background image
background image
background image

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

W którym zaczyna się błądzić

Nie bez pewnego wzruszenia rozpoczynam opowiadanie 

o niezwykłych przygodach Józefa Rouletabille. On sam do 

dziś sprzeciwiał się temu tak zdecydowanie, że straciłem 
już   nadzieją   na   opublikowanie   kiedykolwiek   tej 

najciekawszej   w   ciągu   ostatnich   piętnastu   lat   historii 
kryminalnej.   Sądzę   nawet,   że   czytelnicy   nie   poznaliby 

nigdy   całej   prawdy   o   zagadkowej,   pełnej   dramatycznych 
momentów   sprawie   „Żółtego   Pokoju"   (związanej 

nierozerwalnie z imieniem mego przyjaciela) — gdyby nie 
przypadek.   Z   okazji   odznaczenia   znakomitego   profesora 

Stangersona stopniem Wielkiego Krzyża Legii Honorowej 
pewna   gazeta   wieczorna  w   artykule,   nędznym   przez   swą 

ignorancję   czy   też   perfidną   zuchwałość,   wskrzesiła   tę 
straszną   historię,   którą   Józef   Rouletabille   uważał   za 

zapomnianą na zawsze. Żółty Pokój! Kto dzisiaj pamięta 
jeszcze   sprawę,   dla   której   piętnaście   lat   temu   zużyto 

przecież tyle  atramentu? W Paryżu zapomina się szybko! 
Czyż   nie   zapomniano   nawet   afery   Nayves'a   i   tragicznej 

śmierci   małego   Mehaldo?   A   przecież   wówczas   czytelnicy 
byli   tak   pochłonięci   tymi   procesami,   że   nawet   kryzys 

ministerialny,   który   wybuchł   w   tym   samym   czasie, 
przeszedł zupełnie nie zauważony.

Otóż  sprawa  „Żółtego  Pokoju",  wcześniejsza  o kilka  lat 

od   afery   Nayves'a,   zdobyła   jeszcze   większy   rozgłos.   Cały 

background image

świat   przez   szereg   miesięcy   interesował   się   tą   zagadką, 
najtrudniejszą   do   wyjaśnienia   ze   wszystkich,   jakie 

kiedykolwiek wystawiały na próbę bystrość naszej policji i 
sumienia sędziów. Rozwiązania poszukiwał każdy. Był to 

jakby   dramatyczny   rebus,   który   z   zapałem   rozszyf-
rowywała   stara   Europa   i   młoda   Ameryka.   Naprawdę   nie 

wiem — i wolno mi tak twierdzić, ponieważ  nie wypływa 
to z autorskiej zarozumiałości (powtarzam tylko fakty, na 

które dzięki wyjątkowym dokumentom mogę rzucić nowe 
światło)   —   czy   w   rzeczywistości,   a   nawet   w   fantazjach 

autora   „Podwójnego   zabójstwa   przy   ulicy   Morgue", 
samego   Edgara   Poe,   lub   przebiegłego   Conan   Doyle'a, 

monża by znaleźć coś równie tajemniczego jak prawdziwa 
tajemnica Żółtego Pokoju.

To,   czego   nikt   nie   mógł   rozwiązać,   odgadł   osiem-

nastoletni   Józef   Rouletabille,   w   owym   czasie   skromny 

reporter   wielkiego   dziennika.   Ale   gdy   przyniósł   na 
rozprawę   sądową   klucz   do   tej   zagadki,   nie   powie dział 

całej  prawdy. Nie dodał nic ponad to, co było konieczne, 
by   wytłumaczyć   sprawy   niewytłumaczone   i   uwolnić 

niewinnego   człowieka.   Powody,   dla   których   przemilczał 
resztę,  dzisiaj  już  nie  istnieją.  Sądzę  nawet,  że  przyjaciel 

mój   ma   obowiązek   mówić.   Czytelnicy   dowiedzą   się   więc 
wszystkiego.   Nie   przedłużając   wstępu   opowiem   wam   o 

zagadce   „Żółtego   Pokoju"   tak,   jak   przedstawiała   się   ona 
oczom   całego   świata   nazajutrz   po   tragedii   w   zamku 

Glandier.

25   października   1892   roku   „Temps"   donosił   w 

wiadomościach z ostatniej chwili:

OHYDNA ZBRODNIA W ZAMKU GLANDIER

POŁOŻONYM NA SKRAJU LASU ŚWIĘTEJ GENOWEFY,  

OBOK STACJI EP1NAY-SUR-ORGE.

Dzisiejszej   nocy,   gdy   profesor   Stangerson   pracował   w 

laboratorium,   usiłowano   zamordować   jego   córkę,   śpiącą 

background image

w  przyległym   pokoju.   Lekarze   walczą  o  życie   panny 
Stangerson.

Wyobrażacie   sobie  poruszenie, jakie   ogarnęło  Paryż.  W 

tym   okresie   świat   naukowy   był   bardzo   zainteresowany 

badaniami   profesora   Stangersona  i  jego   córki.   Prace   te, 
pierwsze,   jakie   podjęto   w   dziedzinie   radiologii,   miały 

doprowadzić   później   państwa   Curie   do   odkrycia   radu. 
Oczekiwano właśnie sensacyjnego referatu, który profesor 

Stangerson   miał   wygłosić   w   Akademii   Nauk   na   temat 
nowej   teorii   „O   rozproszeniu   materii''.   Teoria   ta   miała 

wstrząsnąć   podstawami   całej   oficjalnej   nauki,   która   od 
długiego czasu opiera sic; mi zasadzie: w naturze nic nie 

ginie i nic nie powstaje z niczego.

Następnego   dnia   poranne   dzienniki   zapełniły   się 

opisami   dramatu.   Między   innymi   ,,Matin"   zamieścił 
artykuł zatytułowany:

NIEZWYKŁA ZBRODNIA

Oto jedyne szczegóły — pisze anonimowy sprawozdawca 

„Matin" — jakie udało nam się uzyskać w sprawie zbrodni  
w zamku Glandier.

Stan depresji, w jakim znajduje się profesor Stangerson, 

oraz   brak   jakichkolwiek   informacji   z   ust   ofiary  

uniemożliwiają   władzom   sądowym   i   nam   ustalenie  
okoliczności   zbrodni.
  W  chwili   obecnej   trudno   nawet  

wyobrazić   sobie,   co   zaszło  w  Żółtym   Pokoju,   gdzie  
znaleziono na podłodze umierającą pannę Stangerson.

Mogliśmy  tylko zaczerpnąć języka  od  ojca  Jakuba,  jak 

we   wsi   nazywają   starego   sługę   rodziny   Stangerson. 

Ojciec   Jakub   wszedł   do   Żółtego   Pokoju   jednocześnie   z  
profesorem.   Laboratorium   i   Żółty   Pokój   znajdują   się   w  

pawilonie   w   głębi   parku,   oddalonym   około   trzystu 
metrów od zamku.

,,Było właśnie pól do pierwszej w nocy — opowiada nam 

ten   zacny   człowiek.   —  Znajdowałem się  w  laboratorium, 

bo pan Stangerson pracował  jeszcze, gdy zdarzył  się ten  

background image

wypadek.   Przez   cały   wieczór   ustawiałem   i   czyściłem  
przyrządy, czekając, aż profesor wyjdzie, aby położyć się  

spać. Panna Matylda pracowała z ojcem do północy. Gdy  
zegar wybił dwunastą, wstała i pocałowała naszego pana,  

życząc mu dobrej nocy. Do mnie powiedziała: »Dobranoc, 
ojcze   Jakubie«   i   otworzyła   drzwi   Żółtego   Pokoju.  

Słyszeliśmy   obaj,   że   zamykała   je   za   sobą   na   klucz   i   na  
zasuwę.

Nie   mogłem   powstrzymać   uśmiechu   i   powiedziałem   do 

pana:

»Panienka   zamyka   się   na   wszystkie   spusty.   Na   pewno  

boi się Zwierzątka Bożego«.

Pan nie usłyszał mnie nawet, tak był zajęty, ale z dworu  

odpowiedziało   mi   natrętne   miauczenie  —  poznałem   od 

razu   krzyk   Zwierzątka   Bożego,   od   którego   każdemu 
przeszłyby   ciarki.   »Czy   znów   tej   nocy   przeszkodzi   nam  

spać?« — pomyślałem.

Trzeba   panu   wiedzieć,   że   do   końca   października  

mieszkam zwykle  na stryszku nad Żółtym Pokojem, żeby  
panienka   nie   zostawała   sama   w   nocy.   To   był   pomysł  

panienki, aby spędzać lato w pawilonie. Panienka uważa, 
że   jest   on   weselszy   od   zamku,   więc   od   czterech   lat,   to  

znaczy odkąd został wybudowany, zawsze wiosną tam się  
przeprowadza. Wraca do zamku, gdy nadchodzi zima, bo 

Żółtym Pokoju nie ma pieca. 

Po   odejściu   panny   Matyldy   pan   Stangerson   i   ja  

pozostaliśmy sami w laboratorium.

Było cicho, pan pracował przy biurku. Ja, skończywszy 

zajęcia,   siedziałem   na   krześle,   patrzyłem   na   pana   i  
mówiłem sobie: »Co za człowiek! Jaka inteligencja! Jaka 

wiedza!« Zwracam uwagę panów na to, że nie robiliśmy  
żadnego   hałasu,   z   czego   morderca   zapewne 

wywnioskował, że wyszliśmy.

W  chwili   gdy   zegar   wydzwonił   pół   do   pierwszej,  

usłyszeliśmy   rozpaczliwy   krzyk   z   Żółtego   Pokoju.   Był   to  
głos   panienki:   »Morderca!   Morderca!   Na   pomoc!« 

Rozległy   się   strzały   rewolwerowe,   a   potem   hałas  

background image

przewracanych   mebli,   jak   by   toczyła   się   walka.   Później 
znów głos panienki: »Morderca! Na pomoc! Ojcze! Ojcze!«

Wyobrażacie   sobie,   panowie,   jak   gwałtownie   pan  

Stangerson i ja rzuciliśmy się do drzwi.

Niestety!   Drzwi   były   zamknięte   od   wewnątrz   na  

wszystkie spusty. Zamknęła je sama panienka — na klucz i 

na   zasuwę!   Próbowaliśmy   je   wyważyć,   ale   były   mocne.  
Pan Stangerson szalał.

Słyszeliśmy   zduszony   głos   panienki:   »Na   pomoc!   Na  

pomoc!« Pan Stangerson walił z całej siły w drzwi, płakał  

z wściekłości, rozpaczy i bezradności. Wtedy wpadła mi do  
głowy   pewna   myśl.   »Morderca   ucieknie   przez   okno!
  — 

krzyknąłem.  —  Lecę   do   okna«.   Wybiegłem   z   pawilonu,  
pędząc jak wariat. Na nieszczęście Żółty Pokój ma okno od  

strony   pola,   a   mur   parkowy   dochodzi   do   samego  
pawilonu,   nie   mogłem   więc   natychmiast   znaleźć   się   pod  

oknem. Aby się tam dostać, trzeba było najpierw wyjść z  
parku.   Biegłem   w   stronę   furtki   i   po   drodze   spotkałem 

dozorców, małżeństwo Bernier, przywołanych strzałami i  
naszym   krzykiem.
  W   dwóch   słowach   wyjaśniłem   im  

sytuację.   Kazałem   odźwiernemu   biec   do   pana   Stanger  
sona,   a   jego   żonie   poleciłem   iść   ze   mną   i   otworzyć   mi  

furtkę   parkową.  W  pięć   minut   później   staliśmy   przed  
oknem  Żółtego Pokoju.  Księżyc  był
  w  pełni, spostrzegłem  

od razu, że okno nie było otwierane. Nie tylko kraty, ale  
nawet okiennice poza kratami były zamknięte tak, jak je  

sam   zamknąłem   tego   wieczora.   Zrobiłem   to,   jak   co   wie-
czór,   chociaż   panienka,   wiedząc,   że   jestem   zmęczony   i 

przepracowany, powiedziała, że sama zamknie. Zastałem  
je więc tak jak zwykle
 — założone od wewnątrz żelaznym  

prętem.   Morderca   nie   wszedł   tędy   i   tą   drogą   nie   mógł  
uciekać. Ale ja także nie mogłem wejść przez okno.

Nieszczęście! Można było stracić głowę.
Drzwi   pokoju   zamknięte   na   klucz   od   wewnątrz,  

okiennice w jednym oknie zamknięte także od wewnątrz, 
za   okiennicami   nienaruszone   kraty.   Kraty,   pomiędzy  

którymi   nie   przesunąłby   pan   ręki...   Za   nimi   panienka  

background image

wzywająca pomocy. A raczej nie, nic już nie słychać. Może  
umarła...   Słyszę   tylko,   jak   w   głębi   pawilonu   pan  

Stangerson usiłuje wyważyć drzwi. 

Pobiegliśmy z powrotem do pawilonu. Drzwi trzymały się 

ciągle,   pomimo   szaleńczych   ciosów   pana   Stangersona   i  
odźwiernego.

Wreszcie   ustąpiły   pod   naszymi   wściekłymi   uderzeniami 

i... co zobaczyliśmy?

Muszę dodać, ze odźwierna trzymała lampę laboratoryjną 

za nami, lampę tak silną, że oświetlała cały pokój. Trzeba  

panu również wiedzieć, że Żółty Pokój  jest zupełnie mały.  
Panienka   kazała   tam   wstawić   tylko   dość  szerokie   żelazne  

łóżko,   mały   stolik,   stoliczek   nocny   i   toaletkę   z   dwoma  
krzesłami.

Toteż w świetle wielkiej lampy zobaczyliśmy wszystko od  

pierwszego rzutu oka:

Panienka   leżała   w   nocnej   koszuli   na   podłodze,   wśród  

okropnego nieładu.

Poprzewracane   stoliki   i   krzesła   wskazywały   na   to,   że  

rozegrała się tu prawdziwa walka. Widać było, że panienkę 

wyciągnięto z łóżka. Była zalana krwią.

Skóra na szyi, ze strasznymi śladami palców, była prawie  

porozrywana paznokciami. Na prawej skroni rana, z której  
płynęła strużka krwi, tworząc na podłodze małą kałużę.

Gdy pan Stangerson spostrzegł córkę w tym stanie, rzucił 

się   do   niej   z   krzykiem   takiej   rozpaczy,   że   litość   brała  

słuchać.   Przekonał   się,   że   nieszczęśliwa   oddycha   jeszcze,   i  
zajął   się   tylko   nią.   My   szukaliśmy   mordercy!   Przysięgam  

panu,   że   gdybyśmy   znaleźli   nikczemnika,   który   chciał  
zabić naszą panią, bylibyśmy go zmaltretowali. Ale jak  

wytłumaczyć   fakt,   że   go   nie   było?   Uciekł?   To  
przekraczało   wszelką  wyobraźnię.  Nikogo  pod  łóżkiem,  

nikogo za szafą, wszędzie pusto. Znaleźliśmy tyj ko jego  
ślady: krwawy znak szerokiej, męskiej dłoni na ścianie i  

drzwiach,   dużą   chustkę   bez   żadnych   inicjałów,  
czerwoną   od   krwi,   stary   beret   i   na   podłodze   wiele  

świeżych śladów męskich butów. Człowiek, który tu był,  

background image

miał   wielkie   nogi,   i   stopy   jego   pozostawiły   czarne   jak  
sadza odbicia. Którędy wszedł ten człowiek? Jak uciekł?  

Niech   pan   pamięta,   że   w   Żółtym   Pokoju   nie   ma   pieca.  
Nie mógł  również  wydostać  się przez  wąskie drzwi, na  

których   progu   stała   odźwierna   z   lampą,   podczas   gdy  
odźwierny   i   ja   szukaliśmy   zbrodniarza   w   małym  

kwadracie pokoju. Tu nie było się gdzie ukryć i w końcu  
rzeczywiście   nie   znaleźliśmy   nikogo.   Za   wyważonymi   i 

opartymi o ścianę drzwiami nie mógł się nikt schować — 
sami się o tym przekonaliśmy! Również niemożliwa była  

ucieczka   przez   zakratowane   okno   z   zamkniętymi 
okiennicami, których nawet nie dotykano.

Więc jak?... zaczynałem już wierzyć w diabła!
Ale   oto  odnajdujemy   na   podłodze   mój   rewolwer!   Tak  

jest, mój własny rewolwer... To przywróciło mi poczucie  
rzeczywistości.   Diabeł   nie   potrzebowałby   kraść   mego  

rewolweru,   aby   zabić   panienkę.   Człowiek,   który   był 
tutaj, musiał najpierw wejść na strych, wziąć rewolwer 

z mojej szuflady i posłużyć się nim do swych strasznych  
celów.   Stwierdziliśmy   tedy,   oglądając   magazynek,   że  

morderca   wystrzelił   dwukrotnie.  W  każdym   razie, 
proszę   pana,   miałem   szczęście   w   tym   wielkim  

nieszczęściu, że pan Stangerson znajdował się w swoim  
laboratorium, gdy została popełniona zbrodnia, i mógł  

stwierdzić na własne oczy, że ja byłem tam także. Po tej  
historii z rewolwerem nie wiem, do czego byśmy doszli. 

Byłbym   już   pewno   pod   kluczem.   Wymiar   spra-
wiedliwości   niewiele   potrzebuje,   aby   posłać   czło wieka 

na szafot".

Redaktor   „Matin"   uzupełnił   ten   wywiad   następującą 

notatką:

Pozwoliliśmy,   nie   przerywając,   opowiedzieć   ojcu  

Jakubowi   własnymi   słowami   to,   co   wiedział   o   zbrodni 

w   Żółtym   Pokoju.   Powtórzyliśmy   wiernie   nawet  
zwroty,   jakich   użył;   pominęliśmy   tylko,   z   uwagi   na  

background image

czytelników, bezustanne lamentacje, którymi przeplatał 
swe opowiadanie. Są one zrozumiałe, ojcze Jakubie. Są  

zrozumiałe,   bo   kochałeś   bardzo   swoją   panią.   Chcesz  
tylko   oczyścić   się   od   podejrzenia   i  nie   przestajesz   tego  

powtarzać,   szczególnie   od   chwili   znalezienia  
rewolweru. Masz do tego prawo, a my nie widzieliśmy  

w tym nic złego.

Chcieliśmy zadać jeszcze wiele pytań ojcu Jakubowi — 

pełne   nazwisko   starego   sługi   brzmi:  —  Jakub   Ludwik 
Moustier
 — ale szukano go właśnie z polecenia sędziego  

śledczego,   który   przeprowadzał   swe   badania   w   dużej  
sali zamkowej. Do zamku nie mogliśmy się dostać, a cała  

Dąbrowa   strzeżona   jest   przez   kilku   policjantów,   którzy  
uważnie wyszukują wszelkie ślady mogące prowadzić do  

pawilonu   i,   być   może,   do   odkrycia   zbrodniarza.  
Chcieliśmy także wypytać odźwiernych, ale nie udało się  

ich odnaleźć. Wreszcie czekaliśmy w oberży, położonej w  
pewnej   odległości   od   zamku,   na   wyjście   pana   de  

Marquet, sędziego śledczego w Corbeil. O pół do szóstej  
zobaczyliśmy   go
  w  towarzystwie   pisarza   sądowego. 

Zanim   wsiadł   do   powozu,   zdołaliśmy   mu   zadać  
następujące
 pytanie:

„Czy   mógłby   pan   udzielić   nam   w   tej   sprawie   kilku 

wyjaśnień, jeśli to nie stoi w sprzeczności z instrukcjami, 

jakie pan otrzymał?"

„Nic pewnego nie mogę powiedzieć — odrzekł. — Jest to 

najdziwniejsza   sprawa,   jaką   znam.   Czasem   nam   się  
wydaje, że już coś wiemy, a tymczasem nie wiemy nic".

Spytaliśmy   pana   Marquet,   co   przez   to   rozumie.  

Udzielił nam odpowiedzi, której wagę oceni każdy:

„Jeśli   nie   uda   nam   się   niczego   dorzucić   do   dowodów 

rzeczowych   zebranych   dzisiaj,   obawiam   się,   że  

tajemnica   otaczająca   straszny   zamach,   którego   ofiarą 
padła panna Stangerson, nie zostanie wyjaśniona. 

Wierząc   w   rozum   ludzki,   nie   należy   jednak   tracić  

nadziei.   Być   może   dokładne   badania   ścian,   sufitu   i  

podłogi   Żółtego   Pokoju,   którym   poświęcę   się   od   jutra,  

background image

udowodnią   nam,   że   nie   trzeba   nigdy   wątpić  w  logikę 
faktów.

Zagadka przedstawia się tak:
Wiemy, którędy zbrodniarz wszedł
  —  przez drzwi, po 

czym   ukrył   się   pod   łóżkiem,   czekając   na   pannę  
Stangerson.   Ale   którędy   wyszedł?   Jakim   sposobem  

mógł się wymknąć? Co myśleć, jeśli nie znajdziemy ani  
zapadni, ani sekretnych drzwi, ani skrytki, ani żadnego  

innego  otworu?   Jeśli   badając   ściany   i   nawet   burząc   je 
—  ponieważ pan Stangerson i ja jesteśmy zdecydowani 

posunąć  się  nawet   do   rozebrania   pawilonu  —  nie 
odkryjemy   żadnego   przejścia   możliwego   dla   istoty  

ludzkiej   lub   jakiegokolwiek   stworzenia   i   jeśli   w   suficie  
nie ma otworu ani pod podłogą nie kryje się piwnica 
 — 

trzeba będzie, jak mówi ojciec Jakub, u w i e r z y ć w  
d i a b ł a " .

W   artykule   tym,   który   wybrałem   jako   najbardziej 

interesujący   ze   wszystkich   wydrukowanych   następnego 
dnia  po   wypadku,  anonimowy  dziennikarz   nadmienia,   że 

wyglądało   to   tak,   jak   by   sędzia   śledczy   kładł   specjalny 
nacisk   na   ostatnie   zdanie:   Trzeba   będzie   uwierzyć   w 

diabła”.

Artykuł kończył się słowami:

Chcieliśmy   się   dowiedzieć,   co   ojciec   Jakub   określa 

jako   ,,krzyk   Zwierzątka   Bożego".   Właściciel   oberży  
„Pod   Basztą"   wyjaśnił   nam,   że   tak   nazywają  

szczególnie   złowrogie   skrzeczenie,   jakie   wydaje   nie -
kiedy
  w nocy  kot   pewnej   starej   kobiety,   zwanej  we  wsi 

Matką   Klęczącą.   Matka   Klęcząca   jest   czymś   w   rodzaju  
świętej   i   zamieszkuje   lepiankę   w   głębi   lasu,   niedaleko  

groty Świętej Genowefy.

Żółty Pokój, Zwierzątko Boże, Matka Klęcząca, diabeł,  

święta   Genowefa,   ojciec   Jakub  —  oto   plątanina,   którą 
rozwikła   nam   jutro   uderzenie   oskarda  
w   ścianę.  

przynajmniej   miejmy  taką   nadzieję,   „wierząc  w   rozum  

background image

ludzki"   według   słów   sędziego   śledczego.   Przypuszcza  
się,   że   panna   Stangerson,   która   nie   odzyskała  

przytomności   i   powtarza   wyraźnie   jedno   słowo:  
„Morderca!   Morderca!   Morderca!"
  —   nie  przeżyje 

nocy...

Wreszcie,   w   ostatniej   chwili,   ten   sam   dziennik   za-

wiadamiał, że naczelnik Sûreté wezwał z Londynu sławnego 

inspektora   Fryderyka   Larsana   wysłanego   tam   w   celu 
rozwiązania sprawy kradzieży papierów wartościowych.

 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

W którym po raz pierwszy pojawia się Józef 

Rouletabille

Przypominam sobie, jakby to było wczoraj, wejście młodego 

Rauletabille'a tego ranka do mego pokoju. Było około ósmej, 

leżałem   jeszcze   w   łóżku,   czytając   artykuł   o   zbrodni   w 
Głandier.

Ale   przede   wszystkim   muszą   przedstawić   państwu   mego 

przyjaciela.

Poznałem   Józefa   Rouletabille,   gdy   był   jeszcze   skromnym 

reporterem.   W   tym   czasie   rozpoczynałem   pracą   w 

adwokaturze i miałem często okazję spotykać go w kuluarach 
wydziału   śledczego,   gdy   szedłem   prosić   o   pozwolenie   na 

widzenie do więzienia Mazas lub Saint-Lazare. Miał on, jak 
się to mówi, „twardy łeb". Jego głowa była okrągła jak kula i 

myślę, że dlatego koledzy z prasy nadali mu przezwisko, które 
już   pozostało   przy   nim   i   które   on   uczynił   sławnym: 

Rouletabille.   „Widziałeś   Rouletabille’a?"   „Patrz,   oto   święty 
Rouletabille!".   Rouletabille   był   czerwony   jak   pomidor,   raz 

wesoły jak szczygieł,  raz poważny jak papież. W jaki sposób 
w tym wieku — gdy widziałem go po raz pierwszy, miał szes-

naście i pół roku — zarabiał już na życie piórem? Można by 
zapytać   o   to,   gdyby   ci,   co   byli   blisko   niego,   nie   znali 

początku jego kariery.

W   czasie   „Sprawy   kobiety   pociętej   na   kawałki   na   ulicy 

Oberkampf" (jeszcze jedna zapomniana historia!) przyniósł 
do   naczelnego   redaktora   „Epoki"   (gazety   rywalizującej   z 

„Matin”)  lewą  nogę  ofiary.  Nogi  tej  brakowało  w koszu, w 
którym znaleziono nieszczęsne szczątki.

Policja   szukała   jej   na   próżno   od   ośmiu   dni.   Młody 

Rouletabille   znalazł   nogę   w   ścieku,   w   którym   nikomu   nie 

przyszłoby do głowy jej szukać. W tym celu zaangażował się 
do jednej z ekip czyścicieli kanałów tworzonych przez zarząd 

miejski   Paryża.   Miały   one   usuwać   spustoszenia 

background image

spowodowane wyjątkowym przyborem wód Sekwany.

Gdy   redaktor   naczelny   otrzymał   poszukiwaną   nogę   i 

zrozumiał,   jaki   ciąg   inteligentnych   dedukcji   doprowadził 
Rouletabille'a, prawie dziecko, do jej odkrycia, popatrzył na 

niego z podziwem. Zachwycił go zarówno policyjny spryt w 
tym szesnastoletnim umyśle, jak i możność pochwalenia się 

w rubryce morderstw „lewą nogą z ulicy Oberkampf'.

—   Ta   noga   zwróci   na   mnie   oczy   całego   świata!   — 

wykrzyknął.

A gdy już powierzył ponury pakunek lekarzowi sądowemu 

współpracującemu   z   redakcją   „Epoki",   zapytał   tego,   który 
miał być wkrótce Rouletabille'em, ile chciałby zarabiać jako 

początkujący reporter w dziale drobnych wiadomości.

—  Dwieście   franków   miesięcznie   —   odparł   skromnie 

młody   człowiek,   zaskoczony   aż   do   utraty   tchu   podobną 
propozycją.

—  Dostanie   pan   dwieście   pięćdziesiąt   —   powiedział 

redaktor   naczelny.   —   Rozgłosi   pan   tylko   wszystkim,   że 

współpracuje pan z redakcją już od miesiąca. To jasne, że 
nie pan będzie odkrywcą „lewej nogi z ulicy Oberkampf”, ale 

„Epoka”.   Tutaj,   mój   młody   przyjacielu,   jednostka   jest 
niczym, dziennik — wszystkim.

W ten sposób przyjął nowego redaktora.
Na progu pokoju zatrzymał go jednak, aby zapytać, jak się 

nazywa.

— Józef Josephin.

— Nazwisko do niczego — zawyrokował naczelny redaktor 

—   ale   ponieważ   wiadomości   pan   nie   będzie   podpisywał, 

więc to nie ma znaczenia.

Gołowąsy   redaktor   natychmiast   zdobył   sobie   wielu 

przyjaciół.   Był   usłużny   i   pełen   świetnego   humoru,   który 
zachwycał   gorliwych   i   rozbrajał   zazdrosnych.   W   kawiarni 

Barreau,   gdzie   redaktorzy   działu   drobnych   wiadomości 
zbierali   się   przed   wejściem   do   sądu   lub   do   prefektury   w 

poszukiwaniu swych codziennych sensacji, zaczął wyrabiać 
sobie  opinię rozgarniętego,   umiejącego   przekroczyć   drzwi 

gabinetu samego naczelnika Sûreté. Gdy jakaś sprawa wy -

background image

magała   trudu,   a   Rouletabille'owi   —   posiadał   już   teraz   to 
przezwisko   —   polecił   ją   redaktor   naczelny   jako   zadanie 

bojowe,   rozwiązywał   je   przechytrzając   niejednokrotnie 
najbardziej znanych inspektorów.

W   tejże   kawiarni   Barreau   zawarłem   z   nim   bliższą 

znajomość.   Adwokaci   karni   i   dziennikarze   nie   są   wcale 

nieprzyjaciółmi.   Jedni   potrzebują   reklamy,   drudzy 
informacji.   Porozmawialiśmy   chwilą   i   od   razu   nabrałem 

wielkiej   sympatii   dla   tego   dzielnego   chłopca,   zwanego 
Rouletabille.

Był   to   młodzieniec   o   inteligencji   żywej   i   oryginalnej.   A 

przy tym ten zaskakujący sposób myślenia!

Niedługo   potem   zacząłem   pisywać   kronikę   sądową   w 

,,Cri   du   Boulevard”.   Moje   wejście   do   dziennikarstwa 

umocniło   nić   przyjaźni,   jaka   już   nawiązała   się   między 
Rouletabille'm i mną. Poza tym mój nowy przyjaciel wpadł 

na   pomysł   pisania   drobnych   notatek   sądowych,   które 
podpisywał  Business  w   swoim   dzienniku   ,,Epoka”,   więc 

często   dostarczałem   mu   wiadomości   z   sądu,   których 
potrzebował.

Tak   minęły   prawie   dwa   lata.   Im   lepiej   go   poznawałem, 

tym   bardziej  lubiłem,   bo  poza  zewnętrznym   szaleńczym   i 

beztroskim humorem odkryłem w nim niespotykaną w tym 
wieku   dojrzałość.   Zwykle   był  bardzo   wesoły,   nawet   zbyt 

wesoły,   a   jednak   wiele   razy   zdarzyło   mi   się   znaleźć   go 
pogrążonego w głębokim smutku. Chciałem się dowiedzieć 

przyczyny  tej zmienności  nastrojów, ale  za każdym razem 
zaczynał się śmiać i w ogóle nie odpowiadał. Pewnego dnia, 

zapytany   o   swoich   rodziców,   o   których   nie   mówił   nigdy, 
pożegnał mnie, udając, że nie dosłyszał pytania.

W   tym   czasie   wybuchła   sprawa   Żółtego   Pokoju,   która 

miała   nie   tylko   postawić   go   w   rzędzie   najlepszych 

reportażystów,   ale   także   uczynić   pierwszym   w   świecie 
detektywem.   Tak   podwójne   uzdolnienia   nie   powinny 

nikogo   zaskoczyć:   weźmy   pod   uwagę   fakt,   że   prasa 
codzienna   zaczęła   właśnie   się   przekształcać   i   stawać   tym, 

czym   jest   dzisiaj:   kroniką   kryminalną.   Zrzędliwi   mają 

background image

powód   do   skargi;   ja   sądzę,   że   trzeba   się   z   tego   cieszyć. 
Nigdy nie będzie za wiele publicznej czy prywatnej walki ze 

zbrodnią.   Niektórzy   twierdzą,   że   prasa   przez   mówienie   o 
zbrodni   będzie   do   niej   pobudzała.   Ale   istnieją   ludzie   — 

prawda? — przy których nigdy nie ma się racji!

Tego   ranka,   26   października   1892   roku,   Rouletabille 

wpadł  do  mego  pokoju. Był  jeszcze   bardziej  czerwony   niż 
zazwyczaj,   oczy   wychodziły   mu,   jak   się   to   mówi,   z   orbit. 

Wydawał   się   niezwykle   podniecony,   gorączkowo 
wymachiwał egzemplarzem „Matin". 

— I cóż, mój drogi Sinclair? — zawołał. — Czytałeś?!
— O zbrodni w Glandier?

— Tak! Żółty Pokój! Co o tym myślisz?
—  Do   licha!   Myślę,   że   diabeł   albo   Zwierzątko   Boże 

popełniło zbrodnię!

— Mów poważnie.
—  Dobrze, powiem ci! Nie bardzo wierzę w zbrodniarzy, 

którzy   uciekają   przez   mury.   Ojciec   Jakub,   według   mnie, 
popełnił błąd pozostawiając narzędzie zbrodni, a ponieważ 

mieszka   nad   pokojem   panny   Stangerson,   więc   badanie 
architektoniczne, którym sędzia śledczy zajmie się dzisiaj, 

da   nam   klucz   do   zagadki.   Dowiemy   się,   jakim   wyjściem 
normalnym   lub   przez   jakie   ukryte   drzwiczki   poczciwiec 

mógł   wśliznąć   się   natychmiast   po   napadzie   do   labo-
ratorium   pana   Stangersona,   który   niczego   nie   zauważył. 

Cóż mogę ci powiedzieć?

— To tylko hipoteza!
Rouletabille rozsiadł się w fotelu, wyjął swą nieodłączną 

fajkę i palił ją przez kilka chwil w milczeniu, aby uspokoić 

opanowujące go podniecenie. Wreszcie odezwał się:

—  Młodzieńcze   —   powiedział   tonem,   którego   bolesnej 

ironii   nie   spróbuję   nawet   wyrazić   —   młodzieńcze,   jesteś 
adwokatem i nie wątpię w twój talent uwalniania winnych; 

ale   gdybyś   pewnego   dnia   został   sędzią   śledczym,   z   jaką 
łatwością   skazywałbyś   niewinnych!   Jesteś   naprawdę 

zdolny!

Po czym pociągnął energicznie fajkę i odezwał się znowu:

background image

—  Nie znajdą żadnej zapadni. Tajemnica Żółtego Pokoju 

stanie   się   jeszcze   bardziej   tajemnicza.   Dlatego   właśnie 

mnie ona interesuje. Sędzia śledczy ma rację: nie widziano 
nigdy sprawy dziwniejszej od tej zbrodni.

— Czy domyślasz się już, jaką drogą zbrodniarz mógł się 

wymknąć? — zapytałem go.

— Ani trochę — odpowiedział Rouletabille. — Na razie ani 

trochę. Ale mam już pewną myśl co do tego rewolweru, na 

przykład. Rewolweru nie używał zbrodniarz.

— Któż go więc, na Boga, używał?

— Ach! No, panna Stangerson.
—  Nic   nie   rozumiem   —   powiedziałem   —   a   raczej 

dotychczas nic nie zrozumiałem.

Rouletabille wzruszył ramionami.

— Czy nic cię nie zaskoczyło w artykule ,.Matin"?
—  Doprawdy   nic.   Wszystko,   o   czym   jest   tam   mowa, 

wydało mi się jednakowo dziwne.

— No dobrze, ale... A drzwi zamknięte na klucz?

— To jedyna normalna rzecz w całym opisie.
— Naprawdę? A zasuwa?

— Zasuwa? 
— Zasuwa zamknięta od wewnątrz? Te środki ostrożności 

podjęte   przez   pannę   Stangerson?   Według   mnie   panna 
Stangerson   wiedziała,   że   powinna   się   czegoś   obawiać,   i 

próbowała   się   zabezpieczyć.   Wzięła   nawet   po   kryjomu 
rewolwer   ojca   Jakuba.   Na   pewno   nie   chciała   nikogo 

przestraszyć; a zwłaszcza nie chciała przerazić swego ojca. 
To,   czego   panna   Stangerson   się   obawiała   —   nadeszło. 

Broniła się, wywiązała się walka, i panna dosyć zręcznie po-
służyła się rewolwerem, raniąc zbrodniarza w rękę. W ten 

sposób   tłumaczy   się   odbicie   szerokiej,   okrwawionej   dłoni 
na   ścianie   i   drzwiach,   dłoni   człowieka,   który   prawie   po 

omacku   szukał   wyjścia,   aby   uciec.   Ale   panna   Stangerson 
nie   strzeliła   wystarczająco   szybko,   by   uchronić   się   od 

strasznego ciosu, który zadano jej w prawą skroń.

—  Więc panna Stangerson  została  zraniona  w  skroń nie 

strzałem rewolwerowym?

background image

—  Dziennik o tym nie mówi, a co do mnie, to myślę, że 

nie.   Wydaje   mi   się   bowiem   logiczne,   że   rewolwer   służył 

pannie Stangerson przeciwko  mordercy. A więc jaką broń 
miał zbrodniarz? To uderzenie w skroń zdaje się świadczyć, 

że   chciał   zabić   pannę   Stangerson...   po   nieudanej   próbie 
uduszenia   jej.   Morderca   musiał   wiedzieć,   że   na   strychu 

mieszka   ojciec   Jakub,   i   to   jest   jednym   z   powodów,   dla 
których, sądzę, chciał działać cichą bronią, może pałką albo 

młotkiem. 

—  Wszystko   to   —   powiedziałem   —   nie   tłumaczy   nam, 

jakim sposobem nasz morderca wyszedł z Żółtego Pokoju.

—  Oczywiście  — odpowiedział Rouletabille  wstając. — A 

ponieważ   trzeba  to wyjaśnić, jadę  do zamku  w Glandier  i 
zabieram cię ze sobą.

— Mnie?!
—  Tak,   drogi   przyjacielu,   jesteś   mi   potrzebny.   „Epoka" 

zdecydowanie poleciła mi tę sprawę i zależy mi na tym, by 
wyświetlić ją jak najszybciej.

— Ale na co ja się tam przydam?
— Pan Robert Darzac jest w zamku w Glandier.

— To prawda... jego rozpacz musi być bezgraniczna.
—  Muszę   z   nim   pomówić!   —   Rouletabille   powiedział   to 

zdanie tonem, który mnie zastanowił.

—  Czy...   czy...   spodziewasz   się   czegoś   interesującego   z 

jego strony? — spytałem.

— Tak.

Więcej   nie   chciał   powiedzieć.   Przeszedł   do   salonu, 

prosząc, abym się pospieszył z ubieraniem. Znałem Roberta 

Darzaka.   Pomogłem   mu   w   ważnej   sprawie   prawnej   w 
procesie   cywilnym,   gdy   byłem   jeszcze   sekretarzem 

mecenasa,,   pana   Barbet-Dela-   tour.   Robert   Darzac,   który 
miał   wówczas   lat   czterdzieści,   był   profesorem   fizyki   na 

Sorbonie. Był on w bliskich stosunkach ze Stangersonami, 
ponieważ po siedmiu latach wytrwałych starań miał zostać 

mężem   panny   Stangerson,   osoby   już   niemłodej   (musiała 
mieć około 35 lat), ale ciągle jeszcze uderzająco pięknej.

Ubierając   się,   zawołałem   do   Rouletabille'a,   który 

background image

niecierpliwił się w salonie:

—  Czy   wyrobiłeś   już   sobie   pogląd   w   sprawie   pozycji 

społecznej zbrodniarza?

— Taki — odpowiedział. — Uważam go za człowieka jeśli 

nie   światowego,   to   w   każdym   razie   z   wyższych   sfer.   To 
zresztą tylko wrażenie...

— Co wywołało to wrażenie?
—  Och!   —   odparł   młody   człowiek   —   zniszczony   beret, 

pospolita chustka i ślady ordynarnych butów na podłodze.

—  Rozumiem! — powiedziałem. — Nie pozostawia się za 

sobą tylu śladów, gdyby miały wyrażać prawdę.

—  Będą   jeszcze   z   ciebie   ludzie,   mój   drogi   Sinclair!   — 

zawyrokował Roulletabille.

 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Człowiek przeszedł poprzez okiennice jak cień

W pół godziny później znalazłem się z Rouletabille’ em na 

dworcu Orleańskim. Czekaliśmy na pociąg, który miał nas 
dowieźć   do   Epinay-sur-Orge.   Na   dworzec   przybyli   także 

urzędnicy sądowi z Corbeil w osobie pana de Marquet i jego 
pisarza.   Obaj   spędzili   noc   w   Paryżu,   chcąc   w   La   Scali 

zobaczyć próbę generalną rewii, której autorem był pan de 
Marquet,   ukrywający   się   pod   skromnym   pseudonimem: 

Castigat Ridendo.

Ten   szlachetnie   wyglądający   starzec,   zazwyczaj   bardzo 

uprzejmy i pełen galanterii, w całym swym życiu miał tylko 
jedną   namiętność:   teatr.   W   karierze   sądowej   rzeczywiście 

interesowały   go   tylko   te   sprawy,   które   mogły   dostarczyć 
tematu przynajmniej do jednoaktowej sztuki.

Dzięki   koligacjom   rodzinnym   mógł   pretendować   do 

najwyższych   stanowisk   w   sądownictwie,   w   rzeczywistości 

jednak   pracował   tylko   po   to,   aby   przekroczyć   progi 
romantycznego   Porte-Saint-Martin   lub   zamyślonego 

Odeonu.

Jak   doskonale   musiał   się   maskować,   aby   być   sędzią 

śledczym w Corbeil i równocześnie jako  Castigat Ridendo 
podpisywać małe nieprzyzwoite jednoaktówki w Scali,

Sprawa   Żółtego   Pokoju   przez   swą   tajemniczość   musiała 

oczarować umysł tak... literacki.

— Zainteresowała go też ogromnie. Pan de Marquet oddał 

się jej z zapałem. Ale nie jako urzędnik sądowy dochodzący 

prawdy,   tylko   jako   amator   powikłań   dramatycznych, 
którego cała uwaga nastawiona jest na tajemniczą intrygę i 

który  najbardziej  obawia  się końca ostatniego  aktu,  kiedy 
to wszystko się wyjaśnia.

Właśnie w chwili gdyśmy go spostrzegli, usłyszałem, jak 

mówił z westchnieniem do swego protokolanta:

—  Byleby   tylko,   drogi   panie   Maleine,   przedsiębiorca 

background image

budowlany, który ma badać sufit i ściany Żółtego Pokoju, 
nie zburzył nam swym młotem tej pięknej tajemnicy!

—  Niech się pan nie obawia — odpowiedział Maleine. — 

Możliwe,   że   jego   młot   zburzy   pawilon,   ale   nasza   sprawa 

pozostanie nietknięta. Opukiwałem ściany, zbadałem sufit i 
podłogę.   Znam   się   na   tymi   Nie   mylę   się!   Możemy   być 

spokojni. 

Uspokoiwszy   w   ten   sposób   zwierzchnika,   pan   Maleine 

lekkim   ruchem   głowy   wskazał   na   nas.   Twarz   sędziego 
zmarszczyła   się,   a   gdy   spostrzegł   zbliżającego   się   z 

uchylonym kapeluszem Rouletabille’a, pospieszył na peron 
i wskoczył do pociągu, rzucając półgłosem do protokolanta: 

— Żadnych dziennikarzy.

—  Rozumiem   —   odpowiedział   pan   Maleine   i   zatrzymał 

biegnącego   Rouletabille’a,   aby   go   nie   dopuścić   do 
przedziału, zajętego przez sędziego śledczego.

— Przepraszam pana. Ten przedział jest zarezerwowany.
—  Jestem   dziennikarzem,   redaktorem   „Epoki"   — 

powiedział   mój   młody   przyjaciel   pełen   grzeczności   i 
ukłonów   —   mam   kilka   słów   do   powiedzenia   panu   de 

Marquet.  Wiem, że jest bardzo zajęty  śledztwem, ale jego 
śledztwo   mnie   zupełnie   nie   interesuje.   Może   mi   pan 

wierzyć. Nie jestem kronikarzem od rozjechanych psów — 
oznajmił   młody   Rouletabille,   wyrażając   równocześnie 

skrzywieniem   warg   swoją   nieskończoną   pogardę   dla 
„wypadków   policyjnych".   —   Jestem   recenzentem 

teatralnym.   A   ponieważ   dziś   wieczorem   mam   napisać 
recenzję z rewii w La Scala...

— Pan będzie łaskaw wejść... Bardzo proszę — powiedział 

z ukłonem protokolant. Rouletabille był już w przedziale, a 

ja za nim. Usiadłem obok niego. 

Pan Maleine wskoczył i zamknął drzwi. Marquet spojrzał 

na swego sekretarza.

—  Drogi   panie   —   zaczął   Rouletabille.   —   Jeśli 

przekroczyłem zakaz wchodzenia — proszę się nie gniewać 
na tego dzielnego człowieka. Pragnąłem mówić nie z panem 

Marquet, ale z panem  Castigat   Ridendo.  Pozwoli pan, że 

background image

złożę   wyrazy   uznania!   Będąc   sprawozdawcą   teatralnym 
„Epoki"... — Tu przedstawił najpierw mnie, później siebie 

samego.

Pan   de   Marquet   niespokojnym   ruchem   pogłaskał 

spiczastą   bródkę.   Wytłumaczył   Rouletabille'owi,   w   kilku 
słowach,   że   jest   autorem   zbyt   skromnym,   by   pragnąć 

publicznie zdekonspirowania pseudonimu. Wyraził również 
nadzieję,   że   entuzjazm   dziennikarza   dla   sztuki 

dramatycznej   nie   doprowadzi   do   odsłonięcia   przed 
czytelnikami   tajemnicy   pana  Castigat   Ridendo,  w 

rzeczywistości sędziego śledczego w Corbeil.

—  Dzieło   autora   dramatycznego   —   dodał   po   dłuższym 

wahaniu — mogłoby zaszkodzić dziełu urzędnika sądowego, 
szczególnie na prowincji, gdzie jest się trochę rutynistą.

— Może pan zaufać mej dyskrecji! — zawołał Rouletabille 

wznosząc ręce do góry, jak by brał niebo na świadka.

Pociąg właśnie ruszył...
—  Jedziemy!   —   zawołał   sędzia   śledczy,   zaskoczony,   że 

podróżujemy razem z nim. 

—  Tak,   panie   sędzio.   Prawda   ruszyła   w   drogę   — 

powiedział   z   miłym   uśmiechem   reporter.   —   W   drogę   do 
zamku Glandier. Piękna sprawa, panie de Marquet. Piękna 

sprawa I

 Ciemna   sprawa.   Niewiarygodna,   niezbadana, 

niewytłumaczona sprawa. Najbardziej jednak obawiam się 
tego, panie Rouletabille, aby dziennikarze nie wmieszali się 

do niej, pragnąc ją wytłumaczyć...

Mój przyjaciel zrozumiał aluzję.

—  Tak   —   powiedział   spokojnie.   —   Tego   należy   się 

spodziewać.   Wtrącają   się   do   wszystkiego.   Jeśli   chodzi   o 

mnie,   rozmawiam   z   panem   tylko   przez   przypadek,   panie 
sędzio. Czysty przypadek zetknął mnie z panem, właśnie w 

pańskim przedziale.

— Dokąd więc pan jedzie? — zapytał pan de Marquet.

—  Do   zamku   Glandier   —   odpowiedział   bez   zająknięcia 

Rouletabille.

Pan de Marquet podskoczył.

background image

— Nie wejdzie pan tam, panie Rouletabille!
—  Zamierza pan mi w tym przeszkodzić? — zapytał mój 

przyjaciel gotowy do walki.

— Ależ nie! Za bardzo cenię prasę i dziennikarzy, żeby im 

cokolwiek   utrudniać,   ale   pan   Stangerson   zabronił 
wpuszczać   obcych   do   domu.   Jego   drzwi   są   dobrze 

strzeżone.   Wczoraj   ani   jeden   dziennikarz   nie   przekroczył 
bramy Glandier! 

—  Tym   lepiej   —   odparł   Rouletabille.   —   Przybywam   w 

samą porę.

Pan   de   Marquet   zacisnął   tylko   wargi,   aby   zachować 

całkowite   milczenie.   Rozchmurzył   się   dopiero   wtedy,   gdy 

Rouletabille   nie   chcąc   go   dalej   niepokoić   oświadczył,   że 
jedziemy   do   Glandier,   by   uścisnąć   dłoń   „starego 

przyjaciela".   Tym   mianem   określił   Roberta   Darzaka, 
którego, być może, widział tylko raz w życiu.

—  Biedny   Robert!   —   ciągnął   młody   reporter.   —   Biedny 

Robert...   Może   tego   nie   przeżyć...   Bardzo   kochał   pannę 

Stangerson...

—  To prawda. Darzac bardzo rozpacza. Aż przykro na to 

patrzeć — wyrwało się, jakby niechętnie, panu de Marquet.

—  Ale   czy   jest   jakaś   nadzieja   na   uratowanie   panny 

Stangersen?

— Nie tracimy tej nadziei. Profesor mówił mi wczoraj, że 

gdyby   ona   umarła,   nie   przeżyłby   tego.   Byłaby   to 
niepowetowana strata dla nauki!

— Czy rana na skroni jest poważna?
— Bardzo! To w ogóle cud, że nie umarła od razu! Cios był 

zadany z taką siłą!...

—  A   więc   to   nie   kula   rewolwerowa   zraniła   pannę 

Stangerson? — zapytał Rouletabille, rzucając mi triumfalne 
spojrzenie.

Pan de Marquet wyglądał na zakłopotanego.
—  Tego nie powiedziałem. Zresztą, nie chcę nic mówić i 

nic   więcej   nie   powiem   —   bąknął   i   odwrócił   się   do   swego 
sekretarza jak by nas w ogóle nie znał.

Ale  uwolnić  się  od  Roulolabille'a  nie było łatwo.  Zbliżył 

background image

się do sędziego śledczego i pokazując numer „Malin", rzekł:

—  Jest   jedna   rzecz,   panie   sędzio,  o   którą   mogę   zapytać 

pana   bez   popełnienia   niedyskrecji.   Czytał   pan   na   pewno 
artykuł w „Matin”. Moim zdaniem jest bezsensowny.

— Nic podobnego!
— Jak to? Więc Żółty Pokój ma tylko jedno zakratowane 

okno, z którego sztaby nie oderwano, i jedyne drzwi, które 
wyważono... i nie znaleziono w nim zbrodniarza?

—  A właśnie, panie Rouletabille. A właśnie. W tym tkwi 

tajemnica!

Rouletabille   nie   powiedział   nic   więcej,   zagłębił   się   w 

rozmyślaniach.   Tak   upłynął   kwadrans.   Kiedy   powrócił 

myślami do nas, spytał sędziego:

— Jak była uczesana tego wieczoru panna Stangerson?

— Nie mam pojęcia — odpowiedział pan de Marquet.
— To ma ogromne znaczenie — zawyrokował Rouletabille. 

—   Włosy   z   przedziałkiem,   zaczesane   na   uszy,   prawda? 
Jestem   pewien,   że   tego   tragicznego   wieczoru   miała 

uczesanie z przedziałkiem. 

—  A   więc   jest   pan   w   błędzie,   panie   Rouletabille!   — 

odpowiedział   sędzia   śledczy.   —   Panna   Stangerson   miała 
włosy   zaczesane   zupełnie   do   góry   i   zwinięte   na   czubku 

głowy   w   kok.   Zdaje   się,   że   to   jej   zwykłe   uczesanie.   Czoło 
całkowicie odkryte... mogę pana o tym zapewnić, ponieważ 

długo badaliśmy jej ranę. Na włosach nie było krwi... a nikt 
nie dotykał uczesania od chwili zamachu.

—  Jest   pan   tego   pewien?   Jest   pan   pewien,   że   panna 

Stangerson w chwili Wypadku nie była uczesana na uszy?

—  Jestem   zupełnie   pewny   —   powtórzył   sędzia   z 

uśmiechem.   —   Słyszę   jeszcze   słowa   lekarza:   „To   wielka 

szkoda,   że   panna   Stangerson   miała   zwyczaj   zczesywania 
włosów   z   czoła.   Gdyby   się   czesała   z   przedziałkiem,   cios 

byłby   osłabiony".   A   swoją   drogą...   to   dziwne,   że   pan 
przywiązuje znaczenie...

— Och! Jeśli nie miała uczesania zakrywającego uszy... — 

jęknął   Rouletabille   —   do   czego   dojdziemy?   do   czego 

dojdziemy? Muszę się dowiedzieć...

background image

Zrobił zmartwioną minę.
— Czy rana na skroni jest ciężka?

— Ciężka.
— Więc w końcu jaką bronią była zadana?

— To już należy do tajemnic śledztwa.
— Czy znaleźliście tę broń?

Sędzia nie odpowiedział.
— A rana na szyi? 

Tu   sędzia   śledczy   był   łaskaw   nam   zdradzić,   że   rana   na 

szyi   jest   poważna.   Pozwala   sądzić,   zgodnie   ze   zdaniem 

lekarzy,   że   gdyby   zbrodniarz   ściskał   gardło   kilka   sekund 
dłużej, panna Stangerson umarłaby przez uduszenie.

— Cała ta sprawa, tak jak ją relacjonuje „Matin" — podjął 

zapalczywie   Rouletabille   —   wydaje   mi   się   coraz   bardziej 

niezrozumiała. Czy może mi pan powiedzieć, panie sędzio, 
jakie są wyjścia w pawilonie? Jakie są drzwi i okna?

—  Jest   ich   pięć   —   odpowiedział   pan   de   Marquet, 

kaszlnąwszy   parę   razy,   ale   nie   sprzeciwiając   się   już   chęci 

opowiedzenia   ze   szczegółami   tej   nieprawdopodobnie 
tajemniczej historii. — Jest ich pięć, w tym drzwi do sieni 

są   jedynymi   drzwiami   wejściowymi.   Zawsze   zamknięte 
automatycznie,   mogą   być   otwierane   od   wewnątrz   i   z 

zewnątrz   tylko   dwoma   specjalnymi   kluczami,   z   których 
jeden   ma   ojciec   Jakub,   drugi   pan   Stangerson.   Panna 

Stangerson   nie   potrzebuje   klucza,   ponieważ   ojciec   Jakub 
mieszka w pawilonie, a w ciągu dnia nie opuszcza ona pro-

fesora.

Gdy   wszyscy   czworo   wyważywszy   drzwi   dostali   się 

wreszcie   do   Żółtego   Pokoju,   drzwi   wejściowe   z   sieni   były 
jak   zawsze   zamknięte,   a   klucz   od   nich   znajdował   się   w 

kieszeni   pana  Stangersona  i   ojca   Jakuba.   W   pawilonie   są 
cztery okna: jedno w Żółtym Pokoju, dwa w laboratorium i 

jedno w sieni. 

Okno od Żółtego Pokoju i to od laboratorium wychodzą 

na pole; tylko sień ma okno od strony ogrodu.

— Właśnie tędy zbrodniarz uciekł z pawilonu! — zawołał 

Rouletabille.

background image

—  Skąd pan wie? — zapytał pan de Marquet, obrzucając 

mego przyjaciela niespokojnym spojrzeniem.

—  Później   dowiemy   się,   w   jaki   sposób   zbrodniarz 

wymknął się z Żółtego Pokoju — odparł Rouletabille — ale 

pawilon musiał opuścić przez okno w sieni!

— Jeszcze raz pytam: skąd pan o tym wie?

— O, mój Boże! Przecież to bardzo proste. Jeśli nie mógł 

uciec   drzwiami   wejściowymi,   musiał   wydostać   się   przez 

jedno   z   okien.   Oczywiście,   aby   mógł   przez   nie   przejść, 
musiało   być   nie   okratowane.   Okno   Żółtego   Pokoju   jest 

zakratowane, ponieważ wychodzi na zewnątrz posiadłości; 
dwa   okna   laboratorium   muszą   być   zakratowane,   dla   tej 

samej   przyczyny.   Ponieważ   zbrodniarz   mimo   wszystko 
uciekł, przypuszczam, że znalazł okno bez krat, a takie jest 

właśnie   okno   w   sieni,   które   wychodzi   na   park,   czyli   jest 
wewnątrz posiadłości. Cudów nie ma.

— Tak — powiedział pan de Marquet — ale nie mógł pan 

przewidzieć,   że   jedyne   nie   zakratowane   okno   w   sieni 

posiada   mocne   żelazne   okiennice.   Otóż   te   żelazne 
okiennice były zamknięte od wewnątrz na żelazną zasuwę. 

A jednak mamy dowody na to, że zbrodniarz rzeczywiście 
uciekł z pawilonu właśnie tędy. Siady krwi na wewnętrznej 

ścianie   i   na   okiennicach,   ślady   stóp   na   ziemi,   całkowicie 
podobne   do   tych,   które   zmierzyłem   w   Żółtym   Pokoju, 

dowodzą, że zbrodniarz uciekł tą drogą. W jaki sposób to 
zrobił,   jeśli   okiennice   pozostały   od   wewnątrz   zamknięte? 

Przeszedł przez nie jak duch! I wreszcie rzeczą najbardziej 
zdumiewającą   ze   wszystkiego   nie   są   odnalezione   ślady 

uciekającego mordercy, ale fakt, że nie można sobie nawet 
wyobrazić, w jaki sposób wyszedł on z Żółtego Pokoju ani 

jak przeszedł przez laboratorium i znalazł się w sieni! Tak, 
panie   Rouletabille,   ta   sprawa   graniczy   z   halucynacją... 

Piękna   sprawą...   Spodziewamy   się,   że   klucza   od   niej   nie 
znajdziemy długo, długo...

— Czego pan się spodziewa, panie sędzio?
Pan de Marquet poprawił się:

— Nie spodziewam się, ale myślę...

background image

—  Czy   można   było   zamknąć   okno   od   wewnątrz   po 

ucieczce zbrodniarza? — zapytał Rouletabille.

—  Oczywiście,   ale   wydaje   mi   się   to   jednocześnie 

naturalne   i   niewytłumaczalne,   chyba   że   był   wspólnik   lub 

wspólnicy... a nie widzę ich...

Po chwili milczenia sędzia dorzucił:

—  Ach,   gdyby   panna   Stangerson   czuła   się   dziś   na   tyle 

dobrze, żeby można było ją zapytać...

Rouletabille, dążąc za swoją myślą, zapytał: 
— A strych? Nie ma żadnego otworu na strychu?

—  Tak,   tego   rzeczywiście   nie   brałem   w   rachubę;   strych 

ma   sześć   otworów:   na   górze   jest   małe   okienko,   raczej 

lufcik,   który   pan   Stangerson   kazał   okratować   także, 
ponieważ wychodzi na zewnątrz posiadłości. W nim, jak i w 

oknach na parterze, kraty pozostały nie tknięte. Okiennice, 
które   otwierają   się   oczywiście   do   wewnątrz,   były 

zamknięte. Zresztą nie odkryliśmy niczego, co by pozwalało 
przypuszczać, że zbrodniarz przeszedł przez strych.

—  A   więc   pan,   panie   sędzio,   nie   wątpi,   że   zbrodniarz 

uciekł   przez   okno   w   sieni,   chociaż   nie   wiadomo   jakim 

sposobem?

— Wszystkie dowody...

— Ja też tak sądzę — przytaknął poważnie Rouletabille.
Po chwili milczenia podjął znowu:

—  Jeśli   nie   znalazł   pan   na   strychu   żadnych   śladów 

mordercy,   takich   jak   na   przykład   czarne   ślady   stóp,   na 

które   zwrócono   uwagę   w   Żółtym   Pokoju   —   powinien   pan 
dojść   do   wniosku,   że   to   nie   on   skradł   rewolwer   ojca 

Jakuba!

—  Poza   śladami   ojca   Jakuba   nie   ma   żadnych   innych 

śladów   na   strychu   —   powiedział   sędzia   kiwając   znacząco 
głową. Po chwili dokończył swą myśl: — Ojciec Jakub był z 

panem Stangersonem... Miał szczęście...

—  A   więc   jaką   rolę   odegrał   w   dramacie   rewolwer   ojca 

Jakuba?   Wygląda   na   to,   że   broń   nie   zraniła   panny 
Stangerson, tylko samego zbrodniarza...

Nie   odpowiadając   na   to   kłopotliwe   pytanie   pan   de 

background image

Marquet   oznajmił,   że   w   Żółtym   Pokoju   znaleziono   dwie 
kule:   jedną   w   ścianie,   na   której   odciśnięta   jest   czerwona 

męska dłoń — drugą w suficie.

—  O!   w   suficie!...   w   suficie?   To   bardzo   ciekawe...   W 

suficie — powtórzył półgłosem Rouletabille i zaczął palić w 
milczeniu,   otaczając   się   kłębami   dymu.   Gdy   dojechaliśmy 

do Epinay-sur-Orge musiałem szarpnąć go za ramię, żeby 
sprowadzić go z obłoków na peron.

Tu urzędnik sądowy i jego protokolant skłonili się, dając 

nam do zrozumienia, że mają nas już dość, po czym szybko 

wsiedli do czekającego powozu.

—  Ile czasu trzeba iść piechotą do zamku Glan- dier? — 

zapytał Rouletabille zawiadowcę.

—  Nie   spiesząc   się,   półtorej   godziny...   godzinę   i   trzy 

kwadranse — odpowiedział.

Rouletabille   spojrzał   na  słońce   i   z  zadowoleniem   biorąc 

mnie pod ramię, powiedział:

— Idziemy. Potrzebuję ruchu.

— A więc? — zapytałem. — Coś ci świta?
—  Och,   nie!   —   odpowiedział.   —   Wszystko   jest   jeszcze 

bardziej zagmatwane niż przedtem. Ale mam pewną myśl...

— Mów szybko! 

—  Tymczasem nie mogę nic powiedzieć... Moja hipoteza 

jest kwestią życia łub śmierci przynajmniej dwóch osób!

— Wierzysz we wspólników?
— Nie!

Milczeliśmy przez chwilę.
—  To   szczęście   —   odezwał   się   znów   Rouletabille   —   że 

spotkaliśmy   sędziego   śledczego   i   jego   sekretarza...   A   co? 
Przypominasz sobie, co ci mówiłem o rewolwerze?

Szedł   z   opuszczoną   głową,   z   rękami   w   kieszeniach   i 

pogwizdywał. Po chwili usłyszałem, jak mruczał:

— Biedna kobieta...
— Żal ci panny Stangerson?

—  Tak, to szlachetna i godna współczucia kobieta. Silny, 

bardzo silny charakter... tak sądzę... tak przypuszczam.

— Znasz pannę Stangerson?

background image

— Nie... widziałem ją jeden raz.
— Więc dlaczego mówisz, że to silny charakter?

—  Stawiła   czoło   mordercy,   broniła   się   dzielnie...   a 

szczególnie... szczególnie z powodu kuli w suficie.

Spojrzałem na niego, zapytując się w duchu, czy kpi sobie 

ze mnie lub czy przypadkiem nie oszalał. Ale spostrzegłem, 

że   młody   człowiek   nie   ma   wcale   ochoty   do   śmiechu,   a 
inteligentny   błysk   jego   małych   okrągłych   oczu   upewnił 

mnie o stanie jego umysłu. Byłem zresztą przyzwyczajony 
do   jego   zaskakujących   uwag...   Zaskakujących, 

nieprzeniknionych i i tajemniczych do chwili, gdy w kilku 
szybko   wypowiedzianych   i   jasnych   zdaniach   rozwijał   mi 

swą myśl. Wtedy nagle wszystko stawało się proste: słowa, 
które wymówił i które wydawały mi się pozbawione sensu, 

łączyły   się   łatwo   i   tak   logicznie,   że   nie   mogłem   pojąć, 
dlaczego nie zrozumiałem ich wcześniej.

 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Na łonie dzikiej natury

Zamek   Glandier   jest   jednym   z   najstarszych   zamków   w 

dzielnicy   Ile-de-France,   w   której   wznoszą   się   jeszcze 
świetne mury z epoki feudalizmu. Zbudowany przez Filipa 

Pięknego w samym sercu lasów, widoczny jest na kilkaset 
metrów   z   drogi,   prowadzącej   z   miasteczka   Sainte-

Geneviéve-des-Bois   do   Montlhéry.   Nad   masą 
rozpadających   się   budowli   góruje   stara   baszta.   Turysta, 

który   wdrapie   się   po   jej   chwiejnych   stopniach,   wydostaje 
się   na   maleńką   platformę,   na   której   w   XVII   wieku   z 

polecenia   Georgesa   Philigerta   z   Sequigny,   pana   na 
Glandier,   Maison   Neuves   i   innych   włościach,   zbudowano 

istniejącą   do   dziś   latarnię   w   brzydkim   stylu   rococo.   W 
odległości   trzech   mil   widać   stąd   górującą   nad   równiną 

wyniosłą wieżę w Montlhéry. Baszta i wieża spoglądają na 
siebie po tylu wiekach: może ponad zieleniejącymi lasami 

opowiadają   sobie   najstarsze   legendy   z   historii   Francji? 
Mówią,   że   baszta   w   Glandier   czuwa   nad   cieniem 

bohaterskim   i   świętym,   cieniem   dobrej   patronki   Paryża, 
przed którą cofnął się Attyla. W starych lochach zamku śpi 

snem   wiecznym   święta   Genowefa.   Latem   przychodzą   tu 
zakochani, snują marzenia i składają sobie przysięgi na jej 

grobie, przybranym niezapominajkami.

Niedaleko   grobu   jest   studnia,   wypełniona,   jak   mówią, 

cudowną   wodą.   Wdzięczne   matki   cudownie   uleczonych 
dzieci   wzniosły   tu   statuę   świętej   Genowefy   i   zawieszają   u 

jej stóp maleńkie buciki lub czapeczki.

W tym właśnie miejscu, które zdaje się należeć całkowicie 

do   przeszłości,   zamieszkał   profesor   Stangerson   i   jego 
córka, aby pracować nad przyszłością nauki.

Ustronie   w   głębi   lasów   spodobało   się   im   od   razu.   Jako 

świadków   swych   prac   i   nadziei   mieli   tu   tylko   stare 

kamienie i  wielkie  dęby. Glandier,  dawniej  „Glandierum", 

background image

nazywało się tak od wielkiej ilości żołędzi, które od wieków 
zbierano   w   okolicy.   Posiadłość   ta,   zaniedbana   lub   nawet 

opuszczona   przez   właścicieli,   odzyskała   dziki,   pierwotny 
wygląd   i   tylko'   budynki   zachowały   ślady   dziwnych 

przemian: wieki wycisnęły na nich swe piętno. Każdy frag-
ment   architektury   nasuwa   wspomnienie   jakiegoś 

straszliwego   wypadku,   jakichś   krwawych   wydarzeń.   Może 
dlatego   zamek,   w   którym   schroniła   się   teraz   nauka, 

wydawał   się   od   dawna   przeznaczony   na   widownię   rzeczy 
tajemniczych, trwogi i śmierci.

Mówiąc o tym, nie mogę obronić się przed refleksją:
Jeśli zatrzymałem się przez kilka chwil nad tym smutnym 

obrazem   Glandier,   to   nie   dlatego,   że   znalazłem   właśnie 
okazję do stworzenia atmosfery niezbędnej dla dramatów, 

które   rozgrywają   się   przed   oczami   czytelników.   Moją 
pierwszą   troską   w   całej   tej   sprawie   jest   prostota, 

największa,   na   jaką   mnie   tylko   stać.   Nie   mam   żadnych 
pretensji do autorstwa. Kto mówi: „autor", mówi zawsze po 

trosze:   ,,literat”,   a   tajemnica   Żółtego   Pokoju   jest,   dzięki 
Bogu, dostatecznie tragiczna w swej prawdziwej grozie, aby 

przejść   do   literatury!   Jestem   i   chcę   pozostać   jedynie 
wiernym   sprawozdawcą!   Chcąc   zdać   sprawę   z   wydarzeń, 

umieszczam   je   w   ramach,   w   których   się   rozegrały,   to 
wszystko.

Wracam   do   pana   Stangersona.   Gdy   kupił   tę   posiadłość 

prawie piętnaście  lat przed dramatem, który nas zajmuje, 

zamek Glandier był nie zamieszkany od dawna. Drugi stary 
zamek   w   okolicy,   zbudowany   w   XIV   wieku   przez   Jana   z 

Belmont,   był   także   opuszczony,   zaś   cała   okolica   prawie 
bezludna.   Kilka   domów   na   skraju   drogi   prowadzącej   do 

Corbeil, jedna oberża „Pod Basztą” ofiarowująca woźnicom 
przelotną   gościnność   —   to   niemalże   wszystko,   co 

przypominało   cywilizację   w   tej   opuszczonej   miejscowości, 
jakich   niewiele   można  spotkać   o   kilka   mil  od   stolicy.   Ale 

właśnie to odosobnienie zadecydowało o wyborze profesora 
i   jego   córki.   Pan   Stangerson   był  już   znanym   naukowcem. 

Wrócił z Ameryki, gdzie jego prace zyskały znaczny rozgłos. 

background image

Książka   wydana   w   Filadelfii   o   „Rozkładzie   materii   pod 
działaniem elektryczności" wywołała protest całego świata 

naukowego.

Pan   Stangerson   był   Francuzem   amerykańskiego 

pochodzenia.   Ważne   sprawy   spadkowe   zatrzymywały   go 
przez wiele lat w Stanach Zjednoczonych. Pracował tam w 

dalszym   ciągu   nad   dziełem   rozpoczętym   we   Francji   i 
powrócił, aby je skończyć po uprzednim podjęciu wielkiego 

spadku.   Wszystkie   jego   procesy   zostały   szczęśliwie 
zakończone bądź przez sądy przyznające mu wygraną, bądź 

przez   korzystne   transakcje.   Majątek   ten   witał   z   radością. 
Profesor   Stangerson   mógłby   zarabiać   miliony   dolarów, 

wykorzystując   lub   pozwalając   wyzyskać   dwa   czy   trzy   ze 
swych odkryć chemicznych, dotyczących nowych procesów 

farbowania. On jednak czuł wstręt do korzystania w swym 
własnym   interesie   z   pięknego   daru   wynalazczości,   jaki 

otrzymał   od   natury.   Uważał   zawsze,   że   jego   talent   nie 
należy do niego. Poczytywał sobie za swój obowiązek oddać 

go   ludziom,   toteż   wszystko,   co   jego   wynalazki   stworzyły, 
stawało się — dzięki tym filantropijnym zapatrywaniom — 

własnością   publiczną.   Jeśli   nie   próbował   nawet   ukrywać 
zadowolenia   z   nieoczekiwanego   majątku,   który   pozwalał 

mu   poświęcić   się   aż   do   ostatnich   dni   życia   swojej 
namiętności   dla   czystej   nauki,   to   dlatego,   że   profesor 

cieszył   się   nim   jeszcze   z   innej   przyczyny.   Panna 
Stangerson, w chwili gdy ojciec powrócił z Ameryki i kupił 

Glandier, miała dwadzieścia lat. Była ładniejsza, niż można 
by sobie wyobrazić: łączyła w sobie cały wdzięk paryżanki 

po   matce,   zmarłej   przy   jej   urodzeniu,   ze   świetnością   i 
bogactwem   młodej   krwi   amerykańskiej   swego   dziadka, 

Williama Stanger- sona. Dziadek jej, mieszkaniec Filadelfii, 
czyniąc zadość wymaganiom rodziny, w chwili swego mał-

żeństwa   z   późniejszą   matką   znanego   profesora   przyjął 
obywatelstwo   francuskie.   To   tłumaczy   francuską 

narodowość profesora Stangersona.

Matylda Stangerson, urocza dwudziestoletnia blondynka 

o błękitnych oczach, mlecznej cerze i doskonałym zdrowiu, 

background image

była   jedną   z   najładniejszych   panien   na   wydaniu,   jakimi 
mógł się poszczycić stary i nowy kontynent. Obowiązkiem 

ojca,   pomimo   łatwego   do   przewidzenia   bólu   z   powodu 
nieuniknionego rozstania, było myśleć o małżeństwie córki, 

nie   mógł   więc   być   niezadowolony   z   niespodziewanej 
fortuny,

Mimo to zaszył się wraz z córką w Glandier w chwili, gdy 

znajomi   spodziewali   się,   że   wprowadzi   pannę   Matyldę   w 

wielki   świat.   Ci,   co   go   odwiedzali,   nie   ukrywali   swego 
zdumienia. Na pytania profesor odpowiadał:

— Taka jest wola mojej córki. Niczego jej nie odmawiam. 

Ona wybrała Glandier!

Młoda   panna   zapytywana   o   to   samo,   odpowiadała 

spokojnie:

—  Gdzie   by   się   nam   lepiej   pracowało   niż   na   tym 

odludziu?

Panna   Matylda   już   wtedy   współpracowała   ze   swym 

ojcem.   Nie   można   było   jednak   przewidzieć,   że   ta 

namiętność do nauki doprowadzi do odrzucenia wszelkich 
partii, jakie jej ofiarowano w ciągu piętnastu lat.

Choć ojciec i córka żyli w takim odosobnieniu, musieli się 

pokazywać   na   niektórych   oficjalnych   przyjęciach   i   w 

pewnych   okresach   roku   w   dwóch   czy   trzech   znajomych 
salonach,   w   których   sława   profesora   i   piękność   Matyldy 

budziły sensację. Z początku wyjątkowa obojętność młodej 
panny   nie   odstraszała   starających   się,   ale   po   kilku   latach 

zniechęcili   się   wszyscy.   Tylko   jeden   z   łagodnym   uporem 
trwał przy swych zamiarach i zasłużył na miano „wiecznego 

narzeczonego", które przyjął z melancholią: był nim Robert 
Darzac.   Teraz   panna   Stangerson   nie   była   już   tak   młoda  i 

mogło   się   wydawać,   że   jeśli   nie   uznawała   konieczności 
wyjścia   za   mąż   aż   dotąd,   nie   odkryje   jej   już   nigdy.   Ten 

argument widocznie nie przedstawiał wartości dla Roberta 
Darzaka, ponieważ nie zaprzestawał wcale swych starań — 

jeśli   można   nazwać   „staraniem"   delikatną   i   czułą 
troskliwość, jaką otaczał tę trzydziestopięcioletnią kobietę, 

która   pozostała   panną   i   oznajmiła,   że   nie   zamierza 

background image

wychodzić za mąż. Nagle, kilka tygodni przed znanymi nam 
wypadkami,   pewna   wieść,   tak   nieprawdopodobna,   że   nie 

zwrócono   na   nią   najpierw   uwagi,   rozeszła   się   po   Paryżu: 
panna   Stangerson   zgodziła   się   wreszcie   uwieńczyć   nie 

gasnące   uczucia   Roberta   Darzaka.   Trzeba   było   jednak 
uzyskać potwierdzenie samego Roberta Darzaka, by uznano 

wreszcie,   że   może   być   trochę   prawdy   w   tak 
nieprawdopodobnej   pogłosce.   Wreszcie   sam   pan 

Stangerson   zechciał   oznajmić,   wychodząc   pewnego   dnia  z 
Akademii Nauk, że ślub jego córki z Robertem Darzakiem 

odbędzie się w gronie najbliższych w zamku Glandier, gdy 
tylko   jego   córka   i   on   zakończą   sprawozdanie 

podsumowujące   wszystkie   ich   prace   nad   „Rozproszeniem 
materii”.   Młode   małżeństwo   zamieszka   w   Glandier   i   zięć 

dołączy   swą   pracę   do   dzieła,   któremu   ojciec   i   córka   po-
święcili całe życie. Świat naukowy nie zdążył jeszcze przyjść 

do siebie po tej nowinie, gdy dowiedziano się o zamachu na 
życie panny Stangerson w fantastycznych okolicznościach, 

które opowiedzieliśmy. Nasza wizyta w zamku miała za cel 
bardziej jeszcze sprecyzować te okoliczności. 

Nie   wahałem   się   zaznajomić   czytelników   z   tymi 

retrospektywnymi szczegółami, które poznałem w dalszym 

ciągu   mego   sprawozdania   ze   sprawy   Roberta   Darzaka: 
chciałem, aby przekraczając próg Żółtego Pokoju wiedzieli 

to samo, co ja.

 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

W którym Rouletabille zwraca się do Roberta 

Darzaka ze słowami wywołującymi skutek

Rouletabille i ja szliśmy przez kilka minut wzdłuż muru, 

otaczającego   rozległą   posiadłość   pana   Stangersona,   i   już 

widzieliśmy   bramę   wjazdową,   gdy   zwrócił   naszą   uwagę 
jakiś  osobnik, pochylony nad  ziemią  i wyglądający   na tak 

zajętego,  że nie zauważył nawet naszej obecności. Raz  się 
nachylał, kładąc się prawie na ziemię, to znów wyprostowy-

wał   i   badał   uważnie   mur;   później   patrzył   na   swoją   dłoń, 
stąpał   wielkimi   krokami,   zaczynał   biec   i   znów   patrzył   na 

swoją prawą dłoń. Rouletabille zatrzymał mnie gwałtownie.

— Pst! Fryderyk Larsan pracuje. Nie przeszkadzajmy mu!

Józef   Rouletabille   miał   wielkie   uznanie   dla   znanego 

detektywa. Ja nie widziałem nigdy Fryderyka Larsana, ale 

znałem go z opinii, jaką się cieszył. Sprawa złotych sztabek 
z   mennicy,   którą   wyświetlił,   gdy   wszyscy   już   zwątpili   w 

rozwiązanie, aresztowanie włamywaczy do kas pancernych 
Powszechnego Banku Kredytowego uczyniły jego nazwisko 

niemalże popularnym. Uchodził więc w okresie, gdy Józef 
Rouletabille   nie   dał   jeszcze   nadzwyczajnych   dowodów 

swego   wyjątkowego   talentu,   za   umysł   zdolny   do 
rozwikłania   kłębka   najbardziej   zawiłych,   tajemniczych   i 

ponurych   zbrodni.   Jego   sława   rozeszła   się   na   cały   świat. 
Często   nawet   policja   Londynu,   Berlina   czy   Ameryki 

wzywała   go   na   pomoc,   gdy   miejscowi   inspektorzy   i 
detektywi wyczerpali swe pomysły i sposoby. Nie zdziwiono 

się więc, gdy od początku tajemniczej sprawy Żółtego Poko-
ju   naczelnik   Sûreté   postanowił   wezwać   telegraficznie   z 

Londynu   swego   znakomitego   współpracownika.   Fryderyk 
Larsan był wezwany ostatnio do Anglii w sprawie wielkiej 

afery   skradzionych   dokumentów.   Telegram   brzmiał: 
W r a c a ć   n a t y c h m i a s t .   Fryderyk,   zwany   Wielkim 

Fredem, wiedząc już z doświadczenia, że skoro go wzywają, 

background image

muszą bardzo potrzebować jego pomocy, wsiadł w dyliżans 
i  oto Rouletabille  i  ja spotkaliśmy   go tego  ranka już  przy 

pracy. Wkrótce zrozumieliśmy, na czym ona polegała. To, 
czego   nie   przestawał   obserwować   w   prawej   dłoni,   było 

zegarkiem, a Fryderyk Larsan wyglądał na bardzo zajętego 
liczeniem   minut.   Później   zawrócił,   raz   jeszcze   powtórzył 

swój   marsz,   zatrzymał   się   dopiero   przy   furcie   do   parku, 
znów   spojrzał   na   zegarek,   schował   go   do   kieszeni, 

zniechęcony wzruszył ramionami, pchnął furtkę i wszedł do 
parku. Zamknął furtkę na klucz, podniósł głowę i dopiero 

wtedy   spostrzegł   nas   pomiędzy   sztachetami.   Rouletabille 
podbiegł do niego. Ja za nim. Fryderyk Larsan czekał.

—  Panie   Fredzie   —   powiedział   Rouletabille   zdejmując 

kapelusz   i   pochylając   się   z   głębokim   szacunkiem 

wypływającym   z   rzeczywistego   uznania,   jakie   młody 
reporter   żywił   dla   słynnego   detektywa.   —   Chcieliśmy   się 

dowiedzieć,   czy   pan   Robert   Darzac   jest   teraz   w   zamku? 
Jeden z jego przyjaciół z prokuratury paryskiej chciał z nim 

mówić.

—  Nie   wiem,   panie   Rouletabille   —   odpowiedział   Fred 

potrząsając ręką mego przyjaciela. Miał już okazję spotkać 
go   kilkakrotnie   w   trakcie   swych   najtrudniejszych 

dochodzeń. — Nie widziałem go.

—  Trzeba   będzie   zapytać   dozorców  —   rzekł   Rouletabille 

wskazując   mały   domek   z   cegły,   z   zamkniętymi   oknami, 
który   niewątpliwie   służył   za   mieszkanie   dla   wiernych 

stróżów posiadłości.

— Dozorcy nic panu nie powiedzą, panie Rouletabille.

— Dlaczego?
— Ponieważ pół godziny temu zostali aresztowani.

—  Aresztowani! — zawołał Rouletabille. — A więc to oni 

są mordercami?

Fryderyk Larsan wzruszył ramionami. 
—  Kiedy nie można zatrzymać mordercy — powiedział z 

miną   najbardziej   pogardliwą   —   zawsze   można   pozwolić 
sobie na luksus zatrzymania wspólników.

— To pan kazał ich zatrzymać, panie Fredzie?

background image

— Ach, nie! To przypadek! Ja nie kazałem ich aresztować 

po pierwsze dlatego, że jestem prawie pewny, że nie brali 

udziału w tej sprawie, a po drugie dlatego, że...

— Że co? — zapytał niespokojnie Rouletabille.

—  Dlatego,   że...   nic   —   powiedział   Larsan   potrząsając 

głową.

—  ...Ponieważ   nie   było   wspólników   —   odpowiedział 

Rouletabille.

Fryderyk   Larsan   zatrzymał   się   patrząc   z   zainte-

resowaniem na reportera.

— Ach, więc ma pan już jakąś koncepcję w tej sprawie? 

Ciekawe, zwłaszcza że nic pan nie widział... Jeszcze pan tu 

nie był...

— Ale będę!

— Wątpię. Jest wyraźny zakaz!
—  Wejdę, jeśli pomoże  mi pan zobaczyć się z Robertem 

Darzakiem.   Niech   pan   to   zrobi   dla   mnie...   Jesteśmy 
przecież starymi przyjaciółmi... Bardzo pana proszę, panie 

Fredzie.,.   Proszę   sobie   przypomnieć   piękny   artykuł,   jaki 
napisałem o panu przy okazji „Sztabek złota". Jeśli pan tak 

łaskaw, jedno maleńkie słówko Robertowi Darzakowi... 

Twarz  Rouletabille'a była w tym momencie rzeczywiście 

komiczna.   Wyrażała   tak   nieprzepartą   chęć   przekroczenia 
progu,   za   którym   rozegrała   się   jakaś   nadzwyczajna 

tajemnica,   prosiła   tak   wymownie   wyrazem   nie   tylko   ust   i 
oczu,   ale   i   wszystkich   pozostałych   rysów,   że   nie   mogłem 

powstrzymać   się   od   śmiechu.   Fryderyk   Larsan   zachował 
swą powagę nie dłużej ode mnie.

A   jednak   stojąc   za   furtką   spokojnie   chował   klucz   do 

swojej   kieszeni.   Obserwowałem   go.   Był   to   mężczyzna 

mogący mieć lat pięćdziesiąt. Głowa piękna,  o  siwiejących 
włosach,   matowej   cerze   i   ostrym   profilu.   Czoło   miał 

wydatne,   podbródek   i   policzki   starannie   wygolone,   wargi 
bez   wąsów,   delikatnie   podkreślone.   Oczy,   trochę   małe   i 

okrągłe,   patrzyły   prosto   przenikliwym   spojrzeniem,   które 
zaskakiwało i niepokoiło.

Średniego   wzrostu,   dobrze   zbudowany,   ogólny   wygląd 

background image

miał   elegancki   i   sympatyczny.   Nie   miał   nic   z   pospolitego 
detektywa.   Był   wielkim   artystą   w   swojej   specjalności. 

Wiedział   o  tym.  Czuło   się,  że  ma  wysokie   pojęcie   o  sobie 
samym.   Rozmawiał   tonem   sceptyka   i   człowieka 

rozczarowanego.   Jego   dziwny   zawód   zetknął   go   z   tyloma 
zbrodniami,   że   byłoby   raczej   niezrozumiałe,   gdyby   nie 

„stępił trochę jego wrażliwości" — jak to określił Rouleta-
bille. 

Na   odgłos   nadjeżdżającego   z   tyłu   powozu.   Larsan 

odwrócił głowę. Poznaliśmy kabriolet sędziego śledczego i 

jego protokolanta ze stacji Epinay.

—  Proszę   —   powiedział   Fryderyk   Larsan.   —   Chcieliście 

panowie mówić z Robertem Darzakiem. Oto i on! — Powóz 
zatrzymał   się   właśnie   przed   furtką,   a   Robert   Darzac 

poprosił   Fryderyka   Larsana,   aby   otworzył   mu   furtkę. 
Spieszył   się   bardzo   i   miał   niewiele   czasu   na   dojazd   do 

Epinay,   aby   złapać   najbliższy   pociąg   do   Paryża.   W   tej 
chwili spostrzegł mnie.

Gdy Larsan otwierał furtkę, Darzac zapytał, co sprowadza 

mnie do Glandier w tak tragicznej chwili. Zauważyłem, że 

był okropnie blady i nieskończony ból malował mu się na 
twarzy.

—  Czy   panna   Stangerson   czuje   się   lepiej?   —   zapytałem 

szybko.

—  Tak   —   odpowiedział.   —   Może   ją   uratują...   Muszę   ją 

uratować!

Nie   dokończył:   „albo   umrę",   ale   wyczuwało   się   koniec 

tego zdania na jego bezkrwistych wargach. Teraz wtrącił się 

Rouletabille.

— Spieszy się pan. Muszę jednak pomówić z panem! Mam 

panu   do   zakomunikowania   kilka   bardzo   ważnych 
informacji!

— Czy mogę pana opuścić? — przerwał Fryderyk Larsan, 

zwracając   się   do   Roberta   Darzaka.   —   Ma   pan   klucz,   czy 

życzy pan sobie, aby dać panu ten?

— Dziękuję, mam klucz. Sam zamknę furtkę!

Larsan oddalił się szybko w kierunku zamku, który widać 

background image

było   o   kilkaset   metrów.   Robert   Darzac   zniecierpliwiony 
zmarszczył brwi. Przedstawiłem Rouletabille'a, jako swego 

przyjaciela, ale gdy się dowiedział, że młody człowiek jest 
dziennikarzem,   spojrzał   na   mnie   z   wyrazem   wielkiego 

wyrzutu. Wytłumaczył się koniecznością przybycia w ciągu 
dwudziestu minut do Epinay, ukłonił się i smagnął konia.

W   tej   chwili,   ku   memu   głębokiemu   zdumieniu,   Józef 

Rouletabille   chwycił   uzdę,   powstrzymał   silną   ręką   mały 

pojazd,   wymawiając   jednocześnie   zdanie   pozbawione   dla 
mnie większego sensu:

—  „Plebania nie straciła nic ze swego wdzięku ani ogród 

ze swej wspaniałości”.

Słowa te nie przebrzmiały na wargach Rouletabille'a, gdy 

zauważyłem,   że   Robert   Darzac   zbladł   jeszcze   bardziej,   a 

oczy   jego   patrzyły   na   młodego   człowieka   z   przerażeniem. 
Natychmiast   wysiadł   z   powozu   i   w   jakimś   niewytłuma-

czalnym bezładzie wymamrotał:

— Chodźmy! Chodźmy!

Po czym nagle powtórzył ze wściekłością w głosie:
— Chodźmy, panowie! Chodźmy! 

Zawrócił drogą, która prowadziła do zamku; nie odezwał 

się już ani słowem. Rouletabille poszedł za nim, w dalszym 

ciągu trzymając konia za uzdę. Powiedziałem kilka słów do 
Darzaka, ale mi nie odpowiedział. Spojrzałem pytająco na 

Rouletabille'a: zdawał się mnie nie widzieć.

 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

W głębi dąbrowy

Doszliśmy do zamku. Stara baszta łączyła się z całkowicie 

przerobioną   za   Ludwika   XIV   częścią   budynku   przez 
nowoczesną główną część budynku w stylu Viollet-le-Duc, 

w   której   znajdowało   się   główne   wejście.   Nie   widziałem 
nigdy   czegoś   równie   oryginalnego   i   równie   brzydkiego,   a 

zwłaszcza tak  zaskakującego  w swej architekturze, jak ten 
dziwaczny zlepek różnych stylów. Była to budowla olbrzy-

mia i przykuwająca uwagę.

Zbliżywszy   się,   zobaczyliśmy   dwóch   żandarmów 

spacerujących   przed   małymi   otwartymi   drzwiczkami 
prowadzącymi   do   baszty.   Wkrótce   dowiedzieliśmy   się,   że 

na parterze, który dawniej służył jako więzienie, a później 
jako   rupieciarnia,   zamknięto   teraz   odźwiernych, 

małżonków Bernier.

Robert   Darzac   wprowadził   nas   przez   szerokie   drzwi, 

ocienione   markizą.   Rouletabille,   który   powierzył   konia   i 
powozik   służącemu,   nie   spuszczał   oczu   z   Darzaka. 

Poszedłem   za   jego   wzrokiem   i   spostrzegłem,   że   był 
skierowany   wyłącznie   na   zasłonięte   rękawiczkami   ręce 

profesora Sorbony... Gdy znaleźliśmy się w małym saloniku 
pełnym   starych   mebli,   Robert   Darzac   dosyć   szorstko 

zagadnął Rouletabille'a:

— Proszę mówić. Czego pan chce ode mnie?

Reporter odpowiedział równie ostro:
— Uścisnąć pańską dłoń!

Darzac cofnął się:
— Co to ma znaczyć?

Widocznie   zrozumiał   coś,   co   i   ja   pojąłem   w   tej   samej 

chwili: mój przyjaciel posądzał go o ohydną zbrodnię!

Musiał   mu   się   przypomnieć   ślad   okrwawionej   ręki   na 

ścianie   Żółtego   Pokoju.   Widziałem,   jak   ten   człowiek   o 

twarzy tak szlachetnej i spojrzeniu tak zazwyczaj uczciwym, 

background image

dziwnie zadrżał w tej chwili.

Wyciągnął prawą dłoń i rzekł wskazując na mnie:

—  Jest  pan  przyjacielem   pana  Sinclaira,   który   oddał   mi 

wielką   i   niespodziewaną   przysługę   w   pewnej   słusznej 

sprawie,   więc   nie   widzę   powodu,   dla   którego   miałbym 
odmówić panu podania ręki.

Rouletabille  nie ujął wyciągniętej  ręki, tylko powiedział, 

kłamiąc z niezrównaną zuchwałością:

— Przeżyłem kilka lat w Rosji, skąd przywiozłem zwyczaj 

nieprzyjmowania   nigdy   dłoni   tego,   kto   mi   ją   podaje   w 

rękawiczce.

Myślałem,   że   profesor   Sorbony   okaże   wzburzenie,   które 

zaczynało   go   opanowywać,   ale   stało   się   inaczej   —   z 
widocznym   wysiłkiem   opanował   się,   zdjął   rękawiczki   i 

pokazał obydwie dłonie.

Nie było na nich nawet śladu zranienia.

— Czy jest pan już zadowolony?
— Nie! — odpowiedział Rouletabille. — Drogi przyjacielu 

— dodał zwracając się do mnie — muszę cię poprosić, abyś 
zostawił nas na chwilę samych.

Ukłoniłem się i wyszedłem, zaskoczony tym, co widziałem 

i   słyszałem.   Zupełnie   nie   rozumiałem,   dlaczego   Robert 

Darzac   nie   wyrzucił   za   drzwi   mego   zuchwałego, 
niegrzecznego 1 głupiego przyjaciela.

Życzyłem mu tego za podejrzenia, które doprowadziły do 

żenującej sceny z rękawiczkami.

Spacerowałem   przed   zamkiem   około   dwudziestu   minut, 

próbując   uporządkować   sobie   wypadki   tego   ranka.   Nie 

udało mi się to. Jaką koncepcję miał Rouletabille? Czy to 
możliwe, aby uważał Roberta Darzaca z mordercę?

Jak   można   było   przypuścić,   że   człowiek,   który   za   kilka 

dni   miał   się   ożenić   z   panną   Stangerson,   zakradł   się   do 

Żółtego   Pokoju,   aby   zamordować   swą   narzeczoną? 
Wreszcie   pozostawało   zagadką,   w   jaki   sposób   morderca 

wyszedł z Żółtego Pokoju.

Dopóki   tajemnica,   która   mnie   wydawała   się   nie-

wytłumaczalna, nie zostanie wyjaśniona, uważałem, że nie 

background image

wolno nam było nikogo posądzać. 

Co   wreszcie   oznaczało   owo   bezsensowne   zdanie,   które 

dotąd dźwięczało mi w uszach: „Plebania nie straciła nic ze 
swego   wdzięku   ani   ogród  ze  swej   wspaniałości”.   Spieszno 

mi było znaleźć się sam na sam z Rouletabille'em, aby go o 
to zapytać.

W   tej   chwili   młody   człowiek   z   Robertem   Darzakiem 

opuścili   zamek.   Niesłychane!   Od   pierwszego   rzutu   oka 

poznałem, że byli w najlepszej komitywie!

— Idziemy do Żółtego Pokoju — powiedział Rouletabille. 

— Chodź z nami. Zatrzymuję  cię na cały  dzień. Śniadanie 
zjemy we wsi.

— Może zjecie panowie śniadanie tutaj, razem ze mną...
— Nie, dziękujemy — odparł młody człowiek. — Zjemy w 

oberży „Pod Basztą”.

— Będziecie się źle czuli... Nic tam nie znajdziecie...

—  Tak   pan   sądzi?   Mam   nadzieję   coś   tam   dostać   — 

odpowiedział Rouletabille.  — Po śniadaniu  wrócimy znów 

do pracy... Napiszę artykuł, a ty będziesz łaskaw dostarczyć 
go do redakcji.

— Nie wracasz razem ze mną?
— Nie. Przenocuję tutaj!

Spojrzałem   na   Rouletabille’a.   Mówił   poważnie,   a   Robert 

Darzac nie wydał się bynajmniej tym zdumiony.

Przechodząc koło wieży, posłyszeliśmy szlochanie.
— Czemu uwięziono tych ludzi? — zapytał Rouletabille.

—   To   trochę   z   mojej   winy   —   powiedział   pan   Darzac.   — 

Zrobiłem   uwagę   wczoraj   sędziemu   śledczemu,   że   jest 

niewyjaśnione, jak odźwierni mieli czas, posłyszawszy strzały 
rewolwerowe,   ubrać   się   i   przebiec   przestrzeń   dość   znaczną, 

która dzieli ich mieszkanie od pawilonu i wszystko to w ciągu 
dwóch minut; bo nie upłynęło więcej jak dwie minuty między 

strzałami a chwilą, w której spotkał ich ojciec Jakub.

— Oczywiście, to podejrzane — przyznał Rouletabille — i byli 

ubrani?

— Otóż to, co jest nie do uwierzenia... byli ubrani całkowicie: 

dokładnie i ciepło... Nie brakowało nic w ich odzieniu. Kobieta 

background image

była   w  sabotach,   ale   on   miał   obuwie   sznurowane.   Przy   tym 
utrzymują, że pokładli się, jak co dzień o dziewiątej wieczór. 

Przybyły   dziś   z   rana   sędzia   śledczy,   który   zaopatrzył   się   w 
Paryżu w rewolwer tego samego kalibru, co użyty w zbrodni 

(bo nie chce dotykać rewolweru, który ma być zachowany na 
dowód w sprawie)  polecił swemu pisarzowi  strzelić zeń dwa 

razy w żółtym pokoju, gdy okno i drzwi były zamknięte. 

Byliśmy   z  nim  w mieszkaniu   odźwiernych;  nie  słyszeliśmy 

nic... nic słyszeć niepodobna. Odźwierni przeto kłamali, to nie 
pozostawia żadnej wątpliwości... Oni byli gotowi, byli już na 

dworze niedaleko pawilonu, czekali na coś... Z pewnością, nie 
oskarża się ich, że są wykonawcami czynu, ale ich współudział 

nie jest nieprawdopodobny. Pan de Marquet kazał ich uwięzić 
niezwłocznie.

— Gdyby oni byli współwinni — mówił powoli Rouletabille — 

przybyliby nieubrani, albo raczej nie przybyliby wcale. Kiedy 

się ktoś rzuca w ręce sprawiedliwości z tyloma świadectwami 
współwiny, to znaczy, że nie jest współwinnym. Nie wierzę we 

współwinowajców w tej sprawie.

— A więc czemu byli na dworze o północy? Niech powiedzą!

—   Widocznie   mają   przyczynę   milczenia.   Trzeba   się 

dowiedzieć jaką... Nawet jeśli nie są współwinni, to mieć może 

pewne znaczenie. Wszystko jest ważne, co się zdarzy w czasie 
podobnej nocy.

Przeszliśmy   właśnie   stary   most,   rzucony   przez   rzekę   i 

weszliśmy w część parku, zwaną Dąbrową.

Były   tam   dęby   stuletnie.   Jesień   już   pokurczyła   pożółkłe 

liście,   a   wysokie   konary   czarne   i   wężowate,   wydawały   się 

strasznymi   grzywami,   węzłami   olbrzymich   powikłanych 
gadów, jakie rzeźbiarz starożytny poskręcał na głowie swej 

Meduzy.   Ta   miejscowość,   którą   panna   Stangerson 
zamieszkiwała latem, znajdując ją wesołą, wydała się nam 

smutna i żałobna. Grunt był czarny, grząski od niedawnych 
deszczów   i   gnijących   martwych   liści;   pnie   drzew   były 

czarne;   nawet   niebo  niebo   nad   naszymi   głowami   było   w 
żałobie, zasnute wielkimi ołowianymi chmurami.

I  oto   w   tym   ponurym   i   opuszczonym   ustroniu   spo-

background image

strzegliśmy białe ściany pawilonu. Dziwaczny budynek bez 
okien   (nie   było   ich   widać   z   miejsca,   w   którym   nam   się 

ukazał). Jedyne maleńkie drzwi wskazywały wejście. Można 
by   go   nazwać   grobowcem,   jakimś   mauzoleum   w   głębi 

opuszczonego   lasu.   W   miarę   jak   się   zbliżaliśmy, 
odgadywaliśmy jego rozkład.

Budynek ten czerpał całe światło, jakiego potrzebował, od 

strony   południowej,   to   znaczy   od   przeciwnej   strony 

posiadłości,   od   strony   pola.   Po   zamknięciu   małych 
drzwiczek do parku profesor Stangerson i jego córka znaj-

dowali   tu   idealne   ustronie,   w  którym   mogli   poświęcić   się 
pracy i marzeniom. Zresztą nakreślę zaraz plan pawilonu.

Miał   tylko   parter,   do   którego   wchodziło   się   po   kilku 

schodkach, i dosyć wysoki  strych. Strychem  zajmować się 

nie   będziemy.   Przedstawiam   więc   czytelnikom   tylko 
uproszczony plan parteru.

Plan   był   nakreślony   przez   samego   Rouletabille'a. 

Sprawdziłem,   nie   brakowało   w   nim   ani   jednej   linii,   ani 

jednej   informacji   mogącej   być   pomocną   w   rozwiązaniu 
zagadki postawionej przed sprawiedliwością.

Znając historię wypadku i plan, czytelnicy będą wiedzieli 

tyle   samo,   ile   wiedział   Rouletabille,   gdy   wszedł   po   raz 

pierwszy   do   pawilonu   i   zapytał   jak   każdy:   którędy 
zbrodniarz mógł uciec z Żółtego Pokoju? Przed wejściem na 

trzy   schodki,   prowadzące   do   pawilonu   Rouletabille 
zatrzymał nas i zapytał nagle Roberta Darzaka:

— Jakie mogły być motywy zbrodni?
— Według mnie, nie ma co do nich żadnej wątpliwości — 

powiedział   narzeczony   panny   Stangerson   z   wielkim 
smutkiem.   —  Siady  palców,   głębokie   zadrapania   na 

piersiach   i   szyi   panny   Stangerson   wskazują   na   to,   że 
nędznik   usiłował   popełnić   ohydną   zbrodnię.   Lekarze 

specjaliści, którzy wczoraj badali te ślady, potwierdzają, że 
zadane   zostały   tą   samą   ręką,   której   okrwawiony   ślad 

pozostał na ścianie. Była to wielka dłoń, panie Rouletabille. 
Nie zmieściłaby się w mojej rękawiczce — dodał z gorzkim 

uśmiechem.

background image

1. Żółty   Pokój   z   jednym   zakratowanym   oknem   i   jednymi   drzwiami, 

prowadzącymi do laboratorium.

2. Laboratorium z dwoma dużymi, zakratowanymi oknami i dwojgiem 

drzwi. Jedne drzwi prowadzą do sieni, drugie do Żółtego Pokoju.

3.Sień z oknem bez krat i drzwiami wyjściowymi do parku.

4.Umywalnia.
5.Schody na strych.

6.Jedyny,   szeroki   kominek   w   pawilonie,   służący   do   doświadczeń 

laboratoryjnych.

—  Tylko czy ta czerwona ręka — wtrąciłem — nie mogła 

być śladem okrwawionych palców panny Stangerson, która 

dotknęła ściany i osuwając się pozostawiła rozmazany znak 
swojej zakrwawionej dłoni?

—  Gdy   podnoszono   pannę   Stangerson,   nie   miała   nawet 

śladu krwi na dłoniach — odpowiedział pan Darzac.

—  A więc teraz staje się pewne — powiedziałem — że to 

panna Stangerson była uzbrojona w rewolwer ojca Jakuba, 

ponieważ   ona   właśnie   zraniła   zbrodniarza   w   rękę. 
Widocznie spodziewała się czegoś lub kogoś...

— Możliwe.
— A pan nikogo nie podejrzewa?

— Nie... — odpowiedział Darzac, spoglądając na Rouleta-

bille'a.

background image

Wówczas Rouletabille zwrócił się do mnie: 
— Trzeba, żebyś wiedział, przyjacielu, że dochodzenie jest 

trochę   bardziej   zaawansowane,   niż   zechciał   nam   to 
zdradzić ów tajemniczy pan de Marquet. Śledztwo ustaliło 

już nie tylko fakt, że rewolwer był bronią, którą posłużyła 
się panna Stangerson, ale również zna broń, która służyła 

do napaści i do uderzenia panny Stangerson. Jest to, jak mi 
powiedział   pan   Darzac,   „kość   barania".   Dlaczego   pan   de 

Marquet   otacza   tajemnicą   kość   baranią?   Oczywiście   dla 
ułatwienia   poszukiwań   pracownikom   Sûreté.   Zapewne 

wyobraża   sobie,   że   odnajdziemy   między   szumowinami 
Paryża jej właściciela, znanego z umiejętności posługiwania 

się tą bronią, najokrutniejszą wśród wynalazków natury. A 
zresztą, czy można wiedzieć, co się dzieje w mózgu sędziego 

śledczego? — dodał Rouletabille z lekką ironią.

— A zatem znaleziono kość baranią w Żółtym Pokoju? — 

zapytałem.

—  Tak — odpowiedział Robert Darzac — obok łóżka. Ale 

bardzo proszę, nie mówcie o tym nikomu. Pan de Marquet 
żądał zachowania tajemnicy. — (Potrząsnąłem głową). — Ta 

olbrzymia kość barania, której głowica lub raczej kolanko, 
było jeszcze zupełnie czerwone od krwi z rany, jaką zadano 

pannie Stangerson. Jest to stara kość i sądząc z wyglądu, 
musiała   służyć   w   niejednej   zbrodni.   Tak   przypuszcza   pan 

de   Marquet,   który   posłał   ją   do   analizy,   do   miejskiego 
laboratorium   w   Paryżu.   Twierdzi,   że   odkrył   na   niej   nie 

tylko krew ostatniej ofiary, ale i rdzawe znaki, które nie są 
niczym innym, jak tylko świadectwem dawnych zbrodni.

—  Barania   kość   w   ręku   wprawnego   zbrodniarza   jest 

straszną   bronią   —   powiedział   Rouletabille   —   o   wiele 

bardziej skuteczną i pewną niż ciężki młot.

—  Ten   nędznik   dowiódł   tego   —   rzekł   z   bólem   Robert 

Darzac.   —   Kość   zraniła   ciężko   czoło   panny   Stangerson. 
Głowica   pasuje   doskonale   do   rany.   Według   mnie,   rana 

byłaby śmiertelna, gdyby zbrodniarz nie został zaskoczony 
strzałem   ofiary.   Zraniony   w   rękę,   rzucił   kość   i   uciekł... 

Niestety,   cios   został   już   zadany   i   panna   Stangerson   była 

background image

umierająca.   Gdyby   trafiła   go   pierwszym   strzałem,   unik-
nęłaby uderzenia kością... Na pewno chwyciła rewolwer za 

późno.   Pierwszy   strzał   chybił,   kula   utkwiła   w   suficie. 
Dopiero drugi był celny...

Mówiąc to Robert Darzac zapukał do drzwi pawilonu. Czy 

mam was zapewniać o niecierpliwości, z jaką czekałem na 

obejrzenie   miejsca   zbrodni?   Niecierpliwiłem   się   i   mimo 
całego zainteresowania, jakie wzbudziła historia o baraniej 

kości,   oburzał   mnie   fakt   przeciągania   naszej   rozmowy 
przed zamkniętymi wciąż drzwiami pawilonu.

Wreszcie   otworzyły   się.   Stanął   w   nich   mężczyzna. 

Poznałem ojca Jakuba. Wyglądał na lat sześćdziesiąt. Długa 

biała broda, białe włosy, na nich baskijski beret, ubranie z 
brązowego   weluru,   miejscami   wytarte,   saboty   na   nogach. 

Gderliwy   wyraz   twarzy,   dość   odpychającej,   która   jednak 
rozjaśniła się na widok Roberta Darzaka.

—  To   moi   przyjaciele   —   powiedział   po   prostu   nasz 

przewodnik.   —   Czy   nie   ma   nikogo   w   pawilonie,   ojcze 

Jakubie?

—  Nie   wolno   mi   nikogo   wpuszczać,   panie   Robercie,   ale 

zakaz   na   pewno   nie   dotyczy   pana.   Po   co   to   zresztą? 
Panowie   z   policji   widzieli   już   wszystko,   co   było   do 

zobaczenia. Zrobili dosyć szkiców i protokołów...

—  Przepraszam,   panie   Jakubie   —   rzekł   Rouletabille.   — 

Chciałbym panu zadać jedno pytanie.

—  Słucham,   młody   człowieku,   jeśli   będę   mógł   od-

powiedzieć...

—  Czy wasza pani tego wieczoru miała włosy uczesane z 

przedziałkiem? Przedzielone i opadające na czoło?

— Nie, młodzieńcze. Moja pani nie czesała się nigdy tak, 

jak pan mówi, ani tego wieczoru ani żadnego innego. Miała 
włosy zaczesane  do góry jak zwykle, tak  że widać było jej 

piękne czoło, czyste jak u dziecka.

Rouletabille   mruknął   coś   i   natychmiast   przystąpił   do 

oględzin   drzwi.   Obejrzał   automatyczny   zamek.   Stwierdził, 
że   drzwi   te   nie   mogły   nigdy   pozostawać   otwarte   i   trzeba 

było używać klucza, aby je otworzyć. Później weszliśmy do 

background image

sieni, czyli do małego jasnego pomieszczenia z posadzką w 
czerwone kwadraty.

— Ach! To przez to okno uciekł zbrodniarz — powiedział 

Rouletabille.

— Prawdopodobnie, panie, przypuśćmy. Ale gdyby uciekł 

tędy,   bylibyśmy   go   widzieli.   Nie   jesteśmy   ślepi,   ani   pan 

Stangerson,   ani   ja,   ani   dozorcy,   których   uwięziono. 
Dlaczego   więc   nie   zamknięto   do   więzienia   i   mnie   z   racji 

mego rewolweru? Rouletabille otworzył tymczasem okno i 
oglądał okiennice.

— Były zamknięte w chwili zbrodni?
—  Od  wewnątrz,  na żelazną zasuwę  —  powiedział  ojciec 

Jakub   —   a   jednak   jestem   zupełnie   pewien,   że   zbrodniarz 
przeszedł przez nie...

— Czy są ślady krwi?
— Tak, tu, na kamieniu, na zewnątrz. Ale czyjej krwi?

—  O!   —   zawołał   Rouletabille.   —   Widać   ślady   człowieka. 

Tu,   na   drodze.   Ziemia   była   bardzo   grząska...   Zbadam   je 

natychmiast!

—  Zbyteczne   —   wtrącił   ojciec   Jakub.   —   Zbrodniarz   nie 

przeszedł tędy.

— A którędy?

— I ja bym chciał to wiedzieć!
Rouletabille wszystko widział, wszystko wywąchał. Ukląkł 

i szybko przejrzał poplamione kafle  w sieni. Ojciec  Jakub 
mówił dalej:   Nic pan nie znajdzie, młodzieńcze... Nic nie 

znaleziono...   Teraz   to   już   za   trudno.   Wchodziło   tu   wielu 
ludzi...   Nie   pozwalają   mi   umyć   posadzki...   ale   w   dniu 

zbrodni   szorowałem   ją  całą,  sam,  własnoręcznie...   i   gdyby 
zbrodniarz   przeszedł   tędy   w   swoich   chodakach,   byłoby 

widać.   Dosyć   śladów   tych   buciorów   zostawił   w   pokoju 
panienki...

Rouletabille podniósł się i zapytał:
—  Kiedy   po   raz   ostatni   myliście   podłogę?   —   patrzył   na 

ojca Jakuba wzrokiem, przed którym nic się nie ukryje.

— No przecież mówię panu: w dzień samej zbrodni. Około 

pół  do   szóstej...   kiedy   panienka   poszła   z   ojcem   na   spacer 

background image

przed   obiadem,   który   jedli   w   laboratorium.   Następnego 
dnia,   gdy   przyjechał   pan   sędzia,   mógł   zobaczyć   wszystkie 

ślady   kroków na  ziemi, jakby  plamy  atramentu   na białym 
papierze...   Ale   ani   w   laboratorium,   ani   w   sieni,   gdzie 

posadzki lśniły jak lustro, nie znaleziono tych śladów... Od -
naleziono   je   za   oknem   na   dworze.   Zbrodniarz   musiał 

przebić   sufit  Żółtego   Pokoju,  przejść  przez   strych,   przebić 
dach i zeskoczyć akurat koło okna z sieni... Tak... ale ani w 

suficie   Żółtego   Pokoju   ani   na   moim   strychu   nie   ma   z 
pewnością dziury... A więc widzicie, panowie: nic nie wiemy 

i na pewno nigdy nie będziemy wiedzieli. To diabelska ta-
jemnica.

Rouletabille ukląkł znowu, prawie na wprost drzwi małej 

umywalni,   które   otwierały   się   do   sieni.   W   tej   pozycji 

pozostał co najmniej przez minutą.

— I cóż? — zapytałem, gdy wstał.

—  Och,   nic   specjalnie   ważnego.   Kropla   krwi   — 

odpowiedział i zwrócił się do ojca Jakuba:

— Czy gdy zaczynaliście myć podłogę w laboratorium i w 

sieni, okno w sieni było otwarte?

—  Otworzyłem   je,   ponieważ   napaliłem   dla   pana   w 

kominku   laboratoryjnym   węglem   drzewnym.   Rozniecałem 

ogień   gazetami   i   nadymiło   się,   więc   otworzyłem   okno   w 
laboratorium   i   właśnie   to   okno   w   sieni,   żeby   zrobić 

przeciąg.   Później   zamknąłem   okno   w   laboratorium,   a   w 
sieni zostawiłem otwarte. A potem wyszedłem na chwilę do 

zamku   po   ścierkę.   Wróciłem,   jak   już   powiedziałem,   około 
pół do szóstej i zabrałem się do mycia posadzki. Po umyciu 

wyszedłem   znowu,   zostawiając   w   dalszym   ciągu   okno 
otwarte. Wreszcie, gdy ostatni raz wchodziłem do pawilonu, 

okno   było   zamknięte,   a   pan   i   panienka   pracowali   w 
laboratorium.

—  Pewnie   pan   Stangerson   i   panienka   zamknęli   okno 

wchodząc?

— Na pewno.
— Nie pytaliście ich o to?

— Nie.

background image

Rzuciwszy  okiem na umywalnię  i schody prowadzące na 

strych, Rouletabille, dla którego zdawaliśmy się nie istnieć, 

przeszedł do laboratorium. 

Przyznaję,   że   poszedłem   za   nim   z   dużym   niepokojem. 

Robert   Darzac   pilnie   obserwował   każdy   ruch   mego 
przyjaciela... Ja zaś skierowałem spojrzenie w stronę drzwi 

Żółtego   Pokoju.   Były   zamknięte   lub   raczej   przymknięte, 
jeśli   tak   można   określić   to,   co   stwierdziłem   niezwłocznie: 

były wpół wyważone. Uszkodzili je ci, co rzucili się na nie w 
chwili dramatu.

Mój   młody   przyjaciel   prowadził   swą   pracę   metodycznie. 

Bez   jednego   słowa   badał   pomieszczenie,   w   którym 

znajdowaliśmy   się.   Było   ono   obszerne   i   jasne.   Dwa   duże 
okna, zabezpieczone kratami, wychodziły na pole. Przesieka 

w lesie; wspaniały widok na całą dolinę, równinę kończącą 
się   konturami   dużego   miasta,   widocznego   zapewne   na 

horyzoncie   w   pogodne   dni.   Ale   dziś   cały   teren   tonął   w 
błocie, szarość przesłaniała niebo — a ślady krwi  znaczyły 

ten pokój.

Jedną   ścianę   laboratorium   zajmował   szeroki   kominek, 

tygle   i   zwykłe   piecyki   do   różnorodnych   doświadczeń 
chemicznych.   Porozstawiane   wszędzie   retorty,   przyrządy 

fizyczne,   stoły   zarzucone   fiolkami,   papierami,   rękopisami, 
silnik  elektryczny, baterie.  Aparat — według  słów Roberta 

Darzaka   —   używany   przez   profesora   Stangersona   do 
wykazania rozszczepialności materii pod działaniem światła 

słonecznego   itd...   Wzdłuż   ścian   szafy   kryte   lub   szklone, 
pozwalające   dostrzec   mikroskopy,   specjalne   aparaty 

fotograficzne... nieprawdopodobna ilość kryształów...

Rouletabille   wetknął   nos   w   kominek.   Końcem   palca 

grzebał w tygielkach. Nagle wyprostował się: trzymał w ręku 
maleńki skrawek na wpół spalonego papieru...

Właśnie rozmawialiśmy przy oknie, kiedy podszedł do nas 

i rzekł:

— Proszę schować to dla nas, panie Darzac.
Pochyliłem się nad kawałkiem zrudziałego papieru, który 

Robert   Darzac   wziął   z   ręki   Rouletabille'a.   Pozostały   tu 

background image

czytelne tylko te słowa:

plebania... ni... wdzięku, ani ogr... ze swej wspaniałości... 

Na dole data: 23 październik.

Już   dwa   razy   w   ciągu   owego   ranka   zaskoczyły   mnie   te 

bezsensowne słowa. I znów wywołały ten sam piorunujący 
skutek   na   profesorze   Sorbony.   Pierwszym   odruchem 

Darzaka było spojrzenie rzucone w stronę ojca Jakuba. Ale 
ten nie patrzył na nas, zajęty oglądaniem drugiego okna... 

Wówczas narzeczony panny Stangerson wyjął portfel i drżą-
cą ręką chowając papier, westchnął cicho: — Mój Boże!

Tymczasem Rouletabille wcisnął się do kominka, a raczej 

stojąc na cegłach piecyka uważnie badał kominek, który ku 

górze   zwężał   się   i   na   pięćdziesiąt   centymetrów   nad   jego 
głową   zamykał   zupełnie   żelaznym   sklepieniem 

wmurowanym   w   cegły.   Przechodziły   przez   nie   trzy   rury, 
każda po piętnaście centymetrów średnicy.

—  Tędy   przejść   nie   mógł   —   oświadczył   młody   człowiek 

zeskakując. — Zresztą, gdyby nawet tego próbował, całe to 

żelastwo zleciałoby na ziemię.

— Nie... Nie... Nie tutaj trzeba szukać...

Obejrzał meble i otworzył drzwi od szaf. Później
przyszła kolej na okna, które uznał za „nie do przebycia". 

Przy drugim oknie natknął się na ojca Jakuba pogrążonego 
w rozmyślaniach.

— No cóż, ojcze Jakubie? Na co tak patrzycie? — zapytał.
—  Patrzę na agenta policji, który nie przestaje obchodzić 

stawu. Jeszcze jeden spryciarz, ale nie zajdzie dalej niż inni.

—  Gdybyście   znali   Fryderyka   Larsana,   ojcze   Jakubie   — 

powiedział Rouletabille, potrząsając głową ze smutkiem — 
nie   mówilibyście   tak...   Jeśli   ktoś   znajdzie   zbrodniarza,   to 

można wierzyć, że właśnie on — westchnął.

—  Zanim   się   go   odnajdzie,   trzeba   wiedzieć,   jak   się   go 

zgubiło — odpowiedział z uporem ojciec Jakub.

Wreszcie doszliśmy do drzwi Żółtego Pokoju.

—  Oto drzwi, za którymi coś się wydarzyło — powiedział 

Rouletabille   z   powagą,   która   w   każdej   innej   okoliczności 

byłaby bardzo komiczna.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

W którym Rouletabille wchodzi pod łóżko

Rouletabille otworzył drzwi Żółtego Pokoju i zatrzymał się 

na   progu,   mówiąc   ze   wzruszeniem,   które   zrozumiałem 
dopiero później: „Ach! perfumy Czarnej Damy!” Pokój był 

ciemny.   Ojciec   Jakub   chciał   otworzyć   okiennice,   ale 
Rouletabille powstrzymał go:

— Czy zbrodni dokonano w zupełnej ciemności?— zapytał.
— Nie, młodzieńcze, myślę, że nie. Panienka" lubiła mieć 

lampkę   nocną   na  stoliku.   Zapalałem   ją   każdego   wieczoru, 
zanim   udała   się   na   spoczynek.   Gdy   nadchodził   wieczór, 

służyłem   jej   jak   pokojówka.   Prawdziwa   pokojowa 
przychodziła   dopiero   rano.   Panienka   pracuje   do   późnej 

nocy.

— Gdzie jest stół, na którym była lampa? Daleko od łóżka?

— Dosyć daleko.
— Czy możecie ją teraz zapalić?

— Lampka jest rozbita, a oliwa wylała się z niej, gdy stolik 

upadł. Prócz lampki wszystko pozostało w takim stanie jak 

zwykle. Mogę otworzyć okiennice i sam pan zobaczy...

— Czekajcie!

Rouletabille   wrócił   do   laboratorium,   zamknął   okiennice 

obydwu   okien   i   drzwi   do   sieni.   Gdy   znaleźliśmy   się   w 

zupełnej   ciemności,   zapalił   świeczkę,   podał   ją   ojcu 
Jakubowi,   prosząc,   aby   stanął   z   nią   na   środku   Żółtego 

Pokoju w miejscu, gdzie tamtej nocy paliła się lampa. Ojciec 
Jakub, w filcowych pantoflach, wszedł do Żółtego Pokoju ze 

świecą i wtedy, w jej nikłym blasku, rozróżniliśmy leżące na 
posadzce   przedmioty,   łóżko   w   kącie   i   refleks   lustra 

zawieszonego na ścianie przy łóżku.

— Wystarczy! Możecie otworzyć okiennice! — odezwał się 

po chwili Rouletabille.

—  Nie   wchodźcie   tu,   panowie   —   prosił   ojciec   Jakub. 

Moglibyście   zostawić   ślady   butów...   a   nie   trzeba   niczego 

background image

zmieniać.   Pan   sędzia   mówił,   że   nie   trzeba...   no,   tylko   tak 
mówił, bo on nie ma tu już nic do roboty.

Otworzył   okiennice.   Blade   światło   z   zewnątrz   ukazało 

złowrogi nieład wśród szafranowych ścian. Podłoga Żółtego 

Pokoju,  w  odróżnieniu  od sieni i  laboratorium,  gdzie  były 
kafle, pokryta była żółtą matą, zajmującą prawie cały pokój 

—   od   łóżka   do   toalety,   jedynych   zresztą   mebli   stojących 
jeszcze na własnych nogach. 

Na środku pokoju okrągły stół, nocny stolik i dwa krzesła 

były   przewrócone.   Na   macie   widać   było   dużą   plamę   krwi 

pochodzącą,   według   ojca   Jakuba,   z   rany   na   czole   panny 
Stangerson. Oprócz tego ślady krwi rozsiane były po trosze 

wszędzie,   jakby   towarzysząc   wyraźnym   śladom   stóp, 
szerokich czarnych stóp zbrodniarza. Wszystko wskazywało 

na to, że krew pochodziła z rany człowieka, który odcisnął 
swą czerwoną dłoń na ścianie. Na ścianie były i inne ślady 

tej   ręki,   ale   dużo   mniej   wyraźne.   Ten   ślad   był   odbiciem 
grubej, okrwawionej męskiej dłoni.

Nie mogłem powstrzymać okrzyku:
—  Spójrzcie   na   to!   Człowiek,   który   tak   mocno   odcisnął 

swą rękę na ścianie, musiał znajdować się w ciemności i na 
pewno sądził, że znalazł drzwi. Chcąc je pchnąć, oparł się 

tak   mocno,   że   pozostawił   na   tapecie   niezmiernie 
oskarżający   znak.   Nie   sądzę,   żeby   na   świecie   było   wiele 

takich rąk. Duże i silne, wszystkie palce prawie jednakowo 
długie...   Brak   wielkiego   palca.   Mamy   tylko   odbicie   dłoni. 

Ale kiedy pójdziemy za nim — ciągnąłem — zobaczymy, jak 
dłoń   oparta   o   ścianę   maca,   szuka   drzwi...   Znajduje   je... 

szuka zamka...

—  Wszystko   by   się   zgadzało   —   przerwał   drwiąco 

Rouletabille — tylko ani na zamku, ani na zasuwie nie ma 
krwi...

— To niczego nie dowodzi — odpowiedziałem stanowczo. 

—   Mógł   otworzyć   zamek   i   zasuwę   lewą   ręką,   co   byłoby 

zupełnie naturalne, ponieważ prawa była zraniona...

— Ależ on niczego nie otworzył! — wykrzyknął znów ojciec 

Jakub. — Chyba nie jesteśmy szaleńcami! Było nas czworo, 

background image

kiedy wyważyliśmy drzwi.

—  Jaka dziwna ręka... — powtórzyłem. — Spójrzcie, jaka 

dziwna jest ta ręka...

—  Zupełnie normalna — odparł Rouletabille. — Rysunek 

jest   zniekształcony,   bo   się   rozmazał   na   ścianie.   Ten 
człowiek   oparł   o   ścianę   skaleczoną   rękę.   Powinien   mieć   z 

metr osiemdziesiąt wzrostu.

— Z czego wnioskujesz?

— Z wysokości śladu ręki na ścianie...
Teraz mój przyjaciel zajął się okrągłym otworem w murze 

— miejscem po kuli.

— Kula trafiła wprost — powiedział — czyli ani z góry, ani 

z dołu.

Zwrócił   jeszcze   naszą   uwagę   na   fakt,   że   otwór   był   kilka 

centymetrów   niżej   na  ścianie   niż   odbicie   dłoni.  Oglądając 
drzwi   pochylił   się  nad   zamkiem   i  zasuwą.   Stwierdził,   że  z 

zewnątrz  musiano mocno napierać, bo co prawda zamek i 
zasuwa były jeszcze w drzwiach — jedne zamknięte, drugie 

odsunięte, ale dwa zamki w murze były już niemal wyrwane, 
wisiały na jednej śrubie. Młody redaktor z „Epoki" zbadał je 

uważnie,   przytrzymał   drzwi,   zbadał   je   z   dwóch   stron, 
upewnił się, że nie było żadnej możliwości zamknięcia lub 

otworzenia   zasuwy   od   zewnątrz   oraz   że   podczas   zamachu 
klucz   tkwił   w   zamku   od   wewnątrz.   Później   upewnił   się 

jeszcze raz, że gdy klucz tkwił w zamku od wewnątrz, z dru-
giej   strony   nie   można   było   go   otworzyć   innym   kluczem. 

Wreszcie   sprawdził,   czy   w   drzwiach   nie   było   żadnego 
automatycznego   zamknięcia...   krótko   mówiąc,   były   to 

najzwyklejsze drzwi zaopatrzone w mocny zamek i zasuwę. 
Drzwi,   które   pozostały   zamknięte.   Powiedział:   „w 

porządku”,   po   czym   siadł   na   podłodze   i   szybko   zdjął 
obuwie.   W   skarpetkach   wszedł   do   pokoju.   Pierwszą   jego 

czynnością było pochylenie się nad przewróconymi meblami 
i dokładne ich zbadanie. Patrzyliśmy na niego w milczeniu. 

Ojciec Jakub powtarzał z coraz większą ironią:

— Oj, chłopcze, chłopcze... Zadajesz sobie tylko trudu...

Rouletabille podniósł głowę:

background image

—  Mówiliście   prawdę,   ojcze   Jakubie.   Wasza   pani   nie 

miała   tego   wieczoru   włosów   zaczesanych   na   czoło.   To   ja 

okazałem   się   głupcem,   myśląc   tak.   —   I   zwinnie   jak   wąż 
wśliznął się pod łóżko.

Ojciec Jakub powtórzył:
—  I pomyśleć tylko, proszę pana, że zbrodniarz sch*ował 

się pod tym łóżkiem. Był tam już o dziesiątej, gdy wszedłem 
zamknąć   okiennice   i   zapalić   lampkę.   Później   ani   pan 

Stangerson, ani panna Matylda, ani ja nie wychodziliśmy z 
laboratorium aż do chwili zamachu.

Spod łóżka rozległ się głos Rouletabille'a:
— O której godzinie pan Stangerson i panienka weszli do 

laboratorium po raz ostatni?

— O szóstej.

Rouletabille ciągnął dalej:
—  Tak,   on   wszedł   tutaj,   to   pewne...   Zresztą   tylko   tutaj 

można   było   się   schować...   Czy   zaglądaliście   pod   łóżko   po 
wyważeniu drzwi?

— Natychmiast. Odsunęliśmy je nawet zupełnie.
— A między materacami sprawdzaliście?

—  Był   tylko   jeden   materac   i   na   nim   położono   pannę 

Matyldę.  Dozorca  i pan  Stangerson  przenieśli  go  zaraz  do 

laboratorium. Pod materacem były tylko sprężyny, które nie 
mogły   ukryć   niczego   ani   nikogo.   Wreszcie   niech   pan 

pomyśli, że nas było czworo i nic się przed nami nie mogło 
ukryć.   Pokój   jest   mały,   nie   zastawiony   meblami,   a   w 

pawilonie wszystko było zamknięte.

Odważyłem się na wysunięcie pewnej hipotezy.

—  Może   wynieśliście   go   razem   z   materacem?   Albo   w 

materacu?   Wszystko   jest   możliwe   w   sprawie   tak 

tajemniczej.   Pan   Stangerson   i   dozorca,   przerażeni,   mogli 
nie   spostrzec,   że   przenoszą   podwójny   ciężar...   A   jeśli 

dozorca jest wspólnikiem?... Rzucam to przypuszczenie bez 
względu  na jego wartość. Mogłoby  ono wytłumaczyć  wiele 

rzeczy, a szczególnie  fakt, że w laboratorium  i w sieni nie 
ma   śladów   kroków,   które   są   w   pokoju.   Gdy   przenoszono 

panienkę   z   laboratorium   do   zamku,   położono   materac   na 

background image

chwilę przy oknie, pozwalając uciec mordercy...

—  I   co   jeszcze?   Co   jeszcze   wymyślisz?   —   rzucił   mi 

zachęcająco spod łóżka Rouletabille.      Zmieszałem się.

— Rzeczywiście... nic nie wiadomo... ale wszystko wydaje 

się możliwe...

—  Na  tę   samą  myśl  wpadł   sędzia   śledczy   —  rzekł   ojciec 

Jakub   —   i   starannie   zbadał   materac.   Potem   śmiał   się   ze 
swego   pomysłu,   tak   jak   pański   przyjaciel   śmieje   się   w   tej 

chwili, bo przecież to nie był materac z podwójnym spodem. 
Zresztą, gdyby w materacu był człowiek, toby go zobaczono! 

Musiałem też się roześmiać z samego siebie, rzeczywiście 

palnąłem   głupstwo.   Ale   gdzie   się   zaczyna   i   gdzie   kończy 

absurd   w   takiej   sprawie?   Tylko   mój   przyjaciel   był   zdolny 
odpowiedzieć na to pytanie.

— Ojcze Jakubie! — zawołał reporter spod łóżka — czy ten 

dywan był dobrze przejrzany?

— Przez nas samych, młodzieńcze — odparł ojciec Jakub. 

—   Kiedy   nie   znaleźliśmy   zbrodniarza,   zadaliśmy   sobie 

pytanie, czy w podłodze nie ma jakiegoś otworu... 

—  Nie   ma   —   odpowiedział   Rouletabille.   —   Czy   tu   jest 

piwnica?

— Nie ma. Ale to nas nie powstrzymało i nie przeszkodziło 

panu   sędziemu,   a   szczególnie   jego   sekretarzowi   zbadać 
podłogi, deska po desce, tak jak by pod nami była piwnica...

Wreszcie ukazał się reporter. Oczy mu błyszczały, nozdrza 

drgały,   wyglądał   jak   młode   zwierzę   powracające   z   udanej 

wyprawy. Pozostał na czworakach. W myśli nie mogłem go 
określić lepiej jak: piękny myśliwski  pies na tropie jakiejś 

zdumiewająco   rzadkiej  zwierzyny.   Węszył ślady   człowieka, 
człowieka,   którego   obiecał   przynieść   swemu   panu, 

redaktorowi naczelnemu „Epoki''. Bo nie zapominajmy, że 
Józef Rouletabille był dziennikarzem.

Na   czworakach   badał   wszystkie   kąty   pokoju,   niemal 

obwąchiwał   wszystko,   widział   wszystko:   i   te   drobiazgi,   na 

które zwróciliśmy uwagę, i to, czego nie dostrzegliśmy, a co 
mogło mieć wielkie znaczenie.

Toaleta   była   zwykłym   stolikiem   na   czterech   nogach; 

background image

niepodobna   było   przekształcić   jej   w   chwilową   nawet 
kryjówkę.   Ani   jednej   szafy...   Panna   Stangerson   miała   swą 

garderobę w zamku. Nos i ręce Rouletabille’a posuwały się 
wzdłuż   ścian   zbudowanych   w   całości   z   grubej   cegły.   Gdy 

skończył ze ścianami i przesunął już swe zręczne palce po 
całej powierzchni żółtej tapety, zajął się sufitem. Wszedł na 

krzesło   postawione   na   toalecie   i   przesunął   wokół   tę 
pomysłową podstawę. Gdy opukał sufit i  obejrzał starannie 

ślad   drugiej   kuli,   zbliżył   się   do   okna,   zbadał   raz   jeszcze 
kraty i okiennice, solidne i nienaruszone. Wreszcie sapnął z 

zadowoleniem i zadecydował, że „teraz jest już spokojny".

—  Sam pan widzi, jak panienka była pozamykana, gdy ją 

napadnięto i gdy wzywała naszej pomocy... — jęknął ojciec 
Jakub.

—  Tak — rzekł reporter ocierając spocone czoło. — Żółty 

Pokój był zamknięty jak kasa pancerna.

—  Rzeczywiście   —   zauważyłem.   —   Dlatego   jest   to 

najbardziej   zdumiewająca   zagadka,   jaką   znam.   Nawet   w 

fantazjach.   W   „Podwójnej   zbrodni   przy   ulicy   Morgue" 
Edgara Poe nie ma czegoś podobnego. Miejsce zbrodni było 

co   prawda   wystarczająco   zamknięte   na   to,   żeby   nie   mógł 
uciec człowiek, ale było jeszcze okno, przez które mógł się 

wśliznąć   sprawca   zbrodni   —   małpa.   Tu   nie   ma   mowy  o 
żadnym otworze jakiegokolwiek rodzaju. Zamknięte drzwi, 

zamknięte   okiennice,   zamknięte   okno!   Nawet   mucha   nie 
mogłaby się przedostać.

—  Rzeczywiście!   Rzeczywiście!   —   przyznał   Rouletabille 

ocierając   czoło,   spocone   bardziej   chyba   z   wysiłku 

umysłowego   niż   fizycznego.   —   Rzeczywiście!   To   wielka 
tajemnica.

— Zwierzątko Boże... — wyszeptał ojciec Jakub. — Nawet 

gdyby popełniło zbrodnię, nie mogłoby uciec. Słyszycie je? 

Cicho!... — dał znak, abyśmy umilkli.

Z   ręką   wyciągniętą   w   kierunku   bliskiego   lasu 

nadsłuchiwał czegoś, czego my nie słyszeliśmy.

— Uciekło... — szepnął wreszcie. — Trzeba by je zabić. To 

zwierzę   sprowadzi   na   nas   nieszczęście,   ale...   to   jest 

background image

Zwierzątko   Boże;   każdej   nocy   przychodzi   modlić   się   na 
grobie świętej Genowefy... nikt nie śmie go ruszyć z obawy, 

że Matka Klęcząca rzuci na niego urok...

— Jak wielkie jest Zwierzątko Boże?

—  Jak duży jamnik... to potwór, mówię panu! Kilka razy 

zadawałem   sobie   pytanie,   czy   to   nie   ono   pochwyciło 

pazurami za gardło naszą panienkę... Ale Zwierzątko Boże 
nie   nosi   butów,   nie   strzela   z   rewolweru   i   nie   ma   takiej 

dłoni!   —   wykrzyknął   ojciec   Jakub   wskazując   jeszcze   raz 
czerwony ślad ręki na ścianie. — A zresztą spostrzeżono by 

je   tak   samo   jak   człowieka   i   tak   samo   jak   człowiek   byłoby 
zamknięte w pokoju i pawilonie...

—  Oczywiście   —   powiedziałem.   —   Zanim   obejrzeliśmy 

Żółty   Pokój,   i   ja   także   się   zastanawiałem,   czy   to   nie   kot 

Matki Klęczącej.

— Ty także! — zawołał Rouletabille.

— A ty? — spytałem.
—  Ja nie, ani przez chwilę... Odkąd przeczytałem artykuł 

w ,,Matin", wiem, że tego nie zrobiło zwierzę. Przysięgam, 
że rozegrała się tu straszna tragedia! Ale nie mówicie nic o 

znalezionym berecie ani chustce, ojcze Jakubie?

— Sędzia je zabrał... — odpowiedział stary z wahaniem.

—  Nie widziałem ani chustki, ani beretu, ale mogę wam 

powiedzieć,   jak   wyglądają   —   powiedział   bardzo   serio 

reporter.

— O, pan jest bardzo sprytny... — Ojciec Jakub zakaszlał z 

zakłopotaniem.

— Chustka była duża, niebieska w czerwone paski, a beret 

stary,   baskijski...   Taki   jak   ten   —   dorzucił   Rouletabille, 
wskazując na głowę ojca Jakuba.

—  To   prawda...   pan   jest   jasnowidzem.   —   Ojciec   Jakub 

próbował   się   uśmiechnąć,   ale   daremnie.   —   Skąd   pan 

wiedział, że chustka jest niebieska w czerwone paski?

—  Gdyby   nie   była   niebieska   w   czerwone   paski,   nie 

znaleziono by jej wcale!

Nie zajmując się już więcej ojcem Jakubem, mój przyjaciel 

wyjął z kieszeni kawałek białego papieru i nożyczki, pochylił 

background image

się nad śladami butów, przyłożył papier do jednego z nich i 
zaczął wycinać. Otrzymał w ten sposób papierową stopę o 

bardzo wyraźnym kształcie. Dał ją mnie, prosząc, abym jej 
nie   zgubił.   Teraz   odwrócił   się   do   okna   i   pokazując   ojcu 

Jakubowi   Fryderyka   Larsana,   który   chodził   ciągle   nad 
brzegiem   stawu,   zapytał   niespokojnie,   czy   on   już   był   w 

Żółtym Pokoju.

—  Nie   —   odpowiedział   Robert   Darzac,   który   nie 

powiedział ani słowa od chwili, gdy Rouletabille podał mu 
kawałek   popalonego   papieru.   —   Twierdzi,   że   nie   musi 

oglądać   Żółtego   Pokoju,   że   zbrodniarz   wyszedł   z   niego   w 
sposób   zupełnie   naturalny   i   że   wytłumaczy   to   dzisiaj 

wieczorem.

Rzecz   dziwna.   Słuchając   słów   Roberta   Darzaka, 

Rouletabille zbladł.

—  Czyżby   Fryderyk   Larsan   odkrył   już   prawdę,   którą   ja 

dopiero   przeczuwam?   —   szepnął.   —   Fryderyk   Larsan   to 
mocny człowiek... i tęga głowa... podziwiam go... Ale tu nie 

wystarczy   zręczność   doświadczonego   detektywa.   Trzeba 
nam   więcej:   Trzeba   być   logicznym,   tak   logicznym, 

zrozumcie   mnie   dobrze,   jak   Bóg   był   logiczny,   gdy 
powiedział:   2 + 2 = 4. Chodzi o to, aby umieć posłużyć się 

rozumem w sposób właściwy.

Powiedziawszy to, wybiegł z pawilonu, przejęty myślą, że 

wielki,   sławny   Fred   może   uprzedzić   go   w   wyjaśnieniu 
zagadki Żółtego Pokoju.

Dogoniłem go na progu.
—  Stój!   Uspokój   się!...   —   zawołałem.   —   Nie   jesteś 

zadowolony?

— O, tak... — odpowiedział z głębokim westchnieniem. — 

Jestem bardzo zadowolony. Odkryłem wiele... 

— Ze zjawisk moralnych czy materialnych?

—  Kilka   wskazówek  natury  moralnej   i  jedną materialną. 

Popatrz na przykład na to.

Z kieszeni kamizelki wyjął szybko kawałek papieru, który 

musiał ukryć tam podczas wyprawy pod łóżko. Miał w nim 

zawinięty jeden jasny, kobiecy włos.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

W którym sędzia śledczy przesłuchuje panną 

Stangerson

W pięć minut później Józef Rouletabille pochylał się nad 

śladami stóp odkrytymi w parku, pod samym oknem sieni. 
W  tej   chwili  dobiegł do  nas  służący  z   zamku  i  zawołał  do 

Roberta Darzaka, wychodzącego z pawilonu:

—  Panie   Robercie!   Sędzia   śledczy   przesłuchuje   teraz 

właśnie panienkę!

Robert Darzac przeprosił nas szybko i pobiegł w kierunku 

zamku. Towarzyszył mu służący.

— Jeśli trup mówi — rzekłem — sprawa staje się ciekawa.

—  Trzeba się dowiedzieć — powiedział mój przyjaciel. — 

Chodźmy   do   zamku!   —   I   pociągnął   mnie   za   sobą.   Ale 

policjant   stojący   w   sieni   zamku   zabronił   nam   wejść   na 
schody pierwszego piętra.

Musieliśmy   czekać.   W   tym   czasie   w   pokoju   ofiary 

zamachu rozgrywała się taka scena:

Lekarz   domowy,   stwierdziwszy,   że   panna   Stangerson 

czuje   się   dużo   lepiej,  ale   obawiając   się   pogorszenia,   które 

uniemożliwiłoby   przesłuchanie,   czuł   się   w   obowiązku 
zawiadomić   o   tym   sędziego   śledczego.   Ten   postanowił 

przeprowadzić   natychmiast   krótki   wywiad.   Przy 
przesłuchaniu obecny był pan de Marquet, jego protokolant, 

pan Stangerson i lekarz. Tekst wywiadu  dostałem  później, 
już w czasie procesu.

Oto on, w swej całej prawniczej oschłości,
P y t a n i e :   Czy   jest   pani   zdolna,   bez   specjalnego 

zmęczenia,   podać   nam   kilka   szczegółów   w   sprawie 
strasznego napadu, którego ofiarą pani padła?

O d p o w i e d ź :   Czuję   się   dużo   lepiej   i   mogę   panu 

powiedzieć   wszystko,   co   wiem.   Gdy   weszłam   do   swego 

pokoju nie spostrzegłam nic niezwykłego...

P y t a n i e :   Przepraszam,   jeśli   pani   pozwoli,   ja   będę 

stawiał pytania, a pani będzie odpowiadała. To panią mniej 

background image

zmęczy niż długie opowiadanie.

O d p o w i e d ź :  Proszę bardzo.

P y t a n i e :   Co pani robiła w ciągu tego dnia? Chciałbym 

wiedzieć   wszystko   tak   dokładnie   i   drobiazgowo,   jak   tylko 

jest   to   możliwe.   Chciałbym   znać   każdy   pani   ruch   w   tym 
dniu.

O d p o w i e d ź :   Wstałam   późno,   o   dziesiątej,   ponieważ 

oboje   z   ojcem   wróciliśmy   w   nocy   po   obiedzie   i   przyjęciu 

wydanym   na   cześć   delegatów   Akademii   Nauk   w   Filadelfii 
przez prezydenta.

Gdy wyszłam ze swego pokoju o pół do jedenastej, ojciec 

był już w laboratorium. Pracowaliśmy  razem  do południa, 

później   spacerowaliśmy   przez   pół   godziny   po   parku. 
Śniadanie   zjedliśmy   w   zamku.   Potem   znów   półgodzinny 

spacer   do   wpół   do   drugiej,   jak   co   dzień.   Po   spacerze 
wróciliśmy   do   laboratorium.   Tu   zastaliśmy   pokojówkę 

sprzątającą mój pokój. Weszłam do Żółtego Pokoju, aby dać 
jej   kilka   drobnych   poleceń,   po   czym   pokojówka   opuściła 

pawilon, a ja wróciłam do pracy z ojcem.

O piątej udaliśmy się znowu na spacer i herbatę.

P y t a n i e :   Czy   przed   wyjściem   o   piątej   wchodziła   pani 

do swego pokoju?

O d p o w i e d ź: Nie, ale wchodził tam ojciec. Prosiłam go 

o kapelusz.

P y t a n i e :  Nie znalazł pan tam nic podejrzanego?
Pan S t a n g e r s o n :  Zupełnie nic.

P y t a n i e :   To   prawie   pewne,   że   zbrodniarza   nie   było 

jeszcze o tej porze pod łóżkiem. Czy drzwi do pokoju były 

zamknięte na klucz, gdy pani wychodziła?

O d p o w i e d ź :  Nie. Nie mieliśmy powodu zamykać...

P y t a n i e :  Na jak długo opuściliście państwo pawilon?
O d p o w i e d ź :  Na blisko godzinę.

P y t a n i e :  W tym czasie na pewno zbrodniarz dostał się 

do   pawilonu.   Ale   którędy?   Tego   nie   wiadomo.   Znaleziono 

wprawdzie w parku ślady kroków, które odchodzą od okna 
w   sieni,   ale   nie   znaleziono   takich,   które   przychodzą.   Czy 

okno w sieni było otwarte, czy wychodziła pani z ojcem?

background image

O d p o w i e d ź :  Nie przypominam sobie.
Pan S t a n g e r s o n :  Było zamknięte.

P y t a n i e :  A gdy państwo wracali?
P a n n a   S t a n g e r s o n :  Nie zwróciłam uwagi.

Pan S t a n g e r s o n :  Było zamknięte. Przypominam sobie 

dobrze, bo wchodząc powiedziałem głośno: „W czasie naszej 

nieobecności ojciec Jakub mógł otworzyć okno".

P y t a n i e :   To dziwne... Dziwne... Niech pan pamięta, że 

według   słów   ojca   Jakuba,   w   czasie   nieobecności   państwa 
otworzył je, zanim sam wyszedł. Państwo wrócili o szóstej 

do laboratorium i wzięli się znów do pracy?

Pan S t a n g e r s o n :  Tak, panie sędzio.

P y t a n i e :   I   nie   opuszczała   pani   laboratorium   aż   do 

chwili wejścia do swego pokoju?

Pan  S t a n g e r s o n :   Ani   moja   córka,   ani   ja.   Mieliśmy 

pilną pracę, i nie chcieliśmy stracić nawet minuty. W tym 

wypadku wszystkie inne sprawy stają się nieważne.

P y t a n i e :  Czy państwo jedli obiad w laboratorium?

O d p o w i e d ź :  Tak, z tej samej przyczyny. 
P y t a n i e :  Czy taki jest zwyczaj?

O d p o w i e d ź :  Nie, jadamy tam rzadko.
P y t a n i e :   Czy   zbrodniarz   mógł   wiedzieć,   że   będziecie 

państwo jedli obiad tego wieczoru w laboratorium?

Pan  S t a n g e r s o n :   Czy ja wiem? Nie, nie sądzę, panie 

sędzio. Postanowiliśmy zjeść obiad w laboratorium dopiero, 
gdy wracaliśmy o szóstej do pawilonu. Po drodze podszedł 

do nas gajowy i zatrzymał mnie; chciał, abym z nim obejrzał 
tę   część   lasu,   którą   przeznaczyłem   na   wyrąb.   Nie   miałem 

czasu, więc przełożyłem ten obowiązek na następny dzień; 
wtedy   też   poprosiłem   gajowego,   aby   poszedł   do   zamku   i 

uprzedził   kamerdynera,   że   będziemy   jedli   obiad   w 
laboratorium. Gajowy odszedł spełnić moje polecenie, a ja 

podążyłem   za   córką,   której   dałem   klucz   od   pawilonu. 
Zostawiła go w drzwiach z zewnątrz, sama zaś była już przy 

pracy.

P y t a n i e :   O   której   godzinie   weszła   pani   do   swego 

pokoju?

background image

O d p o w i e d ź :  O północy.
P y t a n i e :   Czy   ojciec   Jakub   wchodził   wieczorem   do 

Żółtego Pokoju?

O d p o w i e d ź: Tak, aby zamknąć okiennice ł zapalić 

lampkę, jak każdego wieczoru...

P y t a n i e :  Czy zauważył coś podejrzanego?

O d p o w i e d ź :  Byłby nam o tym powiedział. 
Ojciec   Jakub   jest   uczciwym   człowiekiem   i   bardzo   mnie 

kocha.

P y t a n i e :   Czy pan potwierdza, że ojciec Jakub później 

nie wychodził z laboratorium i że przez cały czas był razem z 
panem?

Pan  S t a n g e r s o n :   Jestem   tego   pewien.   Nie   mam 

żadnych wątpliwości!

P y t a n i e :   Czy natychmiast po wejściu do swego pokoju 

zamknęła   pani   drzwi   na   klucz   i   zasuwę?   Po   co   zachowała 

pani tyle ostrożności, wiedząc, że ojciec i służący są obok? 
Czyżby lękała się pani czegoś?

O d p o w i e d ź :   Mój   ojciec   miał   niedługo   wrócić   do 

zamku,   a   ojciec   Jakub   położyć   się   spać.   Poza   tym 

rzeczywiście czegoś się obawiałam.

P y t a n i e :   Obawy  pani sięgały  tak daleko, że pożyczyła 

pani sobie rewolwer ojca Jakuba, nic mu o tym nie mówiąc?

O d p o w i e d ź :   Tak,   to   prawda.   Nie   chciałam   nikogo 

przestraszyć,   tym   bardziej   że   moje   obawy   mogły   być 
zupełnie nieuzasadnione.

P y t a n i e :  Czego się pani obawiała?
O d p o w i e d ź :   Nie   umiem   tego   określić   dokładnie.   Od 

kilku   nocy   wydawało   mi   się,   że   słyszę   w   parku   i   poza 
parkiem,   w   okolicy   pawilonu,   niezwykłe   szmery,   czasem 

kroki,   trzaskanie   gałązek.   W   nocy   poprzedzającej   napad, 
około   trzeciej,   po   powrocie   z   pałacu   Elizejskiego,   stałam 

przez chwilę w oknie i byłam przekonana, że widzę cienie...

P y t a n i e :  Ile cieni?

O d p o w i e d ź :   Dwa   cienie,   kręcące   się   wokół   stawu... 

Później księżyc się schował i nic już nie widziałam. Każdego 

roku o tej porze przenosiłam się już do mego mieszkania w 

background image

zamku   i   wracałam   do   zimowych   zajęć,   ale   tym   razem 
powiedziałam   sobie,   że   nie   opuszczę   pawilonu,   dopóki 

ojciec   nie   skończy   referatu   dla   Akademii   Nauk.   Nie 
chciałam, żeby ta ważna, a tak pilna praca została zakłócona 

przez zmianę naszych zwykłych zajęć. Rozumie pan, że nie 
chciałam mówić ojcu o dziecinnych obawach ani powierzyć 

ich   Jakubowi,  który   nie  umiałby  ich   zachować  przy  sobie. 
Ponieważ   wiedziałam,   że   ojciec   Jakub   ma   rewolwer   w 

szufladzie   nocnego   stolika,   wykorzystałam   w   ciągu   dnia 
chwilę jego nieobecności, aby szybko pobiec na strych i wy-

nieść   broń.   Schowałam   ją   do   szuflady   swego   nocnego 
stolika.

P y t a n i e :  Czy ma pani wrogów?
O d p o w i e d ź :  Nie.

P y t a n i e :   Rozumie   pani   chyba,   że   te   wyjątkowe 

ostrożności są zaskakujące.

Pan  S t a n g e r s o n :   Rzeczywiście,   moje   dziecko.   To 

bardzo dziwne.

O d p o w i e d ź :   Mówię   panu,   że   od   dwóch   nocy   byłam 

niespokojna. Bardzo niespokojna. 

Pan S t a n g e r s o n :  Powinnaś była mi o tym powiedzieć. 

Popełniłaś   niewybaczalny   błąd.   Uniknęlibyśmy 

nieszczęścia!

P y t a n i e :   Czy   po   zamknięciu   drzwi   Żółtego   Pokoju 

położyła się pani spać?

O d p o w i e d ź :   Tak. Byłam bardzo zmęczona i zasnęłam 

od razu.

P y t a n i e :  Czy lampka pozostała zapalona?

O d p o w i e d ź :  Tak, ale ona daje bardzo słabe światło.
P y t a n i e :  Proszę powiedzieć, co zaszło dalej?

O d p o w i e d ź :   Nie wiem, czy długo spałam, ale nagle... 

obudziłam się... Krzyknęłam głośno...

Pan  S t a n g e r s o n :   Tak... straszny krzyk... „Morderca!" 

Dźwięczy mi jeszcze w uszach...

P y t a n i e :  A więc krzyknęła pani głośno i...?
O d p o w i e d ź :  Jakiś człowiek był w moim pokoju. Rzucił 

się na mnie, chwycił rękami za szyję, próbował mnie udusić. 

background image

Już   się   dusiłam,   gdy   nagle   moja   ręka   trafiła   do   otwartej 
szuflady   stolika,   w   której   schowałam   przygotowany   do 

strzału rewolwer. W tej chwili mężczyzna wyciągnął mnie z 
łóżka na podłogę i machnął mi nad głową czymś w rodzaju 

maczugi.   Zdążyłam   wystrzelić.   Jednocześnie   poczułam 
uderzenie, straszne uderzenie w głowę. Wszystko to odbyło 

się   dużo   szybciej,   niż   mogłabym   panu   opowiedzieć,   panie 
sędzio. Więcej nie wiem nic. 

P y t a n i e :  Nic więcej! Nie wie pani nic o sposobie, w jaki 

zbrodniarz mógł się wydostać z pokoju?

O d p o w i e d ź :   Nie   wiem...   Nic   więcej   nie   wiem.   Nie 

można   wiedzieć,   co   się   dzieje   wokół   nas,   gdy   się   jest 

nieprzytomnym.

P y t a n i e :  Czy człowiek ten był niski czy wysoki?

O d p o w i e d ź :   Widziałam   tylko   cień.   Wydawał   mi   się 

ogromny.

P y t a n i e :  Nie może nam pani udzielić żadnych dalszych 

wskazówek?

O d p o w i e d ź :   Nic więcej nie wiem, panie sędzio. Jakiś 

człowiek   rzucił   się   na   mnie,   ja   do   niego   strzeliłam...   Nie 

wiem nic więcej...

Na tym kończy się wywiad z panną Stangerson.

Józef Rouletabille  cierpliwie  czekał na Roberta Darzaka, 

który wkrótce przyszedł. Był w pokoju przyległym do pokoju 

panny   Stangerson,   słyszał   całą   rozmowę   i   powtórzył   ją 
memu   przyjacielowi   z   dokładnością,   wiernością   i 

posłuszeństwem,   które   zastanowiły   mnie   raz   jeszcze. 
Notował szybko cały wywiad, mógł więc przytoczyć prawie 

dosłownie pytania i odpowiedzi.

Rzeczywiście   —   Robert   Darzac   wyglądał   na   sekretarza 

mego   młodego   przyjaciela   i   postępował   jak   ktoś,   kto   nie 
może mu niczego odmówić i gotów dla niego pracować. Fakt 

zamknięcia   okna   zastanowił   bardzo   reportera,   tak   jak 
przedtem   sędziego   śledczego.   Poza   tym   poprosił   Roberta 

Darzaka   o   powtórzenie   przebiegu   zajęć   pana   i   panny 
Stangerson w dniu dramatu, tak jak to zeznawali sędziemu. 

Okoliczność jedzenia obiadu w laboratorium zainteresowała 

background image

go w najwyższym stopniu. Kazał sobie dwa razy powtórzyć, 
aby się upewnić, w jaki sposób gajowy dowiedział się o tym, 

że profesor i jego córka jedzą obiad w laboratorium.

Gdy Robert Darzac umilkł, powiedziałem:

— Przesłuchanie to niewiele posuwa sprawę naprzód.
— Cofa ją — rzekł Robert Darzac.

— Ono ją wyświetla...— stwierdził zamyślony Rouletabille.
 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Reporter i detektyw

Zawróciliśmy wszyscy trzej w stronę pawilonu.

Sto   metrów   przed   budynkiem   reporter   zatrzymał   nas   i 

wskazując małe krzewy po prawej stronie, powiedział:

— Stąd wyskoczył zbrodniarz, aby wejść do pawilonu.
Ponieważ   między   wielkimi   dębami   było   więcej   krzewów 

tego   rodzaju,   zapytałem,   dlaczego   zbrodniarz   wybrał 
właśnie te, a nie inne.

Rouletabille odpowiedział wskazując na ścieżkę biegnącą 

tuż przy krzakach i prowadzącą do drzwi pawilonu.

— Ścieżka, jak widzisz, jest wysypana żwirem. Zbrodniarz 

musiał   przejść   tędy,   ponieważ   na   mokrej   ziemi   nie 

znaleziono śladów jego kroków prowadzących do pawilonu. 
Skrzydeł nie miał. Szedł po żwirze, który toczył się pod jego 

obuwiem nie zachowując śladów. Zresztą później po ścieżce 
przeszło   jeszcze   wiele   innych   stóp,   bo   jest   to   najkrótsza 

droga z pawilonu do zamku. Krzaki roślin, które nie giną w 
zimie   —   laurów,   i   trzmieliny   —   zapewniły   zbrodniarzowi 

doskonałą   kryjówkę:   mógł   tu   oczekiwać   odpowiedniej 
chwili,   aby   dostać   się   do   pawilonu.   Człowiek   ukryty   za 

krzakami widział wychodzącego pana Stangersona z córką, 
a   później   ojca   Jakuba.   Ścieżka   wysypana   jest   prawie   do 

okną z sieni. Jeden ze śladów równoległych do ściany, jakie 
zauważyliśmy   przed   chwilą,   a   który   ja   widziałem   już 

przedtem, dowodzi, że zbrodniarz musiał zrobić tylko jeden 
krok, aby znaleźć się naprzeciw otwartego przez ojca Jakuba 

okna do sieni. Wówczas  wspiął się na palce i wskoczył do 
sieni.

— Po tym wszystkim i to jest możliwe — rzekłem.
—  Po   tym   wszystkim   co?   Możliwe?!   —   krzyknął 

Rouletabille   wpadając   nagle   w   złość,   którą   wywołałem 
zupełnie   nieświadomie.   —   Dlaczego   mówisz:   po   tym 

wszystkim... to jest zupełnie możliwe?!

background image

Przeprosiłem   go,   ale   był   za   bardzo   rozzłoszczony,   aby 

mnie słuchać.

Oświadczył,   że   podziwia   bojaźliwą   przezorność,   z   jaką 

niektórzy   ludzie   (czyli   ja)   podchodzą   do   najprostszych 

problemów,   nie   mając   nigdy   odwagi   powiedzieć   „tak"   lub 
„nie".   Ten   gatunek   inteligencji   prowadzi   ich   do   takich 

samych   wyników,   jakie   by   osiągnęli,   gdyby   natura 
zapomniała napełnić ich czaszki odrobiną szarej substancji. 

Ponieważ   wyglądałem   na   zgnębionego,   mój   młodszy 
przyjaciel,   biorąc   mnie   pod   rękę   zapewnił,   że   wcale   nie 

mówił tego do mnie i że bardzo mnie szanuje.

—  Ale — podjął — czasem zbrodnią jest nie myśleć, gdy 

można to robić. Jeśli w sprawie żwiru nie rozumuję tak, jak 
powinienem  —  dodał  —  to  chyba  będę  musiał  uwierzyć   w 

podróże powietrzne. — Mój drogi, lotnictwo nie jest jeszcze 
tak   powszechne,   żebym   mógł   podejrzewać,   że   zbrodniarz 

spadł   z   nieba.   Nie   mów   mi,   że   coś   jest   możliwe,   tylko 
dlatego,   że   niemożliwością   jest   coś   innego.   Wiemy   już,   iż 

człowiek   ten   wszedł   przez   okno,   i   wiemy   również,   kiedy 
wszedł. O piątej, podczas spaceru profesora z córką. Z faktu 

obecności pokojówki, która sprzątała Żółty Pokój o wpół do 
drugiej,   w   chwili   powrotu   profesora   i   jego   córki,   możemy 

wnioskować, że o tej godzinie zbrodniarza nie było jeszcze w 
pokoju   pod   łóżkiem.   Oczywiście   jeśli   pokojówka   nie   jest 

jego wspólniczką. Co pan o tym sądzi, panie Darzac?

Robert Darzac zaprzeczył ruchem głowy, mówiąc, że jest 

przekonany   o   wierności   pokojówki,   dziewczyny   bardzo 
uczciwej i przywiązanej do panny Stangerson.

— Poza tym — dodał — o piątej pan Stangerson wszedł do 

pokoju po kapelusz córki.

— Tak, jeszcze to — rzekł Rouletabille.
— A więc człowiek ten wszedł przez okno po piątej, tak jak 

mówiłeś   —   odezwałem   się.   —   Dobrze.   Ale   po   co   w   takim 
razie   zamknął   okno?   Przecież   musiało   to   zwrócić   uwagę 

tych, którzy je otworzyli?

—  Możliwe,   że   okno   nie   zostało   od   razu   zamknięte   — 

odpowiedział reporter. — Jeśli je zamknął, to dlatego, że ta 

background image

wysypana żwirem ścieżka zakręca w odległości dwudziestu 
pięciu metrów od pawilonu. A także z powodu trzech dębów 

rosnących w tym miejscu.

—  Co   pan   chce   przez   to   powiedzieć?   —   zapytał   Robert 

Darzac, słuchając z natężoną uwagą Rouletabille'a.

—  Wytłumaczę to panu w odpowiedniej chwili. Sądzę, że 

wyjawiłem ważną rzecz w tej sprawie. Oczywiście jeśli moja 
hipoteza jest słuszna.

— A jaka jest pana hipoteza?
— Nigdy jej pan nie usłyszy, jeśli nie okaże się prawdziwa. 

To   zbyt   poważna   sprawa,   nie   mogę   ujawniać   swoich 
przypuszczeń, dopóki są tylko przypuszczeniami.

— Czy ma pan już wyrobiony sąd o zbrodniarzu?
— Nie, panie Darzac. Nie wiem, kto jest zbrodniarzem, ale 

proszę się nie obawiać: będę wiedział!

Zauważyłem,   że   Robert   Darzac   był   bardzo   przejęty. 

Podejrzewałem nawet, że zapewnienie Rouletabille’a wcale 
go nie ucieszyło. Ale dlaczego, jeśli rzeczywiście obawiał się 

odkrycia   zbrodniarza,   pomagał  reporterowi   w   poszuki-
waniach?   Mój   młody   przyjaciel   musiał   odnieść   to   samo 

wrażenie, bo zapytał brutalnie:

— Czy panu się nie podoba to, że odkryję zbrodniarza?

— Chciałbym go zabić własną ręką! — zawołał narzeczony 

panny Stangerson z zaskakującą gwałtownością.

—  Wierzę panu — powiedział poważnie Rouletabille. Ale 

nie odpowiedział pan na moje pytanie.

Przechodziliśmy obok krzaków, o których reporter mówił 

przed   chwilą.   Wszedłem   tam   i   pokazałem   mu   widoczne 

ślady człowieka, który tu się ukrył. I tym razem Rouletabille 
miał rację.

—  Ależ   taki   Taki   —   powiedział   —   mamy   do   czynienia   z 

człowiekiem z krwi i kości, o takich samych możliwościach 

jak   my.   Wszystko   musi   się   wyjaśnić.   —   Powiedziawszy   to 
zażądał ode mnie papierowej stopy, którą mi powierzył.

Przyłożył   ją   do   wyraźnego   śladu   za   krzakami,   później 

podnosząc   się   bąknął:   „Do   licha".   Myślałem,   że   teraz 

pójdzie   po   śladach   odchodzących   od   okna   w   sieni,   ale   on 

background image

odciągnął   nas   dość   daleko   w   lewo,   mówiąc,   że   nie   ma 
potrzeby   wodzić   dalej   nosem   po   błocie,   ponieważ   wie   już 

dokładnie, którędy uciekał zbrodniarz.

— Poszedł pięćdziesiąt metrów aż do końca muru, później 

przeskoczył   przez   płot   i   fosę,   naprzeciw   małej   ścieżki 
prowadzącej nad staw. To najprostsza droga stąd nad staw.

— Skąd wiesz, że poszedł nad staw?
—  Ponieważ Fryderyk Larsan  nie opuszcza jego brzegów 

od rana. Musiał tam natrafić na ciekawe wskazówki.

W kilka minut później znaleźliśmy się nad stawem. Była 

to   maleńka   tafla   błotnistej   wody,   otoczona   trzcinami,   na 
której   kołysało   się   jeszcze   kilka   wątłych   liści   nenufarów. 

Wielki   Fred   na   pewno   zauważył   nasze   przyjście,   ale 
widocznie interesowaliśmy go mało, bo nie zwrócił na nas 

uwagi.  W  dalszym  ciągu  poruszał końcem  laski  coś,  czego 
nie widzieliśmy.

—  Spójrzcie   —   rzekł   Rouletabille   —   są   tu   nowe   ślady 

uciekającego   człowieka.   Okrążają   staw,   zawracają   i   giną 

wreszcie koło ścieżki łączącej staw z drogą do Epinay. Ten 
człowiek uciekał do Paryża.

—  Dlaczego   tak   sądzisz?   —   przerwałem.   —   Przecież   na 

ścieżce nie ma śladów?

—  Dlaczego?   Są   tu   ślady,   których   się   spodziewałem!   — 

wykrzyknął,   wskazując   bardzo   wyraźne   odbicie 

eleganckiego bucika.

— Panie Fredzie — zwrócił się do Fryderyka Lar- sana — 

czy te ślady są tu od chwili odkrycia zbrodni?

—  Tak,   młody   człowieku.   Zostały   odnalezione   z   dużym 

nakładem starań — odpowiedział Fred nie podnosząc głowy. 
— Widzi pan, są kroki przychodzące i odchodzące...

— Ten człowiek miał rower! — zawołał reporter.
Teraz, po obejrzeniu śladów roweru, którym towarzyszyły 

przychodzące   i   odchodzące   ślady   eleganckiego   bucika, 
uważałem, że mogę się wtrącić.

—  Rower   tłumaczy   zniknięcie   śladów   prostych, 

ordynarnych   chodaków   zbrodniarza   —   powiedziałem.   — 

Zbrodniarz   w   ciężkich   butach   wsiadł   na   rower!   Jego 

background image

wspólnik, mężczyzna w eleganckim obuwiu, czekał na niego 
nad brzegiem stawu z rowerem. -Czy należy przypuszczać, 

że zbrodniarz wykonywał polecenie człowieka w eleganckim 
obuwiu?

—  Nie!   Nie!   —   zaprzeczył   Rouletabille   z   dziwnym 

uśmiechem. — Spodziewałem się tych śladów od początku. 

Mam je, nie opuszczę ich! To są ślady zbrodniarza!

— Ale te drugie? Co o nich sądzisz?

— To są także ślady zbrodniarza.
— Więc było ich dwóch?

— Nie! Był tylko jeden. Nie miał wspólnika.
—  Bardzo   dobrze!   Bardzo   dobrze!   —   zawołał   ze   swego 

miejsca Fryderyk Larsan.

— Patrzcie — zawołał młody reporter wskazując na ziemię 

podeptaną ciężkimi podeszwami. — W tym miejscu usiadł i 
zdjął chodaki, które włożył dla zmylenia śledztwa; później 

zabrał   je   na   pewno   z   sobą   i   pozostał   już   we   własnym 
obuwiu. Doszedł do drogi prowadząc rower. Nie ryzykował 

jazdy na rowerze po tej niewygodnej ścieżce. Dowodzi tego 
lekki i wahający się ślad roweru na rozmiękłej ziemi. Gdyby 

zbrodniarz siedział na rowerze, koła zagłębiłyby się bardziej 
w ziemi. Nie, nie... był tylko jeden człowiek: morderca!

— Brawo! Brawo! — odezwał się znów wielki Fred. Zbliżył 

się nagle do nas, stanął przed Robertem Darzakiem i rzekł:

—  Gdybyśmy   tu   mieli   rower...   moglibyśmy   sprawdzić 

słuszność   rozumowania   tego   młodego   człowieka.   Panie 

Robercie,   nie   wie   pan,   czy   w   zamku   nie   ma   jakiegoś 
roweru?

—  Nie — odpowiedział Darzac. — Nie ma żadnego. Swój 

rower odwiozłem do Paryża cztery dni temu, kiedy byłem w 

zamku po raz ostatni przed zbrodnią.

—  Szkoda!   —   odparł   Fred   tonem   bardzo   chłodnym   i 

zwrócił   się   do   Rouletabille'a:   —   Jeśli   tak   dalej   pójdzie, 
zobaczy   pan,   że   dojdziemy   do   wspólnych   wniosków.   Czy 

pan   już   wie,   w   jaki   sposób   zbrodniarz   wyszedł   z   Żółtego 
Pokoju?

—  Tak   —   odpowiedział   mój   przyjaciel.   —   Mam   pewną 

background image

koncepcję...

—  Ja   także   —   ciągnął   Fred.   —   Powinniśmy   myśleć 

jednakowo,   bo   w   tej   sprawie   nie   ma   dwóch   sposobów 
rozumowania.   Czekam   na   przyjazd   mego   szefa,   aby 

wyjaśnić ją sędziemu śledczemu. 

— Ach! Ma przyjechać naczelnik Sûreté?

—  Tak, dziś po południu. Chcę wobec sędziego śledczego 

przeprowadzić w laboratorium konfrontację ze wszystkimi, 

którzy   grali   lub   mogli   grać   jakąś   rolę   w   dramacie. 
Zapowiada   się   to   bardzo   interesująco.   Szkoda,   że   pan   nie 

może być przy tym.

— Będę! — stwierdził Rouletabille.

—  Naprawdę?...   jest   pan   nadzwyczajny...   w   pańskim 

wieku... — odpowiedział detektyw tonem nie pozbawionym 

pewnej   ironii.  —  Mógłby   pan  być   świetnym   detektywem... 
gdyby pan miał trochę więcej rutyny, gdyby był pan mniej 

posłuszny   swemu   instynktowi   i...   guzom   swego   czoła. 
Obserwowałem to już wiele razy, panie Rouletabille: pan za 

dużo   dedukuje...   Nie   pozwala   pan   prowadzić   się   własnym 
obserwacjom...   Co  pan powie  na  przykład   o zakrwawionej 

chustce i czerwonej ręce na ścianie? Pan widział czerwony 
ślad — ja widziałem tylko chustkę... Słucham?

—  Cóż   —   rzekł   trochę   zaskoczony   Rouletabille   — 

zbrodniarz został zraniony w dłoń przez pannę Stangerson.

—  Al   Obserwacja   prostacka   i   instynktowna...   Niech   pan 

uważa,  jest pan  zbyt  naiwnie  logiczny,   panie  Rouletabille. 

Logika   zaprowadzi   pana   na   zły   trop,   jeśli   będzie   ją   pan 
traktował   tak   prymitywnie.   W   wielu   wypadkach   trzeba 

posługiwać   się   nią   łagodnie   i   z   pewnym   marginesem.   Ma 
pan   rację   mówiąc   o  rewolwerze   panny   Stangerson.   Ofiara 

strzelała,  to  pewne.   Ale   jest   pan   w   błędzie   twierdząc,   że 
zraniła zbrodniarza w rękę...

— Jestem tego pewny! — zawołał Rouletabille.
— Błędna obserwacja... — przerwał Fred niewzruszony. — 

Błędna   obserwacja!   Badanie   chustki,   niezliczone   małe, 
okrągłe,   szkarłatne   plamy   wyglądające   jak   krople,   które 

odnajduję   na   śladach   stóp,   a   powstałe   w   chwili,   gdy 

background image

stawiano   stopę   na   ziemi,   dowodzą,   że   zbrodniarz   nie   był 
ranny. Zbrodniarzowi ciekła krew z nosa!

Wielki Fred mówił to poważnie. Nie mogłem powstrzymać 

okrzyku.

Reporter   patrzył   na   Freda,   który   mu   się   przyglądał,   po 

czym odezwał się:

—  Człowiek,   któremu   płynęła   krew   z   nosa   na   rękę   i 

chustkę, wytarł dłoń o ścianę. To bardzo ważne — dodał — 

bo   zbrodniarz   nie   musi   być   ranny   w   rękę,   aby   być 
zbrodniarzem.   —   Rouletabille   zamyślił   się   głęboko,   po 

chwili rzekł: — Jest coś dużo groźniejszego od prymitywnej 
logiki,   panie   Larsan.   Jest   to   pewna   dyspozycja   umysłowa 

niektórych detektywów, która pozwala im w dobrej wierze 
na   łagodne   naginanie   logiki   do   potrzeb   ich   własnych 

koncepcji.   Pan   ma   już   swoje   wyobrażenie   o   zbrodniarzu, 
niech pan nie przeczy, panie Fredzie I Pański zbrodniarz nie 

powinien być ranny w rękę, bo w przeciwnym razie pańska 
koncepcja   upadłaby   sama   przez   się.   Szukał   pan   czegoś 

innego   i   co   innego   pan   znalazł.   To   niebezpieczny   system. 
Bardzo niebezpieczny! Polega on na wyimaginowaniu sobie 

zbrodniarza   i   wyszukaniu   potrzebnych   dowodów.  To   pana 
może wyprowadzić w pole. Niech pan się strzeże pomyłki, 

która czyha na pana!

Rouletabille,   uśmiechnięty,   z   rękami   w   kieszeniach, 

mierzył   wielkiego   Freda   swymi   małymi,   złośliwymi   i 
szyderczymi   oczkami.   Fryderyk   Larsan   spoglądał   w 

milczeniu na smyka, który uważał się za silniejszego niż on. 
Wzruszył   ramionami,   ukłonił   się   nam   i   odszedł   dużymi 

krokami,   uderzając   w   kamienie   przydrożne   swą   wielką 
laską.

Rouletabille   popatrzył   za   odchodzącym;   potem   odwrócił 

ku nam roześmianą i triumfującą twarz.

—  Pobiję   go!   —   zawołał.   —   Pobiję   Wielkiego   Freda, 

chociaż jest taki silny! Pobiję wszystkich! Rouletabille jest 

najsilniejszy! Wielki Fred, znany, sławny, olbrzymi Fred — 
rozumuje jak niezdara! Niezdara! Niezdara!

Zakreślił   nogą   taneczny   ruch   i   nagle   zatrzymał   się. 

background image

Poszedłem wzrokiem za jego spojrzeniem. Utkwione było w 
Robercie   Darzaku,   który   ze   zmienioną   twarzą   patrzył   na 

ścieżkę. Między jego śladami i śladami eleganckiego obuwia 
nie   było   żadnej   różnicy!   Myśleliśmy,   że   zemdleje.   Jego 

rozszerzone z przerażenia źrenice unikały nas przez chwilę, 
podczas gdy prawa dłoń nerwowym ruchem szarpała brodę, 

okalającą   szlachetną,   łagodną   i   pełną   rozpaczy   twarz. 
Wreszcie opanował się. Słabym głosem powiedział, że musi 

wrócić do zamku, po czym ukłonił się i odszedł.

—  Do   diabła!   —   syknął   Rouletabille.   I   on   wydawał   się 

zaskoczony. Wyciągnął z portfelu kawałek białego papieru i 
wyciął nożyczkami kształt eleganckiego obuwia zbrodniarza 

według   modelu   na   ziemi.   Później   przeniósł   tę   papierową 
formę na ślady bucików Darzaka. Pasowały doskonale. Re-

porter podniósł się i powtórzył: — Do diabła!...

Nie   miałem   odwagi   powiedzieć   słowa.   Wyobrażałem 

sobie,   że   to,   co   się   kłębiło   teraz   w   głowie   Rouletabille'a, 
musiało dotyczyć bardzo poważnych spraw.

—  Ja  jednak  wierzę...  —  powiedział  —  że  Robert Darzac 

jest człowiekiem szlachetnym.

Pociągnął   mnie   do   oberży   „Pod   Basztę",   którą   do-

strzegliśmy o kilometr dalej przy drodze, obok małej kępy 

drzew.

 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

„Teraz trzeba będzie zjeść coś krwistego”

Oberża   „Pod   Basztą"   nie   wyglądała   pięknie,   ale   lubię   te 

rudery o poczerniałych przez lata i dym belkach, owe oberże 
z   epoki   dyliżansów;   walące   się   budowle,   które   niedługo 

będą   już   tylko   wspomnieniem.   Należą   one   do   przeszłości, 
związane   są  z   historią,   coś   z   niej   przechowują   i   nasuwają 

myśli o starych baśniach i pełnych przygód podróżach.

Spostrzegłem od razu, że oberża „Pod Basztą" liczyła sobie 

co   najmniej   ze   dwa   wieki.   Kamień   i   gips   odpadł 
gdzieniegdzie   z   mocnej   drewnianej   konstrukcji,   której 

wiązania w kształcie X i V dzielnie jeszcze podtrzymywały 
stary  dach. Ten osunął się lekko  na swych  krokwiach,  tak 

jak   osuwa   się   czapka   na   czoło   pijaka.   Ponad   wejściem 
skrzypiał   na   jesiennym   wietrze   blaszany   szyld.   Miejscowy 

artysta namalował na nim coś w rodzaju wieży ze spiczas -
tym   dachem   i   latarnią,   taką   jaką   widzieliśmy   w   zamku 

Glandier. Pod szyldem, na progu, stał człowiek z miną dość 
odpychającą, zatopiony w ponurych myślach, jeśli sądzić ze 

zmarszczonego czoła i gniewnie ściągniętych, gęstych brwi. 
Gdy   znaleźliśmy   się   obok   niego,   raczył   nas   spostrzec   i 

zapytać   w   sposób   mało   zachęcający,   czy   sobie   czegoś 
życzymy. Był to najwidoczniej mało sympatyczny właściciel 

tego   uroczego   domostwa.   Gdy   wyraziliśmy   nadzieję   na 
otrzymanie śniadania, oświadczył, że nie ma nic do jedzenia 

i będzie mu bardzo trudno nam dogodzić. Mówiąc to patrzył 
na   nas   wzrokiem   pełnym   nieufności,   której   nie   umiałem 

sobie wytłumaczyć.

—  Może   pan   nas   wpuści   —   rzekł   Rouletabille   —   nie 

jesteśmy z policji.

—  Nie   boję   się   policji   —   odpowiedział   człowiek.   —   Nie 

boję się nikogo!

Dawałem   znaki   memu   przyjacielowi,   że   lepiej   się   nie 

napraszać,   ale   jemu   najwidoczniej   zależało   na   wejściu   do 

background image

oberży, bo przesunął się pod ramieniem mężczyzny i już był 
w izbie.

— Chodź! — zawołał. — Tu jest bardzo przyjemnie!
Rzeczywiście.   Na   kominku   płonęły   szczapy   drzewa. 

Zbliżyliśmy   się  i   wyciągnęliśmy   ręce   do  ognia:   tego  ranka 
czuło się już nadchodzącą zimę.

Izba była dość duża, stały w niej dwa ciężkie, drewniane 

stoły,   kilka   stołków   i   lada,   na   której   wabiły   oko   butelki   z 

sokiem   i   wódką.   Trzy   okna   wychodziły   na   drogę.   Lśniąca 
reklama   na   ścianie   polecała,   pod   rysunkiem   młodej 

paryżanki   podnoszącej   kieliszek,   aperitify   z   nowego 
wermutu. Na gzymsie wysokiego kominka oberżysta ustawił 

dużą ilość garnków i dzbanów z gliny i fajansu.

—  To piękny kominek, można by w nim wspaniale upiec 

kurczę — rzekł Rouletabille.

—  Nie   mamy   kurcząt   —   odpowiedział   właściciel   —   ani 

nawet marnego królika.

— Wiem o tym. „Teraz trzeba będzie zjeść coś krwistego" 

— powiedział Rouletabille jakimś szczególnym, żartobliwym 
tonem.

Przyznaję, że nie zrozumiałem tego zdania.
Dlaczego   Rouletabille   mówił   do   tego   człowieka:   „Teraz 

trzeba   będzie   zjeść   coś   krwistego"   i   dlaczego   oberżysta 
usłyszawszy to rzucił przekleństwo, ale natychmiast umilkł i 

podporządkował   się   naszym   życzeniom   tak   samo   potulnie 
jak Robert Darzac, gdy usłyszał przypominające proroctwo 

słowa: „Plebania nie straciła nic ze swego wdzięku ani ogród 
ze   swej   wspaniałości?"   Mój   przyjaciel   potrafił   widocznie 

porozumiewać   się   z   ludźmi   przy   pomocy   zdań   zupełnie 
niezrozumiałych.

Podzieliłem się z nim tymi spostrzeżeniami, ale roześmiał 

się. Wolałbym, aby mi wytłumaczył, on jednak położył tylko 

palec na wargach, dając mi do zrozumienia, że nie tylko sam 
nie   chce   mówić,   ale   i   mnie   zaleca   milczenie.   Tymczasem 

właściciel   otworzył   małe   drzwiczki   i   zawołał,   aby   mu 
podano pół tuzina jaj i kawałek polędwicy. Polecenie zostało 

wkrótce spełnione przez młodą, bardzo uprzejmą kobietę o 

background image

ślicznych,   jasnych   włosach   i   pięknych,   wielkich   oczach, 
które patrzyły na nas z ciekawością.

—  Wynoś   się   stąd!   —   zawołał   szorstko   oberżysta.   —   I 

żebym cię tu nie widział, jak przyjdzie Zielony Człowiek.

Kobieta   znikła.   Rouletabille   zabrał   się   do   jaj,   które   mu 

przyniesiono   w   misce;   i   mięsa   podanego   na   talerzu; 

umieścił   je   z   całą   ostrożnością   obok   siebie   na   kominku, 
zdjął   patelnię   i   ruszt   zawieszony   nad   ogniskiem   i   zaczął 

ubijać   omlet,   czekając,   aż   usmaży   się   befsztyk.   Zażądał 
jeszcze   dwóch   butelek   dobrego   jabłecznika   i   zdawał   się 

interesować gospodarzem tym mniej, im bardziej gospodarz 
interesował się nim. Człowiek ten przeszywał go wzrokiem, 

to   znów   patrzył   na   mnie   ze   źle   ukrywanym   niepokojem. 
Pozwalał   nam   spokojnie   przygotowywać   jedzenie.   Nasze 

nakrycia położył koło okna. Nagle usłyszałem, jak mruknął:

— Aha! Otóż i on! — i wściekły, z twarzą wyrażającą dziką 

nienawiść, podszedł do okna i wyjrzał na drogę.

Nie   musiałem   uprzedzać   o   tym   Rouletabille'a,   sam 

zostawił omlet i podążył za gospodarzem do okna. 

Stanąłem   obok   niego.   Jakiś   człowiek,   ubrany   w   zielone 

welurowe   ubranie   i   okrągłą   czapkę   tego   samego   koloru, 
zbliżał   się   spokojnym   krokiem,   paląc   fajkę.   Niósł 

przewieszoną   przez   ramię   fuzję   i   poruszał   się   ze   swobodą 
prawie salonową. Wyglądał na czterdzieści pięć lat, włosy i 

wąsy   miał   szpakowate.   Nosił   binokle.   Był   uderzająco 
piękny.   Przechodząc   koło   oberży   zawahał   się,   jakby 

zastanawiając   się,   czy   wejść.   Rzucił   spojrzenie   w   naszą 
stronę,   wypuścił   kilka   kłębów   dymu   z   fajki   i   tym   samym 

niedbałym krokiem poszedł dalej.

Spojrzeliśmy   na   gospodarza.   Błyszczące   oczy,   zaciśnięte 

pięści i drgające usta wskazywały, że jest bardzo wzburzony.

— Dobrze zrobił, że tu dzisiaj nie wszedł — syknął.

— Co to za człowiek? — zapytał Rouletabille przewracając 

omlet,

—  Zielony   Człowiek   —   burknął   oberżysta.   —   Pan   go   nie 

zna?   Tym   lepiej   dla   pana.   To   nic   niewarta   znajomość... 

gajowy pana Stangersona.

background image

— Zdaje się, że nie bardzo go pan lubi? — zapytał reporter.
— Nikt we wsi go nie lubi, proszę pana. Jest zarozumiały. 

Podobno   miał   kiedyś   majątek   i   nie   może   nikomu 
przebaczyć, że musiał iść na służbę, aby żyć. Bo gajowy to 

taki   sam   sługa   jak   każdy   inny,   prawda?   Daję   słowo! 
Tymczasem   ktoś   mógłby   powiedzieć,   że   to   on   jest 

właścicielem Glandier, że cała ziemia i lasy należą do niego. 
Nie pozwoli biedakowi zjeść kawałka chleba na trawie — na 

jego trawie!

— Zachodzi tu czasem?

Przychodzi aż za często. Ale ja dam mu do zrozumienia, że 

nie podoba mi się jego gęba. Jeszcze przed miesiącem nie 

napraszał mi się tutaj. Oberża „Pod Basztą" nie istniała dla 
niego. Nie miał czasu. Pewnie dlatego, że chodził w zaloty 

do   gospodyni   „Trzech   Lilii"   w   Saint   Michel.   Teraz  coś   się 
popsuło   w   miłości,   więc   szuka   rozrywek   gdzie   indziej. 

Dziwkarz!  Latawiec!  nicpoń!... żaden uczciwy  człowiek nie 
może go znieść!... Nawet dozorcy w zamku nie mogli patrzeć 

na Zielonego Człowieka!

—  A   czy   dozorcy   w   zamku   to   uczciwi   ludzie,   panie 

gospodarzu?

— Może mi pan mówić ojcze Mateuszu, tak się nazywam... 

I   jakem   Mateusz,   przysięgam,   że   dozorcy   są   uczciwymi 
ludźmi.

— A jednak aresztowano ich.
—  Cóż   z   tego?   Nie   chcę   się   mieszać   do   cudzych   spraw, 

ale...

— A co, ojcze Mateuszu, sądzicie o tej zbrodni?

—  O   zamachu   na   biedną   panienkę?   To   dzielna   osoba, 

lubiano ją we wsi... Co ja myślę?...

— Tak, co wy o tym myślicie? 
—  Może   nic...   a   może   i   dużo...   To   nikogo   nie   powinno 

obchodzić.

— Nawet mnie? — nalegał Rouletabille.

Oberżysta   popatrzył   na   niego   z   ukosa,   chrząknął   i 

odpowiedział: — Nawet pana...

Omlet   był   gotowy.   Usiedliśmy   przy   stole   i   jedliśmy   w 

background image

milczeniu. Nagle drzwi się otworzyły i na progu ukazała się 
stara, oparta na kiju kobieta, ubrana w łachmany, z trzęsącą 

się   głową   i   kosmykami   siwych   włosów   opadającymi   na 
czoło.

—  A,   jesteście,   Matko   Klęcząca!   Już   dawno   nie 

przychodziliście — rzekł gospodarz.

—  Chorowałam...   byłam   bliska   śmierci   —   powiedziała 

stara.   —   Może   czasem   macie   jakie   resztki   dla   Zwierzątka 

Bożego?   —   z   tymi   słowami   weszła   do   gospody,   a   za   nią 
wsunął się niewiarygodnie wielki kot. Zwierzę spojrzało na 

nas i miauknęło tak rozpaczliwie, że poczułem dreszcze. Nie 
słyszałem   nigdy   równie   złowrogiego   głosu.   Jakby   przy-

wołany tym miauknięciem, wszedł do izby jakiś mężczyzna. 
Był to Zielony Człowiek. Ukłonił się nam salutując i usiadł 

przy sąsiednim stole.

— Szklankę jabłecznika, ojcze Mateuszu.

Gdy Zielony Człowiek wszedł, ojciec Mateusz poderwał się 

i   ruszył   ku   niemu,   po   chwili   jednak   opanował   się   i 

odpowiedział:

—  Nie   ma   jabłecznika.   Ostatnią   butelkę   dałem   tym 

panom. 

—  To   dajcie   mi   szklankę   białego   wina   —   nie   okazując 

żadnego zdziwienia rzekł Zielony Człowiek.

—  Nie   ma   białego   wina.   Nic   nie   ma.   Nic   nie   ma!   — 

powtórzył głucho.

— A jak się czuje pani Mateuszowa? — zagadnął przybysz.

Na   to   pytanie   oberżysta   zacisnął   pięści,   odwrócił   się   do 

Zielonego Człowieka i z taką twarzą, jak by zaraz chciał się 

brać do bicia, bąknął:

— Dziękuję. Czuje się dobrze.

A   więc   młoda   kobieta   o   wielkich   oczach   była   żoną   tego 

wstrętnego   gbura   i   brutala,   który   obok   wszystkich   wad 

fizycznych posiadał poważną wadę charakteru: zazdrość.

Oberżysta   trzasnąwszy   drzwiami   wypadł   z   izby,   Matka 

Klęcząca   stała   ciągle   wsparta   na   swym   kiju,   z   kotem   u 
spódnicy. Zielony Człowiek zagadnął ją:

—  Byliście   chora,   Matko   Klęcząca?   Nie   widać   was   było 

background image

chyba z osiem dni.

— Tak, panie gajowy. Podniosłam się tylko trzy razy, aby 

pomodlić się do świętej Genowefy, naszej dobrej patronki. 
Resztę czasu przeleżałam na swoim barłogu. Nie ma komu 

mnie doglądać, tylko Zwierzątko Boże...

— Nie opuszczało was?

— Dzień i noc siedziało przy mnie. 
— Jesteście tego pewna?

— Jak zbawienia!
— Więc jak to się stało, Matko Klęcząca, że słyszano krzyk 

Zwierzątka Bożego w dzień zbrodni?

Matka Klęcząca stanęła przed gajowym i stuknęła kijem w 

podłogę.

—  Nie  wiem!  Chcecie,   żebym  wam  coś  powiedziała?  Nie 

ma   na   świecie   drugiego   zwierzęcia,   które   miałoby   taki 
głos... A tymczasem w noc zbrodni ja także słyszałam krzyk 

Zwierzątka   Bożego   na   dworze.   A   ono   leżało   na   moich 
kolanach,   panie   gajowy,    i  nie   zamiauczało   ani   razu. 

Przysięgam   panu!   Gdy   to   usłyszałam,   przeżegnałam   się, 
panie, jak bym usłyszała diabła.

Patrzyłem na gajowego, gdy zadawał to ostatnie pytanie, i 

jestem   w   błędzie,   jeśli   nie   dostrzegłem   na   jego   ustach 

szyderczego   uśmiechu.   W   tej   chwili   dobiegł   do   nas   hałas 
gwałtownej   kłótni.   Wydawało   się   nawet,   że   usłyszeliśmy 

głuche   uderzenia,   jak   by   kogoś   bito.   Zielony   Człowiek 
zerwał się i skoczył śmiało ku drzwiom obok kominka, ale 

one otworzyły się same i w progu stanął oberżysta.

— Niech się pan nie obawia, panie gajowy. To moją żonę 

zęby bolą — powiedział i roześmiał się głośno.

—  Macie,   Matko   Klęcząca   —   rzekł   podając   staruszce 

zawiniątko — to płucka dla waszego kota! 

Stara   skwapliwie   chwyciła   pakunek   i   wyszła.   Za   nią 

wyśliznął się kot.

— Nie chcecie mi nic podać? — zapytał Zielony Człowiek.

Teraz już ojciec Mateusz nie panował nad wściekłością:
— Nic nie ma dla pana! Nie ma nic! Niech się pan wynosi!

Zielony   Człowiek   spokojnie   napełnił   fajkę,   zapalił   ją,   po 

background image

czym   skłonił   się   nam   i   wyszedł.   Ledwie   zdążył   przestąpić 
próg, ojciec Mateusz zatrzasnął za nim drzwi i odwrócił się 

do   nas   z   krwią   nabiegły-   mi   oczami   i   pianą   na   ustach. 
Wskazując pięścią drzwi, syknął:

—  Nie   wiem,   kim   pan   jest,   pan,   który   przyszedłeś   mi 

powiedzieć:  „Teraz   trzeba  będzie  zjeść  coś krwistego".  Ale 

jeśli to was interesuje: on jest mordercą! — powiedziawszy 
to, wyszedł. Rouletabille wrócił do kominka i rzekł:

—  Teraz   usmażymy   befsztyk.   Co   sądzisz   o   jabłeczniku? 

Jest trochę cierpki, tak jak lubię.

Tego   dnia   nie   zobaczyliśmy   już   ojca   Mateusza.   Zupełna 

cisza   panowała   w   oberży,   gdy   wychodziliśmy,   zostawiając 

na stole pięć franków.

Rouletabille zmusił mnie do natychmiastowego przejścia 

prawie   mili   wokół   posiadłości   profesora   Stangersona. 
Zatrzymał się na dziesięć minut obok chaty węglarzy w lesie 

świętej   Genowefy   na   zakręcie   małej,   czarnej   od   sadzy 
dróżki, która prowadzi do drogi łączącej Epinay z Corbeil. 

Twierdził,   że   zanim   zbrodniarz   przedostał   się   na   teren 
posiadłości,   na   pewno   przeszedł   tędy,   można   to   było 

wywnioskować ze stanu jego obuwia.

—  Nie   wierzysz   w   to,   że   gajowy   jest   zamieszany   w   tę 

sprawę? — zapytałem.

—  Dowiemy się później — odpowiedział. — Nie obchodzi 

mnie,   co   mówił   oberżysta.   Mówił   z   nienawiścią.   Nie   dla 
Zielonego Człowieka zaprowadziłem cię na śniadanie „Pod 

Basztę"!

Z tymi słowami Rouletabille bardzo ostrożnie podszedł do 

domku   przy   furcie,   służącego   jako   mieszkanie   dla 
uwięzionych  rano dozorców. Z podziwu  godną zręcznością 

przedostał   się   przez   otwarte   okienko   do   wewnątrz:   po 
dziesięciu minutach wyszedł i powiedział: „Do licha!" A to w 

jego ustach znaczyło bardzo wiele.

Gdy   znaleźliśmy   się   znów   na   drodze   do   zamku, 

zauważyliśmy wielki ruch przy furcie. Zajechał jakiś powóz, 
a ludzie z zamku wyszli na jego spotkanie.

—  To   naczelnik   Sûreté   —   Rouletabille   wskazał 

background image

wysiadającego. — Zobaczymy teraz, co Fryderyk Larsan ma 
na wątrobie i czy jest przebieglejszy od innych... 

Za   powozem   naczelnika   jechały   trzy   inne,   zapełnione 

reporterami,   którzy   chcieli   także   dostać   się   do   parku.   Ale 

przy   furcie   stali   dwaj   policjanci   z   poleceniem 
niewpuszczania   nikogo.   Naczelnik   Sûreté   uspokoił 

niecierpliwość   reporterów,   przyrzekając,   że   wieczorem 
udzieli prasie wiadomości, oczywiście o ile nie przyniesie to 

szkody dalszemu śledztwu.

 

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

W którym Fryderyk Larsan tłumaczy, w jaki 

sposób zbrodniarz mógł wyjść z Żółtego Pokoju

Wśród   masy   papierów,   dokumentów,   wyjątków   z 

dzienników   i   akt,   jakimi   rozporządzam   w   sprawie 
Tajemnicy   Żółtego   Pokoju,   znajduje   się   dokument 

szczególnie ciekawy.

Jest   to   protokół   ze   słynnego   przesłuchania   świadków, 

które   miało   miejsce   tego   popołudnia   w   laboratorium 
profesora   Stangersona.   Odbywało   się   ono   w   obecności 

naczelnika   Sûreté.   Sprawozdanie   to   zawdzięczamy 
protokolantowi   pana   Maleine,   który   idąc   za   przykładem 

sędziego   śledczego,   w   wolnych   chwilach   zajmował   się 
twórczością literacką.

Miało być ono częścią książki, która nigdy się nie ukazała, 

a miała nosić tytuł: „Moje przesłuchania".

Ofiarował   mi   to   sprawozdanie   sam   autor   wkrótce   po 

rozwiązaniu zagadki.

Oto   ono.   Nie   jest   to   tylko   sucha   relacja   z   pytań  i 

odpowiedzi.   Protokolant   notował   tu   często   swoje   osobiste 

wrażenia.

 

OPOWIADANIE PROTOKOLANTA SĄDOWEGO

Już   od   godziny   —   opowiada   autor   —   sędzia   śledczy   i   ja 

znajdowaliśmy się w Żółtym Pokoju wraz z przedsiębiorcą, 
który   według   planów   profesora   Stangersona   budował 

pawilon. Przedsiębiorca przybył z jednym robotnikiem. Pan 
de   Marquet   kazał   robotnikowi   oczyścić   ściany,   to   znaczy 

zerwać   zupełnie   tapety.   Uderzenia   młotków   i   oskardów 
udowodniły   nam,   że   żaden   otwór   nie   istnieje.   Długo 

ostukiwano   podłogę   i   sufit.   Nie   odkryliśmy   nic.   Pan   de 
Marquet był zachwycony i powtarzał: — Co za sprawa, panie 

background image

przedsiębiorco! Co za sprawa! Zobaczy pan, że nigdy się nie 
dowiemy, jak zbrodniarz wyszedł z tego pokoju.

Nagle   rozpromieniony   pan   de   Marquet   raczył   so-   pie 

przypomnieć,   że   jego   obowiązkiem   jest   jednak   szukać 

rozwiązania. Wezwał więc sierżanta policji i rzekł:

— Idźcie do zamku i poproście pana Roberta Darzaka, aby 

przyszedł   do   laboratorium.   Ojciec   Jakub   niech   także 
przyjdzie.   Każcie   swoim   ludziom   przyprowadzić   oboje 

dozorców.

W pięć minut później wszyscy zebrali się w laboratorium. 

Przybyły   do   Glandier   naczelnik   Sûreté   przyszedł   również. 
Siedziałem przy biurku pana Stangersona, gotowy do pracy, 

kiedy   pan   de   Marquet   wystąpił   z   małą   przemową,   równie 
orginalną jak niespodziewaną: 

—  Ponieważ dotychczasowe śledztwo — rzekł — nie dało 

żadnych   wyników,   więc   jeśli   państwo   pozwolą,   odrzucimy 

tym   razem   stary   system   przesłuchiwania.   Nie   będę   was 
wzywał kolejno. Wszyscy zostaniemy tutaj: pan Stangerson, 

pan   Robert   Darzac,   ojciec   Jakub,   oboje   dozorcy,   pan 
naczelnik Sûreté, pan protokolant i ja. Będziemy wszyscy na 

jednakowych   prawach.   Dozorcy   zechcą   na   chwilę 
zapomnieć,   że   są   aresztowani.   Będziemy   rozmawiali. 

Zaprosiłem tu wszystkich na rozmowę. Jesteśmy na miejscu 
zbrodni   —   o   czym   więc   możemy   mówić,   jeśli   nie   o   niej. 

Mówmy   więc.   Mówmy   dużo,   inteligentnie   lub   głupio. 
Powiedzmy   wszystko,   co   przyjdzie   nam   do   głowy.   Bez 

metody,   bo   metoda   nie   doprowadziła   nas   do   niczego. 
Odwołuję   się   z   gorącą   prośbą   do   wielkiego   boga   — 

Przypadku. Zaczynajmy!

Po czym, przechodząc obok mnie szepnął:

—  No   co,  wyobraża   pan   sobie,  co   za   scena?   Wymyśliłby 

pan   kiedy   coś   takiego?   Zrobię   z   tego   jednoaktówkę   do 

„Wodewilu" — zatarł ręce z zadowoleniem.

Spojrzałem   na   pana   Stangersona.   Lekarze   orzekli,   że 

panna Stangerson może przeżyć zadane rany. Ale nadzieja 
nie starła ze szlachetnej twarzy profesora wyrazu wielkiego 

cierpienia. Ten człowiek był przeświadczony o śmierci swej 

background image

córki i to go załamało. Jego niebieskie oczy, jasne i łagodne, 
wyrażały nieskończony smutek. Miałem okazję kilkakrotnie 

widzieć   pana   Stangersona   w   czasie   uroczystości 
publicznych. Uderzył mnie wtedy wyraz tych oczu, czystych 

jak  u dziecka. Było to spojrzenie marzycielskie, wzniosłe  i 
nierzeczywiste, spojrzenie wynalazcy lub obłąkanego. Obok 

niego   widziano   zawsze   jego   córkę.   Podobno   nigdy   się   nie 
rozłączali.

Panna   Stangerson,  która   miała  wówczas  trzydzieści   pięć 

lat   wyglądając   zaledwie   na   trzydzieści,   poświęciła   się 

całkowicie   nauce.   Jej   królewska   uroda   bez   jednej 
zmarszczki, zwycięska wobec czasu  i  miłości, ciągle jeszcze 

budziła   zachwyt.   Czy   mogłem   wówczas   przewidzieć,   że 
pewnego   dnia   znajdę   się   u   wezgłowia   jej   łóżka   ze   swymi 

papierami,   że   zobaczę   ją   prawie   umierającą,   gdy   będzie 
opowiadać   nam   z   wysiłkiem   najbardziej   potworną   i   naj-

bardziej  tajemniczą historię, jaką słyszałem w ciągu  mojej 
pracy?   Czy   mogłem   przewidzieć,   że   tak   jak   dzisiejszego 

popołudnia, znajdę się naprzeciw zrozpaczonego ojca, który 
daremnie   usiłuje   wytłumaczyć   sobie,   jakim   sposobem 

morderca jego córki zdołał mu się wymknąć?

— Zaczynamy, panie Stangerson — rzekł pan de Marquet z 

powagą — proszę usiąść dokładnie na tym samym miejscu, 
na   którym   znajdował   się   pan,   gdy   córka   pana   wyszła   do 

swego pokoju.

Pan   Stangerson   podniósł   się   i   usiadł   w   odległości 

pięćdziesięciu centymetrów od drzwi Żółtego Pokoju. Mówił 
głosem bezbarwnym, jakby martwym.

—  Tu   się   znajdowałem.   Koło   godziny   jedenastej,   po 

zakończeniu   małego   doświadczenia   chemicznego   w 

piecykach laboratoryjnych, przesunąłem tutaj swoje biurko, 
ponieważ ojciec Jakub, który spędził wieczór na czyszczeniu 

niektórych   przyrządów,   potrzebował   miejsca   na   ich 
ułożenie.   Moja   córka   pracowała   przy   tym   samym   biurku. 

Gdy   wstała,   pocałowała   mnie,   pożegnała   ojca   Jakuba,   a 
następnie musiała przecisnąć się z trudem między biurkiem 

i drzwiami, aby wejść do swego pokoju. To panu udowodni, 

background image

że   byłem   bardzo   blisko   miejsca,   w   którym   usiłowano 
popełnić zbrodnię.

— Co się stało z tym biurkiem? — przerwałem, posłuszny 

życzeniu   szefa,   aby   wtrącać   się   do   „rozmowy".   —   Co   się 

stało   z   biurkiem,   gdy   pan   usłyszał   krzyk:   „Morderca!"   i 
strzały rewolwerowe?

—  Aby   przedostać   się   do   drzwi,   odepchnęliśmy   je   pod 

ścianę   —  odpowiedział  ojciec Jakub   —  prawie  na to  samo 

miejsce, gdzie stoi teraz, panie protokolancie.

Ciągnąłem   dalej   swoje   rozumowanie,   które   zresztą 

uważałem tylko za hipotezę.

—  Czy   biurko   stało   tak   blisko   drzwi,   że   człowiek, 

wychodzący chyłkiem z pokoju, mógł wśliznąć się pod nie i 
przejść niepostrzeżony? 

— Pan ciągle zapomina o tym — wtrącił pan Stangerson ze 

znużeniem   —   że   moja   córka   zamknęła   drzwi   na   klucz   i 

zasuwę, że drzwi pozostały  zamknięte  i że myśmy dobijali 
się do nich od momentu zbrodniczego napadu. Byliśmy przy 

drzwiach,   gdy   toczyła   się   walka   mego   biednego   dziecka   z 
mordercą. Odgłosy tej walki dochodziły do nas, słyszeliśmy 

moją nieszczęśliwą córkę duszącą się pod naciskiem palców, 
których krwawe ślady pozostały na jej szyi. Chociaż napad 

był   nagły,   my   byliśmy   równie   prędcy   i   natychmiast 
znaleźliśmy się pod drzwiami, które dzieliły nas od miejsca 

dramatu.

Wstałem,   podszedłem   do   drzwi   i   zbadałem   je   bardzo 

uważnie jeszcze raz. Później odszedłem zniechęcony.

—  Wyobraźcie   sobie   —   rzekłem   —   że   dolna   część   drzwi 

może   być   otwarta   bez   otwierania   całych   drzwi,   a   zagadka 
zostanie   rozwiązana.   Niestety,   to   ostatnie   przypuszczenie 

jest nie do przyjęcia po zbadaniu drzwi. Są to mocne i grube 
drzwi   dębowe,   zbudowane   tak,   że   tworzą   niepodzielną 

całość. Widać to mimo uszkodzeń spowodowanych przy ich 
wyważaniu.

— O tak — zawołał ojciec Jakub — to stare, mocne drzwi 

przeniesione   tutaj   z   zamku.   Teraz   już   się   takich   nie   robi. 

Musieliśmy   użyć   żelaznej   sztaby,   aby   dać   im   radę   we 

background image

czworo,   bo   dozorczyni   też   nam   pomagała.   To   dzielna 
kobieta,   panie   sędzio.   Przykro   patrzeć,   że   teraz   są 

aresztowani.

Ojciec   Jakub   nie   skończył   jeszcze   mówić,   gdy   płacze   i 

skargi   dozorców   rozpoczęły   się   od   nowa.   Nigdy   nie 
widziałem tak płaczliwych oskarżonych. Patrzyłem na nich 

ze wstrętem; nawet zakładając ich niewinność nie mogłem 
zrozumieć, dlaczego obojgu zabrakło opanowania w obliczu 

nieszczęścia. W podobnych wypadkach spokój znaczy więcej 
niż   wszystkie   łzy,   jakie   wylewają   najczęściej   symulanci   i 

hipokryci.

—  Dość tych płaczów, powtarzam raz  jeszcze!  — zawołał 

pan de Marquet. — We własnym interesie powiedzcie nam, 
co   robiliście   pod   oknami   pawilonu   w   czasie,   gdy 

mordowano   waszą   panią?   Znajdowaliście   się   obok 
pawilonu, gdy spotkał was ojciec Jakub.

— Szliśmy na spacer... — wyjąkali oboje. Kobieta dodała: 

— Ach, gdybyśmy go złapali, miałby za swoje...

I tym razem nie udało nam się wyciągnąć od nich nawet 

dwóch rozsądnych zdań. Wypierali się gwałtownie, wzywali 

Boga  i   wszystkich   świętych   na  świadków,   że  byli   w łóżku, 
gdy usłyszeli strzał.

—  Były   dwa   strzały,   nie   jeden.   Widzicie   sami,   jak 

kłamiecie.   Jeśli   usłyszeliście   jeden,   musieliście   usłyszeć   i 

drugi. 

—  Dobry Boże! Panie sędzio, myśmy słyszeli tylko drugi. 

Pewnie spaliśmy jeszcze, gdy strzelono pierwszy raz...

—  A   jednak   były   dwa   strzały   —   rzekł   ojciec   Jakub.   — 

Jestem   pewien,   że   w   rewolwerze   magazynek   był   pełny. 
Znaleźliśmy   dwie   wypalone   łuski,   dwie   kule   i   słyszeliśmy 

zza drzwi dwa strzały. Prawda, panie profesorze?

— Tak — potwierdził pan Stangerson — były dwa strzały. 

Najpierw jeden głuchy, później drugi, głośny.

—  Dlaczego wciąż kłamiecie? — zawołał pan de Marquet, 

zwracając  się  do  dozorców.  —  Myślicie,  że  policja  jest tak 
głupia   jak   wy?   Wszystko   dowodzi,   że   w   chwili   dramatu 

byliście na dworze, blisko pawilonu. Co robiliście tam? Nie 

background image

chcecie   powiedzieć?   Milczenie   potwierdza   wasz   udział   w 
napadzie. — Z kolei zwrócił się do pana Stangersona: — Nie 

mogę   sobie   inaczej   wytłumaczyć   ucieczki   zbrodniarza,   jak 
tylko przy pomocy tych dwojga. Natychmiast po wyważeniu 

drzwi,   gdy   pan   zajął   się   swym   nieszczęśliwym   dzieckiem, 
dozorca   z   żoną   ułatwili   ucieczkę   nędznikowi,   który 

prześliznął   się   poza   nimi,   przeszedł   do   okna   w   sieni   i 
wyskoczył   do   parku.   Dozorca   zamknął   za   nim   okno   i 

okiennice. Same się przecież nie zamknęły. Oto, co ja myślę. 
Jeśli ktoś wyobraża to sobie inaczej, niech mówi. 

— To nieprawdopodobne — powiedział pan Stangerson. — 

Nie   wierzę   w   winę   ani   współudział   dozorców,   chociaż   nie 

rozumiem, co mogli robić o tej porze w parku. Powtarzam: 
to nieprawdopodobne, ponieważ dozorczyni trzymała lampę 

i nie ruszyła się z progu pokoju, kiedy ja nachylałem się nad 
córką.   Byłoby   niemożliwością   wejść   albo   wyjść   z   tego 

pokoju   nie   przechodząc   przez   ciało   mojej   córki   i   nie 
potykając się o nie. To niemożliwe, ponieważ ojcu Jakubowi 

i dozorcy wystarczyło spojrzeć na pokój i pod łóżko, co i ja 
zrobiłem   wchodząc,   aby   widzieć,   że   w   pokoju   nie   było 

nikogo poza moim umierającym dzieckiem.

— A co pan o tym myśli, panie Darzac? Pan jeszcze nic nie 

mówił — zapytał sędzia.

Robert   Darzac   odparł,   że   nic   w   tej   sprawie   nie   ma   do 

powiedzenia.

— A pan, naczelniku?...

Pan Dax, naczelnik Sûreté, aż do tej chwili tylko słuchał i 

oglądał pokój. Wreszcie raczył się odezwać:

—  Zanim znajdzie się zbrodniarz, trzeba odnaleźć motyw 

zbrodni. To nas trochę posunie naprzód.

—  Panie   naczelniku,   wygląda,   że   zbrodnia   została 

popełniona   z   niskich   pobudek   —   odpowiedział   pan   de 

Marquet.   —   Ślady   zostawione   przez   mordercę,   ordynarna 
chustka i zniszczony beret, pozwalają sądzić, że zbrodniarz 

nie   należał   do   wyższych   klas   społecznych.   Może   dozorcy 
mogliby to nam wyjaśnić?...

Naczelnik   Sûreté   zwrócił   się   do   pana   Stangersona   i 

background image

ciągnął   dalej   zimnym   tonem,   będącym,   moim   zdaniem, 
dowodem głębokiej inteligencji i silnego charakteru:

i

— Czy panna Stangerson miała wkrótce wyjść za mąż?
Profesor spojrzał ze smutkiem na Roberta Darzaka.

—  Tak,   za   mego   przyjaciela,   którego   rad   bym   nazwać 

synem... za Roberta Darzaka.

— Panna Stangerson czuje się dużo lepiej i szybko wyleczy 

się   ze   swych   ran.   Małżeństwo   będzie   tylko   opóźnione, 

prawda? — badał szef Sûreté.

— Mam nadzieję.

— Jak to? Nie jest pan tego pewien?
Pan   Stangerson   umilkł.   Robert   Darzac   był   zmieszany. 

Zauważyłem   to   po   drżeniu   jego   ręki,   szarpiącej   łańcuszek 
zegarka.   Nic   nie   ujdzie   mojej   uwagi.   Pan   Dax   zakaszlał 

podobnie jak pan de Marquet, gdy jest zakłopotany:

—  Pan   rozumie   —   rzekł   —   że   w   tak   zawiłej   sprawie   nie 

możemy   niczego   pominąć.   Musimy   wiedzieć   o   wszystkim, 
nawet o najmniejszej, najbłahszej rzeczy dotyczącej ofiary... 

Wskazówki,   na   pozór   nieznaczne...   Dlaczego   przypuszcza 
pan teraz, że to małżeństwo może nie dojść do skutku, skoro 

mamy prawie pewność uratowania życia panny Stangerson? 
Powiedział   pan:   mam   nadzieję.   Ta   nadzieja   wygląda   jak 

wątpliwość. Dlaczego pan wątpi?

Pan Stangerson odrzekł z widocznym wysiłkiem:
— Tak. Ma pan rację... Lepiej, aby pan wiedział wszystko. 

Zresztą, Robert Darzac będzie tego samego zdania.

Robert Darzac, którego bladość w tej chwili wydawała mi 

się   nienaturalna,   potwierdził   ruchem   głowy,   że   podziela 
zdanie profesora. Nie był w stanie wykrztusić słowa.

— Musi pan wiedzieć, panie naczelniku — mówił dalej pan 

Stangerson   —   że   córka   moja   postanowiła   nigdy   mnie   nie 

opuszczać   i   dotrzymywała   tego   mimo   moich   próśb.   Wiele 
razy  namawiałem  ją na małżeństwo. Uważałem to za swój 

obowiązek.   Roberta   Darzaka   znaliśmy   od   dawna.   Robert 
Darzac kocha moją córkę.

Przez   pewien   czas   miałem   prawo   wierzyć,   że   i   on   jest 

kochany, kiedy z radością usłyszałem z ust córki, że w końcu 

background image

zgadza się na małżeństwo, którego tak pragnąłem.

Jestem   już   stary.   Była   to   szczęśliwa   chwila,   gdy 

dowiedziałem się wreszcie, że po mojej śmierci będzie miała 
obok siebie kogoś, kogo kocham i szanuję za wielkie serce i 

wiedzę,   i   kto   będzie   ją   kochał   i   podejmie   z   nią   naszą 
wspólną pracę. Tymczasem, na dwa dni przed wypadkiem, 

nie wiem z jakiego powodu, moja córka powiedziała mi, że 
nie poślubi Roberta Darzaka.

Zapadło ciężkie milczenie.
—Czy   panna   Stangerson   nie   dała   panu   żadnego 

wyjaśnienia?   —   zapytał   pan  Dax.   —  Nie   wyjawiła   w   ogóle 
powodu?

— Powiedziała mi, że jest już za stara na małżeństwo... że 

czekała zbyt długo... że zastanowiła się dobrze... że szanuje i 

kocha   nawet   Roberta   Darzaka,   ale   woli,   żeby   sprawy 
pozostały   tak,   jak   były   dotychczas.   Powiedziała   także,   że 

będzie   szczęśliwa   widząc,   iż   więzy   czystej   przyjaźni,   jaka 
łączyła   nas   z   Robertem   Darzakiem,   zacieśniają   się   jeszcze 

bardziej, ale o małżeństwie nie chce już nigdy słyszeć.

— To dziwne — mruknął pan Dax.

— Dziwne — powtórzył pan de Marquet.
Pan Stangerson odrzekł z bladym i chłodnym uśmiechem:

— Motywu zbrodni trzeba szukać gdzie indziej...
— W każdym razie — powiedział zniecierpliwiony pan Dax 

— nie jest nim kradzież.

— O, tego jesteśmy pewni! — wykrzyknął sędzia śledczy.

W tej chwili drzwi laboratorium otworzyły się.
Sierżant,   policji   podał   sędziemu   śledczemu   jakiś   bilet! 

Pan de Marquet przeczytał go i wykrzyknął: — Tego już za 
wiele! 

— Co to takiego? — zapytał naczelnik Sûreté.
—  Kartka   od   pewnego   reportera   z   „Epoki”,   pana   Józefa 

Rouletabille.   Pisze   on:   „Jednym   z   motywów   zbrodni   była 
kradzież".

Naczelnik Sûreté uśmiechnął się:
— Ach, młody Rouletabille... Słyszałem już o nim, uchodzi 

za geniusza... Niech mu pan pozwoli wejść, panie sędzio.

background image

Wpuszczono Józefa Rouletabille. Poznałem go dziś rano w 

pociągu wiozącym  nas do Epinay-sur -Orge. Dostał się do 

naszego przedziału wbrew mej woli. Przyznaję się szczerze, 
że jego maniery, swoboda, jego dawanie do zrozumienia, że 

domyśla   się   czegoś   w   sprawie,   w   której   sprawiedliwość 
niczego nie może dociec, uprzedziły mnie do niego. W ogóle 

nie   lubię   dziennikarzy,   to   warchoły   i   tupeciarze,   których 
unikać   trzeba   jak   zarazy.   Ten   gatunek   ludzi   uważa,   że 

wszystko   im   wolno,   i   nie   szanuje   niczego.   Gdy   ma   się 
nieszczęście zgodzić z nimi w jakiejś sprawie i pozwolić im 

się zbliżyć, stają się natychmiast napastliwi.

Ten wyglądał najwyżej na dwadzieścia lat, a bezczelność, z 

jaką   nas   wypytywał   i   dyskutował   z   nami,   sprawiła,   że 
wydawał mi się wyjątkowo wstrętny.'

Zresztą miał szczególny sposób prowadzenia rozmowy: po 

prostu   kpił   z   nas   sobie.   Wiem   dobrze,   że   „Epoka"   jest 

wpływową  gazetą,  z którą trzeba żyć w zgodzie, ale  nawet 
ona zrobiłaby lepiej nie biorąc szczeniaków na redaktorów.

Józef   Rouletabille   wszedł   do   laboratorium,   ukłonił   się 

nam i zaczekał, aż pan de Marquet zapyta go o wyjaśnienie.

— Pan twierdzi — rzekł sędzia — że zna motyw zbrodni? I 

że tym motywem, mimo wszystko, była kradzież?

—  Nie,   panie   sędzio.   Wcale   nie   twierdzę,   że   motywem 

zbrodni była kradzież, i nie wierzę w. to.

— Cóż więc znaczy ten bilet?
— Mówi on o tym, jednym z motywów była kradzież.

— Z czego pan to wywnioskował?
—  Jeśli   zechcecie   mi   panowie   towarzyszyć,   pokażę   wam 

dowody.

I młody człowiek  zaproponował, abyśmy przeszli  za nim 

do sieni. Poszliśmy. Tutaj skierował się w stronę umywalni i 
poprosił   sędziego,   aby   ukląkł   obok   niego.   Światło 

przedostawało   się   do   umywalni   przez   oszklone   drzwi   od 
sieni i gdy drzwi te były otwarte, było w niej zupełnie jasno. 

Pan   de   Marquet   i   Józef   Rouletabille   uklękli   na   progu. 
Reporter wskazał jakieś miejsce na kaflach podłogi.

— Ojciec Jakub nie mył tej posadzki od dłuższego czasu — 

background image

rzekł. — Widać to po kurzu, który ją pokrywa. Teraz proszę 
spojrzeć   na   te   dwa   ślady   szerokich   stóp   i   na   czarny   pył, 

który   znaczy   wszędzie   kroki   zbrodniarza.   Ten   pył   jest 
miałem węglowym ze ścieżki, wiodącej przez las w Epinay 

do Glandier. Wie pan, że jest tam wioska węglarzy, którzy 
produkują   duże   ilości   węgla   drzewnego.   Otóż   co   zrobił 

zbrodniarz:   dostał   się   tutaj   po   południu,   gdy   w  pawilonie 
nie było nikogo, i popełnił kradzież.

—  Ale   jaką   kradzież?   Co   ukradł?   Jakie   pan   ma   dowody 

kradzieży?

— Na ślad kradzieży naprowadziło mnie... — ciągnął dalej 

dziennikarz.

— Toi — przerwał pan de Marquet, ciągle jeszcze klęcząc 

na podłodze.

— Taki — odrzekł Rouletabille.
Pan   de   Marquet   wyjaśnił   nam,   że   rzeczywiście   na 

zakurzonej   posadzce   obok   śladu   stóp   jest   świeży   ślad 
ciężkiego   prostokątnego   pakunku.   Można  było   z   łatwością 

rozpoznać odbicie sznurka, którym był owiązany.

—  To   pan   jednak   wszedł   tutaj,   panie   Rouletabille? 

Zabroniłem   ojcu   Jakubowi   wpuszczać   kogokolwiek.   Miał 
pilnować pawilonu.

— Proszę się nie gniewać na ojca Jakuba. Przyszedłem tu z 

panem Robertem Darzakiem.

— Ach, tak... — powiedział sędzia niezadowolony, rzucając 

z ukosa spojrzenie na Roberta Darzaka, który ciągle milczał. 

—  Gdy  zobaczyłem   ślady   po  pakunku   obok   śladów  stóp, 

byłem  już  pewny  kradzieży  — mówił dalej  Rouletabille. — 

Złodziej nie przychodziłby przecież z paczką. Zrobił ją tutaj 
z   przedmiotów   bez   wątpienia   skradzionych   i   postawił   w 

kącie,   żeby   zabrać   ją   w   chwili   ucieczki.   Obok   tej   paczki 
położył swoje ciężkie obuwie. Proszę spojrzeć: nie ma śla-

dów, które prowadziłyby do tych butów; a buty stały jeden 
przy drugim, tak jak się je stawia po zdjęciu z nóg. Teraz 

jest zrozumiałe,  że zbrodniarz  uciekając  z Żółtego  Pokoju, 
nie   zostawił   śladów   stóp   ani  w   laboratorium,   ani   w  sieni. 

Kiedy wszedł za pierwszym razem do Żółtego Pokoju, zdjął 

background image

obuwie, zapewne dlatego, że go krępowało, albo dlatego, że 
nie   chciał   robić   hałasu.   Siady   jego   przejścia   przez   sień   i 

przez   laboratorium   zostały   zmyte   przez   ojca   Jakuba.   To 
nasuwa   nam   przypuszczenie   o   wejściu   zbrodniarza   przez 

otwarte okno do sieni podczas pierwszej nieobecności ojca 
Jakuba,   przed   myciem   podłogi,   które   nastąpiło   o   piątej 

trzydzieści.

Zdjąwszy   obuwie   zbrodniarz   zaniósł   je   do   umywalni, 

przechylił   się   przez   próg   i   postawił   buty   koło   paczki. 
Dlatego   na   powłoce   kurzu   nie   ma   śladu   stopy   gołej   albo 

ubranej   w   skarpetkę...   czy   nawet   w   inny   pantofel.   Buty 
zostawił   więc   obok   paczki.   W   tej   chwili   kradzież   była   już 

dokonana.   Teraz   człowiek   ten   wraca   do   Żółtego   Pokoju   i 
wślizguje się pod łóżko, gdzie ślad jego ciała jest dokładnie 

widoczny na podłodze, a nawet na macie, która była w tym 
miejscu lekko zwinięta i bardzo pognieciona. Nawet świeżo 

wyrwane źdźbła słomy świadczą o wejściu zbrodniarza pod 
łóżko.

— Tak, tak, o tym wiemy... — rzekł pan de Marquet.
—  Ten   powrót   pod   łóżko   dowodzi   —   ciągnął   dalej 

błyskotliwy   adept   dziennikarstwa   —   że   kradzież   nie   była 
jedynym   powodem   przyjścia   tego   człowieka.   Nie   mówcie 

mi,   że   schronił   się   tam   spostrzegłszy   przez   okno   w   sieni 
nadchodzącego   ojca   Jakuba   albo   pana   lub   pannę 

Stangerson.   Byłoby   mu   dużo   pewniej   wejść   na   strych   i   w 
ukryciu  oczekiwać okazji do ucieczki. Nie, nie... On chciał 

wejść do Żółtego Pokoju...

Teraz odezwał się naczelnik Sûreté:

—  Zupełnie   nieźle,   młody   człowieku.   Gratuluję   panu. 

Chociaż   nie   wiemy   jeszcze,   w   jaki   sposób   zbrodniarz 

wyszedł, znamy już krok po kroku jego drogę tutaj. Wiemy 
także, co zrobił: ukradł. Ale co ukradł?

— Rzeczy wyjątkowo cenne — odpowiedział reporter.
W   tej   chwili   usłyszeliśmy   krzyk   w   laboratorium. 

Dobiegliśmy   tam   i   znaleźliśmy   pana   Stangersona,   który   z 
błędnymi   oczami   i   drżącymi   rękami   wskazywał   nam  jakąś 

szafkę,   wyglądającą   na   biblioteczkę.   Otworzył   ją   —   była 

background image

pusta. Profesor upadł na fotel, stojący przy biurku, i jęknął: 
— Jeszcze raz mnie okradziono.

Ciężka łza popłynęła mu po policzku.
— Nie mówcie o tym ani słowa mojej córce... Zmartwiłaby 

się   jeszcze   bardziej   niż   ja...   —   Westchnął   głęboko   i   dodał 
bolesnym tonem, którego nigdy nie zapomnę: — Zresztą to 

wszystko nieważne, byleby ona żyła...

—  Będzie żyła — powiedział głosem dziwnie wzruszonym 

Robert Darzac.

— A my odnajdziemy skradzione przedmioty — dodał pan 

Dax. — Co było w tej szafce?

—  Dwadzieścia lat mego życia albo  raczej  naszego życia, 

mojej córki i mego — odpowiedział głucho profesor. — Od 
dwudziestu   lat   przechowywaliśmy   tutaj   najcenniejsze 

dokumenty,   najważniejsze   sprawozdania   z   naszych 
doświadczeń   i   prac.   Był   to   wybór   ze   wszystkich 

dokumentów   znajdujących   się   w   tym   pokoju. 
Niepowetowana strata dla nas i, śmiem twierdzić, dla nauki. 

Wszystkie etapy, przez które musiałem przejść, aby dojść do 
udowodnienia niszczenia materii, były przez nas zanotowa-

ne,   zobrazowane   fotografiami   i   wykresami.   Złożyliśmy   je 
tutaj.   Szkice   trzech   naszych   aparatów:   jeden   do   badania 

utraty  materii  pod wpływem  pól szybko- zmiennych przez 
ciała   elektryzowane;   drugi   do   uwidocznienia   utraty 

elektryczności   pod działaniem  energii  rozłożonej,  zawartej 
w gazach palnych, trzeci — bardzo złożony, nowy eliminator 

kondensator   różniczkowy.   Cały   zbiór   naszych   wzorów, 
ilustrujący   własności   podstawowe   tworzyw   pośrednich 

między   ciałami   stałymi   i   gazami.   Dwadzieścia   lat 
doświadczeń   nad   chemią   i   nieznanymi   równoważnikami 

pierwiastków,   rękopis,   który   miałem   wydać   pod   tytułem: 
„Wrażliwość   metali".   I   czy   ja   wiem,   co   jeszcze?   Człowiek, 

który tu przyszedł, zabrał mi wszystko, moją córkę i moje 
dzieło... Serce i duszę...

Sławny  Stangerson płakał jak dziecko. Otoczyliśmy go w 

milczeniu,   wzruszeni   wielkim   cierpieniem.   Robert   Darzac 

oparty o fotel profesora, na próżno usiłował ukryć łzy. Przez 

background image

chwilę   wydawał   mi   się   nawet   sympatyczny,   mimo   odrazy, 
która   instynktownie   obudziła   się   we   mnie   do   tego   zagad-

kowego   człowieka,   jego   dziwnego   zachowania   i   nie-
wytłumaczonego niepokoju.

Tylko   jeden   Józef   Rouletabille   zbliżył   się   spokojnie   do 

pustej   szafy,   tak   jak   by   jego   drogocenny   czas   i 

„posłannictwo   na   ziemi"   nie   pozwalały   mu   zatrzymać   się 
nad   ludzkim   nieszczęściem.   Przerwał   uroczyste   milczenie, 

którym uczciliśmy tragedię wielkiego Stangersona, i udzielił 
nam kilku zupełnie zbędnych informacji o tym, jak poprzez 

jednoczesne odkrycie  śladów w umywalni,  o których  pisa-
łem   wyżej,   i   opróżnionej   cennej   szafki   w   laboratorium 

doszedł   do   wykrycia   kradzieży.   Mówił,   że   gdy   wszedł   do 
laboratorium,   pierwszą   rzeczą,   która   go   uderzyła,   był 

dziwny   kształt   tego   mebla,   jego   solidność,   jego   żelazna 
konstrukcja,   chroniąca   od   ognia,   a   przy   tym   fakt,   że   w 

drzwiach   takiej   szafy,   przeznaczonej   do   przechowywania 
czegoś   wyjątkowo   ważnego,   tkwił   klucz.   Zazwyczaj   kasy 

pancernej nie zostawia się otwartej. Ponadto ten sam mały 
kluczyk   z   miedzianą   główką,   bardzo   skomplikowany   w 

kształcie,   który   zwrócił   uwagę   Józefa   Rouletabille'a,   uśpił 
naszą. Nam, choć nie jesteśmy już dziećmi, obecność klucza 

w   zamku   nasuwa   myśl  o  bezpieczeństwie.   U   Józefa 
Rouletabille, widocznie geniusza, obecność klucza w zamku 

budzi myśl o kradzieży. Przekonaliśmy się, że miał rację.

Pan   de   Marquet   wydawał   się   z   tego   powodu   bardzo 

zakłopotany: nie wiedział, czy ma się cieszyć z odkrycia czy 
też   martwić,   że   to   nie   on   sam   wpadł   na   nowe   tropy 

zbrodniarza. Nasz zawód przynosi ze sobą takie gorycze, ale 
nie   mamy   prawa   być   małodusznymi;   gdy   chodzi   o   dobro 

ogólne,   musimy   schować   do   kieszeni   miłość   własną.   Tak 
więc pan de Marquet opanował się i uznał za stosowne przy -

łączyć swe komplementy do pochwał pana Daxa, który nie 
szczędził ich Rouletabille'owi.

Nicpoń wzruszył tylko ramionami, mówiąc:
— Nie ma za co.

Byłbym   z   przyjemnością   wymierzył   mu   policzek, 

background image

szczególnie w chwili, gdy dorzucił: 

—  Trzeba   by   było   tylko   zapytać   pana   Stangersona,   kto 

zwykle opiekował się tym kluczykiem.

—  Moja   córka.   Nie   rozstawała   się   z   nim   nigdy   — 

odpowiedział pan Stangerson.

—  Ach!   Ależ   to   zmienia  postać   rzeczy   i   nie   zgadza   się   z 

rozumowaniem   pana   Rouletabille'a!   —   zawołał   pan   de 
Marquet. — Jeśli ten klucz miała zawsze panna Stangerson, 

morderca musiał czekać na nią tej nocy, aby ukraść klucz, i 
kradzież   zostałaby   popełniona   dopiero   po   morderstwie.   A 

po   dokonaniu   morderstwa   były   w   laboratorium   cztery 
osoby.   Stanowczo   nic   już   nie   rozumiem.   —   Po   czym 

powtórzył zrozpaczonym tonem: — Nic nie rozumiem!

Musiało   to   być   dla   niego   szczytem   upojenia,   bo   pan   de 

Marquet   jest   najszczęśliwszy   wtedy,   kiedy   „nic   nie 
rozumie”.

—   Kradzież   —   odpowiedział   reporter   —   mogła   mieć 

miejsce   tylko   przed   morderstwem.   To   jest   pewne   ze 

względów, o których wszyscy wiemy. Gdy zbrodniarz wszedł 
do pawilonu, miał już przy sobie klucz z miedzianą główką.

— To niemożliwe — powiedział łagodnie pan Stangerson.
— Nawet bardzo możliwe, jest na to dowód.

Wcielony diabeł wyjął teraz z kieszeni numer
„Epoki”   z   21   października   i   pokazując   nam   ogłoszenie, 

przeczytał:

—  „Wczoraj,   w   wielkich   magazynach   Louvre'u   zgubiono 

woreczek z czerwonego atłasu. Woreczek ten zawierał różne 
przedmioty,   między   innymi   mały   kluczyk   z   miedzianą 

główką.   Znalazcy   zostanie   wypłacona   wysoka   nagroda. 
Wiadomości   proszę   kierować   na   adres:   poste-restante 

M.A.T.H.S.N. biuro Nr 40”. Czy te inicjały nie kryją panny 
Stangerson? — ciągnął reporter. — Czy kluczyk z miedzianą 

główką  nie  jest tym  właśnie  kluczykiem?  Zawsze  czytałem 
ogłoszenia.   W   moim   zawodzie,   jak   i   w   pańskim,   panie 

sędzio, trzeba zawsze czytać drobne ogłoszenia... Odkrywa 
się w nich tyle spraw... i klucze od tylu spraw. Nie zawsze 

mają one miedziane główki, ale są nie mniej interesujące. 

background image

To   ogłoszenie   zainteresowało   mnie   szczególnie 
tajemniczością,   jaką   otaczała   ów   niewinny   przedmiot 

kobieta, która go zgubiła. Obiecywała wysoką nagrodę! Jak 
jej musiało zależeć na tym kluczyku! Przypomniałem sobie 

te   sześć   liter:   M.A.T.H.S.N.   Cztery   pierwsze   wskazały   mi 
natychmiast  imię. Na pewno,  myślałem,  Math, Mathilde... 

osoba,   która   zgubiła   kluczyk  o  miedzianej   główce,   ma   na 
imię Matylda. Ale nie mogłem zrozumieć dwóch ostatnich 

liter.   Odrzuciłem   więc   gazetę   i   zająłem   się   inną   sprawą... 
Kiedy   w   cztery   dni   później   wieczorne   gazety   oznajmiły 

wielkimi   literami   o   zamachu   na   życie   panny   Matyldy 
Stangerson,   bez   wielkiego   wysiłku   skojarzyłem   imię 

Matyldy,   z   literami'   z   ogłoszenia.   Trochę   zaciekawiony, 
zażądałem   w   administracji   numeru   z   tego   dnia. 

Zapomniałem   dwóch   ostatnich   liter:   S.N.   Kiedy   je 
odczytałem, nie mogłem powstrzymać okrzyku: Stangerson! 

Wskoczyłem do fiakra i popędziłem do biura pocztowego Nr 
40.   Zapytałem:   Czy   macie   list   z   takim   adresatem: 

M.A.T.H.S.N.?   Urzędnik   odpowiedział:   „Nie".   A   gdy 
nalegałem, aby jeszcze poszukał, dodał: „Mój panie! Co za 

żarty! Miałem list z literami M.A.T.H.S.N., ale oddałem go 
trzy dni temu pewnej damie, która go zażądała. Dziś z kolei 

pan   przychodzi   po   ten   list.   Przedwczoraj   jakiś   mężczyzna 
żądał go ode mnie równie natarczywie. Mam już dość tych 

głupich żartów!" Zapytałem urzędnika o te dwie osoby, któ-
re   już   zgłaszały   się   po   list,   ale   albo   wolał   się   uchylić   od 

odpowiedzi, bojąc się, że i tak już za dużo powiedział, albo 
rzeczywiście   był   zdenerwowany   mimowolnym   żartem.   Nie 

odpowiedział mi...

Rouletabille   umilkł.   Milczeliśmy   wszyscy.   Każdy 

wyciągnął wnioski z dziwnej historii na poczcie. Wydawało 
się, że teraz trzymamy mocną nić, po której będzie można 

dojść do kłębka tej zagadkowej sprawy.

Pan Stangerson rzekł:

— Jest prawie pewne, że moja córka zgubiła ten klucz i nie 

chciała   mi   o   tym   powiedzieć,   aby   zaoszczędzić   mi 

zmartwień. Prosiła znalazcę o wiadomość na poste-restante. 

background image

Widocznie obawiała się, że podając nasz adres, zdradziłaby 
przede   mną   fakt   utraty   klucza.   To   bardzo   logiczne   i 

naturalne, ponieważ byłem już raz okradziony, panowie.

— Gdzie? Kiedy? — zapytał naczelnik Sûreté.

—  Wiele lat temu, w Ameryce, w Filadelfii. Skradziono z 

mego   laboratorium   tajemnicę   dwóch   wynalazków,   które 

mogły stać się dobrem narodu... Nie tylko nie dowiedziałem 
się  nigdy,  kto je  zabrał, ale   nigdy więcej   nie usłyszałem   o 

przedmiocie   kradzieży.   Pewnie   dlatego,   że   dla 
pokrzyżowania planów złodzieja, sam ofiarowałem owe dwa 

wynalazki   na   użytek   publiczny,   czyniąc   kradzież   bezuży-
teczną.   Od  tego   czasu   jestem   bardzo   ostrożny.   Tak   dalece 

ostrożny,   że   gdy   pracuję,   zamykam   się   szczelnie.   Kraty   w 
oknach,   odosobnienie   pawilonu,   szafka,   w   której   sam 

skonstruowałem specjalny zamek, jedyny klucz — wszystko 
to jest wynikiem mojego smutnego doświadczenia.

—  Bardzo   interesujące   —   oświadczył   pan   Dax,   a   Józef 

Rouletabille zapytał o szczegóły dotyczące woreczka.

Ani pan Stangerson, ani ojciec Jakub  nie widzieli  go od 

paru   dni.   W   kilka   godzin   później   dowiedzieliśmy   się   od 

samej panny Stangerson, że woreczek został jej skradziony 
lub sama go zgubiła i że istotnie tak było, jak przypuszczał 

jej   ojciec.   23   października   była   w  urzędzie   pocztowym   Nr 
40.   Doręczony   jej   list   zawierał   tylko   niewłaściwy   żart. 

Spaliła go natychmiast. Wracając do naszego przesłuchania 
czy   też   raczej   „rozmowy”,   muszę   zaznaczyć,   że   naczelnik 

Sûreté zapytał pana Stangersona, w jakich okolicznościach 
jego   córka   pojechała   do   Paryża   20   października,   w   dniu 

zgubienia   woreczka.   Dowiedzieliśmy   się   wówczas,   że 
pojechała do stolicy w towarzystwie Roberta Darzaka, który 

wrócił   do   zamku   dopiero   następnego   dnia   po   napadzie. 
Fakt,   że   Robert   Darzac   był   obok   panny   Stangerson   w 

wielkich   magazynach   Louvre'u   w   chwili,   gdy   zginął 
woreczek, nie mógł przejść nie zauważony. Trzeba przyznać, 

że zwróciliśmy na to baczną uwagę.

Rozmowa   między   urzędnikami   sądowymi,   oskarżonymi, 

świadkami i dziennikarzem dobiegała końca, gdy nastąpiła 

background image

prawdziwie   teatralna   niespodzianka,   w   guście   pana   de 
Marquet.   Sierżant   policji   zameldował,   że   Fryderyk   Larsan 

prosi o pozwolenie wejścia. Wpuszczono go natychmiast.

Wszedł   trzymając   w   ręce   parę   ciężkich,   zabłoconych 

butów, które rzucił na podłogę w laboratorium.

—  Oto buty, w których przyszedł zbrodniarz! — rzekł. — 

Poznajecie je, ojcze Jakubie?

Ojciec   Jakub   pochylił   się   nad   cuchnącą   skórą   i   z 

przerażeniem  poznał swoje stare   trzewiki, które  niedawno 
rzucił   w   kąt   na   strychu.   Teraz   był   tak   przejęty,   że   musiał 

wyjąć chustkę, by ukryć w niej swoje wrażenie. 

Wtedy Fryderyk Larsan wskazał tę chustkę i rzekł:

—  Jest   i   chustka,   zadziwiająco   podobna   do   tej,   którą 

znaleziono w Żółtym Pokoju.

—  Tak... wiem o tym dobrze... — wyjąkał ojciec Jakub — 

one są prawie jednakowe...

— Wreszcie — ciągnął dalej Fryderyk Larsan — stary beret 

baskijski,   znaleziony   w   Żółtym   Pokoju,   mógł   kiedyś 

nakrywać głowę ojca Jakuba. Wszystko to, panie naczelniku 
i   panie   sędzio,   dowodzi,   według   mnie...   trzymajcie   się, 

dobry człowieku! - zawołał do słaniającego się ojca Jakuba 
—   wszystko   to   dowodzi,   że   zbrodniarz   chciał   ukryć   swoje 

prawdziwe oblicze. Zrobił to w sposób dość niezręczny lub 
tak   się   nam   tylko   wydaje,   ponieważ   jesteśmy   pewni,   że 

ojciec   Jakub,   który   nie   odstępował   pana   Stangersona,   nie 
jest zbrodniarzem. Ale wyobraźmy sobie, że pan Stangerson 

nie   przerywał   swojej  pracy  tego   wieczoru   i  że   po   odejściu 
córki   wrócił   natychmiast   do   zamku;   panna   Stangerson 

została napadnięta, gdy nie było nikogo w laboratorium, a 
ojciec Jakub spał na swym stryszku. Nikt nie miałby wtedy 

wątpliwości,   że   mordercą   jest   ojciec   Jakub.   Zawdzięcza 
swoje   ocalenie   tylko   temu,   że   dramat   wydarzył   się   za 

wcześnie. Zbrodniarz myślał na pewno, wnioskując z ciszy 
panującej   obok,   że   w   laboratorium   nie   ma   już   nikogo   i 

chwila   działania   nadeszła...   Człowiek,   który   przedostał   się 
tu   tak   tajemniczo   i   zostawił   takie   ślady   obciążające   ojca 

Jakuba, był bez wątpienia zadomowiony tutaj.

background image

O   której   godzinie   dokładnie   wszedł?   Po   południu? 

Wieczorem? Nie umiem powiedzieć! Tylko człowiek zżyty ze 

sprawami   i   ludźmi   tego   pawilonu   mógł   wejść   do   Żółtego 
Pokoju o właściwej porze.

—  Przecież   nie   mógł   wejść,   gdy   w   laboratorium   byli 

ludzie? — zawołał pan de Marquet.

—  Cóż   my   możemy   wiedzieć,   proszę   pana?   —   od-. 

powiedział   Larsan.   —   W   laboratorium   jedzono   obiad, 

wchodziła   i   wychodziła   służba...   Robiono   doświadczenie 
chemiczne,   które   mogło   między   godziną   dziesiątą   a 

jedenastą   zatrzymać   pana   Stangersona,   jego   córkę   i   ojca 
Jakuba wokół piecyków... w tym kącie koło kominka. Kto mi 

powie,   że   zbrodniarz...   domownik,   tak,   domownik...   nie 
wykorzystał tej chwili, aby wśliznąć się do Żółtego Pokoju, 

zd ją wszy przedtem buty w umywalni?

— To nieprawdopodobne — rzekł pan Stangerson.

— Ale nie niemożliwe... Ja nic nie twierdzę... Jego wyjście 

to   już   inna   sprawa.   Jak   mógł   się   wymknąć?   Najbardziej 

naturalnie   w   świecie!   —   W   tej   chwili   Fryderyk   Larsan 
umilkł.   Ta   chwila   wydała   się   nam   bardzo   długa. 

Oczekiwaliśmy jego słów ze zrozumiałą niecierpliwością.

—  Nie   wchodziłem   do   Żółtego   Pokoju   —   odezwał   się 

wreszcie Fryderyk Larsan — ale przypuszczam, że panowie 
upewnili się, że można wyjść z niego tylko  przez drzwi. A 

więc zbrodniarz przyszedł przez drzwi. Jeśli inna droga jest 
niemożliwa,   musiała   być   ta.   Popełnił   zbrodnię   i   wyszedł 

przez drzwi. Kiedy? Wtedy gdy było mu najłatwiej, w mo-
mencie   zupełnie   zrozumiałym,   tak   zrozumiałym,   że   nie 

może być innego wytłumaczenia. Zbadajmy więc wszystkie 
momenty,   jakie   nastąpiły   po   zbrodni.   W   pierwszej   chwili 

pod   drzwiami   znaleźli   się   pan   Stangerson   i   ojciec   Jakub 
gotowi zagrodzić mu drogę. Później ojciec Jakub odchodzi, 

a   pan   Stangerson   zostaje   sam   pod   drzwiami.   Następnie 
przybywa   dozorca.   Wreszcie,   przed   drzwiami   znajduje   się 

pan Stangerson, dozorca, jego żona i ojciec Jakub. Później 
drzwi   zostają   wyważone   i   Żółty   Pokój   zdobyty.   Ucieczka 

była najbardziej możliwa w chwili, gdy przed drzwiami było 

background image

najmniej   osób.   Był   moment,   gdy   była   tylko   jedna   osoba: 
wtedy kiedy pan Stangerson został sam. Chyba że założymy 

współudział   ojca   Jakuba,   w   co   ja   nie   wierzę,   bo   nie 
wychodziłby   z   pawilonu   oglądać   okno   Żółtego   Pokoju, 

gdyby   widział   otwierające   się   drzwi   i   wychodzącego 
zbrodniarza.

A więc drzwi otworzyły się, gdy pan Stangerson był sam, i 

człowiek   ten   wyszedł.   Tu   musimy   przyjąć,   że   pan 

Stangerson   miał   poważne   powody,   żeby   nie   zatrzymywać 
zbrodniarza ani nie kazać go zatrzymać, ponieważ pozwolił 

przejść mu do okna w sieni, a następnie zamknął je za nim. 
Potem,   spodziewając   się   powrotu   ojca   Jakuba,   który 

powinien był zastać ten sam stan rzeczy, panna Stangerson, 
ciężko   ranna,   za   namową   ojca   zapewne,   znalazła   jeszcze 

siły,   aby   zamknąć   znów   drzwi   Żółtego   Pokoju   na   klucz   i 
zasuwę.   Później   zemdlona   upadła   na  podłogę.  Nie   wiemy, 

kto popełnił zbrodnię. Nie wiemy czyimi, jakiego nędznika 
ofiarami są pan i panna Stangerson, ale nie ma wątpliwości, 

że   oni   to   wiedzą.   Musi   to   być   straszna   tajemnica,   jeśli 
ojciec,   pozwoliwszy   zbrodniarzowi   zbiec,   nie   waha   się 

zostawić umierającej córki za drzwiami, które ona sama za 
sobą   zamyka.   Ale   w   żaden   inny   sposób   nie   można 

wytłumaczyć ucieczki zbrodniarza z Żółtego Pokoju!

Milczenie, jakie zapadło po tym olśniewającym a zarazem 

dramatycznym   wyjaśnieniu,   miało   w   sobie   coś 
przerażającego.   Współczuliśmy   wszyscy   znakomitemu 

profesorowi,   zmuszonemu   przez   bezlitosną   logikę 
Fryderyka Larsana do wyjaśnienia prawdy swego cierpienia 

lub   do   jeszcze   bardziej   wymownego   milczenia.   Pełen 
rozpaczy wstał i wyciągnął rękę ruchem tak uroczystym, że 

pochyliliśmy   głowy,   jakby   wobec   świętości.   Wtedy 
doniosłym   głosem   wypowiedział   słowa,   które   zdawały   się 

wyczerpywać wszystkie jego siły.

—  Przysięgam   na   życie   umierającej   córki,   że   nie 

odchodziłem od tych drzwi ani na chwilę, odkąd usłyszałem 
rozpaczliwy   krzyk   mego   dziecka!   Przysięgam,   że   te   drzwi 

nie   otworzyły   się,   gdy   byłem   sam   w   laboratorium,   i 

background image

wreszcie,   gdy   wszedłem   z   moimi   trzema   służącymi   do 
Żółtego Pokoju, zbrodniarza w nim nie było! Przysięgam, że 

nie znam zbrodniarza!

Czy mam mówić, że mimo całego patosu tej przysięgi, nie 

uwierzyliśmy   słowom   pana   Stangersona?   Fryderyk   Larsan 
odsłonił nam prawdę: nie było powodu tracić jej tak szybko.

Gdy   pan   de   Marquet   oznajmił,   że   rozmowa   została 

skończona,   i   zbieraliśmy   się   już   do   opuszczenia 

laboratorium,   młody   reporter,   ten   żółtodziób   Józef 
Rouletabille zbliżył się do pana Stangersona i uścisnął mu 

dłoń z wielkim szacunkiem. Usłyszałem, jak mówił:

— Wierzę panu.

Przerywam   cytowanie   opowiadania   pana   Maleine, 

protokolanta   sądowego   z   Corbeil.   Nie   muszę   informować 

czytelników, że wszystko, co wydarzyło się w laboratorium, 
powtórzył   mi   natychmiast   z   całą   dokładnością   sam 

Rouletabille.

 

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Laska Fryderyka Larsana

Zamierzałem   opuścić   zamek   około   szóstej   wieczorem, 

zabierając artykuł, który mój przyjaciel napisał pośpiesznie 
w   małym   saloniku,   oddanym   nam   do   dyspozycji   przez 

Roberta Darzaka.

Rouletabille   miał   nocować   w   zamku   korzystając   z 

zaskakującej   gościnności,   jaką   nam   okazywał   Robert 
Darzac,   którego   w   tym   smutnym   okresie   pan   Stangerson 

obarczył   wszystkimi   kłopotami   domowymi.   Rouletabille 
postanowił   odprowadzić   mnie   aż   na   stację   w   Epinay. 

Przechodząc przez park powiedział:

—  Fryderyk   Larsan   to  rzeczywiście   tęga  głowa.   Zupełnie 

zasłużył   na   swoją   reputację.   Czy   wiesz,   jak   doszedł   do 
odnalezienia   butów   ojca   Jakuba?   Obok   miejsca,   gdzie 

spostrzegliśmy   ślady   eleganckich   bucików,   a   utraciliśmy 
ślady   ciężkich   chodaków,   w   świeżej   ziemi   zauważył 

prostokątne wgłębienie, wskazujące na to, że niedawno leżał 
tu   kamień.   Larsan   zaczął   go   szukać,   ale   nie   znalazł, 

wywnioskował   z   tego   natychmiast,   że   musiał   on   posłużyć 
zbrodniarzowi   jako   balast   do   utopienia   butów   na   dnie 

stawu. Butów, których chciał się pozbyć. Wniosek Freda był 
słuszny, poszukiwania potwierdziły go! A ja nie zwróciłem 

uwagi na ten élad po kamieniu! Ale za to wpadłem na coś 
innego: mimo fałszywych tropów, jakie pozostawił za sobą 

zbrodniarz,   i   śladów   czarnych   stóp,   pokrywających   się   z 
wymiarami   stóp   ojca   Jakuba   (sprawdziłem   to   bez   jego 

wiedzy   na podłodze  w  Żółtym   Pokoju)  —  stwierdziłem,  że 
łotr chciał rzucić podejrzenie na starego sługę.

Dlatego   powiedziałem   ojcu   Jakubowi,   że   znaleziony   w 

fatalnym pokoju beret musiał być podobny do jego beretu, a 

chustka   taka   sama   jak   ta,   której   używał.   Co   do   tego 
jesteśmy zgodni z Larsanem, ale  dalej  już nie. I to będzie 

straszne. Jego rozumowanie jest fałszywe, a ja będę musiał 

background image

je obalić „niczym"!

Byłem   zdumiony   tonem   głębokiej   powagi,   z   jaką   mój 

młody   przyjaciel   wymówił   ostatnie   słowa.   Powtórzył   raz 
jeszcze:

—  Tak... straszne, straszne... Ale czy rzeczywiście walczy 

się „niczym", gdy walczy się myślą?...

Zapadła już noc. Przechodziliśmy właśnie obok zamku. Na 

pierwszym   piętrze   jedno   z   okien   było   półotwarte.   Sączące 

się z niego słabe światło i jakieś głosy zwróciły naszą uwagę. 
Zbliżyliśmy   się   aż   do   drzwi   pod   oknem.   Rouletabille 

objaśnił   szeptem,   że   należy   ono   do   pokoju   panny 
Stangerson. Hałas, który nas zatrzymał, na chwilę przycichł, 

później podniósł się znowu... Były to jakieś tłumione jęki... 
Udało   nam   się   usłyszeć   tylko   trzy   wyraźnie   dobiegające 

słowa: „Mój biedny Robercie". Rouletabille położył mi rękę 
na ramieniu i szepnął do ucha:

—  Gdybyśmy   mogli   wiedzieć,   o   czym   się   w   tym   pokoju 

mówi,   moje   poszukiwania   byłyby   szybko   skończone...   —   i 

rozejrzał się wokół.

Otaczała   nas   wieczorna   ciemność;   nie   widzieliśmy   nic 

poza   wąskim,   okolonym   drzewami   trawnikiem,   który 
ciągnął się za zamkiem. Jęki znowu ucichły.

—  Ponieważ nic nie można usłyszeć, trzeba przynajmniej 

spróbować zobaczyć — odezwał się Rouletabille i dając mi 

znak,   żebym   szedł   cicho,   pociągnął   mnie   za   sobą   na 
trawnik, do pnia wysokiej brzozy, której biały kształt widać 

było   w   ciemnościach.   Brzoza   rosła   na   wprost   budzącego 
nasze zainteresowanie okna, a jej gałęzie wyrastały prawie 

na wysokość pierwszego piętra zamku. Z pewnością można 
z   nich   było   widzieć,   co   się   dzieje   w   pokoju   panny 

Stangerson.   I   chyba   to   miał   na   myśli   Rouletabille,   kiedy 
kazał   mi   stać   cicho,   podczas   gdy   sam,   obejmując   pień 

swymi   młodymi,   silnymi   ramionami,   rozpoczynał 
wspinaczkę na drzewo. Wkrótce skrył się między gałęziami i 

znów   zapanowało   milczenie.   Uchylone   okno   naprzeciwko 
mnie   było   ciągle   oświetlone.   Na   jego   tle   nie   widziałem 

żadnego   poruszającego  się  cienia.   Drzewo  nade  mną stało 

background image

milczące. Czekałem.

Nagle spośród gałęzi dobiegły do moich uszu słowa:

— Proszę bardzo.
— Ach, nie, pan będzie łaskaw pierwszy!

Jacyś   dwaj   ludzie   rozmawiali   wysoko,   ponad   moją 

głową...   Robili   sobie   grzeczności!   Jakież   było   moje 

zdumienie, gdy spostrzegłem na gładkiej kolumnie drzewa 
ludzkie postacie, które szybko stanęły na ziemi. Rouletabille 

wchodził na drzewo sam, a zeszło dwóch ludzi!

— Dobry wieczór, panie Sinclair.

Był   to   Fryderyk   Larsan...   Detektyw   zajmował   już   punkt 

obserwacyjny, na którym mój młody przyjaciel spodziewał 

się być sam. Żaden z nich nie przejął się moim zdumieniem. 
Zrozumiałem, że z wysokości swego obserwatorium musieli 

być świadkami jakiejś rozpaczliwej, a pełnej czułości sceny 
między leżącą w swym łóżku panną Stangerson i Robertem 

Darzakiem,   klęczącym   u   jej   wezgłowia.   Teraz   każdy   z 
detektywów   zdawał   się   wyciągać   bardzo   sprytne   i   różne 

wnioski.   Łatwo   było   spostrzec,   że   ta   scena   wzruszyła 
Rouletabille'a   i   nastawiła   go   przychylnie   dla   Darzaka, 

podczas gdy Larsan stwierdził tylko doskonałą hipokryzję u 
narzeczonego panny Stangerson...

Gdy   dochodziliśmy   do   furtki   w  parku,   Larsan   zatrzymał 

nas okrzykiem:

— Moja laska!
— Zapomniał pan laski? — zapytał Rouletabille.

—  Tak!   —   odpowiedział   detektyw.   —   Zostawiłem   ją   pod 

drzewem! — I odszedł, mówiąc, że zaraz nas dogoni.

—  Przypominasz   sobie   laskę   Fryderyka   Larsana?   — 

zapytał   reporter,   gdy   zostaliśmy   sami.   —   Jest   to   zupełnie 

nowa   laska...   nie   widziałem   jej   u   niego   nigdy   przedtem... 
Zdaje się, że mu na niej bardzo zależy... nie zostawia jej ani 

na chwilę... Można by powiedzieć, że się boi, aby nie wpadła 
w obce ręce... Aż do dzisiaj nie widziałem nigdy Fryderyka 

Larsana   z   laską.   Skąd   on   ją   wytrzasnął?   To   nie   jest 
normalne, aby człowiek, który dotychczas laski nie używał, 

nie mógł bez niej zrobić jednego kroku nazajutrz po zbrodni 

background image

w Glandier! W dniu naszego przyjazdu do zamku, kiedy nas 
spostrzegł, schował zegarek  do kieszeni  i podniósł z ziemi 

laskę   ruchem,   do   którego,   być   może   niesłusznie,   nie 
przywiązywałem żadnego znaczenia.

Byliśmy   już   poza   parkiem;   Rouletabille   milczał.   Jego 

myśli   skupiały   się   na   pewno   wokół   znaczenia   laski 

Fryderyka Larsana. Jakby na potwierdzenie tego rzekł:

—  Fryderyk   Larsan   przyjechał   do   Glandier   przede   mną; 

rozpoczął   swoje   badania   także   przede   mną;   miał   czas 
dowiedzieć się tego, czego ja nie wiem, i odnaleźć to, czego 

ja nie znalazłem... Gdzie on znalazł tę laskę?...

Później dorzucił:

—  Możliwe,   że   jego   podejrzenia,   więcej   niż   podejrzenia: 

jego   rozumowanie,   które   zmierza   zdecydowanie   przeciw 

Robertowi   Darzakowi,   jest   oparte   na   czymś   materialnym, 
dotykalnym,   czego   on   dotyka,   a   ja   nie...   Miałaby   to   być 

laska? Gdzież on, do diabła, mógł znaleźć tę laskę?

W   Epinay   musieliśmy   zaczekać   dwadzieścia   minut   na 

pociąg;   weszliśmy   do   bufetu.   Prawie   w   tej   samej   chwili 
otworzyły się drzwi za nami i ukazał się wymachujący laską 

Fryderyk Larsan.

— Odnalazłem ją — zawołał z uśmiechem.

Usiedliśmy we trzech przy stoliku. Rouletabille
nie   spuszczał   oczu   z   laski.   Był   nią   tak   zajęty,   że   nie 

zauważył   porozumiewawczych   znaków,   jakie   wymienił 
Fryderyk   Larsan   z   kolejarzem,   młodym   człowiekiem, 

którego   podbródek   zdobiła   mała,   roz-   targana,   jasna 
bródka.   Urzędnik   wstał,   zapłacił   rachunek,   ukłonił   się   i 

wyszedł.   Nie   przywiązywałbym   do   tego   porozumienia 
żadnej wagi, gdyby nie to, że w kilka dni później spotkałem 

tego   samego   kolejarza   o   jasnej   brodzie   w   jednej   z 
najtragiczniejszych   chwil   naszego   opowiadania. 

Dowiedziałem się wtedy, że był on agentem Larsana i miał 
za zadanie obserwować podróżnych przyjeżdżających  i od-

jeżdżających   ze   stacji   w   Epinay-sur-Orge.   Larsan   nie 
zaniedbywał niczego, co mogło być mu potrzebne.

Spojrzałem na Rouletabille'a.

background image

— Panie Fredzie — powiedział — odkąd ma pan tę laskę? 

O   ile   sobie   przypominam,  zawsze  pan   chodził  z   rękami   w 

kieszeniach...

— Dostałem ją w prezencie — odpowiedział detektyw.

— Chyba niedawno? — zapytał Rouletabille.
— Nie, ofiarowano mi ją w Londynie...

— A, rzeczywiście, wrócił pan z Londynu, panie Fredzie... 

Czy mogę obejrzeć tę laskę?...

— Oczywiście — i Larsan podał ją Rouletabille'owi.
Była to duża laska z żółtego bambusu, z dziobem kruka i 

złotą obrączką. Rouletabille oglądał ją dokładnie.

— Oo! — rzekł szyderczo, podnosząc głowę — ofiarowano 

panu w Londynie laskę francuską.

— Możliwe — odpowiedział Fred niezmieszany.

—  Proszę   przeczytać   markę,   napisano   tutaj   maleńkimi 

literami: Cassette, 6 bis, Opera...

—  Mogą   Francuzi   prać   bieliznę   w   Londynie,   mogą   i 

Anglicy kupować swe laski w Paryżu — odrzekł Fred.

Rouletabille zwrócił mu laskę.
Gdy   mój   przyjaciel   umieścił   mnie   już   w   przedziale, 

zapytał:

— Zapamiętałeś adres?

—  Tak.   Cassette,   6   bis,   Opera.   Możesz   liczyć   na   mnie, 

jutro otrzymasz ode mnie kilka słów.

Tego samego wieczoru widziałem się ze sprzedawcą lasek 

i   parasoli,   panem   Cassette,   po   czym   napisałem   do 

przyjaciela:

Mężczyzna  odpowiadający  doskonale   rysopisowi 

Roberta   Darzaka,   tego   samego   wzrostu,   lekko  

pochylony,   z   brodą,   w   beżowym   palcie   i   meloniku,  
kupował   laskę   podobną   do   tej,   która   nas   interesuje,   w  

dniu   napadu   około   ósmej   wieczorem.   Pan   Cassette   od 
dwóch   lat   nie   sprzedał   takiej   laski.   Laska   Freda   jest  

nowa. A  więc  jest  to  ta, którą   ma  w  rękach.  On  jej  nie 
mógł kupować, bo tego dnia był w Londynie. Myślę tak  

background image

jak   i   ty,   że   znalazł   ją   przy   okazji   czegoś,   co   dotyczy  
Roberta   Darzaka...   Ale   jeśli   zbrodniarz   był
  w  Żółtym 

Pokoju   od   piątej   czy   szóstej,   jak   twierdzisz,   a   dramat  
rozegrał   się   około   północy,   kupno   tej   laski   stwarza  

niezawodne alibi dla Roberta Darzaka.

 

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

„Plebania nie straciła nic ze swego wdzięku ani 

ogród ze swej wspaniałości“

W  osiem  dni  po  opisanych  wypadkach,  dnia 2  listopada 

otrzymałem   w   swym   mieszkaniu   w   Paryżu   depeszę   takiej 

treści:

Przyjeżdżaj do Glandier pierwszym pociągiem.

 Przywieź rewolwery. Pozdrowienia. Rouletabille.

Jak już chyba pisałem, byłem wtedy młodym aplikantem 

adwokackim i niemal nie miałem spraw. Chodziłem do sądu 

raczej, aby oswoić się z moim zawodem, niż by bronić wdów 
i   sierot.   Nie   dziwiło   mnie   więc   wcale,   że   Rouletabille 

rozporządzał w ten sposób moim czasem; wiedział zresztą, 
jak   interesowały   mnie   jego   dziennikarskie   przygody,   a 

szczególnie   sprawa   Glandier.   Od   ośmiu   dni   nie   miałem 
żadnych   wiadomości   oprócz   niezliczonych   plotek   w 

gazetach i kilku krótkich notatek Rouletabille'a w „Epoce". 
Dotyczyły   one   uderzenia   „baranią   kością"   i   donosiły,   że 

analiza   śladów   znajdujących   się   na   kości   wykazała 
rzeczywiście   ludzką   krew.   Były   to   ślady   świeże   —   z   krwi 

panny Stangerson, i stare, pochodzące  widocznie z innych 
zbrodni popełnionych zapewne przed kilkoma laty.

Możecie się łatwo domyślić, że sprawa ta poruszyła prasę 

całego   świata.   Żadna   ze   słynnych   zbrodni   nie   wzbudziła 

takiego   zainteresowania.   Wydawało   mi   się   jednak,   że 
dochodzenie   nie   posuwa   się   wcale   naprzód.   Byłbym   więc 

bardzo   uszczęśliwiony   ponownym   zaproszeniem   do 
Glandier,   gdyby   depesza   nie   zawierała   słów:  P r z y w i e ź 

r e w o l w e r y !   To   mnie   zastanowiło.   Jeśli   Rouletabille 
telegrafuje   mi,   abym   przywiózł   broń,   to   widocznie 

przewidywał   konieczność   jej   użycia.   Wyznaję   bez   wstydu: 
nie jestem bohaterem. Ale cóż! chodziło przecież o przyja-

background image

ciela   w   niebezpieczeństwie,   który   bez   wątpienia   wzywał 
mnie na pomoc. Nie wahałem się już i upewniwszy się, że 

jedyny   pistolet,   jaki   posiadałem,   jest   w   dobrym   stanie, 
udałem się na dworzec Orleański. W drodze przyszło mi do 

głowy,   że   mam   tylko   jeden   rewolwer,   a   depesza 
Rouletabille'a   mówi   o   rewolwerach.   Wszedłem   więc   do 

sklepu   z   bronią   i   kupiłem   doskonały   rewolwer,   który 
postanowiłem ofiarować przyjacielowi.

Miałem   nadzieję   spotkać   Rouletabille'a   na   stacji   w 

Epinay, ale nie było go. Czekał na mnie jedynie kabriolet, 

którym szybko dojechałem do Glandier. Przy furcie nie było 
nikogo.   Dopiero   na   progu   zamku   spostrzegłem   młodego 

człowieka.   Przywitał   mnie   przyjacielskim   gestem   ręki,   po 
czym uścisnął, pytając serdecznie, jak się czuję.

Gdy znaleźliśmy się już w dobrze nam znanym saloniku, 

Rouletabille rzekł:

— Kiepsko idzie!
— Co idzie kiepsko?

— Wszystko!
— Podszedł do mnie i szepnął mi na ucho:

— Fryderyk Larsan wyraźnie oskarża Roberta Darzaka.
Nie mogło mnie to zaskoczyć; dotąd pamiętałem jeszcze, 

jak   narzeczony   panny   Stangerson   zbladł   na   widok   śladów 
swych stóp.

Mimo to zauważyłem natychmiast:
— Dobrze! A laska?

— Laska! Jest zawsze w rękach Fryderyka Lar- sana, który 

nie rozstaje się z nią!

— Ale... czy ona nie daje alibi Robertowi Darzakowi?
— Żadnego! Pan Darzac, dyskretnie zapytany przeze mnie, 

powiedział,   że   nie   kupował   laski   u   Cassette'a   ani   tego 
wieczoru, ani żadnego innego... 

Zresztą,   nie   ręczę   za   nic.   Robert   Darzac   zachowuje   tak 

dziwne   milczenie,   że   nie   wiadomo   zupełnie,   co   o   tym 

myśleć!

—  Fryderyk   Larsan   uważa   tę   laskę   za   bardzo   cenny 

dowód...   Ale   dlaczego?   Przecież,   ze   względu   na   godzinę 

background image

kupna, nie mogła znajdować się w rękach zbrodniarza...

—  Godzina kupna nie przeszkodzi Larsanowi... Nie musi 

przecież   przyjąć   mojej   koncepcji,   która   wprowadza 
zbrodniarza   do   Żółtego   Pokoju   między   godziną   piątą   a 

szóstą. Cóż mu szkodzi określić jego wejście na czas między 
dziesiątą   a   jedenastą   w   nocy?   Właśnie   o   tej   porze   pan   i 

panna Stangerson przy pomocy ojca Jakuba przeprowadzili 
doświadczenia   chemiczne   w   części   laboratorium   zajętej 

przez piecyki.

Larsan twierdzi, że zbrodniarz prześliznął się poza nimi, 

jakkolwiek   wygląda   to   zupełnie   nieprawdopodobnie... 
mówił   już   o   tym   sędziemu   śledczemu...   Rozumowanie   to, 

rozpatrywane dokładnie, jest nielogiczne, i człowiek zżyty z 
gospodarzami i zadomowiony — jeśli jest zadomowiony — 

powinien był wiedzieć, że profesor niedługo opuści pawilon, 
wobec czego bezpieczniej będzie odłożyć swe zamierzenia aż 

do   jego   wyjścia...   Po   co   ryzykowałby   przejście   przez 
laboratorium,   gdy   profesor   tam   był?   I   wreszcie   kiedy   ów 

„domownik”   mógł   wejść   do   pawilonu?   Trzeba   by   to 
wszystko   wyjaśnić,   zanim   przyjmie   się   fantazję   Larsana. 

Jeśli chodzi o mnie — nie traciłem nad nią czasu, bo mam 
własny nieomylny system, nie pozwalający mi zajmować się 

tymi   urojeniami.   Ponieważ   jednak   w   tej   chwili   muszę 
jeszcze milczeć, a Larsan nieraz mówi... wszystko mogłoby 

się skończyć obciążeniem Roberta Darzaka... Gdyby mnie tu 
nie było!... — dorzucił z dumą młody człowiek. — Przeciw 

Robertowi Darzakowi są też i inne poszlaki, groźniejsze od 
tej historii z laską, która dla mnie jest niezrozumiała. Tym 

bardziej   niezrozumiała,   że   Larsan   bez   skrępowania 
pokazuje   się   z   laską   w   obecności   Roberta   Darzaka,   do 

którego   miałaby   należeć   1   Rozumiem   wiele   w   systemie 
Larsana, ale jeszcze nie zrozumiałem znaczenia laski.

— Fryderyk Larsan ciągle jest w zamku?
—  Tak,   nie   opuszcza   go   ani   na   chwilę!   Na   prośbę   pana 

Stangersona nocuje tutaj, tak jak i ja. Pan Stangerson robi 
dla   niego   tyle,   ile   Robert   Darzac   dla   mnie.   Ponieważ   pan 

Stangerson został oskarżony, że zna zbrodniarza i pomagał 

background image

mu   w   ucieczce,   chce   widocznie   ułatwić   swemu 
oskarżycielowi   zebranie   dowodów   prowadzących   do 

odkrycia prawdy. Tak samo postępuje Robert Darzac wobec 
mnie.

—  Ale   ty   jesteś   przekonany   o   niewinności   Roberta 

Darzaka?

— Przez chwilę myślałem o możliwości jego winy. Wtedy, 

gdy przyjechaliśmy tu po raz pierwszy. Teraz nadszedł czas, 

abym   ci   opowiedział,   co   zaszło   tutaj   między   mną   a 
Robertem Darzakiem.

Rouletabille   przerwał   i   zapytał,   czy   przywiozłem   broń. 

Pokazałem   mu   dwa   rewolwery.   Obejrzał   je   i   rzekł: 

„Doskonale", po czym oddał mi je.

— Będą nam potrzebne?

—  Dzisiejszego   wieczoru   na   pewno.   Spędzimy   noc   tutaj, 

nie masz nic przeciw temu?

—  Ależ   skąd   —   odpowiedziałem   z   takim   grymasem,   że 

rozśmieszyłem Rouletabille'a.

—  Dość!   —   przerwał.   —   Nie   pora   na   śmiech.   Mówmy 

poważnie. Przypominasz sobie to zdanie, które brzmiało jak 

„Sezamie otwórz się" w tym zamku pełnym tajemnic?

—  Tak   —   odpowiedziałem.   —   Pamiętam   doskonale: 

„Plebania   nie   straciła   nic   ze   swego   wdzięku   ani   ogród   ze 
swej   wspaniałości".   To   samo   zdanie   znalazłeś   na   skrawku 

spalonego papieru między węglami w laboratorium.

— Tak. Na dolnym skrawku papieru ogień oszczędził datę: 

23 października. Zapamiętaj  tę datę, jest bardzo ważna. A 
teraz wytłumaczę ci, co się kryje w tym dziwacznym zdaniu. 

Czy   wiesz,   że   w   wigilię   zbrodni,   czyli   23-go,   pan   i   panna 
Stangerson byli na przyjęciu w Pałacu Elizejskim? Zdaje mi 

się, że byli tam nawet na obiedzie. W każdym razie byli na 
przyjęciu.   Widziałem   ich   tam.   Byłem   tam   również,   z 

obowiązku   dziennikarskiego.   Miałem   przeprowadzić 
wywiad   z   jednym   z   uczonych   Akademii   Filadelfijskiej, 

których goszczono. Aż do owego dnia nigdy nie widziałem 
pana   ani   panny   Stangerson.   Siedziałem   w   salonie, 

poprzedzającym   salon   Ambasadorów,   i   zmęczony, 

background image

potrącany   przez   tyle   znakomitych   osobistości,   pogrążyłem 
się   w   zadumie.   Nagle   poczułem   zapach   perfum   Czarnej 

Damy. Zapytasz  mnie: „Co to są perfumy Czarnej Damy?" 
Niech ci wystarczy, że są to perfumy, które bardzo lubiłem, 

ponieważ używała ich pewna dama, zawsze czarno ubrana, 
która w latach mego dzieciństwa okazywała mi prawdziwie 

macierzyńską   dobroć.   Dama,   tego   dnia   lekko 
uperfumowana   „zapachem   Czarnej   Damy",   miała   białą 

suknię i była bardzo piękna. Nie mogłem się powstrzymać, 
wstałem   i   ruszyłem   za   nią   i   jej   perfumami.   Prowadził   tę 

piękność  pod   rękę   jakiś   starzec.   Wszyscy   odwracali   się   za 
nimi,   usłyszałem   szept:   „To   profesor   Stangerson   i   jego 

córka!"   W   ten   sposób   dowiedziałem   się,   za   kim   idę. 
Wreszcie   spotkali   Roberta   Darzaka,   którego   znałem   z 

widzenia. Profesor Stangerson, który równocześnie spotkał 
jednego z uczonych amerykańskich, Artura Williama Rance, 

siadł z nim w fotelach  w wielkiej  galerii,  a Robert Darzac 
zaprowadził  pannę Stangerson  do oranżerii.  Poszedłem za 

nimi. Wieczór był ciepły; drzwi do ogrodu otwarte. Panna 
Stangerson   zarzuciła   na   ramiona   lekką   pelerynkę  i 

widziałem dobrze, że to właśnie ona prosiła Darzaka, aby jej 
towarzyszył w przechadzce do wątpliwego ustronia ogrodu. 

Śledziłem   ich   bez   przerwy,   zaintrygowany   silnym 
wzruszeniem, które okazywał pan Darzac. Szli wolno wzdłuż 

muru,   który   się   ciągnie   przy   alei   Marigny.   Poszedłem 
główną   aleją.   Posuwałem   się   równolegle   z   nimi.   A   potem 

przeszedłem   trawnik,   aby   przeciąć   im   drogę.   Noc   była 
ciemna,   trawa   tłumiła   moje   kroki.   Zatrzymali   się   w 

chwiejnym   blasku   latarni   gazowej.   Pochyleni   oboje   nad 
kartką   papieru,   którą   trzymała   panna   Stangerson,   czytali 

coś   z   wielkim   zainteresowaniem.   Zatrzymałem   się   także. 
Otaczała   mnie   ciemność   i   cisza.   Nie   spostrzegli   mnie. 

Wtedy   usłyszałem   wyraźnie,   jak   panna   Stangerson 
powtarzała,   składając   papier:   „Plebania   nie   straciła   nic  ze 

swego wdzięku ani ogród ze swej wspaniałości!" Wymówiła 
to   tonem   szyderczym   i   zrozpaczonym,   po   czym   wy- 

buchnęła tak strasznym nerwowym śmiechem, że zdanie to 

background image

pozostanie   mi   na   zawsze   w   uszach.   Ale   warto   zapamiętać 
również  zdanie   wypowiedziane  przez  Roberta Darzaka:  „A 

więc,   aby   cię   zdobyć,   muszę   popełnić   zbrodnię?"   Robert 
Darzac był bardzo podniecony, ujął rękę panny Stangerson, 

podniósł ją do ust i po ruchu jego ramion zdawało mi się, że 
płacze.   Potem   oddalili   się.   Kiedy   wróciłem   do   wielkiej 

galerii, nie widziałem już profesora Sorbony i nie spotkałem 
go   więcej,   aż   w   Glandier,   po   zbrodniczym   zamachu. 

Widziałem   natomiast   państwa   Stangerson   i   delegatów   z 
Filadelfii.   Panna   Stangerson   siedziała   obok   Artura   Rance, 

który z ożywieniem mówił coś do niej. Jego oczy błyszczały 
dziwnym   blaskiem.   Myślę,   że   panna   Stangerson   nie   słu-

chała   nawet   tego,   co   jej   opowiadał,   bo   twarz   jej   wyrażała 
najzupełniejszą   obojętność.   Artur   William   Rance   to 

sangwinik o twarzy krostowatej, lubiący bardzo dżin. Kiedy 
państwo   Stangerson   odjechali,   podszedł   do   zatłoczonego 

bufetu   i   nie   opuszczał   go   już.   Zbliżyłem   się   do   niego   i 
oddałem mu parę usług w tłoku. Podziękował mi i oznajmił, 

że wyjeżdża do Ameryki za trzy dni, t.j. 26 października, to 
znaczy nazajutrz po zbrodni. Rozmawiałem z nim o Filadel-

fii. Powiedział mi, że mieszka w Filadelfii od 25 lat i że tam 
właśnie poznał znakomitego profesora i jego córkę. W tym 

miejscu   zabrał   się   do   szampana.   Myślałem,   że   nigdy   nie 
przestanie go pić. Gdy odchodziłem, był prawie pijany. Tak 

spędziłem   wieczór,   drogi   przyjacielu.   Nie   wiem,   dzięki 
jakiemu   przeczuciu   obraz   pana   Roberta   Darzaka   i   panny 

Stangerson   nie   opuszczał   mnie   w   nocy.   Możesz   się   chyba 
domyślić,   jakie   wrażenie   wywarła   na   mnie   wiadomość   o 

morderstwie panny Stangerson. Jakże mogłem nie pamiętać 
tych słów: „Czyż mam popełnić zbrodnię, aby cię zdobyć?" 

Ale nie to zdanie zacytowałem Robertowi Darzakowi, kiedy 
go spotkałem w Glandier, tylko to, które panna Stangerson 

czytała z kartki; to, gdzie jest mowa o plebanii i czarującym 
ogrodzie. Wystarczyło, aby nam otworzono na oścież drzwi 

zamku. Czy w owej chwili myślałem, że pan Robert Darzac 
jest mordercą? Nie! tego chyba nie myślałem. W owej chwili 

nie myślałem poważnie o niczym. Miałem tak mało danych. 

background image

Ale   trzeba   było,   aby   mi   dowiódł   natychmiast,   że   nie   był 
raniony w rękę. Kiedy znaleźliśmy się sami, opowiedziałem 

mu   to,   co   przez   przypadek   usłyszałem   z   jego   rozmowy   z 
panną   Stangerson   w   Ogrodzie   Elizejskim.   Powtórzyłem: 

„Czy   mam   popełnić   zbrodnię,   aby   cię   zdobyć?"   Był   za-
kłopotany, ale naturalnie mniej niż poprzednim zdaniem o 

„plebanii".   Jednak   naprawdę   przeraził   się   dopiero   wtedy, 
kiedy   z   ust   moich   dowiedział   się,   że   w   dniu,   w   którym 

spotkał się z panną Stangerson w Pałacu Elizejskim, ona po 
południu   była   w   urzędzie   pocztowym   Nr   40   po   list. 

Zapewne   ten   sam   list,   który   potem   czytali   wspólnie   w 
ogrodzie   Elizejskim.   To   przypuszczenie   potwierdziło   mi 

zresztą odnalezienie, przypomnij sobie, pomiędzy węglami 
w laboratorium strzępka tego listu z datą 23 października. 

List był pisany i odebrany z poczty tego samego dnia. Nie 
ma   wątpliwości,   że   jeszcze   tej   samej   nocy,   po   powrocie, 

panna   Stangerson   usiłowała   spalić   kompromitujący 
dokument.   Na   próżno   pan   Darzac   zaprzecza,   jakoby   to 

pismo miało jakikolwiek związek ze zbrodnią. Powiedziałem 
mu,   że   w   takiej   sytuacji   nie   ma   on   prawa   ukrywać   przed 

sądem   historii   z   listem,   o   którego   ogromnej   doniosłości 
jestem   przekonany.   Utwierdza   mnie   w   tym   przekonaniu 

pełen   rozpaczy   głos   panny   Stangerson,   mówiącej   owo 
zdanie, i to, że on, jej narzeczony, płakał i groził zbrodnią. 

Robert Darzac był coraz bardziej przerażony. Postanowiłem 
wykorzystać moją przewagę.

—  Miał   się   pan   ożenić!   —   rzekłem   niedbale,   nawet   nie 

patrząc   na   niego   —   i   małżeństwo   naraz   staje   się 

niemożliwością z winy autora tego listu. A bezpośrednio po 
odczytaniu   listu   mówił   pan,   że   tylko   zbrodnia   umożliwi 

panu   zdobycie   panny   Stangerson.   Ktoś   więc   stoi   między 
panem a panną Stangerson, ktoś broni jej wyjścia za mąż, 

chce ją zabić, zanim wyjdzie ona za mąż.

Skończyłem tę przemowę słowami:

—  Teraz   pozostaje   tylko,   aby   mi   pan   wyjawił   imię 

zbrodniarza!

Musiałem   mówić   rzeczy   bardzo   ważne.   Gdy   podniosłem 

background image

wzrok   na   Roberta   Darzaka,   zobaczyłem   twarz   zupełnie 
zmienioną, czoło zroszone potem i oczy pełne przerażenia.

— Chcę pana prosić o jedno — powiedział. — Może się to 

panu   wydać   bezsensowne,   ale   jestem   gotów   za   to   oddać 

życie:   niech   pan   nie   mówi   przed   sądem,   co   pan   widział   i 
słyszał   w   Ogrodzie   Elizejskim...   ani   wobec   sędziów,   ani 

przed nikim innym. Przysięgam panu, że jestem niewinny. 
Czuję i wiem, że mi pan wierzy, ale wolałbym raczej zostać 

posądzony,   niż   zwrócić   uwagę   sędziów   na   to   zdanie: 
„Plebania   nie   straciła   nic   ze   swego   wdzięku   ani   ogród   ze 

swej   wspaniałości".   Sędziowie   nie   mogą   wiedzieć   o   tych 
słowach! Cała sprawa jest w pana rękach, oddaję ją panu, 

ale   niech   pan   zapomni   ów   wieczór   w   Pałacu   Elizejskim. 
Będzie pan miał sto innych dróg, które pana doprowadzą do 

odkrycia zbrodniarza, otworzę je panu, pomogę. Chce pan 
tu   zamieszkać?   Jadać   i   sypiać   tutaj?   Czuwać   nad   moimi 

czynami i nad czynami innych? Będzie pan w Glandier jak u 
siebie w domu, ale niech pan zapomni o wieczorze w Pałacu 

Elizejskim.

Rouletabille   zatrzymał   się,   aby   odpocząć   nieco.   Dopiero 

teraz   zrozumiałem   dziwne   zachowanie   pana   Roberta 
Darzaka w stosunku  do mego przyjaciela  i  łatwość, z  jaką 

tenże   zadomowił   się   na   miejscu   zbrodni.   Wszystko,   czego 
się   dowiedziałem,   pobudziło   jeszcze   bardziej   moją 

ciekawość. Co się działo w Glandier w ciągu tego tygodnia? 
Mój   przyjaciel   napomknął   przecież,   że   znalazły   się   teraz 

przeciwko   Darzakowi   poszlaki   groźne   inaczej   niż   laska 
odnaleziona przez Larsana.

—  Wszystko zdaje się obracać przeciw niemu — odezwał 

się reporter — jego położenie staje się nad wyraz poważne. 

A   co   najgorsze,   Robert   Darzac   zdaje   się   tym   zupełnie   nie 
niepokoić.   Nic   go   nie   obchodzi   poza   zdrowiem   panny 

Stangerson, które w istocie poprawiało się z każdym dniem, 
aż do momentu, kiedy zdarzyło się coś jeszcze bardziej ta-

jemniczego niż Tajemnica Żółtego Pokoju!

— To niemożliwe! — zawołałem. — Co może być bardziej 

zagadkowe od zbrodni w Żółtym Pokoju?

background image

—   Powróćmy   najpierw   do   Roberta   Darzaka   —   rzekł 

Rouletabille,   uspokajając   mnie.   —   Powiedziałem   ci,   że 

wszystko   zwraca   się   przeciwko   niemu.   Siady   eleganckich 
bucików,   odnalezione   przez   Fryderyka   Larsana,   wyglądają 

na ślady narzeczonego panny Stangerson. Siad roweru może 
być śladem jego roweru; ta sprawa była zbadana. Odkąd ma 

ten rower, zostawiał go zawsze w pałacu. Po co odprowadził 
go do Paryża właśnie w takiej chwili? Czy nie miał zamiaru 

wracać   już   do   zamku?   Czy   zerwanie   projektowanego 
małżeństwa   miało   pociągnąć   za   sobą   również   zerwanie 

stosunków   towarzyskich   ze   Stangersonami?   Każdy   z   nich 
mówił,   że   stosunki   te   miały   być   zachowane.   Fryderyk 

Larsan  przypuszcza jednak,  że wszystko   było zerwane. Od 
dnia,   w   którym   pan   Robert   Darzac   towarzyszył   pannie 

Stangerson   do   wielkich   magazynów   Louvre'u,   aż   do 
następnego   dnia   po   dokonaniu   zbrodni   nie   było   eks-

narzeczonego   w   Glandier.   Należy   pamiętać,   że   panna 
Stangerson   zgubiła   swój   woreczek   i   klucz   z   miedzianą 

główką, będąc właśnie w towarzystwie Roberta Darzaka. Od 
tego   dnia   aż   do   wieczoru   w   Pałacu   Elizejskim   panna 

Stangerson   i   profesor   Sorbony   nie   widywali   się.   A   może 
pisywali   do   siebie?   Panna   Stangerson   jeździła   do   urzędu 

pocztowego Nr 40 po list, który Fryderyk Larsan uważa za 
list od Roberta Darzaka. Nie wiedząc bowiem, co się działo 

w   Pałacu   Elizejskim,   sądzi,   że   to   właśnie   Robert   Darzac 
celem   przełamania   postanowień   panny   Stangerson   skradł 

woreczek   z   kluczykiem.   Przywłaszczył   sobie   najcenniejsze 
papiery jej ojca, aby zwrócić je pod warunkiem małżeństwa. 

Wszystko to byłoby hipotezą wątpliwą, a nawet absurdalną, 
gdyby nie fakt daleko poważniejszy. Najpierw dziwna rzecz, 

której i ja zrozumieć nie mogę: mężczyzną, który dopytywał 
się o list, odebrany w przeddzień przez pannę Stangerson, 

był   rzeczywiście   sam   Darzac.   Rysopis   tego   mężczyzny 
najzupełniej odpowiada wyglądowi  pana Roberta Darzaka. 

Ten, na pytanie postawione przez sędziego śledczego w celu 
prostego   wyjaśnienia,   zaprzecza,   że   był   na   poczcie;  i  ja 

wierzę Robertowi Darzakowi, bo jeśli to nawet on pisał list 

background image

— o co go zresztą nie posądzam — to przecież wiedział, że 
panna Stangerson go odebrała. Czytała mu go w Ogrodzie 

Elizejskim.   A   więc   nie   on   był   24-go   na   poczcie   Nr   40, 
żądając listu, którego już tam nie było. Moim zdaniem jest 

ktoś dziwnie do niego podobny, właśnie ów złodziej worecz -
ka,   który   w   piśmie   tym   żądał   czegoś   od   jego   właścicielki, 

panny Stangerson — czegoś, czego nie otrzymał. Musiał być 
tym zdziwiony i zastanawiał się, czy wysłany przez niego list 

z   napisem   na   kopercie:   M.A.T.H.S.N.   został   odebrany. 
Dlatego   właśnie   poszedł   na   pocztę   i   natarczywie   domagał 

się listu. Odszedł wściekły. List odebrano, a to, czego żądał, 
nie zostało mu dane! Czego żądał? Tego nikt nie wie oprócz 

panny   Stangerson.   W   każdym   razie   dowiadujemy   się   na 
drugi dzień, że w nocy napadnięto na pannę Stangerson i, 

co wykryłem nazajutrz, równocześnie okradziono profesora 
za pomocą kluczyka, który był przedmiotem owego listu na 

poste-  restante. Tak  więc,  zdaje  mi się, że człowiek, który 
był w urzędzie pocztowym, musiał być zbrodniarzem. Całe 

to   rozumowanie,   w   motywach   postępowania   człowieka   w 
urzędzie   pocztowym   najlogiczniejsze   w   świecie,   Fryderyk 

Larsan   uznaje,   ale   —   odnosi   je   do   Roberta   Darzaka. 
Domyślasz   się,   że   sędzia   śledczy,   Larsan   i   ja   zrobiliśmy 

wszystko,   aby   otrzymać   z   urzędu   pocztowego   dokładne 
szczegóły  o  dziwnym   kliencie   z   dnia   24   października.   Ale 

nie   można   było   ustalić,   ani   skąd   przyszedł,   ani   dokąd 
odszedł! Poza tym opisem, upodabniającym go do Roberta 

Darzaka,   żadnych   szczegółów!   Ogłosiłem   w   największych 
dziennikach:

 
Wysoka   nagroda   dla   dorożkarza,   który   rankiem   24  

października,   około   godziny   10   odwiózł   pasażera   do  
urzędu   pocztowego   Nr   40.   Zgłoszenia   w   redakcji  

„Epoki" pod M. R.

Daremny   trud!   Może   ten   człowiek   przyszedł   pieszo.  Nie 

wiadomo.   Z   pośpiechu   jednak   należało   się   domyślać,   że 
przybył dorożką. W moim ogłoszeniu nie dawałem rysopisu, 

background image

zachęcając   w   ten   sposób   wszystkich   dorożkarzy,   którzy 
mogli   w   tej   godzinie   odwozić   pasażerów   do   urzędów 

pocztowych,   aby   zgłosili   się   do   mnie.   Ani   jeden   nie 
przyszedł. Dniem i nocą zadaję sobie pytanie: „Kim jest ów 

człowiek,  tak  dziwnie  podobny  do  Roberta   Darzaka,   który 
kupował laskę znajdującą się teraz w posiadaniu Fryderyka 

Larsana?"   A   przy   tym,   co   najważniejsze,   Robert   Darzac, 
który miał wykład w Sorbonie o tej samej godzinie, o której 

jego sobowtór zjawił się w urzędzie pocztowym — wykładu 
tego nie miał. Zastąpił go jeden z przyjaciół. A na pytanie, 

jak   spędził   ten   czas,   odpowiada,   że   spacerował   po   Lasku 
Bulońskim. Co myślisz o profesorze, który zastępcę posyła 

na wykład, a sam przechadza się po Lasku Bulońskim? Poza 
tym trzeba ci wiedzieć, że jeśli Robert Darzac przyznaje się 

jeszcze,   że   rankiem   24   października   przechadzał   się   po 
Lasku Bulońskim, to o tym, jak spędził czas w nocy z 24 na 

25 nie chce powiedzieć ani słowa!... 

Fryderykowi   Larsanowi,   który   żądał   od   niego   tej 

informacji,   odpowiedział   spokojnie,   że   to,   co   robił   w   tym 
czasie   w   Paryżu,   do   niego   nie   należy.   W   odpowiedzi 

Fryderyk   Larsan   zaprzysiągł   zupełnie   głośno,   że   teraz   on 
sam   postara   się   dowiedzieć,   jak   ten   czas   został   zużyty. 

Wszystko   to,   jak   się   zdaje,   dostarcza   pewnego   pokrycia 
hipotezom   wielkiego   Freda;   tym   bardziej   że   teraz   fakt 

obecności   Roberta   Darzaka   w  Żółtym   Pokoju   zgadza   się   z 
wyjaśnieniem Larsana o sposobie ucieczki zbrodniarza. Pan 

Stangerson   mógł   go   wypuścić,   chcąc   uniknąć   skandalu! 
Zresztą tę hipotezę uważam za fałszywą. Sprowadzi ona na 

manowce   Fryderyka   Larsana,   co   nie   byłoby   niepożądane, 
gdyby   nie   szło   o   niewinnego   człowieka!   Teraz   pozostaje 

pytanie, czy ta hipoteza naprawdę tylko  zwodzi Fryderyka 
Larsana. Otóż to! Otóż to! Otóż to!

—  Być   może,   że   Larsan   ma   rację!   —   zawołałem 

przerywając   Rouletabille'owi.   —   Czy   jesteś   pewien 

niewinności   Roberta   Darzaka?   Mnie   się   wydaje,   że   tych 
dziwnych poszlak jest za wiele...

— Poszlaki — odpowiedział — to najgorszy wróg prawdy!

background image

— Cóż dziś myśli o tym sędzia śledczy?
— Pan de Marquet waha się uznać winę Roberta Darzaka 

nie opartą na żadnym dowodzie. Miałby przeciwko sobie nie 
tylko całą opinię publiczną, nie mówiąc już o Sorbonie, ale 

jeszcze   pana   i   pannę   Stangerson.   Ona   jest   zakochana   w 
Darzaku.   Chociaż   nie   rozpoznała   zbrodniarza,   trudno 

byłoby   przekonać   wszystkich,   że   nie   mogła   rozpoznać 
Roberta Darzaka, gdyby to właśnie on okazał się przestępcą. 

W   Żółtym   Pokoju   zapewne   było   ciemno,   ale   wszakże 
oświetlała go mała nocna lampka. Nie zapominajmy o tym.

Oto, mój przyjacielu, jak przedstawiała się sytuacja, gdy 

przed trzema dniami, albo raczej trzema nocami, zdarzył się 

ten dziwny wypadek, o którym ci zaraz opowiem.

Koniec części pierwszej

 

background image

CZĘŚĆ DRUGA

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

„Dziś wieczorem, spodziewam się zbrodniarza”

— Muszę — powiedział Rouletabille — zaprowadzić cię w to 

miejsce, żebyś zrozumiał, a raczej żebyś się przekonał, że tego 

nie można zrozumieć. Sądzę, że znalazłem rozwiązanie, którego 
wszyscy   szukają;   wiem,   w   jaki   sposób   zbrodniarz   wyszedł   z 

Żółtego   Pokoju   bez   pomocy   wspólnika   i   bez   pomocy   pana 
Stangersona.   Nie   mogę   wyjawić   swej   hipotezy,   dopóki   nie 

upewnię   się,   kto   jest   zbrodniarzem,   ale   myślę,   że   jest   ona 
słuszna,   a   już   w   każdym   razie   tłumaczy   wszystko   w   sposób 

zupełnie logiczny i prosty. To, co zaszło w zamku przed trzema 
dniami,   wydawało   mi   się   w   ciągu   pierwszej   doby   zupełnie 

nieprawdopodobne. Hipoteza, która przyszła mi do głowy, jest 
taka, że chwilami wolałbym raczej nic nie rozumieć!

Po   tych   słowach   młody   reporter   zaproponował   mi   spacer 

wokół   zamku.   Pod   naszymi   stopami   szeleściły   zeschłe   liście. 

Były   to   jedyne   dźwięki,   jakie   słyszałem.   Zamek   wydawał   się 
zupełnie   opuszczony.   Stare   mury,   stojąca   woda   w   fosach 

otaczających basztę, ziemia pokryta gnijącymi trawami i czarne 
konary   drzew   dodawały   posępnego   wyglądu   temu 

tajemniczemu   miejscu.   Przechodząc   koło   baszty   spotkaliśmy 
Zielonego Człowieka — gajowego, który minął nas i nawet się 

nie   ukłonił,   jak   byśmy   nie   istnieli.   Wyglądał   tak   samo   jak 
podczas  pierwszego spotkania w oberży ojca Mateusza. Miał 

przewieszoną przez ramię fuzję, fajkę w zębach  i binokle  na 
nosie.

— Niezły ptaszek — szepnął Rouletabille.
— Rozmawiałeś z nim? — zapytał.

background image

— Tak, ale nic nie można z niego wyciągnąć. Burknie coś pod 

nosem,   ruszy   ramionami   i   odchodzi.   Mieszka   na   pierwszym 

piętrze   baszty,   w   wielkim   pokoju   służącym   dawniej   za 
oratorium. Siedzi w nim jak niedźwiedź, wychodzi tylko z fuzją. 

Uprzejmie   rozmawia   jedynie   z   dziewczętami.   W   nocy   często 
wstaje pod pozorem ścigania kłusowników. Podejrzewam go, 

że   ma   jakieś   czułe   spotkania.   Jego   kochanką   była   Sylwia, 
pokojówka panny Stangerson, a teraz zaleca się do oberżystki, 

żony   Mateusza.   Ale   Mateusz   pilnuje   swej   żony   i   myślę,   że 
Zielony Człowiek nie ma żadnej szansy zbliżenia się do niej. 

Dlatego   jest   coraz   bardziej   milczący   i   ponury.   Przystojny 
mężczyzna!   Dba   o   siebie,   wygląda   elegancko...   Kobiety   w 

promieniu czterech mil szaleją za nim! 

Minęliśmy basztę wieńczącą lewe skrzydło i znaleźliśmy się 

po   drugiej   stronie   zamku.   Rouletabille,   pokazując   okno 
należące do apartamentu panny Stangerson, rzekł:

—  Gdybyś   przechodził   tędy   przedwczoraj,   o   godzinie 

pierwszej   w   nocy,   zobaczyłbyś   swego   przyjaciela   na   szczycie 

drabiny, gotującego się wejść przez okno.

Gdy   ze   zdumieniem   zapytałem   o   powód   tych   nocnych 

wyczynów, zwrócił moją uwagę na zewnętrzny rozkład zamku. 
Weszliśmy do środka.

—  Teraz   oprowadzę   cię   po   pierwszym   piętrze   prawego 

skrzydła — rzekł mój przyjaciel. — Tam właśnie mieszkam.

Rouletabille dał mi znak, żebym wszedł za nim po szerokich 

schodach   na   pierwsze   piętro.   Znaleźliśmy   się   w   długiej   i 

wysokiej galerii. Ciągnęła się ona przez cały gmach, a okna jej 
wychodziły na północną stronę. Profesor Stangerson mieszkał 

w   lewym   skrzydle   zamku,   panna   Stangerson   miała   swój 
apartament w prawym skrzydle. Ruszyliśmy galerią prawego 

skrzydła.   Wąski   chodnik   rozciągnięty   na   lśniącej   posadzce 
tłumił odgłosy naszych kroków. Rouletabille szeptem polecił mi 

stąpać na palcach, ponieważ mijaliśmy właśnie pokoje panny 
Stangerson. Wyjaśnił, że apartament jej składa się z sypialni, 

przedpokoju, łazienki, buduaru i salonu. Pokoje były między 
sobą połączone drzwiami. Drzwi do galerii były tylko w salonie 

i przedpokoju.

background image

PLAN PIERWSZEGO PIĘTRA ZAMKU

1.  Miejsce, w którym stał Fryderyk Larsan
2.  Miejsce, w którym stał ojciec Jakub

3.  Miejsce, w którym stał pan Stangerson
4.  Okno, przez które wszedł Rouletabille

5.  Okno,   które   Rouletabille   zastał   otwarte,   kiedy   wyszedł   ze   swego 

pokoju. Zamknął je. Wszystkie pozostałe okna i drzwi były zamknięte.

6.  Taras, mieszczący się nad narożnym pokojem na parterze.

Galeria ciągnęła się prosto aż do wschodniej ściany zamku, 

gdzie kończyła się wysokim oknem. (Nr 2 na planie). Na dwóch 
trzecich swej długości krzyżowała się z drugą galerią, wiodącą 

wzdłuż zakręcającego prawego skrzydła zamku. Dla uniknięcia 
niejasności   będziemy   nazywać   galerię   zakończoną   oknem   w 

ścianie  wschodniej — galerią prawą, a tę, która zakręca pod 
kątem prostym wraz ze skrzydłem zamku — galerią boczną. Na 

skrzyżowaniu dwóch galerii znajdował się pokój Rouletabille'a, 
obok niego pokój Larsana. Drzwi obydwóch pokoi wychodziły 

na   galerię   boczną,   natomiast   drzwi   mieszkania   panny 
Stangerson były w galerii prawej.

Rouletabille   otworzył   drzwi   do   swego   pokoju,   przepuścił 

mnie, po czym zamknął drzwi na klucz. Nagle, zanim jeszcze 

zdążyłem rozejrzeć się wokoło, krzyknął zdumiony, pokazując 
leżące na stoliku binokle.

background image

— Co to ma znaczyć?! Co tu robią te binokle?
Nie umiałem odpowiedzieć.

— Chyba że... — powiedział — chyba że te binokle... są tym, 

czego szukam... Chyba że są to szkła dalekowidza!...

Chwycił   je   gwałtownie.   Sprawdził   palcami   wypukłość   i 

spojrzał na mnie przerażony.

— Och! Och! — powtórzył jeszcze raz, jakby zaskoczony jakąś 

szaleńczą   myślą.   Wstał,   chwycił   mnie   za   ramię,   zaśmiał   się 

nienaturalnie i zawołał: — Oszaleję przez te okulary! Widzisz, 
teoretycznie jest to możliwe, ale praktycznie niemożliwe... albo 

prawie niemożliwe...

W tej chwili ktoś zastukał do drzwi. Rouletabille otworzył. 

Weszła dozorczyni, którą widziałem już raz, kiedy prowadzono 
ją na przesłuchanie do pawilonu. Zdziwiło mnie to. Myślałem, 

że dozorcy są wciąż jeszcze uwięzieni.

— W szparze posadzki — rzekła kobieta cicho.

— Dziękuję — powiedział Rouletabille.
Kobieta wyszła. Starannie zamknął za nią drzwi i zwracając 

się   do   mnie   z   błędnym   wyrazem   twarzy,   wymówił 
niezrozumiałe słowa:

— Ponieważ teoretycznie jest to możliwe, więc i praktycznie 

mogłoby też być!... A jeśli praktycznie możliwe... Niesłychane!

Przerwałem ten monolog.
— Dozorcy są już wolni? — zapytałem.

—  Tak — odpowiedział. — Postarałem się o to. Potrzebuję 

zaufanych ludzi. Ta kobieta jest mi zupełnie oddana, a jej mąż 

poszedłby   dla   mnie   w   ogień...   Ponieważ   są   to   szkła 
dalekowidza,   będę   potrzebował   ludzi   oddanych,   którzy   dla 

mnie daliby się zabić!

— O?! — zagadnąłem — to już nie żarty! Kiedy trzeba będzie 

dać się zabić?

—  Dziś   wieczorem!   Muszę   ci   zdradzić,   że   dziś   wieczorem 

spodziewam się zbrodniarza.

 Zbrodniarza?!   Naprawdę   wieczorem   oczekujesz 

zbrodniarza? Znasz go?

—  Być może... Chociaż nie mogę twierdzić stanowczo, że go 

znam.   Teoretyczne   wyobrażenie,   jakie   mam   o   nim,   jest   tak 

background image

straszne, że przypuszczalnie się mylę... Mam nadzieję, wielką 
nadzieję, że to pomyłka...

—  Jeżeli   jeszcze   przed   pięcioma   minutami   nie   znałeś 

zbrodniarza, jak mogłeś spodziewać się go wieczorem?

—  Wiem,   że   musi   przyjść!   —   Rouletabille   powoli   napełnił 

fajkę i zapalił. Było to zapowiedzią ciekawej opowieści. W tej 

chwili   ktoś   przeszedł   korytarzem   przed   naszymi   drzwiami. 
Rouletabille zamarł. Kroki oddaliły się.

— Czy Fryderyk Larsan jest w swoim pokoju? — zapytałem.
—  Nie   —   odrzekł   mój   przyjaciel.   —   Nie   ma   go.   Musiał 

wyjechać do Paryża. Tropi ciągle Roberta Darzaka, który dziś 
rano wyjechał także  do Paryża. To się wszystko źle skończy! 

Przewiduję   w  tym  tygodniu   aresztowanie   Roberta   Darzaka... 
Niestety,   wszystko   przemawia   przeciw   niemu...   zdarzenia, 

rzeczy   i   ludzie...   Każda   godzina   przynosi   nowe   oskarżenie... 
Sędzia śledczy jest tym zaskoczony i przerażony! Rozumiem, że 

można być zaskoczonym... Można!

— Fryderyk Larsan nie jest nowicjuszem!

—  Tak!   —   rzekł   Rouletabille   z   lekko   zaskakującym 

skrzywieniem.   —   Myślałem,   że   Wielki   Fred   jest   silniejszy! 

Oczywiście,   nie   jest   debiutantem...   Miałem   dla   niego   wiele 
uznania,   dopóki   nie   poznałem   jego   metod   pracy.   Są   godne 

pożałowania. Swoją opinię zawdzięcza tylko zręczności! Brak 
mu   umiejętności   rozumowania...   Teoretyczna   strona   jego 

hipotez jest uboga...

Patrzyłem   na   Rouletabille'a   i   nie   mogłem   opanować 

uśmiechu   słuchając,   jak   ten   osiemnastoletni   wyrostek 
krytykuje   pięćdziesięcioletniego   człowieka,   uznanego   za 

najzdolniejszego detektywa Europy.

—  Uśmiechasz się? — rzekł Rouletabille. — Nie masz racji. 

Przysięgam   ci,   że   go   pokonam!   I   to   z   wielkim   trzaskiem... 
Muszę się jednak spieszyć. Larsan ma kolosalne szanse, które 

mu   daje   Darzac.   Dziś   wieczorem   zwiększą   się   one   jeszcze 
bardziej... Wyobraź sobie, że za każdym razem, gdy zbrodniarz 

przychodzi do zamku, Robert Darzac jest nieobecny i nie chce 
powiedzieć, gdzie się znajdował w tym czasie.

— Za każdym razem, gdy zbrodniarz przychodzi do zamku?! 

background image

— zawołałem. — A więc on wraca?

— Tak. W ciągu tej nocy, gdy zdarzył się wypadek ...

Miałem   usłyszeć   o   wypadku,   o   którym   Rouletabille 

wspominał już przed pół godziną, nie opowiadając mi jednak 

szczegółowo. Wiedziałem, że nie należy go poganiać.

W krótkich, urywanych zdaniach nakreślił mi historię, która 

wprawiła mnie w osłupienie. Rzeczywiście, nawet zjawiska tak 
niezbadanej   gałęzi   wiedzy   jak   hipnotyzm   nie   są   bardziej 

tajemnicze od ucieczki zbrodniarza czterem ludziom gotowym 
do schwytania go. Wydawało mi się, że sprawa ta należy do 

sfery   zjawisk   nadprzyrodzonych.   Tymczasem,   gdybym   miał 
umysł   Rouletabille'a,   znalazłbym   zupełnie   proste 

wytłumaczenie. Ze wszystkich tajemnic Glandier najciekawszą 
był  sposób,  w  jaki   wyjaśnił   je  Rouletabille.   Ale  któż   mógłby 

pochwalić  się takim  umysłem i takimi  guzami  na czole!  Nie 
widziałem takich nigdy u nikogo innego. Podobne guzy, choć 

mniej   wydatne,   zdobiły   tylko   czoło   słynnego   Fryderyka 
Larsana. Kształt czoła Rouletabille'a, jeśli tak określić można, 

wprost rzucał się w oczy.

Pomiędzy papierami, jakie po rozprawie sądowej wręczył mi 

ten młody człowiek, znajduje się notatnik zawierający dokładne 
sprawozdanie   dotyczące   zniknięcia   zbrodniarza   i   refleksje, 

jakie   zdarzenie   to   nasunęło   memu   przyjacielowi.   Wolę   je 
czytelnikowi   przytoczyć,   niż   powtarzać   naszą   rozmowę, 

ponieważ   nie   chciałbym   napisać   w   tej   historii   ani   jednego 
słowa, które ściśle nie odpowiadałoby prawdzie.

 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Obława (wyjątek z notatnika Józefa Rouletabille)

Dzisiejszej nocy, to znaczy z 29 na 30 października — pisze 

Józef  Rouletabille  — obudziłem  się około godziny  pierwszej. 
Właściwie obudził mnie jakiś hałas na dworze. Było to ponure 

miauczenie Zwierzątka Bożego rozlegające się w głębi parku. 
Wstałem   i   otworzyłem   okno:   wiatr,   zimno,   deszcz,   zupełne 

ciemności i... cisza. Zamknąłem okno. Dziwaczny wrzask znów 
przerwał nocną ciszę. Nałożyłem szybko spodnie i marynarkę. 

Pogoda była straszna; komuż w taką noc chciałoby się naślado-
wać   w   pobliżu   zamku   miauczenie   kota   Matki   Klęczącej? 

Zabrałem   gruby   kij,   jedyną   broń,   jaką   posiadałem,   i   cicho 
otworzyłem   drzwi.   Znalazłem   się   w   galerii.   Oświetlona   była 

dobrze   naftową   lampą   z   silnym   reflektorem.   Ale   płomień 
lampy chwiał się, jak by w galerii był przeciąg. Odwróciłem się; 

za mną, na końcu galerii bocznej, z której prowadziły drzwi do 
pokoju Larsana i mojego, znajdowało się okno. Było otwarte. 

Kto   je   otworzył?   Lub   kto   je   tak   pozostawił?   Podszedłem   do 
okna i wychyliłem się. O jeden metr poniżej okna znajduje się 

taras, stanowiący jednocześnie dach małego pokoiku na par-
terze.   W   razie   potrzeby   można   z   okna   zeskoczyć   na   taras   i 

stamtąd   przedostać   się   na   dziedziniec   zamkowy.   Ten,   kto 
wybierałby tę drogę, nie miałby, oczywiście, klucza od drzwi 

wejściowych.   Dlaczego   myślałem   o   tych   nocnych   wyczynach 
gimnastycznych? Czyżby z powodu otwartego okna? Przecież 

mogło to być zwykłe niedbalstwo służącego. Zamknąłem okno 
kpiąc   w   duchu   z   siebie.   Nagle   dobiegł   mnie   nowy   krzyk 

Zwierzątka   Bożego.   I   znów   cisza.   Nawet   deszcz   przestał 
uderzać   o   szyby.   W   zamku   wszyscy   spali.   Bardzo   ostrożnie 

posuwałem   się   po   chodniku.   Dochodząc   do   zakrętu   galerii, 
wysunąłem najpierw głowę rozglądając się uważnie. I tu lampa 

z reflektorem oświetlała dokładnie wszystko: trzy fotele, obrazy 
na ścianach... Po co tu przyszedłem? Nigdy zamek nie wydawał 

się spokojniejszy... Uśpiony. Jakiś instynkt popychał mnie w 

background image

stronę pokoju panny Stangerson. Coś wołało we mnie: „Idź do 
pokoju   panny   Stangerson!"   Spojrzałem   na   chodnik   i 

spostrzegłem, że przede mną biegną ślady stóp, dochodzące do 
pokoju panny Stangerson. Stopy te przyniosły błoto z dworu. 

Przyjrzałem   się   im   uważnie.   Przerażające!   Były   to   te   same 
„eleganckie"   ślady   co   nad   stawem   —   ślady   zbrodniarza! 

Poznałem je! Wszedł tu w tę słotną noc z ogrodu. Jeśli przez 
okno można było wyjść na taras — można było i wejść tędy. 

Zbrodniarz był jeszcze w zamku, bo ślady nie wracały! Wszedł 
przez   okno,   przeszedł   obok   pokoju   Fryderyka   Lar-   sana   i 

mojego, po czym skręcił w prawo i idąc przez prawą galerię 
wszedł   do   apartamentu   panny   Stangerson.   Stanąłem   przed 

drzwiami   prowadzącymi   do   przedpokoju   panny   Stangerson. 
Były   uchylone.   Pchnąłem   je   bez   najmniejszego   szmeru, 

wszedłem   do   przedpokoju   i   pod   samymi   drzwiami   pokoju 
spostrzegłem   wychodzącą   z   niego   smugę   światła, 

Nadsłuchiwałem...   Nic!   żadnego   odgłosu,   nawet   oddechu! 
Chciałem   wiedzieć,   koniecznie   wiedzieć,   co   się   dzieje   w 

zupełnej ciszy za tymi drzwiami. Rzut oka na zamek upewnił 
mnie, że drzwi są zamknięte z tamtej strony na klucz. Za tymi 

drzwiami był zbrodniarz! Musiał tam być! Czy i tym razem uda 
mu się umknąć? Wszystko zależało  ode mnie. Zimna krew i 

żadnego fałszywego kroku! Trzeba było zajrzeć do tego pokoju. 
Czy wejść do niego przez salon panny Stangerson? Musiałbym 

przejść następnie przez buduar. Tymczasem zbrodniarz mógłby 
uciec przez drzwi prowadzące do galerii. Właśnie przez te, przy 

których   sam   teraz   stanąłem.   Pomyślałem,   że   tego   wieczoru 
jeszcze   nie   popełniono   zbrodni,   albowiem   w   buduarze 

panowała zupełna cisza. W czasie choroby panny Stangerson 
sypiały tam dwie służące. Byłem prawie pewny, że zbrodniarz 

jest   w   zamku.   Może   więc   należało   w   tej   chwili   ostrzec   je   o 
tym?-   Może   złoczyńca   ucieknie,   a   ja   uratuję   życie   pannie 

Stangerson? Ale jeśli dzisiejszy nocny gość nie jest mordercą? 
Otworzono drzwi, aby mu pozwolić wejść. Kto je otworzył i kto 

zamknął? Ktoś wszedł do tego pokoju przez drzwi, które panna 
Stangerson   co   wieczór   zamykała   od   wewnątrz.   Któż   je   więc 

otworzył,   aby   wpuścić   zbrodniarza?   Dwie   wierne   służące   — 

background image

stara   pokojówka   i   jej   córka   Sylwia?   To   zupełnie 
nieprawdopodobne!   Zresztą   one   śpią   w   buduarze,   a   panna 

Stangerson   —   jak   twierdzi   Robert   Darzac   —   niespokojna   i 
ostrożna, sama czuwa nad swym bezpieczeństwem, odkąd na 

tyle lepiej się czuje, że może zrobić kilka kroków po swym po-
koju.  Nie   widziałem,   żeby   wychodziła  z   niego.   Ten   niepokój 

Roberta   Darzac,   nagły   lęk   i   ostrożność   panny   Stangerson 
zastanawiają mnie. Nie ma wątpliwości, że przed napadem w 

Żółtym   Pokoju   nieszczęsna   oczekiwała   zbrodniarza.   Czyżby 
czekała   na   niego   i   dzisiejszego   wieczoru?   Kto   ostrożnie 

przekręcił ten klucz i wpuścił zbrodniarza? Czyżby sama panna 
Stangerson?   Tylko   ona   mogła   i   powinna   była   się   obawiać 

wizyty zbrodniarza, chociaż mogła także mieć powody, aby mu 
otworzyć te drzwi. Mogła być również zmuszona do ich otwo-

rzenia! Jak więc nazwać te niesamowite spotkania? 

Spotkania   ze   zbrodnią?   Nie   były   to   spotkania   miłosne. 

Jestem   przekonany,   że   panna   Stangerson   kocha   Roberta 
Darzac.

Myśli te przebiegły mi przez głowę jak błyskawica. Wiedzieć! 

Wiedzieć! Jeśli za tymi drzwiami panuje cisza, to znaczy, że tak 

być musi! Może moja interwencja przyniesie więcej szkody niż 
pożytku?...   Czy   ja   wiem?   A   może   właśnie   to   zadecyduje   o 

zbrodni? Chciałbym wiedzieć nie przerywając tej ciszy!

Wyszedłem   z   przedpokoju   i   idąc   głównymi   schodami 

znalazłem się w sieni. Najostrożniej, jak potrafiłem, zbliżyłem 
się   do   małego   pokoiku   na   parterze,   w   którym   od   czasu 

wypadku sypiał ojciec Jakub. Zastałem go ubranego, z oczami 
rozszerzonymi strachem. Gdy mnie zobaczył, nie zdziwił się. 

Powiedział,  że wstał  słysząc  miauczenie   Zwierzątka  Bożego  i 
czyjeś   kroki   w   parku   pod   jego   oknem.   Przez   szybę   dojrzał 

poruszający się czarny cień. Zapytałem, czy ma jakąś broń. Nie 
miał żadnej od chwili, gdy sędzia śledczy zabrał mu rewolwer. 

Wyszliśmy do parku przez małe boczne drzwi. Przesuwając się 
pod ścianą zamku doszliśmy do okna panny Stangerson. Tu 

kazałem zostać ojcu Jakubowi, a sam, korzystając z tego, że 
chmura   na   chwilę   przysłoniła   księżyc,   stanąłem   na   wprost 

okna, ale poniżej padającego z niego światła. Okno było otwar-

background image

te.   Prawdopodobnie   przez   ostrożność:   żeby   móc   przez   nie 
uciec, gdyby ktoś wszedł przez drzwi. 

Ależ ten, kto uciekałby tą drogą, z łatwością skręciłby sobie 

karki   Czyżby   zbrodniarz   miał  sznur?  Musiał   chyba  wszystko 

przewidzieć! Ach, wiedzieć, co się dzieje w tym pokoju, co kryje 
ta cisza! Wróciłem do ojca Jakuba i szepnąłem: „drabinę". W 

pierwszej    chwili  pomyślałem  o drzewie,  które  tydzień  temu 
służyło   mi   za   punkt   obserwacyjny,   ale   natychmiast 

zauważyłem, że tym razem okno było uchylone w ten sposób, 
że z drzewa nie widziałbym nic. Poza tym chciałem nie tylko 

widzieć,   ale   także   słyszeć   i   działać.   Ojciec   Jakub,   ogromnie 
wystraszony   i   przejęty,   zniknął   w   ciemnościach.   Wrócił   bez 

drabiny,   przywołując   mnie   ruchem   ręki.   Kiedy   podszedłem, 
szepnął:

— Proszę iść za mną!
Okrążyliśmy basztę.

—  Poszedłem po drabinę do izby w baszcie  — rzekł ojciec 

Jakub   —   służącej   za   skład   dla   ogrodnika   i   dla   mnie.   Drzwi 

baszty  były otwarte, a z drabiny ani śladu! Wyszedłem i oto 
gdzie ją dostrzegłem!

Wskazał mi drugi kraniec dziedzińca. Przy blasku księżyca 

zobaczyłem   drabinę   opartą   o  mur   tarasu,  pod  oknem,  które 

przed chwilą znalazłem otwarte. Nie widziałem drabiny z góry, 
zasłaniał mi ją taras. Po drabinie łatwo było wejść do bocznej 

galerii   i   byłem   pewny,   że   właśnie   tą   drogą   przedostał   się 
nieznajomy. Zbliżyliśmy się do niej i w chwili, gdy mieliśmy już 

ją   zabrać,   ojciec   Jakub   wskazał   na   uchylone   drzwi   małego 
pokoju,   którego   dachem   był   ów   taras.   Ojciec   Jakub   pchnął 

lekko drzwi i szepnął:

— Nie ma go!

— Kogo?
— Gajowego — szepnął. — Sypia tu, odkąd remontują basztę. 

—   Po   czym   znaczącym   ruchem   wskazał   uchylone   drzwi, 
drabinę, taras i okno, które sam zamknąłem. O czym myślałem 

wówczas?   Czy   w   ogóle   przyszło   mi   coś   do   głowy?   Raczej 
czułem...   Tak,   czułem!   Jeśli   gajowy   jest   na   górze,   w   pokoju 

(chociaż   oprócz   drabiny   i   pustego   pokoju   nic   na   to   nie 

background image

wskazywało),   musiał   wejść   po   drabinie   przez   okno!   Pokoje 
znajdujące   się   obok   jego   nowego   mieszkania   zajęte   są   na 

kuchnię i spiżarnię oraz mieszkanie kucharki i kamerdynera. 
Nie mógł więc przejść przez nie, chcąc dostać się do wnętrza 

zamku. Jeśli po drabinie wszedł gajowy, to łatwo mu było pod 
jakimkolwiek   pozorem   spowodować   wczoraj,   aby   okno   w 

galerii zostało uchylone w ten sposób, żeby móc je otworzyć i 
wskoczyć   do   wnętrza.   Otwarte   okno   zacieśniało   bardzo 

możliwości   poszukiwania   zbrodniarza.   Musiał   to   być 
domownik, chyba że morderca ma wspólnika, w co nie wierzę... 

chyba   że   panna   Stangerson   sama   pilnowała,   aby   okno 
pozostało   uchylone...   Jakaż   to   straszna   tajemnica   mogła 

zmusić   pannę   Stangerson   do   ułatwienia

 drogi 

zbrodniarzowi?...   Wziąłem   drabinę   i   przeszliśmy   na   tyły 

zamku. Okno pokoju panny Stangerson było ciągle otwarte, a 
między zapuszczonymi firankami pozostała szpara, przez którą 

padała długa smuga światła aż na trawnik, do tego miejsca, w 
którym   właśnie   się   zatrzymałem.   Przystawiłem   drabinę   do 

okna   pokoju.   Byłem   prawie   pewien,   że   nie   zrobię   żadnego 
hałasu. Ojciec Jakub pozostał na dole, a ja wraz z moim kijem 

wszedłem   cicho   po   szczeblach.   Wstrzymałem   oddech. 
Ostrożnie stawiałem stopy. Nagle w połowie drogi zatrzymał 

mnie krzyk Zwierzątka Bożego. Zdawało mi się, że rozległ się w 
odległości kilku metrów. Sygnał? Czyżby wspólnik zbrodniarza 

spostrzegł mnie na drabinie? Może krzykiem tym przywołuje 
zbrodniarza do okna? Jestem zgubiony! Ktoś stał w oknie! Tak, 

to   on!   Czułem   jego   obecność   ponad   sobą,   słyszałem   jego 
oddech!   Nie   mogłem   spojrzeć   na   niego.   Nawet   najmniejszy 

ruch mógł mnie zdradzić. Zobaczy mnie? Wychyli się i spojrzy 
w ciemność? Nie! Już odchodzi... nie zauważył... Słyszałem jego 

ciężkie kroki... Wspiąłem się o dalszych kilka szczebli... Głową 
sięgnąłem już wysokości okna. Zajrzałem przez szparę między 

firankami.   Jakiś   człowiek   siedział   przy   biurku   panny 
Stangerson i pisał. Był odwrócony do mnie plecami. Paląca się 

przed nim świeca zniekształcała jego sylwetkę. Widziałem tylko 
wielkie   plecy.   Zdumiałem   się:   panny   Stangerson   nie   było   w 

pokoju.   Jej   łóżko   było   nietknięte.   Gdzie   spała   tej   nocy?   Na 

background image

pewno w sąsiednim pokoju ze  służącymi.  Ucieszyłem  się, że 
znalazłem   tego   człowieka   samego.   Mogłem   z   czystym 

sumieniem   przygotować   pościg.   Ale   kim   był   ów   mężczyzna, 
który   siedział   i   pisał   tak   spokojnie,   jak   przy   swoim   biurku? 

Gdyby  nie  ślady  w galerii, otwarte  okno i drabina  pod nim, 
przypuszczałbym,   że   nie   ma   w   tym   nic   niezwykłego,   że 

przyszedł tu zwyczajnie, z przyczyn, których tylko ja nie zna-
łem. A przecież nie wątpiłem już, że tajemniczy nieznajomy był 

tym samym, który zadał morderczy cios pannie Stangerson w 
Żółtym   Pokoju.  Chciałem   zobaczyć   jego   twarz!   Schwycić   go! 

Ale gdybym wskoczył teraz do pokoju, mógł uciec przez drzwi 
do   przedpokoju   albo   do   buduaru,   a  stamtąd  przez   salon   do 

galerii. Straciłbym go z oczu. Tymczasem teraz był blisko, jak w 
klatce. Zastanawiałem się, co robi samotnie w pokoju panny 

Stangerson? Co pisze? Do kogo pisze?...

Zszedłem   na   dół   i   wraz   z   Jakubem   wróciłem   do   zamku. 

Następnie   poprosiłem   ojca   Jakuba,   aby   obudził   pana 
Stangersona i zaczekał na mnie u profesora, nie mówiąc mu 

jednak nic przed moim przyjściem. Sam — chociaż nie miałem 
na   to   ochoty   —   poszedłem   obudzić   Fryderyka   Larsana. 

Wolałbym działać indywidualnie i samemu wygrać sprawę pod 
nosem śpiącego Larsana. Ale ojciec Jakub i pan Stangerson są 

starzy,   a   ja   nie   jestem   najmocniej   zbudowany...   Mogło   mi 
zabraknąć   sił...   Larsan   był   zwinny   i   doświadczony   w 

podobnych   wypadkach.  Kiedy   zapukałem,   detektyw   otworzył 
mi drzwi z miną głupawo-zdziwioną, z zapuchniętymi od snu 

oczami.   Wyrażał   ochotę   wyproszenia   mnie   za   drzwi,   kładąc 
wszystko   na   karb   mojej   dziennikarskiej   fantazji.   Musiałem 

przysiąc, że w pokoju panny Stangerson rzeczywiście ktoś jest.

—  To   dziwne   —   powiedział.   —   Byłem   przekonany,   że 

zostawiłem go wczoraj po południu w Paryżu.

Ubrał się szybko, wziął rewolwer i wyszliśmy do galerii.

— Gdzie on jest? — zapytał Larsan.
— W pokoju panny Stangerson.

— A ona?
— Nie ma jej tam.

— Chodźmy!

background image

— Nie! Na pierwszy szmer ucieknie! Ma trzy drogi odwrotu! 

Okno, przedpokój i buduar, w którym są kobiety...

— Będę strzelał.
— A jeśli pan chybi? Jeśli go pan tylko zrani? Może uciec. On 

na pewno też jest uzbrojony!... Niech mi pan pozwoli kierować 
pościgiem. Odpowiadam za wszystko.

— Jak pan sobie życzy — odpowiedział uprzejmie. 
Upewniwszy   się   tedy,   że   wszystkie   okna   są   szczelnie 

zamknięte, zatrzymałem Fryderyka Larsana na końcu bocznej 
galerii, pod oknem, przedtem otwartym, a zamkniętym przeze 

mnie. Powiedziałem do Freda:

— Dopóki nie zawołam, w żadnym wypadku proszę się stąd 

nie ruszać. Mam sto procent pewności, że zbrodniarz pobiegnie 
tędy, gdy będziemy go ścigali. Tędy wszedł przygotowując sobie 

ucieczkę. Ma pan niebezpieczny posterunek.

— A gdzie będzie pański? — zapytał Fred.

— Wtargnę do pokoju i napędzę panu tego człowieka!
—  Proszę   wziąć   mój   rewolwer   —  zawołał   Fred.   —   Wezmę 

laskę pana!

— Dziękuję — odrzekłem. — Jest pan odważny!

Wziąłem   rewolwer.   Miałem   się   znaleźć   sam   na   sam   ze 

złoczyńcą,   rewolwer   dodawał   mi   więc   otuchy.   Zostawiłem 

Freda przy oknie (oznaczonym na planie numerem 5) i bardzo 
cicho zakradłem się przez lewe skrzydło zamku do mieszkania 

pana   Stangersona.   Zastałem   go   z   ojcem   Jakubem,   który 
zgodnie z moim poleceniem powiedział swemu panu tylko tyle, 

że należy się ubrać. W kilku słowach objaśniłem mu, co zaszło. 
Profesor wziął swój rewolwer i poszedł ze mną. Znaleźliśmy się 

wszyscy   trzej   w   galerii.   Od   chwili   jak   pozostawiłem   zbrod- 
niarza przy biurku panny Matyldy, upłynęło najwyżej dziesięć 

minut.   Pan   Stangerson   chciał   natychmiast   tam   wtargnąć   i 
zabić   nędznika   —   to   było   zrozumiałe!   Wytłumaczyłem   mu 

jednak,   że   nie   można  ryzykować.   Łotr   mógłby   nam   umknąć 
żywy.   Gdy   zaręczyłem   profesorowi,   że   jego   córki   nie   ma   w 

pokoju i że nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo, uspokoił się i 
pozwolił  mi  kierować   całą   akcją.   Panu  Stangersonowi   i  ojcu 

Jakubowi powiedziałem, że mają biec z pomocą dopiero wtedy, 

background image

gdy   ich   zawołam   lub   gdy   usłyszą   strzał.   Ojca   Jakuba  posta-
wiłem   na   końcu   galerii   prawej,   przy   oknie.   (Okno   nr   2). 

Wybrałem to miejsce, spodziewając się, że zbrodniarz będzie 
uciekał przez galerię, aby dopaść okna, które zostawił otwarte. 

Jeśli się tak stanie, na skrzyżowaniu galerii zobaczy, że okno 
jest strzeżone przez Fryderyka Larsana. Pobiegnie wtedy dalej, 

prosto   przez   prawą   galerię.   Tu   natknie   się   na   ojca   Jakuba, 
który   przeszkodzi   mu   wyskoczyć   przez   okno.   Tak   powinien 

zachować się zbrodniarz, jeżeli — o czym byłem przekonany — 
znał teren. Pod tym jedynym oknem było coś w rodzaju przy-

pory.   Wszystkie   pozostałe   okna   w   galerii   znajdowały   się 
wysoko ponad fosą. Skok z nich groził skręceniem karku. Drzwi 

i   okna   były   dobrze   zamknięte.   Nawet   te   prowadzące   do 
rupieciarni przy końcu prawej galerii. Sam je sprawdziłem.

Wyznaczywszy   posterunek   ojca   Jakuba,   zatrzymałem   pana 

Stangersona przy schodach, obok drzwi do przedpokoju córki. 

Przypuszczałem, że gdy wpadnę do pokoju, zbrodniarz będzie 
uciekał   raczej   tą   drogą   niż   przez   buduar,   w   którym   spały 

służące i którego drzwi panna Stangerson na pewno zamknęła 
na klucz. Domyśliłem się, że schowała się w buduarze przed 

spodziewaną wizytą mordercy. W każdym wypadku uciekinier 
wpadnie   do   galerii,   w   której   wszystkie   możliwe   wyjścia 

obstawione były przez moich ludzi. Z lewej strony spotka pana 
Stangersona.   Rzuci   się   więc   w   prawo,   w   kierunku   galerii 

bocznej,   gdzie   zresztą   sam   sobie   przygotował   odwrót.   Na 
skrzyżowaniu   spostrzeże   jednocześnie   z   prawej   strony 

Fryderyka   Larsana,   stojącego   na   końcu   galerii   bocznej,   i   na 
wprost ojca Jakuba na końcu galerii prawej. Pan Stangerson i 

ja będziemy go ścigali z tyłu. W ten sposób zbrodniarz znajdzie 
się   w   pułapce!   Nie   ucieknie   nam!   Plan   ten   wydawał   mi   się 

mądry, prosty i pewny. Każdy inny w chwili walki rozdzieliłby 
nas — ten nas łączył w jednym miejscu, które określić mogłem 

z   matematyczną   dokładnością.   Tym   miejscem   było 
skrzyżowanie   dróg   galerii.   Rozstawiwszy   w   ten   sposób 

wszystkich, wyszedłem z zamku, wziąłem drabinę, oparłem ją 
o mur i wspiąłem się po niej z rewolwerem w dłoni.

Informuję drobiazgowo i dokładnie o wszystkich szczegółach 

background image

ataku, który został zaplanowany i wykonany dużo szybciej, niż 
mógłbym   to   pisać.   Opisując   to   tak   szczegółowo,   chcę   się 

upewnić, że nie opuściłem żadnej okoliczności, w której stała 
się ta dziwna rzecz. Dowodziła ona wymowniej niż wszystkie 

teorie   profesora   Stangersona   o   możliwości   gwałtownej 
dematerializacji.

 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Zagadkowe zniknięcie zbrodniarza (ciąg dalszy 

notatek Józefa Rouletabille)

I   oto   znów   znalazłem   się   na   drabinie   —   pisze   dalej 

Rouletabille   —   skąd   pełen   niepokoju   zajrzałem   przez   szparę 

między firankami. Byłem ciekaw, co teraz robi zbrodniarz. Czy 
jeszcze   ciągle   odwrócony   plecami   pisze   coś   przy   biurku?   A 

może... może go już nie ma? Jeśli tak, to którędy mógł uciec? 
Przecież  ja jestem w posiadaniu  jego drabiny. Całą siłą woli 

opanowałem się i wysunąłem głowę ponad parapet okna. Był! 
Widziałem   znów   jego   wielkie   plecy,   wyolbrzymione   cieniem 

świeczki. Stała teraz na podłodze, a człowiek pochylał się nad 
nią.   Dziwaczna   pozycja,   ale   jakże   wygodna   dla   mnie! 

Odetchnąłem. Wspiąłem się jeszcze o dwa szczeble, lewą ręką 
chwyciłem framugę okna... Serce waliło mi jak młot. Rewolwer 

trzymałem   w   zębach.   Teraz   z   kolei   prawą   ręką   chwyciłem 
framugę,  gwałtownie   podciągnąłem   się   w  górę   i  oparłem   na 

rękach... Jeszcze tylko drabina!... Musiałem na niej za mocno 
stanąć i zanim zdążyłem oderwać stopy od szczebli, poczułem, 

że drabina się obsuwa, ociera o mur i przewraca na ziemię. Ale 
ja,   klęcząc   już   na   kamiennym   parapecie,   błyskawicznie 

wyprostowałem   się   w   oknie.   Zbrodniarz   był  jeszcze   szybszy! 
Gdy tylko usłyszał zgrzyt drabiny, jego wielkie plecy drgnęły. 

Wyprostował się i odwrócił do mnie... Zobaczyłem jego twarz... 
Czy   widziałem   ją   dobrze?   Stojąca   na   podłodze   świeczka 

oświetlała tylko jego nogi. Powyżej wszystko było ciemne. Zo-
baczyłem zarośniętą głowę, brodę, obłąkane oczy, bladą twarz i 

faworyty   barwy   —   o   ile   mogłem   rozpoznać   —   rudej...   Nie 
znałem   tej   twarzy!   Takie   przynajmniej   odniosłem   w   mroku 

pierwsze wrażenie. Tej twarzy nie znałem albo nie poznawałem 
jej!...   Teraz   należało   działać   błyskawicznie,   jak   burza,   jak 

huragan!   Tymczasem   ruchy   miałem   skrępowane.   Gdy 
opierając się na rękach i kolanach usiłowałem utrzymać się na 

oknie,   nieznajomy   spostrzegł   mnie,   poderwał   się   i   rzucił   do 

background image

ucieczki! Jak przypuszczałem, dopadł drzwi prowadzących do 
przedpokoju.   Zdążył   je   otworzyć.   Biegnąc   tuż   za   nim   z 

rewolwerem w ręku, zawołałem:

— Stać!

Pędem   przemierzając   pokój   zdążyłem   jeszcze   zauważyć   na 

biurku   list.   W   przedpokoju   niemal   dopadłem   uciekającego. 

Otwarcie   drzwi   zabrało   mu   sekundę   czasu.   Już   go   prawie 
dotknąłem.   Ale   zbrodniarz   w   ostatniej   chwili   zatrzasnął   mi 

przed nosem drzwi do galerii. Wyskoczyłem za nim. Obok mnie 
biegł   pan   Stangerson.   Dzieliło   nas   wszystkiego   trzy   metry. 

Nieznajomy  uciekał,  jak się tego spodziewałem, przez prawą 
galerię.

— Jakub! Fred! Do mnie! — wołałem.
Nie   mógł   uciec!   Wydałem   okrzyk   radości   i   zwycięstwa! 

Tymczasem uciekający dopadł skrzyżowania dwóch galerii na 
dwie sekundy przed przewidywanym spotkaniem. Tu nastąpiło 

zderzenie: pan Stangerson i ja z jednej strony, ojciec Jakub z 
drugiej,   Larsan   z   trzeciej.   Wpadliśmy   na   siebie,   niemal 

przewracając się. Uciekiniera nie było!

Popatrzyliśmy   na   siebie   zdumieni   jak   wobec   czegoś 

nadprzyrodzonego,   z   wyrazem   osłupienia   w   oczach. 
Nieznajomego nie było!

Co się z nim stało? Gdzie się podział?
Zawróciliśmy   jak   obłąkani.   Obejrzeliśmy   wszystkie   kąty 

galerii.   Obejrzeliśmy   wszystkie   okna   galerii.   Były   szczelnie 
zamknięte. A zresztą, jak mógłby je otworzyć? Byłoby to jeszcze 

bardziej zagadkowe niż jego zniknięcie.

Gdzie się podział? Nie mógł się wydostać ani przez drzwi, ani 

przez   okno,   ani   w   żaden   inny   sposób.   Wszystkie   drogi 
obstawiliśmy! Przyznaję, że czułem się zupełnie zdruzgotany! 

Galeria była oświetlona. Nie istniał żaden ukryty otwór ani za-
kamarek, gdzie można by było się schować! Odsunęliśmy do 

ścian   wszystkie   fotele,   zajrzeliśmy   za   obrazy.   Zajrzelibyśmy 
nawet do wazonów, gdyby stały w galerii. Nikogo tam nie było! 

Nikogo!

 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Tajemnicza galeria

Panna Stangerson stanęła na progu swego pokoju — ciągnął 

dalej w swych zapiskach Rouletabille. — Staliśmy właśnie przy 
jej   drzwiach,   w   galerii,   gdzie   spotkało   nas   to   niezrozumiałe 

zjawisko.   Bywają   chwile,   gdy   czuję   się   bezradny.   W   głowie 
miałem pustkę. Cała konstrukcja logiczna mego rozumowania 

zawaliła   się.   Dręczyła   mnie   świadomość   krachu   rozsądku, 
uczucie,   które   wyjaławiało,   wytrącało   z   równowagi   moje 

myślące normalnymi, ludzkimi kategoriami „ja".

Na   szczęście   Matylda   Stangerson   stanęła   na   progu   swego 

pokoju.   Zobaczyłem   ją   i   to   wprowadziło   jakiś   ład   w   moich 
myślach.   Oddychałem   tym   samym   powietrzem   co   ona, 

oddychałem perfumami Czarnej Damy. Droga Czarna Dama, 
której nigdy już nie odnajdę! Dobry Boże, oddałbym dziesięć 

lat,   oddałbym   połowę   życia,   by   zobaczyć   jeszcze   raz   Czarną 
Damę. Niestety. Tylko od czasu do czasu odnajduję podobny 

zapach   perfum.  Siad   wyczuwalny  tylko   dla  mnie,  ślad   mego 
dzieciństwa. To właśnie bolesne wspomnienie twych perfum, 

Czarna   Damo,   przywiodło   mnie   do   stojącej   w   bieli   kobiety, 
bladej   i   pięknej,   która   zatrzymała   się   na   progu   tajemniczej 

galerii. Jej wspaniałe, upięte na karku, złociste włosy pozwalały 
dostrzec czerwoną gwiazdę na skroni. Bliznę po ranie, od której 

mogła umrzeć.

Gdy zaczynałem zajmować się tą sprawą, wyobrażałem sobie, 

że w ową tragiczną noc panna Stangerson miała uczesanie z 
przedziałem. Ale przecież  przed wejściem do Żółtego Pokoju 

nic innego nie mogłem stwierdzić.

Teraz, po tym tajemniczym wypadku w galerii, przestałem w 

ogóle   myśleć.   Stałem   osłupiały   wobec   pojawienia   się   panny 
Stangerson,   bladej   i   tak   pięknej.   Ubrana   w   peniuar 

olśniewającej   białości,   wydawała   się   zjawą,   pięknym 
złudzeniem... Ojciec chwycił ją w ramiona, objął czule, jak by 

odzyskiwał ją raz jeszcze. Tak, mógł jeszcze raz stracić córkę I 

background image

Zabrakło   mu   odwagi,   aby   zadawać   jej   pytania.   Wprowadził 
pannę Matyldę do pokoju. Weszliśmy za nimi chcąc ostatecznie 

czegoś się dowiedzieć. Drzwi do buduaru były otwarte. Dwie 
wystraszone twarze służących wychyliły się ku nam.

— Co oznacza ten hałas? — zapytała panna Stangerson.
Tej nocy nie miała zamiaru spać w swym pokoju. 

Położyła   się   razem   ze   swymi   służącymi.   Wszystkie   trzy 

zamknęły   się   w   buduarze.   Od   czasu   nocnego   napadu 

nawiedzało ją często uczucie lęku, zupełnie zresztą zrozumiałe. 
Któż   pojmie,   dlaczego   tej   właśnie   nocy,   gdy   przyszedł 

nieznajomy,   dzięki   szczęśliwemu   zbiegowi   okoliczności   była 
zamknięta ze swymi służącymi? Kto zrozumie, dlaczego się nie 

zgodziła, aby w jej salonie spał pan Stangerson, chociaż była 
pełna obaw?  Kto  zrozumie, dlaczego  zniknął  list, który  leżał 

przed chwilą na stole w pokoju? Ten, kto zastanowiłby się nad 
tym, odpowiedziałby: Panna Stangerson spodziewała się wizyty 

zbrodniarza i nie mogła jej zapobiec... Nie uprzedziła nikogo, 
ponieważ chodziło o to, aby zbrodniarz został nierozpoznany... 

nierozpoznany   dla   ojca...   nierozpoznany   dla   wszystkich...   z 
wyjątkiem Roberta Darzaka. Robert Darzac musiał go już znać. 

Może   znał   go   dawniej?   Nie   należy   zapominać   zdania,   które 
wypowiedział w Pałacu Elizejskim:

— Czyż mam popełnić zbrodnię, aby cię zdobyć?
Któż miał zostać ofiarą zbrodni, jeśli nie ów nieznajomy?

Nie   wolno   też   zapominać   odpowiedzi   Darzaka   na   moje 

pytanie:

— Czy panu się nie podoba, że to ja odnajdę zbrodniarza?
— Zabiłbym go własnymi rękami! — rzekł mi wtedy. 

Powtórzyłem:
— Nie odpowiedział mi pan na pytanie.

I   w   tym   kryła   się   prawda.   Robert   Darzac   dobrze   znał 

zbrodniarza. Bał się, że go odkryję, chociaż sam chciał go zabić! 

Ułatwił mi dochodzenie z dwóch przyczyn: ponieważ zmusiłem 
go do tego i po drugie — aby zapewnić lepszą opiekę Matyldzie.

Stałem  w jej pokoju. Patrzyłem  na nią i na miejsce, gdzie 

przed chwilą leżał list. Panna Stangerson zabrała go. Był do 

niej, oczywiście... Nieszczęśliwa, drżała pełna niepokoju. Drżała 

background image

słuchając fantastycznej opowieści o wizycie zbrodniarza w jej 
pokoju i pościgu za nim. Widać było, że uspokoiła się dopiero w 

chwili,   gdy   usłyszała,   że   zbrodniarz,   jakimś   nieznanym 
sposobem, zdołał nam zbiec.

Zapadło głębokie milczenie. Byliśmy tam wszyscy i wszyscy 

widzieliśmy ją; jej ojciec, Larsan, ojciec Jakub i ja. Jakie myśli 

krążyły  wokół niej w tej ciszy? Po wydarzeniach dzisiejszego 
wieczoru, po zagadkowej historii w galerii, po niezwykle tajem-

niczej wizycie zbrodniarza w jej pokoju, u niej... Wydawało mi 
się, że wszystkie  myśli, począwszy  od łych, które lęgły  się w 

głowie   ojca   Jakuba   aż   do   powstających   w   mózgu   pana 
Stangersona — wszystkie one dałyby się sprowadzić do słów: 

„Zdradź   nam   tajemnicę,   którą   znasz!   Wytłumacz,   a   może 
zdołamy cię uratować". 

Jakże   ją   chciałem   ratować!   Ratować   od   niej   samej   i   od 

tamtego... Czułem, że oczy napełniają mi się łzami na myśl o tej 

tak skrzętnie ukrywanej tajemnicy.

Stała   tu,   owiana   zapachem   perfum   Czarnej   Damy! 

Widziałem ją, byłem w jej pokoju, do którego nie chciała mnie 
wpuścić,   w   którym   mogła   swobodnie   milczeć.   Od   momentu 

tragedii   w   Żółtym   Pokoju   krążyliśmy   wokół   tej 
nieprzeniknionej i milczącej kobiety, żeby dowiedzieć się tego, 

co ona wiedziała. Nasze pragnienia i usiłowania odkrycia całej 
prawdy   musiały   być   dla   niej   dodatkową   męką.   Kto   mógł 

zaręczyć,   że   odkrywając   jej   tajemnicę   nie   wywołam   jeszcze 
straszniejszego   dramatu?   Kto   mógł   zapewnić,   że   ona   nie 

zginie? Przecież mogła umrzeć, a my nie wiedzielibyśmy nic. 
Albo   raczej   byliby   tacy,   którzy   by   nie   wiedzieli...   Ale   ja... 

gdybym wiedział kto — wiedziałbym wszystko. Kto? Kto? Nie 
wiedząc   kto,   muszę   milczeć   przez   wzgląd   na   nią.   Nie   ulega 

wątpliwości,   że   Matylda   wiedziała,   w   jaki   sposób   morderca 
uciekł   z   Żółtego   Pokoju.   A   jednak   milczała.   Dlaczego   ja 

miałbym mówić? Gdybym wiedział kto — powiedziałbym tylko 
jej!

Patrzyła na nas martwo, tak jak by nikogo nie było w pokoju. 

Milczenie przerwał pan Stangerson. Powiedział, że odtąd nie 

opuści   mieszkania   córki.   Wobec   tej   stanowczej   decyzji   nie 

background image

pomogły jej sprzeciwy. Pan Stangerson nie ustąpił. Oświadczył, 
że sprowadzi się jeszcze tej nocy. Po czym troszcząc się o jej 

zdrowie, zaczął jej robić wymówki, że wstała. Przemawiał jak 
do małego dziecka. Uśmiechał się, nie wiedząc już, co mówi, co 

robi. Sławny profesor stracił głowę. Powtarzał bez związku te 
same słowa... Był zupełnie roztrzęsiony. Podobnie było z nami. 

Panna Stangerson powiedziała tylko pełnym rozpaczy głosem:

— Ojcze! Mój ojcze...

Starzec wybuchnął płaczem. Ojciec Jakub hałaśliwie wycierał 

nos, Fryderyk Larsan odwrócił się, by ukryć wzruszenie... I ja 

nie wytrzymywałem tego napięcia. Nie mogłem skupić myśli, 
nie mogłem rozumować. Byłem u kresu wytrzymałości. Pełen 

obrzydzenia dla siebie.

Fryderyk   Larsan,   tak   jak   i   ja,   po   raz   pierwszy   od   chwili 

wypadku w Żółtym Pokoju znalazł się w towarzystwie panny 
Stangerson.   Od   dawna   obaj   nalegaliśmy   na   przesłuchanie 

nieszczęsnej, ale nie uzyskaliśmy zgody. Panna Stangerson była 
za słaba, aby nas przyjąć, a pytania sędziego i tak bardzo ją 

męczyły.   Można   było   wyczytać   w   tym   również   niechęć   dla 
naszych poszukiwań. Mnie to nie dziwiło, ale Larsana zawsze 

zastanawiało. Fryderyk Larsan i ja mieliśmy o zbrodni zupełnie 
różne zdania.

Oni płakali! Ja natomiast nie przestawałem powtarzać sobie 

w   duchu:   Wyjaśnię   sprawę!   Uratuję   ją   wbrew   niej   samej! 

Uratuję  nie kompromitując jej! Nie dopuszczę do tego, żeby 
„on" przemówił. Jaki  „on"? O N? Zbrodniarz!  Schwycić go i 

zamknąć mu usta! Robert Darzac mówił: „Żeby zamknąć mu 
usta — trzeba go zabić". Wniosek nasuwa się sam. Ale czy mam 

prawo zabić mordercę panny Stangerson? Nie. Nawet gdybym 
miał okazję? Przyszłość pokaże, czy ON istnieje rzeczywiście, 

czy jest z krwi i kości... Przyszłość pokaże go martwego, jeśli nie 
można   będzie   schwytać   go   żywym!   Jak   powiedzieć   o   tym 

kobiecie, która nas nawet nie zauważa, przejęta rozpaczą swego 
ojca?   Jak   jej   dać   do   zrozumienia,   że   zrobię   wszystko,   by   ją 

ocalić?

Podszedłem   do   niej.   Chciałem   mówić,   błagać,   prosić   o 

zaufanie do mnie. W kilku słowach, zrozumiałych tylko dla niej 

background image

i   dla   mnie   chciałem   wyrazić,   że   wiem,   jakim   sposobem 
zbrodniarz  wydostał się z Żółtego Pokoju... Że odgadłem już 

połowę jej sekretu, że całym sercem jej współczuję...

Ale właśnie w tej chwili panna Stangerson gestem poprosiła, 

abyśmy pozostawili ją samą. Gest ten wyrażał znużenie i chęć 
natychmiastowego  odpoczynku.   Pan   Stangerson   podziękował 

nam i poprosił, żebyśmy wrócili do swych pokoi. Ukłoniliśmy 
się   i   poprzedzani   przez   ojca   Jakuba   wróciliśmy   do   galerii. 

Słyszałem, jak Fryderyk Larsan mruczał po drodze: „Dziwne, 
dziwne...",   po   czym   ruchem   ręki   zaprosił   mnie   do   swego 

pokoju. Na progu zatrzymał się i powiedział do ojca Jakuba:

— Widzieliście go dobrze?

— Kogo? — zapytał ojciec Jakub.
— Tego człowieka.

—  Czy go widziałem? Tak. Miał wielką, rudą brodę i rude 

wąsy.

— Mnie się także tak wydawało — wtrąciłem.
— I mnie! — powiedział Fryderyk Larsan.

Wielki Fred i ja pozostaliśmy sami, aby omówić
wypadki.   Rozmawialiśmy   godzinę,   rozpatrując   je   od 

wszystkich stron. Sądząc z pytań, jakie mi stawiał, i wyjaśnień, 
które dawał — Fred jest zdania, że człowiek  ten ukrył się w 

jakimś   sekretnym   przejściu,   które   znał;   nawiasem   mówiąc, 
przeczy to temu, co widziałem ja i co widział sam Larsan.

—   Ów   tajemniczy   jegomość   zna   zamek!   —   powtarzał   mi 

detektyw — zna go dobrze!

— Jest to człowiek wysoki, dobrze zbudowany...
— Zbudowany tak jak trzeba... — mruknął Fred.

— Rozumiem — powiedziałem — ale czym pan wytłumaczy tę 

rudą brodę i wąsy?

—  Nienaturalnie wielka ta broda, nieprawdziwe te wąsy. Po 

prostu sztuczne! — stwierdził Fryderyk Larsan.

—  Łatwo   tak   powiedzieć.   Myśli   pan   ciągle   o   Robercie 

Darzaku? Nie może się pan jakoś wyzwolić  od tego wrażenia, 

Jestem przekonany o niewinności Darzaka!

— Tym lepiej... Życzę mu jak najlepiej, ale niestety wszystko 

temu przeczy. Czy zauważył pan ślady na dywanie? Chodźmy je 

background image

obejrzeć!

— Widziałem! To ślady eleganckich butów znad stawu.

—  Czyli   ślady   Roberta   Darzac.   Chyba   pan   temu   nie 

zaprzeczy?

— Oczywiście... możemy się jednak mylić...
—  Czy   zauważył   pan,   że   ślady   tych   stóp   nie   zawracają? 

Goniony przez nas wszystkich człowiek wybiegając z pokoju nie 
pozostawił żadnych śladów...

— Mógł być w tym pokoju od kilku godzin. Błoto na butach 

mogło wyschnąć, a poza tym mógł biec na czubkach palców. 

Raczej widziało się go, niż słyszało...

Przerwałem nagle tę bezsensowną, niegodną nas gadaninę. 

Dałem Larsanowi znak, żeby posłuchał.

— Na dole... drzwi się zamknęły!...

Zeszliśmy na dół, przed zamek. Zaprowadziłem
Larsana do małego pokoju pod tarasem. Pokazałem mu teraz 

zamknięte,   a   przedtem   otwarte   drzwi,   przez   szpary   których 
sączyło się światło.

— Gajowy — rzekł Fred.
— Chodźmy — szepnąłem. 

Byłem zdecydowany... ale zdecydowany na co? Czy zdawałem 

sobie   sprawę,   o   co   mi   chodzi?   Czy   byłem   zdecydowany 

uwierzyć,   że   winny   jest   gajowy?   Czy   wierzyłem   w   to? 
Gwałtownie zapukałem do drzwi.

Może   ten   powrót   do   izby   gajowego   wyda   się   komuś 

spóźniony, może po ucieczce zbrodniarza naszym pierwszym 

obowiązkiem   było   systematyczne   przeszukanie   każdego   kąta 
wokół zamku, parku i w całej okolicy.

Gdyby   postawiono   nam   taki   zarzut,   moglibyśmy   tylko 

odpowiedzieć,   że   nieznajomy   przepadł   w   galerii   w   tak 

nieprawdopodobny sposób, jak by się nagle zdematerializował. 
Uciekł w chwili, gdy prawie dotykaliśmy go, gdy już mieliśmy 

go w rękach. Nie mogliśmy sobie wyobrazić, że odnajdziemy go 
w ciemnościach nocy, w parku... Zresztą, powiedziałem wam 

już,   że   zniknięcie   jego   było   dla   mnie   podobne   do   uderzenia 
obuchem.

Zapukałem   do   drzwi.   Otworzyły   się   natychmiast.   Gajowy 

background image

zapytał   nas   spokojnym   głosem,   czego   sobie   życzymy.   Był   w 
koszuli,   miał   właśnie   kłaść   się   spać.   Łóżko   nie   było   jeszcze 

pościelone. Weszliśmy. Zapytałem ze zdziwieniem: 

— Nie spał pan jeszcze?

—  Nie — odpowiedział szorstko. — Obchodziłem las i park. 

Właśnie wróciłem. Teraz już się kładę. Dobranoc! 

— Chwileczkę — zacząłem. — Niedawno przy pańskim oknie 

stała drabina...

— Drabina? Nie widziałem żadnej drabiny! Dobranoc!
I   całkiem   po   prostu   wyprosił   nas   z   pokoju.   Za   drzwiami 

popatrzyłem na Larsana. Miał minę nieprzeniknioną.

— I cóż? — zapytałem.

— I cóż? — odpowiedział Larsan.
— Czy panu to nic nie nasuwa?

Był   wyraźnie   w   złym   humorze.   Wchodząc   do   zamku 

słyszałem, jak mruczał:

—  Byłoby to bardzo, bardzo dziwne, gdybym się mylił w tej 

sprawie.

Zdawało mi się, że to zdanie było zaadresowane bardziej do 

mnie niż do niego.

— Tak czy tak, niedługo nasza ciekawość będzie zaspokojona. 

Rano powinno się wszystko wyjaśnić — dorzucił.

 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Rouletabille zakreśla koło na czole

Pożegnaliśmy   się   melancholijnym   uściskiem   dłoni.   Byłem 

szczęśliwy, że udało mi się wzbudzić pewne wątpliwości w tym 

umyśle   oryginalnym   i   wyjątkowo   inteligentnym,   ale 
pracującym   bez   żadnej   metody.   Nie   kładłem   się   już.   O 

wschodzie   słońca   wyszedłem   przed   zamek.   Obszedłem   go 
wokół,   badając   ślady   wiodące   do   niego   lub   odchodzące   na 

zewnątrz.   Ale   wszystkie   były   tak   zatarte   i   pogmatwane,   że 
niczego nie mogłem z nich wywnioskować. Zresztą, podkreślam 

raz   jeszcze,   nie   przypisuję   decydującej   roli   zewnętrznym 
śladom, jakie zbrodniarz pozostawia po sobie. Metoda, która 

wnioski   o   zbrodniarzu   wyciąga   ze   śladów   jego   stóp,   Jest 
najbardziej   prymitywna.   Istnieje   wiele   identycznych   ze   sobą 

śladów. Mogą dać pierwsze wskazówki, ale w żadnym wypadku 
nie wolno traktować ich jako wystarczający dowód.

Niemniej   jednak   w   wielkiej   rozterce   wyszedłem  na 

dziedziniec i pochylony nad śladami, wszystkimi śladami, jakie 

tam   były,   pytałem   je   o   tę   pierwszą   wskazówkę,   której 
potrzebowałem, aby zaczepić się   o  coś rozsądnego, o coś, co 

pozwoliłoby   logicznie   rozpatrzyć   wydarzenia   w   tajemniczej 
galerii. Rozumować? Jak rozumować? Ba, rozumować właści-

wie. Zrozpaczony siadłem na kamieniu na dziedzińcu. To, co 
robiłem od przeszło godziny, było najpodlejszą robotą nawet 

dla zwykłego policjanta! Jak pierwszy lepszy inspektor szedłem 
po   kilku   tropach,   które   mogły   mi   powiedzieć,   co   zechcę,   i 

zmusić mnie do myślenia według własnych wskazówek.

Czułem się głupszy i bardziej godny pogardy niż stworzeni 

przez   współczesnych   pisarzy   detektywi   Sûreté...   detektywi, 
którzy kształcili się na lekturze Edgara Poe lub Conan Doyle'a. 

Ach, wy detektywi literaccy, którzy wysnuwacie góry głupoty z 
jednego śladu na piasku, z jednego śladu ręki na murze.

I   ciebie   to   dotyczy,   Fryderyku   Larsanie.   Za   dużo   czytałeś 

Conan Doyle'a, mój stary. Sherlock Holmes nauczył cię robić 

głupstwa,   pomyłki   większe   niż   te,    o  których   czyta   się   w 

background image

książkach. To one doprowadzają do aresztowania niewinnego 
człowieka.   Swoją   Conan   Doyle'owską   metodą   potrafiłeś 

przekonać   sędziego   śledczego,   szefa   Sûreté,   wszystkich! 
Oczekujesz ostatecznego dowodu... ostatecznego... Podaj więc, 

nieszczęśniku, pierwszy dowód! 

To, co ci mówią zmysły, nie może być dowodem. Ja także 

pochylam się nad rzeczywistymi śladami, ale jedynie po to, aby 
poprzez nie wejść w krąg zakreślony przez mój rozum. Jakże 

często krąg ten wydaje mi się za ciasny, za wąski... Ale nawet 
ciasny   krąg   rozumu   jest   olbrzymi,   ponieważ   zawiera   tylko 

prawdę.   Zapewniam,   dowody   zewnętrzne   były   tylko   mymi 
pomocnikami,   nigdy   panami.   Nigdy   nie   zrobiły   ze   mnie 

mechanicznie działającej istoty, straszniejszej niż człowiek bez 
oczu   —   człowieka,   który   widzi   źle.   Oto   dlaczego,   Fryderyku 

Larsanie,   przezwycięża   twój   błąd   i   twoje   prymitywne   rozu-
mowanie.

I cóż? Dzisiejszej nocy po raz pierwszy w tajemniczej galerii 

zaszedł fakt, który wydaje się przekraczać zakreślone przez mój 

rozum   koło.   I   oto   bredzę   z   nosem   przy   ziemi,   jak   prosię 
szukające   w   błocie   odpadków.   No,   Rouletabille,   przyjacielu, 

głowa do góry! Niemożliwe, aby wypadek w galerii wychodził 
rzeczywiście poza krąg zakreślony twoim rozumem. I ty o tym 

wiesz!   Głowa   do   góry!...   Obiema   rękami   ściśnij   guzy   twego 
czoła i przypomnij sobie, że gdy zakreślałeś  w swym umyśle 

krąg, tak jak rysuje się na papierze figurę geometryczną, pod-
szedłeś do sprawy właściwie.

Wejdź teraz ponownie do tajemniczej galerii   i opierając się 

na   twoim   właściwym   sposobie   i   twojej   racji,   jak   Fryderyk 

Larsan opiera się na lasce, szybko udowodnij, że Wielki Fred 
jest głupcem.

(...) Józef Rouletabille

30 październik, południe.

Jak   postanowiłem,   tak   zrobiłem...   Z   rozpaloną   głową 

wszedłem   znów   do   galerii   i   chociaż   nie   znalazłem   żadnych 
dodatkowych   śladów,   właściwy   sposób   mego   rozumowania 

wskazał mi rzecz tak straszną, że całą siłą woli musiałem się 

background image

opanować, aby nie upaść.

Ach!   Trzeba   będzie   zmobilizować   jeszcze   dużo   siły,   aby 

odkryć dowody, które zmieszczą się, będą musiały się zmieścić 
w kręgu zakreślonym przez guzy mego czoła.

Józef Rouletabille

30 październik, północ.

 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Rouletabille zaprasza mnie na śniadanie do oberży 

„Pod Basztą"

Dopiero   o   wiele   później   wręczył   mi   Rouletabille   zeszyt,   w 

którym zaraz następnego ranka po owej nocy opisał tajemnicze 

wydarzenia   w   galerii.   Kiedy   przybyłem   do   Glandier, 
opowiedział   mi   z   najdrobniejszymi   szczegółami   wszystko,   o 

czym i wy teraz wiecie. Zrozumiałem, na co przeznaczył w tym 
tygodniu   kilkugodzinny   pobyt   w   Paryżu,   w   czasie   którego 

praktycznie nie dowiedział się niczego. Zagadkowy wypadek w 
galerii miał miejsce w nocy z 29 na 30 października, to znaczy 

trzy dni przed moim przyjazdem do zamku. Wezwany depeszą 
mego   przyjaciela   2   listopada,   przyjechałem   do   Glandier 

przywożąc rewolwery.

Siedziałem w pokoju Rouletabille'a, który właśnie zakończył 

swe opowiadanie. Mówiąc nie przestawał się bawić wypukłymi 
szkłami   binokli,   które   znalazł   na   stoliku.   Z   radością,   jaką 

wyjawiał   manipulując   tymi   szkłami   dalekowidza, 
wnioskowałem, że właśnie one stanowią jeden z namacalnych 

dowodów,   niezbędnych   do   zamknięcia   kręgu   zakreślonego 
przez jego umysł.

Ten   dziwaczny   i   jedyny   w   swoim   rodzaju   sposób,   w   jaki 

tłumaczył   mi   całą   sprawę,   używając   skrótów   doskonale 

pasujących do toku jego myśli, nie zaskakiwał mnie już. Często 
jednak   trzeba   było   odgadywać   myśli   mego   przyjaciela,   żeby 

zrozumieć   całość   dowodu.   O,   nie   zawsze   było   łatwo   pojąć 
zamysły Józefa Rouletabille!

Sposób   rozumowania   tego   żółtodzioba   był   jedną   z 

najciekawszych   rzeczy,   jakie   kiedykolwiek   obserwowałem. 

Rouletabille szedł z nim przez życie, nie domyślając się nawet, 
jakie budził zdumienie, więcej: osłupienie! Ludzie odwracali za 

nim głowy, zatrzymywali się, chcieli uważnie przyjrzeć się tej 
oryginalnej postaci.

Zamiast pytać, skąd jest ten człowiek i do czego zmierza? — 

background image

pytali: „Skąd się bierze rozumowanie Józefa Rouletabille'a i do 
czego ono prowadzi?"

Sam   Rouletabille   nie   domyślał   się   oryginalności   własnego 

sposobu myślenia, więc wcale mu to nie przeszkadzało i kroczył 

przez   życie   jak   każdy   zwykły   śmiertelnik.   Człowiek 
nieprzeciętny   nie   podejrzewa   nawet   swojej   oryginalności   i 

czuje   się   zupełnie   dobrze   w   swoim   środowisku.   Z   prostotą 
dziecka, nieświadomego swej odrębności umysłowej, wyraża i 

tłumaczy   zjawiska   przy   pomocy   jakichś   logicznych   skrótów, 
których   inni,   nie   obdarzeni   równie   doskonałymi   zmysłami, 

zrozumieć nie potrafią.

Gdy   Józef   Rouletabille   zapytał   mnie   o   zdanie, 

odpowiedziałem,   że   pytanie   to   sprawia   mi   kłopot. 
Zaproponował, żebym spróbował wyciągnąć wnioski z tego, co 

mi opowiedział. Zgodziłem się.

—  Punktem wyjścia mego rozumowania — powiedziałem— 

jest   nie   ulegający   wątpliwości   fakt:   zbrodniarz,   którego 
ścigaliście, był w czasie pogoni przez moment w galerii... Na 

razie tyle.

—  Zacząłeś   dobrze!   —   zawołał.   —   Nie   powinieneś   jednak 

zatrzymywać się tak szybko! Pomyśl jeszcze trochę!

— Spróbuję. W momencie, gdy był w galerii, i później, kiedy 

przepadł   —   nie   mógł   przeniknąć   ani   przez   drzwi,   ani   przez 
okno. Musiał więc wymknąć się jakimś innym przejściem.

Rouletabille patrzył na mnie ze współczuciem, uśmiechając 

się niedbale, po czym nie omieszkał mnie poinformować, że 

ciągle rozumuję jak niezdara.

— Co mówię, niezdara... Rozumujesz jak Fryderyk Larsan!

Rouletabille   przechodził   na   zmianę   okresy   uwielbienia   i 

niechęci dla Fryderyka Larsana. Czasem wołał:

— On jest naprawdę wielki! 
A czasem jęczał:

— Co za głupiec!
Zaobserwowałem, że było to zależne  od tego, czy odkrycia 

Fryderyka   Larsana   pokrywały   się   z   rozumowaniem   mego 
przyjaciela,   czy   nie.   Były   to   jednak   tylko   drobne   słabości 

szlachetnego charakteru tego wielkiego dziecka.

background image

Później   zaproponował   mi   spacer   po   parku.   Gdy 

przechodziliśmy   przez   dziedziniec   w   kierunku   wyjścia,   hałas 

otwieranych   okiennic   zmusił   nas   do   odwrócenia   głowy.   W 
lewym skrzydle zamku w oknie pierwszego piętra ujrzeliśmy 

szkarłatną i dokładnie wygoloną twarz, której nie znałem.

— Patrz! — mruknął Rouletabille — Artur Rance!

Opuścił głowę, przyśpieszył kroku i słyszałem
tylko, jak mruczał przez zęby:

— A więc i on był tutaj tej nocy? Po co przyjechał?
Gdy odeszliśmy już dość daleko od zamku, zapytałem go, kim 

jest   Artur   Rance   i   skąd   go   zna.   Przypomniał   mi   poranną 
opowieść   i   oznajmił,   że   Artur   Rance   jest   właśnie   tym 

Filadelfijczykiem, z którym tak dużo pił podczas przyjęcia w 
Pałacu Elizejskim.

— Ależ on chyba miał wyjechać z Francji? — zapytałem.
—  Tak! Dlatego właśnie jestem zaskoczony widząc go tutaj. 

Nie tylko we Francji, ale na dodatek w Glandier! Na pewno nie 
przyjechał   dzisiejszej   nocy,   musiał   więc   przyjechać   wczoraj 

przed obiadem. Że też go nie widziałem! Jak to się mogło stać, 
że dozorcy mnie nie zawiadomili?

Zwróciłem mu uwagę, że nie powiedział mi jeszcze, w jaki 

sposób uwolnił dozorców.

Zbliżaliśmy   się   właśnie   do   ich   mieszkania.   Oboje   Bernier 

zobaczyli   nas   z   daleka.   Miły   uśmiech   rozjaśnił   ich   szerokie 

twarze.   Wydawało   się,   że   zapomnieli   już   o   przykrościach 
aresztu.   Mój   młody   przyjaciel   zapytał   ich,   o   której   godzinie 

przybył Artur Rance. Odpowiedzieli, że nie wiedzą nic o obec-
ności   Artura   Rance   w   zamku.   Miał   przyjechać   wczoraj 

wieczorem, ale oni nie otwierali bramy. Słyszeli, że Artur Rance 
bardzo lubi chodzić i nawet nie chciał, by wysyłać po niego wóz. 

Miał   zwyczaj   wysiadać   na   stacji   małego   miasteczka   Saint-
Michel i stamtąd piechotą iść przez las do zamku. Przechodził 

przez   grotę   Świętej   Genowefy,   później   przeskakiwał   niskie 
ogrodzenie   i   w   ten   sposób   dostawał   się   do   parku   Glandier. 

Zauważyłem,   że   w   miarę   opowiadania   stróżki   twarz 
Rouletabille'a chmurzyła się. Był niezadowolony — i zdaje się, 

że niezadowolony z siebie samego. Widocznie drażnił go fakt, 

background image

że   pracując   na   miejscu   i   przeprowadzając   z   taką 
skrupulatnością   badania   nad   rzeczami   i   mieszkańcami 

Glandier, dopiero teraz się dowiedział, jaką drogą Artur Rance 
miał zwyczaj przychodzić do zamku.

—  Mówicie, że pan Artur Rance zawsze tędy przybywał do 

zamku... A kiedy był tu po raz ostatni? — zapytał pochmurnie.

—  Nie   możemy   powiedzieć   tego   zupełnie   dokładnie   — 

odpowiedział   Bernier.   —   Kiedy   byliśmy   w   areszcie,   nie 

docierały do nas żadne wiadomości, a poza tym jak ten pan tu 
przyjeżdżał, to nigdy nie wchodził przez naszą bramę. Pewnie 

opuszcza zamek również tą drogą.

— A czy możecie powiedzieć, kiedy tu był po raz pierwszy?

— O tak, proszę pana. To było dziewięć lat temu.
— A więc dziewięć lat temu był po raz pierwszy we Francji! — 

powiedział Rouletabille. — I od tej pory ile razy przyjeżdżał do 
Glandier?

— Trzy razy.
— Kiedy był ostatnio za waszej pamięci?

— Osiem dni przed wypadkiem w Żółtym Pokoju!
Rouletabille   zapytał   jeszcze   zagadkowo,   zwracając   się 

wyłącznie do dozorczyni:

— W szparze podłogi?

— W szparze podłogi — odpowiedziała.
— Dziękuję — rzekł Rouletabille. — Bądźcie przygotowani na 

dzisiejszy wieczór. 

Ostatnie zdanie powiedział z palcem na ustach, nakazując w 

ten   sposób   spokój   i   milczenie.   Wyszliśmy   do   parku   i 
skierowaliśmy się do oberży „Pod Basztą".

— Jadasz w tej oberży? — zapytałem.
— Czasami.

— Ale jesz również w zamku?
— Tak, Larsan i ja każemy sobie podawać raz w jego, raz w 

moim pokoju.

—  Czy   pan   Stangerson   nigdy   nie   towarzyszy   wam   przy 

posiłkach?

— Nigdy.

— Czy wasza obecność w zamku nie jest dla niego męcząca?

background image

—  Nie wiem. W każdym razie zachowuje się tak, jak byśmy 

go nie krępowali.

— Nigdy was o nic nie pyta?
—  Wciąż   pozostaje   pod   wrażeniem   tej   nocy,   kiedy   stał   za 

drzwiami   Żółtego   Pokoju,   w   którym   usiłowano   zamordować 
jego córkę, a potem wyważył drzwi i nie znalazł zbrodniarza! 

Jest   przekonany,   że   jeśli   on   sam   nie   może   zrozumieć   ani 
odkryć niczego, my tym bardziej tego nie dokonamy. Nie, od 

chwili   oskarżenia   Larsana   postanowił   nie   sprzeciwiać   się 
naszym hipotezom.

Rouletabille zagłębił się w swych rozmyślaniach. Dopiero po 

chwili zauważył mnie ponownie i opowiedział, w jaki sposób 

uwolnił małżeństwo dozorców.

— Przed kilkoma dniami poszedłem do pana Stangersona z 

kartką   papieru,   żeby   napisał   na   niej   następujące   słowa: 
„Zobowiązuję się, bez względu na to, co zeznają, nie zwalniać z 

pracy   moich   dwojga   wiernych   dozorców   —   Berniera   i   jego 
żony". Wytłumaczyłem mu, że dzięki tej kartce skłonię dozorcę 

i jego żonę do mówienia. Zapewniłem go, że nie brali żadnego 
udziału   w   zbrodni.  Byłem   zresztą   o   tym   przekonany.   Sędzia 

śledczy pokazał to oświadczenie Bernierom. Nie obawiając się 
już o posadę, przemówili, zeznając to, czego się spodziewałem. 

Opowiedzieli, że  po  kryjomu polowali  na terenie  posiadłości 
pana   Stangersona.   Był   to   okres   polowań,   dlatego   w   chwili 

wypadku   znaleźli   się   niedaleko   pawilonu.   Króliki   złapane   w 
posiadłości pana Stangersona sprzedawali właścicielowi oberży 

„Pod   Basztą",   ten   sprzedawał   je   swym   gościom   lub 
odprzedawał do Paryża. Tak wygląda prawda. Odgadłem ją już 

pierwszego dnia.

Przypomnij sobie, co powiedziałem w oberży „Pod Basztą": 

„Teraz   trzeba   by   zjeść   coś   krwistego".   Usłyszałem   to   zdanie 
tego samego ranka przed bramą parku. Słyszałeś je również, 

ale   nie   zwróciłeś   na   nie   uwagi.   Przypominasz   sobie,   że   gdy 
zbliżaliśmy   się   do   bramy,   zatrzymaliśmy   się   na   widok 

człowieka, który chodził tam i z powrotem na zewnątrz muru 
okalającego   park,   patrząc   niespokojnie   na   zegarek.   Tym 

człowiekiem był Fryderyk Larsan. Otóż stojący poza nami na 

background image

progu   oberży   właściciel   mówił   do   kogoś,   kto   znajdował   się 
wewnątrz: „Teraz trzeba by zjeść coś krwistego".

Dlaczego to „teraz"? Gdy ktoś, tak jak ja, szuka najbardziej 

tajemniczej prawdy, niczego nie pomija. Trzeba znaleźć sens w 

każdej   rzeczy.   Przyjechaliśmy   do   małej   wioski   wstrząśniętej 
zbrodnią. Logika nasuwała mi przypuszczenie, że każde zdanie 

tu  wypowiedziane   może  mieć  związek   z  wypadkiem. „Teraz" 
oznaczało   dla   mnie   „od   momentu   zbrodni".   Od   chwili 

rozpoczęcia   badań   szukałem   związku   między   tym   zdaniem   i 
dramatem,   jaki   się   rozegrał.   Poszliśmy   na   śniadanie   „Pod 

Basztę". Powtórzyłem swobodnie to zdanie i zorientowałem się 
z zakłopotania i zdziwienia ojca Mateusza, że — przynajmniej, 

jeśli o niego chodzi — nie przesadziłem znaczenia tych słów. 
Wtedy   dowiedziałem   się   o   uwięzieniu   dozorców.   Ojciec 

Mateusz   opowiadał   nam   o  nich,   tak   jak   się   mówi   o  starych 
znajomych,   których   się   żałuje.   Powiedziałem   sobie:   „teraz", 

skoro dozorcy są aresztowani, „trzeba by zjeść coś krwistego". 
Nie   ma   dozorców,   brak   dziczyzny.   Jak   doszedłem   do   tej 

hipotezy o dziczyźnie? Wyraźna nienawiść ojca Mateusza do 
gajowego pana Stangersona, nienawiść — jak przypuszczałem 

— podzielana przez dozorców, nasunęła mi całkiem zwyczajnie 
myśl   o   kłusownictwie.   Otóż,   według   wszystkich   danych, 

dozorcy nie mogli być w swoich łóżkach w chwili dramatu. Po 
cóż więc tej nocy byli na dworze? Jako uczestnicy napadu? Nie 

chciałem w to wierzyć. Już wówczas przypuszczałem, że zbrod-
niarz nie miał wspólnika i że cały dramat krył się w tajemnicy, 

jaka łączyła pannę Stangerson i mordercę, a dozorcy nie mieli 
w   tym   żadnego   udziału.  Dlaczego   tak   myślałem,   wyjaśnię   ci 

później.   W   kwestii   dozorców   kłusownictwo   tłumaczyło 
wszystko,   Szukałem   tylko   dowodów   kłusownictwa   w   ich 

mieszkaniu.   Wśliznąłem   się,   jak   wiesz,   do   ich   domku.   Pod 
łóżkiem odkryłem sidła i druty.

„Do diabła! — pomyślałem — Oto co ich sprowadziło w nocy 

do parku"! Nie dziwiło mnie wcale ich milczenie przed sędzią 

ani to, że pod tak ciężkim zarzutem jak udział w zbrodni nie 
przyznali   się   od   razu   do   kłusownictwa.   Kłusownictwo 

uratowałoby   ich   co   prawda   od   sądu   przysięgłych,   ale   wy-

background image

pędziłoby   z   zamku.   Ponieważ   byli   całkowicie   pewni   swej 
niewinności,   mieli   nadzieję,   że   wszystko   się   wyjaśni   i   w 

dalszym ciągu nikt o kłusownictwie się nie dowie. Mieli zawsze 
możność w ostatniej  chwili  powiedzieć o nim! Pokazując im 

zobowiązanie pana Stangersona przyśpieszyłem przyznanie się 
do   kłusownictwa.   Dali   wszystkie   niezbędne   dowody   i   zostali 

wypuszczeni na wolność. Czują dla mnie wielką wdzięczność. 
Dlaczego   nie   uwolniłem   ich   wcześniej?   Ponieważ   nie   byłem 

pewien,   czy   uprawiali   tylko   kłusownictwo.   Chciałem   zbadać 
teren.

Moje przekonanie potwierdzało się w miarę upływu dni. Po 

wypadku   w  tajemniczej   galerii   potrzebowałem   pomocy   ludzi 

zaufanych.   Postanowiłem   nie   zwlekając   zjednać   sobie 
dozorców i uwolniłem ich z więzienia. To wszystko!

Raz jeszcze mogłem podziwiać prostotę rozumowania, które 

pozwoliło odnaleźć prawdę w sprawie dozorców! Oczywiście, 

sprawa była drobna, ale ze swej strony myślałem, że pewnego 
dnia   ten   młody   człowiek   z   tą   samą   prostotą   spróbuje 

wytłumaczyć nam okropną noc w Żółtym Pokoju oraz wypadek 
w galerii.

Weszliśmy   do   oberży   „Pod   Basztą".   Tym   razem   nie 

zastaliśmy tam właściciela, tylko jego żonę, która przyjęła nas z 

miłym   uśmiechem.   Opisałem   już   salę   w   oberży   i   uroczą 
gospodynię, jasnowłosą, o pięknych oczach, która niezwłocznie 

zajęła się naszym śniadaniem.

— Jak się miewa ojciec Mateusz? — zapytał Rouletabille.

— Niewiele lepiej, panie, niewiele lepiej... Ciągle leży w łóżku.
— Reumatyzm ciągle mu jeszcze dokucza?

— Och, i jak! Ostatniej nocy musiałam mu zrobić zastrzyk z 

morfiny. To jedyny środek na uśmierzenie bólu. 

Mówiła głosem słodkim; wszystko w niej wyrażało łagodność. 

Była to rzeczywiście piękna kobieta o wielkich, podkrążonych 

oczach   i   ospałych   ruchach.   Ojciec   Mateusz   musiał   być 
szczęśliwy.   Ale   ona?   Czy   mogła   być   szczęśliwa   z   tym 

zreumatyzowanym mrukiem? Scena, której świadkami byliśmy 
poprzednio,   potwierdziła   nasze   podejrzenia   co   do   jego 

charakteru. A jednak w całym zachowaniu tej kobiety było coś, 

background image

co zupełnie nie znamionowało rozpaczy. Wyszła do kuchni, aby 
przygotować   posiłek,   zostawiając   nam   na   stole   butelkę 

doskonałego jabłecznika. Rouletabille nalał go do kubków, na-
pełnił fajkę, zapalił i wreszcie z całym spokojem wyjaśnił mi, 

dlaczego wezwał mnie do Glandier.

— Tak... — powiedział, śledząc zamyślonym wzrokiem kłęby 

dymu, unoszące się z fajki. — Tak... przyjacielu, dzisiejszego 
wieczoru oczekuję zbrodniarza...

Nastąpiła chwila milczenia, której nie śmiałem przerwać.
— Wczoraj wieczorem — podjął Rouletabille — gdy kładłem 

się   już   spać,   zapukał   do   moich   drzwi   Robert   Darzac. 
Otworzyłem. Zwierzył mi się, że musi wyjechać jutro rano, to 

znaczy dzisiaj rano do Paryża. Przyczyna, która zmusza go do 
tej   podróży,   jest   jednocześnie   stanowcza   i   tajemnicza.   Sta-

nowcza   —   ponieważ   musi   tę   podróż   odbyć,   i   tajemnicza   — 
ponieważ nie może wyjawić mi jej celu. „Wyjeżdżam — rzekł — 

chociaż oddałbym połową życia, aby w tej chwili nie opuszczać 
panny Stangerson!"

Nie  ukrywał   przede   mną,  że  znów spodziewał  się  jakiegoś 

niebezpieczeństwa.

—  Jutro w nocy stanie się coś... czego się spodziewam... a 

jednak   muszę   wyjechać!   Nie   mogę   wrócić   do   Glandier 

wcześniej niż pojutrze rano!

Pytałem go, co to znaczy, ale powiedział mi tylko tyle, że myśl 

o   bliskim   niebezpieczeństwie   nasuwa   mu   związek   istniejący 
między jego nieobecnością w zamku a zamachami na pannę 

Stangerson. Tej nocy, kiedy ścigaliśmy zbrodniarza w galerii, 
nie   było   go   w   Glandier.   Także   w   czasie   zamachu   w   Żółtym 

Pokoju   nie   mógł   być   w   Glandier   i   —   jak   nam   wiadomo   — 
rzeczywiście   tam   nie   był.   Przynajmniej   tak   wynikało   z   jego 

oficjalnego   oświadczenia.   Jeśli   po   dwóch   takich   wypadkach 
dziś   miał  znowu   opuścić  Glandier,   działo   się   to  widocznie   z 

woli silniejszej niż jego własna. Pomyślałem tak i podzieliłem 
się z nim tą obserwacją. Odpowiedział tylko:

— Możliwe...
Zapytałem,   czy   panna   Stangerson   kazała   mu   wyjeżdżać. 

Przysiągł, że nie i że decyzję wyjazdu podjął samodzielnie, bez 

background image

żadnych   inspiracji   panny   Matyldy.   Powiedział   mi   o   swoich 
podejrzeniach tylko z powodu tej dziwnej zbieżności wydarzeń, 

którą sam spostrzegł i na którą zwrócił mu nawet uwagę sędzia 
śledczy.

—  Jeśli   coś   się   stanie   pannie   Stangerson   —   powiedział   — 

będzie to straszne dla nas obojga! Dla niej, bo zagrozi jej życiu, 

a dla mnie, bo w razie napadu nie będę mógł jej bronić, a w 
najlepszym   razie   nie   będę   mógł   później   powiedzieć,   gdzie 

spędziłem   noc.   Doskonale   zdaję   sobie   sprawę   z   podejrzeń, 
które ciążą na mnie. Sędzia śledczy i pan Fryderyk Larsan nie 

są   dalecy   od   uznania   mnie   winnym!   Ten   ostatni   zwłaszcza 
śledził mnie ostatnio, gdy udałem się do Paryża. Trudno mi 

było uwolnić się od niego!

—   Dlaczego   nie   zdradzi   pan   nazwiska   zbrodniarza?!   — 

zawołałem nagle — przecież pan je zna!

Robert Darzac zmieszał się. Odpowiedział z wahaniem:

—  Ja?...   Ja?...   znam   nazwisko   mordercy?  A  któż   by   mi  je 

powiedział?

Odpowiedziałem szybko:
— Panna Stangerson!

Teraz zbladł strasznie, wydawało  się, że zemdleje. To było 

celne   pociągnięcie!   Panna   Matylda   i   on   znają   nazwisko 

zbrodniarza! Kiedy przyszedł do siebie, powiedział:

—  Odkąd   pan   tu   przyjechał,   mogłem   poznać   pańską 

wyjątkową   inteligencję   i   pańską   bezwzględną   szczerość! 
Zwracam się więc do pana z prośbą  o pewną przysługę. Być 

może,   niesłusznie   obawiam   się   jutrzejszej   nocy   napadu,   ale 
trzeba   przewidzieć   wszystko...   Błagam,   niech   pan   temu 

zapobiegnie!   Niech   pan   podejmie   wszystkie   środki,   aby 
ochronić pannę Stangerson... Proszę zabezpieczyć wejście do 

jej pokoju. Proszę czuwać koło jej drzwi! Człowiek, którego się 
obawiamy,   jest   obdarzony   nadzwyczajną   przebiegłością,   nie 

mającą sobie równej na świecie! Przebiegłość ta ocali go nawet 
wówczas, gdy pan będzie czuwał. Niemożliwe bowiem, aby ON 

nie wiedział, że pan czuwa! Jeśli będzie wiedział, że pan czuwa, 
nie podejmie niczego!

— Mówił pan o tym z panem Stangersonem?

background image

— Nie.
— Dlaczego?

—  Ponieważ nie chcę, aby powiedział mi to, co pan przed 

chwilą:   że   znam   nazwisko   zbrodniarza!   Jeśli   pan   jest 

zaskoczony   moim   twierdzeniem,   że   „zbrodniarz   przyjdzie 
prawdopodobnie   jutro",   jak   byłby   nim   zdumiony   pan 

Stangerson!   Może   przecież   nie   uwierzyć,   że   moje   ponure 
przewidywania   oparte   są   tylko   na   zbiegu   przypadków.   I 

wydawałoby mu się to dziwne... Mówię to wszystko panu, panie 
Rouletabille, ponieważ darzę pana wielkim zaufaniem. Wiem, 

że pan... pan mnie nie oskarża.

—  Nieszczęśliwy   człowiek   —   ciągnął   dalej   Rouletabille   — 

odpowiedział   mi,  jak   mógł,  gorączkowo   i   bez   ładu.  Cierpiał! 
Współczułem mu, tym bardziej że doskonale zdawałem sobie 

sprawę   z   faktu,   iż   prędzej   się   da   zabić,   niż   powie,   kto   jest 
mordercą.   Podobnie   panna   Stangerson:   raczej   pozwoli   się 

zamordować, niż wyda nieznajomego z Żółtego Pokoju i galerii 
zamkowej!   Człowiek   ten   musi   szachować   ją  lub   ich   oboje   w 

jakiś niezwykły sposób. Niczego bardziej się nie boją niż tego, 
że pan Stangerson dowie się, iż jego córka jest usidlona przez 

własnego   mordercę.   Dałem   Darzakowi   do   zrozumienia,   że 
wyjaśnił mi wystarczająco wiele i że nie zamierzam go dalej 

męczyć,   jeśli   sam   nie   zechce   mi   już   nic   dodać.   Przyrzekłem 
czuwać i nie kłaść się spać tej nocy. Nalegał, abym stworzył 

barierę   nie   do   przebycia   wokół   pokoju   panny   Stangerson, 
wokół   jej   buduaru,   w   którym   spały   dwie   służące,   i   wokół 

salonu,   w   którym,   od   chwili   wypadku   w   tajemniczej   galerii, 
sypiał pan Stangerson. Słowem, wokół całego apartamentu.

Było   jasne,   że   Darzakowi   zależało   nie   tylko   na   tym,   żeby 

uniemożliwić   komukolwiek   wejście   do   pokoju   panny 

Stangerson;   on   chciał,   żebym   to   zrobił   w   sposób 
demonstracyjny   i   odstraszył   zbrodniarza,   który   powinien 

natychmiast zniknąć.

Tak wytłumaczyłem sobie słowa, którymi mnie pożegnał.

— Gdy wyjadę, będzie pan mógł uprzedzić pana Stangersona, 

ojca   Jakuba,   Fryderyka   Larsana   i   wszystkich   w   pałacu,   że 

obawia się pan tej nocy napadu, W ten sposób zorganizuje pan 

background image

pogotowie, które w oczach wszystkich będzie wyłącznie pana 
pomysłem.

Wyszedł.   Biedny,   nieszczęśliwy   człowiek!   Nie   wiedział,   co 

mówić; a ja pozostałem milczący i spokojny, tylko wyraz moich 

oczu  zdradzał,  że odgadłem już  trzy  czwarte  jego tajemnicy! 
Trzeba było być zupełnie bezradnym, aby przyjść do mnie w ta-

kiej   chwili   i   opuszczać   pannę   Stangerson,   wiedząc   o 
straszliwym zbiegu okoliczności.

Po jego wyjściu zamyśliłem się. Myślałem o tym, że trzeba 

będzie   stać   się   bardziej   przebiegłym   od   samej   przebiegłości, 

aby   człowiek,   który   miał   przyjść   tej   nocy   do   pokoju   panny 
Stangerson, nawet przez jedną sekundę nie przypuszczał, iż jest 

oczekiwany. Jedno było pewne: trzeba mu przeszkodzić wejść 
nawet za cenę zabójstwa, ale jednocześnie należy pozwolić mu 

się zbliżyć na tyle, aby wyraźnie zobaczyć jego twarz, żywą lub 
umarłą! Trzeba raz sprawę zakończyć! Trzeba uwolnić pannę 

Stangerson od niebezpieczeństwa wiszącego wciąż nad nią.

— Tak, mój przyjacielu — stwierdził Rouletabille, kładąc swą 

fajkę   na   stole   i   wychylając   kieliszek.   —   Trzeba   wyraźnie 
zobaczyć jego twarz, aby być pewnym, czy wchodzi ona w koło 

zakreślone w moim mózgu.

W tym momencie zjawiła się oberżystka, niosąc tradycyjny 

omlet na słoninie. Była w doskonałym humorze.

—  Ona jest dużo weselsza — powiedział mi Rouletabille — 

gdy ojca Mateusza przykuje do łóżka reumatyzm, niż gdy jest 
zdrów!

Ale mnie nie w głowie były żarty Rouletabille'a ani uśmiech 

oberżystki;   pochłaniały   mnie   ostatnie   słowa   mego   młodego 

przyjaciela i dziwne postępowanie Roberta Darzac.

Gdy mój towarzysz skończył omlet i znów zostaliśmy sami, 

ćmiąc fajki, Rouletabille podjął opowiadanie:

— Kiedy dziś o pierwszej wysyłałem ci depeszę, opierałem się 

tylko   na   słowach   Roberta   Darzac:   „Zbrodniarz   przyjdzie 
prawdopodobnie następnej nocy". Teraz mogę ci powiedzieć, 

że przyjdzie na pewno! Tak, teraz ja go oczekuję! Ja go ocze-
kuję!

— Co ci dało tę pewność? Czy przypadkiem nie...?

background image

— Nie mów nic — przerwał mi z uśmiechem Rouletabille. — 

Nic nie mów, bo powiesz głupstwo. Jestem tego pewien od pół 

do   jedenastej   rano;   to   znaczy,   że   zdobyłem   to   przekonanie 
przed twoim przyjazdem, a więc zanim zobaczyliśmy w oknie 

zamku Artura Rance'a.

—  Ach, tak... — powiedziałem  — naprawdę... mimo to raz 

jeszcze pytam, skąd jesteś tego pewien, i to właśnie od pół do 
jedenastej? 

—  Ponieważ   o   tej   godzinie   znalazłem   dowód,   że   panna 

Stangerson robi równie usilne starania, aby tej nocy pozwolić 

zbrodniarzowi wejść do swego pokoju, co Robert Darzac — aby 
do tego nie dopuścić.

— Och! — wykrzyknąłem — czy to możliwe?
I dodałem ciszej:

— Mówiłeś mi przedtem, że panna Stangerson kocha Roberta 

Darzaka?

— Mówiłem ci. To prawda.
— Więc nie wydaje ci się dziwne...?

—  Wszystko w tej sprawie jest dziwne, mój przyjacielu, ale 

wierz mi, że te dziwne sprawy, które znasz, są niczym wobec 

tych, które cię czekają.

—  Należy   przyjąć   —   powiedziałem   jeszcze   —   że   panna 

Stangerson   i   jej   morderca   porozumiewają   się.   Chociażby 
listownie.

— Przyjmij więc to, mój przyjacielu, przyjmij! Nie ryzykujesz 

nic. Opowiedziałem ci historię listu na stole panny Stangerson, 

listu pozostawionego przez mordercę w noc wypadku w galerii. 
List   ten   przepadł...   w   kieszeni   panny   Stangerson.   Kto   może 

zaręczyć, że zbrodniarz nie zmuszał jej listownie do następnego 
spotkania? Upewniwszy się o wyjeździe Roberta Darzaka mógł 

ją zawiadomić, że spotkanie to ma nastąpić właśnie najbliższej 
nocy.

Mój   przyjaciel   uśmiechnął   się.   Czasem   zastanawiałem   się, 

czy przypadkiem nie kpi sobie ze mnie. 

Nagle   drzwi   oberży   otworzyły   się.   Rouletabille   zerwał   się 

gwałtownie, jak gdyby porwany prądem elektrycznym.

— Pan Artur Rance! — zawołał.

background image

Artur Rance stanął przed nami, kłaniając się flegmatycznie.
— Poznaje mnie pan? — zapytał Rouletabille,

—  Doskonale   —   odpowiedział   Artur   Rance.   —   Poznaję 

małego chłopca z bufetu.

Na to określenie Rouletabille sponsowiał.
—  Wyszedłem   ze   swego   pokoju   —   mówił   Rance   —   aby 

uścisnąć pańską dłoń. Jest pan uczonym małym chłopcem!

Amerykanin   wyciągnął   rękę.   Rouletabille   rozchmurzył   się 

błyskawicznie  i uścisnął ją z  uśmiechem. Przedstawił mnie i 
zaprosił gościa do stołu.

— Nie, dziękuję. Zjem śniadanie z panem Stangersonem.
Artur   Rance   mówił   po   francusku   doskonale,   prawie   bez 

obcego akcentu.

— Myślałem, że nie będę miał już okazji pana spotkać! Zdaje 

się, że miał pan zamiar opuścić nasz kraj nazajutrz lub dwa dni 
po przyjęciu w Pałacu Elizejskim?

Rouletabille   i   ja,   pozornie   obojętni,   chwytaliśmy   bardzo 

uważnie każde słowo Amerykanina.

Wygolona  fioletowa   twarz   tego   człowieka,   ciężkie   powieki, 

nerwowe odruchy — wszystko wskazywało alkoholika. Jakim 

sposobem   to   ponure   indywiduum   mogło   być   partnerem   dla 
pana   Stangersona?   Jakże   mógł   wejść   w   zażyłość   ze   znanym 

profesorem?

Dopiero w kilka dni później dowiedziałem się od Fryderyka 

Larsana,   który   był   równie   zdziwiony   i   zaintrygowany 
obecnością Amerykanina w zamku, że Artur Rance  wpadł w 

alkoholizm od piętnastu lat, czyli od chwili wyjazdu profesora i 
jego   córki   z   Filadelfii.   Stangersonowie   znali   Artura   Rance   i 

podczas pobytu w Ameryce często bywali u niego. Jest to jeden 
z   najwybitniejszych   frenologów   Nowego   Świata.   Dzięki 

odkrywczym   doświadczeniom   i   pomysłowości,   rozwinął   on 
poważnie naukę Galla

1

  i Lavatera

2

. Na korzyść Artura Rance 

przemawia fakt oddania kiedyś wielkiej przysługi pannie Stan-
gerson:   z   narażeniem   własnego   życia   zatrzymał   rozpędzone 

konie jej powozu. Tym należy  tłumaczyć serdeczność, z jaką 

1  Prekursor frenologii, lekarz niemiecki zm. 1828 r.

2  Poeta i filozof szwedzki, twórca systemu „fizjonomii”

background image

przyjęto go w Glandier. Prawdopodobnie w następstwie tego 
wypadku między Arturem Rance a córką profesora nawiązała 

się przyjaźń, nie oparta zresztą na jakimś głębszym uczuciu. 
Skąd czerpał te wiadomości Fryderyk Larsan? Tego nam nie 

zdradził, wydawał się jednak być pewny tego, co mówi.

Gdybyśmy   znali   te   szczegóły   w   chwili,   gdy   Artur   Rance 

spotkał nas w oberży „Pod Basztą", być może jego obecność w 
zamku mniej by nas zaintrygowała. Nie wiedzieliśmy jednak o 

nim   nic   i   dlatego   przywiązywaliśmy   tyle   znaczenia   do   jego 
osoby.

Amerykanin   wyglądał   na   45   lat.   Na   pytanie   Rouletabille'a 

odpowiedział po prostu:

— Gdy się dowiedziałem o zbrodni, opóźniłem swój powrót 

do Ameryki. Chciałem przed wyjazdem upewnić się, że panna 

Stangerson   nie   jest   śmiertelnie   ranna.   Nie   odjadę,   dopóki 
zupełnie nie wyzdrowieje.

Teraz   Artur   Rance   objął   prowadzenie   rozmowy,   zręcznie 

unikając odpowiedzi na pewne pytania Rouletabille'a. Wyjawił 

nam natomiast, nieproszony, swoje poglądy na dramat Żółtego 
Pokoju.   O   ile   dobrze   zrozumiałem,   nie   różniły   się   one 

zasadniczo od poglądów Fryderyka Larsana. Amerykanin rów-
nież   sądził,   że   Darzac   był   zamieszany   w   tę   sprawę.   Nie 

powiedział tego wprost, ale i nie ukrywał, co leżało u podstaw 
jego   argumentacji.   Powiedział,   że   wie,   ile   wysiłku   włożył 

Rouletabille w rozwiązanie tej zagadki. Zakomunikował nam, 
że pan Stangerson wtajemniczył go w wydarzenia, jakie miały 

miejsce w galerii. Słuchając go, można było się domyślić, że 
obciążał   wszystkim   Roberta   Darzaka.   Kilkakrotnie   z 

ubolewaniem   powtórzył,   że   Darzac   był   właśnie   nieobecny   w 
zamku,   gdy   stało   się   nieszczęście.   Zrozumieliśmy,   co   chciał 

przez   to   powiedzieć.   Wreszcie   oświadczył,   że   Robert   Darzac 
miał   dobry   pomysł,   sprowadzając   na   miejsce   Józefa 

Rouletabille, który z pewnością w najbliższych dniach odkryje 
mordercę. Ostatnie zdanie wymówił z wyraźną ironią, po czym 

podniósł się, ukłonił i wyszedł.

Rouletabille popatrzył na niego przez okno i rzekł:

— Bałwan!

background image

— Sądzisz, że spędzi noc w zamku? — zapytałem go.
Ku memu zdumieniu reporter odpowiedział, że jest mu to 

zupełnie obojętne.

Nie będę opisywał, co robiliśmy przez całe popołudnie. Niech 

wam wystarczy informacja, że poszliśmy do lasu na spacer, i że 
Rouletabille   zaprowadził   mnie   do   groty   Świętej   Genowefy. 

Później przez cały czas spaceru mówił o wszystkim, z wyjąt-
kiem spraw, które go wyłącznie zajmowały. Nadszedł wieczór. 

Byłem bardzo zdziwiony widząc, że dziennikarz nie podejmuje 
żadnych   przygotowań.   Zrobiłem   na   ten   temat   uwagę,   gdy 

wieczorem,  już   po  zapadnięciu  zmierzchu,  znaleźliśmy   się w 
jego pokoju. Odpowiedział, że wszystko jest już przygotowane i 

że tym razem zbrodniarz nie może mu uciec. Przypomniałem 
mu zniknięcie człowieka w galerii, wyrażając przypuszczenie, 

że identyczny wypadek może się powtórzyć. Odpowiedział, że 
się tego spodziewa i że właśnie  tylko to chciałby  przeżyć tej 

nocy.   Nie   nalegałem   więcej,   znając   z   doświadczenia 
bezowocność dalszych namów. Szepnął mi, że on i dozorcy od 

rana  pilnują  zamku  i  nikt  nie  zbliży  się  tu  bez   jego wiedzy. 
Dlatego jest tak spokojny o wszystkich jego mieszkańców.

Zegarek  wskazywał  właśnie  godzinę  szóstą  trzydzieści,  gdy 

Rouletabille   podniósł   się   i   skinął   na   mnie.   Nie   podejmował 

żadnych   środków   ostrożności,   nie   próbował   nawet   tłumić 
hałasu kroków ani nie zalecał mi milczenia. Poprowadził mnie 

poprzez galerię. Tak dotarliśmy do galerii prawej i zeszliśmy ze 
schodów.   Następnie   udaliśmy   się   galerią   lewego   skrzydła, 

mijając   apartamenty   profesora   Stangersona.   Na   jej   końcu, 
przed wejściem na wieżę, znajdował się pokój zajmowany przez 

Artura Rance. Wiedzieliśmy o tym, ponieważ w południe zo-
baczyliśmy   Amerykanina   właśnie   w   oknie   tego   pokoju, 

wychodzącym   na   dziedziniec.   Drzwi   pokoju   były   w   czołowej 
ścianie galerii, ponieważ kończył on galerię. Tak więc wejście 

do   niego   znajdowało   się   naprzeciw   wschodniego   okna,   tego 
samego, gdzie poprzednio stał na posterunku ojciec Jakub. Od-

wróciwszy   się   plecami   do   tych   drzwi,   można   było   widzieć 
galerię   w   całej   jej   długości;   lewe   skrzydło,   podest   i   prawe 

skrzydło. Niewidoczna była tylko galeria skręcająca, nazwana 

background image

przez nas galerią boczną. 

— Tę krętą galerię — powiedział Rouletabille — zachowuję 

dla siebie. Ty, kiedy ci wskażę, staniesz tutaj.

Wprowadził mnie do małego, czarnego pokoiku w kształcie 

trójkąta   —   znajdował   się   on   na   lewym   skosie   od   drzwi   do 
pokoju Artura Rance. Mogłem stąd obserwować wszystko, co 

się   działo   w   galerii,   z   taką   łatwością,   jak   bym   stał   przed 
drzwiami   Artura   Rance.   A   jednocześnie   strzegłem   również 

drzwi Amerykanina.

Drzwi   gabinetu,   który   stał   się   moim   punktem   ob-

serwacyjnym, miały przezroczyste  szybki. W galerii zapalono 
wszystkie   lampy.   W   gabinecie   było   ciemno.   Wymarzony 

posterunek dla szpiega. Bo cóż innego miałem tu robić, jeśli nie 
szpiegować?   A   może   byłem   tylko   zwykłym   policjantem? 

Czułem oczywisty wstręt do tej pracy, bo zadawała gwałt na-
turalnym   instynktom,   a   przy   tym   obrażała   godność   mego 

zawodu. Zżymałem się na myśl, że mógłby mnie tak zobaczyć 
Prezes Rady Adwokackiej. Jeśli się weźmie  pod uwagę  moje 

funkcje   w   Pałacu   Sprawiedliwości,   co   powiedziałaby   Rada 
Adwokacka? Rouletabille nawet nie przypuszczał, że mógłbym 

odmówić mu usługi, o którą mnie prosił. Nie odmówiłem mu 
jej. Po pierwsze dlatego, że bałem się okazać tchórzem w jego 

oczach, po drugie dlatego, że — jak sądziłem — wszędzie wolno 
mi było po amatorsku szukać prawdy. I wreszcie dlatego, że 

było za późno, aby się wycofać. Czemu wcześniej nie miałem 
tych skrupułów? Ponieważ ciekawość moja była silniejsza od 

wszystkiego!   Dodam   jeszcze,   że   chciałem   przyczynić   się   do 
uratowania   życia   kobiecie   i   żadne   zawodowe   przepisy   nie 

mogły mi tego zabronić.

Wracaliśmy przez galerię. Gdy doszliśmy do apartamentów 

panny   Stangerson,   drzwi   do   salonu   otworzyły   się,   pchnięte 
przez kamerdynera, który usługiwał przy stole. Pan Stangerson 

od trzech dni jadał kolację razem z córką, w salonie na pierw-
szym   piętrze.   Przez   moment   widzieliśmy   pannę   Stangerson; 

korzystając   z   nieobecności   służącego   i   z   tego,   że   ojciec   jej 
schylił   się   po   upuszczony   przez   nią   przedmiot,   pośpiesznie 

wlała do szklanki pana Stangersona zawartość jakiejś fiolki.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Na czatach

Ten gest, który mnie zaskoczył, Rouletabille'a specjalnie nie 

zdziwił. Znaleźliśmy się znów w jego pokoju, nie mówiąc ani 
słowa   o   zdarzeniu,   którego   byliśmy   przypadkowymi 

świadkami. Rouletabille dał mi ostatnie wskazówki. Najpierw 
mieliśmy   zjeść   kolację,   a   po   kolacji   miałem   się   udać   do 

czarnego   gabinetu   i   czekać   tam   tak   długo,   jak   długo   będzie 
trzeba, aby coś zobaczyć.

—   Gdybyś   cokolwiek   zobaczył   wcześniej   ode   mnie   — 

tłumaczył   mi   mój   przyjaciel   —   musisz   mnie   ostrzec.   Jeśli 

człowiek   ten   wejdzie   do   galerii   prawej   inną   drogą  niż   przez 
boczną galerię, zobaczysz go wcześniej, ponieważ widzisz cały 

korytarz, a ja mogę obserwować tylko boczną galerię. Aby mnie 
ostrzec,   rozwiążesz   tylko   firankę   w   oknie,   umieszczonym 

najbliżej czarnego gabinetu. Firanka opadnie sama, zasłaniając 
okno.   W   ten   sposób   powstanie   ciemny   kwadrat   tam,   gdzie 

przedtem był jasny, ponieważ galeria jest oświetlona. Aby to 
zrobić, wystarczy wyciągnąć rękę z czarnego gabinetu. Z galerii 

bocznej,   prostopadłej   do   galerii   prawej,   mogę   obserwować 
oświetlone okna galerii. Gdy jasny kwadrat, o którym mówimy, 

stanie się ciemny, będę już wiedział, co to znaczy.

— I co wtedy?

— Wtedy ujrzysz mnie u wylotu galerii bocznej.
— I co mam zrobić?

—  Pójdziesz   natychmiast   za   tym   człowiekiem.   Będę 

naprzeciw niego i zobaczę, czy twarz jego wchodzi w krąg...

—  ...zakreślony   w   twoim   mózgu   —   dokończyłem   z   lekkim 

uśmiechem.

—  Dlaczego się śmiejesz? Zupełnie niepotrzebnie! A zresztą 

korzystaj   z   tych   kilku   chwil   rozrywki,   które   ci   pozostały. 

Zapewniam   cię,   że   wkrótce   nie   będziesz   miał   już   okazji   do 
śmiechu.

— A jeśli ten człowiek ucieknie?

background image

— Tym lepiej — odpowiedział flegmatycznie Rouletabille. — 

Nie   chodzi   mi   o   to,   by   go   złapać.   Będzie   mógł   uciekać   po 

schodach, a potem przez przedsionek na parterze... i to zanim 
ty   z   końca   galerii   zdążysz   dojść   do   schodów.   Pozwolę   mu 

uciekać, gdy tylko zobaczę jego twarz. To wszystko, czego mi 
trzeba: zobaczyć jego twarz! Później postaram się już o to, aby 

umarł dla panny Stangerson, nawet jeśli fizycznie pozostanie 
żywy. Gdybym go zatrzymał, panna Stangerson i Robert Darzac 

nigdy by mi tego nie wybaczyli. A mnie zależy na ich przyjaźni, 
to dzielni ludzie. Gdy zobaczyłem pannę Stangerson wlewającą 

do szklanki swego ojca narkotyk, aby mu zapewnić spokojną 
noc, a jednocześnie uniemożliwić podsłuchanie rozmowy, którą 

zamierzała przeprowadzić ze swym mordercą — zrozumiałem, 
że jej wdzięczność dla mnie zniknęłaby w jednej chwili, gdybym 

przed jej ojcem postawił człowieka z Żółtego Pokoju z rękami 
związanymi, ale z otwartymi ustami. Może to wielkie szczęście, 

że   ów   człowiek   zniknął   tamtej   nocy   jak   zaczarowany. 
Uświadomiłem   to   sobie   właśnie   wtedy.  Dowiedziawszy   się   o 

tym, panna Stangerson nagle się rozpromieniła. Zrozumiałem, 
że aby ratować nieszczęsną, trzeba go nie tyle schwytać, ile w 

jakikolwiek sposób zmusić do milczenia. Ale zabić człowieka?... 
Zabić człowieka?... to nie jest byle co! Poza tym to do mnie nie 

należy, tym bardziej że nie będę miał okazji. Z drugiej strony, 
trudno mi będzie zmusić go do milczenia, skoro panna Stan-

gerson   nie   wtajemniczyła   mnie   w   istotę   sprawy.   Byłaby   to 
niewątpliwa   próba   odgadnięcia   wszystkiego   z   niczego.   Na 

szczęście,   mój   przyjacielu,   odgadłem   już   lub   raczej 
wyrozumowałem wszystko i teraz chcę tylko, aby pokazał mi 

twarz, która weszła by...

— ...w koło... 

— Zapewniam cię, że nie zdziwi mnie ta twarz!
—  Myślałem,   że   widziałeś   ją   już   tego   wieczoru,   gdy 

wskoczyłeś do pokoju!

—  Widziałem   niewyraźnie...   świeca   stała   na   podłodze   i 

oprócz tego ta broda...

— Sądzisz, że dzisiejszego wieczoru nie będzie jej miał?

—  Przypuszczam, że tak... ale galeria jest oświetlona i poza 

background image

tym teraz już wiem, albo przynajmniej domyślam się, że oczy 
moje zobaczą...

— Jeśli chodzi tylko o to, by go zobaczyć i pozwolić mu uciec, 

to dlaczego jesteśmy uzbrojeni?

—  Ponieważ, mój drogi, nieznajomy z Żółtego Pokoju może 

podejrzewać, że ja wiem, a wtedy zdolny jest do wszystkiego. I 

trzeba się będzie bronić!

— Jesteś pewny, że przyjdzie wieczorem?

— Tak pewny, jak tego, że cię tu widzę! Panna Stangerson o 

pół   do   jedenastej   rano   najzręczniej   w   świecie   zwolniła   na 

dzisiejszą noc swoje służące, dając im na 24 godziny urlop pod 
błahym pretekstem. Chce, aby podczas ich nieobecności czuwał 

przy niej tylko ojciec, śpiący w jej buduarze. Pan Stangerson 
przyjął tę nową funkcję z wyraźną radością. Wyjazd Darzaca po 

tym,   co   mi   powiedział,   i   wyjątkowa   zapobiegliwość   panny 
Stangerson,   aby   zostać   samą,   nie   pozostawiają   wątpliwości. 

Panna Stangerson przygotowuje wizytę zbrodniarza, której tak 
się obawiał Robert Darzac.

— To przerażające!
— Tak!

— Więc chciała uśpić ojca i dlatego wlała mu coś do herbaty?
— Tak.

—  Podsumowując, tylko my dwaj jesteśmy przygotowani na 

wydarzenia dzisiejszej nocy?

—  Jest nas czworo; na wszelki wypadek czuwają dozorca i 

jego żona. Sądzę, że nie będą potrzebni w czasie obserwacji. Ale 

mogą być nam potrzebni potem, jeśli dojdzie do strzelaniny.

— Sądzisz, że może dojść do strzelaniny?

— Tak, jeśli ON tego zechce!
—  Dlaczego więc nie uprzedzić ojca Jakuba. Nie korzystasz 

już z jego usług?

— Nie! — odpowiedział szorstko Rouletabille.

Milczałem przez chwilę. Później, pragnąc poznać
myśli Rouletabille'a, zapytałem bez ogródek:

— A gdyby zawiadomić Artura Rance? Mógłby nam służyć 

wielką pomocą?

—  Ach!   —   zawołał   Rouletabille   ze   złością   —   chciałbyś 

background image

wszystkich   wtajemniczyć   w   sprawy   panny   Stangerson? 
Chodźmy na kolację, już czas! Dziś jemy u Freda Larsana, jeśli 

tylko nie jest w pogoni za Darzakiem. Nie opuszcza go ani na 
krok! Jeśli nie ma go w zamku teraz, pewien jestem, że będzie 

w nocy! Chcę obalić tego człowieka!

W tym momencie usłyszeliśmy hałas w przyległym pokoju.

— To musi być on! — powiedział Rouletabille.
— Zapomniałem cię spytać... — odezwałem się raz jeszcze — 

przy tym policjancie ani słowa o nocnej wyprawie, prawda?

—  Naturalnie!   Działamy   sami,   na   naszą   osobistą 

odpowiedzialność!

— I cała chwała dla nas?

Rouletabille, śmiejąc się, odpowiedział:
— Rzekłeś, pyszałku!

Kolację   jedliśmy   z   Fryderykiem   Larsanem   w   jego   pokoju. 

Czekał już na nas. Powiedział, że właśnie wrócił, i zaprosił nas 

do   stołu.   Kolacja   przeszła   w   najlepszym   nastroju.   Byłem 
przekonany,   że   ich   rzekoma   wesołość   wypływała   z   dobrego 

samopoczucia, i Rouletabille'a, i Fryderyka Larsana. Każdy z 
nich   sądził,   że   odkrył   prawdę.   Rouletabille   poinformował 

wielkiego   Freda,   że   przybyłem   w   odwiedziny   z   własnej 
inicjatywy, on zaś zatrzymał mnie do pomocy w ciężkiej pracy, 

jaką podjął się wykonać tej nocy dla „Epoki". Powiedział, że do 
Paryża   wrócę   pociągiem   o   jedenastej,   odwożąc   jego   artykuł, 

rodzaj   felietonu,   w   którym   przedstawi   główne   wypadki 
tajemniczej   afery   w   Glandier.   Larsan   uśmiechnął   się 

niedowierzająco,   jak   człowiek,   który   nie   tak   szybko   da   się 
wystrychnąć na dudka, ale przez grzeczność nie wtrąca swych 

uwag do spraw, które go nie dotyczą. Z tysiącem ostrożności w 
doborze   słów,   a   nawet   intonacji,   rozprawiali   dość   długo   o 

przyczynach   obecności   Artura   Rance   w   zamku,   o   jego 
przeszłości   w   Ameryce,   którą   chcieliby   poznać   lepiej,   a 

szczególnie o stosunkach, jakie istniały między nim a panną 
Stangerson.   W   pewnej   chwili   Larsan,   który   wydał   mi   się 

cierpiący, powiedział z wysiłkiem:

— Sądzę, panie Rouletabille, że nie mamy już wiele roboty w 

Glandier i niewiele nocy tu prześpimy.

background image

— Mnie się też tak wydaje, panie Fredzie.
— Uważa pan, przyjacielu, że sprawa jest skończona?

— Tak, moim zdaniem jest skończona. Nic nowego już się nie 

dowiemy — odpowiedział Rouletabille.

— Zna pan winowajcę? — zapytał Larsan.
— A pan?

— Tak.
— Ja także — powiedział Rouletabille.

— Czyżby chodziło o tę samą osobę?
—  Nie   sądzę,   jeśli   pan   nie   zmienił   swej   koncepcji   — 

odpowiedział młody dziennikarz i dorzucił z przekonaniem: — 
pan Darzac jest szlachetnym człowiekiem! 

—  Jest   pan   tego   pewien?   —   zapytał   Larsan.   —   Ja   jestem 

przekonany o czymś zupełnie przeciwnym. A więc czeka nas 

walka!

— Tak! Walka! I przekonam pana, Wielki Fredzie!

—  Młodość nie zna zwątpień — rzekł Larsan, z uśmiechem 

podając mi dłoń.

Rouletabille powtórzył jak echo:
— Nie zna...

Nagle Larsan, który wstał, by nas pożegnać, przycisnął dłoń 

do   piersi   i   zachwiał   się.   Aby   nie   upaść,   oparł   się   na 

Rouletabille'u. Był bardzo blady.

— Och! — szepnął — cóż to? Czyżby mnie chciano otruć?

Wodził po nas błędnym wzrokiem. Daremnie wypytywaliśmy 

go.   Nic   więcej   nie   odpowiedział...   opadł   tylko   na   fotel.   Nie 

mogliśmy   wydobyć   z   niego   ani   słowa.   Byliśmy   ogromnie 
zaniepokojeni i o niego, i o nas. Jedliśmy przecież te same po-

trawy. Zajęliśmy się nim. Teraz nie wyglądał już na cierpiącego. 
Głowa   opadła   mu   ciężko   na  ramię,   a  senne   powieki   zakryły 

oczy. Rouletabille pochylił się nad jego piersią i przyłożył ucho 
do serca. Kiedy się podniósł, twarz miał spokojną, ale tym ra-

zem niezwykle zdumioną.

Szepnął tylko:

— Larsan śpi! 
Po czym zamknął drzwi do jego pokoju i zaprowadził mnie 

do siebie.

background image

—  Narkotyk?  —  zapytałem.  — Czy  panna  Stangerson  chce 

uśpić wszystkich dzisiejszej nocy?

—  Być może — odpowiedział Rouletabille, myśląc o czymś 

innym.

—  Ale   my!   —   zawołałem.   —   Któż   może   zaręczyć,   że   nie 

zażyliśmy tego samego narkotyku?

— Źle się czujesz? — zapytał z zimną krwią Rouletabille.
— Nie, bynajmniej.

— Chce ci się spać?
— Zupełnie nie.

— A więc, przyjacielu, zapal to doskonałe cygaro!
I   podał   mi   hawanę   pierwszego   gatunku,   którą   dostał   od 

Roberta   Darzac;   sam   zapalił   swoją   nieodłączną   fajkę.   Bez 
jednego   słowa   przesiedzieliśmy   tak   do   godziny   dziesiątej. 

Zagłębiony w fotelu Rouletabille palił bez przerwy z zatroskaną 
miną i nic nie mówiącym spojrzeniem. O dziesiątej zdjął buty i 

dał   mi   znak;   zrozumiałem,   że   powinienem   zrobić   to   samo. 
Kiedy byliśmy już w skarpetkach, Rouletabille powiedział tak 

cicho, że raczej odgadywałem słowa, niż usłyszałem:

— Rewolwer...

Wyjąłem rewolwer z kieszeni marynarki.
— Odbezpiecz! — rzekł jeszcze. 

Odbezpieczyłem.
Wówczas skierował się do drzwi i bardzo cicho je otworzył; 

ani skrzypnęły. Znaleźliśmy się w bocznej galerii. Rouletabille 
znowu dał mi znak. Zrozumiałem, że teraz powinienem zająć 

swój posterunek w czarnym gabinecie. Gdy oddalałem się już 
od niego, przybliżył się, raz jeszcze uścisnął mnie, po czym z 

taką samą ostrożnością wrócił do swego pokoju. Zdziwiony i 
trochę zaniepokojony tymi czułościami, doszedłem do galerii 

prawej.   Przebyłem   ją   bez   przeszkód.   Minąłem   schody   i 
posuwałem się dalej galerią lewego skrzydła, aż do czarnego 

gabinetu. Przed wejściem do niego obejrzałem sznur u firanki 
w   oknie.   Rzeczywiście   wystarczyło   tylko   dotknąć   go   palcem, 

aby   ciężka   firanka   opadła   zakrywając   Rouletabille'owi 
oświetlony kwadrat okna — nasz umówiony znak. Przechodząc 

koło drzwi Artura Rance, usłyszałem odgłos kroków. Jeszcze 

background image

nie  spał.  Dlaczego  był w  zamku,  a nie  jadł  obiadu  z  panem 
Stangersonem   i   jego   córką?   Nie   widziałem   go   przy   stole   w 

chwili,   gdy   przypadkiem   spostrzegliśmy   gest   panny 
Stangerson.

Ukryłem   się   w   czarnym   gabinecie.   Czułem   się   doskonale. 

Widziałem wzdłuż całą galerię, oświetloną jak w dzień. Nic z 

tego, co miało się wydarzyć, nie mogło ujść mojej uwagi. Ale co 
miało   się   stać?   Może   coś   bardzo   ważnego.   Z   niepokojem 

przypomniałem   sobie   znów   czułości   Rouletabille'a.   Tak 
obejmuje   się   przyjaciół   tylko   w   chwilach   ważnych   lub 

niebezpiecznych.   Czyżby   groziło   mi   niebezpieczeństwo? 
Zacisnąłem dłoń na rękojeści rewolweru. Czekałem. Nie jestem 

bohaterem,   ale   nie   jestem   i   tchórzem!   Czekałem   tak   około 
godziny,   nie   dostrzegając   nic   godnego   uwagi.   Deszcz,   który 

zaczął   gwałtownie  padać  koło  dziewiątej  wieczorem   —  ustał. 
Mój   przyjaciel   uprzedził   mnie,   że   prawdopodobnie   przed 

północą,   a  nawet   przed   pierwszą   w   nocy,   nic  się   nie   będzie 
działo.   Tymczasem   nie   później   niż   o   pół   do   jedenastej 

otworzyły się drzwi pokoju Artura Rance. Usłyszałem leciutkie 
skrzypienie   zawiasów.   Można   by   powiedzieć,   że   ktoś   z   naj-

większą   ostrożnością   popchnął   drzwi   do   środka.   Pozostały 
przez   chwilę   otwarte   —   przez   chwilę,   która   wydała   mi   się 

wiecznością.   Gdy   drzwi   były   otwarte,   nie   mogłem,   niestety, 
widzieć ani tego, co się dzieje w pokoju, ani tego, co działo się 

za   drzwiami.   Usłyszałem   tylko   dziwny   dźwięk   dobiegający   z 
parku.   Powtórzył   się   trzykrotnie.   Nie   zwracałem   na   niego 

większej uwagi, niż zazwyczaj przywiązuje się do miauczenia 
kotów  błąkających   się  nocą  po  dachu.  Ale   za  trzecim   razem 

miauknięcie było tak czyste i tak donośne, że przypomniałem 
sobie   wszystko   to,   co   opowiadano   mi   o   krzyku   Zwierzątka 

Bożego.   Mimo   woli   zadrżałem:   krzyk   ten   towarzyszył 
dotychczas   wszystkim   dramatom,   jakie   rozegrały   się   w 

Glandier.   W   tej   chwili   zobaczyłem   człowieka,   który   zamykał 
drzwi od zewnątrz. Zrazu nie mogłem go poznać, ponieważ był 

odwrócony plecami i pochylał się nad jakąś dużą paką.

Człowiek zamknął drzwi i niosąc pakę zawrócił się w stronę 

czarnego gabinetu. Wtedy poznałem go. Mężczyzną, który o tej 

background image

godzinie   opuścił   pokój   Artura   Rance,   był   gajowy.   Zielony 
Człowiek! Miał na sobie ten sam strój, w którym widziałem go 

pierwszego   dnia   po   przyjeździe   do   Glandier   na   drodze   koło 
oberży „Pod Basztą" i dziś rano przy wejściu do zamku. Nie 

miałem   już   żadnych   wątpliwości.   Widziałem   go   bardzo 
wyraźnie.   Miał   twarz   niespokojną.   Gdy   po   raz   czwarty 

zabrzmiał   na   dworze   krzyk   Zwierzątka   Bożego,   postawił 
skrzynię   w   galerii   i   zbliżył   się   do   drugiego   okna,   licząc   od 

czarnego   gabinetu.   Bojąc   się   zdradzić   swą   obecność,   nie 
odważyłem się zrobić żadnego ruchu. Tymczasem on podszedł 

do okna, oparł czoło o matową szybę i patrzył na ciemny park. 
Pozostał tak przez pół godziny. Noc była jasna, rozświetlona 

księżycem,   niekiedy   znikającym   za   kłębami   chmur.   Zielony 
Człowiek   podniósł   dwa   razy   rękę   —   dawał   znaki,   których 

zupełnie  nie  rozumiałem.  Później  odszedł od  okna,  podniósł 
pakę i skierował się galerią ku schodom. Rouletabille uprzedził 

mnie: „Gdy cokolwiek zobaczysz, spuść sznur". Zobaczyłem, ale 
czy to właśnie było wydarzenie, na które czekał? Nie moja to 

sprawa.   Miałem   tylko   wypełnić   zlecenie.   Z   bijącym   sercem 
odwiązałem sznur. Gajowy doszedł do schodów, ale zamiast iść 

dalej galerią prawego skrzydła — jak się tego spodziewałem — 
ku memu wielkiemu zdumieniu schodził schodami, kierując się 

do sieni. Co teraz robić? Ogłupiały patrzyłem na ciężką firankę, 
która   zasłoniła   okno.   Znak   był   dany,   ale   nie   widziałem 

Rouletabille'a u wylotu bocznej galerii. Nie zaszło niej nikt się 
nie ukazał. Byłem bezradny. Minęło pół godziny, które wydało 

mi się nieskończonością! Co teraz zrobić, gdybym nawet coś 
zobaczył? Sygnał dałem, nie mogę go więc powtórzyć. Z drugiej 

strony, wchodząc w tej chwili do galerii, mogłem pokrzyżować 
wszystkie plany Rouletabille’a. Zresztą nic sobie nie miałem do 

wyrzucenia   i   jeśli   zaszło   coś,   czego   nie   spodziewał   się   mój 
przyjaciel, mógł mieć pretensję tylko do siebie.

Nie mając żadnego skutecznego sposobu zawiadomienia go, 

zaryzykowałem   na   całego.   Wyszedłem   z   gabinetu   i   ciągle 

jeszcze   w   skarpetkach,   odmierzając   kroki   i   nasłuchując, 
skierowałem się do bocznej galerii. Nie zastałem w niej nikogo. 

Zbliżyłem się do drzwi pokoju Rouletabille'a. Nastawiłem ucha. 

background image

Nic!   Zapukałem   lekko.   Cisza.   Nacisnąłem   klamkę...   Drzwi 
otworzyły   się...   i   wszedłem   do   pokoju.   Na   posadzce, 

rozciągnięty jak długi, leżał Rouletabille.

 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Niespodziewany trup

Z   niewypowiedzianą   trwogą   pochyliłem   się   nad   ciałem 

reportera i z radością stwierdziłem, że tylko spał! Spał snem 
głębokim   i   chorobliwym,   takim,   jakim   zasypiał   Fryderyk 

Larsan.   A   więc   i   jego   pokonał   wprowadzony   do   naszego 
pokarmu narkotyk. Jakże jednak ja nie uległem temu samemu 

lekowi?   Domyślałem   się,   że   narkotyk   ten   musiał   być 
rozpuszczony   w   naszym   winie   lub   wodzie.   To   tłumaczyło 

wszystko:   nie   pijam   przy   jedzeniu.   Obdarzony   przez   naturę 
przedwczesną otyłością, jestem, jak się to mówi — na suchej 

diecie.   Potrząsnąłem   silnie   Rouletabille'em,   ale   nawet   nie 
otworzył oczu. Ten sen musiał być dziełem panny Stangerson! 

Domyślała się na pewno, że bardziej jeszcze niż ojca, powinna 
była   się   obawiać   obecności   tego   młodego   człowieka,   który 

wszystko   przewidział   i   wszystko   wiedział.   Przypomniałem 
sobie, że przy podawaniu lokaj polecił nam doskonały gatunek 

chablis, zapewne pochodzącego ze stołu profesora i jego córki, 
Upłynął   dobry   kwadrans.   Wobec   tych   wyjątkowych 

okoliczności,   gdy   powinniśmy   być   niezwykle   czujni, 
zdecydowałem   się   na   radykalne   środki.   Wy-   lałem   dzbanek 

wody na głowę Rouletabille'a. Otworzył oczy. Biedne martwe 
oczy   bez   życia   i   wyrazu.   Ale   czyż   nie   było   to   pierwsze 

zwycięstwo? Chciałem doprowadzić je do końca, wymierzyłem 
mu więc parę policzków i postawiłem na nogi. Co za szczęście! 

Wyprostował się w moich ramionach i usłyszałem, jak szepnął:

— Dalej, tylko nie rób tyle hałasu.

Policzkować   go   bezgłośnie   wydawało   mi   się   rzeczą 

niemożliwą.   Zacząłem   go   szczypać   i   potrząsać,   aż   wreszcie 

mógł   już   samodzielnie   utrzymać   się   na   nogach.   Byliśmy 
uratowani.

—  Uśpiono mnie — powiedział. — Ach, przeżyłem ohydny 

kwadrans,   zanim   się   poddałem...   Ale   to   już   minęło.   Nie 

odchodź!

background image

Jeszcze nie skończył mówić, gdy rozległ się straszny krzyk — 

prawdziwy głos śmierci!

— Nieszczęście! — ryknął Rouletabille. — Za późno!
Rzucił się do drzwi, ale był jeszcze dość słaby. Zatoczył się 

tylko   pod   mur.   Tymczasem   ja   wypadłem   do   galerii   i   z 
rewolwerem   w   dłoni   biegłem   jak   szalony   w   stronę   pokoju 

panny   Stangerson.   Gdy   mijałem   skrzyżowanie   korytarzy   — 
zobaczyłem   jakiegoś   człowieka   opuszczającego   apartament 

panny Stangerson. W kilku susach dopadł schodów.

Nie panując już nad swymi odruchami, strzeliłem!... Strzał z 

ogłuszającym łoskotem przeszedł przez galerię, ale tajemniczy 
człowiek, nie zważając na to, w szalonym tempie zbiegał już po 

schodach! Biegłem za nim, krzycząc:

— Stać! Stać, bo strzelam!

Gdy dopadłem schodów, zobaczyłem nadbiegającego z głębi 

lewego skrzydła Artura Rance.

— Kto tu? Kto tu? — krzyczał niespokojny.
Prawie   równocześnie   znaleźliśmy   się   na   parterze.   Okno   w 

sieni było otwarte; na jego tle rysowała się dokładnie postać 
znikającego   człowieka;   wypaliliśmy   w   jego   stronę   z   naszych 

rewolwerów; był nie dalej, niż 10 metrów przed nami. Zachwiał 
się. Myśleliśmy, że upadnie. Wyskoczyliśmy obaj przez okno. 

Tymczasem   człowiek   zaczął   uciekać   z   nową   siłą.   Byłem   w 
skarpetkach,   Amerykanin   boso,   nie   mogliśmy   liczyć,   że   go 

dogonimy, skoro nasze rewolwery nie pomogły. Wystrzeliliśmy 
ostatnie naboje, on uciekał w dalszym ciągu. Kierował się w 

prawy róg dziedzińca, ku końcowi prawego skrzydła zamku, w 
zaułek otoczony fosą i wysokimi sztachetami. Niemożliwością 

było wydostać się stamtąd. Zaułek nie miał innego wyjścia poza 
drzwiczkami   małego   pokoiku,   zamieszkałego   teraz   przez 

gajowego. Człowiek, choć z pewnością raniony naszymi kulami, 
miał   już   dwadzieścia   metrów   przewagi.   Nagle   za   nami,   nad 

naszymi głowami otworzyło się okno galerii i usłyszeliśmy głos 
Rouletabille'a, krzyczącego rozpaczliwie:

— Strzelaj! Bernier! Strzelaj!
Jasną, księżycową noc przecięło w tej chwili  jeszcze jedno 

światło. W jego blasku zobaczyliśmy ojca Bernier, mierzącego 

background image

w drzwiach wieży z fuzji.

Dobrze   wypalił.   Cień   zniknął.   Ale   ponieważ   dopadł   węgła 

prawego skrzydła pałacu, zniknął z drugiej strony narożnika. 
Widzieliśmy,   jak   niknął   rozciągając   się   na   ziemi   za   rogiem 

muru.   Nie   mogliśmy   zobaczyć   go   dokładnie.   Bernier,   Artur 
Rance i ja nadbiegliśmy tam w dwadzieścia sekund później. U 

naszych stóp leżał martwy człowiek.

Larsan,   rozbudzony   widocznie   przez   krzyki   i   strzały   z 

narkotycznego   snu,   otworzył   okno   pokoju   i   krzyczał   jak 
przedtem Artur Rance.

— Kto tam? Co się dzieje?
A   my?   My   pochyliliśmy   się   nad   tajemniczym   martwym 

cieniem   zbrodniarza.   W   tej   chwili   dogonił   nas   Rouletabille, 
teraz już całkiem przytomny. Krzyknąłem:

— Zabity! Zabity!
—  Tym   lepiej!   —   powiedział.   —   Zanieście   go   do   sieni 

zamkowej... Albo nie... — poprawił się. — Nie, nie, złóżmy go w 
pokoju gajowego.

Zastukał   do   drzwi   gajowego...   Nikt   nie   odpowiedział. 

Oczywiście wcale mnie to nie dziwiło.

—   Widocznie   go   nie   ma   —   powiedział   reporter.   —   Byłby 

wyszedł. Zanieśmy ciało do sieni.

W chwili gdy dobiegliśmy do martwego kształtu, zrobiło się 

bardzo   ciemno.   Wielka   chmura   zasłoniła   księżyc.   Dotykając 

nieboszczyka   nie   rozpoznawaliśmy   jego   rysów.   A   przecież 
chcieliśmy zobaczyć go jak najszybciej. Zjawił się ojciec Jakub i 

pomógł   przenieść   zwłoki   do   sieni.   Tu   złożyliśmy   je   na 
pierwszym stopniu schodów. Przenosząc zwłoki poczułem na 

rękach gorącą krew, cieknącą z ran.

Ojciec Jakub pobiegł do kuchni i wrócił z latarnią. Pochylił 

się nad twarzą zabitego. Poznaliśmy gajowego! Tego, którego 
właściciel oberży „Pod Basztą” nazywał Zielonym Człowiekiem 

i którego godzinę wcześniej widziałem wychodzącego z paczką 
z   pokoju   Artura   Rance.   Ale   to,   co   spostrzegłem,   mogłem 

powiedzieć   tylko   jednemu   Rouletabille'owi.   Uczyniłem   to 
później.

Nie mogę pominąć milczeniem niezmiernego zdumienia — 

background image

powiem  nawet   —  okrutnego   zawodu,  jaki   dał  się  odczytać   z 
twarzy   Józefa   Rouletabille’a   i   Fryderyka   Larsana,   który   w 

międzyczasie   zszedł   do   sieni.   Dotykali   go,   oglądali   martwą 
twarz   i   powtarzali   jeden   przez   drugiego:   „Niemożliwe!   To 

niemożliwe!"

Rouletabille wykrzyknął nawet:

— Niech to wszyscy diabli...!
Ojciec   Jakub   okazał   swój   żal   przy   akompaniamencie 

śmiesznych   i   bezsensownych   lamentów.   Twierdził,   że   to 
pomyłka   i   że   gajowy   nie   mógł   być   mordercą   swej   pani. 

Zmusiliśmy   go   do   milczenia.   Gdyby   zabito   mu   syna,   nie 
mógłby   bardziej   rozpaczać.   Pewno   umyślnie   przesadzał,   nie 

chcąc, aby go posądzono o radość z powodu tej dramatycznej 
śmierci. Było bowiem powszechnie wiadomo, że ojciec Jakub 

nienawidził gajowego. Zauważyłem, że pośród nas wszystkich 
nie ubranych i nie obutych, w skarpetkach lub boso — on jeden 

był normalnie ubrany.

Ale   Rouletabille   nie   pozostawił   nieboszczyka   w   spokoju. 

Klęcząc na kamiennej posadzce sieni, przy świetle latarni ojca 
Jakuba, rozbierał gajowego. Rozpiął mu koszulę na piersiach, 

skąd płynęła krew. I nagle, biorąc latarnię z rąk ojca Jakuba, 
oświetlił z bliska otwartą ranę. Potem podniósł się i powiedział 

dziwnym tonem, pełnym gorzkiej ironii:

—  Myślicie, że zabiliście  go waszymi  kulami  i śrutem? On 

umarł od ciosu noża w serce.

Raz   jeszcze   pomyślałem,   że   Rouletabille   zwariował. 

Pochyliłem się nad nieboszczykiem. Przekonałem się naocznie, 
że na ciele gajowego nie było żadnej rany od postrzału. Okolica 

serca była rozcięta ostrym nożem.

 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Podwójny trop

Nie ochłonąłem jeszcze ze zdziwienia, w które wprawiło mnie 

to   zaskakujące   odkrycie,   gdy   mój   młody   przyjaciel   uderzył 
mnie po ramieniu i powiedział:

— Idziemy I
— Dokąd? — zapytałem.

— Do mego pokoju.
— Co masz zamiar robić?

— Zastanawiać się!
Przyznam, że jeśli o mnie chodzi, byłem zupełnie niezdolny 

nie   tylko   do   zastanawiania   się,  ale   w   ogóle   do   myślenia.   W 
czasie   tej   tragicznej   nocy,   po   wypadkach   równie 

przerażających,   jak   niezrozumiałych,   gdy   panna   Stangerson 
walczyła   ze   śmiercią,   a   na   dziedzińcu   znaleziono   zwłoki 

gajowego,   tylko   Józef   Rouletabille   mógł   wpaść   na   pomysł 
„zastanawiania się"! Robił to jednak z zimną krwią wielkiego 

dowódcy   w   samym   środku   bitwy.   Zamknął   za   nami   drzwi 
swego   pokoju,  wskazał   mi   fotel,   sam   usiadł   naprzeciwko   i... 

oczywiście zapalił fajkę.

Patrzyłem   na   niego,   obserwowałem,   jak   rozmyśla,   i 

zasnąłem.   Był   już   dzień,   gdy   się   obudziłem.   Mój   zegarek 
wskazywał   godzinę   ósmą.   Fotel   naprzeciw   mnie   stał   pusty. 

Rouletabille'a   w   pokoju   nie   było.   Podniosłem   się 
rozprostowując   kości,   gdy   otworzyły   się   drzwi   i   wszedł   mój 

przyjaciel.   Z   jego   miny   wywnioskowałem   natychmiast,   że 
podczas mego snu nie tracił czasu.

— Co z panną Stangerson? — zapytałem od razu.
— Stan bardzo groźny, ale nie beznadziejny.

— Dawno wyszedłeś z pokoju?
— O świcie.

— Pracowałeś?
— Dużo.

— Odkryłeś coś?

background image

— Podwójny, bardzo ciekawy ślad kroków, który mógłby mi 

sprawić kłopot...

— Ale ci nie sprawił?
— Nie!

— Wyjaśnia ci on coś?
— Tak!

— W sprawie niewytłumaczonej śmierci gajowego?
—  Tak. Teraz w tej śmierci nie ma nic zagadkowego. Dziś 

rano, spacerując wokół zamku, odkryłem dwa wyraźne rodzaje 
śladów, pozostawionych w nocy, jedne obok drugich. Mówię: 

jedne   obok   drugich,   bo   rzeczywiście   nie   mogło   być   inaczej. 
Gdyby jedne ze śladów dążyły za drugimi, postępując tą samą 

drogą, pokrywałyby się czasem. Tak nie jest. Siady zupełnie nie 
pokrywają  się  ze   sobą.  Nigdzie   się nie  łączą.   Podwójny  trop 

opuścił wszystkie inne pośrodku dziedzińca, wychodząc z niego 
i kierując się ku dąbrowie. A kiedy opuszczałem dziedziniec z 

oczami utkwionymi w ziemię, przyłączył się do mnie Fryderyk 
Larsan.   Bardzo   się   zainteresował   moim   spostrzeżeniem. 

Istotnie, zasługiwało na to, aby się nim zająć. Po wypadku w 
Żółtym   Pokoju   odnaleziono   także   podwójne   ślady:   odbicie 

grubych butów i eleganckich pantofli. Ale wtedy te ślady butów 
łączyły się na brzegu stawu ze śladami pantofli i ginęły. Ja i 

Larsan stwierdziliśmy, że obydwa rodzaje śladów należały do 
tej   samej   osoby,   która   zmieniła   tylko   obuwie.   Teraz   odbicia 

pospolite i eleganckie szły równolegle. Podobne stwierdzenie 
mogło   zachwiać   moimi   poprzednimi   przekonaniami.   Larsan 

wydawał   się   myśleć   tak   samo   jak   ja.   Pochyleni, 
„obwąchiwaliśmy" te ślady niczym psy na tropie. Wyjąłem z 

portfela   moje   papierowe   stopy.   Ta,   którą   wyciąłem   ze   śladu 
chodaków ojca Jakuba odnalezionych przez Larsana, pasowała 

doskonale do jednego z tropów, które mieliśmy przed oczami. 
Druga stopa, będąca modelem podeszew eleganckich pantofli, 

również pasowała do drugiej pary śladów. Tylko czubek bucika 
był   trochę   inny   niż   nad   brzegiem   stawu.   Nie 

wywnioskowaliśmy z tego, że ślady zostawił ten sam człowiek, 
ale   też   nie   mogliśmy   być   pewni,   że   to   nie   on   je   zostawił. 

Nieznajomy mógł po prostu nosić inne buty. Siedząc podwójny 

background image

ślad   wyszliśmy   z   dąbrowy   i   znaleźliśmy   się   nad   brzegiem 
znanego   ci   stawu.   Tym   jednak   razem   żadne   kroki   nie 

zatrzymywały  się. Biegły  dalej  małą ścieżką, kończącą się na 
szosie   do   Epinay.   Niestety,   żwir   szosy   nie   pokazał   nam   już 

niczego. Bez słowa powróciliśmy do zamku. Rozstaliśmy się na 
dziedzińcu, by znów się spotkać przed drzwiami pokoju ojca 

Jakuba. Stary sługa był w łóżku. Spostrzegliśmy natychmiast, 
że ubranie, które rzucił na krzesło, było w opłakanym stanie, a 

buty, bardzo podobne do tych, które znaliśmy — nadzwyczaj 
zabłocone. Nie mógł ich zabłocić przenosząc zwłoki gajowego z 

końca podwórza do sieni czy szukając latarni  w kuchni. Nie 
mógł się wtedy tak ubrudzić ani zmoczyć ubrania, ponieważ w 

chwili wypadku deszcz nie padał. Padał natomiast przed i po 
nim.   Twarz   poczciwca   wyrażała   zaniepokojenie.   Od   samego 

początku jego mrugające oczy patrzyły na nas ze strachem. Za-
ryliśmy go wypytywać. Najpierw odpowiedział, że położył się 

natychmiast po przybyciu do zamku lekarza, którego wezwał 
pan   Stangerson.   Kiedy   udowodniliśmy   mu,   że   to   oczywiste 

kłamstwo,   przyciśnięty   do   muru   przyznał   wreszcie,   że 
wychodził z zamku, Zapytaliśmy go najpierw o przyczynę wyj-

ścia.   Odpowiedział,   że   bolała   go   głowa   i   chciał   odetchnąć 
świeżym powietrzem. Twierdził jednak, że nie odchodził dalej 

niż do dąbrowy. Wtedy opisaliśmy mu dokładnie całą drogę, 
jaką   przeszedł,   tak   dokładnie,   jak   byśmy   go   wtedy   widzieli. 

Starzec drżąc podniósł się na swym posłaniu.

— Nie byliście sami! — zawołał Larsan.

Wówczas ojciec Jakub zapytał:
— Widzieliście je?

— Co? — zapytałem.
— Czarne widmo!

Po czym opowiedział nam, że od kilku nocy widuje czarne 

widmo.   Z   wybiciem   północy   pojawiało   ,się   ono   w   parku   i 

zwinnie przemykało między drzewami. Zdawało się przenikać 
ich pnie. Już dwa razy ojciec Jakub, spostrzegłszy zjawiające 

się w świetle księżyca widmo, odważnie ruszał w pogoń za tym 
dziwnym zjawiskiem. Przedwczoraj znikło za węgłem baszty w 

chwili, gdy je właśnie dogonił. Wreszcie tej nocy, kiedy wyszedł 

background image

z zamku, przejęty nową zbrodnią, zobaczył nagle wynurzający 
się pośrodku dziedzińca czarny cień. Przemknął blisko niego, 

skręcił ku dąbrowie, minął ją i zatrzymał się na skraju drogi do 
Epinay. Tam nagle zniknął.

— Nie widzieliście twarzy? — zapytał Larsan.
— Nie. Widziałem tylko czarną zasłonę... 

— I po tym, co się wydarzyło w galerii, nie rzuciliście się na 

niego?

— Nie mogłem! Czułem się okropnie! Ledwo za nim szedłem!
— Nie szliście za nim! — powiedziałem. — Ojcze Jakubie!

Mój   głos   stawał   się   coraz   groźniejszy:   —   Szliście   razem   z 

widmem aż do drogi, jedno obok drugiego!

— Nieprawda! — krzyknął. — Zawróciłem, gdy tylko zaczęło 

padać. Nie wiem, co się stało z czarnym zjawiskiem...

Odwrócił oczy ode mnie. Wyszliśmy. Na dworze zapytałem 

Larsana:

— Wspólnik?
Larsan wzruszył ramionami.

—  Kto wie? Czy można wiedzieć coś pewnego w tej dziwnej 

historii?   Jeszcze   dwadzieścia   cztery   godziny   temu 

przysiągłbym, że nie było wspólnika!

Pożegnał   mnie   oświadczając,   że   natychmiast   opu-   szcza 

zamek i jedzie do Epinay.

Rouletabille skończył swe opowiadanie. Zapytałem:

I   cóż?   Jakie   wnioski   z   tego   wszystkiego.   Bo   ja   nie   mam 

żadnych. Nic nie wiem! A ty? Co ty wiesz? 

—  Wszystko! — wykrzyknął. — Wiem wszystko! Nigdy nie 

widziałem go tak rozpromienionego.

Wstał i mocno uścisnął mi rękę.
— Wytłumacz mi — prosiłem.

—  Chodźmy się dowiedzieć o zdrowie panny Stangerson — 

powiedział tylko.

 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Rouletabille zna dwie połowy zbrodniarza

Po   raz   drugi   panna   Stangerson   uniknęła   śmierci.   Na 

nieszczęście, czuła się teraz dużo gorzej niż poprzednio. Trzy 
pchnięcia   nożem   w   piersi,   zadane   jej   przez   zbrodniarza, 

sprawiły, że przez długi czas walczyła ze śmiercią. Gdy wreszcie 
życie   okazało   się   silniejsze   i   można   było   mieć   nadzieję,   że 

nieszczęśliwa   kobieta   jeszcze   raz   wymknie   się   okrutnemu 
przeznaczeniu,   okazało   się,  że   chociaż   z   każdym   dniem  była 

silniejsza fizycznie, jej umysł zupełnie nie powracał do zdrowia. 
Najmniejsza wzmianka o strasznej tragedii wprowadzała ją w 

stan zamroczenia, a aresztowanie Roberta Darzac, które nastą-
piło   w   zamku   Glandier   następnego   dnia   po   odkryciu   trupa 

gajowego — pogorszyło jeszcze stan, w jakim znajdował się jej 
żywy dotychczas umysł. Robert Darzac wrócił do zamku około 

pół   do   dziesiątej.   Widziano   go,   jak   biegł   przez   park   z 
rozwianymi włosami, niedbale ubrany, zabłocony, słowem —  w 

opłakanym   stanie.   Był   śmiertelnie   blady.   Staliśmy   z 
Rouletabille'em   w   oknie   galerii.   Spostrzegł   nas   i   krzyknął   z 

rozpaczą:

— Przybyłem za późno!

Rouletabille odkrzyknął mu:
— Żyje!

W   minutę   później   Robert   Darzac   wchodził   już   do   pokoju 

panny Stangerson. Słyszeliśmy przez drzwi jego łkanie.

— Fatum — jęknął Rouletabille. — Jacyż to piekielni bogowie 

przynoszą nieszczęście tej rodzinie? Gdyby mnie nie uśpiono, 

uratowałbym pannę Stangerson od tego człowieka i zmusiłbym 
go do milczenia na zawsze... A gajowy żyłby...

Robert Darzac wrócił do nas. W oczach miał łzy. Rouletabille 

opowiedział mu wszystko: jak przygotował akcję, by uratować 

pannę Stangerson i jego jak ułożył wszystko, żeby usunąć tego 
człowieka po rozpoznaniu jego twarzy, i jak jego plan został 

utopiony w krwi z powodu narkotyku.

background image

—   Ach,   gdyby   pan   rzeczywiście   miał   do   mnie   zaufanie   — 

powiedział cicho młody człowiek — gdyby pan przekonał pannę 

Stangerson, żeby mi ufała... Ale tu nikt nikomu nie ufa... córka 
nie   ufa   ojcu,   narzeczona   narzeczonemu...   Kiedy   chcę 

uniemożliwić   wejście   zbrodniarzowi,   ona   przygotowuje 
wszystko, aby dać się zamordować! Dowlokłem się do jej po-

koju   półprzytomny,   spóźniony   i   dopiero   widok   nieszczęsnej, 
zalanej krwią kobiety otrzeźwił mnie zupełnie...

Na prośbę Roberta Darzac Rouletabille odtworzył tę scenę. 

Gdy   my   goniliśmy   zbrodniarza   przez   sień   i   podwórze, 

Rouletabille,   trzymając   się   ścian,   dotarł   do   pokoju   ofiary. 
Drzwi były otwarte. Kiedy wszedł, panna Stangerson leżała bez 

znaku życia, z oczami zamkniętymi, na wpół oparta o biurko. 
Jej peniuar był czerwony od krwi płynącej z piersi. Oszołomio-

nemu narkotykiem Rouletabille'owi wydawało się, że przeżywa 
jakiś okropny, senny koszmar. Automatycznie wrócił do galerii, 

otworzył   okno,   zawiadomił   nas   o   zbrodni   i   kazał   strzelać. 
Wrócił do pokoju. Minął pusty buduar, wszedł do salonu, do 

którego   drzwi   były   otwarte,   zbliżył   się   do   pana   Stangersona 
rozciągniętego na kanapie i potrząsając za ramię, obudził go 

tak,   jak   przed   chwilą   ja   obudziłem   jego.   Pan   Stangerson 
podniósł   się.   Miał   błędne   oczy.   Pozwolił   się   zaprowadzić   do 

pokoju   córki.   Kiedy   ją   spostrzegł,   krzyknął   rozdzierająco. 
Oprzytomniał! Oprzytomniał! Teraz obaj, zbierając swe wątłe 

siły, przenieśli ofiarę do łóżka...

Rouletabille   chciał   nas   jak   najszybciej   odnaleźć,   żeby   się 

czegoś   dowiedzieć.   Zatrzymał   się   jednak   przy   biurku...   Na 
podłodze stała paczka... duża paczka. Skąd znalazła się tu, przy 

biurku? Opakowanie było rozerwane. Rouletabille pochylił się 
nad   nią:   papiery,   papiery,   fotografie.   Przeczytał:   „Nowy 

elektroskopiczny   kondensator   różniczkowy",   „Właściwości 
podstawowe   substancji   pośredniej   między   materią   ważką   i 

nieważkim   eterem".   Cóż   to   za   okropna   ironia!   W   chwili 
morderstwa   jego   córki,   złoczyńca   zwraca   profesorowi 

Stangersonowi   wszystkie   te   niepotrzebne   papierzyska,   które 
jutro pochłonie ogień!

Rankiem po owej okropnej nocy ponownie powitaliśmy pana 

background image

de   Marquet,   pisarza   i   policjantów.   Byliśmy   wszyscy 
przesłuchiwani   z   wyjątkiem   —   naturalnie   —   tej,   która 

znajdowała   się   w   stanie   zbliżonym   do   letargu.   Rouletabille 
umówił się ze mną, że powiemy tylko to, co będziemy chcieli. 

Pilnowałem   się,   aby   nie   wspomnieć   o   mym   posterunku   w 
czarnym   gabinecie   ani   o   historii   z   narkotykami;   Słowem, 

postanowiliśmy   milczeć   o   wszystkim,   co   mogłoby   nasunąć 
.podejrzenie, że spodziewaliśmy się czegokolwiek, czy że panna 

Stangerson   czekała   na   zbrodniarza.   Nieszczęśliwa   mogłaby 
przypłacić   życiem   wykrycie   tajemnicy,   jaką   otaczała   swego 

mordercę!   Nie   wydawało   nam   się   konieczne   mówić   o   tym 
poświęceniu.   Artur   Rance   opowiedział   wszystkim   z 

zaskakującą   naturalnością,   że   widział   gajowego   ostatni   raz 
około godziny jedenastej wieczorem.

—  Przyszedł  do  mego  pokoju   —  powiedział   —  po   walizkę, 

którą   miał  odnieść  następnego   dnia  o   pierwszej  na  dworzec 

Saint-Michel,   i   zasiedział   się   przy   rozmowie   o   polowaniu   i 
kłusownictwie. 

Artur   William   Rance   rzeczywiście   miał   opuścić   Glandier 

rankiem  i według  swego zwyczaju, udać się do Saint-Michel 

piechotą.   Skorzystał   więc   z   rannego   wyjazdu   gajowego   do 
miasteczka,   aby   uwolnić   się   od   bagażu.   Była   to   właśnie   ta 

paczka,   którą   niósł   Zielony   Człowiek,   gdy   widziałem   go 
wychodzącego z pokoju Rance'a.

Musiałem   w   to   uwierzyć,   ponieważ   pan   Stangerson 

potwierdził jego słowa. Dodał jeszcze, że nie miał przyjemności 

wieczorem  gościć przy stole swego przyjaciela, ponieważ  ten 
około piątej po południu pożegnał się ostatecznie z córką i z 

nim.   Artur   Rance   czuł   się   niedobrze   i   poprosił,   żeby   mu 
podano  herbatę  do pokoju. Dozorca Bernier,  zapytany   przez 

Rouletabille'a, zeznał, że tej nocy mieli razem z gajowym ścigać 
kłusowników i naznaczyli sobie spotkanie niedaleko dąbrowy 

(temu stwierdzeniu gajowy nie mógł już zaprzeczyć). Widząc, 
że   gajowy   nie   nadchodzi,   Bernier   sam   wyszedł   naprzeciw 

niego. Kiedy mijał małe drzwiczki na dziedzińcu i znalazł się na 
wysokości baszty, spostrzegł, że jakiś człowiek biegnie z całych 

sił   ku   krańcowi   prawego   skrzydła   zamku.   W   tym   samym 

background image

momencie za uciekającym rozległy się strzały rewolwerowe. W 
oknie   galerii   ukazał   się   Rouletabille.   Poznał   Berniera   i   jego 

fuzję.   Krzyknął,   aby   strzelał.   Bernier   wypalił   z   gotowej   do 
strzału fuzji i był przekonany, że trafił uciekającego. Był nawet 

pewien,   że   go   zabił,   aż   do   chwili,   kiedy   Rouletabille   rozpiął 
koszulę zmarłego i okazało się, że został on zabity pchnięcem 

noża. Trudno było to wszystko zrozumieć.

—  Chyba że — mówił Bernier — trup nie był wcale trupem 

człowieka, który uciekał i do którego strzelaliśmy. Wobec tego 
nasz uciekinier  musiał być gdzieś blisko. A przecież w kącie 

podwórza,   gdzie   staliśmy   skupieni   wokół   zwłok,   nie   było 
miejsca   dla   nikogo   umarłego   lub   żywego,   kogo   byśmy   nie 

spostrzegli!

Tak mówił ojciec Bernier. Ale sędzia śledczy odpowiedział, że 

musiało   być   wtedy   bardzo   ciemno:   nie   mogliśmy   przecież 
rozpoznać twarzy gajowego i dlatego trzeba było przenieść go 

do sieni... Ojciec Bernier odpowiedział na to, że gdyby nawet 
nie zauważyli tego „kogoś", musieliby chyba przejść po nim, tak 

ciasny jest ten kąt podwórza. Wreszcie, nie licząc trupa, w kącie 
podwórza   było   nas   pięciu.   Niemożliwe,   aby   ktoś   nam   się 

wymknął.   Jedyne   drzwi,   jakie   tam   wychodzą,   prowadzą   do 
pokoju   gajowego,   ale   i   one   były   zamknięte.   Klucz   od   nich 

znaleziono w kieszeni gajowego.

Chociaż   rozumowanie   Berniera   na   pierwszy   rzut   oka 

wydawało się logiczne, prowadziło jednak do stwierdzenia, że z 
broni palnej został zastrzelony człowiek zmarły od pchnięcia 

nożem. Ale sędzia śledczy nie zastanawiał się nad tym dłużej. 
Dla   wszystkich   było   jasne:   wysoki   urzędnik   sądowy   był 

przekonany,   że   przegapiliśmy   zbiega.   W   jego   mniemaniu, 
znaleziony trup nie miał nic wspólnego z naszą sprawą. Trup 

gajowego   należał   według   niego   do   zupełnie   innej   sprawy. 
Chciał  nam  tego niezwłocznie dowieść.  Możliwe,  że ta  nowa 

sprawa   odpowiadała   jego   wyobrażeniom   o   obyczajach 
gajowego,   o   jego   odwiedzinach   i   niedawnym   romansie,   jaki 

nawiązał z żoną właściciela oberży ,,Pod Basztą". Zgadzał się 
także   z   zeznaniami,   jakie   mu   złożono   o   pogróżkach   ojca 

Mateusza   pod   adresem   gajowego.   O   pierwszej   w   południe 

background image

ojciec Mateusz, mimo bólów reumatycznych i protestów żony, 
został aresztowany  i przewieziony  pod silną eskortą do Cor- 

beil.   Co   prawda   nie   natrafiono   u   oberżysty   na   nic 
kompromitującego-,   ale   poprzedniego   dnia,   w   obecności 

woźniców, groził gajowemu śmiercią, a to kompromitowało go 
bardziej,   niż   gdyby   znaleziono   w   jego   sienniku   nóż,   którym 

został zabity Zielony Człowiek!

Byliśmy zaskoczeni ilością wypadków równie strasznych, jak 

niewytłumaczalnych.   Nasze   zdumienie   doszło   do   zenitu,   gdy 
zobaczyliśmy   powracającego   do   domu   Fryderyka   Larsana, 

który wyjechał zaraz po przybyciu sędziego śledczego i teraz 
wracał w towarzystwie zawiadowcy stacji. Staliśmy właśnie w 

sieni   z   Arturem   Rance,   dyskutując   na   temat   winy   ojca 
Mateusza.   Był   to   raczej   monolog   Rance'a.   Widząc 

Rouletabille'a   pogrążonego   w   odległych   marzeniach,   nie 
przywiązywałem   wagi   do   tego,   co   mówił   Amerykanin. 

Tymczasem sędzia śledczy i pisarz sądowy siedzieli w zielonym 
saloniku,   w   którym   Robert   Darzac   zaznajamiał   nas   z 

wypadkami, gdy przyjechaliśmy po raz pierwszy do Glandier. 
Wezwany przez sędziego ojciec Jakub był w saloniku; Robert 

Darzac znajdował się na górze, w pokoju panny Stangerson, z 
panem Stangersonem i lekarzami. Fryderyk Larsan razem z za-

wiadowcą wszedł do sieni. Rouletabille i ja rozpoznaliśmy go 
od razu po małej, jasnej bródce.

—  Popatrz! Zawiadowca z Epinay-sur-Orge! — zawołałem i 

spojrzałem   na   Fryderyka   Larsana,   który   odpowiedział   z 

uśmiechem:

— Tak, tak, ma pan rację. Zawiadowca z Epinay- -sur-Orge!

Po   czym   kazał   policjantowi,   który   stał   przed   drzwiami 

salonu, zaanonsować swój powrót sędziemu śledczemu.

Ojciec   Jakub   wyszedł   natychmiast,   a   wprowadzeni   zostali 

Fryderyk Larsan i zawiadowca. Upłynęło dziesięć minut.

Drzwi   salonu   otworzyły   się,   policjant,   wezwany   uprzednio 

przez sędziego, opuścił pokój, wszedł po schodach na górę i 

zaraz wrócił. Stając w otwartych drzwiach, powiedział:

— Panie sędzio, Robert Darzac nie chce zejść! 

— Jak to? Nie chce!? — krzyknął pan de Marcjuet.

background image

— Nie chce. Mówi, że nie może opuścić panny Stangerson w 

takim stanie.

— Zgoda! — rzekł pan de Marquet. — Nie chce on przyjść do 

nas, my pójdziemy do niego!

Pan de Marquet i policjant wyszli, dając znak Fryderykowi 

Larsanowi i zawiadowcy, aby im towarzyszyli. Rouletabille i ja 

zamykaliśmy   pochód.   Tak   znaleźliśmy   się   przed   drzwiami 
pokoju panny Stangerson. Pan de Marquet zapukał. Otworzyła 

pokojówka. Była to Sylwia, młoda służąca z płowymi włosami, 
opadającymi w nieładzie na wystraszoną twarz.

— Czy jest pan Stangerson? — zapytał sędzia.
— Tak, proszę pana...

— Powiedz, że pragnę z nim mówić!
Sylwia   cofnęła   się   do   pokoju,   po   czym   wyszedł   uczony; 

płakał. Przykro było na niego patrzeć.

— Czego panowie jeszcze chcą ode mnie? — zapytał sędziego. 

— Czy w chwili tak bolesnej nie możecie dać mi spokoju?

— Muszę rozmówić się natychmiast z Robertem Darzakiem! 

—   rzekł   sędzia.   —   Czy   może   pan   skłonić  go   do   opuszczenia 
pokoju   panny   Stangerson?   W   przeciwnym   razie   w   imieniu 

prawa zmuszony będę przekroczyć ten próg!

Profesor   nie   odpowiedział;   spojrzał   tylko   na   sędziego, 

policjanta i wszystkich pozostałych, jak ofiara na swego kata, i 
szybko   powrócił   do   pokoju.   Robert   Darzac   wyszedł 

natychmiast. Był blady i przygnębiony, ale gdy za Fryderykiem 
Larsanem zobaczył zawiadowcę, twarz mu się zmieniła jeszcze 

bardziej;   oczy   stały   się   błędne   i   mimo   zimnej   krwi,   jaka   go 
cechowała, nie mógł powstrzymać głuchego jęku.

Zauważyliśmy wszyscy tragiczny skurcz tej zbolałej twarzy. 

Nie   potrafiliśmy   powstrzymać   współczującego   westchnienia. 

Czuliśmy, że jesteśmy świadkami czegoś ostatecznego, czegoś, 
co   zadecyduje   o   zgubie   Roberta   Darzaka.   Tylko   Fryderyk 

Larsan   miał   rozpromienioną   twarz   i   okazywał   radość 
myśliwskiego psa, który wreszcie  dopadł swej ofiary. Pan de 

Marquet wskazał Robertowi Darzac młodego urzędnika z jasną 
bródką i zapytał:

— Poznaje pan tego pana?

background image

—  Poznaję — odpowiedział Robert Darzac głosem, który na 

próżno   próbował   opanować.   —   To   jest   zawiadowca   stacji   z 

Epinay-sur-Orge.

—  Ten   młody   człowiek   —   ciągnął   dalej   pan   de   Marquet 

wskazując   zawiadowcę   —   oświadcza,   że   widział   pana 
wysiadającego z pociągu w Epinay...

— ...tej nocy — dokończył Robert Darzac —  o godzinie pół do 

jedenastej. To prawda!

Zapanowała cisza, która zaciążyła nad wszystkim.
—  Panie   Darzac   —   podjął   sędzia   śledczy   tonem  pełnym 

bolesnego wzruszenia — panie Darzac, po co przyjeżdżał pan 
tej   nocy   do   Epinay-sur-Orge,   czyli   do   miejscowości   odległej 

tylko   o   kilka   kilometrów   od   miejsca,   w   którym   dokonano 
napadu na pannę Stangerson?

Robert Darzac milczał. Nie opuszczając głowy zamknął oczy. 

Może po to, aby ukryć ból, a może, aby nie wyczytano w jego 

oczach całej tajemnicy.

— Panie Darzac — nalegał pan de Marquet — czy mógłby mi 

pan zdać sprawę, co robił pan tej nocy?

Robert Darzac otworzył oczy. Wyglądał,  jak  by odzyskiwał 

panowanie nad sobą.

— Nie, panie sędzio.

— Niech się pan zastanowi. Jeśli będzie się pan upierał przy 

tym dziwacznym milczeniu, będę zmuszony zatrzymać pana do 

swej dyspozycji!

— Nie mogę nic powiedzieć!

— W imieniu prawa aresztuję pana, panie Darzac!
Sędzia nie dopowiedział jeszcze tych słów, gdy zobaczył jakiś 

nagły   gest   Rouletabille'a   w   stronę   Roberta   Darzaka.   Chciał 
widocznie coś powiedzieć, ale ten jednym ruchem zamknął mu 

usta. Zresztą policjant zbliżył się już do aresztowanego.

W tej samej chwili rozległo się rozpaczliwe wołanie:

— Robercie! Robercie! 
Poznaliśmy głos panny Stangerson. Wszyscy zadrżeli na ten 

okrzyk bólu! Nawet Larsan pobladł! Darzac wbiegł do pokoju 
panny Stangerson. Sędzia, policjant i Larsan  stanęli  za nim. 

Rouletabille i ja zostaliśmy na korytarzu. Był to zatrważający 

background image

widok.   Panna   Stangerson   z   śmiertelnie   bladą   twarzą,   mimo 
protestów lekarzy i ojca podniosła się z pościeli. Wyciągnęła 

ręce do Roberta Darzaka, na którego ramionach położyli swe 
dłonie   Larsan   i   policjant.   Oczy   jej   były   szeroko   otwarte... 

widziała... rozumiała... wyszeptała jedno słowo... słowo, które 
zamarło na bladych i bezkrwistych wargach, nie słyszane przez 

nikogo. Upadła zemdlona.

Darzaka   natychmiast   wyprowadzono   z   pokoju.   W 

oczekiwaniu na powóz, po który poszedł Larsan, zatrzymaliśmy 
się w sieni. Pan de Marquet, chociaż przywykł do podobnych 

scen,   miał   łzy   w   oczach.   Korzystając   z   momentu   ogólnego 
wzruszenia, Rouletabille powiedział do Roberta Darzaka:

— Nie będzie się pan bronił?
— Nie! — odpowiedział więzień.

— A więc ja pana obronię!
— To się panu nie uda — stwierdził nieszczęsny ze smutnym 

uśmiechem.   —   To,   czego   nie   mogliśmy   zrobić   my,   panna 
Stangerson i ja, panu się nie uda.

— Na pewno mi się uda!
Głos Rouletabille'a był dziwnie spokojny i pewny. 

—  Zrobię   to,   panie   Robercie   —   ciągnął   dalej   —   ponieważ 

wiem więcej od pana.

—  Nie   mówmy   już   o   tym   —   mruknął   Darzac   prawie   ze 

złością.

— O, niech pan będzie spokojny, powiem tylko tyle, ile będzie 

trzeba, aby pana ocalić!

—  Młody   człowieku,   jeśli   pan   chce   mieć   prawo   do   mej 

wdzięczności, proszę nic nie mówić.

Rouletabille potrząsnął tylko głową i przysunął się bliżej do 

oskarżonego.

—  Niech pan posłucha, co panu powiem — rzekł cicho. — 

Mam nadzieję, że wzbudzi to pana zaufanie do mnie. Pan, być 

może, zna tylko nazwisko zbrodniarza, panna Stangerson wie 
tylko połowę   o  zbrodniarzu, a ja — ja wiem wszystko o nim. 

Znam całego zbrodniarza!

Robert Darzac otworzył oczy: nie zrozumiał ani słowa z tego, 

co mówił Rouletabille.

background image

Tymczasem nadjechał powóz sprowadzony przez Fryderyka 

Larsana.   Wsiadł   do   niego   Robert   Darzac   z   policjantem.   Na 

koźle pozostał Larsan. Aresztanta odwieziono do Corbeil.

 

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Rouletabille wyrusza w podróż

Opuściliśmy Glandier tego samego wieczoru. Byliśmy z tego 

bardzo zadowoleni, nic nas tu już nie trzymało. Oświadczyłem, 
że wyrzekam się rozwiązania tylu zagadek, na co Rouletabille, 

klepiąc mnie przyjaźnie po ramieniu, oświadczył, że nie będzie 
już   niczego   szukał   w   Glandier,   ponieważ   wszystkiego   się 

dowiedział.   Około   ósmej   rano   przyjechaliśmy   do   Paryża. 
Pośpiesznie zjedliśmy śniadanie, po czym zmęczeni rozstaliśmy 

się, umawiając się na następny ranek u mnie. O oznaczonej 
godzinie Rouletabille  wszedł do mego pokoju. Ubrany był w 

kraciasty angielski garnitur, na głowie miał czapkę, a w ręku 
trzymał torbę podróżną. Już w progu oznajmił mi, że wyjeżdża.

— Na jak długo? — zapytałem.
— Na miesiąc lub dwa. To zależy!

Nie miałem odwagi pytać dalej. 
—  Czy wiesz — powiedział — jakie słowo wymówiła panna 

Stangerson, zanim zemdlała?

— Nie, nikt tego nie usłyszał.

—  Owszem   —   odrzekł   Rouletabille   —   ja   usłyszałem. 

Powiedziała Darzakowi: „mów"!

— Więc Darzac będzie mówił?
— Nigdy!

Chciałem przedłużyć rozmowę, ale on uścisnął mi tylko rękę i 

życzył zdrowia. Zapytałem jeszcze:

—  Nie   obawiasz   się,   aby   w   czasie   twej   nieobecności   nie 

popełniono nowej zbrodni?

—  Odkąd Robert Darzac jest w areszcie, niczego już się nie 

obawiam.

Wyrzekłszy te dziwne słowa odszedł. Ujrzałem go dopiero w 

sądzie, podczas procesu Roberta Darzaka, kiedy stanął przed 

barierą, by wytłumaczyć rzecz pozornie niewytłumaczalną!

 

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Józef Rouletabille oczekiwany jest z niecierpliwością

15 stycznia, to znaczy w dwa i pół miesiąca po tragicznych 

wypadkach,   które   opisywałem,   „Epoka"   na   pierwszej   stronie 
opublikowała sensacyjny artykuł następującej treści:

Sąd   przysięgłych   departamentu   Seine-et-Oise   został   dziś 

zwołany dla rozpatrzenia jednej z najbardziej tajemniczych 
spraw, jakie znają roczniki sądowe. Nigdy jeszcze proces nie  

opierał   się   na   tylu   niejasnych,   niezrozumiałych   i  
niewytłumaczalnych poszlakach. Mimo to akt oskarżenia nie  

zawahał się posadzić na ławie oskarżonych człowieka ogólnie 
szanowanego   i   poważanego,   kochanego   przez   wszystkich,  

którzy   go   znali,   młodego   uczonego,   nadzieję   francuskiej  
nauki,   człowieka   oddanego   całym   sercem   uczciwej   pracy. 

Gdy   w   Paryżu   dowiedziano   się   o   aresztowaniu   Roberta  
Darzaka, ze
  wszystkich  stron rozległ się jednomyślny okrzyk  

protestu. Sorbona ogłosiła protest, wyrażający przekonanie o  
niewinności narzeczonego panny Stangerson. Sam profesor  

Stangerson   oświadczył   publicznie,   że   władze   sądowe  
popełniły błąd i nie ma żadnych wątpliwości, iż gdyby ofiara  

zbrodni   mogła   mówić,   zażądałaby   od   dwunastu   sędziów  
departamentu   Seine-et-Oise   uwolnienia   człowieka,   którego  

chciała poślubić, a dla którego akt oskarżenia żądał wyroku 
śmierci.   Należy   oczekiwać,   że   panna   Stangerson
  w 

najbliższym   czasie   odzyska   równowagę   umysłową,   którą  
chwilowo zachwiały niezwykłe wypadki w Glandier. Czyżby 

miała   ją   na   zawsze   stracić,   dowiadując   się,   że   człowiek,  
którego kocha, zginął z ręki kata? To pytanie adresujemy do  

sędziów, którzy dziś będą rozpatrywać tę sprawę!

Jesteśmy zdecydowani nie dopuścić do tego, aby dwunastu  

szanowanych, uczciwych ludzi popełniło okropną pomyłkę! Z  
pewnością   niezwykłe   poszlaki,   zbiegi   okoliczności,  

niezrozumiałe   milczenie   oskarżonego,   zagadkowo   spędzany  

background image

czas,   brak   jakiegokolwiek   alibi   —   mogły   doprowadzić  
prokuraturę   do   tego,   że   po   bezowocnym   poszukiwaniu  

prawdy gdzie indziej, postanowiono ją znaleźć tutaj.

Poszlaki   na   pozór   bardzo   obciążają   Roberta   Darzaka,  

trudno się więc dziwić, że dał im się zwieść tak wytrawny i  
zdolny   detektyw   jak   Fryderyk   Larsan.   Trzeba   mu   to 

wybaczyć. Wszystko dotychczas oskarżało Roberta Darzaka  
przed władzami sądowymi; dziś przed sądem my będziemy 

go bronić. Przyniesiemy przed barierę dla świadków światło,  
które wyjaśni całą tajemnicę Glandier. Znamy prawdę.  

Jeśli wcześniej nie zabieraliśmy głosu, to tylko dlatego, że 

wymagało   tego   dobro   sprawy.   Nasi   czytelnicy   jeszcze   nie 

zapomnieli   sensacyjnych   anonimowych   artykułów,   które  
publikowaliśmy w sprawie „Lewej nogi
 z ulicy Oberkampf", w 

sprawie słynnej kradzieży w „Crédit Universel" czy o aferze  
„Złotych   sztab   w   mennicy”.   Artykuły   te   pozwalały   prze-

widzieć prawdę, zanim jeszcze godna podziwu pomysłowość 
Fryderyka Larsana zdążyła ją całkiem odsłonić. Badania te  

prowadził nasz najmłodszy redaktor, dziewiętnastoletni Józef  
Rouletabille,   który   jutro   sianie   się   sławny.   Po   wypadku   w  

Glandier nasz młody reporter, szturmem zdobywając wszy-
stkie   drzwi,   zamieszkał   w   zamku,   do   którego   żaden   inny  

dziennikarz   nie   mógł   się   dostać.   Razem  z  Fryderykiem 
Larsanem poszukiwał prawdy i z przerażeniem dojrzał błąd,  

który   pogrążył   geniusz   znakomitego   detektywa!   Próbował  
zawrócić go z fałszywego ślad u. Ale wielki Fred Larsan nie  

chciał słuchać rad młodego reportera! Dziś wiemy już, dokąd 
to   pomyłka   wielkiego   detektywa   zaprowadziła   Roberta  

Darzaka!

Trzeba, aby Francja wiedziała, aby wiedział cały świat, iż  

tego samego wieczoru, kiedy aresztowano Roberta Darzaka,  
Józef   Rouletabille   zjawił   się  w   biurze   naszego   redaktora 

naczelnego i powiedział: „Wyjeżdżam! Nie mogę określić, jak  
długo mnie nie będzie
  —  może miesiąc, może dwa lub trzy,  

może nie wrócę nigdy... Oto list! Gdybym nie wrócił do dnia, 
w   którym   Robert   Darzac   stanie   przed   sądem,   proszę  

przedłożyć   ów   list   sądowi   po   przesłuchaniu   świadków. 

background image

Porozumie   się   pan   w   tej   sprawie  z  adwokatem   Roberta 
Darzaka. Robert Darzac jest niewinny! W liście jest nazwisko  

zbrodniarza. Nie ma w nim dostatecznych dowodów, jadę ich  
szukać, ale jest tu niezbite wytłumaczenie winy zbrodniarza!"

Nasz redaktor wyjechał. Przez długi czas nie mieliśmy od 

niego   żadnej   wiadomości.   Osiem   dni   temu   przyszedł   do  

redaktora   naczelnego   jakiś   człowiek.   „Postępujcie   według  
instrukcji   Józefa   Rouletabille
  —  powiedział.  —  Jeśli  zajdzie 

potrzeba, w liście tym jest prawda!" — Nieznajomy nie chciał 
ujawnić swego nazwiska. Dzisiaj, dnia 15 stycznia, staniemy  

wobec sędziów! Józef Rouletabille nie wrócił! Może już nigdy  
nie   wróci!   Prasa   ma   także   swoich   bohaterów,   ofiary   ‘ 

obowiązku. Być może, Józef Rouletabille zginął! Potrafimy go  
pomścić!   Dziś   po   południu   nasz   redaktor   naczelny   stanie  

przed sądem przysięgłych w Wersalu z listem, zawierającym  
prawdziwe nazwisko zbrodniarza!

Artykuł otwierało zdjęcie Rouletabille'a. 

Paryżanie, którzy dnia tego wybrali się do Wersalu na proces 

zwany   „Tajemnicą   Żółtego   Pokoju",   na   pewno   do   dziś 

pamiętają, jaki tłum falował na stacji Saint-Lazare. W pociągu 
zabrakło   miejsc,   trzeba   było   doczepić   dodatkowe   wagony. 

Artykuł   w   „Epoce"   zaskakiwał,   podniecał   ciekawość,   a   za-
miłowanie do dyskusji doprowadził do sprzeczek. Publiczność 

podzieliła   się   na   entuzjastów   Józefa   Rouletabille'a   i 
fanatycznych zwolenników Fryderyka Larsana. Rzecz dziwna, 

zacietrzewienie   tych   ludzi   wywoływał   nie   fakt   ewentualności 
skazania niewinnego człowieka, ale ich prymitywne hipotezy  o 

„Tajemnicy Żółtego Pokoju". Każdy miał własne wytłumaczenie 
i   tylko   takie   uważał   za   słuszne!   Wszyscy,   którzy   tłumaczyli 

zbrodnię   tak,   jak   to   czynił   Fryderyk   Larsan,   nawet   nie 
przypuszczali,   aby   można   było   wątpić   w   przenikliwość 

popularnego detektywa; ci zaś, co mieli jakieś inne rozwiązanie 
zagadki,   uważali,   że   jest   ono   zgodne   z   koncepcją   Józefa 

Rouletabille,   której   zresztą   nie   znali.   „Larsaniści"   i 
„Rouletabiliści"   z   numerem   „Epoki"   w   ręku   dyskutowali   i 

kłócili   się   nawet   na   schodach   Pałacu   Sprawiedliwości   w 

background image

Wersalu,   nawet   w   sali   sądowej.   Sprowadzono   dodatkową 
służbę   porządkową.   Nieprzeliczony   tłum,   nie   mogący 

pomieścić się w pałacu, stał aż do wieczora przed gmachem, 
otoczony   kordonem   wojska   i   policji,   chciwy   wiadomości, 

przychylny najbardziej fantastycznym plotkom. 

W   czasie   posiedzenia   ucichł   w   pewnej   chwili   hałas;   w 

przystępie szaleństwa profesor Stangerson oświadczył, że jest 
mordercą   swej   córki!   Zdenerwowanie   osiągnęło   szczyt! 

Oczekiwano wciąż przybycia Rouletabille'a. Ludziom wydawało 
się, że znają go i rozpoznają. Gdy w pewnej chwili jakiś młody 

człowiek,   z   kartą   wstępu   w   ręku,   przeszedł   przez   wolną 
przestrzeń   oddzielającą   tłum   od   Pałacu   Sprawiedliwości, 

zamieszanie wzmogło się. Tłum zbił się jeszcze mocniej. Padły 
okrzyki:   „Rouletabille!   Oto   Rouletabille".   Wszystkich 

świadków, choć trochę podobnych do fotografii opublikowanej 
w „Epoce", również brano za Rouletabille'a. Hasłem do nowych 

manifestacji stało się przybycie redaktora naczelnego „Epoki". 
Jedni wiwatowali, drudzy gwizdali. W tłumie było wiele kobiet.

W sali posiedzeń rozprawa toczyła się pod przewodnictwem 

pana Racoux. Był to urzędnik obarczony wszelkimi przesądami 

swego   zawodu.   Wezwano   świadków.   Byłem   w   ich   liczbie, 
podobnie   jak   wszyscy   ci,   którzy   w   mniejszym   lub   większym 

stopniu   stykali   się   z   tajemnicą   Glandier;   pan   Stangerson, 
postarzały   od   chwili   wypadku   o   dziesięć   lat,   zmieniony   do 

niepoznania,   Larsan,   Artur   William   Rance   z   zawsze 
promiennym   obliczem,   ojciec   Jakub,   ojciec   Mateusz,   który 

doprowadzony został w kajdankach na rękach między dwoma 
policjantami, zalana łzami pani Mateuszowi, Bernierowie, dwie 

służące,  kamerdyner,   wszyscy   mieszkańcy   zamku,  pracownik 
pocztowy z urzędu Nr 40, dyżurny ruchu na stacji Epinay, kilku 

przyjaciół pana i panny Stangerson oraz wszyscy świadkowie ze 
strony   Roberta   Darzaka.   Miałem   szczęście   być   przesłuchany 

jako   jeden   z   pierwszych   świadków.   Umożliwiło   mi   to 
wysłuchanie prawie całego procesu.

Nie muszę opisywać tłoku, jaki panował na sali. Adwokaci 

siedzieli   na   stopniach   trybunału,   za   sędziami   przysięgłymi, 

odzianymi   w   czerwone   togi.   Obok   zajęli   miejsca 

background image

przedstawiciele   sąsiednich   okręgów.   Robert   Darzac   siedział 
między policjantami na ławie oskarżonych. Był tak spokojny, 

tak   wyniosły   i   piękny,   że   sala   przyjęła   go   raczej   szmerem 
podziwu niż współczucia. Zaraz  po przybyciu pochylił się do 

swego   adwokata,   Henri-Roberta,   który   w   asyście   sekretarza, 
pana André Hesse, przeglądał akta. Spodziewano się, że pan 

Stangerson przywita się z oskarżonym, ale świadkowie musieli 
natychmiast opuścić salę, nie było więc czasu na tę sensacyjną 

demonstrację. W chwili gdy sędziowie zajmowali miejsca, sala 
zwróciła baczną uwagę na szybką wymianę zdań między Henri-

Robertem a redaktorem „Epoki". Ten ostatni zajął miejsce w 
pierwszym   rzędzie   ław   przeznaczonych   dla   publiczności. 

Niektórzy byli zaskoczeni, że redaktor „Epoki" nie jest razem ze 
świadkami w ich sali.

Odczytanie   aktu   oskarżenia   odbyło   się,   jak   zawsze,   bez 

żadnych   emocji.   Nie   relacjonuję   tu   długiego   szeregu   pytań, 

jakie  sąd zadał  Robertowi  Darzakowi.  Odpowiadał w sposób 
bardzo naturalny   i zarazem — tajemniczy. Wszystko, co mógł 

powiedzieć, wydawało się naturalne, wszystko, co przemilczał, 
wydawało się dla niego straszne, nawet w oczach tych, którzy 

„czuli"   jego   niewinność.   Jego   milczenie   w   miejscach,   które 
znamy, obracało się przeciw niemu. Dobrze wiedział, że musi 

się   to   dla   niego   skończyć   tragicznie;   a   jednak   wytrzymywał 
oskarżenia przewodniczącego trybunału sędziów i przysięgłych. 

Tłumaczono mu, że w tym wypadku milczenie równoznaczne 
jest ze śmiercią.

—  Dobrze   —   odpowiedział   —   zniosę   i   to,   choć   jestem 

niewinny!

Adwokat   Henri-Robert   bardzo   zręcznie   wykorzystał   tę 

wypowiedź, aby zwrócić uwagę na wielkość charakteru swego 

klienta. Zauważył, że tylko bohaterskie dusze powodują się tak 
daleko   idącymi   względami   etycznymi.   Znakomity   adwokat 

całkowicie   tym   trafił   do   serc   tych,   którzy   znali   Roberta 
Darzaka, ale pozostawali chwiejni.

Minęła   już   jedna   przerwa   w   posiedzeniu,   zaczęło   się 

przesłuchiwanie   świadków,   a   Rouletabille'a   ciągle   nie   było. 

Kiedy tylko otwierały się drzwi, wszystkie oczy kierowały się na 

background image

nie,   a   później   na   redaktora   „Epoki",   który   siedział 
nieporuszony   na   swym   miejscu.   Wreszcie   zobaczono,   jak 

wkłada rękę do kieszeni i wyjmuje list. Głośny szmer przebiegł 
przez salę.

Nie   mam   zamiaru   przedstawiać   tu   szczegółów   procesu. 

Dosyć obszernie opowiedziałem wszystkie etapy tej sprawy, by 

nie   musieć   ponownie   relacjonować   wypadków.   Przechodzę 
więc   od   razu   do   momentu   prawdziwie   dramatycznego. 

Nadszedł on w chwili, gdy adwokat Henri-Robert zadał kilka 
pytań   ojcu   Mateuszowi,   który   stojąc   między   dwoma 

żandarmami   przed   barierką   bronił   się   przed   zarzutem 
zabójstwa Zielonego Człowieka. Żona ojca Mateusza, wezwana 

i   skonfrontowana   z   nim,   wśród   łkań   wyznała,   że   była 
przyjaciółką   gajowego,   czego   zresztą   domyślał   się   jej   mąż. 

Upewniała jednak, że mąż jej nie brał udziału w zamordowaniu 
Zielonego   Człowieka.   Henri-Robert   zwrócił   się   wówczas   do 

trybunału, aby zechciał niezwłocznie przesłuchać w tej sprawie 
Fryderyka Larsana.

—  W   krótkiej   rozmowie,   jaką   miałem   z   Fryderykiem 

Larsanem podczas przerwy — powiedział adwokat — Fryderyk 

Larsan   dał   mi   do   zrozumienia,   że   można   wyjaśnić   śmierć 
gajowego bez udziału ojca Mateusza. Byłoby ciekawe poznać 

hipotezę pana Larsana.

Wprowadzono Fryderyka Larsana. Swój pogląd na tę sprawę 

wyłuszczył bardzo dokładnie:

— Nie widzę żadnej potrzeby — powiedział — mieszania w to 

wszystko   ojca   Mateusza.   Powiedziałem   o   tym   panu   de 
Marquet,   ale   widocznie   mordercze   pogróżki   tego   człowieka 

wprowadziły   zamęt   w   rozumowanie   sędziego   śledczego. 
Według   mnie   napastnik   panny   Stangerson   i   morderca 

gajowego jest jedną i tą samą osobą. Strzelano do niedoszłego 
mordercy   panny   Stangerson   w   chwili,   gdy   uciekał   przez 

dziedziniec. Można było sądzić, że został trafiony lub zabity. W 
rzeczywistości   jednak   zachwiał   się   on   tylko;   gdy   znikał   za 

węgłem   skrzydła   zamku,   musiał   spostrzec   gajowego,   który   z 
pewnością   chciał   mu   przeszkodzić   w   ucieczce.   Zbrodniarz 

trzymał jeszcze w ręku nóż, którym zranił pannę Stangerson. I 

background image

ten sam nóż wbił gajowemu w serce. Gajowy padł martwy!

To proste tłumaczenie miało pozory prawdy, tym bardziej że 

wielu   z   tych,   którzy   interesowali   się   tajemnicą   w   Glandier, 
rozumowało podobnie. Rozległy się szmery uznania.

— A co się stało ze zbrodniarzem? — zapytał przewodniczący.
— Widocznie ukrył się w jakimś ciemnym kącie dziedzińca i 

po   odejściu   ludzi,   przenoszących   ciało,   wymknął   się   z 
podwórza.

W   tej   chwili   wśród   stojącej   publiczności   rozległ   się 

młodzieńczy głos. Pośród ogólnego zaskoczenia padły słowa:

—  Zgadzam   się   z   Fryderykiem   Larsanem   co   do   pchnięcia 

nożem   w   serce!   Nie   podzielam   jednak   jego   opinii   co   do 

sposobu, w jaki zbrodniarz ukrył się w zaułku dziedzińca!

Wszyscy odwrócili twarze, woźni nawoływali do ciszy.

Przewodniczący zapytał z gniewem, kto śmiał się odezwać, i 

nie   słuchając   odpowiedzi   kazał   natychmiast   usunąć   z   sali 

intruza. W tej chwili usłyszano raz jeszcze ten sam głos:

— To ja, panie przewodniczący! To ja, Józef Rouletabille!

 

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

W którym, Józef Rouletabille staje w pełnej chwale

Zapanowało   okropne   zamieszanie.   Rozległy   się   krzyki 

mdlejących   kobiet.   Nie   zwracano   uwagi   na   majestat 
Sprawiedliwości.   Tłum   oszalał.   Każdy   chciał   zobaczyć   Józefa 

Rouletabille. Przewodniczący groził, że każe opuścić salę, ale 
nikt   go   nie   słuchał.   Tymczasem   Rouletabille   przekroczył 

balustradę, dzielącą go od publiczności, i torując sobie drogę 
łokciami, podszedł do redaktora naczelnego „Epoki”. Objął go 

serdecznie,   wziął   z   jego   dłoni   list,   schował   go   do   kieszeni, 
wcisnął   się   między   kratki   dla   części   zarezerwowanej   dla 

sędziów,   przeskoczył   barierę   dla   świadków,   popychany   i 
popychający, z  uśmiechniętą,  wesołą twarzą, przypominający 

szkarłatną   kulę,   którą   rozjaśniał   jeszcze   inteligentny   blask 
dużych,   okrągłych   oczu.   Miał   na   sobie   ten   sam   angielski 

garnitur,   w   którym   wyjeżdżał,   ale   tym   razem   w   opłakanym 
stanie. Na ramionach miał płaszcz, czapkę podróżną trzymał w 

ręku. 

— Przepraszam bardzo, panie przewodniczący — powiedział. 

—   Okręt   się   spóźnił!   Wracam   z   Ameryki.   Jestem   Józef 
Rouletabille!

Rozległ   się   wybuch   śmiechu.   Ludzie   byli   uradowani   z 

przybycia   tego   urwisa.   Wydawało   się,   że   wszystkim   spadł   z 

serca  olbrzymi  kamień.  Odetchnęli.  Mieli   zaufanie  do niego, 
wierzyli, że przyniósł rzeczywiście prawdę, że znał prawdę!

Ale przewodniczący był wściekły.
— Ach! Jest pan Józefem Rouletabille! —rzekł.— Doskonale. 

Nauczę pana, młody człowieku, kpić sobie ze sprawiedliwości! 
Zanim trybunał rozpatrzy pańską sprawę, zatrzymuję pana do 

dyspozycji sądowej na mocy przysługującej mi władzy!

—  Ależ panie przewodniczący, marzyłem tylko   o  tym, aby 

być do dyspozycji sprawiedliwości!... Przyszedłem tu po to, aby 
oddać się do dyspozycji sprawiedliwości!... Jeśli moje wejście 

spowodowało pewne zamieszanie, proszę Wysoki Trybunał  o 

background image

przebaczenie. Proszę mi wierzyć, panie przewodniczący, że nikt 
bardziej ode mnie nie szanuje sprawiedliwości! A dostałem się 

tu tak, jak mogłem.

Zaczął się śmiać. Za nim roześmieli się wszyscy.

— Wyprowadzić go! — polecił przewodniczący.
Teraz już jednak wtrącił się pan Henri-Robert.

Rozpoczął od usprawiedliwienia młodego człowieka, wskazał, 

jak   szlachetne   pobudki   nim   kierują,   wytłumaczył 

przewodniczącemu,   że   byłoby   niewłaściwe   zamykać   teraz   w 
areszcie   świadka,   który   nocował   w   Glandier   podczas   całego 

tajemniczego tygodnia, świadka, który twierdził, że udowodni 
niewinność oskarżonego i wskaże nazwisko zbrodniarza.

—  Pan   nam   powie   nazwisko   mordercy?   —   zapytał 

zaskoczony,   ale   ciągłe   jeszcze   sceptycznie   usposobiony 

przewodniczący.

—  Oczywiście,   panie   przewodniczący.   Po   to   tylko   tu 

przyszedłem! — odpowiedział Rouletabille.

Wśród   publiczności   zerwały   się   oklaski,   ale   energiczna 

interwencja woźnych przywróciła spokój.

—  Józef Rouletabille — powiedział Henri-Robert — nie jest 

zgłoszony   zgodnie   z   przepisami   jako   świadek,   ale   mam 
nadzieję, że pan przewodniczący  skorzysta z przysługujących 

mu praw i powoła go dodatkowo.

—  Dobrze — odpowiedział przewodniczący — przesłuchamy 

go. Najpierw jednak skończymy to...

Teraz przerwał sędziemu prokurator:

—  Wysoki Sądzie, może będzie lepiej, jeśli ten młodzieniec 

natychmiast nam powie nazwisko człowieka, którego oskarża o 

zbrodnię?

Przewodniczący   z   ironiczną   obojętnością   zgodził   się   na   tę 

propozycję.

—  Jeżeli   pan   prokurator   przywiązuje   jakieś   znaczenie   do 

zeznań pana Józefa Rouletabille, nie mam nic przeciwko temu, 
aby   świadek   ujawnił   nam   natychmiast   nazwisko   „swego" 

mordercy. 

Zaległa   cisza.   Rouletabille   milczał,   patrząc   życzliwie   na 

Roberta   Darzaka,   którego   twarz   po   raz   pierwszy   od   chwili 

background image

rozpoczęcia   rozprawy   wyrażała   ożywienie   i   bolesne 
oczekiwanie.

—   A   więc   słuchamy,   panie   Rouletabille   —   powtórzył 

przewodniczący. — Czekamy na nazwisko zbrodniarza!

Rouletabille sięgnął spokojnie do kieszeni marynarki, wyjął z 

niej olbrzymią cebulę-zegarek, spojrzał na niego i rzekł:

—  Panie przewodniczący, przed szóstą trzydzieści nie mogę 

panu wyjawić nazwiska zbrodniarza. Mamy przed sobą jeszcze 

cztery długie godziny!

Na sali rozległ się szmer zdziwienia i niezadowolenia. Kilku 

adwokatów powiedziało głośno:

— Kpi sobie z nas!

Przewodniczący   miał   minę   rozradowaną;   panowie   Henri-

Robert i André Hesse byli znudzeni.

—  Ta   zabawa   trwa   już   za   długo   —   oświadczył 

przewodniczący.   —   Proszę   wrócić   na   salę   świadków. 

Zatrzymuję pana do naszej dyspozycji.

Rouletabille zaprotestował:

— Zapewniam pana, panie przewodniczący — zawołał głosem 

dźwięcznym i donośnym — zapewniam pana, że gdy ujawnię 

nazwisko   zbrodniarza,   zrozumie   pan,   że   nie   mogłem   go 
zdradzić   przed   godziną   szóstą   trzydzieści.   Daję   na   to   słowo 

honoru!   Słowo   Józefa   Rouletabille...   Tymczasem   jednak 
udzielę   panom   kilku   wyjaśnień   w   sprawie   zabójstwa 

gajowego...   Pan   Fryderyk   Larsan,   który   mnie   widział   w 
Glandier,   mógłby   zaświadczyć,   z   jaką   starannością   badałem 

całą tę sprawę. Mogę być przeciwnego niż on zdania i uważać, 
że   spowodował   aresztowanie   człowieka   niewinnego,   ale   na 

pewno   Fryderyk   Larsan   nie   wątpi   w   moją   uczciwość   ani   w 
znaczenie   moich   odkryć,   które   często   pokrywały   się   z   jego 

obserwacjami!

Fryderyk Larsan odezwał się:

—  Panie   przewodniczący,   byłoby   ciekawe   wysłuchać 

wypowiedzi pana Józefa Rouletabille; tym bardziej że jest on 

innego zdania, niż ja, w tej sprawie!

Szmer aprobaty towarzyszył słowom detektywa. Przyjmował 

pojedynek   jak   dobry   gracz.   Zapowiadała   się   ciekawa   walka 

background image

między dwoma umysłami, które z całym zapałem zajęły się tym 
samym   tragicznym   problemem   i   doszły   do   dwu   różnych 

wniosków.

Korzystając   z   tego,   że   przewodniczący   milczał,   Fryderyk 

Larsan ciągnął dalej:

—  Tak   więc,   obaj   jesteśmy   zdania,   że   to   napastnik   panny 

Stangerson zadał gajowemu morderczy cios nożem. Ponieważ 
jednak różnimy się w kwestii sposobu ucieczki zbrodniarza z 

tego   krańca   podwórza,   byłoby   ciekawe,   jak   ucieczkę   tę 
tłumaczy pan Rouletabille. 

—  Oczywiście   —   przytaknął   mój   przyjaciel.   —   To   będzie 

ciekawe!

Znów cała sala zabrzmiała śmiechem.
Przewodniczący   oznajmił   natychmiast,   że   jeśli   podobne 

hałasy będą się powtarzały, nie omieszka wypełnić swej groźby 
i opróżni salę.

— Doprawdy — zakończył — nie widzę powodu do śmiechu.
— Ja także — powiedział Rouletabille.

Ludzie   siedzący   przede   mną   wpychali   sobie   chusteczki   do 

ust, by powtórnie nie wybuchnąć śmiechem.

—  A   więc   —   rzekł   przewodniczący.   —   Słyszał   pan,   młody 

człowieku, co mówił Fryderyk Larsan? W jaki sposób, zdaniem 

pana, zbrodniarz uciekł z dziedzińca?

Rouletabille   spojrzał   na   żonę   oberżysty,   która   patrzyła   na 

niego smutnie.

—  Ponieważ   pani   Mateuszowa   —   powiedział   —   zechciała 

wyznać swe sympatie dla gajowego...

— Łajdaczka! — wykrzyknął ojciec Mateusz.

— Wyprowadzić ojca Mateusza — rozkazał przewodniczący.
Wyprowadzono ojca Mateusza. Rouletabille mówił dalej;

— Ponieważ sama to wyznała, mogę państwu powiedzieć, że 

w   nocy   miewała   spotkania   z   gajowym   na  pierwszym   piętrze 

baszty,   w   pokoju,   który   dawniej   służył   jako   oratorium. 
Spotkania te były szczególnie częste w ostatnim czasie, gdy ojca 

Mateusza   przykuł   do   łóżka   reumatyzm.   Zastrzyk   morfiny 

background image

stosowany   w   odpowiedniej   chwili   dawał   ojcu   Mateuszowi 
spokój   i   sen,   a   jego   żonie   zapewniał   kilka   godzin   swobody, 

podczas  których  mogła opuścić swój dom. Pani Mateuszowa 
przychodziła do zamku w nocy, owinięta w wielki, czarny szal. 

Upodabniał   on   ją   do   ciemnego   widma,   które   wielokrotnie 
mąciło   noce   ojca   Jakuba.   Uprzedzając   przyjaciela   o   swym 

przybyciu,   pani   Mateuszowa   naśladowała   mianowicie   kota 
Matki   Klęczącej,   starej   wróżbiarki   z   Sainte-Geneviève-des-

Bois. Gajowy schodził natychmiast ze swej baszty i otwierał ko-
chance   maleńkie   drzwiczki.   Niedawno   rozpoczęto   remont 

baszty,   ale   spotkania   odbywały  się   nadal  w   dawnym   pokoju 
gajowego,   w   tejże   baszcie:   nowy   pokój   na   końcu   prawego 

skrzydła zamku, przydzielony chwilowo nieszczęsnemu słudze, 
był   oddzielony   od   mieszkania   kamerdynera   i   kucharki   tylko 

cienkim przepierzeniem.

Tej nocy pani Mateuszowa opuściła gajowego w najlepszym 

zdrowiu.   Kochankowie,   nie   mając   sobie   nic   więcej   do 
powiedzenia, wyszli razem z baszty... Zdobyłem te szczegóły, 

panie przewodniczący, badając następnego dnia rano ślady na 
dziedzińcu. 

Dozorca Bernier, którego postawiłem z fuzją na straży pod 

basztą i któremu dam okazję wyjaśnić to państwu osobiście, nie 

mógł widzieć tego, co się działo na dziedzińcu. Przybył więc 
nieco później, na odgłos strzałów rewolwerowych, i wystrzelił 

także. Zaczęło się od tego, że gajowy i pani Mateuszowa stali 
wśród   niczym   nie   zamąconej   nocy   na   dziedzińcu,   czule   się 

żegnając.   Pani   Mateuszowa   kierowała   swe   kroki   w   stronę 
otwartej   furtki   dziedzińca,   gajowy   zaś   wracał   z   zamiarem 

położenia   się   spać   w   małej   przybudówce   na   końcu   prawego 
skrzydła zamku. Dochodził właśnie do drzwi, gdy rozległy się 

strzały.   Zaniepokojony   zawrócił,   tą   samą   drogą   i   był   już   na 
zakręcie prowadzącym do prawego skrzydła zamku, gdy rzucił 

się   na  niego   jakiś   cień,   zadając   mu   śmiertelny   cios.  Gajowy 
padł   martwy.   Jego   ciało   zostało   natychmiast   zabrane   przez 

ludzi,   którzy   niosąc   zamordowanego   sądzili,   że   schwytali 
mordercę.

Co   robiła   w   tym   czasie   pani   Mateuszowa?   Zaskoczona 

background image

strzałami   i   zbiegowiskiem,   starała   się   pozostać   jak   najmniej 
widoczna na ciemnym dziedzińcu. Jest on dość duży, więc pani 

Mateuszowa,   stojąc   blisko   furty,   mogła   go   opuścić   nie 
zauważona. Ale nie wyszła. Została i widziała, jak przenoszono 

trupa.   Z   łatwym   do   zrozumienia   przerażeniem   w   sercu, 
wiedziona   rozpaczliwym   przeczuciem,   doszła   do   sieni   zam-

kowej,   spojrzała   na   oświetlone   lampą   ojca   Jakuba  schody   i 
spostrzegła leżące na nich ciało swego przyjaciela. Zobaczyła je 

i uciekła. Czy ojciec Jakub ją poznał? W każdym razie ruszył za 
czarnym   widmem,   które   spędziło   już   kilka   razy   sen   z   jego 

powiek. Nawet tej nocy przed zbrodnią, gdy obudził go krzyk 
Zwierzątka Bożego, ujrzał przez okno czarną postać. Ubrał się 

szybko i dlatego gdy my wnosiliśmy trupa gajowego, wszedł do 
sieni całkowicie ubrany. Tym razem postanowił nareszcie spoj-

rzeć   prosto   w   twarz   czarnemu   zjawisku.   Rozpoznał   zjawę. 
Ojciec   Jakub   był   starym   przyjacielem   pani   Mateuszowej. 

Zwierzyła mu się ze swych nocnych spotkań i błagała o pomoc 
w tak tragicznej chwili. Jej samopoczucie musiało być żałosne: 

dopiero co ujrzała trupa swego kochanka. Ojciec Jakub wzru-
szył   się   i   odprowadził   biedaczkę   przez   dąbrowę,   poza   obręb 

parku, obok stawu, aż do skraju szosy prowadzącej do Epinay, 
skąd   miała   już  tylko   kilka   kroków do  siebie.   Sam  wrócił   do 

zamku. Zdając sobie sprawę  z konsekwencji  prawnych, jakie 
groziły kochance gajowego, gdyby wyszła na jaw jej obecność w 

zamku tej nocy, w miarę możliwości usiłował zataić przed nami 
ów  dramatyczny   epizod.  Nie   muszę   —   dodał   Rouletabille   — 

prosić  pani  Mateuszowej   ani   ojca  Jakuba   o  uzupełnienie   tej 
relacji. Wiem, że wszystko odbyło się w sposób opisany przeze 

mnie. Odwołam się tylko do pamięci Fryderyka Larsana, który 
zrozumie, jak dowiedziałem  się o tym, ponieważ  następnego 

dnia rano widział mnie pochylonego nad podwójnym śladem 
stóp   idących   obok   siebie;   śladem   stóp   ojca   Jakuba   i   pani 

Mateuszowej!

Tu Rouletabille zwrócił się do stojącej przed barierką pani 

Mateuszowej i ukłonił się uprzejmie.

—  Siady stóp pani — powiedział — są dziwnie podobne do 

śladów eleganckich butów zbrodniarza...

background image

Pani   Mateuszowa   drgnęła   i   z   przerażeniem   spojrzała   na 

młodego  reportera.  Co  chciał   przez  to  powiedzieć?  Co  śmiał 

powiedzieć?

— Ma pani stopę elegancką, długą, może nawet za długą jak 

na   kobietę.   Noski   wąskich   bucików   pani   są   podobne   do 
szpiców butów zbrodniarza...

Wśród audytorium powstało pewne poruszenie. Rouletabille 

ruchem ręki uciszył gwar. Można by bez przesady powiedzieć, 

że on teraz kierował rozprawą.

— Spieszę dodać — rzekł — że identyfikacja śladów nie daje 

wiele   w   podobnych   sprawach;   detektyw,   który   opiera   swój 
system pracy  na takich  zewnętrznych  oznakach, nie budując 

równocześnie własnej koncepcji, szybko popełnia błędy. Robert 
Darzac ma także stopę podobną do stopy zbrodniarza, a jednak 

nie jest zbrodniarzem!

Nowe poruszenie wśród audytorium. Przewodniczący zwraca 

się do oberżystki: 

— Czy tego wieczoru tak właśnie rozegrały się wypadki?

— Tak, panie przewodniczący — odpowiedziała. — Można by 

sądzić, że pan Rouletabille szedł za nami.

— Więc widział świadek zbrodniarza uciekającego na kraniec 

prawego skrzydła zamku?

— Tak. A w minutę później zobaczyłam zabitego gajowego.
—  A   co   się   stało   ze   zbrodniarzem?   Została   pani   sama   na 

dziedzińcu,   musiała   więc   go   pani   widzieć!   Przecież   on   nie 
wiedział o pani obecności i mógł swobodnie uciekać...

—  Nikogo nie widziałam, panie przewodniczący — wyjąkała 

Mateuszowa. — Noc była bardzo ciemna...

—  Wystarczy!   —   rzekł   przewodniczący.   —   Jak   uciekł 

zbrodniarz, wytłumaczy nam świadek Rouletabille.

— Oczywiście! — odpowiedział natychmiast młody człowiek z 

taką   pewnością   siebie,   że   nawet   przewodniczący   musiał   się 

uśmiechnąć.

Rouletabille podjął swoją relację:

—  Jest   nieprawdopodobne,   by   zbrodniarz   mógł   uciec 

normalnie   z   tego   końca   podwórza,   na   który   wpadł,   kiedy 

straciliśmy go z oczu. Gdybyśmy go nawet nie zauważyli, na 

background image

pewno   zderzylibyśmy   się   z   nim   w   małym   i   pustym   kącie 
podwórza, otoczonym fosą i wysokimi sztachetami. Zbrodniarz 

musiałby   wpaść   na   nas   albo   my   na   niego.   Ten   kwadrat 
podwórka   był   prawie   równie   szczelnie   zamknięty   jak   Żółty 

Pokój, zagradzała go fosa, sztachety i my sami!

— Jeśli ów człowiek był wewnątrz tego kwadratu, proszę nam 

wytłumaczyć, czemu nie znaleźliście go! Pytam o to świadka już 
od pół godziny!

Rouletabille raz jeszcze wyjął z kieszeni kamizelki zegarek, 

popatrzył nań spokojnie i powiedział:

— Panie przewodniczący! Może pan mnie pytać jeszcze przez 

trzy i pół godziny. Nie mogę odpowiedzieć panu na to pytanie 

aż do godziny szóstej trzydzieści.

Tym   razem   szmer   na   sali   nie   wyrażał   ani   wrogości,   ani 

rozczarowania. Nabrano zaufania do Rouletabiile'a. Zaczynano 
mu wierzyć. Wszystkich bawiło to, że przewodniczącemu sądu 

wyznaczył godzinę, jak by chodziło o spotkanie z kolegą.

Sam przewodniczący  zadał sobie najpierw pytanie, czy nie 

powinien   się   obrazić,   ale   szybko   przyłączył   się   do   ogólnej 
wesołości,   wywołanej   przez   tego   smyka.   Rouletabille   umiał 

wzbudzać   sympatię,   którą   podzielał   nawet   przewodniczący. 
Zresztą Rouletabile tak dokładnie wytłumaczył rolę pani Ma- 

teuszowej w tajemniczej sprawie i tak dobrze wyjaśnił każdy jej 
ruch owej nocy, że pan Racoux czuł się zobowiązany traktować 

go poważnie. 

—  Dobrze, świadku Rouletabille — powiedział, — Jak sobie 

świadek życzy. Ale niech mi się świadek nie pokazuje przed pół 
do siódmej!

Rouletabille   ukłonił   się   i   kiwając   głową   pospieszył   do 

poczekalni dla świadków.

Szukał mnie wzrokiem, ale mnie nie zauważył. Zacząłem się 

chyłkiem   przeciskać   przez   otaczający   tłum   i   prawie 

jednocześnie z nim wyszedłem z sali posiedzeń. Powitał mnie z 
wylewną serdecznością. Był uradowany i rozgadany, radośnie 

potrząsał moją ręką.

background image

—  Nie   pytam   cię   —   powiedziałem   —   po   co   jeździłeś   do 

Ameryki!   Na   pewno   odpowiedziałbyś   mi,   jak 

przewodniczącemu,   że   nic   nie   możesz   mówić   do   szóstej 
trzydzieści.

—  Nie,   mój   drogi!   Nie!   Tobie   powiem   zaraz,   po   co   tam 

jeździłem, jesteś moim przyjacielem; otóż po prostu szukałem 

nazwiska drugiej połowy zbrodniarza!

— Nie rozumiem! Nazwiska drugiej połowy...?

— Właśnie! Gdy opuściliśmy Glandier po raz ostatni, znałem 

już oba oblicza zbrodniarza i nazwisko jednej jego połowy. W 

Ameryce szukałem właśnie tego drugiego nazwiska!

W   tym   momencie   weszliśmy   do   poczekalni   dla  świadków. 

Wszyscy   podeszli   do   Rouletabille'a   z   oznakami   życzliwości. 
Reporter   był   bardzo   uprzejmy,   jedynie   wobec   Artura   Rance 

zachowywał wyraźną .obojętność. Gdy Fryderyk Larsan wszedł 
na salę, Rouletabille wymienił z nim przyjacielski uścisk dłoni. 

Musiał być przekonany o swym zwycięstwie, jeśli okazywał mu 
tyle sympatii! Larsan, pewny siebie, uśmiechał się i zapytał, w 

jakim celu reporter jeździł do Ameryki. Wówczas mój przyjaciel 
wziął   go   pod   ramię   i   opowiedział   kilka   wesołych   anegdot   z 

podróży.   W   pewnej   chwili   oddalili   się   ;   zaczęli   rozmowę   o 
sprawach   poważniejszych.   Opuściłem   ich   dyskretnie.   Byłem 

bardzo ciekaw, co się dzieje na sali rozpraw, gdzie w dalszym 
ciągu przesłuchiwano świadków. Wróciłem na swoje miejsce i 

od   razu   zauważyłem,   że   publiczność   nie   przywiązuje   już 
żadnego praktycznego znaczenia do tego, co się teraz działo, i z 

niecierpliwością oczekuje godziny szóstej trzydzieści.

Właśnie   wybiła   szósta   trzydzieści,   gdy   wezwano   Józefa 

Rouletabille. Trudno byłoby opisać wzruszenie, z jakim tłum 
wpatrywał się w barierkę. Wszyscy słuchali z zapartym tchem. 

Robert Darzac dźwignął się z ławy. Był blady jak trup.

Przewodniczący rzekł z powagą:

—  Nie   żądam   od   świadka   złożenia   przysięgi.   Nie   był   pan 

oficjalnie zgłoszony jako świadek. Ale mam  nadzieję, że zdaje 

pan sobie sprawę, jakie znaczenie mieć będą wypowiedziane 

background image

tutaj słowa... —

I  z pewną groźbą w głosie dodał: — Przynajmniej dla pana, 

jeśli nie dla innych!

Rouletabille popatrzył na niego niezmieszany:

— Tak jest, panie przewodniczący!
— A zatem — podjął przewodniczący — mówiliśmy o małym 

kącie podwórza, gdzie miał się ukryć zbrodniarz. Obiecał nam 
pan  o  godzinie   szóstej   trzydzieści  powiedzieć,  w jaki  sposób 

zbrodniarz wydostał się z tego kąta, oraz podać jego nazwisko. 
Jest godzina szósta trzydzieści pięć, świadku Rouletabille, a my 

nadal niczego nie wiemy!

—  Otóż — wśród zupełnej ciszy zaczął mój przyjaciel — jak 

już mówiłem, ta część dziedzińca była zamknięta i zbrodniarz 
nie mógł się z niej wydostać nie zauważony. To prawda. Kiedy 

byliśmy w tym zaułku podwórza, zbrodniarz był jeszcze z nami.

—  I   nie   zauważyliście   go?   Tu   jest   właśnie   luka   w   akcie 

oskarżenia...

—  Widzieliśmy,   panie   przewodniczący!   —   zawołał 

Rouletabille.

— I nie schwytaliście go?

—  Nie,   ponieważ   tylko   ja   wiedziałem,   że   on   jest 

zbrodniarzem! A zależało mi na tym, żeby go nie aresztować. 

Nie   miałem   jeszcze   wtedy   żadnego   dowodu   prócz   własnego 
rozumu! Tylko mój rozum  dowodził mi, że zbrodniarzem jest 

ten   właśnie   człowiek.   Dużo   czasu   straciłem   na  to,  żeby   dziś 
przed sądem przysięgłych przynieść niezbite dowody, które — 

przysięgam! — wystarczą wszystkim!

—  Niechże   świadek   mówi!   Proszę   nam   ujawnić   nazwisko 

zbrodniarza — rzekł przewodniczący.

— Znajdzie je pan przewodniczący między nazwiskami tych, 

którzy byli w kącie dziedzińca — odpowiedział nie spiesząc się 
Rouletabille.

Na sali zaczęto się niecierpliwić.
— Nazwisko! Nazwisko! — rozległ się pomruk.

Rouletabille powiedział teraz tonem zasługującym na ostrą 

naganę:

—  Ociągam   się   trochę   z   wyjawieniem   nazwiska,   ponieważ 

background image

mam pewne powody.... panie przewodniczący!

— Nazwisko! Nazwisko! — powtarzał tłum.

— Spokój! — burknął woźny.
— Proszę natychmiast ujawnić nam nazwisko zbrodniarza — 

powiedział przewodniczący. — W kącie podwórza znajdowali 
się: zabity gajowy... Czy on był zbrodniarzem?

— Nie, panie przewodniczący.
— Ojciec Jakub?

— Nie.
— Dozorca Bernier?

— Nie.
— Pan Sinclair? 

— Nie, panie przewodniczący.
— A więc Artur Rance? Został tylko Artur Rance  i pan! Pan 

chyba nie jest zbrodniarzem?

— Nie, panie przewodniczący.

— A więc oskarża pan Artura Rance?
— Nie, panie przewodniczący.

—  Nie   rozumiem,   do   czego   pan   zmierza!   Przecież   nikogo 

więcej nie było w tej części podwórza!

—  Owszem, panie przewodniczący. W istocie nikogo więcej 

nie było w zaułku dziedzińca ani pod nim! Ale był ktoś nad 

nim, ktoś, kto wychylił się z okna...

— Fryderyk Larsan! — zawołał przewodniczący.

—  Fryderyk   Larsan!   —   odpowiedział   dźwięcznym   głosem 

Rouletabille.   I   odwracając   się   do   publiczności,   wśród   której 

słychać już było protesty, powtórzył z siłą, jakiej się po nim nie 
spodziewałem: — Fryderyk Larsan jest zbrodniarzem!

Na   sali   zapanowała   nieopisana   wrzawa.   Było   w   niej 

zaskoczenie,   zdumienie,   przerażenie,   niedowierzanie,   ale 

również   i   entuzjazm   dla   tego   młodego   człowieka,   który 
zuchwale   rzucił   podobne   oskarżenie.   Przewodniczący   nie 

próbował nawet uspokoić publiczności, czekając,  aż ucichnie 
sama, dzięki energicznemu nawoływaniu tych, którzy natych-

miast chcieli wiedzieć więcej. Wyraźnie usłyszano głos Roberta 
Darzaka, który osuwając się na ławę, powiedział: 

— To niemożliwe! On oszalał!

background image

— Świadek ośmiela się — zawołał przewodniczący — oskarżać 

Fryderyka Larsana! Sam świadek widzi, jakie są tego skutki! 

Nawet Robert Darzac uważa, że świadek zwariował! Musi nam 
świadek podać dowody.

—  Dowody?   Żąda   pan   dowodów?   Dam   panu   prze-

wodniczącemu   wystarczający   dowód   —   odpowiedział   ostro 

Rouletabille. — Proszę wezwać Fryderyka Larsana!

—  Woźny!   —   zawołał   przewodniczący.   —   Wprowadzić 

Fryderyka Larsana!

Woźny   pobiegł   do   poczekalni   dla   świadków,   otworzył   ją   i 

wszedł do środka. Drzwi pozostały otwarte. Utkwione w nich 
były wszystkie oczy. Po chwili stanął na środku sali i rzekł:

—  Panie   przewodniczący,   Fryderyka   Larsana   nie   ma. 

Wyszedł około czwartej i już nie wrócił!

— Oto mój dowód! — zwycięsko zawołał Rouletabille.
—  Jaki   dowód?   Proszę   wytłumaczyć!   —   zapytał 

przewodniczący.

— Niezbity dowód — odpowiedział młody reporter. — Czy nie 

rozumie pan, panie przewodniczący, że to po prostu ucieczka? 
Przysięgam,   że   Larsan   już   nie   wróci.   Nigdy   więcej   nie 

zobaczycie Fryderyka Larsana, Wielkiego Freda!

Na sali ponownie podniósł się zgiełk. 

—  Czy   mógł  dać   lepszą   odpowiedź   od   tej,   jaką   dał,   panie 

przewodniczący?   Nie   odpowiada!   Nigdy   już   nie  odpowie!   Ja 

oskarżam Larsana o zbrodnię, a ON ucieka! Uważa pan, że to 
nie jest odpowiedź?

—  Nie, nie chcemy w to wierzyć! Nie wierzymy, że Larsan 

uciekł! Po co miałby uciekać? Przecież nie wiedział, że pan go 

oskarży!

— Owszem, wiedział! Sam mu to powiedziałem kilka godzin 

temu.

—  Powiedział   mu   pan?   Świadek   twierdzi,   że   Larsan   jest 

mordercą, i dał mu świadek szansę ucieczki?

—  Tak jest, panie przewodniczący. Zrobiłem to — odparł z 

dumą Rouletabille. — Nie działam w imieniu prawa ani jako 
funkcjonariusz   policji.   Jestem   zwykłym   dziennikarzem   i 

aresztowanie   ludzi   nie   należy   do   mego   zawodu.   Szukam 

background image

prawdy   na   swój   sposób   —   to   moja   sprawa.   Wy   strzeżecie 
obywateli, jak potraficie, i to jest wasza sprawa. Nie ja będę 

dostarczał głów dla kata. Jeśli pan, panie przewodniczący, jest 
obrońcą sprawiedliwości — a jest pan nim na pewno — przyzna 

mi   pan   rację.   Czy   nie   powiedziałem   przedtem,   że   słysząc 
nazwisko   zbrodniarza   zrozumie   pan,   dlaczego   nie   mogłem 

ujawnić go przed szóstą trzydzieści? Obliczyłem, że tyle czasu 
potrzeba, aby uprzedzić Larsana, pozwolić mu złapać pociąg 

czwarta siedemnaście i dojechać do Paryża, gdzie zdoła już się 
ukryć. Godzina na przejazd, godzina i kwadrans na zatarcie za 

sobą śladów! Tak powstał termin szósta trzydzieści. Fryderyka 
Larsana nie znajdziecie — oświadczył Rouletabille patrząc na 

Roberta Darzaka — jest na to za sprytny. Ten człowiek zawsze 
wam   umyka,   chociaż   poszukujecie   go   od   dawna.   Jeśli   jest 

słabszy ode mnie — dodał z uśmiechem, chociaż nikt nie miał 
ochoty dzielić jego wesołości — zawsze jeszcze jest silniejszy od 

policji całego świata. Ten człowiek, który już od czterech lat 
pracuje w Sûreté   i  zasłynął jako Fryderyk Larsan, występuje 

również   pod   nazwiskiem   dobrze   wam   znanym.   Fryderyk 
Larsan, panie przewodniczący, to inaczej — Ballmeyer!

— Ballmeyer! — krzyknął przewodniczący.
—  Ballmeyer!   —   zawołał   zrywając   się   Robert   Darzac   — 

Ballmeyer! Więc to prawda!

—  O, panie  Darzac?  Teraz  już nie twierdzi  pan, że jestem 

szalony?

Ballmeyer!  Ballmeyer! Tylko to jedno słowo nieskończenie 

powtarzało się na sali. Przewodniczący zarządził przerwę.

Wyobrażacie   sobie,   wśród   jakiego   ożywienia   przeszła   ta 

przerwa. Publiczność miała się czym pasjonować. Wszystkich 
zaskoczyły zeznania Rouletabille'a. Ballmeyer! Przed kilkoma 

tygodniami rozeszła się pogłoska o jego śmierci. Tymczasem 
Ballmeyer   wymknął   się   śmierci   tak,   jak   przez   całe   życie 

wymykał się policji. Czy trzeba komukolwiek wyliczać godne 
wyczyny   Ballmeyera?   Przez   dwadzieścia   lat   dostarczały   one 

materiału  kronice sądowej i rubryce niezwykłych  wypadków. 

background image

Jeśli ktoś nawet zapomniał o sprawie Żółtego Pokoju, to imię 
Ballmeyera na pewno nie zatarło się w niczyjej pamięci. Był to 

typ   oszusta   z   wielkiego   świata,   wielki   dżentelmen   i   zręczny 
kuglarz. A równocześnie nie było bandyty bardziej okrutnego i 

zuchwałego.   Przyjmowany   w   najlepszych   towarzystwach, 
wchodził do najbardziej zamkniętych kół, bezczeszcząc honor 

rodzin   i   z   niezrównanym   mistrzostwem   kradnąc   pieniądze 
wspólnikom. W trudniejszych wypadkach nie wahał się przed 

użyciem noża czy kości baraniej. Nie wahał się nigdy! Żadne 
przedsięwzięcie nie było ponad jego siły. Gdy jeden jedyny raz 

wpadł w ręce sprawiedliwości, uciekł w dniu swego procesu, 
rzucając   eskortującym   go   strażnikom   pieprz   w  oczy.   Później 

okazało   się,   że   w   dniu   ucieczki,   gdy   najlepsi   agenci   Sûreté 
tropili   jego   ślady   —   on   najspokojniej   w   świecie,   bez   żadnej 

maski, oglądał premierę w Teatrze Francuskim. Później opuścił 
Francję   i  zaczął   działać   w  Ameryce.  Pewnego   pięknego   dnia 

policja   stanu   Ohio   chwyciła   w   swe   ręce   tego   wytrawnego 
bandytę, ale już nazajutrz uciekł jej znowu... Tomy można by 

pisać o Ballmeyerze! 

I to ten człowiek stał się słynnym Fryderykiem Larsanem. A 

w   dodatku   ów   smyk,   znając   przeszłość   Ballmeyera,   pozwolił 
mu   raz   jeszcze   zadrwić   sobie   ze   społeczeństwa:   ułatwił   mu 

ucieczkę!   Za   ten   ostatni   czyn   mogę   tylko   podziwiać 
Rouletabille'a,   ponieważ   wiem,   że   pragnął   uwolnić   Roberta 

Darzaka i pannę Stangerson od bandyty, nie dopuszczając go 
równocześnie do głosu.

Jeszcze nie ochłonięto ze zdumienia, gdy rozległy się głosy:
— Przypuśćmy nawet, że mordercą jest Fryderyk Larsan! Ale 

to nie tłumaczy, w jaki sposób wyszedł on z Żółtego Pokoju!

Rozprawę wznowiono.

Wezwano Rouletabille'a i podjęto przesłuchanie.
Rozpoczął przewodniczący.

—  Świadek mówił nam przed chwilą, że z zaułka podwórza 

ucieczka   była   niemożliwa.   Przyjmuję   wraz   ze   świadkiem,   że 

ponieważ   Fryderyk   Larsan   wyjrzał   oknem   swego   pokoju, 
znajdował się tym samym w zaułku dziedzińca, nad wami. Ale 

aby znaleźć się w oknie, musiał jakimś sposobem wyjść z tego 

background image

zaułka. Musiał z niego uciec! W jaki sposób mógł to zrobić?

Rouletabille:

— Powiedziałem, że nie mógł wydostać się stamtąd normalną 

drogą. Wydostał się więc „anormalnie". Powiedziałem już, że ta 

część podwórza była zamknięta prawie jak Żółty Pokój. Prawie, 
ale niezupełnie, ponieważ można było wdrapać się po murze — 

rzecz niemożliwa w Żółtym Pokoju — przeskoczyć na taras i 
podczas gdy my pochylaliśmy się nad ciałem gajowego, z tarasu 

przedostać się do galerii przez okno. Stąd Larsana dzielił już 
tylko jeden krok do jego pokoju; otworzył okno i odezwał się do 

nas.   Dla   takiego   akrobaty   jak   Ballmeyer   była   to   dziecinna 
zabawa. Oto, panie przewodniczący, dowód na poparcie moich 

słów   —   Rouletabille   wyjął   z   kieszeni   marynarki   małą 
paczuszkę. Był w niej zawinięty niewielki kołek.

—  Ten   kołek   doskonale   pasuje   do   otworu   w   klamrze, 

podtrzymującej   taras.   Larsan,   który   przewidział   wszystko   i 

przygotował   wszystkie   możliwe   sposoby   ucieczki   ze   swego 
pokoju — umieścił ten kołek na pewien czas w klamrze. Jedną 

nogę postawił na kamieniu leżącym w kącie, drugą na kołku. 
Jedną ręką chwycił za gzyms drzwi gajowego, drugą za gzyms 

okalający taras i w ten sposób Fryderyk Larsan przepadł... bez 
trudu, ponieważ jest on bardzo zręczny, a tego wieczoru nie był 

uśpiony  żadnym  narkotykiem,  jak  nam  to  usiłował  wmówić. 
Jedliśmy  z  nim  obiad,  panie  przewodniczący,  i  przy  deserze 

Fryderyk Larsan udał, że zapada w sen narkotyczny. Było mu 
to potrzebne po to, aby następnego dnia nikt nie zwrócił uwagi 

na fakt, że Józef Rouletabille, jedząc obiad z Larsanem, został 
uśpiony   narkotykiem!   Skoro   znaleźliśmy   się   w   tej   samej 

sytuacji, podejrzenia nie mogły go już dotyczyć i kierowały się 
gdzie indziej. Tymczasem mnie, panie przewodniczący, pięknie 

i dokładnie uśpił sam Larsan! Gdybym nie był znalazł się w tym 
godnym   pożałowania   stanie,   Larsan   nigdy   nie   wszedłby   do 

pokoju panny Stangerson i nie wydarzyłoby się nieszczęście!...

Robert   Darzac   nie   mógł   powstrzymać   głębokiego 

westchnienia.

—  Rozumie pan — dodał Rouletabille — że śpiąc tak blisko 

niego, ogromnie go krępowałem tej nocy! Larsan wiedział lub 

background image

przypuszczał, że będę czuwał! Oczywiście ani przez sekundę nie 
sądził, że go podejrzewam! Mogłem go jednak nakryć w chwili, 

kiedy   przechodził   ze   swego   pokoju   do   buduaru   panny 
Stangerson. Tej nocy czekał, aż zasnę, licząc, że mój przyjaciel 

Sinclair  zajmie  się cuceniem mnie w moim pokoju. Dopiero 
wówczas   wyszedł   od   siebie.   W   dziesięć   minut   później 

usłyszałem krzyk śmiertelnie rannej panny Stangerson!

—  Co skierowało  podejrzenie  świadka  na osobę  Fryderyka 

Larsana? — zapytał przewodniczący.

—   Wskazało   mi   go   właściwe   podejście   do   sprawy,   panie 

przewodniczący,   więc   zwróciłem   na   niego   specjalną   uwagę. 
Jest   on   jednak   straszliwie   sprytny,   a   ja   nie   przewidziałem 

środka nasennego. Tak, wskazało mi go właściwe podejście do 
sprawy! Potrzebowałem jeszcze dowodu, chciałem zobaczyć to, 

co już zrozumiałem.

—  Co   świadek   rozumie   przez   „właściwe   podejście   do 

sprawy"?

— O, panie przewodniczący! Każda sprawa ma swoją dobrą i 

złą   stronę.   Rozwiązać   ją   można   tylko   opierając   się   na   tej 
dobrej. To jest ta, która nigdy nie zawiedzie, cokolwiek by się 

zrobiło.   Następnego   dnia   po   tajemniczych   wypadkach   w 
galerii, gdy czułem się jak ostatni głupiec, który nie umie my-

śleć i nie wie, od czego zacząć — w momencie gdy schylałem się 
nad każdym widocznym śladem, ocknąłem się nagle i odkryłem 

właściwe   podejście   do   sprawy.   Zrozumiałem,   że   zbrodniarz, 
któregośmy ścigali, tym razem nie mógł uciec z galerii ani „nor-

malnie" ani „anormalnie". Właśnie wtedy, zakreślając w moim 
umyśle   koło,   zamknąłem   w   nim   całą   zagadkę.   Wokół   niej 

wypisałem płonącymi literami: ponieważ zbrodniarz nie mógł 
wyjść poza ten krąg — musi być wewnątrz niego. Logika kazała 

mi przypuszczać, że zbrodniarzem jest ktoś z nas: ojciec Jakub, 
pan Stangerson, Fryderyk Larsan albo ja sam! A więc razem ze 

zbrodniarzem   pięć   osób.   Ale   wewnątrz   zakreślonego   przeze 
mnie koła, to znaczy w galerii „materialnie" było tylko cztery 

osoby. Wiedziałem  już, że  piąta  nie  mogła stamtąd  uciec!  A 
więc,   powiedziałem   sobie,   między   tymi   czterema   jest   jedna 

osoba   o   dwóch   twarzach   —  własnej   i   mordercy.   Dlaczego 

background image

dotychczas tego nie zauważyłem? Po prostu dlatego, że sam nie 
spostrzegłem  tej podwójnej gry. Za kim wśród tych czterech 

osób objętych moim kołem ukrywał się zbrodniarz, tak że go 
jeszcze nie zdemaskowałem? Na pewno nie za osobami, które 

widziałem   równocześnie   z   nim.   Jednocześnie   w   galerii 
widziałem   kolejno:   zbrodniarza   i   pana   Stangersona,   ojca 

Jakuba   i   zbrodniarza,   wreszcie   siebie   i   zbrodniarza.   Zbrod-
niarzem   nie   mógł   więc   być   ani   pan   Stangerson,   ani   ojciec 

Jakub,   ani   ja.   Gdybym   ja   był   zbrodniarzem,   wiedziałbym   o 
tym, prawda, panie przewodniczący?  Zastanowiłem  się więc, 

czy jednocześnie widziałem zbrodniarza i Fryderyka Larsana? 
Nie! Upłynęły dwie sekundy, w czasie których nie widziałem 

uciekiniera.   Ten   bowiem   o   dwie   sekundy   wcześniej   niż   pan 
Stangerson, ojciec Jakub i ja dopadł skrzyżowania galerii. Otóż 

właśnie ta krótka chwila wystarczyła Larsanowi, by wpaść do 
bocznej galerii, jednym ruchem ręki ściągnąć sztuczną brodę, 

odwrócić się i wpaść na nas, jakby w pościgu za zbrodniarzem. 
Nie takie sztuki potrafi robić Ballmeyer! Dla niego to była tylko 

zabawa   polegająca   na   tym,   by   raz   pokazać   się   pannie 
Stangerson z rudą brodą, a innym razem zawiadowcy stacji z 

przyklejoną   ciemną   brodą,   upodabniającą   go   do   Roberta 
Darzaka,   człowieka,   któremu   zaprzysiągł   zemstę.   Tak,   to 

właśnie  było  właściwe  podejście  do sprawy.  Ukazało  mi ono 
dwie osoby lub raczej dwa oblicza tej samej osoby. Dwa oblicza, 

których nigdy nie widziałem jednocześnie; Fryderyka Larsana i 
nieznajomego, którego śledziłem. Te dwie twarze należały do 

jednej,   tajemniczej   i   groźnej   istoty,   której   szukałem:   do 
mordercy! Przyznaję, że to odkrycie mną wstrząsnęło! Starałem 

się jak najszybciej wrócić do równowagi, zająć się namacalnymi 
śladami,   śladami   zewnętrznymi,   które   dotąd   wprowadzały 

mnie   tylko   w   błąd   zamiast   w   zakreślony   przeze   mnie   krąg. 
Jakież   to   namacalne   fakty   odwodziły   mnie   owej   nocy   od 

ostatecznego posądzenia Fryderyka Larsana?

Po   pierwsze:   kiedy   zobaczyłem   nieznajomego   w   pokoju 

panny  Stangerson,  pobiegłem  do  pokoju Fryderyka  Larsana, 
gdzie zastałem go śpiącego.

Po drugie: drabina przy oknie.

background image

Po trzecie: zgodnie z moim poleceniem Fryderyk Larsan stał 

na końcu galerii bocznej, kiedy uprzedziłem go, że wtargnę do 

pokoju panny Stangerson, aby schwytać zbrodniarza. Gdy po 
chwili znalazłem się w jej pokoju, zastałem tam znów nieznajo-

mego.

Pierwsze   spostrzeżenie   zupełnie   mnie   nie   zdziwiło.   Być 

może, że w czasie, kiedy schodziłem z drabiny po raz pierwszy, 
nieznajomy zrealizował już swoje zamierzenie. Podczas gdy ja 

wracałem   do   zamku,   on   również   wrócił   do   swego   pokoju, 
szybko się rozebrał i gdy zapukałem do drzwi, zobaczyłem je-

dynie zaspaną twarz Fryderyka Larsana...

Drugi   ślad:   drabina.   Nie   sprawiła   mi   także   większego 

kłopotu.   Oczywiście,   jeśli   Larsan   był   zbrodniarzem,   nie 
potrzebował   wspinać   się   po   drabinie,   by   wejść   do   zamku. 

Mieszkał przecież obok mnie. Ale drabina miała sugerować, że 
zbrodniarz   przyszedł   z   zewnątrz.   O   to   właśnie   chodziło 

Larsanowi, ponieważ w zamku nie było Roberta Darzac! Zre-
sztą, w wypadku niepomyślnego obrotu sprawy drabina mogła 

ułatwić Larsanowi ucieczkę.

Ale trzeci fakt zbił mnie zupełnie z tropu. Ustawiając Larsana 

na   końcu   bocznej   galerii,   nie   mogłem   przypuszczać,   że 
skorzysta   z   chwili,   gdy   pójdę   do   lewego   skrzydła   zamku   po 

pana Stangersona i ojca Jakuba — aby wrócić do pokoju panny 
Stangerson!   To   był   bardzo   niebezpieczny   krok!   Ryzykował 

wpadkę! Morderca wiedział o tym.... i ledwie zdołał umknąć... 
nie   zdążył   wrócić   na   swoje   miejsce,   jak   się   tego   na   pewno 

spodziewał.

Musiał   mieć   bardzo   ważną   przyczynę,   aby   wrócić   do   tego 

pokoju,   przyczynę,   którą   uświadomił   sobie   nagle,   po   moim 
odejściu.   Inaczej   nie   dawałby   mi   swego   rewolweru.   Gdy 

ustawiałem   ojca   Jakuba   w   galerii   prawej,   byłem   oczywiście 
przekonany, że Larsan trwa na posterunku przy końcu galerii 

bocznej. Ojciec Jakub, którego zresztą nie wtajemniczałem w 
żadne   szczegóły,   przechodząc   przez   skrzyżowanie   galerii   nie 

spojrzał nawet, czy Larsan jest na swoim miejscu, czy nie. Nie 
było w tym nic dziwnego: ojciec Jakub myślał tylko o tym, żeby 

szybko   wykonać   moje   polecenie.   Jaki   powód   mógł   zmusić 

background image

Larsana do powtórnych odwiedzin pokoju? Myślę, że chodziło 
tu o jakiś istotny dowód jego obecności w tym pokoju, dowód, 

który mógł go zdradzić. Musiał zostawić tam coś dla siebie waż-
nego. Ale co? I czy odnalazł to, czego szukał? Przypomniałem 

sobie   stojącą   na   podłodze   świecę   i   pochylonego   nad   nią 
człowieka.   Poprosiłem   sprzątającą   ten   pokój   panią   Bernier, 

żeby   przeszukała   go.   Właśnie   ona   znalazła   binokle.   Te   oto 
binokle, panie przewodniczący!

W tym momencie Rouletabille wyjął z paczuszki znane nam 

binokle.

—  Byłem   zaskoczony!   Nigdy   nie   widziałem   Larsana   w 

binoklach.   Jeśli   ich   nie   używał,   to   znaczy,   że   nie   były   mu 

potrzebne. Tym bardziej nie używałby ich w chwili, gdy musiał 
mieć zapewnioną swobodę ruchów. Co oznaczały te binokle? 

Nie, nie mieściły  się one w moim kole. Chyba że były prze-
znaczone   dla   dalekowidza   —   myśl   ta   przyszła   mi   nagle   do 

głowy!   Rzeczywiście,   nigdy   jeszcze   nie   widziałem   Larsana 
piszącego albo czytającego. Mógł więc być dalekowidzem! W 

Sûreté   potwierdzono,   że   jest   on   dalekowidzem,   znano   jego 
binokle!   Binokle   dalekowidza   znalezione   w   pokoju   panny 

Stangerson   po  tajemniczym   wydarzeniu   w  galerii   mogły   być 
groźnym   dowodem   rzeczowym,   obciążającym   Larsana.   To 

właśnie   tłumaczyło   jego   powrót   do   pokoju,   i   rzeczywiście 
Larsan-Ballmeyer był dalekowidzem, a te binokle, rozpoznane 

w   Sûreté,   należały   do   niego!   Teraz   już   pan   przewodniczący 
widzi   —   ciągnął   dalej   Rouletabille   —   na   czym   polega   mój 

system.   Nie   doszukuję   się   prawdy   w   zewnętrznych   śladach, 
żądam   tylko, aby  nie  przeczyły  prawdzie,  którą  wskazuje  mi 

właściwe podejście do sprawy. Aby upewnić się całkowicie co 
do   winy   Larsana   —   bo   Larsan-zbrodniarz   był   przypadkiem 

wyjątkowym,   wymagającym   wiarygodnego   potwierdzenia   — 
chciałem mimo wszystko zobaczyć jego twarz. Za to właśnie 

zostałem   ukarany!   Myślę,   że   była   to   kara   za   niedowierzanie 
własnemu   rozumowi,   któremu   powinienem   był   zaufać   od 

chwili wypadki w galerii. Panna Stangerson została powtórnie 
zraniona...

Rouletabille   zamilkł   i   począł   wycierać   nos.   Był   mocno 

background image

wzruszony.

—  Co   Larsan,   zdaniem   świadka,   robił   w   tym   pokoju?   — 

zapytał   przewodniczący.   —   Dlaczego   usiłował   dwukrotnie 
zamordować pannę Stangerson?

— Z miłości, panie przewodniczący!...
— Taka była, według pana, rzeczywista przyczyna?

—  Tak, to była przyczyna bezsporna i wystarczająca. Był w 

niej   szaleńczo   zakochany   i   z   tego   głównego   powodu,   oraz   z 

wielu innych, zdolny był do każdej zbrodni.

— Czy panna Stangerson wiedziała o tym?

— Tak, ale równocześnie nie wiedziała, że człowiekiem, który 

ją prześladuje,  jest właśnie   Fryderyk  Larsan.  W przeciwnym 

razie   Larsan   nie   zamieszkałby   w   zamku,   a   po   wypadku   w 
galerii   nie   wchodziłby   razem   z   nami   do   jej   pokoju.   Zresztą 

przypominam   sobie,   jak   stał   z   opuszczoną   głową   w   cieniu... 
Zapewne   wypatrywał   zgubionych   binokli.   Panna   Stangerson 

znosiła prześladowania i napaści Larsana, występującego pod 
nazwiskiem  i   w  przebraniu,  którego   nie   znamy.   Ona   jednak 

musiała wiedzieć...

—  A oskarżony Darzac? — zapytał przewodniczący — może 

oskarżonemu   panna   Stangerson   mówiła   coś   na   ten   temat? 
Dlaczegóż   by   miała   nikomu    o  tym   nie   mówić?   To   przecież 

mogło naprowadzić na ślad zbrodniarza, a oskarżonemu, jeśli 
jest   niewinny,   mogło   zaoszczędzić   przykrości   ławy   oskar-

żonych!

— Panna Stangerson nie mówiła mi nic — odrzekł Darzac.

—  Czy   to,   co   zeznaje   ów   młody   człowiek,   wydaje   się 

oskarżonemu prawdopodobne? — zapytał przewodniczący.

Robert Darzac powtórzył z uporem: 
— Panna Stangerson nic mi nie mówiła.

— A jak świadek tłumaczy fakt, że w noc zabójstwa gajowego 

morderca   odniósł   profesorowi   Stangersonowi   skradzione 

papiery?   —   to   pytanie   przewodniczący   skierował   do 
Rouletabille'a. — Jak świadek wytłumaczy wejście zbrodniarza 

do zamkniętego pokoju panny Stangerson?

— Myślę, że na to pytanie łatwo odpowiedzieć. Człowiek tego 

typu, co Larsan-Ballmeyer,  mógł bez  trudu sam dorobić lub 

background image

kazać   dorobić   potrzebne   klucze...   Co   się   tyczy   kradzieży 
dokumentów, sądzę, że w pierwszej chwili  Larsan w ogóle o 

nich nie myślał... Siedząc wszędzie pannę Stangerson, zdecydo-
wany nie dopuścić do jej małżeństwa z Robertem Darzakiem, 

towarzyszy im w odwiedzinach wielkich magazynów Louvre'u i 
tam   właśnie   zdobywa   woreczek   panny   Stangerson.   Nie 

wiadomo,   czy   panna   Matylda   zgubiła   go,   czy   też   pozwoliła 
sobie   ukraść.   W   woreczku   był   klucz   z   miedzianą   główką. 

Początkowo Larsan nie znał wartości tego klucza, ale poznał ją 
szybko   z   ogłoszenia,   jakie   właścicielka   zamieściła   w   gazecie. 

Napisał do niej na poste-restante. W liście prosił o spotkanie, 
dając   równocześnie   do   zrozumienia,   że   obecny   posiadacz 

woreczka jest tym samym, który od pewnego czasu prześladuje 
ją swoją miłością. Nie otrzymał odpowiedzi. Poszedł więc do 

urzędu pocztowego Nr 40 sprawdzić, czy list został odebrany. 
Był ucharakteryzowany na Roberta Darzaka. Zdecydowany na 

wszystko, byle tylko zdobyć pannę Stangerson, przygotował tę 
mistyfikację   po   to,   aby   w   razie   niepowodzenia   jego   planów, 

podejrzenie mogło paść na Roberta Darzaka. Powiedziałem: „w 
razie niepowodzenia jego planów", ale sądzę, że Larsan w tym 

momencie jeszcze nie myślał o zbrodni. W każdym razie nie 
zapomniał  o niczym, co by mogło skompromitować Darzaka w 

oczach   narzeczonej.   Larsan   jest   prawie   równego   wzrostu   z 
Robertem Darzakiem i nosi niemal ten sam rozmiar butów. W 

razie   potrzeby   mógł   bez   trudu   odrysować   ślad   jego   stopy   i 
według tego wzoru zamówić sobie pantofle, które potem nosił. 

Dla Larsana-Ballmeyera to igraszka.

A więc odpowiedzi na list nie było, nie doszło do spotkania, 

ale w kieszeni pozostał ukryty mały, drogocenny kluczyk. Skoro 
panna Stangerson nie przyszła do niego, postanowił pójść do 

niej. Plan miał ułożony od dawna. Znał rozkład Glandier i pa-
wilonu. Pewnego popołudnia, gdy panna Stangerson wyszła z 

ojcem   na   spacer,   a   ojca   Jakuba   również   nie   było   w   domu, 
Larsan dostał się do pawilonu przez okno w sieni. Przez chwilę 

był sam, miał więc pełną swobodę ruchów... Rozejrzał się po 
meblach... Jeden z nich, bardzo dziwny, w kształcie podobny 

do kasy pancernej, miał maleńki zamek... To go zaciekawiło! 

background image

Nosił   przy   sobie   skradziony   kluczyk,   pomyślał   więc   o   nim. 
Spróbował   go   przekręcić   —   drzwi   otworzyły   się...   Papiery! 

Musiały być bardzo cenne, jeśli zamknięto je w tym dziwnym 
schowku i tak się troszczono o kluczyk od niego. Te papiery 

mogły się przydać... jakiś szantaż... tak, mogły one pomóc w 
jego   miłosnych   planach.   Zapakował   je   szybko   i   złożył   w 

umywalni.   Między   wyprawą   do   pawilonu   a   morderstwem 
gajowego   Larsan   znalazł   czas,   aby   je   przejrzeć.   Co   z   nimi 

zrobić? — zapytał sam siebie. Mogły go tylko skompromitować. 
Ostatniej nocy przeniósł je do zamku. Może żywił nadzieję, że 

zwracając papiery, stanowiące dorobek dwudziestu lat pracy, 
otrzyma od panny Stangerson coś w zamian? W takim mózgu 

lęgnąć się mogła każda myśl. W każdym razie faktem jest, że 
przeniósł papiery. Uwolnił się od nich!

Rouletabille zakaszlał. Był wyraźnie zakłopotany. Widocznie 

obawiał   się,   aby   w   tym   fragmencie   swych   wyjaśnień   nie 

ujawnić   przypadkiem   prawdziwych   powodów   okrutnego 
postępowania   Larsana   w   stosunku   do   panny   Stangerson. 

Przeprowadzony przez niego dowód był z pewnością za mało 
przekonywający,   na   co   pan   Racoux   niewątpliwie   zwróciłby 

uwagę, gdyby nie przebiegły jak małpa Rouletabille.

—  A  teraz   przejdźmy  do  wytłumaczenia   tajemnicy   Żółtego 

Pokoju! — zawołał.

Na sali rozległ się hałas przesuwanych krzeseł. Przepychano 

się   nawzajem,   nawoływano   energicznie:   —   Cicho!   Cisza!   — 
Zainteresowanie doszło do szczytu.

—  Wydaje   mi   się   —   rzekł   przewodniczący   —   że   według 

hipotezy   świadka,   tajemnica   Żółtego   Pokoju   została   w   pełni 

wyjaśniona.   Wytłumaczył   nam   ją   również   sam   Fryderyk 
Larsan, fałszując tylko osoby i podstawiając Roberta Darzaka 

na swoje miejsce. To jasne, że drzwi Żółtego Pokoju otworzyły 
się w chwili, gdy pan Stangerson był sam, i że profesor pozwolił 

uciec   człowiekowi,   który   stamtąd   wyszedł.   Być  może  uczynił 
tak na prośbę córki, dla uniknięcia skandalu!

— Nie, panie przewodniczący — żywo zaprzeczył Rouletabille 

— zapomina pan, że panna Stangerson była nieprzytomna, a 

więc nie mogła o nic prosić, że w tym stanie nie mogła zamknąć 

background image

ponownie zamka ani zasuwy... Zapomina pan również, że pan 
Stangerson przysiągł na głowę swej umierającej córki, że drzwi 

nie były otwierane!

— Ależ to jedyna możliwość wytłumaczenia tej historii! Żółty 

Pokój   był   zamknięty   niczym   kasa   pancerna.   Posługując   się 
pana określeniem, zbrodniarz nie mógł wydostać się z niego 

ani w „normalny" ani w „nienormalny" sposób. Po wejściu do 
pokoju nie znaleziono w nim nikogo. Musiał więc uciec!

— Niekoniecznie, panie przewodniczący!
— Jak to? 

— Nie musiał uciekać, bo go już tam nie było!
Na sali znów powstała wrzawa.

— Jak to nie było?
—  Oczywiście, że nie! Nie mógł tam być, więc go nie było. 

Chodzi tylko, panie przewodniczący,   o  właściwe podejście do 
sprawy!

—  A   ślady,   które   tam   zostawił?   —   zaprotestował 

przewodniczący.

—  Oto   właśnie   niewłaściwe   podejście   do   sprawy!...   Panie 

przewodniczący,   jeżeli   podejść   do   tej   zagadki   od   właściwej 

strony, okaże się, że od chwili gdy panna Stangerson zamknęła 
się w swoim pokoju, aż do chwili wyważenia drzwi, ucieczka 

zbrodniarza z Żółtego Pokoju była niemożliwa. Nie znaleziono 
go   tam,   ponieważ   od   momentu   zamknięcia   do   momentu 

otwarcia drzwi zbrodniarza w pokoju nie było!

— A ślady?

—  Ach!   Siady   to   znów   tylko   zewnętrzne   znamiona,   dzięki 

którym popełnia się tyle pomyłek sądowych. Powtarzam: przy 

rozumowaniu   nie   można   opierać   się   wyłącznie   na   nich. 
Najpierw   trzeba   pomyśleć,   a   dopiero   później   sprawdzić,   czy 

zewnętrzne   ślady   mogą   wejść   w   krąg   rozumowania...   Zato-
czyłem   niewielki   krąg   niezaprzeczalnej   prawdy    i  twierdzę: 

zbrodniarza w Żółtym Pokoju nie było! Dlaczego sądziliśmy, że 
tam był? Ponieważ zostały ślady jego pobytu. Ależ on mógł tam 

być wcześniej. 

Rozum podpowiada mi nawet, że musiał tam być wcześniej! 

Zbadajmy   ślady,   porównajmy   z   tym,   co   już   wiemy,   a 

background image

zobaczymy,   czy   potwierdzą   one   fakt,   że   zbrodniarz   był   w 
Żółtym Pokoju wcześniej: zanim panna Stangerson zamknęła 

się   w   nim   samotnie.   Po   przeczytaniu   artykułu   w   ,,Matin"   i 
rozmowie z sędzią śledczym w pociągu z Paryża do Epinay-Sur- 

-Orge, doszedłem do wniosku, że Żółty Pokój był zamknięty z 
matematyczną dokładnością. Wobec tego zbrodniarz musiał go 

opuścić   przed   północą:    o  północy   weszła   tam   panna 
Stangerson.   Znalezione   dowody   rzeczowe   zdecydowanie 

przeczyły   memu   rozumowaniu.   Panna   Stangerson   sama   nie 
próbowała   pozbawić   się   życia,   zresztą   ślady   dowodziły,   że 

samobójstwo   było   wykluczone.   Twierdzę,   że   zbrodniarz   był 
wcześniej.   Jakim   więc   sposobem   panna   Stangerson   mogła 

zostać napadnięta później? A może jej się tylko wydawało, że 
została napadnięta później? Wydało mi się słuszne rozłożyć tę 

sprawę na dwa etapy, oddzielone od siebie kilkoma godzinami: 
pierwszy,   kiedy   rzeczywiście   usiłowano   zamordować   pannę 

Stangerson,   co  zresztą   ona   ukryła   przed   wszystkimi;  i   drugi 
etap, w czasie którego przeżyła straszny koszmar senny, ci zaś, 

co   byli   w   laboratorium,   sądzili,   że   właśnie   ją   mordowano. 
Wówczas jeszcze nie byłem w Żółtym Pokoju. Jakie obrażenia 

odniosła panna Stangerson? Stwierdzono ślady palców na szyi i 
straszną ranę na skroni. Siady na szyi nie sprawiły mi kłopotu: 

mogły powstać wcześniej, a panna Stangerson tylko zręcznie 
ukryła je pod kołnierzem, zarzutką, wszystko jedno pod czym. 

W chwili gdy zdecydowałem się podzielić sprawę na dwa etapy, 
musiałem   założyć,   że   panna   Stangerson   ukryła   wszystkie 

wypadki, jakie rozegrały się w pierwszym etapie. Musiała mieć 
po temu bardzo ważny powód. Nawet ojcu nic nie powiedziała. 

Sędziemu   śledczemu   musiała   oczywiście   opowiedzieć   o 
napadzie tak, jak by miał on miejsce w nocy, to znaczy w czasie 

drugiego etapu. Była do tego zmuszona, w przeciwnym razie 
ojciec   zadałby   jej   pytanie:   „Dlaczego   to   ukrywałaś?"   Co 

oznaczało milczenie po pierwszym napadzie?

A więc ukryła rany na szyi. Pozostała jednak straszna rana na 

skroni.   Tego   już   nie   mogłem   zrozumieć.   Zwłaszcza   gdy   się 
dowiedziałem, że znaleziono w pokoju kość baranią, narzędzie 

zbrodni. Panna Stangerson nie mogła ukrywać, że ją zraniono. 

background image

Tymczasem rana musiała powstać w czasie pierwszego etapu, 
ponieważ   wymagała   obecności   zbrodniarza.   Wyobraziłem 

sobie,   że   rana   była   dużo   mniejsza,   niż   mówiono.   Ale   tutaj 
pomyliłem   się.   Myślałem   po   prostu,   że   panna   Stangerson 

ukryła ją pod nisko zaczesanymi włosami. Jeśli chodzi   o ślad 
dłoni,   odbity   na   murze   przez   ranionego   zbrodniarza,   to 

oczywiście   powstał   on   wcześniej.   Zbrodniarz   został   zraniony 
przez   pannę   Stangerson   w   czasie   pierwszego   etapu,   gdy   był 

jeszcze   w   pokoju.   Wszystkie   ślady   pobytu   zbrodniarza 
pochodzą również z pierwszego etapu: kość barania, czarne śla-

dy stóp, beret, chustka, krew na ścianie, drzwiach i podłodze... 
Oczywiście   zostały   tam   jeszcze,   bo   panna   Stangerson  nie 

chciała, aby się ktoś o tym dowiedział, a sama nie zdążyła ich 
sprzątnąć.   To   mnie   naprowadziło   na   myśl,   że   między 

pierwszym  i   drugim   etapem   upłynęło   niewiele   czasu.   Gdyby 
między pierwszym a drugim etapem mogła wejść na chwilę do 

pokoju, byłaby niewątpliwie schowała dowody rzeczowe leżące 
na podłodze: kość baranią, beret i chustkę. Ale nawet tego nie 

próbowała: ojciec był cały czas razem z nią w laboratorium. W 
pokoju znalazła się dopiero o północy. Ktoś jednak tam był o 

godzinie   dziesiątej:   ojciec   Jakub   każdego   wieczoru   zamykał 
okiennice i zapalał lampkę. Panna Stangerson przygnębiona i 

zajęta pracą w laboratorium zapomniała na pewno, że ojciec 
Jakub tego wieczoru wejdzie jak co dzień do jej pokoju. Nieo-

mal w ostatniej chwili poprosiła, aby się nie fatygował! Żeby 
tam nie wchodził! Tak twierdził artykuł w „Matin". Mimo próśb 

ojciec Jakub wszedł do Żółtego Pokoju, ale było już ciemno i 
nic   nie   zauważył.   Panna   Stangerson   musiała   przeżyć   wtedy 

straszliwe dwie minuty. Myślę jednak, że w pełni nie zdawała 
sobie sprawy, jak wiele śladów zostawił zbrodniarz. Zapewne 

znalazła tylko czas, aby zasłonić sobie szyję i wyjść z pokoju. 
Gdyby   wiedziała,   że   na   podłodze   pozostały   kość,   beret   i 

chustka,   byłaby   je   sprzątnęła  nawet   o  północy.   Ale   nie   zau-
ważyła nic. Rozebrała się i położyła przy słabym świetle lampki 

nocnej.   Była   zmęczona   wrażeniami    i  strachem,   który   nie 
opuszczał jej w tym pokoju.

Teraz musiałem  przejść do drugiego etapu, który  trwał od 

background image

chwili, gdy panna Stangerson znalazła się sama w pokoju, aż do 
momentu, w którym okazało się, że nie ma w nim zbrodniarza. 

Do   swego   rozumowania   musiałem   już   wprowadzić   dowody 
rzeczowe. Należało je jednak najpierw ustalić. Strzały padły w 

drugim etapie. Usłyszano wołanie: „Na pomoc! Morderca!" Kto 
mógł   mi   wskazać   właściwą   drogę   i   podpowiedzieć   trafne 

podejście   do   sprawy?   Krzyk   w   pokoju,   w   którym   nie   było 
zbrodniarza, mógł być wywołany po prostu sennym przywidze-

niem.   Ale   słychać   było   jeszcze   hałas   przewracanych   mebli... 
Wyobraźmy sobie... muszę wyobrazić sobie taką scenę: panna 

Stangerson   śpi.   We   śnie   dręczy   ją   straszne   popołudniowe 
wydarzenie... Koszmar senny staje się coraz wyrazistszy... widzi 

zbliżającego się do niej zbrodniarza... Krzyczy więc: „Morderca! 
Na pomoc!" Ręka machinalnie szuka rewolweru na stoliku, to 

znaczy tam, gdzie panna Stangerson położyła go przed snem. 
Szukając   rewolweru   popycha   stolik   tak   mocno,   że   go 

przewraca.   Rewolwer   uderza   o   podłogę,   pada   strzał,   kula 
grzęźnie w suficie. Od pierwszej chwili kula w suficie wydawała 

mi   się   przypadkiem.   Właśnie   ona   nasunęła   mi   możliwość 
wypadku,   zgadzała   się   z   hipotezą   snu    i  była   jednym   z 

pierwszych dowodów, potwierdzających moje przypuszczenie, 
że   napad   miał   miejsce   wcześniej,   tylko   panna   Stangerson 

ukryła   go   dzięki   swemu   silnemu   charakterowi.   Koszmarny 
sen... strzał... Panna Stangerson budzi się przerażona, próbuje 

wstać,   ale   pada   na   ziemię   przewracając   sprzęty   i   woła 
zdławionym głosem: „Morderca! Na pomoc!" Mówiono, że w 

nocy, czyli w drugiej fazie padły dwa strzały. Według mnie, to 
znaczy według mojej tezy — były dwa. Dwa strzały, ale jeden 

strzał   w   pierwszym   etapie,   następny   zaś   w   drugim. 
Wcześniejszy   ranił   zbrodniarza,   późniejszy   zaś   był 

następstwem   koszmarnego   snu.   Skąd   pewność,   że   w   nocy 
padły   dwa   strzały?   Słyszano   je   przecież   pośród   hałasu 

przewracanych   mebli.   W   czasie   przesłuchiwania   pan 
Stangerson   mówił   o   pierwszym,   wcześniejszym,   głuchym 

strzale   i   drugim,   późniejszym,   głośnym.   Może   za   ów   głuchy 
strzał wzięto upadek nocnego stolika z marmurowym blatem? 

To tłumaczenie wydaje się prawdziwe.

background image

Utwierdziłem się w tym, gdy Bernier i jego żona zeznali, że 

chociaż byli bardzo blisko pawilonu, słyszeli tylko jeden strzał. 

Zeznali tak sędziemu śledczemu. Tak więc, gdy po raz pierwszy 
wchodziłem do Żółtego Pokoju, miałem już prawie odtworzone 

obie fazy dramatu. Nie mieściła się tylko w moim rozumowaniu 
poważna   rana   na   skroni.   Nie   mogła   być   ona   zadana   przez 

zbrodniarza baranią kością w czasie pierwszej fazy. Była zbyt 
poważna   na   to,   żeby   panna   Stangerson   mogła   ją   ukryć   pod 

włosami, tym bardziej że niczym ich nie przewiązywała. Rana 
musiała więc powstać w ciągu nocy. Rozwiązania tej zagadki 

szukałem w Żółtym Pokoju — i Żółty Pokój dał mi na nią odpo-
wiedź.

Rouletabille   wydobył   znów   ze   swej   paczuszki   złożony   na 

cztery   części   kawałek   białego   papieru.   Wyjął   z   niego   jakiś 

niewidoczny   przedmiot,   ujął   w   dwa   palce   i   podając 
przewodniczącemu powiedział:

—  Oto,   panie   przewodniczący,   włos.   Jasny   włos   umazany 

krwią.   Włos   panny   Stangerson...   Był   przylepiony   do   rogu 

przewróconego w nocy marmurowego blatu stolika. Cały ten 
róg   był   zakrwawiony.   Nieduży   czerwony   skrawek,   ale   jakże 

wiele   znaczący!   Upewnił   mnie   on,   że   panna   Stangerson 
zrywając się z przerażeniem z łóżka, całą siłą uderzyła głową o 

róg   marmurowego   blatu,   raniąc   się   w   skroń.   Jeden   włos 
przykleił  się do niego.  Lekarze   orzekli, że  panna Stangerson 

została   uderzona narzędziem   tłukącym.   Ponieważ   znaleziono 
baranią kość, sędzia śledczy uznał ją natychmiast za przyczynę 

rany.   Tymczasem   róg   stolika   może   być   także   narzędziem 
tłukącym, o czym nie pomyśleli ani lekarze, ani sędzia śledczy. 

I ja mógłbym przeoczyć tę możliwość, gdyby nie moja metoda...

Na   sali   znów   rozległy   się   oklaski,   ale   ucichły   szybko, 

ponieważ Rouletabille ciągnął dalej:

—  Pozostawało   mi   dowiedzieć   się   tylko   (poza   nazwiskiem 

zbrodniarza   —   odkryłem   je   w   kilka   dni   później),   o   której 
godzinie   rozegrała   się   pierwsza   faza   dramatu.   Dowiedziałem 

się tego z zeznań panny Stangerson, chociaż były one celowo 
zagmatwane,   aby   zmylić   sędziego   śledczego   i   pana 

Stangersona.   Panna   Stangerson   podawała   dokładny   rozkład 

background image

zajęć owego dnia. Przyjęliśmy wówczas, że zbrodniarz dostał 
się  do  pawilonu  między  godziną  piątą   a szóstą.  Załóżmy,  że 

profesor z córką wrócili do pracy  o szóstej piętnaście. Należało 
więc   szukać   między   piątą   a   szóstą   piętnaście.   Ale   o   piątej 

profesor   towarzyszył   córce.   Dramat   mógł   się   rozegrać   tylko 
wtedy, kiedy była ona sama. Trzeba więc było w tym krótkim 

odcinku czasu znaleźć taki moment. Znajduję go w protokole z 
przesłuchania panny Stangerson. Zanotowano tam, że profesor 

z córką wrócili do laboratorium około szóstej. Pan Stangerson 
powiedział   przecież:   „W   tej   chwili   spostrzegł   mnie   gajowy   i 

zatrzymał   na   moment".   Tak   więc   profesor   rozmawiał   z 
gajowym   o   wyrębie   drzewa,   a   panna   Stangerson   wróciła   do 

laboratorium   sama.   Wynika   to   z   oświadczenia   pana 
Stangersona: „Rozstałem się z gajowym i podążyłem za córką. 

Zastałem ją już przy pracy".

A   zatem   dramat   rozegrał   się   właśnie   w   ciągu   tych   kilku 

minut. To nie ulega wątpliwości. Wyobrażam sobie dokładnie 
tę scenę: panna Stangerson wraca do pawilonu i wchodzi do 

swego   pokoju,   aby   zostawić   kapelusz.   W   tym   momencie 
spostrzega   bandytę   —   swojego   prześladowcę.   Był   on   już   od 

dłuższego czasu w pawilonie. Zapewne całą sprawę ułożył tak, 
aby rozegrała się w nocy. Zdjął więc krępujące go obuwie ojca 

Jakuba,  jak   to  już  wyjaśniłem  sędziemu  śledczemu,  dokonał 
kradzieży papierów, o czym wspomniałem przed chwilą, i kiedy 

ojciec   Jakub   zabrał   się   do   mycia   podłogi   w   sieni    i 
laboratorium, wśliznął się pod łóżko... Czas mu się dłużył... Po 

odejściu   ojca   Jakuba   wyszedł   z   ukrycia,   pokręcił   się   po 
laboratorium, zajrzał do sieni, rzucił okiem na ogród. Wtedy 

właśnie wśród szarzejącego zmierzchu dnia zobaczył samotnie 
nadchodzącą pannę Stangerson. Nigdy nie odważyłby się na-

paść na nią o tej porze, gdyby się nie upewnił, że jest sama. 
Widocznie pan Stangerson zatrzymał się z gajowym na zakręcie 

ścieżki, gdzie rośnie kępa drzew, zasłaniająca ich przed oczami 
nędznika. Plan był gotów. Sam na sam z panną Stangerson, w 

pustym   pawilonie,   czuł   się   bezpieczniej   niż   w   nocy,   gdy   na 
strychu spał ojciec Jakub. Okno w sieni zamknął. To tłumaczy 

fakt, że ani profesor, ani gajowy nie słyszeli strzału. Następnie 

background image

bandyta   wrócił   do   Żółtego   Pokoju,   gdzie   po   chwili   weszła 
również   panna   Stangerson.   Teraz   wypadki   potoczyły   się   już 

błyskawicznie.   Panna   Stangerson   krzyknęła   lub   chciała 
krzyknąć,   kiedy   mężczyzna   chwycił   ją   za   gardło.   Być   może 

udusiłby   ją...   Ale   w   ostatniej   chwili   ręka   panny   Stangerson 
trafiła do szufladki nocnego stolika, gdzie ukryty był rewolwer: 

na   wszelki   wypadek,   w   obawie   przed   pogróżkami   tego 
człowieka. W chwili gdy zbrodniarz zamierzył się już nad jej 

głową baranią kością — padł strzał. Kula raniła napastnika w 
rękę: narzędzie mordu wypadło. Kość barania, umazana krwią 

bandyty, potoczyła się po podłodze. Zbrodniarz zachwiał się. 
Opierając się o ścianę  odbił na niej czerwony ślad dłoni, po 

czym   uciekł   w   obawie   przed   następnym   strzałem...   Panna 
Stangerson   widziała,   jak   przebiegł   przez   laboratorium... 

Później   nasłuchiwała   w   sieni   —   długo   nie   wyskakiwał   przez 
okno... Kiedy wyskoczył, pobiegła za nim i zamknęła okno. Czy 

ojciec jej był świadkiem  tej całej historii? Czy słyszał strzał? 
Teraz,   gdy   niebezpieczeństwo   już   minęło,   niepokoiła   się   o 

ojca... Obdarzona niezwykłą siłą woli, postanowiła ukryć przed 
nim   wszystko,   jeśli   wystarczy   jej   na   to   czasu...   Gdy   pan 

Stangerson wrócił do laboratorium, zastał córkę pochyloną już 
nad   biurkiem,   przy   pracy.   Drzwi   do   Żółtego   Pokoju   były 

zamknięte! 

Teraz Rouletabille zwrócił się do Roberta Darzaka.

— Zna pan prawdę! — zawołał. — Niech pan zaprzeczy, jeśli 

sprawy miały się inaczej.

— Nic nie wiem — odpowiedział Robert Darzac.
—  Jest pan bohaterem! — rzekł Rouletabille, krzyżując ręce 

na   piersiach.   —   Ale   gdyby   panna   Stangerson   była   zdolna 
zrozumieć,   o   co   pana   oskarżają,   zwolniłaby   pana   z   danego 

słowa, na pewno prosiłaby, żeby opowiedział pan wszystko, co 
ona wyjawiła panu. Sama przy szłaby pana bronić!

Robert   Darzac   nie   poruszył   się,   nie   powiedział   ani   słowa. 

Popatrzył tylko ze smutkiem na Rouletabille'a.

—  Ponieważ   nie   ma   tu   panny   Stangerson   —   powiedział 

dziennikarz — ja muszę ją zastąpić. Niech mi pan wierzy, że 

najlepszym   sposobem   uratowania   panny   Stangerson   jest 

background image

uniewinnienie pana!

Burzą   oklasków   przyjęto   ostatnie   zdanie.   Przewodniczący 

nawet nie próbował uciszać entuzjazmu sali. Robert Darzac był 
uratowany!   Wystarczyło   spojrzeć  na  przysięgłych,   żeby   się  o 

tym przekonać! Zachowanie ich świadczyło o tym wymownie!

Wreszcie zabrał głos przewodniczący:

—  Jaka   tajemnica,   zdaniem   świadka,   zmuszała   pannę 

Stangerson   do   ukrywania   zamachu   na   jej   życie?   Dlaczego 

ukrywała zbrodniarza przed ojcem? 

— Tego nie wiem! — odrzekł Rouletabille. — To już nie moja 

sprawa.

Przewodniczący zwrócił się znowu do Roberta Darzaka:

—  Czy oskarżony w dalszym ciągu odmawia odpowiedzi na 

pytanie, co robił w czasie napadów na pannę Stangerson?

— Nie mam nic do dodania, panie przewodniczący...
Przewodniczący   zwrócił   z   kolei   pytające   spojrzenie   na 

Rouletabille'a.

—  Można  przypuszczać,   panie   przewodniczący,   że   wyjazdy 

Roberta   Darzaka   są   ściśle   związane   z   tajemnicą   panny 
Stangerson.   Dlatego   też   uważa   się   on   za   zobowiązanego   do 

milczenia.   Proszę   sobie   wyobrazić,   że   Larsan,   który   robił 
wszystko,   by   skierować   podejrzenie   na   Roberta   Darzaka, 

wyznaczał   mu   spotkania   w   tym   czasie,   na   kiedy   planował 
napad.   Miały   one   mieć   miejsce   w   podejrzanych   melinach   i 

dlatego   muszą   pozostać   w   tajemnicy.   Robert   Darzac   raczej 
pozwoli wydać na siebie wyrok, niż wyjawi cokolwiek, co ma 

związek z sekretem panny Stangerson. Larsan jest dostatecznie 
sprytny, by to wykorzystać.

Przewodniczący,   już   prawie   przekonany,   zapytał   jeszcze   z 

ciekawości:

— Co to może być za sekret?
—  Na to pytanie nie mogę, niestety, panu odpowiedzieć — 

odrzekł  Rouletabille   z  ukłonem  — ale  myślę, że   sąd  wie  już 
teraz dostatecznie dużo, by uwolnić Roberta Darzaka... Chyba, 

że Larsan wróci! Nie spodziewam się jednak tego! — dodał, wy-
buchając pogodnym śmiechem. Sala zawtórowała mu.

—  Jeszcze   jedno   pytanie   —  powiedział   przewodniczący.   — 

background image

Przyjmując   założenie   świadka,   można   zrozumieć,   dlaczego 
Larsan chciał skierować podejrzenie na Roberta Darzaka. Ale 

jaki mógł mieć cel, kierując je także na ojca Jakuba?

—  Cel   policjanta.   Aby   okazać   swoją   przebiegłość,   niszczył 

dowody, które sam uprzednio przygotował. To bardzo proste. 
Trick ten służył mu często do odwracania podejrzeń od samego 

siebie. Uniewinniał jednego, by natychmiast oskarżyć drugiego. 
Taka sprawę jak ta musiały poprzedzić długie przygotowania. 

Zapewniam   pana,   że   Larsan   przestudiował   wszystkie 
możliwości   i   poznał   wszystkich   zainteresowanych.   Jeśli   chce 

pan wiedzieć, jak dalece był zorientowany, powiem panu, że 
przez   pewien   czas   był   nawet   pośrednikiem   między 

laboratorium   Sûreté   a   profesorem   Stangersonem,   któremu 
powierzono   pewne   doświadczenia.   Przed   pierwszym   za-

machem   dwukrotnie   był   w   pawilonie.   Był   tak   ucha- 
rakteryzowany, że ojciec Jakub go nie poznał. Larsan znalazł 

wtedy okazję, by skraść parę starych sabotów ojca Jakuba i jego 
zużyty   beret,   zwinięte   razem   w   chustkę   i   przeznaczone   dla 

jednego z przyjaciół ojca Jakuba, węglarza, mieszkającego przy 
drodze do Epinay.

Po napadzie ojciec Jakub poznał te przedmioty, nie wyjawił 

jednak   tego   natychmiast.   Były   one   zbyt   kompromitujące   — 

dlatego   był   taki   zmiesza-   ny,   gdy   rozmawialiśmy   z   nim. 
Wszystko jest jasne jak słońce — sam Larsan przyznałby mi 

rację.   Zrobiłby   to   zapewne   z   przyjemnością,   bo   chociaż   to 
bandyta, w co nikt już chyba nie wątpi, w swoim fachu jest 

artystą.   To   jego   stara   metoda.   W   sprawie   „Powszechnego 
kredytu”   i   „Złotych   sztabek   w   mennicy"   postąpił   tak   samo. 

Należałoby   zrewidować   wyroki   w   tych   sprawach,   panie 
przewodniczący,   bo   odkąd   Ballmeyer-Larsan   pracował   w 

Sûreté, skazano kilku niewinnych ludzi.

 

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Który dowodzi, że nie zawsze myśli się o wszystkim

Wielkie   poruszenie,   hałas,   brawa.   Mecenas   Henri-Robert 

stawia   wniosek,   aby   sprawę   odroczyć   do   następnego 
posiedzenia   dla   podjęcia   decyzji;   wniosek   adwokata   popiera 

prokurator.   Sprawa   zostaje   odroczona.   Następnego   dnia 
Robert Darzac zostaje zwolniony tymczasowo, a sprawa ojca 

Mateusza   w   pełni   umorzona.   Poszukiwania   Larsana   nie   od-
niosły   rezultatu.   Robert   Darzac   został   wreszcie   w   pełni 

zrehabilitowany,   zwolniony   od   posądzenia    i  grożącej   mu 
odpowiedzialności.   Po   wizycie   u   panny   Stangerson   odzyskał 

nadzieję, że dzięki starannej opiece dojdzie ona z powrotem do 
zdrowia psychicznego.

Tymczasem   bohaterem   dnia   był   Rouletabille.   Kiedy 

opuszczał Pałac Sprawiedliwości, tłum niósł go w triumfalnym 

pochodzie. Wszystkie gazety świata publikowały jego zeznania i 
fotografię. Mały reporter, który przeprowadził tyle wywiadów z 

innymi   ludźmi,   teraz   udzielał   ich   sam   i   był   sławny.   Muszą 
jednak   stwierdzić,   że   nie   przewróciło   mu   to   w   głowie.   Po 

wesołym obiedzie „Pod psem-palaczem" wyjechaliśmy razem z 
Wersalu. W pociągu zacząłem zadawać przyjacielowi pytania, 

które cisnęły mi się na wargi już w czasie posiłku. Wtedy jed-
nak   powstrzymywałem   się,   wiedząc,   że   Rouletabille   nie   lubi 

pracować podczas jedzenia.

—  Mój drogi — zacząłem — sprawa Larsana jest niezwykła, 

godna twego wielkiego umysłu...

Przerwał, prosząc, abym wyrażał się prościej. Dodał, że byłby 

niepocieszony,  gdyby  tak  nieprzeciętna inteligencja  jak  moja 
wpadła w otchłań głupoty jedynie z racji uwielbienia dla niego.

—  A więc  przystępuję  do  rzeczy   —  kontynuowałem  trochę 

zmieszany — wszystko, co dotychczas usłyszałem, nie tłumaczy 

mi w ogóle, czemu wyjeżdżałeś do Ameryki. Jeśli cię dobrze 
zrozumiałem, to w chwili wyjazdu z Glandier, wiedziałeś  już 

wszystko   o   Fryderyku   Larsanie.   Wiedziałeś,   że   Larsan   jest 

background image

przestępcą, i nie miałeś wątpliwości co do jego zbrodniczych 
planów.

—  Doskonale! A ty? — odpowiedział Rouletabille pytaniem 

na pytanie. — Nie domyślałeś się niczego?

— Niczego.
— Nieprawdopodobne!

—  Ależ   mój   drogi,   ukrywałeś   tak   starannie   swoje 

przypuszczenia. Jak mogłem domyślić się czegoś... Czy kiedy 

przyjechałem   do   Glandier   z   rewolwerami   podejrzewałeś   już 
Larsana?

—  Tak.   Doszedłem   do   tego   rozmyślając   nad   tajemniczym 

wypadkiem   w   galerii.   Powrót   Larsana   do   pokoju   panny 

Stangerson   wyjaśniły   mi   dopiero   znalezione   binokle 
dalekowidza. Moje podejrzenia były tylko teoretyczne, a myśl o 

Larsanie jako o zbrodniarzu wydawała mi się tak straszna, że 
zanim ośmieliłem się posunąć dalej w rozumowaniu, szukałem 

potwierdzenia   w   dowodach   rzeczowych.   Przypuszczenie   to 
niepokoiło mnie jednak i często mówiłem ci  o detektywie  w 

sposób,   który   powinien   był   obudzić   twoją   czujność.   Nie 
mówiłem ci już, że „jest na dobrym tropie” lub „że się myli”. 

Twierdziłem   tylko,   że   jego   system   jest   nędzny;   i   kiedy   ty 
uważałeś   go   za   policjanta,   ja   myślałem   już   o   nim   jak   o 

prawdziwym   bandycie.   Przypomnij   sobie   —   gdy   zestawiałeś 
wszystkie   dowody   przeciwko   Robertowi   Darzakowi, 

powiedziałem ci: „Wszystko to wydaje się potwierdzać hipotezę 
Wielkiego   Freda.   Ale   ja   myślę,   że   to   fałszywa   hipoteza,   że 

prowadzi ona na błędną drogę". Po czym dodałem tonem, który 
powinien był cię zaskoczyć: „A może ta hipoteza rzeczywiście 

wprowadza w błąd Fryderyka Larsana? Być może! Być może!" 
To „być może" powinno było zmusić cię do zastanowienia — 

kryło   się   w   tym   całe   moje   podejrzenie.   Podawałem   w 
wątpliwość, czy rzeczywiście hipoteza Larsana wprowadzała go 

w błąd? Jeśli nie jego, to może nas miała zwieść? Patrzyłem 
wtedy na ciebie, ale twoja twarz nie wyrażała zaniepokojenia. 

Nic nie zrozumiałeś. Byłem zachwycony. Do chwili znalezienia 
binokli posądzenie Larsana o zbrodnię było tylko absurdalną 

hipotezą. Ale po ich odkryciu wyjaśnił się powrót Larsana do 

background image

apartamentu panny Stangerson. Sam widziałeś moją radość i 
uniesienie... Och! przypominam sobie dobrze ten moment! Jak 

wariat biegałem po pokoju, wołając: „Obalę Wielkiego Freda! 
Obalę go z wielkim hukiem!" Słowa te odnosiły się do bandyty. 

Tego wieczoru, gdy na prośbę Roberta Darzaka miałem czuwać 
przed   pokojem   panny   Stangerson,   siedziałem   przy   stole   z 

Larsanem, nie podejmując żadnych środków ostrożności. By-
łem spokojny, ponieważ znajdował się naprzeciw mnie. W tym 

momencie powinieneś był się domyślić, że obawiałem się tylko 
tego człowieka. Kiedy rozmawialiśmy o nadejściu zbrodniarza, 

powiedziałem: „Jestem pewien, że Fryderyk Larsan będzie w 
nocy". Jest jeszcze jeden kapitalny dowód, który mógł, a nawet 

powinien   był   upewnić   nas   od   razu:   dowód   rzeczowy,   który 
oskarżał Fryderyka Larsana, a na który nie zwróciliśmy uwagi: 

Czy   pamiętasz   jego   laskę?   Tak,   poza   całym   rozumowaniem, 
które prowadziło logicznie do oskarżenia Larsana, była jeszcze 

historia z laską, zdradzająca go przed uważnym obserwatorem. 
Powiem ci, że byłem ogromnie zdziwiony, że Larsan w czasie 

śledztwa   nie   wyciągnął   tej   laski   jako   argumentu   przeciwko 
Robertowi   Darzakowi.   Czyż   nie   była   kupiona   w   wieczór 

poprzedzający   zbrodniczą   noc   przez   człowieka   rysopisem 
odpowiadającego   Darzakowi?   Zapytałem   Larsana   o   laskę, 

zanim   jeszcze   zdążył   wyjechać   na   zawsze.   Odpowiedział,   że 
nigdy   nie   miał   takiego   zamiaru,   a  w  jego   planach   laska   nie 

miała   odgrywać   żadnej   roli   obciążającej   Roberta   Darzaka. 
Twierdził,   że   zaskoczyliśmy   go   w   restauracji   dworcowej   w 

Epinay, dowodząc mu kłamstwa. Pamiętasz? Utrzymywał, że 
nabył ją w Londynie. Tymczasem wytłoczona marka firmowa 

dowodziła, że laska pochodzi z Paryża. Dlaczego wtedy zamiast 
myśleć: „Fred kłamie. W Londynie nie mógł dostać paryskiej 

laski" — nie pomyśleliśmy: „Fred kłamie. Nie był w Londynie w 
dniu zbrodni, bo kupił tę laskę w Paryżu". Fred był wtedy w 

Paryżu! To już nowe podejrzenie. Z twojego wywiadu u Cas- 
sette'a dowiedzieliśmy się, że laskę kupił człowiek ubrany jak 

Robert   Darzac.   Prawdziwy   Robert   Darzac   zapewnił   nas,   że 
laski nie kupował. Z wydarzenia w urzędzie pocztowym Nr 40 

wywnioskowaliśmy,   że   w   Paryżu   jest   człowiek   podobny   z 

background image

wyglądu do Roberta  Darzaka. Zadaliśmy  więc  sobie  pytanie, 
kto   w   przebraniu   Darzaka   kupował   laskę   w   dniu   zbrodni 

wieczorem? Tę samą laskę, którą miał w ręku Larsan? Dlaczego 
nie   powiedzieliśmy   sobie   wtedy:   „A   może   nieznajomym 

przebranym   za   Darzaka   był   sam   Fred"?   Fakt,   że   był 
detektywem,   na   pewno   nie   sprzyjał   podobnej   hipotezie,   ale 

kiedy   spostrzegliśmy   zawziętość,   z   jaką   gromadził   dowody 
przeciwko   Robertowi   Darzakowi,   nienawiść,   z   jaką   go 

prześladował,   mogliśmy   się   już   zastanowić   nad   kłamstwem 
Freda na temat laski, której nie mógł kupić w Londynie. Nawet 

jeśli  ją znalazł w Paryżu,  kłamstwo   było  istotne.  Wszyscy  — 
nawet jego zwierzchnik — sądzili, że jest w Londynie! Tymcza-

sem on... kupuje laskę w Paryżu! Ale dlaczego nie użył jej ani 
razu   jako   dowodu   rzeczowego,   który   obciążałby   Roberta 

Darzaka?   Bardzo   proste.   Tak   proste,   że   nawet   o   tym   nie 
pomyśleliśmy.   Larsan   kupił   laskę,   ponieważ   ranny   w   rękę, 

chciał mieć ją ciągle zajętą, nie otwierać jej i nie pokazywać 
rany wewnątrz dłoni. Rozumiesz? Sam mi o tym powiedział. 

Pamiętasz, jak często ci powtarzałem, że nigdy nie rozstaje się z 
laską. Wydawało mi się to dziwne. Nawet przy stole, kiedy jadł 

ze mną obiad, wypuszczał ją tylko wtedy, kiedy brał widelec. 
Wszystkie te szczegóły przyszły mi namyśl, gdy zastanawiałem 

się nad Larsanem. Ale odkryłem je zbyt późno, aby móc się 
nimi posłużyć. Działo się to tego wieczoru, gdy Larsan udawał 

przed   nami,   że   zasypia.   Pochyliłem   się   i   bardzo   ostrożnie 
obejrzałem   jego   dłoń.   Dostrzegłem   tylko   kawałek   gazy 

zakrywający bliznę po lekkim zranieniu. Pomyślałem, że mogła 
powstać w każdych okolicznościach. Mimo to była ona wtedy 

dla mnie jeszcze jednym dowodem rzeczowym mieszczącym się 
w kręgu mego rozumowania. Larsan powiedział mi dzisiaj, że 

kula   drasnęła   go   tylko   lekko,   wywołując   jednak   silny   upływ 
krwi.

Gdybyśmy byli bardziej podejrzliwi w stosunku do twierdzeń 

Larsana, gdybyśmy mu się wydali bardziej niebezpieczni, być 

może   dla   odwrócenia   podejrzeń   skorzystałby   z   wymyślonej 
przez nas historii z laską, aby obciążyć Roberta Darzaka. Wy-

padki potoczyły się jednak tak szybko, że nie myśleliśmy o niej 

background image

więcej. W każdym razie zaniepokoiliśmy Larsana, nawet o tym 
nie wiedząc.

—  Wobec tego — przerwałem — po co ubrał się jak Robert 

Darzac? Dlaczego miał na sobie brązowe palto i kapelusz?...

— Ponieważ wracał właśnie z nieudanego napadu. Za każdym 

razem,   kiedy   tylko   szykował   się   do   nowej   zbrodni,   w 

wiadomym   ci   celu   charakteryzował   się   na   Roberta   Darzaka. 
Teraz przeszkadzała mu już tylko zraniona ręka. Przechodząc 

przez  rue   de   l'Opéra   wpadł   na  pomysł  kupna  laski.   Myśl  tę 
natychmiast   zrealizował.   O   godzinie   ósmej   człowiek   o 

wyglądzie   Roberta   Darzaka   kupił   laskę,   którą   ja   znajduję   w 
ręku Freda Larsana! I wyobraź sobie, ja, który odkryłem, że o 

tej porze było już  po napadzie, ja, od początku przekonany o 
niewinności   Roberta   Darzaka,   jeszcze   nie   podejrzewałem 

Larsana! Bywają chwile...

—  Bywają   chwile   —   powiedziałem   —   gdy   największa 

inteligencja...

Rouletabille zamknął mi usta... Jeszcze go o coś pytałem, ale 

spostrzegłem, że mnie nie słucha... Spał. Z trudem obudziłem 
go w Paryżu.

 

background image

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Tajemnica panny Stangerson

W   ciągu   następnego   dnia   miałem   okazję   zapytać   go   raz 

jeszcze, po co jeździł do Ameryki. Nie powiedział mi nic więcej 
niż   za   pierwszym   razem   w   pociągu,   po   czym   zmienił   temat 

rozmowy. Dopiero któregoś dnia powiedział:

—  Zrozum,   musiałem   poznać   prawdziwe   oblicze   Freda 

Larsana!

— Oczywiście — zgodziłem się — ale dlaczego szukałeś go aż 

w Ameryce?

Zapalił fajkę i odwrócił się. Zdałem sobie nagle sprawę, że 

poruszyłem problem związany z tajemnicą panny Stangerson. 
Rouletabille   widocznie   się   domyślił,   że   tajemnica,   która   tak 

tragicznie wiązała pannę Stangerson z Larsanem, musiała mieć 
swój   początek   w   Ameryce.   We   Francji   nie   można   było   jej 

wytłumaczyć w żaden sposób. Ruszył więc do Ameryki. Tam 
właśnie   dowiedział   się,   kim   był   Larsan,   i   zdobył   materiały 

potrzebne do zamknięcia mu ust. Był również w Filadelfii. Cóż 
to   więc   zmuszało   do   milczenia   pannę   Stangerson   i   Roberta 

Darzaka? Po upływie tylu lat, po szeregu artykułów w prasie, 
teraz,   gdy   pan   Stangerson   już   wie   o   wszystkim   i   wszystko 

zdążył przebaczyć, czas ją wyjawić.

Jest to bardzo krótka historia, która wszystko dopowiada do 

końca.   Zwłaszcza   że   znaleźli   się   i   tacy,   co   oskarżali   pannę 
Stangerson, kobietę, która od samego początku tej sprawy była 

jej nieszczęsną ofiarą.

Historia zaczęła się w czasach, gdy panna Stangerson jako 

młoda   dziewczyna   mieszkała   z   ojcem   w   Filadelfii.   Tutaj,   na 
przyjęciu   u   jednego   z   przyjaciół   ojca,   poznała   rodaka, 

Francuza,   który   oczarował   ją   zachowaniem,   dowcipem, 
subtelnością i uczuciem. Uchodził za bogatego. Kiedy poprosił 

znanego   profesora   o   rękę   córki,   ten   zasięgnął   informacji    o 
panu   Jean   Roussel   i   od   razu   zorientował   się,   że   ma   do 

czynienia z niebieskim ptakiem. Domyślacie się już zapewne, 

background image

że   Jean   Roussel   to   jedno   z   wcieleń   słynnego   Ballmeyera, 
ściganego we Francji i ukrywającego się w Ameryce. Oczywiście 

pan Stangerson nie wiedział o tym, a tym bardziej jego córka. 
Miała to odkryć dopiero w następujących okolicznościach: pan 

Stangerson nie tylko odmówił ręki córki, ale zabronił natrętowi 
wstępu   do   swego   domu.   Młodziutka   Matylda,   zakochana   po 

uszy,   nie   widząca   poza   nim   świata,   była   do   głębi   oburzona. 
Swego   niezadowolenia   nie   ukrywała   przed   ojcem,   który   dla 

uspokojenia nerwów wysłał ją na wieś do ciotki, mieszkającej w 
Cincinnati nad brzegiem Ohio. Ale i tu Jean odnalazł Matyldę. 

Mimo szacunku dla ojca, panna Stangerson zwodząc czujność 
starej ciotki uciekła z Jeanem Roussel. Korzystając z ułatwień 

amerykańskiego   prawodawstwa   zdecydowali   się   wziąć   jak 
najszybciej   ślub.   Tak   też   zrobili.   Uciekli   niedaleko,   do 

Louisville.   Pewnego   ranka   zastukano   do   ich   drzwi.   Była   to 
policja, która przyszła aresztować Jeana Roussel! Nie pomogły 

protesty i krzyki pani Matyldy. Poinformowano ją tylko, że mąż 
jej jest aż nadto słynnym Ballmeyerem. Po nieudanej próbie 

samobójstwa, zrozpaczona Matylda wróciła do ciotki, witana z 
nieopisaną   radością.   Staruszka   od   tygodnia   nie   przestawała 

szukać   Matyldy,   bojąc   się   o   całej   sprawie   zawiadomić   ojca. 
Matylda wymusiła na ciotce przysięgę, że pan Stangerson nigdy 

się o tym nie dowie! Ciotka usłuchała jej: sama czuła się winna. 
Po miesiącu skruszona Matylda wróciła do ojca. Rozczarowana 

w   miłości,   chciała   tylko   jednego:   nigdy   więcej   nie   słyszeć   o 
swoim mężu, straszliwym Ballmeyerze, samej sobie przebaczyć 

fałszywy   krok,   poświęcić   życie   ojcu   i   uczciwej   pracy. 
Dotrzymała danego sobie przyrzeczenia. I w chwili gdy wyznała 

już   wszystko   Robertowi   Darzakowi,   gdy   uwierzyła,   że 
Ballmeyer zginął (mówiono o tym dużo), gdy wreszcie po tylu 

latach   pokuty   przyznała   sobie   prawo   do   poślubienia 
serdecznego   przyjaciela   —   los   wskrzesił   Jeana   Roussel-

Ballmeyera,   jej   tragiczną   młodość.   Zawiadomił   ją,   że   nie 
pozwoli nigdy na małżeństwo z Robertem Darzakiem i że ciągle 

jeszcze ją kocha, co, niestety, było prawdą.

Panna   Stangerson   nie   zawahała   się   wyznać   tego 

narzeczonemu. Pokazała mu list, w którym Jean Roussel vel 

background image

Fryderyk   Larsan   vel   Ballmeyer   przypominał   jej   pierwsze 
szczęśliwe   godziny,   spędzone   w   małej   uroczej   plebanii   w 

Louisville: „...plebania  nie straciła  nic ze  swego wdzięku  ani 
ogród ze swej wspaniałości". Nędznik pisał, że jest bogaty, i 

żądał,   żeby   tam   przyjechała.   Panna   Stangerson   oświadczyła 
Robertowi Darzakowi, że jeśli o tej hańbie dowie się ojciec — 

ona popełni samobójstwo. Robert Darzac przysiągł ukochanej, 
że zmusi „Amerykanina" do milczenia groźbą lub siłą, a jeśli 

zajdzie   potrzeba,   gotów   jest   nawet   popełnić   zbrodnię.   Miał 
jednak za mało siły, aby wypełnić obietnicę, i byłby niechybnie 

przegrał, gdyby nie mały, dzielny Rouletabille,

A panna Stangerson? Cóż mogła zdziałać wobec tego łotra? 

Groził jej, więc miała się na baczności. Za pierwszym razem, 
kiedy tylko stanął przed nią w Żółtym Pokoju, próbowała go 

zabić. Na swoje nieszczęście nie trafiła. Odtąd stała się ofiarą 
niewidzialnej   istoty,   która   rządzić   nią   mogła   aż   do   śmierci, 

która bez jej wiedzy zamieszkała w jej domu i która, o ironio, 
„w imię miłości" naznaczała jej spotkania.

Za pierwszym razem odmówiła widzenia, którego zbrodniarz 

żądał   w   liście   wysłanym   z   urzędu   pocztowego   Nr   40. 

Rezultatem   odmowy   był   dramat,   jaki   rozegrał   się   w   Żółtym 
Pokoju.   Po   raz   drugi   żądał   spotkania   w   liście   przesłanym 

pocztą   w   czasie   jej   rekonwalescencji.   Odmówiła   powtórnie, 
zamykając się dla pewności ze służącymi w swym buduarze. W 

liście tym nędznik uprzedzał Matyldę, że skoro ona ze względu 
na stan zdrowia nie może wychodzić — przyjdzie do niej sam 

tej nocy o ściśle oznaczonej godzinie. Równocześnie domagał 
się, aby ułatwiła mu to, jeśli chce uniknąć skandalu. Matylda 

Stangerson wiedząc, że po Ballmeyerze można się wszystkiego 
spodziewać,   pozostawiła   mu   otwarty   swój   pokój.   Wtedy   to 

właśnie   miało   miejsce   „tajemnicze"   zdarzenie   w   galerii.   Za 
trzecim   razem   również   ona   przygotowała   spotkanie.   Zanim 

opuścił pusty pokój panny Stangerson owej nocy, kiedy miał 
miejsce wypadek w galerii, Larsan — jak pamiętamy — napisał 

ostatni list i zostawił go na biurku swej ofiary. W liście tym 
żądał raz jeszcze bezpośredniego spotkania, wyznaczając datę i 

godzinę.   Obiecał   odnieść   papiery   jej   ojca,   grożąc   jednak   ich 

background image

spaleniem, jeśli Matylda znów będzie się ukrywała. Nie wątpiła, 
że nędznik jest w posiadaniu drogocennych dokumentów; było 

to tylko powtórzenie zręcznej kradzieży, o którą posądzała go 
już w Filadelfii. Wtedy to właśnie z biurka profesora zginęły 

bardzo ważne zapiski. Znała Jeana Roussell dość dobrze, żeby 
wiedzieć, co się stanie, jeśli nie ulegnie jego życzeniom; cała 

praca, wszystkie wysiłki i naukowe nadzieje zamienią się w po-
piół. Postanowiła raz jeszcze spotkać się z człowiekiem, który 

był   jej   mężem,   i   spróbować   zmusić   go   do   rozwagi...   Można 
sobie wyobrazić, co zaszło dalej. Błagania Matyldy, brutalność 

Larsana... On żądał, żeby się wyrzekła Darzaka. Ona wyznała, 
że   kocha   Darzaka.   Larsan   zranił   Matyldę   Stangerson,   chcąc 

skazać   Darzaka   na   śmierć.   Był   sprytny,   uważał,   że   ocali   go 
maska Larsana, za którą się krył, podczas gdy tamten... tamten 

nie będzie się mógł wykazać żadnym alibi. Rachuby Ballmeyera 
były   bardzo   precyzyjne,   a   pobudki   bardzo   proste.   Larsan 

dyrygował   Robertem   Darzakiem   tak   jak   Matyldą;   tą   samą 
bronią, tym samym' sposobem. W listach pisanych w formie 

rozkazów donosił, że gotów jest zwrócić całą korespondencję, 
rozpocząć   układy,   nawet   zniknąć   z   pola   widzenia   —   za   nie-

wielką cenę przybycia na spotkanie. Ale Darzac musiał się na 
nie   stawiać   pod   groźbą   natychmiastowego   opublikowania 

tajemnicy. Matylda zaś musiała znosić wizyty zbrodniarza. W 
tym samym czasie, gdy Ballmeyer zjawiał się u Matyldy jako 

morderca,  Robert  przyjeżdżał   do  Epinay,  gdzie   oczekiwał   go 
wspólnik   Larsana,   nędzna   kreatura   ze   światka   przestępców, 

drań,   którego   spotkamy   pewnego   dnia.   Siłą   zatrzymywał 
Roberta   Darzaka,   kazał   mu   tracić   czas,   aby   w   ten   sposób 

uwikłać go w „zbieg" przypadków, z których jutro nie będzie 
mógł zdać sprawy i będzie musiał powędrować na ławę oskar-

żonych po karę śmierci.

Przewidując wszystko, Ballmeyer nie wziął jedynie w rachubę 

Józefa Rouletabille.

Nie   na   tym   jednak   kończy   się   tajemnica   Żółtego   Pokoju, 

którą w Ameryce odkrywał krok za krokiem Rouletabille.

background image

Znamy   młodego   reportera,   wiemy   już,   jak   bogatymi 

informacjami   dysponował   dla   wyjaśnienia   historii   panny 

Stangerson i Jeana Roussel. O Arturze Rance dowiedział się 
natychmiast wszystkiego w Filadelfii; uzyskał informacje o jego 

poświęceniu i o nagrodzie, jakiej za nie zażądał. Pogłoska o jego 
małżeństwie   z  panną Stangerson  obiegła  wszystkie  salony  w 

Filadelfii. Niedyskrecja młodego uczonego, nieustanne oferty, 
którymi nawet w Europie męczył pannę Stangerson, burzliwe 

życie,   jakie   prowadził   pod   pretekstem   topienia   smutku   — 
wszystko   to   było   źródłem   niechęci   Rouletabille’a   dla   Artura 

Rance,   dlatego   tak   chłodno   powitał   go   w   sali   świadków. 
Rouletabille zorientował się zresztą od razu, że Artur Rance nie 

miał nic wspólnego ze sprawą Larsan — Stangerson. Odkrył 
natomiast w Ameryce niezwykły romans Jeana Roussel z pan-

ną Stangerson. Kim był Jean Roussel?

Z   Filadelfii   Rouletabille   pojechał   do   Cincinnati,   śladami 

Matyldy.   Tu   odnalazł   starą   ciotkę   i   skłonił   ją   do   mówienia; 
wiadomość o aresztowaniu Ballmeyera wszystko mu wyjaśniła. 

W   Louisville   obejrzał   plebanię   —   maleńki,   śliczny   domek, 
utrzymany w starym stylu kolonialnym, który rzeczywiście nie 

stracił   nic   ze   swego   uroku.   Później   podążył   śladami 
Ballmeyera;   z   więzienia   do   więzienia,   z   galer   na   galery,   od 

zbrodni do zbrodni. Wreszcie gdy wsiadł w nowojorskim porcie 
na statek do Europy, dowiedział się, że z tego samego portu 

mniej więcej przed pięciu laty odpływał do Francji Ballmeyer z 
papierami   niejakiego   Larsana,   szanowanego   francuskiego 

przemysłowca z Nowego Orleanu, którego sam zamordował.

Czy wiecie już teraz wszystko? Jeszcze nie. Panna Stangerson 

ze swym mężem, Jeanem Roussel, miała dziecko. Chłopczyk 
przyszedł   na   świat   w   domu   starej   ciotki,   która   urządziła 

wszystko tak składnie, że nikt w Ameryce o tym nie wiedział. 
Co się stało z tym chłopcem? To już jest inna historia, o której 

kiedyś wam opowiem. 

Mniej więcej w dwa miesiące po tych wypadkach spotkałem 

Rouletabille'a,   melancholijnie   siedzącego   na   ławce   w   Pałacu 
Sprawiedliwości.

—  O czym rozmyślasz, chłopcze? — zapytałem go. — Masz 

background image

bardzo smutną minę. Co porabiają twoi przyjaciele?

— Jakich to ja mam przyjaciół prócz ciebie? — odrzekł.

— Na przykład Robert Darzac...
— Na pewno!...

— Panna Stangerson... Jak się czuje panna Stangerson?
— Dużo lepiej... dużo lepiej...

— A więc nie masz powodu do smutku!
— Mam powód — powiedział — myślę o perfumach Czarnej 

Damy...

— Perfumy Czarnej Damy! Powtarzasz to ciągle! Wytłumacz 

mi wreszcie, dlaczego cię to tak prześladuje?

—  Może   opowiem   ci   to  kiedyś...   pewnego   dnia...—   rzekł  z 

westchnieniem Rouletabille.

KONIEC

 

background image