ALISON ROBERTS
Prawdziwa
doskonałość
Tytuł oryginału: A Perfect Result
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Był to bajkowy dzień na ślub. Kamienny kościółek ota-
czało morze złocistych żonkili, które łagodnie falowały, po-
ruszane północno-zachodnim wiatrem. Idealnie błękitne niebo
także wyglądało jak z bajki. Śnieg na zboczach Alp Połu-
dniowych dowodził, że jeszcze daleko do końca sezonu nar-
ciarskiego, lecz poza tym sierpień w Canterbury w Nowej
Zelandii wyraźnie zwiastował nadejście dobrych rzeczy. Bu-
dził nadzieję.
Toni Bagien na moment przymknęła powieki i wsłuchała
się w melodyjny głos pastora.
- Kochani, zebraliśmy się tutaj, aby w obliczu Boga i
w obecności członków tej kongregacji połączyć węzłem mał-
żeńskim tego mężczyznę i tę kobietę...
Toni czuła niepowtarzalną magię tej ceremonii i piękno
publicznego wyznania uczuć. Dobrze wiedziała, jaka wzru-
szona musi teraz być Sophie Bennett. Oliver Spencer wibru-
jącym z emocji głosem powtarzał przysięgę małżeńską,
a Sophie za chwilę miała obiecać mu to samo, co on jej
- miłość i przywiązanie. Na resztę życia.
Te słowa poruszyły Toni do głębi. Nieważne, o czym
świadczą dane statystyczne. Niektórzy ludzie znajdują swą
drugą połowę, są wierni, lojalni i na tyle skłonni do poświę-
R
S
ceń, że ich związek jest w stanie przetrwać próbę czasu, stać
się wartością nie umniejszoną żadnymi statystykami i nie
spisaną na straty jako niemodna instytucja. Niektórzy ludzie
nadal wierzą w małżeństwo. Tacy jak Sophie i Oliver.
R
S
Jak ona, Toni.
- Będziecie się kochać, darzyć szacunkiem i dbać o siebie
nawzajem, w zdrowiu i w chorobie, dopóki śmierć was nie
rozłączy.
Toni spojrzała na swój bukiet: maleńkie żonkile wśród mi-
niaturowych białych różyczek i delikatnej gipsówki. Dziś
pierwszy raz stała w pobliżu ołtarza jako członkini weselnego
orszaku. Z dala od innych gości, blisko pastora. Z łatwością
mogłaby sobie wyobrazić, że to jej ślub. Gdyby ktoś machnął
czarodziejską różdżką, Sophie i Oliver zniknęliby, a tutaj sta-
łaby teraz w ślubnej sukni ona, Toni, i... Josh Cooper.
- Mogę prosić obrączki? - Pastor popatrzył na drużbę.
Josh sięgnął do lewej kieszeni marynarki, potem do pra-
wej, i na jego twarzy pojawił się wyraz konsternacji. Toni
zamarła, lecz Josh nagle szeroko się uśmiechnął i z górnej
wewnętrznej kieszonki wyjął skórzane etui. Oliver i Sophie
zerknęli na siebie z rozbawieniem, lecz Toni spiorunowała
Josha wzrokiem.
Josh słynął z tego, że w każdej sytuacji umiał rozładować
napiętą atmosferę. Jeśli emocje sięgały zenitu, zawsze czymś
je neutralizował. Aż dziw, że Oliver zdołał go namówić do
zostania drużbą. Josh wpadał w popłoch na sam dźwięk sło-
wa „małżeństwo". Najmniejsza wzmianka o ślubie działała
na niego zniechęcająco, a kobieta, która ją uczyniła, przesta-
wała go interesować. Toni przekonała się o tym wielokrotnie.
- Ogłaszam was mężem i żoną - uroczyście powiedział
pastor. - Może pan pocałować pannę młodą - dodał z dobro-
tliwym uśmiechem.
Toni z zapartym tchem obserwowała grę uczuć na twarzy
Olivera, gdy odrzucał z twarzy żony welon. Oddałaby wszy
stko, aby jeden jedyny raz w życiu mężczyzna spojrzał na
nią właśnie tak. Poczuła pod powiekami łzy i gwałtownie
R
S
zamrugała, aby je powstrzymać. Miała nadzieję, że tusz do
rzęs jest wodoodporny. Od dawna się nie malowała i nie
spytała, jaki to kosmetyk. Zresztą, to Sophie ją namówiła do
skorzystania z dodatkowych usług w salonie fryzjerskim.
Z okazji tego ślubu Toni i tak znacznie zmieniła swój wy-
gląd, więc dała się przekonać również do makijażu.
Pocałunek się przedłużał, co usatysfakcjonowani goście
przyjęli zbiorowym westchnieniem. Zadowolona z tego fina-
łu Toni zerknęła na Josha, aby zobaczyć, czy i on podziela
entuzjazm młodej pary. Ale Josh nie patrzył na Olivera i So-
phie. W zamyśleniu przyglądał się jej, Toni. I przysunął się
do niej, gdy młodzi poszli podpisać dokumenty.
- Wyglądasz... jakoś inaczej -mruknął jakby z pretensją
w głosie, błądząc spojrzeniem po jej twarzy.
- Naprawdę? - Serce Toni zabiło szybciej. Jak dalece
inaczej? Na tyle, aby Josh spojrzał na nią innym okiem? Aby
ujrzał w niej nie tylko godną zaufania współpracownicę
o anielskiej cierpliwości i specjalistkę od czarnej roboty?
Aby w koleżance dostrzegł kobietę?
- To pewnie ta sukienka - stwierdziła lekkim tonem. -
Pierwszy raz widzisz mnie wystrojoną.
- Hm. - Josh przesunął wzrokiem po jej figurze w prostej
kreacji z żółtego jedwabiu, po czym uśmiechnął się i jakby
trochę zadumany skinął głową. - Nieźle, Mokradełko.
- Dzięki - odparła cierpko. Czy Josh ma pojęcie, jak ona
nienawidzi tego słowa? Chyba nie. Nigdy nie protestowała,
gdy tak się do niej zwracał, ponieważ zawsze robił to serdecz-
nie. Niewątpliwie lubił swą administratorkę, lecz rzadko oka-
zywał to w inny sposób, toteż Toni ceniła nawet i ten. Nie-
dawno jednak to przezwisko zaczęło ją irytować. Kojarzyło
się z czymś mrocznym i bagnistym. Takim nieciekawym jak
właśnie ona.
Trawnik w przykościelnym ogrodzie okazał się trochę
R
S
wilgotny i grząski, lecz nikt nie narzekał, dywan z kwitną-
cych hiacyntów i sękate pnie starych dębów stanowiły bo-
wiem idealne tło dla ślubnych zdjęć.
- Jak moja szminka? - spytała zaniepokojona Sophie,
gdy fotograf wszystkich ustawił.
- Mnie smakowała - stwierdził Oliver.
- Nie o to pytam. Co, zjadłeś całą?
- Jeszcze sporo zostało - zapewniła Toni i odsunęła welon
trochę dalej od twarzy Sophie. - Szkoda ukrywać tę
wspaniałą fryzurę - mruknęła.
Długie do ramion, proste włosy panny młodej były zwi-
nięte
w wymyślny węzeł ozdobiony maleńkimi białymi kwiatuszka-
mi, a drobne loczki wdzięcznie opadały na czoło i uszy.
- Twoją na szczęście widać w całości. - Sophie uśmiech-
nęła się do przyjaciółki. - Jest fantastyczna.
- Mnie też się podoba - przyznała Toni. - Gdyby nie twoja
fryzjerka, nigdy bym się nie zdecydowała na coś takiego.
- Już wiem, co cię tak odmieniło! - triumfalnie oświad-
czył Josh. - Masz rozpuszczone włosy.
Toni i Sophie spojrzały na siebie z uśmiechem.
- Ach, ci mężczyźni! - jęknęła Sophie. Wzięła Olivera
pod ramię i z rozpromienioną miną spojrzała na fotografa.
- Wszyscy jesteście beznadziejni!
Najwyraźniej nie można było oczekiwać, że Josh zauważy
taki drobiazg jak skrócenie włosów Toni o połowę. Teraz
sięgały łopatek, a mistrzowskie wycieniowanie ujawniło fale,
o których istnieniu Toni do tej pory nie miała pojęcia.
- Ale jest jeszcze coś oprócz włosów, prawda? - Josh
zignorował prośbę fotografa błagającego o patrzenie w obiek-
tyw i nadal chłonął wzrokiem Toni.
- Powiedz mu, Toni - poradził Oliver - bo nigdy nie
skończymy tej sesji.
R
S
- Nie mam na nosie okularów - wyjaśniła. - Już ich nie
potrzebuję.
Josh milczał, trochę zakłopotany faktem, że przeoczył coś
tak oczywistego. A Toni zrobiło się go żal. Wiedziała, jak
bardzo zmienił się jej wygląd. Sama zaniemówiła z wrażenia,
gdy szykując się z Sophie do ceremonii, spojrzała w lustro.
Nagle poczuła się jak bohaterka starych filmów, która zdej-
muje okulary, rozpuszcza włosy i z szarej myszki zmienia się
w piękność.
Tym razem transformacja trwała nieco dłużej. Trzy mie-
siące temu Toni poddała się laserowemu zabiegowi korygują-
cemu krótkowzroczność, lecz dopiero parę dni temu defini-
tywnie przestała nosić okulary. Na razie czuła się bez nich
trochę dziwnie, wręcz bezbronnie. Zwłaszcza teraz, gdy Josh
patrzył na nią tak badawczo. Oczywiście był zdziwiony, lecz
sprawiał też wrażenie trochę zaniepokojonego - jakby się
obawiał, że bardziej atrakcyjna Toni będzie gorzej pracować.
Toni westchnęła cichutko i odwróciła się twarzą do obiek-
tywu. Fotograf wykonał serię zdjęć młodej pary, następnie
poprosił o pozowanie druhnę i drużbę. Stojąc na trawniku
tylko z Joshem, Toni poczuła się zanadto wyeksponowana.
Uśmiechnęła się trochę ponuro i utkwiła wzrok w grupie gości
daleko za aparatem fotograficznym.
Obok pastora stała przełożona pielęgniarek Janet Muir i
dawała burę swoim synkom bliźniakom. Pastor także patrzył
z dezaprobatą na chwilowo skruszonych chłopców, którzy
ściskali w rączkach żonkile. Na widok dwójki maluchów Toni
bezwiednie wesoło się uśmiechnęła. Na polecenie fotografa
bez wahania przysunęła się do Josha i wzięła go pod ramię.
- To trochę przerażające, prawda? - mruknął. - Podczas
ceremonii oblałem się zimnym potem na myśl, że to ja mógł-
bym właśnie stać na miejscu Olivera.
- Bliskość ołtarza wprawiła cię w popłoch, co? - Toni
R
S
przelotnie spojrzała na twarz Josha. Ciekawe, czy rzeczywi-
ście jest takim zaprzysiężonym wrogiem małżeństwa? A mo-
że te wielokrotnie wyrażane poglądy są tylko na pokaz? Ale
cyniczny uśmieszek Josha rozwiał wszelkie wątpliwości.
- Dobrze mnie znasz, Mokradełko. W życiu się tak nie
poświęcę. Dla nikogo.
Owszem, znała go nieźle. Wiedziała, jaki jest żyjący na
maksymalnych obrotach Josh Cooper. Miłośnik szybkich aut
i łatwych kobiet. Prawdziwy hedonista uwielbiający wy-
kwintne wina i potrawy, taniec i sporty wysokiego ryzyka.
Zwolennik wszystkiego, co zwiększa poziom adrenaliny.
Osobnik często powtarzający takie chwytliwe powiedzonka
jak „Zycie jest zbyt krótkie" i „Trzeba iść na całość".
Człowiek, który żadnych spraw osobistych nie bierze po-
ważnie. Ale dziś Toni musiała przyznać, że przejął się rolą
drużby.
Dopilnował przejazdu gości na miejsce przyjęcia, a teraz
dosłownie dwoił się i troił. Nie zasiadł przy stole, tylko dole-
wał wszystkim szampana, prowadził do bufetu wiekową
ciotkę Olivera i dyskutował z nią o zaletach potraw nakłada-
nych na jej talerz oraz starał się pogawędzić z każdym, kto
akurat był wolny. Niedawno zrzucił marynarkę ciemnoszare-
go garnituru, podwinął rękawy jedwabnej koszuli i rozpiął
kamizelkę. Mimo to nadal był bardziej elegancki niż inni
mężczyźni. Toni dyskretnie śledziła go wzrokiem, zapomina-
jąc o deserze.
- Wyglądasz bosko, Toni. - Obok niej usiadła Janet. -
Prawie cię nie poznałam, gdy weszłaś do kościoła.
- Dzięki, Jan. Nie jestem pewna, czy sama się rozpoznaję.
- Toni uśmiechnęła się do koleżanki. - Masz śliczną sukienkę.
Do twarzy ci w tym kolorze.
Szafirowy odcień kreacji Janet Muir był o ton ciemniejszy
R
S
od barwy jej oczu, a przepaska z tej samej tkaniny przytrzy-
mywała gęste kasztanowe loki.
- Mam nadzieję, że się nie rozleci, dopóki nie wrócę do
domu. Skończyłam ją szyć o drugiej nad ranem. Dół ledwie
się trzyma. - Janet rozejrzała się wokół i zmarszczyła brwi.
- Widziałaś bliźniaków?
- A jakże! - Toni z trudem zachowała powagę. - Zrywali
kremowe różyczki z weselnego tortu.
- O, nie! -jęknęła Janet. - Małe potwory. A obiecali się
dobrze zachowywać.
- Nie martw się. - Toni poklepała ją po ręce. - Josh już
się nimi zajął. Spójrz.
Ruchem głowy wskazała główny stół. Obok Josha stali
bliźniacy w takich samych dżinsowych kurteczkach. Przez
ramię mieli przerzucone białe serwetki, a dwie jasnowłose,
kędzierzawe główki pochylały się z przejęciem. Obaj malcy
trzymali w obu rączkach po butelce szampana.
- Oho - mruknęła Janet. - To kiepski pomysł, Josh.
Ale chłopcy radzili sobie całkiem nieźle. Josh początkowo
dyskretnie podtrzymywał dno butelek, gdy Adam i Rory
napełniali kieliszki. Ale po krótkiej praktyce obaj mali kelne-
rzy nabrali wprawy. Zadowoleni ze swych osiągnięć, uśmie-
chali się od ucha do ucha. Goście też byli zachwyceni. Josh
postukał nożem o szklankę i poczekał, aż gwar ucichnie, by
wygłosić okolicznościowe przemówienie.
- Małżeństwo to podobno wspaniały wynalazek, ale to
samo mówi się o zestawie do naprawy rowerowych dętek
- oświadczył, a wszyscy parsknęli śmiechem. - Osobiście
nie miałem okazji wypróbować żadnego z nich, lecz patrząc
dziś na Olivera i Sophie jestem skłonny zgodzić się z opinią,
że małżeństwo to triumf nadziei nad doświadczeniem. Jeśli
uznać moją współpracę z Oliverem Spencerem za podstawę
R
S
do wróżb na przyszłość, to nadzieja ma wielką szansę.
Rozległ się zbiorowy pomruk aprobaty, a Toni spojrzała
na młodą parę. Oliver i Sophie czule patrzyli sobie w oczy,
trzymając się za ręce. Ale uwagę wszystkich skupiał na sobie
Josh, który z kieliszkiem w dłoni zaczął opowiadać o począt-
kach swej znajomości z Oliverem. Cztery lata temu zostali
współwłaścicielami małej poradni St. David's.
Cztery lata, w myślach powtórzyła Toni. A wydaje się, że
to było wczoraj. W ustach Josha brzmiało to tak, jakby Oliver
samodzielnie uratował podupadającą poradnię i zmienił ją
w kwitnące centrum medyczne. Ale Toni znała prawdę lepiej
niż ktokolwiek. Rozpoczęła tam pracę dziesięć lat temu. Josh
był wtedy dwudziestoośmioletnim, pełnym entuzjazmu leka-
rzem, który właśnie odkupił praktykę od przechodzącego na
emeryturę doktora Jamiesona. Starszy pan już dawno powi-
nien był to zrobić. Od lat miał coraz mniej pacjentów, ponie-
waż odchodzili gdzie indziej, zniechęceni jego powolnością
i staroświeckimi metodami leczenia.
Poradnia nie zmieniła się na lepsze z dnia na dzień. Po-
czątki były trudne. Dopiero po trzech latach liczba pacjentów
wzrosła do poziomu gwarantującego zyski uzasadniające dal-
sze istnienie placówki. W tamtym okresie Toni dawała z sie-
bie wszystko, często pracując dłużej niż na pół etatu, za które
jej płacono. I całym sercem cieszyła się ze znakomitej opinii,
jaką wśród pacjentów miał Josh.
Podzielała też jego entuzjazm, gdy przyjął Olivera Spen-
cera jako młodszego wspólnika, a wkrótce potem zatrudnił
Janet Muir. Sama też została doceniona i została kierowniczką
administracji. Razem stworzyli zgrany zespół, od niedawna
zasilony osobą Sophie. Toni uśmiechnęła się do niej i w tej
samej chwili uczynił to Josh.
R
S
- Sophie na początku tego roku podjęła u nas pracę jako
internista. - Josh jeszcze nie skończył mowy, której Toni
słuchała jednym uchem. - Oliver z radością został jej szefem
i mentorem. Czasem się zastanawiałem, czego naucza na tych
szkoleniowych sesjach.
Josh znów poczekał, aż chichoczący goście przycichną.
Niewątpliwie świetnie się bawili, gdy raczył ich historyjkami
o śmiesznych incydentach, jakie zdarzyły się podczas jego
współpracy z Oliverem. Wszyscy byli w doskonałych humo-
rach, gotowi wznieść toast, do którego Josh wyraźnie zmie-
rzał.
- Wiedzieliśmy, że Sophie planuje ślub - ciągnął po chwi-
li milczenia. Kilka osób znacząco spojrzało po sobie, a Sophie
się zarumieniła. Jej długotrwałe narzeczeństwo nie było dla
nikogo tajemnicą. - Stopniowo przyzwyczajaliśmy się do my-
śli, że Sophie zmieniła zamiar, lecz nagle odkryliśmy ślubne
plany Olivera. - Josh powoli pokiwał głową. - To wszystko
nabrało sensu, gdy wyszło na jaw, że oni zamierzają wziąć
ślub z sobą. I właśnie dziś to zrobili.
Josh umilkł na kilka długich sekund, a goście patrzyli na
niego wyczekująco. Spodziewali się jakiegoś nadzwyczajne-
go żartu na zakończenie mowy, czegoś, co może powiedzieć
tylko ktoś obdarzony tupetem Josha. Na twarzach Sophie
i Olivera odmalowało się rozbawienie pomieszane z rezyg-
nacją. Lecz Josh nieoczekiwanie spoważniał i utkwił wzrok
w nowożeńcach.
- Podczas indiańskiej ceremonii zaślubin padają następu-
jące słowa: Już nigdy nie zmoczy was deszcz, ponieważ bę-
dziecie dla siebie nawzajem schronieniem. Już nigdy nie
zmarzniecie, ponieważ będziecie dla siebie nawzajem cie-
płem. Już nie grozi wam samotność. Nadal jest was dwoje,
lecz przed wami tylko jedno życie.
Josh uniósł kieliszek.
R
S
- Za Sophie i Olivera - powiedział, przerywając ciszę.
Toni chciała powtórzyć ten toast, ale słowa uwięzły jej
w gardle. Znów poczuła pod powiekami łzy i zauważyła, że
kilka osób także sięgnęło jednocześnie po kieliszek i chus-
teczkę. Wciąż miała zamglone oczy, gdy krojono ślubny tort.
Jakim cudem Josh wymyślił coś tak pięknego? I takiego głę-
bokiego! A może wzruszyła się tak bardzo tylko dlatego, że
nie spodziewała się po nim niczego serio?
Jakby chcąc zatrzeć wrażenie po swym emocjonalnym
wyskoku, Josh rzucił się w wir zabawy. Znów krążył w tłumie
gości, podawał talerzyki z tortem i żartował z zachwyconymi
jego osobą młodymi kuzyneczkami Olivera.
Niby dlaczego nie? Toni dopiła szampana i westchnęła.
Josh na pewno może być obiektem uwielbienia każdej obecnej
tu dziewczyny. Był zbyt dobrym i szanowanym lekarzem, aby
cokolwiek - nawet etykietka kobieciarza – mogło zepsuć mu
opinię.
Był też bardzo przystojny i pewny siebie. Emanował sym-
patią do ludzi, miał poczucie humoru i rzeczywiście potrafił
się bawić. Wszyscy uwielbiali Josha Coopera. Toni Bagien
także. Lecz ona kochała nie tylko publiczny wizerunek Josha.
Znała również te cechy jego charakteru, których on tak łatwo
nie ujawniał. Na przykład jego. miękkie serce wobec dzieci,
do czego głośno nigdy w życiu by się nie przyznał. Bywał
też autentycznie smutny, gdy już w żaden sposób nie mógł
pomóc pacjentowi. A czasem, gdy miał kaca, wyładowywał
na niej zły humor, lecz Toni zawsze mu to wybaczała. Wie-
działa o prawdziwym Joshu dużo więcej niż inni. I kochała
w nim wszystko.
Właśnie sprzątnięto ze stołów i odsunięto je na bok, gdy
Janet Muir zawołała synów.
- Chętnie zostałabym na tańce - przyznała z żalem, żeg-
R
S
nając się z Toni - ale muszę zabrać tych urwisów do domu.
A ty koniecznie złap bukiet!
- Jeśli mi się uda, oddam go tobie - z uśmiechem odparła
Toni. - Dla mnie chyba jest trochę za późno.
- Z pewnością robi się późno dla tych malców. - Janet
pieszczotliwie zwichrzyła czupryny zmęczonych bliźniaków.
- Och, spójrz, Sophie i Oliver tańczą. Wyglądają ślicznie,
prawda? - Adam i Rory ziewnęli, a ich mama pokiwała gło-
wą. - Idziemy, dzieciaki. Pora spać.
Po wyjściu Janet obok Toni zmaterializował się Josh.
- Musimy zatańczyć. - Chwycił ją za rękę. - To nasz
obowiązek. Musimy dać gościom sygnał do zabawy. Prze-
czytałem o tym w poradniku ,, Jak być drużbą".
Toni próbowała stłumić rozczarowanie. Czy Josh zatań-
czyłby z nią, gdyby nie obowiązek? Na moment zapomniała
o tych wątpliwościach, gdy Josh wziął ją w ramiona i przez
jedwab sukni poczuła na plecach jego ciepłą dłoń.
Właściwie znała to doznanie. Zdarzało się, że w pracy
Josh czasem jej dotknął - przelotnie uścisnął ramię lub po-
klepał po ręce, wdzięczny za wykonane zadanie. A w urodzi-
ny lub przy równie ważnej okazji - nawet przytulił. I zawsze
wywoływało to podobny skutek, który teraz boleśnie wzmoc-
niły romantyczne tony walca. W tej chwili Toni czuła się tak,
jakby oferowano jej kieliszek najwspanialszego wina. Brzeg
pucharu stykał się z jej ustami, wdychała cudowny aromat
trunku i wiedziała, że jeśli pozna jego smak, już nigdy nie
zechce spróbować innego wina. I właśnie wtedy, gdy płyn
niemal dotykał jej warg, ktoś ów kieliszek zabierał.
Josh obejmował ją tak delikatnie, jakby znał jej rozterki.
- Chyba rozklejasz się na weselach? .- Spojrzał na nią
z łagodnym współczuciem. - Naprawdę wierzysz w te obiet-
nice typu „na dobre i na złe"?
R
S
- Tak - przyznała cicho. - Dopóki śmierć nas nie rozłączy.
Josh wyraźnie zesztywniał i oboje pomylili kroki. Toni
wyczuła jego napięcie i skarciła się w duchu za to, że pal-
nęła coś nieodpowiedniego. Josh nad jej ramieniem obserwo-
wał pary, których przybywało na parkiecie.
- Sądzisz, że już spełniliśmy nasze obowiązki? - W gło-
sie Josha zabrzmiało zakłopotanie. - Obiecałem kuzynkom
Olivera po jednym tańcu i nie mogę ich zawieść.
- Oczywiście, że nie - zgodziła się Toni. - Coś takiego
zepsułoby ci opinię. - Pośpiesznie wysunęła się z jego objęć.
- Zresztą, i tak chwilowo mam dość tańczenia.
Usiadła przy stoliku i stwierdziła, że jej kieliszek jest pu-
sty. Dolewający gościom szampana kelner zerknął w jej stro-
nę, lecz Toni odwróciła wzrok. Nadmiar alkoholu nigdy ni-
czego nie rozwiązuje.
Muzyka nagle się zmieniła. Słysząc głośne dźwięki rock
and rolla, Josh wydał radosny okrzyk i błyskawicznie zaraził
swoim entuzjazmem wszystkich gości. Na parkiecie rozpętało
się taneczne szaleństwo.
- Przypadek beznadziejny. - Sfrustrowana Toni pokręci-
ła głową, ale się uśmiechnęła. - Cóż, niech zacznie się zaba-
wa! - Uniosła kieliszek, wzywając kelnera. - A co mi tam!
- mruknęła.
To ona jest beznadziejna. Od dawna beznadziejnie zako-
chana w kimś, kto o tym nie wie. I nie chce wiedzieć.
R
S
ROZDZIAŁ DRUGI
Była już dziewiąta, a doktor Cooper jeszcze się nie zjawił.
Pani Bradshaw westchnęła, przeglądając ilustrowane czaso-
pismo, a Toni niespokojnie zerknęła na zegar i odebrała tele-
fon.
- Centrum medyczne St. David's. - Sięgnęła po ołówek.
- Przykro mi, panie Campbell, doktor Spencer przez tydzień
będzie nieobecny. - Przez chwilę znów słuchała swego roz-
mówcy. - Doktor Cooper ma dziś komplet, ale po południu
zacznie dyżurować jego zastępca. Czy to pilne? - Toni prze-
rzuciła kilka kartek terminarza. - Może w następny wtorek?
O dziesiątej? - Wpisując do rubryki nazwisko, spojrzała na
drzwi, ale otworzyła je młoda kobieta z niemowlęciem w sa-
mochodowym foteliku, a nie Josh.
- Cześć. Przywiozłam Melissę na badanie.
Toni wychyliła się zza wysokiego blatu i spojrzała na
śpiące maleństwo.
- Och, Jenny, ona jest rozkoszna! - stwierdziła z zachwy-
tem. - Co słychać?
- Z wyjątkiem braku snu, wszystko dobrze.
- Usiądź. Janet wkrótce się wami zajmie, a doktor
Cooper później zbada Mellissę. - Miejmy nadzieję, dodała
w duchu, po czym załatwiła kolejny telefon i skinęła głową
wchodzącej do recepcji Janet.
- Lista przypomnień gotowa? - spytała pielęgniarka.
- Proszę. - Toni podała jej wydruk z nazwiskami pacjen-
R
S
tów, którym należy przypomnieć o terminie badania, analizy
lub szczepienia. Komputer aktualizował tę listę w każdy po-
niedziałek. - Widziałaś Josha?
- Parkuje samochód.
- On rzadko się spóźnia. - Toni trochę się zasępiła. -
Chyba się nie pochorował?
- Jeśli nawet, to rezygnacja z paru szampańskich przyjęć
wyjdzie mu na zdrowie - z uśmiechem odparła Janet. - Dam
głowę, że wczoraj miał gigantycznego kaca po tym weselu.
- Było cudowne, prawda? - Toni rozpromieniła się. -
Oliver i Sophie wyglądali na takich szczęśliwych.
- Uhm. — Janet spojrzała w okno. - Ale to chyba nie
przeszło na drużbę- dodała z westchnieniem. - Przyślij Jenny
do pokoju zabiegowego.
Josh sztywno przeciął poczekalnię i wszedł do recepcji.
Upuścił na podłogę torbę, po czym sięgnął do koszyka po
karty pacjentów, przewracając przy tym szklankę wody.
- Ojej! - Toni chwyciła terminarz, ratując go przed poto-
pem.
- Idiotyczne miejsce na stawianie pełnej szklanki - burk-
nął.
- Twoją pierwszą pacjentką jest pani Bradshaw - spokoj-
nie poinformowała Toni. - Jej karta leży na wierzchu.
Josh chrząknął.
- Kiedy zjawi się ten zastępca?
- Po południu. To doktor Mareszka Singh.
- Super. Może do jego odejścia nauczę się wymawiać to
durne imię.
- To kobieta - wycedziła Toni. Zauważyła, że pacjentka
Josha mierzy ich surowym wzrokiem. - Mam wprowadzić
do gabinetu panią Bradshaw?
Josh skinął głową i stopą przysunął torbę.
R
S
- Zajmij się tymi ciuchami, dobrze, Toni? Trzeba je oddać
do pralni. - Tej prośbie towarzyszył uśmiech, który Toni
natychmiast rozbroił. Popatrzyła uważniej na twarz Josha.
Pod piwnymi oczami widniały sine cienie, a wywołane
uśmiechem zmarszczki po obu stronach ust wydawały się
głębsze niż zwykle. Nawet lekka siwizna w jego kasztano-
wych włosach była dziś jakby bardziej widoczna.
- Chcesz kawy, Josh?
- Jesteś aniołem, Mokradełko. Czarna, dwie kostki cukru.
- Wychodząc na korytarz, Josh trochę się rozpogodził.
Toni wysłała do niego panią Bradshaw, a Jenny z dziec-
kiem do pokoju zabiegowego, po czym przywitała dwóch
kolejnych pacjentów. W tej samej chwili do recepcji zajrzał
ogrodnik.
- Żywopłot domaga się strzyżenia - oświadczył. - Mam
teraz się tym zająć?
- Tak, George, dzięki.
Toni przełączyła telefon do pokoju dla personelu i poszła
zaparzyć kawę. Napełniła elektryczny czajnik i wcisnęła
przycisk, lecz woda nie zaczęła szumieć. Okazało się, że nie
ma prądu - na szczęście tylko w kuchni. Toni wróciła więc
do biurka, żeby zadzwonić po znajomego elektryka. Pani
Bradshaw już czekała, by uregulować rachunek, a z pokoju
zabiegowego dochodziło pełne urazy zawodzenie. Widocznie
Josh zbadał maleńką Melissę i Janet ją szczepiła.
- Myślałem, że przyniesiesz mi tę kawę- żałośnie jęknął
Josh, gdy po chwili przyszedł po kartę następnego pacjenta.
- Nie ma prądu - wyjaśniła Toni. - Ale pracuję nad tym.
- Sprawdziłaś bezpieczniki?
- Nie - odparła bez zmrużenia powiek. - Wezwałam elek-
tryka. Już tu jedzie.
Josh odszedł, mrucząc, że to niepotrzebny wydatek. Toni
R
S
puściła te narzekania mimo uszu. Miała nadmiar pracy i bez
prób okiełznania tajemniczej szafki z bezpiecznikami. Jednak
nieprzewidziany problem techniczny sprawił, że ranek
stał się jeszcze bardziej nerwowy. Gdy Josh wyszedł za ko-
lejnym pacjentem, Toni była wyraźnie rozdrażniona.
- Rozmawiałam z recepcjonistką doktora Braithewaite'a.
Bill Watson jest zapisany do niego na dziś, a jeszcze nie
dostali od nas skierowania. Chcą, żeby je zaraz przefaksować.
- Więc zrób to - burknął Josh. - W czym problem?
- Nie podyktowałeś mi tego listu.
- Zrobiłem to w piątek.
- Nie. W piątek ci o tym przypomniałam. I o paru innych
rzeczach. Powiedziałeś...
- Mam na biurku gotową taśmę. Pewnie zapomniałem ci
ją dać. Wybacz.
Skwitowała to skinieniem głowy i załatwiła następny tele-
fon. Później jakimś cudem zdołała napisać skierowanie i je
przesłać, jednocześnie załatwiając masę innych spraw. Ponie-
działki zawsze były gorące, a brak Olivera i Sophie jeszcze
bardziej dawał się wtedy we znaki. Toni co chwilę sięgała po
słuchawkę telefonu, który dzwonił niemal bez przerwy, i kie-
rowała przychodzących pacjentów do gabinetu. Na widok
zirytowanej miny Josha, który właśnie znów się pojawił,
poczuła przypływ frustracji.
- Co to za piekielny hałas za moim oknem?
- George przycina żywopłot. - Toni odwróciła się do
opartego o blat mężczyzny. - Słucham pana?
- Ja w sprawie braku prądu. - Elektryk uśmiechnął się do
niej pogodnie.
- Wspaniale, że pan przyszedł. - Odwzajemniła uśmiech.
- Kuchnia jest na końcu korytarza. - Gestem wskazała łuko-
R
S
wate przejście. - A szafka z bezpiecznikami - na ścianie
obok gabinetu doktora Spencera.
- Nie ma też ciepłej wódy, Toni. - Zza Josha wyjrzała
Janet.
Josh z niedowierzaniem pokręcił głową i gryząc policzek,
czekał zniecierpliwiony, aż Toni wyjaśni elektrykowi, gdzie
znajduje się bojler.
- Skontaktuj się z laboratorium - polecił, gdy na moment
umilkła. - Muszę dostać wyniki badania krwi i EKG Mike'a
Greavesa.
- Zobaczę, co da się zrobić. - Przez moment zastanawiała
się, na który telefon odpowiedzieć w pierwszej kolejności.
- Potrzebuję tych wyników natychmiast! - parsknął Josh.
- Pan Greaves u mnie czeka: Może trzeba go skierować do
szpitala, jeśli od soboty EKG się pogorszyło.
Toni odetchnęła z ulgą, gdy jeden telefon umilkł. Podno-
sząc słuchawkę drugiego aparatu, zawadziła nogą o torbę
Josha. Wzięła ją, aby wstawić głębiej pod blat, i przy okazji
zajrzała do środka. Ujrzała szary garnitur - chyba ten, w któ-
rym Josh był na weselu. Zapisując dane pacjenta, wciągnęła
w płuca zapach ubrania Josha. Miała nadzieję, że zdąży pod-
rzucić je do pralni podczas przerwy na lunch. Jeśli znajdzie
czas na lunch.
- Muszę opróżnić bojler - oznajmił elektryk. - Wysiadł
bezpiecznik topikowy. Nie będzie ciepłej wody aż do jutra.
- A prąd?
- Już jest. Z powodu spalonego bezpiecznika nastąpiło
przeciążenie. Takie głupstwo sama by pani naprawiła. - Pe-
łen uwielbienia uśmiech sugerował, że Toni umie wszystko.
- Teraz pora na kawę - stwierdził radośnie. - Dla mnie
z mlekiem, bez cukru.
Parę minut później Toni energicznie zamieszała dwie ka-
R
S
wy. Czy to dziwne, że czuje się tutaj jak mebel? Taki bardzo
przydatny mebel. Toni - dziewczyna do wszystkiego. Nawet
elektryk to przyznał. Czy Josh zada sobie tyle trudu, aby
podziękować jej za spóźnioną kawę? Chyba tak, jest przecież
dobrze wychowany. Ale przy okazji pomarudzi z powodu
hałasu elektrycznej maszynki do strzyżenia żywopłotu, po-
narzeka na brak ciepłej wody do mycia rąk i prawdopodobnie
poprosi swą administratorkę o zarezerwowanie stolika
w ekskluzywnej restauracji, gdzie umówił się na randkę.
Bez Toni poradnia St. David's nie byłaby tym, czym jest.
Josh też by sobie nie poradził bez swej współpracownicy.
Wielokrotnie jej o tym mówił. W ciągu tych minionych dzie-
sięciu lat Toni stopniowo stała się jednym z filarów centrum
medycznego. To była jej praca, jej życie. Ale co dalej? Jak
długo może robić to, co do tej pory, czyli pilnować, aby
wszystko toczyło się gładko? I kochać się w kimś, kto widzi
w niej tylko niezbędny element zawodowego środowiska?
Czyżby zmiana wyglądu spowodowała zasadniczą zmianę
jej podejścia do życia? A może jej wewnętrzna przemiana
rozpoczęła się wcześniej, całkiem niepostrzeżenie, a nowy
wygląd tylko ją ujawnił? Zresztą, co za różnica. Toni zdawała
sobie sprawę ze swojej transformacji i czuła, że narasta
w niej dziwne napięcie.
Elektryk entuzjastycznie wyraził wdzięczność za kubek
kawy, ale podziękowanie Josha, który tylko skinął głową i się
uśmiechnął, wywarło na niej większe wrażenie. Wychodząc
z gabinetu Josha, Toni delikatnie zamknęła za sobą drzwi.
Dlaczego niektóre rzeczy mogą ulec takiej dramatycznej
zmianie, a inne nie?
Na przykład jej uczucia do Josha? Lub to, jak on traktuje
kobiety? Są dla niego niezbędną częścią życia, lecz zawsze
muszą być nadzwyczajne i nieprzewidywalne. Podobnie jak
R
S
szybkie samochody, wykwintne wina i potrawy. W Joshu
nigdy się nie zmieniała jedynie jego potrzeba bezustannych
zmian. Nowych doświadczeń. Nowych aut, nowych kobiet...
Tak, niewątpliwie miał słabość do kobiet. Toni kolejny raz
przekonała się o tym po powrocie z pralni, do której pobiegła
podczas przerwy na lunch. W poradni zastała nową zastęp-
czynię Josha. Doktor Mareszka Singh miała pod białym far-
tuchem żółte sari i wyglądała jak egzotyczny przepiękny
kwiat. Na widok sięgających do bioder, zaplecionych w war-
kocz czarnych włosów Toni pożałowała, że ścięła swoje - też
ciemne i długie.
Intensywny kolor sari podkreślał oliwkową karnację, a
czerwona kropka na czole zwracała uwagę na wielkie czarne
oczy. Hinduska lekarka mówiła płynnie po angielsku i To-
ni szybko zapomniała o obawach, że będzie trzeba jej asysto-
wać.
- Pracowałam przez miesiąc w przychodni w Auckland
i tyle samo w poradni w Wellington - poinformowała ich
Hinduska, gdy pili kawę w pokoju dla personelu. - Chcę
poznać wszystkie główne ośrodki medyczne, zanim zdecydu-
ję, gdzie zostać na stałe. Później sprowadzę matkę
i dzieci.
Josh nalał sobie drugi kubek kawy. Toni trochę się zmar-
twiła, bo nadal nie tknął kanapek, które przyniosła z miejsco-
wej piekarni.
- A pani mąż, doktor Singh? - spytał Josh.
- Proszę nazywać mnie Mareszka, dobrze? Mogłabym
też mówić do pana po imieniu?
- Oczywiście.
Toni zauważyła, że Janet leciutko się skrzywiła.
- Mój mąż zmarł dwa lata temu, Josh. Próbuję razem
z rodziną zacząć wszystko od nowa.
R
S
- Mam nadzieję, Mareszko, że Christchurch ci się spodo-
ba. To urocze miasto.
Janet pożegnała się i Toni poszła w jej ślady.
- Josh na pewno się panią zajmie - powiedziała ciepło
- ale proszę mi dać znać, gdybym ja też mogła się na coś
przydać. Popołudniowy dyżur zaczyna się o pierwszej trzy-
dzieści.
Tuż za drzwiami Toni dogoniła Janet i obie usłyszały, jak
Josh mówi:
- W śródmieściu mamy wspaniałą hinduską restaurację.
Byłaś w niej?
- Jeszcze nie. Dopiero przyjechałam i... - W głosie Ma-
reszki Singh zabrzmiała nuta wahania.
- Z przyjemnością wybrałbym się tam z tobą.
- Nie traci czasu, co? - mruknęła Janet.
- Życie jest za krótkie, żeby marnować czas - cierpkim
tonem odparła Toni.
Ulubione powiedzonko Josha teraz ją rozstroiło. Życie
rzeczywiście trwa zbyt krótko, a ona dopiero niedawno za-
częła sobie uświadamiać, że marnuje swoje. I to od dobrych
dziesięciu lat.
Naprawdę minęło już aż tyle czasu od dnia, w którym
odpowiedziała na ogłoszenie i została recepcjonistką w tej
poradni? Niewiarygodne. Toni włożyła słuchawki, włączyła
magnetofon i zaczęła pisać na komputerze nagrane przez
Josha pismo do kardiologa.
„Dotyczy Jacoba Alana Donaldsona. Dziękujemy za zba-
danie naszego siedemdziesięciodwuletniego pacjenta, który
miewa coraz silniejsze duszności podczas wysiłku fizyczne-
go". Toni bezwiednie się uśmiechnęła. Autor listu tej treści
najwyraźniej zakłada, że jego prośba o konsultację zostanie
spełniona. Lekarze stanowią solidarną grupę zawodową i tra-
R
S
ktują się nawzajem z podziwu godną grzecznością, nawet
jeśli nie zgadzają się co do metod leczenia.
Toni pośpiesznie opisała dotychczasowe i aktualne pro-
blemy zdrowotne pana Donaldsona. Zerknąwszy na zegar
stwierdziła, że przy odrobinie szczęścia zdąży wystukać jesz-
cze jedno skierowanie przed popołudniowym dyżurem. Wie-
działa, że zajmie to tylko parę minut. Była urodzoną sekretar-
ką i właśnie dzięki temu dostała tę pracę. Oraz dlatego, że
zrezygnowała z etatu w firmie przewozowej i zgodziła się na
niepełny wymiar czasu pracy w poradni. Zmusiło ją do tego
życie.
- Moja matka choruje - wyjaśniła młodemu doktorowi
Cooperowi. - Chciałabym móc się nią opiekować.
Josh okazał jej wtedy współczucie i zaproponował facho-
wą pomoc.
- Mama od wielu lat leczyła się u doktora Jamiesona.
Mieszkamy niedaleko, a wolałaby nie zmieniać poradni - do-
dała Toni. - Ma chorobę Alzheimera. W przyszłości będę
musiała wziąć kogoś do pomocy, ale wolałabym jak najdłużej
radzić sobie samodzielnie.
Zrozumienie Josha podniosło atrakcyjność posady. Toni
przyjęła ją bez namysłu i wkrótce zasłynęła jako osoba, która
obłaskawiła komputer. Z czasem jeszcze rozwinęła te umie-
jętności. Posiadła też sporą wiedzę na tematy medyczne.
Z takim doświadczeniem obecnie dostałaby pracę w każdej
placówce zdrowia.
Telefon zadzwonił, zanim wzięła się za następne pismo.
Wkrótce przyszedł pierwszy popołudniowy pacjent i chwilo-
wy zastój się skończył.
- Jak tam plecy, panie Matthewson? Lepiej?
- Raczej nie, jak pani widzi. - Starszy pan ostrożnie
usiadł na krześle.
R
S
- Trzeba na razie ograniczyć prace w ogródku. Żadnego
poważnego kopania..
- Musiałem rozrzucić nawóz. Pora sadzić ziemniaki. We
wrześniu przyniosę pani trochę takich do pieczenia.
- Dziękuję, panie Matthewson - powiedziała z uśmiechem
i zaraz spoważniała, widząc grymas bólu na twarzy
mężczyzny. - Doktor Cooper zaraz pana przyjmie. - Zauwa-
żyła parkującą przed wejściem furgonetkę kuriera i sięgnęła
po pudło z próbkami do analizy. W lodówce było jeszcze
jedno, więc poszła je przynieść. - Zawiadomię doktora Co-
opera, że już pan jest, panie Matthewson - rzuciła przez
ramię.
Teraz wszystko szło jak w zegarku. Doktor Singh przyjęła
prawie tyle samo pacjentów co Josh, i po raz pierwszy nie
było nagłych przypadków, które zmuszałyby do zmiany gra-
fiku. Janet wyszła punktualnie o piątej, aby jak zwykle ode-
brać synów. Pół godziny później skończyła dyżur Mareszka
Singh.
- Mogłabym dostać od pani klucz? - spytała. - Lubię
przygotować się trochę wcześniej.
- Czy ja wiem... Musiałabym zapoznać panią z systemem
alarmowym. - Toni trochę się zasępiła. - Zawsze jestem tutaj
już o ósmej, a lekarze nie przychodzą przed ósmą
trzydzieści.
- To prawda - potwierdził Josh, wchodząc do recepcji.
- Dajemy Toni czas na włączenie bojlera i zagotowanie wody
na pierwszą kawę.
- Rozumiem. - Doktor Singh skinęła głową. - Nie będę
zmieniać waszych zwyczajów. Przyjdę o ósmej trzydzieści.
- Będzie nam miło. - Josh uśmiechnął się czarująco. -
I dzięki za dzisiejszą pomoc, Mareszko.
- Nie ma za co, Josh. Tutaj naprawdę miło się pracuje.
R
S
Masz wspaniały zespół. - Mareszka z sympatią spojrzała na
Toni. - Panna Bagien z pewnością sama mogłaby postawić
diagnozę i przepisać leki wielu pacjentom. Zna ich tak do-
brze.
- Fakt - przyznał Josh. - Toni to prawdziwy skarb.
Toni zerknęła na niego podejrzliwie. Co się stało? Czy
owo względnie spokojne popołudnie poprawiło mu nastrój,
czy swoim dobrym humorem Josh usiłuje oczarować, nową
koleżankę?
- Proszę mówić do mnie Toni, doktor Singh. A co do
naszych pacjentów, to rzeczywiście wiem o nich dużo, bo
pracuję tu od zawsze. Stałam się jakby częścią wyposażenia.
Jestem jak mebel.
- Jak mebel? - Mareszka Singh uniosła ładnie zarysowa-
ne brwi. - Nie sądzę. - Pożegnała ich uśmiechem, a sari
zaszeleściło, gdy ruszyła do wyjścia.
- Mebel? - Josh zmierzył Toni bystrym spojrzeniem. -
Co to za mowa, Mokradełko? Chyba żartowałaś?
Wzruszyła ramionami i zebrała leżące na blacie karty pa-
cjentów, aby odłożyć je na półkę. Nie dotarła jednak do niej,
ponieważ Josh zastąpił jej drogę. Był trochę niższy od Olivera
Spencera, lecz i tak dużo wyższy niż mająca metr sześćdzie-
siąt Toni. Patrzył na nią z góry, a ona nagle ze zdumieniem
stwierdziła, że chyba powinna zrezygnować z dreptania
w pantoflach na płaskim obcasie. Szpilki są następne na liście
zmian.
- Jeszcze nie przywykłem do tego, że nie nosisz okularów
- mruknął, jakby czytał w jej myślach. - I nie mogę się oprzeć
wrażeniu, że nadal czegoś nie zauważam. – Wyraźnie się za-
frasował. - Chyba nie znalazłaś sobie jakiegoś faceta?
Toni zaniemówiła. Josh mówi prawie jak ktoś... zazdrosny.
R
S
- A miałoby to dla ciebie jakieś znaczenie? - Jej głos
zabrzmiał nienaturalnie wysoko, gdy odzyskała mowę.
- Oczywiście, że tak.-Patrzył na nią badawczo, po czym
ledwie dostrzegalnie pokręcił głową. - Wiesz, że do tej pory
nie miałem pojęcia, jaki kolor mają twoje oczy? Są niezwykłe,
z takimi jasnymi plamkami. Błyszczą jak szklanka whisky
w promieniach słońca.
Toni zaśmiała się ponuro. Fakt, że Josh przez dziesięć lat
widywał ją prawie codziennie i nie dostrzegł koloru jej oczu,
był boleśnie otrzeźwiający. Nieważne, że do niedawna jej
oczy skrywały szkła korekcyjne. Gdyby Josh chciał, do-
strzegłby coś za nimi.
- Cóż za romantyczne określenie, Josh - odrzekła sarka-
stycznie. - Oczy jak szklanka wódki. Przezwisko, które ko-
jarzy się z aligatorami. Nic dziwnego, że kobiety padają ci
do stóp. — Zdecydowanie zrobiła krok w przód, zmuszając
Josha, by się odsunął. Oparty o framugę obserwował Toni,
gdy stanęła na palcach i wsunęła teczkę w przegródkę na
półce.
- Więc jednak... jest jakiś facet? - Oczy Josha leciutko
się zwęziły.
- Może tylko przechodzę kryzys wieku średniego. - We-
pchnęła na miejsce drugą teczkę.
- Mając trzydzieści pięć lat? Oby nie.
- Mam trzydzieści trzy lata - parsknęła.
Boże, on nawet nie zna jej wieku!
- O rany, wybacz.
Jego uśmiech został wsparty dużą dawką osobistego cza-
ru, zazwyczaj zarezerwowanego dla innych kobiet. Toni
spróbowała go zignorować, ale nic z tego nie wyszło.
- Drobiazg - mruknęła. - Zresztą co znaczy rok lub dwa
między przyjaciółmi? - Wsunęła kolejną teczkę i spojrzała
R
S
na tę, którą trzymała w ręce. - Nie powinieneś podyktować
skierowania dla pani Willis? Zapisałam ją do pulmonologa.
- Zaraz to zrobię. - Josh sięgnął po teczkę.
- Nie ma pośpiechu. O tej porze roku lista oczekujących
jest strasznie długa. Termin przypada dopiero za sześć tygo-
dni.
- Do diabła. - Josh zmarszczył brwi. - Badanie trzeba
wykonać wcześniej. Rozedma za szybko postępuje. Może
pani Willis pójdzie na prywatną konsultację?
- Nie jest ubezpieczona i nie stać jej na takie wydatki. Jej
mąż w zeszłym roku stracił pracę.
- Mimo to ją zapisz - polecił Josh. - Nasza poradnia
pokryje koszty.
Toni uniosła brwi, lecz się nie odezwała. Nie musiała
przypominać Joshowi o posiadaniu wspólnika. Oliver już za-
uważył, że Josh coraz częściej przyjmuje za darmo pacjentów
będących w trudnej sytuacji materialnej.
Nie chodziło o to, że Oliver był przeciwnikiem takiego
podejścia - po prostu chciał ustalić pewne zasady. Pacjenci
czasem porównywali dane ze swoich kart i zdarzało się, że
ci, którzy mogli uiścić normalną opłatę, domagali się darmo-
wej konsultacji. Stawiało to Olivera w kłopotliwym położeniu,
a Toni musiała w recepcji odpierać ataki zdenerwowanych
ludzi. Teraz jej milczenie zapewne przypomniało Joshowi, że
ten temat został poruszony na niedawnym zebraniu personelu.
- Ja pokryję koszty - dodał jakby od niechcenia. - Nie
musisz tego nigdzie księgować.
- Więc zobaczę, co da się zrobić. - Wyłączyła komputer,
zgarnęła z blatu długopisy i ołówki i włożyła je do specjalne-
go kubka. - Na dzisiaj koniec. Idę do domu.
- Hm. - Josh nadal stał oparty o framugę. - A co do tego
R
S
twojego kryzysu wieku średniego... Chyba nie spowoduje
zasadniczych zmian?
- Co masz na myśli? - Toni wyjęła spod biurka torebkę
na długim pasku.
- Na przykład zmianę miejsca zamieszkania. Albo pracy.
- To mało prawdopodobne. Wyobraź sobie tę złodziejską
wyprawę, na jaką wybraliby się Bertie i Bessie, gdybym za-
fundowała im dziewicze terytorium.
- Jeszcze z tego nie wyrosły? - Josh uśmiechnął się od
ucha do ucha. - Jesteś jedyną znaną mi osobą, która ma kocich
przestępców.
- Koty birmańskie same ustanawiają dla siebie prawo.
W sobotę Bertie wrócił do domu z szesnastą skarpetką. - Toni
parsknęła śmiechem. -I nadal nie mamy żadnej do pary.
- Więc nie możesz się wyprowadzić - stwierdził z powa-
gą. - Bertie musi przecież dobrać te skarpetki. - Odsunął się,
aby Toni mogła wyjść do holu. - A co z pracą?
- Mebel sam się nie przenosi - oświadczyła z emfazą.
- Trzeba go przenieść. Ale czasem zdąży zmienić się w cen-
ny antyk - dorzuciła przez ramię.
- Już dobrze, dobrze. - Josh pokręcił głową. - Rzeczy-
wiście dodałem ci dwa latka, ale nie musisz od razu dawać
mi prztyczka w nos. Jestem tylko trochę rozkojarzony, nic
więcej. Za dużo tych wszystkich zmian. Oliver się żeni. Ty
wyrzucasz okulary. Chyba coś wisi w powietrzu.
- Wiosna. Czas zmian.
Josh ze zrezygnowaną miną pokiwał głową i ciężko wes-
tchnął.
- Może zrobię w gabinecie wiosenne porządki.
- Świetny pomysł! - Toni pomaszerowała do wyjścia.
- Nawet sprzątaczka boi się sięgnąć ścierką w głąb twoich
R
S
archiwów. - Posłała Joshowi uśmiech. - Masz dziesięcioletnie
zaległości.
Otworzyła drzwi na oścież i wzdrygnęła się na widok
młodego mężczyzny z podniesioną pięścią.
- Przepraszam. - Mężczyzna opuścił rękę. - Waśnie za-
mierzałem zapukać. Wiem, że już po godzinach. - Uśmiechnął
się szeroko. - Ale miałem nadzieję, że jeszcze tu będziesz,
Toni.
Josh patrzył podejrzliwie na przybysza - bardzo wysokie-
go, muskularnego blondyna z długimi włosami związanymi
w kitkę. Najwyraźniej też go nie poznawał.
- Nie pamiętasz mnie. - Mężczyzna wciąż się uśmiechał.
- Powiedziałem mamie, że tak będzie, kiedy mnie poinfor-
mowała o miejscu twojej pracy.
- Pańska mama? - Głos mężczyzny brzmiał znajomo.
Toni w zamyśleniu przygryzła wargę.
- Ta osoba, która nie lubi babek z piasku, nawet tych
udekorowanych dzikimi jabłuszkami.
- Ben! To niewiarygodne! Dlaczego twoja mama mnie
nie uprzedziła, że wracasz?
- Nic nie wiedziała. Przyjechałem parę dni temu.
- Zachowałam tę pocztówkę, którą przysłałeś mi w ze-
szłym roku. Skąd to było? Z Boliwii? Czy z Chin? Nigdy nie
mogę się połapać, gdzie jesteś.
- Chyba też bym cię nie rozpoznał. Masz krótsze włosy.
- A ty dłuższe.
- I już nie nosisz okularów.—Ben patrzył na nią uważnie.
-Zrobiła się z ciebie niezła sztuka, Toni Bagien.
Zarumieniła się, słysząc ten komplement i jednocześnie
przypomniała sobie o obecności Josha. Spojrzała na niego
i stwierdziła, że malującą się na jego twarzy podejrzliwość
zastąpiła wyraźna dezaprobata.
R
S
- Josh, to Ben Reynolds.
- Witam. - Josh skinął głową. - Rozumiem, że zna pan
Toni.
- Jasne, że znam. Po pierwszej randce cały czas trzyma-
liśmy się za ręce, maszerując do domu.
Toni miała ochotę parsknąć śmiechem na widok miny
Josha.
- To był nasz pierwszy dzień w szkole. - Dlaczego ko-
niecznie musiała zapewnić Josha, że Ben to tylko stary przy-
jaciel? - Mieszkaliśmy na tej samej ulicy. Zresztą, jego matka
jest twoją pacjentką. Kojarzysz Janet Reynolds?
Na twarzy Josha nagle pojawił się wyraz czujnego zainte-
resowania. Toni zdumiała się tą raptowną zmianą.
- Sporo o panu słyszałem. - Josh wyciągnął dłoń. - Pani
Reynolds od lat opowiada mi o pańskich niezwykłych przy-
godach podczas podróży po całym świecie.
Toni obserwowała obu mężczyzn, gdy ściskali sobie
ręce. Niewątpliwie przypadli sobie do gustu. Niby czemu
nie? Ben zawsze traktował życie podobnie jak Josh. Z tą
różnicą, że żył na granicy ryzyka - jeszcze szybciej i bar-
dziej niebezpiecznie, na ogół w różnych odległych, egzotycz-
nych krajach.
- Zniknąłeś stąd na całe dziesięć lat. Wpadłeś na małe
wakacje? - spytała zaciekawiona.
- Kto wie? - Ben wzruszył ramionami. - Może już się
wyszalałem i jestem gotów się ustatkować?
Nie sprawiał wrażenia zachwyconego taką perspektywą.
Może niektórzy mężczyźni muszą gnać przez życie, zachłan-
nie smakując wszystkie jego uroki, i nigdy nie mogliby być
szczęśliwi, gdyby dali się uziemić stabilizacji?
- Pogadajcie sobie, powspominajcie - zasugerował Josh.
- Zostawię was. Pewnie macie o czym rozmawiać.
R
S
- Na przykład o tej babce z piasku, do której spróbowania
prawie namówiliśmy twoją mamę.
Ben nie odpowiedział i odwrócił się do Josha.
- Prawdę mówiąc liczyłem dziś na rozmowę z panem,
doktorze Cooper. Mama sądzi, że po tych włóczęgach powi-
nienem się porządnie przebadać, bo mieszkałem w tylu dziw-
nych miejscach.
- Znakomity pomysł. - Toni podeszła do biurka. - Wezmę
rejestrator i zapiszę cię. Kiedy chcesz przyjść, Ben?
Spojrzała na obu mężczyzn, lecz oni chyba jej nie usłysze-
li. Wyglądało na to, że porozumiewają się bez słów, ale
na jaki temat? Toni nie miała zielonego pojęcia.
- Może załatwimy to od ręki, Ben? - cicho spytał Josh.
- Jest pan pewien? Nie chciałbym zatrzymywać pana po
godzinach, doktorze.
- Drobiazg. Mam mnóstwo czasu. - Josh położył dłoń na
ramieniu Bena i poprowadził go do swego gabinetu. - A poza
tym jestem Josh. - Zerknął na Toni. - Nie musisz zostawać,
Mokradełko. Wszystko pozamykam.
- Mokradełko? - powtórzył Ben i parsknął śmiechem. -
Szkoda, że sam nie wpadłem na coś takiego - dodał. - Ja
nazywałem ją mało oryginalnie: podwójne patrzałki.
Toni westchnęła. Znienawidzone przezwisko z dzieciństwa
już nie powinno sprawiać przykrości, a jednak nadal raniło,
choć Ben nigdy nie używał go złośliwie. Przyjaźnili się przez
wiele lat, a ich drogi rozeszły się dopiero w średniej szkole.
Ben był bardzo popularny wśród uczniów, nawet wtedy gdy
popadł w tarapaty. To właśnie jego zawieszono na trzy dni za
palenie papierosów. I to on został gwiazdą pierwszej szkolnej
drużyny rugby. Jako zawodnik dosłownie szalał na boisku,
nawet nie biorąc pod uwagę możliwości porażki. Zawsze wy-
znaczał sobie ambitne cele, po czym natychmiast je osiągał.
R
S
A co ona, Toni, osiągnęła w tym samym czasie? Wymie-
niła tylko jedno mało kuszące przezwisko na drugie - i nie-
wiele więcej. Najwyższa pora, aby dokonać bardziej zasadni-
czych zmian. Wcale nie dlatego, że wiosna pobudza do
działania. Po prostu lata lecą i zaczyna robić się późno. Trze-
ba wytyczyć sobie nową drogę, ustalić nowe cele. Może tym
razem uda się je zrealizować...
R
S
ROZDZIAŁ TRZECI
Czy postanowienia są zaraźliwe? Toni tak dobrze znała
Josha, że natychmiast zauważyła różne zmiany, nawet jego
nastroju. Spostrzegła je także Janet Muir.
- Co się dzieje? - spytała zaciekawiona. - Josh wyrzucił
z gabinetu tyle rupieci.
- Robi wiosenne porządki. - Toni przysunęła do ściany
wielkie pudło pełne czasopism medycznych.
- Dlaczego?
- Dobre pytanie! - Toni westchnęła ciężko. Nietypowe
zachowanie Josha dodatkowo wzmagało nerwową atmosferę
i tak trudnego tygodnia. - Miejmy nadzieję, że szybko straci
zapał. Wybrał najgorszy moment na przewracanie wszystkie-
go do góry nogami. Doktor Singh zapewne sądzi, że jest
strasznie dezorganizowany.
- Może sprzątaniem usiłuje wywrzeć wrażenie na na-
szym egzotycznym gościu? - przyciszonym tonem spytała
Janet.
- To chyba nie zadziała - kwaśno stwierdziła Toni. - Pa-
ni doktor potknęła się wczoraj o wystawioną na korytarz
pustą butlę tlenową i rozdarła sobie sari. Nie była tym za-
chwycona i dziś chyba unika Josha.
- Biedaczek. - Janet uśmiechnęła się wesoło. - Po czymś
takim wpadnie w szok.
Josha niewątpliwie coś gryzło. Nie zabrał się za porządki
tylko dlatego, że był sfrustrowany, bo Mareszka Singh grze-
R
S
cznie, lecz zdecydowanie odrzuciła jego awanse. I nie z tego
powodu coraz częściej unikał załatwiania bieżących spraw
lub całkiem o nich zapominał. Lista nie napisanych skierowań
i opisów choroby coraz bardziej się wydłużała. Toni na
czerwono podkreślała niektóre punkty, lecz to nie pomagało.
- Powinieneś wreszcie podpisać mi te czeki - oznajmiła
stanowczo w piątek po południu. - A Janet czeka, aż raczysz
sprawdzić zapotrzebowanie na leki.
- Zrobię to - parsknął zirytowany. - Nie popędzaj mnie.
- Ktoś musi. Nie mogę wszystkiego załatwić sama.
- Jakoś dajesz sobie radę. - Josh posłał jej olśniewający
uśmiech. - Nikt inny nie wchodzi mi na głowę.
- Nie próbuj się wykręcić. - Czy on zawsze umie każde-
go rozbroić tym uśmiechem? - Obowiązki zaczynają mnie
przerastać, Josh. Mówiłam ci, że trzeba zatrudnić recepcjo-
nistkę. Wiesz, jak często zostaję po godzinach, żeby uzupełnić
dane? W ciągu dnia brak na to czasu.
- Wiem. - Zrobił skruszoną minę. - Pogadamy o tym
w przyszłym tygodniu, po powrocie Olivera i Sophie. Nie
martw się, Mokradełko. Jakoś sobie z tym poradzimy. Daj te
czeki.
Parę minut później Josh nadal stał obok Toni, kończąc
papierkową robotę, gdy zadzwonił telefon.
- Obawiam się, że ma na dziś komplet pacjentów - z ża-
lem powiedziała Toni. - Może w poniedziałek? – Przez chwilę
słuchała zatroskana. - Eee... Ben? Chyba nie piłeś, co? - spy-
tała z wahaniem, a Josh dosłownie wyrwał jej słuchawkę.
- Ja z nim porozmawiam! Ben? Mówi Josh. - Zignorował
zdumienie Toni. - W czym problem? Przyjdź.
- Nie możesz! - zaprotestowała Toni, ale on już przerwał
połączenie. - I tak masz dziś za dużo pacjentów, więc...
R
S
- Urwała na widok wyrazu jego twarzy. - Po co ten po-
śpiech? Ben jest chory?
- Jak możesz prosić lekarza o złamanie tajemnicy zawo-
dowej! - burknął Josh. - Przyjmę go i kropka. To powinno
ci wystarczyć. - Przerzucił kartki zeszytu z zapisami. - Za-
nim przyjdzie, zbadam panią Grigg, a Jason Weir potrzebuje
tylko nowej recepty. - Chwycił bloczek i zaczął ją wypisywać.
- Niech Janet zmierzy mu ciśnienie i spyta o samopoczucie.
Jeśli chce, żebym go zbadał, musi poczekać. Resztę
załatwi Mareszka. - Ruszył w stronę gabinetu. - Pani Grigg?
Proszę za mną.
Toni westchnęła zrezygnowana. Chyba może zapomnieć
o podwieczorku, który zaplanowała na pożegnanie Mareszki.
Pani doktor spędzi ostatnie godziny pracy w poradni bardziej
pracowicie niż przez cały miniony tydzień.
To takie typowe dla Josha, pomyślała Toni. Liczą się tylko
jego priorytety, a inni muszą się podporządkować...
Ben nie wyglądał na szczególnie chorego, lecz był przy-.
gaszony i jakby przygnębiony. Toni zagadnęła go o to i owo,
lecz nie wykazał chęci do pogawędki, co boleśnie uświado-
miło jej, że właściwie nie zna swego przyjaciela z dzieciń-
stwa. Kto wie, jakie ma teraz problemy? Może jest narkoma-
nem? Alkoholikiem? Albo ma AIDS? Przez telefon mówił
bełkotliwie, a po przyjściu do poradni sprawiał wrażenie tro-
chę wytrąconego z równowagi.
Normalnie wizyta trwa około piętnastu minut. Pacjenci z
poważniejszymi kłopotami zdrowotnymi czasem spędzali w
gabinecie pół godziny. Bardzo rzadko zdarzało się, że cały
dzienny grafik stawał na głowie, gdy lekarz poświęcał komuś
czterdzieści pięć minut. Lecz Ben siedzi u Josha już półtorej
godziny! Janet poszła do domu, Mareszka też w końcu wy-
szła, bez słowa skargi przyjąwszy wszystkich dodatkowych
pacjentów.
R
S
Gdy Ben wreszcie znów pojawił się w recepcji, miał jesz-
cze bardziej ponury wyraz twarzy niż dwie godziny temu.
Josh był blady i obaj nie odezwali się do niej ani słowem.
Wiedziała, jak bardzo Josh potrafi wczuć się w sytuację cho-
rych i jak wiele serca im okazuje. Tym razem jednak miał
tak dziwną minę, że poszła za nim do gabinetu. Otworzyła
drzwi i wcale się nie zdziwiła, widząc Josha z twarzą ukrytą
w dłoniach.
- Co się dzieje, Josh? Co dolega Benowi?
Josh podniósł głowę i westchnął.
- Wiesz, że nie wolno mi powiedzieć.
- Na miłość boską, Josh! Przecież i tak mogę przeczytać
w karcie, piszę wszystkie twoje skierowania. Znam Bena
praktycznie od urodzenia. Gdy ponad dziesięć lat temu moja
matka zachorowała, Janice Reynolds traktowała mnie jak
córkę. Oboje są mi bliscy.
- Jak dobrze znałaś ojca Bena?
Zdziwiona tym pytaniem usiadła na niedawno zwolnio-
nym przez Bena krześle. Nadal było ciepłe.
- Zmarł mniej więcej wtedy, kiedy ujawniła się choroba
mojej mamy. Wkrótce potem Ben wyjechał za granicę.
- Słyszałem o tym. - Josh skinął głową. - Orientowałaś
się, co zabiło ojca Bena?
- To było okropne. - Toni przełknęła ślinę. - Miał pląsa-
wicę Huntingtona.
- Tak. Ile wiesz o tej chorobie? - W głosie Josha za-
brzmiała nuta zniecierpliwienia.
- Całkiem dużo. - Jego ton trochę ją rozdrażnił. Czyżby
Josh sądził, że ona z braku medycznego wykształcenia nie
zrozumie problemów zdrowotnych Bena? - Pląsawica Hun-
tingtona to choroba dziedziczna - oznajmiła chłodno. - Jeśli
ma ją jedno z rodziców, ryzyko zachorowania u dziecka wy-
R
S
nosi pięćdziesiąt procent. Zazwyczaj daje o sobie znać między
trzydziestym a pięćdziesiątym rokiem życia. Przeciętny
wiek, kiedy pojawiają się jej objawy, to trzydzieści osiem lat.
- Toni odgarnęła z czoła kosmyk włosów. - Jim Reynolds
właśnie skończył trzydzieści dziewięć, gdy symptomy już nie
budziły wątpliwości. Ben miał wtedy tylko siedem lat. Byłam
tam, gdy to się stało.
- Jak to byłaś tam? - Josh zmarszczył brwi. - Ta choroba
nie atakuje nagle. Przeciwnie, najpierw rozwija się przez...
- Jakieś dziesięć lat - gniewnie przerwała mu Toni. -
Wiem o tym, Josh. W ciągu dziesięciu lat chory ma coraz
większe trudności z chodzeniem, mówieniem, przełykaniem,
nawet z myśleniem. A sama diagnoza to wyrok śmierci, który
dręczy, zanim ona nastąpi. Nie ma żadnej skutecznej terapii
ani metody leczenia. Chory jest jakby zamknięty w ciele,
które powoli zamiera i go dusi. Nie wiadomo, ile świadomości
zachowuje ktoś mający Huntingtona.
- Rzeczywiście wiesz na ten temat więcej, niż przypusz-
czałem. - Wpatrywał się w nią uważnie. - Ale co chciałaś
powiedzieć, mówiąc, że byłaś tam, gdy to się stało?
- W sobotnie popołudnie budowaliśmy z Benem szałas
na tyłach ich ogrodu. Potrzebowaliśmy młotka i gwoździ,
więc poszliśmy do szopy. Zobaczyliśmy, że ojciec Bena usi-
łuje wziąć wiertło. Palce tak bardzo mu drżały, że nie był
w stanie wyjąć go z pudełka. Strasznie się wtedy rozzłościł.
Cisnął tym pudłem o ścianę i to samo zrobił z wiertarką.
Toni zerknęła na Josha, aby sprawdzić, czy go nie nudzi,
wdając się w Szczegóły. Ale on uniesieniem brwi zachęcił ją
do mówienia.
- Ben i ja naprawdę się przestraszyliśmy. Jim nigdy nie
wpadał w taki gniew. A co gorsza, na nasz widok się rozpła-
kał. Pierwszy raz zobaczyłam płaczącego mężczyznę. - Toni
R
S
odwróciła wzrok. - Do końca życia będę pamiętać tamto
popołudnie.
- Ben także.
- Nic dziwnego, że nadal go to dręczy. Był wtedy zupeł-
nie zdruzgotany. Gdy postawiono diagnozę, początkowo nie
chciał uwierzyć, że choroba jest nieuleczalna. Postanowił
zostać lekarzem, kiedy dorośnie. Zamierzał wynaleźć lekar-
stwo na Huntingtona.
Josh uśmiechnął się niemal z rozczuleniem, nie spuszcza-
jąc oczu z twarzy Toni.
- To musiał być trudny okres dla Bena i jego matki - za-
uważył.
- Okropny - przyznała cicho. - Jim Reynolds zaczął mieć
trudności z przełykaniem i często się dławił. Podczas kolacji,
na której byłam u nich z mamą, zwymiotował na stół. Od tego
czasu chyba już nikogo nie zapraszali. Wkrótce potem Jim już
zataczał się przy chodzeniu. Wyglądał jak pijany. Kiedyś
zgarnęli go z ulicy policjanci i zawieźli do izby wytrzeźwień.
Nie uwierzyli Benowi, który im tłumaczył, że ojciec jest cho-
ry. Ben miał wtedy czternaście lat. Wkurzył się na ojca i za-
bronił mi przychodzić do ich domu.
- Dlaczego?
- Chyba się wstydził. Jego tata już nie mógł pracować ani
nawet pomóc matce. Nie pamiętał, w której szufladzie są jego
skarpetki, nie umiał trafić do łazienki, podczas rozmowy tracił
wątek i zapominał, co przed chwilą mówił. Ale Janice oddała
go do domu opieki dopiero wtedy, gdy już nie dawała sobie
rady. Zdecydowała się na to, gdy Ben wyjechał na studia.
- Ben dużo o tym rozmawiał?
- Nie ze mną. - Toni pokręciła głową. - Po tamtym nie-
fortunnym aresztowaniu długo się do mnie nie odzywał. Wie-
działam za dużo, a on nie chciał, żebym rozpaplała to
R
S
w szkole. Później Janice mi mówiła, że był w rozterce, bo
nie mógł się zdecydować na badanie krwi. To mnie zdumiało.
Wyobraź sobie, jak trudno jest człowiekowi żyć z myślą, że
może czeka go taki straszny los. Tragedia, prawda?
- Owszem - ponuro stwierdził Josh.
- Janice też potwornie się bała. Dzięki Bogu wynik okazał
się negatywny. Ben nie odziedziczył tego genu po ojcu. -
Uśmiechnęła się blado do Josha, lecz on się nie rozchmurzył.
- Ben nie poddał się badaniu, Toni.
- Ależ tak. Sam mi powiedział o wyniku. A Janice wre-
szcie odetchnęła. Nie miała pojęcia, jak żyłaby z niepewno-
ścią, gdyby Ben nie wykonał testu.
- Może właśnie dlatego was okłamał.
- Co ty pleciesz. - Przygryzła wargi, nagle uświadamia-
jąc sobie sens słów Josha. - Czemu miałby to zrobić?
- Nie chciał wiedzieć, czy czeka go los ojca. Wolał żyć,
łudząc się nadzieją, że wszystko będzie dobrze, niż każdego
dnia myśleć o najgorszym. Według niego to w ogóle nie
byłoby życie.
- Ale chodził, czasem nawet z matką, na te wszystkie
sesje terapeutyczne.
- Zrezygnował z tego przed ostatecznym badaniem. Miał
wtedy dwadzieścia lat, Toni. Doszedł do wniosku, że jeśli ma
przed sobą drugie tyle, to wykorzysta te lata do maksimum,
jednocześnie wierząc, że nie zachoruje. Postanowił się zabić,
gdyby pojawiły się objawy choroby.
- Nie popełniłby samobójstwa!
- Czemu? - Josh wzruszył ramionami. - Uważasz to za
coś straszniejszego niż choroba, która zabija powoli i okrut-
nie?
- Chyba nie — przyznała niechętnie. - Jeśli ma się pew-
ność.
R
S
- Ben sądzi, że ją ma.
- O Boże! - Przymknęła powieki. - Dlatego wrócił do
domu?
- Prawdopodobnie. Jest przerażony.
- Zdecyduje się na badanie?
- Rozmawiamy o tym. Objawy mogą być skutkiem in-
nych rzeczy.
- Jakie objawy? Zaburzenia mowy? Dlatego pomyśla-
łam, że jest pijany, kiedy zadzwonił?
Josh skinął głową.
- Czasem ma kłopoty z łykaniem. Traci równowagę.
- Co innego może spowodować takie symptomy?
- Choroba Parkinsona. Alkoholizm. Nawet infekcja wi-
rusowa.
- Ale nie bardzo wierzysz, że tak jest w przypadku Bena?
- Niestety nie.
- Biedny Ben. - Przycisnęła palce do skroni. - I biedna
Janice. - Zaskoczyły ją łzy, które nagle popłynęły jej po
policzkach. Nie była też przygotowana na delikatny dotyk
dłoni Josha, który ją podniósł i wziął w ramiona.
- Przykro mi, Toni. To bywa trudne dla każdej bliskiej
nam osoby.
Oparł jej głowę o bark, a Toni pozwoliła sobie na moment
słabości. Uścisk Josha działał tak kojąco... W tej chwili nie
chciałaby być nigdzie indziej. Najchętniej zostałaby w jego
objęciach na zawsze.
- Wybacz - odsunęła się nieco - ale ta wiadomość zwa-
liła mnie z nóg. Co prawda nie widzieliśmy się od lat, ale
myślałam, że Ben i Janice już nie muszą się bać...
- Rozumiem cię. - Josh odgarnął jej włosy z twarzy.
- Może Ben aż tak się nie rozchoruje jak jego'ojciec.
A może to wcale nie jest początek Huntingtona? Pląsawica
R
S
ujawnia się na ogół przed czterdziestką, a Ben jest sporo
młodszy. Janice wie?
- Jeszcze nie. - Josh się cofnął. - Nie marzę o tym spotka-
niu. Ben nie chce, żeby już się dowiedziała. W ogóle nie
chciał nikomu nic mówić. Przyszedł do mnie, bo był zrozpa-
czony.
- Rzeczywiście wybrał odpowiedniego lekarza. - Uśmie-
chnęła się ciepło, ale Josh spojrzał na nią jakoś dziwnie.
- Czemu tak sądzisz? - zapytał ostro.
- Bo masz serce dla pacjentów. Potrafisz się wczuć w ich
cierpienie. Wiesz, co czeka Janice.
- O, tak. - Odwrócił się, a Toni wyczuła, że oddala się nie
tylko w sensie fizycznym. - Aż za dobrze. – Gniewnym ru-
chem zamknął leżący na biurku notatnik. - Chociaż wątpię,
czy moje zrozumienie cokolwiek zmieni. Dla kogokolwiek.
- Oczywiście, że tak - zapewniła z przekonaniem. - Już
zmieniło - dodała ciszej, ruszając do drzwi. - Dla mnie.
Wiosenne porządki niewątpliwie działały jak terapia. Toni
przez cały weekend atakowała w domu kolejno wszystkie
półki i szafy. Od lat nie sprzątała tak zawzięcie i dokładnie.
Usiłowała wierzyć, że szaleje, ponieważ martwi się przyszło-
ścią Bena i jego matki. Ale w cichości ducha musiała przy-
znać, że przy okazji próbuje zneutralizować swoją frustrację
spowodowaną pracą i uczuciem do Josha. Niezależnie jednak
od przyczyn sprzątania, jego skutki okazały się imponujące.
Postanowiła nawet wyrzucić pudło ze złodziejskimi łupami
swoich kotów. Bertie i Bessie niezbyt przejęły się kazaniem,
które im palnęła, przeglądając zawartość kartonu.
- To się musi skończyć -oświadczyła stanowczo. - Chyba
spaliłabym się ze wstydu, gdyby sąsiedzi dowiedzieli się
R
S
o waszych wyczynach. - Wrzuciła do pudła podniszczoną
tenisówkę i spod stosu skarpetek wyjęła spodnie od dresu.
- Co cię naszło, żeby przywlec coś takiego, Bertie? A może
to była wasza praca zespołowa?
Koty spokojnie czyściły ciemnobrązową sierść, ignorując
swoją panią. Dobrze wiedziały, że wieczorem z przyjemnością
weźmie je na kolana. Ale tym razem spotkało je rozczarowa-
nie. Toni była tak zmęczona, że padła na łóżko i usnęła.
W poniedziałkowy ranek cały dom lśnił, a ona odzyskała
trochę wewnętrznego spokoju. Była gotowa rozpocząć nową
fazę życia, gotowa powitać wracających z miodowego tygo-
dnia Sophie i Olivera oraz odpowiednio wesprzeć Janice
Reynolds, która wkrótce może tego potrzebować.
W poradni panował ruch, ponieważ wielu pacjentów zre-
zygnowało z wizyty u doktor Singh, woląc poczekać na po-
wrót Olivera. Z samego rana Janet telefonicznie zapisała się
do Josha. Toni dwoiła się i troiła, rejestrując kolejnych pa-
cjentów, ale nadmiar pracy rekompensowało zadowolenie
z faktu, że zespół znów jest w komplecie. Było też przyjem-
nie posłuchać relacji ze wspaniałego urlopu, o którym Oliver
i Sophie opowiadali z zachwytem.
- Rudyard Kipling kiedyś nazwał Milford Sound ósmym
cudem świata - oznajmiła Sophie, gawędząc nieco później
z Toni i Janet. - Miał rację, bo to niewiarygodnie piękne
miejsce. Wszędzie góry, lasy, jeziora. Podczas rejsu straciłam
rachubę widzianych po drodze wodospadów. Napatrzyłam się
też na baraszkujące delfiny. - Sophie uśmiechnęła się radoś-
nie na wspomnienie tamtej sceny. - Oliver omal nie wypadł
za burtę, robiąc zdjęcia.
- Jaka była pogoda? Padało? - spytała Janet.
- Strasznie - przyznała Sophie. - Ale to jeden z uroków
Fiordlandu. Im więcej deszczu, tym więcej wodospadów.
R
S
Mimo to wybraliśmy się na kilka pieszych wycieczek. Po-
szliśmy aż do jeziora Marian i zaliczyliśmy kawałek szlaku
Hollyford.
- A znacie szlak Milford? Chciałabym zabrać tam chłop-
ców, kiedy trochę podrosną.
- O tej porze roku Milford jest zamknięty. - Sophie zaj-
rzała do koszyka z kartą pacjenta, ale jej nie wzięła. - Zapisa-
liśmy
się na lato - oświadczyła z uśmiechem. - Za sześć miesięcy
akurat będziemy gotowi do drugiej podróży poślubnej.
- Z takiej okazji wolałabym coś bardziej romantycznego
- stwierdziła Toni. - Na przykład pobyt w tropikach. Chętnie
powylegiwała bym się na złocistej plaży, pod palmą.
- Spróbuj po całodniowej wędrówce w deszczu powyle-
giwać się w jacuzzi pod gwiazdami. - Sophie zerknęła na
wchodzącego Olivera i się zarumieniła. - To coś niesamowi-
tego - mruknęła.
- Co jest niesamowite? - spytał jej mąż.
- Liczba pacjentów na dzisiaj. - Toni wręczyła im karty
choroby. - Miesiąc miodowy już się skończył, kochani.
- Skądże - zaprotestował Oliver, puszczając przodem
Sophie. - Nasz miesiąc miodowy będzie trwać wiecznie. Tyl-
ko urlop się skończył.
Pod koniec dyżuru państwo Spencer nie mieli co do tego
wątpliwości i już zaczęli wzdychać, że potrzebują wolnego.
- Nie ma szans - oświadczyła Toni. - Przykro mi. Josh
wspomniał wam o zebraniu jutro o ósmej rano?
Oboje skinęli głowami i wymienili wymowne spojrzenia.
- Czy z Joshem coś nie tak? - spytał Oliver.
- Co masz na myśli? - Toni zauważyła, że jest autentycz-
nie zatroskany.
- Wygląda okropnie. Kiedy zobaczyłem go dziś, trochę
się przeraziłem. Na pewno schudł i jest strasznie blady.
R
S
- Też tak myślę. - Sophie energicznie skinęła głową. -
I prawie się nie odzywa.
Toni patrzyła na nich w milczeniu. Josh rzeczywiście był
przygaszony, sądziła jednak, że martwi się sytuacją Reynold-
sów. Ale żeby nie okazał radości z powodu powrotu przyja-
ciół? To do niego całkiem niepodobne.
- Próbowaliście go wybadać?
- Znasz Josha. - Oliver zaśmiał się niewesoło.
- Owszem. - Toni usiłowała zdusić przypływ niepokoju.
- Na pytania o zdrowie reaguje jak na osobiste zniewagi.
- Jego gabinet wygląda jak po wybuchu bomby. - Oliver
pokręcił głową. - Wszędzie walają się jakieś pudła, a w szaf-
ce na bojler znalazłem pustą butlę tlenową.
- Po jednym dniu porządków Josh stracił zapał.
- Dziwne, że w ogóle wziął się za sprzątanie - stwierdził
Oliver.
- Może ma kłopoty sercowe - zasugerowała Sophie. -
Podobno ta zastępczyni była ślicznotką. - Szturchnęła męża
łokciem w bok, - Może nie jest zachwycony, że już wrócili-
śmy.
- Też coś! - prychnęła Toni. - Zjem swój kapelusz, jeśli
jakaś kobieta zdoła zakłócić spokój Josha. Pewnie jego tryb
życia w końcu dał mu się we znaki. Po weekendowej balandze
Josh zawsze jest półżywy.
Skrzypnięcie zamykanych drzwi przerwało ploteczki,
a trójka winowajców zerknęła po sobie, gdy Josh wszedł do
recepcji.
- Uszy mnie pieką - mruknął. - Mam nadzieję, że mówi-
cie o mnie same miłe rzeczy.
- Martwimy się o ciebie - oświadczyła Sophie, ignorując
ostrzegawcze spojrzenie męża. - Wyglądasz marnie - dodała
buntowniczym tonem, najwyraźniej gotowa do starcia.
R
S
- Marnie? Chyba zbierałaś szóstki na zajęciach z termi-
nologii medycznej. Zaraz pewnie przepiszesz mi leczniczy
tonik.
- Raczej tran - odparła groźnie. - Pięć razy na dzień.
- Dobrze działa też olej rycynowy - podpowiedziała Toni
i odetchnęła z ulgą, gdy Josh z humorem przyjął ich zatroska-
nie. - Albo przynajmniej syrop figowy. Podczas wczoraj-
szych porządków znalazłam pełną butelkę. Pewnie mama
wstawiła go do szafki jakieś ćwierć wieku temu.
- Co za rocznik! W sam raz na twój gust, chłopie. - Oliver
klepnął Josha w plecy, chyba już mniej przejęty jego
stanem zdrowia. - Dobrze się wyśpij - poradził. - Mnie też
się to przyda po tym dzisiejszym młynie. Chodź, Sophie. Pora
wracać do domku.
- Marzysz tylko o spaniu? - Sophie poszła za mężem do
poczekalni. - Mówisz jak facet żonaty od dwudziestu lat.
Josh i Toni nie usłyszeli odpowiedzi wyszeptanej do ucha
Sophie, ale wychodząc z poradni nowożeńcy wesoło się roze-
śmiali. Atmosfera w recepcji natychmiast uległa zmianie.
- Jak miewa się Janice? - ostrożnie spytała Toni, gdy
Josh szykował się do wyjścia.
- Dobrze, chociaż nadwerężyła sobie nadgarstek, pracując
w ogródku. Trochę niepokoi się o Bena, ale sądzi, że jego
ponury nastrój bierze się z nudów. Prędzej czy później pozna
prawdę. To tylko kwestia czasu.
- Muszę do niej zajrzeć. Od dawna nie ucięłyśmy sobie
porządnej pogawędki, przydałyby mi się też nowe sadzonki.
- Tylko uważaj, co mówisz - ostrzegł Josh.
- Nie zamierzam bezmyślnie paplać. - Odwróciła wzrok
i westchnęła. - Chciałabym jakoś pomóc Janice. Zawsze by-
ła dla mnie taka dobra. Bardzo ją lubię. I martwię się o nią.
- Często martwisz się o ludzi. - Uśmiechnął się. - Mię-
dzy innymi dlatego jesteś wyjątkowa. Dobrze się czujesz?
R
S
Skinęła głową. Na widok malującego się w spojrzeniu
Josha przejęcia poczuła, że dławi ją w gardle. Rozpaczliwie
pragnęła, aby troska Josha wynikała z czegoś więcej niż tylko
z przyjaźni. Ale to było niemożliwe.
- Nic mi nie jest, Josh. A tobie?
Patrzyli na siebie wystarczająco długo, by połączyło ich
porozumienie, którego nie sposób wyrazie słowami. Toni
zatonęła spojrzeniem w oczach Josha i odniosła wrażenie, że
ich dusze nagle się spotkały. Siła tego odczucia była potęż-
niejsza niż jakiekolwiek doznanie fizyczne, lecz gdy Josh
odwrócił wzrok, Toni przeszył zdumiewająco fizyczny ból.
- Ze mną też wszystko w porządku - lekkim tonem za-
pewnił Josh. - O mnie nie musisz się martwić.
A więc nie życzył sobie jej troskliwości. Ani tego nad-
zwyczajnego porozumienia. Po jego wyjściu Toni przez kilka
minut siedziała z twarzą ukrytą w dłoniach. Czyżby tylko
sobie wyobraziła ten krok, który zbliżył ich do siebie? Czyż-
by się pomyliła, rozpoznając coś bardziej wzniosłego niż
przyjaźń? Nie. To naprawdę się pojawiło. I było wystarczają-
co wyraźne, aby i Josh coś zauważył. Takie wyraźne, że
w popłochu uciekł. Jasno, jak nigdy dotąd, dał do zrozumie-
nia, że nie interesują go jej uczucia. Ale sam też coś poczuł.
Może więc bał się do tego przyznać? Albo postanowił nie
dopuścić, żeby coś z tego wyszło?
Wracała do domu rozstrojona. Coś zbyt długo gotującego
się na wolnym ogniu wkrótce się wygotuje. Lub wybuchnie.
Jedno jest pewne - status quo właśnie odeszło w przeszłość.
R
S
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Co Josh tam robi? - spytał nazajutrz rano Oliver Spen-
cer, patrząc z okna pokoju dla personelu na parking. - Stoi
i gapi się na swój samochód.
- Pewnie się zastanawia, czy go nie sprzedać. Przecież
jeździ nim już co najmniej dwa miesiące - z przekąsem
mruknęła Toni. - Na rynku z pewnością są nowsze, bardziej
seksowne modele. Jedna z tych kaw jest dla mnie?
- Oczywiście. - Oliver podał jej pełny kubek. - A ta jest
twoja, kochanie. - Rozpromienił się na widok wchodzącej
żony i cmoknął ją w usta, gdy do niego podeszła.
Toni poczuła się jak piąte koło u wozu. Pośpiesznie od-
wróciła wzrok i usiadła przy stoliku.
- Gdzie Janet? - Sophie usadowiła się na krześle obok
Toni.
- Spóźni się. Musi wyprawić chłopców do szkoły i nie
jest w stanie zdążyć tu na ósmą. Pytała mnie, czy nie można
by robić zebrań o innej porze. To jeden z tematów, który
chciałam poruszyć.
- Dawniej zaczynaliśmy o ósmej trzydzieści i nie starcza-
ło nam czasu na omówienie wszystkich spraw -przypomniał
Oliver. Postawił kubek kawy na końcu stołu, gdzie zazwyczaj
siadał Josh, i sam zajął miejsce naprzeciw żony.
- Nie uwierzycie, co właśnie zrobiłem. - Josh wszedł do
pokoju, kręcąc głową, i z zadowoleniem sięgnął po kubek.
- Pycha. I po co komu śniadanie?
R
S
- Tobie by się przydało. Nikniesz w oczach - oświadczył
Oliver i w nagrodę usłyszał pogardliwe prychnięcie.
- Co takiego zrobiłeś? - spytała Sophie.
- Zamknąłem kluczyki w samochodzie.
Oliver parsknął śmiechem.
- Jakim cudem? Ta twoja fura nic nie sygnalizuje, kiedy
wysiadasz i zostawiasz kluczyki w stacyjce?
- Sam już nie wiem. - Josh był wyraźnie zakłopotany.
- Może coś nie zadziałało. No i mam problem.
- Zaczyna się od kłopotów z pamięcią - śmiertelnie po-
ważnie oświadczyła Sophie. - To pierwszy objaw.
- Czego? - Jakaś nuta w głosie Josha sprawiła, że wszyscy
poczuli się nieswojo. I natychmiast przypomnieli sobie
ryzykowny żart, na który Sophie pozwoliła sobie wczoraj.
Też dotyczył zdrowia Josha.
- Eee... Niedożywienia, kiedy ktoś nie je śniadań? -
Sophie spojrzała na Olivera, ale on i Toni właśnie patrzyli na
siebie znacząco. Nie umknęło to uwagi Josha.
- Może już zaczniemy, dobrze? - zasugerował chłodno.
- Toni, po zebraniu wezwij pomoc drogową, żeby ktoś
fachowo otworzył samochód. Moja legitymacja jest w portfe-
lu.
Toni zapisała polecenie w notatniku.
- Spróbuję znaleźć na to czas - mruknęła, a Josh zmierzył
ją ponurym spojrzeniem.
- Postaraj się. Później pewnie będę miał kilka wizyt do-
mowych i nie zamierzam czekać na taksówki. Jaka jest
pierwsza sprawa do omówienia?
- Zatrudnienie recepcjonistki - oświadczyła Toni.
- Chyba od nas nie odchodzisz, co? - Oliver zrobił prze-
rażoną minę.
- Nie, choć może to byłoby najlepsze rozwiązanie.
Toni nie wierzyła własnym uszom. Naprawdę powiedziała
R
S
to na głos? Przecież wcale nie brała pod uwagę zmiany miej-
sca pracy. A na twarzy Josha odmalowała się cała gama uczuć
- zaskoczenie lub wręcz przestrach, a potem jakby ulga
i wreszcie wystudiowana obojętność.
- Co próbujesz nam powiedzieć, Toni?
- Tylko tyle, że ta robota wessała mnie jak bagno.
Dopiero zbiorowy śmiech uświadomił jej, że użyte słowo
idealnie pasuje do jej nazwiska. Dotychczasowe napięcie
nagle wyparowało.
- Zdajecie sobie sprawę z tego, że przyjmujemy ponad
dwa tysiące rodzin, a liczba pacjentów, którzy nie są u nas
zarejestrowani, wciąż rośnie? - Toni powiodła wzrokiem po
twarzach kolegów. - Potrzebuję recepcjonistki przynajmniej
na pół etatu, bo w przeciwnym razie się wykończę.
- Zacznij kogoś szukać - polecił Josh. - Zgadzasz się,
Oliver?
- Oczywiście. Nie możemy zamęczyć Toni. Już widzę ten
chaos, który by powstał, gdyby ona nas zostawiła.
- Właśnie - burknął Josh, wyraźnie zniecierpliwiony. -
Jaki jest kolejny punkt, Toni?
Janet Muir przyszła o ósmej czterdzieści, gdy zebranie
dobiegało końca.
- Przepraszam za spóźnienie. Co mnie ominęło?
- Najważniejsze dopiero będzie. - Oliver wyjął z teczki
dużą kopertę. - Ślubne zdjęcia!
Wszyscy zaczęli je oglądać. Toni i Janet z zachwytem
komentowały każde ujęcie, natomiast Josh milczał. Uważnie
przyjrzał się jednej fotografii i odłożył ją na stół. Toni powę-
drowała spojrzeniem za ręką Josha i przysunęła zdjęcie bliżej.
Przedstawiało ją i Josha. Patrzyli na siebie - on łagodnie
się uśmiechał, ona miała rozchylone usta i niemal błagalną
minę. Dobrze pamiętała moment, w którym fotograf ich
R
S
uwiecznił. Josh właśnie wyznał, jak bardzo przeraża go myśl,
że mógłby to być jego ślub. Ona zaś zastanawiała się, czy
Josh trochę nie udaje. Ale na zdjęciu wyglądało to zupełnie
inaczej.- oboje sprawiali wrażenie zakochanej pary, która
świata poza sobą nie widzi.
- Śliczna, prawda? - Sophie postukała palcem fotografię
w ręce Toni. - Powinnaś przyczepić ją do tablicy ogłoszeń.
Tworzycie z Joshem idealną parę.
Toni zauważyła, że Josh pośpiesznie ich przeprosił i wy-
szedł.
- Wolę dostać tę z tobą i Oliverem - odparła cicho. - To
wy jesteście parą idealną.
O dziesiątej przyjechał wezwany specjalista i otworzył
auto Josha.
- Lepiej niech pan trzyma zapasowe kluczyki w biurze
- poradził Joshowi. - Tak na wszelki wypadek.
- Dobry pomysł - przyznał Josh. - Dam je naszej Toni.
Ona się mną opiekuje. - Uśmiech, który jej posłał, wyrażał
szczere uznanie. Dawniej z tego powodu Toni byłoby ciepło
na sercu przez kilka kolejnych dni, ale nie dziś.
- Masz wolną chwilę, Josh?
- Dla ciebie, Mokradełko? Zawsze. - Josh oparł się o fra-
mugę drzwi do recepcji.
- Mam na linii farmaceutkę z apteki Cashmere. Kwestio-
nuje receptę, którą dzisiaj wypisałeś pani Bell. Rzeczywiście
ma przyjmować po sto miligramów cztery razy dziennie?
- Co takiego? - Josh zmarszczył brwi. - Nie pleć
głupstw. Ma brać sto miligramów dziennie w dawkach po-
dzielonych: cztery razy po dwadzieścia pięć miligramów.
- Napisałeś coś innego.
- Bzdura. Może aptekarka potrzebuje okularów. Pamię-
tam tę cholerną receptę.
R
S
- Właśnie ją nam przefaksowali. - Toni podała mu
kartkę.
Josh popatrzył na nią zasępiony, a Toni poważnie się za-
niepokoiła. Łatwo jest popełnić taki błąd, lecz może on mieć
niebezpieczne konsekwencje. Całe szczęście, że farmaceutka
go zauważyła. Josh nigdy tak się nie mylił i jak na lekarza
pisał bardzo wyraźnie, więc nie było problemów z odczyta-
niem jego recept. Toni patrzyła na niego, spodziewając się
jakiejś uwagi. Wzdrygnęła się, gdy przedarł wydruk i wrzucił
papierki do kosza.
- Zaraz wypiszę drugą - warknął. - Przefaksuj ją.
W milczeniu odprowadziła go spojrzeniem, po czym od-
słoniła mikrofon słuchawki.
- Przepraszam, że tak długo to trwało - powiedziała mi-
łym głosem. - Miała pani rację. Doktor Cooper właśnie wy-
pisuje nową receptę.
Wysłała ją faksem parę minut później. Josh nie powiedział
ani słowa, tylko rzucił receptę na blat i wziął kartę pacjentki,
którą zaraz poprosił do gabinetu. Po jej wyjściu nadal nie
odzywał się do Toni. Sięgnął do koszyka po zgłoszenie wizyty
domowej i szybko przebiegł je wzrokiem.
- Do Boba Grangera - mruknął, pokazując notatkę Olive-
rowi. - Na kilka dni poszedł do hospicjum, żeby Diane
trochę odsapnęła. Wczoraj wrócił do domu i chyba znów źle
się czuje, choć ustawili mu dawkę morfiny.
- Niedobrze. - Oliver westchnął. - Sam namówiłem Dia-
ne, żeby zgodziła się na krótki pobyt męża w hospicjum, bo
była wykończona. Opiekuje się Bobem od dawna i nie wia-
domo, jak długo to jeszcze potrwa. Tym razem pewnie już
nie będzie chciała nawet słyszeć o hospicjum.
- Pogadam z nią - obiecał Josh. - Nie wiń siebie za to,
co się stało. Ja też zasugerowałbym pobyt w hospicjum.
R
S
Obaj lekarze wyraźnie się zasępili, a Toni żałowała, że nie
może pomóc Joshowi. Nic dziwnego, że ostatnio jest roztar-
gniony. Zawsze angażował się emocjonalnie, gdy chodziło
o ciężko chorych pacjentów. Takich jak Bob Granger. I Ben.
W trudnych chwilach wspiera każdego, kto tego potrzebuje,
i robi to lepiej niż jakikolwiek inny znany Toni człowiek.
Jej także pomagał, i to wielokrotnie, gdy opiekowała się
chorą matką. Zgodził się na różne godziny pracy, nigdy nie
narzekał, gdy z powodu jakiejś kryzysowej sytuacji nie mogła
przyjść do poradni. W tamtych czasach pracowali tylko we
dwoje. Tworzyli rzeczywiście zgrany duet.
To właśnie Josh rozpoznał udar u jej matki. Ten dodatko-
wy problem zdrowotny znacznie ograniczył jej sprawność
fizyczną i przyśpieszył demencję będącą skutkiem choroby
Altzheimera. Josh ze zrozumieniem przyjął decyzję Toni,
która postanowiła odejść z pracy i zająć się matką. Później
widywali się dość często, ponieważ wziął na siebie opiekę
medyczną, którą trudno było zapewnić osobie przebywającej
w domu. Toni nie przypuszczała, że obowiązki okażą się
takie poważne, a dramat potrwa tak długo. Dlatego była sfru-
strowana i nieszczęśliwa.
Josh w końcu zdołał ją przekonać, że powinna oddać mat-
kę do przyszpitalnego domu opieki. Zaproponował też pełny
etat w St. David's. Zamierzał przyjąć Olivera na wspólnika
i potrzebował kogoś więcej niż tylko recepcjonistki.
- Chcę zatrudnić osobę zaufaną - przekonywał. - Taką,
z którą na pewno będzie dobrze się pracować. Zostaniesz
szefową administracji, Toni. Zgódź się, proszę.
Jak mogłaby odrzucić tę ofertę? Dla Josha zrobiłaby
wszystko. Chętnie wróciła więc do poradni, usiłując zwalczyć
poczucie winy z powodu oddania matki do zakładu, odwie-
dzając ją codziennie wieczorem. Gdy matka zmarła, Toni
R
S
wypłakała się na ramieniu Josha. Była wręcz zażenowana
ogromem swojej rozpaczy.
- Przecież od tego wylewu mama nawet mnie nie pozna-
wała -jęczała pochlipując, a Josh tulił ją do siebie. -I było
wiadomo, czego się spodziewać.
- Utrata któregoś z rodziców zawsze boli, nawet jeśli
człowiek się jej spodziewa lub wręcz wyczekuje. A jeśli nie
masz z bliską osobą dość dobrego kontaktu, cierpienie jest
później jeszcze bardziej dojmujące.
Toni kiwnęła głową.
- Wszystko się w tobie burzy, prawda? - spytał łagodnie.
- Gniew, ponieważ ktoś bliski cię zostawił. I poczucie wi-
ny,
bo sobie wyrzucasz, że mogłaś go bardziej kochać i lepiej się
troszczyć.
- Mówisz jak człowiek, który przeżył coś takiego, Josh.
- Toni była wzruszona jego zdolnością empatii. Niewiele
wiedziała o życiu osobistym Josha. Kilkakrotnie próbowała
zbliżyć się do niego, zadając pytania, lecz on wtedy zasłaniał
się tłumaczeniem, że patrzy na ból przez pryzmat cierpień
swoich pacjentów.
Teraz podobnie wczuwał się w sytuację Diane Granger.
Może po prostu takie powinno być podejście lekarza z pra-
wdziwego zdarzenia? Czy pacjenci tak kochają Josha, bo
wierzą, że jego troska może zmienić się w bardziej osobiste
uczucie? A może tylko ona wpadła w tę pułapkę uczuć, bo
zna Josha od tak dawna?
Nigdy nie była w stanie zrewanżować się Joshowi za
wsparcie, robiąc dla niego coś na gruncie prywatnym. Dlate-
go w pracy uczyniłaby wszystko, co w jej mocy, aby choć
trochę ułatwić mu życie. Może gdyby aż tak bardzo nie
starała się mu pomagać, dostrzegłby w niej kogoś więcej niż
tylko życzliwą koleżankę? Przestałby oczekiwać, że ona za-
R
S
wsze rozwiąże za niego przyziemne problemy, których tak
nie znosił? Że zawsze będzie jej na nim zależeć, chociaż on
nie odwzajemnia jej ciepłych uczuć?
Dzisiejszego popołudnia gryzła się nie tylko z powodu
irytujących drobiazgów. Bardziej frustrowała ją świadomość,
że zawsze tak łatwo wybacza Joshowi różne potknięcia i na-
tychmiast znów go uwielbia. A przecież tyle razy sobie obie-
cywała, że już nigdy nie posłucha podszeptów swego mięk-
kiego serca, po czym znów emocje brały górę.
Bezskutecznie usiłowała zwalczyć irytację. Gdy Oliver
przed wyjściem położył na blacie notatki do wpisania w kar-
ty, poczuła przypływ urazy do Josha. Jego zapiski na pewno
będą walały się po całym gabinecie. Jeśli ona ich nie zbierze,
to jutro lub pojutrze będzie w pośpiechu ich szukać.
Kroplą przepełniającą czarę okazało się zapomniane przez
Josha pudło z czasopismami. Zawadziła o nie nogą i zaklęła.
On pewnie sądził, że skończy za niego sprzątanie! Co gorsza,
prawdopodobnie zrobiłaby to z przyjemnością, gdyby tylko
poprosił. Jestem żałosna, pomyślała, maszerując do jego ga-
binetu. Gniewnie zapukała i weszła. Josh siedział przy kom-
puterze, a na ekranie było widać kolorowego ludzika, które-
go goniły paskudne stwory.
- O nie! Znów nie żyję! -jęknął i uśmiechnął się do Toni
z chłopięcym wdziękiem. - Trudna ta gra. Myślisz, że spodoba
się bliźniakom?
Toni zignorowała jego pytanie. Podczas wizyt w poradni
dzieci Janet z zachwytem przyjmowały okazywane im zainte-
resowanie Josha. A Toni zawsze lubiła go obserwować, gdy
bawił się z dwójką uroczych maluchów. Josh niewątpliwie
uwielbiał dzieci, nawet jeśli sam nie zamierzał zostać ojcem.
Lecz w tej chwili była zbyt zirytowana, aby złagodnieć na
myśl o pozytywnych cechach jego osobowości.
R
S
- Przyjąłeś dziś dwudziestu ośmiu pacjentów - wycedziła
- a ja nadal nie mam dwudziestu ośmiu notatek. Czy to za
wiele prosić cię, żebyś przynajmniej przyniósł je do recepcji?
Josh zamrugał zdumiony.
- Chyba zapomniałem.
- Zawsze zapominasz! - parsknęła. - Tak samo jak o, za-
braniu brudnych kubków do kuchni. - Machnęła dłonią
w stronę kolekcji fajansu na biurku. - Nie pamiętasz też
o wizycie u fryzjera i spotkaniach, jeśli ci nie przypomnę.
Pewnie ci też wyleciało z głowy, że chciałeś zrobić tu wio-
senne porządki, bo teraz jesteś zadowolony z tego chaosu.
Nie zjesz też lunchu, jeśli nie położę ci go przed nosem. Nic
dziwnego, że wyglądasz na chorego.
- Wcale nie! - zaprzeczył oburzony.
- Jasne, że tak. Nawet Oliver martwi się o ciebie. Schu-
dłeś, jesteś wymizerowany i robisz głupstwa.
- Na przykład jakie? Co, u diabła, w ciebie wstąpiło, To-
ni? Cóż takiego dziwnego zmalowałem?
- Zamknąłeś kluczyki w samochodzie.
- Wielkie rzeczy!
- Pomyliłeś dawkę na recepcie. - W głosie Toni za-
brzmiało zatroskanie. - To do ciebie niepodobne. Co się z tobą
dzieje?
Josh zacisnął szczęki, aż zadrgały mięśnie na policzkach.
Najwyraźniej był bliski wybuchu.
- Co to jest, do licha?- warknął.- Przesłuchanie? Popełni-
łem błąd, który najwyżej można zgłosić w izbie lekarskiej.
Według ciebie źle wykonuję swoje obowiązki?
- Nie, Josh. Ja tylko niepokoję się o ciebie - powiedziała
z naciskiem. - Inni też.
- Lepiej pilnujcie własnego nosa! - Josh chwycił z biurka
karty pacjentów. - Sam uzupełnię wpisy. Możesz iść do domu.
R
S
- Zerwał się na równe nogi. - Na litość boską, Toni, trujesz jak
nudna żona. Zapomniałeś to, zapomniałeś tamto! Lada dzień
mi powiesz, że za dużo piję.
- Może to i prawda - odparła, rozjątrzona jego podej-
ściem. - Może na tym polega twój problem.
- Nie mam żadnego cholernego problemu!
Wzdrygnęła się i zbladła. Josh nigdy dotąd na nią nie
krzyknął. On zaś natychmiast się zmitygował.
- Przepraszam - mruknął zakłopotany, pocierając dłonią
czoło. - Ale nie jestem w nastroju do takiej rozmowy i nie
pojmuję, czemu się czepiasz. - Spojrzał na nią jak ktoś, kto
bardzo cierpi. - To nie w twoim stylu. Zawsze myślałem, że
lepiej się rozumiemy.
- Też tak sądziłam. Może oboje się myliliśmy.
- Przepraszam - powtórzył. - To nie był najlepszy dzień.
Rozmowa z Diane Granger okazała się trudna i wciąż nie
mogę się uwolnić od sprawy Bena.
- W porządku - zapewniła pośpiesznie. - Nie ma o czym
mówić.
- Jest. - Podszedł i delikatnie ją objął. - Bez powodu na
ciebie wrzasnąłem. A przecież tak bardzo mi na tobie zależy.
Czy się przypadkiem nie przesłyszała? Joshowi na niej
zależy? Odchyliła głowę do tyłu, aby bez słów wybłagać
potwierdzenie. Zobaczyła, że jego piwne oczy pociemniały
od malującej się w nich udręki i bezwiednie rozchyliła usta.
W oczach Josha dostrzegła też zatroskanie. Oraz...
Nie, już nic więcej. Poczuła natomiast przelotne muśnię-
cie jego warg. Trwało zbyt krótko. Josh zawahał się, a ona
wiedziała, że kolejne dotknięcie jego ust zmieni się w pra-
wdziwy pocałunek. Może taki, który sprawi, że oboje zapo-
mną o całym świecie i dadzą się ponieść namiętności.
Ale tak się nie stało.
R
S
- Przepraszam - kolejny raz powiedział Josh.
- Nie ma za co - szepnęła, otwierając oczy. - To ty mi
wybacz, że na ciebie napadłam. Ale...
- Ale co? - spytał, jakby trochę zaniepokojony.
- No, zależy mi na tobie. - Jej serce boleśnie tłukło się
w piersi. - Bardzo - dodała cicho.
Wyczuła, że Josh się od niej oddala, jeszcze zanim ją
puścił.
- Nie musisz się o mnie martwić - mruknął. - Nic mi nie
jest.
- Ale co z...
- Nie zaczynaj od nowa. Tylko wszystko pogorszysz. Idź
do domu, Toni. Zrobię te wpisy. - Uśmiechnął się kwaśno. -
I skończę wiosenne porządki. Nawet umyję te kubki.
- Więc mnie nie potrzebujesz? - spytała zaskoczona.
- Nie potrzebuję - zapewnił weselszym tonem. - Zapo-
mnijmy o tej scysji. Jutro jest nowy dzień.
- Jasne - odparła sztucznie pogodnym tonem. - Nie ma
sprawy.
Ale nie zapomniała o tej rozmowie. Jak mogłaby? Niemal
wyznała mu miłość. A jego spojrzenie dowiodło, że zrozumiał
to, czego nie powiedziała. Dostrzegła też w jego oczach coś
innego. Gdy mówił, że jej nie potrzebuje, jego oczy temu
przeczyły. Uczucie, które wczoraj tak Josha przeraziło, nie
było wytworem jej wyobraźni. Nadal istniało, lecz Josh
wyraźnie bronił się przed nim. Toni nie miała pojęcia, dla-
czego, ale wiedziała jedno - do tanga trzeba dwojga. A Josh
nie poprosił jej do tańca.
W następnym tygodniu Josh rzeczywiście wydawał się
zajęty. Zgodnie z obietnicą nawet spróbował uporządkować
gabinet, ale nie bardzo sobie z tym radził. Toni w końcu się
R
S
zlitowała i mu pomogła. Wyniosła pudła z rupieciami do ma-
gazynu, wyrzuciła część starych zabawek z wielkiego kosza
i powiesiła na ścianach rysunki małych pacjentów, którzy
z radością dawali je panu doktorowi. A w środę, po wyjściu
Josha, postawiła na czystym biurku wazonik z tulipanami.
Gabinet nigdy nie wyglądał lepiej niż teraz i Toni była
z siebie zadowolona. A dzięki dodatkowemu zajęciu nie miała
czasu, aby się nad sobą roztkliwiać. Musiała też odpowiedzieć
na oferty, ponieważ zgłosiło się wiele kandydatek na recep-
cjonistkę. Weekendowa wizyta u Janice Reynolds pozwoliła
jej nabrać dystansu do własnych problemów. Janice zaprosiła
ją również na kolację dziś wieczorem.
W weekend Bena nie było w domu. Toni i Janice jak
zwykle poszły do ogrodu, gdzie Janice szykowała dla Toni
sadzonki i trochę się zwierzała.
- Ben mówi, że złapał jakiegoś wirusa i dlatego leczy się
u Josha. Ale jest taki milczący, jakby odcinał się ode mnie.
To boli.
- Długo się nie widzieliście. Oboje pewnie potrzebujecie
czasu, aby przystosować się do nowej sytuacji.
- Może i tak. Przynajmniej nie muszę się martwić, że to
pierwsze stadium Huntingtona. - Janice westchnęła. - To, co
przeszłam, gdy chorował Jim, omal mnie nie zabiło. Teraz
muszę jakoś się trzymać z powodu Bena. Całe szczęście, że
nie odziedziczył tego genu po ojcu. Mam dla kogo żyć.
Toni jakimś cudem zdobyła się na uśmiech. Nie wiedziała,
co powiedzieć, ale Janice nie oczekiwała słów. Po chwili
wręczyła jej garść nasion ostróżki.
- Część powinna zakwitnąć na biało. - Poklepała Toni po
ręce. - Ben na pewno dojdzie do siebie. Postanowił zapisać
się do aeroklubu i trochę polatać.
- Sądzisz, że latanie to dobry pomysł? - z obawą w gło-
R
S
sie spytała Toni. Jeśli Ben zacznie mieć problemy z koordy-
nacją ruchów i koncentracją uwagi, pilotowanie samolotu
może stać się niebezpieczne.
Janice z uśmiechem skinęła głową.
- Ben nie usiadłby za sterami, gdyby coś było z nim nie
tak. Ma doświadczenie.
W środę wieczorem okazało się, że Janice miała rację.
Tego popołudnia Ben latał małą cessną i był tym zachwycony.
- Dzisiaj poleciał ze mną klubowy pilot. Chciał mnie
sprawdzić, ale w przyszłym tygodniu będę latał sam. - Ra-
dośnie uśmiechnął się do matki. - Może wezmę cię z sobą?
Spróbujemy zrobić korkociąg i beczkę.
- Chętnie się z tobą przelecę, ale darujmy sobie akrobacje.
Był to cudowny wieczór, pełen wspomnień i mrożących
krew w żyłach opowieści, których Ben nie przelał na papier,
pisząc do matki listy z podróży.
- Zamartwiałaby się o mnie - wyjaśnił Toni.
- Nie wątpię - przyznała.
Przy deserze popatrzyła na rękę Bena, gdy podnosił do ust
łyżeczkę. Dłoń lekko drżała i Toni pośpiesznie odwróciła
wzrok. Ben był szczęśliwy, jego matka odetchnęła z ulgą,
należy więc odłożyć niepokój na bok. Przynajmniej na razie.
Niepokój znów dał o sobie znać nazajutrz rano, lecz naj-
pierw trzeba było zająć się czymś innym.
- Słyszałeś o Bobie Grangerze? - cicho spytała Toni, gdy
przyszedł Josh.
- Nie, a bo co? - Na widok jej miny zmarszczył brwi.
- Zmarł w nocy. We śnie. Diane powiedziała, że bardzo
spokojnie.
R
S
- To dobrze.
Ton Josha wprawił Toni w osłupienie.
- Dobrze, że już po wszystkim - poprawił się Josh. -I że
nie cierpiał. Mogłoby być dużo gorzej.
- Miał tylko czterdzieści trzy lata - mruknęła Toni, nadal
oszołomiona chłodem Josha.
- Niektórzy ludzie nie żyją nawet tak długo. - Sięgnął po
książkę zapisów, lecz Toni ją przytrzymała.
- Zaczekaj chwilę. - Opowiedziała mu o wczorajszej ko-
lacji oraz drżeniu ręki Bena. - Janice niczego nie podejrzewa.
Cieszy się z jego latania i nawet ma ochotę zabrać się jako
pasażerka. Nie sądzisz, że to trochę niebezpieczne? Może
lepiej jej powiedzieć?
- Nie! - odparł Josh. - To decyzja Bena. Nie mieszaj się
w tę sprawę, Toni. - Odwrócił się tak szybko, że łokciem
zawadził o szklankę wody. - Niech to diabli! - ryknął. - Ile
razy mam ci powtarzać? Jak można stawiać szklankę w takim
idiotycznym miejscu?
- Wybacz.
Pośpiesznie ratowała dokumenty przed potopem. Niby
dlaczego przeprasza? Przecież nie zawiniła. To Josh mógłby
bardziej uważać. Może po prostu chciał, żeby przestała mówić
o Benie? Otworzyła usta, aby jednak dokończyć ten te-
mat, ale gniewne spojrzenie Josha powstrzymało ją od po-
wiedzenia czegokolwiek. Josha nie interesowało jej zdanie.
Cóż, może rzeczywiście wtyka nos w nie swoje sprawy, lecz
zachowanie Josha trochę ją zirytowało.
Nadal była rozdrażniona, gdy później poszła do jego gabi-
netu. Z miny Josha wywnioskowała, że raczej nie ucieszył
się na jej widok. Wazonik z tulipanami stał z boku, w kałuży
wody, jakby został odsunięty ręką osoby zirytowanej jego
obecnością.
R
S
- Czego chcesz, Mokradełko?
Wyraźna irytacja w głosie Josha dolała oliwy do ognia.
Już dał do zrozumienia, że jej opinie nie są mile widziane.
Nie docenił kwiatów. Zlekceważył ją jako zatroskanego pra-
cownika i jako kobietę, skoro nazywał ją tak paskudnie.
Twarz Toni stężała.
- Po pierwsze, Josh, wolałabym, żebyś tak do mnie nie
mówił. Nigdy nie lubiłam, jak nazywasz mnie Mokradełkiem.
- Serio?
- Serio.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Oboje wiedzieli, że
ona kłamie. Pamiętali, skąd wzięło się to przezwisko i kiedy.
Było to pierwszego dnia jej pracy w poradni St. David's.
Młody doktor Cooper akurat rozmawiał ze swoją księgową.
- Chodzi o pensję mojej nowej recepcjonistki - powie-
dział, nie zauważywszy, że Toni stoi tuż za nim. - Może pani
ustalić wysokość w oparciu o doświadczenie zawodowe? -
Przez moment słuchał odpowiedzi. - Boże, nie pamiętam
- jęknął. - Toni... zapomniałem nazwiska. Kojarzy się
z czymś wilgotnym. Bagno czy coś w tym stylu.
- Bagien - syknęła czerwona jak burak ze złości.
Josh uroczo się zawstydził i to sprawiło, że poczuli do
siebie sympatię. A przezwisko stało się jakby żartem, który
rozumieli tylko oni. Oboje byli zadowoleni z faktu, że łączy
ich coś w miarę osobistego. Choć bez przesady. Teraz Toni
robiła krok wstecz.
- Mogłaś mi powiedzieć - mruknął oskarżycielsko.
Święta prawda, pomyślała. Doprawdy żałosne, że pozwo-
liła, aby przez tyle lat używał tego przezwiska i jeszcze była
wdzięczna za pobrzmiewającą w nim serdeczność. A prze-
cież to wstrętne słowo w skrócie określało całą Toni. Czyniło
z niej paskudny element krajobrazu.
R
S
- Dobrze. - Josh przerwał milczenie. - Jak mam się do
ciebie zwracać? Panno Bagien? Antoinette? - Drgnął, konsta-
tując ze zdumieniem, że pierwszy raz wymówił jej pełne
imię.
Ona też była lekko zaskoczona. Do tej pory nie zdawała
sobie sprawy z tego, jaki dystans stwarzało jej przezwisko.
Było takie bezosobowe. Niekobiece.
- Wystarczy Toni - odparła, przełknąwszy ślinę.
- W porządku, Toni. - Nieco ironiczny nacisk sprawił, że
drgnęła. - Tylko dlatego przyszłaś?
- Nie. - Buntowniczo uniosła głowę, urażona jego to-
nem. - Po piątej zjawi się kilka kandydatek. Może chciałbyś
z nimi porozmawiać.
- Oczywiście, jeśli jeszcze tu będę. Chociaż lepiej spytać
o zdanie Sophie i Olivera.
- Dlaczego? Ciebie też czeka współpraca z tą osobą.
Josh zrobił taką minę, jakby miał coś powiedzieć, ale się
rozmyślił.
- Zawiadom mnie, gdy przyjdzie pierwsza osoba.
Toni wróciła do recepcji, myśląc o Joshu. Sprawia wraże-
nie strasznie zmęczonego, wręcz wykończonego. I zachowuje
się agresywnie jak nigdy dotąd. Co się z nim dzieje? Zapewne
nie pomogła mu, mieszając się w sprawę, którą niewątpliwie
się gryzł, a później atakując go z powodu przezwiska. Ale
musiała to uczynić. Najwyższy czas uporządkować
parę rzeczy. Może Josha też należy lekko popchnąć w odpo-
wiednią stronę, bo zmierza prostą drogą do samounicestwie-
nia.
Kobieta, która parę minut później weszła do poczekalni,
wyglądała na okaz zdrowia.
- Cześć, Ruby! - powitała ją Toni. - Wyglądasz wspania-
le. Chyba jeszcze zeszczuplałaś?
R
S
Ruby Murdock skromnie skinęła głową.
- W klubie strażników wagi wybrano mnie na kobietę
miesiąca. Od wagi idealnej dzieli mnie tylko pięć kilogramów.
- Masz śliczny kombinezon. - Toni przesunęła wzrokiem
po jasnoniebieskim stroju z miękkiego dżinsu. - Nawet bar-
dziej mi się podoba niż tamten różowy. - Wychyliła się za
blat i uśmiechnęła do małej dziewczynki trzymającej Ruby
za rękę. - Cześć, Laura. Chcesz zabawną nalepkę?
Wnuczka Ruby pokręciła głową i ukryła buzię w tkaninie
niebieskich spodni babci.
- Mała nie czuje się dobrze - wyjaśniła Ruby. - Dlatego
wpadłam. Właśnie odebrałam ją z przedszkola. Może doktor
Bennett mogłaby ją zbadać. Och! - Ruby przycisnęła dłoń
do ust. - Chyba powinnam powiedzieć „doktor Spencer".
- Nie. Państwo Spencer uznali, że wprowadziłoby to nie-
potrzebne zamieszanie. Sophie nadal będzie przyjmować ja-
ko doktor Bennett. Ale teraz jej nie ma. Załatwia wizyty
domowe.
- Szkoda. - Ruby trochę się zmartwiła. - Może to
głupstwo, ale nie mogę niczego zlekceważyć. Moja córka
Felicity i jej mąż pojechali na Fidżi w drugą podróż po-
ślubną, a ja przez dwa tygodnie będę opiekować się trójką
ich dzieci.
- Ambitne zadanie, Ruby.
- To był mój pomysł - z dumą oświadczyła Ruby. -
W ciągu ostatnich kilku lat Felicity tyle dla mnie zrobiła,
kosztem swojego życia rodzinnego. Chciałam im obojgu ja-
koś podziękować, więc zapłaciłam za tę wycieczkę. Mam
nadzieję, że dobrze się bawią. Wyjechali dopiero wczoraj.
- Szczęściarze! Tylko pomyśl: złocista plaża, słoneczko.
U nas chyba się ochłodziło, prawda?
R
S
- Babciu - Laura pociągnęła Ruby za rękę - chcę do
domu.
Toni przez chwilę patrzyła na zarumienioną buzię dziecka.
- Chyba ma gorączkę, Ruby. Kiedy poczuła się źle?
- Rano było wszystko w porządku, ale czesząc ją, za-
uważyłam na szyi taki nieładny wykwit. Spójrz.
Toni w zamyśleniu wydęła wargi.
- Czy Laura miała ospę wietrzną?
- Chyba nie. Nathan i Tim też na to nie chorowali. O Bo-
że! - jęknęła Ruby.
- Nie panikuj. - Toni ruszyła do drzwi. - Sprawdzę, czy
Janet wróciła z lunchu. Ona się na tym zna.
Ale w pokoju dla personelu zastała tylko Josha. Jadł ka-
napkę, którą mu zostawiła. Chyba był zamyślony, bo na
widok Toni zakrztusił się, po czym szybko popił jedzenie
wielkim haustem kawy. A spojrzenie, które posłał Toni, su-
gerowało, że to jej wina. Zignorowała je.
- Przyszła Ruby Murdock z Laurą. Mała chyba złapała
ospę. Chciałam, żeby Janet zerknęła na dziecko, ale...
- Zaraz się nią zajmę. - Josh wrzucił do kosza resztę
kanapki.
- Może się mylę. Mogłeś najpierw skończyć lunch...
- Nie jestem głodny. - Uśmiechnął się na widok jej za-
niepokojonej miny. - I wątpię, czy się mylisz, Toni. Mam
pełne zaufanie do twojej intuicji. Zawsze wiesz, co dolega
ludziom, którzy tu przychodzą.
Uśmiech i komplement przyprawił ją o rumieńce.
- Umie to każda dobra recepcjonistka.
- Skądże. Sprawdziłem dużo więcej recepcjonistek niż ty.
- Nie wątpię - odparowała, sprowokowana dwuznaczno-
ścią jego słów, a Josh parsknął śmiechem.
- Wiesz, że nie to miałem na myśli. - Wylał resztę kawy
R
S
do zlewu. - Przejrzałem podania tych kandydatek. Nie spo-
sób znaleźć kogoś podobnego do ciebie.
- To tylko kwestia przeszkolenia. Sam zobaczysz.
Toni skróciła listę kandydatek do sześciu. Tylko Janet nie
wzięła udziału w rozmowach kwalifikacyjnych. Dzięki
temu były tylko cztery różne opinie zamiast pięciu.
- Mnie się podoba Gwen Bainbridge - oznajmił Oliver.
- Ma imponujące doświadczenie zawodowe.
- Bo jest najstarsza - stwierdziła Sophie. - Ma prawie
sześćdziesiątkę i wydaje się opryskliwa.
- Tego bym nie zniósł - oświadczył Josh. - Tylko mnie
wolno tu mieć humory. Moim zdaniem najlepsza będzie Me-
lanie Long.
- Bo jest najładniejsza - mruknął Oliver. - Masz słabość
do takiej urody.
- Ja uważam, że powinniśmy przyjąć Ricky'ego. - Sophie
uśmiechnęła się figlarnie. - Byłoby super mieć za tym biur-
kiem faceta.
Oliver i Josh jęknęli wymownie.
- W ogłoszeniu nie można podawać płci. To byłaby dys-
kryminacja - wyjaśmła Toni. - Dzisiaj trzeba być pracodawcą,
który stwarza równe szanse. Ricky przysłał wspaniałe poda-
nie.
- Kogo ty byś wybrała, Toni? - poważnie spytał Josh.
- Chyba Sandy Smith. Co prawda dopiero skończyła
szkołę, ale jest bystra, komunikatywna i miła w obejściu.
Idealna.
- No to załatwione - odparł Josh. - Toni wie najlepiej,
kogo nam trzeba. I to ona ją przeszkoli.
Oliver i Sophie nie zgłosili zastrzeżeń. Chcieli jak najszyb-
ciej iść do domu.
- Kiedy nowa zaczyna? - spytała Sophie, zapinając
płaszcz.
R
S
- Im szybciej, tym lepiej - odparła Toni. - Jutro ją zawia-
domię.
Josh zamruczał coś niewyraźnie.
- Jakiś problem? - Toni uniosła brwi.
- Nic, czego nie rozwiąże duży drink i porządny sen.
Może potem łatwiej zniosę te zmiany.
- Sen na pewno ci się przyda. - Oliver klepnął go w plecy.
- Wyglądasz jak siedem nieszczęść.
Josh odprowadził go złym spojrzeniem i równie ponuro
popatrzył na Toni.
- Lepiej nie zaczynaj. To wszystko twoja wina. Wiosenne
porządki są strasznie męczące.
- Robiłeś je dwa tygodnie temu - przypomniała. - To
znaczy zacząłeś. A ja za ciebie skończyłam.
- Rezultaty są oszałamiające. - Uśmiechnął się z auten-
tyczną wdzięcznością. - I te kwiaty... Naprawdę śliczne.
- Na jego twarzy pojawił się wyraz rozmarzenia. - Ale jakoś
dziwnie się tam czuję. Jest za czysto. Zupełnie jakbym miał
się wyprowadzać.
- Możesz odrobinkę nabałaganić - zaproponowała łaska-
wie. - Lepiej żeby nie chodziły ci po głowie myśli o przepro-
wadzce. Jesteś tu równie trwałym elementem wyposażenia jak
ja.
Przez moment patrzył na nią z zastanawiającą miną.
- Szkoda, że... - Urwał i raptownie wstał. - Nieważne.
Do jutra, Mokrad... Toni.
Nazajutrz rano wciąż się zastanawiała, co chciał jej
powiedzieć poprzedniego wieczoru. Ciekawe, czego żało-
wał. O czym marzył. Znała go tak dobrze, potrafiła wy-
czuć jego nastrój i czytać z twarzy jak z otwartej książki,
lecz jednocześnie tak mało o nim wiedziała. Nie pozwalał
R
S
jej zajrzeć w swoje życie prywatne. I pewnie nigdy nie po-
zwoli.
Wchodząc do poradni, westchnęła ciężko. Lepiej zmieni
to „pewnie" na „z pewnością", pomyślała. Po dziesięciu latach
nasuwał się tylko taki wniosek.
Zerknęła na zegar i wcisnęła przycisk w aparacie telefo-
nicznym. Co prawda przed dziewiątą nie musiała go włączać,
ale zazwyczaj to robiła zaraz po przyjściu. Zdarzało się bo-
wiem, że w nagłych przypadkach pacjenci zapisywali się na
wizytę jeszcze przed otwarciem poradni. Telefon zabrzęczał
prawie natychmiast, a Toni intuicyjnie wyczuła, że tym razem
chodzi o coś innego niż zwykle.
Gdy parę minut później przyszli Oliver i Sophie, nadal
ściskała w drżącej ręce słuchawkę i płakała.
- O Boże, Toni! - Oliver upuścił torbę lekarską i pod-
biegł do niej. - Co się stało?
- To Josh... - Ledwie wydobyła z siebie głos. - Miał
wypadek.
R
S
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Wypadek? - Sophie zbladła. - Jest ranny?
- Mówi, że nie, ale... ale... - Toni chlipnęła głośno. -
Ale mogło mu się coś stać!
Oliver i Sophie wymienili znaczące spojrzenia. Sophie
otoczyła Toni ramieniem.
- Wszystko będzie dobrze - zapewniła.
- Gdzie on teraz jest? - spytał Oliver. -I co się stało?
- Na Centaurus Road, przy rondzie. Podobno się spóźni.
Mówił, że... - Urwała, zaalarmowana wyciem syreny karetki
pogotowia. - Myślicie, że to...
Oliver z uśmiechem potrząsnął głową.
- Jeśli zadzwonił, aby powiedzieć, że się spóźni, to na
pewno nie przyjedzie karetką. Zaraz tam skoczę, to niedale-
ko. Pojedziesz ze mną, Toni?
- Och, nie! Nie chciałby mnie tam zobaczyć. Nie mam
pojęcia, czemu w ogóle tak reaguję.
Sophie i Oliver znów popatrzyli na siebie wymownie
i uśmiechnęli się jak ludzie, którzy wiedzą w czym rzecz.
- Napijmy się herbaty - zaproponowała Sophie. - Dopil-
nuj, żeby w razie potrzeby Josha zbadano - powiedziała do
męża. - My, kobiety, podyżurujemy tutaj.
Dwadzieścia minut później samochód Olivera wjechał na
parking. Sophie i Toni usłyszały marudzenie Josha, jeszcze
zanim wszedł do wnętrza.
R
S
- To głupstwo - przekonywał. - Na litość boską, Oliver,
daj mi spokój.
- Sam zafundowałeś sobie trochę spokoju - odparował
Oliver. - Pozwól, że chociaż rzucę okiem na twoją głowę.
Toni jak zahipnotyzowana patrzyła na otwierające się
drzwi. Josh był blady, zdenerwowany i rozdrażniony, na czo-
le miał guza wielkości golfowej piłki, a na koszuli - krew.
- Przyniosę lód - oznajmiła Toni. - Zabierz go do pokoju
zabiegowego, Oliver. Niech trochę poleży.
- Nie muszę leżeć - burknął Josh. - Nie jestem inwalidą.
Idę do gabinetu. Poproszę o czarną kawę, Toni. Możesz przy-
słać pierwszego pacjenta!
Gdy odszedł, Toni spojrzała błagalnie na Olivera. Potrzą-
snął głową, wzruszając ramionami.
- Chyba nie ma wstrząśnienia mózgu - odpowiedział na
nieme pytanie. - Ale jest cholernie wkurzony.
- Co się stało? - spytała Sophie. - To była jego wina?
- Nie, - Oliver zachichotał. - Kot wybiegł na drogę, cho-
ciaż Josh pewnie gnał za szybko po śliskiej drodze. Bieda-
czek skasował przednią połowę swego cennego autka, gdy
zmiótł pojemnik na śmieci i wjechał na latarnię. Wszystko
po to, żeby nie rozjechać kociaka.
- I nie rozjechał?
- Nie. Ale kiciuś zablokował się między pojemnikiem
a latarnią i Josh uderzył się w głowę, usiłując zwierzaka wy-
dostać. - Oliver uśmiechnął się na widok min swego audyto-
rium. - Kot przeżył, więc po drodze zawieźliśmy go do
weterynarza. Jest trochę poraniony, chyba ma złamaną nogę
i... - Oliver zawiesił głos. - Za pazurami trochę Josha.
Chóralny śmiech, choć może nie całkiem na miejscu, roz-
ładował nerwową atmosferę. Josh wyjrzał z pokoju.
- Gdy już przestaniecie bawić się moim kosztem, a ko-
R
S
szty na pewno będą zawrotne, to może wreszcie weźmiecie
się do roboty! - Posłał im mordercze spojrzenie. - Gdzie,
u diabła, jest Janet? Znowu się spóźnia? Miałaś mi przynieść
kawę, Toni.
Toni wsypała do kawy dwie łyżeczki cukru, wzięła też
z zamrażarki lodowy kompres, a z pokoju zabiegowego -
trochę panadolu. Josh siedział przy biurku i kończył rozma-
wiać przez telefon.
- Przynajmniej firma ubezpieczeniowa okazała mi trochę
współczucia. - Łypnął złym wzrokiem na rzeczy przyniesio-
ne przez Toni. - Prosiłem tylko o kawę - mruknął jak ostatni
niewdzięcznik.
- Powinieneś się cieszyć, że ktoś o ciebie dba - parsknęła
Toni. - Na miłość boską, Josh, mogłeś zostać poważnie
ranny.
- Wybacz. - Josh zrobił skruszoną minę. - Nie zasługuję
na twoją troskliwość, prawda?
- Nie. - Postawiła kubek obok tabletek i niepewnie spoj-
rzała na Josha. - Ale nie jesteś?
- Co nie jestem?
- Poważnie ranny. - Głos leciutko jej się załamał.
Josh sięgnął po kawę i musnął ręką palce Toni. Chwycił
jej dłoń i serdecznie uścisnął.
- W ogóle nic mi nie jest. Tylko moja duma została
zraniona. To mój pierwszy wypadek. A potem jak głupi wal-
nąłem się w głowę, usiłując sprawdzić, czy rozjechałem tego
kota.
Toni spostrzegła, że jego ręka dygocze. Dlaczego? A mo-
że to jej dłoń tak drży? Nie zdążyła się upewnić, bo Josh
zauważył jej spojrzenie i cofnął swoją. A gdy się odezwał,
w jego głosie już nie było ciepła.
- Przyłożę ten kompres, jeśli to cię uszczęśliwi - warknął.
R
S
- A teraz spadaj i daj mi popracować. Tobie chyba też nie
brak obowiązków.
Miał rację - w poczekalni siedziało sporo pacjentów.
Przyszła też Ruby Murdock z trójką wnucząt. Buzia Laury
była pokryta wykwitami.
- Zabrałam chłopców ze szkoły - oświadczyła Ruby. -
Jeszcze nie mają wysypki, ale źle się czują. A biedna Laura
narzeka na swędzenie. Oby doktor Bennett jakoś mogła jej
pomóc.
- Na pewno pomoże. - Toni uśmiechem dodała Ruby
otuchy. - Zaprowadź dzieci do gabinetu Sophie. Zaraz was
przyjmie.
Toni zamierzała z samego rana zawiadomić Sandy Smith,
że dostała pracę, ale przez pół godziny nie mogła znaleźć
wolnej chwili.
- Doktor Cooper wysłał mnie do dermatologa - powie-
działa do Toni starsza pani. - Polecił doktora Amberly'ego.
Chciałabym pójść prywatnie. Mam ubezpieczenie.
- Świetnie, pani Batchelor. Zapisać panią od razu?
- Tak, bardzo proszę. - Starsza pani pochyliła się nad
blatem w stronę Toni. - To swędzenie doprowadza mnie do
szału - dodała przyciszonym głosem. - A to takie miejsce,
w które nie można się podrapać. Przynajmniej nie między
ludźmi.
- Zaraz się tobą zajmę, Terry. - Toni skinieniem głowy
pozdrowiła młodego mężczyznę, który stał w kolejce, aby
zapłacić za wizytę. - Będziesz musiał wypełnić ten formu-
larz.
Sympatyczny uśmiech nie schodził dzisiaj z ust Toni.
Wręczyła ankietę Terry'emu i spojrzała na wiszącą ńa ścianie
listę specjalistów. Szybko wystukała numer telefonu poradni,
w której przyjmował doktor Amberly.
R
S
- Co biedny doktor Cooper zrobił sobie w głowę? - spy-
tała pani Batchelor.
- Miał mały wypadek, ratując kota. - Toni odsłoniła mi-
krofon. - Michelle? Tu Toni z poradni St. David's. Chciała-
bym zapisać naszą pacjentkę do doktora Amberly'ego. Tak,
jak najszybciej. - Pytająco uniosła brwi, a pani Batchelor
energicznie kiwnęła głową.
- Ratował kota? Cały doktor Cooper, co? - stwierdziła
z podziwem, patrząc na Terry'ego, który studiował formularz.
- Mogą panią przyjąć w środę, pani Batchelor. O drugiej,
zgoda?
- Och, nie, moja droga. W środy zawsze grywam w mah-
-jonga.
- Co mam tu wpisać? - jęknął Terry. - Chyba nie muszę
dokładnie wyjaśnić, jak uszkodziłem sobie kręgosłup?
Do recepcji pośpiesznie weszła Sophie i wzięła kartę ko-
lejnego pacjenta. Ruby Murdock zostawiła wnuki przy pudle
z zabawkami i stanęła na końcu kolejki. Jakieś małe dziecko,
które z zachwytem balansowało na własnych nóżkach, trzy-
mając się półki z gazetami, nagle się pośliznęło, uderzyło
w czoło i żałośnie rozpłakało. Toni ścisnęła w dłoni słucha-
wkę.
- Więc może w czwartek o jedenastej, pani Batchelor?
- Niech pomyślę, kochanie. - Kobieta utkwiła wzrok
w jakimś punkcie ponad ramieniem Toni. - Wtedy mogę...
Gdzie jest poradnia doktora Amberly'ego?
- W Merivale.
- Och, to strasznie daleko. Nie jeżdżę samochodem, moja
droga.
Płaczący maluch nie dawał się uspokoić zakłopotanej ma-
mie. Jego zawodzenie stało się jeszcze głośniejsze.
R
S
- A jak sobie go uszkodziłeś, młody człowieku? - Ruby
Murdock zajrzała Terry'emu przez ramię. Chłopak oniemiał
na widok jej różowego kombinezonu, po czym uśmiechnął
się szeroko.
- Uprawiałem seks pod prysznicem - odparł bez żenady.
- Pośliznąłem się.
- Coś takiego! - zawołała zdumiona Ruby, po czym
mrugnęła porozumiewawczo. - Chyba lepiej, żebyś tego nie
podawał na formularzu ubezpieczeniowym.
- Napisz tylko, że się pośliznąłeś, biorąc prysznic - po-
radziła Toni, odłożywszy słuchawkę. - Pani Batchelor, tu jest
data i godzina wizyty. Jeśli zechce pani coś zmienić, proszę
zadzwonić do nich. Za dzisiejszą wizytę należy się dwadzie-
ścia pięć dolarów.
- Naprawdę? Doktor Cooper powiedział, że nic.
- Tak? - Toni zauważyła wyraz zainteresowania na twa-
rzy Ruby. Następnym razem niewątpliwie poprosi o wizytę
u hojnego doktora Coopera. Toni skinęła głową i przeniosła
uwagę na Terry'ego. - Czy doktor Spencer dał ci zaświadcze-
nie potwierdzające niezdolność do pracy? Przez jaki
okres?
- Przez tydzień. Dźwigam duże ciężary.
- Dostałeś to pismo?
- Nie.
- Zaraz to sprawdzę. - Po drodze zajrzała do pokoju za-
biegowego. Janet właśnie łaskotała w brzuszek leżące na wa-
dze niemowlę.— Janet, mogłabyś na moment siąść przy tele-
fonie? - Olivera zastała w kuchni. Była tam również Sophie
i oboje popijali kawę. - Oliver, wypisałeś zaświadczenie dla
Terry'ego?
- Leży na moim biurku. Przepraszam, Toni. - Oliver
znów odwrócił się do żony. - A propos prysznica, skarbie...
R
S
Lepiej skreślić go z listy. Albo przynajmniej bardzo uwa-
żać, gdy bawimy się mydłem...
Toni prawie wpadła na Josha, wychodząc z kuchni.
- Co za cholerny bałagan panuje w tej recepcji. Toni,
mogłabyś sobie robić przerwę na herbatkę kiedy indziej.
Posłała mu ponure spojrzenie, ale nic nie powiedziała.
- I spróbuj uciszyć tego piekielnego krzykacza. Daj mu
lizaka albo coś.
- To twój pacjent - odparła ostro. - Może raczysz go
przyjąć?
- I tak głowa mi pęka. Przyślij go, kiedy przestanie pisz-
czeć. - Ominął ją i wszedł do kuchni. - Muszę napić się kawy,
Informacja o bólu głowy Josha nie wywołała w Toni
współczucia. Jej też boleśnie pulsowało w skroniach. Chwy-
ciła zaświadczenie dla Terry'ego i wróciła do recepcji. Po
chwili płaczący maluch się uspokoił i tylko miał czkawkę.
Jego mama z niepokojem oglądała guza na czole synka. Toni
zaprowadziła ją i chłopczyka do gabinetu Josha.
- Widzisz? - powiedziała do dziecka. - Doktor Cooper
też nabił sobie takiego guza.
Parę minut później Janet przyniosła Toni torbę chłodzącą.
- Ross zaraz przyjedzie po te próbki. Ale dzisiaj młyn,
co?
- Jeszcze jaki! - przyznała Toni. - Ostatnio bywa tak
codziennie. To chyba ta pogoda. Jest za zimno, a kiedy nie
ma mrozu, leje deszcz.
- Josh w porządku? Podobno rozbił samochód i jest zły.
Dziś już się mnie czepiał.
- Czuje się dobrze, tylko jak zwykle ma muchy w nosie.
Leczy się czarną kawą. Czego od ciebie chciał?
- Chodziło o leki, w tym narkotyki, które rzekomo w ze-
R
S
szłym tygodniu kazał mi zamówić. Rzeczywiście, zapas się
kończy, ale Josh nic mi nie mówił. Natychmiast przefaksowa-
łam listę, ale on i tak narzekał.
- Od dawna jest nie w sosie - mruknęła Toni. - Zresztą
wszyscy jakby straciliśmy ducha.
- Oliver i Sophie przypominają dwa gołąbki.
- Oni nic nie zauważają. Ciągle są w siódmym niebie.
- Toni przygryzła wargę. - Prawdę mówiąc, to chyba ja straci-
łam ducha. Wciąż zmagam się z zaległościami, a Josh wyła-
dowuje na mnie swoje złe humory.
- Będzie ci łatwiej, gdy dostaniemy nową recepcjonistkę.
Wybraliście kogoś?
- Niejaką Sandy Smith. Jest młoda i pełna zapału. Dzięki
za przypomnienie. Muszę ją zawiadomić, że została przyjęta.
- Przyjdzie na cały etat?
- Początkowo będzie tu tylko po południu. Obecnie jest
nianią kilkorga dzieci, a później zobaczymy. - Toni zamyśliła
się i spod oka spojrzała na Janet. - Wiesz, kiedy już ją
wyszkolę, chyba sama poszukam nowej pracy.
- Poważnie? - Janet zrobiła duże oczy. - Z powodu Josha?
- Tak. Coraz trudniej z nim pracować. Uwielbiałam to
miejsce, lecz teraz chętnie cofnęłabym czas o dziesięć lat.
Żałuję, że wsunęłam nogę za te drzwi.
Noga, która w tej chwili stanęła za drzwiami, należała do
Josha. Toni zaczerwieniła się, niepewna, ile usłyszał. I od
razu buntowniczo podniosła głowę. Przecież powiedziała
prawdę. Praca z Joshem rzeczywiście stawała się nie do znie-
sienia, choć nie tylko z powodu jego humorów. Od tamtego
zebrania personelu Toni coraz częściej myślała o odejściu
stąd. Pragnęła zacząć wszystko od nowa.
- Nie mówisz poważnie. - Josh patrzył na nią oszołomio-
ny. Janet dyskretnie wymknęła się na korytarz.
R
S
- Niby dlaczego?
- Tworzymy zespół, Toni. Nie dałbym sobie rady bez
ciebie.
- Dałbyś. - Odwróciła wzrok. - Wyszkolę Sandy. Może
nawet będzie oddawać twoje ciuchy do pralni i przeganiać
twoje byłe dziewczyny. Powinnam dopisać to do listy obo-
wiązków.
- A możesz dopisać przyjaźń? - Josh wyglądał na zmar-
twionego. - I znoszenie moich wybryków, które wcale nie
znaczą, że nie doceniam czyjegoś wsparcia?
- Takiej roboty nikt nie przyjmie. - Toni uśmiechnęła się
wbrew sobie. Po raz pierwszy od dawna Josh znów był sobą.
A w niej znów odezwała się wrodzona lojalność.
- No właśnie - mruknął, jakby czymś zafrasowany. -
Przepraszam cię, Toni. Ostatnio byłem dla ciebie okropny.
To wina mojego stylu życia. Jestem już za stary, żeby nadal
tak szaleć, więc postanowiłem to i owo zmienić. - Spojrzał
na nią błagalnie. - Będę miły, słowo daję.
Brzęczenie telefonu osłabiło skutki zniewalającego
uśmiechu Josha.
- Poradnia St. David's, mówi Toni. - Wiedziała, że Josh
nadal na nią patrzy. - Dzień dobry, panie Collins. Jak pan się
miewa? Doprawdy? To brzmi poważnie. Sprawdzę, czy do-
ktor Cooper może dzisiaj pana przyjąć. - Przeniosła na Josha
wzrok, w którym było wyzwanie.
Przecząco poruszył głową, po czym się zmitygował
i zrobił zrezygnowaną minę, a Toni zerknęła w książkę
zapisów.
- Proszę przyjść o drugiej czterdzieści pięć, panie Collins.
A na razie niech pan trochę poleży. - Odłożyła słuchawkę. -
Bóle w klatce piersiowej, palpitacje, poty i nudności - wyja-
śniła.
R
S
- Coś nowego - mruknął. - Pewnie przestudiował opis
stanu przedzawałowego w „Reader's Digest".
- Pewnego dnia naprawdę zachoruje.
- Wiesz, jaki jest. Na wszystko narzeka. Od zawsze.
Wiedziała, że Josh usiłuje przypomnieć jej, jak długo ra-
zem pracują. W ciągu tych lat naprawdę się zżyli. Było jasne,
że nie można ot tak sobie zerwać tak silnej więzi. Toni zro-
zumiała zawartą w słowach Josha sugestię i skinęła głową. A
on natychmiast się odprężył, jakby obiecała mu gwiazdkę z
nieba.
- Mogłabyś zadzwonić do weterynarza? - poprosił. - Jeśli
oczywiście znajdziesz wolną chwilkę - dodał. – Warto spraw-
dzić, czy ten cholerny kot przeżył.
Okazało się, że tak, ale radość z tego faktu zagłuszyło coś
innego.
- Właśnie telefonowała Janice - poinformowała Josha
Toni. - Ben rano poleciał na zachodnie wybrzeże. Janice
zamierzała też się wybrać, ale zrezygnowała. - Na twarzy
Toni pojawił się niepokój. - Miał wrócić dwie godziny temu,
ale dotąd go nie ma. Zgłoszono zaginięcie.
Josh patrzył na nią w milczeniu.
- Rozmawiałeś z nim wczoraj, prawda? Jakie sprawiał
wrażenie?
- Nie był w najlepszym nastroju - przyznał Josh. - Pod-
czas lunchu miał problem. Janice na szczęście nie było
w domu.
- Jaki problem?
- Cóż... kłopoty z przełykaniem. I zwymiotował.
- O Boże! Jak jego ojciec.
- Nie wyciągaj pochopnych wniosków. Ben nie zaprosił-
by matki na lot, gdyby nie zamierzał z niego wrócić. Na razie
nie wiemy, co się stało.
R
S
Prawie przez cały weekend trwały poszukiwania. W końcu
odnaleziono wrak samolotu i przetransportowano ciało Bena.
Toni przez cały czas była z Janice, dodatkowo przygnębiona
faktem, że musi zachować dla siebie wiedzę o chorobie Bena.
- Wyglądasz okropnie, Toni - stwierdził Josh, gdy w po-
niedziałek rano zastał ją w pokoju dla personelu.
- Ty też. - Uśmiechnęła się przez łzy.
- Co z Janice?
- Jest załamana. Obiecałam, że rano do niej zajrzysz.
Może dasz jej coś na uspokojenie. Najbliższe dni będą
trudne.
- Zaraz pojadę, jeśli przesuniesz pierwsze wizyty.
- Powiesz jej? - Oboje wiedzieli, o co spytała.
- Nie.
Na twarzy Josha malowało się takie cierpienie, że musiała
odwrócić wzrok.
- Może łatwiej pogodziłaby się ze śmiercią Bena, gdyby
znała prawdę...
- I zaczęła myśleć, o ile gorzej by było, gdyby żył? -
Josh potrząsnął głową. - Ben chciał oszczędzić matce świa-
domości, że odziedziczył chorobę. Mamy prawo to mu ode-
brać?
- Chyba nie - przyznała, a Josh pogłaskał ją po ręce.
- Sądzisz, że Janice łatwiej pogodziłaby się ze stratą syna,
gdyby wiedziała, że to nie był wypadek? Gdyby wiedziała,
że Ben przez te wszystkie lata zachował swe obawy tylko dla
siebie?
- Pewnie poczułaby się zraniona, że jej nie zaufał. Może
nawet miałaby z tego powodu poczucie winy.
- Niełatwo zaakceptować śmierć kogoś kochanego - ła-
godnie powiedział Josh. - A samobójstwo takiej osoby rani
R
S
bardziej niż wypadek. Jest jakby wyrazem ostatecznego od-
rzucenia.
- Nie wiadomo na pewno, że to nie był wypadek...
- Nie.
- Nie wiemy też, czy Ben na pewno miał Huntingtona.
- Właśnie - ponuro stwierdził Josh. - A tajemnica zawo-
dowa zamyka nam usta. Powinniśmy ją uszanować. Oboje.
Toni skinęła głową. Teraz bardziej niż kiedykolwiek czuła
silną więź łączącą ją z Joshem. Rzeczywiście są zespołem.
- Przyjdziesz jutro na pogrzeb?
Umknął spojrzeniem w bok, lecz zdążyła się zorientować,
że go przeraża ta perspektywa.
- A ty? - spytał w napięciu.
- Oczywiście.
Odchrząknął i znów popatrzył na nią.
- Więc pójdziemy razem - zaproponował. - Jeśli to ci
odpowiada.
- Tak. - Uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Dzięki, Josh.
R
S
ROZDZIAŁ SZÓSTY
W czasie pogrzebu Josh tłumaczył zaczerwienione oczy
i zatkany nos przeziębieniem, ale podczas mszy mocno ści-
skał dłoń Toni. Ona zaś parę razy zerknęła na niego dyskret-
nie. Rzeczywiście chyba miał grypę, lecz cierpiał nie tylko
fizycznie. Jego żal poważnie Toni zaniepokoił. Przecież Ben
był jego pacjentem dość krótko. Owszem, obaj od razu się
polubili, lecz śmierć Bena podziałała na Josha bardziej druz-
gocąco, niż zazwyczaj bywało w takich przypadkach. Czyż-
by Josh sądził, że nie zrobił dla Bena tyle, ile mógł? A może,
podobnie jak ona, czuł na sercu ciężar ich wspólnej tajem-
nicy?
Janice była wdzięczna, że przyszli na pogrzeb jej syna. Za
wszelką cenę starała się panować nad sobą.
- Spędziliśmy przynajmniej trochę czasu razem - rzekła,
gdy Josh i Toni składali jej kondolencje. - To przecież mogło
się zdarzyć każdego dnia w ciągu tych dziesięciu lat, gdzieś
daleko. A po powrocie Ben był taki szczęśliwy.
- Na zawsze zapamiętam ten cudowny środowy wieczór
u was - zapewniła Toni. - Ben rzeczywiście sprawiał wraże-
nie zadowolonego z życia.
- Powiedział mi, że ta decyzja była dla niego trudna, ale
okazała się trafna.
Toni spojrzała na Josha.
- Jaka decyzja, Janice? - spytał oględnym tonem.
R
S
Janice przez chwilę miała taką minę, jakby gorączkowo
się nad czymś zastanawiała.
- Chyba ta, żeby wrócić do domu - odparła powoli. -
Wreszcie zwolnić tempo.
- I wreszcie pobyć ze swoją matką. - Toni serdecznie ją
uścisnęła. - Tak mi przykro, że to nie trwało dłużej, Janice.
O wiele dłużej.
- Może ludzie pokroju Bena po prostu nie mogą się
ustatkować. - Po policzkach starszej pani znów potoczyły się
łzy.- Rzucają się w wir życia, aż ono w końcu ich wsysa.
W drodze powrotnej do poradni Toni była zatopiona
w myślach. Ludzie pokroju Bena. Pokroju Josha. Ileż to razy
Josh robił coś niebezpiecznego? W ciągu minionych dziesię-
ciu lat skakał ze spadochronem, nurkował, jeździł na nartach.
Prowadził najszybsze, samochody, a ostatnio wspomniał, że
chce nauczyć się pilotażu. Czy on także należy do tych,
którzy nie potrafią się ustatkować? Może właśnie dlatego
jego związki z kobietami są takie gorące, lecz krótkotrwałe?
Dlaczego przeraża go wizja bliskości z kimś takim jak Toni?
Nazajutrz Josh był jeszcze bardziej zaziębiony. Bez prze-
rwy wycierał nos i wyglądał jak ostatnie nieszczęście, gdy
Toni podała mu pudełko chusteczek i paracetamol. A gdy
powiedziała o telefonie od weterynarza, był bliski zawału.
Okazało się bowiem, że za leczenie kota, po którego nikt się
nie zgłosił, wystawiono rachunek w wysokości trzystu dola-
rów.
- Trzysta dolarów? Założyli mu platynowy gips czy co?
Toni uśmiechnęła się, zadowolona z faktu, że Josh żartuje,
choć czuje się okropnie. Po pogrzebie Bena oboje nadal byli
przygaszeni, ą niedawny wypadek Josha stanowił jakby
ostrzeżenie, przypominając, jak cenne jest życie. Siniak już
znikał z czoła Josha, lecz jego auto miało spędzić w warszta-
R
S
cie jeszcze parę tygodni. Obecnie jeździł dostarczoną przez
firmę ubezpieczeniową starą furgonetką. Gruchot nie przy-
pominał żadnej z dotychczasowych rakiet Josha.
- Przynajmniej nie zabiłem tego kota. - Josh westchnął.
- Pomyślałem, że to pewnie czyjś ulubieniec.
- Najwyraźniej nie. - Toni właśnie odbyła długą poga-
wędkę z pomocnicą weterynarza. - Podobno to słodki mały
kiciuś. Ma jakieś cztery miesiące, ale jest niedożywiony.
Szczepili go i odrobaczyli, a teraz biedaczek rozpaczliwie
potrzebuje domu.
- Chyba nie u mnie. - Josh znów głośno wytarł nos. -
Mieszkam na ostatnim piętrze i nie wolno mi trzymać zwie-
rząt. Czemu ty go nie weźmiesz? Jeden więcej to żadna
różnica.
- O, nie! Z trudem uczę moje dwa uczciwości. Tylko tego
brakuje, żeby miały czeladnika!
- Może Janet chciałaby kiciusia. Chłopcy by się ucieszyli.
- Jest jeszcze Towarzystwo Ochrony Zwierząt. Zadzwo-
nić tam?
- Nie. - Josh ze znużeniem pokręcił głową. - Ja stworzy-
łem problem, więc chociaż raz ja go rozwiążę. - Uśmiechnął
się zuchowato. - Widzisz? Naprawdę się zmieniam.
- Najpierw zjedz lunch. Dzisiaj jest spokojnie i Sandy da
sobie radę.
- Jak jej idzie? Nawet z nią nie pogadałem, ale nie chcia-
łem od razu zarazić jej grypą.
- Sandy to skarb. Błyskawicznie się uczy - zapewniła go.
Szkolenie Sandy pozwalało choć na pewien czas zapo-
mnieć o przygnębieniu po pogrzebie Bena. Może troska
o bezdomnego kotka podobnie podziała na Josha? W pokoju
dla personelu Toni położyła kanapkę obok kubka z kawą dla
Josha. Zawsze przepadał za sałatką z kurczaka. Josh natych-
R
S
miast zaczął namawiać Janet do wzięcia kota, lecz ona nie
miała na to ochoty.
- Chłopcy by go pokochali - przekonywał ją.
- Chłopcy pokochaliby wszystko, co ma futro i cztery
łapy, ale marzą o psie.
- Daj im kotka. Spokojnie można zostawić go w domu
samego. I utrzymanie kota jest tańsze.
- Jasne. - Oliver uśmiechnął się szeroko. - Jak już się
wybuli trzy setki za złamaną łapkę.
- Ten kotek to sierotka - z bezbrzeżnym smutkiem poin-
formował Janet. - I jest słodki.
- Myślałam, że cię podrapał. - Sophie już zjadła swój
lunch i wlepiła pożądliwe spojrzenie w babeczkę, za którą
zabrał się Josh.
- Był ranny. I przerażony. - Josh nagle napotkał wzrok
Toni. - Sam zrobiłbym to samo.
Toni zmarszczyła brwi. Spojrzenie Josha sugerowało, że
broni on czegoś więcej niż tylko kota. Co chciał wyrazić?
I dlaczego tak ją to zaniepokoiło?
Inni nic nie zauważyli. Oliver i Sophie ze śmiechem słu-
chali opowieści Janet.
- Po ucieczce królika były złote rybki. Chłopcy wrzucili
je do toalety i spuścili wodę. Oczywiście niechcący, jak
twierdził Adam. Obaj strasznie się smucili.
- Nie bardziej niż te rybki - mruknął Oliver.
- Później mieliśmy świnkę morską- ponuro ciągnęła Ja-
net. - Pan świnka wabił się Wilburn i chłopcy go uwielbiali.
- I co dalej?- Sophie wzięła z talerza Josha pół babeczki.
- Zostaw, to mój lunch - zaprotestował.
- Tak bardzo kochali Wilburna, że urządzili mu ucztę.
Przez cały ranek układali na talerzu kawałki marchewki
i jabłka, trawę i ziarna kukurydzy.
R
S
- Jestem głodny - żałośnie poskarżył się Oliver.
- Wilbur też był. Najadł się za wszystkie czasy. Tylko
szkoda, że chłopcy udekorowali tę surówkę ślicznymi jaskra-
mi.
- Zjedz moją kanapkę. - Josh przysunął ją do Olivera.
- Jaskry są zabójcze dla świnek morskich - oświadczyła
Janet. - Biedny Wilburn nie miał żadnych szans.
- Mogłabyś przerobić jego chałupkę na domek dla kiciu-
sia - zasugerował Josh. - Jest naprawdę malutki.
- Wykluczone. - Janet nie zamierzała się poddać. - Ty
uratowałeś mu życie, więc jest twój.
- Przyjechał kurier. - Do pokoju zajrzała Sandy i spoj-
rzała na Toni. - Przywiózł jakieś leki i trzeba pokwitować
ich przyjęcie. Mam to zrobić?
- Lepiej ja się tym zajmę, Sandy. Musi wziąć od nas
próbki do laboratorium. Sprawdź, czy w pokoju Janet jest
plastykowy worek ze świetlówkami.
- Jest - potwierdziła Janet. - Pokażę ci, Sandy. Kładę je
obok autoklawu.
- Czego? - Oczy Sandy rozszerzyły się.
- Sterylizator. Wygląda jak piecyk. Zawsze jest też coś
do zabrania z lodówki.
Toni przedstawiła Sandy kurierowi Rossowi.
- Wspaniale, że dostałaś tu pracę - stwierdził Ross. - Jak
ci idzie?
- Dopiero zaczęłam. Bardzo mi się tu podoba, ale na razie
prawie nic nie umiem.
- Nauczysz się - zapewnił Ross i wesoło uśmiechnął się
do Toni. - Wkrótce będziesz mogła oprzeć nogi o biurko.
Albo zafundować sobie długie wakacje.
- Na pewno - mruknęła bez przekonania. Pokwitowała
odbiór leków i podała torbę z próbkami. - Dzięki, Ross. Do
R
S
zobaczenia. - Otworzyła karton z farmaceutykami. - Jest tu
trochę narkotyków - poinformowała młodszą koleżankę. -
Trzymamy tylko niewielki zapas i zawsze zamykamy go w
podłogowym sejfie. Widzisz ten odstający kawałek dywanu?
Sandy entuzjastycznie kiwnęła głową.
- Podnieś go. Podam ci szyfr, który otwiera zamek. Mu-
sisz nauczyć się cyfr na pamięć, bo nigdy ich nie zapisujemy.
- Super! - Sandy już klęczała na podłodze. - Nigdy nie
włamywałam się do sejfu.
Toni uśmiechnęła się do pełnej zapału dziewczyny. Sandy
niedawno skończyła osiemnaście lat, była pogodna i rwała
się do roboty. Natychmiast polubiła nową pracę i nie ulegało
wątpliwości, że poznawanie jej tajników nie zajmie Sandy
dużo czasu. Już pierwszego dnia czuła się tu jak ryba
w wodzie.
A na początku następnego tygodnia nie tylko Sandy zro-
biono niespodziankę, gdy w porze lunchu ktoś zostawił w re-
cepcji spore pudełko.
- Och, spójrz! - Zdumiona Sandy wyjęła z niego czarne-
go kotka i pokazała go Toni. - Jaki śliczny! Jest kontuzjowa-
ny - stwierdziła na widok łapki w gipsie i wyraźnie się zmar-
twiła. - Ale my nie leczymy zwierzaków, prawda?
- Na ogół nie. - Toni delikatnie pogłaskała jedwabisty
łebek. Kiciuś otarł się o jej dłoń i zaczął głośno mruczeć.
- Doktor Cooper chyba będzie coś wiedział o tym pacjen-
cie.
- Wzięła od Sandy czarne maleństwo i pomaszerowała z
nim do kuchni, gdzie Josh nadal pił kawę, gawędząc z Olive-
rem.
- Ty prosiłeś, żeby go tu przywieziono? - Kociak usiłował
stanąć w objęciach Toni, aby potrzeć łebkiem o jej policzek.
Mruczał przy tym tak zawzięcie, że parsknęła śmiechem.
R
S
- Nie mogłem go wysłać do schroniska - mruknął Josh.
- Jeszcze by go uśpili.
- Szkoda byłoby trzystu dolców. - Oliver uśmiechał się
od ucha do ucha.
- Właśnie. - Josh przyjrzał się kociakowi. - Rzeczywiście
milutki, co?
- Myślałam, że nie wolno ci trzymać zwierząt w domu.
- Nie wolno. - Josh odchrząknął. - Hej, Sandy, chcesz
tego kiciusia?
- Chętnie bym go wzięła, ale moja mama ma astmę.
Josh trochę się zafrasował.
- Chwilowo zostanie tutaj - oświadczył po chwili zasta-
nowienia. - A nuż jakiś pacjent się zlituje i go weźmie?
- Mógłby tu zamieszkać - zaproponowała Sandy. - Wy-
starczy zrobić mu legowisko i dać pudło z piaskiem.
- Nie ma mowy - zaprotestował Josh. - Na pewno zabra-
niają tego jakieś przepisy.
- A gdyby zrobić w drzwiach takie klapy, żeby wycho-
dził? - Sandy nie dawała za wygraną.
- Nauczylibyśmy go trzymać się z daleka od pokoju za-
biegowego - dodała Toni. - Moim zdaniem to świetny pomysł.
To poradnia rodzinna, a nie szpital. W wielu domach opieki są
koty. A ten maluch jest taki miły. Byłby zachwycony atmos-
ferą w poczekalni.
- Obecność zwierzaków ma działanie terapeutyczne. -
Oliverowi wyraźnie spodobała się sugestia Toni. - Zaobser-
wowalibyśmy, czy zmniejszyła się liczba skarg z powodu
długiego czekania na wizytę.
Toni podeszła do Josha i położyła mu kota na kolanach.
- Ty uratowałeś mu życie, więc to twój obowiązek.
Oliver patrzył na niego rozbawiony, Sandy miała błagalną
minę, a Toni zaczęło dławić w gardle, gdy twarz Josha zła-
R
S
godniała, a jego dłoń leciutko połaskotała kotka pod brodą.
Rozległo się rozkoszne mruczenie.
- Wydaje takie dźwięki jak motorek do łodzi - ze śmie-
chem stwierdził Oliver.
- Motorek! - zawołała Sandy. - Fantastyczne imię! Mo-
żemy go zatrzymać, doktorze Cooper? Prosimy!
Josh westchnął.
- Chyba tak - odparł zrezygnowany. - Na razie. Ty bę-
dziesz się nim opiekować, Sandy. I pilnuj, żeby nie broił.
- Znajdę mu pudełko i stary ręcznik do spania. A wraca-
jąc z banku, kupię trochę jedzenia. - Sandy chwyciła kota na
ręce. - Chodź, Motorek.
- Najpierw pudło z piaskiem. Zostaw go tutaj - poleciła
Toni. - A teraz wracajmy do recepcji. Robota czeka.
Motorek natychmiast zadomowił się na zapleczu i pra-
wie cały czas słodko drzemał, jeśli ktoś się z nim nie ba-
wił. Toni zazdrościła mu tego świętego spokoju, bowiem
szkolenie asystentki okazało się bardziej męczące, niż ocze-
kiwała. Należało bezustannie sprawdzać wszystkie wpisy
i często je poprawiać, ponieważ Sandy wciąż jeszcze się
myliła.
- Właśnie dlatego najlepiej zapisywać wszystko ołów-
kiem - wyjaśniła Toni. - Można zetrzeć gumką i notatki są
czytelne.
- Przepraszam za tę sprawę z panią Harrison. - Sandy
uśmiechnęła się skruszona. - Nie powiedziała, że to coś pil-
nego, a lekarze nie mieli żadnego okienka.
- Nagłe przypadki zawsze trzeba jakoś wcisnąć. - Toni
poklepała dziewczynę po ręce. - Nie martw się. Przecież nie
znasz pani Harrison. Ona nigdy nie narzeka, lecz jeśli już
dzwoni, to znaczy, że naprawdę źle się czuje. Ma ponad
dziewięćdziesiąt lat i cierpi na niewydolność serca, ale pro-
R
S
wadzi aktywny tryb życia i nie lubi bez potrzeby zawracać
głowy.
Po chwili Toni musiała zmienić kolejny zapis.
- Zadzwoń jeszcze raz do Johna Drumrnonda, Sandy,
i zawiadom go, że wizyta będzie dwa razy dłuższa niż nor-
malnie, bo musi przejść drobny zabieg chirurgiczny. Na ogół
wykonujemy je w czwartek lub w piątek rano.
- Rozumiem. Numer telefonu tego pana jest w kompute-
rze?
- Tak. Spróbuj sama znaleźć.
Sandy wykonała zadanie i od razu poweselała.
- Zapisałam go na przyszły piątek na półgodzinną wizytę.
- Wspaniale.
- Czemu te środowe godziny są podzielone kreską?
- To dyżury Sophie. Właśnie kończy praktykę lekarską i
w środy po południu ma zajęcia w szpitalu, a w czwartki
wykłady, więc daliśmy jej trochę luzu. W październiku zdaje
końcowe egzaminy.
- A wizyty domowe? Też trzeba na nie przeznaczać pół
godziny?
- Przynajmniej. Poza tym ograniczamy ich liczbę do mi-
nimum i mamy swój rejon. Widzisz ten okrąg na mapie?
- Toni wskazała wiszący na ścianie plan Christchurch.
- Skąd mogę wiedzieć, do kogo rzeczywiście trzeba po-
jechać?
- Zawsze do pacjentów z domów opieki. Oraz do nieule-
czalnie chorych, którzy są u nas zarejestrowani. Wkrótce
poznasz ich nazwiska. W razie jakichkolwiek wątpliwości
zawsze mnie pytaj. Niektórzy ludzie są bardzo wymagający,
a wizyty domowe już nie należą do standardowych obowiąz-
ków internisty.
- Nigdy ci nie dorównam, Toni. Ty wiesz tak dużo.
R
S
- Miałam mnóstwo czasu, aby się nauczyć. - Toni
uśmiechnęła się kwaśno. - Zobaczysz, wkrótce będziesz mieć
to wszystko w jednym palcu.
Nie pomyliła się. W następnym tygodniu Sandy przejęła
dużo czasochłonnych zadań. Witała pacjentów, przyjmowała
pieniądze, dokonywała wpłat w banku, a nawet poznała gu-
sty koleżanek i kolegów i przynosiła im lunch z pobliskiej
piekarni.
Josh wyleczył się z grypy i wyglądał lepiej, lecz nadal
jadał mało, był blady i jakby przygaszony. Toni zastanawiała
się, czy ma to jakiś związek z dwoma długimi wizytami
Janice Reynolds. Wiedziała, że Janice w końcu przekonała
Josha, aby przepisał jej leki antydepresyjne.
- Potrzebuję tego, żeby jakoś przetrwać najbliższy mie-
siąc lub dwa - tłumaczyła się. - Później stanę na nogi.
- Nie wątpię - zapewniła ją Toni. - To wymaga czasu.
Josh miał podobne zdanie.
- Dałem jej skierowanie do psychologa. Nie umiem po-
magać w takich sytuacjach.
- Nieprawda - zaprotestowała Toni. - Okazujesz ludziom
wiele serca. Rozumiesz ich.
- Aż za dobrze. W tym cały problem. - Josh skubał folię,
w którą owinięta była kanapka, po czym ją odsunął. - Ci,
którzy zostają, bardzo cierpią. Szczęście, że nie mam żadnej
rodziny. Zwłaszcza żony lub dzieci. Wyobraź sobie, ile osób
by cierpiało, gdyby Ben z kimś się związał? - Josh posłał
Toni dziwny uśmieszek. - Gdybym ja wyciągnął kopyta, nikt
nie byłby szczególnie zdruzgotany.
- Cóż za okropne podejście, Josh!
- Dlaczego?
- To skrajny egoizm.
- Egoizm? Nie sądzisz, że samotność Bena była raczej
R
S
dowodem altruizmu? Chciał oszczędzić matce cierpień. Mo-
że nawet był w kimś zakochany, ale nie zdecydował się na
małżeństwo, aby jego żona nie miała powodów do rozpaczy.
- Gdyby ona też go kochała, byłoby to z jego strony
okrucieństwem.
- Większym okrucieństwem byłoby ofiarować tej kobie-
cie coś bez przyszłości.
- Nie zgadzam się z tobą, Josh. Zakochana kobieta cier-
piałaby bardziej, sądząc, że on nie wie o jej uczuciach lub
ich nie odwzajemnia. - Toni westchnęła. - Moim zdaniem
Ben niepotrzebnie zrezygnował z miłości. Wmawiał sobie,
że całymi garściami czerpie z życia to, co najlepsze, ale
w rzeczywistości właśnie tego nie zaznał.
Josh miał taką minę, jakby analizował tę opinię. Ale w je-
go spojrzeniu malowało się tyle udręki, że Toni obserwowała
go z rosnącym niepokojem. Przecież prowadzili tylko teore-
tyczną dyskusję. A może nie? Dlaczego przypadek Bena
przygnębił Josha tak bardzo? Nigdy nie bywał taki ponury
jak ostatnio. I prawie nic nie jadł. Toni znów zerknęła na
kanapkę.
- Od pewnego czasu żyjesz tylko czarną kawą, Josh. To
niezdrowo.
Spodziewała się, że ją ofuknie. Nawet ucieszyłaby się
z kąśliwej uwagi, oznaczałaby ona bowiem, że wszystko
wraca do normy. Ale na widok smętnego uśmiechu Josha
oniemiała. Spojrzała na jego dłoń, którą głaskał kota. Może
to obecność tego małego kociaka tak rozstrajała Josha?
- Nie znoszę gotowania - oświadczył, a Toni na moment
zapomniała o niedawnym wrażeniu. - Najbardziej odpowiada
mi uważne studiowanie karty dań. Sama konsumpcja też bywa
interesująca. Ale stanie przy kuchni trwa za długo. Jest śmier-
telnie nudne.
R
S
Na jego twarzy pojawił się wyraz takiego obrzydzenia, że
Toni parsknęła śmiechem.
- Nie słyszałeś, że dążenie to połowa przyjemności?
- Owszem. Ale nigdy w to nie wierzyłem.
- Od wesela Spencerów nie rezerwowałam dla ciebie
stolika w restauracji. To ponad miesiąc.
- Już nie chodzę do restauracji.
- Więc co jadasz?
- Co mi wpadnie w rękę- odparł, wzruszając ramionami.
- Zupę z puszki. Fasolkę po bretońsku. Takie beznadziejstwo,
że nie warto pamiętać.
- Nic dziwnego, że tak długo trzyma cię ta grypa. Poza
tym chudniesz. - Oparta brodę na dłoni i spojrzała na niego
surowo. - Wpadnij dzisiaj do mnie. O siódmej.
- Zapraszasz mnie na obiadek?
- Nie - odparła. - Na lekcję gotowania. Uznaj to za nową
atrakcję. Może nawet stwierdzisz, że coś smakuje lepiej, jeśli
zainwestujesz w to trochę czasu.
Cóż ona najlepszego zrobiła?
Wlepiła wzrok w kuśtykającego Motorka, którego Josh
delikatnie zdjął z kolan. Schyliła się i na moment wzięła
kociaka w ramiona, a on poruszył czarnym łebkiem i zamru-
czał. Jego obecność w poradni wprawiała wszystkich w za-
chwyt. Pacjenci uwielbiali, gdy pojawiał się w poczekalni.
Dzieci dużo chętniej szły na badanie, a starsi, samotni pacjen-
ci uśmiechali się radośnie, mogąc pogłaskać miłe zwierzątko.
Dzięki kociakowi zapanowała w St. David's ciepła, domowa
atmosfera, a w tej chwili Toni też bardzo potrzebowała czegoś
kojącego. Czy rzeczywiście zaprosiła Josha na kolację?
Gdy przyjął zaproszenie, wpadła prawie w euforię. Ale
radość trwała krótko. Zastąpiło ją uczucie, którego Toni nig-
R
S
dy nie doświadczała w kontaktach z Joshem. Po namyśle
uznała, że to strach. Lub przynajmniej zdenerwowanie.
Później chwilowo o niej zapomniała, bo popołudnie oka-
zało się pracowite, a Sandy popełniła kilka pomyłek, które
należało skorygować. Ale robiąc zakupy w supermarkecie,
Toni znów poczuła przypływ paniki. Dlatego bez zastanowie-
nia wrzucała do wózka różne produkty delikatesowe, a przy
kasie oniemiała z wrażenia, gdy usłyszała, ile ma zapłacić.
Natomiast po powrocie do domu natychmiast zaczęła się
martwić, czy jej dom wygląda odpowiednio. Josh odwiedzał
ją tylko w celu zbadania jej matki i nie był tu od czterech lat.
W tym czasie Toni dokonała wielkich zmian - zniknęły stare
meble i ozdobne drobiazgi. Co Josh pomyśli o kolorystyce,
którą zastosowała po wieczorowym kursie projektowania
wnętrz? Co powie na kanarkowożółte ściany i granatowe
szafki w kuchni? Na indiańskie wzory zasłon, rudawe kanapy
i zielone ściany w saloniku?
Pośpiesznie położyła zakupy na dużym stole w kuchni
i rozpaliła ogień w kominku, ignorując żałosne miauczenie
Bessie. Boże, na śmierć zapomniała kupić wino! A Josh je
uwielbia. Do tego, co stało w głębi spiżarni, lepiej nawet się
nie przyznawać. Czemu nigdy nie pomyślała o tym, by iść
na kurs dla przyszłych koneserów win?
Na szczęście lubiła gotować. Na pewno zdoła przygotować
coś zaspokajającego nawet wybrednego Josha. A gdyby
pomógł jej w pichceniu, miałaby wymówkę w przypadku
niepowodzenia.
Krzątała się coraz bardziej nerwowo. Nigdy nie zapraszała
Josha na kolację, ponieważ instynktownie przeczuwała, że
by odmówił. Spodziewałby się bowiem, że Toni pragnie nie
tylko zjeść z nim posiłek. Dlaczego więc dziś się zgodził?
I czemu ona w ogóle go zaprosiła?
R
S
Ponieważ coś się między nimi zmieniło. Josh zaczął po-
trzebować czegoś, co tylko Toni może mu ofiarować. Nie
wiedziała, co to takiego, lecz musi się dowiedzieć.
- Przyniosłem wino.
- Różowy szampan! - Spojrzała zdumiona na butelkę.
- Mam taki sam, ale nie przypuszczałam, że raczyłbyś go
wypić.
- Moi rodzice zawsze otwierali butelkę różowego szam-
pana z ważnych okazji. Lubię go. W dzieciństwie dostawałem
mały łyczek i czułem się jak ważniak. - Josh spojrzał na
trunek z sympatią i poszedł za Toni do kuchni. - Zmieniłaś
wystrój.
- Chyba trochę za bardzo. Dałam się ponieść.
- Pięknie tu. - Rozejrzał się wokół. - Tak jasno i przytul-
nie. Naprawdę po domowemu.
- To prawda - przyznała. - Mieszkam tu od tak dawna,
że nie wyobrażam sobie życia gdzie indziej. Po śmierci ta-
ty mama przeprowadziła się tutaj. Miałam wtedy trzy lata.
Dom jest mały, ale stoi w wielkim ogrodzie. Spędzam tam
większość wolnego czasu. - Sięgnęła po butelkę. - Otwo-
rzyć?
- Pozwól, że ja to zrobię. - Zdjął metalową folię. - Coś
takiego! Plastykowy korek!
Toni parsknęła śmiechem.
- Może znajdę plastykowe kieliszki.
- Sos chrzanowy i camembert? - Josh błądził wzrokiem
po stosie zakupów. - Co będziemy pitrasić?
- Kurczaka i serowe paszteciki z truskawkowym sosem
-oznajmiła bez wahania. - Znam przepis z kursu, na który
chodziłam w zeszłym roku.
- Świetnie. - Josh skupił uwagę na nalewaniu wina.
R
S
- Nie jesteś zachwycony? Powinnam była kupić jakąś
dziczyznę lub porządny befsztyk?
- Ależ skąd! - Wręczył jej kieliszek pełen różowego wina.
Z przyjemnością wsłuchała się w delikatny szmer bąbelków.
- Może wolałbyś inną potrawę? Powiedz szczerze, Josh.
Spiżarnia i lodówka pękają w szwach.
- Zamierzam być dzisiaj stuprocentowo szczery - odparł,
patrząc jej w oczy. - Wiesz, na co miałbym ochotę? Co paso-
wałoby mi do tego? - Uniósł kieliszek. - Coś konkretnego.
Takie jedzenie, które budzi miłe wspomnienia. Wielka porcja
wszystkiego, co można usmażyć - oświadczył dramatycznie.
- Po pierwsze: jajka na bekonie.
- I kiełbaski?
- I podsmażane ziemniaki starte na grubej tarce. Plus
francuskie grzanki.
- Mam pieczarki - radośnie oznajmiła Toni. - Udusimy
je, a obok możemy położyć pomidora i udawać, że całość
jest zdrowa.
- Ale nie musimy go zjeść. Chyba że naprawdę ze-
chcemy.
- Fantastyczny pomysł. Od dzieciństwa nie jadłam pod-
smażanych ziemniaków.
- Ja też. No to bierzmy się do roboty.
- Zacznij obierać ziemniaki. Ja wyjmę bekon i kiełbaski.
- Usmażymy je na maśle - rozmarzył się Josh. - Koniec
z tą zdrową oliwą.
- Oczywiście - ochoczo zgodziła się Toni. - Wpakujemy
w to tyle tłuszczu, ile się da. Życie jest zbyt krótkie, żeby
martwić się cholesterolem.
- Wiedziałem, że ty najlepiej mnie zrozumiesz. Właśnie
dlatego cię kocham. Gdzie tarka?
R
S
Toni stała jakby przygwożdżona do miejsca.
- O co chodzi? - Odłożył ziemniaka na blat. - Co takiego
powiedziałem?
- Że mnie kochasz - odparła cicho.
- Bo tak jest.
Stwierdziła, że Josh nagle jakby odmłodniał. Wyglądał tak
chłopięco i... bezbronnie. A na jego twarzy malował się bez-
brzeżny smutek.
- Kocham cię, Toni. Chyba od zawsze.
Poczuła wzbierające w sercu wzruszenie. Było jej trudno
oddychać i jeszcze trudniej mówić.
- Ja też cię kocham, Josh.
- Wiem.
Jego głos też był przepojony smutkiem Nie mogła zrozu-
mieć dlaczego. Musi sprawić, aby ten smutek zniknął. Z wa-
haniem wyciągnęła rękę. Pragnęła dotknąć twarzy Josha,
przyciągnąć do siebie jego głowę, by sięgnąć wargami do jego
ust. Ale on chwycił jej dłoń, przycisnął do swego policzka i
przytulił usta do jej wnętrza. Zamknął oczy, a Toni bez tchu
czekała, aż je otworzy. Chciała zobaczyć, czy nadal będą pa-
trzyły tak żałośnie. Okazało się, że Josh zdobył się na blady
uśmiech.
- Umieram z głodu - mruknął. - Jak się robi francuskie
grzanki?
- Potrzebne są jajka. Chleb i mleko. - Toni usiłowała się
skupić. -I patelnia. - Czy Josh przypadkiem nie mówił wy-
łącznie o przyjaźni? Może dawał do zrozumienia, że tylko to
ich łączy i nigdy nie zmieni się w głębsze uczucie? - Naj-
pierw usmażymy bekon i kiełbaski. Potem włożymy je do
piecyka, żeby nie wystygły.
- Dobrze. - Josh lekko ścisnął jej palce, zanim puścił
dłoń. - Ale najpierw nalej nam jeszcze trochę tych bąbelków.
R
S
Kolacja była nieprzyzwoicie pyszna. Zjedli ją przed ko-
minkiem, siedząc na podłodze i trzymając talerze na kolanach.
Od czasu do czasu odsuwali nachalną parę kotów, które
miały wielką ochotę uszczknąć coś z tak apetycznie pachną-
cych potraw. Josh dawno rzucił na kanapę marynarkę i kra-
wat, podwinął rękawy koszuli i zdjął buty.
Zjedli palcami kruche paseczki bekonu, kawałkami sma-
żonego chleba wytarli żółtka jajek i zignorowali pomidory.
- To było niebo w gębie - stwierdził, patrząc na uśmiech-
niętą Toni.
- Biedny skazaniec dostał suty posiłek - oświadczyła.
Postawił talerz na podłodze, a Bessie obwąchała kawałek
pomidora i wzgardliwie fuknęła. Spojrzała na Josha zło-
wrogo, lecz on patrzył na Toni.
- Na co jestem skazany? - spytał lekkim tonem, lecz
z jego oczu nie sposób było cokolwiek wyczytać.
- Na zmywanie. - Toni wręczyła mu swój talerz.
Josh postawił go na swoim, a Bessie natychmiast porwała
kawałek kiełbasy i umknęła z pokoju. Bertie deptał jej po
piętach.
- Ten kiciuś wie, czego chce. - Parsknęła śmiechem. -
Nie mam serca go gonić. - Sięgnęła po polano i wrzuciła je
do ognia.
- Ja też wiem, czego chcę.
Żar tych słów przyprawił Toni o słodki dreszcz. Odwróciła
się i zobaczyła, że Josh klęczy obok niej. Dotknął jej
policzka - podobnie jak przedtem zrobiła ona. Teraz zapra-
gnęła musnąć ustami wnętrze dłoni Josha i z zamkniętymi
oczami rozkoszować się tym doznaniem. Lecz zamiast dłoni
napotkała wargi i odpowiedziała na ich pieszczotę. Z rado-
ścią wsunęła palce we włosy Josha i przysunęła się, gdy
zacisnął dłonie na jej ramionach.
R
S
Aż do tej pory nie miała pojęcia, że dotyk mężczyzny
może podziałać tak podniecająco. Od lat zdawała sobie spra-
wę z tego, jak bardzo jej skóra jest wrażliwa na bliskość Josha
lub przelotne muśnięcie jego ręki. Uświadamiała sobie rów-
nież istnienie innych doznań, które czasem się odzywały, lecz
zawsze je tłumiła, aby uniknąć niepotrzebnej frustracji. Ale
teraz.
Bezwiednie wstrzymała oddech, gdy wargi Josha kilka
razy ucałowały pulsujące miejsce u nasady szyi. Dłonie Jo-
sha błądziły po jej plecach, a gdy mocno przygarnął ją do
siebie, poczuła wyraźny, namacalny dowód jego pożądania.
Jęknęła, zniecierpliwiona barierą odzieży, która nadal ich
dzieliła. Dłonie Josha znieruchomiały.
- Toni? - Jego głos zabrzmiał głucho. - Jeśli chcesz, że-
bym przestał, powiedz mi teraz, bo później...
Uciszyła go przykładając palce do jego ust.
- Nie chcę, żebyś przestał - szepnęła.
Zaczęła rozpinać koszulę Josha, a jego palce spoczęły na
guzikach jedwabnej bluzki. Rozbierali się powoli, patrząc
sobie w oczy, z zachwytem odkrywali kształt swoich ciał, po
czym Josh zgasił lampę. Teraz byli skąpani tylko w blasku
migotliwych płomieni płonącego na kominku ognia.
Nagle Josh się odsunął i sięgnął do kieszeni marynarki.
Toni na moment zrobiło się przykro, że ją zostawił, lecz zaraz
zrozumiała, że Josh szuka zabezpieczenia. Oczywiście. Ktoś
prowadzący jego styl życia bywa zawsze przygotowany.
Pewnie powinna poczuć się urażona tym, że spodziewał się
takiego rozwoju sytuacji, ale teraz jej to nie obchodziło. Jest
z Joshem i tylko to się liczy. Nic więcej.
Nowe pieszczoty jeszcze bardziej rozpaliły ich pożądanie.
Gdy oboje dotarli na sam szczyt, Toni z jękiem wyprężyła
się w objęciach Josha, ledwie słysząc, jak on niemal rozpa-
R
S
czliwie szepcze jej imię. Nie przypuszczała, że istnieje taka
rozkosz, takie cudowne poczucie przynależności, jakie ją
ogarnęło. Zupełnie jakby po długiej podróży w końcu dotarła
do ukochanego domu. Do jedynego miejsca na świecie, gdzie
chciała być.
Lecz teraz, gdy ramiona Josha zacisnęły się mocniej,
a jego ciało zadrżało w chwili spełnienia, poczuła błogość,
o jakiej nigdy nawet nie marzyła. A Josh znów zaczął ją
całować. Słodko. Czule. Ujął w dłonie jej twarz i coś za-
mruczał.
- Dziękuję, Toni. Tak bardzo ci dziękuję. Wiedziałem, że
gdzieś istnieje prawdziwa doskonałość, ale nigdy nie do-
świadczyłbym jej bez ciebie.
Nadal czuła przyśpieszone bicie jego serca i ciepło ich
przytulonych do siebie ciał. I omal nie krzyknęła, gdy Josh
powoli się z niej wysunął. Odniosła bowiem wrażenie, że
traci nie. tylko intymny kontakt, lecz dużo więcej, choć nie
rozumiała dlaczego. Przecież ta intymność z pewnością sta-
nowi początek czegoś wspaniałego. Skąd więc to dziwne
przeczucie, że jest to również koniec?
- Kocham cię, Josh - powiedziała, pragnąc zatrzymać to,
co razem przeżyli.
- Wiem. - Jego głos zabrzmiał łagodnie. - Ja też cię ko-
cham. I właśnie dzięki tobie wiem także, co to naprawdę
oznacza. Dziękuję.
- Przestań to powtarzać - jęknęła błagalnie. - Mówisz
tak, jakbym to tylko ja coś ci ofiarowała.
- Może dałaś mi więcej, niż ci się zdaje. Dostałem od
ciebie chwilę doskonałości. Taką, w której przeszłość nie ma
znaczenia, a przyszłość nie istnieje. W której człowiek wresz-
cie pojmuje, czym jest prawdziwa miłość. Czym mógłby
być prawdziwy związek. Dałaś mi najwspanialszy prezent,
R
S
jakiego nigdy się nie spodziewałem dostać. Pamiętaj, że zna-
czy on dla mnie więcej niż cokolwiek innego na świecie.
I mam... mam nadzieję, że kiedyś mi wybaczysz.
- Nie mam ci co wybaczać, Josh. - Poczuła przypływ
niezrozumiałego niepokoju. - Nie obchodzi mnie przeszłość.
Liczy się tylko przyszłość. Nigdy nie jest za późno, aby
zacząć wszystko od nowa.
- Właśnie. - Wpatrywał się w nią dziwnie sugestywnie.
- Nie zapominaj o tym, moja droga. Choćby nie wiem co.
R
S
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Nigdy nie jest za późno, aby zacząć wszystko od nowa.
A o takim początku Toni nawet nie marzyła. Ona i Josh
odnaleźli siebie. Po tylu latach są razem. Nie miała takiego
doświadczenia jak Josh, lecz intuicyjnie czuła, że ich związek
jest naprawdę wartościowy.
Taki jak Olivera i Sophie. Może nawet lepszy. Toni była
pewna, że tylko ona i Josh odkryli miłość idealną. To wspa-
niałe uczucie mogło zapoczątkować związek na całe życie.
„Dopóki śmierć nas nie rozłączy".
Toni przepełniało poczucie szczęścia. Ale dawały o sobie
znać także nerwy. Jak zachowa się Josh, gdy dziś się zobaczą?
A jak ona powinna go powitać? Czy to, że są razem, natych-
miast zauważą ich koledzy? Josh nie wspomniał o ślubie.
Wszyscy dobrze wiedzieli o jego słynnej awersji do małżeń-
stwa. Zmiana tego podejścia może być dla niego zbyt kło-
potliwa, aby się na nią zdecydować. Toni mogłaby to za-
akceptować. Co prawda czasem marzyła o tym, że w białej
sukni płynie w stronę ołtarza, gdzie czeka na nią Josh, lecz
w końcu to tylko ceremonia, nic więcej. Dużo bardziej liczy
się późniejsze życie we dwoje. Ta nierozerwalna więź. Oboje
mogli ją mieć bez ślubu. Już ją mają.
Rano długo przeglądała zawartość szafy, niezdecydowa-
na, w co się ubrać. Wyjmowała kolejno różne ciuszki, ale nic
nie wydawało się odpowiednie. A przecież ten dzień oznaczał
nowy początek i strój powinien to podkreślić. Tyle tylko, że
R
S
dziś wszystko wydawało się jej za mało atrakcyjne, a chłodna
pogoda wykluczała włożenie barwnej, letniej sukienki. Po
niebie sunęły kłębiaste chmury o groźnych, ciemnych ob-
wódkach, skutecznie zasłaniając nieliczne prześwity błękit-
nego nieba.
W końcu włożyła czarną, kloszową spódniczkę, białą
bluzkę, swój ulubiony sweterek z czerwonego moheru i dłu-
gie, czarne botki, których obcasy dodawały kilka centymetrów
wzrostu. Zostawiła też rozpuszczone włosy, zadowolona z
ładnych fal na ramionach, i starannie zrobiła makijaż.
Jej oczy lśniły dziś jak gwiazdy. Czyżby dlatego, że jest
taka podekscytowana? A może jeszcze nie przywykła do te-
go, że nie patrzy na swoje odbicie przez grube szkła okula-
rów? Josh miał rację. Tęczówki rzeczywiście były upstrzone
złotymi plamkami i wyglądały jak whisky w blasku słońca.
Po raz pierwszy w życiu Toni poczuła się piękna. Godna
pożądania. Pragnęła jak najszybciej znaleźć się w pracy.
W poradni pośpiesznie włączyła ogrzewanie i wzięła na
ręce Motorka, który sypiał zamknięty na zapleczu. Kociak
przytulił się do niej i wczepił pazurkami w miękki, czerwony
moher. Był zdumiewająco przyjaznym zwierzakiem i uwiel-
biał towarzystwo.
Teraz polizał Toni w palec maleńkim języczkiem, a ona
potarła brodą czarny, jedwabisty łebek. Motorek zamruczał
radośnie. W tej samej chwili o szybę zabębnił grad i Toni
spojrzała w okno. Na parking właśnie wjechał samochód
Spencerów. Sophie wysiadła pierwsza i skrzywiła się, zdegu-
stowana chłodem. Wrzesień potrafił zafundować cały wa-
chlarz różności. Po kuszącej obietnicy wiosny w sierpniu,
później czasem pojawiały się przymrozki i ulewne deszcze.
Sophie rozcierała ramiona i przytupywała, czekając, aż Oli-
ver zamknie auto. Z ust obojga wydobywały się obłoczki
R
S
pary. Młodzi małżonkowie ruszyli do wejścia przytuleni,
śmiejąc się wesoło.
Takie scenki zazwyczaj przypominały Toni boleśnie o jej
samotności. Ale dziś tak się nie stało. Pocałowała Motorka
w łebek i pomyślała, że już nie jest samotna. Już nie ma
powodów, by komuś zazdrościć miłosnej więzi. Ma własną,
najwspanialszą na świecie. Z uśmiechem napełniła elektrycz-
ny czajnik wodą i włączyła go.
- Jesteś aniołem, Toni. - Oliver serdecznie cmoknął ją
w policzek. - Wszędzie cieplutko, i nawet kawa gotowa.
Gdybym nie był żonaty, nie zdołałbym ci się oprzeć.
- Śliczny sweterek, Toni - pochwaliła Sophie. - Kolor
wprost idealny na taki dzień. Strasznie zimno, prawda?
- Okropnie - wesoło przyznała Toni.
Nalewając kawę przyjaciołom, nie zauważyła przyjazdu
Josha. Ale gdy wszedł do środka, westchnęła z zachwytu.
Sophie też.
- Josh! - zawołała Sophie. - Gdzie znalazłeś coś takiego?
Josh trzymał ogromne naręcze wiosennych kwiatów: żon-
kili, tulipanów i frezji. Ich oszałamiający zapach wymieszał
się z aromatem kawy i wkrótce go zagłuszył.
- Całe ich wiadra stały przed mleczarnią. Kupiłem
wszystkie. - Josh spojrzał na Toni. - W taką okropną pogodę
przyda się nam małe przypomnienie, że nadal jest kalenda-
rzowa wiosna.
- Cudowne! - Sophie wtuliła nos w kolorowy bukiet. -
Człowiek od razu widzi baraszkujące jagniątka, kaczątka
i źrebaki.
- Ty znowu swoje! - jęknął Oliver. - Tylko dzieci ci
w głowie.
- Dobra pora, żeby pomyśleć o dzieciach - radośnie
stwierdził Josh.
R
S
Toni oniemiała. Czyżby Josh też myślał o dzieciach?
Wczoraj pamiętał o zabezpieczeniu, lecz od dziś może ina-
czej widzi swoją przyszłość? Ich wspólną przyszłość?
- Oczywiście - przyznała cicho, uśmiechając się do nie-
go. - Przecież jest wiosna. Nowy początek.
- Umieścimy kwiaty na twoim biurku,. Toni - zapropo-
nował Josh. - Żebyśmy wszyscy mogli się nimi cieszyć.
Toni skinęła głową. Wszyscy będą podziwiać kwiaty, lecz
znajdą się one właśnie na jej biurku... To wiele znaczy.
Postawiła kotka na ziemi, a on natychmiast wskoczył Sophie
na kolana. Biorąc bukiet, Toni poczuła muśmęcie dłoni Josha,
a spojrzenie jego oczu podziałało jak dodatkowa pieszczota.
- Wyglądasz oszałamiająco w czerwonym - mruknął.
- Dzięki.
Toni zerknęła na Olivera i Sophie. Chyba zauważyli, że
między nią a Joshem coś iskrzy? Ale Spencerowie byli zajęci
wyłącznie sobą. Janet przyszła akurat wtedy, gdy Toni usta-
wiła bukiet na blacie.
- Ależ piękne te kwiaty! - Janet zdjęła rękawiczki, lecz
zostawiła na głowie czapkę. - To ostatnia rzecz, jaką spo-
dziewałabym się tu zobaczyć. Chyba zacznie padać śnieg.
- We wrześniu? Wątpię. - Toni była optymistką.
- Zdarzają się dziwniejsze rzeczy - mruknął Josh, wcho-
dząc do recepcji. - Ładnie - dodał cicho na widok kwiatowej
kompozycji.
- Wiem, że posypie śnieg. - Janet ściągnęła czapkę
i spróbowała przygładzić niesforne loki. - Spędziłam niejed-
ną zimę w Szkocji i umiem przewidzieć zmiany pogody.
Chłopcy oszaleją z zachwytu, jeśli zrobi się biało.
- A właśnie! - Josh pstryknął palcami. - Nie zamierzałaś
przypadkiem kupić im na urodziny komputera?
- Chciałabym - w głosie Janet zabrzmiało rozmarzenie
R
S
- ale ich urodziny są już za dwa miesiące, więc może będzie
mnie stać tylko na Nintendo. Komputery kosztują majątek.
- Nie zawsze - lekkim tonem rzucił Josh. - Chyba nie-
długo pozbędę się swojego. Może chłopcom by się spodobał.
- Już ci nie odpowiada? - ze zdziwieniem spytała Toni.
- Nie ma nawet roku.
- W sklepach jest nowy model Pentium. - Josh wlepił
wzrok w książkę zapisów. - Po roku komputer staje się di-
nozaurem. Ale dla twoich bliźniaków, Janet, jeszcze by się
nadawał.
- Chyba byłby dla mnie za drogi - odparła niepewnie.
- Chciałem dać im go w prezencie. Jeśli się zgodzisz.
Na twarzy Janet odmalowały się sprzeczne emocje. Toni
wiedziała, z jakim trudem Janet wiąże koniec z końcem.
Nie
zarabiała dużo, lecz nigdy się nie skarżyła.
- Nie, Josh - powiedziała łagodnie. - I tak tyle dla nas
robisz! Ale może kupiłabym go od ciebie.
- Dobrze. - Josh skinął głową, jakby szczegóły nie miały
żadnego znaczenia. - Jakoś się dogadamy. Najważniejsze,
żeby prezent był na czas. Adam i Rory to bystre dzieciaki.
Powinny mieć szansę uczyć się w nowoczesny sposób.
- Dzięki, Josh. Jesteś kochany. - Janet uśmiechnęła się
do niego ciepło. - Bliźniaki rzeczywiście są bystre. Nie
wiem, dlaczego nie idzie im w szkole. Nauczycielka chce
posłać ich na dodatkowe lekcje czytania.
- Dadzą sobie radę - zapewnił Josh.
Toni włączyła telefony i jeden natychmiast się rozdzwonił.
Josh przez chwilę słuchał rozmowy i dotknął ramienia
Toni.
- Zapisz pana Collinsa do mnie - powiedział. - Daj mu
pierwszy numerek.
- Dobrze słyszałam? - Janet kręcąc ze zdziwieniem gło-
R
S
wą, odprowadziła Josha wzrokiem. - Josh z własnej woli
chce przyjąć pana Collinsa?
- Cuda się zdarzają. - Toni uśmiechnęła się szeroko. -
Doktor Cooper chyba się zmienia. Świętuje wiosnę. To on
przyniósł te kwiaty.
- Hm. - Janet zmarszczyła brwi. - Pewnie ma nową
dziewczynę.
- Pewnie tak - zgodziła się Toni. - Oby pan Collins do-
cenił zainteresowanie.
Pan Collins przyszedł punktualnie o dziewiątej piętnaście,
bardzo zadowolony z godziny wizyty. A gdy dwadzieścia
minut później wyszedł z gabinetu, był wręcz w siódmym
niebie.
Musisz załatwić mi parę badań w szpitalu, dziewczyno
- oświadczył Toni i rozejrzał się, aby sprawdzić, czy wszyscy
go słyszą. - Trzeba mi zrobić EKG, badanie holterowskie,
test wysiłkowy, echo serca i... - stanął na palcach z podniece-
nia - może nawet badanie w zakładzie medycyny nuklearnej!
- O rany! - Toni zrobiła stosowną minę. - To brzmi po-
ważnie.
Pan Collins dostojnie skinął głową.
- Doktor Cooper i ja sądzimy, że to wszystko jest nie-
zbędne. - Starszy pan stuknął palcem w telefon. - Możesz
stąd połączyć się z oddziałem kardiologii, moja droga?
- Zobaczę, co da się zrobić, panie Collins. - Toni jakimś
cudem udało się nie roześmiać.
Na dworze jeszcze bardziej się ochłodziło. Za każdym
razem, gdy ktoś otwierał drzwi, lodowaty podmuch przypo-
minał Toni o niemiłej pogodzie. Ale w poradni panowała
ciepła atmosfera. Wszyscy zachwycali się kwiatami i włączo-
nym ogrzewaniem oraz cieszyli z obecności kota. Tego dnia
R
S
jakoś nikt nie narzekał na konieczność dłuższego niż zwykle
oczekiwania na wizytę. Toni uśmiechnęła się do młodej mat-
ki, która karmiła piersią niemowlę. Scenę tę chłonęła wzro-
kiem ciężarna kobieta, ubrana w zdumiewająco barwny,
pomarańczowozłoty kaftan.
- Moje dziecko ma urodzić się osiemnastego listopada
- powiedziała do karmiącej matki. - Będzie Skorpionem. To
znak wodny. A spod jakiego znaku jest pani maleństwo?
- Nie mam pojęcia.
Toni odwróciła się, aby ukryć uśmiech. Pagan Ellis od
początku ciąży była pacjentką Sophie i albo medytowała
w kącie poczekalni, albo wciągała kogoś w rozmowę.
- A kiedy się urodziło? - Pagan nie dawała za wygraną.
- Szesnastego maja.
- Czyli Byk. - Pagan pokiwała głową. - Tak, nawet wy-
gląda jak Byk.
- Doprawdy? - Matka dziecka zamrugała zdumiona.
- Lubi swoje jedzonko - dodała Pagan. - Pewnie wyroś-
nie na smakosza.
Tak jak Josh, pomyślała Toni. Też jest Bykiem. Może
jednak coś jest w tej astrologii? Ale wczoraj Josh nie miał
ochoty na wykwintne potrawy, pomyślała i poczuła na poli-
czkach żar.
- Oliver nie podpisał recepty - poinformowała zaafe-
rowana Sandy. - Mam ją przefaksować do apteki. Co zro-
bić?
- Idź do jego gabinetu, zapukaj, bo może akurat kogoś
badać, i poproś o autograf - poradziła Toni. Stukając w kla-
wiaturę komputera, jednym uchem słuchała pogawędki pa-
cjentek.
- Może będzie muzykiem lub malarzem. Znawcą pięk-
nych rzeczy, który zbije majątek na udanych inwestycjach.
R
S
- Pagan umilkła, zdziwiona przybyciem kota. - Ależ jesteś
śliczny! - zawołała.
Toni kliknęła myszą, aby zamknąć plik, i zamyśliła się.
Josh niewątpliwie nie dorobił się majątku. A gdyby go miał,
pewnie by wszystko rozdał. Często przyjmował za darmo lub
z własnej kieszeni opłacał wizyty u specjalistów. Nie posia-
dał domu, obecnie jeździ starym gratem, a na dodatek chce
oddać względnie nowy, drogi komputer. Ale jest znawcą
pięknych rzeczy. Zwłaszcza kobiet. A ona jest jedną z nich.
Na widok wchodzącej pacjentki uśmiechnęła się olśnie-
wająco.
- Jak się pani miewa, pani Bradshaw?
Kobieta prychnęła i posłała Toni podejrzliwe spojrzenie.
- Gdybym czuła się dobrze, to chyba bym tu nie przyszła?
- Chyba nie. - Uśmiech Toni stał się jakby wymuszony.
- Zechce pani usiąść? Doktor Spencer zaraz będzie wolny.
Pani Bradshaw łypnęła groźnie na wspaniały bukiet
i usiadła obok Pagan Ellis. Motorek natychmiast otarł się
o nogę w grubej pończosze, lecz został zdecydowanie odsu-
nięty.
- Nie powinno się trzymać zwierząt w przychodni -
oświadczyła starsza pani. - To niehigieniczne.
Pagan odwróciła się od przyszłego smakosza i z rozbawie-
niem popatrzyła na swoją sąsiadkę. Toni przygryzła wargi,
aby nie parsknąć śmiechem. Wątpiła, czy ponura pani Brad-
shaw wie, spod jakiego jest znaku, lecz Pagan Ellis prawdo-
podobnie zdoła się tego dowiedzieć.
Do poczekalni wszedł właśnie Josh, by poprosić kolejne-
go pacjenta.
- Wendy, wejdziesz teraz z Matthew?
- Coś takiego! - Młoda matka spojrzała na dziecko. -
R
S
Przez całą noc nie dał mi zmrużyć oka, a teraz zasnął. -
Odsunęła maleństwo i zaczęła poprawiać stanik.
- Może ja potrzymam Matthew? - zaproponował Josh.
Toni oniemiała w wrażenia, gdy Josh ułożył owinięte
w kocyk niemowlę w zagłębieniu ramienia i zaczął coś uspo-
kajająco mruczeć. Pagan Ellis także zdumiała się tą sceną.
- O rany! - zawołała. - To cudownie ładuje twoją aurę,
Josh.
Toni zaczęło dławić w gardle, więc przełknęła ślinę. Pa-
gan nie była aż taka stuknięta, jak mogło się wydawać. Nawet
siedząc po przeciwnej stronie pomieszczenia, Toni wyczuła
zmianę atmosfery, gdy Josh przytulił dziecko. Była pewna,
że patrzy na nie z czułością, choć nie widziała jego twarzy.
Nie śmiała nawiązać z nim kontaktu wzrokowego, gdy ją
mijał, prowadząc Wendy do gabinetu. Nagle ogarnęło ją bo-
wiem przemożne pragnienie, aby trzymać w ramionach
dziecko - swoje i Josha. Siła tego pragnienia całkiem ją po-
raziła. A Josh zapewne wpadłby w popłoch, gdyby się domy-
ślił, co jej chodzi po głowie.
Po bardzo pracowitym przedpołudniu zostało tylko pięt-
naście minut na lunch. Janet zjadła swój najszybciej i poszła
przygotować wszystko do kolejnego dyżuru.
- Przez pół godziny zapisywałam Collinsa na te badania
- z udawanym oburzeniem mruknęła Toni. - Naprawdę ich
potrzebuje?
- Nie - bez cienia skruchy odparł Josh. - Ale to go uszczę-
śliwi na parę tygodni i na całe lata dostarczy tematów do opo-
wiadania. - Usiadł wygodnie na krześle. - A my będziemy
dysponować danymi do porównań, gdyby w przyszłości rze-
czywiście miał jakieś problemy zdrowotne,
- Dzwonili z warsztatu. - Toni wyjęła z folii ser camem-
bert i krakersy przyniesione na lunch, po czym przypomniała
R
S
sobie menu zaplanowane na wczorajszą kolację z Joshem,
która zmieniła się w coś zupełnie innego. - Już naprawiono
twój samochód - dodała pośpiesznie, czując, że się rumieni.
- Możesz odebrać go w każdej chwili.
- Nie pali się - odrzekł Josh spokojnie. - Lubię ten wy-
pożyczony.
- Tę kupę złomu? - zdumiał się Oliver. - Co to jest? Ford
escort z 1960 roku?
- Coś w tym guście. Należał do jakiejś firmy, nawet ma
resztki napisu na boku. Ale przez warstwę rdzy niewiele
widać.
- Chyba dwie przecznice dalej słychać, kiedy zmieniasz
biegi - ze śmiechem stwierdził Oliver. - I dam głowę, że
wyciągasz najwyżej pięćdziesiątkę na godzinę. To nie w two-
im stylu, Josh.
- Mimo to lubię tego grata. Ma charakter.
- Boże, umieram z głodu. - Sophie oblizała palce po
przełknięciu ostatniego kęsa drożdżówki. - Mogę zjeść twoje
ciasto, Oliver?
- Nie. - Oliver błyskawicznie zabrał talerzyk z zasięgu
rąk żony. - Należy do mnie. Pożarłaś swoje z herbatą.
- Oho, miesiąc miodowy się skończył. - Josh uśmiechnął
się szeroko.
- Ale ja jestem głodna. - Sophie spiorunowała męża
wzrokiem.
- Chcesz moją kanapkę?
- Och, dzięki, Josh. Nie będziesz nic jadł? - Sophie za-
wahała się.
- Nie jestem głodny. - Josh przelotnie zerknął na Toni.
- Wczoraj byłem na nadzwyczajnej kolacji. Wolę nie psuć
wspomnień smakiem czegoś tak przyziemnego jak kanapka.
R
S
Toni znów zrobiło się ciepło w policzki. Pośpiesznie sięg-
nęła po kubek, aby zająć czymś ręce.
- Mam zadzwonić do warsztatu, żeby przywieźli twoje
auto i zabrali furgonetkę?
- Wspaniały pomysł. Muszę tylko coś z niej zabrać.
Wczoraj po powrocie do domu nie mogłem zasnąć, więc
przejrzałem szafę. Spakowałem sporo niepotrzebnych rzeczy.
Wiesz, gdzie można by je oddać na cele dobroczynne?
- Spytam w misji - obiecała Toni. - Może nawet ktoś od
nich je zabierze. Zabawne, ale dziś rano też pomyślałam
o takich porządkach. - Nie dodała, że po wyjściu Josha ona
także miała trudności z zaśnięciem.
- Wiosna tak działa - z pełnymi ustami mruknęła Sophie.
- Zaraz przyniosę ten worek. - Josh wstał i nagle się za-
toczył. Byłby się przewrócił, gdyby Oliver błyskawicznie nie
złapał go za łokieć.
- Do licha, co było w tej kawie? - Oliver zerwał się
z krzesła. - W porządku, stary?
- Jasne. - Josh zbladł i zacisnął palce na krawędzi stołu.
- Po prostu noga mi zdrętwiała. - Poruszył prawą stopą
i skrzywił się. - Teraz chodzą mi po niej mrówki. - Postawił
nogę na ziemi, ostrożnie się wyprostował i dopiero wtedy
puścił blat. - Chyba za długo siedziałem...
Oliver beztrosko kiwnął głową. Sophie pożądliwym spoj-
rzeniem chłonęła ser i krakersy. Tylko Toni zaniepokojona
patrzyła na Josha. Czy naprawdę nikt nie zauważył potu na
jego czole?
Ani tego błysku strachu w oczach, gdy się zachwiał? W tej
chwili miał równie niefrasobliwą minę jak Spencerowie, lecz
Toni nadal była niespokojna. Dyskretnie obserwowała Josha,
gdy późnym popołudniem przyniósł do recepcji pękaty wór.
- To są te stare rzeczy - wyjaśnił. - Niech na razie poleżą
gdzieś w kącie.
R
S
- Dobrze. - Toni nie spuszczała z niego wzroku. Pocze-
kalnia już opustoszała, a telefony umilkły. Motorek ułożył się
obok grzejnika i z nadzieją spoglądał na drzwi.
- Miły z niego kiciuś, prawda? - Josh postawił torbę
obok biurka Toni. - Nie wierzyłem własnym oczom, kiedy
rano zobaczyłem go na kolanach pani Bradshaw.
- Ją też to zdumiało. - Toni zaśmiała się wesoło.
Josh parsknął śmiechem i Toni trochę się odprężyła. Josh
naprawdę dobrze wyglądał, niemal jak ktoś szczęśliwy. Może
więc nie ma powodów do zmartwienia?
- To niewiarygodne, że kiedyś nazywałem cię Mokradeł-
kiem - odezwał się ciepło. - Jesteś absolutnym przeciwień-
stwem czegoś wilgotnego i ciemnego. Rozjaśniasz wszystko
nawet bez tego sweterka. - Sprawdził wzrokiem, czy są sami.
- Zwłaszcza bez tego sweterka - dodał przyciszonym to-
nem.
Toni roześmiała się uszczęśliwiona. Oczywiście, że nie ma
powodów do zmartwień. Spojrzenie Josha mówiło jej, że nie
zapomniał niczego z ich wczorajszego spotkania.
- Jesteś nadzwyczajną kobietą, Antoinette. Mam nadzie-
ję, że...
Nie dowiedziała się, na co Josh liczy, ponieważ do rece-
pcji wpadła Janet.
- Co bloczek recept na narkotyki robi w pokoju zabiego-
wym?! Powinien leżeć w sejfie. - Janet kucnęła i odwinęła
kawałek dywanu, odsłaniając drzwiczki. - Cholera, zapo-
mniałam numer szyfru.
Josh ruszył w jej stronę, lecz nagle przystanął i oparł się
ręką o ścianę. Oczy Toni rozszerzyły się z niepokoju. Czyżby
znów stracił równowagę?
- Co się dzieje, Josh?- spytała szeptem.
- Nic - syknął i spojrzał na nią tak ostro, że zamilkła.
- Jedenaście, siedemdziesiąt trzy w prawo - powiedział do
R
S
Janet, nadal opierając się o ścianę. - Potem cztery, dwadzie-
ścia sześć w lewo.
- Dzięki. - Janet otworzyła sejf i zajrzała do wnętrza.
- Ależ tu bałagan - stwierdziła, chowając bloczek. - W razie
pośpiechu trudno byłoby coś znaleźć.
- Zrobię tam porządek - obiecała Toni, patrząc spod oka
na Josha. Wiedziała, że coś z nim nie tak, ale mogła przewi-
dzieć, jak zareagowałby na jej pytania.
- Zajmij się tym jutro, dobrze? — mruknął. - Już późno
i trzeba iść do domu. Miałaś rację, Janet. Zaczyna sypać
śnieg.
- Fantastycznie! - Janet przez chwilę patrzyła na wirują-
ce za oknem białe płatki. - Oby trochę poleżał. Muszę lecieć
po chłopców.
- Zauważyliście, jak biało? - Sophie odprowadziła do
wyjścia ostatniego pacjenta. - Lepiej jedźmy, zanim drogi
staną się śliskie.
- Dobry pomysł. - Josh skinął głową. - Zmykajcie. Do
zobaczenia jutro.
Jego wzrok spoczął na Toni, a ją natychmiast rozgrzała
czułość, którą dostrzegła w jego spojrzeniu. Sophie szybko
wyszła, a Toni wstrzymała oddech. Czy Josh zasugeruje, aby
ten wieczór też spędzili razem?
- Przykro mi, ale muszę dzisiaj uporządkować parę
spraw.- Uśmiechnął się przepraszająco. - Zostało mi trochę
papierkowej roboty. Może nawet spróbuję sprzątnąć w szu-
fladach. - Mrugnął do niej porozumiewawczo. - Mamy jakieś
puste pudła?
- Jest kilka na zapleczu.
Nie była pewna, czy powinna zaproponować swoją po-
moc. Czy Josh się zirytuje, jeśli tak wyraźnie da mu do
zrozumienia, że pragnie jego towarzystwa? Może uzna, że
R
S
ona szuka okazji, aby znów wypytywać o jego zdrowie. Po
namyśle stwierdziła, że tym razem powinna dać mu spokój.
Ale ten wniosek sprawił jej przykrość. A co gorsza, Josh
zauważył jej rozczarowaną minę.
- Nie szkodzi, że dziś będziesz zajęty. - Zdobyła się na
blady uśmiech. - Zawsze jest jutro.
- Wiesz co?
- Mmm?
- Włóż jutro ten czerwony sweterek, dobrze? Dla mnie.
- Jasne. - Dla Josha zrobiłaby wszystko. Zawsze.
- No to do jutra.
R
S
ROZDZIAŁ ÓSMY
Ale jutro nie nadejdzie. Jadąc ostrożnie do domu, nie
miała pojęcia, czemu tak pomyślała. W światłach samochodu
widziała obrazek jak ze świątecznej karty lub przypominają-
cy scenkę ze szklanej kuli. Wielkie, puszyste płatki śniegu
szybko osiadały na śliskiej nawierzchni. Wszystko wskazy-
wało na to, że drogi w jedynej pagórkowatej dzielnicy Chris-
tchurch wkrótce, staną się nieprzejezdne.
Bertie i Bessie nie przejęły się raptowną zmianą pogody,
a Toni była zbyt rozstrojona, by zwrócić uwagę na ich miau-
czenie. W domu panował chłód, więc najpierw zajęła się
kominkiem. Położyła na palenisku pogniecioną gazetę i tro-
chę drewna, ale nie chciała rozpalać dużego ognia. Siedząc
samotnie w blasku migotliwych płomieni, przeraźliwie tęsk-
niłaby za Joshem. Zresztą i tak za nim tęskniła - tak bardzo,
że niemal sprawiało to ból.
- Och, na litość boską! - mruknęła zirytowana, wyjmując
Bessie z koszyka. - Josh miał coś do zrobienia. To tylko
jeden głupi wieczór. I zawsze jest jutro. - Przysiadła na pię-
tach i wlepiła wzrok w maleńkie płomyki.
Ale jutro nie nadchodziło, a wieczór bez Josha niemiło-
siernie się dłużył. Toni zastanawiała się, dlaczego jest coraz
bardziej zdenerwowana. Przecież wczoraj oboje wyznali sobie
miłość. Skąd więc bierze się ten dziwny niepokój? Z powodu
obaw o zdrowie Josha? Przecież zwalczył przeziębienie. I
wygląda lepiej niż kiedykolwiek w ciągu kilku minio-
R
S
nych tygodni. Sprawia wrażenie wręcz szczęśliwego. Niemal
kogoś... niebiańsko spokojnego.
To określenie brzmiało dziwnie w kontekście jego osoby.
Josh jest wybuchowy, towarzyski, zabawny, hojny, czasem
humorzasty. Zawsze lojalny i uczciwy, współczujący i mądry.
Te przymiotniki doskonale określały jego osobowość.
Ale... niebiańsko spokojny? Do niedawna nigdy taki nie był.
Lecz ostatnio coś się zmieniło. I to bardzo. Toni instynktow-
nie czuła, że to ona przyśpieszyła tę zmianę. Ale wyznanie
długo skrywanych uczuć nikogo nie wprawia w stan niebiań-
skiego spokoju. Nie pasuje do żadnego nowego początku.
Kojarzy się raczej z jakimś końcem - w pełni zrozumiałym
i zaakceptowanym.
Toni wstała, by Bertie nie łaził jej po plecach. Snując się
po domu, zawędrowała do kuchni, gdzie koty z nadzieją
wpatrywały się w lodówkę. Toni wyjęła z szafki torbę z ich
jedzeniem i napełniła obie miseczki, lecz jej ulubieńcy ani
drgnęli.
- No dobrze. - Otworzyła puszkę i wzbogaciła ich posiłek.
- Ale na tym koniec. Jeśli ta kocia potrawa wam się nie
podoba, to możecie pogłodować.
Jak Josh dziś podczas lunchu. Znów. Wczoraj wieczorem
Toni po raz pierwszy od wieków widziała, jak jadł. I to
z wielkim apetytem. Jak ona to skomentowała? Aha: Skaza-
niec dostał obfity posiłek. Westchnęła. Coś dziwnego wisi
w powietrzu.
Świadczą o tym różne drobiazgi, które razem wzięte są
niepokojące. Na przykład te kwiaty. I ta szczególna serdecz-
ność, jaką Josh okazywał dziś swym pacjentom - z nudnym
panem Collinsem włącznie. Oraz chęć oddania komputera
dzieciom Janet. Była coraz bardziej zmartwiona. Wyjęła nie
zjedzonego wczoraj kurczaka, a Bertie i Bessie mruczeniem
R
S
wyraziły aprobatę. Ocierały się o jej kostki, licytując się
w okazywaniu uwielbienia. Toni spojrzała na kurczaka. Potem
na koty. I na ich pełne miseczki.
- A co tam - mruknęła półgłosem. - Nie jestem głodna,
a kurczak długo nie poleży. - Pokroiła mięso na małe kawał-
ki, rzuciła je na talerz i postawiła go na podłodze.
Gdy wychodziła ż kuchni, Bertie i Bessie nawet nie pod-
niosły łebków, ale mruczały jeszcze głośniej niż Motorek. Ich
pani wreszcie zrobiła coś sensownego.
Toni przebrała się w dżinsy i sznurowane buty oraz ciepłą
kurtkę. Włożyła też czapkę i rękawiczki. Czuła, że musi coś
zrobić. Spacer po śniegu może rozproszyć jej smutne myśli.
Wyszła na dwór i stwierdziła, że śnieg przyjemnie skrzypi
pod nogami. W świetle ulicznych latarni zobaczyła dzieci
z sąsiedztwa, które tłumnie bawiły się na dworze, zachwycone
nieoczekiwaną atrakcją. Kilkoro z nich właśnie lepiło
wielkiego bałwana. Przed furtką do ogródka stała Janice
Reynolds, obserwując tę scenkę. Przywitały się serdecznie.
- Jak się miewasz, Janice?
- Jakoś się trzymam - odparła starsza pani. - Spójrz. -
Janice pstryknęła palcami. - Do nogi, Max!
Zza krzaka wytoczył się tłusty, czarno-biały szczeniak.
Otrząsnął się ze śniegu, stracił równowagę i klapnął na bok,
po czym radośnie się podniósł i podbiegł do nich. Toni pisnęła
z uciechy, a Janice się uśmiechnęła.
- Dostałam go wczoraj od znajomego. Powiedział, że
potrzebuję kogoś takiego jak Max. Chyba miał rację. Samot-
ność tak nie doskwiera, kiedy człowiek o kogoś się troszczy.
Toni skinęła głową. Przecież sama zawsze troszczyła się
o Josha. Na tyle, na ile jej pozwolił. Schyliła się i poklepała
psiaka.
- Ben by cię pokochał, Max. Zawsze chciał dostać psa.
R
S
- Rzeczywiście marzył o tym, prawda? - Janice wes-
tchnęła. - Ale nigdy się na to nie zdecydowaliśmy. Było tyle
innych problemów. - Janice niepewnie zerknęła na Toni. -
Wiesz... tak się zastanawiam, czy to naprawdę był wypadek.
- Tak? - Toni z drżeniem serca czekała na dalsze słowa
Janice.
- Głupia jestem, prawda? - Janice patrzyła na nią zakło-
potana. - Ale takie dziwne rzeczy chodzą mi po głowie. Na
przykład to, że tamte wyniki badań były błędne. Że wirusowa
infekcja Bena wywołała takie same objawy jak te, które
w początkowym stadium choroby miał Jim.
Toni wydała dźwięk wyrażający współczucie.
- Chociaż to mogło nie oznaczać zupełnie nic - stwierdzi-
ła Janice. - Każdy bywa czasem niezdarny i na przykład
przewróci szklankę.
Toni przyznała Janice rację. Joshowi też zdarzyło się nie-
chcący potrącić szklankę. Niejeden raz.
- A wiele powodów może zniechęcić cię do jedzenia
i utrudnić przełykanie.
Toni znów ze zrozumieniem kiwnęła głową. Kiedy Josh
zjadł w pracy porządny lunch? A raz omal się nie udławił.
- Głupi wirus czasem sprawia, że trzęsą ci się ręce i tra-
cisz równowagę.
- Fakt - mruknęła Toni. Przypomniała sobie, jak Josh
zatoczył się, wstając od stołu, a wieczorem musiał oprzeć się
o ścianę. - Chciałabyś znać prawdę, Janice? - spytała łagodnie.
- Gdyby była inna, niż sądzimy?
- Nie - odparła starsza pani. - To już nic by nie zmieniło;
Muszę teraz sama jakoś żyć. - Uśmiechnęła się do szczeniaka,
który entuzjastycznie szarpał brzeg jej kalosza. -I mam
Maxa, który wymaga opieki. Lepiej wezmę go do domu,
zanim zmarznie.
R
S
Pożegnały się i Toni pomaszerowała dalej. Wszędzie ba-
wiły się dzieci. Większość maluchów zjeżdżała z małej górki
na plastikowych workach i spłaszczonych kartonowych pud-
łach, kilkoro miało porządne sanki i snowboardy.
Popatrzyła na rozradowaną gromadkę z sympatią, lecz sa-
ma nadal była w minorowym nastroju. Nie wiadomo dlacze-
go znów zaczęła myśleć o Janice i Benie. A także o Joshu.
I wzajemnej sympatii, jaką obaj do siebie poczuli. Ciekawe,
czy Josh skończył zaplanowane na wieczór zajęcia i czy zdo-
łał bez kłopotu dojechać do domu. Skonstatowała, że nogi
same ją niosą w stronę poradni.
W St. David's paliło się światło. Jeśli Josh zapomniał je
zgasić, to pewnie nie włączył systemu alarmowego. Kręcąc
głową, otworzyła drzwi. Jak to dobrze, że tędy przechodziła.
W holu potknęła się o czarny wór, który Josh widocznie
zabrał z recepcji. Sięgnęła po niego i stwierdziła, że jest
strasznie ciężki. Josh musiał nieźle przetrzebić garderobę.
Podnosząc worek, za mocno go szarpnęła i zerwała plastiko-
wy pasek, którym był związany. Zajrzała do środka i ze zdu-
mieniem wyjęła marynarkę - tę od szarego, eleganckiego gar-
nituru, który Josh miał na sobie, będąc drużbą. Tę samą, którą
niedawno oddała do pralni. Do klapy nadal był przypięty nu-
merek.
Josh niewątpliwie się pomylił. Z pewnością nie zamierzał
oddać tego garnituru. Wygładziła marynarkę i sięgnęła po
widoczne na stosie odzieży spodnie. Postanowiła powiesić
ubranie w gabinecie Josha i go spytać, co zrobić z resztą.
To, co ujrzała w gabinecie, niebotycznie ją zdumiało.
Obok biurka stały pudła wypełnione rzeczami z półek. Josh
właśnie zdejmował z nich ostatnie drobiazgi.
- Co ty wyprawiasz? - zawołała.
- Po co tu przyszłaś? - burknął. - Idź stąd, Toni. Jestem
zajęty.
R
S
- Wygląda, jakbyś się wyprowadzał.
- Naprawdę? - Odwrócił szufladę biurka, a jej zawartość
- długopisy, zszywacz i spinacze - hałaśliwie wylądowała
na dnie kartonu.
- Co się dzieje, Josh? - Toni weszła do pokoju i zamknęła
drzwi. - Zamierzasz stąd odejść?
- Nie mogę zostać - odparł rozdrażnionym tonem.
- Dlaczego? - Strach ścisnął ją za gardło. - Z mojego
powodu?
- Z wielu powodów. - Wyszarpnął z prowadnic kolejną
szufladę.
- Czy to ma coś wspólnego z Benem? - Nagle pojęła,
dlaczego jej myśli krążyły dziś wokół Janice, Bena i Josha.
Teraz już mogła nazwać swe obawy po imieniu.
- Przestań, Toni - warknął Josh. - Robię to dla ciebie.
- Co takiego?!
- Proszę cię, idź - powiedział ze znużeniem.
Poczuła przypływ irytacji.
- Nie będziesz mi mówił takich bzdur, Josh! - zawołała
gniewnie. - Postanowiłeś mnie rzucić bez słowa wyjaśnienia.
To ci się nie uda. - Podeszła do krzesła, energicznie zdjęła
z niego karton i usiadła, mierząc Josha rozognionym spojrze-
niem. Josh odstawił szufladę i odwrócił wzrok.
- Miałem zostawić ci list. - Szturchnął palcem leżący na
biurku blok papieru. Wysunęła się spod niego nieduża kartka
i spłynęła na podłogę.
- Nie chcę żadnego cholernego listu - parsknęła, wpa-
trzona w kartkę, która upadła tuż obok jej stóp. Było to zdjęcie
jej i Josha zrobione na weselu Spencerów. Próbowała stłumić
rozpacz. - Porozmawiaj ze mną, Josh - zażądała. - Teraz!
Powoli zajął miejsce za biurkiem. Dzieliła ich tylko jego
szerokość, lecz w tej chwili była to niemal bezdenna przepaść.
R
S
- Dobrze. - Głos Josha zabrzmiał głucho. - Masz rację,
Toni. Chodzi o ciebie. O nas. I o Bena.
- Tak przypuszczałam - mruknęła. - Wiedziałam, że ist-
nieje jakiś związek. - Popatrzyła mu prosto w oczy. - Na co
umarł twój ojciec?
- Na zawał serca.
Toni zmarszczyła brwi. Nie takiej odpowiedzi oczekiwała.
Czyżby się myliła?
- Może raczej należałoby powiedzieć, że serce mu pękło.
Z żalu - spokojnie dodał Josh. - Nigdy nie chorował. Moim
zdaniem chyba chciał uciec.
- Uciec? Od czego? - spytała, a spojrzenie Josha zmroziło
ją do szpiku kości.
- Od patrzenia na moją umierającą matkę.
- A ona na co zmarła? - spytała opanowanym głosem,
znając już odpowiedź.
- Na pląsawicę Huntingtona.
Przez długą chwilę w gabinecie panowało milczenie.
- Mój ojciec uciekł - rzekł w końcu Josh. - Tylko ja
widziałem, jak matka umiera, jak coraz bardziej unieruchamia
ją sztywniejące ciało. Po pewnym czasie już nie mogła
chodzić ani mówić. Była na płynnej diecie i nikła w oczach.
Ale zachowała świadomość. Nadal mnie poznawała, gdy ją
odwiedzałem. Może wiedziała, że skończyłem medycynę.
Może nawet była ze mnie dumna. - Josh z trudem przełknął
ślinę. - Ale to tylko moje domysły. Wkrótce potem zmarła
i właśnie wtedy zaplanowałem resztę swego życia.
Wyprostował się i jakby trochę wziął się w garść.
- Postanowiłem, że nigdy nie zgotuję komuś takiego losu
jak ten, który z powodu mojej matki, choć bez jej winy, stał
się udziałem mojego ojca i mnie. Nie zamierzałem nigdy
dopuścić do tego, aby ktokolwiek był ode mnie zależny.
R
S
Nigdy nie miałem nawet kota. Nie chciałem, żeby ktoś cier-
piał po mojej śmierci. Wykluczyłem wszelkie więzi uczucio-
we.
Prychnął ironicznie.
- Zostałem internistą, aby mieć dość pieniędzy i czasu na
rozwijanie zainteresowań i na wszelkie kuszące przyjemności.
Kupowałem coraz to nowe samochody i podrywałem
takie kobiety, które nie stanowiły zagrożenia dla mojej rów-
nowagi emocjonalnej. A gdy któraś z nich czasem zaczynała
żądać więcej, po prostu zrywałem.
Toni niemal się uśmiechnęła. Awersja Josha do małżeń-
stwa nie była więc taka irracjonalna, jak się wydawało.
- Tylko ty zdołałaś pomieszać mi szyki, Toni - przyznał
ze smutkiem. - Wkradłaś się do mojego serca dzięki tym
różnym drobiazgom, które są twoją specjalnością. Takim jak
doniczkowy kwiatek w moim gabinecie. Podlewałaś tę ro-
ślinkę przez całe lata, choć prawie zniknęła w panującym tu
bałaganie. Codziennie rano robiłaś mi kawę, a kiedy miałem
kaca, dyskretnie podsuwałaś tabletki. - Uśmiechnął się. - No
i jeszcze ta tablica, na której przyczepiałaś fotografie. Zawsze
tak bardzo cieszyłaś się szczęściem innych ludzi, narodzinami
ich dzieci. Umiałaś poradzić sobie nawet z najbardziej
niegrzecznymi bachorami i z najbardziej drażliwymi emery-
tami. - Oparł ręce na kolanach i pochylił się do przodu. - Po-
trafiłaś wszystkim ofiarować więcej, niż od nich dostawałaś.
I tak wspaniale opiekowałaś się swoją matką. Wiedziałem,
przez co przechodzisz, i podziwiałem cię. Robiłaś dla niej
dużo więcej, niż ja byłem w stanie uczynić dla mojej.
- Nie byłoby to możliwe bez twojej pomocy - zapewniła
go łagodnie. - Później znów dałeś mi pracę. Po śmierci ma-
my dzięki tobie miałam do czego wrócić.
- Musiałem mieć cię w pobliżu - przyznał. - Przez cały
R
S
tamten rok strasznie mi ciebie brakowało. Nie mogłem po-
zwolić ci za bardzo się zbliżyć, ale całkiem bez ciebie nie
potrafiłbym żyć.
- Nigdy nie prosiłam o więcej, niż byłeś gotów mi dać,
prawda? - spytała cicho, ale on chyba jej nie usłyszał.
- Twoim zdaniem Ben nie zaznał czegoś najlepszego
w życiu, ponieważ nie zdecydował się na związek z kimś
kochanym. Ja też doszedłem do tego wniosku - w dzień
ślubu Olivera i Sophie. Już od kilku tygodni się zastanawia-
łem, czy zaczynam mieć pierwsze objawy choroby. Czy to
początek końca. - Oczy Josha pociemniały. - A ty właśnie
wtedy tak bardzo się zmieniłaś. Ścięłaś włosy, rozpuściłaś je,
a mnie kusiło, żeby sprawdzić, czy te kosmyki rzeczywiście
są takie jedwabiste, na jakie wyglądają. Przestałaś nosić oku-
lary, a ja bez przeszkód mogłem się przekonać, jakie piękne
są twoje oczy. Tak długo nad sobą panowałem, lecz wtedy
stało się to nadzwyczaj trudne.
- I na domiar złego zjawił się Ben - mruknęła prawie do
siebie.
- Właśnie. Jego osoba przypomniała mi o moich planach.
O tym, dlaczego muszę się ich trzymać.
- A wczorajsza noc? - Poczuła taki ból, że musiała za-
cisnąć powieki. - Po co to było? - Jej głos zabrzmiał głucho.
- Dużo myślałem o tym, co powiedziałaś o Benie.
O tym, że jest większym okrucieństwem zostawić kogoś
w nieświadomości co do swoich uczuć, niż je wyznać, nawet
jeśli nie mają przyszłości. Zapragnąłem też spędzić choć
jedną idealną noc z ukochaną kobietą. - Josh westchnął. -
Przykro mi, Toni.
- A mnie nie. - Zmusiła się, aby spojrzeć mu prosto
w oczy. -I to jeszcze nie koniec. Nie pozwolę ci odejść.
- Muszę to zrobić, zanim objawy się pogłębią. To moja
R
S
decyzja. Podjąłem ją dawno temu, gdy postanowiłem nie
przeprowadzać badań.
Te słowa podziałały na Toni jak uderzenie.
- To znaczy, że nie masz pewności?
- Potrafię rozpoznać objawy.
- Na przykład jakie? - Wciąż usiłowała pojąć, jakie skutki
może mieć wyznanie Josha.
- Pierwsze to skłonność do irytacji i krótkotrwałe zaniki
pamięci. Rozdrażnienie wywołane kontaktami z ludźmi.
- Wszyscy czasem zauważamy u siebie takie symptomy.
Może po prostu masz trudny charakter, Josh.
- Później pojawiają się mimowolne ruchy, coraz częściej
zdarzają się takie rzeczy jak przewrócenie szklanki lub upu-
szczenie czegoś. Chód czasem bywa niepewny, człowiek
traci równowagę. Dziś wcale mi nie zdrętwiała noga, tylko
omal się nie przewróciłem. Zresztą, nie pierwszy raz. Dobrze
wiem, co się ze mną dzieje, Toni. Znam na pamięć objawy.
Mogę ci zacytować całe rozdziały podręczników.
- Gadasz jak Collins! - zawołała ze złością. - On też
wykuł się na pamięć paru rozdziałów i święcie wierzy, że
ma objawy, o których czytał. Tak można wmówić sobie
wszystko.
- Nie pleć, że sobie wmawiam. - Josh zerwał się na rów-
ne nogi. - Wiem, co mam.
- Bynajmniej! - krzyknęła rozjuszona. - Tylko wydaje ci
się, że wiesz. I boisz się poznać prawdę. Co knujesz, Josh?
Oprócz ucieczki z St. David's i ode mnie? Zamierzasz na-
uczyć się pilotażu i tak jak Ben mieć „wypadek"?
- Nie wiem -jęknął. - Zdecyduję, kiedy nadejdzie pora.
- Nie. - Toni także wstała. - Zdecydujemy o tym oboje.
Jeśli nadejdzie pora. - Była blada, jej ciemne oczy lśniły. - Ja
też mam tu coś do powiedzenia, czy ci się to podoba, czy nie,
R
S
ponieważ cię kocham. Jesteś częścią mojego życia, bez której
nie mogę się obejść. Chcę być z tobą na dobre i na złe.
- Dopóki śmierć nas nie rozłączy? - Uśmiechnął się bla-
do.
- Właśnie. - Broda jej zadrżała. - Już zmarnowałeś tyle
lat, które mogliśmy spędzić razem. I jesteś gotów zrezygno-
wać z Bóg wie ilu, które jeszcze są przed nami. Co z tego,
jeśli nie będzie ich wiele? Na razie mieliśmy jedną noc, Josh.
Tylko jedną. - Zignorowała zbierające się pod powiekami łzy.
– Była cudowna. Nawet tylko jedna więcej to już dwa razy
tyle.
- To nie takie proste, Toni. - Jego oczy podejrzanie
błyszczały, gdy podszedł i wziął ją w ramiona. - Musiałbym
chodzić na terapię, przejść liczne badania neurologiczne
i psychologiczne. A wynik badania krwi na obecność tego
genu dostaje się po kilku tygodniach.
- Więc przez kilka tygodni będziemy żyć nadzieją. -
Uśmiechnęła się przez łzy. - A potem poznamy prawdę.
- I co dalej?
- Zmierzymy się z nią. Razem. - Odchyliła głowę, aby
móc spojrzeć mu w oczy. - Mówimy nie tylko o twoim życiu,
Josh. Nie rozumiesz?
Znów ją przytulił i zamknął w uścisku. Toni czuła teraz
bicie ich serc, choć nie potrafiłaby powiedzieć, które jest
czyje. Ale to nie miało żadnego znaczenia.
- Tak - szepnął. - Rozumiem. Masz rację, Toni. Za bardzo
się bałem poznać prawdę.
- Ale teraz to zrobisz?
- Nie. - Uśmiechnął się, a ona wyczuła to z ruchu jego
warg na swojej skroni. - Zrobimy to razem.
R
S
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Josh dzisiaj nie przyjdzie. Źle się czuje.
Oświadczenie Toni wywołało podobny skutek co wybuch
bomby. Oliver, Sophie i Janet na prośbę Toni przyszli do
pokoju
dla personelu. W poczekalni siedział tylko stary Paddy Smith,
który usadowił się przy kaloryferze i zapewne spał jak suseł.
Sandy została w recepcji, aby przyjmować ewentualne zgło-
szenia, choć z powodu pogody nie należało spodziewać się
wielu pacjentów. Opady śniegu niemal sparaliżowały miasto i
pracownicy poradni przyszli do pracy piechotą. A teraz sie-
dzieli wokół stołu, ze zdumieniem patrząc na Toni.
- Josh zachorował? - Janet była równie oszołomiona jak
Spencerowie. - To niemożliwe. W ciągu dziesięciu lat nie
wziął ani jednego dnia zwolnienia.
- Ale dziś ma wolne - rzekła spokojnie Toni. - Josh śpi.
U mnie. Mam nadzieję, że będzie spał do wieczora. Szczerze
mówiąc, sądzę, że jest kompletnie wykończony.
- Cóż, od dawna źle wygląda - stwierdziła Sophie. -
Sam to zauważyłeś, Oliver. Schudł i zmizerniał. - W oczach
Sophie zamigotał niepokój. -Boże, chyba nie ma czegoś...
złośliwego?
- Nie wyciągaj pochopnych wniosków. - Oliver wziął ją
za rękę, ale patrzył na Toni. - Co, zdaniem Josha, mu dolega?
- Jeszcze nie ma pewności, ale zaobserwował u siebie
kłopoty z pamięcią, drażliwość, brak apetytu, bezsenność.
- Brzmi jak depresja - mruknęła Janet. - Ale Josh to
R
S
ostatnia osoba, którą podejrzewałabym o coś takiego. Chociaż
czy ja wiem... On żyje w takim szalonym tempie.
W przypadku łagodnej depresji trudno byłoby ją zauważyć.
- A inne objawy? - spytał Oliver.
- Pamiętacie, jak wczoraj narzekał na zdrętwiałą nogę i
zatoczył się, kiedy wstał? Stracił równowagę. Nie pierwszy
raz.
- O Boże! -jęknęła Sophie. - Tylko nie guz mózgu!
- Na litość boską, Sophie - skarcił ją mąż, ale miał tak
poważną minę, jakiej Toni nigdy u niego nie widziała. - To
może być zwyczajna infekcja wirusowa. Na przykład zapale-
nie ucha środkowego powoduje poważne zaburzenia równo-
wagi i szum w uszach, czasem zawroty głowy.
- Niedawno chorował na grypę - dodała Janet.
- Ale dużo wcześniej było z nim coś nie tak - stwierdziła
Sophie. - Już po naszym powrocie z podróży poślubnej za-
chowywał się irytująco.
- To mógł być tylko skutek stresu - oświadczył Oliver.
- Josh pewnie nie zrobił żadnych specjalistycznych badań,
lecz mimo to postawił sobie diagnozę. Przypuszczalnie po-
dejrzewa coś poważnego, skoro zwołałaś zebranie. Toni, cze-
go nam nie mówisz?
- Matka Josha dwanaście lat temu zmarła na Huntingtona
- oznajmiła po chwili milczenia, wpatrzona w swoje dłonie.
- Josh zrezygnował z badania genetycznego, ponieważ
nie chciał wiedzieć o ewentualnym wyroku śmierci. - Od-
chrząknęła z trudem, bo głos jej się załamał. - Postanowił
maksymalnie cieszyć się życiem, a byłoby to niemożliwe,
gdyby nie miał nawet cienia nadziei, że jest zdrowy.
- Może jest - mruknął Oliver. - Skoro się nie przebadał...
Teraz rozumiem, dlaczego postępował tak, a nie inaczej. -
Powoli pokiwał głową. - Boże, przypadek Bena mu-
siał strasznie go przygnębić.
R
S
- I na dodatek sam dźwigał ten straszny ciężar. - Oczy
Sophie wypełniły się łzami.
- Już nie jest sam - oświadczyła Toni. - Josh zawsze
unikał związków. Nie zamierzał mieć żony ani dzieci, żeby
nikt nie cierpiał tak jak jego rodzice i on. Ale jednego nie
przewidział. - Toni uśmiechnęła się drżącymi wargami. - Ja
go kocham. I właśnie odkryłam, że z wzajemnością. Powie-
działam mu, że przejdziemy przez to razem, niezależnie od
wyniku badań. - Przesunęła wzrokiem po twarzach kolegów.
- Josh zgodził się na terapię i badania. Najbliższe tygodnie
będą trudne, toteż potrzebujemy waszego wsparcia. Dlatego
zwołałam to zebranie. Żeby was prosić o pomoc.
- Zrobimy wszystko, co możemy - rzekł półgłosem
Oliver. - Josh to mój przyjaciel. - Uśmiechnął się do Sophie.
- Jeden z dwojga. Wiele mu zawdzięczam.
- Uważam go za kogoś z rodziny. - Głos Janet zadrżał.
- Dla bliźniaków jest jak wzór najlepszego ojca.
- Tak się cieszę, że wyznaliście sobie swoje uczucia. -
Sophie uśmiechnęła się do Toni serdecznie. - Kto wie, co
Josh by zrobił, gdyby tak się nie stało.
- Cóż, pewnie nigdy się nie dowiemy - mruknęła Toni.
Nie zamierzała nikomu mówić o planowanej ucieczce Josha.
Wczoraj wieczorem oboje rozpakowali pudła i uporządkowali
gabinet. Teraz wymownie spojrzała na zegar. - To by
było na tyle, moi drodzy. Chyba muszę iść sprawdzić, jak
radzi sobie Sandy. Oliver, mógłbyś wraz z Sophie przyjąć
dzisiejszych pacjentów Josha? W tę pogodę nie przyjdzie
zbyt wielu.
- Żaden problem - zapewnił ją Oliver. - Ale nie zapisuj
do mnie nikogo na popołudniowy dyżur. Mam ważną wizytę
domową.
- Dzięki, Oliver. - Uśmiechnęła się z wdzięcznością. -
R
S
Josh może nie będzie zachwycony tym, że wam powie-
działam, ale przyda mu się twoje wsparcie. Nam obojgu.
- Sandy już się wdrożyła do pracy?
- Tak. Z dnia na dzień jest coraz lepsza.
- Wobec tego zmykaj stąd po lunchu. Zresztą oboje z
Joshem możecie brać sobie wolne, ilekroć będziecie tego po-
trzebować. My damy sobie radę. W razie czego weźmiemy
kogoś na zastępstwo.
- Chyba lepiej trzymać się dotychczasowej rutyny. Wy-
starczy atrakcji w postaci tych wszystkich testów.
- Jak to w praktyce wygląda? - z przejęciem spytała
Sophie.
- Dość. poważnie - odparła Toni. - Trzeba chodzić na
sesje terapeutyczne, wykonać badanie neurologiczne oraz
może tomografię i rezonans magnetyczny. Później jest ocena
psychologiczna, a dopiero potem robi się badanie krwi. Do-
chodzi jeszcze czekanie na wynik i ewentualnie dalsza tera-
pia. - Toni potrząsnęła głową. - W tej sytuacji raczej powin-
niśmy dużo pracować, żeby nie myśleć tylko o jednym. Jakoś
się zorganizujemy. Chciałabym wszędzie chodzić z Joshem,
jeśli mi pozwoli.
Nazajutrz atmosfera w poradni była trochę smętna, ale pa-
cjenci, których przyszło wielu, nie zauważyli niczego dziw-
nego. Może personel uśmiechał się do siebie częściej niż
zwykle, może okazywał sobie trochę więcej sympatii wyraża-
nej muśnięciem ręki lub przelotnym uściśnięciem ramienia. I
może doktor Cooper po wyjściu z gabinetu spędzał w recepcji
trochę więcej czasu niż zazwyczaj. Ale przecież ten zespół
zawsze wydawał się zżyty. Wszyscy jego członkowie byli
serdeczni i właśnie dlatego ta poradnia miała coraz więcej
pacjentów.
Czasem przychodzili tu nawet wówczas, gdy nic im nie
R
S
dolegało. Ruby Murdock wpadała podczas odchudzających
marszów z hantlami. Korzystała ze słonecznej, znów wiosen-
nej pogody oraz z tego, że po powrocie córki już nie musi
się opiekować trójką dzieci z wysypką. Ściskając w dłoniach
ciężarki, wchodziła do recepcji, odziana w różowy lub nie-
bieski kombinezon, zamieniała parę słów z Toni, wypijała
szklankę wody i energicznie wychodziła, rozpromieniona
z powodu pochwał, jakimi ją obsypano.
- Jest inspiracją dla wielu grubasków - stwierdziła Janet
po trzeciej w tym tygodniu wizycie Ruby. - Już mnie pytano,
gdzie sprzedają takie hantle.
- Nikt nie chciał kupić takich kombinezonów? - Toni
sięgnęła po słuchawkę dzwoniącego telefonu.
- O nie nikt nie pytał - ze śmiechem odparła Janet i po-
czekała, aż Toni zapisze pacjenta. - Jak było wczoraj na tej
wizycie u genetyka? - spytała przyciszonym tonem.
- Dobrze. - Toni uśmiechnęła się z przymusem. - Musie-
liśmy omówić wiele spraw. Na przykład ewentualną ciążę.
- Moglibyście mieć dzieci? - W głosie Janet odezwała
się nuta nadziei.
- Na razie nie. Ale to wystarczający bodziec skłaniający
do wykonania wszystkich badań.
Lecz na razie Toni i Josh nie potrzebowali dodatkowych
bodźców. Byli nierozłączni, jakby usiłowali nadrobić zmar-
nowane dziesięć lat.
- Musimy trochę pospać - późno w nocy zamruczała Toni.
- Spanie to taka strata czasu - zaprotestował Josh. - Wo-
lałbym pogadać albo... - Zaczął delikatnie pieścić jej skórę.
Wtuliła się w niego, odwrócona plecami, a on natychmiast
otoczył ją ramieniem. Obecnie sypiali właśnie w takiej po-
zycji, jeśli w ogóle sypiali. - Toni?
R
S
- Mmm?
- Chciałabyś mieć dzieci?
- Tylko z tobą.
- To raczej wykluczone.
- Niekoniecznie.. - Odwróciła się do niego. - Zastana-
wiałam się nad tym, co mówił genetyk. Ryzyko, że dziecko
odziedziczy ten gen, wynosi tylko pięćdziesiąt procent, jeśli
rzeczywiście go masz. A badanie genetyczne można zrobić
we wczesnym stadium ciąży. Moglibyśmy sprawdzić, czy
dziecko jest zdrowe, zanim się urodzi.
- A gdyby nie było?
Toni milczała. Potrafiła sobie wyobrazić swoją radość
z tego, że oczekuje dziecka Josha. Ale przerwanie ciąży?
O tym na razie niebyła w stanie nawet pomyśleć.
- Dlatego tak przejmujesz się antykoncepcją, Josh?
- Oczywiście. I właśnie dlatego nie spałem z wieloma
kobietami.
- Ty? Chyba żartujesz. Miałeś całe tabuny kobiet. Już
dawno straciłam rachubę. Przecież bezustannie balowałeś.
- To prawda - przyznał, a Toni usłyszała w jego głosie
uśmiech. - Potrzebowałem towarzystwa, aby zapomnieć
o problemach. Ale z powodu ryzyka seks był rzadkością.
Wiedziałem, że nie wolno mi przekazać tego genu dziecku.
Nie mogłem też dopuścić, aby jakaś kobieta związała się ze
mną emocjonalnie. Albo żebym ja się zakochał. Chociaż to
było mało realne, dopóki trzymałem się z dala od osób przy-
pominających ciebie. - Przygarnął ją bliżej. - Oczywiście
wolałem nie zdawać sobie sprawy z tego, że jesteś tą jedyną.
Negacja to cudowny mechanizm obronny. Ale tak naprawdę
liczyłaś się tylko ty. Wywróciłaś moje życie do góry nogami,
Toni.
- Żałujesz tego?
R
S
- Skądże. - Przycisnął usta do jej szyi i oparł się na łok-
ciu. Toni widziała niewyraźny zarys jego twarzy i lśnienie
oczu. - Sądziłem, że zaznałem wszystkich możliwych atrakcji.
Podróżowałem po świecie, jadałem wspaniałe potrawy,
piłem najlepsze wina, bawiłem się w towarzystwie pięknych
kobiet. Szalałem na nartach, nurkowałem w oceanach, skaka-
łem ze spadochronem i na bungee, i wiesz co?
- Co?
- To wszystko nawet nie umywa się do chwil takich jak
ta teraz. - Pochylił się i delikatnie ją pocałował. - To nadaje
życiu taki sens, o jakiego istnieniu nie miałem pojęcia.
- Och, Josh. - Toni przygryzła wargi. - Mój świat musi
ci się wydawać strasznie nudny w porównaniu z tym, jaki
znasz. Nigdy nie byłam za granicą ani nie robiłam nic ekscy-
tującego. Mam tylko pracę, dom, ogródek i dwa koty. To
wszystko.
- Niezupełnie. - Znów ją pocałował. - Masz jeszcze mnie.
- Josh wygląda trochę lepiej - kilka dni później stwierdzi-
ła Sophie. - Ale jest cichszy niż zwykle i chyba trochę
zmęczony.
- Za mało sypia. — Na wzmiankę o śnie Toni stłumiła
ziewnięcie.
- Rozumiem. - Sophie uśmiechnęła się domyślnie. -
Oliver i ja też mieliśmy ten problem. Ale ostatnio zasypiam na
sam widok poduszki. Wczoraj omal nie usnęłam w gabinecie
przed wejściem pacjenta. Nie wiem, co się ze mną dzieje.
- Sophie tęsknie spojrzała na zegar. - Marzę o lunchu. Umie-
ram z głodu.
- Wiesz, gdzie Janet trzyma takie plastikowe pojemniczki
z różową zakrętką?
- Te na próbki moczu? W szafce.
R
S
- A znasz zestaw w niebieskim pudełeczku? Taki
z okienkiem, w którym pokazują się paseczki?
- Test ciążowy? - Sophie uniosła brwi. - Mam ci go
przynieść? Podejrzewasz, że... ?
- A myślałam, że lekarz musi być osobnikiem inteligent-
nym. - Toni pokręciła głową. - To nie ja ciągle przysypiam,
głuptasku. Nie ja bez przerwy chodzę potwornie głodna.
- To na pewno tylko skutek uboczny stanu małżeńskiego.
I tego kucia do egzaminów. Żyję w stresie.
- Zdasz śpiewająco. - Toni spoważniała. - Ja też strasz-
nie się denerwuję. Josh ma jutro badanie neurologiczne.
Neurolog Jack McMillan był sympatycznym, siwym pa-
nem po sześćdziesiątce. Wyraził zadowolenie z obecności
Toni i jej także zadał kilka pytań na temat zachowań Josha.
Podzieliła się więc swoimi spostrzeżeniami poczynionymi
w ciągu paru minionych tygodni. Powiedziała o drżeniu rąk,
utracie równowagi i incydentach ze szklanką. Dodała też, że
ostatnio te objawy się nie pojawiają. Lekarz wysłuchał jej
relacji, po czym znów zwrócił się do Josha.
- Podobno przed wystąpieniem zaburzeń równowagi
przeszedł pan infekcję wirusową?
- Tak. Miałem okropną grypę, ale już się wyleczyłem.
Neurolog coś zapisał i spojrzał na Toni.
- A co z innymi objawami? Josh wspomniał o drażliwo-
ści i zanikach pamięci.
- Josh jest trochę humorzasty od zawsze - odparła, pa-
trząc na niego z uśmiechem. - Szczególnie łatwo się irytuje,
gdy ma kaca.
- Znam to z doświadczenia. - Jack McMillan uśmiechnął
się ze zrozumieniem. - To się często zdarza?
R
S
- Nie jestem alkoholikiem - warknął Josh - jeśli o to
panu chodzi.
- Bynajmniej. - Neurolog wygodniej usiadł na krześle.
- Stres czasem skłania do większego spożycia alkoholu, a to
wywołuje objawy przez większość ludzi uznawane za kla-
sycznego kaca. Ale podejrzewam, że pan, z uwagi na specy-
ficzną sytuację mógłby bardziej się nim przejąć, co jeszcze
mocniej by pana zestresowało. I mamy tu błędne koło.
- Ostatnio rzeczywiście piję więcej niż zwykle - przyznał
Josh. - A ponieważ mam trudności z zaśnięciem, więc przed
snem zacząłem aplikować sobie szklaneczkę whisky. - Poro-
zumiewawczo mrugnął do Toni. - Nie mówiąc o zdumiewa-
jącym dodatku różowego szampana.
Jack McMillan zrobił zdziwioną minę, lecz nie skomento-
wał wyznania Josha, tylko wstał i otworzył drzwi gabinetu.
- Proszę przejść się po korytarzu aż do pokoju pielęgnia-
rek i z powrotem - powiedział, po czym uważnie obserwował
Josha wykonującego polecenie. - A teraz proszę pokonać
połowę tej odległości, idąc w linii prostej.
Toni także przyglądała się Joshowi. Wyglądał jak podej-
rzany o jazdę po pijanemu kierowca, któremu policjant każe
zrobić parę kroków. Z powrotem w gabinecie neurolog kazał
Joshowi stać z otwartymi i zamkniętymi oczami na jednej
nodze. W drugim przypadku Josh prawie natychmiast stracił
równowagę. Czy to normalne? Toni przygryzła wargę.
Później Jack McMillan zbadał oczy Josha. Polecił mu
patrzeć wprost przed siebie, a sam trzymał długopis poza
zasięgiem wzroku Josha.
- Proszę powiedzieć, kiedy go pan zobaczy. - lekarz
zaczął powoli przesuwać długopis w prawo, potem w lewo,
z góry na dół i z dołu do góry. Josh musiał następnie śledzić
R
S
ruch długopisu raz prawym, raz lewym okiem. Potem lekarz
sprawdził za pomocą oftalmoskopu stan dna każdego oka.
- Nie sądziłem, że zmiany w obrębie narządu wzroku są
jednym z typowych objawów Huntingtona - mruknął Josh,
gdy neurolog zakończył badanie.
- Lubię dokładność - odparł lekarz. - A teraz skłonimy
Josha do zrobienia paru grymasów - uśmiechnął się do Toni.
- W tym jest dobry - odparła lekkim tonem. - Zwłaszcza
gdy wstanie lewą nogą.
Na prośbę neurologa Josh uniósł brwi jak ktoś zdziwiony.
Potem wyszczerzył zęby jak agresywny dzikus, pokazał ję-
zyk, a na koniec wydął policzki jak balony, ale długo tak nie
wytrzymał. Toni zachichotała rozbawiona.
,- Sama spróbuj - mruknął z uśmiechem, lecz Toni do-
strzegła w jego oczach cień niepokoju. Josh prawdopodobnie
znał powody każdego testu. I zapewne notował w myśli tyle
samo uwag, co Jack McMillan w jego karcie.
Później przyszła pora na zbadanie słuchu i inne testy. Neu-
rolog ujął jego głowę w dłonie i szybko obracał ją w prawo
i w lewo. Później kazał Joshowi siąść na kozetce i się odprę-
żyć, po czym wyjaśnił, co zamierza zrobić. Energicznie
pchnął pacjenta do tyłu, aby jego głowa zwisała z krawędzi
kozetki, obrócona na bok. Następnie wykonał ten sam test
w taki sposób, że głowa przechyliła się w przeciwną stronę.
Za każdym razem uważnie patrzył w oczy Josha.
Jack McMillan zbadał również kończyny pacjenta, spraw-
dził jego odruchy, napięcie mięśniowe, siłę i jakieś inne rze-
czy, których Toni nie rozumiała, lecz Josh najwyraźniej wie-
dział, o co chodzi.
- Osobiście nie zauważyłem u siebie trząsu kolanowego
- odezwał się Josh.
- Trudno to sprawdzić na sobie - z uśmiechem odparł
R
S
lekarz. - Ale nie wątpię, że zastosował pan wszelkie możliwe
metody, żeby się samodzielnie przebadać.
Ocena koordynacji kosztowała Toni trochę nerwów. Monie
Josha drżały coraz silniej, trudności sprawiało mu szybkie
przesuwanie palca od czubka nosa do wyciągniętego palca
lekarza. Josh nie był również w stanie utrzymać w palcach
kartki papieru. Podczas tego ćwiczenia Toni odwróciła wzrok.
Nie chciała, aby Josh zauważył w jej spojrzeniu strach.
Sesja trwała ponad godzinę. Po jej zakończeniu neurolog
wyraźnie się odprężył, a Josh sprawiał wrażenie wykończo-
nego.
- Nie znalazłem żadnych dowodów jednoznacznie wska-
zujących na chorobę Huntingtona - oświadczył doktor
McMillan.
Toni wypuściła z płuc powietrze, dopiero teraz uświada-
miając sobie, że wstrzymywała oddech.
- A zaburzenia równowagi? - spytał Josh. -I drżenie rąk?
- Podejrzewam, że po tamtej infekcji wirusowej prze-
szedł pan zapalenie ucha środkowego. Jego skutki znikną
przypuszczalnie za parę dni. Ale dam panu skierowanie na
rezonans magnetyczny, tak na wszelki wypadek. I nie przej-
mowałbym się niezręcznością ruchów, która często bywa
skutkiem stresu. Czasem nawet uświadomienie sobie jakichś
gestów wzmaga ich siłę. Podczas naszej rozmowy dyskretnie
obserwowałem pańskie ręce. Zaczęły drżeć dopiero wtedy,
gdy spostrzegł pan, że na nie patrzę. Spisałem swoje spo-
strzeżenia. - Neurolog stuknął długopisem w kartkę papieru.
- I prześlę panu kopię tych uwag. Lecz jeszcze raz podkre-
ślam, że nie stwierdziłem objawów typowych wyłącznie dla
choroby Huntingtona. - Lekarz spojrzał surowo na Toni, sły-
sząc jej westchnienie ulgi. - Oczywiście nie mogę powiedzieć,
że nie ma pan tego genu, a rezonans magnetyczny też
R
S
niczego nie wykluczy. Tylko badanie genetyczne da konkret-
ną odpowiedź.
- Rozumiemy.
- Chodziliście na sesje terapeutyczne, więc wiecie, że
stwierdzenie obecności genu to nie wszystko. Nie sposób
bowiem określić, kiedy pojawią się objawy choroby i jak ona
będzie się rozwijać w danym przypadku. Może dać o sobie
znać za rok lub dopiero po wielu latach.
- Właśnie dlatego wolałbym nie wiedzieć, bo mając ten
gen, w każdej chwili spodziewałbym się symptomów.
- Chyba już pan był w tym stadium, prawda?
- Wydawało mi się, że już mam wstępne objawy. Może
wykreowała je moja wyobraźnia.
- Czy chciałby pan zrezygnować z dalszych badań?
- Szczerze mówiąc... - Josh napotkał przerażone spojrze-
nie Toni. - Sam nie wiem.
Jack McMillan powoli skinął głową.
- To z pewnością jest dla pana trudne, Josh. W przyszłym
tygodniu czeka pana ocena psychologiczna, a dopiero
później badanie krwi. Ma pan więc trochę czasu, aby wszy-
stko przemyśleć i omówić z Toni. - Lekarz wstał i wyciąg-
nął rękę. - Powodzenia. Gdyby nie udało mi się zobaczyć
z panem przed wykonaniem rezonansu magnetycznego, to
zadzwonię zaraz po otrzymaniu wyników. I proszę przyjść,
gdybym mógł jakoś pomóc.
Podczas tego badania Toni pozwolono przebywać w po-
mieszczeniu technika. Przez grubą szklaną szybę patrzyła, jak
ciało leżącego Josha powoli znika w głębi wrzecionowatego
urządzenia.
- W porządku, Josh? - spytał przez mikrofon technik.
- Tak, dzięki.
- Teraz postaraj się leżeć całkiem nieruchomo. Usłyszysz
R
S
dziwne dźwięki o różnym natężeniu. Pierwszą serię zrobimy
w jakieś pięć minut.
Wkrótce Toni ujrzała na monitorach i kliszach zdumiewa-
jące zdjęcia czaszki Josha z jej wnętrzem włącznie. Nie po-
trafiła jednak ich zinterpretować. Technik zauważył jej zain-
teresowanie.
- Dobrze wiedzieć, że facet ma coś w głowie, prawda?
- zażartował.
Toni uśmiechnęła się, nie odrywając wzroku od fotografii.
- Widać tu jakieś zmiany?
- Nie wolno nam komentować wyników - padła odpo-
wiedź. - To należy do doktora McMillana.
Po południu doktor zadzwonił do poradni i powiedział
Joshowi, że rezonans magnetyczny nie ujawnił niczego od-
biegającego od normy.
- Można skreślić z listy kolejne badanie – radośnie
stwierdziła Toni. - Jeszcze tylko ocena psychologiczna i bę-
dzie po wszystkim.
- Hm. - Josh spojrzał na nią niepewnie. - Wolałbym sam
iść na to badanie, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Miała, ale starała się tego nie okazać. Wiedziała, że roz-
mowa z psychologiem to dość osobista sprawa.
- Nie próbuję cię z tego wykluczyć - dodał Josh. - Po
prostu już jestem zmęczony tymi wizytami u specjalistów,
którzy bez przerwy mnie pytają, jak się czuję. Chwilami sam
już nie wiem.
- Może właśnie dlatego próbują skłonić cię do mówienia.
Ze mną też prawie nie rozmawiasz. A podczas wizyty u dok-
tora McMillana wyglądało na to, że myślisz o rezygnacji
z decydującego badania. Od tego czasu nie wspomniałeś na
ten temat ani słowem.
- Mam powyżej uszu gadania o tym - parsknął gniewnie.
R
S
- I myślenia też. Przez ostatnie ćwierć wieku bez przerwy
o tym myślałem i starałem się trzymać język za zębami. Te-
raz z kolei każą mi się wywnętrzać. Chyba można zrozumieć,
dlaczego między tymi cholernymi sesjami terapeutycznymi
nie chcę tego wałkować?
- Oczywiście. Przepraszam. - Toni uznała, że lepiej się
wycofać. Po czym zmieniła zdanie, podeszła do Josha i moc-
no go objęła, a on trochę się odprężył. - Chodźmy do domu
- zaproponowała pogodnie. - Nie musimy rozmawiać. Ani
za wiele główkować. Znajdziemy jakieś zajęcie, które nas
zrelaksuje.
- Na przykład? - Josh w końcu wziął ją w ramiona i de-
likatnie przytulił.
- Może gotowanie? - Uśmiechnęła się figlarnie. — Jesz-
cze nie udzieliłam ci obiecanej lekcji.
- Już wiem, jak usmażyć tarte ziemniaki. I zrobić francu-
skie grzanki. Pewnie umiałbym nawet posadzić jajka na beko-
nie.
- Ale bez pomidorów.
- Pomidory skreślam - odparł zgodnie i roześmiał się.
Toni poczuła, że jego napięcie nagle wyparowało. - Ależ
jestem głodny.
- Ja też. - Wzięła go za rękę. - Idziemy.
W czwartek rano wszyscy zauważyli nieobecność Josha.
Było wiadomo, że ma spotkanie z psychologiem, ale nikt nie
poruszał tego tematu. Toni zrezygnowała z przerwy na her-
batę i została w recepcji. Później poszła do barku w centrum
handlowym. Ostatnio należało to do obowiązków Sandy, lecz
dziś nikogo nie zdziwiło, że Toni chce odetchnąć świeżym
powietrzem.
Rzeczywiście było świeże, przesycone zapachem wilgot-
nej ziemi i rozkwitających roślin. Toni wybrała nieco dłuższą
R
S
trasę wzdłuż rzeki Heathcote. Jej wysoki brzeg porastała gę-
sta, wymagająca skoszenia trawa, a rozwijające się na gałę-
ziach wiązów przylistki nadawały koronom drzew seledyno-
wy odcień. Na widok drepczących za matką małych kaczątek
Toni przystanęła. Przez chwilę patrzyła na mamę kaczkę, któ-
ra pilnowała, by każde kaczątko dzielnie wskoczyło do wody.
W pobliżu stała również młoda kobieta z dzieckiem
w wózku. Maluch radośnie klaskał, najwyraźniej zachwyco-
ny uroczą scenką. Toni usiłowała powstrzymać łzy. Życie jest
takie cenne, a radość może trwać tak krótko. Ile jednego
i drugiego zostało dla Josha i Toni?
W drodze powrotnej kupiła bukiet narcyzów. W poradni
ułożyła je w wazoniku i postawiła na biurku w gabinecie
Josha. Na pewno się domyśli, skąd się tu wzięły, i zrozumie,
że to symbol nadziei.
Na blacie zobaczyła kilka brudnych kubków i uśmiechnę-
ła się smętnie. Pod tym względem Josh - mimo obietnic
- wcale się nie zmienił. Jeden z kubków stał na książce i zo-
stawił wyraźny okrągły ślad na okładce. Spróbowała zetrzeć
go palcem, po czym zauważyła, że plam jest więcej. Wzięła
książkę do ręki i stwierdziła, że jest to wysłużony podręcznik
do neurologii. Niewiele myśląc, opadła na krzesło Josha
i niemal wbrew swojej woli zaczęła kartkować książkę.
Od razu trafiła na rozdział o chorobie Huntingtona. Wi-
docznie podręcznik otwierano w tym miejscu wiele razy.
Kolejne linijki tekstu brzmiały chłodno i posępnie. Toni czy-
tała je z rosnącym przerażeniem. „Choroba rozwija się nie-
ubłaganie. Jest nieuleczalna. Chorzy stopniowo tracą zdolność
do zaspokajania swych potrzeb. Przestają chodzić, mają
coraz większe trudności z przełykaniem i popadają w demen-
cję. W późniejszych fazach choroby większość pacjentów
wymaga całodobowej fachowej opieki".
R
S
Z trzaskiem zamknęła książkę. Nie ma sensu gryźć się
prognozami, skoro jeszcze nie postawiono diagnozy. A na-
wet, jeśli Josh odziedziczył ten gen, to i tak nie sposób prze-
widzieć, kiedy wystąpią objawy. Może dopiero za wiele lat?
Nie wiadomo. Często ludzie wiążą się, oczekując szczęścia,
po czym ich życie przerywa tragedia. Co nie znaczy, że lepiej
zrezygnować nawet z krótkotrwałej radości.
Tyle tylko, że prawie nikt z góry nie bierze pod uwagę
nieszczęścia, ponieważ na ogół jest ono mało prawdopodob-
ne. Natomiast ona i Josh muszą przyjąć, że zagraża im realne
niebezpieczeństwo. Pięćdziesiąt procent.
Potrząsnęła głową i wstała. Josh pewnie niezliczoną ilość
razy zagłębił się w takie rozważania. Mogły z łatwością zni-
szczyć to, co oboje jeszcze posiadali. Zrozumiała, dlaczego
Josh tak szaleńczo czerpał życie pełnymi garściami, nie chcąc
- podobnie jak Ben - znać prawdy. W tej chwili Toni sama
niemal żałowała, że zdecydowali się na badania. Może było-
by lepiej zachować wszystko w tajemnicy i wraz z Joshem
cieszyć się każdą sekundą, mając nadzieję, że szczęście nigdy
się nie skończy? Ale już było za późno, aby się cofnąć. Poza
tym wiadomo, że nie da się żyć złudzeniami.
Josh wrócił do poradni pogodnie uśmiechnięty.
- Przyjmijcie do wiadomości, że jestem psychicznie
zrównoważony - oświadczył. - I proszę w przyszłości mnie
nie szkalować. Wszelkie oszczerstwa będą bezpodstawne.
- Założysz się? - Oliver puścił do niego oko.
- Bardzo cię wymaglowali? - spytała Sophie, jak zwykle
serdeczna.
- Nie gorzej niż w banku, gdy człowiek stara się o poży-
czkę - odparł Josh. - Ale zdałem. Jutro mam badanie krwi.
W pomieszczeniu nagle zapadło milczenie. Toni przesu-
nęła wzrokiem po twarzach Janet, Olivera i Sophie. Wiedzia-
R
S
ła, o czym myślą. Ten wynik może zmienić wszystko. Pozba-
wić nadziei.
- Długo musisz czekać na wynik? - zapytała Janet.
- Nie wiadomo. Jest kolejka, więc w praktyce czasem
trwa to parę tygodni. Oby nie za długo. - Josh ruszył do
drzwi, kończąc w ten sposób krótkie zebranie personelu. - Ta
sytuacja i tak za bardzo wpłynęła na nasze życie. Wracajmy
do pracy.
Za długo. I jednocześnie za krótko. Minął jeden tydzień,
potem drugi. Wywołany oczekiwaniem stres zaczął dawać
o sobie znać. Pewnego popołudnia Toni zostawiła w recepcji
Sandy i poszła do gabinetu Josha, gdy akurat nie było pa-
cjentów.
- Chcę za ciebie wyjść, Josh. Już teraz.
- Zaraz przyjdzie na badanie Tessa Dunlop z czwórką
dzieci. Później Helena Adams z matką. Bóg raczy wie-
dzieć, co starsza pani zmalowała w tym tygodniu, apliku-
jąc sobie leki wedle własnego widzimisię. Na dodatek
muszę zadzwonić do Collinsa i omówić z nim wyniki testu
wysiłkowego.
- Były dobre, prawda?
- Idealne. Pan Collins zapewne zgłosi swój udział w ma-
ratonie i przedtem zechce sprawdzić wydolność płuc. Sama
więc widzisz, że jestem zajęty. Nigdzie nie wcisnę ślubu.
- Josh uśmiechnął się wesoło. - Wybacz, skarbie.
- Wiesz, o co mi chodziło. Pobierzmy się jak najszybciej.
Zanim poznamy wynik.
- Chyba żartujesz.
- Nie. Mówię całkiem poważnie, Josh.
- Dobrze, ja też odpowiem ci poważnie. - Wstał i poło-
żył dłonie na jej ramionach. - Tylko jedno mogłoby mnie
skłonić do poślubienia cię, Toni: negatywny wynik tego testu.
R
S
- Wynik nie zmieni moich uczuć do ciebie, Josh. I dlate-
go chcę, żebyśmy pobrali się już teraz. Zanim się dowiemy.
- Nie - odparł szorstko. - Daj spokój, Toni.
Ale ona zbyt długo tłumiła emocje. Już dłużej nie mogła
udawać pogody ducha, którą tak bardzo starali się zachować.
- Proszę cię, Josh. Nieważne, ile czasu nam zostało. Ko-
cham cię. Pragnę dać ci to poczucie stabilizacji, jaką zapew-
nia tylko małżeństwo.
- Dla mnie jest cholernie ważne, ile czasu nam zostało.
- Patrzył na nią ponuro. - Mówimy o moim życiu.
- O moim też! - zawołała. -Dobrze wiesz, co miałam na
myśli. Chciałam powiedzieć, że to nie wpłynie na decyzję
o ślubie. Nasza przyszłość jest na razie wielką niewiadomą.
- Wkrótce przestanie nią być. - Głos Josha zabrzmiał
głucho.
- Niektórzy ludzie decydują się na związek, nawet wie-
dząc, że ich wspólne życie nie potrwa długo. - Toni pośpiesz-
nie wyrzucała z siebie słowa. - Na przykład Bob i Diane
Granger. Wiedzieli, że on ma raka, kiedy się pobierali. On
już był po pierwszej turze chemioterapii. Ale przeżyli razem
tyle lat i maksymalnie je wykorzystali. Diane powiedziała mi
kiedyś, że ich małżeństwo było czymś wyjątkowym, bo...
- Nie jestem Bobem Grangerem - przerwał jej ostro - nie
mam raka i nie ożenię się z tobą. Kogb byśmy zaprosili?
Olivera i Sophie? Janet? Chciałabyś widzieć w ich oczach
litość? Przeświadczenie, że chwytamy się brzytwy?
- Wcale tak nie jest - odparła z przekonaniem. - Czemu
tego nie rozumiesz?
- Czemu ty nie rozumiesz? - warknął. - Czemu wciąż
nalegasz? Nie jestem gotów do małżeństwa. Może nigdy nie
będę.
Twarz Toni zbielała.
R
S
- Nawet jeśli wynik będzie negatywny?
Odwrócił się plecami i odetchnął głęboko, usiłując nad
sobą zapanować. Gdy znów spojrzał na Toni, w jego oczach
malowała się skrucha, lecz usta były mocno zaciśnięte.
- Może to, że wciąż jesteśmy razem, potęguje stres, Ten
problem wciąż nam towarzyszy i zatruwa każdą chwilę.
- Przepraszam. - Przygryzła wargi, zła na siebie, że zaog-
niła sytuację. Żadne z nich nie potrzebuje więcej cierpienia.
- Chyba powinienem na parę dni wrócić do siebie.
- Nie! Tak mi przykro, Josh. Już nigdy o tym nie wspo-
mnę. Zapomnijmy, że w ogóle poruszyłam ten temat.
- Trudno o tym zapomnieć. W tej rozmowie oboje za-
nadto lawirujemy, usiłując wielu rzeczy uniknąć. To jest jak
gra. Coś nieprawdziwego.
- Moja miłość do ciebie jest prawdziwa. - Głos jej się
załamał, a pod powiekami zapiekły ją łzy.
- Moja też. - Josh uśmiechnął się tkliwie. - Ale teraz
ranimy się nawzajem. Przyda nam się małe rozstanie.
Toni z trudem przełknęła ślinę.
- Jeśli tego chcesz, Josh.
- Tylko parę dni.
- Dopóki nie dostaniemy wyniku?
- Tak. Dopóki się nie dowiemy.
R
S
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Hej! - Janet pomachała dłonią tuż przed nosem Toni.
-Ktoś tu jest?
- Eee... co? - Toni zamrugała zdumiona.
- Nie słyszałaś ani jednego mojego słowa, prawda?
- Nie. Przepraszam, Jan. Co mówiłaś?
- Właśnie przeglądam katalog. Potrzebuję nowego stroju.
Który wybrać: ten w paski z fałdami czy ten na suwak i
z pagonami?
- Wolałabym paseczki.
- Ja chyba też. Niebieskie, seledynowe czy wiśniowe?
- Nie, dzięki. - Toni podniosła kubek do ust, po czym
zajrzała do niego i zdumiona odstawiła na blat. — Zabawne,
ale nie pamiętam, żebym pila. Wypiłaś moją kawę?
- Od lat piję tylko herbatę. - Janet z westchnieniem za-
mknęła katalog. - Jesteśmy dziś na tej samej planecie?
- Wybacz. - Toni uśmiechnęła się skruszona.
- Często dziś powtarzasz to słowo.
- Wiem. Przefaksowałam dzisiaj trzy skierowania. To,
które miało trafić do gastrologa, poszło do urologa, a to do
wenefologa wylądowało u gastrologa. Recepcjonistka bar-
dzo się uśmiała. Zadzwoniła do mnie i powiedziała, że za-
zwyczaj zajmują się innymi częściami ciała, ale przyda się
trochę urozmaicenia.
- Ross wrócił po te próbki, które zapomniałaś mu dać?
R
S
- Na szczęście tak. Dzisiaj jestem bezużyteczna. Dobrze,
że po południu przyjdzie Sandy. Wtedy odetchniecie.
- W porządku. - Janet serdecznie ścisnęła jej dłoń. - Ro-
zumiemy cię. To czekanie musi być dla was okropne. Chyba
wkrótce wszystko się wyjaśni?
- Tak. Dzisiaj.
- Jak Josh się trzyma?
- Głównie milczy.
- Nie jest wam łatwo. Ale dla Josha to o wiele gorsze.
- Ja tylko chcę go wspierać.
- Może potrzebuje trochę luzu, żeby wziąć się w garść.
Perspektywa jest przerażająca. A niezależnie od wyniku ży-
cie Josha ulegnie zasadniczej zmianie.
- Moje też. Czasem głęboko wierzę w naszą szczęśliwą
przyszłość, a potem nagle tracę całą nadzieję. Raz wpadam
w euforię, raz w rozpacz.
- Josh też przez to przechodzi - przypomniała Janet.
- Ale beze mnie - mruknęła Toni. - Powinniśmy być ra-
zem. Przecież... - Raptownie drgnęła, gdy zadzwonił telefon.
- Ja odbiorę. - Janet już podniosła słuchawkę telefonu
w kuchni i poprosiła o chwilę cierpliwości, po czym wyłą-
czyła mikrofon. - Gdzie Josh?
- Pojechał zbadać pana Tylera. Podejrzewał udar.
- Lepiej nie zapisuj do Josha nikogo na popołudnie - po-
radziła Janet. - A po przyjściu Sandy oboje idźcie sobie na
przykład na spacer po plaży. Gdyby zadzwonił neurolog,
podam mu numer komórki Josha.
- Niezły pomysł. - Toni uśmiechnęła się do Janet i umyła
kubki. Wracając do recepcji, spotkała Olivera.
- Sophie umiera ze strachu — mruknął. - Jest taka zdener-
wowana, że rano miała torsje.
- Naprawdę? - Toni szczerze się zdumiała. Przyjacielskie
R
S
wsparcie to jedno, ale żeby aż tak się przejąć Joshem...
I nagle pojęła, w czym rzecz. Wynik badań nie był dziś je-
dyną ważną rzeczą dla personelu poradni. - Na pewno zali-
czy tę praktykę na szóstkę - zapewniła z przekonaniem. -
Kiedy zdaje pisemny egzamin?
- Za dwa tygodnie.
- Wspaniale. Gdy dostanie dyplom, trzeba będzie oblać
przyjęcie nowego wspólnika. I nowej recepcjonistki. Nasza
poradnia rozkwita.
- Na razie atmosfera jest jak przed wybuchem. Całe to
napięcie... Jak ty i Josh sobie radzicie?
- Tak sobie.
- Dzisiaj będzie wiadomo?
- Tak. - Usłyszała brzęczenie telefonu. - Wybacz, Oli-
ver, ale chyba powinnam odebrać.
Od razu wyczuła, że chodzi właśnie o tę wyczekiwaną
informację. Doktor McMillan zadzwonił osobiście. Co to
oznacza? Dobrą wiadomość? A może wręcz przeciwnie? Ton
specjalisty niczego nie zdradzał, gdy neurolog poprosił o po-
łączenie z Joshem.
- Przykro mi, doktorze, ale wyjechał na wizytę domową.
Może coś mu przekazać? - spytała z wahaniem.
- Proszę wybaczyć, ale tym razem to niemożliwe.
- Tak, oczywiście. Ja tylko...
- Czy Josh ma telefon komórkowy? - przerwał jej neu-
rolog.
- Naturalnie. Już podaję numer. - Gdy odłożyła słuchaw-
kę, bezwiednie przycisnęła dłoń do ust. W wyobraźni widzia-
ła, jak lekarz wystukuje kolejne cyferki. Niemal usłyszała
sygnał telefonu Josha. Serce łomotało jej jak oszalałe. Może
teraz już rozmawiają? Jak długo to potrwa? Czy Josh zaraz
się do niej odezwie, czy po wizycie u pacjenta?
R
S
Mijały kolejne minuty. Toni zaczęła otwierać pocztę, lecz
zaraz porzuciła to zajęcie. Wpatrywała się tępo w stojącego
przed nią młodego mężczyznę, który dwa razy powtórzył
swoje nazwisko, zanim zdołała je zapisać. Spojrzał na nią
dziwnie i poszedł do pustej poczekalni. Do recepcji weszła
Janet, by wziąć kartę. Pacjent Olivera zapłacił za poradę.
Oliver poprosił następnego do gabinetu. Czas płynął Odmie-
rzany bezlitosnym ruchem wskazówek zegara.
A Josh nie dzwonił.
Może stan pana Tylera okazał się poważny, może neurolog
jeszcze nie zdołał skontaktować się z Joshem? Albo może
zaprosił go do siebie, aby omówić wynik w cztery oczy?
Toni wytrzymała jeszcze godzinę, po czym zadzwoniła na
komórkę Josha. Po trzech sygnałach usłyszała wiadomość, że
abonent jest niedostępny. Później próbowała złapać Josha
jeszcze parę razy - z tym samym skutkiem co poprzednio. O
drugiej poszła do banku, aby choć na parę chwil zapomnieć o
czekaniu. Gdy wróciła, Sandy powitała ją pogodnym uśmie-
chem.
- Przed chwilą dzwonił Josh.
- Gdzie jest? - Zmierzyła Bogu ducha winną dziewczynę
ponurym spojrzeniem, a Sandy zamrugała zdumiona.
- W szpitalu. Załatwia przyjęcie jakiegoś pana Taylora.
- Tylera - warknęła Toni. -I?
Biedna Sandy głowiła się, co takiego zrobiła. Nie miała
pojęcia o dramacie, którym ostatnio żyli jej koledzy.
- I... musi zrobić parę rzeczy, więc po południu nie przyj-
dzie.
- O Boże! - Toni chwyciła słuchawkę i znów wybrała
numer komórki Josha. - Zamknij się! - syknęła, słysząc infor-
mację z taśmy. Bliska łez, nagle spojrzała na oszołomioną
Sandy. - Och, przepraszam, to nie było do ciebie. Po prostu
ciągle słyszę ten durny automat.
R
S
- Josh wspomniał, że później odezwie się do ciebie.
- Co mówił? Błagam cię, przypomnij sobie. To może być
ważne...
- Niech pomyślę... Już wiem! - z triumfalnym uśmie-
chem zawołała Sandy. - „I niech Toni się nie martwi". Tak
powiedział.
Niech Toni się nie martwi.
Niech ryba nie pływa.
Niech księżyc nie wschodzi na aksamitnej czerni nieba.
Idąc przez skąpany w srebrzystym blasku ogród, Toni
czuła pod stopami szelest sztywnej trawy. Jak na tę porę roku
przymrozek był wyjątkowo silny. Zadrżała z zimna i spojrza-
ła w okno. Promieniowało ciepłym światłem, lecz mimo to
ona niechętnie wracała z przechadzki do domu. Zbyt wiele
godzin bezskutecznie czekała na telefon. I na dzwonek do
drzwi.
O trzeciej nad ranem jej rozpacz zmieniła się w gniew. Jak
Josh mógł jej to zrobić? Jak można tak potraktować kogoś
kochanego? Może on wcale jej nie kocha. A przynajmniej
nie kocha jej tak jak ona jego. Może dostał dobrą wiadomość
i uznał, że znajdzie sobie kogoś lepszego niż kobietę, która
chciała być z nim w trudnych chwilach. A może nowina oka-
zała się zła, więc spakował się i wyjechał. Nie, tego by nie
uczynił. Przecież obiecał, że przejdą przez to razem. Nawet
jeśli jego miłość nie przetrwa, to słowa na pewno dotrzyma.
O czwartej była gotowa zatrzasnąć mu drzwi przed nosem,
gdyby się pojawił. Była przerażona i jednocześnie taka
wściekła, że chętnie by go udusiła. A o czwartej trzydzieści
znów wpadła w rozpacz i zwinięta w kłębek w rogu kanapy
żałośnie się rozszlochała.
O piątej trzydzieści usłyszała pukanie do drzwi.
R
S
- Cześć, Josh. Przypuszczałam, że to ty. - Była wykoń-
czona i jej głos miał drewniane brzmienie.
- Włóż płaszcz, rękawiczki i czapkę. - Twarz Josha nie
wyrażała dosłownie nic. - Na dworze jest lodowato, a chcę
cię gdzieś zabrać.
Nie spytała, dokąd i po co. Posłusznie się ubrała, zamknęła
dom i wsiadła do samochodu Josha.. Oboje milczeli, ale cisza
działała dziwnie kojąco. Toni uznała, że jadą porozmawiać.
Josh ruszył w stronę miasta. O tej porze jeszcze było
ciemno, a ulice - opustoszałe. Minęli śródmieście i wjechali
do parku Hagleya. Z powodu zimna nad powierzchnią rzeki
Avon unosiła się para wodna. Drzewa nadal były tylko czar-
nymi sylwetkami, a gęsta mgła falowała pomiędzy pniami
jak na jakimś horrorze. W alejkach biegało kilka osób, a obok
parkującego samochodu dał susa czyjś pies.
- Teraz się przebiegniemy. - Josh chwycił rękę Toni i po-
prowadził ją w kierunku rozległego trawnika. Zauważyła na
nim małą ciężarówkę oraz kilka krzątających się osób. I nagle
ujrzała błysk płomieni.
- Co to, Josh? Dokąd idziemy?
Zwolnił i otoczył ją ramieniem.
- Zobaczysz. Czekałaś tak długo, więc jeszcze parę minut
nie zrobi różnicy, prawda? - Spojrzał tak błagalnie, że serce
Toni boleśnie się ścisnęło.
Gdy podbiegli bliżej, stwierdziła, że źródłem płomieni jest
wielki palnik. Co chwilę go włączano, o czym świadczył
groźny
dźwięk. A gorące powietrze szybko wypełniało balon, do któ-
rego była przymocowana wielka wiklinowa gondola.
- Cześć, Josh - powiedział jeden z mężczyzn. - To twoja
dama?
- Oczywiście. - Josh uśmiechnął się po raz pierwszy,
odkąd zabrał Toni z domu.
R
S
- Jestem Mack i będę waszym pilotem. Lecimy za jakieś
dziesięć, minut.
Wielka czasza balonu była we wspaniałych, tęczowych
kolorach. Toni zauważyła pasy zielone, niebieskie, jasnożółte
i pomarańczowe. A na czerwonym tle znajdowały się srebrzy-
ste gwiazdy. Pokryta szronem trawa lśniła, drzewa wokół
miały bajkowe kształty, wszystko wyglądało wręcz niereal-
nie. Na tyle nierealnie, że Toni bez obaw wsiadła do gondoli
i wcale się nie przejęła, gdy ziemia zaczęła się oddalać.
Daleko nad horyzontem pojawiła się najpierw czerwona
łuna, a potem złociste światło. I nagle całe niebo rozjarzyło
się wspaniałym blaskiem wschodzącego słońca.
Płynęli w powietrzu jak ptaki. Wolni i swobodni. Tylko
we dwoje, bo Mack dyskretnie trzymał się z tyłu. W tym
magicznym momencie Toni spojrzała na Josha.
- Kocham cię - szepnęła.
- Mam wynik, Toni. Potrzebowałem trochę czasu, żeby
się pozbierać. Znaleźć najlepszy sposób, żeby ci powiedzieć...
- To zdumiewający wybór - odparła z uśmiechem. -
Wiem, że powinnam być przerażona, ale nie jestem. Kocham
cię.
- Możemy polecieć, dokąd zechcesz. I już nigdy nie mu-
sisz się bać, gdy będę z tobą.
Wzięła głęboki oddech, a lodowate powietrze boleśnie
wypełniło płuca.
- Wynik jest dobry?
- Wynik - powoli powiedział Josh - jest idealny.
- Negatywny?
- Całkowicie. Nie mam Huntingtona. Nie przekażę go
moim dzieciom i... - Josh uśmiechnął się od ucha do ucha.
- I nie mam wymówki, żeby ci się nie oświadczyć.
- Tak! - zawołała radośnie.
R
S
- Czyżbym miał wymówkę?
- Nie! Chciałam powiedzieć, że tak, wyjdę za ciebie.
Zarzuciła mu ręce na szyję. Pocałunkowi towarzyszył syk
palnika, lecz żar, który ogarnął Toni, jej zdaniem nie po-
chodził z tego źródła.
- Mack? - Josh niechętnie uniósł głowę i spojrzał na pilo-
ta. - Pamiętasz o szampanie?
- Już podaję, doktorze.
- Plastikowe kieliszki - z aprobatą stwierdziła Toni. -
Ale szampan nie jest różowy.
- Niektórych rzeczy najlepiej nie ujawniać - mruknął
Josh, a Toni zrozumiała, o czym mówił. O dawno zaplanowa-
nej ucieczce i ewentualnym pójściu w ślady Bena Reynoldsa.
- Święta racja - przyznała. Uśmiechnęli się do siebie,
świadomi łączącej ich więzi. - Josh? Jak wrócimy do domu?
- Tam na dole sunie naszym tropem ciężarówka. Wi-
dzisz? Po wylądowaniu pojedziemy nią do miasta. Pewnie
nawet nie spóźnimy się do pracy.
- Nie chcę dzisiaj tam iść. Mam wrażenie, że nie spałam
od paru tygodni. Ta dobra wiadomość całkiem ścięła mnie
z nóg. Tak bardzo się bałam.
- Ja też. Gdy poznałem wynik, poczułem niemal rozcza-
rowanie. Nie mogłem uwierzyć, że tak się myliłem, że zmar-
nowałem taki kawał życia. A potem ogarnął mnie wstyd.
I gniew. Ale w końcu się opanowałem. I na szczęście przy-
pomniałem sobie, że kilka dni temu załatwiłem ten lot balo-
nem.
- Jesteś wykończony. - Pogłaskała go po policzku. -
Chorowałeś i żyłeś w koszmarnym stresie. Przyda ci się długi
wypoczynek.
- Też tak sądzę. - Josh wyjrzał z gondoli. - Lądujemy.
R
S
- Och, nie! Dopiero się przyzwyczaj am do latania. Chyba
jeszcze nie chcę stawiać nóg na ziemi.
- Jakoś temu zaradzimy. Może zaplanujemy sobie długą
podróż poślubną? Sześciotygodniową? Gdzieś w egzotyczne,
spokojne miejsce. Żeby złapać oddech, zanim wrócimy do
rzeczywistości.
- Dokąd pojedziemy?
- Gdzieś daleko od zgiełku. Oboje nie stajemy się młodsi
- szepnął jej do ucha. - Co powiesz na powiększenie rodziny
podczas miodowego miesiąca?
- Jestem za. - Oczy jej rozbłysły. - Znajdźmy tropikalną
wyspę. Tylko pomyśl: palmy, złota plaża i pogoda, która
pozwala nie zawracać sobie głowy ubraniem.
- Doskonały pomysł. Popłyniemy na Pacyfik lub Karaiby.
- Kiedy?
- Jak najszybciej. Chcesz wziąć ślub tu czy na wyspach?
- Musimy pobrać się tutaj albo sprawimy wszystkim za-
wód. O rany! - Toni raptownie wciągnęła powietrze. - Oli-
ver, Sophie i Janet jeszcze nie wiedzą! Nie znają twojego
wyniku.
- Naszego wyniku - poprawił ją i chwycił w ramiona,
gdy gondola uderzyła w ziemię i podskakując, pokonała je-
szcze kilkanaście metrów.
- Idealne lądowanie! - z dumą zawołał Mack.
- Idealne! - zgodzili się unisono, patrząc sobie w oczy.
R
S