background image

 

Janet Dailey OTWÓRZ SWOJE SERCE 

Rozdział l 

-  Przepraszam,  że  przeszkadzam  o  tej  porze,  pani  doktor,  ale  mam  kłopot.  - 

Męski głos w telefonie brzmiał z irlandzka. 

Rebeca  Barclay  jeszcze  na  wpół  drzemała.  Powoli  docierało  do  niej  znaczenie 

słów.  Och,  nie!  Już  żadnych  nagłych  wypadków,  błagam...  Zerknęła  na  budzik 
przy łóżku: była trzecia w nocy. 

-  Co  się  stało?  -  zapytała  z  rezygnacją.  Lubiła  Neila  O’Briena  i  w  innych 

okolicznościach  jego  telefon  by  ją  ucieszył.  Był  dobrym  gospodarzem  i 
umiejętnie opiekował się swoimi zwierzętami. Rebeca zdawała sobie sprawę, że 
nie wzywałby jej bez potrzeby. Tyle tylko, że tej nocy wolałaby już nigdzie nie 
jechać. 

- Mam śliczną kózkę, która się akurat pierwszy raz koci. Najwyraźniej coś jest 

nie w porządku - odparł Irlandczyk. - To trwa już godzinami i wcale nie posuwa 
się naprzód. 

Poród u kozy! Tylko tego brakowało. W swej naiwności Rebeca łudziła się, że 

to może nic poważnego, tymczasem w środku nocy nie wzywano jej przecież do 
prostych,  nieskomplikowanych  przypadków.  Z  wysiłkiem  zdobyła  się  na 
wesołość, choć musiała ona zabrzmieć nieszczerze. 

- Z przyjemnością wyjdę z domu, panie O’Brien. Przyjadę najszybciej, jak się da 

- powiedziała. 

Bez  taryfy  ulgowej,  skonstatowała  Rebeca,  odkładając  słuchawkę  i  z  trudem 

zwlekając się z łóżka. Od poprzedniego wezwania zdołała przespać zaledwie go-
dzinę. 

O  północy  wyrwał  ją  ze  snu  telefon  spanikowanego  właściciela  kota.  Kiedy 

próbowała dotrzeć pod wskazany adres, okazało się, że to nie tylko daleko, ale i 
na  zupełnym  odludziu.  Ważący  blisko  piętnaście  kilogramów  czarny  kocur  o 
imieniu Butch przypominał raczej panterę niż zwykłego, domowego kota. Dwie 
godziny  zajęło  jej  doprowadzenie  do  porządku  jego  uszu  pokiereszowanych  w 
walce z najwidoczniej jeszcze większym i groźniejszym osobnikiem, a na lewym 
kciuku nadal miała ślady jego ostrych zębów. 

Tak się pechowo składało, że w miasteczku San Carlos jedynie Rebeca składała 

wizyty  domowe  u  chorych  zwierząt.  Inni  weterynarze  woleli  przyjmować  u 
siebie,  i  to  w  określonych  godzinach.  W  tej  sytuacji  co  najmniej  kilka  razy  w 
tygodniu nocne telefony wyrywały Rebece ze snu. 

Właściwie dlaczego tak bardzo chciałam zostać weterynarzem? - zadała sobie w 

duchu retoryczne pytanie, wkładając dżinsy i flanelową koszulę, które niedawno 
z siebie zdjęła. Czy nie chodziło o to, żeby pomagać zwierzętom, zmniejszać ich 

background image

 

cierpienie, leczyć? Ach, do licha z całym tym altruizmem, w tej chwili nie miała 
ochoty  oglądać  już  ani  jednej  kosmatej  mordki  co  najmniej  przez  miesiąc. 
Chwyciwszy  ukochany  wełniany  sweter  i  torbę  pełną  leków  i  narzędzi 
chirurgicznych popędziła do swej starej, rozklekotanej furgonetki. 

Zatrzymała  się  na  moment,  żeby  odetchnąć  pełnym  aromatów  powietrzem 

kalifornijskiej nocy. Delikatny zapach rosnącego koło domu jaśminu mieszał się z 
upojną  wonią  kwitnącego  drzewka  pomarańczy.  Noc  była  cicha  i  jak  na  lato 
nadspodziewanie chłodna. Mocniej otuliła się swetrem i wskoczyła do samocho-
du. Szosa przed jej domem była zupełnie pusta. Miasteczko San Carlos pogrążone 
było we śnie... z wyjątkiem jej samej, Neila O’Briena no i tej biednej kózki, która 
mozoliła się, by urodzić swoje pierwsze dziecko. 

-  Zaraz  tam  będę,  malutka,  wytrzymaj  jeszcze  trochę,  pomoc  już  się  zbliża  - 

szepnęła Rebeca, wyjeżdżając mocno zniszczoną furgonetką na szosę. 

 
W dziesięć minut później Rebeca była już w Casa Celina, dobrze prosperującej 

posiadłości na północnym skraju miasta. Olbrzymi, zbudowany w stylu hiszpań-
skiej  hacjendy,  pomalowany  na  biało  dom  przybrał  w  świetle  księżyca 
niebieskawy  odcień.  Na  tle  ciemnego  nieba  odcinała  się  czerwona  dachówka,  a 
filary podcieni obejmowały pnącza róż. 

Rebeca dobrze znała to miejsce. Jako dziecko spędziła wiele radosnych godzin, 

bawiąc się tutaj, penetrując zakamarki starego domu i zabudowań gospodarskich, 
biegając  po  ogrodzie  i  sadzie.  W  rodzinie  Flores  było  pięć  córek,  a  ona 
przyjaźniła się z nimi wszystkimi. 

Lata  mijały,  dziewczęta  dorosły,  wyjechały  na  studia,  zaczęły  pracować, 

powychodziły  za  mąż.  W  końcu  dom  rodzinny  opuściła  najmłodsza  Gabriella. 
Ubiegłej  zimy,  czując  się  zbyt  osamotnieni  w  swej  wielkiej  posiadłości,  Jose  i 
Rosa Flores sprzedali Casa Colina i przenieśli się do miasta. 

Nowi właściciele okazali się odludkami. Nie tylko Rebeca nic bliższego na ich 

temat nie wiedziała. Nawet plotkarki w miasteczku niewiele mogłyby o nich po-
wiedzieć,  unikali  bowiem  sąsiadów  i  nie  kwapili  się  do  nawiązywania 
znajomości.  Ucieszyła  ją  wiadomość,  że  zatrzymali  Neila  O’Briena  jako 
zarządzającego  majątkiem  i  jego  żonę  Bridget  w  charakterze  gospodyni.  Oboje, 
przepracowawszy u Floresów dwadzieścia lat, wiedzieli więcej o Casa Colina niż 
ktokolwiek  inny.  Rebeca  bardzo  lubiła  tę  parę  i  dobrze  czuła  się  w  ich 
towarzystwie.  Podziwiała  sposób,  w  jaki  Neil  odnosił  się  do  zwierząt  -  pełen 
miłości  i  troski,  a  jednocześnie  całkowicie  profesjonalny.  W  stosunku  do  ludzi 
Neil  był  także  przyjacielski  i  niemal  każdego  witał  uśmiechem.  Jego  żona 
zachowywała  się  równie  sympatycznie;  każdego,  kto  odwiedzał  Casa  Colina, 

background image

 

częstowała irlandzką herbatą i pysznymi ciasteczkami własnej roboty. 

Rebeca  czuła  się  na  terenie  posiadłości  niemal  jak  u  siebie.  Nie  wstępowała 

nawet do domu; Neil z pewnością był w oborze razem z kozą, a Bridget prawdo-
podobnie  spała.  Skierowała  się  więc  od  razu  ku  budynkom  gospodarskim. 
Zaparkowała, wyskoczyła z samochodu i pośpieszyła tam, gdzie w okienku obory 
paliło się światło. Miała nadzieję, że nie jest jeszcze za późno. 

O’Brien klęczał przy małej, białej kózce, która leżała na boku na wiązce słomy. 

Była  to  koza  rasy  ulubionej  przez  Rebece,  odznaczającej  się  przyjaznym, 
wesołym usposobieniem i długimi, zwisającymi uszami. Zwierzę z trudem łapało 
powietrze,  prężąc  się  w  kolejnych  skurczach.  Wysiłki  te  jednak  były  jak  dotąd 
bezskuteczne. 

Skupiwszy  całą  uwagę  na  wyczerpanej  kozie,  Rebeca  nie  zauważyła  małej 

dziewczynki,  która  siedziała  skulona  w  kącie  obory  z  kolanami  podciągniętymi 
pod brodę. Duże niebieskie oczy szkliły się od łez. 

- Jak długo już trwa poród?  - zapytała Rebeca. Uklękła przy kozie i przesunęła 

dłonią po jej wzdętym brzuchu. Zwierzę drżało ze zmęczenia i lęku; widać było, 
że jest u kresu sil. Rebeca poczuła jednak jeszcze coś, co napełniło ją nadzieją  - 
koźlątko się poruszyło. Istniała więc szansa, że wszystko dobrze się skończy i dla 
matki, i dla maleństwa. 

- To trwa już od rana - wyjaśnił Neil, wyciągając z kieszeni kombinezonu dużą 

czerwoną chustkę i ocierając z czoła pot, mimo że noc była chłodna.  - Jak pani 
sama widzi, akcja porodowa wcale się nie posuwa. Coś musi być nie w porządku. 

- Na pewno. - Rebeca wyciągnęła z torby tubę antyseptycznej maści. 
-  Słabnie  z  każdą  chwilą  -  powiedział  Neil  z  wyraźnym  zaniepokojeniem. 

Wyglądał  na  znużonego  i  po  raz  pierwszy  Rebeca  uprzytomniła  sobie,  że  Neil 
O’Brien  się  starzeje.  Na  czerstwej,  pokrytej  piegami  twarzy  pojawiły  się 
zmarszczki, a rude włosy były poprzetykane siwizną. 

-  Hilda  to  taka  miła  kózka,  nie  chciałbym  jej  stracić  -  dodał  głaszcząc  długie, 

jedwabiste uszy. 

Z odległego kąta obory dobiegło Rebece czyjeś łkanie; odwróciła się i dopiero 

teraz zobaczyła siedzącą w mroku dziewczynkę. 

-  Hilda  umrze...  prawda,  pani  doktor?  -  zapytało  dziecko,  płacząc  rzewnymi 

łzami. - Czułam, że zdarzy się coś okropnego, no i miałam rację. 

Rebeca podeszła do małej i przyklękła koło niej na wiązce słomy. 
- Mam na imię Rebeca, a ty? 
- Katie - odparła dziewczynka, pociągając nosem. 
- No więc, Katie, myślę, że nie musisz tak bardzo martwić się o Hildę. Miałam 

do  czynienia  z  podobnymi  przypadkami  i  przekonałam  się,  że  zazwyczaj 

background image

 

wszystko  dobrze  się  kończy  -  powiedziała  Rebeca,  łagodnie  głaszcząc 
dziewczynkę po czarnych, sięgających ramion włosach. 

- Naprawdę? - Katie z trudem powstrzymała łkanie. 
- Będzie dobrze, sama się przekonasz. 
Rebeca  wróciła  do  Neila  i  do  kozy.  Zawinęła  rękawy,  wysmarowała  ręce 
antyseptycznym kremem aż po łokcie, po czym naciągnęła długie chirurgiczne 
rękawiczki. 
- Zaraz sprawdzę, co się tam dzieje - powiedziała. 
Zwierzę leżało nieruchomo, zbyt słabe, aby protestować. Już po chwili Rebeca 
zorientowała się w sytuacji. 
- Mamy bliźniaki - stwierdziła. - Ten pierwszy to duża sztuka i to właśnie on tak 

utrudnia akcję porodową. 

- Co chce pani zrobić? - zapytał Neil. 
- Chcę go przekręcić, żeby miał lepsze ułożenie, a potem trochę mu pomogę. 
Rebeca  zabrała  się  do  dzieła  najdelikatniej,  jak  umiała.  Hilda  widocznie 

wyczuła, że coś się zmieniło, i zachęcona zaczęła znowu przeć z całą siłą. Już po 
paru  minutach  Rebeca  odebrała  pierwsze  koźlę.  Tak  jak  przewidywała,  było 
wielkie i z wyjątkowo dużą głową; ciężkie przejścia, jakie miało za sobą, nie po-
zostawiły  na  nim  żadnych  widocznych  śladów.  Prychnęło  z  dezaprobatą,  kiedy 
Rebeca czyściła mu nos i pyszczek ze śluzu. 

Chwyciwszy  garść  słomy,  Neil  zaczął  energicznie  wycierać  nią  malca.  Hilda 

zabeczała i odwróciła głowę, żeby lepiej przyjrzeć się swemu pierworodnemu. 

Rebeca  kątem  oka  dostrzegła,  że  Katie  wstała  ze  swego  miejsca  pod  ścianą  i 

pomału zbliżała się do nich. 

-  Czy  to  chłopiec,  czy  dziewczynka?  -  zapytała.  Już  nie  płakała.  Oczy  miała 

wielkie i okrągłe ze zdziwienia. 

- To koziołek - odparła Rebeca. - Piękny, dorodny koziołek. Za rok wolałabym 

raczej nie mieć z nim do czynienia. 

- Och... miałam nadzieję, że to będzie dziewczynka. - Katie była zawiedziona. 
Neil  roześmiał  się  i  popchnął  koziołka  w  stronę  matki,  ta  obwąchała  go  z 

ciekawością i zaczęła pieczołowicie wylizywać. 

-  Biedna  Katie  -  rzekł  -  obiecałem  jej  jedno  z  młodych,  jeśli  tylko  urodzi  się 

kózka. 

- Cóż, jest jeszcze jedno w brzuchu i zaraz się dowiemy, czy to kózka czy drugi 

koziołek - zauważyła Rebeca. 

Katie  wyzbyła  się  już  nieśmiałości  i  uklękła  obok  Rebeki  na  słomie.  Małą, 

dziecinną rączką pogłaskała kozę po brzuchu. 

-  Wszystko  w  porządku,  Hildo,  ta  miła  pani  doktor  zaopiekuje  się  tobą  - 

background image

 

powiedziała łagodnym, kojącym tonem. 

-  Tak  -  odezwał  się  niski  głos  gdzieś  za  nimi  -  zdaje  się,  że  sytuacja  została 

opanowana. 

Rebeca  spojrzała  przez  ramię  i  aż  wstrzymała  oddech  -  nigdy  jeszcze  nie 

widziała tak przystojnego mężczyzny. Po czarnych włosach i błękitnych oczach 
zorientowała  się,  że  to  ojciec  Katie.  Rosła,  barczysta  postać  niemal  wypełniła 
drzwi. Rebeca nie miała jednak teraz czasu, żeby o nim myśleć. Drugie koźlątko 
mogło się teraz spokojnie urodzić, bo jego przerośnięty braciszek nie stał mu już 
na przeszkodzie. Kiedy zobaczyła maleństwo, ogarnął ja niepokój. Było znacznie 
mniejsze niż pierwsze i leżało na słomie jakby bez życia. 

Sprawnie  oczyściła  mu  nozdrza  i  pyszczek,  po  czym  zaczęła  wycierać  je 

ręcznikiem, zdając sobie sprawę, że trzeba się spieszyć. Neil rozcierał zwierzęciu 
nogi. 

-  No,  maleństwo,  proszę  cię  -  szeptała  Rebeca  -  musimy  cię  uratować,  no, 

oddychaj... proszę... zrób to dla mnie... 

Zauważyła,  że  to  kózka,  i  serce  jej  się  ścisnęło.  Gdyby  nie  przeżyła,  Katie 

byłaby zrozpaczona. 

Rebeca  miała  właśnie  przystąpić  do  masażu  serca,  gdy  zwierzątko  drgnęło  - 

odetchnęło i wierzgnęło tylnymi nóżkami. 

- Dochodzi do siebie, i to tylko dzięki pani! - powiedział Neil, a twarz rozjaśniła 

mu się w uśmiechu. Skoczył na równe nogi, porwał Katie w objęcia, uniósł ją do 
góry i mocno uściskał. 

- I to jest dziewczynka! - powiedziała Katie, kiedy już postawił ją na ziemi. - To 

kózka... i będzie dla mnie! 

- Tak jest, Katie - odparł Neil. - Śliczna kózka dla ślicznej dziewczynki. 
Hilda  zabeczała  i  obwąchała  swoje  drugie  koźlę.  Wyglądała  już  teraz  na 

spokojną  i  zadowoloną.  Bliźniaki,  starannie  wylizane  przez  matkę,  zaczęły 
przepychać się w poszukiwaniu mleka. 

Rebeca  usiadła  na  słomie  i  z  przyjemnością  obserwowała  tę  scenę.  To  właśnie 

takie chwile nadawały sens jej pracy. Miała poczucie, że dobrze wywiązała się z 
zadania.  Udało  jej  się  pomóc  Hildzie,  koźlęta  były  już  bezpieczne,  Katie  i  Neil 
przejęci narodzinami, a ojciec Katie... 

Odwróciła się, żeby sprawdzić, czy i jemu udzielił się ich radosny nastrój, lecz 

ze zdumieniem stwierdziła, że marszczy brwi z niezadowoleniem. 

Podszedł bliżej, aby dokładniej przyjrzeć się małej kózce. 
-  Ta  koza  to  karlica  -  powiedział  -  nie  wydaje  mi  się,  żeby  była  zwierzęciem 

właściwym dla dziecka. 

-  Ona  jest  aż  za...  za...  dobrym  zwierzęciem.  Chcę,  żeby  była  moja  -  odezwała 

background image

 

się Katie. Wpatrywała się w ojca prosząco, ale w jej błękitnych oczach kryła się 
złość.  -  I  ona  nie  jest  żadną  karlicą...  cokolwiek  to  oznacza.  Jeżeli  to  jest  coś 
złego, to nie ma z nią nic wspólnego! 

Rebeca z trudem panowała nad sobą. O co temu człowiekowi chodziło? Czyżby 

był pozbawiony serca? Dlaczego świadomie psuł taką wspaniałą chwilę? 

-  Karlica  to  taka  koza,  która  urodziła  się  za  mała  i  słabowita  -  wytłumaczył 

córeczce.  -  Często  się  zdarza,  że  są  kalekie  i  w  związku  z  tym  trudno  się  nimi 
opiekować. Poza tym nawet nie wiesz, czy przeżyje. 

- Bardzo przepraszam, panie... - Rebeca nie mogła już tego wytrzymać. 
- Stafford, Michael Stafford - podpowiedział. 
-  Panie  Stafford...  rozumiem,  że  chciałby  pan,  aby  córeczka  opiekowała  się 

zdrowym  zwierzęciem,  ale  chociaż  kózka  jest  mała,  nie  ma  żadnego  powodu 
przypuszczać, że nie przeżyje. 

-  Doprawdy?  -  Spojrzał  na  nią  zimno,  najwyraźniej  miał  jej  za  złe  wyrażanie 

opinii, o którą nie prosił. - Czy może pani to zagwarantować, pani doktor? 

- Nie mogę oczywiście zagwarantować, że zwierzę będzie zawsze zdrowe, panie 

Stafford.  Tego  nigdy  nie  można  gwarantować  -  odparła  Rebeca,  nie  pojmując 
jego zachowania. 

-  No  właśnie  -  odpowiedział  i  Rebeca  dosłyszała  w  jego  głosie  złość.  Co 

sprawiło, że ten człowiek stał się tak nieczuły? 

Spojrzała na Katie i w jej oczach wyczytała cierpienie. 
-  Panie  Stafford  -  zaczęła  jeszcze  raz,  zdobywszy  się  na  cierpliwość  i 

wyrozumiałość  -  jestem  naprawdę  przekonana,  że  ta  koza  jest  zdrowa,  chociaż 
nieduża.  Jeżeli  pozwoli  pan  Katie  ją  zatrzymać,  obiecuję,  że  nauczę  pańską 
córeczkę, jak trzeba się nią opiekować. W razie komplikacji proszę mnie wezwać, 
a zaraz przyjadę. 

- Dobrze, tato? Doktor Rebeca uważa, że wszystko jest w porządku. Pozwól mi 

zatrzymać  tę  kózkę,  proszę,  proszę,  proszę  -  błagała  Katie,  chwyciwszy  ojca  za 
rękę. 

Michael  Stafford  milczał  przez  dłuższą  chwilę,  przyglądając  się  córce.  Rebeca 

nie  rozumiała,  jak  można  oprzeć  się  spojrzeniu  błękitnych  oczu  dziewczynki  - 
ona by nie potrafiła. Okazało się, że jej ojciec także nie był w stanie. Łagodnie 
uwolniwszy rękę z uścisku Katie, skierował się ku wyjściu. 

- Zgoda - powiedział odchodząc - skoro pani doktor uważa, że wszystko jest w 

porządku, to widocznie ma rację. Na pewno więcej wie na ten temat niż ja. Oby 
się tylko nie pomyliła - dodał ironicznym tonem. 

Rebeca zbytnio się tym nie przejęła. Dobrze, że Katie będzie miała wymarzoną 

kózkę.  Neil  pomógł  jej  zebrać  rzeczy  i  spakować  do  torby.  Zrobiła,  co  do  niej 

background image

 

należało, i mogła już wracać do domu. Pożegnała się, ale w drzwiach odwróciła 
się  jeszcze, obrzucając spojrzeniem  boks, w którym zostawiła  Hildę wraz z po-
tomstwem. Katie  obejmowała swą  kózkę za szyję  i z  rozanieloną  miną  szeptała 
jej do coś do ucha. 

Ledwie  Rebeca  zdążyła  przekroczyć  próg  salonu  piękności,  wypadło  na  nią 

kudłate stworzenie o imieniu Twinkle. Ostatnim razem, kiedy tu była, psina miała 
sierść  całkiem  białą,  teraz  jednak  przybrała  jakiś  szczególny  odcień  lawendy. 
Rebeca  widywała  już  różne  zwierzęta,  ale  nigdy  nie  zdarzyło  jej  się  spotkać 
fioletowego  pekińczyka.  Zaczęła  się  domyślać,  co  mogło  być  przyczyną 
tajemniczego  podrażnienia  skóry  u  Twinkle,  o  którym  jej  właścicielka 
opowiadała przez telefon. 

- Och, Twink - Rebeca przyklęknęła na jedno kolano i pogłaskała suczkę - co ta 

Betty Sue zrobiła ci tym razem? 

Psina tylko jęknęła w odpowiedzi i żałośnie przewróciła oczami. 
-  No  rozumiem,  rozumiem...  -  Mokry  psi  nos  dotknął  policzka  Rebeki.  - 

Próbowałam, Twink, ale wiesz przecież, jaka jest Betty Sue. Ale, ale, gdzie ona 
się podziewa? - . spytała, rozglądając się po pustym salonie. 

Drzwi  od  zaplecza  otworzyły  się  z  rozmachem  i  do  środka  wkroczyła  młoda 

kobieta w jaskraworóżowym fartuszku, wnosząc ze sobą zapach płynu do trwałej 
i  lakieru  do  paznokci.  Rebeca  nie  była  wcale  zdziwiona,  widząc,  że  Betty  Sue, 
ostatnio  platynowa  blondynka,  miała  dziś  włosy  ufarbowane  na  dokładnie  ten 
sam co u suczki odcień lawendy. Betty Sue nie była w stanie zaskoczyć Rebeki, 
no, ale ona też pochodziła z Hollywood i to było pewne wytłumaczenie. 

-  Cześć,  kochanie  -  wykrzyknęła,  ściskając  Rebece  serdecznie.  -  No  widzisz, 

maleńka, jest już nasza miła pani doktor... 

-  Daj  spokój  -  odezwała  się  Rebeca  z  przyganą  w  głosie.  -  Usiłujesz  mi 

schlebiać, bo wiesz, że jestem na ciebie zła. 

- Jesteś na mnie zła? Ale za co? - Betty Sue zamrugała sztucznymi rzęsami. 
- Nie słuchałaś wcale tego, co ci mówiłam ostatnim razem. 
- Nieprawda, oczywiście, że słuchałam, ja... 
-  W  takim  razie  nic  do  ciebie  nie  dotarło.  Mówiłam  ci,  żebyś  przestała 

eksperymentować z tym nieszczęsnym stworzeniem. 

-  Ale...  ale  ja...  nigdy  nie  zrobiłabym  Twinkle  czegoś,  czego  nie 

wypróbowałabym na sobie... - wyjąkała. 

Rebeca  zmierzyła  Betty  Sue  od  stóp  do  głów,  rejestrując  wzrokiem  jej 

poddawane najróżniejszym zabiegom włosy, lśniące od lakieru paznokcie i grubą 
warstwę makijażu. Betty nie należała do piękności i prawdopodobnie mało było 
takich zabiegów kosmetycznych, których by nie zastosowała. 

background image

 

-  Betty  Sue,  musisz  skończyć  z  tymi  bzdurami.  Dość  już  mam  leczenia 

dolegliwości, które ty sama powodujesz. Pamiętasz, jak malowałaś jej pazurki la-
kierem w sprayu i... 

- Ale dla niej to była frajda. 
-  Niewątpliwie,  Betty  Sue,  o  mało  się  nie  udusiła  od  tych  oparów!  A 

przypominasz  sobie  może,  jak  usiłowałaś  ją  upiększyć  tymi  wszystkimi 
koralikami  i  piórkami,  które  potem  wplątały  jej  się  w  sierść,  aż  musiałam  je 
wycinać i zupełnie to nieszczęsne stworzenie ogolić. Przez całą zimę biegała goła 
jak szczur. 

- No, przecież zrobiłam jej na drutach sweterek. 
- Tylko że skończyłaś go dopiero na wiosnę. 
- Wiesz, że to wszystko z dobroci serca. 
- Może jednak czasem posługiwałabyś się także głową.  - Rebeca powstrzymała 

uśmiech.  Pochyliła  się  i  wzięła  zwierzę  na  ręce.  Odgarnęła  sierść,  pokazując 
Betty Sue zaczerwienioną i podrażnioną skórę. 

- No i masz już skutek tej twojej idiotycznej fioletowej farby do włosów. 
-  Ale  przecież  najpierw  zrobiłam  próbkę,  dokładnie  według  instrukcji!  - 

zawołała Betty, nie patrząc Rebece w oczy. - Naprawdę zrobiłam i wszystko było 
w porządku. 

- Tylko że ta instrukcja dotyczyła człowieka, Betty Sue, a nie pekińczyka. Ja nie 

żartuję, naprawdę musisz z tym skończyć, bo zaskarżę cię do sądu pod zarzutem 
znęcania się nad zwierzętami. 

Rebeca  poczuła  ulgę,  widząc,  że  Betty  Sue  zbiera  się  na  płacz  i  broda  jej  się 

trzęsie; może wreszcie coś zrozumie. 

- Dam ci dla niej specjalny leczniczy szampon, złagodzi swędzenie i zapobiegnie 

infekcji. Będzie po nim niezbyt pięknie pachnieć, ale... 

-  Nic  się  nie  martw  -  przerwała  jej  Betty  -  nie  będę  jej  perfumować.  Trudno, 

powstrzymam się. 

- Zuch dziewczynka. 
Podczas gdy Rebeca wyjmowała z torby lekarstwo i pisała na etykiecie sposób 

użycia, Betty Sue trzymała Twinkle w objęciach i szczebiotała jej coś do ucha. 

-  Kochamy  mamuśkę,  prawda?  -  pytała  psa  słodko,  aż  do  mdłości.  -  No, 

kochamy,  kochamy.  Mamuśka  chce  tylko,  żeby  była  piękna.  Twinkle  kooocha 
mamuśkę bardzo, bardzo. 

Betty Sue odstawiła psa na podłogę i wzięła od Rebeki butelkę z lekarstwem. 
-  Ale,  ale  -  zagadnęła  i  na  jej  jaskrawo  uszminkowanych  ustach  pojawił  się 

uśmiech. - Coś mi się obiło o uszy... ale nie wiem, czy to prawda. 

- Co takiego?  - zapytała Rebeca,  zatrzaskując torbę i starając się nie okazywać 

background image

 

zainteresowania. Betty Sue była straszliwą plotkarą. 

-  Słyszałam,  że  ostatnio  dużo  bywasz  w  Casa  Colina...  u  tego  przystojnego 

wdowca, Michaela Stafforda. 

- No to źle słyszałaś - odparła Rebeca, z trudem powstrzymując złość.  - Byłam 

tam raz w nocy, ale służbowo, nie dla przyjemności.  Możesz  mi wierzyć. Rękę 
miałam aż do łokcia w kozim tyłku. 

- Ach... tak... 
Rebeca miała miłą świadomość, że tym razem udało jej się zbulwersować nawet 

Betty Sue Wilcox. Nie jest łatwo zgorszyć kogoś, kto przyjechał z Hollywood. 

- No, ale spotkałaś przecież Michaela Stafforda, prawda?  - Betty wciąż jeszcze 

usiłowała wydostać od niej jakiś pikantny szczegół. 

- Tak, widziałam go na własne oczy. Jak zaczarowana wpatrywałam się w jego 

piękną twarz przez... no niech się nie pomylę... przez całe trzy albo cztery minuty. 

- Więc to prawda, co ludzie mówią? - rozjaśniła się Betty Sue. - Naprawdę jest 

taki przystojny? 

-  Jest  nadzwyczajny,  tak  piękny,  że  aż  dech  zapiera.  Ale  jest  też  bardzo 

denerwujący  i  osobiście  wcale  mi  się  nie  spodobał...  ani  trochę.  -  Rebeca 
odwróciła  się  i  wyszła,  pozostawiając  Betty  Sue  z  ustami  otwartymi  ze 
zdumienia. 

Betty szybko jednak odzyskała równowagę i wzięła suczkę na ręce. 
-  Wcale  jej  nie  wierzę,  a  ty?  -  zapytała  śpiewnym,  dziecinnym  głosikiem.  - 

Mamuśce  się  wydaje,  że  doktor  Rebeca  lubi  pana  Michaela  o  wiele  bardziej, 
niżby  sama  chciała.  Co  ty  na  to,  Twinkle?  Tak...  Mamuśka  od  razu  rozpozna 
prawdziwą miłość. 

Odczekała, aż stara furgonetka zniknie za rogiem. 
- O, już pojechała. To teraz wypróbujemy sobie ten nowy wybielacz do zębów, 

który  mamuśka  kupiła  w  drogerii.  Przecież  nie  możemy  dopuścić,  żebyś  miała 
takie  żółte  ząbki,  co,  maleńka?  Jasne,  że  nie  możemy.  Mamuśce  to  znakomicie 
pomogło. No, zobacz... 

Rozdział 2 

Przez cały następny tydzień Rebeca nie mogła przestać myśleć o Kalie, jej ojcu i 

małej  kózce.  Wreszcie  dała  za  wygraną,  wsiadła  do  pikapa  i  wyruszyła  w  kie-
runku Casa Colina. 

Ranek był ciepły i słoneczny. Gdy wysiadała z furgonetki, pomyślała, że dobrze 

byłoby posiedzieć sobie na słońcu, popijając mrożoną herbatę. Niestety, jej roz-
liczne zajęcia nie pozwalały na leniuchowanie. 

Katie i kózkę znalazła na podwórzu za domem. Uganiały się za sobą nawzajem i 

najwyraźniej miały z tego wielką uciechę. 

background image

 

10 

- Cześć, doktor Rebeco - wykrzyknęła dziewczynka, podbiegając do niej. 
-  Witaj,  Katie!  -  Rebeca  nachyliła  się,  żeby  pogłaskać  kózkę,  ta  jednak  wzięła 

rozbieg i ubodła ją w rękę. 

- Widzisz, czego ją nauczyłaś - droczyła się Rebeca z dziewczynką. 
- Wcale nie musiałam jej tego uczyć, sama umiała - zachichotała Katie. 
-  Tak,  kozy  to  łobuziaki,  trzeba  je  przyzwyczajać  do  grzecznego  zachowania. 

Jak ona się czuje? 

- Och, świetnie - odparła Katie. - Nazwałam ją Rosie. 
-  Rosie...  Tak,  to  ładne  imię  i  świetnie  do  niej  pasuje  -  powiedziała  Rebeca, 

patrząc  z  uwagą  na  kózkę,  jej  bielusieńką,  jedwabistą  sierść,  długie  zwisające 
uszy, niebieskie oczy i różowy nosek. 

Katie rozpromieniła się na tę pochwałę. 
- Ja już  mam wakacje  - oznajmiła.  - Bawimy się teraz cały czas, ona jest  moją 

najlepszą przyjaciółką. 

Rebeca  rozejrzała  się,  czy  nie  ma  kogoś  w  pobliżu,  ale  dostrzegła  tylko  Neila 

kopiącego  coś  w  ogródku  i  jego  żonę  Bridget  stojącą  w  oknie  kuchni.  Nie  za-
uważyła dzieci, z którymi Katie mogłaby spędzać czas. Ojca dziewczynki także 
nie było widać. 

-  Więc  jesteś  tylko  sama  z  Rosie?  Nie  masz  żadnych  przyjaciół,  z  którymi 

mogłabyś się pobawić? - zwróciła się do Katie. 

Mała posmutniała i potrząsnęła przecząco głową. 
- Nikogusieńko. Tylko ja i Rosie. Nie mam żadnych innych przyjaciół. 
- Nie zapraszasz szkolnych koleżanek? - zapytała Rebeca, myśląc, jak wspaniale 

bawiła się tu kiedyś z córkami Floresów. 

-  Przychodziły  do  mnie  koleżanki,  ale  dawno  temu  -  odpowiedziała  Katie,  nie 

patrząc na Rebece i drapiąc Rosie za uchem. - Wie pani... wtedy mieszkaliśmy w 
Los Angeles i żyła jeszcze moja mamusia. 

Rebeca  poczuła  nagłe  ukłucie  dobrze  znajomego  bólu.  Za  każdym  razem,  gdy 

zaczynała mieć nadzieję, że jej rana się zabliźniła, zdarzało się coś, co otwierało 
ją na nowo, tak jak teraz. 

- Tak mi przykro, Katie - powiedziała i pogłaskała lśniące włosy dziewczynki. - 

Ciężko jest stracić kogoś, kogo się kocha. Wiem, jak to jest, możesz mi wierzyć. 

- Naprawdę? Pani też straciła kogoś, kogo pani kochała? - Katie spojrzała na nią 

zaciekawiona. 

Rebeca  przymknęła  oczy  i  wspomnienia  odżyły  z  całą  wyrazistością.  Nagłe 

wezwanie w środku nocy do Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt, gdzie znajdował 
się  potrącony  przez  samochód  pies  wymagający  natychmiastowej  pomocy.  Tim 
podjął się jechać. „Ty miałaś ciężki dzień, Becky” - powiedział. „Śpij, ja się tym 

background image

 

11 

zajmę”. A po paru godzinach następny telefon, z policji drogowej. 

-  Tak  -  odparła,  otwierając  oczy.  -  Straciłam  męża.  Też  był  weterynarzem, 

pracowaliśmy razem. Byliśmy dopiero dwa lata po ślubie. 

- Czy długo chorował? - zapytała Katie. 
Ach, więc tak umarła jej matka, po długiej chorobie, pomyślała Rebeca. 
- Nie, zginął w wypadku samochodowym. 
-  Ach...  to  musiało  być  straszne.  -  Dziewczynka  pokiwała  głową  ze 

zrozumieniem. - Nie zdążyliście się nawet pożegnać. 

- Nie zdążyliśmy i to chyba było właśnie najgorsze - przyznała Rebeca. 
Katie odwróciła wzrok, coś sobie przypominając. 
-  Tatuś  prosił,  żebym  się  wtedy  z  mamą  pożegnała,  ale  ja  płakałam  i  nie 

chciałam. Byłam głupią siedmioletnią smarkulą. Teraz mam już osiem lat i jestem 
o wiele doroślejsza. 

-  Widzę  -  uśmiechnęła  się  Rebeca.  -  Ale  nie  możesz  czuć  się  z  tego  powodu 

winna. Każdemu trudno 

żegnać  na  zawsze  kogoś  kochanego.  Wcale  nie  uważam,  że  byłaś  głupią 

smarkulą, byłaś po prostu przerażona. 

- Może rzeczywiście tak było. - Oczy Katie wypełniły się łzami, ale uśmiechnęła 

się do Rebeki. 

- Jestem o tym przekonana. 
-  Chce  pani  zobaczyć  coś  fajnego?  -  zapytała  Katie,  której  nagle  jakby  kamień 

spadł z serca. 

- Jasne, co takiego? - Rebeca była szczęśliwa, że może zmienić temat. 
- Niech pani tylko poczeka, to jest naprawdę śmieszne. 
Pobiegła  i  zerwała  z  drzewa  śliwkę.  Rebeca  zaczynała  się  domyślać,  o  co 
chodzi. Widywała już nieraz kozy jedzące śliwki i brzoskwinie. 
- Proszę patrzeć! - zawołała dziewczynka, podając Rosie śliwkę. Koza wzięła od 

niej  owoc  i  przez  parę  sekund  obracała  go  w  pyszczku,  po  czym  wypluła 
objedzoną dokładnie pestkę. Katie śmiała się serdecznie. - Widziała pani? Zjadła 
całą śliwkę i zostawiła tylko pestkę; a jak daleko pluje. 

-  Rzeczywiście  nadzwyczajne  -  przyznała  Rebeca.  -  Wielu  chłopców  mogłoby 

brać u niej lekcje plucia. 

Katie znowu zachichotała. Była naprawdę ślicznym i inteligentnym dzieckiem i 

Rebeca zastanawiała się, dlaczego ojciec tak mało się nią interesował. 

- Twój tata to widział? - zapytała. 
- Nie. - Katie już się nie śmiała. - Prawie nigdy go tu nie ma, ciągle jest zajęty w 

swoim salonie samochodowym w Los Angeles. 

- W salonie samochodowym? 

background image

 

12 

- Tak. Sprzedaje bardzo drogie samochody, które sprowadza z Europy. Dawniej 

dużo  czasu  spędzał  w  domu.  Bawił  się  i  żartował  ze  mną  i  z  mamusią,  a  rano 
smażył dla nas naleśniki. Ale teraz cały czas pracuje. 

Rebeca  przypomniała  sobie  pierwsze  miesiące  po  śmierci  męża.  Za  wszelką 

cenę starała się wtedy uciec w pracę. Tylko że to nie pomagało. Nadchodził mo-
ment powrotu do pustego domu, a wtedy opadały ją wspomnienia. 

- Tęsknię za mamusią - powiedziała Katie. - Za tatusiem też. Chciałabym, żeby 

częściej przyjeżdżał. 

Rebeca  poczuła,  że  ogarnia  ją  gniew  na  człowieka,  który  aż  tak  zaniedbywał 

córeczkę. Po śmierci Tima czuła się bardzo samotna. Gdyby chociaż mieli dzie-
ci... czy dziecko takie jak... Katie, z pewnością nie pozostawiłaby go samego bez 
względu na całe własne cierpienie. 

- Czy mówiłaś o tym tacie? - zapytała. 
- Nie. - Katie wzruszyła drobnymi ramionami. - Nie chcę, żeby mu było przykro. 

I tak jest smutny. 

- Może jednak powinnaś mu o tym powiedzieć - przekonywała Rebeca łagodnie. 

- Może on nie wie, że tobie też jest smutno. Jest dużo lżej, kiedy można dzielić z 
kimś swój smutek. 

Katie zastanawiała się przez chwilę, ale potrząsnęła głową. 
- Nie. Porozmawiam o tym tylko z Rosie, ona nie ma aż tylu zmartwień co tatuś. 
Rebeca zerknęła na zegarek, miała w planie jeszcze jedną wizytę. 
- Muszę już jechać, niedługo wpadnę znowu, żeby zobaczyć, jak się obie macie. 
Katie wyglądała na zawiedzioną, ale kiwnęła głową. 
- Dziękuję, że pani nas odwiedziła, to znaczy... Rosie bardzo panią lubi - dodała, 

czerwieniąc się i spuszczając wzrok. 

- Ja też ją bardzo lubię - oznajmiła Rebeca. 
Właśnie  miała  wsiadać  do  pikapa,  gdy  przed  dom  zajechał  najnowszy  model 
jaguara.  Wysiadł  z niego Michael  Stafford  wyglądający równie przystojnie jak 
poprzednio. Miał na sobie popielaty garnitur i białą, jedwabną koszulę. Ciemne 
włosy zaczesał do tyłu i tylko jeden niesforny kosmyk z chłopięcym wdziękiem 
spadał  mu  na  czoło.  Spojrzenie  niebieskich  oczu  nie  było  jednak  wcale  po 
chłopięcemu figlarne. Obrzucił ją zimnym wzrokiem i skłonił się uprzejmie, lecz 
bez uśmiechu. 
-  Dzień  dobry,  panie  Stafford  -  powiedziała  Rebeca  znacznie  przyjaźniej,  niż 

miałaby ochotę. 

- O co chodzi? - zapytał w odpowiedzi. - Czy kozie coś się stało? 
- Nie, nie - zapewniła go. - Wpadłam tylko, żeby przywitać się z Katie. 
Trochę mu ulżyło, nadal jednak był zły. 

background image

 

13 

-  Ja  nie  zmieniłem  zdania,  doktor  Barclay.  W  dalszym  ciągu  uważam,  że 

hodowanie  tej  parszywej  kozy  to  błąd.  Moja  córka  ma  zupełnego  bzika  na  jej 
punkcie. Gdyby, nie daj Boże, zachorowała... 

- Tak? - Rebeca czuła, że za chwilę wybuchnie. 
-  ...albo  zdechła,  załamałoby  to  Katie  kompletnie.  I  gdyby  tak  się  zdarzyło, 

byłaby to pani wina, pani doktor. 

To  przeważyło.  Rebeca  przestała  panować  nad  sobą,  wiedziała,  że  zaraz 

wypowie słowa, których później będzie żałować. 

-  Panie  Stafford  -  wycedziła  -  pańska  córka  potrzebuje  żywej  istoty,  którą 

mogłaby  kochać.  Może  nie  miałaby  bzika  na  punkcie  kozy,  gdyby  ojciec 
poświęcał jej trochę więcej czasu. - Odwróciła się i wskoczyła na siedzenie. - A 
Rosie  nie  jest  wcale  parszywa.  Żaden  z  moich  pacjentów  nie  ma  parcha, 
wypraszam to sobie! - wykrzyknęła, trzasnąwszy drzwiczkami. 

-  A  ja,  doktor  Barclay...  nie  jestem  wcale  denerwujący  -  odkrzyknął  w 

odpowiedzi. 

O  Boże!  -  pomyślała,  ktoś  mu  powtórzył!  Miała  tylko  nadzieję,  że  nie 

powiedziano  mu  wszystkiego.  Tylko  tego  brakuje,  żeby  wiedział,  iż  ona  uważa 
go za przystojnego. Dostanie się za to Betty Sue. 

Ruszyła  z  piskiem  opon.  W  tylnym  lusterku  zobaczyła  go  jeszcze  stojącego  w 

tumanie kurzu z ustami szeroko otwartymi ze zdumienia. 

-  No  i  dobrze,  panie  Stafford!  -  burknęła  wciąż  jeszcze  zakłopotana,  ale  i 

zadowolona z siebie. - Wszystko mi jedno, czy się to panu podoba, czy nie! 

 
Michael zatrzasnął szufladę biurka, przygniatając sobie przy tym palec, i zaklął 

głośno.  Momentalnie  urwała  się  rozmowa  między  sekretarką  a  sprzedawcą  i  w 
salonie wystawowym zapadła cisza. W chwilę później pani Abemathy z pewnym 
zaniepokojeniem zajrzała do niego. 

- Czy... znowu coś sobie pan zrobił, Michael? - zapytała łagodnym, zatroskanym 

tonem. Zazwyczaj odbierał jej matczyne zainteresowanie z radością, dziś jednak 
uznał  je  za  przesadne.  W  dodatku  uśmiechała  się  do  niego,  jakby  miała  do 
czynienia  z  dzieckiem,  które  w  przypływie  złości  niechcący  zrobiło  sobie 
krzywdę. 

-  Wszystko  w  porządku,  pani  Abemathy  -  odparł.  -  Przygniotłem  sobie  tylko 

kciuk. Przed południem dwie duże transakcje wzięły w łeb, lunch był obrzydliwy 
-  zapiekanka  polana  francuską  musztardą,  której  nienawidzę.  A  teraz  właśnie 
musiałem  poinformować  pana  Hillmana,  że  nie  możemy  dostać  części  potrzeb-
nych do reperacji hamulców w jego srebrzystej limuzynie. Straszył  mnie sądem. 
Poza tym dzień jest absolutnie cudowny, dziękuję za troskę. 

background image

 

14 

Liczył,  że  po  takiej  przemowie  pani  Abemathy  wyjdzie  obrażona.  Tymczasem 

weszła dalej i rozsiadła się na krześle stojącym naprzeciw jego biurka. Poprawiła 
okulary, odchrząknęła i splótłszy ręce przybrała pozę pełną kobiecego wdzięku. 
Nic bardziej mylnego, dobrze wiedział, że zaraz się zacznie, 

Pani Abemathy pracowała u niego już od pięciu lat i zdążył poznać wszystkie jej 

gierki.  Tylko  że  niewiele  mu  z  tego  przychodziło;  to  pani  Abemathy  rozpoczy-
nała wszelkie dyskusje, ona im przewodziła i ona miała w nich zawsze ostatnie 
słowo. Czasami zastanawiał się, kto właściwie u kogo pracuje. 

-  No  więc,  co  się  właściwie  z  panem  dzieje?  -  zapytała,  przyglądając  mu  się 

badawczo. 

- Słucham? 
-  Dobrze  pan  wie,  o  co  mi  chodzi.  Cały  dzień  zachowuje  się  pan  niczym 

rozdrażniony  niedźwiedź  grizzli,  siedzi  pan  tu  u  siebie  jak  w  jaskini  i  mruczy 
groźnie na każdego, kto pojawia się  w pańskim polu widzenia.  Wcale  mnie nie 
dziwi,  że  te  transakcje  nie  doszły  do  skutku,  pan  sobie  przygniótł  palec,  a  pan 
Hillman poczuł się zlekceważony. Na jego miejscu też bym pana zaskarżyła. 

Wpatrywał  się  w  nią  przez  moment,  a  żadna  właściwa  odpowiedź  nie 

przychodziła mu do głowy. 

- Niesmaczna zapiekanka na lunch to pewnie też moja sprawka - zareplikował w 
końcu. 
Pani Abemathy wzruszyła ramionami. 
- To opatrzność. Wysyła pan w kosmos swoją negatywną energię i... 
- Niech pani da spokój! Naprawdę pani uważa, że kosmos ma coś wspólnego z 

tym,  że  parę  osób  zdarzyło  mi  się  dzisiaj  zwymyślać?  I  że  ten  drab  w  knajpie, 
który polał mi zapiekankę francuską musztardą, zrobił to z wyroku opatrzności? 

- Widzi pan? - Potrząsnęła głową ze smutkiem. - Negatywne wibracje. Emanuje 

z pana wrogość i... 

- Jestem  zmęczony  -  warknął. -  I...  chyba jestem  chory. Umówmy się, że  mam 

po prostu zły dzień, dobrze? 

- Ja też źle się czuję i jestem zmęczona pana humorami. Przez pana wszyscy w 

firmie są podenerwowani. Może wystarczy na dziś, co?! - Jej stanowczy ton nie 
pozostawiał  mu  pola  manewru.  Zrobił  więc  minę,  którą  można  by  uznać  za 
przepraszającą, i powiedział: 

- W porządku, postaram się to zmienić. 
- Dzięki - odparła z ulgą, a twarz jej się rozjaśniła. - Mikę, o co chodzi? Co się 

tak naprawdę stało? - zapytała przyjaźnie. 

Złość  powoli  zaczęła  mu  mijać,  w  jej  głosie  wyczuł  szczere  zaniepokojenie. 

Była może nazbyt bezceremonialna, ale potrafiła słuchać i miała naprawdę dobre 

background image

 

15 

serce.  Była  przy  nim  w  czasie  choroby  żony  i  zaraz  potem;  każdego  dnia,  a 
czasem i w nocy. Miał w niej prawdziwego, wypróbowanego przyjaciela. 

-  Wymieniłem  parę  przykrych  zdań  z  tą  całą  doktor  Barclay  -  wyjaśnił.  - 

Opowiadałem pani o niej. 

- Z kobietą, która odbierała poród u kozy? Z tą, o której wyraził się pan, że ma 

kształtny tyłeczek, ale trudny charakter? 

- Tak, to o nią chodzi. 
Czyżby rzeczywiście tak powiedział? Chyba nie. W każdym razie sobie tego nie 

przypominał. Mniejsza z tym. Nie przegada pani Abemathy. 

- O co się wczoraj pokłóciliście? - zapytała. 
-  Niepotrzebnie  wtrąca  się  w  nie  swoje  sprawy.  Obca  osoba  nie  będzie  mnie 

pouczać, jak mam postępować z własną córką, i zarzucać... 

- Zarzucać? 
- No, że za mało czasu poświęcam Katie. 
- Uhm. - Kiwnęła głową z powagą. 
Michael nie bardzo wiedział, jak ma to rozumieć. Pani Abemathy wyrażała się 
na ogół w sposób absolutnie jednoznaczny. 
- Powiedziała, że Katie ma bzika na punkcie tej kózki - ciągnął - ponieważ musi 

mieć  jakąś  żywą  istotę,  którą  mogłaby  kochać.  Uwierzy  pani?  Ona  uważa,  iż 
moje dziecko pędzi tak puste i jałowe życie, że potrzebuje jakiejś nędznej kozy, 
by ją obdarzyć uczuciem. 

- A co pan o tym myśli. Mikę? - zapytała łagodnie pani Abemathy, wpatrując się 

w swoje splecione dłonie. 

- Myślę, że ta doktorka trochę za dużo gada - odparł bez zastanowienia. 
Pani Abemathy nie odezwała się, ale jej milczenie było bardzo wymowne. 
-  To,  co  mi  zarzuciła,  dotknęło  mnie  głęboko  -  dodał,  choć  przyszło  mu  to  z 

trudem - ponieważ... obawiam się... obawiam się, że ona ma rację. 

Pani Abemathy klepnęła go po dłoni, po czym ją uścisnęła. 
- Wiem, że się pan boi. Mikę, i przez co pan przeszedł. Zdaję sobie sprawę, jak 

bardzo  kocha  pan  Katie,  a  zarazem  się  o  nią  lęka.  Jestem  przekonana,  że  osta-
tecznie zwycięży w panu miłość do córeczki. 

Michael  był  jej  wdzięczny,  że  miała  dość  wyczucia,  by  wstać  i  ruszyć  do 

wyjścia.  Nie  chciał,  żeby  dostrzegła  łzy  w  jego  oczach.  Dobra  stara  Abemathy 
wiedziała, jak się zachować, by go nie zranić. 

- Abby - powiedział - mam nadzieję, że się pani nie myli. Dzięki. 
-  W  porządku.  -  Zatrzymała  się  w  progu  i  uśmiechając  się  szeroko,  dodała:  - 

Niech pan stąd nie wychodzi, dopóki nie będzie w lepszym humorze. 

Skinął głową. 

background image

 

16 

Michael  zaczął  wpatrywać  się  w  stojące  na  biurku,  oprawne  w  srebrną  ramkę 

zdjęcie swej ukochanej córeczki. Teraz mógł dać upust wszystkim przepełniają-
cym go uczuciom: obawy, poczucia winy i miłości. Katie była taka podobna do 
matki! Pogładził delikatnie zdjęcie i szepnął: 

- Och, Katie, kochanie, bardzo cię potrzebuję. - Ledwie wypowiedział te słowa, 

ogarnął  go  irracjonalny  lęk  o  córkę.  Utracił  już  jej  matkę,  a  swoją  uwielbianą 
żonę, dlatego musiał panować nad odruchami serca. Michael Stafford znał siebie i 
wiedział, że nie zniósłby po raz drugi straty kogoś tak bliskiego. Nie, już nigdy 
więcej. 

 
Jesień rozpoczęła się na swój zwykły, typowy dla Kalifornii sposób. Gdyby nie 

suche  wiatry  wiejące  od  Santa  Ana,  sporadycznie  wybuchające  pożary  i  odpo-
wiednie kartki w kalendarzu, Rebeca nie odróżniłaby jesieni od innych pór roku. 
Wczesna jesień i święta Bożego Narodzenia były jedynymi okresami, które wo-
lałaby  spędzać  poza  południową  Kalifornią.  Tęskniła za  złotą  jesienią w  Nowej 
Anglii, za drzewami w kolorowej szacie i za wonią palonych liści unoszącą się w 
rześkim powietrzu. Gdy zaś nadchodziło Boże Narodzenie, marzyła, by zobaczyć 
świąteczne dekoracje na Piątej Alei i gigantyczną choinkę w Rockefeller Center 
w Nowym Jorku. Poza tym mieszkanie w San Carlos nad oceanem w zupełności 
ją satysfakcjonowało. Czuła się tu jak w domu. 

Jedną  z  tutejszych  tradycji,  którą  Rebeca  szczególnie  lubiła,  były  doroczne 

jarmarki. Zapraszano ją na nie w charak-terze arbitra, gdy organizowano pokazy 
kotów, psów czy królików. Z przyjemnością rozdawała wtedy błękitne wstęgi. 

Tego roku jarmark rozpoczął się w sobotę wczesnym rankiem. Rebeca tkwiła w 

samym  środku  hałaśliwego  rozgardiaszu,  charakterystycznego  dla  tej  imprezy. 
Słychać  było  meczenie,  kwiczenie  i  porykiwanie  owiec,  kóz,  świń  i  krów, 
prowadzonych do przygotowanych zagród. Kobiety kręciły się między stoiskami, 
roznosząc  kwiaty  przeznaczone  na  nagrody,  ciasta  i  ciasteczka  oraz  robótki 
ręczne  wszelkiego  rodzaju.  W  specjalnie  zbudowanej  drewnianej  chacie 
mężczyźni demonstrowali rękodzieło ludowe, przedmioty z drewna i ze skóry, a 
także wyhodowane przez siebie warzywa imponujących rozmiarów. 

Rebeca  witała  się  prawie  ze  wszystkimi,  na  każdym  kroku  spotykała  tu 

znajomych. W miasteczku tak małym jak San Carlos wszyscy się znali, jeżeli nie 
osobiście,  to  przynajmniej  ze  słyszenia,  jako  że  plotki  rozchodziły  się  tu  bardzo 
szybko. 

Zbliżając się do miejsca, gdzie skupiony był żywy inwentarz, Rebeca natknęła 

się na kogoś szczególnie jej bliskiego i miłego. Katie Stafford ściskała w rączce 
koniec białej, skórzanej uzdy, na której prowadziła całkowicie odmienioną Rosie. 

background image

 

17 

Kózka była przybrana w różowe wstążeczki, srebrne dzwonki, a wokół szyi i na 
ogonie  miała  zawiązane  jasnobłękitne  kokardy.  Dreptała  posłusznie  za  swoją 
panią, zachowując się, jak na kozę, całkiem ugodowo. Co najdziwniejsze jednak, 
obok  córki  i  jej  kozy  kroczył  Michael  Stafford  i  wyglądał  na  prawie  równie 
dumnego jak one. Uśmiechał się beztrosko i wydawał się spokojny i pogodzony 
ze sobą. Rebeca nigdy go jeszcze nie widziała w tak dobrym nastroju. 

-  Hej,  doktor  Rebeco!  Pani  doktor,  tutaj!  -  wołała  Katie,  podskakując  i 

entuzjastycznie  machając  ręką  w  jej  kierunku.  -  Patrz,  tatusiu,  tam!  Tam  jest 
doktor Rebeca - zwróciła się do ojca. 

-  No  cóż,  rzeczywiście.  Dzień  dobry,  jak  się  pani  ma  -  rzekł  Michael  Stafford, 

posyłając Rebece olśniewający uśmiech. 

-  Och...  dziękuję,  świetnie  -  odparła  Rebecca,  nagle,  nie  wiedzieć  czemu, 

onieśmielona i zakłopotana. 

-  Niech  pani  patrzy,  co  dostałyśmy!  -  rzekła  Katie,  wymachując  Rebece  przed 

nosem jaskrawoczerwoną wstęgą. - Widzi pani?! Rosie zajęła drugie miejsce! 

-  Czerwona  wstęga!  Moje  gratulacje,  Katie.  -  Rebeca  pochyliła  się  i  podrapała 

kózkę po głowie. Wydawało się, że bardzo lubi być w centrum zainteresowania. - 
Zasłużyłaś  na  czerwoną  wstęgę  -  powiedziała  do  Katie.  -  Rosie  wygląda  dziś 
naprawdę pięknie, świetnie przygotowałaś ją do konkursu. 

- Tatuś  mi pomógł - rozpromieniła się dziewczynka. - Sama nie dałabym sobie 

rady  z  kąpaniem.  Rosie  uciekała  i  dopiero  tatuś  pomógł  mi  ją  złapać,  w  końcu 
byliśmy bardziej mokrzy i namydleni niż ona. Ale była zabawa! 

Rebeca  popatrzyła  na  Michaela,  ich  oczy  spotkały  się  nad  głową  Katie.  Przez 

chwilę zdawał się zakłopotany, po czym wzruszył ramionami. 

- Czerwona wstęga to całkiem nieźle jak na taką cherlawą karlicę, prawda, pani 

doktor? - rzekł z niezbyt mądrym uśmiechem. 

- Rzeczywiście, całkiem nieźle - potaknęła Rebeca. 
Michael spojrzał na Katie i zaproponował: 
- A może byś tak poszła dalej sama z Rosie? Chciałbym porozmawiać z doktor 

Barclay przez chwilę. Zaraz was dogonię. 

Katie spoglądała to na ojca, to na Rebece i uśmiech zaigrał na jej ustach. 
- Jasne, tatusiu, już idziemy - powiedziała domyślnie. 
- Ja... ach - zaczął zakłopotany Michael i przerwał. 
- Tak, panie Stafford? - podjęła Rebeca. 
- Chciałbym podziękować za to, co powiedziała mi pani któregoś dnia - wypalił 

nagle, jakby bał się, że odwaga zaraz go opuści. - Przyznaję, że byłem wtedy na 
panią wściekły, ale przemyślałem to i doszedłem do wniosku, że miała pani rację. 
Rzeczywiście zaniedbuję Katie. 

background image

 

18 

Odetchnął  z  trudem,  a  w  głębi  jego  oczu  Rebeca  dostrzegła  cierpienie,  które 

przeczyło zadowolonej minie. Ten człowiek musiał bardzo przeżyć śmierć żony, 
pomyślała,  i  do  tej  pory  się  z  tego  nie  otrząsnął.  Jakże  dobrze  go  rozumiała! 
Pamiętała, jak sama nie potrafiła pogodzić się z odejściem Tima i ile czasu trzeba, 
by rana mogła się zabliźnić. Zdobyła się na odwagę i powiedziała: 

-  Ja  też  miałam  męża  i  straciłam  go,  dlatego  potrafię  zrozumieć,  jak  się  pan 

czuje, i wiem, że jest panu ciężko. 

- Tak, to prawda, ale to wcale nie usprawiedliwia mojego zachowania w sprawie 

tej  kózki.  Nie  wiem,  dlaczego  tak  wtedy  postąpiłem...  -  Jego  twarz  wyrażała 
rozterkę i poczucie winy, o które Rebeca wcale by go nie podejrzewała. - Bałem 
się o Katie, wydawało mi się, że koza nie jest zdrowa. Nie chciałem, żeby znowu 
straciła  coś  ukochanego...  nie  tak  szybko  po...  -  przerwał,  by  zebrać  myśli.  - 
Wiem, że moja reakcja była przesadna, ale ten dzieciak tyle już przeszedł. .. 

-  Rozumiem.  -  Rebeca  zastanawiała  się,  czy  powiedzieć  na  głos  to,  co  właśnie 

pomyślała.  Uznała,  że  musi  być  z  nim  szczera,  choć  ryzykowała,  że  znowu  się 
rozgniewa. - Panie Stafford - odezwała się - może nie jestem powołana do oceny 
pańskiego  postępowania,  ale  myślę,  że  zareagował  pan  tak,  ponieważ  bardzo 
kocha pan córkę. 

-  Tak  -  przyznał  -  bardzo  ją  kocham,  a  śmierć  matki  była  dla  niej  naprawdę 

wielkim ciosem. 

- Na pewno. - Rebeca skinęła głową. 
- Czasem tak niewiele potrzeba... - Miał poczucie, że go rozumiała. 
- Ma pan rację, moja praca każdego dnia dostarcza mi dowodów, że tak właśnie 

jest.  Katie  nie  może  jednak  zamknąć  swego  serca  nawet  po  to,  by  je  uchronić 
przed bólem. Ma zbyt wiele miłości do ofiarowania. I pan także - dodała cicho. 

Milczał, wpatrując się w ziemię, a ona ciągnęła: 
-  Kto  wie,  czy  nie  gorszy  od  utraty  ukochanej  osoby  jest  stan,  gdy  nie  ma  się 

kogo kochać. - Nie wiedziała, jakie wrażenie zrobiły na nim jej słowa, bo przez 
cały czas miał wzrok wbity w ziemię. - Wiem, że obawia się pan swego uczucia 
dla  Katie  -  brnęła,  mając  świadomość,  że  posuwa  się  za  daleko.  Musiała  już 
jednak postawić kropkę nad i.  - Zdarza się, Michael, że z własnej winy tracimy 
kogoś, kogo kochamy. Dzieje się tak wtedy, kiedy pozwalamy, żeby rządził nami 
lęk. 

Odchrząknął i skinął głową. 
- Tak, oczywiście  ma pani rację, doktor Barclay.  Muszę już iść. Trzeba pomóc 

Katie załadować Rosie na samochód. 

I zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, już go nie było. 
- Masz ci los - mruknęła Rebeca do siebie. - Nie za bardzo umiem dogadać się z 

background image

 

19 

ludźmi.  Na  przyszłość  poprzestanę  na  moich  kudłatych  pacjentach,  którzy  nie 
potrafią mówić. 

Rozdział 3 

-  Może  jeszcze  filiżankę  herbaty,  kochanie?  -  Bridget  podała  Rebece 

porcelanowy dzbanek z herbatą. - Dokończ tę, to zaraz zaparzę następną. 

Była to propozycja nie do pogardzenia, ponieważ Bridget znana była z tego, że 

parzy  najlepszą  herbatę  w  całym  miasteczku,  a  ostatniej  nocy  Rebece  udało  się 
przespać zaledwie trzy godziny. Mocna, gorąca herbata postawi ją na nogi. Poza 
tym Rebeca nie potrafiła niczego odmówić Bridget. Jasnozielone oczy, pogodna, 
otwarta  twarz  i  ciepły,  przyjazny  uśmiech  sprawiały,  że  wyglądała  jak  dobra 
wróżka. 

- No dobrze - Rebeca przeciągnęła się niezbyt elegancko - skoro muszę... 
Bridget postawiła na środku stołu paterę przykrytą srebrną ozdobną pokrywką, a 

gdy ją uroczyście zdjęła, ukazała się spora porcja słynnych ciasteczek jej roboty. 
Rebeca  przypomniała  sobie,  kiedy  pierwszy  raz  jadła  te  pyszności;  miała 
wówczas dziesięć lat i przyjechała z wizytą do córek Floresów, a Bridget podjęła 
je wszystkie tradycyjną popołudniową herbatką. 

Poprzebierane  w  staromodne  ubrania,  które  wynalazły  w  jakichś  kufrach  na 

strychu,  wkroczyły  wtedy  do  jadalni.  Sześć  dziewczynek  wykręcających  sobie 
nogi  na  wysokich  obcasach,  przydeptujących  zbyt  długie  spódnice  i 
obwieszonych  sztuczną  biżuterią.  Na  głowach  miały  kapelusze  z  szerokimi 
rondami,  strojne  w  pióra,  jedwabne  kwiaty  i  wstążki.  Rebeca  przypięła  sobie 
nawet broszkę ze sztucznym brylantem. Okazało się, że Bridget też pamięta tamto 
popołudnie.  Wytarła  ręce  w  śnieżnobiały  fartuch,  usiadła  przy  stole  naprzeciw 
Rebeki i przysunęła sobie talerz z ciastkami. 

- Wy, dziewczęta, uwielbiałyście te ciasteczka  - rzekła. - Ładnie wyglądałyście 

w tych staromodnych strojach. Tęskno mi i żal, że już was tu nie mam w pobliżu. 

-  No,  ale  teraz  masz  Katie.  -  Rebeca  ugryzła  ciastko,  które  wyglądało  całkiem 

zwyczajnie, ale smakowało wybornie. Od razu się czuło, że Bridget nie żałowała 
masła, świeżych jajek i śmietany. 

-  Tak,  mam  teraz  moją  małą  Katie,  to  takie  kochane  dziecko  -  powiedziała 

Bridget, a drobne zmarszczki, które pojawiły się już na jej twarzy, znikły teraz w 
uśmiechu.  -  Czy  widziałaś  kiedykolwiek  takie  błękitne  oczy?  To  znaczy  poza 
kochaną starą Irlandią? 

- Nie widziałam. Jej oczy mają piękny kolor, ale jest też w nich wiele smutku. 
Bridget kiwnęła potakująco głową i pociągnęła łyk herbaty. 
- To prawda, ona ciągle tęskni i rozpacza za matką, niechaj spoczywa w pokoju. 

- Bridget przeżegnała się pobożnie. 

background image

 

20 

-  Znałaś  panią  Stafford?  -  zapytała  Rebeca  z  pewnym  zakłopotaniem. 

Właściwiej  byłoby  zwrócić  się  wprost  do  Michaela,  jeśli  chciała  znać  jakieś 
szczegóły. Wiedziała jednak, że trudno im się porozumieć. 

-  Nie  widziałam  jej  na  oczy,  ale  musiała  być  święta,  sądząc  z  tego,  jak  bardzo 

mąż i córka wciąż ją kochają - odparła Bridget. 

-  Tak,  z  pewnością.  -  Rebeca  poczuła  ukłucie  zazdrości  na  myśl  o  kobiecie 

uwielbianej przez tak cudowne dziecko jak Katie i przez mężczyznę takiego jak... 
Nie,  nie  wolno  jej  dopuszczać  do  siebie  takich  myśli.  -  Kiedy  Katie  wraca  ze 
szkoły? - zapytała, spoglądając na zegar z kukułką. 

- Powinna być lada chwila. Przyjechałaś w dobrej porze, chyba że wpadłaś, żeby 

zobaczyć  się  z  panem  Michaelem  -  odpowiedziała  Bridget  z  domyślnym 
uśmieszkiem. - Nie spodziewam się go tu wcześniej niż za parę godzin. 

Rebeca  zaczerwieniła  się  gwałtownie,  a  żadna  właściwa,  przecząca  i  obojętna 

odpowiedź nie przychodziła jej do głowy. Wyjąkała więc tylko: 

- Ach... nie... ja... ja wcale nie chciałam... 
- A, rozumiem. - Bridget uniosła jedną brew. - Więc nie spodobał ci się? 
- Zupełnie nie. 
- Hm... no a już myślałam... a zresztą mniejsza o to. 
Szkolny autobus z piskiem zahamował przed domem. Rebeca odetchnęła z ulgą. 
- No i jest już nasza dziewczynka - powiedziała Bridget, podczas gdy obie przez 

kuchenne okno patrzyły, jak Katie wysiada z autobusu. 

-  Nie  wygląda  na  specjalnie  szczęśliwą  -  zauważyła  Rebeca,  przyglądając  się 

Katie, która szła wolno, z opuszczoną głową. 

- Nie, to wielki wstyd. - Bridget pokiwała głową ze. smutkiem. - Takie dziecko 

powinno  mieć  z  kim  się  bawić  po  lekcjach.  Staram  się  poświęcać  jej  jak  naj-
więcej uwagi, ale mam przecież inne obowiązki, no i... 

-  Wiesz  co  -  Rebeca  zaczęta  głośno  myśleć  -  dziś  po  południu  nie  jestem  taka 

bardzo zajęta. Myślisz, że sprawiłoby jej przyjemność, gdybym ją zabrała nad sa-
dzawkę, gdzie dawniej kąpałyśmy się z dziewczętami? Jest dosyć ciepło. 

- Och, tak! Na pewno by ją to ucieszyło. Co za świetny pomysł, kochanie. Ona 

cię tak lubi, będzie bardzo zadowolona, mogąc spędzić z tobą trochę czasu. 

- Czy sądzisz, że pan Stafford nie miałby nic przeciwko temu? - Rebece zależało 

na tym, żeby nie mieć z nim znowu jakichś konfliktów. 

- Nie wiem, co mogłoby mu się nie spodobać - odparła Bridget w zamyśleniu. - 

Jesteś  przecież  dorosła  i  godna  zaufania,  nie  wybieracie  się  daleko.  Myślę,  że 
byłby wdzięczny, że się nią zajęłaś. 

Drzwi otworzyły się  i weszła  Katie. Nie podnosząc  wzroku, cisnęła książki na 

stół, a pojemnik na lunch wstawiła do zlewu. 

background image

 

21 

- Cześć, pani Bridget - powiedziała apatycznie. 
- Witaj w domu, kochanie. Zobacz, kto nas odwiedził - odparła Bridget. 
Katie  uniosła  głowę.  W  okamgnieniu  stała  się  żywą  ośmiolatką,  a  twarz  jej 

rozjaśniła się w uśmiechu. 

- Doktor Rebeca! - wykrzyknęła, biegnąc w stronę stołu. Wydawało się, że rzuci 

się Rebece na szyję, zwyciężyła jednak nieśmiałość. Katie zatrzymała się nagle, 
zakłopotana, lecz szczęśliwa. 

- Cześć, Katie, miło cię znowu zobaczyć. 
Katie zaczerwieniła się i zaszurała nogami. Nagle na jej twarzy odmalowało się 
przerażenie. 
- Chyba nie przyjechała tu pani z powodu Rosie? Wszystko z nią w porządku? A 

Hilda i Pepe? 

-  Kozy  czują  się  świetnie  -  odparła  Rebeca,  kładąc  dłoń  na  ramieniu 

dziewczynki. - Przyjechałam, żeby zobaczyć się z tobą. 

- Naprawdę? - Katie odetchnęła z ulgą, ale niezupełnie mogła w to uwierzyć. 
- Naprawdę, naprawdę - uspokoiła ją Rebeca. - A kto to jest Pepe? 
- To drugie dziecko Hildy... chłopiec. No wie pani, braciszek Rosie, o wiele od 

niej większy. Pan Neil nie pozwala mi się z nim bawić, mówi, że jest zbyt gwał-
towny. 

- Z pewnością ma rację. - Rebeca przybrała poważną minę. - A teraz chciałabym 

wiedzieć, czy masz jakieś plany na następne dwie godziny? Bo jeżeli nie... 

 
- Ojej, jak tu pięknie! 
Rumieniec  przejęcia  na  twarzy  Katie  i  entuzjazm  w  jej  głosie  powiedział 

Rebece, że pomysł z wyprawą nad sadzawkę był dobry. 

-  Spędzałam  tu  całe  godziny  razem  z  dziewczętami  Floresów  -  powiedziała, 

prowadząc Katie wąskim przejściem między dwiema skałkami w stronę natural-
nego  baseniku,  utworzonego  przez  mały  strumyk.  -  W  gorące  popołudnie  to 
doskonałe miejsce, żeby się ochłodzić. 

Basenik,  otoczony  gładkimi  skałkami,  zbierał  czystą  wodę  spływającą  z 

pobliskich  wzgórz.  Przez  ostatnie  suche  lata  poziom  wody  znacznie  się  tu 
obniżył, wciąż jednak można się było z przyjemnością pochlapać. Sękate konary 
starych dębów ocieniały przeciwległy brzeg i tę stronę sadzawki, gdzie woda była 
najgłębsza. 

Najprzeróżniejsze  owady  unosiły  się  tuż  nad  powierzchnią,  a  błękitnie 

połyskująca  ważka  bzykała  gdzieś  w  trzcinach.  Słychać  było  krakanie  kruka  w 
oddali  i  świergot  rozmaitych  mniejszych  ptaszków  w  pobliskich  zaroślach. 
Powietrze przesycone było zapachem ziemi i roślin, a woń ta przywiodła Rebece 

background image

 

22 

na pamięć masę przyjemnych wspomnień. 

-  Zwykle  przynosiłyśmy  ze  sobą  lunch  -  opowiadała.  -  Najczęściej  same 

robiłyśmy sobie kanapki z  masłem  orzechowym i z galaretką,  a Bridget  dawała 
nam  swoje  ciasteczka,  takie  jak  dzisiaj.  -  Pokazała  Kalie  papierową  torbę,  którą 
na tę wycieczkę przygotowała im Bridget. Ta Irlandka uważała za swe powołanie 
karmienie wszystkich, którzy znaleźli się w pobliżu. 

- Czy są tu ryby albo jakieś inne stwory? - zapytała Katie, kiedy wdrapała się na 

skałkę i wpatrywała w wodę. 

-  Tylko  jeden  wielki  biały  rekin,  dwa  potwory  z  Loch  Ness,  trzy  pstrągi 

elektryczne i cztery płaszczki, więcej nic - odpowiedziała Rebeca. 

- A gruszki na wierzbie? - Katie spojrzała na nią z powątpiewaniem. 
- Obawiam się, że nie. 
Obie  zachichotały.  Rebeca  odstawiła  na  bok  torbę  z  jedzeniem,  zdjęła  buty, 

skarpetki, spodnie i dżinsową koszulę, po czym w figach i podkoszulku z wielkim 
pluskiem zsunęła się po skałce do wody. 

- Przychodziło mi to o wiele łatwiej, gdy byłam w twoim wieku  - krzyknęła do 

Katie, potrząsając mokrymi włosami. 

Basenik był akurat taki, żeby się w nim zanurzyć. 
- Zimna woda? - Katie popatrzyła na nią i wybuchnęła śmiechem. 
- Oczywiście, że zimna. To nie jest jakiś tam podgrzewany basen. Pytanie tylko, 

czy starczy ci odwagi, żeby też tu wskoczyć? 

Uśmiech znikł z twarzy Katie. 
- Och... ja... nie umiem. 
- Czego nie umiesz? 
- Nie umiem pływać. 
Rebeca  była  zdumiona.  Nie  znała  nikogo,  kto  nie  umiałby  pływać.  Na  litość 

boską, to dziecko mieszkało przecież w południowej Kalifornii. 

- Żadne z rodziców cię nie nauczyło? - zapytała. 
-  Tamtego  lata  mama  chciała  mnie  nauczyć,  ale  zaczęła  chorować.  A  potem... 

kiedy odeszła... tatuś nie pozwalał mi nawet zbliżać się do wody. Chyba bał się, 
żebym też nie umarła. 

Rebeca powstrzymała się od kąśliwych uwag, które cisnęły jej się na usta. Było 

czymś smutnym i przygnębiającym, że Michael Stafford tak bez reszty poddał się 
lękowi  i,  co  gorsza,  przekazywał  go  córce.  W  oczach  Katie  Rebeca  dostrzegła 
niepewność i brak wiary w siebie. 

-  Chyba  rozumiem,  dlaczego  twój  tatuś  mógł  być  niespokojny  o  tę  naukę 

pływania  -  powiedziała  ostrożnie.  -  Woda  to  żywioł  i  trzeba  się  z  tym  liczyć. 
Może być wspaniała, ale może też okazać się niebezpieczna, jeśli się nie uważa. 

background image

 

23 

- Chciałabym umieć pływać... chociaż troszkę... żeby dzieci w szkole się ze mnie 

nie wyśmiewały. - Katie przysunęła się bliżej brzegu. 

- Śmieją się z ciebie? A skąd wiedzą, że nie umiesz pływać? 
- Byłam  raz zaproszona na urodziny, które  moja koleżanka urządzała na plaży. 

Tatuś nie pozwolił mi iść, bo bał się, że wejdę do wody i utonę. Powiedział, że 
tam są groźne prądy. Nie bardzo zrozumiałam, o co mu chodziło, ale to chyba coś 
okropnego. A zresztą, wszystko jedno - wzruszyła ramionami - i tak nie miałam 
ochoty tam iść. 

Jedno spojrzenie na Katie uświadomiło Rebece, że dziewczynka nie była wobec 

siebie  całkiem  szczera;  wargi  jej  drżały,  a  oczy  zrobiły  się  nagle  podejrzanie 
wilgotne. 

-  Tutaj  nie  musisz  martwić  się  o  żadne  prądy  -  odezwała  się,  chcąc  zmienić 

temat. - Daję ci słowo, że nigdy nie było tu najmniejszego nawet prądu. 

- Od początku świata? - zapytała, uśmiechając się Katie. 
- Nawet przedtem. Katie, czy ty naprawdę chcesz się nauczyć pływać? - Rebeca 

zwróciła się łagodnie do dziewczynki. 

- Tak... ale tatuś chybaby mi nie pozwolił. 
No  i  w  tym  rzecz,  pomyślała  Rebeca.  Nie  chciała,  oczywiście,  działać  wbrew 

woli  ojca,  szczególnie  jeżeli  był  nim  Michael  Stafford.  Dziewczynce  naprawdę 
jednak przydałaby się nauka pływania. 

-  Czy  tatuś  kiedykolwiek  zabronił  ci  uczyć  się  pływać,  nie  pozwalał  ci  brać 

lekcji? 

- Nnnie... tak chyba nie powiedział. Mówił tylko, że nie chce mnie uczyć, i nie 

pozwolił mi pójść na to przyjęcie na plaży. 

- No to w takim razie spróbuję dać ci teraz pierwszą, łatwiutką lekcję. Ten basen 

wcale nie jest głęboki. Przyrzekam, że nie pozwolę ci się utopić. 

Widać  było,  jak  dziewczynka  zmaga  się  ze  sobą,  próbując  podjąć  decyzję. 

Wreszcie jej zaufanie do Rebeki wzięło górę nad obawą i pochyliła się, aby zdjąć 
buty. 

- Ta woda jest bardzo zimna, prawda? - zapytała, porządnie zwijając skarpetki i 

wkładając je do butów. - Czy są tu w okolicy niedźwiedzie? 

- Nie, niedźwiedzi nie ma - odparła Rebeca, pomagając Katie ześlizgnąć się do 

wody tam, gdzie było najpłyciej. 

- Naprawdę? - Katie była już w wodzie i aż drżała z podniecenia. 
-  Wszystkie  niedźwiedzie  mieszkają  w  okolicach  San  Francisco,  a  nie  w 

południowej Kalifornii - uspokoiła ją Rebeca, przypominając sobie jednocześnie 
dawne czasy, kiedy sama uczyła się pływać. 

 

background image

 

24 

Kiedy Michael zajechał jaguarem pod dom, przede wszystkim rzuciła mu się w 

oczy  stara,  poobijana  furgonetka,  którą  rozpoznał  natychmiast.  W  pierwszej  
chwili  ucieszył  się,  zaraz  jednak  poczuł  rozdrażnienie.  Dlaczego  znowu  ją  tu 
przyniosło? O co tym razem chodzi? 

Przez moment myślał, że może coś stało się jakiejś kozie. Objechał dom dookoła 

i  zobaczył  je  wszystkie  dokazujące  w  wydzielonej  zagrodzie.  Lepiej  żeby  pani 
doktor  miała  jakiś  przekonujący  powód  przyjeżdżać  tu  nieproszona  i  nie 
zapowiedziana. Oto skutki osiedlenia się w  małym  miasteczku; ludzie pozwalali 
sobie  na  zakłócanie  innym  spokoju,  wpadając  z  wizytami  o  każdej  porze  dnia  i 
nocy. Wysiadł z samochodu i przejrzał się w szybie. Potargany był jak nieboskie 
stworzenie, przeczesał więc szybko włosy palcami, co nie przyniosło widocznej 
poprawy. Mogła chociaż poczekać, aż on weźmie prysznic i się przebierze. 

- Gdzie ona jest? - zapytał, wchodząc do domu kuchennymi drzwiami. 
Bridget  stała  przy  zlewie,  obierając  ziemniaki.  Odwróciła  się  z  niezbyt  pewną 

miną. 

- A o kim pan mówi? - zapytała. 
-  Wie  pani  o  kim.  -  Podszedł  do  lodówki  i  wyjął  jedno  piwo.  -  O  tej  natrętnej 

lekarce. 

- Ach, chodzi panu o Rebece. - Bridget wrzuciła obrane ziemniaki do durszlaka i 

płukała  je  teraz  pod  kranem.  -  Zaproponowała  mi,  że  zajmie  się  Katie,  bo  ja 
miałam tu trochę roboty. 

- Zajmie się Katie?  -  Nie bardzo mu się to podobało. - O czym pani  mówi? W 

jaki sposób miałaby się nią zająć? 

-  Zabrała  ją  na  małą  wyprawę.  Chciała  jej  pokazać  tę  część  posiadłości,  której 

mała jeszcze nie widziała. 

-  To  znaczy,  że  kręcą  się  nie  wiadomo  gdzie?  -  Rozdrażnienie  i  niepokój 

Michaela rosły z każdą chwilą. Nie tylko zjawiła się nieproszona, to na dodatek 
zniknęła wraz z jego dzieckiem. Ależ ta kobieta ma tupet! 

-  Och...  nie  niepokoiłabym  się  tak  na  pana  miejscu  -  powiedziała  Bridget, 

wycierając ręce haftowanym ręcznikiem. - Rebeca bywała tu bardzo często jako 
dziecko  i  młoda  dziewczyna.  Zna  okolicę  jak  własną kieszeń,  na  pewno  się  nie 
zgubią. 

- Czy pani wyraziła zgodę na tę... wycieczkę? - zapytał. 
Odwróciła się do niego, posyłając mu rozbrajający uśmiech. 
-  Tak,  oczywiście.  Wydawało  mi  się,  że  to  małej  dobrze  zrobi.  Potrzebuje 

przyjaciół, z którymi mogłaby spędzać czas. 

-  No...  ja...  -  Nie  bardzo  wiedział,  co  na  to  powiedzieć,  zajął  się  więc  swoim 

piwem,  pociągając  duży  łyk  z  butelki.  Zdrowy  rozsądek  podpowiadał  mu,  że 

background image

 

25 

Bridget  miała  rację.  Katie  potrzebowała  przyjaciółki,  a  Rebeca  była  dorosła  i 
odpowiedzialna. Nie miał się więc chyba o co martwić. A jednak źle się czuł, nie 
wiedząc, gdzie jest i co robi jego dziecko. 

-  Na  przyszłość  prosiłbym,  żeby  Katie  pod  moją  nieobecność  była  w  domu, 

chyba że wyrażę zgodę na jej wyjście - powiedział sucho. 

Bridget  wyglądała  na  zaskoczoną  i  nieco  dotkniętą,  skinęła  jednak  potakująco 

głową. 

- Proszę mi wybaczyć, panie Michaelu - odezwała się - zdawało mi się, że skoro 

są na terenie posiadłości i Rebeca jej pilnuje, to wszystko będzie... 

-  Tak,  tak.  -  Ruchem  ręki  powstrzymał  jej  dalsze  usprawiedliwienia.  - 

Rozumiem  i  nie  mam  do  pani  pretensji.  Chciałbym  tylko,  żeby  na  przyszłość 
wszystko było jasne. 

- Oczywiście, proszę pana, wszystko jest jasne. 
W tej chwili dały się słyszeć kroki na ganku oraz głosy Katie i Rebeki. 
- No widzi pan - powiedziała Bridget - są już z powrotem, obie całe i zdrowe. 
Michael  przeszedł  przez  kuchnię  i  otworzywszy  im  drzwi,  wyjrzał  na  dwór  i 

zamarł z przerażenia. Jego Katie nie była zdrowa i cała. Rebeca niosła ją na rę-
kach i obie były pokrwawione. 

Wypadł na ganek i wyrwał Katie z ramion Rebeki. 
-  Co,  do  licha,  jej  pani  zrobiła?  -  wykrzyknął,  starając  się  znaleźć  zranione 

miejsce. Miała mokre ubranie i wyglądała na trochę zmarzniętą, ale nie płakała i 
nie była chyba specjalnie zmartwiona. 

-  Wszystko  w  porządku,  panie  Stafford.  To  tylko  tak  wygląda  -  uspokoiła 

Rebeca.  -  Katie  skaleczyła  się  w  stopę  i  na  początku  trochę  krwawiło,  ale  już 
przeszło. To naprawdę nic poważnego. 

- Kiedy chodzi o moją córkę, pozwoli pani, że ja osądzę, co jest poważne, a co 

nie  jest.  -  Michaela  rozzłościł  beztroski  ton  kobiety.  Łatwo  jej  mówić,  że 
wszystko w porządku, bo to nie jej dziecko było całe usmarowane krwią. 

- Wszystko dobrze, tatusiu. - Katie objęła Michaela za szyję. - Skaleczyłam się o 

taką ostrą skałkę, ale doktor Rebeca obwiązała mi stopę skarpetką i niosła mnie 
całą drogę z powrotem, żeby mi się to nie zabrudziło. 

Michael  przyjrzał  się  stopie  obwiązanej  pokrwawioną  skarpetką  i  poczuł,  że 

zupełnie stracił panowanie nad sytuacją. Mogło się zdarzyć Bóg wie co, a jego by 
przy tym nie było. 

Odwrócił  się  i  wniósł  Katie  do  domu,  o  mało  nie  wpadając  na  Bridget,  która 

wyglądała na równie zmartwioną. 

- Biedne dziecko - mruknęła - niech pan ją położy na kanapie, a ja zaraz zrobię 

jej zimny okład. 

background image

 

26 

- Nie, szkoda czasu - burknął - jadę z nią do szpitala. 
Rebeca dogoniła go już przy drzwiach wyjściowych. 
-  Panie  Stafford,  jeśli  pan  chce,  może  pan  z  nią  oczywiście  jechać  do  lekarza, 

zapewniam  jednak,  że  to  skaleczenie  to  nic  poważnego.  Nie  jest  nawet  na  tyle 
duże,  żeby  wymagało  szycia.  Miałam  zamiar  przynieść  ją  tu  z  powrotem, 
zdezynfekować  ranę,  a  potem  zabandażować.  I  jestem  gotowa  to  zrobić,  jeżeli 
tylko pan się zgodzi. 

-  Pozwól  jej  to  zrobić,  tatusiu  -  poprosiła  Katie,  wyciągając  stopę  do  Rebeki.  - 

Proszę  cię,  pozwól,  żeby  doktor  Rebeca  się  mną  zajęła.  Nie  chcę  jechać  do 
szpitala, nie cierpię szpitali. 

Michael dobrze wiedział, dlaczego tak było, powiedział więc tylko: 
-  W  porządku,  jeżeli  tak  ci  na  tym  zależy.  -  Zwracając  się  do  Rebeki,  rzucił 

opryskliwie: - No to proszę, doktor Barclay, niech ją pani opatrzy. - Nie przeszła 
mu jeszcze złość na nią za to, że zabrała Katie z domu bez pozwolenia. 

-  Dziękuję  -  odpowiedziała  z  taką  delikatnością,  że  zrobiło  mu  się  głupio.  - 

Bridget, gdybyś była tak miła, moja torba jest w samochodzie... 

- Już ją przynoszę. 
Rebeca usiadła na kanapie przy Katie i położyła sobie jej stopę na kolanach. 
-  Zobaczmy  teraz,  co  my  tu  mamy  -  powiedziała,  ostrożnie  odwijając 

pokrwawioną skarpetkę. - N00... jest tak, jak przypuszczałam, bardzo podejrzana 
przypadłość. 

Katie zmarszczyła brwi. 
- Co podejrzanego? Okropnie to brzmi. 
- Bo to jest okropne. Dlatego musimy użyć wszelkich dostępnych środków, żeby 

nie przybrało ostrego stanu. 

- Jakich środków? 
Lekki uśmiech na twarzy Katie przekonał Michaela, że dziewczynka wie, że to 

tylko żarty. Zauważył też, że Rebeca zagaduje, by odwrócić uwagę małej od rany. 
Umiała postępować z dziećmi, nie ma co. 

- Musimy użyć specjalnych środków - rzekła Rebeca z zastanowieniem. - Niech 

no  się  zastanowię...  Już  sobie  przypomniałam,  trzeba  będzie  przygotować 
miksturę. 

- Jaką miksturę? 
Do pokoju wkroczyła Bridget z lekarską torbą w ręce. 
- Proszę, kochanie - powiedziała, podając ją Rebece. 
-  Powiedz  mi,  Bridget,  czy  masz  w  kuchni  cebulę?  -  zapytała  nieoczekiwanie 

Rebeca, wyciągając z torby watę, gazę, plaster i środki dezynfekujące. 

- Tak, oczywiście, ale... - Bridget była zaskoczona. 

background image

 

27 

- I ostrą musztardę? 
- Tak, ale dlaczego... 
-  Zmieszamy  to  razem  i  posmarujemy  Katie  nogę.  Może  by  jeszcze  dodać 

czosnku i chili? 

- Proszę bardzo. - Bridget uśmiechnęła się. 
- A surowej wątróbki? 
Tu już Katie nie wytrzymała. 
-  Nie!  Tylko  nie  wątróbki!  Nie  chcę  żadnej  wstrętnej,  oślizgłej  wątróbki  na 

nodze! 

- I oczywiście przez cały miesiąc będziesz musiała chodzić z takim okładem do 

szkoły. 

Zanim  Katie  zdążyła  się  opamiętać,  Rebeca  zdezynfekowała  i  zabandażowała 

drobne skaleczenie. 

-  No  i  już  po  wszystkim.  Nóżka  prawie  jak  nowa  -  powiedziała,  klepnąwszy 

delikatnie jej stopę. 

Michael  odczuł  nagłe  ukłucie  zazdrości,  widząc  w  oczach  córki  bezgraniczne 

uwielbienie i podziw dla Rebeki. Zdawał sobie sprawę, że to małostkowe, ale nic 
go  to  nie  obchodziło.  Ta  kobieta  usiłowała  zająć  jego  miejsce  w  sercu  córki  i 
bardzo mu się to nie podobało. 

Rebeca podniosła głowę i ich spojrzenia się spotkały. Widać było, że też jest na 

niego zła, ale pewnie nic nie mówiła ze względu na dziecko. 

Była  ładna  i  naturalna.  Kasztanowe  włosy  sięgały  ramion,  twarz  nie 

potrzebowała makijażu. Miała na sobie wilgotny podkoszulek, spodnie i zwykłą 
dżinsową  koszulę.  Nic  szczególnie  modnego,  ale  przy  jej  rodzaju  pracy  tak 
pewnie było praktyczniej. Szkoda tylko, że nie była nieco sympatyczniejsza. 

- Dziękuję pani bardzo, doktor Barclay  - powiedział, podnosząc się z krzesła.  - 

Czy mogę teraz odprowadzić panią do samochodu? 

- Nie, dziękuję, sama dam sobie radę - odparła, zbierając do torby swoje rzeczy. 
- Ja jednak nalegam. - Szedł za nią, kiedy skierowała się do wyjścia. 
- Do widzenia, Katie. - Nachyliła się nad dziewczynką i szybko pocałowała ją w 

czoło.  -  Przykro  mi,  że  się  skaleczyłaś,  ale  jak  na  pierwszą  lekcję  pływania 
spisałaś  się  świetnie.  Wpadnę  niedługo  i  znowu  trochę  cię  pouczę.  -  Skinęła 
jeszcze Bridget na pożegnanie i wyszła, a on deptał jej po piętach. 

-  Chwileczkę,  doktor  Barclay,  chciałbym  zamienić  z  panią  parę  słów  - 

powiedział, gdy już miała wsiadać do samochodu. 

-  Ale  ja  bym  nie  chciała.  Chyba  że  ma  pan  zamiar  przeprosić  mnie  za  swoją 

arogancję. 

-  Nigdy  w  życiu!  Za  co  niby  miałbym  przepraszać?  To  pani  zabrała  moje 

background image

 

28 

dziecko z domu bez pytania. To przez panią Katie się skaleczyła. I o co chodzi z 
tą nauką pływania? Naprawdę nie brakuje pani tupetu, pani doktor. Lepiej niech 
go pani pohamuje, jeżeli chodzi o moją córkę. 

-  Panie  Stafford...  -  Rebeca  wzięła  głęboki  oddech  -  zachowuje  się  pan  jak 

głupiec. Znamy się od niedawna, więc nie mogę jeszcze ocenić, czy to dlatego, że 
rzeczywiście  jest  pan  pierwszej  klasy  głupcem,  czy  też  z  powodu  chwilowego 
kryzysu  pańskich  talentów  towarzyskich,  co  może  wynikać  z  niestrawności, 
obstrukcji lub innych dolegliwości  tego rodzaju. Mając na uwadze dobro  Katie, 
wolałabym, żeby chodziło raczej o to drugie. 

Odwróciła  się  i  wskoczyła  do  furgonetki.  Chciał  zrewanżować  się  jej  jakąś 

równie ciętą odpowiedzią, był jednak tak wściekły, że zapomniał języka w gębie. 

-  Proponowałabym,  żeby  wziął  pan  zimny  prysznic,  a  na  noc  wsadził  sobie  w 

usta wieszak. Może jutro obudzi się pan z lekką głową i uśmiechem na twarzy. 

Aż krztusił się ze złości. Chciał ją dotknąć, obrazić... zniszczyć; tak, by na długo 

popamiętała. 

Niestety, doktor Rebeca Barclay była już daleko i zdążyła zniknąć mu z oczu. 

Rozdział 4 

-  Jesteś  na  mnie  zła,  dziecino?  -  Michael  przyglądał  się  córce,  która  siedziała 

przy stole z pochyloną nisko głową. Dojadali właśnie ostatnie kawałki specjalnej 
pizzy. 

Zabrał Katie do jej ulubionej pizzerii, chcąc ją trochę rozerwać i pocieszyć, jak 

na razie z  mizernym skutkiem. Dziewczynka była nienaturalnie spokojna, wręcz 
apatyczna. Michael nie mógł się dłużej oszukiwać, że nie wie, z jakiego powodu. 

- To co, jesteś zła? - zapytał jeszcze raz, gdy nie odpowiadała. 
-  Nie  -  powiedziała  tak  cicho,  że  ledwie  ją  usłyszał.  Nie  zabrzmiało  to 

przekonująco. 

- A ja myślę, że jesteś. W porządku, Katie, porozmawiajmy o tym, co cię gryzie. 
Podniosła  na  niego  swoje  piękne,  jasnoniebieskie  oczy  i  wtedy  spostrzegł,  że 

była nie tylko zła na niego; była głęboko zraniona. 

- Czy chodzi o to, co wydarzyło się dzisiejszego popołudnia? 
Skinęła głową. 
-  Co  takiego  zrobiłem?  -  zapytał,  obawiając  się  odpowiedzi.  Dlaczego 

przedstawiciele  męskiego  gatunku  zawsze  muszą  mieć  jakieś  problemy  z 
kobietami?  Jeżeli  mężczyzna  nie  sprawiał  zawodu  swej  matce,  to  sprawiał  go 
dziewczynie, siostrze, żonie czy córce. Z kobietą nie miało się szans, bez względu 
na jej wiek. 

- Byłeś niemiły dla doktor Rebeki - powiedziała i broda zaczęła jej się trząść. 
Pogłaskał ją delikatnie po policzku. To naprawdę wyjątkowe szczęście, że miał 

background image

 

29 

taką wrażliwą, delikatną córkę. 

- Rzeczywiście sądzisz, że byłem niemiły? 
Znowu kiwnęła głową. 
- Może trochę jej nagadałem, ale to tylko ze strachu o ciebie. Byłem wściekły, że 

zabrała  cię  bez  mojego  pozwolenia  i,  co  gorsza,  dopuściła,  żebyś  zrobiła  sobie 
krzywdę. 

- Ale to nie była jej wina. Nie zauważyłyśmy w wodzie tej skałki, a poza tym nic 

wielkiego  się  nie  stało,  prawie  mnie  nie  bolało.  Doktor  Rebeca  była  dla  mnie 
bardzo miła i świetnie się bawiłyśmy, dopóki... 

- Dopóki ja wam nie przeszkodziłem? 
-  Taak  -  mruknęła  Katie,  znowu  spuszczając  głowę.  -  Tak  się  cieszyłam,  że 

wrócę do domu i opowiem ci, jak świetnie mi szła nauka pływania, ale ty... 

- No to powiedz mi teraz. 
Oczy jej rozbłysły i aż podskoczyła na krześle z podniecenia. 
-  Świetnie!  Doktor  Rebeca  powiedziała,  że  jestem  bardzo  dzielna.  Najpierw 

uczyłam  się  oddychać,  puszczałam  buzią  takie  śmieszne  bąbelki,  potem  zanu-
rzyłam nos, no a potem... potem... zanurzyłam się z głową! Trzy razy tak robiłam, 
a  za  trzecim  razem  nawet  otworzyłam  oczy.  Otworzyłam  oczy  pod  wodą  i 
rozejrzałam się dookoła. Zobaczyłam doktor Rebece, też była pod wodą, machała 
do mnie ręką i robiła śmieszne miny. 

Michael  ucieszył  się,  widząc  ją  tak  przejętą.  Popołudnie  z  Rebecą  musiało 

sprawić jej naprawdę wielką przyjemność, warto nawet było się trochę skaleczyć. 
Rzeczywiście był pierwszej klasy głupcem. 

- Przepraszam cię, dziecino. Bardzo cię przepraszam. 
- Dziękuję, tatusiu, ale nie mnie powinieneś to powiedzieć. To na doktor Rebece 

krzyczałeś, a nie na mnie - odezwała się Katie. 

Michael aż wzdrygnął się na myśl o tym, że miałby przepraszać tę kobietę. Cóż 

innego jednak mógł zrobić? Nie miał przecież racji. Jego córka wiedziała, że nie 
miał  racji.  Oboje  zdawali  sobie  sprawę,  że  pani  doktor  należały  się  serdeczne  i 
szczere przeprosiny. 

- No dobrze, dobrze, przeproszę ją, ale... 
- Kiedy? 
- Kiedy?... No więc może... 
- Jutro. 
- Jutro? Mam jutro masę spraw do załatwienia i chyba nie znajdę czasu, żeby... 
Katie zamrugała szybko, a jej bródka znów zaczęła się trząść. 
- No dobrze, dobrze. Niech będzie jutro. 
Dziewczynka uśmiechnęła się z zadowoleniem i oblizała z palców resztkę sosu. 

background image

 

30 

-  Wiesz  co  -  dodała  chytrze  -  mógłbyś  zaprosić  ją  na  randkę:  do  kina,  na  jakiś 

romantyczny obiad albo na tańce przy księżycu. 

- Wiesz co, pilnuj się lepiej, dziecino - burknął. - Bo ty mogłabyś za to wyplewić 

cały klomb przy dróżce. 

- Ten, gdzie jest tyle perzu i mlecza? 
- Tak, właśnie ten. 
Zastanawiała się chwilę, nim powiedziała: 
- W porządku, za to ty kup jej podwójne lody i będziemy kwita. 
 
- Miałem przykazane, żeby kupić pani lody, i to dużą porcję. 
Rebeca ze zdumieniem podniosła wzrok znad stołu, na którym przycinała pióra 

prawego skrzydła papugi imieniem Frederick. W drzwiach stał Michael Stafford. 
Miał na sobie białą, płócienną koszulę i obcisłe dżinsy, na twarzy błąkał mu się 
niewyraźny uśmiech. 

Papuga wrzasnęła i załopotała wolnym skrzydłem, czując, że nagle przestano się 

nią zajmować. 

- Słucham? - zapytała Rebecą, nie wierząc własnym uszom. 
- Powiedziałem...  - zająknął się - chciałbym zaprosić panią na lody, przyznając 

w ten sposób, że to pani miała rację, a ja okazałem się głupcem. Tak kazała mi 
moja ośmioletnia córka. 

-  Rozumiem  -  przerwała  i  pogłaskała  Fredericka,  który  najwyraźniej  dość  miał 

badania i przycinania skrzydeł. Na szczęście zabieg był już właściwie skończony, 
więc  podrapała  go  jeszcze  tylko  po  główce  i  wsadziła  do  przenośnej  klatki. 
Marge, jego właścicielka, wkrótce miała się po niego zgłosić. 

Podeszła  do  zlewu  i  umyła  ręce,  zastanawiając  się,  jak  ma  zareagować  na  to 

wymuszone przez Katie zaproszenie. Z jednej strony chciałaby je przyjąć, z dru-
giej miała ochotę przejść przez pokój i zbić go na kwaśne jabłko. 

-  Katie  uważa  pana  za  głupca,  co?  -  Odwróciła  się  do  niego  z  rękami  na 

piersiach  i  z  wyzywającym  wyrazem  twarzy.  -  No  więc  ja  też,  ale  ważne  jest, 
panie Stafford, co pan sam na ten temat myśli. 

Westchnął  i  wszedł  do  środka.  Przysiadł  na  jednym  ze  stołków.  Wyglądał  na 

rozbitego i zmęczonego. 

-  Przede  wszystkim  niech  mnie  pani  nie  nazywa  panem  Staffordem.  Ludzie 

zwracają  się  tak  do  mnie,  kiedy  są  na  mnie  wściekli  albo  kiedy  usiłują  mi  coś 
sprzedać. Niech mi pani mówi po imieniu. 

- Ja nic panu nie usiłuję sprzedać, panie Stafford - wtrąciła Rebeca. 
- A po drugie - ciągnął, nie zwracając uwagi na jej słowa - zgadzam się z moją 

córką i z panią. Inaczej by mnie tu teraz nie było. Na życzenie mógłbym postawić 

background image

 

31 

pani  lody,  ale  przepraszam  zawsze  tylko  ze  szczerego  serca.  -  Wziął  głęboki 
oddech  i  spojrzał  Rebece  prosto  w  oczy,  co  natychmiast  niebezpiecznie 
przyspieszyło jej tętno. 

-  Wczoraj  bardzo  niemiło  panią  potraktowałem  -  powiedział.  -  Byłem 

niegrzeczny,  niedelikatny  i  uparty.  Wcale  się  nie  dziwię,  że  była  pani  na  mnie 
wściekła.  Sam  na  siebie  jestem  wściekły,  i  to  pewnie  bardziej  niż  pani  i  Katie 
razem  wzięte.  Mówiąc  szczerze,  poczułem  się  winny,  że  to  nie  ja  uczyłem  ją 
pływać, że to nie ja pokazałem jej tę sadzawkę i że nie było mnie przy tym, jak 
się skaleczyła. Wybaczy mi to pani? 

Dostrzegła w jego oczach prośbę, której nie potrafiła się oprzeć. 
-  Już  wybaczyłam  i  wszystko  zapomniałam  -  rzekła  -  nie  musi  mnie  pan...  nie 

musisz mnie nawet zapraszać na lody, jeżeli nie masz na to ochoty. 

-  Och,  nie,  musimy  iść  na  lody,  inaczej  Katie  zastrajkuje  i  przez  dwa  tygodnie 

nie będzie chciała sprzątać w swoim pokoju. Masz ochotę na melbę bananową? 

 
Po  zjedzeniu  jednej  trzeciej  porcji  i  po  dwudziestu  minutach  rozmowy  z 

Michaelem Staffordem Rebeca doszła do wniosku, że uwielbia melbę bananową. 
Co więcej, nigdy jeszcze lody nie smakowały jej tak jak dzisiaj. 

Cukierenka,  w  której  siedzieli,  była  jednym  z  najsympatyczniejszych  lokali  w 

miasteczku. Wnętrze zostało urządzone w stylu z przełomu wieków. Pomalowane 
na biało metalowe krzesełka i stoliki z marmurowymi blatami oraz ciepłe światło 
małych lampek stwarzały przytulny, miły nastrój. 

-  To  był  dobry  pomysł  -  orzekła  Rebeca,  nabierając  łyżeczkę  bitej  śmietany.  - 

Powiedz Katie, że bardzo mi się podoba, jak stawia swemu ojcu warunki. 

- Może lepiej nie, i tak już mną dyryguje. 
Rebeca  już  któryś  raz  z  kolei  stwierdziła,  że  Michael  Stafford  ma  czarujący 
uśmiech.  Czy  zdawał  sobie  sprawę,  jakie  wrażenie  robi  na  kobietach?  A 
zwłaszcza  jakie  wrażenie  zrobił  na  niej?  Z  pewnością.  Przystojni  mężczyźni 
zwykle  byli  aż  za  bardzo  tego  świadomi.  Nigdy  zresztą  Rebeki  specjalnie  nie 
pociągali.  W  jej  oczach  próżność  zdecydowanie  zmniejszała  ich  atrakcyjność. 
Michael  jednak  nie  wydawał  się  próżny.  Powściągliwy,  z  dystansem,  zraniony 
przez los, ale nie zarozumiały. 
- Opowiedz mi trochę o swojej pracy - poprosiła, chcąc skierować rozmowę na 

tory nieco mniej osobiste. 

- Importujemy z Europy rzadko spotykane samochody - odparł, zadowolony, że 

go  o  to  zapytała.  -  Zwykle  wygląda  to  tak,  że  najpierw  zgłasza  się  klient 
zainteresowany  jakimś  konkretnym  egzemplarzem,  potem  my  musimy  się 
zorientować,  gdzie  coś  takiego  można  znaleźć,  i  sprowadzamy  do  Stanów. 

background image

 

32 

Zajmuję się tym już od siedmiu lat i całkiem nieźle na tym zarabiam. Co jeszcze 
chciałabyś wiedzieć? 

-  Dlaczego  zająłeś  się  właśnie  tym?  -  zapytała,  mając  nadzieję,  że  dowie  się  w 

ten sposób czegoś więcej o tym zamkniętym w sobie mężczyźnie. 

Myślał przez chwilę, zanim odpowiedział. 
-  To  pewnego  rodzaju  wyzwanie,  poza  tym  czasem  spełnia  się  w  ten  sposób 

czyjeś  marzenie.  Niektórzy  latami  oszczędzają  na  kupno  upragnionego  modelu. 
Na ogół są to auta cenione w swoich rocznikach, ale często w bardzo złym stanie. 
My przywracamy je do życia. 

-  Cieszy  cię,  kiedy  coś  starego  i  zużytego  staje  się  jak  nowe  -  podsumowała.  - 

Chciałabym,  żeby  coś  takiego  udawało  mi  się  z  moimi  pacjentami.  A  co  ci  się 
najmniej podoba? 

- Czasami nie chodzi o spełnienie marzenia życia. Niektórzy klienci są po prostu 

zepsuci  dobrobytem,  a  rzadki  model  ma  być  dla  nich  jedynie  kolejną  zabawką. 
Płacą mi za to, oczywiście, ale to już nie sprawia takiej satysfakcji. 

Rebeca w milczeniu zastanawiała się nad tym, co usłyszała. Uważała go dotąd 

za materialistę i pracoholika. Teraz powinna zmienić opinię. Dlaczego więc całe 
dnie spędzał w swoim salonie samochodowym? 

Wiedziała  dlaczego.  Praca  miała  być  lekarstwem  na  wszystkie  obawy  i  lęki, 

miała pozwolić zapomnieć choć na chwilę o bolesnych przeżyciach i doświadcze-
niach, miała chronić przed własnymi uczuciami. Dobrze znała ten stan. 

Kiedy skończyli melbę, Michael zamówił kawę. Teraz on zapytał: 
- A co ty lubisz w swoim zawodzie, a czego nie? 
-  Zabrzmi  to  pewnie  dość  stereotypowo,  ale  ja  naprawdę  kocham  zwierzęta. 

Cieszę się, kiedy mogę im pomóc, złagodzić ich ból albo czasami mu zapobiec. 

Obawiała  się,  że  uzna  ją  za  głupią  i  sentymentalną.  W  jego  oczach  dostrzegła 

jednak coś, czego się nie spodziewała - szacunek. 

-  Masz  ten  szczególny  dar,  Rebeco  -  rzekł  po  chwili.  -  Zawsze  podziwiałem 

ludzi,  których  dotyk  uzdrawia.  Cudownie  jest  poświęcić  życie  uzdrawianiu, 
wszystko jedno, ludzi czy zwierząt. 

Już chciała odpowiedzieć, gdy nagle rozległ się znajomy brzęczyk. Westchnęła i 

wyciągnęła zza paska pager. 

-  I  tego  właśnie  nie  lubię  w  pracy  weterynarza  -  powiedziała,  dotykając 

przycisku,  żeby  wyświetlić  numer  telefonu.  -  Rzadko  udaje  mi  się  zjeść  albo 
przespać w spokoju. 

Na widok numeru serce w niej zamarło. Miała zmartwioną minę, więc Michael 

zapytał: 

- Czy stało się coś złego? 

background image

 

33 

- Obawiam się, że tak. Zgłosili się Rileyowie, starsze małżeństwo, które ma już 

wiekowego wyżła o imieniu Midas. Ostatnio czuł się niezbyt dobrze.  - Wsunęła 
pager  na  miejsce  przy  pasku  i  wzięła  torebkę.  -  Mieszkają  tylko  o  parę  domów 
stąd. Czy mógłbyś mnie podrzucić? Oni mnie potem odwiozą do domu. 

- Oczywiście. - Uregulował rachunek i dogonił ją już przy drzwiach. - Kiedy ja 

zapraszam gdzieś kobietę, nawet tylko na lody, potem odwożę ją także do domu. 
Zawiozę cię i zaczekam, aż będzie po wszystkim. 

-  Dziękuję  -  powiedziała,  z  wdzięcznością  przyjmując  jego  towarzystwo.  W 

drodze  na  parking  ogarnęły  ją  jednak  wątpliwości.  -  Doceniam  dobre  chęci, 
Michael, ale nie wiem, czy powinieneś mi towarzyszyć. W praktyce weterynarza 
nie wszystkie historie dobrze się kończą. 

Pomyślał przez chwilę i z powagą skinął głową. 
- Rozumiem, ale skoro to ma być trudna wizyta, czy nie lepiej byłoby mieć przy 

sobie przyjaciela? 

- Tak - odparła, nie dbając już, co może z tego dalej wyniknąć. Pomyślała, że w 

trudnej  chwili  dobrze  jest  mieć  przy  sobie  mężczyznę,  i  wbrew  swej  woli 
zatęskniła  za  Timem.  -  Byłoby  mi  o  wiele  łatwiej  -  powiedziała.  -  Dziękuję, 
Michael. 

 
Beatrice  i  Jack  Riley,  cieszący  się  niezłym  jak  na  swoje  lata  zdrowiem, 

zajmowali  mały  domek  kryty  dachówką,  przed  którym  stał  sędziwy  chevrolet 
rocznik 1956. Ich ukochany wyżeł Midas również był mocno posunięty w latach. 
W  ciągu  ostatnich  kilku  miesięcy  Rebeca  często  była  wzywana  w  związku  z 
różnymi  jego  dolegliwościami.  Kiedy  ostatnim  razem  odwiedziła  domek  przy 
Cleveland Avenue i obejrzała swego pacjenta, nie wróżyła mu długiego życia. 

Jej  przypuszczenia  potwierdziły  się,  gdy  tylko  stanęła  w  drzwiach  i  ujrzała  go 

leżącego na kocu przed kominkiem. Zawsze do tej pory wybiegał, by ją powitać, 
teraz tylko niemrawo machnął ogonem. 

Beatrice  Riley  wprowadziła  gości  i  zamknęła  drzwi.  Rebeca  przedstawiła  jej 

Michaela, po czym całą uwagę skupiła na psie. 

- Kiepsko wyglądał wczoraj wieczorem - powiedziała Beatrice. - Jeszcze gorzej 

niż zwykle. A dziś rano nie mógł stanąć. Przez cały dzień nic nie zjadł, tylko leżał 
i skamlał. Wiem, że bardzo cierpi, dlatego panią wezwałam. 

- Tak, oczywiście - odparła Rebeca. - Niech się pani nie martwi, zrobiła pani to, 

co należało. 

Wyżeł leżał na boku, z pyskiem zwróconym w stronę kominka. Kiedy przy nim 

uklękła, ponownie poruszył lekko ogonem na znak, że ją poznaje. 

- Tak,  Midas, to ja  -  powiedziała, głaszcząc sierść, która teraz zupełnie straciła 

background image

 

34 

połysk.  -  To  ta  wstrętna  baba,  która  wbija  w  ciebie  igły  i  termometry  i  każe  ci 
brać obrzydliwe lekarstwa. 

Rebeca  delikatnie  przejechała  ręką  wzdłuż  kręgosłupa,  szukając  guza,  który 

odkryła podczas  ostatniej wizyty. W ciągu paru  tygodni narośl znacznie  się  po-
większyła.  Pies  zaskomlił  jeszcze  głośniej,  kiedy  obmacywała  mu  grzbiet  w 
okolicy guza. 

-  Przepraszam,  piesku,  nie  chciałam  ci  zrobić  krzywdy.  Boli  cię?  Tak... 

spodziewałam się tego. 

Rebeca  spojrzała  na  Beatrice  i  w  jej  oczach  dostrzegła  bezbrzeżny  smutek. 

Michael stał obok starszej pani z wyrazem niepokoju na twarzy. Oboje rozumieli, 
że sytuacja jest bardzo poważna. 

-  Nowotwór  zaatakował  kręgosłup,  dlatego  Midas  nie  włada  kończynami.  Nic 

nie można na to poradzić, na operację jest już za późno.  - Rebeca z niechęcią i 
żalem ogłosiła wyrok. 

Beatrice w milczeniu skinęła głową, ale oczy miała pełne łez. 
-  Gdzie  jest  Jack?  -  zapytała  Rebeca  w  nadziei,  że  Bea  nie  będzie  sama  w  tak 

trudnym momencie. 

- Pojechał do Orange County odwiedzić siostrę, która też nie czuje się najlepiej. 
Rebeca  wolałaby  poczekać  na  powrót  Jacka,  Midas  jednak  zasługiwał  na  to, 

żeby skrócić jego cierpienie. 

- No cóż, ciężko mi to mówić, ale Midas rzeczywiście jest w bardzo złym stanie. 

Musimy  rozważyć, co będzie dla niego najlepsze. Wydaje  mi się, że nie należy 
dopuścić, żeby dłużej się męczył, skoro jesteśmy w stanie temu zapobiec. 

- Sugeruje pani... żeby go uśpić? Od razu? 
-  Tak.  Przez  lata  zapewnialiście  mu  dach  nad  głową  i  miskę,  kochaliście  go. 

Niestety, nadszedł jego kres. Odejdzie prędzej czy później, a my możemy jedynie 
sprawić, że nie będzie się długo zmagał z bólem. 

W oczach starszej pani widać było przerażenie. 
-  Nie  mogę...  nie  potrafię...  -  Beatrice  cofnęła  się.  -  Jeżeli  to  konieczne,  niech 

pani  robi  co  należy,  ale  ja  nie  chcę  na  to  patrzeć.  -  Wybuchnęła  płaczem.  - 
Przepraszam, czuję się jak zdrajczyni i po prostu nie jestem w stanie brać w tym 
udziału. 

Rebeca podeszła do Beatrice i przytuliła ja. 
- Nie musi pani czuć się winna. To naprawdę dla niego najlepsze wyjście. 
- Czy... czy będzie pani do niego mówić i głaskać go, kiedy...? 
- Oczywiście, że będę. 
-  Pani  Riley,  może  wyjdzie  pani  teraz  ze  mną  do  ogródka,  świeże  powietrze 

dobrze  pani  zrobi  -  zaproponował  Michael,  a  odwracając  się  do  Rebeki,  po-

background image

 

35 

wiedział ściszonym głosem: - Zaraz wrócę, żeby ci pomóc. 

-  Dziękuję,  dam  sobie  radę.  Zajmij  się  lepiej  biedną  Beą  -  odparła  Rebeca, 

świadoma stanu, w jakim znajdowała się starsza pani. Odczekała, aż zamknęli za 
sobą drzwi, po czym wróciła do swego pacjenta. 

Usiadła  obok  niego  i  delikatnie  położyła  sobie  jego  głowę  na  kolanach.  Pies 

otworzył na chwilę duże, brązowe oczy i widziała, że cieszy się jej obecnością. 
Przyciągnęła  do  siebie  torbę  i  wyjęła  z  niej  strzykawkę  i  środek  usypiający. 
Pogłaskała psa i powiedziała do niego cicho i pieszczotliwie: 

- No już, już, Midas, zaraz przestanie boleć i będzie po wszystkim. Jesteś takim 

poczciwym  psem,  przez  tyle  lat  pilnowałeś  domu,  odganiałeś  tych  natrętnych 
listonoszy  i  inkasentów.  Musiałeś  znosić  chrapanie  Jacka,  przyjęcia,  które 
wydawała Bea, i wizyty ich hałaśliwych wnucząt. Ale teraz twoja praca dobiegła 
końca i możesz odpocząć. 

Rebeca  szybko  i  sprawnie  zaaplikowała  mu  odpowiednią  dawkę.  Pies  ledwie 

drgnął, kiedy wkłuła igłę. Był już naprawdę bardzo zmęczony i potrzebował od-
poczynku. Ulga przyszła po paru sekundach; Rebeca poczuła, jak pies wiotczeje 
w jej ramionach. Głaskała go i przemawiała do niego, dopóki nie przekonała się, 
że Midas zasnął na zawsze. 

 
- Jak ty to wytrzymujesz? - zapytał Michael, wyjeżdżając jaguarem na autostradę 

prowadzącą do domu Rebeki. - Ja nie zniósłbym tak smutnych obowiązków. 

Nie był pierwszym, który o to pytał. Rebeca wielokrotnie zastanawiała się nad 

tym problemem. Podzieliła się z Michaelem swoimi przemyśleniami. 

-  Smutek  niekoniecznie  musi  być  odbierany  negatywnie  -  powiedziała, 

obserwując krajobraz przesuwający się za oknem samochodu. - Towarzyszy życiu 
nieodłącznie,  podobnie  jak  śmierć.  Dusze  przychodzą  na  ten  świat  i  opuszczają 
go, kiedy nadchodzi ich czas. 

-  Czy  usiłujesz  mi  wmówić,  że  Midas  poszedł  do  nieba?  -  zapytał  z  pewną 

ironią. 

-  Jeśli  rozumiesz  przez  to,  że  siedzi  gdzieś  na  chmurce  i  macha  anielskimi 

skrzydełkami,  to  na  pewno  nie.  Widziałam  już  wiele  umierających  zwierząt  i 
jedno wiem na pewno: odchodzą, ale to nie jest koniec. 

Milczał przez dłuższą chwilę i czuła, że jej słowa wywarły na nim wrażenie. 
Zjechał z autostrady i po chwili zatrzymał samochód przed jej domem. 
-  Chciałbym  ci  wierzyć  -  rzekł  cicho,  patrząc  niewidzącym  wzrokiem  przed 

siebie.  -  Niestety,  ku  mojemu  wielkiemu  żalowi  nie  byłem  przy  swojej  żonie, 
kiedy  umierała  -  mówił  z  trudem.  Widać  było,  że  to  wyznanie  nie  przyszło  mu 
łatwo. - Wyszedłem ze szpitala dwadzieścia minut wcześniej... 

background image

 

36 

Zauważyła, że ręce mu drżą; położyła więc swoją dłoń na jego dłoni. 
- Gdybyś mógł to przewidzieć, przecież byś  z nią został. Ona znała cię dobrze, 

na pewno to rozumiała. 

- Mam nadzieję. A czy ty byłaś ze swoim mężem, gdy...? 
- Nie, zginął w wypadku samochodowym. 
- Czy nie wydaje ci się dziwne, że nie było ci dane być przy najbliższej osobie w 

chwili jej śmierci, podczas gdy dotąd wszystko przeżywało się razem... 

Milczeli  przez  dłuższą  chwilę,  zatopieni  we  wspomnieniach.  Potrzebowali 

czasu, by przywołane nagle silne wciąż emocje przycichły. Wreszcie on zapytał: 

- Jak długo zabliźnia się rana, chociaż na tyle, żeby ból można było wytrzymać? 

- Przypuszczam, że to zależy od człowieka i okoliczności. Jeśli o  mnie  chodzi, 

przestałam  cierpieć  tak  mocno,  kiedy  pozwoliłam  sobie  na  przeżywanie  mego 
bólu. 

Spojrzał na nią zdumiony. 
- Jak można świadomie przysparzać sobie bólu? 
- Może po to, aby się samemu ukarać z powodu jakiegoś źle pojętego poczucia 

winy - odparła. 

Musiało go to poruszyć do głębi, bo drgnął, zmarszczył brwi i oswobodził swą 

dłoń z jej dłoni. 

-  Dziękuję  za  miłe  towarzystwo,  Rebeco  -  powiedział  oficjalnym  tonem,  dając 

tym  samym  do  zrozumienia,  że  uważa  rozmowę  za  zakończoną.  -  Odprowadzę 
cię do drzwi. 

Nagła zmiana w jego głosie  zaskoczyła ją i dotknęła. W jednej chwili stali  się 

sobie bliscy jak przyjaciele, którzy zwierzają się z najgłębszych tajemnic, a już w 
następnej byli zwykłymi znajomymi. Odniosła wrażenie, że wyciągnęła do niego 
rękę, a on ją odtrącił. 

- Nie musisz mnie eskortować - rzuciła, wysiadając z samochodu. - Jest jeszcze 

jasno i trafię sama. 

- Rebeco, zaczekaj - rzekł, zatrzymując ją i chwytając za rękę. - Dziękuję za to, 

co powiedziałaś. Masz rację, ale muszę nad tym pomyśleć, zanim... no... 

- Tak, oczywiście, rozumiem. 
Patrzyła za nim, gdy odjeżdżał, i czuła, że rozumie go lepiej, niż sama by tego 

chciała.  Mieli  za  sobą  podobne,  ciężkie  przejścia  -  śmierć  bliskiej  i  kochanej 
osoby.  I  oboje  bali  się  uczucia,  ponieważ,  jak  zdążyli  się  przekonać,  niosło  ze 
sobą  zagrożenie,  nawet  śmiertelne  zagrożenie.  Lękali  się  ponownego 
zaangażowania,  a  sądząc  ze  spojrzenia,  jakim  Michael  obdarzył  ją  przy 
pożegnaniu,  wchodziło  to  w  grę.  Rebeca  też  była  nim  zainteresowana,  a 

background image

 

37 

jednocześnie  przestraszona  tą  sytuacją.  Weszła  do  domu,  który  wydal  jej  się 
jeszcze bardziej pusty i cichy niż zwykle. 

Rozdział 5 

- No i jak poszło? Co, tatusiu? Gdzie ją zabrałeś? Coście robili? - Katie zasypała 

Michaela gradem pytań, ledwie wysiadł z samochodu. 

- Na litość boską, dziecinko, może poczekasz z tym przesłuchaniem, aż wejdę do 

środka. 

Katie  obrzuciła  go  uważnym  spojrzeniem,  ujęła  się  pod  boki  i  stanąwszy  w 

drzwiach, zagrodziła mu przejście. 

-  Znowu  się  pokłóciliście?  -  zapytała  oskarżycielskim  tonem.  -  Na  pewno! 

Znowu byłeś dla niej niegrzeczny, prawda? 

Wziął ją pod pachy, uniósł i odstawił na bok. 
- Nie, nie kłóciliśmy się, dlaczego niby mielibyśmy to robić? 
- Ale byłeś niemiły dla doktor Rebeki? Krzyczałeś na nią? - Katie szła za nim i 

zatrzasnęła za sobą drzwi. 

Wszedł do living-roomu i z ulgą rzucił się  na swój ulubiony fotel, zapraszając 

jednocześnie  córkę,  by  usiadła  mu  na  kolanach.  Katie  była  bardzo  przywiązana 
do ojca i nie przepuszczała żadnej okazji, by się do niego przytulić, teraz jednak 
potrząsnęła przecząco głową. 

- Dziękuję, postoję - odparła. 
-  Katie,  naprawdę  nie  krzyczałem  na  twoją  ukochaną  doktor  Rebece  ani  nie 

byłem  dla  niej  niegrzeczny.  Ucieszysz  się,  jak  ci  powiem,  że  w  obecności  pani 
doktor  powstrzymałem  się  nawet  od  obgryzania  paznokci,  drapania  się  pod 
pachami i dłubania w nosie. 

- Od bekania też? - zapytała bez uśmiechu, wciąż trzymając się pod boki. 
- Żadnego bekania, nic z tych rzeczy. 
- No to jestem z ciebie dumna. 
- Dziękuję. 
Dopiero teraz wdrapała się ojcu na kolana, objęła go i pocałowała w policzek. 
- Opowiedz mi wszystko po kolei - zażądała. - Muszę wiedzieć. Pocałowałeś ją? 
Zmarszczył brwi ze zdumienia. 
-  Katarzyno  Stafford!  Jak  możesz  nawet  przypuszczać  coś  takiego?  Jestem 

dżentelmenem! 

- Nie kręć. Pocałowałeś ją czy nie? 
-  Nie!  Zaprosiłem  na  melbę  bananową.  Nie  pocałowałem,  nie  śpiewałem  jej 

serenady, nie tańczyłem z nią tanga przy blasku księżyca, nie... 

- Dobrze, dobrze. Odpowiedz mi tylko na pytanie, ale szczerze. Przyrzekasz, że 

nie będziesz zmyślać? 

background image

 

38 

- Nooo, niech ci będzie, przyrzekam. 
- Nie pocałowałeś jej, co? 
- Katie! 
Nachyliła się ku niemu tak, że koniuszkiem nosa dotykała jego nosa i zaglądała 

mu głęboko w oczy. 

- Ale chciałeś? 
Do diabła, jasne, że chciał. 
 
Następnego  dnia,  mimo  nawału  pracy,  snuł  tylko  marzenia,  jakby  to  było 

całować Rebece Barclay. 

Przypomniał  sobie,  jak  sympatycznie  wyglądała,  siedząc  wczoraj  naprzeciwko 

niego  w  cukierence  i  mając  we  włosach  dwa  czy  trzy  kolorowe  piórka  papugi 
zwanej  Frederick.  Dobrze  wbił  mu  się  w  pamięć  stosunek  do  starszej  pani  i  jej 
śmiertelnie chorego psa. Troska i serdeczność wzruszyły go do głębi, czy chciał 
tego, czy nie. 

- Michael, ja już wychodzę. Michael... 
Cichy głos przywołał go do rzeczywistości. W drzwiach jego gabinetu stała pani 

Abemathy z torebką i kluczami w ręku. 

- A, do widzenia. Do zobaczenia jutro. 
- Nie wydaje mi się - uśmiechnęła się kpiąco i potrząsnęła głową. 
-  A  co  się  stało?  Bierze  pani  wolny  dzień?  Czyżbym  znowu  zapomniał  o  pani 

wizycie u dentysty? 

- Nie, Michael, nie idę do dentysty, bo on także ma jutro wolne - odparła. - Cały 

kraj ma jutro wolne. Tak się składa, że jest Święto Dziękczynienia. 

- No tak, oczywiście. Przecież wiem. 
Roześmiała się i potrząsnęła głową. 
- To oznacza, przypuszczam, że pan i Katie nie  macie jeszcze żadnych planów 

co do jutrzejszego obiadu? 

- No... rzeczywiście. 
-  Tak  mi  przykro,  Michael.  -  Widać  było,  że  się  autentycznie  zmartwiła.  - 

Bardzo bym chciała was zaprosić, ale w tym roku nie przygotowuję świątecznego 
obiadu. Jestem zaproszona do córki. 

-  Niech  się  pani  o  nas  nie  martwi,  damy  sobie  radę.  Do  zobaczenia  w 

poniedziałek. 

Przeprosiwszy  jeszcze  parę  razy,  pani  Abemathy  wyszła  i  Michael  uznał,  że 

musi zrobić to samo. Mechanicy i sprzedawcy także już poszli, cisza aż dzwoniła 
w uszach. Michael poczuł się jeszcze bardziej samotny niż zwykle. 

Od śmierci Beverly starał się obchodzić wszystkie święta razem z córką, ale nie 

background image

 

39 

było to łatwe. Żona zajmowała się domem - zakupami, gotowaniem, urządzaniem 
przyjęć  i  uroczystości,  a  on  uważał  to  za  całkiem  naturalny  podział  ról  w 
małżeństwie. Sam nie radził sobie dobrze z domowymi obowiązkami. Przeszedł 
przez elegancki salon wystawowy, wyłączając światła i włączając alarm. Prawda! 
Bridget i Neil wczesnym rankiem wyjeżdżają do jej matki, do San Francisco. Już 
parę tygodni temu prosili go o kilka wolnych dni, a on oczywiście wyraził zgodę. 
Zapewnił  Bridget,  że  sam  zorganizuje  świąteczny  obiad  i  że  nie  musi  nic  w 
związku  z  tym  przygotowywać.  Pytanie  więc  pozostawało  otwarte:  co  będzie  z 
jutrzejszym świątecznym obiadem dla Katie? 

Mógł oczywiście zabrać ją do restauracji albo sam spróbować upiec indyka, albo 

też  kupić  kurczaka  i  udawać,  że  to  indyk.  A  może  udałoby  mu  się  wykpić 
gotowym  obiadem  z  kuchenki  mikrofalowej?  Nie,  Katie  nie  da  się  nabrać. 
Najlepszy z tego wszystkiego był chyba pomysł z restauracją. Zastanawiał się, co 
może  być  jutro  otwarte.  W  tym  małym  miasteczku,  gdzie  życie  towarzyskie 
zamykało się na ogół w kręgu rodzinnym, większość lokali w dni świąteczne była 
zapewne nieczynna. 

Kiedy  wychodził  tylnymi  drzwiami  i  właśnie  je  zamykał,  od  strony  garażu 

dobiegł go odgłos przypominający skomlenie. Zaintrygowany wyjął z bagażnika 
latarkę  i  zaczął  szukać.  Za  jednym  z  samochodów  siedział,  skulony  i  drżący, 
czarny  szczeniak.  Kiedy  Michael  schylił  się,  aby  go  podnieść,  zapiszczał 
przerażony. 

- Hej, co ty tam robisz? Gdzie twoja mama i reszta rodzeństwa? 
Michael  rozejrzał  się,  nie  dostrzegł  jednak  śladu  innych  psów.  Bezskutecznie 

nawoływał i gwizdał. Dookoła panowała cisza. 

-  Chodź  no  tutaj  -  powiedział,  wsadzając  go  za  połę  marynarki.  Piesek  był 

wyraźnie  zmarznięty.  Michaelowi  przyszło  na  myśl,  że  gdyby  go  teraz  nie 
znalazł,  maluch  prawdopodobnie  by  nie  przeżył.  Był  o  wiele  za  mały  na  to,  by 
poradzić sobie bez matki. 

Wsiadł do samochodu, włączył ogrzewanie i zapalił lampkę, po czym wydobył 

szczeniaka zza pazuchy i zaczął  mu się przyglądać. Był to  mieszaniec,  podobny 
do  labradora.  Duże  łapki  świadczyły  o  tym,  że  wyrośnie  na  sporego  psa. 
Szczeniak złapał pyszczkiem palec Michaela w nadziei, że będzie tam mleko. 

- Przykro mi, bracie - powiedział Michael - ale trafiłeś pod zły adres. 
Szczeniaka trzeba było nakarmić, i to szybko. Ale czym? I jak? Michael nie miał 

o tym zielonego pojęcia, ale wiedział, do kogo należy się w tej sprawie zwrócić. 
Potrzebny był mu tylko pretekst - jakikolwiek pretekst, żeby ją znowu zobaczyć. 

Bez względu na to, czy uda mu się ją pocałować. 
Rebeca  podeszła  do  drzwi,  spodziewając  się  najgorszego.  Przekonała  się,  że 

background image

 

40 

niepokojono ją w domu tylko w bardzo nagłych wypadkach, gdy było zagrożone 
życie zwierzęcia, często na skutek potrącenia przez samochód. Przez ostatnie parę 
lat  zdążyła  już  znienawidzić  samochody  z  powodu  krzywdy,  jaką  wyrządzały 
nieszczęsnym zwierzętom. 

Głęboko przeżywała niedole czworonogów. 
Tym  razem  jednak,  kiedy  owinęła  się  ciaśniej  szlafrokiem  i  otworzyła  drzwi, 

oczom jej ukazał się nie jakiś poturbowany kot czy pies, lecz Michael Stafford we 
własnej  osobie.  Stał  w  progu  przystojny  jak  zawsze,  z  szerokim  uśmiechem  na 
twarzy. 

- O, cześć - mruknęła. - Nie... nie spodziewałam się ciebie. 
Zakłopotana  zebrała  poły  szlafroka.  Pod  spodem  miała  tylko  rozciągnięty 

podkoszulek,  w  którym  zazwyczaj  spała.  Gdyby  wiedziała,  że  odwiedzi  ją  Mi-
chael,  włożyłaby  coś  bardziej  odpowiedniego,  na  przykład  atłasową  podomkę  i 
koszulkę  z  koronkami.  Zaraz  jednak  wyśmiała  się  w  duchu.  Koszulkę  z 
koronkami, jeszcze czego! 

-  Przepraszam,  że  wpadłem  tak  niespodziewanie.  Pewnie  powinienem  był 

przedtem zadzwonić, ale mam nowego pacjenta. 

- Jakiego pacjenta? - Spojrzała w dół, by sprawdzić, czy nie prowadzi na smyczy 

jakiegoś zwierzaka. 

Gdzieś spod marynarki Michaela dobiegło ją popiskiwanie szczeniaka. 
- Mam go tutaj, był przemarznięty. 
-  Uhm...  rozumiem.  Wejdźcie  do  środka,  sprawa  wygląda  poważnie.  A 

następnym  razem  uprzedź  mnie  telefonicznie,  że  się  do  mnie  wybierasz. 
Przygotuję się na najgorsze. 

Pół godziny później Michael siedział na kanapie ze szczeniakiem na kolanach i 

karmił go mlekiem z butelki dla niemowląt. 

- Ale się ślini, mleko leci mu z mordki - powiedział - ojej, całą rękę mam mokrą 

i nogę już też. 

Rebeca siedziała na drugim końcu kanapy i zaśmiewała się do łez. Michael był 

rozczulająco nieporadny, a szczeniak nie przejmował się nim zupełnie, tylko ła-
pczywie przyssał się do smoczka. 

-  I  co  ja  mam  z  nim  zrobić?  -  zapytał  Michael,  wycierając  siebie  i  psa 

ręcznikiem, który podała mu Rebeca. - Nie mogę przecież zabrać go do domu, bo 
Katie natychmiast go zaanektuje. 

- A co w tym złego? 
- Ona ma i tak sporo obowiązków - opiekuje się przecież Rosie. 
-  Rozumiem,  ale  problem  pozostaje  nie  rozwiązany.  Piesek  będzie  wymagał 

troskliwej opieki, szczególnie przez najbliższe parę tygodni. 

background image

 

41 

-  A  ty  nie  chciałabyś  mieć  psa?  -  uśmiechnął  się  do  niej  czarująco,  chcąc  jej 

podać szczeniaka. - Proszę, oto prezent urodzinowy ode mnie. Wszystkiego najle-
pszego, Rebeco! I żebyś nie mówiła, że nic ci nie podarowałem. 

Roześmiała się i potrząsnęła głową. 
- Niezły pomysł, ale urodziny miałam już cztery miesiące temu. 
-  No  to  może  to  będzie  prezent  z  okazji  Święta  Dziękczynienia  albo  już  na 

Gwiazdkę, co? 

Piesek był śliczny i propozycja kusząca, Rebeca jednak zdążyła się już nauczyć, 

że nie może przyjmować każdego ślicznego stworzenia, które potrzebuje domu. 

-  Nie  -  odparła  -  ty  go  znalazłeś  i  jesteś  za  niego  odpowiedzialny.  Jestem 

przekonana, że znajdziesz dla niego dobry dom. 

- Ale jak? Przecież nikogo tu nie znam. 
- Nooo, to nadarza się świetna okazja, żeby poznać sąsiadów! 
Michael zmarszczył brwi. 
-  Rebeco  Barclay,  dowiaduję  się o  tobie  czegoś nowego.  Wcale  nie  jesteś  miłą 

młodą damą. 

-  Jestem  bardzo  miłą  młodą  damą,  ale  nie  będę  się  opiekować  twoim 

szczeniakiem. 

Z ciekawością patrzyła, jak jej gość głowi się, co robić dalej, nie zamierzała mu 

jednak  w  tym  pomagać.  Michael  Stafford  potrzebował  tego  szczeniaka  jeszcze 
bardziej niż on jego, nawet jeśli tylko na kilka godzin. 

- Zabierz go ze sobą do domu, schowaj u siebie w pokoju tak, żeby Katie go nie 

zobaczyła, a do jutra rana wymyślisz, co z nim zrobić. 

- Taak, na pewno. - Michael westchnął i wsadził sobie psa za pazuchę. - Chyba 

że uda mi się komuś wmówić, że to indyk na Święto Dziękczynienia. 

Rebeca podała mu torbę z mieszanką dla szczeniaka i odprowadziła go do drzwi. 

Rozdział 6 

Michael  odłożył  słuchawkę  i  bez  sił  opadł  na  łóżko.  Był  kompletnie 

wykończony. I to przez kogo? Przez psiego niemowlaka, który właśnie trącał go 
nosem, dając chyba do zrozumienia, że chętnie napiłby się mleka. 

- No nie, chyba nie jesteś znowu głodny? - Złapał szczeniaka delikatnie za fałdę 

luźnej skóry na karku i spojrzał mu prosto w oczy. - Przecież karmiłem cię już o 
siódmej,  piątej,  czwartej  i...  nic  dziwnego,  że  jestem  śpiący.  Chyba  nawet  mała 
Katie nie sprawiała tyle kłopotu. 

Michael uczciwie musiał przyznać, że właściwie niewiele wiedział na ten temat. 

To do Beverly należało karmienie Katie o każdej porze dnia i nocy, zmienianie 
pieluch  i  śpiewanie  kołysanek.  Teraz  żałował,  że  bardziej  nie  włączył  się  w 
rodzicielskie obowiązki i nie odciążył żony. 

background image

 

42 

Sięgając po butelkę ze specjalną mieszanką od Rebeki, po raz kolejny rozważał 

pewien  pomysł.  W  pierwszej  chwili  wydawał  mu  się  znakomity,  ale  wtedy  był 
zaspany i na pół przytomny. Teraz zaczynał mieć wątpliwości. 

- No chodź tu, bratku - powiedział do psa, wkładając mu w mordkę smoczek. - 

Zdrówko. Przynajmniej ktoś z nas będzie dzisiaj najedzony. 

Ostatnią  godzinę  spędził  przy  telefonie,  usiłując  zarezerwować  w  jakiejś 

restauracji miejsce na świąteczny obiad. Tylko trzy miały być czynne w święto, a 
wszystkie miejsca od dawna rozdysponowano i nie było co liczyć na to, że ktoś w 
ostatniej  chwili  się  rozmyśli.  Zarówno  małe  sklepiki,  jak  i  supermarkety 
pozamykano,  tak  więc  nie  mógł  ratować  sytuacji  kupnem  gotowych  dań  do 
odgrzania  w  kuchence  mikrofalowej.  Był  w  kłopocie.  Martwił  się,  co  powie 
Katie. 

- Tatusiu, czy mogę z tobą porozmawiać? - usłyszał głos córki zza zamkniętych 

drzwi. 

-  Oczywiście,  bardzo  proszę,  wejdź.  -  Wyrwał  wyraźnie  niezadowolonemu 

szczeniakowi butelkę, po czym i jego, i butelkę zakrył kołdrą. 

Katie  dopiero  co  musiała  wstać  z  łóżka.  Była  rozczochrana  i  miała  na  sobie 

piżamę. 

- Co ty robisz? - zapytała. 
- Co robię? Noo... nic nie robię. Dlaczego pytasz? 
-  Tak  sobie  -  odparła  powoli,  przyglądając  mu  się  podejrzliwie.  -  Chciałam  po 

prostu z tobą porozmawiać, ale teraz widzę, że naprawdę masz coś na sumieniu. 

- Ja? Niby co takiego mógłbym mieć na sumieniu? 
Spod  kołdry  dobiegł  pisk  -  to  szczeniak  dopominał  się  o  przerwane  nagle 
śniadanie.  Katie  szeroko  otworzyła  oczy  ze  zdumienia  i  rzuciła  się  pędem  w 
stronę łóżka. 
- Co to było? - zapytała. 
- O co ci chodzi? 
- O ten dźwięk. To brzmiało jak... jak... 
- Umówmy się, że to ja kaszlnąłem, zgoda? 
-  Nie  ma  mowy.  Ty  nie  umiesz  wydawać  takich  dźwięków.  To  było  coś 

malutkiego i pięknego. Jestem tego pewna. 

Uklękła  i  na  czworakach  zaczęła  szukać  pod  łóżkiem.  Michael  skorzystał  z 

okazji  i  chcąc  uspokoić  pieska,  podsunął  mu  do  possania  palec.  Maluch  jednak 
nie dał się już tak łatwo oszukać. Za chwilę znowu rozległ się pisk. 

Teraz  Katie  już  bez  trudu  rozpoznała  jego  źródło.  Michael  powstrzymał  ją  w 

momencie, kiedy zabierała się do ściągnięcia kołdry. 

-  Katie,  musisz  zrozumieć,  że  my  go  tylko  przechowujemy.  Nie  możemy  go 

background image

 

43 

zatrzymać i nawet o tym nie myśl, dobrze? 

- Dobrze, dobrze - odpowiedziała, usiłując dojrzeć to, co kryło się pod kołdrą. 
- Katie, ja mówię poważnie. Masz już jedno zwierzę i... 
-  Oooch,  jaki  cudoowny!  -  Ostrożnie  uniosła  szczeniaczka  i  pocałowała  go  w 

czubek głowy. - Kupiłeś mi pieska na Święto Dziękczynienia! Dziękuję, tatusiu. 

-  Nie,  to  wcale  nie  tak!  Znalazłem  go  wczoraj  wieczorem,  gdy  wychodziłem  z 

pracy. Opiekuję się nim tylko przejściowo. 

- Och! - Uśmiech w jednej chwili znikł z twarzy Katie. 
Michael  poczuł  się,  jakby  był  potworem,  a  nie  kochającym  ojcem.  Co  jednak 

mógł  poradzić?  Katie  miała  już  przecież  kózkę  i  pies  naprawdę  nie  był  jej 
potrzebny. Była za mała, żeby opiekować się dwoma zwierzętami, on zaś i tak na 
nic nie miał czasu. 

- Kiedy go oddamy? Po obiedzie czy przed? - zapytała. 
- Obiad... taaak... 
-  No  przecież  chyba  mamy  indyka  na  obiad,  prawda,  tatusiu?  I  ciasto  z  dyni? 

Przepadam za nim. 

- Nic się nie martw, dziecino - powiedział z udaną beztroską. - Wymyśliłem coś 

wyjątkowego. 

- Czyżby? - Rzuciła mu spojrzenie tak przenikliwe, że chętnie ukryłby się przed 

nim pod kołdrę. - A może raczej zapomniałeś po prostu, że jest święto? 

- Zapomniałem? Myślisz, że mógłbym zapomnieć o Święcie Dziękczynienia? 
Kiwnęła głową. 
-  No  to  przynajmniej  wiem,  jakie  masz  o  mnie  wyobrażenie  -  rzekł  z 

oburzeniem.  - Zapomnieć o Święcie  Dziękczynienia, też coś...  Głupio ci będzie, 
jak zobaczysz, co przygotowałem! 

Popatrzyła na niego z powątpiewaniem, po czym odwróciła się i wolno wyszła z 

pokoju. 

-  No  bracie,  teraz  wpakowaliśmy  się  na  całego.  -  Michael  przysiągłby,  że  pies 

też spojrzał na niego z wyrzutem. - No dobrze, dobrze - powiedział, wzdychając 
ciężko. - To nie twoja wina. Sam muszę jakoś z tego wybrnąć. 

 
Rebeca zgadzała się w dni świąteczne dyżurować pod telefonem. Dla niej święta 

niczym nie różniły się od pozostałych dni, uważała więc, że nie należy pozbawiać 
innych możliwości spędzenia tego czasu z rodziną. 

-  Po  prostu,  dzień  jak  co  dzień  -  szepnęła  sama  do  siebie,  stojąc  przy  oknie 

living-roomu w szlafroku i rannych pantoflach, z filiżanką kawy w ręku. 

Mogłaby  zostać  w  domu,  tęskniąc  za  Timem  i  litując  się  nad  sobą.  Rebeca 

wiedziała  już  jednak  z  doświadczenia,  że  wcale  jej  to  nie  służy  i  dużo  czasu  i 

background image

 

44 

wysiłku potrzebuje później na wydobycie się z dołka psychicznego. 

Nie  musiała  cały  dzień  siedzieć  w  domu,  ponieważ  miała  pager.  Pozostawało 

jednak pytanie, dokąd się udać. Sklepy i większość lokali zamknięto, przyjaciele 
spędzali czas w gronie rodzinnym, a krewni jej i Tima mieszkali na Wschodnim 
Wybrzeżu, o wiele za daleko, żeby wpaść do nich na pieczonego indyka. 

Nagle  pomyślała  o  Michaelu  Staffordzie  i  jego  nowym  podopiecznym.  Czy 

poradził  sobie  z  nocnymi  karmieniami?  Oczywiście,  że  sobie  poradził.  Zdecy-
dowała  jednak,  że  wybierze  się  do  Casa  Colina  i  sprawdzi  to  osobiście.  Ot, 
sąsiedzka wizyta. 

 
-  Chińskie  jedzenie  na  Święto  Dziękczynienia?  I  to  jest  ta  twoja  wielka 

niespodzianka? No, tym razem naprawdę się nie popisałeś, tatusiu. 

Katie wpatrywała się w kurczaka po seczuańsku, którego miała na talerzu, i w 

żaden  sposób  nie  dawała  sobie  wmówić,  że  to  indyk.  Nadrabianie  miną  pogar-
szało tylko sytuację. 

- Słuchaj no, dziecino - powiedział, biorąc ją za rękę. - Przecież nie chodzi o to, 

co się je, prawda? Podczas tego święta dziękujemy za wszystkie otrzymane dary. 
Można  to  robić,  jedząc  indyka  albo  hamburgery,  albo  też  kurczaka  po 
seczuańsku, zgoda? 

Skinęła głową. 
- No więc pomyślmy o tym, za co możemy być wdzięczni. 
- Ja jestem wdzięczna za Rosie, panią Bridget i pana Neila, oczywiście za ciebie 

i za doktor Rebece. 

Z kolei Michael wymienił bliskie sobie osoby z Kalie na czele, nie zapominając 

o pani Abemathy. 

Rytuał ten zabrał im nie więcej niż pięć minut i Michael nie bardzo wiedział, co 

by  tu  robić  dalej,  aby  podtrzymać  świąteczny  nastrój.  Katie  najwyraźniej  nadal 
była  na  niego  obrażona  i  doskonale  wiedział,  że  nie  tylko  z  powodu  braku  na 
stole dyniowego ciasta. 

Szczeniak, którego cały czas trzymał pod marynarką, zaczął się wiercić. Michael 

nie chciał zabierać go ze sobą do restauracji, ale co miał zrobić? Psiak był o wiele 
za  mały,  żeby  go  zostawiać  samego  w  domu  na  tak  długo,  zmarzłby  też 
pozostawiony w samochodzie. 

Rozejrzawszy  się  po  prawie  pustej  dziś  chińskiej  restauracji,  Michael  poczuł 

nagły  wstyd.  Tak  bardzo  kochał  swoją  córeczkę,  czemu  więc  nie  zorganizował 
dla niej święta w sposób, do jakiego była przyzwyczajona? Uważał się przecież 
za  człowieka  odpowiedzialnego  i  w  pracy  nie  zdarzyło  mu  się  jeszcze  nie 
dotrzymać umówionych terminów. Jak mógł więc przegapić coś tak ważnego? 

background image

 

45 

- Tatusiu, czy mogę cię o coś zapytać? - odezwała się Katie. 
- No jasne, dziecino. 
Musiało to być bolesne, bo w jej oczach krył się smutek. 
- Teraz, kiedy nie ma mamusi... chyba nie jesteśmy już prawdziwą rodziną? 
Nie mógł jej oczywiście winić, że pyta, odczuł to jednak dotkliwie. 
-  Oczywiście,  że  jesteśmy,  Katie  -  odparł.  -  To  znaczy  nie  jesteśmy  może 

typową amerykańską rodziną z mamą, tatą, trójką dzieci i psem, ale mieszkamy 
razem, kochamy się, staramy się dbać o siebie, najlepiej jak umiemy. Myślę, że 
dzięki temu jesteśmy rodziną, chociaż jest nas tylko dwoje. Jak myślisz? 

- Myślę, że nie bardzo - odpowiedziała po chwili wahania. - Bo nie robimy nic z 

tego, co robią prawdziwe rodziny. 

- To znaczy czego? Oczywiście oprócz jedzenia indyka w takie święto jak dziś. 
-  To  znaczy,  że  nie  wyjeżdżamy  na  wakacje  ani  do  Disneylandu,  w  soboty 

wieczorem nie gramy razem w żadne gry, nie robimy wycieczek... no, sam wiesz. 

- Tego wszystkiego, co robiliśmy, zanim mama zachorowała, prawda? 
Skinęła głową. 
-  Pamiętasz,  jak  dawniej  w  niedzielę  rano  smażyłeś  takie  pyszne  naleśniki? 

Teraz już nigdy tego nie robisz. 

Jej oczy wypełniły się łzami, a i on poczuł, że zbiera mu się na płacz. Jedzenie 

rosło mu w ustach. 

Naleśniki  z  dżemem  ananasowym.  Przyrządził  je  dla  Beverly  podczas  ich 

pierwszego wspólnego weekendu i tym podbił jej serce. Potem przygotowywał je 
każdej niedzieli, aż do dnia, gdy po raz ostatni poszła do szpitala. Od tamtej pory 
nigdy już o tym nie pomyślał. 

-  Katie,  tak  mi  przykro.  Widzę,  że  muszę  ci  coś  wytłumaczyć.  Co  byś  zrobiła, 

gdybyś stanęła twarzą w twarz z czymś, co cię przeraża? 

- Z czymś naprawdę strasznym? 
- Powiedzmy, że z czymś, czego się boisz. 
Przygryzła wargę, zastanawiając się nad odpowiedzią. 
- Chyba bym się schowała albo uciekła. 
-  Ja  tak  samo  -  przyznał  Michael.  -  Kiedy  się  urodziłaś,  byłem  przekonany,  że 

zawsze będzie przy mnie moja żona, że razem będziemy cię wychowywali. Mar-
twiłem się, ze nie będę dobrym ojcem, ale dzięki twojej mamie wkrótce się tego 
nauczyłem  i  poczułem,  jaka  to  radość  mieć  dziecko.  Potem  ona  zachorowała  i 
umarła, a ja zacząłem się bać. 

- Czego? Mnie? 
-  Nie,  kochanie,  nie  ciebie  -  zaśmiał  się  cicho.  -  Bałem  się,  że  nie  będę  umiał 

sam cię wychować, nie zapewnię ci odpowiedniego domu, nie stworzę ci rodziny. 

background image

 

46 

Bałem się, że mi się to nie uda, a przecież tak bardzo cię kocham. 

- Naprawdę? - Oczy rozszerzyły jej się ze zdumienia. Nie mogła pojąć, że ojciec 

mógł czegoś się bać. 

- Tak, Katie. I nadal się boję. Dlatego czasem usiłuję od tego uciec. Przyznaję, 

że średnio to świadczy o mojej odwadze. Powiedz, czy coś z tego rozumiesz? 

W zamyśleniu skinęła głową. 
-  Tylko  że  opieka  nad  tobą  -  ciągnął  -  to  najważniejsza  sprawa  w  moim  życiu. 

Przypuszczam, że dlatego tak mnie to przeraża. 

Buzia  Katie  rozjaśniła  się  w  nieśmiałym  uśmiechu,  a  jemu  zrobiło  się  lżej  na 

sercu. 

- Chyba nie musisz być taki przerażony, tatusiu - powiedziała. - Jesteś naprawdę 

dobrym ojcem. Ten indyk i ciasto nie są aż tak ważne. Chciałam tylko wiedzieć, 
że... że... no wiesz. 

- Że cię kocham? 
Kiwnęła głową potakująco i wbiła wzrok w swój pełny talerz. 
Delikatnie wziął ją pod brodę, żeby znowu spojrzała mu w oczy. 
-  Katie  Stafford,  chyba  nie  mógłbym  już  kochać  cię  bardziej  -  powiedział  i 

poczuł,  jak  broda  jej  się  trzęsie.  -  Tylko,  do  diabła,  mógłbym  ci  to  lepiej  oka-
zywać! 

Pojawił  się  właściciel  restauracji,  niosąc  dzbanek  świeżo  zaparzonej  herbaty 

jaśminowej. 

- Nie smakuje państwu?  - zapytał, wskazując na ich talerze z ledwie zaczętymi 

potrawami. - Coś jest niedobre? 

-  Nie,  nie.  Wszystko  w  porządku  -  zapewniła  Katie.  -  Omawiamy  tylko  z 

tatusiem ważne sprawy rodzinne. 

- Rozumiem - kiwnął głową uprzejmie, nalewając jej herbatę. 
- A panu jedzenie smakuje? - zwrócił się do Michaela. 
Jedyną odpowiedzią był przeciągły skowyt, który wydobył się spod marynarki. 

Odchrząknął,  usiłując  to  jakoś  zatuszować,  ale  szczeniak  nie  miał  zamiaru  sie-
dzieć cicho w ukryciu i znowu żałośnie zaskomlał. 

Właściciel restauracji omal nie wypuścił dzbanka z herbatą. 
- Co to? - zapytał, wpatrując się w Michaela. - Co za hałas? 
-  Nic,  nic,  nieważne.  -  Michael  próbował  zbagatelizować  sprawę,  nie  potrafił 

jednak kłamać. 

Piesek  zaskomlił  donośnie,  najwyraźniej  zły  i  głodny.  Katie  powstrzymywała 

się, by nie wybuchnąć śmiechem, 

-  Zwierzę!  -  krzyknął  właściciel  restauracji,  a  twarz  aż  pociemniała  mu  z 

gniewu. - Zwierzę pod marynarką! 

background image

 

47 

- To malutki piesek - usprawiedliwił się Michael, sięgając za pazuchę. - Nikomu 

nic nie zrobi, to tylko... 

-  Nie!  Żadnych  zwierząt!  Żadnych  psów  w  restauracji!  Inspektor  zobaczy  i 

zabierze licencję! - Z wściekłością wyrwał im z rąk pałeczki. - Proszę wyjść! Na-
tychmiast opuśćcie restaurację Lee! 

-  Chwileczkę,  wolnego!  -  Michael  czuł,  że  i  jego  zaczyna  ponosić.  -  Nie 

skończyliśmy jeść. 

- Możecie nie płacić. Proszę wyjść! 
W  chwilę  później  Michael,  Katie  i  winowajca  znaleźli  się  na  ulicy  przed 

restauracją, a Lee zatrzasnął za nimi drzwi. 

- To nie do pomyślenia, dać się wyrzucić z chińskiej restauracji - nie mógł dojść 

do siebie Michael. - No to ładne mamy Święto Dziękczynienia! 

Z  niepokojem  spojrzał  na  Katie,  dziewczynka  jednak  aż  krztusiła  się  od 

śmiechu. 

- No, takiego święta nigdy nie zapomnimy. Na pewno! 
 
Kiedy  Rebeca  skręciła  w  Cleveland  Avenue,  ujrzała  ciemnozielonego  jaguara. 

Czy to samochód Michaela? Pewnie tak. Ile takich drogich aut mogło jeździć po 
ulicach  San  Carlos?  Dlaczego  jednak  skręcił  w  tę  stronę?  Zdecydowała  się 
pojechać kawałek za nim i już po chwili zagadka się wyjaśniła. Jaguar zatrzymał 
się przed domem Beatrice i Jacka Rileyów. 

No  oczywiście,  pomyślała,  przyglądając  się,  jak  Michael  i  Katie  podchodzą 

razem  do  drzwi.  Sama  powinna  była  wpaść  na  ten  pomysł.  Po  stracie  Midasa 
Rileyom przydałby się nowy pies. Oto dom, jakiego mu było trzeba. 

- Świetny pomysł, Michael - szepnęła, skręcając w boczną ulicę. 
Michael i Katie spełniali wspólnie dobry uczynek w Święto Dziękczynienia i nie 

należało im w tym przeszkadzać. 

 
Nadeszła  zima.  W  południowej  Kalifornii  trudno  byłoby  jednak  poznać  to  po 

pogodzie.  Należało  raczej  polegać  na  kalendarzu  lub  wystawach  sklepowych, 
zmieniających się odpowiednio do sezonu. 

Rebeca, wychowana w Nowym Jorku, była przyzwyczajona do tamtejszych zim 

i chętnie przeniosłaby do Kalifornii trochę śniegu, żeby i tu dzieci mogły ulepić 
bałwana i pojeździć na sankach. 

Na cztery dni przed świętami Bożego Narodzenia szła główną ulicą miasteczka 

w  poszukiwaniu  ostatnich  prezentów.  Co  roku  o  tej  porze  dostawała  masę 
najprzeróżniejszych  drobiazgów  od  wdzięcznych  właścicieli  swoich  pacjentów, 
od czekoladek poczynając, a kończąc na podobiznach rozmaitych kudłatych i pie-

background image

 

48 

rzastych  stworzeń.  Rebeca  też  wręczała  podarki,  choćby  symboliczne,  takie  jak 
gumowa zabawka dla psa czy lusterko do klatki dla papugi. 

Zadowolona  z  zakupów,  szła  już  na  parking  w  stronę  samochodu,  kiedy 

niespodziewanie  natknęła  się  na  Beatrice  Riley,  prowadzącą  na  czerwonej 
smyczy szczeniaka rasy labrador. 

- Wesołych Świąt, pani doktor! - wykrzyknęła Beatrice, machając do niej ręką. 
- Nawzajem - odparła Rebeca, podchodząc bliżej. - Mój Boże, jak ten pies urósł 

przez parę tygodni. 

-  Prawda?  Ten  pani  Stafford  chyba  mnie  oszukał,  twierdząc,  że  to  szczeniak. 

Zaczynam podejrzewać, że to źrebak! Nie uwierzyłaby pani, ile on je! 

- To nie jest żaden mój Stafford, to tylko znajomy. 
-  Cóż,  zdaje  się,  że  jest  panią  zainteresowany.  Cały  czas  o  pani  mówił,  kiedy 

przywiózł psa. 

Rebeca  pochyliła  się,  by  pogłaskać  pupila  pani  Riley,  starając  się  niczego  nie 

dać po sobie poznać. 

- Naprawdę? A co takiego mówił? - spytała niedbale. 
Beatrice uśmiechnęła się chytrze, nie dając się zwieść tej obojętności. 
-  Powiedział,  że  poradziła  mu  pani,  jak  dać  sobie  radę  z  bólem  po  stracie 

najbliższej osoby i jak żyć dalej. 

- Tak powiedział? 
Beatrice kiwnęła głową. 
- Najpierw nie chciałam przyjąć tego szczeniaka. Po śmierci Midasa obiecałam 

sobie, że już nie wezmę do domu psa. Człowiek tak się przywiązuje, a przychodzi 
dzień, kiedy trzeba się rozstać. Bardzo ciężko przeżyłam śmierć Midasa. 

- Wiem, był członkiem waszej rodziny. 
-  Tak.  Powiedziałam  wtedy  panu  Staffordowi,  że  nikt  już  nie  zajmie  miejsca 

Midasa,  a  on  na  to,  że  ten  szczeniaczek  wcale  nie  ma  go  zastępować;  że  to  po 
prostu inne, małe stworzonko, któremu jestem potrzebna. Pan Stafford udowodnił 
mi, że  mam  w sobie jeszcze dość  dużo uczucia, by zaopiekować się  tym  psem, 
nawet gdybym kiedyś też miała go stracić. 

-  Tak  się  cieszę.  Michael  miał  rację  -  ten  maluch  nie  mógł  trafić  do  lepszego 

domu. 

Kiedy  się  rozstały,  jeszcze  raz  wymieniwszy  świąteczne  życzenia,  Rebeca 

pobiegła do samochodu jak na skrzydłach. Okazuje się, że Michael jej posłuchał. 
Zrozumiał to, co starała się mu przekazać. 

 
- Och, nie, Katie! Co ty zrobiłaś swojej kózce? - Rebeca stała na podwórzu Casa 

Colina, a jej oczom przedstawiał się dość szczególny widok: biała koza z czymś 

background image

 

49 

na  kształt  małego  drzewka  przywiązanym  na  głowie.  Różowy  nosek  zwierzęcia 
wyglądał monstrualnie, wysmarowany czerwoną szminką. Z szyi zwieszał jej się 
plastikowy wieniec imitujący ostrokrzew. Obok stała Katie uśmiechnięta od ucha 
do ucha i nadzwyczaj z siebie dumna. 

-  Jest  przecież  Wigilia,  więc  przyszło  mi  do  głowy,  żeby  przebrać  Rosie  za 

renifera - wyjaśniła. - Tatuś pomógł mi zrobić rogi, prawda, że piękne? 

- O... tak... cudowne! - wykrztusiła Rebeca. 
Rosie wydawała się zachwycona swym nowym wcieleniem, dumnie paradowała 
po podwórzu, merdając ogonkiem. 
- Rosie Renifer. Zdaje się, że jesteś w świątecznym nastroju, Katie. 
- O, tak. Pojechaliśmy z tatusiem do takiego miejsca, gdzie można samemu ściąć 

choinkę.  A  w  garażu  znaleźliśmy  różne  ozdoby  i  lampki  i  ubraliśmy  ją.  Potem 
poszliśmy  kupić  nowe  bombki  i  ja  je  wybierałam.  -  Dziewczynka  trajkotała  z 
przejęciem. - I tatuś powiedział, że co roku będziemy dokupywać nowe, bo każde 
święta są wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju. 

- Twój tatuś jest bardzo mądry - uśmiechnęła się Rebeca. 
-  A  jutro  będziemy  mieć  indyka  i  ciasto  z  dyni.  Pani  Bridget  nauczyła  tatusia, 

jak to przygotować, bo sama dziś wieczorem wyjeżdża do swojej matki. 

-  No  to  świetnie!  A  twój  tatuś  jest  w  domu?  -  Rebeca  rozejrzała  się,  mając 

nadzieję, że zobaczy Michaela. Na podjeździe nie spostrzegła jednak jaguara. 

-  Nie,  pojechał  kupić  sos  żurawinowy,  bo  wczoraj  zapomniał.  A  jak  wróci, 

wybierzemy się do parku posłuchać kolędników, no tych, co tak chodzą ze świe-
cami w rękach, wie pani... 

Rebeca domyśliła  się, że Katie  mówiła o uroczystości  z udziałem  chóru, która 

odbywała się co roku w Wigilię w miejskim parku. 

- Pani też się tam wybiera? To będzie naprawdę ładne. 
- Tak, znam wiele osób z chóru, a poza tym bardzo lubię słuchać starych kolęd. 
- No to może pójdziemy razem. 
-  Chyba  nie,  Katie,  ale  dziękuję  za  zaproszenie  -  odpowiedziała,  choć  w 

pierwszej chwili zabiło jej mocniej serce na tę myśl: wigilijna uroczystość i oni 
razem, we trójkę. Zaraz jednak sparaliżował ją strach i poczuła, że nie może sobie 
na to pozwolić, choć nie bardzo wiedziała właściwie dlaczego. - Proszę - sięgnęła 
do torebki po mały pakunek. - Wstąpiłam do was, żeby coś ci dać. Właściwie to 
jest dla Rosie. 

-  Naprawdę?  Dla  Rosie?  -  Dziewczynce  oczy  rozbłysły,  gdy  zobaczyła  mały, 

srebrny dzwoneczek. 

-  Powinna  go  nosić  przy  obroży.  Wszyscy  jej  krewni  w  Szwajcarii  takie  mają, 

więc pomyślałam, że Rosie też się należy. 

background image

 

50 

-  Dziękuję,  doktor  Rebeco,  jest  piękny!  -  wykrzyknęła  zachwycona  Katie, 

potrząsając dzwoneczkiem i wsłuchując się w jego delikatny dźwięk. - Chodź tu, 
Rosie, i zobacz, co pani doktor ci przyniosła. 

I już po chwili kózka paradowała z dzwonkiem dyndającym jej u szyi i zdawała 

się jeszcze bardziej dumna z siebie. 

- Muszę już jechać. - Rebeca pochyliła się, żeby uściskać dziewczynkę. - Życzę 

wesołych świąt tobie i twojemu tatusiowi, będę o was jutro myślała. 

- Ja też. Chciałabym, żeby pani przyszła do nas jutro na obiad. 
- Dziękuję, ale raczej zostanę w domu, na wypadek gdyby na przykład czyjemuś 

psu zachciało się zjeść choinkę. 

- Pani sobie żartuje. Naprawdę coś takiego się nie zdarza. 
-  Nie  uwierzyłabyś,  Katie  Stafford,  ale  o  tej  porze  roku  wszystko  może  się 

zdarzyć. 

Rozdział 7 

Rebeca  spotkała  ich  na  wieczornej  uroczystości.  Stali  prawie  naprzeciw  niej, 

między  nimi  kroczyli  kolędnicy.  Katie  machała  do  niej,  podskakując  z  podnie-
cenia. Michael uśmiechnął się tylko i zawołał: 

- Wesołych Świąt! 
Rebeca  także  zamachała  do  nich.  Chciałaby  zareagować  na  ich  serdeczność 

bardziej  spontanicznie,  coś  ją  jednak  powstrzymywało.  To  jej  serce  broniło  się 
przed  rodzącym  się  uczuciem  do  tych  dwojga  -  wspaniałego  mężczyzny  i  jego 
cudownego dziecka. Odwróciła się i zniknęła w tłumie. 

Rebeca leżała w łóżku i śniło jej się, że słyszy dźwięk syreny okrętowej gdzieś 

we mgle. Donośne trąbienie rozlegało się raz po raz, aż uświadomiła sobie, że to 
wcale nie statek, tylko świdrujący w uszach dźwięk telefonu. 

Kolejne wezwanie w środku nocy. 
-  Może  to  Święty  Mikołaj  -  mruknęła,  sięgając  po  słuchawkę.  -  Może  jego 

renifer zaniemógł. Słucham? 

-  Tu  Michael  Stafford.  Co  prawda  mamy  Wigilię  i  nie  powinienem  cię 

niepokoić, ale sprawa jest bardzo pilna. 

Rebeca poderwała się z łóżka. Michael był wyraźnie zmartwiony i zrozumiała, 

że dzieje się coś złego. 

- W porządku - odparła - o co chodzi? 
- Rosie zachorowała. Nie wiem, co jej jest, ale to chyba coś poważnego. Neil i 

Bridget wyjechali, a Kalie... cóż... Katie jest wprost przerażona. 

- Zaraz u was będę. 
Starała się  nie poddawać panice,  mimo że dławił ją paniczny strach.  Chwyciła 

pierwsze z brzegu spodnie i sweter. 

background image

 

51 

-  Tylko  nie  Rosie  i  nie  w  Wigilię  -  szeptała,  narzucając  w  biegu  kurtkę. 

Uruchomiła samochód. - Proszę, niech nic złego się nie wydarzy. Katie tyle już 
przeżyła.  -  Rebeca  gotowa  była  zrobić  wszystko,  co  w  jej  mocy,  by  uchronić 
dziewczynkę przed kolejnym ciosem. 

Oby tylko jej modlitwy zostały wysłuchane. 
 
Wszedłszy  do  obory,  Rebeca  zorientowała  się  natychmiast,  że  Rosie  jest  w 

jeszcze gorszym stanie, niż przewidywała. Kózka leżała na boku, pobekując ża-
łośnie, z dzwonkiem u obroży i z nie startymi jeszcze śladami szminki na nosie. 
Gdy Rebeca uklękła na słomie obok Michaela i rozpoczęła badanie, poczuła, że 
opuszcza  ją  odwaga.  Koza  miała  niebezpiecznie  wzdęty  brzuch  i  z  pewnością 
bardzo cierpiała. 

- Co jej jest? Czy umrze? - zapytała Katie przez łzy, które strumieniem spływały 

po policzkach. 

Rebeca  z  całego  serca  chciała  ją  pocieszyć,  że  wszystko  będzie  dobrze,  nie 

mogła jednak dziecka okłamywać. Zastanawiała się, dlaczego Rosie była w takim 
opłakanym stanie. Nagle coś przyszło jej do głowy. 

-  Czy  na  terenie  posiadłości  nadal  rosną  drzewa  awokado?  Tam  z  tyłu,  za 

winogronami? 

Katie i Michael popatrzyli na siebie i jednocześnie kiwnęli głowami. 
- Czy mogło się zdarzyć, że Rosie zjadła dziś liście awokado? 
-  Gdy  poszliśmy  do  parku  posłuchać  chóru,  zostawiłam  ją  za  domem  na 

podwórzu. Może wtedy je zjadła. 

- Muszę to wiedzieć na pewno - rzekła Rebeca. 
- Zaraz sprawdzę. - Michael zerwał się na równe nogi. 
Już po chwili był z powrotem, niosąc kilka nadgryzionych liści. 
- Obawiam się, że masz rację. Czy to bardzo źle? - zapytał. 
Rebeca  nie  miała  odwagi  powiedzieć,  że  widziała  konie,  które  zdychały  po 

zjedzeniu liści awokado. Są dla zwierząt zabójcze. Jak mogła nie przestrzec przed 
tym Katie? - winiła się w duchu. 

-  Rzecz  w  tym,  że  Rosie  tych  liści  nie  jest  w  stanie  strawić  -  wyjaśniła.  - 

Twierdzenie, że koza może zjeść wszystko, jest prawdziwe, ale tylko do pewnego 
stopnia. Liści awokado nie toleruje nawet żołądek kozy. 

- Co można na to poradzić? - zapytał Michael. 
-  Musimy  pomóc  jej  się  ich  pozbyć,  nawet  gdyby  miało  to  zająć  całą  noc  - 

odpowiedziała Rebeca. 

- A jak to zrobić? 
Rebeca uśmiechnęła się do dziewczynki. 

background image

 

52 

-  Pomyślisz  pewnie,  że  to  głupie,  ale  najlepsze  są  stare  domowe  sposoby  - 

rzekła.  -  Biedactwo.  Obawiam  się,  że  Święty  Mikołaj  będzie  musiał  dzisiaj  dać 
sobie radę bez Rosie Renifera. 

 
-  Naprawdę  myślisz,  że  to  pomoże?  -  zapytał  Michael,  przyglądając  się,  jak 

Rebeca  ponownie  napełnia  termofor  mieszaniną  oleju  z  mleczkiem 
magnezowym.  Delikatnie  otworzył  kozie  mordkę,  podczas  gdy  Rebeca  przez 
dziurkę,  którą  wydłubała  w  korku  termo-  fora,  powoli  wlewała  przygotowany 
specyfik. Rosie połykała posłusznie, po czym znowu beczała. Przez ostatnie pięć 
godzin na zmianę aplikowali jej lekarstwo. Jak dotąd jednak bez rezultatu. 

- Jeszcze nic nie jest przesądzone. - Rebeca odłożyła termofor i przysiadła przy 

chorej kozie. - Miejmy nadzieję, że odpowiednia ilość w końcu zadziała. 

Spojrzała na Kalie, która zwinięta w kłębek i przykryta kurtką Michaela, spała 

na słomie w kącie obory. 

-  Dobrze,  że  usnęła  -  odezwał  się  Michael,  patrząc  na  dziecko  z  czułością,  po 

czym  zwrócił  się  do  Rebeki:  -  Miałaś  rację,  rzeczywiście  boję  się,  że  i  ją 
mógłbym stracić. Budzę się czasem w środku nocy, oblany potem, i o tym myślę. 

- Wcale mnie to nie dziwi, zważywszy, ile przeszedłeś. Czułam się podobnie po 

śmierci Tima, później było mi już trochę łatwiej. Z tobą też tak będzie. 

- Tak myślisz? - Spojrzał na nią z nadzieją. 
- Tak, zapewniam cię. Najgorsze są pierwsze dwa lata, później jest już łatwiej. 
Michael pogłaskał kózkę po wzdętym brzuchu i Rebeca zauważyła, że drżą mu 

ręce.  Ogarnęło  ją  współczucie  dla  tego  człowieka.  Jak  mogła  kiedykolwiek 
myśleć, że jest zimny i nieczuły? 

- Kiedy myślę o Beverly, przypominam sobie tylko jej śmierć i to, że mnie przy 

niej  nie  było.  Pamiętam  ostatni  raz,  kiedy  ją  widziałem.  Była  taka  chora  i  bez-
bronna... Już mnie nie poznawała. Beverly była taka żywotna, dzielna i dum-na. 
Na  pewno  nie  chciałaby,  żebym  ją  w  ten  sposób  zapamiętał,  ja  sam  bronię  się 
przed tymi myślami, bezskutecznie. 

- To też jest kwestia czasu. - Rebeca położyła mu rękę na ramieniu. - Przyjdzie 

pora, że będziesz ją wspominał taką, jaka była za życia - jak się śmiała, jaka była 
piękna,  jak  byliście  razem  szczęśliwi.  To  stanie  się  ważniejsze  niż  smutne 
okoliczności jej śmierci. 

Ku jej zdumieniu objął ją i przygarnął do siebie, wtulając twarz w jej włosy. Ona 

także  go  objęła  i  poczuła,  jak  niknie  dzieląca  ich  dotąd  bariera  obcości  i 
nieufności.  Od  czasu  śmierci  męża  po  raz  pierwszy  znalazła  się  w  ramionach 
mężczyzny. Nie zdawała sobie dotąd sprawy, jak bardzo jej to było potrzebne i 
jak dobrze móc się przytulić. Kiedy wreszcie wypuścił ją z objęć, zaskoczyła ją 

background image

 

53 

powaga i czułość jego spojrzenia. 

- Tyle dla nas zrobiłaś, Rebeco - powiedział, głaszcząc ją delikatnie po policzku 

i miękkim, czułym ruchem odgarniając jej ze skroni opadający kosmyk. - Dopiero 
ty pokazałaś mi, jakie to ważne otworzyć się na innych ludzi. 

 Upewniwszy  się,  że  córka  nadal  mocno  śpi,  pochylił  się  i  lekko  pocałował 

Rebece w policzek. Lęk i pragnienie bliskości tego mężczyzny ogarnęły ją jedno-
cześnie. Nie mogła złapać tchu ani wykrztusić słowa. 

-  Chciałbym  być  z  tobą,  Rebeco  -  powiedział  Michael,  błądząc  palcami  w  jej 

włosach.  -  Jeśli  zdobędę  się  na  odwagę,  żeby  cię  o  to  poprosić...  czy  mnie  nie 
odepchniesz? 

Setki  możliwych  odpowiedzi  kłębiły  jej  się  w  głowie,  kiedy  patrzyła  w  oczy 

mężczyzny, którego bez trudu mogłaby pokochać. Którego już kochała. 

- Michael... ja... - Zabrakło jej słów. 
Przerwał jej głośny bek Rosie, która wierzgała, usiłując stanąć na nogi. 
- Ho, ho, to wygląda obiecująco - rzekła Rebeca, powracając do rzeczywistości. 
Michael podniósł się, oferując pomoc. Ostrożnie uniósł kózkę i podtrzymywał ją 

przez chwilę, aż sama stanęła na bardzo jeszcze chwiejnych nogach. W każdym 
razie stała i to się liczyło. 

-  No  to  poczekajmy  jeszcze  chwilę  -  rzekła  Rebeca.  -  Zdaje  się,  że  zaraz  coś 

zrobi. 

Po paru minutach lekarstwo zadziałało i Rosie pozbyła się wreszcie tego, co od 

dobrych  kilku  godzin  zalegało  jej  w  brzuchu.  Już  nie  beczała,  a  nawet  zaczęła 
lekko merdać ogonkiem. 

-  No,  dobra  kózka,  dobra  -  mówiła  Rebeca,  klękając  przy  niej  i  obejmując 

zwierzątko za szyję. - Twoja pani będzie z ciebie bardzo dumna, jak się obudzi. 

- Powiedzieć jej? - zapytał Michael, wskazując na Katie. 
- Może na razie nie. Za godzinę, dwie Rosie poczuje się jeszcze lepiej i będzie 

mogła  zacząć  świętować  Boże  Narodzenie.  Do  tego  czasu  niech  Katie  jeszcze 
sobie pośpi. 

Michael podszedł do dziewczynki i otulił ją kurtką. 
- Wiesz, ona wnosi w moje życie tyle radości, że nawet gdybym miał ją kiedyś 

stracić, nikomu i za nic bym jej teraz nie oddał - rzekł do Rebeki. 

- Spodziewam się. 
-  Bardzo  bałem  się  kochać  ją  równie  mocno  jak  jej  matkę,  ale  tylko  na  nią 

spójrz. Czy mogłem się oprzeć? 

-  Wiem,  co  chcesz  powiedzieć  -  uśmiechnęła  się  Rebeca.  -  To  wspaniałe 

dziecko, pokochałam ją od pierwszej chwili. 

- I chyba z wzajemnością - odparł, a w jego oczach było tyle uczucia, że Rebece 

background image

 

54 

zalała  fala  szczęścia,  w  które  zaraz  wkradł  się  cień  obawy...  przed  miłością... 
przed stratą... 

Było  jednak  coś  takiego  we  wzroku  Michaela,  co  pozwoliło  jej  ten  lęk 

przezwyciężyć, choćby na razie. 

-  Wesołych  Świąt,  Michael  -  powiedziała,  patrząc,  jak  za  oknem  wschodzi 

słońce i jak budzi się piękny, pogodny dzień. 

-  Weso...  -  i  nagle  coś  sobie  przypomniał.  -  No  nie!  Przecież  Święty  Mikołaj 

jeszcze  nie  przyszedł!  Przez  cały  miesiąc  staruszek  chodził,  robił  zakupy, 
przygotowywał  dekoracje  i  jedzenie,  żeby  się  jakoś  zrehabilitować  za  to 
katastrofalne Święto Dziękczynienia, no i masz ci los! 

- No to idź i dopilnuj Mikołaja, my tu sobie damy radę - roześmiała się Rebeca. 
-  Och,  dobrze,  że  mi  przypomniałaś.  Gdybym  znowu  pokpił  sprawę,  przez 

dziesięć lat miałbym u Katie krechę. 

- Katie? Ktoś mnie wołał? - dobiegł ich cienki głosik. 
- Za późno, przepadło - jęknął Michael. 
Katie zerwała się ze swego legowiska zmęczona i rozespana, ale szczęśliwa. 
- Rosie! Ty stoisz! - wykrzyknęła. - Już cię nie boli! 
Odrzuciła  kurtkę  ojca  i  podbiegła  do  ulubienicy,  która  wesoło  zamerdała 

ogonkiem. 

- To pani ją wyleczyła! - wołała dziewczynka, ściskając kózkę. - Doktor Rebeco, 

pani ją uratowała! Dziękuję, bardzo dziękuję! 

-  Proszę  bardzo,  Katie  -  odpowiedziała  Rebeca.  -  Ale  sama  nie  dałabym  sobie 

rady. Ktoś mi w tym bardzo pomógł. - Ruchem głowy wskazała na Michaela. 

Katie spojrzała na ojca z nie ukrywaną dumą. Bez wątpienia w jednej chwili stał 

się  dla  niej  bohaterem,  Podbiegła  do  niego  w  podskokach  i  rzuciła  mu  się  na 
szyję. 

- Dzięki, tatusiu. To jest najlepszy prezent gwiazdkowy na. świecie! 
- Cieszę się, dziecinko. - Michael uściskał córkę i pogłaskał jej czarne loki. - Ale 

co do świąt... - przerwał i odchrząknął. - No wiesz, Katie, byłem tak zajęty przy 
Rosie, że nie zdążyłem... nie miałem okazji, żeby... 

- Niech zgadnę. - Katie przekornie wzniosła oczy ku niebu. - Chyba ten dziadek 

z brodą jeszcze się nie pojawił, prawda? 

- Wiesz... jeszcze nie zaglądałem do domu, ale obawiam się, że masz rację. 
Katie spojrzała na ojca z czułością, po czym przeniosła wzrok na kózkę. 
 - To nie ma znaczenia, tatusiu, najważniejsza jest Rosie. Pomogłeś jej i tylko to 

się dla mnie liczy. No i może jeszcze ciasto z dyni - dodała po zastanowieniu. 

-  Katie,  z  radością  mogę  cię  poinformować,  że  w  lodówce  czekają  trzy  różne 

ciasta z dyni, a do nich całe fury bitej śmietany. Jest też wspaniały wielki indyk, 

background image

 

55 

którego  zaraz  wstawię  do  pieca,  sos  żurawinowy,  nadzienie  i  tak  dalej.  Możesz 
jeść i jeść, ile dusza zapragnie. 

- Tylko żebyś nie przesadziła - ostrzegła Rebeca - bo może się tak skończyć jak 

u Rosie i też cię będziemy musieli leczyć mleczkiem magnezowym i olejem. 

- A pfuj! 
-  Mam  lepszą  propozycję  -  odezwał  się  Michael,  podnosząc  z  ziemi  kurtkę.  - 

Chciałem właśnie zaprosić Rebecę. 

- Naprawdę? - Buzia Katie rozjaśniła się w uśmiechu. - Zrobisz naleśniki? 
-  Z  dżemem  z  ananasa  i  syropem  klonowym.  No  a  potem  jesteś  oczywiście 

zaproszona na eksperymentalny, świąteczny obiad. Chociaż za skutki nie ręczę  - 
powiedział, spoglądając na Rebece. 

- Brzmi to wspaniale, dziękuję za zaproszenie - odparła. 
Katie  podbiegła  do  Rebeki,  a  gdy  ta  pochyliła  się  nad  nią,  dziewczynka 

zaszeptała jej do ucha: 

- On nie zrobiłby tych swoich naleśników dla byle kogo. Chyba panią naprawdę 

bardzo lubi. 

- Hm... to bardzo miło. - Rebeca poczuła, że jej policzki przybrały kolor szminki 

rozsmarowanej na nosie Rosie. 

- O czym tak ze sobą szepczecie? - zapytał Michael. 
- O niczym-zachichotała Kalie, ściskając kózkę. - Pójdę teraz wstawić syrop do 

kuchenki  mikrofalowej,  żeby  się  pod-grzał.  To  należy  do  moich  obowiązków, 
kiedy tatuś smaży naleśniki - wyjaśniała i w podskokach pobiegła do domu. 

- Dzięki, że uratowałaś moją opinię u dziecka - odezwał się Michael, kiedy Kalie 

nie mogła go już usłyszeć. 

- Nie ma za co, doliczę to sobie do rachunku. 
- Ile jestem winien, pani doktor? 
- Majątek. 
Wyciągnął do niej rękę z wyrazem podziwu i uwielbienia w oczach. Wiedziała, 

co ten gest oznaczał. 

-  Jestem,  Michael,  jestem  z  tobą  -  powiedziała,  idąc  za  głosem  swego  serca,  i 

uścisnęła mu rękę. 

W  chwilę  potem  znów  znalazła  się  w  jego  ramionach,  tylko  że  nie  był  to  już 

uścisk  przyjaciela,  lecz  kochanka.  Pocałunek  był  czuły  i  delikatny,  a  przy  tym 
pełen  takiej  namiętności,  że  ją  to  zdumiało  i  przeszyło  dreszczem.  Ciało  objęła 
fala  gorąca.  Całował  ją  jeszcze  i  jeszcze,  a  ona  wcale  się  nie  wzbraniała. 
Dlaczego  właściwie  miałaby  się  wzbraniać,  kiedy  było  to  tak  naturalne  i 
spontaniczne? 

Wreszcie gdy zabrakło im już prawie tchu, wypuścił ją z objęć i razem z Rosie 

background image

 

56 

wyszli na dwór. 

- Biorąc pod uwagę wielkość mojego długu - powiedział, zamykając kozę w jej 

zagródce  -  chętnie  spłaciłbym  ci  go  w  naleśnikach.  -  Wziął  Rebece  za  rękę  i 
poszli w stronę domu. 

- W naleśnikach z dżemem ananasowym? 
- Nawet każdej niedzieli, przez całe życie... jeżeli aż tak lubisz naleśniki. 
Trzymała go za rękę, bojąc się, że w każdej chwili jej szczęście może prysnąć i 

okazać się złudzeniem. 

- Lubię naleśniki - przyznała. - Prawdę mówiąc, nawet je uwielbiam. 
Zatrzymał się na środku podwórka, by znowu ją pocałować. 
- A Katie? - zapytała, wskazując na okna domu. 
-  Ona  i  tak  zaraz  się  domyśli  -  odparł,  a  jego  następny  pocałunek  był  jeszcze 

gorętszy i bardziej namiętny. 

- Dobrze - powiedziała, odzyskując oddech - zgadzam się na naleśniki. Uznamy 

to za rachunek płatny z dołu.