Henryk Sienkiewicz
Bartek Zwycięzca
Bohater mój nazywał się Bartek Słowik, ale ponieważ miał zwyczaj
wytrzeszczać oczy, gdy do niego mówiono, przeto sąsiedzi nazywali go:
Bartek Wyłupiasty. Ze słowikiem istotnie mało miał wspólnego, natomiast
jego przymioty umysłowe i prawdziwie homeryczna naiwność zjednały mu
także przezwisko: Głupi Bartek. To ostatnie było najpopularniejsze i
zapewne samo jedno tylko przejdzie do historii, chociaż Bartek nosił
jeszcze czwarte, urzędowe. Ponieważ wyrazy: człowiek i słowik, nie
przedstawiają dla ucha niemieckiego żadnej różnicy, a Niemcy lubią w imię
cywilizacji przekładać barbarzyńskie słowiańskie nazwy na bardziej
kulturny język, przeto w swoim czasie przy spisach wojskowych miała
miejsce następująca rozmowa:
- Jak się nazywasz? - pytał Bartka oficer.
- Słowik.
- Szloik?... Ach! ja. Gut.
I oficer napisał: "Mensch".
Bartek pochodził ze wsi Pognębina, której to nazwy wsi jest bardzo wiele
w Księstwie Poznańskim i innych ziemiach dawnej Rzeczypospolitej. Był on,
nie licząc gruntu, chałupy i paru krów, właścicielem srokatego konia i
żony Magdy. Dzięki takiemu zbiegowi okoliczności mógł sobie żyć spokojnie
i zgodnie z mądrością zawartą w wierszu:
Koń srokacz - żona Magda
Co ma Bóg dać - to i tak da.
Jakoż życie jego układało się zupełnie, jak Bóg dał, i dopiero gdy Bóg
dał wojnę, Bartek zafrasował się nie pomału. Przyszło zawiadomienie, że
trzeba się było stawić, trzeba było porzucić chałupę, grunt i zdać
wszystko na babską opiekę. Ludzie w Pognębinie byli w ogóle dosyć biedni.
Bartek zimą, bywało, chodził do fabryki i tym sobie w gospodarstwie
pomagał - teraz zaś co? Kto wie, kiedy się wojna z Francuzem skończy?
Magda, gdy przeczytała kartkę powołującą, poczęła kląć:
- Ażeby ich nawidziło! żeby olśnęli... Chociażeś głupi... jednak mi cię
żal; Francuzy też ci nie przepuszczą: albo głowę utną, albo co!...
Czuł Bartek, że kobieta sprawiedliwie mówi. Francuzów bał się jak ognia,
a przy tym i jemu było żal. Co jemu Francuzi zrobili? po co on tam
pójdzie i dlaczego na tę straszną obczyznę, gdzie nie ma jednej duszy
życzliwej? Jak się w Pognębinie siedzi, to zdaje się, ot ni tak, ni owak,
jak zwyczajnie w Pognębinie; a jak każą iść, dopiero się widzi, że
wszelako tu lepiej niż gdzie indziej. Ale już nic nie pomoże taka dola!
trzeba iść. Bartek uściskał babę, potem splunął, przeżegnał się i wyszedł
z chałupy, a Magda za nim. Nie żegnali się zbyt czule. Ona i chłopak
szlochali, on powtarzał: "No cicho-no!" - i tak znaleźli się na drodze.
Tu dopiero ujrzeli, że w całym Pognębinie działo się to samo co u nich.
Cała wieś wyległa: droga zapchana powołanymi. Idą oni do stacji
kolejowej, a baby, dzieci, starcy i psy odprowadzają ich. Powołanym
ciężko na sercu, kilku tylko młodszym fajki wiszą z gęby; kilku już
pijanych na początek; kilku śpiewa ochrypłymi głosami:
Skrzyneckiego ręce i złote pierścieńce
Już nie bedą wymachiwać siablą na wojence.
Jeden też i drugi Niemiec z pognębińskich kolonistów śpiewa ze strachu
Wacht am Rhein. Cały ów tłum pstry i różnobarwny, wśród którego połyskują
bagnety żandarmskie, posuwa się opłotkami ku końcowi wsi z krzykiem,
gwarem i rwetesem. Baby trzymają swoich "żołnierzyków" za kark i
lamentują; jakaś staruszka pokazuje żółty ząb i wygraża pięścią gdzieś w
przestrzeń. Inna klnie: "Niech wam Pan Bóg policzy nasze płakanie!";
słychać wołania: "Franku! Kaśko! Józek! bądźta zdrowi". Psy szczekają.
Dzwon na kościele dzwoni. Proboszcz sam odmawia modlitwy za konających,
boć przecie niejeden z tych, co teraz idą na stację, nie wróci. Wojna ich
bierze wszystkich, ale wojna ich nie odda. Pługi pordzewieją na polach,
bo Pognębin wypowiedział wojnę Francji. Pognębin nie mógł zgodzić się na
przewagę Napoleona III i wziął do serca sprawę o tron hiszpański. Odgłos
dzwonu przeprowadza tłumy, które już wyszły z opłotków. Mijają figurę:
czapki i pikielhauby lecą z głów. Kurz złoty wstaje na drodze, bo dzień
jest suchy i pogodny. Po dwóch stronach drogi zboże dojrzewające szeleści
ciężkim kłosem i gnie się pod wietrzykiem, który od czasu do czasu dmucha
łagodnie. W niebie błękitnym tkwią skowronki i każdy świergoce, jakby się
zapamiętał.
Stacja!... Tłumy jeszcze większe. Są tu już powołani z Krzywdy Górnej,
Krzywdy Dolnej, z Wywłaszczyniec, z Niedoli, Mizerowa. Ruch, gwar i
zamieszanie! Ściany na stacji oblepione manifestami. Wojna tu "w imię
Boga i Ojczyzny", landwera pójdzie bronić swych zagrożonych rodzin, żon,
dzieci, chat i pól. Francuzi widocznie szczególniej zawzięli się na
Pognębin, na Krzywdę Górną, na Krzywdę Dolną, na Wywłaszczyńce, Niedolę i
Mizerów. Tak przynajmniej wydaje się tym, którzy czytają afisze. Przed
stację przybywają coraz nowe tłumy. W sali dym z fajek napełnia powietrze
i przesłania afisze. W gwarze trudno się zrozumieć: wszyscy chodzą,
wołają, krzyczą. Na peronie słychać komendę niemiecką, której gwałtowne
słowa brzmią krótko, twardo, stanowczo.
Rozlega siç dzwonek: świst! z dala słychać gwałtowny oddech lokomotywy.
Coraz bliżej, wyraźniej. To wojna zdaje się przybliżać.
Drugi dzwonek! Dreszcz przebiega wszystkie piersi. Jakaś kobieta poczyna
krzyczeć: "Jadom! Jadom!" Woła ona widocznie swego Adama, ale kobiety
podchwytują wyraz i wołają "Jadą!" Głos jakiś przeraźliwszy nad inne
dodaje: "Francuzy jadą!" - i przez jedno mgnienie oka panika ogarnia nie
tylko kobiety, ale i przyszłych bohaterów Sedanu. Tłum zakołysał się.
Tymczasem pociąg staje przed stacją. We wszystkich oknach widać czapki z
czerwonymi lampasami i mundury. Wojska widocznie jak mrowia. Na
węglarkach czernieją posępne, podługowate ciała armat; nad otwartymi
wozami jeży się las bagnetów. Widocznie kazano żołnierzom śpiewać, bo
cały pociąg aż dygoce od silnych głosów męskich. Jakaś siła i potęga bije
od tego pociągu, którego końca nie dojrzeć.
Na peronie poczynają formować rekrutów; kto może, żegna się jeszcze.
Bartek machnął łapami, jakby skrzydłami wiatraka, oczy wytrzeszczył.
- No, Magda, bywaj zdrowa!
- Oj! moje biedne chłopisko!
- Już mnie nie obaczysz więcej!
- Już cię nie obaczę więcej!
- Nie ma rady nijakiej!
- Niech cię Matka Boska strzeże i chroni...
- Bądź zdrowa; chałupy pilnuj.
Kobieta uchwyciła go za szyję z płaczem.
- Niechże cię Bóg prowadzi.
Nadchodzi ostatnia chwila. Pisk, płacz i lament kobiet zagłusza przez
kilka minut wszystko: "Bądźta zdrowi! Bądźta zdrowi!" Ale owoż żołnierze
są już oddaleni od bezładnego tłumu: już tworzą czarną zbitą masę, która
zwiera się w kwadraty, prostokąty i poczyna poruszać się z tą sprawnością
i regularnością ruchów machiny. Komenda: "Siadać!" Kwadraty i prostokąty
przełamują się w środku, wyciągają się wąskimi pasami ku wagonom i giną w
ich wnętrzu. W dali lokomotywa świszcze i rzuca kłęby siwego dymu. Teraz
oddycha jak smok, zionąc pod siebie strumienie pary. Lament kobiet
dochodzi do najwyższego stopnia. Jedne zasłaniają oczy fartuchami, inne
wyciągają ręce ku wagonom. Łkające głosy powtarzają imiona mężów i synów.
- Bądź zdrów, Bartek! - woła z dołu Magda. A nie leź tam, gdzie cię nie
poślą! Niech cię Matka Boska... Bądź zdrów! O dlaboga!
- A chałupy pilnuj! - odzywa się Bartek.
Korowód wagonów drgnął nagle; wozy stuknęły jedne o drugie i ruszyły.
- A pamiętaj, że masz żonę i dziecko! - wołała Magda, drepcząc za
pociągiem. - Bądź zdrowy, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Bądź
zdrowy...
Pociąg poruszał się coraz prędzej, wioząc wojowników z Pognębina, z
obydwóch Krzywd, z Niedoli i Mizerowa.
II
W jedną stronę wraca ku Pognębinowi Magda z tłumem bab i płacze, w drugą
stronę świata rwie w siwą dal pociąg najeżony bagnetami, a w nim Bartek.
Siwej dali końca nie widać. Pognębina też ledwo dojrzeć. Lipa tylko
szarzeje i wieża na kościele się złoci, bo po niej słońce igra. Wkrótce i
lipa rozpłynęła się, a złoty krzyż wyglądał tylko jak punkt błyszczący.
Dopóki ten punkt świecił, patrzył na niego Bartek, ale gdy i on zniknął,
frasunkowi chłopa nie było miary. Zdjęła go niemoc wielka i czuł, że
przepadł. Zaczął tedy patrzeć na podoficera, bo już prócz Boga nikogo
więc nie było nad nim. Co się teraz z nim stanie, to już w tym głowa
kaprala; sam Bartek już nic nie wie, nic nie rozumie. Kapral siedzi na
ławce i trzymając karabin między kolanami pali fajkę. Dym co chwila jakby
chmura zasłania mu twarz poważną i markotną. Nie tylko Bartkowe oczy
patrzą na tę twarz: patrzą na nią wszystkie oczy ze wszystkich kątów
wagonu. W Pognębinie lub Krzywdzie każdy Bartek lub Wojtek jest sobie
pan, każdy musi myśleć o sobie, za siebie, ale teraz od tego kapral. Każe
im się patrzeć na prawo, będą patrzeć na prawo, każe na lewo, to na lewo.
Każdy pyta się wzrokiem: "No? a co z nami będzie?" - on sam zaś tyle wie,
ile i oni, i rad by także, aby kto starszy dał mu pod tym względem jakie
rozkazy lub wyjaśnienia. Zresztą chłopi boją się pytać wyraźnie, bo teraz
jest wojna z całym aparatem sądów wojennych. Co wolno, a czego nie wolno,
nie wiadomo. Przynajmniej oni nie wiedzą, a straszy ich dźwięk wyrazów
takich jak Kriegsgericht, których dobrze nie rozumieją, ale tym bardziej
się boją.
Jednocześnie czują, że ten kapral potrzebniejszy im jeszcze teraz niż na
manewrach pod Poznaniem, bo on jeden wie wszystko, on za nich myśli, a
bez niego ani rusz. Tymczasem zaciężył mu widocznie karabin, bo go rzucił
Bartkowi do trzymania. Bartek porwał skwapliwie za broń, dech wstrzymał,
oczy wyłupił i patrzył w kaprala jak w tęczę, ale mała mu i z tego
pociecha.
Oj, coś źle słychać, bo i kapral jak z krzyża zdjęty. Na stacjach śpiewy
i krzyki; kapral komenderuje, kręci się, łaje, żeby to starszym się
pokazać, ale niech no pociąg ruszy, cichną wszyscy i on cichnie. Dla
niego także świat ma teraz dwie strony: jedna jasna i zrozumiała to jego
izba, żona i pierzyna; druga ciemna, ale to zupełnie ciemna to Francja i
wojna. Zapał jego, jak i zapał całej armii, chętnie by zapożyczył chodu
od raka. Wojowników pognębińskich ożywiał istotnie duch tym
widoczniejszy, że siedzący nie w żołnierzach, ale każdemu na ramieniu. A
ponieważ każdy żołnierz dźwigał na ramionach tornister, płaszcz i inne
wojskowe przybory, więc wszystkim było nader ciężko.
Tymczasem pociąg fukał, huczał i leciał w dal. Co stacja przyczepiano
nowe wagony i lokomotywy. Co stacja widać było tylko pikielhauby, armaty,
konie, bagnety piechurów i chorągiewki ułanów. Zapadał z wolna pogodny
wieczór. Słońce rozlało się w wielką czerwoną zorzę, wysoko na niebie
unosiły się stada drobnych, lekkich obłoków, o brzegach poczerwieniałych
od zachodu. Pociąg wreszcie przestał brać ludzi i wagony na stacjach,
trząsł się tylko i leciał naprzód w ową jasność czerwoną, jakby w morze
krwi. Z otwartego wagonu, w którym siedział Bartek z pognębińskimi
ludźmi, widać było wsie, sioła i miasteczka, wieżyczki na kościołach,
bociany poprzeginane jak haki, stojące jedną nogą na gniazdach, chałupy
osobne, sady wiśniowe. Wszystko to migało przelotem, a wszystko czerwone.
Żołnierze poczęli szeptać między sobą tym śmielej, że podoficer,
podłożywszy sakwy pod głowę, zasnął z porcelanową fajką w zębach.
Wojciech Gwizdała, chłop z Pognębina siedzący wedle Bartka, trącił go
łokciem:
- Bartek, słuchaj no!
Bartek zwrócił ku niemu twarz z zamyślonymi wyłupiastymi oczyma.
- Czegóż patrzysz jak cielę, co idzie na rzeź?... - szeptał Gwizdała.
- Ale ty, niebożę, idziesz na rzeź, i pewnikiem...
- Oj, oj! - jęknął Bartek.
- Boisz się? - pytał Gwizdała.
- Co się nie mam bać!...
Zorza stała się jeszcze czerwieńsza, więc Gwizdała wyciągnął ku niej
rękę i szepnął dalej:
- Widzisz tę jasność? Wiesz, głupi, co to jest? To krew. Tu jest Polska,
niby nasz kraj: rozumiesz? A hen tam daleko, gdzie się tak świeci, to
właśnie Francja...
- A prędko zajedziewa?
- Albo ci pilno? Mówią, że okrutnie daleko. Ale nie bój się: Francuzy
wyjdą naprzeciw...
Bartek zaczął pracować ciężko swoją pognębińską głową. Po chwili spytał:
- Wojtek?
- Czego?
- A na ten przykład, co to za naród te Francuzy?
Tu uczoność Wojtka ujrzała nagle przed sobą dół, w który łatwiej jej
było wlecieć z głową niż wylecieć na powrót. Wiedział, że Francuzy to są
Francuzy. Słyszał coś o nich od starych ludzi, którzy mówili o nich, że
zawsze wszystkich bili; na koniec wiedział, że to jacyś bardzo obcy
ludzie. Ale jak to tu wytłumaczyć Bartkowi. aby i on wiedział, jak dalece
obcy.
Przede wszystkim tedy powtórzył pytanie:
- Co to za naród?
- A juści.
Trzy narody były znane Wojtkowi: w środku "Polaki"", z jednej strony
"Moskale", a z drugiej "Niemcy". Ale Niemców były różne gatunki. Chcąc
więc być jasnym więcej niż ścisłym, rzekł:
- Co to za naród, Francuzy? Jak ci powiedzieć: musi takie Niemcy, tylko
jeszcze gorsze...
A Bartek na to:
- O ścierwa!
Do tej pory żywił względem Francuzów jedno tylko uczucie, to jest
uczucie nieopisanego strachu. Teraz dopiero poczuł ku nim ten pruski
landwerzysta wyraźniejszą patriotyczną niechęć. Jednakże nie wszystko
jeszcze zrozumiał należycie i dlatego spytał znowu:
- To Niemcy będą z Niemcami wojować?
Tu Wojtek, jak drugi Sokrates, postanowił pójść drogą porównań i odparł:
- Albo to się twój Łysek z moim Burkiem nie gryzą?
Bartek otworzył usta i popatrzył chwilę na swego mistrza.
- O prawda!...
- Przecie i Austriaki Niemcy - prawił Wojtek - a czy się nasi
z nimi nie bili? Toć stary Świerszcz opowiadał, że jak był na onej
wojnie, to Szteinmec krzyczał na nich: "Dalej, chłopy, na Niemców!" Tylko
że z Francuzami nie tak łatwo!
- O laboga!
- Francuzy nigdy żadnej wojny nie przegrały. Taki jak się do ciebie
przyczepi, to się nie wykpisz, nie bój się! Każdy jest chłop jak dwa albo
trzy razy nasz, a brody to ci mają jak Żydy. Inszy też jest czarny jak
diabeł. Takiego jak zobaczysz, to poleć się Bogu!
- No, to po co my do nich pójdziema? - pyta zdesperowany Bartek.
Filozoficzna ta uwaga nie była może tak głupią, jak zdawało się
Wojtkowi, który widocznie pod wpływem urzędowych natchnień pośpieszył z
odpowiedzią:
- Ja bym też wolał nie iść. Ale nie pójdziemy my, to przyjdą oni. Nie ma
rady. Czytałeś, co stało drukowane. Dycht najgorzej zawzięte na naszych
chłopów. Ludzie gadają, że ony dlatego takie łakome na tutejsze grunta,
bo chcieli wódkę przemycać z Królestwa, a rząd nie daje, i z tego jest
wojna: no, rozumiesz?
- Co nie mam rozumieć! - rzekł z rezygnacją Bartek.
Wojtek mówił dalej:
- Na baby ci też łakome jak pies na sperkę...
- A to by na ten przykład i Magdzie nie przepuścili?
- Ony i starym nie przepuszczają!
- O! - krzyknął Bartek takim tonem, jakby chciał powiedzieć:
"Jeżeli tak, to będę walił!"
Jakoż wydało mu się, że tego już nadto. Wódkę niechby jeszcze sobie z
Królestwa przemycali, ale do Magdy im zasię! Teraz mój Bartek jął na całą
tę wojnę patrzeć ze stanowiska własnego interesu i poczuł jakąś otuchę na
myśl, że tyle wojska i armat występuje w obronie zagrożonej przez
bałamuctwo francuskie Magdy. Pięści mu się zacisnęły mimowolnie i strach
przed Francuzami pomieszał się w jego umyśle z nienawiścią do nich.
Przyszedł do przekonania, iż nie ma już chyba rady, że trzeba iść.
Tymczasem jasność niebieska zgasła. Ściemniło się. Wagon na nierównych
relsach począł się kołysać mocno, a w takt z jego ruchami kiwały się na
prawo i lewo pikielhauby i bagnety.
Upłynęła jedna godzina i druga. Z lokomotywy sypały się miliony iskier,
które jak długíe złociste kresy i wężyki krzyżowały się ze sobą w
ciemnościach. Bartek długo nie mógł zasnąć. Jako owe iskry po powietrzu
tak w głowie jego skakały myśli w wojnie, o Magdzie, Pognębinie,
Francuzach i Niemcach. Zdawało mu się, że choćby chciał, nie mógłby się
podnieść z tej ławki, na której siedział. Usnął wreszcie, ale niezdrowym
półsnem. I zaraz nadleciały widziadła: ujrzał najprzód, jak jego Łysek
gryzie się z Wojtkowym Burkiem, aż sierść z nich leci. On cap za kij,
żeby ich pogodzić, aż nagle widzi co innego: koło Magdy siedzi Francuz,
czarny jak święta ziemia, a Magda kontenta, śmieje się i szczerzy zęby.
Inni Francuzi kpią z Bartka i pokazują na niego palcami... To zapewne
lokomotywa trajkoce, ale jemu się zdaje, że to Francuzy wołają: "Magda!
Magda! Magda! Magda!" Bartek w krzyk: "Stulta pyski, złodzieje,
puszczajta babę!" A oni: "Magda! Magda! Magda!" Łysek i Burek szczekają,
cały Pognębin woła: "Nie daj baby!" On czy skrępowany, czy co? nie!
rzucił się, targnął, powrozy pękły, Bartek Francuza za łeb - i nagle...
Nagle wstrząsa nim silny ból jakoby gwałtownego uderzenia. Bartek budzi
się i zrywa na równe nogi. Cały wagon rozbudzony, wszyscy pytają: co się
stało? A to biedaczysko Bartek złapał podoficera przez sen za brodę.
Teraz oto stoi wyciągnięty jak drut, dwa palce przy skroni, a podoficer
macha rękoma i krzyczy jak wściekły:
- Ach, Sie dummes Vieh aus der Polakei! Hau' ich den Lümmel in die
Fresse, dass ihm die Zähne sektionenweise aus dem Maul herausfliegen
werden !
Podoficer aż ochrypł z wściekłości, a Bartek ciągle stoi z palcami przy
skroni. Inni żołnierze gryzą wargi, by się nie śmiać, ale boją się, gdyż
z ust podoficera padają jeszcze ostatnie strzały: Ein polnischer Ochse!
Ochse aus Podolien! Na koniec ucichło wszystko. Bartek usiadł na powrót
na dawnym miejscu. Czuł tylko, że policzki poczynają mu jakoś
nabrzmiewać, a lokomotywa jak na złość powtarza ciągle:
- Magda! Magda! Magda!
Czuł też wielki jakiś żal...
III
Ranek! Rozpierzchłe, blade światło oświeca twarze senne i zmęczone z
niewywczasu. Na ławkach śpią w nieładzie żołnierze: jedni z głowami
pospuszczanymi na piersi, drudzy z zadartymi w tył. Wstaje jutrzenka i
zalewa różowością cały świat. Jest świeżo i rzeźwo. Żołnierze budzą się.
Promienny ranek wydobywa z cienia i mgły jakąś nie znaną im krainę. Hej!
a gdzie teraz Pognębin, gdzie Wielka i Mała Krzywda, gdzie Mizerów? To
już obczyzna i wszystko inne. Naokół wzgórza porosłe dębiną, w dolinach
domy kryte czerwoną dachówką, z czarnymi krzyżownicami w białych
ścianach, domy piękne jak dwory, obrosłe winem. Gdzieniegdzie kościoły o
spiczastych wieżach, gdzieniegdzie kominy fabryczne z pióropuszami
różowych dymów. Tylko ciasno tu jakoś, równi brak i łanów zbożowych.
Ludzi za to mrowie. Migają wsie i miasta. Pociąg nie zatrzymuje się, mija
mnóstwo pomniejszych stacyj. Coś się musiało stać, bo wszędy widać tłumy.
Słońce wychyla się z wolna zza wzgórz, więc jeden i drugi Maciek poczyna
głośno pacierz. Za ich przykładem idą i inni; pierwsze promienie kładą
blask na chłopskie twarze modlące się i poważne.
Tymczasem pociąg zatrzymuje się na głównej stacji. Tłum ludzi otacza go
natychmiast: są już wieści z placu boju. Zwycięstwo! Zwycięstwo! Depesze
przyszły od kilku godzin. Wszyscy oczekiwali klęsk, więc gdy zbudzono ich
pomyślną wieścią, radość nie zna miary. Ludzie na wpół ubrani
poopuszczali domy, łóżka i pośpieszyli na stację. Z niektórych dachów
powiewają już chorągwie, a ze wszystkich rąk chustki. Do wagonów donoszą
piwo, tytuń i cygara. Zapał jest nieopisany, twarze rozpromienione. Wacht
am Rhein huczy jak burza. Niektórzy płaczą, inni padają sobie w objęcia.
Unser Fryc pobił na głowę! wzięto armaty, chorągwie. W szlachetnym zapale
tłumy oddają żołnierzom wszystko, co mają. Otucha wstępuje w serca
żołnierzy i zaczynają śpiewać także. Wagony drżą od mocnych męskich
głosów, a tłum słucha z zadziwieniem słów niezrozumiałych pieśni.
Pognębińscy śpiewają: "Bartoszu! Bartoszu! oj, nie traćwa nadziei" - Die
Polen! Die Polen! - powtarza tłum sposobem objaśnienia i kupi się koło
wagonów, podziwiając postawę żołnierza, a zarazem umacniając się w
radości opowiadaniem anegdot o strasznym męstwie tych polskich pułków.
Bartek ma rozpuchnięte policzki, co przy jego żółtych wąsach,
wyłupiastyeh oczach i ogromnej kościstej postawie czyni go starszym.
Podziwiają go też jak osobliwsze zwierzę. Jakich to Niemcy mają obrońców!
Ten dopiero sprawi Francuzom! Bartek uśmiecha się z zadowoleniem, bo i on
jest kontent, że Francuzów pobili. Nie przyjdą już przynajmniej do
Pognębina, nie zbałamucą Magdy i nie zabiorą gruntu. Uśmiecha się tedy,
ale ponieważ twarz boli go mocno, więc krzywi się zarazem i naprawdę jest
straszny. Je za to z apetytem homerycznego bohatera. Kiszki grochowe i
kufle piwa znikają w jego ustach jak w czeluści. Dają mu cygara, fenigi:
bierze to wszystko.
- Dobry jakiś naród te Niemiaszki - mówi do Wojtka, a po chwili dodaje:
- A widzisz, że Francuzów pobili!
Ale sceptyczny Wojtek rzuca cień na jego wesołość. Wojtek wróży jak
Kasandra: - Francuzy zawdy naprzód dają się pobić, żeby zbałamucić, a
potem jak się wezmą, aż wióry lecą!
Wojtek nie wie o tym, że zdanie jego podziela większa część Europy, a
jeszcze mniej o tym, że cała Europa myli się z nim razem.
Jadą dalej. Wszystkie domy jak okiem sięgnąć pokryte chorągwiami. Na
niektórych stacjach zatrzymują się dłużej, bo wszędy pełno pociągów.
Wojsko ze wszystkich stron Niemiec śpieszy wzmocnić zwycięskich
współbraci. Pociągi poubierane w zielone wieńce. Ułani zatykają na lance
bukiety kwiatów darowywane im po drodze. Między tymi ułanami większość
także Polaków. Nieraz słychać z wagonu do wagonu rozmowy i nawoływania:
- Jak się mata, chłopcy! A gdzie Pan Bóg prowadzi?
Czasem z przelatującego po sąsiednich relsach pociągu zaleci znajoma
piosenka :
Z tamtej strony Sandomierza
Mówi panna do żołnierza...
A wtedy Bartek i jego kamraci podchwytują w lot:
Panie żołnierz, chodź pokochać!
Jeszczem nie jadł, Bóg ci zapłać!
O ile z Pognębina wszyscy wyjeżdżali smutni, o tyle teraz pełni są
zapału i ducha. Pierwszy pociąg z pierwszymi rannymi przybywającymi z
Francji psuje jednak to dobre usposobienie. Staje on w Deutz i stoi
długo, by przepuścić te, które śpieszą na plac boju. Ale nim wszystkie
przejdą przez most do Kolonii, potrzeba kilku godzin czasu. Bartek leci
razem z innymi oglądać chorych i rannych. Niektórzy leżą w zamkniętych,
inni dla braku miejsca w otwartych wagonach, i tych można widzieć dobrze.
Po pierwszym spojrzeniu duch bohaterski Bartka ulatuje znowu na ramię.
- Chodźże tu, Wojtek - woła z przerażeniem - widzisz ino, ile te
Francuzy napsowały narodu!
I jest na co patrzeć! Twarze blade, zmęczone; niektóre sczerniałe od
prochu lub bólu, powalane krwią. Na odgłosy ogólnej radości ci
odpowiadają tylko jękami. Niektórzy klną wojnę, Francuzów i Niemców. Usta
spieczone i sczerniałe wołają co chwila wody; oczy poglądają jak błędne.
Tu i ówdzie między rannymi widać zesztywniałą twarz konającego, czasem
spokojną, z błękitnymi sińcami naokół oczu, czasem wykrzywioną przez
konwulsje, z przerażonymi oczyma i wyszczerzonymi zębami. Bartek po raz
pierwszy widzi krwawe owoce wojny. W głowie jego znów powstaje zamęt,
patrzy jak odurzony i stoi w tłoku z otwartymi ustami; popychają go na
wszystkie strony: żandarm daje mu kolbą w kark. On szuka oczyma Wojtka,
odnajduje go i mówi :
- Wojtek, bój się Boga! o!
- Będzie tak i z tobą.
- Jezu, Maria! I to się ludziska tak mordują! Toć jak chłop chłopa
pobije, to go żandarmy biorą do sądu i karzą.
- No, a teraz ten lepszy, kto więcej ludzisków napsuje. Cóżeś, głupi,
myślał, że będziesz prochem strzelał jak na manewrach, albo li też do
tarczy nie do ludzi?
Tu okazała się widocznie różnica między teorią a praktyką. Nasz Bartek
był przecie żołnierzem, chodził na manewry i musztry, strzelał, wiedział,
że wojna od tego, by się zabijać, a teraz, jak zobaczył krew rannych,
nędzę wojny, zrobiło mu się tak jakoś niedobrze i ckliwo, że ledwie się
mógł na nogach utrzymać. Nabrał znów uszanowania dla Francuzów, które
zmniejszyło się dopiero wtedy, gdy przyjechali z Deutz do Kolonii. Na
centralnym banhofie ujrzeli po raz pierwszy jeńców. Otaczało ich mnóstwo
żołnierzy i ludu, który patrzył na nich z dumą, ale jeszcze bez
nienawiści. Bartek przedarł się przez tłum rozpychając go łokciami,
spojrzał na wagon i zdziwił się.
Gromada piechurów francuskich w podartych płaszczach, małych, brudnych,
wynędzniałych, napełniała wagon jak śledzie beczkę. Wielu z nich
wyciągało ręce po szczupłe datki, jakimi obdzielał ich tłum, o ile straże
nie stawiały przeszkody. Bartek, wedle tego, co słyszał od Wojtka, zgoła
inne o Francuzach miał wyobrażenie. Duch z ramienia wstąpil mu na powrót
w píersi. Obejrzał się, czy Wojtka nie ma. Wojtek stał obok.
- Cóżeś gadał? - pyta Bartek - dyć to chmyzy!" Jakbym jednego bez łeb
lunął, to by się ze czterech wywróciło.
- Musi jakoś zmarnieli - odrzekł również rozczarowany Wojtek.
- Po jakiemu oni szwargocą?
- Juści nie po polsku.
Uspokojony pod tym względem Bartek poszedł dalej wzdłuż wagonów.
- Straszne kapcany - rzekł skończywszy przegląd wojsk liniowych.
Ale w następnych wagonach siedzieli żuawi. Ci więcej dali Bartkowi do
myślenia. Z powodu, że siedzieli w wagonach krytych, nie można było
sprawdzić, czy każdy jest chłop jak dwa albo trzy razy zwyczajny
człowiek, ale przez okna widać było długie brody i marsowate, poważne
twarze starych żołnierzy o ciemnej cerze i błyszczących groźnie oczach.
Duch Bartka znowu skierował się ku ramionom.
- Te straszniejsze - szepnął cicho, jakby się bał, by go nie słyszeli.
- Jeszcześ nie widział tych, co się nie dali wziąć - odparł Wojtek.
- Bójże się Boga!
- Obaczysz!
Napatrzywszy się żuawom poszli dalej. Zaraz przy następnym wagonie
Bartek rzucił się w tył jak oparzony.
- O rety! Wojtek, ratuj!
W otwartym oknie widać było ciemną, prawie czarną twarz turkosa z
przewróconymi białkami oczu. Musiał być ranny, bo twarz wykrzywiła mu się
cierpieniem.
- A co? - rzecze Wojtek.
- To złe, nie żołnierz... Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu!
- Spojrzyj ino, jakie on ma zębiska.
- A niech go wciornaści! ja tam nie będę na niego patrzył.
Bartek umilkł, po chwili jednak spytał:
- Wojtek!
- Czego?
- A żeby takiego przeżegnać, czy by nie pomogło?
- Pogany na świętą wiarę nie mają wyrozumienia.
Dano znak do wsiadania. Po chwili pociąg ruszył. Gdy ściemniło się,
Bartek widział ciągle przed sobą czarną twarz turkosa i straszne białka
jego oczu. Z uczuć, które w tej chwili ożywiały tego pognębińskiego
wojownika, niewiele można by wywróżyć o jego przyszłych czynach.
IV
Bliższy udział w walnej rozprawie pod Gravelotte początkowo przekonał
Bartka tylko o tym, że w bitwie jest na co się gapić, a nie ma co robić.
Z początku bowiem kazano stać i jemu, i jego pułkowi z karabinem u nóg u
stóp wzgórza pokrytego winogradem. Z dala grały armaty, z bliska
przelatywały pułki konne z tętentem, od którego ziemia się trzęsła;
migotały to chorągiewki, to kirasjerskie miecze. Nad wzgórzem po
błękitnym niebie przelatywały z sykiem granaty w kształcie białych
obłoczków, potem dym napełnił powietrze i zasłonił horyzont. Zdawało się,
że bitwa jak burza przechodzi stronami, ale trwało to niedługo.
Po pewnym czasie dziwny jakiś ruch powstał koło Bartkowego pułku.
Poczęły koło niego stawać inne pułki, a w przerwy pomiędzy nimi
nadbiegały, co koń wyskoczy, armaty, które wyprzęgano na gwałt i obracano
paszczami ku wzgórzu. Cała dolina napełniła się wojskiem. Teraz na
wszystkie strony grzmią komendy, latają adiutanei. A nasi szeregowcy
szepcą sobie do ucha: "Oj! będzież nam, będzie!" - lub pytają jeden
drugiego z niepokojem: "Czy to już się zacznie?" - "Zapewne już". Oto
zbliża się niepewność, zagadka, może śmierć... W dymie, który zasłania
wzgórze, wre coś i kotłuje się strasznie. Słychać coraz bliżej basowy huk
dział i stukotanie karabinowego ognia. Z dala dochodzi jakby niewyraźny
jakiś trzask: to kartaczownice już słychać. Nagle, jak hukną dopiero co
postawione armaty, aż ziemia i powietrze zadygotały razem. Przed
Bartkowym pułkiem zasyczało strasznie. Spojrzą: leci niby róża jasna,
niby chmurka, a w tej chmurce coś syczy, śmieje się, zgrzyta, rży i wyje.
Chłopi wołają: "Granat! granat!" Tymczasem pędzi ten ptak wojny jak
wicher, zbliża się, spada, pęka! Huk straszny rozdarł uszy, łoskot, jakby
się świat walił, i pęd jakby od uderzenia wiatru. Zamieszanie powstaje w
szeregach stojących w pobliżu armat, rozlega się okrzyk i komenda:
"Szlusuj!" Bartek stoi w pierwszym szeregu, karabin przy ramieniu, łeb do
góry, broda podpięta, więc zęby nie kłapią. Nie wolno drgnąć, nie wolno
strzelać. Stać! Czekać! Aż tu leci drugi granat, trzeci, czwarty,
dziesiąty!... Wicher zwiewa dym z wzgórza. Francuzi już spędzili z niego
baterie pruskie, już postawili swoje i teraz zieją ogniem na dolinę. Co
chwila z gęstwy winogradu wyskakują długie, białe rzuty dymu. Piechota
pod zasłoną armat zstępuje coraz niżej, by rozpocząć ręczny ogień. Są już
w połowie wzgórza. Teraz widać ich doskonale, bo wiatr odrzuca dymy. Czy
winograd zakwitł makiem? Nie, to czerwone czapki piechurów. Naraz nikną
między wysoką łozą winną, nie widać ich; gdzieniegdzie tylko wieją
trójkolorowe chorągwie. Ogień karabinowy rozpoczyna się szybki,
gorączkowy, nieregularny, wybuchający nagle w coraz innych miejscach. Nad
tym ogniem wyją ciągle granaty i krzyżują się w powietrzu. Na wzgórzu
czasem wybuchną okrzyki, którym z dołu odpowiada niemieckie: "hurra!"
Armaty z doliny huczą nieprzerwanym ogniem. Pułk stoi niewzruszony.
Sfera ognia poczyna go jednak z kolei obejmować. Kule bzykają niby
muchy, niby bąki z daleka lub przelatują ze strasznym świstem w pobliżu.
Coraz ich więcej: oto świszczą koło głów, nosów, oczu, ramion, idą ich
tysiące, miliony. Dziw, że jeszcze ktoś stoi na nogach. Nagle tuż za
Bartkiem odzywa się jęk: "Jezu!", potem: "Szlusuj!", znów: "Jezu!" -
"Szlusuj!" Wreszcie jęk już nieprzerwany, komenda coraz śpieszniejsza,
szeregi ściskają się, świst coraz częstszy, nieustający, okropny.
Zabitych wyciągają za nogi. Sąd Boży!
- Boisz się? - pyta Wojtek.
- Co się nie mam bać!... - odpowiada nasz bohater szczękając zębami.
A jednak stoją obaj, i Bartek, i Wojtek, i nawet do głowy im nie
przychodzi, że można by zemknąć. Kazali im stać - i kwita! Bartek kłamie.
Nie boi on się tak, jakby tysiące innych bało się na jego miejscu.
Dyscyplina panuje nad jego wyobraźnią, a wyobraźnia nie maluje mu nawet
tak okropnym położenia, jak ono jest. Bartek jednak sądzi, że go zabiją,
i powierza tę myśl Wojtkowi.
- Dziury w niebie nie będzie, jak jednego kpa zabiją! - odpowiada
rozdrażnionym głosem Wojtek.
Słowa te uspokajają Bartka znacznie. Zdawałoby się, że głównie chodziło
mu o to, czy się dziura w niebie nie zrobi. Uspokojony pod tym względem,
stoi cierpliwie, czuje tylko okropne gorąco i pot zlewa mu twarz.
Tymczasem ogień staje się tak straszny, że szeregi topnieją w oczach.
Zabitych i rannych nie ma już kto wyciągać. Chrapanie konających miesza
się ze świstem pocisków i hukiem wystrzałów. Po ruchu trójbarwnych
chorągwi widać, że ukryte w winnicy piechury zbliżają się coraz bardziej.
Stada kartaczy dziesiątkują szeregi, które poczyna ogarniać rozpacz.
Ale w odgłosach tej rozpaczy czuć pomruk zniecierpliwienia i
wściekłości. Gdyby kazano im iść naprzód, poszliby jak burza. Nie mogą
tylko ustać na miejscu. Jakiś żołnierz zrywa nagle czapkę z głowy, ciska
ją z całej siły o ziemię i mówi:
- Raz kozie śmierć!
Bartek doznaje znów na te słowa tak znakomitej ulgi, że prawie zupełnie
przestaje się bać. Bo jeżeli raz kozie śmierć, to właściwie o nic
wielkiego nie chodzi. Jest to filozofia chłopska, lepsza od każdej innej,
skoro dodaje otuchy. Bartek zresztą wiedział, że raz kozie śmierć, ale
miło mu to było usłyszeć i mieć zupełną pewność, zwłaszcza że bitwa
zaczęła się zmieniać w pogrom. Oto pułk, nie wystrzeliwszy ani razu, jest
już do połowy zniszczony. Tłumy żołnierzy z innych rozbitych pułków
przebiegają koło niego w nieładzie; tylko ci chłopi z Pognębina, Krzywdy
Wielkiej, Krzywdy Małej i Mizerowa, trzymani żelazną pruską dyscypliną,
stoją jeszcze. Ale i w ich szeregach czuć już pewne wahanie się. Za
chwilę pękną karby dyscypliny. Ziemia pod ich nogami staje się już miękka
i śliska od krwi, której surowy zapach miesza siç z wonią dymu. W
niektórych miejscach szeregi nie mogą siç zewrzeć, bo trupy czynią w nich
przerwy. U nóg tych ludzi, którzy jeszcze stoją, druga połowa leży we
krwi, w jękach, w konwulsjach, w konaniu lub w ciszy śmierci. Oddechom
braknie powietrza.
W szeregach powstaje szmer.
- Na rzeź nas przywiedli!
- Nikt nie wyjdzie!
- Still, polnisches Vieh! - odzywva się głos oficera.
- Dobrze ci za moim kołnierzem...
- Steht der Kerl da!
Nagle jakiś głos poczyna mówić:
- Pod Twoją obronę...
Bartek podchwytuje natychmiast:
- Uciekamy się, święta Boża Rodzicielko!
I wkrótce chór polskich głosów na tym polu zagłady woła oto do Patronki
Częstochowskiej: "Naszymi prośbami nie racz gardzić!" A spod nóg wtórują
im jęki: "O Mario, Mario!" I wysłuchała ich widocznie, bo w tej chwili na
spienionym koniu przybiega adiutant, rozlega się komenda: "Do ataku broń!
hurra, naprzód!" Grzebień bagnetów pochyla się nagle, szereg wyciąga się
w długą linię i rzuca się ku wzgórzom szukać bagnetem tych nieprzyjaciół,
których nie mogły dostrzec oczy. Wszelako od stóp wzgórza dzieli naszych
chłopów jeszcze ze dwieście kroków i przestrzeń tę muszą przebyć pod
morderczym ogniem... Czy nie wyginą do reszty? Czy się nie cofną? Wyginąć
mogą, ale się nie cofną, bo komenda pruska wie, na jaką nutę grać tym
polskim chłopom do ataku. Wśród ryku dział, wśród karabinowego ognia,
dymu i zamieszania, i jęków głośniejszym nad wszystko trąby i trąbki biją
w niebo hymnem, od którego każda kropla krwi skacze w ich piersiach.
"Hurra!" odpowiadają Maćki. "Póki my żyjemy!" Ogarnia ich zapał, płomień
bije im na twarze! Idą jak burza przez zwalone ciała ludzkie, końskie,
przez złomy armatnie. Giną, ale idą z krzykiem i śpiewem. Już dobiegają
krańca winnicy, nikną w zaroślach. Śpiew tylko brzmi, czasem błyśnie
bagnet. Na górze wre ogień coraz straszniejszy. Na dole trąbki wciąż
grają. Salwy francuskich wystrzałów stają się spieszniejsze, jeszcze
spieszniejsze, gorączkowe i nagle...
Nagle milkną.
Tam na dole stary wilk wojny, Steinmetz, zapala porcelanową fajkę i mówi
z akcentem zadowolenia:
- Im tylko to grać! Doszli, zuchy!
Jakoż po chwili jeden z dumnie powiewających trójbarwnych sztandarów
podskakuje w górę, pochyla się i niknie...
- Nie żartują! - mówi Steinmetz.
Trąby grają znowu tenże sam hymn. Drugi pułk poznański idzie w pomoc
pierwszemu.
W gęstwinie wre bitwa na bagnety.
Teraz, Muzo, śpiewaj mojego Bartka, aby potomność wiedziała, co czynił.
Oto i w jego sercu strach, niecierpliwość, rozpacz zlały się w jedno
uczucie wściekłości; a gdy usłyszał ową muzykę, to każda żyłka wyprężyła
się w nim jak drut żelazny. Włos stanął mu dębem, z oczu skry poszły.
Zapomniał o świecie, o tym, że "raz kozie śmierć" i chwyciwszy w potężne
łapy karabin skoczył z drugimi naprzód. Dobiegłszy wzgórza przewrócił się
z dziesięć razy na ziemię, stłukł sobie nos, powalał się ziemią i krwią,
która mu z nosa pociekła, i biegł naprzód, wściekły, zziajany, chwytając
w otwarte usta powietrze. Wytrzeszczał oczy, by w gęstwinie zobaczyć jak
najprędzej jakiego Francuza, i dojrzał ich wreszcie trzech naraz przy
chorągwi. Byli to turkosy. Ale czy myślicie, że Bartek się cofnął? Nie!
on by teraz samego Lucypera brał za rogi! Dopadł już do nich i oni z
wyciem rzucili się ku niemu; dwa bagnety jakby dwa żądła już, już tykają
jego piersi, a mój Bartek jak złapie za karabin z cienkiego końca, niby
kłonicę, jak machnie, jak poprawi. Wrzask tylko odpowiedział mu straszny,
jęk dwa czarne ciała poczęły drgać konwulsyjnie na ziemi. W tej chwili
trzeciemu, który trzymał chorągiew, podbiegło na pomoc z dziesięciu
towarzyszy. Bartek jak furia rzucił się na wszystkich razem. Dali ognia -
błysnęło, huknęło - i jednocześnie w kłębach dymu zagrzmial chrapliwy ryk
Bartka.
- Chybiliśta!
I znów karabin w jego ręku zatoczył łuk straszliwy. Znów jęki
odpowiedziały ciosom. Turkosi cofnęli się w przerażeniu na widok tego
oszalałego z wściekłości olbrzyma i czy się Bartek przesłyszał, czy też
wołali coś po arabsku, dość że wyraźnie mu się zdało, iż z ich szerokich
warg wychodzi okrzyk:
- "Magda! Magda!"
- Magdy wam się chce! - zawył Bartek i jednym skokiem był w środku
nieprzyjaciół.
Szczęściem w tej chwili Maćki, Wojtki i inni Bartkowie przybiegli mu w
pomoc. Wśród gęstwiny winogradu zawiązała się bitwa ścieśniona i tłumna,
której wtórował trzask karabinów, świst nozdrzy i gorączkowy oddech
walczących. Bartek szalał jak burza. Osmalony dymem, oblany krwią,
podobniejszy do zwierzęcia niż do człowieka, niepamiętny na nic, każdym
uderzeniem przewracał ludzi, łamał karabiny, rozwalał głowy. Ręce jego
poruszały się z straszną szybkością machiny siejącej zniszczenie.
Dotarłszy do chorążego chwycił go żelaznymi palcami za gardło. Oczy
chorążego wyszły na wierzeh, twarz nabrzmiała, zacharczał i ręce jego
puściły drzewiec.
- Hurra! - krzyknął Bartek i podniósłszy chorągiew zakołysał nią w
powietrzu.
Ten to wznoszący się i opadający sztandar widział z dołu generał
Steinmetz.
Ale mógł go widzieć tylko przez jedno mgnienie oka, bo w drugim Bartek
tą samą chorągwią strzaskał już jakąś głowę nakrytą kepi ze złotym
sznurkiem.
Tymczasem towarzysze jego skoczyli już naprzód.
Bartek został przez chwilę sam. Obdarł sztandar, schował go w zanadrze i
chwyciwszy w obie ręce drzewce rzucił się za towarzyszami.
Gromady turkosów wyjąc nieludzkimi głosami uciekały teraz ku stojącym na
szczycie wzgórza armatom, za nimi zaś biegli Maćki krzycząc, goniąc,
tłukąc kolbami i bagnetami.
Żuawi, stojący przy armatach, powitali jednych i drugich karabinowym
ogniem.
- Hurra! - krzyknął Bartek.
Chłopi doszli do armat. Zawiązała się przy nich nowa bitwa na białą
broń. W tej chwili też drugi pułk poznański nadbiegł na pomoc pierwszemu.
Chorągwiane drzewce w potężnych łapach Bartka zmieniły się teraz w jakieś
piekielne cepy. Każde ich uderzenie otwierało wolną cdrogę w ścieśnionych
szeregach francuskich. Przerażenie też zaczęło ogarniać żuawów i
turkosów. W miejscu, w którym walczył Bartek, pierzchli. Po chwili
pierwszy Bartek siedział już na armacie jak na pognębińskiej kobyle.
Ale nim żołnierze mieli czas dostrzec go na niej, on już siedział na
drugiej, przy której znów obalił chorążego z chorągwią.
- Hurra, Bartek! - powtórzyli żołnierze.
Zwycięstwo było zupełne. Zdobyto wszystkie kartaczownice. Pierzchająca
piechota wpadłszy po drugiej stronie wzgórza na nowy pruski pułk, złożyła
broń.
Bartek zdobył jednak w pogoni trzecią jeszcze chorągiew.
Trzeba było go widzieć, gdy zmęczony, oblany potem i krwią, sapiąc jak
miech kowalski, zstępował teraz wraz z innymi ze wzgórza, dźwigając na
ramionach trzy chorągwie. Francuzi! hej! co on sobie teraz z nich robił!
Obok niego szedł podrapany i pokiereszowany Wojtek, więc Bartek do niego:
- Cóżeś gadał? Toć to robactwo: siły w kościach nijakiej nie ma.
Podrapały ta mnie i ciebie jak kociaki, ale i tyla. A com którego lunął,
to ci o ziemię...
- Kto cię wiedział, żeś taki zawzięty! - odparł Wojtek, który widział
czyny Bartka i począł patrzeć na niego zgoła innymi oczyma.
Ale któż tych czynów nie widział? Historia, cały pułk i większość
oficerów. Wszyscy spoglądali teraz na tego olbrzymiego chłopa o rzadkich
płowych wąsach i wyłupiastych oczach z podziwem. - Ach! Sie verfluchter
Polacke! - powiedział mu sam major i pociągnął go za ucho, a Bartek aż mu
trzonowe zęby pokazał z radości. Gdy pułk znów stanął u stóp wzgórza,
major pokazał go pułkownikowi, a pułkownik samemu Steinmetzowi.
Ten obejrzał sztandary i kazał je zabrać, po czym począł oglądać Bartka.
Mój Bartek stoi znowu wyciągnięty jak struna i prezentuje broń, a stary
generał patrzy na niego i kręci głową z zadowoleniem. Na koniec zaczyna
coś mówić do pułkownika. Słychać wyraźnie słowo : Unteroffizier.
- Zu dumm, Excellenz - odpowiada major.
- Spróbujmy - mówi Jego Ekscelencja i zwracając konia zbliża się do
Bartka.
Bartek sam już nie wie, co się z nim dzieje. Rzecz niesłychana w
pruskiej armii: generał będzie rozmawiał z szeregowcem! Jego Ekscelencji
przyjdzie to tym łatwiej, że umie po polsku. Zresztą szeregowiec ten
zdobył trzy sztandary i dwie armaty.
- Skąd jesteś? -- pyta generał.
- Z Pognębina - odpowiada Bartek.
- Dobrze. lmię twoje?
- Bartek Słowik.
- Mensch... - tłumaczy major.
- Mens! - powtarza Bartek.
- Wiesz, za co bijesz Francuzów?
- Wiem, Celencyjo...
- Powiedz!
Bartek poczyna się jąkać: "Bo... bo..." Nagle słowa Wojtka przychodzą mu
szczęśliwie na pamięć, wybucha więc prędko, by nie przekręcić :
- Bo to także Niemcy, tylko ścierwa gorsze!
Twarz starej Ekscelencji poczyna tak drgać, jakby Jego Ekscelencja miała
ochotę wybuchnąć śmiechem. Po chwili jednak Jego Ekscelencja zwraca się
do majora i mówi:
- Miałeś pan słuszność.
Mój Bartek, kontent z siebie, stoi ciągle jak struna.
- Kto wygrał dziś bitwę? - pyta znowu generał.
- Ja, Celencyjo! - odpowiada bez wahania Bartek.
Twarz Ekscelencji poczyna znów drgać.
- Tak, tak, ty! A oto masz nagrodę...
Tu stary wojownik odpina krzyż żelazny z własnej piersi, następnie
schyla się i przypina go Bartkowi. Dobry humor generała drogą zupełnie
naturalną odbija się na twarzach pułkownika, majorów, kapitanów, aż do
podoficerów. Po odjeździe generała pułkownik daje ze swej strony Bartkowi
dziesięć talarów, major pięć i tak dalej. Wszyscy powtarzają mu śmiejąc
się, że wygrał bitwę, skutkiem czego Bartek jest w siódmym niebie.
Dziwna rzecz. Jeden tylko Wojtek nie bardzo jest z naszego bohatera
zadowolony.
Wieczorem, gdy zasiedli obaj przy ognisku i gdy szlachetna twarz Bartka
zapchana była kiszką grochową tak dokładnie, jak sama kiszka grochem,
Wojtek ozwał się tonem rezygnacji:
- Oj, ty Bartek, głupi jesteś, bo głupi...
- Albo co? - mówi przez kiszkę Bartek.
- Cóżeś ty, człeku, nagadał generałowi o Francuzach, że ony Miemcy?
- A sameś prawił...
- Ale trzeba ci było zmiarkować, że generał i oficery też Miemcy.
- To i co z tego?
Wojtek począł się jakoś jąkać.
- To, że choć ony Miemcy, ale nie trzeba im tego mówić, boć to zawdy
nieładnie...
- Toć ja na Francuzów powiedziałem, nie na nich...
- Ej, kiedy bo to...
Wojtek uciął nagle, widocznie sam chciał także co innego powiedzieć;
chciał oto wytłumaczyć Bartkowi, że przy Niemcach nie należy źle mówić o
Niemcach, ale jakoś mu się język poplątał...
V
W jakiś czas potem królewsko-pruska poczta przywiozła do Pognębina list
następujący:
"Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus i Jego święta Rodzicielka!
Najukochańsza Magdo! Co u ciebie słychać? Dobrze ci w chałupie pod
pierzyną, a ja tu wojuję okrutnie. Byliśma koło wielgiej fortecy Miecu, i
była bitwa, i takem ci Francuzów sprał, że się cała infanteryja i
artyleryja dziwowały. I sam jenerał się dziwował, i powiedział, żem
bataliją wygrał, i dał mnie krzyż. A teraz to ci mnie i oficery, i
unteroficery bardzo szaniują i po pysku mało co biją. Potem
pomaszerowaliśma dalej i była druga batalija, jeno zobaczyłem, jak się to
miasto nazywa, i teżem prał, i czwarty sztandar wziąłem, a jednego
największego pułkownika od kirasyjerów tom przetrącił i do niewoli
zabrałem. A jak będą nasze pułki odsyłać do domu, to mi unteroficer
radził, żebym napisał <<ryklamacyją>> i ostał się, bo na wojnie tylko
spać gdzie nie ma, ale źreć czasem, ile wytrzymasz, i wino w tym kraju
jest wszędzie, bo naród bogaty. Jakeśma palili jedną wieś, tośma i
dzieciom, i babom nie przepuścili, i ja też. Kościół ci się spalił do
cna, bo ony są katoliki, i ludzie się popiekło niemało. Idziema teraz na
samego cesarza i będzie koniec wojny, a ty pilnuj chałupy i Franka, bo
niechbyś nie pilnowała, to bym ci chyba giry poprzetrącał, żebyś
wiedziała, com za jeden. Bogu cię polecam.
Bartłomiej Słowik."
Bartek widocznie zasmakował w wojnie i począł patrzeć na nią jak na
właściwe sobie rzemiosło. Nabrał wielkiej ufności w siebie i do bitwy
teraz szedł, jakby się zabierał do jakiej roboty w Pognębinie. Na piersi
jego po każdej rozprawie leciały medale i krzyże, a choć podoficerem nie
został, powszechnie miano go za pierwszego szeregowca w pułku. Był zawsze
karny jak dawniej i posiadał ślepe męstwo człowieka, który nie zdaje
sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Męstwo to nie płynęło już tak jak w
pierwszych chwilach z wściekłości. Teraz źródłem jego była praktyka
żołnierska i wiara w siebie. Przy tym olbrzymie jego siły wytrzymywały
wszelkie trudy, pochody i niewczasy. Ludzie marnieli obok niego, on jeden
trwał niespożycie, tylko dziczał coraz bardziej i stawał się coraz
sroższym pruskim żołdakiem. Począł on teraz nie tylko bić Francuzów, ale
i nienawidzieć ich. Pozmieniały się też i inne jego pojęcia. Stał się
żołnierzem-patriotą i uwielbiał ślepo swoich przywódców. W następnym
liście pisał do Magdy:
"Wojtka na dwoje rozerwało, ale od tego jest wojna, rozumiesz? On też
był kiep, bo powiadał, że Francuzy to Niemcy, a ony są Francuzy, a Niemcy
to nasi."
Magda w odpowiedzi na obydwa listy nawymyślała mu, co wlazło:
" Najukochańszy Bartku - pisała - przed ołtarzem świętym mi poślubiony!
Ażeby cię Bóg pokarał! Tyś sam kiep, poganinie, kiedy naród katolicki na
spółkę z kasztanami mordujesz. To nie rozumiesz, że kasztany są lutry, a
ty, katolik, im pomagasz! Chce ci się wojny, wałkoniu, bo możesz nic nie
robić, jeno się bić, pić i innych poniewierać, i nie pościć, i kościoły
palić. A bodaj ciebie w piekle za to palili, że się jeszcze tym chwalisz,
i ni na starych, ni na dzieci nie masz wyrozumienia. Pamiętaj, baranie,
na to, co w świętej wierze jest pisane złotymi literami od początku
świata do dnia sądu ostatecznego dla polskiego narodu, w którym dniu Bóg
najwyższy nie będzie miał dla takich capów wyrozumienia, i pohamuj się,
Turku jeden, żebym ci tego twojego łba nie rozbiła. Pięć talarów ci
posyłam, choć mi tu bieda, bo sobie rady dać nie mogę, i gospodarstwo się
marnuje. Ściskam cię, najukochańszy Bartku.
Magda."
Morały w liście tym zawarte małe na Bartku zrobiły wrażenie: "Baba
służby nie rozumie - myślał sobie - a wtrąca się." I wojował po staremu.
Odznaczał się w każdej niemal bitwie, tak że w końcu padły nań oczy
jeszcze od Steinmetzowych dostojniejsze. Na koniec, gdy zniszczone pułki
poznańskie odesłano w głąb Niemiec, on za radą podoficera podał
"reklamację" i został. Skutkiem tego znalazł się pod Paryżem.
Listy jego pełne były teraz lekceważenia dla Francuzów. "W każdej bitwie
ta ci zdzierają jak zajęce" - pisał do Magdy. I pisał prawdę. Ale
oblężenie niezbyt przypadło mu do smaku. Pod Paryżem trzeba było leżeć po
całych dniach w okopach i słuchać huku dział, częstokroć sypać szańce i
moknąć. Przy tym żal mu było swego dawnego pułku. W tym, do którego
przeniesiono go teraz jako ochotnika, otaczali go po większej części
Niemcy. Po niemiecku umiał on trochę, bo się jeszcze w fabryce nieco
poduczył, ale tak sobie piąte przez dziesiąte. Teraz począł siç wprawiać
szybko. Nazywano go jednak w pułku ein polnischer Ochs i tylko jego
krzyże, i straszliwe pięści zasłaniały go przed dotkliwymi żartami.
Wszelako po kilku bitwach zyskał sobie szacunek u nowych towarzyszy i
począł się z nimi zżywać powoli. W końcu uważano go za jednego ze swoich,
ile że cały pułk okrywał sławą. Bartek poczytywałby sobie zawsze za
obelgę, gdyby go kto nazwał Niemcem, ale za to sam siebie, w
przeciwstawieniu do Francuzów, nazywał ein Deutscher. Zdawało mu się, że
to zupełnie co innego, a przy tym nie chciał uchodzić za gorszego niż
inni. Zaszedł wszelako wypadek, który dałby mu wiele do myślenia, gdyby
myślenie w ogóle było łatwiejsze dla tego bohaterskiego umysłu. Oto
pewnego razu kilka kompanij jego pułku wykomenderowano przeciw wolnym
strzelcom, zrobiono na nich zasadzkę i strzelcy w nią wpadli. Ale tym
razem Bartek nie ujrzał czerwonych czapek pierzchających po pierwszych
strzałach, oddział bowiem składał się ze starych żołnierzy, rozbitków
jakiegoś pułku legii zagranicznej. Otoczeni, bronili się zacięcie, a
wreszcie rzucili się, by bagnetem utorować sobie drogę przez opasujący
ich krąg pruskiego żołdactwa. Bronili się z taką zaciętością, że część
ich przebiła się przez wojska, szczególnie zaś nie dawali się brać
żywcem, wiedząc, jaki los czeka pochwyconych wolnych strzelców. Kompania,
w której służył Bartek, pochwyciła też dwu tylko jeńców. Wieczorem
umieszczono ich w izbie, w domu leśnika. Nazajutrz mieli być
rozstrzelani. Straż kilku żołnierzy stanęła przy drzwiach, Bartka zaś
postawiono w izbie pod wybitym oknem razem ze związanymi jeńcami.
Jeden z nich był to niemłody człowiek, z siwiejącymi wąsami i twarzą
obojętną na wszystko; drugi wyglądał na dwadzieścia kilka lat: jasne wąsy
zaledwie sypały mu się na twarzy, podobniejszej do twarzy panny niż
żołnierza.
- Ot i koniec - rzekł po chwili młodszy - kula w łeb i koniec!
Bartek drgnął, aż karabin zadźwięczał mu w ręku: młody chłopak mówił po
polsku...
- Mnie tam już wszystko jedno - odrzekł zniechęconym głosem drugi -
dalibóg, wszystko jedno. Naterałem się już tyle, że mam dosyć...
Bartkowi serce biło pod mundurem coraz żywiej...
- Słuchaj no - mówił dalej stary - nie ma rady. Jeśli się boisz, to myśl
o czym innym albo się połóż spać. Życie jest podłe! Jak mi Bóg miły, tak
wszystko jedno.
- Matki mi żal! - odparł głucho młodszy.
I widocznie chcąc stłumić wzruszenie lub oszukać samego siebie, począł
gwizdać. Nagle przerwał i zawołał z głęboką rozpaczą:
- Niechże mnie piorun trzaśnie! Nawetem się nie pożegnał!
- Toś uciekł z domu?
- Tak. Myślałem: pobiją Niemców, będzie Poznańczykom lepiej.
- I ja tak myślałem. A teraz...
Stary kiwnął ręką i dokończył coś z cicha, ale resztę jego słów
zagłuszył szum wiatru. Noc była zimna. Drobny deszec zacinał od czasu do
czasu falami, pobliski las czarny był jak kir. W izbie wicher świstał po
kątach i wył w kominie jak pies. Lampa umieszczona wysoko nad oknem, aby
jej wiatr nie zgasił, rzucała sporo migotliwego światła na izbę, ale
stojący pod nią tuż przy oknie Bartek pogrążony był w ciemności.
I może lepiej, że jeńcy nie widzieli jego twarzy. Z chłopem działy się
dziwne rzeczy. Z początku ogarnęło go zdziwienie i wytrzeszczał na jeńców
oczy, i starał się zrozumieć, co mówią. Toż oni przyszli bić Niemców,
żeby Poznańczykom było lepiej, a on bił Francuzów, żeby Poznańczykom było
lepiej! I tych dwóch jutro rozstrzelają! Co to jest? Co on, biedak, ma o
tym myśleć? A żeby się tak ozwał do nich? Żeby im powiedział, że on swój
człowiek, że mu ich żal. Nagle złapało go coś za gardło. I co on im
powie? czy ich wyratuje? To i jego rozstrzelają! Hej, rety! co się z nim
dzieje? Żal go tak dusi, że nie może ustać na miejscu.
Jakaś straszna tęsknota nadlatuje na niego, aż het gdzieś z Pognębina.
Nieznany gość w żołdackim sercu, litość, krzyczy mu w uszy: "Bartku!
ratuj swoich, to swoi!" - a serce wyrywa się do domu, do Magdy, do
Pognębina, i tak się rwie jak nigdy przedtem. Dosyć ma tej Francji, tej
wojny i bitew! Coraz wyraźniej słyszy głos: "Bartku, ratuj swoich!" Ażeby
ta wojna pod ziemię się zapadła! Przez wybite okna czernieje las i szumi
jako pognębińskie sosny, a w tym szumie woła coś znowu:
"Bartku, ratuj swoich!"
Cóż on zrobi?
Ucieknie z nimi do lasu czy co? Wszystko, co tylko pruska dyscyplina
zdołała w niego wszczepić, od razu wzdryga się na tę myśl... W Imię Ojca
i Syna! Tylko się przed nią przeżegnać. On, żołnierz, ma dezerterować?
Nigdy!
Tymczasem las szumi coraz mocniej i wicher świszcze coraz żałośniej.
Starszy jeniec odzywa się nagle:
- A to wiatr, jakby jesienią u nas...
- Daj mi pokój... - rzecze pognębionym głosem młodszy.
Po chwili jednak powtarza kilkakrotnie:
- U nas, u nas, u nas! O Boże! Boże!
Głębokie westchnienie zlewa się z poświstem i jeńcy leżą znów cicho.
Bartka poczyna febra trząść.
Najgorzej, gdy sobie człowiek nie zdaje sprawy z tego, co mu jest.
Bartek nic nie ukradł, a tak mu się zdaje, jakby co ukradł i jakby się
bał, że go złapią. Nic mu nie grozi, a przecie boi się czegoś okrutnie.
Oto nogi dygocą pod nim, karabin cięży mu strasznie i coś go dusi, jakby
jaki wielki płacz. Za Magdą czy za Pognębinem? Za obojgiem, ale i tego
młodszego jeńca tak mu żal, że sobie rady dać nie może.
Chwilami zdaje się Bartkowi, że śpi. Tymczasem zawierucha na dworze
jeszcze się powiększa. W poświście wiatru mnożą się dziwne wołania i
głosy.
Nagle Bartkowi każdy włos staje dębem pod pikielhaubą.
Oto wydaje mu się, że tam gdzieś w ciemnych, mokrych głębiach boru ktoś
jęczy i powtarza: "U nas, u nas, u nas!"
Bartek wzdryga siç i uderza kolbą w podłogę, by się rozbudzić.
Jakoż przychodzi do przytomności... Ogląda się: jeńcy leżą w kącie,
lampa migoce, wiatr wyje, wszystko w porządku.
Światło pada teraz obficie na twarz młodego jeńca. Iście twarz dziecka
albo dziewczyny. Ale oczy ma przymknięte, słomę pod głową i wygląda jakby
już umarły.
Jak Bartek Bartkiem, nigdy go tak nie nurtował żal. Wyraźnie ściska go
coś za gardlo, wyraźnie płacz mu idzie z piersi.
Tymczasem starszy jeniec obraca się z trudnością na bok i mówi:
- Dobranoc, Władek...
Następuje cisza. Upływa godzina. Z Bartkiem coś naprawdę źle. Wiatr gra
jak organy pognębińskie. Jeńcy leżą cicho, nagle młodszy podnosi się
trochç z wysileniem i woła:
- Karol?
- Co?
- Śpisz?
- Nie...
- Słuchaj! Ja się boję... Mów, co chcesz, a ja się będę modlił...
- To się módl!
- Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się Imię Twoje, przyjdź
królestwo Twoje...
Łkanie przerywa nagle słowa młodego jeńca... wszelako słychać jeszcze
przerywany głos:
- Bądź... wola... Twoja!...
- O Jezu! - wyje coś w piersiach Bartka. - O Jezu!...
Nie! on już nie wytrzyma dłużej! Chwila jeszcze, a krzyknie: "Paniczu!
toć ja chłop!..." Potem przez okno... w las... Niech się dzieje, co
chce!...
Nagle od strony sieni dają się słyszeć miarowe kroki. To patrol, a z nim
podoficer. Zmieniają straże!
Nazajutrz Bartek od rana był pijany. Następnego dnia także...
*
Ale w dalszych dniach przyszły nowe pochody, potyczki, marsze... i miło
mi oznajmić, że nasz bohater wrócił do równowagi. Po owej nocy zostało mu
tylko trochę zamiłowania do butelki, w której zawsze można znaleźć smak,
a czasem i zapomnienie. Zresztą w bitwach bywał jeszcze okrutniejszy niż
dotąd; zwycięstwo szło w jego ślady.
VI
Znów upłynęło kilka miesięcy. Było już dobrze z wiosny. W Pognębinie
wiśnie w sadzie kwitły i pokryły się bujnym liściem, a na polach
zieleniała ruń obfita. Pewnego razu Magda, siedząc pod chałupą, obierała
na obiad marne, kiełkowate kartofle, zdatniejsze dla trzody niż dla
ludzi. Ale był to przednówek i bieda zajrzała trochę do Pognębina. Znać
ją było i z twarzy Magdy, poczerniałej i pełnej frasunku. Może też dla
rozpędzenia go kobieta przymykając oczy śpiewała cienkim, wytężonym
głosem:
Oj! mój Jasieńko na wojnie! oj! listy pisze do mnie!
Oj! i ja też do niego - oj! bom żoneczka jego.
Wróble na czereśniach świergotały, jakby ją pragnęły zagłuszyć, a ona
śpiewając spoglądała w zamyśleniu to na psa, śpiącego na słońcu, to na
drogę, przechodzącą koło chałupy, to na steczkę, idącą od drogi przez
ogród i pola. Może i dlatego poglądała Magda na steczkę, że wiodła ona na
przełaj i do stacji, i tak Bóg dał, że tego dnia nie spoglądała na nią na
próżno.W dali ukazała się jakaś postać i kobieta przysłoniła oczy ręką,
ale nie mogła nic dojrzeć, bo ją blask ślepił. Łysek tylko rozbudził się,
podniósł głowę i szczeknąwszy krótko począł węszyć, nadstawiając uszu i
przekręcając łeb na obie strony. Jednocześnie do uszu Magdy doszły
niewyraźne słowa pieśni. Łysek zerwał się naraz i całym pędem skoczył ku
zbliżającemu się człowiekowi. Wówczas Magda przybladła trochę.
- Bartek czy nie Bartek?
Wstała nagle, tak że aż niecułka z kartoflami potoczyła się na ziemię:
teraz już nie było wątpliwości. Łysek tam skakał do piersi przybyłego.
Kobieta rzuciła się naprzód krzyknąwszy z całej siły z radości:
- Bartek! Bartek!
- Magda! to ja! - wołał Bartek, przykładając dłoń do ust i
przyśpieszając kroku.
Otworzył wrota, zawadził o zaworę, mało nie upadł, aż się zatoczył,
padli sobie w objęcia.
Kobieta poczęła mówić szybko:
- A ja myślała, że już nie wrócisz... Myślałam: zabili go... Cóż ci?
Pokaż się... Niech się napatrzę! Bardzoś zmizerowany! Oj, Jezu! Oj, ty,
kapcanie!... Oj, najmilejszy!... Wrócił! wrócił!...
Chwilami odrywała ręce od jego szyi i patrzyła na niego, i znów je
zarzucała.
- Wrócił! Chwała bądź Bogu... Mój ty Bartczysko kochane!... Cóżeś?...
Chodź do chałupy... Franek w szkole! Niemczysko trochę dzieciom dopieka.
Chłopak zdrów. Ino ślepie na wierzchu ma jak ty. Oj, czas ci wracać! Bo
ani rady. Bieda, mówię, bieda!... Chałupsko się psuje. Do stodoły bez
dach leci. Cóżeś? Oj, Bartku! Bartku! że też ja jeszcze ciało twoje
oglądam! Co ja tu miałam kłopotu z sianem!... Czemierniccy mi pomagali,
ale bogać!... I cóżeś ty? zdrów? Oj, raduję ja ci się, raduję! Bóg cię
strzegł. Chodź do chałupy. O dlaboga, coś niby Bartek, niby nie Bartek! A
tobie co? Rety!
Magda w tej chwili dopiero spostrzegła długą szramę, ciągnącą się przez
twarz Bartka, przez lewą skroń, policzek, aż do brody.
- At, nic... Kiryser mnie ta pomacał, ale i ja jego też. W szpitalu
byłem.
- O Jezu!
- Ej, mucha.
- A chudyś jak ta śmierć.
- Ruhig - odrzekł Bartek.
Był rzeczywiście wychudły, sczerniały, obszarpany. Prawdziwy zwycięzca!
Przy tym chwiał się na nogach.
- Cóżeś ty, pijany?
- Ti... słabym jeszcze.
Był słaby, to pewno! Ale był i pijany, bo przy jego wycieńczeniu jedna
miarka wódki wystarczała, a Bartek na stacji wypił ich coś cztery. Ale za
to miał animusz i minę prawdziwego zwycięzcy. Takiej miny nigdy przedtem
nie miewał.
- Ruhig! - powtórzył. - Skończyliśmy Krieg! teraz ja pan, rozumiesz? A
to widzisz? - Tu ręką wskazał na krzyże i medale. - Wiesz, com za jeden?
- Hę? links! rechts! Heu! Stroh! siano! słoma! słoma! siano halt!
Ostatnie halt! wrzasnął tak przeraźliwe, że kobieta odskoczyła o kilka
kroków.
- Cóżeś ty oszalał?
- Jak siç masz, Magda!... kiedy ci mówię: jak się masz, to jak się masz?
A po francusku umiesz, głupia?... Musiu, musiu, kto musiu? ja musiu !
wiesz?
- Człeku, co z tobą jest?
- Tobie co do tego! Was? done dine? rozumiesz?
Na czole Magdy zaczęła się zbierać burza.
- Po jakiemu ty bełkoczesz? Cóż to, nie umiesz po polsku? To ci kasztan!
Sprawiedliwie mówię? Co z ciebie zrobili!
- Daj mi jeść!
- Ruszaj do chałupy.
Wszelka komenda robiła na Bartku wrażenie, któremu żadną miarą oprzeć
się nie mógł. Usłyszawszy tedy: "ruszaj!", wyprostował się, ręce
wyciągnął wzdłuż bioder i zrobiwszy pół obrotu pomaszerował we wskazanym
kierunku. Na progu dopiero ochłonął i począł patrzeć na Magdę ze
zdumieniem.
- No, co ty, Magda? co ty?
- Ruszaj! Marsz!
Wszedł do chałupy, ale upadł na samym progu. Wódka teraz zaczęła mu
naprawdę uderzać do głowy. Zaczął śpiewać i oglądać się po cha łupie za
Frankiem. Powiedział nawet: Morgen, Kerl! - choć Franka nie było.
Następnie roześmiał się, dał jeden krok nader wielki, dwa bardzo małe,
krzyknął: "hurra!", i legł jak długi na tapczanie. Wie czorem zbudził się
trzeźwy, wypoczęty, przywitał się z Frankiem i wy prosiwszy u Magdy
kilkanaście fenigów odbył triumfalny pochód do karczmy. Sława jego czynów
poprzedziła go już w Pognębinie, gdyż niektórzy żołnierze innych kompanii
tegoż samego pułku, wróciwszy wcześniej, opowiadali jego przewagi pod
Gravelotte i Sedanem. Obec nie, gdy się wieść rozeszła, że zwycięzca jest
w karczmie, wszyscy dawni towarzysze pośpieszyli go zobaczyć.
Siedzi więc nasz Bartek za stołem, nikt by go teraz nie poznał. On, taki
dawniej potulny, bije oto pięścią w stół, puszy się jak indyk i gul goce
jak indyk.
- A pamiętacie, chłopcy, jakem wtedy Francuzów sprał, co powie dział
Steinmec?
- Co nie mamy pamiętać?
- Gadali za Francuzami, straszyli, a to jest mdły naród, was? Ony sałatę
jedzą jak zające, to i umykają jak zające. A piwa to ci nie pi ją, ino
dycht wino.
- Juści.
- Jakeśma palili jaką wieś, to ony ręce składały i zaraz krzycza ły:
pitie! pitie!, to niby znaczy, że dadzą picie, żeby im co ino dać spokój.
Aleśma nie zważali.
- To to można zrozumieć, jak ony szwargocą? - spytał młody parobczak.
- Ty nie rozumiesz, boś głupi, a ja rozumiem. Done di pę, rozu miesz?
- Co zaś gadacie?
- A Paryż widzieliśta? Tam ci były batalije jedna za drugą. Ale w każdej
pobiliśma. Ony komendy dobrej nie mają. Tak też ludzie mówili. Płot,
powiadają, u nich też dobry, ale kołki kiepskie. I oficery kiepskie, i
generały kiepskie, a z naszej strony dobre.
Maciej Kierz, stary, mądry gospodarz z Pognębina, począł kiwać głową.
- Oj, wygrały Niemcy straszną wojnę, a myśma im pomogli; ale co nam z
tego przyjdzie, Bóg jeden wie.
Bartek wytrzeszczył na niego oczy.
- Co gadacie?
- Toż Niemcy i tak nie chcieli nas szanować, a teraz to ci nosy
pozadzierały, jakby i Boga już nad nimi nie było. I będą jeszcze go rzej
nas poniewierać albo już poniewierają.
- A nieprawda! - rzekł Bartek.
W Pognębinie stary Kierz miał taką powagę, że cała wieś myślała wedle
jego głowy, i zuchwalstwem było mu przeczyć, ale Bartek był teraz
zwycięzcą i sam powagą.
Wszelako oni spojrzeli na niego ze zdziwieniem, a nawet z pewnym
oburzeniem.
- Cóż ty z Maciejem będziesz się spierał?... Cóż ty?...
- Co mi tam Maciej! Ja nie z takimi gadałem, rozumita! Chłopcy, czy nie
gadałem ze Steinmecem? was? A kiej Maciej zmyśla, to zmyśla. Tera nam
będzie lepiej.
Maciej popatrzył chwilę na zwycięzcę.
- Oj, ty głupi! - rzekł.
Bartek uderzył pięścią w stół, aż podskoczyły wszystkie kieliszki i
kufle.
- Still der Kerl da! Heu, Stroh!...
- Cicho, nie wrzeszcz! Spytaj się, głupi, jegomości albo i pana.
- Albo jegomość na wojnie był? albo pan był? A ja byłem. Nie wierzta,
chłopcy. Tera ci nas zaczną szanować. Kto bataliję wygrał? Myśma wygrali.
Ja wygrałem. Teraz o co ci poproszę, to dadzą. Bym chciał dziedzicem we
Francji ostać, to ostanę. Rząd dobrze wie, kto najlepiej prał Francuzów.
A nasze pułki były najlepsze. Tak pisało w rozkazach. Tera Polaki górą -
rozumieta?
Kierz machnął ręką, wstał i poszedł. Bartek i na polu politycznym
odniósł zwycięstwo. Młodzi, którzy z nim zostali, patrzyli teraz w niego
jak w tęczę! On mówił:
- A ja czego bym nie chciał, to dadzą. Żeby nie ja, to no! Stary Kierz
jest kiep: rozumieta? Rząd każe bić, to bić! Kto mnie będzie poniewierał?
Niemiec? A to co?
To znów pokazał na krzyże i medale.
- A za kogo prałem Francuzów? Nie za Niemców, co? Ja tera lepszy jak
Niemiec, bo żaden Niemiec nie ma tyle tego. Piwa dajta! Ze Steinmecem
gadałem i z Podbielskim gadałem. Piwa dajta!
Z wolna zbierało się na pijatykę. Bartek począł śpiewać:
Trink, trink, trink!
Wenn in meiner Tasche
Noch ein Thaler klingt!...
Nagle wydobył z kieszeni garść fenigów.
- Bierzta! ja tera pan... Nie chceta? Oj, nie takich my pieniędzy we
Francji, nabrali, ino że poszło. Mało to my nie napalili, ludzi
nabili!... Bóg wie nie kogo... francirerów...
Humor ludzi pijanych miewa nagłe zmiany. Nadspodziewanie Bartek zgarnął
pieniądze ze stołu i począł wołać żałośnie:
- Boże! bądź miłościw grzesznej duszy mojej!
Następnie podparł się oboma łokciami na stole, głowę ukrył w łapy i
milczał.
- Co ci jest? - spytał któryś z pijanych.
- Com im winien? - mruknął ponuro Bartek. - Sami leźli! Ino mi ich było
żal, bo swojaki oba. Boże, bądź miłościw! Jeden był jak ta zorza rumiana.
Nazajutrz to ci był blady jak chusta. A potem to ci ich jeszcze żywych
przysypali... Wódki!
Nastała chwila posępnej ciszy. Chłopi spoglądali jeden na drugiego ze
zdziwieniem.
- Co on prawi? - spytał któryś.
- Ze sumieniem cości gada.
- Bez tę wojnę człowiek pije - mruknął Bartek.
Napił się wódki raz i drugi. Chwilę posiedział w milczeniu, potem
splunął i niespodzianie wrócił mu dobry humor.
- A wyśta gadali ze Steinmecem?... A ja gadałem! Hurra! Pijta. Kto
płaci? Ja!
- Ty płacisz, pijaku, ty! - ozwał się głos Magdy. - Ale i ja ci zapłacę,
nie bój się!
Bartek popatrzył na przybyłą kobietę szklanymi oczyma.
- A ze Steinmecem gadałaś? coś za jedna?
Magda zamiast mu odpowiedzieć zwróciła się do czułych słuchaczów i
poczęła lamentować:
- Oj, ludzie, ludzie, widzita mój srom i moją niedolę! Wrócił,
ucieszyłam się, jak komu dobremu, a on wrócił pijany. I Boga zapomniał, i
po polsku zapomniał. Położył się spać, wytrzeźwiał, a teraz znowu pije i
moją pracą, moim potem płaci. A skądeś wziął tych pieniędzy? Nie mójże to
starunek, nie moja krwawica? co? Oj, ludzie, ludzie, nie katolik to już,
nie człowiek, to je Niemiec opętany, co po niemiecku szwargoce i na
krzywdę ludzką dybie. To jest odmieniec, to jest...
Tu kobieta zalała siç łzami, następnie podniosła głos o oktawę wyżej:
- Głupi był, ale dobry; ale teraz co z niego zrobili? Czekałam ci go
wieczór, czekałam i rano, i doczekałam się. Znikąd pociechy, znikąd
zmiłowania! Boże mocny! Boże cierpliwy!... Żebyś ty skołowaciał, żebyś do
reszty Niemcem ostał!
Ostatnie słowa skończyła tak żałośnie, że prawie śpiewajac. A Bartek na
to:
- Cichoj, bo cię lunę!
- Bij utnij głowę, utnij zaraz, zabij, zamorduj! - woła natarczywie
kobieta i wyciągnąwszy szyję zwróciła się do chłopów:
- A wy, ludzie, patrzajta!
Ale chłopi poczęli się wynosić. Wkrótce karczma opustoszała; został
tylko Bartek i baba z wyciągniętą szyją.
- Cóż tę tchawicę wyciągasz jak gęś - mruczał Bartek. - Chodź do
chałupy.
- Utnij! - powtarza Magda.
- Oto, że nie utnę - odparł Bartek i wsadził ręce w kieszenie.
Tu karczmarz, chcąc położyć koniec zajściu, zgasił jedną świecę.
Zrobiło siç ciemno i cicho. Po chwili w ciemności rozległ się piskliwy
głos Magdy :
- Utnij!
- Oto, że nie utnę - odparł triumfalny głos Bartka.
Przy świetle księżyca widać było dwie postacie idące od karczmy ku
chałupom. Jedna z nich, idąca naprzód, lamentowała głośno: to była Magda;
za nią ze spuszezoną głową postępował dość pokornie zwycięzca spod
Gravelotte i Sedanu.
VII
Bartek wrócił jednak tak osłabiony, że przez kilka dni nie mógł
pracować. Było to wielkie nieszczęście dla całego gospodarstwa, które na
gwałt potrzebowało męskiej ręki. Magda radziła sobie, jak umiała.
Pracowała od rana do nocy; sąsiedzi Czemierniccy pomagali jej, jak mogli,
ale swoją drogą wszystko to nie wystarczało i gospodarstwo szło po trochu
w ruinę. Było też już i nieco długów zaciągniętych u kolonisty Justa,
Niemca, który w Pognębinie zakupił był w swoim czasie u dworu kilkanaście
morgów nieużytków, a teraz miał najlepsze w całej wsi gospodarstwo i
gotówkę, którą wypożyczał na dość wysokie procenty. Wypożyczał przede
wszystkim dziedzicowi p. Jarzyńskiemu, którego nazwisko jarzyło się w
Złotej księdze, ale który dlatego właśnie musiał podtrzymywać splendor
domu na odpowiedniej stopie; wypożyczał jednak Just i chłopom. Magda
winna mu była od pół roku kilkadziesiąt talarów, które częścią włożyła w
gospodarstwo, częścią posyłała w czasie wojny Bartkowi. Byłoby to jednak
nic. Bóg dał dobre urodzaje i z przyszłych plonów można było dług
spłacić, byle rąk i pracy przyłożyć. Na nieszczęście Bartek pracować nie
mógł. Magda nie bardzo chciała temu wierzyć i chodziła do proboszeza na
narady, jakby chłopa rozruszać, a on rzeczywiście nie mógł. Brakło mu
oddechu, gdy się cokolwiek strudził, i krzyże go bolały. Siadywał więc po
całych dniach przed chałupą i palił porcelanową fajkę z wyobrażeniem
Bismarka w białym mundurze i kirasjerskim hełmie na głowie, i poglądał na
świat zmęczonym, sennym okiem człowieka, z którego kości trud jeszcze nie
wyszedł. Rozmyślał przy tym trochę o wojnie, trochę o zwycięstwach, o
Magdzie, trochę o wszystkim, trochę o niczym.
Raz, gdy tak siedział, usłyszał z dala płacz Franka.
Franek wracał ze szkoły i beczał, aż się rozlegało.
Bartek wyjął z ust fajkę.
- No, ty, Franc! co ci jest?
- Ale, co ci jest?... - powtórzył szlochając Franek.
- Czego beczysz?
- Ale, co nie mam beczeć, kiedy dostałem po pysku...
- Kto ci dał po pysku?
- Kto, jak nie pan Boege!
Pan Boege pełnił obowiązki nauczyciela w Pognębinie.
- A on co ma za prawo bić cię po pysku?
- Juści ma, bo dał.
Magda, która okopywała w ogrodzie, przelazła przez płot i z motyką w
ręku zbliżyła się do dziecka.
- Cóżeś sprawił? - spytała.
- Com miał sprawić? Jeno Boege nawymyślał mi od polskich świń i dał mnie
w pysk, i powiedział, że jak teraz Francuzów zwojowały, to nas będą
nogami kopać, bo ony najmocniejsze. A ja jemu nic nie zrobiłem, jeno on
się pytał, jaka jest największa osoba na świecie, a ja powiedziałem, że
Ojciec święty, a on mi dał w pysk, a ja począłem krzyczeć, a on
nawymyślał mi od polskich świń i powiedział, że jak teraz Francuzów
zwojowały...
Franek począł powtarzać w kółko: "a on powiedział, a ja powiedziałem";
wreszcie Magda zakryła mu twarz ręką, a sama, zwróciwszy się do Bartka,
poczęła wołać:
- Słyszysz! Słyszysz!... Idź ty, wojuj Francuzów, a niech ci dziecko
potem Niemiec tłucze jak tego psa! niech mu wymyśla!... Idź ty, wojuj...
niech ci Szwab dziecko zabija: masz nagrodę... niech ci plucha...
Tu Magda rozczulona własną wymową zaczęła także płakać do wtóru z
Frankiem, a Bartek wytrzeszczył oczy, otworzył gębę i zdumiał - zdumiał
tak, iż słowa nie mógł przemówić, a przede wszystkim zrozumieć tego, co
się stało. Jak to? A jego zwycięstwa?... Siedział jeszcze chwilę w
milczeniu, nagle błysło mu coś w oczach, krew rzuciła się do twarzy.
Zdumienie, równie jak przestrach, częstokroć u prostaków przechodzi w
wściekłość. Bartek zerwał się nagle i wyrzucił przez zaciśnięte zęby:
- Ja się z nim rozmówię.
I poszedł. Niedaleko było. Szkoła leżała tuż za kościołem. Pan Boege
stał właśnie przed gankiem otoczony gromadą prosiąt, między które
rozrzucał kawałki chleba.
Był to rosły człowiek, lat około pięćdziesięciu, krzepki jeszcze jak
dąb. Nie był zbyt tłusty, twarz tylko miał bardzo tłustą, a w tej twarzy
pływały duże rybie oczy z wyrazem śmiałości i energii.
Bartek przystąpił do niego bardzo blisko.
- Za co ty mi, Niemcze, dziecko bijesz? was? - spytał.
Pan Boege odstąpił od niego kilka kroków, zmierzył go oczyma bez cienia
bojaźni i rzekł z flegmą:
- Won, polska "turnia"!
- Za co dziecko bijesz? - powtórzył Bartek.
- Ja i ciebie, bić, polska "chama"! Teraz my wam pokażemy, kto tu pan.
Idź do diabeł, idź na skargę do sąd... precz!
Bartek schwyciwszy nauczyciela za ramię począł potrząsać nim silnie,
wołając chrapliwym głosem:
- Wiesz, com za jeden? wiesz, kto Francuzów sprał? wiesz, kto ze
Steinmecem gadał? Za co dziecko bijesz, szwabska plucho?
Rybie oczy pana Boege wylazły na wierzch, nie gorzej Bartkowych, ale pan
Boege był silny człowiek i postanowił jednym zamachem uwolnić się od
napastnika.
Zamach ten ozwał się potężnym policzkiem na twarzy zwycięzcy spod
Gravelotte i Sedanu. Wtedy chłop stracił pamięć. Głowa Boegego
wstrząsnęła się dwoma nagłymi ruchami przypominającymi ruch wahadła, z tą
różnicą, że wstrząśnienia były przerażająco szybkie. W Bartku znów
zbudził się straszliwy pogromca turkosów i żuawów. Na próżno
dwudziestoletni Oskar, syn Boegego, chłop równie silny jak ojciec,
pospieszył mu z pomocą. Zawiązała się walka krótka, straszna, w której
syn padł na ziemię, a ojciec uczuł się wyniesionym w powietrze. Bartek,
wyciągnąwszy ręce do góry, niósł go, sam nie wiedząc dokąd. Na
nieszczęście pod chałupą stała beczka z pomyjami, skrzętnie zlewanymi dla
świń przez panią Boegową, i oto bulknęło w beczce, a po chwili widać z
niej było sterczące nogi Boegego, poruszające się gwałtownie. Boegowa
wypadła z domu:
- Pomocy ! ratunku !
Przytomna kobieta wywróciła natychmiast beczkę i wylała męża wraz z
pomyjami na ziemię.
Z pobliskich domów koloniści pośpieszyli na pomoc sąsiadom. Kilkunastu
Niemców rzuciło się na Bartka i poczęli okładać go to kijami, to
pięściami. Powstało ogólne zamieszanie, w którym trudno było odróżnić
Bartka od wrogów; kilkanaście ciał zbiło się w jedną masę, poruszającą
się konwulsyjnie.
Nagle jednak z masy walczących wypadł, jak szalony, Bartek dążąc co sił
do płotu.
Niemcy skoczyli za nim, jednocześnie jednak dał się słyszeć przeraźliwy
trzask płotu i w tejże chwili potężna żerdź zakołysała się w żelaznych
łapach Bartka.
Odwrócił się zapieniony, wściekły, wzniósł ręce z żerdzią do góry:
pierzchli wszyscy.
Bartek sunął za nimi.
Szczęściem nie dogonił nikogo. Przez ten czas ochłonął i począł
rejterować ku domowi. Ach! Gdyby miał przed sobą Francuzów! Odwrót ten
unieśmiertelniłaby historia.
Było tak: napastnicy w liczbie blisko dwudziestu ludzi, zebrawszy się,
nacierali na nowo na Bartka. On cofał się z wolna, jak odyniec party
przez psiarnię. Chwilami odwracał się i zatrzymywał, a wtedy zatrzymywali
się i goniący. Żerdź przejmowała ich zupełnym szacunkiem.
Ciskali jednak kamieniami, jeden z tych kamieni zranił Bartka w czoło.
Krew zalewała mu oczy. Czuł, że słabnie. Zachwiał się raz i drugi na
nogach, opuścił żerdź i upadł.
- Hurra! - krzyknęli koloniści.
Ale nim dobiegli, Bartek podniósł się znowu. To ich wstrzymało. Ten
ranny wilk mógł jeszcze być niebezpieczny. Zresztą było to już niedaleko
pierwszych chałup i z dala widać już było kilku parobków, pędzących co
siły na plac potyczki. Koloniści cofnęli się do domów.
- Co się stało? - pytali nadbiegający.
- Niemców krzynę pomacałem - odpowiedział Bartek. I zemdlał.
VIII
Sprawa stała się groźną. Gazety niemieckie umieściły nader wzruszające
artykuły o prześladowaniach, jakich doznaje spokojna ludność niemiecka od
barbarzyńskiej i ciemnej masy, podniecanej przez antypaństwowe agitacje i
fanatyzm religijny. Boege stał się bohaterem. On, nauczyciel cichy i
łagodny, krzewiący oświatę na dalekich krańcach państwa; on, prawdziwy
misjonarz kultury wśród barbarzyńców, pierwszy padł ofiarą rozruchu.
Szczęściem, że za nim stoi sto milionów Niemców, którzy nie pozwolą, aby
itd.
Bartek nie wiedział, jaka burza zbiera się nad jego głową. Owszem, był
dobrej myśli. Był pewny, że w sądzie wygra. Przecie Boege mu dziecko
pobił i jego pierwszy uderzył, a potem tylu na niego napadło! Musiał się
przecie bronić. Rozbili mu jeszeze głowę kamieniem. I komu? jemu, którego
wymieniały rozkazy dzienne, jemu, który "wygrał" bitwę pod Gravelotte,
który gadał z samym Steinmecem, który miał tyle krzyżów! Nie mieściło mu
się to wprawdzie w głowie, jak Niemcy mogli o tym wszystkim nie wiedzieć
i tak go pokrzywdzić, również jak nie mieściło się mu i to, jak Boege
mógł obiecywać Pognębińcom, że ich teraz Niemcy będą nogami kopać za to,
że oni, Pognębińcy, tak dzielnie bili Francuzów, ilekroć była sposobność.
Ale co do siebie, był pewny, że sąd i rząd ujmą się za nim. Tam przecie
będą wiedzieć, co on za jeden i co on na wojnie robił. Choćby nie kto
inny, to Steinmec ujmie się za nim. Przecie Bartek przez tę wojnę i
zbiedniał, i chałupę zadłużył, toć przecie nie odmówią mu
sprawiedliwości.
Tymczasem do Pognębina przyjechali po Bartka żandarmi. Spodziewali się
widać strasznego oporu, bo przyjechało ich aż pięciu z nabitymi
karabinami. Mylili się. Bartek o oporze nie myślał. Kazali mu na brykę
siąść: siadł. Magda desperowała tylko i powtarzała uparcie:
- Oj, trzebaż ci było tych Francuzów tak wojować? Maszże teraz, biedaku,
masz.
- Cichoj, głupia! - odpowiadał Bartek i uśmiechał się po drodze dość
wesoło do przechodzących.
- Ja im pokażę, kogo krzywdzili! - wołał z bryczki.
I ze swymi krzyżami na piersiach jechał jak triumfator do sądu.
Jakoż sąd okazał się na niego łaskawy. Zgodzono się na istnienie
okoliczności łagodzących. Bartek osobiście skazany został tylko na trzy
miesiące więzienia.
Prócz tego skazano go na zapłacenie stu pięćdziesięciu marek tytułem
wynagrodzenia rodzinie Boege i innym "obrażonym na ciele kolonistom".
"Zbrodniarz wszelako - pisała w sprawozdaniu sądowym <<Posener Zeitung>>
- nie tylko po odczytaniu mu wyroku nie okazał najmniejszej skruchy, ale
wybuchnął tak grubiańskimi słowy i tak bezczelnie począł wyrzucać państwu
swoje rzekome usługi, iż dziwić się tylko należy, że obecny prokurator
nie uformował przeciw niemu nowej sprawy za obelgi względem sądu i
względem niemieckiego plemienia..."
Tymczasem Bartek rozpamiętywał w kozie spokojnie swoje czyny pod
Gravelotte, Sedanem i Paryżem.
Popełnilibyśmy jednak niesprawiedliwość twierdząc, że i postępek p.
Boegego nie wywołał żadnej publicznej nagany. Owszem, owszem. Pewnego
dżdżystego poranku jakiś poseł polski bardzo wymownie dowodził, jak
zmieniło się postępowanie z Polakami w Poznańskiem jak za męstwo i ofiary
poniesione przez poznańskie pułki w czasie wojny należałoby dbać o prawa
ludności w poznańskiej prowincji; jak na koniec p. Boege z Pognębina
nadużywał swej pozycji nauczyciela, bijąc polskie dzieci, nazywając je
polskimi świniami i obiecując, że po takiej wojnie napływowa ludność
będzie kopać nogami aborygenów.
I gdy tak poseł mówił, deszcz sobie padał, a ponieważ takiego dnia
senność ludzi ogarnia, więc ziewali konserwatyści, ziewali
national-liberalni i socjaliści, ziewało i centrum, bo było to jeszcze
przed walką kulturną.
Wreszcie nad tą "polską skargą" Izba przeszła do porządku dziennego.
Bartek tymczasem siedział w kozie, a raczej leżał w szpitalu więziennym,
bo od uderzenia kamieniem otworzyła mu się rana, jaką na wojnie otrzymał.
Gdy nie miał gorączki, myślał jak ów indyk, który zdechł od myślenia.
Ale Bartek nie zdechł, tylko nic nie wymyślił.
Czasem jednakże w chwilach, które nauka zwie lucida intervalla,
przychodziło mu do głowy, że może niepotrzebnie tak "prał" Francuzów.
Na Magdę za to nadeszły ciężkie godziny. Trzeba było zapłacić karę: nie
było skąd wziąć. Ksiądz pognębiński chciał pomóc, ale pokazało się, że w
kasie nie miał całych czterdziestu marek. Biedna to była parafia ten
Pognębin, a zresztą staruszek nigdy nie wiedział, jak mu się pieniądze
rozchodzą. Pana Jarzyńskiego nie było w domu. Mówili, że pojechał w
konkury do jakiejś bogatej panny do Królestwa.
Magda nie wiedziała, co ma począć.
O przedłużeniu terminu nie było co i myśleć. Cóż więc? Sprzedać konie,
krowy? I tak był przednówek, czas najcięższy. Żniwo się zbliżało,
gospodarka wymagała pieniędzy, a wyczerpały się już wszystkie. Kobieta
ręce łamała z rozpaczy. Podała kilka próśb o zmiłowanie do sądu,
wymieniając zasługi Bartka. Nie otrzymała nawet odpowiedzi. Termin się
zbliżał, a z nim sekwestr.
Modliła się i modliła, wspominając gorzko dawne czasy przed wojną, gdy
byli zamożni i gdy Bartek zimą jeszcze w fabryce zarabiał. Poszła do
kumów pożyczyć pieniędzy: nie mieli. Wojna wszystkim dała się we znaki.
Do Justa nie śmiała iść, bo i tak była mu winna, a nie płaciła nawet
procentów. Tymczasem Just niespodziewanie sam przyszedł do niej.
Pewnego popołudnia siedziała na progu chaty i nie robiła nic, bo ją siły
z rozpaczy odeszły. Patrzyła przed siebie na goniące się po powietrzu
muszki złote i myślała: "Jakie to ono robactwo szczęśliwe, buja sobie i
nie płaci itd." Czasem wzdychała ciężko lub z jej pobladłych ust wyrywało
się ciche wezwanie: "O Boże! Boże!" Nagle przed wrotami pokazał się
spuszczony nos Justa, pod którym widać było spuszczoną fajkę: kobieta
pobladła. Just ozwał się:
- Morgen!
- Jak się macie, panie Just!
- A moje pieniądze?
- O mój złocieńki panie Just, bądźcie cierpliwi. Ja biedna, co ja
zrobię? Chłopa mi wzięli, karę za niego płacić muszę, rady sobie dać nie
mogę. Lepiej bym zmarła, niż się mam tak męczyć z dnia na dzień.
Poczekajcie, mój złocieńki panie Just!
Rozpłakała się i schyliwszy się ucałowała pokornie tłustą, czerwoną rękę
pana Justa.
- Pan przyjedzie, to od niego pożyczę, a wam oddam.
- No, a sztraf z czego zapłacicie?
- Czy ja wiem? Chyba krowinę sprzedam.
- To ja wam pożyczę jeszcze.
- Niech panu Pan Bóg zapłaci, mój złoty panie. Pan, choć luter, ale
dobry człowiek. Sprawiedliwie mówię! Żeby inne Niemcy były jak pan, to by
ich człowiek błogosławił.
- Ale ja bez procentu nie dam.
- Ja wiem, ja wiem.
- To mi napiszcie jeden kwit na wszystko.
- Dobrze, złoty panie. Bóg panu zapłać i tak.
- Będę w mieście, to sporządzimy akt.
Był w mieście i sporządził akt, ale poprzednio Magda poszła radzić się
proboszcza. Co tu jednak było radzić? Ksiądz mówił, że termin za krótki,
że procenta za wysokie, i biadał bardzo, że p. Jarzyńskiego w domu nie
ma, bo gdyby był, to by może pomógł. Nie mogła jednak Magda czekać, aż
jej sprzedadzą sprzężaj, i musiała przyjąć warunki Justowe. Zaciągnęła
trzysta marek długu, to jest dwa razy tyle, ile wynosił "sztraf", boć
przecie trzeba było mieć w domu jaki grosz na prowadzenie gospodarstwa.
Bartek, który dla ważności aktu obowiązany był stwierdzić go własnym
podpisem, podpisał. Magda w tym celu umyślnie chodziła do niego do
"karceresu". Zwycięzca był bardzo pognębiony, przybity i chory. Chciał on
jeszcze pisać skargę i przedstawić swoje krzywdy, ale skargi nie
przyjęto. Artykuły "Posener Zeitung" nader nieprzychylnie usposobiły dla
niego opinię sfer rządowych. Czyż bowiem władze owe nie powinny były
rozciągnąć opieki nad spokojną ludnością niemiecką, "która w ostatniej
wojnie tyle złożyła dowodów miłości dla ojczyzny i poświęcenia"? Słusznie
więc odrzucano skargę Bartka. Ale nie dziw, że to go pognębiło
ostatecznie.
- Już my teraz przepadniemy z kretesem - rzekł do żony.
- Z kretesem - powtórzyła.
Bartek począł namyślać się nad czymś usilnie.
- Krzywda mi się dzieje okrutna - rzekł.
- Chłopca Boege prześladuje - mówiła Magda. - Chodziłam go prosić,
jeszcze mi nawymyślał. Oj, teraz w Pognębinie Niemcy górą. Ony się teraz
nikogo nie boją.
- Pewno, że ony najmocniejsze - rzekł smutno Bartek.
- Jać prosta jestem kobieta, ale to ci powiem: mocniejszy jest Bóg.
- W nim ucieczka nasza - dodał Bartek.
Chwilę milczeli oboje, potem znowu spytał:
- No, a co Just?
- Żeby Bóg najwyższy dał urodzaj, to może go jakoś zapłaciwa. Może też i
pan nam dopomoże, chociaż on sam ma długi u Niemców. Jeszcze przed wojną
mówili, że musi Pognębin sprzedać. Chyba że bogatą pannę weźmie.
- A prędko on wróci?
- Kto go wie? We dworze prawią, że niedługo już z żoną przyjedzie.
Niemcy go przycisną, jak wróci. Zawdy to Niemcy! Dyć to lezie jak
robactwo! Gdzie się obejrzysz, gdzie się nie dopatrzysz, czy na wsi, czy
w mieście - Niemcy, za grzechy chyba nasze! A ratunku znikąd!
- Może też co uradzisz, tyś przecie mądra kobieta.
- Co ja zradzę, co? Czy to ja po dobrej woli brała od Justa pieniądze?
Na dobrą sprawę, toć ta chałupina, w której siedzimy, i też grunt, to już
jego. Just jest lepszy Niemiec od innych, ale on też swoje dobro, nie
cudze, ma na oku. Nie pofolguje on, jak i inny nie pofolgował. Czy ja
taka głupia, czy ja nie wiem, po co on mi wtyka pieniądze! Ale co zrobić
co zrobić! - mówiła łamiąc ręce. - Radź ty, kiedyś mądry. Francuzów
umiałeś bić, a co poczniesz, jak ci dachu nad głową nie stanie abo łyżki
strawy do gęby?
Zwycięzca spod Gravelotte uchwycił się za głowę.
- O Jezu, Jezu!
Magda miala dobre serce: wzruszył ją ten ból Bartkowy, więc rzekła
zaraz:
- Cichaj, chłopie! cichaj! nie łap siç za łeb, skoro ci się jeszcze nie
zgoił. Byle Bóg urodzaj dał! Żytko ci takie śliczniutkie, że aż się
ziemię chce całować, pszenica też. Ziemia nie Niemiec, nie ukrzywdzi.
Choć to i bez twoją wojnę kiepsko koło roli zrobione, to ci tak rośnie,
że a!
Poczciwa Magda uśmiechnęła się przez łzy.
- Ziemia nie Niemiec... - powtórzyła raz jeszcze.
- Magda! - rzekł Bartek patrząc na nią swymi wyłupiastymi oczyma. -
Magda!
- Czego ?
- A bo tyś jest... niby...
Bartek czuł dla niej wdzięczność wielką, ale nie umiał tego wyrazić.
IX
Magda naprawdę była tyle warta, ile dziesięć gorszych od niej kobiet!
Trzymała trochę krótko swego Bartka, ale przywiązana byla do niego
prawdziwie. W chwilach uniesienia, jako na przykład wonczas w karczmie,
mówiła mu w oczy, że głupi, ale zwyczajnie wolała wszelako, by ludzie
inaczej myśleli: "Mój Bartek głupiego udaje, a on je chytry" - mawiała
nieraz. Tymczasem Bartek był tak chytry jak jego koń i bez Magdy nie
dałby sobie rady ani w gospodarstwie, ani w niczym. Teraz oto wszystko
było na jej poczciwej głowie i jak zaczęła dreptać, zabiegać, chodzić,
prosić, tak i wyprosiła ratunek. W tydzień po ostatnich odwiedzinach w
więziennym szpitalu wpadła znowu do Bartka zadyszana, rozpromieniona,
szczęśliwa.
- Jak się masz, Bartek, kasztanie! - zawołała z radością. - Wiesz,
przyjechał pan! Ożenił ci się w Królestwie; młoda pani dycht jagódka. A
nabrał ci też za nią wszelakiego dobra, oj! oj!...
Dziedzic Pognębina ożenił się rzeczywiście, zjechał z żoną na miejsce i
rzeczywiście nabrał za nią sporo "wszelakiego dobra".
- No i co z tego? - spytał Bartek.
- Cicho, glupi! - odrzekła Magda. - O, tom się zadyszała! O Jezu!...
Poszłam się pani pokłonić, patrzę: wyszła do mnie jak królewna jaka,
młodziusieńka, kiej łoński kwiateczek, śliczniuchna jak ta zorza... A to
upał! A tom się zadyszała!...
Magda podniosła fartuch i poczęła obcierać twarz spoconą. Po chwili
mówiła znów przerywanym głosem:
- Suknię ci miała jak ten chaber niebiesiuchną... Podjęłam ją za nogi :
rączkę mi dała... pocałowałam, a rączki to ci ma pachnące i maluśkie jak
u dziecka!... Dycht jaka święta na obrazku i dobra jest, i wyrozumiała na
biedę ludzką. Poczęłam ją prosić o poratowanie... Żeby jej Bóg dał
zdrowie!... A ona powiada: "Co w mojej mocy powiada - to zrobię." A
głosik to ci ma taki, że jak przemówi, to cię aż słodkość ogarnie. To
dopiero ja poczęłam prawić, jak to w Pognębinie naród nieszczęśliwy, a
ona powiada: "Ej, nie tylko w Pognębinie...", i dopiero ja się
rozbeczałam, i ona też. Aż pan nadszedł, zobaczył. że ona płacze, i jak
ją weźmie całować: gęba nie gęba, oczko nie oczko. Panowie nie takie jak
wy! Dopiero ona mu powiada: "Zrób, co możesz, dla tej kobiety." A on
powiada: "Wszystko na świecie, czego zechcesz..." Niechże ją Matka Boska
błogosławi, oną jagódkę złotą! niech ją na dzieciach błogosławi i na
zdrowiu. I zaraz pan powiada: "Zawiniliście ciężko, boście się w
niemieckie ręce podali, ale - powiada - poratuję was i na Justa dam."
Bartek począł drapać się w kark.
- Dyć pana też Niemcy mieli w ręku.
- No to co! ale pani bogata. Państwo by teraz wszystkich Niemców w
Pognębinie mogli kupić, to i panu wolno gadać. "Wybory - powiada pan -
niedługo będą: niech patrzą, by za Niemcami nie głosowali, a ja na Justa
dam i Boegego przykrócę." A pani go za to za szyję wziena, a pan się pyta
o ciebie i powiada: "Jeśli słaby, to ja z doktorem pogadam, żeby mu
napisał świadectwo, jako teraz nie może siedzieć. Jeśli go nie zwolnią
całkiem, to - powiada - odsiedzi w zimie, a teraz do roboty na żniwa
potrzebny". Słyszysz? Wczoraj pan w mieście był, a dziś doktor jedzie do
Pognębina z wizytą, bo go pan zaprosił. On nie-Niemiec. I świadectwo
napisze. W zimie będziesz sobie siedział w karceresie, jako ten król,
będzie ci ciepło i żreć darmo ci dadzą, a teraz pójdziesz do dom, do
roboty, i Justa zapłaciwa, a pan może i nijakiego procentu nie będzie
chciał, a jak nie oddamy wszystkiego w jesieni, to u pani wyproszę.
Niechże ją Matka Boska!... Słyszysz?...
- Dobra pani. Nie ma co! - rzekł raźno Bartek.
- Padnieszże ty jej do nóg, padniesz, a nie, to ci chyba ten żółty łeb
ukręcę! Byle Bóg urodzaj dał! A widzisz, skąd poratowanie? od Niemców?
dały ci choć grosz za te twoje głupie mentale? co? Dały ci po łbie i
tyla. Padniesz że ty pani do nóg, mówię.
- Co nie mam paść! - odparł rezolutnie Bartek.
Los zdawał się znowu uśmiechać zwycięzcy. W kilka dni później
zawiadomiono go, że z powodów zdrowia na teraz zostaje zwolniony z kozy
aż do zimy. Przedtem jednak landrat kazał mu się stawić przed sobą.
Bartek stawił się z duszą na ramieniu. Ten chłop, który z bagnetem w ręku
brał sztandary i armaty, począł się teraz bać każdego munduru więcej niż
śmierci, począł nosić w sercu jakieś głuche, bezwiedne poczucie, że go
prześladują, że mogą zrobić z nim, co zechcą, że jest nad nim jakaś siła
ogromna i nieżyczliwa, i zła, która, gdyby się jej opierał, to go zetrze.
Stał więc oto przed landratem, jak ongi przed Steinmetzem, wyprostowany,
z brzuchem wciągniętym, piersią wydaną naprzód i bez tchu w piersiach.
Było także i kilku oficerów: wojna i karność wojenna stanęły Bartkowi w
oczach jakby żywe. Oficerowie patrzyli na niego przez złote binokle z
dumą i pogardą, należną prostemu żołnierzowi i polskiemu chłopu od
pruskich oficerów; on stał dech wstrzymując, a landrat mówi coś
rozkazującym tonem. Nie prosił, nie namawiał, rozkazywał, groził. W
Berlinie poseł umarł, nowe wybory rozpisano.
- Du polnisches Vieh! spróbuj tylko głosować za panem Jarzyńskim,
spróbuj !
Brwi oficerów ściągnęły się w tej chwili w groźne lwie zmarszczki.
Jeden, ogryzając cygaro, powtórzył za landratem: "Spróbuj!", a w
zwycięskim Bartku dech zamierał. Gdy usłyszał pożądane: "Poszedł precz!"
zrobił pół obrotu w lewo, wyszedł i odetchnął. Dano mu rozkaz, by
głosował za panem Szulbiergiem z Krzywdy Wielkiej. Nad rozkazem nie
namyślał się, ale odetchnął, bo szedł oto do Pognębina, bo na żniwa mógł
być w domu, bo pan obiecał spłacić Justa. Wyszedł za miasto. Kłos ciężki
z wiatrem o kłos uderzał i szeleściły wszystkie miłym dla chłopskiego
ucha szelestem. Bartek słaby był jeszcze, ale słońce go grzało. Hej! jak
to na świecie pięknie! myślał sterany żołnierz. I do Pognębina już
niedaleko.
X
Wybory! Wybory! Pani Maria Jarzyńska ma ich pełną głowę, nie myśli, nie
mówi i nie marzy o niczym więcej.
- Pani dobrodzika to wielki polityk - mówi do niej sąsiad szlachcic,
całując jak smok jej małe rączki, a wielki polityk rumieni się jak wiśnia
i odpowiada ze ślicznym uśmiechem:
- O, my agitujemy, jak tylko możemy!
- Pan Józef będzie posłem! - mówi przekonywająco szlachcic, a "wielki
polityk" odpowiada:
- Chciałabym bardzo, chociaż nie tylko o Józia chodzi, ale (tu "wielki
polityk" piecze znowu niepolitycznego raka), ale to sprawa ogólna...
- Czysty Bismark! jak Boga kocham! - woła szlachcic i znowu całuje
maleńkie rączki, potem radzą oboje nad agitacją.
Szlachcic bierze na siebie Krzywdę Dolną i Mizerów (Krzywda Wielka
stracona, bo dziedzicem jej pan Szulberg), a pani Maria ma zająć się
przede wszystkim Pognębinem. Aż jej się główka pali, że odgrywa taką
rolę. Jakoż czasu nie traci. Co dzień widać ją na wielkiej drodze między
chałupami: sukienka podniesiona w jednej ręce, parasolka w drugiej, a
spod sukienki wyglądają malutkie nóżki, drepczące z zapałem w wielkich
celach politycznych. Wstępuje do chałup, pracującym ludziom mówi po
drodze: "Boże, dopomóż!" Odwiedza chorych, ujmuje sobie ludność, pomaga,
gdzie może. Robiłaby to i bez polityki, bo ma dobre serce, ale dla
polityki tym bardziej. Czego by ona nie zrobiła dla tej polityki?! Oto
nie śmie tylko przyznać się mężowi, że ma niepowstrzymaną ochotę pojechać
na wiec włościański; ułożyła sobie nawet w główce mowę, jaką wypadałoby
na wiecu powiedzieć. Co to za mowa! co za mowa! Wprawdzie pewno by nie
śmiała jej wypowiedzieć, ale gdyby wypowiedziała, to no! Za to, gdy do
Pognębina doszła wiadomość, że władze wiec rozpędziły, "wielki polityk"
rozbeczał sie ze złości w swoim pokoju, podarł jedną chusteczkę i cały
dzień miał czerwone oczy. Na próżno mąż prosił jej, by nie "demenowała
się" do tego stopnia. Nazajutrz agitacja w Pognębinie prowadzona była z
większym jeszcze ferworem. Pani Maria nie cofa się teraz przed niczym.
Jednego dnia jest w kilkunastu chatach i wymyśla tak głośno na Niemców,
że aż mąż musi ją powstrzymywać. Ale nie ma niebezpieczeństwa. Ludzie
przyjmują ją z radością, całują po rękach i uśmiechają się do niej, bo
taka jest ładna, taka różowa, że gdzie wejdzie, jasno się robi. Z kolei
przychodzi i do chałupy Bartka. Łysek jej nie puszeza, ale Magda daje mu
w zapale drewnem w łeb.
- O jaśnie pani! moje złoto, moje śliczności, moja jagódko! - woła
Magda, tuląc się do jej rąk.
Bartek zgodnie z postanowieniem rzuca się jej do nóg, mały Franek całuje
ją naprzód w rękę, następnie kładzie palec w usta i pogrąża się w
całkowitym podziwie.
- Spodziewam się - mówi po powitaniach młoda pani - spodziewam się, mój
Bartku, że będziecie głosować za moim mężem, nie za panem Szulbergiem.
- O moja zorzo! - woła Magda - kto by ta za Siulbergiem głosował! Niech
go tam paralius! - Tu całuje panią w rękę. - Niech się jaśnie pani nie
giewa, ale człek, gdy o Niemcach mówi, to i języka nie może utrzymać.
- Mąż właśnie mówił mi, że zapłaci Justa.
- Niech go Bóg błogosławi! - Tu Magda zwraca się do Bartka. Czego stoisz
jak drąg? On, proszę pani, strasznie niemowny.
- Będziecie za moim mçżem głosować? - pyta pani - prawda? Wyście Polacy,
my Polacy! będziemy się trzymać.
- Łeb bym mu ukręciła, żeby nie głosował! - rzecze Magda. Czegóż stoisz
jak drąg? On strasznie niemowny. Ruszże się!
Bartek całuje znowu panią w rękę, ale milczy ciągle i jest ponury jak
noc. W myśli stoi mu landrat.
Dzień wyborów zbliża się i nadchodzi. Pan Jarzyński pewny jest wygranej.
Do Pognębina zjeżdża się sąsiedztwo. Panowie wracają już z miasta, dali
już głosy i czekać będą teraz w Pognębinie na wiadomość, którą przywiezie
ksiądz. Potem będzie obiad, wieczorem zaś państwo wyjadą do Poznania, a
następnie i do Berlina. Niektóre wsie z okręgu wyborczego głosowały
jeszcze wczoraj. Rezultat dziś będzie wiadomy. Zgromadzeni wszelako
dobrej są myśli. Młoda pani trochę niespokojna, ale pełna nadziei i
uśmiechnięta, jest tak uprzejmą gospodynią, że wszyscy zgadzają się, iż
pan Józef znalazł prawdziwy skarb w Królestwie. Skarb ten nie może
wprawdzie teraz usiedzieć spokojnie na miejscu, biega od gościa do gościa
i każe się każdemu po sto razy zapewniać, że "Józio będzie wybrany". Nie
jest ona rzeczywiście ambitną i nie z próżności chce zostać panią
posłową, ale wymarzyła sobie w swojej młodej główce, że oboje z mężem
mają do spełnienia prawdziwą misję. Serce więc jej bije tak żywo, jak w
chwili ślubu, i radość oświeca ładną twarzyczkę. Lawirując zręcznie wśród
gości zbliża się do męża, pociąga go za rękaw i szepce mu do ucha jak
dziecko, które kogoś przezywa: "pan poseł!" On uśmiecha się i oboje są
nad wszelki wyraz szczęśliwi. Oboje mają wielką ochotę wycałować się
porządnie, ale przy gościach nie wypada. Wszyscy zresztą wyglądają co
chwila za okno, bo sprawa jest istotnie ważna. Dawny zmarły poseł był
Polakiem i pierwszy to raz dopiero Niemcy stawiają w tym okręgu swego
kandydata. Widocznie zwycięska wojna dodała im odwagi, ale właśnie
dlatego zgromadzonym w pognębińskim dworze tym bardziej chodzi o to, by
ich kandydat był wybrany. Nie brak też jeszcze przed obiadem
patriotycznych przemówień, które szczególniej wzruszają młodą panią, jako
do nich nieprzywykłą. Chwilami ma ona napady obawy. A jeśli zrobią jakie
malwersacje przy obliczaniu głosów? Ale przecie w komitecie zasiadają nie
tylko Niemcy! Starsi obywatele tłumaczą właśnie pani, jak się obliczanie
głosów odbywa. Słyszała to ona już sto razy, ale jeszcze chce słyszeć.
Ach! bo przecie chodzi tu o to, czy ta miejscowa ludność będzie miała w
parlamencie obrońcę ezy wroga? Za chwilę się to rozstrzygnie, nawet za
małą chwilę, bo na drodze powstaje nagle kłąb kurzu. "Proboszcz jedzie!"
proboszcz jedzie"! - powtarzają obecni. Pani blednie. Na wszystkich
twarzach znać wzruszenie. Są pewni zwycięstwa, a jednak ostatnia chwila
przyśpiesza bicie serc. Ale to nie proboszcz, to włódarz wraca konno z
miasta. Może co wie? Przywiązuje konia do kołka i śpieszy do dworu.
Goście z gospodynią na czele wypadają na ganek.
- Są wiadomości? Są? Nasz pan wybrany? Co? Chodź tu! Wiesz na pewno?
Rezultat ogłoszony?
Pytania krzyżują się i padają jak race, a chłop rzuca czapkę do góry.
- Nasz pan wybrany!
Pani siada nagle na ławce i przyciska ręką falujące piersi.
- Wiwat! wiwat! - krzyczą sąsiedzi. - Wiwat!
Służba wypada z kuchni. - "Wiwat! Pobite Niemcy! Niech żyje poseł! I
pani posłowa!"
- A proboszcz? - pyta ktoś.
- Zaraz tu będzie - odpowiada włódarz - jeszcze reszty obliczają...
- Obiad dawać! - woła pan poseł.
- Wiwat! - powtarzają inni.
Wchodzą znów wszyscy z ganku do sali. Powinszowania panu i pani płyną
już spokojnie, sama pani tylko nie umie pohamować radości i bez względów
na świadków rzuca mężowi ręce na szyję. Ale nie biorą jej tego za złe;
owszem, rozczulenie ogarnia wszystkich. - No, jeszcze żyjemy! - mówi
sąsiad z Mizerowa.
Tymczasem przed gankiem rozlega się turkot i do sali wchodzi ksiądz
proboszcz, a za nim stary Maciej z Pognębina.
- Witamy! Witamy! - wołają zgromadzeni. - No, jaka większość?
Ksiądz milczy przez chwilę i nagle rzuca jakby w twarz tej powszechnej
radości szorstkie i krótkie dwa wyrazy:
- Szulberg... wybrany!
Chwila zdumienia, grad pytań przyspieszonych i trwożnych, na które
ksiądz odpowiada znowu:
- Szulberg wybrany!
- Jak? Co się stało? Jakim sposobem? Włódarz mówił, że nie! Co się
stało?
W tej chwili pan Jarzyński wyprowadza biedną panią Marię, która gryzie
chusteczkę, by nie wybuchnąć płaczem lub nie zemdleć.
- O nieszczęście! nieszczęście! - powtarzają.
W tej chwili od strony wsi dochodzą jakieś zmącone głosy jakby radosnych
krzyków. To Niemcy pognębińscy obchodzą tak radośnie swoje zwycięstwo.
Państwo Jarzyńscy wracają znów do sali. Słychać, jak przy drzwiach młody
pan mówi do pani: "Il faut faire bonne mine." Jakoż młoda pani już nie
płacze. Oczy ma suche i bardzo silne rumieńce.
- Powiedzcież teraz, jak się to stało? - pyta spokojnie gospodarz.
- Jakże się nie miało stać, jaśnie panie - mówi stary Maciej skoro i
tutejsze chłopy pognębińskie głosowali za Szulbergiem.
- Kto taki?
- Jak to? tutejsi?
- A jakże. Ja sam widziałem i wszyscy, jak Bartek Słowik głosował za
Szulbergiem...
- Bartek Słowik? - mówi pani.
- A jakże. Teraz ci go inni wymyślają. Chłop tarza się po ziemi, płacze,
baba go wymyśla. Aleć ja sam widziałem, jak głosował.
- Ze wsi takiego wyświecić! - rzecze sąsiad z Mizerowa.
- Bo jaśnie panie - mówi Maciej - inni też, co byli na wojnie, to też
glosowali jak i on. Gadają, że im kazali...
- Nadużycie, czyste nadużycie, nieważny wybór, przymus, szachrajstwo! -
wołały różne głosy.
Niewesoły był obiad tego dnia w pognębińskim dworze.
Wieczorem państwo wyjechali, ale już nie do Berlina, tylko do Drezna.
Nędzny, przeklinany, sponiewierany i znienawidzony Bartek siedział tymczasem w
swojej chałupie, obcy nawet dla żony własnej, bo i ta nie przemówiła do niego
cały dzień ni słowa.
*
Jesienią Bóg urodzaj dał i pan Just, który właśnie objął w posiadanie Bartkową
kolonię, rad był, że wcale niezły zrobił interes.
Pewnego dnia szło z Pognębina do miasta troje ludzi: chłop, baba i dziecko.
Chłop był pochylony bardzo, podobniejszy do dziada niż do zdrowego człeka. Szli
do miasta, bo w Pognębinie nie mogli służby znaleźć. Deszcz padał, baba
szlochała okrutnie z żalu za straconą chałupą i całą wsią. Chłop milczał. Na
całej drodze pusto było: ani wozu, ani człeka; krzyż tylko wyciągał ponad nią
zmoczone od deszczu ramiona. Deszcz padał coraz większy, gęstszy i ciemniało na
świecie.
Bartek, Magda i Franek szli do miasta, bo zwycięzca spod Gravelotte i Sedanu
miał jeszcze w zimie odsiedzieć w kozie za sprawę Boegego.
Państwo Jarzyńscy bawili ciągle w Dreźnie.
-----------
K O N I E C