LAISSEZ FAIRE | Numer 5, ST YCZeŃ 2007
faire
Laissez
Numer 5, S T YC ZeŃ 20 07
Copyright © 2007
by Fundacja Instytut
im. Ludwiga von misesa
Redaktor naczelny:
Juliusz Jabłecki
Zastępca redaktora
naczelnego:
Karol Lew Pogorzelski
Redaktor techniczny:
mikołaj Barczentewicz
Korekta:
Jan Falkowski
„Laissez Faire” ukazuje się
jako miesięcznik. Poglądy
prezentowane przez au-
torów nie muszą się po-
krywać ze stanowiskiem
Instytutu misesa.
Ten numer „Laissez Faire”
ukazał się dzięki pomocy
Pana Dariusza Szumiły.
Dziękujemy Pani Annie
Szymanowskiej za pomoc
w korekcie tekstów.
Listy do redakcji oraz
propozycje
artykułów
prosimy przesyłać na
adres: redakcja@mises.pl.
Przede wszystkim, drodzy Czytelnicy, od-
dajemy w Wasze ręce już – albo dopiero,
zależnie od perspektywy – piąty numer
„Laissez Faire”. Z pewnością nie byłoby to
możliwe bez pomocy finansowej Pana Da-
riuszo Szumiły, któremu należą się nasze
jak najserdeczniejsze wyrazy wdzięczności.
Dziękujemy także wszystkim Prenumera-
torom i Czytelnikom, dla których to pismo
tworzymy, mając cichą nadzieję, że choć po
części spełnia ono ich oczekiwania. Redak-
tor naczelny w imieniu własnym składa po-
dziękowania pracownikom i współpracow-
nikom redakcji, bez których „Laissez Faire”
na pewno nie byłoby tym, czym jest.
A czym jest albo czym chciałoby być
nasze pismo? Przede wszystkim chce słu-
żyć krzewieniu konserwatywno-anarchi-
stycznego poglądu na świat, historię i po-
litykę. Chce proponować nowe spojrzenie
na stare idee, z jednej strony dostrzegając
nonsens krytyki dzisiejszego ponowoczes-
nego, egalitarno-demokratycznego świata,
a z drugiej rozumiejąc, że jedyną koncepcją
wolnościową, która daje się pogodzić z ten-
dencjami postmodernistycznymi jest idea
ładu naturalnego.
Nie będziemy więc zastanawiać się nad
tym, czy prezes NBP powinien być nieza-
leżny, czy w stolicy powinny odbywać się
gejowskie parady, czy homoseksualiści po-
winni mieć prawo do adopcji, ani czy po-
winno się postawić pomnik Dmowskiemu.
Będziemy raczej starali się pokazywać, że
żaden tego rodzaju problem właściwie nie
ma racji bytu w ładzie naturalnym: utrzy-
mujemy, iż banku centralnego w ogóle nie
Początek roku to zazwyczaj czas składania życzeń, regulowania długów –
także wdzięczności – formułowania planów, w skrócie – dokonywania wszel-
kich podsumowań. Co prawda w odniesieniu do naszego pisma, o niezbyt
przecież długim żywocie, podsumowanie wydaje się trochę przedwczesne,
jednak warto wykorzystać tę okazję i podzielić się kilkoma refleksjami.
P I E R W S Z A K O L U M N A
Spis rzeczy
Idee
Wayne John Sturgeon
– Anarchomonarchizm........................ 2
Alfred G. Cuzán
– Czy.kiedykolwiek.uciekniemy.od.
anarchii?............................................... 4.
Historia
Karol Lew Pogorzelski
– 200.lat.ateńskich.doświadczeń.z.
demokracją........................................... 9.
Juliusz Jabłecki
– Abraham.Lincoln,.jego.wojna.i.jego.
Ameryka............................................. 11.
Miscellanea
Phyllis McGinley
– Gniewny.człowiek...........................16
Kinematograf
Lumeriusz
– „Borat”,.czyli.jak.sprzedać.chłam,.
aby.kasa.wpływała.na.konto.............16
Książka
Juliusz Jabłecki
– „Jak.Kościół.katolicki.zbudował.
zachodnią.cywilizację”.Thomasa.E..
Woodsa...............................................17
P
iSMo
K
oNSeRWAtyWNo
-A
NARChiStyCZNe
2
LAISSEZ FAIRE | Numer 5, ST YCZeŃ 2007
powinno być, ulice powinny być prywatne, a każ-
dy na swojej posesji powinien móc wznieść taki
pomnik, jaki mu się tylko zamarzy. Wreszcie – last
but not least – przeciwnikom adopcji przez pary
homoseksualne przypominamy, że liczba sierot w
domach dziecka jest znacznie mniejsza niż liczba
rodzin heteroseksualnych, które, chcąc nie dopuś-
cić do przejęcia dzieci przez homoseksualistów,
mogą wykazać się większą niż dotychczas inicja-
tywą i same zaadoptować kilkoro maluchów.
Zapraszamy Was, Drodzy Czytelnicy, abyście
zechcieli towarzyszyć nam w tej wędrówce po
świecie idei. Życzymy Wam, byście wraz z nami
się rozwijali, odkrywali nowe intelektualne per-
spektywy i patrzyli, jak nowoczesność w swoim
duchowym wymiarze realnej, pluralistycznej de-
mokracji otwiera się na hoppeański nowy ład. Ży-
czymy i Wam, i sobie powodzenia w tej wspólnej
wyprawie, która na dobre rozpocznie się zapewne
właśnie w tym nowym, 2007 roku.
W imieniu redakcji,
Juliusz Jabłecki
redaktor.naczelny
idea anarchomonarchii wielu może się wydać we-
wnętrznie sprzeczna, a niektórzy dostrzegą w niej
zapewne jedynie cień paradoksu. Na przykład
surrealistyczny malarz Salvador Dali, poproszo-
ny podczas wywiadu w telewizji o jednoznaczne
określenie swoich poglądów politycznych, powie-
dział, ku wielkiemu zdziwieniu dziennikarza, że
jest właśnie anarchomonarchistą.
Z kolei hakim Bey w swojej książce Tymczaso-
wa.Strefa.Autonomiczna (Kraków 2001) odwołuje
się do rosyjskich narodników – anarchistów, któ-
rzy szerzyli rewolucyjną propagandę w imię cara,
głosząc wyzwolenie mas z jarzma poddaństwa i
wzywając do obalenia skorumpowanego rządu
wyzyskiwaczy, który odgradza cara od jego umi-
łowanego ludu i ziemi.
Podobnym pomysłem na wzniecenie rewolty
posłużyła się w czasie angielskiej wojny domowej
narodowo-rewolucyjna grupa Ludzi Piątej Mo-
narchii, która zaczerpnęła swą nazwę z prorockiej
Księgi. Daniela ze Starego testamentu. Daniel
przepowiadał, że w historii świata powstaną czte-
ry wielkie królestwa, piątym zaś – ostatnim – bę-
dzie Boska monarchia i tysiącletnie panowanie
Chrystusa, zasiadającego na tronie Judy i Dawida
(zob. Dn 2, 31-45; Dn 7, 1-28; Ap 20, 4-6).
Jedno z pierwszych dzieł wyraźnie przesiąk-
niętych duchem anarchistycznym zostało na-
pisane w języku władzy monarszej. Była to Da-
odejing, Księga.Drogi.i.Cnoty, należąca do kanonu
mistycznej tradycji chińskiego taoizmu. Zawie-
rała ona wiele mądrych sentencji skierowanych
do przyszłego króla i mających mu wskazać, jak
powinien rządzić swoim ludem. Pierwotnie Da-
odejing miała być polemiką wymierzoną w kon-
fucjańską biurokrację, dlatego też Księga.Drogi.i.
Cnoty rekonstruuje tradycję cesarza-mędrca na
modłę wolnościową, sugerując, że celem wład-
cy powinno być stworzenie takich warunków, w
których każdy człowiek rządzi sam sobą, a nie jest
poddany rozkazom z góry.
Z filozoficznego punktu widzenia anarchizm
posiada długą tradycję antydemokratyczną, w
której rozumie się go nie jako konsekwentnie roz-
szerzaną władzę ludu, lecz raczej jako zuniwer-
salizowaną arystokrację. Monarchia może więc
zyskać nowe znaczenie jako idea metapolityczna
promująca etos libertariański, wystarczy bowiem
dostrzec w monarsze symbol suwerenności, któ-
ry znajduje odbicie w absolutnej suwerenności
wolnej jednostki. Słowo „król” pochodzi od sło-
wa „krewny” (ang. king – kin), zatem „królowa-
nie” oznacza „pokrewieństwo” (ang. kingship
Wayne.John.Sturgeon
1
Anarchomonarchizm
Idee
LAISSEZ FAIRE | Numer 5, ST YCZeŃ 2007
– kinship, czyli pokrewieństwo, więź, wspólnota
interesów)
2
, a król i królowa stają się symbolicz-
nymi strażnikami wolności i samorządności ludu.
Monarcha przekazuje więc z pokolenia na poko-
lenie dziedzictwo ludu oraz łączącą go z nim więź
współobecności. Zostało to pięknie i poetycko
przedstawione w angielskiej mitologii, mówiącej
o królu Arturze i jego poszukiwaniach Święte-
go Graala. idea „królowania” odnosi się tam do
pokornej posługi tym wszystkim, którymi się
„rządzi”.
Podobny motyw można odnaleźć w chrześ-
cijańskiej ewangelii, w której Jezus mówi swoim
apostołom: „(...) Lecz kto by między wami chciał
się stać wielkim, niech będzie sługą waszym. A
kto by chciał być pierwszym między wami, niech
będzie niewolnikiem wszystkich” (zob. Mk 10,
43-44; w tym mitologicznym kontekście postać
Chrystusa jest pełnią wszystkich archetypów za-
wartych w opowieści o Arturze, a także w innych
angielskich i nordyckich wierzeniach, szczegól-
nie w druidyzmie i odynizmie). Pismo sugeruje
ponadto, że przy końcu czasów Chrystus nie-
jako abdykuje, zstąpi ze swego tronu, gdyż jego
władza będzie miała tak dobroczynny wpływ, że
cała ludzkość wstąpi w stan duchowej doskonało-
ści, która uczyni wszelką formę rządów zupełnie
zbędną (1 Kor 15, 24-28)
3
. Będzie to eschatolo-
giczna realizacja transcendencji od królewskiego
panowania do oświeconej teokratycznej anarchii.
Za najwybitniejszego współczesnego stron-
nika anarchomonarchizmu należy uznać pisa-
rza fantasy J.R.R. tolkiena, którego saga Władca.
Pierścieni stała się światowym bestsellerem. okre-
ślając swoje zapatrywania ideologiczne, tolkien
stwierdził otwarcie: „Moje poglądy polityczne
coraz bardziej skłaniają się ku anarchii (w ro-
zumieniu filozoficznym, w którym oznacza ona
zniesienie wszelkiej kontroli, nie zaś mężczyzn z
bokobrodami podkładających bomby) – lub ku
monarchii »niekonstytucyjnej«”
4
. Parę lat później
wyznał: „W żadnym sensie nie jestem »socjalistą«,
gdyż – co chyba oczywiste – mam wstręt do pla-
nowania, który bierze się z przekonania, że wszy-
scy planiści, kiedy tylko dojdą do władzy, stają się
bardzo złymi ludźmi”.
Stworzona przez tolkiena kraina, nazwana
przez niego „Śródziemiem”, nawiązywała do mi-
tologii północnoeuropejskiej i, jak określił to sam
pisarz, funkcjonowała jako „na wpół republika, na
wpół arystokracja” – czyli jako rodzaj zdecentra-
lizowanej demokracji komunalnej (w swej istocie
przeciwnej demokracji reprezentatywnej), opartej
na holistycznej koncepcji integralności lokalnych
miejsc i dialektów. Akcent, jaki tolkien kładzie
na istnienie pewnego rodzaju – libertariańskiej w
duchu – hierarchii oraz samorządności, spójnych
z postrzeganiem królowania przez pryzmat bra-
terstwa i lojalności wobec konkretnego miejsca,
uczynił z Władcy. Pierścieni popularną i ważną
lekturę w środowisku radykalnie decentralistycz-
nej prawicy.
Władca.Pierścieni wywiera też głęboki wpływ
na współczesne ruchy ekologiczne, ponieważ z
punktu widzenia obecnego kontekstu historycz-
nego książka przedstawia spójną i inspirującą
krytykę modernistycznej „nieświętej trójcy”:
władzy państwowej, kapitału i technologii (por.
z doskonałą książką Patricka Curry’ego, Tolkien:.
Myth. and. Modernity). tolkien z niezwykłą wni-
kliwością prorokował, że u schyłku XX w. walka
o ludzkość i naturę będzie się toczyć pomiędzy
różnorodnością lokalnych wyjątkowości – miejsc,
tożsamości oraz kultur – a globalistyczną jednoś-
cią i monokulturą, która cały świat zamienia w
jedno i to samo miejsce. Podczas gdy w pierwszym
przypadku ludzie byli aktywnymi obywatela-
mi, „członkami społeczeństw”, w drugim stają się
identycznymi jednostkami o takim samym statu-
sie pasywnego „konsumenta”. Jeśli dodać do tego
postępy inżynierii genetycznej (naczelny wróg
zielonych aktywistów w XXi w.), można odnieść
wrażenie, że padliśmy ofiarą magicznej manipu-
lacji i okultystycznych technik, które skrywając
się pod maską humanitaryzmu, w rzeczywistości
niosą ze sobą wielokulturowe wyobcowanie neoli-
beralnego wolnego rynku
5
.
Anarchomonarchizm nie czerpie jednak in-
spiracji z marksizmu, który w tym kontekście,
jak się okazuje, nadskakuje kosmopolitycznemu
kapitalizmowi, gardzącemu organicznymi tra-
dycjami i naturą, idealizującemu względy czysto
ekonomiczne i materialistyczne, a w praktyce
niosącemu „postęp” ku technokratycznej inżynie-
rii społecznej.
U progu XXi w. dla myśli anarchomonarchi-
stycznej istotniejsi od doktrynalnych marksistów
są sytuacjoniści. Przedefiniowali oni bowiem
marksistowską koncepcję wyobcowania społecz-
nego, sugerując, że począwszy od konsumpcyj-
nego boomu lat 50., alienacja dotyka ludzi nie na
etapie produkcji, lecz właśnie konsumpcji.
Jeśli natomiast chodzi o klasyczny anarchizm,
to inspiracją może być Proudhon, który gdy za-
LAISSEZ FAIRE | Numer 5, ST YCZeŃ 2007
pytano go o to, jak chciałby być pamiętany po
śmierci, odpowiedział, że życzyłby sobie, żeby
wspominano go nie tylko jako najbardziej rewo-
lucyjną postać tamtych czasów, ale i najbardziej
konserwatywną.
Umarł Król – niech żyje Król!
Zbudź się, Albionie – odzyskaj swój Prastary
tron!
tłumaczył.Juliusz.Jabłecki
Przypisy
1
Autor jest chrześcijańskim anarchistą, jednym z redakto-
rów brytyjskiego pisma „Alternative Green”, łączącego wąt-
ki anarchistyczne, konserwatywne i ekologiczne.
2
Nieprzetłumaczalna gra słów. Polskie określenie „król”
pochodzi najprawdopodobniej od czeskiego „kral”, na pa-
miątkę Karola Wielkiego – przyp. JJ.
3
Warto przytoczyć tu kluczowy fragment cytatu, na który
powołuje się Sturgeon: „Wreszcie nastąpi koniec, gdy prze-
każe królowanie Bogu i ojcu i gdy pokona wszelką Zwierzch-
ność, Władzę i Moc” (1 Kor 15, 24) – przyp. JJ.
Wstęp
Główna oś dyskusji, toczącej się od zawsze wśród
teoretyków i myślicieli libertariańskich, krąży
wokół starego jak świat pytania, czy człowiek jest
w stanie żyć w całkowitej anarchii, czy może mi-
nimalne państwo jest jednak konieczne, aby wol-
ność obywateli była możliwie największa. Spór
ten pomija jednak bardziej fundamentalną kwe-
stię: czy człowiek jest w ogóle zdolny uwolnić się
od anarchii. Czy rzeczywiście możemy pozbyć się
anarchii i ustanowić w jej miejscu Rząd
**
? Więk-
szość ludzi, niezależnie od zapatrywań ideologicz-
nych, zakłada, że usunięcie anarchii jest nie tylko
możliwe, ale wręcz doszło do skutku, gdyż wszy-
scy podlegamy dziś jakiemuś rządowi, natomiast
anarchia oznaczałaby jedynie chaos i przemoc
1
.
Celem niniejszej pracy jest zakwestionowanie
tego stereotypowego
założenia oraz uzasadnie-
nie, że w rzeczywistości ucieczka od anarchii jest
niemożliwa, a w związku z tym prawdziwe py-
tanie powinno raczej brzmieć: z jakim rodzajem
anarchii mamy obecnie do czynienia? Z rynko-
wym czy nierynkowym (politycznym)? istnieją
bowiem dwa rodzaje anarchii – hierarchiczna
i pluralistyczna. im bardziej pluralistyczna jest
anarchia nierynkowa, tym bardziej przypomina
ona anarchię rynkową. Różne rodzaju ładu anar-
chicznego można oceniać pod względem ich zdol-
ności do minimalizowania poziomu przymusu w
społeczeństwie. okazuje się, że anarchie plura-
listyczne są o wiele mniej brutalne niż anarchie
hierarchiczne. Wydaje się zatem, że prawdziwy
problem, jaki stoi dziś przed libertarianami nie
dotyczy wyboru pomiędzy państwem minimum
i anarchią, ale raczej rozstrzygnięcia, która spo-
śród odmian anarchii – rynkowa czy polityczna,
hierarchiczna czy pluralistyczna – gwarantuje lu-
dziom możliwie największy zakres wolności.
I
Anarchia jest porządkiem społecznym bez władzy,
podlegającym jedynie rynkowym prawom eko-
nomicznym. Rząd jest czynnikiem zewnętrznym
wobec społeczeństwa, „trzecią stroną”, która na-
rzuca własne warunki pozostałym stronom rela-
cji społecznych. Koncepcja Rządu jako czynnika
zewnętrznego wobec społeczeństwa jest analo-
giczna do koncepcji Boga jako siły interweniują-
cej w ludzkie sprawy. Dla ateisty dobrą analogią
może być założenie, że wszechmocni Marsjanie
wypełniają rolę zwykle przypisywaną rządowi, tj.
zewnętrznego planisty i dawcy rozmaitych zasad
postępowania, których muszą przestrzegać wszy-
scy podporządkowani (ziemianie).
Jednakże to, że istnieje sama idea Rządu, w
żaden sposób nie implikuje jego empirycznego
istnienia
2
. Niewielu z nas przekonałby na przy-
kład następujący argument: „Wierzę, że koncep-
cja Boga jest możliwa, zatem Bóg istnieje”. tym-
czasem taka właśnie jest struktura argumentacji,
leżącej u podstaw założeń, dotyczących istnienia
Rządu. to, że społeczeństwa mogą dysponować
Alfred.G..Cuzán.
Czy kiedykolwiek
uciekniemy od anarchii?*
5
LAISSEZ FAIRE | Numer 5, ST YCZeŃ 2007
jakąś formą organizacji, którą nazywają „rządem”,
nie jest wystarczającym powodem, by twierdzić,
że „rządy” te są empirycznymi manifestacjami
idei Rządu.
Bliższe przyjrzenie się ziemskim „rządom”
ujawnia, że w żadnym razie nie uwalniają nas one
od anarchii. Są po prostu zamianą jednej formy
anarchii na drugą, a zatem nie zapewniają istnie-
nia prawdziwego Rządu. A oto dlaczego tak jest.
Gdziekolwiek ustanawia się ziemskie „rządy”,
tam dla wszystkich członków społeczeństwa, o
których zwykle mówi się jako o poddanych lub
obywatelach, anarchia jest oficjalnie zakazana.
odtąd nie mogą oni już wchodzić we wzajemne
relacja na samodzielnie określonych warunkach,
niezależnie czy są parą kupców w porcie, czy prze-
ciwnymi stronami konfliktu. Zamiast tego wszy-
scy członkowie społeczeństwa muszą włączyć we
wzajemne relacje „trzecią stronę” – rząd, który ma
możliwość stosowania przymusu w celu egzekwo-
wania ustanowionych przez siebie praw i karania
tych, którzy nie chcą się im podporządkować.
Jeśli na przykład złodziej ukradnie mój port-
fel na koncercie, jestem prawnie zobowiązany
do polegania na usługach przedstawicieli trze-
ciej strony, których zadaniem jest najpierw zła-
panie delikwenta (policjanci), potem uwięzienie
(strażnicy więzienni), następnie przeprowadzenie
procesu (oskarżyciele, sędziowie, nawet obroń-
cy „publiczni”, czyli obrońcy z urzędu), wreszcie
osądzenie (grupa jednostek zmuszonych przez
sąd do pełnienia obowiązku przysięgłych) oraz
uniewinnienie go bądź ukaranie (więzienia, kaci).
Ja jestem uprawiony co najwyżej do tego, aby zła-
pać złodzieja, ale zabrania mi się poradzenia sobie
z całą sytuacją samodzielnie. takie zakazy stają
się czasem tragikomiczne, gdy rząd karze ofiary
zbrodni za obronę własnej osoby z przekrocze-
niem granic ustanowionych „prawem”. W skrócie,
ja oraz wszyscy pozostali obywatele czy poddani
musimy przyjąć do wiadomości orzeczenia rzą-
du w naszych relacjach z innymi. Wymaga się od
nas przestrzegania prawa ustanowionego przez tę
„trzecią stronę”.
Jednakże ład społeczny, którego gwarantem
jest „trzecia strona”, nie istnieje dla tych, którzy
sami korzystają z władzy rządu. innymi słowy, nie
ma żadnej nowej „trzeciej strony”, która tworzy-
łaby i egzekwowała prawa wśród poszczególnych
przedstawicieli tej już istniejącej trzeciej strony.
Władcy pozostają względem siebie nadal w stanie
anarchii. Sami rozstrzygają spory pomiędzy.sobą,
nie odwołując się do żadnego Rządu (rozumiane-
go jako bytu zewnętrznego). Nadal więc istnieje
anarchia. tylko że zamiast sytuacji, w której jeste-
śmy pozbawieni rządu i mamy do czynienia z na-
turalną rynkową anarchią, mamy teraz anarchię
polityczną, anarchię wewnątrz samej władzy
3
.
Weźmy na przykład władców naszego amery-
kańskiego rządu federalnego. Jest to grupa złożo-
na z kongresmanów, sędziów, prezydenta i wice-
prezydenta, urzędników najwyższego szczebla w
urzędach cywilnych i wojskowych oraz całej ar-
mii pracowników publicznych, którzy zapełniają
miejsca pracy wielu agencji federalnych. Wszyst-
kie te jednostki razem tworzą i wykonują prawa,
edykty, regulacje i szereg innych różnego rodza-
ju rozkazów, którym muszą się podporządkować
wszyscy członkowie społeczeństwa.
Mimo to w relacjach pomiędzy sobą pozostają
oni w dużym stopniu „poza prawem”. Nikt stoją-
cy na zewnętrz tej grupy nie pisze i nie wykonuje
praw, rządzących relacjami pomiędzy nimi. Moż-
na co najwyżej powiedzieć, że władcy są związani
giętkimi ograniczeniami „konstytucji”, którą, tak
czy owak, sami interpretują i egzekwują między
sobą. Sąd Najwyższy jest w końcu jedynie częścią
rządu, złożoną z ludzi wybranych przez innych
jego członków i podległych ich naciskom. Co wię-
cej, decyzje sędziów wykonuje jeszcze.inna część
rządu – ciało wykonawcze, nad którym oni sami
nie mają żadnej władzy, a jedynie zwierzchność.
Jakby tego było mało, Kongres również wywiera
naciski na sędziów, chociażby za pomocą presji
politycznej oraz manipulowania podziałem pie-
niędzy przeznaczonych na wymiar sprawiedli-
wości. Sami zaś kongresmani także nie mają nad
sobą żadnych nadrzędnych arbitrów „trzeciej
strony”, którzy mogliby wpływać na ich wzajem-
ne relacje oraz regulować ich związki z władzą
wykonawczą. Co więcej, nawet rozmaite agencje
federalne i wszystkie ich komórki i departamen-
ty są wolne od ingerencji jakiejkolwiek „trzeciej
strony”. W skrócie, wewnątrz rządu panuje poli-
tyczna anarchia,
Anarchiczny charakter relacji pomiędzy rzą-
dowymi biurokratami można zilustrować nastę-
pującym przykładem. Załóżmy, że kongresma-
nowi uda się skierować bieg strumienia pieniędzy
z wydatków budżetowych na własną posiadłość.
Jest to przestępstwo, złodziejstwo, kradzież pie-
niędzy. Lecz komu zostały ukradzione? tobie lub
mnie? tylko w tym znaczeniu, że zostaliśmy przy-
muszeni do złożenia się do publicznej kasy, którą
LAISSEZ FAIRE | Numer 5, ST YCZeŃ 2007
kongresman raczył uznać za swoją zdobycz. Pie-
niądze te nie były już jednak nasze w momencie
występku – należały do kogoś innego. Ale kogo?
Chodzi rzecz jasna o członków rządu, do których
należy rozdzielanie środków publicznych.
W skrócie, kongresman ukradł pieniądze in-
nym przedstawicielom władzy – kongresmanom,
biurokratom, prezydentowi i innym. Co się jed-
nak czyni z tym przestępstwem? Czy kongresma-
nowi stawia się publicznie zarzuty, czy stawia go
się w stan oskarżenia i sądzi za przestępstwo, jak
każdego zwyczajnego obywatela, który okrada in-
nego? Czasami tak, jednak częściej zdarza się, że
mamy do czynienia z gradem politycznych mane-
wrów na wysokim szczeblu: wymienia się między
sobą groźby za zamkniętymi drzwiami i groma-
dzi się przeciw sobie siły, mają miejsce okazjonal-
ne bitwy na słowa, w których bądź to niszczone
są reputacje niektórych rządzących a pieniądze
zmieniają właścicieli, bądź przepływ środków lub
dostęp do nich ulega zmianie.
Wkrótce wrzawa i krzyk idą w zapomnienie,
kongresman otrzymuje od oskarżycieli „zaświad-
czenie o dobrym stanie zdrowia” albo zarzuty
zostają oddalone lub wycofane, a kongresman
uzyskuje w wyborach reelekcję. Co jakiś czas, je-
śli przestępca był akurat pionkiem lub gasnącą
„gwiazdą”, albo jeśli nienawidzili go koledzy po
fachu, wówczas staje przed sądem, jest sądzony i
ukarany, najczęściej wyrokiem minimalnym bądź
nawet w zawieszeniu. W większości przypadków
w imię interesu ludzi stojących dużo wyżej, zysku-
jących na przestępstwie, którym kierowali, albo
na które przynajmniej przyzwalali, poświęca się
małą rybkę, kręcącą się w pobliżu biurokratycz-
nego dna. Lecz nie popełnijmy błędu: w sytuację
nie wmieszała się żadna „trzecia strona”, żaden
Rząd nie wydał ani nie wyegzekwował wyroku.
to tylko sterujący rządem wzięli (własne) prawo w
swoje ręce i dopuścili się tego, co zewnętrzny rząd
nazwałby „samosądem”.
Jednym słowem, społeczeństwo zawsze pozo-
staje w stanie anarchii. Rząd znosi ją jedynie po-
między tymi, których nazywa „poddanymi” lub
„obywatelami”. Anarchia kwitnie natomiast po-
między samymi rządzącymi.
Sytuację tę przedstawia poniższy rysunek.
okrąg po lewej stronie pokazuje stan prawdziwej,
rynkowej lub naturalnej anarchii, w której wszy-
scy członkowie społeczeństwa porozumiewają
się ze sobą wyłącznie za pomocą dwustronnych
umów, bez interweniującej trzeciej strony. okrąg
po prawej obrazuje stan, w którym dominuje rząd.
W górnej jego części widzimy jednostki, których
wzajemne relacje nie są już bilateralne. Wszyst-
kie relacje są zgodnie z prawem „trójkątne”, tj.
wszyscy członkowie społeczeństwa są zmuszeni w
swych transakcjach akceptować rozporządzenia
władzy. Jednak w dolnej części rysunku widać, że
wewnątrz samego „rządu” relacje między władca-
mi pozostają anarchiczne.
II
Skoro pokazaliśmy już, że instytucja rządu wca-
le nie znosi anarchii, a jedynie rezerwuje ją dla
rządzących, właściwe wydaje się zadanie pytania,
czy jest to stan korzystny dla społeczeństwa. Jego
obrońcy i propagatorzy twierdzą, że bez władzy
społeczeństwo tkwiłoby w chaosie nieznośnej
przemocy. Można zatem pokusić się o zbadanie,
czy skutkiem funkcjonowania rządu jest zwięk-
szanie się poziomu przemocy w społeczeństwie,
czy raczej jego redukcja lub może nawet pełna
eliminacja.
Czy anarchia polityczna jest mniej brutalna
niż anarchia rynkowa bądź naturalna? Minarchi-
ści twierdzą, że tak właśnie jest, przy założeniu, że
rola rządu ogranicza się tylko i wyłącznie do dzia-
łania jako trzecia strona w sporach dotyczących
własności.
Mimo
że – jak twierdzą
zwolennicy państwa
minimum – rząd z
założenia angażuje
pewną, ograniczoną
ilość przemocy, to jej
poziom jest na pew-
no niższy niż w natu-
ralnej anarchii.
Rysunek 2 przed-
stawia ideę zwolen-
7
LAISSEZ FAIRE | Numer 5, ST YCZeŃ 2007
ników państwa minimum. Dzięki wprowadzeniu
rządu na poziomie państwa minimum, skala prze-
mocy spada poniżej poziomu w anarchii natural-
nej. opierając się na antyinterwencjonistycznym
stanowisku monarchistów można założyć, że jeśli
rozmiary rządu urosną ponad wielkość państwa
ograniczonego, wówczas albo nie będzie dalszej
redukcji przemocy – a tym samym powiększenie
rządu stanie się bezcelowe i kosztowne w innym
sensie – albo po przekroczeniu określonej granicy
poziom przemocy wzrośnie, osiągając, a być może
nawet przekraczając poziom z ładu naturalnego
(patrz rysunek 3).
Można sobie łatwo wyobrazić, że poziom prze-
mocy w anarchii politycznej może przekroczyć
poziom przemocy anarchii rynkowej. hitlerow-
skie obozy koncentracyjne i gułagi Stalina opiera-
ły się na takich ilościach przemocy, że nie można
chyba powiedzieć, iż naturalna anarchia mogłaby
być od tego gorsza. Podobnie anarchia polityczna
państw narodowych, przyczyniła się do rozprze-
strzenienia wojen (przemocy) na taką skalę, że
nawet na najpilniejszych uczniach hobbesa po-
winno to robić wrażenie
4
.
Możliwe jest jednak jeszcze trzecie spojrzenie,
najbardziej interesujące z teoretycznego punk-
tu widzenia. Zgodnie z nim na związek pomię-
* Linie przerywane reprezentują możliwe efekty przemocy wynikłe z powiększania rządu ponad rozmiar
państwa minimum.
LAISSEZ FAIRE | Numer 5, ST YCZeŃ 2007
dzy rządem (politycznym substytutem rynkowej
anarchii) i zakresem przemocy wpływa sama
struktura rządu, którą można scharakteryzować
pod względem stopnia centralizacji. im większe
jest rozproszenie władzy zwierzchniej na nieza-
leżne ciała polityczne, tym bardziej pluralistyczny
jest rząd. im bardziej scentralizowana (skoncen-
trowana w jednym ciele) jest struktura władzy,
tym bardziej hierarchiczny jest rząd. Z kolei im
bardziej zhierarchizowany rząd, w tym większym
stopniu ład społeczny musi się opierać na zasadzie
ostatecznego arbitra. inaczej mówiąc, im bardziej
zcentralizowana struktura władzy, tym silniejsza
jest presja na stworzenie w niej samej nowej „trze-
ciej strony” w postaci autorytarnego przywódcy,
jak hitler, Stalin, Mao czy Castro. taka „trzecia
strona” pozostaje jednak w kompletnej anarchii
wobec reszty świata.
im bardziej pluralistyczna polityka w da-
nym kraju, tym bardziej rządzący uwolnieni są
w swych działaniach od „trzeciej strony” i tym
bardziej społeczeństwo przypomina naturalną
anarchię. im mniej pluralistyczna lub im bardziej
hierarchiczna polityka w kraju, tym bardziej spo-
łeczeństwo wydaje się być rządzone przez praw-
dziwie „zewnętrzny” byt, boską postać zesłaną z
kart historii, świata religii lub ideologii.
Rzut oka na współczesne społeczeństwa i hi-
storię najnowszą pokazuje, że, z empirycznego
punktu widzenia, to właśnie te społeczeństwa, w
których rządzi jakaś ziemska forma Rządu, ce-
chują się najwyższym poziomem przemocy w
formie represji politycznych, gwałtu i prześlado-
wań. Najniższy zaś poziom przemocy wydaje się
być w społeczeństwach o wysoce pluralistycznej
polityce, na przykład w Szwajcarii. Jest to praw-
da
nawet dla świata „komunistycznego”: bardziej
pluralistyczna komunistyczna polityka Polski
i Jugosławii była o wiele mniej brutalna od bar-
dziej zhierarchizowanej polityki Związku Sowie-
ckiego. Podobnie w świecie zachodnim: bardziej
pluralistyczna polityka Stanów Zjednoczonych
jest mniej brutalna niż włoska, gdzie polityka jest
dużo bardziej hierarchiczna.
Dlaczego jednak stopień centralizacji władzy
miałby determinować charakter anarchii poli-
tycznej, sprawiając, że w państwach hierarchicz-
nych – takich jak Chiny czy Kuba – jest ona jest
ona dość brutalna, a w bardziej pluralistycznych
– takich jak indie czy Kostaryka - relatywnie po-
kojowa? odpowiedzią może być fakt, że scentrali-
zowane państwa na ogół popełniają błędy częściej
niż państwa zdecentralizowane
5
. Błędy politycz-
ne przybierają formę mylnych lub fałszywych po-
glądów na naturę dwustronnych relacji w społe-
czeństwie i w polityce (na przykład, jak miało to
miejsce w komunizmie, na relacje pomiędzy ro-
botnikiem a kapitalistą). Ponieważ osądy są błęd-
ne, przeto nie zgodziłaby się z nimi dobrowolnie
co najmniej jedna ze stron relacji (w komunizmie
zapewne kapitalista – przyp. red.). W tej sytuacji
zaś jedyną metodą zrealizowania koncepcji „trze-
ciej strony” jest użycie siły, która oczywiście, za-
leżnie od warunków, może napotkać na sprzeciw
obywateli.
W rządzie pluralistycznym sformułowanie
błędnych koncepcji dotyczących dwustronnych
stosunków w społeczeństwie jest dużo mniej praw-
dopodobne. Wynika to z faktu, że istnieje jedno-
cześnie wiele jednostek politycznych niezależnie
komunikujących się ze sobą i z obywatelami, co
poprawia jakość informacji na temat społecznego
odbioru wszelkich koncepcji reformistycznych.
Co więcej, w środowisku pluralistycznym błędne
koncepcje są trudniejsze do wprowadzenia w ży-
cie, ponieważ dochodzi do swoistej konfrontacji
pomiędzy poszczególnymi obozami władzy.
tymczasem w rządzie hierarchicznym nawet
jego członkom nie wolno rozwiązywać sporów
samodzielnie między sobą. Wszystkie relacje
podlegają osądowi najwyższego władcy, który
dla zapewnienia sobie ciągłego panowania musi
oczywiście utrzymywać rozległą siatkę szpiegów
i egzekutorów. oczywiście ludzkie zdolności kon-
troli innych ludzi są dość ograniczone, więc na-
wet w prawdziwie makiawelicznych hitlerowskich
Niemczech prowadzono quasi feudalne interesy
tuż pod nosem Fuehrera. Naturalnie wszelkie ta-
kie transakcje były zabronione, więc wszyscy żyli
w stanie ciągłego zagrożenia, nie wiedząc nigdy,
kiedy ich wrogom uda się skierować przeciwko
nim gniew hitlera
6
.
Bez względu na to, czy powyższe wyjaśnienie
jest poprawne, czy też nie, wciąż dysponujemy
explanandum, czyli faktem, że hierarchiczne pań-
stwa są bardziej brutalne od pluralistycznych. Je-
śli jedna społeczeństwo w pluralistycznej anarchii
politycznej doświadcza mniejszej przemocy niż w
społeczeństwach z hierarchicznym lub „rządzo-
nym” rządem, to czyż nie wydaje się logiczne, że
anarchia naturalna powinna być mniej brutalna
od anarchii politycznej? Dlaczego relacja między
rządem a przemocą miałaby być wyrażona krzy-
wą łamaną? Czy nie jest przypadkiem możliwe,
LAISSEZ FAIRE | Numer 5, ST YCZeŃ 2007
że rząd zawsze produkuje więcej przemocy niż
rynek?
Podsumowanie
Pokazaliśmy, że anarchia, jak materia, nigdy nie
znika – zmienia jedynie formę. Pluralistyczna,
zdecentralizowana anarchia polityczna jest mniej
brutalna od zhierarchizowanej anarchii politycz-
nej. Jest to poważna przesłanka, aby przypuszczać,
że anarchia rynkowa mogłaby być mniej brutalna
od anarchii politycznej. Ponieważ można uzasad-
nić, że anarchia rynkowa zdecydowanie bardziej
efektywnie i sprawiedliwie radzi sobie z rozwią-
zaniem wszystkich. innych. problemów. społeczno-
gospodarczych
7
, to dlaczego miałoby być inaczej w
odniesieniu do poziomu przemocy? Czy nie jest
usprawiedliwione przekonanie, że w egzekwowa-
niu praw własności anarchia rynkowa skutkuje
mniejszą ilością przemocy niż anarchia politycz-
na? Przecież rynek jest najlepszym możliwym ra-
cjonalizatorem – czy zatem także nie zracjonali-
zowałby przemocy lepiej niż czyni to rząd?
Przypisy
* Autor jest profesorem nauk politycznych na University of
West Florida. Pierwotna wersja tekstu została opublikowana
w piśmie „Journal of Libertarian Studies” nr 3(2) z 1979 r. Za
uprzejmą zgodę na przedruk dziękujemy redakcji „Journal
of Libertarian Studies”. Przełożył Jan Lewiński.
** W oryginale autor pisze „Government” z wielkiej litery,
odwołując się do pewnej abstrakcyjnej idei ładu społecznego,
a nie do konkretnych instytucji politycznych – przyp. red.
1
Nawet Gordon tullock pisze: „Jeśli, jak wierzę, że jest,
ludzie w anarchii są tak samolubni, jak teraz, to mieliby-
śmy do czynienia z hobbesowską dżunglą (…).” Z punktu
widzenia tej pracy interesujące jest, że w następnym zda-
niu autor dodaje: „(…) nie bylibyśmy w stanie odróżnić w
pełni skorumpowanego rządu od braku rządu”. Gordon
Gordon
tullock,„Corruption and Anarchy” [w:] Gordon tullock
(ed.), Further.Explorations.in.the.Theory.of.Anarchy (Blacks-
burg, Virginia: University Publications, 1974).
2
Paul Craig Roberts w
Paul Craig Roberts w Alienation.and.the.Soviet.Economy
(Albuquerque: University of New Me�ico Press, 1971) podob-
New Me�ico Press, 1971) podob-
nie argumentuje, że zdolność do pomyślenia o centralnym
planowaniu nie jest żadnym dowodem jego empirycznej
możliwości. Roberts pokazuje, że formalnie zaplanowane
gospodarki, jak ta Związku Sowieckiego, nie są w żadnym
stopniu centralnie planowane, lecz że są gospodarkami
pluralistycznymi, sterowanymi przez sygnały nierynkowe.
Konkluzja Robertsa, że centralne planowanie nie istnieje jest
analogiczne do mojej własnej konkluzji mówiącej o tym, że
rząd także nie istnieje. Jestem wdzięczny Murrayowi Roth-
bardowi za wskazanie paraleli tych dwóch argumentów.
Gdy przepisywano niniejszą pracę, przeczytałem God.and.
the. State Michaiła Bakunina (Nowy Jork: Dover Publica-
tions, 1970) i byłem uderzony podobieństwami między ar-
gumentem Bakunina przeciw Bogu i moim argumentem
przeciw rządowi. Nie jest to zaskakujące, jako że wiele za-
łożeń użytych do uzasadnienia istnienia rządu odwołuje się
do zła, tkwiącego w ludzkiej naturze. to jest tak, jakby rząd
zajął miejsce Boga na ziemi, by trzymać złych ludzi w ryzach.
Zdaje się, że fakt, iż rządy same tworzone są przez zwykłe
ludzkie istoty, które pozostają w stanie anarchii w relacjach
między sobą umknęło stronnikom tego poglądu.
3
oczywiście podstawę władzy wszystkich oficjalnie rządzą-
cych stanowią grupy interesu wewnątrz i na zewnątrz rządu.
Przywódcy pozarządowych grup interesu często trzymają
klucz do politycznego być albo nie być nawet najsilniejszych
polityków. Z tego wynika, że czysta dychotomia pomiędzy
rządowymi i pozarządowymi członkami społeczeństwa
przestaje istnieć. Wokół granic rządu, wiele prywatnych jed-
nostek żyje w stanie anarchii względem rządowych oficjeli.
George Meany jest prawdopodobnie równie dobrym przy-
kładem, jak każdy inny. Jestem wdzięczny mojemu koledze,
Calowi Clarkowi, za zwrócenie na to uwagi.
także ci członkowie podziemia kryminalnego, którzy do-
starczają konsumentom szeroki wachlarz nielegalnych
dóbr i usług, żyją w anarchii względem urzędników rządu.
Nie powinno dziwić, że CiA zawarła układy z wierchusz-
ką gangsterską, by wykonywała część jej misji. Większość
wydziałów policji ma prawdopodobnie analogiczne układy
z lokalnymi bossami organizacji przestępczych.
4
Jest to argument, który stawia Murray Rothbard i który
sprawia, że prawdziwi archiści logicznie rzecz biorąc powin-
ni wspierać pojedynczy światowy rząd, by zakazać anarchii
pomiędzy państwami narodowymi. Jednak niewielu tak
robi. (Murray Rothbard w liście do autora z 21 września
1978; także Walter Block w liście do autora z 26 paździer-
nika 1978.)
5
Dla pełnego teoretycznego rozwinięcia tej koncepcji zob.
Gordon tullock, The. Politics. of. Bureaucracy (Waszyngton,
DC: The Public Affairs
Press, 1965).
6
Zob. Albert Speer,
Zob. Albert Speer, Inside. the. Third. Reich, cz. ii (Nowy
Jork: Avon Books, 1970).
7
Rothbard,
Rothbard, Power. and. Market (Kansas City: Sheed An-
drews and McMeel, inc., 1970).
0
LAISSEZ FAIRE | Numer 5, ST YCZeŃ 2007
ten, kto próbował wprowadzić jakąś ideę w ży-
cie, wie, jak ważny jest przemawiający do wy-
obraźni mit, który się z nią łączy. Jego zadanie
polega na ukonkretnieniu abstrakcyjnej idei w
ludzkich umysłach. Najlepiej jest, jeśli mit doty-
czy zamierzchłej przeszłości i opowiada o jakichś
poetyckich, bohaterskich czynach. Komuniści
odwoływali się do czasu wspólnot pierwotnych,
a niekiedy nawet do pierwszych gmin chrześci-
jańskich. Królowie legitymowali się długim ro-
dowodem uzasadniającym ich prawa do korony.
Liberałowie przypominają bohaterską historię
Galileusza prześladowanego przez opresyjną in-
stytucję Kościoła. A do jakiego mitu odwołują
się współcześni demokraci? Jest ich pewnie kil-
ka: zburzenie Bastylii, wojna secesyjna, zburze-
nie muru berlińskiego. Swoistym mitem jest też
demokratyczny ustrój starożytnych Aten. Ma on
swoje symboliczne znacznie jako pewnego rodza-
ju kolebka współczesnych ustrojów państw cywi-
lizacji Zachodu. Można by powiedzieć: ,,Patrzcie,
oto już dwa i pół tysiąca lat temu nasi przodkowie
ustanowili pierwszą demokrację’’. europejczycy
mają zadziwiającą słabość do antyku, wszystko
co starożytne jawi im się jako atrakcyjne. Nawet
XiX wieczni romantycy, kiedy kontestowali klasy-
cystyczne formy oświecenia odwoływali się do ro-
mansu, który wprost wywodzi się z Rzymu. Stąd
też, odwoływanie się do Starożytności należy do
podstawowego repertuaru socjotechniki. Przyj-
rzyjmy się, jak naprawdę wyglądało 200 lat ateń-
skich doświadczeń z demokracją, i zastanówmy
się do czego w istocie odwołują się współczesne
państwa.
,,Demokracja’’, słowo zapożyczone z greki, to w
dosłownym tłumaczeniu władza ludu. Wyrażała
się ona w tak zwanej zasadzie równości, która gło-
si iż wszyscy obywatele powinni posiadać takie
same prawa polityczne, i to niezależnie od swoje-
go pochodzenia, bogactwa i wykształcenia. Brzmi
to bardzo współcześnie, należy jednak pamiętać,
że w świecie antyku prawa polityczne były rozu-
miane zupełnie inaczej niż dziś. Nie utożsamiano
ich z biernym lub czynnym prawem wyborczym,
ale z prawem do sprawowania władzy
1
. Na czym
ta różnica polega? otóż ci, którzy mają równe
prawo do sprawowania władzy, muszą sprawo-
wać ją razem. W starożytnych Atenach wygląda-
ło to tak, że decyzje polityczne podejmowane są
większością głosów obywateli zgromadzonych na
placu targowym – Agorze. trudno jednak sobie
wyobrazić, ażeby w ten sposób podejmowane były
wszystkie decyzje, gdyż niektóre z nich należało
przecież podjąć szybko, na przykład te dotyczące
strategicznego rozmieszczenia floty czy zorga-
nizowania wywozu nieczystości. Musiały więc
istnieć wyspecjalizowane urzędy regulujące tego
rodzaju sprawy. Jak jednak pogodzić istnienie
owych urzędów z zasadą równości? Rozwiązanie
nasunęła obserwacja społeczności pszczół. otóż
każda pszczoła robotnica wraz z upływem czasu
wykonuje coraz to inne prace. Każdy ateńczyk był
wybierany przez losowanie na różne stanowiska
urzędnicze. Kadencja na danym stanowisku trwa-
ła rok i nie można było jej pełnić dwa razy. Miało
to na celu umożliwić obywatelom pełnienie wielu
różnych funkcji w ciągu swojego życia.
historia demokracji w antycznej Grecji rozpo-
czyna się w roku 594 p.n.e., gdy Solon, jeden z sied-
miu mędrców Grecji, obok talesa z Miletu, wpro-
wadził istotną reformę polityczną Aten. Podzielił
on kraj na cztery okręgi administracyjne, czyli
fyle
2
. Zwierzchnią władzę wykonawczą w pań-
stwie sprawowało dziesięciu archontów, począt-
Historia
Karol.Lew.Pogorzelski
200 lat ateńskich
doświadczeń z demokracją
LAISSEZ FAIRE | Numer 5, ST YCZeŃ 2007
kowo wybieranych, a w miarę postępu demokra-
cji losowanych spośród czterdziestu kandydatów,
którzy z kolei zostali wylosowani po dziesięciu z
każdej z fyl. Władzę ustawodawczą i do pewnego
stopnia sądowniczą sprawowała Rada Czterystu
3
złożona z urzędników wybieranych najprawdo-
podobniej również w drodze losowania. Najważ-
niejsze decyzje w państwie, przede wszystkim te,
które dotyczyły ustroju oraz wojny, podejmowało
Zgromadzenie Areopagu złożone ze wszystkich
pełnoprawnych obywateli. Solon był także auto-
rem prawa wymierzonego przeciwko tym obywa-
telom, którzy nie chcieli aktywnie zaangażować
się w politykę: ,,Kto podczas rozruchów nie chwyci
za broń, czy po tej, czy po tamtej stronie, podlegać
będzie karze utraty czci i praw obywatelskich’’
4
.
(Wyobraźmy sobie sytuację, że idąc Krakowskim
Przedmieściem natkniemy się w okolicach pałacu
prezydenckiego na bijatykę między Narodowym
odrodzeniem Polski a Antyklerykalną Partią Po-
stępu ,,Racja’’. Jeśli nie przyłączymy się czynnie
do któregoś z walczących stronnictw, to na przy-
kład przez 10 lat nie będziemy mogli pełnić funk-
cji publicznych). Ustrój ustanowiony przez Solo-
na nie przetrwał długo, gdyż już po pięciu latach
Atenami poczęły wstrząsać walki wewnętrzne. Po
kilku latach na pół wieku władzę przejął tyran
Pizystrat, autor jednego z pierwszych w dziejach
podatków dochodowych. Po nim panowali jego
synowie hippiasz i hipparch. W 510 roku p.n.e.
w wyniku zamachu stanu do władzy doszedł Klej-
stenes, który ponownie zdemokratyzował Ateny.
Podzielił kraj na 10 okręgów administracyjnych,
z których następnie wybierano po 50 posłów do
Rady Pięciuset sprawującej władzę wykonawczą.
Archontowie i inni urzędnicy byli jak dawniej
wybierani poprzez losowanie. Wkrótce ateńczycy
odkryli duże złoża złota. Dochody, które z nich
czerpali, umożliwiły im zapanowanie na morzach
i podbój kilku okolicznych krajów. Wzrost siły i
zamożności Aten towarzyszył szybkiemu rozwoju
demokracji oraz etatyzmu. około 475 roku p.n.e.
Ateny wskutek podbojów były tak zamożne, że
niemal wszyscy ateńczycy byli albo żołnierzami,
albo urzędnikami państwowymi, wybieranymi,
jak można się domyśleć, przez losowanie. Szcze-
gólnie interesującą była organizacja sądownictwa.
W Atenach stale obradowało gremium złożone z
sześciuset wylosowanych sędziów, którzy wyroki
ustalali w drodze głosowania. Najsłynniejszym
tak wydanym orzeczeniem jest skazanie na śmierć
Sokratesa. Mniej znany, choć równie drastyczny
jest wyrok z 405 roku p.n.e., kiedy to jednomyśl-
nie skazano na śmierć wszystkich ateńskich stra-
tegów po tym, jak część z nich wygrała (sic!) bitwę
pod Arginuzami. W Atenach, jeszcze za czasów
Solona, wprowadzono także odrębny sąd sko-
rupkowy, składający się ze wszystkich obywateli.
Sądzono tylko tych, którzy byli podejrzewani o
spiskowanie w celu obalenia demokracji. Wyrok
był zapisywany na glinianych skorupkach, któ-
re następnie podliczano i tłuczono. Jak zauważa
Arystoteles, sąd skorupkowy służył do usuwania
z miasta wszystkich wybijających się ponad prze-
ciętność ludzi.
Nietrudno zauważyć, mając w pamięci histo-
rię polityczną Aten, że jeśli chodzi o sposób wy-
bierania urzędników państwowych, współczesne
demokracje niewiele mają wspólnego z demokra-
cją starożytną. Co więc sprawia, że oba te ustroje
mają taką samą nazwę? Z pewnością coś musi je
łączyć. owszem, jest tak. Po pierwsze, łączy je in-
stytucja demagoga. Jak mówi Arystoteles: ,,oni to
zwracając się ze wszystkim do ludu powodują, że
rządzą uchwały, nie prawa. Zdarza się też, że do-
chodzą sami do potęgi, ponieważ lud o wszystkim
stanowi, a oni o zdaniu ludu wobec tego, że tłum
ich słucha. (…) Demagogowie, aby zdobyć popu-
larność, trapią możnych i albo parcelują ich ma-
jątki, albo ukrócają ich dochody przez narzucanie
im nadzwyczajnych świadczeń na rzecz państwa,
albo też wyrządzają im złośliwe procesy’’
5
. Po
drugie, oba rodzaje demokracji łączy dający się
zaobserwować wzrost etatyzmu. Symboliczne-
go wręcz znaczenia nabiera fakt, że współczesne
słowo ostracyzm wywodzi się greckiego óstrakon
(skorupka). Zadaniem sądu skorupkowego było
dawniej usunięcie z państwa ludzi wybitnych,
traktowanych jako zagrożenie dla demokracji.
Retoryka współczesnych dyskusji politycz-
nych nasuwa myśl, że demokrację uważa się za
najlepszy z możliwych ustrojów, który z czasem,
po pokonaniu ostatnich okrutnych satrapów, za-
panuje nad całym światem. Z historii Starożytnej
Grecji można się jednak dowiedzieć nie tylko tego,
jak demokracje powstawały, lecz także tego, jak
upadały. Wydarzenia z wysp Kos i Rodos, z he-
raklei, hegary i Kyle przekonują, że dzieje się to
zwykle dość podobnie. ,,otóż demokracje ulegają
przewrotowi, głównie skutkiem rozpasania de-
magogów, którzy zmuszają ludzi zamożnych do
zrzeszania się już to poprzez wytaczanie im zło-
śliwych procesów, już to przez publiczne podbu-
rzanie przeciwko nim tłumu’’
6
- jak zaświadcza
2
LAISSEZ FAIRE | Numer 5, ST YCZeŃ 2007
o Abrahamie Lincolnie napisano chyba więcej
niż o jakimkolwiek innym amerykańskim polity-
ku. Według niektórych źródeł powstało niemal 16
000 książek opisujących każdy szczegół jego ży-
cia prywatnego i publicznego. Dziś śmiało można
powiedzieć, że „dobry Abe” jest ikoną Ameryki
i fundamentem jej tożsamości narodowej. Posąg
Lincolna stoi w samym sercu Stanów, w Waszyng-
tonie nieopodal Kapitolu, tak jakby prezydent
wciąż w jakiś tajemniczy sposób sprawował pie-
czę nad państwem i był źródłem natchnienia dla
swoich następców u władzy. Podobizna Lincolna
zdobi amerykańskie pieniądze – jednocentówkę i
banknot pięciodolarowy – a on sam w powszech-
nej opinii jest niemal jednym z ojców Założycieli,
obrońcą konstytucji, wyzwolicielem niewolników
i architektem amerykańskiej demokracji.
Rzecz w tym, że jak powiedział kiedyś znako-
mity kpiarz i humorysta amerykański Will Ro-
gers, problemem Ameryki nie jest fakt, że ludzie
w swej ignorancji nic nie wiedzą, ale raczej, że
większość z tego, co myślą, że wiedzą jest po pro-
stu nieprawdą. Słowa Rogersa jak ulał pasują do
tradycyjnej biografii Lincolna, dziejów Południa
i kulisów najkrwawszej z amerykańskich wojen
– wojny secesyjnej.
Czułe serce prezydenta Lincolna
Choć bardzo często powtarza się, że czarnym źle
się żyło w południowych stanach, że byli wyzyski-
wani, zniewoleni i pozbawieni wszelkich praw, to
niewiele mówi się o stosunkach rasowych panują-
cych na Północy, jakby automatycznie zakładając,
że były one zupełnie inne – tzn. dużo lepsze – od
tych na Południu. Nic bardziej mylnego. Wybitny
francuski myśliciel i badacz systemu amerykań-
skiego, Ale�is de tocqueville, zanotował podczas
swoich podróży po Ameryce, że „przesąd raso-
wy wydaje się silniejszy w stanach, które zniosły
niewolnictwo niż tam, gdzie ono jeszcze istnieje”.
Rzeczywiście, to właśnie na Północy wykształciły
się tzw. Black.Codes, czyli przepisy regulujące sta-
tus społeczno-prawny czarnych w poszczególnych
stanach. i tak na przykład kodeks w indianie za-
braniał czarnym i Mulatom w ogóle przebywać w
obrębie stanu, a każdy biały, który zachęcał czar-
nych do osiedlenia się lub podjęcia tam pracy pod-
legał wysokiej karze pieniężnej. Wszelkie umowy
zawierane przez białych z czarnymi mogły być
w każdej chwili unieważnione bez żadnych kon-
sekwencji (oczywiście dotyczyło to tylko jednej
strony). Czarnym i Mulatom nie wolno było gło-
sować ani zeznawać w sądzie przeciwko białym,
zawierać związków małżeńskich z białymi (za co
groziła nawet kara więzienia), uczęszczać do szkół
publicznych i obejmować jakichkolwiek stano-
wisk publicznych. takie dyskryminacyjne prawa
obowiązywały we wszystkich niemal stanach pół-
nocnych (z wyjątkiem czterech stanów Nowej An-
glii, w których Murzyni mieli wprawdzie prawo
Arystoteles, niestrudzony komentator rzeczywi-
stości. okazuje się zatem, że bunt kapitalistów,
przed którym przestrzegała Ayn Rand, a co wielu
wydawało się literacką fantazją, to realna groźba,
która w pewnym momencie może się ziścić.
Przypisy
1
Arystoteles ,,Polityka’’, Księga Vi, 1317b
2
Ściśle rzecz biorąc, fyle były początkowo jednostką podzia-
łu ludności według cenzusu majątkowego, jednak z biegiem
czasu podział ten przestał pełnić znaczenie polityczne tak,
że w czasach Solona fylami zostały nazwane jednostki po-
działu terytorialnego.
3
Należy wspomnieć, że źródła historyczne są tu nieprecy-
zyjne. Być może Rada Czterystu istniała już przed czasami
Solona, a być może powołał ją dopiero Solon. Nie ma też
pewności, czy nie składała się z większej liczby członków
(mówi się o Radzie Pięciuset).
4
Arystoteles ,,o ustroju politycznym Aten’’, rozdział 8.
5
Arystoteles ,,Polityka’’, Księga iV, 1192b
6
Arystoteles ,,Polityka, Księga V, 1305a
Juliusz.Jabłecki
Abraham Lincoln,
jego wojna i jego Ameryka
LAISSEZ FAIRE | Numer 5, ST YCZeŃ 2007
głosować, ale i tak na ogół z niego nie korzysta-
li, aby uniknąć linczu). oznaczało to w praktyce,
że czarni na Północy nie mieli właściwie żadnej
możliwości, żeby w uczciwy sposób zarobić na
życie. Brak praw wyborczych czynił ich przy tym
obiektami grabieży politycznej, a niemożność
dochodzenia sprawiedliwości w sądzie sprawiała
dodatkowo, że byli bezbronni wobec wszelkich
aktów przemocy ze strony białych. taka właśnie
była wolność czarnych na Północy.
Jak w tym wszystkim odnajdywał się Abraham
Lincoln, którego serce nie mogło parę lat później
znieść niegodziwości, jakie dokonywały się na
Południu? Nadspodziewanie dobrze. Po pierwsze
warto nadmienić, że Lincoln cieszył się zaledwie
około czterdziestoprocentowym
poparciem spo-
łecznym i został wybrany na prezydenta tylko
dzięki przewadze głosów elektorskich z Północy,
co każe raczej wątpić, że jego poglądy – w szcze-
gólności to rzekomo oświecone spojrzenie na nie-
wolnictwo – miały w zasadniczy sposób odbiegać
od przekonań tych, którzy go wybrali. i rzeczy-
wiście – Lincoln popierał wszelkie inicjatywy ma-
jące na celu ograniczenie praw czarnych w jego
rodzinnym stanie illinois: głosował za odebra-
niem im praw wyborczych, odmówił podpisania
petycji mającej pozwolić czarnym na zeznawanie
w sądzie, a nawet opowiadał się za odebraniem im
obywatelstwa. Choć sam nie posiadał niewolni-
ków, jak jego przyjaciel i mentor henry Clay, to
jeszcze jako adwokat wielokrotnie bronił właści-
cieli niewolników, natomiast nigdy nie zdarzy-
ło mu się bronić samych zbiegłych niewolników,
którzy walczyli o to, by po dotarciu do stanów, w
których niewolnictwo było nielegalne uzyskać sta-
tus ludzi wolnych. Lincoln popierał także przyjęty
w 1850 r. Fugitive.Slave.Act, który zobowiązywał
rząd federalny do ścigania zbiegłych niewolników
i zwracania ich „prawowitym” właścicielom oraz
wymierzania kar wszystkim białym, którzy w ta-
kich ucieczkach pomagali.
Niektórzy mogliby z oburzeniem zaprotesto-
wać, twierdząc, że Lincoln podkreślał koniecz-
ność społecznej i politycznej równości czarnych
w Ameryce oraz sprzeciwiał się rozszerzeniu
niewolnictwa na nowo pozyskane terytoria. to
prawda. Abraham Lincoln był politykiem z praw-
dziwego zdarzenia i treść przemówienia dobierał
zawsze ostrożnie, w zależności od audytorium, do
którego akurat przemawiał. Z jednej strony więc
cytował słynne słowa z Deklaracji Niepodległości,
że „wszyscy ludzie stworzeni zostali równymi so-
bie”, a z drugiej, na przykład w swojej prywatnej
korespondencji z senatorem Stephenem Dougla-
sem, stwierdzał wielokrotnie i bardzo wyraźnie,
że jest przeciwny równości obu ras. Lerone Ben-
nett jr, redaktor „ebony” (afroamerykańskiego
czasopisma poświęconego problematyce rasowej)
sprawdził nawet, że ubiegając się o prezydenturę,
Lincoln co najmniej czternaście razy w swoich
wypowiedziach publicznych zdecydowanie pod-
kreślał podrzędność czarnej rasy.
Jeśli zaś chodzi o jego sprzeciw wobec rozsze-
rzenia niewolnictwa na nowe terytoria, to rze-
czywiście był on niezwykle silny, ale nie wynikał
wcale z głębokiego przekonania o niemoralności
niewolnictwa, ale z troski o głosy białych robot-
ników i chłodnej kalkulacji politycznej. Rozsze-
rzenie niewolnictwa na inkorporowane stopnio-
wo tereny oznaczałoby bowiem, że niewolnicy
„konkurowaliby” z białą siłą roboczą, pozbawiając
najprawdopodobniej pracy wielu potencjalnych
białych wyborców. Nowe ziemie miały więc być
zarezerwowane wyłącznie dla białych. Był też
inny powód, dla którego w partii republikańskiej
niechętnie patrzono na rozszerzenie niewolnictwa
– sądzono, skądinąd słusznie, że sztucznie zwięk-
szyłoby to polityczną siłę demokratów. A wszystko
za sprawą klauzuli w konstytucji (tzw. three-fifth.
clause), która stwierdzała, że dla ustalenia przy-
sługującej danemu stanowi liczby przedstawicieli
w Kongresie – o czym decydowała zawsze liczba
mieszkańców – pięciu niewolników będzie się li-
czyło za trzech białych. Lincoln uważał, że taka
zasada faworyzuje zamieszkane przez stosunko-
wo mniejszą liczbę białych (ale za to przez sporą
liczbę niewolników) stany południowe kosztem
północnych, a nierównowaga ta zostałaby oczy-
wiście jeszcze bardziej zachwiana przez rozsze-
rzenie niewolnictwa na nowe terytoria. Notabene
zasadę trzech piątych często przywołuje się jako
dowód na bezprzykładny rasizm Południowców
– bo przecież tylko zdeklarowany rasista mógłby
uznać Murzyna za trzy piąte człowieka. W rze-
czywistości jednak ułamek ów był rezultatem po-
litycznego konsensusu i za jego wprowadzeniem
bynajmniej nie opowiadali się Południowcy, ale
przedstawiciele Północy, co zresztą wcale nie po-
winno dziwić, gdyż jeśli to liczba mieszkańców
decydowała o sile w Kongresie, to wydawałoby się,
że w interesie Południa byłoby uznać czarnych
niewolników nie tylko za jednego, ale i za dwóch
lub trzech prawowitych obywateli!
LAISSEZ FAIRE | Numer 5, ST YCZeŃ 2007
Co ciekawe, Lincoln miał też dość oryginalny
pomysł na rozwiązanie problemu niewolnictwa i
w ogóle obecności czarnych w Ameryce. Jak sam
twierdził, nie wierzył w możliwość pokojowej ko-
egzystencji na równych zasadach obu ras i, gdy
tylko został prezydentem, usiłował wprowadzić
poprawkę do konstytucji, która umożliwiałaby
wykupienie i deportację wszystkich niewolników
na haiti, do hondurasu, Liberii (gdzie już wów-
czas istniała amerykańska kolonia byłych nie-
wolników), ekwadoru lub – jak zasugerował mu
to senator Samuel Pomeroy – do mającej dopiero
powstać kolonii w Ameryce Środkowej o nazwie
Lincolnia.
Wojna jako imperatyw moralny?
Niedawno na łamach „Rzeczpospolitej” Marcin
Król nazwał wojnę secesyjną „największą wojną
w dziejach ludzkości, jaka rozpoczęła się od walki
wyłącznie o ideały równości i demokracji” (Wina.
historyczna. i. współczesna, „Rzeczpospolita”, 21
września 2005). opinia Marcina Króla doskonale
wpisuje się w ogół mainstreamowych wypowiedzi,
które opisują zwykle amerykańską wojnę pomię-
dzy stanami jako konflikt dobra ze złem, walkę
o najbardziej szczytny z demokratycznych celów
– zniesienie niewoli. Dość naturalnie brzmi jednak
pytanie: skoro nastawienie mieszkańców Północy
– a także samego prezydenta Lincolna – było ra-
czej nieprzychylne czarnym, to dlaczego tak chęt-
nie i licznie stanęli oni do walki o ich wyzwolenie?
odpowiedź, choć najczęściej zupełnie ignorowa-
na, jest bardzo prosta: bo nie wiedzieli, że zacią-
gają się do walki o wolność czarnych niewolników.
Wojna secesyjna, która wybuchła w 1861 r. okaza-
ła się być wojną o zniesienie niewolnictwa dopiero
półtora roku później, wraz z ogłoszeniem przez
Lincolna proklamacji emancypacji. Pierwotne
uzasadnienie wojny nie miało nic wspólnego z
niewolnictwem, a jedynie, jak to określił senat, z
„koniecznością przywrócenia jedności Unii”, od
której bezprawnie, łamiąc konstytucję, odłączyło
się jedenaście stanów południowych.
Choć znaczenie proklamacji emancypacji
urosło do rangi jednego z naczelnych dogmatów
demoliberalnych, pewnym zaskoczeniem może
być fakt, że mimo swej podniosłej wymowy nie
wyzwoliła ona ani jednego niewolnika w całej
Ameryce i była raczej sprytnym posunięciem po-
litycznym ze strony Lincolna, który znosił niewol-
nictwo na terenie Konfederacji, czyli tam gdzie
jego władza nie sięgała, a pozwał mu prosperować
na terenach podlegających bezpośrednio jego ju-
rysdykcji (np. w Maryland czy Kentucky). Real-
nym efektem proklamacji emancypacji były zaś
jedynie rasistowskie rozruchy na Północy i dezer-
cja z armii Unii ponad 200 000 rozczarowanych
żołnierzy, którzy dowiedzieli się, że poświęcają
życie nie dla swojego kraju, ale dla nieznanych
czarnych, którymi zresztą na co dzień gardzili.
Sam generał wojsk północy, ich późniejszy głów-
nodowodzący i prezydent USA, Ulysses S. Grant
(skądinąd posiadacz niewolników), powiedział
komentując proklamację emancypacji, że „gdyby
wiedział wcześniej, że wojna toczyła się o wyzwo-
lenie niewolników, to zaoferowałby swoją szablę
przeciwnej stronie”. Gorliwość Lincolna jako ab-
olicjonisty wydaje się też nieco podejrzana z inne-
go względu. Skoro rzeczywiście tak mu zależało
na wyzwoleniu czarnych, to dlaczego konsekwen-
tnie popierał Fugitive.Slave.Act, którego jedynym
skutkiem było obniżenie kosztów posiadania
niewolników, a tym samym zapewnienie sztucz-
nego wsparcia systemowi, który według wielu
autorytetów chylił się pod własnym ciężarem ku
upadkowi? Wątpliwości przynajmniej częściowo
rozwiewa zwrócenie uwagi na ówczesną sytuację
geopolityczną i militarną. otóż wbrew przewidy-
waniom Północy wojna wcale nie układała się po
myśli Lincolna. Najważniejsze bitwy pozostawa-
ły albo nierozstrzygnięte, albo wręcz przynosi-
ły zwycięstwo Konfederatom, a na domiar złego
istniało dość realne zagrożenie, że do wojny po
stronie Konfederacji przyłączy się któreś z euro-
pejskich mocarstw, np. Wielka Brytania, której
żywotnym interesem było utrzymanie podziału
Ameryki i destabilizacja rodzącego się imperium.
W tej sytuacji Lincoln zdecydował się zredefinio-
wać cele wojny w nadziei, że Wielka Brytania i
inne europejskie potęgi, które same uporały się
już z problemem niewolnictwa nie udzielą popar-
cia państwu ewidentnie walczącemu o jego zacho-
wanie. Lincoln sądził też najprawdopodobniej, że
proklamacja emancypacji zaogni stosunki rasowe
na Południu i wznieci rebelię niewolników, którzy
pod nieobecność białych mężczyzn byli na plan-
tacjach liczącą się siłą i mogli pomóc w złamaniu
oporu Południa. Niewolnicy jednak nierzadko
nawet samodzielnie bronili plantacji ze względu
na masowe gwałty na czarnych kobietach, któ-
rych dopuszczali się żołnierze Unii.
5
LAISSEZ FAIRE | Numer 5, ST YCZeŃ 2007
Stany miały prawo do secesji
Zezwalając prezydentowi na rozpoczęcie działań
wojennych przeciwko Południu, senat oświad-
czył, że mają one tylko na celu przywołanie do
porządku stanów, które dopuściły się „zdrady na-
rodowej”, zlekceważyły Konstytucję i odłączyły
się od Unii. tak ostre potępienie secesji wydaje się
jednak nieco groteskowe w kraju, który przecież
secesji właśnie zawdzięczał swój początek. Nie kto
inny jak Thomas Jefferson, jeden z ojców Założy-
cieli, po wyzwoleniu amerykańskiej kolonii spod
władzy króla Jerzego napisał w Deklaracji Nie-
podległości, że „władza wypływa ze zgody rzą-
dzonych”, i że „ilekroć jakakolwiek forma rządu
sprzeciwia się celowi, w jakim była ustanowiona,
naród ma prawo zmienić ją lub znieść zupełnie”.
tradycja secesji była rzeczywiście głęboko zako-
rzeniona w amerykańskiej mentalności. W 1812
r. stany Nowej Anglii postanowiły oddzielić się
od Unii w obawie, że nowa wojna zaważy na ich
dobrych stosunkach handlowych ze Starym Kon-
tynentem. Choć ostatecznie do secesji nie doszło
(perspektywa utraty możliwości ubiegania się
o stanowiska w rządzie federalnym skutecznie
zniechęciła Federalistów), to jednak nigdy nie
zaprzeczano, że Nowa Anglia ma do niej natu-
ralne prawo. Zresztą kiedy Abraham Lincoln
objął władzę w marcu 1861 r. siedem stanów po-
łudniowych – Karolina Południowa, teksas, Lui-
zjana, Missisipi, Alabama, Georgia i Floryda – nie
należało już do Unii, a poprzedni prezydent, Ja-
mes Buchanan, pozwolił na to właśnie dlatego, że
uważał secesję za elementarne prawo przysługu-
jące wszystkim stanom. Często powtarzający się
argument, że secesja była niekonstytucyjna, po-
nieważ prawo do niej nie było wyraźnie zapisane
w konstytucji, jest czystym nieporozumieniem.
Dziesiąta poprawka do konstytucji gwarantowała
w istocie, że wszelka władza, której stany nie po-
wierzyły rządowi federalnemu (w tym przypadku
władza do powstrzymania secesji) oraz wszelkie
prawa, których konstytucja bezpośrednio nie za-
brania (w tym przypadku prawo do secesji) leżą
w gestii poszczególnych stanów. to właśnie na tę
poprawkę powoływał się prezydent Konfederacji
Jefferson Davies dowodząc podstaw prawnych se-
cesji. Co więcej, niektóre stany – w tym Wirginia,
która w 1861 r. stanęła po stronie „rebeliantów”
– ratyfikowały konstytucję i wstąpiły do Unii tyl-
ko pod warunkiem, że będzie im wolno z niej wy-
stąpić. A ponieważ konstytucja z założenia miała
się opierać na równości praw wszystkich stanów
wobec Unii, to prawo do secesji – które wyraźnie
zastrzegły sobie tylko niektóre stany – przysługi-
wało w naturalny sposób wszystkim pozostałym.
Najciekawsze jest być może jednak to, że prawo
do secesji poparł w 1848 r. nawet Abraham Lin-
coln, ten sam Abraham Lincoln, który trzynaście
lat później z powodu jej rzekomej nielegalności
zdecydował się wypowiedzieć bratobójczą wojnę!
Czyżby prawa suwerenności i samostanowienia
aż tak szybko straciły na aktualności?
Praktyczny aspekt walki o jedność Unii
Abraham Lincoln powiedział kiedyś, że jeśli
mógłby uratować Unię poprzez wyzwolenie nie-
wolników, to by to zrobił; gdyby mógł uratować
Unię, nie niosąc wolności żadnym niewolni-
kom, także by to zrobił; a gdyby mógł uratować
Unię, wyzwalając jednych, a innych zostawiając
w niewoli, również by się nie zawahał. Retoryka
abolicjonistyczna była więc w ustach Lincolna
– polityka, człowieka wyrachowanego i w dodatku
nieźle znającego własny fach – jedynie środkiem
do obranego wcześniej celu – konsolidacji władzy.
Stwierdzenie to mogłoby być punktem wyjścia do
ciekawej dyskusji na temat naturalnych tendencji
wszelkiej władzy do poszerzania swoich kom-
petencji, nie daje jednak odpowiedzi na pytanie,
dlaczego w ogóle władzę trzeba było konsolido-
wać, tzn. dlaczego w ogóle doszło do secesji sta-
nów południowych?
Choć być może nie powinno to specjalnie dzi-
wić, kluczową rolę odegrały kwestie gospodarcze.
Amerykę w tamtym okresie cechowała dość ogra-
niczona rola rządu federalnego, który do poło-
wy XiX w. był finansowany niemal wyłącznie (w
90%) z opłat celnych i stanowił najbardziej chyba
wyraziste współczesne ucieleśnienie klasyczno-
liberalnej koncepcji państwa minimum. taki sy-
stem finansowania rządu z jednej strony wiązał
się z relatywnie niewielkim budżetem federal-
nym, ale z drugiej prowadził do nieuniknionego
konfliktu interesów między zindustrializowaną
Północą a rolniczym Południem. W tym miejscu
warto przypomnieć, że Abraham Lincoln wygrał
wybory tylko dzięki silnemu wsparciu północnej
elity polityczno-biznesowej, której członkowie
doskonale zadawali sobie sprawę, że nikt nie bę-
dzie lepiej reprezentował ich interesów niż czło-
wiek zawdzięczający im fotel prezydencki. i tak
też się stało.
Wraz z objęciem władzy przez Lincolna weszła
w życie nowa ustawa celna, tzw. Morrill.Tariff.Act,
LAISSEZ FAIRE | Numer 5, ST YCZeŃ 2007
która podnosiła opłaty celne średnio o 50%, a w
niektórych przypadkach nawet o 250%. Dla Po-
łudnia oznaczało to tylko jedno – legalizację gra-
bieży. od mniej więcej drugiej dekady XiX w. to
Południe mimo mniejszej liczby ludności płaciło
większą część podatków federalnych, ponieważ
z uwagi na swoją głównie rolniczą gospodarkę
było w bardzo silny sposób zależne od handlu za-
granicznego. irytację budził dodatkowo fakt, że
zdecydowana większość pieniędzy federalnych
zostawała na Północy, finansując rozbudowę tam-
tejszej infrastruktury. Wyższe cło z ustawy sena-
torów partii republikańskiej, Morrilla i Stevensa
(ten ostatni dziwnym zbiegiem okoliczności był
potentatem w przemyśle przetwórstwa żelaza)
oznaczało z jednej strony wyższe zyski i ochronę
przed konkurencją dla przemysłowców z Północy,
wyższe przychody do kasy państwowej i większe
sumy w rękach polityków rządzącej partii repub-
likańskiej, a z drugiej rosnące niezadowolenie i
frustrację Południa. Nie mając żadnej możliwości
wpłynięcia na coraz bardziej złowróżbnie wyglą-
dającą sytuację, siedem stanów południowych
oddzieliło się od Unii. Co z tego wynikało dla
nowego prezydenta i wpływowych biznesmenów,
którzy go wybrali?
Wolnorynkowa polityka na uniezależnionym
od północnego protekcjonizmu Południu spra-
wiłaby, że cały handel morski przeniósłby się z
Bostonu, Nowego Jorku czy Baltimore do Char-
leston, Nowego orleanu lub Savannah. Nie było
przecież żadnego powodu, dla którego europejscy
kupcy mieliby zawijać do nowojorskiego portu i
płacić czterdziestosiedmioprocentowy podatek
skoro cały swój eksport do Ameryki mogliby po-
słać przez port w Savannah, gdzie nie musieliby
płacić żadnego cła. Zalety wolnego handlu nie
były zresztą wówczas wcale tajemnicą. Wiedział
o nich na przykład burmistrz Nowego Jorku, Fer-
nando Wood, który chciał nawet ogłosić swoje
miasto wolnym i niezależnym ośrodkiem handlo-
wym, ale „perswazja” władz odwiodła go od tego
„szalonego” pomysłu. Zalety wolnorynkowej poli-
tyki znali również dobrze republikanie i przemy-
słowcy z Północy. Doskonale rozumieli, że secesja
stanów południowych oznacza dla nich politycz-
ną i finansową śmierć. Dlatego właśnie odrzuco-
no ofertę złożoną przez prezydenta Konfederacji,
Jeffersona Daviesa, który deklarował wolę spła-
cenia całego mienia federalnego znajdującego się
na Południu, części długu publicznego i gotowość
do jeszcze dalej idących ustępstw. Wojna była ko-
niecznością, a Unia musiała zostać zachowana za
wszelką cenę.
Zmierzch Starej Republiki
Jedność Unii została triumfalnie przywrócona w
1865 r., jednak wielu Amerykanów, szczególnie z
Południa, miało poczucie, że formalna przymuso-
wa integracja tylko umocniła podział między obie-
ma częściami Ameryki. Najlepiej oddał to podpi-
sujący kapitulację Południa generał Robert e. Lee,
który powiedział tuż przed śmiercią, że gdyby
wiedział, jak Północ zamierzała potraktować Po-
łudnie, nigdy by się nie poddał, tylko poprowa-
dziłby swoich żołnierzy w ostatni, śmiertelny bój.
Choć słowa te brzmią może nazbyt patetycznie jak
na dzisiejsze „praktyczne” czasy, to jednak dają
wyobrażenie o tym, jak bardzo pyrrusowe było na
dłuższą metę zwycięstwo Unii, które przyniosło
jednocześnie śmierć dawnej Ameryki.
Wojna pochłonęła blisko 620 000 ofiar (po-
nad dziesięciokrotnie więcej niż w Wietnamie) i
kosztowała obie strony w sumie około 6,6 miliar-
da dolarów. Już sama tylko część należna Półno-
cy wystarczyłaby z powodzeniem na wykupienie
każdego niewolnika oraz wyposażenie go w czte-
ry hektary ziemi i muła. tymczasem, choć rząd
federalny dysponował ogromnymi połaciami zie-
mi na Zachodzie, działki trafiały przeważnie do
imigrantów i potrafiących je sobie wywalczyć kor-
poracji, nie zaś do niewolników, których wpraw-
dzie rzeczywiście wyzwolono, lecz kompletnie
zaniedbano, nie dając żadnych środków do życia.
Niewykształceni i najczęściej nieposiadający naj-
mniejszego nawet majątku byli niewolnicy nie
mieli szans, by odnaleźć się w smutnej rzeczywi-
stości zdewastowanego i rozgrabionego Południa.
Nie powinny zatem specjalnie dziwić wyniki ba-
dań przeprowadzonych w 1900 r., które wykazały,
że pod wieloma względami – m.in. dostępności
opieki medycznej, pracy i pożywienia – standardy
życia czarnych uległy dramatycznemu pogorsze-
niu w porównaniu z czasami niewolnictwa. Czy o
to właśnie chodziło?
Niestety wiele wskazuje na to, że tak. Wyzwo-
lenie niewolników było tylko jednym z elemen-
tów „rekonstrukcji” Południa, która miała jeden
naczelny cel – zapewnić monopol władzy pań-
stwowej w Waszyngtonie partii republikańskiej.
Jedną ręką dawano więc niepiśmiennym czarnym
wolność, a drugą zmuszano ich do głosowania na
republikanów. Jednocześnie z przyznaniem praw
wyborczych byłym niewolnikom, odebrano je
7
LAISSEZ FAIRE | Numer 5, ST YCZeŃ 2007
większości białych Południowców, a restrykcje
były tak surowe, że prawa wyborcze traciło się na-
wet za pomoc armii Południa czy kupno obligacji
wydawanych przez rząd Konfederacji. to właśnie
w takiej polityce należy dopatrywać się źródła
trwającej od lat rozpaczliwej sytuacji wielu czar-
nych w Stanach – winne jest nie niewolnictwo, ale
sposób, w jaki je zniesiono.
Lata „rekonstrukcji” (1865-1877) były okresem
nie mającego precedensu w Ameryce rozrostu
aparatu państwowego i biurokracji, a republi-
kańscy politycy potrafili tę sytuację świetnie wy-
korzystać. Korupcja rozpowszechniła się do tego
stopnia, że na porządku dziennym było sprzeda-
wanie głosów w legislaturze stanowej („rynkowa”
cena wynosiła około trzysta dolarów). Na sprzedaż
było też poparcie przy przyznawaniu subsydiów
kolejowych i wszelkich kontraktów rządowych.
Plądrowaniu majątku Południa, rządzonego po-
czątkowo przez zwykłe dyktatorskie reżimy mili-
tarne, nie było końca. We znaki szczególnie dawał
się podatek majątkowy od nieruchomości, które-
go wysokość celowo ustalono tak, by przekraczała
możliwości wielu Południowców, przy czym nie-
zapłacenie go groziło konfiskatą mienia (w pew-
nym okresie 20% całego stanu Missisipi była na
sprzedaż). Paradoksalnie jednak pieniądze z po-
datków często nie trafiały do kasy stanowej czy fe-
deralnej, tylko w tajemniczy sposób ginęły gdzieś
w kieszeniach poborców.
tak oto historia zatoczyła koło i amerykańskie
państwo minimum, które zaczęło się od secesji,
na secesji się również skończyło. Rozdęty budżet
federalny objął, oprócz wielu gałęzi życia, tak-
że system edukacji, a w państwowych szkołach
zaczęto wpajać kolejnym pokoleniom napisaną
przez zwycięzców wersję historii, usiłując wyko-
rzenić z amerykańskiej tradycji idee federalizmu
i praw naturalnych. Państwo przestało być „noc-
nym stróżem” i zamieniło się w nadgorliwego
policjanta, a na gruzach suwerenności poszcze-
gólnych stanów zrodził się tak dobrze dziś znany
amerykański imperializm.
Nie powinno wobec tego dziwić, że przystępu-
jąc do kolejnych wojen amerykańscy przywódcy
powołują się na Abrahama Lincolna, że to właśnie
jego twarz zdobi amerykańskie fiducjarne pienią-
dze lub że uznaje się go za jednego z architektów
współczesnej demokracji, bo rzeczywiście trudno
o lepszego patrona centralizmu i demoimperiali-
zmu niż Lincoln, który do mistrzostwa opanował
rzemiosło zwodzenia, oszukiwania i manipulo-
wania, słowem – sprawowania władzy.
Gniewny
człowiek
Phyllis.McGinley
1
Spotkałam kiedyś przez przypadek
Człowieka wzburzonego nader
Gniewny, zaczepny szedł ulicą,
Postawę przybrał wojowniczą
A w jego ręce, niczym lanca,
tkwił kij z napisem „tolerancja”.
1
Phyllis McGinley (1905-1978) była pisarką amerykańską,
autorką wierszy satyrycznych, opowiadań i esejów.
Miscellanea
Gdy go spytałam, dokąd zmierza,
Patrząc spode łba odpowiedział:
„Bronię powszechnych, moja pani,
Wolności praw. Nie może za nic
tolerancyjna wskroś osoba
Nietolerancji tolerować”.
„Łotrów, którzy hołdują” – wieścił –
„Z radością całkiem innym treściom
Kiedy napotkam, wówczas z wstrętem
Walę ich moim transparentem
o litość długo prosić nie mogą!”
to mówiąc, tłukł fikcyjnych wrogów.
Uciekłam w strachu, on zaś jeszcze
Pomstując, młócił w krąg powietrze:
„Nietolerancji grzechu strzeż się!”
Przeł..Wojciech.Grzelak
LAISSEZ FAIRE | Numer 5, ST YCZeŃ 2007
KINemATOGrAF
Borat: podpatrzone w Ameryce, czyli jak sprze-
dać chłam, aby kasa wpływała na konto
Po grudniowej recenzji najnowszego filmu o Bon-
dzie redakcja została zasypana skargami na moją
skromną osobę (podobno nie potrafię docenić za-
let zmiany formuły filmu, jestem zbyt przywiązany
do tego, co minęło itd.). Niestety (a może na szczęś-
cie, jeśli uznać prymat konsumenta nad producen-
tem) naczelny ugiął się pod wpływem protestów
i postanowił w ramach zawartej przez nas umo-
wy w należyty sposób mnie ukarać. A kara, mu-
szę to przyznać, bez wątpienia była niezwykle suro-
wa i bardzo dla mnie bolesna. Wyrokiem kolegium
redakcyjnego zmuszony zostałem pójść do kina na
film bijący rekordy obrzydliwości: Borat:. podpa-
trzone.w.Ameryce,.aby.Kazachstan.rósł.w.siłę,.a.lu-
dzie.żyli.dostatniej.
Nie jestem ani fanem wyrafinowanych komedii,
ani też maniakiem starego stylu Charliego Chapli-
na. Niemniej moja tolerancja dla chamstwa, pro-
stactwa i folwarcznego humoru ma jednak grani-
ce, które Borat, wywołujący podejrzany zachwyt
we wszystkich krajach, w których wszedł na ekrany,
przekroczył przynajmniej kilkukrotnie.,Plebejski
charakter tego nad wyraz niesmacznego „dzie-
ła” nie zawodzi ani przez chwilę. Można nawet po-
wiedzieć, że bije on rekord ustanowiony wcześniej
przez niektóre sceny z kolejnych wersji Strasznego.
filmu. tym razem bowiem nastąpił przełom i ty-
tułowy przybysz z Kazachstanu, Borat, zanurza się
jeszcze głębiej w pop-kulturowe szambo.
Wyraża się to między innymi scenami, w któ-
rych Borat masturbuje się na ulicy na widok wy-
staw sklepowych, nadzy mężczyźni uprawiają za-
pasy w pozycjach sugerujących akty seksualne, czy
też wtedy, gdy główny bohater przynosi do jadal-
ni odchody w woreczku. Permanentnie wulgarne
zachowanie tytułowego Borata przeplata się z nad-
zwyczaj głupimi uwagami, rzekomo sugerującymi
kpinę z poprawności politycznej.
Jak można się było spodziewać, film pokazujący
szczyty impertynencji i ordynarności zjednał sobie
fanów z całego świata, którzy każdego widza gar-
dzącego boratowskim śmieciem filmowym nazy-
wają półgłówkiem, niezdolnym dostrzec subtelno-
ści przesłania filmu. Nie dajmy się jednak zwieść.
Przedstawione nam „dzieło” nie zawiera żadnego
głębokiego przesłania ani w żaden sposób nie suge-
ruje kpiny z poprawności politycznej. Jego schemat
jest oparty na prostej treści ubranej w prostacką
formę. oto cham-kazirodca przyjeżdża z Kazach-
stanu do USA, aby „uczyć się” amerykańskiego
stylu życia. to spotkanie barbarzyńcy z cywiliza-
cją ma niby pokazać kruchość i bezwartościowość
tej ostatniej, ale tak naprawdę jest tylko pretekstem
do zaserwowania widzom gigantycznej dawki hu-
moru klozetowego. Borat nie atakuje żadnego z ele-
mentów politycznej poprawności ani nie proponu-
je absolutnie żadnych wytycznych co do tego, które
konkretnie zachowania i wzorce kulturowe zasłu-
gują na potępienie. Pokazuje jedynie brudasa i za-
cofanego głupka, który może przykuć uwagę chyba
tylko niewyrośniętych nastolatków, lubujących się
w wulgarnych dowcipach.
Wszelkie próby przypisywania temu filmowi
doniosłej roli uznać należy za żałosny akt racjona-
lizacji subiektywnych preferencji do niskogatunko-
wej zabawy. tego typu żenujące i jednocześnie od-
rażające przedsięwzięcia są chyba jeszcze bardziej
naganne i kompromitujące niż sam film. Popraw-
ność polityczna i lewicowe promowanie równo-
rzędności wszystkich kultur to trendy niewątpliwie
wrogie wolnemu społeczeństwu, broń wymierzona
prosto w instytucję własności prywatnej. Jednak
ordynus-debil plujący w twarz wszystkim wkoło
nie może być przed nimi skuteczną obroną. Prze-
ciwnie, Borata należy traktować właśnie jako owoc
promowania wielokulturowości i zachwytu nad re-
latywizacją wszystkich wartości. Nie jest to żaden
cios wymierzony w poprawność polityczną, lecz jej
nieunikniony skutek.
Jest całkiem prawdopodobne, że lewicowym
elitom film ten wcale się nie spodoba, ale przecież
nie przesądza to ani o jego roli, ani o pozytywnym
przesłaniu. W końcu te same elity z niesmakiem
patrzą na społeczno-gospodarcze tarapaty (kry-
zys demograficzny, faktyczne bankructwo welfare.
state), w jakie same pośrednio wpędziły zachodnią
cywilizację, lecz nie skłania ich to bynajmniej do
zrewidowania poglądów.
Należy zatem uznać Borata za najgorszy wy-
bryk filmowy, który trafił na duże ekrany tego roku.
Film jest w istocie tak fatalny i przereklamowany,
że nawet nie warto poświęcać uwagi jakimkolwiek
elementom scenariusza. W każdym razie kara re-
daktora naczelnego okazała się niezwykle bolesna i
zapadająca w pamięć. I.got.the.point.
Lumeriusz
LAISSEZ FAIRE | Numer 5, ST YCZeŃ 2007
Thomas e. Woods jr, Jak.Kościół.katolicki zbudował.
zachodnią.cywilizację, Wydawnictwo AA, Kraków
2006.
Często można odnieść wrażenie, że polski ry-
nek wydawniczy nie nadąża za swoimi zachodni-
mi odpowiednikami. Ważne książki wychodzą u
nas czasem z dużym opóźnieniem, a czasem wca-
le. tym bardziej jednak cieszą celne decyzje wy-
dawców, którym udaje się utrafić z jakąś pozycją
dokładnie w czasie, kiedy jest potrzebna. takim
noworocznym prezentem dla czytelników jest nie-
wątpliwie znakomicie przetłumaczona i przygoto-
wana edytorsko książka Thomasa Woodsa Jak.Koś-
ciół.katolicki.zbudował.zachodnią.cywilizację.
Woods jest profesorem historii, od niedawna
członkiem rady naukowej amerykańskiego insty-
tutu Misesa i autorem takich amerykańskich best-
sellerów
jak: Politycznie.niepoprawny.przewodnik.
po.historii.Ameryki, Kościół.a.nowoczesność:.kato-
liccy.intelektualiści.i.era.postępowa oraz Kościół.a.
rynek:.katolicka.obrona.nowego.rynku. Jego nowo
wydana w Polsce książka Jak.Kościół.katolicki.zbu-
dował.zachodnią.cywilizację może być szczególnie
interesująca dla polskich czytelników, ponieważ
poglądy autora nie pasują do zwyczajowo przy-
jętych u nas podziałów ideologicznych. Thomas
Woods jest bowiem tradycjonalistą katolickim i
jednocześnie radykalnym anarchokapitalistą, co
pozwala mu spojrzeć na losy Kościoła z ciekawej,
oryginalnej perspektywy.
Woods zaczyna swoją książkę od smutnej kon-
statacji, że w zachodnim świecie powszechnej to-
lerancji i poprawności politycznej właściwie je-
dynym dopuszczalnym uprzedzeniem jest dziś
antykatolicyzm. Drwiny z Kościoła w mediach i
pop-kulturze nie mają granic, dla przeciętnego
Amerykanina zaś historia katolicyzmu – o ile w
ogóle wie coś na ten temat – to długi zapis przy-
padków ignorancji, represji i zacofania. tymcza-
sem współczesny świat zawdzięcza katolicyzmowi
o wiele więcej, niż można by przypuszczać, w isto-
cie bowiem – jak twierdzi Woods – to Kościół zbu-
dował cywilizację Zachodu.
Uzasadnieniu tej tezy ma służyć blisko dwie-
ście pięćdziesiąt stron pasjonującej i doskona-
le udokumentowanej analizy historycznej, uroz-
maiconej licznymi ciekawostkami. Dowiadujemy
się chociażby o wielkich zasługach klasztorów, w
których zakonnicy oddawali się nie tylko modli-
KSIĄŻKA
twom i przepisywaniu bezcennych starożytnych
dzieł (m.in. horacego, terencjusza Seneki, Ary-
stotelesa, homera etc.), lecz także rozwijaniu my-
śli technicznej i rolniczej. Mało kto wie na przy-
kład, że szampan wymyślił mnich, niejaki Dom
Pérignon z klasztoru św. Piotra w hautvilliers nad
Marną, albo że pierwszy znany zegar został zbu-
dowany przez przyszłego papieża Sylwestra ii dla
mieszkańców Magdeburga ok. 966 r. Kościół za-
początkował także budowę uniwersytetów i stwo-
rzył ideę kursów akademickich, a także obowią-
zujące do dziś rozróżnienie na studia licencjackie
i magisterskie.
Woods poświęca dużo miejsca odkłamaniu po-
wszechnie przyjmowanej opinii o antagonistycz-
nym stosunku Kościoła do nauki. Autor przypo-
mina, że wielu wybitnych uczonych było księżmi
lub nawet biskupami katolickimi. W książce poja-
wia się też znakomity opis znanej sprawy Galileu-
sza, któremu Watykan miał stanąć na drodze do
większych odkryć naukowych. W rzeczywistości
papież Urban Viii wręcz zachęcał Galileusza do
prowadzenia dalszych badań i zagwarantował mu
patronat nad pracą naukową, prosząc w zamian
tylko o umiar i nieokreślanie kopernikańskiej te-
orii jako jedynej słusznej, co zresztą nie powinno
było stanowić problemu, gdyż Galileo Galilei nie
potrafił wówczas jeszcze poprawnie uzasadnić
swoich tez. Zresztą niech o przychylnym stosun-
ku Kościoła do nauki świadczy fakt, że trzydzieści
pięć kraterów na księżycu zostało nazwanych na
cześć jezuickich naukowców i matematyków, a od-
krywca praw ruchu planetarnego, Jan Kepler, do-
stał teleskop zwierciadlany od samego jego wyna-
lazcy, ojca Nicolasa Zucchi.
Woods argumentuje, że przychylny stosunek
Kościoła do nauki nie jest wcale przypadkiem. Myśl
chrześcijańska bowiem z góry zakładała określony
porządek wszechświata, którego niezmienne pra-
wa należało odkrywać, czyniąc sobie w ten sposób
ziemię poddaną. Dokładnie takie same przesłan-
ki leżały u podstaw stworzenia kodeksu kanonicz-
nego, który zamieniał nieludzkie i arbitralne roz-
strzygnięcia zwyczajowe poszczególnych ludów
w racjonalny system praw naturalnych, opartych
na założeniu, że każdy człowiek jest wolny i, jak w
XVi wieku pisał o. Francisco de Vitoria, „każdy ma
prawo do życia, kultury i własności”. Choć wiele fe-
ministek nie zdaje sobie z tego sprawy, kobiety za-
wdzięczają Kościołowi niebywały awans społecz-
20
LAISSEZ FAIRE | Numer 5, ST YCZeŃ 2007
ny. to chrześcijaństwo zrównało ocenę grzechu
cudzołóstwa w odniesieniu do obu płci
(wcześniej
tylko kobieta mogła być o niego oskarżona), zabro-
niło rozwodów (czyli de.facto porzucania niechcia-
nych żon) i nadało kobietom niezależność, rozu-
mianą choćby jako możliwość zakładania nowych
zakonów, szkół, sierocińców itp.
Co ciekawe, Kościół dał też światu pierwszych
antyimperialistów. Próby sformułowania prawa
międzynarodowego pojawiły się bowiem w hi-
szpanii w związku z odkryciem Ameryki. tamtej-
si scholastycy – szczególnie wspomniany już o. Vi-
toria i biskup Bartolomé de Las Casas – od samego
początku występowali w obronie indian, uznając
za niedopuszczalne użycie wobec nich siły, nawet
w celu ukrócenia barbarzyńskich praktyk, którym
się oddawali. Według biskupa Las Casasa konse-
kwencje wojny, zarówno te zamierzone, jak i nieza-
mierzone, zniwelują jakąkolwiek próbę udzielenia
pomocy tubylcom.
Scholastycy zajmowali się jednak nie tylko opra-
cowaniem podstaw prawa międzynarodowego, ale
także stworzyli pierwsze fundamentalne trakta-
ty ekonomiczne. W XVi wieku, dwieście lat przed
Adamem Smithem, katoliccy uczeni znali już nie
tylko poprawną teorię pieniądza (w tym prawo Ko-
pernika-Greshama sformułowane przez Mikoła-
ja z oresme w XiV w.), ale także subiektywną teo-
rię wartości, stwierdzającą, że wartość towaru nie
wynika z kosztów jego wytworzenia, lecz z subiek-
tywnych ocen co do jego przydatności i atrakcyj-
ności. Z tej perspektywy późniejsza laborystycz-
na teoria wartości Adama Smitha musi być uznana
za poważny regres w historii myśli ekonomicznej.
Woods argumentuje zresztą wbrew powszechnie
przyjmowanej opinii, że to właśnie myśl katolicka,
a nie protestancka, sprzyjała najbardziej rozwojo-
wi kapitalizmu.
ta i wiele innych myśli zawartych w książ-
ce Woodsa może się wydać nieco prowokująca.
Czytelników może też miejscami drażnić wyraź-
nie apologetyczny sposób pisania autora, a tak-
że ostry, wyrazisty ton formułowanych tez, w za-
sadzie niepozwalający na swobodę interpretacji.
Jak. Kościół. katolicki. zbudował. zachodnią. cywili-
zację. należy niewątpliwie do kategorii tzw. ksią-
żek z tezą. Dodajmy: tezą niepoprawną politycz-
nie, kontrowersyjną i w całości raczej nieznaną w
Polsce. Wszystko to sprawia, że jakkolwiek można
mieć do autora i jego poglądów rozmaite zastrzeże-
nia, to trudno jednak nie przyznać, że Jak.Kościół.
zbudował.zachodnią.cywilizację jest ważnym gło-
sem w polskiej i zachodniej dyskusji nie tylko o hi-
storii katolicyzmu i jego wpływie na naukę, prawo
i ekonomię, lecz także o miejscu Kościoła w dzisiej-
szym świecie.
Juliusz.Jabłecki