- No, wszystko jasne? - zapytał Saul. - Zaczynamy.
Położył lufę skorczera na burcie.
- Niech pan przestanie, Saul - powiedział Anton. - Wadim, do
122
kabiny!
- Nad czym wy się zastanawiacie? - zawołał ze złością Saul. To
przecież bydlaki, esesmani!
Ludzie w futrach nadal podchodzili małymi kroczkami. Gdy
szerokie błyszczące ostrza oparły się o pierś Wadima, lingwista cofnął
się, odwrócił plecami i wsiadł do glidera.
- Dość typowy język - oznajmił, wsiadając. - Bardzo ograniczone
słownictwo, jak mi się zdaje. Nie chcą pokoju, to jasne.
- No to chociaż napędźmy im strachu - poprosił Saul. - Strzelmy
raz w powietrze, żeby pogubili spodnie!
Anton zamknął właz. Ludzie w futrach cofnęli się do ganku i
podnieśli kopie. Wszyscy patrzyli na glider. Na szerokiej gębie
grubasa widać było pogardliwy uśmieszek.
- To jak będzie? - zawołał Saul. - Potrzebujecie języka czy nie?
Weźmy tego grubego! To przecież wypisz wymaluj raportfuhrer!
- Niechże pan zrozumie, że oni nie chcą z nami rozmawiać
powiedział z rozpaczą Anton. - To ich prawo! Co możemy zrobić?
- Potrzebujecie języka czy nie? - powtórzył Saul. - Przewagę
zaskoczenia już straciliśmy. Teraz bez walki się nie obejdzie. Ale jest
jeszcze tamten gad w saniach.
Ale ma słownictwo! - pomyślał z szacunkiem Wadim. Prawdziwy
dwudziesty wiek. Słowo daję, wspaniały specjalista. Popatrzył na
Antona, najwyraźniej zakłopotanego. Jeszcze nigdy Wadim nie
widział go w takim stanie.
- Jedno z dwojga - kontynuował Saul. - Albo chcemy się
dowiedzieć, co się tu dzieje, albo wracamy na Ziemię i niech przyślą
tu ludzi bardziej zdecydowanych. Musimy się szybko decydować,
póki przeciwko nam są tylko kopie...
Tracimy czas, pomyślał Wadim. Ciągle tracimy czas. A w chatach
umierają ludzie.
- Chodź, Toszka - powiedział. - Dogonimy zaprzęg. Tam jest
tylko jeden z kopią, będzie łatwiej. Zabierzemy mu kopię i zaprosimy
na statek.
- Uśmiechają się, dranie - warknął Saul, patrząc przez spektrolit.
Znacząco pomachał pięścią grubasowi na ganku. Grubas równie
znacząco potrząsnął mieczem.
123
- Widzieliście? - powiedział Saul z wesołym błyskiem w oku.
- Dobrze się rozumiemy?
- Spróbuję jeszcze raz - powiedział Anton i otworzył właz.
Grubas krzyknął żałośnie. Jeden z kopijników zamachnął się mocno,
aż podciągnął mu się rękaw futra, i z wysiłkiem cisnął ciężką kopią.
Ż
elazna końcówka z wizgiem przejechała po spektrolicie. Saul aż
przysiadł.
- No, siedem, osiem... - powiedział bez sensu, ale energicznie.
Anton zdążył złapać go za rękę. Oczy miał jak czarne szparki.
- Jasne - powiedział złowieszczo. - Wadim, zawracaj!
Wadim zawrócił glider.
- Jedź za zaprzęgiem! - rozkazał Anton i odchylił się na oparcie
fotela. - Tutaj niczego się nie dowiemy - warknął. - Jakaś
niewiarygodna tępota.
- Strzelić raz w powietrze - mruknął pogardliwie Saul - można by
ich brać gołymi rękami.
Anton milczał. Glider przejechał nad pustą ulicą i po kilku
minutach wyleciał w pole.
- Powiem wam tylko jedno - odezwał się nagle Anton. -
Wszystkim nam będzie potem bardzo wstyd.
- A co innego możemy zrobić? - zapytał Wadim. - Przecież tu
ludzie umierają!
- Gdybym to ja wiedział, co robić - westchnął Anton. - Komisji
nawet nie śniło się o czymś takim.
Jakiej komisji? - już miał zapytać Wadim, kiedy odezwał się
Saul:
- Przestańcie się wreszcie krygować. Skoro chcecie czynić dobro,
musicie działać energicznie. Dobro powinno być bardziej aktywne niż
zło, w przeciwnym razie wszystko się zatrzyma.
- Dobro, dobro - mruknął Anton. - A więc mam być pomocnym
głupcem?
- Dokładnie - powiedział Saul. - Za to będzie pan miał spokojne
sumienie.
Dogonili zaprzęg pięć kilometrów od osady. Ludzie biegli po
ugorze, potykając się i zapadając w śniegu, a człowiek w futrze, który
siedział nastroszony w saniach, od czasu do czasu leniwie szturchał
124
kopią maruderów. - Schodzę niżej - uprzedził Wadim.
- Ląduj przed zaprzęgiem - polecił Anton. - I porozmawiaj z nim.
Saul, proszę dać mi skorczer. I niech pan siedzi w maszynie.
To nie gad, tylko człowiek.
- W porządku - zgodził się Saul. - Niech pan weźmie skorczer.
A jeśli rzuci w Wadima kopią zamiast porozmawiać?...
- Kopię mu od razu zabiorę - oznajmił Wadim. - Trzeba będzie
poprzecinać postronki, a jedzenie i ubranie oddać tym biedakom.
- Słusznie - zgodził się Anton.
Glider usiadł na śniegu tuż przed zaprzęgiem, a ludzie-konie
zatrzymali się jak wryci. Wadim wyskoczył na zewnątrz; ludzie w
workach zasłaniali twarze rękami, ciężko, spazmatycznie oddychając.
Przebiegając obok nich, Wadim krzyknął wesoło:
- Koniec, przyjaciele! Zaraz pójdziecie do domu!
Skierował się do sań, zastanawiając się w biegu, jak najlepiej
odebrać kopię. Człowiek w futrze klęczał, ze zdumieniem i strachem
patrząc na Wadima. Kopię trzymał skierowaną do przodu.
- Chodźmy - zaproponował Wadim i chwycił za drzewce.
Człowiek w futrze natychmiast puścił kopię, poderwał się na nogi
i wyjął miecz.
- No, no, nie trzeba - powiedział pojednawczo Wadim, odrzucając
kopię.
Tamten wrzasnął przeciągle i żałośnie. Wadim wziął go za rękę z
mieczem i pociągnął do siebie. Czuł się niezręcznie. Człowiek w
futrze szarpnął się, więc Wadim chwycił go mocniej.
- No, no, naprawdę, wszystko będzie dobrze. Wszystko w
porządku - mówił przekonująco, rozwierając spoconą dłoń. Miecz
upadł na śnieg. Wadim objął człowieka w futrze za ramiona i
poprowadził do glidera. Przez cały czas mamrotał łagodne słowa,
próbując nadać głosowi miejscowy akcent. Nagle rozległ się
ostrzegawczy krzyk Saula i Wadim poczuł, że się przewraca. Czyjeś
dłonie chwyciły go za głowę, ktoś zawisł mu na szyi, jakieś ręce
wczepiły się w nogi słabe, drżące ręce.
- Zwariowaliście? - wrzasnął oburzony Saul. - Anton, trzymaj
ich!
Człowiek w futrze znowu spróbował się wyrwać. Wadimowi
125
narzucili na głowę szmatę i przestał widzieć cokolwiek. Ledwie
utrzymywał równowagę w kłębowisku ciał, ze wszystkich sił
przyciskając do siebie człowieka w futrze. Wreszcie poczuł uderzenie
w bok i ostry ból. Wypuścił jeńca, otrząsnął się z obcych rąk i zerwał
z głowy śmierdzący worek. Zobaczył wygrzebujących się ze śniegu
ludzi i Antona, który przedzierał się do niego poprzez leżące ciała.
Odwrócił się. Przed nim, po kolana w śniegu, stał nagi człowiek z
mieczem.
- Za co? - powiedział Wadim.
Człowiek ciął na odlew, ale miecz mu się przekręcił i uderzył
płazem. Wadim pchnął w pierś napastnika, który upadł w śnieg i
zamarł. Wadim podniósł miecz i odrzucił daleko w bok. Czuł, jak po
biodrze spływa mu coś ciepłego i mokrego. Obejrzał się.
Ludzie w śniegu leżeli nieruchomo, jak martwi. Człowieka w
futrze wśród nich nie było.
- Żyjesz? - krzyknął nerwowo Anton.
- Całkowicie - odparł Wadim. - A gdzie język?
Zobaczył Saula, który kroczył w ich stronę, ciągnąc za kołnierz
człowieka w futrze.
- Zachciało mu się ucieczki - wyjaśnił. - Słowo daję, co za ludzie!
- Chodźmy stąd - powiedział Anton.
Skierowali się do glidera, ostrożnie wymijając nieruchome ciała.
Saul szarpnięciem postawił człowieka w futrze na nogi i poprowadził,
popychając w plecy.
- Idź, łajdaku! - dogadywał. - Idź, tłusta mordo! Śmierdzi
strasznie - oznajmił. - Pewnie z rok się nie mył.
Gdy podeszli do glidera, Anton ujął jeńca za futrzane ramię i
wskazał kabinę. Ten z determinacją pokręcił głową, aż spadła mu
czapka i usiadł na śniegu.
- Nie zamierzamy się z tobą cackać! - wrzasnął Saul.
Podniósł mężczyznę za futro i przerzucił przez burtę. Jeniec z
łomotem upadł na dno kabiny.
- Fuj - otrząsnął się Anton. - Co za robota!
Wziął dwa worki stojące obok glidera i powlókł w stronę
zaprzęgu. Rozpakował oba, wyjął ubrania i rozłożył na śniegu. To
samo zrobił zjedzeniem. Ludzie wydawali się martwi, ale podkurczali
126
lekko nogi, gdy Anton przechodził obok.
Wadim stał oparty o ciepły bok maszyny. Patrzył na zryty śnieg,
na przewrócone sanie, na ciała skulone w świetle księżyca. Słyszał,
jak Anton smutno jęknął:
- Komisjo do Spraw Kontaktów, gdzie jesteś?
Wadim dotknął boku; krew nadal płynęła. Czuł się słabo i miał
mdłości. Wszedł do kabiny. Wszystko było nie tak, wszystko szło
niedobrze. Jeniec leżał na wznak, zasłaniając głowę rękami. Sądząc po
jego zachowaniu, spodziewał się śmierci, a może i tortur. Nad nim, nie
odrywając wzroku, siedział wściekły Saul. Anton też wsiadł do
kabiny.
- Co z tobą? - zapytał.
Wadim odparł z trudem:
- Wiesz, Toszka, ranili mnie. Teraz jestem do niczego.
Anton przez sekundę patrzył na niego.
- Dobra, rozbieraj się - zażądał.
- Mamy kłopoty - mruknął zirytowany Saul.
Kiedy Wadim ściągał kurtkę, zrobiło mu się ciemno przed
oczami. Zobaczył skupioną minę Antona i twarz Saula, wykrzywioną
współczuciem. Potem poczuł na swoim boku chłodne palce.
- To rana od noża - powiedział Saul. Jego głos dobiegał jakby zza
ś
ciany. - Co z wami, chłopcy? Ja bym go wziął jedną ręką.
- To nie on - wymamrotał Wadim. - To mieczem... jeden taki
goły...
- Goły? - zapytał Saul. - No, moi drodzy, tego to nawet ja nie
rozumiem.
Anton coś odpowiedział, ale Wadimowi przed oczami popłynęły
koła i gwiazdki. Stracił przytomność.
127
Rozdział 6
Anton, proszę zobaczyć - odezwał się Saul. - On jest
nieprzytomny, widzi pan?
- Śpi - orzekł Anton, uważnie oglądając ranę. Była cięta i dość
głęboka. Ostrze weszło pod żebro i rozcięło mięśnie. Anton odetchnął
z ulgą. Saul zaglądał mu przez ramię i sapał, zaniepokojony.
- Źle z nim? - spytał szeptem.
- Nie, to głupstwo - odparł Anton. - Za godzinę wszystko będzie
w porządku. - Odsunął Saula. - Niech pan usiądzie.
Historyk zajął miejsce w fotelu i ze złością patrzył na
nieruchomego jeńca. Anton niespiesznie rozwiązał worek, wyjął słoik
z koloidem i zalał ranę Wadima. Pomarańczowy żel od razu stał się
różowy, upstrzony czerwonymi żyłkami. Jak pianka na mleku. To
krew, pomyślał Anton. Krzepki z ciebie chłopak, Dimka! Popatrzył na
przyjaciela, którego twarz była nieco bledsza niż zazwyczaj, ale
spokojna i życzliwa jak wtedy, gdy spał. I oddychał jak zawsze, przez
nos głęboko i bezgłośnie. Anton położył dłonie po obu stronach rany i
zamknął oczy.
Najprostsze
chwyty
psychochirurgii
wchodziły
w
zakres
przygotowania astronauty. Praktycznie każdy pilot umiał otworzyć i
zamknąć żywą tkankę, wykorzystując rezonans psychodynamiczny.
To
wymagało
dużego
napięcia
i
skupienia.
W
warunkach
stacjonarnych wykorzystywano neurogeneratory, a w terenie trzeba to
było robić osobiście, niczym znachor. Za każdym razem Anton
współczuł znachorom.
Jakby przez sen słyszał, jak z tyłu Saul wierci się i wzdycha, a
jeniec
mamrocze
i
pochlipuje.
Od
człowieka
w
futrze
bił
nieprzyjemny kwaśny odór.
Anton otworzył oczy. Rana ściągnęła się, wydalając koloid. Teraz
była to po prostu różowa blizna. Chyba wystarczy, pomyślał, bo
jeszcze trochę, a nie zdołam prowadzić glidera. Był cały mokry.
- I po wszystkim - powiedział, biorąc głęboki oddech.
128
Saul popatrzył na ranę.
- Niech to diabli - mruknął. - Jak pan to robi?
Anton obejrzał się i drgnął. Na zewnątrz do luku przykleiły się
straszne
wychudzone
twarze,
z
zapadniętymi
policzkami
i
wyszczerzonymi zębami. Poczuł się jak w odwiecznym koszmarze,
kiedy zmarli zaglądają przez okno domu. Poczuł dreszcz. Saul
ś
ciągnął kosmate brwi i pogroził im palcem. Po spektrolicie
załomotały kościste pięści.
- Idźcie do domu. Do domu! - powiedział głośno Saul.
Anton zaczął ubierać Wadima.
- Zaraz polecimy - zapowiedział.
- Pozabija ich pan.
Anton pokręcił głową i przesiadł się na fotel kierowcy. Glider
drgnął i zaczął się powoli podnosić. Twarze za pokrywą znikły. Długa
koścista ręka z połamanymi paznokciami ześliznęła się po spektrolicie
i też znikła.
Kierując glider na namiary „Statku”, Anton dał pełny gaz.
Spieszył się, bo było już po północy.
- Co oni w nim widzieli? - mruknął Saul. - Przecież to podłe
zwierzę, sam widziałem, jak ich poganiał pikami.
Anton nic nie powiedział.
- Boże - przeraził się Saul - ile na nim różnego robactwa!
O, łażą wszędzie!
- Co łazi?
- Coś w rodzaju wszy. Trzeba go najpierw umyć i wszystko
zdezynfekować...
Jeszcze jedna robota, pomyślał Anton ze znużeniem. Saul, jakby
odgadując jego myśli, dodał:
- To nic, sam się tym zajmę. Żeby tylko nie zdechł z szoku, bo
nieprzyzwyczajony.
Anton prowadził glider z maksymalną szybkością, trzymając się
sto metrów nad ziemią. Mały jasny księżyc był niemal w zenicie,
czerwony sierp dawno zaszedł, a zza białego horyzontu wschodził
trzeci księżyc, różowy i spłaszczony. Wadim poruszył się, ziewnął
głośno, wymamrotał: „Wyleczyłeś mnie?” - i zasnął.
- Co on robi? - zapytał Anton. Był tak zmęczony, że nie chciało
129
mu się odwracać.
- Kto?
- Jeniec.
- Leży. Śmierdzi. Dawno nie wąchałem takiego smrodu...
Dawno? - pomyślał Anton. A ja w ogóle nigdy. I nie chciałbym
jeszcze raz. Saul ma rację. Niepotrzebnie wplątaliśmy się w tę
historię.
Saul
jest
mądry,
to
rzeczywiście
system.
Kultura
niewolnictwa.
Niewolnicy i panowie. Co prawda, myślałem, że wierni
niewolnicy
występują
tylko
w
kiepskich
książkach.
Wierny
niewolnik... - przecież to obrzydliwe. Ale trudno, już się wtrąciliśmy i
teraz za późno na odwrót. Przynajmniej wszystkiego się dowiemy.
Zresztą, nie o to chodzi. Nawet gdybym od razu zrozumiał, co się tu
dzieje, i tak nie mógłbym odwrócić się do tego plecami... do wykopu,
w którym maszyny miażdżą ludzi... do osiedla... ciekawe, czy Rada
Ś
wiata będzie tolerować istnienie planety z ustrojem niewolniczym?
Nagle przygniótł go ciężar problemu. Nigdy jeszcze nie było takiej
alternatywy: ingerować czy nie ingerować w życie obcej planety?
Mieszkańcy Leonidy i Tagory są zbyt niepodobni do ludzi. Psychika
mieszkańców Leonidy do tej pory jest zagadką, nikt nie jest w stanie
stwierdzić, jaki oni mają u siebie ustrój. A humanoidy z Tagory są tak
mało wymagające, że w ogóle nie wiadomo, jak udało im się stworzyć
własną technikę...
Ale tutaj, na Sauli, to zupełnie inna sprawa. Nigdzie indziej
stosunki społeczne nie przybrały tak potwornej, a jednocześnie tak
jednoznacznej formy. Rodzony brat człowieka - bardzo niedojrzały i
bardzo okrutny... I jeszcze te idiotyczne maszyny.
Daleko przed nimi na błękitnej równinie pojawił się malutki
czarny punkt. „Statek”, pomyślał Anton. A obok, pod śniegiem,
zwłoki.
Dziwne, minął zaledwie jeden dzień, a ja już się przyzwyczaiłem.
Jakbym przez całe życie chodził po śniegu pośród nagich trupów.
Człowiek się łatwo dostosowuje. Psychiczna akomodacja. A
może chodzi o to, że oni są mimo wszystko obcy? Może na Ziemi
zwariowałbym od tego wszystkiego? Chyba po prostu otępiałem...
Hamując, zatoczył koło. „Statek” wyglądał krzepiąco - znajomy
130
czarny korpus nad błękitnymi wzgórzami. Rzucał dwa cienie: krótki
czarny i długi różowy. Glider wylądował przed wejściem. Śnieg
zamarzł wokół „Statku”, tworząc pole lodowe. Anton poklepał
Wadima po kolanie.
- Co jest? - zapytał sennie Wadim.
- Wstawaj.
- Idź do diabła...
- Wstań, Dimka. Przechodzimy na statek.
- Zaraz - poprosił Wadim. - Jeszcze minutkę...
- Połaskotać go? - zaproponował rzeczowo Saul.
Wadim od razu otworzył oczy i wstał.
- A, „Statek”... rozumiem.
Wyszli na twardy śliski śnieg. Mroźne powietrze zapierało dech.
Wadim głośno szczękał zębami. Saul przytrzymywał jeńca za
kołnierz. Co teraz myśli ten biedak? - zastanowił się Anton.
- Wchodźcie - powiedział Saul. - A tego tutaj... od razu pod
prysznic.
Weszli i zamknęli luk. Anton, popychając przed sobą Wadima,
który drzemał idąc, skierował się do mesy. Na dole strasznie wrzasnął
jeniec. Wadim wzdrygnął się.
- Co oni tam robią? - zapytał niespokojnie.
- Zaprowadził go do kąpieli - wyjaśnił Anton. - Jest cały w
pasożytach.
Usłyszeli głos Saula:
- Właź po dobroci, może nie zdechniesz...
Trzasnęły drzwi od łazienki. Weszli do mesy i od razu zwalili się
na fotele.
- Kochany, dobry „Statek” - rozrzewnił się Wadim. - Jak tu
ładnie, jak czysto...
Anton leżał z zamkniętymi oczami.
- Boli? - zapytał.
- Swędzi.
- Znaczy, wszystko w porządku. Słuchaj, czego potrzebujesz do
pracy?
- Muszę mieć komputer - powiedział Wadim. - Połowę pamięci.
Oba analizatory. Dużo kawy i coś dobrego do jedzenia dla jeńca.
131
Za dwie godziny rozsiądzie się przy stole i porozmawia z tobą o
sensie życia.
Z dołu dobiegło wycie, odgłosy szarpaniny i klapanie bosych
nóg.
- Gdzie?! - ryczał Saul. - Na miejsce... tutaj!
- Porządnie go myje - powiedział Wadim z szacunkiem. - Pewnie
mydło mu do oczu wpadło... Ale Saul ma niewłaściwą intonację.
Jego ryk biedaczyna odbiera jako błaganie. Rozkaz powinien
brzmieć tak... - Wadim wyciągnął szyję i żałośnie zapiszczał.- Jakby
ktoś kotu wlazł na ogon - skomentował Anton.
- Otóż to!
- Zajmij mostek... zaraz wszystko przyniosę.
Wadim popatrzył na niego uważnie.
- Przecież ty jesteś kompletnie wykończony - zauważył.
- Może trochę... twoja rana nie była poważna, ale zmęczyłem się.
Wiesz, jak to wykańcza?
- Kładź się spać, dam sobie radę. Saul mi wszystko przyniesie.
- Dobrze, dobrze - powiedział Anton. - To mój problem. Machnął
ręką. - Idź, przygotuj się.
Wadim wstał.
- Mimo wszystko radzę ci się przespać. - Poszedł w stronę
mostka i nagle się zatrzymał. - Czy oni wzięli ubrania?
Anton najpierw nie zrozumiał, a wreszcie powiedział:
- Szczerze mówiąc, nie wiem... nie pamiętam. Ale byli bardzo
niezadowoleni.
- Co za numer! - westchnął Wadim. - Nic nie rozumiem. Za co on
mnie pchnął mieczem?
Pokręcił głową i poszedł na mostek. Anton od razu zasnął.
Przyśniło mu się, że poszedł do kuchni, zrobił bardzo dużo kawy i
zaniósł ją razem z konserwami na mostek. Wadim był zajęty i
powiedział, żeby nie przeszkadzać, więc Anton poszedł do swojej
kajuty i siadł przy stole, żeby napisać program powrotnego przelotu,
ale bardzo chciało mu się spać i ciągle wpadały mu w ręce stare
programy jego poprzednich rejsów. Wreszcie obudził go Saul.
- Oto i on - zaprezentował.
Przed Antonem stał zgrabny chłopiec o jasnej twarzy i czarnych
132
oczach, w krótkich gatkach i kurtce, bardzo przerażony.
- Ładny? - zapytał kpiąco Saul.
- Niebrzydka rasa - powiedział Anton ze śmiechem. - Witaj,
młodszy bracie.
Młodszy brat patrzył na niego okrągłymi ze strachu oczami.
Słowo daję, sympatyczny chłopak, pomyślał Anton.
- A to miał pod futrem. - Saul położył na stole twardy pakunek.
Jeniec zrobił ruch w stronę pakunku.
- No, no! - zareagował od razu Saul. - Znowu?
Jeniec skulił się, widocznie nieźle już poznał intonację Saula.
Anton sięgnął po paczkę, obejrzał ją i otworzył. W pokrowcu z
doskonale wyprawionej skóry tkwiła złożona w wyszukany sposób
kartka papieru, jakiś szkic i kilka kawałków zakrwawionego
termoplastra.
- Rozumie pan? - powiedział Saul. - Zdarli z rannych.
Anton przypomniał sobie okaleczonych ludzi w szeregu i zacisnął
zęby.
- A ta kartka to pewnie raport - powiedział po chwili milczenia. -
O naszym pojawieniu się. Wadim! - zawołał.
Jeniec nagle przemówił. Gadał coś szybko, waląc się rękami w
pierś, a na jego twarzy malowało się przerażenie i rozpacz, co dziwnie
nie pasowało do ostrego, nawet jakby szyderczego brzmienia jego
głosu. Do sali wszedł Wadim i zatrzymał się z tyłu. Jeniec zamilkł i
zasłonił twarz rękami.
- Popatrz tylko - Anton podał przyjacielowi kartkę.
- Oo! - zawołał Wadim. - Pismo! To cudownie! Dwa razy mniej
pracy!
Wziął jeńca za rękę i zaprowadził na mostek, po drodze
wpatrując się w kartkę. Jeniec pokornie wlókł się za nim. Saul
studiował wykresy.
- Nie jestem specjalistą - powiedział - ale moim zdaniem to
dokładny obraz wnętrza tamtego czołgu. Pamięta pan, tam w
wykopie?
Podsunął szkice Antonowi. Rysunek zrobiono niebieską farbą,
bardzo starannie, ale na papierze było mnóstwo śladów brudnych
palców. Wyglądało to na plan kabiny-cedzaka - najwidoczniej bardzo
133
dokładny. Niektóre otwory
zaznaczono grubo
nasmarowanymi
krzyżykami, niektóre po prostu zakreślono. Anton ziewnął i potarł
oczy. No proszę, pomyślał. Doskonałe szkice robią ci właściciele
niewolników.
- Kapitanie - powiedział Saul - niech się pan prześpi. Przecież
póki nasz lingwista nie skończy, nie jest pan nikomu potrzebny.
- Myśli pan?
- Jestem pewien.
Głos Wadima z mostku zażądał:
- Kawę i słoik konfitur!
- Już! - odkrzyknął Saul. - Nich pan idzie spać, Anton -
powtórzył.
- Nigdzie nie pójdę - powiedział Anton. - Tu jest moje miejsce.
Zamknął oczy i przestał się bronić. Spał niespokojnie, często się
budził i otwierał oczy. Widział, jak Saul przechodzi na palcach z
pustym słoikiem w jednym ręku i dzbankiem do kawy w drugiej.
Następnym razem Saul wędrował na mostek z zastawioną tacą, a
w mesie zapachniało sokiem pomidorowym. Potem zobaczył Saula za
stołem, jak w zadumie ssie fajkę i uważnie przygląda się Antonowi. Z
góry, z mostku dobiegały monotonne dźwięki. „Suu muu buu” -
mówił Wadim, a mechaniczny głos powtarzał: Suu muu buu -
pracować; karosuu - pracownik; karobu - zostać pracownikiem;
karomu...” Sen przypływał i odpływał. Głos Wadima niewyraźnie
wygłaszał: „Lśniący... wielka i potężna skała... idaj hikari... tika
udo..”, na co piskliwy głos jeńca poprawiał: Tikoudo... Wadim
zawołał: „Saul! Kawy!” „Trzeci dzbanek” - mruczał niezadowolony
Saul.
Wreszcie za którymś przebudzeniem poczuł, że już nie jest
ś
piący. Saula w mesie nie było. Zachrypnięty głos Wadima starannie
artykułował na górze: „Sorinaka-bu, tora uka-bu, sanopuri-bu...”
Jeniec mamrotał coś w odpowiedzi. Anton zerknął na zegarek. Była
trzecia godzina czasu miejscowego. No, no, ten strukturalny... -
pomyślał Anton z szacunkiem. Nagle poczuł zniecierpliwienie. Pora
kończyć.
- Dimka! - krzyknął. - Jak tam?
- Obudziłeś się? - wychrypiał Wadim. - Czekamy na ciebie.
134
Zaraz zejdziemy.
Z kajuty wysunęła się głowa Saula.
- Już? - zapytał. Przez uchylone drzwi walił dym.
- Niech pan wejdzie, Saul - powiedział Anton. - Zaraz
zaczynamy.
Saul usiadł w fotelu i rzucił na stół szkice. Z mostka zszedł
jeniec. Policzki miał wysmarowane konfiturami. Nie zwracając na
nikogo uwagi, stanął i popatrzył w górę z wyrazem psiego oddania w
oczach. Z góry schodził Wadim, trzymając w objęciach wielką
błyszczącą skrzynkę - analizator. Postawił go na stole i padł na fotel.
Minę miał triumfującą.
- Jestem geniuszem! - oznajmił ochryple. - Jestem bardzo mądry!
Wielka i potężna skała! Hikari-tiko-udo!
Przy tych słowach jeniec przestał oblizywać palce i z szacunkiem
złożył ręce na piersi.
- No? - zawołał Wadim, wyciągając w jego stronę ręce, a potem
wyrecytował:
Jest na wszelki wypadek
Na tym statku specjalista,
Ten ogromny i potężny
Strukturalny wasz lingwista!
- Anton patrzył na niego z zadowoleniem. Na skroniach Wadima
sterczały żółte trójkąty mnemokryształów. Takie same zdobiły głowę
jeńca. Wyglądali jak dobroduszne młode diablątka. Zresztą jeniec
przypominał raczej cielaka. Saul też się uśmiechał, ssąc fajkę.
- Uprzedzam - oznajmił Wadim - nie zadawajcie pytań
abstrakcyjnych. Wyjątkowo tępy osobnik. Wykształcenie dwie klasy.
Wstał i wręczył Anionowi i Saulowi po dwa mnemokryształy.
Rozumuje wyłącznie konkretami. - Odwrócił się do jeńca. - Ringa
hosi mu?
„Chcesz konfitur?” - zrozumiał Anton.
Chłopiec uśmiechnął się nieśmiało i znowu złożył ręce na
piersiach.
- Widzicie? - powiedział Wadim. - Znowu chce konfitur. Ale musi
135
poczekać. Zaczynajmy.
Anton zawahał się. Nagle zrozumiał, że nie ma najmniejszego
pojęcia, co robić. Wadim i Saul patrzyli na niego wyczekująco. Jeniec
smętnie przestępował z nogi na nogę.
- Jak się nazywasz? - zapytał wreszcie Anton bardzo łagodnie.
Nie podobało mu się, że jeniec czuje się niepewnie i najwyraźniej
odczuwa strach.
Jeniec popatrzył na niego ze zdumieniem.
- Hajra - powiedział i przestał się kołysać.
„Z rodu wzgórz” - zrozumiał Anton.
- Bardzo mi miło - powiedział. - Ja nazywam się Anton.
Niezrozumienie na twarzy Hajry wzrosło.
- Powiedz, Hajra, gdzie pracujesz? Co robisz?
- Ja nie pracuję. Jestem wojownikiem.
- Widzisz - kontynuował Anton - pewnie jesteś urażony, że
porwaliśmy cię przemocą. Ale nie powinieneś się obrażać. Nie
mieliśmy innego wyjścia.
Jeniec oparł rękę na biodrze, wysunął dolną wargę i zaczął
patrzeć w powietrze obok Antona. Saul zakaszlał i zabębnił palcami o
stół.
- Nie musisz się bać - mówił dalej Anton. - Nie zrobimy ci nic
złego.
Na twarzy jeńca pojawił się wyniosły wyraz. Rozejrzał się, zrobił
dwa kroki i usiadł na podłodze obok Antona, krzyżując nogi.
Oswaja się, pomyślał Anton. To dobrze. Wadim, rozwalony w
fotelu, patrzył na to wszystko z satysfakcją. Saul przestał bębnić
palcami i zaczął stukać o stół fajką.
- Chcemy ci tylko zadać kilka pytań - ciągnął Anton. - Musimy
koniecznie dowiedzieć się, co się tu dzieje.
- Konfitury - powiedział nieprzyjemnym głosem Hajra. - Szybko.
Wadim zachichotał z zadowolenia.
- Such a linie pig!
3
Anton poczerwieniał i obejrzał się na Saula.
Historyk zaczął powoli wstawać. Twarz miał nieruchomą i znudzoną.
- Dlaczego jeszcze nie przynieśli konfitur? - zapytał Hajra w
przestrzeń. - Niech wszyscy milczą, kiedy ja mówię. Niech przyniosą
3
Ale prosię!
136
konfitury i kołdry, bo twardo się siedzi.
Zapanowała
cisza.
Wadim
przestał
się
uśmiechać
i
z
powątpiewaniem popatrzył na analizator.
- Do you think - zapytał stropiony Anton - we should better bring
him somejam?
4
Saul, nie odpowiadając, powoli zbliżał się do jeńca,
siedzącego z kamienną twarzą. Odwrócił się do Antona.
- You have a wrong way, boys - powiedział. - It wont ‘t pay whith
SS-men. - Opuścił rękę na szyję Hajry. Na twarzy jeńca mignęło
zaniepokojenie. - Hę is a pitekantropos, thafs what hę is powiedział
czule Saul. - He mistakes your soft handllingfor a kind ofweakness
5
.
- Saul, co pan - powiedział zaniepokojony Anton.
- Speak but English
6
- uprzedził szybko Saul.
- Gdzie są konfitury? - zapytał niepewnie jeniec.
Saul mocnym szarpnięciem podniósł go na nogi. Na kamiennej
twarzy Hajry pojawiło się zdumienie. Historyk powoli obszedł go
dokoła, oglądając od stóp do głowy. Ale widok, pomyślał Anton z
mimowolnym
strachem
i
wstrętem.
Saul
wyglądał
bardzo
niesympatycznie. Za to Hajra znowu złożył ręce na piersi i uśmiechnął
się lękliwie. Saul niespiesznie wrócił na swój fotel i usiadł. Hajra
patrzył teraz tylko na niego. W mesie panowała martwa cisza.
Saul nabijał fajkę, od czasu do czasu popatrując na Hajrę spode
łba.
Now I interrogate - powiedział andyou don’t interfere. If you
choose to talk to me, speak English
7
.
- Agreed
8
- powiedział Wadim i coś przełączył w analizatorze.
Anton skinął głową.
- What didyou do to that box?
9
- zapytał podejrzliwie Saul.
- Took measures - odparł Wadim. - We don’t need him to learn
4
Myślicie, że powinniśmy przynieść mu konfitury?
5
Wybraliście złą metodę, chłopcy. Z esesmanami to nie zadziała. To przecież
pitekantrop. Łagodne traktowanie uzna za słabość.
6
Niech pan mówi wyłącznie po angielsku.
7
Teraz ja będę prowadził przesłuchanie. Wy się nie wtrącajcie. Jeśli chcecie mi coś
powiedzieć, mówcie po angielsku.
8 Zgoda
9
Co pan robi z tym pudełkiem?
137
English as well, do we?
10
- Okay - powiedział Saul. Rozpalił wreszcie fajkę, a Hajra
patrzył na niego z przerażeniem, uchylając się od kłębów dymu.
- Imię? - zapytał ponuro Saul.
Jeniec drgnął i zgiął się wpół.
- Hajra.
- Stanowisko?
- Noszący kopię. Strażnik.
- Kto jest dowódcą?
- Kadajra („Z rodu wichrów” - zrozumiał Anton.) - Stanowisko
dowódcy?
- Noszący wspaniały miecz. Dowódca ochrony.
- Ilu jest strażników w obozie?
- Dwie dziesiątki.
- Ilu jest ludzi w chatach?
- W chatach nie ma ludzi.
Anton i Wadim popatrzyli na siebie. Saul spokojnie kontynuował:
- Kto żyje w chatach?
- Przestępcy.
- Przestępcy to nie ludzie?
Na twarzy Hajry pojawiło się szczere zdumienie. Zamiast
odpowiedzi uśmiechnął się niepewnie.
- Dobrze. Ilu jest przestępców w obozie?
- Bardzo wielu. Nikt nie policzy.
- Kto przysłał tu przestępców?
Jeniec mówił długo i w natchnieniu, ale Anton zrozumiał tylko:
- Przysłała ich wielka i potężna skała, błyszcząca, wielka, z nogą
na niebie, żyjąca, dopóki nie zginą maszyny.
- Oho - powiedział Saul - znają słowo maszyna...
- Nie - włączył się Wadim - to ja znam słowo maszyna. Ma na
myśli maszyny w wykopie i na szosie. A ta wielka i tak dalej to
prawdopodobnie miejscowy król.
Jeniec słuchał tego dialogu z wyrazem tępej rozpaczy.
- Dobrze - powiedział Saul. - Kontynuujmy. Na czym polega
10
Podejmuj
ę
pewne
kroki.
Chyba
nie
chcemy,
ż
eby
on
przy
okazji
nauczył si
ę
angielskiego?
138
wina przestępców?
Jeniec ożywił się i znowu zaczął mówić długo i dużo, ale Anton
nie wszystko rozumiał:
- Są przestępcy, którzy chcą zmienić skałę, są przestępcy, którzy
biorą cudze rzeczy... są przestępcy, którzy zabijają ludzi... są
przestępcy, którzy chcą dziwnych rzeczy...
- Jasne. Kto przysłał strażników?
- Wielka i potężna skała z nogą na niebie.
- Po co?
Jeniec milczał.
- Pytam, co tu robi straż?
Jeniec milczał dalej. Nawet zamknął oczy. Saul sapnął wściekle.
- Co robią przestępcy? - warknął.
Jeniec, nie otwierając oczu, pokręcił głową.
- Mów! - ryknął Saul, aż Anton drgnął. Komisjo do Spraw
Kontaktów, pomyślał z goryczą, gdzie jesteś?
Jeniec zajęczał żałośnie.
- Zabiją mnie, jeśli opowiem.
- Zabiją cię, jeśli nie opowiesz - obiecał Saul. Wyjął z kieszeni
scyzoryk i otworzył go. Jeniec zadrżał.
- Saul! - zdenerwował się Anton. - Stop it
11
.
Saul zaczął czyścić nożem fajkę.
- Stop what?
12
- zapytał.
- Przestępcy zmuszają maszyny, żeby się ruszały - powiedział
ledwie słyszalnie Hajra. - Strażnicy patrzą.
- Na co patrzą?
- Jak maszyny się ruszają.
Saul wziął szkic i podsunął jeńcowi pod nos.
Hajra opowiadał długo i urywanie, Saul poganiał go i poprawiał.
Wszystko najwyraźniej sprowadzało się do tego, że miejscowe władze
próbowały poznać sposób kierowania maszynami, stosując przy tym
absolutnie barbarzyńskie metody. Przestępców zmuszano do wtykania
palców w otwory, naciskania guzików i klawiszy, wkładania rąk do
silnika. Strażnicy uważali, co się wtedy dzieje. Najczęściej nie działo
11
Niech pan przestanie.
12
Co mam przestać?
139
się nic. Często maszyny wybuchały. Rzadziej ruszały naprzód,
zgniatając i okaleczając wszystkich po drodze. A już bardzo rzadko
udawało się zmusić maszyny, żeby poruszały się w jakimś porządku.
W trakcie tego procesu strażnicy siadali jak najdalej od badanej
maszyny, a przestępcy biegali od nich do maszyny i z powrotem,
meldując, w jaką dziurę będą wsuwać palec czy jaki guzik naciskać.
Wszystko to starannie nanoszono na szkice.
- Kto robi szkice?
- Nie wiem.
- Wierzę. Kto przywozi szkice?
- Wielcy dowódcy na ptakach.
- Mowa o naszych znajomych ptaszkach - wyjaśnił Wadim.
Zapewne je oswajają.
- Komu potrzebne są maszyny?
- Wielkiej i potężnej skale z nogą na niebie, żyjącej, dopóki nie
zginą maszyny.
- Co on robi maszynami?
- Kto?
- Skała!
Na twarzy jeńca pojawiło się zdumienie.
- To przecież niezrozumiałe, Saul - wyjaśnił Wadim. - Niech pan
mówi pełnym zwrotem.
- Dobrze. Co robi z maszynami wielka i potężna skała z nogą na
niebie... czy na ziemi? Tfu, do diabła, nie pamiętam... żyjący dopóki...
no...
- Nie zginą maszyny - podpowiedział Wadim.
- Jakiś bełkot - powiedział gniewnie Saul. - Co mają do rzeczy
maszyny?
- To tytuł - wyjaśnił Wadim. - Symbol wieczności.
- Wadim, niech go pan teraz zapyta, co on robi z maszynami.
- Kto?
- Ta cholerna skała!
- Niech pan mówi normalnie - powiedział Wadim. - Wielka i
potężna skała.
Saul wziął głęboki oddech i położył fajkę na stole.
- A więc co robi z maszynami wielka i potężna skała?
140
- Nikt nie wie, co robi wielka i potężna skała - odparł z godnością
jeniec.
Anton nie wytrzymał i roześmiał się. Wadim chichotał, ściskając
poręcze fotela. Jeniec patrzył na nich ze strachem.
- Skąd przywożą szkice?
- Zza gór.
- Co jest za górami?
- Świat.
- Ilu jest na świecie ludzi?
- Bardzo dużo. Nie można policzyć.
- Kto przywozi maszyny?
- Przestępcy.
- Skąd?
- Z twardej drogi. Tam jest bardzo dużo maszyn. - Po chwili
namysłu dodał: - Nie można policzyć.
- Kto robi maszyny?
Hajra uśmiechnął się zdziwiony.
- Maszyn nikt nie robi. Maszyny są.
- Skąd one się wzięły?
Hajra wygłosił długą przemowę. Pocierał twarz, klepał się po
bokach i popatrywał na sufit. Przewracał oczami, a od czasu do czasu
zaczynał nawet śpiewać. A oto co z tego zrozumieli.
Dawno, dawno temu, gdy jeszcze nikt się nie urodził, z
czerwonego księżyca spadły wielkie skrzynie. W skrzyniach była
woda. Tłusta i lepka jak konfitury. I ciemnoczerwona jak konfitury.
Najpierw z wody powstało miasto. Potem woda zrobiła dwie dziury w
ziemi i napełniła te dziury dymem śmierci. Od tej pory jeden dym
rodzi maszyny, a drugi je połyka, i tak będzie zawsze.
- No, tyle to wiemy sami - powiedział Saul. - A jeśli przestępcy
nie chcą poruszać maszyn?
- Zabijają ich.
- Kto ich zabija?
- Strażnicy.
- Ty też zabijałeś?
- Ja zabiłem trzech - odparł z dumą Hajra.
Anton zamknął oczy. Chłopiec, pomyślał. Taki sympatyczny
141
chłopczyk. I mówi o tym z dumą...
- Jak ich zabijałeś? - Zapytał Saul.
Próba ucieczki - Jednego zabiłem mieczem. Chciałem udowodnić
dowódcy, że mogę przeciąć ciało jednym ciosem. Teraz on już wie, że
mogę.
Drugiego zabiłem pięścią. A trzeciego rozkazałem zrzucić na
moją kopię.
- Komu rozkazałeś?
- Innym przestępcom.
Przez jakiś czas Saul milczał.
- Tam jest nudno - powiedział jeniec. - Służba godna, ale nudna.
Nie ma kobiet. Nie ma mądrych rozmów. Nudno - powtórzył i
westchnął.
- Dlaczego przestępcy nie uciekają?
- Mogą sobie uciekać. Na równinie śnieg i ptaki. W górach straż.
Mądrzy nie uciekają. Wszyscy chcą żyć.
- Dlaczego niektórzy mają złote paznokcie?
Jeniec zniżył głos do szeptu.
- To byli ludzie wielkiego bogactwa. Ale chcieli dziwnych rzeczy,
a niektórzy nawet próbowali zmienić skałę. Są ohydni jak padlina -
powiedział głośno. - Wielka i potężna skała, błyszcząca walka
przysyła ich tutaj ze wszystkimi krewnymi. Prócz kobiet - dodał z
ż
alem.
- Wiecie co? Mam nieprzepartą ochotę powiesić najpierw jego, a
potem wszystkich, co noszą miecze i kopie, tu na tej równinie doszedł
do wniosku Saul. - Ale to, niestety, jest nierealne. - Znowu nabił fajkę.
- Nie mam więcej pytań. Pytajcie wy, jeśli chcecie.
- Nie można nas wieszać - powiedział szybko pobladły Hajra.
- Wielka i potężna skała z nogą na niebie surowo was ukaże.
- W nosie mam twoją wielką i potężną - powiedział Saul,
rozpalając fajkę. Palce mu drżały. - Będziecie go pytać czy nie?
Anton pokręcił głową. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł takiego
wstrętu. Wadim podszedł do Hajry i zerwał z jego głowy
mnemokryształy.
- Co robimy? - zapytał.
- Taki właśnie jest człowiek - powiedział z zadumą Saul. - Po
142
drodze do normalności musi przejść przez to wszystko i wiele innych
rzeczy. Pozostaje zwierzęciem jeszcze na długo po tym, jak już
wstanie na ty Inę łapy i weźmie do ręki narzędzie pracy. Tym jeszcze
można wybaczyć, oni nie mają pojęcia o wolności, równości i
braterstwie. Zresztą wszystko przed nimi. Jeszcze będą ratować
ludzkość komorami gazowymi. Jeszcze rozwiną przemysł i postawią
swój świat na krawędzi zagłady. A jednak jestem zadowolony. Na tej
planecie panuje średniowiecze, to oczywiste. Całe to tytułowanie,
złocone paznokcie, ciemnota... ale już teraz zdarzają się ludzie, którzy
pragną dziwnych rzeczy. Jakie to piękne - człowiek, który chce
dziwnych rzeczy! Takiego człowieka oczywiście się boją. Takiego
człowieka też czeka długa droga. Będą go palić na stosach, wsadzać
za kraty, potem za drut kolczasty... Zamilkł na chwilę. - Ale swoją
drogą to niezwykłe! - wykrzyknął. - Zawładnąć maszynami, nie mając
najmniejszego pojęcia o maszynach! Wyobrażacie sobie? Co to za
niezwykły umysł! Teraz oczywiście wsadziliby go do obozu. To już
przeszło w rutynę; w rodzaju rytuału na cześć potężnych przodków...
teraz zapewne nikt nie wie i nie chce wiedzieć, po co to wszystko
potrzebne. Najwyżej jako powód do stworzenia obozu śmierci.
A kiedyś to była idea...
Zamilkł i zaczął z wysiłkiem ciągnąć fajkę.
- Ale skąd ten pesymizm, Saul? - zdziwił się Anton. - Przecież oni
wcale nie muszą przechodzić przez komory gazowe i to wszystko. W
końcu my już tu jesteśmy.
- My! - Saul uśmiechnął się gorzko. - Co my możemy zrobić?
Jest nas tu trzech i wszyscy chcemy czynić dobro. A co możemy
zdziałać?
Jasne,
możemy
pójść
do
wielkiej
skały
jako
parlamentariusze i poprosić, żeby zrezygnował z niewolnictwa i dał
ludziom wolność. Wezmą nas za fraki i wrzucą do wykopu. Możemy
teraz włożyć białe chlamidy i pójść między ludzi. Pan, Antonie, będzie
Chrystusem, Wadim apostołem Pawłem, a ja oczywiście Piotrem.
Zaczniemy głosić socjalizm, może nawet zrobimy kilka cudów, w
rodzaju zerowego transportu. Miejscowi fanatycy nabiją nas na pal, a
ludzie, których chcieliśmy ratować będą pokrzykiwać i obrzucać nas
gnojem... - Wstał i przeszedł się wokół stołu. - To prawda, mamy
skorczer. Możemy na przykład wybić straż, ustawić gołych w
143
kolumnę i przedrzeć się przez góry, spalić suwerenów i wasalów
razem z ich zamkami i wspaniałymi tytułami. Wtedy miasta
fanatyków przemienia się w płonące stosy, a nas rozniosą na kopiach
albo zarżną za rogiem, a w kraju zapanuje chaos, z którego wynurzą
się jakieś saduukei. Oto, co możemy.
Siadł. Anton i Wadim uśmiechnęli się.
- Myśli pan, że jest nas trzech... - powiedział Anton. - Nas, drogi
Saul, jest dwadzieścia miliardów. Pewnie ze dwadzieścia razy więcej
niż mieszkańców tej planety.
- I co z tego? - zapytał Saul. - Czy wy rozumiecie, co chcecie
zrobić? Zakłócić prawa rozwoju społecznego. Zmienić naturalny bieg
historii. A wiecie, czym jest historia? To ludzkość! Nie można
przetrącić grzbietu historii nie łamiąc go ludziom.
- Nie mamy zamiaru przetrącać nikomu grzbietów - sprzeciwił się
Wadim. - Były czasy, gdy całe plemiona i państwa przeskakiwały z
feudalizmu w socjalizm. I żadne grzbiety się nie łamały. Boi się pan
wojny? Wojny nie będzie. Dwa miliony ochotników, piękne, dobrze
urządzone miasta, otwarte na oścież bramy - serdecznie zapraszamy!
Oto lekarze, nauczyciele, inżynierzy, uczeni, artyści... chcecie, żeby
tutaj było tak jak u nas? My też tego chcemy! Garstka wrednych
feudałów przeciwko komunistycznej kolonii i... Oczywiście, to nie
zdarzy się od razu. Zajmie jakieś pięć lat...
- Pięć! - wykrzyknął Saul, wznosząc ręce do sufitu. - A dlaczego
nie pięćset pięćdziesiąt pięć? Znaleźli się reformatorzy! To planeta,
rozumiecie? Nie plemię, nie naród, nie kraj, a planeta! Cała planeta
ciemnoty, jedno bagno! Artyści! Uczeni! A co zrobicie, gdy trzeba
będzie strzelać? A będzie pan musiał strzelać, Wadim, gdy pańską
przyjaciółkę nauczycielkę ukrzyżują brudni mnisi... i pan też będzie
musiał strzelać, Anton, gdy waszego przyjaciela lekarza zatłuką na
ś
mierć pałkami bojówkarze w zardzewiałych hełmach! Wpadniecie w
szał i z kolonistów przemienicie się w kolonizatorów...
- Pesymizm - powiedział Wadim - to postawa wyrażająca się w
skłonności do dostrzegania jedynie ujemnych stron życia, widzenia
wszystkiego w czarnych barwach.
Saul zmierzył go dzikim wzrokiem.
- Niech pan sobie nie żartuje - powiedział w końcu. - To nie
144
dowcip. Komunizm to przede wszystkim idea! I to nie prosta idea.
Zdobywana we krwi! Nie da się jej nauczyć przez pięć lat w
szkole.
Dacie wszystko niewolnikowi od pokoleń myślącemu tylko o
sobie, i wiecie, co wam z tego wyjdzie? Albo wasza kolonia będzie
musiała niańczyć tłustych obiboków, nie mających najmniejszego
bodźca do działania, albo znajdzie się jakiś energiczny łajdak, który
przy użyciu waszych gliderów, skorczerów i innych urządzeń wykopie
was z tej planety, a całą obfitość zagarnie pod siebie i historia mimo
wszystko podąży swoją naturalną drogą.
Saul szarpnięciem otworzył klapę zsypu i zaczął zaciekle
wytrząsać popiół z fajki.
- Nie, kochani. Za komunizm trzeba cierpieć. O komunizm trzeba
walczyć z takim jak on - wskazał fajką Hajrę. - Zwykłym chłopkiem
roztropkiem. Walczyć, kiedy taki typ ma kopię, walczyć, kiedy ma
muszkiet, walczyć, gdy ma schmeissera i hełm z rogami. To jeszcze
nie wszystko. Kiedy on rzuci schmeisser, padnie w błoto i zacznie się
przed wami czołgać - wtedy właśnie zacznie się najprawdziwsza
walka. Nie o kawałek chleba, lecz o komunizm! A wy go z tego błota
podniesiecie i obmyjecie.
Saul zamilkł i padł na fotel.
Wadim w zadumie drapał się po karku.
- Pan jako historyk widzi to lepiej, Saul - odezwał się Anton.
Oczywiście, wszystko będzie bardzo trudne. Wadim mówił głupstwa,
jak zwykle. Ani ja z Wadimem, ani my we trójkę nigdy nie
rozwiążemy tego zadania nawet teoretycznie. Ale wiemy jedno: nie
zdarzyło się jeszcze, żeby ludzkość postawiła przed sobą jakiś
problem i nie zdołała go rozwiązać.
Saul mruknął coś niezrozumiale.
- Jak to będzie wyglądało w praktyce... - Anton wzruszył
ramionami. - Cóż, jeśli trzeba będzie strzelić, przypomnimy sobie, jak
się to robiło, i będziemy strzelać. Ale moim zdaniem obejdzie się bez
strzelania. Zaprosimy na przykład wszystkich pragnących czegoś
nowego na Ziemię. Zaczniemy od nich. Na pewno zechcą stąd
wyjechać...
Saul szybko podniósł oczy i znowu je opuścił.
145
- Nie - powiedział. - Tylko nie tak. Prawdziwy człowiek nie
zechce stąd odjechać. A nieprawdziwy... znów podniósł oczy i
popatrzył Antenowi prosto w twarz. - A nieprawdziwy nie ma na
Ziemi nic do roboty. Komu tam potrzebny jest taki dezerter?
Wszyscy zamilkli. Anton poczuł ogromne współczucie dla Saula
i zaczął się o niego bać. Saul z pewnością przeżył jakiś dramat.
I to bardzo skomplikowany dramat, pewnie tak samo niezwykły,
jak on sam, jak jego słowa i czyny.
Wadim z udawanym ożywieniem zakrzyknął:
- A właśnie... zapomniałem! Dlaczego ci uciemiężeni dźgnęli
mnie mieczem? Trzeba się dowiedzieć!
Podbiegł do Hajry, któremu nogi uginały się ze zmęczenia i złych
przeczuć, i znowu przymocował mu do skroni rogi mnemokryształów.
- Słuchaj, pitekantropusie - powiedział - dlaczego przestępcy,
którzy cię wieźli napadli na nas? Tak bardzo cię kochają?
Hajra odpowiedział:
- Na rozkaz wielkiej i potężnej skały, lśniącej walki, z nogą na
niebie, żyjącego dopóki nie zginą maszyny, przestępcy są więzieni
dopóty, dopóki nie zginą maszyny.
- To znaczy na zawsze - wyjaśnił Wadim.
- Ale jeśli przestępca zrobi tak, żeby maszyna działała, zasługuje
na łaskę i wraca za góry. Ci, którzy mnie wieźli, szli do domu.
Byli już prawie ludźmi. W strażnicy powinienem był zwolnić ich
i przesiąść się na ptaki. Ale nie zdołali mnie ochronić, chociaż
próbowali, bo chcieli żyć. A teraz ich zakłują. - Ziewnął nerwowo i
dodał: - Jeśli słońce już wzeszło, to tamci nie żyją.
Anton zerwał się, przewracając fotel.
- O Boże! - krzyknął Saul i upuścił fajkę.
146
147
Rozdział 7
Noszącego kopię z rodu wzgórz posadzono pomiędzy Saulem a
Antonem. Znowu był zakutany w swoje futro, pachnące teraz
dezynsektalem, i siedział pokornie, niespokojnie poruszając krótkim
nosem, jakby węszył. Wąchał. Była piąta rano, rozpalała się blada
lodowa zorza. Zrobiło się bardzo zimno.
Wadim w milczeniu prowadził glider z maksymalną szybkością i
myślał tylko o jednym - zdążymy czy nie? Żeby chociaż ci biedacy nie
wracali od razu do osiedla. Ale wiedział, że nie mają się gdzie
podziać.
To była ich jedyna szansa ratunku - spróbować zmiękczyć
dowódcę straży opowieścią o tym, jak bohatersko bronili wysłannika.
To bydlę zabije ich od razu, pomyślał z goryczą Wadim, jeśli nie
zdążymy. Wyobraził sobie, jak postawi Hajrę przed grubasem
noszącym wspaniały miecz i powie: ,Kajreme sorinata-mukarosika! -
oto wasz człowiek!” A potem piskliwie zawyje: „Tatimta me konsul -
Nie śmiejcie zabijać tych wolnych!” Przez cały czas powtarzał w
myślach te dwa zdania, i w końcu straciły one dla niego jakikolwiek
sens. To nie takie proste.
Może trzeba będzie przeprowadzić długą rozmowę, a noszący
miecz raczej nie zgodzi się na dobrowolne przymocowanie do swojej
nigdy
niemytej
głowy
mnemokryształów.
Wadim
zerknął
na
błyszczącą skrzynkę analizatora. Trzeba go będzie związać, pomyślał.
Przecież nie na darmo dźwigałem te dwadzieścia cztery kilogramy od
mesy do glidera.
- Co było w liście? - zapytał Anton.
Wadim wyjął z kieszeni pomiętą kartkę i nie odwracając się,
podał mu przez ramię.- Trochę podredagowałem - powiedział. -
Tłumaczenie masz napisane ołówkiem między linijkami.
Anton wziął kartkę i zaczął czytać półgłosem:
- Do błyszczącego koła w złotych futrach, noszącego groźną
strzałę, sługi pod samym tronem wielkiej i potężnej skały, lśniącej
148
walki, z nogą na niebie, żyjącego dopóki nie zginą maszyny, posyła
doniesienie nikczemny strażnik z rodu wichrów, noszący wspaniały
miecz. Donoszę pierwsze: wielka maszyna „wojownik-kopuła”
ruszyła od palca w otworze piątym i od palca w otworze czterdziestym
siódmym. Ruch był nieprzerwany, szybki i prosty. Donoszę drugie: na
niezwykłej maszynie zjawiło się trzech nie znających mowy, nie
noszących broni, nie rozumiejących porządku i pragnących dziwnych
rzeczy. Nie znając ich istoty przybywam w oczekiwaniu na wysokie
rozkazy. Donoszę trzecie: węgiel się kończy, a palić trupami, tak jak
łaskawie polecacie przez ciemnotę i niezrozumienie swoje nie
potrafimy. Dołączam: po pierwsze, szkic maszyny „wojownik-
kopuła”,
po
drugie,
wzorce
materiałów
przyklejonych
przez
niewiadomych ludzi do ran przestępców. Zgadza się - powiedział
Anton.
- Feudalizm w najczystszej postaci - stwierdził Saul. - Nie
cackajcie się z nimi za bardzo, bo was nabiją na kopie.
Wcale nie mam ochoty się z nimi cackać, pomyślał Wadim. Choć
oczywiście nie z powodu kopii. Jeniec nagle odwrócił się i grubym
basem nieśmiało poprosił:
- Ringa...
- Sentu! - krzyknął piskliwie Wadim.
Jeniec zamarł.
- Znowu prosi o konfitury - wyjaśnił Wadim.
- Wytrzyma - stwierdził Saul. - Żreć i pić, w mordę bić...
- To nic - powiedział Wadim. - Jeszcze może zapragnąć dziwnych
rzeczy.
- Daj mi parę kryształów, Wadim - poprosił Anton. - Chcę z nim
porozmawiać.
- Są w kieszeni po prawej - powiedział Wadim, nie odwracając
się.
- Posłuchaj mnie, Hajra - zaczął Anton. - Czy twój dowódca
wypuści uwolnionych, którzy cię bronili, jeśli odeślemy cię do osady?
- Tak - powiedział szybko Hajra. - A odeślecie?
- Oczywiście, że tak. Przecież cię nie zabijemy.
Wadim zerknął przez ramię, Hajra nabrał pewności siebie.-
Dowódca jest surowy powiedział. - Dowódca może ich nie wypuści,
149
tylko wyśle z powrotem do wykopu. Ale możecie liczyć na łaskę.
Możliwe, że nawet was wypuści, jeśli dacie mu cenne podarunki.
Macie cenne podarunki?
- Mamy - powiedział w roztargnieniu Anton. - Mamy wszystko.
- Co on gada? - Warknął Saul. - Wadim, gdzie moje kryształy? O,
są...
- Może rzeczywiście trzeba będzie ich wykupić - powiedział w
zadumie Anton. - Przecież nie zamierzamy urządzać bijatyki... bardzo
bym tego nie chciał.
Hajra odezwał się znowu twardym i piskliwym głosem:
- A mnie dacie tę kurtkę - pokazał palcem kurtkę Saula. -I tę
skrzynkę - pokazał analizator - i całe konfitury. I tak wam to wszystko
zabiorą zanim odeślą was do chat. Słusznie zdecydowaliście, żeby nie
wszczynać walki. Nasze kopie są ostre i ząbkowane, więc przy
wyciąganiu wywlekają z wroga wnętrzności. I jeszcze wezmę te buty.
I te też. Albowiem wszystko pomiędzy ziemią a niebem należy do
wielkiej i potężnej... i to też wezmę.
Hajra wreszcie zamilkł zakłopotany. Wadim, którego cała ta
przemowa szczerze bawiła, obejrzał się. Anton w skupieniu patrzył w
okno - najwidoczniej nie słuchał. Hajra siedział na podłodze ze
skrzyżowanymi nogami i oglądał jego buty. Saul patrzył na Hajrę,
trzymając przy skroni jeden z kryształów. Na jego twarzy malowała
się wściekłość. Pochwycił spojrzenie Wadima i uśmiechnął się
niemiło. Hajra powiedział pouczająco:
- Kiedy was będą rozbierać, nie zapomnijcie powiedzieć, że to -
pokazał palcem - to i to jest moje. Ja jestem pierwszy.
- Milczeć - powiedział cicho Saul.
- Sam milcz - odparł z godnością Hajra. - Albo zatłuczemy cię na
ś
mierć pałkami.
- Saul - włączył się Anton - niech pan przestanie. Kłóci się pan
zupełnie jak dziecko...
- Tak, on nie jest mądry - powiedział Hajra. - Ale jego kurtka jest
dobra.
On rzeczywiście jest przekonany, że ma nas w swojej władzy,
pomyślał Wadim. Już widzi, jak nas rozbierają! spychają do wykopu,
jak śpimy na klepisku pokrytym nieczystościami, a on goni nas
150
bosych po śniegu, kłuje kopią, bije w twarz, żebyśmy nie zostawali w
tyle. A my milczymy. A wokół są ludzie, którzy myślą tylko o sobie,
którzy marzą tylko o tym, żeby trafić palcem właśnie w tę dziurkę,
która wprawi maszynę w ruch. Wtedy ich, radosnych i szczęśliwych,
zaprzęgną do sań i pogonią przez śnieg ku wolności, bosych przez
zaśnieżone wzgórza, przed tron wielkiej i potężnej... Wadim tak
mocno przygryzł wargę, że z bólu zobaczył wirujące przed oczami
kręgi. Już ja bym im urządził święto, pomyślał z nienawiścią. To było
dziwne uczucie, nienawiść. Od niej robiło mu się zimno w piersi i
napinały się wszystkie mięśnie. Jeszcze nigdy nie czuł nienawiści do
ludzi. Usłyszał, jak Saul sapie za jego plecami. Hajra mruczał jakąś
melodię.
Na dole zobaczyli brudny wykop. Na jego dnie w jedną stertę
zsunięto maszyny - koszmarne narzędzia poniżenia i śmierci. Ech, wy,
tubylcy, pomyślał Wadim. Zresztą, czego można od was wymagać!
Nawet nie jesteście humanoidami. Woda z nieba... konfitury.
Zszedł niżej, zwolnił i pojechał ulicą prostu do domu ochrony.
Hajra, poznając ojczyste miejsca, wydawał radosne okrzyki,
których nie mógł zrozumieć nawet potężny analizator.
Przed domkiem było pełno ludzi. W zielonkawym świetle zorzy
migotał śnieg. Na śniegu, zbici w kupkę, żałośni i nadzy, stali ze
spuszczonymi głowami ci, którzy niedawno byli wolni. Wokół nich,
wsparci na kopiach, z rozstawionymi nogami, ustawili się strażnicy w
futrach. Na ganku stał noszący wspaniały miecz. Wspaniały miecz
trzymał przed sobą i wodził po ostrzu wielkim palcem. Kiedy
zauważył lądujący glider, zamarł, otwierając czarną paszczę.
Wadim wylądował przed gankiem, otworzył właz i krzyknął:
- Kajra me sorinata mu! Tatimata ne kori-su!
Wydostał się zza kierownicy, wziął noszącego kopię z rodu
wzgórz pod pachę i postawił na stopniach werandy. Dowódca opuścił
miecz i ze słyszalnym stuknięciem zatrzasnął usta. Hajra schylił się i
podbiegł do niego drobnymi kroczkami.
- Dlaczego jeszcze cię nie zabili? - zapytał ze zdumieniem
dowódca.
Hajra, składając ręce na piersi, zaczął mówić basem:
- Stało się to, co musiało się stać! Opowiedziałem im o wielkości
151
i potędze wielkiej i potężnej skały, lśniącej walki, z jedną nogą na
niebie, żyjącego dopóki nie zginą maszyny, i oni w strachu puścili
wodę. Nakarmili mnie dobrym jedzeniem i rozmawiali jak pokorni. I
przybyli tutaj, żeby pokłonić się tobie.
Kopijnicy z szacunkiem skupili się przed gankiem. Dwudziestu
nagich więźniów stało w tym samym miejscu, z pokorą czekając na
swój los. Dowódca powoli wsunął miecz do pochwy. Już nie patrzył
na glider. Zaczął obojętnie i niespiesznie wypytywać Hajrę.- Gdzie oni
mieszkają?
- Mają duży dom na równinie. Bardzo ciepły.
- Skąd wzięli tę maszynę?
- Nie wiem. Na pewno z drogi.
- Powinieneś był im powiedzieć, że cale niebo i cała ziemia
należy do wielkiej i potężnej skały.
- Powiedziałem im. Ale ich buty i jedna kurtka, i ta lśniąca
skrzynka należą do mnie. Nie zapomnij o tym później, jasny i silny.
- Jesteś głupcem - powiedział dowódca z pogardą. - Wszystko
należy do wielkiej i potężnej skały. A ty dostaniesz to, co dostaniesz.
Gdzie list?
- Odebrali mi - odparł rozczarowany Hajra.
- Jesteś głupcem jeszcze raz. To będzie cię kosztowało skórę.
Hajra oklapł. Dowódca popatrzył gdzieś w przestrzeń pomiędzy
Wadimem a Antonem i powiedział:
- Niech pokażą swoje buty.
Saul ryknął i rzucił się do wyjścia.
- Spokojnie, spokojnie - powiedział Anton.
Dowódca melancholijnie wysmarkał się na ganek.
- Jakie jedzenie jadłeś?
- Konfitury. To nie były całkiem konfitury, ale słodkie i cieszyły
język.
Dowódca lekko się ożywił.
- Dużo mają tych konfitur?
- Bardzo dużo - powiedział entuzjastycznie Hajra. - Ale nie każ
mnie bić.
- Postanowiłem - powiedział dowódca. - Niech ruszają do domu i
przyniosą do moich stóp całe konfitury. I inne jedzenie. Nie mają
152
węgla?
Hajra popatrzył na Antona pytająco. Anton powiedział ostro:
- Zażądaj, żeby uwolnił tych przestępców!
- Co on mówi? - zapytał dowódca.
- Prosi, żebyś nie zabijał tych przestępców.
- A jak ty rozumiesz jego mowę?
Hajra dwoma rękami wskazał różki mnemokryształów na swoich
skroniach.
- Jeśli przystawisz to do głowy, słyszysz obcą mowę, a rozumiesz
jak swoją.
- Daj mi to - zażądał dowódca. - To też należy do wielkiej i
potężnej skały.
Zabrał Hajrze mnemokryształy i po kilku nieudanych próbach
przymocował je sobie na czole. Anton odezwał się:
- Natychmiast wypuść tych ludzi, którzy zasłużyli na wolność.
Dowódca popatrzył na niego ze zdumieniem.
- Nie możesz tak mówić - powiedział. - Ale wybaczam ci, bo
jesteś niski i nie znasz słów. Odejdź. I przynieś list. I szkic. - Odwrócił
się do kopijników, którzy słuchali go z szacunkiem, i wrzasnął: -
Czego tu sterczycie, trupożercy? Nie macie po co wąchać ich spodni!
Spodnie wszystkich ludzi, którzy ze mną rozmawiają, śmierdzą
jednakowo! Do pracy! Pogonić tę padlinę do wykopu. No, już!
Kopijnicy truchtem pobiegli ulicą, goniąc przed sobą byłych
uwolnionych. Dowódca serdecznie palnął Hajrę mocno w ucho i kazał
mu się wynosić. Hajra zachwiał się od uderzenia i skoczył do drzwi.
Dowódca popatrzył na niebo, potem na chaty, przeciągle ziewnął,
zerknął na glider, leniwie splunął na bok i powiedział znudzonym
głosem:
- Róbcie, jak kazałem. Wracajcie do swojego domu, przynieście
tu konfitury i inne jedzenie i wchodźcie do wykopu, jeśli chcecie żyć.
Wadim patrzył na tego brudnego wielkoluda i czuł, jak robi mu
się słabo. Miał takie wrażenie, jakby we śnie próbował wspiąć się na
ś
liską pionową ścianę. Anton wymamrotał:
- Patrz, Dimka, i uważaj. To nie mały Hajra.
- Nie wytrzymam - powiedział bezbarwnym głosem Saul. Zaraz
go uduszę.
153
- Mowy nie ma - odparł Anton.
Dowódca szczeknął w otwarte drzwi:
- Upiecz mięso, Hajra, trupożerco! I zagrzej mi łoże. Mam dziś
dobry humor. - Stanął bokiem do glidera, i patrząc na góry,
przemówił, unosząc brudny palec wskazujący: - Teraz jeszcze
jesteście nierozumni i zesztywniali ze strachu. Ale musicie wiedzieć,
ż
e w przyszłości, rozmawiając ze mną, macie zgiąć się w pół i
przycisnąć dłonie do piersi. I nie wolno wam patrzeć na mnie, bo
jesteście niscy i spojrzenie wasze jest nieczyste. Dzisiaj wam
wybaczam, ale jutro rozkażę za to zbić drzewcami kopii. Musicie
pamiętać, że najwyższa cnota polega na posłuszeństwie i milczeniu. -
Wsunął palec wskazujący do paszczy i zaczął dłubać w zębach, przez
co jeszcze trudniej go było zrozumieć. - Gdy wrócicie tu z
konfiturami, listem i szkicem, rozbierzecie się i zostawicie wszystko
na ganku. Nie wyjdę do was. Potem pójdziecie do chat i zdejmiecie
koszule z trupów. Nie wolno wkładać dwóch koszul - zarechotał - bo
się spocicie przy pracy. Możecie wziąć koszule żywym, ale tylko tym,
którzy mają złote paznokcie.
Przez uchylone drzwi wysunął się Hajra.
- Wszystko gotowe, o jasny i silny - powiedział.
- Wasz los będzie lekki - ciągnął dowódca. - Wielka i potężna
skała potrzebuje ludzi, którzy umieją poruszać maszynami. Bowiem
nastanie wreszcie wojna o ziemie, które do niego należą, a wtedy
wielka i potężna skała - znowu podniósł palec wskazujący - lśniąca
walka z nogą na niebie, żyjący dopóki nie zginą maszyny...
- Drań! - wrzasnął ogłuszająco Saul nad uchem Wadima. Błysnęła
lufa skorczera.
- Nie wolno! - krzyknął Anton.
Saul odepchnął Wadima i chwycił za kierownicę.
- Nie wolno? - syknął. - A co wolno? Cierpieć i czekać, aż zginą
maszyny? Proszę bardzo!
Straszne szarpnięcie zwaliło Wadima pomiędzy siedzenia. Nie
zamykając włazu, Saul podrzucił glider w powietrze. Rozległ się
trzask, nad kabiną przeleciało rozszczepione drzewo. Lodowaty wiatr
zawył w uszach, glider przechylił się i Wadim zdążył zobaczyć, że
dowódca stoi na czworakach na ganku, z podniesionym w górę
154
olbrzymim tyłkiem, a dach domu, wirując i rozlatując się na kawałki,
spada na środek ulicy. Wadim spróbował zamknąć właz, ale klapa
stawiała opór.
- Saul! - krzyknął Wadim. - Niech pan zwolni!
Historyk nie odpowiedział. Pędził nad ulicą, po której już zdążały
do wykopu strumienie więźniów. Skulił się, chowając twarz za małym
daszkiem. Skorczer leżał na jego kolanach. Glider szedł nierównymi
zrywami, szarpany przez wiatr.
Wadim nadal próbował jedną ręką zamknąć klapę; drugą
przytrzymywał skrzynkę analizatora, która upadła mu na kolana.
- Łajdaki. Bydlęta, dręczyciele... chcecie maszyn? - warczał Saul
przez zęby. - Dostaniecie maszyny! Chcecie walczyć o ziemię?
Dostaniecie ziemię!
Wadimowi w końcu udało się wdrapać na fotel i rozejrzeć. Glider
mknął prosto na wykop. Anton trzymał się mocno poręczy i mrużąc
oczy od wiatru, w milczeniu patrzył na plecy Saula.
- Konfitur wam się zachciało? - ryczał Saul. - Ja wam pokażę
konfitury!... Słodkie jedzenie... trupożercy...
Glider wzleciał nad wykop. Saul zamilkł i przechylony przez
burtę, wystrzelił ze skorczera, celując w dół. Wadim odchylił się.
Oślepiający niebieski płomień wyskoczył z wykopu, huk rozdarł
uszy i wszystko zostało z tyłu.
Wadim natężył się tak, że aż mu w środku coś zachrzęściło, i
zatrzasnął wreszcie klapę. Zrobiło się cicho.
- Już ja im wpoję inne pojęcie wieczności - powiedział Saul i
zamilkł.
- A może nie trzeba? - podsunął nieśmiało Wadim. Jeszcze nie
wiedział, co chce zrobić Saul. Czego można wymagać od tamtych,
pomyślał; tępi, ciemni ludzie, czy można się na nich obrażać?
Glider z rykiem leciał nad szczytami wzgórz, rozrzucając tumany
ś
nieżnego pyłu. Saul był kiepskim kierowcą, dawał silnikowi za dużo
energii, co powodowało pracę na półjałowym biegu. Za to za gliderem
ciągnęła się szczelna ściana śniegu. Kilka ptaków skoczyło w ich
stronę i znikło w śnieżnym wirze. A z tyłu, nad skrzącą się mgłą,
podnosił się w niebo słup dymu.
- Żałuję tylko jednego - znowu odezwał się Saul. - Szkoda, że nie
155
można
za
jednym
zamachem
zniszczyć
całej
tępoty,
całego
okrucieństwa, nie zabijając przy tym człowieka... Zniszczyć głupotę w
tym niezmiernie głupim kraju!
- Leci pan do szosy? - zapytał spokojnie Anton.
- Tak. I nie próbujcie mnie powstrzymać.
- Nie przyszło mi to nawet do głowy - zapewnił Anton. - Tylko
niech pan będzie ostrożny.
Teraz Wadim zrozumiał i utkwił wzrok w skorczerze. Chyba
zaczyna się coś, czego nigdy w życiu nie zdołam opisać... ani
zrozumieć.
Szosa wyglądała tak jak wczoraj i jak sto lat temu: bezgłośnymi
równymi rzędami szły maszyny. Wychodziły z dymu, odchodziły w
dym. Mogło tak być wiecznie. Ale Saul wylądował dwadzieścia
metrów od szosy, odsunął klapę włazu i położył lufę skorczera na
burcie.
- Nie znoszę rzeczy wiecznych - powiedział zupełnie spokojnie i
wystrzelił.
Pierwszy ładunek trafił w ogromną maszynę przypominającą
ż
ółwia. Pancerz zapłonął i rozleciał się jak skorupka jajka, a platforma
na jednej gąsienicy zawirowała w miejscu, przewracając idące za nią
małe zielone atomocary.
- Nie można zmienić praw historii... - powiedział Saul.
Z hukiem zapaliła się ogromna czarna wieża na kołach, a druga,
identyczna, przewróciła się i zagrodziła część szosy.- ...ale można
naprawić niektóre historyczne błędy... - ciągnął, celując.
Błękitna błyskawica o ładunku miliona wolt wybuchła pod
spodem
pomarańczowej
maszyny,
przypominającej
syntezator
polowy; wysoko w powietrze wyleciały części.
- ...nawet trzeba je naprawić - cały czas mruczał Saul, strzelając
bez chwili przerwy. - Feudalizm i bez tego jest wystarczająco brudny.
Wreszcie zamilkł. Z prawej strony rosła sterta rozpalonego do
czerwoności żelastwa, a z lewej szosa opustoszała - pewnie po raz
pierwszy od tysięcy lat. Przejeżdżały jedynie pojedyncze maszyny,
które cudem przedarły się przez ognistą zasłonę. Potem płonąca góra
rozpadła się z sykiem i trzaskiem, podniósł się wysoki słup iskier i
popiołu, i przez obłoki dymu na szosę wpłynęły nowe rzędy maszyn.
156
Saul ryknął i przypadł do skorczera. Znowu zagrzmiały
wystrzały, zapłonęły wybuchając maszyny, zaczęła rosnąć sterta
rozgrzanych części. Czarne, ciężkie kłęby dymu, poprzecinane
fontannami iskier, zawisły na niebie. Z góry spadały kosmate płaty
popiołu, śnieg wokół poczerniał i zadymił. Przy szosie odsłoniła się
ziemia.
Wadim opierał się nogami o skrzynkę analizatora; wzdrygał się i
mrużył oczy przy każdym wybuchu. Potem jakoś się przyzwyczaił.
Znowu rosła na szosie płonąca góra, rozpadała się, rozrzucając
płonące kawałki, emitowała fale nieznośnego żaru, a maszyny szły
nieprzerwanym strumieniem, niepokonane, obojętne na to całe
zniszczenie. Nie było końca temu pochodowi.
- Chyba już wystarczy, Saul - zdecydował Anton.
To beznadziejne, pomyślał Wadim. Saul przestał strzelać, bo
skończyły się ładunki, i opuścił głowę na ręce. Rozgrzana lufa
skorczera celowała w niebo. Wadim popatrzył na umorusanego sadzą
Saula i poczuł ogromne zmęczenie. Nic z tego nie rozumiem,
pomyślał. Wszystko na próżno. Biedny Saul. Biedny Saul.
- To właśnie historia - wychrypiał Saul, nie podnosząc głowy.
- Nie można jej zatrzymać.
Wyprostował się i popatrzył na swoich towarzyszy.
- Nie wytrzymałem - powiedział. - Wybaczcie mi, ale nie
wytrzymałem. Po prostu dłużej nie mogłem. Musiałem coś zrobić.
Siedzieli jeszcze długo, patrząc na szosę. Maszyny rząd za
rzędem jechały swoją trasą, spychając popiół i szczątki na pobocze, i
wkrótce wszystko było tak jak przedtem, tylko na całej szerokości
szosy powoli stygła purpurowa plama, czerniał brudny śnieg wokół
wisiała zasłona dymu, przez którą majaczyła czerwona tarcza żółty
karzeł EN 7031.
Saul zamknął oczy.
- To tak jak piece... - wymamrotał. - Jeśli zniszczysz tylko piece,
zbudują nowe.
Gdzieś niedaleko rozległy się znajome do obrzydzenia, żałosne
okrzyki. Wadim niechętnie odwrócił głowę. Na skraju szosy stała
grupa wycieńczonych ludzi w workach, a strażnicy w futrach z
kopiami kręcili się dookoła. Czego oni tu chcą? - pomyślał obojętnie
157
Wadim. Strażnicy drzewcami pik wygonili z tłumu jakiegoś
nieszczęśnika, który drżąc i oglądając się za siebie, przeszedł po
czarnym śniegu i wyszedł na szosę. Ogromna błyszcząca wieża sunęła
prosto na niego. Nieszczęśnik z rozpaczą popatrzył na strażników;
tamci coś do niego ryknęli. Przestępca zamknął oczy i rozłożył ręce.
Maszyna przewróciła go i pojechała dalej. Saul wstał. Skorczer upadł
na podłogę kabiny z głuchym stukiem.
- Muszę im obić mordę - powiedział Saul, zginając i prostując
palce.
Anton chwycił go kurtkę.
- Daj spokój, Saul - powiedział. - To też nie ma sensu.
- Wiem. - Saul usiadł niechętnie. - Myślicie, że nie wiem?
Dlaczego nie mogę nic zrobić? Dlaczego ani tam, ani tu nic nie mogę
zrobić?
Strażnicy wypchnęli na drogę następnego więźnia. Pierwszy leżał
na szosie, płaski jak pusty worek. Drugi rozłożył ręce i stanął na
drodze czerwonej platformy z sześcienną skrzynią. Platforma zwolniła
i zatrzymała się dwa kroki od niego. Strażnicy zaczęli krzyczeć.
Więzień podniósł ręce i tyłem zaczął schodzić z szosy. Czerwona
maszyna pełzła za nim jak przywiązana. Zjechała na pobocze, ciężko
kołysząc się na wybojach. Więzień przez cały czas szedł tyłem,
odciągając ją od szosy w stronę wykopu. A po szosie nadal szły
maszyny.
- Głupio się zachowałem - powiedział ze smutkiem Saul.
Możecie mnie skląć. Ale tutaj trzeba zacząć od czegoś takiego. Wiem,
ż
e tu wrócicie, więc pamiętajcie: zawsze trzeba zaczynać od tego, co
budzi wątpliwości. Dlaczego na mnie nie krzyczycie?
Wadim tylko westchnął, a Anton powiedział łagodnie:
- Dlaczego mielibyśmy krzyczeć, Saul? Nie zrobił pan nic złego.
Najwyżej zachował się pan dziwnie.
158
159
Rozdział 8
- Dimka, zobacz co z Saulem - poprosił Anton.
Wadim wstał i poszedł do mesy, gdzie zastał Saula. Uderzył go
zapach starego dymu. Saul leżał na kanapie w tej samej pozycji, w
jakiej położyli go po przyjściu: wyciągnięte nogi o ogromnych
stopach, odchylona do tyłu głowa, wystająca porośnięta szczeciną
grdyka... Wadim przysiadł obok i dotknął czoła historyka. Było
rozpalone. Saul mamrotał bez sensu:
- Suchary... suchary są potrzebne... czego tu chcecie z nożycami?
W krawieckiej są nożyce... jasne, że nie do manikiuru... pytam was o
suchary, a wy mi nożyce... - Nagle silnie drgnął i wychrypiał:
- Zum befehl, panie blokowy... w żadnym razie, tłuczemy wszy.
Wadim pogładził go po bezwładnej ręce. Trudno było na to
patrzeć. Zawsze ciężko jest widzieć silnego, pewnego siebie
człowieka w takim stanie. Saul powoli otworzył oczy.
- A... - powiedział. - Wadim... Dimeczka... nie myśl sobie, że...
zawsze nieprzyjemnie jest patrzyć na przesłuchanie. Nie myśl o mnie
ź
le... ja wrócę. To była tylko słabość... ale już odpocząłem i wrócę.
Przewrócił oczami. Wadim patrzył na niego z litością.
- Znowu się palimy... - wymamrotał Saul. - Płoniemy jak drwa.
Stiepanow się pali! No, dalej do zagajnika!
Wadim westchnął i wstał. Rozejrzał się po kajucie; panował tu
straszny bałagan. Na podłodze leżała wybebeszona tamta, dziwna
teczka. Zawartość jej walała się po podłodze: szare grube koperty,
wypchane papierami, ozdobione stylizowanym rysunkiem jakiegoś
ptaka z rozrzuconymi skrzydłami. Jedna koperta otworzyła się i
papiery rozsypały się po całym pokoju. Na stoliku też leżały papiery.
Wadim już chciał zacząć sprzątać, ale zauważył, że Saul zasnął.
Wyszedł na palcach i zamknął za sobą drzwi.
Anton siedział przed pulpitem z palcami na przyciskach i w
zadumie patrzył na ekran. Przez ekran powoli płynęły wierzchołki
sosen, odległe lśniące domy, czerwone światła odbiorników energii.
160
- Źle z nim - powiedział Wadim. - Bredzi. Teraz zasnął.
Przysiadł na poręczy fotela i wpatrzył się w ścianę pokrytą
rysunkami ludzkich postaci i przedmiotów.
- Niepotrzebnie brudziłem ścianę - powiedział. - Trzeba było
poprosić Saula o papier. Okazało się, że on ma całą teczkę papieru. A
Hajra przeraził się tak, aż dostał czkawki, gdy zacząłem rysować.
- Wiesz co, Dimka - powiedział Anton w zadumie - Saul to
oczywiście dziwny facet... Ale żeby dorosły mężczyzna nie miał
bioblokady? - Pokręcił głową.
- Orientujesz się chociaż, co mu jest?
- Już ci mówiłem, że nie. Zaraził się czymś od Hajry...
Wadim spróbował sobie wyobrazić, czym można zarazić się od
Hajry, skrzywił się i usiadł na fotelu.
- Mnie się Saul podoba. To cudak, ale ma swoje poglądy, i jest
rozkosznie zagadkowy. Jeszcze nigdy w życiu nie słyszałem takiego
tajemniczego bredzenia.
- A ile razy w życiu w ogóle słyszałeś bredzenie?
- To nieistotne. Czytałem o tym. Poza tym Saul powiedział, że
jego ucieczka z Ziemi była zwykłą słabością. Teraz, mówi, trochę
odpocząłem i wrócę. Cieszę się, Tosza.
- Powiedział to wtedy, kiedy bredził?
- Nie. Na chwilę oprzytomniał. - Wadim popatrzył na ekran.
„Statek” płynął nad Chibinami. - Jak sądzisz, ile lat minęło?
- Tysiąc - powiedział Anton.
Wadim uśmiechnął się.
- Wyjątkowo solidny urlop. Nieźle tam narozrabialiśmy, co?
Uśmiechnął się na wspomnienie bohaterskich epizodów. Zaczął
układać w myślach jutrzejsze wystąpienie przed Neli i Samsonem.
Niepotrzebne czaszki, Samson padnie, jak mu pokażę szramę,
pomyślał.
- Szkoda - powiedział głośno.
- Czego?- Szkoda że dostałem w bok. Wolałbym w twarz.
Wyobrażasz sobie? Szrama od lewej skroni, przez oko aż do
podbródka!
Anton popatrzył na niego.
- Wiesz co, Dimka - powiedział - ja już chyba nigdy się do ciebie
161
nie przyzwyczaję.
- Nie przejmuj się, Anton, ty też byłeś w porządku. Wprawdzie
się guzdrałeś, ale opowiem Gali, jak wspaniale dowodzisz.
Anton skrzywił się.
- Już lepiej niczego nie opowiadaj. - Zamilkł. - Naprawdę się
guzdrałem? - dodał po chwili.
- Moim zdaniem, tak.
- Widzisz, nie mogłem dać sobie rady ze sobą. Nigdy jeszcze nie
było mi tak ciężko. Różne rzeczy się zdarzały, ale taka sytuacja, gdy
trzeba coś zrobić, a nic nie można... gdy musisz coś poprawić i wiesz,
ż
e możesz tylko pogorszyć sprawę... Guzdrałem się, oczywiście.
Wadim przyglądał się Chibinom.
- Ale dowódcą byłeś dobrym. Ciekawie było patrzeć na ciebie w
tej roli... Wiesz Hajra pewnie leży teraz na swoich śmierdzących
skórach i myśli: co to były za buty, nikt takich nie ma! Anton,
przyjacielu, nie możesz szybciej?
- Nie mogę. Tu nie wolno za szybko.
- Dużo rzeczy nie wolno. Daj, ja poprowadzę.
- Lepiej nie - powiedział Anton. - I tak cała ta eskapada będzie
mnie kosztować uprawnienia pilota.
- A co takiego zrobiłeś?
- Boja wiem... zapewniam cię w każdym razie, że na Saulę nie
polecę już jako astronauta, tylko jako kiepski lekarz-entuzjasta.
Wadim zdziwił się. Niby o co tu chodzi? Zrobiliśmy, co
mogliśmy i powinniśmy byli zrobić. Czy dałoby się postąpić inaczej?
Byliśmy tylko we trzech. Gdyby nas było dwudziestu, zwyczajnie
rozbroilibyśmy ochronę i po krzyku. W każdym razie nie powinni
nam mieć tego za złe. Co prawda, niedobrze wyszło z tymi ludźmi,
którzy wieźli Hajrę. Ale skąd mogliśmy wiedzieć? Co tu dużo gadać,
zwiad nam się udał. Teraz trzeba zakasać rękawy i zebrać drużynę.
Najpierw założyć komitet. Ja, Anton, to nie ulega wątpliwości.
Saula przekonam. Bez niego nie da rady, tu potrzebny jest sceptyk.
Zresztą to facet odważny i zdecydowany, typowy dwudziesty wiek.
No i Samson. Doskonały inżynier, przy całej jego złośliwości. Neh to
artystka, niech ich oczaruje. Grisza Barabanów koniecznie... po
pierwsze jest
nauczycielem,
po
drugie
zna
mnóstwo
innych
162
nauczycieli,
zdaje
się
porządnych
ludzi.
Lekarz,
lekarz
jest
potrzebny... niemożliwe, żeby w tym tłumie nauczycieli nie znalazł się
ani jeden lekarz!
Potrzebni też będą ochotnicy. Na wstępie trzeba będzie wybić
ptaszki dziobaki. Wadim zachichotał. A potem cały komitet rzuci
wyzwanie Ziemi...
Wadimowi zrobiło się słodko na duszy, gdy wyobraził sobie cały
rozmach tego nowego olśniewającego przedsięwzięcia. Eskadry
rejsowych d-gwiazdolotów, wypełnionych dzielnymi ochotnikami,
syntezatorami, lekarstwami... całe tony embriomechanicznych jaj, z
których w ciągu pół godziny wyrosną domy, glidery, stacje
synoptyczne... i dwadzieścia tysięcy, trzydzieści tysięcy, sto tysięcy
nowych znajomości!
- Cała flota kosmiczna jest teraz zajęta - odezwał się Anton.
- Co?
- Mówię, że cała flota kosmiczna jest zajęta. Próbowałem
obliczyć: na początek potrzeba co najmniej dziesięć rejsowych
„Widm”, a jest ich tylko pięćdziesiąt cztery, w dodatku wszystkie
tkwią przy EN 117, gotowe do skoku na Ślepą Plamę.
- Zbudujemy nowe - zdecydował Wadim.
Anton zerknął na niego.
- Jak zwykle kiełbie we łbie... Dimka, musisz się z tym liczyć, że
na Saulę cię najprawdopodobniej nie puszczą.
- Jak to nie puszczą?
-
Bardzo
prosto.
Nie
potrzeba
tam
dwudziestoletnich
zawadiaków, tylko prawdziwych fachowców. Ja na przykład nie mogę
sobie wyobrazić, żeby tylu profesjonalistów można było stąd zabrać.
Ale to jeszcze pół biedy.
- No, no? - zachęcił go Wadim. - A druga połowa?
- A druga połowa, mój drogi... - Anton westchnął. - Od dwóch
wieków istnieje taka dość tajna organizacja - Komisja do Spraw
Kontaktów. Musisz wiedzieć, że po pierwsze, bez jej pozwolenia
ż
aden astronauta nie usiądzie w fotelu pilota; po drugie, w jej składzie
nie ma ani jednego zawadiaki, za to wszyscy jak jeden mąż są
poważni, mądrzy i dalekowzroczni.
Anton mówił serio, ale Wadim na wszelki wypadek zapytał:
163
- Ty tak poważnie?
- Absolutnie poważnie. - Anton przebiegł palcami po przyciskach
i dodał: - Mógłbym ci dać wylądować na pocieszenie... ale nie dam.
Wystarczy już trupów.
Statek miękko i bezgłośnie opuścił się na polanę, niemal w tym
samym miejscu, z którego startował trzydzieści dziewięć godzin temu.
Anton wyłączył silnik i chwilę siedział bez ruchu, czule gładząc
pulpit.
- A więc tak - powiedział. - Najpierw Saul.
Wadim nadęty patrzył przed siebie. Anton włączył pokładowy
radiofon i nastroił go na falę pogotowia ratunkowego.
- Punkt jedenaście-jedenaście - powiedział spokojny kobiecy
głos.
- Potrzebny lekarz epidemiolog - odezwał się Anton. -
Zachorował człowiek, który wrócił z nowej planety ziemskiego typu.
Przez jakiś czas panowało milczenie. W końcu głos ze
zdumieniem zapytał:
- Przepraszam, co pan powiedział?
- Widzi pani - wyjaśnił Anton - nie miał wszczepionej
bioblokady.
- Dziwne. Dobrze... pańskie dane?
- Proszę bardzo. - Anton podyktował.
- Dziękuję, przyjęłam. Spodziewajcie się lekarza za dziesięć
minut.
Anton popatrzył na Wadima.
- Nie nadymaj się tak, strukturalny, jakoś to będzie. Chodźmy do
Saula.
Wadim powoli wygrzebał się z fotela. Zeszli na dół i od razu
zobaczyli, że drzwi do pokoju Saula są otwarte. Saula w kajucie nie
było. Nie było też jego teczki ani papierów, a na stoliku leżał skorczer.
- Gdzie on się podział? - zapytał Anton.
Wadim skoczył do wyjścia. Luk był otwarty, na zewnątrz
pachniała ciepła gwiaździsta noc. Głośno grały cykady.
- Saul! -zawołał Wadim.
Nikt nie odpowiedział. Wadim stropiony zrobił kilka kroków po
miękkiej trawie. Gdzie on poszedł, w dodatku chory? - pomyślał i
164
znowu krzyknął:
- Saul!
Dalej była cisza. Nadleciał ciepły wietrzyk i czule pogładził
Wadima po twarzy.
- Dimka - zawołał półgłosem Anton. - Chodź tutaj.
Wadim wrócił do oświetlonego luku. Anton podał mu niedużą
kartkę.
- Saul zostawił list - powiedział. - Położył pod skorczerem.
To
był kawałek
szarego
grubego
papieru, wysmarowany
brudnymi palcami.
Drodzy
chłopcy!
Wybaczcie
mi
oszustwo.
Nie
jestem
historykiem, jestem zwykłym dezerterem. Uciekłem do was, bo
chciałem się uratować. Nie zrozumiecie tego. Został mi już tylko
jeden magazynek; poczułem smutek i znużenie. A teraz zrobiło mi się
wstyd i postanowiłem wrócić. Jedźcie na Saulę i róbcie co trzeba, a ja
zrobię swoje. Mam jeszcze cały magazynek. Idę. Żegnajcie. Wasz S.
Repnin.
- Słuchaj, przecież on jest bardzo chory - powiedział zakłopotany
Wadim. - Biegnijmy go szukać!
- Popatrz, co jest na odwrocie.
Wadim odwrócił kartkę. Z tyłu wielkimi krzywymi literami
napisano:
„PANU RAPORTFUHREROWI OBERSHARFUHREROWI SS
WIRTOWI, OD BLOCKFURHERA SZÓSTEGO BLOKU WIĘŹNIA
NR 658617 Doniesienie Niniejszym donoszę, że według zebranych
przeze mnie obserwacji więzień nr 819360 nie jest przestępcą o
przydomku Saul, lecz byłym dowódcą wojsk pancernych Armii
Czerwonej, Sawelem Piotrowiczem Repninem, wziętym do niewoli
niemieckiej pod Rżewem, w stanie nieprzytomnym. Wskazany nr
819360 jest utajonym komunistą i człowiekiem niebezpiecznym.
Przyłapałem go na przygotowywaniu ucieczki i uczestniczeniu w tej
grupie, o której donosiłem Panu w liście z lipca 1943 roku. Donoszę
także, że grupa „szykuje się...”
165
Na tym tekst się urywał. Wadim spojrzał na Antona.
- Nie rozumiem - powiedział.
- Ja też nie - odparł cicho Anton.
Jasne światło padło na polanę. Nad „Statkiem” powoli zniżał się
sanitarny „Ogoniok”.
- Wyjaśnij lekarzowi - powiedział Anton z nieokreślonym
uśmiechem - a ja pójdę połączyć się z Radą.
- I co ja mu wyjaśnię? - wymamrotał Wadim, patrząc na kawałek
papieru.
Więzień nr 819360 leżał na brzuchu, z twarzą w lepkim błocie, na
poboczu szosy. Jego prawa ręka nadal trzymała rękojeść schmeissera.
- Chyba nie żyje - powiedział z żalem Ernst Brandt. Nadal był
blady. - Mój Boże, szkło prysnęło mi w twarz...
- Ten łajdak tu na nas czekał - powiedział obersturmfuhrfer
Deibel.
Obejrzeli się za siebie. W poprzek szosy stał pomalowany
maskującymi kolorami
łazik.
Przednia
szyba
była
wybita,
z
przedniego siedzenia, zahaczony o coś płaszczem, zwisał zabity
kierowca. Dwóch żołnierzy wlekło pod pachy rannego, który głośno
krzyczał.
- To na pewno jeden z tych, którzy zabili Rudolfa - powiedział
Ernst. Podważył butem trupa i odwrócił go na plecy.
- Kreitzhageldonnervetternocheinmal - powiedział. - To przecież
teczka Rudolfa!
Deibel wykrzywił tłustą twarz i nachylił się, wystawiając
ogromny tyłek. Obwisłe policzki zatrzęsły się.
- Tak, to jego teczka - wymamrotał. - Biedny Rudolf! Wyrwać się
spod Moskwy i zginąć od kuli wszawego więźnia...
Wyprostował się i popatrzył na Ernsta Brandta, na jego rumianą
głupią twarz i błyszczące czarne oczy. Deibel odwrócił się.
- Weź teczkę - burknął i z goryczą popatrzył w dal, gdzie nad
lasem sterczały grube kominy obozowych krematoriów, z których
walił tłusty czarny dym.
Więzień nr 819360 szeroko otwartymi martwymi oczami patrzył
166
na niskie szare niebo.
167