CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W którym zaczyna się błądzić
Nie bez pewnego wzruszenia rozpoczynam opowiadanie
o niezwykłych przygodach Józefa Rouletabille. On sam do
dziś sprzeciwiał się temu tak zdecydowanie, że straciłem
już nadzieją na opublikowanie kiedykolwiek tej
najciekawszej w ciągu ostatnich piętnastu lat historii
kryminalnej. Sądzę nawet, że czytelnicy nie poznaliby
nigdy całej prawdy o zagadkowej, pełnej dramatycznych
momentów sprawie „Żółtego Pokoju" (związanej
nierozerwalnie z imieniem mego przyjaciela) — gdyby nie
przypadek. Z okazji odznaczenia znakomitego profesora
Stangersona stopniem Wielkiego Krzyża Legii Honorowej
pewna gazeta wieczorna w artykule, nędznym przez swą
ignorancję czy też perfidną zuchwałość, wskrzesiła tę
straszną historię, którą Józef Rouletabille uważał za
zapomnianą na zawsze. Żółty Pokój! Kto dzisiaj pamięta
jeszcze sprawę, dla której piętnaście lat temu zużyto
przecież tyle atramentu? W Paryżu zapomina się szybko!
Czyż nie zapomniano nawet afery Nayves'a i tragicznej
śmierci małego Mehaldo? A przecież wówczas czytelnicy
byli tak pochłonięci tymi procesami, że nawet kryzys
ministerialny, który wybuchł w tym samym czasie,
przeszedł zupełnie nie zauważony.
Otóż sprawa „Żółtego Pokoju", wcześniejsza o kilka lat
od afery Nayves'a, zdobyła jeszcze większy rozgłos. Cały
świat przez szereg miesięcy interesował się tą zagadką,
najtrudniejszą do wyjaśnienia ze wszystkich, jakie
kiedykolwiek wystawiały na próbę bystrość naszej policji i
sumienia sędziów. Rozwiązania poszukiwał każdy. Był to
jakby dramatyczny rebus, który z zapałem rozszyf-
rowywała stara Europa i młoda Ameryka. Naprawdę nie
wiem — i wolno mi tak twierdzić, ponieważ nie wypływa
to z autorskiej zarozumiałości (powtarzam tylko fakty, na
które dzięki wyjątkowym dokumentom mogę rzucić nowe
światło) — czy w rzeczywistości, a nawet w fantazjach
autora „Podwójnego zabójstwa przy ulicy Morgue",
samego Edgara Poe, lub przebiegłego Conan Doyle'a,
monża by znaleźć coś równie tajemniczego jak prawdziwa
tajemnica Żółtego Pokoju.
To, czego nikt nie mógł rozwiązać, odgadł osiem-
nastoletni Józef Rouletabille, w owym czasie skromny
reporter wielkiego dziennika. Ale gdy przyniósł na
rozprawę sądową klucz do tej zagadki, nie powie dział
całej prawdy. Nie dodał nic ponad to, co było konieczne,
by wytłumaczyć sprawy niewytłumaczone i uwolnić
niewinnego człowieka. Powody, dla których przemilczał
resztę, dzisiaj już nie istnieją. Sądzę nawet, że przyjaciel
mój ma obowiązek mówić. Czytelnicy dowiedzą się więc
wszystkiego. Nie przedłużając wstępu opowiem wam o
zagadce „Żółtego Pokoju" tak, jak przedstawiała się ona
oczom całego świata nazajutrz po tragedii w zamku
Glandier.
25 października 1892 roku „Temps" donosił w
wiadomościach z ostatniej chwili:
OHYDNA ZBRODNIA W ZAMKU GLANDIER
POŁOŻONYM NA SKRAJU LASU ŚWIĘTEJ GENOWEFY,
OBOK STACJI EP1NAY-SUR-ORGE.
Dzisiejszej nocy, gdy profesor Stangerson pracował w
laboratorium, usiłowano zamordować jego córkę, śpiącą
w przyległym pokoju. Lekarze walczą o życie panny
Stangerson.
Wyobrażacie sobie poruszenie, jakie ogarnęło Paryż. W
tym okresie świat naukowy był bardzo zainteresowany
badaniami profesora Stangersona i jego córki. Prace te,
pierwsze, jakie podjęto w dziedzinie radiologii, miały
doprowadzić później państwa Curie do odkrycia radu.
Oczekiwano właśnie sensacyjnego referatu, który profesor
Stangerson miał wygłosić w Akademii Nauk na temat
nowej teorii „O rozproszeniu materii''. Teoria ta miała
wstrząsnąć podstawami całej oficjalnej nauki, która od
długiego czasu opiera sic; mi zasadzie: w naturze nic nie
ginie i nic nie powstaje z niczego.
Następnego dnia poranne dzienniki zapełniły się
opisami dramatu. Między innymi ,,Matin" zamieścił
artykuł zatytułowany:
NIEZWYKŁA ZBRODNIA
Oto jedyne szczegóły — pisze anonimowy sprawozdawca
„Matin" — jakie udało nam się uzyskać w sprawie zbrodni
w zamku Glandier.
Stan depresji, w jakim znajduje się profesor Stangerson,
oraz brak jakichkolwiek informacji z ust ofiary
uniemożliwiają władzom sądowym i nam ustalenie
okoliczności zbrodni. W chwili obecnej trudno nawet
wyobrazić sobie, co zaszło w Żółtym Pokoju, gdzie
znaleziono na podłodze umierającą pannę Stangerson.
Mogliśmy tylko zaczerpnąć języka od ojca Jakuba, jak
we wsi nazywają starego sługę rodziny Stangerson.
Ojciec Jakub wszedł do Żółtego Pokoju jednocześnie z
profesorem. Laboratorium i Żółty Pokój znajdują się w
pawilonie w głębi parku, oddalonym około trzystu
metrów od zamku.
,,Było właśnie pól do pierwszej w nocy — opowiada nam
ten zacny człowiek. — Znajdowałem się w laboratorium,
bo pan Stangerson pracował jeszcze, gdy zdarzył się ten
wypadek. Przez cały wieczór ustawiałem i czyściłem
przyrządy, czekając, aż profesor wyjdzie, aby położyć się
spać. Panna Matylda pracowała z ojcem do północy. Gdy
zegar wybił dwunastą, wstała i pocałowała naszego pana,
życząc mu dobrej nocy. Do mnie powiedziała: »Dobranoc,
ojcze Jakubie« i otworzyła drzwi Żółtego Pokoju.
Słyszeliśmy obaj, że zamykała je za sobą na klucz i na
zasuwę.
Nie mogłem powstrzymać uśmiechu i powiedziałem do
pana:
»Panienka zamyka się na wszystkie spusty. Na pewno
boi się Zwierzątka Bożego«.
Pan nie usłyszał mnie nawet, tak był zajęty, ale z dworu
odpowiedziało mi natrętne miauczenie — poznałem od
razu krzyk Zwierzątka Bożego, od którego każdemu
przeszłyby ciarki. »Czy znów tej nocy przeszkodzi nam
spać?« — pomyślałem.
Trzeba panu wiedzieć, że do końca października
mieszkam zwykle na stryszku nad Żółtym Pokojem, żeby
panienka nie zostawała sama w nocy. To był pomysł
panienki, aby spędzać lato w pawilonie. Panienka uważa,
że jest on weselszy od zamku, więc od czterech lat, to
znaczy odkąd został wybudowany, zawsze wiosną tam się
przeprowadza. Wraca do zamku, gdy nadchodzi zima, bo
w Żółtym Pokoju nie ma pieca.
Po odejściu panny Matyldy pan Stangerson i ja
pozostaliśmy sami w laboratorium.
Było cicho, pan pracował przy biurku. Ja, skończywszy
zajęcia, siedziałem na krześle, patrzyłem na pana i
mówiłem sobie: »Co za człowiek! Jaka inteligencja! Jaka
wiedza!« Zwracam uwagę panów na to, że nie robiliśmy
żadnego hałasu, z czego morderca zapewne
wywnioskował, że wyszliśmy.
W chwili gdy zegar wydzwonił pół do pierwszej,
usłyszeliśmy rozpaczliwy krzyk z Żółtego Pokoju. Był to
głos panienki: »Morderca! Morderca! Na pomoc!«
Rozległy się strzały rewolwerowe, a potem hałas
przewracanych mebli, jak by toczyła się walka. Później
znów głos panienki: »Morderca! Na pomoc! Ojcze! Ojcze!«
Wyobrażacie sobie, panowie, jak gwałtownie pan
Stangerson i ja rzuciliśmy się do drzwi.
Niestety! Drzwi były zamknięte od wewnątrz na
wszystkie spusty. Zamknęła je sama panienka — na klucz i
na zasuwę! Próbowaliśmy je wyważyć, ale były mocne.
Pan Stangerson szalał.
Słyszeliśmy zduszony głos panienki: »Na pomoc! Na
pomoc!« Pan Stangerson walił z całej siły w drzwi, płakał
z wściekłości, rozpaczy i bezradności. Wtedy wpadła mi do
głowy pewna myśl. »Morderca ucieknie przez okno! —
krzyknąłem. — Lecę do okna«. Wybiegłem z pawilonu,
pędząc jak wariat. Na nieszczęście Żółty Pokój ma okno od
strony pola, a mur parkowy dochodzi do samego
pawilonu, nie mogłem więc natychmiast znaleźć się pod
oknem. Aby się tam dostać, trzeba było najpierw wyjść z
parku. Biegłem w stronę furtki i po drodze spotkałem
dozorców, małżeństwo Bernier, przywołanych strzałami i
naszym krzykiem. W dwóch słowach wyjaśniłem im
sytuację. Kazałem odźwiernemu biec do pana Stanger
sona, a jego żonie poleciłem iść ze mną i otworzyć mi
furtkę parkową. W pięć minut później staliśmy przed
oknem Żółtego Pokoju. Księżyc był w pełni, spostrzegłem
od razu, że okno nie było otwierane. Nie tylko kraty, ale
nawet okiennice poza kratami były zamknięte tak, jak je
sam zamknąłem tego wieczora. Zrobiłem to, jak co wie-
czór, chociaż panienka, wiedząc, że jestem zmęczony i
przepracowany, powiedziała, że sama zamknie. Zastałem
je więc tak jak zwykle — założone od wewnątrz żelaznym
prętem. Morderca nie wszedł tędy i tą drogą nie mógł
uciekać. Ale ja także nie mogłem wejść przez okno.
Nieszczęście! Można było stracić głowę.
Drzwi pokoju zamknięte na klucz od wewnątrz,
okiennice w jednym oknie zamknięte także od wewnątrz,
za okiennicami nienaruszone kraty. Kraty, pomiędzy
którymi nie przesunąłby pan ręki... Za nimi panienka
wzywająca pomocy. A raczej nie, nic już nie słychać. Może
umarła... Słyszę tylko, jak w głębi pawilonu pan
Stangerson usiłuje wyważyć drzwi.
Pobiegliśmy z powrotem do pawilonu. Drzwi trzymały się
ciągle, pomimo szaleńczych ciosów pana Stangersona i
odźwiernego.
Wreszcie ustąpiły pod naszymi wściekłymi uderzeniami
i... co zobaczyliśmy?
Muszę dodać, ze odźwierna trzymała lampę laboratoryjną
za nami, lampę tak silną, że oświetlała cały pokój. Trzeba
panu również wiedzieć, że Żółty Pokój jest zupełnie mały.
Panienka kazała tam wstawić tylko dość szerokie żelazne
łóżko, mały stolik, stoliczek nocny i toaletkę z dwoma
krzesłami.
Toteż w świetle wielkiej lampy zobaczyliśmy wszystko od
pierwszego rzutu oka:
Panienka leżała w nocnej koszuli na podłodze, wśród
okropnego nieładu.
Poprzewracane stoliki i krzesła wskazywały na to, że
rozegrała się tu prawdziwa walka. Widać było, że panienkę
wyciągnięto z łóżka. Była zalana krwią.
Skóra na szyi, ze strasznymi śladami palców, była prawie
porozrywana paznokciami. Na prawej skroni rana, z której
płynęła strużka krwi, tworząc na podłodze małą kałużę.
Gdy pan Stangerson spostrzegł córkę w tym stanie, rzucił
się do niej z krzykiem takiej rozpaczy, że litość brała
słuchać. Przekonał się, że nieszczęśliwa oddycha jeszcze, i
zajął się tylko nią. My szukaliśmy mordercy! Przysięgam
panu, że gdybyśmy znaleźli nikczemnika, który chciał
zabić naszą panią, bylibyśmy go zmaltretowali. Ale jak
wytłumaczyć fakt, że go nie było? Uciekł? To
przekraczało wszelką wyobraźnię. Nikogo pod łóżkiem,
nikogo za szafą, wszędzie pusto. Znaleźliśmy tyj ko jego
ślady: krwawy znak szerokiej, męskiej dłoni na ścianie i
drzwiach, dużą chustkę bez żadnych inicjałów,
czerwoną od krwi, stary beret i na podłodze wiele
świeżych śladów męskich butów. Człowiek, który tu był,
miał wielkie nogi, i stopy jego pozostawiły czarne jak
sadza odbicia. Którędy wszedł ten człowiek? Jak uciekł?
Niech pan pamięta, że w Żółtym Pokoju nie ma pieca.
Nie mógł również wydostać się przez wąskie drzwi, na
których progu stała odźwierna z lampą, podczas gdy
odźwierny i ja szukaliśmy zbrodniarza w małym
kwadracie pokoju. Tu nie było się gdzie ukryć i w końcu
rzeczywiście nie znaleźliśmy nikogo. Za wyważonymi i
opartymi o ścianę drzwiami nie mógł się nikt schować —
sami się o tym przekonaliśmy! Również niemożliwa była
ucieczka przez zakratowane okno z zamkniętymi
okiennicami, których nawet nie dotykano.
Więc jak?... zaczynałem już wierzyć w diabła!
Ale oto odnajdujemy na podłodze mój rewolwer! Tak
jest, mój własny rewolwer... To przywróciło mi poczucie
rzeczywistości. Diabeł nie potrzebowałby kraść mego
rewolweru, aby zabić panienkę. Człowiek, który był
tutaj, musiał najpierw wejść na strych, wziąć rewolwer
z mojej szuflady i posłużyć się nim do swych strasznych
celów. Stwierdziliśmy tedy, oglądając magazynek, że
morderca wystrzelił dwukrotnie. W każdym razie,
proszę pana, miałem szczęście w tym wielkim
nieszczęściu, że pan Stangerson znajdował się w swoim
laboratorium, gdy została popełniona zbrodnia, i mógł
stwierdzić na własne oczy, że ja byłem tam także. Po tej
historii z rewolwerem nie wiem, do czego byśmy doszli.
Byłbym już pewno pod kluczem. Wymiar spra-
wiedliwości niewiele potrzebuje, aby posłać czło wieka
na szafot".
Redaktor „Matin" uzupełnił ten wywiad następującą
notatką:
Pozwoliliśmy, nie przerywając, opowiedzieć ojcu
Jakubowi własnymi słowami to, co wiedział o zbrodni
w Żółtym Pokoju. Powtórzyliśmy wiernie nawet
zwroty, jakich użył; pominęliśmy tylko, z uwagi na
czytelników, bezustanne lamentacje, którymi przeplatał
swe opowiadanie. Są one zrozumiałe, ojcze Jakubie. Są
zrozumiałe, bo kochałeś bardzo swoją panią. Chcesz
tylko oczyścić się od podejrzenia i nie przestajesz tego
powtarzać, szczególnie od chwili znalezienia
rewolweru. Masz do tego prawo, a my nie widzieliśmy
w tym nic złego.
Chcieliśmy zadać jeszcze wiele pytań ojcu Jakubowi —
pełne nazwisko starego sługi brzmi: — Jakub Ludwik
Moustier — ale szukano go właśnie z polecenia sędziego
śledczego, który przeprowadzał swe badania w dużej
sali zamkowej. Do zamku nie mogliśmy się dostać, a cała
Dąbrowa strzeżona jest przez kilku policjantów, którzy
uważnie wyszukują wszelkie ślady mogące prowadzić do
pawilonu i, być może, do odkrycia zbrodniarza.
Chcieliśmy także wypytać odźwiernych, ale nie udało się
ich odnaleźć. Wreszcie czekaliśmy w oberży, położonej w
pewnej odległości od zamku, na wyjście pana de
Marquet, sędziego śledczego w Corbeil. O pół do szóstej
zobaczyliśmy go w towarzystwie pisarza sądowego.
Zanim wsiadł do powozu, zdołaliśmy mu zadać
następujące pytanie:
„Czy mógłby pan udzielić nam w tej sprawie kilku
wyjaśnień, jeśli to nie stoi w sprzeczności z instrukcjami,
jakie pan otrzymał?"
„Nic pewnego nie mogę powiedzieć — odrzekł. — Jest to
najdziwniejsza sprawa, jaką znam. Czasem nam się
wydaje, że już coś wiemy, a tymczasem nie wiemy nic".
Spytaliśmy pana Marquet, co przez to rozumie.
Udzielił nam odpowiedzi, której wagę oceni każdy:
„Jeśli nie uda nam się niczego dorzucić do dowodów
rzeczowych zebranych dzisiaj, obawiam się, że
tajemnica otaczająca straszny zamach, którego ofiarą
padła panna Stangerson, nie zostanie wyjaśniona.
Wierząc w rozum ludzki, nie należy jednak tracić
nadziei. Być może dokładne badania ścian, sufitu i
podłogi Żółtego Pokoju, którym poświęcę się od jutra,
udowodnią nam, że nie trzeba nigdy wątpić w logikę
faktów.
Zagadka przedstawia się tak:
Wiemy, którędy zbrodniarz wszedł — przez drzwi, po
czym ukrył się pod łóżkiem, czekając na pannę
Stangerson. Ale którędy wyszedł? Jakim sposobem
mógł się wymknąć? Co myśleć, jeśli nie znajdziemy ani
zapadni, ani sekretnych drzwi, ani skrytki, ani żadnego
innego otworu? Jeśli badając ściany i nawet burząc je
— ponieważ pan Stangerson i ja jesteśmy zdecydowani
posunąć się nawet do rozebrania pawilonu — nie
odkryjemy żadnego przejścia możliwego dla istoty
ludzkiej lub jakiegokolwiek stworzenia i jeśli w suficie
nie ma otworu ani pod podłogą nie kryje się piwnica —
trzeba będzie, jak mówi ojciec Jakub, u w i e r z y ć w
d i a b ł a " .
W artykule tym, który wybrałem jako najbardziej
interesujący ze wszystkich wydrukowanych następnego
dnia po wypadku, anonimowy dziennikarz nadmienia, że
wyglądało to tak, jak by sędzia śledczy kładł specjalny
nacisk na ostatnie zdanie: Trzeba będzie uwierzyć w
diabła”.
Artykuł kończył się słowami:
Chcieliśmy się dowiedzieć, co ojciec Jakub określa
jako ,,krzyk Zwierzątka Bożego". Właściciel oberży
„Pod Basztą" wyjaśnił nam, że tak nazywają
szczególnie złowrogie skrzeczenie, jakie wydaje nie -
kiedy w nocy kot pewnej starej kobiety, zwanej we wsi
Matką Klęczącą. Matka Klęcząca jest czymś w rodzaju
świętej i zamieszkuje lepiankę w głębi lasu, niedaleko
groty Świętej Genowefy.
Żółty Pokój, Zwierzątko Boże, Matka Klęcząca, diabeł,
święta Genowefa, ojciec Jakub — oto plątanina, którą
rozwikła nam jutro uderzenie oskarda w ścianę. A
przynajmniej miejmy taką nadzieję, „wierząc w rozum
ludzki" według słów sędziego śledczego. Przypuszcza
się, że panna Stangerson, która nie odzyskała
przytomności i powtarza wyraźnie jedno słowo:
„Morderca! Morderca! Morderca!" — nie przeżyje
nocy...
Wreszcie, w ostatniej chwili, ten sam dziennik za-
wiadamiał, że naczelnik Sûreté wezwał z Londynu sławnego
inspektora Fryderyka Larsana wysłanego tam w celu
rozwiązania sprawy kradzieży papierów wartościowych.
ROZDZIAŁ DRUGI
W którym po raz pierwszy pojawia się Józef
Rouletabille
Przypominam sobie, jakby to było wczoraj, wejście młodego
Rauletabille'a tego ranka do mego pokoju. Było około ósmej,
leżałem jeszcze w łóżku, czytając artykuł o zbrodni w
Głandier.
Ale przede wszystkim muszą przedstawić państwu mego
przyjaciela.
Poznałem Józefa Rouletabille, gdy był jeszcze skromnym
reporterem. W tym czasie rozpoczynałem pracą w
adwokaturze i miałem często okazję spotykać go w kuluarach
wydziału śledczego, gdy szedłem prosić o pozwolenie na
widzenie do więzienia Mazas lub Saint-Lazare. Miał on, jak
się to mówi, „twardy łeb". Jego głowa była okrągła jak kula i
myślę, że dlatego koledzy z prasy nadali mu przezwisko, które
już pozostało przy nim i które on uczynił sławnym:
Rouletabille. „Widziałeś Rouletabille’a?" „Patrz, oto święty
Rouletabille!". Rouletabille był czerwony jak pomidor, raz
wesoły jak szczygieł, raz poważny jak papież. W jaki sposób
w tym wieku — gdy widziałem go po raz pierwszy, miał szes-
naście i pół roku — zarabiał już na życie piórem? Można by
zapytać o to, gdyby ci, co byli blisko niego, nie znali
początku jego kariery.
W czasie „Sprawy kobiety pociętej na kawałki na ulicy
Oberkampf" (jeszcze jedna zapomniana historia!) przyniósł
do naczelnego redaktora „Epoki" (gazety rywalizującej z
„Matin”) lewą nogę ofiary. Nogi tej brakowało w koszu, w
którym znaleziono nieszczęsne szczątki.
Policja szukała jej na próżno od ośmiu dni. Młody
Rouletabille znalazł nogę w ścieku, w którym nikomu nie
przyszłoby do głowy jej szukać. W tym celu zaangażował się
do jednej z ekip czyścicieli kanałów tworzonych przez zarząd
miejski Paryża. Miały one usuwać spustoszenia
spowodowane wyjątkowym przyborem wód Sekwany.
Gdy redaktor naczelny otrzymał poszukiwaną nogę i
zrozumiał, jaki ciąg inteligentnych dedukcji doprowadził
Rouletabille'a, prawie dziecko, do jej odkrycia, popatrzył na
niego z podziwem. Zachwycił go zarówno policyjny spryt w
tym szesnastoletnim umyśle, jak i możność pochwalenia się
w rubryce morderstw „lewą nogą z ulicy Oberkampf'.
— Ta noga zwróci na mnie oczy całego świata! —
wykrzyknął.
A gdy już powierzył ponury pakunek lekarzowi sądowemu
współpracującemu z redakcją „Epoki", zapytał tego, który
miał być wkrótce Rouletabille'em, ile chciałby zarabiać jako
początkujący reporter w dziale drobnych wiadomości.
— Dwieście franków miesięcznie — odparł skromnie
młody człowiek, zaskoczony aż do utraty tchu podobną
propozycją.
— Dostanie pan dwieście pięćdziesiąt — powiedział
redaktor naczelny. — Rozgłosi pan tylko wszystkim, że
współpracuje pan z redakcją już od miesiąca. To jasne, że
nie pan będzie odkrywcą „lewej nogi z ulicy Oberkampf”, ale
„Epoka”. Tutaj, mój młody przyjacielu, jednostka jest
niczym, dziennik — wszystkim.
W ten sposób przyjął nowego redaktora.
Na progu pokoju zatrzymał go jednak, aby zapytać, jak się
nazywa.
— Józef Josephin.
— Nazwisko do niczego — zawyrokował naczelny redaktor
— ale ponieważ wiadomości pan nie będzie podpisywał,
więc to nie ma znaczenia.
Gołowąsy redaktor natychmiast zdobył sobie wielu
przyjaciół. Był usłużny i pełen świetnego humoru, który
zachwycał gorliwych i rozbrajał zazdrosnych. W kawiarni
Barreau, gdzie redaktorzy działu drobnych wiadomości
zbierali się przed wejściem do sądu lub do prefektury w
poszukiwaniu swych codziennych sensacji, zaczął wyrabiać
sobie opinię rozgarniętego, umiejącego przekroczyć drzwi
gabinetu samego naczelnika Sûreté. Gdy jakaś sprawa wy -
magała trudu, a Rouletabille'owi — posiadał już teraz to
przezwisko — polecił ją redaktor naczelny jako zadanie
bojowe, rozwiązywał je przechytrzając niejednokrotnie
najbardziej znanych inspektorów.
W tejże kawiarni Barreau zawarłem z nim bliższą
znajomość. Adwokaci karni i dziennikarze nie są wcale
nieprzyjaciółmi. Jedni potrzebują reklamy, drudzy
informacji. Porozmawialiśmy chwilą i od razu nabrałem
wielkiej sympatii dla tego dzielnego chłopca, zwanego
Rouletabille.
Był to młodzieniec o inteligencji żywej i oryginalnej. A
przy tym ten zaskakujący sposób myślenia!
Niedługo potem zacząłem pisywać kronikę sądową w
,,Cri du Boulevard”. Moje wejście do dziennikarstwa
umocniło nić przyjaźni, jaka już nawiązała się między
Rouletabille'm i mną. Poza tym mój nowy przyjaciel wpadł
na pomysł pisania drobnych notatek sądowych, które
podpisywał Business w swoim dzienniku ,,Epoka”, więc
często dostarczałem mu wiadomości z sądu, których
potrzebował.
Tak minęły prawie dwa lata. Im lepiej go poznawałem,
tym bardziej lubiłem, bo poza zewnętrznym szaleńczym i
beztroskim humorem odkryłem w nim niespotykaną w tym
wieku dojrzałość. Zwykle był bardzo wesoły, nawet zbyt
wesoły, a jednak wiele razy zdarzyło mi się znaleźć go
pogrążonego w głębokim smutku. Chciałem się dowiedzieć
przyczyny tej zmienności nastrojów, ale za każdym razem
zaczynał się śmiać i w ogóle nie odpowiadał. Pewnego dnia,
zapytany o swoich rodziców, o których nie mówił nigdy,
pożegnał mnie, udając, że nie dosłyszał pytania.
W tym czasie wybuchła sprawa Żółtego Pokoju, która
miała nie tylko postawić go w rzędzie najlepszych
reportażystów, ale także uczynić pierwszym w świecie
detektywem. Tak podwójne uzdolnienia nie powinny
nikogo zaskoczyć: weźmy pod uwagę fakt, że prasa
codzienna zaczęła właśnie się przekształcać i stawać tym,
czym jest dzisiaj: kroniką kryminalną. Zrzędliwi mają
powód do skargi; ja sądzę, że trzeba się z tego cieszyć.
Nigdy nie będzie za wiele publicznej czy prywatnej walki ze
zbrodnią. Niektórzy twierdzą, że prasa przez mówienie o
zbrodni będzie do niej pobudzała. Ale istnieją ludzie —
prawda? — przy których nigdy nie ma się racji!
Tego ranka, 26 października 1892 roku, Rouletabille
wpadł do mego pokoju. Był jeszcze bardziej czerwony niż
zazwyczaj, oczy wychodziły mu, jak się to mówi, z orbit.
Wydawał się niezwykle podniecony, gorączkowo
wymachiwał egzemplarzem „Matin".
— I cóż, mój drogi Sinclair? — zawołał. — Czytałeś?!
— O zbrodni w Glandier?
— Tak! Żółty Pokój! Co o tym myślisz?
— Do licha! Myślę, że diabeł albo Zwierzątko Boże
popełniło zbrodnię!
— Mów poważnie.
— Dobrze, powiem ci! Nie bardzo wierzę w zbrodniarzy,
którzy uciekają przez mury. Ojciec Jakub, według mnie,
popełnił błąd pozostawiając narzędzie zbrodni, a ponieważ
mieszka nad pokojem panny Stangerson, więc badanie
architektoniczne, którym sędzia śledczy zajmie się dzisiaj,
da nam klucz do zagadki. Dowiemy się, jakim wyjściem
normalnym lub przez jakie ukryte drzwiczki poczciwiec
mógł wśliznąć się natychmiast po napadzie do labo-
ratorium pana Stangersona, który niczego nie zauważył.
Cóż mogę ci powiedzieć?
— To tylko hipoteza!
Rouletabille rozsiadł się w fotelu, wyjął swą nieodłączną
fajkę i palił ją przez kilka chwil w milczeniu, aby uspokoić
opanowujące go podniecenie. Wreszcie odezwał się:
— Młodzieńcze — powiedział tonem, którego bolesnej
ironii nie spróbuję nawet wyrazić — młodzieńcze, jesteś
adwokatem i nie wątpię w twój talent uwalniania winnych;
ale gdybyś pewnego dnia został sędzią śledczym, z jaką
łatwością skazywałbyś niewinnych! Jesteś naprawdę
zdolny!
Po czym pociągnął energicznie fajkę i odezwał się znowu:
— Nie znajdą żadnej zapadni. Tajemnica Żółtego Pokoju
stanie się jeszcze bardziej tajemnicza. Dlatego właśnie
mnie ona interesuje. Sędzia śledczy ma rację: nie widziano
nigdy sprawy dziwniejszej od tej zbrodni.
— Czy domyślasz się już, jaką drogą zbrodniarz mógł się
wymknąć? — zapytałem go.
— Ani trochę — odpowiedział Rouletabille. — Na razie ani
trochę. Ale mam już pewną myśl co do tego rewolweru, na
przykład. Rewolweru nie używał zbrodniarz.
— Któż go więc, na Boga, używał?
— Ach! No, panna Stangerson.
— Nic nie rozumiem — powiedziałem — a raczej
dotychczas nic nie zrozumiałem.
Rouletabille wzruszył ramionami.
— Czy nic cię nie zaskoczyło w artykule ,.Matin"?
— Doprawdy nic. Wszystko, o czym jest tam mowa,
wydało mi się jednakowo dziwne.
— No dobrze, ale... A drzwi zamknięte na klucz?
— To jedyna normalna rzecz w całym opisie.
— Naprawdę? A zasuwa?
— Zasuwa?
— Zasuwa zamknięta od wewnątrz? Te środki ostrożności
podjęte przez pannę Stangerson? Według mnie panna
Stangerson wiedziała, że powinna się czegoś obawiać, i
próbowała się zabezpieczyć. Wzięła nawet po kryjomu
rewolwer ojca Jakuba. Na pewno nie chciała nikogo
przestraszyć; a zwłaszcza nie chciała przerazić swego ojca.
To, czego panna Stangerson się obawiała — nadeszło.
Broniła się, wywiązała się walka, i panna dosyć zręcznie po-
służyła się rewolwerem, raniąc zbrodniarza w rękę. W ten
sposób tłumaczy się odbicie szerokiej, okrwawionej dłoni
na ścianie i drzwiach, dłoni człowieka, który prawie po
omacku szukał wyjścia, aby uciec. Ale panna Stangerson
nie strzeliła wystarczająco szybko, by uchronić się od
strasznego ciosu, który zadano jej w prawą skroń.
— Więc panna Stangerson została zraniona w skroń nie
strzałem rewolwerowym?
— Dziennik o tym nie mówi, a co do mnie, to myślę, że
nie. Wydaje mi się bowiem logiczne, że rewolwer służył
pannie Stangerson przeciwko mordercy. A więc jaką broń
miał zbrodniarz? To uderzenie w skroń zdaje się świadczyć,
że chciał zabić pannę Stangerson... po nieudanej próbie
uduszenia jej. Morderca musiał wiedzieć, że na strychu
mieszka ojciec Jakub, i to jest jednym z powodów, dla
których, sądzę, chciał działać cichą bronią, może pałką albo
młotkiem.
— Wszystko to — powiedziałem — nie tłumaczy nam,
jakim sposobem nasz morderca wyszedł z Żółtego Pokoju.
— Oczywiście — odpowiedział Rouletabille wstając. — A
ponieważ trzeba to wyjaśnić, jadę do zamku w Glandier i
zabieram cię ze sobą.
— Mnie?!
— Tak, drogi przyjacielu, jesteś mi potrzebny. „Epoka"
zdecydowanie poleciła mi tę sprawę i zależy mi na tym, by
wyświetlić ją jak najszybciej.
— Ale na co ja się tam przydam?
— Pan Robert Darzac jest w zamku w Glandier.
— To prawda... jego rozpacz musi być bezgraniczna.
— Muszę z nim pomówić! — Rouletabille powiedział to
zdanie tonem, który mnie zastanowił.
— Czy... czy... spodziewasz się czegoś interesującego z
jego strony? — spytałem.
— Tak.
Więcej nie chciał powiedzieć. Przeszedł do salonu,
prosząc, abym się pospieszył z ubieraniem. Znałem Roberta
Darzaka. Pomogłem mu w ważnej sprawie prawnej w
procesie cywilnym, gdy byłem jeszcze sekretarzem
mecenasa,, pana Barbet-Dela- tour. Robert Darzac, który
miał wówczas lat czterdzieści, był profesorem fizyki na
Sorbonie. Był on w bliskich stosunkach ze Stangersonami,
ponieważ po siedmiu latach wytrwałych starań miał zostać
mężem panny Stangerson, osoby już niemłodej (musiała
mieć około 35 lat), ale ciągle jeszcze uderzająco pięknej.
Ubierając się, zawołałem do Rouletabille'a, który
niecierpliwił się w salonie:
— Czy wyrobiłeś już sobie pogląd w sprawie pozycji
społecznej zbrodniarza?
— Taki — odpowiedział. — Uważam go za człowieka jeśli
nie światowego, to w każdym razie z wyższych sfer. To
zresztą tylko wrażenie...
— Co wywołało to wrażenie?
— Och! — odparł młody człowiek — zniszczony beret,
pospolita chustka i ślady ordynarnych butów na podłodze.
— Rozumiem! — powiedziałem. — Nie pozostawia się za
sobą tylu śladów, gdyby miały wyrażać prawdę.
— Będą jeszcze z ciebie ludzie, mój drogi Sinclair! —
zawyrokował Roulletabille.
ROZDZIAŁ TRZECI
Człowiek przeszedł poprzez okiennice jak cień
W pół godziny później znalazłem się z Rouletabille’ em na
dworcu Orleańskim. Czekaliśmy na pociąg, który miał nas
dowieźć do Epinay-sur-Orge. Na dworzec przybyli także
urzędnicy sądowi z Corbeil w osobie pana de Marquet i jego
pisarza. Obaj spędzili noc w Paryżu, chcąc w La Scali
zobaczyć próbę generalną rewii, której autorem był pan de
Marquet, ukrywający się pod skromnym pseudonimem:
Castigat Ridendo.
Ten szlachetnie wyglądający starzec, zazwyczaj bardzo
uprzejmy i pełen galanterii, w całym swym życiu miał tylko
jedną namiętność: teatr. W karierze sądowej rzeczywiście
interesowały go tylko te sprawy, które mogły dostarczyć
tematu przynajmniej do jednoaktowej sztuki.
Dzięki koligacjom rodzinnym mógł pretendować do
najwyższych stanowisk w sądownictwie, w rzeczywistości
jednak pracował tylko po to, aby przekroczyć progi
romantycznego Porte-Saint-Martin lub zamyślonego
Odeonu.
Jak doskonale musiał się maskować, aby być sędzią
śledczym w Corbeil i równocześnie jako Castigat Ridendo
podpisywać małe nieprzyzwoite jednoaktówki w Scali,
Sprawa Żółtego Pokoju przez swą tajemniczość musiała
oczarować umysł tak... literacki.
— Zainteresowała go też ogromnie. Pan de Marquet oddał
się jej z zapałem. Ale nie jako urzędnik sądowy dochodzący
prawdy, tylko jako amator powikłań dramatycznych,
którego cała uwaga nastawiona jest na tajemniczą intrygę i
który najbardziej obawia się końca ostatniego aktu, kiedy
to wszystko się wyjaśnia.
Właśnie w chwili gdyśmy go spostrzegli, usłyszałem, jak
mówił z westchnieniem do swego protokolanta:
— Byleby tylko, drogi panie Maleine, przedsiębiorca
budowlany, który ma badać sufit i ściany Żółtego Pokoju,
nie zburzył nam swym młotem tej pięknej tajemnicy!
— Niech się pan nie obawia — odpowiedział Maleine. —
Możliwe, że jego młot zburzy pawilon, ale nasza sprawa
pozostanie nietknięta. Opukiwałem ściany, zbadałem sufit i
podłogę. Znam się na tymi Nie mylę się! Możemy być
spokojni.
Uspokoiwszy w ten sposób zwierzchnika, pan Maleine
lekkim ruchem głowy wskazał na nas. Twarz sędziego
zmarszczyła się, a gdy spostrzegł zbliżającego się z
uchylonym kapeluszem Rouletabille’a, pospieszył na peron
i wskoczył do pociągu, rzucając półgłosem do protokolanta:
— Żadnych dziennikarzy.
— Rozumiem — odpowiedział pan Maleine i zatrzymał
biegnącego Rouletabille’a, aby go nie dopuścić do
przedziału, zajętego przez sędziego śledczego.
— Przepraszam pana. Ten przedział jest zarezerwowany.
— Jestem dziennikarzem, redaktorem „Epoki" —
powiedział mój młody przyjaciel pełen grzeczności i
ukłonów — mam kilka słów do powiedzenia panu de
Marquet. Wiem, że jest bardzo zajęty śledztwem, ale jego
śledztwo mnie zupełnie nie interesuje. Może mi pan
wierzyć. Nie jestem kronikarzem od rozjechanych psów —
oznajmił młody Rouletabille, wyrażając równocześnie
skrzywieniem warg swoją nieskończoną pogardę dla
„wypadków policyjnych". — Jestem recenzentem
teatralnym. A ponieważ dziś wieczorem mam napisać
recenzję z rewii w La Scala...
— Pan będzie łaskaw wejść... Bardzo proszę — powiedział
z ukłonem protokolant. Rouletabille był już w przedziale, a
ja za nim. Usiadłem obok niego.
Pan Maleine wskoczył i zamknął drzwi. Marquet spojrzał
na swego sekretarza.
— Drogi panie — zaczął Rouletabille. — Jeśli
przekroczyłem zakaz wchodzenia — proszę się nie gniewać
na tego dzielnego człowieka. Pragnąłem mówić nie z panem
Marquet, ale z panem Castigat Ridendo. Pozwoli pan, że
złożę wyrazy uznania! Będąc sprawozdawcą teatralnym
„Epoki"... — Tu przedstawił najpierw mnie, później siebie
samego.
Pan de Marquet niespokojnym ruchem pogłaskał
spiczastą bródkę. Wytłumaczył Rouletabille'owi, w kilku
słowach, że jest autorem zbyt skromnym, by pragnąć
publicznie zdekonspirowania pseudonimu. Wyraził również
nadzieję, że entuzjazm dziennikarza dla sztuki
dramatycznej nie doprowadzi do odsłonięcia przed
czytelnikami tajemnicy pana Castigat Ridendo, w
rzeczywistości sędziego śledczego w Corbeil.
— Dzieło autora dramatycznego — dodał po dłuższym
wahaniu — mogłoby zaszkodzić dziełu urzędnika sądowego,
szczególnie na prowincji, gdzie jest się trochę rutynistą.
— Może pan zaufać mej dyskrecji! — zawołał Rouletabille
wznosząc ręce do góry, jak by brał niebo na świadka.
Pociąg właśnie ruszył...
— Jedziemy! — zawołał sędzia śledczy, zaskoczony, że
podróżujemy razem z nim.
— Tak, panie sędzio. Prawda ruszyła w drogę —
powiedział z miłym uśmiechem reporter. — W drogę do
zamku Glandier. Piękna sprawa, panie de Marquet. Piękna
sprawa I
—
Ciemna sprawa. Niewiarygodna, niezbadana,
niewytłumaczona sprawa. Najbardziej jednak obawiam się
tego, panie Rouletabille, aby dziennikarze nie wmieszali się
do niej, pragnąc ją wytłumaczyć...
Mój przyjaciel zrozumiał aluzję.
— Tak — powiedział spokojnie. — Tego należy się
spodziewać. Wtrącają się do wszystkiego. Jeśli chodzi o
mnie, rozmawiam z panem tylko przez przypadek, panie
sędzio. Czysty przypadek zetknął mnie z panem, właśnie w
pańskim przedziale.
— Dokąd więc pan jedzie? — zapytał pan de Marquet.
— Do zamku Glandier — odpowiedział bez zająknięcia
Rouletabille.
Pan de Marquet podskoczył.
— Nie wejdzie pan tam, panie Rouletabille!
— Zamierza pan mi w tym przeszkodzić? — zapytał mój
przyjaciel gotowy do walki.
— Ależ nie! Za bardzo cenię prasę i dziennikarzy, żeby im
cokolwiek utrudniać, ale pan Stangerson zabronił
wpuszczać obcych do domu. Jego drzwi są dobrze
strzeżone. Wczoraj ani jeden dziennikarz nie przekroczył
bramy Glandier!
— Tym lepiej — odparł Rouletabille. — Przybywam w
samą porę.
Pan de Marquet zacisnął tylko wargi, aby zachować
całkowite milczenie. Rozchmurzył się dopiero wtedy, gdy
Rouletabille nie chcąc go dalej niepokoić oświadczył, że
jedziemy do Glandier, by uścisnąć dłoń „starego
przyjaciela". Tym mianem określił Roberta Darzaka,
którego, być może, widział tylko raz w życiu.
— Biedny Robert! — ciągnął młody reporter. — Biedny
Robert... Może tego nie przeżyć... Bardzo kochał pannę
Stangerson...
— To prawda. Darzac bardzo rozpacza. Aż przykro na to
patrzeć — wyrwało się, jakby niechętnie, panu de Marquet.
— Ale czy jest jakaś nadzieja na uratowanie panny
Stangersen?
— Nie tracimy tej nadziei. Profesor mówił mi wczoraj, że
gdyby ona umarła, nie przeżyłby tego. Byłaby to
niepowetowana strata dla nauki!
— Czy rana na skroni jest poważna?
— Bardzo! To w ogóle cud, że nie umarła od razu! Cios był
zadany z taką siłą!...
— A więc to nie kula rewolwerowa zraniła pannę
Stangerson? — zapytał Rouletabille, rzucając mi triumfalne
spojrzenie.
Pan de Marquet wyglądał na zakłopotanego.
— Tego nie powiedziałem. Zresztą, nie chcę nic mówić i
nic więcej nie powiem — bąknął i odwrócił się do swego
sekretarza jak by nas w ogóle nie znał.
Ale uwolnić się od Roulolabille'a nie było łatwo. Zbliżył
się do sędziego śledczego i pokazując numer „Malin", rzekł:
— Jest jedna rzecz, panie sędzio, o którą mogę zapytać
pana bez popełnienia niedyskrecji. Czytał pan na pewno
artykuł w „Matin”. Moim zdaniem jest bezsensowny.
— Nic podobnego!
— Jak to? Więc Żółty Pokój ma tylko jedno zakratowane
okno, z którego sztaby nie oderwano, i jedyne drzwi, które
wyważono... i nie znaleziono w nim zbrodniarza?
— A właśnie, panie Rouletabille. A właśnie. W tym tkwi
tajemnica!
Rouletabille nie powiedział nic więcej, zagłębił się w
rozmyślaniach. Tak upłynął kwadrans. Kiedy powrócił
myślami do nas, spytał sędziego:
— Jak była uczesana tego wieczoru panna Stangerson?
— Nie mam pojęcia — odpowiedział pan de Marquet.
— To ma ogromne znaczenie — zawyrokował Rouletabille.
— Włosy z przedziałkiem, zaczesane na uszy, prawda?
Jestem pewien, że tego tragicznego wieczoru miała
uczesanie z przedziałkiem.
— A więc jest pan w błędzie, panie Rouletabille! —
odpowiedział sędzia śledczy. — Panna Stangerson miała
włosy zaczesane zupełnie do góry i zwinięte na czubku
głowy w kok. Zdaje się, że to jej zwykłe uczesanie. Czoło
całkowicie odkryte... mogę pana o tym zapewnić, ponieważ
długo badaliśmy jej ranę. Na włosach nie było krwi... a nikt
nie dotykał uczesania od chwili zamachu.
— Jest pan tego pewien? Jest pan pewien, że panna
Stangerson w chwili Wypadku nie była uczesana na uszy?
— Jestem zupełnie pewny — powtórzył sędzia z
uśmiechem. — Słyszę jeszcze słowa lekarza: „To wielka
szkoda, że panna Stangerson miała zwyczaj zczesywania
włosów z czoła. Gdyby się czesała z przedziałkiem, cios
byłby osłabiony". A swoją drogą... to dziwne, że pan
przywiązuje znaczenie...
— Och! Jeśli nie miała uczesania zakrywającego uszy... —
jęknął Rouletabille — do czego dojdziemy? do czego
dojdziemy? Muszę się dowiedzieć...
Zrobił zmartwioną minę.
— Czy rana na skroni jest ciężka?
— Ciężka.
— Więc w końcu jaką bronią była zadana?
— To już należy do tajemnic śledztwa.
— Czy znaleźliście tę broń?
Sędzia nie odpowiedział.
— A rana na szyi?
Tu sędzia śledczy był łaskaw nam zdradzić, że rana na
szyi jest poważna. Pozwala sądzić, zgodnie ze zdaniem
lekarzy, że gdyby zbrodniarz ściskał gardło kilka sekund
dłużej, panna Stangerson umarłaby przez uduszenie.
— Cała ta sprawa, tak jak ją relacjonuje „Matin" — podjął
zapalczywie Rouletabille — wydaje mi się coraz bardziej
niezrozumiała. Czy może mi pan powiedzieć, panie sędzio,
jakie są wyjścia w pawilonie? Jakie są drzwi i okna?
— Jest ich pięć — odpowiedział pan de Marquet,
kaszlnąwszy parę razy, ale nie sprzeciwiając się już chęci
opowiedzenia ze szczegółami tej nieprawdopodobnie
tajemniczej historii. — Jest ich pięć, w tym drzwi do sieni
są jedynymi drzwiami wejściowymi. Zawsze zamknięte
automatycznie, mogą być otwierane od wewnątrz i z
zewnątrz tylko dwoma specjalnymi kluczami, z których
jeden ma ojciec Jakub, drugi pan Stangerson. Panna
Stangerson nie potrzebuje klucza, ponieważ ojciec Jakub
mieszka w pawilonie, a w ciągu dnia nie opuszcza ona pro-
fesora.
Gdy wszyscy czworo wyważywszy drzwi dostali się
wreszcie do Żółtego Pokoju, drzwi wejściowe z sieni były
jak zawsze zamknięte, a klucz od nich znajdował się w
kieszeni pana Stangersona i ojca Jakuba. W pawilonie są
cztery okna: jedno w Żółtym Pokoju, dwa w laboratorium i
jedno w sieni.
Okno od Żółtego Pokoju i to od laboratorium wychodzą
na pole; tylko sień ma okno od strony ogrodu.
— Właśnie tędy zbrodniarz uciekł z pawilonu! — zawołał
Rouletabille.
— Skąd pan wie? — zapytał pan de Marquet, obrzucając
mego przyjaciela niespokojnym spojrzeniem.
— Później dowiemy się, w jaki sposób zbrodniarz
wymknął się z Żółtego Pokoju — odparł Rouletabille — ale
pawilon musiał opuścić przez okno w sieni!
— Jeszcze raz pytam: skąd pan o tym wie?
— O, mój Boże! Przecież to bardzo proste. Jeśli nie mógł
uciec drzwiami wejściowymi, musiał wydostać się przez
jedno z okien. Oczywiście, aby mógł przez nie przejść,
musiało być nie okratowane. Okno Żółtego Pokoju jest
zakratowane, ponieważ wychodzi na zewnątrz posiadłości;
dwa okna laboratorium muszą być zakratowane, dla tej
samej przyczyny. Ponieważ zbrodniarz mimo wszystko
uciekł, przypuszczam, że znalazł okno bez krat, a takie jest
właśnie okno w sieni, które wychodzi na park, czyli jest
wewnątrz posiadłości. Cudów nie ma.
— Tak — powiedział pan de Marquet — ale nie mógł pan
przewidzieć, że jedyne nie zakratowane okno w sieni
posiada mocne żelazne okiennice. Otóż te żelazne
okiennice były zamknięte od wewnątrz na żelazną zasuwę.
A jednak mamy dowody na to, że zbrodniarz rzeczywiście
uciekł z pawilonu właśnie tędy. Siady krwi na wewnętrznej
ścianie i na okiennicach, ślady stóp na ziemi, całkowicie
podobne do tych, które zmierzyłem w Żółtym Pokoju,
dowodzą, że zbrodniarz uciekł tą drogą. W jaki sposób to
zrobił, jeśli okiennice pozostały od wewnątrz zamknięte?
Przeszedł przez nie jak duch! I wreszcie rzeczą najbardziej
zdumiewającą ze wszystkiego nie są odnalezione ślady
uciekającego mordercy, ale fakt, że nie można sobie nawet
wyobrazić, w jaki sposób wyszedł on z Żółtego Pokoju ani
jak przeszedł przez laboratorium i znalazł się w sieni! Tak,
panie Rouletabille, ta sprawa graniczy z halucynacją...
Piękna sprawą... Spodziewamy się, że klucza od niej nie
znajdziemy długo, długo...
— Czego pan się spodziewa, panie sędzio?
Pan de Marquet poprawił się:
— Nie spodziewam się, ale myślę...
— Czy można było zamknąć okno od wewnątrz po
ucieczce zbrodniarza? — zapytał Rouletabille.
— Oczywiście, ale wydaje mi się to jednocześnie
naturalne i niewytłumaczalne, chyba że był wspólnik lub
wspólnicy... a nie widzę ich...
Po chwili milczenia sędzia dorzucił:
— Ach, gdyby panna Stangerson czuła się dziś na tyle
dobrze, żeby można było ją zapytać...
Rouletabille, dążąc za swoją myślą, zapytał:
— A strych? Nie ma żadnego otworu na strychu?
— Tak, tego rzeczywiście nie brałem w rachubę; strych
ma sześć otworów: na górze jest małe okienko, raczej
lufcik, który pan Stangerson kazał okratować także,
ponieważ wychodzi na zewnątrz posiadłości. W nim, jak i w
oknach na parterze, kraty pozostały nie tknięte. Okiennice,
które otwierają się oczywiście do wewnątrz, były
zamknięte. Zresztą nie odkryliśmy niczego, co by pozwalało
przypuszczać, że zbrodniarz przeszedł przez strych.
— A więc pan, panie sędzio, nie wątpi, że zbrodniarz
uciekł przez okno w sieni, chociaż nie wiadomo jakim
sposobem?
— Wszystkie dowody...
— Ja też tak sądzę — przytaknął poważnie Rouletabille.
Po chwili milczenia podjął znowu:
— Jeśli nie znalazł pan na strychu żadnych śladów
mordercy, takich jak na przykład czarne ślady stóp, na
które zwrócono uwagę w Żółtym Pokoju — powinien pan
dojść do wniosku, że to nie on skradł rewolwer ojca
Jakuba!
— Poza śladami ojca Jakuba nie ma żadnych innych
śladów na strychu — powiedział sędzia kiwając znacząco
głową. Po chwili dokończył swą myśl: — Ojciec Jakub był z
panem Stangersonem... Miał szczęście...
— A więc jaką rolę odegrał w dramacie rewolwer ojca
Jakuba? Wygląda na to, że broń nie zraniła panny
Stangerson, tylko samego zbrodniarza...
Nie odpowiadając na to kłopotliwe pytanie pan de
Marquet oznajmił, że w Żółtym Pokoju znaleziono dwie
kule: jedną w ścianie, na której odciśnięta jest czerwona
męska dłoń — drugą w suficie.
— O! w suficie!... w suficie? To bardzo ciekawe... W
suficie — powtórzył półgłosem Rouletabille i zaczął palić w
milczeniu, otaczając się kłębami dymu. Gdy dojechaliśmy
do Epinay-sur-Orge musiałem szarpnąć go za ramię, żeby
sprowadzić go z obłoków na peron.
Tu urzędnik sądowy i jego protokolant skłonili się, dając
nam do zrozumienia, że mają nas już dość, po czym szybko
wsiedli do czekającego powozu.
— Ile czasu trzeba iść piechotą do zamku Glan- dier? —
zapytał Rouletabille zawiadowcę.
— Nie spiesząc się, półtorej godziny... godzinę i trzy
kwadranse — odpowiedział.
Rouletabille spojrzał na słońce i z zadowoleniem biorąc
mnie pod ramię, powiedział:
— Idziemy. Potrzebuję ruchu.
— A więc? — zapytałem. — Coś ci świta?
— Och, nie! — odpowiedział. — Wszystko jest jeszcze
bardziej zagmatwane niż przedtem. Ale mam pewną myśl...
— Mów szybko!
— Tymczasem nie mogę nic powiedzieć... Moja hipoteza
jest kwestią życia łub śmierci przynajmniej dwóch osób!
— Wierzysz we wspólników?
— Nie!
Milczeliśmy przez chwilę.
— To szczęście — odezwał się znów Rouletabille — że
spotkaliśmy sędziego śledczego i jego sekretarza... A co?
Przypominasz sobie, co ci mówiłem o rewolwerze?
Szedł z opuszczoną głową, z rękami w kieszeniach i
pogwizdywał. Po chwili usłyszałem, jak mruczał:
— Biedna kobieta...
— Żal ci panny Stangerson?
— Tak, to szlachetna i godna współczucia kobieta. Silny,
bardzo silny charakter... tak sądzę... tak przypuszczam.
— Znasz pannę Stangerson?
— Nie... widziałem ją jeden raz.
— Więc dlaczego mówisz, że to silny charakter?
— Stawiła czoło mordercy, broniła się dzielnie... a
szczególnie... szczególnie z powodu kuli w suficie.
Spojrzałem na niego, zapytując się w duchu, czy kpi sobie
ze mnie lub czy przypadkiem nie oszalał. Ale spostrzegłem,
że młody człowiek nie ma wcale ochoty do śmiechu, a
inteligentny błysk jego małych okrągłych oczu upewnił
mnie o stanie jego umysłu. Byłem zresztą przyzwyczajony
do jego zaskakujących uwag... Zaskakujących,
nieprzeniknionych i i tajemniczych do chwili, gdy w kilku
szybko wypowiedzianych i jasnych zdaniach rozwijał mi
swą myśl. Wtedy nagle wszystko stawało się proste: słowa,
które wymówił i które wydawały mi się pozbawione sensu,
łączyły się łatwo i tak logicznie, że nie mogłem pojąć,
dlaczego nie zrozumiałem ich wcześniej.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Na łonie dzikiej natury
Zamek Glandier jest jednym z najstarszych zamków w
dzielnicy Ile-de-France, w której wznoszą się jeszcze
świetne mury z epoki feudalizmu. Zbudowany przez Filipa
Pięknego w samym sercu lasów, widoczny jest na kilkaset
metrów z drogi, prowadzącej z miasteczka Sainte-
Geneviéve-des-Bois do Montlhéry. Nad masą
rozpadających się budowli góruje stara baszta. Turysta,
który wdrapie się po jej chwiejnych stopniach, wydostaje
się na maleńką platformę, na której w XVII wieku z
polecenia Georgesa Philigerta z Sequigny, pana na
Glandier, Maison Neuves i innych włościach, zbudowano
istniejącą do dziś latarnię w brzydkim stylu rococo. W
odległości trzech mil widać stąd górującą nad równiną
wyniosłą wieżę w Montlhéry. Baszta i wieża spoglądają na
siebie po tylu wiekach: może ponad zieleniejącymi lasami
opowiadają sobie najstarsze legendy z historii Francji?
Mówią, że baszta w Glandier czuwa nad cieniem
bohaterskim i świętym, cieniem dobrej patronki Paryża,
przed którą cofnął się Attyla. W starych lochach zamku śpi
snem wiecznym święta Genowefa. Latem przychodzą tu
zakochani, snują marzenia i składają sobie przysięgi na jej
grobie, przybranym niezapominajkami.
Niedaleko grobu jest studnia, wypełniona, jak mówią,
cudowną wodą. Wdzięczne matki cudownie uleczonych
dzieci wzniosły tu statuę świętej Genowefy i zawieszają u
jej stóp maleńkie buciki lub czapeczki.
W tym właśnie miejscu, które zdaje się należeć całkowicie
do przeszłości, zamieszkał profesor Stangerson i jego
córka, aby pracować nad przyszłością nauki.
Ustronie w głębi lasów spodobało się im od razu. Jako
świadków swych prac i nadziei mieli tu tylko stare
kamienie i wielkie dęby. Glandier, dawniej „Glandierum",
nazywało się tak od wielkiej ilości żołędzi, które od wieków
zbierano w okolicy. Posiadłość ta, zaniedbana lub nawet
opuszczona przez właścicieli, odzyskała dziki, pierwotny
wygląd i tylko' budynki zachowały ślady dziwnych
przemian: wieki wycisnęły na nich swe piętno. Każdy frag-
ment architektury nasuwa wspomnienie jakiegoś
straszliwego wypadku, jakichś krwawych wydarzeń. Może
dlatego zamek, w którym schroniła się teraz nauka,
wydawał się od dawna przeznaczony na widownię rzeczy
tajemniczych, trwogi i śmierci.
Mówiąc o tym, nie mogę obronić się przed refleksją:
Jeśli zatrzymałem się przez kilka chwil nad tym smutnym
obrazem Glandier, to nie dlatego, że znalazłem właśnie
okazję do stworzenia atmosfery niezbędnej dla dramatów,
które rozgrywają się przed oczami czytelników. Moją
pierwszą troską w całej tej sprawie jest prostota,
największa, na jaką mnie tylko stać. Nie mam żadnych
pretensji do autorstwa. Kto mówi: „autor", mówi zawsze po
trosze: ,,literat”, a tajemnica Żółtego Pokoju jest, dzięki
Bogu, dostatecznie tragiczna w swej prawdziwej grozie, aby
przejść do literatury! Jestem i chcę pozostać jedynie
wiernym sprawozdawcą! Chcąc zdać sprawę z wydarzeń,
umieszczam je w ramach, w których się rozegrały, to
wszystko.
Wracam do pana Stangersona. Gdy kupił tę posiadłość
prawie piętnaście lat przed dramatem, który nas zajmuje,
zamek Glandier był nie zamieszkany od dawna. Drugi stary
zamek w okolicy, zbudowany w XIV wieku przez Jana z
Belmont, był także opuszczony, zaś cała okolica prawie
bezludna. Kilka domów na skraju drogi prowadzącej do
Corbeil, jedna oberża „Pod Basztą” ofiarowująca woźnicom
przelotną gościnność — to niemalże wszystko, co
przypominało cywilizację w tej opuszczonej miejscowości,
jakich niewiele można spotkać o kilka mil od stolicy. Ale
właśnie to odosobnienie zadecydowało o wyborze profesora
i jego córki. Pan Stangerson był już znanym naukowcem.
Wrócił z Ameryki, gdzie jego prace zyskały znaczny rozgłos.
Książka wydana w Filadelfii o „Rozkładzie materii pod
działaniem elektryczności" wywołała protest całego świata
naukowego.
Pan Stangerson był Francuzem amerykańskiego
pochodzenia. Ważne sprawy spadkowe zatrzymywały go
przez wiele lat w Stanach Zjednoczonych. Pracował tam w
dalszym ciągu nad dziełem rozpoczętym we Francji i
powrócił, aby je skończyć po uprzednim podjęciu wielkiego
spadku. Wszystkie jego procesy zostały szczęśliwie
zakończone bądź przez sądy przyznające mu wygraną, bądź
przez korzystne transakcje. Majątek ten witał z radością.
Profesor Stangerson mógłby zarabiać miliony dolarów,
wykorzystując lub pozwalając wyzyskać dwa czy trzy ze
swych odkryć chemicznych, dotyczących nowych procesów
farbowania. On jednak czuł wstręt do korzystania w swym
własnym interesie z pięknego daru wynalazczości, jaki
otrzymał od natury. Uważał zawsze, że jego talent nie
należy do niego. Poczytywał sobie za swój obowiązek oddać
go ludziom, toteż wszystko, co jego wynalazki stworzyły,
stawało się — dzięki tym filantropijnym zapatrywaniom —
własnością publiczną. Jeśli nie próbował nawet ukrywać
zadowolenia z nieoczekiwanego majątku, który pozwalał
mu poświęcić się aż do ostatnich dni życia swojej
namiętności dla czystej nauki, to dlatego, że profesor
cieszył się nim jeszcze z innej przyczyny. Panna
Stangerson, w chwili gdy ojciec powrócił z Ameryki i kupił
Glandier, miała dwadzieścia lat. Była ładniejsza, niż można
by sobie wyobrazić: łączyła w sobie cały wdzięk paryżanki
po matce, zmarłej przy jej urodzeniu, ze świetnością i
bogactwem młodej krwi amerykańskiej swego dziadka,
Williama Stanger- sona. Dziadek jej, mieszkaniec Filadelfii,
czyniąc zadość wymaganiom rodziny, w chwili swego mał-
żeństwa z późniejszą matką znanego profesora przyjął
obywatelstwo francuskie. To tłumaczy francuską
narodowość profesora Stangersona.
Matylda Stangerson, urocza dwudziestoletnia blondynka
o błękitnych oczach, mlecznej cerze i doskonałym zdrowiu,
była jedną z najładniejszych panien na wydaniu, jakimi
mógł się poszczycić stary i nowy kontynent. Obowiązkiem
ojca, pomimo łatwego do przewidzenia bólu z powodu
nieuniknionego rozstania, było myśleć o małżeństwie córki,
nie mógł więc być niezadowolony z niespodziewanej
fortuny,
Mimo to zaszył się wraz z córką w Glandier w chwili, gdy
znajomi spodziewali się, że wprowadzi pannę Matyldę w
wielki świat. Ci, co go odwiedzali, nie ukrywali swego
zdumienia. Na pytania profesor odpowiadał:
— Taka jest wola mojej córki. Niczego jej nie odmawiam.
Ona wybrała Glandier!
Młoda panna zapytywana o to samo, odpowiadała
spokojnie:
— Gdzie by się nam lepiej pracowało niż na tym
odludziu?
Panna Matylda już wtedy współpracowała ze swym
ojcem. Nie można było jednak przewidzieć, że ta
namiętność do nauki doprowadzi do odrzucenia wszelkich
partii, jakie jej ofiarowano w ciągu piętnastu lat.
Choć ojciec i córka żyli w takim odosobnieniu, musieli się
pokazywać na niektórych oficjalnych przyjęciach i w
pewnych okresach roku w dwóch czy trzech znajomych
salonach, w których sława profesora i piękność Matyldy
budziły sensację. Z początku wyjątkowa obojętność młodej
panny nie odstraszała starających się, ale po kilku latach
zniechęcili się wszyscy. Tylko jeden z łagodnym uporem
trwał przy swych zamiarach i zasłużył na miano „wiecznego
narzeczonego", które przyjął z melancholią: był nim Robert
Darzac. Teraz panna Stangerson nie była już tak młoda i
mogło się wydawać, że jeśli nie uznawała konieczności
wyjścia za mąż aż dotąd, nie odkryje jej już nigdy. Ten
argument widocznie nie przedstawiał wartości dla Roberta
Darzaka, ponieważ nie zaprzestawał wcale swych starań —
jeśli można nazwać „staraniem" delikatną i czułą
troskliwość, jaką otaczał tę trzydziestopięcioletnią kobietę,
która pozostała panną i oznajmiła, że nie zamierza
wychodzić za mąż. Nagle, kilka tygodni przed znanymi nam
wypadkami, pewna wieść, tak nieprawdopodobna, że nie
zwrócono na nią najpierw uwagi, rozeszła się po Paryżu:
panna Stangerson zgodziła się wreszcie uwieńczyć nie
gasnące uczucia Roberta Darzaka. Trzeba było jednak
uzyskać potwierdzenie samego Roberta Darzaka, by uznano
wreszcie, że może być trochę prawdy w tak
nieprawdopodobnej pogłosce. Wreszcie sam pan
Stangerson zechciał oznajmić, wychodząc pewnego dnia z
Akademii Nauk, że ślub jego córki z Robertem Darzakiem
odbędzie się w gronie najbliższych w zamku Glandier, gdy
tylko jego córka i on zakończą sprawozdanie
podsumowujące wszystkie ich prace nad „Rozproszeniem
materii”. Młode małżeństwo zamieszka w Glandier i zięć
dołączy swą pracę do dzieła, któremu ojciec i córka po-
święcili całe życie. Świat naukowy nie zdążył jeszcze przyjść
do siebie po tej nowinie, gdy dowiedziano się o zamachu na
życie panny Stangerson w fantastycznych okolicznościach,
które opowiedzieliśmy. Nasza wizyta w zamku miała za cel
bardziej jeszcze sprecyzować te okoliczności.
Nie wahałem się zaznajomić czytelników z tymi
retrospektywnymi szczegółami, które poznałem w dalszym
ciągu mego sprawozdania ze sprawy Roberta Darzaka:
chciałem, aby przekraczając próg Żółtego Pokoju wiedzieli
to samo, co ja.
ROZDZIAŁ PIĄTY
W którym Rouletabille zwraca się do Roberta
Darzaka ze słowami wywołującymi skutek
Rouletabille i ja szliśmy przez kilka minut wzdłuż muru,
otaczającego rozległą posiadłość pana Stangersona, i już
widzieliśmy bramę wjazdową, gdy zwrócił naszą uwagę
jakiś osobnik, pochylony nad ziemią i wyglądający na tak
zajętego, że nie zauważył nawet naszej obecności. Raz się
nachylał, kładąc się prawie na ziemię, to znów wyprostowy-
wał i badał uważnie mur; później patrzył na swoją dłoń,
stąpał wielkimi krokami, zaczynał biec i znów patrzył na
swoją prawą dłoń. Rouletabille zatrzymał mnie gwałtownie.
— Pst! Fryderyk Larsan pracuje. Nie przeszkadzajmy mu!
Józef Rouletabille miał wielkie uznanie dla znanego
detektywa. Ja nie widziałem nigdy Fryderyka Larsana, ale
znałem go z opinii, jaką się cieszył. Sprawa złotych sztabek
z mennicy, którą wyświetlił, gdy wszyscy już zwątpili w
rozwiązanie, aresztowanie włamywaczy do kas pancernych
Powszechnego Banku Kredytowego uczyniły jego nazwisko
niemalże popularnym. Uchodził więc w okresie, gdy Józef
Rouletabille nie dał jeszcze nadzwyczajnych dowodów
swego wyjątkowego talentu, za umysł zdolny do
rozwikłania kłębka najbardziej zawiłych, tajemniczych i
ponurych zbrodni. Jego sława rozeszła się na cały świat.
Często nawet policja Londynu, Berlina czy Ameryki
wzywała go na pomoc, gdy miejscowi inspektorzy i
detektywi wyczerpali swe pomysły i sposoby. Nie zdziwiono
się więc, gdy od początku tajemniczej sprawy Żółtego Poko-
ju naczelnik Sûreté postanowił wezwać telegraficznie z
Londynu swego znakomitego współpracownika. Fryderyk
Larsan był wezwany ostatnio do Anglii w sprawie wielkiej
afery skradzionych dokumentów. Telegram brzmiał:
W r a c a ć n a t y c h m i a s t . Fryderyk, zwany Wielkim
Fredem, wiedząc już z doświadczenia, że skoro go wzywają,
muszą bardzo potrzebować jego pomocy, wsiadł w dyliżans
i oto Rouletabille i ja spotkaliśmy go tego ranka już przy
pracy. Wkrótce zrozumieliśmy, na czym ona polegała. To,
czego nie przestawał obserwować w prawej dłoni, było
zegarkiem, a Fryderyk Larsan wyglądał na bardzo zajętego
liczeniem minut. Później zawrócił, raz jeszcze powtórzył
swój marsz, zatrzymał się dopiero przy furcie do parku,
znów spojrzał na zegarek, schował go do kieszeni,
zniechęcony wzruszył ramionami, pchnął furtkę i wszedł do
parku. Zamknął furtkę na klucz, podniósł głowę i dopiero
wtedy spostrzegł nas pomiędzy sztachetami. Rouletabille
podbiegł do niego. Ja za nim. Fryderyk Larsan czekał.
— Panie Fredzie — powiedział Rouletabille zdejmując
kapelusz i pochylając się z głębokim szacunkiem
wypływającym z rzeczywistego uznania, jakie młody
reporter żywił dla słynnego detektywa. — Chcieliśmy się
dowiedzieć, czy pan Robert Darzac jest teraz w zamku?
Jeden z jego przyjaciół z prokuratury paryskiej chciał z nim
mówić.
— Nie wiem, panie Rouletabille — odpowiedział Fred
potrząsając ręką mego przyjaciela. Miał już okazję spotkać
go kilkakrotnie w trakcie swych najtrudniejszych
dochodzeń. — Nie widziałem go.
— Trzeba będzie zapytać dozorców — rzekł Rouletabille
wskazując mały domek z cegły, z zamkniętymi oknami,
który niewątpliwie służył za mieszkanie dla wiernych
stróżów posiadłości.
— Dozorcy nic panu nie powiedzą, panie Rouletabille.
— Dlaczego?
— Ponieważ pół godziny temu zostali aresztowani.
— Aresztowani! — zawołał Rouletabille. — A więc to oni
są mordercami?
Fryderyk Larsan wzruszył ramionami.
— Kiedy nie można zatrzymać mordercy — powiedział z
miną najbardziej pogardliwą — zawsze można pozwolić
sobie na luksus zatrzymania wspólników.
— To pan kazał ich zatrzymać, panie Fredzie?
— Ach, nie! To przypadek! Ja nie kazałem ich aresztować
po pierwsze dlatego, że jestem prawie pewny, że nie brali
udziału w tej sprawie, a po drugie dlatego, że...
— Że co? — zapytał niespokojnie Rouletabille.
— Dlatego, że... nic — powiedział Larsan potrząsając
głową.
— ...Ponieważ nie było wspólników — odpowiedział
Rouletabille.
Fryderyk Larsan zatrzymał się patrząc z zainte-
resowaniem na reportera.
— Ach, więc ma pan już jakąś koncepcję w tej sprawie?
Ciekawe, zwłaszcza że nic pan nie widział... Jeszcze pan tu
nie był...
— Ale będę!
— Wątpię. Jest wyraźny zakaz!
— Wejdę, jeśli pomoże mi pan zobaczyć się z Robertem
Darzakiem. Niech pan to zrobi dla mnie... Jesteśmy
przecież starymi przyjaciółmi... Bardzo pana proszę, panie
Fredzie.,. Proszę sobie przypomnieć piękny artykuł, jaki
napisałem o panu przy okazji „Sztabek złota". Jeśli pan tak
łaskaw, jedno maleńkie słówko Robertowi Darzakowi...
Twarz Rouletabille'a była w tym momencie rzeczywiście
komiczna. Wyrażała tak nieprzepartą chęć przekroczenia
progu, za którym rozegrała się jakaś nadzwyczajna
tajemnica, prosiła tak wymownie wyrazem nie tylko ust i
oczu, ale i wszystkich pozostałych rysów, że nie mogłem
powstrzymać się od śmiechu. Fryderyk Larsan zachował
swą powagę nie dłużej ode mnie.
A jednak stojąc za furtką spokojnie chował klucz do
swojej kieszeni. Obserwowałem go. Był to mężczyzna
mogący mieć lat pięćdziesiąt. Głowa piękna, o siwiejących
włosach, matowej cerze i ostrym profilu. Czoło miał
wydatne, podbródek i policzki starannie wygolone, wargi
bez wąsów, delikatnie podkreślone. Oczy, trochę małe i
okrągłe, patrzyły prosto przenikliwym spojrzeniem, które
zaskakiwało i niepokoiło.
Średniego wzrostu, dobrze zbudowany, ogólny wygląd
miał elegancki i sympatyczny. Nie miał nic z pospolitego
detektywa. Był wielkim artystą w swojej specjalności.
Wiedział o tym. Czuło się, że ma wysokie pojęcie o sobie
samym. Rozmawiał tonem sceptyka i człowieka
rozczarowanego. Jego dziwny zawód zetknął go z tyloma
zbrodniami, że byłoby raczej niezrozumiałe, gdyby nie
„stępił trochę jego wrażliwości" — jak to określił Rouleta-
bille.
Na odgłos nadjeżdżającego z tyłu powozu. Larsan
odwrócił głowę. Poznaliśmy kabriolet sędziego śledczego i
jego protokolanta ze stacji Epinay.
— Proszę — powiedział Fryderyk Larsan. — Chcieliście
panowie mówić z Robertem Darzakiem. Oto i on! — Powóz
zatrzymał się właśnie przed furtką, a Robert Darzac
poprosił Fryderyka Larsana, aby otworzył mu furtkę.
Spieszył się bardzo i miał niewiele czasu na dojazd do
Epinay, aby złapać najbliższy pociąg do Paryża. W tej
chwili spostrzegł mnie.
Gdy Larsan otwierał furtkę, Darzac zapytał, co sprowadza
mnie do Glandier w tak tragicznej chwili. Zauważyłem, że
był okropnie blady i nieskończony ból malował mu się na
twarzy.
— Czy panna Stangerson czuje się lepiej? — zapytałem
szybko.
— Tak — odpowiedział. — Może ją uratują... Muszę ją
uratować!
Nie dokończył: „albo umrę", ale wyczuwało się koniec
tego zdania na jego bezkrwistych wargach. Teraz wtrącił się
Rouletabille.
— Spieszy się pan. Muszę jednak pomówić z panem! Mam
panu do zakomunikowania kilka bardzo ważnych
informacji!
— Czy mogę pana opuścić? — przerwał Fryderyk Larsan,
zwracając się do Roberta Darzaka. — Ma pan klucz, czy
życzy pan sobie, aby dać panu ten?
— Dziękuję, mam klucz. Sam zamknę furtkę!
Larsan oddalił się szybko w kierunku zamku, który widać
było o kilkaset metrów. Robert Darzac zniecierpliwiony
zmarszczył brwi. Przedstawiłem Rouletabille'a, jako swego
przyjaciela, ale gdy się dowiedział, że młody człowiek jest
dziennikarzem, spojrzał na mnie z wyrazem wielkiego
wyrzutu. Wytłumaczył się koniecznością przybycia w ciągu
dwudziestu minut do Epinay, ukłonił się i smagnął konia.
W tej chwili, ku memu głębokiemu zdumieniu, Józef
Rouletabille chwycił uzdę, powstrzymał silną ręką mały
pojazd, wymawiając jednocześnie zdanie pozbawione dla
mnie większego sensu:
— „Plebania nie straciła nic ze swego wdzięku ani ogród
ze swej wspaniałości”.
Słowa te nie przebrzmiały na wargach Rouletabille'a, gdy
zauważyłem, że Robert Darzac zbladł jeszcze bardziej, a
oczy jego patrzyły na młodego człowieka z przerażeniem.
Natychmiast wysiadł z powozu i w jakimś niewytłuma-
czalnym bezładzie wymamrotał:
— Chodźmy! Chodźmy!
Po czym nagle powtórzył ze wściekłością w głosie:
— Chodźmy, panowie! Chodźmy!
Zawrócił drogą, która prowadziła do zamku; nie odezwał
się już ani słowem. Rouletabille poszedł za nim, w dalszym
ciągu trzymając konia za uzdę. Powiedziałem kilka słów do
Darzaka, ale mi nie odpowiedział. Spojrzałem pytająco na
Rouletabille'a: zdawał się mnie nie widzieć.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
W głębi dąbrowy
Doszliśmy do zamku. Stara baszta łączyła się z całkowicie
przerobioną za Ludwika XIV częścią budynku przez
nowoczesną główną część budynku w stylu Viollet-le-Duc,
w której znajdowało się główne wejście. Nie widziałem
nigdy czegoś równie oryginalnego i równie brzydkiego, a
zwłaszcza tak zaskakującego w swej architekturze, jak ten
dziwaczny zlepek różnych stylów. Była to budowla olbrzy-
mia i przykuwająca uwagę.
Zbliżywszy się, zobaczyliśmy dwóch żandarmów
spacerujących przed małymi otwartymi drzwiczkami
prowadzącymi do baszty. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że
na parterze, który dawniej służył jako więzienie, a później
jako rupieciarnia, zamknięto teraz odźwiernych,
małżonków Bernier.
Robert Darzac wprowadził nas przez szerokie drzwi,
ocienione markizą. Rouletabille, który powierzył konia i
powozik służącemu, nie spuszczał oczu z Darzaka.
Poszedłem za jego wzrokiem i spostrzegłem, że był
skierowany wyłącznie na zasłonięte rękawiczkami ręce
profesora Sorbony... Gdy znaleźliśmy się w małym saloniku
pełnym starych mebli, Robert Darzac dosyć szorstko
zagadnął Rouletabille'a:
— Proszę mówić. Czego pan chce ode mnie?
Reporter odpowiedział równie ostro:
— Uścisnąć pańską dłoń!
Darzac cofnął się:
— Co to ma znaczyć?
Widocznie zrozumiał coś, co i ja pojąłem w tej samej
chwili: mój przyjaciel posądzał go o ohydną zbrodnię!
Musiał mu się przypomnieć ślad okrwawionej ręki na
ścianie Żółtego Pokoju. Widziałem, jak ten człowiek o
twarzy tak szlachetnej i spojrzeniu tak zazwyczaj uczciwym,
dziwnie zadrżał w tej chwili.
Wyciągnął prawą dłoń i rzekł wskazując na mnie:
— Jest pan przyjacielem pana Sinclaira, który oddał mi
wielką i niespodziewaną przysługę w pewnej słusznej
sprawie, więc nie widzę powodu, dla którego miałbym
odmówić panu podania ręki.
Rouletabille nie ujął wyciągniętej ręki, tylko powiedział,
kłamiąc z niezrównaną zuchwałością:
— Przeżyłem kilka lat w Rosji, skąd przywiozłem zwyczaj
nieprzyjmowania nigdy dłoni tego, kto mi ją podaje w
rękawiczce.
Myślałem, że profesor Sorbony okaże wzburzenie, które
zaczynało go opanowywać, ale stało się inaczej — z
widocznym wysiłkiem opanował się, zdjął rękawiczki i
pokazał obydwie dłonie.
Nie było na nich nawet śladu zranienia.
— Czy jest pan już zadowolony?
— Nie! — odpowiedział Rouletabille. — Drogi przyjacielu
— dodał zwracając się do mnie — muszę cię poprosić, abyś
zostawił nas na chwilę samych.
Ukłoniłem się i wyszedłem, zaskoczony tym, co widziałem
i słyszałem. Zupełnie nie rozumiałem, dlaczego Robert
Darzac nie wyrzucił za drzwi mego zuchwałego,
niegrzecznego 1 głupiego przyjaciela.
Życzyłem mu tego za podejrzenia, które doprowadziły do
żenującej sceny z rękawiczkami.
Spacerowałem przed zamkiem około dwudziestu minut,
próbując uporządkować sobie wypadki tego ranka. Nie
udało mi się to. Jaką koncepcję miał Rouletabille? Czy to
możliwe, aby uważał Roberta Darzaca z mordercę?
Jak można było przypuścić, że człowiek, który za kilka
dni miał się ożenić z panną Stangerson, zakradł się do
Żółtego Pokoju, aby zamordować swą narzeczoną?
Wreszcie pozostawało zagadką, w jaki sposób morderca
wyszedł z Żółtego Pokoju.
Dopóki tajemnica, która mnie wydawała się nie-
wytłumaczalna, nie zostanie wyjaśniona, uważałem, że nie
wolno nam było nikogo posądzać.
Co wreszcie oznaczało owo bezsensowne zdanie, które
dotąd dźwięczało mi w uszach: „Plebania nie straciła nic ze
swego wdzięku ani ogród ze swej wspaniałości”. Spieszno
mi było znaleźć się sam na sam z Rouletabille'em, aby go o
to zapytać.
W tej chwili młody człowiek z Robertem Darzakiem
opuścili zamek. Niesłychane! Od pierwszego rzutu oka
poznałem, że byli w najlepszej komitywie!
— Idziemy do Żółtego Pokoju — powiedział Rouletabille.
— Chodź z nami. Zatrzymuję cię na cały dzień. Śniadanie
zjemy we wsi.
— Może zjecie panowie śniadanie tutaj, razem ze mną...
— Nie, dziękujemy — odparł młody człowiek. — Zjemy w
oberży „Pod Basztą”.
— Będziecie się źle czuli... Nic tam nie znajdziecie...
— Tak pan sądzi? Mam nadzieję coś tam dostać —
odpowiedział Rouletabille. — Po śniadaniu wrócimy znów
do pracy... Napiszę artykuł, a ty będziesz łaskaw dostarczyć
go do redakcji.
— Nie wracasz razem ze mną?
— Nie. Przenocuję tutaj!
Spojrzałem na Rouletabille’a. Mówił poważnie, a Robert
Darzac nie wydał się bynajmniej tym zdumiony.
Przechodząc koło wieży, posłyszeliśmy szlochanie.
— Czemu uwięziono tych ludzi? — zapytał Rouletabille.
— To trochę z mojej winy — powiedział pan Darzac. —
Zrobiłem uwagę wczoraj sędziemu śledczemu, że jest
niewyjaśnione, jak odźwierni mieli czas, posłyszawszy strzały
rewolwerowe, ubrać się i przebiec przestrzeń dość znaczną,
która dzieli ich mieszkanie od pawilonu i wszystko to w ciągu
dwóch minut; bo nie upłynęło więcej jak dwie minuty między
strzałami a chwilą, w której spotkał ich ojciec Jakub.
— Oczywiście, to podejrzane — przyznał Rouletabille — i byli
ubrani?
— Otóż to, co jest nie do uwierzenia... byli ubrani całkowicie:
dokładnie i ciepło... Nie brakowało nic w ich odzieniu. Kobieta
była w sabotach, ale on miał obuwie sznurowane. Przy tym
utrzymują, że pokładli się, jak co dzień o dziewiątej wieczór.
Przybyły dziś z rana sędzia śledczy, który zaopatrzył się w
Paryżu w rewolwer tego samego kalibru, co użyty w zbrodni
(bo nie chce dotykać rewolweru, który ma być zachowany na
dowód w sprawie) polecił swemu pisarzowi strzelić zeń dwa
razy w żółtym pokoju, gdy okno i drzwi były zamknięte.
Byliśmy z nim w mieszkaniu odźwiernych; nie słyszeliśmy
nic... nic słyszeć niepodobna. Odźwierni przeto kłamali, to nie
pozostawia żadnej wątpliwości... Oni byli gotowi, byli już na
dworze niedaleko pawilonu, czekali na coś... Z pewnością, nie
oskarża się ich, że są wykonawcami czynu, ale ich współudział
nie jest nieprawdopodobny. Pan de Marquet kazał ich uwięzić
niezwłocznie.
— Gdyby oni byli współwinni — mówił powoli Rouletabille —
przybyliby nieubrani, albo raczej nie przybyliby wcale. Kiedy
się ktoś rzuca w ręce sprawiedliwości z tyloma świadectwami
współwiny, to znaczy, że nie jest współwinnym. Nie wierzę we
współwinowajców w tej sprawie.
— A więc czemu byli na dworze o północy? Niech powiedzą!
— Widocznie mają przyczynę milczenia. Trzeba się
dowiedzieć jaką... Nawet jeśli nie są współwinni, to mieć może
pewne znaczenie. Wszystko jest ważne, co się zdarzy w czasie
podobnej nocy.
Przeszliśmy właśnie stary most, rzucony przez rzekę i
weszliśmy w część parku, zwaną Dąbrową.
Były tam dęby stuletnie. Jesień już pokurczyła pożółkłe
liście, a wysokie konary czarne i wężowate, wydawały się
strasznymi grzywami, węzłami olbrzymich powikłanych
gadów, jakie rzeźbiarz starożytny poskręcał na głowie swej
Meduzy. Ta miejscowość, którą panna Stangerson
zamieszkiwała latem, znajdując ją wesołą, wydała się nam
smutna i żałobna. Grunt był czarny, grząski od niedawnych
deszczów i gnijących martwych liści; pnie drzew były
czarne; nawet niebo niebo nad naszymi głowami było w
żałobie, zasnute wielkimi ołowianymi chmurami.
I oto w tym ponurym i opuszczonym ustroniu spo-
strzegliśmy białe ściany pawilonu. Dziwaczny budynek bez
okien (nie było ich widać z miejsca, w którym nam się
ukazał). Jedyne maleńkie drzwi wskazywały wejście. Można
by go nazwać grobowcem, jakimś mauzoleum w głębi
opuszczonego lasu. W miarę jak się zbliżaliśmy,
odgadywaliśmy jego rozkład.
Budynek ten czerpał całe światło, jakiego potrzebował, od
strony południowej, to znaczy od przeciwnej strony
posiadłości, od strony pola. Po zamknięciu małych
drzwiczek do parku profesor Stangerson i jego córka znaj-
dowali tu idealne ustronie, w którym mogli poświęcić się
pracy i marzeniom. Zresztą nakreślę zaraz plan pawilonu.
Miał tylko parter, do którego wchodziło się po kilku
schodkach, i dosyć wysoki strych. Strychem zajmować się
nie będziemy. Przedstawiam więc czytelnikom tylko
uproszczony plan parteru.
Plan był nakreślony przez samego Rouletabille'a.
Sprawdziłem, nie brakowało w nim ani jednej linii, ani
jednej informacji mogącej być pomocną w rozwiązaniu
zagadki postawionej przed sprawiedliwością.
Znając historię wypadku i plan, czytelnicy będą wiedzieli
tyle samo, ile wiedział Rouletabille, gdy wszedł po raz
pierwszy do pawilonu i zapytał jak każdy: którędy
zbrodniarz mógł uciec z Żółtego Pokoju? Przed wejściem na
trzy schodki, prowadzące do pawilonu Rouletabille
zatrzymał nas i zapytał nagle Roberta Darzaka:
— Jakie mogły być motywy zbrodni?
— Według mnie, nie ma co do nich żadnej wątpliwości —
powiedział narzeczony panny Stangerson z wielkim
smutkiem. — Siady palców, głębokie zadrapania na
piersiach i szyi panny Stangerson wskazują na to, że
nędznik usiłował popełnić ohydną zbrodnię. Lekarze
specjaliści, którzy wczoraj badali te ślady, potwierdzają, że
zadane zostały tą samą ręką, której okrwawiony ślad
pozostał na ścianie. Była to wielka dłoń, panie Rouletabille.
Nie zmieściłaby się w mojej rękawiczce — dodał z gorzkim
uśmiechem.
1. Żółty Pokój z jednym zakratowanym oknem i jednymi drzwiami,
prowadzącymi do laboratorium.
2. Laboratorium z dwoma dużymi, zakratowanymi oknami i dwojgiem
drzwi. Jedne drzwi prowadzą do sieni, drugie do Żółtego Pokoju.
3.Sień z oknem bez krat i drzwiami wyjściowymi do parku.
4.Umywalnia.
5.Schody na strych.
6.Jedyny, szeroki kominek w pawilonie, służący do doświadczeń
laboratoryjnych.
— Tylko czy ta czerwona ręka — wtrąciłem — nie mogła
być śladem okrwawionych palców panny Stangerson, która
dotknęła ściany i osuwając się pozostawiła rozmazany znak
swojej zakrwawionej dłoni?
— Gdy podnoszono pannę Stangerson, nie miała nawet
śladu krwi na dłoniach — odpowiedział pan Darzac.
— A więc teraz staje się pewne — powiedziałem — że to
panna Stangerson była uzbrojona w rewolwer ojca Jakuba,
ponieważ ona właśnie zraniła zbrodniarza w rękę.
Widocznie spodziewała się czegoś lub kogoś...
— Możliwe.
— A pan nikogo nie podejrzewa?
— Nie... — odpowiedział Darzac, spoglądając na Rouleta-
bille'a.
Wówczas Rouletabille zwrócił się do mnie:
— Trzeba, żebyś wiedział, przyjacielu, że dochodzenie jest
trochę bardziej zaawansowane, niż zechciał nam to
zdradzić ów tajemniczy pan de Marquet. Śledztwo ustaliło
już nie tylko fakt, że rewolwer był bronią, którą posłużyła
się panna Stangerson, ale również zna broń, która służyła
do napaści i do uderzenia panny Stangerson. Jest to, jak mi
powiedział pan Darzac, „kość barania". Dlaczego pan de
Marquet otacza tajemnicą kość baranią? Oczywiście dla
ułatwienia poszukiwań pracownikom Sûreté. Zapewne
wyobraża sobie, że odnajdziemy między szumowinami
Paryża jej właściciela, znanego z umiejętności posługiwania
się tą bronią, najokrutniejszą wśród wynalazków natury. A
zresztą, czy można wiedzieć, co się dzieje w mózgu sędziego
śledczego? — dodał Rouletabille z lekką ironią.
— A zatem znaleziono kość baranią w Żółtym Pokoju? —
zapytałem.
— Tak — odpowiedział Robert Darzac — obok łóżka. Ale
bardzo proszę, nie mówcie o tym nikomu. Pan de Marquet
żądał zachowania tajemnicy. — (Potrząsnąłem głową). — Ta
olbrzymia kość barania, której głowica lub raczej kolanko,
było jeszcze zupełnie czerwone od krwi z rany, jaką zadano
pannie Stangerson. Jest to stara kość i sądząc z wyglądu,
musiała służyć w niejednej zbrodni. Tak przypuszcza pan
de Marquet, który posłał ją do analizy, do miejskiego
laboratorium w Paryżu. Twierdzi, że odkrył na niej nie
tylko krew ostatniej ofiary, ale i rdzawe znaki, które nie są
niczym innym, jak tylko świadectwem dawnych zbrodni.
— Barania kość w ręku wprawnego zbrodniarza jest
straszną bronią — powiedział Rouletabille — o wiele
bardziej skuteczną i pewną niż ciężki młot.
— Ten nędznik dowiódł tego — rzekł z bólem Robert
Darzac. — Kość zraniła ciężko czoło panny Stangerson.
Głowica pasuje doskonale do rany. Według mnie, rana
byłaby śmiertelna, gdyby zbrodniarz nie został zaskoczony
strzałem ofiary. Zraniony w rękę, rzucił kość i uciekł...
Niestety, cios został już zadany i panna Stangerson była
umierająca. Gdyby trafiła go pierwszym strzałem, unik-
nęłaby uderzenia kością... Na pewno chwyciła rewolwer za
późno. Pierwszy strzał chybił, kula utkwiła w suficie.
Dopiero drugi był celny...
Mówiąc to Robert Darzac zapukał do drzwi pawilonu. Czy
mam was zapewniać o niecierpliwości, z jaką czekałem na
obejrzenie miejsca zbrodni? Niecierpliwiłem się i mimo
całego zainteresowania, jakie wzbudziła historia o baraniej
kości, oburzał mnie fakt przeciągania naszej rozmowy
przed zamkniętymi wciąż drzwiami pawilonu.
Wreszcie otworzyły się. Stanął w nich mężczyzna.
Poznałem ojca Jakuba. Wyglądał na lat sześćdziesiąt. Długa
biała broda, białe włosy, na nich baskijski beret, ubranie z
brązowego weluru, miejscami wytarte, saboty na nogach.
Gderliwy wyraz twarzy, dość odpychającej, która jednak
rozjaśniła się na widok Roberta Darzaka.
— To moi przyjaciele — powiedział po prostu nasz
przewodnik. — Czy nie ma nikogo w pawilonie, ojcze
Jakubie?
— Nie wolno mi nikogo wpuszczać, panie Robercie, ale
zakaz na pewno nie dotyczy pana. Po co to zresztą?
Panowie z policji widzieli już wszystko, co było do
zobaczenia. Zrobili dosyć szkiców i protokołów...
— Przepraszam, panie Jakubie — rzekł Rouletabille. —
Chciałbym panu zadać jedno pytanie.
— Słucham, młody człowieku, jeśli będę mógł od-
powiedzieć...
— Czy wasza pani tego wieczoru miała włosy uczesane z
przedziałkiem? Przedzielone i opadające na czoło?
— Nie, młodzieńcze. Moja pani nie czesała się nigdy tak,
jak pan mówi, ani tego wieczoru ani żadnego innego. Miała
włosy zaczesane do góry jak zwykle, tak że widać było jej
piękne czoło, czyste jak u dziecka.
Rouletabille mruknął coś i natychmiast przystąpił do
oględzin drzwi. Obejrzał automatyczny zamek. Stwierdził,
że drzwi te nie mogły nigdy pozostawać otwarte i trzeba
było używać klucza, aby je otworzyć. Później weszliśmy do
sieni, czyli do małego jasnego pomieszczenia z posadzką w
czerwone kwadraty.
— Ach! To przez to okno uciekł zbrodniarz — powiedział
Rouletabille.
— Prawdopodobnie, panie, przypuśćmy. Ale gdyby uciekł
tędy, bylibyśmy go widzieli. Nie jesteśmy ślepi, ani pan
Stangerson, ani ja, ani dozorcy, których uwięziono.
Dlaczego więc nie zamknięto do więzienia i mnie z racji
mego rewolweru? Rouletabille otworzył tymczasem okno i
oglądał okiennice.
— Były zamknięte w chwili zbrodni?
— Od wewnątrz, na żelazną zasuwę — powiedział ojciec
Jakub — a jednak jestem zupełnie pewien, że zbrodniarz
przeszedł przez nie...
— Czy są ślady krwi?
— Tak, tu, na kamieniu, na zewnątrz. Ale czyjej krwi?
— O! — zawołał Rouletabille. — Widać ślady człowieka.
Tu, na drodze. Ziemia była bardzo grząska... Zbadam je
natychmiast!
— Zbyteczne — wtrącił ojciec Jakub. — Zbrodniarz nie
przeszedł tędy.
— A którędy?
— I ja bym chciał to wiedzieć!
Rouletabille wszystko widział, wszystko wywąchał. Ukląkł
i szybko przejrzał poplamione kafle w sieni. Ojciec Jakub
mówił dalej: Nic pan nie znajdzie, młodzieńcze... Nic nie
znaleziono... Teraz to już za trudno. Wchodziło tu wielu
ludzi... Nie pozwalają mi umyć posadzki... ale w dniu
zbrodni szorowałem ją całą, sam, własnoręcznie... i gdyby
zbrodniarz przeszedł tędy w swoich chodakach, byłoby
widać. Dosyć śladów tych buciorów zostawił w pokoju
panienki...
Rouletabille podniósł się i zapytał:
— Kiedy po raz ostatni myliście podłogę? — patrzył na
ojca Jakuba wzrokiem, przed którym nic się nie ukryje.
— No przecież mówię panu: w dzień samej zbrodni. Około
pół do szóstej... kiedy panienka poszła z ojcem na spacer
przed obiadem, który jedli w laboratorium. Następnego
dnia, gdy przyjechał pan sędzia, mógł zobaczyć wszystkie
ślady kroków na ziemi, jakby plamy atramentu na białym
papierze... Ale ani w laboratorium, ani w sieni, gdzie
posadzki lśniły jak lustro, nie znaleziono tych śladów... Od -
naleziono je za oknem na dworze. Zbrodniarz musiał
przebić sufit Żółtego Pokoju, przejść przez strych, przebić
dach i zeskoczyć akurat koło okna z sieni... Tak... ale ani w
suficie Żółtego Pokoju ani na moim strychu nie ma z
pewnością dziury... A więc widzicie, panowie: nic nie wiemy
i na pewno nigdy nie będziemy wiedzieli. To diabelska ta-
jemnica.
Rouletabille ukląkł znowu, prawie na wprost drzwi małej
umywalni, które otwierały się do sieni. W tej pozycji
pozostał co najmniej przez minutą.
— I cóż? — zapytałem, gdy wstał.
— Och, nic specjalnie ważnego. Kropla krwi —
odpowiedział i zwrócił się do ojca Jakuba:
— Czy gdy zaczynaliście myć podłogę w laboratorium i w
sieni, okno w sieni było otwarte?
— Otworzyłem je, ponieważ napaliłem dla pana w
kominku laboratoryjnym węglem drzewnym. Rozniecałem
ogień gazetami i nadymiło się, więc otworzyłem okno w
laboratorium i właśnie to okno w sieni, żeby zrobić
przeciąg. Później zamknąłem okno w laboratorium, a w
sieni zostawiłem otwarte. A potem wyszedłem na chwilę do
zamku po ścierkę. Wróciłem, jak już powiedziałem, około
pół do szóstej i zabrałem się do mycia posadzki. Po umyciu
wyszedłem znowu, zostawiając w dalszym ciągu okno
otwarte. Wreszcie, gdy ostatni raz wchodziłem do pawilonu,
okno było zamknięte, a pan i panienka pracowali w
laboratorium.
— Pewnie pan Stangerson i panienka zamknęli okno
wchodząc?
— Na pewno.
— Nie pytaliście ich o to?
— Nie.
Rzuciwszy okiem na umywalnię i schody prowadzące na
strych, Rouletabille, dla którego zdawaliśmy się nie istnieć,
przeszedł do laboratorium.
Przyznaję, że poszedłem za nim z dużym niepokojem.
Robert Darzac pilnie obserwował każdy ruch mego
przyjaciela... Ja zaś skierowałem spojrzenie w stronę drzwi
Żółtego Pokoju. Były zamknięte lub raczej przymknięte,
jeśli tak można określić to, co stwierdziłem niezwłocznie:
były wpół wyważone. Uszkodzili je ci, co rzucili się na nie w
chwili dramatu.
Mój młody przyjaciel prowadził swą pracę metodycznie.
Bez jednego słowa badał pomieszczenie, w którym
znajdowaliśmy się. Było ono obszerne i jasne. Dwa duże
okna, zabezpieczone kratami, wychodziły na pole. Przesieka
w lesie; wspaniały widok na całą dolinę, równinę kończącą
się konturami dużego miasta, widocznego zapewne na
horyzoncie w pogodne dni. Ale dziś cały teren tonął w
błocie, szarość przesłaniała niebo — a ślady krwi znaczyły
ten pokój.
Jedną ścianę laboratorium zajmował szeroki kominek,
tygle i zwykłe piecyki do różnorodnych doświadczeń
chemicznych. Porozstawiane wszędzie retorty, przyrządy
fizyczne, stoły zarzucone fiolkami, papierami, rękopisami,
silnik elektryczny, baterie. Aparat — według słów Roberta
Darzaka — używany przez profesora Stangersona do
wykazania rozszczepialności materii pod działaniem światła
słonecznego itd... Wzdłuż ścian szafy kryte lub szklone,
pozwalające dostrzec mikroskopy, specjalne aparaty
fotograficzne... nieprawdopodobna ilość kryształów...
Rouletabille wetknął nos w kominek. Końcem palca
grzebał w tygielkach. Nagle wyprostował się: trzymał w ręku
maleńki skrawek na wpół spalonego papieru...
Właśnie rozmawialiśmy przy oknie, kiedy podszedł do nas
i rzekł:
— Proszę schować to dla nas, panie Darzac.
Pochyliłem się nad kawałkiem zrudziałego papieru, który
Robert Darzac wziął z ręki Rouletabille'a. Pozostały tu
czytelne tylko te słowa:
plebania... ni... wdzięku, ani ogr... ze swej wspaniałości...
Na dole data: 23 październik.
Już dwa razy w ciągu owego ranka zaskoczyły mnie te
bezsensowne słowa. I znów wywołały ten sam piorunujący
skutek na profesorze Sorbony. Pierwszym odruchem
Darzaka było spojrzenie rzucone w stronę ojca Jakuba. Ale
ten nie patrzył na nas, zajęty oglądaniem drugiego okna...
Wówczas narzeczony panny Stangerson wyjął portfel i drżą-
cą ręką chowając papier, westchnął cicho: — Mój Boże!
Tymczasem Rouletabille wcisnął się do kominka, a raczej
stojąc na cegłach piecyka uważnie badał kominek, który ku
górze zwężał się i na pięćdziesiąt centymetrów nad jego
głową zamykał zupełnie żelaznym sklepieniem
wmurowanym w cegły. Przechodziły przez nie trzy rury,
każda po piętnaście centymetrów średnicy.
— Tędy przejść nie mógł — oświadczył młody człowiek
zeskakując. — Zresztą, gdyby nawet tego próbował, całe to
żelastwo zleciałoby na ziemię.
— Nie... Nie... Nie tutaj trzeba szukać...
Obejrzał meble i otworzył drzwi od szaf. Później
przyszła kolej na okna, które uznał za „nie do przebycia".
Przy drugim oknie natknął się na ojca Jakuba pogrążonego
w rozmyślaniach.
— No cóż, ojcze Jakubie? Na co tak patrzycie? — zapytał.
— Patrzę na agenta policji, który nie przestaje obchodzić
stawu. Jeszcze jeden spryciarz, ale nie zajdzie dalej niż inni.
— Gdybyście znali Fryderyka Larsana, ojcze Jakubie —
powiedział Rouletabille, potrząsając głową ze smutkiem —
nie mówilibyście tak... Jeśli ktoś znajdzie zbrodniarza, to
można wierzyć, że właśnie on — westchnął.
— Zanim się go odnajdzie, trzeba wiedzieć, jak się go
zgubiło — odpowiedział z uporem ojciec Jakub.
Wreszcie doszliśmy do drzwi Żółtego Pokoju.
— Oto drzwi, za którymi coś się wydarzyło — powiedział
Rouletabille z powagą, która w każdej innej okoliczności
byłaby bardzo komiczna.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
W którym Rouletabille wchodzi pod łóżko
Rouletabille otworzył drzwi Żółtego Pokoju i zatrzymał się
na progu, mówiąc ze wzruszeniem, które zrozumiałem
dopiero później: „Ach! perfumy Czarnej Damy!” Pokój był
ciemny. Ojciec Jakub chciał otworzyć okiennice, ale
Rouletabille powstrzymał go:
— Czy zbrodni dokonano w zupełnej ciemności?— zapytał.
— Nie, młodzieńcze, myślę, że nie. Panienka" lubiła mieć
lampkę nocną na stoliku. Zapalałem ją każdego wieczoru,
zanim udała się na spoczynek. Gdy nadchodził wieczór,
służyłem jej jak pokojówka. Prawdziwa pokojowa
przychodziła dopiero rano. Panienka pracuje do późnej
nocy.
— Gdzie jest stół, na którym była lampa? Daleko od łóżka?
— Dosyć daleko.
— Czy możecie ją teraz zapalić?
— Lampka jest rozbita, a oliwa wylała się z niej, gdy stolik
upadł. Prócz lampki wszystko pozostało w takim stanie jak
zwykle. Mogę otworzyć okiennice i sam pan zobaczy...
— Czekajcie!
Rouletabille wrócił do laboratorium, zamknął okiennice
obydwu okien i drzwi do sieni. Gdy znaleźliśmy się w
zupełnej ciemności, zapalił świeczkę, podał ją ojcu
Jakubowi, prosząc, aby stanął z nią na środku Żółtego
Pokoju w miejscu, gdzie tamtej nocy paliła się lampa. Ojciec
Jakub, w filcowych pantoflach, wszedł do Żółtego Pokoju ze
świecą i wtedy, w jej nikłym blasku, rozróżniliśmy leżące na
posadzce przedmioty, łóżko w kącie i refleks lustra
zawieszonego na ścianie przy łóżku.
— Wystarczy! Możecie otworzyć okiennice! — odezwał się
po chwili Rouletabille.
— Nie wchodźcie tu, panowie — prosił ojciec Jakub.
Moglibyście zostawić ślady butów... a nie trzeba niczego
zmieniać. Pan sędzia mówił, że nie trzeba... no, tylko tak
mówił, bo on nie ma tu już nic do roboty.
Otworzył okiennice. Blade światło z zewnątrz ukazało
złowrogi nieład wśród szafranowych ścian. Podłoga Żółtego
Pokoju, w odróżnieniu od sieni i laboratorium, gdzie były
kafle, pokryta była żółtą matą, zajmującą prawie cały pokój
— od łóżka do toalety, jedynych zresztą mebli stojących
jeszcze na własnych nogach.
Na środku pokoju okrągły stół, nocny stolik i dwa krzesła
były przewrócone. Na macie widać było dużą plamę krwi
pochodzącą, według ojca Jakuba, z rany na czole panny
Stangerson. Oprócz tego ślady krwi rozsiane były po trosze
wszędzie, jakby towarzysząc wyraźnym śladom stóp,
szerokich czarnych stóp zbrodniarza. Wszystko wskazywało
na to, że krew pochodziła z rany człowieka, który odcisnął
swą czerwoną dłoń na ścianie. Na ścianie były i inne ślady
tej ręki, ale dużo mniej wyraźne. Ten ślad był odbiciem
grubej, okrwawionej męskiej dłoni.
Nie mogłem powstrzymać okrzyku:
— Spójrzcie na to! Człowiek, który tak mocno odcisnął
swą rękę na ścianie, musiał znajdować się w ciemności i na
pewno sądził, że znalazł drzwi. Chcąc je pchnąć, oparł się
tak mocno, że pozostawił na tapecie niezmiernie
oskarżający znak. Nie sądzę, żeby na świecie było wiele
takich rąk. Duże i silne, wszystkie palce prawie jednakowo
długie... Brak wielkiego palca. Mamy tylko odbicie dłoni.
Ale kiedy pójdziemy za nim — ciągnąłem — zobaczymy, jak
dłoń oparta o ścianę maca, szuka drzwi... Znajduje je...
szuka zamka...
— Wszystko by się zgadzało — przerwał drwiąco
Rouletabille — tylko ani na zamku, ani na zasuwie nie ma
krwi...
— To niczego nie dowodzi — odpowiedziałem stanowczo.
— Mógł otworzyć zamek i zasuwę lewą ręką, co byłoby
zupełnie naturalne, ponieważ prawa była zraniona...
— Ależ on niczego nie otworzył! — wykrzyknął znów ojciec
Jakub. — Chyba nie jesteśmy szaleńcami! Było nas czworo,
kiedy wyważyliśmy drzwi.
— Jaka dziwna ręka... — powtórzyłem. — Spójrzcie, jaka
dziwna jest ta ręka...
— Zupełnie normalna — odparł Rouletabille. — Rysunek
jest zniekształcony, bo się rozmazał na ścianie. Ten
człowiek oparł o ścianę skaleczoną rękę. Powinien mieć z
metr osiemdziesiąt wzrostu.
— Z czego wnioskujesz?
— Z wysokości śladu ręki na ścianie...
Teraz mój przyjaciel zajął się okrągłym otworem w murze
— miejscem po kuli.
— Kula trafiła wprost — powiedział — czyli ani z góry, ani
z dołu.
Zwrócił jeszcze naszą uwagę na fakt, że otwór był kilka
centymetrów niżej na ścianie niż odbicie dłoni. Oglądając
drzwi pochylił się nad zamkiem i zasuwą. Stwierdził, że z
zewnątrz musiano mocno napierać, bo co prawda zamek i
zasuwa były jeszcze w drzwiach — jedne zamknięte, drugie
odsunięte, ale dwa zamki w murze były już niemal wyrwane,
wisiały na jednej śrubie. Młody redaktor z „Epoki" zbadał je
uważnie, przytrzymał drzwi, zbadał je z dwóch stron,
upewnił się, że nie było żadnej możliwości zamknięcia lub
otworzenia zasuwy od zewnątrz oraz że podczas zamachu
klucz tkwił w zamku od wewnątrz. Później upewnił się
jeszcze raz, że gdy klucz tkwił w zamku od wewnątrz, z dru-
giej strony nie można było go otworzyć innym kluczem.
Wreszcie sprawdził, czy w drzwiach nie było żadnego
automatycznego zamknięcia... krótko mówiąc, były to
najzwyklejsze drzwi zaopatrzone w mocny zamek i zasuwę.
Drzwi, które pozostały zamknięte. Powiedział: „w
porządku”, po czym siadł na podłodze i szybko zdjął
obuwie. W skarpetkach wszedł do pokoju. Pierwszą jego
czynnością było pochylenie się nad przewróconymi meblami
i dokładne ich zbadanie. Patrzyliśmy na niego w milczeniu.
Ojciec Jakub powtarzał z coraz większą ironią:
— Oj, chłopcze, chłopcze... Zadajesz sobie tylko trudu...
Rouletabille podniósł głowę:
— Mówiliście prawdę, ojcze Jakubie. Wasza pani nie
miała tego wieczoru włosów zaczesanych na czoło. To ja
okazałem się głupcem, myśląc tak. — I zwinnie jak wąż
wśliznął się pod łóżko.
Ojciec Jakub powtórzył:
— I pomyśleć tylko, proszę pana, że zbrodniarz sch*ował
się pod tym łóżkiem. Był tam już o dziesiątej, gdy wszedłem
zamknąć okiennice i zapalić lampkę. Później ani pan
Stangerson, ani panna Matylda, ani ja nie wychodziliśmy z
laboratorium aż do chwili zamachu.
Spod łóżka rozległ się głos Rouletabille'a:
— O której godzinie pan Stangerson i panienka weszli do
laboratorium po raz ostatni?
— O szóstej.
Rouletabille ciągnął dalej:
— Tak, on wszedł tutaj, to pewne... Zresztą tylko tutaj
można było się schować... Czy zaglądaliście pod łóżko po
wyważeniu drzwi?
— Natychmiast. Odsunęliśmy je nawet zupełnie.
— A między materacami sprawdzaliście?
— Był tylko jeden materac i na nim położono pannę
Matyldę. Dozorca i pan Stangerson przenieśli go zaraz do
laboratorium. Pod materacem były tylko sprężyny, które nie
mogły ukryć niczego ani nikogo. Wreszcie niech pan
pomyśli, że nas było czworo i nic się przed nami nie mogło
ukryć. Pokój jest mały, nie zastawiony meblami, a w
pawilonie wszystko było zamknięte.
Odważyłem się na wysunięcie pewnej hipotezy.
— Może wynieśliście go razem z materacem? Albo w
materacu? Wszystko jest możliwe w sprawie tak
tajemniczej. Pan Stangerson i dozorca, przerażeni, mogli
nie spostrzec, że przenoszą podwójny ciężar... A jeśli
dozorca jest wspólnikiem?... Rzucam to przypuszczenie bez
względu na jego wartość. Mogłoby ono wytłumaczyć wiele
rzeczy, a szczególnie fakt, że w laboratorium i w sieni nie
ma śladów kroków, które są w pokoju. Gdy przenoszono
panienkę z laboratorium do zamku, położono materac na
chwilę przy oknie, pozwalając uciec mordercy...
— I co jeszcze? Co jeszcze wymyślisz? — rzucił mi
zachęcająco spod łóżka Rouletabille. Zmieszałem się.
— Rzeczywiście... nic nie wiadomo... ale wszystko wydaje
się możliwe...
— Na tę samą myśl wpadł sędzia śledczy — rzekł ojciec
Jakub — i starannie zbadał materac. Potem śmiał się ze
swego pomysłu, tak jak pański przyjaciel śmieje się w tej
chwili, bo przecież to nie był materac z podwójnym spodem.
Zresztą, gdyby w materacu był człowiek, toby go zobaczono!
Musiałem też się roześmiać z samego siebie, rzeczywiście
palnąłem głupstwo. Ale gdzie się zaczyna i gdzie kończy
absurd w takiej sprawie? Tylko mój przyjaciel był zdolny
odpowiedzieć na to pytanie.
— Ojcze Jakubie! — zawołał reporter spod łóżka — czy ten
dywan był dobrze przejrzany?
— Przez nas samych, młodzieńcze — odparł ojciec Jakub.
— Kiedy nie znaleźliśmy zbrodniarza, zadaliśmy sobie
pytanie, czy w podłodze nie ma jakiegoś otworu...
— Nie ma — odpowiedział Rouletabille. — Czy tu jest
piwnica?
— Nie ma. Ale to nas nie powstrzymało i nie przeszkodziło
panu sędziemu, a szczególnie jego sekretarzowi zbadać
podłogi, deska po desce, tak jak by pod nami była piwnica...
Wreszcie ukazał się reporter. Oczy mu błyszczały, nozdrza
drgały, wyglądał jak młode zwierzę powracające z udanej
wyprawy. Pozostał na czworakach. W myśli nie mogłem go
określić lepiej jak: piękny myśliwski pies na tropie jakiejś
zdumiewająco rzadkiej zwierzyny. Węszył ślady człowieka,
człowieka, którego obiecał przynieść swemu panu,
redaktorowi naczelnemu „Epoki''. Bo nie zapominajmy, że
Józef Rouletabille był dziennikarzem.
Na czworakach badał wszystkie kąty pokoju, niemal
obwąchiwał wszystko, widział wszystko: i te drobiazgi, na
które zwróciliśmy uwagę, i to, czego nie dostrzegliśmy, a co
mogło mieć wielkie znaczenie.
Toaleta była zwykłym stolikiem na czterech nogach;
niepodobna było przekształcić jej w chwilową nawet
kryjówkę. Ani jednej szafy... Panna Stangerson miała swą
garderobę w zamku. Nos i ręce Rouletabille’a posuwały się
wzdłuż ścian zbudowanych w całości z grubej cegły. Gdy
skończył ze ścianami i przesunął już swe zręczne palce po
całej powierzchni żółtej tapety, zajął się sufitem. Wszedł na
krzesło postawione na toalecie i przesunął wokół tę
pomysłową podstawę. Gdy opukał sufit i obejrzał starannie
ślad drugiej kuli, zbliżył się do okna, zbadał raz jeszcze
kraty i okiennice, solidne i nienaruszone. Wreszcie sapnął z
zadowoleniem i zadecydował, że „teraz jest już spokojny".
— Sam pan widzi, jak panienka była pozamykana, gdy ją
napadnięto i gdy wzywała naszej pomocy... — jęknął ojciec
Jakub.
— Tak — rzekł reporter ocierając spocone czoło. — Żółty
Pokój był zamknięty jak kasa pancerna.
— Rzeczywiście — zauważyłem. — Dlatego jest to
najbardziej zdumiewająca zagadka, jaką znam. Nawet w
fantazjach. W „Podwójnej zbrodni przy ulicy Morgue"
Edgara Poe nie ma czegoś podobnego. Miejsce zbrodni było
co prawda wystarczająco zamknięte na to, żeby nie mógł
uciec człowiek, ale było jeszcze okno, przez które mógł się
wśliznąć sprawca zbrodni — małpa. Tu nie ma mowy o
żadnym otworze jakiegokolwiek rodzaju. Zamknięte drzwi,
zamknięte okiennice, zamknięte okno! Nawet mucha nie
mogłaby się przedostać.
— Rzeczywiście! Rzeczywiście! — przyznał Rouletabille
ocierając czoło, spocone bardziej chyba z wysiłku
umysłowego niż fizycznego. — Rzeczywiście! To wielka
tajemnica.
— Zwierzątko Boże... — wyszeptał ojciec Jakub. — Nawet
gdyby popełniło zbrodnię, nie mogłoby uciec. Słyszycie je?
Cicho!... — dał znak, abyśmy umilkli.
Z ręką wyciągniętą w kierunku bliskiego lasu
nadsłuchiwał czegoś, czego my nie słyszeliśmy.
— Uciekło... — szepnął wreszcie. — Trzeba by je zabić. To
zwierzę sprowadzi na nas nieszczęście, ale... to jest
Zwierzątko Boże; każdej nocy przychodzi modlić się na
grobie świętej Genowefy... nikt nie śmie go ruszyć z obawy,
że Matka Klęcząca rzuci na niego urok...
— Jak wielkie jest Zwierzątko Boże?
— Jak duży jamnik... to potwór, mówię panu! Kilka razy
zadawałem sobie pytanie, czy to nie ono pochwyciło
pazurami za gardło naszą panienkę... Ale Zwierzątko Boże
nie nosi butów, nie strzela z rewolweru i nie ma takiej
dłoni! — wykrzyknął ojciec Jakub wskazując jeszcze raz
czerwony ślad ręki na ścianie. — A zresztą spostrzeżono by
je tak samo jak człowieka i tak samo jak człowiek byłoby
zamknięte w pokoju i pawilonie...
— Oczywiście — powiedziałem. — Zanim obejrzeliśmy
Żółty Pokój, i ja także się zastanawiałem, czy to nie kot
Matki Klęczącej.
— Ty także! — zawołał Rouletabille.
— A ty? — spytałem.
— Ja nie, ani przez chwilę... Odkąd przeczytałem artykuł
w ,,Matin", wiem, że tego nie zrobiło zwierzę. Przysięgam,
że rozegrała się tu straszna tragedia! Ale nie mówicie nic o
znalezionym berecie ani chustce, ojcze Jakubie?
— Sędzia je zabrał... — odpowiedział stary z wahaniem.
— Nie widziałem ani chustki, ani beretu, ale mogę wam
powiedzieć, jak wyglądają — powiedział bardzo serio
reporter.
— O, pan jest bardzo sprytny... — Ojciec Jakub zakaszlał z
zakłopotaniem.
— Chustka była duża, niebieska w czerwone paski, a beret
stary, baskijski... Taki jak ten — dorzucił Rouletabille,
wskazując na głowę ojca Jakuba.
— To prawda... pan jest jasnowidzem. — Ojciec Jakub
próbował się uśmiechnąć, ale daremnie. — Skąd pan
wiedział, że chustka jest niebieska w czerwone paski?
— Gdyby nie była niebieska w czerwone paski, nie
znaleziono by jej wcale!
Nie zajmując się już więcej ojcem Jakubem, mój przyjaciel
wyjął z kieszeni kawałek białego papieru i nożyczki, pochylił
się nad śladami butów, przyłożył papier do jednego z nich i
zaczął wycinać. Otrzymał w ten sposób papierową stopę o
bardzo wyraźnym kształcie. Dał ją mnie, prosząc, abym jej
nie zgubił. Teraz odwrócił się do okna i pokazując ojcu
Jakubowi Fryderyka Larsana, który chodził ciągle nad
brzegiem stawu, zapytał niespokojnie, czy on już był w
Żółtym Pokoju.
— Nie — odpowiedział Robert Darzac, który nie
powiedział ani słowa od chwili, gdy Rouletabille podał mu
kawałek popalonego papieru. — Twierdzi, że nie musi
oglądać Żółtego Pokoju, że zbrodniarz wyszedł z niego w
sposób zupełnie naturalny i że wytłumaczy to dzisiaj
wieczorem.
Rzecz dziwna. Słuchając słów Roberta Darzaka,
Rouletabille zbladł.
— Czyżby Fryderyk Larsan odkrył już prawdę, którą ja
dopiero przeczuwam? — szepnął. — Fryderyk Larsan to
mocny człowiek... i tęga głowa... podziwiam go... Ale tu nie
wystarczy zręczność doświadczonego detektywa. Trzeba
nam więcej: Trzeba być logicznym, tak logicznym,
zrozumcie mnie dobrze, jak Bóg był logiczny, gdy
powiedział: 2 + 2 = 4. Chodzi o to, aby umieć posłużyć się
rozumem w sposób właściwy.
Powiedziawszy to, wybiegł z pawilonu, przejęty myślą, że
wielki, sławny Fred może uprzedzić go w wyjaśnieniu
zagadki Żółtego Pokoju.
Dogoniłem go na progu.
— Stój! Uspokój się!... — zawołałem. — Nie jesteś
zadowolony?
— O, tak... — odpowiedział z głębokim westchnieniem. —
Jestem bardzo zadowolony. Odkryłem wiele...
— Ze zjawisk moralnych czy materialnych?
— Kilka wskazówek natury moralnej i jedną materialną.
Popatrz na przykład na to.
Z kieszeni kamizelki wyjął szybko kawałek papieru, który
musiał ukryć tam podczas wyprawy pod łóżko. Miał w nim
zawinięty jeden jasny, kobiecy włos.
ROZDZIAŁ ÓSMY
W którym sędzia śledczy przesłuchuje panną
Stangerson
W pięć minut później Józef Rouletabille pochylał się nad
śladami stóp odkrytymi w parku, pod samym oknem sieni.
W tej chwili dobiegł do nas służący z zamku i zawołał do
Roberta Darzaka, wychodzącego z pawilonu:
— Panie Robercie! Sędzia śledczy przesłuchuje teraz
właśnie panienkę!
Robert Darzac przeprosił nas szybko i pobiegł w kierunku
zamku. Towarzyszył mu służący.
— Jeśli trup mówi — rzekłem — sprawa staje się ciekawa.
— Trzeba się dowiedzieć — powiedział mój przyjaciel. —
Chodźmy do zamku! — I pociągnął mnie za sobą. Ale
policjant stojący w sieni zamku zabronił nam wejść na
schody pierwszego piętra.
Musieliśmy czekać. W tym czasie w pokoju ofiary
zamachu rozgrywała się taka scena:
Lekarz domowy, stwierdziwszy, że panna Stangerson
czuje się dużo lepiej, ale obawiając się pogorszenia, które
uniemożliwiłoby przesłuchanie, czuł się w obowiązku
zawiadomić o tym sędziego śledczego. Ten postanowił
przeprowadzić natychmiast krótki wywiad. Przy
przesłuchaniu obecny był pan de Marquet, jego protokolant,
pan Stangerson i lekarz. Tekst wywiadu dostałem później,
już w czasie procesu.
Oto on, w swej całej prawniczej oschłości,
P y t a n i e : Czy jest pani zdolna, bez specjalnego
zmęczenia, podać nam kilka szczegółów w sprawie
strasznego napadu, którego ofiarą pani padła?
O d p o w i e d ź : Czuję się dużo lepiej i mogę panu
powiedzieć wszystko, co wiem. Gdy weszłam do swego
pokoju nie spostrzegłam nic niezwykłego...
P y t a n i e : Przepraszam, jeśli pani pozwoli, ja będę
stawiał pytania, a pani będzie odpowiadała. To panią mniej
zmęczy niż długie opowiadanie.
O d p o w i e d ź : Proszę bardzo.
P y t a n i e : Co pani robiła w ciągu tego dnia? Chciałbym
wiedzieć wszystko tak dokładnie i drobiazgowo, jak tylko
jest to możliwe. Chciałbym znać każdy pani ruch w tym
dniu.
O d p o w i e d ź : Wstałam późno, o dziesiątej, ponieważ
oboje z ojcem wróciliśmy w nocy po obiedzie i przyjęciu
wydanym na cześć delegatów Akademii Nauk w Filadelfii
przez prezydenta.
Gdy wyszłam ze swego pokoju o pół do jedenastej, ojciec
był już w laboratorium. Pracowaliśmy razem do południa,
później spacerowaliśmy przez pół godziny po parku.
Śniadanie zjedliśmy w zamku. Potem znów półgodzinny
spacer do wpół do drugiej, jak co dzień. Po spacerze
wróciliśmy do laboratorium. Tu zastaliśmy pokojówkę
sprzątającą mój pokój. Weszłam do Żółtego Pokoju, aby dać
jej kilka drobnych poleceń, po czym pokojówka opuściła
pawilon, a ja wróciłam do pracy z ojcem.
O piątej udaliśmy się znowu na spacer i herbatę.
P y t a n i e : Czy przed wyjściem o piątej wchodziła pani
do swego pokoju?
O d p o w i e d ź: Nie, ale wchodził tam ojciec. Prosiłam go
o kapelusz.
P y t a n i e : Nie znalazł pan tam nic podejrzanego?
Pan S t a n g e r s o n : Zupełnie nic.
P y t a n i e : To prawie pewne, że zbrodniarza nie było
jeszcze o tej porze pod łóżkiem. Czy drzwi do pokoju były
zamknięte na klucz, gdy pani wychodziła?
O d p o w i e d ź : Nie. Nie mieliśmy powodu zamykać...
P y t a n i e : Na jak długo opuściliście państwo pawilon?
O d p o w i e d ź : Na blisko godzinę.
P y t a n i e : W tym czasie na pewno zbrodniarz dostał się
do pawilonu. Ale którędy? Tego nie wiadomo. Znaleziono
wprawdzie w parku ślady kroków, które odchodzą od okna
w sieni, ale nie znaleziono takich, które przychodzą. Czy
okno w sieni było otwarte, czy wychodziła pani z ojcem?
O d p o w i e d ź : Nie przypominam sobie.
Pan S t a n g e r s o n : Było zamknięte.
P y t a n i e : A gdy państwo wracali?
P a n n a S t a n g e r s o n : Nie zwróciłam uwagi.
Pan S t a n g e r s o n : Było zamknięte. Przypominam sobie
dobrze, bo wchodząc powiedziałem głośno: „W czasie naszej
nieobecności ojciec Jakub mógł otworzyć okno".
P y t a n i e : To dziwne... Dziwne... Niech pan pamięta, że
według słów ojca Jakuba, w czasie nieobecności państwa
otworzył je, zanim sam wyszedł. Państwo wrócili o szóstej
do laboratorium i wzięli się znów do pracy?
Pan S t a n g e r s o n : Tak, panie sędzio.
P y t a n i e : I nie opuszczała pani laboratorium aż do
chwili wejścia do swego pokoju?
Pan S t a n g e r s o n : Ani moja córka, ani ja. Mieliśmy
pilną pracę, i nie chcieliśmy stracić nawet minuty. W tym
wypadku wszystkie inne sprawy stają się nieważne.
P y t a n i e : Czy państwo jedli obiad w laboratorium?
O d p o w i e d ź : Tak, z tej samej przyczyny.
P y t a n i e : Czy taki jest zwyczaj?
O d p o w i e d ź : Nie, jadamy tam rzadko.
P y t a n i e : Czy zbrodniarz mógł wiedzieć, że będziecie
państwo jedli obiad tego wieczoru w laboratorium?
Pan S t a n g e r s o n : Czy ja wiem? Nie, nie sądzę, panie
sędzio. Postanowiliśmy zjeść obiad w laboratorium dopiero,
gdy wracaliśmy o szóstej do pawilonu. Po drodze podszedł
do nas gajowy i zatrzymał mnie; chciał, abym z nim obejrzał
tę część lasu, którą przeznaczyłem na wyrąb. Nie miałem
czasu, więc przełożyłem ten obowiązek na następny dzień;
wtedy też poprosiłem gajowego, aby poszedł do zamku i
uprzedził kamerdynera, że będziemy jedli obiad w
laboratorium. Gajowy odszedł spełnić moje polecenie, a ja
podążyłem za córką, której dałem klucz od pawilonu.
Zostawiła go w drzwiach z zewnątrz, sama zaś była już przy
pracy.
P y t a n i e : O której godzinie weszła pani do swego
pokoju?
O d p o w i e d ź : O północy.
P y t a n i e : Czy ojciec Jakub wchodził wieczorem do
Żółtego Pokoju?
O d p o w i e d ź: Tak, aby zamknąć okiennice ł zapalić
lampkę, jak każdego wieczoru...
P y t a n i e : Czy zauważył coś podejrzanego?
O d p o w i e d ź : Byłby nam o tym powiedział.
Ojciec Jakub jest uczciwym człowiekiem i bardzo mnie
kocha.
P y t a n i e : Czy pan potwierdza, że ojciec Jakub później
nie wychodził z laboratorium i że przez cały czas był razem z
panem?
Pan S t a n g e r s o n : Jestem tego pewien. Nie mam
żadnych wątpliwości!
P y t a n i e : Czy natychmiast po wejściu do swego pokoju
zamknęła pani drzwi na klucz i zasuwę? Po co zachowała
pani tyle ostrożności, wiedząc, że ojciec i służący są obok?
Czyżby lękała się pani czegoś?
O d p o w i e d ź : Mój ojciec miał niedługo wrócić do
zamku, a ojciec Jakub położyć się spać. Poza tym
rzeczywiście czegoś się obawiałam.
P y t a n i e : Obawy pani sięgały tak daleko, że pożyczyła
pani sobie rewolwer ojca Jakuba, nic mu o tym nie mówiąc?
O d p o w i e d ź : Tak, to prawda. Nie chciałam nikogo
przestraszyć, tym bardziej że moje obawy mogły być
zupełnie nieuzasadnione.
P y t a n i e : Czego się pani obawiała?
O d p o w i e d ź : Nie umiem tego określić dokładnie. Od
kilku nocy wydawało mi się, że słyszę w parku i poza
parkiem, w okolicy pawilonu, niezwykłe szmery, czasem
kroki, trzaskanie gałązek. W nocy poprzedzającej napad,
około trzeciej, po powrocie z pałacu Elizejskiego, stałam
przez chwilę w oknie i byłam przekonana, że widzę cienie...
P y t a n i e : Ile cieni?
O d p o w i e d ź : Dwa cienie, kręcące się wokół stawu...
Później księżyc się schował i nic już nie widziałam. Każdego
roku o tej porze przenosiłam się już do mego mieszkania w
zamku i wracałam do zimowych zajęć, ale tym razem
powiedziałam sobie, że nie opuszczę pawilonu, dopóki
ojciec nie skończy referatu dla Akademii Nauk. Nie
chciałam, żeby ta ważna, a tak pilna praca została zakłócona
przez zmianę naszych zwykłych zajęć. Rozumie pan, że nie
chciałam mówić ojcu o dziecinnych obawach ani powierzyć
ich Jakubowi, który nie umiałby ich zachować przy sobie.
Ponieważ wiedziałam, że ojciec Jakub ma rewolwer w
szufladzie nocnego stolika, wykorzystałam w ciągu dnia
chwilę jego nieobecności, aby szybko pobiec na strych i wy-
nieść broń. Schowałam ją do szuflady swego nocnego
stolika.
P y t a n i e : Czy ma pani wrogów?
O d p o w i e d ź : Nie.
P y t a n i e : Rozumie pani chyba, że te wyjątkowe
ostrożności są zaskakujące.
Pan S t a n g e r s o n : Rzeczywiście, moje dziecko. To
bardzo dziwne.
O d p o w i e d ź : Mówię panu, że od dwóch nocy byłam
niespokojna. Bardzo niespokojna.
Pan S t a n g e r s o n : Powinnaś była mi o tym powiedzieć.
Popełniłaś niewybaczalny błąd. Uniknęlibyśmy
nieszczęścia!
P y t a n i e : Czy po zamknięciu drzwi Żółtego Pokoju
położyła się pani spać?
O d p o w i e d ź : Tak. Byłam bardzo zmęczona i zasnęłam
od razu.
P y t a n i e : Czy lampka pozostała zapalona?
O d p o w i e d ź : Tak, ale ona daje bardzo słabe światło.
P y t a n i e : Proszę powiedzieć, co zaszło dalej?
O d p o w i e d ź : Nie wiem, czy długo spałam, ale nagle...
obudziłam się... Krzyknęłam głośno...
Pan S t a n g e r s o n : Tak... straszny krzyk... „Morderca!"
Dźwięczy mi jeszcze w uszach...
P y t a n i e : A więc krzyknęła pani głośno i...?
O d p o w i e d ź : Jakiś człowiek był w moim pokoju. Rzucił
się na mnie, chwycił rękami za szyję, próbował mnie udusić.
Już się dusiłam, gdy nagle moja ręka trafiła do otwartej
szuflady stolika, w której schowałam przygotowany do
strzału rewolwer. W tej chwili mężczyzna wyciągnął mnie z
łóżka na podłogę i machnął mi nad głową czymś w rodzaju
maczugi. Zdążyłam wystrzelić. Jednocześnie poczułam
uderzenie, straszne uderzenie w głowę. Wszystko to odbyło
się dużo szybciej, niż mogłabym panu opowiedzieć, panie
sędzio. Więcej nie wiem nic.
P y t a n i e : Nic więcej! Nie wie pani nic o sposobie, w jaki
zbrodniarz mógł się wydostać z pokoju?
O d p o w i e d ź : Nie wiem... Nic więcej nie wiem. Nie
można wiedzieć, co się dzieje wokół nas, gdy się jest
nieprzytomnym.
P y t a n i e : Czy człowiek ten był niski czy wysoki?
O d p o w i e d ź : Widziałam tylko cień. Wydawał mi się
ogromny.
P y t a n i e : Nie może nam pani udzielić żadnych dalszych
wskazówek?
O d p o w i e d ź : Nic więcej nie wiem, panie sędzio. Jakiś
człowiek rzucił się na mnie, ja do niego strzeliłam... Nie
wiem nic więcej...
Na tym kończy się wywiad z panną Stangerson.
Józef Rouletabille cierpliwie czekał na Roberta Darzaka,
który wkrótce przyszedł. Był w pokoju przyległym do pokoju
panny Stangerson, słyszał całą rozmowę i powtórzył ją
memu przyjacielowi z dokładnością, wiernością i
posłuszeństwem, które zastanowiły mnie raz jeszcze.
Notował szybko cały wywiad, mógł więc przytoczyć prawie
dosłownie pytania i odpowiedzi.
Rzeczywiście — Robert Darzac wyglądał na sekretarza
mego młodego przyjaciela i postępował jak ktoś, kto nie
może mu niczego odmówić i gotów dla niego pracować. Fakt
zamknięcia okna zastanowił bardzo reportera, tak jak
przedtem sędziego śledczego. Poza tym poprosił Roberta
Darzaka o powtórzenie przebiegu zajęć pana i panny
Stangerson w dniu dramatu, tak jak to zeznawali sędziemu.
Okoliczność jedzenia obiadu w laboratorium zainteresowała
go w najwyższym stopniu. Kazał sobie dwa razy powtórzyć,
aby się upewnić, w jaki sposób gajowy dowiedział się o tym,
że profesor i jego córka jedzą obiad w laboratorium.
Gdy Robert Darzac umilkł, powiedziałem:
— Przesłuchanie to niewiele posuwa sprawę naprzód.
— Cofa ją — rzekł Robert Darzac.
— Ono ją wyświetla...— stwierdził zamyślony Rouletabille.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Reporter i detektyw
Zawróciliśmy wszyscy trzej w stronę pawilonu.
Sto metrów przed budynkiem reporter zatrzymał nas i
wskazując małe krzewy po prawej stronie, powiedział:
— Stąd wyskoczył zbrodniarz, aby wejść do pawilonu.
Ponieważ między wielkimi dębami było więcej krzewów
tego rodzaju, zapytałem, dlaczego zbrodniarz wybrał
właśnie te, a nie inne.
Rouletabille odpowiedział wskazując na ścieżkę biegnącą
tuż przy krzakach i prowadzącą do drzwi pawilonu.
— Ścieżka, jak widzisz, jest wysypana żwirem. Zbrodniarz
musiał przejść tędy, ponieważ na mokrej ziemi nie
znaleziono śladów jego kroków prowadzących do pawilonu.
Skrzydeł nie miał. Szedł po żwirze, który toczył się pod jego
obuwiem nie zachowując śladów. Zresztą później po ścieżce
przeszło jeszcze wiele innych stóp, bo jest to najkrótsza
droga z pawilonu do zamku. Krzaki roślin, które nie giną w
zimie — laurów, i trzmieliny — zapewniły zbrodniarzowi
doskonałą kryjówkę: mógł tu oczekiwać odpowiedniej
chwili, aby dostać się do pawilonu. Człowiek ukryty za
krzakami widział wychodzącego pana Stangersona z córką,
a później ojca Jakuba. Ścieżka wysypana jest prawie do
okną z sieni. Jeden ze śladów równoległych do ściany, jakie
zauważyliśmy przed chwilą, a który ja widziałem już
przedtem, dowodzi, że zbrodniarz musiał zrobić tylko jeden
krok, aby znaleźć się naprzeciw otwartego przez ojca Jakuba
okna do sieni. Wówczas wspiął się na palce i wskoczył do
sieni.
— Po tym wszystkim i to jest możliwe — rzekłem.
— Po tym wszystkim co? Możliwe?! — krzyknął
Rouletabille wpadając nagle w złość, którą wywołałem
zupełnie nieświadomie. — Dlaczego mówisz: po tym
wszystkim... to jest zupełnie możliwe?!
Przeprosiłem go, ale był za bardzo rozzłoszczony, aby
mnie słuchać.
Oświadczył, że podziwia bojaźliwą przezorność, z jaką
niektórzy ludzie (czyli ja) podchodzą do najprostszych
problemów, nie mając nigdy odwagi powiedzieć „tak" lub
„nie". Ten gatunek inteligencji prowadzi ich do takich
samych wyników, jakie by osiągnęli, gdyby natura
zapomniała napełnić ich czaszki odrobiną szarej substancji.
Ponieważ wyglądałem na zgnębionego, mój młodszy
przyjaciel, biorąc mnie pod rękę zapewnił, że wcale nie
mówił tego do mnie i że bardzo mnie szanuje.
— Ale — podjął — czasem zbrodnią jest nie myśleć, gdy
można to robić. Jeśli w sprawie żwiru nie rozumuję tak, jak
powinienem — dodał — to chyba będę musiał uwierzyć w
podróże powietrzne. — Mój drogi, lotnictwo nie jest jeszcze
tak powszechne, żebym mógł podejrzewać, że zbrodniarz
spadł z nieba. Nie mów mi, że coś jest możliwe, tylko
dlatego, że niemożliwością jest coś innego. Wiemy już, iż
człowiek ten wszedł przez okno, i wiemy również, kiedy
wszedł. O piątej, podczas spaceru profesora z córką. Z faktu
obecności pokojówki, która sprzątała Żółty Pokój o wpół do
drugiej, w chwili powrotu profesora i jego córki, możemy
wnioskować, że o tej godzinie zbrodniarza nie było jeszcze w
pokoju pod łóżkiem. Oczywiście jeśli pokojówka nie jest
jego wspólniczką. Co pan o tym sądzi, panie Darzac?
Robert Darzac zaprzeczył ruchem głowy, mówiąc, że jest
przekonany o wierności pokojówki, dziewczyny bardzo
uczciwej i przywiązanej do panny Stangerson.
— Poza tym — dodał — o piątej pan Stangerson wszedł do
pokoju po kapelusz córki.
— Tak, jeszcze to — rzekł Rouletabille.
— A więc człowiek ten wszedł przez okno po piątej, tak jak
mówiłeś — odezwałem się. — Dobrze. Ale po co w takim
razie zamknął okno? Przecież musiało to zwrócić uwagę
tych, którzy je otworzyli?
— Możliwe, że okno nie zostało od razu zamknięte —
odpowiedział reporter. — Jeśli je zamknął, to dlatego, że ta
wysypana żwirem ścieżka zakręca w odległości dwudziestu
pięciu metrów od pawilonu. A także z powodu trzech dębów
rosnących w tym miejscu.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — zapytał Robert
Darzac, słuchając z natężoną uwagą Rouletabille'a.
— Wytłumaczę to panu w odpowiedniej chwili. Sądzę, że
wyjawiłem ważną rzecz w tej sprawie. Oczywiście jeśli moja
hipoteza jest słuszna.
— A jaka jest pana hipoteza?
— Nigdy jej pan nie usłyszy, jeśli nie okaże się prawdziwa.
To zbyt poważna sprawa, nie mogę ujawniać swoich
przypuszczeń, dopóki są tylko przypuszczeniami.
— Czy ma pan już wyrobiony sąd o zbrodniarzu?
— Nie, panie Darzac. Nie wiem, kto jest zbrodniarzem, ale
proszę się nie obawiać: będę wiedział!
Zauważyłem, że Robert Darzac był bardzo przejęty.
Podejrzewałem nawet, że zapewnienie Rouletabille’a wcale
go nie ucieszyło. Ale dlaczego, jeśli rzeczywiście obawiał się
odkrycia zbrodniarza, pomagał reporterowi w poszuki-
waniach? Mój młody przyjaciel musiał odnieść to samo
wrażenie, bo zapytał brutalnie:
— Czy panu się nie podoba to, że odkryję zbrodniarza?
— Chciałbym go zabić własną ręką! — zawołał narzeczony
panny Stangerson z zaskakującą gwałtownością.
— Wierzę panu — powiedział poważnie Rouletabille. Ale
nie odpowiedział pan na moje pytanie.
Przechodziliśmy obok krzaków, o których reporter mówił
przed chwilą. Wszedłem tam i pokazałem mu widoczne
ślady człowieka, który tu się ukrył. I tym razem Rouletabille
miał rację.
— Ależ taki Taki — powiedział — mamy do czynienia z
człowiekiem z krwi i kości, o takich samych możliwościach
jak my. Wszystko musi się wyjaśnić. — Powiedziawszy to
zażądał ode mnie papierowej stopy, którą mi powierzył.
Przyłożył ją do wyraźnego śladu za krzakami, później
podnosząc się bąknął: „Do licha". Myślałem, że teraz
pójdzie po śladach odchodzących od okna w sieni, ale on
odciągnął nas dość daleko w lewo, mówiąc, że nie ma
potrzeby wodzić dalej nosem po błocie, ponieważ wie już
dokładnie, którędy uciekał zbrodniarz.
— Poszedł pięćdziesiąt metrów aż do końca muru, później
przeskoczył przez płot i fosę, naprzeciw małej ścieżki
prowadzącej nad staw. To najprostsza droga stąd nad staw.
— Skąd wiesz, że poszedł nad staw?
— Ponieważ Fryderyk Larsan nie opuszcza jego brzegów
od rana. Musiał tam natrafić na ciekawe wskazówki.
W kilka minut później znaleźliśmy się nad stawem. Była
to maleńka tafla błotnistej wody, otoczona trzcinami, na
której kołysało się jeszcze kilka wątłych liści nenufarów.
Wielki Fred na pewno zauważył nasze przyjście, ale
widocznie interesowaliśmy go mało, bo nie zwrócił na nas
uwagi. W dalszym ciągu poruszał końcem laski coś, czego
nie widzieliśmy.
— Spójrzcie — rzekł Rouletabille — są tu nowe ślady
uciekającego człowieka. Okrążają staw, zawracają i giną
wreszcie koło ścieżki łączącej staw z drogą do Epinay. Ten
człowiek uciekał do Paryża.
— Dlaczego tak sądzisz? — przerwałem. — Przecież na
ścieżce nie ma śladów?
— Dlaczego? Są tu ślady, których się spodziewałem! —
wykrzyknął, wskazując bardzo wyraźne odbicie
eleganckiego bucika.
— Panie Fredzie — zwrócił się do Fryderyka Lar- sana —
czy te ślady są tu od chwili odkrycia zbrodni?
— Tak, młody człowieku. Zostały odnalezione z dużym
nakładem starań — odpowiedział Fred nie podnosząc głowy.
— Widzi pan, są kroki przychodzące i odchodzące...
— Ten człowiek miał rower! — zawołał reporter.
Teraz, po obejrzeniu śladów roweru, którym towarzyszyły
przychodzące i odchodzące ślady eleganckiego bucika,
uważałem, że mogę się wtrącić.
— Rower tłumaczy zniknięcie śladów prostych,
ordynarnych chodaków zbrodniarza — powiedziałem. —
Zbrodniarz w ciężkich butach wsiadł na rower! Jego
wspólnik, mężczyzna w eleganckim obuwiu, czekał na niego
nad brzegiem stawu z rowerem. -Czy należy przypuszczać,
że zbrodniarz wykonywał polecenie człowieka w eleganckim
obuwiu?
— Nie! Nie! — zaprzeczył Rouletabille z dziwnym
uśmiechem. — Spodziewałem się tych śladów od początku.
Mam je, nie opuszczę ich! To są ślady zbrodniarza!
— Ale te drugie? Co o nich sądzisz?
— To są także ślady zbrodniarza.
— Więc było ich dwóch?
— Nie! Był tylko jeden. Nie miał wspólnika.
— Bardzo dobrze! Bardzo dobrze! — zawołał ze swego
miejsca Fryderyk Larsan.
— Patrzcie — zawołał młody reporter wskazując na ziemię
podeptaną ciężkimi podeszwami. — W tym miejscu usiadł i
zdjął chodaki, które włożył dla zmylenia śledztwa; później
zabrał je na pewno z sobą i pozostał już we własnym
obuwiu. Doszedł do drogi prowadząc rower. Nie ryzykował
jazdy na rowerze po tej niewygodnej ścieżce. Dowodzi tego
lekki i wahający się ślad roweru na rozmiękłej ziemi. Gdyby
zbrodniarz siedział na rowerze, koła zagłębiłyby się bardziej
w ziemi. Nie, nie... był tylko jeden człowiek: morderca!
— Brawo! Brawo! — odezwał się znów wielki Fred. Zbliżył
się nagle do nas, stanął przed Robertem Darzakiem i rzekł:
— Gdybyśmy tu mieli rower... moglibyśmy sprawdzić
słuszność rozumowania tego młodego człowieka. Panie
Robercie, nie wie pan, czy w zamku nie ma jakiegoś
roweru?
— Nie — odpowiedział Darzac. — Nie ma żadnego. Swój
rower odwiozłem do Paryża cztery dni temu, kiedy byłem w
zamku po raz ostatni przed zbrodnią.
— Szkoda! — odparł Fred tonem bardzo chłodnym i
zwrócił się do Rouletabille'a: — Jeśli tak dalej pójdzie,
zobaczy pan, że dojdziemy do wspólnych wniosków. Czy
pan już wie, w jaki sposób zbrodniarz wyszedł z Żółtego
Pokoju?
— Tak — odpowiedział mój przyjaciel. — Mam pewną
koncepcję...
— Ja także — ciągnął Fred. — Powinniśmy myśleć
jednakowo, bo w tej sprawie nie ma dwóch sposobów
rozumowania. Czekam na przyjazd mego szefa, aby
wyjaśnić ją sędziemu śledczemu.
— Ach! Ma przyjechać naczelnik Sûreté?
— Tak, dziś po południu. Chcę wobec sędziego śledczego
przeprowadzić w laboratorium konfrontację ze wszystkimi,
którzy grali lub mogli grać jakąś rolę w dramacie.
Zapowiada się to bardzo interesująco. Szkoda, że pan nie
może być przy tym.
— Będę! — stwierdził Rouletabille.
— Naprawdę?... jest pan nadzwyczajny... w pańskim
wieku... — odpowiedział detektyw tonem nie pozbawionym
pewnej ironii. — Mógłby pan być świetnym detektywem...
gdyby pan miał trochę więcej rutyny, gdyby był pan mniej
posłuszny swemu instynktowi i... guzom swego czoła.
Obserwowałem to już wiele razy, panie Rouletabille: pan za
dużo dedukuje... Nie pozwala pan prowadzić się własnym
obserwacjom... Co pan powie na przykład o zakrwawionej
chustce i czerwonej ręce na ścianie? Pan widział czerwony
ślad — ja widziałem tylko chustkę... Słucham?
— Cóż — rzekł trochę zaskoczony Rouletabille —
zbrodniarz został zraniony w dłoń przez pannę Stangerson.
— Al Obserwacja prostacka i instynktowna... Niech pan
uważa, jest pan zbyt naiwnie logiczny, panie Rouletabille.
Logika zaprowadzi pana na zły trop, jeśli będzie ją pan
traktował tak prymitywnie. W wielu wypadkach trzeba
posługiwać się nią łagodnie i z pewnym marginesem. Ma
pan rację mówiąc o rewolwerze panny Stangerson. Ofiara
strzelała, to pewne. Ale jest pan w błędzie twierdząc, że
zraniła zbrodniarza w rękę...
— Jestem tego pewny! — zawołał Rouletabille.
— Błędna obserwacja... — przerwał Fred niewzruszony. —
Błędna obserwacja! Badanie chustki, niezliczone małe,
okrągłe, szkarłatne plamy wyglądające jak krople, które
odnajduję na śladach stóp, a powstałe w chwili, gdy
stawiano stopę na ziemi, dowodzą, że zbrodniarz nie był
ranny. Zbrodniarzowi ciekła krew z nosa!
Wielki Fred mówił to poważnie. Nie mogłem powstrzymać
okrzyku.
Reporter patrzył na Freda, który mu się przyglądał, po
czym odezwał się:
— Człowiek, któremu płynęła krew z nosa na rękę i
chustkę, wytarł dłoń o ścianę. To bardzo ważne — dodał —
bo zbrodniarz nie musi być ranny w rękę, aby być
zbrodniarzem. — Rouletabille zamyślił się głęboko, po
chwili rzekł: — Jest coś dużo groźniejszego od prymitywnej
logiki, panie Larsan. Jest to pewna dyspozycja umysłowa
niektórych detektywów, która pozwala im w dobrej wierze
na łagodne naginanie logiki do potrzeb ich własnych
koncepcji. Pan ma już swoje wyobrażenie o zbrodniarzu,
niech pan nie przeczy, panie Fredzie I Pański zbrodniarz nie
powinien być ranny w rękę, bo w przeciwnym razie pańska
koncepcja upadłaby sama przez się. Szukał pan czegoś
innego i co innego pan znalazł. To niebezpieczny system.
Bardzo niebezpieczny! Polega on na wyimaginowaniu sobie
zbrodniarza i wyszukaniu potrzebnych dowodów. To pana
może wyprowadzić w pole. Niech pan się strzeże pomyłki,
która czyha na pana!
Rouletabille, uśmiechnięty, z rękami w kieszeniach,
mierzył wielkiego Freda swymi małymi, złośliwymi i
szyderczymi oczkami. Fryderyk Larsan spoglądał w
milczeniu na smyka, który uważał się za silniejszego niż on.
Wzruszył ramionami, ukłonił się nam i odszedł dużymi
krokami, uderzając w kamienie przydrożne swą wielką
laską.
Rouletabille popatrzył za odchodzącym; potem odwrócił
ku nam roześmianą i triumfującą twarz.
— Pobiję go! — zawołał. — Pobiję Wielkiego Freda,
chociaż jest taki silny! Pobiję wszystkich! Rouletabille jest
najsilniejszy! Wielki Fred, znany, sławny, olbrzymi Fred —
rozumuje jak niezdara! Niezdara! Niezdara!
Zakreślił nogą taneczny ruch i nagle zatrzymał się.
Poszedłem wzrokiem za jego spojrzeniem. Utkwione było w
Robercie Darzaku, który ze zmienioną twarzą patrzył na
ścieżkę. Między jego śladami i śladami eleganckiego obuwia
nie było żadnej różnicy! Myśleliśmy, że zemdleje. Jego
rozszerzone z przerażenia źrenice unikały nas przez chwilę,
podczas gdy prawa dłoń nerwowym ruchem szarpała brodę,
okalającą szlachetną, łagodną i pełną rozpaczy twarz.
Wreszcie opanował się. Słabym głosem powiedział, że musi
wrócić do zamku, po czym ukłonił się i odszedł.
— Do diabła! — syknął Rouletabille. I on wydawał się
zaskoczony. Wyciągnął z portfelu kawałek białego papieru i
wyciął nożyczkami kształt eleganckiego obuwia zbrodniarza
według modelu na ziemi. Później przeniósł tę papierową
formę na ślady bucików Darzaka. Pasowały doskonale. Re-
porter podniósł się i powtórzył: — Do diabła!...
Nie miałem odwagi powiedzieć słowa. Wyobrażałem
sobie, że to, co się kłębiło teraz w głowie Rouletabille'a,
musiało dotyczyć bardzo poważnych spraw.
— Ja jednak wierzę... — powiedział — że Robert Darzac
jest człowiekiem szlachetnym.
Pociągnął mnie do oberży „Pod Basztę", którą do-
strzegliśmy o kilometr dalej przy drodze, obok małej kępy
drzew.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
„Teraz trzeba będzie zjeść coś krwistego”
Oberża „Pod Basztą" nie wyglądała pięknie, ale lubię te
rudery o poczerniałych przez lata i dym belkach, owe oberże
z epoki dyliżansów; walące się budowle, które niedługo
będą już tylko wspomnieniem. Należą one do przeszłości,
związane są z historią, coś z niej przechowują i nasuwają
myśli o starych baśniach i pełnych przygód podróżach.
Spostrzegłem od razu, że oberża „Pod Basztą" liczyła sobie
co najmniej ze dwa wieki. Kamień i gips odpadł
gdzieniegdzie z mocnej drewnianej konstrukcji, której
wiązania w kształcie X i V dzielnie jeszcze podtrzymywały
stary dach. Ten osunął się lekko na swych krokwiach, tak
jak osuwa się czapka na czoło pijaka. Ponad wejściem
skrzypiał na jesiennym wietrze blaszany szyld. Miejscowy
artysta namalował na nim coś w rodzaju wieży ze spiczas -
tym dachem i latarnią, taką jaką widzieliśmy w zamku
Glandier. Pod szyldem, na progu, stał człowiek z miną dość
odpychającą, zatopiony w ponurych myślach, jeśli sądzić ze
zmarszczonego czoła i gniewnie ściągniętych, gęstych brwi.
Gdy znaleźliśmy się obok niego, raczył nas spostrzec i
zapytać w sposób mało zachęcający, czy sobie czegoś
życzymy. Był to najwidoczniej mało sympatyczny właściciel
tego uroczego domostwa. Gdy wyraziliśmy nadzieję na
otrzymanie śniadania, oświadczył, że nie ma nic do jedzenia
i będzie mu bardzo trudno nam dogodzić. Mówiąc to patrzył
na nas wzrokiem pełnym nieufności, której nie umiałem
sobie wytłumaczyć.
— Może pan nas wpuści — rzekł Rouletabille — nie
jesteśmy z policji.
— Nie boję się policji — odpowiedział człowiek. — Nie
boję się nikogo!
Dawałem znaki memu przyjacielowi, że lepiej się nie
napraszać, ale jemu najwidoczniej zależało na wejściu do
oberży, bo przesunął się pod ramieniem mężczyzny i już był
w izbie.
— Chodź! — zawołał. — Tu jest bardzo przyjemnie!
Rzeczywiście. Na kominku płonęły szczapy drzewa.
Zbliżyliśmy się i wyciągnęliśmy ręce do ognia: tego ranka
czuło się już nadchodzącą zimę.
Izba była dość duża, stały w niej dwa ciężkie, drewniane
stoły, kilka stołków i lada, na której wabiły oko butelki z
sokiem i wódką. Trzy okna wychodziły na drogę. Lśniąca
reklama na ścianie polecała, pod rysunkiem młodej
paryżanki podnoszącej kieliszek, aperitify z nowego
wermutu. Na gzymsie wysokiego kominka oberżysta ustawił
dużą ilość garnków i dzbanów z gliny i fajansu.
— To piękny kominek, można by w nim wspaniale upiec
kurczę — rzekł Rouletabille.
— Nie mamy kurcząt — odpowiedział właściciel — ani
nawet marnego królika.
— Wiem o tym. „Teraz trzeba będzie zjeść coś krwistego"
— powiedział Rouletabille jakimś szczególnym, żartobliwym
tonem.
Przyznaję, że nie zrozumiałem tego zdania.
Dlaczego Rouletabille mówił do tego człowieka: „Teraz
trzeba będzie zjeść coś krwistego" i dlaczego oberżysta
usłyszawszy to rzucił przekleństwo, ale natychmiast umilkł i
podporządkował się naszym życzeniom tak samo potulnie
jak Robert Darzac, gdy usłyszał przypominające proroctwo
słowa: „Plebania nie straciła nic ze swego wdzięku ani ogród
ze swej wspaniałości?" Mój przyjaciel potrafił widocznie
porozumiewać się z ludźmi przy pomocy zdań zupełnie
niezrozumiałych.
Podzieliłem się z nim tymi spostrzeżeniami, ale roześmiał
się. Wolałbym, aby mi wytłumaczył, on jednak położył tylko
palec na wargach, dając mi do zrozumienia, że nie tylko sam
nie chce mówić, ale i mnie zaleca milczenie. Tymczasem
właściciel otworzył małe drzwiczki i zawołał, aby mu
podano pół tuzina jaj i kawałek polędwicy. Polecenie zostało
wkrótce spełnione przez młodą, bardzo uprzejmą kobietę o
ślicznych, jasnych włosach i pięknych, wielkich oczach,
które patrzyły na nas z ciekawością.
— Wynoś się stąd! — zawołał szorstko oberżysta. — I
żebym cię tu nie widział, jak przyjdzie Zielony Człowiek.
Kobieta znikła. Rouletabille zabrał się do jaj, które mu
przyniesiono w misce; i mięsa podanego na talerzu;
umieścił je z całą ostrożnością obok siebie na kominku,
zdjął patelnię i ruszt zawieszony nad ogniskiem i zaczął
ubijać omlet, czekając, aż usmaży się befsztyk. Zażądał
jeszcze dwóch butelek dobrego jabłecznika i zdawał się
interesować gospodarzem tym mniej, im bardziej gospodarz
interesował się nim. Człowiek ten przeszywał go wzrokiem,
to znów patrzył na mnie ze źle ukrywanym niepokojem.
Pozwalał nam spokojnie przygotowywać jedzenie. Nasze
nakrycia położył koło okna. Nagle usłyszałem, jak mruknął:
— Aha! Otóż i on! — i wściekły, z twarzą wyrażającą dziką
nienawiść, podszedł do okna i wyjrzał na drogę.
Nie musiałem uprzedzać o tym Rouletabille'a, sam
zostawił omlet i podążył za gospodarzem do okna.
Stanąłem obok niego. Jakiś człowiek, ubrany w zielone
welurowe ubranie i okrągłą czapkę tego samego koloru,
zbliżał się spokojnym krokiem, paląc fajkę. Niósł
przewieszoną przez ramię fuzję i poruszał się ze swobodą
prawie salonową. Wyglądał na czterdzieści pięć lat, włosy i
wąsy miał szpakowate. Nosił binokle. Był uderzająco
piękny. Przechodząc koło oberży zawahał się, jakby
zastanawiając się, czy wejść. Rzucił spojrzenie w naszą
stronę, wypuścił kilka kłębów dymu z fajki i tym samym
niedbałym krokiem poszedł dalej.
Spojrzeliśmy na gospodarza. Błyszczące oczy, zaciśnięte
pięści i drgające usta wskazywały, że jest bardzo wzburzony.
— Dobrze zrobił, że tu dzisiaj nie wszedł — syknął.
— Co to za człowiek? — zapytał Rouletabille przewracając
omlet,
— Zielony Człowiek — burknął oberżysta. — Pan go nie
zna? Tym lepiej dla pana. To nic niewarta znajomość...
gajowy pana Stangersona.
— Zdaje się, że nie bardzo go pan lubi? — zapytał reporter.
— Nikt we wsi go nie lubi, proszę pana. Jest zarozumiały.
Podobno miał kiedyś majątek i nie może nikomu
przebaczyć, że musiał iść na służbę, aby żyć. Bo gajowy to
taki sam sługa jak każdy inny, prawda? Daję słowo!
Tymczasem ktoś mógłby powiedzieć, że to on jest
właścicielem Glandier, że cała ziemia i lasy należą do niego.
Nie pozwoli biedakowi zjeść kawałka chleba na trawie — na
jego trawie!
— Zachodzi tu czasem?
Przychodzi aż za często. Ale ja dam mu do zrozumienia, że
nie podoba mi się jego gęba. Jeszcze przed miesiącem nie
napraszał mi się tutaj. Oberża „Pod Basztą" nie istniała dla
niego. Nie miał czasu. Pewnie dlatego, że chodził w zaloty
do gospodyni „Trzech Lilii" w Saint Michel. Teraz coś się
popsuło w miłości, więc szuka rozrywek gdzie indziej.
Dziwkarz! Latawiec! nicpoń!... żaden uczciwy człowiek nie
może go znieść!... Nawet dozorcy w zamku nie mogli patrzeć
na Zielonego Człowieka!
— A czy dozorcy w zamku to uczciwi ludzie, panie
gospodarzu?
— Może mi pan mówić ojcze Mateuszu, tak się nazywam...
I jakem Mateusz, przysięgam, że dozorcy są uczciwymi
ludźmi.
— A jednak aresztowano ich.
— Cóż z tego? Nie chcę się mieszać do cudzych spraw,
ale...
— A co, ojcze Mateuszu, sądzicie o tej zbrodni?
— O zamachu na biedną panienkę? To dzielna osoba,
lubiano ją we wsi... Co ja myślę?...
— Tak, co wy o tym myślicie?
— Może nic... a może i dużo... To nikogo nie powinno
obchodzić.
— Nawet mnie? — nalegał Rouletabille.
Oberżysta popatrzył na niego z ukosa, chrząknął i
odpowiedział: — Nawet pana...
Omlet był gotowy. Usiedliśmy przy stole i jedliśmy w
milczeniu. Nagle drzwi się otworzyły i na progu ukazała się
stara, oparta na kiju kobieta, ubrana w łachmany, z trzęsącą
się głową i kosmykami siwych włosów opadającymi na
czoło.
— A, jesteście, Matko Klęcząca! Już dawno nie
przychodziliście — rzekł gospodarz.
— Chorowałam... byłam bliska śmierci — powiedziała
stara. — Może czasem macie jakie resztki dla Zwierzątka
Bożego? — z tymi słowami weszła do gospody, a za nią
wsunął się niewiarygodnie wielki kot. Zwierzę spojrzało na
nas i miauknęło tak rozpaczliwie, że poczułem dreszcze. Nie
słyszałem nigdy równie złowrogiego głosu. Jakby przy-
wołany tym miauknięciem, wszedł do izby jakiś mężczyzna.
Był to Zielony Człowiek. Ukłonił się nam salutując i usiadł
przy sąsiednim stole.
— Szklankę jabłecznika, ojcze Mateuszu.
Gdy Zielony Człowiek wszedł, ojciec Mateusz poderwał się
i ruszył ku niemu, po chwili jednak opanował się i
odpowiedział:
— Nie ma jabłecznika. Ostatnią butelkę dałem tym
panom.
— To dajcie mi szklankę białego wina — nie okazując
żadnego zdziwienia rzekł Zielony Człowiek.
— Nie ma białego wina. Nic nie ma. Nic nie ma! —
powtórzył głucho.
— A jak się czuje pani Mateuszowa? — zagadnął przybysz.
Na to pytanie oberżysta zacisnął pięści, odwrócił się do
Zielonego Człowieka i z taką twarzą, jak by zaraz chciał się
brać do bicia, bąknął:
— Dziękuję. Czuje się dobrze.
A więc młoda kobieta o wielkich oczach była żoną tego
wstrętnego gbura i brutala, który obok wszystkich wad
fizycznych posiadał poważną wadę charakteru: zazdrość.
Oberżysta trzasnąwszy drzwiami wypadł z izby, Matka
Klęcząca stała ciągle wsparta na swym kiju, z kotem u
spódnicy. Zielony Człowiek zagadnął ją:
— Byliście chora, Matko Klęcząca? Nie widać was było
chyba z osiem dni.
— Tak, panie gajowy. Podniosłam się tylko trzy razy, aby
pomodlić się do świętej Genowefy, naszej dobrej patronki.
Resztę czasu przeleżałam na swoim barłogu. Nie ma komu
mnie doglądać, tylko Zwierzątko Boże...
— Nie opuszczało was?
— Dzień i noc siedziało przy mnie.
— Jesteście tego pewna?
— Jak zbawienia!
— Więc jak to się stało, Matko Klęcząca, że słyszano krzyk
Zwierzątka Bożego w dzień zbrodni?
Matka Klęcząca stanęła przed gajowym i stuknęła kijem w
podłogę.
— Nie wiem! Chcecie, żebym wam coś powiedziała? Nie
ma na świecie drugiego zwierzęcia, które miałoby taki
głos... A tymczasem w noc zbrodni ja także słyszałam krzyk
Zwierzątka Bożego na dworze. A ono leżało na moich
kolanach, panie gajowy, i nie zamiauczało ani razu.
Przysięgam panu! Gdy to usłyszałam, przeżegnałam się,
panie, jak bym usłyszała diabła.
Patrzyłem na gajowego, gdy zadawał to ostatnie pytanie, i
jestem w błędzie, jeśli nie dostrzegłem na jego ustach
szyderczego uśmiechu. W tej chwili dobiegł do nas hałas
gwałtownej kłótni. Wydawało się nawet, że usłyszeliśmy
głuche uderzenia, jak by kogoś bito. Zielony Człowiek
zerwał się i skoczył śmiało ku drzwiom obok kominka, ale
one otworzyły się same i w progu stanął oberżysta.
— Niech się pan nie obawia, panie gajowy. To moją żonę
zęby bolą — powiedział i roześmiał się głośno.
— Macie, Matko Klęcząca — rzekł podając staruszce
zawiniątko — to płucka dla waszego kota!
Stara skwapliwie chwyciła pakunek i wyszła. Za nią
wyśliznął się kot.
— Nie chcecie mi nic podać? — zapytał Zielony Człowiek.
Teraz już ojciec Mateusz nie panował nad wściekłością:
— Nic nie ma dla pana! Nie ma nic! Niech się pan wynosi!
Zielony Człowiek spokojnie napełnił fajkę, zapalił ją, po
czym skłonił się nam i wyszedł. Ledwie zdążył przestąpić
próg, ojciec Mateusz zatrzasnął za nim drzwi i odwrócił się
do nas z krwią nabiegły- mi oczami i pianą na ustach.
Wskazując pięścią drzwi, syknął:
— Nie wiem, kim pan jest, pan, który przyszedłeś mi
powiedzieć: „Teraz trzeba będzie zjeść coś krwistego". Ale
jeśli to was interesuje: on jest mordercą! — powiedziawszy
to, wyszedł. Rouletabille wrócił do kominka i rzekł:
— Teraz usmażymy befsztyk. Co sądzisz o jabłeczniku?
Jest trochę cierpki, tak jak lubię.
Tego dnia nie zobaczyliśmy już ojca Mateusza. Zupełna
cisza panowała w oberży, gdy wychodziliśmy, zostawiając
na stole pięć franków.
Rouletabille zmusił mnie do natychmiastowego przejścia
prawie mili wokół posiadłości profesora Stangersona.
Zatrzymał się na dziesięć minut obok chaty węglarzy w lesie
świętej Genowefy na zakręcie małej, czarnej od sadzy
dróżki, która prowadzi do drogi łączącej Epinay z Corbeil.
Twierdził, że zanim zbrodniarz przedostał się na teren
posiadłości, na pewno przeszedł tędy, można to było
wywnioskować ze stanu jego obuwia.
— Nie wierzysz w to, że gajowy jest zamieszany w tę
sprawę? — zapytałem.
— Dowiemy się później — odpowiedział. — Nie obchodzi
mnie, co mówił oberżysta. Mówił z nienawiścią. Nie dla
Zielonego Człowieka zaprowadziłem cię na śniadanie „Pod
Basztę"!
Z tymi słowami Rouletabille bardzo ostrożnie podszedł do
domku przy furcie, służącego jako mieszkanie dla
uwięzionych rano dozorców. Z podziwu godną zręcznością
przedostał się przez otwarte okienko do wewnątrz: po
dziesięciu minutach wyszedł i powiedział: „Do licha!" A to w
jego ustach znaczyło bardzo wiele.
Gdy znaleźliśmy się znów na drodze do zamku,
zauważyliśmy wielki ruch przy furcie. Zajechał jakiś powóz,
a ludzie z zamku wyszli na jego spotkanie.
— To naczelnik Sûreté — Rouletabille wskazał
wysiadającego. — Zobaczymy teraz, co Fryderyk Larsan ma
na wątrobie i czy jest przebieglejszy od innych...
Za powozem naczelnika jechały trzy inne, zapełnione
reporterami, którzy chcieli także dostać się do parku. Ale
przy furcie stali dwaj policjanci z poleceniem
niewpuszczania nikogo. Naczelnik Sûreté uspokoił
niecierpliwość reporterów, przyrzekając, że wieczorem
udzieli prasie wiadomości, oczywiście o ile nie przyniesie to
szkody dalszemu śledztwu.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
W którym Fryderyk Larsan tłumaczy, w jaki
sposób zbrodniarz mógł wyjść z Żółtego Pokoju
Wśród masy papierów, dokumentów, wyjątków z
dzienników i akt, jakimi rozporządzam w sprawie
Tajemnicy Żółtego Pokoju, znajduje się dokument
szczególnie ciekawy.
Jest to protokół ze słynnego przesłuchania świadków,
które miało miejsce tego popołudnia w laboratorium
profesora Stangersona. Odbywało się ono w obecności
naczelnika Sûreté. Sprawozdanie to zawdzięczamy
protokolantowi pana Maleine, który idąc za przykładem
sędziego śledczego, w wolnych chwilach zajmował się
twórczością literacką.
Miało być ono częścią książki, która nigdy się nie ukazała,
a miała nosić tytuł: „Moje przesłuchania".
Ofiarował mi to sprawozdanie sam autor wkrótce po
rozwiązaniu zagadki.
Oto ono. Nie jest to tylko sucha relacja z pytań i
odpowiedzi. Protokolant notował tu często swoje osobiste
wrażenia.
OPOWIADANIE PROTOKOLANTA SĄDOWEGO
Już od godziny — opowiada autor — sędzia śledczy i ja
znajdowaliśmy się w Żółtym Pokoju wraz z przedsiębiorcą,
który według planów profesora Stangersona budował
pawilon. Przedsiębiorca przybył z jednym robotnikiem. Pan
de Marquet kazał robotnikowi oczyścić ściany, to znaczy
zerwać zupełnie tapety. Uderzenia młotków i oskardów
udowodniły nam, że żaden otwór nie istnieje. Długo
ostukiwano podłogę i sufit. Nie odkryliśmy nic. Pan de
Marquet był zachwycony i powtarzał: — Co za sprawa, panie
przedsiębiorco! Co za sprawa! Zobaczy pan, że nigdy się nie
dowiemy, jak zbrodniarz wyszedł z tego pokoju.
Nagle rozpromieniony pan de Marquet raczył so- pie
przypomnieć, że jego obowiązkiem jest jednak szukać
rozwiązania. Wezwał więc sierżanta policji i rzekł:
— Idźcie do zamku i poproście pana Roberta Darzaka, aby
przyszedł do laboratorium. Ojciec Jakub niech także
przyjdzie. Każcie swoim ludziom przyprowadzić oboje
dozorców.
W pięć minut później wszyscy zebrali się w laboratorium.
Przybyły do Glandier naczelnik Sûreté przyszedł również.
Siedziałem przy biurku pana Stangersona, gotowy do pracy,
kiedy pan de Marquet wystąpił z małą przemową, równie
orginalną jak niespodziewaną:
— Ponieważ dotychczasowe śledztwo — rzekł — nie dało
żadnych wyników, więc jeśli państwo pozwolą, odrzucimy
tym razem stary system przesłuchiwania. Nie będę was
wzywał kolejno. Wszyscy zostaniemy tutaj: pan Stangerson,
pan Robert Darzac, ojciec Jakub, oboje dozorcy, pan
naczelnik Sûreté, pan protokolant i ja. Będziemy wszyscy na
jednakowych prawach. Dozorcy zechcą na chwilę
zapomnieć, że są aresztowani. Będziemy rozmawiali.
Zaprosiłem tu wszystkich na rozmowę. Jesteśmy na miejscu
zbrodni — o czym więc możemy mówić, jeśli nie o niej.
Mówmy więc. Mówmy dużo, inteligentnie lub głupio.
Powiedzmy wszystko, co przyjdzie nam do głowy. Bez
metody, bo metoda nie doprowadziła nas do niczego.
Odwołuję się z gorącą prośbą do wielkiego boga —
Przypadku. Zaczynajmy!
Po czym, przechodząc obok mnie szepnął:
— No co, wyobraża pan sobie, co za scena? Wymyśliłby
pan kiedy coś takiego? Zrobię z tego jednoaktówkę do
„Wodewilu" — zatarł ręce z zadowoleniem.
Spojrzałem na pana Stangersona. Lekarze orzekli, że
panna Stangerson może przeżyć zadane rany. Ale nadzieja
nie starła ze szlachetnej twarzy profesora wyrazu wielkiego
cierpienia. Ten człowiek był przeświadczony o śmierci swej
córki i to go załamało. Jego niebieskie oczy, jasne i łagodne,
wyrażały nieskończony smutek. Miałem okazję kilkakrotnie
widzieć pana Stangersona w czasie uroczystości
publicznych. Uderzył mnie wtedy wyraz tych oczu, czystych
jak u dziecka. Było to spojrzenie marzycielskie, wzniosłe i
nierzeczywiste, spojrzenie wynalazcy lub obłąkanego. Obok
niego widziano zawsze jego córkę. Podobno nigdy się nie
rozłączali.
Panna Stangerson, która miała wówczas trzydzieści pięć
lat wyglądając zaledwie na trzydzieści, poświęciła się
całkowicie nauce. Jej królewska uroda bez jednej
zmarszczki, zwycięska wobec czasu i miłości, ciągle jeszcze
budziła zachwyt. Czy mogłem wówczas przewidzieć, że
pewnego dnia znajdę się u wezgłowia jej łóżka ze swymi
papierami, że zobaczę ją prawie umierającą, gdy będzie
opowiadać nam z wysiłkiem najbardziej potworną i naj-
bardziej tajemniczą historię, jaką słyszałem w ciągu mojej
pracy? Czy mogłem przewidzieć, że tak jak dzisiejszego
popołudnia, znajdę się naprzeciw zrozpaczonego ojca, który
daremnie usiłuje wytłumaczyć sobie, jakim sposobem
morderca jego córki zdołał mu się wymknąć?
— Zaczynamy, panie Stangerson — rzekł pan de Marquet z
powagą — proszę usiąść dokładnie na tym samym miejscu,
na którym znajdował się pan, gdy córka pana wyszła do
swego pokoju.
Pan Stangerson podniósł się i usiadł w odległości
pięćdziesięciu centymetrów od drzwi Żółtego Pokoju. Mówił
głosem bezbarwnym, jakby martwym.
— Tu się znajdowałem. Koło godziny jedenastej, po
zakończeniu małego doświadczenia chemicznego w
piecykach laboratoryjnych, przesunąłem tutaj swoje biurko,
ponieważ ojciec Jakub, który spędził wieczór na czyszczeniu
niektórych przyrządów, potrzebował miejsca na ich
ułożenie. Moja córka pracowała przy tym samym biurku.
Gdy wstała, pocałowała mnie, pożegnała ojca Jakuba, a
następnie musiała przecisnąć się z trudem między biurkiem
i drzwiami, aby wejść do swego pokoju. To panu udowodni,
że byłem bardzo blisko miejsca, w którym usiłowano
popełnić zbrodnię.
— Co się stało z tym biurkiem? — przerwałem, posłuszny
życzeniu szefa, aby wtrącać się do „rozmowy". — Co się
stało z biurkiem, gdy pan usłyszał krzyk: „Morderca!" i
strzały rewolwerowe?
— Aby przedostać się do drzwi, odepchnęliśmy je pod
ścianę — odpowiedział ojciec Jakub — prawie na to samo
miejsce, gdzie stoi teraz, panie protokolancie.
Ciągnąłem dalej swoje rozumowanie, które zresztą
uważałem tylko za hipotezę.
— Czy biurko stało tak blisko drzwi, że człowiek,
wychodzący chyłkiem z pokoju, mógł wśliznąć się pod nie i
przejść niepostrzeżony?
— Pan ciągle zapomina o tym — wtrącił pan Stangerson ze
znużeniem — że moja córka zamknęła drzwi na klucz i
zasuwę, że drzwi pozostały zamknięte i że myśmy dobijali
się do nich od momentu zbrodniczego napadu. Byliśmy przy
drzwiach, gdy toczyła się walka mego biednego dziecka z
mordercą. Odgłosy tej walki dochodziły do nas, słyszeliśmy
moją nieszczęśliwą córkę duszącą się pod naciskiem palców,
których krwawe ślady pozostały na jej szyi. Chociaż napad
był nagły, my byliśmy równie prędcy i natychmiast
znaleźliśmy się pod drzwiami, które dzieliły nas od miejsca
dramatu.
Wstałem, podszedłem do drzwi i zbadałem je bardzo
uważnie jeszcze raz. Później odszedłem zniechęcony.
— Wyobraźcie sobie — rzekłem — że dolna część drzwi
może być otwarta bez otwierania całych drzwi, a zagadka
zostanie rozwiązana. Niestety, to ostatnie przypuszczenie
jest nie do przyjęcia po zbadaniu drzwi. Są to mocne i grube
drzwi dębowe, zbudowane tak, że tworzą niepodzielną
całość. Widać to mimo uszkodzeń spowodowanych przy ich
wyważaniu.
— O tak — zawołał ojciec Jakub — to stare, mocne drzwi
przeniesione tutaj z zamku. Teraz już się takich nie robi.
Musieliśmy użyć żelaznej sztaby, aby dać im radę we
czworo, bo dozorczyni też nam pomagała. To dzielna
kobieta, panie sędzio. Przykro patrzeć, że teraz są
aresztowani.
Ojciec Jakub nie skończył jeszcze mówić, gdy płacze i
skargi dozorców rozpoczęły się od nowa. Nigdy nie
widziałem tak płaczliwych oskarżonych. Patrzyłem na nich
ze wstrętem; nawet zakładając ich niewinność nie mogłem
zrozumieć, dlaczego obojgu zabrakło opanowania w obliczu
nieszczęścia. W podobnych wypadkach spokój znaczy więcej
niż wszystkie łzy, jakie wylewają najczęściej symulanci i
hipokryci.
— Dość tych płaczów, powtarzam raz jeszcze! — zawołał
pan de Marquet. — We własnym interesie powiedzcie nam,
co robiliście pod oknami pawilonu w czasie, gdy
mordowano waszą panią? Znajdowaliście się obok
pawilonu, gdy spotkał was ojciec Jakub.
— Szliśmy na spacer... — wyjąkali oboje. Kobieta dodała:
— Ach, gdybyśmy go złapali, miałby za swoje...
I tym razem nie udało nam się wyciągnąć od nich nawet
dwóch rozsądnych zdań. Wypierali się gwałtownie, wzywali
Boga i wszystkich świętych na świadków, że byli w łóżku,
gdy usłyszeli strzał.
— Były dwa strzały, nie jeden. Widzicie sami, jak
kłamiecie. Jeśli usłyszeliście jeden, musieliście usłyszeć i
drugi.
— Dobry Boże! Panie sędzio, myśmy słyszeli tylko drugi.
Pewnie spaliśmy jeszcze, gdy strzelono pierwszy raz...
— A jednak były dwa strzały — rzekł ojciec Jakub. —
Jestem pewien, że w rewolwerze magazynek był pełny.
Znaleźliśmy dwie wypalone łuski, dwie kule i słyszeliśmy
zza drzwi dwa strzały. Prawda, panie profesorze?
— Tak — potwierdził pan Stangerson — były dwa strzały.
Najpierw jeden głuchy, później drugi, głośny.
— Dlaczego wciąż kłamiecie? — zawołał pan de Marquet,
zwracając się do dozorców. — Myślicie, że policja jest tak
głupia jak wy? Wszystko dowodzi, że w chwili dramatu
byliście na dworze, blisko pawilonu. Co robiliście tam? Nie
chcecie powiedzieć? Milczenie potwierdza wasz udział w
napadzie. — Z kolei zwrócił się do pana Stangersona: — Nie
mogę sobie inaczej wytłumaczyć ucieczki zbrodniarza, jak
tylko przy pomocy tych dwojga. Natychmiast po wyważeniu
drzwi, gdy pan zajął się swym nieszczęśliwym dzieckiem,
dozorca z żoną ułatwili ucieczkę nędznikowi, który
prześliznął się poza nimi, przeszedł do okna w sieni i
wyskoczył do parku. Dozorca zamknął za nim okno i
okiennice. Same się przecież nie zamknęły. Oto, co ja myślę.
Jeśli ktoś wyobraża to sobie inaczej, niech mówi.
— To nieprawdopodobne — powiedział pan Stangerson. —
Nie wierzę w winę ani współudział dozorców, chociaż nie
rozumiem, co mogli robić o tej porze w parku. Powtarzam:
to nieprawdopodobne, ponieważ dozorczyni trzymała lampę
i nie ruszyła się z progu pokoju, kiedy ja nachylałem się nad
córką. Byłoby niemożliwością wejść albo wyjść z tego
pokoju nie przechodząc przez ciało mojej córki i nie
potykając się o nie. To niemożliwe, ponieważ ojcu Jakubowi
i dozorcy wystarczyło spojrzeć na pokój i pod łóżko, co i ja
zrobiłem wchodząc, aby widzieć, że w pokoju nie było
nikogo poza moim umierającym dzieckiem.
— A co pan o tym myśli, panie Darzac? Pan jeszcze nic nie
mówił — zapytał sędzia.
Robert Darzac odparł, że nic w tej sprawie nie ma do
powiedzenia.
— A pan, naczelniku?...
Pan Dax, naczelnik Sûreté, aż do tej chwili tylko słuchał i
oglądał pokój. Wreszcie raczył się odezwać:
— Zanim znajdzie się zbrodniarz, trzeba odnaleźć motyw
zbrodni. To nas trochę posunie naprzód.
— Panie naczelniku, wygląda, że zbrodnia została
popełniona z niskich pobudek — odpowiedział pan de
Marquet. — Ślady zostawione przez mordercę, ordynarna
chustka i zniszczony beret, pozwalają sądzić, że zbrodniarz
nie należał do wyższych klas społecznych. Może dozorcy
mogliby to nam wyjaśnić?...
Naczelnik Sûreté zwrócił się do pana Stangersona i
ciągnął dalej zimnym tonem, będącym, moim zdaniem,
dowodem głębokiej inteligencji i silnego charakteru:
i
— Czy panna Stangerson miała wkrótce wyjść za mąż?
Profesor spojrzał ze smutkiem na Roberta Darzaka.
— Tak, za mego przyjaciela, którego rad bym nazwać
synem... za Roberta Darzaka.
— Panna Stangerson czuje się dużo lepiej i szybko wyleczy
się ze swych ran. Małżeństwo będzie tylko opóźnione,
prawda? — badał szef Sûreté.
— Mam nadzieję.
— Jak to? Nie jest pan tego pewien?
Pan Stangerson umilkł. Robert Darzac był zmieszany.
Zauważyłem to po drżeniu jego ręki, szarpiącej łańcuszek
zegarka. Nic nie ujdzie mojej uwagi. Pan Dax zakaszlał
podobnie jak pan de Marquet, gdy jest zakłopotany:
— Pan rozumie — rzekł — że w tak zawiłej sprawie nie
możemy niczego pominąć. Musimy wiedzieć o wszystkim,
nawet o najmniejszej, najbłahszej rzeczy dotyczącej ofiary...
Wskazówki, na pozór nieznaczne... Dlaczego przypuszcza
pan teraz, że to małżeństwo może nie dojść do skutku, skoro
mamy prawie pewność uratowania życia panny Stangerson?
Powiedział pan: mam nadzieję. Ta nadzieja wygląda jak
wątpliwość. Dlaczego pan wątpi?
Pan Stangerson odrzekł z widocznym wysiłkiem:
— Tak. Ma pan rację... Lepiej, aby pan wiedział wszystko.
Zresztą, Robert Darzac będzie tego samego zdania.
Robert Darzac, którego bladość w tej chwili wydawała mi
się nienaturalna, potwierdził ruchem głowy, że podziela
zdanie profesora. Nie był w stanie wykrztusić słowa.
— Musi pan wiedzieć, panie naczelniku — mówił dalej pan
Stangerson — że córka moja postanowiła nigdy mnie nie
opuszczać i dotrzymywała tego mimo moich próśb. Wiele
razy namawiałem ją na małżeństwo. Uważałem to za swój
obowiązek. Roberta Darzaka znaliśmy od dawna. Robert
Darzac kocha moją córkę.
Przez pewien czas miałem prawo wierzyć, że i on jest
kochany, kiedy z radością usłyszałem z ust córki, że w końcu
zgadza się na małżeństwo, którego tak pragnąłem.
Jestem już stary. Była to szczęśliwa chwila, gdy
dowiedziałem się wreszcie, że po mojej śmierci będzie miała
obok siebie kogoś, kogo kocham i szanuję za wielkie serce i
wiedzę, i kto będzie ją kochał i podejmie z nią naszą
wspólną pracę. Tymczasem, na dwa dni przed wypadkiem,
nie wiem z jakiego powodu, moja córka powiedziała mi, że
nie poślubi Roberta Darzaka.
Zapadło ciężkie milczenie.
—Czy panna Stangerson nie dała panu żadnego
wyjaśnienia? — zapytał pan Dax. — Nie wyjawiła w ogóle
powodu?
— Powiedziała mi, że jest już za stara na małżeństwo... że
czekała zbyt długo... że zastanowiła się dobrze... że szanuje i
kocha nawet Roberta Darzaka, ale woli, żeby sprawy
pozostały tak, jak były dotychczas. Powiedziała także, że
będzie szczęśliwa widząc, iż więzy czystej przyjaźni, jaka
łączyła nas z Robertem Darzakiem, zacieśniają się jeszcze
bardziej, ale o małżeństwie nie chce już nigdy słyszeć.
— To dziwne — mruknął pan Dax.
— Dziwne — powtórzył pan de Marquet.
Pan Stangerson odrzekł z bladym i chłodnym uśmiechem:
— Motywu zbrodni trzeba szukać gdzie indziej...
— W każdym razie — powiedział zniecierpliwiony pan Dax
— nie jest nim kradzież.
— O, tego jesteśmy pewni! — wykrzyknął sędzia śledczy.
W tej chwili drzwi laboratorium otworzyły się.
Sierżant, policji podał sędziemu śledczemu jakiś bilet!
Pan de Marquet przeczytał go i wykrzyknął: — Tego już za
wiele!
— Co to takiego? — zapytał naczelnik Sûreté.
— Kartka od pewnego reportera z „Epoki”, pana Józefa
Rouletabille. Pisze on: „Jednym z motywów zbrodni była
kradzież".
Naczelnik Sûreté uśmiechnął się:
— Ach, młody Rouletabille... Słyszałem już o nim, uchodzi
za geniusza... Niech mu pan pozwoli wejść, panie sędzio.
Wpuszczono Józefa Rouletabille. Poznałem go dziś rano w
pociągu wiozącym nas do Epinay-sur -Orge. Dostał się do
naszego przedziału wbrew mej woli. Przyznaję się szczerze,
że jego maniery, swoboda, jego dawanie do zrozumienia, że
domyśla się czegoś w sprawie, w której sprawiedliwość
niczego nie może dociec, uprzedziły mnie do niego. W ogóle
nie lubię dziennikarzy, to warchoły i tupeciarze, których
unikać trzeba jak zarazy. Ten gatunek ludzi uważa, że
wszystko im wolno, i nie szanuje niczego. Gdy ma się
nieszczęście zgodzić z nimi w jakiejś sprawie i pozwolić im
się zbliżyć, stają się natychmiast napastliwi.
Ten wyglądał najwyżej na dwadzieścia lat, a bezczelność, z
jaką nas wypytywał i dyskutował z nami, sprawiła, że
wydawał mi się wyjątkowo wstrętny.'
Zresztą miał szczególny sposób prowadzenia rozmowy: po
prostu kpił z nas sobie. Wiem dobrze, że „Epoka" jest
wpływową gazetą, z którą trzeba żyć w zgodzie, ale nawet
ona zrobiłaby lepiej nie biorąc szczeniaków na redaktorów.
Józef Rouletabille wszedł do laboratorium, ukłonił się
nam i zaczekał, aż pan de Marquet zapyta go o wyjaśnienie.
— Pan twierdzi — rzekł sędzia — że zna motyw zbrodni? I
że tym motywem, mimo wszystko, była kradzież?
— Nie, panie sędzio. Wcale nie twierdzę, że motywem
zbrodni była kradzież, i nie wierzę w. to.
— Cóż więc znaczy ten bilet?
— Mówi on o tym, jednym z motywów była kradzież.
— Z czego pan to wywnioskował?
— Jeśli zechcecie mi panowie towarzyszyć, pokażę wam
dowody.
I młody człowiek zaproponował, abyśmy przeszli za nim
do sieni. Poszliśmy. Tutaj skierował się w stronę umywalni i
poprosił sędziego, aby ukląkł obok niego. Światło
przedostawało się do umywalni przez oszklone drzwi od
sieni i gdy drzwi te były otwarte, było w niej zupełnie jasno.
Pan de Marquet i Józef Rouletabille uklękli na progu.
Reporter wskazał jakieś miejsce na kaflach podłogi.
— Ojciec Jakub nie mył tej posadzki od dłuższego czasu —
rzekł. — Widać to po kurzu, który ją pokrywa. Teraz proszę
spojrzeć na te dwa ślady szerokich stóp i na czarny pył,
który znaczy wszędzie kroki zbrodniarza. Ten pył jest
miałem węglowym ze ścieżki, wiodącej przez las w Epinay
do Glandier. Wie pan, że jest tam wioska węglarzy, którzy
produkują duże ilości węgla drzewnego. Otóż co zrobił
zbrodniarz: dostał się tutaj po południu, gdy w pawilonie
nie było nikogo, i popełnił kradzież.
— Ale jaką kradzież? Co ukradł? Jakie pan ma dowody
kradzieży?
— Na ślad kradzieży naprowadziło mnie... — ciągnął dalej
dziennikarz.
— Toi — przerwał pan de Marquet, ciągle jeszcze klęcząc
na podłodze.
— Taki — odrzekł Rouletabille.
Pan de Marquet wyjaśnił nam, że rzeczywiście na
zakurzonej posadzce obok śladu stóp jest świeży ślad
ciężkiego prostokątnego pakunku. Można było z łatwością
rozpoznać odbicie sznurka, którym był owiązany.
— To pan jednak wszedł tutaj, panie Rouletabille?
Zabroniłem ojcu Jakubowi wpuszczać kogokolwiek. Miał
pilnować pawilonu.
— Proszę się nie gniewać na ojca Jakuba. Przyszedłem tu z
panem Robertem Darzakiem.
— Ach, tak... — powiedział sędzia niezadowolony, rzucając
z ukosa spojrzenie na Roberta Darzaka, który ciągle milczał.
— Gdy zobaczyłem ślady po pakunku obok śladów stóp,
byłem już pewny kradzieży — mówił dalej Rouletabille. —
Złodziej nie przychodziłby przecież z paczką. Zrobił ją tutaj
z przedmiotów bez wątpienia skradzionych i postawił w
kącie, żeby zabrać ją w chwili ucieczki. Obok tej paczki
położył swoje ciężkie obuwie. Proszę spojrzeć: nie ma śla-
dów, które prowadziłyby do tych butów; a buty stały jeden
przy drugim, tak jak się je stawia po zdjęciu z nóg. Teraz
jest zrozumiałe, że zbrodniarz uciekając z Żółtego Pokoju,
nie zostawił śladów stóp ani w laboratorium, ani w sieni.
Kiedy wszedł za pierwszym razem do Żółtego Pokoju, zdjął
obuwie, zapewne dlatego, że go krępowało, albo dlatego, że
nie chciał robić hałasu. Siady jego przejścia przez sień i
przez laboratorium zostały zmyte przez ojca Jakuba. To
nasuwa nam przypuszczenie o wejściu zbrodniarza przez
otwarte okno do sieni podczas pierwszej nieobecności ojca
Jakuba, przed myciem podłogi, które nastąpiło o piątej
trzydzieści.
Zdjąwszy obuwie zbrodniarz zaniósł je do umywalni,
przechylił się przez próg i postawił buty koło paczki.
Dlatego na powłoce kurzu nie ma śladu stopy gołej albo
ubranej w skarpetkę... czy nawet w inny pantofel. Buty
zostawił więc obok paczki. W tej chwili kradzież była już
dokonana. Teraz człowiek ten wraca do Żółtego Pokoju i
wślizguje się pod łóżko, gdzie ślad jego ciała jest dokładnie
widoczny na podłodze, a nawet na macie, która była w tym
miejscu lekko zwinięta i bardzo pognieciona. Nawet świeżo
wyrwane źdźbła słomy świadczą o wejściu zbrodniarza pod
łóżko.
— Tak, tak, o tym wiemy... — rzekł pan de Marquet.
— Ten powrót pod łóżko dowodzi — ciągnął dalej
błyskotliwy adept dziennikarstwa — że kradzież nie była
jedynym powodem przyjścia tego człowieka. Nie mówcie
mi, że schronił się tam spostrzegłszy przez okno w sieni
nadchodzącego ojca Jakuba albo pana lub pannę
Stangerson. Byłoby mu dużo pewniej wejść na strych i w
ukryciu oczekiwać okazji do ucieczki. Nie, nie... On chciał
wejść do Żółtego Pokoju...
Teraz odezwał się naczelnik Sûreté:
— Zupełnie nieźle, młody człowieku. Gratuluję panu.
Chociaż nie wiemy jeszcze, w jaki sposób zbrodniarz
wyszedł, znamy już krok po kroku jego drogę tutaj. Wiemy
także, co zrobił: ukradł. Ale co ukradł?
— Rzeczy wyjątkowo cenne — odpowiedział reporter.
W tej chwili usłyszeliśmy krzyk w laboratorium.
Dobiegliśmy tam i znaleźliśmy pana Stangersona, który z
błędnymi oczami i drżącymi rękami wskazywał nam jakąś
szafkę, wyglądającą na biblioteczkę. Otworzył ją — była
pusta. Profesor upadł na fotel, stojący przy biurku, i jęknął:
— Jeszcze raz mnie okradziono.
Ciężka łza popłynęła mu po policzku.
— Nie mówcie o tym ani słowa mojej córce... Zmartwiłaby
się jeszcze bardziej niż ja... — Westchnął głęboko i dodał
bolesnym tonem, którego nigdy nie zapomnę: — Zresztą to
wszystko nieważne, byleby ona żyła...
— Będzie żyła — powiedział głosem dziwnie wzruszonym
Robert Darzac.
— A my odnajdziemy skradzione przedmioty — dodał pan
Dax. — Co było w tej szafce?
— Dwadzieścia lat mego życia albo raczej naszego życia,
mojej córki i mego — odpowiedział głucho profesor. — Od
dwudziestu lat przechowywaliśmy tutaj najcenniejsze
dokumenty, najważniejsze sprawozdania z naszych
doświadczeń i prac. Był to wybór ze wszystkich
dokumentów znajdujących się w tym pokoju.
Niepowetowana strata dla nas i, śmiem twierdzić, dla nauki.
Wszystkie etapy, przez które musiałem przejść, aby dojść do
udowodnienia niszczenia materii, były przez nas zanotowa-
ne, zobrazowane fotografiami i wykresami. Złożyliśmy je
tutaj. Szkice trzech naszych aparatów: jeden do badania
utraty materii pod wpływem pól szybko- zmiennych przez
ciała elektryzowane; drugi do uwidocznienia utraty
elektryczności pod działaniem energii rozłożonej, zawartej
w gazach palnych, trzeci — bardzo złożony, nowy eliminator
kondensator różniczkowy. Cały zbiór naszych wzorów,
ilustrujący własności podstawowe tworzyw pośrednich
między ciałami stałymi i gazami. Dwadzieścia lat
doświadczeń nad chemią i nieznanymi równoważnikami
pierwiastków, rękopis, który miałem wydać pod tytułem:
„Wrażliwość metali". I czy ja wiem, co jeszcze? Człowiek,
który tu przyszedł, zabrał mi wszystko, moją córkę i moje
dzieło... Serce i duszę...
Sławny Stangerson płakał jak dziecko. Otoczyliśmy go w
milczeniu, wzruszeni wielkim cierpieniem. Robert Darzac
oparty o fotel profesora, na próżno usiłował ukryć łzy. Przez
chwilę wydawał mi się nawet sympatyczny, mimo odrazy,
która instynktownie obudziła się we mnie do tego zagad-
kowego człowieka, jego dziwnego zachowania i nie-
wytłumaczonego niepokoju.
Tylko jeden Józef Rouletabille zbliżył się spokojnie do
pustej szafy, tak jak by jego drogocenny czas i
„posłannictwo na ziemi" nie pozwalały mu zatrzymać się
nad ludzkim nieszczęściem. Przerwał uroczyste milczenie,
którym uczciliśmy tragedię wielkiego Stangersona, i udzielił
nam kilku zupełnie zbędnych informacji o tym, jak poprzez
jednoczesne odkrycie śladów w umywalni, o których pisa-
łem wyżej, i opróżnionej cennej szafki w laboratorium
doszedł do wykrycia kradzieży. Mówił, że gdy wszedł do
laboratorium, pierwszą rzeczą, która go uderzyła, był
dziwny kształt tego mebla, jego solidność, jego żelazna
konstrukcja, chroniąca od ognia, a przy tym fakt, że w
drzwiach takiej szafy, przeznaczonej do przechowywania
czegoś wyjątkowo ważnego, tkwił klucz. Zazwyczaj kasy
pancernej nie zostawia się otwartej. Ponadto ten sam mały
kluczyk z miedzianą główką, bardzo skomplikowany w
kształcie, który zwrócił uwagę Józefa Rouletabille'a, uśpił
naszą. Nam, choć nie jesteśmy już dziećmi, obecność klucza
w zamku nasuwa myśl o bezpieczeństwie. U Józefa
Rouletabille, widocznie geniusza, obecność klucza w zamku
budzi myśl o kradzieży. Przekonaliśmy się, że miał rację.
Pan de Marquet wydawał się z tego powodu bardzo
zakłopotany: nie wiedział, czy ma się cieszyć z odkrycia czy
też martwić, że to nie on sam wpadł na nowe tropy
zbrodniarza. Nasz zawód przynosi ze sobą takie gorycze, ale
nie mamy prawa być małodusznymi; gdy chodzi o dobro
ogólne, musimy schować do kieszeni miłość własną. Tak
więc pan de Marquet opanował się i uznał za stosowne przy -
łączyć swe komplementy do pochwał pana Daxa, który nie
szczędził ich Rouletabille'owi.
Nicpoń wzruszył tylko ramionami, mówiąc:
— Nie ma za co.
Byłbym z przyjemnością wymierzył mu policzek,
szczególnie w chwili, gdy dorzucił:
— Trzeba by było tylko zapytać pana Stangersona, kto
zwykle opiekował się tym kluczykiem.
— Moja córka. Nie rozstawała się z nim nigdy —
odpowiedział pan Stangerson.
— Ach! Ależ to zmienia postać rzeczy i nie zgadza się z
rozumowaniem pana Rouletabille'a! — zawołał pan de
Marquet. — Jeśli ten klucz miała zawsze panna Stangerson,
morderca musiał czekać na nią tej nocy, aby ukraść klucz, i
kradzież zostałaby popełniona dopiero po morderstwie. A
po dokonaniu morderstwa były w laboratorium cztery
osoby. Stanowczo nic już nie rozumiem. — Po czym
powtórzył zrozpaczonym tonem: — Nic nie rozumiem!
Musiało to być dla niego szczytem upojenia, bo pan de
Marquet jest najszczęśliwszy wtedy, kiedy „nic nie
rozumie”.
— Kradzież — odpowiedział reporter — mogła mieć
miejsce tylko przed morderstwem. To jest pewne ze
względów, o których wszyscy wiemy. Gdy zbrodniarz wszedł
do pawilonu, miał już przy sobie klucz z miedzianą główką.
— To niemożliwe — powiedział łagodnie pan Stangerson.
— Nawet bardzo możliwe, jest na to dowód.
Wcielony diabeł wyjął teraz z kieszeni numer
„Epoki” z 21 października i pokazując nam ogłoszenie,
przeczytał:
— „Wczoraj, w wielkich magazynach Louvre'u zgubiono
woreczek z czerwonego atłasu. Woreczek ten zawierał różne
przedmioty, między innymi mały kluczyk z miedzianą
główką. Znalazcy zostanie wypłacona wysoka nagroda.
Wiadomości proszę kierować na adres: poste-restante
M.A.T.H.S.N. biuro Nr 40”. Czy te inicjały nie kryją panny
Stangerson? — ciągnął reporter. — Czy kluczyk z miedzianą
główką nie jest tym właśnie kluczykiem? Zawsze czytałem
ogłoszenia. W moim zawodzie, jak i w pańskim, panie
sędzio, trzeba zawsze czytać drobne ogłoszenia... Odkrywa
się w nich tyle spraw... i klucze od tylu spraw. Nie zawsze
mają one miedziane główki, ale są nie mniej interesujące.
To ogłoszenie zainteresowało mnie szczególnie
tajemniczością, jaką otaczała ów niewinny przedmiot
kobieta, która go zgubiła. Obiecywała wysoką nagrodę! Jak
jej musiało zależeć na tym kluczyku! Przypomniałem sobie
te sześć liter: M.A.T.H.S.N. Cztery pierwsze wskazały mi
natychmiast imię. Na pewno, myślałem, Math, Mathilde...
osoba, która zgubiła kluczyk o miedzianej główce, ma na
imię Matylda. Ale nie mogłem zrozumieć dwóch ostatnich
liter. Odrzuciłem więc gazetę i zająłem się inną sprawą...
Kiedy w cztery dni później wieczorne gazety oznajmiły
wielkimi literami o zamachu na życie panny Matyldy
Stangerson, bez wielkiego wysiłku skojarzyłem imię
Matyldy, z literami' z ogłoszenia. Trochę zaciekawiony,
zażądałem w administracji numeru z tego dnia.
Zapomniałem dwóch ostatnich liter: S.N. Kiedy je
odczytałem, nie mogłem powstrzymać okrzyku: Stangerson!
Wskoczyłem do fiakra i popędziłem do biura pocztowego Nr
40. Zapytałem: Czy macie list z takim adresatem:
M.A.T.H.S.N.? Urzędnik odpowiedział: „Nie". A gdy
nalegałem, aby jeszcze poszukał, dodał: „Mój panie! Co za
żarty! Miałem list z literami M.A.T.H.S.N., ale oddałem go
trzy dni temu pewnej damie, która go zażądała. Dziś z kolei
pan przychodzi po ten list. Przedwczoraj jakiś mężczyzna
żądał go ode mnie równie natarczywie. Mam już dość tych
głupich żartów!" Zapytałem urzędnika o te dwie osoby, któ-
re już zgłaszały się po list, ale albo wolał się uchylić od
odpowiedzi, bojąc się, że i tak już za dużo powiedział, albo
rzeczywiście był zdenerwowany mimowolnym żartem. Nie
odpowiedział mi...
Rouletabille umilkł. Milczeliśmy wszyscy. Każdy
wyciągnął wnioski z dziwnej historii na poczcie. Wydawało
się, że teraz trzymamy mocną nić, po której będzie można
dojść do kłębka tej zagadkowej sprawy.
Pan Stangerson rzekł:
— Jest prawie pewne, że moja córka zgubiła ten klucz i nie
chciała mi o tym powiedzieć, aby zaoszczędzić mi
zmartwień. Prosiła znalazcę o wiadomość na poste-restante.
Widocznie obawiała się, że podając nasz adres, zdradziłaby
przede mną fakt utraty klucza. To bardzo logiczne i
naturalne, ponieważ byłem już raz okradziony, panowie.
— Gdzie? Kiedy? — zapytał naczelnik Sûreté.
— Wiele lat temu, w Ameryce, w Filadelfii. Skradziono z
mego laboratorium tajemnicę dwóch wynalazków, które
mogły stać się dobrem narodu... Nie tylko nie dowiedziałem
się nigdy, kto je zabrał, ale nigdy więcej nie usłyszałem o
przedmiocie kradzieży. Pewnie dlatego, że dla
pokrzyżowania planów złodzieja, sam ofiarowałem owe dwa
wynalazki na użytek publiczny, czyniąc kradzież bezuży-
teczną. Od tego czasu jestem bardzo ostrożny. Tak dalece
ostrożny, że gdy pracuję, zamykam się szczelnie. Kraty w
oknach, odosobnienie pawilonu, szafka, w której sam
skonstruowałem specjalny zamek, jedyny klucz — wszystko
to jest wynikiem mojego smutnego doświadczenia.
— Bardzo interesujące — oświadczył pan Dax, a Józef
Rouletabille zapytał o szczegóły dotyczące woreczka.
Ani pan Stangerson, ani ojciec Jakub nie widzieli go od
paru dni. W kilka godzin później dowiedzieliśmy się od
samej panny Stangerson, że woreczek został jej skradziony
lub sama go zgubiła i że istotnie tak było, jak przypuszczał
jej ojciec. 23 października była w urzędzie pocztowym Nr
40. Doręczony jej list zawierał tylko niewłaściwy żart.
Spaliła go natychmiast. Wracając do naszego przesłuchania
czy też raczej „rozmowy”, muszę zaznaczyć, że naczelnik
Sûreté zapytał pana Stangersona, w jakich okolicznościach
jego córka pojechała do Paryża 20 października, w dniu
zgubienia woreczka. Dowiedzieliśmy się wówczas, że
pojechała do stolicy w towarzystwie Roberta Darzaka, który
wrócił do zamku dopiero następnego dnia po napadzie.
Fakt, że Robert Darzac był obok panny Stangerson w
wielkich magazynach Louvre'u w chwili, gdy zginął
woreczek, nie mógł przejść nie zauważony. Trzeba przyznać,
że zwróciliśmy na to baczną uwagę.
Rozmowa między urzędnikami sądowymi, oskarżonymi,
świadkami i dziennikarzem dobiegała końca, gdy nastąpiła
prawdziwie teatralna niespodzianka, w guście pana de
Marquet. Sierżant policji zameldował, że Fryderyk Larsan
prosi o pozwolenie wejścia. Wpuszczono go natychmiast.
Wszedł trzymając w ręce parę ciężkich, zabłoconych
butów, które rzucił na podłogę w laboratorium.
— Oto buty, w których przyszedł zbrodniarz! — rzekł. —
Poznajecie je, ojcze Jakubie?
Ojciec Jakub pochylił się nad cuchnącą skórą i z
przerażeniem poznał swoje stare trzewiki, które niedawno
rzucił w kąt na strychu. Teraz był tak przejęty, że musiał
wyjąć chustkę, by ukryć w niej swoje wrażenie.
Wtedy Fryderyk Larsan wskazał tę chustkę i rzekł:
— Jest i chustka, zadziwiająco podobna do tej, którą
znaleziono w Żółtym Pokoju.
— Tak... wiem o tym dobrze... — wyjąkał ojciec Jakub —
one są prawie jednakowe...
— Wreszcie — ciągnął dalej Fryderyk Larsan — stary beret
baskijski, znaleziony w Żółtym Pokoju, mógł kiedyś
nakrywać głowę ojca Jakuba. Wszystko to, panie naczelniku
i panie sędzio, dowodzi, według mnie... trzymajcie się,
dobry człowieku! - zawołał do słaniającego się ojca Jakuba
— wszystko to dowodzi, że zbrodniarz chciał ukryć swoje
prawdziwe oblicze. Zrobił to w sposób dość niezręczny lub
tak się nam tylko wydaje, ponieważ jesteśmy pewni, że
ojciec Jakub, który nie odstępował pana Stangersona, nie
jest zbrodniarzem. Ale wyobraźmy sobie, że pan Stangerson
nie przerywał swojej pracy tego wieczoru i że po odejściu
córki wrócił natychmiast do zamku; panna Stangerson
została napadnięta, gdy nie było nikogo w laboratorium, a
ojciec Jakub spał na swym stryszku. Nikt nie miałby wtedy
wątpliwości, że mordercą jest ojciec Jakub. Zawdzięcza
swoje ocalenie tylko temu, że dramat wydarzył się za
wcześnie. Zbrodniarz myślał na pewno, wnioskując z ciszy
panującej obok, że w laboratorium nie ma już nikogo i
chwila działania nadeszła... Człowiek, który przedostał się
tu tak tajemniczo i zostawił takie ślady obciążające ojca
Jakuba, był bez wątpienia zadomowiony tutaj.
O której godzinie dokładnie wszedł? Po południu?
Wieczorem? Nie umiem powiedzieć! Tylko człowiek zżyty ze
sprawami i ludźmi tego pawilonu mógł wejść do Żółtego
Pokoju o właściwej porze.
— Przecież nie mógł wejść, gdy w laboratorium byli
ludzie? — zawołał pan de Marquet.
— Cóż my możemy wiedzieć, proszę pana? — od-.
powiedział Larsan. — W laboratorium jedzono obiad,
wchodziła i wychodziła służba... Robiono doświadczenie
chemiczne, które mogło między godziną dziesiątą a
jedenastą zatrzymać pana Stangersona, jego córkę i ojca
Jakuba wokół piecyków... w tym kącie koło kominka. Kto mi
powie, że zbrodniarz... domownik, tak, domownik... nie
wykorzystał tej chwili, aby wśliznąć się do Żółtego Pokoju,
zd ją wszy przedtem buty w umywalni?
— To nieprawdopodobne — rzekł pan Stangerson.
— Ale nie niemożliwe... Ja nic nie twierdzę... Jego wyjście
to już inna sprawa. Jak mógł się wymknąć? Najbardziej
naturalnie w świecie! — W tej chwili Fryderyk Larsan
umilkł. Ta chwila wydała się nam bardzo długa.
Oczekiwaliśmy jego słów ze zrozumiałą niecierpliwością.
— Nie wchodziłem do Żółtego Pokoju — odezwał się
wreszcie Fryderyk Larsan — ale przypuszczam, że panowie
upewnili się, że można wyjść z niego tylko przez drzwi. A
więc zbrodniarz przyszedł przez drzwi. Jeśli inna droga jest
niemożliwa, musiała być ta. Popełnił zbrodnię i wyszedł
przez drzwi. Kiedy? Wtedy gdy było mu najłatwiej, w mo-
mencie zupełnie zrozumiałym, tak zrozumiałym, że nie
może być innego wytłumaczenia. Zbadajmy więc wszystkie
momenty, jakie nastąpiły po zbrodni. W pierwszej chwili
pod drzwiami znaleźli się pan Stangerson i ojciec Jakub
gotowi zagrodzić mu drogę. Później ojciec Jakub odchodzi,
a pan Stangerson zostaje sam pod drzwiami. Następnie
przybywa dozorca. Wreszcie, przed drzwiami znajduje się
pan Stangerson, dozorca, jego żona i ojciec Jakub. Później
drzwi zostają wyważone i Żółty Pokój zdobyty. Ucieczka
była najbardziej możliwa w chwili, gdy przed drzwiami było
najmniej osób. Był moment, gdy była tylko jedna osoba:
wtedy kiedy pan Stangerson został sam. Chyba że założymy
współudział ojca Jakuba, w co ja nie wierzę, bo nie
wychodziłby z pawilonu oglądać okno Żółtego Pokoju,
gdyby widział otwierające się drzwi i wychodzącego
zbrodniarza.
A więc drzwi otworzyły się, gdy pan Stangerson był sam, i
człowiek ten wyszedł. Tu musimy przyjąć, że pan
Stangerson miał poważne powody, żeby nie zatrzymywać
zbrodniarza ani nie kazać go zatrzymać, ponieważ pozwolił
przejść mu do okna w sieni, a następnie zamknął je za nim.
Potem, spodziewając się powrotu ojca Jakuba, który
powinien był zastać ten sam stan rzeczy, panna Stangerson,
ciężko ranna, za namową ojca zapewne, znalazła jeszcze
siły, aby zamknąć znów drzwi Żółtego Pokoju na klucz i
zasuwę. Później zemdlona upadła na podłogę. Nie wiemy,
kto popełnił zbrodnię. Nie wiemy czyimi, jakiego nędznika
ofiarami są pan i panna Stangerson, ale nie ma wątpliwości,
że oni to wiedzą. Musi to być straszna tajemnica, jeśli
ojciec, pozwoliwszy zbrodniarzowi zbiec, nie waha się
zostawić umierającej córki za drzwiami, które ona sama za
sobą zamyka. Ale w żaden inny sposób nie można
wytłumaczyć ucieczki zbrodniarza z Żółtego Pokoju!
Milczenie, jakie zapadło po tym olśniewającym a zarazem
dramatycznym wyjaśnieniu, miało w sobie coś
przerażającego. Współczuliśmy wszyscy znakomitemu
profesorowi, zmuszonemu przez bezlitosną logikę
Fryderyka Larsana do wyjaśnienia prawdy swego cierpienia
lub do jeszcze bardziej wymownego milczenia. Pełen
rozpaczy wstał i wyciągnął rękę ruchem tak uroczystym, że
pochyliliśmy głowy, jakby wobec świętości. Wtedy
doniosłym głosem wypowiedział słowa, które zdawały się
wyczerpywać wszystkie jego siły.
— Przysięgam na życie umierającej córki, że nie
odchodziłem od tych drzwi ani na chwilę, odkąd usłyszałem
rozpaczliwy krzyk mego dziecka! Przysięgam, że te drzwi
nie otworzyły się, gdy byłem sam w laboratorium, i
wreszcie, gdy wszedłem z moimi trzema służącymi do
Żółtego Pokoju, zbrodniarza w nim nie było! Przysięgam, że
nie znam zbrodniarza!
Czy mam mówić, że mimo całego patosu tej przysięgi, nie
uwierzyliśmy słowom pana Stangersona? Fryderyk Larsan
odsłonił nam prawdę: nie było powodu tracić jej tak szybko.
Gdy pan de Marquet oznajmił, że rozmowa została
skończona, i zbieraliśmy się już do opuszczenia
laboratorium, młody reporter, ten żółtodziób Józef
Rouletabille zbliżył się do pana Stangersona i uścisnął mu
dłoń z wielkim szacunkiem. Usłyszałem, jak mówił:
— Wierzę panu.
Przerywam cytowanie opowiadania pana Maleine,
protokolanta sądowego z Corbeil. Nie muszę informować
czytelników, że wszystko, co wydarzyło się w laboratorium,
powtórzył mi natychmiast z całą dokładnością sam
Rouletabille.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Laska Fryderyka Larsana
Zamierzałem opuścić zamek około szóstej wieczorem,
zabierając artykuł, który mój przyjaciel napisał pośpiesznie
w małym saloniku, oddanym nam do dyspozycji przez
Roberta Darzaka.
Rouletabille miał nocować w zamku korzystając z
zaskakującej gościnności, jaką nam okazywał Robert
Darzac, którego w tym smutnym okresie pan Stangerson
obarczył wszystkimi kłopotami domowymi. Rouletabille
postanowił odprowadzić mnie aż na stację w Epinay.
Przechodząc przez park powiedział:
— Fryderyk Larsan to rzeczywiście tęga głowa. Zupełnie
zasłużył na swoją reputację. Czy wiesz, jak doszedł do
odnalezienia butów ojca Jakuba? Obok miejsca, gdzie
spostrzegliśmy ślady eleganckich bucików, a utraciliśmy
ślady ciężkich chodaków, w świeżej ziemi zauważył
prostokątne wgłębienie, wskazujące na to, że niedawno leżał
tu kamień. Larsan zaczął go szukać, ale nie znalazł,
wywnioskował z tego natychmiast, że musiał on posłużyć
zbrodniarzowi jako balast do utopienia butów na dnie
stawu. Butów, których chciał się pozbyć. Wniosek Freda był
słuszny, poszukiwania potwierdziły go! A ja nie zwróciłem
uwagi na ten élad po kamieniu! Ale za to wpadłem na coś
innego: mimo fałszywych tropów, jakie pozostawił za sobą
zbrodniarz, i śladów czarnych stóp, pokrywających się z
wymiarami stóp ojca Jakuba (sprawdziłem to bez jego
wiedzy na podłodze w Żółtym Pokoju) — stwierdziłem, że
łotr chciał rzucić podejrzenie na starego sługę.
Dlatego powiedziałem ojcu Jakubowi, że znaleziony w
fatalnym pokoju beret musiał być podobny do jego beretu, a
chustka taka sama jak ta, której używał. Co do tego
jesteśmy zgodni z Larsanem, ale dalej już nie. I to będzie
straszne. Jego rozumowanie jest fałszywe, a ja będę musiał
je obalić „niczym"!
Byłem zdumiony tonem głębokiej powagi, z jaką mój
młody przyjaciel wymówił ostatnie słowa. Powtórzył raz
jeszcze:
— Tak... straszne, straszne... Ale czy rzeczywiście walczy
się „niczym", gdy walczy się myślą?...
Zapadła już noc. Przechodziliśmy właśnie obok zamku. Na
pierwszym piętrze jedno z okien było półotwarte. Sączące
się z niego słabe światło i jakieś głosy zwróciły naszą uwagę.
Zbliżyliśmy się aż do drzwi pod oknem. Rouletabille
objaśnił szeptem, że należy ono do pokoju panny
Stangerson. Hałas, który nas zatrzymał, na chwilę przycichł,
później podniósł się znowu... Były to jakieś tłumione jęki...
Udało nam się usłyszeć tylko trzy wyraźnie dobiegające
słowa: „Mój biedny Robercie". Rouletabille położył mi rękę
na ramieniu i szepnął do ucha:
— Gdybyśmy mogli wiedzieć, o czym się w tym pokoju
mówi, moje poszukiwania byłyby szybko skończone... — i
rozejrzał się wokół.
Otaczała nas wieczorna ciemność; nie widzieliśmy nic
poza wąskim, okolonym drzewami trawnikiem, który
ciągnął się za zamkiem. Jęki znowu ucichły.
— Ponieważ nic nie można usłyszeć, trzeba przynajmniej
spróbować zobaczyć — odezwał się Rouletabille i dając mi
znak, żebym szedł cicho, pociągnął mnie za sobą na
trawnik, do pnia wysokiej brzozy, której biały kształt widać
było w ciemnościach. Brzoza rosła na wprost budzącego
nasze zainteresowanie okna, a jej gałęzie wyrastały prawie
na wysokość pierwszego piętra zamku. Z pewnością można
z nich było widzieć, co się dzieje w pokoju panny
Stangerson. I chyba to miał na myśli Rouletabille, kiedy
kazał mi stać cicho, podczas gdy sam, obejmując pień
swymi młodymi, silnymi ramionami, rozpoczynał
wspinaczkę na drzewo. Wkrótce skrył się między gałęziami i
znów zapanowało milczenie. Uchylone okno naprzeciwko
mnie było ciągle oświetlone. Na jego tle nie widziałem
żadnego poruszającego się cienia. Drzewo nade mną stało
milczące. Czekałem.
Nagle spośród gałęzi dobiegły do moich uszu słowa:
— Proszę bardzo.
— Ach, nie, pan będzie łaskaw pierwszy!
Jacyś dwaj ludzie rozmawiali wysoko, ponad moją
głową... Robili sobie grzeczności! Jakież było moje
zdumienie, gdy spostrzegłem na gładkiej kolumnie drzewa
ludzkie postacie, które szybko stanęły na ziemi. Rouletabille
wchodził na drzewo sam, a zeszło dwóch ludzi!
— Dobry wieczór, panie Sinclair.
Był to Fryderyk Larsan... Detektyw zajmował już punkt
obserwacyjny, na którym mój młody przyjaciel spodziewał
się być sam. Żaden z nich nie przejął się moim zdumieniem.
Zrozumiałem, że z wysokości swego obserwatorium musieli
być świadkami jakiejś rozpaczliwej, a pełnej czułości sceny
między leżącą w swym łóżku panną Stangerson i Robertem
Darzakiem, klęczącym u jej wezgłowia. Teraz każdy z
detektywów zdawał się wyciągać bardzo sprytne i różne
wnioski. Łatwo było spostrzec, że ta scena wzruszyła
Rouletabille'a i nastawiła go przychylnie dla Darzaka,
podczas gdy Larsan stwierdził tylko doskonałą hipokryzję u
narzeczonego panny Stangerson...
Gdy dochodziliśmy do furtki w parku, Larsan zatrzymał
nas okrzykiem:
— Moja laska!
— Zapomniał pan laski? — zapytał Rouletabille.
— Tak! — odpowiedział detektyw. — Zostawiłem ją pod
drzewem! — I odszedł, mówiąc, że zaraz nas dogoni.
— Przypominasz sobie laskę Fryderyka Larsana? —
zapytał reporter, gdy zostaliśmy sami. — Jest to zupełnie
nowa laska... nie widziałem jej u niego nigdy przedtem...
Zdaje się, że mu na niej bardzo zależy... nie zostawia jej ani
na chwilę... Można by powiedzieć, że się boi, aby nie wpadła
w obce ręce... Aż do dzisiaj nie widziałem nigdy Fryderyka
Larsana z laską. Skąd on ją wytrzasnął? To nie jest
normalne, aby człowiek, który dotychczas laski nie używał,
nie mógł bez niej zrobić jednego kroku nazajutrz po zbrodni
w Glandier! W dniu naszego przyjazdu do zamku, kiedy nas
spostrzegł, schował zegarek do kieszeni i podniósł z ziemi
laskę ruchem, do którego, być może niesłusznie, nie
przywiązywałem żadnego znaczenia.
Byliśmy już poza parkiem; Rouletabille milczał. Jego
myśli skupiały się na pewno wokół znaczenia laski
Fryderyka Larsana. Jakby na potwierdzenie tego rzekł:
— Fryderyk Larsan przyjechał do Glandier przede mną;
rozpoczął swoje badania także przede mną; miał czas
dowiedzieć się tego, czego ja nie wiem, i odnaleźć to, czego
ja nie znalazłem... Gdzie on znalazł tę laskę?...
Później dorzucił:
— Możliwe, że jego podejrzenia, więcej niż podejrzenia:
jego rozumowanie, które zmierza zdecydowanie przeciw
Robertowi Darzakowi, jest oparte na czymś materialnym,
dotykalnym, czego on dotyka, a ja nie... Miałaby to być
laska? Gdzież on, do diabła, mógł znaleźć tę laskę?
W Epinay musieliśmy zaczekać dwadzieścia minut na
pociąg; weszliśmy do bufetu. Prawie w tej samej chwili
otworzyły się drzwi za nami i ukazał się wymachujący laską
Fryderyk Larsan.
— Odnalazłem ją — zawołał z uśmiechem.
Usiedliśmy we trzech przy stoliku. Rouletabille
nie spuszczał oczu z laski. Był nią tak zajęty, że nie
zauważył porozumiewawczych znaków, jakie wymienił
Fryderyk Larsan z kolejarzem, młodym człowiekiem,
którego podbródek zdobiła mała, roz- targana, jasna
bródka. Urzędnik wstał, zapłacił rachunek, ukłonił się i
wyszedł. Nie przywiązywałbym do tego porozumienia
żadnej wagi, gdyby nie to, że w kilka dni później spotkałem
tego samego kolejarza o jasnej brodzie w jednej z
najtragiczniejszych chwil naszego opowiadania.
Dowiedziałem się wtedy, że był on agentem Larsana i miał
za zadanie obserwować podróżnych przyjeżdżających i od-
jeżdżających ze stacji w Epinay-sur-Orge. Larsan nie
zaniedbywał niczego, co mogło być mu potrzebne.
Spojrzałem na Rouletabille'a.
— Panie Fredzie — powiedział — odkąd ma pan tę laskę?
O ile sobie przypominam, zawsze pan chodził z rękami w
kieszeniach...
— Dostałem ją w prezencie — odpowiedział detektyw.
— Chyba niedawno? — zapytał Rouletabille.
— Nie, ofiarowano mi ją w Londynie...
— A, rzeczywiście, wrócił pan z Londynu, panie Fredzie...
Czy mogę obejrzeć tę laskę?...
— Oczywiście — i Larsan podał ją Rouletabille'owi.
Była to duża laska z żółtego bambusu, z dziobem kruka i
złotą obrączką. Rouletabille oglądał ją dokładnie.
— Oo! — rzekł szyderczo, podnosząc głowę — ofiarowano
panu w Londynie laskę francuską.
— Możliwe — odpowiedział Fred niezmieszany.
— Proszę przeczytać markę, napisano tutaj maleńkimi
literami: Cassette, 6 bis, Opera...
— Mogą Francuzi prać bieliznę w Londynie, mogą i
Anglicy kupować swe laski w Paryżu — odrzekł Fred.
Rouletabille zwrócił mu laskę.
Gdy mój przyjaciel umieścił mnie już w przedziale,
zapytał:
— Zapamiętałeś adres?
— Tak. Cassette, 6 bis, Opera. Możesz liczyć na mnie,
jutro otrzymasz ode mnie kilka słów.
Tego samego wieczoru widziałem się ze sprzedawcą lasek
i parasoli, panem Cassette, po czym napisałem do
przyjaciela:
Mężczyzna odpowiadający doskonale rysopisowi
Roberta Darzaka, tego samego wzrostu, lekko
pochylony, z brodą, w beżowym palcie i meloniku,
kupował laskę podobną do tej, która nas interesuje, w
dniu napadu około ósmej wieczorem. Pan Cassette od
dwóch lat nie sprzedał takiej laski. Laska Freda jest
nowa. A więc jest to ta, którą ma w rękach. On jej nie
mógł kupować, bo tego dnia był w Londynie. Myślę tak
jak i ty, że znalazł ją przy okazji czegoś, co dotyczy
Roberta Darzaka... Ale jeśli zbrodniarz był w Żółtym
Pokoju od piątej czy szóstej, jak twierdzisz, a dramat
rozegrał się około północy, kupno tej laski stwarza
niezawodne alibi dla Roberta Darzaka.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
„Plebania nie straciła nic ze swego wdzięku ani
ogród ze swej wspaniałości“
W osiem dni po opisanych wypadkach, dnia 2 listopada
otrzymałem w swym mieszkaniu w Paryżu depeszę takiej
treści:
Przyjeżdżaj do Glandier pierwszym pociągiem.
Przywieź rewolwery. Pozdrowienia. Rouletabille.
Jak już chyba pisałem, byłem wtedy młodym aplikantem
adwokackim i niemal nie miałem spraw. Chodziłem do sądu
raczej, aby oswoić się z moim zawodem, niż by bronić wdów
i sierot. Nie dziwiło mnie więc wcale, że Rouletabille
rozporządzał w ten sposób moim czasem; wiedział zresztą,
jak interesowały mnie jego dziennikarskie przygody, a
szczególnie sprawa Glandier. Od ośmiu dni nie miałem
żadnych wiadomości oprócz niezliczonych plotek w
gazetach i kilku krótkich notatek Rouletabille'a w „Epoce".
Dotyczyły one uderzenia „baranią kością" i donosiły, że
analiza śladów znajdujących się na kości wykazała
rzeczywiście ludzką krew. Były to ślady świeże — z krwi
panny Stangerson, i stare, pochodzące widocznie z innych
zbrodni popełnionych zapewne przed kilkoma laty.
Możecie się łatwo domyślić, że sprawa ta poruszyła prasę
całego świata. Żadna ze słynnych zbrodni nie wzbudziła
takiego zainteresowania. Wydawało mi się jednak, że
dochodzenie nie posuwa się wcale naprzód. Byłbym więc
bardzo uszczęśliwiony ponownym zaproszeniem do
Glandier, gdyby depesza nie zawierała słów: P r z y w i e ź
r e w o l w e r y ! To mnie zastanowiło. Jeśli Rouletabille
telegrafuje mi, abym przywiózł broń, to widocznie
przewidywał konieczność jej użycia. Wyznaję bez wstydu:
nie jestem bohaterem. Ale cóż! chodziło przecież o przyja-
ciela w niebezpieczeństwie, który bez wątpienia wzywał
mnie na pomoc. Nie wahałem się już i upewniwszy się, że
jedyny pistolet, jaki posiadałem, jest w dobrym stanie,
udałem się na dworzec Orleański. W drodze przyszło mi do
głowy, że mam tylko jeden rewolwer, a depesza
Rouletabille'a mówi o rewolwerach. Wszedłem więc do
sklepu z bronią i kupiłem doskonały rewolwer, który
postanowiłem ofiarować przyjacielowi.
Miałem nadzieję spotkać Rouletabille'a na stacji w
Epinay, ale nie było go. Czekał na mnie jedynie kabriolet,
którym szybko dojechałem do Glandier. Przy furcie nie było
nikogo. Dopiero na progu zamku spostrzegłem młodego
człowieka. Przywitał mnie przyjacielskim gestem ręki, po
czym uścisnął, pytając serdecznie, jak się czuję.
Gdy znaleźliśmy się już w dobrze nam znanym saloniku,
Rouletabille rzekł:
— Kiepsko idzie!
— Co idzie kiepsko?
— Wszystko!
— Podszedł do mnie i szepnął mi na ucho:
— Fryderyk Larsan wyraźnie oskarża Roberta Darzaka.
Nie mogło mnie to zaskoczyć; dotąd pamiętałem jeszcze,
jak narzeczony panny Stangerson zbladł na widok śladów
swych stóp.
Mimo to zauważyłem natychmiast:
— Dobrze! A laska?
— Laska! Jest zawsze w rękach Fryderyka Lar- sana, który
nie rozstaje się z nią!
— Ale... czy ona nie daje alibi Robertowi Darzakowi?
— Żadnego! Pan Darzac, dyskretnie zapytany przeze mnie,
powiedział, że nie kupował laski u Cassette'a ani tego
wieczoru, ani żadnego innego...
Zresztą, nie ręczę za nic. Robert Darzac zachowuje tak
dziwne milczenie, że nie wiadomo zupełnie, co o tym
myśleć!
— Fryderyk Larsan uważa tę laskę za bardzo cenny
dowód... Ale dlaczego? Przecież, ze względu na godzinę
kupna, nie mogła znajdować się w rękach zbrodniarza...
— Godzina kupna nie przeszkodzi Larsanowi... Nie musi
przecież przyjąć mojej koncepcji, która wprowadza
zbrodniarza do Żółtego Pokoju między godziną piątą a
szóstą. Cóż mu szkodzi określić jego wejście na czas między
dziesiątą a jedenastą w nocy? Właśnie o tej porze pan i
panna Stangerson przy pomocy ojca Jakuba przeprowadzili
doświadczenia chemiczne w części laboratorium zajętej
przez piecyki.
Larsan twierdzi, że zbrodniarz prześliznął się poza nimi,
jakkolwiek wygląda to zupełnie nieprawdopodobnie...
mówił już o tym sędziemu śledczemu... Rozumowanie to,
rozpatrywane dokładnie, jest nielogiczne, i człowiek zżyty z
gospodarzami i zadomowiony — jeśli jest zadomowiony —
powinien był wiedzieć, że profesor niedługo opuści pawilon,
wobec czego bezpieczniej będzie odłożyć swe zamierzenia aż
do jego wyjścia... Po co ryzykowałby przejście przez
laboratorium, gdy profesor tam był? I wreszcie kiedy ów
„domownik” mógł wejść do pawilonu? Trzeba by to
wszystko wyjaśnić, zanim przyjmie się fantazję Larsana.
Jeśli chodzi o mnie — nie traciłem nad nią czasu, bo mam
własny nieomylny system, nie pozwalający mi zajmować się
tymi urojeniami. Ponieważ jednak w tej chwili muszę
jeszcze milczeć, a Larsan nieraz mówi... wszystko mogłoby
się skończyć obciążeniem Roberta Darzaka... Gdyby mnie tu
nie było!... — dorzucił z dumą młody człowiek. — Przeciw
Robertowi Darzakowi są też i inne poszlaki, groźniejsze od
tej historii z laską, która dla mnie jest niezrozumiała. Tym
bardziej niezrozumiała, że Larsan bez skrępowania
pokazuje się z laską w obecności Roberta Darzaka, do
którego miałaby należeć 1 Rozumiem wiele w systemie
Larsana, ale jeszcze nie zrozumiałem znaczenia laski.
— Fryderyk Larsan ciągle jest w zamku?
— Tak, nie opuszcza go ani na chwilę! Na prośbę pana
Stangersona nocuje tutaj, tak jak i ja. Pan Stangerson robi
dla niego tyle, ile Robert Darzac dla mnie. Ponieważ pan
Stangerson został oskarżony, że zna zbrodniarza i pomagał
mu w ucieczce, chce widocznie ułatwić swemu
oskarżycielowi zebranie dowodów prowadzących do
odkrycia prawdy. Tak samo postępuje Robert Darzac wobec
mnie.
— Ale ty jesteś przekonany o niewinności Roberta
Darzaka?
— Przez chwilę myślałem o możliwości jego winy. Wtedy,
gdy przyjechaliśmy tu po raz pierwszy. Teraz nadszedł czas,
abym ci opowiedział, co zaszło tutaj między mną a
Robertem Darzakiem.
Rouletabille przerwał i zapytał, czy przywiozłem broń.
Pokazałem mu dwa rewolwery. Obejrzał je i rzekł:
„Doskonale", po czym oddał mi je.
— Będą nam potrzebne?
— Dzisiejszego wieczoru na pewno. Spędzimy noc tutaj,
nie masz nic przeciw temu?
— Ależ skąd — odpowiedziałem z takim grymasem, że
rozśmieszyłem Rouletabille'a.
— Dość! — przerwał. — Nie pora na śmiech. Mówmy
poważnie. Przypominasz sobie to zdanie, które brzmiało jak
„Sezamie otwórz się" w tym zamku pełnym tajemnic?
— Tak — odpowiedziałem. — Pamiętam doskonale:
„Plebania nie straciła nic ze swego wdzięku ani ogród ze
swej wspaniałości". To samo zdanie znalazłeś na skrawku
spalonego papieru między węglami w laboratorium.
— Tak. Na dolnym skrawku papieru ogień oszczędził datę:
23 października. Zapamiętaj tę datę, jest bardzo ważna. A
teraz wytłumaczę ci, co się kryje w tym dziwacznym zdaniu.
Czy wiesz, że w wigilię zbrodni, czyli 23-go, pan i panna
Stangerson byli na przyjęciu w Pałacu Elizejskim? Zdaje mi
się, że byli tam nawet na obiedzie. W każdym razie byli na
przyjęciu. Widziałem ich tam. Byłem tam również, z
obowiązku dziennikarskiego. Miałem przeprowadzić
wywiad z jednym z uczonych Akademii Filadelfijskiej,
których goszczono. Aż do owego dnia nigdy nie widziałem
pana ani panny Stangerson. Siedziałem w salonie,
poprzedzającym salon Ambasadorów, i zmęczony,
potrącany przez tyle znakomitych osobistości, pogrążyłem
się w zadumie. Nagle poczułem zapach perfum Czarnej
Damy. Zapytasz mnie: „Co to są perfumy Czarnej Damy?"
Niech ci wystarczy, że są to perfumy, które bardzo lubiłem,
ponieważ używała ich pewna dama, zawsze czarno ubrana,
która w latach mego dzieciństwa okazywała mi prawdziwie
macierzyńską dobroć. Dama, tego dnia lekko
uperfumowana „zapachem Czarnej Damy", miała białą
suknię i była bardzo piękna. Nie mogłem się powstrzymać,
wstałem i ruszyłem za nią i jej perfumami. Prowadził tę
piękność pod rękę jakiś starzec. Wszyscy odwracali się za
nimi, usłyszałem szept: „To profesor Stangerson i jego
córka!" W ten sposób dowiedziałem się, za kim idę.
Wreszcie spotkali Roberta Darzaka, którego znałem z
widzenia. Profesor Stangerson, który równocześnie spotkał
jednego z uczonych amerykańskich, Artura Williama Rance,
siadł z nim w fotelach w wielkiej galerii, a Robert Darzac
zaprowadził pannę Stangerson do oranżerii. Poszedłem za
nimi. Wieczór był ciepły; drzwi do ogrodu otwarte. Panna
Stangerson zarzuciła na ramiona lekką pelerynkę i
widziałem dobrze, że to właśnie ona prosiła Darzaka, aby jej
towarzyszył w przechadzce do wątpliwego ustronia ogrodu.
Śledziłem ich bez przerwy, zaintrygowany silnym
wzruszeniem, które okazywał pan Darzac. Szli wolno wzdłuż
muru, który się ciągnie przy alei Marigny. Poszedłem
główną aleją. Posuwałem się równolegle z nimi. A potem
przeszedłem trawnik, aby przeciąć im drogę. Noc była
ciemna, trawa tłumiła moje kroki. Zatrzymali się w
chwiejnym blasku latarni gazowej. Pochyleni oboje nad
kartką papieru, którą trzymała panna Stangerson, czytali
coś z wielkim zainteresowaniem. Zatrzymałem się także.
Otaczała mnie ciemność i cisza. Nie spostrzegli mnie.
Wtedy usłyszałem wyraźnie, jak panna Stangerson
powtarzała, składając papier: „Plebania nie straciła nic ze
swego wdzięku ani ogród ze swej wspaniałości!" Wymówiła
to tonem szyderczym i zrozpaczonym, po czym wy-
buchnęła tak strasznym nerwowym śmiechem, że zdanie to
pozostanie mi na zawsze w uszach. Ale warto zapamiętać
również zdanie wypowiedziane przez Roberta Darzaka: „A
więc, aby cię zdobyć, muszę popełnić zbrodnię?" Robert
Darzac był bardzo podniecony, ujął rękę panny Stangerson,
podniósł ją do ust i po ruchu jego ramion zdawało mi się, że
płacze. Potem oddalili się. Kiedy wróciłem do wielkiej
galerii, nie widziałem już profesora Sorbony i nie spotkałem
go więcej, aż w Glandier, po zbrodniczym zamachu.
Widziałem natomiast państwa Stangerson i delegatów z
Filadelfii. Panna Stangerson siedziała obok Artura Rance,
który z ożywieniem mówił coś do niej. Jego oczy błyszczały
dziwnym blaskiem. Myślę, że panna Stangerson nie słu-
chała nawet tego, co jej opowiadał, bo twarz jej wyrażała
najzupełniejszą obojętność. Artur William Rance to
sangwinik o twarzy krostowatej, lubiący bardzo dżin. Kiedy
państwo Stangerson odjechali, podszedł do zatłoczonego
bufetu i nie opuszczał go już. Zbliżyłem się do niego i
oddałem mu parę usług w tłoku. Podziękował mi i oznajmił,
że wyjeżdża do Ameryki za trzy dni, t.j. 26 października, to
znaczy nazajutrz po zbrodni. Rozmawiałem z nim o Filadel-
fii. Powiedział mi, że mieszka w Filadelfii od 25 lat i że tam
właśnie poznał znakomitego profesora i jego córkę. W tym
miejscu zabrał się do szampana. Myślałem, że nigdy nie
przestanie go pić. Gdy odchodziłem, był prawie pijany. Tak
spędziłem wieczór, drogi przyjacielu. Nie wiem, dzięki
jakiemu przeczuciu obraz pana Roberta Darzaka i panny
Stangerson nie opuszczał mnie w nocy. Możesz się chyba
domyślić, jakie wrażenie wywarła na mnie wiadomość o
morderstwie panny Stangerson. Jakże mogłem nie pamiętać
tych słów: „Czyż mam popełnić zbrodnię, aby cię zdobyć?"
Ale nie to zdanie zacytowałem Robertowi Darzakowi, kiedy
go spotkałem w Glandier, tylko to, które panna Stangerson
czytała z kartki; to, gdzie jest mowa o plebanii i czarującym
ogrodzie. Wystarczyło, aby nam otworzono na oścież drzwi
zamku. Czy w owej chwili myślałem, że pan Robert Darzac
jest mordercą? Nie! tego chyba nie myślałem. W owej chwili
nie myślałem poważnie o niczym. Miałem tak mało danych.
Ale trzeba było, aby mi dowiódł natychmiast, że nie był
raniony w rękę. Kiedy znaleźliśmy się sami, opowiedziałem
mu to, co przez przypadek usłyszałem z jego rozmowy z
panną Stangerson w Ogrodzie Elizejskim. Powtórzyłem:
„Czy mam popełnić zbrodnię, aby cię zdobyć?" Był za-
kłopotany, ale naturalnie mniej niż poprzednim zdaniem o
„plebanii". Jednak naprawdę przeraził się dopiero wtedy,
kiedy z ust moich dowiedział się, że w dniu, w którym
spotkał się z panną Stangerson w Pałacu Elizejskim, ona po
południu była w urzędzie pocztowym Nr 40 po list.
Zapewne ten sam list, który potem czytali wspólnie w
ogrodzie Elizejskim. To przypuszczenie potwierdziło mi
zresztą odnalezienie, przypomnij sobie, pomiędzy węglami
w laboratorium strzępka tego listu z datą 23 października.
List był pisany i odebrany z poczty tego samego dnia. Nie
ma wątpliwości, że jeszcze tej samej nocy, po powrocie,
panna Stangerson usiłowała spalić kompromitujący
dokument. Na próżno pan Darzac zaprzecza, jakoby to
pismo miało jakikolwiek związek ze zbrodnią. Powiedziałem
mu, że w takiej sytuacji nie ma on prawa ukrywać przed
sądem historii z listem, o którego ogromnej doniosłości
jestem przekonany. Utwierdza mnie w tym przekonaniu
pełen rozpaczy głos panny Stangerson, mówiącej owo
zdanie, i to, że on, jej narzeczony, płakał i groził zbrodnią.
Robert Darzac był coraz bardziej przerażony. Postanowiłem
wykorzystać moją przewagę.
— Miał się pan ożenić! — rzekłem niedbale, nawet nie
patrząc na niego — i małżeństwo naraz staje się
niemożliwością z winy autora tego listu. A bezpośrednio po
odczytaniu listu mówił pan, że tylko zbrodnia umożliwi
panu zdobycie panny Stangerson. Ktoś więc stoi między
panem a panną Stangerson, ktoś broni jej wyjścia za mąż,
chce ją zabić, zanim wyjdzie ona za mąż.
Skończyłem tę przemowę słowami:
— Teraz pozostaje tylko, aby mi pan wyjawił imię
zbrodniarza!
Musiałem mówić rzeczy bardzo ważne. Gdy podniosłem
wzrok na Roberta Darzaka, zobaczyłem twarz zupełnie
zmienioną, czoło zroszone potem i oczy pełne przerażenia.
— Chcę pana prosić o jedno — powiedział. — Może się to
panu wydać bezsensowne, ale jestem gotów za to oddać
życie: niech pan nie mówi przed sądem, co pan widział i
słyszał w Ogrodzie Elizejskim... ani wobec sędziów, ani
przed nikim innym. Przysięgam panu, że jestem niewinny.
Czuję i wiem, że mi pan wierzy, ale wolałbym raczej zostać
posądzony, niż zwrócić uwagę sędziów na to zdanie:
„Plebania nie straciła nic ze swego wdzięku ani ogród ze
swej wspaniałości". Sędziowie nie mogą wiedzieć o tych
słowach! Cała sprawa jest w pana rękach, oddaję ją panu,
ale niech pan zapomni ów wieczór w Pałacu Elizejskim.
Będzie pan miał sto innych dróg, które pana doprowadzą do
odkrycia zbrodniarza, otworzę je panu, pomogę. Chce pan
tu zamieszkać? Jadać i sypiać tutaj? Czuwać nad moimi
czynami i nad czynami innych? Będzie pan w Glandier jak u
siebie w domu, ale niech pan zapomni o wieczorze w Pałacu
Elizejskim.
Rouletabille zatrzymał się, aby odpocząć nieco. Dopiero
teraz zrozumiałem dziwne zachowanie pana Roberta
Darzaka w stosunku do mego przyjaciela i łatwość, z jaką
tenże zadomowił się na miejscu zbrodni. Wszystko, czego
się dowiedziałem, pobudziło jeszcze bardziej moją
ciekawość. Co się działo w Glandier w ciągu tego tygodnia?
Mój przyjaciel napomknął przecież, że znalazły się teraz
przeciwko Darzakowi poszlaki groźne inaczej niż laska
odnaleziona przez Larsana.
— Wszystko zdaje się obracać przeciw niemu — odezwał
się reporter — jego położenie staje się nad wyraz poważne.
A co najgorsze, Robert Darzac zdaje się tym zupełnie nie
niepokoić. Nic go nie obchodzi poza zdrowiem panny
Stangerson, które w istocie poprawiało się z każdym dniem,
aż do momentu, kiedy zdarzyło się coś jeszcze bardziej ta-
jemniczego niż Tajemnica Żółtego Pokoju!
— To niemożliwe! — zawołałem. — Co może być bardziej
zagadkowe od zbrodni w Żółtym Pokoju?
— Powróćmy najpierw do Roberta Darzaka — rzekł
Rouletabille, uspokajając mnie. — Powiedziałem ci, że
wszystko zwraca się przeciwko niemu. Siady eleganckich
bucików, odnalezione przez Fryderyka Larsana, wyglądają
na ślady narzeczonego panny Stangerson. Siad roweru może
być śladem jego roweru; ta sprawa była zbadana. Odkąd ma
ten rower, zostawiał go zawsze w pałacu. Po co odprowadził
go do Paryża właśnie w takiej chwili? Czy nie miał zamiaru
wracać już do zamku? Czy zerwanie projektowanego
małżeństwa miało pociągnąć za sobą również zerwanie
stosunków towarzyskich ze Stangersonami? Każdy z nich
mówił, że stosunki te miały być zachowane. Fryderyk
Larsan przypuszcza jednak, że wszystko było zerwane. Od
dnia, w którym pan Robert Darzac towarzyszył pannie
Stangerson do wielkich magazynów Louvre'u, aż do
następnego dnia po dokonaniu zbrodni nie było eks-
narzeczonego w Glandier. Należy pamiętać, że panna
Stangerson zgubiła swój woreczek i klucz z miedzianą
główką, będąc właśnie w towarzystwie Roberta Darzaka. Od
tego dnia aż do wieczoru w Pałacu Elizejskim panna
Stangerson i profesor Sorbony nie widywali się. A może
pisywali do siebie? Panna Stangerson jeździła do urzędu
pocztowego Nr 40 po list, który Fryderyk Larsan uważa za
list od Roberta Darzaka. Nie wiedząc bowiem, co się działo
w Pałacu Elizejskim, sądzi, że to właśnie Robert Darzac
celem przełamania postanowień panny Stangerson skradł
woreczek z kluczykiem. Przywłaszczył sobie najcenniejsze
papiery jej ojca, aby zwrócić je pod warunkiem małżeństwa.
Wszystko to byłoby hipotezą wątpliwą, a nawet absurdalną,
gdyby nie fakt daleko poważniejszy. Najpierw dziwna rzecz,
której i ja zrozumieć nie mogę: mężczyzną, który dopytywał
się o list, odebrany w przeddzień przez pannę Stangerson,
był rzeczywiście sam Darzac. Rysopis tego mężczyzny
najzupełniej odpowiada wyglądowi pana Roberta Darzaka.
Ten, na pytanie postawione przez sędziego śledczego w celu
prostego wyjaśnienia, zaprzecza, że był na poczcie; i ja
wierzę Robertowi Darzakowi, bo jeśli to nawet on pisał list
— o co go zresztą nie posądzam — to przecież wiedział, że
panna Stangerson go odebrała. Czytała mu go w Ogrodzie
Elizejskim. A więc nie on był 24-go na poczcie Nr 40,
żądając listu, którego już tam nie było. Moim zdaniem jest
ktoś dziwnie do niego podobny, właśnie ów złodziej worecz -
ka, który w piśmie tym żądał czegoś od jego właścicielki,
panny Stangerson — czegoś, czego nie otrzymał. Musiał być
tym zdziwiony i zastanawiał się, czy wysłany przez niego list
z napisem na kopercie: M.A.T.H.S.N. został odebrany.
Dlatego właśnie poszedł na pocztę i natarczywie domagał
się listu. Odszedł wściekły. List odebrano, a to, czego żądał,
nie zostało mu dane! Czego żądał? Tego nikt nie wie oprócz
panny Stangerson. W każdym razie dowiadujemy się na
drugi dzień, że w nocy napadnięto na pannę Stangerson i,
co wykryłem nazajutrz, równocześnie okradziono profesora
za pomocą kluczyka, który był przedmiotem owego listu na
poste- restante. Tak więc, zdaje mi się, że człowiek, który
był w urzędzie pocztowym, musiał być zbrodniarzem. Całe
to rozumowanie, w motywach postępowania człowieka w
urzędzie pocztowym najlogiczniejsze w świecie, Fryderyk
Larsan uznaje, ale — odnosi je do Roberta Darzaka.
Domyślasz się, że sędzia śledczy, Larsan i ja zrobiliśmy
wszystko, aby otrzymać z urzędu pocztowego dokładne
szczegóły o dziwnym kliencie z dnia 24 października. Ale
nie można było ustalić, ani skąd przyszedł, ani dokąd
odszedł! Poza tym opisem, upodabniającym go do Roberta
Darzaka, żadnych szczegółów! Ogłosiłem w największych
dziennikach:
Wysoka nagroda dla dorożkarza, który rankiem 24
października, około godziny 10 odwiózł pasażera do
urzędu pocztowego Nr 40. Zgłoszenia w redakcji
„Epoki" pod M. R.
Daremny trud! Może ten człowiek przyszedł pieszo. Nie
wiadomo. Z pośpiechu jednak należało się domyślać, że
przybył dorożką. W moim ogłoszeniu nie dawałem rysopisu,
zachęcając w ten sposób wszystkich dorożkarzy, którzy
mogli w tej godzinie odwozić pasażerów do urzędów
pocztowych, aby zgłosili się do mnie. Ani jeden nie
przyszedł. Dniem i nocą zadaję sobie pytanie: „Kim jest ów
człowiek, tak dziwnie podobny do Roberta Darzaka, który
kupował laskę znajdującą się teraz w posiadaniu Fryderyka
Larsana?" A przy tym, co najważniejsze, Robert Darzac,
który miał wykład w Sorbonie o tej samej godzinie, o której
jego sobowtór zjawił się w urzędzie pocztowym — wykładu
tego nie miał. Zastąpił go jeden z przyjaciół. A na pytanie,
jak spędził ten czas, odpowiada, że spacerował po Lasku
Bulońskim. Co myślisz o profesorze, który zastępcę posyła
na wykład, a sam przechadza się po Lasku Bulońskim? Poza
tym trzeba ci wiedzieć, że jeśli Robert Darzac przyznaje się
jeszcze, że rankiem 24 października przechadzał się po
Lasku Bulońskim, to o tym, jak spędził czas w nocy z 24 na
25 nie chce powiedzieć ani słowa!...
Fryderykowi Larsanowi, który żądał od niego tej
informacji, odpowiedział spokojnie, że to, co robił w tym
czasie w Paryżu, do niego nie należy. W odpowiedzi
Fryderyk Larsan zaprzysiągł zupełnie głośno, że teraz on
sam postara się dowiedzieć, jak ten czas został zużyty.
Wszystko to, jak się zdaje, dostarcza pewnego pokrycia
hipotezom wielkiego Freda; tym bardziej że teraz fakt
obecności Roberta Darzaka w Żółtym Pokoju zgadza się z
wyjaśnieniem Larsana o sposobie ucieczki zbrodniarza. Pan
Stangerson mógł go wypuścić, chcąc uniknąć skandalu!
Zresztą tę hipotezę uważam za fałszywą. Sprowadzi ona na
manowce Fryderyka Larsana, co nie byłoby niepożądane,
gdyby nie szło o niewinnego człowieka! Teraz pozostaje
pytanie, czy ta hipoteza naprawdę tylko zwodzi Fryderyka
Larsana. Otóż to! Otóż to! Otóż to!
— Być może, że Larsan ma rację! — zawołałem
przerywając Rouletabille'owi. — Czy jesteś pewien
niewinności Roberta Darzaka? Mnie się wydaje, że tych
dziwnych poszlak jest za wiele...
— Poszlaki — odpowiedział — to najgorszy wróg prawdy!
— Cóż dziś myśli o tym sędzia śledczy?
— Pan de Marquet waha się uznać winę Roberta Darzaka
nie opartą na żadnym dowodzie. Miałby przeciwko sobie nie
tylko całą opinię publiczną, nie mówiąc już o Sorbonie, ale
jeszcze pana i pannę Stangerson. Ona jest zakochana w
Darzaku. Chociaż nie rozpoznała zbrodniarza, trudno
byłoby przekonać wszystkich, że nie mogła rozpoznać
Roberta Darzaka, gdyby to właśnie on okazał się przestępcą.
W Żółtym Pokoju zapewne było ciemno, ale wszakże
oświetlała go mała nocna lampka. Nie zapominajmy o tym.
Oto, mój przyjacielu, jak przedstawiała się sytuacja, gdy
przed trzema dniami, albo raczej trzema nocami, zdarzył się
ten dziwny wypadek, o którym ci zaraz opowiem.
Koniec części pierwszej
CZĘŚĆ DRUGA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
„Dziś wieczorem, spodziewam się zbrodniarza”
— Muszę — powiedział Rouletabille — zaprowadzić cię w to
miejsce, żebyś zrozumiał, a raczej żebyś się przekonał, że tego
nie można zrozumieć. Sądzę, że znalazłem rozwiązanie, którego
wszyscy szukają; wiem, w jaki sposób zbrodniarz wyszedł z
Żółtego Pokoju bez pomocy wspólnika i bez pomocy pana
Stangersona. Nie mogę wyjawić swej hipotezy, dopóki nie
upewnię się, kto jest zbrodniarzem, ale myślę, że jest ona
słuszna, a już w każdym razie tłumaczy wszystko w sposób
zupełnie logiczny i prosty. To, co zaszło w zamku przed trzema
dniami, wydawało mi się w ciągu pierwszej doby zupełnie
nieprawdopodobne. Hipoteza, która przyszła mi do głowy, jest
taka, że chwilami wolałbym raczej nic nie rozumieć!
Po tych słowach młody reporter zaproponował mi spacer
wokół zamku. Pod naszymi stopami szeleściły zeschłe liście.
Były to jedyne dźwięki, jakie słyszałem. Zamek wydawał się
zupełnie opuszczony. Stare mury, stojąca woda w fosach
otaczających basztę, ziemia pokryta gnijącymi trawami i czarne
konary drzew dodawały posępnego wyglądu temu
tajemniczemu miejscu. Przechodząc koło baszty spotkaliśmy
Zielonego Człowieka — gajowego, który minął nas i nawet się
nie ukłonił, jak byśmy nie istnieli. Wyglądał tak samo jak
podczas pierwszego spotkania w oberży ojca Mateusza. Miał
przewieszoną przez ramię fuzję, fajkę w zębach i binokle na
nosie.
— Niezły ptaszek — szepnął Rouletabille.
— Rozmawiałeś z nim? — zapytał.
— Tak, ale nic nie można z niego wyciągnąć. Burknie coś pod
nosem, ruszy ramionami i odchodzi. Mieszka na pierwszym
piętrze baszty, w wielkim pokoju służącym dawniej za
oratorium. Siedzi w nim jak niedźwiedź, wychodzi tylko z fuzją.
Uprzejmie rozmawia jedynie z dziewczętami. W nocy często
wstaje pod pozorem ścigania kłusowników. Podejrzewam go,
że ma jakieś czułe spotkania. Jego kochanką była Sylwia,
pokojówka panny Stangerson, a teraz zaleca się do oberżystki,
żony Mateusza. Ale Mateusz pilnuje swej żony i myślę, że
Zielony Człowiek nie ma żadnej szansy zbliżenia się do niej.
Dlatego jest coraz bardziej milczący i ponury. Przystojny
mężczyzna! Dba o siebie, wygląda elegancko... Kobiety w
promieniu czterech mil szaleją za nim!
Minęliśmy basztę wieńczącą lewe skrzydło i znaleźliśmy się
po drugiej stronie zamku. Rouletabille, pokazując okno
należące do apartamentu panny Stangerson, rzekł:
— Gdybyś przechodził tędy przedwczoraj, o godzinie
pierwszej w nocy, zobaczyłbyś swego przyjaciela na szczycie
drabiny, gotującego się wejść przez okno.
Gdy ze zdumieniem zapytałem o powód tych nocnych
wyczynów, zwrócił moją uwagę na zewnętrzny rozkład zamku.
Weszliśmy do środka.
— Teraz oprowadzę cię po pierwszym piętrze prawego
skrzydła — rzekł mój przyjaciel. — Tam właśnie mieszkam.
Rouletabille dał mi znak, żebym wszedł za nim po szerokich
schodach na pierwsze piętro. Znaleźliśmy się w długiej i
wysokiej galerii. Ciągnęła się ona przez cały gmach, a okna jej
wychodziły na północną stronę. Profesor Stangerson mieszkał
w lewym skrzydle zamku, panna Stangerson miała swój
apartament w prawym skrzydle. Ruszyliśmy galerią prawego
skrzydła. Wąski chodnik rozciągnięty na lśniącej posadzce
tłumił odgłosy naszych kroków. Rouletabille szeptem polecił mi
stąpać na palcach, ponieważ mijaliśmy właśnie pokoje panny
Stangerson. Wyjaśnił, że apartament jej składa się z sypialni,
przedpokoju, łazienki, buduaru i salonu. Pokoje były między
sobą połączone drzwiami. Drzwi do galerii były tylko w salonie
i przedpokoju.
PLAN PIERWSZEGO PIĘTRA ZAMKU
1. Miejsce, w którym stał Fryderyk Larsan
2. Miejsce, w którym stał ojciec Jakub
3. Miejsce, w którym stał pan Stangerson
4. Okno, przez które wszedł Rouletabille
5. Okno, które Rouletabille zastał otwarte, kiedy wyszedł ze swego
pokoju. Zamknął je. Wszystkie pozostałe okna i drzwi były zamknięte.
6. Taras, mieszczący się nad narożnym pokojem na parterze.
Galeria ciągnęła się prosto aż do wschodniej ściany zamku,
gdzie kończyła się wysokim oknem. (Nr 2 na planie). Na dwóch
trzecich swej długości krzyżowała się z drugą galerią, wiodącą
wzdłuż zakręcającego prawego skrzydła zamku. Dla uniknięcia
niejasności będziemy nazywać galerię zakończoną oknem w
ścianie wschodniej — galerią prawą, a tę, która zakręca pod
kątem prostym wraz ze skrzydłem zamku — galerią boczną. Na
skrzyżowaniu dwóch galerii znajdował się pokój Rouletabille'a,
obok niego pokój Larsana. Drzwi obydwóch pokoi wychodziły
na galerię boczną, natomiast drzwi mieszkania panny
Stangerson były w galerii prawej.
Rouletabille otworzył drzwi do swego pokoju, przepuścił
mnie, po czym zamknął drzwi na klucz. Nagle, zanim jeszcze
zdążyłem rozejrzeć się wokoło, krzyknął zdumiony, pokazując
leżące na stoliku binokle.
— Co to ma znaczyć?! Co tu robią te binokle?
Nie umiałem odpowiedzieć.
— Chyba że... — powiedział — chyba że te binokle... są tym,
czego szukam... Chyba że są to szkła dalekowidza!...
Chwycił je gwałtownie. Sprawdził palcami wypukłość i
spojrzał na mnie przerażony.
— Och! Och! — powtórzył jeszcze raz, jakby zaskoczony jakąś
szaleńczą myślą. Wstał, chwycił mnie za ramię, zaśmiał się
nienaturalnie i zawołał: — Oszaleję przez te okulary! Widzisz,
teoretycznie jest to możliwe, ale praktycznie niemożliwe... albo
prawie niemożliwe...
W tej chwili ktoś zastukał do drzwi. Rouletabille otworzył.
Weszła dozorczyni, którą widziałem już raz, kiedy prowadzono
ją na przesłuchanie do pawilonu. Zdziwiło mnie to. Myślałem,
że dozorcy są wciąż jeszcze uwięzieni.
— W szparze posadzki — rzekła kobieta cicho.
— Dziękuję — powiedział Rouletabille.
Kobieta wyszła. Starannie zamknął za nią drzwi i zwracając
się do mnie z błędnym wyrazem twarzy, wymówił
niezrozumiałe słowa:
— Ponieważ teoretycznie jest to możliwe, więc i praktycznie
mogłoby też być!... A jeśli praktycznie możliwe... Niesłychane!
Przerwałem ten monolog.
— Dozorcy są już wolni? — zapytałem.
— Tak — odpowiedział. — Postarałem się o to. Potrzebuję
zaufanych ludzi. Ta kobieta jest mi zupełnie oddana, a jej mąż
poszedłby dla mnie w ogień... Ponieważ są to szkła
dalekowidza, będę potrzebował ludzi oddanych, którzy dla
mnie daliby się zabić!
— O?! — zagadnąłem — to już nie żarty! Kiedy trzeba będzie
dać się zabić?
— Dziś wieczorem! Muszę ci zdradzić, że dziś wieczorem
spodziewam się zbrodniarza.
—
Zbrodniarza?! Naprawdę wieczorem oczekujesz
zbrodniarza? Znasz go?
— Być może... Chociaż nie mogę twierdzić stanowczo, że go
znam. Teoretyczne wyobrażenie, jakie mam o nim, jest tak
straszne, że przypuszczalnie się mylę... Mam nadzieję, wielką
nadzieję, że to pomyłka...
— Jeżeli jeszcze przed pięcioma minutami nie znałeś
zbrodniarza, jak mogłeś spodziewać się go wieczorem?
— Wiem, że musi przyjść! — Rouletabille powoli napełnił
fajkę i zapalił. Było to zapowiedzią ciekawej opowieści. W tej
chwili ktoś przeszedł korytarzem przed naszymi drzwiami.
Rouletabille zamarł. Kroki oddaliły się.
— Czy Fryderyk Larsan jest w swoim pokoju? — zapytałem.
— Nie — odrzekł mój przyjaciel. — Nie ma go. Musiał
wyjechać do Paryża. Tropi ciągle Roberta Darzaka, który dziś
rano wyjechał także do Paryża. To się wszystko źle skończy!
Przewiduję w tym tygodniu aresztowanie Roberta Darzaka...
Niestety, wszystko przemawia przeciw niemu... zdarzenia,
rzeczy i ludzie... Każda godzina przynosi nowe oskarżenie...
Sędzia śledczy jest tym zaskoczony i przerażony! Rozumiem, że
można być zaskoczonym... Można!
— Fryderyk Larsan nie jest nowicjuszem!
— Tak! — rzekł Rouletabille z lekko zaskakującym
skrzywieniem. — Myślałem, że Wielki Fred jest silniejszy!
Oczywiście, nie jest debiutantem... Miałem dla niego wiele
uznania, dopóki nie poznałem jego metod pracy. Są godne
pożałowania. Swoją opinię zawdzięcza tylko zręczności! Brak
mu umiejętności rozumowania... Teoretyczna strona jego
hipotez jest uboga...
Patrzyłem na Rouletabille'a i nie mogłem opanować
uśmiechu słuchając, jak ten osiemnastoletni wyrostek
krytykuje pięćdziesięcioletniego człowieka, uznanego za
najzdolniejszego detektywa Europy.
— Uśmiechasz się? — rzekł Rouletabille. — Nie masz racji.
Przysięgam ci, że go pokonam! I to z wielkim trzaskiem...
Muszę się jednak spieszyć. Larsan ma kolosalne szanse, które
mu daje Darzac. Dziś wieczorem zwiększą się one jeszcze
bardziej... Wyobraź sobie, że za każdym razem, gdy zbrodniarz
przychodzi do zamku, Robert Darzac jest nieobecny i nie chce
powiedzieć, gdzie się znajdował w tym czasie.
— Za każdym razem, gdy zbrodniarz przychodzi do zamku?!
— zawołałem. — A więc on wraca?
— Tak. W ciągu tej nocy, gdy zdarzył się wypadek ...
Miałem usłyszeć o wypadku, o którym Rouletabille
wspominał już przed pół godziną, nie opowiadając mi jednak
szczegółowo. Wiedziałem, że nie należy go poganiać.
W krótkich, urywanych zdaniach nakreślił mi historię, która
wprawiła mnie w osłupienie. Rzeczywiście, nawet zjawiska tak
niezbadanej gałęzi wiedzy jak hipnotyzm nie są bardziej
tajemnicze od ucieczki zbrodniarza czterem ludziom gotowym
do schwytania go. Wydawało mi się, że sprawa ta należy do
sfery zjawisk nadprzyrodzonych. Tymczasem, gdybym miał
umysł Rouletabille'a, znalazłbym zupełnie proste
wytłumaczenie. Ze wszystkich tajemnic Glandier najciekawszą
był sposób, w jaki wyjaśnił je Rouletabille. Ale któż mógłby
pochwalić się takim umysłem i takimi guzami na czole! Nie
widziałem takich nigdy u nikogo innego. Podobne guzy, choć
mniej wydatne, zdobiły tylko czoło słynnego Fryderyka
Larsana. Kształt czoła Rouletabille'a, jeśli tak określić można,
wprost rzucał się w oczy.
Pomiędzy papierami, jakie po rozprawie sądowej wręczył mi
ten młody człowiek, znajduje się notatnik zawierający dokładne
sprawozdanie dotyczące zniknięcia zbrodniarza i refleksje,
jakie zdarzenie to nasunęło memu przyjacielowi. Wolę je
czytelnikowi przytoczyć, niż powtarzać naszą rozmowę,
ponieważ nie chciałbym napisać w tej historii ani jednego
słowa, które ściśle nie odpowiadałoby prawdzie.
ROZDZIAŁ DRUGI
Obława (wyjątek z notatnika Józefa Rouletabille)
Dzisiejszej nocy, to znaczy z 29 na 30 października — pisze
Józef Rouletabille — obudziłem się około godziny pierwszej.
Właściwie obudził mnie jakiś hałas na dworze. Było to ponure
miauczenie Zwierzątka Bożego rozlegające się w głębi parku.
Wstałem i otworzyłem okno: wiatr, zimno, deszcz, zupełne
ciemności i... cisza. Zamknąłem okno. Dziwaczny wrzask znów
przerwał nocną ciszę. Nałożyłem szybko spodnie i marynarkę.
Pogoda była straszna; komuż w taką noc chciałoby się naślado-
wać w pobliżu zamku miauczenie kota Matki Klęczącej?
Zabrałem gruby kij, jedyną broń, jaką posiadałem, i cicho
otworzyłem drzwi. Znalazłem się w galerii. Oświetlona była
dobrze naftową lampą z silnym reflektorem. Ale płomień
lampy chwiał się, jak by w galerii był przeciąg. Odwróciłem się;
za mną, na końcu galerii bocznej, z której prowadziły drzwi do
pokoju Larsana i mojego, znajdowało się okno. Było otwarte.
Kto je otworzył? Lub kto je tak pozostawił? Podszedłem do
okna i wychyliłem się. O jeden metr poniżej okna znajduje się
taras, stanowiący jednocześnie dach małego pokoiku na par-
terze. W razie potrzeby można z okna zeskoczyć na taras i
stamtąd przedostać się na dziedziniec zamkowy. Ten, kto
wybierałby tę drogę, nie miałby, oczywiście, klucza od drzwi
wejściowych. Dlaczego myślałem o tych nocnych wyczynach
gimnastycznych? Czyżby z powodu otwartego okna? Przecież
mogło to być zwykłe niedbalstwo służącego. Zamknąłem okno
kpiąc w duchu z siebie. Nagle dobiegł mnie nowy krzyk
Zwierzątka Bożego. I znów cisza. Nawet deszcz przestał
uderzać o szyby. W zamku wszyscy spali. Bardzo ostrożnie
posuwałem się po chodniku. Dochodząc do zakrętu galerii,
wysunąłem najpierw głowę rozglądając się uważnie. I tu lampa
z reflektorem oświetlała dokładnie wszystko: trzy fotele, obrazy
na ścianach... Po co tu przyszedłem? Nigdy zamek nie wydawał
się spokojniejszy... Uśpiony. Jakiś instynkt popychał mnie w
stronę pokoju panny Stangerson. Coś wołało we mnie: „Idź do
pokoju panny Stangerson!" Spojrzałem na chodnik i
spostrzegłem, że przede mną biegną ślady stóp, dochodzące do
pokoju panny Stangerson. Stopy te przyniosły błoto z dworu.
Przyjrzałem się im uważnie. Przerażające! Były to te same
„eleganckie" ślady co nad stawem — ślady zbrodniarza!
Poznałem je! Wszedł tu w tę słotną noc z ogrodu. Jeśli przez
okno można było wyjść na taras — można było i wejść tędy.
Zbrodniarz był jeszcze w zamku, bo ślady nie wracały! Wszedł
przez okno, przeszedł obok pokoju Fryderyka Lar- sana i
mojego, po czym skręcił w prawo i idąc przez prawą galerię
wszedł do apartamentu panny Stangerson. Stanąłem przed
drzwiami prowadzącymi do przedpokoju panny Stangerson.
Były uchylone. Pchnąłem je bez najmniejszego szmeru,
wszedłem do przedpokoju i pod samymi drzwiami pokoju
spostrzegłem wychodzącą z niego smugę światła,
Nadsłuchiwałem... Nic! żadnego odgłosu, nawet oddechu!
Chciałem wiedzieć, koniecznie wiedzieć, co się dzieje w
zupełnej ciszy za tymi drzwiami. Rzut oka na zamek upewnił
mnie, że drzwi są zamknięte z tamtej strony na klucz. Za tymi
drzwiami był zbrodniarz! Musiał tam być! Czy i tym razem uda
mu się umknąć? Wszystko zależało ode mnie. Zimna krew i
żadnego fałszywego kroku! Trzeba było zajrzeć do tego pokoju.
Czy wejść do niego przez salon panny Stangerson? Musiałbym
przejść następnie przez buduar. Tymczasem zbrodniarz mógłby
uciec przez drzwi prowadzące do galerii. Właśnie przez te, przy
których sam teraz stanąłem. Pomyślałem, że tego wieczoru
jeszcze nie popełniono zbrodni, albowiem w buduarze
panowała zupełna cisza. W czasie choroby panny Stangerson
sypiały tam dwie służące. Byłem prawie pewny, że zbrodniarz
jest w zamku. Może więc należało w tej chwili ostrzec je o
tym?- Może złoczyńca ucieknie, a ja uratuję życie pannie
Stangerson? Ale jeśli dzisiejszy nocny gość nie jest mordercą?
Otworzono drzwi, aby mu pozwolić wejść. Kto je otworzył i kto
zamknął? Ktoś wszedł do tego pokoju przez drzwi, które panna
Stangerson co wieczór zamykała od wewnątrz. Któż je więc
otworzył, aby wpuścić zbrodniarza? Dwie wierne służące —
stara pokojówka i jej córka Sylwia? To zupełnie
nieprawdopodobne! Zresztą one śpią w buduarze, a panna
Stangerson — jak twierdzi Robert Darzac — niespokojna i
ostrożna, sama czuwa nad swym bezpieczeństwem, odkąd na
tyle lepiej się czuje, że może zrobić kilka kroków po swym po-
koju. Nie widziałem, żeby wychodziła z niego. Ten niepokój
Roberta Darzac, nagły lęk i ostrożność panny Stangerson
zastanawiają mnie. Nie ma wątpliwości, że przed napadem w
Żółtym Pokoju nieszczęsna oczekiwała zbrodniarza. Czyżby
czekała na niego i dzisiejszego wieczoru? Kto ostrożnie
przekręcił ten klucz i wpuścił zbrodniarza? Czyżby sama panna
Stangerson? Tylko ona mogła i powinna była się obawiać
wizyty zbrodniarza, chociaż mogła także mieć powody, aby mu
otworzyć te drzwi. Mogła być również zmuszona do ich otwo-
rzenia! Jak więc nazwać te niesamowite spotkania?
Spotkania ze zbrodnią? Nie były to spotkania miłosne.
Jestem przekonany, że panna Stangerson kocha Roberta
Darzac.
Myśli te przebiegły mi przez głowę jak błyskawica. Wiedzieć!
Wiedzieć! Jeśli za tymi drzwiami panuje cisza, to znaczy, że tak
być musi! Może moja interwencja przyniesie więcej szkody niż
pożytku?... Czy ja wiem? A może właśnie to zadecyduje o
zbrodni? Chciałbym wiedzieć nie przerywając tej ciszy!
Wyszedłem z przedpokoju i idąc głównymi schodami
znalazłem się w sieni. Najostrożniej, jak potrafiłem, zbliżyłem
się do małego pokoiku na parterze, w którym od czasu
wypadku sypiał ojciec Jakub. Zastałem go ubranego, z oczami
rozszerzonymi strachem. Gdy mnie zobaczył, nie zdziwił się.
Powiedział, że wstał słysząc miauczenie Zwierzątka Bożego i
czyjeś kroki w parku pod jego oknem. Przez szybę dojrzał
poruszający się czarny cień. Zapytałem, czy ma jakąś broń. Nie
miał żadnej od chwili, gdy sędzia śledczy zabrał mu rewolwer.
Wyszliśmy do parku przez małe boczne drzwi. Przesuwając się
pod ścianą zamku doszliśmy do okna panny Stangerson. Tu
kazałem zostać ojcu Jakubowi, a sam, korzystając z tego, że
chmura na chwilę przysłoniła księżyc, stanąłem na wprost
okna, ale poniżej padającego z niego światła. Okno było otwar-
te. Prawdopodobnie przez ostrożność: żeby móc przez nie
uciec, gdyby ktoś wszedł przez drzwi.
Ależ ten, kto uciekałby tą drogą, z łatwością skręciłby sobie
karki Czyżby zbrodniarz miał sznur? Musiał chyba wszystko
przewidzieć! Ach, wiedzieć, co się dzieje w tym pokoju, co kryje
ta cisza! Wróciłem do ojca Jakuba i szepnąłem: „drabinę". W
pierwszej chwili pomyślałem o drzewie, które tydzień temu
służyło mi za punkt obserwacyjny, ale natychmiast
zauważyłem, że tym razem okno było uchylone w ten sposób,
że z drzewa nie widziałbym nic. Poza tym chciałem nie tylko
widzieć, ale także słyszeć i działać. Ojciec Jakub, ogromnie
wystraszony i przejęty, zniknął w ciemnościach. Wrócił bez
drabiny, przywołując mnie ruchem ręki. Kiedy podszedłem,
szepnął:
— Proszę iść za mną!
Okrążyliśmy basztę.
— Poszedłem po drabinę do izby w baszcie — rzekł ojciec
Jakub — służącej za skład dla ogrodnika i dla mnie. Drzwi
baszty były otwarte, a z drabiny ani śladu! Wyszedłem i oto
gdzie ją dostrzegłem!
Wskazał mi drugi kraniec dziedzińca. Przy blasku księżyca
zobaczyłem drabinę opartą o mur tarasu, pod oknem, które
przed chwilą znalazłem otwarte. Nie widziałem drabiny z góry,
zasłaniał mi ją taras. Po drabinie łatwo było wejść do bocznej
galerii i byłem pewny, że właśnie tą drogą przedostał się
nieznajomy. Zbliżyliśmy się do niej i w chwili, gdy mieliśmy już
ją zabrać, ojciec Jakub wskazał na uchylone drzwi małego
pokoju, którego dachem był ów taras. Ojciec Jakub pchnął
lekko drzwi i szepnął:
— Nie ma go!
— Kogo?
— Gajowego — szepnął. — Sypia tu, odkąd remontują basztę.
— Po czym znaczącym ruchem wskazał uchylone drzwi,
drabinę, taras i okno, które sam zamknąłem. O czym myślałem
wówczas? Czy w ogóle przyszło mi coś do głowy? Raczej
czułem... Tak, czułem! Jeśli gajowy jest na górze, w pokoju
(chociaż oprócz drabiny i pustego pokoju nic na to nie
wskazywało), musiał wejść po drabinie przez okno! Pokoje
znajdujące się obok jego nowego mieszkania zajęte są na
kuchnię i spiżarnię oraz mieszkanie kucharki i kamerdynera.
Nie mógł więc przejść przez nie, chcąc dostać się do wnętrza
zamku. Jeśli po drabinie wszedł gajowy, to łatwo mu było pod
jakimkolwiek pozorem spowodować wczoraj, aby okno w
galerii zostało uchylone w ten sposób, żeby móc je otworzyć i
wskoczyć do wnętrza. Otwarte okno zacieśniało bardzo
możliwości poszukiwania zbrodniarza. Musiał to być
domownik, chyba że morderca ma wspólnika, w co nie wierzę...
chyba że panna Stangerson sama pilnowała, aby okno
pozostało uchylone... Jakaż to straszna tajemnica mogła
zmusić pannę Stangerson do ułatwienia
drogi
zbrodniarzowi?... Wziąłem drabinę i przeszliśmy na tyły
zamku. Okno pokoju panny Stangerson było ciągle otwarte, a
między zapuszczonymi firankami pozostała szpara, przez którą
padała długa smuga światła aż na trawnik, do tego miejsca, w
którym właśnie się zatrzymałem. Przystawiłem drabinę do
okna pokoju. Byłem prawie pewien, że nie zrobię żadnego
hałasu. Ojciec Jakub pozostał na dole, a ja wraz z moim kijem
wszedłem cicho po szczeblach. Wstrzymałem oddech.
Ostrożnie stawiałem stopy. Nagle w połowie drogi zatrzymał
mnie krzyk Zwierzątka Bożego. Zdawało mi się, że rozległ się w
odległości kilku metrów. Sygnał? Czyżby wspólnik zbrodniarza
spostrzegł mnie na drabinie? Może krzykiem tym przywołuje
zbrodniarza do okna? Jestem zgubiony! Ktoś stał w oknie! Tak,
to on! Czułem jego obecność ponad sobą, słyszałem jego
oddech! Nie mogłem spojrzeć na niego. Nawet najmniejszy
ruch mógł mnie zdradzić. Zobaczy mnie? Wychyli się i spojrzy
w ciemność? Nie! Już odchodzi... nie zauważył... Słyszałem jego
ciężkie kroki... Wspiąłem się o dalszych kilka szczebli... Głową
sięgnąłem już wysokości okna. Zajrzałem przez szparę między
firankami. Jakiś człowiek siedział przy biurku panny
Stangerson i pisał. Był odwrócony do mnie plecami. Paląca się
przed nim świeca zniekształcała jego sylwetkę. Widziałem tylko
wielkie plecy. Zdumiałem się: panny Stangerson nie było w
pokoju. Jej łóżko było nietknięte. Gdzie spała tej nocy? Na
pewno w sąsiednim pokoju ze służącymi. Ucieszyłem się, że
znalazłem tego człowieka samego. Mogłem z czystym
sumieniem przygotować pościg. Ale kim był ów mężczyzna,
który siedział i pisał tak spokojnie, jak przy swoim biurku?
Gdyby nie ślady w galerii, otwarte okno i drabina pod nim,
przypuszczałbym, że nie ma w tym nic niezwykłego, że
przyszedł tu zwyczajnie, z przyczyn, których tylko ja nie zna-
łem. A przecież nie wątpiłem już, że tajemniczy nieznajomy był
tym samym, który zadał morderczy cios pannie Stangerson w
Żółtym Pokoju. Chciałem zobaczyć jego twarz! Schwycić go!
Ale gdybym wskoczył teraz do pokoju, mógł uciec przez drzwi
do przedpokoju albo do buduaru, a stamtąd przez salon do
galerii. Straciłbym go z oczu. Tymczasem teraz był blisko, jak w
klatce. Zastanawiałem się, co robi samotnie w pokoju panny
Stangerson? Co pisze? Do kogo pisze?...
Zszedłem na dół i wraz z Jakubem wróciłem do zamku.
Następnie poprosiłem ojca Jakuba, aby obudził pana
Stangersona i zaczekał na mnie u profesora, nie mówiąc mu
jednak nic przed moim przyjściem. Sam — chociaż nie miałem
na to ochoty — poszedłem obudzić Fryderyka Larsana.
Wolałbym działać indywidualnie i samemu wygrać sprawę pod
nosem śpiącego Larsana. Ale ojciec Jakub i pan Stangerson są
starzy, a ja nie jestem najmocniej zbudowany... Mogło mi
zabraknąć sił... Larsan był zwinny i doświadczony w
podobnych wypadkach. Kiedy zapukałem, detektyw otworzył
mi drzwi z miną głupawo-zdziwioną, z zapuchniętymi od snu
oczami. Wyrażał ochotę wyproszenia mnie za drzwi, kładąc
wszystko na karb mojej dziennikarskiej fantazji. Musiałem
przysiąc, że w pokoju panny Stangerson rzeczywiście ktoś jest.
— To dziwne — powiedział. — Byłem przekonany, że
zostawiłem go wczoraj po południu w Paryżu.
Ubrał się szybko, wziął rewolwer i wyszliśmy do galerii.
— Gdzie on jest? — zapytał Larsan.
— W pokoju panny Stangerson.
— A ona?
— Nie ma jej tam.
— Chodźmy!
— Nie! Na pierwszy szmer ucieknie! Ma trzy drogi odwrotu!
Okno, przedpokój i buduar, w którym są kobiety...
— Będę strzelał.
— A jeśli pan chybi? Jeśli go pan tylko zrani? Może uciec. On
na pewno też jest uzbrojony!... Niech mi pan pozwoli kierować
pościgiem. Odpowiadam za wszystko.
— Jak pan sobie życzy — odpowiedział uprzejmie.
Upewniwszy się tedy, że wszystkie okna są szczelnie
zamknięte, zatrzymałem Fryderyka Larsana na końcu bocznej
galerii, pod oknem, przedtem otwartym, a zamkniętym przeze
mnie. Powiedziałem do Freda:
— Dopóki nie zawołam, w żadnym wypadku proszę się stąd
nie ruszać. Mam sto procent pewności, że zbrodniarz pobiegnie
tędy, gdy będziemy go ścigali. Tędy wszedł przygotowując sobie
ucieczkę. Ma pan niebezpieczny posterunek.
— A gdzie będzie pański? — zapytał Fred.
— Wtargnę do pokoju i napędzę panu tego człowieka!
— Proszę wziąć mój rewolwer — zawołał Fred. — Wezmę
laskę pana!
— Dziękuję — odrzekłem. — Jest pan odważny!
Wziąłem rewolwer. Miałem się znaleźć sam na sam ze
złoczyńcą, rewolwer dodawał mi więc otuchy. Zostawiłem
Freda przy oknie (oznaczonym na planie numerem 5) i bardzo
cicho zakradłem się przez lewe skrzydło zamku do mieszkania
pana Stangersona. Zastałem go z ojcem Jakubem, który
zgodnie z moim poleceniem powiedział swemu panu tylko tyle,
że należy się ubrać. W kilku słowach objaśniłem mu, co zaszło.
Profesor wziął swój rewolwer i poszedł ze mną. Znaleźliśmy się
wszyscy trzej w galerii. Od chwili jak pozostawiłem zbrod-
niarza przy biurku panny Matyldy, upłynęło najwyżej dziesięć
minut. Pan Stangerson chciał natychmiast tam wtargnąć i
zabić nędznika — to było zrozumiałe! Wytłumaczyłem mu
jednak, że nie można ryzykować. Łotr mógłby nam umknąć
żywy. Gdy zaręczyłem profesorowi, że jego córki nie ma w
pokoju i że nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo, uspokoił się i
pozwolił mi kierować całą akcją. Panu Stangersonowi i ojcu
Jakubowi powiedziałem, że mają biec z pomocą dopiero wtedy,
gdy ich zawołam lub gdy usłyszą strzał. Ojca Jakuba posta-
wiłem na końcu galerii prawej, przy oknie. (Okno nr 2).
Wybrałem to miejsce, spodziewając się, że zbrodniarz będzie
uciekał przez galerię, aby dopaść okna, które zostawił otwarte.
Jeśli się tak stanie, na skrzyżowaniu galerii zobaczy, że okno
jest strzeżone przez Fryderyka Larsana. Pobiegnie wtedy dalej,
prosto przez prawą galerię. Tu natknie się na ojca Jakuba,
który przeszkodzi mu wyskoczyć przez okno. Tak powinien
zachować się zbrodniarz, jeżeli — o czym byłem przekonany —
znał teren. Pod tym jedynym oknem było coś w rodzaju przy-
pory. Wszystkie pozostałe okna w galerii znajdowały się
wysoko ponad fosą. Skok z nich groził skręceniem karku. Drzwi
i okna były dobrze zamknięte. Nawet te prowadzące do
rupieciarni przy końcu prawej galerii. Sam je sprawdziłem.
Wyznaczywszy posterunek ojca Jakuba, zatrzymałem pana
Stangersona przy schodach, obok drzwi do przedpokoju córki.
Przypuszczałem, że gdy wpadnę do pokoju, zbrodniarz będzie
uciekał raczej tą drogą niż przez buduar, w którym spały
służące i którego drzwi panna Stangerson na pewno zamknęła
na klucz. Domyśliłem się, że schowała się w buduarze przed
spodziewaną wizytą mordercy. W każdym wypadku uciekinier
wpadnie do galerii, w której wszystkie możliwe wyjścia
obstawione były przez moich ludzi. Z lewej strony spotka pana
Stangersona. Rzuci się więc w prawo, w kierunku galerii
bocznej, gdzie zresztą sam sobie przygotował odwrót. Na
skrzyżowaniu spostrzeże jednocześnie z prawej strony
Fryderyka Larsana, stojącego na końcu galerii bocznej, i na
wprost ojca Jakuba na końcu galerii prawej. Pan Stangerson i
ja będziemy go ścigali z tyłu. W ten sposób zbrodniarz znajdzie
się w pułapce! Nie ucieknie nam! Plan ten wydawał mi się
mądry, prosty i pewny. Każdy inny w chwili walki rozdzieliłby
nas — ten nas łączył w jednym miejscu, które określić mogłem
z matematyczną dokładnością. Tym miejscem było
skrzyżowanie dróg galerii. Rozstawiwszy w ten sposób
wszystkich, wyszedłem z zamku, wziąłem drabinę, oparłem ją
o mur i wspiąłem się po niej z rewolwerem w dłoni.
Informuję drobiazgowo i dokładnie o wszystkich szczegółach
ataku, który został zaplanowany i wykonany dużo szybciej, niż
mógłbym to pisać. Opisując to tak szczegółowo, chcę się
upewnić, że nie opuściłem żadnej okoliczności, w której stała
się ta dziwna rzecz. Dowodziła ona wymowniej niż wszystkie
teorie profesora Stangersona o możliwości gwałtownej
dematerializacji.
ROZDZIAŁ TRZECI
Zagadkowe zniknięcie zbrodniarza (ciąg dalszy
notatek Józefa Rouletabille)
I oto znów znalazłem się na drabinie — pisze dalej
Rouletabille — skąd pełen niepokoju zajrzałem przez szparę
między firankami. Byłem ciekaw, co teraz robi zbrodniarz. Czy
jeszcze ciągle odwrócony plecami pisze coś przy biurku? A
może... może go już nie ma? Jeśli tak, to którędy mógł uciec?
Przecież ja jestem w posiadaniu jego drabiny. Całą siłą woli
opanowałem się i wysunąłem głowę ponad parapet okna. Był!
Widziałem znów jego wielkie plecy, wyolbrzymione cieniem
świeczki. Stała teraz na podłodze, a człowiek pochylał się nad
nią. Dziwaczna pozycja, ale jakże wygodna dla mnie!
Odetchnąłem. Wspiąłem się jeszcze o dwa szczeble, lewą ręką
chwyciłem framugę okna... Serce waliło mi jak młot. Rewolwer
trzymałem w zębach. Teraz z kolei prawą ręką chwyciłem
framugę, gwałtownie podciągnąłem się w górę i oparłem na
rękach... Jeszcze tylko drabina!... Musiałem na niej za mocno
stanąć i zanim zdążyłem oderwać stopy od szczebli, poczułem,
że drabina się obsuwa, ociera o mur i przewraca na ziemię. Ale
ja, klęcząc już na kamiennym parapecie, błyskawicznie
wyprostowałem się w oknie. Zbrodniarz był jeszcze szybszy!
Gdy tylko usłyszał zgrzyt drabiny, jego wielkie plecy drgnęły.
Wyprostował się i odwrócił do mnie... Zobaczyłem jego twarz...
Czy widziałem ją dobrze? Stojąca na podłodze świeczka
oświetlała tylko jego nogi. Powyżej wszystko było ciemne. Zo-
baczyłem zarośniętą głowę, brodę, obłąkane oczy, bladą twarz i
faworyty barwy — o ile mogłem rozpoznać — rudej... Nie
znałem tej twarzy! Takie przynajmniej odniosłem w mroku
pierwsze wrażenie. Tej twarzy nie znałem albo nie poznawałem
jej!... Teraz należało działać błyskawicznie, jak burza, jak
huragan! Tymczasem ruchy miałem skrępowane. Gdy
opierając się na rękach i kolanach usiłowałem utrzymać się na
oknie, nieznajomy spostrzegł mnie, poderwał się i rzucił do
ucieczki! Jak przypuszczałem, dopadł drzwi prowadzących do
przedpokoju. Zdążył je otworzyć. Biegnąc tuż za nim z
rewolwerem w ręku, zawołałem:
— Stać!
Pędem przemierzając pokój zdążyłem jeszcze zauważyć na
biurku list. W przedpokoju niemal dopadłem uciekającego.
Otwarcie drzwi zabrało mu sekundę czasu. Już go prawie
dotknąłem. Ale zbrodniarz w ostatniej chwili zatrzasnął mi
przed nosem drzwi do galerii. Wyskoczyłem za nim. Obok mnie
biegł pan Stangerson. Dzieliło nas wszystkiego trzy metry.
Nieznajomy uciekał, jak się tego spodziewałem, przez prawą
galerię.
— Jakub! Fred! Do mnie! — wołałem.
Nie mógł uciec! Wydałem okrzyk radości i zwycięstwa!
Tymczasem uciekający dopadł skrzyżowania dwóch galerii na
dwie sekundy przed przewidywanym spotkaniem. Tu nastąpiło
zderzenie: pan Stangerson i ja z jednej strony, ojciec Jakub z
drugiej, Larsan z trzeciej. Wpadliśmy na siebie, niemal
przewracając się. Uciekiniera nie było!
Popatrzyliśmy na siebie zdumieni jak wobec czegoś
nadprzyrodzonego, z wyrazem osłupienia w oczach.
Nieznajomego nie było!
Co się z nim stało? Gdzie się podział?
Zawróciliśmy jak obłąkani. Obejrzeliśmy wszystkie kąty
galerii. Obejrzeliśmy wszystkie okna galerii. Były szczelnie
zamknięte. A zresztą, jak mógłby je otworzyć? Byłoby to jeszcze
bardziej zagadkowe niż jego zniknięcie.
Gdzie się podział? Nie mógł się wydostać ani przez drzwi, ani
przez okno, ani w żaden inny sposób. Wszystkie drogi
obstawiliśmy! Przyznaję, że czułem się zupełnie zdruzgotany!
Galeria była oświetlona. Nie istniał żaden ukryty otwór ani za-
kamarek, gdzie można by było się schować! Odsunęliśmy do
ścian wszystkie fotele, zajrzeliśmy za obrazy. Zajrzelibyśmy
nawet do wazonów, gdyby stały w galerii. Nikogo tam nie było!
Nikogo!
ROZDZIAŁ CZWARTY
Tajemnicza galeria
Panna Stangerson stanęła na progu swego pokoju — ciągnął
dalej w swych zapiskach Rouletabille. — Staliśmy właśnie przy
jej drzwiach, w galerii, gdzie spotkało nas to niezrozumiałe
zjawisko. Bywają chwile, gdy czuję się bezradny. W głowie
miałem pustkę. Cała konstrukcja logiczna mego rozumowania
zawaliła się. Dręczyła mnie świadomość krachu rozsądku,
uczucie, które wyjaławiało, wytrącało z równowagi moje
myślące normalnymi, ludzkimi kategoriami „ja".
Na szczęście Matylda Stangerson stanęła na progu swego
pokoju. Zobaczyłem ją i to wprowadziło jakiś ład w moich
myślach. Oddychałem tym samym powietrzem co ona,
oddychałem perfumami Czarnej Damy. Droga Czarna Dama,
której nigdy już nie odnajdę! Dobry Boże, oddałbym dziesięć
lat, oddałbym połowę życia, by zobaczyć jeszcze raz Czarną
Damę. Niestety. Tylko od czasu do czasu odnajduję podobny
zapach perfum. Siad wyczuwalny tylko dla mnie, ślad mego
dzieciństwa. To właśnie bolesne wspomnienie twych perfum,
Czarna Damo, przywiodło mnie do stojącej w bieli kobiety,
bladej i pięknej, która zatrzymała się na progu tajemniczej
galerii. Jej wspaniałe, upięte na karku, złociste włosy pozwalały
dostrzec czerwoną gwiazdę na skroni. Bliznę po ranie, od której
mogła umrzeć.
Gdy zaczynałem zajmować się tą sprawą, wyobrażałem sobie,
że w ową tragiczną noc panna Stangerson miała uczesanie z
przedziałem. Ale przecież przed wejściem do Żółtego Pokoju
nic innego nie mogłem stwierdzić.
Teraz, po tym tajemniczym wypadku w galerii, przestałem w
ogóle myśleć. Stałem osłupiały wobec pojawienia się panny
Stangerson, bladej i tak pięknej. Ubrana w peniuar
olśniewającej białości, wydawała się zjawą, pięknym
złudzeniem... Ojciec chwycił ją w ramiona, objął czule, jak by
odzyskiwał ją raz jeszcze. Tak, mógł jeszcze raz stracić córkę I
Zabrakło mu odwagi, aby zadawać jej pytania. Wprowadził
pannę Matyldę do pokoju. Weszliśmy za nimi chcąc ostatecznie
czegoś się dowiedzieć. Drzwi do buduaru były otwarte. Dwie
wystraszone twarze służących wychyliły się ku nam.
— Co oznacza ten hałas? — zapytała panna Stangerson.
Tej nocy nie miała zamiaru spać w swym pokoju.
Położyła się razem ze swymi służącymi. Wszystkie trzy
zamknęły się w buduarze. Od czasu nocnego napadu
nawiedzało ją często uczucie lęku, zupełnie zresztą zrozumiałe.
Któż pojmie, dlaczego tej właśnie nocy, gdy przyszedł
nieznajomy, dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności była
zamknięta ze swymi służącymi? Kto zrozumie, dlaczego się nie
zgodziła, aby w jej salonie spał pan Stangerson, chociaż była
pełna obaw? Kto zrozumie, dlaczego zniknął list, który leżał
przed chwilą na stole w pokoju? Ten, kto zastanowiłby się nad
tym, odpowiedziałby: Panna Stangerson spodziewała się wizyty
zbrodniarza i nie mogła jej zapobiec... Nie uprzedziła nikogo,
ponieważ chodziło o to, aby zbrodniarz został nierozpoznany...
nierozpoznany dla ojca... nierozpoznany dla wszystkich... z
wyjątkiem Roberta Darzaka. Robert Darzac musiał go już znać.
Może znał go dawniej? Nie należy zapominać zdania, które
wypowiedział w Pałacu Elizejskim:
— Czyż mam popełnić zbrodnię, aby cię zdobyć?
Któż miał zostać ofiarą zbrodni, jeśli nie ów nieznajomy?
Nie wolno też zapominać odpowiedzi Darzaka na moje
pytanie:
— Czy panu się nie podoba, że to ja odnajdę zbrodniarza?
— Zabiłbym go własnymi rękami! — rzekł mi wtedy.
Powtórzyłem:
— Nie odpowiedział mi pan na pytanie.
I w tym kryła się prawda. Robert Darzac dobrze znał
zbrodniarza. Bał się, że go odkryję, chociaż sam chciał go zabić!
Ułatwił mi dochodzenie z dwóch przyczyn: ponieważ zmusiłem
go do tego i po drugie — aby zapewnić lepszą opiekę Matyldzie.
Stałem w jej pokoju. Patrzyłem na nią i na miejsce, gdzie
przed chwilą leżał list. Panna Stangerson zabrała go. Był do
niej, oczywiście... Nieszczęśliwa, drżała pełna niepokoju. Drżała
słuchając fantastycznej opowieści o wizycie zbrodniarza w jej
pokoju i pościgu za nim. Widać było, że uspokoiła się dopiero w
chwili, gdy usłyszała, że zbrodniarz, jakimś nieznanym
sposobem, zdołał nam zbiec.
Zapadło głębokie milczenie. Byliśmy tam wszyscy i wszyscy
widzieliśmy ją; jej ojciec, Larsan, ojciec Jakub i ja. Jakie myśli
krążyły wokół niej w tej ciszy? Po wydarzeniach dzisiejszego
wieczoru, po zagadkowej historii w galerii, po niezwykle tajem-
niczej wizycie zbrodniarza w jej pokoju, u niej... Wydawało mi
się, że wszystkie myśli, począwszy od łych, które lęgły się w
głowie ojca Jakuba aż do powstających w mózgu pana
Stangersona — wszystkie one dałyby się sprowadzić do słów:
„Zdradź nam tajemnicę, którą znasz! Wytłumacz, a może
zdołamy cię uratować".
Jakże ją chciałem ratować! Ratować od niej samej i od
tamtego... Czułem, że oczy napełniają mi się łzami na myśl o tej
tak skrzętnie ukrywanej tajemnicy.
Stała tu, owiana zapachem perfum Czarnej Damy!
Widziałem ją, byłem w jej pokoju, do którego nie chciała mnie
wpuścić, w którym mogła swobodnie milczeć. Od momentu
tragedii w Żółtym Pokoju krążyliśmy wokół tej
nieprzeniknionej i milczącej kobiety, żeby dowiedzieć się tego,
co ona wiedziała. Nasze pragnienia i usiłowania odkrycia całej
prawdy musiały być dla niej dodatkową męką. Kto mógł
zaręczyć, że odkrywając jej tajemnicę nie wywołam jeszcze
straszniejszego dramatu? Kto mógł zapewnić, że ona nie
zginie? Przecież mogła umrzeć, a my nie wiedzielibyśmy nic.
Albo raczej byliby tacy, którzy by nie wiedzieli... Ale ja...
gdybym wiedział kto — wiedziałbym wszystko. Kto? Kto? Nie
wiedząc kto, muszę milczeć przez wzgląd na nią. Nie ulega
wątpliwości, że Matylda wiedziała, w jaki sposób morderca
uciekł z Żółtego Pokoju. A jednak milczała. Dlaczego ja
miałbym mówić? Gdybym wiedział kto — powiedziałbym tylko
jej!
Patrzyła na nas martwo, tak jak by nikogo nie było w pokoju.
Milczenie przerwał pan Stangerson. Powiedział, że odtąd nie
opuści mieszkania córki. Wobec tej stanowczej decyzji nie
pomogły jej sprzeciwy. Pan Stangerson nie ustąpił. Oświadczył,
że sprowadzi się jeszcze tej nocy. Po czym troszcząc się o jej
zdrowie, zaczął jej robić wymówki, że wstała. Przemawiał jak
do małego dziecka. Uśmiechał się, nie wiedząc już, co mówi, co
robi. Sławny profesor stracił głowę. Powtarzał bez związku te
same słowa... Był zupełnie roztrzęsiony. Podobnie było z nami.
Panna Stangerson powiedziała tylko pełnym rozpaczy głosem:
— Ojcze! Mój ojcze...
Starzec wybuchnął płaczem. Ojciec Jakub hałaśliwie wycierał
nos, Fryderyk Larsan odwrócił się, by ukryć wzruszenie... I ja
nie wytrzymywałem tego napięcia. Nie mogłem skupić myśli,
nie mogłem rozumować. Byłem u kresu wytrzymałości. Pełen
obrzydzenia dla siebie.
Fryderyk Larsan, tak jak i ja, po raz pierwszy od chwili
wypadku w Żółtym Pokoju znalazł się w towarzystwie panny
Stangerson. Od dawna obaj nalegaliśmy na przesłuchanie
nieszczęsnej, ale nie uzyskaliśmy zgody. Panna Stangerson była
za słaba, aby nas przyjąć, a pytania sędziego i tak bardzo ją
męczyły. Można było wyczytać w tym również niechęć dla
naszych poszukiwań. Mnie to nie dziwiło, ale Larsana zawsze
zastanawiało. Fryderyk Larsan i ja mieliśmy o zbrodni zupełnie
różne zdania.
Oni płakali! Ja natomiast nie przestawałem powtarzać sobie
w duchu: Wyjaśnię sprawę! Uratuję ją wbrew niej samej!
Uratuję nie kompromitując jej! Nie dopuszczę do tego, żeby
„on" przemówił. Jaki „on"? O N? Zbrodniarz! Schwycić go i
zamknąć mu usta! Robert Darzac mówił: „Żeby zamknąć mu
usta — trzeba go zabić". Wniosek nasuwa się sam. Ale czy mam
prawo zabić mordercę panny Stangerson? Nie. Nawet gdybym
miał okazję? Przyszłość pokaże, czy ON istnieje rzeczywiście,
czy jest z krwi i kości... Przyszłość pokaże go martwego, jeśli nie
można będzie schwytać go żywym! Jak powiedzieć o tym
kobiecie, która nas nawet nie zauważa, przejęta rozpaczą swego
ojca? Jak jej dać do zrozumienia, że zrobię wszystko, by ją
ocalić?
Podszedłem do niej. Chciałem mówić, błagać, prosić o
zaufanie do mnie. W kilku słowach, zrozumiałych tylko dla niej
i dla mnie chciałem wyrazić, że wiem, jakim sposobem
zbrodniarz wydostał się z Żółtego Pokoju... Że odgadłem już
połowę jej sekretu, że całym sercem jej współczuję...
Ale właśnie w tej chwili panna Stangerson gestem poprosiła,
abyśmy pozostawili ją samą. Gest ten wyrażał znużenie i chęć
natychmiastowego odpoczynku. Pan Stangerson podziękował
nam i poprosił, żebyśmy wrócili do swych pokoi. Ukłoniliśmy
się i poprzedzani przez ojca Jakuba wróciliśmy do galerii.
Słyszałem, jak Fryderyk Larsan mruczał po drodze: „Dziwne,
dziwne...", po czym ruchem ręki zaprosił mnie do swego
pokoju. Na progu zatrzymał się i powiedział do ojca Jakuba:
— Widzieliście go dobrze?
— Kogo? — zapytał ojciec Jakub.
— Tego człowieka.
— Czy go widziałem? Tak. Miał wielką, rudą brodę i rude
wąsy.
— Mnie się także tak wydawało — wtrąciłem.
— I mnie! — powiedział Fryderyk Larsan.
Wielki Fred i ja pozostaliśmy sami, aby omówić
wypadki. Rozmawialiśmy godzinę, rozpatrując je od
wszystkich stron. Sądząc z pytań, jakie mi stawiał, i wyjaśnień,
które dawał — Fred jest zdania, że człowiek ten ukrył się w
jakimś sekretnym przejściu, które znał; nawiasem mówiąc,
przeczy to temu, co widziałem ja i co widział sam Larsan.
— Ów tajemniczy jegomość zna zamek! — powtarzał mi
detektyw — zna go dobrze!
— Jest to człowiek wysoki, dobrze zbudowany...
— Zbudowany tak jak trzeba... — mruknął Fred.
— Rozumiem — powiedziałem — ale czym pan wytłumaczy tę
rudą brodę i wąsy?
— Nienaturalnie wielka ta broda, nieprawdziwe te wąsy. Po
prostu sztuczne! — stwierdził Fryderyk Larsan.
— Łatwo tak powiedzieć. Myśli pan ciągle o Robercie
Darzaku? Nie może się pan jakoś wyzwolić od tego wrażenia,
Jestem przekonany o niewinności Darzaka!
— Tym lepiej... Życzę mu jak najlepiej, ale niestety wszystko
temu przeczy. Czy zauważył pan ślady na dywanie? Chodźmy je
obejrzeć!
— Widziałem! To ślady eleganckich butów znad stawu.
— Czyli ślady Roberta Darzac. Chyba pan temu nie
zaprzeczy?
— Oczywiście... możemy się jednak mylić...
— Czy zauważył pan, że ślady tych stóp nie zawracają?
Goniony przez nas wszystkich człowiek wybiegając z pokoju nie
pozostawił żadnych śladów...
— Mógł być w tym pokoju od kilku godzin. Błoto na butach
mogło wyschnąć, a poza tym mógł biec na czubkach palców.
Raczej widziało się go, niż słyszało...
Przerwałem nagle tę bezsensowną, niegodną nas gadaninę.
Dałem Larsanowi znak, żeby posłuchał.
— Na dole... drzwi się zamknęły!...
Zeszliśmy na dół, przed zamek. Zaprowadziłem
Larsana do małego pokoju pod tarasem. Pokazałem mu teraz
zamknięte, a przedtem otwarte drzwi, przez szpary których
sączyło się światło.
— Gajowy — rzekł Fred.
— Chodźmy — szepnąłem.
Byłem zdecydowany... ale zdecydowany na co? Czy zdawałem
sobie sprawę, o co mi chodzi? Czy byłem zdecydowany
uwierzyć, że winny jest gajowy? Czy wierzyłem w to?
Gwałtownie zapukałem do drzwi.
Może ten powrót do izby gajowego wyda się komuś
spóźniony, może po ucieczce zbrodniarza naszym pierwszym
obowiązkiem było systematyczne przeszukanie każdego kąta
wokół zamku, parku i w całej okolicy.
Gdyby postawiono nam taki zarzut, moglibyśmy tylko
odpowiedzieć, że nieznajomy przepadł w galerii w tak
nieprawdopodobny sposób, jak by się nagle zdematerializował.
Uciekł w chwili, gdy prawie dotykaliśmy go, gdy już mieliśmy
go w rękach. Nie mogliśmy sobie wyobrazić, że odnajdziemy go
w ciemnościach nocy, w parku... Zresztą, powiedziałem wam
już, że zniknięcie jego było dla mnie podobne do uderzenia
obuchem.
Zapukałem do drzwi. Otworzyły się natychmiast. Gajowy
zapytał nas spokojnym głosem, czego sobie życzymy. Był w
koszuli, miał właśnie kłaść się spać. Łóżko nie było jeszcze
pościelone. Weszliśmy. Zapytałem ze zdziwieniem:
— Nie spał pan jeszcze?
— Nie — odpowiedział szorstko. — Obchodziłem las i park.
Właśnie wróciłem. Teraz już się kładę. Dobranoc!
— Chwileczkę — zacząłem. — Niedawno przy pańskim oknie
stała drabina...
— Drabina? Nie widziałem żadnej drabiny! Dobranoc!
I całkiem po prostu wyprosił nas z pokoju. Za drzwiami
popatrzyłem na Larsana. Miał minę nieprzeniknioną.
— I cóż? — zapytałem.
— I cóż? — odpowiedział Larsan.
— Czy panu to nic nie nasuwa?
Był wyraźnie w złym humorze. Wchodząc do zamku
słyszałem, jak mruczał:
— Byłoby to bardzo, bardzo dziwne, gdybym się mylił w tej
sprawie.
Zdawało mi się, że to zdanie było zaadresowane bardziej do
mnie niż do niego.
— Tak czy tak, niedługo nasza ciekawość będzie zaspokojona.
Rano powinno się wszystko wyjaśnić — dorzucił.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Rouletabille zakreśla koło na czole
Pożegnaliśmy się melancholijnym uściskiem dłoni. Byłem
szczęśliwy, że udało mi się wzbudzić pewne wątpliwości w tym
umyśle oryginalnym i wyjątkowo inteligentnym, ale
pracującym bez żadnej metody. Nie kładłem się już. O
wschodzie słońca wyszedłem przed zamek. Obszedłem go
wokół, badając ślady wiodące do niego lub odchodzące na
zewnątrz. Ale wszystkie były tak zatarte i pogmatwane, że
niczego nie mogłem z nich wywnioskować. Zresztą, podkreślam
raz jeszcze, nie przypisuję decydującej roli zewnętrznym
śladom, jakie zbrodniarz pozostawia po sobie. Metoda, która
wnioski o zbrodniarzu wyciąga ze śladów jego stóp, Jest
najbardziej prymitywna. Istnieje wiele identycznych ze sobą
śladów. Mogą dać pierwsze wskazówki, ale w żadnym wypadku
nie wolno traktować ich jako wystarczający dowód.
Niemniej jednak w wielkiej rozterce wyszedłem na
dziedziniec i pochylony nad śladami, wszystkimi śladami, jakie
tam były, pytałem je o tę pierwszą wskazówkę, której
potrzebowałem, aby zaczepić się o coś rozsądnego, o coś, co
pozwoliłoby logicznie rozpatrzyć wydarzenia w tajemniczej
galerii. Rozumować? Jak rozumować? Ba, rozumować właści-
wie. Zrozpaczony siadłem na kamieniu na dziedzińcu. To, co
robiłem od przeszło godziny, było najpodlejszą robotą nawet
dla zwykłego policjanta! Jak pierwszy lepszy inspektor szedłem
po kilku tropach, które mogły mi powiedzieć, co zechcę, i
zmusić mnie do myślenia według własnych wskazówek.
Czułem się głupszy i bardziej godny pogardy niż stworzeni
przez współczesnych pisarzy detektywi Sûreté... detektywi,
którzy kształcili się na lekturze Edgara Poe lub Conan Doyle'a.
Ach, wy detektywi literaccy, którzy wysnuwacie góry głupoty z
jednego śladu na piasku, z jednego śladu ręki na murze.
I ciebie to dotyczy, Fryderyku Larsanie. Za dużo czytałeś
Conan Doyle'a, mój stary. Sherlock Holmes nauczył cię robić
głupstwa, pomyłki większe niż te, o których czyta się w
książkach. To one doprowadzają do aresztowania niewinnego
człowieka. Swoją Conan Doyle'owską metodą potrafiłeś
przekonać sędziego śledczego, szefa Sûreté, wszystkich!
Oczekujesz ostatecznego dowodu... ostatecznego... Podaj więc,
nieszczęśniku, pierwszy dowód!
To, co ci mówią zmysły, nie może być dowodem. Ja także
pochylam się nad rzeczywistymi śladami, ale jedynie po to, aby
poprzez nie wejść w krąg zakreślony przez mój rozum. Jakże
często krąg ten wydaje mi się za ciasny, za wąski... Ale nawet
ciasny krąg rozumu jest olbrzymi, ponieważ zawiera tylko
prawdę. Zapewniam, dowody zewnętrzne były tylko mymi
pomocnikami, nigdy panami. Nigdy nie zrobiły ze mnie
mechanicznie działającej istoty, straszniejszej niż człowiek bez
oczu — człowieka, który widzi źle. Oto dlaczego, Fryderyku
Larsanie, przezwycięża twój błąd i twoje prymitywne rozu-
mowanie.
I cóż? Dzisiejszej nocy po raz pierwszy w tajemniczej galerii
zaszedł fakt, który wydaje się przekraczać zakreślone przez mój
rozum koło. I oto bredzę z nosem przy ziemi, jak prosię
szukające w błocie odpadków. No, Rouletabille, przyjacielu,
głowa do góry! Niemożliwe, aby wypadek w galerii wychodził
rzeczywiście poza krąg zakreślony twoim rozumem. I ty o tym
wiesz! Głowa do góry!... Obiema rękami ściśnij guzy twego
czoła i przypomnij sobie, że gdy zakreślałeś w swym umyśle
krąg, tak jak rysuje się na papierze figurę geometryczną, pod-
szedłeś do sprawy właściwie.
Wejdź teraz ponownie do tajemniczej galerii i opierając się
na twoim właściwym sposobie i twojej racji, jak Fryderyk
Larsan opiera się na lasce, szybko udowodnij, że Wielki Fred
jest głupcem.
(...) Józef Rouletabille
30 październik, południe.
Jak postanowiłem, tak zrobiłem... Z rozpaloną głową
wszedłem znów do galerii i chociaż nie znalazłem żadnych
dodatkowych śladów, właściwy sposób mego rozumowania
wskazał mi rzecz tak straszną, że całą siłą woli musiałem się
opanować, aby nie upaść.
Ach! Trzeba będzie zmobilizować jeszcze dużo siły, aby
odkryć dowody, które zmieszczą się, będą musiały się zmieścić
w kręgu zakreślonym przez guzy mego czoła.
Józef Rouletabille
30 październik, północ.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Rouletabille zaprasza mnie na śniadanie do oberży
„Pod Basztą"
Dopiero o wiele później wręczył mi Rouletabille zeszyt, w
którym zaraz następnego ranka po owej nocy opisał tajemnicze
wydarzenia w galerii. Kiedy przybyłem do Glandier,
opowiedział mi z najdrobniejszymi szczegółami wszystko, o
czym i wy teraz wiecie. Zrozumiałem, na co przeznaczył w tym
tygodniu kilkugodzinny pobyt w Paryżu, w czasie którego
praktycznie nie dowiedział się niczego. Zagadkowy wypadek w
galerii miał miejsce w nocy z 29 na 30 października, to znaczy
trzy dni przed moim przyjazdem do zamku. Wezwany depeszą
mego przyjaciela 2 listopada, przyjechałem do Glandier
przywożąc rewolwery.
Siedziałem w pokoju Rouletabille'a, który właśnie zakończył
swe opowiadanie. Mówiąc nie przestawał się bawić wypukłymi
szkłami binokli, które znalazł na stoliku. Z radością, jaką
wyjawiał manipulując tymi szkłami dalekowidza,
wnioskowałem, że właśnie one stanowią jeden z namacalnych
dowodów, niezbędnych do zamknięcia kręgu zakreślonego
przez jego umysł.
Ten dziwaczny i jedyny w swoim rodzaju sposób, w jaki
tłumaczył mi całą sprawę, używając skrótów doskonale
pasujących do toku jego myśli, nie zaskakiwał mnie już. Często
jednak trzeba było odgadywać myśli mego przyjaciela, żeby
zrozumieć całość dowodu. O, nie zawsze było łatwo pojąć
zamysły Józefa Rouletabille!
Sposób rozumowania tego żółtodzioba był jedną z
najciekawszych rzeczy, jakie kiedykolwiek obserwowałem.
Rouletabille szedł z nim przez życie, nie domyślając się nawet,
jakie budził zdumienie, więcej: osłupienie! Ludzie odwracali za
nim głowy, zatrzymywali się, chcieli uważnie przyjrzeć się tej
oryginalnej postaci.
Zamiast pytać, skąd jest ten człowiek i do czego zmierza? —
pytali: „Skąd się bierze rozumowanie Józefa Rouletabille'a i do
czego ono prowadzi?"
Sam Rouletabille nie domyślał się oryginalności własnego
sposobu myślenia, więc wcale mu to nie przeszkadzało i kroczył
przez życie jak każdy zwykły śmiertelnik. Człowiek
nieprzeciętny nie podejrzewa nawet swojej oryginalności i
czuje się zupełnie dobrze w swoim środowisku. Z prostotą
dziecka, nieświadomego swej odrębności umysłowej, wyraża i
tłumaczy zjawiska przy pomocy jakichś logicznych skrótów,
których inni, nie obdarzeni równie doskonałymi zmysłami,
zrozumieć nie potrafią.
Gdy Józef Rouletabille zapytał mnie o zdanie,
odpowiedziałem, że pytanie to sprawia mi kłopot.
Zaproponował, żebym spróbował wyciągnąć wnioski z tego, co
mi opowiedział. Zgodziłem się.
— Punktem wyjścia mego rozumowania — powiedziałem—
jest nie ulegający wątpliwości fakt: zbrodniarz, którego
ścigaliście, był w czasie pogoni przez moment w galerii... Na
razie tyle.
— Zacząłeś dobrze! — zawołał. — Nie powinieneś jednak
zatrzymywać się tak szybko! Pomyśl jeszcze trochę!
— Spróbuję. W momencie, gdy był w galerii, i później, kiedy
przepadł — nie mógł przeniknąć ani przez drzwi, ani przez
okno. Musiał więc wymknąć się jakimś innym przejściem.
Rouletabille patrzył na mnie ze współczuciem, uśmiechając
się niedbale, po czym nie omieszkał mnie poinformować, że
ciągle rozumuję jak niezdara.
— Co mówię, niezdara... Rozumujesz jak Fryderyk Larsan!
Rouletabille przechodził na zmianę okresy uwielbienia i
niechęci dla Fryderyka Larsana. Czasem wołał:
— On jest naprawdę wielki!
A czasem jęczał:
— Co za głupiec!
Zaobserwowałem, że było to zależne od tego, czy odkrycia
Fryderyka Larsana pokrywały się z rozumowaniem mego
przyjaciela, czy nie. Były to jednak tylko drobne słabości
szlachetnego charakteru tego wielkiego dziecka.
Później zaproponował mi spacer po parku. Gdy
przechodziliśmy przez dziedziniec w kierunku wyjścia, hałas
otwieranych okiennic zmusił nas do odwrócenia głowy. W
lewym skrzydle zamku w oknie pierwszego piętra ujrzeliśmy
szkarłatną i dokładnie wygoloną twarz, której nie znałem.
— Patrz! — mruknął Rouletabille — Artur Rance!
Opuścił głowę, przyśpieszył kroku i słyszałem
tylko, jak mruczał przez zęby:
— A więc i on był tutaj tej nocy? Po co przyjechał?
Gdy odeszliśmy już dość daleko od zamku, zapytałem go, kim
jest Artur Rance i skąd go zna. Przypomniał mi poranną
opowieść i oznajmił, że Artur Rance jest właśnie tym
Filadelfijczykiem, z którym tak dużo pił podczas przyjęcia w
Pałacu Elizejskim.
— Ależ on chyba miał wyjechać z Francji? — zapytałem.
— Tak! Dlatego właśnie jestem zaskoczony widząc go tutaj.
Nie tylko we Francji, ale na dodatek w Glandier! Na pewno nie
przyjechał dzisiejszej nocy, musiał więc przyjechać wczoraj
przed obiadem. Że też go nie widziałem! Jak to się mogło stać,
że dozorcy mnie nie zawiadomili?
Zwróciłem mu uwagę, że nie powiedział mi jeszcze, w jaki
sposób uwolnił dozorców.
Zbliżaliśmy się właśnie do ich mieszkania. Oboje Bernier
zobaczyli nas z daleka. Miły uśmiech rozjaśnił ich szerokie
twarze. Wydawało się, że zapomnieli już o przykrościach
aresztu. Mój młody przyjaciel zapytał ich, o której godzinie
przybył Artur Rance. Odpowiedzieli, że nie wiedzą nic o obec-
ności Artura Rance w zamku. Miał przyjechać wczoraj
wieczorem, ale oni nie otwierali bramy. Słyszeli, że Artur Rance
bardzo lubi chodzić i nawet nie chciał, by wysyłać po niego wóz.
Miał zwyczaj wysiadać na stacji małego miasteczka Saint-
Michel i stamtąd piechotą iść przez las do zamku. Przechodził
przez grotę Świętej Genowefy, później przeskakiwał niskie
ogrodzenie i w ten sposób dostawał się do parku Glandier.
Zauważyłem, że w miarę opowiadania stróżki twarz
Rouletabille'a chmurzyła się. Był niezadowolony — i zdaje się,
że niezadowolony z siebie samego. Widocznie drażnił go fakt,
że pracując na miejscu i przeprowadzając z taką
skrupulatnością badania nad rzeczami i mieszkańcami
Glandier, dopiero teraz się dowiedział, jaką drogą Artur Rance
miał zwyczaj przychodzić do zamku.
— Mówicie, że pan Artur Rance zawsze tędy przybywał do
zamku... A kiedy był tu po raz ostatni? — zapytał pochmurnie.
— Nie możemy powiedzieć tego zupełnie dokładnie —
odpowiedział Bernier. — Kiedy byliśmy w areszcie, nie
docierały do nas żadne wiadomości, a poza tym jak ten pan tu
przyjeżdżał, to nigdy nie wchodził przez naszą bramę. Pewnie
opuszcza zamek również tą drogą.
— A czy możecie powiedzieć, kiedy tu był po raz pierwszy?
— O tak, proszę pana. To było dziewięć lat temu.
— A więc dziewięć lat temu był po raz pierwszy we Francji! —
powiedział Rouletabille. — I od tej pory ile razy przyjeżdżał do
Glandier?
— Trzy razy.
— Kiedy był ostatnio za waszej pamięci?
— Osiem dni przed wypadkiem w Żółtym Pokoju!
Rouletabille zapytał jeszcze zagadkowo, zwracając się
wyłącznie do dozorczyni:
— W szparze podłogi?
— W szparze podłogi — odpowiedziała.
— Dziękuję — rzekł Rouletabille. — Bądźcie przygotowani na
dzisiejszy wieczór.
Ostatnie zdanie powiedział z palcem na ustach, nakazując w
ten sposób spokój i milczenie. Wyszliśmy do parku i
skierowaliśmy się do oberży „Pod Basztą".
— Jadasz w tej oberży? — zapytałem.
— Czasami.
— Ale jesz również w zamku?
— Tak, Larsan i ja każemy sobie podawać raz w jego, raz w
moim pokoju.
— Czy pan Stangerson nigdy nie towarzyszy wam przy
posiłkach?
— Nigdy.
— Czy wasza obecność w zamku nie jest dla niego męcząca?
— Nie wiem. W każdym razie zachowuje się tak, jak byśmy
go nie krępowali.
— Nigdy was o nic nie pyta?
— Wciąż pozostaje pod wrażeniem tej nocy, kiedy stał za
drzwiami Żółtego Pokoju, w którym usiłowano zamordować
jego córkę, a potem wyważył drzwi i nie znalazł zbrodniarza!
Jest przekonany, że jeśli on sam nie może zrozumieć ani
odkryć niczego, my tym bardziej tego nie dokonamy. Nie, od
chwili oskarżenia Larsana postanowił nie sprzeciwiać się
naszym hipotezom.
Rouletabille zagłębił się w swych rozmyślaniach. Dopiero po
chwili zauważył mnie ponownie i opowiedział, w jaki sposób
uwolnił małżeństwo dozorców.
— Przed kilkoma dniami poszedłem do pana Stangersona z
kartką papieru, żeby napisał na niej następujące słowa:
„Zobowiązuję się, bez względu na to, co zeznają, nie zwalniać z
pracy moich dwojga wiernych dozorców — Berniera i jego
żony". Wytłumaczyłem mu, że dzięki tej kartce skłonię dozorcę
i jego żonę do mówienia. Zapewniłem go, że nie brali żadnego
udziału w zbrodni. Byłem zresztą o tym przekonany. Sędzia
śledczy pokazał to oświadczenie Bernierom. Nie obawiając się
już o posadę, przemówili, zeznając to, czego się spodziewałem.
Opowiedzieli, że po kryjomu polowali na terenie posiadłości
pana Stangersona. Był to okres polowań, dlatego w chwili
wypadku znaleźli się niedaleko pawilonu. Króliki złapane w
posiadłości pana Stangersona sprzedawali właścicielowi oberży
„Pod Basztą", ten sprzedawał je swym gościom lub
odprzedawał do Paryża. Tak wygląda prawda. Odgadłem ją już
pierwszego dnia.
Przypomnij sobie, co powiedziałem w oberży „Pod Basztą":
„Teraz trzeba by zjeść coś krwistego". Usłyszałem to zdanie
tego samego ranka przed bramą parku. Słyszałeś je również,
ale nie zwróciłeś na nie uwagi. Przypominasz sobie, że gdy
zbliżaliśmy się do bramy, zatrzymaliśmy się na widok
człowieka, który chodził tam i z powrotem na zewnątrz muru
okalającego park, patrząc niespokojnie na zegarek. Tym
człowiekiem był Fryderyk Larsan. Otóż stojący poza nami na
progu oberży właściciel mówił do kogoś, kto znajdował się
wewnątrz: „Teraz trzeba by zjeść coś krwistego".
Dlaczego to „teraz"? Gdy ktoś, tak jak ja, szuka najbardziej
tajemniczej prawdy, niczego nie pomija. Trzeba znaleźć sens w
każdej rzeczy. Przyjechaliśmy do małej wioski wstrząśniętej
zbrodnią. Logika nasuwała mi przypuszczenie, że każde zdanie
tu wypowiedziane może mieć związek z wypadkiem. „Teraz"
oznaczało dla mnie „od momentu zbrodni". Od chwili
rozpoczęcia badań szukałem związku między tym zdaniem i
dramatem, jaki się rozegrał. Poszliśmy na śniadanie „Pod
Basztę". Powtórzyłem swobodnie to zdanie i zorientowałem się
z zakłopotania i zdziwienia ojca Mateusza, że — przynajmniej,
jeśli o niego chodzi — nie przesadziłem znaczenia tych słów.
Wtedy dowiedziałem się o uwięzieniu dozorców. Ojciec
Mateusz opowiadał nam o nich, tak jak się mówi o starych
znajomych, których się żałuje. Powiedziałem sobie: „teraz",
skoro dozorcy są aresztowani, „trzeba by zjeść coś krwistego".
Nie ma dozorców, brak dziczyzny. Jak doszedłem do tej
hipotezy o dziczyźnie? Wyraźna nienawiść ojca Mateusza do
gajowego pana Stangersona, nienawiść — jak przypuszczałem
— podzielana przez dozorców, nasunęła mi całkiem zwyczajnie
myśl o kłusownictwie. Otóż, według wszystkich danych,
dozorcy nie mogli być w swoich łóżkach w chwili dramatu. Po
cóż więc tej nocy byli na dworze? Jako uczestnicy napadu? Nie
chciałem w to wierzyć. Już wówczas przypuszczałem, że zbrod-
niarz nie miał wspólnika i że cały dramat krył się w tajemnicy,
jaka łączyła pannę Stangerson i mordercę, a dozorcy nie mieli
w tym żadnego udziału. Dlaczego tak myślałem, wyjaśnię ci
później. W kwestii dozorców kłusownictwo tłumaczyło
wszystko, Szukałem tylko dowodów kłusownictwa w ich
mieszkaniu. Wśliznąłem się, jak wiesz, do ich domku. Pod
łóżkiem odkryłem sidła i druty.
„Do diabła! — pomyślałem — Oto co ich sprowadziło w nocy
do parku"! Nie dziwiło mnie wcale ich milczenie przed sędzią
ani to, że pod tak ciężkim zarzutem jak udział w zbrodni nie
przyznali się od razu do kłusownictwa. Kłusownictwo
uratowałoby ich co prawda od sądu przysięgłych, ale wy-
pędziłoby z zamku. Ponieważ byli całkowicie pewni swej
niewinności, mieli nadzieję, że wszystko się wyjaśni i w
dalszym ciągu nikt o kłusownictwie się nie dowie. Mieli zawsze
możność w ostatniej chwili powiedzieć o nim! Pokazując im
zobowiązanie pana Stangersona przyśpieszyłem przyznanie się
do kłusownictwa. Dali wszystkie niezbędne dowody i zostali
wypuszczeni na wolność. Czują dla mnie wielką wdzięczność.
Dlaczego nie uwolniłem ich wcześniej? Ponieważ nie byłem
pewien, czy uprawiali tylko kłusownictwo. Chciałem zbadać
teren.
Moje przekonanie potwierdzało się w miarę upływu dni. Po
wypadku w tajemniczej galerii potrzebowałem pomocy ludzi
zaufanych. Postanowiłem nie zwlekając zjednać sobie
dozorców i uwolniłem ich z więzienia. To wszystko!
Raz jeszcze mogłem podziwiać prostotę rozumowania, które
pozwoliło odnaleźć prawdę w sprawie dozorców! Oczywiście,
sprawa była drobna, ale ze swej strony myślałem, że pewnego
dnia ten młody człowiek z tą samą prostotą spróbuje
wytłumaczyć nam okropną noc w Żółtym Pokoju oraz wypadek
w galerii.
Weszliśmy do oberży „Pod Basztą". Tym razem nie
zastaliśmy tam właściciela, tylko jego żonę, która przyjęła nas z
miłym uśmiechem. Opisałem już salę w oberży i uroczą
gospodynię, jasnowłosą, o pięknych oczach, która niezwłocznie
zajęła się naszym śniadaniem.
— Jak się miewa ojciec Mateusz? — zapytał Rouletabille.
— Niewiele lepiej, panie, niewiele lepiej... Ciągle leży w łóżku.
— Reumatyzm ciągle mu jeszcze dokucza?
— Och, i jak! Ostatniej nocy musiałam mu zrobić zastrzyk z
morfiny. To jedyny środek na uśmierzenie bólu.
Mówiła głosem słodkim; wszystko w niej wyrażało łagodność.
Była to rzeczywiście piękna kobieta o wielkich, podkrążonych
oczach i ospałych ruchach. Ojciec Mateusz musiał być
szczęśliwy. Ale ona? Czy mogła być szczęśliwa z tym
zreumatyzowanym mrukiem? Scena, której świadkami byliśmy
poprzednio, potwierdziła nasze podejrzenia co do jego
charakteru. A jednak w całym zachowaniu tej kobiety było coś,
co zupełnie nie znamionowało rozpaczy. Wyszła do kuchni, aby
przygotować posiłek, zostawiając nam na stole butelkę
doskonałego jabłecznika. Rouletabille nalał go do kubków, na-
pełnił fajkę, zapalił i wreszcie z całym spokojem wyjaśnił mi,
dlaczego wezwał mnie do Glandier.
— Tak... — powiedział, śledząc zamyślonym wzrokiem kłęby
dymu, unoszące się z fajki. — Tak... przyjacielu, dzisiejszego
wieczoru oczekuję zbrodniarza...
Nastąpiła chwila milczenia, której nie śmiałem przerwać.
— Wczoraj wieczorem — podjął Rouletabille — gdy kładłem
się już spać, zapukał do moich drzwi Robert Darzac.
Otworzyłem. Zwierzył mi się, że musi wyjechać jutro rano, to
znaczy dzisiaj rano do Paryża. Przyczyna, która zmusza go do
tej podróży, jest jednocześnie stanowcza i tajemnicza. Sta-
nowcza — ponieważ musi tę podróż odbyć, i tajemnicza —
ponieważ nie może wyjawić mi jej celu. „Wyjeżdżam — rzekł —
chociaż oddałbym połową życia, aby w tej chwili nie opuszczać
panny Stangerson!"
Nie ukrywał przede mną, że znów spodziewał się jakiegoś
niebezpieczeństwa.
— Jutro w nocy stanie się coś... czego się spodziewam... a
jednak muszę wyjechać! Nie mogę wrócić do Glandier
wcześniej niż pojutrze rano!
Pytałem go, co to znaczy, ale powiedział mi tylko tyle, że myśl
o bliskim niebezpieczeństwie nasuwa mu związek istniejący
między jego nieobecnością w zamku a zamachami na pannę
Stangerson. Tej nocy, kiedy ścigaliśmy zbrodniarza w galerii,
nie było go w Glandier. Także w czasie zamachu w Żółtym
Pokoju nie mógł być w Glandier i — jak nam wiadomo —
rzeczywiście tam nie był. Przynajmniej tak wynikało z jego
oficjalnego oświadczenia. Jeśli po dwóch takich wypadkach
dziś miał znowu opuścić Glandier, działo się to widocznie z
woli silniejszej niż jego własna. Pomyślałem tak i podzieliłem
się z nim tą obserwacją. Odpowiedział tylko:
— Możliwe...
Zapytałem, czy panna Stangerson kazała mu wyjeżdżać.
Przysiągł, że nie i że decyzję wyjazdu podjął samodzielnie, bez
żadnych inspiracji panny Matyldy. Powiedział mi o swoich
podejrzeniach tylko z powodu tej dziwnej zbieżności wydarzeń,
którą sam spostrzegł i na którą zwrócił mu nawet uwagę sędzia
śledczy.
— Jeśli coś się stanie pannie Stangerson — powiedział —
będzie to straszne dla nas obojga! Dla niej, bo zagrozi jej życiu,
a dla mnie, bo w razie napadu nie będę mógł jej bronić, a w
najlepszym razie nie będę mógł później powiedzieć, gdzie
spędziłem noc. Doskonale zdaję sobie sprawę z podejrzeń,
które ciążą na mnie. Sędzia śledczy i pan Fryderyk Larsan nie
są dalecy od uznania mnie winnym! Ten ostatni zwłaszcza
śledził mnie ostatnio, gdy udałem się do Paryża. Trudno mi
było uwolnić się od niego!
— Dlaczego nie zdradzi pan nazwiska zbrodniarza?! —
zawołałem nagle — przecież pan je zna!
Robert Darzac zmieszał się. Odpowiedział z wahaniem:
— Ja?... Ja?... znam nazwisko mordercy? A któż by mi je
powiedział?
Odpowiedziałem szybko:
— Panna Stangerson!
Teraz zbladł strasznie, wydawało się, że zemdleje. To było
celne pociągnięcie! Panna Matylda i on znają nazwisko
zbrodniarza! Kiedy przyszedł do siebie, powiedział:
— Odkąd pan tu przyjechał, mogłem poznać pańską
wyjątkową inteligencję i pańską bezwzględną szczerość!
Zwracam się więc do pana z prośbą o pewną przysługę. Być
może, niesłusznie obawiam się jutrzejszej nocy napadu, ale
trzeba przewidzieć wszystko... Błagam, niech pan temu
zapobiegnie! Niech pan podejmie wszystkie środki, aby
ochronić pannę Stangerson... Proszę zabezpieczyć wejście do
jej pokoju. Proszę czuwać koło jej drzwi! Człowiek, którego się
obawiamy, jest obdarzony nadzwyczajną przebiegłością, nie
mającą sobie równej na świecie! Przebiegłość ta ocali go nawet
wówczas, gdy pan będzie czuwał. Niemożliwe bowiem, aby ON
nie wiedział, że pan czuwa! Jeśli będzie wiedział, że pan czuwa,
nie podejmie niczego!
— Mówił pan o tym z panem Stangersonem?
— Nie.
— Dlaczego?
— Ponieważ nie chcę, aby powiedział mi to, co pan przed
chwilą: że znam nazwisko zbrodniarza! Jeśli pan jest
zaskoczony moim twierdzeniem, że „zbrodniarz przyjdzie
prawdopodobnie jutro", jak byłby nim zdumiony pan
Stangerson! Może przecież nie uwierzyć, że moje ponure
przewidywania oparte są tylko na zbiegu przypadków. I
wydawałoby mu się to dziwne... Mówię to wszystko panu, panie
Rouletabille, ponieważ darzę pana wielkim zaufaniem. Wiem,
że pan... pan mnie nie oskarża.
— Nieszczęśliwy człowiek — ciągnął dalej Rouletabille —
odpowiedział mi, jak mógł, gorączkowo i bez ładu. Cierpiał!
Współczułem mu, tym bardziej że doskonale zdawałem sobie
sprawę z faktu, iż prędzej się da zabić, niż powie, kto jest
mordercą. Podobnie panna Stangerson: raczej pozwoli się
zamordować, niż wyda nieznajomego z Żółtego Pokoju i galerii
zamkowej! Człowiek ten musi szachować ją lub ich oboje w
jakiś niezwykły sposób. Niczego bardziej się nie boją niż tego,
że pan Stangerson dowie się, iż jego córka jest usidlona przez
własnego mordercę. Dałem Darzakowi do zrozumienia, że
wyjaśnił mi wystarczająco wiele i że nie zamierzam go dalej
męczyć, jeśli sam nie zechce mi już nic dodać. Przyrzekłem
czuwać i nie kłaść się spać tej nocy. Nalegał, abym stworzył
barierę nie do przebycia wokół pokoju panny Stangerson,
wokół jej buduaru, w którym spały dwie służące, i wokół
salonu, w którym, od chwili wypadku w tajemniczej galerii,
sypiał pan Stangerson. Słowem, wokół całego apartamentu.
Było jasne, że Darzakowi zależało nie tylko na tym, żeby
uniemożliwić komukolwiek wejście do pokoju panny
Stangerson; on chciał, żebym to zrobił w sposób
demonstracyjny i odstraszył zbrodniarza, który powinien
natychmiast zniknąć.
Tak wytłumaczyłem sobie słowa, którymi mnie pożegnał.
— Gdy wyjadę, będzie pan mógł uprzedzić pana Stangersona,
ojca Jakuba, Fryderyka Larsana i wszystkich w pałacu, że
obawia się pan tej nocy napadu, W ten sposób zorganizuje pan
pogotowie, które w oczach wszystkich będzie wyłącznie pana
pomysłem.
Wyszedł. Biedny, nieszczęśliwy człowiek! Nie wiedział, co
mówić; a ja pozostałem milczący i spokojny, tylko wyraz moich
oczu zdradzał, że odgadłem już trzy czwarte jego tajemnicy!
Trzeba było być zupełnie bezradnym, aby przyjść do mnie w ta-
kiej chwili i opuszczać pannę Stangerson, wiedząc o
straszliwym zbiegu okoliczności.
Po jego wyjściu zamyśliłem się. Myślałem o tym, że trzeba
będzie stać się bardziej przebiegłym od samej przebiegłości,
aby człowiek, który miał przyjść tej nocy do pokoju panny
Stangerson, nawet przez jedną sekundę nie przypuszczał, iż jest
oczekiwany. Jedno było pewne: trzeba mu przeszkodzić wejść
nawet za cenę zabójstwa, ale jednocześnie należy pozwolić mu
się zbliżyć na tyle, aby wyraźnie zobaczyć jego twarz, żywą lub
umarłą! Trzeba raz sprawę zakończyć! Trzeba uwolnić pannę
Stangerson od niebezpieczeństwa wiszącego wciąż nad nią.
— Tak, mój przyjacielu — stwierdził Rouletabille, kładąc swą
fajkę na stole i wychylając kieliszek. — Trzeba wyraźnie
zobaczyć jego twarz, aby być pewnym, czy wchodzi ona w koło
zakreślone w moim mózgu.
W tym momencie zjawiła się oberżystka, niosąc tradycyjny
omlet na słoninie. Była w doskonałym humorze.
— Ona jest dużo weselsza — powiedział mi Rouletabille —
gdy ojca Mateusza przykuje do łóżka reumatyzm, niż gdy jest
zdrów!
Ale mnie nie w głowie były żarty Rouletabille'a ani uśmiech
oberżystki; pochłaniały mnie ostatnie słowa mego młodego
przyjaciela i dziwne postępowanie Roberta Darzac.
Gdy mój towarzysz skończył omlet i znów zostaliśmy sami,
ćmiąc fajki, Rouletabille podjął opowiadanie:
— Kiedy dziś o pierwszej wysyłałem ci depeszę, opierałem się
tylko na słowach Roberta Darzac: „Zbrodniarz przyjdzie
prawdopodobnie następnej nocy". Teraz mogę ci powiedzieć,
że przyjdzie na pewno! Tak, teraz ja go oczekuję! Ja go ocze-
kuję!
— Co ci dało tę pewność? Czy przypadkiem nie...?
— Nie mów nic — przerwał mi z uśmiechem Rouletabille. —
Nic nie mów, bo powiesz głupstwo. Jestem tego pewien od pół
do jedenastej rano; to znaczy, że zdobyłem to przekonanie
przed twoim przyjazdem, a więc zanim zobaczyliśmy w oknie
zamku Artura Rance'a.
— Ach, tak... — powiedziałem — naprawdę... mimo to raz
jeszcze pytam, skąd jesteś tego pewien, i to właśnie od pół do
jedenastej?
— Ponieważ o tej godzinie znalazłem dowód, że panna
Stangerson robi równie usilne starania, aby tej nocy pozwolić
zbrodniarzowi wejść do swego pokoju, co Robert Darzac — aby
do tego nie dopuścić.
— Och! — wykrzyknąłem — czy to możliwe?
I dodałem ciszej:
— Mówiłeś mi przedtem, że panna Stangerson kocha Roberta
Darzaka?
— Mówiłem ci. To prawda.
— Więc nie wydaje ci się dziwne...?
— Wszystko w tej sprawie jest dziwne, mój przyjacielu, ale
wierz mi, że te dziwne sprawy, które znasz, są niczym wobec
tych, które cię czekają.
— Należy przyjąć — powiedziałem jeszcze — że panna
Stangerson i jej morderca porozumiewają się. Chociażby
listownie.
— Przyjmij więc to, mój przyjacielu, przyjmij! Nie ryzykujesz
nic. Opowiedziałem ci historię listu na stole panny Stangerson,
listu pozostawionego przez mordercę w noc wypadku w galerii.
List ten przepadł... w kieszeni panny Stangerson. Kto może
zaręczyć, że zbrodniarz nie zmuszał jej listownie do następnego
spotkania? Upewniwszy się o wyjeździe Roberta Darzaka mógł
ją zawiadomić, że spotkanie to ma nastąpić właśnie najbliższej
nocy.
Mój przyjaciel uśmiechnął się. Czasem zastanawiałem się,
czy przypadkiem nie kpi sobie ze mnie.
Nagle drzwi oberży otworzyły się. Rouletabille zerwał się
gwałtownie, jak gdyby porwany prądem elektrycznym.
— Pan Artur Rance! — zawołał.
Artur Rance stanął przed nami, kłaniając się flegmatycznie.
— Poznaje mnie pan? — zapytał Rouletabille,
— Doskonale — odpowiedział Artur Rance. — Poznaję
małego chłopca z bufetu.
Na to określenie Rouletabille sponsowiał.
— Wyszedłem ze swego pokoju — mówił Rance — aby
uścisnąć pańską dłoń. Jest pan uczonym małym chłopcem!
Amerykanin wyciągnął rękę. Rouletabille rozchmurzył się
błyskawicznie i uścisnął ją z uśmiechem. Przedstawił mnie i
zaprosił gościa do stołu.
— Nie, dziękuję. Zjem śniadanie z panem Stangersonem.
Artur Rance mówił po francusku doskonale, prawie bez
obcego akcentu.
— Myślałem, że nie będę miał już okazji pana spotkać! Zdaje
się, że miał pan zamiar opuścić nasz kraj nazajutrz lub dwa dni
po przyjęciu w Pałacu Elizejskim?
Rouletabille i ja, pozornie obojętni, chwytaliśmy bardzo
uważnie każde słowo Amerykanina.
Wygolona fioletowa twarz tego człowieka, ciężkie powieki,
nerwowe odruchy — wszystko wskazywało alkoholika. Jakim
sposobem to ponure indywiduum mogło być partnerem dla
pana Stangersona? Jakże mógł wejść w zażyłość ze znanym
profesorem?
Dopiero w kilka dni później dowiedziałem się od Fryderyka
Larsana, który był równie zdziwiony i zaintrygowany
obecnością Amerykanina w zamku, że Artur Rance wpadł w
alkoholizm od piętnastu lat, czyli od chwili wyjazdu profesora i
jego córki z Filadelfii. Stangersonowie znali Artura Rance i
podczas pobytu w Ameryce często bywali u niego. Jest to jeden
z najwybitniejszych frenologów Nowego Świata. Dzięki
odkrywczym doświadczeniom i pomysłowości, rozwinął on
poważnie naukę Galla
i Lavatera
. Na korzyść Artura Rance
przemawia fakt oddania kiedyś wielkiej przysługi pannie Stan-
gerson: z narażeniem własnego życia zatrzymał rozpędzone
konie jej powozu. Tym należy tłumaczyć serdeczność, z jaką
1 Prekursor frenologii, lekarz niemiecki zm. 1828 r.
2 Poeta i filozof szwedzki, twórca systemu „fizjonomii”
przyjęto go w Glandier. Prawdopodobnie w następstwie tego
wypadku między Arturem Rance a córką profesora nawiązała
się przyjaźń, nie oparta zresztą na jakimś głębszym uczuciu.
Skąd czerpał te wiadomości Fryderyk Larsan? Tego nam nie
zdradził, wydawał się jednak być pewny tego, co mówi.
Gdybyśmy znali te szczegóły w chwili, gdy Artur Rance
spotkał nas w oberży „Pod Basztą", być może jego obecność w
zamku mniej by nas zaintrygowała. Nie wiedzieliśmy jednak o
nim nic i dlatego przywiązywaliśmy tyle znaczenia do jego
osoby.
Amerykanin wyglądał na 45 lat. Na pytanie Rouletabille'a
odpowiedział po prostu:
— Gdy się dowiedziałem o zbrodni, opóźniłem swój powrót
do Ameryki. Chciałem przed wyjazdem upewnić się, że panna
Stangerson nie jest śmiertelnie ranna. Nie odjadę, dopóki
zupełnie nie wyzdrowieje.
Teraz Artur Rance objął prowadzenie rozmowy, zręcznie
unikając odpowiedzi na pewne pytania Rouletabille'a. Wyjawił
nam natomiast, nieproszony, swoje poglądy na dramat Żółtego
Pokoju. O ile dobrze zrozumiałem, nie różniły się one
zasadniczo od poglądów Fryderyka Larsana. Amerykanin rów-
nież sądził, że Darzac był zamieszany w tę sprawę. Nie
powiedział tego wprost, ale i nie ukrywał, co leżało u podstaw
jego argumentacji. Powiedział, że wie, ile wysiłku włożył
Rouletabille w rozwiązanie tej zagadki. Zakomunikował nam,
że pan Stangerson wtajemniczył go w wydarzenia, jakie miały
miejsce w galerii. Słuchając go, można było się domyślić, że
obciążał wszystkim Roberta Darzaka. Kilkakrotnie z
ubolewaniem powtórzył, że Darzac był właśnie nieobecny w
zamku, gdy stało się nieszczęście. Zrozumieliśmy, co chciał
przez to powiedzieć. Wreszcie oświadczył, że Robert Darzac
miał dobry pomysł, sprowadzając na miejsce Józefa
Rouletabille, który z pewnością w najbliższych dniach odkryje
mordercę. Ostatnie zdanie wymówił z wyraźną ironią, po czym
podniósł się, ukłonił i wyszedł.
Rouletabille popatrzył na niego przez okno i rzekł:
— Bałwan!
— Sądzisz, że spędzi noc w zamku? — zapytałem go.
Ku memu zdumieniu reporter odpowiedział, że jest mu to
zupełnie obojętne.
Nie będę opisywał, co robiliśmy przez całe popołudnie. Niech
wam wystarczy informacja, że poszliśmy do lasu na spacer, i że
Rouletabille zaprowadził mnie do groty Świętej Genowefy.
Później przez cały czas spaceru mówił o wszystkim, z wyjąt-
kiem spraw, które go wyłącznie zajmowały. Nadszedł wieczór.
Byłem bardzo zdziwiony widząc, że dziennikarz nie podejmuje
żadnych przygotowań. Zrobiłem na ten temat uwagę, gdy
wieczorem, już po zapadnięciu zmierzchu, znaleźliśmy się w
jego pokoju. Odpowiedział, że wszystko jest już przygotowane i
że tym razem zbrodniarz nie może mu uciec. Przypomniałem
mu zniknięcie człowieka w galerii, wyrażając przypuszczenie,
że identyczny wypadek może się powtórzyć. Odpowiedział, że
się tego spodziewa i że właśnie tylko to chciałby przeżyć tej
nocy. Nie nalegałem więcej, znając z doświadczenia
bezowocność dalszych namów. Szepnął mi, że on i dozorcy od
rana pilnują zamku i nikt nie zbliży się tu bez jego wiedzy.
Dlatego jest tak spokojny o wszystkich jego mieszkańców.
Zegarek wskazywał właśnie godzinę szóstą trzydzieści, gdy
Rouletabille podniósł się i skinął na mnie. Nie podejmował
żadnych środków ostrożności, nie próbował nawet tłumić
hałasu kroków ani nie zalecał mi milczenia. Poprowadził mnie
poprzez galerię. Tak dotarliśmy do galerii prawej i zeszliśmy ze
schodów. Następnie udaliśmy się galerią lewego skrzydła,
mijając apartamenty profesora Stangersona. Na jej końcu,
przed wejściem na wieżę, znajdował się pokój zajmowany przez
Artura Rance. Wiedzieliśmy o tym, ponieważ w południe zo-
baczyliśmy Amerykanina właśnie w oknie tego pokoju,
wychodzącym na dziedziniec. Drzwi pokoju były w czołowej
ścianie galerii, ponieważ kończył on galerię. Tak więc wejście
do niego znajdowało się naprzeciw wschodniego okna, tego
samego, gdzie poprzednio stał na posterunku ojciec Jakub. Od-
wróciwszy się plecami do tych drzwi, można było widzieć
galerię w całej jej długości; lewe skrzydło, podest i prawe
skrzydło. Niewidoczna była tylko galeria skręcająca, nazwana
przez nas galerią boczną.
— Tę krętą galerię — powiedział Rouletabille — zachowuję
dla siebie. Ty, kiedy ci wskażę, staniesz tutaj.
Wprowadził mnie do małego, czarnego pokoiku w kształcie
trójkąta — znajdował się on na lewym skosie od drzwi do
pokoju Artura Rance. Mogłem stąd obserwować wszystko, co
się działo w galerii, z taką łatwością, jak bym stał przed
drzwiami Artura Rance. A jednocześnie strzegłem również
drzwi Amerykanina.
Drzwi gabinetu, który stał się moim punktem ob-
serwacyjnym, miały przezroczyste szybki. W galerii zapalono
wszystkie lampy. W gabinecie było ciemno. Wymarzony
posterunek dla szpiega. Bo cóż innego miałem tu robić, jeśli nie
szpiegować? A może byłem tylko zwykłym policjantem?
Czułem oczywisty wstręt do tej pracy, bo zadawała gwałt na-
turalnym instynktom, a przy tym obrażała godność mego
zawodu. Zżymałem się na myśl, że mógłby mnie tak zobaczyć
Prezes Rady Adwokackiej. Jeśli się weźmie pod uwagę moje
funkcje w Pałacu Sprawiedliwości, co powiedziałaby Rada
Adwokacka? Rouletabille nawet nie przypuszczał, że mógłbym
odmówić mu usługi, o którą mnie prosił. Nie odmówiłem mu
jej. Po pierwsze dlatego, że bałem się okazać tchórzem w jego
oczach, po drugie dlatego, że — jak sądziłem — wszędzie wolno
mi było po amatorsku szukać prawdy. I wreszcie dlatego, że
było za późno, aby się wycofać. Czemu wcześniej nie miałem
tych skrupułów? Ponieważ ciekawość moja była silniejsza od
wszystkiego! Dodam jeszcze, że chciałem przyczynić się do
uratowania życia kobiecie i żadne zawodowe przepisy nie
mogły mi tego zabronić.
Wracaliśmy przez galerię. Gdy doszliśmy do apartamentów
panny Stangerson, drzwi do salonu otworzyły się, pchnięte
przez kamerdynera, który usługiwał przy stole. Pan Stangerson
od trzech dni jadał kolację razem z córką, w salonie na pierw-
szym piętrze. Przez moment widzieliśmy pannę Stangerson;
korzystając z nieobecności służącego i z tego, że ojciec jej
schylił się po upuszczony przez nią przedmiot, pośpiesznie
wlała do szklanki pana Stangersona zawartość jakiejś fiolki.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Na czatach
Ten gest, który mnie zaskoczył, Rouletabille'a specjalnie nie
zdziwił. Znaleźliśmy się znów w jego pokoju, nie mówiąc ani
słowa o zdarzeniu, którego byliśmy przypadkowymi
świadkami. Rouletabille dał mi ostatnie wskazówki. Najpierw
mieliśmy zjeść kolację, a po kolacji miałem się udać do
czarnego gabinetu i czekać tam tak długo, jak długo będzie
trzeba, aby coś zobaczyć.
— Gdybyś cokolwiek zobaczył wcześniej ode mnie —
tłumaczył mi mój przyjaciel — musisz mnie ostrzec. Jeśli
człowiek ten wejdzie do galerii prawej inną drogą niż przez
boczną galerię, zobaczysz go wcześniej, ponieważ widzisz cały
korytarz, a ja mogę obserwować tylko boczną galerię. Aby mnie
ostrzec, rozwiążesz tylko firankę w oknie, umieszczonym
najbliżej czarnego gabinetu. Firanka opadnie sama, zasłaniając
okno. W ten sposób powstanie ciemny kwadrat tam, gdzie
przedtem był jasny, ponieważ galeria jest oświetlona. Aby to
zrobić, wystarczy wyciągnąć rękę z czarnego gabinetu. Z galerii
bocznej, prostopadłej do galerii prawej, mogę obserwować
oświetlone okna galerii. Gdy jasny kwadrat, o którym mówimy,
stanie się ciemny, będę już wiedział, co to znaczy.
— I co wtedy?
— Wtedy ujrzysz mnie u wylotu galerii bocznej.
— I co mam zrobić?
— Pójdziesz natychmiast za tym człowiekiem. Będę
naprzeciw niego i zobaczę, czy twarz jego wchodzi w krąg...
— ...zakreślony w twoim mózgu — dokończyłem z lekkim
uśmiechem.
— Dlaczego się śmiejesz? Zupełnie niepotrzebnie! A zresztą
korzystaj z tych kilku chwil rozrywki, które ci pozostały.
Zapewniam cię, że wkrótce nie będziesz miał już okazji do
śmiechu.
— A jeśli ten człowiek ucieknie?
— Tym lepiej — odpowiedział flegmatycznie Rouletabille. —
Nie chodzi mi o to, by go złapać. Będzie mógł uciekać po
schodach, a potem przez przedsionek na parterze... i to zanim
ty z końca galerii zdążysz dojść do schodów. Pozwolę mu
uciekać, gdy tylko zobaczę jego twarz. To wszystko, czego mi
trzeba: zobaczyć jego twarz! Później postaram się już o to, aby
umarł dla panny Stangerson, nawet jeśli fizycznie pozostanie
żywy. Gdybym go zatrzymał, panna Stangerson i Robert Darzac
nigdy by mi tego nie wybaczyli. A mnie zależy na ich przyjaźni,
to dzielni ludzie. Gdy zobaczyłem pannę Stangerson wlewającą
do szklanki swego ojca narkotyk, aby mu zapewnić spokojną
noc, a jednocześnie uniemożliwić podsłuchanie rozmowy, którą
zamierzała przeprowadzić ze swym mordercą — zrozumiałem,
że jej wdzięczność dla mnie zniknęłaby w jednej chwili, gdybym
przed jej ojcem postawił człowieka z Żółtego Pokoju z rękami
związanymi, ale z otwartymi ustami. Może to wielkie szczęście,
że ów człowiek zniknął tamtej nocy jak zaczarowany.
Uświadomiłem to sobie właśnie wtedy. Dowiedziawszy się o
tym, panna Stangerson nagle się rozpromieniła. Zrozumiałem,
że aby ratować nieszczęsną, trzeba go nie tyle schwytać, ile w
jakikolwiek sposób zmusić do milczenia. Ale zabić człowieka?...
Zabić człowieka?... to nie jest byle co! Poza tym to do mnie nie
należy, tym bardziej że nie będę miał okazji. Z drugiej strony,
trudno mi będzie zmusić go do milczenia, skoro panna Stan-
gerson nie wtajemniczyła mnie w istotę sprawy. Byłaby to
niewątpliwa próba odgadnięcia wszystkiego z niczego. Na
szczęście, mój przyjacielu, odgadłem już lub raczej
wyrozumowałem wszystko i teraz chcę tylko, aby pokazał mi
twarz, która weszła by...
— ...w koło...
— Zapewniam cię, że nie zdziwi mnie ta twarz!
— Myślałem, że widziałeś ją już tego wieczoru, gdy
wskoczyłeś do pokoju!
— Widziałem niewyraźnie... świeca stała na podłodze i
oprócz tego ta broda...
— Sądzisz, że dzisiejszego wieczoru nie będzie jej miał?
— Przypuszczam, że tak... ale galeria jest oświetlona i poza
tym teraz już wiem, albo przynajmniej domyślam się, że oczy
moje zobaczą...
— Jeśli chodzi tylko o to, by go zobaczyć i pozwolić mu uciec,
to dlaczego jesteśmy uzbrojeni?
— Ponieważ, mój drogi, nieznajomy z Żółtego Pokoju może
podejrzewać, że ja wiem, a wtedy zdolny jest do wszystkiego. I
trzeba się będzie bronić!
— Jesteś pewny, że przyjdzie wieczorem?
— Tak pewny, jak tego, że cię tu widzę! Panna Stangerson o
pół do jedenastej rano najzręczniej w świecie zwolniła na
dzisiejszą noc swoje służące, dając im na 24 godziny urlop pod
błahym pretekstem. Chce, aby podczas ich nieobecności czuwał
przy niej tylko ojciec, śpiący w jej buduarze. Pan Stangerson
przyjął tę nową funkcję z wyraźną radością. Wyjazd Darzaca po
tym, co mi powiedział, i wyjątkowa zapobiegliwość panny
Stangerson, aby zostać samą, nie pozostawiają wątpliwości.
Panna Stangerson przygotowuje wizytę zbrodniarza, której tak
się obawiał Robert Darzac.
— To przerażające!
— Tak!
— Więc chciała uśpić ojca i dlatego wlała mu coś do herbaty?
— Tak.
— Podsumowując, tylko my dwaj jesteśmy przygotowani na
wydarzenia dzisiejszej nocy?
— Jest nas czworo; na wszelki wypadek czuwają dozorca i
jego żona. Sądzę, że nie będą potrzebni w czasie obserwacji. Ale
mogą być nam potrzebni potem, jeśli dojdzie do strzelaniny.
— Sądzisz, że może dojść do strzelaniny?
— Tak, jeśli ON tego zechce!
— Dlaczego więc nie uprzedzić ojca Jakuba. Nie korzystasz
już z jego usług?
— Nie! — odpowiedział szorstko Rouletabille.
Milczałem przez chwilę. Później, pragnąc poznać
myśli Rouletabille'a, zapytałem bez ogródek:
— A gdyby zawiadomić Artura Rance? Mógłby nam służyć
wielką pomocą?
— Ach! — zawołał Rouletabille ze złością — chciałbyś
wszystkich wtajemniczyć w sprawy panny Stangerson?
Chodźmy na kolację, już czas! Dziś jemy u Freda Larsana, jeśli
tylko nie jest w pogoni za Darzakiem. Nie opuszcza go ani na
krok! Jeśli nie ma go w zamku teraz, pewien jestem, że będzie
w nocy! Chcę obalić tego człowieka!
W tym momencie usłyszeliśmy hałas w przyległym pokoju.
— To musi być on! — powiedział Rouletabille.
— Zapomniałem cię spytać... — odezwałem się raz jeszcze —
przy tym policjancie ani słowa o nocnej wyprawie, prawda?
— Naturalnie! Działamy sami, na naszą osobistą
odpowiedzialność!
— I cała chwała dla nas?
Rouletabille, śmiejąc się, odpowiedział:
— Rzekłeś, pyszałku!
Kolację jedliśmy z Fryderykiem Larsanem w jego pokoju.
Czekał już na nas. Powiedział, że właśnie wrócił, i zaprosił nas
do stołu. Kolacja przeszła w najlepszym nastroju. Byłem
przekonany, że ich rzekoma wesołość wypływała z dobrego
samopoczucia, i Rouletabille'a, i Fryderyka Larsana. Każdy z
nich sądził, że odkrył prawdę. Rouletabille poinformował
wielkiego Freda, że przybyłem w odwiedziny z własnej
inicjatywy, on zaś zatrzymał mnie do pomocy w ciężkiej pracy,
jaką podjął się wykonać tej nocy dla „Epoki". Powiedział, że do
Paryża wrócę pociągiem o jedenastej, odwożąc jego artykuł,
rodzaj felietonu, w którym przedstawi główne wypadki
tajemniczej afery w Glandier. Larsan uśmiechnął się
niedowierzająco, jak człowiek, który nie tak szybko da się
wystrychnąć na dudka, ale przez grzeczność nie wtrąca swych
uwag do spraw, które go nie dotyczą. Z tysiącem ostrożności w
doborze słów, a nawet intonacji, rozprawiali dość długo o
przyczynach obecności Artura Rance w zamku, o jego
przeszłości w Ameryce, którą chcieliby poznać lepiej, a
szczególnie o stosunkach, jakie istniały między nim a panną
Stangerson. W pewnej chwili Larsan, który wydał mi się
cierpiący, powiedział z wysiłkiem:
— Sądzę, panie Rouletabille, że nie mamy już wiele roboty w
Glandier i niewiele nocy tu prześpimy.
— Mnie się też tak wydaje, panie Fredzie.
— Uważa pan, przyjacielu, że sprawa jest skończona?
— Tak, moim zdaniem jest skończona. Nic nowego już się nie
dowiemy — odpowiedział Rouletabille.
— Zna pan winowajcę? — zapytał Larsan.
— A pan?
— Tak.
— Ja także — powiedział Rouletabille.
— Czyżby chodziło o tę samą osobę?
— Nie sądzę, jeśli pan nie zmienił swej koncepcji —
odpowiedział młody dziennikarz i dorzucił z przekonaniem: —
pan Darzac jest szlachetnym człowiekiem!
— Jest pan tego pewien? — zapytał Larsan. — Ja jestem
przekonany o czymś zupełnie przeciwnym. A więc czeka nas
walka!
— Tak! Walka! I przekonam pana, Wielki Fredzie!
— Młodość nie zna zwątpień — rzekł Larsan, z uśmiechem
podając mi dłoń.
Rouletabille powtórzył jak echo:
— Nie zna...
Nagle Larsan, który wstał, by nas pożegnać, przycisnął dłoń
do piersi i zachwiał się. Aby nie upaść, oparł się na
Rouletabille'u. Był bardzo blady.
— Och! — szepnął — cóż to? Czyżby mnie chciano otruć?
Wodził po nas błędnym wzrokiem. Daremnie wypytywaliśmy
go. Nic więcej nie odpowiedział... opadł tylko na fotel. Nie
mogliśmy wydobyć z niego ani słowa. Byliśmy ogromnie
zaniepokojeni i o niego, i o nas. Jedliśmy przecież te same po-
trawy. Zajęliśmy się nim. Teraz nie wyglądał już na cierpiącego.
Głowa opadła mu ciężko na ramię, a senne powieki zakryły
oczy. Rouletabille pochylił się nad jego piersią i przyłożył ucho
do serca. Kiedy się podniósł, twarz miał spokojną, ale tym ra-
zem niezwykle zdumioną.
Szepnął tylko:
— Larsan śpi!
Po czym zamknął drzwi do jego pokoju i zaprowadził mnie
do siebie.
— Narkotyk? — zapytałem. — Czy panna Stangerson chce
uśpić wszystkich dzisiejszej nocy?
— Być może — odpowiedział Rouletabille, myśląc o czymś
innym.
— Ale my! — zawołałem. — Któż może zaręczyć, że nie
zażyliśmy tego samego narkotyku?
— Źle się czujesz? — zapytał z zimną krwią Rouletabille.
— Nie, bynajmniej.
— Chce ci się spać?
— Zupełnie nie.
— A więc, przyjacielu, zapal to doskonałe cygaro!
I podał mi hawanę pierwszego gatunku, którą dostał od
Roberta Darzac; sam zapalił swoją nieodłączną fajkę. Bez
jednego słowa przesiedzieliśmy tak do godziny dziesiątej.
Zagłębiony w fotelu Rouletabille palił bez przerwy z zatroskaną
miną i nic nie mówiącym spojrzeniem. O dziesiątej zdjął buty i
dał mi znak; zrozumiałem, że powinienem zrobić to samo.
Kiedy byliśmy już w skarpetkach, Rouletabille powiedział tak
cicho, że raczej odgadywałem słowa, niż usłyszałem:
— Rewolwer...
Wyjąłem rewolwer z kieszeni marynarki.
— Odbezpiecz! — rzekł jeszcze.
Odbezpieczyłem.
Wówczas skierował się do drzwi i bardzo cicho je otworzył;
ani skrzypnęły. Znaleźliśmy się w bocznej galerii. Rouletabille
znowu dał mi znak. Zrozumiałem, że teraz powinienem zająć
swój posterunek w czarnym gabinecie. Gdy oddalałem się już
od niego, przybliżył się, raz jeszcze uścisnął mnie, po czym z
taką samą ostrożnością wrócił do swego pokoju. Zdziwiony i
trochę zaniepokojony tymi czułościami, doszedłem do galerii
prawej. Przebyłem ją bez przeszkód. Minąłem schody i
posuwałem się dalej galerią lewego skrzydła, aż do czarnego
gabinetu. Przed wejściem do niego obejrzałem sznur u firanki
w oknie. Rzeczywiście wystarczyło tylko dotknąć go palcem,
aby ciężka firanka opadła zakrywając Rouletabille'owi
oświetlony kwadrat okna — nasz umówiony znak. Przechodząc
koło drzwi Artura Rance, usłyszałem odgłos kroków. Jeszcze
nie spał. Dlaczego był w zamku, a nie jadł obiadu z panem
Stangersonem i jego córką? Nie widziałem go przy stole w
chwili, gdy przypadkiem spostrzegliśmy gest panny
Stangerson.
Ukryłem się w czarnym gabinecie. Czułem się doskonale.
Widziałem wzdłuż całą galerię, oświetloną jak w dzień. Nic z
tego, co miało się wydarzyć, nie mogło ujść mojej uwagi. Ale co
miało się stać? Może coś bardzo ważnego. Z niepokojem
przypomniałem sobie znów czułości Rouletabille'a. Tak
obejmuje się przyjaciół tylko w chwilach ważnych lub
niebezpiecznych. Czyżby groziło mi niebezpieczeństwo?
Zacisnąłem dłoń na rękojeści rewolweru. Czekałem. Nie jestem
bohaterem, ale nie jestem i tchórzem! Czekałem tak około
godziny, nie dostrzegając nic godnego uwagi. Deszcz, który
zaczął gwałtownie padać koło dziewiątej wieczorem — ustał.
Mój przyjaciel uprzedził mnie, że prawdopodobnie przed
północą, a nawet przed pierwszą w nocy, nic się nie będzie
działo. Tymczasem nie później niż o pół do jedenastej
otworzyły się drzwi pokoju Artura Rance. Usłyszałem leciutkie
skrzypienie zawiasów. Można by powiedzieć, że ktoś z naj-
większą ostrożnością popchnął drzwi do środka. Pozostały
przez chwilę otwarte — przez chwilę, która wydała mi się
wiecznością. Gdy drzwi były otwarte, nie mogłem, niestety,
widzieć ani tego, co się dzieje w pokoju, ani tego, co działo się
za drzwiami. Usłyszałem tylko dziwny dźwięk dobiegający z
parku. Powtórzył się trzykrotnie. Nie zwracałem na niego
większej uwagi, niż zazwyczaj przywiązuje się do miauczenia
kotów błąkających się nocą po dachu. Ale za trzecim razem
miauknięcie było tak czyste i tak donośne, że przypomniałem
sobie wszystko to, co opowiadano mi o krzyku Zwierzątka
Bożego. Mimo woli zadrżałem: krzyk ten towarzyszył
dotychczas wszystkim dramatom, jakie rozegrały się w
Glandier. W tej chwili zobaczyłem człowieka, który zamykał
drzwi od zewnątrz. Zrazu nie mogłem go poznać, ponieważ był
odwrócony plecami i pochylał się nad jakąś dużą paką.
Człowiek zamknął drzwi i niosąc pakę zawrócił się w stronę
czarnego gabinetu. Wtedy poznałem go. Mężczyzną, który o tej
godzinie opuścił pokój Artura Rance, był gajowy. Zielony
Człowiek! Miał na sobie ten sam strój, w którym widziałem go
pierwszego dnia po przyjeździe do Glandier na drodze koło
oberży „Pod Basztą" i dziś rano przy wejściu do zamku. Nie
miałem już żadnych wątpliwości. Widziałem go bardzo
wyraźnie. Miał twarz niespokojną. Gdy po raz czwarty
zabrzmiał na dworze krzyk Zwierzątka Bożego, postawił
skrzynię w galerii i zbliżył się do drugiego okna, licząc od
czarnego gabinetu. Bojąc się zdradzić swą obecność, nie
odważyłem się zrobić żadnego ruchu. Tymczasem on podszedł
do okna, oparł czoło o matową szybę i patrzył na ciemny park.
Pozostał tak przez pół godziny. Noc była jasna, rozświetlona
księżycem, niekiedy znikającym za kłębami chmur. Zielony
Człowiek podniósł dwa razy rękę — dawał znaki, których
zupełnie nie rozumiałem. Później odszedł od okna, podniósł
pakę i skierował się galerią ku schodom. Rouletabille uprzedził
mnie: „Gdy cokolwiek zobaczysz, spuść sznur". Zobaczyłem, ale
czy to właśnie było wydarzenie, na które czekał? Nie moja to
sprawa. Miałem tylko wypełnić zlecenie. Z bijącym sercem
odwiązałem sznur. Gajowy doszedł do schodów, ale zamiast iść
dalej galerią prawego skrzydła — jak się tego spodziewałem —
ku memu wielkiemu zdumieniu schodził schodami, kierując się
do sieni. Co teraz robić? Ogłupiały patrzyłem na ciężką firankę,
która zasłoniła okno. Znak był dany, ale nie widziałem
Rouletabille'a u wylotu bocznej galerii. Nie zaszło niej nikt się
nie ukazał. Byłem bezradny. Minęło pół godziny, które wydało
mi się nieskończonością! Co teraz zrobić, gdybym nawet coś
zobaczył? Sygnał dałem, nie mogę go więc powtórzyć. Z drugiej
strony, wchodząc w tej chwili do galerii, mogłem pokrzyżować
wszystkie plany Rouletabille’a. Zresztą nic sobie nie miałem do
wyrzucenia i jeśli zaszło coś, czego nie spodziewał się mój
przyjaciel, mógł mieć pretensję tylko do siebie.
Nie mając żadnego skutecznego sposobu zawiadomienia go,
zaryzykowałem na całego. Wyszedłem z gabinetu i ciągle
jeszcze w skarpetkach, odmierzając kroki i nasłuchując,
skierowałem się do bocznej galerii. Nie zastałem w niej nikogo.
Zbliżyłem się do drzwi pokoju Rouletabille'a. Nastawiłem ucha.
Nic! Zapukałem lekko. Cisza. Nacisnąłem klamkę... Drzwi
otworzyły się... i wszedłem do pokoju. Na posadzce,
rozciągnięty jak długi, leżał Rouletabille.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Niespodziewany trup
Z niewypowiedzianą trwogą pochyliłem się nad ciałem
reportera i z radością stwierdziłem, że tylko spał! Spał snem
głębokim i chorobliwym, takim, jakim zasypiał Fryderyk
Larsan. A więc i jego pokonał wprowadzony do naszego
pokarmu narkotyk. Jakże jednak ja nie uległem temu samemu
lekowi? Domyślałem się, że narkotyk ten musiał być
rozpuszczony w naszym winie lub wodzie. To tłumaczyło
wszystko: nie pijam przy jedzeniu. Obdarzony przez naturę
przedwczesną otyłością, jestem, jak się to mówi — na suchej
diecie. Potrząsnąłem silnie Rouletabille'em, ale nawet nie
otworzył oczu. Ten sen musiał być dziełem panny Stangerson!
Domyślała się na pewno, że bardziej jeszcze niż ojca, powinna
była się obawiać obecności tego młodego człowieka, który
wszystko przewidział i wszystko wiedział. Przypomniałem
sobie, że przy podawaniu lokaj polecił nam doskonały gatunek
chablis, zapewne pochodzącego ze stołu profesora i jego córki,
Upłynął dobry kwadrans. Wobec tych wyjątkowych
okoliczności, gdy powinniśmy być niezwykle czujni,
zdecydowałem się na radykalne środki. Wy- lałem dzbanek
wody na głowę Rouletabille'a. Otworzył oczy. Biedne martwe
oczy bez życia i wyrazu. Ale czyż nie było to pierwsze
zwycięstwo? Chciałem doprowadzić je do końca, wymierzyłem
mu więc parę policzków i postawiłem na nogi. Co za szczęście!
Wyprostował się w moich ramionach i usłyszałem, jak szepnął:
— Dalej, tylko nie rób tyle hałasu.
Policzkować go bezgłośnie wydawało mi się rzeczą
niemożliwą. Zacząłem go szczypać i potrząsać, aż wreszcie
mógł już samodzielnie utrzymać się na nogach. Byliśmy
uratowani.
— Uśpiono mnie — powiedział. — Ach, przeżyłem ohydny
kwadrans, zanim się poddałem... Ale to już minęło. Nie
odchodź!
Jeszcze nie skończył mówić, gdy rozległ się straszny krzyk —
prawdziwy głos śmierci!
— Nieszczęście! — ryknął Rouletabille. — Za późno!
Rzucił się do drzwi, ale był jeszcze dość słaby. Zatoczył się
tylko pod mur. Tymczasem ja wypadłem do galerii i z
rewolwerem w dłoni biegłem jak szalony w stronę pokoju
panny Stangerson. Gdy mijałem skrzyżowanie korytarzy —
zobaczyłem jakiegoś człowieka opuszczającego apartament
panny Stangerson. W kilku susach dopadł schodów.
Nie panując już nad swymi odruchami, strzeliłem!... Strzał z
ogłuszającym łoskotem przeszedł przez galerię, ale tajemniczy
człowiek, nie zważając na to, w szalonym tempie zbiegał już po
schodach! Biegłem za nim, krzycząc:
— Stać! Stać, bo strzelam!
Gdy dopadłem schodów, zobaczyłem nadbiegającego z głębi
lewego skrzydła Artura Rance.
— Kto tu? Kto tu? — krzyczał niespokojny.
Prawie równocześnie znaleźliśmy się na parterze. Okno w
sieni było otwarte; na jego tle rysowała się dokładnie postać
znikającego człowieka; wypaliliśmy w jego stronę z naszych
rewolwerów; był nie dalej, niż 10 metrów przed nami. Zachwiał
się. Myśleliśmy, że upadnie. Wyskoczyliśmy obaj przez okno.
Tymczasem człowiek zaczął uciekać z nową siłą. Byłem w
skarpetkach, Amerykanin boso, nie mogliśmy liczyć, że go
dogonimy, skoro nasze rewolwery nie pomogły. Wystrzeliliśmy
ostatnie naboje, on uciekał w dalszym ciągu. Kierował się w
prawy róg dziedzińca, ku końcowi prawego skrzydła zamku, w
zaułek otoczony fosą i wysokimi sztachetami. Niemożliwością
było wydostać się stamtąd. Zaułek nie miał innego wyjścia poza
drzwiczkami małego pokoiku, zamieszkałego teraz przez
gajowego. Człowiek, choć z pewnością raniony naszymi kulami,
miał już dwadzieścia metrów przewagi. Nagle za nami, nad
naszymi głowami otworzyło się okno galerii i usłyszeliśmy głos
Rouletabille'a, krzyczącego rozpaczliwie:
— Strzelaj! Bernier! Strzelaj!
Jasną, księżycową noc przecięło w tej chwili jeszcze jedno
światło. W jego blasku zobaczyliśmy ojca Bernier, mierzącego
w drzwiach wieży z fuzji.
Dobrze wypalił. Cień zniknął. Ale ponieważ dopadł węgła
prawego skrzydła pałacu, zniknął z drugiej strony narożnika.
Widzieliśmy, jak niknął rozciągając się na ziemi za rogiem
muru. Nie mogliśmy zobaczyć go dokładnie. Bernier, Artur
Rance i ja nadbiegliśmy tam w dwadzieścia sekund później. U
naszych stóp leżał martwy człowiek.
Larsan, rozbudzony widocznie przez krzyki i strzały z
narkotycznego snu, otworzył okno pokoju i krzyczał jak
przedtem Artur Rance.
— Kto tam? Co się dzieje?
A my? My pochyliliśmy się nad tajemniczym martwym
cieniem zbrodniarza. W tej chwili dogonił nas Rouletabille,
teraz już całkiem przytomny. Krzyknąłem:
— Zabity! Zabity!
— Tym lepiej! — powiedział. — Zanieście go do sieni
zamkowej... Albo nie... — poprawił się. — Nie, nie, złóżmy go w
pokoju gajowego.
Zastukał do drzwi gajowego... Nikt nie odpowiedział.
Oczywiście wcale mnie to nie dziwiło.
— Widocznie go nie ma — powiedział reporter. — Byłby
wyszedł. Zanieśmy ciało do sieni.
W chwili gdy dobiegliśmy do martwego kształtu, zrobiło się
bardzo ciemno. Wielka chmura zasłoniła księżyc. Dotykając
nieboszczyka nie rozpoznawaliśmy jego rysów. A przecież
chcieliśmy zobaczyć go jak najszybciej. Zjawił się ojciec Jakub i
pomógł przenieść zwłoki do sieni. Tu złożyliśmy je na
pierwszym stopniu schodów. Przenosząc zwłoki poczułem na
rękach gorącą krew, cieknącą z ran.
Ojciec Jakub pobiegł do kuchni i wrócił z latarnią. Pochylił
się nad twarzą zabitego. Poznaliśmy gajowego! Tego, którego
właściciel oberży „Pod Basztą” nazywał Zielonym Człowiekiem
i którego godzinę wcześniej widziałem wychodzącego z paczką
z pokoju Artura Rance. Ale to, co spostrzegłem, mogłem
powiedzieć tylko jednemu Rouletabille'owi. Uczyniłem to
później.
Nie mogę pominąć milczeniem niezmiernego zdumienia —
powiem nawet — okrutnego zawodu, jaki dał się odczytać z
twarzy Józefa Rouletabille’a i Fryderyka Larsana, który w
międzyczasie zszedł do sieni. Dotykali go, oglądali martwą
twarz i powtarzali jeden przez drugiego: „Niemożliwe! To
niemożliwe!"
Rouletabille wykrzyknął nawet:
— Niech to wszyscy diabli...!
Ojciec Jakub okazał swój żal przy akompaniamencie
śmiesznych i bezsensownych lamentów. Twierdził, że to
pomyłka i że gajowy nie mógł być mordercą swej pani.
Zmusiliśmy go do milczenia. Gdyby zabito mu syna, nie
mógłby bardziej rozpaczać. Pewno umyślnie przesadzał, nie
chcąc, aby go posądzono o radość z powodu tej dramatycznej
śmierci. Było bowiem powszechnie wiadomo, że ojciec Jakub
nienawidził gajowego. Zauważyłem, że pośród nas wszystkich
nie ubranych i nie obutych, w skarpetkach lub boso — on jeden
był normalnie ubrany.
Ale Rouletabille nie pozostawił nieboszczyka w spokoju.
Klęcząc na kamiennej posadzce sieni, przy świetle latarni ojca
Jakuba, rozbierał gajowego. Rozpiął mu koszulę na piersiach,
skąd płynęła krew. I nagle, biorąc latarnię z rąk ojca Jakuba,
oświetlił z bliska otwartą ranę. Potem podniósł się i powiedział
dziwnym tonem, pełnym gorzkiej ironii:
— Myślicie, że zabiliście go waszymi kulami i śrutem? On
umarł od ciosu noża w serce.
Raz jeszcze pomyślałem, że Rouletabille zwariował.
Pochyliłem się nad nieboszczykiem. Przekonałem się naocznie,
że na ciele gajowego nie było żadnej rany od postrzału. Okolica
serca była rozcięta ostrym nożem.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Podwójny trop
Nie ochłonąłem jeszcze ze zdziwienia, w które wprawiło mnie
to zaskakujące odkrycie, gdy mój młody przyjaciel uderzył
mnie po ramieniu i powiedział:
— Idziemy I
— Dokąd? — zapytałem.
— Do mego pokoju.
— Co masz zamiar robić?
— Zastanawiać się!
Przyznam, że jeśli o mnie chodzi, byłem zupełnie niezdolny
nie tylko do zastanawiania się, ale w ogóle do myślenia. W
czasie tej tragicznej nocy, po wypadkach równie
przerażających, jak niezrozumiałych, gdy panna Stangerson
walczyła ze śmiercią, a na dziedzińcu znaleziono zwłoki
gajowego, tylko Józef Rouletabille mógł wpaść na pomysł
„zastanawiania się"! Robił to jednak z zimną krwią wielkiego
dowódcy w samym środku bitwy. Zamknął za nami drzwi
swego pokoju, wskazał mi fotel, sam usiadł naprzeciwko i...
oczywiście zapalił fajkę.
Patrzyłem na niego, obserwowałem, jak rozmyśla, i
zasnąłem. Był już dzień, gdy się obudziłem. Mój zegarek
wskazywał godzinę ósmą. Fotel naprzeciw mnie stał pusty.
Rouletabille'a w pokoju nie było. Podniosłem się
rozprostowując kości, gdy otworzyły się drzwi i wszedł mój
przyjaciel. Z jego miny wywnioskowałem natychmiast, że
podczas mego snu nie tracił czasu.
— Co z panną Stangerson? — zapytałem od razu.
— Stan bardzo groźny, ale nie beznadziejny.
— Dawno wyszedłeś z pokoju?
— O świcie.
— Pracowałeś?
— Dużo.
— Odkryłeś coś?
— Podwójny, bardzo ciekawy ślad kroków, który mógłby mi
sprawić kłopot...
— Ale ci nie sprawił?
— Nie!
— Wyjaśnia ci on coś?
— Tak!
— W sprawie niewytłumaczonej śmierci gajowego?
— Tak. Teraz w tej śmierci nie ma nic zagadkowego. Dziś
rano, spacerując wokół zamku, odkryłem dwa wyraźne rodzaje
śladów, pozostawionych w nocy, jedne obok drugich. Mówię:
jedne obok drugich, bo rzeczywiście nie mogło być inaczej.
Gdyby jedne ze śladów dążyły za drugimi, postępując tą samą
drogą, pokrywałyby się czasem. Tak nie jest. Siady zupełnie nie
pokrywają się ze sobą. Nigdzie się nie łączą. Podwójny trop
opuścił wszystkie inne pośrodku dziedzińca, wychodząc z niego
i kierując się ku dąbrowie. A kiedy opuszczałem dziedziniec z
oczami utkwionymi w ziemię, przyłączył się do mnie Fryderyk
Larsan. Bardzo się zainteresował moim spostrzeżeniem.
Istotnie, zasługiwało na to, aby się nim zająć. Po wypadku w
Żółtym Pokoju odnaleziono także podwójne ślady: odbicie
grubych butów i eleganckich pantofli. Ale wtedy te ślady butów
łączyły się na brzegu stawu ze śladami pantofli i ginęły. Ja i
Larsan stwierdziliśmy, że obydwa rodzaje śladów należały do
tej samej osoby, która zmieniła tylko obuwie. Teraz odbicia
pospolite i eleganckie szły równolegle. Podobne stwierdzenie
mogło zachwiać moimi poprzednimi przekonaniami. Larsan
wydawał się myśleć tak samo jak ja. Pochyleni,
„obwąchiwaliśmy" te ślady niczym psy na tropie. Wyjąłem z
portfela moje papierowe stopy. Ta, którą wyciąłem ze śladu
chodaków ojca Jakuba odnalezionych przez Larsana, pasowała
doskonale do jednego z tropów, które mieliśmy przed oczami.
Druga stopa, będąca modelem podeszew eleganckich pantofli,
również pasowała do drugiej pary śladów. Tylko czubek bucika
był trochę inny niż nad brzegiem stawu. Nie
wywnioskowaliśmy z tego, że ślady zostawił ten sam człowiek,
ale też nie mogliśmy być pewni, że to nie on je zostawił.
Nieznajomy mógł po prostu nosić inne buty. Siedząc podwójny
ślad wyszliśmy z dąbrowy i znaleźliśmy się nad brzegiem
znanego ci stawu. Tym jednak razem żadne kroki nie
zatrzymywały się. Biegły dalej małą ścieżką, kończącą się na
szosie do Epinay. Niestety, żwir szosy nie pokazał nam już
niczego. Bez słowa powróciliśmy do zamku. Rozstaliśmy się na
dziedzińcu, by znów się spotkać przed drzwiami pokoju ojca
Jakuba. Stary sługa był w łóżku. Spostrzegliśmy natychmiast,
że ubranie, które rzucił na krzesło, było w opłakanym stanie, a
buty, bardzo podobne do tych, które znaliśmy — nadzwyczaj
zabłocone. Nie mógł ich zabłocić przenosząc zwłoki gajowego z
końca podwórza do sieni czy szukając latarni w kuchni. Nie
mógł się wtedy tak ubrudzić ani zmoczyć ubrania, ponieważ w
chwili wypadku deszcz nie padał. Padał natomiast przed i po
nim. Twarz poczciwca wyrażała zaniepokojenie. Od samego
początku jego mrugające oczy patrzyły na nas ze strachem. Za-
ryliśmy go wypytywać. Najpierw odpowiedział, że położył się
natychmiast po przybyciu do zamku lekarza, którego wezwał
pan Stangerson. Kiedy udowodniliśmy mu, że to oczywiste
kłamstwo, przyciśnięty do muru przyznał wreszcie, że
wychodził z zamku, Zapytaliśmy go najpierw o przyczynę wyj-
ścia. Odpowiedział, że bolała go głowa i chciał odetchnąć
świeżym powietrzem. Twierdził jednak, że nie odchodził dalej
niż do dąbrowy. Wtedy opisaliśmy mu dokładnie całą drogę,
jaką przeszedł, tak dokładnie, jak byśmy go wtedy widzieli.
Starzec drżąc podniósł się na swym posłaniu.
— Nie byliście sami! — zawołał Larsan.
Wówczas ojciec Jakub zapytał:
— Widzieliście je?
— Co? — zapytałem.
— Czarne widmo!
Po czym opowiedział nam, że od kilku nocy widuje czarne
widmo. Z wybiciem północy pojawiało ,się ono w parku i
zwinnie przemykało między drzewami. Zdawało się przenikać
ich pnie. Już dwa razy ojciec Jakub, spostrzegłszy zjawiające
się w świetle księżyca widmo, odważnie ruszał w pogoń za tym
dziwnym zjawiskiem. Przedwczoraj znikło za węgłem baszty w
chwili, gdy je właśnie dogonił. Wreszcie tej nocy, kiedy wyszedł
z zamku, przejęty nową zbrodnią, zobaczył nagle wynurzający
się pośrodku dziedzińca czarny cień. Przemknął blisko niego,
skręcił ku dąbrowie, minął ją i zatrzymał się na skraju drogi do
Epinay. Tam nagle zniknął.
— Nie widzieliście twarzy? — zapytał Larsan.
— Nie. Widziałem tylko czarną zasłonę...
— I po tym, co się wydarzyło w galerii, nie rzuciliście się na
niego?
— Nie mogłem! Czułem się okropnie! Ledwo za nim szedłem!
— Nie szliście za nim! — powiedziałem. — Ojcze Jakubie!
Mój głos stawał się coraz groźniejszy: — Szliście razem z
widmem aż do drogi, jedno obok drugiego!
— Nieprawda! — krzyknął. — Zawróciłem, gdy tylko zaczęło
padać. Nie wiem, co się stało z czarnym zjawiskiem...
Odwrócił oczy ode mnie. Wyszliśmy. Na dworze zapytałem
Larsana:
— Wspólnik?
Larsan wzruszył ramionami.
— Kto wie? Czy można wiedzieć coś pewnego w tej dziwnej
historii? Jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu
przysiągłbym, że nie było wspólnika!
Pożegnał mnie oświadczając, że natychmiast opu- szcza
zamek i jedzie do Epinay.
Rouletabille skończył swe opowiadanie. Zapytałem:
I cóż? Jakie wnioski z tego wszystkiego. Bo ja nie mam
żadnych. Nic nie wiem! A ty? Co ty wiesz?
— Wszystko! — wykrzyknął. — Wiem wszystko! Nigdy nie
widziałem go tak rozpromienionego.
Wstał i mocno uścisnął mi rękę.
— Wytłumacz mi — prosiłem.
— Chodźmy się dowiedzieć o zdrowie panny Stangerson —
powiedział tylko.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Rouletabille zna dwie połowy zbrodniarza
Po raz drugi panna Stangerson uniknęła śmierci. Na
nieszczęście, czuła się teraz dużo gorzej niż poprzednio. Trzy
pchnięcia nożem w piersi, zadane jej przez zbrodniarza,
sprawiły, że przez długi czas walczyła ze śmiercią. Gdy wreszcie
życie okazało się silniejsze i można było mieć nadzieję, że
nieszczęśliwa kobieta jeszcze raz wymknie się okrutnemu
przeznaczeniu, okazało się, że chociaż z każdym dniem była
silniejsza fizycznie, jej umysł zupełnie nie powracał do zdrowia.
Najmniejsza wzmianka o strasznej tragedii wprowadzała ją w
stan zamroczenia, a aresztowanie Roberta Darzac, które nastą-
piło w zamku Glandier następnego dnia po odkryciu trupa
gajowego — pogorszyło jeszcze stan, w jakim znajdował się jej
żywy dotychczas umysł. Robert Darzac wrócił do zamku około
pół do dziesiątej. Widziano go, jak biegł przez park z
rozwianymi włosami, niedbale ubrany, zabłocony, słowem — w
opłakanym stanie. Był śmiertelnie blady. Staliśmy z
Rouletabille'em w oknie galerii. Spostrzegł nas i krzyknął z
rozpaczą:
— Przybyłem za późno!
Rouletabille odkrzyknął mu:
— Żyje!
W minutę później Robert Darzac wchodził już do pokoju
panny Stangerson. Słyszeliśmy przez drzwi jego łkanie.
— Fatum — jęknął Rouletabille. — Jacyż to piekielni bogowie
przynoszą nieszczęście tej rodzinie? Gdyby mnie nie uśpiono,
uratowałbym pannę Stangerson od tego człowieka i zmusiłbym
go do milczenia na zawsze... A gajowy żyłby...
Robert Darzac wrócił do nas. W oczach miał łzy. Rouletabille
opowiedział mu wszystko: jak przygotował akcję, by uratować
pannę Stangerson i jego jak ułożył wszystko, żeby usunąć tego
człowieka po rozpoznaniu jego twarzy, i jak jego plan został
utopiony w krwi z powodu narkotyku.
— Ach, gdyby pan rzeczywiście miał do mnie zaufanie —
powiedział cicho młody człowiek — gdyby pan przekonał pannę
Stangerson, żeby mi ufała... Ale tu nikt nikomu nie ufa... córka
nie ufa ojcu, narzeczona narzeczonemu... Kiedy chcę
uniemożliwić wejście zbrodniarzowi, ona przygotowuje
wszystko, aby dać się zamordować! Dowlokłem się do jej po-
koju półprzytomny, spóźniony i dopiero widok nieszczęsnej,
zalanej krwią kobiety otrzeźwił mnie zupełnie...
Na prośbę Roberta Darzac Rouletabille odtworzył tę scenę.
Gdy my goniliśmy zbrodniarza przez sień i podwórze,
Rouletabille, trzymając się ścian, dotarł do pokoju ofiary.
Drzwi były otwarte. Kiedy wszedł, panna Stangerson leżała bez
znaku życia, z oczami zamkniętymi, na wpół oparta o biurko.
Jej peniuar był czerwony od krwi płynącej z piersi. Oszołomio-
nemu narkotykiem Rouletabille'owi wydawało się, że przeżywa
jakiś okropny, senny koszmar. Automatycznie wrócił do galerii,
otworzył okno, zawiadomił nas o zbrodni i kazał strzelać.
Wrócił do pokoju. Minął pusty buduar, wszedł do salonu, do
którego drzwi były otwarte, zbliżył się do pana Stangersona
rozciągniętego na kanapie i potrząsając za ramię, obudził go
tak, jak przed chwilą ja obudziłem jego. Pan Stangerson
podniósł się. Miał błędne oczy. Pozwolił się zaprowadzić do
pokoju córki. Kiedy ją spostrzegł, krzyknął rozdzierająco.
Oprzytomniał! Oprzytomniał! Teraz obaj, zbierając swe wątłe
siły, przenieśli ofiarę do łóżka...
Rouletabille chciał nas jak najszybciej odnaleźć, żeby się
czegoś dowiedzieć. Zatrzymał się jednak przy biurku... Na
podłodze stała paczka... duża paczka. Skąd znalazła się tu, przy
biurku? Opakowanie było rozerwane. Rouletabille pochylił się
nad nią: papiery, papiery, fotografie. Przeczytał: „Nowy
elektroskopiczny kondensator różniczkowy", „Właściwości
podstawowe substancji pośredniej między materią ważką i
nieważkim eterem". Cóż to za okropna ironia! W chwili
morderstwa jego córki, złoczyńca zwraca profesorowi
Stangersonowi wszystkie te niepotrzebne papierzyska, które
jutro pochłonie ogień!
Rankiem po owej okropnej nocy ponownie powitaliśmy pana
de Marquet, pisarza i policjantów. Byliśmy wszyscy
przesłuchiwani z wyjątkiem — naturalnie — tej, która
znajdowała się w stanie zbliżonym do letargu. Rouletabille
umówił się ze mną, że powiemy tylko to, co będziemy chcieli.
Pilnowałem się, aby nie wspomnieć o mym posterunku w
czarnym gabinecie ani o historii z narkotykami; Słowem,
postanowiliśmy milczeć o wszystkim, co mogłoby nasunąć
.podejrzenie, że spodziewaliśmy się czegokolwiek, czy że panna
Stangerson czekała na zbrodniarza. Nieszczęśliwa mogłaby
przypłacić życiem wykrycie tajemnicy, jaką otaczała swego
mordercę! Nie wydawało nam się konieczne mówić o tym
poświęceniu. Artur Rance opowiedział wszystkim z
zaskakującą naturalnością, że widział gajowego ostatni raz
około godziny jedenastej wieczorem.
— Przyszedł do mego pokoju — powiedział — po walizkę,
którą miał odnieść następnego dnia o pierwszej na dworzec
Saint-Michel, i zasiedział się przy rozmowie o polowaniu i
kłusownictwie.
Artur William Rance rzeczywiście miał opuścić Glandier
rankiem i według swego zwyczaju, udać się do Saint-Michel
piechotą. Skorzystał więc z rannego wyjazdu gajowego do
miasteczka, aby uwolnić się od bagażu. Była to właśnie ta
paczka, którą niósł Zielony Człowiek, gdy widziałem go
wychodzącego z pokoju Rance'a.
Musiałem w to uwierzyć, ponieważ pan Stangerson
potwierdził jego słowa. Dodał jeszcze, że nie miał przyjemności
wieczorem gościć przy stole swego przyjaciela, ponieważ ten
około piątej po południu pożegnał się ostatecznie z córką i z
nim. Artur Rance czuł się niedobrze i poprosił, żeby mu
podano herbatę do pokoju. Dozorca Bernier, zapytany przez
Rouletabille'a, zeznał, że tej nocy mieli razem z gajowym ścigać
kłusowników i naznaczyli sobie spotkanie niedaleko dąbrowy
(temu stwierdzeniu gajowy nie mógł już zaprzeczyć). Widząc,
że gajowy nie nadchodzi, Bernier sam wyszedł naprzeciw
niego. Kiedy mijał małe drzwiczki na dziedzińcu i znalazł się na
wysokości baszty, spostrzegł, że jakiś człowiek biegnie z całych
sił ku krańcowi prawego skrzydła zamku. W tym samym
momencie za uciekającym rozległy się strzały rewolwerowe. W
oknie galerii ukazał się Rouletabille. Poznał Berniera i jego
fuzję. Krzyknął, aby strzelał. Bernier wypalił z gotowej do
strzału fuzji i był przekonany, że trafił uciekającego. Był nawet
pewien, że go zabił, aż do chwili, kiedy Rouletabille rozpiął
koszulę zmarłego i okazało się, że został on zabity pchnięcem
noża. Trudno było to wszystko zrozumieć.
— Chyba że — mówił Bernier — trup nie był wcale trupem
człowieka, który uciekał i do którego strzelaliśmy. Wobec tego
nasz uciekinier musiał być gdzieś blisko. A przecież w kącie
podwórza, gdzie staliśmy skupieni wokół zwłok, nie było
miejsca dla nikogo umarłego lub żywego, kogo byśmy nie
spostrzegli!
Tak mówił ojciec Bernier. Ale sędzia śledczy odpowiedział, że
musiało być wtedy bardzo ciemno: nie mogliśmy przecież
rozpoznać twarzy gajowego i dlatego trzeba było przenieść go
do sieni... Ojciec Bernier odpowiedział na to, że gdyby nawet
nie zauważyli tego „kogoś", musieliby chyba przejść po nim, tak
ciasny jest ten kąt podwórza. Wreszcie, nie licząc trupa, w kącie
podwórza było nas pięciu. Niemożliwe, aby ktoś nam się
wymknął. Jedyne drzwi, jakie tam wychodzą, prowadzą do
pokoju gajowego, ale i one były zamknięte. Klucz od nich
znaleziono w kieszeni gajowego.
Chociaż rozumowanie Berniera na pierwszy rzut oka
wydawało się logiczne, prowadziło jednak do stwierdzenia, że z
broni palnej został zastrzelony człowiek zmarły od pchnięcia
nożem. Ale sędzia śledczy nie zastanawiał się nad tym dłużej.
Dla wszystkich było jasne: wysoki urzędnik sądowy był
przekonany, że przegapiliśmy zbiega. W jego mniemaniu,
znaleziony trup nie miał nic wspólnego z naszą sprawą. Trup
gajowego należał według niego do zupełnie innej sprawy.
Chciał nam tego niezwłocznie dowieść. Możliwe, że ta nowa
sprawa odpowiadała jego wyobrażeniom o obyczajach
gajowego, o jego odwiedzinach i niedawnym romansie, jaki
nawiązał z żoną właściciela oberży ,,Pod Basztą". Zgadzał się
także z zeznaniami, jakie mu złożono o pogróżkach ojca
Mateusza pod adresem gajowego. O pierwszej w południe
ojciec Mateusz, mimo bólów reumatycznych i protestów żony,
został aresztowany i przewieziony pod silną eskortą do Cor-
beil. Co prawda nie natrafiono u oberżysty na nic
kompromitującego-, ale poprzedniego dnia, w obecności
woźniców, groził gajowemu śmiercią, a to kompromitowało go
bardziej, niż gdyby znaleziono w jego sienniku nóż, którym
został zabity Zielony Człowiek!
Byliśmy zaskoczeni ilością wypadków równie strasznych, jak
niewytłumaczalnych. Nasze zdumienie doszło do zenitu, gdy
zobaczyliśmy powracającego do domu Fryderyka Larsana,
który wyjechał zaraz po przybyciu sędziego śledczego i teraz
wracał w towarzystwie zawiadowcy stacji. Staliśmy właśnie w
sieni z Arturem Rance, dyskutując na temat winy ojca
Mateusza. Był to raczej monolog Rance'a. Widząc
Rouletabille'a pogrążonego w odległych marzeniach, nie
przywiązywałem wagi do tego, co mówił Amerykanin.
Tymczasem sędzia śledczy i pisarz sądowy siedzieli w zielonym
saloniku, w którym Robert Darzac zaznajamiał nas z
wypadkami, gdy przyjechaliśmy po raz pierwszy do Glandier.
Wezwany przez sędziego ojciec Jakub był w saloniku; Robert
Darzac znajdował się na górze, w pokoju panny Stangerson, z
panem Stangersonem i lekarzami. Fryderyk Larsan razem z za-
wiadowcą wszedł do sieni. Rouletabille i ja rozpoznaliśmy go
od razu po małej, jasnej bródce.
— Popatrz! Zawiadowca z Epinay-sur-Orge! — zawołałem i
spojrzałem na Fryderyka Larsana, który odpowiedział z
uśmiechem:
— Tak, tak, ma pan rację. Zawiadowca z Epinay- -sur-Orge!
Po czym kazał policjantowi, który stał przed drzwiami
salonu, zaanonsować swój powrót sędziemu śledczemu.
Ojciec Jakub wyszedł natychmiast, a wprowadzeni zostali
Fryderyk Larsan i zawiadowca. Upłynęło dziesięć minut.
Drzwi salonu otworzyły się, policjant, wezwany uprzednio
przez sędziego, opuścił pokój, wszedł po schodach na górę i
zaraz wrócił. Stając w otwartych drzwiach, powiedział:
— Panie sędzio, Robert Darzac nie chce zejść!
— Jak to? Nie chce!? — krzyknął pan de Marcjuet.
— Nie chce. Mówi, że nie może opuścić panny Stangerson w
takim stanie.
— Zgoda! — rzekł pan de Marquet. — Nie chce on przyjść do
nas, my pójdziemy do niego!
Pan de Marquet i policjant wyszli, dając znak Fryderykowi
Larsanowi i zawiadowcy, aby im towarzyszyli. Rouletabille i ja
zamykaliśmy pochód. Tak znaleźliśmy się przed drzwiami
pokoju panny Stangerson. Pan de Marquet zapukał. Otworzyła
pokojówka. Była to Sylwia, młoda służąca z płowymi włosami,
opadającymi w nieładzie na wystraszoną twarz.
— Czy jest pan Stangerson? — zapytał sędzia.
— Tak, proszę pana...
— Powiedz, że pragnę z nim mówić!
Sylwia cofnęła się do pokoju, po czym wyszedł uczony;
płakał. Przykro było na niego patrzeć.
— Czego panowie jeszcze chcą ode mnie? — zapytał sędziego.
— Czy w chwili tak bolesnej nie możecie dać mi spokoju?
— Muszę rozmówić się natychmiast z Robertem Darzakiem!
— rzekł sędzia. — Czy może pan skłonić go do opuszczenia
pokoju panny Stangerson? W przeciwnym razie w imieniu
prawa zmuszony będę przekroczyć ten próg!
Profesor nie odpowiedział; spojrzał tylko na sędziego,
policjanta i wszystkich pozostałych, jak ofiara na swego kata, i
szybko powrócił do pokoju. Robert Darzac wyszedł
natychmiast. Był blady i przygnębiony, ale gdy za Fryderykiem
Larsanem zobaczył zawiadowcę, twarz mu się zmieniła jeszcze
bardziej; oczy stały się błędne i mimo zimnej krwi, jaka go
cechowała, nie mógł powstrzymać głuchego jęku.
Zauważyliśmy wszyscy tragiczny skurcz tej zbolałej twarzy.
Nie potrafiliśmy powstrzymać współczującego westchnienia.
Czuliśmy, że jesteśmy świadkami czegoś ostatecznego, czegoś,
co zadecyduje o zgubie Roberta Darzaka. Tylko Fryderyk
Larsan miał rozpromienioną twarz i okazywał radość
myśliwskiego psa, który wreszcie dopadł swej ofiary. Pan de
Marquet wskazał Robertowi Darzac młodego urzędnika z jasną
bródką i zapytał:
— Poznaje pan tego pana?
— Poznaję — odpowiedział Robert Darzac głosem, który na
próżno próbował opanować. — To jest zawiadowca stacji z
Epinay-sur-Orge.
— Ten młody człowiek — ciągnął dalej pan de Marquet
wskazując zawiadowcę — oświadcza, że widział pana
wysiadającego z pociągu w Epinay...
— ...tej nocy — dokończył Robert Darzac — o godzinie pół do
jedenastej. To prawda!
Zapanowała cisza, która zaciążyła nad wszystkim.
— Panie Darzac — podjął sędzia śledczy tonem pełnym
bolesnego wzruszenia — panie Darzac, po co przyjeżdżał pan
tej nocy do Epinay-sur-Orge, czyli do miejscowości odległej
tylko o kilka kilometrów od miejsca, w którym dokonano
napadu na pannę Stangerson?
Robert Darzac milczał. Nie opuszczając głowy zamknął oczy.
Może po to, aby ukryć ból, a może, aby nie wyczytano w jego
oczach całej tajemnicy.
— Panie Darzac — nalegał pan de Marquet — czy mógłby mi
pan zdać sprawę, co robił pan tej nocy?
Robert Darzac otworzył oczy. Wyglądał, jak by odzyskiwał
panowanie nad sobą.
— Nie, panie sędzio.
— Niech się pan zastanowi. Jeśli będzie się pan upierał przy
tym dziwacznym milczeniu, będę zmuszony zatrzymać pana do
swej dyspozycji!
— Nie mogę nic powiedzieć!
— W imieniu prawa aresztuję pana, panie Darzac!
Sędzia nie dopowiedział jeszcze tych słów, gdy zobaczył jakiś
nagły gest Rouletabille'a w stronę Roberta Darzaka. Chciał
widocznie coś powiedzieć, ale ten jednym ruchem zamknął mu
usta. Zresztą policjant zbliżył się już do aresztowanego.
W tej samej chwili rozległo się rozpaczliwe wołanie:
— Robercie! Robercie!
Poznaliśmy głos panny Stangerson. Wszyscy zadrżeli na ten
okrzyk bólu! Nawet Larsan pobladł! Darzac wbiegł do pokoju
panny Stangerson. Sędzia, policjant i Larsan stanęli za nim.
Rouletabille i ja zostaliśmy na korytarzu. Był to zatrważający
widok. Panna Stangerson z śmiertelnie bladą twarzą, mimo
protestów lekarzy i ojca podniosła się z pościeli. Wyciągnęła
ręce do Roberta Darzaka, na którego ramionach położyli swe
dłonie Larsan i policjant. Oczy jej były szeroko otwarte...
widziała... rozumiała... wyszeptała jedno słowo... słowo, które
zamarło na bladych i bezkrwistych wargach, nie słyszane przez
nikogo. Upadła zemdlona.
Darzaka natychmiast wyprowadzono z pokoju. W
oczekiwaniu na powóz, po który poszedł Larsan, zatrzymaliśmy
się w sieni. Pan de Marquet, chociaż przywykł do podobnych
scen, miał łzy w oczach. Korzystając z momentu ogólnego
wzruszenia, Rouletabille powiedział do Roberta Darzaka:
— Nie będzie się pan bronił?
— Nie! — odpowiedział więzień.
— A więc ja pana obronię!
— To się panu nie uda — stwierdził nieszczęsny ze smutnym
uśmiechem. — To, czego nie mogliśmy zrobić my, panna
Stangerson i ja, panu się nie uda.
— Na pewno mi się uda!
Głos Rouletabille'a był dziwnie spokojny i pewny.
— Zrobię to, panie Robercie — ciągnął dalej — ponieważ
wiem więcej od pana.
— Nie mówmy już o tym — mruknął Darzac prawie ze
złością.
— O, niech pan będzie spokojny, powiem tylko tyle, ile będzie
trzeba, aby pana ocalić!
— Młody człowieku, jeśli pan chce mieć prawo do mej
wdzięczności, proszę nic nie mówić.
Rouletabille potrząsnął tylko głową i przysunął się bliżej do
oskarżonego.
— Niech pan posłucha, co panu powiem — rzekł cicho. —
Mam nadzieję, że wzbudzi to pana zaufanie do mnie. Pan, być
może, zna tylko nazwisko zbrodniarza, panna Stangerson wie
tylko połowę o zbrodniarzu, a ja — ja wiem wszystko o nim.
Znam całego zbrodniarza!
Robert Darzac otworzył oczy: nie zrozumiał ani słowa z tego,
co mówił Rouletabille.
Tymczasem nadjechał powóz sprowadzony przez Fryderyka
Larsana. Wsiadł do niego Robert Darzac z policjantem. Na
koźle pozostał Larsan. Aresztanta odwieziono do Corbeil.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Rouletabille wyrusza w podróż
Opuściliśmy Glandier tego samego wieczoru. Byliśmy z tego
bardzo zadowoleni, nic nas tu już nie trzymało. Oświadczyłem,
że wyrzekam się rozwiązania tylu zagadek, na co Rouletabille,
klepiąc mnie przyjaźnie po ramieniu, oświadczył, że nie będzie
już niczego szukał w Glandier, ponieważ wszystkiego się
dowiedział. Około ósmej rano przyjechaliśmy do Paryża.
Pośpiesznie zjedliśmy śniadanie, po czym zmęczeni rozstaliśmy
się, umawiając się na następny ranek u mnie. O oznaczonej
godzinie Rouletabille wszedł do mego pokoju. Ubrany był w
kraciasty angielski garnitur, na głowie miał czapkę, a w ręku
trzymał torbę podróżną. Już w progu oznajmił mi, że wyjeżdża.
— Na jak długo? — zapytałem.
— Na miesiąc lub dwa. To zależy!
Nie miałem odwagi pytać dalej.
— Czy wiesz — powiedział — jakie słowo wymówiła panna
Stangerson, zanim zemdlała?
— Nie, nikt tego nie usłyszał.
— Owszem — odrzekł Rouletabille — ja usłyszałem.
Powiedziała Darzakowi: „mów"!
— Więc Darzac będzie mówił?
— Nigdy!
Chciałem przedłużyć rozmowę, ale on uścisnął mi tylko rękę i
życzył zdrowia. Zapytałem jeszcze:
— Nie obawiasz się, aby w czasie twej nieobecności nie
popełniono nowej zbrodni?
— Odkąd Robert Darzac jest w areszcie, niczego już się nie
obawiam.
Wyrzekłszy te dziwne słowa odszedł. Ujrzałem go dopiero w
sądzie, podczas procesu Roberta Darzaka, kiedy stanął przed
barierą, by wytłumaczyć rzecz pozornie niewytłumaczalną!
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Józef Rouletabille oczekiwany jest z niecierpliwością
15 stycznia, to znaczy w dwa i pół miesiąca po tragicznych
wypadkach, które opisywałem, „Epoka" na pierwszej stronie
opublikowała sensacyjny artykuł następującej treści:
Sąd przysięgłych departamentu Seine-et-Oise został dziś
zwołany dla rozpatrzenia jednej z najbardziej tajemniczych
spraw, jakie znają roczniki sądowe. Nigdy jeszcze proces nie
opierał się na tylu niejasnych, niezrozumiałych i
niewytłumaczalnych poszlakach. Mimo to akt oskarżenia nie
zawahał się posadzić na ławie oskarżonych człowieka ogólnie
szanowanego i poważanego, kochanego przez wszystkich,
którzy go znali, młodego uczonego, nadzieję francuskiej
nauki, człowieka oddanego całym sercem uczciwej pracy.
Gdy w Paryżu dowiedziano się o aresztowaniu Roberta
Darzaka, ze wszystkich stron rozległ się jednomyślny okrzyk
protestu. Sorbona ogłosiła protest, wyrażający przekonanie o
niewinności narzeczonego panny Stangerson. Sam profesor
Stangerson oświadczył publicznie, że władze sądowe
popełniły błąd i nie ma żadnych wątpliwości, iż gdyby ofiara
zbrodni mogła mówić, zażądałaby od dwunastu sędziów
departamentu Seine-et-Oise uwolnienia człowieka, którego
chciała poślubić, a dla którego akt oskarżenia żądał wyroku
śmierci. Należy oczekiwać, że panna Stangerson w
najbliższym czasie odzyska równowagę umysłową, którą
chwilowo zachwiały niezwykłe wypadki w Glandier. Czyżby
miała ją na zawsze stracić, dowiadując się, że człowiek,
którego kocha, zginął z ręki kata? To pytanie adresujemy do
sędziów, którzy dziś będą rozpatrywać tę sprawę!
Jesteśmy zdecydowani nie dopuścić do tego, aby dwunastu
szanowanych, uczciwych ludzi popełniło okropną pomyłkę! Z
pewnością niezwykłe poszlaki, zbiegi okoliczności,
niezrozumiałe milczenie oskarżonego, zagadkowo spędzany
czas, brak jakiegokolwiek alibi — mogły doprowadzić
prokuraturę do tego, że po bezowocnym poszukiwaniu
prawdy gdzie indziej, postanowiono ją znaleźć tutaj.
Poszlaki na pozór bardzo obciążają Roberta Darzaka,
trudno się więc dziwić, że dał im się zwieść tak wytrawny i
zdolny detektyw jak Fryderyk Larsan. Trzeba mu to
wybaczyć. Wszystko dotychczas oskarżało Roberta Darzaka
przed władzami sądowymi; dziś przed sądem my będziemy
go bronić. Przyniesiemy przed barierę dla świadków światło,
które wyjaśni całą tajemnicę Glandier. Znamy prawdę.
Jeśli wcześniej nie zabieraliśmy głosu, to tylko dlatego, że
wymagało tego dobro sprawy. Nasi czytelnicy jeszcze nie
zapomnieli sensacyjnych anonimowych artykułów, które
publikowaliśmy w sprawie „Lewej nogi z ulicy Oberkampf", w
sprawie słynnej kradzieży w „Crédit Universel" czy o aferze
„Złotych sztab w mennicy”. Artykuły te pozwalały prze-
widzieć prawdę, zanim jeszcze godna podziwu pomysłowość
Fryderyka Larsana zdążyła ją całkiem odsłonić. Badania te
prowadził nasz najmłodszy redaktor, dziewiętnastoletni Józef
Rouletabille, który jutro sianie się sławny. Po wypadku w
Glandier nasz młody reporter, szturmem zdobywając wszy-
stkie drzwi, zamieszkał w zamku, do którego żaden inny
dziennikarz nie mógł się dostać. Razem z Fryderykiem
Larsanem poszukiwał prawdy i z przerażeniem dojrzał błąd,
który pogrążył geniusz znakomitego detektywa! Próbował
zawrócić go z fałszywego ślad u. Ale wielki Fred Larsan nie
chciał słuchać rad młodego reportera! Dziś wiemy już, dokąd
to pomyłka wielkiego detektywa zaprowadziła Roberta
Darzaka!
Trzeba, aby Francja wiedziała, aby wiedział cały świat, iż
tego samego wieczoru, kiedy aresztowano Roberta Darzaka,
Józef Rouletabille zjawił się w biurze naszego redaktora
naczelnego i powiedział: „Wyjeżdżam! Nie mogę określić, jak
długo mnie nie będzie — może miesiąc, może dwa lub trzy,
może nie wrócę nigdy... Oto list! Gdybym nie wrócił do dnia,
w którym Robert Darzac stanie przed sądem, proszę
przedłożyć ów list sądowi po przesłuchaniu świadków.
Porozumie się pan w tej sprawie z adwokatem Roberta
Darzaka. Robert Darzac jest niewinny! W liście jest nazwisko
zbrodniarza. Nie ma w nim dostatecznych dowodów, jadę ich
szukać, ale jest tu niezbite wytłumaczenie winy zbrodniarza!"
Nasz redaktor wyjechał. Przez długi czas nie mieliśmy od
niego żadnej wiadomości. Osiem dni temu przyszedł do
redaktora naczelnego jakiś człowiek. „Postępujcie według
instrukcji Józefa Rouletabille — powiedział. — Jeśli zajdzie
potrzeba, w liście tym jest prawda!" — Nieznajomy nie chciał
ujawnić swego nazwiska. Dzisiaj, dnia 15 stycznia, staniemy
wobec sędziów! Józef Rouletabille nie wrócił! Może już nigdy
nie wróci! Prasa ma także swoich bohaterów, ofiary ‘
obowiązku. Być może, Józef Rouletabille zginął! Potrafimy go
pomścić! Dziś po południu nasz redaktor naczelny stanie
przed sądem przysięgłych w Wersalu z listem, zawierającym
prawdziwe nazwisko zbrodniarza!
Artykuł otwierało zdjęcie Rouletabille'a.
Paryżanie, którzy dnia tego wybrali się do Wersalu na proces
zwany „Tajemnicą Żółtego Pokoju", na pewno do dziś
pamiętają, jaki tłum falował na stacji Saint-Lazare. W pociągu
zabrakło miejsc, trzeba było doczepić dodatkowe wagony.
Artykuł w „Epoce" zaskakiwał, podniecał ciekawość, a za-
miłowanie do dyskusji doprowadził do sprzeczek. Publiczność
podzieliła się na entuzjastów Józefa Rouletabille'a i
fanatycznych zwolenników Fryderyka Larsana. Rzecz dziwna,
zacietrzewienie tych ludzi wywoływał nie fakt ewentualności
skazania niewinnego człowieka, ale ich prymitywne hipotezy o
„Tajemnicy Żółtego Pokoju". Każdy miał własne wytłumaczenie
i tylko takie uważał za słuszne! Wszyscy, którzy tłumaczyli
zbrodnię tak, jak to czynił Fryderyk Larsan, nawet nie
przypuszczali, aby można było wątpić w przenikliwość
popularnego detektywa; ci zaś, co mieli jakieś inne rozwiązanie
zagadki, uważali, że jest ono zgodne z koncepcją Józefa
Rouletabille, której zresztą nie znali. „Larsaniści" i
„Rouletabiliści" z numerem „Epoki" w ręku dyskutowali i
kłócili się nawet na schodach Pałacu Sprawiedliwości w
Wersalu, nawet w sali sądowej. Sprowadzono dodatkową
służbę porządkową. Nieprzeliczony tłum, nie mogący
pomieścić się w pałacu, stał aż do wieczora przed gmachem,
otoczony kordonem wojska i policji, chciwy wiadomości,
przychylny najbardziej fantastycznym plotkom.
W czasie posiedzenia ucichł w pewnej chwili hałas; w
przystępie szaleństwa profesor Stangerson oświadczył, że jest
mordercą swej córki! Zdenerwowanie osiągnęło szczyt!
Oczekiwano wciąż przybycia Rouletabille'a. Ludziom wydawało
się, że znają go i rozpoznają. Gdy w pewnej chwili jakiś młody
człowiek, z kartą wstępu w ręku, przeszedł przez wolną
przestrzeń oddzielającą tłum od Pałacu Sprawiedliwości,
zamieszanie wzmogło się. Tłum zbił się jeszcze mocniej. Padły
okrzyki: „Rouletabille! Oto Rouletabille". Wszystkich
świadków, choć trochę podobnych do fotografii opublikowanej
w „Epoce", również brano za Rouletabille'a. Hasłem do nowych
manifestacji stało się przybycie redaktora naczelnego „Epoki".
Jedni wiwatowali, drudzy gwizdali. W tłumie było wiele kobiet.
W sali posiedzeń rozprawa toczyła się pod przewodnictwem
pana Racoux. Był to urzędnik obarczony wszelkimi przesądami
swego zawodu. Wezwano świadków. Byłem w ich liczbie,
podobnie jak wszyscy ci, którzy w mniejszym lub większym
stopniu stykali się z tajemnicą Glandier; pan Stangerson,
postarzały od chwili wypadku o dziesięć lat, zmieniony do
niepoznania, Larsan, Artur William Rance z zawsze
promiennym obliczem, ojciec Jakub, ojciec Mateusz, który
doprowadzony został w kajdankach na rękach między dwoma
policjantami, zalana łzami pani Mateuszowi, Bernierowie, dwie
służące, kamerdyner, wszyscy mieszkańcy zamku, pracownik
pocztowy z urzędu Nr 40, dyżurny ruchu na stacji Epinay, kilku
przyjaciół pana i panny Stangerson oraz wszyscy świadkowie ze
strony Roberta Darzaka. Miałem szczęście być przesłuchany
jako jeden z pierwszych świadków. Umożliwiło mi to
wysłuchanie prawie całego procesu.
Nie muszę opisywać tłoku, jaki panował na sali. Adwokaci
siedzieli na stopniach trybunału, za sędziami przysięgłymi,
odzianymi w czerwone togi. Obok zajęli miejsca
przedstawiciele sąsiednich okręgów. Robert Darzac siedział
między policjantami na ławie oskarżonych. Był tak spokojny,
tak wyniosły i piękny, że sala przyjęła go raczej szmerem
podziwu niż współczucia. Zaraz po przybyciu pochylił się do
swego adwokata, Henri-Roberta, który w asyście sekretarza,
pana André Hesse, przeglądał akta. Spodziewano się, że pan
Stangerson przywita się z oskarżonym, ale świadkowie musieli
natychmiast opuścić salę, nie było więc czasu na tę sensacyjną
demonstrację. W chwili gdy sędziowie zajmowali miejsca, sala
zwróciła baczną uwagę na szybką wymianę zdań między Henri-
Robertem a redaktorem „Epoki". Ten ostatni zajął miejsce w
pierwszym rzędzie ław przeznaczonych dla publiczności.
Niektórzy byli zaskoczeni, że redaktor „Epoki" nie jest razem ze
świadkami w ich sali.
Odczytanie aktu oskarżenia odbyło się, jak zawsze, bez
żadnych emocji. Nie relacjonuję tu długiego szeregu pytań,
jakie sąd zadał Robertowi Darzakowi. Odpowiadał w sposób
bardzo naturalny i zarazem — tajemniczy. Wszystko, co mógł
powiedzieć, wydawało się naturalne, wszystko, co przemilczał,
wydawało się dla niego straszne, nawet w oczach tych, którzy
„czuli" jego niewinność. Jego milczenie w miejscach, które
znamy, obracało się przeciw niemu. Dobrze wiedział, że musi
się to dla niego skończyć tragicznie; a jednak wytrzymywał
oskarżenia przewodniczącego trybunału sędziów i przysięgłych.
Tłumaczono mu, że w tym wypadku milczenie równoznaczne
jest ze śmiercią.
— Dobrze — odpowiedział — zniosę i to, choć jestem
niewinny!
Adwokat Henri-Robert bardzo zręcznie wykorzystał tę
wypowiedź, aby zwrócić uwagę na wielkość charakteru swego
klienta. Zauważył, że tylko bohaterskie dusze powodują się tak
daleko idącymi względami etycznymi. Znakomity adwokat
całkowicie tym trafił do serc tych, którzy znali Roberta
Darzaka, ale pozostawali chwiejni.
Minęła już jedna przerwa w posiedzeniu, zaczęło się
przesłuchiwanie świadków, a Rouletabille'a ciągle nie było.
Kiedy tylko otwierały się drzwi, wszystkie oczy kierowały się na
nie, a później na redaktora „Epoki", który siedział
nieporuszony na swym miejscu. Wreszcie zobaczono, jak
wkłada rękę do kieszeni i wyjmuje list. Głośny szmer przebiegł
przez salę.
Nie mam zamiaru przedstawiać tu szczegółów procesu.
Dosyć obszernie opowiedziałem wszystkie etapy tej sprawy, by
nie musieć ponownie relacjonować wypadków. Przechodzę
więc od razu do momentu prawdziwie dramatycznego.
Nadszedł on w chwili, gdy adwokat Henri-Robert zadał kilka
pytań ojcu Mateuszowi, który stojąc między dwoma
żandarmami przed barierką bronił się przed zarzutem
zabójstwa Zielonego Człowieka. Żona ojca Mateusza, wezwana
i skonfrontowana z nim, wśród łkań wyznała, że była
przyjaciółką gajowego, czego zresztą domyślał się jej mąż.
Upewniała jednak, że mąż jej nie brał udziału w zamordowaniu
Zielonego Człowieka. Henri-Robert zwrócił się wówczas do
trybunału, aby zechciał niezwłocznie przesłuchać w tej sprawie
Fryderyka Larsana.
— W krótkiej rozmowie, jaką miałem z Fryderykiem
Larsanem podczas przerwy — powiedział adwokat — Fryderyk
Larsan dał mi do zrozumienia, że można wyjaśnić śmierć
gajowego bez udziału ojca Mateusza. Byłoby ciekawe poznać
hipotezę pana Larsana.
Wprowadzono Fryderyka Larsana. Swój pogląd na tę sprawę
wyłuszczył bardzo dokładnie:
— Nie widzę żadnej potrzeby — powiedział — mieszania w to
wszystko ojca Mateusza. Powiedziałem o tym panu de
Marquet, ale widocznie mordercze pogróżki tego człowieka
wprowadziły zamęt w rozumowanie sędziego śledczego.
Według mnie napastnik panny Stangerson i morderca
gajowego jest jedną i tą samą osobą. Strzelano do niedoszłego
mordercy panny Stangerson w chwili, gdy uciekał przez
dziedziniec. Można było sądzić, że został trafiony lub zabity. W
rzeczywistości jednak zachwiał się on tylko; gdy znikał za
węgłem skrzydła zamku, musiał spostrzec gajowego, który z
pewnością chciał mu przeszkodzić w ucieczce. Zbrodniarz
trzymał jeszcze w ręku nóż, którym zranił pannę Stangerson. I
ten sam nóż wbił gajowemu w serce. Gajowy padł martwy!
To proste tłumaczenie miało pozory prawdy, tym bardziej że
wielu z tych, którzy interesowali się tajemnicą w Glandier,
rozumowało podobnie. Rozległy się szmery uznania.
— A co się stało ze zbrodniarzem? — zapytał przewodniczący.
— Widocznie ukrył się w jakimś ciemnym kącie dziedzińca i
po odejściu ludzi, przenoszących ciało, wymknął się z
podwórza.
W tej chwili wśród stojącej publiczności rozległ się
młodzieńczy głos. Pośród ogólnego zaskoczenia padły słowa:
— Zgadzam się z Fryderykiem Larsanem co do pchnięcia
nożem w serce! Nie podzielam jednak jego opinii co do
sposobu, w jaki zbrodniarz ukrył się w zaułku dziedzińca!
Wszyscy odwrócili twarze, woźni nawoływali do ciszy.
Przewodniczący zapytał z gniewem, kto śmiał się odezwać, i
nie słuchając odpowiedzi kazał natychmiast usunąć z sali
intruza. W tej chwili usłyszano raz jeszcze ten sam głos:
— To ja, panie przewodniczący! To ja, Józef Rouletabille!
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
W którym, Józef Rouletabille staje w pełnej chwale
Zapanowało okropne zamieszanie. Rozległy się krzyki
mdlejących kobiet. Nie zwracano uwagi na majestat
Sprawiedliwości. Tłum oszalał. Każdy chciał zobaczyć Józefa
Rouletabille. Przewodniczący groził, że każe opuścić salę, ale
nikt go nie słuchał. Tymczasem Rouletabille przekroczył
balustradę, dzielącą go od publiczności, i torując sobie drogę
łokciami, podszedł do redaktora naczelnego „Epoki”. Objął go
serdecznie, wziął z jego dłoni list, schował go do kieszeni,
wcisnął się między kratki dla części zarezerwowanej dla
sędziów, przeskoczył barierę dla świadków, popychany i
popychający, z uśmiechniętą, wesołą twarzą, przypominający
szkarłatną kulę, którą rozjaśniał jeszcze inteligentny blask
dużych, okrągłych oczu. Miał na sobie ten sam angielski
garnitur, w którym wyjeżdżał, ale tym razem w opłakanym
stanie. Na ramionach miał płaszcz, czapkę podróżną trzymał w
ręku.
— Przepraszam bardzo, panie przewodniczący — powiedział.
— Okręt się spóźnił! Wracam z Ameryki. Jestem Józef
Rouletabille!
Rozległ się wybuch śmiechu. Ludzie byli uradowani z
przybycia tego urwisa. Wydawało się, że wszystkim spadł z
serca olbrzymi kamień. Odetchnęli. Mieli zaufanie do niego,
wierzyli, że przyniósł rzeczywiście prawdę, że znał prawdę!
Ale przewodniczący był wściekły.
— Ach! Jest pan Józefem Rouletabille! —rzekł.— Doskonale.
Nauczę pana, młody człowieku, kpić sobie ze sprawiedliwości!
Zanim trybunał rozpatrzy pańską sprawę, zatrzymuję pana do
dyspozycji sądowej na mocy przysługującej mi władzy!
— Ależ panie przewodniczący, marzyłem tylko o tym, aby
być do dyspozycji sprawiedliwości!... Przyszedłem tu po to, aby
oddać się do dyspozycji sprawiedliwości!... Jeśli moje wejście
spowodowało pewne zamieszanie, proszę Wysoki Trybunał o
przebaczenie. Proszę mi wierzyć, panie przewodniczący, że nikt
bardziej ode mnie nie szanuje sprawiedliwości! A dostałem się
tu tak, jak mogłem.
Zaczął się śmiać. Za nim roześmieli się wszyscy.
— Wyprowadzić go! — polecił przewodniczący.
Teraz już jednak wtrącił się pan Henri-Robert.
Rozpoczął od usprawiedliwienia młodego człowieka, wskazał,
jak szlachetne pobudki nim kierują, wytłumaczył
przewodniczącemu, że byłoby niewłaściwe zamykać teraz w
areszcie świadka, który nocował w Glandier podczas całego
tajemniczego tygodnia, świadka, który twierdził, że udowodni
niewinność oskarżonego i wskaże nazwisko zbrodniarza.
— Pan nam powie nazwisko mordercy? — zapytał
zaskoczony, ale ciągłe jeszcze sceptycznie usposobiony
przewodniczący.
— Oczywiście, panie przewodniczący. Po to tylko tu
przyszedłem! — odpowiedział Rouletabille.
Wśród publiczności zerwały się oklaski, ale energiczna
interwencja woźnych przywróciła spokój.
— Józef Rouletabille — powiedział Henri-Robert — nie jest
zgłoszony zgodnie z przepisami jako świadek, ale mam
nadzieję, że pan przewodniczący skorzysta z przysługujących
mu praw i powoła go dodatkowo.
— Dobrze — odpowiedział przewodniczący — przesłuchamy
go. Najpierw jednak skończymy to...
Teraz przerwał sędziemu prokurator:
— Wysoki Sądzie, może będzie lepiej, jeśli ten młodzieniec
natychmiast nam powie nazwisko człowieka, którego oskarża o
zbrodnię?
Przewodniczący z ironiczną obojętnością zgodził się na tę
propozycję.
— Jeżeli pan prokurator przywiązuje jakieś znaczenie do
zeznań pana Józefa Rouletabille, nie mam nic przeciwko temu,
aby świadek ujawnił nam natychmiast nazwisko „swego"
mordercy.
Zaległa cisza. Rouletabille milczał, patrząc życzliwie na
Roberta Darzaka, którego twarz po raz pierwszy od chwili
rozpoczęcia rozprawy wyrażała ożywienie i bolesne
oczekiwanie.
— A więc słuchamy, panie Rouletabille — powtórzył
przewodniczący. — Czekamy na nazwisko zbrodniarza!
Rouletabille sięgnął spokojnie do kieszeni marynarki, wyjął z
niej olbrzymią cebulę-zegarek, spojrzał na niego i rzekł:
— Panie przewodniczący, przed szóstą trzydzieści nie mogę
panu wyjawić nazwiska zbrodniarza. Mamy przed sobą jeszcze
cztery długie godziny!
Na sali rozległ się szmer zdziwienia i niezadowolenia. Kilku
adwokatów powiedziało głośno:
— Kpi sobie z nas!
Przewodniczący miał minę rozradowaną; panowie Henri-
Robert i André Hesse byli znudzeni.
— Ta zabawa trwa już za długo — oświadczył
przewodniczący. — Proszę wrócić na salę świadków.
Zatrzymuję pana do naszej dyspozycji.
Rouletabille zaprotestował:
— Zapewniam pana, panie przewodniczący — zawołał głosem
dźwięcznym i donośnym — zapewniam pana, że gdy ujawnię
nazwisko zbrodniarza, zrozumie pan, że nie mogłem go
zdradzić przed godziną szóstą trzydzieści. Daję na to słowo
honoru! Słowo Józefa Rouletabille... Tymczasem jednak
udzielę panom kilku wyjaśnień w sprawie zabójstwa
gajowego... Pan Fryderyk Larsan, który mnie widział w
Glandier, mógłby zaświadczyć, z jaką starannością badałem
całą tę sprawę. Mogę być przeciwnego niż on zdania i uważać,
że spowodował aresztowanie człowieka niewinnego, ale na
pewno Fryderyk Larsan nie wątpi w moją uczciwość ani w
znaczenie moich odkryć, które często pokrywały się z jego
obserwacjami!
Fryderyk Larsan odezwał się:
— Panie przewodniczący, byłoby ciekawe wysłuchać
wypowiedzi pana Józefa Rouletabille; tym bardziej że jest on
innego zdania, niż ja, w tej sprawie!
Szmer aprobaty towarzyszył słowom detektywa. Przyjmował
pojedynek jak dobry gracz. Zapowiadała się ciekawa walka
między dwoma umysłami, które z całym zapałem zajęły się tym
samym tragicznym problemem i doszły do dwu różnych
wniosków.
Korzystając z tego, że przewodniczący milczał, Fryderyk
Larsan ciągnął dalej:
— Tak więc, obaj jesteśmy zdania, że to napastnik panny
Stangerson zadał gajowemu morderczy cios nożem. Ponieważ
jednak różnimy się w kwestii sposobu ucieczki zbrodniarza z
tego krańca podwórza, byłoby ciekawe, jak ucieczkę tę
tłumaczy pan Rouletabille.
— Oczywiście — przytaknął mój przyjaciel. — To będzie
ciekawe!
Znów cała sala zabrzmiała śmiechem.
Przewodniczący oznajmił natychmiast, że jeśli podobne
hałasy będą się powtarzały, nie omieszka wypełnić swej groźby
i opróżni salę.
— Doprawdy — zakończył — nie widzę powodu do śmiechu.
— Ja także — powiedział Rouletabille.
Ludzie siedzący przede mną wpychali sobie chusteczki do
ust, by powtórnie nie wybuchnąć śmiechem.
— A więc — rzekł przewodniczący. — Słyszał pan, młody
człowieku, co mówił Fryderyk Larsan? W jaki sposób, zdaniem
pana, zbrodniarz uciekł z dziedzińca?
Rouletabille spojrzał na żonę oberżysty, która patrzyła na
niego smutnie.
— Ponieważ pani Mateuszowa — powiedział — zechciała
wyznać swe sympatie dla gajowego...
— Łajdaczka! — wykrzyknął ojciec Mateusz.
— Wyprowadzić ojca Mateusza — rozkazał przewodniczący.
Wyprowadzono ojca Mateusza. Rouletabille mówił dalej;
— Ponieważ sama to wyznała, mogę państwu powiedzieć, że
w nocy miewała spotkania z gajowym na pierwszym piętrze
baszty, w pokoju, który dawniej służył jako oratorium.
Spotkania te były szczególnie częste w ostatnim czasie, gdy ojca
Mateusza przykuł do łóżka reumatyzm. Zastrzyk morfiny
stosowany w odpowiedniej chwili dawał ojcu Mateuszowi
spokój i sen, a jego żonie zapewniał kilka godzin swobody,
podczas których mogła opuścić swój dom. Pani Mateuszowa
przychodziła do zamku w nocy, owinięta w wielki, czarny szal.
Upodabniał on ją do ciemnego widma, które wielokrotnie
mąciło noce ojca Jakuba. Uprzedzając przyjaciela o swym
przybyciu, pani Mateuszowa naśladowała mianowicie kota
Matki Klęczącej, starej wróżbiarki z Sainte-Geneviève-des-
Bois. Gajowy schodził natychmiast ze swej baszty i otwierał ko-
chance maleńkie drzwiczki. Niedawno rozpoczęto remont
baszty, ale spotkania odbywały się nadal w dawnym pokoju
gajowego, w tejże baszcie: nowy pokój na końcu prawego
skrzydła zamku, przydzielony chwilowo nieszczęsnemu słudze,
był oddzielony od mieszkania kamerdynera i kucharki tylko
cienkim przepierzeniem.
Tej nocy pani Mateuszowa opuściła gajowego w najlepszym
zdrowiu. Kochankowie, nie mając sobie nic więcej do
powiedzenia, wyszli razem z baszty... Zdobyłem te szczegóły,
panie przewodniczący, badając następnego dnia rano ślady na
dziedzińcu.
Dozorca Bernier, którego postawiłem z fuzją na straży pod
basztą i któremu dam okazję wyjaśnić to państwu osobiście, nie
mógł widzieć tego, co się działo na dziedzińcu. Przybył więc
nieco później, na odgłos strzałów rewolwerowych, i wystrzelił
także. Zaczęło się od tego, że gajowy i pani Mateuszowa stali
wśród niczym nie zamąconej nocy na dziedzińcu, czule się
żegnając. Pani Mateuszowa kierowała swe kroki w stronę
otwartej furtki dziedzińca, gajowy zaś wracał z zamiarem
położenia się spać w małej przybudówce na końcu prawego
skrzydła zamku. Dochodził właśnie do drzwi, gdy rozległy się
strzały. Zaniepokojony zawrócił, tą samą drogą i był już na
zakręcie prowadzącym do prawego skrzydła zamku, gdy rzucił
się na niego jakiś cień, zadając mu śmiertelny cios. Gajowy
padł martwy. Jego ciało zostało natychmiast zabrane przez
ludzi, którzy niosąc zamordowanego sądzili, że schwytali
mordercę.
Co robiła w tym czasie pani Mateuszowa? Zaskoczona
strzałami i zbiegowiskiem, starała się pozostać jak najmniej
widoczna na ciemnym dziedzińcu. Jest on dość duży, więc pani
Mateuszowa, stojąc blisko furty, mogła go opuścić nie
zauważona. Ale nie wyszła. Została i widziała, jak przenoszono
trupa. Z łatwym do zrozumienia przerażeniem w sercu,
wiedziona rozpaczliwym przeczuciem, doszła do sieni zam-
kowej, spojrzała na oświetlone lampą ojca Jakuba schody i
spostrzegła leżące na nich ciało swego przyjaciela. Zobaczyła je
i uciekła. Czy ojciec Jakub ją poznał? W każdym razie ruszył za
czarnym widmem, które spędziło już kilka razy sen z jego
powiek. Nawet tej nocy przed zbrodnią, gdy obudził go krzyk
Zwierzątka Bożego, ujrzał przez okno czarną postać. Ubrał się
szybko i dlatego gdy my wnosiliśmy trupa gajowego, wszedł do
sieni całkowicie ubrany. Tym razem postanowił nareszcie spoj-
rzeć prosto w twarz czarnemu zjawisku. Rozpoznał zjawę.
Ojciec Jakub był starym przyjacielem pani Mateuszowej.
Zwierzyła mu się ze swych nocnych spotkań i błagała o pomoc
w tak tragicznej chwili. Jej samopoczucie musiało być żałosne:
dopiero co ujrzała trupa swego kochanka. Ojciec Jakub wzru-
szył się i odprowadził biedaczkę przez dąbrowę, poza obręb
parku, obok stawu, aż do skraju szosy prowadzącej do Epinay,
skąd miała już tylko kilka kroków do siebie. Sam wrócił do
zamku. Zdając sobie sprawę z konsekwencji prawnych, jakie
groziły kochance gajowego, gdyby wyszła na jaw jej obecność w
zamku tej nocy, w miarę możliwości usiłował zataić przed nami
ów dramatyczny epizod. Nie muszę — dodał Rouletabille —
prosić pani Mateuszowej ani ojca Jakuba o uzupełnienie tej
relacji. Wiem, że wszystko odbyło się w sposób opisany przeze
mnie. Odwołam się tylko do pamięci Fryderyka Larsana, który
zrozumie, jak dowiedziałem się o tym, ponieważ następnego
dnia rano widział mnie pochylonego nad podwójnym śladem
stóp idących obok siebie; śladem stóp ojca Jakuba i pani
Mateuszowej!
Tu Rouletabille zwrócił się do stojącej przed barierką pani
Mateuszowej i ukłonił się uprzejmie.
— Siady stóp pani — powiedział — są dziwnie podobne do
śladów eleganckich butów zbrodniarza...
Pani Mateuszowa drgnęła i z przerażeniem spojrzała na
młodego reportera. Co chciał przez to powiedzieć? Co śmiał
powiedzieć?
— Ma pani stopę elegancką, długą, może nawet za długą jak
na kobietę. Noski wąskich bucików pani są podobne do
szpiców butów zbrodniarza...
Wśród audytorium powstało pewne poruszenie. Rouletabille
ruchem ręki uciszył gwar. Można by bez przesady powiedzieć,
że on teraz kierował rozprawą.
— Spieszę dodać — rzekł — że identyfikacja śladów nie daje
wiele w podobnych sprawach; detektyw, który opiera swój
system pracy na takich zewnętrznych oznakach, nie budując
równocześnie własnej koncepcji, szybko popełnia błędy. Robert
Darzac ma także stopę podobną do stopy zbrodniarza, a jednak
nie jest zbrodniarzem!
Nowe poruszenie wśród audytorium. Przewodniczący zwraca
się do oberżystki:
— Czy tego wieczoru tak właśnie rozegrały się wypadki?
— Tak, panie przewodniczący — odpowiedziała. — Można by
sądzić, że pan Rouletabille szedł za nami.
— Więc widział świadek zbrodniarza uciekającego na kraniec
prawego skrzydła zamku?
— Tak. A w minutę później zobaczyłam zabitego gajowego.
— A co się stało ze zbrodniarzem? Została pani sama na
dziedzińcu, musiała więc go pani widzieć! Przecież on nie
wiedział o pani obecności i mógł swobodnie uciekać...
— Nikogo nie widziałam, panie przewodniczący — wyjąkała
Mateuszowa. — Noc była bardzo ciemna...
— Wystarczy! — rzekł przewodniczący. — Jak uciekł
zbrodniarz, wytłumaczy nam świadek Rouletabille.
— Oczywiście! — odpowiedział natychmiast młody człowiek z
taką pewnością siebie, że nawet przewodniczący musiał się
uśmiechnąć.
Rouletabille podjął swoją relację:
— Jest nieprawdopodobne, by zbrodniarz mógł uciec
normalnie z tego końca podwórza, na który wpadł, kiedy
straciliśmy go z oczu. Gdybyśmy go nawet nie zauważyli, na
pewno zderzylibyśmy się z nim w małym i pustym kącie
podwórza, otoczonym fosą i wysokimi sztachetami. Zbrodniarz
musiałby wpaść na nas albo my na niego. Ten kwadrat
podwórka był prawie równie szczelnie zamknięty jak Żółty
Pokój, zagradzała go fosa, sztachety i my sami!
— Jeśli ów człowiek był wewnątrz tego kwadratu, proszę nam
wytłumaczyć, czemu nie znaleźliście go! Pytam o to świadka już
od pół godziny!
Rouletabille raz jeszcze wyjął z kieszeni kamizelki zegarek,
popatrzył nań spokojnie i powiedział:
— Panie przewodniczący! Może pan mnie pytać jeszcze przez
trzy i pół godziny. Nie mogę odpowiedzieć panu na to pytanie
aż do godziny szóstej trzydzieści.
Tym razem szmer na sali nie wyrażał ani wrogości, ani
rozczarowania. Nabrano zaufania do Rouletabiile'a. Zaczynano
mu wierzyć. Wszystkich bawiło to, że przewodniczącemu sądu
wyznaczył godzinę, jak by chodziło o spotkanie z kolegą.
Sam przewodniczący zadał sobie najpierw pytanie, czy nie
powinien się obrazić, ale szybko przyłączył się do ogólnej
wesołości, wywołanej przez tego smyka. Rouletabille umiał
wzbudzać sympatię, którą podzielał nawet przewodniczący.
Zresztą Rouletabile tak dokładnie wytłumaczył rolę pani Ma-
teuszowej w tajemniczej sprawie i tak dobrze wyjaśnił każdy jej
ruch owej nocy, że pan Racoux czuł się zobowiązany traktować
go poważnie.
— Dobrze, świadku Rouletabille — powiedział, — Jak sobie
świadek życzy. Ale niech mi się świadek nie pokazuje przed pół
do siódmej!
Rouletabille ukłonił się i kiwając głową pospieszył do
poczekalni dla świadków.
Szukał mnie wzrokiem, ale mnie nie zauważył. Zacząłem się
chyłkiem przeciskać przez otaczający tłum i prawie
jednocześnie z nim wyszedłem z sali posiedzeń. Powitał mnie z
wylewną serdecznością. Był uradowany i rozgadany, radośnie
potrząsał moją ręką.
— Nie pytam cię — powiedziałem — po co jeździłeś do
Ameryki! Na pewno odpowiedziałbyś mi, jak
przewodniczącemu, że nic nie możesz mówić do szóstej
trzydzieści.
— Nie, mój drogi! Nie! Tobie powiem zaraz, po co tam
jeździłem, jesteś moim przyjacielem; otóż po prostu szukałem
nazwiska drugiej połowy zbrodniarza!
— Nie rozumiem! Nazwiska drugiej połowy...?
— Właśnie! Gdy opuściliśmy Glandier po raz ostatni, znałem
już oba oblicza zbrodniarza i nazwisko jednej jego połowy. W
Ameryce szukałem właśnie tego drugiego nazwiska!
W tym momencie weszliśmy do poczekalni dla świadków.
Wszyscy podeszli do Rouletabille'a z oznakami życzliwości.
Reporter był bardzo uprzejmy, jedynie wobec Artura Rance
zachowywał wyraźną .obojętność. Gdy Fryderyk Larsan wszedł
na salę, Rouletabille wymienił z nim przyjacielski uścisk dłoni.
Musiał być przekonany o swym zwycięstwie, jeśli okazywał mu
tyle sympatii! Larsan, pewny siebie, uśmiechał się i zapytał, w
jakim celu reporter jeździł do Ameryki. Wówczas mój przyjaciel
wziął go pod ramię i opowiedział kilka wesołych anegdot z
podróży. W pewnej chwili oddalili się ; zaczęli rozmowę o
sprawach poważniejszych. Opuściłem ich dyskretnie. Byłem
bardzo ciekaw, co się dzieje na sali rozpraw, gdzie w dalszym
ciągu przesłuchiwano świadków. Wróciłem na swoje miejsce i
od razu zauważyłem, że publiczność nie przywiązuje już
żadnego praktycznego znaczenia do tego, co się teraz działo, i z
niecierpliwością oczekuje godziny szóstej trzydzieści.
Właśnie wybiła szósta trzydzieści, gdy wezwano Józefa
Rouletabille. Trudno byłoby opisać wzruszenie, z jakim tłum
wpatrywał się w barierkę. Wszyscy słuchali z zapartym tchem.
Robert Darzac dźwignął się z ławy. Był blady jak trup.
Przewodniczący rzekł z powagą:
— Nie żądam od świadka złożenia przysięgi. Nie był pan
oficjalnie zgłoszony jako świadek. Ale mam nadzieję, że zdaje
pan sobie sprawę, jakie znaczenie mieć będą wypowiedziane
tutaj słowa... —
I z pewną groźbą w głosie dodał: — Przynajmniej dla pana,
jeśli nie dla innych!
Rouletabille popatrzył na niego niezmieszany:
— Tak jest, panie przewodniczący!
— A zatem — podjął przewodniczący — mówiliśmy o małym
kącie podwórza, gdzie miał się ukryć zbrodniarz. Obiecał nam
pan o godzinie szóstej trzydzieści powiedzieć, w jaki sposób
zbrodniarz wydostał się z tego kąta, oraz podać jego nazwisko.
Jest godzina szósta trzydzieści pięć, świadku Rouletabille, a my
nadal niczego nie wiemy!
— Otóż — wśród zupełnej ciszy zaczął mój przyjaciel — jak
już mówiłem, ta część dziedzińca była zamknięta i zbrodniarz
nie mógł się z niej wydostać nie zauważony. To prawda. Kiedy
byliśmy w tym zaułku podwórza, zbrodniarz był jeszcze z nami.
— I nie zauważyliście go? Tu jest właśnie luka w akcie
oskarżenia...
— Widzieliśmy, panie przewodniczący! — zawołał
Rouletabille.
— I nie schwytaliście go?
— Nie, ponieważ tylko ja wiedziałem, że on jest
zbrodniarzem! A zależało mi na tym, żeby go nie aresztować.
Nie miałem jeszcze wtedy żadnego dowodu prócz własnego
rozumu! Tylko mój rozum dowodził mi, że zbrodniarzem jest
ten właśnie człowiek. Dużo czasu straciłem na to, żeby dziś
przed sądem przysięgłych przynieść niezbite dowody, które —
przysięgam! — wystarczą wszystkim!
— Niechże świadek mówi! Proszę nam ujawnić nazwisko
zbrodniarza — rzekł przewodniczący.
— Znajdzie je pan przewodniczący między nazwiskami tych,
którzy byli w kącie dziedzińca — odpowiedział nie spiesząc się
Rouletabille.
Na sali zaczęto się niecierpliwić.
— Nazwisko! Nazwisko! — rozległ się pomruk.
Rouletabille powiedział teraz tonem zasługującym na ostrą
naganę:
— Ociągam się trochę z wyjawieniem nazwiska, ponieważ
mam pewne powody.... panie przewodniczący!
— Nazwisko! Nazwisko! — powtarzał tłum.
— Spokój! — burknął woźny.
— Proszę natychmiast ujawnić nam nazwisko zbrodniarza —
powiedział przewodniczący. — W kącie podwórza znajdowali
się: zabity gajowy... Czy on był zbrodniarzem?
— Nie, panie przewodniczący.
— Ojciec Jakub?
— Nie.
— Dozorca Bernier?
— Nie.
— Pan Sinclair?
— Nie, panie przewodniczący.
— A więc Artur Rance? Został tylko Artur Rance i pan! Pan
chyba nie jest zbrodniarzem?
— Nie, panie przewodniczący.
— A więc oskarża pan Artura Rance?
— Nie, panie przewodniczący.
— Nie rozumiem, do czego pan zmierza! Przecież nikogo
więcej nie było w tej części podwórza!
— Owszem, panie przewodniczący. W istocie nikogo więcej
nie było w zaułku dziedzińca ani pod nim! Ale był ktoś nad
nim, ktoś, kto wychylił się z okna...
— Fryderyk Larsan! — zawołał przewodniczący.
— Fryderyk Larsan! — odpowiedział dźwięcznym głosem
Rouletabille. I odwracając się do publiczności, wśród której
słychać już było protesty, powtórzył z siłą, jakiej się po nim nie
spodziewałem: — Fryderyk Larsan jest zbrodniarzem!
Na sali zapanowała nieopisana wrzawa. Było w niej
zaskoczenie, zdumienie, przerażenie, niedowierzanie, ale
również i entuzjazm dla tego młodego człowieka, który
zuchwale rzucił podobne oskarżenie. Przewodniczący nie
próbował nawet uspokoić publiczności, czekając, aż ucichnie
sama, dzięki energicznemu nawoływaniu tych, którzy natych-
miast chcieli wiedzieć więcej. Wyraźnie usłyszano głos Roberta
Darzaka, który osuwając się na ławę, powiedział:
— To niemożliwe! On oszalał!
— Świadek ośmiela się — zawołał przewodniczący — oskarżać
Fryderyka Larsana! Sam świadek widzi, jakie są tego skutki!
Nawet Robert Darzac uważa, że świadek zwariował! Musi nam
świadek podać dowody.
— Dowody? Żąda pan dowodów? Dam panu prze-
wodniczącemu wystarczający dowód — odpowiedział ostro
Rouletabille. — Proszę wezwać Fryderyka Larsana!
— Woźny! — zawołał przewodniczący. — Wprowadzić
Fryderyka Larsana!
Woźny pobiegł do poczekalni dla świadków, otworzył ją i
wszedł do środka. Drzwi pozostały otwarte. Utkwione w nich
były wszystkie oczy. Po chwili stanął na środku sali i rzekł:
— Panie przewodniczący, Fryderyka Larsana nie ma.
Wyszedł około czwartej i już nie wrócił!
— Oto mój dowód! — zwycięsko zawołał Rouletabille.
— Jaki dowód? Proszę wytłumaczyć! — zapytał
przewodniczący.
— Niezbity dowód — odpowiedział młody reporter. — Czy nie
rozumie pan, panie przewodniczący, że to po prostu ucieczka?
Przysięgam, że Larsan już nie wróci. Nigdy więcej nie
zobaczycie Fryderyka Larsana, Wielkiego Freda!
Na sali ponownie podniósł się zgiełk.
— Czy mógł dać lepszą odpowiedź od tej, jaką dał, panie
przewodniczący? Nie odpowiada! Nigdy już nie odpowie! Ja
oskarżam Larsana o zbrodnię, a ON ucieka! Uważa pan, że to
nie jest odpowiedź?
— Nie, nie chcemy w to wierzyć! Nie wierzymy, że Larsan
uciekł! Po co miałby uciekać? Przecież nie wiedział, że pan go
oskarży!
— Owszem, wiedział! Sam mu to powiedziałem kilka godzin
temu.
— Powiedział mu pan? Świadek twierdzi, że Larsan jest
mordercą, i dał mu świadek szansę ucieczki?
— Tak jest, panie przewodniczący. Zrobiłem to — odparł z
dumą Rouletabille. — Nie działam w imieniu prawa ani jako
funkcjonariusz policji. Jestem zwykłym dziennikarzem i
aresztowanie ludzi nie należy do mego zawodu. Szukam
prawdy na swój sposób — to moja sprawa. Wy strzeżecie
obywateli, jak potraficie, i to jest wasza sprawa. Nie ja będę
dostarczał głów dla kata. Jeśli pan, panie przewodniczący, jest
obrońcą sprawiedliwości — a jest pan nim na pewno — przyzna
mi pan rację. Czy nie powiedziałem przedtem, że słysząc
nazwisko zbrodniarza zrozumie pan, dlaczego nie mogłem
ujawnić go przed szóstą trzydzieści? Obliczyłem, że tyle czasu
potrzeba, aby uprzedzić Larsana, pozwolić mu złapać pociąg
czwarta siedemnaście i dojechać do Paryża, gdzie zdoła już się
ukryć. Godzina na przejazd, godzina i kwadrans na zatarcie za
sobą śladów! Tak powstał termin szósta trzydzieści. Fryderyka
Larsana nie znajdziecie — oświadczył Rouletabille patrząc na
Roberta Darzaka — jest na to za sprytny. Ten człowiek zawsze
wam umyka, chociaż poszukujecie go od dawna. Jeśli jest
słabszy ode mnie — dodał z uśmiechem, chociaż nikt nie miał
ochoty dzielić jego wesołości — zawsze jeszcze jest silniejszy od
policji całego świata. Ten człowiek, który już od czterech lat
pracuje w Sûreté i zasłynął jako Fryderyk Larsan, występuje
również pod nazwiskiem dobrze wam znanym. Fryderyk
Larsan, panie przewodniczący, to inaczej — Ballmeyer!
— Ballmeyer! — krzyknął przewodniczący.
— Ballmeyer! — zawołał zrywając się Robert Darzac —
Ballmeyer! Więc to prawda!
— O, panie Darzac? Teraz już nie twierdzi pan, że jestem
szalony?
Ballmeyer! Ballmeyer! Tylko to jedno słowo nieskończenie
powtarzało się na sali. Przewodniczący zarządził przerwę.
Wyobrażacie sobie, wśród jakiego ożywienia przeszła ta
przerwa. Publiczność miała się czym pasjonować. Wszystkich
zaskoczyły zeznania Rouletabille'a. Ballmeyer! Przed kilkoma
tygodniami rozeszła się pogłoska o jego śmierci. Tymczasem
Ballmeyer wymknął się śmierci tak, jak przez całe życie
wymykał się policji. Czy trzeba komukolwiek wyliczać godne
wyczyny Ballmeyera? Przez dwadzieścia lat dostarczały one
materiału kronice sądowej i rubryce niezwykłych wypadków.
Jeśli ktoś nawet zapomniał o sprawie Żółtego Pokoju, to imię
Ballmeyera na pewno nie zatarło się w niczyjej pamięci. Był to
typ oszusta z wielkiego świata, wielki dżentelmen i zręczny
kuglarz. A równocześnie nie było bandyty bardziej okrutnego i
zuchwałego. Przyjmowany w najlepszych towarzystwach,
wchodził do najbardziej zamkniętych kół, bezczeszcząc honor
rodzin i z niezrównanym mistrzostwem kradnąc pieniądze
wspólnikom. W trudniejszych wypadkach nie wahał się przed
użyciem noża czy kości baraniej. Nie wahał się nigdy! Żadne
przedsięwzięcie nie było ponad jego siły. Gdy jeden jedyny raz
wpadł w ręce sprawiedliwości, uciekł w dniu swego procesu,
rzucając eskortującym go strażnikom pieprz w oczy. Później
okazało się, że w dniu ucieczki, gdy najlepsi agenci Sûreté
tropili jego ślady — on najspokojniej w świecie, bez żadnej
maski, oglądał premierę w Teatrze Francuskim. Później opuścił
Francję i zaczął działać w Ameryce. Pewnego pięknego dnia
policja stanu Ohio chwyciła w swe ręce tego wytrawnego
bandytę, ale już nazajutrz uciekł jej znowu... Tomy można by
pisać o Ballmeyerze!
I to ten człowiek stał się słynnym Fryderykiem Larsanem. A
w dodatku ów smyk, znając przeszłość Ballmeyera, pozwolił
mu raz jeszcze zadrwić sobie ze społeczeństwa: ułatwił mu
ucieczkę! Za ten ostatni czyn mogę tylko podziwiać
Rouletabille'a, ponieważ wiem, że pragnął uwolnić Roberta
Darzaka i pannę Stangerson od bandyty, nie dopuszczając go
równocześnie do głosu.
Jeszcze nie ochłonięto ze zdumienia, gdy rozległy się głosy:
— Przypuśćmy nawet, że mordercą jest Fryderyk Larsan! Ale
to nie tłumaczy, w jaki sposób wyszedł on z Żółtego Pokoju!
Rozprawę wznowiono.
Wezwano Rouletabille'a i podjęto przesłuchanie.
Rozpoczął przewodniczący.
— Świadek mówił nam przed chwilą, że z zaułka podwórza
ucieczka była niemożliwa. Przyjmuję wraz ze świadkiem, że
ponieważ Fryderyk Larsan wyjrzał oknem swego pokoju,
znajdował się tym samym w zaułku dziedzińca, nad wami. Ale
aby znaleźć się w oknie, musiał jakimś sposobem wyjść z tego
zaułka. Musiał z niego uciec! W jaki sposób mógł to zrobić?
Rouletabille:
— Powiedziałem, że nie mógł wydostać się stamtąd normalną
drogą. Wydostał się więc „anormalnie". Powiedziałem już, że ta
część podwórza była zamknięta prawie jak Żółty Pokój. Prawie,
ale niezupełnie, ponieważ można było wdrapać się po murze —
rzecz niemożliwa w Żółtym Pokoju — przeskoczyć na taras i
podczas gdy my pochylaliśmy się nad ciałem gajowego, z tarasu
przedostać się do galerii przez okno. Stąd Larsana dzielił już
tylko jeden krok do jego pokoju; otworzył okno i odezwał się do
nas. Dla takiego akrobaty jak Ballmeyer była to dziecinna
zabawa. Oto, panie przewodniczący, dowód na poparcie moich
słów — Rouletabille wyjął z kieszeni marynarki małą
paczuszkę. Był w niej zawinięty niewielki kołek.
— Ten kołek doskonale pasuje do otworu w klamrze,
podtrzymującej taras. Larsan, który przewidział wszystko i
przygotował wszystkie możliwe sposoby ucieczki ze swego
pokoju — umieścił ten kołek na pewien czas w klamrze. Jedną
nogę postawił na kamieniu leżącym w kącie, drugą na kołku.
Jedną ręką chwycił za gzyms drzwi gajowego, drugą za gzyms
okalający taras i w ten sposób Fryderyk Larsan przepadł... bez
trudu, ponieważ jest on bardzo zręczny, a tego wieczoru nie był
uśpiony żadnym narkotykiem, jak nam to usiłował wmówić.
Jedliśmy z nim obiad, panie przewodniczący, i przy deserze
Fryderyk Larsan udał, że zapada w sen narkotyczny. Było mu
to potrzebne po to, aby następnego dnia nikt nie zwrócił uwagi
na fakt, że Józef Rouletabille, jedząc obiad z Larsanem, został
uśpiony narkotykiem! Skoro znaleźliśmy się w tej samej
sytuacji, podejrzenia nie mogły go już dotyczyć i kierowały się
gdzie indziej. Tymczasem mnie, panie przewodniczący, pięknie
i dokładnie uśpił sam Larsan! Gdybym nie był znalazł się w tym
godnym pożałowania stanie, Larsan nigdy nie wszedłby do
pokoju panny Stangerson i nie wydarzyłoby się nieszczęście!...
Robert Darzac nie mógł powstrzymać głębokiego
westchnienia.
— Rozumie pan — dodał Rouletabille — że śpiąc tak blisko
niego, ogromnie go krępowałem tej nocy! Larsan wiedział lub
przypuszczał, że będę czuwał! Oczywiście ani przez sekundę nie
sądził, że go podejrzewam! Mogłem go jednak nakryć w chwili,
kiedy przechodził ze swego pokoju do buduaru panny
Stangerson. Tej nocy czekał, aż zasnę, licząc, że mój przyjaciel
Sinclair zajmie się cuceniem mnie w moim pokoju. Dopiero
wówczas wyszedł od siebie. W dziesięć minut później
usłyszałem krzyk śmiertelnie rannej panny Stangerson!
— Co skierowało podejrzenie świadka na osobę Fryderyka
Larsana? — zapytał przewodniczący.
— Wskazało mi go właściwe podejście do sprawy, panie
przewodniczący, więc zwróciłem na niego specjalną uwagę.
Jest on jednak straszliwie sprytny, a ja nie przewidziałem
środka nasennego. Tak, wskazało mi go właściwe podejście do
sprawy! Potrzebowałem jeszcze dowodu, chciałem zobaczyć to,
co już zrozumiałem.
— Co świadek rozumie przez „właściwe podejście do
sprawy"?
— O, panie przewodniczący! Każda sprawa ma swoją dobrą i
złą stronę. Rozwiązać ją można tylko opierając się na tej
dobrej. To jest ta, która nigdy nie zawiedzie, cokolwiek by się
zrobiło. Następnego dnia po tajemniczych wypadkach w
galerii, gdy czułem się jak ostatni głupiec, który nie umie my-
śleć i nie wie, od czego zacząć — w momencie gdy schylałem się
nad każdym widocznym śladem, ocknąłem się nagle i odkryłem
właściwe podejście do sprawy. Zrozumiałem, że zbrodniarz,
któregośmy ścigali, tym razem nie mógł uciec z galerii ani „nor-
malnie" ani „anormalnie". Właśnie wtedy, zakreślając w moim
umyśle koło, zamknąłem w nim całą zagadkę. Wokół niej
wypisałem płonącymi literami: ponieważ zbrodniarz nie mógł
wyjść poza ten krąg — musi być wewnątrz niego. Logika kazała
mi przypuszczać, że zbrodniarzem jest ktoś z nas: ojciec Jakub,
pan Stangerson, Fryderyk Larsan albo ja sam! A więc razem ze
zbrodniarzem pięć osób. Ale wewnątrz zakreślonego przeze
mnie koła, to znaczy w galerii „materialnie" było tylko cztery
osoby. Wiedziałem już, że piąta nie mogła stamtąd uciec! A
więc, powiedziałem sobie, między tymi czterema jest jedna
osoba o dwóch twarzach — własnej i mordercy. Dlaczego
dotychczas tego nie zauważyłem? Po prostu dlatego, że sam nie
spostrzegłem tej podwójnej gry. Za kim wśród tych czterech
osób objętych moim kołem ukrywał się zbrodniarz, tak że go
jeszcze nie zdemaskowałem? Na pewno nie za osobami, które
widziałem równocześnie z nim. Jednocześnie w galerii
widziałem kolejno: zbrodniarza i pana Stangersona, ojca
Jakuba i zbrodniarza, wreszcie siebie i zbrodniarza. Zbrod-
niarzem nie mógł więc być ani pan Stangerson, ani ojciec
Jakub, ani ja. Gdybym ja był zbrodniarzem, wiedziałbym o
tym, prawda, panie przewodniczący? Zastanowiłem się więc,
czy jednocześnie widziałem zbrodniarza i Fryderyka Larsana?
Nie! Upłynęły dwie sekundy, w czasie których nie widziałem
uciekiniera. Ten bowiem o dwie sekundy wcześniej niż pan
Stangerson, ojciec Jakub i ja dopadł skrzyżowania galerii. Otóż
właśnie ta krótka chwila wystarczyła Larsanowi, by wpaść do
bocznej galerii, jednym ruchem ręki ściągnąć sztuczną brodę,
odwrócić się i wpaść na nas, jakby w pościgu za zbrodniarzem.
Nie takie sztuki potrafi robić Ballmeyer! Dla niego to była tylko
zabawa polegająca na tym, by raz pokazać się pannie
Stangerson z rudą brodą, a innym razem zawiadowcy stacji z
przyklejoną ciemną brodą, upodabniającą go do Roberta
Darzaka, człowieka, któremu zaprzysiągł zemstę. Tak, to
właśnie było właściwe podejście do sprawy. Ukazało mi ono
dwie osoby lub raczej dwa oblicza tej samej osoby. Dwa oblicza,
których nigdy nie widziałem jednocześnie; Fryderyka Larsana i
nieznajomego, którego śledziłem. Te dwie twarze należały do
jednej, tajemniczej i groźnej istoty, której szukałem: do
mordercy! Przyznaję, że to odkrycie mną wstrząsnęło! Starałem
się jak najszybciej wrócić do równowagi, zająć się namacalnymi
śladami, śladami zewnętrznymi, które dotąd wprowadzały
mnie tylko w błąd zamiast w zakreślony przeze mnie krąg.
Jakież to namacalne fakty odwodziły mnie owej nocy od
ostatecznego posądzenia Fryderyka Larsana?
Po pierwsze: kiedy zobaczyłem nieznajomego w pokoju
panny Stangerson, pobiegłem do pokoju Fryderyka Larsana,
gdzie zastałem go śpiącego.
Po drugie: drabina przy oknie.
Po trzecie: zgodnie z moim poleceniem Fryderyk Larsan stał
na końcu galerii bocznej, kiedy uprzedziłem go, że wtargnę do
pokoju panny Stangerson, aby schwytać zbrodniarza. Gdy po
chwili znalazłem się w jej pokoju, zastałem tam znów nieznajo-
mego.
Pierwsze spostrzeżenie zupełnie mnie nie zdziwiło. Być
może, że w czasie, kiedy schodziłem z drabiny po raz pierwszy,
nieznajomy zrealizował już swoje zamierzenie. Podczas gdy ja
wracałem do zamku, on również wrócił do swego pokoju,
szybko się rozebrał i gdy zapukałem do drzwi, zobaczyłem je-
dynie zaspaną twarz Fryderyka Larsana...
Drugi ślad: drabina. Nie sprawiła mi także większego
kłopotu. Oczywiście, jeśli Larsan był zbrodniarzem, nie
potrzebował wspinać się po drabinie, by wejść do zamku.
Mieszkał przecież obok mnie. Ale drabina miała sugerować, że
zbrodniarz przyszedł z zewnątrz. O to właśnie chodziło
Larsanowi, ponieważ w zamku nie było Roberta Darzac! Zre-
sztą, w wypadku niepomyślnego obrotu sprawy drabina mogła
ułatwić Larsanowi ucieczkę.
Ale trzeci fakt zbił mnie zupełnie z tropu. Ustawiając Larsana
na końcu bocznej galerii, nie mogłem przypuszczać, że
skorzysta z chwili, gdy pójdę do lewego skrzydła zamku po
pana Stangersona i ojca Jakuba — aby wrócić do pokoju panny
Stangerson! To był bardzo niebezpieczny krok! Ryzykował
wpadkę! Morderca wiedział o tym.... i ledwie zdołał umknąć...
nie zdążył wrócić na swoje miejsce, jak się tego na pewno
spodziewał.
Musiał mieć bardzo ważną przyczynę, aby wrócić do tego
pokoju, przyczynę, którą uświadomił sobie nagle, po moim
odejściu. Inaczej nie dawałby mi swego rewolweru. Gdy
ustawiałem ojca Jakuba w galerii prawej, byłem oczywiście
przekonany, że Larsan trwa na posterunku przy końcu galerii
bocznej. Ojciec Jakub, którego zresztą nie wtajemniczałem w
żadne szczegóły, przechodząc przez skrzyżowanie galerii nie
spojrzał nawet, czy Larsan jest na swoim miejscu, czy nie. Nie
było w tym nic dziwnego: ojciec Jakub myślał tylko o tym, żeby
szybko wykonać moje polecenie. Jaki powód mógł zmusić
Larsana do powtórnych odwiedzin pokoju? Myślę, że chodziło
tu o jakiś istotny dowód jego obecności w tym pokoju, dowód,
który mógł go zdradzić. Musiał zostawić tam coś dla siebie waż-
nego. Ale co? I czy odnalazł to, czego szukał? Przypomniałem
sobie stojącą na podłodze świecę i pochylonego nad nią
człowieka. Poprosiłem sprzątającą ten pokój panią Bernier,
żeby przeszukała go. Właśnie ona znalazła binokle. Te oto
binokle, panie przewodniczący!
W tym momencie Rouletabille wyjął z paczuszki znane nam
binokle.
— Byłem zaskoczony! Nigdy nie widziałem Larsana w
binoklach. Jeśli ich nie używał, to znaczy, że nie były mu
potrzebne. Tym bardziej nie używałby ich w chwili, gdy musiał
mieć zapewnioną swobodę ruchów. Co oznaczały te binokle?
Nie, nie mieściły się one w moim kole. Chyba że były prze-
znaczone dla dalekowidza — myśl ta przyszła mi nagle do
głowy! Rzeczywiście, nigdy jeszcze nie widziałem Larsana
piszącego albo czytającego. Mógł więc być dalekowidzem! W
Sûreté potwierdzono, że jest on dalekowidzem, znano jego
binokle! Binokle dalekowidza znalezione w pokoju panny
Stangerson po tajemniczym wydarzeniu w galerii mogły być
groźnym dowodem rzeczowym, obciążającym Larsana. To
właśnie tłumaczyło jego powrót do pokoju, i rzeczywiście
Larsan-Ballmeyer był dalekowidzem, a te binokle, rozpoznane
w Sûreté, należały do niego! Teraz już pan przewodniczący
widzi — ciągnął dalej Rouletabille — na czym polega mój
system. Nie doszukuję się prawdy w zewnętrznych śladach,
żądam tylko, aby nie przeczyły prawdzie, którą wskazuje mi
właściwe podejście do sprawy. Aby upewnić się całkowicie co
do winy Larsana — bo Larsan-zbrodniarz był przypadkiem
wyjątkowym, wymagającym wiarygodnego potwierdzenia —
chciałem mimo wszystko zobaczyć jego twarz. Za to właśnie
zostałem ukarany! Myślę, że była to kara za niedowierzanie
własnemu rozumowi, któremu powinienem był zaufać od
chwili wypadki w galerii. Panna Stangerson została powtórnie
zraniona...
Rouletabille zamilkł i począł wycierać nos. Był mocno
wzruszony.
— Co Larsan, zdaniem świadka, robił w tym pokoju? —
zapytał przewodniczący. — Dlaczego usiłował dwukrotnie
zamordować pannę Stangerson?
— Z miłości, panie przewodniczący!...
— Taka była, według pana, rzeczywista przyczyna?
— Tak, to była przyczyna bezsporna i wystarczająca. Był w
niej szaleńczo zakochany i z tego głównego powodu, oraz z
wielu innych, zdolny był do każdej zbrodni.
— Czy panna Stangerson wiedziała o tym?
— Tak, ale równocześnie nie wiedziała, że człowiekiem, który
ją prześladuje, jest właśnie Fryderyk Larsan. W przeciwnym
razie Larsan nie zamieszkałby w zamku, a po wypadku w
galerii nie wchodziłby razem z nami do jej pokoju. Zresztą
przypominam sobie, jak stał z opuszczoną głową w cieniu...
Zapewne wypatrywał zgubionych binokli. Panna Stangerson
znosiła prześladowania i napaści Larsana, występującego pod
nazwiskiem i w przebraniu, którego nie znamy. Ona jednak
musiała wiedzieć...
— A oskarżony Darzac? — zapytał przewodniczący — może
oskarżonemu panna Stangerson mówiła coś na ten temat?
Dlaczegóż by miała nikomu o tym nie mówić? To przecież
mogło naprowadzić na ślad zbrodniarza, a oskarżonemu, jeśli
jest niewinny, mogło zaoszczędzić przykrości ławy oskar-
żonych!
— Panna Stangerson nie mówiła mi nic — odrzekł Darzac.
— Czy to, co zeznaje ów młody człowiek, wydaje się
oskarżonemu prawdopodobne? — zapytał przewodniczący.
Robert Darzac powtórzył z uporem:
— Panna Stangerson nic mi nie mówiła.
— A jak świadek tłumaczy fakt, że w noc zabójstwa gajowego
morderca odniósł profesorowi Stangersonowi skradzione
papiery? — to pytanie przewodniczący skierował do
Rouletabille'a. — Jak świadek wytłumaczy wejście zbrodniarza
do zamkniętego pokoju panny Stangerson?
— Myślę, że na to pytanie łatwo odpowiedzieć. Człowiek tego
typu, co Larsan-Ballmeyer, mógł bez trudu sam dorobić lub
kazać dorobić potrzebne klucze... Co się tyczy kradzieży
dokumentów, sądzę, że w pierwszej chwili Larsan w ogóle o
nich nie myślał... Siedząc wszędzie pannę Stangerson, zdecydo-
wany nie dopuścić do jej małżeństwa z Robertem Darzakiem,
towarzyszy im w odwiedzinach wielkich magazynów Louvre'u i
tam właśnie zdobywa woreczek panny Stangerson. Nie
wiadomo, czy panna Matylda zgubiła go, czy też pozwoliła
sobie ukraść. W woreczku był klucz z miedzianą główką.
Początkowo Larsan nie znał wartości tego klucza, ale poznał ją
szybko z ogłoszenia, jakie właścicielka zamieściła w gazecie.
Napisał do niej na poste-restante. W liście prosił o spotkanie,
dając równocześnie do zrozumienia, że obecny posiadacz
woreczka jest tym samym, który od pewnego czasu prześladuje
ją swoją miłością. Nie otrzymał odpowiedzi. Poszedł więc do
urzędu pocztowego Nr 40 sprawdzić, czy list został odebrany.
Był ucharakteryzowany na Roberta Darzaka. Zdecydowany na
wszystko, byle tylko zdobyć pannę Stangerson, przygotował tę
mistyfikację po to, aby w razie niepowodzenia jego planów,
podejrzenie mogło paść na Roberta Darzaka. Powiedziałem: „w
razie niepowodzenia jego planów", ale sądzę, że Larsan w tym
momencie jeszcze nie myślał o zbrodni. W każdym razie nie
zapomniał o niczym, co by mogło skompromitować Darzaka w
oczach narzeczonej. Larsan jest prawie równego wzrostu z
Robertem Darzakiem i nosi niemal ten sam rozmiar butów. W
razie potrzeby mógł bez trudu odrysować ślad jego stopy i
według tego wzoru zamówić sobie pantofle, które potem nosił.
Dla Larsana-Ballmeyera to igraszka.
A więc odpowiedzi na list nie było, nie doszło do spotkania,
ale w kieszeni pozostał ukryty mały, drogocenny kluczyk. Skoro
panna Stangerson nie przyszła do niego, postanowił pójść do
niej. Plan miał ułożony od dawna. Znał rozkład Glandier i pa-
wilonu. Pewnego popołudnia, gdy panna Stangerson wyszła z
ojcem na spacer, a ojca Jakuba również nie było w domu,
Larsan dostał się do pawilonu przez okno w sieni. Przez chwilę
był sam, miał więc pełną swobodę ruchów... Rozejrzał się po
meblach... Jeden z nich, bardzo dziwny, w kształcie podobny
do kasy pancernej, miał maleńki zamek... To go zaciekawiło!
Nosił przy sobie skradziony kluczyk, pomyślał więc o nim.
Spróbował go przekręcić — drzwi otworzyły się... Papiery!
Musiały być bardzo cenne, jeśli zamknięto je w tym dziwnym
schowku i tak się troszczono o kluczyk od niego. Te papiery
mogły się przydać... jakiś szantaż... tak, mogły one pomóc w
jego miłosnych planach. Zapakował je szybko i złożył w
umywalni. Między wyprawą do pawilonu a morderstwem
gajowego Larsan znalazł czas, aby je przejrzeć. Co z nimi
zrobić? — zapytał sam siebie. Mogły go tylko skompromitować.
Ostatniej nocy przeniósł je do zamku. Może żywił nadzieję, że
zwracając papiery, stanowiące dorobek dwudziestu lat pracy,
otrzyma od panny Stangerson coś w zamian? W takim mózgu
lęgnąć się mogła każda myśl. W każdym razie faktem jest, że
przeniósł papiery. Uwolnił się od nich!
Rouletabille zakaszlał. Był wyraźnie zakłopotany. Widocznie
obawiał się, aby w tym fragmencie swych wyjaśnień nie
ujawnić przypadkiem prawdziwych powodów okrutnego
postępowania Larsana w stosunku do panny Stangerson.
Przeprowadzony przez niego dowód był z pewnością za mało
przekonywający, na co pan Racoux niewątpliwie zwróciłby
uwagę, gdyby nie przebiegły jak małpa Rouletabille.
— A teraz przejdźmy do wytłumaczenia tajemnicy Żółtego
Pokoju! — zawołał.
Na sali rozległ się hałas przesuwanych krzeseł. Przepychano
się nawzajem, nawoływano energicznie: — Cicho! Cisza! —
Zainteresowanie doszło do szczytu.
— Wydaje mi się — rzekł przewodniczący — że według
hipotezy świadka, tajemnica Żółtego Pokoju została w pełni
wyjaśniona. Wytłumaczył nam ją również sam Fryderyk
Larsan, fałszując tylko osoby i podstawiając Roberta Darzaka
na swoje miejsce. To jasne, że drzwi Żółtego Pokoju otworzyły
się w chwili, gdy pan Stangerson był sam, i że profesor pozwolił
uciec człowiekowi, który stamtąd wyszedł. Być może uczynił
tak na prośbę córki, dla uniknięcia skandalu!
— Nie, panie przewodniczący — żywo zaprzeczył Rouletabille
— zapomina pan, że panna Stangerson była nieprzytomna, a
więc nie mogła o nic prosić, że w tym stanie nie mogła zamknąć
ponownie zamka ani zasuwy... Zapomina pan również, że pan
Stangerson przysiągł na głowę swej umierającej córki, że drzwi
nie były otwierane!
— Ależ to jedyna możliwość wytłumaczenia tej historii! Żółty
Pokój był zamknięty niczym kasa pancerna. Posługując się
pana określeniem, zbrodniarz nie mógł wydostać się z niego
ani w „normalny" ani w „nienormalny" sposób. Po wejściu do
pokoju nie znaleziono w nim nikogo. Musiał więc uciec!
— Niekoniecznie, panie przewodniczący!
— Jak to?
— Nie musiał uciekać, bo go już tam nie było!
Na sali znów powstała wrzawa.
— Jak to nie było?
— Oczywiście, że nie! Nie mógł tam być, więc go nie było.
Chodzi tylko, panie przewodniczący, o właściwe podejście do
sprawy!
— A ślady, które tam zostawił? — zaprotestował
przewodniczący.
— Oto właśnie niewłaściwe podejście do sprawy!... Panie
przewodniczący, jeżeli podejść do tej zagadki od właściwej
strony, okaże się, że od chwili gdy panna Stangerson zamknęła
się w swoim pokoju, aż do chwili wyważenia drzwi, ucieczka
zbrodniarza z Żółtego Pokoju była niemożliwa. Nie znaleziono
go tam, ponieważ od momentu zamknięcia do momentu
otwarcia drzwi zbrodniarza w pokoju nie było!
— A ślady?
— Ach! Siady to znów tylko zewnętrzne znamiona, dzięki
którym popełnia się tyle pomyłek sądowych. Powtarzam: przy
rozumowaniu nie można opierać się wyłącznie na nich.
Najpierw trzeba pomyśleć, a dopiero później sprawdzić, czy
zewnętrzne ślady mogą wejść w krąg rozumowania... Zato-
czyłem niewielki krąg niezaprzeczalnej prawdy i twierdzę:
zbrodniarza w Żółtym Pokoju nie było! Dlaczego sądziliśmy, że
tam był? Ponieważ zostały ślady jego pobytu. Ależ on mógł tam
być wcześniej.
Rozum podpowiada mi nawet, że musiał tam być wcześniej!
Zbadajmy ślady, porównajmy z tym, co już wiemy, a
zobaczymy, czy potwierdzą one fakt, że zbrodniarz był w
Żółtym Pokoju wcześniej: zanim panna Stangerson zamknęła
się w nim samotnie. Po przeczytaniu artykułu w ,,Matin" i
rozmowie z sędzią śledczym w pociągu z Paryża do Epinay-Sur-
-Orge, doszedłem do wniosku, że Żółty Pokój był zamknięty z
matematyczną dokładnością. Wobec tego zbrodniarz musiał go
opuścić przed północą: o północy weszła tam panna
Stangerson. Znalezione dowody rzeczowe zdecydowanie
przeczyły memu rozumowaniu. Panna Stangerson sama nie
próbowała pozbawić się życia, zresztą ślady dowodziły, że
samobójstwo było wykluczone. Twierdzę, że zbrodniarz był
wcześniej. Jakim więc sposobem panna Stangerson mogła
zostać napadnięta później? A może jej się tylko wydawało, że
została napadnięta później? Wydało mi się słuszne rozłożyć tę
sprawę na dwa etapy, oddzielone od siebie kilkoma godzinami:
pierwszy, kiedy rzeczywiście usiłowano zamordować pannę
Stangerson, co zresztą ona ukryła przed wszystkimi; i drugi
etap, w czasie którego przeżyła straszny koszmar senny, ci zaś,
co byli w laboratorium, sądzili, że właśnie ją mordowano.
Wówczas jeszcze nie byłem w Żółtym Pokoju. Jakie obrażenia
odniosła panna Stangerson? Stwierdzono ślady palców na szyi i
straszną ranę na skroni. Siady na szyi nie sprawiły mi kłopotu:
mogły powstać wcześniej, a panna Stangerson tylko zręcznie
ukryła je pod kołnierzem, zarzutką, wszystko jedno pod czym.
W chwili gdy zdecydowałem się podzielić sprawę na dwa etapy,
musiałem założyć, że panna Stangerson ukryła wszystkie
wypadki, jakie rozegrały się w pierwszym etapie. Musiała mieć
po temu bardzo ważny powód. Nawet ojcu nic nie powiedziała.
Sędziemu śledczemu musiała oczywiście opowiedzieć o
napadzie tak, jak by miał on miejsce w nocy, to znaczy w czasie
drugiego etapu. Była do tego zmuszona, w przeciwnym razie
ojciec zadałby jej pytanie: „Dlaczego to ukrywałaś?" Co
oznaczało milczenie po pierwszym napadzie?
A więc ukryła rany na szyi. Pozostała jednak straszna rana na
skroni. Tego już nie mogłem zrozumieć. Zwłaszcza gdy się
dowiedziałem, że znaleziono w pokoju kość baranią, narzędzie
zbrodni. Panna Stangerson nie mogła ukrywać, że ją zraniono.
Tymczasem rana musiała powstać w czasie pierwszego etapu,
ponieważ wymagała obecności zbrodniarza. Wyobraziłem
sobie, że rana była dużo mniejsza, niż mówiono. Ale tutaj
pomyliłem się. Myślałem po prostu, że panna Stangerson
ukryła ją pod nisko zaczesanymi włosami. Jeśli chodzi o ślad
dłoni, odbity na murze przez ranionego zbrodniarza, to
oczywiście powstał on wcześniej. Zbrodniarz został zraniony
przez pannę Stangerson w czasie pierwszego etapu, gdy był
jeszcze w pokoju. Wszystkie ślady pobytu zbrodniarza
pochodzą również z pierwszego etapu: kość barania, czarne śla-
dy stóp, beret, chustka, krew na ścianie, drzwiach i podłodze...
Oczywiście zostały tam jeszcze, bo panna Stangerson nie
chciała, aby się ktoś o tym dowiedział, a sama nie zdążyła ich
sprzątnąć. To mnie naprowadziło na myśl, że między
pierwszym i drugim etapem upłynęło niewiele czasu. Gdyby
między pierwszym a drugim etapem mogła wejść na chwilę do
pokoju, byłaby niewątpliwie schowała dowody rzeczowe leżące
na podłodze: kość baranią, beret i chustkę. Ale nawet tego nie
próbowała: ojciec był cały czas razem z nią w laboratorium. W
pokoju znalazła się dopiero o północy. Ktoś jednak tam był o
godzinie dziesiątej: ojciec Jakub każdego wieczoru zamykał
okiennice i zapalał lampkę. Panna Stangerson przygnębiona i
zajęta pracą w laboratorium zapomniała na pewno, że ojciec
Jakub tego wieczoru wejdzie jak co dzień do jej pokoju. Nieo-
mal w ostatniej chwili poprosiła, aby się nie fatygował! Żeby
tam nie wchodził! Tak twierdził artykuł w „Matin". Mimo próśb
ojciec Jakub wszedł do Żółtego Pokoju, ale było już ciemno i
nic nie zauważył. Panna Stangerson musiała przeżyć wtedy
straszliwe dwie minuty. Myślę jednak, że w pełni nie zdawała
sobie sprawy, jak wiele śladów zostawił zbrodniarz. Zapewne
znalazła tylko czas, aby zasłonić sobie szyję i wyjść z pokoju.
Gdyby wiedziała, że na podłodze pozostały kość, beret i
chustka, byłaby je sprzątnęła nawet o północy. Ale nie zau-
ważyła nic. Rozebrała się i położyła przy słabym świetle lampki
nocnej. Była zmęczona wrażeniami i strachem, który nie
opuszczał jej w tym pokoju.
Teraz musiałem przejść do drugiego etapu, który trwał od
chwili, gdy panna Stangerson znalazła się sama w pokoju, aż do
momentu, w którym okazało się, że nie ma w nim zbrodniarza.
Do swego rozumowania musiałem już wprowadzić dowody
rzeczowe. Należało je jednak najpierw ustalić. Strzały padły w
drugim etapie. Usłyszano wołanie: „Na pomoc! Morderca!" Kto
mógł mi wskazać właściwą drogę i podpowiedzieć trafne
podejście do sprawy? Krzyk w pokoju, w którym nie było
zbrodniarza, mógł być wywołany po prostu sennym przywidze-
niem. Ale słychać było jeszcze hałas przewracanych mebli...
Wyobraźmy sobie... muszę wyobrazić sobie taką scenę: panna
Stangerson śpi. We śnie dręczy ją straszne popołudniowe
wydarzenie... Koszmar senny staje się coraz wyrazistszy... widzi
zbliżającego się do niej zbrodniarza... Krzyczy więc: „Morderca!
Na pomoc!" Ręka machinalnie szuka rewolweru na stoliku, to
znaczy tam, gdzie panna Stangerson położyła go przed snem.
Szukając rewolweru popycha stolik tak mocno, że go
przewraca. Rewolwer uderza o podłogę, pada strzał, kula
grzęźnie w suficie. Od pierwszej chwili kula w suficie wydawała
mi się przypadkiem. Właśnie ona nasunęła mi możliwość
wypadku, zgadzała się z hipotezą snu i była jednym z
pierwszych dowodów, potwierdzających moje przypuszczenie,
że napad miał miejsce wcześniej, tylko panna Stangerson
ukryła go dzięki swemu silnemu charakterowi. Koszmarny
sen... strzał... Panna Stangerson budzi się przerażona, próbuje
wstać, ale pada na ziemię przewracając sprzęty i woła
zdławionym głosem: „Morderca! Na pomoc!" Mówiono, że w
nocy, czyli w drugiej fazie padły dwa strzały. Według mnie, to
znaczy według mojej tezy — były dwa. Dwa strzały, ale jeden
strzał w pierwszym etapie, następny zaś w drugim.
Wcześniejszy ranił zbrodniarza, późniejszy zaś był
następstwem koszmarnego snu. Skąd pewność, że w nocy
padły dwa strzały? Słyszano je przecież pośród hałasu
przewracanych mebli. W czasie przesłuchiwania pan
Stangerson mówił o pierwszym, wcześniejszym, głuchym
strzale i drugim, późniejszym, głośnym. Może za ów głuchy
strzał wzięto upadek nocnego stolika z marmurowym blatem?
To tłumaczenie wydaje się prawdziwe.
Utwierdziłem się w tym, gdy Bernier i jego żona zeznali, że
chociaż byli bardzo blisko pawilonu, słyszeli tylko jeden strzał.
Zeznali tak sędziemu śledczemu. Tak więc, gdy po raz pierwszy
wchodziłem do Żółtego Pokoju, miałem już prawie odtworzone
obie fazy dramatu. Nie mieściła się tylko w moim rozumowaniu
poważna rana na skroni. Nie mogła być ona zadana przez
zbrodniarza baranią kością w czasie pierwszej fazy. Była zbyt
poważna na to, żeby panna Stangerson mogła ją ukryć pod
włosami, tym bardziej że niczym ich nie przewiązywała. Rana
musiała więc powstać w ciągu nocy. Rozwiązania tej zagadki
szukałem w Żółtym Pokoju — i Żółty Pokój dał mi na nią odpo-
wiedź.
Rouletabille wydobył znów ze swej paczuszki złożony na
cztery części kawałek białego papieru. Wyjął z niego jakiś
niewidoczny przedmiot, ujął w dwa palce i podając
przewodniczącemu powiedział:
— Oto, panie przewodniczący, włos. Jasny włos umazany
krwią. Włos panny Stangerson... Był przylepiony do rogu
przewróconego w nocy marmurowego blatu stolika. Cały ten
róg był zakrwawiony. Nieduży czerwony skrawek, ale jakże
wiele znaczący! Upewnił mnie on, że panna Stangerson
zrywając się z przerażeniem z łóżka, całą siłą uderzyła głową o
róg marmurowego blatu, raniąc się w skroń. Jeden włos
przykleił się do niego. Lekarze orzekli, że panna Stangerson
została uderzona narzędziem tłukącym. Ponieważ znaleziono
baranią kość, sędzia śledczy uznał ją natychmiast za przyczynę
rany. Tymczasem róg stolika może być także narzędziem
tłukącym, o czym nie pomyśleli ani lekarze, ani sędzia śledczy.
I ja mógłbym przeoczyć tę możliwość, gdyby nie moja metoda...
Na sali znów rozległy się oklaski, ale ucichły szybko,
ponieważ Rouletabille ciągnął dalej:
— Pozostawało mi dowiedzieć się tylko (poza nazwiskiem
zbrodniarza — odkryłem je w kilka dni później), o której
godzinie rozegrała się pierwsza faza dramatu. Dowiedziałem
się tego z zeznań panny Stangerson, chociaż były one celowo
zagmatwane, aby zmylić sędziego śledczego i pana
Stangersona. Panna Stangerson podawała dokładny rozkład
zajęć owego dnia. Przyjęliśmy wówczas, że zbrodniarz dostał
się do pawilonu między godziną piątą a szóstą. Załóżmy, że
profesor z córką wrócili do pracy o szóstej piętnaście. Należało
więc szukać między piątą a szóstą piętnaście. Ale o piątej
profesor towarzyszył córce. Dramat mógł się rozegrać tylko
wtedy, kiedy była ona sama. Trzeba więc było w tym krótkim
odcinku czasu znaleźć taki moment. Znajduję go w protokole z
przesłuchania panny Stangerson. Zanotowano tam, że profesor
z córką wrócili do laboratorium około szóstej. Pan Stangerson
powiedział przecież: „W tej chwili spostrzegł mnie gajowy i
zatrzymał na moment". Tak więc profesor rozmawiał z
gajowym o wyrębie drzewa, a panna Stangerson wróciła do
laboratorium sama. Wynika to z oświadczenia pana
Stangersona: „Rozstałem się z gajowym i podążyłem za córką.
Zastałem ją już przy pracy".
A zatem dramat rozegrał się właśnie w ciągu tych kilku
minut. To nie ulega wątpliwości. Wyobrażam sobie dokładnie
tę scenę: panna Stangerson wraca do pawilonu i wchodzi do
swego pokoju, aby zostawić kapelusz. W tym momencie
spostrzega bandytę — swojego prześladowcę. Był on już od
dłuższego czasu w pawilonie. Zapewne całą sprawę ułożył tak,
aby rozegrała się w nocy. Zdjął więc krępujące go obuwie ojca
Jakuba, jak to już wyjaśniłem sędziemu śledczemu, dokonał
kradzieży papierów, o czym wspomniałem przed chwilą, i kiedy
ojciec Jakub zabrał się do mycia podłogi w sieni i
laboratorium, wśliznął się pod łóżko... Czas mu się dłużył... Po
odejściu ojca Jakuba wyszedł z ukrycia, pokręcił się po
laboratorium, zajrzał do sieni, rzucił okiem na ogród. Wtedy
właśnie wśród szarzejącego zmierzchu dnia zobaczył samotnie
nadchodzącą pannę Stangerson. Nigdy nie odważyłby się na-
paść na nią o tej porze, gdyby się nie upewnił, że jest sama.
Widocznie pan Stangerson zatrzymał się z gajowym na zakręcie
ścieżki, gdzie rośnie kępa drzew, zasłaniająca ich przed oczami
nędznika. Plan był gotów. Sam na sam z panną Stangerson, w
pustym pawilonie, czuł się bezpieczniej niż w nocy, gdy na
strychu spał ojciec Jakub. Okno w sieni zamknął. To tłumaczy
fakt, że ani profesor, ani gajowy nie słyszeli strzału. Następnie
bandyta wrócił do Żółtego Pokoju, gdzie po chwili weszła
również panna Stangerson. Teraz wypadki potoczyły się już
błyskawicznie. Panna Stangerson krzyknęła lub chciała
krzyknąć, kiedy mężczyzna chwycił ją za gardło. Być może
udusiłby ją... Ale w ostatniej chwili ręka panny Stangerson
trafiła do szufladki nocnego stolika, gdzie ukryty był rewolwer:
na wszelki wypadek, w obawie przed pogróżkami tego
człowieka. W chwili gdy zbrodniarz zamierzył się już nad jej
głową baranią kością — padł strzał. Kula raniła napastnika w
rękę: narzędzie mordu wypadło. Kość barania, umazana krwią
bandyty, potoczyła się po podłodze. Zbrodniarz zachwiał się.
Opierając się o ścianę odbił na niej czerwony ślad dłoni, po
czym uciekł w obawie przed następnym strzałem... Panna
Stangerson widziała, jak przebiegł przez laboratorium...
Później nasłuchiwała w sieni — długo nie wyskakiwał przez
okno... Kiedy wyskoczył, pobiegła za nim i zamknęła okno. Czy
ojciec jej był świadkiem tej całej historii? Czy słyszał strzał?
Teraz, gdy niebezpieczeństwo już minęło, niepokoiła się o
ojca... Obdarzona niezwykłą siłą woli, postanowiła ukryć przed
nim wszystko, jeśli wystarczy jej na to czasu... Gdy pan
Stangerson wrócił do laboratorium, zastał córkę pochyloną już
nad biurkiem, przy pracy. Drzwi do Żółtego Pokoju były
zamknięte!
Teraz Rouletabille zwrócił się do Roberta Darzaka.
— Zna pan prawdę! — zawołał. — Niech pan zaprzeczy, jeśli
sprawy miały się inaczej.
— Nic nie wiem — odpowiedział Robert Darzac.
— Jest pan bohaterem! — rzekł Rouletabille, krzyżując ręce
na piersiach. — Ale gdyby panna Stangerson była zdolna
zrozumieć, o co pana oskarżają, zwolniłaby pana z danego
słowa, na pewno prosiłaby, żeby opowiedział pan wszystko, co
ona wyjawiła panu. Sama przy szłaby pana bronić!
Robert Darzac nie poruszył się, nie powiedział ani słowa.
Popatrzył tylko ze smutkiem na Rouletabille'a.
— Ponieważ nie ma tu panny Stangerson — powiedział
dziennikarz — ja muszę ją zastąpić. Niech mi pan wierzy, że
najlepszym sposobem uratowania panny Stangerson jest
uniewinnienie pana!
Burzą oklasków przyjęto ostatnie zdanie. Przewodniczący
nawet nie próbował uciszać entuzjazmu sali. Robert Darzac był
uratowany! Wystarczyło spojrzeć na przysięgłych, żeby się o
tym przekonać! Zachowanie ich świadczyło o tym wymownie!
Wreszcie zabrał głos przewodniczący:
— Jaka tajemnica, zdaniem świadka, zmuszała pannę
Stangerson do ukrywania zamachu na jej życie? Dlaczego
ukrywała zbrodniarza przed ojcem?
— Tego nie wiem! — odrzekł Rouletabille. — To już nie moja
sprawa.
Przewodniczący zwrócił się znowu do Roberta Darzaka:
— Czy oskarżony w dalszym ciągu odmawia odpowiedzi na
pytanie, co robił w czasie napadów na pannę Stangerson?
— Nie mam nic do dodania, panie przewodniczący...
Przewodniczący zwrócił z kolei pytające spojrzenie na
Rouletabille'a.
— Można przypuszczać, panie przewodniczący, że wyjazdy
Roberta Darzaka są ściśle związane z tajemnicą panny
Stangerson. Dlatego też uważa się on za zobowiązanego do
milczenia. Proszę sobie wyobrazić, że Larsan, który robił
wszystko, by skierować podejrzenie na Roberta Darzaka,
wyznaczał mu spotkania w tym czasie, na kiedy planował
napad. Miały one mieć miejsce w podejrzanych melinach i
dlatego muszą pozostać w tajemnicy. Robert Darzac raczej
pozwoli wydać na siebie wyrok, niż wyjawi cokolwiek, co ma
związek z sekretem panny Stangerson. Larsan jest dostatecznie
sprytny, by to wykorzystać.
Przewodniczący, już prawie przekonany, zapytał jeszcze z
ciekawości:
— Co to może być za sekret?
— Na to pytanie nie mogę, niestety, panu odpowiedzieć —
odrzekł Rouletabille z ukłonem — ale myślę, że sąd wie już
teraz dostatecznie dużo, by uwolnić Roberta Darzaka... Chyba,
że Larsan wróci! Nie spodziewam się jednak tego! — dodał, wy-
buchając pogodnym śmiechem. Sala zawtórowała mu.
— Jeszcze jedno pytanie — powiedział przewodniczący. —
Przyjmując założenie świadka, można zrozumieć, dlaczego
Larsan chciał skierować podejrzenie na Roberta Darzaka. Ale
jaki mógł mieć cel, kierując je także na ojca Jakuba?
— Cel policjanta. Aby okazać swoją przebiegłość, niszczył
dowody, które sam uprzednio przygotował. To bardzo proste.
Trick ten służył mu często do odwracania podejrzeń od samego
siebie. Uniewinniał jednego, by natychmiast oskarżyć drugiego.
Taka sprawę jak ta musiały poprzedzić długie przygotowania.
Zapewniam pana, że Larsan przestudiował wszystkie
możliwości i poznał wszystkich zainteresowanych. Jeśli chce
pan wiedzieć, jak dalece był zorientowany, powiem panu, że
przez pewien czas był nawet pośrednikiem między
laboratorium Sûreté a profesorem Stangersonem, któremu
powierzono pewne doświadczenia. Przed pierwszym za-
machem dwukrotnie był w pawilonie. Był tak ucha-
rakteryzowany, że ojciec Jakub go nie poznał. Larsan znalazł
wtedy okazję, by skraść parę starych sabotów ojca Jakuba i jego
zużyty beret, zwinięte razem w chustkę i przeznaczone dla
jednego z przyjaciół ojca Jakuba, węglarza, mieszkającego przy
drodze do Epinay.
Po napadzie ojciec Jakub poznał te przedmioty, nie wyjawił
jednak tego natychmiast. Były one zbyt kompromitujące —
dlatego był taki zmiesza- ny, gdy rozmawialiśmy z nim.
Wszystko jest jasne jak słońce — sam Larsan przyznałby mi
rację. Zrobiłby to zapewne z przyjemnością, bo chociaż to
bandyta, w co nikt już chyba nie wątpi, w swoim fachu jest
artystą. To jego stara metoda. W sprawie „Powszechnego
kredytu” i „Złotych sztabek w mennicy" postąpił tak samo.
Należałoby zrewidować wyroki w tych sprawach, panie
przewodniczący, bo odkąd Ballmeyer-Larsan pracował w
Sûreté, skazano kilku niewinnych ludzi.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Który dowodzi, że nie zawsze myśli się o wszystkim
Wielkie poruszenie, hałas, brawa. Mecenas Henri-Robert
stawia wniosek, aby sprawę odroczyć do następnego
posiedzenia dla podjęcia decyzji; wniosek adwokata popiera
prokurator. Sprawa zostaje odroczona. Następnego dnia
Robert Darzac zostaje zwolniony tymczasowo, a sprawa ojca
Mateusza w pełni umorzona. Poszukiwania Larsana nie od-
niosły rezultatu. Robert Darzac został wreszcie w pełni
zrehabilitowany, zwolniony od posądzenia i grożącej mu
odpowiedzialności. Po wizycie u panny Stangerson odzyskał
nadzieję, że dzięki starannej opiece dojdzie ona z powrotem do
zdrowia psychicznego.
Tymczasem bohaterem dnia był Rouletabille. Kiedy
opuszczał Pałac Sprawiedliwości, tłum niósł go w triumfalnym
pochodzie. Wszystkie gazety świata publikowały jego zeznania i
fotografię. Mały reporter, który przeprowadził tyle wywiadów z
innymi ludźmi, teraz udzielał ich sam i był sławny. Muszą
jednak stwierdzić, że nie przewróciło mu to w głowie. Po
wesołym obiedzie „Pod psem-palaczem" wyjechaliśmy razem z
Wersalu. W pociągu zacząłem zadawać przyjacielowi pytania,
które cisnęły mi się na wargi już w czasie posiłku. Wtedy jed-
nak powstrzymywałem się, wiedząc, że Rouletabille nie lubi
pracować podczas jedzenia.
— Mój drogi — zacząłem — sprawa Larsana jest niezwykła,
godna twego wielkiego umysłu...
Przerwał, prosząc, abym wyrażał się prościej. Dodał, że byłby
niepocieszony, gdyby tak nieprzeciętna inteligencja jak moja
wpadła w otchłań głupoty jedynie z racji uwielbienia dla niego.
— A więc przystępuję do rzeczy — kontynuowałem trochę
zmieszany — wszystko, co dotychczas usłyszałem, nie tłumaczy
mi w ogóle, czemu wyjeżdżałeś do Ameryki. Jeśli cię dobrze
zrozumiałem, to w chwili wyjazdu z Glandier, wiedziałeś już
wszystko o Fryderyku Larsanie. Wiedziałeś, że Larsan jest
przestępcą, i nie miałeś wątpliwości co do jego zbrodniczych
planów.
— Doskonale! A ty? — odpowiedział Rouletabille pytaniem
na pytanie. — Nie domyślałeś się niczego?
— Niczego.
— Nieprawdopodobne!
— Ależ mój drogi, ukrywałeś tak starannie swoje
przypuszczenia. Jak mogłem domyślić się czegoś... Czy kiedy
przyjechałem do Glandier z rewolwerami podejrzewałeś już
Larsana?
— Tak. Doszedłem do tego rozmyślając nad tajemniczym
wypadkiem w galerii. Powrót Larsana do pokoju panny
Stangerson wyjaśniły mi dopiero znalezione binokle
dalekowidza. Moje podejrzenia były tylko teoretyczne, a myśl o
Larsanie jako o zbrodniarzu wydawała mi się tak straszna, że
zanim ośmieliłem się posunąć dalej w rozumowaniu, szukałem
potwierdzenia w dowodach rzeczowych. Przypuszczenie to
niepokoiło mnie jednak i często mówiłem ci o detektywie w
sposób, który powinien był obudzić twoją czujność. Nie
mówiłem ci już, że „jest na dobrym tropie” lub „że się myli”.
Twierdziłem tylko, że jego system jest nędzny; i kiedy ty
uważałeś go za policjanta, ja myślałem już o nim jak o
prawdziwym bandycie. Przypomnij sobie — gdy zestawiałeś
wszystkie dowody przeciwko Robertowi Darzakowi,
powiedziałem ci: „Wszystko to wydaje się potwierdzać hipotezę
Wielkiego Freda. Ale ja myślę, że to fałszywa hipoteza, że
prowadzi ona na błędną drogę". Po czym dodałem tonem, który
powinien był cię zaskoczyć: „A może ta hipoteza rzeczywiście
wprowadza w błąd Fryderyka Larsana? Być może! Być może!"
To „być może" powinno było zmusić cię do zastanowienia —
kryło się w tym całe moje podejrzenie. Podawałem w
wątpliwość, czy rzeczywiście hipoteza Larsana wprowadzała go
w błąd? Jeśli nie jego, to może nas miała zwieść? Patrzyłem
wtedy na ciebie, ale twoja twarz nie wyrażała zaniepokojenia.
Nic nie zrozumiałeś. Byłem zachwycony. Do chwili znalezienia
binokli posądzenie Larsana o zbrodnię było tylko absurdalną
hipotezą. Ale po ich odkryciu wyjaśnił się powrót Larsana do
apartamentu panny Stangerson. Sam widziałeś moją radość i
uniesienie... Och! przypominam sobie dobrze ten moment! Jak
wariat biegałem po pokoju, wołając: „Obalę Wielkiego Freda!
Obalę go z wielkim hukiem!" Słowa te odnosiły się do bandyty.
Tego wieczoru, gdy na prośbę Roberta Darzaka miałem czuwać
przed pokojem panny Stangerson, siedziałem przy stole z
Larsanem, nie podejmując żadnych środków ostrożności. By-
łem spokojny, ponieważ znajdował się naprzeciw mnie. W tym
momencie powinieneś był się domyślić, że obawiałem się tylko
tego człowieka. Kiedy rozmawialiśmy o nadejściu zbrodniarza,
powiedziałem: „Jestem pewien, że Fryderyk Larsan będzie w
nocy". Jest jeszcze jeden kapitalny dowód, który mógł, a nawet
powinien był upewnić nas od razu: dowód rzeczowy, który
oskarżał Fryderyka Larsana, a na który nie zwróciliśmy uwagi:
Czy pamiętasz jego laskę? Tak, poza całym rozumowaniem,
które prowadziło logicznie do oskarżenia Larsana, była jeszcze
historia z laską, zdradzająca go przed uważnym obserwatorem.
Powiem ci, że byłem ogromnie zdziwiony, że Larsan w czasie
śledztwa nie wyciągnął tej laski jako argumentu przeciwko
Robertowi Darzakowi. Czyż nie była kupiona w wieczór
poprzedzający zbrodniczą noc przez człowieka rysopisem
odpowiadającego Darzakowi? Zapytałem Larsana o laskę,
zanim jeszcze zdążył wyjechać na zawsze. Odpowiedział, że
nigdy nie miał takiego zamiaru, a w jego planach laska nie
miała odgrywać żadnej roli obciążającej Roberta Darzaka.
Twierdził, że zaskoczyliśmy go w restauracji dworcowej w
Epinay, dowodząc mu kłamstwa. Pamiętasz? Utrzymywał, że
nabył ją w Londynie. Tymczasem wytłoczona marka firmowa
dowodziła, że laska pochodzi z Paryża. Dlaczego wtedy zamiast
myśleć: „Fred kłamie. W Londynie nie mógł dostać paryskiej
laski" — nie pomyśleliśmy: „Fred kłamie. Nie był w Londynie w
dniu zbrodni, bo kupił tę laskę w Paryżu". Fred był wtedy w
Paryżu! To już nowe podejrzenie. Z twojego wywiadu u Cas-
sette'a dowiedzieliśmy się, że laskę kupił człowiek ubrany jak
Robert Darzac. Prawdziwy Robert Darzac zapewnił nas, że
laski nie kupował. Z wydarzenia w urzędzie pocztowym Nr 40
wywnioskowaliśmy, że w Paryżu jest człowiek podobny z
wyglądu do Roberta Darzaka. Zadaliśmy więc sobie pytanie,
kto w przebraniu Darzaka kupował laskę w dniu zbrodni
wieczorem? Tę samą laskę, którą miał w ręku Larsan? Dlaczego
nie powiedzieliśmy sobie wtedy: „A może nieznajomym
przebranym za Darzaka był sam Fred"? Fakt, że był
detektywem, na pewno nie sprzyjał podobnej hipotezie, ale
kiedy spostrzegliśmy zawziętość, z jaką gromadził dowody
przeciwko Robertowi Darzakowi, nienawiść, z jaką go
prześladował, mogliśmy się już zastanowić nad kłamstwem
Freda na temat laski, której nie mógł kupić w Londynie. Nawet
jeśli ją znalazł w Paryżu, kłamstwo było istotne. Wszyscy —
nawet jego zwierzchnik — sądzili, że jest w Londynie! Tymcza-
sem on... kupuje laskę w Paryżu! Ale dlaczego nie użył jej ani
razu jako dowodu rzeczowego, który obciążałby Roberta
Darzaka? Bardzo proste. Tak proste, że nawet o tym nie
pomyśleliśmy. Larsan kupił laskę, ponieważ ranny w rękę,
chciał mieć ją ciągle zajętą, nie otwierać jej i nie pokazywać
rany wewnątrz dłoni. Rozumiesz? Sam mi o tym powiedział.
Pamiętasz, jak często ci powtarzałem, że nigdy nie rozstaje się z
laską. Wydawało mi się to dziwne. Nawet przy stole, kiedy jadł
ze mną obiad, wypuszczał ją tylko wtedy, kiedy brał widelec.
Wszystkie te szczegóły przyszły mi namyśl, gdy zastanawiałem
się nad Larsanem. Ale odkryłem je zbyt późno, aby móc się
nimi posłużyć. Działo się to tego wieczoru, gdy Larsan udawał
przed nami, że zasypia. Pochyliłem się i bardzo ostrożnie
obejrzałem jego dłoń. Dostrzegłem tylko kawałek gazy
zakrywający bliznę po lekkim zranieniu. Pomyślałem, że mogła
powstać w każdych okolicznościach. Mimo to była ona wtedy
dla mnie jeszcze jednym dowodem rzeczowym mieszczącym się
w kręgu mego rozumowania. Larsan powiedział mi dzisiaj, że
kula drasnęła go tylko lekko, wywołując jednak silny upływ
krwi.
Gdybyśmy byli bardziej podejrzliwi w stosunku do twierdzeń
Larsana, gdybyśmy mu się wydali bardziej niebezpieczni, być
może dla odwrócenia podejrzeń skorzystałby z wymyślonej
przez nas historii z laską, aby obciążyć Roberta Darzaka. Wy-
padki potoczyły się jednak tak szybko, że nie myśleliśmy o niej
więcej. W każdym razie zaniepokoiliśmy Larsana, nawet o tym
nie wiedząc.
— Wobec tego — przerwałem — po co ubrał się jak Robert
Darzac? Dlaczego miał na sobie brązowe palto i kapelusz?...
— Ponieważ wracał właśnie z nieudanego napadu. Za każdym
razem, kiedy tylko szykował się do nowej zbrodni, w
wiadomym ci celu charakteryzował się na Roberta Darzaka.
Teraz przeszkadzała mu już tylko zraniona ręka. Przechodząc
przez rue de l'Opéra wpadł na pomysł kupna laski. Myśl tę
natychmiast zrealizował. O godzinie ósmej człowiek o
wyglądzie Roberta Darzaka kupił laskę, którą ja znajduję w
ręku Freda Larsana! I wyobraź sobie, ja, który odkryłem, że o
tej porze było już po napadzie, ja, od początku przekonany o
niewinności Roberta Darzaka, jeszcze nie podejrzewałem
Larsana! Bywają chwile...
— Bywają chwile — powiedziałem — gdy największa
inteligencja...
Rouletabille zamknął mi usta... Jeszcze go o coś pytałem, ale
spostrzegłem, że mnie nie słucha... Spał. Z trudem obudziłem
go w Paryżu.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Tajemnica panny Stangerson
W ciągu następnego dnia miałem okazję zapytać go raz
jeszcze, po co jeździł do Ameryki. Nie powiedział mi nic więcej
niż za pierwszym razem w pociągu, po czym zmienił temat
rozmowy. Dopiero któregoś dnia powiedział:
— Zrozum, musiałem poznać prawdziwe oblicze Freda
Larsana!
— Oczywiście — zgodziłem się — ale dlaczego szukałeś go aż
w Ameryce?
Zapalił fajkę i odwrócił się. Zdałem sobie nagle sprawę, że
poruszyłem problem związany z tajemnicą panny Stangerson.
Rouletabille widocznie się domyślił, że tajemnica, która tak
tragicznie wiązała pannę Stangerson z Larsanem, musiała mieć
swój początek w Ameryce. We Francji nie można było jej
wytłumaczyć w żaden sposób. Ruszył więc do Ameryki. Tam
właśnie dowiedział się, kim był Larsan, i zdobył materiały
potrzebne do zamknięcia mu ust. Był również w Filadelfii. Cóż
to więc zmuszało do milczenia pannę Stangerson i Roberta
Darzaka? Po upływie tylu lat, po szeregu artykułów w prasie,
teraz, gdy pan Stangerson już wie o wszystkim i wszystko
zdążył przebaczyć, czas ją wyjawić.
Jest to bardzo krótka historia, która wszystko dopowiada do
końca. Zwłaszcza że znaleźli się i tacy, co oskarżali pannę
Stangerson, kobietę, która od samego początku tej sprawy była
jej nieszczęsną ofiarą.
Historia zaczęła się w czasach, gdy panna Stangerson jako
młoda dziewczyna mieszkała z ojcem w Filadelfii. Tutaj, na
przyjęciu u jednego z przyjaciół ojca, poznała rodaka,
Francuza, który oczarował ją zachowaniem, dowcipem,
subtelnością i uczuciem. Uchodził za bogatego. Kiedy poprosił
znanego profesora o rękę córki, ten zasięgnął informacji o
panu Jean Roussel i od razu zorientował się, że ma do
czynienia z niebieskim ptakiem. Domyślacie się już zapewne,
że Jean Roussel to jedno z wcieleń słynnego Ballmeyera,
ściganego we Francji i ukrywającego się w Ameryce. Oczywiście
pan Stangerson nie wiedział o tym, a tym bardziej jego córka.
Miała to odkryć dopiero w następujących okolicznościach: pan
Stangerson nie tylko odmówił ręki córki, ale zabronił natrętowi
wstępu do swego domu. Młodziutka Matylda, zakochana po
uszy, nie widząca poza nim świata, była do głębi oburzona.
Swego niezadowolenia nie ukrywała przed ojcem, który dla
uspokojenia nerwów wysłał ją na wieś do ciotki, mieszkającej w
Cincinnati nad brzegiem Ohio. Ale i tu Jean odnalazł Matyldę.
Mimo szacunku dla ojca, panna Stangerson zwodząc czujność
starej ciotki uciekła z Jeanem Roussel. Korzystając z ułatwień
amerykańskiego prawodawstwa zdecydowali się wziąć jak
najszybciej ślub. Tak też zrobili. Uciekli niedaleko, do
Louisville. Pewnego ranka zastukano do ich drzwi. Była to
policja, która przyszła aresztować Jeana Roussel! Nie pomogły
protesty i krzyki pani Matyldy. Poinformowano ją tylko, że mąż
jej jest aż nadto słynnym Ballmeyerem. Po nieudanej próbie
samobójstwa, zrozpaczona Matylda wróciła do ciotki, witana z
nieopisaną radością. Staruszka od tygodnia nie przestawała
szukać Matyldy, bojąc się o całej sprawie zawiadomić ojca.
Matylda wymusiła na ciotce przysięgę, że pan Stangerson nigdy
się o tym nie dowie! Ciotka usłuchała jej: sama czuła się winna.
Po miesiącu skruszona Matylda wróciła do ojca. Rozczarowana
w miłości, chciała tylko jednego: nigdy więcej nie słyszeć o
swoim mężu, straszliwym Ballmeyerze, samej sobie przebaczyć
fałszywy krok, poświęcić życie ojcu i uczciwej pracy.
Dotrzymała danego sobie przyrzeczenia. I w chwili gdy wyznała
już wszystko Robertowi Darzakowi, gdy uwierzyła, że
Ballmeyer zginął (mówiono o tym dużo), gdy wreszcie po tylu
latach pokuty przyznała sobie prawo do poślubienia
serdecznego przyjaciela — los wskrzesił Jeana Roussel-
Ballmeyera, jej tragiczną młodość. Zawiadomił ją, że nie
pozwoli nigdy na małżeństwo z Robertem Darzakiem i że ciągle
jeszcze ją kocha, co, niestety, było prawdą.
Panna Stangerson nie zawahała się wyznać tego
narzeczonemu. Pokazała mu list, w którym Jean Roussel vel
Fryderyk Larsan vel Ballmeyer przypominał jej pierwsze
szczęśliwe godziny, spędzone w małej uroczej plebanii w
Louisville: „...plebania nie straciła nic ze swego wdzięku ani
ogród ze swej wspaniałości". Nędznik pisał, że jest bogaty, i
żądał, żeby tam przyjechała. Panna Stangerson oświadczyła
Robertowi Darzakowi, że jeśli o tej hańbie dowie się ojciec —
ona popełni samobójstwo. Robert Darzac przysiągł ukochanej,
że zmusi „Amerykanina" do milczenia groźbą lub siłą, a jeśli
zajdzie potrzeba, gotów jest nawet popełnić zbrodnię. Miał
jednak za mało siły, aby wypełnić obietnicę, i byłby niechybnie
przegrał, gdyby nie mały, dzielny Rouletabille,
A panna Stangerson? Cóż mogła zdziałać wobec tego łotra?
Groził jej, więc miała się na baczności. Za pierwszym razem,
kiedy tylko stanął przed nią w Żółtym Pokoju, próbowała go
zabić. Na swoje nieszczęście nie trafiła. Odtąd stała się ofiarą
niewidzialnej istoty, która rządzić nią mogła aż do śmierci,
która bez jej wiedzy zamieszkała w jej domu i która, o ironio,
„w imię miłości" naznaczała jej spotkania.
Za pierwszym razem odmówiła widzenia, którego zbrodniarz
żądał w liście wysłanym z urzędu pocztowego Nr 40.
Rezultatem odmowy był dramat, jaki rozegrał się w Żółtym
Pokoju. Po raz drugi żądał spotkania w liście przesłanym
pocztą w czasie jej rekonwalescencji. Odmówiła powtórnie,
zamykając się dla pewności ze służącymi w swym buduarze. W
liście tym nędznik uprzedzał Matyldę, że skoro ona ze względu
na stan zdrowia nie może wychodzić — przyjdzie do niej sam
tej nocy o ściśle oznaczonej godzinie. Równocześnie domagał
się, aby ułatwiła mu to, jeśli chce uniknąć skandalu. Matylda
Stangerson wiedząc, że po Ballmeyerze można się wszystkiego
spodziewać, pozostawiła mu otwarty swój pokój. Wtedy to
właśnie miało miejsce „tajemnicze" zdarzenie w galerii. Za
trzecim razem również ona przygotowała spotkanie. Zanim
opuścił pusty pokój panny Stangerson owej nocy, kiedy miał
miejsce wypadek w galerii, Larsan — jak pamiętamy — napisał
ostatni list i zostawił go na biurku swej ofiary. W liście tym
żądał raz jeszcze bezpośredniego spotkania, wyznaczając datę i
godzinę. Obiecał odnieść papiery jej ojca, grożąc jednak ich
spaleniem, jeśli Matylda znów będzie się ukrywała. Nie wątpiła,
że nędznik jest w posiadaniu drogocennych dokumentów; było
to tylko powtórzenie zręcznej kradzieży, o którą posądzała go
już w Filadelfii. Wtedy to właśnie z biurka profesora zginęły
bardzo ważne zapiski. Znała Jeana Roussell dość dobrze, żeby
wiedzieć, co się stanie, jeśli nie ulegnie jego życzeniom; cała
praca, wszystkie wysiłki i naukowe nadzieje zamienią się w po-
piół. Postanowiła raz jeszcze spotkać się z człowiekiem, który
był jej mężem, i spróbować zmusić go do rozwagi... Można
sobie wyobrazić, co zaszło dalej. Błagania Matyldy, brutalność
Larsana... On żądał, żeby się wyrzekła Darzaka. Ona wyznała,
że kocha Darzaka. Larsan zranił Matyldę Stangerson, chcąc
skazać Darzaka na śmierć. Był sprytny, uważał, że ocali go
maska Larsana, za którą się krył, podczas gdy tamten... tamten
nie będzie się mógł wykazać żadnym alibi. Rachuby Ballmeyera
były bardzo precyzyjne, a pobudki bardzo proste. Larsan
dyrygował Robertem Darzakiem tak jak Matyldą; tą samą
bronią, tym samym' sposobem. W listach pisanych w formie
rozkazów donosił, że gotów jest zwrócić całą korespondencję,
rozpocząć układy, nawet zniknąć z pola widzenia — za nie-
wielką cenę przybycia na spotkanie. Ale Darzac musiał się na
nie stawiać pod groźbą natychmiastowego opublikowania
tajemnicy. Matylda zaś musiała znosić wizyty zbrodniarza. W
tym samym czasie, gdy Ballmeyer zjawiał się u Matyldy jako
morderca, Robert przyjeżdżał do Epinay, gdzie oczekiwał go
wspólnik Larsana, nędzna kreatura ze światka przestępców,
drań, którego spotkamy pewnego dnia. Siłą zatrzymywał
Roberta Darzaka, kazał mu tracić czas, aby w ten sposób
uwikłać go w „zbieg" przypadków, z których jutro nie będzie
mógł zdać sprawy i będzie musiał powędrować na ławę oskar-
żonych po karę śmierci.
Przewidując wszystko, Ballmeyer nie wziął jedynie w rachubę
Józefa Rouletabille.
Nie na tym jednak kończy się tajemnica Żółtego Pokoju,
którą w Ameryce odkrywał krok za krokiem Rouletabille.
Znamy młodego reportera, wiemy już, jak bogatymi
informacjami dysponował dla wyjaśnienia historii panny
Stangerson i Jeana Roussel. O Arturze Rance dowiedział się
natychmiast wszystkiego w Filadelfii; uzyskał informacje o jego
poświęceniu i o nagrodzie, jakiej za nie zażądał. Pogłoska o jego
małżeństwie z panną Stangerson obiegła wszystkie salony w
Filadelfii. Niedyskrecja młodego uczonego, nieustanne oferty,
którymi nawet w Europie męczył pannę Stangerson, burzliwe
życie, jakie prowadził pod pretekstem topienia smutku —
wszystko to było źródłem niechęci Rouletabille’a dla Artura
Rance, dlatego tak chłodno powitał go w sali świadków.
Rouletabille zorientował się zresztą od razu, że Artur Rance nie
miał nic wspólnego ze sprawą Larsan — Stangerson. Odkrył
natomiast w Ameryce niezwykły romans Jeana Roussel z pan-
ną Stangerson. Kim był Jean Roussel?
Z Filadelfii Rouletabille pojechał do Cincinnati, śladami
Matyldy. Tu odnalazł starą ciotkę i skłonił ją do mówienia;
wiadomość o aresztowaniu Ballmeyera wszystko mu wyjaśniła.
W Louisville obejrzał plebanię — maleńki, śliczny domek,
utrzymany w starym stylu kolonialnym, który rzeczywiście nie
stracił nic ze swego uroku. Później podążył śladami
Ballmeyera; z więzienia do więzienia, z galer na galery, od
zbrodni do zbrodni. Wreszcie gdy wsiadł w nowojorskim porcie
na statek do Europy, dowiedział się, że z tego samego portu
mniej więcej przed pięciu laty odpływał do Francji Ballmeyer z
papierami niejakiego Larsana, szanowanego francuskiego
przemysłowca z Nowego Orleanu, którego sam zamordował.
Czy wiecie już teraz wszystko? Jeszcze nie. Panna Stangerson
ze swym mężem, Jeanem Roussel, miała dziecko. Chłopczyk
przyszedł na świat w domu starej ciotki, która urządziła
wszystko tak składnie, że nikt w Ameryce o tym nie wiedział.
Co się stało z tym chłopcem? To już jest inna historia, o której
kiedyś wam opowiem.
Mniej więcej w dwa miesiące po tych wypadkach spotkałem
Rouletabille'a, melancholijnie siedzącego na ławce w Pałacu
Sprawiedliwości.
— O czym rozmyślasz, chłopcze? — zapytałem go. — Masz
bardzo smutną minę. Co porabiają twoi przyjaciele?
— Jakich to ja mam przyjaciół prócz ciebie? — odrzekł.
— Na przykład Robert Darzac...
— Na pewno!...
— Panna Stangerson... Jak się czuje panna Stangerson?
— Dużo lepiej... dużo lepiej...
— A więc nie masz powodu do smutku!
— Mam powód — powiedział — myślę o perfumach Czarnej
Damy...
— Perfumy Czarnej Damy! Powtarzasz to ciągle! Wytłumacz
mi wreszcie, dlaczego cię to tak prześladuje?
— Może opowiem ci to kiedyś... pewnego dnia...— rzekł z
westchnieniem Rouletabille.
KONIEC