Verne Juliusz Pierre Jean

background image

Juliusz Verne

Pierre-Jean

I

Ju

ż

od kilku miesi

ę

cy działo alarmowe nie terroryzowało portu w Tulonie.

Galernicy – lepiej pilnowani – zatrzymywani byli podczas najmniejszych prób
ucieczki. Nawet ci najbardziej nieustraszeni cofali si

ę

teraz przed trudnymi do

pokonania przeszkodami.

To nie miło

ść

do wolno

ś

ci osłabła w sercach skaza

ń

ców, ale jakie

ś

niewytłumaczalne zniech

ę

cenie zdawało si

ę

obci

ąż

a

ć

ich ła

ń

cuchy. Sk

ą

din

ą

d

kilku stra

ż

ników, którym udowodniono niedbalstwo albo zdrad

ę

, odwołano z

galer, co spowodowało,

ż

e ich nast

ę

pcy byli bardziej surowi w pilnowaniu

wi

ęź

niów i w prowadzeniu dochodze

ń

.

Komisarz galer, przeczulony na punkcie zaniedba

ń

bezpiecze

ń

stwa, był

dumny z takich rezultatów. W Tulonie ucieczki zdarzały si

ę

cz

ęś

ciej i były

łatwiejsze ni

ż

w innych portach, dlatego te

ż

nale

ż

ało obawia

ć

si

ę

nawet

pozornego bezruchu, który mógł skrywa

ć

tajne zamiary.

Dla stra

ż

ników prawa jest rzecz

ą

naturaln

ą

podejrzewa

ć

zbrodni

ę

nawet

wobec jej braku. W chwilach, kiedy nie

ś

cigaj

ą

przest

ę

pców, ich zadaniem

jest czuwanie. Przy braku czynów podlegaj

ą

cych ich represji czuj

ą

si

ę

zobowi

ą

zani oskar

ż

a

ć

o zbrodniczo

ść

nawet cisz

ę

.

We wrze

ś

niu przed rezydencj

ą

wiceadmirała zatrzymał si

ę

bogaty powóz.

Wysiadł z niego m

ęż

czyzna w wieku około trzydziestu pi

ę

ciu lat. Był nim pan

Bernardon, zamo

ż

ny kupiec, który niedawno osiedlił si

ę

w Marsylii.

Twarz m

ęż

czyzny była powa

ż

na a on sam wydawał si

ę

starszy ni

ż

by to

wynikało z jego metryki urodzenia. Cierpienia, jakich doznał ju

ż

w pierwszych

latach swego

ż

ycia, zarysowały na jego czole kilka przedwczesnych

zmarszczek. Niegdy

ś

jego odwaga zwyci

ęż

ała przeznaczenie, jego dusza

wzgardzała ludzkimi przes

ą

dami, jego r

ę

ka oddawała si

ę

z jednakow

ą

szczero

ś

ci

ą

w r

ę

ce małych i du

ż

ych, je

ś

li tylko wielko

ść

tych ostatnich i ich

pokora były uczciwe!

Pan Bernardon bez niczyjej pomocy dorobił si

ę

fortuny – zaczynaj

ą

c od

niczego zaszedł bardzo wysoko. W Marsylii otoczony był wielkim szacunkiem

background image

i sław

ą

, utrzymywał kontakty z najwa

ż

niejszymi osobisto

ś

ciami.

W młodo

ś

ci walczył z nieszcz

ęś

ciem, bezduszno

ś

ci

ą

i podejrzliwo

ś

ci

ą

ludzk

ą

, poszukiwał samotno

ś

ci. Wraz z rodzin

ą

trzymał si

ę

na uboczu – tak

skutecznie,

ż

e nigdy nie utrzymywał kontaktów handlowych z lud

ź

mi go

otaczaj

ą

cymi. Jego wyjazd odbył si

ę

wi

ę

c bez specjalnego rozgłosu i bez

po

ś

piechu. Do Tulonu przybył pod pretekstem załatwienia spraw rodzinnych.

Mo

ż

liwie szybko wystosował listy polecaj

ą

ce do wiceadmirała. Ten przyj

ą

ł

go chłodno, prosz

ą

c o podanie przyczyn swojej wizyty.

– Panie admirale – rzekł Marsylczyk – mam do pana zwykł

ą

pro

ś

b

ę

.

– Jak

ą

?

– Chciałbym zobaczy

ć

, z najdrobniejszymi szczegółami, galery w Tulonie.

– Panie Bernardon – odpowiedział wiceadmirał – listy polecaj

ą

ce od

prefekta były zbyteczne. Człowiek tak warto

ś

ciowy jak pan mógł si

ę

naprawd

ę

o nie nie troszczy

ć

.

Pan Bernardon ukłonił si

ę

i, dzi

ę

kuj

ą

c za łaskawo

ść

, zapytał, jakich

formalno

ś

ci musi dopełni

ć

.

– Nic prostszego – prosz

ę

zgłosi

ć

si

ę

do szefa sztabu marynarki i pana

ż

yczenia zostan

ą

spełnione.

Pan Bernardon po

ż

egnał si

ę

i kazał si

ę

zawie

źć

do szefa sztabu, gdzie

otrzymał pozwolenie wej

ś

cia do arsenału. Chciał natychmiast wcieli

ć

w

ż

ycie

swoje plany. Obecny u komisarza wi

ę

zienia ordynans uni

ż

enie oddał si

ę

do

jego dyspozycji. Marsylczyk jednak podzi

ę

kował, daj

ą

c do zrozumienia,

ż

e

chce zosta

ć

sam.

– Zrobi pan jak zechce – odpowiedział komisarz.

– Czy mog

ę

rozmawia

ć

ze skaza

ń

cami?

– Oczywi

ś

cie, moi adiutanci s

ą

uprzedzeni. To z pewno

ś

ci

ą

cele

filantropijne sprowadzaj

ą

pana tutaj?

– Tak panie – odpowiedział bez wahania Bernardon.

– Jeste

ś

my przyzwyczajeni do tego rodzaju wizyt – rzekł komisarz. – Rz

ą

d

– nie bez racji – poszukiwał sposobów na złagodzenie rygorów wi

ę

ziennych i

prosz

ę

mi wierzy

ć

,

ż

e warunki, w jakich

ż

yj

ą

skaza

ń

cy, ju

ż

uległy znacznej

poprawie.

Marsylczyk ukłonił si

ę

.

– Istnieje sroga sprawiedliwo

ść

, jednak

ż

e jest ona szczególnie trudna do

egzekwowania w tych warunkach, je

ś

li mamy nie przesadza

ć

w stosowaniu

rygorów prawa. Musimy mie

ć

si

ę

na baczno

ś

ci wobec współczesnych

filantropów, którzy cz

ę

sto zapominaj

ą

o zbrodni w obliczu surowo

ś

ci kary! W

dodatku wiemy,

ż

e obiektywizm wymiaru sprawiedliwo

ś

ci tak

ż

e ulega ci

ą

głej

poprawie.

– Jest pan obdarzony wyj

ą

tkow

ą

wra

ż

liwo

ś

ci

ą

– odpowiedział pan

Bernardon. – Je

ś

li moje uwagi mogłyby pana zainteresowa

ć

, to z prawdziw

ą

przyjemno

ś

ci

ą

przedyskutuj

ę

je z panem.

Na tym obydwaj m

ęż

czy

ź

ni zako

ń

czyli rozmow

ę

i rozstali si

ę

, a

Marsylczyk udał si

ę

w stron

ę

galer.

Port wojskowy w Tulonie składał si

ę

głównie z dwóch pot

ęż

nych

wieloboków opartych stron

ą

północn

ą

o brzeg basenu nazwanego Now

ą

background image

Dars

ą

,

2

poło

ż

onego na zachód od drugiego, zwanego Star

ą

Dars

ą

. Mury

obronne – przedłu

ż

enie fortyfikacji miasta – były rodzajem tam wystarczaj

ą

co

szerokich aby pomie

ś

ci

ć

w sobie długie budynki, takie jak: warsztaty, koszary,

magazyny Marynarki. Ka

ż

dy z basenów miał w cz

ęś

ci południowej rodzaj

wej

ś

cia-zamkni

ę

cia wystarczaj

ą

cego do swobodnego przej

ś

cia okr

ę

tu

liniowego. Te pi

ę

kne sk

ą

din

ą

d mury obronne potworzyły baseny

ż

eglowne z

kontrolowanymi wlotami – zdaj

ą

cymi egzamin w przypadku stałego poziomu

wód Morza

Ś

ródziemnego, a które stałyby si

ę

bezu

ż

yteczne w przypadku

istnienia przypływów. Nowa Darsa była ograniczona od zachodu przez
magazyny i park artylerii a na południu, po prawej stronie od wej

ś

cia poprzez

wi

ę

zienie – przez mał

ą

red

ę

.

Tutaj schodziły si

ę

pod k

ą

tem prostym dwie budowle: pierwsza, zwrócona

na południe, to warsztaty z maszynami parowymi; druga, zwrócona na Star

ą

Dars

ę

, obejmowała kolejno koszary i szpital. Niezale

ż

nie od trzech sal-cel,

które zamykały budowl

ę

, były jeszcze trzy wi

ę

zienia pływaj

ą

ce. W tych

ostatnich przebywali skaza

ń

cy z wyrokami terminowymi, podczas gdy skazani

na do

ż

ywocie zamykani byli we wspomnianych celach.

Je

ś

li gdziekolwiek nie powinna istnie

ć

równo

ść

to wła

ś

nie tutaj – na

galerach. System karny, wyznaczaj

ą

c kar

ę

, daj

ą

c nam obraz wynaturzenia

ducha skaza

ń

ca, powinien równie

ż

rozró

ż

nia

ć

jego dotychczasow

ą

pozycj

ę

społeczn

ą

i jego pochodzenie! Haniebnie wymieszani byli tu skaza

ń

cy

wszelkich gatunków, ró

ż

nego wieku i przeró

ż

nych kar. Z tego

ż

ałosnego

skupiska nie mogło si

ę

wyłoni

ć

nic innego jak tylko obrzydliwe zepsucie.

Zaraza zbrodni dokonywała po

ś

ród tych zgangreniałych mas

niebezpiecznego zniszczenia a wszelkie

ś

rodki zaradcze zostały zniweczone

gdy raz zło przeszło do krwi i strawiło inteligencj

ę

.

Wi

ę

zienia były odizolowane, wida

ć

je było z najdalszych stron arsenału i z

najodleglejszych punktów miasta.

W wi

ę

zieniu w Tulonie przebywało około cztery tysi

ą

ce skaza

ń

ców.

Zarz

ą

dy portu, budownictwo okr

ę

towe, artyleri

ę

, magazyn główny, konstrukcje

hydrauliczne i budynki cywilne obsługiwało około trzech tysi

ę

cy skazanych

przeznaczonych do fatygi.

3

Inni, którzy nie znale

ź

li miejsca w tych pi

ę

ciu

głównych oddziałach, słu

ż

yli w porcie do załadowywania i rozładowywania

balastu, holowania statków, odmulania, transportu błota, wyładunku drewna
na maszty, wykonywania konstrukcji, itp. Reszt

ę

wreszcie stanowili

piel

ę

gniarze albo chorzy, pracownicy specjalni, czy w ko

ń

cu skazani na

podwójne ła

ń

cuchy – na przykład za prób

ę

ucieczki.

Zegar arsenału wybił wpół do pierwszej kiedy pan Bernardon skierował si

ę

w stron

ę

basenów. Port był pusty. Skaza

ń

cy, którzy opu

ś

cili swoje cele o

wschodzie sło

ń

ca, pracowali do wpół do dwunastej, kiedy to dzwon przywołał

ich do pomieszcze

ń

. Ka

ż

dy dostał 917 gramów chleba albo 300 gramów

sucharów morskich oraz 48 centylitrów wina. Skazani na do

ż

ywocie weszli na

ławki a zbir

4

natychmiast zakuł ich w ła

ń

cuchy, natomiast skazani z

łagodniejszymi wyrokami mogli porusza

ć

si

ę

swobodnie wzdłu

ż

całego

pomieszczenia. Na gwizdek adiutanta wszyscy siedli w kucki wokół mena

ż

ek

zawieraj

ą

cych, przez cały rok tak

ą

sam

ą

, zup

ę

z suszonego bobu. Taki był

ich dzie

ń

powszedni, a co gorsze, prawo do swojej porcji wina mieli tylko w

wyznaczone dni.

Roboty musiały by

ć

wznowione o godzinie pierwszej, by móc je zako

ń

czy

ć

o ósmej wieczorem, kiedy to prowadzono skaza

ń

ców do ich wi

ę

zie

ń

, gdzie

background image

znajdowali miejsce spoczynku na lawetach dział – w wi

ę

zieniach pływaj

ą

cych,

albo na łó

ż

kach polowych – w celach naziemnych, bez dodatkowej ochrony

przed zimnem czy twardo

ś

ci

ą

posłania, oprócz strz

ę

pu zgrzebnej, szarej

wełny.

II

Skaza

ń

cy nie powinni byli powróci

ć

do robót przed upływem pół godziny.

Pan Bernardon skorzystał z ich nieobecno

ś

ci aby przej

ść

si

ę

po nabrze

ż

ach,

badaj

ą

c rozkład portu, statki z przykrytymi dla ochrony ładowniami, pot

ęż

ne

szkielety uwi

ę

zione w basenach warsztatów okr

ę

towych, ci

ęż

kie odlewy

zgromadzone pod d

ź

wigami. Jednak nie zwracał zbytnio uwagi na te

wspaniało

ś

ci przemysłu. Bez w

ą

tpienia potrzebował pozna

ć

kilka detali z

ż

ycia prywatnego skaza

ń

ców, poniewa

ż

zbli

ż

ył si

ę

do jednego z adiutantów i

rzekł:

– O której godzinie wi

ęź

niowie powinni wróci

ć

do portu?

– O pierwszej – odpowiedział mu stra

ż

nik.

– Czy wszyscy, bez ró

ż

nicy, wykonuj

ą

te same prace?

– Nie, s

ą

tacy, którzy pod nadzorem podmajstrów uprawiaj

ą

rzemiosła

szczególne: udaj

ą

si

ę

do warsztatów

ś

lusarskich, powro

ź

niczych,

odlewniczych, a tam wymaga si

ę

praktycznych umiej

ę

tno

ś

ci i, prosz

ę

wierzy

ć

,

spotyka si

ę

tu wspaniałych fachowców.

– Ile mog

ą

zarobi

ć

?

– To zale

ż

y. Pracuj

ą

albo na dniówki albo na akord. Dzie

ń

pracy mo

ż

e im

przynie

ść

od pi

ę

ciu do dwudziestu centymów. Akord, w zale

ż

no

ś

ci od ich

wydajno

ś

ci i szybko

ś

ci, pozwala czasami osi

ą

gn

ąć

trzydzie

ś

ci.

– Ta nieznaczna suma – skwapliwie spytał Marsylczyk – mo

ż

e poprawi

ć

ich byt?

– Wystarcza na zakup tytoniu, gdy

ż

, mimo zakazów, tolerujemy palenie.

Tak

ż

e, za kilka centymów, mog

ą

czasem otrzyma

ć

porcj

ę

ragoût

5

lub jarzyn.

– Czy skazani na do

ż

ywocie i wi

ęź

niowie z terminowymi wyrokami

otrzymuj

ą

tak

ą

sam

ą

zapłat

ę

?

– Płaca jest taka sama dla wszystkich ale tym ostatnim przysługuje

dodatkowo jedna trzecia zarobku, któr

ą

zatrzymuje si

ę

im do zako

ń

czenia

kary, kiedy to otrzymuj

ą

cał

ą

uzbieran

ą

sum

ę

, aby nie byli kompletnymi

n

ę

dzarzami w chwili opuszczania wi

ę

zienia.

– Tak, wiem – rzekł pan Bernardon, gł

ę

boko wzdychaj

ą

c.

– Prosz

ę

mi wierzy

ć

– podj

ą

ł podoficer – oni nie s

ą

tacy nieszcz

ęś

liwi i

je

ś

li z własnej winy albo z powodu prób ucieczki nie podwoj

ą

swojej kary, to

pod wzgl

ę

dem warunków bytu nie maj

ą

si

ę

na co uskar

ż

a

ć

, w porównaniu z

wieloma robotnikami w miastach!

background image

Ten człowiek, graj

ą

cy rol

ę

zatroskanego, nazywa to wr

ę

cz dobrobytem!

– Przedłu

ż

enie kary wi

ę

zienia – spytał Marsylczyk nieco zmienionym

głosem – nie jest jedynym rodzajem kary, jaka spotyka ich za prób

ę

ucieczki?

– Nie! Jest tak

ż

e kara chłosty, albo zakucie w podwójne ła

ń

cuchy!

– Chłosty? – powtórzył pan Bernardon.

– Obejmuje ona od 15 do 60 razów smolistym sznurem przez plecy!

– Czy wykluczona jest jakakolwiek ucieczka skaza

ń

ca zakutego w

podwójne ła

ń

cuchy?

– Prawie – odpowiedział podoficer. – Skaza

ń

cy s

ą

przykuci do nóg ławek i

nigdy nie wychodz

ą

, st

ą

d ucieczka jest wła

ś

ciwie niemo

ż

liwa!

– To znaczy,

ż

e podejmuj

ą

próby ucieczki najcz

ęś

ciej podczas robót?

– Bez w

ą

tpienia! Pary, które tworz

ą

, mimo ci

ą

głego nadzoru, maj

ą

pewien

rodzaj wolno

ś

ci, niezb

ę

dnej do wykonywania robót. Ci ludzie s

ą

tak zr

ę

czni,

ż

e w przeci

ą

gu pi

ę

ciu minut przetn

ą

najmocniejszy ła

ń

cuch. Je

ś

li dybel –

przynitowany do ruchomej

ś

ruby – jest za twardy, zostawiaj

ą

obr

ę

cz wokół

nogi i przecinaj

ą

pierwsze ogniwo ła

ń

cucha. Du

ż

o skaza

ń

ców pracuje w

warsztatach

ś

lusarskich a tam znajduj

ą

materiały, których im potrzeba.

Cz

ę

sto wystarcza im blaszka białego

ż

elaza, na której wyryto ich numer. Je

ś

li

uda im si

ę

zdoby

ć

spr

ęż

yn

ę

z zegara – nie trzeba długo czeka

ć

na wystrzał

alarmowej armaty! Ostatecznie maj

ą

tysi

ą

ce sposobów na to, by si

ę

st

ą

d

wyrwa

ć

. Raz jeden skazaniec – aby uchroni

ć

si

ę

przed chłost

ą

– sprzedał

nam dwadzie

ś

cia dwa sposoby uwolnienia si

ę

!

– A gdzie mog

ą

chowa

ć

swoje narz

ę

dzia?

– Wsz

ę

dzie i nigdzie. Jeden ze skaza

ń

ców ponacinał sobie szczeliny pod

pachami i wsun

ą

ł pomi

ę

dzy skór

ę

i ciało małe kawałki stali. Ostatnio

zatrzymałem jednemu skaza

ń

cowi słomiany kosz, w którym ka

ż

de włókno

zawierało niedostrzegalne pilniczki i piłki. Nie ma rzeczy niemo

ż

liwych dla

ludzi, którzy nazywaj

ą

si

ę

Mały, Collogne albo hrabia

Ś

wi

ę

tej Heleny!

W tym momencie wybiła godzina pierwsza. Podoficer zasalutował panu

Bernardonowi i udał si

ę

na swój posterunek.

– Nadzieja i sprawiedliwo

ść

! – powiedział do siebie kupiec. – A je

ś

li mi si

ę

nie powiedzie?! Wielki Bo

ż

e! Chłosta! Podwójne ła

ń

cuchy!

***

Skaza

ń

cy, pod nadzorem stra

ż

nika, wychodzili z wi

ę

zienia – jedni sami,

inni poł

ą

czeni w pary.

Port rozbrzmiewał gwarem głosów, d

ź

wi

ę

kami

ż

elaza, pogró

ż

kami

argusów.

6

Pan Bernardon, gł

ę

boko przej

ę

ty, uwa

ż

aj

ą

c, by podczas odwiedzin

tych nieszcz

ęś

ników nie okaza

ć

zbytniego po

ś

piechu, skierował si

ę

w stron

ę

parku artylerii.

Tam znalazł obwieszczenie zawieraj

ą

ce – jak we wszystkich tego rodzaju

placówkach – kodeks kar wi

ę

zienia:

B

ę

dzie skazany na

ś

mier

ć

– ka

ż

dy wi

ę

zie

ń

, który uderzy urz

ę

dnika, zabije

background image

swojego towarzysza, zbuntuje si

ę

lub bunt sprowokuje.

B

ę

dzie skazany na trzy lata podwójnych ła

ń

cuchów – ka

ż

dy “skazany na

do

ż

ywocie”, który podejmie prób

ę

ucieczki; i na kar

ę

do trzech lat

przedłu

ż

enia kary – ka

ż

dy “skazany na czas okre

ś

lony", który popełni to samo

przest

ę

pstwo; i na przedłu

ż

enie kary na do

ż

ywotni

ą

– ka

ż

dy skazaniec, który

ukradnie sum

ę

wy

ż

sz

ą

ni

ż

5 franków.

B

ę

dzie skazany na chłost

ę

– ka

ż

dy skazany, który b

ę

dzie piłował swoje

ła

ń

cuchy lub spróbuje uciec przy pomocy jakiegokolwiek innego

ś

rodka; ten,

u którego znajdzie si

ę

przebranie; ten, który ukradnie poni

ż

ej 5 franków; który

si

ę

upije; który uprawiał b

ę

dzie hazard; który b

ę

dzie palił w porcie lub w

pomieszczeniach; który sprzeda lub zniszczy swoje łachmany; który b

ę

dzie

pisał bez pozwolenia; który b

ę

dzie posiadał wi

ę

cej ni

ż

10 franków; który

b

ę

dzie bił współwi

ęź

nia; który odmówi pracy; który odmówi posłusze

ń

stwa;

który b

ę

dzie niesubordynowany.

Marsylczyk, po przeczytaniu regulaminu, stał pogr

ąż

ony w zamy

ś

leniu, z

którego wyrwało go nadej

ś

cie galerników. Port dudnił aktywno

ś

ci

ą

.

Przydzielano prace we wszystkich jego punktach. Dookoła dało si

ę

słysze

ć

pijackie głosy majstrów wydaj

ą

cych komendy:

– Dziesi

ęć

par do Saint Mandrier!

7

– Pi

ę

tna

ś

cie skarpet do powrozowni!

– Dwadzie

ś

cia par do masztów!

– Wsparcie sze

ś

ciu czerwonych do basenu!

Wezwane pary kierowały si

ę

do wyznaczonych miejsc, poganiane

obelgami adiutantów, albo jeszcze cz

ęś

ciej – budz

ą

cymi strach kijami.

Marsylczyk przypatrywał si

ę

im uwa

ż

nie – szczególnie chciał rozpozna

ć

ich

numery identyfikacyjne. Jedni stawali do załadowanych ci

ęż

ko wózków, inni

transportowali na ramionach ci

ęż

kie elementy konstrukcji i układali je w stosy,

pozostali uprz

ą

tali drewniane belki albo ci

ą

gn

ę

li linkami holowniczymi kadłuby

statków. Tymczasem sło

ń

ce zalewało ich piek

ą

cym

ż

arem.

Wi

ęź

niowie byli jednakowo odziani w czerwone kaftany ze zgrzebnej

wełny, kamizelki tego samego koloru i spodnie z szarego grubego materiału.
Skazani na do

ż

ywocie nosili czapki koloru zielonego i zatrudniani byli przy

najci

ęż

szych pracach, gdzie nie wymagano fachowców. Skazani, tak zwani

podejrzani, z powodu ich przebiegło

ś

ci b

ą

d

ź

licznych prób ucieczek, nakrywali

głowy zielonymi czapkami z szerokim, czerwonym otokiem. Czapki całkowicie
czerwone wskazywały wi

ęź

niów z wyrokami terminowymi i tym ostatnim pan

Bernardon rzucał po

ś

pieszne spojrzenia. Ka

ż

da czapka miała przyczepiony

kawałek białej blaszki z numerem identyfikacyjnym skaza

ń

ca.

Niektórzy galernicy, skuci parami, mieli na sobie od o

ś

miu do dwudziestu

dwóch funtów

8

ż

elaza. Ła

ń

cuch wznosił si

ę

od stopy jednego skaza

ń

ca do

jego pasa a nast

ę

pnie spadał do ziemi, by znów wznie

ść

si

ę

do pasa i opa

ść

do stopy nast

ę

pnego wi

ęź

nia. Ci nieszcz

ęś

nicy przezywali si

ę

kawalerami

girlandy! Inni, którzy poruszali si

ę

pojedynczo, nosili tylko jedn

ą

obr

ę

cz i

kawałek ła

ń

cucha dziewi

ę

cio- lub dziesi

ę

ciofuntowego, albo tylko sam

ą

obr

ę

cz nazywan

ą

skarpet

ą

, wa

żą

c

ą

od dwóch do czterech funtów. Kilku

podejrzanych miało jedn

ą

stop

ę

uwi

ę

zion

ą

w dyscyplinie – okuciu w formie

trójk

ą

ta, nitowanym na szczytach i skonstruowanym tak,

ż

e zaciskał si

ę

przy

background image

ka

ż

dej próbie uwolnienia si

ę

.

Pan Bernardon wypytywał to galerników, to stra

ż

ników, jednocze

ś

nie

bacznie obserwuj

ą

c wszystkie inne wykonywane prace. Czasami na jego usta

cisn

ę

ło si

ę

pytanie, którego nie

ś

miał wypowiedzie

ć

. Oczywi

ś

cie chciał za

wszelk

ą

cen

ę

rozpozna

ć

jednego wi

ęź

nia spo

ś

ród tych nieszcz

ęś

ników,

dlatego nagle zawładn

ę

ła nim gor

ą

czka niecierpliwo

ś

ci.

Oto rozpo

ś

cierał si

ę

przed nim rozdzieraj

ą

cy dusz

ę

obraz oprawiony w

ramy prawa i sprawiedliwo

ś

ci, przedstawiaj

ą

cy na tle smutnej codzienno

ś

ci

panoram

ę

degradacji i ludzkich cierpie

ń

! Namalowało go przeznaczenie, które

spotkało na palecie zbrodni tylko te najbardziej pos

ę

pne kolory! Ale przej

ę

ty

tym widokiem odwiedzaj

ą

cy nie zastanawiał si

ę

dłu

ż

ej nad cało

ś

ci

ą

. Po

ś

ród

tego tłumu szukał kogo

ś

, kto go zupełnie nie oczekiwał!

Był to numer 2224. Z jego nazwiska i pochodzenia nie pozostawiono mu

ju

ż

nic. Tylko jeszcze tych kilka obel

ż

ywych cyfr – n

ę

dzne imi

ę

chrzestne,

którym wi

ę

zienie ozdabia swoje dzieci! – ł

ą

czyło go ze

ś

wiatem, lokuj

ą

c go

jednak w tej jak

ż

e haniebnej ka

ś

cie skaza

ń

ców.

Mimo poszukiwa

ń

panu Bernardonowi nie udało si

ę

odszuka

ć

numeru

2224. Kupiec zwrócił si

ę

wi

ę

c do stra

ż

nika z zapytaniem, czy został on mo

ż

e

z jakichkolwiek przyczyn zatrzymany w wi

ę

zieniu.

– Och nie! – odpowiedział zagadni

ę

ty. – Obraca kabestanem!

– Jakim jest człowiekiem?

– Prosz

ę

mi wierzy

ć

, jest bardzo uci

ąż

liwym wi

ęź

niem. To powracaj

ą

cy

ko

ń

.

Takie okre

ś

lenie wskazywało,

ż

e skazaniec znajdował si

ę

po raz drugi na

galerach.

– Je

ś

li chce pan z nim rozmawia

ć

– podj

ą

ł adiutant – znajdzie go pan przy

maszcie.

Pan Bernardon skierował si

ę

tam szybko i zauwa

ż

ył człowieka z numerem

2224, który przygotowywał wła

ś

nie jeden z dr

ą

gów. Marsylczyk nie spuszczał

ju

ż

z niego wzroku a wkrótce jego oczy zaszły łzami.

III

Numer 2224 był m

ęż

czyzn

ą

około lat trzydziestu, solidnie zbudowanym.

Jego twarz była szczera i tchn

ę

ła raczej inteligencj

ą

człowieka honoru ni

ż

kryminalisty. Na obliczu tego człowieka malowało si

ę

ę

bokie zrezygnowanie;

nie było to jednak ogłupienie, gdy

ż

od czasu do czasu w przygn

ę

bionych

oczach zapalały si

ę

jakby iskierki. Ta wewn

ę

trzna energia winna by

ć

skierowana ku czemu

ś

po

ż

ytecznemu. W regularno

ś

ci rysów tego

nieszcz

ęś

nika nie mo

ż

na si

ę

było doczyta

ć

powołania do zbrodni, a tylko

odpowiednie wykształcenie, które powinno nieuchronnie zaprowadzi

ć

go ku

dobru.

Wi

ę

zie

ń

skuty był z du

ż

o starszym od siebie skaza

ń

cem, mocno z nim

background image

kontrastuj

ą

cym – bardziej zatwardziałym i bestialskim. Na twarzy

przygn

ę

bionego, starego aresztanta odcisn

ę

ła swe pi

ę

tno

ś

wiadomo

ść

winy!

Niegodny i obrzydliwy zwi

ą

zek, który tworzy pot

ęż

n

ą

solidarno

ść

winowajców!

Sk

ą

d pochodzi to fatalne prawo, które dobre natury, stawiaj

ą

c na równi ze

złymi, prowadzi je na stracenie? Dlaczego zło jest robakiem dr

ążą

cym dobro?

Pracuj

ą

ce pary zaj

ę

te były w tym momencie stawianiem grotmasztu nowo

powstaj

ą

cego statku. Aby dopomóc swoim wysiłkom, wi

ęź

niowie

ś

piewali

piosenk

ę

Wdowa. Wdowa – to gilotyna, wdowa po tych wszystkich, których

zabija!

Och! och! och! Jean-Pierre, och!

Oporz

ą

d

ź

si

ę

!

Oto! oto! Golibroda! och!

Och! och! och! Jean-Pierre, och!

Oto wózek!

Ach! ach! ach!

Czas kosi

ć

szyje!

Jaka

ż

egzystencja! Jakie my

ś

li! Jaki horyzont – wypełniony przez galery i

szafot!

Pan Bernardon oczekiwał cierpliwie a

ż

prace zostan

ą

przerwane.

Wreszcie nadszedł moment, w którym pary, korzystaj

ą

c z chwili przerwy, jak

ą

im przyznano, udały si

ę

na odpoczynek. Starszy z dwóch skaza

ń

ców

rozci

ą

gn

ą

ł si

ę

na ziemi, młodszy za

ś

– cichy i ponury – wsparł si

ę

na

ramionach kotwicy.

Marsylczyk zbli

ż

ył si

ę

do niego.

– Mój przyjacielu – rzekł serdecznie – chciałbym z panem pomówi

ć

.

Numer 2224 zbli

ż

ył si

ę

do pytaj

ą

cego a ruch ła

ń

cucha wyrwał starego

galernika z drzemki.

– Hej, no, zatrzymasz si

ę

, czy pozwolisz, aby zacisn

ę

ły nas lisy?!

– Zamknij si

ę

Romain! Chc

ę

porozmawia

ć

z tym panem.

– Kiedy mówi

ę

ci,

ż

e nie!

– Daj troch

ę

swojego ła

ń

cucha!

– Nie! Trzymam swoj

ą

połow

ę

!

– Romain! Romain! – odparł numer 2224, zaczynaj

ą

c si

ę

zło

ś

ci

ć

.

– Dobrze, zagrajmy – rzekł Romain i wyci

ą

gn

ą

ł z kieszeni tali

ę

kart.

– Zaczyna si

ę

– mrukn

ą

ł młody skazaniec.

Ła

ń

cuch wi

ęź

niów składał si

ę

z osiemnastu sze

ś

ciocalowych ogniw.

Ka

ż

dy miał ich po dziewi

ęć

i tylko w takim promieniu mógł si

ę

cieszy

ć

swobod

ą

ruchów. Dwaj przeciwnicy byli w pułapce. Toczyła si

ę

mi

ę

dzy nimi

gra o stawk

ę

, która demaskowała rozpalon

ą

chciwo

ść

jednego z nich. Do

swojej rozmowy wplatali niezrozumiałe słowa.

Pan Bernardon zbli

ż

ył si

ę

do Romaina.

– Chc

ę

kupi

ć

pa

ń

sk

ą

cz

ęść

ła

ń

cucha – rzekł do niego.

– B

ę

dzie si

ę

mi opłacało?

background image

Kupiec wyj

ą

ł z kieszeni pi

ęć

franków.

– Pi

ęć

okr

ą

glaków! – krzykn

ą

ł stary galernik. – Załatwione!

Rzucił si

ę

na pieni

ą

dze, które natychmiast znikn

ę

ły nie wiadomo gdzie.

Rozwin

ą

ł nast

ę

pnie ła

ń

cuchy, które poprzednio zwin

ą

ł przed sob

ą

, powrócił

na swoje miejsce i poło

ż

ył si

ę

, odwracaj

ą

c si

ę

plecami do sło

ń

ca.

– Czego wi

ę

c pan sobie

ż

yczy? – spytał Marsylczyka młody skazaniec.

Ten przygl

ą

dał mu si

ę

przez chwil

ę

uwa

ż

nie i rzekł:

– Nazywa si

ę

pan Pierre-Jean. Odsiedział pan pi

ęć

lat na galerach za

kradzie

ż

. Trzy lata temu, po zako

ń

czeniu kary, został pan zwolniony, ale

wkrótce został pan ponownie skazany na dziesi

ęć

lat zakucia w kajdany.

– To prawda! – odparł Pierre-Jean.

– Jest pan synem Jeanne Renaud.

– Moja biedna matka – rzekł skazany

ż

ało

ś

nie. – Prosz

ę

, niech pan

o niej nie mówi! Ona nie

ż

yje!

– Nie

ż

yje od dwóch lat – dodał pan Bernardon.

– Tak, i b

ę

d

ę

pracowa

ć

zawzi

ę

cie, gdy

ż

chc

ę

mie

ć

za co kupi

ć

nagrobek

biednej Jeanne Renaud.

– Ona ma ju

ż

na grobie pi

ę

kn

ą

, marmurow

ą

płyt

ę

– odpowiedział kupiec.

– I otaczaj

ą

j

ą

zielone drzewa?

– Tak, Pierre-Jeanie!

– Och! Dzi

ę

kuj

ę

! Ale kim pan jest?

– Niech pan posłucha, musimy uwa

ż

a

ć

i nie rozmawia

ć

zbyt długo.

Prosz

ę

, niech si

ę

pan przygotuje, za dzie

ń

lub dwa, do ucieczki. Niech pan za

wszelk

ą

cen

ę

kupi milczenie swojego kompana. Prosz

ę

mu obieca

ć

wszystko, dotrzymam pa

ń

skich obietnic. Jak b

ę

dzie pan gotowy, otrzyma pan

narz

ę

dzia potrzebne do uwolnienia si

ę

, poniewa

ż

tutejsze mogłyby pana

zawie

ść

.

Ż

egnaj, Pierre-Jeanie!

Marsylczyk zostawił skazanego, oszołomionego tym, co usłyszał, i

kontynuował spokojnie swoj

ą

wizytacj

ę

. Obszedł jeszcze kilka miejsc,

zobaczył dwa warsztaty, by nast

ę

pnie powróci

ć

do swojego powozu. Konie

zawiozły go prosto do hotelu.

Pierre-Jean natomiast nie otrz

ą

sn

ą

ł si

ę

jeszcze ze zdziwienia. Sk

ą

d

pochodził ten m

ęż

czyzna, znaj

ą

cy tak dobrze ró

ż

ne okoliczno

ś

ci jego

ż

ycia?

A propos czego mówił o jego matce? Dlaczego Jeanne Renaud miała pi

ę

kny

grób, otoczony drzewami? Jaki cel mógł mie

ć

ten człowiek w uwolnieniu go?

Przypu

ść

my,

ż

e zdecyduje si

ę

na zaoferowan

ą

propozycj

ę

i podejmie

przygotowania do ucieczki. Najpierw musi poinformowa

ć

swojego

współtowarzysza o swoich zamiarach – rzecz to niezb

ę

dna, poniewa

ż

wi

ę

zy,

jakie ich ł

ą

cz

ą

, nie mog

ą

by

ć

zerwane bez wiedzy obydwu. Mo

ż

e Romain

zechce skorzysta

ć

z mo

ż

liwo

ś

ci ucieczki, a co za tym idzie – zmniejszy

szanse jej powodzenia?

Ten stary skazaniec – zakuty w kajdany – miał do odbycia jeszcze tylko

osiemna

ś

cie miesi

ę

cy kary. Pierre-Jean, informuj

ą

c go o swych zamiarach,

usiłował wi

ę

c udowodni

ć

mu,

ż

e w tak krótkim okresie i tak ryzykuje

zwi

ę

kszeniem wyroku.

background image

Romain, czuj

ą

c pieni

ą

dze, nie chciał przyj

ąć

do wiadomo

ś

ci

ż

adnych

argumentów swego kolegi. Dopiero, jak ten zacz

ą

ł mówi

ć

o kilku tysi

ą

cach

franków, których mógłby oczekiwa

ć

po wyj

ś

ciu z wi

ę

zienia, stary stawał si

ę

głuchy na szepty własnego ja i coraz ch

ę

tniej przystawał na propozycje

Pierre-Jeana. Problemem jednak stał si

ę

sposób zapłaty. Po licznych

naradach, w których Romain gardził wszystkimi obietnicami,
a nawet danym słowem honoru, dał si

ę

wreszcie przekona

ć

,

ż

e dostanie w

formie zaliczki kilka diamentów. Pierre-Jean zobowi

ą

zał si

ę

tak

ż

e podnie

ść

obiecan

ą

wcze

ś

niej sum

ę

o ich warto

ść

.

Teraz zacz

ą

ł si

ę

zastanawia

ć

nad sposobem ucieczki. Musiał opu

ś

ci

ć

port, nie b

ę

d

ą

c przy tym zauwa

ż

onym, a wi

ę

c uciekaj

ą

c wy

ć

wiczonym

spojrzeniom funkcjonariuszy i stra

ż

ników wi

ę

ziennych. Powinien działa

ć

brawurowo czy te

ż

raczej u

ż

y

ć

podst

ę

pu? A mo

ż

e jednego i drugiego

jednocze

ś

nie! Gdy znajdzie si

ę

we wsi, zanim dotrze tam po

ś

cig

ż

andarmerii,

łatwo przekona do siebie wie

ś

niaków, którzy, mimo

ż

e w nadziei uzyskania

nagrody stan

ą

si

ę

bardziej podejrzliwi, nie opr

ą

si

ę

z pewno

ś

ci

ą

urokowi du

ż

ej

sumy pieni

ę

dzy, któr

ą

im zaoferuje.

Pierre-Jean wybrał noc jako najlepsz

ą

por

ę

do realizacji swoich planów.

B

ę

d

ą

c skaza

ń

cem z wyrokiem terminowym, zamiast by

ć

uwi

ę

zionym w

jednym ze starych statków, które tworzyły wi

ę

zienia pływaj

ą

ce, wyj

ą

tkowo był

zamkni

ę

ty w jednej z cel wi

ę

ziennych. Wyj

ść

stamt

ą

d było bardzo trudno,

najwa

ż

niejszym wi

ę

c było tam nie wróci

ć

. Poniewa

ż

nie mógł

ś

ni

ć

o

opuszczeniu wi

ę

zienia inn

ą

drog

ą

ni

ż

morsk

ą

, pewn

ą

szans

ę

na powodzenie

ucieczki dawały prawie wymarłe redy. Gdy uda mu si

ę

dobrn

ąć

do brzegu –

nale

ż

e

ć

b

ę

dzie do swojego opiekuna, a ten wska

ż

e mu dalsz

ą

drog

ę

.

Tak oto w swych rozwa

ż

aniach Pierre-Jean postanowił liczy

ć

na

nieznajomego. Zdecydowany był oczekiwa

ć

jego rad. Przede wszystkim za

ś

chciał si

ę

dowiedzie

ć

, czy dotrzyma on wszystkich obietnic danych

Romainowi. Bior

ą

c pod uwag

ę

zniecierpliwienie skaza

ń

ca, czas jego płyn

ą

ł

bardzo wolno.

Nast

ę

pnego dnia Marsylczyk przyszedł prosto do niego.

– I jak?

– Wszystko postanowione, panie, i je

ś

li

ż

yczy pan sobie by

ć

mi

pomocnym, wszystko pójdzie dobrze.

– Czego panu potrzeba?

– Obiecałem memu towarzyszowi, po wyj

ś

ciu z galer, trzy tysi

ą

ce

franków.

– B

ę

dzie je miał! Dalej?

– Ale on chce czego

ś

bardziej pewnego ni

ż

zwykła obietnica i domaga si

ę

diamentów jako zadatku.

Pan Bernardon rozejrzał si

ę

, czy nie jest obserwowany, i upu

ś

cił

brylantow

ą

szpilk

ę

pod nogi starego skaza

ń

ca, który błyskawicznie j

ą

schował. W tym samym czasie rzucił mały woreczek Pierre-Jeanowi.

– Oto – rzekł – złoto i najlepszy, hartowany pilnik.

– Dzi

ę

kuj

ę

panie. Gdzie mam si

ę

ukry

ć

?

– W okolicy Notre-Dame-des-Maures,

9

w górach.

– Dobrze!

background image

– Kiedy pan wyruszy?

– Dzi

ś

wieczorem. Wpław!

– Dobrze! Prosz

ę

postara

ć

si

ę

dotrze

ć

najpierw do przyl

ą

dka Garonne.

10

Tam znajdzie pan potrzebne przebranie. Odwagi i ostro

ż

nie!

– I dobrej orientacji – dodał Pierre-Jean.

Skaza

ń

cy wrócili do pracy. Pan Bernardon, zimny i niewzruszony,

przypatrywał si

ę

uwa

ż

nie wykonywanym robotom, rozmawiał długo

z dwoma sławnymi galernikami, którzy brali go za wielkiego filantropa.

IV

Pierre-Jean starał si

ę

za wszelk

ą

cen

ę

sprawia

ć

wra

ż

enie

najspokojniejszego z wi

ęź

niów, ale dobrego obserwatora uderzyłoby – wbrew

wszelkim staraniom – jego niezwykłe poruszenie. Miło

ść

do wolno

ś

ci

rozsadzała jego serce i co rusz zapalała nowe nadzieje, które starał si

ę

ukrywa

ć

, udaj

ą

c pozorn

ą

rezygnacj

ę

. Do pracy przyst

ą

pił z niebywałym

zapałem. Zdradził si

ę

nieomal, wykazuj

ą

c przy tym zbyt du

ż

o dobrej woli.

Oboj

ę

tno

ść

byłaby dla niego najlepsz

ą

mask

ą

.

Wymy

ś

lił,

ż

e aby ukry

ć

swoj

ą

nieobecno

ść

podczas wieczornego wej

ś

cia

do celi, jego miejsce u boku kompana od ła

ń

cucha zajmie inny wi

ę

zie

ń

.

Jeden z galerników, przezywanych przez obr

ę

cz opasuj

ą

c

ą

jego nog

ę

skarpet

ą

, maj

ą

cy zaledwie kilka dni do zako

ń

czenia kary, i jako taki bez pary,

za trzy sztuki złota zgodzi si

ę

na przypi

ę

cie ła

ń

cucha Pierre-Jeana, gdy tylko

ten ostatni si

ę

z niego uwolni.

Około siódmej wieczorem Pierre-Jean skorzystał z chwili odpoczynku, aby

przepiłowa

ć

swoje okucie. Dzi

ę

ki doskonało

ś

ci pilnika, b

ą

d

ź

te

ż

specjalnemu

jego doborowi do rodzaju stopu, z którego wykonana była obr

ę

cz, uwolnił si

ę

bardzo szybko. Na chwil

ę

przed wej

ś

ciem do cel, po upewnieniu si

ę

,

ż

e

skarpeta zaj

ą

ł jego miejsce, przycupn

ą

ł za stosem drewna.

Tu

ż

za nim znajdował si

ę

pot

ęż

ny kocioł przeznaczony dla jednej z fregat

parowych. Wystawiono go przed warsztat, aby wyschn

ą

ł. Ten obszerny

zbiornik usadowiony był na podstawie a otwory palenisk oferowały
skaza

ń

cowi bezpieczne schronienie. Korzystaj

ą

c z nadarzaj

ą

cej si

ę

okazji,

Pierre-Jean w

ś

lizgn

ą

ł si

ę

do

ń

bezszelestnie, zabieraj

ą

c po drodze rodzaj

czapki z wydr

ąż

onymi otworami, wydłubanej z kawałka belki. Czekał.

Zapadła noc. Zegar wybił godzin

ę

ósm

ą

i skaza

ń

cy, porzucaj

ą

c roboty,

skierowali si

ę

do swoich wi

ę

zie

ń

pod kontrol

ą

stra

ż

ników. Niebo zasnute

chmurami pot

ę

gowało ciemno

ś

ci i wspierało Pierre-Jeana. Kiedy arsenał

opustoszał, wyszedł on ze swojej kryjówki i, czołgaj

ą

c si

ę

po cichu, posuwał

si

ę

wzdłu

ż

basenów warsztatów okr

ę

towych, gdy

ż

nie mógł przej

ść

obok

budynków wi

ę

zienia. Z drugiej strony redy pogr

ąż

ał si

ę

w ciemno

ś

ciach

półwysep Cepet.

11

Kilku adiutantów bł

ą

kało si

ę

jeszcze tu i ówdzie. Pierre-

Jean zatrzymywał si

ę

co chwila i krył si

ę

w ciemnych zagł

ę

bieniach. Na szcz

ęś

cie mógł zerwa

ć

z siebie całe to

background image

ż

elastwo i teraz jego ruchy były ciche i nieskr

ę

powane.

W ko

ń

cu dotarł do morza od strony Nowej Darsy, niedaleko od wej

ś

cia,

które dawało dost

ę

p do redy. Ze swego rodzaju czapk

ą

z drewna w r

ę

ce

zsun

ą

ł si

ę

po długiej linie i znikn

ą

ł bezgło

ś

nie pod falami.

Kiedy wypłyn

ą

ł z powrotem na powierzchni

ę

, zr

ę

cznie zało

ż

ył swe dziwne

nakrycie głowy. W ten sposób znikn

ą

ł pod nim całkowicie a przygotowane

otwory pozwalały mu na swobodn

ą

orientacj

ę

. Mo

ż

na go było teraz wzi

ąć

za

dryfuj

ą

c

ą

boj

ę

.

Nagle rozległ si

ę

armatni wystrzał.

“To na zamkni

ę

cie portu” – pomy

ś

lał.

Po chwili dało si

ę

słysze

ć

drug

ą

i trzeci

ą

salw

ę

!

“Działo alarmowe! Moja ucieczka została odkryta! Odwagi!” – pomy

ś

lał

Pierre-Jean i, omijaj

ą

c z wielk

ą

ostro

ż

no

ś

ci

ą

statki i ła

ń

cuchy kotwiczne,

zbli

ż

ył si

ę

od strony prochowni Millau do małej redy.

Morze było troch

ę

wzburzone, ale dobry pływak, jakim si

ę

czuł, mógł

płyn

ąć

bardzo daleko. Zrzucił z siebie gwałtownie kr

ę

puj

ą

ce ruchy ubranie.

Malutki woreczek ze złotem miał uwi

ą

zany na szyi.

Dotarł bez przeszkód na

ś

rodek małej redy i, wspieraj

ą

c si

ę

na jakim

ś

przedmiocie – rodzaju metalowej boi, zdj

ą

ł ostro

ż

nie z głowy osłaniaj

ą

c

ą

go

czapk

ę

.

– Uf! – westchn

ą

ł. – Ten spacer był jedynie igraszk

ą

w porównaniu

z tym, co mam jeszcze do pokonania. Na pełnym morzu nie musz

ę

si

ę

obawia

ć

,

ż

e kogo

ś

spotkam, ale najpierw trzeba pokona

ć

przesmyk, omijaj

ą

c

niezliczon

ą

ilo

ść

małych statków, udaj

ą

cych si

ę

do fortu Aiguillette.

12

To

dopiero b

ę

dzie diabelski wyczyn, je

ś

li im uciekn

ę

. Na razie zorientujmy si

ę

w

poło

ż

eniu i nie mieszajmy do tego diabła, dopóki go tu nie ma.

Pierre-Jean, poprzez prochowni

ę

Goubnin i fort Saint-Louis, namierzył

wła

ś

ciwy kierunek. Powinien ucieka

ć

w linii prostej.

Ż

eby nie zosta

ć

zauwa

ż

onym przez jedn

ą

ani drug

ą

stron

ę

, musiał wybra

ć

sam

ś

rodek

przej

ś

cia.

Z głow

ą

osłoni

ę

t

ą

swym aparatem, płyn

ą

ł bardzo cicho. Zerwał si

ę

wiatr,

który zagłuszaj

ą

c wszelkie gro

ź

ne odgłosy, mógł zwie

ść

bystro

ść

jego słuchu.

Był bardzo czujny i miał na uwadze kilka wa

ż

nych posuni

ęć

, które musiał

wykona

ć

, aby opu

ś

ci

ć

Mał

ą

Red

ę

. Posuwał si

ę

powoli i ostro

ż

nie, tak aby nie

straci

ć

osłaniaj

ą

cej go fałszywej boi.

Upłyn

ę

ło pół godziny. Obliczył,

ż

e zbli

ż

ył si

ę

ju

ż

do przej

ś

cia, gdy nagle

wydało mu si

ę

,

ż

e po swojej lewej stronie słyszy plusk wioseł. Zatrzymał si

ę

,

nastawił uszu i czekał.

– Hej! – krzykni

ę

to z łodzi. – Macie co

ś

nowego?

– Nic! – doleciało z szalupy przepływaj

ą

cej z prawej strony uciekiniera.

– Nigdy go nie znajdziemy!

– Na pewno uciekł morzem?

– Bez w

ą

tpienia! Wyłowiono jego ubranie.

– W ten sposób mo

ż

emy dotrze

ć

a

ż

do Indii!

Ś

miało! Płyniemy dalej.

background image

***

Łodzie rozdzieliły si

ę

. Pierre-Jean był wi

ę

c

ś

cigany. Korzystaj

ą

c z faktu,

ż

e łodzie marynarki oddaliły si

ę

, zaryzykował kilka s

ąż

ni gwałtownych i

wydłu

ż

onych ruchów i uciekł szybko w stron

ę

przesmyku, walcz

ą

c z falami i

pot

ę

guj

ą

c

ą

si

ę

rozpacz

ą

.

“Och! gdybym tak ju

ż

był na pełnym morzu!” – my

ś

lał.

Czy mo

ż

na wyobrazi

ć

sobie przera

ż

aj

ą

ce poło

ż

enie tego człowieka?

Pełne morze! Przecie

ż

to pewna

ś

mier

ć

, a on j

ą

wolał od galer. Jaki

ż

upór!

Jak

ąż

to sił

ę

charakteru mo

ż

na znale

źć

czasami u takich nieszcz

ęś

ników!

Mówi si

ę

zwykle,

ż

e tak du

ż

a energia poł

ą

czona z dobrem potrafi dokona

ć

wielkich rzeczy. Tak, ale jest to rodzaj siły nadprzyrodzonej. Aby j

ą

wyzwoli

ć

,

trzeba czego

ś

niesamowitego, jak cho

ć

by pragnienia odzyskania wolno

ś

ci.

Ten sam człowiek, który w tak szczególnym momencie potrafił dawa

ć

z

siebie tak wiele, w

ż

yciu codziennym okazałby si

ę

mo

ż

e słaby, bierny i

bezsilny. Społecze

ń

stwo odepchn

ę

ło tego nieszcz

ęś

nika. W wi

ę

zieniu był

obra

ż

any i poni

ż

any. Szok, jaki prze

ż

ył, zrodził teraz tryskaj

ą

c

ą

energi

ą

pasj

ę

.

Od czasu do czasu krzyki docierały do uszu Pierre-Jeana. Łodzie nasilały

poszukiwania na redzie i szczególnie koncentrowały swoj

ą

uwag

ę

na

przesmyku.

Pierre-Jean ci

ą

gle płyn

ą

ł!

– Raczej si

ę

utopi

ę

, ni

ż

dam si

ę

im złapa

ć

! – mówił do siebie.

Wielka wie

ż

a i fort Aiguillette rysowały si

ę

ju

ż

przed jego oczami. Na

brzegu – jak gwiazdy złej przepowiedni – poruszały si

ę

szybko pochodnie.

Postawiono wi

ę

c na nogi brygady policji. Uciekinier zwolnił biegu i pozwolił si

ę

pcha

ć

wiatrowi ze wschodu i falom, które unosiły go w stron

ę

morza.

Nagle błysk o

ś

wietlił morze i Pierre-Jean dostrzegł wokół siebie trzy czy

cztery szalupy z zapalonymi pochodniami. Przestał si

ę

porusza

ć

. Jeden zły

ruch mógł go zgubi

ć

.

– Hej, tam!

– Nic!

– Czy sprawdzano od strony Lazaret?

– I od strony baterii?

Ż

ołnierze marynarki s

ą

uprzedzeni.

– W ten sposób nie mógł wyl

ą

dowa

ć

na wybrze

ż

u.

– Niemo

ż

liwe!

– W drog

ę

!

Pierre-Jean odetchn

ą

ł. Łodzie były nie dalej ni

ż

dziesi

ęć

s

ąż

ni od niego.

Był zmuszony płyn

ąć

w pozycji pionowej.

– Patrz! Co tam jest? – krzykn

ą

ł jeden z marynarzy.

– Co?

– Ten czarny punkt, który płynie!

background image

– Mi

ę

dzy nami?

– Tak!

– To nic! To tylko dryfuj

ą

ca boja.

– No dobra, złapcie j

ą

!

Pierre-Jean był gotów nurkowa

ć

, gdy w tej samej chwili rozległ si

ę

gwizdek podmajstra.

– W drog

ę

dzieci! Mamy co

ś

lepszego do roboty ni

ż

wyławianie boi.

Naprzód!

Łodzie kontynuowały poszukiwania. Nieszcz

ęś

nik odzyskał równowag

ę

.

Jego wybieg nie został odkryty! Wróciły mu siły i odwaga.

W dali wznosiła si

ę

czarna masa.

“Co to? – my

ś

lał. – Wie

ż

a Balaguier! B

ę

d

ę

uratowany je

ś

li tam dotr

ę

. Ale

gdzie ja jestem?”

Odwrócił si

ę

i rozpoznał fort Saint-Louis.

– To naprawd

ę

ta wie

ż

a! Po mini

ę

ciu stanowisk dział b

ę

d

ę

na wielkiej

redzie. Och! Wolno

ść

! Wolno

ść

!

Nagle znalazł si

ę

w gł

ę

bokich ciemno

ś

ciach. Jaki

ś

nieprzenikniony obiekt

zasłonił jego oczom widok fortu! Jedna z ostatnich szalup potr

ą

ciła go i

wskutek uderzenia zatrzymała si

ę

. Który

ś

z marynarzy wychylił si

ę

za burt

ę

.

– To tylko boja – rzekł. – W drog

ę

!

Łód

ź

ruszyła. Lecz có

ż

za pech! Jedno z wioseł uderzyło w fałszyw

ą

boj

ę

,

przewróciło j

ą

i, zanim uciekinier zd

ąż

ył pomy

ś

le

ć

o ucieczce, jego ogolona

głowa ukazała si

ę

na powierzchni wody!

– Mamy go! – krzykn

ę

li marynarze. – Hej, tutaj!

Pierre-Jean zanurkował i, nim gwizdek wezwał porozrzucane łodzie,

płyn

ą

ł ju

ż

w stron

ę

pla

ż

y Lazaret. Oddalał si

ę

tak

ż

e od miejsca spotkania,

poniewa

ż

pla

ż

a ta usytuowana była po lewej stronie wej

ś

cia do du

ż

ej redy,

podczas gdy przyl

ą

dek Garonne przesuwał si

ę

z prawej strony. Ale on miał

nadziej

ę

zmyli

ć

po

ś

cig, kieruj

ą

c si

ę

w stron

ę

najmniej sprzyjaj

ą

c

ą

jego

ucieczce.

Tymczasem powinien był ju

ż

dotrze

ć

do miejsca, które wyznaczył mu

Marsylczyk. Po przepłyni

ę

ciu kilku s

ąż

ni w przeciwn

ą

stron

ę

, powrócił na swój

kurs. Łodzie kr

ąż

yły wokół niego. Co chwila nurkował, aby nie zosta

ć

zauwa

ż

onym. W ko

ń

cu jego udane manewry zdezorientowały po

ś

cig. Trzeba

było nie lada wysiłków, aby to osi

ą

gn

ąć

! Pierre-Jean czuł si

ę

bardzo

wyczerpany. Tracił siły, jego oczy zamykały si

ę

wielokrotnie, doznawał

licznych zawrotów głowy. Jego r

ę

ce słabły a oci

ęż

ałe nogi pogr

ąż

ały si

ę

w

otchłani. Ale opatrzno

ść

i fale, lituj

ą

c si

ę

nad nim, wyrzuciły go zemdlonego

na brzeg przyl

ą

dka Garonne.

Kiedy odzyskał przytomno

ść

, jaki

ś

człowiek pochylał si

ę

nad nim i dał mu

nast

ę

pnie do wypicia kilka łyków wódki.

– Jest pan uratowany – rzekł do uciekiniera. – Odziany w to ubranie i

peruk

ę

dotrze pan swobodnie do Notre-Dame-des-Maures i dalej, do gór Anti.

Niech pan rusza szybko! Ja zapal

ę

pochodni

ę

i b

ę

d

ę

pilnował pla

ż

y. Nikt nie

b

ę

dzie przypuszczał,

ż

e dotarł pan tutaj.

Pierre-Jean rzucił si

ę

we wskazanym kierunku. Po pewnym czasie padł na

background image

kolana, pomodlił si

ę

za swoj

ą

matk

ę

, i uciekł w po

ś

piechu dalej.

V

Kraj poło

ż

ony na wschód od Tulonu, nastroszony górami i pokryty

drzewami, porysowany w

ą

wozami i strumykami, oferował uciekinierowi liczne

mo

ż

liwo

ś

ci ocalenia. Te tereny, wcze

ś

niej cz

ę

sto przez niego przemierzane,

jak

ż

e ró

ż

niły si

ę

od nieznanych i obcych, które był wła

ś

nie pokonał. Ju

ż

nie

rozpaczał nad beznadziejno

ś

ci

ą

szans na ocalenie i rozmy

ś

lał raczej o swym

wspaniałomy

ś

lnym wybawcy, nie mog

ą

c odgadn

ąć

celu jego post

ę

powania.

Czy

ż

by Marsylczyk, potrzebuj

ą

c człowieka przedsi

ę

biorczego,

zdecydowanego na wszystko, z sercem na dłoni, musiał szuka

ć

go a

ż

na

galerach? W ka

ż

dym razie Pierre-Jean poprzysi

ą

gł sobie na wszystko,

ż

e tak

jak teraz umkn

ą

ł galerom, tak w przyszło

ś

ci nie przyjmie

ż

adnych niegodnych

propozycji ani nie skala si

ę

ż

adnymi złymi czynami.

Była dziesi

ą

ta wieczór, kiedy zapu

ś

cił si

ę

w góry Garonne. Omijał utarte

drogi, rzucaj

ą

c si

ę

do fos i zagajników za ka

ż

dym razem, kiedy po

ś

ród ciszy

słycha

ć

było ludzkie kroki, b

ą

d

ź

jad

ą

ce wozy. U

ż

ywał wszystkich

ś

rodków

ostro

ż

no

ś

ci, jakimi posługuj

ą

si

ę

zwykle złoczy

ń

cy zamierzaj

ą

cy zbrodni

ę

.

Tyle

ż

e jego ostro

ż

no

ść

była przyzwoita. Chocia

ż

przebranie czyniło go

nierozpoznawalnym, obawiał si

ę

bli

ż

szej kontroli oraz tego,

ż

e jego miejscowy

ubiór mógł jednak zawiera

ć

obce elementy. Co wi

ę

cej, brygady

ż

andarmerii

zostały postawione na nogi przez działo alarmowe. Zbiegły wi

ę

zie

ń

dostrzegał

wi

ę

c nieust

ę

pliwego wroga nawet w osobie ka

ż

dego wie

ś

niaka, tym bardziej

ż

e troska o własne bezpiecze

ń

stwo i motywy finansowe dodaj

ą

ostro

ś

ci ich

spojrzeniom, szybko

ś

ci ich nogom i siły ich r

ę

kom. Je

ś

li ktokolwiek dostrze

ż

e

uciekiniera, natychmiast go rozpoznaje, gdy

ż

jest on w pewnym sensie

kalek

ą

, fizycznym lub moralnym: b

ą

d

ź

, przyzwyczajony do ci

ęż

aru kuli,

wlecze za sob

ą

lew

ą

nog

ę

, b

ą

d

ź

te

ż

na jego twarzy maluje si

ę

zdradliwe

zmieszanie.

Tymczasem Pierre-Jean przybył cały i zdrowy do Grande-Bastide. W

ober

ż

y, do której wszedł ostro

ż

nie, podano mu butelk

ę

wina i plaster słoniny.

Sumiennie zapłacił swój rachunek grubymi solami,

13

zachowuj

ą

c pewno

ść

siebie przed ober

ż

yst

ą

. Obawiaj

ą

c si

ę

senno

ś

ci, podj

ą

ł dalsz

ą

w

ę

drówk

ę

.

Przez jaki

ś

czas szedł drog

ą

wiod

ą

c

ą

do Saint-Vincent ale, obawiaj

ą

c si

ę

niebezpiecze

ń

stw, zostawił j

ą

po swej prawej stronie i, nie spotykaj

ą

c

ż

ywego

ducha, dotarł do miasteczka Roubeaux, które postanowił równie

ż

omin

ąć

.

Przez pewien moment, dr

ę

czony obawami, nie zamierzał stawi

ć

si

ę

na

umówione miejsce spotkania, ale w ko

ń

cu zaufanie wzi

ę

ło gór

ę

nad

w

ą

tpliwo

ś

ciami. Wspinaj

ą

c si

ę

w kierunku północnym, a pozostawiaj

ą

c

Hyeres po swej prawej stronie, wszedł po raz drugi w góry.

Zaczynał wschodzi

ć

dzie

ń

. Odt

ą

d nie powinien wi

ę

c da

ć

si

ę

skontrolowa

ć

,

unika

ć

przenikliwych spojrze

ń

; powinien za

ś

i

ść

wzdłu

ż

głównych dróg i

wygl

ą

da

ć

mo

ż

liwie najprzyzwoiciej. Poprawiwszy peruk

ę

i zapi

ą

wszy sweter,

ruszył przeto przed siebie pewnym krokiem.

background image

Był pochłoni

ę

ty my

ś

lami, kiedy nagle wydało mu si

ę

,

ż

e słyszy t

ę

tent

ko

ń

skich kopyt. Wszedł na skarp

ę

, aby si

ę

rozejrze

ć

, jednak łuk drogi na to

nie pozwalał. Nie mógł jednak przecie

ż

si

ę

pomyli

ć

. Przyło

ż

ywszy ucho do

ziemi, uchwycił wyra

ź

nie d

ź

wi

ę

k, który go przeraził.

Nagle, nim zd

ąż

ył si

ę

podnie

ść

, trzech wie

ś

niaków rzuciło si

ę

na niego. W

jednej chwili został przez napastników zakneblowany, zwi

ą

zany i sił

ą

postawiony na nogi.

W tej samej chwili pojawiło si

ę

na drodze dwóch

ż

andarmów na koniach.

Podeszli do wie

ś

niaków, z których jeden rzekł:

– Zbiegły wi

ę

zie

ń

, panie

ż

andarmie. Zbiegły wi

ę

zie

ń

, którego wła

ś

nie

schwytali

ś

my!

– Och! Och! – rzekł jeden z

ż

andarmów. – To ten z dzisiejszej nocy?

– Mo

ż

liwe, ale, ten czy inny, mamy go!

– Czeka was nagroda!

– Słowo daj

ę

, nie odmówimy! Jego ubranie nie jest własno

ś

ci

ą

wi

ę

zienia i

je te

ż

dostaniemy – dodatkowo, bez targowania.

– Czy potrzebujecie pomocy? – spytał jeden z

ż

andarmów.

– Ach! Do licha, nie! Jest solidnie zwi

ą

zany i damy rad

ę

doprowadzi

ć

go

sami.

– Tym lepiej – odpowiedział

ż

andarm – bo my mamy swój wyznaczony

szlak a to by nam przeszkodziło.

– Chod

ź

my! Do widzenia i powodzenia!

Ż

andarmi udali si

ę

w swoj

ą

drog

ę

, a wie

ś

niacy wybrali kierunek

przeciwny. Pierre-Jean był zdruzgotany i bezwiednie stawiał kroki. Zwi

ą

zany i

zakneblowany, nie miał nawet szans aby spróbowa

ć

przekupi

ć

swych

stra

ż

ników. Kiedy

ż

andarmi znikn

ę

li, wie

ś

niacy, opuszczaj

ą

c główn

ą

drog

ę

,

wybrali mało ucz

ę

szczane dró

ż

ki. Po długim marszu, podczas którego nie

zwrócili si

ę

ani jednym słowem do Pierre-Jeana, dotarli do rzeki Gapeau. W

czasie gdy przeprawiali si

ę

przez ni

ą

promem, nieszcz

ę

sny uciekinier chciał

rzuci

ć

si

ę

do wody, ale powstrzymany silnymi r

ę

kami musiał zrezygnowa

ć

z

jakichkolwiek prób samobójstwa.

Wie

ś

niacy równie

ż

omijali główne drogi i wkrótce znale

ź

li si

ę

w samym

ś

rodku gór. Pierre-Jean nic nie rozumiał z ich post

ę

powania. To były góry

Anti. Oddalali si

ę

wi

ę

c od Tulonu i powinni zbli

ż

a

ć

si

ę

ju

ż

do Notre-Dame-des-

Maures. W efekcie tego stało przed nimi miasteczko Test des Canneaux.
Obeszli je i powrócili na główn

ą

drog

ę

. Stał tam jaki

ś

m

ęż

czyzna i sprawiał

wra

ż

enie,

ż

e ich oczekuje. Zaprowadzono do niego Pierre-Jeana. Był to pan

Bernardon. Wi

ę

zie

ń

chciał uczyni

ć

jaki

ś

gest, ale Marsylczyk szedł przodem,

przewodz

ą

c całej trupie, która ju

ż

wkrótce dotarła do małego domku

oddalonego nieco od miasteczka Notre-Dame-des-Maures.

Pierre-Jean został wepchni

ę

ty do niskiego pomieszczenia, w którym

zastał star

ą

kobiet

ę

. Za nim wszedł pan Bernardon i trzej wie

ś

niacy.

Uciekiniera oswobodzono z wi

ę

zów.

– Dlaczego jestem pilnowany? To

ź

le, panie – rzekł do Marsylczyka.

– Ci ludzie s

ą

mi oddani – odpowiedział pan Bernardon. – Gdyby nie ich

fortel z prowadzeniem pana do Tulonu,

ż

andarmi zatrzymaliby pana i byłby

background image

pan zgubiony!

Pierre-Jean ju

ż

nic nie rozumiał. Pan Bernardon dał znak, aby usiadł i

rzekł do niego:

– Prosz

ę

posłucha

ć

. Trzy lata temu Pierre-Jean wyszedł z wi

ę

zienia po

zako

ń

czeniu swojej kary – był skazany na pi

ęć

lat galer. W ko

ń

cu i dla niego

wybiła godzina wolno

ś

ci. Zaopatrzony w paszport, ubrany w spodnie z sukna,

now

ą

koszul

ę

i czapk

ę

, opuszczał wi

ę

zienie prawie t

ą

sam

ą

drog

ą

co dzisiaj.

Cał

ą

jego fortun

ę

stanowiło pi

ęć

dziesi

ą

t franków – mała sumka, któr

ą

ciułał

grosz po groszu. Wychodz

ą

c na wolno

ść

, z pewno

ś

ci

ą

nie miał złych

zamiarów. Zgubił si

ę

po drodze i stracił jeden dzie

ń

na rozwa

ż

ania. Surowa

kara, jak

ą

odbył, nie mogła go zmieni

ć

ani nim zawładn

ąć

. Ró

ż

nego rodzaju

przest

ę

pstwa, z którymi si

ę

zetkn

ą

ł w wi

ę

zieniu, pozwoliły mu powzi

ąć

kilka

stanowczych postanowie

ń

: chciał zobaczy

ć

swoj

ą

star

ą

matk

ę

, utrzymywa

ć

j

ą

swoj

ą

prac

ą

i kocha

ć

z całego serca. I tak jego kroki stawały si

ę

coraz

ż

ywsze

i weselsze, poniewa

ż

oddalały go od wi

ę

zienia i zbli

ż

ały do domu. Tylko

rumienił si

ę

za ka

ż

dym razem, kiedy

ż

andarmi zmuszali go do rozwijania

ż

ółtego paszportu, którego okazywania domagało si

ę

zbyt okrutne prawo. Po

długim marszu, kiedy dotarł do miasteczka Notre-Dame-des-Maures,
zatrzymał si

ę

w tym samym domu co dzisiaj. Znajdowała si

ę

w nim stara

kobieta – oto i ona! Płakała samotnie w k

ą

cie i, rozpaczaj

ą

c, wyrywała włosy

z głowy. Pierre-Jean chciał pozna

ć

przyczyn

ę

jej bólu: “Niestety, mój syn jest

bardzo daleko, wyjechał za ocean, aby si

ę

wzbogaci

ć

a mnie przysporzy

ć

cierpie

ń

. Od jego wyjazdu na moj

ą

głow

ę

spadaj

ą

same nieszcz

ęś

cia: wzrosły

opłaty, przyszła pora złych zbiorów i dług w wysoko

ś

ci pi

ęć

dziesi

ę

ciu franków,

urz

ę

dnicy chc

ą

sprzeda

ć

moj

ą

biedn

ą

chat

ę

!” Łzy tej starej kobiety wydawały

si

ę

prawdziwe. W ka

ż

dej chwili mógł przyby

ć

komornik i wyrzuci

ć

j

ą

na ulic

ę

!

Pierre-Jean bardzo kochał swoj

ą

matk

ę

. Jeanne Renaud, tak

ż

e leciwa i

nieszcz

ęś

liwa, znajdowała si

ę

by

ć

mo

ż

e w podobnym poło

ż

eniu i

obowi

ą

zkiem jego miłosiernego sumienia było przyj

ść

jej z pomoc

ą

.

Wszystko, co posiadał, czyli wła

ś

nie te pi

ęć

dziesi

ą

t franków – dał kobiecinie.

Pierre-Jean zrobił dobry uczynek. Był dumny ze swego szlachetnego serca i
zadowolony z siebie. W tej samej chwili do chaty wszedł komornik. Pierre-
Jean, nie

ż

ałuj

ą

c okazanego kobiecie współczucia, kalkulował,

ż

e je

ś

li miałby

sto franków, zatrzymałby niezb

ę

dne mu pi

ęć

dziesi

ą

t, aby móc doko

ń

czy

ć

swoj

ą

dalek

ą

podró

ż

i pomóc swej zapewne tak

ż

e biednej matce! Równie

trudno było znale

źć

prac

ę

tam, sk

ą

d pochodził Pierre-Jean! Komornik,

zadowolony z zapłaty, wr

ę

czył starej kobiecie rewers i udał si

ę

w swoj

ą

stron

ę

. I nie wiadomo jaka zła my

ś

l zawładn

ę

ła Pierre-Jeanem, ale, nie

ograbiaj

ą

c komornika doszcz

ę

tnie, wszedł w posiadanie, ni mniej ni wi

ę

cej,

tylko owych pi

ęć

dziesi

ę

ciu franków. My

ś

l

ą

c,

ż

e swym dobrym uczynkiem

okupił zły, ruszył w dalsz

ą

drog

ę

! Ale nim zd

ąż

ył zobaczy

ć

swoj

ą

matk

ę

,

ś

cigany przez policj

ę

za dokonanie kradzie

ż

y, został ponownie postawiony

przed s

ą

dem i skazany na dziesi

ęć

lat wi

ę

zienia i zakucia w kajdany! Biedny

człowiek, miał na co si

ę

u

ż

ala

ć

– jego matka umierała, zanim zd

ąż

yła po raz

ostatni ucałowa

ć

syna!

Tu Bernardon przerwał. Pierre-Jean czuł napływaj

ą

ce do oczu łzy.

Marsylczyk uj

ą

ł dło

ń

starej kobiety i umie

ś

cił j

ą

w r

ę

ce Pierre-Jeana.

– Oto moja matka – rzekł do niego. – Pan j

ą

uratował. Modlili

ś

my si

ę

oboje za pana!

Pierre-Jean padł na kolana. Bernardon podniósł go.

background image

– Mój przyjacielu, jeszcze dzisiaj wracamy wszyscy do Marsylii. Jeden z

moich statków zawiezie pana do Ameryki. Prosz

ę

, niech pan we

ź

mie te

pieni

ą

dze, które zabezpiecz

ą

na zawsze pa

ń

skie potrzeby! Tymczasem

prosz

ę

, niech pan przysi

ę

gnie,

ż

e podejmie prac

ę

.

– Przysi

ę

gam panu, tylko tak mog

ę

si

ę

oczy

ś

ci

ć

we własnych oczach!

Pan Bernardon

ś

cisn

ą

ł mu r

ę

k

ę

, mówi

ą

c:

– Dla mnie od dawna jest pan uczciwym człowiekiem!

Jeszcze tego samego wieczora Pierre-Jean, w towarzystwie kupca i jego

matki, przybyli do Marsylii, a nazajutrz trójmasztowiec Ceres, o ładowno

ś

ci

siedmiuset beczek, przyj

ą

wszy na pokład oczekiwanego pasa

ż

era, płyn

ą

ł pod

pełnymi

ż

aglami w kierunku cie

ś

niny Gibraltar.

KONIEC

Przypisy

1

Michel Verne, syn Julesa Verne’a, był “twórc

ą

Przeznaczenia Jeana

Morénasa.

2

darsa – chroniony basen w porcie

ś

ródziemnomorskim.

3

fatyga – tu: zwrot marynarski – skazani, którzy s

ą

zatrudniani przy

pracach portowych poza terenem wi

ę

zienia.

4

zbir – tu: pejoratywne okre

ś

lenie stra

ż

nika.

5

ragoût – potrawa z kawałków mi

ę

sa baraniego, duszonego z jarzynami i

korzennymi przyprawami, cz

ę

sto z dodatkiem sosu pomidorowego.

6

argus – ni

ż

szy rang

ą

podoficer wi

ę

zienny pilnuj

ą

cy skaza

ń

ców.

7

Saint Mandrier – półwysep naprzeciw redy w Tulonie.

8

1 funt – ok. pół kilograma.

9

20 km na wschód od Tulonu.

10

Przyl

ą

dek Garonne – dawna nazwa przyl

ą

dka Carqueiranne,

stanowi

ą

cego wschodni

ą

kraw

ę

d

ź

Wielkiej Redy Tulo

ń

skiej.

11

Półwysep Cepet – dawna nazwa półwyspu Saint-Mandrier.

12

fort Aiguillette – poło

ż

ony na wschód od Tour Royal i na zachód od

Małej Redy; fort ten nadzorował wej

ś

cie do Małej Redy.

13

sol – moneta u

ż

ywana we Francji, równa 12 denarom, odpowiednik

szel

ą

ga w Polsce; gruba moneta – zwrot okre

ś

laj

ą

cy monet

ę

o wysokim

nominale i znacznej ilo

ś

ci szlachetnego kruszcu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Verne Juliusz Pierre Jean
Juliusz Verne Pierre Jean [pl]
Jules Verne Pierre Jean PL
Verne Juliusz Nadzwyczajne Przygody Pana Antifera
Verne Juliusz Wspaniałe Orinoko
Verne Juliusz Archipelag w płomieniach
Verne Juliusz Bez przewrotu
Verne Juliusz Wśród Łotyszów
Verne Juliusz Latarnia Na Końcu Świata
Verne Juliusz Mistrz Zachariasz
Verne Juliusz W 80 dni dookola swiata
Verne Juliusz Pływające miasto
Verne Juliusz Sfinks Lodowy
Verne Juliusz Przełamanie blokady
Verne juliusz Z Ziemi na księżyc
Verne Juliusz 500 miljonów Begumy
Verne Juliusz Pan Dis I Panna Es
Verne Juliusz Buntownicy z Bounty
Verne Juliusz Xxix Wiek

więcej podobnych podstron