background image

Clive Barker

MADONNA

Jerry Coloqhoun czekał na Garveya ju

ż

 ponad trzydzie

ś

ci pi

ęć

 minut. Stał na 

schodach prowadz

ą

cych do Zespołu Basenów przy Leopold Road i od pełzn

ą

cego 

w gór

ę

 przez podeszwy butów zimna stopniowo tracił czucie w stopach. Pocieszał 

si

ę

ż

e nadejdzie jeszcze czas, kiedy to na niego b

ę

d

ą

 czeka

ć

. Wła

ś

ciwie, je

ś

li 

zdoła namówi

ć

 Ezr

ę

 Garveya, 

ż

eby zainwestował w Pałac Uciech, przywilej ten 

mo

ż

e okaza

ć

 si

ę

 wcale nie taki odległy. Od dawna szukał kogo

ś

, kto dysponowałby 

du

ż

ym kapitałem i byłby skłonny podj

ąć

 ryzyko; zapewniano go, 

ż

e Garvey spełnia 

te warunki. 

Ź

ródło, z którego pochodziły pieni

ą

dze, nie miało w tym wypadku zna-

czenia, a przynajmniej tak to sobie Jerry wytłumaczył. W ci

ą

gu ostatnich sze

ś

ciu 

miesi

ę

cy wielu przyjemniejszych plutokratów z miejsca odrzuciło jego projekt  i w 

takiej sytuacji Jerry nie mógł sobie raczej pozwoli

ć

 na delikatno

ść

 uczu

ć

.

Wcale go nie dziwiła niech

ęć

 inwestorów. Czasy były ci

ęż

kie i rzadko kto 

odwa

ż

ał si

ę

 na ryzyko. Co wi

ę

cej, przedstawienie sobie Zespołu Basenów jako 

l

ś

ni

ą

cego kompleksu rozrywkowego wymagało pewnej dozy wyobra

ź

ni - cechy 

niezbyt rozpowszechnionej w

ś

ród spotykanych przez Jerry'ego bogaczy. Jego 

informatorzy przekonali go jednak, 

ż

e w takiej okolicy, gdzie całe pokolenie 

sybarytów z klas 

ś

rednich wykupuje i remontuje budynki nieomal kwalifikuj

ą

ce si

ę

 

do wyburzenia, 

ż

e w takiej wła

ś

nie okolicy zaplanowane przez niego centrum z 

pewno

ś

ci

ą

 przyniesie dochód.

Był jeszcze jeden plus. Rada, b

ę

d

ą

ca wła

ś

cicielem Zespołu Basenów, 

chciała si

ę

 jak najszybciej pozby

ć

 tej nieruchomo

ś

ci, bo nie mogła narzeka

ć

 na brak 

dłu

ż

ników. Człowiek z Wydziału Usług Publicznych, którego Jerry przekupił i który 

za dwie butelki ginu beztrosko zw

ę

dził klucze do budynku, powiedział mu, 

ż

e je

ś

li 

oferta zostanie zło

ż

ona szybko, gmach b

ę

dzie mo

ż

na kupi

ć

 za bezcen. Wszystko 

zale

ż

ało od wła

ś

ciwej koordynacji.

W czym Garvey najwyra

ź

niej nie był zbyt dobry. Gdy nareszcie si

ę

 pojawił, 

nogi miał ju

ż

 Jerry zdr

ę

twiałe do kolan, a jego cierpliwo

ść

 była na wyczerpaniu. 

Kiedy Garvey wysiadał z rovera, którym przywiózł go szofer, i wchodził po 

schodach, Jerry nie dał tego jednak po sobie pozna

ć

. Spodziewał si

ę

 kogo

ś

 

wi

ę

kszego (rozmawiali tylko przez telefon), ale mimo miernej postury Garveya nie 

było w

ą

tpliwo

ś

ci co do jego pot

ę

gi. Wyzierała ze spojrzenia, jakim ocenił 

Coloqhouna, z jego smutnych rysów, z nieskazitelnego garnituru.

Podali sobie r

ę

ce.

background image

- Miło pana widzie

ć

, panie Garvey.

Facet skin

ą

ł głow

ą

, ale nie odpowiedział na uprzejmo

ść

. Chc

ą

c wreszcie 

schowa

ć

 si

ę

 przed zimnem, Jerry otworzył drzwi i poprowadził Garveya do 

ś

rodka.

- Mam tylko dziesi

ęć

 minut - powiedział Garvey.

Ś

wietnie - odparł Jerry. - Chciałem jedynie pokaza

ć

 panu rozkład 

pomieszcze

ń

.

- Rozejrzał si

ę

 pan ju

ż

 tutaj?

- Oczywi

ś

cie.

To było kłamstwo. Jerry zwiedził budynek w sierpniu, dzi

ę

ki swojej wtyczce w 

Wydziale Architektury, a od tego czasu kilka razy ogl

ą

dał go z zewn

ą

trz. Odk

ą

przekroczył ten próg, upłyn

ę

ło ju

ż

 pi

ęć

 miesi

ę

cy - miał jednak nadziej

ę

ż

post

ę

puj

ą

cy rozkład nie posun

ą

ł si

ę

 zbyt daleko. Weszli do westybulu. Pachniało 

wilgoci

ą

, ale nie zatykało.

- Nie ma pr

ą

du - wyja

ś

nił. - Musi nam wystarczy

ć

 latarka. Wyłowił z kieszeni 

mocn

ą

 latark

ę

 i skierował 

ś

wiatło na wewn

ę

trzne drzwi. Wisiała na nich kłódka. 

Jerry patrzył na ni

ą

 w osłupieniu. Je

ś

li za ostatniej jego bytno

ś

ci ju

ż

 tu była, to tego 

nie pami

ę

tał. Spróbował u

ż

y

ć

 jedynego klucza, jaki dostał, wiedz

ą

c jeszcze przed 

wło

ż

eniem go do dziurki, 

ż

e nie b

ę

dzie pasował. Zakl

ą

ł półgłosem, robi

ą

błyskawiczny przegl

ą

d mo

ż

liwo

ś

ci. Albo zrobi

ą

 z Garveyem w tył zwrot i zostawi

ą

 

Baseny ich tajemnicom -je

ś

li mo

ż

na było tajemnicami nazwa

ć

 ple

śń

, post

ę

puj

ą

c

ą

 

zgnilizn

ę

 i b

ę

d

ą

cy o włos od runi

ę

cia dach - albo spróbuj

ą

 si

ę

 włama

ć

. Rzucił okiem 

na Garveya, który wyj

ą

wszy z wewn

ę

trznej kieszeni marynarki ogromne cygaro, 

muskał jego koniec płomykiem. Zakł

ę

bił si

ę

 aksamitny dym.

- Przepraszam za to opó

ź

nienie - powiedział Jerry.

- Zdarza si

ę

 - odparł Garvey, najwyra

ź

niej nie zaniepokojony.

- Chyba wskazana byłaby taktyka siły - rzekł Jerry i czekał, jak Garvey 

zareaguje na ten pomysł z włamaniem.

- Nie mam nic przeciwko temu.

Jerry szybko przeszukał ciemny westybul i w kasie znalazł stołek z 

metalowymi nó

ż

kami. Nios

ą

c go do drzwi czuł na sobie rozbawiony wzrok Garveya. 

U

ż

ywaj

ą

c jednej z nó

ż

ek jako d

ź

wigni złamał kabł

ą

k kłódki. Spadła z hałasem na 

kafelkow

ą

 podłog

ę

.

- Sezamie, otwórz si

ę

 - mrukn

ą

ł z zadowoleniem i pchn

ą

ł drzwi otwieraj

ą

c je 

przed Garvey em.

Gdy przekraczali próg, d

ź

wi

ę

k spadaj

ą

cej kłódki jeszcze rozbrzmiewał w 

opuszczonych korytarzach, cichn

ą

c powoli - a

ż

 stał si

ę

 tylko westchnieniem. W 

ś

rodku budynek prezentował si

ę

 jeszcze mniej zach

ę

caj

ą

co, ni

ż

 Jerry pami

ę

tał. 

background image

Ś

wiatło dzienne s

ą

cz

ą

ce si

ę

 przez zaple

ś

niałe szyby 

ś

wietlików rozmieszczonych 

wzdłu

ż

 korytarza było bł

ę

kitno szare i nierówne, a przy tym nie mniej ponure od 

wn

ę

trza, do którego wpadało. Kiedy

ś

 Baseny przy Leopold Road bez w

ą

tpienia były 

sztandarowym przykładem stylu eklektycznego, pełne l

ś

ni

ą

cych kafelków i 

pomysłowych mozaik na podłogach i 

ś

cianach. Na pewno jednak nie za czasów 

Jerry'ego. Kafelki pod stopami wybrzuszyły si

ę

 od wilgoci i poodpadały setkami ze 

ś

cian, zostawiaj

ą

c kratk

ę

 białej ceramiki i ciemnego tynku - jak jak

ąś

 ogromn

ą

 

krzy

ż

ówk

ę

 bez haseł. Wra

ż

enie ruiny było tak przemo

ż

ne, 

ż

e Jerry ju

ż

 chciał 

porzuci

ć

 zamiar sprzedania swego pomysłu Garveyowi; uznał, 

ż

e nie ma na to 

szans, nawet przy tej 

ś

miesznie niskiej cenie obiektu. Wydawało si

ę

 jednak, 

ż

Garvey jest bardziej zainteresowany, ni

ż

 Jerry przypuszczał. Ju

ż

 maszerował 

korytarzem zaci

ą

gaj

ą

c si

ę

 cygarem i mrucz

ą

c co

ś

 do siebie. Jerry czuł, 

ż

e tylko 

niezdrowa ciekawo

ść

 ci

ą

gnie inwestora w gł

ą

b tego rozbrzmiewaj

ą

cego echem 

gmaszyska. A jednak...

- Ten budynek ma w sobie co

ś

 i daje wiele mo

ż

liwo

ś

ci - rzekł Garvey. - Nie 

ciesz

ę

 si

ę

 reputacj

ą

 filantropa, Coloqhoun - na pewno pan o tym wie - ale gustuj

ę

 w 

wyrafinowaniu.

Zatrzymał si

ę

 przed mozaik

ą

 przedstawiaj

ą

c

ą

 jak

ąś

 nieokre

ś

lon

ą

 scen

ę

 

mitologiczn

ą

 - baraszkuj

ą

ce ryby, nimfy i bogów morza. Mrukn

ą

ł co

ś

 z uznaniem, 

dubluj

ą

c kr

ę

te linie rysunku wilgotnym ko

ń

cem cygara.

- Teraz nie widuje si

ę

 ju

ż

 takiego kunsztu - skomentował. Jerry uwa

ż

ał 

mozaik

ę

 za nieciekaw

ą

, ale powiedział:

- Jest wspaniała.

- Prosz

ę

 mi pokaza

ć

 reszt

ę

.

Obiekt szczycił si

ę

 niegdy

ś

, oprócz dwóch basenów, mnóstwem innych 

atrakcji - ła

ź

nia turecka, ła

ź

nia parowa, sauna... Liczne pomieszczenia ł

ą

czył 

labirynt przej

ść

, które w odró

ż

nieniu od głównego korytarza nie miały 

ś

wietlików. 

Musiała tu wystarczy

ć

 latarka. Ciemno czy nie, Garvey chciał zobaczy

ć

 wszystko. 

Dziesi

ęć

 minut, które zgodnie ze swoj

ą

 zapowiedzi

ą

 mógł po

ś

wi

ę

ci

ć

 Coloqhounowi, 

rozci

ą

gn

ę

ło si

ę

 do dwudziestu, a potem do trzydziestu. Co krok odkrywał nowe 

ź

ródła zachwytu. Jerry słuchał uwag Garveya z udawanym zrozumieniem, bo 

zupełnie nie pojmował jego entuzjazmu.

- Teraz chciałbym zobaczy

ć

 baseny - o

ś

wiadczył Garvey, gdy dokładnie 

obejrzeli pomieszczenia towarzysz

ą

ce.

Jerry ruszył bez słowa, by spełni

ć

 to 

żą

danie. Kiedy szli korytarzykiem za 

ła

ź

ni

ą

 tureck

ą

, Garvey sykn

ą

ł:

- Cicho.

background image

Jerry zatrzymał si

ę

.

- O co chodzi?

- Usłyszałem jaki

ś

 głos.

Jerry nadstawił uszu. 

Ś

wiatło latarki rozbryzguj

ą

ce si

ę

 na kafelkach otaczało 

ich blad

ą

 po

ś

wiat

ą

, wysysaj

ą

c

ą

 krew z twarzy Garveya.

- Nie słysz

ę

...

- Powiedziałem: cicho - warkn

ą

ł Garvey.

Powoli kr

ę

cił głow

ą

, Jerry nic nie słyszał. Garvey teraz ju

ż

 te

ż

 nie. Wzruszył 

ramionami i zaci

ą

gn

ą

ł si

ę

 cygarem. Zgasło od wilgoci w powietrzu.

- To złudzenie - powiedział Jerry. - Echo mo

ż

e tu wprowadzi

ć

 w bł

ą

d. 

Czasami po prostu wraca do człowieka stukot jego własnych kroków.

Garvey znów mrukn

ą

ł. Wydawało si

ę

ż

e to jego ulubiona odpowied

ź

.

- Ja naprawd

ę

 co

ś

 słyszałem - rzekł po chwili, najwyra

ź

niej niezadowolony z 

wyja

ś

nienia Jerry'ego.

Znów zacz

ą

ł nasłuchiwa

ć

. W korytarzach było tak cicho, 

ż

e mo

ż

na by 

usłysze

ć

 spadaj

ą

c

ą

 szpilk

ę

. Nie dochodził nawet 

ż

aden odgłos ruchu ulicznego na 

Leopold Road. W ko

ń

cu Garvey rozchmurzył si

ę

.

- Prowad

ź

 pan - rzucił.

Jerry wła

ś

nie to robił, chocia

ż

 wcale nie znał drogi do basenów. Zanim 

wreszcie dotarli do celu, kilka razy skr

ę

cili w zł

ą

 stron

ę

 i kr

ąż

yli po labiryncie 

identycznych korytarzy.

- Ciepło - powiedział Garvey, gdy stan

ę

li przed drzwiami, za którymi 

znajdował si

ę

 mniejszy basen.

Jerry mrukn

ą

ł co

ś

 potakuj

ą

co. My

ś

lał tylko o tym, by jak najszybciej dotrze

ć

 

do basenów, i nie zauwa

ż

ył, 

ż

e robi si

ę

 coraz gor

ę

cej. Teraz, kiedy stał bez ruchu, 

czuł, 

ż

e jest spocony. Powietrze było parne, ale nie pachniało tak jak gdzie indziej 

st

ę

chlizn

ą

, Tu zaduch był bardziej mdl

ą

cy, prawie dusz

ą

cy. Jerry miał nadziej

ę

ż

Garvey, spowity chmur

ą

 dymu z ponownie zapalonego cygara, nie czuje tego 

zapachu, bo był nieprzyjemny.

- Grzej

ą

- rzekł Garvey.

- Na to wygl

ą

da - odparł Jerry, chocia

ż

 nie miał poj

ę

cia, dlaczego działa 

ogrzewanie. Mo

ż

e Wydział In

ż

ynieryjny od czasu do czasu uruchamiał sie

ć

ż

eby 

si

ę

 nie zastała. Czy w takim razie gdzie

ś

 w trzewiach budynku byli robotnicy? Mo

ż

Garvey rzeczywi

ś

cie słyszał jakie

ś

 głosy? Jerry przygotował sobie w duchu wy-

ja

ś

nienie na wypadek spotkania z nimi.

- Oto baseny - rzekł i poci

ą

gn

ą

ł do siebie jedno skrzydło drzwi. 

Ś

wietlik był tu 

jeszcze brudniejszy od tych w głównym korytarzu i do 

ś

rodka wpadało bardzo nikłe 

background image

ś

wiatło. Jednak Garvey si

ę

 nie zra

ż

ał. Przest

ą

pił próg i podszedł do brzegu basenu. 

Niewiele było wida

ć

, bo wszystko pokrywała wieloletnia ple

śń

. Na dnie ledwo 

majaczył si

ę

 pod glonami jaki

ś

 wzór na kafelkach. Z dołu patrzyło na nich 

bezmy

ś

lne rybie oko.

- Zawsze bałem si

ę

 wody - powiedział z namysłem Garvey wpatruj

ą

c si

ę

 w 

pusty basen. - Nie wiem, sk

ą

d si

ę

 to u mnie wzi

ę

ło.

- Mo

ż

e jakie

ś

 wspomnienie z dzieci

ń

stwa? - zaryzykował Jerry.

- Chyba nie - odparł Garvey. - Moja 

ż

ona mówi, 

ż

e chodzi o łono.

- O łono?

- Mówi, 

ż

e nie lubiłem tam pływa

ć

 - odpowiedział u

ś

miechaj

ą

c si

ę

.

Poprzez pust

ą

 przestrze

ń

 basenu dobiegł ich krótki d

ź

wi

ę

k, jakby co

ś

 

spadło. Garvey znieruchomiał.

- Słyszał pan? - rzekł. - Kto

ś

 tam jest. - Głos mu si

ę

 nagle podniósł o oktaw

ę

.

- Szczury - odparł Jeny.

Wolałby raczej unikn

ąć

 spotkania z in

ż

ynierami, bo mogły pa

ść

 trudne 

pytania.

- Latarka! - za

żą

dał Garvey, wyrywaj

ą

c j

ą

 Jerry'emu z r

ę

ki. Skierował snop 

ś

wiatła na przeciwległ

ą

 

ś

cian

ę

, by spenetrowa

ć

 rz

ą

d przebieralni i otwarte drzwi. Nic 

si

ę

 nie poruszyło.

- Nie lubi

ę

 szkodników... - powiedział Garvey.

- Budynek jest zaniedbany - odparł Jerry.

- ...szczególnie rodzaju ludzkiego. - Garvey wcisn

ą

ł latark

ę

 z powrotem w 

dło

ń

 Jerry'ego. - Mam wrogów, Coloqhoun. No ale zebrał pan o mnie informacje, 

prawda? Wie pan, 

ż

e nie jestem czysty jak łza. - Zaniepokojenie Garveya głosami, 

które wydawało mu si

ę

ż

e słyszy, zostało wreszcie wyja

ś

nione. Nie obawiał si

ę

 

szczurów, ale ci

ęż

kich obra

ż

e

ń

 ciała. - Chyba ju

ż

 pójd

ę

 - powiedział. - Prosz

ę

 

pokaza

ć

 mi drugi basen i wychodzimy.

- Jasne.

Jerry tak samo chciał wyj

ść

 jak jego go

ść

. Od tego wydarzenia zrobiło mu si

ę

 

jeszcze bardziej gor

ą

co. Pocił si

ę

 ju

ż

 obficie. Bolały go zatoki. Zaprowadził Garveya 

pod drzwi hali wi

ę

kszego basenu i poci

ą

gn

ą

ł za jedno ich skrzydło. Drzwi nie 

ust

ą

piły.

- Jaki

ś

 problem?

- Chyba s

ą

 zamkni

ę

te od wewn

ą

trz.

- Jest inne wej

ś

cie?

- Chyba tak. Mam obej

ść

 basen? Garvey zerkn

ą

ł na zegarek.

- Dwie minuty - powiedział. - Jestem umówiony. Garvey patrzył, jak 

background image

Coloqhoun znika w ciemnym korytarzu poprzedzany chwiejnym blaskiem latarki. Nie 

podobał mu si

ę

 ten facet. Był zbyt gładko ogolony i nosił włoskie buty. Ale jego po-

mysł miał pewne walory. Garveyowi odpowiadał ten obiekt, trafiła mu do gustu 

jednolito

ść

 stylu, trywialno

ść

 wystroju. W przeciwie

ń

stwie do wielu ludzi miał 

zaufanie do instytucji: szpitali, szkół, nawet wi

ę

zie

ń

. Tr

ą

ciły porz

ą

dkiem 

społecznym, uspokajały t

ę

 cz

ęść

 jego osobowo

ś

ci, która bała si

ę

 chaosu. Lepszy 

ju

ż

 

ś

wiat zbyt dobrze zorganizowany ni

ż

 zorganizowany niewystarczaj

ą

co.

Znów zgasło mu cygaro. Wło

ż

ył je mi

ę

dzy z

ę

by i zapalił zapałk

ę

. Gdy 

przygasał jej gwałtowny blask, Garvey k

ą

tem oka spostrzegł w korytarzu przed sob

ą

 

niewyra

ź

n

ą

 sylwetk

ę

 przygl

ą

daj

ą

cej si

ę

 mu nagiej dziewczyny. Widział j

ą

 tylko przez 

ułamek sekundy, ale kiedy zapałka wypadła mu z palców i zabrakło 

ś

wiatła, 

zobaczył t

ę

 posta

ć

 dokładnie oczyma duszy. Dziewczyna była młoda - najwy

ż

ej 

pi

ę

tnastka - i miała pełne ciało. Pot na skórze przydał jej takiej zmysłowo

ś

ci, 

ż

wygl

ą

dała, jakby wyszła z jego snów. Odrzucił nie

ś

wie

ż

e cygaro, nerwowo znalazł 

nast

ę

pn

ą

 zapałk

ę

 i zapalił j

ą

, ale podczas tych kilku sekund ciemno

ś

ci dzieci

ę

ca 

pi

ę

kno

ść

 znikn

ę

ła, zostawiaj

ą

c tylko powiew słodkiego zapachu swego ciała.

- Mała? - odezwał si

ę

.

Nago

ść

 i zaskoczenie w oczach dziewczyny sprawiły, 

ż

e Garvey jej 

zapragn

ą

ł.

-Mała?

Płomyk drugiej zapałki o

ś

wietlił tylko kilka metrów korytarza.

- Jeste

ś

 tam?

Pomy

ś

lał, 

ż

e nie mogła odej

ść

 daleko. Zapaliwszy trzeci

ą

 zapałk

ę

 poszedł jej

szuka

ć

. Zrobił jedynie kilka kroków, gdy usłyszał kogo

ś

 za sob

ą

. Odwrócił si

ę

Latarka o

ś

wietliła jego strach. To tylko Włoskie Buty.

- Nie ma drugiego wej

ś

cia.

- Nie musi mnie pan o

ś

lepia

ć

 - rzekł Garvey. Snop 

ś

wiatła opadł.

- Przepraszam.

- Tutaj kto

ś

 jest, Coloqhoun. Dziewczyna.

- Dziewczyna?

- Mo

ż

e wiesz pan co

ś

 o tym?

- Nie.

- Była nagusie

ń

ka. Stała trzy, najwy

ż

ej cztery metry ode mnie. Jerry spojrzał 

w zdumieniu na Garveya. Czy cierpi na urojenia seksualne?

- Mówi

ę

ż

e widziałem dziewczyn

ę

 - upierał si

ę

 Garvey, cho

ć

 nie spotkał si

ę

 

z zaprzeczeniem. - Gdyby pan nie nadszedł, dogoniłbym j

ą

, - Rzucił okiem za 

siebie. - Niech pan po

ś

wieci tam.

background image

Jerry skierował 

ś

wiatło latarki na labirynt korytarzy. 

Ż

adnego 

ś

ladu 

ż

ycia.

- Cholera - powiedział Garvey z prawdziwym 

ż

alem. Spojrzał na Jerry'ego. - 

No dobra, wynosimy si

ę

 st

ą

d w diabły. Gdy rozstawali si

ę

 na schodach, rzekł:

- Jestem zainteresowany. S

ą

 tu pewne mo

ż

liwo

ś

ci. Co z planem budynku?

- Nie mam go, ale mog

ę

 zdoby

ć

.

- Dobrze. - Garvey zapalał nowe cygaro. - I prosz

ę

 mi przysła

ć

 bardziej 

szczegółow

ą

 ofert

ę

. Wtedy znów pogadamy.

Zdobycie planu Zespołu Basenów od wtyczki w Wydziale Architektury 

wymagało sporej łapówki, ale Jerry w ko

ń

cu go miał. Na papierze kompleks te

ż

 

wygl

ą

dał jak labirynt. I tak jak w najlepszych labiryntach, w układzie pryszniców, 

ła

ź

ni i przebieralni nie było z pozoru porz

ą

dku. Obaliła ten pogl

ą

d Carole.

- Co to jest? - spytała go, gdy 

ś

l

ę

czał wieczorem nad planem. Sp

ę

dzili w 

jego mieszkaniu cztery czy pi

ęć

 godzin - godzin wolnych od kłótni i nieprzyjemnej 

atmosfery, która ostatnio kładła si

ę

 chmur

ą

 na sp

ę

dzanym wspólnie czasie.

- Plan Basenów przy Leopold Road. Chcesz jeszcze brandy?

- Dzi

ę

kuj

ę

, nie.

Przygl

ą

dała si

ę

 rysunkowi, a Jeny wstał, 

ż

eby sobie dola

ć

.

- Chyba dobij

ę

 targu z Garveyem.

- B

ę

dziesz z nim robi

ć

 interesy, tak?

- Mówisz to w taki sposób, jakbym był handlarzem 

ż

ywym towarem. Facet 

ma pieni

ą

dze.

- Brudne pieni

ą

dze.

- Co znaczy troch

ę

 brudu mi

ę

dzy przyjaciółmi? Spojrzała na niego 

lodowatym wzrokiem, a Jeny zapragn

ą

ł cofn

ąć

 ostatnie dziesi

ęć

 sekund i wymaza

ć

 

swoj

ą

 uwag

ę

.

- Bardzo chc

ę

ż

eby ta transakcja doszła do skutku - powiedział siadaj

ą

naprzeciw Carole na sofie, ze szklaneczk

ą

 w dłoni. Plan le

ż

ał rozpostarty na niskim 

stoliku mi

ę

dzy nimi. - Bardzo chc

ę

ż

eby chocia

ż

 raz co

ś

 mi wyszło.

Jej spojrzenie pozostało nieubłagane.

- Ja po prostu uwa

ż

am, 

ż

e Garvey i jemu podobni sprowadzaj

ą

 kłopoty - 

rzekła. - Nie obchodzi mnie, ile on ma pieni

ę

dzy. To typ spod ciemnej gwiazdy. 

Jeny.

- Wi

ę

c powinienem ze wszystkiego zrezygnowa

ć

, tak? Tego ode mnie 

oczekujesz? - Ju

ż

 kilkana

ś

cie razy sprzeczali si

ę

 o to w ci

ą

gu ostatnich paru 

tygodni. - Twoim zdaniem powinienem zapomnie

ć

 o ci

ęż

kiej pracy, jak

ą

 wło

ż

yłem w 

ten projekt i doda

ć

 to fiasko do wszystkich pozostałych?

- Nie musisz krzycze

ć

.

background image

- Ja nie krzycz

ę

!

Wzruszyła ramionami.

- Dobrze - powiedziała cicho. - Nie krzyczysz.

-Jezu!

Znów pochyliła si

ę

 nad planem. Obserwował j 

ą

 znad szklaneczki - 

ś

lizgał si

ę

 

spojrzeniem po jej delikatnych blond włosach i przedziałku na 

ś

rodku głowy. 

Pomy

ś

lał, 

ż

e nie umiej

ą

 ze sob

ą

. rozmawia

ć

. Po raz kolejny nie udało im si

ę

 

znale

źć

 wspólnego j

ę

zyka, a bez tego 

ż

adna wymiana pogl

ą

dów nie była mo

ż

liwa. I 

nie tylko w tej sprawie - w pi

ęć

dziesi

ę

ciu innych. My

ś

li kr

ążą

ce pod delikatn

ą

 skór

ą

 

głowy Carole stanowiły dla niego tajemnic

ę

. A jego my

ś

li były prawdopodobnie 

tajemnic

ą

 dla niej.

- To spirala - odezwała si

ę

.

- Co ma by

ć

 spiral

ą

?

- Baseny. S

ą

 zaprojektowane jako spirala. Zobacz.

Wstał, 

ż

eby spojrze

ć

 na plan z góry, a Carole powiodła po korytarzach 

palcem. Miała racj

ę

. Chocia

ż

 wymogi budowlane zamazały klarowno

ść

 wzoru, w 

labirynt korytarzy i pomieszcze

ń

 naprawd

ę

 została wpisana nieregularna spirala. 

Palec Carole zataczał coraz cia

ś

niejsze kr

ę

gi. W ko

ń

cu spocz

ą

ł na wi

ę

kszym 

basenie, tym zamkni

ę

tym. Jeny wpatrywał si

ę

 w plan w milczeniu. Wiedział, 

ż

gdyby mu nie powiedziała, mógłby patrze

ć

 na niego przez tydzie

ń

 i w ogóle nie 

dostrzec ukrytej struktury.

Carole postanowiła, 

ż

e nie zostanie na noc. Próbowała wyja

ś

ni

ć

 przy 

drzwiach, 

ż

e to nie dlatego, 

ż

e wszystko mi

ę

dzy nimi si

ę

 sko

ń

czyło, tylko 

ż

e zbyt 

sobie ceni ich intymno

ść

, by u

ż

ywa

ć

 jej jako banda

ż

a. Prawie zrozumiał, o co jej 

chodzi - ona te

ż

 widziała w nich zranione -zwierz

ę

ta. Przynajmniej mieli wspólne 

ż

ycie metaforyczne.

Przyzwyczaił si

ę

 do samotnego spania. Wła

ś

ciwie wolał by

ć

 sam w łó

ż

ku, ni

ż

dzieli

ć

 je z kim

ś

, nawet z Carole. Dzisiaj jednak chciał, 

ż

eby z nim została. Nie 

musiała to by

ć

 nawet ona, wystarczyłby ktokolwiek. Czuł si

ę

 niespokojny bez 

powodu, jak dziecko. Gdy nadchodził sen, zaraz od niego uciekał, jakby bał si

ę

 

ś

nienia.

Wstał przed 

ś

witem, maj

ą

c ju

ż

 do

ść

 tego 

ż

ałosnego przeskakiwania ze snu 

w jaw

ę

 i z powrotem. Zzi

ę

bni

ę

ty, zawin

ą

ł si

ę

 w szlafrok i zrobił sobie herbaty. Plan 

ci

ą

gle le

ż

ał na stoliku, na którym zostawili go wieczorem. Popijaj

ą

c ciepły, słodki 

napar stał nad rysunkiem i rozmy

ś

lał. Teraz, kiedy Carole pokazała mu spiral

ę

mimo natłoku innych szczegółów wymagaj

ą

cych jego uwagi potrafił si

ę

 skupi

ć

 

jedynie na niej, na tym niezaprzeczalnym dowodzie, 

ż

e chaos labiryntu był jedynie 

background image

pozorem. Spirala uwi

ę

ziła jego wzrok i uwiodła go; w

ę

drował spojrzeniem po jej 

bezlitosnych zwojach, w kółko i w kółko, coraz cia

ś

niej - ale dok

ą

d? Do zamkni

ę

tego 

basenu.

Wypił herbat

ę

 i wrócił do łó

ż

ka. Tym razem zm

ę

czenie wzi

ę

ło gór

ę

 nad 

nerwami i nareszcie spłyn

ą

ł na niego sen. Obudziła go pi

ę

tna

ś

cie po siódmej 

Carole, dzwoni

ą

c przed wyj

ś

ciem do pracy z przeprosinami za zeszły wieczór.

- Nie chc

ę

ż

eby wszystko si

ę

 mi

ę

dzy nami popsuło, Jeny. Wiesz o tym, 

prawda? Wiesz, jak bardzo mi na tobie zale

ż

y.

Nie znosił rozmów o miło

ś

ci rano. To, co o północy wydawało si

ę

 

romantyczne, nad ranem uderzało go 

ś

mieszno

ś

ci

ą

, Odpowiedział na wynurzenia 

Carole jak tylko potrafił najlepiej i umówił si

ę

 z ni

ą

 na wieczór. Potem wrócił do 

poduszki.

Zaledwie przez kwadrans, jaki upłyn

ą

ł od opuszczenia Basenów, Ezra 

Garvey nie my

ś

lał o dziewczynie, która mign

ę

ła mu w korytarzu. Jej twarz wracała 

do niego w czasie kolacji z 

ż

on

ą

 i w chwilach sp

ę

dzanych z kochank

ą

 Twarz tak 

nieskr

ę

powana, tak ja

ś

niej

ą

ca obietnicami.

Garvey uwa

ż

ał si

ę

 za kobieciarza. W przeciwie

ń

stwie do podobnych sobie 

potentatów, którzy opłacali swe mał

ż

onki, by nie przeszkadzały wtedy, kiedy były 

niepotrzebne, Garvey lubił towarzystwo przedstawicielek płci przeciwnej; lubił ich 

głosy, perfumy, 

ś

miech. Czerpał przyjemno

ść

 z ich blisko

ś

ci i niewiele znał w tym 

ogranicze

ń

. Otaczał si

ę

 kobietami, gotów zawsze wyda

ć

 na nie fortun

ę

. Gdy wi

ę

wrócił tego ranka na Leopold Road, marynark

ę

 miał obci

ąż

on

ą

 pieni

ę

dzmi i 

kosztownymi drobiazgami.

Przechodnie na ulicy zanadto byli zaj

ę

ci ochron

ą

 swych głów (od 

ś

witu 

padała zimna, jednostajna m

ż

awka), by zauwa

ż

y

ć

 m

ęż

czyzn

ę

 stoj

ą

cego na 

schodach pod czarnym parasolem, a drugiego pochylonego nad kłódk

ą

 

Chandaman był ekspertem w sprawach zamków. Kłódka otworzyła si

ę

 z trzaskiem 

po kilku sekundach. Garvey opu

ś

cił parasol i w

ś

lizn

ą

ł si

ę

 do westybulu.

- Zaczekaj tutaj - polecił Chandamanowi. - I zamknij drzwi.

- Tak jest, sir.

- Je

ś

li b

ę

d

ę

 ci

ę

 potrzebował, zawołam. Masz latark

ę

?

Chandaman wyci

ą

gn

ą

ł latark

ę

 z kieszeni. Garvey wzi

ą

ł j

ą

 do r

ę

ki, zapalił i 

znikn

ą

ł w korytarzu. Albo na zewn

ą

trz było znacznie zimniej ni

ż

 przedwczoraj, albo 

ś

rodku -jeszcze gor

ę

cej. Rozpi

ą

ł marynark

ę

 i rozlu

ź

nił mocno zawi

ą

zany krawat. 

Z przyjemno

ś

ci

ą

 powitał rozgrzane powietrze, przypominaj

ą

ce mu o l

ś

ni

ą

cej skórze 

dziewczyny-zjawy i rozleniwionym spojrzeniu jej ciemnych oczu. Szedł korytarzem 

rozchlapuj

ą

ś

wiatło latarki na kafelkach. Zawsze miał dobry zmysł kierunku, tote

ż

 w 

background image

krótkim czasie znalazł drog

ę

 do miejsca, gdzie spotkał dziewczyn

ę

. Stan

ą

ł bez 

ruchu i nasłuchiwał.

Garvey nawykł do ogl

ą

dania si

ę

 za siebie. Przez całe swe dorosłe 

ż

ycie, czy 

to w wi

ę

zieniu, czy na wolno

ś

ci, musiał uwa

ż

a

ć

 na czaj

ą

cych si

ę

 z tyłu morderców. 

Ta nieustanna czujno

ść

 uwra

ż

liwiła go na najmniejszy 

ś

lad ludzkiej obecno

ś

ci. 

D

ź

wi

ę

ki, jakie kto

ś

 inny mógłby zignorowa

ć

, w jego uszach dzwoniły ostrzegawczo. 

Ale tutaj? Nic. Cisza w korytarzach, cisza w ła

ź

niach, cisza w ka

ż

dym zakamarku 

budynku. A jednak wiedział, 

ż

e nie jest sam. Gdy zawodziło pi

ęć

 zmysłów, szósty - 

nale

żą

cy mo

ż

e bardziej do drzemi

ą

cego w nim zwierz

ę

cia ni

ż

 eleganckiego 

bywalca, jakiego zdradzał jego kosztowny garnitur - wyczuwał wszystko. Ta 

zdolno

ść

 wiele razy uratowała mu 

ż

ycie. Miał nadziej

ę

ż

e teraz zaprowadzi go w 

ramiona pi

ę

kno

ś

ci.

Zdał si

ę

 na instynkt. Zgasił latark

ę

 i wodz

ą

c r

ę

koma po 

ś

cianie, ruszył 

korytarzem, z którego poprzednio wyszła dziewczyna. Obecno

ść

 jego ofiary 

dr

ę

czyła go. Podejrzewał, 

ż

e znajduje si

ę

 zaledwie za 

ś

cian

ą

, id

ą

c równo z nim 

jakim

ś

 ukrytym przej

ś

ciem, do którego nie miał dost

ę

pu. Ta my

ś

l sprawiała mu 

przyjemno

ść

. Ona i on, sami w tym spotniałym labiryncie, prowadz

ą

c gr

ę

, która - co 

wiedzieli oboje - musi sko

ń

czy

ć

 si

ę

 schwytaniem dziewczyny. Poruszał si

ę

 

ostro

ż

nie, a jego puls na szyi, przegubie dłoni i w kroczu odmierzał sekundy 

po

ś

cigu. Krzy

ż

yk przykleił mu si

ę

 do mostka.

W ko

ń

cu korytarz rozdzielił si

ę

. Garvey przystan

ą

ł. 

Ś

wiatło było tu bardzo 

nikłe i wypełniało tunele zwodniczym blaskiem. Nie mo

ż

na było oceni

ć

 odległo

ś

ci. 

Ufaj

ą

c jednak swemu instynktowi skr

ę

cił w lewo. Prawie od razu natkn

ą

ł si

ę

 na 

drzwi. Były otwarte, wi

ę

c wszedł do sporego pomieszczenia, a przynajmniej tak 

wnosił z przytłumionego odgłosu własnych kroków. Znów stan

ą

ł w bezruchu. Tym 

razem jego wyt

ęż

ony słuch wyłowił jaki

ś

 d

ź

wi

ę

k. Po drugiej stronie pomieszczenia 

mi

ę

kkie st

ą

panie bosych stóp po kafelkach. To jego wyobra

ź

nia, czy naprawd

ę

 

błysn

ę

ła mu dziewczyna o ciele wyrze

ź

bionym z mroku, ja

ś

niejszym od otaczaj

ą

cej 

ciemno

ś

ci i gładszym? Tak, to ona. Prawie j

ą

 zawołał, ale powstrzymał si

ę

. Zamiast 

tego podj

ą

ł milcz

ą

cy po

ś

cig, gotów z ochot

ą

 stosowa

ć

 si

ę

 do jej reguł gry tak długo, 

jak długo by j

ą

 to bawiło. Przeszedł przez pomieszczenie i mijaj

ą

c kolejne drzwi, 

znalazł si

ę

 w innym korytarzu. Powietrze było tu o wiele cieplejsze ni

ż

 gdzie indziej 

w budynku, lepkie i przymilne. Na chwil

ę

 za gardło 

ś

cisn

ą

ł go niepokój: tak ch

ę

tnie 

wkładaj

ą

c głow

ę

 w t

ę

 ciepł

ą

 p

ę

tl

ę

, lekcewa

ż

ył wszelkie 

ż

yciowe zasady autokraty. 

To mogła by

ć

 pułapka -dziewczyna, po

ś

cig... Za nast

ę

pnym rogiem mogło nie by

ć

 

ju

ż

 ani piersi, ani pi

ę

kna, tylko nó

ż

 godz

ą

cy w serce. A jednak wiedział, 

ż

e tak nie 

jest, wiedział, 

ż

e kroki przed nim s

ą

 krokami lekkiej i gibkiej kobiety, 

ż

e gor

ą

co, które 

background image

wywoływało u niego wci

ąż

 nowe fale potu, to klimat dobry akurat dla istoty zwiewnej 

i biernej. W takim upale nie mógłby zachowa

ć

 si

ę

 

ż

aden nó

ż

: ostrze by zmi

ę

kło, 

ambicja poszłaby w niepami

ęć

. Był zatem bezpieczny.

Odgłos kroków umilkł, wi

ę

c on te

ż

 stan

ą

ł. Sk

ą

d

ś

 padało 

ś

wiatło, cho

ć

 nie 

było wida

ć

 jego 

ź

ródła. Garvey oblizał słone wargi i ruszył do przodu. Czuł pod 

palcami wod

ę

 pokrywaj

ą

c

ą

 kafelki, podłoga równie

ż

 była 

ś

liska. Z ka

ż

d

ą

 chwil

ą

 

rosło w nim oczekiwanie.

Robiło si

ę

 coraz ja

ś

niej. Nie był to blask dnia - słonce nie docierało do tego 

sanktuarium. Garveyowi 

ś

wiatło to przywodziło raczej na my

ś

l blask ksi

ęż

yca - 

mi

ę

kki, ulotny - cho

ć

 i on nie mógł mie

ć

 tu dost

ę

pu. W ka

ż

dym razie dzi

ę

ki niemu 

Garvey zobaczył t

ę

 dziewczyn

ę

, a raczej: jak

ąś

 dziewczyn

ę

, bo nie była to ta sama, 

któr

ą

 widział dwa dni wcze

ś

niej. Była równie

ż

 naga i młoda, ale zupełnie inna. 

Zanim uciekła przed nim i znikn

ę

ła za zakr

ę

tem korytarza, napotkał jej wzrok. 

Zaintrygowanie dodało teraz po

ś

cigowi pikanterii: niejedna, lecz dwie dziewczyny 

mieszkały w tym tajemniczym miejscu. Dlaczego?

Obejrzał si

ę

 za siebie, chc

ą

c sprawdzi

ć

, czy gdyby chciał si

ę

 wycofa

ć

, droga 

ucieczki jest wolna, ale jego pami

ęć

, zamroczona wonnym powietrzem, odmówiła 

odtworzenia jasnego obrazu trasy, któr

ą

 przyszedł. Ukłucie niepokoju ostudziło 

nieco jego uniesienie, ale nie poddał si

ę

 rozterce - szedł dalej. Pod

ąż

ył za 

dziewczyn

ą

 do ko

ń

ca korytarza i skr

ę

cił za ni

ą

 w lewo. Po chwili korytarz znów 

załamywał si

ę

 w lewo - dziewczyna wła

ś

nie znikała za rogiem. Niejasno zdaj

ą

sobie spraw

ę

ż

e zakr

ę

ty staj

ą

 si

ę

 coraz cz

ę

stsze, Garvey zmierzał tam, gdzie go 

prowadziła. Dyszał przy tym z wysiłku w parnym powietrzu.

Nagle, gdy wyszedł zza ostatniego zakr

ę

tu, uderzyło go w twarz powietrze 

tak gor

ą

ce, 

ż

e prawie nie mógł oddycha

ć

. Znalazł si

ę

 w małym, sk

ą

po o

ś

wietlonym 

pomieszczeniu. Rozpi

ą

ł górne guziki koszuli. Na grzbietach dłoni wyst

ą

piły mu 

ż

yły 

jak postronki; zdawał sobie spraw

ę

, z jakim wysiłkiem pracuj

ą

 jego płuca i serce. Z 

ulg

ą

 zobaczył, 

ż

e tu po

ś

cig si

ę

 ko

ń

czy. Par

ę

 metrów dalej dziewczyna stała 

odwrócona do niego tyłem. Na widok jej gładkich pleców i rozkosznych po

ś

ladków 

klaustrofobia opu

ś

ciła go.

- Dziewczyno... - wydyszał. - Ale

ś

 mnie przegoniła po tych korytarzach.

Jakby go nie słyszała albo, co bardziej prawdopodobne, przedłu

ż

ała gr

ę

 do 

granic kaprysu.

Ruszył po 

ś

liskich kafelkach w jej kierunku.

- Mówi

ę

 do ciebie.

Gdy zbli

ż

ył si

ę

 do niej na pi

ęć

 kroków, odwróciła si

ę

. To nie była dziewczyna, 

za któr

ą

, szedł, ani ta, któr

ą

 widział przed dwoma dniami. To był zupełnie kto inny. 

background image

Jego spojrzenie spoczywało jednak na nieznajomej twarzy tylko kilka sekund - 

potem ze

ś

lizn

ę

ło si

ę

 w oszołomieniu na dziecko trzymane przez dziewczyn

ę

 w ra-

mionach. Jak ka

ż

dy noworodek łapczywie ssało młoda, pier

ś

. Jednak w ci

ą

gu 

czterdziestu pi

ę

ciu lat swego 

ż

ycia Garvey nigdy czego

ś

 takiego nie widział. 

Ogarn

ę

ły go mdło

ś

ci. Widok karmi

ą

cej sam w sobie stanowił ju

ż

 niespodziank

ę

, ale 

noworodek, to co

ś

, ten wyrzutek plemion ludzkich i zwierz

ę

cych, był ponad 

wytrzymało

ść

 jego 

ż

ą

dka. Samo piekło miało przyjemniejsze potomstwo.

- Co, na Boga...?

Dziewczyna przygl

ą

dała si

ę

 przera

ż

eniu Garveya, a po twarzy przebiegł jej 

u

ś

miech. M

ęż

czyzna potrz

ą

sn

ą

ł głow

ą

, Dziecko wyci

ą

gn

ę

ło pofałdowan

ą

 ko

ń

czyn

ę

 

i chwyciło matk

ę

 za pier

ś

, by lepiej si

ę

 jej trzyma

ć

. Ten ruch w mgnieniu oka zmienił 

obrzydzenie Garveya we w

ś

ciekło

ść

. Nie zwracaj

ą

c uwagi na protesty dziewczyny, 

oderwał od niej to paskudztwo, przytrzymał je na tyle długo, by poczu

ć

, jak l

ś

ni

ą

cy 

worek jego ciała wije mu si

ę

 w dłoniach, a potem najmocniej jak potrafił cisn

ą

ł nim w 

przeciwległ

ą

 

ś

cian

ę

 pomieszczenia. Gdy uderzyło w kafelki, wrzasn

ę

ło, ale krzyk 

urwał si

ę

 prawie natychmiast, podj

ę

ła go za to matka. Podbiegła do le

żą

cego 

dziecka, którego najwyra

ź

niej pozbawione ko

ś

ci ciało rozdarło si

ę

 od uderzenia. 

Jedna z ko

ń

czyn, których miało z dziesi

ęć

, chciała si

ę

gn

ąć

 do jej zalanej łzami 

twarzy. Dziewczyna wzi

ę

ła to co

ś

 w ramiona, a stru

ż

ki l

ś

ni

ą

cego płynu spływały jej 

po brzuchu na krocze. Z oddali dobiegł jaki

ś

 krzyk. Garvey nie miał w

ą

tpliwo

ś

ci, 

ż

była to odpowied

ź

 na 

ś

miertelny płacz dziecka i wznosz

ą

ce si

ę

 zawodzenie matki, 

ale ten nowy d

ź

wi

ę

k wydawał si

ę

 przepojony jeszcze wi

ę

kszym smutkiem ni

ż

 tamte. 

Wyobra

ź

nia Garveya była uboga; poza snami o bogactwie i kobietach le

ż

ało 

pustkowie. Teraz jednak, na d

ź

wi

ę

k tego głosu, pustkowie zakwitło i wydało z siebie 

niesłychane potworno

ś

ci; Garvey nigdy nie podejrzewał si

ę

 o to, 

ż

e cos takiego 

mo

ż

ż

al

ą

c si

ę

 w jego głowie. Nie były to wyobra

ż

enia potworów, które - w 

najlepszym razie - mo

ż

na by uzna

ć

 za zlepki prze

ż

ytych zjawisk. Umysł jego 

wytworzył raczej uczucia ni

ż

 obrazy - zreszt

ą

 pochodziły one chyba ze szpiku ko

ś

ci, 

a nie z umysłu. Cała pewno

ść

 egzystencji zadr

ż

ała; m

ę

sko

ść

, władza, bli

ź

niacze 

imperatywy strachu i rozumu - wszystkie one postawiły kołnierze i wyparły si

ę

 go. 

Zadygotał, boj

ą

c si

ę

 tak, jak tylko bał si

ę

 snów, tymczasem krzyk trwał. Nagle 

Garvey odwrócił si

ę

 i wybiegł z pomieszczenia, a 

ś

wiatło kładło przed nim w 

korytarzu jego cie

ń

.

Opu

ś

ciło go poczucie kierunku. Na pierwszym i drugim rozwidleniu popełnił 

ą

d. Po kilku metrach zdał sobie z niego spraw

ę

 i spróbował zawróci

ć

, ale tylko 

powi

ę

kszył tym swoj

ą

 dezorientacj

ę

. Wszystkie korytarze wygl

ą

dały jednakowo: 

takie same kafelki, takie samo nikłe 

ś

wiatło; za ka

ż

dym zakr

ę

tem Garvey napotykał 

background image

albo pomieszczenie, przez które przedtem nie przechodził, albo 

ś

lep

ą

 

ś

cian

ę

Popadał w coraz wi

ę

ksz

ą

 panik

ę

. Zawodzenie ucichło i teraz znajdował si

ę

 sam na 

sam ze swym chrapliwym oddechem i na wpół wypowiedzianymi przekle

ń

stwami. 

To Coloqhoun był odpowiedzialny za jego m

ę

czarnie i Garvey przysi

ą

gł, 

ż

e wydob

ę

-

dzie z niego, jaka kierowała nim pobudka - cho

ć

by miał osobi

ś

cie połama

ć

 mu 

wszystkie ko

ś

ci. Biegn

ą

c trzymał si

ę

 my

ś

li o pobiciu Coloqhouna - była to jego 

jedyna pociecha. Tak pogr

ąż

ył si

ę

 w rozwa

ż

aniach o bólu, jaki mu zada, 

ż

e nie 

spostrzegł, i

ż

 zatoczył koło i biegnie z powrotem w kierunku 

ś

wiatła, dopóki nie 

wjechał po 

ś

liskiej posadzce do znajomego pomieszczenia. Dziecko le

ż

ało na 

podłodze, martwe i porzucone. Matki nie było nigdzie wida

ć

.

Garvey zatrzymał si

ę

 i ocenił swoje poło

ż

enie. Je

ś

li zawróci t

ą

 sam

ą

 drog

ą

znów tylko wszystko mu si

ę

 pomiesza; je

ś

li pójdzie dalej przez pomieszczenie, w 

kierunku 

ś

wiatła, mo

ż

e zdoła przeci

ąć

 ten w

ę

zeł gordyjski. Ostro

ż

nie podszedł do 

drzwi po drugiej stronie i wyjrzał. Ukazał mu si

ę

 kolejny krótki korytarz, a za nim 

drzwi prowadz

ą

ce na jak

ąś

 otwart

ą

 przestrze

ń

. Basen! Na pewno basen!

Odrzucił wszelk

ą

 ostro

ż

no

ść

, wyszedł z pomieszczenia i ruszył 

korytarzykiem.

Z ka

ż

dym krokiem czuł, jak upał si

ę

 nasila. Pulsowało mu od niego w głowie. 

Wreszcie dotarł do celu.

Du

ż

y basen nie został opró

ż

niony. Przeciwnie, prawie si

ę

 z niego przelewało 

- nie czysta woda, ale spieniona, paruj

ą

ca ciecz. To było 

ź

ródło 

ś

wiatła. Woda w 

basenie fosforyzowała, zabarwiaj

ą

c wszystko dookoła - kafelki, trampolin

ę

przebieralnie (jego samego pewnie te

ż

) -jednakow

ą

, blad

ą

 po

ś

wiat

ą

Rozejrzał si

ę

. Ani 

ś

ladu kobiet. Droga była wolna, z dwuskrzydłowych drzwi 

znikn

ę

ła kłódka i ła

ń

cuch. Po

ś

lizn

ą

ł si

ę

 i zerkn

ą

ł pod nogi. Okazało si

ę

ż

przekroczył stru

ż

k

ę

 cieczy, która albo ko

ń

czyła si

ę

 na skraju basenu, albo tam brała 

pocz

ą

tek. W niesamowitym 

ś

wietle trudno było okre

ś

li

ć

 jej kolor.

Spojrzał na wod

ę

 powodowany przemo

ż

n

ą

 ciekawo

ś

ci

ą

 Para wodna 

wirowała, jaki

ś

 pr

ą

d poruszał szumowinami. Jest! Dostrzegł ciemny, nieokre

ś

lony 

kształt przemieszczaj

ą

cy si

ę

 pod powierzchni

ą

, Pomy

ś

lał o istocie, któr

ą

 zabił, o jej 

bezkształtnym ciele i zwisaj

ą

cych p

ę

dach ko

ń

czyn. Czy to kolejny przedstawiciel 

tego gatunku? Płynny blask pluskał o kraw

ę

d

ź

 basenu u jego stóp, kontynenty 

piany rozpadały si

ę

 w archipelagi. Po pływaku nie został 

ś

lad.

Garvey przeniósł rozzłoszczone spojrzenie gdzie indziej. Nie był ju

ż

 sam. 

Pojawiły si

ę

 sk

ą

d

ś

 trzy dziewcz

ę

ta i szły w jego kierunku wzdłu

ż

 kraw

ę

dzi basenu. 

W jednej z nich rozpoznał dziewczyn

ę

, któr

ą

 zobaczył tu pierwsz

ą

 W 

przeciwie

ń

stwie do swych sióstr była ubrana - w sukienk

ę

. Jedn

ą

 pier

ś

 miała jednak 

background image

obna

ż

on

ą

 Zbli

ż

aj

ą

c si

ę

 patrzyła na niego z powag

ą

 Ci

ą

gn

ę

ła za sob

ą

 lin

ę

 

ozdobion

ą

 na całej długo

ś

ci poplamionymi wst

ąż

kami, zawi

ą

zanymi w oklapłe, ale 

wymy

ś

lne kokardy.

Wraz z pojawieniem si

ę

 trzech gracji fermentuj

ą

ce wody basenu wzburzyły 

si

ę

 gwałtownie, bowiem jego mieszka

ń

cy podpłyn

ę

li na spotkanie kobiet. Garvey 

widział trzy czy cztery niespokojne kształty ocieraj

ą

ce si

ę

 o powierzchni

ę

, ale nie 

wypływaj

ą

ce ponad ni

ą

, Wahał si

ę

 mi

ę

dzy instynktownym nakazem ucieczki (lina, 

cho

ć

 upi

ę

kszona, nadal była lin

ą

) a pokus

ą

, by zosta

ć

 i zobaczy

ć

, co jest w 

basenie. Rzucił okiem w kierunku drzwi. Znajdował si

ę

 o dziesi

ęć

 metrów od nich. 

Szybki bieg - i znajdzie si

ę

 w chłodnym powietrzu korytarza. A tam Chandaman był 

ju

ż

 w zasi

ę

gu głosu.

Dziewczyny zatrzymały si

ę

 kilka kroków przed nim i obserwowały go. 

Wszystkie 

żą

dze, które przywiodły tu Garveya, podkuliły ogon. Nie chciał ju

ż

 

ujmowa

ć

 dło

ń

mi piersi tych istot czy gmera

ć

 mi

ę

dzy ich l

ś

ni

ą

cymi udami. Te kobiety 

nie były tym, czym si

ę

 wydawały. Ich spokój nie był uległo

ś

ci

ą

, lecz narkotycznym 

transem, ich nago

ść

 nie była narz

ę

dziem zmysłów, lecz wyrazem strasznej, 

obra

ź

liwej dla niego oboj

ę

tno

ś

ci. Nawet ich młodo

ść

 i wszystko, co z sob

ą

 niosła - 

gładko

ść

 skóry, połysk włosów -nawet ona była w pewien sposób ska

ż

ona. Gdy 

dziewczyna w sukience wyci

ą

gn

ę

ła r

ę

k

ę

 i dotkn

ę

ła jego spoconej twarzy, Garvey 

krzykn

ą

ł cicho z obrzydzenia, jakby lizn

ą

ł go w

ąż

. Jego reakcja nie zaniepokoiła jej. 

Jeszcze bardziej si

ę

 do niego zbli

ż

yła ze wzrokiem utkwionym w jego oczach, 

pachn

ą

c nie perfumami, jak jego kochanka, ale zmysłowo

ś

ci

ą

 Mimo odczuwanego 

wstr

ę

tu nie mógł si

ę

 odwróci

ć

. Stał patrz

ą

c dziwce w oczy, a ona ucałowała go w 

policzek i owin

ę

ła mu przybran

ą

 wst

ąż

kami lin

ę

 wokół szyi.

Jerry od rana dzwonił co pół godziny do biura Garveya. Najpierw 

powiedziano mu, 

ż

e go nie ma, ale b

ę

dzie po południu. Z czasem informacja ta 

zmieniła si

ę

: miało go nie by

ć

 cały dzie

ń

. Sekretarka oznajmiła, 

ż

e pan Garvey 

ź

le 

si

ę

 czuje i poszedł odpocz

ąć

 do domu. „Prosz

ę

 zadzwoni

ć

 jutro." Jerry zostawił jej 

wiadomo

ść

ż

e ma plan Zespołu Basenów i chciałby spotka

ć

 si

ę

 z panem 

Garveyem, by porozmawia

ć

 na temat dalszej współpracy, kiedy tylko panu 

Garveyowi b

ę

dzie odpowiadało.

Carole zadzwoniła pó

ź

nym popołudniem.

- Pójdziemy gdzie

ś

 wieczorem? - spytała. - Mo

ż

e do kina?

- A co chcesz obejrze

ć

?

- Och, tak naprawd

ę

 nie zastanawiałam si

ę

 jeszcze. Pogadamy o tym 

wieczorem, dobrze?

background image

W ko

ń

cu poszli na jaki

ś

 francuski film, który, o ile Jerry mógł stwierdzi

ć

, w 

ogóle był pozbawiony akcji - stanowił po prostu zlepek dialogów prowadzonych 

przez bohaterów na temat ich dramatów i aspiracji, z których pierwsze były wprost 

proporcjonalne do niepowodze

ń

 w spełnianiu tych drugich. Ogarn

ę

ła go po nim 

apatia.

- Nie podobał ci si

ę

...

- Nie bardzo. Taki smutas.

- I 

ż

adnej strzelaniny - powiedziała u

ś

miechaj

ą

c si

ę

 do siebie.

- Co ci

ę

 tak bawi?

- Nic.

- Nie mów, 

ż

e nic. Wzruszyła ramionami.

- Po prostu si

ę

 u

ś

miechn

ę

łam, to wszystko. Nie mog

ę

 si

ę

 u

ś

miecha

ć

?

- Jezu, tej rozmowie brakuje tylko napisów. Przeszli si

ę

 troch

ę

 po Oxford 

Street.

- Chcesz co

ś

 zje

ść

? - zapytał, gdy stan

ę

li na rogu Poland Street - 

Mogliby

ś

my pój

ść

 do Czerwonego Portu.

- Nie, dzi

ę

ki. Nie znosz

ę

 je

ść

 tak pó

ź

no.

- Na lito

ść

 bosk

ą

, nie sprzeczajmy si

ę

 o jaki

ś

 cholerny film.

- Kto si

ę

 sprzecza?

- Potrafisz doprowadzi

ć

 człowieka do białej gor

ą

czki...

- Przynajmniej to mamy ze sob

ą

 wspólnego - odpaliła. Szyja jej 

poczerwieniała.

- Mówiła

ś

 rano...

- Co?

- O tym, 

ż

eby

ś

my si

ę

 wzajemnie nie stracili...

-To było rano - powiedziała ze stalowym błyskiem w oku. A potem dodała 

nagle: - Nic ci

ę

 nie obchodzi, Jerry. Ani ja, ani ktokolwiek inny.

Patrzyła na niego w sposób, który miał sprowokowa

ć

 go do odpowiedzi. Ale 

on milczał. Mimo to wygl

ą

dała na dziwnie zadowolon

ą

,

- Dobranoc - powiedziała i zacz

ę

ła si

ę

 oddala

ć

. Patrzył, jak robi sze

ść

siedem kroków, i co

ś

 w nim chciało za ni

ą

 zawoła

ć

, lecz nie pozwoliło mu na to z 

dziesi

ęć

 drobiazgów - duma, zm

ę

czenie, lenistwo. Ale w ko

ń

cu ruszyła go my

ś

l o 

pustym łó

ż

ku, o po

ś

cieli ciepłej tylko w miejscu, gdzie le

ż

ał on, a z lewej i z prawej 

strony chłodnej jak diabli.

- Carole!

Nie odwróciła si

ę

, nawet nie zmieniła rytmu kroków. Musiał podbiec, 

ż

eby j

ą

 

dogoni

ć

, zdaj

ą

c sobie spraw

ę

ż

e przechodnie zapewne bawi

ą

 si

ę

 t

ą

 scen

ą

,

background image

- Carole.

Chwycił j

ą

 za rami

ę

. Teraz si

ę

 zatrzymała. Kiedy stan

ą

ł naprzeciw niej, z 

zaskoczeniem stwierdził, 

ż

e płacze. To go zbiło z tropu, bo nie znosił jej łez tylko 

odrobin

ę

 mniej ni

ż

 swych własnych.

- Poddaj

ę

 si

ę

 - o

ś

wiadczył próbuj

ą

c si

ę

 u

ś

miechn

ąć

. - Ten film to arcydzieło. 

Jak teraz?

Nie dała si

ę

 ugłaska

ć

 wygłupami. Twarz miała nieszcz

ęś

liw

ą

 i nabrzmiał

ą

,

- Przesta

ń

 - powiedział. - Prosz

ę

 ci

ę

, przesta

ń

. Nie jestem... (zbyt dobry w 

przeprosinach, chciał powiedzie

ć

, ale był w nich tak beznadziejny, 

ż

e nie potrafił 

powiedzie

ć

 nawet tego).

- Daj spokój - rzekła cicho. Widział, 

ż

e nie jest zła, tylko nieszcz

ęś

liwa.

- Jed

ź

my do mnie.

- Nie chc

ę

.

- Ale ja chc

ę

 - odparł. Przynajmniej w tym był szczery. - Nie lubi

ę

 rozmawia

ć

 

na ulicy.

Zatrzymał taksówk

ę

 i wrócili do Kentish Town w milczeniu. Kiedy szli po 

schodach do mieszkania, Carole zauwa

ż

yła:

- Wstr

ę

tne perfumy.

Na schodach utrzymywał si

ę

 silny, kwa

ś

ny zapach.

- Kto

ś

 jest na górze - powiedział Jerry, nagle zaniepokojony, i pop

ę

dził do 

drzwi. Były otwarte: zamek został bezceremonialnie wyłamany, a drewno framugi 

strzaskane. Zakl

ą

ł.

- Co si

ę

 stało? - spytała Carole.

- Włamanie.

Wszedł do mieszkania i zapalił 

ś

wiatło. W 

ś

rodku panował straszny bałagan. 

Całe mieszkanie zostało wywrócone do góry nogami. Wsz

ę

dzie widoczne były siady 

wandalizmu: porozbijane obrazy, wypatroszone poduszki, por

ą

bane meble. Jerry 

patrzył na to pobojowisko i trz

ą

sł si

ę

, a Carole chodziła od pokoju do pokoju, w 

ka

ż

dym zastaj

ą

c z jednakow

ą

 pedanteri

ą

 dokonane zniszczenia.

- To wygl

ą

da na jakie

ś

 osobiste porachunki. Skin

ą

ł głow

ą

,

- Zadzwoni

ę

 na policj

ę

 - zaofiarowała si

ę

. - Sprawd

ź

, czego brakuje.

Zrobił, jak mu kazała. Był oszołomiony, twarz miał pobladł

ą

, Chodz

ą

apatycznie po mieszkaniu i ogl

ą

daj

ą

c zastane pandemonium, przekładaj

ą

połamane przedmioty, wsuwaj

ą

c szuflady na miejsce, wyobra

ż

ał sobie napastników,

jak ze 

ś

miechem mszcz

ą

 jego ubrania i pami

ą

tki. W k

ą

cie sypialni znalazł stert

ę

 

swoich zdj

ęć

. Były oblane moczem.

- Policja ju

ż

 jedzie - oznajmiła Carole. - Powiedzieli, 

ż

eby niczego nie 

background image

dotyka

ć

.

- Za pó

ź

no - mrukn

ą

ł.

- Czego brakuje?

- Niczego.

Wszystkie warto

ś

ciowe przedmioty - sprz

ę

t stereo i wideo, karty kredytowe, 

bi

ż

uteria - były na miejscu. Dopiero teraz przypomniał sobie o planie. Wrócił do 

salonu i zacz

ą

ł przekopywa

ć

 si

ę

 przez pobojowisko, ale dobrze wiedział, 

ż

e nie 

znajdzie, czego szuka.

- Garvey - powiedział.

- Co Garvey?

- Przyszedł po plan Basenów. Albo przysłał kogo

ś

.

- Dlaczego? - spytała Carole, rozgl

ą

daj

ą

c si

ę

 po pokoju. -1 tak miałe

ś

 mu go 

da

ć

.

Jerry potrz

ą

sn

ą

ł głow

ą

,

- Ostrzegała

ś

 mnie, 

ż

ebym trzymał si

ę

 od niego z daleka...

- Jednak nie spodziewałam si

ę

 czego

ś

 takiego.

- No to jest nas dwoje.

Policjanci przyszli i wyszli, przepraszaj

ą

c, 

ż

e chyba nikogo nie zaaresztuj

ą

- Tyle tu teraz wandali w okolicy - rzekł jeden z nich. - Na dole nikogo 

niema...?

- Nie. S

ą

siedzi wyjechali.

- Zatem nie ma nadziei, 

ż

e znajd

ą

 si

ę

 jacy

ś

 

ś

wiadkowie. Cały czas 

dostajemy takie wezwania. Jest pan ubezpieczony?

- Tak.

- To ju

ż

 przynajmniej co

ś

.

Jerry nie zdradzał si

ę

 ze swymi podejrzeniami, chocia

ż

 go kusiło, 

ż

eby 

wskaza

ć

 sprawc

ę

. Nie było jednak sensu oskar

ż

a

ć

 Garveya w tych okoliczno

ś

ciach. 

Przede wszystkim na pewno przygotował sobie alibi, a poza tym oskar

ż

enie bez 

dowodów tylko by pogorszyło sytuacj

ę

.

- I co teraz zrobisz? - spytała Carole, gdy policjanci, wzruszywszy ramionami, 

po

ż

egnali si

ę

 i wyszli.

- Nie wiem. Nie mam nawet pewno

ś

ci, 

ż

e to Garvey. Raz jest przyjacielski i 

wesoły, a za chwil

ę

 co

ś

 takiego. Jak mam teraz wobec niego post

ą

pi

ć

?

- Najlepiej nic ju

ż

 w tej sprawie nie rób - odparła. - Chcesz tu zosta

ć

 czy 

pójdziesz do mnie?

- Zostan

ę

.

Spróbowali pobie

ż

nie przywróci

ć

 poprzedni stan rzeczy, ustawiaj

ą

c te meble,

background image

które były na tyle nie uszkodzone, 

ż

e mogły sta

ć

, i sprz

ą

taj

ą

c rozbite szkło. Potem 

odwrócili poci

ę

ty materac, znale

ź

li dwie nienaruszone poduszki i poło

ż

yli si

ę

.

Chciała si

ę

 kocha

ć

, ale i to, jak tyle ostatnio rzeczy w jego 

ż

yciu, nie miało 

si

ę

 uda

ć

. Konfliktów powstałych za dnia nie sposób za

ż

egna

ć

 w łó

ż

ku. Gniew 

pozbawił Jerry'ego delikatno

ś

ci, a to z kolei rozgniewało Carole. Le

ż

ała pod nim 

marszcz

ą

c czoło, całuj

ą

c go niech

ę

tnie i sztywno. Jej opór pobudził go jedynie do 

wi

ę

kszej brutalno

ś

ci.

- Przesta

ń

 - powiedziała, gdy wła

ś

nie miał j

ą

 posi

ąść

. - Nie chc

ę

.

Zignorował jej sprzeciw. Pchn

ą

ł silnie, zanim zd

ąż

yła ponownie 

zaprotestowa

ć

.

- Powiedziałam, 

ż

eby

ś

 przestał. Jerry. Ogłuchł na jej słowa. Był półtora ra

żą

 

ci

ęż

szy od niej. Zamkn

ą

ł oczy. Znów kazała mu przesta

ć

, tym razem z prawdziw

ą

 

w

ś

ciekło

ś

ci

ą

, ale on tylko zacz

ą

ł si

ę

 porusza

ć

 jeszcze gwałtowniej, tak jak czasami 

go o to prosiła, gdy naprawd

ę

 byli podkr

ę

ceni - błagała nawet. Teraz jednak 

przeklinała go i rzucała gro

ź

by, wi

ę

c ju

ż

 chciał si

ę

 wycofa

ć

, ale w kroczu odczuwał 

tak

ą

 pełni

ę

 i ucisk, 

ż

e ostatecznie umiał my

ś

le

ć

 jedynie o doprowadzeniu sprawy do 

ko

ń

ca.

Carole wyrywała si

ę

, orała mu plecy paznokciami i ci

ą

gn

ę

ła go za włosy, by 

odklei

ć

 jego twarz od swej szyi. Przypuszczał, 

ż

e znienawidzi go za ten wieczór i w 

tym przynajmniej b

ę

d

ą

 si

ę

 zgadzali, ale my

ś

l ta wkrótce uton

ę

ła w doznaniach 

zmysłowych. Trucizna spłyn

ę

ła i Jerry zsun

ą

ł si

ę

 na prze

ś

cieradło.

- Łajdak - usłyszał.

Piekły go plecy. Kiedy wstał z łó

ż

ka, na po

ś

cieli zostawił 

ś

lady krwi. 

Przekopał si

ę

 przez bałagan w salonie i znalazł butelk

ę

 whisky. Wszystkie 

szklaneczki były jednak potłuczone, a powodowany jakim

ś

 absurdalnym kaprysem 

nie chciał pi

ć

 z butelki. Kucn

ą

ł przy 

ś

cianie chłodz

ą

c plecy. Nie czuł si

ę

 ani 

nieszcz

ęś

liwy, ani dumny. Otworzyły si

ę

 i trzasn

ę

ły drzwi wej

ś

ciowe. Słuchał kroków 

Carole na schodach. Potem przyszły łzy, chocia

ż

 i one nie przyniosły mu ulgi. W 

ko

ń

cu, gdy si

ę

 uspokoił, poszedł do kuchni, znalazł fili

ż

ank

ę

 i upił si

ę

 do 

nieprzytomno

ś

ci.

Gabinet sprawiał imponuj

ą

ce wra

ż

enie. Garvey kazał go umeblowa

ć

 na wzór 

gabinetu znajomego prawnika: 

ś

ciany „wyło

ż

one" ksi

ąż

kami kupowanymi na metry, 

kolor dywanu i 

ś

cian stonowany jakby od dymu cygar i nagromadzonej wiedzy. 

Kiedy trudno było mu spa

ć

, tak jak teraz, przychodził tutaj, siadał na skórzanym 

fotelu za ogromnym biurkiem i marzył o 

ż

yciu w zgodzie z prawem. Dzisiaj jednak 

nie, dzi

ś

 wieczór my

ś

li miał zaj

ę

te czym innym. Cho

ć

 uparcie starał si

ę

 skierowa

ć

 je 

na inne tory, ci

ą

gle wracały do budynku przy Leopold Road,

background image

Niewiele przypominał sobie z tego, co si

ę

 tam stało. Ju

ż

 samo to napawało 

go niepokojem - zawsze był dumny ze swej pami

ę

ci. W gruncie rzeczy pami

ęć

 do 

twarzy i wy

ś

wiadczonych przysług w du

ż

ej mierze przyczyniła si

ę

 do powstania jego 

obecnej pot

ę

gi. Chwalił si

ę

ż

e w

ś

ród setek jego pracowników nie było stró

ż

a czy 

sprz

ą

taczki, do których nie potrafiłby si

ę

 zwróci

ć

 po imieniu.

Jednak wydarzenia sprzed zaledwie trzydziestu sze

ś

ciu godzin pami

ę

tał 

tylko w najogólniejszych zarysach: otaczaj

ą

ce go kobiety, zaciskanie si

ę

 p

ę

tli na 

szyi, to, jak prowadzono go wzdłu

ż

 basenu do jakiego

ś

 pomieszczenia, od którego 

ohydy prawie postradał zmysły... Sceny, które rozegrały si

ę

 w budynku przy Leopold

Road, majaczyły w jego pami

ę

ci jak te kształty w nieczysto

ś

ciach basenu:

niewyra

ź

nie, ale straszliwie niepokoj

ą

co. Prze

ż

ył upokorzenie i jakie

ś

 

okropno

ś

ci, prawda? Poza tym nie pami

ę

tał niczego.

Nie był jednak człowiekiem, który bezradnie rozkładałby r

ę

ce w obliczu 

takich zagadek. Miał zamiar je rozwi

ą

za

ć

 - bez wzgl

ę

du na cen

ę

. Pierwszym 

ruchem było wysłanie Chandamana i Fryera, 

ż

eby wywrócili do góry nogami 

mieszkanie Coloqhouna. Je

ś

li, jak podejrzewał, całe to przedsi

ę

wzi

ę

cie było jak

ąś

 

wymy

ś

ln

ą

 pułapk

ą

 zastawion

ą

 przez jego wrogów, to Coloqhoun musiał bra

ć

 w tym 

udział - niew

ą

tpliwie w charakterze pionka, na pewno nie projektodawcy. 

Zniszczenie dobytku Coloqhouna miało by

ć

 ostrze

ż

eniem, 

ż

e Garvey b

ę

dzie 

walczył. Owo naj

ś

cie przyniosło te

ż

 inny po

ż

ytek: Chandaman wrócił z planem 

Basenów, który teraz le

ż

ał rozpostarty na biurku Garveya. Ten 

ś

ledził przebyt

ą

 tras

ę

w nadziei, 

ż

e pobudzi to jego pami

ęć

. Zawiódł si

ę

.

Wstał ze znu

ż

eniem i podszedł do okna. Ogród za domem był ogromny i 

starannie utrzymany. Teraz jednak niewiele dało si

ę

 zobaczy

ć

, bo blask gwiazd 

ledwo o

ś

wietlał nocny krajobraz. Tak naprawd

ę

 Garvey widział tylko własne odbicie 

w szybie.

Gdy skupił na nim wzrok, zarys jego postaci jakby si

ę

 rozmył, a on sam 

poczuł rozlu

ź

nienie w podbrzuszu, jak gdyby co

ś

 si

ę

 tam rozwi

ą

zało.. Przyło

ż

ył r

ę

k

ę

 

do brzucha. Co

ś

 w nim drgn

ę

ło - i na chwil

ę

 Garvey znalazł si

ę

 z powrotem w 

gmachu Basenów, nagi, a przed jego oczyma poruszył si

ę

 jaki

ś

 guzowaty kształt. 

M

ęż

czyzna ju

ż

 miał wrzasn

ąć

, ale powstrzymał si

ę

. Stan

ą

ł tyłem do okna i potoczył 

wzrokiem po pokoju: spojrzał na dywan, ksi

ąż

ki i meble, odnajduj

ą

c si

ę

 w twardej 

rzeczywisto

ś

ci. Nawet wtedy jednak obrazy nie znikn

ę

ły zupełnie z jego my

ś

li. 

Wn

ę

trzno

ś

ci te

ż

 nadal mu drgały.

Dopiero po kilku minutach potrafił si

ę

 zmusi

ć

 do spojrzenia na swoje odbicie 

w oknie. Kiedy w ko

ń

cu to zrobił, znikn

ę

ły wszelkie wahania. Nie dopu

ś

ci ju

ż

 wi

ę

cej 

do takiej nocy - bezsennej i nawiedzanej przez zjawy. Z pierwszym brzaskiem 

background image

obiecał sobie, 

ż

e w tym dniu dopadnie Coloqhouna.

Jerry próbował rano dodzwoni

ć

 si

ę

 do Carole, do jej biura. Za ka

ż

dym razem 

nie mogła podej

ść

. W ko

ń

cu dał za wygran

ą

 i skupił si

ę

 na herkulesowej pracy 

przywrócenia w mieszkaniu porz

ą

dku. Jednak brakowało mu energii, 

ż

eby zrobi

ć

 to 

dobrze. Po godzinie doszedł do wniosku, 

ż

e uczynił w bałaganie tylko niewielki 

wyłom, i poddał si

ę

. Zreszt

ą

 ten chaos dokładnie wyra

ż

ał jego własne zdanie o 

sobie. Pomy

ś

lał, 

ż

e mo

ż

e lepiej go tak zostawi

ć

.

Tu

ż

 przed południem odezwał si

ę

 telefon.

- Pan Coloqhoun? Pan Gerard Coloqhoun?

- Zgadza si

ę

.

- Nazywam si

ę

 Fryer. Dzwoni

ę

 w imieniu pana Garveya.

- Tak?

B

ę

dzie ustami tego Fryera głosił swój tryumf czy te

ż

 groził dalszymi 

nieprzyjemno

ś

ciami?

- Pan Garvey spodziewał si

ę

 od pana pewnych propozycji.

- Propozycji?

- Z entuzjazmem odnosi si

ę

 do tego projektu zwi

ą

zanego z Leopold Road, 

panie Coloqhoun. Uwa

ż

a, 

ż

e mo

ż

e on przynie

ść

 znaczny dochód.

Jerry nie odpowiedział nic, bo ta gadanina go zaskoczyła.

- Pan Garvey chciałby si

ę

 z panem jak najszybciej spotka

ć

.

- Tak?

- W Zespole Basenów. Jest tam par

ę

 detali architektonicznych, które 

chciałby pokaza

ć

 swoim współpracownikom.

- Rozumiem.

- Czy jest pan wolny dzisiaj po południu?

- Tak. Oczywi

ś

cie.

- Szesnasta trzydzie

ś

ci?

Rozmowa sko

ń

czyła si

ę

 mniej wi

ę

cej w tym miejscu. Jeny był zdumiony. W 

głosie Fryera nie było 

ś

ladu wrogo

ś

ci, 

ż

adnej, cho

ć

by najmniejszej aluzji do napi

ę

tej 

sytuacji mi

ę

dzy nimi. Mo

ż

e, tak jak sugerowała policja, zniszczenia rzeczywi

ś

cie 

były dziełem jakich

ś

 anonimowych wandali, a kradzie

ż

 planu - ich kaprysem. Ta 

my

ś

l podniosła go nieco na duchu. Jeszcze nie wszystko było stracone.

Znów zadzwonił do Carole, podbudowany takim obrotem sprawy. Tym razem 

nie przyj

ą

ł wymówek powtarzanych przez jej kolegów i domagał si

ę

ż

eby j

ą

 

poproszono. W ko

ń

cu dopi

ą

ł swego.

- Nie chc

ę

 z tob

ą

 rozmawia

ć

, Jerry. Id

ź

 do diabła.

- Wysłuchaj mnie tylko...

background image

Trzasn

ę

ła słuchawk

ą

. Natychmiast zadzwonił jeszcze raz. Kiedy odebrała 

telefon i usłyszała jego głos, wydawało si

ę

ż

e jest zdumiona jego determinacj

ą

- Dlaczego chcesz si

ę

 pogodzi

ć

? - spytała. - Po co? - Słyszał dobrze, 

ż

e łzy 

ś

ciskaj

ą

 jej gardło.

- Chc

ę

ż

eby

ś

 zrozumiała, jak podle si

ę

 czuj

ę

. Pozwól mi to naprawi

ć

Błagam, pozwól mi to naprawi

ć

. Nie odpowiadała.

- Nie odkładaj słuchawki. Prosz

ę

 ci

ę

. Wiem, 

ż

e to niewybaczalne. Jezu, 

wiem... Nadal milczała.

- Pomy

ś

l o tym, dobrze? Daj mi szans

ę

 naprawienia zła. Dobrze?

- Nie widz

ę

 sensu - powiedziała bardzo cicho.

- Czy mog

ę

 zadzwoni

ć

 jutro? Usłyszał jej westchnienie.

- Mog

ę

?

- Tak. Tak. I wył

ą

czyła si

ę

.

Na spotkanie przy Leopold Road wyruszył a

ż

 trzy kwadranse przed 

umówion

ą

 godzin

ą

, ale w połowie drogi spadł deszcz, którego wielkie krople kpiły z 

wszelkich wysiłków wycieraczek. Ruch samochodowy zwolnił tempo. Przez pół mili 

Jeny ledwo si

ę

 wlókł, widz

ą

c przez 

ś

cian

ę

 wody jedynie tylne 

ś

wiatła samochodu 

jad

ą

cego przed nim. Mijały minuty i rósł jego niepokój. Zanim wydobył si

ę

 z korka, 

ż

eby znale

źć

 inny dojazd, był ju

ż

 spó

ź

niony. Na schodach wiod

ą

cych do gmachu 

Basenów nikt nie czekał, ale farbkowy rover Garveya stał troch

ę

 dalej przy 

chodniku. Nie było kierowcy. Jerry znalazł miejsce do zaparkowania po drugiej 

stronie ulicy i przeci

ą

ł j

ą

 w deszczu. Od samochodu do budynku miał zaledwie 

pi

ęć

dziesi

ą

t metrów, ale kiedy dotarł do celu, był przemoczony i zadyszany. Drzwi 

stały otworem. Garvey najwyra

ź

niej zrobił co

ś

 z zamkiem i schował si

ę

 przed ulew

ą

Jerry wskoczył do 

ś

rodka.

Nie zobaczył Garveya w westybulu, był tam za to kto

ś

 inny. M

ęż

czyzna 

wzrostu Jerry'ego, ale półtora ra

żą

 od niego t

ęż

szy. Na r

ę

kach miał skórzane 

r

ę

kawiczki. Twarz, cho

ć

 bez szwów, te

ż

 wygl

ą

dała, jakby była w r

ę

kawiczce.

- Coloqhoun?

- Tak.

- Pan Garvey czeka na ciebie w 

ś

rodku.

- Kim pan jest?

- Chandaman - odparł m

ęż

czyzna. - Wchod

ź

.

W ko

ń

cu korytarza paliło si

ę

 

ś

wiatło. Jeny pchn

ą

ł szklane drzwi westybulu i 

ruszył w tamtym kierunku. Usłyszał, jak drzwi wej

ś

ciowe zamykaj

ą

 si

ę

 za nim z 

trzaskiem, a potem w korytarzu rozbrzmiały kroki podkomendnego Garveya.

Garvey rozmawiał z innym m

ęż

czyzn

ą

, ni

ż

szym od Chandamana, który 

background image

trzymał spor

ą

 latark

ę

. Gdy usłyszeli kroki Jerry'ego, spojrzeli w jego stron

ę

 i 

raptownie przerwali rozmow

ę

. Garvey nie przywitał go ani słowem, ani gestem, 

powiedział tylko:

- Najwy

ż

szy czas.

- Deszcz... - zacz

ą

ł Jerry, ale po chwili zrezygnował z oczywistego 

usprawiedliwienia.

- W tak

ą

 pogod

ę

 ludzie zazi

ę

biaj

ą

 si

ę

 na 

ś

mier

ć

 - rzekł ten z latark

ą

 Jerry 

natychmiast rozpoznał słodki głos.

- Fryer.  

- We własnej osobie - odparł m

ęż

czyzna.

- Miło mi pana pozna

ć

.

Podali sobie r

ę

ce i wtedy Jerry zauwa

ż

ył, 

ż

e Garvey intensywnie si

ę

 w niego 

wpatruje. Chyba przez pół minuty nic nie mówił, tylko chłon

ą

ł wzrokiem rosn

ą

ce 

zmieszanie, jakie malowało si

ę

 na twarzy Jerry'ego.

- Nie jestem głupi - rzekł w ko

ń

cu Garvey. To nagłe stwierdzenie wymagało 

jakiej

ś

 reakcji.

- Nie uwa

ż

am, 

ż

e odgrywasz w tym wszystkim główn

ą

 rol

ę

 - ci

ą

gn

ą

ł Garvey. 

- Jestem gotów okaza

ć

 ci miłosierdzie.

- O co chodzi?

- Miłosierdzie - powtórzył Garvey - bo my

ś

l

ę

ż

e nie orientujesz si

ę

 w cało

ś

ci. 

Mam racj

ę

? Jerry tylko zmarszczył czoło.

- Chyba tak - odparł Fryer.

- Pewnie nawet nie rozumiesz, w jak powa

ż

nych tarapatach si

ę

 znalazłe

ś

prawda? - powiedział Garvey.

Jerry zdał sobie nagle z niepokojem spraw

ę

ż

e stoi za nim Chandaman i 

ż

sam jest kompletnie bezbronny.

- Nie zawsze jednak mo

ż

na zasłoni

ć

 si

ę

 niewiedz

ą

 - mówił Garvey. - To 

znaczy, nawet je

ś

li niewiele rozumiesz, to ci

ę

 nie usprawiedliwia.

- Nie mam poj

ę

cia, o czym pan mówi - łagodnie zaprotestował Jerry. W 

ś

wietle latarki twarz Garveya była 

ś

ci

ą

gni

ę

ta i blada. Wygl

ą

dał, jakby potrzebował 

wakacji.

- O tym miejscu - odparł Garvey. - Mówi

ę

 o tym miejscu. O kobietach, które 

tu dla mnie umie

ś

ciłe

ś

... O co w tym wszystkim chodzi, Coloqhoun? Chc

ę

 si

ę

 

dowiedzie

ć

 tylko tego. O co w tym wszystkim chodzi?

Jerry wzruszył lekko ramionami. Ka

ż

de słowo Garveya brzmiało dla niego 

coraz bardziej zdumiewaj

ą

co, ale ju

ż

 przecie

ż

 powiedziano mu, 

ż

e niewiedzy nie 

uznaje si

ę

 za usprawiedliwienie. Mo

ż

e najm

ą

drzejsz

ą

 odpowiedzi

ą

 b

ę

dzie pytanie?

background image

- Widział pan tutaj jakie

ś

 kobiety?

- Raczej dziwki - odparł Garvey. Z ust pachniało mu zeszłotygodniowym 

cygarem. - Dla kogo pracujesz, Coloqhoun?

- Dla siebie. Transakcja, któr

ą

 proponowałem...

- Daj sobie spokój z t

ą

 twoj

ą

 pieprzon

ą

 transakcj

ą

 - przerwał mu Garvey. - 

Nie interesuj

ą

 mnie 

ż

adne transakcje.

- Rozumiem - odpowiedział Jerry. - Nie widz

ę

 wi

ę

c w tej rozmowie 

ż

adnego 

sensu. - Cofn

ą

ł si

ę

 o pół kroku, ale Garvey błyskawicznym ruchem chwycił go za 

przemoczony płaszcz.

- Nie kazałem ci odej

ść

 - warkn

ą

ł Garvey.

- Mam sprawy do...

- No to troch

ę

 poczekaj

ą

 - odparł m

ęż

czyzna nie rozlu

ź

niaj

ą

c prawie chwytu.

Jerry wiedział, 

ż

e gdyby spróbował si

ę

 wyrwa

ć

 i rzuci

ć

 do frontowych drzwi, 

to zanim zrobiłby trzy kroki, zostałby zatrzymany przez Chandamana. Z drugiej 

strony, je

ś

li nie spróbuje ucieczki...

- Nie przepadam za takimi facetami jak ty - rzekł Garvey zabieraj

ą

c r

ę

k

ę

. - 

Sprytne szczeniaki wygl

ą

daj

ą

ce wielkiej szansy. My

ś

lisz, 

ż

e jeste

ś

 cholernie cwany, 

bo masz 

ś

mieszny akcent i jedwabny krawat. Posłuchaj no - d

ź

gn

ą

ł Jerry'ego 

palcem w gardło -gówno mnie obchodzisz. Chc

ę

 tylko wiedzie

ć

, dla kogo pracujesz. 

Jasne?

- Ju

ż

 panu mówiłem...

- Dla kogo pracujesz? - upierał si

ę

 Garvey, akcentuj

ą

c ka

ż

de słowo kolejnym 

pchni

ę

ciem. - Mów albo poczujesz si

ę

 bardzo 

ź

le.

- Na lito

ść

 bosk

ą

, nie pracuj

ę

 dla nikogo! I nic nie wiem o 

ż

adnych kobietach.

- Nie pogarszaj swej sytuacji - poradził mu Fryer z fałszyw

ą

 trosk

ą

,

- Mówi

ę

 prawd

ę

.

- Chyba facet chce oberwa

ć

 - rzekł Fryer. Chandaman roze

ś

miał si

ę

 bez 

wesoło

ś

ci. - O to ci chodzi?

- Podaj tylko kilka nazwisk - powiedział Garvey - bo inaczej połamiemy ci 

nogi.

Gro

ź

ba ta, cho

ć

 tak jednoznaczna, nie rozja

ś

niła Jerry'emu umysłu. Nie 

widział innego wyj

ś

cia, jak nadal upiera

ć

 si

ę

 przy swej niewinno

ś

ci. Je

ś

li wymieni 

jakiego

ś

 fikcyjnego mocodawc

ę

, kłamstwo zostanie wykryte w ci

ą

gu kilku chwil, a za 

usiłowanie wprowadzenia w bł

ą

d konsekwencje mog

ą

 by

ć

 jak najgorsze.

- Sprawd

ź

cie mnie - powiedział błagalnie. - Macie przecie

ż

 mo

ż

liwo

ś

ci. 

Popytajcie si

ę

. Nie jestem niczyim człowiekiem, Garvey, i nigdy nie byłem.

Wzrok Garveya na chwil

ę

 opu

ś

cił twarz Jerry'ego i przesun

ą

ł si

ę

 na jego 

background image

rami

ę

. Jerry zrozumiał znaczenie tego znaku o ułamek sekundy za pó

ź

no - nie 

zd

ąż

ył przygotowa

ć

 si

ę

 na cios w nerki zadany przez m

ęż

czyzn

ę

 stoj

ą

cego za nim. 

Run

ą

ł do przodu, ale nim zderzył si

ę

 z Garveyem, Chandaman schwycił go za 

kołnierz i odrzucił na 

ś

cian

ę

. Jeny, zgi

ę

ty w pół, nie potrafił my

ś

le

ć

 o niczym prócz 

bólu. Jak przez mgł

ę

 znów usłyszał Garveya, który pytał, kto jest jego szefem. 

Potrz

ą

sn

ą

ł głow

ą

. Czaszk

ę

 miał pełn

ą

 ło

ż

ysk kulkowych hurkocz

ą

cych mu mi

ę

dzy 

uszami.

- Jezu... Jezu... - wyst

ę

kał usiłuj

ą

c znale

źć

 jakie

ś

 słowo, które mogłoby 

powstrzyma

ć

 dalsze ciosy, ale zanim mu si

ę

 to udało, ustawiono go w pozycji 

pionowej. Padł na niego snop 

ś

wiatła z latarki. Jeny wstydził si

ę

 spływaj

ą

cych mu 

po policzkach łez.

- Nazwiska - rzekł Garvey. Kulki wci

ąż

 si

ę

 toczyły.

- Jeszcze raz - powiedział Garvey i Chandaman znów si

ę

 zbli

ż

ył, 

ż

eby zrobi

ć

 

u

ż

ytek ze swych pi

ęś

ci.

Gdy Jeny był ju

ż

 bliski utraty przytomno

ś

ci, Garvey odwołał zbira. Skórzana 

twarz cofn

ę

ła si

ę

.

- Wsta

ń

, kiedy do ciebie mówi

ę

 - warkn

ą

ł Garvey. Jeny zamierzał go 

posłucha

ć

, ale ciało odmówiło mu współpracy. Trz

ę

sło si

ę

, chciało umrze

ć

.

- Wstawaj - powtórzył Pryer wchodz

ą

c mi

ę

dzy Coloqhouna a jego oprawc

ę

by szturchni

ę

ciem ponagli

ć

 le

żą

cego. Teraz Jeny poczuł ten kwa

ś

ny zapach, który 

Carole zauwa

ż

yła na schodach:była to woda kolo

ń

ska Fryera. - Wstawaj! - 

m

ęż

czyzna nie dawał za wygran

ą

,

Jeny uniósł niepewnie dło

ń

, by zasłoni

ć

 oczy przed o

ś

lepiaj

ą

cym 

ś

wiatłem. 

Nie widział 

ż

adnej z trzech twarzy, ale niejasno zdawał sobie spraw

ę

ż

e Fryer 

niechc

ą

cy blokuje Chandamanowi dost

ę

p do niego. Garvey stał z prawej strony; 

wła

ś

nie zapalił zapałk

ę

 i podetkn

ą

ł płomyk pod cygaro. Nadeszła odpowiednia 

chwila:

Garvey był zaj

ę

ty, a bandzior nie miał swej ofiary w zasi

ę

gu r

ę

ki. Jeny to 

wykorzystał.

Zanurkował pod wi

ą

zk

ą

 

ś

wiatła i poderwał si

ę

 spod 

ś

ciany, usiłuj

ą

c przy 

okazji wytr

ą

ci

ć

 z r

ę

ki Fryera latark

ę

. Upadła z trzaskiem na kafelki i zgasła.

Słaniaj

ą

c si

ę

 na nogach, biegł w mroku ku wolno

ś

ci. Słyszał za sob

ą

 

przekle

ń

stwa Garveya i hałas, z jakim zderzyli si

ę

 Chandaman i Fryer, kiedy 

próbowali znale

źć

 latark

ę

. Zwolnił i posuwał si

ę

 wzdłu

ż

 

ś

ciany w gł

ą

b budynku. 

Drog

ę

 do drzwi frontowych zagradzali jego dr

ę

czyciele, zatem jedynym sposobem 

ucieczki było zgubienie si

ę

 w labiryncie korytarzy.

Dotarł do rogu i skr

ę

cił na prawo, przypominaj

ą

c sobie jak przez mgł

ę

ż

background image

t

ę

dy szło si

ę

 z głównych korytarzy w pl

ą

tanin

ę

 przej

ść

. Lanie, jakie oberwał, 

pozbawiło go tchu, mimo 

ż

e zostało przerwane, zanim mogło wyrz

ą

dzi

ć

 mu 

prawdziw

ą

 krzywd

ę

. Za ka

ż

dym krokiem czuł w podbrzuszu i plecach ostry ból. 

Kiedy po

ś

lizn

ą

ł si

ę

 na wilgotnych kafelkach, o mało nie krzykn

ą

ł.

Z tyłu znów było słycha

ć

 Garveya. Znaleziono latark

ę

. Jej 

ś

wiatło skakało po 

labiryncie usiłuj

ą

c odszuka

ć

 zbiega. Jerry szedł pr

ę

dko dalej, zadowolony z nikłego 

o

ś

wietlenia, ale przecie

ż

 uciekał od jego 

ź

ródła. Nie miał w

ą

tpliwo

ś

ci, 

ż

e tamci pójd

ą

 

za nim, i to szybko. Je

ś

li, jak mówiła Carole, korytarze tworz

ą

 zwykł

ą

 spiral

ę

zataczaj

ą

c nieubłagan

ą

 p

ę

tl

ę

, z której nie ma wyj

ś

cia, jest zgubiony. Ale podj

ą

ł ju

ż

 

decyzj

ę

. Oszołomiony gor

ą

cym powietrzem, szedł dalej, modl

ą

c si

ę

 o znalezienie 

wyj

ś

cia ewakuacyjnego, które pozwoliłoby mu wydosta

ć

 si

ę

 z tej pułapki.

- Poszedł t

ę

dy - zakomunikował Fryer. - Na pewno. Garvey skin

ą

ł głow

ą

Tego si

ę

 spodziewał: Coloqhoun brn

ą

ł w pogr

ąż

ony w mroku labirynt.

- Idziemy za nim? - spytał Chandaman. A

ż

 si

ę

 

ś

linił na my

ś

l o doko

ń

czeniu 

swego dzieła. - Nie mo

ż

e by

ć

 daleko.

- Nie - powiedział Garvey. Nic, nawet obietnica nadania tytułu szlacheckiego, 

nie skłoniłoby go do pój

ś

cia za Jerrym.

Fryer odszedł ju

ż

 par

ę

 kroków korytarzem, o

ś

wietlaj

ą

c latark

ą

 l

ś

ni

ą

ce 

ś

ciany.

- Ciepło - zauwa

ż

ył.

Garvey wiedział a

ż

 nadto dobrze, jak jest tu ciepło. Takie gor

ą

co nie było 

normalne, w ka

ż

dym razie nie w Anglii. To wyspa o umiarkowanym klimacie i 

dlatego nigdy z niej nie wyje

ż

d

ż

ał. Zabójcze gor

ą

co innych kontynentów rodziło 

groteskowe zjawiska, których nie miał ochoty ogl

ą

da

ć

.

- Co robimy? - spytał Chandaman. - Czekamy, a

ż

 wyjdzie z ukrycia?

Garvey zastanowił si

ę

 nad tym. Zaduch bij

ą

cy z korytarza zaczynał go 

niepokoi

ć

. Bulgotało mu w brzuchu i przechodziły go ciarki. Odruchowo przyło

ż

ył 

dło

ń

 do krocza. M

ę

sko

ść

 skurczyła mu si

ę

.

- Nie - rzekł nagle.

- Nie?

- Nie czekamy.

- Nie mo

ż

e tkwi

ć

 tam bez ko

ń

ca.

- Powiedziałem: nie!

Nie przypuszczał, 

ż

e to miejsce znów do tego stopnia wyprowadzi go z 

równowagi. Chocia

ż

 był zły, 

ż

e pozwala Coloqhounowi tak si

ę

 wymkn

ąć

, wiedział, 

ż

e je

ś

li zostanie tu jeszcze troch

ę

, ryzykuje utrat

ą

 panowania nad sob

ą

,

- Wy dwaj mo

ż

ecie na niego zaczeka

ć

 w jego mieszkaniu -powiedział do 

Chandamana. - Pr

ę

dzej czy pó

ź

niej b

ę

dzie musiał wróci

ć

 do domu.

background image

- Cholerna szkoda - mrukn

ą

ł Fryer wyłaniaj

ą

c si

ę

 z korytarza. -Lubi

ę

 si

ę

 

gania

ć

.

Mo

ż

e i nie szli za nim. Upłyn

ę

ło kilka minut, odk

ą

d Jerry słyszał za sob

ą

 

głosy. Serce przestało mu w

ś

ciekle bi

ć

. Teraz, kiedy adrenalina nie przy

ś

pieszała 

ju

ż

 jego kroków i nie łagodziła bólu posiniaczonego ciała, ledwo si

ę

 wlókł. Jego 

mi

ęś

nie protestowały nawet przeciwko temu.

Gdy ból był ju

ż

 nie do wytrzymania, Jerry osun

ą

ł si

ę

 po 

ś

cianie i usiadł 

zgarbiony, z nogami wyci

ą

gni

ę

tymi w poprzek korytarza. Przemoczone deszczem 

ubranie przykleiło mu si

ę

 do ciała. Było mu chłodno i zarazem dusił si

ę

. Rozlu

ź

nił 

krawat, a potem rozpi

ą

ł marynark

ę

 i koszul

ę

. Poczuł na skórze ciepłe powietrze 

labiryntu i ucieszył si

ę

 z tego.

Zamkn

ą

ł oczy; chciał wprowadzi

ć

 si

ę

 w trans hipnotyczny, 

ż

eby uciec od 

bólu. Bo sk

ą

d si

ę

 bierze czucie jak nie z zako

ń

cze

ń

 nerwowych? Znał sposób 

pozwalaj

ą

cy odł

ą

czy

ć

 umysł od ciała i uwolni

ć

 si

ę

 od cierpienia. Ledwo jednak 

opu

ś

cił powieki, usłyszał gdzie

ś

 w pobli

ż

u jakie

ś

 stłumione d

ź

wi

ę

ki. Kroki, chwilowa 

cisza, głosy. To nie Garvey i jego ludzie - głosy były kobiece. Jerry uniósł głow

ę

 - 

ci

ęż

k

ą

, jakby była z ołowiu - i otworzył oczy. Albo w ci

ą

gu tych kilku chwil medytacji 

przyzwyczaił si

ę

 do ciemno

ś

ci, albo do korytarza w

ś

lizn

ę

ło si

ę

 

ś

wiatło. To było 

jednak 

ś

wiatło.

Wstał. Marynarka ci

ąż

yła mu, wi

ę

c j

ą

 zrzucił i zostawił tam, gdzie przed 

chwil

ą

 siedział skulony. Nast

ę

pnie ruszył w kierunku 

ś

wiatła. Przez ostatnich kilka 

minut temperatura znacznie wzrosła, a

ż

 miał od tego lekkie halucynacje: 

ś

ciany 

jakby si

ę

 przekrzywiły, a powietrze straciło przejrzysto

ść

, nasycone rozedrgan

ą

 

po

ś

wiat

ą

Za rogiem skr

ę

cił. 

Ś

wiatło poja

ś

niało. Jeszcze jeden róg - i wszedł do 

niewielkiego pomieszczenia wyło

ż

onego kafelkami, tak gor

ą

cego, 

ż

e a

ż

 m

ęż

czy

ź

nie 

zaparło dech. W g

ę

stniej

ą

cym z ka

ż

dym uderzeniem pulsu powietrzu dyszał jak 

wyrzucona z wody ryba. Naprzeciwko widoczne były drzwi. Wpadało przez nie 

bardzo jasne, 

ż

ółtawe 

ś

wiatło, ale Jerry nie potrafił zmusi

ć

 si

ę

 do zrobienia w jego 

kierunku ani jednego kroku, bo gor

ą

co zupełnie go obezwładniło. Wyczuwaj

ą

c, 

ż

jest na granicy utraty przytomno

ś

ci, wyci

ą

gn

ą

ł r

ę

k

ę

, aby si

ę

 podeprze

ć

, ale dło

ń

 

obsun

ę

ła mu si

ę

 po 

ś

liskich kafelkach i upadł, l

ą

duj

ą

c na boku. Mimo woli krzykn

ą

ł.

J

ę

cz

ą

c podci

ą

gn

ą

ł nogi, lecz dalej le

ż

ał tam, gdzie si

ę

 zwalił. Je

ś

li Garvey 

usłyszał jego krzyk i wysłał na poszukiwanie swych zbirów, to trudno - zoboj

ę

tniał 

ju

ż

 na wszystko.

Z drugiej strony pomieszczenia dobiegł go jaki

ś

 odgłos, wi

ę

c uniósł głow

ę

 na 

centymetr i uchylił powieki. W drzwiach pojawiła si

ę

 naga dziewczyna, a 

background image

przynajmniej tak mówiły mu jego rozregulowane zmysły. Jej skóra l

ś

niła jak 

naoliwiona, a tu i ówdzie na piersiach i udach widniały smugi czego

ś

, co mogło by

ć

 

zakrzepł

ą

 krwi

ą

. Ale nie jej krwi

ą

 - błyszcz

ą

cego ciała nie szpeciła 

ż

adna rana.

Dziewczyna zacz

ę

ła si

ę

 z niego 

ś

mia

ć

 lekkim, swobodnym 

ś

miechem, który 

wprawił Jerry'ego w zakłopotanie, ale i oczarował 

ś

piewno

ś

ci

ą

 Wreszcie ruszyła w 

jego kierunku, ci

ą

gle si

ę

 

ś

miej

ą

c, i teraz zauwa

ż

ył, 

ż

e za ni

ą

 s

ą

 inne. Kobiety, o 

których bredził Garvey, i pułapka, o zastawienie której oskar

ż

ył Jerry'ego.

- Kim jeste

ś

? - wymamrotał, gdy dziewczyna do niego podeszła.

Przestała si

ę

 

ś

mia

ć

 ujrzawszy wykrzywion

ą

 bólem twarz. Próbował usi

ąść

ale r

ę

ce miał zdr

ę

twiałe i z powrotem osun

ą

ł si

ę

 na posadzk

ę

. Kobieta nie 

odpowiedziała na jego pytanie ani nie zrobiła niczego, by mu pomóc. Tylko patrzyła 

na niego z nieprzeniknion

ą

 twarz

ą

, jak przechodzie

ń

 na pijaka w rynsztoku. 

Uniósłszy na ni

ą

 wzrok Jerry poczuł, 

ż

e traci z trudem zachowywan

ą

 przytomno

ść

Gor

ą

co, ból, a teraz owo pi

ę

kne objawienie - to ju

ż

 było dla niego za du

ż

o. 

Pozostałe kobiety rozpływały si

ę

 w ciemno

ś

ci, a całe pomieszczenie składało si

ę

 jak 

pudełko prestidigitatora - a

ż

 stoj

ą

ca przed Jerrym wspaniała istota całkowicie 

zawładn

ę

ła jego uwag

ą

, Na milcz

ą

ce polecenie dziewczyny oczy jego duszy 

wyskoczyły mu z głowy i pomkn

ę

ły ku niej: l

ś

ni

ą

ce ciało było krajobrazem, ka

ż

dy por 

jam

ą

, a włos wie

żą

 Nale

ż

ał do niej całkowicie. Utopiła go w swych oczach i obdarła 

ze skóry rz

ę

sami. Przetoczyła go sobie po brzuchu, a potem wzi

ę

ła mi

ę

dzy 

po

ś

ladki, w sam 

ś

rodek gor

ą

ca, i wypu

ś

ciła, gdy ju

ż

 my

ś

lał, 

ż

e spłonie 

ż

ywcem. 

Szybko

ść

, z jak

ą

 si

ę

 to działo, wprawiała go w zachwyt. Zdawał sobie spraw

ę

ż

gdzie

ś

 tam w dole jego ciało hiperwentyluje z przera

ż

enia, ale wyobra

ź

nia - nie 

dbaj

ą

c o zadyszk

ę

 - ch

ę

tnie pod

ąż

ała wskazanym przez dziewczyn

ę

 szlakiem, 

zataczaj

ą

c kr

ę

gi jak ptak. Wreszcie, oszołomiony i skonany, wrzucony został z 

powrotem do własnej czaszki. Zanim udało mu si

ę

 przyło

ż

y

ć

 kruche narz

ę

dzie 

rozumu do do

ś

wiadczonych wła

ś

nie zjawisk, powieki mu opadły i stracił przy-

tomno

ść

.

Ciało nie potrzebuje umysłu. Zawiaduje mnóstwem procesów napełnianiem i 

opró

ż

nianiem płuc, pompowaniem krwi czy robieniem u

ż

ytku z pokarmu - z których 

ż

aden nie wymaga my

ś

lenia. Dopiero gdy jeden z tych procesów zacina si

ę

, umysł 

u

ś

wiadamia sobie zło

ż

ono

ść

 zamieszkiwanego przez siebie mechanizmu.

Omdlenie Coloqhouna trwało zaledwie kilka minut, ale gdy m

ęż

czyzna 

odzyskał przytomno

ść

, odbierał swoje ciało tak, jak nigdy dot

ą

d: było pułapk

ą

Pułapk

ę

 stanowiła jego krucho

ść

, jego kształt, rozmiar, nawet płe

ć

. I nie było z niej 

ucieczki, m

ę

czył si

ę

 skuty z t

ą

 lichot

ą

, a wła

ś

ciwie w jej wn

ę

trzu.

My

ś

li te przychodziły i odchodziły. Mi

ę

dzy nimi pojawiały si

ę

 krajobrazy, w 

background image

które wpadał na krótko. Były te

ż

 chwile, kiedy dostrzegał 

ś

wiat na zewn

ą

trz siebie.

Kobiety podniosły go. Głowa mu si

ę

 chwiała, a włosy ci

ą

gn

ę

ły si

ę

 po 

podłodze. W przebłysku 

ś

wiadomo

ś

ci pomy

ś

lał, 

ż

e stanowi jakie

ś

 trofeum. Potem 

znów zapadła ciemno

ść

, ale jeszcze raz z trudem wydostał si

ę

 na powierzchni

ę

Teraz niosły go wzdłu

ż

 kraw

ę

dzi wi

ę

kszego basenu. Nozdrza napełniły mu si

ę

 

zapachami rozkosznymi i smrodliwymi zarazem. K

ą

tem leniwie poruszaj

ą

cego si

ę

 

oka widział, 

ż

e woda jest. tak jasna, i

ż

 pluskaj

ą

c o brzeg basenu, wydaje si

ę

 płon

ąć

widział te

ż

 co

ś

 innego: poruszaj

ą

ce si

ę

 w tej jasno

ś

ci cienie.

Pomy

ś

lał: chc

ą

 mnie utopi

ć

. A potem: ju

ż

 si

ę

 topi

ę

. Miał wra

ż

enie, 

ż

e woda 

wypełnia mu usta, a kształty dostrze

ż

one w basenie wdzieraj

ą

 mu si

ę

 do gardła i 

w

ś

lizguj

ą

 do brzucha. Nad

ą

ł si

ę

, chc

ą

c je zwymiotowa

ć

.

Poczuł na twarzy czyj

ąś

 dło

ń

. Była cudownie chłodna.

Ćśśś

... - wyszeptał kto

ś

 i od razu wszystkie zwidy znikły. Pod delikatnymi 

pieszczotami Jerry otrz

ą

sn

ą

ł si

ę

 ze strachu i odzyskał przytomno

ść

.

 Dło

ń

 uciekła z jego czoła. Rozejrzał si

ę

 w poszukiwaniu zbawcy, ale jego 

oczy nie pow

ę

drowały daleko. Po drugiej stronie mrocznego pomieszczenia, które 

wygl

ą

dało na wspólny prysznic, z kilku biegn

ą

cych pod sufitem rur tryskały na 

kafelki łuki wody, odprowadzane nast

ę

pnie kanalikami. Pomieszczenie wypełniała 

delikatna mgiełka i szmer. Jerry usiadł. Za strugami wody dostrzegł jaki

ś

 kształt - 

zbyt ogromny, aby był ludzki. Wyt

ęż

ył wzrok, chc

ą

c w zwałach ciała dopatrzy

ć

 si

ę

 

jakiego

ś

 zarysu. Czy to zwierz

ę

?

W powietrzu wisiał gryz

ą

cy zapach, który przywodził na my

ś

l mena

ż

eri

ę

.

Poruszaj

ą

c si

ę

 z wielk

ą

 ostro

ż

no

ś

ci

ą

, by nie zwróci

ć

 na siebie uwagi 

stworzenia. Jeny spróbował wsta

ć

. Jego nogi jednak nie podołały temu zadaniu. 

Mógł jedynie podpełzn

ąć

 kawałek na r

ę

kach i kolanach i zajrze

ć

 przez zasłon

ę

 

wody. Sam wygl

ą

dał jak jaki

ś

 zwierz.

Został zauwa

ż

ony - le

żą

ce na podłodze ciemne stworzenie zwróciło ku 

niemu oczy. Dostał g

ę

siej skórki, ale nie potrafił oderwa

ć

 od niego wzroku. I wła

ś

nie 

wtedy gdy przymru

ż

ył powieki, by lepiej widzie

ć

, na ogromnym cielsku pojawiła si

ę

 

iskra jasno

ś

ci, która wkrótce rozlała si

ę

 drgaj

ą

cymi falami 

ż

ółtego 

ś

wiatła po całej 

masie, odkrywaj

ą

c wszystko przed Coloqhounem.

To była ona. Bez najmniejszej w

ą

tpliwo

ś

ci wiedział, 

ż

e stworzenie jest płci 

ż

e

ń

skiej, chocia

ż

 nie przypominało 

ż

adnego znanego mu rodzaju czy gatunku. W 

miar

ę

 jak kr

ę

gi jasno

ś

ci rozchodziły si

ę

 po jej ciele, z ka

ż

dym uderzeniem serca 

ukazywały si

ę

 nowe niezwykłe zjawiska. Jerry'emu widok ten kojarzył si

ę

 z jak

ąś

 

roztopion

ą

 substancj

ą

 - szkłem, mo

ż

e skał

ą

 - wtłaczan

ą

 w skomplikowane formy i z 

powrotem wci

ą

gan

ą

 do pieca. Ta dziwna istota nie miała ani głowy, ani ko

ń

czyn 

background image

jako takich, ale jej ciało pełne było skupisk jasnych p

ę

cherzyków mog

ą

cych by

ć

 

oczyma, a tu i ówdzie wyrzucała z siebie opalizuj

ą

ce wst

ę

gi - leniwe, pastelowe 

płomienie -które zdawały si

ę

 podpala

ć

 powietrze.

Teraz stworzenie wydało seri

ę

 cichych d

ź

wi

ę

ków: szmerów i westchnie

ń

Zastanawiał si

ę

, czy do niego mówi, a je

ś

li tak, to jak ma odpowiedzie

ć

Usłyszawszy za sob

ą

 kroki, obejrzał si

ę

. To była jedna z tamtych kobiet. Popatrzył 

na ni

ą

 pytaj

ą

co.

- Nie bój si

ę

 - powiedziała.

- Nie boj

ę

 si

ę

 - odparł.

To była prawda. Niezwykła istota robiła silne wra

ż

enie, lecz nie wzbudzała w 

nim strachu.

- Czym ona jest? - spytał.

Kobieta stała tu

ż

 przy nim. Jej skóra, sk

ą

pana w migotliwym blasku bij

ą

cym 

od istoty, była złocista. Mimo okoliczno

ś

ci - a mo

ż

e z ich powodu - poczuł dreszcz 

po

żą

dania.

- To Madonna. Matka Dziewica.

Matka? Jeny poruszył bezgło

ś

nie ustami, odwracaj

ą

c głow

ę

, by znów 

spojrze

ć

 na istot

ę

. Fale jasno

ś

ci przestały przebiega

ć

 po jej ciele. Teraz 

ś

wiatło 

pulsowało tylko w jednym miejscu, w którym ciało Madonny nabrzmiewało i p

ę

kało w

rytm tego pulsowania. Za sob

ą

 usłyszał Jerry kolejne kroki, a w pomieszczeniu 

zacz

ę

ły rozlega

ć

 si

ę

 szepty, d

ź

wi

ę

czny 

ś

miech i oklaski.

Madonna rodziła. Nabrzmiałe ciało otwierało si

ę

; tryskało ze

ń

 płynne 

ś

wiatło; 

pomieszczenie napełniło si

ę

 zapachem dymu i krwi. Która

ś

 z dziewcz

ą

t krzykn

ę

ła, 

jakby odczuwała poród razem z Madonn

ą

 Oklaski przybrały na sile i nagle szczelina 

skurczyła si

ę

, by wyrzuci

ć

 z siebie na kafelki dziecko - co

ś

 mi

ę

dzy kałamarnic

ą

 a 

ostrzy

ż

onym jagni

ę

ciem. Pod strumieniami wody natychmiast o

ż

ywiło si

ę

 i odrzuciło 

w tył głow

ę

, by si

ę

 rozejrze

ć

. Jego pojedyncze oko było ogromne i doskonale 

przejrzyste. Przez kilka chwil dziecko wiło si

ę

 na kafelkach. Dziewczyna stoj

ą

ca 

obok Jerry'ego weszła pod zasłon

ę

 wody i podniosła je. Bezz

ę

bne usta od razu 

zacz

ę

ły szuka

ć

 jej piersi. Dziewczyna wło

ż

yła w nie sutek.

- Nieludzkie stworzenie... - mrukn

ą

ł Jerry. Zaskoczyło go, 

ż

e dziecko tak 

dziwne jest jednocze

ś

nie istot

ą

 wyra

ź

nie inteligentn

ą

 -Czy wszystkie... czy 

wszystkie one s

ą

 takie?

Matka zast

ę

pcza spojrzała na 

ż

ywy worek w swych ramionach.

- Ka

ż

de z nich jest inne - odparła. - Karmimy je. Niektóre umieraj

ą

. Pozostałe 

ż

yj

ą

 i id

ą

 swoj

ą

 drog

ą

- Dok

ą

d, na lito

ść

 bosk

ą

?

background image

- Do wody. Do morza. W sny.

Powiedziała co

ś

 do dziecka pieszczotliwie. Pokryta rowkami, pulsuj

ą

ca 

ś

wiatłem ko

ń

czyna zamachała z zadowoleniem w powietrzu.

-A ojciec?

- Ona nie potrzebuje m

ęż

a - nadeszła odpowied

ź

. - Gdyby chciała, mogłaby 

mie

ć

 dzieci z deszczem.

Jerry spojrzał ponownie na Madonn

ę

. Wygasło w niej prawie całe 

ś

wiatło. 

Ogromne ciało wyrzuciło wst

ę

g

ę

 szafranowego płomienia, którego blask odbił si

ę

 w 

kaskadzie wody i rzucił na 

ś

cian

ę

 ta

ń

cz

ą

ce cienie. A potem znieruchomiało. Gdy 

Jerry obejrzał si

ę

 na przybran

ą

 matk

ę

 i dziecko, obojga ju

ż

 nie było. Wszystkie 

kobiety wyszły, oprócz jednej - dziewczyny, która pokazała mu si

ę

 pierwsza. 

U

ś

miechaj

ą

c si

ę

 tak jak wtedy, siedziała pod przeciwległ

ą

 

ś

cian

ą

 z rozrzuconymi 

nogami. Spojrzał mi

ę

dzy nie, a potem z powrotem na jej twarz.

- Czego si

ę

 boisz? - spytała.

- Nie boj

ę

 si

ę

.

- To dlaczego do mnie nie podchodzisz?

Wstał i podszedł do niej zostawiaj

ą

c za plecami strugi wody, które 

przesłaniały sylwetk

ę

 pomrukuj

ą

cej Madonny. Jej obecno

ść

 nie onie

ś

mielała go. Ta 

istota z pewno

ś

ci

ą

 nie zwracała uwagi na takich jak on. Je

ż

eli w ogóle go widziała, 

to na pewno wydawał jej si

ę

 

ś

mieszny. Jezu! był 

ś

mieszny nawet dla samego 

siebie. Nie miał do stracenia ani nadziei, ani godno

ś

ci.

Jutro wszystko to b

ę

dzie snem: woda, dzieci, pi

ę

kno

ść

, która wła

ś

nie teraz 

wstała, by go obj

ąć

. Jutro b

ę

dzie my

ś

lał, 

ż

e umarł na jeden dzie

ń

 i odwiedził 

prysznice dla aniołów. A teraz wykorzysta sposobno

ść

.

Gdy sko

ń

czyli si

ę

 kocha

ć

, on i u

ś

miechaj

ą

ca si

ę

 dziewczyna, próbował 

przypomnie

ć

 sobie jakie

ś

 szczegóły, ale nie miał nawet pewno

ś

ci, czy si

ę

 spisał. 

Zostało mu tylko niejasne wspomnienie, i to nie jej pocałunków czy samego 

zespolenia, tylko stru

ż

ki mleka spływaj

ą

cego z jej piersi i tego, jak mruczała: 

„Nigdy... nigdy...", gdy si

ę

 spletli. Kiedy było po wszystkim, zmieniła si

ę

; bez słowa, 

bez u

ś

miechu zostawiła go samego w m

ż

awce. Zapi

ą

ł zabrudzone spodnie i 

zostawił Madonn

ę

 jej płodno

ś

ci.

Krótkim korytarzem doszedł do hali wi

ę

kszego basenu. Woda przelewała si

ę

 

- tak jak wtedy, gdy niesiono go t

ę

dy przed oblicze Madonny. Jej dzieci o rozmaitych

kształtach bawiły si

ę

 w 

ś

wietlistej wodzie. Kobiet nigdzie nie było wida

ć

, ale drzwi 

prowadz

ą

ce do zewn

ę

trznego korytarza stały otworem. Przeszedł przez nie, a gdy 

zrobił pi

ęć

 kroków, zasun

ę

ły si

ę

 za nim.

Teraz, poniewczasie, Ezra Garvey wiedział, 

ż

e powrót do budynku Basenów 

background image

(mimo 

ż

e miał tam kogo

ś

 zastraszy

ć

, co zwykle sprawiało mu przyjemno

ść

), był 

ę

dem. Rozdrapał bowiem ran

ę

, która - jak s

ą

dził - była bliska wygojenia; powróciło 

wspomnienie o jego drugiej tam wizycie, o kobietach i o tym, co mu pokazały. 

Usiłował wyja

ś

ni

ć

 owe zdarzenia, dopóki nie zacz

ą

ł pojmowa

ć

 prawdziwej ich 

natury. Kobiety dały mu jaki

ś

 narkotyk (prawda?), a potem, kiedy był słaby i stracił 

wszelkie poczucie przyzwoito

ś

ci, wykorzystały go dla własnej rozrywki. Karmiły go 

piersi

ą

 jak dziecko i zrobiły sobie z niego zabawk

ę

. Te wspomnienia jedynie 

Garveya zdumiewały, ale były te

ż

 inne, przera

ż

aj

ą

ce - o jakim

ś

 pomieszczeniu, o 

wodzie spadaj

ą

cej zasłon

ą

, o straszliwej ciemno

ś

ci i o jeszcze straszliwszej 

ś

wiatło

ś

ci.

Wiedział, 

ż

e nadszedł czas, by wypleni

ć

 te sny i otrz

ą

sn

ąć

 si

ę

 z 

oszołomienia. Był człowiekiem, który nie zapominał ani wy

ś

wiadczonych przez 

siebie, ani otrzymanych przysług. Wieczorem, około jedenastej, odbył dwie 

rozmowy telefoniczne, przypominaj

ą

c pewnym ludziom o pewnych zobowi

ą

zaniach. 

Cokolwiek kryło si

ę

 w Basenach przy Leopold Road, długo ju

ż

 tam nie po

ż

yje. 

Zadowolony z nocnych manewrów, Garvey poszedł do łó

ż

ka.

Po powrocie ze spotkania z Coloqhounem zmarzni

ę

ty i niespokojny wypił 

prawie cał

ą

 butelk

ę

 sznapsa. Teraz alkohol uderzył mu do głowy, wi

ę

c Garvey 

postanowił, 

ż

e - nie zdejmuj

ą

c ubrania -poło

ż

y si

ę

 na kilka minut, aby odzyska

ć

 

jasno

ść

 zmysłów. Kiedy si

ę

 obudził, było ju

ż

 jednak wpół do drugiej w nocy.

Usiadł. Brzuch mu znowu si

ę

 buntował, wła

ś

ciwie całe ciało miał obolałe. W 

ci

ą

gu ponad czterdziestu lat swego 

ż

ycia rzadko był chory, bo sukces nie 

dopuszczał do niego dolegliwo

ś

ci. Teraz jednak czuł si

ę

 okropnie. Głowa pulsowała 

mu prawie o

ś

lepiaj

ą

cym bólem - z sypialni do kuchni zszedł posługuj

ą

c si

ę

 bardziej 

dotykiem ni

ż

 wzrokiem. Nalał sobie mleka i usiadł przy stole, by je wypi

ć

. Nie wypił. 

Jego wzrok padł na r

ę

k

ę

 trzymaj

ą

ca, szklank

ę

. Patrzył na ni

ą

 przez mgł

ę

 bólu. Nie 

wygl

ą

dała jak jego r

ę

ka: była zbyt delikatna, zbyt gładka. Odstawił szklank

ę

, ale 

przewróciła si

ę

, a mleko rozlało si

ę

 na tekowym blacie i spłyn

ę

ło na podłog

ę

.

Wstał. D

ź

wi

ę

k mleka ciekn

ą

cego na kafelki podłogi w kuchni budził w nim 

dziwne my

ś

li. Poszedł niepewnym krokiem do gabinetu. Potrzebował czyjego

ś

 

towarzystwa, oboj

ę

tnie czyjego. Wzi

ą

ł notes z telefonami i usiłował co

ś

 zrozumie

ć

 z 

zapisków, ale numery nie chciały zrobi

ć

 si

ę

 wyra

ź

ne. Ogarniała go coraz wi

ę

ksza 

panika. Czy to szale

ń

stwo? Czy złudzeniem jest to, co dzieje si

ę

 z jego ciałem? 

Si

ę

gn

ą

ł r

ę

k

ą

 do torsu, 

ż

eby rozpi

ąć

 koszul

ę

, i musn

ą

ł jeszcze jedno złudzenie, 

bardziej absurdalne od pierwszego. Rozrywaj

ą

c materiał ci

ą

gle sobie powtarzał, 

ż

to wszystko jest niemo

ż

liwe.

Dowody jednak były wyra

ź

ne. Dotykał ciała, które ju

ż

 nie było jego ciałem. 

background image

Istniały jeszcze 

ś

lady, 

ż

e skóra i ko

ś

ci nale

ż

ały do niego - blizna po wyrostku na 

podbrzuszu, znami

ę

 pod pach

ą

 - ale esencja jego ciała została zmieniona (zmiany 

zachodziły na jego oczach nadal) i oblekła si

ę

 w formy przyprawiaj

ą

ce go o wstyd. 

Darł paznokciami kształty, które przeobra

ż

ały jego tors, jakby mogły rozpłyn

ąć

 si

ę

 

pod jego palcami - ale tylko zacz

ę

ły krwawi

ć

.

W swoim czasie Ezra Garvey wiele wycierpiał, a prawie wszystkie cierpienia 

sam na siebie sprowadził. Kilka razy siedział w wi

ę

zieniu, o mało co nie otrzymał 

powa

ż

nej rany, znosił szachrajstwa pi

ę

knych kobiet. Lecz tamte m

ę

ki były niczym w 

porównaniu z obecn

ą

 udr

ę

k

ą

 Nie jest sob

ą

! Kiedy spał, zabrano mu ciało i pod-

rzucono tego odmie

ń

ca. Potworno

ść

 owego czynu godziła w jego miło

ść

 własn

ą

 i 

zachwiała jego zdrowiem psychicznym.

Nie mog

ą

c powstrzyma

ć

 łez, zacz

ą

ł szarpa

ć

 pasek spodni. „Prosz

ę

, Bo

ż

e - 

mamrotał - prosz

ę

. Bo

ż

e, spraw, abym nadal był cały." Ledwie widział przez łzy. 

Wytarł je i popatrzył na swe krocze. Spostrzegaj

ą

c zachodz

ą

ce deformacje rykn

ą

ł, 

a

ż

 zadr

ż

ały szyby.

Garvey nie był człowiekiem posługuj

ą

cym si

ę

 wykr

ę

tami. Uwa

ż

ał, 

ż

e czynom 

nie najlepiej słu

ż

y debata. Nie wiedział, jak ten traktat o transformacji został wpisany 

w jego organizm i niewiele go to obchodziło. My

ś

lał tylko, ile razy umrze ze wstydu, 

je

ś

li ten ohydny stan ujrzy 

ś

wiatło dzienne. Wrócił do kuchni, wyj

ą

ł z szuflady du

ż

ż

 do mi

ę

sa, poprawił ubranie i wyszedł z domu.

Łzy mu obeschły. Poszłyby na mam

ę

, a Garvey nie znosił marnotrawstwa. 

Pojechał przez opustoszałe miasto nad rzek

ę

, do Blackfriars Bridge. Zaparkował i 

zszedł na brzeg. Tej nocy wody Tamizy były wysokie i wartkie, a wiatr pokrywał 

czubki fal biel

ą

,

Dopiero teraz, gdy zaszedł tak daleko, nie analizuj

ą

c zbyt dokładnie swych 

zamiarów, poczuł, 

ż

e daje o sobie zna

ć

 strach przed 

ś

mierci

ą

. Był bogatym i 

wpływowym człowiekiem - czy z tej ci

ęż

kiej próby nie znalazłoby si

ę

 inne wyj

ś

cie ni

ż

 

to, na które tak pochopnie si

ę

 zdecydował? S

ą

 przecie

ż

 pigularze, którzy mogliby 

odwróci

ć

 szale

ń

stwo, jakie zawładn

ę

ło komórkami jego ciała, s

ą

 chirurdzy, którzy 

mogliby odci

ąć

 gorsz

ą

ce organy i na powrót zszy

ć

 jego rozdart

ą

 na strz

ę

py 

osobowo

ść

. Ale na jak długo wystarcz

ą

 takie rozwi

ą

zania? Wiedział, 

ż

e pr

ę

dzej czy 

ź

niej proces zacznie si

ę

 na nowo. Nie ma ju

ż

 dla niego ratunku.

Powiew wiatru zdmuchn

ą

ł z wody pian

ę

. Zmoczyła mu twarz, co ostatecznie 

przełamało piecz

ęć

 jego niepami

ę

ci. W ko

ń

cu przypomniał sobie wszystko: 

pomieszczenie z prysznicami, strugi z obci

ę

tych rur bij

ą

ce w podłog

ę

, upał, 

roze

ś

miane, klaszcz

ą

ce kobiety. I to co

ś

, co 

ż

yło za wodn

ą

 zasłon

ą

, istot

ę

 gorsz

ą

 

od najobrzydliwszego koszmaru, jaki wydobył ze swych zakamarków jego zbolały 

background image

umysł. Pieprzył si

ę

 tam, w obecno

ś

ci tego potwora, i w szale aktu, kiedy na chwil

ę

 

si

ę

 zapomniał, te suki mu to zrobiły. Nie ma miejsca na 

ż

al. Co si

ę

 stało, to si

ę

 nie 

odstanie. Przynajmniej podj

ą

ł kroki zmierzaj

ą

ce do zniszczenia ich nory. A teraz, 

przeprowadzaj

ą

c operacj

ę

 na samym sobie, zniweczy efekty ich magii, pozbawi je 

widoku ich dzieła.

Wiatr był zimny, za to krew Garveya buchała gor

ą

cem, gdy kaleczył swe 

ciało. Tamiza przyj

ę

ła t

ę

 ofiar

ę

 z entuzjazmem. Wiruj

ą

c omywała m

ęż

czy

ź

nie stopy. 

Nim sko

ń

czył, pokonała go utrata krwi. Niewa

ż

ne - pomy

ś

lał, gdy ugi

ę

ły si

ę

 pod nim 

kolana i padał do wody - teraz nikt ju

ż

 mnie nie pozna oprócz ryb. Gdy rzeka 

zamykała si

ę

 nad nim, pragn

ą

ł tylko, 

ż

eby 

ś

mier

ć

 nie okazała si

ę

 kobiet

ą

,

Na długo zanim Garvey obudził si

ę

 w nocy i odkrył bunt swego ciała, Jerry 

wyszedł z Basenów i wsiadł do samochodu z zamiarem powrotu do domu. Nie był 

jednak w stanie prowadzi

ć

. Oczy mu łzawiły, stracił poczucie kierunku. Kiedy ledwo 

unikn

ą

ł wypadku, zaparkował samochód i poszedł piechot

ą

 Jego wspomnienia o 

tym, co mu si

ę

 przytrafiło, wcale nie były jasne, cho

ć

 od tych wydarze

ń

 upłyn

ę

ło 

zaledwie kilka godzin. Przed oczami stawały mu dziwne obrazy. Poruszał si

ę

 w 

materialnym 

ś

wiecie, ale na wpół 

ś

nił. Do rzeczywisto

ś

ci przywrócił go widok 

Chandamana i Fryera siedz

ą

cych w jego sypialni. Nie czekał, a

ż

 go przywitaj

ą

, tylko 

odwrócił si

ę

 i uciekł. Pochłon

ę

li cały jego zapas alkoholu, wi

ę

c reagowali do

ść

 

powoli. Zanim podj

ę

li po

ś

cig, zbiegł ju

ż

 ze schodów i wypadł z budynku.

Poszedł do Carole, ale nie było jej w domu. Nie miał nic przeciwko czekaniu. 

Pół godziny przesiedział na schodkach pod frontowymi drzwiami, a kiedy zjawił si

ę

 

lokator mieszkania na ostatnim pi

ę

trze, Jerry'emu udało si

ę

 go przekona

ć

ż

eby go 

wpu

ś

cił do 

ś

rodka. Tam te

ż

 usiadł na schodach. Zapadłszy w drzemk

ę

 cofn

ą

ł si

ę

 

tras

ą

, któr

ą

 przyszedł - a

ż

 do skrzy

ż

owania, gdzie zostawił samochód. Ci

ą

gn

ą

ł 

tamt

ę

dy tłum ludzi. „Dok

ą

d idziecie?" - zapytał. „Obejrze

ć

 jachty" - odpowiedzieli. 

„Co to za jachty?" - znów zadał pytanie, ale oni ju

ż

 si

ę

 oddalali trajkocz

ą

c. Ruszył 

wi

ę

c w swoj

ą

 stron

ę

. Niebo było ciemne, ale ulice i tak o

ś

wietlał bł

ę

kitny blask nie 

rzucaj

ą

cy cieni. Par

ę

 kroków od budynku Basenów Jeny usłyszał jaki

ś

 plusk; 

skr

ę

ciwszy za róg stwierdził, 

ż

e po Leopold Road nadci

ą

ga ogromna fala. „Co to za 

morze?" - zapytał mewy polatuj

ą

ce nad głow

ą

, bo słony zapach w powietrzu mówił 

mu, 

ż

e to wody oceanu, nie rzeki. „A czy to ma znaczenie?" - odpowiedziały mewy. 

„Czy

ż

 wszystkie morza nie s

ą

 ostatecznie jednym morzem?" Stał i patrzył na falki 

pełzn

ą

ce po asfalcie. Chocia

ż

 poruszały si

ę

 powoli, wywracały latarnie i tak szybko 

podmywały fundamenty budynków, 

ż

e te waliły si

ę

 jeden po drugim w milczeniu. 

Wkrótce lodowate fale dotarły i do jego stóp. W wodzie pomykały ryby jak male

ń

kie 

odpryski srebra.

background image

- Jerry? - Na schodach stała Carole i patrzyła na niego. - Co ci si

ę

, u diabła, 

stało?

- Mogłem uton

ąć

 - odrzekł.

Powiedział jej o pułapce zastawionej przez Garveya przy Leopold Road i o 

tym, jak go pobito, a potem o zasadzce w jego domu. Carole okazała mu chłodne 

współczucie. Nic nie mówił o po

ś

cigu w spirali, kobietach i tym czym

ś

, co widział w 

pomieszczeniu z prysznicami. Nie potrafiłby o tym opowiedzie

ć

, nawet gdyby chciał: 

z ka

ż

d

ą

 godzin

ą

 upływaj

ą

c

ą

 od opuszczenia Basenów był coraz mniej pewny, czy w 

ogóle co

ś

 widział.

- Chcesz tu zosta

ć

? - odezwała si

ę

, kiedy sko

ń

czył.

- My

ś

lałem, 

ż

e ju

ż

 nie zapytasz.

- Lepiej si

ę

 wyk

ą

p. Jeste

ś

 pewien, 

ż

e nic ci nie złamali?

- Chyba bym ju

ż

 czuł, gdyby tak było.

Mo

ż

e i nie miał nic złamanego, ale te

ż

 nie wyszedł bez szwanku: był obolały 

od stóp do głów, a jego tors przedstawiał szachownic

ę

 dojrzewaj

ą

cych siniaków. 

Gdy po półgodzinnym moczeniu si

ę

 w wodzie wyszedł z wanny i przyjrzał si

ę

 sobie 

w lustrze, stwierdził, 

ż

e całe ciało ma obrzmiałe, a skór

ę

 na piersiach wra

ż

liw

ą

 na 

dotyk i napi

ę

t

ą

, Widok nie był przyjemny.

- Jutro musisz i

ść

 na policj

ę

 - powiedziała pó

ź

niej Carole, gdy le

ż

eli obok 

siebie. - I kaza

ć

 aresztowa

ć

 tego drania  Garveya.

- Chyba tak...

Pochyliła si

ę

 nad nim. Twarz miał oboj

ę

tn

ą

 ze zm

ę

czenia. Pocałowała go 

delikatnie.

- Chciałabym ci

ę

 kocha

ć

. - Kiedy to mówiła, nie patrzył na ni

ą

, - Dlaczego tak 

to utrudniasz?

- Ja?

Powieki mu opadały. Chciała wsun

ąć

 dło

ń

 pod płaszcz k

ą

pielowy, który 

nadal miał na sobie - nigdy nie mogła poj

ąć

 tej wstydliwo

ś

ci, ale niezmiennie była 

ni

ą

 oczarowana - i popie

ś

ci

ć

 go. Lecz pozycja, w jakiej le

ż

ał, sygnalizowała, 

ż

Jerry chce, aby go zostawi

ć

 w spokoju. Carole uszanowała to 

ż

yczenie.

- Zgasz

ę

 

ś

wiatło - rzekła, ale on ju

ż

 spał.

Odpływ nie obszedł si

ę

 z Ezr

ą

 Garveyem łagodnie. Fala uniosła jego ciało i 

przez chwil

ę

 ciskała nim to tu, to tam, bawi

ą

c si

ę

 jak najedzony biesiadnik bawi si

ę

 

jedzeniem, na które nie ma apetytu. Porwała trupa mil

ę

 w dół rzeki, a potem si

ę

 nim 

znudziła. Pr

ą

d zniósł go na spokojniejsz

ą

 wod

ę

 pod brzegiem i tam - na wysoko

ś

ci 

Battersea - ciało uwi

ę

zło na zwisaj

ą

cej cumie. Fala odeszła z odpływem do morza - 

Garvey nie. Zwisał z liny, a opadaj

ą

ca woda ukazywała 

ś

witowi jego pozbawione 

background image

krwi zwłoki cal po calu. Zanim wybiła ósma, miał wi

ę

ksz

ą

 widowni

ę

 ni

ż

 tylko sam 

ranek.

Jerry'ego obudził d

ź

wi

ę

k wody puszczanej z prysznica w przylegaj

ą

cej do 

pokoju łazience. Zasłony w sypialni nadal były zaci

ą

gni

ę

te. Do miejsca, gdzie le

ż

ał, 

przebijała si

ę

 tylko cienka smu

ż

ka 

ś

wiatła. Przekr

ę

cił si

ę

ż

eby zanurzy

ć

 głow

ę

 w 

poduszk

ę

, gdzie 

ś

wiatło nie mogło mu przeszkodzi

ć

, ale jego umysł, raz pobudzony, 

zacz

ą

ł pracowa

ć

. Jeny wiedział, 

ż

e ma przed sob

ą

 trudny dzie

ń

, w którym b

ę

dzie 

musiał jako

ś

 opowiedzie

ć

 policji o ostatnich wydarzeniach. Padn

ą

 pytania i niektóre 

z nich mog

ą

 si

ę

 okaza

ć

 niewygodne. Im szybciej przemy

ś

li swoj

ą

 opowie

ść

, tym 

b

ę

dzie spójniejsza. Przewrócił si

ę

 i odrzucił koc.

Kiedy spojrzał w dół na siebie, jego pierwsz

ą

 my

ś

l

ą

 było to, 

ż

e nie obudził 

si

ę

 jeszcze w pełni, ale twarz ma nadal wtulon

ą

 w poduszk

ę

 i przebudzenie tylko mu

si

ę

 

ś

ni. S

ą

dził, 

ż

ś

niło mu si

ę

 równie

ż

 ciało, które zamieszkiwał - z pojawiaj

ą

cymi 

si

ę

 piersiami i mi

ę

kkim brzuchem. Nie jego ciało, bo nale

żą

ce do innej płci.

Próbował si

ę

 obudzi

ć

, ale to nic nie dawało. Ta zmieniona anatomia nale

ż

ała 

do niego - jego było rozci

ę

cie, gładko

ść

, dziwna waga. W ci

ą

gu godzin, jakie 

upłyn

ę

ły od północy, został spruty i uszyty na nowo.

Szum prysznica dobiegaj

ą

cy zza drzwi przywiódł mu na my

ś

l Madonn

ę

. A 

tak

ż

e kobiet

ę

, która zwabiła go w siebie i szeptała, gdy zmarszczony zadawał 

pchni

ę

cia: „Nigdy... nigdy..." Jej słowa oznaczały - chocia

ż

 wtedy nie mógł tego 

wiedzie

ć

 - 

ż

e ostatni raz kopułował jako m

ęż

czyzna. Ona i Madonna uknuły spisek, 

ż

eby spowodowa

ć

 w nim t

ę

 przemian

ę

. Czy

ż

 nie było to podsumowanie kl

ę

sk jego 

ż

ycia?! Nie dane mu było nawet zachowa

ć

 własnej płci; m

ę

sko

ść

, podobnie jak 

bogactwo i wpływy, została mu obiecana, a potem sprz

ą

tni

ę

ta sprzed nosa.

Wstał z łó

ż

ka odwracaj

ą

c dłonie, by podziwia

ć

 ich now

ą

 delikatno

ść

, wodz

ą

nimi po swych piersiach. Nie bał si

ę

 ani nie cieszył. Zaakceptował fait accompli, jak 

dziecko akceptuje swoj

ą

 sytuacj

ę

, nie rozumiej

ą

c, jakie to Sprowadzi na niego 

dobro czy te

ż

 zło.

Mo

ż

e tam, sk

ą

d si

ę

 wzi

ę

ło to ciało, istniały jeszcze inne czary. Je

ś

li tak, 

wróci do Basenów i sam je odnajdzie. Pójdzie spiral

ą

 do samego gor

ą

cego j

ą

dra i 

porozmawia z Madonn

ą

 o tajemnicach. S

ą

 na 

ś

wiecie cuda! S

ą

 siły zdolne wywróci

ć

 

ciało na wylot bez 

ś

ladu krwi, potrafi

ą

ce obali

ć

 tyrani

ę

 rzeczywisto

ś

ci i bawi

ć

 si

ę

 w 

jej ruinach.

Woda nadal szumiała. Podszedł do lekko uchylonych drzwi łazienki i zajrzał 

do 

ś

rodka. Carole nie stała pod prysznicem. Siedziała na kraw

ę

dzi wanny z r

ę

koma 

przyci

ś

ni

ę

tymi do twarzy. Usłyszała go. Jej ciałem wstrz

ą

sn

ą

ł dreszcz. Nie podniosła

oczu.

background image

- Zobaczyłam... - odezwała si

ę

. Głos miała gardłowy, brzmi

ą

cy ledwo 

powstrzymywan

ą

 odraz

ą

, - Czyja wariuj

ę

?

-Nie.

- No to co si

ę

 dzieje?

- Nie wiem - odparł po prostu. - Czy to takie straszne?

- Obrzydliwe - rzekła. - Ohydne. Nie chc

ę

 na ciebie patrze

ć

. Słyszysz? Nie 

chc

ę

 widzie

ć

.

Nie usiłował si

ę

 z ni

ą

 sprzecza

ć

. Nie chciała go zna

ć

 i miała do tego prawo.

W

ś

lizn

ą

ł si

ę

 do sypialni, ubrał si

ę

 w swe nie

ś

wie

ż

e, brudne ubranie i wrócił 

do Basenów.

Szedł nie budz

ą

c zainteresowania. Je

ś

li nawet kto

ś

 zauwa

ż

ył w tym 

przechodniu co

ś

 dziwnego - ró

ż

nic

ę

 mi

ę

dzy ubraniem i okrywanym przez nie ciałem 

- to spogl

ą

dał w drug

ą

 stron

ę

, nie chc

ą

c si

ę

 nad tym zastanawia

ć

 o tak wczesnej 

porze.

Gdy dotarł na miejsce, przy schodach stało kilku m

ęż

czyzn. Rozmawiali, 

chocia

ż

 tego nie wiedział, o maj

ą

cym wkrótce nast

ą

pi

ć

 wyburzeniu budynku. Jerry 

zaczekał w sklepie po przeciwnej stronie ulicy, a

ż

 trójka m

ęż

czyzn odejdzie - a 

potem zbli

ż

ył si

ę

 do drzwi. Bał si

ę

ż

e mogli zmieni

ć

 zamek, ale nie.

Nie wzi

ą

ł ze sob

ą

 latarki; zanurzaj

ą

c si

ę

 w labirynt zaufał swemu instynktowi 

- a on go nie opu

ś

cił. Po paru minutach poszukiwa

ń

 w ciemnych korytarzach Jerry 

potkn

ą

ł si

ę

 o marynark

ę

, któr

ą

 zrzucił poprzedniego dnia, a jaki

ś

 czas pó

ź

niej dotarł 

do pomieszczenia, gdzie znalazła go roze

ś

miana dziewczyna. Zobaczył, 

ż

e z 

basenu dochodzi nikły blask 

ś

wiatła dziennego. Po jasno

ś

ci, która go tu przedtem 

przywiodła, zostały resztki przebłysków.

Woda nadal si

ę

 przelewała, ale prawie całe jej 

ś

wiatło zgasło. Przyjrzał si

ę

 

m

ę

tnawej toni: 

ż

adnego ruchu pod powierzchni

ą

 Odeszły. Matki i dzieci. I - 

niew

ą

tpliwie - Madonna.

Udał si

ę

 do pomieszczenia z prysznicami. Rzeczywi

ś

cie odeszła. Co wi

ę

cej, 

wszystko tu zniszczyła, jakby w napadzie rozgoryczenia. Kafelki zostały wyrwane ze 

ś

cian, rury stopiły si

ę

 w jej gor

ą

cu. Tu i ówdzie widział plamy krwi.

Wrócił do hali basenu, zastanawiaj

ą

c si

ę

, czy to on wypłoszył mieszkanki tej 

prowizorycznej 

ś

wi

ą

tyni. Tak czy owak, czarownice odeszły, a on, ich dzieło, sam 

miał dawa

ć

 sobie rad

ę

, nie poznawszy ich tajemnic.

Zrozpaczony chodził wzdłu

ż

 brzegu. Powierzchnia wody nie była zupełnie 

spokojna: zbudził si

ę

 w niej kr

ą

g zmarszczek, rozszerzaj

ą

cy si

ę

 z ka

ż

dym 

uderzeniem serca. Jeny nie odrywał wzroku od nabieraj

ą

cego mocy wiru, który 

ogarniał sob

ą

 cały basen. Poziom wody zacz

ą

ł nagle opada

ć

: w dnie otworzyła si

ę

 

background image

jaka

ś

 klapa i tamt

ę

dy odpływała kipiel. Czy tamt

ę

dy te

ż

 uciekła Madonna? Pobiegł 

na drugi koniec basenu i przyjrzał si

ę

 kafelkom. Tak! Gdy wypełzła ze swej kaplicy, 

by schroni

ć

 si

ę

 w basenie, zostawiła za sob

ą

 smug

ę

 jakiej

ś

 cieczy. A je

ś

li udała si

ę

 

tam ona, to czy nie poszły za ni

ą

 wszystkie kobiety?

Nie miał poj

ę

cia, dok

ą

d odpływa woda. Mo

ż

e do kanalizacji, potem do rzeki i 

w ko

ń

cu do morza. Ku 

ś

mierci przez utoni

ę

cie, ku zagładzie magii. Albo mo

ż

jakim

ś

 tajemnym kanałem do ziemi, do jakiego

ś

 sanktuarium ukrytego przed 

ciekawo

ś

ci

ą

 ludzi, gdzie ekstaza nie jest zakazana.

Woda burzyła si

ę

, wir był spieniony; Jeny zwrócił uwag

ę

 na jego kształt. 

Oczywi

ś

cie - spirala. Teraz woda opadała bardzo szybko, a plusk zmienił si

ę

 w ryk. 

Wkrótce ju

ż

 jej nie b

ę

dzie, a drzwi do innego 

ś

wiata zatrzasn

ą

 si

ę

 i - znikn

ą

,

Nie miał wyboru: skoczył. Wir porwał go natychmiast. Ledwo Jerry zd

ąż

ył 

zaczerpn

ąć

 oddechu, został wessany pod powierzchni

ę

. Rzuciło nim o dno basenu, 

a potem wywin

ą

ł kozła, nieubłaganie zbli

ż

aj

ą

c si

ę

 do wylotu. Otworzył oczy. W tej 

wła

ś

nie chwili pr

ą

d poci

ą

gn

ą

ł go do kraw

ę

dzi - i poza ni

ą

, Ciałem zawładn

ą

ł 

strumie

ń

, rzucaj

ą

c nim w

ś

ciekle we wszystkie strony.

Przed sob

ą

 widział Jerry 

ś

wiatło. Nie potrafił okre

ś

li

ć

, jak daleko si

ę

 ono 

znajduje, ale jakie

ż

 to miało znaczenie? Je

ś

li utonie, zanim do niego dotrze, i 

sko

ń

czy podró

ż

 martwy, to co z tego? 

Ś

mier

ć

 nie była bli

ż

sza spełnienia ni

ż

 

marzenie o m

ę

sko

ś

ci, którym 

ż

ył tyle lat. 

Ż

adne słowa nie oddałyby jego dozna

ń

Dzie

ń

 był pogodny - prawda? - i chyba pełen gwiazd. 

Ś

wiatło rosło i rosło, a 

tymczasem Jeny otworzył usta i wykrzykn

ą

ł w wir przekle

ń

stwo ku chwale 

paradoksu.